Stanisław Michalkiewicz: Wieńce, wianki i wianuszki
2005-08-27 (18:12) Najwyższy Czas!
Jednak, co tu dużo mówić; czasy się zmieniają. Za pierwszej komuny, gdyby tak, dajmy na to, przyjechał do Warszawy Leonid Breżniew, to w mieście ustałoby normalne życie. Załogi zakładów pracy zostałyby pod kierownictwem członków egzekutywy zakładowego komitetu PZPR wysłane do obsadzenia wyznaczonych odcinków ulicy gwoli powitania Dostojnego Gościa. Do nadzorowania witających zmobilizowano by wszystkich ubeków, którzy z nieodłącznymi "pederastkami" skupialiby się przy skrzyżowaniach ulic, oczywiście uprzednio wyłączonych z ruchu przez Milicję Obywatelską. Ten bizantynizm przetrwał również w okresie transformacji ustrojowej i z obszaru miasta wyłączonego z ruchu można było do niedawna wnioskować, komu bardziej się podlizujemy. Do niedawna, bo oto przybyła do nas pani Aniela Merkel, a Warszawa jakby zupełnie tego nie zauważyła.
Inna sprawa, że pani Aniela jest dopiero kandydatką na kanclerzynę, co częściowo tłumaczyłoby tę powściągliwość. W końcu Gerard Schröder jeszcze żyje i urzęduje, więc zbytni entuzjazm wobec pani Anieli, aczkolwiek skądinąd pożądany, byłby może trochę nietaktowny wobec niego. Wreszcie, powiedzmy sobie szczerze, pani Aniela też nie jest bez winy, jeśli w ogóle można użyć tego świętokradczego słowa. Skoro zapragnęła spotkać się z Donaldem Tuskiem, wskazując go tym samym jako swego faworyta, to trudno, żeby premier Belka czy prezydent Kwaśniewski mobilizował ubeków do powitania. Gdyby chciała spotkać się z marszałkiem Cimoszewiczem - aaa, to co innego!
Pani Aniela przyjechała, żeby nam powiedzieć, jak będzie. Wybór Donalda Tuska na faworyta pokazuje, że poeta miał rację, przestrzegając, iż "spisane będą czyny i rozmowy". Skoro Lech Kaczyński kazał sporządzić rejestr wojennych strat Warszawy, to jasne, że żadnym faworytem nigdy nie zostanie. Skoro marszałek Cimoszewicz też nie, to znaczy, że Niemcy mogli go już skreślić z listy. Ale mniejsza z tym, bo w końcu konstytucja stanowi, że to nie pani Aniela, tylko nasz naród wybiera sobie prezydenta suwerennie. Nie oznacza to, że pani Aniela nie może nam powiedzieć - jak będzie. Przeciwnie - nawet ona sama uważa, że powinna, skoro pofatygowała się nas odwiedzić. Ta uprzejmość miała pewnie wynagrodzić nam niemiłą wiadomość, że pani Aniela "popiera" utworzenie Centrum przeciwko Wypędzeniom. Coś mi się wydaje, że poseł Rokita w swoim czasie opowiadał nam o całkiem innych obietnicach, ale poseł Rokita najwyraźniej nie jest faworytem, a poza tym zwyczajnie mógł zmyślać, żeby zaimponować tubylcom, czego mu to Niemcy nie obiecują. Zresztą może i nie zmyśla, tylko pani Aniela zwyczajnie zmieniła zdanie. Ta polityczna wychowanka kanclerza Kohla najwyraźniej odziedziczyła po nim bismarckowską twardość skrywaną pod maską dobroduszności. Toteż jeśli zadeklarowała, że strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie nie powinno odbywać się "ponad głowami" Polaków, to można spodziewać się również i tego, że odtąd będzie się odbywało po głowach. Ale Donald Tusk wolał trzymać się interpretacji optymistycznej i dlatego z radością może trochę przesadną w swej naiwności próbował przekonywać nas, iż niemieccy politycy w drodze do Moskwy i z powrotem będą lądowali w Warszawie, żeby się z nami "konsultować". Że będą lądować, to być może, ale te "konsultacje" będą chyba bardziej jednostronne niż pan Donald myśli.
