+Joe Alex
Jesteś tylko diabłem
1977
Merlin
Wstrzymaj się, czarny niewolniku nocy!
Diabeł
Zmiażdżę cię, nędzny! Śmierć tu znajdziesz swoją…
Merlin
Za mało sił masz, jesteś tylko Diabłem. Odrzuć kształt ludzki i oddal się, pełznąc Na brzuchu twoim cętkowanym, wężu! Siła mych zaklęć rządzi nawet piekłem. Ty pierwszy poznasz moc ich…
(Grzmot i błyskawica nad skalami. Tenibrarum princeps deviatiarum & infirorum Deus, hunc Incubum in ignis eterni abisum accipite, aut in hoc carcere tenebroso in sempeternum astringere mando. Skała pochłania go.)
Narodziny Merlina — akt V, scena 1.
Sztuka napisana i grana prawdopodobnie w roku 1612. Pierwsze wydanie in quarto opatrzone nagłówkiem: „Napisana przez Willłama Shakespeare'a i Williama Rowleya”.
I
Diabeł po raz pierwszy
Kątem oka Joe Alex dostrzegł stojącego w drzwiach nieruchomego Higginsa, który chrząknął cicho. W tej samej chwili doktor Yamamoto uniósł nóż i skoczył lekko ku przodowi.
Joe wykonał błyskawiczny unik i równocześnie spróbował uchwycić uzbrojoną rękę. Dotknął nawet palcami jej przegubu, ale nie zdążył. Dłoń wykonała mały, prawie niedostrzegalny ruch i nóż uderzył w pierś na wysokości serca. Rozległ się cichy, suchy trzask.
— To jest absolutnie beznadziejne! — Joe usiadł na twardym, włosianym materacu, obitym ciemną skórą j zajmującym całą powierzchnię pokoju zupełnie pozbawionego mebli. Oddychał ciężko. — Nigdy tego nie zrozumiem! — Nagim przedramieniem otarł pot z czoła. — Odbiera mi pan całą radość życia, doktorze. Nauczył mnie pan wszystkich sposobów obrony, żeby w końcu pokazać mi, że można mnie zawsze trafić jak dziecko…
— Kiedy uczeń prześcignie nauczyciela, nauczyciel powinien wrócić do szkoły. — Japończyk rozłożył ręce, jak gdyby pragnął przeprosić gospodarza za to, że nie może dać się pokonać. — Ale rozumiem pana doskonale. To są oczywiście problemy naszej ambicji. Chociaż celem człowieka jest doskonałość, osiągamy ją zwykle na bardzo wąskim odcinku, jeżeli osiągamy ją w ogóle. Ja na przykład nie umiałbym przecież napisać ani jednego rozdziału którejkolwiek z pańskich, tak licznych i tak zajmujących, powieści… — Skłonił się lekko przy ostatnich słowach. I chociaż ubrany był tylko w obcisłe jedwabne spodenki, ukłon był tak formalny, jak gdyby sztywny gors koszuli frakowej przeszkodził mu w płynnym wykonaniu tego ruchu. — Robi pan wielkie postępy — dodał po krótkim namyśle. — Z całą skromnością — bo przecież jestem pańskim instruktorem — mogę powiedzieć, że potrafi pan uniknąć nawet niespodziewanego uderzenia nożem i obezwładnić każdego człowieka, który spróbuje strzelić do pana z bliska. Myślę oczywiście o zwykłych ludziach, jeżeli wolno nazywać zwykłymi ludźmi tych, którzy używają noża i pistoletu. Istnieje na świecie duża grupa specjalistów (a do nich zaliczam i moją skromną osobę), którzy zawsze pana wyprzedzą. Ale, o ile wiem, żaden z tych ludzi nie zajmuje się atakowaniem niewinnych przechodniów… — Palcami lewej ręki wyciągnął obite miękką irchą ostrze ćwiczebnego noża, które po uderzeniu wsunęło się w wydrążony trzonek, składając się jak luneta. — Czy spróbujemy jeszcze raz?
Stojący w drzwiach Higgins poruszył się prawie niedostrzegalnie i chrząknął po raz drugi. Joe spojrzał w jego kierunku.
— Co takiego, Higgins?
— Przed chwilą przyjąłem telefon dla pana, proszę pana.
Joe uniósł brwi.
— Jak to? Przecież mówiłem, że nie ma mnie dla nikogo?
— Tak jest, proszę pana… — Higgins zawahał się na mgnienie oka. — Oczywiście nie powiedziałem, że pan jest w domu. Ale pozwoliłem sobie pomyśleć, że może lepiej będzie zawiadomić pana, kto dzwoni. Przy aparacie czeka sir Alexander Gilburne. Powiedział, że nie zna pana osobiście, a ponieważ dodał, że ma bardzo ważną, osobistą sprawę, więc pomyślałem, że być może sam pan zechce zadecydować, czy jest pan w domu, czy pana nie ma… — Znowu chrząknął i zamilkł.
— Gilburne?… — powiedział Alex. — Chyba nie ten prawnik? Ale zdaje mi się, że to on ma właśnie na imię Alexander?…
— Tak, proszę pana. Ciągle o nim pisują w gazetach, proszę pana. Ten wielki obrońca. Właśnie dlatego, że jest to osoba tak poważna, pozwoliłem sobie… Czy mam odpowiedzieć, że pana nie ma?
Joe spojrzał na Higginsa z cichą satysfakcją, którą odczuwał co dnia od chwili, gdy szczupły, cichy, siwiejący służący rozpoczął rządy w jego nowym mieszkaniu. Higgins był absolutnie bezbłędny, tak bezbłędny, że wywoływał poczucie niższości. Poza tym posiadał zdumiewająco wielkie wykształcenie. Joe potrząsnął głową.
— Nie. Myślę, że chyba powinienem z nim porozmawiać. — Spojrzał w kierunku Yamamoto. — Muszę pana przeprosić na chwileczkę, doktorze. O ile wiem, pan Gilburne nie należy do ludzi, którzy niepokoją innych dla błahostek… — Podszedł do ściany i zdjął z wieszaka szlafrok, który narzucił na ramiona. — Ciekawe, czego ten człowiek może chcieć ode mnie?
Pytanie to, na które ze zrozumiałych względów nie odpowiedział nikt z obecnych, zgasło bez echa między grubymi ochronnymi matami, przytwierdzonymi do ścian. Alex zatrzymał się w drzwiach.
— Może szklankę soku pomarańczowego, doktorze? Na pewno zdąży pan wypić, zanim wrócę.
Doktor poważnie skinął głową. Higgins uniósł oczy ku górze i skłonił się lekko.
— Z lodem czy bez lodu, proszę pana? — Twarz jego nie zmieniła wyrazu, ale Joe przestępując próg uśmiechnął się lekko. Widać było, że ani tytuł doktorski, ani nienaganne maniery Japończyka nie są w stanie przekonać Higginsa o pozycji towarzyskiej tego gościa.
— Bez lodu, jeśli łaska… — powiedział Yamamoto, stając równocześnie na rękach. Powoli, bez najmniejszego wysiłku zaczął obchodzić w ten sposób pokój. Higgins cicho zamknął drzwi za sobą.
Tymczasem Joe podszedł do telefonu, stojącego na wieku starej skrzyni w hallu.
— Słucham? Alex przy aparacie.
— Nazywam się Gilburne… — zabrzmiał po drugiej stronie przewodu niski, pięknie modulowany głos. Potem nastąpiła krótka, ledwie uchwytna pauza, jak gdyby mówiący spodziewał się, że po wymienieniu swego nazwiska usłyszy coś, co potwierdzi, że jest ono znane Alexowi. Lecz Alex milczał, a pauza była tak krótka, że nie miało to prawie żadnego znaczenia. — Muszę pana przede wszystkim przeprosić za to, że niepokoję o tak wczesnej porze bez listownego uprzedzenia. Ale wypadki, które… — Znowu nastąpiła pauza. — Czy nie przeszkadzam panu w tej chwili?
— Absolutnie nie. Nie jestem zajęty teraz. Czym mogę panu służyć?
— Otóż, gdyby nie sprawiało to panu zbytniego kłopotu i gdyby pan uwierzył, że moje natręctwo jest podyktowane naprawdę ważnym powodem, chciałbym pana prosić o pół godziny rozmowy w pewnej bardzo dla mnie ważnej sprawie. Naturalnie, powtarzam, jeśli…
— Rozumiem — powiedział Joe, chociaż na razie rozumiał tylko, że będzie musiał spędzić część tego upalnego dnia inaczej, niż to sobie zaplanował. — Czy zechciałby pan wpaść do mnie za godzinę, jeżeli to panu dogadza?
— Nawet bardzo. Im prędzej, tym… — Znowu urwał. — Jeżeli nie będzie pan miał nic przeciwko temu, przyprowadzę jeszcze jednego człowieka, tak jak i ja zainteresowanego przedmiotem mojej rozmowy z panem.
Joe raz jeszcze odpowiedział, że nie ma nic przeciwko temu, sir Alexander raz jeszcze przeprosił za natręctwo i odwiesił słuchawkę.
Przez chwilę Alex stał nieruchomo, spoglądając na niemy aparat telefoniczny. Pomimo gładkiej wymiany konwencjonalnych zdań wyczuł w głosie drugiego człowieka nutkę napięcia.
Gilburne był od wielu lat jedną z najjaśniejszych gwiazd londyńskiej palestry. Uchodził za najwybitniejszego obrońcę w sprawach kryminalnych i uratował od stryczka tak wielu ludzi, którym wydawało się, że czują już dotyk sznura na szyi — że świat przestępczy nadał mu przydomek „Pogotowie Ratunkowe”. Mimo to wszyscy wiedzieli, że Gilburne nie przyjmował obrony zbrodniarzy, którzy w jego przekonaniu zasługiwali na najwyższy wymiar kary. Chociaż stali na przeciwnych biegunach, gdyż jeden z nich tropił, a drugi bronił przestępców, Joe chciał od dawna poznać tego niecodziennego człowieka, o którego inteligencji i darze logicznego wnioskowania słyszał bardzo wiele. Ale los nigdy dotąd nie skrzyżował ich ścieżek. Czego mógł chcieć w tej chwili? Najprostszym rozwiązaniem, które —się nasuwało, mogła być prośba o pomoc w jednej ze spraw prowadzonych przez Gilburne'a. Może okoliczności były zbyt powikłane, a sir Alexander mając przekonanie o niewinności swego klienta chciał go ratować za wszelką cenę i nie mógł sam sobie dać rady? Ale w głosie, który Alex słyszał przed chwilą, było napięcie, spowodowane chyba jakimś osobistym przeżyciem.
— Och, dowiemy się przecież wszystkiego za godzinę! — mruknął Joe i uśmiechnął się do siebie.
Powrócił do pokoju gimnastycznego zamyślony, a w głębi duszy nawet trochę zły. Lubił uważać się za człowieka, którego niczym nie można zaintrygować. Tymczasem płonął z ciekawości. Tak. Taki człowiek jak Gilburne nie przyjdzie opowiedzieć o jakimś głupstwie. Sprawa na pewno była poważna. Ale właśnie w tym czasie Joe Alex marzył, żeby nic poważnego nie pojawiło się na jego drodze. Miał do załatwienia zbyt wiele osobistych spraw, zupełnie nie związanych ze światem Zbrodni. Doktor Yamamoto siedział na macie i podwinąwszy wschodnim obyczajem nogi popijał małymi łykami sok owocowy.
— Mam nadzieję, że nie będzie mi pan miał za złe, doktorze, jeżeli zakończymy na tym nasze dzisiejsze ćwiczenia? Spodziewam się ważnych odwiedzin. Zresztą nasze dwie godziny już chyba minęły, prawda?
Yamamoto wstał, odstawił szklankę na parapet okna i spojrzał na leżący tam staromodny kieszonkowy zegarek.
— Brakuje jeszcze dwunastu minut — powiedział — ale odrobimy to w czasie następnej lekcji. Wspomniał pan, zdaje się wczoraj, że chce pan zrobić tydzień przerwy, prawda?
— Tak — Joe skinął głową. — Mam zobowiązania wobec mojego wydawcy i będę musiał spędzić kilka najbliższych dni przy biurku. A później chciałbym wyjechać za granicę na następnych kilka dni, jeżeli okoliczności będą mi sprzyjały.
— To dobrze — Japończyk skinął głową. — Ja też myślę, że powinniśmy zrobić teraz trochę dłuższą przerwę. Boję się u pana tego, co sportowcy nazywają przetrenowaniem. Proponuję, żebyśmy naznaczyli sobie następne spotkanie nie za tydzień, ale za dwa tygodnie…
Rozmawiając o dalszych stopniach wtajemniczenia w arkana sztuki judo, ruszyli w stronę łazienki, która zaopatrzona była w dwie przegrody prysznicowe. Alex odkręcił kran i weszli pod mocne strumienie na przemian zimnej i gorącej wody.
— Tak! — zawołał Yamamoto, przekrzykując szum prysznicu. — Już nawet teraz nie musi się pan obawiać nikogo! Ale czy w rzeczywistości musiał się pan kogokolwiek obawiać? Przecież bohaterowie kryminalnych powieści nie wstają ze stronic książek i nie rzucają się na autora!
— Na pewno… — mruknął Joe, trąc ramiona szorstką włochatą rękawicą. — Ale bywa i tak, że najpierw spotykam moich bohaterów w życiu, a potem dopiero wsuwam ich bezpiecznie między okładki.
Japończyk wyszedł spod prysznicu i otrząsając się sięgnął po prześcieradło kąpielowe.
— Słyszałem coś niecoś, ale nie wiem, ile jest prawdy w tym, co o panu opowiadają. Prowadząc szkołę judo, mam kontakt z policją i rozmaitymi zdumiewającymi ludźmi. Wiele mówi się o panu w niektórych kołach.
— Im więcej, tym lepiej! — Joe roześmiał się i także wyszedł spod prysznicu. Zakręcił wodę i zaczął się wycierać. — To bardzo przyjemne, kiedy o nas mówią. Wszyscy jesteśmy próżni na swój sposób, prawda? Nawet wtedy, kiedy szalenie nie lubimy naszej pracy. Ja na przykład nie napisałbym w życiu ani jednej strony kryminalnej powieści, gdybym miał inne źródło dochodu.
— Byłaby to wielka strata dla miłośników tego rodzaju lektury — Japończyk skłonił lekko swoją mokrą krótko ostrzyżoną czuprynę — ale nie myślałem o pańskich powieściach. Myślałem o pana wyjątkowym talencie, który oddał pan na usługi policji. Zdaje się, że należy pan do ludzi tego rodzaju, który najbardziej szanujemy u nas na Wschodzie: do tych, którzy interesują się poszukiwaniem prawdy, bez względu na to, w jakim zawodzie los pozwolił im pracować. Kto szuka prawdy, płynie po świętej rzece. Proszę mi wybaczyć tę odrobinę kalendarzowej mądrości. Mówią, że jest pan w stanie rozwiązać każdą zagadkę kryminalną.
Joe znowu się roześmiał.
— Oczywiście, że mogę! — powiedział z rozbrajającą szczerością. — Jak dotąd, rozwiązałem wszystkie. Może dlatego, że prawdziwi zbrodniarze są o wiele bardziej prymitywni niż ci, których można wymyślić. W fantazji autora powieści kryminalnych istnieje teoretycznie nieskończona ilość kombinacji i zbiegów okoliczności utrudniających rozwiązanie. Tymczasem życie zawęża natychmiast ramy zbrodni i spłyca zagadnienie, a błędy zabójcy stają się jego biletem wizytowym. Wystarczy wtedy wyeliminować kilka ewentualnych możliwości i zbrodniarz ukazuje się w pełnym blasku, jak manekin wieczorem na witrynie sklepowej… — Znowu się roześmiał. — Teraz prawdopodobnie doszedł pan do wniosku, że być może płynę po świętej rzece, ale wiatr próżności nadyma moje żagle. Niestety nic na to nie mogę poradzić, że tak się układają dotąd moje stosunki ze światem zbrodni. Jestem przekonany, że nie ma mordercy, którego nie można odkryć…
Rozłożył ręce przepraszającym gestem, a potem wziął grzebień i zaczął przeczesywać mokre włosy.
— A przecież… — powiedział doktor Yamamoto — istnieje możliwość… — Zastanowił się. — Zapomniałem, jak brzmi to określenie… W mojej ojczyźnie nie jest ono znane. Myślę o zbrodni… o zbrodni…
— Absolutnej?
— Właśnie! O zbrodni absolutnej. O ile wiem, jest to taka zbrodnia, której autor nie pozostawił żadnego punktu zaczepienia dla śledztwa, prawda?
— Tak. Ale taka zbrodnia jest niemożliwa. Musiałaby być popełniona przez człowieka posiadającego absolutne alibi i motyw zabójstwa, którego nie mógłby się domyślić ani odgadnąć nikt. A co najważniejsze, policja nie mogłaby ustalić, jak została popełniona ta zbrodnia. W przeciwnym wypadku pozostałby ślad, bo sposób popełnienia morderstwa jest sam w sobie bardzo interesującym śladem, który od razu eliminuje wielką ilość osób i obciąża niektóre. Zbrodnia absolutna byłaby z konieczności zbrodnią, która eliminuje wszystkich możliwych zabójców, co już w założeniu jest absurdem. Nie może przecież zaistnieć sytuacja, w której mord został popełniony i nikt nie mógł go popełnić.
— Przyznam się, że niedokładnie zrozumiałem pana. Czy mógłby pan podać jakiś przykład podobnej sytuacji?
Alex zastanowił się krótko.
— Podam panu najprostszy. Wyobraźmy sobie pokój, który posiada tylko jedno wejście, zamknięte od wewnątrz na klucz. Okna także są zamknięte, nigdzie nie ma najmniejszej szpary, tajemniczego przejścia. Tymczasem wewnątrz pokoju został zamordowany człowiek… powiedzmy, zastrzelony z bliska. Żeby uniknąć dodatkowych spekulacji wyobraźni dodajmy, że kilka osób usłyszało strzał i natychmiast zaczęło dobijać się do drzwi. To byłaby właśnie zbrodnia absolutna: trup w zamkniętym pokoju, do którego nikt nie mógł wejść, ani z którego nikt nie mógł wyjść… — Urwał i narzucił szlafrok na zaczerwienioną skórę. — Bo tylko taka zbrodnia, której okoliczności eliminują wszystkich możliwych zabójców, musi wyeliminować wraz z nimi i mordercę. Na szczęście taką zbrodnię mógłby popełnić tylko Diabeł… Oczywiście, ludzie miewają czasem zupełnie niesłychane pomysły, próbując zgładzić któregoś ze swych bliźnich. Ale z zupełnie zrozumiałych powodów nie mają one wiele wspólnego ze zbrodnią absolutną. Ludzie nie mogą działać poza prawami czasu i przestrzeni. Dlatego nie wierzę w zbrodnię absolutną, tak jak nie wierzę w Diabła!
— Widzę, że wiele rozmyślał pan nad tym… — uśmiechnął się doktor.
— Tak. Próbowałem kiedyś napisać książkę, w której mój detektyw poniósłby klęskę. Chciałem wymyślić taką zbrodnię, wobec której nawet najgenialniejszy mózg śledczy byłby zupełnie bezradny. I nie mogłem. Chciałem dać rozwiązanie przy pomocy listu samobójczego, napisanego przez zbrodniarza, który, powiedzmy sobie, był śmiertelnie chory na raka i postanowił wysłać przed śmiercią list do policji, wyjaśniający dokładnie, jak dokonał morderstwa. Niestety!.. Nic takiego nie da się wymyślić. Nikt nie napisał takiej książki i nikt jej nie napisze. Nie mówiąc już o życiu.
— Rozumiem. — Yamamoto pochylił głowę. — Problem ten przedstawia się mniej więcej tak, jak kwadratura koła.
— Właśnie. Muszę się panu przyznać, że kosztowało mnie to kilkanaście bezsennych nocy. Książka taka byłaby czymś bez precedensu w historii powieści kryminalnych. Wreszcie doszedłem do wniosku, że bez pomocy nadprzyrodzonych sił takiej zbrodni popełnić się nie da. Więc pozostawiłem ją Diabłu i wyrzuciłem notatki.
*
Ale mylił się, bo w księdze jego życia już najbliższa karta zawierała spotkanie z Diabłem i ze zbrodnią absolutną.
Lecz o tym nie wiedział jeszcze nawet sam Diabeł. Bo Diabeł nie wierzył w Joe Alexa, zupełnie tak samo, jak Joe Alex nie wierzył w Diabła.
II
Diabeł po raz drugi
Pomimo zaciekawienia wywołanego telefonem Gilburne'a, Joe nie myślał, ubierając się, ani o nim, ani o mającej nastąpić wizycie, ale o swoich najbardziej osobistych sprawach, do których wkradł się ostatnio coraz bardziej rosnący chaos.
Upał za oknem rósł. W Grecji było na pewno jeszcze o wiele goręcej o tej porze roku. Ale w Grecji powietrze było inne niż w Londynie, przejrzyste, pachnące wodorostami południowego, ciepłego morza i przesycone nieuchwytną, suchą wonią, jaką dają rozgrzane słońcem skały. W Grecji była Karolina i grzebała w ziemi, gdzieś na Peloponezie, poszukując małych, pokrytych niezrozumiałymi znakami skorupek glinianych.
Wczesne pismo linearne Kreteńczyków, nie odcyfrowane dotąd i niezrozumiałe, leżące jak nieprzenikniona bariera pomiędzy współczesnością i dziejami tego dawnego ludu, wydawało się największą namiętnością w życiu tej ślicznej dziewczyny, która z kolei była największą namiętnością w życiu Joe Alexa.
Nie wiedział, czy Karolina go kocha. W Londynie byli zwykle nierozłączni, wszędzie widywano ich razem, wyjeżdżali razem i razem rozpinali swój czerwony jedwabny namiocik w Alpach, Norwegii, Portugalii i południowej Francji. Ale kiedy po jednym z powrotów do Londynu Joe zaczął mówić poważnie o małżeństwie, Karolina szybko i zdecydowanie zmieniła temat. Broniła swej niepodległości stanowczo, jak gdyby słowo „żona” wywoływało w niej lęk. Poza tym była chyba najlepszą z żon, chociaż mieszkała osobno i bywały okresy, kiedy nie widywał jej tygodniami. Działo się tak, gdy porywała ją praca. Zamykała się wtedy u siebie na klucz i wyłączała telefon, a jej stara gosposia, pani Downby, odpowiadała przez drzwi, że pani nie ma w domu i nie wie, kiedy wróci. Bo Karolina Beacon, pomimo swoich dwudziestu pięciu lat, była już prawdziwym uczonym, z którego zdaniem zaczynali liczyć się siwi specjaliści.
Alex odczuwał zimną, ale tym prawdziwszą nienawiść do dawnych Kreteńczyków i ich dziwacznej korespondencji. Działo się tak dlatego, gdyż on sam, chociaż był jednym z najbardziej znanych autorów kryminalnych i jednym z najwybitniejszych teoretyków kryminologii, przyjacielem i towarzyszom pracy asa Scotland Yardu, superintendenta Benjamina Parkera — wydawał się sam sobie groteskową postacią.
Przyczyna tego dziwnego stanu rzeczy była stosunkowo prosta: pisał powieści kryminalne, lecz ich nie znosił. Pisał je, bo dawały duży dochód, a poza tym — nie umiał robić nic innego.
Będąc jeszcze nieomal chłopcem, wstąpił na początku wojny do lotnictwa, a potem, kiedy działania wojenne skończyły się, pozostał bezradny na londyńskim bruku z małą odprawą w kieszeni. Nie wiedząc, co ma z sobą zrobić, postanowił zaryzykować i napisać powieść kryminalną. Napisał ją i zaniósł do wydawcy. Od tego dnia życie jego stało się jednym nieustającym pasmem sukcesów w tej dziedzinie. Dało mu to w rezultacie po paru latach spory majątek. Resztę spowodował zbieg okoliczności. Benjamin Parker, który w czasie wojny był członkiem załogi bombowca pilotowanego przez Alexa, odkrył przypadkowo jego olbrzymi talent śledczy, gdy obaj zostali kiedyś skonfrontowani z niesamowitymi okolicznościami towarzyszącymi śmierci ich wspólnego przyjaciela Iana Drummonda. Od tej pory Joe brał udział w wielu najpoważniejszych dochodzeniach Scotland Yardu i uzyskał prawdziwą sławę, rozwiązując, wyłącznie przy pomocy rozumowania, kilka problemów, wobec których policja wraz z całym swoim aparatem najnowocześniejszych badań, archiwów i narzędzi stanęła bezradna.
Alex uważał daktyloskopię, analizy chemiczne i wszystkie inne współczesne metody badawcze jedynie za drugorzędny czynnik przy prowadzeniu śledztwa. Był przekonany, że mord rodzi się w duszy ludzkiej i tylko tam należy nieuchronnie szukać rozwiązania. A jedynym laboratorium, mogącym nieść pomoc przy tym poszukiwaniu, był jego własny mózg. Zwykle mózg ten pozostawał sam na placu, gdy aparaty, odczynniki i badania śladów nie mogły zaskoczyć przebiegłego mordercy.
Lecz chociaż prasa całego kraju, z sędziwym „Timesem” włącznie, poświęcała mu w ostatnich latach tak wiele miejsca i chociaż sława jego stawała się powoli uniwersalna, bo interesowali się nim wszyscy, od ministrów — po duchownych i od dzieci szkolnych — po samotne staruszki, i zaczynał z wolna obrastać legendą, w której prawda pomieszana była z najfantastyczniejszymi pomysłami — to jednak panna Karolina Beacon pozostała zdumiewająco obojętna wobec tej sławy. Znali się już od trzech lat i Joe musiał przed sobą przyznać, że co najmniej od dwóch lat myśli o niej codziennie.
Często zastanawiał się z niepokojem, czy jej obojętność wobec jego osiągnięć nie była główną przyczyną jego przywiązania i niepokoju. Co prawda przeczytała nawet kilka jego książek, ale jej spokojne pochwały wywoływały w nim jedynie uczucie wstydu. Zawsze dawała mu w nieuchwytny sposób do zrozumienia, że nie uważa tego wszystkiego za podstawowe zajęcie dla kulturalnego człowieka, który już dawno ukończył trzydziesty rok życia. Traktowała jego książki i współpracę z Parkerem jako rozrywkę, interesującą na pewno i na pewno pożyteczną, ale niepoważną.
Chociaż nigdy nie było pomiędzy nimi o tym mowy, Joe wiedział, że dłubanie w swoich przeklętych skorupkach Karolina uważa za prawdziwą pracę, a wszystko, co on robił i czym się zajmował, mogło w jej oczach wypełnić życie i wyobraźnię co najwyżej kilkunastoletniego chłopca.
A najgorsze było to, że w głębi duszy przyznawał jej absolutna słuszność. Bo, wbrew pozorom, Joe Alex był człowiekiem cichym, zakochanym w dobrej poezji i dobrej muzyce, studiował dzieje kultur i mitów (z wyjątkiem Krety, oczywiście), architekturę, historię, obyczaje i wszystko to, co stanowi, widomy ślad człowieka na przestrzeni dziejów. I chociaż w pewnym sensie było mu bardzo dobrze, bo wysokie dochody pozwalały podróżować daleko i pozostawiały wiele wolnego czasu dla prywatnych studiów, to jednak zdawał sobie sprawą z groteskowości sytuacji. Ogromnej ilości zebranych wniosków i obserwacji nie zamknął nigdy w żadnej poważniejszej pracy, chociaż wiedział, że na przykład w jednej z dziedzin, którą poznał najlepiej, a którą określał „Historia Diabła na ziemi”, wie więcej niż większość specjalistów interesujących się wierzeniami i społecznym tłem nasilenia wiary w Złego Ducha podczas różnych okresów historycznych i w różnych częściach świata. Gdyby tylko na tym polu umiał uporządkować ogromną ilość swoich notatek, zdjęć i zbiorów, mogłoby powstać monumentalne dzieło, nie mające dotąd precedensu.
Ale nie umiał. Powoli zaczął się przyzwyczajać do myśli, że zawsze będzie tylko świadkiem i nigdy nie pozostawi po sobie trwałego śladu. Po prostu nie potrafił nigdy wykonać niczego, co przychodziło mu z trudem i wymagało dużego wysiłku. A może, na swoje nieszczęście, zbyt wiele zarabiał tym, co wykonywał z największą łatwością?
A przed nikim, nawet przed super intendentem Parkerem, nie przyznał się nigdy, że niemal równie łatwo przychodzi mu rozwiązywanie zagadek kryminalnych, które nasuwa życie.
Tak więc Joe Alex był sławny, ale nie był szczęśliwy. Stojąc w tej chwili przed lustrem i zawiązując krawat myślał o Karolinie, o Grecji i o tym, że najlepiej byłoby w tej chwili rzucić wszystko, wsiąść w samolot i polecieć do niej, chociażby na kilka dni. Tych kilka dni z Karoliną pod lipcowym słońcem Śródziemnego Morza to było wszystko, czego chciał. Tęsknił za nią.
Karolina wyjechała przed miesiącem na polecenie swojego instytutu, gdy doniesiono o odkryciu pewnej liczby tabliczek w ruinach jednej ze starych twierdz kreteńskich na Peloponezie. W Atenach wynająłby samochód… potem droga nad brzegiem morza… Megara… Korynt i długi, biały szlak szeroką doliną na południe, ku górom…
Niestety, wydawca czekał. Alex obiecał mu, że odda książkę w ciągu najbliższych dwu tygodni. A miał dopiero kilkadziesiąt początkowych stron. Nie lubił łamać przyrzeczeń. Trzeba było zostać. Ale gdyby?… Gdyby zdążył w ciągu tygodnia skończyć, wtedy mógłby… Miał przecież napisany w najdrobniejszych szczegółach plan każdego kolejnego rozdziału.
Przez chwilę stał nieruchomo, pogwizdując cicho. Potem szybko zawiązał krawat i z nagłą determinacja podszedł do telefonu. Przymknąwszy oczy i starając się nie myśleć o żadnej z tysiąca przeszkód, nadał telegram do Karoliny:
„Jeżeli chcesz mnie widzieć przyjadę do ciebie na kilka dni stop potem muszę natychmiast wracać do anglii stop oddepeszuj od razu co o tym myślisz stop bardzo tęsknię stop za widokiem grecji stop joe”.
Wolno położył słuchawkę na widełki. Kości były rzucone. Telegram rozpoczął swój błyskawiczny lot ponad światem. Znowu ujął słuchawkę i połączył się z biurem podróży. Zamówił miejsce w samolocie odlatującym osiemnastego. Teraz trzeba będzie usiąść do pracy. Siedem nocy nad maszyną do pisania, dużo czarnej kawy, maszynistka przychodząca dwa razy w ciągu doby po tekst. A potem, w ostatniej chwili, podrzuci maszynopis wydawcy jadąc na lotnisko. Musi zdążyć.
Higgins zapukał cicho i stanął w progu.
— Sir Alexander Gilburne i pan Thomas Kempt, proszę pana — powiedział podchodząc i wysuwając W stronę Alexa malutką tackę, na której leżały dwie wizytówki, jedna mała i prawie kwadratowa, a druga wielka, prostokątna. Joe wziął je machinalnie, myśląc: „duża.— Kempt, mała — Gilburne”. Zgadł. Położył wizytówki na biurku.
— Dziękuję, Higgins. Proszę wprowadzić tych panów do biblioteki.
Szybko włożył marynarkę, otworzył drzwi łączące gabinet z biblioteką i wszedł tam prawie w tej samej chwili, kiedy Higgins wpuścił gości z hallu.
Sir Alexander Gilburne był wysokim, szpakowatym mężczyzną, wciąż jeszcze bardzo przystojnym. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie, jak gdyby nie minął jeszcze pięćdziesiątki. Joe zarejestrował z lekkim zdumieniem, że trzyma on w ręce grubą laskę. Dopiero po sekundzie, kiedy gość zrobił krok ku przodowi, zorientował się, że sir Alexander kuleje. Spojrzał mimowolnie na jego nogę i prędko uniósł wzrok, uśmiechając się na powitanie i idąc w jego kierunku. Sławny adwokat był ułomny. Jego prawa stopa mieściła się w niemal okrągłym, zbyt krótkim bucie, wybrzuszonym ku górze, jak gdyby poddano go wraz ze stopą jakiejś straszliwej torturze, która na zawsze zmieniła jego kształt. Ale Joe, który interesował się aberracjami fizycznymi, wiedział, że z tego rodzaju deformacją ludzie zwykle przychodzą na świat.
Uścisnął rękę wchodzącego i wskazał mu jeden z ciężkich, klubowych foteli, stojących wokół niskiego, okrągłego stolika. Potem zwrócił się w stronę drugiego gościa.
Thomas Kempt był o wiele młodszy niż Gilburne. W tej chwili mógł liczyć najwyżej trzydzieści lat, a najprawdopodobniej nie miał jeszcze nawet tylu. Na szerokich, prostych ramionach sportowca osadzona była kształtna głowa o ciemnej, krótko przystrzyżonej czuprynie. Twarz była opalona, a niebieskie oczy, lśniące pod ciemnymi brwiami, patrzyły czujnie i spokojnie. Była to miła, inteligentna twarz o regularnych rysach i silnie zarysowanym podbródku, wzbudzająca na pierwszy rzut oka zaufanie i usposabiająca przychylnie do jej właściciela. Joe pomyślał przelotnie, że Kempt jest typem, który w dziewczynach wywołuje myśl: „Ten byłby dobrym mężem”. Solidność, odwaga i spokojna pewność siebie.
Kiedy goście usiedli, zadał sakramentalne pytanie dotyczące trunków, ale obaj poprosili tylko o wodę sodową. Pomimo zapuszczonych stor upał zaczął przedostawać się nawet do skierowanej na północ biblioteki. Po chwili pojawił się Higgins z syfonem, lodem i szczypczykami. Kiedy wyszedł, Gilburne chrząknął i spojrzał na Kcmpta, który rozłożył nieznacznym ruchem ręce i pochylił lekko głowę, jak gdyby dając mu do zrozumienia, że zrzeka się głosu na jego korzyść.
— Powinienem może zauważyć najpierw, że pogoda zanadto dopisała o tej porze roku i pochwalić pana doskonały smak w urządzaniu wnętrz… — powiedział adwokat — ale z tego, co o panu słyszałem, wnioskuję, że nie należy pan do ludzi, którzy kochają się konwencjonalnych wstępach. Może więc przejdę od razu do tego, co my w sferach prawniczych nazywamy meritum, a wy, ludzie piszący, tematem… — Urwał i z dłońmi opartymi na rękojeści trzymanej między kolanami laski zastanawiał się przez chwilę. — To bardzo trudne… — powiedział niespodziewanie z bezradnym uśmiechem. — Jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi i żyjemy bądź co bądź w drugiej połowie dwudziestego wieku… — znowu urwał.
Tym razem Joe uniósł brwi. Nie spodziewał się, że tak wytrawnemu mówcy jak Gilburne może zabraknąć słów już na wstępie.
Przez chwilę trwało milczenie. Przerwał je nie sir Alexander, lecz Kempt.
— Trudność leży w tym, mr Alex, że tematem naszej rozmowy z panem ma być Diabeł.
Nie roześmiał się, przy tych słowach. Joe opuścił uniesione brwi.
— Ach, rzeczywiście? Diabeł… — W głosie jego nie zabrzmiała najmniejsza nutka zdziwienia. Pogratulował sobie w duchu.
— Tak, Diabeł… — powiedział Gilburne. Alex dostrzegł, że adwokat zarumienił się nieznacznie, wymawiając ostatnie słowo. — I nie tylko, że przyszliśmy rozmawiać z panem o Diable, ale będziemy musieli przyznać się do tego, że przygnał nas strach.
Na twarzy Alexa nie drgnął ani jeden muskuł.
— Tak często stykam się z wynikami pracy Diabła… — szepnął — że w końcu musiałem trafić i na Niego samego. To zupełnie zrozumiałe.
Gilburne uśmiechnął się bezradnie.
— Wiedziałem, że nie będzie pan mógł potraktować poważnie moich słów. Ja sam… nie mogę w pewien sposób traktować ich poważnie… — Westchnął cicho i rozłożył ręce. — Wiemy przecież wszyscy, że Diabła nie ma.
To humorystyczne stwierdzenie, wypowiedziane takim tonem, wcale nie zabrzmiało śmiesznie. Było w nim coś niesamowitego, jak gdyby intonacja zawierała ukryte znaczenie, które przeczyło słowom. Ale nie poruszył się.
— Chodzi tylko o to, żeby nas pan wysłuchał. Obaj słyszeliśmy o panu tak wiele, że zdamy się absolutnie na pański sąd. Jeżeli powie nam pan, że nasze opowiadanie jest absurdalne, nie obrazimy się. Przeciwnie, ja osobiście odetchnę trochę. To wszystko jest tak nonsensowne, że gdyby nie lęk…
Urwał, jak gdyby czekając, że Joe zada mu wreszcie jakieś pytanie. Lecz Alex słuchał uważnie i nie poruszył się.
— Wiemy, że może nas pan uznać za nieszkodliwych wariatów, marnotrawiących panu czas, ale „kiedy skończę, przyzna pan na pewno, że trudno nam było udać się z tą sprawą do policji. Z racji mojego zawodu znam wielu poważnych ludzi w Scotland Yardzie, ale nie miałbym odwagi pójść z tym do któregokolwiek z nich. Na szczęście Thomas, to znaczy obecny tu pan Kempt, nasunął mi myśl poszukania pomocy u pana. Umówmy się więc może, że wysłucha nas pan tak, jak gdybyśmy mówili o najzwyklejszych sprawach, zgoda?
— Ależ oczywiście — powiedział Joe — jeżeli tylko wiara w pańskie słowa nie stanie się przeszkodą w zbawieniu mojej duszy.
Roześmiał się cicho i przyjaźnie.
— Nie sądzę — Gilburne także spróbował odpowiedzieć uśmiechem. — Przyszliśmy tu wierząc, że być może podejmie się pan roli archanioła z mieczem ognistym w karzącej dłoni. O ile istnieje ktoś, kogo miecz ten powinien ukarać… Bo i tego nie wiemy na razie. Ale może niepotrzebnie uprzedzam fakty… — Znowu namyślał się przez chwilę. — Czy słyszał pan kiedyś o Diablej Skale?
— O Diablej Skale? Chyba tak… — Joe potarł dłonią czoło, jak gdyby pragnąc rozmasować ukryte za nim szare komórki, w których pamięć nagromadziła wszystko, co wiedział o Diablej Skale. — Nie bytem tam nigdy, ale czytałem o niej… — Nagle klasnął w ręce. — Oczywiście! Miejsce leży gdzieś na pograniczu Suffolk, kilkadziesiąt mil od Londynu. Związane z procesami czarownic w szesnastym czy siedemnastym wieku i z ich sabatami. Jest tam, zdaje się, Diabla Grota ze szczeliną, którą Diabeł wydostawał się z piekła, prawda? Interesowało mnie to kiedyś, bo zajmują się trochę historią stosunku społeczeństw do rzeczy nadprzyrodzonych… Ten na przykład stary, wędrujący mit o wejściu do państwa podziemnego przez szczelinę w ziemi jest bardzo ciekawy. Nazywano Szatana księciem powietrza, ale od początku dziejów ludzkości mieszkał pod powierzchnią ziemi. I począwszy od Heraklesa, wszyscy wchodzili do niego przez szczeliny w grotach. Zresztą jest w tym pewna logika. Taka szczelina prowadziła w głąb i nikt nie wiedział, co jest na jej dnie i czy w ogóle istnieje dno. Poza tym z wielu szczelin wydobywały się i wydobywają opary. W Delfach też było takie miejsce w grocie. Tam właśnie siedziała Pytia… Przepraszam, że odbiegam od tematu. Ale Szatan to moje hobby. Powracając do Diablej Skały, to, o ile sobie przypominam, miejsce było egzorcyzmowane przez biskupa, ale chyba nie na wiele się to przydało, bo w sto lat później Diabla Skała nadal była uznawana za miejsce sabatów i, jak mi się wydaje, sławny Matthew Hopkins, poszukiwacz czarownic, znalazł ich kilkanaście w sąsiedniej wiosce i wszystkie zostały powieszone. Tyle mniej więcej przypominam sobie w tej chwili.
— Wioska nazywała się Norford — powiedział Kempt — i nazywa się tak nadal. Leży między Hartest a Blue Medows, na krańcu pasma wzgórz, które zamyka Diabla Skała.
— Tak — Gilburne odetchnął głęboko — to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności…
— Co? — zapytał Alex.
— To, że interesował się pan Diabłem i jego historią na terenie Anglii. Bez względu na to, do jakich pan dojdzie wniosków po usłyszeniu naszego opowiadania, jestem przekonany, że istnieje jakiś związek pomiędzy tymi odległymi czasami a tym, co… co się może stać. Zanim zacznę opowiadać, proszę sobie uświadomić, że w okolicy, o której mówię, wszyscy słyszeli o Diable i jego sprawach więcej niż w jakiejkolwiek części kraju. Tyle tam krąży o nim podań i tyle jest miejsc związanych z nim i czarownicami, że chociaż od setek lat nikt nie bierze poważnie tego wszystkiego…
— W „Timesie” z 24 września 1863 może pan przeczytać, że pewien stary człowiek został uznany za czarownika i zlinczowany przez tłum w hrabstwie Essex… A Essex to najbardziej cywilizowany obszar naszego państwa… — mruknął Alex. — Tuż pod Londynem. Dziewięćdziesiąt siedem lat temu ludzie rozerwali tego staruszka na kawałki. Nie tak dawno… Ale przepraszam bardzo, nie chciałem panu przeszkodzić, chociaż ciągle to robię.
Sir Alexander potrząsnął głową.
— Chciałem tylko dodać, że wioska Norford nie liczy w tej chwili więcej mieszkańców niż w siedemnastym wieku. Bliskość Londynu i morza zawsze powodowały szybki odpływ wszystkich zbędnych rąk do pracy. Jest to śliczna, stara wioska. Niektóre zabudowania sięgają szesnastego wieku. Prawdziwe cudo prowincjonalnej architektury. Ludzie, którzy zamieszkują te domy, są raczej spokojni i pracowici. Przestępstw nie notuje się tam prawie żadnych. Zresztą zawsze tak było. Być może dlatego, że niespokojne duchy także ciągnęły w stronę morza i metropolii. Czarownic oczywiście nie ma już także od dawna. Ostatnią z tych nieszczęśliwych kobiet powieszono w 1684 roku. Pochodzę z tamtych stron i dobrze znam historię tego obszaru. Mieszkańcy zmienili się już bardzo. Są sceptyczni. Oczywiście nikt z nich za żadne skarby nie wszedłby nocą na Diablą Skałę ani nie zbliżyłby się do wejścia do Groty, ale to już zupełnie inne zagadnienie. Znam wielu wykształconych ludzi z wielkich miast, którzy za nic nie przenocowaliby na cmentarzu, a myślę, że co najmniej dziewięćdziesiąt procent kobiet nie zrobiłoby tego na pewno, bez względu na wyznaczoną nagrodę. W sumie więc stosunek mieszkańców Norford do ich starego Diabła jest dwudziestowieczny, to znaczy obojętny. Zresztą wioska leży za lasem, już po drugiej stronie pasma kredowych wzgórz, przeciętych wąwozem, w którego stromym zboczu, prawie pośrodku, znajduje się pieczara. Można się do niej dostać tylko wzdłuż karkołomnej, wąskiej półeczki skalnej. Dlatego Grota nie jest zaznaczona w przewodnikach turystycznych. Mniej więcej nad jej otworem leży szczyt urwistej, nagiej Diablej Skały, najwyższego punktu łańcucha wzgórz. Pod nią, w wąwozie, płynie strumień i zaraz później wąwóz kończy się, otwierając widok na szeroką równinę, ciągnącą się w stronę Cambridge i bliższego Fulbourn. Po drugiej stronie wąwozu, na podobnie stromej, chociaż nieco niższej skale stoi Norford Manor. Był tam kiedyś w trzynastym stuleciu warowny zameczek, spalony później i zrównany z ziemią podczas walk Białej Róży z Czerwoną. W roku 1602 ziemię tę kupił dworzanin starej już królowej Elżbiety, sir John Ecclestone, i na gruzach zameczku wybudował piękną, niewielką rezydencją, którą nazwał Norford Manor i zasadził przy niej park. Wkrótce po śmierci królowej opuścił dwór i zamieszkał w Norford Manor na stałe. Tam też umarł. Dom, który był kilkakrotnie przebudowywany od tego czasu, stoi w tym samym malowniczym miejscu, gdzie ongi stał zameczek. Z trzech stron podparty jest on pionowymi prawie ścianami skalnego cypla. A naprzeciw, po drugiej stronie wąwozu, ma Diablą Skałę i — nieomal na wysokości okien — Diablą Grotę w jej zboczu. Park przytyka do rezydencji tylko z jednej strony i rozszerza się, opadając łagodnie ku dolinie, pośrodku której stoi mój dom — Valley House. Ecclestone'owie nadal zamieszkują Norford Manor. Ponieważ obie nasze rodziny łączyła w ciągu dwustu lat przyjaźń, więc z biegiem czasu powstała nawet pomiędzy obu domami prywatna droga, wysadzona szpalerem krzewów przez mego dziadka i przedostatniego właściciela Norford Manor. — Urwał. — Proszę mi wybaczyć, że tak wiele czasu zajmuje mi opis miejscowości, ale myślę, że w ten sposób wyjaśnić, od razu kilka spraw, które mogłyby być niejasne. Żeby usprawiedliwić moją tu obecność, chcę dodać, że i ja, jak moi przodkowie, jestem przyjacielem Ecclestone'ów…
Przy ostatnich jego słowach Joe spojrzał mimowolnie na młodego Kempta, który przysłuchiwał się słowom sir Alexandra, potakując od czasu do czasu na znak, że opis jest najzupełniej dokładny. Gilburne prawdopodobnie dostrzegł błysk zainteresowania w oczach Alexa, bo zaraz dodał:
— Pan Kempt jest dalekim krewnym Ecclestone'ów, ściślej mówiąc jest wnukiem starszej siostry Jakuba Ecclestone, zmarłego przed kilkunastu laty męża obecnej właścicielki, pani Elizabeth Ecclestone. Przyjeżdżał często do Norford Manor jako dziecko i teraz też nierzadko tam zagląda.
— Jakuba Ecclestone… — powtórzył Joe cicho. — Czyżby to był ów Jakub Ecclestone, który zrobił tak wielki majątek na Malajach w chwili, kiedy rozpoczęło się zapotrzebowanie na kauczuk?
— Tak, ten sam.
— Wdowa po nim musi być chyba bardzo zamożną osobą?
— Zapewne. — Sir Alexander z przekonaniem skinął głową. — Jest nawet bardzo bogata. Wiem o tym najlepiej, bo od lat jestem jej radcą prawnym.
— Tak… O czym to mówiliśmy? A tak, o tym, że pan Kempt także teraz tam bywa?
— Mam tam nawet swój pokój, ten sam, który miałem jako chłopiec — uśmiechnął się Thomas Kempt. — Ale nie mówmy o mnie. Ja nie gram żadnej roli w tym opowiadaniu.
— Tak… — Sir Alexander zastanowił się. — W rezydencji mieszka obecnie tylko stara pani Elizabeth Ecclestone z lekarzem, pielęgniarką i kilkoma osobami służby. Przekroczyła już obecnie siedemdziesiątkę. W ciągu ostatnich kilkunastu lat od śmierci męża niedomagała bardzo poważnie, a od mniej więcej dwu jest zupełnie sparaliżowana. Poza tym przebywa w Norford Manor jej syn, Irving Ecclestone. Ma on mieszkanie w Londynie, ale ponieważ zajmuje się pracą literacką, więc woli ten cichy dom na wsi. Prócz l niego bywają tam jego córka Joan i jej mąż Nicholas Robinson. Irving Ecclestone jest w sensie ogólnym historykiem. Ale jego hobby, jak pan to podkreślił, stanowi demonologia. Na to jego upodobanie na pewno wpłynęło otoczenie w dzieciństwie. Kiedy ojciec robił fortunę na Malajach, stara pani Ecclestone mieszkała wraz z dziećmi w Norford Manor. Oczywiście Irving miał niańkę ze wsi Norford. Jej opowiadania, połączone z okoliczną scenerią, musiały chyba odcisnąć się na jego wyobraźni. Irving ma w Norford Manor kompletnie urządzoną pracownię i…
— Tak… — mruknął Alex. — Czytałem kilka jego książek. To prawdziwy autorytet…
— Podobno. Miewa cykliczne wykłady w Cambridge i jest uważany za eksperta historii inkwizycji. Ale dzieje Diabła na ziemi to jego podstawowa dziedzina. Lecz wracając do domowników… Irving miał jeszcze młodszą siostrę, Patrycję. Wyszła ona bardzo młodo za mąż i mieszkała z mężem w Południowej Afryce. Na początku tego roku mąż umarł i powróciła do Norford Manor… Miesiąc temu umarła… — Znowu urwał i odetchnął głęboko, ale zaraz podjął. — Żeby więc podsumować: W Norford Manor mieszka stara, sparaliżowana pani Ecclestone, wraz z nią lekarz, doktor Archibald Duke, pielęgniarka Agnes Stone i kilka osób służby. Mniej więcej pół roku spędza tam jej syn, Irving Ecclestone, a wnuczka jej (czyli jego córka) Joan Robinson wraz ze swoim mężem Nicholasem Robinson przyjeżdżają tam dość rzadko, zwykle wówczas, gdy Nicholas chce malować w plenerze, co mu się nieczęsto zdarza, bo jest malarzem abstrakcjonistą i w naturze poszukuje, jak mówi, tylko ruchu barw. Poza tym bywa czasem w Norford Manor tu obecny pan Kempt, który jest dalekim powinowatym rodziny, no i ja tam zachodzę, z przyjaźni i z obowiązku, gdyż prowadząc sprawy finansowe starej pani sprawdzam także wydatki domowe co pewien czas. Ani Irving, ani Joan nie zajęliby się takimi sprawami, nawet nie z braku chęci, ale dla zupełnej swojej nieświadomości w tej dziedzinie. Nikogo więcej się tam nie przyjmuje, a od dnia, kiedy stara pani Elizabeth została sparaliżowana, nie bywa nawet nikt z jej dawnych przyjaciół.
— Tak… — Joe skinął głową. — Duży, cichy dom na odludziu, bez śladu obcego człowieka w okolicy. Sami swoi. Kiedy wspomniał pan Nicholasa Robinsona, zrozumiałem nagle, skąd biorą się w jego zadziwiających płótnach te zestawy kolorów. Tak, to bardzo ciekawe, abstrakcja oparta na barwie wsi angielskiej. To bardzo utalentowany człowiek, jak mi się wydaje. Ale pomiędzy tym, co myśli awangarda, a co odbieramy z ich obrazów my, zwykli śmiertelnicy, jest przecież tak wielka przepaść, że mogę się mylić. W każdym razie to bardzo interesujący artysta…
— Tu opinia pana zgadza się z opinią pana Kempta. Jeżeli chodzi o moją skromną osobę, przyznaję ze skruchą, że nie widzę w jego obrazach absolutnie nic, i gdybym miał być zupełnie szczery, powiedziałbym, że zapewne wyrażają one absolutną nicość. Chwilami podejrzewam, że żaden z tych nowoczesnych malarzy nie potrafiłby namalować zwykłego człowieka na zwykłym koniu, jadącego o zwykłym zachodzie słońca.
W odpowiedzi Alex uśmiechnął się z zażenowaniem, jak gdyby chciał dać do zrozumienia gościowi, że chociaż szanuje jego osobę, nie może uszanować w tym odosobnionym wypadku jego zdania.
— Tak… — Gilburne przymknął na chwilę oczy, a potem otworzył je i wyprostował się w fotelu. Joe z pewną ulgą wyczuł, że dopiero w tej chwili zacznie się właściwe opowiadanie.
— Otóż to wszystko nastąpiło dopiero wtedy, kiedy Patrycja powróciła po śmierci męża do Norford Manor…
Znowu zamilkł, a Joe, który przyglądał mu się teraz nie spuszczając z niego wzroku, zauważył w jego rysach nagłą zamianę. Nie umiałby jej określić, gdyż pozornie twarz nie zmieniła wyrazu. Ale przesunęło się przez nią, jak cień ciemnej chmury, odbicie jakiejś tragicznej myśli.
— Ponieważ przyszliśmy do pana po radę, a może nawet po pomoc — powiedział Gilburne cicho — moim obowiązkiem jest okazać zupełną szczerość. Otóż Patrycja i ja… kiedy byliśmy młodzi… — Widać było, że mówienie o tym przychodzi mu z trudem. — Kochałem ją, a ona… Wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie. Byłem o siedem lat starszy od niej, ale wychowywaliśmy się obok siebie, bo domy nasze nieomal się stykały, tam, na odludziu… I rzecz była postanowiona, kiedy ona poznała pewnego młodego oficera. Wyszła za niego za mąż. Zrobiła to bardzo nagle, prawie bez namysłu, i wyjechała z nim od razu, bo jego okręt odpływał za kilka dni… Już z Capetown napisała do mnie list. Oczywiście przyjąłem to tak, jak tylko umiałem najlepiej. Była przecież młodsza niż ja, on, tamten, był zdrowym, na pewno bardzo przystojnym oficerem, a ja… — spojrzał na swoją nogę — niestety, jestem kaleką od urodzenia. Zrozumiałem ją oczywiście. Wszystko było aż banalnie proste i łatwe do wytłumaczenia. Miała osiemnaście lat. W tym wieku wiele trudnych decyzji przychodzi bardzo łatwo, a litość nad innymi nie towarzyszy tym latom. Usprawiedliwiłem ją więc w zupełności i nie czułem do niej nienawiści. Cios ten dotknął mnie jednak bardzo. Może pomógł mi w karierze, bo musiałem w czymś wyładować mój ból i próbować jakoś zapomnieć. Nie ożeniłem się w ciągu wszystkich tych lat. Wiedziałem tylko, że w rok po ich ślubie mąż jej zachorował na jakąś tropikalną chorobę i został zwolniony z wojska. Był chory przez wiele lat. Zdaje się, że była to pewna odmiana śpiączki. Prowadząc sprawy finansowe Ecclestone'ów byłem wtajemniczony także i w to, że stara pani Elizabeth posyła córce co miesiąc pewną sumę pieniędzy na odpowiednie utrzymanie domu. Ale Patrycja ani razu nie przyjechała do Anglii. Może była zbyt dumna, żeby pokazać nam swoje nieszczęście, bo przecież nie mogłaby go zostawić tam samego. Lata mijały i wreszcie ten człowiek umarł. Ale, jakby dla udokumentowania ironii losu, stara pani Ecclcstone została zupełnie sparaliżowana na kilkanaście miesięcy przed przyjazdem córki i kiedy Patrycja powróciła, nie mogły nawet porozumieć się ze sobą. Ale powróciła. Zrozumiałem już w dniu jej powrotu, że pomimo dwudziestu lat, które minęły, kocham ją nadal. Miała teraz lat trzydzieści osiem, a ja czterdzieści pięć… Odbyliśmy długą rozmowę. Była oczywiście lojalna wobec zmarłego, ale domyśliłem się, że może odeszłaby od niego wcześniej, gdyby nie jego choroba. Takie jak ona nie odchodzą w podobnej sytuacji. W końcu zrozumieliśmy oboje bardzo wiele. Postanowiliśmy się pobrać, kiedy minie okres jej żałoby. Nasza decyzja bardzo wszystkich ucieszyła. Widywaliśmy się codziennie. Aż wreszcie, prawie dokładnie miesiąc temu, stało się…
Zamarł na chwilę, jak gdyby zapominając, że nie jest sam i że mówi do słuchających go ludzi, a nie myśli w milczeniu. Potem, jak gdyby nagle zrozumiawszy, że Alex i Kompt czekają na jego dalsze słowa, oparł mocniej dłonie na lasce i podjął spokojnym, beznamiętnym głosem.
— Odprowadziłem ją do domu ze wspólnie odbytego spaceru. Potem wróciłem do siebie drogą łączącą nasze oba domy. Był wieczór, miałem trochę przygotowanej pracy, którą przywiozłem z Londynu, chcąc być o ile możności jak najbliżej Patrycji. Siedziałem przy biurku do późna w noc i zaspałem rano. Obudził mnie telefon z Norford Manor… Joan zawiadomiła mnie, że ciotka Patrycja nie żyje. Popełniła samobójstwo u siebie w pokoju. Pokój był zamknięty na klucz. Klucz leżał przed nią na biurku. W rozbitej szklance, która wypadła z jej ręki, był cyjanek potasu. Prawdopodobnie musiała go przywieźć ze sobą z Afryki. Nie zostawiła żadnego listu. Nic zupełnie,
Alex poważnie skinął głową. W czasie gdy sir Alexander mówił, starał się odtworzyć sobie stan psychiczny samobójczyni: śmierć ukochanego mężczyzny po długiej, szarpiącej jej nerwy chorobie… powrót do krainy dzieciństwa… pojawia się znowu zakochany kaleka, ten sam kaleka, którego rzuciła w młodości… Początkowo instynkt bierze górę i Patrycja pragnie pochwycić tę ostatnią szansę powrotu do życia, do świata normalnych ludzi. Ale w końcu przeważa świadomość, że już jest za późno, że nie potrafi się tak absolutnie zakłamać, że świat bez tamtego nie jest wart istnienia.
Ale dlaczego nie zostawiła żadnego listu?… To nie jest jeszcze dowód. Ludzie piszą lub nie w takich okolicznościach, zależnie od charakteru, od przyczyny samobójstwa, od… Ale przecież zrobiła to z pełną premedytacją, przygotowała truciznę, zamknęła drzwi na klucz i położyła klucz na biurku… Dlaczego?… A dlaczego nie napisała listu, kartki, paru słów? Była noc, miała wiele czasu, pozostawiała rodzinę i człowieka, który przez tak wiele lat kochał ją wiernie i bez żadnej nadziei… Powinna była napisać… To byłoby proste, logiczne, nieuniknione w jej stanie… Leżał na biurku, ten klucz… Dlaczego?…
Uniósł szybko głowę, bo sir Alexander mówił dalej.
— Umiałbym to może zrozumieć… Ale wieczorem nic na to nie wskazywało, zupełnie nic. Byłem nawet bardzo zadowolony tego dnia. Wyraźnie opuszczało ją przygnębienie. Mówiliśmy o tym, że zaraz po ślubie wyjedziemy w podróż dokoła świata na rok. Chciałem, żeby wielka ilość świeżych wrażeń zatarła w niej wspomnienia tamtych lat. Zgodziła się od razu, czułem, że jest uszczęśliwiona myślą o nadchodzącej podróży… Nie, nie mogę tego zrozumieć. Nie było w jej zachowaniu nic z… z nastroju samobójczego. A jednak. Nikt jej przecież nie zamordował. Drzwi były zamknięte od wewnątrz. Żadnych śladów. Policja przyjechała rano. Znalazła wyłącznie jej odciski na szklance i na klamkach. Okna są tam zakratowane, jak zresztą wszystkie okna domu, które wychodzą na przepaść…
— Wobec tego… — szepnął Alex — należy chyba przyjąć, że to nieszczęście trzeba przypisać smutnej decyzji zmarłej, prawda?
— Tak. Na pewno ma pan słuszność… — sir Alexander skinął głowa, ale wyraz jego twarzy przeczył słowom. — To samo powiedziała policja, ale…
— Ale przecież nie powiedział mi pan jeszcze nic o Diable, prawda?
— Powiedziałem panu tylko, że w pokoju nie znaleziono żadnych śladów. Otóż był tam ślad: półkolisty odcisk jak gdyby małej podkowy albo wielkiej koziej nogi…
— Gdzie?
— Na kartce otwartej książki, która leżała na biurku. Był nawet nieco przybrudzony, jakby znak odcisnęła noga zwierzęcia, które przeszło przedtem przez wilgotny piasek.
— A czy nie mógł to być jakiś stary odcisk?
— Nie. Tę książkę kupiłem o dzień wcześniej w Londynie i przywiozłem samochodem. Potem przeczytałem ją i spotkałem się z Patrycją, która zabrała ją do domu wieczorem. W nocy umarła. A tego odcisku przedtem tam nie było. Nie mógłbym go nie zauważyć, czytając. Poza tym dałem ziarnka tego piasku do zidentyfikowania w laboratorium… Takiego piasku nie ma po naszej stronie wąwozu. Nie ma go zresztą i po drugiej stronie wąwozu ani nigdzie w okolicy. Można go znaleźć tylko w Diablej Grocie.
— Widzę, że prowadził pan śledztwo na własną rękę. A czy wspominał pan o tym śladzie policji?
— Oczywiście. Ale czego mogła dokonać policja w tym wypadku? Samobójstwo samo się nasuwało ze wzglądu na okoliczności, w jakich znaleziono zmarłą, jak i ewentualny motyw, którym była długotrwała depresja psychiczna. Poza tym ja sam nie wiem, co ten odcisk może oznaczać. Zresztą przedtem… przed śmiercią Patrycji, też działy się pewne dziwne sprawy, których policja także nie wzięta pod uwagę. My sami nie wiedzieliśmy, jak do tego podejść. Wszystko wydawało się takie błahe w porównaniu z faktem jej śmierci, a może nawet zapomnieliśmy wówczas o tych wydarzeniach. Dopiero później… I właśnie to nie daje mi spokoju. Widzi pan, na trzy dni przed śmiercią Patrycji poszliśmy wszyscy na wycieczkę do Groty. Patrycja chciała ją znowu zobaczyć po tylu latach. Wróciła przecież do kraju dzieciństwa. Oczywiście zabraliśmy linę, którą związaliśmy się dla bezpieczeństwa, na wypadek, gdyby komuś obsunęła się noga przy przechodzeniu półeczki skalnej prowadzącej do Groty. Ale dotarliśmy do wejścia bez żadnych przeszkód. Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, zapaliliśmy latarki elektryczne i ruszyliśmy w głąb, ku sławnej szczelinie, która leży nieco niżej we wnętrzu góry. Prowadzi do niej korytarz skalny, liczący mniej więcej pięćdziesiąt jardów. Ale droga nie opada stromo i różnica poziomów wynosi może pół piętra. Tak więc po paru chwilach posuwania się w dół wyszliśmy spoza zakrętu i znaleźliśmy się wewnątrz komory skalnej, na krańcu której, w najniższym miejscu, leży szczelina. Właśnie wokół tego miejsca dno groty wysypane jest drobniuteńkim, jasnym piaskiem, który deszcz i woda podskórna wypłukują prawdopodobnie ze stropu. I na tym piasku zobaczyliśmy… Zawahał się.
— Odciski racic, oczywiście… — szepnął Joe.
— Kto panu o tym powiedział? Tak, znaleźliśmy odciski racic.
— Tak mi się wydawało, po tym, co pan mówił poprzednio. Ktoś kiedyś powiedział, że Diabeł jest ojcem Logiki… — Spoważniał i pochylił się ku przodowi. — Proszę mi opowiedzieć wszystko, co panowie możecie powiedzieć o tych odciskach, dosłownie wszystko, nawet nic nie znaczące szczegóły. Czy były on identyczne z odciskami jakiegokolwiek zwierzęcia?
Kempt, który milczał dotąd, odezwał się niespodziewanie:
— Nie. Nie były podobne do żadnych znanych śladów zwierzęcych. Może były podobne do kozich, ale o wiele większe i mniej zaokrąglone, jakby należały do ogromnego kozła o ostro zakończonych racicach, zbudowanych zupełnie inaczej niż wszystkie, które znamy.
— Jak pan to sprawdził?
— Zabraliśmy fotografię odcisków do zakładu zoologii, gdzie przyjęto nas trochę z niedowierzaniem, a trochę ze zdumieniem. Te odciski nie pasowały do żadnych znanych im odcisków. Wynikałoby z tego, że zwierzę, które je pozostawiło, nie może istnieć.
— Chwała Bogu… — mruknął Alex, ale nie dodał ani słowa, pomimo zdumionych spojrzeń, którymi obrzucili go obaj goście. Dopiero po chwili zapytał:
— Czy nie miały one żadnych charakterystycznych cech jednostkowych, to znaczy złamania, skazy, szramy, wiecie, panowie, o co mi chodzi?
— Tak, różniły się nieco od siebie. A poza tym miały pewną nieregularność, jak gdyby zaopatrzone były w szpon, odstający do tyłu… Zdaję sobie sprawę, że to brzmi humorystycznie, ale powtarzam tylko to, co widzieliśmy na własne oczy i co sprawdziliśmy… A najbardziej zdumiewające było to, że odciski znajdowały się tylko w bezpośrednim sąsiedztwie szczeliny, jak gdyby to zwierzę wynurzyło się stamtąd i powróciło tam. Dalej, na dnie Groty i w korytarzu, nie było ich.
— A czy grunt w Grocie nie uniemożliwiał ich znalezienia?
— Gdzieniegdzie tak, bo występuje tam chwilami czysta skała. Ale jest ona wilgotna i pokryta mchem, a to zwierzę musiało być bardzo ciężkie, bo zostawiło na piasku głębokie odciski.
— A czy nie mogliście państwo zadeptać prowadzących do wyjścia śladów, kiedy szliście całą grupą ;przez korytarz ku szczelinie?
— Mogliśmy. Ale ja szedłem pierwszy i świeciłem przez cały czas latarką. Mam mocną latarkę. Zresztą sir Alexander i Irving też je mieli. W grocie było zupełnie widno i ze zrozumiałych względów patrzyłem sobie pod nogi. Nie zauważyłem niczego. Nie mógłbym oczywiście przysiąc, ale chyba zauważyłbym te ślady, gdyby występowały w korytarzu. Nie ma tam znów tak wiele miejsca, żeby móc odbiegać wzrokiem.
— Czy widziało je wiele osób?
— Wszystkie, które weszły do Groty: Patrycja, Joan, Nicholas, sir Alexander, Irving i ja.
— A jakie wrażenie wywarły wówczas na paniach te ślady?
— Niesamowite! — powiedział krótko Kempt. Umilkł. Potom dodał, jak gdyby wspomnienie zmusiło go do komentarza: — Nie jestem przesądny. W ogóle nie wierzę w świat nadprzyrodzony. Ale to mną. wstrząsnęło. Oczywiście próbowaliśmy żartować wtedy wszyscy. Nikomu się to zresztą nie udawało, nawet Irvingowi.
— A jakie było pana pierwsze wrażenie, sir Alexandrze?
— W pierwszej chwili nie odczułem tego jako czegoś niesamowitego. Może po prostu dlatego, że nigdy dotąd nie myślałem w ten sposób o jakimkolwiek zjawisku. Jedno tylko uderzyło mnie od razu: do Groty nie mogło się dostać żadne zwierzę, poza, może, kozicą górską. Ta półeczka skalna nie jest miejscem, gdzie może zabłądzić jakikolwiek kopytny czworonóg. A o ile wiem, kozic górskich nie ma w promieniu wielu setek mil od Norford. Nie wiem nawet, czy w ogóle istnieją w Anglii. To mnie najbardziej zdziwiło i myślałem o tym długo tego dnia, lecz raczej jako o ciekawostce, jednym z pozornie niewytłumaczalnych zjawisk, jakie człowiek spotyka czasem w życiu. Daleki jestem od łączenia z nadprzyrodzonością wszystkiego, czego nie umiem wyjaśnić… Pamiętam nawet, że zastanawiałem się, czy jakiegoś zwierzęcia nie mógł ktoś spuścić na linie do Groty. Ale po co? Poza tym odciski kopyt były tylko w bezpośredniej bliskości szczeliny. Może w promieniu jarda albo najdalej dwóch. Dalej na pewno nie było żadnych śladów na piasku. Thomas Kempt i Nicholas Robinson też byli bardzo zaintrygowani. Razem z Irvingiem Ecclestone przeszukali potem cały las na grzbiecie wzgórza w bezpośredniej bliskości Groty. Weszli nawet na szczyt Diablej Skały. Ale nie znaleźli żadnych śladów…
— A czy nie przyszło nikomu do głowy, że zwierzę rzeczywiście mogło wyjść z tej szczeliny i zawrócić do niej? Czy została ona kiedykolwiek zbadana?
— To wykluczone — sir Alexander potrząsnął głową. — Przed kilkunastu laty była tam ekipa grotołazów. Szczelina zwęża się coraz bardziej, opadając prawie prostopadle, a potem zupełnie pionowo w dół. W końcu staje się tak wąska, że człowiek nie mógł się już przez nią przecisnąć, a w świetle lampy ekipa zaobserwowała, że skała schodzi się, tworząc wąski lejek, którym prawdopodobnie kiedyś ściekała woda.
— Tak — Joe skinął głową. — Rozumiem. A co się działo później? Czy zapomnieliście państwo o tym zdarzeniu?
— Och, nie. — Kempt potrząsnął głową. — Nie zna pan wujka Irvinga! Napisał w życiu tyle prac i książek o przesądach związanych z Diabłem i o ciemnocie owej epoki, która skazywała tysiące czarownic na okrutną śmierć nie mając żadnych, nawet fałszywych dowodów istnienia Diabła, że widząc cień tego rodzaju dowodu szukał w lesie niemal do wieczora. Chciał nam wykazać czarno na białym, jak proste i naturalne wyjaśnienie musi mieć fenomen zaobserwowany przez nas w Grocie.
— I nic. Absolutnie nic. Patrycja i Joan wróciły przez wąwóz do domu, a my wszyscy odbyliśmy znowu spacer do Groty. Żartowaliśmy oczywiście nadal. Ale Irving uparł się, że wytłumaczy nam wszystko, tylko musi spokojnie przyjrzeć się tym odciskom jeszcze raz. Kiedy weszliśmy do Groty, zaczęliśmy na klęczkach badać ślady. Były tak wyraźnie odciśnięte w wilgotnym piasku, jak w wosku. Można było w najdrobniejszych szczegółach zaobserwować każda nieregularność konturu ich powierzchni. I wtedy doszliśmy do jeszcze jednego, może najbardziej zdumiewającego odkrycia… Te kopyta miały pewne cechy charakterystyczne. W jednym było skośne wgłębienie przez środek, a drugie miało małą wypukłość na przedniej krawędzi, jak narośl. To powtarzało się we wszystkich śladach…
— A pozostałe dwa kopyta?
