Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Skrzydla kruka


_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XX

Skrzydła kruka

_____________________________________________________________________________

ROZDZIAŁ I

W roku 1793 w miasteczku Stregesti w Siedmiogrodzie zniknęli bez śladu dwaj mężezyźni. Nie ich pierwszych spotkał taki los. W nieustającym szepcie wiatru żyły opowieści o tych, którzy przepadali i których nigdy już więcej nie widziano.

Ale jeden z potomków Ludzi Lodu sprawił, że ci dwaj byli ostatnimi...

Ów dotknięty z Ludzi Lodu, wykorzystując swe niezwykłe zdolności, nawiązał kontakt z wieloma szeze-gólnymi istotami, których normalnym śmiertelnikom nie było dane ujrzeć. Nikt jednak z Ludzi Lodu nie przeżył dotychezas nic równie straszliwego jak to, co wydarzyło się w Stregesti.

Niezwykły był to las. Wydawało się, że trwa tak już od dziesiątków tysięcy lat, pogrążony w głębokim śnie, oczekując, aż zbudzą go trąby sądnego dnia. Przez leśny gąszez ledwie przedostawało się światło. Ziemię, kamienie i połamane konary porastał mech i pnącza, pnie drzew pokrywał bluszcz. Wszystko zlewało się w jedno, tworząc pofałdowany, falujący krajobraz, spowity w miękki, zielony całun.

Całun... Nieprzyjemne słowo, które niestety pasowało aż nazbyt dobrze...

Zielone gałęzie drzew prastarego lasu sennie zwisały nad ziemią. Nie śpiewał tutaj żaden ptak. Nawet mały niepozorny słowik nie ośmielił się swym cudnym głosem zmącić zaległej w gąszczu ciszy.

Las ten rósł w Siedmiogrodzie, na wschodnim krańcu Austro-Węgier. W tej dzikiej górskiej krainie nadal żyły niesamowite podania i legendy, mrożące krew w żyłach historie o wilkołakach, wampirach i innych siłach ciemno-ści tak strasznych, że obcy przybysze wzdragali się przed zapuszczeniem w głębokie, pełne tajemnic doliny. Miejscowa ludność stanowiła konglomerat Woło-chów, madziarskich Szeklerów, Saksów, Rumunów oraz resztek plemion, które przywędrowały tu w pradawnych czasach, jak Goci, Hunowie, Gepidzi i Awarowie z Azji Środkowej. Dominującą grupą byli Rumuni wraz z Ma-dziarami czy, jak mówiono, Węgrami. Rumuni zwali swój kraj Ardeal, Węgrzy - Erdely. Inni powiadali - Transylwania. Jednakże oficjalną nazwą nadaną krainie przez jej ostatnich władców, Habsburgów, był Siedmiogród, ze względu na siedem wielkich miast. Martwy, choć jednocześnie żywy las otaczał niewielkie, położone na uboczu miasteczko Stregesti. Trudno dociec, skąd wzięła się taka nazwa, jako że przez wieki wiele plemion podbijało te tereny, faktem jednak pozostawało, że słowo „strega” w języku włoskim oznacza czarownicę.

Dwaj obcy przybysze dotarli do Siedmiogrodu dziw-nymi drogami. Jednym z nich był francuski szlachcic, zbiegły przed trwającą od czterech lat w jego ojczyźnie rewolucją. Wielu arystokratów zawarło bliższą znajomość z gilotyną, ale ów mężczyzna, baron de Conte, zdołał umknąć z kraju wraz ze swym bratankiem Yvesem. Kto wie, może lepiej byłoby dla nich, gdyby wybrali gilotynę?

Z początku byli tak przerażeni samą myślą, że mogliby wpaść w ręce francuskiego pospólstwa, iż nie śmieli zbliżyć się do ludzi i ukrywali się po lasach wśród gór. Dlatego właśnie nie wiedzieli, że w drodze na wschód dawno już przekroczyli granice Francji. Cała Europa znajdowała się w stanie wrzenia - rewolu-cja francuska zataczała coraz szersze kręgi. Podobnie było i w Wiedniu, który pod gilotyną stracił swą Marię Antoninę. Dwaj szlachcice parli więc do przodu z nadzieją na znalezienie bodaj odtobiny spokoju. Z czasem, naturalnie, zrozumieli, iż dotarli do obcych krajów. Nerwy jednak mieli już do tego stopnia zszar-pane, że nie byli w stanie nikomu zaufać. Zabłąkali się aż do Siedmiogrodu...