Mamy więc na "dzień dobry" i Centrum, i strategiczne partnerstwo. Po takim wstępie tylko patrzeć, jak odezwą się nożyce. No i się odezwały. W piątkowej (19 sierpnia) "Gazecie Wyborczej" pan Antoni Podolski z Centrum Stosunków Międzynarodowych tłumaczy, co nam powiedziała pani Merkel. Okazuje się, że powiedziała nam, byśmy dali sobie spokój z wywoływaniem konfliktów na wschodzie, bo nikt nie zamierza poddawać się naszemu przywództwu ani w takich, ani w żadnych innych inicjatywach. Ano, to już się wyjaśniło, na co możemy sobie pozwolić w sytuacji "strategicznego partnerstwa". Pan Podolski wie, co pisze, bo Centrum Stosunków Międzynarodowych finansowane jest w znacznym stopniu przez Fundację Adenauera, która swoje fundusze w 95 procentach czerpie z dotacji rządu niemieckiego. Zatem to, czego pani Anieli mimo wszystko już tak wprost mówić jednak nie wypada, dopowie nam w "Gazecie Wyborczej" swoimi słowami pan Podolski. Co tu dużo mówić; Anschluss, to nie żarty, tym bardziej że Niemcy to przecież państwo poważne.
No i nieszczęsne Centrum. Eryka Steinbach zapragnęła pomieścić je w berlińskim kościele Św. Michała. Okazało się bowiem, że kościół ten jest do sprzedania. Nie tylko zresztą on; diecezje niemieckie z powodu tarapatów finansowych wyprzedają się, z czego tylko mogą. Czy to podatek kościelny, czy coś innego - mniejsza z tym, bo pojawia się pytanie, z czego finansowana jest Stolica Apostolska? Do niedawna pieniądze napływały do Rzymu dwoma strumieniami: niemieckim i amerykańskim. Skoro jednak w Niemczech taki mortus, to znaczy, że ten strumień wysechł. A co z amerykańskim? Może lepiej, ale też już nie tak, jak kiedyś, bo przecież tropiciele pedofilii sprocesowali wiele amerykańskich diecezji do suchej nitki. To by rzucało kolejny snop światła na skwapliwość, z jaką Benedykt XVI podążył do synagogi, podobnie jak i ton wypowiedzi kolońskiego rabina, że będzie rozmawiał z papieżem "jak równy z równym". Warto więc przypomnieć, że i Jan Paweł II, jako pierwszy w historii papież, odwiedził rzymską synagogę zaraz po tym, jak afera banku Ambrosiano została zaklajstrowana tak, że nawet JE abp Marcinkus mógł bez obawy aresztowania opuścić wreszcie Watykan i zgodnie z zaleceniem Epikura "żyć w ukryciu" w cichym zakątku. Czyżby rzeczywiście nie było takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem? Jak dotąd wszystko zdaje się potwierdzać takie obawy, więc jeśli nic się nie zmieni, to Benedykt XVI będzie musiał odwiedzać synagogi coraz częściej, kiedy tylko zabrzmi róg i to nawet nie złoty, tylko zwyczajnie - barani. Wracając zaś do Centrum, to na razie z kościołem św. Michała nic nie wyszło, a nie wyszło - bo kardynał Sterzinsky postawił warunek, by Centrum uzyskało "społeczny konsensus". Ten warunek wydaje się niemożliwy nawet dla Eryki Steinbach, a cała sprawa jeszcze raz potwierdza trafność spostrzeżenia, że trudno jest i pieniądze zarobić, i wianuszka nie stracić.