— Pozostałych dwóch kopyt nie było — powiedział spokojnie sir Alexander Gilburne. — I to właśnie było naszym najbardziej zdumiewającym odkryciem. Mogliśmy to obaj zeznać pod przysięgą, a wraz z nami Nicholas Robinson i Irving Ecclestone, chociaż ten ostatni już po paru godzinach zaczął nam wmawiać, że padliśmy ofiarami zbiorowej halucynacji albo czyjegoś idiotycznego żartu. Przy tym wydaje mi się, że wspominając o tym żarcie miał na myśli swego zięcia Nicholasa Robinsona.
— A co skłania pana teraz do łączenia odcisków w Grocie ze śmiercią pana narzeczonej? Czy jeden z odcisków był podobny do śladu odkrytego przez pana na książce, którą pożyczył pan zmarłej na kilka godzin przed jej śmiercią?
— Tak. — Adwokat skinął głową. — W moim przekonaniu odcisk ten był identyczny z jednym ze znalezionych w Grocie, z tym, który miał skośne wgłębienie przez środek. Oczywiście na książce jest ono mniej wyraźne, ale mam fotografię obu odcisków i…
— Czy pan robił te zdjęcia, czy policja?
— Ja. Policja także zwróciła uwagę na ślad i wysłuchała mnie, ale nie umiałem wtedy powiedzieć nic rozsądnego. Zresztą… — rozłożył ręce — jak można było tym rzeczowym, konkretnie myślącym policjantom zwracać uwagę na ważność śladów kopyt w Diablej Grocie? Poza tym byłem wtedy wstrząśnięty. Nie umiałem zebrać myśli. Wydawało mi się, że ona przecież musiała popełnić samobójstwo… — Uniósł głowę i spojrzał na Alexa z wyrazem nagłego przerażenia w oczach. — Przecież nic innego nie mogło się stać?!… — Uspokoił się natychmiast. — Przepraszam was, panowie. To wszystko jest tak… — Przez chwilę szukał słowa, potem zrezygnował i umilkł, patrząc na Alexa oczyma, w których nie było ani lęku, ani ciekawości, lecz tylko rozpacz.
Joe przerwał milczenie, zwracając się do Kempta.
— Czy to wszystko? Czy przed śmiercią pani Patrycji, ewentualnie po jej śmierci, nie zdarzyło się nic, nazwijmy to, niecodziennego?
Pytając był przekonany, że nie usłyszy już niczego, co może rzucić światło na tamto wydarzenie, które… Nie. Nie chciał myśleć jeszcze w ogóle o tamtym wydarzeniu w ten sposób. Nie miał do niego żadnego klucza… poza tym jednym, oczywiście. Odpowiedź Kempta skierowała jego myśli w zupełnie inną stronę.
— Tak — powiedział młody człowiek. — Zdarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz, to znaczy, zdarzyło się to dwa razy. Ale może opowiem po kolei. Było to w przeddzień śmierci Patrycji. Kiedy pokojówka weszła rano do jadalni, żeby zabrać do zmywania pozostawione późno wieczorem przez nas filiżanki, zobaczyła, że portret, który tam wisi, odwrócony jest twarzą do ściany. Działo się to już po naszej wycieczce do Groty, więc pomyśleliśmy wszyscy, że to czyjś żart. Portret ten przedstawia właśnie owego sławnego prześladowcę czarownic i budowniczego Norford Manor — Johna Ecclestone. Joan powiedziała, że John Ecclestone, który tak bardzo gnębił czcicieli Diabła, odwrócił się teraz do nas plecami, bo nie tylko, że nie umieliśmy wytropić Diabła, chociaż pozostawił wyraźne ślady, ale nadal nie chcieliśmy uwierzyć w jego istnienie. Irving Ecclestone mruknął, że to zapewne Nicholas odwrócił portret, bo nie może prawdopodobnie patrzeć na nic namalowanego, co ma jakikolwiek sens. Było jeszcze kilka innych żartów na ten temat. Widzi pan… nikt z nas przecież nie wiedział, że Patrycja umrze tej nocy.
— Chociaż ktoś przecież mógł przewidywać to wydarzenie… — szepnął Joe i szczypczykami wrzucił do szklanki kawałek lodu.
— Nie rozumiem pana? — Kempt uniósł brwi.
— Ani ja… — Alex uśmiechnął się lekko. — Ja także siebie nie rozumiem w tej chwili. Ale niepotrzebnie panu przerwałem. Czy to już wszystko?
— Nie. Otóż czyjąś uwagę zwrócił pewien niecodzienny szczegół. To mianowicie, że ramy portretu były zakurzone, a przy odwracaniu obrazu ku ścianie kurzu tego nie tylko nie starto, ale nawet nie został on tknięty w żadnym miejscu.
— Kto to zauważył?
— Nie przypominam sobie… — Kempt zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć.
— Wydaje mi się, że pielęgniarka, panna Stone. Ale nie jestem tego pewien. Może wydaje mi się tak po prostu dlatego, że jest to osoba zawsze otoczona atmosferą zupełnie klinicznej czystości… Tak, jednak sobie przypominam. To była panna Stone. Podeszła do portretu i powiedziała: „Boże, jaki on jest zakurzony! I pomyśleć, że wszyscy muszą tym oddychać!” Może uwaga ta wydać się panu dziwna w podobnych okolicznościach, ale panna Stone nie jest osobą bardzo lotną. Posiada za to nienawiść do wszystkiego, co nie jest absolutnie antyseptyczne, wyprasowane, nakrochmalone i wysterylizowane. Myślę zresztą, że w jej zawodzie trudno to uważać za wadę.
— Zapewne — Joe skinął głowa. — Ale przecież na tym nie skończyło się. Czy ktoś powiedział coś jeszcze?
Gilburne spojrzał na niego — już po raz trzeci w ciągu tej wizyty — ze zdumieniem.
— Chociaż nie wiem, do czego to panu może być potrzebne, ale chętnie zrobiłbym, co tylko leży w mojej mocy… Niestety nie zwróciłem na to uwagi. Był ranek, wszedłem właśnie do Norford Manor, a domownicy stali zebrani w bibliotece, niektórzy ubrani jeszcze w szlafroki, i żartowali. W pierwszej chwili nie orientowałem się nawet dokładnie, o co chodzi. Dopiero po śmierci Patrycji, kiedy zacząłem rozpamiętywać szczegółowo każdą godzinę poprzedzającą tragedię, zacząłem rozmyślać i nad tamtym wydarzeniem.
— Za to ja sobie przypominam… — Kempt zapalił papierosa i zgasił zapałkę w maleńkiej kropelce wody, która przypadkiem znalazła się na dnie popielniczki. Uniósł głowę i spojrzał w oczy Alexa. — Wiem, czego pan poszukuje, zadając te pytania. Ale proszę mi wierzyć, że ja, to znaczy my obaj, omówiliśmy to już sto razy. Szukaliśmy najmniejszego punktu zaczepienia, jakiegoś powodu, dla którego ktoś mógłby chcieć wyrządzić krzywdę Patrycji, nawet obłęd maniakalny też braliśmy pod uwagę. Ale po pierwsze nie rozumiemy, w jaki sposób Patrycja mogłaby zostać zamordowana, jeżeli klucz był wewnątrz, a po drugie to wszystko nie ma sensu, nie ma gruntu, na którym można by postawić stopę… przynajmniej dla nas nie miało. I dlatego przyszliśmy do pana. Ale pan pytał o to, co się stało, kiedy panna Stone zauważyła ten kurz. Nicholas powiedział, że moglibyśmy poznać żartownisia po odciskach palców i że chociaż on się na tym nie zna, to ponieważ każda ręka na świecie ma podobno inne linie papilarne, więc wierzy, że jako malarz potrafi nawet pod szkłem powiększającym od razu poznać, do kogo te linie należą. Śmiał się przy tym i podszedł do obrazu. Zaczął go oglądać nie dotykając, ale po chwili spoważniał. Otóż kurz był absolutnie nie tknięty. To także sprawdziliśmy wszyscy razem. Wyglądało na to, że obraz sam się przekręcił.
— A czy później, już po tragedii, wspomnieliście panowie o tym policji?
— Nie, chyba nie. Myślę, że wszyscy zapomnieli o tym żarcie pod wpływem tego, co się stało.
Alex milczał przez chwilę.
— Chciałbym wrócić do samego portretu… — powiedział wreszcie. — Przedstawiał on owego siedemnastowiecznego właściciela posiadłości, sir Johna Ecclcstone, czy tak?
— Tak. Portret również pochodzi z epoki.
— Mówiąc o nim, wspomniał pan o tym, że był on gnębicielem czarownic. Czy to prawda?
— Tak… — Kempt, ożywił się. — Wszyscy o tym zresztą wiedzą w Norford. Właśnie wtedy, kiedy sir John kupił tę ziemię i wybudował na niej dom, król Jakub wstąpił na tron, a wraz z początkiem jego panowania zaczął się obłędny pościg za czarownicami. Wtedy właśnie sławny Matthew Hopkins, inkwizytor, zawitał do hrabstwa Suffolk. Jak się obecnie wydaje, sir John miał wówczas jakiś zaogniony spór z radą wiejską i wykorzystał bliskość Diablej Groty, leżące; mniej więcej pomiędzy wsią a rezydencją, aby załatwić przy jej pomocy swoje porachunki z chłopami. W każdym razie za jego namową Matthew Hopkins zawitał do Norford i akta podają, że tego roku stracono czternaście kobiet z tej nieszczęsnej wioski. Zostały one powieszone na rynku w Blue Medows.
— Zawsze byliśmy kulturalnym narodem… — mruknął Alex. — W całej Europie, nawet w Szkocji, palono je, a u nas tylko wieszano… Sympatyczny staruszek ten wasz sir John, A co było potem?
— Oczywiście nic. Za czarownicami nikt nigdy nie ujmował się ze zrozumiałych względów. A zważywszy ówczesny stan umysłów, wcale nie jestem przeświadczony, czy ich własne rodziny nie były na wpół przekonane o słuszności wyroku sądowego. Sir John i jego ludzie zeznali przed trybunałem w Blue Medows, że na własne oczy widzieli tych czternaście kobiet lecących na miotłach w noc świętojańską ku otworowi Diablej Groty. Takie oskarżenie było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Zachował się nawet opis egzekucji, pióra diakona z Blue Medows, niejakiego Silby. Znalazłem tam zdumiewające rzeczy. W ostatniej chwili przed straceniem jedna z kobiet odwróciła się ku obserwującym widowisko tłumom i powiedziała, że jest kochanką Lucypera, który pomści jej śmierć na rodzinie Ecclestone'ów, a zemsta jego dosięgnie ich nawet w dziesiątym pokoleniu.
— A Patrycja, urodzona Ecclestone, była w prostej linii potomkiem w dziesiątym pokoleniu po sir Johnie… — szepnął sir Alexander. — Ten straszliwy, upiorny nonsens nie daje mi zupełnie żyć… Sam nie wiem, czy wolno nawet rozważać tę sprawę w podobny sposób, ale nie mogę się od tego powstrzymać.
— Nie lubię zbiorowej odpowiedzialności — mruknął Joe. — Lucyper zrobiłby chyba o wiele lepiej mszcząc się od razu na samym sir Johnie, prawda?
Kempt bez słowa wzruszył ramionami. Potem powiedział:
— Ale to jeszcze nie wszystko.
— Spodziewam się… — szepnął Alex jeszcze ciszej niż poprzednio. — Coś musiało się przecież stać ostatnio, prawda?
— Tak… — sir Alexander ze znużeniem pochylił swoją piękną, siwiejącą głowę. — W niedzielę rano pokojówka znalazła portret sir Johna ponownie wiszący twarzą do ściany.
III
Powiedz, że pojechałem do Diabła
Spojrzał na Alexa z wyrazem tak absolutnej bezradności, że Joe poruszył się niespokojnie. Ku swojemu zdumieniu nie myślał już od paru minut tak intensywnie o tym, co mu opowiadano, ale o miejscu w samolocie, które zamówił przed godziną. Tak, to był Diabeł. Nie tylko instynktownie Alex wiedział już, że w dalekim Norford Manor działała ciemna siła, która… Ale chciał odlecieć daleko, do jasnego, spokojnego kraju, gdzie mógłby siedzieć z fajką na kamieniu i przyglądać się smukłej sylwetce Karoliny ubranej w dżinsy i stary pulower, krążącej pośród ruin… Wyprostował się i szybko zapytał:
— A czy poszliście panowie zaraz do Groty, kiedy zobaczyliście, że obraz po raz drugi zmienił położenie?
— Tak. — Kempt wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. — Poszliśmy.
— I znaleźliście ślady?
— Tak, takie same jak przed miesiącem.
— Hm…
Joe zamilkł. Przez dłuższą chwilę żaden z obecnych nie przerwał milczenia. Kempt wolno spacerował tam i na powrót ze zwieszoną głową. Wreszcie zatrzymał się przed Alexem.
— Teraz wie pan już wszystko.
Joe zrozumiał, że w stwierdzeniu tym mieści się równocześnie pytanie.
— Kim pan jest z zawodu? — zapytał nagle.
— Ja? Architektem. Ale co to ma…?
— Daliście mi panowie szkic budowli, której wyglądu sami nie znacie, bo patrząc na nią pośród ciemnej, otaczającej was nocy dostrzegliście zaledwie, że to budowla, i zauważyliście niektóre fragmenty jej konturów. Nie wiemy przecież, kto ją buduje czy też już wybudował i dlaczego? Wiemy tylko, że ktoś działa i ma jakiś cel. A przyprowadził tu panów lęk. Boicie się po prostu, że powtórne odwrócenie się obrazu może oznaczać powtórne pojawienie się śmierci w Norford Manor. Ale przecież nie mamy jeszcze absolutnie pojęcia, czy prawie równoczesne przekręcenie się portretu i śmierć pani Patrycji Lynch nie jest tylko zbiegiem okoliczności? Sprawa tych kopyt także jest zupełnie niejasna. W końcu wszystko naprawdę może mieć naturalne i proste wytłumaczenie…
— Tak… — szepnął sir Alexander. — Oby tak było. Ale poza tym…
— Wiem… Przepraszam, że przerwę panu i poruszę ten temat otwarcie, ale sytuacja zmusza nas do szczerości. Kobieta, którą pan kochał, umarła i był pan przekonany, że popełniła samobójstwo, że nie kochała pana. Teraz obudziła się w panu nagła niepewność. Może kochała? Może kochała pana zawsze, nawet tam, w Afryce, siedząc przy łożu chorego męża? Może chciała pojechać z panem w tę podróż, o której marzył pan przez całe życie? I w związku z tym, nie mogąc przecież wrócić życia ukochanej, pragnie pan, chociaż może nawet nie przyznaje się pan sam do tego przed sobą, aby to nie była samobójstwo, ale morderstwo.
W ciszy biblioteki słowo to przebrzmiało i zgasło, pozostawiając po sobie pustkę. Wszystko zostało już powiedziane. Joe wiedział, że teraz decyzja zależy tylko od niego. Mógł poprzestać na swoim stwierdzeniu. Mógł powiedzieć sobie, że sir Alexander Gilburne czepia się nonsensów i przesądów po to tylko, żeby odsunąć od siebie prawdę. A prawdą tą mógł być prosty i przykry fakt, że kobieta, która porzuciła go raz, mając lat osiemnaście, odeszła od niego teraz po raz drugi, a on nie chciał w to uwierzyć, a chciał uwierzyć w to, że kochała go i zbrodniczy czyn nieznanego wroga przeszkodził im w połączeniu się. Takie było najprostsze wytłumaczenie jego działania. Przecież wszystko, co mówił, było tylko mglistym, nieprawdopodobnym powoływaniem się na odciski stóp diabelskich i portrety, które same, nocą, odwracały się twarzami ku ścianom. Nikt rozsądny nie mógłby…
— Ma pan zupełną słuszność. — Sir Alexander westchnął ciężko i wyprostował się. Kempt przestał przechadzać się po pokoju i usiadł na poręczy fotela, przyglądając mu się i bębniąc palcami po kolanie. — Jadąc tu byłem na wpół przekonany, że musi pan w końcu dojść do tego wniosku, jeżeli jest pan inteligentnym człowiekiem. A przecież wiedziałem, że jest nim pan. Ale chodzi o to, że wszystko, co mnie dotyczy, nie wyczerpuje tej sprawy. Jeżeli ktoś zamordował Patrycję, to należy przyjąć, że ten ktoś może zamordować i następną ofiarę. A wtedy, obawiam się, że potwierdzenie słuszności moich podejrzeń nie sprawi mi wielkiej satysfakcji. Czy pan mnie rozumie?
— Oczywiście. Ale nie bardzo zdaję sobie sprawę z tego, co mogę zrobić dla panów. Przecież naprawdę nie wiemy, czy pani Patrycja nie popełniła samobójstwa. A raczej wiemy, że popełniła je, bo tak wynika z dochodzeń przeprowadzonych przez policję. W tym, co pan dotychczas powiedział, nie ma żadnych podstaw do rewizji śledztwa, zresztą jako prawnik wie pan to chyba lepiej niż ja. Dlatego chciałbym szczerze zapytać: jaki jest konkretny powód wizyty panów u mnie? Nie spodziewaliście się chyba panowie, że jak Sherlock Holmes, siedząc u siebie w domu, w wygodnym fotelu, i posiadając zaledwie strzępy informacji, a żadnej znajomości miejsca wypadku, będę umiał powiedzieć: „Zabił ten a ten człowiek, w taki a taki sposób”. Wysłuchałem opowiadania panów o bardzo smutnym, a (proszę mi wybaczyć to określenie) bardzo interesującym dla mnie wypadku. Słuchając pomyślałem o paru możliwościach innych rozwiązań niż te, które się nasuwają. Ale w końcu to niczego nie posuwa naprzód i na pewno nie pomoce w roztrząsaniu pytania: czy ktoś jeszcze może zostać zamordowany? Takie pytanie jest zawsze nie umotywowane, jeżeli nie znamy powodu, dla którego ktoś jeszcze może być zamordowany, a poza tym nie wiemy, czy w ogóle ktoś został zamordowany. Na razie wiecie panowie tylko o śmierci bliskiego wam człowieka i o kilku oryginalnych wydarzeniach, które miały miejsce mniej więcej w tym samym czasie co ta śmierć. Chciałbym wiedzieć teraz, dlaczego przyszliście panowie do mnie i czego oczekiwaliście po rozmowie ze mną? Gdybym miał sobie sam odpowiedzieć, powiedziałbym, że przyszliście mnie prosić, abym stwierdził, jak naprawdę umarła pani Patrycja Lynch i czy komuś w Norford Manor grozi jeszcze niebezpieczeństwo. Niestety z tego, co usłyszałem, nie wynika, abym mógł w jakikolwiek sposób ingerować. Istnieje w naszym kraju prawo i wszyscy musimy by: mu posłuszni. Przedstawiciele tego prawa tropią morderców i chronią ludzi niewinnych. Jestem tylko skromnym autorem powieści kryminalnych i nigdy nie brałem udziału w żadnym śledztwie, jeśli nie zaprosili minie do udziału w nim przedstawiciele policji. Nie mógłbym tego zrobić i teraz. Po prostu dlatego, że chciałbym zawsze służyć, prawu, a nie występować zamiast niego. Dlatego przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, dlaczego pan, sir Alexandrze, mając przecież tak liczne znajomości wśród najwyższych czynników policyjnych, nie skorzystał z nich i przyszedł do mnie?
— I tego pytania oczekiwałem po panu — Gilburne znowu westchnął. — Ale o czym właściwie miałbym zawiadamiać policję? O tym, że znaleźliśmy w Grocie odcisk kopyta, czy o tym, że ktoś nocą przekręcił portret w domu Ecclestone'ów? I jaką odpowiedź mógłbym od nich otrzymać? Najgłupsi z nich wzruszyliby tylko ramionami, najinteligentniejsi doszliby do tego wniosku co pan: kochałem kobietę i nie mogę pogodzić się z myślą, że popełniła samobójstwo, zamiast wyjść za mnie za mąż. Wszystko, co mogłem przytoczyć na dowód, że w Norford Manor dzieją się jakieś niezrozumiałe sprawy, brzmi tak irracjonalnie, że nie miałbym odwagi pójść z tym do żadnego ze znanych mi urzędników. Po dłuższym namyśle postanowiłem zwrócić się do prywatnej agencji detektywistycznej. Pomyślałem, że ludzie ci wysłuchają mnie jak zwykłego klienta i zrobią, co będą mogli, bez względu na to, co sobie o mnie pomyślą. Bo w gruncie rzeczy jest mi to obojętne. Ponieważ kilkakrotnie spotykaliśmy się w Londynie z tu obecnym Thomasem Kemptem i razem rozważaliśmy tę sprawę, więc zwierzyłem mu się i z tego projektu, a wtedy Thomas, który, jak mówi, zna wszystkie pana książki i wiele o panu wie (chociaż i ja oczywiście niejedno o panu słyszałem), poradził mi, abyśmy spróbowali pójść najpierw do pana i opowiedzieć panu o wszystkim. A jeżeli zainteresuje się pan naszym bądź co bądź niecodziennym opowiadaniem, wtedy może uda nam się namówić pana do… — Zawahał się. — Może jest to nazbyt bezpośrednie z mojej strony, ale jestem człowiekiem bardzo zamożnym i gdyby mógł pan poświęcić jakiś czas na pobyt w Norford, wówczas, oczywiście… wszystko, każda rekompensata… Joe uśmiechnął się.
— Ja także jestem, jak pan to określa, człowiekiem bardzo zamożnym. A poza tym nic zajmuję się tropieniem zbrodniarzy dla zysku. To w ogóle nie może wchodzić w rachubę.
Gilburne skłonił głowę.
— Nie chciałem pana obrazić. Ale przecież trudno mi prosić nieznajomego człowieka, aby poświęcał bezinteresownie swój czas i…
— Poza tym jest jeszcze jedna przeszkoda — powiedział Joe. — Mam terminowe zobowiązania wobec wydawcy, a natychmiast po ukończeniu książki muszę wyjechać do Grecji. Zamówiłem samolot na osiemnastego. Żałuję bardzo, naprawdę żałuję,
Po wyrazie jego twarzy widać było, że naprawdę żałuje.
— Szkoda — powiedział Kempt, unosząc się z miejsca. — Miałem wrażenie, że pan jeden potrafiłby tu pomóc. Zresztą… — podszedł do Alexa i stanął przed nim, patrząc mu prosto w oczy — pan może tego nie rozumieć, bo pan tam nie był. Ale w atmosferze Norford Manor jest coś, czego my lękamy się jak samego Diabła. I proszę mi wierzyć, mr Alex, ja sam mam wrażenie, że jeśli się nie zapobiegnie czemuś, może nastąpić wkrótce coś strasznego. Ja jestem niestety tylko zwykłym architektem i nie wiem, czemu należy zapobiec i co strasznego może nastąpić. Ale to niczego nie zmienia!
— Na czym pan opiera swoje obawy? Czy tylko na tym odwróceniu portretu?
— Nie wiem! Nie tylko. Na wszystkim, na wyglądzie ludzi, na rozmowach przy stole, na naszej pozornej wesołości. Bo my wszyscy udajemy, że nic się nie stało i nic się nie może stać. Ale ja wierzę, że coś okropnego wisi nad Norford Manor. I gdyby nie to, że jestem winien tym ludziom tak wiele wdzięczności, nie wróciłbym tam jutro i pozostałbym w Londynie. Ale wrócę, bo muszę. Może mnie pan uważać za rozhisteryzowanego idiotę po tym, co teraz powiedziałem, ale to w niczym nie zmieni tego, co nadchodzi.
— Hm… — mruknął Joe. Chciał powiedzieć coś, otworzył usta, lecz nic nie powiedział. Kempt przecież nie kochał tej kobiety, która zmarła po powrocie z wieloletniego dobrowolnego wygnania. Był tak młody, że prawdopodobnie prawie lub wcale jej nie pamiętał. Nie wyglądał poza tym na człowieka o słabych nerwach. A przecież Kempt miał to samo przeświadczenie co Gilburne: że w ciemności unosi się uzbrojona, zbrodnicza ręka, która zada cios, jeżeli…
Alex uniósł głowę i spojrzał na Gilburne'a.
— Nie wiem, czy to się na wiele przyda panom lub komukolwiek. Ale jeżeli znalazłby pan dla mnie jakiś spokojny kąt w swoim domu, gdzie mógłbym ustawić moją maszynę do pisania i nie przeszkadzać nikomu, to może mógłbym przyjechać do pana na kilka dni…'Ale naprawdę nie sądzę, żeby to mogło pomóc w czymkolwiek. Przecież ja…
— Więc jednak przyjedzie pan! — Gilburne poderwał się z fotela i opierając jedną dłoń na lasce, drugą wyciągnął w kierunku Alexa. — Dziękuję panu — powiedział krótko. — Za godzinę odjadę, żeby wszystko przygotować. Znajdzie pan przestronny, pusty dom, ciszę potrzebną do pracy i widok z okna na starą aleję kasztanową.
Urwał. Był tak wyraźnie ucieszony, że Joe, który już zaczął żałować, że się zgodził, uśmiechnął się.
— Mam tylko jedną małą prośbę do panów. Proszę nie zdradzić absolutnie nikomu mego zawodu ani mego nazwiska. Wprowadzilibyśmy niepotrzebny niepokój. Ludzie, którzy wiedzą, że ktoś przygląda im się i przysłuchuje dla jakiegoś specjalnego celu, zachowują się z reguły nienaturalnie. Może najlepiej będzie, jeżeli zaprosi mnie pan jako znajomego, który zbiera dane do książki o procesach czarownic. To byłoby dobrym usprawiedliwieniem dla mojego pojawienia się w tym nie uczęszczanym zakątku kraju, a poza tym pozwoli mi to swobodnie okazywać zainteresowanie dla spraw, które mnie interesują. Będę się nazywał James Cotton, jeżeli to panom odpowiada? To znaczy panu, sir Alexandrze. Bo pana Kempta nie widziałem przecież nigdy w życiu i poznam go dopiero na miejsca. Poza tym moje zainteresowanie procesami czarownic ułatwi mi dostęp do Norford Manor poprzez pana Irvinga Ecclestone. Nie będzie niczego nadzwyczajnego w fakcie, że znajdując się blisko tak znakomitego uczonego będę chciał go odwiedzić, planując książkę z dziedziny, w której jest autorytetem. Resztę omówimy już po moim przyjeździe, jeżeli zajdzie potrzeba. Czy odpowiada panu to, co powiedziałem?
— Oczywiście! — sir Alexander raz jeszcze uścisnął jego rękę — odpowiadałaby mi to nawet wtedy, gdyby przyjechał pan jako cesarz chiński. Tak bardzo chciałem, żeby się pan tam znalazł. Ta sprawa… ta sprawa… — Machnął ręką. — Wie pan przecież. Oby potrafił pan dać nam ostateczną odpowiedź.
— Będę się bardzo starał… — powiedział Joe, żegnając się z nimi i klnąc w duchu, pomimo swego zaciekawienia, sir Alexandra Gilburne'a, Thomasa Kempta, wszystkich Diabłów, portrety zakurzonych przodków, swego wydawcę, a nade wszystko siebie samego za okazanie zupełnego braku charakteru. Nie miał przecież ani prawa, ani możliwości wyjazdu, jeżeli był odpowiedzialnym za swoje czyny, dorosłym człowiekiem. I gdyby był rozsądny. Tak, ale gdyby był rozsądny, pracowałby teraz prawdopodobnie jako ekspedient w magazynie z ubraniami albo z obuwiem. Rozsądni zawsze walczą ze swoją wyobraźnią, O ile ją posiadają. W hallu zapytał jeszcze:
— Ten obraz znaleziono przekręcony w niedzielę rano, tak?
— Tak — odparł Kempt.
— A kto był wówczas w Norford Manor? Czy te same osoby, które były tam wówczas, gdy wydarzyło się to po raz pierwszy?
— Te same.
— I te same osoby spały w domu, kiedy umarła pani Lynch?
— Te same.
Pożegnał gości, powrócił do biblioteki i natychmiast usiadł za stolikiem, na którym stała przygotowana maszyna do pisania. Chciał dziś zrobić jak najwięcej, żeby uzyskać choć trochę więcej swobody na miejscu. Pisał godzinę, ale kiedy po pewnym czasie Higgins wszedł, żeby zakomunikować mu o podaniu lunchu, zastał Alexa wyciągniętego w fotelu i ukrytego za ogromnym, otwartym tomem, oprawnym w pożółkły pergamin.
Książka była bardzo gruba i zadrukowana malowniczą, szesnastowieczną czcionką. Tytuł jej brzmiał: Pseudo monarchia Daemonium,
— Dobrze! — powiedział Joe nie unosząc głowy. — Zaraz przyjdę.
Ale nie przyszedł i Higgins musiał zapukać po raz wtóry, donosząc mu, że zupa wystygła, a kucharka płacze nad przypalonym befsztykiem. Alex westchnął, zerwał się, odłożył tom na stolik i powiedział, trochę bez sensu:
— O mój Boże, mój wielki, dobry Boże!
Ruszył ku drzwiom mrucząc cicho. Potem zatrzymał się przed Higginsem.
— Ilu Diabłów ma do swoich usług Lucyper, arcyksiążę piekieł? — zapytał wycelowując w pierś służącego palec wyprostowany jak lufa pistoletu.
— Obawiam się, że nie wiem, proszę pana — powiedział poważnie Higgins.
— Siedem milionów czterysta pięć tysięcy dziewięćset dwudziestu sześciu! — zawołał Alex. — Tak podaje wielebny John Wier. Do tego trzeba doliczyć siedemdziesięciu dwóch książąt i samego szefa. Razem to będzie ilu?… Siedem milionów czterysta pięć tysięcy i dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu! Zgadza się?
— Tak, proszę pana. Suma jest ścisła.
— Na szczęście ja będę miał do czynienia tylko z jednym. Ale za to z takim, który nawet adwokata potrafi przerazić.
— Pozwolę sobie zauważyć, że to chyba będzie właśnie ten szef, o którym pan wspomniał.
— Zapewne, zapewne. Wyjeżdżam dzisiaj, Higgins. Wrócę za parę dni, w każdym razie osiemnastego rano będę w domu… najpóźniej.
— Tak jest, proszę pana. Dom i tak będzie czekał, proszę pana. A jeżeli ktoś będzie pytał o pana, co mam powiedzieć? Czy podać jakiś adres?
— Tak, proszę powiedzieć, że pojechałem do Diabła.
I pogwizdując cicho, Joe Alex ruszył w kierunku jadalni.
IV
Początek drogi do piekieł
Po zjedzeniu lunchu znowu powrócił do biblioteki, lecz nie pisał już więcej ani nie czytał. Przez długą chwilę siedział nieruchomo z głową opartą o poręcz fotela, patrząc w okno niewidzącymi oczyma. Potem przymknął powieki i powiedział półgłosem: — No tak, ale wtedy nikt by nie przekręcił tego obrazu… Nie ma tam dzieci ani wyrostków, a dorosły człowiek nie może tego zrobić, po prostu nie może. Więc na pewno została zamordowana? Nie, niekoniecznie. Może istnieć ciekawy łańcuch zbiegów okoliczności. Trochę to nieprawdopodobne, ale może… Wtedy oczywiście nic nikomu nie grozi, a ja stracę masę czasu i wyjadę do Grecji nie skończywszy książki albo będę kończył książkę i nie wyjadę do Grecji. Oczywiście stanie się to pierwsze. Ale po co rozważam, jeżeli już przyrzekłem? A przyrzekłem, bo jestem przekonany, że to nieczysta historia… Jestem tego nawet pewien, chociaż nie będę umiał powiedzieć Parkerowi, dlaczego jestem pewien. A Parker na pewno zapyta mnie, dlaczego jestem pewien… Och, mniejsza o to…
Otworzył oczy, wstał i powoli przeszedł się po bibliotece, uderzając palcem w grzbiety książek.
— Ale jeżeli jest inaczej… — mruknął — to może to być wielkie przedstawienie. Diabeł i jego audytorium. Sami swoi. Witaj, wieku szesnasty. Ale dlaczego ja? Bo on musi uderzyć, jeżeli jest tak, jak myślę. A przecież chyba jest tak, jak myślę…
Wyszedł do hallu i ujął słuchawkę aparatu. Potem, nie patrząc na tarczę, nakręcił numer.
— Tak… z superintendentem Parkerem… Dziękuję. Czy to ty, Ben?… Tak, ja. Nie, nic. Chciałbym się z tobą zobaczyć… Tak, zaraz. U ciebie w biurze. Tak, bardzo mi jest potrzebny Scotland Yard. To też się może w życiu zdarzyć, prawda?… Co?… Och, nie. Będę u ciebie za piętnaście minut.
Zadzwonił na Higginsa, powiedział, co chce widzieć w swojej podręcznej walizeczce, i kazał przygotować sobie drugą walizeczkę, pustą. Potem wyszedł.
Samochód stał w cieniu, który rzucało drzewo rosnące na chodniku naprzeciw domu. Mimo to wewnątrz było gorąco. Joe wsiadł i opuścił szyby. Jechał pogwizdując cicho i czując miły, nieduży wiatr, owiewający ramię i szyję. Jego pogodna zwykle, szczupła twarz była poważna, coraz poważniejsza. A kiedy zajechał do Westminsteru i zatrzymał samochód przed wychodzącym na rzekę olbrzymim gmachem, który przed siedemdziesięcioma laty Norman Shaw tak malowniczo zaprojektował dla głównej kwatery policji londyńskiej, twarz ta miała wyraz zdecydowanie ponury.
Dyżurny policjant od razu zaprowadził go do gabinetu Parkera, który mieścił się za jednym z tysiąca zakrętów korytarza na piętrze. Na widok gościa superintendent podniósł się spoza biurka.
— Dawno cię tu już nie widzieliśmy, Joe. Czy stało się coś strasznego? — roześmiał się i podsunął gościowi krzesło. Ale Joe nie oddał mu uśmiechu. Jego blada, trochę piegowata twarz nadal pozbawiona była pogody i nie robił najmniejszego wysiłku, żeby to ukryć.
— Nie, nie stało się nic strasznego. Poza tym oczywiście, że tak jak wszyscy urzędnicy państwowi masz ohydny zwyczaj mówienia o sobie w liczbie mnogiej, kiedy odwiedzi się ciebie w biurze. A poza tym to krzesło. Rozumiem, że takie sprzęty można podsuwać przesłuchiwanym. Po dziesięciu minutach siedzenia na tym można się przyznać do wszystkiego, żeby tylko odejść na przytulny więzienny stołek. Skąd bierzecie takie potworności?
Wstał, odsunął od siebie krzesło i przysiadł na rogu biurka, odgarniając leżące na nim papiery. Parker roześmiał się i otworzył usta, ale Joe dodał:
— I jeszcze drugie pytanie. Jakim cudem trafiacie rano wszyscy do swoich pokojów? Minąłem po drodze co najmniej sto jednakowych drzwi. Ile razy tu jestem, zawsze próbuję zgadnąć, które z nich prowadzą do ciebie, i zawsze się mylę.
— Przyzwyczajenie… — powiedział Parker. — Wielbłądy też wiedzą, gdzie jest dom, nawet wtedy, kiedy są na środku pustyni. To jest odpowiedź na pytanie drugie. Odpowiedź na pytanie pierwsze brzmi: krzesła takie zakupiła dla nas Korona Brytyjska przed pięćdziesięciu laty i nic nie jest w stanie ich stąd usunąć, dopóki się nie zużyją. Policja jest bardzo oszczędną instytucją. Nie marnotrawimy niczego, nawet czasu, chociaż być może używamy liczby mnogiej jak wszyscy urzędnicy państwowi, mówiąc o sobie.
Alex założył nogę na nogę i przez chwilę balansował ciałem na krawędzi biurka.
— Czy ta taktowna aluzja oznacza, że nie powinienem ci przeszkadzać w wykryciu wiekopomnego faktu, że pan A. G. Shawcross, Import Futer i Szlachetnych Skór Zwierzęcych, uchylił się w sposób zbrodniczy od wpłacenia wyżej wzmiankowanej Koronie Brytyjskiej sumy dwóch funtów czterech szylingów i jedenastu pensów podatku obrotowego, fałszując przy pomocy gumki i ołówka kopiowego rachunek od panów Benby & Benby, którzy nabyli od niego skórę niedźwiedzią, mającą ozdobić gabinet dyrektora firmy?
— Kiedy, na miłość boską, zdążyłeś to przeczytać? — Parker mimo woli podszedł do biurka i zgarnął papiery. — Dziękuję ci, Joe. Uczysz mnie urzędować. A będzie mi to od jutra jeszcze bardziej potrzebne…
Zawiesił głos i sięgnąwszy do szuflady wyjął stamtąd małą, płaską butelkę i dwa kieliszki.
— Och — powiedział Alex — myślałem, że jesteś na służbie.
Pomimo żartobliwego tonu w głosie jego przebijało zdumienie. Wziął kieliszek z ręki Parkera i wypił whisky jednym łykiem.
— Bardzo mi to było potrzebne, właśnie to. Ale wracając do tematu. Czyżby zmienili wam regulamin?
— Joe! — powiedział Parker uroczyście. — Zacząłem pracować tu na sześć lat przed wojną. I poza przerwą w czasie działań wojennych, kiedy, jak wiesz, musiałem lekkomyślnie powierzać moje życie strzelca pokładowego twoim umiejętnościom pilotażu, nie opuściłem ani jednego dnia pracy i nigdy nie złamałem regulaminu. Przyznaję ze wstydem, że regulamin ten wydawał mi się czasem nonsensowny w niektórych punktach, ale podlegałem mu…
— A cóż to za nieludzkie sformułowanie — westchnął Alex. — Tacy jak ty budowali piramidy dla innych… zawsze.
— Być może. Wychodziłem z mniej monumentalnego założenia. Po prostu wydawało mi się, że ci, którzy pilnują przestrzegania praw, nie powinni ich łamać…
— „A na skroniach tej pasterki białych lilii płonie wieniec…” — wyszeptał Joe, ale Parker nie dał sobie przerwać.
— …Ale wczoraj mój bezpośredni przełożony, czcigodny Joshua Bellows, został przeniesiony na wysokie stanowisko do ministerstwa kolonii, a ja zostałem na jego miejsce mianowany zastępcą szefa CID. Od jutra będę urzędował w gabinecie i piętro niżej, a kiedy przyjdziesz mnie odwiedzić, zasiądziesz w fotelu i oprzesz stopy na dywanie służbowym klasy drugiej. Dywany klasy pierwszej umieszcza się w gabinetach kierowników samodzielnych resortów.
Wybuchnął śmiechem i nalał powtórnie do kieliszków.
— Gratuluję, Ben! — Joe rozpromienił się po raz pierwszy tego popołudnia. — To naprawdę świetna wiadomość! Prześlij ode mnie wyrazy radości dla pani Parker i dla chłopców. Nie znam bardziej zasłużonego awansu.
— Przesadzasz, jak zwykłe…
Parker wstał i obszedł biurko. Był zarumieniony i najwyraźniej tak szczęśliwy, że Joe, który miał dla niego więcej uczucia niż dla wszystkich innych znanych mu ludzi, może za wyjątkiem Karoliny, poklepał go po ramieniu.
— Wiem, jak wiele ci zawdzięczam, Joe… — powiedział Parker poważnie. — Gdyby nie ty, położyłbym się parę razy jak długi, a może, co gorsza, doprowadziłbym do skazania niewinnego człowieka.
— Nonsens — mruknął Alex. — Po prostu ja, jako osoba prywatna, mogę pracować bez skrępowania, A mając do dyspozycji pomoc całego waszego aparatu i dostęp do waszych archiwów, znajduję się w doskonałej sytuacji.
— Właśnie, byłbym zapomniał! — Parker znowu, podszedł do biurka i przerzucił papiery. — Przecież wyjąłem ją z szuflady przed twoim przyjściem… O, jest! — Wziął do ręki podłużną białą kartę — To twoja legitymacja. Od dziś jesteś oficjalnie ekspertem kryminalnym Scotland Yardu.
Alex wziął kartę do ręki i obejrzał ją.
— A po co mi to? — zapytał z powątpiewaniem.
— Nadchodzą wybory i obawialiśmy się, że jakieś pismo opozycyjne może to podnieść. Prasa ciebie lubi, ale przy wyborach idą na bok wszystkie sentymenty. Teraz już nikt nie będzie mógł pisać, że osoby prywatne są dopuszczane do śledztwa. Pasuję cię więc na policjanta honoris causa!
— To się może nawet kiedyś przydać… — Alex schował kartę do kieszeni. — Ale nie przyszedłem tu dla zdobycia papierka, którego prawdopodobnie nie pokażę nigdy nikomu… — Wbrew swoim poprzednim słowom usiadł na niewygodnym krzesełku i spojrzał na przyjaciela. — Ben, wyjeżdżam dzisiaj. Jadę do Valley House w hrabstwie Suffolk i będę mieszkał przez kilka dni w domu sir Alexandra Gilburne'a, w pobliżu wsi Norford. Czy wiesz, gdzie to jest?
— Nie — Parker potrząsnął głową. — Nigdy nie słyszałem o tej miejscowości. Słyszałem natomiast o sir Alexandrze Gilburnie. Znam go zresztą osobiście.
— Zaraz mi o nim opowiesz, jeżeli zechcesz. Ale najpierw poproszę cię o co innego. Otóż interesuje mnie nie tyle sir Alexander, ile posiadłość Norford Manor, znajdująca się w sąsiedztwie jego domu. Według najprymitywniejszych założeń logicznych zamordowano tam w zeszłym miesiącu pewną kobietę. Policja orzekła samobójstwo. Nie winię zresztą policji, bo morderca wydaje mi się osobą bardzo przebiegłą.
— Czy jesteś pewien tego, co mówisz?
— Nie — Joe potrząsnął głową. — Jestem tylko przekonany, że tak było. Poza dwoma, nie znam jeszcze bohaterów tego ponurego dramatu. Ale…
I opowiedział Parkerowi przebieg wizyty Gilburne'a i Kempta. Kiedy skończył, jego przyjaciel skinął głową.
— Tak, to wygląda poważnie. Chociaż nie mogę powiedzieć, żebym był przekonany o niemożliwości samobójstwa.
— Po pierwsze — Alex zagiął jeden palec prawej dłoni — dlaczego ona nie zostawiła kartki do tego biedaka?
Po drugie: dlaczego wyjęła klucz z zamka i położyła na biurku?
Po trzecie: skąd wzięły się te ślady w Grocie i na książce?
Po czwarte: dlaczego przekręcono ten obraz?
Po piąte… po piąte: tam jest ogromna fortuna, której właścicielka dogorywa sparaliżowana, złamana wiekiem i chorobą, odcięta zupełnie od świata barierą unieruchomionych zmysłów…
Po szóste… Wątpię, czy zgadniesz.
— Nie… — Parker pokręcił głową. — Tych pięć punktów, które wymieniłeś, nie przekonały mnie także. Bywają większe nasilenia obciążających okoliczności, a przecież w końcu okazują się albo dziełem przypadku,. albo tracą na sile, kiedy ustawi się je w innej kolejności, niż tego chce rozigrana wyobraźnia. Ale jaki jest twój szósty punkt?
— Po prostu to, że obraz przekręcano po raz drugi w minioną niedzielę.
— I cóż z tego? To mógł być tylko żart.
— Właśnie. Otóż rozważyłem sobie, jadąc tutaj, całą tę sprawę. W Norford Manor nie mieszka ani jedno dziecko i ani jeden wyrostek. Wyłącznie ludzie dorośli. Kilka tygodni temu umarła tam córka właścicielki rezydencji. Nie wyobrażam sobie, aby żart, który miał miejsce na kilkanaście godzin przed śmiercią Patrycji Lynch, mógł być przez kogoś powtórzony. Ludzie dorośli mają inny stosunek do żałoby niż dzieci. Dziecko mogłoby zlekceważyć sytuację, nie zrozumieć jej w końcu. Dzieci nie przejmują się niczym ani nikim poza sobą. A poza tym cóż to za żart? Na czym ma polegać? Kto i dlaczego miałby widzieć coś śmiesznego w odwracaniu portretu założyciela Nbrford Manor twarzą do ściany?
— A czy widzisz jakikolwiek inny powód, dla którego komukolwiek mogło to być potrzebne?
— Widzę.
— A to jaki?
— Najpierw pomyśl o czym innym: o dosyć zdumiewającym fakcie nie pozostawiania odcisków palców przez człowieka, który poruszył ten obraz. Jest rzeczą absolutnie niemożliwą przypuszczać, aby człowiek, który zrobił to przed śmiercią Patrycji Lynch, mógł obawiać się, że ktoś spróbuje wziąć jego odciski palców. Kto by to zresztą miał zrobić? Potrzebne jest do tego specjalne przenośne laboratoriom, małe, to prawda, ale tym niemniej musiałby przyjechać ekspert policyjny. Z tego można wyciągnąć tylko jeden wniosek, że obraz przekręcił człowiek, który wiedział, że w tym domu zostanie popełniona wkrótce zbrodnia. A wiedzieć mogła o tym tylko Patrycja Lynch, gdyby zamierzała popełnić samobójstwo i dla niewiadomych przyczyn przekręciła obraz, lub… jej przyszły zabójca.
— Tak, to rozsądne… — Parker, który od pewnego czasu uśmiechał się, spoważniał. — To jest dowód albo nieomal dowód, że pani Lynch została zamordowana. Ponieważ obraz przekręcono znowu po jej śmierci, więc nie ona była osobą, która nie chciała pozostawić odcisków palców. Oczywiście w naszym rozumowaniu mogą zaistnieć małe luki… Ale co w ogóle oznacza to idiotyczne przekręcanie obrazu?
— Bardzo wiele. — Alex wstał. — Tak wiele, że zimno mi się robi, kiedy o tym myślę. Właśnie to jest najgorsze.
— Co?
— To, że ani owo przekręcanie obrazu, ani ślady kopyt w Grocie i odcisk jednego z nich na książce w pokoju zmarłej na razie nic nie znaczą.
— Czy mógłbyś mówić trochę jaśniej? Jestem tylko skromnym urzędnikiem i chociaż muszę rozwiązywać wiele zagadek w moim niewdzięcznym zawodzie, wolałbym, żeby nie stawiali mi ich moi przyjaciele.
— To nie żadna zagadka, Ben. Po prostu musimy zwrócić uwagę na fakt, że morderca wykonał cały szereg niezrozumiałych pociągnięć, które były zupełnie zbyteczne dla zamordowania Patrycji Lynch. Mało tego, obrócił obraz już po jej śmierci i chyba z premedytacją spowodował natychmiastowy wzrost podejrzeń Gilburne'a i Kempta. Pamiętaj, że to powtórne przekręcenie obrazu stało się bezpośrednim powodem ich wizyty u mnie. Morderca, któremu udało się wmówić światu, że jego ofiara popełniła samobójstwo, odrzuca bezpieczne schronienie i ostrzega jak gdyby otoczenie, że jest, że uderzy. Dlaczego?
— Nie żądaj ode mnie odpowiedzi — mruknął Parker. — Myślę, że od siebie chyba też jej w tej chwili nie wymagasz.
— Niezupełnie. Ale kiedy morderca robi rzeczy absolutnie niepotrzebne i ponawia je po śmierci ofiary, muszę przyjąć, że to jedno zabójstwo nie wypełniło całego jego planu. I dlatego mówiłem, że to jest właśnie najgorsze, ta pozorna bezsensowność odwracania obrazu i pozostawiania śladów kopyt w Grocie. Jestem przekonany, że morderca działa precyzyjnie i logicznie, a jego pozornie bezsensowne pociągnięcia okażą się w końcu jak najbardziej celowe. Ale wszystko zdaje się świadczyć o tym, że będzie chciał uderzyć już w najbliższej przyszłości. Dlatego, chociaż wiem, że pogmatwa mi to wszystkie moje plany na najbliższe tygodnie, jadę do Norford. I jadę z duszą na ramieniu, bo chciałbym zdążyć i udaremnić mu uderzenie. A tymczasem to może wcale nie być takie proste, tym bardziej że zdaje się on nie obawiać nikogo i niczego. To jest piekielna historia, Ben.
— Każda historia, w której bierze udział Diabeł, jest na swój sposób piekielna — powiedział Parker. — A po co tu przyjechałeś? Czy potrzebujesz czegoś od nas? Bo przyznam ci się, że już od kilku minut zastanawiam się, czy policja nie powinna wkroczyć w to wszystko.
— W co mianowicie? — zapytał spokojnie Alex. — Czy w moje przypuszczenia? Bo Patrycja Lynch popełniła samobójstwo, tak przynajmniej chce orzeczenie władz i prawdopodobnie nie udałoby się w tej chwili zebrać wielu dowodów, które by to orzeczenie obaliły. A jaki masz powód, aby przypuszczać, że jeden z mieszkańców Norford Manor chce zabić innego mieszkańca Norford Manor? Tylko moją hipotezę. Na jej podstawie nie tylko że nie możesz wznowić śledztwa w sprawie śmierci Patrycji Lynch, ale nawet przesłuchiwać kogokolwiek. Nie dlatego, aby nie wolno ci było tego zrobić, ale po prostu dlatego, że przesłuchując ludzi, trzeba ich o coś pytać. I o co byś pytał? Czego byś szukał? Wszystko na razie jest szare, mgliste i bezsensowne, a co najważniejsze, zupełnie ze sobą nie powiązane. Piekielność tej sprawy polega na tym, że fakty mogą ułożyć się w logiczną całość dopiero wtedy, kiedy nastąpi druga zbrodnia. Ale wówczas możesz być przekonany, że ułożą się one tak, jak tego chce morderca. Przecież sam fakt, że nie kryje się z nimi, a raczej stara się je zakomunikować jak największemu gronu osób, może oznaczać tylko, że a) są one nieistotne dla sprawy, a wtedy nie miałyby żadnego sensu, albo b) są istotne, ale w sposób, który ma wspomóc mordercę w jego planach. Oczywiście jest jeszcze trzecia ewentualność, że cały ten koszmar został wywołany przez szaleńca albo kogoś, kto udaje szaleńca i chce wprowadzić absolutny chaos. Nie mów więc, że policja powinna w tej chwili zdecydowanie wkroczyć, bo przecież sam widzisz, jak trudno nawet określić w przybliżeniu to, co się tam odbyło i odbywa.
— Ale przecież nie możemy dopuścić, żeby morderca działał spokojnie pośród nas, siedzących z założonymi rękami, Joe! Rozumiem doskonale, że nie mogę przyjechać tam policyjnym autem z wyjącą syreną, mając w kieszeni kajdanki i precyzyjny plan ujęcia zbrodniarza. Ale przecież musi być przeprowadzona dyskretna obserwacja i nadzór nad miejscem, gdzie działa zbrodniarz. Inaczej nie tylko może popełnić następną zbrodnię, ale może na zawsze pozostać bezkarny.
— Oczywiście. Ale czy moje odwiedziny w Norford to nie będzie według ciebie dyskretna obserwacja i nadzór nad miejscem, gdzie on działa? Czy myślisz, że przyjąłbym zaproszenie Gilburne'a, gdybym widział jakiekolwiek inne wyjście z sytuacji? To właśnie zaskakuje mnie w tej sprawie już na początku: umarły człowiek, otoczony nonsensownymi faktami, należącymi do dawno minionej epoki. I brak jakiegokolwiek klucza. Ale korzenie sprawy tkwią tam, na miejscu, i myślę, ze nie warto mówić na ten temat więcej, zanim się nie rozejrzę w sytuacji. Chciałbym teraz otrzymać z archiwum Scotland Yardu wszystkie możliwe dane o sir Alexandrze Gilburne, Thomasie Kempcie, Irvingu Ecclestone, Joan i Nicholasie Robinsonach, a także, o ile to możliwe, chciałbym, abyście zbadali przeszłość lekarza Archibalda Duke'a i pielęgniarki Agnes Stone. Jeżeli w życiorysach którejkolwiek z tych osób jest coś, co będzie ci się wydawało niejasne albo ważne dla naszej sprawy, natychmiast daj mi znać, dobrze? No i ostatnia na liście, ale nie ostatnia jako problem, ta sparaliżowana staruszka, Elizabeth Ecclestone. Chciałbym wiedzieć o niej możliwie jak najwięcej. Może ta cała sprawa osadzona jest gdzieś w przeszłości? Może to zemsta? Ecclestone'owie doszli do fortuny bez wielkiego skandalu i tragicznych spięć, ale nie wszystko dociera przecież do prasy. Poza tym to są czasy dość dawne. Mąż pani Elizabeth działał głównie na Malajach. A wiesz przecież, ile krwi ludzkiej pochłonęła bitwa o kauczuk i jakie potworne rzeczy działy się na plantacjach. Ludzie, którzy zrobili miliony w koloniach, nigdy nie mają czystych rąk ani wobec tubylców, ani wobec konkurencji. Tam decydowało prawo dżungli i jeżeli Ecclestone zwyciężył, musiał popełnić niejeden uczynek, który nie przylega ściśle do naszych pojęć o postępowaniu gentlemana. To wszystko może mieć znaczenie… chociaż przemawiałby przeciw temu fakt, że człowiek ów nie żyje od wielu lat, a wdowa po nim wycofała się już dawno z interesów… Myślę, że rozwiązania należy szukać gdzie indziej, tym bardziej ze ten Diabeł jest postacią tak bardzo związaną z okolicą Norford. Ale nic nie wiadomo i chciałbym mieć pełen obraz, możliwie szybko.
— Masz zupełną słuszność… — Parker podniósł słuchawkę i połączył się z archiwum. Podał niewidocznemu rozmówcy nazwiska, które miał na kartce, i poprosił o jak największy pośpiech. Potem odłożył słuchawkę.
— Jeżeli którakolwiek z tych osób otarła się chociażby w najlżejszym stopniu o kodeks karny albo znalazła kiedykolwiek w kręgu podejrzeń dotyczących jakiejkolwiek sprawy związanej z przestępczością, będziemy wiedzieli o tym za dziesięć minut.
Usiedli i zapalili. Przez chwilę Parker milczał. Był pochmurny i Joe pomyślał z przyjemnością, że przyjaciel jego jest chyba dobrym policjantem, jeżeli trudna sprawa potrafi mu tak dokładnie przysłonić radość tak poważnego awansu.
— Ciągle jeszcze nie jestem pewien, czy to dobrze, że nie mam koncepcji zajęcia się tą sprawą w jakiś sposób, jeżeli wyłączymy twój udział… — powiedział wreszcie Parker. Ruchem ręki powstrzymał odpowiedź Alexa. — Wiem, wiem, że to najprostsze wyjście. Ale nie mogę siedzieć spokojnie i myśleć o tym, że może w tej chwili Diabeł zaciera ręce i spokojnie zbliża się do swej ofiary. Twój wyjazd tam to mało, tym bardziej że nie chcesz zdradzać swojego nazwiska i zbrodniarz nie będzie nawet uprzedzony o twojej obecności. Fakt twojego przyjazdu nie powstrzyma go więc. A to mi się, mimo wszystko, wydaje najważniejsze: powstrzymać następną zbrodnię, o ile oczywiście cała twoja hipoteza jest słuszna, a nie widzę w niej słabego miejsca. W dodatku nie będziesz nawet mieszkał w tamtym domu.
— Na to, niestety, nie mogę nic poradzić… — Joe rozłożył ręce. — Zrobię wszystko, co będę mógł, żeby udaremnić uderzenie. Natomiast nie bardzo wiem, co może zrobić policja wobec zbrodni jeszcze nie popełnionej? Nie wiedząc w dodatku, kto i kogo chce zabić? Gdybyś nawet od dziś wieczór postawił przy każdym z mieszkańców Norford Manor anioła stróża w mundurze, Diabeł zaczeka. To już znamy przecież z czasów przedszkola niedzielnego: on zawsze czeka, aż się anioł stróż zagapi. Poza tym mam dosyć niecodzienne wrażenie, że on chce sprowadzić śledztwo do Norford Manor i bardzo zależy mu na tym, aby policja zajęła się śmiercią Patrycji Lynch.
— I to także jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe — powiedział Parker.
— A ja mam swoją małą hipotezę na ten temat… — szepnął Alex — ale jest ona na razie tak samo mglista, jak cała reszta mojego dowodzenia. Wiem tylko jedno, że przyjazd policji do Norford Manor nikogo by nie ustrzegł przed Diabłem, a w pewien sposób pomógłby mu w jego planach. A wiem to od samego Diabła, który w niedzielę przekręcił znowu obraz i znowu pozostawił odciski swoich stóp w Grocie.
Parker potrząsnął głową.
— W takim razie mamy do czynienia z zupełnie wyjątkową osobistością w świecie zbrodni.
— A któż ci powiedział, że Diabeł należy do tuzinkowych charakterów? — Alex uśmiechnął się ponuro.
W tej samej chwili na biurku zadzwonił telefon. Parker podniósł słuchawkę i przez dłuższą chwilę trzymał ją przy uchu nie odzywając się. Wreszcie powiedział: — Dziękuję, Piotrze… — i odłożył ją na widełki. Zwrócił się do Alexa:
— Żadna z podanych przez ciebie osób nie figuruje w naszym archiwum. Wiesz oczywiście, co to znaczy?
— Wiem. To znaczy, że mamy do czynienia z samymi absolutnie nieposzlakowanymi obywatelami. Ale tego mogłem się spodziewać… — Wstał. — Pozostała nam jeszcze służba. Ale o nich opowie mi chyba najwięcej szef miejscowego posterunku policji, prawda?
— Na pewno. — Parker także wstał. — Miejmy nadzieję, że nic się nie stanie. — Westchnął. — Martwi mnie jeszcze coś. Kiedy znajdziesz się tam, będziesz chciał na pewno zrozumieć, kto popełnił pierwszą, zbrodnię, bo wtedy będziemy mogli automatycznie udaremnić drugą, odsyłając naszego Diabła do Piekła przy pomocy tak pewnych, określonych prawem środków, jak sznur ł wysoka poprzeczna belka. Ale trzeba przyjąć, że dla Diabła takie wyjście nie jest najzabawniejsze, i może dojść do wniosku, że powinieneś znaleźć się w Piekle przed nim…
— Jadę tam pod pseudonimem…
— Tak. Ale ten pseudonim znany jest już dwóm spośród niewielu wchodzących w grę osób. A przecież ktoś w Norford Manor jest prawdopodobnie, według naszego założenia, Diabłem. Poza tym jeden z twoich dzisiejszych gości może przecież być Diabłem, a jeżeli nim nie jest, może zwierzyć się komuś w zaufaniu. Poza tym Diabeł może znać cię z twoich fotografii w gazetach albo ze zdjęcia umieszczonego na tylnej okładce jednej z twoich książek. Twój wydawca ma niestety ten piękny zwyczaj reklamowania swoich autorów. Jesteś bardzo popularny. Trzeba o tym pamiętać.
— Jestem spokojny o siebie. Nawet jeżeli nastąpi któraś z tych ewentualności, nie sądzę, aby Diabeł chciał uderzyć we mnie.
— Skąd możesz o tym wiedzieć?
— Na zasadzie tego samego dowodu, który służył mi przedtem. Jeżeli chce on sprowadzić policję na miejsce zbrodni, to przecież nie po to, żeby zabijać policjantów, ale po to, żeby ich rękami zabić niewinnego człowieka.
— Nie znoszę, kiedy mówisz z taką pewnością o sprawach, o których nie mamy na razie obaj nawet mglistego pojęcia. — Parker nadal był zasępiony. — Przyjmuję twoją hipotezę, bo jest efektowna i może być prawdziwa. Ale przecież w rzeczywistości wszystko może wyglądać zupełnie inaczej. To w końcu może być przecież samobójstwo, prawda?
— Jeżeli panowie Kempt i Gilburne okłamali mnie, co wydaje mi się zupełnie niemożliwe, albo zataili przede miną coś, co jest bardziej możliwe, chociaż niezupełnie prawdopodobne, to w moim skromnym przekonaniu Patrycja Lynch została zamordowana.
— Więc po co zbrodniarz odgrzebuje tę sprawę? — Parker otarł pot z czoła.
— Żeby zwrócić uwagę policji, skierować ją na fałszywy trop i obciążyć kogoś niewinnego. Gdybym był Diabłem, zawsze postępowałbym w ten sposób. Perwersyjne działanie: główna zabawa Piekia. Nazywano go Księciem Pozorów.
— Kogo? — zapytał Parker siadając ciężko na krześle. — O kim ty mówisz?
— O Diable. Ciągle tylko o Diable. Ale powiedz mi jeszcze: w rejonie jakiego posterunku policji leży Norford?
Parker westchnął, znowu otarł czoło i zmęczonym ruchem wyciągnął z szuflady wielką, złożoną w kilkoro mapę kraju. Była ona podzielona na małe różnobarwne pola. Przez chwilę przesuwał po niej palcem.
— Blue Medows… Malutkie miasteczko. Sierżant i czterech konstabli. Jakże on się nazywa? — Zdjął z półki grubą książkę, podobną do książki telefonicznej. — Blue Medows… jest. Sierżant Hugh Clarrence. Znam go nawet, to był nasz człowiek z Yardu. Przestrzelono mu płuco i został przeniesiony na wieś w lepszy klimat. Inteligentny chłopak.
— To dobrze. — Joe wstał. Zatrzymam się u niego przez kilka minut, jadąc teraz do Valley House. Może powie mi coś o okolicy? Hugh Clarrence. — Sięgnął do kieszeni. — Czy ta legitymacja wystarczy? Zaczyna mi się przydawać, zanim jeszcze dobrze na nią spojrzałem.
— Oczywiście. Ale czy jest policjant w Anglii, który by o tobie nie słyszał?
— Zapomniałem, że muszę mu podać prawdziwe nazwisko. Nigdy jeszcze nie występowałem pod cudzym.
— Przyzwyczaisz się… — mruknął zasępiony Parker. — Do wszystkiego się można przyzwyczaić, nawet do Diabła. Wtedy staje się mniej efektowny, a za to groźniejszy, bo bardziej ludzki. — Mrugnął do Alexa, który wyciągnął do niego rękę.
— Dziękuję za dobrą radę. — Zatrzymał się w progu. — Kolega Platon twierdził, że kurczowe trzymanie się zmysłów i niemożność oderwania się od nich jest największą przeszkodą w poszukiwaniu prawdy.
— Twój kolega Platon zapomniał, że w Atenach też była tajna policja, nie wspominając już o eryniach Dobre, dawne czasy, kiedy zbrodniarza ścigały wyrzuty sumienia… — Znowu spoważniał. — Jeżeli będziesz mnie potrzebował, za godzinę pojawię się tam. Dzwoń tu. Tu zawsze wiedzą, gdzie mnie znaleźć. Czy zabierasz broń?
— Ależ oczywiście. Będę strzelał bez ostrzeżenia do wszystkich napotkanych osób z rogami.
Wyszli. Parker w milczeniu odprowadził go aż do głównego wyjścia z gmachu i stojąc w progu patrzył za znikającym samochodem. Chociaż rozstali się żartując, Joe dostrzegł w lusterku wozu, że nowy zastępca szefa Kryminalnego Wydziału Śledczego spogląda za nim zatroskanym spojrzeniem.
V
Dzień dobry, Diable!
Szosa biegła lekkimi zakosami pod górę, a potem opadła w dół i wyciągnęła się białym asfaltowym ramieniem ku widocznemu z dala ślicznemu miasteczku z pogodnej bajki, które tkwiło w zielonej dolinie, odbijając się od niej ostro zarysowanymi w czystym powietrzu liniami białych i czerwonych domków.
BLUE MEDOWS — 1 MILA
— odczytał Alex na przelatującym z lewej strony drogowskazie. Zwolnił i wjechał do miasteczka. Szosa wyprowadziła go na mały, czysty ryneczek, którego domy zostały zbudowane zapewne w niewiele lat po odkryciu Ameryki. — Tu powieszono tych czternaście kobiet — pomyślał nagle. — Tu, na tym ryneczku w mieście Blue Medows… Sir John Ecclestone na pewno także tu był i przyglądał się spokojnie ofiarom swego krzywoprzysięstwa… A jedna z nich powiedziała, że jest kochanką Lucypera, który pomści ją nawet w dziesiątym pokoleniu… Wjechaliśmy na terytorium nieprzyjaciela.
Poszukał oczyma i znalazł na jednej z nowszych kamieniczek napis: Posterunek Policji.
Podjechał z wolna i zatrzymał wóz. Potem wysiadł. Drzwi były otwarte. Wewnątrz za drewnianą przegródką stało biurko, a przy nim na krzesełku, w którym Joe z cichą satysfakcją rozpoznał wierną kopię krzesełka w gabinecie Parkera, siedział młody człowiek z odznakami sierżanta na kurtce. Na widok wchodzącego wstał i podszedł do przegrody, opierając o nią dłonie.
— Dzień dobry — powiedział Joe. — Czy sierżant Clarrence?
— Tak, to ja. Czym mogę służyć?
— Jestem ekspertem Scotland Yardu i nazywam się Alex — powiedział szybko i niezbyt głośno Joe. — Chcę z panem porozmawiać, ale nie chcę, żeby nasza rozmowa odbywała się tutaj. Proszę wyjść teraz ze mną przed posterunek. Wejdę do auta, a pan głośno wskaże mi, którędy mam jechać do Valley House.
— Rozumiem, proszę pana.
— Odjadę kawałek w tamtym kierunku i będę czekał na pana w pierwszym punkcie, który znajduje się poza zasięgiem wzroku mieszkańców miasteczka.
— Tak jest, proszę pana — powiedział spokojnie młody człowiek, jak gdyby tego rodzaju polecenia spotykały go co pół godziny. — Muszę tylko zaczekać, aż nadejdzie mój zastępca… O, już nawet idzie — wskazał zbliżającego się policjanta. — Niech pan skręci teraz w tę uliczkę na prawo. Wyprowadzi ona pana na boczną drogę, po obu stronach której, po przejechaniu mniej więcej czterystu jardów, napotka pan zagajnik. Proszę tam zaczekać, a ja zaraz wsiądę na rower i będę tam za kilka minut.
Wyszli przed dom i sierżant zaczął głośno wyjaśniać gościowi kierunek. Joe podziękował mu równie głośno i ruszył.
Zaraz po minięciu ostatnich domów miasteczka dostrzegł z dala gęsty zagajnik. Szosa zanurzyła się pomiędzy młode drzewa. Joe przyhamował za zakrętem. Otworzył drzwiczki, wysiadł i uniósł maskę auta. Potem pochylił się i zaczął czyścić szmatką świece.
Minuty mijały powoli. Joe pochylony nad silnikiem z radością wciągał w płuca czyste, przesycone zapachem liści powietrze. Wreszcie usłyszał za sobą głos:
— Czy można panu pomóc?
Sierżant, ubrany już w pełen uniform służbowy, podjechał i zsiadł z roweru. Pochylili się obaj nad maską samochodu.
— Chciałbym, żeby mi pan udzielił wszystkich możliwych informacji o samobójstwie pani Patrycji Lynch, która odebrała sobie życie miesiąc temu w Norford Manor. Był pan już tu wtedy, zdaje się, prawda?
— Tak… — sierżant zdjął hełm i niezdecydowanie nałożył go na powrót. — To dla mnie strasznie przykre, proszę pana. To ja jestem odpowiedzialny za to orzeczenie, bo prowadziłem śledztwo w tej sprawie. Czy pan przypuszcza, że ona została zamordowana?
Joe spojrzał na niego uważnie.
— Przepraszam — dodał szybko sierżant. — Pewnie nie powinienem pytać. Ale jeżeli pozwoliłem, żeby…
— Przypuszczam, że została ona zamordowana… — powiedział Alex — ale jest to informacja, którą nie podzieli się pan absolutnie z nikim, sierżancie. Nie jestem tego oczywiście zupełnie pewien. Ale nie chciałbym o tym z panem w tej chwili mówić. Może później…
— Samobójstwo było tak oczywiste! — powiedział Clarrence. — Mimo to wezwałem eksperta-daktyloskopa i fotografa z naszej centrali w hrabstwie. Potwierdzili tylko to, co się samo nasuwało. Ta pani straciła męża i była w depresji psychicznej…
— O ile wiem, miała wyjść za mąż i pojechać w podróż naokoło świata… — Alex wyprostował się i wytarł ręce ścierką. — Ale wiem przecież mniej niż pan. Czy mógłby mi pan dostarczyć jutro wszystkich danych o służbie w Norford Manor i Valley House?
— Oczywiście, proszę pana.
— I swoje notatki dotyczące tego samobójstwa. Także i zdjęcia, jeżeli to możliwe.
— Tak, proszę pana.
— Nie chciałbym, żeby nas ktoś zobaczył razem. Czy zna pan jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się spotkać nie widziani przez nikogo?
— Takich miejsc jest dużo wokół Valley House. Cały ten obszar jest gęsto porośnięty drzewami. Może umówimy się na skraju lasu, mniej więcej w odległości pół mili od domu sir Alexandra Gilburne'a? Zobaczy pan ten las, kiedy wyjedzie pan z tego zagajnika. Proszę być tam, a ja przyjadę na rowerze. Często tu patrolujemy, więc nikogo nie zdziwi mój widok. Będę o czwartej po południu, bo nie wiem, czy uda mi się wcześniej uzyskać zdjęcia. Są w centrali, w hrabstwie. Posłałem już po nie, ale…
— Co? — Joe uniósł brwi. — Posłał pan?
— Tak. Wydział Kryminalny z Londynu dzwonił tuż przed pana przyjazdem i polecił mi przygotować konfidencjonalnie dane z tego wypadku. Właśnie siedziałem przy biurku i starałem się wynotować na kartce to wszystko, co pamiętam, kiedy pan zajechał, Oczywiście zachowałem swoje notatki służbowe, i jeżeli przydadzą się panu do czegoś… .
— Na pewno. A więc jutro o czwartej. I proszę, by pan to wszystko zręcznie zapakował, sierżancie, bo będę musiał powrócić z pakunkiem do mojego gospodarza.
— Rozumiem, proszę pana. Do widzenia panu.
Samochód ruszył. Policjant na rowerze spokojnie zaczął pedałować w kierunku miasteczka.