O, tu nareszcie znaleźli spokój! Nigdzie nie mogło być spokojniej niż w tutejszych milczących, tajemniczych dolinach.

Kiedy szuka się jakiegoś większego miasta we wschod-niej części Siedmiogrodu, po przekroczeniu doliny rzeki Maruszy nietrudno zabłądzić. Baronowi i jego bratan-kowi okolice te były całkiem nieznane i powtórzyli błąd, który przed nimi popełnili już inni, nawet ci bardziej obeznani z tetenem. Nagle znaleźli się na obszarze Karpat Transylwańskich, a wtedy byli już straceni... Jechali przez dwa dni, mijając kolejne doliny, coraz głębsze i bardziej dzikie. Od czasu do czasu napotykali maleńkie wioski, ale trudności z porozumiewaniem się z ich mieszkańcami okazały się zbyt wielkie. Nie zdołali nawet wyjaśnić, że pragną dotrzeć do dużego cywilizowa-nego miasta, wszystko jedno jakiego. Tu właśnie bowiem, w tej krainie, z dala od zamętu rewolucji, pragnęli się osiedlić.

Nie mieli jednak zamiaru zostawać na takim pust-kowiu!

A potem nadszedł dzień, kiedy to po raz ostatni obrali niewłaściwą drogę. Znaleźli się w kolejnej przełęczy - głębokiej szczelinie, do której ledwie docierało światło słońca. Przełęcz leżała wysoko w górach, a gdy ją pokonali, byli już w zaczarowanym lesie. Wstrzymali konie.

Powoli chłonęli atmosferę ciepłego, wilgotnego popo-łudnia. Gałęzie drzew opadały prawie na ich głowy, gałęzie tak ciężkie i pradawne, jakby liczyły sobie co najmniej tysiąc lat. Zwisający z nich mech był lepki, oślizgły od starości i stęchłego powietrza. Znikąd nie dochodził żaden dźwięk, panowała absolutna cisza, która zdawała się bezgłośnie oddychać.

Jakby las oniemiał z chwilą, gdy się w nim znaleźli.

Ta droga musi wszak dokądś prowadzić. I tak w istocie było. Jeszcze pół godziny przedzierali się przez upiorny las, gdy nagle otworzyła się przed nimi dolina i roztoczył widok na niewielkie miasteczko. Dolina stanowiła jakby kocioł między górami, ale nie było widać żadnego traktu, który wiódłby dalej. Baron zadrżał; spłynęło nań przeczucie, że znaleźli się u kresu drogi, kresu swej podróży.

Miasteczko leżało na samym dnie kotła. Gęsta zabudo-wa sprawiała wrażenie, że domy tulą się do siebie ze strachu. Z lęku przed wznoszącymi się wokół masywami? Czy przed czymś innym?

Pomimo sporej odległości Yves także to dostrzegał. Nie dawało się rozróżnić kolein, które kiedyś musiały być wyraźne.

A może właśnie dlatego, że stali tak daleko, mogli w ogóle dostrzec drogę? Może z bliska, wśród rosnącej wokół trawy, w ogóle nie było jej widać?

Yves, który najwyraźniej czuł się nieswojo, zauważył:

Yves w pełni się z nim zgadzał. Spięli więc konie i powoli, ostrożnie, zaczęli spuszczać się w dół wąską, krętą drogą, nie będącą właściwie niczym więcej niż ścieżką.

Baron i jego bratanek byli przystojnymi mężczyznami, mieli orle nosy i czarne oczy. We Francji prowadzili gnuśne, leniwe życie. Moralnie zdegenerowani, jak zresz-tą większa część arystokracji, byli aroganccy i do cna zblazowani. Pełna trudów podróż przez Europę jednakże zahartowała ich, czyniąc z nich niemal prawdziwych mężczyzn. Udało im się potajemnie wywieźć ze sobą ogromne bogactwa, nigdy więc nie cierpieli biedy, a przy-najmniej nie powinni. Ale na cóż mogły zdać się bogactwa w tej dzikiej, górskiej krainie? Ciągle jeszcze mieli większą część majątku zaszytą w pasach, bo z początku nie śmieli stykać się z ludźmi. Przezornie zabrali ze sobą prowiant i nim w samotności się pożywiali.