Po chwili drzewa skończyły się i nadbiegły zielone pastwiska pocętkowane sylwetkami owiec. Za nimi Joe dostrzegł ciemną linię lasu, unoszącą się łagodnie po zboczu niewidzialnego łańcucha wzgórz, zarośniętego gęsto drzewami. Wysoko nad krajobrazem uciekała w górę ostra biała skała. Tuż obok niej, oddzielona błękitną pustką nieba, tkwiła nad lasem druga skała, niższa, zaledwie widoczna nad najwyższymi koronami drzew. Choć samochód dzieliło od niej jeszcze kilka mil, słońce odbiło stamtąd nagłą błyskawicę światła.
— Ktoś zamknął okno w tej chwili… — pomyślał Joe. — Tam jest Norford Manor, dom nad przepaścią. A ta wysoka skała naprzeciw to właśnie Diabla Skała. Więc jesteśmy w domu… Dzień dobry, Diable!
Szosa znowu zanurzyła się w lesie, ale wbrew temu, czego Joe się spodziewał, nie zaczęła się wspinać, lecz zakręciła ku niewidzialnej dolinie. Po chwili zobaczył długi mur. Zwolnił. Wreszcie w murze ukazała się kamienna brama, której strzegły dwa lwy, spoglądające uniesionymi, pokrytymi mchem granitowymi łbami w dal, ponad korony drzew. Nad bramą stary, wykuty we wklęsłym reliefie napis głosił: VALLEY HOUSE.
Więc był na miejscu. Brama była otwarta. Najwyraźniej w tej cichej, spokojnej okolicy nikt się nikogo nie obawiał. Po widocznych na żwirowanej alei świeżych śladach kół Alex wolniuteńko poprowadził samochód. Chwilami gałęzie krzewów zbiegały się niemal i cięły z cichym szelestem po karoserii. Park wokół domu sir Alexandra nie był nadzwyczajnie utrzymany, jeżeli w ogóle ktoś się nim zajmował.
W pewnej chwili aleja zakręciła miękko i Joe znalazł się niespodziewanie na szerokiej słonecznej łące, na końcu której stał śliczny stary dom, pochodzący najprawdopodobniej z okresu restauracji i noszący w swej nieskażonej sylwetce ślad wizji Inigo Jonesa albo któregoś z jego zdolniejszych uczniów. Aleja przecinała łąkę, biegnąc prosto ku domowi, przed którym kończyła się szeroką pętlą podjazdu. Joe zatrąbił.
Najprawdopodobniej musiano go oczekiwać, bo drzwi domu otworzyły się i wyszedł z nich natychmiast stary człowiek. Dopiero w chwilą po nim ukazał się sir Alexander ze swoją nieodstępną laską.
Joe zatrzymał wóz przed drzwiami domu i wyskoczył.
— Witam pana w Valley House, mr Cotton — powiedział Gilburne uśmiechając się porozumiewawczo na znak, że nie zapomniał nazwiska swego gościa. — Mam nadzieję, że miał pan przyjemną podróż?
— Och, prześliczną! — powiedział Alex. — Cóż to za cudowna okolica. Już w drodze zacząłem żałować, że jeszcze tu nigdy nie byłem.
— Wiem, wiem. Ja sam przyjechałem zaledwie przed godziną, a już zdążyłem trochę odetchnąć. — Gilburne zrobił zapraszający ruch ręką. — Proszę nie troszczyć się o wóz i bagaż. Austin zajmie się wszystkim. Pokój pana jest już przygotowany.
I przepuściwszy gościa przed sobą wszedł za nim do sieni. Joe zatrzymał się, słysząc za sobą ostry stuk laski zakończonej żelaznym ostrzem. Kamienne płyty sieni były ogromne, wyciosane z szarego piaskowca, który pod wpływem nieustannego mycia zbielał i stał się jasnopopielaty. Sień była ciemna, szeroka i biegła na przestrzał domu. Po jej przeciwnej stronie, za misterną kratą, która pokrywała oszklone drzwi, widać było splątaną masę zieleni. Promień stojącego już nisko słońca wpadał tamtędy, rozświetlając wspaniały kamienny kominek o prostych proporcjach wczesnego angielskiego baroku. W lewo zakręcały w mrok uciekające ku górze wąskie schody. Stuk laski ustał i Joe usłyszał tuż przy sobie oddech Gilburne'a.
— Boże, jak tu cicho! — powiedział z nagłą, dziecinną prawie szczerością.
To było pierwsze, najostrzejsze wrażenie. Po piekle Londynu cisza ta była już sama w sobie przedsionkiem tajemnicy.
Rozejrzał się, mrużąc oczy na wpół oślepione blaskiem stojącego za szybą słońca. Był zadowolony, że jest na wsi, a równocześnie niemal odruchowo myślał: Nic dziwnego, że te pogodne wiejskie rezydencje widziały i widują tyle zbrodni. Trudno odpędzić nienawiść, kiedy chodzi się z nią sam na sam po pustych, rozległych pokojach i ustronnych alejach, pośród zupełnej ciszy. Nic nie odciąga myśli i nie daje zapomnieć. W mieście człowiek nigdy nie jest taki samotny. Zresztą inny rytm życia musi powodować inny rytm rozumowania. Długie bezsenne godziny nocy, przecięte tylko biciem zegara i głosami niewidzialnych drapieżnych ptaków… Oczywiście, jeżeli się kogoś nienawidzi…
— Zaraz obejrzymy przygotowany pokój… — Gilburne minął go i zbliżył się ku schodom. — Mam nadzieję, że się panu spodoba. Jeżeli nie, to oczywiście znajdziemy inny… — Uśmiechnął się smutnym, cichym uśmiechem i Joe spojrzał z odruchową sympatią na tego silnego, energicznego człowieka, który zrobił tak świetną karierę, a w gruncie rzeczy był tylko jednym z nieszczęśliwych tego świata, pozbawionym na zawsze tego, co kochał.
Gospodarz zaczął wolno wspinać się po stromych schodach. Joe szedł za nim, zastanawiając się przez chwilę, gdzie się podział stary Austin z walizkami. Schody zakręciły ostro w połowie piętra, a potem uniosły ku długiemu, ciemnemu korytarzowi. Korytarz zakończony był z obu końców małymi, podzielonymi na wiele prostokątów oknami. Trwał tu półmrok, a cisza byłaby chyba jeszcze większa niż na dole, gdyby jedno z okien nie było uchylone. Wchodził nim łagodny, mały wiatr i szelest gałęzi bliskiego kasztana.
Gilburne zatrzymał się przed drzwiami leżącymi na wprost schodów. Były one uchylone. Wewnątrz Alex dostrzegł starego Austina, który właśnie stawiał walizki. Spojrzał uważnie w głąb korytarza i dopiero teraz dostrzegł wąską przerwę na krańcu rytmicznej linii drzwi i odcinków ściany pomiędzy nimi. Musiały tam być jeszcze węższe schody, którymi ongi przechodziła służba. Widocznie i teraz, chociaż wielki, stary dom był niemal wyludniony, ten rytuał obowiązywał bez zmiany.
— Nie jest to wspaniały apartament — powiedział Gilburne stając w progu — ale mam nadzieję, że będzie tu panu wygodnie. Nad łóżkiem i przy stole są dzwonki. Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę nacisnąć, a zaraz przyjdzie Austin albo jego żona, Katarzyna. Łazienka jest, o, tam — wskazał małe drzwiczki w jednej ze ścian pokoju. Ich kamienny, zwieńczony półkolistym ornamentem portal był niemal doskonały. Joe rozejrzał się i westchnął.
— Chciałbym mieć choć jeden taki pokój… — powiedział szczerze. — Nie wychodziłbym z niego. Te meble stoją tu chyba od dnia postawienia domu? — Wskazał wysokie łoże o ciemnobłękitnych firankach, uniesionych w tej chwili. Przy łożu stały dwa zydle, mniej więcej z połowy lat sześćsetnych, ich pozorna lekkość przy wyraźnym masywie nóg i oparcia z ciężkiego dębu wskazywały nawet na pierwszy rzut oka pracę wielkiego mistrza. Pod oknem stał stół, ciężki, prosty i oparty na krzyżakach. Najprawdopodobniej był starszy niż dom. Musiano przy nim jadać, a może pisać, nim William Shakespeare ukończył swój pierwszy sonet. Biały, marmurowy kominek, zastawiony czarną kratą, ukazywał wewnątrz ciemną, osmaloną tarczę herbową. Joe spojrzał w górę. Sufit podzielony był na pięć kasetonów, tak charakterystycznych dla pierwszej połowy siedemnastego wieku. Środkowy, okrągły, przedstawiał Dedala i Ikara unoszących się nad brzegiem morskim… A więc nawet już wtedy nie była to wiejska rezydencja szlachecka, ale pałac należący do ludzi, którzy chcieli dawać widomy obraz swej sile i bogactwu.
— To ciekawe… — Alex spojrzał na sufit, a potem na sir Alexandra. — Nie widać tam nawet śladu tragedii, która zaraz nastąpi. To rzadkie w siedemnastowiecznym malarstwie… — Podszedł do okna i wyjrzał. — Boże, jak tu pięknie… — Chciał dodać, że tylko konieczność rozmyślania o zbrodni zakłóca mu myśl o pobycie tutaj, ale zdążył ugryźć się w język. Stary Austin postawił jego walizki i maszynę do pisania obok łóżka, a później stanął przy nich w wyczekującej postawie.
— Czy potrzeba panu jeszcze czegoś w tej chwili? — zapytał Gilburne. — Austin może rozpakować i poukładać rzeczy.
— Och, nie! — Joe oderwał spojrzenie od koron drzew bliskiego lasu i spojrzał na gospodarza. — Zawsze sam dbam o siebie. Nauczyłem się tego na wojnie. — Uśmiechnął się do starego, który oddał mu uśmiech, ale jak Joe ocenił, nie był to objaw sympatii, lecz po prostu odruch dobrego służącego.
— W takim razie zostawiamy pana. — Gilburne dał oczyma znak Austinowi, który skłonił się lekko i zanim Joe zdążył mu podziękować, zniknął za drzwiami. — Kiedy się pan wykąpie, proszę zejść. Będą czekał na dole w hallu. Chyba zjemy coś, później na pewno będzie pan miał jeszcze jakieś pytania, prawda?
— Tak — Joe rozłożył ręce. — Nie jestem tylko pewien, jakie?
Gospodarz wycofał się z uśmiechem. Przez chwilę Alex słyszał za drzwiami cichnący stukot jego laski. Później wszystko ucichło i został sam.
Pierwszą jego czynnością było wyjęcie maszyny z pokrowca i postawienie jej na stole. Później podszedł do drzwi łazienki i otworzył je. Spojrzał i gwizdnął cicho. O ile pokój umeblowany był najznakomitszymi meblami epoki, które mogłyby zdobić każde muzeum, o tyle łazienka była prawdziwym cudem. Cała, od podłogi po sufit, wyłożona była drobnymi, białymi kafelkami holenderskimi, na których delikatnymi, błękitnymi linijkami nakreślono sceny mitologiczne, najprawdopodobniej z Owidiusza. Każdy z kafli przedstawiał inną scenę i były to najładniejsze delfty, jakie Joe widział w swoim życiu. Z uczuciem lekkiego zażenowania, zagubiony niemal pośród tego przepychu wzorów, odkręcił kran z gorącą wodą i stał, przyglądając się kafelkom, póki wanna nie wypełniła się.
Wchodząc do wody pomyślał przelotnie, że o ile sir Alexander Gilburne zamordował kogokolwiek albo ma zamiar to zrobić, to nie mogła kierować nim żądza zysku. Samo umeblowanie jednego tylko pokoju wystarczyłoby mu do końca życia na przyzwoite utrzymanie. Ale fakt, że tak piękne przedmioty znajdowały się na tym odludziu nieomal nie strzeżone, pod opieką dwojga niemłodych przecież ludzi, już sam w sobie był dosyć zdumiewający.
Kiedy przebrany i odświeżony podszedł do okna zawiązując krawat, dostrzegł daleko nad lasem lśniący w zachodzącym słońcu dom, zawieszony jak gdyby w powietrzu. Widać było stąd podchodzący łagodnym ukosem w górę park, a właściwie wierzchołki jego drzew. Na prawo, tuż przy ścianie domu ziemia urywała się pionowo w dół. Resztę widoku zakrywały drzewa. Jeszcze dalej na prawo, po drugiej stronie wąwozu, wyrastała naprzeciw Norford Manor wysoka, ostra skała. Drzewa podchodziły ku jej wierzchołkowi, ale w pewnej chwili jak gdyby rezygnowały z utrzymania się na prostopadłej powierzchni i pozostawiały strzelisty szczyt bez najmniejszego śladu roślinności. To chyba tam przed wiekami stawał nocą Diabeł i patrzył skośnymi, przymrużonymi oczami na świat w dole, uśpiony w świetle księżyca. A do lasu pod szczytem zlatywały się one, szumiąc miotłami, na obłędne tańce i diabelskie pieszczoty… Gdzieś niżej musiała być Grota.
Zawiązał krawat; spojrzał odruchowo w małe srebrne lusterko na ścianie i ruszył ku drzwiom, zastanawiając się nad pochodzeniom sabatów. Najprawdopodobniej daleka, grecka tradycja. Bachantki i faunowie… podobieństwo do kozłów… bożek Pan… misteria dionizyjskie… Jakieś stowarzyszenia przenosiły to z wieku na wiek. A może po prostu wpływ literatury antycznej podziałał na wyobraźnię ludzi odrodzenia? W historii wszyscy mieli swojego Diabła, poza epikurejczykami, ale w średniowieczu nazywano go tylko czarnym albo złym aniołem… Ten Diabeł średniowiecza był nawet poczciwy czasami, głupi, dawał się oszukiwać. To nie był jeszcze ten sam Diabeł, za kontakty z którym kobiety płonęły później na stosach i zawisały na sznurach, których kawałki kat sprzedawał potem jako amulety przeciwko złu, a właściwie przeciw Złemu…
Zamknął drzwi pokoju i zaczął schodzić po schodach, przesuwając w myśli całe szeregi znanych sobie literackich Diabłów: Wesoły Diabeł z Edmonton… Mefistofeles… Diabeł Kulawy…
Znalazł się na zakręcie schodów i spojrzał w dół. Sir Alexander Gilburne nadchodził właśnie, spokojny, uśmiechnięty smutnie, kulejąc, postukując laską.
VI
Joe Alex zaczyna rozumieć
— Czuję się jak nowo narodzony — powiedział Joe wesoło. Gospodarz zaprowadził go do położonej naprzeciw schodów wielkiej sali jadalnej, gdzie usiedli zagubieni w głowach olbrzymiego stołu, przy którym z łatwością mogłyby spożywać posiłek trzy tuziny osób.
— Nie znam pańskich upodobań kulinarnych, ale kazałem przyrządzić parę grzanek, fasolkę i sok owocowy. Mocniejsze napoje stoją na stole zawsze, od pewnego czasu, bo przyznam się panu — Gilburne uśmiechnął się z pozorną pogodą — że ostatnio piję trochę więcej niż powinienem.
Umilkł. Alex także nie odzywał się, czekając, aż stary Austin odejdzie. Kiedy tylko drzwi zamknęły się za służącym, Gilburne powiedział:
— Starałem się zebrać wszystko, co może pana zainteresować. Mam odłożone w bibliotece wszystkie książki i dokumenty dotyczące działalności Diabła w tych stronach, a także to, co zebrałem po śmierci Patrycji. Mam tu tę książkę z odciskiem kopyta i fotografie śladów w Grocie, sprzed miesiąca i z zeszłej niedzieli.
— A jaki był tytuł książki, którą… na której Diabeł odcisnął swoją stopę? — zapytał Joe swobodnie, smarując chleb.
— Co? — Gilburne wydawał się przez ułamek sekundy zaskoczony, potem odpowiedział spokojnie — Pigmalion Bernarda Shawa.
Alex w milczeniu skinął głową, potem wskazał oczyma stojącą pośrodku stołu krótką, pękatą butelkę, w której znajdował się absolutnie klarowny, zielony płyn.
— Nigdy w życiu nie widziałem trunku tego koloru.
— Ach… — Gilburne znowu zdawał się zaskoczony, prawdopodobnie rozbieganiem myśli swego gościa. — Katarzyna, żona mojego starego Austina, pochodzi tak jak i on ze wsi Norford. Wieś, poza tym, że wydała tych czternaście powieszonych ongi nieszczęśniczek, sławna jest z tego, że prawie każda kobieta tutaj zna się doskonale na ziołach i umie przyrządzać z nich wszystko, co w formie recept pamięciowych przekazała jej w spadku babka albo matka. Między innymi robią one zdumiewające nalewki z traw i ziół, o smakach i zapachach zupełnie nie znanych gdzie indziej. To na przykład jest destylat z jałowca i pewnego gatunku szyszek zebranych w pewnej ściśle określonej porze roku. Nie umiem panu podać recepty, bo Katarzyna, chociaż jest najwierniejszym i najbardziej mi oddanym z ludzi, nie mówi nigdy o swoich sekretach z nikim poza córką. Nie nalegałem zresztą. Sięgnął po butelkę i nalał do kieliszków.
— Za powodzenie pańskich badań i ich najszczęśliwszy rezultat.
Mówiąc to nie uśmiechnął się. Alex przytknął kieliszek do warg i wypił po sekundzie wahania. W pierwszej chwili nie odczuł ani smaku, ani mocy napoju. Ale później podniebienie zapiekło go lekko i poczuł zapach lasu, podobny trochę do tego, jaki posiadają owe kulki żywiczne, które wrzuca się do kąpieli, ale ostrzejszy i mniej przypominający perfumy. „Bardziej męski”, jak go określił w duchu.
— Znakomite! — odstawił kieliszek. — Nie przypomina w niczym jałowcówki. Należy sądzić, że przy takiej perfekcji tradycja przekazała im również kilka niezłych sposobów trucia nieprzyjaciół.
— Zapewne. Chociaż nigdy nie słyszałem o wypadku otrucia w tej okolicy.
— Może trucizny są aż tak doskonałe, że lekarze wypisują zwykłe świadectwa zgonu — uśmiechnął się Alex. — Ale proszę nie sądzić, że jestem człowiekiem ze skazą zawodową. Zostawmy te poczciwe wieśniaczki ich odwarom i moździerzom. Nasz Diabełek albo działa sam, albo ma o wiele bardziej oświeconych wspólników, o ile w ogóle działa i o ile ma wspólników.
— I ja tak myślę.
— Właśnie. — Joe uniósł brwi. — I to mnie najbardziej zadziwia.
— Co? — zapytał Gilburne ze zdziwieniem.
— To, że przyjął pan tezę o zabójstwie, a nie powiedział mi pan ani jednego słowa na temat: kogo podejrzewa pan o popełnienie tej zbrodni, a co najmniej: kto miał powód do jej popełnienia.
— Ależ nie mam najmniejszego pojęcia, kto to mógł zrobić, i nie widzę naprawdę nikogo, kto by mógł mieć do tego jakikolwiek powód.
— A jednak myśli pan, że ją zabito. Pamiętajmy, że mordując człowieka, zbrodniarz musi mieć to, co się nazywa potężnym powodem, tak potężnym, że zmusza on go do pokonania lęku przed odpowiedzialnością. Wielu ludzi mordowałoby prawdopodobnie z zupełnie błahych pobudek, gdyby nie bali się, że zabiwszy kogoś sami poniosą śmierć z rąk społeczeństwa. Każdy, nawet potencjalny morderca, bez żadnych skrupułów i moralności — musi o tym pomyśleć. Mówię o zbrodni z premedytacją. A przecież tego rodzaju zabójstwo, przy użyciu rekwizytów diabelskich, musiałoby być obmyślone dokładnie, i to przez umysł sprawny, chociaż plugawy. Dlatego pytam, czy widzi pan jakąkolwiek przyczynę, dla której ktoś mógłby chcieć zabić panią Patrycję Lynch?
Gilburne zastanawiał się przez chwilę.
— Nie, żadnej — powiedział cicho. — Myślałem już o tym sto razy. Sam, tu, w moim gabinecie, siedziałem z ołówkiem w ręce i zapisywałem najrozmaitsze kombinacje osób i powodów, które nimi mogły kierować. Nie, nie wiem. Nie była zamożna, nie miała spadkobierców, nie miała wrogów osobistych i, o ile wiem, nie popełniła w życiu nic takiego, co kazałoby komuś pragnąć jej śmierci.
— O ile pan wie… To znaczy, że nie ma pan stu procent pewności. A co pan wie o latach, które spędziła w Afryce?
— Bardzo niewiele. Z tego, co mówiła, wynikało, że prowadziła skromną, bezbarwną egzystencję, a lata mijały jej zupełnie bez wstrząsów; do chwili, kiedy on… jej mąż umarł. Zresztą, gdyby pan znał Patrycję, wiedziałby pan, że ona po prostu nie mogła mieć śmiertelnego wroga. Ona była absolutnie dobra.
Joe pomyślał, że ta absolutna dobroć nie przeszkodziła jej kiedyś w porzuceniu zakochanego Alexandra Gilburne'a i unieszczęśliwieniu go na całe życie. Ale oczywiście nie wypowiedział tego głośno.
— Może była trochę uparta jak oni wszyscy, Ecclestone'owie — ciągnął dalej gospodarz — ale to wszystko. Zresztą mogę panu zaręczyć za jedno: nie obawiała się niczego. Zbyt długo pracuję w sądownictwie i zbyt wiele rozmaitych ludzi widziałem, żebym nie wyczuł lęku w zachowaniu człowieka. Jest to uczucie, które najtrudniej ukryć. A poza tym… Muszę się panu przyznać, że rozważałem sprawę i z tego punktu widzenia. Nawet gdyby w czasie jej pobytu w Afryce nastąpiło coś, co spowodowałoby czyjąś nienawiść do niej, to przecież umarła w położonym nad urwiskiem skalnym, zamkniętym na noc domu, do którego nikt obcy nie miał dostępu. Ten argument wydaje mi się decydujący.
— Tak… — Joe zastanowił się. — A czy w okolicy nie pojawił się wówczas ktoś obcy? Jacyś turyści? Ludzie robiący pomiary ziemi? Zbierający motyle? Włóczędzy? Rzemieślnicy wędrowni? Słowem, ktoś obcy, bez względu na powód jego obecności?
— Nie. Nikt. Sprawdzałem to najskrupulatniej razem z policją. Nikogo obcego nie spostrzeżono w okolicy. A jak pan zauważył już chyba, nie jest to miejsce, gdzie obcy mógłby przebywać dłuższy okres czasu, potrzebny do przygotowania morderstwa, pozostając zupełnie niewidzialnym. Zresztą, poza odciskami kopyt w Grocie, wszystko, co się stało, stało się w domu, i to w nocy, gdy budynek jest zamknięty. Kiedy zobaczy pan Norford Manor, zrozumie pan od razu, jak bardzo nieprawdopodobne jest, aby ktoś mógł tam wejść nie zwróciwszy na siebie uwagi. W przeciwieństwie do wszystkich prawie rezydencji wiejskich, dom posiada wejście tylko z jednej strony, gdyż architekta zmusiło do tego położenie. Dla dostawców wybito przed laty małe drzwiczki z dala od głównych drzwi, ale są one także ryglowane na noc i ażeby dostać się w głąb domu, trzeba przejść przez pokój kucharki, która przecież zamyka swoje drzwi na noc. Poza tym tuż obok znajduje się w kępie drzew domek ogrodnika, który w tym czasie miał jeszcze psa, trzymanego zawsze nocą przed domem na łańcuchu.
— Miał? Więc nie ma go już?
— Nie. Pies zjadł trutkę na szczury i zdechł. Trutki rozkłada się nieustannie, bo szczury lubią tę starą budowlę i chociaż wojna z nimi trwa prawie od trzystu lat, to jednak trzymają się dzielnie.
— A w dniu śmierci pani Patrycji, a raczej tej nocy, pies żył i był uwiązany na łańcuchu przed domem, tak?
— Tak… Myślałem nawet o tym w czasie jej pogrzebu. Wie pan, są takie bezsensowne myśli, które człowiekowi przychodzą do głowy w najtragiczniejszych chwilach, kiedy wydawałoby się, że nie może myśleć o niczym innym, tylko o swoim nieszczęściu. Pomyślałem wtedy, że ten pies nie wył, chociaż Patrycja umarła. Zwykle mówi się, że psy wiedzą, kiedy ktoś umrze, i oznajmiają to wyciem.
— Niekoniecznie… — Joe potrząsnął głową. — Zachowują się w pewien specjalny sposób, kiedy umrze ich właściciel, a nawet podobno niektóre okazują niepokój w tym czasie, chociaż dzieli je od niego duża odległość. Problem ten jest dotąd niedostatecznie wyjaśniony przez naukę. Psy mogą także zacząć wyć na widok zwłok albo poczuwszy krew, ale wycie ich i niespokojne zachowanie, kiedy nie mogą zobaczyć ani usłyszeć, ani wywęszyć niczego niecodziennego, należy do przesądów podobnych do tego, który mówi, że gdy wiatr wyje, ktoś powiesił się w okolicy… A potem ten pies zdechł. Tak, to by wskazywało, że zginął przypadkowo, o ile…
— O ile…? — zapytał sir Alexander cicho, głosem, który nagle wydał się Alexowi lekko zachrypnięty.
— …o ile śmierć tego psa nie należy do planu opracowanego przez mordercę w celu dokonania następnej: zbrodni.
— Ale kto? Musiałby to być wówczas na pewno ktoś z domowników.
— Właśnie. I tu wracamy do sprawy motywu zabójstwa. Pani Patrycja Lynch, będąc córką osoby tak bogatej jak Elizabeth Ecclestone, musiała chyba być właścicielką sporego majątku. Poza tym dotyczą jej chyba prawa spadkowe. Czy zna pan testament pani Elizabeth Ecclestone, jeśli on w ogóle istnieje?
— Istnieje. Znam go. Jestem przecież jej radcą prawnym. Ale najprymitywniejsza nawet znajomość tych ludzi i tego testamentu każe odrzucić wszystkie przypuszczenia. Przypadek chciał, że testament ten został poświadczony właśnie w tym pokoju. Jestem zresztą jedynym jego egzekutorem.
— Czy posiada pan tu jego kopię?
— Tak.
— A czy mógłbym ją zobaczyć?
— Niestety… — sir Alexander rozłożył ręce. — W testamencie jest klauzula zastrzegająca pełną tajemnicę do dnia śmierci starszej pani i muszę tej klauzuli przestrzegać, choćbym nie chciał. A nie mam żadnych podstaw moralnych do złamania tego warunku, bo Elizabeth Ecclestone wezwała mnie do siebie przed dwoma laty, kiedy była jeszcze w pełni władz umysłowych i częściowo fizycznych, a nic nie zapowiadało okropnego, całkowitego paraliżu, który uczynił z niej żywy przedmiot, bez możności jakiegokolwiek kontaktu ze światem żyjących. Pozostał jej tylko wzrok i nic więcej. Ale wróćmy do testamentu. Wezwała mnie i poleciła, abym sporządził jej ostatnią wolę. Potem umówiła się ze mną, że przybędzie tu następnego dnia i podpisze ten akt wobec dwojga zaprzysiężonych świadków. Przypuszczam, że nie chciała, aby w Norford Manor wiedziano nawet, że sporządza testament. Pielęgniarka przytoczyła ją tu w fotelu na kółkach. Pomiędzy naszymi dwoma domami droga jest równa i twarda, a pani Elizabeth nawet wówczas lubiła jeszcze długie spacery na świeżym powietrzu. Myślę, że ta dziewczyna Stone musi mieć dużo siły, żeby ją tak popychać całymi milami. Stara pani przybyła tu i podpisała sporządzony przeze mnie testament, który następnie zalegalizowałem w Londynie. Oryginał spoczywa w jej safesie bankowym, razem z kosztownościami, a kopia znajduje się u mnie, także zamknięta w kasie ogniotrwałej, w mojej sypialni.
— Pytałem o testament przede wszystkim dlatego, że kiedy przybyliście panowie dziś rano do mojego londyńskiego mieszkania, wspomniał pan, że co miesiąc w imieniu pani Ecclestone wysyłał pan pewną sumę pieniędzy do jej córki, która znajdowała się wtedy w Afryce. Działo się to już po śmierci Jakuba Ecclestone, prawda?
— Tak.
— Otóż zdziwiło mnie to. Ogólnie przyjętym zwyczajem w naszym kraju, który zdaje się został potwierdzony jako prawo, jest, że człowiek umierając pozostawia część spadku żonie, a pozostałą część dzieciom, o ile nie wchodzi w grę majorat szlachecki. Ponieważ ze słów pana wynikało, że córka tak bogatego człowieka jak Jakub Ecclestone pozostała po jego śmierci na łasce matki, przyjąłem, że musiał ją chyba wydziedziczać w związku z jej tak niefortunnym małżeństwem, zawartym bez zgody rodziców. Czy tak było?
— Nie… — Gilburne zdecydowanie potrząsnął głową. — Jakub Ecclestone odczuł bardzo postępek Patrycji, ale zbyt kochał swoje dzieci, aby któreś z nich wydziedziczyć, nie będąc do tego zmuszonym. A fakt, że Patrycja wolała kogoś innego niż mnie, trudno jej było poczytać za zbrodnię… — uśmiechnął się gorzko. — Sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Elizabeth i Jakub byli bardzo dobrym małżeństwem, kochającym się naprawdę i posiadającym do siebie zupełne zaufanie. Podczas gdy on przebywał przez większą część życia na Malajach, wyciskając z tych nieszczęsnych drzew kauczukowych swoją fortunę, ona zajmowała się tutaj domem, wychowywała dzieci i w pewnym sensie zarządzała całym majątkiem, robiąc inwestycje i angażując nawet ludzi, którzy byli potrzebni mężowi w koloniach. Słowem, była jego prawą ręką na terenie Anglii. W ten sposób osiągnęli o wiele więcej, niż gdyby była tylko kurą domowa, zapatrzoną w kuchnię i pokój dziecinny, albo damą trwoniącą fortuną męża na stroje i klejnoty. Jakub ufał jej tak bardzo, że umierając przekazał jej cały swój majątek, polecając jedynie w kilkunastu słowach jej rozsądkowi i dobrej woli opiekę nad dziećmi, pokrywanie ich potrzeb i przekazywanie im sum, jakie uzna za stosowne, gdy któreś z nich będzie chciało poświęcić się interesom lub pracować w przemyśle. Tak więc Elizabeth Ecclestone została wszechwładną panią majątku, a jej dorosłe dzieci potraktowano jak niemowlęta, które osiągną dojrzałość dopiero w dniu śmierci matki…
— Czy nie doprowadziło to do zakłóceń życia rodzinnego?
— Przeciwnie. Patrycja była w chwili śmierci ojca daleko, a ponieważ umarł na serce w czasie inspekcji jednej z plantacji i pochowano go w Kuala Lumpur, więc nie była nawet na pogrzebie. Zresztą matka posyłała jej zupełnie godziwą sumę na utrzymanie domu w Johannesburgu, a Patrycja w sytuacji, w której się znajdowała, nie miała prawdopodobnie okazji do zwiększenia swoich potrzeb. Raz tylko, kiedy zaistniała możliwość bardzo kosztownego zabiegu podczas leczenia jej męża, napisała do matki i natychmiast otrzymała sumę dwukrotnie większą od żądanej. Jeżeli dodamy do tego poważne, coroczne czeki na urodziny i Boże Narodzenie, to zrozumie pan, że Patrycja nie odczuwała najmniejszych trudności pieniężnych. Jeżeli chodzi o jej brata Irvinga Ecclestone, który mieszka w tej chwili w Norford Manor, to pieniądze nie obchodzą go w ogóle. Ma on tylko jedno zainteresowanie, a nie jest nim nawet jego jedyna córka. Jest nim, jak pan wie, Diabeł, a człowiek, który da Irvingowi stary manuskrypt iluminowany postaciami z rogami, albo zaprosi go do wygłoszenia poglądu na temat halucynacji Lutra podczas pobytu w klasztorze w Wittenberdze, odda mu jedyną wielką usługę, jaką można mu oddać.
— Czy jego żona żyje? Nie wspomniał pan o niej mówiąc, że pan Irving ma córkę?
— Nie. Umarła przy urodzeniu Joan. Irving ożenił się z nią bardzo młodo. Zrobił to, jak sądzę, pod presją matki, która była zaniepokojona jego samotnością i fanatycznym stosunkiem do książek. Po śmierci żony małą Joan zajęły się guwernantki i babka, a on odczuł ten zgon i narodziny najprawdopodobniej jako dwie nieprzewidziane konieczności odrywające go od ukochanych skryptów. Jeżeli chodzi o sprawy finansowe, to teraz tak samo jak dawniej, przed, śmiercią ojca, rachunki jego krawców, koszty mieszkania w Londynie, pensje służby i tak dalej są natychmiast pokrywane. Pani Ecclestone nigdy nie ograniczała go w niczym. Nie było zresztą potrzeby, bo Irving w ogóle nie wydawałby na siebie pieniędzy, gdyby go nie zmuszono do kupienia nowych butów czy krawata. Nie myśli w ogóle o tych sprawach. Jedyne jego duże wydatki to książki! Skupuje stare manuskrypty, często po bardzo wysokich cenach, a jego biblioteka demonologiczna należy do najbogatszych w świecie, jeżeli nie jest w ogóle najbogatsza. Ale nawet gdyby książki te były wykonane ze szczerego złota, fortuna Ecclestone'ów nie odczułaby żadnego widocznego wstrząsu. Poza tym zmysł praktyczny starej pani mówił jej, że gromadzenie takiego księgozbioru jest mniej więcej tym samym, co skupywanie akcji, a może nawet czymś pewniejszym, bo księgozbiór jest wart masę pieniędzy, a cena jego wzrasta z każdym nowym tomem. Poza tym Irving ma przecież dochody ze swoich książek i wykładów. Jest specjalistą o światowym rozgłosie i jeżeli nawet w moim skromnym mniemaniu brak mu tego okrucha duszy artysty, który musi posiadać każdy wielki badacz, to jednak wiedza jego jest olbrzymia, a zważywszy, że nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki, zupełnie zdumiewająca. Inna sprawa, że człowiek, który ma tylko jedno zainteresowanie, może naprawdę je opanować.
— A jego córka, pani Joan Robinson, i jej mąż Nicholas — czy oni oboje także mają nieprzeparty wstręt do pieniędzy? — Joe uśmiechnął się. — To dziwne, ale zdaje się pan wierzyć w zupełną obojętność tych wszystkich ludzi wobec ogromnego majątku leżącego w zasięgu ich rąk.
— Kiedy skończę, zrozumie pan, że naprawdę tak myślę i mam powody, żeby wierzyć w to. Jeżeli chodzi o Joan, to nie jest ona dziedzicem, dopóki żyje jej babka i ojciec. A testament zawiera pewne warunki, które powodują, że może tym dziedzicem nigdy nie zostać. Ale nie chciałbym mówić o testamencie z przyczyn, które już panu podałem. Joan naprawdę nie dba o pieniądze, a gdyby dbała, to jej mąż Nicholas zarabia teraz masę i prawdopodobnie mają o wiele więcej pieniędzy, niż mogą zużyć. Joan jest dobrą, szczera, może nawet zbyt prostolinijną dziewczyną, w tym tylko podobną do ojca, że ma także tylko jedno jedyne zainteresowanie, które zmieniło się w namiętność, spychającą wszystko inne na dalszy plan.
— Malarstwo?
— Och, nie. Joan interesuje się malarstwem o tyle, o ile dobra młoda żona powinna interesować się tym, co robi jej mąż. Ona sama ima inny, ofiarowany przez naturę talent, jeżeli można nazwać to talentem w pełnym tego słowa znaczeniu. Myślę tu o jej uzdolnieniu do szybkiego biegania. Joan jest gwiazdą biegów krótkich naszego kraju i kandydatem do medalu w nadchodzącej olimpiadzie.
— Co? — powiedział Alex. — Więc to ta Joan Robinson! Imię i nazwisko tworzą razem tak pospolitą kombinację, że nie połączyłem córki pana Irvinga z dziewczyną, którą parę razy widziałem na zawodach. To wspaniała biegaczka. Nie wiem, czy najlepsza w świecie, ale na pewno jedna z kilku najlepszych. A cóż ona tu robi teraz? Przecież olimpiada ma się odbyć za dwa miesiące. Myślałem, że przed tak ważnymi igrzyskami sportowcy przechodzą specjalne przeszkolenie gdzieś w odosobnieniu.
— O to musi pan zapytać samą Joan — Gilburne rozłożył ręce. — Ja, niestety, nie jestem specjalistą od tych spraw i czasem tylko chodzę na mecze piłki nożnej, kiedy chcę w sobotę odetchnąć świeżym powietrzem po jakiejś trudniejszej sprawie w sądzie. Ale wydaje mi się, że ona ma swój specjalny plan treningu, a te lasy działają na nią bardzo dobrze. Biega bardzo wiele, po ścieżkach i po igliwiu. Jeżeli będzie pan chciał przed zmrokiem przejść się ze mną w stronę Norford Manor, spotkamy ją prawdopodobnie, bo o tej porze biega zwykle po ścieżce, którą będziemy szli.
Podniósł się.
— Czy mógłby mi pan pokazać teraz tę książkę i fotografie odcisków w Grocie? — spytał Alex, także wstając od stołu. — Chciałbym nareszcie jakoś uporządkować sobie w myśli te wszystkie szczegóły. Czy ma pan już obmyślony jakiś plan wprowadzenia mnie do Norford Manor?
— Jutro rano zadzwonię do Irvinga i powiem mu, że przyjechał do mnie znajomy adwokat, demonolg amator, pan James Cotton, który marzy po prostu, żeby go poznać i rzucić okiem na jego zbiory. Bo musi pan wiedzieć, że ma on u siebie trzy wielkie pokoje pełne przyborów diabelskich, a niektóre z nich są zupełnie wstrząsające nawet dla laika. Jestem przekonany, że połknie haczyk bez mrugnięcia powieką i natychmiast pana zaprosi… A teraz pokażę panu tę książkę i zdjęcia.
Zdjął laskę z oparcia krzesła i postukując nią ruszył w stronę szerokich podwójnych drzwi, prowadzących do biblioteki.
Joe poszedł za nim. Na twarzy miał wyraz tak głębokiego zamyślenia, jak gdyby śnił na jawie.
VII
Znam tylko jedną taką osobę
Otworzył wielką, zamkniętą na klucz szafę, wyjął z niej książkę i podał Alexowi, który wziąwszy ją ostrożnie w palce otworzył w miejscu, gdzie była założona cienką bibułą. Książka była mała i miękka jak wszystkie dwuszylingowe wydawnictwa Penguin. Bibułka tkwiła pomiędzy stronami 110 i 111. Było tam bardzo niewiele tekstu, jedną stronicę zajmowały częściowo dwa rysunki przedstawiające kobiety, a na prawie całej drugiej stronicy widoczny był pan z laską.
— To ilustracje Topolskiego, prawda? — Joe zerknął pod okładkę. — Tak. A cóż to za świetny rysownik…
Mówiąc, przyglądał się z zaciekawieniem półokrągłemu, brudnemu odciskowi czegoś, co wyglądało jak odbicie niewielkiej końskiej podkowy, zaostrzonej w kształcie na podobieństwo gotyckiego ostrołuku. Uniósł otwartą książkę i spojrzał na nią pod światło.
— Odcisk jest bardzo wyraźny, a to znaczy, że albo ten przedmiot był bardzo ciężki, albo przyciśnięto go z wielką siłą… Kiedy był wilgotny, przylgnęły wraz z nim do stronicy ziarnka piasku, tak?
— Tak…
— I oddał je pan do analizy?
— Tak. Wraz z próbkami zebranymi w Grocie, dokładnie w tych samych miejscach, gdzie znaleźliśmy odciski. W laboratorium geologicznym stwierdzali zupełną identyczność próbek, przy czym piasek określono jako pochodzący z dokładnie tego samego miejsca. Sprawdzają to przy pomocy analizy dodatkowej, określającej wszystkie chemiczne składniki i ciała towarzyszące ziarenkom piasku, przyklejone do nich lub powiązane z nimi w jakikolwiek sposób. Potem zebrałem jeszcze piasek z całego szeregu miejsc w parku i okolicy, tam gdzie najbardziej przypominał barwą i ziarnistością ten w Grocie, ale analiza była zdecydowanie negatywna. To jeszcze bardziej upewniło mnie, że w laboratorium wiedzą, co mówią…
Podał Alexowi kilka kartek papieru zaopatrzonego w krótkie orzeczenia laboratoryjne. Joe rzucił na nie okiem i skinął głową.
— Tak, to jasne… — powiedział, zakładając ostrożnie bibułką miejsce, gdzie znajdował się odcisk. — Jeżeli znaleziono ślady w Grocie i na książce, to znaczy, że są one wynikiem jakiegoś rozumnego działania. Ktoś przecież zrobił to wszystko wierząc, że zainteresowani zostaną zmuszeni do zebrania tych wszystkich prób i przeanalizowania ich. Dlatego tylko powstały te ślady. Innego powodu nie umiem znaleźć.
— Ale kto?
— Diabeł oczywiście. — Alex wziął do ręki powiększone odbitki śladów na ziemi w Grocie. Tu odciski były o wiele wyraźniejsze, a światło fleszu, przy którym dokonano zdjęć, zarysowało ostro każdy, nawet najdrobniejszy szczegół odciśnięty w gładkim, mokrym piasku.
Joe porównał je z odciskiem na książce. Były bardzo podobne, jeśli nie identyczne. Dopiero teraz dostrzegł, że w pewnym miejscu, tuż poza krawędzią śladu, tekst Pigmaliona został jak gdyby zadrapany czymś ostrym. Lekko przeciągnął palcem po powierzchni papieru.
— I ja to zauważyłem… — Gilburne wskazał miejsce na fotografii. — Widzi pan, on tu ma coś w rodzaju pazura chyba i lekko wgniata tym ziemię, a w książce zadrasnął nim papier.
— Widzę… — Joe podał mu oba przedmioty. — Ciągle jesteśmy zmuszeni do roztrząsania jednego i tego samego punktu zagadnienia… — Podszedł do okna i przez chwilę przyglądał się wysokiej, niemłodej już kobiecie, która szła wyprostowana z małą motyczką na ramieniu, obchodząc wielki klomb, napełniony rosnącymi dziko krzewami białej róży. Odwrócił się i spojrzał na gospodarza, który zamknął już szafę i stał nieruchomo, oczekując następnych jego słów. — A posuwając się dalej w roztrząsaniu tego punktu musimy sobie nieustannie zadawać pytanie, dlaczego ten człowiek chciał, żebyśmy widzieli w tych wydarzeniach rękę… a raczej nogę Diabła? Nie mógł przecież liczyć na to, że jakakolwiek współczesna, rozumna istota ze średnim wykształceniem uwierzy mu, prawda? Czego chciał, wobec tego?
Przez chwilę milczeli. Sir Alexander otworzył usta, jakby chcąc coś powiedzieć. Ale nie powiedział ani słowa.
— Jest jeszcze jedna ewentualność… — ciągnął Joe spokojnie — która tłumaczyłaby wszystko bardzo prosto. Ta mianowicie, że pani Patrycja Lynch sama dla nie znanych mi celów zrobiła te odciski w Grocie, później na książce, a następnie popełniła samobójstwo. Oczywiście musiałaby jeszcze przekręcić obraz. A potem, po jej śmierci, ktoś musiałby znowu zrobić odciski w Grocie i przekręcić obraz. Prawda, jakie to jasne?
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— To, że pani Lynch została najprawdopodobniej zamordowana. Ale przecież nie wiem o tym. Nie wiem także, dlaczego by ją miano zamordować? Pan najwyraźniej nie zna ani jednej osoby, która by miała powód ją zamordować. Ja, biorąc pod uwagę moje niekompletne wiadomości, znam tylko jedną osobę… — Zawiesił głos. — Nie, nie jedną, ale dwie. Lecz to są tylko teoretyczne kombinacje, chociaż w pewnym sensie bardzo mi odpowiadają, bo jedna z nich jest chyba prawdziwa.
Gilburne zbladł.
— Czy pan naprawdę wierzy, że już w tej chwili wie pan, nawet w przybliżeniu, kto zamordował Patrycję i czy ją zamordowano?!
— O ile nie zachodzi zupełnie nieprzewidziany zbieg okoliczności, to chyba tak… — szepnął Joe. — Ale taki zbieg okoliczności jest przecież zupełnie możliwy. I proszę mi wierzyć, że mówię to po części dlatego, żeby się nie rozpraszać. Muszę w końcu coś zrozumieć. W tej chwili staram się uściślić rzeczy, których nie rozumiem, bo jak pan chyba wie, człowiek dopiero wtedy może sobie odpowiedzieć na pytanie, kiedy zna jego treść, a w tej dziwnej sprawie trudno sobie postawić nawet konkretne pytania.
— Kogo pan ma na myśli? — zapytał Gilburne szybko.
— Och, nie wolno mi wymieniać jakichkolwiek nazwisk. Nie wiem przecież zupełnie nic. Mam tylko pewną koncepcję…
— Czy pan miał na myśli mnie? — zapytał sir Alexander, najwyraźniej starając się opanować.
Joe nie odpowiedział.
— Tak, miał pan na myśli mnie! Wziął pan pod uwagę, że mogłem kiedyś poprzysiąc jej zemstę, a potem, kiedy wróciła, zagrałem komedię oświadczyn, która miała stanowić alibi… a później zabiłem ją… Ale panu nie wolno tak myśleć! Przysięgam panu, że nie zabiłem jej. Musi mi pan uwierzyć, bo inaczej nigdy nie znajdzie pan prawdziwego mordercy!
Spojrzał na Alexa oczami, w których było tyle samo bólu co zdumienia.
— Chciałbym panu zwrócić uwagę na dwa drobiazgi… — powiedział Joe. — Po pierwsze, nie powiedziałem ani jednego słowa o tym, że podejrzewam pana. To pan sam zareagował w ten sposób, kiedy zdradziłem się z moją małą koncepcją, zawierającą dwóch podejrzanych. Po drugie, gdyby pan zabił Patrycję Lynch, chcąc się pomścić na niej za to, że niegdyś pana porzuciła, to… Ale nie mówmy o tym. Jest tyle znaków zapytania w tej sprawie. A moja koncepcja może okazać się nonsensem. Nie powinienem był poruszać tego tematu dzisiaj wobec pana. Popełniłem błąd…
Ale powiedział to takim tonem, jak gdyby nie wierzył, że popełnił błąd. Lecz sir Alexander nie słyszał go. Stał milcząc, wpatrzony w las za oknem, a po twarzy jego przebiegały lekkie drgnienia, które nagle nasunęły Alexowi myśl o drganiach skorupy ziemskiej, targanej od wewnątrz wybuchami sejsmicznymi, których tylko ślad dociera do powierzchni. Położył lekko rękę na ramieniu gospodarza.
— Chodźmy — powiedział cicho. — Jestem tu po to, żeby odkryć prawdę, a wydaje mi się, że i pan powiedział mi o swojej woli doprowadzenia do jej odkrycia.
Gilburne uniósł głowę.
— W końcu postępuje pan tylko tak, jak chciałem, żeby pan postępował. Rozważa pan od pierwszej chwili wszystkie ewentualności. A jeżeli nawet czasami nie jest to dla mnie najradośniejsze, to przecież ważny jest nasz cel, a nie moje doraźne emocje…
Wziął laskę i ruszył ku drzwiom.
Alex ruszył za nim. Na twarzy miał ten sam ponury wyraz, który widniał na niej, kiedy w południe prowadził samochód w stronę budynku Scotland Yardu. Bał się w tej chwili. Bał się o nie znanego sobie człowieka, którego mógł wkrótce zamordować nieznany morderca. I Joe Alex wiedział, że nie ma żadnych środków, aby zapobiec nadchodzącej zbrodni, o ile morderca będzie chciał uderzyć szybko, dziś jeszcze… W tej chwili, po raz pierwszy w życiu, pragnął się mylić. Chciał, żeby pewna logiczna, potworna konstrukcja, którą zdążył już wybudować, nie zbliżywszy się nawet jeszcze na milę do Norford Manor ani do żadnego z jego mieszkańców — runęła i okryła go śmiesznością przed samym sobą. Ale bał się, bo już od dawna znał siłę swoich logicznych konstrukcji. Oczywiście mogło być jeszcze jakieś inne rozwiązanie…
VIII
Hrabstwo udręczone czarownicami
Gilburne uniósł laskę i wskazał odległy punkt nad konarami drzew.
— To jest Norford Manor. Dzieli nas od niego dokładnie jedna mila. W tej chwili dom wydaje się odległy, ale bywają dnie, kiedy mam wrażenie, że przysunął się w ciągu nocy. Wszystko zależy od pory dnia, roku i przejrzystości powietrza. Tam na prawo jest Diabla Skała. Nie będziemy ani jej, ani domu widzieli, idąc w tamtą stronę, bo droga poprowadzi przez las, i dopiero kiedy znajdziemy się u wylotu parku, dostrzeżemy go znowu. Widok będzie trochę zaskakujący, bo założenie parkowe jest imponujące. W stronę domu prowadzi ku górze tarasami aleja ogromnych grabów, mająca pośrodku klomby i pola kwiatowe. Widocznie sir John chciał nadrobić w ten sposób małe wymiary rezydencji, wspartej trzema bokami o przepaść.
Ruszyli w milczeniu, obchodząc klomb różany. Joe spojrzał jeszcze raz w stronę domu na wzgórzu. Widział jego pierwsze piętro i ostry, spadzisty dach, pokryty zieloną, miedzianą blachą. Policzył okna, maleńkie i białe, odbijające w tej chwili pasmo obłoków, które nadeszły z południa. Tak, dom nie był duży.
Obeszli klomb i znaleźli się na ścieżce prowadzącej przez zieloną łąkę, porośniętą nie strzyżoną trawą i polnymi kwiatami. Łąka ciągnęła się aż do muru posiadłości, znad którego wyrastały drzewa lasu. Na krańcu ścieżki Joe dostrzegł prostokąt furtki w murze.
— Moja matka lubiła tę łąkę… — powiedział Gilburne i, jak gdyby nie zdając sobie sprawy z obecności gościa, zaczął nagle mówić do siebie — …chciała, żeby zawsze była w takim stanie, w jakim jest w tej chwili. Siała tylko na niej rozmaite polne kwiaty, które pozostały… Ja też lubię tę zieloną przestrzeń… daje domowi oddech. Zresztą nie umiałbym jej zmienić. Patrycja też ją lubiła… — I, jak gdyby zdając sobie sprawę, że gość może słuchać go z zażenowaniem, dodał bardziej rzeczowym tonem: — Wolę ogrody rosnące dziko niż najlepiej utrzymane parki. I tym się chyba różnię od większości naszych rodaków, chociaż na kontynencie nazwa ogród angielski oznacza park w stanie dzikim. Anglik nie zazna spokoju, dopóki nie przytnie kilku gałęzi i nie ogoli kawałka ziemi tym piekielnym przyrządem, który nazywamy maszynką do strzyżenia…
Joe odpowiedział kilka konwencjonalnych słów. Słońce było już tak nisko, że blask jego nie docierał do ogrodu. Tylko Norford Manor i Diabla Skała świeciły jak dwie jasne plamy na ciemniejącym niebie. Milczeli obaj ogarnięci spokojem przedwieczornego powietrza i cichnącymi głosami ptaków.
— Bardzo tu ładnie — mruknął wreszcie Joe. — Nie dziwię się Diabłu, że chciał tu mieszkać.
Dochodzili do furtki, ale kiedy znajdowali się o kilka jardów od niej, otworzyła się ona i Joe zobaczył wysoką, ładną, ciemnowłosą dziewczynę w prostej, czarnej sukience. W ręce niosła otwarty wiklinowy koszyk. Na widok Gilburne'a zwolniła i dygnęła. Alex zauważył, że pozdrawiając sir Alexandra zdążyła i jego obrzucić krótkim, ciekawym spojrzeniem i zaraz spuściła oczy.
— Dobry wieczór panu… — powiedziała cicho, — Mamy właśnie pierwsze jabłka i pan Ecclestone przesyła je z najlepszymi życzeniami dla pana… A tu jest świeża sałata. Field pyta, czy pan czegoś nie potrzebuje z ogrodu? — Oczy jej na chwilę zetknęły się z oczyma Alexa. Zarumieniła się i szybko odwróciła spojrzenie. Nadal kręciła w ręce koszyk, ruchem podobnym do tego, jakim młody aktor, nie wiedząc, co robić z rękami, dotyka guzików marynarki. Joe przyglądał się jej z zainteresowaniem. Miała ciężkie, zrośnięte nad nosem brwi i bardziej przypominałaby Włoszkę niż Angielkę, gdyby nie niebieskie oczy, które ślicznie kontrastowały z włosami i śniadą cerą. Sukienka wskazywała na to, że jest chyba pokojówką w Norford Manor.
— Dziękuję, Cynthio. Jeżeli spotkam pana Irvinga na spacerze, sam mu podziękuję, jeżeli nie, zrób to za mnie. W sprawach ogrodu zapytaj swojej mamy. Ona decyduje o tym, co będzie na stole…
Uśmiechnął się do dziewczyny i ruszył w stronę furtki, a Joe poszedł za nim. Dziewczyna oddaliła się w kierunku Valley House.
Kiedy przeszli furtkę i znaleźli się w szpalerze biegnących przez las, równo posadzonych starych kasztanów, Gilburne powiedział:
— To była Cynthia Rowland, córka mojego starego Austina i Katarzyny. Jest pokojówką u Ecclestone'ów.
— Czy to ona dwukrotnie pierwsza zauważyła, że obraz został przekręcony?
— Tak. Ale ona pierwsza wstaje i zwykle zachodzi do biblioteki, bo tam pozostają po wieczornych rozmowach filiżanki, szklanki i popielniczki.
— Ładna dziewczyna. Niewielu musi tu chyba przyjeżdżać obcych, jeżeli pokojówki potrafią się tak czerwienić na widok nieznajomego mężczyzny.
— Ma pan słuszność. Całe życie obraca się właściwie w rejonie naszych dwu domów. Tylko w niedzielę służba idzie do kościoła w Blue Medows. To prawdziwe odludzie. Ale jeżeli chodzi o Cynthię, to wydaje mi się, że powinna już chyba wyjść za mąż… Takie młode, zdrowe dziewczyny o czarnych włosach i błyszczących oczach stają się trochę nieodpowiedzialne, jeżeli muszą za długo żyć w panieństwie. Zresztą Cynthia to dziwna dziewczyna.
— Dziwna?
— Tak. Pochodzi, jak już panu mówiłem, z Norford i rodzina jej dłużej pewnie zamieszkuje te strony niż ród Ecclescone'ów albo mój. W roku tysiąc pięćsetnym ochrzczony został w naszej parafii Austin Rowland, a mój stary Austin jest jego potomkiem w prostej linii. Ale pytał mnie pan, dlaczego Cynthia jest dziwna? Może dlatego, że jako kilkunastoletnia dziewczyna spędziła noc w Diablej Grocie, bo chciała zobaczyć Diabła. Szukaliśmy jej wtedy wszyscy do rana, bo obawiano się, że spadła do wąwozu. Jest tu kilka takich miejsc, gdzie trzeba bardzo uważać, bo można zlecieć z wysokości kilkunastu pięter. Rano wróciła i spokojnie oświadczyła, że go nie spotkała. Oczywiście Austin przetrzepał jej dobrze skórę, ale zdaje się, że był dumny z jej odwagi. Potem, kiedy zaczęła pracować w Norford Manor, Irving Ecelestone powiedział jej kiedyś żartem, że kobiety o zrośniętych brwiach bywały najczęściej czarownicami. Nie wiem, czy uwierzyła w to, ale opowiadał mi, że spotkał ją kiedyś w swojej bibliotece, zagłębioną w studiowaniu jakiegoś starego manuskryptu. Szczotka i odkurzacz stały obok bezczynnie. Irving ucieszył się, bo fakt zainteresowania Diabłem jest zdaje się równoznaczny dla niego z okazaniem wybitnej inteligencji. Zaczął jej opowiadać o historii Norford i czarownicach z tych stron. Mówił mi, że wypytywała go nawet o czarodziejskie sztuczki, o które je oskarżono. Bardzo go to bawiło. Wydaje mi się, że żyją oboje w wielkiej przyjaźni i rozmawia z nią chyba częściej niż z Joan, która, jak podejrzewam, w głębi duszy uważa swego ojca za nieszkodliwego wariata.
— Mój Boże… — westchnął Joe. — Cóż to za okolica! Wystarczy przejść obok ładnej dziewczyny, a okazuje się, że jest ona w szponach naszego paskudnego znajomego. Dlaczego nic opowiedział mi pan o tym wcześniej?
— W Londynie? Przecież nie przywiązuje pan chyba wagi do… do tego rodzaju nonsensów?
— Ja nie. Ale niewiele wiemy o tym, co myśli o nich Cynthia Rowland. Niosła jabłka i sałatę…
Umilkł. Szli w półmroku, pod nieprzejrzystym prawie dachem gałęzi kasztanowych nad głowami. Droga wiła się miękko, zakręcając lekko w lewo i w prawo, ciągle nieco pod górę.
— I cóż z tego, że niosła jabłka i sałatę? — Gilburne zatrzymał się i po raz pierwszy spojrzał na swojego gościa z podejrzliwym niedowierzaniem, ale zaraz ruszył dalej przed siebie, ciężko wbijając laskę w ziemię.
— Och, niewiele… — Alex zerwał rosnący przy ścieżce dmuchawiec i dmuchnął. Białe, ledwo widoczne pyłki poszybowały w powietrzu… — Ale skoro już jesteśmy na terenie przesławnego hrabstwa Suffolk, o którym szanowny inkwizytor Matthew Hopkins powiedział, że „jest ono udręczone czarownicami”, muszę powołać się na Malleus Maleficiarum, wspólne dzieło czołowych poszukiwaczy czarownic w Europie. Stwierdzają oni, że:
1) Diabeł ma wyjątkową władzę nad jabłkami, a im wcześniej zerwane jabłko, tym gorzej dla jedzącego, jeżeli się przedtem nie przeżegna.
2) Kobiety o zrośniętych, czarnych brwiach mają wszelkie szansę, żeby okazać się succubami, to znaczy Diabłami w kobiecej postaci.
3) Kobiety o takich brwiach mają zdecydowaną skłonność do lycanthropii, to znaczy do wilkołactwa Dokładnie opisano w tej książce wypadek, kiedy jedna z nich, zmieniwszy się w wilka, pożarła trzodę swojej nieprzyjaciółki. Na szczęście zraniono ją przy tym. A czarownica, raniona w zwierzęcej postaci, zachowuje ranę powróciwszy do ludzkiego kształtu. Złapano ją więc i spalono. Nie wiem, czy spalono także wszystkich mieszkańców miasteczka Ossory w Irlandii, którzy regularnie co siedem lat zmieniali się w wilki? Ciekawe, że we Włoszech czarownice zawsze zmieniały się w kotki. Zapewne nie było tam już wówczas wilków…
4) W dodatku ta dziewczyna ma piękne, długie, czarne włosy, uplecione na tyle głowy w duży kok. To oznacza, że może nawet stać się królową succubi, Lilith, która miała tak samo piękne, czarne włosy i nie nakrywała ich chustką. Może także być kochanką Diabła, gdyż, jak wiadomo, czuje on szczególny pociąg do kobiet o pięknych, czarnych włosach. Dlatego święty Paweł kazał kobietom nakrywać głowy. We Włoszech do tej pory nie wolno kobiecie wejść do kościoła z odkrytą głową… Ach, jeszcze ta sałata! Święty Grzegorz Wielki wspomina w swoich Dialogach o nieszczęsnej zakonnicy, która zapomniała przeżegnać się rozpoczynając posiłek i natychmiast połknęła Diabła wraz z listkiem sałaty. Zresztą to wierzenie o połykaniu Diabłów musi być o wiele wcześniejsze, bo już Mesalianie, heretyccy sekciarze, uczynił plucie czynnością religijną, wierząc, że wypluwają Diabły, które połykają w czasie wdechu.
— I ludzie jako zbiorowisko w to naprawdę wierzyli? Nie myślę o hierarchii kościelnej, ale o ogóle ludności.
— Oczywiście. Ludzie nigdy nie potrzebują zbyt wiele dowodów, żeby uwierzyć w to, w co pragną uwierzyć. I nie tylko lud. Mniej więcej koło roku 1610 a więc dokładnie w epoce sir Johna Ecclestone'a węgierska hrabina Elżbieta Nadasdy, której rodzonym stryjem był zresztą król polski Stefan Batory, zamordowała sześćset pięćdziesiąt młodych dziewcząt, aby odzyskać młodość kąpiąc się w ich krwi. Nie poniosła za to nawet kary śmierci, chociaż wykonawcy jej rozkazów zostali spaleni… Dlatego nad moją skromną hipotezą, o której nie chcę jeszcze z panem mówić, wisi cień działalności nieznanego maniaka, który w tej diabelskiej okolicy mógł zostać ogarnięty cichym obłędem i działa poza wszelkimi prawami logiki współczesnej. Te koszmarne ślady zdają się nawet przemawiać na korzyść takiego poglądu, tak samo jak sprawa obrazu, zmieniającego położenie nocą i najwyraźniej nie tkniętego ręką ludzką podczas tego aktu. Ale raczej gotów jestem przypuszczać, że…
Urwał.
— Sprawy, o których pan mówił przed chwilą, działy się przed wiekami… — powiedział Gilburne z wahaniem. — Nie sądzę, żeby współczesny człowiek mógł dać się powodować przesądom tak dalece, żeby popełnić morderstwo.
— Chciałbym panu tylko przypomnieć, że przed pięcioma minutami mówił mi pan o młodej dziewczynie, która przecież chodziła do szkoły, wie, co to jest telefon, radio i telewizja, ogląda samoloty i samochody i korzysta z lodówki elektrycznej. Mówił mi pan, że spędziła noc w Grocie, chcąc spotkać Diabła, który pasjonuje jej umysł do tego stopnia, że zapomina o wszystkim, kiedy widzi książkę o Nim.
— Mógłbym do tego dodać, że Cynthia opiekuje się wężami Irvinga Ecclestone… — dodał Gilburne z mimowolnym uśmiechem. — Karmi je i wypuszcza nawet pojedynczo do ogrodu, żeby mogły się „trochę przespacerować”. Nie odstępuje ich wtedy na krok, a potem zabiera z powrotem do terrarium. A te paskudztwa zdają się ją nawet lubić. Nie boją się jej zupełnie w każdym razie.
— Więc on hoduje węże?
Tym razem Joe uśmiechnął się.
— Tak, dwa. Trzyma je w gabinecie. Twierdzi, że widok ich pomaga mu uzmysłowić sobie lęk średniowiecznego człowieka wobec tego stworzenia, będącego symbolem Szatana. Są to zresztą zupełnie nieszkodliwe zwierzątka, mogące co najwyżej skrzywdzić żabę albo jaszczurkę i zupełnie niejadowite. A wracając do Cynthli, mam wrażenie, że jest to bardzo porządna, chociaż trochę ekscentryczna dziewczyna. Wszystko skończy się na pewno wkrótce, kiedy zgłosi się po nią jakiś nieśmiały osiłek w niedzielnym garniturze i stanie z nią na ślubnym kobiercu. A za dziesięć lat będzie otyłą, wesołą chłopką, otoczoną gromadką dzieci. Znam ją od jej najwcześniejszych dni i nie mogę sobie wyobrazić, żeby była zdolna do jakiegoś nikczemnego uczynku.
— Tak… — Joe spojrzał na niego w zapadającym zmroku. — A przecież przyjechał pan do mnie dziś rano, bojąc się, że Diabeł może znowu uderzyć. W niedzielę portret znowu się przekręcił i pojawiły się ślady racic w Grocie, w której ta panienka odważnie przespała kiedyś całą noc. Nie twierdzę, że jest ona maniakalnym mordercą, ale może nim być. I nie wiedziałem o tym jeszcze przed pół godzina,. I jeżeli poznam jeszcze kilka osób mających tak mało potencjalnego alibi, to sprawa skomplikuje się jeszcze bardziej. Bo przecież, sir Alexandrze, ja muszę wyizolować szybko tego człowieka, którego się obawiamy. Jeżeli mi się to nie uda, jeszcze wiele złego może stać się w tym hrabstwie udręczonym czarownicami!
IX
Malarz i sprinterka
Ujął Gilburne'a pod ramię i znowu ruszyli drogą pod drzewami…
— Co jeszcze może mi pan powiedzieć o służbie w Norford Manor?
— Niewiele. Ogrodnik Field, o którym wspominała przed chwilą Cynthia, to stary poczciwina, którego jedyna wadą jest może okresowe upijanie się. Ale robi to tak dyskretnie, że nigdy nie było z tym większych kłopotów. Po prostu zabiera ze sobą co pewien czas w niedzielę butelkę whisky do lasu i tam ją samotnie wypija. Potem odsypia to na łonie natury i wraca wieczorem do swojego domku. Tego rodzaju wyskoki zdarzają mu się tylko kilka razy do roku. Poza tym jest cichym, dobrym człowiekiem, który bardzo kocha kwiaty i Joan Robinson. Kiedy była jeszcze maleńka, uczył ją tajników sadzenia, podlewania i przekopywania grządek. Joan też bardzo go lubi i ile razy jest w Norford, tyle razy stary Field upija się lepszą whisky, niż gdyby to robił za własne pieniądze. Poza tym w domu pracuje od lat kucharka Martha Cowley, osoba różowa, tłusta, w miarę tępa i pobożna, która doskonale gotuje i czyta brukowe romanse o miłości i kłopotach arystokracji. Ma męża i dorosłego syna we wsi Norford, ale zagląda do nich rzadko, a oni też do niej nieczęsto. Lokaj Joseph Rice jest byłym lokajem Jakuba Ecclestone'a, który spędził z nim pół życia w koloniach. Po śmierci chlebodawcy wrócił do kraju i mieszka tutaj odtąd, będąc do dyspozycji Iryinga, którym opiekuje się, mimo swego wieku, jak małym dzieckiem. To wszyscy…
— A lekarz i pielęgniarka?
Zanim sir Alexander zdążył odpowiedzieć, spoza zakrętu ścieżki wybiegła dziewczyna w białym, flanelowym dresie. Nawet w półmroku widać było, że biegnie miękko i lekko jak młode zwierzę, nie zdające sobie nawet sprawy z tego, że przyspieszenie ruchu ciała stanowi wysiłek. Na ich widok zwolniła i zatrzymała się.
— Dobry wieczór, wujka Alexandrze! Dobrze, że już wróciłeś! — Mimowolnie spojrzała na Alexa.
— To jest pan James Cotton, mój przyjaciel — powiedział Gilburne i wskazując dziewczynę, dodał — pani Joan Robinson.
Alex skłonił się.
— Podziwiałem panią wiele razy… — powiedział z lekkim uśmiechem. — To musi być chyba wielka radość móc prześcignąć innych.
— I wielkie zmartwienie, kiedy to się nie udaje — Joan roześmiała się. Była wysoka, szczupła i bardzo ładna. Jasne, prawie białe włosy przycięte były bardzo krótko w sposób, który tak lubili chłopcy starożytnego Rzymu. Zwróciła się do sir Alexandra: — Może nareszcie uda nam się zebrać czterech do brydża, jutro albo w niedzielę.
— Mam gościa… — adwokat spojrzał pytająco na Alexa. Dziewczyna także przeniosła na niego spojrzenie. Chociaż stała w tej chwili pozornie nieruchomo, nogi poruszały się niemal niedostrzegalnie w lekkim, swobodnym rytmie, jak gdyby w głębi lasu przygrywała im niedosłyszalna dla innych muzyka.
— Czy pan gra w brydża? — zapytała z bezpośredniością, którą jej babka uważałaby prawdopodobnie za impertynencje.
— Tak… — Joe skłonił głowę. — My, adwokaci, grywamy prawie wszyscy. Rozrywka brydżowa za częste nawet przypomina nasze profesjonalne sprawy.
— To za trudne dla mnie! — Joan roześmiała się. — Czy mam przez to rozumieć, że zagra pan z nami? Zagralibyśmy w czwórkę: pan, wujek Aloxander, Nicholas, to znaczy: mój mąż, i ja. Bez tego koszmarnego doktora, który gra najgorzej ze wszystkich ludzi na całym świecie! Zgoda, wujku? Powiedz prędko, bo muszą lecieć. Mam jeszcze trochę do przelecenia i parę minut gimnastyki przed kolacją.
— Na pewno damy sobie radę — uśmiechnął się Gilburne.
— To znakomicie. Nie mówię „do widzenia”, bo będę za parę minut wracała tędy. Już prawie ciemno…
I odbiegła swobodnym, długim krokiem, przyspieszając gwałtownie przed zakrętem ścieżki.
— Sympatyczna dziewczyna… — powiedział Joe, kiedy zniknęła.
— Tak. Jest bardzo miła. Gdyby tylko była trochę mądrzejsza. — Gilburne westchnął. — Obawiam się, że od szkolnych czasów nie przeczytała nic poza paroma kryminałami… To znaczy, chciałem powiedzieć…
— Chciał pan powiedzieć, że przypomniał pan sobie o procederze, z którego ciągnie dochody pański gość! — roześmiał się Joe. — Nie, nie obraziłem się… — Pochylił się do ucha Gilburne'a i szepnął: — Ja nienawidzę powieści kryminalnych! Nie-na-wi-dzę. — Roześmiał się znowu. — Gdyby mi tylko przestali płacić za nie! I gdybym umiał robić cokolwiek innego. Ale wracajmy do naszych baranków. Mówiliśmy, zdaje się, o pielęgniarce i dok…
Raz jeszcze nie udało mu się usłyszeć, co myśli sir Alexander o opiekunach starej pani Ecclestone. Droga, która od pewnego czasu zaczęła się unosić coraz stromiej, zakręciła ponownie i oczom ich ukazało się nagle Norford Manor, wysoko, na krańcu szerokiej alei starych drzew, która wznosiła się ku domowi dwoma potężnymi, nieco skośnymi tarasami.
— To jest właśnie miejsce, o którym mówimy. Ale pytał mnie pan o pielęgniarkę. Nazywa się ona Agnes Stone i jest…
Tuż obok nich wyszedł z lasu na drogę wysoki młody człowiek, ubrany w luźny pąsowy sweter i czarne sztruksowe spodnie. Na nogach miał sandały, utrzymujące się na dwóch paskach, które przebiegały na krzyż oplatając palce. Luźne podeszwy zakłapały, kiedy wyszedł na drogę i może dlatego właśnie Joe zwrócił na nie uwagę, zanim spojrzał w twarz tego człowieka. A była to twarz o męskich, ostrych rysach, osadzona pod wysokim, prostym czołem i zakończona silnym, zawadiackim podbródkiem. Blask inteligentnych, szarych oczu gasiła jednak czerwona jak krew czupryna. Nawet w tym świetle Alex zorientował się, że są to najbardziej czerwone włosy ze wszystkich, jakie udało mu się dotąd widzieć. W prawej ręce młody człowiek niósł ostrożnie płótno napięte na wąski blejtram, a w lewej coś, co na pierwszy rzut oka przypominało składany statyw fotograficzny, ale posiadało więcej części. Przez plecy miał przerzuconą zwisającą na skórzanymi pasie dużą drewnianą skrzynkę z nie ostruganego drzewa, poplamioną farbami.
— Dobry wieczór, sir Alexandrze! — uśmiechnął się i zatrzymał obok nich.
— Pan Cotton — Gilburne przedstawił sobie obu mężczyzn. — Pan Cotton jest demonologiem, jak Irving — dodał — chociaż nie traktuje tego zawodowo. Z zawodu jest adwokatem, jak ja.
— Całe szczęście! — powiedział Nicholas z nieco komiczną gwałtownością. — Jeszcze jeden zawodowy maniak w tej okolicy, a nie zdziwiłbym się wcale, gdyby dobry Bóg doszedł do wniosku, że czas nareszcie z tym skończyć i grzmotnął jednym ze swoich podręcznych piorunów w tę starą budę! Kiedy tylko Irving dowie się, że obchodzą pana diabły, natychmiast wsiądzie na miotłę i przyleci do Valley House, żeby zawrzeć z panem braterstwo. A potem nigdy już nie odczepi się pan od niego. To przerażający człowiek.
Joe nie odpowiedział, czując, że nic, co mógłby powiedzieć, nie byłoby na miejscu.
— Czyżby znowu jakieś małe nieporozumienie rodzinne? — Gilburne uśmiechnął się.
— Nieporozumienie! Nieporozumienie jest jedyną formą porozumienia z nim! — Nicholas niecierpliwie potrząsnął trzymanym w ręce przyrządem. — Och, gdyby nie był ojcem Joan! I gdyby nie kochała tak tego miejsca! I gdybym nie lubił tak tu malować! Nie zobaczyliby mnie tu nigdy!… Dzisiaj przy lunchu… — Zreflektował się nagle. — Ale po cóż wciągać w to jeszcze nieszczęsnych ludzi z zewnątrz… — Uśmiechnął się do Alexa, a Joe pomyślał, że rozumie, dlaczego Joan Ecclestone wyszła za mąż za tego rudzielca. Uśmiech Nicholasa był rozbrajający, niewinny i prześliczny jak uśmiech dziewczyny. — Wystarczy, jeżeli będzie pan musiał sam go zobaczyć…
— Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt — zdołał wtrącić wreszcie Alex. — Pan Irving Ecclestone jest znany jako prawdziwy autorytet.
— Och, zapewne! Autorytet w dziedzinie, która nikogo prawie nie interesuje poza nim samym i z której wnioski są bardziej abstrakcyjne niż moje skromne obrazki. Ja przynajmniej wiem, czego chcę od barwy i przestrzeni. A on? Nie wiem, po co żyją tacy ludzie? Chyba po to, żeby psuć innym radość obcowania z przyrodą w ich własnej ojczyźnie! Powinno się go wysiedlić na równik, żeby postudiował obyczaje czarowników murzyńskich. Byłby bardzo szczęśliwy. Nie mówiąc o mnie! Powiedział dzisiaj, że moje obrazy przypominają mu owe sławetne linie kreślone przez skazane czarownice w celi zamku Gultburg! Sławetne linie! Kto słyszał o nich? Kto słyszał o zamku Gultburg? Kto słyszał o nim, Irvingu Ecclestone, poza nim samym i jeszcze kilkoma takimi samymi… — Urwał i znowu się roześmiał. — Przepraszam pana!
I znowu Joe miał wrażenie, że nie mówi do niego dorosły mężczyzna, ale dziesięcioletni chłopiec, który wic, że popełnił małą gafę…
— Zachowuję się na pewno niedopuszczalnie — powiedział Nicholas z roześmianą miną. — Ale ten człowiek wyprowadza mnie z równowagi. Na szczęście kiedy jestem zły, maluję lepiej. Gdybym go zabił, zostałbym chyba naprawdę niezłym malarzem!
— Co mu odpowiedziałeś na uwagę o owych liniach? — zapytał sir Alexander.
— Nic! I to właśnie jest najgorsze! Przemilczałem ten zamek i zająłem się sałatą… O, Joan! — Patrzył teraz na ciemną drogę za ich plecami.
Podbiegła i zatrzymała się, oddychając trochę szybciej, ale zupełnie nie zmęczona.
— Mam nadzieję, że nie bierze pan na serio tego, co mówi mój mąż o moim ojcu! — I ona śmiała się wesoło, pogodnie, pełna rozsadzającej ją radości życia.
— Skąd wiesz, że mówiłem o twoim ojcu?
— Po tym, co powiedział dzisiaj przy lunchu, wiedziałam, że spotkawszy wujka Alexandra nie wytrzymasz i powiesz mu o wszystkim. — Zwróciła się do Gilburne'a: — Ojciec powiedział mu, że jego obrazy przypominają…
— Och, mówiłem już o tym! Czy masz już dosyć biegania na dzisiaj? Cóż za zdumiewające upodobanie, które polega na miesiącach przygotowań i wyrzeczeń dla dziesięciu czy jedenastu sekund, podczas których trzeba poruszać się odrobinę szybciej niż kilka innych dziewczyn!
— Żadne zwycięstwo nie trwa dłużej — Joan ujęła go pod ramię. — A tu przynajmniej będę wiedziała na pewno, że jestem pierwsza, druga albo trzecia. A ty do końca życia nie będziesz wiedział, czy robisz właśnie to, o czym marzysz, czy jesteś w stadium wypracowywania jakiejś omyłki, z której potem miesiącami będziesz się wycofywał, szukając drogi wyjścia. A może po prostu ja lubię wygrywać?! — Roześmiała się. — Czy idziecie panowie do nas?
— Nie — Gilburne potrząsnął głową. — Twój ojciec nie wie jeszcze nic o przyjeździe pana Cottona i na pewno jest teraz zajęty. Zadzwonię do niego jutro rano.
— Tak, siedzi w swojej jaskini — Nicholas wskazał ręką narożne okno domu, w którym zapaliło się światło. — Jeżeli story są zasunięte w dzień, to znaczy, że pracuje. Odsuwa je tylko po zmroku. Nie znosi światła dziennego. I taki człowiek chce mówić o malarstwie!
— Nicholas! — powiedziała dziewczyna z pozorną ostrością, ale w głosie jej nie było gniewu. — Jeżeli panowie nie idą z nami, pożegnajmy się już. A jutro albo pojutrze musimy urządzić tego brydża. Może po lunchu w niedzielę, dobrze?… Nie ćwiczę przez trzy godziny po południowym posiłku. Więc o ile by to panom dogadzało, a Nicholas nie ucieknie mi gdzieś w plener… Alex skłonił się.
— Świetnie! — Gilburne skinął jej ręką. — Jutro zadzwonię do twojego ojca, a potem umówimy się. Myślę, że po lunchu w niedzielę. Dzień świąteczny na wsi jest przerażający, jeżeli się go czymś nic urozmaici. Dobranoc!
Zawrócili ku domowi. Po chwili, kiedy oddalili się trochę, Joe powiedział:
— Zdaje się, że pomiędzy teściem a zięciem nie kwitnie miłość rodzinna, która jest darem nieśmiertelnych bogów?
— Stanowczo nie. Na szczęście rzadko się widują. Stara pani Elizabeth także nie darzyła Nicholasa sympatią.
— A wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że ten chłopiec musi być lubiany przez wszystkich.
— Tak. Ja sam zresztą bardzo go lubię. Ale historia jego małżeństwa z Joan jest, jak by to powiedzieć… bardzo nowoczesna. Wzięli ślub trzy lata temu i zaskoczyło to wszystkich zupełnie. Joan pojechała do Londynu w odwiedziny do jednej ze swoich koleżanek, która była jej przyjaciółką na pensji, a obecnie jest młodą poetką. Stara pani nie widziała niczego niestosownego w tej wizycie, a zresztą Joan miała wtedy osiemnaście lat i była już dorosła, chociaż nikt nie przyjmował tego do wiadomości, może dlatego, że bieganie, bez względu na to, jak na nie spojrzeć, jest namiętnością typu szkolnego. A więc Joan pojechała do Londynu w sobotę rano, a w poniedziałek wieczorem wróciła mężatką. Nie przywiozła ze sobą męża. Przyjechała tylko po swoje osobiste rzeczy. Powiedziała spokojnie, że jej ukochany jest genialnym malarzem, że kocha go, a poza tym nie chce niczego od ojca i babki, jest pełnoletnia i mogą jej decyzję przyjąć jak chcą. Zresztą jest już mężatką. Na pytanie, jak długo zna swojego męża i dlaczego nie był w jej domu, odpowiedziała, że byłoby to dla niego bardzo trudne, bo znają się od soboty, więc musiałby chyba przewidzieć, że ją chce poznać. Ojciec i babka pomyśleli w pierwszej chwili, że to żart. Ale przestali tak myśleć, kiedy pokazała im świadectwo ślubu i stwierdziła, że nazywa się Joan Robinson. Wtedy babka wpadła w rozpacz i rozgniewała się strasznie. A proszę, mi wierzyć, że gniew starej pani Elizabeth naprawdę był straszny dla człowieka, który miał mu stawić czoło. Ale trafiła na swoją własną krew. Byłem przy tym. Elizabeth siedziała przykuta do swojego fotela na kółkach i ziała ogniem jak forteca, a Joan stała przed nią bardzo blada, ale bardzo spokojna, a kiedy babka przestawała na chwilę mówić, żeby nabrać oddechu, dziewczyna powtarzała w kółko, że go kocha i jest jego żoną. Irving stał z boku i nie wiedział, jak się zachować, bo wszystko to, co mógłby powiedzieć i pomyśleć w ciągu godziny, jego matka wypowiada w pół minuty. Wreszcie Joan zakręciła się na pięcie i bez słowa odeszła. Zaraz potem odjechała.
— A jak się to skończyło?
— Koniec był taki, że wszystkie prognozy babki okazały się mylne. Joan i Nicholas kochają się jak gołąbki od trzech lat i jedno żyć nie może bez drugiego, chociaż mają tak różne zainteresowania. A co jest najcharakterystyczniejsze dla babki Ecclestone, to fakt, że gdy wyczerpała wszystkie możliwości rozbicia tego małżeństwa, przeprowadziła wnikliwy wywiad (do którego zapędziła zresztą mnie!) i zorganizowała w niewidzialny sposób karierę Nicholasa. Jest on w opinii wielu krytyków bardzo zdolnym malarzem. Ale wie pan przecież, jak wielu zdolnych przymiera głodem na poddaszach. Nie wystarczy umieć, ludzie muszą się o tym dowiedzieć, i to z miarodajnych ust. Fortuna Ecclestone'ów została użyta tak dyskretnie, że ani Joan, ani Nicholas nie mają o tym pojęcia. Nawet Irving nie zdaje sobie z tego sprawy. W każdym razie w krótkim czasie Nicholas Robinson zebrał sporo doskonałych recenzji, jedna z czołowych galerii zaproponowała mu urządzenie wystawy jego płócien, a dochody tego młodego człowieka wzrosły w ciągu roku chyba tysiąckrotnie. Ponieważ sam brałem udział w tej akcji, muszę panu powiedzieć, że nauczyłem się niejednego, jeżeli chodzi o krytykę i kreowanie przez nią nowych talentów. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, kiedy się widzi, jakie kryteria tkwią na dnie tych spraw i jak mało mają one wspólnego z tym, co myśli publiczność. Ale publiczność jest po to, żeby ją wprowadzać w błąd, i zdaje się, że sama tego pragnie. W wypadku Nicholasa zresztą wielu bezinteresownych znawców wyraża się o nim jak najlepiej… Ale jego stosunki ze starą panią uległy innemu zwrotowi. Nicholas przyjechał tu dopiero po roku małżeństwa z Joan. Ona także zawitała tu wtedy po raz pierwszy od owej pamiętnej kłótni. Działo się to na krótko przed ostatecznym atakiem paraliżu, który uczynił ze starej pani to, czym jest w tej chwili. Obawiam się, że zarówno strój, jak i sposób bycia Nicholasa musiały podziałać bardzo ujemnie na babkę. Ale nie to było najważniejsze. Cios przyszedł z innej strony. Pani Elizabeth, wychowana w elżbietańskiej tradycji, uważała, że dzieci są pierwszym i najświętszym obowiązkiem kobiety i jej największą radością. Tymczasem przy obiedzie Joan powiedziała, że nie chce mieć dziecka jeszcze przez szereg lat, bo zmąciłoby jej to wszystkie plany, a chce i musi zostać kiedyś właścicielką złotego medalu olimpijskiego. Babka nie odezwała się na to słowem. Ale, co gorsza, Nicholas dodał zdawkowo, że dziękuje Bogu co dnia za rozsądek swojej żony, bo on dzieci nigdy nie chce mieć i nic może znieść ich widoku. Dodał, że produkowanie przyszłych nieboszczyków, których krótkie życie składa się zwykle z trosk i lęków w nieskończenie większym stopniu niż z zadowolenia i rozkoszy, jest zbrodnią, za którą nie chce brać odpowiedzialności. I na to także babka Ecclestone nie odezwała się słowem. Ale wydaje mi się, że w owej chwili pękła nić, która wiązała ją z małą. Dla Elizabeth Ecclestone dzieci nie były wszystkim. Umiała zajmować się interesami i prowadziła życie w kilku aspektach. Ale kobieta, która potrafiła odrzucić święte posłannictwo macierzyństwa dla medalu za najszybsze przebiegnięcie stu metrów półnago przed rozwrzeszczanym tłumem, musiała wydać się jej niemal potworem. Nie chcę myśleć nawet o tym, co pomyślała o Nicholasie. Ale na pewno odbiło się to na jej decyzji sporządzenia nowego testamentu…
— Czy Joan Ecclestone ma twardy charakter?
— Tego bym nie powiedział. Jest wesoła, szczera i bezpośrednia. Ale dziedziczy po nich wszystkich fanatyczne umiłowanie raz obranego celu. Ta młodziutka, śliczna dziewczyna żyje jak mnich, jada w ściśle określonych porach ściśle określone potrawy, nie tknęła alkoholu, wychodzi z pokoju, gdzie przy zamkniętych oknach ktoś ośmieli się zapalić papierosa, dzień spędza niemal z zegarkiem w ręce, studiuje swoje ciało, ulepsza je, bada, wypróbowuje, jak gdyby było ono jedynie przyrządem służącym do celu, którym jest ten nonsensowny medal. Te trzy godziny po lunchu są jedyną porą, kiedy przypomina normalną młodą kobietę. Zresztą jedyne jej rozrywki to brydż, taniec i powieści kryminalne. Ale sama mówiła mi, że choćby powieść była najciekawsza i brakowałoby jej nawet jednej kartki do rozwiązania zagadki, odkłada ją punktualnie o jedenastej i gasi światło, bo wstać musi o siódmej, a osiem godzin snu jest normą, z której nie wolno urwać ani minuty. Tak, Irving Ecclestone byłby z niej dumny, gdyby mógł zrozumieć, jak bardzo jest podobna do niego.
Szli teraz w zupełnym mroku. W luce pomiędzy konarami nad głową Alex dostrzegł dużą, błyszczącą gwiazdę.
— A czy mąż pani Joan także chodzi spać o jedenastej? — zapytał obojętnie, jak gdyby szukając tematu do przedłużenia rozmowy.
— Nie. Myślę chwilami, że może oni jedni, spośród wszystkich znanych mi ludzi, odkryli tajemnice; szczęśliwego małżeństwa. Zawiera się ona w jednym słowie: tolerancja. Nicholas żyje tak, żeby mógł dobrze malować, a ona żyje tak, żeby mogła dobrze biegać. I jedno nie zmusza drugiego do zmiany trybu życia.
— Wspominał pan, że w testamencie pani Ecclestone istnieje klauzula, która może wydziedziczyć Joan. Teraz wspomniał pan przed chwilą, że to, co powiedzieli oboje podczas owego lunchu przed dwoma laty, mogło wpłynąć na przyspieszenie sporządzenia tego testamentu. Naprawdę chciałbym się czegoś o tym dowiedzieć.
Te ostatnie słowa nie były już wypowiedziane tak niedbale. Alex zatrzymał się. Stali przed furtką muru otaczającego Valley House.
Sir Alexander pchnął lekko furtkę i zrobił miejsce dla swego gościa. Weszli na łąkę biegnącą ku domowi. Przez chwilę szli w milczeniu. Niespodziewanie sir Alexander zatrzymał się i opierając się na lasce spojrzał w twarz Alexa oświetloną wschodzącą pełnią księżyca. Kiedy zaczął mówić, głos jego był cichy, ale słowa brzmiały stanowczo.
— Proszę mi wierzyć, że na niczym w życiu nie zależy mi tak, jak na odkryciu przyczyn śmierci Patrycji Lynch. I nie gra tu roli zemsta. Są powody ważniejsze niż zaspokojenie nienawiści na tym świecie… Ale nawet za cenę ujawnienia tych przyczyn nie mógłbym przekroczyć kodeksu etycznego mojego zawodu. Jestem zobowiązany do tajemnicy przez osobę, która powierzyła mi swój testament. I chociaż osoba ta jest umarła za życia, to jednak nie mogę tego zrobić do dnia, kiedy przestanie bić jej serce.
— Rozumiem pana… — Joe skinął głową. — Ale niezupełnie. Czy gdyby policja prowadziła dochodzenie w sprawie morderstwa i zażądała wglądu w testament, także nie czułby pan, że powinien pan usłuchać tego żądania?
Gilburne przez chwilę nie odpowiadał, potem potrząsnął głową.
— Nie miałbym wówczas wyboru… — powiedział niepewnie. — Jako prawnik mógłbym odmówić nawet policji wglądu w dokumenty powierzone mojej opiece. Ale prawdopodobnie nie zrobiłbym tego, bo w takiej sprawie jak morderstwo istnieje tylko jeden uczciwy stosunek do sprawy: dopomóc w odnalezieniu mordercy, kiedy prawo tego od nas żąda. Niestety pan nie reprezentuje prawa, a ja mam trochę żenującą świadomość, że to ja zażądałem od pana pomocy i to ja właśnie jestem osobą, która na własną rękę próbuje rozwikłać tajemnicę. I dlatego nie mogę panu pokazać tego testamentu.
Weszli do domu i zatrzymali się w sieni, oświetlonej starym kandelabrem, obecnie przerobionym i zaopatrzonym w wąskie, podobne do świec żarówki elektryczne. Joe wahał się przez chwilę. Nie lubił kłamać, a czuł, że to, co za chwilę powie, będzie odpowiadało prawdzie zaledwie w połowie. Ale to nie miało znaczenia. Znaczenie miało tylko jedno. Odnaleźć Diabła, zanim uderzy po raz drugi. Nabrał głęboko powietrza i powiedział swobodnie.
— Myli się pan w obu punktach. — Sięgnął do kieszeni marynarki. — To jest moja legitymacja, podpisana przez podsekretarza stanu i szefa municypalnej policji. Po drugie, przyjeżdżam tu wprost ze Scotland Yardu, po odbyciu konferencji z zastępcą szefa Wydziału Kryminalnego. Prowadzę tu jak najoficjalniejsze śledztwo. Zresztą już u mnie w donn: powiedziałem panom, że nigdy nie działam bez zgody policji.
Schował legitymację do kieszeni.
— Więc pan jest pracownikiem Scotland Yardu? A przecież wszyscy twierdzą, że…
Joe położył palec na ustach.
— To tajemnica. Mogę pana zapewnić, że legitymacji tej nie widział jeszcze nigdy nikt spoza personelu policyjnego… — Odetchnął z ulgą. Wszystko, co mówił, stawało się coraz prawdziwsze. — Chciałbym dodać, że jestem przekonany o bardzo podejrzanym wyglądzie tej sprawy. Przyczyn śmierci pani Patrycji Lynch w żadnym wypadku nie można uważać aa wyjaśnione. I dlatego jak najoficjalniej raz jeszcze proszę pana o pokazanie mi kopii tego testamentu, zdając sobie sprawę, że zawiera bardzo cenne informacje dotyczące dziedziczenia fortuny Ecclestone'ów, sprzeczności interesów spadkobierców i tak dalej. Nie wyobrażam sobie, abym mógł bez jego znajomości posunąć się chociaż o krok dalej w moich teoretycznych rozważaniach.
— Ale przecież treść testamentu jest nie znana spadkobiercom…
— Na razie wiem już, że zna ją pan i stara pani Ecclestone, a poza tym dwóch świadków. Kim byli świadkowie?
— Testament podpisała pielęgniarka Stone, po złożeniu przyrzeczenia, że zachowa jego treść w tajemnicy, a poza tym mój stary Austin, na tych samych warunkach. Ale ręczę, że nie zdradzili się nikomu.
— Proszę bardzo! A więc już cztery osoby z tego niewielkiego grona znają jego treść!
— Tak. — Gilburne narysował w zamyśleniu końcem laski koło na kamiennej posadzce. — Ale żadna z tych osób nie poznała prawdy na skutek mojej niedyskrecji…
— Panie mecenasie… — Joe mówił spokojnie, ale dobitnie. — Wydaje mi się, że wszystkie pana skrupuły rodzą się z przekonania, że skoro pan sam zaczął odgrzebywać tę sprawę, nie ma pan prawa gwałcić przy tym etyki zawodowej. Otóż, po pierwsze: etyka zawodowa nigdy nie może służyć do tego, aby przeszkadzać prawu w wykrywaniu zbrodniarzy, a po drugie… proszę mi wybaczyć, ale pana osobiste zainteresowanie śmiercią pani Lynch jest dla mnie sprawą drugorzędną. Najważniejsza jest i będzie tutaj sprawiedliwość.
Gilburne spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami. W mdłym świetle zakurzonych żarówek kandelabra Joe miał wrażenie, że dostrzega rumieniec na jego twarzy. Ale po chwili rysy adwokata złagodniały.
— To, co pan powiedział, zmienia chyba sytuację… Jest pan przedstawicielem prawa i chce pan zobaczy ten dokument. Dobrze, pokażę go panu, chociaż znam go na pamięć i nie widzę w nim niczego, co panu pomóc. Obym się mylił.
X
Dwa dokumenty
Ja, Elizabeth Ecclestone, urodzona w dniu 24 czerwca 1888 jako Elizabeth Shawcross, postanawiam, co następuje:
1) Natychmiast po mojej śmierci cały mój majątek ruchomy i nieruchomy ma zostać podzielony w równych częściach pomiędzy moich spadkobierców prawnych.
2) Z podziału tego zostanie całkowicie wyłączona wnuczka moja Joan Robinson, o ile do dnia mojej śmierci nie stanie się matką.
3) W wypadku gdyby któryś ze spadkobierców moich umarł przede mną, majątek mój ma być przekazany innym na zwykłych zasadach kodeksu spadkowego. Do podziału między pozostałych.
4) W wypadku gdyby Joan Robinson urodziła dziecko w okresie dwu lat od dnia mojej śmierci, przypadająca na nią część mojego majątku zostanie przekazana temu dziecku, lecz zarząd nie będzie należał do rodziców dziecka, ale do osoby wyznaczonej przez egzekutora testamentu. Kurator ten zadba, by suma ta została przekazana dziecku lub dzieciom Joan Robinson w dniu ich dojścia do pełnoletności. Gdyby dzieci było więcej niż jedno, część majątku przypadająca na Joan Robinson ma być podzielona pomiędzy nie równo i przekazywana im przy każdorazowym dojściu do pełnoletności.
5) Gdyby, czego niechaj nie da Bóg, wszyscy ludzie, w których żyłach płynie krew rodziny Ecclestone'ów, uprzedzili mnie w drodze do wieczności, polecam, aby cały mój majątek ruchomy i nieruchomy przekazany został rządowi malajskiemu z intencją przeznaczenia całej kwoty na rozwój szpitalnictwa tych terytoriów.
6) Posiadłość rodzinna Norford Manor ma przejść na własność najstarszego z rodu Ecclestone'ów. W wypadku gdyby nikt z nich nie pozostał przy życiu, należy zmienić ją w dom dla sierot pochodzących z hrabstwa Suffolk.
W dniu mojej śmierci polecam wypłacić legaty następującym osobom:
a) 3000 funtów sir Alexandrowi Gilburne'owi, długoletniemu radcy prawnemu rodziny Ecclestone'ów i naszemu przyjacielowi, który równocześnie jest egzekutorem tego testamentu. Pragnę, aby potraktował to jako częściowe honorarium za wiele bezinteresownych trudów, które podejmował dla mnie w ciągu mego życia, oraz jako wynagrodzenie za pracę związaną z wprowadzeniem w życie niniejszego testamentu.
b) 1000 funtów Agnes Stone, pielęgniarce, która od kilku lat opiekuje się mną ku memu zadowoleniu.
c) 1000 funtów doktorowi Archibaldowi Duke'owi, który opiekuje się moim zdrowiem od lat pięciu w sposób nie budzący żadnych moich zastrzeżeń.
Legaty w stosunku do obu wyżej wymienionych osób tracą ważność, jeśli osoby te nie będą w dniu mojej śmierci zatrudnione przeze mnie. Poza tym legat ten nie wpływa na ważność mojej umowy z doktorem Archibaldem Dukiem. Ma ona być dokładnie honorowana i podsumowana w dniu mojej śmierci,
d) Polecam wypłacić po 500 funtów: Marcie Cowley, kucharce w Norford Manor, Józefowi Fieldowi — ogrodnikowi tamże, i Cynthii Rowland — pokojówce tamże.
e) Lokaj mego zmarłego męża, Joseph Rice, który służył naszej rodzince wiernie od najwcześniejszej młodości, winien otrzymać 2000 funtów, a także dożywotnie prawo mieszkania w Norford Manor wraz z pełnym utrzymaniem, które zobowiązany będzie mu dostarczać prawny mój spadkobierca…”
Potem następowały podpisy świadków: Agnes Stone i Austina Rowlanda.
— Czy pani Ecclestone naprawdę była pewna dyskrecji panny Stone, zważywszy, że testament i wszystkie legaty dotyczą osób pomiędzy którymi ta pielęgniarka nieustannie przebywa?
— Tak. Nawet ja nie miałem obiekcji. Agnes Stone to osoba oschła, praktyczna, dokładna, ale absolutnie uczciwa i dyskretna. W tej chwili ma mniej więcej trzydzieści lat, a przybyła tutaj zaraz po szkole pielęgniarskiej. Skierowano ją tu, gdyż była prymusem. I pozostała nim w pewnym sensie nadal. Pani Elizabeth, pragnąc absolutnej dyskrecji, sama zaproponowała ją jako świadka testamentu. Zresztą Agnes przywiozła ją tu w fotelu na kółkach.
— A cóż to jest za umowa z doktorem Dukiem, o której wspomina testament?
— Był to pomysł pani Ecclestone. Doktor Duke mieszka tu już cd ośmiu lat. Kupiła go po prostu, oferując więcej, niż mógłby zarobić jako młody lekarz gdzie indziej. Miał doskonałe referencje i pochodzi z niezamożnej rodziny. Przyjechał tu z rocznym kontraktem i potem chyba przyzwyczaił się. Życie jego płynie tu prawdopodobnie nudno, ale wygodnie. Poza tym nie wydaje na nic pieniędzy, może pomagać młodszemu rodzeństwu i rodzicom, a do tego odkłada jeszcze co roku niezłą sumkę. Kiedy pani Ecclestone zbliżyła się do siedemdziesiątki, zawołała go kiedyś w mojej obecności i dała mu podpisany przez siebie papier. Nie jest to umowa w sensie prawnym, ale raczej zobowiązanie. Treść jego jest następująca: Elizabeth Ecclestone zobowiązuje się wypłacać w ratach miesięcznych po trzy funty dziennie doktorowi Archibaldowi Duke'owi za każdy dzień, który przeżyje powyżej siedemdziesiątki. Ze swej strony zobowiązuje się ona do zażywania przepisanych jej przez niego lekarstw i wykonywania jego poleceń.
— A wówczas dzielny lekarz zaczął walczyć jak lew, aby nie wysechł strumyczek złota spływający powoli do jego kieszeni…
— Zapewne. Co prawda trzeba przyznać, że poprzednio także bardzo się starał. A poza tym myślę, że gdyby pani Ecclestone mogła przewidzieć, w jakim stanie znajdzie się sama w kilka miesięcy po podpisaniu tej umowy, chyba nie podpisałaby jej. Znałem ją i nie wierzę, aby zależało jej na przedłużeniu tego typu wegetacji. Była czynną, energiczną, może zanadto energiczną kobietą. Jeżeli mam być szczery, powiem, że tyranizowała tych wszystkich, burych udało jej się tyranizować. Nie robiła tego ze złej woli, ale z przekonania o słuszności swoich zasad i postępowania. Jeżeli nadal zachowała władzę nad swoim mózgiem, co trudno stwierdzić z całą pewnością, musi się chyba potwornie męczyć, nie mogąc wywierać żadnego wpływu na otoczenie.
— Tak… — Alex zastanowił się. — A jaka jest wartość majątku pani Ecclestone? Przypuszczam, że dość znaczna.
— Niedokładny szacunek całości, wahający się ze względu na zmiany w kursach akcji i cenach gruntu, zamyka się sumą mniej więcej półtora miliona funtów.
— O mój wielki Boże! — Joe gwizdnął cicho przez zęby. — Taka cyfra może przecież wyzwolić lawinę namiętności.
— Nie sądzę. Nie zna pan Ecclestone'ów. Musi pan szukać innego rozwiązania, jeżeli sądzi pan, że Patrycja została zamordowana. Zresztą stara pani Elizabeth żyje. A gdyby ktoś gwałtownie potrzebował wielkich sum, mógłby zabić ją i przez to samo, narażając się na o wiele mniej podejrzeń, uzyskać część spadku, wyrażającą się i tak w ogromnych sumach…
— I ja tak myślę… Wszystko to nie trzyma się jedno drugiego… Ale mam pewną teoryjkę. A właściwie trzy teoryjki…
— Trzy?
— Tak. I to mnie martwi. Bo tam, gdzie są trzy możliwe rozwiązania, zwykle okazuje się, że żadne z nich nie jest prawdziwe… Jeżeli pan pozwoli, zabiorę do siebie dokumenty diabelskie z tego terenu, które pan tak uprzejmie dla mnie przygotował, i zjem kolację u siebie w pokoju.
— Oczywiście, oczywiście…
Joe pożegnał się z gospodarzem, cicho zamknął drzwi za sobą i poszedł na górę, wsłuchując się w głuche echo swoich kroków, brzmiące pod sklepieniem wielkiej, kamiennej sieni. Kiedy znalazł się w pokoju, usiadł za stołem i pobieżnie przejrzał kilkanaście starych ksiąg, oprawionych w wyblakłą, naciągniętą na deszczułki skórę z wytłoczonym na niej herbem Gilburne'ów. Wreszcie wziął do ręki kilkanaście zeszytych razem pergaminowych kart. To było to, czego szukał. Rozsiadł się wygodniej i zaczął czytać:
„W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen! Ja, Franciszek Silby, wikariusz parafii pod wezwaniem Świętego Eustachego w mieście Blue Medows, umyśliłem przekazać piórem moim niewprawnym dzieje plugastwa czternastu czarownic okropnych ze wsi Norford w naszym to hrabstwie Suffolk, a także opowiedzieć, jak to wielebny Matthew Hopkins, natchniony przeciw mocy diabelskiej łaską od Pana Boga Wszechmogącego pochodzącą, plugastwo to na jaw wywlókł, światu je ukazał i nierządne córy diabelskie ku karze wiekuistej i ziemskiej przywiódł, ludziom odetchnienie i zadowolenie czyniąc, jako że hrabstwo Suffolk nasze przesławne z dawna znane było jako umiłowane przez Diabelską Wszeteczna Mość i karami różnymi przez Opatrzność za to obłożone, jako to: zarazy, pożary, susze, nieurodzaje, bydła pomory, burze, ulewy z wiatrami potężnymi. Co jeśli karą Bożą nie było, to niechybnie takoż przez one czarownice sprowadzono na nas zostało, a to dla udręczenia rodzaju, który Szatan od wieków do zguby przywieść pragnie, zawiścią gorejąc, gdy myśli o szczęśliwości wiekuistej, która ludzi po śmierci oczekiwać może…
Czarownic onych było czternaścioro. Czyniły one zła wiele naokół siebie, gniew Boży na całe hrabstwo Suffolk ściągając, a panosząc się tak, że i zebrania swoje, sabbathami zwane, z tymże to Xięciem Ciemności i sługami jego skrzydlastymi o nogach kozich odprawowały, rozkoszy cielesnej z nim zażywając i ziemię rozpusta plugawiąc, aby pomiot diabelski na niej rozmnożyć, do czego szczęśliwie odkrycie praktyk ich nie zezwoliło, chocia jedna z onych czarownic brzucho już wzdęte tym pomiotem miała, gdy Mistrz jej postronek na szyję założył i tak do narodzin onego małego Czarcięcia nie dopuścił z Bożą pomocą…”
Joe wzdrygnął się i przymknął oczy. Potem westchnął i czytał dalej. Opis był długi i dotyczył przybycia wielebnego Matthew Hopkinsa do hrabstwa Suffolk, a następnie wyliczał jego poprzednie sukcesy w zwalczaniu czarownic w innych okolicach.
„…dnia onego, gdy Wielebny Hopkins w modlitwie zatopiony klęczał, Boga błagając, aby pozwolił mu wytropić jak najwięcej onych cór i kochanic diabelskich, zawitał w progi jego, jakoby w odpowiedzi na modły one, Szlachetny John Ecclestone, i opowiedział, ze mając dom swój naprzeciw Skały Diabelskiej, opodal wioski Norford, nie raz i nie dwa widywał kobiety z wioski owej, gdy na miotłach nocą ku pieczarze w skale zlatywały się, a poznać je mógł z daleka, bo lecąc, płomykami tańczącymi naokół nich oświetlone były. Rzekł przy tym, że nie on jeden, ale i słudzy jego rzecz tę widywali i pod przysięgą wszyscy to zeznać mogą. Upadł tedy Wielebny Hopkins na kolana i głosem wielkim Bogu Wszechmogącemu dziękował, jako że po miotłach i ogniu wokół kobiet owych wraz pojął, że z czarownicami najtęższymi i najokropniejszymi ma do czynienia. Nie mieszkając tedy, osiołka swego osiodłał i popędził gnając go, do Sądu Jego Świątobliwości Biskupa, aby czarownice one co rychlej ujęto i pokarano.”
Potem następował opis ujęcia czternastu kobiet z wioski Norford i badań przeprowadzonych przez sąd biskupi. Szybko przesunął oczyma po szczegółowym opisie zadawanych czarownicom tortur. Jedne załamywały się prędzej, drugie później. A w końcu wszystkie, poza jedną, przyznały się do winy. Nazwisko tej opornej brzmiało: Cynthia Rowland. „…a choć igłami długimi na ciele jej poszukiwali miejsca onego nieczułego, które czarownica mieć musi, i choć kości palców jej rąk, a takoż i nóg, połamano na kawałeczki drobne, skóry nie rozrywając, i choć przez trzy dni i trzy noce sam Wielebny Hopkins siedział przed nią, gdy przykuta do ściany kolce w usta miała wrażone, aby ni głowy unieść, ni opuścić nie mogła, ni zasnąć na jedną chwilę, wszelako tak wielka w niej była przewaga i pycha diabelska, że choć prosił ją ze łzami, aby zatwardziałości poniechała, winy swe wyznała i zasłużyła na wieki czyśćca, po którym miłosierny Bóg może i jej najgrzeszniejszej winy odpuści, ona uparcie win swych zapierała się i jedna z nich wszystkich do końca w uporze diabelskim pozostała, wykrzykując, że żadna z nich winy na sobie nie ma, jeno wszystko to jest zemstą Szlachetnego Johna Ecclestone, który grunta swoje kupiwszy chciał przy nich zagarnąć i lasy od wieków do wioski Norford należące, czemu wieś się cała oparła, mając pisemne nadanie lasów onych jeszcze z czasów Miłościwego Króla Ryszarda. Wszelako prawda jako oliwa zawsze na wierzch za sprawą Bożą wydobyć się musi. Tak też stało się i tym razem. Choć wielu domagało się, aby kobiety one, jako to bywa w inszych królestwach, ogniem wolnym palić, wszelako u nas nie taki obyczaj jest, mniej pewnie Panu Bogu miły, bo Wiesza się je jako pospolitych złoczyńców. Więc gdy sąd Jego Świątobliwości Biskupa winę ich utwierdził i prawu świeckiemu je oddał ze zwykłymi słowy: „Niechaj je po ojcowsku ukarzą, kropli krwi ich nie przelewając, powiedziono je pod szubienice, gdzie Mistrz kolejno pozawieszał je na hakach czternastu, a lud stał i radował się, błotem je obrzucając.
Wonczas prawda jako ów antyczny Phoenix z popiołów powstała i wszem stała się widoma. Gdy ostatnią czarownicę wieszać miano, a była nią owa Cynthia Rowland, która winy swej i występków wyznać nie chciała, zawołała ona, sznur już na szyi mając, że prawdą jest, jakoby była kochanką diabelską, że z samym Lucyperem się parzyła i gziła, i ściskała, lubą jego nałożnicą będąc. A kiedy wszyscy przytomni na placu z trwogi oniemieli, zawołała, że kochanek nieochybnie pomści śmierć jej na szlachetnym Johnie Ecclestone, którego świadectwo przyczyną śmierci jej się stało. Zwróciła się ku niemu i palcem go wskazując, zawołała: «Lucyperze, panie mój i kochanku! Ten człowiek zgubą moją i na nim mnie pomścij aże do dziesiątego pokolenia i wygub ród ten ze szczętem, by i śladu po nim nie zostało!»… Może by i co więcy rzekła, wszelako Mistrz, przelękniony jako inni, prędko za sznur pociągnął, na pomocniki swe wołając. I wysoko ją poderwali glos jej dławiąc. Tak skończyła ona czarownica najgorsza ze wszystkich w naszym hrabstwie, do chwili swej ostatniej zatwardziała lubieżnica… A sir Johna Ecclestone, który wielce przeląkł się słów onych, Wielebny Hopkins pocieszył słowem świętym z Nieba płynącym, a tak wszyscy się do domów rozeszli a rozjechali…”
Joe zamknął manuskrypt i przymknął oczy.
— Wspaniała dziewczyna… — powiedział cicho. Jakże doskonale ją rozumiał. Widział ów odległy plac z rzędem szubienic i gapiącym się, wrogim tłumem, i niewinną kobietę, która tyle przetrzymała nadaremnie, nie wzbudzając niczyjej litości ani wiary. A kiedy wreszcie, stojąc u stóp szubienicy, zobaczyła swojego prześladowcę, zemściła się w jeden jedyny sposób, jaki jej pozostał. Powiedziała, że jest prawdą to, o czym on wiedział, że jest kłamstwem! I umierając pozostawiła swego wroga nie w przeświadczeniu, że zgładził czternaście chłopek, których nikt nie pomści, ale że zadarł z samym Lucyperem. Wiedziała przecież, ile razy odtąd będzie się budził sir John Ecclestone zlany zimnym potem…
A Patrycja Ecclestone była potomkiem Johna Ecclestone w dziesiątym pokoleniu… Tak powiedział Gilburne. Tak samo był nim Irving Ecclestone, jej brat. Ale Joan była już jedenastym pokoleniem…
Alex wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Nagle przystanął. Dopiero teraz uświadomił sobie, że czytając opis egzekucji miał przez cały czas przed oczami twarz owej ślicznej, czarnowłosej dziewczyny, którą spotkali idącą ku domowi z koszykiem jabłek dla Gilburne'a. Cynthia Rowland… Nagle zrobiło mu się duszno.
Podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał. Była już pełna noc. Księżyc, niemal okrągły, stał wysoko nad Diabla Skałą, oblewając świat bladym, metalicznym blaskiem. Daleko, nad koronami drzew, błyszczały blisko siebie dwa maleńkie światełka, podobne do oczu zwierzęcia. Norford Manor. Było bardzo ciepło i cicho. Nietoperz przeciął padającą z okna smugę światła i zniknął w ciemności, niedosłyszalny i zwinny.
XI
Spacer przed burzą
Joe usnął bardzo późno i obudził się bardzo wcześnie, niewyspany i niespokojny. Poranek był piękny, choć powietrze stało nieruchomo nad ziemią, nie poruszane najmniejszym powiewem wiatru. Było duszno. Będzie burza… — pomyślał, siadając do maszyny. — Będzie chyba burza z piorunami i ulewą… Bardzo dobrze… bardzo dobrze… Zaraz po niej minie ten nastrój…
Ale wiedział, że nastrój ten nie pochodził z jego uwrażliwienia na zjawiska atmosferyczne. Chciał już być tam. Być w Norford Manor i zmusić Diabła do… I tu myśl urywała się, bo nic nie miało sensu. W tej chwili pragnął prawie, aby śmierć Patrycji Lynch okazała się samobójstwem, a te wszystkie odciski i nonsensy z przekręcaniem obrazu — czyimś żartem. Ale chociaż rozum zawodził, instynkt krzyczał, że nawet w tej chwili dzieje się coś strasznego, co narasta, dojrzewa i wyda owoce, jeżeli nie zdoła się w porę zapobiec zbrodni. A jedyna możliwa teoria tej zbrodni była w absolutnej niezgodzie z faktami i nie mogła być prawdziwa. A może była inna? Ale jaka?…
Spędził godzinę nad stołem, nieruchomo, z głową opartą na łokciach. Przez mózg przelatywały setki kombinacji, od najbardziej niemożliwych do mających chociaż cień prawdopodobieństwa. Ale wszystkie wykluczały się nawzajem.
Gdyby wiedział, że to, co przeżywa w tej chwili, jest dziecinną igraszką w porównaniu z tym, co będzie czuł za niewiele godzin, unieruchomiony przed barierą prawdopodobieństwa i skonfrontowany z najbardziej niesłychanym wydarzeniem swego życia, być może myślałby spokojniej.
Ale Joe Alex nie znał przyszłości, tak jak nie znał jej Diabeł. Gdyby znali ją obaj, śmierć nie zawitałaby prawdopodobnie tak szybko do Norford Manor, a panna Karolina Beacon szybciej spotkałaby się z człowiekiem, którego kochała jak nigdy nikogo, chociaż nie dawała mu tego poznać.
Stary Austin wszedł ze śniadaniem i wiadomością od sir Alexandra, że są obaj zaproszeni na lunch do Norford Manor, gdzie pan Irving Ecclestone oczekuje pana Jamesa Cottona i z przyjemnością podzieli się z nim wszystkimi materiałami, jakie ma do dyspozycji.
To pomogło. Świadomość, że za parę godzin będzie tam i zobaczy tych ludzi i miejsce, uspokoiła Alexa. Z apetytem zjadł śniadanie i chociaż na dnie mózgu mały płomyczek zdenerwowania palił się nie przygasając ani na chwilę, usiadł do swojej maszyny do pisania i spokojnie zajął się książką. Pisał do południa.
O dwunastej Gilburne zawołał go z ogrodu. Joe rzucił okiem na pokój. Wsunął do kieszeni kartkę papieru, na której o świcie wynotował wszystkie swoje dotychczasowe wiadomości, i wyszedł.
Szli rozmawiając o pogodzie i prawdopodobnym nadejściu burzy. Dopiero kiedy znaleźli się w lesie, Joe powiedział:
— Więc pani Patrycja Lynch i jej brat Irving Ecclestone stanowili właśnie owo dziesiąte pokolenie, na którym miał się zemścić Lucyper?
— Widzę, że przeczytał pan tę historię. Tak, sprawdzałem to w ich kronikach rodzinnych. — Gilburne wzruszył ramionami. — Ale czy to może mieć jakieś znaczenie? Jeżeli zaczniemy operować takimi argumentami, zejdziemy do poziomu ludzi, którzy powiesili wtedy te nieszczęsne kobiety.
— Nie myślałem o nas i o naszych argumentach, ale o kimś, komu mogłyby trafić do przekonania. O kimś, kto na przykład czułby się predestynowany do wypełnienia ostatniej woli Cynthii Rowland albo nawet samego Lucypera.
— I o tym myślałem… — sir Alexander ze zniechęceniem machnął ręką. — Ale to zupełnie niemożliwe. Nie znam tu nikogo mogącego połączyć w sobie tyle fanatyzmu i ciemnoty. Jeżeli myśli pan o córce Austina i Katarzyny, to chociaż nazywa się ona dokładnie tak jak tamta przed wiekami zamordowana dziewczyna, to mógłbym sobie dać rękę uciąć, że jest absolutnie do tego niezdolna. Po prostu zapomniałem wczoraj, że pan nie zna tych ludzi, i może przedstawiłem jej zainteresowanie Diabłem i wężami Irvinga w zbyt jaskrawym świetle. Niech pan nic zapomina, że od wielu lat patrzę na przestępców, a przecież byłem tam od rana po śmierci Patrycji i w czasie przesłuchań policyjnych. Nawet gdybym był jeszcze bardziej wstrząśnięty, niż byłem, nie umiałbym przestać przyglądać się ludziom. Obserwowałem także i Cynthię. Nie było w jej zachowaniu cienia gry. Była zapłakana, zdumiona i ciekawa, jak zwykle osoby ze służby w takich wypadkach. Czy tylko ją miał pan na myśli?
— Niekoniecznie… — Alex zamilkł. Szli dalej w milczeniu. Wreszcie las skończył się i zobaczyli z daleka Norford Manor, oświetlone ostrymi promieniami słońca. Upał rósł i gęstniał, ale na niebie nadal nie było ani jednej chmurki. Na tarasie Joe dostrzegł malutką, białą sylwetkę, ale odległość oraz fakt, że znajdowali się poniżej domu i spoglądali ukośnie ku górze, uniemożliwiały dokładniejszą obserwację.
— To Agnes Stone… — powiedział Gilburne, jak gdyby zgadując myśli gościa. — Na pewno krząta się teraz wkoło starej pani, którą wytoczyła z pokoju na słońce.
Wchodzili z wolna po lekkiej pochyłości ziemnego tarasu parku. Kiedy zbliżyli się do domu na odległość mniej więcej dwustu kroków, Joe usłyszał wesołe nawoływania, dochodzące spoza drzew po prawej stronie. Spojrzał i dostrzegł pomiędzy krzewami pasmo zielonego trawnika, a nad nim niewysoką, nowocześnie oprofilowaną wieżę do skoków. Na jej krańcu stała w tej chwili dziewczyna w błękitnym kostiumie kąpielowym i czepku tego samego koloru. W chwili kiedy spojrzał, oderwała się od wieży, zatoczyła miękki, śliczny łuk, a ponieważ powierzchnia basenu znajdowała się powyżej miejsca, z którego patrzył, wyglądało to tak, jak gdyby zniknęła cicho w niewidzialnej szczelinie trawnika. Blisko poza wieżą, tak blisko, że Joe zdziwił się, wyciągała ku niebu swój stromy szczyt Diabla Skała.
— To Joan — Gilburne zatrzymał się, wbił łaskę w piasek, którym wysypana była aleja, i otarł pot z czoła. — Zaczynam się już starzeć. Kiedyś, pomimo tego defektu nogi, przebywałem tę przestrzeń bez najmniejszego wysiłku.
Joe przemilczał taktownie to stwierdzenie, a potem zapytał:
— Wydawałoby się, że tak wysoko położone miejsce jak Norford Manor musi mieć kłopoty z wodą Oczywiście, że przy fortunie Ecclestone'ów znaleziono na to łatwo lekarstwo. Ale nie przypuszczałem, że jest tu basen pływacki, prawie pod szczytem wzgórki. Skąd bierze się ta woda?
Ruszyli znowu. Na wieży ukazała się sylwetka mężczyzny, który przebiegł kilka kroków i skoczył, zwinięty nagle w salto, a potem wyprostowany z szeroko rozłożonymi rękami.
— To Kempt, a ten basen to właśnie jego dzieło i pomysł. Ten chłopiec bardzo kocha Norford Manor Kiedy był jeszcze na studiach, obmyślił sposób ujęcia rurami wody płynącej w górze potoku, który biegnie po dnie wąwozu oddzielającego nas od Diablej Skały. Woda, zamiast opadać razem z dnem potoku, płynie do pewnego miejsca pod naturalnym ciśnieniem, a potem niewielkie, sprytne urządzenie, zaopatrzono w pompę elektryczną, tłoczy ją dalej do basenu, skąd wraca podziemną rurą do potoku o kilkaset kroków dalej. Thomas sam zaprojektował wieżę i basen, który jest zresztą prześliczny, wyłożony błękitnymi płytkami na dnie i po bokach. Sam pracował przy nim w ciągu wakacji razem z robotnikami.
Zbliżali się już do domu. Dopiero w tej chwili Joe zauważył, że taras domu przytyka z jednej strony do przepaści, od której odgrodzony jest porośniętą bluszczem wysoką siatką. Dalej brzeg parku nad wąwozem ograniczony był gęstym kolczastym żywopłotem. Tuż naprzeciw, po drugiej stronie wąwozu, górowała Diabla Skała.
— A gdzie jest Grota?
— Nieco niżej i dlatego nie widać jej stąd. Pokażę ją panu później z okien pierwszego piętra.
Na tarasie Joe widział teraz wyraźnie wysoką, młodą kobietę w białym kitlu i białej pielęgniarskiej czapeczce. Obok niej stał krępy mężczyzna, mogący liczyć około trzydziestu pięciu lat.
— To jest doktor Duke… — powiedział Gilburne półgłosem, bo byli już blisko — a tam, na fotelu, siedzi pani Elizabeth Ecclestone. Proszę nie podchodzić do niej i ukłonić się z daleka. Nie wiadomo, czy ona słyszy i zdaje sobie sprawę z tego, na co patrzy, ale na wszelki wypadek wszyscy mówią jej: Dzień dobry!
Pielęgniarka trzymała w ręce mały talerzyk i najwyraźniej karmiła z niego łyżeczką siedzącą, bo kiedy wyprostowała się, otarła jej usta białą chusteczką. Doktor także się wyprostował i zobaczywszy idących zrobił krok w ich kierunku. I wtedy Joe po raz pierwszy zobaczył panią Elizabeth Ecclestone, właścicielkę Norford Manor i posiadaczkę zawrotnej sumy półtora miliona funtów.
Była to stara kobieta, najwyraźniej wielkiego wzrostu. Twarz miała spokojną, pokrytą siecią drobnych zmarszczek i zupełnie nieruchomą jak twarz obrazu. Szeroko otwarte oczy patrzyły prosto przed siebie z wyrazem zamyślenia. Oczy te były tak żywe i tak pełne wyrazu, że Joe na chwilę zwątpił w to, co mówił o ich właścicielce sir Alexander.
Na widok Gilburne'a doktor Duke uśmiechnął się szeroko.
— Dzień dobry! Mam nadzieję, że sprawy w Londynie układają się jak najlepiej?
— Dziękuję, doktorze…
Pielęgniarka także uniosła głowę, a potem pochyliła ją szybko w formalnym ukłonie i odwróciła się ku chorej. Przesunęła nieco fotel, ustawiła starą panią profilem ku słońcu, przesuwając równocześnie mały, kolorowy parasol na stojaku tak, aby rzucał cień na czoło i oczy.
— Jak zdrowie pacjentki?
— Bez żadnych zmian, sir Alexandrze. Serce w porządku, na szczęście. Nie spodziewam się jakiegoś nagłego pogorszenia.
Gilburne wszedł po trzech kamiennych stopniach na taras i, jakby zapominając o obecności Alexa, zbliżył się do starej kobiety i dotknął jej bezwładnej dłoni.
— Dzień dobry, lady Elizabeth — powiedział miękko, patrząc jej w oczy, które nie drgnęły nawet i spoglądały nadal w jakiś nieokreślony punkt nad drzewami lasu rosnącego u stóp parku. — Cieszę się, że widzę panią tu, jak zawsze… — Pochylił się jeszcze bardziej. — Proszę wierzyć i modlić się w duchu, a może jeszcze wszystko będzie dobrze…
Wyprostował się i nieznacznie skinął na Alexa, który wszedł po stopniach i, minąwszy z lekkim ukłonem siedzącą nieruchomo staruszkę, ruszył za nim ku otwartym szeroko drzwiom domu. Doktor także poszedł za nimi. Gilburne przedstawił obu mężczyzn.
— Pana pacjentka ma niesłychanie inteligentne spojrzenie… — powiedział Joe, kiedy znaleźli się w hallu. — Wydawałoby się, że przy tak strasznym nieszczęściu jak całkowity paraliż mózg także przestaje działać — w tym sensie, w jakim działa u istoty rozumnej… Ona spogląda, jakby była zupełnie zdrowa.
— Obawiam się, że niełatwo odpowiedzieć na to pytanie… — lekarz potrząsnął głową. — Godzinami wpatruję się w nią i staram się zrozumieć, co się z nią dzieje naprawdę. Paraliż uniemożliwia badanie, już choćby dlatego, że likwiduje odruchy badanego. Mógłbym ją zawieźć do Londynu i poddać najnowocześniejszym badaniom przy pomocy fal elektromagnetycznych, ale nic by jej to nie pomogło, a służyłoby jedynie zaspokojeniu mojej ciekawości zawodowej. Taka podróż, w tym stanie, mogłaby być fatalna dla jej… — Zawahał się. Joe wiedział, że chciał powiedzieć „zdrowia”, ale zrezygnował z tego słowa. — Samopoczucia… — dokończył doktor Duke. — Na wszelki wypadek Agnes czyta jej co dnia i opowiada o rozmaitych błahostkach, które się wydarzyły. Ale nie wiemy, co do niej dociera. Nawet źrenice jej oczu nie ulegają zmianie, z wyjątkiem chwil, kiedy poddaje się je działaniu światła. Nie wiem nawet, czy mózg jej przyjmuje znaczenie obrazów, które padają na oko.
— A jaki jest powód tej choroby? — zapytał Joe uprzejmie.
— Paralysis e tumore columnae vertebrarum, jeżeli orientuje się pan, co ta nazwa oznacza. — I nie czekając odpowiedzi dokończył: — Guz na kręgosłupie, niesłychanie powoli rosnący. Gdyby przed laty, kiedy spowodował tylko unieruchomienie nóg, pozwoliła się prześwietlić i zoperować, była jeszcze mała szansa wyleczenia jej. Ale nie pozwoliła. Zmusiła mnie, abym ją leczył na reumatyzm. Zresztą w pierwszym okresie wydawało mi się to słuszne. Byłem bardzo młodym lekarzem, a kilka wielkich sław, które badały ją przede mną, orzekło, że to reumatyzm. Symptomy tych dwu zupełnie różnych chorób są w początkowym stadium identyczne. Potem było za późno. Kiedy guz rozrósł się, nastąpiło nagłe uderzenie, jak zwykle w tych wypadkach. Nigdy już się z tego nie wydobędzie, ale na swoje szczęście czy nieszczęście może przeżyć jeszcze nawet kilka lat przy odpowiedniej opiece i działaniach zapobiegawczych przeciw schorzeniom, które powstają wtórnie. — Skłonił się lekko. — Przepraszam, ale muszę już odejść. Zastanawiam się nad pewnym preparatem, który powinienem jej zastrzyknąć, chociaż, szczerze mówiąc, nie wierzę w jakiekolwiek radykalne działanie i poprawę.
Skinął raz jeszcze głową, błysnął pięknymi, zdrowymi zębami i odszedł w głąb domu.
— Sympatyczny i optymistyczny — mruknął Alex. — Co teraz?
Jakby uprzedzając odpowiedź na to pytanie, pan Irving Ecclestone ukazał się u wylotu szerokich schodów, prowadzących z sieni na piętro domu.
XII
Łagodne, spokojne węże
Irving Ecclestone był bardzo wysokim mężczyzną o nieco zbyt długich nogach i rękach, dzięki czemu tułów jego wydawał się trochę za krótki, a głowa za mała. Joe nie dostrzegł wyrazu jego oczu ukrytych za potężnymi, wypukłymi szkłami krótkowidza. Zauważył tylko, że są jasnoniebieskie i jak gdyby wyblakłe, podobne w kolorze do jasnych, szpakowatych włosów, bardzo już przerzedzonych na skroniach. Wyciągnął rękę do Gilburne'a, a potem szybko zwrócił się ku drugiemu gościowi.
— Pan Cotton, prawda? Nazwisko pana nie było mi dotąd znane, ale skoro interesuje się pan poważnie dziedziną, którą i ja się trochę zajmuję… — Urwał i roześmiał się cicho, a Joe i Gilburne także uśmiechnęli się, akceptując ten żart. Ecclestone dokończył: — …gotów jestem panu służyć moim skromnym doświadczeniem, o ile przyda się panu ono na coś.
Joe lekko skłonił głowę.
— Jestem adwokatem, ale moją pasją od najmłodszych lat była historia przesądów i zabobonów w naszym kraju. Znam wszystkie pana książki i wiem, jak wielkim autorytetem… jedynym autorytetem jest pan w tej dziedzinie.
— Och, nie przesadzajmy, młody człowieku, nie przesadzajmy. Są inni, jest wielu innych, którzy mają wielkie osiągnięcia.
Lecz mimo woli Irving Ecclestone rozpromienił się. A Joe po raz tysięczny w życiu sprawdził działanie prostego, jak najbanalniejszego pochlebstwa jako najpewniejszej i najszybszej drogi do ludzi.
Irving Ecclestone ujął go pod ramię.
— Przede wszystkim musi mi pan powiedzieć, czego pan szuka. Ale może najpierw rzućmy okiem na moje skromne zbiory. Jestem przekonany, że zainteresują pana.
Gilburne poruszył się.
— W takim razie ja, który nie jestem czcicielem Diabla, przejdę się trochę po parku i popatrzę na tych młodych ludzi skaczących do wody.
— Och, oczywiście, mój drogi, oczywiście! — powiedział Ecclestone, prawie nie słysząc tego, co sam mówi, a na pewno nie interesując się tym, gdzie sławny adwokat chce odejść. I ująwszy mr Cottona pod ramię zaczął wstępować z nim po schodach.
Mocno rzeźbiona, lekko falista poręcz późnego baroku wyniosła ich łagodnym skrętem na piętro, gdzie wokół szerokiego prostokątnego hallu biegł szereg ciężkich drzwi, obramowanych kamiennymi portalami. Pośrodku stał okrągły stół, a na nim mała kryształowa kula, pełna białych róż.
Ecclestone zatrzymał się na najwyższym stopniu schodów i trzymając nadal pod ramię swego gościa, drugą ręką zatoczył łuk.
— Tu właśnie jest moje malutkie królestwo. Zebrałem tu w kilku pokojach najciekawszą może kolekcję demonologiczną, jaką dotąd stworzono…
Zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami i nacisnął ciężką klamkę z pozłociście lśniącego metalu. Joe pomyślał, że ten wspaniały połysk wystawia dobre świadectwo służbie w Norford Manor, ale równocześnie zwrócił uwagę na grube obicie drzwi i podwójny zamek.
Drzwi ustąpiły cicho. Irving usunął się, przepuszczając gościa przed sobą. Alex minął próg i znalazł się w wielkim prostokątnym pokoju, z którego wszystkich ścian, od podłogi aż po sufit, wyzierały grzbiety szeregów książek. Pomimo słonecznego południa na dworze był tu półmrok, rozjaśniony tylko silną lampą stojącą, która znajdowała się w rogu wielkiego, starego, pokrytego papierami biurka. Dopiero po sekundzie gość zorientował się, że pokój ma także dwa okna, położone na dwóch sąsiadujących ze sobą ścianach. Były one zasłonięte ciężkimi i gęstymi storami, nie przepuszczającymi ani jednej iskierki dziennego światła. Niemal podświadomie zarejestrował położenie okien i fakt, że pokój musi znajdować się w jednym z narożników domu. Drzwi, którymi weszli, były dla tego nieco ponurego pomieszczenia jedynym połączeniem ze światem zewnętrznym.
Zamknęły się cicho i gospodarz położył rękę na umieszczonym przy nich kontakcie. W ostrym świetle, które zalało pokój, Joe zauważył od razu stojącą po lewej stronie biurka przy ścianie dziwną konstrukcję z drucianych pręcików, podobną do wielkiej klatki, której dno zajmowały sztuczne skałki, porośnięte kępkami trawy. Spomiędzy nich wyrastało niskie, pozbawione liści drzewko.
— To jest biblioteka — gospodarz okrągłym gestem ukazał ściany pokoju. — Tu zwykle czytam i pracuję. Na pewno niejedno z tych dzieł jest panu znane, ale inne… — podszedł do wielkiej oszklonej szafy w kącie, wewnątrz której widać było stare, skórzane grzbiety i płasko leżące pomarszczone zwoje, przedzielone błyszczącym celofanem — …muszą pana zaciekawić, jeżeli chce pan naprawdę posiąść wiedzę o Diable i jego sprawach w średniowiecznej Europie. Zresztą tropię go nie tylko na tym obszarze i w tym okresie czasu. Przygotowuję obecnie pełną pracę o jego rodowodzie. A jest to rodowód długi i skomplikowany jak dzieje samej ludzkości. Zdziwi się pan zapewne, ale moim zdaniem rogi Jego pochodzą z Krety, a kopyta aż z przedpotopowego Sumeru. Ale nie to jest naprawdę ważne. W rzeczywistości jedynie istotne są Jego cechy psychiczne, Jego moc i władza nad ludźmi. A co za tym idzie, lęk, jaki wywoływał, i sposoby, jakimi próbowano z nim walczyć… — Uśmiechnął się i zniżywszy głos powiedział z wyrazem lekkiego rozbawienia: — Chociaż jeśli chodzi o mnie, zawsze interesowali mnie najbardziej Jego zwolennicy, ci, którzy chcieli przy Jego pomocy uzyskać władzę nad bliźnimi i materią… Tym ludziom, z których tylko paru, jak doktor Faustus, uzyskało sławę, a inni, nie zauważeni przez poetów, poszli w zapomnienie, mam zamiar także poświęcić grubą książkę. Jedyny kłopot w tym, że mam do niej zbyt wiele materiałów… — Znowu się uśmiechnął. — Widzę, że zauważył pan już moich pupilków. Nie, to nie dziwactwo demonologa. Diabeł jest dla mnie obiektem badań i nigdy nie daję się wciągnąć w żadne zabawy z Nim. Trzymam je po to, żeby co dnia rozumieć lepiej, dlaczego są one Jego symbolem. To On przecież, przybrawszy postać węża, namówił Ewę. Dotąd kładzie się Go pod stopy Dziewicy. „Zdepcze ona głowę Twoją, Szatanie…”
Podszedł do klatki, otworzył drzwiczki i wsunął dłoń do środka. Joe zbliżył się. Irving Ecclestone wyjął rękę i zaniknął drzwiczki. Długi, zielonkawy wąż zakołysał się lekko pomiędzy jego palcami, złożył miękko głowę na rękawie marynarki i zaczął pełznąć w górę, ku szyi. Gospodarz pogładził go lekkim ruchem i niemal nie zwracając na niego uwagi zapytał:
— Nie boi się pan ich, prawda?
— Oczywiście, że nie — Alex dotknął głowy wędrującego węża, który cofnął ją i znieruchomiał. W blasku kandelabra jego małe, mądre oczka świeciły pięknym oliwkowym blaskiem.
— Widzi pan! — Irving delikatnie zdjął węża z ramienia i włożył na powrót do klatki. — Nie lubi obcych. Uznaje tylko mnie i pokojówkę Cynthię, która karmi jego i jego żonę… — Wskazał głąb klatki, gdzie na suchej gałęzi sztucznego drzewka leżał wyciągnięty drugi wąż, nieco mniejszy i jaśniejszy, oplótłszy końcem ogona pień. — …Do tej pory nie rozumiem, czemu wywoływały wyłącznie te skojarzenia? We mnie budzą sympatię. Są łagodne, spokojne i miłe… Ale mówiliśmy o mojej bibliotece. Obok mam trzy pokoje pełne eksponatów. Zbieram je od dawna, a ponieważ nie zadowalałem się byle czym, więc stanowią one także kolekcję nie do pogardzenia. O ile wiem, nie ma muzeum na kuli ziemskiej, które dysponowałoby tego rodzaju zestawem. Ale w sumie są to dla mnie tylko pomoce naukowe. „Nadprzyrodzone — jak powiedział nasz przyjaciel Arystoteles — jest tylko to, co nie podlega obserwacji”. Dlatego interesuje mnie Diabeł w duszy ludzkiej, a nie w śladach, które mu przypisano.
— Och, jeżeli wspomniał pan już o śladach… — powiedział Joe półgłosem, przesuwając oczyma po rzędzie tomów stojących na jednej z najbliższych półek — to właśnie sir Alexander Gilburne wspomniał mi przypadkowo w Londynie, że widział odciski jego racic w jednej z tutejszych grot. W Diablej Grocie, tak ona się nazywa, prawda? Dlatego przyjechałem. Szczerze mówiąc nie marzyłem nawet, że dane mi będzie poznać tak znakomitego demonologa jak pan. Ale moje skromne hobby polega właśnie na zbieraniu danych do książki mającej ambicję stania się przyrodniczym wytłumaczeniem najbardziej znanych rodzajów widomych fenomenów diabelskich. Chodzi mi oczywiście zarówno o popełnione ongi świadomie oszustwa, jak i o igraszki natury.
— To może być bardzo interesująca praca! — Irving z uznaniem pokiwał głową. — Materiały do niej są olbrzymie. Całe średniowiecze aż do czasów nowożytnych, ba, nawet jeszcze nasz wiek, znają tysiące tego rodzaju zjawisk. Jeżeli nie uzna pan tego za impertynencję, mógłbym dać panu parę wskazówek dotyczących faktów, o których być może pan nie słyszał…
— Będę tylko szczęśliwy, mogąc powołać się na pana, chociażby w jednym tylko odsyłaczu. Już sam taki prosty fakt podniesie natychmiast godność mojej książki w oczach znawców.
— Nie przesadzajmy, nie przesadzajmy… — Irving Ecclestone skromnie potrząsnął głową. — A jeśli chodzi o te ślady, to… — urwał i pochylił się ku gościowi — nawet ja sam je widziałem.
— Widział je pan?
— Tak. Dwukrotnie. Wewnątrz Diablej Groty, tuż obok szczeliny prowadzącej w głąb ziemi.
— A czy znalazł pan już jakieś logiczne wytłumaczenie tego zjawiska?
— Nie. Jak dotąd, nie. O ile oczywiście nie był to żart kogoś… któregoś z…
Znowu urwał i Joe z lekkim zdumieniem zauważył, że jego gospodarz jest zdenerwowany. Ale wrażenie to minęło tak szybko, jak się pojawiło.
— Byłbym bardzo zadowolony — powiedział Irving z uśmiechem — gdyby zechciał się pan tym zająć. Fenomen tego rodzaju, występujący współcześnie w odległości kilkudziesięciu mil od Londynu, mógłby stać się na wpół sensacyjnym fragmentem pana książki. A jak pan wie, każda dobra praca naukowa powinna być także ciekawa. Chętnie panu w tym pomogę,—
Nie kończąc zdania podszedł do okna i odsunął storę. Obaj przymrużyli oczy, gdy oślepiający blask słońca uderzył w nich przez szybę. Joe ze zdziwieniem zauważył, że okno jest solidnie okratowane. Irving Ecclestone otworzył je i wskazał widniejącą naprzeciw ścianę skalną, pośrodku której widać było czarny otwór Diablej Groty. Alex podszedł do okna i wychylił się tak daleko, jak na to pozwalała krata. W dole grunt opadał niemal pionowo ku wąwozowi, gdzie cienka nitka strumienia tańczyła pośród głazów obrośniętych ciemnym mchem. Po drugiej stronie ściana unosiła się równie ostro. Wejście do Diablej Groty znajdowało się nie więcej niż o sto pięćdziesiąt jardów w linii powietrznej od okna, w którym stali teraz.
— Sir Alexander Gilburne ma dość osobliwą teorię na temat tych śladów… — mruknął Joe, patrząc na zalany słońcem las i wystrzelającą ponad nim iglicę skalną.
— Nonsens! — Ogromne oczy, powiększone wypukłością szkieł, spojrzały surowo na stojącego. — Sir Alexander, jak ogromna większość tak zwanych cywilizowanych, kulturalnych ludzi, tkwi podświadomie w przesądach, którym podlegali przez tyle wieków jego przodkowie. Nie ma prawie człowieka, który by nie był w jakiś sposób przesądny. Ale przecież nie my, badacze! — Roześmiał się. — Jeżeli my staniemy się przesądni i nagle pomyślimy, że być może rzeczywiście sam Diabeł spaceruje po okolicznych pieczarach skalnych, opadniemy natychmiast do poziomu owych wyznawców Proroka, którzy wygrażają pięściami czarnej dłoni Szatana, odciśniętej w Hagia Sophia. Nie chce pan chyba powiedzieć, że wierzy pan w coś podobnego?
— Och nie, oczywiście, że nie… — szepnął Joe. — Ale sir Alexander także nie przypuszczał, że to prawdziwy Diabeł…
— Całe szczęście! Jedynie prawdopodobny wydaje mi się żart. Podejrzewam moją córkę, jej szalonego męża albo młodego Thomasa Kempta. Prawdopodobnie chcieli się zabawić moim kosztem. Innego powodu nie widzę…
— A woda?
— Woda? — Ecclestone uniósł brwi. — Jaka woda?