Ale zapasy dawno się skończyły. Tego dnia jechali już tak długo, że w całym ciele wyraźnie czuli skutki wyczerpania. Obydwaj byli poirytowani dającym się we znaki głodem i zmęczeniem, a zwłaszcza niekończącą się jazdą przez dzikie ostępy, jazdą, która, jak słusznie przeczuwali, nie przybliżyła ich wcale ku wymarzonym miastom. Las, który właśnie opuścili, zdawał się niczym lepki ciężar przytłaczać ich ramiona.

Przystanęli w punkcie, skąd roztaczał się znacznie lepszy widok na miasteczko położone na dnie doliny. Podnieśli oczy ku niebu, śledząc wzrokiem dwa krążą-ce w powietrzu kruki. Czarne ptaszyska poderwały się do lotu z urwiska, groźnie wzoszącego się po drugiej stronie osady. Bezszelestnie przecinały powietrze, zataczając koła coraz bliżej mężczyzn na ścieżce.

Francuzi obserwowali je z zapanym tchem. W końcu jeden z kruków znalazł się tak blisko, że magli spojrzeć prosto w błyszczące, czarne jak węgiel ptasie oko. A potem jeden ruch silnych, Iśniących skrzydeł i ptaki, uznając swą wyprawę zwiadowczą za zakończoną, zawróciły do gniazda, które musiało znajdować się gdzieś na porośniętej lasem skale.

Mężczyźni wymienili spojrzenia i popędzili konie.

W gromadzie domów dostrzegłi nieduży kościółek; ale nie był on podobny do iclh rzymskokatolickich świątyń. W tym kraju ludzie najwyraźniej byli wyznania prawo-sławnego, stwierdzili.

Znaleźli się teraz na dnie doliny i nareszcie mogli poruszać się po płaskim terenie. Jechali powoli, jakby niechętnie, z wahaniem.

To sprawił ten las, myślał Yves, trzydziestoletni kawaler. Ten las jakby odebrał nam całą odwagę i pozo-stawił jedynie niewiarę we własne siły i zniechęcenie. Stryj był starszy od niego jedynie o dziesięć lat. I on także był zatwardziałym kawalerem. We Franeji cieszyli się wielką sławą niepoprawnych uwodzicieli i to napawało ich dumą. Teraz wszystko, co łączyło się z ojczyzną, stało się tak odległe, zarówna w czasie, jak i przestrzeni... Zdawali sobie sprawę, że nigdy nie będą mogli tam powrócić.

Tak jak ten ostatni człowiek, którego spotkali niedale-ko rozstajów. Z pewnością widział, że zadzierający nosa obcy przybysze o wyszukanych manierach pojechali w złą stronę, kierując się ku pustkowiom. Ale to wyłącznie ich sprawa. Jeśli oni chcą jechać przez bezdroża, mnie to nie obchodzi, pomyślał góral, nie przerywając wędrówki. Nie był wcale człowiekiem o kamiennym sercu, ale czy musi godzić się na to, by przywoływano go niczym psa? Dlatego właśnie baron i Yves znaleźli się teraz w dro-dze ku przylegającym do siebie domom wyrosłym prosto z ziemi, o dachach krytych poczerniałym pofałdowanym gontem. Ponieważ większość domów nie miała okien wychodzących na ulicę, z początku osada sprawiała wrażenie wymarłej. Jechali powoli małą uliczką, roz-glądając się uważnie dokoła, gdy nagle zauważyli, że droga na przeciwległym krańcu doliny pnie się w górę.

Yves odpowiedział w zamyśleniu:

Dotarli do niewielkiego, wyłożonego brukiem rynku. Najwyraźniej tu właśnie zbierali się po całodziennym znoju mieszkańcy osady. Francuzi dostrzegli także karcz-mę, a jej najbardziej potrzebowali. Znów obudziła się w nich iskra życia.