— Kiedyś natrafiłem we Francji na bardzo podobną sprawę. — Alex patrzył nadal na ciemny otwór groty. — Pojawiały się ślady stóp diabelskich, zmazywano je, strzeżono wyjścia z groty, ale pojawiały się znowu, chociaż wiarygodni świadkowie gotowi byli przysiąc, że nikt nie mógł się tam przedostać. Później okazało się, że w ukrytym wysoko w ciemności suficie groty wytworzyły się drobne szczelinki, którymi skapywała podczas deszczu woda, wsiąkając natychmiast w piaszczyste dno. I właśnie te kropelki pozostawiały, dzięki zbiegowi okoliczności, jaki zjawia się raz na wiele milionów razy, kilka prawie identycznych śladów, przypominających odciśniętą kozią nogę o dosyć osobliwym zarysie…
— Nie pomyślałem o tym… — Irving zmarszczył brwi. — Ale przecież nie mieliśmy deszczu od dwu tygodni, a ślady powtórzyły się w niedzielę… — Rozchmurzył się. — Ale oczywiście ma pan w zasadzie słuszność. Taki lub inny, powód musi być bardzo prosty i kiedy odkryjemy go, niewart będzie nawet wzmianki, a może właśnie wart wzmianki, lecz w pańskiej książce! Inna sprawa, że ślady te bardzo przypominały mi pewien typ odcisku nogi diabelskiej, który był popularny mniej więcej w czternastym wieku. Mam nawet u siebie prawie identyczny odcisk… Pokażę go panu.
I nie mówiąc ani słowa więcej ruszył ku drzwiom, a Joe poszedł za nim, raz jeszcze ogarnąwszy oczyma daleką skałę za oknem, ciemny otwór groty i leniwe ciała węży odpoczywających w wysokiej klatce przy biurku.
Kiedy znaleźli się na korytarzu, gospodarz pchnął następne drzwi i znaleźli się w innym pokoju, może nawet nieco większym niż poprzedni. Ale tu story nie były zasłonięte i światło słoneczne ślizgało się swobodnie po najdziwniejszym zbiorze przedmiotów, jaki Alex widział dotąd w życiu. Spojrzał zafascynowany, ale mimo to zdążył dostrzec jeszcze, że i tu okno przecięte było ciemnym rysunkiem kraty.
Na ścianach wisiały szeregami szczypce, haki i łańcuchy, każdy zaopatrzony w muzealne curriculum. Nad nimi rząd ohydnych metalowych masek, służących do zadawania tortur, patrzył nieruchomymi, pustymi oczodołami, w których krył się cień. Pośrodku pokoju na drewnianym podwyższeniu leżały trzy wielkie kamienie. Ku jednemu z nich podszedł Irving Ecclestone i lekko uderzył palcem w chropowatą powierzchnię.
— Widzi pan… — wskazał wklęsły, regularny ślad, widoczny pośrodku bryły piaskowca — to jest głaz, którym Szatan cisnął przed wiekami w głowę świętego Pawła. Tak chce legenda. Mieścił się on w pewnym kościółku pod Neapolem. Kiedy musiano świątynię niedawno rozebrać, gdyż zniszczył ją prawie dokumentnie pewien rodzaj grzybka, nabyłem ten kamień i przywiozłem go tu. Widzi pan ten ślad diabelskiej stopy? Jak żywy, prawda? Myślę, że jako cudowność wywodzi się on ze swojego pierwowzoru w kościele Świętej Sabiny w Rzymie, gdzie przez bardzo długi okres czasu był miejscem pielgrzymek inny kamień o podobnej tradycji. Z tą różnicą, że tamtym kamieniem Diabeł cisnął w świętego Dominika, nadaremnie marząc o strzaskaniu jego głowy, którą z łatwością ochronił anioł stróż! — Odszedł kilka kroków i wskazał otwarte drzwi do następnego pokoju, pośrodku którego Joe zauważył wielką klatkę, prawdopodobnie służącą przed wiekami do wystawiania czarownic na widok publiczny. — Tam mam gipsowe odlewy wielu odcisków rąk i nóg diabelskich w różnych kościołach, klasztorach, zamkach i gospodach Europy. Pojawiły się one prawie bez wyjątku w krótki czas po owej przesławnej bulli Innocentego VIII, która rozpoczęła ofensywę. Od tej chwili Kościół zaczął uważać oszczędzenie czarownicy za osobistą obelgę wyrządzoną najmiłosierniejszemu Bogu. Potem przyszła kontrreformacja i dowody istnienia Diabła zaczęły się mnożyć jeszcze bardziej. Kościół pragnął przy pomocy Widzialnego kazać wierzyć w Nadprzyrodzone, a że dla umysłu prymitywnego wiara bez jakichkolwiek dowodów jest niemożliwa, stąd lawina cudów i złowrogich aktów Drugiej Strony, będącej w wiekuistej wojnie z Niebem. A wychodzili ze starej, dobrej zasady Parmenidesa: „To, co jest — jest. A tego, czego nie ma — nie ma”!
— Niewątpliwie! — powiedział Joe, bo gospodarz zawiesił głos i zdawał się czekać na jego potwierdzenie. Zawrócił ku kamieniowi i spojrzał na odcisk, który poprzednio wskazał mu Irving. — Ale tu jest odcisk nogi, a raczej racicy. Z tego, co pan powiedział, wydawałoby się, że raczej na kamieniu powinny pozostać ślady palców ręki diabelskiej?
— A właśnie! — Irving uśmiechnął się. — Sam o tym myślałem. Okazuje się, że średniowiecze nie było tak wymagające. Wystarczył fakt pozostawienia śladu. A to, że nawet Diabeł niechętnie ciskałby kamienie nogami, nie wpadło zdaje się nikomu do głowy. Ale przecież nie o to nam chodzi, chociaż z tej śmiesznostki także dadzą się wyciągnąć ciekawe wnioski historyczne.
— Jestem przekonany, że ma pan słuszność… — Joe pochylił się nad kamieniem.
Patrzył przez chwilę w milczeniu i chociaż nie był człowiekiem przesądnym ani nawet wierzącym, poczuł przelotny, zimny dreszcz. Odcisk stopy diabelskiej pozostawiony przed wiekami w małym włoskim kościółku był absolutnie identyczny ze śladem, który widział na egzemplarzu Pigmaliona znalezionym w pokoju zmarłej Patrycji Lynch i identyczny z fotografią zrobioną przez Alexandra Gilburne'a w Diablej Grocie. Przez krótką chwilę Joe stał pochylony, nie poruszając się. Potem wyprostował swoją smukłą, wciąż jeszcze młodzieńczą sylwetkę i spojrzał na gospodarza.
— Więc ten ślad jest tak bardzo podobny do odcisków znalezionych przez pana w Grocie?
— Tak mi się przynajmniej wydaje… — Ecclestone rozłożył ręce. — Gilburne ma zdjęcia tamtych odcisków, zdaje się. Można by je porównać. Ale przecież to niemożliwe. Gdyby tak było, musiałbym uwierzyć w żart któregoś z domowników. Nikt inny, prócz nich, nie ma tu dostępu. Ktoś musiałby sobie sporządzić odcisk woskowy… Ale przecież to nie ma najmniejszego sensu… — rozpogodził się nagle. — Jeżeli ciekawi to pana naprawdę i leży poza tym na linii pańskich szczególnych zainteresowań, niech pan spróbuje rozwiązać tę zagadkę. Czy przyjechał pan na długo?
— Na kilka dni. Pozostałbym nieco dłużej, ale nie chciałbym nadużywać gościny sir Alexandra…
— Nonsens! Powiem mu, że od jutra zamieszka pan u nas. Mam nadzieję, że przyjmie pan moje zaproszenie. Proszę mi wierzyć, że sprawi mi pan tym największą przyjemność. Ostatnio nie ruszałem się stąd prawie, a szczerze mówiąc, zestaw osób mieszkających w tej chwili w tym domu uniemożliwia jakąkolwiek rozmowę. Może się mylę, ale oni najprawdopodobniej uważają mnie za nieszkodliwego dziwaka, a ja ich za nieszkodliwych głupców. Tymczasem my dwaj na pewno moglibyśmy pogawędzić o niejednym…
— Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt… — szepnął Joe — jeżeli, oczywiście…
— Więc pan przyjmuje! To znakomicie! — Irving rozpromienił się. — Każę przygotować panu sypialnię tuż obok. A teraz pokażę panu resztę eksponatów…
Ale nigdy nie wprowadził tego zamiaru w życie, bo rozległo się ciche pukanie do drzwi i otworzyły się one bezszelestnie. Na progu stanęła ta sama dziewczyna, którą Joe spotkał wczoraj wieczorem podczas spaceru z sir Alexandrem. Ubrana była nawet w tę samą czarną sukienkę, ale w tej chwili włosy jej zdobił maleńki, biały, nakrochmalony czepeczek, a sukienkę pokrywał równie biały, sztywny fartuszek. Na widok Alexa zarumieniła się przelotnie i spuściła oczy, ale zaraz podniosła je.
— Lunch czeka już od dziesięciu minut, proszę pana, i panienka bardzo panów prosi na dół…
— Och, oczywiście! Zaraz zejdziemy!
I ująwszy Alexa pod ramię, Irving Ecclestone ruszył z nim ku drzwiom.
XIII
Mr Cotton odsłania przyłbicą
Doktor Archibald Duke i pielęgniarka Agnes Stone jedli lunch wraz z resztą domowników. Lecz choć doktor Duke wielokrotnie zabierał głos w rozmowie, Joe nie zauważył, aby panna Stone odezwała się chociaż jednym słowem. Jadła spokojnie, unosząc oczy na mówiących, a kiedy rozmowa nie była zbyt ciekawa, opuszczała je na swój talerz, nie próbując nawet wzrokiem nawiązać kontaktu z kimkolwiek spośród, współbiesiadników. Nie miała już na sobie swego nieskazitelnie białego kitla, ale prostą, jasnoniebieską sukienkę, w której było jej zresztą do twarzy. Niemal podświadomie Alex skonstatował, że choć opinia o jej oschłej doskonałości jest chyba usprawiedliwiona, to jednak Stone nie jest wzorowym automatem, ale dziewczyną, która na swój spokojny sposób pragnie się podobać. Kilkakrotnie rzucała okiem na zegarek i dwa razy wstała cicho, odchodząc w kierunku tarasu, najprawdopodobniej po to, żeby sprawdzić, jak się ma jej podopieczna.
Lunch przebiegał spokojnie, rozmowa podobna była do tak wielu innych rozmów, które Joe słyszał w podobnych okolicznościach i w podobnych jadalniach, że gdyby nie Irving Ecclestone i kilka rzeczowych pytań na temat demonologii, które zadał swemu gościowi, mózg jego mógłby pracować w zupełnym oderwaniu od sytuacji. Joan, Nicholas, Kempt i Gilburne przerzucali ponad stołem miłe, nieważne zdania. Stary lokaj i młoda pokojówka przesuwali się bezszelestnie za oparciami krzeseł, cicho brzęczało szkło, a za zakratowanymi oknami świeciło słońce. Było cicho, pogodnie i spokojnie.
Ale w powietrzu czuć było nadchodzącą burzę, a mózg Joe Alexa pracował z niezwykłą nawet dla niego szybkością. Joe nie wierzył w to, co nazywa się intuicją, lecz w tej chwili czuł wokół siebie i wewnątrz własnego umysłu wzrastające napięcie, którego istnienia nie usprawiedliwiał żaden fakt ani jedno wypowiedziane słowo, ruch czy intonacja. Odczuwał rozpaczliwą konieczność działania, którego kierunku nie znał. Oczywiście miał swoją teorię, ale nie musiała ona być prawdziwa… Mogło być wiele innych rozwiązań. Ale każde z nich było możliwe i wyjaśnienie mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy popełniona zostanie następna zbrodnia.
Powiódł spokojnie oczyma po dwu szeregach twarzy widocznych po obu stronach stołu. Morderca, ofiara, morderca, ofiara… Kto był mordercą, a kto ofiarą? A może wszystko to razem urodziło się tylko w oszalałym z bólu mózgu Alexandra Gilburne'a i zostało podjęte przez zanadto skory do spekulacji mózg Joe Alexa?… Oby tak było. Ale wszystko wskazywało na to, że tak nie jest. Pokojówka Cynthia Rowland postawiła przed nim małą filiżankę i powiedziała coś półgłosem. Nie rozumiejąc, skinął potakująco głową. W tym pokoju był morderca Patrycji Lynch i jego następna ofiara. A on, słynny Joe Alex, siedział spokojnie, jadł czekoladowy tort i był zupełnie bezradny. Odetchnął ciężko.
W tej samej chwili nastąpiła zupełnie nieoczekiwana eksplozja. Mimowolną jej przyczyną stał się Thomas Kempt.
— Przed kąpielą pracowałem dzisiaj uczciwie przez cały ranek — powiedział pochylając się nad stołem w stronę Nicholasa Robinsona. — Przywiozłem tu z Londynu projekt i jestem bardzo zadowolony, że tak zrobiłem. Zupełnie inaczej pracuje się ze świadomością, że każdej chwili można odłożyć ołówek i ekierkę, żeby zanurzyć się w wodzie. A ty namalowałeś coś dzisiaj, Nik?
— Och… — Nicholas machnął ręką, w której trzymał malutką srebrną łyżeczkę — niewiele. Siedziałem nad brzegiem wąwozu i starałem się zrozumieć, na czym polega piekielność tej Diablej Skały, bo istotnie jest w niej coś diabelskiego. Myślę, że będę to malował. Jeżeli obraz się uda, nazwę go „Piekło I”. Mam nawet zamiar zrobić całą serię tych rzeczy… — Zwrócił się do Joan: — Rozumiesz, o co mi chodzi? Chciałbym uchwycić przestrzeń diabelską i linie potępienia. Oczywiście bez żadnych analogii tematycznych. Nikt tego nie będzie mógł dokładnie odcyfrować. Ale ja będę wiedział, co myślę o moim Diable. Stanie się wtedy moją ściśle prywatną własnością… — roześmiał się. — Trudno zresztą wymagać, żeby ludzie mogli odczytywać swoje bajeczki o naturze z moich obrazów.
— Bardzo trudno… — mruknął cicho Irving Ecclestone, który usłyszawszy słowo „Diabeł”`, zaczął przysłuchiwać się temu, co mówi jego zięć. Alex dostrzegł, że jasna, osadzona na silnej, smukłej szyi głowa Joan odwróciła się szybko w kierunku Agnes Stone i usłyszał pospieszne pytanie na temat zdrowia starej damy. Ale zanim pielęgniarka zdążyła odpowiedzieć, Nicholas Robinson spytał z podejrzanym spokojem:
— Co pan rozumie przez to „bardzo trudno”, znakomity ojcze mojej pięknej żony? Byłbym panu bardzo zobowiązany za kilka wskazówek, chociaż nie tyle chodzi mi o Diabła, co o dobre malarstwo, a o tym przecież nie wie pan zbyt wiele, jak zdołałem się zorientować.
— Co rozumiem przez te słowa? — Irving zastanawiał się przez chwilę i Joe dostrzegł, że jego poważne, ukryte za szkłami oczy uśmiechnęły się nagle. — Chyba niewiele. Wydaje mi się, że tego rodzaju traktowanie tematu w ogóle nie nadaje się do dyskusji. Chętnie udzielę ci kiedyś wskazówek, mój chłopcze, jeżeli weźmiesz się serio do malowania. Na razie wszystkie twoje obrazy mają i tak wiele wspólnego z Diabłem. Jeżeli założysz, że jest on tym, który plącze myśli i ścieżki ludzkie, na pewno uda ci się go ukazać. Ktoś nazwał go kiedyś „panem ponurego chaosu” i sam nie wiem dlaczego, ale określenie to często przychodziło mi na myśl, kiedy patrzyłem na twoje płótna. Mimo to przypuszczam, że ta mistyfikacja powinna przynieść ci sławę. Ludzie prości i niewielkiego umysłu gardzą zwykle tym, co są w stanie łatwo pojąć. Trzeba wielkiej odwagi, żeby nazwać po imieniu nonsens, kiedy ukryty on jest pod nazwą nowoczesności. Ale może po prostu mylę się. Rzeczywiście niewiele wiem o tym, co nazywasz dosyć dowolnie „dobrym malarstwem”. — Roześmiał się. — Na pewno jestem bardzo nieprzyjemnym starszym panem. Ale wiek ma także pewien plus: pozwala ujawniać bez lęku swoje poglądy.
Nicholas także się uśmiechnął, ale potem mimowolnie zacisnął usta. Wypił łyk kawy i spojrzał na teścia uśmiechając się nadal. Ale w oczach jego nie było wesołości.
— A co by pan powiedział na to, gdybym namalował pana, Diabła i tę skałę tak ślicznie, że każdy z was rozpoznałby siebie na pierwszy rzut oka i zadziwiłby; się tym, co pan prawdopodobnie nazywa „siłą wyrazu”?
— Byłbym zachwycony — Irving skłonił głowę — i powiesiłbym ten obraz w swoim gabinecie, a potem spoglądałbym nań co dnia, ciesząc się, że moje jedyne dziecko ma za męża utalentowanego człowieka. Ale obawiam się, że nie zrobisz mi tej przyjemności.
— Obawiam się, że zrobię…
Nicholas chciał dodać coś jeszcze, ale Joan uniosła się z miejsca i wdzięcznie skinęła wszystkim głową, dając znak, że posiłek jest zakończony. Nadchodząca kłótnia rozpłynęła się. Lecz zanim ktokolwiek zdążył opuścić jadalnię, pan James Cotton powiedział głośno, zbliżając się do młodej gospodyni:
— Chciałbym panią przeprosić w tej chwili za małe oszustwo, które popełniłem przybywając do domu państwa…
— Oszustwo? — Joan uśmiechnęła się i spojrzała na niego. W białej, prostej sukience, pantoflach na wysokich, wąskich obcasach i z włosami zaczesanymi w górę nad czołem nie wyglądała już w tej chwili jak młody chłopiec, ale jak młoda dama, dziedziczka wielkiej fortuny i córka starego rodu, która z pełną swobodą potrafi, dostosować się do każdej sytuacji.
— Tak… — Alex zatrzymał się przed nią, dostrzegając kątem oka, że inni także zatrzymali się. Pokojówka Cynthia Rowland, która przed chwilą zbliżyła się do stołu, trzymając w ręce pustą tacę, na którą chciała zebrać naczynia, cofnęła się pod ścianę. — Otóż nazwisko moje nie brzmi Cotton. Brzmi ono inaczej, a ponieważ jest dosyć popularne, więc przed przyjazdem tutaj poprosiłem sir Alexandra Gilburne'a, aby pozwolił mi wystąpić pod czymś w rodzaju pseudonimu. Prawda, sir Alexandrze?
Odwrócił głowę i spojrzał na Gilburne'a, na którego twarzy malowało się bezgraniczne zdumienie.
— Tak, to prawda… — Prawnik skinął głową.
— Moje prawdziwe nazwisko brzmi Alex… — dodał Joe szybko — i muszę panią prosić o wybaczenie, mrs Robinson, że tak późno je ujawniam.
— Alex! — Joan klasnęła w dłonie i znowu stała się na ułamek sekundy dziewczyną w dresie. — Nie chce pan chyba powiedzieć, że nazywa się pan Joe Alex?… Ależ tak! — Spojrzała na męża. — Powiedziałam ci przecież wczoraj wieczorem, że znam tego pana, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go widziałam. Teraz wiem. Pana fotografia jest odbita na grzbietach wszystkich pana książek! Och, to znakomicie! Zawsze marzyłam o tym, żeby pana poznać. Jestem pana najwierniejszą czytelniczką!
— Mogę za to jedno zaręczyć słowem honoru… — powiedział Nicholas z westchnieniem.
— A czy ja mogę zapytać wreszcie, o co tu chodzi? — Irving Ecclestone podszedł do córki. — Czy ten pan nie jest tym, za kogo się podawał? Dlaczego w takim razie trudził się pan opowiadaniem mi o książce, której pan nie ma zamiaru napisać, i wypytywaniem mnie o sprawy, które pana nie obchodzą?
— Przeciwnie — Joe potrząsnął głową. — Demonologia to naprawdę moje hobby, ale…
— Ale ten pan jest najznakomitszym umysłem kryminologicznym w Anglii — dokończyła Joan — a poza tym pisze książki. Czy pan naprawdę przyjechał w te strony, żeby napisać powieść o Diable?
— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Nie wiem, czy chcę napisać taką powieść. Wolałbym napisać naukową książkę, o której rozmawiałem dziś z ojcem pani. Bo, jak państwo wiecie, zwykłym tematem moich skromnych utworów są zbrodnie. Więc jeśli przybyłem tutaj, to nie po to, aby być świadkiem zbrodni i potem ją opisać, lecz by jej zapobiec… — Uśmiechnął się swobodnie i zwrócił ku Irvingowi Ecclestone'owi. — Moje oszustwo wobec pana nie było wielkie. Naprawdę interesuje mnie Diabeł i naprawdę chciałbym o nim wiedzieć o wiele więcej, niż wiem. A mam nadzieję, że dom ten i jego gospodarz będą dla mnie najlepszym źródłem wiadomości, jakie można sobie wyobrazić. O ile oczywiście nie cofnie pan swojego zaproszenia wobec gościa, który z taką łatwością zmienia nazwisko…
Ale Irving Ecclestone nie uśmiechnął się, słysząc ten żart.
— Sądzę — powiedział cicho — że wyświadczy pan nam wielką uprzejmość, przyjmując moje zaproszenie i gościnę pod tym dachem. Wszystko pozostaje tak, jak ustaliliśmy, i myślę, że Alesandcr nie będzie miał mi za złe, jeżeli jutro wieczorem pan Cotton… to znaczy pan Alex ułoży się do snu w Norford Manor… Myślę, że wszyscy będziemy bardzo zadowoleni, prawda?
Nastąpiła chwila ciszy, a potem Joan Robinson powiedziała szybko:
— Och, oczywiście. Będę pana zanudzała pytaniami na wszystkie możliwe tematy. Nie rozumiem tylko, co pan miał na myśli, mówiąc… — Urwała. Potem podjęła spokojnie: — Chodźmy do parku. Myślę, że panom należy się cygaro, a mnie moja godzina odpoczynku po lunchu. Jestem niewolnikiem, co prawda nie Diabła, ale stopera, a chwilami zaczyna mi się wydawać, że to wcale nie łagodniejszy pan.
Skinęła głową i ruszyła ku drzwiom, pociągając za sobą innych. Joe szedł na końcu małej grupki. Mijając próg, przystanął na chwilę i obejrzał się.
Ze ściany spoglądał za nim portret w ciężkich gładkich ramach z czarnego dębu. Ani czas, ani strój epoki nie uczyniły sir Johna Ecclestone sympatyczniejszym, niż był za życia. Była to twarz pełna, nieociężała, a małe, szeroko osadzone oczy patrzyły ze spokojną pogardą. Z taką samą pogardą oczy te musiały spoglądać przed miesiącem i zeszłej niedzieli na twarz człowieka, który nie pozostawiając odcisków palców przekręcił ten obraz. A jeśli człowiek ten uznał przekręcenie portretu za zapowiedź swego działania, to musiał on być osobą, która z zimną krwią zamordowała Patrycję Lynch, a teraz przygotowywała się do nowej zbrodni. Ale to przecież było już chyba niemożliwe w tej chwili. Kimkolwiek był zbrodniarz, został przed paroma minutami ostrzeżony, że Joe Alex przybył do Norford Manor.
A choć Joe nie był zarozumiały, zdawał sobie sprawę, że ktokolwiek z żyjących w Anglii ludzi wkroczył lub ma zamiar wkroczyć na ścieżkę zbrodni, musi o nim wiedzieć tyle, że straci natychmiast ochotę do działania.
Myśl ta była pocieszająca. Ale mimo niej uczucie bezradności nie mijało. Westchnął. Zrobił wszystko, co mógł. Ogłosił zbrodniarzowi swoje przybycie. W tej chwili nic więcej nie pozostawało do zrobienia. Najbliższe godziny powinny były przynieść wiele informacji.
Joc zaklął w duchu i wyszedł do hallu.
XIV
Daj mi go, Czarny Duchu!…
Szli wzdłuż żywopłotu okalającego gęstą barierą brzeg wąwozu, za którym rozpoczynała się stroma skalista ściana, opadająca w dół ku cichemu szmerowi potoku. Na prawo, pośrodku trawnika, wznosiła się smukła wieża basenu, a dalej ogród schodził tarasami i rozpływał się w gęstym lesie opadającym ku dolinie, gdzie stał ukryty Valłey House. Gilburne i Nicholas Robinson szli kilkanaście kroków przed nimi. Joe umyślnie tak manewrował, aby pozostać sam na sam z Joan. Zauważył zresztą, że dziewczyna zrozumiała to i dopomogła mu.
— Niech mi pan powie szczerze… — urwała.
— Tak?
— Dlaczego pan tu przyjechał?
— Żeby odkryć mordercę pani ciotki Patrycji Lynch i ewentualnie zapobiec, jeżeli potrafię, jakiemuś nowemu nieszczęściu.
— Tak przypuszczałam… — powiedziała spokojnie ku jego lekkiemu zdumieniu. — Więc pan sądzi, że on ją zamordował? Myślałam o tym przez dłuższy czas, ale absolutnie nie mogę w to uwierzyć. On nie byłby zdolny do tego.
— Kto?
Teraz ona spojrzała ze zdumieniem.
— Więc pan nie wie, o kim mówię?
— Wiem. Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego pani tak przypuszcza?
— Właśnie powiedziałam, że nie przypuszczam, aby to był on. Póki pan nie przyjechał, gotowa byłam myśleć, że policja miała słuszność. To przecież mogło być samobójstwo…
Alex potrząsnął głową.
— Jak to? Więc pan jest pewien, że to nie mogło być samobójstwo? Dlaczego?
— Och, nazwijmy to na razie moim przeświadczeniem. Proszę mi powiedzieć, co pani myślała bezpośrednio po tej tragedii.
— Nie wiedziałam, co myśleć… Widzi pan, ja jej prawie nie znałam. W ciągu całego mojego życia ona mieszkała w Afryce. A potem przyjechała i prawie zaraz umarła. Była smutna, bardzo nerwowa… Jej samobójstwo nie było niczym niemożliwym. Wie pan przecież, że straciła męża?
Alex skinął głową.
— Ale z drugiej strony… — podjęła Joan — może za wiele czytam powieści kryminalnych? Szczerze mówiąc, nie czytuję nic innego, no, może jeszcze podręczniki teoretyczne lekkiej atletyki… Więc zaczęłam się zastanawiać… Była przecież ta dziwna sprawa ze śladami w Grocie… To było naprawdę niesamowite. A ten obraz. W niedzielę znowu go ktoś przekręcił. Nie boję się oczywiście, ale…
Wzdrygnęła się i Joe zrozumiał, że Joan Robinson jednak się boi.
— Czy przypuszcza pani, że coś jeszcze może się stać?
— Nie wiem. W każdym razie ucieszyłam się, kiedy pan powiedział, kim pan jest. Słyszałam tyle o panu.
— Jedno pytanie, a potem jedna prośba… — Joe uśmiechnął się. — Ale najpierw pytanie.
— Słucham.
— Czy tego wieczora, kiedy umarła pani Lynch, przyszła ona do pani, prosząc o cokolwiek?
— Nie… — dziewczyna po sekundzie namysłu potrząsnęła głowa. — Wróciła już po kolacji. U nas kolację jada się nieco wcześniej niż w Londynie. Jest to właściwie późny obiad. Patrycja poszła prosto do siebie i zamknęła się w pokoju. Policja zadała nam to samo pytanie co pan przed chwilą. Okazało się, że nikt u niej nie był, poza Cynthią, która weszła do niej, bo przez kuchenne okno zauważyła jej powrót. Zapytała Patrycję, czy będzie jadła u siebie? Ciocia odpowiedziała, że niczego nie chce, więc Cynthią. przygotowała jej łóżko do snu i odeszła.
— Tak, dziękuję. A teraz prośba: niech pani przerwie treningi do… powiedzmy do jutra wieczór, póki nie zamieszkam w Norford Manor…
— To niemożliwe! — powiedziała Joan krótko.
— …i niech pani — ciągnął Alex, jak gdyby nic słyszał tego — przebywa jak najwięcej w towarzystwie swojego męża. Zgoda?
— Ale co pan?… Co pan chce przez to…
— Proszę powiedzieć: „zgoda” — powiedział Joe poważnie.
W głosie jego musiała zabrzmieć jakaś nutka, której może nawet sam nie zauważył, bo dziewczyna z wolna zwróciła ku niemu twarz i chociaż mógłby przysiąc, że słowo „nie” miała już niemal na wargach, zamknęła usta, a potem powiedziała cicho: „zgoda”. Oczy ich spotkały się na chwilę. Joan odwróciła wzrok.
Dochodzili właśnie do nadbrzeża basenu, gdzie zatrzymali się Gilburne i Nicholas Robinson.
— Bardzo piękne urządzenie… — powiedział Joe swobodnie, jak gdyby kończąc rozpoczęte zdanie. Ze szczerym uznaniem przyglądał się kilkudziesięciojardowemu prostokątowi czystej, zielonkawej wody, pod której przejrzystym lustrem widać było lekko drgające w niewidzialnym prądzie seledynowe płyty dna… — Jedna z licznych korzyści, jakie dają wielkie pieniądze. To niemal wygląda jak luksusowa łazienka pod dachem.
— Prawda! — Joan przyjęła jego zdawkowy ton. — To pomysł Tomka Kempta. Jesteśmy mu wszyscy wdzięczni do grobowej deski za to, że wymyślił sposób zbierania wody tu na górze i odświeżania jej.
— Tak, to ciekawe osiągnięcie techniczne. A którędy ona odpływa?
— Rurami pod łąką… — powiedział Nicholas — a potem spada na dno wąwozu i znowu łączy się ze strumieniem.
Zamienili jeszcze kilka zdań i Gilburne skinął ręką obojgu młodym.
— Nie zapomnij o naszym jutrzejszym brydżu, wujku Alexandrze — Joan wzięła go pod ramię. — Jutro jest świętego Eustachego i cała nasza służba idzie na zabawę parafialną do Blue Medows… Zjemy coś oboje w południe… — wskazała palcem męża — a potem zbiegniemy do Valley House, powiedzmy o dwunastej. Zagramy dwie, trzy godziny i przetrzymamy jakoś najgorszy, upał.
— A co z treningiem? — zapytał zdumiony Nicholas.
— Och, zrobię sobie jeden albo dwa dni przerwy. Boję się przetrenowania… — Spojrzała na Alexa. — Muszę wydać dyspozycje służbie. Czy woli pan pokój słoneczny, czy od północy? Mamy dwa do wyboru… — Roześmiała się.
— Jestem człowiekiem raczej pogodnego usposobienia… — Joe skłonił głowę.
— Więc od południa. Do widzenia na razie. Odeszła uwieszona u ramienia swego wysokiego małżonka.
— Przyprowadźcie z sobą Thomasa! — zawołał za nimi — Zagramy w piątkę!
— Dobrze! Jeżeli będzie chciał przyjść. Zdaje się, że ma bardzo wiele roboty ostatnio…
Joe i sir Alexander ruszyli powoli po pochyłości. Milczeli obaj. Dopiero kiedy znaleźli się w lesie, Gilburne zapytał:
— Dlaczego, na miłość boską, powiedział im pan swoje prawdziwe nazwisko, jeżeli w Londynie postanowił pan coś wręcz przeciwnego?
— Strach… — mruknął Alex. — Jestem przerażony. Mam niejasne wrażenie, że nigdy jeszcze nie miałem styczności z tak przebiegłym i zdeterminowanym umysłem. Ale na szczęście zaczynam widzieć już pierwsze promyki światła. Mgła jest bardzo gęsta, bardzo. Ale to już nie jest zupełna ciemność. Boję się tylko, że Diabeł o tym nie wie. Jest przekonany, że ukrywa się w zupełnej ciemności. I dlatego może uderzyć.
Gilburne zatrzymał się.
— W kogo uderzyć? — zapytał cicho.
— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Ale zaczynam domyślać się, na czym to wszystko polega. Bardzo bym chciał, żeby to był już jutrzejszy wieczór. Mam wrażenie, że kiedy będę na miejscu, potrafię zaradzić najgorszemu… Ale może się mylę?…
Potrząsnął głową i w milczeniu ruszył przed siebie, a sir Alexander poszedł za nim, postukując cicho swoją ciężką laską zakończoną stalowym ostrzem.
*
W godzinę później Joe szedł przez gęsty las ku miejscu, gdzie miał go oczekiwać sierżant Hugh Clarrence. Młody podoficer policji był już na miejscu. Alex dostrzegł najpierw pomiędzy krzewami błysk szprych leżącego roweru. Później jego właściciel ukazał się, trzymając w zębach długie źdźbło trawy. Natychmiast wyjął je i wyprostował się.
— Dzień dobry panu… — Podał Alexowi płaski prostokątny pakiecik, dobrze opakowany w nieprzeźroczysty sklepowy pergamin i przewiązany cienkim, mocnym sznurkiem. — Tu jest wszystko, co zebrałem na naszym terenie, a poza tym koperta z Londynu. Scotland Yard kazał to panu doręczyć jak najszybciej,
— Dziękuję… — Joe wsunął pakiecik do bocznej kieszeni marynarki. — Jutro macie zabawę ludową w Blue Medows, tak?
— Tak, proszę pana. Jak co roku od, zdaje się, siedmiuset lat. Wieczorem jest zwykle trochę pracy dla nas, bo niektórzy chłopcy lubią wlewać w siebie za wiele piwa. Zresztą pogoda jest nie najlepsza do picia… — Przesunął palcami pod kołnierzem kurtki. — Parno. Ale to są spokojne strony i nigdy nie było tu większych awantur.
— Zapewne… — Joe potarł ręką czoło. — To nawet dobrze, bo bardzo wam będę zobowiązany, sierżancie, jeżeli jutro sprzeniewierzycie się swoim obowiązkom służbowym.
— Słucham pana? — Clarrence lekko uniósł brwi,
— Myślę o tej zabawie. Chciałbym, żeby ktoś z policji stale patrolował teren wokół Norford Manor. Wiem, że to nie jest łatwe, bo zdaje się, że jest was tylko pięciu w Blue Medows. Ale wydaje mi się to konieczne. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mieszkańcy domu dowiedzieli się, że teren jest pilnowany… Rozumiecie mnie?
— Myślę, że tak, proszę pana. Chce pan powiedzieć, że powinniśmy to robić tak, żeby oni nas zauważyli, a równocześnie żeby zdawało się im, że my nie chcemy być zauważeni. Czy tak, proszę pana?
— Dokładnie o to mi chodzi.
— Czy chce pan, żeby zwracać specjalną uwagę na kogoś… jakąś osobę?
Alex rozłożył ręce.
— Na wszystkich, sierżancie. Poza tym nie umiem wam powiedzieć nic mądrego. Wiem tylko, że ktoś może pragnąć dokonać morderstwa dziś w nocy, a może nawet wieczorem. Może także dokonać tego morderstwa jutro rano lub jutro po południu. Może dokonać go wewnątrz domu albo w jego sąsiedztwie. A może nie dokonać go wcale. Nie wiem. I nie wiem, czy można temu morderstwu zapobiec inaczej, jak tylko przestraszywszy mordercę. Poza tym, chociaż jako metoda zapobiegania zbrodni może się wam to wydać dziecinne, zastanawiam się nad tysiącem ewentualności, kiedy uzbrojony przedstawiciel prawa i dobrze wytresowany pies policyjny mogą nagle być bardzo potrzebni w tak zalesionym i skalistym terenie. Problem w tym, że nie jestem pewien, kim jest morderca, w kogo chce uderzyć i jakie wybierze okoliczności dla dokonania mordu. Ta młoda dama biegająca samotnie po lesie także trochę mnie niepokoi…
— Pani Joan Robinson… — sierżant spojrzał na niego bystro — jako morderca czy ewentualna ofiara, proszę pana?
Przez chwilę Joe nie odpowiadał. Wreszcie mruknął:
— Myślę, że w każdym wypadku powinna być pod naszą opieką. Obiecała mi, że do jutra wieczór przerwie treningi. A jutro wieczór zamieszkam w Norford Manor. Czy macie pod ręką jakiegoś dobrego psa?
— Tak, proszę pana. Znakomitego owczarek, nazywa się Knox. Mądry jak człowiek, ale na szczęście mniej gadatliwy. Jak długo trzeba będzie patrolować ten obszar? — Wskazał ręką uchodzący łagodnie ku górze las.
— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Może dzień, może tydzień, a może całe lata? Diabeł jest wieczny.
Wstał z mchu, na którym siedzieli od pewnej chwili obaj, ukryci przed oczyma ewentualnych przechodniów na drodze.
— Żartuję oczywiście. Będę tu jeszcze trzy dni i jeżeli w ciągu tego czasu niczego nie wymyślę, skontaktuję się z wami znowu o tej samej porze, dobrze?
— Tak jest, proszę pana.
Sierżant Clarrence uścisnął z szacunkiem jego dłoń, wziął swój rower i poprowadził go po skrzypiących cicho szpilkach. Kiedy zniknął, Joe także wstał i ruszył w kierunku Valley House.
Kiedy zbliżył się do bramy muru otaczającego posiadłość, zmienił zamiar i idąc wzdłuż niego terenem, po którym od lat nie szedł chyba żaden człowiek, gdyż krzaki były tu gęste i nie widać było śladu jakiejkolwiek ścieżki, skierował się w stronę niewidzialnego wąwozu.
Szedł zatopiony w myślach. Kilkakrotnie chciał usiąść, żeby obejrzeć zawartość paczki, ale postanowił odłożyć to na później. To, co miał wykonać teraz, było prostym rozpoznaniem terenu, a czuł, że długi spacer z odrobiną wspinaczki dobrze mu zrobi w tym stanie ducha.
Wreszcie las urwał się nagle i Alex dostrzegł prawie pod stopami dno wąwozu, a blisko przed sobą przeciwległą ścianę skalną. Wąwóz był tu w górze pozornie o wiele niższy niż u wylotu, gdzie potok uciekał ku równinie pomiędzy obiema skałami. Joe zaczął iść wzdłuż skraju poszukując miejsca do zejścia. Po przejściu kilkuset jardów dotarł w końcu do wąskiej ścieżki, biegnącej zapewne z Valley House do wsi Norford. Ścieżka była stroma, ale stosunkowo łatwa i zeszedł nią na dno wąwozu nie zabrudziwszy nawet bardzo butów. Po kilku jak gdyby umyślnie ustawionych głazach przebył suchą nogą potok i zaczął wspinać się na przeciwległe zbocze. Ciągle trzymając się ścieżki wszedł do lasu porastającego grzbiet wzgórza i gdy ścieżka zakręciła w prawo, zszedł z niej i ruszył w lewo, w strony, gdzie musiała być, niewidoczna stąd, Diabla Skała. Szedł ukryty w cieniu drzew, starając się nie zbliżać do skraju, skąd mógłby go dostrzec każdy, kto znajdowałby się w tej chwili pomiędzy Valley House i Norford Manor na brzegu wąwozu. Znowu natrafił na ślad ścieżki, rzadko najprawdopodobniej używanej, gdyż porastał ją równo ciemnozielony mech. W pewnej chwili dostrzegł z daleka drzewa parku i skałę, a na niej dom .Ecclestone'ów. Cofnął się głębiej w las. Ale nie szedł długo, bo po chwili drzewa skończyły się i przystanął przed stromą ścianą skalną, uciekającą ku górze i oświetloną u szczytu promieniami słońca, które zeszło już nisko.
Diabla Skała. Przez chwilę Joe stał nieruchomo, patrząc na drobne roślinki wyrastające z kamiennych szczelin. Pomyślał o Londynie, tak bliskim ze swymi tysiącami ulic, tłumem przechodniów i strumieniami samochodów. Wystarczyło usiąść za kierownicą, aby w ciągu godziny minąć setki lat i znaleźć się w ciemnym, upiornym świecie średniowiecza…
Gdzieś tu musiała rozpoczynać się ścieżka do Groty, która znajdowała się przecież w dole, pośrodku ściany wąwozu.
Idąc z wolna i nadal starając się nie wynurzać na skraj, gdyż okna Norford Manor były w tej chwili tak blisko, że najprawdopodobniej można by było porozumieć się z jego mieszkańcami nie podnosząc nawet specjalnie głosu, zaczął krążyć u podnóża skały. Wreszcie znalazł. Ścieżka biegła z kierunku przeciwległego do tego, którym nadszedł, i dlatego nie natknął się na nią jeszcze. I wtedy Joe położył się i pełznąc jak chłopiec bawiący się w Indianina z wolna zaczai posuwać się od krzaka do krzaka i od pnia do pnia, aż wreszcie znalazł się nad samą krawędzią i zasłonięty karłowatym jałowcem spojrzał w dół. Dostrzegł odchodzącą ukośnie od tego miejsca półeczkę skalną, która pomimo karkołomnego wyglądu stanowiła dosyć wygodne zejście w dół i kończyła się pośrodku ściany. Uspokojony cofnął się, potem wstał i zasłonięty drzewami przed oczyma ludzi uważnie otrzepał ubranie. Nie na wiele się to przydało, bo wilgotne, zielone plamy na łokciach i kolanach pozostały. Joe nie zajmował się nimi dalej. Usiadł pod skałą w osłoniętym miejscu i zapalił nowego papierosa. Siedział tak, myśląc, paląc, gasząc papierosy i zapalając nowe, póki nie nadszedł zmrok. Ciepły zachód stał nad widoczną pomiędzy oboma skałami daleką równiną Cambridgeshire, gasnąc powoli. Wreszcie zapadła ciemność. Joe wstał. Uśmiechnął się na myśl o niepokoju, który ogarnąć musiał jego gospodarza. Chciał porozmawiać jeszcze dzisiaj z sir Alexandrem. Poprzez zarośla spojrzał na przeciwną krawędź wąwozu. W Norford Manor paliły się już światła.
Cicho przydusił obcasem ostatniego papierosa i chciał ruszyć w stronę wylotu półki skalnej, lecz nagle znieruchomiał.
Przez las ktoś szedł cicho w jego kierunku. Było już bardzo ciemno pod drzewami, i kiedy idąca postać minęła go w odległości kilku kroków, nie dostrzegł ani jej rysów, ani szczegółów stroju. Przeszła bardzo cicho i zniknęła bezszelestnie poza krawędzią. Przeczekał długą chwilę, a później, opierając kolejno każdą stopę, aby nie złamać przypadkiem suchej gałązki, ruszy! za nią. Wiedział tylko jedno na pewno. To była kobieta.
Wyjrzał. Księżyc nie wszedł jeszcze na niebo. W nikłym blasku gwiazd i dalekich okien Norford Manor dostrzegł na skale ciemną plamę, przesuwającą się z wolna w prawo, coraz niżej. W pewnej chwili zatrzymała się. Joe wytężył wzrok. Ale nic już nie było widać. Postać zniknęła. Tam musiało być wejście do Groty.
Stojąc nieruchomo za krzakiem jałowca, Alex patrzył w ciemną otchłań wąwozu, wsłuchany w cichy szept potoku w dole. Potem zaczął schodzić w dół, przylepiony do ściany, czujny jak kot, zaciskając zęby i modląc się do wszystkich bogów, żeby nie strącić jakiegoś kamyka, który spadając narobi hałasu.
— Musiałaby być szalona… — powiedział do siebie, bezgłośnie poruszając wargami. — Musiałaby być po prostu szalona…
Postawił nogę na małej platformie skalnej, ku której zmierzała półka, przed nim był czarny otwór wysokości dorosłego człowieka. Przytulony do ściany, Joe zajrzał ostrożnie.
Przez chwilę nie widział zupełnie nic. Potem wydało mu się, że widzi zakręcający ostro w prawo korytarz skalny. Gdzieś na krańcu zwężającego się tunelu tańczył blady odblask jak gdyby świecy, zapalonej w głębi pieczary i poruszanej powiewem.
Joe dotknął mimowolnie tylnej kieszeni spodni. Był nie uzbrojony. Pomyślał z naglą sympatią o skośnookim doktorze Yamamoto i cicho jak duch wsunął się w czarną czeluść.
Pod nogami czuł suchy kamień, a chwilami sypki piasek. Posuwał się pochylony, choć wydawało mu się, że ciemność w górze jest wysoka jak katedra. Tuż przed zakrętem korytarza przystanął i wstrzymał oddech.
Głos był kobiecy, cichy i gwałtowny. Opierając się palcami o chłodną ścianę korytarza, wyjrzał. To, co zobaczył, było tak nieprawdopodobne, że przez chwilę wpatrywał się jak urzeczony w ów obraz, niknący i pojawiający się pośród błysków płomieni, których migotliwe odbicia uciekały po ścianach jak szybkie, pierzchające ryby.
Przed nim w świetle maleńkiego, tlącego się na ziemi ogniska leżała niewielka, niemal okrągła komnata skalna. Jej opadające ku jednej ze ścian dno kończyło się czarną szczeliną. Klęczała przed nią kobieta o czarnych, rozpuszczonych włosach i modliła się złożywszy ręce.
— Daj mi go… daj mi go, Czarny Duchu… Chcę mu prać koszule i doglądać go w chorobie, kochać go w nocy i gotować mu w dzień. Daj mi go! Tylko Ty mi go możesz dać, bo wszystko nas dzieli i on nigdy mnie nie zechce za żonę. Zechce ze mną spać i będzie dobry dla mnie. Ale za żonę weźmie inną. A dla mnie nie ma życia bez niego… Oddam Ci moje ciało i duszę, i zbawienie wieczne za to jedno…
Umilkła i pochyliła głowę. Mówiła teraz tak cicho, że dobiegał do niego tylko szelest jej słów. Potem rozplotła złożone ręce i z małego węzełka, który leżał obok na kamiennej podłodze Groty, wyjęła pęk suchych ziół i cisnęła w dogasające ognisko. Płomień na chwilę wystrzelił jaśniej i znów przygasł.
Joe cofnął się i na palcach, krok po kroku, tłumiąc oddech, wycofał się korytarzem ku wylotowi jaskini.
*
Kiedy po godzinie sir Alexander Gilburne sam otworzył mu drzwi domu w odpowiedzi na ciche pukanie, cofnął się ze zdumieniem.
— Na miłość boską, co się z panem działo?
Alex poszedł za jego spojrzeniem i dopiero teraz zauważył, że jest od stóp do głów umazany pleśnią, gliną i pokryty sosnowymi szpilkami.
— Byłem na spacerze… — Uśmiechnął się. — Przeszedłem czterysta lat w ciągu kilku godzin. Nasz przyjaciel Einstein byłby ze mnie zadowolony.
— Nie wiem, gdzie pan był, ale wygląda pan, jakby pan wyszedł z piekła.
— Och, mniej więcej. W każdym razie jestem trochę zmęczony. Ta burza za długo już wisi w powietrzu. Noc jest cieplejsza, niż często bywają dni o tej porze roku.
— Tak… — Sławny prawnik raz jeszcze obrzucił uważnym spojrzeniem swego gościa. — Niech pan po kąpieli pozostawi to ubranie w łazience. Austin wejdzie tam rano i postara się je doprowadzić do stanu używalności, zanim się pan obudzi.
— Mam inne ze sobą…
— To nic. On to świetnie potrafi robić. Nie wydaje mi się, żeby jadł pan kolację w miejscu, które pan zwiedził, prawda?
— Dziękuję bardzo. Nie jestem głodny. Ale gdyby filiżanka herbaty… — Joe ziewnął, zasłaniając ręką usta. — I, jeżeli nie będę zbyt natrętny, chciałbym jeszcze dzisiaj zająć kilka minut pańskiego czasu.
— Och, oczywiście. Niech się pan wykąpie. Herbata będzie już czekała. Jeżeli chodzi o mnie, to usypiam z trudem, a o tej porze nigdy.
— Bardzo się cieszę. Interesują mnie pewne problemy architektoniczne.
Gilburne uniósł brwi, ale nie powiedział ani słowa,
— To znaczy rozkład pokoi w Norford Manor.
— Widzę, że jest pan niezmordowany. Oby był pan tak samo szczęśliwy w swoich poczynaniach.
— Za to nie ręczę… — powiedział Joe poważnie. — Już dawno nie miałem tak marnego wyobrażenia o moich zdolnościach w tej ponurej dziedzinie.
— Czy odkrył pan coś ciekawego dziś wieczorem?
— Nie. W pewnym sensie nie było to nic zaskakującego. Ale faktów mamy coraz więcej. A jak powiedział nasz przyjaciel Heron: dochodzę do wniosku, że wiedza może być używana nie tylko dla ulepszenia istnienia człowieka, ale i dla wywołania strachu i zadziwienia go. Ale dajmy temu spokój na razie. Przez cały czas mam wrażenie, że cokolwiek pomyślą, musi być bezsensowne. Prawda albo jest o wiele prostsza, albo o wiele bardziej skomplikowana od mojej hipotezy. Za kwadrans zejdę, jeżeli pan pozwoli.
I minąwszy znakomitego adwokata wszedł szybko na schody. Kiedy po kilkunastu minutach czysty i przebrany wrócił do hallu, Gilburne czekał na niego niemal w tym samym miejscu i z tym samym wyrazem twarzy, z jakim Joe go pozostawił. Usiedli przy stole w jadalni i nie czekając nawet, aż herbata wystygnie trochę, Alex przeszedł do rzeczy,
— Zauważyłem dzisiaj, że doktor Duke mieszka na parterze, prawda? Zaciekawiło mnie to o tyle, że w tego rodzaju rezydencjach sypialnie położone są z reguły na piętrze i nigdy nie umieszcza się ich na jednym poziomie z jadalnią i salonem. Czy ktoś jeszcze mieszka na parterze?
— Tak… Przedtem było oczywiście tak, jak pan mówi, ale kiedy stara pani Elizabeth straciła władzę w nogach, postanowiła przenieść swoją sypialnię na dół, a wraz z nią przeniósł się tam lekarz oraz pielęgniarka, których chciała mieć w nocy blisko na każde zawołanie. Dokonano wtedy w domu pewnych przeróbek i zamieniono na sypialnie dwa saloniki i dawny pokój myśliwski. Wybudowano także dodatkowe łazienki. Zresztą życzeniem starej pani było, aby po jej śmierci wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Na parterze poza tym znajduje się pokoik gościnny, który Thomas Kempt zajmował jako chłopiec, kiedy przyjeżdżał tu jeszcze z matką. Od tej pory zajmuje go zawsze, ile razy przyjeżdża do Norford. Pokoje służby są na dole i wychodzą na przepaść. Od strony ogrodu są to sutereny, ale w rzeczywistości mają tak samo duże okna jak pokoje parteru. Są tylko położone niżej. Rozkład pokoi na piętrze zna pan częściowo. Wyprowadzenie się matki i jej dworu Irving Ecclestone wykorzystał natychmiast, powiększając obszar swego muzeum. Zajmuje on tam teraz w sumie pięć pokoi: gabinet, trzy pokoje muzealne i sypialnię. Naprzeciw są pokoje Joan i Nicholasa, i kilka nie zajętych w tej chwili pomieszczeń gościnnych. To wszystko. Rezydencja nie jest duża i nigdy nie rozbudowywano jej, ze względu na położenie. W końcu rzadko bywają domy, których ściany z trzech stron opadają w przepaść.
— Czy mógłby mi pan narysować z pamięci szkic parteru i piętra Norford Manor?
— Chyba tak, ale to nie jest konieczne. Wyszedł z pokoju i po chwili powrócił, niosąc płaską tekturową teczkę.
— Mam u siebie plan domu, ponieważ dbam o jego konserwację i opłacam wszystkie roboty z nią związane. Czy chce pan to zabrać do swojego pokoju?
— Jeżeli pan pozwoli.
— Jak najchętniej. — Gilburne wyjął z teczki kilka kartonów. Wyszukał jeden z nich, opatrzony napisem: I piętro. — W tym pokoju umarła Patrycja… — powiedział cicho. — Mówię panu o tym, bo przypuszczam, że to pana powinno zainteresować.
— Dziękuję. — Joe wsunął karton do teczki i wstał. — Dobranoc, sir Alexandrze. Jeżeli zaśpię, proszę pamiętać, że będę dziś pracował do późna w noc.
— Na pewno nikt nie zakłóci panu snu… Joe ruszył ku drzwiom i zatrzymał się.
— Och, jeszcze jeden drobiazg. Czy nie wie pan, dlaczego wszystkie okna w Norford Manor zaopatrzone są w kraty?
— Wiem. Parter był okratowany prawdopodobnie już w pierwszych latach po zbudowaniu domu. A kraty pierwszego piętra są pomysłem Elizabeth Ecclestone. Bała się o dzieci, o Patrycję i Irvinga. Prawie wszystkie okna wychodzą na kilkunastopiętrową przepaść. Po wstawieniu krat była przynajmniej spokojna, że żadne z dzieci nie wychyli się za daleko przez parapet. I tak już potem pozostało.
— Rozumiem. Dobranoc, sir Alexandrze.
I Joe Alex poszedł do siebie na górę. Długo patrzył na rozłożone plany starego domu. Polem złożył je, ziewnął i rozejrzał się. Jego oczy padły na maszynę do pisania i zdawało mu się przez chwilę, iż instrument oddał mu spojrzenie, a w jego wielu małych gęsto osadzonych oczkach zabłysło coś jak wyrzut.
Zgasił światło i położył się na łóżku, na którym tylu już ludzi przed nim leżało, wsłuchanych w szum drzew za oknem.
Usypiając doznał nagle bardzo niemiłego uczucia. Ocknął się z przeświadczeniem, że zapomniał o czymś, o czym? Nagle zrozumiał. Już drugi dzień mijał od chwili, kiedy po raz ostatni pomyślał o pewnej dziewczynie, która spała teraz zapewne smacznie pod ciepłym, gwiaździstym, greckim niebem.
Przez chwilę leżał nieruchomo, potem westchną! i powiedział cicho w głąb ciemnego pokoju:
— Nie gniewaj się, kochana, to piekielnie trudna historia. Niewiele rozumiem z tego wszystkiego… Przecież wiesz, że nieczęsto mi się to zdarza.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale widocznie Efialtes, grecki demon snu, splątał mu myśli. Usnął.
XV
Poranek przed burzą
Pomimo zapowiedzi spał krótko. Obudził się, kiedy cały dom pogrążony był jeszcze we śnie. Słońce jednak wstało już i tkwiło nisko poza drzewami, a park ożył i przez otwarte okno wlatywały do pokoju odgłosy rozmowy dwóch niewidzialnych ptaków, siedzących w gałęziach najbliższego kasztana.
Przez chwilę Joe leżał nieruchomo, nie mogąc zrozumieć, skąd pochodzą te dźwięki i gdzie jest. Potem w jednej chwili przypomniał sobie wszystko i usiadł na łóżku.
Wstał i wsłuchując się w cichy plusk wody spływającej do wanny podszedł do okna. Pomimo wczesnej godziny było nadal gorąco. W błękicie bezchmurnego nieba przebijał niezwykły, prawie niezauważalny, stalowy odcień. Burza, która narastała w atmosferze od dwu dni, była już prawie wyczuwalna, jak gdyby każdy atom powietrza naładowany był elektrycznością.
Wykąpany, ubrał się i spojrzał na zegarek. Była punkt piąta. Joe uśmiechnął się. Niejednokrotnie szedł w ciągu ostatnich miesięcy spać o tej godzinie. Ale dawno już nie budził się o niej. Usiadł za stołem. Na kartce wkręconej do maszyny leżał nieuchwytny obłoczek kurzu, który uniósł się, gdy dotknął jej palcem. Grecja. Książka. Joe westchnął. Potem poruszył się niespokojnie. Zdenerwowanie powracało. Gdzieś na dnie tego chaosu musiało być zupełnie proste i jasne rozwiązanie. I on, człowiek, o którego przenikliwości krążyły już po kraju legendy, siedział oto i nie rozumiał nic. Każda teoria, jaką zdołał sklecić, natychmiast ukazywała nonsensowną lukę. A przecież Patrycja Lynch nie mogła popełnić samobójstwa. To jedno wiedział na pewno. Nie mogła go popełnić. Więc ktoś ją zamordował. Ale dlaczego w takim razie ten ktoś wyprawiał potem te diabelskie hece ze śladami i portretem?… Obłęd? A może po prostu spryt? Ba, gdyby go sprowadzono tu w dzień po jej śmierci, gdyby lepiej znał tych ludzi, gdyby przesłuchał ich… Ale przyjechał tu, kiedy na grobie tej kobiety wyrosła już zapewne wysoka wiosenna trawa, a czas zatarł ostrość tamtych chwil w umysłach ludzi…
Jedno było pewne: morderca pozostał w Norford Manor i działał dalej. Nie bał się policji, rozgłosu, nie bał się nawet tego, że zachowanie jego ostrzeże wszystkich naokół. Ba, kimkolwiek był morderca, wiedział już, że sławny Joe Alex przybył tu, żeby zbadać okoliczności śmierci Patrycji Lynch. A jeżeli i to go nie powstrzyma?
Joe zacisnął zęby.
— Wtedy będę cię miał… — powiedział cicho i wzdrygnął się, bo równocześnie przed oczyma zobaczył twarz tej osoby. Zastanowił się. Nie po raz pierwszy twarz ta pojawiała się w jego rozmyślaniach. Motyw był oczywisty, ale ani cienia dowodu.
Wstał. Rozpieczętowana paczka dokumentów, pochodząca od Parkera, leżała przy łóżku. Wziął ją do ręki.
— Thomas Kompt… Agnes Stone… Alexander Gilburne… Archibaid Duke… Irving Ecclestone… Elizabeth Ecclestone… Joan Robinson… Nicholas Robinson… notatki lokalne dotyczące służby… Radiotelegram z Południowej Afryki o życiu i sprawach zmarłej Patrycji Lynch…
Absolutnie nic ciekawego. Fortuna Ecclestone'ów sprawdzona, nienaruszona, opinia kilku banków… Gilburne: bez nałogów, wielki prawnik, bardzo bogaty, duży majątek odziedziczony po rodzicach, powiększony nieco dzięki znakomitej praktyce karnej… Doktor Dekę: zdolny lekarz pochodzący z ubogiej chłopskiej rodziny, stypendysta. Wspomaga rodzinę, konto bankowe powiększa się systematycznie o niewielkie sumy, nigdy nic nie podejmował… Agnes Stone, prymus szkoły pielęgniarskiej… sierota. Jej obecna praca jest jedyną, jaka otrzymała zaraz po ukończeniu szkoły… Robinsonowie… dobre małżeństwo, dobra sytuacja finansowa, wielu przyjaciół, mili, cenieni, lubiani ogólnie… Służba: bez zarzutu, najmniejszej kradzieży, awantury…
Odłożył papiery, potem schował je do walizki i zamknął ją na klucz. Później, po wahaniu, otworzył walizkę, wyjął z niej pistolet automatyczny i zapasowy magazynek. Sprawdził pistolet i wsunął go do kieszeni, a magazynek do drugiej.
— Ślicznie… — powiedział półgłosem. — Zachowuję się jak błazen z kryminalnego filmu. Powinienem mieć jeszcze koszulkę pancerna i wiązkę granatów ręcznych za pasem. I do kogo właściwie mam strzelać w tym ślicznym zakątku kraju? Do którego z tych nieposzlakowanych obywateli? Do znanego adwokata, zdolnego architekta, znakomitej sprinterki z dobrego domu? A może do sparaliżowanej damy? W powieści mogłaby ona wstawać nocą i przekręcać ten obraz. Ale jak? A ślady w Grocie? A zabójstwo Patrycji? Gdyby córka zobaczyła ją chodzącą, wybiegłaby od razu na korytarz, żeby zawołać resztę domowników… Zaczynam bredzić…
Mimo to nie wyjął pistoletu z kieszeni i nie włożył go na powrót do walizki.
Znowu podszedł do stołu. Nagle znieruchomiał. Na dole dzwonił telefon. Potem ucichł. Joe spojrzał na zegarek. Piąta dwadzieścia. Serce zaczęło mu bić szybciej. Więc jednak. Stało się!
Przez grube mury nie docierał żaden odgłos. Ptaki za oknem ucichły, ale inne śpiewały głośno. Joe cicho zamknął okno. Czekał.
Po chwili usłyszał to, czego się bał usłyszeć. Tępe, powolne postukiwanie na schodach. Sir Alexander Gilburne wchodził na piętro.
Joe ruszył w stronę drzwi i zatrzymał się pośrodku pokoju. Pukanie.
— Proszę!
Drzwi otworzyły się. Znakomity adwokat stał w szlafroku narzuconym na piżamę.
— Nie śpi pan…
— Nie. Czy coś się stało?
Gilburne wszedł i zamknął drzwi za sobą.
— Przed chwilą dzwonił do mnie Thomas Kempt. Portret sir Johna Ecclestone'a znowu odwrócił się dziś w nocy twarzą do ściany.
— To dobrze! — powiedział Joe z tak wyraźna ulgą, że Gilburne spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Co pan przez to rozumie?
— Och, nic. Bałem się, że mogło się tam wydarzyć coś o wiele gorszego, jeżeli mam być szczery.
— Kempt czeka przy aparacie… — Gilburns odwrócił się ku drzwiom. — Pyta, co ma robić? Powiedziałem mu, że będziemy tam samochodem za kwadrans. Przypuszczałem, że pan śpi. Włożę tylko coś na siebie i wyprowadzę wóz z garażu. Albo może lepiej pan wyprowadzi swój, zanim się ubiorę, dobrze?
— Już idę.
Wyszli. Po kilku minutach Joe zajechał przed dom. Gilburne, nie ogolony, ale ubrany i uczesany, wyszedł i zajął miejsce obok niego. Bez słowa ruszyli. Kiedy znaleźli się przy bramie parku, Joe zapytał krótko:
— W prawo?
— Tak. Ta droga idzie tylko do Norford Mauor i tam się kończy. Okrąża las i serpentyną trafia z boku w park.
Po chwili droga uniosła się. Alex zmienił bieg i silnik przemówił głębiej. Jechali w cieniu, pomiędzy drzewami lasu. Po chwili droga zakręciła ostro, potem raz jeszcze w przeciwnym kierunku i pomiędzy rozstępującymi się zaroślami dostrzegł dom i sterczącą po drugiej stronie niewidzialnego wąwozu iglicę Diablej Skały. Na sto jardów przed rezydencją Joe wyłączył motor i wóz cicho przytoczył się przed taras. Wysiedli. W otwartych drzwiach stał Thomas Kempt w piżamie i szlafroku. Joe skinął mu ręką, obszedł wóz i spojrzał na ścieżkę, wilgotną od porannej rosy. Widać było na niej wyraźny ślad stóp męskich, odchodzących od domu główną aleją w dół, ku drodze do Valley House. Joe przyjrzał się im, a potem ruszył w stronę tarasu.
— Dzień dobry! — wyciągnął rękę do Kempta. — Nasz przyjaciel znowu dał znać o sobie.
— Tak… — Thomas kiwnął głową i poprowadził ich w stronę jadalni. Kiedy zatrzymał się przed jej drzwiami, wyjął z kieszeni klucz i otworzył nim drzwi.
:— Nie chciałem, żeby ktoś tu wchodził… — powiedział, otwierając je i przepuszczając ich przed sobą.
Joe wszedł i rozejrzał się.
Sir John Ecclestone zniknął ze ściany. Na jego miejscu spoglądał na stojących ciemny prostokąt starego płótna. Obraz nie był nawet zabezpieczony z tyłu ścianą z deseczek. Alex zbliżył się i obejrzał go. Potem przystawił krzesło i powiedział:
— Musimy go ostrożnie zdjąć… — mówiąc to zszedł z krzesła i ruszył ku drzwiom. — Zaczekajcie tu, panowie, chwileczkę i proszę niczego nie dotykać.
Zniknął. W hallu nadal nie było nikogo. Wyszedł na taras, zbliżył się do samochodu i małym kluczykiem otworzył bagażnik, z którego wyjął maleńką walizeczkę. Potem sięgnął do kieszeni drzwi znajdujących się przy siedzeniu kierowcy i wyjął z niej rękawiczki. Powrócił do jadalni. Była godzina piąta czterdzieści pięć.
Alex otworzył maleńką walizeczkę i zaczął z niej wyjmować przybory. Kempt i Gilburne spoglądali na niego w milczeniu.
— Czy to pan znalazł obraz w tym stanie? — zapytał Joe, manipulując irchową ściereczką przy dużym szkle powiększającym.
— Nie. Cynthia. Wstałem właśnie, bo nastawiłem sobie budzik na piątą. Mam bardzo dużo pracy związanej z tym projektem; szczerze mówiąc, jest to pierwsza moja naprawdę duża robota. Przywiozłem ją ze sobą z Londynu, bo tu umiem o wiele jaśniej myśleć. Więc wstałem i wyszedłem na korytarz. Chciałem pobiec do basenu, żeby zanurzyć się, zanim usiądę do biurka. Woda zmywa od razu resztki snu i pobudza człowieka… Więc wyszedłem na korytarz i spotkałem Cynthię. Byłem nawet w pierwszej chwili zdziwiony, że tak wcześnie wstała. Ale zapomniałem o tym zupełnie, kiedy podeszła i powiedziała: „Znowu!” Pokazała drzwi jadalni i od razu domyśliłem się, o co chodzi. Zajrzałem i portret wisiał tak, jak teraz wisi. Więc zamknąłem jadalnię na klucz, kazałem Cynthii iść na dół i zająć się swoimi sprawami, a potem sam nie wiedziałem, co mam dalej zrobić. Pomyślałem, że pan jest w Valley House i na pewno będzie pan wiedział lepiej niż ja, jak w takim wypadku postąpić, a poza tym na pewno będzie pan chciał być jak najprędzej na miejscu, więc nie zważając na godzinę, zadzwoniłem. To chyba wszystko.
Joe wyprostował się.
— A czy nie zauważył pan, kto z domowników opuścił dom dziś rano i nie powrócił jeszcze?
— Co? Ktoś wyszedł?… To dlatego oglądał pan ziemię przed tarasem.
— Dlatego… — Alex wszedł na krzesło i wsunąwszy rękawiczki na ręce ostrożnie zbliżył się do ramy, a później ujął obraz w miejscach, które obejrzał. — Tam na pewno nie było odcisków palców… — mruknął — i jestem przekonany, że nie będzie ich nigdzie indziej… Chyba że nasz Diabełek zmienił metodę… Ale nie sądzę. To bardzo konsekwentna osoba…
Nadal zachowując największą ostrożność, odwrócił obraz i ustawił go ukosem przy ścianie tak, że tylko wąski kant ramy opierał się o nią. Potem maleńką szprycką, podobną do rozpylacza perfum, rozsypał na całej powierzchni ramy ciemny, drobniuteńki proszek. Później powoli, centymetr za centymetrem, przejrzał całą powierzchnię z obu stron, nie opuszczając najmniejszego śladu ani zadrapania. W pewnej chwili znieruchomiał i długo patrzył na świeża, ostrą krechę długości może pół cala. Pod szkłem krecha wyglądała jak głęboki wąwóz o postrzępionych brzegach, ale była taka maleńka, że gołym okiem trudno było na nią zwrócić uwagę.
— Czy znalazł pan coś? — zapytał Gilburne, przyglądający się mu w skupieniu.
— Nie wiem. To znaczy, wiem, ale nie wiem jeszcze, co to zadrapanie oznacza. — Zwrócił się do Kempta: — Czy mógłby pan poprosić tę pokojówkę Rowland tutaj na chwilę?
— Oczywiście… — Kempt ruszył ku drzwiom, najwyraźniej zadowolony, że dano mu działać. Rysy jego energicznej, męskiej twarzy były w tej chwili zacięte. Kiedy wyszedł, Joe zakończył oględziny i wyprostował się.
— Tak jak przypuszczałem… — mruknął do siebie, ale tak, że Gilburne usłyszał go.
— Nie ma żadnych śladów?
— Żadnych. Nasz przyjaciel jak widać upiera się przy tym, żebyśmy uwierzyli w nadzwyczajne właściwości tego obrazu. — Spojrzał w tłustą twarz sir Johna, która spoglądała teraz na niego z wysokości nie większej, niż mogłaby to zrobić twarz dziecku. Ale twarz starego krzywoprzysięzcy nic była podobna do twarzy dziecka. Alexowi wydało się nagle, że dostrzega w niej wyraz obłędnego przerażenia. Potem wrażenie zniknęło i pozostała tylko jasna plama na ciemnym tle lekko pożółkłego werniksu. Czas poorał powierzchnię obrazu jak skórę staruszki: pełna była maleńkich, drobnych zmarszczek.
— Pan mnie prosił?… — Cynthia Rowland stała za nim ubrana w swoją służbową czarna sukienkę i nieskazitelnej białości fartuszek. Spod równie białego czepeczka, który ślicznie kontrastował z jej czarnymi włosami, patrzyły na Alexa spokojne oczy, u nad nimi jak kruk o rozwiniętych skrzydłach biegły proste, gęste, zrośnięte nad nosem brwi.
— Tak, panienko. To panienka znalazła dzisiaj ten obraz odwrócony do ściany?
— Tak, proszę pana.
— Kiedy to mogło być?
Cynthia rzuciła okiem na mały zegarek, który zaledwie wystawał spod rękawa sukienki.
— Dokładnie godzinę temu, proszę pana. Była za pięć piąta.
— Czy panienka spojrzała wtedy na zegarek?
— Tak, proszę pana. To znaczy, nie. Na zegarek spojrzałam, kiedy wkładałam go na rękę. Była wtedy za dziesięć piąta. A od tego czasu mogło minąć nie więcej jak pięć minut.
— A po co panienka weszła do jadalni?
— Chciałam pozbierać filiżanki i popielniczki. Zawsze zostają wieczorem, bo tu jest barek i ekspres do kawy i panowie często wypijają kieliszek czegoś przed snem albo robią sobie kawę do pracy w nocy, kiedy służba już poszła spać.
— Czy panienka zawsze tak wcześnie wstaje i rozpoczyna swoje zajęcia?