Stukot końskich kopyt zgasił rozmowy zgromadzo-nych ludzi i wszystkie twarze zwróciły się ku obcym. Baron i Yves podczas swej wędrówki po Europie widzieli wiele rozmaitych kolorowych strojów ludowych. Tutaj jednak królował smutek. Czerń, niemal tylko czerń, gdzieniegdzie przełanaana brązowymi lub szarymi wstaw-kami w kamizelce czy koszuli. Kobiety całe spowite były w czerń, spod chustek ledwie dostrzec się dało jaśniejsze plamy niechętnych, surowych twarzy. Oblicza i sylwetki mężczyzn przypominały skamieniałe drewno. Mężczyzn zresztą znalazła się ledwie garstka, wśród ludzi zebranych na rynku ogromną większość stanowiły kobiety.

Francuscy szlachcice wstrzymali konie i przyglądali się zgromadzonym. Na rynku zaległa cisza, gdy tak na-wzajem mierzyli się wzrokiem. Nadspodziewanie szybko zapadł zmierzch.

Karczmarz wzruszył ramionami. Nikt inny nie zarea-gował, baron zrozumiał więc, że tutaj mówiono tylko miejscowym językiem, musiał zatem poprzestać na wład-czych, wymownych gestach. Nocleg, posiłek... Tylko na jedną noc.

Tyle zrozumieli. To dało się załatwić. Yvesowi jednak nie spodobał się złośliwy uśmieszek, który na ułamek sekundy zagościł na twarzy jednego ze stojących bliżej mężczyzn.

Baron wolał jak najdłużej nie schodzić z końskiego grzbietu. Czuł się wtedy pewniej, patrzył na innych z góry.

Baron pytającym tonem powtórzył nazwę miasta, wskazując przy tym na wszystkie strony świata. Ludzie spoglądali po sobie, nie odzywając się ani słowem.

Yves z doświadczenia wiedział, że najmądrzej będzie, gdy zachowa milczenie.

Nazwa „Sybin” wywołała jednak pewien oddźwięk wśród zebranych. Francuzi usłyszeli, jak ktoś mruknął słowo Nagyszeben, węgierską nazwę Sybina; czy, jak mówili Niemcy, Hermannstadt.

Czy los nie mógłby choć trochę im sprzyjać i zetknąć z ludźmi, z którymi można się porozumieć? Widać jednak mieszkańcy wioski wiedzieli, gdzie leży Sybin, zaczęli bowiem przekrzykiwać się teraz nawzajem, wpadając sobie w słowo. Towarzyszyły temu zamaszyste ruchy rozłożonych rąk...

Ze słów i gestów wynikało, że Sybin znajduje się daleko, Francuzi będą musieli zawrócić i odjechać tą samą drogą, którą przybyli, a później - to pozostawało niejasne - w jakimś miejscu skręcić.

Baron dał do zrozumienia, że zastanawia się, czy nie mogliby się trzymać drogi wiodącej przez dolinę. Uśmiechnęli się wtedy tylko, kręcąc głowami.

Zanim otrzymał odpowiedź, musiał powtórzyć pgtanie na wiele sposobów.

Baron niepewnie popatrzył na bratanka.

Yves skinął głową.

„Targul” używa się tutaj tylko wtedy, gdy chce się odróżnić miasteczko od czegoś innego.

Ubrany ciemno woźnica był blady i tak chudy, jakby składał się z samej tylko skóry i kości. Zasłony w oknie krytego powozu zostały odciągnięte na bok i pojawiła się w nim głowa zawoalowanej damy. Woźnica zsiadł z kozła i otworzył drzwi. Baron i Yves do tego stopnia zaciekawieni byli, któż to mógł przyjechać, że zrazu nie zauważyli, iż mieszkańcy miasteczka jeden za drugim znikali z rynku. Kiedy się wreszcie zorientowali, został przy nich już tylko karczmarz. I on także nie wyglądał na zachwyconego.

Francuzi nie byli w stanie oderwać oczu od dwóch dam, które wysiadły z powozu. Jedna z nich pełnym gracji ruchem uniosła woalkę przysłaniającą twarz, ukazując nadzwyczaj piękne oblicze. Mogła mieć około czterdzies-tu lat i widać było wyraźnie, że przywykła do rządzenia i wydawania rozkazów. Włosy miała czarne, jedwabiście błyszczące niczym ptasie skrzydła, a oczy warte były opisu z „Pieśni nad Pieśniami”.

Druga kobieta, właściwie bardzo młoda jeszcze dziew-czyna, miała w ciemnych oczach wyraz onieśmielenia, niemal wręcz strachu. Bez wątpienia musiały być ze sobą spokrewnione, miały podobną karnację i tak samo piękne rysy. Znać też było, że starsza w pełni zdominawała młodszą. Tak, Yves nawet odniósł wrażenie, że oczy młodej pięknośei desperacko błagały go o pomoc. To obudziło w nim instynkty rycerza.

Władcza dama zwróciła się do karczmarza:

Karczmarz Zeno sprawiał wrażenie zmieszanego. Ba-ron, który nie rozumiał tych słów, lecz mimo to pojął ich znaczenie, odwrócił się ku niej. Uprzejmie się ukłonił i powiedział po niemiecku, zakładając, że dama jest osobą na tyle kulturalną, by znać ten język:

Ku wielkiemu zdumieniu barona dama odpowiedziała w jego ojczystym języku:

Pobiegli oczami za jej wzrokiem ku skalnemu urwisku i gorąco podziękowali za zaproszenie. Ustalono porę odwiedzin i damy natychmiast się pożegnaly, tłumacząc się koniecznością załatwienia spraw, dla których przybyły do miasteczka. Powóz wytoczył się z rynku. Po kolacji dwaj szlachcice udali się do zaoferowanej im przez karczmarza izby, co prawda urządzonej skromnie i staroświecko, lecz czystej i schludnej. Już leżąc w łóż-kach wsłuchiwali się w niesamowitą ciszę, zaległą wśród gór.

Yves, który już zasypiał, drgnął i zapytał sennie:

Księżniczka sprawia wrażenue osoby bardzo kulturalnej.

Cieszę się na jutrzejszą wizytę.

W chwilę później równy oddech zdradzał, że baron śpi. Yves jednak nie mógł zasnąć. Po pierwsze znów dręczył go ból w prawym boku; bóle w czasie podróży wielokrotnie się powtarzały, a ostatnio występowały coraz częściej. A po drugie, jego myśli nie mogły oderwać się od młodej Nicoli, która wyraźnie błagała go o pomoc.

Kim jest? Żądną przygód młodą damą, której nie podoba się, iż założono jej zbyt krótkie cugle? Czy też naprawdę dzieje się jej krzywda?

Yves skłonny był przypuszczać raczej to drugie. Wokół panowała przerażająca cisza. Daleko, daleko wzosiły się wierzchołki Karpat, jakby trzymając straż. Tu w najbliższej okolicy, krajobraz nie był wysokogórski, dominowały wzgórza, co prawda dość wyniosłe, ale porośnięte lasem.

O właśnie, las. Nieprzyjemne uczucie owładnęło Yve-sem na samą myśl, że chcąc wydostać się z doliny, ponownie będą musieli przejechać przez ten przeklęty obszar.

No cóż, jeśli zdołają ruszyć w drogę jeszcze za dnia, jakoś to pewnie przeżyją.

Wysoko w górach rozległo się wycie, zaraz odpowie-działy mu inne. Yves pamiętał, że Siedmiogród był ostoją dzikiej zwierzyny. W lasach i na wyżynach roiło się od wilków.

To przynajmniej jakaś oznaka życia, pomyśłał z iście wisielczym humarem. Nigdy jeszcze nie doświadczył podobnie kamiennej, grobowej ciszy.

Wampiry... Yves czuł, że w tej krainie mogą już nie przejmować się owymi paskudnymi stworami. Ale jest coś innego...

W całej okolicy unosiła się atmosfera jakby czegoś chorego. Las był tego najokropniejszym przykładem. I ta młodziutka dziewczyna, przerażona do obłędu!

Nicola musiała o czymś wiedzieć.

Yves postanowił uczynić wszystko, by zabrać ją z tego strasznego, tajemniczego miejsca.

Stryj może mówić, co chce, Yves i tak porwie dziewczynę!

ROZDZIAŁ II

Yves przebudził się o świcie, odczuwając ból silniej-szy niż kiedykolwiek. Że też atak musiał przyjść akurat w tym odciętym od świata miasteczku! Na pewno nie ma tu nikogo, kto by choć trochę znał się na leczeniu, a jeżeli już, to najwyżej jakiś znachor, który zajmuje się czarami.

Yves nie miał ochoty mieć do czynienia z kimś takim. Czuł się na tyle źle, że musiał obudzić stryja. Przez cały ranek baron robił mu gorące okłady albo biegał, by opróżnić drewniane wiadro, które stało przy łóżku Yvesa.