— Tak, proszę pana. To znaczy, nie… — Zawahała się. Joe, który przyglądał się jej uważnie, dostrzegł, że Cynthia jest o wiele bledsza niż wówczas, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy. — Zwykle wstaję o pół do szóstej i rozpoczynam pracę o szóstej, ale dzisiaj jest dzień świętego Eustachego i zabawa w Blue Medows. A u nas jest taki zwyczaj, że cała okolica tam się schodzi. Tu w domu zawsze służba podaje trochę wcześniej lunch i ma wolne do rana, bo często zabawa przeciąga się, kiedy jest ładna pogoda. Dlatego wstałam wcześniej, wykąpałam się i ubrałam prędko, bo chciałam posprzątać na dole i wyprasować sobie sukienkę, zanim Marta wstanie i zacznie robić śniadanie. Potem nie miałabym już czasu aż do lunchu, bo trzeba roznieść śniadanie do pokojów, posłać łóżka, pomóc pannie Stone przy starszej pani, a potem znowu jest lunch. Więc wstałam przed piątą i przyszłam tu, żeby zabrać to, co będzie do zabrania. Wtedy zobaczyłam obraz.
— I co panienka zrobiła?
— Nic. Na to się nie da przecież nic poradzić. Takie rzeczy nie są w ręku łudź… — Urwała. — Zebrałam na tacę filiżanki i wyszłam. A wtedy spotkałam pana Kempta na korytarzu i powiedziałam mu, co tu zobaczyłam. Pan Kempt zajrzał, zamknął drzwi na klucz i kazał mi iść na dół do siebie i nie budzić nikogo. Kiedy schodziłam, słyszałam, że telefonuje. Zdaje się do pana, prawda, proszę pana? — Skłoniła lekko głowę w stronę Gilburne'a. — Usłyszałam nazwisko. A potem zeszłam na dół, położyłam tacą w kuchni na stole i wróciłam do pokoju.
— I zaczęła panienka prasować sukienkę?
— Tak… — Uniosła brwi. — Przecież dlatego wcześniej wstałam.
— Luter… — powiedział Alex, zwracając się do Gilburne'a — …mieszkając w klasztorze wittenberskim, budził się często, jak sam opowiadał, i słysząc hałasy w korytarzu nasłuchiwał czujnie. Ale słysząc, że to nie napad opryszków ani pożar, tylko Diabeł, usypiał spokojnie.
— Spokojne sumienie… — mruknął Gilburne — bywa i tarczą, i włócznią.
— Właśnie. Panienka nie obawia się Diabła, jak widać?
— Nie, proszę pana. Nie obawiam się Go. — Cynthia spokojnie potrząsnęła głową.
Alex otworzył usta, ale nic nie powiedział. Przez chwilę milczał.
— Dziękuję panience…
Cynthia dygnęła i skierowała się ku drzwiom. Potem zatrzymała się.
— Przepraszam, że pytam, ale panowie pewnie jeszcze nic nie jedli? Czy podać kawę i coś do zjedzenia?
Zanim Joe zdążył odpowiedzieć, uchylone drzwi otworzyły się i stanęła w nich Joan Ecclestone, ubrana w śliczną szarą piżamę i króciuteńki czerwony szlafrok, który nadawał jej wygląd greckiej dziewczyny ożywionej na starym, kamiennym fryzie. Była tak wyraźnie zaspana, że nawet poważny sir Alexander uśmiechnął się na jej widok.
— Nicholas… — powiedziała ziewając. — Czy jesteś tutaj? — Rozejrzała się, dostrzegła Alexa i Gilburne'a, potem wzrok jej spoczął na stojącym na podłodze portrecie. Potrząsnęła głową. — Co się stało? — Weszła do pokoju i zbliżyła się do Joego. — Czy on znowu?… — Nie dokończyła i wskazała ręką na obraz, W ciągu ułamka sekundy musiała opuścić ją senność, bo głos jej był w tej chwili zupełnie przytomny.
— Czy pani szuka swojego męża? — zapytał Alex, odpowiadając pytaniom na pytanie.
— Tak… — Joan spojrzała na niego i nagle zobaczył w jej oczach przestrach. — Mieliśmy rano pójść nad brzeg wąwozu. Chciał malować o świcie, bo powiedział, że o tej porze będzie miał konieczne światło do tego, co chce zrobić. Przygotowałam wieczorem termos z kawą i mieliśmy wstać po piątej. Chciałam pójść z nim… — Zawahała się i spojrzała na Alexa. — Postanowiłam przerwać na dwa dni trening i odpocząć. Tymczasem kiedy obudziłam się teraz: i zajrzałam do jego pokoju, Nicholasa już nie było. Musiał chyba wyjść wcześniej, bo łóżko jest zimne zupełnie… Więc zeszłam… Na pewno wstał wcześniej i nie chciał mnie budzić…
— Na pewno… — Alex rozejrzał się. — Pani ojciec śpi jeszcze najprawdopodobniej?
— Nie wiem! Zwykle wstaje bardzo wcześnie… Czasami mam wrażenie, że nigdy nie śpi… Czy chce, pan go zobaczyć?
— Och, gdyby to nie zakłóciło mu snu…
Joan odwróciła się do Cynthii, ale po ułamku sekundy wahania zmieniła najwidoczniej zdanie, bo powiedziała szybko:
— Sama po niego pójdę.
Wyszła z pokoju. Czerwony szlafroczek błysnął w drzwiach i zniknął. Alex odetchnął głęboko.
— Dziękujemy już panience bardzo… Proszę iść i wyprasować sobie tę sukienkę. Diabeł Diabłem, a taka zabawa jest tylko raz do roku, prawda?
— Już ją wyprasowałam, proszę pana… — Mimowolnie Cynthia odpowiedziała mu uśmiechem, ale zaraz spoważniała, dygnęła i znikła za drzwiami.
— Zupełny obłęd… — mruknął Kempt. — Nie dziwi się pan teraz chyba, że przyszliśmy wtedy do pana, w Londynie. Niby nic się nie dzieje, ale… — Zastanowił się. — Czy pan rozumie coś z tego?
— Wydaje mi się, że tak… Ale niewiele. W każdym razie… — Joe urwał.
— Tak? — powiedział Gilburne.
— Komuś w tym domu zagraża niebezpieczeństwo i jestem bardzo szczęśliwy, że spędzę tu kilka dni. Może przekonam Diabła, że jest bliżej piekła, niż przypuszcza.
— Sadzi pan, że komuś tu coś naprawdę grozi? — Kempt zmarszczył brwi. — Ale dlaczego? Nie rozumiem, kto mógłby dybać na moje życie, na życie sir Alexandra albo na czyjekolwiek inne?
— Tego nie powiedziałem, chociaż nikt z nas nie wie, co niesie przyszłość. Gdyby ludzie znali ją, niejeden okropny czyn pozostałby w sterze planów i nie ujrzałby światła dziennego… W każdym razie, cokolwiek się stanie, mogę obiecać z mojej strony tylko jedno: chociaż nie wszystko jest dla mnie jasne, człowiek czy demon w ludzkiej skórze, działający pośród nocy na terenie tego domu, nie będzie korzystał z owoców swojego działania. I gdybym był na jego miejscu, drżałbym w tej chwili z przerażenia, zamiast wyprawiać diabelskie sztuczki. Znajdę go, żeby nawet ukrył się przede mną sto mil pod ziemią!
— Pomożemy panu w tym wszyscy! — powiedział Kempt szczerze i wyciągnął do niego rękę. — Chociaż niewiele z tego rozumiem, wierzę, że uda się to panu, jeżeli w moim skromnym zakresie będę mógł pomóc panu, to…
Nie dokończył, bo człowiek stojący w tej chwili na progu powiedział spokojnie:
— Dzień dobry! To musi być dla pana bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, mr Alex. Na własne oczy jest pan świadkiem jednego z tych fenomenów. Jak się panu podoba ten żarcik?
Irving Ecclestone wszedł do pokoju. Był już całkowicie ubrany. Joan wsunęła się za nim i po raz pierwszy Joe zauważył podobieństwo pomiędzy ojcem a córką. Byli pozornie zupełnie różni, ta prosta, wysoka, pełna życia i niemal zwierzęcej zwinności dziewczyna i stąpający nieco niepewnie, przygarbiony lekko, uczony krótkowidz. W budowie czaszek i układzie rysów była pomimo to wewnętrzna zbieżność, którą antropolog odcyfrowałby bez trudu.
— Jeżeli mam być szczery, mr Ecclestone, to żarcik ten nie podoba mi się… — Joe ujął obraz w ręce i z pewnym wysiłkiem uniósł go, wszedł na krzesło i zawiesił portret na ścianie. — Wolałbym, żeby pański czcigodny przodek zachowywał się nieco spokojniej. Jak pan wie, jestem nie tylko demonologiem amatorem, ale i pisarzem kryminalnym. Nie podoba mi się ta zabawa.
Ecclestone podszedł do obrazu i poprawiając szkła przyjrzał mu się uważnie, jak gdyby w postaci sir Johna chciał odnaleźć klucz tajemnicy.
— Wie pan co? — powiedział nagle pośród milczenia obecnych, którzy mimo woli śledzili jego ruchy. — Przyszło mi do głowy, że to wszystko może być wynikiem działania lunatyka. — Może ktoś w domu ma somnambuliczne skłonności, których dotąd nie zauważono? Historia zna takie wypadki, kiedy sprawy tkwiące za dnia w podświadomości ujawniają się u lunatyka w działaniu przez sen… Mamy teraz już niemal pełnię, a noce są bezchmurne…
— Ale w zeszłym tygodniu nie mieliśmy pełni… — Joe pokręcił głową. — Chciałbym, żeby tak było… Ale nie uważam tego za prawdopodobne.
Irving odszedł od obrazu i usiadł na jednym z krzeseł stojących wokół stołu.
— W średniowieczu sądzono, że lunatyk jest to człowiek ochrzczony przez pijanego księdza.
— Mój Boże… — powiedziała Joan. — Zaraz dojdziemy do samego Diabła we Własnej Osobie. — Czy nikt nie chce wypić filiżanki kawy?
Druga kobieta… — pomyślał Joe. — One zawszą myślą o tym, żeby mężczyźni byli nakarmieni.
— Myślę, że nasz najazd o świcie trwa już zbyt długo, sir Alexandrze, prawda? Poza tym trzeba chyba będzie sprawdzić, czy i drugi fenomen wystąpił równocześnie?
— Drugi? — Irving spojrzał na niego. — Ach, ma pan na myśli ślady w Grocie. Tak, warto by to sprawdzić!
— W każdym razie ja pójdę — Joe skinął głową. — W przeciwieństwie do wszystkich tu obecnych, nie widziałem czegoś podobnego jeszcze nigdy w życiu…
Skłonił się. Zauważył, że Joan Ecclestone wyszła na chwilę przed nim.
— Pójdę z panem… — Irving potrząsnął głową. — Trzeba to przecież w końcu wyjaśnić… — Uśmiechnął się niepewnie. — To naprawdę dobry żart, żeby w domu specjalisty od tych spraw działy się takie rzeczy i nikt nie mógł odkryć ich autora…
Kiedy Joe znalazł się w hallu, usłyszał okrzyk z tarasu.
— Nik! — To wołała Joan Ecclestone. Dostrzegł ją, biegnącą w dół po stopniach. Wyminęła samochód i zawisła na szyi Nicholasa Robinsona, który patrzył na nią ze zdumieniem, rozłożywszy szeroko ręce. W jednej z nich trzymał prawdopodobnie obraz, zakryty płachtą papieru, zwisającą luźno po obu stronach napiętego na blejtram płótna. W drugiej lśnił ów aluminiowy przyrząd, który Joe zaobserwował, kiedy spotkał go po raz pierwszy. Skrzynka z farbami i pędzlami, przewieszona na pasku biegnącym przez ramię, kołysała się nisko pod pachą.
Wyswobodził się delikatnie z objęć żony i ruszył ku tarasowi. Joan szła obok niego, bardzo blada i uśmiechnięta.
— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że chcesz tak wcześnie wstać? Przestraszyłam się, kiedy cię nie zastałam w pokoju!
— Przestraszyłaś się? — Nicholas roześmiał się. — Nie myślałaś chyba, że porzuciłem cię pośród nocy, żeby spędzić poranek w objęciach którejś z czarownic na Diablej Skale? Zresztą one mają swoje przepisy, zdaje się. Znikają o wschodzie słońca. — W tej samej chwili zdał sobie widocznie sprawę z obecności samochodu przed domem. — Czy ktoś przyjechał?
Glosy obojga brzmiały czysto w porannym powietrzu. Nicholas dostrzegł grupkę mężczyzn stojących na ganku.
— Dzień dobry, szanowny twórco mojej żony. Dzień dobry, sir Alexandrze… — Z uśmiechem skinął głową Alexowi. Potem spoważniał. Wszedł na taras.
— Czy coś się stało?
Nie czekając odpowiedzi wszedł do hallu, powiesi! skrzynkę na wieszaku, wsunął swój statyw do jednego z otworów służących do przechowywania parasoli, ostrożnie oparł obraz o ścianę, odwróciwszy go tyłem do patrzących, i zawrócił.
— Portret sir Johna znowu przekręcił się dziś w nocy… — powiedział Kempt.
— Niespokojny staruszek… — Nicholas wzruszył ramionami. — Joan, jestem głodny jak smok. Każ podać mi coś do zjedzenia, bo zacznę obgryzać palce. A jeżeli chodzi o szanownego protoplastę, to myślę, że gdybyście przestali na niego zwracać uwagę, uspokoiłby się od razu…
— Idziemy do Groty… — powiedział sir Alexander — sprawdzić, czy odciski nie powtórzyły się.
Nicholas patrzył za Joan, oddalającą się w stronę schodów kuchennych, potem nagle odwrócił głowę.
— Nie musicie panowie tam chodzić…
— Dlaczego? — Alex stał obok wieszaka, bawiąc się odruchowo zamkiem skrzyneczki, w której były farby.
— Bo byłem tam przed pół godziną. Żadnych śladów nie ma. To znaczy są, ale nie diabelskie. Koło szczeliny widać ślad jakiegoś małego ogniska, a naokoło odciski niewielkich, chyba damskich pantofli. Pewnie jakieś dziewczęta poszły tam na wycieczkę…
— Czy jesteś pewien, że sprawdziłeś całe dno Groty?
— Ależ tak. — Nicholas wyciągnął z kieszeni bluzy płaską latarkę elektryczną. — Zaglądałem wszędzie. Nie zostawiłem ani cala nie obejrzanego. Jeżeli mi nie wierzycie, możecie zresztą sami się przekonać…
— A co skłoniło pana do tak dokładnych oględzin Groty akurat dzisiaj? — powiedział spokojnie Joe.
Po jego słowach zapadło nagłe milczenie, jak gdyby wszyscy obecni zdali sobie sprawę, że nie pomyśleli dotąd o tym, o czym powinni byli pomyśleć już po pierwszych jego słowach.
— Dlaczego? — Nicholas uśmiechnął się. — To moja słodka tajemnica… Nie na długo. Mam nadzieję, że jeszcze dzisiaj wieczorem podzielę się nią ze wszystkimi.
Śmiejąc się głośno, rozbawiony nagle jakąś myślą, której treści najwyraźniej nie miał zamiaru nikomu zdradzić, wziął z wieszaka swoją skrzynkę, uniósł ostrożnie stojący pod ścianą obraz i, nie przestając się śmiać, ruszył na górę i zniknął za zakrętem schodów.
— Tak… — Irving Ecclestone westchnął — za takich oto poważnych ludzi jesteśmy zmuszeni, dzięki emancypacji, wydawać w dwudziestym wieku nasze córki, które nie uważają nawet za stosowne zapytać nas o zdanie…— Ale mimo to nie jest on chyba najgorszym chłopcem, jeżeli Joan go tak kocha… — Spojrzał na Alexa. — Czy pójdziemy do Groty?
Joe potrząsnął głową.
— Myślę, że to nie jest konieczne. Nie posądzałbym pańskiego zięcia o nieprawdomówność. Jeżeli twierdzi, że zbadał całą Grotę, na pewno wie, co mówi.
— Ale dlaczego? — Gilburne zmarszczył brwi. — Przecież nie wiedział o tym, że obraz został odwrócony. Nie miał żadnego powodu zrywać się tak wcześnie, a potem pędzić w dół i w górę wąwozu.
Joe rozłożył ręce.
— Chociaż mnie samego interesują tego rodzaju rozważania, myślę, że żyjąc w wolnym kraju, musimy zaczekać do wieczora. Pan Robinson obiecał nam, że dłużej nie będzie trzymał przy sobie tego sekretu. Zresztą będą oboje dzisiaj u pana na brydżu, prawda? Może więc dowiemy się czegoś wcześniej.
— A kiedy już będziecie mieli dosyć kart, proszę bardzo do mnie! — Irving ujął Gilburne'a pod ramię: — Pan Alex będzie od dzisiaj moim gościem i myślę, że po brydżu pojawi się tutaj i już nas nie opuści aż do wyjazdu.
— Dziękuję bardzo… — Joe uśmiechnął się. — Będę się starał pomnożyć moją skromną wiedzę przy pomocy pana olbrzymich wiadomości.
— Przyjdziemy wszyscy, mniej więcej o czwartej… — powiedział Gilburne. — Austin spakuje rzeczy pana Alexa i przyprowadzi jego wóz tu do garażu… — Zwrócił się do Joego: — Może pan w ogóle o tym nawet nie myśleć. Służba „poda” pana z jednego domu do drugiego i wszystko będzie gotowe tutaj. Dawniej niejednokrotnie przejmowaliśmy tak nawzajem od siebie gości, którzy byli naszymi wspólnymi przyjaciółmi.
Joe podziękował i rozstali się z Norford Manor, obiecując Irvingowi, że o czwartej pojawią się znowu. Kempt zbliżył się do siedzącego już za kierownicą Alexa i pochylając się do okienka powiedział półgłosem:
— Nie mogę zapomnieć tamtych pana słów o niebezpieczeństwie dla domu. Nie ruszę się stąd do pańskiego przybycia. Może pan na mnie liczyć… o ile oczywiście ta cała sprawa nie jest nonsensem.
— Pan także może liczyć na mnie… — powiedział Joe poważnie. — Każdy następny ruch Diabła i dostanę go. A wtedy uwolnimy ten dom od strasznych przypuszczeń, które, jak mi się wydaje, każdy z jego mieszkańców snuje dla siebie, udając przed innymi, że nic się nie dzieje i nie ma powodu zawracać sobie głowy głupimi żartami. Nie wiedziałem nic o Norford Manor ani o jego Diable. Chciałem napisać kryminalną książeczkę i wyjechać do Grecji. Wtedy przyszliście panowie i prosiliście, żebym spełnił wobec tego Diabła rolę archanioła z mieczem ognistym. Boję się, że nie będzie to najłatwiejsza z ról, jakie grałem w życiu. Ale odegram ją do końca.
Skinął ręką Kemptowi i nacisnął pedał gazu. Wóz ruszył cicho i po chwili zniknął w alei opadającej w dół łagodnymi serpentynami, pod zieloną kolumnadą starych drzew o liściach rozjaśnionych wesołymi barwami wczesnego lata.
Ale dopiero kiedy zatrzymali się na słonecznym podjeździe przed Valley House, Alexa ogarnęła niejasna świadomość błędu.
W długiej scenie, która rozegrała się przed jego oczyma w Norford Manor, tkwił jakiś błąd. Coś nie zgadzało się z resztą! Co? Potarł czoło dłonią, wysiadł z auta i w milczeniu wszedł razem z gospodarzem do mrocznej, kamiennej sieni…
…Tak, to był fragment czegoś, co ktoś z nich powiedział… Tkwił na krawędzi świadomości, atakował umysł i dobijał się gwałtownie do bram mózgu…
Nie mogąc go pochwycić, mając pełną świadomość, że gdyby zrozumiał to, czego nie może dostrzec, zrozumiałby nagle wszystko, Joe Alex ruszył do swego pokoju z sercem pełnym rozpaczy.
XVI
Tatusiu! Tatusiu!!! Tatusiuuu!!!…
— Rober! — powiedział Alex i spojrzał na zegarek. Brakowało dwudziestu minut do godziny czwartej. Wszyscy czworo wstali od stolika.
Ani lunch, ani brydż u sir Alexandra Gilburne'a nie był dziś tym, co można było nazwać towarzyskim sukcesem.
— Idziemy? — Joan podeszła do otwartego okna, a potem zawróciła. — Wiem, dlaczego tak lubię twój dom, wujku. Nie ma tu tych przeklętych krat. Norford Manor jest jak więzienie… Nie, klatka! A nocą ktoś odwraca obrazy twarzą do ściany! — Była bardzo blada i usta jej drżały. Spokój, który cechował ją rano, a potem towarzyszył podczas posiłku i gry w karty, zniknął nagle. — Policja powinna w końcu coś z tym zrobić!
— Chodźmy… — Nicholas ujął ją pod ramie.. — Panowie też idą, prawda? Mały spacer dobrze nam wszystkim zrobi. Nie denerwuj się, malutki człowieczku… Idzie burza i dlatego wszyscy jesteśmy trochę podnieceni. To takie małe zabawy elektryczności zawartej w powietrzu z elektrycznością zawartą w naszych szarych komórkach.
— Na wszelki wypadek weźmy płaszcze… — Gilburne zadzwonił na Austina, a potem małą grupką skierowali się przez łąkę ku furtce w murze.
Alex obrzucił przelotnym spojrzeniem daleki, górujący nad lasem dom na skale. W maleńkich oknach Norford Manor nadal odbijało się niebieskie niebo, ale powietrze zmieniło barwę i coś groźnego zawisło jak gdyby w nieruchomym niebie.
— Nie wiem, co mi jest?… — Joan strzeliła palcami jak mała dziewczynka, która pokazuje sztuczkę, jakiej dopiero co się nauczyła. — Dobrze, że Thomas tam został… Ale ostatecznie nie trzeba przecież sobie nic z tego robić… Nastraszył nas pan niepotrzebnie. — Zwróciła głowę do idącego o krok za nią Alexa: — Tyle o panu słyszałam, że od razu wydało mi się, jakby Norford musiało stać się terenem czegoś okropnego, tego, co spotyka się w pańskich książkach: mądry morderca i krąg tajemnicy… Wie pan, o co mi chodzi? A tymczasem pan przyjechał tu i odjedzie pan, a nic się nie może przecież stać… mam nadzieję… — dokończyła ciszej. Potem uniosła głowę. — Powinniśmy wszyscy stąd wyjechać. Nie wiem dlaczego, ale mam uczucie, że to nie babci coś grozi… Ona mogłaby zostać… Nie powinniśmy tu być… Chcę wyjechać stąd, Nik. Zabrać tatusia i wyjechać do Londynu.
— Boję się, że jestem ostatnim człowiekiem na świecie, który potrafi przekonać twojego ojca o czymkolwiek… — uśmiechnął się Nicholas. — Poza tym jeżeli będziemy wpadali w histerię, to zdaje się, że zrobimy właśnie to, o co chodzi naszemu dowcipnisiowi. Ale oczywiście jeżeli chcesz, w pięć minut po przyjściu do Norford Manor mogę wyprowadzić samochód i odjedziemy. Przyjeżdżam tu w końcu tylko po to, żeby spokojnie popracować i widzieć cię w dobrym nastroju, biegającą po lesie. Jeżeli ma być inaczej, cała zabawa nie jest warta dla mnie pół pensa.
Łąka skończyła się. Minęli furtkę i weszli w las.
— Czy mógłby mi pan jednak powiedzieć, dlaczego tak rano poszedł pan dziś do Groty? — Alex mówił spokojnie, ale w głosie jego była lekka nutka nacisku, na którą Nicholas natychmiast zareagował.
— Mógłbym, oczywiście. Ale chciałbym zaczekać jeszcze do wieczora. To, co mam zamiar dodać do mojego opowiadania, wymaga jeszcze… — Urwał. — Och, zaczekajmy do wieczora! — Uśmiechnął się. — Proszę się nie gniewać, ale nie jestem tak wrażliwy jak moja mała żona… — Objął ją ramieniem, ale zaraz puścił, jak gdyby zawstydzony publiczną poufałością. — Wiem, że kiedy wejdziemy do domu, Joan uspokoi się i wszystko będzie po staremu. Widzi pan, to otoczenie zawsze robi jej najlepiej przed wielkimi zawodami, a ja sam też mam tu parę problemów kolorystycznych do zwyciężenia. Świat tutaj ma swoje magiczne barwy i chcę je zrozumieć. Jest coś w bieli tych skał i w zieloności lasu, co razem daje powietrzu zupełnie inną fakturę niż gdziekolwiek indziej. A może wydaje mi się tak tylko? Ale to na jedno wychodzi. W sztuce przekonanie jest najwyższą prawdą.
— Och, na pewno masz słuszność, a ja histeryzuję… — Joan wyprostowała swoją sarnią sylwetkę. — Kiedy przyjdziemy, zrobię nam wszystkim dobrej, mocnej herbaty. Pan Alex porozmawia z tatusiem o rogach i racicach, a wujek Alexander, Thomas, ty i ja zagramy w coś, a może ta burza w końcu nadejdzie, bo przecież w końcu musi nadejść, i… wszystko będzie znakomicie. — Uśmiechnęła się blado. — Dobrze, że cała służba poszła do Blue Medows. Zabawię się w dobrą gospodynię, a kobiecie kuchnia zawsze przywraca równowagę.
Gilburne, który szedł obok nich, postukując cicho swoją nieodłączną laską, uniósł nagle głowę.
— Cały ten optymizm byłby zupełnie na miejscu… — powiedział cicho — gdyby nie fakt, że mister Alex absolutnie nie wierzy w samobójstwo Patrycji.
— Co? — Nicholas nie zwolnił, ale w spojrzeniu jego zdumionych oczu Joe wyczytał nieomal niechęć. — Czy pan tak myśli na serio?
— Niestety. Poza wieloma dowodami, które w ostateczności dałyby się podważyć, widzę jeden, który jest niewzruszony. Myślę, że z całą pewnością mogę stwierdzić, że pani Lynch nie popełniła samobójstwa. Ale nie winię miejscowej policji ani koronera i jego sądu przysięgłych, który zatwierdził dochodzenie. Mój dowód jest natury dosyć… subtelnej, jeżeli można użyć tego zwrotu.
— A na czym go pan opiera? — Nicholas był teraz, po raz pierwszy może od chwili, kiedy Alex spotkał go, dorosłym mężczyzną, a nie rozczochranym, nieodpowiedzialnym artystą, pozującym nieco na wielkie, rozkapryszone dziecko.
— O ile wiem… — Joe spojrzał na niego spokojnie — pan także ma swoje małe tajemnice. Proszę pozwolić mi zachować moją do czasu, kiedy ujawnienie jej przyniesie największy pożytek śledztwu.
— Ale to oznacza, że morderca jest wśród nas! — powiedział Robinson z rozbrajającym zdumieniem. — A jeżeli jest wśród nas… — Nie dokończył rozpoczętej myśli. — W każdym razie, bez względu na wszystko, Joan wyjedzie stąd dzisiaj i nie wróci do tej diabelskiej nory, dopóki wszystko się nie wyjaśni. Mordercy nie są odpowiednim towarzystwem dla kobiet, nawet dla takich, które mogą uciekać szybciej niż inne.
W jego ostatnich, pozornie żartobliwych słowach nie było uśmiechu. Znowu spojrzał na żonę.
— Wyjadę z tobą i będą cię pilnował dzień i noc, póki policja nie złapie tego człowieka. Nie ma powodu, żebym tu pozostawał. Nie jestem detektywem i nic z tego nie rozumiem. Nie przydam się nikomu na nic i nikt nie powie, że jestem tchórzem. Za to mogę ci przyrzec, że nawet na treningu będziesz widziała mnie na trybunie! — Zwrócił się do Alexa. — No dobrze, ale dlaczego policja patrzy na to spokojnie?
— Dlatego, że niespokojne patrzenie na to niczego by chyba nie dało — powiedział Joe nieco bardziej oschle, niż tego pragnął. — Morderca był bardzo przebiegły… — dodał łagodniej. — Tak przebiegły, że, jak pan sam widział, uniemożliwił wszelkie inne kierunki dochodzenia poza samobójstwem. Na szczęście czy na nieszczęście nie poprzestał na tym. Działa dalej, chociaż jeszcze nie morduje. I jeżeli sądzi pan, że mam coś przeciw temu, aby wszyscy obecni lokatorzy Norford Manor rozjechali się i nic się nie wydarzyło, to może tylko to, że teraz Diabeł działa w miejscu, które jest mi znane, a później będzie działał w innych miejscach, których nie umiem określić. Trudno przecież będzie trzymać w nieskończoność ochronę policyjną przy każdym z was. Poza tym ta piekielna sprawa nie daje żadnych punktów zaczepienia dla nowego śledztwa. On jest bezbłędny.
— Kto?
— Diabeł.
Umilkli wszyscy na chwilę. Ścieżka weszła na zakręt.
— A czy policja naprawdę nie ma zamiaru działać? — Nicholas pokręcił głową. — To znaczy, że po prostu oddano nas wszystkich na ewentualną rzeź, licząc na to, że przy którymś nieboszczyku Diabeł popełni jakiś mały błąd i zdekonspiruje się. A co będzie, jeżeli nie zdekonspiruje się
— Wtedy staniemy w obliczu morderstw, których zagadki nie udało się władzom rozwiązać… — Alex był już teraz zupełnie opanowany, chociaż wypowiadanie tych słów, których używał po raz pierwszy w życiu, przychodziło mu z trudnością. — Wie pan przecież, że i takie wypadki się zdarzają. A jeżeli chodzi o policję, to, na razie przynajmniej: policja to ja. A gdyby sir Alexander i pan Kempt nie potraktowali poważnie odwrócenia obrazu w zeszłą niedzielę, nie byłoby i mnie tutaj. Oczywiście jestem w stanie spowodować, aby przed Norford Manor stanął policjant, a dwudziestu innych zamieszkało we wszystkich wolnych pokojach domu. Ale to nie pomoże do wykrycia mordercy i pozostanie on nadal nie znany. Możecie także wszyscy państwo rozjechać się. Wtedy pozostanie tu sama pani Elizabeth z doktorem, pielęgniarką i służbą. Co się stanie wtedy, nie wiem. Cała trudność polega na tym, że jeśli wszyscy pojadą do Londynu, wówczas najprawdopodobniej nic się nie stanie. A wtedy śledztwo utknie na martwym punkcie. Bo z danych, które posiadam o śmierci pani Patrycji Lynch, mogę z absolutną pewnością wywnioskować, że została ona zamordowana, natomiast już nikt na świecie nie może w tej chwili udowodnić komukolwiek, że ją zamordował. Po prostu brak jest danych. Gdybym przyjechał tu miesiąc temu, zaraz po tragedii, być może umiałbym powiedzieć coś więcej. W tej chwili stoję w obliczu równania o stu niewiadomych i kilku niepewnych danych. Jestem tylko człowiekiem. A ponieważ jestem człowiekiem, który od lat walczy ze zbrodnią, jestem w rozpaczy. To wszystko.
— Ale czy nie ma pan jakiejś teorii? Joan mówiła mi, że pan zawsze ma jakieś teorie, które najpierw wyglądają absurdalnie, a potem okazują się słuszne i sprawdzają się w cudowny sposób.
— Pana małżonka była dla mnie zbyt uprzejma. Miewam swoje teorie i sprawdzają się one czasami, bo są oparte na elementarnej logice. Ale logika wymaga danych, motywów i możliwości. To, co wiem w tej chwili, nie wystarczyłoby do przetrzymania osoby, o której myślę, przez pół godziny w areszcie.
— O kim pan myśli?
To pytanie zadał Gilburne. Było ono tak szybkie, że Joe odruchowo otworzył usta, żeby odpowiedzieć, zanim nie powstrzymał się, równie odruchowo.
— Jest pan prawnikiem, sir Alexandrze, i wie pan, że człowiek, który publicznie podejrzewa innego człowieka o popełnienie zbrodni, nie mając do tego odpowiednich logicznych przesłanek, jest także przestępcą, chociaż mniejszego kalibru. Jestem bezradny w tej chwili, wiem już wiele, więcej może, niż wynikałoby z tego, co mówię, Ale paru jego posunięć nie rozumiem. Nie zgadzają się ze sobą. A przecież muszą się zgadzać. W każdym razie od chwili, kiedy zamieszkam w Norford Manor, postaram się zrobić coś naprawdę. I może pan być przekonany, mr Robinson, że nawet jeżeli wyjedzie pan stamtąd dzisiaj, usłyszy pan o wyniku moich dochodzeń. Bo w tej chwili Diabeł musiałby mnie chyba zabić, żeby skłonić mnie do przerwania tego śledztwa!
Joan spojrzała na niego. W oczach jej dostrzegł błagalny, serdeczny uśmiech.
— Będziemy panu naprawdę wszyscy bardzo wdzięczni… — powiedziała cicho. — To takie okropne, kiedy pan z taką pewnością mówi o tym Diable i o śmierci cioci Patrycji…
Wyszli z lasu. Daleko, górujące ponad oboma rozległymi płaszczyznami parku, ukazało się Norford Manor. Na odległym tarasie jak maleńka figurka z białej porcelany poruszała się postać kobieca krążąca wokół czegoś, czego nie mogli jeszcze dobrze odróżnić, ale o czym wiedzieli, że jest starą, siedzącą w fotelu kobietą.
Joan odetchnęła z ulgą.
— Na szczęście wszystko w porządku… To wszystko działa mi już tak na nerwy, że zaczęłam się bać… Agnes krząta się koło babci… Dobrze, że pan jest z nami… — Spojrzała na Alexa prawie błagalnie, jakby prosząc o opiekę i ochronę przed czymś, czego bała się i nie rozumiała.
— Myślę, że przede wszystkim pójdziemy się wykąpać. — Nicholas spojrzał na niebo. — Nie pamiętam chyba tak parnego dnia.
Nie dokończył, bo spomiędzy drzew wybiegł piękny alzacki owczarek, stanął, spojrzał na idących, a potem zawrócił spokojnie ku młodemu człowiekowi w mundurze, który wchodził powoli pod górę, zbliżając się ku domowi od strony lasu.
— Cóż tam, sierżancie? — zawołał Gilburne, który najwidoczniej go znał. — Nie w Blue Medows? Macie tam przecież dzisiaj masę ludzi.
— Tak, sir… — Sierżant Clarrence zatrzymał się i otarł pot z czoła, unosząc na chwilę czapkę. — Właśnie dlatego tu jestem. Co roku zjeżdża się tam trochę niewyraźnych typków, a ponieważ Valley House i Norford Manor to jedyne domy w najbliższej okolicy, gdzie złodziejaszek mógłby się obłowić, a wiem, że służbę zwalnia się zwykle na ten dzień, więc… — rozłożył ręce, uśmiechnął się, zasalutował i ruszył dalej pod górę, starając się ominąć łukiem fronton domu.
Joe spojrzał na dom. Był nawet zadowolony, że rosły sierżant i jego piękny pies spacerują po terenie. Chociaż co to miało za znaczenie? Diabeł nie był stworzeniem, które mogło obawiać się psów i policjantów. Znowu spojrzał na dom. Pielęgniarka szła przez taras i zniknęła w drzwiach wejściowych. Nawet z odległości kilkuset jardów jej złotorude włosy zaświeciły w słońcu, jak gdyby były wykonane z metalu.
— Serwus, Tomku!
Odwrócił głowę. Nicholas, który wypowiedział ostatnie słowa, kiwał ręką do zbliżającego się Kempta, ubranego w biały kąpielowy szlafrok. Nadszedł boso przez trawnik i potrząsnął głową, z której posypały się srebrne krople.
— Cudowna woda! — zawołał. — Musicie tam wszyscy zaraz wejść! Zanurzyłem się na parę minut i jestem jak nowo narodzony!
Podszedł ku nim.
— Jak się udał brydż, sir Alexandrze? Czy Joan znowu wszystkich rozniosła na strzępy?
— Znowu…
Alex odwrócił się gwałtownie.
Od strony domu dobiegł przytłumiony odgłos wystrzału. Nie myśląc, nie próbując wątpić, zaczął biec. Zobaczył równocześnie figurkę w bieli, która wybiegła na taras i stała patrząc w prawo i wskazując coś ręką. Okna Irvinga Ecclestone. Przyspieszył i gnał jak szaleniec pod górę.
— Tatuś! — usłyszał za sobą wysoki krzyk kobiecy. Kątem oka dostrzegł sierżanta Clarrence'a, który także poderwał się do biegu. Pies pędził przy jego nodze. Sierżant, nic zwalniając, wyciągnął pistolet z kabury u pasa.
Ktoś minął Alexa, jak gdyby nie był dorosłym, wysportowanym, mężczyzną, ale starcem, próbującym rozpaczliwie spieszyć się, gdy bezsilne nogi próbują odzyskać siłę młodości. A przecież wiedział, że biegnie bardzo szybko.
Joan Robinson biegła boso. To także zauważył podświadomie. Zdołał ją wyprzedzić, gdy zrywała z nóg swoje pantofelki na wysokich obcasach. Pędziła jak huragan, jak gdyby nachylenie gruntu, upał i sukienka nie istniały. Nawet w tej sekundzie, kiedy biegł z sercem pełnym przerażenia i okropnym uczuciem nieuniknionej klęski, targnął nim podziw. Zanim przebiegł trzy czwarte dystansu, frunęła na taras i zniknęła w czarnym otworze otwartych drzwi wejściowych.
Agnes Stone stała na tarasie, śmiertelnie blada, przyciskając ręce do piersi.
— Tam! — krzyknęła. — Na górze!
Joe skoczył na najwyższy stopień od razu, potknął się i na chwilę stracił równowagę. W ułamku sekundy, kiedy był odwrócony ku drodze, którą już przebiegł, dostrzegł sierżanta Clarrence'a, który był już blisko. Główną aleją biegł Nicholas, a za nim, nieco w tyle, Kempt plączący się w fałdach szlafroka. Jeszcze dalej, kołysząc się groteskowo i podpierając gwałtownie laską, zbliżał się Gilburne.
Ale obraz ten mignął mu tylko przed oczyma. Mimo to Joe odzyskał w tej chwili zimną krew.
— Niech pan tu zostanie i pilnuje obu wyjść! — krzyknął do nadbiegającego Clarrence'a. Wyprostował się i wbiegając do hallu sięgnął do tylnej kieszeni. Z pistoletem w dłoni wpadł do domu.
Z góry dochodziły szybkie, gwałtowne uderzenia, grzmiące jak alarmowy werbel.
Pobiegł ku temu dźwiękowi, przeskakując po trzy stopnie naraz.
Joan Robinson, łkając rozpaczliwie, biła drobnymi pięściami w drzwi gabinetu swego ojca.
— Tatusiu!… Tatusiu!!!… Tatusiuuu!!!…
XVII
Obława na tego, którego nie było
Wszystko działo się tak szybko, że kiedy Joe starał się później odtworzyć wszystkie szczegóły tych kilku minut, przyszło mu to z największym trudem.
Wbiegł po schodach i znalazł się obok Joan.
— Tatusiu! Tatusiu!!! Otwórz!!!
Łagodnie, ale stanowczo odsunął ją i pochylił się do dziurki od klucza. Klucza nie było w niej. Chociaż na dworze trwał nadal słoneczny dzień, w pokoju paliło się światło. W niskim kręgu stojącej na biurku lampy Alex dostrzegł tylko to, czego nie chciał zobaczyć: głowę ludzką, opartą na powierzchni biurka, jak gdyby Irving Ecclestonc nasłuchiwał, przykładając ucho do leżących przed nim papierów. Twarz zwrócona była w kierunku przeciwnym do drzwi. Nie widział jej.
— Czy on tam jest? — zapytała Joan, gwałtownie chwytając powietrze.
Alex bez słowa przytaknął głową. W tej samej chwili Nicholas Robinson znalazł się przy nich. Na dole Joe usłyszał gwałtowne kroki, trzaśnięcie drzwiami, a potem te same kroki biegnące na górę.
— Wyważcie te drzwi! — krzyknęła dziewczyna histerycznie. — On tam jest, Nik! Wyważcie te drzwi! Czy słyszycie?
Joe odsunął się dla nabrania rozpędu. W tej samej chwili u wylotu schodów ukazał się Kempt w rozpiętym szlafroku ukazującym atletyczną pierś i mokre, niebieskie spodenki kąpielowe. W jednej ręce trzymał bębenkowy rewolwer, a w drugiej mały woreczek z nabojami, które idąc wsuwał pospiesznie do bębna.
Joe rzucił się na drzwi i odbił się od nich. Jęknęły głucho, ale nie drgnęły.
— Spróbujmy razem! — Kempt położył rewolwer na stole, obok kuli z kwiatami, i stanął przy nich. Wspólnie podparli ciężkie, dębowe podwoje. Rozległ się cichy skrzyp. Drzwi zadrgały, ale nie puściły. Uderzyli w nie prawie równocześnie ramionami. Z ogłuszającym trzaskiem jedna z obitych blachą listew pękła od wewnątrz i drzwi wygięły się. Ukazała się w ich górnej części wąska szpara. Joan stała pod ścianą, przyciskając dłonie do policzków mimowolnym gestem przerażonego dziecka.
— Jeszcze, razem! — Uderzyli z rozpaczliwą siłą, którą człowiek nie dysponuje, a która rodzi się w nim z niewiadomych źródeł, kiedy zachodzi konieczność. Zamek pękł i drzwi otworzyły się. Joe, który był pośrodku, wpadł do wnętrza pokoju i zatrzymał się łapiąc równowagę. To, co zobaczył, wystarczyło. Odwrócił się błyskawicznie i pochwycił Joan, która wpadła za nim, odpychając obu pozostałych mężczyzn.
— Proszę odprowadzić żonę, mr Robinson. Tu… stało się… To znaczy, pani nie powinna być tu teraz.
Dziewczyna znieruchomiała mu w rakach. Potem, nie spuszczając oczu z siedzącego, powiedziała cicho:
— On nie żyje, prawda? Może mnie pan puścić. Nie będę w niczym przeszkadzała…
Joe puścił ją natychmiast i podszedł do biurka. Pochylił się, potem wyprostował.
— Pani ojciec umarł od razu… — Przełknął ślinę. — Muszę państwa poprosić, żebyście nie wchodzili tutaj. Przykro mi naprawdę, ale pani także nie… przynajmniej nie w tej chwili jeszcze… — Spojrzał na Nicholasa. — Musicie państwo wszyscy wycofać się z domu do ogrodu… najlepiej za domek ogrodnika. Jeżeli… jeżeli to nie było samobójstwo… morderca musi być jeszcze w domu. Dlatego pani nie może tu na razie pozostać. Panowie także nie ..
Zobaczył Gilburne'a stojącego w rozbitych drzwiach. Sławny prawnik trzymał teraz laskę w lewej dłoni. W prawej tkwił niewielki pistolet małego kalibru. Przelotnie Joe pomyślał o tym, jak mało mówiło się pomiędzy tymi ludźmi o niebezpieczeństwie, a jak wiele każdy z nich musiał myśleć o nim, jeżeli w magiczny sposób na czterech mężczyzn znajdujących się w pokoju trzech miało broń przy sobie. A był jeszcze piąty… on także trzymał w zaciśniętej dłoni pistolet. Ale nie wystrzeli już z niego nigdy…
— Ja tu muszę zostać jeszcze przez chwilę… — powiedział wprost do Gilburnc'a. — A pan będzie łaskaw zejść do hallu i połączyć się z policją. Gdzie może być teraz doktor Duke? A może będzie jakikolwiek inny lekarz do uchwycenia. Niech natychmiast przyjeżdża. A państwo wszyscy musicie usunąć się teraz z domu… — Spojrzał na Joan, która odwracając głowę zaczęła płakać cicho ukrywszy twarz na piersi męża, który głaskał ją odruchowo po włosach i szeptał:
— Cicho, malutka, cicho, cicho, cicho…
— Chciałbym, żeby wszyscy obecni zebrali się za domkiem ogrodnika i nie oddalali się stamtąd. Jeżeli to nie jest samobójstwo, morderca musi być tu nadal i wtedy może zaistnieć niebezpieczeństwo… — Skinął na Nicholasa, który niedostrzegalnie przytaknął głową i wycofał się, prowadząc płaczącą dziewczynę.
Kempt wyszedł za nimi. W progu zatrzymał się na chwilę.
— Czy nie sądzi pan, że powinienem zostać tu. Jestem uzbrojony i…
Joe potrząsnął głową.
— Nie. To jest sprawa policji. Niech pan pójdzie za nimi. Tam są trzy kobiety i może pan im być potrzebny, jeżeli zacznie się jakaś awantura… A gdzie pana broń?
— Boże! Położyłem ją na stole przy schodach! — Thomas wybiegł. Joe słyszał przez chwilę jego kroki na schodach. On sam podszedł również do drzwi i zatrzymał się. Na dole Gilburne mówił coś do słuchawki aparatu znajdującego się w hallu.
Alex zawrócił i rozejrzał się po pokoju. Potem podszedł do okna, odsunął ostrożnie storę okna i, otworzywszy je, wyjrzał. Było to okno wychodzące nie na wąwóz, lecz na główną aleję parku. Tuż pod nim znajdował się taras.
Zobaczył sierżanta Clarrence'a spacerującego spokojnie w odległości kilkudziesięciu jardów od domu. Pies kroczył przy jego nodze, jak gdyby łączyła ich obu niewidzialna nić, nie dająca się skrócić ani przedłużyć. Dostrzegł w dłoni policjanta matowy połysk ciemno oksydowanej lufy służbowego Smith & Westona.
— Czy wszyscy są już poza domkiem ogrodnika? — zawołał Joe.
Clarrence zatrzymał się.
— Tak, proszę pana.
— Poza tym nikogo nie zauważyliście?
— Nie, proszę pana.
— Dobrze. Zaraz zejdę.
Odsłonił drugie okno, wychodzące na przepaść i Diablą Skałę. Potem powoli podszedł do biurka. Przed Irvingiem Ecclestone i pod jego bezwładną głową leżało kilka kartek zapisanego papieru. Obok nich nie zakręcone wieczne pióro. Z boku kilka książek. Joe pochylił się szybko. Nie. Tym razem Diabeł nie chciał pozostawić swojej wizytówki.
Ostrożnie, końcami palców uniósł starą, naciągniętą na cienką deseczkę okładkę książki. Bodin: Demonomanie des sorciers — wspaniały, rzadki egzemplarz pierwszego wydania z roku 1575.
Odszedł od biurka i rozejrzał się. Potem wyjął z kieszeni pistolet, który wsunął do niej atakując zamknięte drzwi. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch w rogu pokoju i błyskawicznie skierował tam lufę.
Długi, zielony wąż pełznął powoli w górę po swoim sztucznym drzewku zasadzonym pośrodku terrarium. Na dnie, pomiędzy kamieniami leżał drugi wąż, zwinięty w kilka pierścieni, na których spoczywała głowa. Przez kilka chwil Alex patrzył na nic w milczeniu.
Uczucie, które ogarnęło go, gdy usłyszał strzał, minęło teraz nagle, jak gdyby wydobył się ze złego snu. Do tej pory działał automatycznie, mówił, ale własne słowa nie docierały do jego świadomości, wiedział, że istnieje, że biegnie, uderza w drzwi, wydaje dyspozycje bezradnie patrzącym, przerażonym ludziom. Ale on sam trwał w stanie zupełnie nierzeczywistym. Stało się to, co się nie mogło stać. Nie mogło stać. Nie mogło stać…
Potrząsnął głową. Życie wróciło wielką falą i w mózgu zapaliły się tysiące małych, przenikliwych żaróweczek. Znowu zabrzmiały w świadomości dzwonki alarmowe. Teraz musiał działać szybko, jak najszybciej. Spojrzał jeszcze raz na biurko. Ale nie oględziny były najważniejsze. Długa smuga krwi, płynąca od skroni zmarłego na biurko, a potem znikająca za jego krawędzią, zaczęła już krzepnąć. Joe uważnie zlustrował jeszcze raz pokój oczyma, starając się zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół. Potem wyszedł i trzymając pistolet w ręce zaczął schodzić w dół, zatrzymując się, nasłuchując, z oczyma czujnymi i napięciem mięśni, które odczuwał w całym ciele.
Kiedy ukazał się na tarasie, nie dostrzegł nikogo poza sierżantem Clarrence'em, który w odległości kilkudziesięciu jardów od domu kontynuował swój spacer, zwalniając i przyspieszając, ale nie spuszczając oka z powierzonych sobie wejść. Joe, który wiedział, że Clarrence zmienia tempo, aby utrudnić celowanie ewentualnemu strzelcowi, odwrócił się i uważnie zlustrował wszystkie okna, które leżały w zasięgu jego wzroku. Potem ruszył w stronę sierżanta, mając nieprzyjemne wrażenie, że plecy urosły mu do rozmiarów ogromnej tarczy strzelniczej, w którą każde dziecko mogłoby bez wysiłku trafić. Ale równocześnie pragnął, żeby człowiek ukryty w domu (o ile w domu był ukryty człowiek!) zaczął przejawiać jakąkolwiek działalność albo stanął do walki. Wtedy wszystko byłoby jasne…
Szedł nie spiesząc się i zdając sobie sprawę, że nie kieruje nim zdrowy rozsądek, ale zwykły chłopięcy wstyd przed ukazywaniem obawy.
— Sir Alexander Gilburne połączył się z naszą komendą w hrabstwie. Za kilkanaście minut powinni tu być. Powiedzieli, że zawiadamiają natychmiast Londyn. Wygląda na to, że Scotland Yard kazał się informować o każdym wydarzeniu tutaj…
— Tak… — Joe stał z pistoletem w dłoni, czując teraz na plecach żar słoneczny, nie przemijający pomimo kończącego się popołudnia. — A doktor?
— Dzwonił też do aptekarza w Blue Medows. Doktor Duke zawsze jeździ tam na brydża w każdą niedzielę. Tym razem też był, ale poczuł się źle i odjechał o pierwszej, to znaczy przed trzema godzinami.
— Gdzie odjechał?
— Powiedzieli sir Alexandrowi, że do domu.
— Do domu? To znaczy tutaj?
— Tak, proszę pana. Może miał jakiś defekt po drodze, a może źle go zrozumieli?
— Dowiemy się. — Joe raz jeszcze ogarnął spojrzeniem martwe okna domu. — Myślę, że poprosimy sir Alexandra i pana Kempta, żeby trzymali straż przed domem. Obaj są uzbrojeni. A my wejdziemy razem z psem do środka. Nie trzeba tracić czasu…
Chciał dodać coś jeszcze, ale nie powiedział ani słowa, bo pomiędzy drzewami rozległ się charakterystyczny dźwięk motoru samochodowego pracującego na pierwszym biegu. Potem ucichł. Wóz wjechał na równy teren. Po chwili doktor Archibald Duke ukazał się za kierownicą auta, którym przed trzema godzinami odjechał do Norford Manor z odległego o kwadrans drogi Blue Medows.
XVIII
Czego ty chcesz ode mnie, człowieku?
— Czego ty chcesz ode mnie, człowieku? — powiedział ze znużeniem Benjamin Parker i spojrzał na Alexa niemal z niechęcią. Stali naprzeciw siebie w gabinecie Irvinga Ecclestone, którego zwłoki zniknęły już dawno za wyłamanymi drzwiami, wyniesione przez dwóch rosłych posługaczy Zakładu Medycyny New Scotland Yardu.
— Chcę tylko jednego… — Joe także nie wyglądał najlepiej. Na twarzy jego malowało się tak wielkie napięcie, że wyglądała, jak gdyby zamarł na niej skurcz bólu — …żebyś doprowadził to śledztwo do końca i pozwolił mi zrozumieć, co się tu właśnie stało, Ben.
— Co się stało?! Facet umiera we własnym gabinecie, zamknięty w nim na klucz, zabity z własnego pistoletu, a ekspertyza to potwierdza — zarówno odciski palców, jak pocisk w czaszce. Nawet ty sam możesz zeznać pod przysięgą, że w chwili strzału nie było w domu nikogo poza nim. Opukaliśmy ten dom i nie znaleźliśmy żadnego tajnego przejścia, korytarza czy jakiegokolwiek innego sposobu komunikowania się z wnętrzem bez wiedzy ogółu. Wszystkie okna domu są zakratowane, a jedyne dwa wyjścia były w chwili wypadku pod twoją obserwacją. W dodatku, jakby cudem, znalazł się na miejscu sierżant policji ze swoim psem policyjnym. Przeszukaliście cały dom. Nikogo w nim nie było. Cały okoliczny teren został obstawiony i przeszukany już po pół godzinie… Nie ma żadnego fizycznego sposobu, aby ktokolwiek mógł zabić tego człowieka. Nie mogli go nawet zastrzelić z zewnątrz. Mniejsza już o to, że zginął na pewno od kuli z pistoletu, który trzymał w ręce. Aby sprawa była jaśniejsza, dobra Opatrzność kazała temu człowiekowi pracować w dzień przy zamkniętych oknach i zasuniętych storach… W pokoju nie było żadnych tajemniczych przyrządów i sposobów, którymi sypią autorzy powieści kryminalnych. Żadnych automatów, zapadni, wind. Żadnego sposobu, aby to nie było samobójstwo! Nikt na świecie nie może nawet kwestionować tego faktu nie narażając się na wiekopomną śmieszność. A jeżeli chodzi o moją skromną osobę, to wiesz, że pracowałem z tobą przy najrozmaitszych zdumiewających historiach. Ale nie chcesz mi chyba powiedzieć, że proponujesz mi spędzenie wieczora i nocy nad roztrząsaniem tego, co fantaści nazywają zbrodnią absolutną? Chyba że sam Diabeł bierze w tym udział. Ale w takim wypadku musisz sobie dobrać do pomocy księdza, a nie policjanta. Moje królestwo jest z tego świata i nic nie mogę na to poradzić. Musimy zwijać manatki i odjeżdżać. A po drodze napiszę raport do tutejszych władz. Za parę dni zbierze się jury koronera i wyda orzeczenie… Na tym sprawa się zakończy. Czy chcesz mi jeszcze coś powiedzieć?
— Tak… — Joe ze zmęczeniem skinął głową. — Nie mam ani słowa do zarzucenia twemu rozumowaniu… Chcę… chcę tylko prosić cię o przysługę. Nie rozumiem jeszcze tego wszystkiego… To w pewien sposób nie daje się rozumieć. Ale proszę cię, Ben, prywatnie, ponieważ byłeś i jesteś moim przyjacielem i nigdy nie miałem powodu wątpić o twojej przyjaźni… o to, żebyśmy zostali tu jeszcze i żebyś pokrywał autorytetem władzy wszystkie moje absurdalne pomysły. Przyrzeknij mi, że zostaniesz tutaj ze mną i ze swoimi ludźmi, dopóki nie powiem ci, że się poddaję. Zgoda?
Parker wzruszył ramionami, a potem spojrzał na niego spode łba.
— Joe… Nie mogę! To nie ma przecież zupełnie sensu. To tak, jakbyś chciał wmówić we mnie, że jakiś człowiek może w rzeczywistości być w dwóch miejscach naraz… Ale… — zawahał się — widziałem twoje zwycięstwa, Joe. Wiem, że masz naprawdę wielki talent. Oddałeś nam tyle usług, że nie mogę ci odmówić, jeżeli się uprzesz. Ale jeżeli mówisz o naszej przyjaźni, to prywatnie, jako przyjaciel, muszę ci powiedzieć, że…
— Dziękuję… — Joe skinął głową. — Nie kończ. Wiem, co chcesz powiedzieć. Trzymam cię za słowo, Ben.
— Tak. Musisz mi tylko dokładnie określić, czego ode mnie żądasz.
— Musimy przesłuchać tych ludzi. Jest tu parę punktów, których nie rozumiem i chcę je wyjaśnić.
— A kiedy wyjaśnisz już te punkty, co wtedy?
— Wtedy może… — Alex urwał, potem potrząsnął głową. — Tak, rozumiem ciebie doskonale. To musi wyglądać idiotycznie. Wstyd ci pewnie za mnie, co?
— Och… — Parker zrobił nieokreślony ruch ręką. — Myślę tylko, że po prostu wszedłeś w ślepą uliczkę już wtedy, kiedy ten biedny Gilburne, marząc o tym, żeby samobójstwo jego ukochanej okazało się czymś mniej dla niego nieprzyjemnym, przyszedł do ciebie i podziałał na twoją wyobraźnię tymi Diabłami. Teraz ta sama wyobraźnia zmusza cię do absurdalnych posunięć. Ale znam cię za dobrze i zbyt wysoko cenię twoją inteligencję, żeby nie wiedzieć, że to nie potrwa długo. Służę ci całą moją pomocą… — Uśmiechnął się, podszedł do Alexa i położył mu dłoń na ramieniu. — Nie martw się. Wszystko mija… Z drugiej strony nie rozumiem, dlaczego marzysz o tym, żeby mając przed sobą stuprocentowe samobójstwo przykleić do jakiegoś Bogu ducha winnego człowieka odpowiedzialność za nie?
Ale Joe, jak gdyby nie zwracając uwagi na jego słowa, wpatrywał się w małą, zieloną muszkę, która spacerowała po ciemnej plamie, widocznej na biurku.
— Widzisz, Ben… — Wskazał palcem. Mucha, jak gdyby zgadując, że gest ten jej dotyczy, podfrunęła, zatoczyła koło i usiadła w tym samym miejscu, z którego odleciała. — Belzebub był bogiem much. Nie on jeden. Cyrenajczycy czcili Akarona, boga much, a Grecy Zeusa Myiodesa…
— Co? — powiedział Parker. — I co z tego?
— Absolutnie nic… — Alex podszedł do biurka. — Co byś powiedział na to, żebyśmy spokojnie przejrzeli szuflady? W końcu nawet przyjmując hipotezę samobójstwa, chciałbyś przecież w swoim raporcie wypisać przypuszczalny motyw. Pan Irving Ecclestone nie był jednym z tych szarych ludzi, których śmierć nie zajmuje nawet dwu wierszy w gazetach. Był dziedzicem olbrzymiej fortuny, największym naszym znawcą spraw Diabła i Inkwizycji, a poza tym ojcem naszej najsławniejszej lekkoatletki. Jeżeli dodasz do tego okoliczności, o których prasa dowie się prędzej, niż to sobie wyobrażamy, a także fakt, że siostra jego zginęła przed miesiącem w równie tajemniczych okolicznościach, nie mówiąc już o tym, że na rodzinie tej ciąży przekleństwo, które, o dziwo, wypełniło się w dziesiątym pokoleniu, musisz sobie wyobrazić hałas, jaki powstanie, kiedy wiadomość o jego śmierci stanie się własnością publiczną. Chociażby dlatego radzę być dokładnym…
— Tak… — Parker skinął głową. — Myślałem już o tym. Ale w moim zawodzie jest to nieuniknione. W końcu policja nie jest od tego, żeby powstrzymywać dorosłych, żyjących na wsi ludzi od samobójstwa… Ale myślę, że masz słuszność. Musimy przegryźć się przez to do końca. Sam fakt, że popełniono tu dwa samobójstwa w ciągu jednego miesiąca, da dużo do myślenia opinii publicznej. Powinienem wszystko o tym wiedzieć.
I nie czekając na Alexa wyciągnął górną szufladę biurka. Szybko przejrzeli notatki i papiery, które nie dały nic ciekawego i dotyczyły wyłącznie bibliografii. W drugiej szufladzie nie było prawie nic poza paroma listami z zagranicy. Parker przerzucił je pobieżnie. Joe otworzył szufladę po drugiej stronie. Wyjął z niej zawiniętą w papier paczkę, zważył ją w ręce, a potem otworzył. Przez chwilę przyglądał się jej zawartości. Potem gwizdnął cicho.
— Co się stało? — Parker wrzucił do szuflady ostatni list i podszedł do niego. — Co to jest?
Alex wziął ostrożnie przez chusteczkę pierwszy z dwu znajdujących się w papierze przedmiotów. Na pierwszy rzut oka sprawiały one wrażenie kawałków, drewna, lekko ociosanych i wymodelowanych u spodu.
— Możesz dać je do daktyloskopijnego sprawdzenia — mruknął Joe — chociaż założyłbym się, że nie będzie na nich żadnych odcisków palców… Są wilgotne… — dodał po sekundzie. Zmarszczył brwi i przez chwilę stał zupełnie nieruchomo.
— Ale co to jest? — Parker pochylił się i nie rozumiejącym spojrzeniem przesunął po obu klockach.
— O ile się nie mylę, a chyba się nie mylę, są to właśnie owe stopy diabelskie, których odciski narobiły tyle zamieszania w tym domu…
— Chcesz powiedzieć, że on odcisnął to w tej Grocie i na książce swojej zmarłej siostry… — Parker pochylił się nad przedmiotami z nagłym zainteresowaniem. — Czekaj! — zawołał. — Zaczynam rozumieć!
— Co rozumieć! — Joe zwrócił na niego wzrok, pozornie uważny, ale w rzeczywistości pozbawiony wyrazu.
— Czy wiesz, że… — Parker urwał, potem podjął szybko — to jest oczywiście tylko moja doraźna hipoteza… Pomyślałem, że ten człowiek, zwariowany demonolog w końcu… Wszyscy tak o nim mówią… Mógł… mógł tak się przejąć tą przepowiednią, że sam… rozumiesz?
— Chcesz powiedzieć, że zabił swoją siostrę, a potem siebie, żeby wykonać wyrok wydany na jego rodzinę przed wiekami? Myślałem o tym samym przed chwilą…
— Naprawdę!? To w każdym razie tłumaczyłoby za jednym zamachem obie te sprawy. Czy jesteś absolutnie przekonany, że Patrycja Lynch nie popełniła samobójstwa?
— Absolutnie.
— A dlaczego?
— Właśnie z powodu tych racic… — powiedział Joe cicho. — Cyjanek mogła ze sobą przywieźć, listu mogła nie pozostawiać, drzwi od biedy mogła zamknąć na klucz i położyć go na stole, ale nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że na książce pożyczonej jej tego samego wieczora przez sir Alexandra Gilburne'a znalazł się rano odcisk diablej nogi. Ona sama nie zrobiłaby tego na pewno. Przede wszystkim nie znaleziono żadnej diablej nogi w pokoju. Po drugie, jest rzeczą psychologicznie niemożliwą do przyjęcia, aby kobieta znajdująca się w depresji psychicznej z zupełnie ludzkich, ziemskich powodów mogła z premedytacją odcisnąć diablą nogę na pożyczonej sobie książce, wynieść potem tę diablą nogę w takie miejsce, gdzie nikt by jej nie mógł odnaleźć, a następnie wrócić i popełnić samobójstwo. W dodatku dla niej ten symbol nie miał przecież najmniejszego sensu. A jeżeli nawet przyjmiemy, że istnieją sprawy, o których nie mamy pojęcia, i symbol ten miał sens, to jak wytłumaczyć fakt, że znaki powtórzyły się po jej śmierci? To by oznaczało, że Patrycja miała wspólnika, który pozostał i działał dalej. A jest to oczywisty absurd w założeniu, bo 1) samobójcy nie mają wspólników, 2) jeżeli nawet jeden na milion ma wspólnika, to nie mogła go mieć kobieta, która przyjechała tu po wielu latach, przebywała w Norford Manor bardzo krótko i praktycznie biorąc jedynie Gilburne był dla niej bliskim człowiekiem. A Gilburne z kolei nie mógłby przekręcać portretu sir Johna w jadalni po jej śmierci dla tej prostej przyczyny, że nie nocuje w Norford Manor. Tak więc Patrycja Lynch mogła popełnić samobójstwo, ale bez towarzyszenia tych diabelskich hec, albo mogła zostać zamordowana, a wtedy te hece okazałyby się częścią ogólnego planu, w którym śmierć jej była tylko fragmentem… Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale to nie wyklucza, że Irving Ecclestone mógł zabić swoją siostrę, a potem popełnić samobójstwo, prawda? A nawet to potwierdza.
— Tak. Tego nie można wykluczyć. Ale najpierw musimy być pewni, że Irving Ecclestone popełnił samobójstwo. Jeżeli go nie popełnił, zarówno jego śmierć, jak i śmierć jego siostry należą do planu jakiejś trzeciej osoby, którą proponuję nazywać w skrócie Diabłem.
— Ale Irving Ecclestone popełnił przecież samobójstwo! — Parker rozłożył ręce i pokiwał głową, jak gdyby chcąc powiedzieć, że wobec człowieka, który uporczywie nie chce uznawać faktów, każda argumentacja jest perłą rzuconą przed wieprza. — Czy mam ci powtórzyć, że człowiek, który strzela sobie w głowę, znajdując się w absolutnie pustym domu, w zamkniętym pokoju, i robiąc to na oczach licznych świadków, z których co najmniej dwaj są godni zupełnego zaufania, nie może być zamordowanym? Czy naprawdę wierzysz w siły nadprzyrodzone?! Joe, człowieku, powiedz, czego ty chcesz ode mnie?
XIX
Ten wąż przy nim leży…
— Czego chcę od ciebie? Nie wiem, czego chcę od ciebie. Gdybym wiedział, moglibyśmy za pięć minut pożegnać ten uroczy zakątek naszego kraju i odjechać do mniej uroczego Londynu, gdzie może udałoby mi się skończyć na czas tę koszmarną książczynę i odlecieć do Grecji… Ale przestałem w to wierzyć. Może, zamiast snuć marzenia, spróbujemy uporządkować to sobie.
— Będę uszczęśliwiony — mruknął Parker. — Kiedy uporządkujesz to, co masz do uporządkowania, odjedziemy natychmiast. Tak mówi mi przeczucie…
Westchnął i usiadł w fotelu naprzeciw biurka, przyglądając się z wyraźną niechęcią wężowi rodzaju męskiego, który spacerował w tej chwili po dnie klatki, dotykając co chwila głową szyby i rozglądając się, jak gdyby spodziewał się w tym znanym sobie otoczeniu znaleźć coś, czego dotąd nie widział.
Alex wyciągnął szufladę biurka, w której zauważył poprzednio czysty papier do pisania, wyjął jedną z kartek i położył przed sobą.
— Najpierw chciałbym wypisać sobie nazwiska wszystkich osób, które zamieszkują ten dom, a potem stwierdzić, gdzie były one w chwili popełnienia zabójstwa…
— Po co? — Parker oderwał wzrok od węża i spojrzał ze zniechęceniem na przyjaciela. — Przecież sam możesz zeznać pod przysięgą, że żadna z nich nie zabiła Irvinga Ecclestone.
— O Boże… — Joe wyjął chustkę i otarł pot z czoła. — Obiecałeś, że mi pomożesz. Nie przeszkadzaj mi teraz…
— Ale przecież… — Parker umilkł.
— Zacznijmy od służby… — Alex wyjął pióro —
1) Joseph Rice — lokaj
2) Martha Cowley — kucharka
3) Cynthia Rowland — pokojówka… I ogrodnik. Jakże on się nazywa?
Parker zajrzał do swojego notatnika.
— Field…
— Właśnie. 4) Ogrodnik Field. Kogo mamy dalej? Personel medyczny, jeżeli można tak ich nazwać. Czyli:
5) doktor Archibald Duke
6) Agnes Stone, pielęgniarka. Teraz następuje rodzina:
7) Joan Robinson
8) Nicholas Robinson.
Moglibyśmy jeszcze oczywiście dołączyć sir Alexandra Gilburne'a, któremu damy numer dziewiąty. I na tym zamkniemy naszą listę.
— Przecież w grę może wchodzić ktoś obcy? — powiedział Parker odruchowo.
— Sam powiedziałeś, że w grę nie może wchodzić nikt… — Alex uśmiechnął się mimo woli i zaraz spoważniał. Spojrzał w okno. Nad pasmem porośniętych lasem wzgórz nadal trwało bezchmurne niebo nadchodzącego wieczoru, ale nagle urosło i zgasło na nim lekkie światło dalekiej błyskawicy.
— Burza… — Parker odetchnął głęboko. — Nareszcie. Oby tylko nie minęła nas i nie przeszła z boku… — Podszedł do terrarium, na dnie którego węże leżały teraz zwinięte i nieruchome. — Nawet te stworzenia straciły już siły, zdaje się… — Pochylił się nad nimi. — A to co?
Alex uniósł głowę znad kartki, na której kreślił w tej chwili małe, pozornie nic nie znaczące znaczki obok nazwisk.
— Co się stało? Znalazłeś coś?
— Tak. To wygląda jak wytrych. Ten wąż przy nim leży.
Joe podszedł i spojrzał.
— Czy one nie gryzą? — zapytał zastępca szefa Wydziału Kryminalnego z nieco dziecinną niepewnością, która dla Alexa, znającego jego bezgraniczną odwagę w walce z uzbrojonymi ludźmi, była nieomal wzruszająca. — Trzeba to jakoś wydostać…
— Spróbuję. — Joe otworzył drzwiczki klatki i wsunął przez nie rękę. Jeden z węży uniósł głowę i zasyczał…
— Uważaj! — powiedział Parker.
Alex wziął metalowy przedmiot do ręki i wtedy wąż uderzył. Głowa jego wystrzeliła błyskawicznie i zderzyła się z przegubem dłoni. Joe potrząsnął ręką. Wąż opadł na dno. Zasyczał cicho, a potem zaniepokojony cofnął szyję do drugiego uderzenia, sycząc nadal.
— Ugryzł cię! — Parker szybko zamknął drzwiczki. — Zaraz zadzwonię po naszego lekarza! — Ruszył ku drzwiom.
Alex zatrzymał go przeczącym ruchem głowy.
— One nie są jadowite. Poza tym nie ugryzł mnie.
— Pokaż…
Na grzbiecie dłoni były tylko dwa małe zaczerwienienia. Zęby, których uderzenie niosło śmierć żabom i jaszczurkom, nie zdołały przebić ludzkiej skóry.
— „Za mało sił masz, jesteś tylko Diabłem.
Odrzuć kształt ludzki i oddal się pełznąc
Na brzuchu twoim cętkowanym, wężu!
Siła mych zaklęć rządzi nawet piekłem.
Ty pierwszy poznasz moc ich…” — powiedział Alex cicho.
Nad skałami znowu zabłysło. Rozległo się echo bardzo dalekiego gromu.
— O mój Boże… — Joe potrząsnął głową. — Czy wiesz, że w egzemplarzu następuje potem komentarz: „Grzmot i błyskawica nad skałami Tenibrarum princeps deviatiarum & infirorum Deus, hunc Incubum in ignis eterni abisuin accipite… Skała pochłania go.” — Nigdy nie widziałem tylu błędów naraz, ile ich jest w tym jednym zdaniu łacińskim.