Stryj nie był szczególnie zachwycony koniecznością wypełniania takich zadań.

Choroba bratanka budziła jego niepokój. Myśl o utra-cie towarzysza podróży stała się nagle nieznośna. Obydwaj więc odetchnęli z wyraźną ulgą, gdy około pory obiadowej atak zaczął mijać.

Yves wycieńczony opadł na poduszki. Wargi miał pobielałe, głos słaby.

Wkrótce okazało się, że miał rację. Sen nadszedł natychmiast, gdy tylko baron opuścił izbę. Gdy się przebudził, było ciemno.

A właściwie nie tak całkiem ciemno. Niebo na wscho-dzie zaczęło się już rozjaśniać w oczekiwaniu na pojawie-nie się słońca.

Spałem niemal całą dobę, pomyślał przerażony Yves. Co powie na to stryj, na pewno jest rozgniewa-ny.

Barona jednak nie było w łóżku, wydawało się, że od poprzedniej nocy nikt nie ruszał pościeli. Kamizelka, którą nosił na co dzień, i kordzik leżały na kapie, tam gdzie stryj je położył, zanim wyszedł.

Z podwórza dobiegał gwar, ludzie z karczmy przygo-towywali się do nowego dnia. Yves szybko się zebrał. Z ulgą stwierdził, że ból w boku był teraz już tylko tępym pobolewaniem, i pospieszył do jadalni. Żona karczmarza właśnie tam sprzątała. Do diaska, że też nie znał tutejszego języka! A raczej że też oni nie znali francuskiego!

Dostrzegł także kilka dziewcząt zajętych pracą w ku-chni i wynoszących pomyje. Na powórzu podstarzały parobek ładował warzywa na wóz.

I znów uderzyło go niezwykłe zjawisko: było tu tak wiele kobiet i tak mało mężczyzn. A mężczyźni, których widział, to albo starcy, albo wręcz jeszcze dzieci lub też osobnicy wyjątkowo mało pociągający. Gdyby nie owych kilku względnie młodych, choć z wyglądu odpychających, których widzieli na rynku w dniu, gdy przybyli do wioski, Yves sądziłby, że kraj niedawno był w stanie wojny i stracił w niej wszystkich mężczyzn w sile wieku.

Nieporadnie zaczął wypytywać karczmarkę o swego towarzysza.

Nie zrozumiała go.

Wskazał obok siebie, jak gdyby cheiał przedstawić niewidzialnego przyjaciela.

Kobieta tylko potrząsnęła głową i znów zabrała się za zamiatanie podłogi w jadalni.

Z kuchni wyszedł karczmarz i dość zrozumiale zapytał, czy Yves chce jeść.

Nie, pragnął tylko się dowiedzieć, gdzie jest baron.

Nastąpiła długa tyrada w owym niepojętym języku. Yvesowi udało się jednak wyłapać z niej kilka słów. Nic dziwnego, przecież rumuński i francuski należą do tej samej grupy języków romańskich.

Mężczyzna wskazał ręką na skalne urwisko. Ach tak, pomyślał Yves i podziękował. Najwyraźniej widzie-li, jak stryj jechał tamtą drogą, lecz nie spostrzegli, by wracał.

Ale to było poprzedniego dnia! Baron miałby tam zostać przez pół dnia i całą noc, nic nie mówiąc o tym choremu Yvesowi?

Karczmarz powrócił do swoich zajęć, nie zwracając już na Yvesa uwagi. Dotknięty obojętnością gospodarza Francuz miał ochotę powiedzieć mu parę słów do słuchu, ale karczmarz zniknął już z pola jego widzenia, a zresztą gdyby nawet go odnalazł i wygarnął, co myśli o takim lekceważeniu, i tak przecież nie zostałby zrozumiany. Yves był poruszony. Czy trafił do jakiegoś przeklętego gniazda złoczyńców, napadających na swoich gości i ogra-biających ich z majątku? Czy oni...?

Nie, to Yves trzymał podróżną kasę. Schował ją w izbie sypialnej. Pospieszył na górę, by ją sprawdzić. Leżała nie naruszona.