— O czym ty mówisz? — Parker sięgnął po trzymany przez Alexa kawałek obrobionego metalu. — O czym ty mówisz, Joe?
— Jest to fragment z piątego aktu sztuki Narodziny Merlina, której część przypisują Shakespeare'owi.
— Co? — Parker potrząsnął głową, obracając w palcach przedmiot.
— Jest to część…
— Słyszałem. Ale co to jest?
— Najprawdopodobniej klucz.
— Na pewno. Ma bardzo ciekawy wzór, jakby pasował do starego, skomplikowanego zamka. Ale wykonany jest niedawno…
— Tak. I jeżeli mamy postępować za twoją teorią: szalonego demonologa, który zabił swoją siostrę, to powinien pasować wyłącznie do drzwi pokoju, w którym umarła Patrycja Lynch… — powiedział Alex cicho.
— Co? — Parker spojrzał na niego szybko. — Nie pomyślałem o tym…
— Może wypróbujemy go od razu. — Joe wyciągnął rękę i wyjął klucz z dłoni przyjaciela. Potem podszedł do drzwi i spróbował przekręcić nim wyłamany zamek. — Tu na pewno nie pasuje…
Wyszedł na korytarz, po którym przechadzał się policjant w mundurze. Minął go i zbliżył się do drzwi pokoju, który wczoraj Gilburne wskazał mu jako pokój Patrycji.
— Jeżeli dobrze pamiętam rozkład pokoi, to chyba będzie ten…
Przystanął i zaczekał, póki Parker nie zrówna się z nim. Potem nacisnął klamkę i zajrzał. Klucz tkwił po drugiej stronie, drzwi. Wyjął go i wsunął do dziurki znaleziony w klatce wytrych. Zamek przekręcił się cicho, tam i na powrót.
— Działa! — Parker spróbował sam, potem wsunął klucz do kieszeni. — Przeklęta burza! — mruknął. — Zapomniałem zupełnie o odciskach palców. To parne powietrze może nawet Diabła wyprowadzić z równowagi!
— Nie sądzę… — Joe włożył w zamek klucz, który znajdował się w nim poprzednio, potem zawrócił powoli w stronę gabinetu Irvinga.
— Jesteś już chyba absolutnie przekonany? — Parker zatrzymał się pośrodku pokoju. — Wszystko jest tak jasne, że nie wymaga ani słowa komentarza. Zabił ją, potem siebie. Był od dziecka uwrażliwiony na sprawy Diabła. Potem przeszło to w cichy obłęd. Ci spokojni starsi panowie mają czasem ciche, dziwne pasje. Ta pomieszała mu rozum. Zresztą nic innego nie mogło się stać. Nikt go nie mógł zabić, a znaleziono w jego pokoju dowody wskazujące na to, że był jej mordercą.
— Właśnie… — powiedział Joe bardzo cicho. — Właśnie.
— Nie rozumiem? — Parker podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu. — Naprawdę przestaję cię rozumieć. Chyba po raz pierwszy w życiu przestaję cię rozumieć, i to tak zupełnie, że nie wiem, jak z tobą mówić. Człowieku! — mimowolnie podniósł głos. — Czy zdajesz sobie sprawę, w jak śmiesznej sytuacji znajdujemy się już teraz? Mamy wszystkie dowody samobójstwa, absolutne dowody morderstwa popełnionego przez szaleńca, mamy motywy jego działania i wiemy z absolutną pewnością, że ten człowiek musiał odebrać sobie życie. O co ci chodzi?!
— Przede wszystkim o to, żebyś przestał na mnie krzyczeć. A po drugie… — zawiesił na chwilę głos — w twoim wykładzie jest pewna mała luka.
— Luka? — Parker strzelił palcami. — Nie drwij ze mnie.
— Przede wszystkim — Joe wyprostował się — chciałbym ci zwrócić uwagę, że to ja od razu powiedziałem, do których drzwi pasuje ten klucz. Po drugie, i to jest najważniejsze, jeżeli przyjmiemy, że Irving Ecclestone był szaleńcem, to dlaczego pozostawił tak jasne ślady wskazujące na niego jako na mordercą siostry? Szaleniec (o ile dobrze rozumiem motywy postępowania tego rodzaju umysłu) starałby się ukazać wszystkim, że przekleństwo mające podziałać w dziesiątym pokoleniu zostało spełnione nie przez niego, ale przez Diabła. Dlatego nie bardzo rozumiem, po co dał nam tak dokładnie do zrozumienia, że to on, a nie Diabeł, zabił Patrycję Lynch? Przecież w pierwszym wypadku znaleziono odcisk nogi diabelskiej, odciski w Grocie, a portret sir Johna obrócił się twarzą ku ścianie. Sir John jest rzeczywiście osobą, dzięki której przekleństwo to zostało rzucone, i jego odwrócenie się, bez odcisków ludzkich palców na ramie obrazu, było sprawą efektowną, sugerującą działanie mocy nadprzyrodzonych, tak jak reszta niecodziennych zjawisk, o których już powiedziałem. Ale wobec tego skąd wziął się u Irvinga taki brak konsekwencji? Mógł przecież z łatwością ukryć w zupełnie niedostępnym miejscu i ów wytrych, którym, jak przypuszczasz, zamknął drzwi pokoju Patrycji kładąc jej własny klucz na stole po dokonaniu zbrodni — i owe drewniane klocki z odciskami diabelskich stóp. Nie zrobił tego, psując dokładnie i ostatecznie wszystkie efekty wynikające z poprzednich żmudnych i nieco teatralnych zabiegów. To wszystko razem nie wygląda przejrzyście, prawda?
— Nie chcesz chyba, żebym żądał od szaleńca absolutnej konsekwencji, Joe? — Parker rozłożył race. — Nie jestem psychiatrą. Ale myślę, że nawet dziesięcioletnie dziecko, gdyby przedstawić mu: a) fakt, że nikt go nie mógł zabić i b) fakt, że miał te przyrządy przy sobie — musiałoby wysnuć tylko jeden wniosek.
— Wiem… — Alex skinął głową. — Niestety nie jestem dziesięcioletnim dzieckiem i nie chcę wierzyć temu, co widzę, ale chcę to zrozumieć. Nie gniewaj się na mnie o to.
Parker opadł na fotel.
— Nie gniewam się na ciebie o nic. To, że w tym zwariowanym domu zachowujesz się jak wariat, też mnie nie dziwi. Nic mnie nie dziwi. Ale mam wszystkiego dosyć. Prosiłeś mnie w imię przyjaźni, żebym zachowywał się razem z tobą jak wariat. Jesteś moim przyjacielem i przyszedł dzień, w którym zapragnąłeś to wypróbować. Będę z tobą do ostatniej sekundy, choćby nawet od jutra rana podwładni moi wybuchali głośnym śmiechem na mój widok. Rób, co chcesz. Ja i mój aparat jesteśmy do twojej dyspozycji. Ale zakreśl jakieś granice tego nonsensu, a kiedy zrozumiesz, że działasz poza prawami elementarnej logiki, wtedy poddaj się jak uczciwy, pokonany w uczciwej walce żołnierz, zgoda?
Joe nie odpowiedział. Patrzył w okno. Rozpoczynał się zmierzch. Na granicy wysokiego horyzontu, postrzępionego koronami drzew i wysoką iglicą skały, wyrósł ciemny, obłok, pierwszy zwiastun nadchodzącej burzy. Daleki grom przetoczył się nisko i ucichł. Alex odwrócił się i podszedł do siedzącego. Zatrzymał się przed nim i kładąc obie ręce na poręczach fotela pochylił się nisko. Parker zobaczył jego szczupłą, bladą twarz, z której ani na chwilę nie zszedł wyraz bolesnego prawie wysiłku. Krótkie, niemal rude włosy zadrżały lekko, kiedy przez okno wpadł pierwszy parny podmuch.
— Czy znasz, Ben, takie uczucie, o którym mógłbyś powiedzieć tylko tyle, że coś jest „nie w porządku”?
Mówił bardzo poważnie i cicho, nieomal szeptem. Parker skinął głową.
— Myślisz o czymś nieokreślonym, o takiej myśli, której nie można uchwycić, ale o której wie się, że można ją w jakiś sposób skonkretyzować, tylko nie wiadomo, co to za sposób?
— Tak. Myślę o czymś takim, co człowiek dostrzega i co nie formułuje się w jego świadomości, ale tkwi gdzieś w głębi i nie daje spokoju. Co chwila mam wrażenie, że ten obraz wynurzy się i wtedy nagle wszystko zrozumiem w jednej sekundzie. A potem zapada się i jestem bezradny. Ale to przyjdzie, Ben. Ja wiem, że to przyjdzie. Ja nawet wiem, kiedy doznałem tego uczucia! To było dwa razy.
— I nie umiesz określić niczego absolutnie?
— Nie. Poza tym, że wiem na pewno… — Urwał.
— Co wiesz? — Parker pochylił się mimo woli ku przodowi.
— …wiem, że w obu wypadkach uczucie to nie miało nic wspólnego z Irvingiem Ecclestone.
XX
Lokaj — kucharka — pokojówka gdzie ogrodnik?
Parker wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Wreszcie zatrzymał się.
— Joe… — powiedział prawie serdecznie. — Jeżeli to jest przyczyną twojego niepokoju, jesteś usprawiedliwiony. Ale nic nie usprawiedliwia mnie w tej absurdalnej sytuacji. Przecież wiemy obaj, że…
— Wiem, wiem. Wiemy, że nikt go nie mógł zabić, że znaleźliśmy przy nim dowody wyjaśniające śmierć jego siostry, że… słowem, że ja jestem szalony. Ale pozwól mi działać… jeszcze trochę.
— Och, dobrze, dobrze. Działaj, ile chcesz. W końcu, w przeciwieństwie do zmarłego Ecclestone'a, twoje szaleństwo ma jakąś metodę. To ty wynalazłeś ten klucz…
— Teodoros z Samos… — mruknął Joe i pochylił się nad kartką.
— Jaki Teodoros? Kto to jest? O czym ty mówisz, człowieku?
— Teodoros z Samos wynalazł klucz. Mniej więcej w roku 500 przed narodzeniem Chrystusa… Joseph Rice, lokaj…
— Co?
— Myślę, że spróbujemy przesłuchać tych ludzi. Mam parę pytań, Ben, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
— Och, nic, absolutnie… Im prędzej ich wypytasz, tym prędzej odjedziemy. Mam nadzieję, że zdążymy przed burzą do Londynu…
— Chciałbym zacząć od służby. Ściślej mówiąc, od Josepha Rice'a, lokaja męża pani Elizabeth, który jest tu na wpół na emeryturze.
Parker podszedł do drzwi i półgłosem wydał dyspozycje dyżurującemu w hallu człowiekowi.
Przez chwilę czekali w milczeniu. Parker przeglądał wyrzucone na biurko listy. Rozległo się ciche pukanie. Joe powiedział: „proszę!”, wyłamane drzwi skrzypnęły głośno i do pokoju wsunął się stary człowiek. Był wysoki, miał szerokie ramiona i trzymał głowę prosto. Tylko sieć zmarszczek na twarzy, ciemno opalonej latami podzwrotnikowego słońca, wskazywała jego wiek. Zatrzymał się przy drzwiach i lekko pochylił głowę, pozdrawiając obecnych. Joe zauważył, że mimowolnie spojrzenie jego pobiegło przy tym ku pustemu biurku i zaraz powróciło.
— Proszę siadać… — Alex wskazał mu wolne krzesło pod rzędem półek.
Stary lokaj zawahał się, ale potem spokojnie podszedł i usiadł na brzeżku siedzenia.
— Proszę nam powiedzieć — zapytał szybko Joe bez żadnych wstępów — gdzie pan Irving Eccleslone trzymał swój pistolet?
Staruszek drgnął i uniósł głowę.
— Pistolet?… — zapytał, jak gdyby nie rozumiejąc, ale zaraz wyprostował się. — Pistolet był zawsze w sypialni. Pan Irving trzymał go w szufladzie nocnego stolika.
Joe uniósł brwi.
— Czyżby spodziewał się jakiegoś niebezpieczeństwa? W domu tak położonym jak Norford Manor, gdzie wszystkie okna są zakratowane, a nocą nikt nie może wejść, i gdzie bądź co bądź przebywało zawsze kilku dorosłych mężczyzn, tego rodzaju środki bezpieczeństwa są chyba dziwne? Nie zdziwiło to pana nigdy?
— O, nie, proszę pana… — Cień uśmiechu przebiegł przez rysy lokaja i zaraz zniknął. — Pan Irving, jak myślę, nie chciał się rozstawać z tym pistoletem, bo był bardzo z niego dumny.
— Dumny?
— Tak. Pan Irving miał bardzo zły wzrok. Już od najwcześniejszych lat nosił szkła, a potem, kiedy czytał tyle książek i tyle pisał przy elektrycznym świetle, oczy jeszcze bardziej mu się popsuły. Kiedy nadeszła wojna, miał trzydzieści kilka lat i oczywiście chciał tak jak wszyscy wstąpić do wojska, ale nie przyjęli go właśnie ze względu na tę wadę. Zrobiono go za to tutaj oficerem obrony terytorialnej i wtedy kupił ten pistolet. Po wojnie zachował go… Pan Irving zawsze był dumny z tej obrony terytorialnej. W sypialni, jeżeli panowie tam zajrzą, zobaczą panowie dużą fotografię pana Irvinga w mundurze. Sam go zawsze czyścił i oliwił, ten pistolet… — Umilkł nagle. Potem spojrzał na Alexa. — Czy to z niego, jeżeli wolno zapytać, pan Irving się zastrzelił?
— Tak — Joe skinął głową. — Ta szuflada nocnego stolika nie była oczywiście zamknięta?
— Nie, proszę pana. Dzieci w domu nie ma, a do pokoju, poza panem Irvingiem, wchodziła tylko pokojówka Cynthia Rowland i ja. Zresztą te stoliki nocne nie mają zamykanych szuflad.
— Teraz chciałbym zapytać o co innego. Pracuje pan u rodziny Ecclestone'ów już wiele lat, prawda:
— Ponad pięćdziesiąt, proszę pana. Ale z tego dwadzieścia spędziłem na Malajach ze starszym panem.
— I pochodzi pan stąd?
— Tak, z wioski Norford, jak i reszta służby.
— Czy nie słyszał pan nigdy o żadnym tajnym przejściu, korytarzu, lochu, słowem o jakimś połączeniu domu ze światem zewnętrznym, które nie byłoby ogólnie znane. W średniowieczu był tu warowny zameczek i chyba musiała być jakaś droga ucieczki albo dowozu żywności na wypadek oblężenia zameczku.
— Nie, proszę pana. To znaczy tak. W skale na dole jest wykute wejście do jakiegoś korytarza, który idzie pod górę. Ale pewnie kiedy zaczęto budować ten dom, zasypano korytarz, bo byłem tam kilka razy i doszedłem do rumowiska. Od strony domu to przejście zaczynało się przy koksowni, za kuchnią w piwnicy. Ale jest zawalone głazami i zamurowane. Bo właśnie pochodzi jeszcze z czasów, kiedy tu stał zamek, proszę pana.
Parker wstał cicho, wyszedł na korytarz i zaczął mówić coś półgłosem do dyżurującego policjanta. Potem wsunął głowę do pokoju i dał Alexowi znak, że odchodzi.
— Ale gdzie pan był mniej więcej w chwili, kiedy wydarzył się ten tragiczny wypadek?
— Z tego, co wiem, to chyba w Blue Medows, w gospodzie „Pod Kaczką i Lwem”. Rozmawiałem tam przy piwie z paroma znajomymi z dawnych czasów, tymi paroma, którzy jeszcze pozostali przy życiu, bo przecież mam już siedemdziesiąt pięć lat, proszę pana, a w tym wieku człowiek niewielu już ma znajomych z młodości… Rozmawiałem, a wtedy przyjechał samochód policyjny, który zabrał służbę z Norford, to znaczy Marthę Cowley, która jest naszą kucharką, i mnie, bo Cynthii ani ogrodnika Fielda nie znaleźli. No i przyjechałem tym samochodem tutaj, proszę pana.
Joe uniósł się z fotela, a stary lokaj zrobił prawie równocześnie to samo.
— Dziękuję panu bardzo, mr Rice… Och, jeszcze jedno. — Podszedł do biurka i odchylił chustkę, którą zakryte były oba klocki znalezione w biurku Iryinga. — Czy widział pan kiedyś te przedmioty?
Stary zbliżył się, wyjął z kieszeni futerał, a z niego okulary oprawne w cienki srebrny drucik, nałożył je i pochylił się nisko.
— Proszę ich nie dotykać… — Joe zrobił ostrzegawczy ruch ręką. Ale Rice po krótkiej chwili wyprostował się.
— Nie, proszę pana. To wygląda, jakby ktoś obrobił dwa kawałki brzozowego drzewa i wyciął na nich jakiś wzorek… Nie, nie widziałem czegoś takiego u nas.
— A czy pan Irving albo ktoś z domowników zabawiał się kiedyś stolarką, albo czy ktoś ze służby robi jakieś drobne roboty stolarskie w domu?
— Nie, chyba nikt… Może Field? Widzę go czasami, kiedy struga coś przy kwiatach, jakieś patyczki i kratki drewniane… Ale do wszystkich robót stolarskich w domu sprowadzamy Bradleya, stolarza z Norford.
— Tak… — Joe skinął głową. W tej chwili wszedł Parker. Alex podszedł do niego i po chwili zbliżył się do starego lokaja. — Czy widział pan kiedykolwiek ten przedmiot?
Wyblakłe oczy spojrzały na dziwny, lśniący klucz,
— Nie, proszę pana. Nigdy.
— To już wszystko. Dziękuję bardzo.
Kiedy drzwi zamknęły się za Rice'em, Parker powiedział:
— On ma rację. Tamten średniowieczny przekop jest zamurowany i nie tylko zamurowany, ale zastawiony kotłem centralnego ogrzewania. Ściana nie daje nawet głuchego odgłosu. Najwidoczniej i tu zasypano kawał korytarza i zawalono kamieniami. Co teraz? Czy chcesz jeszcze kogoś przesłuchiwać?
— Oczywiście. Muszę, Ben. Chciałbym teraz pomówić z panią Marthą Cowley, kucharką.
— Jeżeli musisz… — Zastępca szefa Wydziału Kryminalnego wzruszył ramionami, ale zaraz opanował się. Zanadto lubił Alexa, żeby nie rozumieć, ile kosztuje go w tej chwili nonsensowna walka z logiką i nieodpartymi argumentami, jakie nasuwała rzeczywistość.
*
Martha Cowley była tłustą osobą w nieokreślonym wieku, mogącym wahać się pomiędzy czterdziestym a sześćdziesiątym rokiem życia. W każdym razie była osobą o usposobieniu dynamicznym, czemu dała wyraz od razu po pierwszym pytaniu.
— Gdzie byłam? W Blue Medows! Każdy może zaświadczyć. Chwała Bogu żyję tu od urodzenia i nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z policją! I nie wiem, dlaczego taki wstyd mnie spotkał? Zajechali po nas samochodem, po starego Rice'a i po mnie, i zabrali nas jak złodziejaszków w biały dzień, a tam było pełno ludzi, i to sami znajomi! Nigdy się już chyba ludziom na oczy nie pokażę! Dlatego, że biedny pan Irving popełnił samobójstwo… Wszyscy mówili zawsze, że nad nimi jest przekleństwo i kiedyś się wypełni… Ale kto kazał policji nas zabierać? I dlaczego? Przecież policja jest od łapania złodziei, a nie przyzwoitych kobiet, co w swoim życiu nawet pensa nie ukradły, chociaż łatwo by mogły, bo mnie tu ufają, jakbym była z rodziny, i wszystkie zakupy sama robię, i płacę dostawcom, tak, proszę panów!
Zamilkła równie gwałtownie, jak zaczęła mówić i spojrzała na obu mężczyzn oczyma, które mówiły, że gotowa jest oddać dziesięć słów za jedno i nie pozostawi nikomu ostatniego z nich, choćby ją nawet miano powiesić jak owych czternaście kobiet przed wiekami w jej wiosce.
— Musieliśmy to zrobić… — Joe skinął spokojnie głową. — I pani, i pan Rice jesteście tu od dawna i na pewno wiecie najwięcej ze wszystkich osób postronnych o tej rodzinie i jej sprawach… Ale nie o sprawy rodziny Ecclestone'ów chcemy panią zapytać… — dodał prędko, widząc odruch protestu. — Chciałbym natomiast zapytać o co innego. Człowiek, który tak dobrze zna ten dom jak pani, i który na pewno jest spostrzegawczy i potrafi zauważyć każdą niecodzienność, mógłby nam powiedzieć może, czy nie stało się tu w ciągu ostatnich godzin, a może nawet dni, coś, co go zainteresowało, albo co by, powiedzmy, uważał za niezwykłe?
Powiedział to zupełnie swobodnie, ale uważnie przyglądał się jej pyzatej twarzy, i nagła zmiana, którą na niej dostrzegł, sprawiła, że wstał i podszedł bliżej, zatrzymując się przed siedzącą.
— Proszę pamiętać, że prowadzimy tutaj śledztwo w sprawie śmierci pani chlebodawcy i każdy, chociażby najmniej ważny szczegół może mieć znaczenie.
— Ale przecież… — głos Marthy Cowley utracił całe swoje wojownicze brzmienie — …ten biedaczek, to znaczy pan Irving, sam się zabił, prawda? Wszyscy mówią, że sam, proszę pana.
— Czy zabił się sam, czy nie, obowiązkiem każdego uczciwego obywatela jest dopomóc policji w śledztwie, prawda? Jeżeli prowadzimy śledztwo, to widocznie nie rozumiemy jeszcze wszystkiego dokładnie i chcielibyśmy ustalić pewne fakty.
Zamilkł i równocześnie usłyszał za sobą ciężkie westchnienie Parkera.
Martha Cowley siedziała przez chwilę w milczeniu, zupełnie nieruchomo. Ale jej krótkie, tłuste palce nerwowo mięły brzeg białego fartucha. Nagle uniosła głowę.
— Nie chciałam mówić o tym, proszę pana, bo to nie moja sprawa. Nawet jeżeli dziewczyna jest trochę zwariowana, to przecież to jest jej sprawa, prawda? A rodziców też znam od dziecka i nie chciałabym jej jakiejś krzywdy zrobić gadaniem…
Urwała znowu.
— Proszę nam wszystko powiedzieć — Joe spokojnie skinął głową. — Policja nie plotkuje, a na pewno nic skrzywdzi nikogo niewinnego. Może być pani tego pewna.
Pokiwała głową.
— Tak sobie właśnie i pomyślałam. Ale mądrzej jest nie mówić obcym o tym, co się wie. Tylko że pan Irving nie żyje… To właściwie nic wielkiego. Tylko w nocy było gorąco, a ja mam trochę słabe serce, nie żebym była chora, ale całe życie stoję przy ogniu, i tak było parno, że nie było czym oddychać i nie mogłam usnąć. A potem tak mi serce zaczęło bić, że się zlękłam… I leżałam sama, i pomyślałam sobie, że chyba umrę, jeżeli coś się nie stanie, bo poty na mnie biły i aż dusiłam się. Więc wstałam i podeszłam do drzwi, i pomyślałam, że obudzę Cynthię, która śpi w pokoju obok mnie. Bałam się, że może umrę i nie będę miała nawet siły krzyknąć. A przecież mamy doktora w domu i ona by pobiegła i obudziła go. Więc weszłam do niej i zapaliłam światło… i zobaczyłam, że nikogo nie ma!
— A czy łóżko było zasłane? — zapytał szybko Joe, pamiętając o swojej wieczornej wyprawie do Groty.
— Nie. Kapa była zdjęta i widać było, że spała na nim. Podeszłam i poduszka była nawet jeszcze ciepła… Pomyślałam, że pewnie wstała i poszła do łazienki na chwilę i zaraz wróci, więc usiadłam na brzegu łóżka i czekałam. Ale nie wracała. Siedziałam tam chyba z pół godziny i aż zapomniałam o swojej słabości. Pomyślałam nawet, że może jej się słabo zrobiło i poszłam zajrzeć do naszej służbowej łazienki, ale też jej nie było. Zaczęłam nasłuchiwać w korytarzyku i zajrzałam do kuchni i do spiżarni, ale wszędzie było pusto. Więc sprawdziłam wejście dla służby, bo już sama nie wiedziałam, co myśleć. Ale drzwi były zamknięte i założone sztabą jak zawsze. Wiec poszłam do siebie i położyłam się, a potem jakoś zasnęłam chyba. A rano ona już była na nogach, kiedy wstałam, i powiedziała, że wyszła na górę, bo pomyślała, że ktoś chodzi przed wejściowymi drzwiami, że tak jej się niby wydało. Ale skąd mogła o tym wiedzieć, kiedy okna jej pokoju, tak jak moje, wychodzą akurat z drugiej strony, na skały?… I co by tak długo tam robiła? Ale nie myślałam o tym, chociaż kiedy dowiedziałam się rano, że obraz przekręcił się znowu, to sobie o tym pomyślałam, bo Cynthia jest trochę zwariowana, kiedy się z nią gada czasem o Diabłach… A więcej nie wiem, proszę pana.
— Tak… — Tym razem Parker odezwał się po raz pierwszy. — A która mogła być godzina wtedy?
— Była druga, a potem pół do trzeciej, bo pamiętam, że dwa razy spojrzałam na mój budzik przy łóżku, proszę pana, raz, kiedy wychodziłam, a raz, kiedy wracałam.
Parker chciał powiedzieć coś jeszcze, kiedy Joe niespodziewanie wstał i pokazując Marcie Cowley klucz, a potem klocki, zadał jej to samo pytanie, które zadał poprzednio staremu Rice'owi.
— Nie, nie widziałam ich nigdy, proszę pana… — powiedziała bez wahania.
Alex podziękował jej, wyprawiając ją z pokoju, zanim jego przyjaciel zdołał dojść do głosu.
— Nie rozumiem? — Parker uniósł brwi. — Nareszcie masz jakiś mglisty punkt zaczepienia (chociaż szczerze mówiąc nie wiem o co!) i odrzucasz go, nie zadając żadnych dodatkowych pytań i nie starając się skonfrontować tych kobiet.
Alex odwrócił się ku niemu powoli. Wyraz dramatycznego napięcia, który trwał na jego twarzy od chwili, kiedy włamał się do tego pokoju po śmierci Irvinga Ecclestone — zniknął, ustępując miejsca owemu wyrazowi lekkiego roztargnienia, który Parker znał tak dobrze, a którego nie spodziewał się zobaczyć w najbliższej przyszłości na twarzy przyjaciela.
— Co się stało?
— Och, nic — Alex machnął ręką. — Przypomniałem sobie, Ben.
— Co sobie przypomniałeś?
— Mówiłem ci już o tym. Dwukrotnie miałem wrażenie dzisiaj, że coś jest nie w porządku. Teraz wiem już, dlaczego tak myślałem. Chciałbym jeszcze tylko dokładnie zrozumieć, dlaczego działo się to właśnie tak, a nie inaczej… — Odwrócił się w stronę biurka i przez chwilę patrzył na nie. Potem przeniósł wzrok na zdumioną twarz Parkera. — Myślę, że trzeba chyba będzie przesłuchać pannę Cynthię Rowland. Jak myślisz?
— Boję się, że naprawdę zwariowałeś… — powiedział Parker poważnie.
— Och, nie… — Głos Alexa także nabrał innego brzmienia. — Nie zwariowałem, Ben… — urwał, potem potrząsnął głową. — Chociaż nie wiem, czy nie masz słuszności? Bo albo zwariowałem, albo…
— Albo?
— Poproś tu pannę Rowland, a później pomyślimy, Jak mnie leczyć. Nie zachowuję się jak furiat, prawda? To raczej taki lekki obłęd. Widocznie zbyt długo grzebię już w sprawach gwałtownej śmierci. Należy mi się urlop, Ben.
— Jestem o tym najzupełniej przekonany — powiedział Parker i podszedł do drzwi, aby wydać dyspozycje dyżurującemu policjantowi.
Ale Cynthia Rowland nie okazała się dobrym rozmówcą.
— Nie, proszę pana, nic o tym nie wiem, żebym nie spała u siebie w pokoju… — powiedziała spokojnie, chociaż twarz jej oblał przy tych słowach ciemny rumieniec. — Wyszłam tylko na górę, żeby sprawdzić, czy nikt nie kręci się przed domem, bo zdawało mi się, że słyszę coś…
— Ale przecież pokój panienki położony jest od strony skał, w przeciwnym końcu domu.
— W nocy bardzo dobrze słychać, proszę pana. Czasami, kiedy pies nie był jeszcze otruty, słyszałam go przez korytarz, kiedy biegał pod oknami od frontu… Poszłam na górę, do hallu, a potem, kiedy podeszłam do drzwi i nic nie było słychać, stanęłam przy oknie i patrzyłam na księżyc. Był w nocy bardzo duży księżyc, proszę pana i widać było całą dolinę… A potem wróciłam do siebie i zasnęłam. Nie wiedziałam, że Martha była u mnie, proszę pana, bobym przecież zaraz zeszła, żeby jej pomóc, jeżeli się źle czuła.
Mówiła trochę za pewnie i obaj mężczyźni zauważyli to. Ale Joe nie zadał jej już żadnego pytania na ten temat. Kiedy tak jak poprzednicy odpowiedziała przecząco na widok klucza i klocków, wskazał klatkę węży.
— Panienka opiekuje się tymi stworzeniami, prawda?
— Tak, proszę pana. I właśnie chciałam prosić czy nie mogę im przynieść żab, proszę pana, bo one zawsze jedzą po zachodzie słońca. Pan Irving kazał je tak karmić.
— Może trochę później… — Alex skinął głową. — Niedługo już pójdziemy stąd i będzie można w ogóle doprowadzić pokój do porządku. Chciałem tylko zapytać, czy panienka często czyści terrarium.
— Dwa razy w tygodniu, proszę pana. Zmieniam im piasek i wodę.
— Kiedy panienka czyściła je ostatni raz?
— Dzisiaj rano, proszę pana. Tuż przed pójściem do Blue Medows.
— A czy była panienka w Blue Medows?
Na twarzy Cynthii Rowland znowu pojawił się rumieniec, może nawet głębszy niż poprzedni.
— Pomyślałam sobie, proszę pana, że jest za gorąco, żeby tam siedzieć cały dzień w tłoku, i poszłam sobie do lasu… a potem usnęłam.
— Czy na pewno? — Joe patrzył na nią zupełnie nieruchomym spojrzeniem.
— Na pewno, proszę pana.
Zacisnęła usta i oddała mu spojrzenie. A chociaż obaj patrzący na nią wiedzieli, że kłamie, Joe nie przypierał jej do muru, a kiedy odpowiedziała przecząco na widok klucza i klocków, zwolnił ją i pozostali sami.
Prawie w tej samej chwili w drzwiach ukazała się przystojna, ozdobiona lekkim wąsikiem, pyzata twarz sierżanta Jonesa, ubranego w nieposzlakowany garnitur z szarego tweedu, będący prawdopodobnie rezultatem wielomiesięcznych wyrzeczeń w ramach jogo policyjnego budżetu.
— Znaleźliśmy tego ogrodnika, szefie. Jest tak pijany, że nie poczułby sekcji własnych zwłok. Co z nim zrobić? Jest teraz w swoim domku i leży na łóżku, a Thomson siedzi przy nim.
— Cucić! — powiedział Parker krótko. — A kiedy będzie zdolny do rozmowy, może z nim pogadamy.
— Tak jest, szefie — Jones zniknął.
— Służba w tym domu ma wielkie skłonności do wielogodzinnego przebywania w lesie… — mruknął Alex. — Ciekaw jestem, czy nikt inny nie dzielił z nimi tej rozrywki dzisiaj?…
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nie wiem — powiedział Joe szczerze. — Ale przynajmniej wiem, że nie wiem czegoś na jakiś określony temat!
— Ta dziewczyna kłamała jak z nut… — Parker westchnął. — Ale przecież to jej sprawa, gdzie była. Może kłamać. Nie mogę na dobrą sprawę nawet jej przesłuchiwać, chociaż ona nie wie o tym. Nie jest przecież o nic podejrzana. Nie mogła zabić Iryinga Ecclestone ani pomagać w zabójstwie Iryinga Ecclestone, ani nie może nic ciekawego wiedzieć o śmierci Irvinga Ecclestone. Nikt nie mógł zabić Irvinga Ecclestone. Irving Ecclestone musiał popełnić samobójstwo.
— Amen — Joe skinął głową. — Tyle wiemy od samego początku.
— I tyle będziemy wiedzieli do końca, bo nikt niczego nie dorzuci do tego najpewniejszego z faktów. Co chcesz zrobić teraz?
— Teraz chciałbym przesłuchać pannę Agnes Stone i doktora Archibalda Duke'a, jeżeli pozwolisz…
— Och, proszę, proszę, nie krępuj się mną absolutnie… — Parker ruszył ku drzwiom i zatrzymał się. — Ale może w końcu byłbyś tak łaskaw i powiedział mi, o czym sobie przypomniałeś i co cię tak niepokoiło przez tych kilka godzin?
Alex uśmiechnął się lekko swoim zwykłym, uprzejmym, nieco roztargnionym uśmiechem.
— Obawiam się, że spostrzeżenie to jest zbyt błahe i dotyczy takich drobiazgów… — urwał. — Czy możesz zaczekać jeszcze pół godziny? Jeżeli za pół godziny nie powiem ci, o czym myślałem, spakujemy manatki i odjedziemy, a wtedy dowiesz się o wszystkim w samochodzie, jadąc obok twojego złamanego przyjaciela, zgoda?
— Zgoda — Parker skinął głową. — Niech to będzie nawet godzina. Ale chciałbym już stąd odjechać. To bardzo przykra sprawa prowadzić śledztwo w okolicznościach, w których zna się prawdę z góry, a fakt, czy przesłuchiwani kłamią, czy nie, nie robi żadnej różnicy.
— Hm… — Joe spojrzał na niego spokojnie. — O tym dowiemy się za pół godziny… A może nawet wcześniej? Ale sprowadź przed nasze oblicza panną Stone, dobrze?
— Będę tylko szczęśliwy, mogąc wyświadczyć ci tę małą przysługę — powiedział Parker z ponurym uśmiechem.
XXI
Pielęgniarka — doktor
W chwili kiedy Agnes Stone weszła do pokoju, za wzgórzami uderzył piorun i pierwsze krople deszczu zatrzepotały na szybach. Parker odwrócił się szybko, by zamknąć okno, i równocześnie pomyślał, że gdyby panna Stone była mordercą, trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej efektowne ukazanie się jej na scenie wypadków.
Agnes ubrana była nadal w biały, nieposzlakowanej białości fartuch i biały czepek, włożony z lekką, dopuszczalną, kobiecą kokieterią na płomiennorude włosy. Na pewno nie była brzydka — pomyślał Alex — ale nazbyt schludna, jak gdyby ta schludność nie była zwykłą cechą człowieka, ale człowiek był dodatkiem koniecznym do ukazania czystości, która bez obecności ciała nie mogłaby się objawić. Ruchy dziewczyny także były ograniczone do koniecznych wymiarów. Stanęła spokojnie w drzwiach i skinęła głową, a potem trwała zupełnie nieruchomo, póki Joe i nie zaprosił jej szerokim gestem do zajęcia miejsca. Nie rzuciła nawet okiem w kierunku biurka, przy którym tak niedawno rozegrała się tragedia. Podeszła i usiadła wyprostowana, z nogami dokładnie złączonymi w kolanach i stopami równo, tuż obok siebie dotykającymi dywanu.
— Miss Agnes Stone, prawda? — powiedział Joe z uśmiechem. — Miałem przyjemność być przedstawiony pani, o ile mnie pamięć nie zawodzi?
— Tak, proszę pana. — Raz jeszcze pochyliła głowę. Biały czepek zaszeleścił cicho.
— Pani była świadkiem testamentu starej pani Ecclestone, czy tak?
Joe zadał to pytanie tak swobodnie i najwidoczniej było ono tak nieoczekiwane, że Agnes mimowolnie uniosła głowę i spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem, które natychmiast minęło.
— Tak, proszę pana.
— Czy nie mówiła pani o tym z nikim?
— Nie, proszę pana. Przyrzekłam, że zachowam tajemnicę.
— Czy jest pani tego absolutnie pewna?
— Tak, proszę pana.
— Nawet w domu, w czasie urlopu, w rozmowie z rodziną?
— Nie mam rodziny, proszę pana. Poszłam do szkoły pielęgniarskiej z domu podrzutków.
I znowu absolutny brak intonacji, jak gdyby dom podrzutków albo zupełny brak krewnych należały; do całkiem drobnych, obojętnych spraw jej życia.
— Rozumiem. Więc może pani stwierdzić z całą pewnością, że nigdy nikomu, w żadnych okolicznościach, nie powierzyła pani nawet fragmentu tej tajemnicy?
— Tak, proszę pana.
— Czy mogłaby nam pani pokrótce opowiedzieć, jak przebiegło popołudnie w domu od chwili, powiedzmy, ukończenia lunchu?
— Tak, proszę pana. Zaraz po posiłku zmierzyłam ciśnienie i temperaturę chorej. Wszystko było w porządku, więc poczytałam jej trochę, tak jak zawsze to robię. Słońce było bardzo silne i zatrzymałam ją w pokoju, a potem wywiozłam na taras, kiedy pochyliło się trochę. Przygotowywałam sok pomidorowy i odstawiłam go, a później spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że już czas go podać. Wtedy weszłam do pokoju i usłyszałam wystrzał na górze. A ponieważ widziałam z daleka kilka osób w głównej alei, więc wybiegłam i zawołałam… A potem już pan wie, prawda?
— Tak. A o której pan Kempt udał się do basenu?
— Trudno mi powiedzieć dokładnie, proszę pana, bo oczywiście nie spojrzałam na zegarek, kiedy przechodził. Ale zauważyłam go, bo wyszedł w szlafroku i powiedział coś przechodząc. Nie pamiętam dokładnie słów, ale powiedział, że jest duży upał, a ja oczywiście odpowiedziałam, że tak, że jest bardzo duży i chyba będzie burza. Potem pan Kempt poszedł przez trawnik do basenu. To było może na kwadrans przed wystrzałem, a może trochę mniej. Nie potrafię dokładnie określić, proszę pana.
— A potem ani na krótko przedtem nie widziała pani już nikogo ani w domu, ani w ogrodzie?
— Tak, proszę pana. W chwilę po panu Kempcie wyszedł na taras pan Ecclestone, to znaczy pan Irving Ecclestone.
— Tak?!… — Parker zbliżył się ku niej i zatrzymał. — Proszę nam dokładnie opowiedzieć, jak wyglądał i co mówił, jeżeli coś mówił.
— Wyglądał tak jak zwykle, proszę pana… to znaczy chcę powiedzieć, że nie zauważyłam w nim nic niezwykłego. Wyszedł na taras i zapytał mnie, czy pani Joan już wróciła. Powiedział chyba tak: „Agnes, czy nie widziała pani tu mojej córki?”, a ja odpowiedziałam, że nie i że w domu nie ma nikogo. Wtedy kiwnął głową, a potem podszedł do fotela, pochylił się nad starszą panią i zdaje się, że powiedział „moja kochana”, ale nie mogłabym przysiąc, bo mówił bardzo cicho wtedy. Potem wyprostował się i wszedł do domu.
— Czy nie wydało się to pani dziwne?
— Nie, proszę pana. Pan Irving w ogóle zachowywał się trochę inaczej niż inni panowie w jego wieku i na jego stanowisku, jeżeli wolno tak powiedzieć. Miał bardzo nierówne usposobienie. Czasami przychodził do pokoju starszej pani, siadał naprzeciw niej i próbował z nią rozmawiać albo głaskać ją po ręce a czasami mijał tydzień albo dwa tygodnie i zdawał się przez ten czas zupełnie jej nie dostrzegać. Więc nie mogłam przewidzieć… Gdybym mogła…
Rozłożyła ręce krótkim, oszczędnym ruchem, który najprawdopodobniej miał oznaczać, że wówczas zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, aby zapobiec owemu nonsensownemu z punktu widzenia jej racjonalistycznej psychiki samobójstwu.
— Ile pani ma lat? — Joe zapalił papierosa i uśmiechnął się do niej. Agnes nie odpowiedziała uśmiechem.
— Dwadzieścia osiem, proszę pana.
— To pierwsza pani posada, tak?
— Tak, proszę pana. Przyszłam tu prosto ze szkoły pielęgniarskiej.
— A jak ma pani zamiar ułożyć swój los po… mówmy szczerze, śmierci pani Ecclestone?
— Pani Ecclestone czuje się w tej chwili, jeżeli wziąć pod uwagę jej chorobę, zupełnie dobrze, proszę pana.
— Och, oczywiście. Ale mam na myśli, że jest pani o pół wieku młodsza od niej i ta posada nie będzie wieczna. Czy ma pani jakieś plany życiowe?
— Tak, proszę pana. Odłożyłam trochę pieniędzy tutaj. Mam plany jak każda kobieta: chciałabym wyjść za mąż i mieć dzieci.
— A… czy kocha pani kogoś?
Agnes zarumieniła się nagle.
— To chyba nie należy do sprawy, prawda, proszą pana?
— Och, staramy się wiedzieć jak najwięcej o was wszystkich. Policja to przecież nie prywatni znajomi. Można nam śmiało odpowiadać na wszystkie pytania.
Rumieniec zniknął powoli.
— Tak, proszę pana. Rozumiem, proszę pana. Nie, nie kocham jeszcze nikogo, ale pewnie bardzo bym chciała pokochać, bo przecież nikt nie chce przeżyć życia samotnie. Nie miałam rodziców ani rodziny, więc tym bardziej, proszę pana, chciałabym mieć swój kąt na świecie i swoich bliskich.
— Rozumiem doskonale. A co się z panią dokładnie działo po moim wbiegnięciu na taras? Myślę o tym, co się z panią działo, kiedy wbiegłem na schody? Zdaje się, że nie weszła pani za nami, prawda?
— Nie, proszę pana. Kiedy pani Joan, pan, pan Nicholas i pan Kempt minęli mnie, wbiegłam za wami do hallu, ale potem zatrzymałam się, bo pomyślałam, że jeżeli ktoś strzela w domu, to może być jakieś niebezpieczeństwo jeszcze, a ja odpowiadam za starszą panią, która przecież nie może się ruszyć. Więc zawróciłam na taras i stanęłam obok niej. Wtedy sir Alexander Gilburne też wszedł na taras, a ten policjant zawołał, żebym wytoczyła wózek ze starszą panią za domek ogrodnika. Więc zrobiłam to i zostałam tam do czasu, kiedy przyjechały samochody z policją i można już było wrócić do domu.
Alex pokazał jej klocki i klucz. Agnes Stone dwukrotnie przecząco potrząsnęła głową. Nie, nie widziała ich nigdy. Parker odprowadził ją do drzwi i zawrócił. Na twarzy miał wyraz strapienia.
— O co ci właściwie chodzi, Joe? Przecież, szczerze mówiąc, nie warto przesłuchiwać nikogo z nich. Kogo mam przesłuchiwać? Czy był sens rozmawiać z tą pielęgniarką, która przez cały czas była na tarasie, weszła na kilka sekund do pokoju na parterze i wybiegła słysząc strzał, co sam zresztą dokładnie obserwowałeś? Przecież nie mogła w żaden sposób wbiec na górę, zabić Ecclestone'a, włożyć mu pistolet do ręki po uprzednim wytarciu swoich odcisków, położyć klucz od pokoju na jego biurku, zamknąć te drzwi innym kluczem, zbiec na dół, ukryć ten klucz, wybiec na taras i krzyknąć do was! A poza nią nie było nikogo w domu, nie było, Joe! Kogo mam podejrzewać poza tym? Nie ją przecież, bo jakiż motyw do zabijania ludzi może mieć ta dziewczyna, która absolutnie nie mogłaby z tego czerpać najmniejszych wyobrażalnych korzyści? Zresztą nie mogłaby tego zrobić, bo nie uruchomiono tu żadnych wynalazków służących do chytrego uśmiercania na odległość. Pozostają nam jeszcze ludzie, którzy razem z tobą i sierżantem Clarrence'em znajdowali się w parku w chwili strzału. A innych w ogóle nie było na tym terenie. Pies wywęszyłby ich. Drzwi pod obserwacją, wszystkie kraty nienaruszone! To obłęd, Joe!
— Nie wiem… — Alex rozłożył ręce. — Widocznie liczę na cud… sam zresztą nie wiem na co…
I ku absolutnemu zdumieniu Parkera uśmiechnął się lekko.
— O Boże… — urzędnik Scotland Yardu westchnął. — Czy chcesz mi powiedzieć, że któryś z tych ludzi mógł być w dwu miejscach naraz?
— Że człowiek nie może być w dwu miejscach naraz… — powiedział sennie Alex — jest naturalne i logiczne, ale nie dla świata cudów. Wielokrotnie czytałem wzmianki o tym; nawet w życiorysach Świętych Pańskich. Poza tym mamy do czynienia z Diabłem. A jeżeli Diabeł potrafi przenosić powietrzem samego Chrystusa, to chyba z o wiele większą łatwością może przenosić i innych…
— W tym wypadku — mruknął Parker — poleciłbym ci wstąpienie do któregoś z bractw religijnych albo zamieszkanie w jednym z tych ślicznych hiszpańskich klasztorów… Tam można spokojnie rozważać tego rodzaju możliwości, nie trzymając przy tym na nogach bez sensu i bez powodu sił policyjnych Jej Królewskiej Mości.
— Zapewne… — Joe pokiwał głową. — Chyba będę; musiał zrobić tak w końcu! — Ale najpierw chciałbym przesłuchać doktora Archibalda Duke'a. Bardzo interesuje mnie ten człowiek, o wiele bardziej, niżby można to było przypuszczać z jakże dowcipnych wypowiedzi moich starych przyjaciół, z którymi tyle razy stawaliśmy wobec rozmaitych zagadek i zagadeczek tego najweselszego ze światów…
I Parker znowu dał za wygraną.
*
Doktor Archibald Duke nie był w tym samym doskonałym nastroju, w jakim Joe oglądał go, kiedy widzieli się po raz pierwszy. I wystarczyło kilku wstępnych zdań, aby nabrał przekonania, że nerwowość młodego lekarza nie jest spowodowana wyłącznie tragicznym wypadkiem, jaki miał miejsce przed niedawnym czasem.
Za zamkniętymi oknami ulewa grzmiała po stromych skałach wąwozu i bębniła w szyby. Gęsto uderzające pioruny i blask błyskawic rozdzierający ciemne już zupełnie niebo wynurzały pokój z półmroku i topiły ponownie w cieniu leżącym poza kręglom lampy na biurku.
— Gdzie pan był od chwili, kiedy wyjechał pan z Blue Medows? Chodzi mi o to, co pan robił od czasu, kiedy opuścił pan Blue Medows, aż do chwili, kiedy zobaczyliśmy pana na zajeździe Norford Manor.
— Reperowałem samochód… — Doktor Duke wzruszył ramionami. — Popsuł mi się w lesie i nie bardzo wiedziałem, co robić. Trudno mi go było pozostawić, a poza tym nie spieszyło mi się, więc otworzyłem maskę i zacząłem grzebać w motorze.
— Jak długo to trwało?
— Może godzinę, może dwie? Naprawdę nie spojrzałem na zegarek. Interesował mnie sam problem. Niestety kupiłem wóz dopiero w tym roku. Przedtem nie miałem samochodu… Nie jestem mechanikiem, nawet z zamiłowania… A potem silnik sam zaczął działać. Do tej pory nie umiem sobie z tego zdać sprawy…
Drzwi uchyliły się i sierżant Jones wsunął w nie swoją pyzatą twarz. W ręce trzymał kartkę. Parker kiwnął potakująco głową, podszedł do niego, wziął kartkę, przesunął po niej oczyma i po sekundzie podał ją Alexowi. Joe rzucił na nią okiem, a potem przeniósł wzrok na lekarza.
— Wóz zepsuł się panu na szosie, prawda?
— Oczywiście. Ale kiedy zaczął zwalniać, pomyślałem, że może się zatkał przewód paliwowy, i skręciłem na polankę, której nie oddzielał od szosy rów. I tam zacząłem badać wnętrzności tego zdumiewającego pojazdu.
— Rozumiem — Joe skinął głową. — Chciałbym pomimo to zrozumieć jeszcze jedno. Jaki odruch kierował panem, gdy skręcił pan z szosy i — jak pan twierdzi — doprowadził jadący siłą rozpędu wóz do zarośli, poza którymi ukrył go pan w celu zajrzenia do krnąbrnego silnika? Przyzna pan, że naturalny odruch kierowcy polega zwykle na zatrzymaniu wozu na szosie. Po pierwsze, najłatwiej ruszyć na asfalcie, a o wiele trudniej na trawie, a po drugie, rzadko komu przychodzi do głowy zjechanie z drogi bez powodu. Czy mylę się?
Duke potarł dłonią czoło i zawahał się na chwilę. Ale natychmiast odpowiedział.
— Trudno mi powiedzieć, dlaczego to zrobiłem. Gdybym rozumował tak logicznie jak pan, na pewno pozostawiłbym wóz na szosie. Ale… — znowu zawahał się — jestem tylko początkującym kierowcą. Myślę, że… — uśmiechnął się lekko — kierowała mną głupiutka, chłopięca duma. Nie chciałem, żeby mnie ktoś widział manipulującego przy wozie. Już dwa razy unieruchomiłem go na szosie z najgłupszych przyczyn…
— Tak… — Joe powoli odczytał kartką. — Tu donoszą nam, że ślady pańskiego wozu prowadziły mniej więcej sto jardów w głąb polany i zatrzymał go pan za kępą krzewów. Jechał pan wtedy nieco pod górę, prawda?
— Tak… Ale mój wóz dodał gazu w ostatniej chwili. To znaczy ja nacisnąłem pedał i skoczył trochę do przodu, i potem stanął.
— Tak… Ciekawy jest ten pański samochód… Osobliwe obyczaje silnika… Zamiera, ale ożywa na żądanie… No, nic. Czy nie spotkał pan nikogo podczas tak długiej reperacji?
— Nie. — Duke potrząsnął głową.
— A zauważyłby pan każdego przechodzącego drogą?
— Nie jestem tego pewien. Ale pański ton…
— Mniejsza o mój ton. Poszukujemy prawdy, nie intonacji, bardziej albo mniej przyjemnych. Więc nie jest pan pewien, czy ktoś przechodził wówczas drogą?
— Nie widziałem nikogo… — Duke potrząsnął głową. — Ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego…
— O, Boże! — Joe wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, odprowadzany spojrzeniem obu mężczyzn. — Drogi doktorze: czy chce pan, żebyśmy wierzyli w to wszystko?
Zatrzymał się i odwrócił gwałtownie ku siedzącemu. Duke przymknął oczy. Potem otworzył je i spokojnie spojrzał na Alexa.
— Nie interesuje mnie to zupełnie… Czy jestem o coś podejrzany? Jeżeli tak, proszę o zezwolenie na skomunikowanie się z adwokatem. Nie podoba mi się to wszystko.
Wstał.
— Nie. — Parker zbliżył się do niego. — Nie jest pan podejrzany o nic. Jeżeli chcemy, żeby pan mówił prawdę, to, jak pan wie, mamy prawo tego żądać. Ale nie mamy prawa pana zmusić…
— Całe szczęście… — Duke ruszył ku drzwiom. — Powiedziałem to, co miałem do powiedzenia na pańskie pytania. Czy jestem już wolny?
— Och, oczywiście… — Joe skinął głową. — Jest pan absolutnie wolny. Ale, jak mi się wydaje, nie tylko pan i ja wiemy, co pan robił w lesie poza próbą reperowania zdumiewającego silnika pańskiego samochodu.
Duke zatrzymał się i powoli obrócił ku niemu. Na twarz jego wystąpił rumieniec i Alex pomyślał, że już trzecia spośród przesłuchiwanych dzisiaj osób czerwieni się przy rozmowie z policją.
— Co pan przez to rozumie?
— Zapewne mniej niż pan, doktorze. Ale jest pan przecież wolny. Dziękujemy panu na razie.
Duke otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
XXII
Diabeł namalowany
Joan Ecclestone odwiedzili w jej pokoju na piętrze. Kiedy zapukali, Nicholas na wpół otworzył drzwi i powiedział półgłosem:
— Ona płacze…
— To niedługo potrwa… — Alex wsunął się, a za nim Parker. — Chcemy tylko zadać pana żonie kilka pytań i zaraz odejdziemy, proszę zaczekać u siebie w pokoju…
Joan wstała z fotela przy oknie. Na twarzy miała ślady łez i Alex pomyślał, że nigdy by jej nie posądził o opłakiwanie ojca.
— Najmocniej panią przepraszamy, mrs Robinson, ale mamy kilka pytań. Jedno z nich jest bardzo żenujące. Proszę bardzo, naprawdę bardzo panią proszę o opanowanie się i szybką odpowiedź…
— Och, postaram się… — powiedziała cicho.
Deszcz ustawał. Burza odchodziła, pomrukując za niewidzialnym widnokręgiem. Nadchodziła cisza z dogasającym miękkim pluskiem ciepłych kropel.
— Czy mogę tu pozostać? — zapytał Nicholas.
— Gdyby pan był uprzejmy zaczekać u siebie w pokoju, bylibyśmy bardzo wdzięczni. Zajmiemy państwu dosłownie dwie minuty.
— Dobrze… — Nicholas rozłożył ręce. — Tylko proszę jej nie denerwować…
— Och, Nik… — powiedziała cicho. — Co to wszystko ma za znaczenie teraz… — Znowu głos jej się załamał, ale wyprostowała się i grzbietem dłoni, sięgając po chusteczkę, otarła oczy, zupełnie jakby była małym dzieckiem. Robinson wyszedł i cicho zamknął drzwi za sobą.
— Proszę się nie gniewać, że nie zapalam górnego światła… — powiedziała Joan. — Niech… niech panowie usiądą…
— Mam tylko kilka słów… — Joe zaczerpnął głęboko powietrza. — Musimy niestety zbadać do końca wszystkie okoliczności towarzyszące śmierci pani ciotki i dzisiejszą tragedię. Czy mogłaby mi pani w tej chwili odpowiadać jasno? Nie jest pani zanadto przemęczona?
— Proszę, niech pan pyta… — Widział w nikłym blasku małej lampki przy stoliku jej ściągnięte bólem rysy. Ale plecy Joan Robinson były wyprostowane, a głowę trzymała wysoko.
— Czy zna pani testament swojej babki?
— Nie… — Joan potrząsnęła głową. — Nie widziałam go nigdy.
— Czy słyszała pani o nim?
— Tak. Babcia mówiła mi o nim już dawno, może półtora roku temu, a może wcześniej, tuż przed zupełnym sparaliżowaniem. Mówiła, że nic nie dostanę, jeżeli nie będę miała dzieci.
— Jak pani przyjęła tą wiadomość?
— Och… — wzruszyła lekko ramionami. — Nie bardzo mnie to obeszło, nawet niedokładnie przypominam sobie, co mówiła.
— A czy nie chce pani mieć dzieci?
Joan umilkła. Potem powiedziała cicho:
— Wolałabym nie mówić z panem na ten temat. Alex wstał i zbliżył się do niej.
— Proszę pani… — powiedział cicho. — Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci pani ojca. Nie wszystko jest jeszcze jasne. Niech pani nie odmawia mi pomocy.
— Jak to?… — Joan gwałtownie uniosła się i osunęła z powrotem na fotel. — Czy pan chce powiedzieć, że… — Urwała.
— Chcę tylko bardzo prosić panią o dokładne informacje, które wydają mi się niezbędne. Nie męczyłbym pani w przeciwnym razie pytaniami, i to właśnie dzisiaj.
Toan przymknęła oczy. Potem otworzyła je i spojrzała w twarz Alexa.
— Wszyscy myślą, że ja nie chcę mieć dzieci, bo bardziej zależy mi na bieganiu… — powiedziała cicho. — To nieprawda. I Nicholas, i ja bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Ale chyba nie będziemy mieli. To… to taka wada… organiczna… jakaś mała sprawa, której lekarze nie umieją naprawić… Ja nigdy nikomu nie mówiłam o tym, ale przecież leczyłam się przez dwa lata bez przerwy. Przyjeżdżałam tutaj i odbywałam kuracje… Agnes dawała mi w tajemnicy przed resztą domowników całe serie zastrzyków. I nic nie pomogło… To nieprawda, że zależy mi więcej na medalach niż na dziecku. Jutro rzuciłabym sport, gdybym… gdybym…
Znowu najwidoczniej zawiódł ją głos, bo przyłożyła dłoń do ust i załkała cicho. Alex wstał i skinął na Parkera.
— Nie będziemy teraz męczyli pani dłużej, mrs Robinson — powiedział cicho. — Może później pozwolę sobie jeszcze zapytać panią o coś. Proszę mi nie brać tego za złe, dobrze?
Bez słowa potrząsnęła głową, a potem ukryła twarz w dłoniach. Joe skierował się do bocznych, niskich drzwi, za którymi zniknął Nicholas Robinson, Zapukał cicho i nie czekając na zaproszenie nacisnął klamką. Parker szedł o krok za nim.
Drugi pokój był o wiele mniej przytulny. Nie było w nim prawie mebli, poza stolikiem i kilkoma krzesłami, na których leżały porozrzucane kartony i stały małe słoiczki z farbami. Na ścianach wisiało kilkanaście płócien, „bardzo abstrakcyjnych”, jak to określił w myśli Parker, zamykając za sobą drzwi.
Nicholas Robinson chodził dużymi krokami po pokoju, zawadzając o krzesła i depcząc po leżących na ziemi szmatkach i kawałkach papieru. Na ich widok zatrzymał się, a potem ruszył w kierunku drzwi.
— Czy panowie już skończyli? Mogą iść do niej, prawda?
— Oczywiście. — Joe zatrzymał się pośrodku pokoju. — Chciałem zadać panu jeszcze tylko kilka pytań, jeżeli można.
— Słucham? — Nicholas zatrzymał się z ręką na klamce i zawrócił.
— Miał nam pan powiedzieć dziś wieczorem, co pan robił tak rano poza domem, mr Robinson?
— Co? Ja?… — Nicholas otworzył usta, a potem Alex dostrzegł, że jego pokryta piegami twarz blednie wyraźnie pod ostrym blaskiem wiszącej u sufitu nagiej, silnej żarówki. — Ja? — powtórzył i najwyraźniej opanował się z wysiłkiem. — Ja? Malowałem oczywiście. Poszedłem malować w plener. Po to przecież tu przyjechałem…
— Tak. Zapewne. Czy mógłby nam pan pokazać ten obraz, który pan właśnie malował… — Alex nie dokończył. Od paru chwil rozglądał się, a teraz podszedł szybko do ściany i ujął dwoma palcami brzeg napiętego na blejtram płótna. Zanim Nicholas zdążył mu przeszkodzić, odwrócił je ku światłu.
— A cóż to jest!? — powiedział Parker cicho i nieomal skokiem znalazł się naprzeciw obrazu, na którym pośrodku zupełnie realistycznego pejzażu przedstawiającego Diablą Skałę i Norford Manor w blasku wschodzącego słońca, Diabeł, otoczony ćmami, poczwarami i głowami bez tułowia, unosił w szponach, bijąc gwałtownie błoniastymi skrzydłami, małą postać o wielkiej, karykaturalnej głowie.
A postacią tą był Irving Ecclestone, tak doskonale oddany, że Joe westchnął cicho. Sam obraz przypominał wizje Jérôme Boscha.
— Ja… to jest… — Nicholas obejrzał się z nagłym przerażeniem. — Ona nie może tego zobaczyć. Zapomniałem na śmierć o tym, kiedy tamto nastąpiło… O, mój Boże…
— Więc pan to malował dziś rano… — powiedział cicho Joe. — Jakże proroczo…
— Chciałem tylko… Pamięta pan, co on powiedział wtedy przy lunchu? Mówił, że nie potrafimy, my abstrakcjoniści, namalować niczego tak, jak malowali kiedyś. To miał być prezent dla niego…
— Prezent! — mruknął Parker. — Na urodziny prawdopodobnie.
— Co pan zabiera zwykle ze sobą, idąc malować? — zapytał szybko Joe.
— Co? Ja?… — Nicholas nadal nie mógł odwrócić oczu od obrazu. — To okropne… — szepnął. — Muszę to zniszczyć, zaraz….
— O, nie… — mruknął Parker po raz drugi. — Tego nie zrobi pan tak szybko. Ten obraz jest zbyt interesujący.
— Ben… — Alex odwrócił się ku niemu. — Myślę, że będzie najlepiej, kiedy pan Robinson sam będzie decydował o losie swoich obrazów. Ale na razie chciałbym, żeby mi pan odpowiedział na moje pytanie.
— Co biorę? Farby oczywiście, płótno, sztalugi…
— Czy te? Chyba nie? — Joe wskazał zwykłe drewniane sztalugi, na których w tej chwili nie znajdowało się nic.
— Och, nie. Mam doskonałe szwajcarskie, takie składane jak statyw… Poza tym biorę pędzle i coś do jedzenia… Niech mi pan da go odwrócić na razie do ściany. Ona może tu wejść i to by było okropne.
Joe przekręcił ów zdumiewający obraz i dostrzegł w oczach tamtego wyraz tak głębokiej ulgi, że skinął porozumiewawczo głową.
— Pana żona nie dowie się nigdy, mam nadzieję, że pan to namalował. Ale proszę mi teraz jeszcze odpowiedzieć na dodatkowe pytanie. Czy wracając z pleneru zabiera pan to wszystko na górę? Chyba tak?
— Tak. Tylko sztalugi zostawiam na dole, bo mi tu nie są potrzebne. Wkładam je w hallu do wieszaka na parasole. Składają się jak statyw…
— Tak… — Alex nagle zawrócił ku drzwiom. — Dziękujemy panu na razie. I proszę oczywiście iść do żony. Ona potrzebuje pana.
— A czy… — Nicholas spojrzał na obraz, ukazujący w tej chwili tylko neutralną powierzchnię szarego płótna. — Czy panowie nie poruszycie tej sprawy obrazu, bo za nic nie chciałbym… Rozłożył ręce.
— Postaramy się zachować dyskrecję… — Alex skinął mu głową i wyszedł. Ale nie skierował się na powrót do gabinetu Irvinga, lecz zaczął schodzić w dół. Parker poszedł za nim, pogwizdując prawie niedosłyszalnie i kręcąc głową.
XXIII
Tylko o jednego szylinga
Na dole, w hallu, Thomas Kempt rozmawiał przed drzwiami swego pokoju z doktorem Dukiem. Na widok schodzących umilkli.
— Czy mógłbym zamienić z panem kilka słów? — powiedział Joe szybko do młodego architekta i nie czekając na jego zaproszenie nacisnął klamkę drzwi.
Parker wszedł za nim, nadal z tym samym wyrazem zupełnej konsternacji, którą ukrywał starannie przed oczyma obcych. Ale Joe, który znał go tak wiele lat, wiedział już, że zastępca szefa Wydziału Kryminalnego zaczyna być poruszony tą pozornie nonsensowną sytuacją. Kempt wsunął się za nimi i zamknął drzwi.
— Czym mogę panom służyć? — powiedział cicho.
Joe rozejrzał się po pokoju, który umeblowany był prawic po spartańsku. W rogu stał niski tapczan, a całą długość ściany pod oknem zajmował skośny stół kreślarski z porozkładanymi na nim papierami. Na ścianie wisiał stary sztych, przedstawiający pościg za lisem pań i panów w pięknych, czerwono kolorowanych fraczkach. Na małym wieszaczku wisiał brezentowy rybacki kapelusz, lornetka i stały oparte dwie wędki.
— Co pan sądzi o Nicholasie Robinsonie? — zapytał Alex prosto z mostu.
— O Nicholasie? Nie chce pan chyba powiedzieć, że… Co sądzę? Bardzo go lubię i myślę, że jest to najuczciwszy człowiek pod słońcem.
— Tak. A jego żona? Znacie się od dzieci, prawda?
— Tak. To znaczy jestem starszy od Joan, ale znam ją, praktycznie biorąc, od dnia jej urodzenia. Mogę o niej powiedzieć tylko to, co o nim, a może nawet więcej i lepiej, bo znam ją dłużej i mógłbym dać za nią głowę w każdej sprawie; od najbłahszej do najpoważniejszej, Joan to kryształowa dziewczyna.
— Dziękuję panu… — Alex skinął głową. — Może później zapytam pana jeszcze o kilka szczegółów. Ale na razie…
Nie kończąc, kiwnął głową i wyszedł z pokoju, a zdumiony Parker za nim.
W hallu nie było już doktora Duke'a, stał tam za to sierżant Jones.
— Ten ogrodnik już przychodzi do siebie, szefie! — powiedział. — Co z nim zrobić?
Parker spojrzał na Alexa.
— Na pewno marzysz o tym, żeby go przesłuchać, Joe?
— Nie, nie marzę, ale może to się przyda. Sam nie wiem. W każdym razie trzeba z nim zamienić kilka słów. Leży u siebie w domku, tak?
— Tak, proszę pana.
Joe zrobił krok ku drzwiom wyjściowym, ale zatrzymał się nagle.
— Ach, cóż za błazen ze mnie! Cóż za zdumiewający błazen ze mnie! Ben… — przyciszył głos. — Błagam cię, trzeba zebrać tych wszystkich ludzi gdziekolwiek, najlepiej w jadalni. Poza doktorem Dukiem… Jones, proszę znaleźć doktora Duke'a i sprowadzić go nam. Na pewno jest u siebie w pokoju albo tam… — wskazał ręką — u starej pani Ecclestone.
Jones zawrócił na pięcie, podszedł do drzwi pokoju Duke'a i zapukał. Po sekundzie wszedł i wynurzył się prawie natychmiast w towarzystwie młodego lekarza.
— Jeżeli panowie… — zaczai Duke.
Alex uciszył go szybkim ruchem ręki.
— Doktorze, skończmy z nonsensami. Sprawa jest zbyt poważna. Chodzi o to, żeby pan natychmiast znalazł się w sypialni starej pani Ecclestone i nie opuszczał jej ani na sekundę aż do czasu, kiedy tam przyjdę i zwolnię pana. Czynię pana absolutnie odpowiedzialnym za jej życie i zdrowie. Czy rozumie pan?
Mimo woli Duke wyprostował się.
— Czy… czy pan naprawdę?…
— Doktorze, nie wiem, czy pan był w wojsku, ale proszę to traktować jako rozkaz, bez względu na to, co pan sądzi o swoich wolnościach obywatelskich. Jest pan tu tylko po to, żeby jej strzec, i nie chcę od pana niczego poza tym, żeby wywiązał się pan w krytycznym momencie ze swoich obowiązków. I proszę w żadnym wypadku nie opuszczać jej pokoju, ani z nią, ani bez niej.
— Tak jest — powiedział doktor Duke i bez słowa skierował się ku drzwiom sypialni właścicielki Norford Manor.
Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Joe odwrócił się na pięcie i wymierzył palec w pierś Jonesa.
— Sierżancie! Trzeba zrobić to bardzo dokładnie!
— Co, proszę pana?
— Zebrać ich wszystkich w jadalni, z wyjątkiem doktora Duke'a i tej staruszki. Oni oboje nie mają prawa opuścić tej sypialni. My wrócimy za dziesięć minut.
— Tak jest, proszę pana.
Alex znowu odwrócił się na pięcie i ruszył naprzód, porywając po drodze z wieszaka ów metalowy statyw, który zauważył u Nicholasa Robinsona, gdy po, raz pierwszy spotkał go na ścieżce owego popołudnia. Parker szedł za nim, mrucząc do siebie. W drzwiach wyjściowych, za którymi przechadzał się spokojnie umundurowany policjant w nasuniętym na czoło kapturze peleryny, zatrzymał go.
— Joe, nie chcesz chyba powiedzieć, że…
— Mogę się założyć z tobą o szylinga, że jeszcze dzisiaj rozwiążemy najbardziej zdumiewającą tajemnicę kryminalną stulecia. — Alex roześmiał się i zaraz spoważniał. — Ach, cóż za błazen ze mnie! — powiedział głośno, nie zważając na zdumione spojrzenie dyżurującego policjanta. — Gdybym mógł przypuścić!…
— Co, na miłość boską? Wiem, że nie możesz wygrać tego szylinga, bo nikt go nie może wygrać w tej sytuacji. Wiem, że Irving Ecclestone popełnił samobójstwo! Ale przecież, Joe… Powiedz, na miłość boską, o co ci chodzi?!
— Jeszcze nie teraz, jeszcze kwadrans… — Alex zatrzymał się w otwartych drzwiach, patrząc w wilgotną ciemność. Nagle zmarszczył brwi. — A jeżeli się mylę? — powiedział cicho. — Mogę przecież się mylić… — Stał przez sekundę zupełnie nieruchomo. — Nie! — powiedział zdecydowanie. — Nie mogę!
To by było jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Och, Ben, abstrakcyjne dowodzenie! Och, Ben! Uroda myśli! Jestem o szylinga bogatszy. I nie czekając odpowiedzi zanurzył się w ciemność.
XXIV
Drzazga, Ben, najważniejsza drzazga w historii kryminalistyki
Kiedy weszli do domku ogrodnika, siedzący na krześle przy łóżku policjant zerwał się z miejsca. Pod oknem stał detektyw w cywilu, którego Joe znał z widzenia i pozdrowił ruchem głowy.
— Pan Field wraca już do siebie, jeżeli można tak się wyrazić, szefie! — uśmiechnął się detektyw, ale spoważniał, widząc wyraz napięcia na twarzy Alexa. — Na razie nic nie mówił, a my go o nic nie pytaliśmy.
— Mister Field — powiedział Joe pochylając się nad leżącym. — Czy może nam pan opowiedzieć, jak pan spędził dzisiejszy dzień do chwili, kiedy… hm… stracił pan przytomność?
Field uniósł głowę. Nie był już młody, a na jego bladej twarzy pojawiły się ciemne smugi zgolonego wczesnym rankiem zarostu.
— Czego wy chcecie ode mnie, ludzie? — powiedział burkliwie. — Czy ukradłem coś? Nigdy nikomu nic złego nie zrobiłem… Chyba mszycom… Czy to taka zbrodnia, jeżeli człowiek pójdzie sobie w niedzielę do lasu i wychyli parę kropli za swoje zdrowie? Tego chyba policja nie broni nikomu, co?
Usiadł na łóżku i spuścił z niego nogi w tanich, bawełnianych skarpetkach.
— Mister Field… — Joe położył rękę na jego ramieniu. — Miesiąc temu zginęła w tym domu pani Patrycja Lynch. Dzisiaj umarł pan Irving Ecclestorie, umarł właśnie po południu, kiedy pan wypijał te swoje kropelki za własne zdrowie. Znaleźli go z kulą rewolwerową w głowie. Jeżeli nie dowiemy się, jak umarł pan Ecclestone, być może będziemy musieli za miesiąc urządzać z kolei pogrzeb Joan Robinson. A pan ją trochę lubi, zdaje się, prawda?
Field przetarł czoło, pod którym najprawdopodobniej wirowały z wolna słowa Alexa, nie chcąc sformować się w porządnym, zrozumiałym szyku. Nagle najwidoczniej część z nich przeniknęła do świadomości.
— Panienka zginęła! — Zupełnie przytomny zerwał się z łóżka. — Joan! Zginęła! — Zabrakło mu tchu.
— Nie. Nie zginęła. Zginął pan Irving. — Alex potrząsnął starego człowieka mocno za ramiona. — Chciałbym, żeby mi pan krótko odpowiedział, czy widział pan dziś coś niecodziennego w lesie, zanim się pan upił, czy nie?
— Czy widziałem, proszę pana… — Field nagle wyprostował się. Potarł ręką nie ogolony policzek. — Przepraszam panów bardzo… Człowiek jest czasem… — rozłożył ręce. — Pan Irving nie żyje… Czy widziałem?… Ale to nie może mieć nic do rzeczy…
— Pan nie może wiedzieć, co ma znaczenie, a co nie ma znaczenia w tej sprawie. Musimy ustalić, gdzie byli wszyscy domownicy w chwili śmierci pana Irvinga. Czy widział pan kogoś z domowników w czasie swojego porannego spaceru?
— Skąd pan wie? — Field spojrzał na niego podejrzliwie. — Nie widzieli mnie przecież.
— Nie wiem, człowieku! Chcę wiedzieć. Kogo pan spotkał? Czy przypadkiem nie Cynthię Rowland z doktorem Dukiem?
— Więc pan wie! Wie pan przecież!… Powiedzieli panu… Ale nie widzieli mnie, więc jak mogli powiedzieć? — Uniósł ku Alexowi nie rozumiejące, zdumione spojrzenie, potem znowu potarł dłonią nie ogolony policzek. — Nie chcę o tym gadać… — powiedział cicho. — Nie trzeba takich rzeczy nikomu rozpowiadać…
Joe pochylił się nad nim i położył dłoń na jego ramieniu:
— Nikt nie dowie się o tym, jeżeli nie zajdzie absolutna konieczność. Niech pan pamięta, że życiu Joan Robinson może zagrażać wielkie niebezpieczeństwo, jeżeli szybko nie dowiemy się prawdy.
Wyraz oczu Fielda był tak zbliżony teraz do wyrazu oczu rannego zwierzęcia, że Joe wyprostował się i zachęcająco skinął głową.
— Niech pan mówi, Field. Radzę panu jak przyjaciel.
— Dobrze… — Ogrodnik westchnął ciężko. — Powiem. Leżałem na trawie… w krzakach, na skraju polanki, obok drogi z Norford Manor w dół… Wypiłem już pewnie wszystko do tego czasu i było mi dobrze. Nie ruszyłbym się stamtąd za nic aż do wieczora… Słonko grzało i ptaki śpiewały, a mnie się nie chciało nic a nic. Nawet palcem ruszyć… Zobaczyłem ich z daleka przez liście… Byli niedaleko. Słyszałem nawet, co mówili, kiedy nie gadali szeptem… On mówił, że ją kocha, a ona, że mu nie wierzy… i całowali się ciągle. I on jej przysięgał, jak to mężczyźni przysięgają dziewuchom przedtem…; Gdybym był trzeźwy, to może bym nie wytrzymał, wstał i powiedział mu parę słów o tym, co myślę o takim wykształconym panu, który pokojówki ściska w lesie i gada im głupstwa do ucha… Znam przecież jej ojca… razem do szkoły chodziliśmy. Ale ta butelka mnie trochę rozmarzyła… Zawsze tak ze mną jest. Nie miałem siły ruszyć się i było mi wszystko jedno. Nawet śmiać mi się z niej, głupiej, chciało wtedy. A oni znów zaczęli się całować. Aż nagle ona wytrzeźwiała, wyrwała mu się i krzyknęła: „Słuchaj!” albo może: „Słuchaj, ktoś strzelił?…” Nie pamiętam już dokładnie… Ale sam usłyszałem coś takiego, jakby od strony domu… bo byliśmy w tym miejscu, gdzie zbocze opada tak łagodnie i widać dom z daleka, tylko z zupełnie innej strony niż z parku… Siedzieli tak przez chwilę bez ruchu, a potem on powiedział, zdaje się: „Tak, ktoś strzelił”, a ona zawołała: „To on, Lucyper!…” Zerwała się i zaczęła biec, a on za nią, wsiadł do samochodu i wyjechał na szosę. A ona mi gdzieś przepadła w lesie… A potem usnąłem, bo chociaż jestem z tych stron, to w żadnego Diabła nie wierzę, ani w Lucypera nawet… A potem ten pan mnie znalazł… — Wskazał ręką detektywa stojącego pod oknem. — Chybabym spał tam do tej pory, a może burza by mnie obudziła?…
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Joe odwrócił się na pięcie i pociągnął Parkera za rękaw.
— Chodź, Ben! Dziękujemy panu, panie Field!
Wyszli.
— No i co? — zapytał Parker, kiedy znaleźli się na zewnątrz. — Wiemy teraz dokładnie, gdzie byli i co robili doktor Duke i ta dziewczyna Rowland. Być może doktor Duke jest łobuzem, który w braku innego zajęcia uwodzi naiwne wiejskie dziewczęta, ale to nie znaczy, żebym miał go przesłuchiwać… albo ją. To w końcu ich sprawa, najbardziej prywatna z prywatnych. Dziewczyna jest przecież pełnoletnia.
Alex zatrzymał się. W ciemności Parker słyszał jego równy, spokojny oddech. Mimo to głos, którym Joe wypowiedział następne zdanie, był może nieco przytłumiony, jak gdyby wewnętrzne podniecenie nie pozwalało mu łatwo formułować kolejności wyrazów.
— Już teraz, Ben… Już teraz mógłbym ci powiedzieć, kto zabił Irvinga Ecclestone i Patrycję Lynch!
— Co? — powiedział Parker, a w głosie jego zabrzmiała nagła troska. — Czy nie pomieszało ci się w głowie od tego wszystkiego?
— Nie… — Alex nie poruszył się. — Jestem zdrów jak nigdy, Ben.
— Więc kto, według ciebie, a przede wszystkim jak zabił Irvinga Ecclestone'a?
— Odpowiedź na to… — Alex mówił już zupełnie spokojnie — jest zdumiewająco prosta. Ale nie mam jeszcze ani jednego dowodu, poza absolutnym przekonaniem, że wszystko musiało odbyć się tylko w jeden możliwy sposób… Wstydzę się bardzo, Ben! Powinienem był to zrozumieć o wiele wcześniej. Ale na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko jedno: pomysł był tak szaleńczo odważny, że nieomal nie mieści się w głowie! Teraz pójdziemy po te dowody, Ben! I musimy je znaleźć! Musimy, musimy, musimy! Bo, jak powiedział nasz przyjaciel Arystoteles, tylko nadprzyrodzone rzeczy nie podpadają obserwacji. A nasz Diabeł ma nogi i ręce, i oczy, i mózg! Co za mózg, Ben!
Wokół ciemnego klombu, na który padało światło z nie zasłoniętych okien domu, ruszył w stronę tarasu, a Benjamin Parker poszedł za nim, klnąc w duchu. Gdyż wiedział przecież z absolutną pewnością, że nikt nie mógł zabić Irvinga Ecclestone. Ale z drugiej strony żywił w głębi duszy niemal bałwochwalczą wiarę w nieprawdopodobne zdolności śledcze swego przyjaciela.
U stóp domu Joe zatrzymał się i przez chwilę stał patrząc na zamknięte drzwi wejściowe. Potem cofnął się o kilka kroków, powiódł oczyma po frontonie i wymierzył weń ręką, poruszając nią, jak gdyby coś obliczał. Parker zauważył, że trzyma w niej nadal ów przyrząd, który wyjął ze stojaka na parasole, gdy wychodził do domku ogrodnika.
— Tak, nie mogę się chyba mylić… — Alex przytaknął sobie głową. — Ale w takim razie to musi być nieuchronnie w…
Nie dokończył i ruszył ku drzwiom. Kiedy znaleźli się w hallu, wyszedł im naprzeciw sierżant Jones.
— Gotowe, szefie! — powiedział do Parkera. — Mam ich wszystkich w jadalni. Doktor jest u tej starej pani i pilnuje jej. Poza tym dom jest pusty.
— Świetnie! — Joe ruszył ku drzwiom sypialni Elizabeth Ecclestone i zapukał.
Po chwili drzwi uchyliły się i wyjrzał doktor Duke.
— Czy położył już pan panią Ecclestone do łóżka? — zapytał Alex cicho.
— Nie, jeszcze nie. Siedzi jeszcze w fotelu. Nie wiedziałem, co robić? Mówił pan tak tajemniczo, że zląkłem się o nią i czekałem na pana…
— Nikt tu nie wchodził podczas naszej nieobecności?
— Nie, nikt. Agnes była z nią przez cały czas, a potem zluzowałem ją, kiedy przyszedł ten młody człowiek w cywilu i wezwał wszystkich poza mną do jadalni… Nie rozumiem zupełnie, dlaczego pan…
Alex powstrzymał go ruchem ręki.
— Ja też nie rozumiem niektórych pańskich czynności, doktorze… — powiedział spokojnie. — Ale o tym potem. Na razie… — rozejrzał się. — Czy mógłby pan przewieźć stąd panią Ecclestone do jakiegoś innego pomieszczenia i pozostawić ją tam na kilka minut? Któryś z naszych łudzi pozostanie przy niej. Mam nadzieję, że nic się jej nie stanie, prawda?
— Chyba nic… — Duke wzruszył ramionami. — A co ja mam zrobić później?
— Przetransportować ją, a potem wrócić do nas, dobrze?
— Proszę bardzo…
Duke wzruszył ramionami, zawrócił w głąb pokoju, a po chwili ukazał się, popychając przed sobą wózek, na którym siedziała otulona szalem stara, nieruchoma, patrząca w przestrzeń niewidzącymi oczyma kobieta.
— Tu obok jest mały salonik… — wskazał drzwi przylegające do sypialni. — Czy to będzie panom odpowiadało?
— Jak najbardziej, doktorze… Czekamy na pana… — skinął na Jonesa. — Któryś z waszych ludzi niech zostanie z tą panią w tym saloniku. Nie musi nic robić ani jej dotykać. Po prostu niech jej pilnuje. To nie potrwa długo.
Jones skinął głową. Alex i Parker weszli do sypialni starej pani. Joe zapalił wszystkie światła i stanął pośrodku pokoju rozglądając się. W ręce trzymał nadal ów przyrząd, który Nicholas Robinson nazwał sztalugami.
— Co teraz? — zapytał Parker.
— Teraz będę się starał wygrać mojego szylinga i zapłacić równocześnie dług pewnej osobie, która jak nikt dotąd była bliska nadania mi dyplomu patentowanego idioty i zlekceważyła mnie tak, jak dotąd nikt jeszcze mnie nie zlekceważył. Ale czekajmy końca… Czekajmy końca…
Wyjął sztalugi z futerału, oglądał je przez chwilę, a potem wysunął długie, rozciągające się ramiona przyrządu.
— Widzisz… są lekkie i składają się z paru aluminiowych rurek, które wchodzą jedna w drugą. Dolny koniec wbija się w ziemię, a dwa górne ramiona utrzymują każde płótno… O, tu, na końcu mają takie śliczne uchwyty dla ramy obrazu… Popatrz…
Podszedł do ściany i manipulując sztalugami ujął w ich ramiona ciężkie ramy starego płótna, które wisiało na jednej ze ścian. Potem bez wysiłku dźwignął obraz, oderwał go od ściany i przekręcił w powietrzu.
— Jak myślisz, czy pozostawiłem odciski palców? — uśmiechnął się.
— Tak… — Parker pokiwał głową. — To jest wytłumaczenie sposobu, w jaki ten portret w jadalni zmieniał swoje położenie. Ale od tego daleko jeszcze do stwierdzenia, że pan Nicholas Robinson zamordował swojego teścia. I to w dodatku po spędzeniu całego popołudnia z tobą, kiedy stał o pół jarda od ciebie, gdy padł strzał. Nie chcesz mi chyba wmówić nic takiego?
— Och, Ben… — Alex odwrócił się ku niemu. — Pomyśl tylko, Ben… Jeżeli to nie było samobójstwo, to jak…
Nie dokończył, bo rozległo się pukanie do drzwi i wszedł doktor Archibald Duke. Zatrzymał się w progu.
— Słucham panów?
— Panie doktorze… — Alex nie patrzył na niego. Stał pośrodku pokoju rozglądając się szybko. — Przepraszam, że wkroczę w to, co można by nazwać intymną dziedziną pańskiego życia, ale chcielibyśmy wiedzieć, czy tylko uwodzi pan Cynthię Rowland, czy też może przypadkiem chciałby się pan z nią ożenić?
Przypuszczał, że Duke wybuchnie, ale młody lekarz odpowiedział bardzo spokojnie.
— Nie wiem, dlaczego musi to panów obchodzić, bo nie rozumiem zupełnie, jaki może to mieć związek ze śmiercią Irvinga Ecclestone, ale jeżeli upiera się pan przy tym i sądzi pan, że jest to potrzebne dla dobra śledztwa, to muszę panu zakomunikować, że chcę się z nią ożenić, i to wkrótce.
— Naprawdę?
— Tak. Kocham Cynthię, a jej charakter, uroda i maniery mogą być ozdobą każdego domu, nawet domu prowincjonalnego lekarza… — Uśmiechnął się przy tym lekko. — Powiedziałem to zresztą tylko dlatego, że najprawdopodobniej panowie nie jesteście przyzwyczajeni do małżeństw lekarzy z pokojówkami.
— Czy ona wie o tym?
— Powiedziałem jej to, nawet dziś. Ale nie wiem, czy mi uwierzyła? Ona jest przekonana, że… że istnieje pomiędzy nami zbyt wielka nierówność społeczna… A ja gwiżdżę na nierówności społeczne! — dokończył nagle ostro, jak gdyby polemizował gwałtownie z kimś, kto mu usiłuje wyperswadować to małżeństwo.
— Zupełnie słusznie — szepnął Joe, rozglądając się nadal i nie zwracając jak gdyby wielkiej uwagi na słowa młodego człowieka. — Gratuluję panu wyboru. To bardzo piękna i miła osoba. Chciałbym tylko, żeby pan to jej powtórzył przy nas, dobrze?
— Z największą przyjemnością… — powiedział sucho Duke.
Joe podszedł do drzwi i powiedział kilka słów półgłosem Jonesowi. Potem zawrócił i znowu stanął pośrodku pokoju, rozglądając się. W pewnej chwili podszedł do wielkiego starego łoża i uniósł kapę. Przy tej czynności zastała go wchodząca Cynthia Rowland. Joe opuścił kapę i uśmiechnął się do niej.
— Pan doktor Duke bardzo chciał złożyć w naszej obecności pewne oświadczenie… — Alex nadal rozglądał się po pokoju, co w końcu zdenerwowało Parkera. Zastępca szefa Wydziału Kryminalnego chrząknął głośno. Joe, jak gdyby nie zauważając tego, ciągnął dalej. — Powiedział nam, że prosił o pani rękę i że chce pani wyjść za niego za mąż w najbliższym czasie. Czy to prawda?
— Powiedział… do panów… — Jej śliczne, pełne usta zaczęły drżeć.
— Oczywiście, że powiedziałem! — Duke podszedł i objął ją ramieniem. — Sam jestem ze wsi. Moja matka na pewno ucieszy się, kiedy nie przywiozę jej pełnej fochów pannicy z miasta, ale takie piękne stworzenie jak ty!
A wtedy Cynthia Rowland zrobiła coś zupełnie niespodziewanego. Opanowała się, wyswobodziła lekko z jego uścisku i powiedziała cicho:
— On mnie wysłuchał…
— Nie sądzę! — Alex przestał rozglądać się po pokoju i spojrzał z uśmiechem na dziewczynę. — W każdym razie niech mu pani nie dziękuje. Podobno Diabeł nie jest najlepszym przyjacielem młodych mężatek. I… — pogroził jej palcem — radzę nie zaglądać już do tej Groty.
Cynthia Rowland spojrzała na niego w zupełnym osłupieniu i przeżegnała się mimowolnie.
— Boże, zlituj się… — wyszeptała cichuteńko.
— O, to już lepiej. A poza tym zdaje się, że wypędzimy dzisiaj ostatecznie Diabła z tych stron. Moje dzieci, jestem z was bardzo zadowolony! Idźcie teraz po starą panią Ecclestone, wtoczcie ją do jadalni i czekajcie na nas. Zaraz tam przyjdziemy.
— Ale co ma Diabeł… — zapytał Duke — do…
— Och, doktorze, wiele jest rzeczy na ziemi i w niebie, o których… Wie pan przecież, co chcę powiedzieć. Idźcie, błogosławimy was w imieniu Służby Śledczej Jej Królewskiej Mości. A nie każdemu zdarza się podobne błogosławieństwo w dniu zaręczyn!
Odprowadził ich oczyma do drzwi, a kiedy zamknęły się one za młodą parą, wyraz rozbawienia zniknął tak nagle z jego twarzy, jak gdyby ktoś niewidzialny starł go gąbką.
— Tu są tylko dwa miejsca, Ben! — powiedział szybko. — Jednym jest łóżko, a drugim ta szafa ścienna.
— Dwa miejsca do czego? — Parker zbliżył się do niego. — Czego szukasz?
— Tego szylinga, o którego założyłem się z tobą!
I nie mówiąc już ani słowa Joe podszedł do szafy. Jak barbarzyńca zaczął wyrzucać z niej poukładaną w równiutkie stosy bieliznę, szale i swetry. Potem szybko, centymetr po centymetrze, obejrzał ścianki od góry do dołu.
— Nie ma nic… — mruknął cicho i zawrócił w kierunku łóżka. — Zresztą nie wierzyłem w to, bo to za skomplikowane…
Zerwał kapę z łóżka, potem kołdrę, prześcieradło, odgiął materac i…
— Nic… — powiedział cicho. — Absolutnie nic… Czy to możliwe? To przecież musiało być tu… Musiało, Ben, albo…
— Co musiało? Zacznij wreszcie mówić! Przecież ze mną nie chcesz chyba bawić się w ciuciubabkę?!
— Och, daj mi pomyśleć… daj mi pomyśleć! Przecież nie jestem chyba ślepy… Ślepy? — Nagle uderzył się dłonią w czoło. — Oczywiście! A cóż za błazen ze mnie, Ben! A cóż za błazen ze mnie!
Nagle znieruchomiał i zmarszczył brwi. Stał tak przez chwilę w milczeniu, potem uniósł na Parkera oczy, w których ten ostatni dostrzegł nagły lęk.
— Słuchaj… — Alex potarł ręką czoło. — Przecież to nie może być chyba… To nic może być zbrodnia absolutna?… Jestem zupełnie bezradny… Zaczekaj… Ależ tak! Ależ tak! — Chwycił przyjaciela za ramiona. — Ben, trzeba natychmiast spuścić wodę z tego basenu. Weź paru swoich ludzi z najsilniejszymi latarkami i chodźcie tam! Na szczęście okna jadalni nie wychodzą na park. I nie pozwól pod żadnym pozorem nikomu ruszyć się z tej jadalni, choćby przedstawiali nie wiem jakie powody! Och, teraz nie mogę się mylić! Cóż to za zdumiewający osobnik, ten Diabeł! Zdumiewający!
— Ale co spodziewałeś się tu znaleźć!
— Drzazgę, Ben, najważniejszą drzazgę w historii kryminalistyki! Tymczasem okazało się, że byłem tylko głupim dzieckiem, a on starym, mądrym Szatanem! Ale przedstawienie jeszcze nie skończone. O, nie!
I nie czekając odpowiedzi przyjaciela wybiegł z pokoju.
XXV
Co najmniej — dwa przedmioty
Chmury zaczęły się przecierać i księżyc błysnął nad Diablą Skałą, która odbiła jego światło swym lśniącym, wilgotnym wierzchołkiem. Grupka nieruchomych ludzi stała wpatrzona w opadającą z wolna powierzchnię basenu. Zamknięto dopływ wody i otworzono stalową zastawkę, która regulowała odpływ. Kula księżyca, odbita w powierzchni wody, osuwała się z wolna w głąb.
— Jeszcze chwila… — powiedział Joe półgłosem — i będziemy mogli tam zejść.
— Co chcesz tu znaleźć?
— Co najmniej — dwa przedmioty! Mały, metalowy cylinder i jeszcze jeden klucz, bardzo podobny do tego, który znaleźliśmy w domku węży pana Iryinga Ecclestone'a. Tym razem jestem tego tak absolutnie pewien, że gotów jestem założyć się o drugiego szylinga… Chciałbym, żebyś kazał ludziom opukać całe dno i próbować, która z płyt da się przesunąć. Gdzieś tu musi być skrytka, musi być, Ben!
Księżyc na dnie basenu zniknął nagle. Joe pochylił się. Dno było już widoczne, w bladym świetle lśniły równe szeregi ciemnych, mokrych płyt, dokładnie przylegających do siebie.
Joe zszedł w dół po metalowej drabince, a za nim pozostali mężczyźni — łańcuch sylwetek znikających kolejno w dole. Rozbłysły latarki. Parker ustawił ludzi szeregiem i zaczęli posuwać się powoli, postukując cicho, pochylając się i omiatając światłem dno sztucznego jeziorka.
Alex szedł za nimi, świecąc uważnie na płyty, którymi wyłożone były boki basenu. W pewnej chwili zatrzymał się. Zdawało mu się, że zamiast wąskiej smugi cementu, którym spojone były poszczególne płyty, dostrzegł błysk stali. Podszedł. Przysunął latarkę nieomal do ściany i zaczął uważnie oglądać to miejsce. W pewnej chwili wyciągnął rękę i spróbował poruszyć płytę od góry. Nie drgnęła. Ponowił próbę z lewej strony, potem z prawej. Nic. Wreszcie nacisnął dolną krawędź. I płyta przekręciła się na osi, ukazując ciemny otwór płytkiego zagłębienia, z którego polała się woda. Kiedy spłynęła, Joe zaświecił do środka. Patrzył przez chwilę, potem odwrócił się.
— Ben! — zawołał cicho. — Nie musicie już szukać. Znalazłem!
Łańcuch zatrzymał się, potem pękł i ciemne postacie ludzkie zaczęły zbliżać się ku Alexowi, a później zatrzymały w odległości kilku jardów. Światła latarek pogasły.
— Co znalazłeś? — Parker był przy nim. W ręce trzymał latarkę wycelowaną w stronę otworu, jak gdyby mierzył z pistoletu do ukrywającego się w nim wroga.
— Pudełko… — Alex wskazał małe, niklowe pudełko, leżące w rogu niszy. — I, jak myślę, znajdują się w nim dwa przedmioty: ten klucz i mały, żelazny cylinderek, jeden z tych, które dobrze znasz…
Nie dostrzegł tego, bo był oślepiony blaskiem własnej latarki, ale wyczuł i usłyszał cichy szelest stóp na dnie. Ludzie zbliżyli się.
— Uważaj, Ben! — dodał szybko. — Bo na tym pudełeczku na pewno są odciski palców! A myślę, że będą nam one absolutnie konieczne, jeżeli chcemy, żeby Diabeł wrócił do Piekła z naszą najserdeczniejszą pomocą!
Parker wyjął chusteczkę i z największą ostrożnością sięgnął po pudełko. Otworzył je końcami palców. Wewnątrz… leżały obok siebie: mały, żelazny cylinder dziwnego kształtu i płaski klucz o ciekawej konstrukcji, do złudzenia przypominający drugi klucz, znaleziony przez nich po południu w domku węży zmarłego Irvinga Ecclestone!
— Jones! — powiedział cicho zastępca szefa Wydziału Kryminalnego.
— Nie ma go tutaj… — odparł jakiś głos. — Pilnuje ich tam, w jadalni.
— Carruthers, bierz to od razu do auta laboratoryjnego! Mam nadzieję, że ekspert jeszcze nie usnął.
— Nie usnął… — mruknął drugi głos z ciemności. — Przyszedłem tu za wami, żeby nie umrzeć z nudów.
— Ma pan odciski wszystkich domowników, prawda? Niech pan od razu porówna i powie, do kogo one należą.
— Och, to mogę ci powiedzieć i bez pomocy nauki… — Joe ruszył w stronę drabinki. Parker dopędził go.
— Powiedz!
I Alex powiedział mu.
— Jak to? — Parker pochwycił go za ramię. — Przecież to niemożliwe!
— Zaczekaj… — Weszli na górę i stanęli na trawniku, znowu tonącym w ciemności, bo chmura zakryła księżyc. W mroku Parker dostrzegł błysk białych zębów przyjaciela. — Nie tylko niemożliwe, ale jedynie możliwe, Ben. Już od paru godzin wiedziałem, że tylko jedna osoba miała równocześnie motyw i możliwości, ale hipoteza, jak sam widzisz, była tak nieprawdopodobna i tak niewytłumaczalna przy pomocy zdrowego rozsądku, że… — Urwał. — I wtedy dopiero posłużyłem się zdrowym rozsądkiem. I okazało się, że z pewnego punktu widzenia rzecz jest niesłychanie prosta i banalna. Ale najpierw trzeba było wykluczyć wszystko inne. Nie chodziło o mnie. Ja już wiedziałem swoje, chociaż pomyliłem się kilkakrotnie w szczegółach. Ale myślałem o tobie. Byłeś tak bardzo przeciwny temu nonsensownemu śledztwu. Zresztą dopóki nie wiedziałem dokładnie, gdzie byli wszyscy mieszkańcy domu w chwili zabójstwa, nie mogłem mieć absolutnej pewności. Zawsze pozostawała w tej fantastycznej sprawie jeszcze jakaś nieznana, bardziej fantastyczna możliwość… Na szczęście kiedy zastosowałem elementarną logikę, rzeczy ułożyły się w takim porządku, w jakim musiały się, ułożyć. Bo ta genialna na swój sposób zbrodnia miała jeden błąd. Była nieomal absolutna i w związku z tym wykluczała wszystkie możliwości poza jedną: prawdziwą, ale jeśli nie odnalazło się prawdy w całym gąszczu pozorów i w labiryncie tego diabelskiego planu, stawała się automatycznie zbrodnią absolutną, to znaczy samobójstwem Irvinga Ecclestone, co z kolei oznaczało dla naszego Diabełka pełen tryumf i dojście do upragnionego celu…
— Ale ja nadal nie rozumiem, jakim sposobem ta zbrodnia…
— Zaczekaj, Ben. Pozwól i mnie na jakąś małą przyjemność. Czy pozwolisz mi na jeszcze jedną przyjemność, poza tym?
— O co ci chodzi? — zapytał Parker przygnębionym głosem. Był znakomitym oficerem śledczym i bardzo uczciwym człowiekiem. Nawet teraz nie zapominał ani na chwilę o tym, że jeszcze przed dwoma godzinami namawiał Alexa do zaprzestania nonsensownych poszukiwań i wyjazdu stąd.
— Czy… czy mógłbym na podstawie tej mojej legitymacji dokonać, oczywiście w twojej obecności, aktu aresztowania? Ten Diabeł naraził mi się bardzo. Zaplanował sobie z premedytacją nie tyle absolutną zbrodnię, co absolutną drwinę ze mnie i mojej skromnej sławy, do której, szczerze mówiąc, jestem trochę przywiązany. Chciałbym mu sam donieść o jego porażce.
— Och, zrób to! — Biorę na moją odpowiedzialność nawet ewentualne pomyłki, jeżeli nie zapamiętasz tekstu formuły. Byleśmy tylko nie popełnili prawdziwej omyłki, Joe. Nie chcę nawet myśleć o tym.
— Och, powiedziałem ci już, że ta zdumiewająca sprawa ma właśnie ten zdumiewający aspekt: nie może być innego rozwiązania, jeżeli nie brać pod uwagę interwencji sił nadprzyrodzonych. Zresztą nasze ostatnie odkrycie wyklucza nawet i tę prześliczną ewentualność.
Dochodzili już do domu. Alex wyprostował się, minął patrolującego na tarasie policjanta i wszedł do hallu.
Słysząc za sobą kroki Parkera i kilku wchodzących za nim detektywów zbliżył się do drzwi jadalni, otworzył je i stanął w progu.
Przez chwilę w milczeniu przesuwał oczyma po zgromadzonych. Dwoje stało pod portretem sir Johna. Byli to Cynthia Rowland i doktor Archibald Duke, oboje zagłębieni w cichej rozmowie, którą najwyraźniej im przerwał. Naprzeciw wejścia, przy stole, siedzieli Joan i Nicholas Robinson, po drugiej stronie stołu, na krzesłach znajdujących się najbliżej drzwi, Kempt i Gilburne, ściskający pomiędzy kolanami swoją nieodstępną laskę. Agnes Stone w nieposzlakowanym białym fartuchu i białym czepeczku stała wyprostowana w rogu pokoju obok fotela, na którym nieruchoma staruszka wpatrywała się nieruchomym spojrzeniem w przestrzeń. Martha Cowley i Stary Rice stali niedaleko nich, najwidoczniej nie mając śmiałości usiąść w obecności właścicieli domu. Wszyscy milczeli. Oczy ich skierowały się na wchodzącego, Sierżant Jones, który stał spokojnie przy drzwiach, usunął się robiąc Alexowi miejsce i szeptem zapytał Parkera:
— Już, szefie?
Zastępca szefa Wydziału Kryminalnego prawie niedostrzegalnie skinął potakująco głową.
— Przepraszam, że kazaliśmy państwu czekać tu tak długo — powiedział Joe. — Ale wyniknęły pewne nieoczekiwane okoliczności, które przedłużyły trochę śledztwo… Nie było to zresztą łatwe śledztwo, gdyż morderstwo zostało zaplanowane z niesłychanym sprytem…
— Boże! — powiedziała cicho Joan. — Morderstwo… Więc on, tatuś…
— Niestety — Alex rozłożył ręce. — Była to zbrodnia zaplanowana z niesłychaną, zupełnie bezprzykładną brawurą… jeżeli wolno użyć tego bądź co bądź pozytywnego słowa w odniesieniu do największej nikczemności, jaką człowiek może popełnić na ziemi. I musimy tu przyznać ze wstydem, że nieomal padliśmy ofiarami sprytu mordercy, który stworzył bezbłędną, skomplikowaną panoramę mistyfikacji i starał się nas zapędzić w nią tak zręcznie, że gdyby nie… — urwał, potem podjął zaraz. — Ale mistyfikacja jest tylko mistyfikacją. Już dwa i pół tysiąca lat temu pewien stary, mądry Grek, Parmenides z Elei, napisał w swoim poemacie Droga złudzenia słowa, których spokojna siła przemówiła do mnie dziś wieczór znowu: „Nie dopuśćcie, aby przyzwyczajenie wynikłe z powtarzającego się doświadczenia skierowało was na drogę, gdzie narzędziem poznania jest ślepe oko i ucho wtórzące dźwiękom, lecz próbujcie przy pomocy rozumu…” Nie będę cytował dalej. Przestaliśmy wierzyć oczom i uszom, zaangażowaliśmy do tej sprawy nasz rozum i rezultatem tego jest fakt, że muszę w tej chwili powtórzyć ową sakramentalną formułkę: „W imieniu prawa aresztuję was pod zarzutem popełnienia morderstwa z premedytacją na osobach Patrycji Lynch i Irvinga Ecclestone i ostrzegam, że wszystko, co powiecie od tej chwili, może być użyte przeciwko wam…” Zawiesił na chwilę głos.
— Ale… ale kogo to dotyczy? — zapytał zduszonym głosem sir Alexander Gilburne.
— Słowa te dotyczą obecnych tu Thomasa Kempta i Agnes Stone… — powiedział Alex spokojnie i w tej samej chwili zaciął usta, bo dostrzegł w dłoni, którą Thomas Kempt wyrwał z kieszeni, pistolet automatyczny. A lufa tego pistoletu była skierowana prosto w pierś jego, Joe Alexa. I w tym ułamku sekundy pomyślał z żalem, że na nic poszły wszystkie nauki doktora Yamamoto, bo oto stał w pełnym polu widzenia i gdyby uskoczył, odsłoniłby stojącego za nim Parkera. A Kempt był zbyt daleko, aby można go było dosięgnąć.
Ale wszystkie te myśli, a raczej ich maleńkie, nie powiązane fragmenty mignęły tylko, zanim padł strzał. Jedna z kobiet krzyknęła.
Joe stał przez sekundę, zdumiony tym, że nic nie czuje, podświadomie poszukując wszystkimi nerwami miejsca, którym weszła kula. Ale nie pod nim ugięły się kolana. To Thomas Kempt z wolna opuścił głowę, ręce i ciężko jak kukła zwalił się na ziemię pod nogi stojących.
Alex obejrzał się błyskawicznie. Pyzaty sierżant Jones stał z bronią opuszczoną już ku ziemi.
— Noszę go w kaburze pod pachą, szefie… — powiedział półgłosem. — I zawsze, kiedy ma się obwieścić któremuś z tych ptaszków jego los, trzymam rękę jak Napoleon, założoną na piersi. W ręce trzymam go odbezpieczony, z kulą w lufie… na wszelki wypadek.
Ale Parker nie usłyszał nawet jego ostatnich słów.
— Ty Diable… — Agnes Stone patrzyła na Alexa strasznym, pełnym rozpaczy spojrzeniem. Potem i ona wyrwała rękę z kieszeni fartucha. Ale nie miała w niej broni. Błyskawicznie podniosła ją do ust.
I w tym momencie stała się druga niespodziewana rzecz. Joan Robinson wyprysnęła ze swego fotela i uwiesiła się u tej ręki. Za nią skoczył Nicholas i reszta obecnych. Po chwili Agnes stała z kajdankami na rękach, nieruchoma, blada i zupełnie spokojna.
Parker siłą otworzył jej zaciśniętą pięść i wyjął z niej małą, bladą kapsułkę.
— Cyjanek potasu… — mruknął i pokiwał głową. — Myślę, że to chyba będzie cyjanek.
Sierżant Jones położył dłoń na ramieniu Agnes.
— Chodźmy… — powiedział spokojnie.
Ruszyła przed nim sztywna, wyprostowana, z podniesioną głową w białym, nakrochmalonym czepku. Odprowadzały ich oczy wszystkich obecnych. Tylko stara kobieta w wózku nie drgnęła nawet i nadal patrzyła niewidzącym spojrzeniem w przestrzeń, obojętna i nieruchoma jak rzeźba.
XXVI
Ale jak to w ogóle było możliwe?
Samochód ruszył.
— Ale jak to w ogóle było możliwe? — zapytał Parker, wpatrzony w szerokie plecy kierowcy.
Joe nie odpowiadał przez chwilę. Na wpół odwrócony, obserwował przez tylną szybkę znikające światła Norford Manor. Za nimi wyjeżdżały kolejno na drogę inne samochody, tnąc ciemność białymi skrzydłami reflektorów. Westchnął i odwróciwszy się usiadł wygodnie, rozparty w kącie auta.
— To musiał być człowiek o chorobliwie wybujałej wyobraźni… — mruknął. — Przyznaję, że nikt nigdy nie doprowadził mnie tak blisko do granicy klęski. Nie mówiąc już o tym, że gdyby nie twój nieoceniony Jones, zabiłby mnie na koniec, bezradnego jak dziecko. Zagadałem się. Zawsze wiedziałem, że moje skłonności retoryczne mogą stać się któregoś dnia przyczyną mojej zguby. Na szczęście nasza policja czuwała.
— Tak… — Parker strzelił palcami w ciemności. — Policja czuwała! — dodał z cichym sarkazmem. — Gdyby nie ty, obawiam się, że ja, a razem ze mną cały mój sztab detektywów, daktyloskopów, ekspertów i pomocy naukowych, odjechalibyśmy spokojnie stąd, pozostawiając tę parę morderców wolną i szczęśliwą jak para gołąbków. Ale opowiedz wreszcie, jak do tego doszedłeś?
— Już pierwszego dnia, kiedy przyjechali do mnie Kempt i Gilburne, bardzo nie spodobała mi się ta zagadkowa śmierć jednego ze spadkobierców starej pani Ecclestone. Bo Patrycja była dla mnie przede wszystkim jednym ze spadkobierców olbrzymiej fortuny, której jedyna właścicielka jest dogorywającą, sparaliżowaną staruszką. Jej samobójstwo również było co najmniej zagadkowe. Wyjęła klucz z drzwi, nie wiadomo po co? Zażyła cyjanek potasu w trakcie czytania książki?! Na książce tej znaleziono odcisk stopy diabelskiej, ale w pokoju zmarłej nie znaleziono żadnego przedmiotu, który mógłby ten odcisk pozostawić. W nocy, przed jej śmiercią, przekręcono portret sir Johna Ecclestone, którego była potomkiem w dziesiątym pokoleniu, a wiadomo nam już było z kolei, że ród Ecclestone'ów miał z woli Diabła wyginąć w tym właśnie pokoleniu. Trudno mi było sobie wyobrazić, aby ta znękana kobieta, przemęczona śmiertelnie straszliwą chorobą męża, miała nagle wyczyniać tego rodzaju diabelskie figle przed popełnieniem samobójstwa. Poza tym wydawało mi się nieprawdopodobnym, aby ta bądź co bądź uczciwa, chociaż być może działająca pod wpływem nagłego impulsu osoba mogła zawrócić po raz drugi w głowie biednemu Gilburne'owi, a potem znowu zniszczyć mu życie, nie napisawszy do niego nawet kilku pożegnalnych słów z wytłumaczeniem swego kroku. Ten klucz na biurku też był zdumiewający. Jeżeli zażyła cyjanek doczytawszy Pigmaliona do 110 strony, bo książka była na tej stronie otwarta, kiedy znaleziono ją przy zmarłej, to czemu wyjmowała klucz? I w końcu co w Pigmalionie może nagle spowodować tego rodzaju decyzję?…
Nie umiałem sobie odpowiedzieć na te wszystkie pytania. Ale przyjechałem przedeą wszystkim dlatego, że zaniepokoiło mnie powtórzenie się zjawisk towarzyszących śmierci Patrycji Lynch. Znowu przekręcono obraz i znowu ślady Diabła pokazały się w Grocie. To jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że Patrycja została zamordowana. Wobec tego narastał problem, kto mógł zabić ją w nocy w jej własnym pokoju? Ktoś, od kogo spokojnie przyjęłaby truciznę, nie zdając sobie z tego sprawy. Do tej możliwości pasowali, praktycznie biorąc, wszyscy domownicy poza Nicholasem Robinsonem, którego wyręczyłaby Joan, gdyby Patrycja poprosiła ich o proszek. Mogła to zrobić Cynthia, która jest pokojówką i na pewno zagląda do pokojów pań, pytając, czy nie potrzeba czegoś przed snem. Mógł to zrobić stary lokaj, kucharka, pielęgniarka, lekarz, nawet Irving… wyłączyłem jeszcze po namyśle Kempta, bo było najmniej prawdopodobne, aby on pośród nocy mógł jej wręczyć proszek. Oczywiście proszek ten mógł jej dać także Gilburne, odprowadzając ją do domu. Skarżyła się przecież na ból głowy. Mogła zażyć taki proszek w czasie czytania książki i umrzeć. Ale wówczas nie wyjmowałaby klucza z zamka. Tak więc jeżeli Patrycja Lynch została zamordowana, to na pewno nie mógł zrobić tego Gilburne, bo on jeden z podejrzanych nie znajdował się przecież w nocy w domu i nie mógł wyjść zamknąwszy drzwi innym kluczem i pozostawiwszy właściwy klucz od pokoju na stole przy zmarłej. Zresztą przedmiot, który odcisnął ślad diablej nogi na książce, musiał pochodzić z zewnątrz. Nie od Gilburne'a; bo nawet najfantastyczniejsza szansa prawdopodobieństwa nie pozwalała mi przypuszczać, że Gilburne zrobił znak na jednej ze stron, a Patrycja doczytawszy akurat do tej strony, zażyła truciznę. Ale gdzie był ten przedmiot robiący odciski na książkach i w piasku Groty? Sama Patrycja nie zrobiła tego. Gdyby sama zrobiła ten odcisk, musiałaby wyjść z pokoju, ukryć ów przedmiot, a potem wrócić i otruć się. To był oczywisty nonsens, zważywszy, że po jej śmierci przedmiot został użyty ponownie do tych samych celów. Ślady w Grocie ponowiły się i były identyczne. Fakt ten miał podwójne znaczenie:
1) Gilburne nie mógł być mordercą Patrycji, gdyż nie miał nocą dostępu do domu i nie mógł zrobić Śladu na książce, a później ukryć owego przyrządu, którym ślad zrobiono. A przecież było zupełnie jasne, że ślady owe zrobił morderca dla nie znanych jeszcze bliżej celów.
2) Powtórzenie się hecy z portretem i ponowienie odcisków w Grocie miało zupełnie zdumiewające w pierwszej chwili znaczenie. Mianowicie to, że morderca pragnie zadokumentować swoje istnienie i zwrócić uwagę bystrzejszego obserwatora na fakt, że Patrycja Lynch nie popełniła samobójstwa. To było w pierwszej chwili trudne do zrozumienia. Jeżeli ktoś zabija i udaje mu się wmówić w policję, że zamordowany popełnił samobójstwo, wydawałoby się, że nie będzie pragnął niczego bardziej na tym świecie, jak nie dać już nigdy o sobie znaku życia, żeby ujść cało przed zemstą sprawiedliwości. Tymczasem nasz zbrodniarz zaczął działać jak absolutny szaleniec. Z tego można było wyciągnąć tylko dwa wnioski:
1) Że rzeczywiście jest on szaleńcem.
2) Że pragnie przerzucić to morderstwo na kogoś innego i jest pewien, że mu się to uda.
Dodatkowy i najgroźniejszy wniosek z ponownego przekręcenia portretu i ukazania się śladów w Grocie brzmiał:
„Skoro zbrodniarz działa nadal, sprawa nie kończy się na śmierci Patrycji Lynch i w odległym Norford Manor nastąpią jakieś mowę wypadki”.
Oczywiście zbrodniarz już od pierwszej chwili miał nade mną olbrzymią przewagę. Nie byłem na miejscu po śmierci Patrycji, od której minął już miesiąc. Nie wiedziałem, do czego on dąży i co chce zrobić, a on oczywiście wiedział o tym dokładnie. Fakt, że śmierć Patrycji Lynch policja uznała za samobójstwo, wskazywał na to, że jeśli jest to szaleniec, to w każdym razie obdarzony trzeźwym sposobem rozumowania. A jeśli nie jest to szaleniec, to mamy do czynienia z niezwykłą jednostką dla świata zbrodni, prowokującą policję do zajęcia się zbrodnią, która została zatuszowana, i może nawet inną zbrodnią, która nie została popełniona jeszcze. Ta pewność siebie skłoniła mnie do natychmiastowego wyjazdu tam. Jadąc miałem wrażenie, że jeśli go nie schwycę, to przynajmniej sparaliżuję jego działanie do tego stopnia, aby nie popełnił nowej zbrodni. Między innymi dlatego porzuciłem jak najszybciej mój pseudonim. Chciałem, żeby wszyscy w Norford wiedzieli, że przyjechał bądź co bądź fachowiec od wykrywania zbrodni. Ze wstydem przyznaję, że nie przypuszczałem jeszcze wtedy, że jest on na tyle odważny, aby właśnie mnie wybrać sobie na świadka swego absolutnego alibi… …I przyjechałem. Natychmiast po przyjeździe wpadłem w labirynt metafizycznych rozważań o Diable i czarownicach. To także zaplanował sobie nasz morderca genialnie na swój sposób. Okolica aż pękała od podań demonologicznych, Irving Ecclestone sam był demonologiem, nad rodem ciążyła klątwa, w okolicy najbliżej była Diabla Grota i Diabla Skała, a w dodatku te odciski stóp diabelskich… Trudno było nie brać tego wszystkiego w ogóle pod uwagę, chociaż, jak się potem okazało, można było całą sprawę pominąć i zająć się jedynie rozsądnym motywem zbrodni: fortuną Ecclestone'ów. Ale ja przecież nadal nie wiedziałem, czy nie mam do czynienia z mordercą maniakalnym. W końcu nie wolno było nie brać tego pod uwagę. Cynthia Rowland i jej rodzice byli mieszkańcami obu zainteresowanych domów. To też mogło coś znaczyć. Cynthia była obsesyjną dziewczyna, której wyobraźnię rozbudził Irving Ecclestone swoimi opowiadaniami o dziejach Diabła na tym obszarze. Cynthia musiała niewątpliwie wiedzieć, że ongi powieszono jej pra-pra-pra-prababkę za sprawą któregoś z Ecclestone'ów i że Diabeł przyrzekł temu rodowi zemstę. Oczywiście mogła być tą obsesją dotknięta w sposób niewidoczny dla otoczenia. Bywają takie ciche manie. Sama była fizycznym „typem czarownicy” o zrośniętych brwiach i czarnych, długich włosach. Na szczęście u Cynthii przerodziło się to tylko w modły do Szatana o miłość doktora Archibalda Duke'a. Ale dowiedziałem się o tym o wiele później, chociaż przyznaję, że podejrzewałem to, słysząc słowa jej modlitwy. Inna sprawa, że brałem wówczas pod uwagę Kempta jako potencjalnego mordercę, który miał największy motyw wybicia do nogi rodu Ecclestone'ów, a ją podejrzewałem o wspólnictwo… Tak, to nie było proste. Ona przecież mogła z łatwością dać Patrycji Lynch proszek z trucizną, pozostawić odciski w Grocie, przekręcić portret rano, kiedy wszyscy spali, ona jedna była pierwsza zawsze na nogach i tak dalej. Mogła kochać Kempta, a jej obsesja na temat zemsty Szatana i jej jako Jego narzędzia, mszczącego tamtą odległą Cynthię, była zupełnie możliwa…
Ale od chwili, kiedy przeczytałem testament starej pani, zrozumiałem, że człowiekiem, który ma największy motyw w wyginięciu rodziny Ecclestone'ów, jest Thomas Kempt. Był on przecież wnukiem siostry Jakuba Ecclestone'a, więc gdyby zabrakło innych spadkobierców, on jeden byłby osobą, „w której żyłach” — jak mówił testament — „płynęłaby krew tego rodu”. Joan została wykluczona przez klauzulę mówiącą o bezdzietności, a ponieważ stara pani nie miałaby już nigdy w stanie, w jakim się znajduje, możliwości zmiany testamentu, więc Kempt spokojnie zostałby panem półtoramilionowego majątku, który stary Jakub wydusił ze swoich malajskich plantacji i przedsiębiorstw na terenie kraju. Dlatego, kiedy po porannym odkryciu, gdy stwierdzono, że portret znowu zmienił położenie, przybyliśmy obaj z Gilburne'em do Norlord Manor, ostrzegłem Kempta wprost, gdy odjeżdżaliśmy. Nie mogłem oczywiście zrobić nic więcej, bo nie miałem najmniejszego cienia dowodu przeciwko niemu. Przeciwnie, on był osobą, która namówiła Gilburne'a, aby przyszedł do mnie ze swymi podejrzeniami. Poza tym o czwartej po południu miałem już zamieszkać w Norford Manor i nie mogłem wprost uwierzyć, aby ktokolwiek chciał zaryzykować uderzenie w takich okolicznościach. W dodatku wysłałem w ten teren sierżanta Clarrence'a z psem policyjnym, a ewentualny morderca musiał ich widzieć, gdyż włóczyli się po parku i okolicy od rana… I być może Kempt nie uderzyłby, gdyby plan jogo nie był tak prosty, tak bezbłędny i tak absolutnie „bezpieczny”. Przyznam ci się, Ben, że widziałem wiele zbrodni, tak jak i ty widniałeś wiele zbrodni, ale takiego planu, takiego wykonania i tak precyzyjnie wykonanego projektu nie widziałem jeszcze nigdy. Sam zresztą wiesz, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka… Morderstwo wydawało się zupełnie niemożliwe, a wszystkie ślady wskazywały na samobójstwo, mało tego, dawały pewność, że to Irving był obsesyjnym szaleńcem, który zamordował swoją siostrę i popełnił samobójstwo, opętany myślą o zemście Diabła i przysłowiowym dziesiątym pokoleniu…
— Och, czy nie wiem o tym! — Parker przyłożył w ciemności dłonie do policzków. — Zimno mi się robi na sama myśl, kiedy przypominam sobie, co mówiłem do ciebie i jak patrzyłem na ciebie. Jestem skończonym osłem, Joe!
— Nie traktowałbym tego tragicznie… — Alex mówił zupełnie poważnie. — Myślę, że żaden policjant na świecie nie zachowałby się na twoim miejscu inaczej. Jesteście związani prawem, metodyką dochodzenia, tym, co nazywamy dowodami. A tymczasem coraz bardziej zaczynam wierzyć, że takie rzeczy jak dowody, odciski palców i tak dalej są już w tej chwili bardziej potrzebne inteligentnym mordercom niż policji. Morderca ma zawsze tę przerażającą przewagę nad policją, że posiada nieograniczony czas do namysłu i wypróbowania swojej metody, a my możemy liczyć tylko na jego błędy i niezręczność. W tym wypadku morderca nie popełnił żadnego błędu, żadnej niezręczności i był tak absolutnie przekonany o swojej bezkarności, że zaprosił mnie na kibica, gdy popełnił zbrodnię! Czy ty to rozumiesz, Ben! Ten człowiek jednego tylko nie wziął pod uwagę: tego, że ja z góry byłem przygotowany na fałszywe dowody i fałszywy obraz. Inaczej nigdy by przecież nie robił tych hec przed zabójstwem. Jeżeli je robił, to tylko dlatego, że chciał, aby inteligentny przedstawiciel prawa był na miejscu i potrafił wyciągnąć wnioski, które on mu narzuci. A ponieważ zdołał ustawić te dowody tak, że dawały absolutnie wszystkim absolutnie doskonałe alibi, więc zarówno śmierć Patrycji jak i Irvinga musiałyby zostać zakwalifikowane jako objawy manii tego ostatniego, a on, Thomas Kempt, stałby się po otwarciu testamentu Elizabeth Ecclestone panem — ku swemu zdumieniu, oczywiście! — całej fortuny Ecclestone'ów…
I tu był najsłabszy punkt jego planu. Otóż, jak ci później to wytłumaczę, Kempt z premedytacją postarał się o to, abym był świadkiem, a raczej słuchaczem tego wystrzału. Kiedy wpadliśmy do pokoju Irvinga, krew cieknąca z rany zastygała właśnie. To automatycznie wykluczało na pewno jako morderców: Joan Robinson, Nicholasa Robinsona i sir Alexandra Gilburne'a, którzy nie rozstawali się ze mną od kilku godzin, więc w żaden sposób nie mogli się znaleźć w pokoju Irvinga. Po dalszych przesłuchaniach okazało się, że nikt z pozostałych domowników nie znajdował się nawet blisko domu w chwili zabójstwa. Najbliżej byli Cynthia i doktor Duke, ale mieli oni żelazne alibi w postaci ogrodnika, o którego istnieniu nie wiedzieli. Z jego zeznań wynikało, że byli już dłuższy czas na łące, gdy usłyszeli strzał. Oni więc nie mogli zabić także Irvinga. A w związku z tym cała tajemniczość zachowania Cynthii, jej nocna nieobecność we własnym łóżku i modły w Grocie znalazły proste i jasne, chociaż nieco poufne wytłumaczenie, nad którym nie będziemy się chyba rozwodzili. Pozostali nam tylko: Agnes Stone i Thomas Kempt. On: potencjalny dziedzic fortuny Ecclestone'ów, ona — osoba, która mogła z łatwością otruć Patrycję Lynch, a poza tym jedyna osoba (poza Gilburne'em), która mogła poinformować Kempta, że:
a) Joan Robinson została wydziedziczona warunkowo, jako bezdzietna
b) Joan Robinson chciała mieć dziecko i nie będzie go mogła mieć nigdy.
Obie te informacje Agnes posiadała, raz — jako świadek testamentu, dwa — jako zaufana osoba, która dawała Joan zastrzyki, kiedy ta przeprowadzała w Norford kurację przeciw bezdzietności. Temu zresztą należy przypisać szczęśliwy dla Joan zbieg okoliczności, że nie zaplanowano dla niej losu, który spotkał jej ojca i ciotkę. Nie liczyła się już jako konkurent do spadku.
Wszystko to zacząłem rozumieć dokładnie w czasie przesłuchań. Zrozumiałem to jeszcze lepiej, kiedy zobaczyłem na biurku Irvinga klucz od jego pokoju, kiedy znaleźliśmy w szufladzie owe klocki z odciskami stóp diabelskich, a w terrarium klucz numer dwa od pokoju Patrycji.
Morderca dał nam do ręki wszystkie dowody przemawiające za tym, że Irving zamordował swoją siostrę i siebie samego. Równocześnie stworzył sytuację, w której pozornie on sam a nikt inny nie mógł dokonać tego morderstwa. W konsekwencji był tak absolutnie pewien naszych wniosków, że chyba do chwili zgonu z ręki naszego nieocenionego Jonesa nie pojął, jak to się stało, że jego plan zawiódł…
— Gdyby nie ty… — zaczął Parker.
— Ba, gdyby nie ja! Ależ on mnie sam tu ściągnął! Daj mi zresztą dokończyć. Pamiętasz, jak mówiłem, że mam w podświadomości dwa fakciki, które mnie niepokoją, które nie zgadzają mi się jakoś z normalnym stanem rzeczy. Kiedy przypomniałem je sobie w czasie przesłuchań, byłem już pewien, że to Kempt, ale nadal nie mogłem jeszcze sobie dokładnie wszystkiego ustawić. Otóż pierwsze odczucie, które mnie zaintrygowało, nastąpiło rano, gdy przyjechaliśmy z Gilburne'em po wiadomości o przekręceniu portretu. Wówczas Kempt powiedział do nas, że właśnie szedł się wykąpać do basenu. A przecież ubrany był w szlafrok i piżamę. Czy ktoś na świecie idzie się kąpać w piżamie? Po raz drugi doznałem tego samego uczucia, kiedy po strzale wbiegłem na taras, potknąłem się i spojrzałem za siebie. Zobaczyłem wówczas Kempta w spodenkach kąpielowych i w rozwianym szlafroku, biegnącego za Nicholasem i plączącego się w fałdach. Nie skojarzyłem sobie tego jakoś. A przecież było rzeczą najzupełniej naturalną, aby biegnąc strząsnął po prostu przeszkadzający szlafrok z ramion…
Ale co to mogło oznaczać? W pierwszej chwili miałem tylko niejasne przeczucie, że jestem o krok od prawdy. Wiedziałem, że za chwilę zrozumiem wszystko. Kiedy Agnes Stone zeznała, że Irving zszedł na dół po odejściu Kempta do basenu, wiedziałem, że musi być jego wspólniczką. W końcu zeznanie jej mógł potwierdzić tylko zmarły Irving. A było ono przecież tym razem najabsolutniejszym z absolutnych alibi dla Kempta. Ona sama także nie mogła zabić; była w chwili strzału poza polem mojego widzenia, ale jednak nie mogłaby zdążyć wbiec na górę… Zresztą interes w mordowaniu miał tylko Kempt, który bez niej nie mógłby popełnić żadnego z obu morderstw w sposób, w jaki zostały popełnione. Ale w jaki sposób popełnił drugie? Bo że popełnił, wiedziałem nieomal z pewnością. Irving Ecclestone zginął przecież w identycznie nieokreślony sposób jak jego siostra. Klucz znowu znajdował się w pokoju, a nie w drzwiach przekręcony od środka, co nawet mnie zmusiłoby do uznania samobójstwa. Zginął także bez słowa, pośród rozrzuconych książek i notatek, mało tego, obok zmarłego leżało odkręcone pióro. Umówił się ze mną na czwartą, zaprosił mnie do swego domu, był człowiekiem zakochanym w pracy i opowiedział mi o swoich planach wydawniczych na najbliższą i dalszą przyszłość. Jeżeli zszedł na dół i zapytał, czy córka jest w pobliżu, jak twierdziła Agncs, to mógł zadać to pytanie wyłącznie dlatego, żeby oszczędzić jej obecności w chwili, gdy popełniał samobójstwo. Czemu więc popełnił je wówczas, gdy pojawiła się w oddali, razem z nimi wszystkimi, widoczna doskonale z okna jego pokoju? I dlaczego te klocki, na których była wycięta odbitka diablej stopy, były wilgotne? Kiedy i dlaczego zanurzono je do wody? Wyschły już niemal, to prawda, ale drzewo zachowuje długo wilgoć, a raczej jej ślady. Wtedy pomyślałem o Kempcie i o basenie. Ale mimo wszystko Kempt był przecież przy mnie, gdy padł strzał…
I wówczas przyszedł mi do głowy ów cytat z Parmenidesa: „Nie dopuśćcie, aby przyzwyczajenie wynikłe z powtarzającego się doświadczenia skierowało was na drogę, gdzie narzędziem poznania jest ślepe oko i ucho wtórzące dźwiękom, lecz próbujcie przy pomocy rozumu…”
I zacząłem próbować przy pomocy rozumu. Założyłem, że Irving Ecclestone nie popełnił samobójstwa, chociaż wszystko na to wskazywało. Jeżeli więc w chwili strzału nie było na pewno nikogo w domu poza nim, więc chyba musiał zginąć wcześniej.
I nagle otworzyły oni się oczy. Musiałem jeszcze tylko stwierdzić, gdzie byli wszyscy domownicy, a potem rozważyć wszystkie możliwości tej dwójki. Pewne było jedno w moim teoretycznym założeniu: jeżeli Irving zginął wcześniej, to nie mógł zginąć o wiele wcześniej, najwyżej o kilka minut, bo inaczej zastalibyśmy trupa, który nosiłby wyraźne ślady wczesnego zgonu. Jak wiesz, trudno poznać, czy człowiek zginął trzy czy trzy i pół godziny temu, ale o wiele łatwiej, czy zginął przed minutą czy też przed pół godziną.
Ale jak to się stało? I kto strzelił, kiedy słyszeliśmy wystrzał? Strzelić mogła tylko Agnes, gdyż nikogo w domu poza nią i Irvingiem nie było. A mogła strzelić tylko wówczas, kiedy zobaczyła nas i Kempta — zawróciła do pokoju starej pani i… po chwili wybiegła na taras, wskazując okno Irvinga. Odległość oczywiście uniemożliwia dokładne zlokalizowanie miejsca wystrzału wewnątrz domu, a jej sugestywny ruch i po prostu brak skojarzenia, że pielęgniarka, która krząta się na tarasie przy chorej i wchodzi po coś na sekundę do jej pokoju, może właśnie w tej chwili strzelić, wybiec i wskazać w inne, bliskie zresztą miejsce — dokonały reszty. I tu popełniłem pierwszy błąd. Kiedy zrozumiałem absolutnie, że to była jedyna możliwość, wówczas pierwszą myślą, jaka mi wpadła do głowy, było przeszukanie pokoju starej damy dla odnalezienia miejsca, w które trafiła kula. Oczywiście musiało to być drzewo; więc szafa albo łóżko… Sądziłem, że Agnes już uprzednio odgięła materac, strzeliła od spodu w grubą mahoniową ramę łoża, jednym ruchem położyła pościel na łóżku, ukryła pistolet pod fartuchem i wybiegła, mając absolutną pewność, że przecież nikt nie zatrzyma się przy niej i nie będzie jej rewidować… I oczywiście nic nie znalazłem. Wtedy zrozumiałem, że przecież tak przewidujący zbrodniarz jak Kempt pomyślał o takim istotnym drobiazgu. Oczywiście nabój był ślepy. Chodziło przecież tylko o przygłuszony huk z głębi domu. To Agnes, która była o wiele bliżej niż my, miała skierować naszą uwagę na miejsce, z którego padł strzał. A my, posłuszni jej i absolutnie zasugerowani, powinniśmy byli pobiec w to miejsce, to znaczy do gabinetu Irvinga, szamotać się trochę z ciężkimi drzwiami, co zajęło kilka minut, a potem wejść i zobaczyć go z pistoletem w dłoni, umarłego, samego w pustym domu i otoczonego dowodami winy, które wskazywałyby na niego jako na mordercę siostry i cichego szaleńca. Ale teraz od razu nasunęły się dalsze pytania:
1) Co Agnes zrobiła z pistoletem, z którego strzeliła? Nie mogła go przecież nadal mieć przy sobie ani ukryć nigdzie w domu, bo gdybyśmy go znaleźli, zachwiałaby się idealna hipoteza samobójstwa.
2) Co się stało z drugim kluczem? Przecież jeżeli Agnes i Kempt zamordowali Irvinga, to musiał istnieć klucz, którym zamknęli drzwi jego gabinetu po zabójstwie. Co się z nim stało? Nie mogli go mieć przy sobie ani ukryć w domu, w obawie rewizji, która po odkryciu go podważyłaby także tezę o samobójstwie i skierowała śledztwo na tory spekulacji mogących się zakończyć dla nich obojga jak najgorzej. Na zakopanie go czy ukrycie mieli zaledwie kilka minut czasu. Wątpiłem zresztą, czy mogli go zakopać, gdyż obawialiby się psa policyjnego, który mógłby go odnaleźć w ziemi. Policja w końcu mogłaby go odnaleźć w każdej skrytce na terenie domu. Więc gdzie był?
3) Gdzie był tłumik? Fakt, że pistolet Irvinga Ecclestbne znajdował się zawsze w nie zamkniętej szufladzie, że każdy mógł tam wejść, naładować go, wejść do pokoju Irvinga, strzelić mu z niego w głowę, otrzeć odciski palców i włożyć pistolet zmarłemu do ręki, był prosty. Natomiast zupełnie niemożliwe było zabójstwo bez użycia tłumika. Norford Manor jest położone na wyniosłym miejscu i otoczone lasem. Ktoś nie zauważony mógł być blisko i usłyszałby wówczas dwa strzały, wcześniejszy i późniejszy. A wtedy policja zaczęłaby się zastanawiać i musiałaby zrozumieć w końcu, jak to się stało. Dlatego do zabójstwa musiał być użyty tłumik, i tłumik ten musiał być natychmiast ukryty tak, aby nikt nigdy nie mógł go odnaleźć. Ani jego, ani drugiego klucza od gabinetu.
Na pytanie pierwsze: co Agnes zrobiła z pistoletem? — odpowiedź przyszła mi szybko: to dlatego Kempt biegł w szlafroku, niezdarnie i na końcu grupy, aby: po pierwsze, móc ukryć w jego fałdach pistolet, gdy Agnes, która wbiegła do hallu, ale nie wbiegła na górę, podała mu, wyciągając go spod fartucha. Po drugie, szlafrok opóźniał jego bieg i w ten sposób Kempt pozostał w tyle za nami, chociaż był młodym, wysportowanym człowiekiem. To było jasne, bo gdyby wpadł do hallu razem z Nicholasem czy ze mną, nigdy by nie mógł odebrać w biegu pistoletu i ukryć go nie zauważony przez nikogo. A kiedy odbyło się to tak, jak się odbyło, Kempt spokojnie udał, że pędzi dalej do swego pokoju i bierze go stamtąd. Później z zimną krwią oczyścił na naszych oczach ten pistolet i naładował go pod pozorem, że razem z nami będzie walczył z ukrywającym się w domu nieznanym mordercą. I tak ślad wystrzału zniknął.
Odpowiedź na pytanie drugie i trzecie — co się stało z tłumikiem i z kluczem — musiała być identyczna. Jeżeli odnajdzie się tłumik i klucz, wówczas sprawa będzie wyjaśniona. I tu pomogły mi owe klocki z odciskami stóp diabelskich, owe wilgotne klocki. Pomyślałem sobie, że morderca musiał przecież także i te klocki trzymać ciągle w ukryciu, poza chwilami, kiedy używał ich do robienia śladów. Gdyby policja odkryła je po śmierci Patrycji Lynch albo gdyby ktokolwiek zauważył je przypadkiem, wówczas cała sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Klocki musiały być więc doskonale ukryte. Ani ich, ani kluczy nie widział nigdy nikt ze służby. Zresztą wiedziałem, że musiały być chyba ukryte poza domem. Ale gdzie? Od dawna nie padał deszcz. A morderca wyjął je chyba tuż przed morderstwem. I wtedy pomyślałem sobie o tym, że ktoś poinformował mnie, jaki to miły chłopiec z tego Kempta. Sam pomagał robotnikom budować basen i sam go zaprojektował! Poza tym Kempt w kilka chwil po zabójstwie udał się przecież do basenu i zastaliśmy go wychodzącego stamtąd. Musiał więc zabrać tłumik i klucz do jakiejś skrytki w basenie. To było jedyne logiczne rozwiązanie, pozwalające zrozumieć, dlaczego klocki były wilgotne. Zresztą nie bardzo rozumiałem, gdzie indziej mógłby je schować w tak krótkim czasie. A przecież musiał je schować tak, aby nikt ich nie mógł odnaleźć. Tam nie odkryłby ich żaden pies policyjny i żadne, najczujniejsze oko. To było idealne miejsce i Kempt wyglądał mi na człowieka, który załatwiwszy wszystko idealnie musiał pomyśleć i o idealnej kryjówce dla swoich zbrodniczych rekwizytów… No i okazało się, że mam słuszność…
— Tak… rozumiem. Ale nie rozumiem jednego: w jaki sposób taka zbrodnia, tak ściśle zależna od czasu, od każdej minuty, mogła zostać tak idealnie obliczona? Skąd on wiedział, że musicie nadejść o tej porze, a nie na przykład o innej?
— Och, to jest proste. Z okien Norford widać przecież łąkę otaczającą Valley House… I chociaż jest daleko…
— Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że gołym okiem…
— Nie. Nie chcę. Dlatego wpadłem do pokoju Kempta i zadałem mu jakieś nic nie znaczące pytanie. Dostrzegłem lornetkę, dużą, solidną, porządnie powiększającą. Przy jej pomocy z łatwością dostrzegł nas wychodzących z domu i kierujących się ku furtce w murze drogą, która prowadziła jedynie do Norford Manor i na przebycie której musieliśmy zużyć ilość czasu znaną mu dokładnie, gdyż najprawdopodobniej przeszedł nią kilka razy z sir Alexandrem przedtem. A wiedział oczywiście, że nasze tempo będzie uzależnione od szybkości, z jaka poruszać się będzie Gilburne, który jest ułomny. Wtedy prawdopodobnie zaczął działać jak maszyna. Zszedł na dół i obliczył dokładnie czas. Pistolet Irvinga miał już prawdopodobnie zaopatrzony w tłumik i przygotowany w kieszeni. Agnes także miała pod fartuchem jego pistolet ze ślepym nabojem w lufie. Kiedy osądził, że czas już nadszedł, otworzył drzwi gabinetu Irvinga, wszedł pod byle jakim pozorem i strzelił mu z bliska w głowę, a potem ulokował mu w ręce pistolet, zdejmując uprzednio tłumik. Klucz od pokoju Patrycji rzucił do terrarium, a klocki wsunął do szuflady. Potem wyjął klucz z drzwi Ecclestone'a i położył go na biurku, wyszedł, zamknął drzwi kluczem numer dwa, zszedł na dół, poinformował czekającą na tarasie wspólniczkę, że czyn został dokonany i ruszył w stronę basenu. Tam ukrył w skrytce klucz i tłumik, wyszedł z wody na nasze spotkanie, a kiedy Agnes strzeliła, pobiegł za nami, odebrał jej pistolet w hallu i resztę już znasz…
— Tak… — Parker w ciemności pokiwał głową. — Bardzo to wszystko proste, kiedy tak o tym mówisz.
— Prawda? — Joe zapalił papierosa. Przez chwilę blask zapałki oświetlał twarze obu mężczyzn, zmęczone, ale tryumfujące.
— I jeszcze jedno… Dlaczego wtedy rano powiedział, że szedł się kąpać, kiedy był w piżamie i w szlafroku?
— Myślę, że Cynthia zaskoczyła go, pojawiając się tak wcześnie. Właśnie skończył obracać obraz przy pomocy tego piekielnego szwajcarskiego statywu, kiedy usłyszał ją, być może… Nie wiedział oczywiście, tak jak nie wiedział nikt z domowników, o jej romansie z doktorem Dukiem. Wtedy powiedział do niej, że właśnie szedł się kąpać, a ja zarejestrowałem w podświadomości błąd jego stroju. Oczywiście sam ten fakt nie oznaczał jeszcze nic. Ale potem stał się dodatkowym bodźcem do mego nieustępowania z teorii zabójstwa na rzecz samobójstwa.
— Tak, rozumiem — Parker skinął głową. — I jeszcze jedno…
— Co?
— Masz.
W ciemności wyciągnął rękę. Joe uczuł w dłoni chłodny, metalowy krążek.
— Co to jest? — zapytał.
— Mój Boże… — Parker westchnął. — I pomyśleć, że człowiek, który rozwiązuje takie zagadki, nie potrafi bez latarki rozpoznać jednego angielskiego szylinga, trzymając go w dodatku w ręce!
Joe uśmiechnął się.
— Myślałem o czym innym… — powiedział głośno.
I rzeczywiście myślał w tej chwili o dalekim, słonecznym kraju, gdzie pewna śliczna panna spała już chyba po ciężkim dniu pracy na terenie wykopalisk.
98