Osłabiony, lecz silny na tyle, by wyruszyć w drogę, wyjaśnił domownikom, że ma zamiar jechać w ślad za stryjem. Pokiwali tylko głowami, niemal nie odrywając się od swoich zajęć. Jedynie w oczach młodziutkiej dziew-czyny dojrzał coś na kształt prośby. Prośby i ostrzeżenia? Głupstwa! Jeśli nawet księżniczka albo stryj będą się gniewać, to co z tego? Yves musi przecież wykazać bodaj odrobinę zainteresowania losem starszego krewniaka! A poza tym stryj powinien się wstydzić, że spędza czas nie wiadomo gdzie, prawdopodobnie na zabawie i przyje-mnościach, nie poświęcając ani jednej myśli swemu biednemu, choremu bratankowi.

Yves nie chciał teraz nic jeść i wcale się tym nie przejmował. Jeśli zgłodnieje, z pewnością ugoszczą go tam, dokąd zmierzał. Księżniczce ani chybi świetnie się powodzi, sądząc po ponurym, co prawda, lecz jakże wytwornym ekwipażu.

Słońce zdążyło już wstać; ukośnie padające promienie rozjaśniały niewielki rynek. W świetle dnia miasteczko, utrzymane w dość staroświeckim stylu, jak zresztą więk-szość osad tutaj w Siedmiogrodzie, wyglądało naprawdę ładnie. Nowe prądy mody późno docierały do odległej, ukrytej pośród gór doliny. Cały Siedmiogród, czy też, jak kto woli, Transylwania, leżał na rozległym płaskowyżu... Mon Dieu, jakież to skomplikowane: tak wiele nazw na to samo miejsce!

Z leżących po drugiej stronie łąk, na których się znalazł, unosiły się opary. Przeklęty las, jak go zwał w myślach, także był jakby spowity w chmury. Wstawała poranna mgła.

Nadchodził nowy, wilgotny, ciepły dzień. Yves zmarnował całą poprzednią dobę. Nigdy dotąd mu się to nie zdarzyło, co oznaczało, że choroba osiągnęła poważne stadium. Dobrze byłoby jak najszybciej poradzić się lekarza!

Kręta droga pięła się w górę, do stóp urwiska. Przez dolinę leniwie płynął niewielki strumień. Yves miał teraz miasteczko za plecami.

Piękna to była okolica, to prawda, lecz zbyt zduszona, zbyt szczelnie otoczona ze wszystkich stron gęstwiną lasu, by przypaść Yvesowi do gustu. Tęsknił ogromnie za swym francuskim miastem, rządzonym teraz przez rewo-lucjonistów. Prawdopodobnie ich dwór także wpadł w ręce tych nędznych plebejuszy.

Nie, nie chciał myśleć o rewolucji, wspomnienia wywoływały rozdzierający ból. Zamierzali teraz rozpo-cząć nowe życie w Klużu albo Sybinie, z dala od łajdaków, którzy przepędzili francuską szlachtę. Droga skręciła i za zakrętem wyłoniła się kolejna łąka. I na niej, wśród wysokich traw, pasł się wierzchowiec stryja! Doprawdy, jakaż pogodna to oznaka życia! Koń zarżał radośnie. Bijąc kopytami rączo podbiegł, ucieszony z towarzystwa. Yves przemówił do zwierzęcia i przyjaźnie poklepał je po grzbiecie. Koń poczłapał za jego wierzchowcem.

U stóp urwiska droga gwałtownie sktęciła. Yves zdumiony, ściągnął wodze.

Przed jego oczami wyrósł zamek! Zamek, którego poszukiwali! Twierdza Stregesti; bez wątpienia nosiła taką nazwę. Była to zdecydowanie bardziej twierdza aniżeli zamek, gdyż budowlę utrzymano w starym stylu: czworoboczna, bez nadmiernej liczby ozdób, wieżyczek, powiewających chorągwi i zwodzonych mostów. Kiedy po raz pierwszy, ledwie kącikiem prawego oka, dostrzegł twierdzę, wydała mu się olbrzymią ruiną, wznoszącą się nad jego głową na szczycie stromizny. Było to jednak tylko pierwsze wrażenie. Gdy podniósł wzrok, zobaczył, że budowla w pełni nadawała się do zamiesz-kania. Stara, to prawda, zbudowana z grubo ciosanych kamiennych bloków, lecz dobrze utrzymana. Wielki portal zamykal drogę, którą jechał Yves, a liczne małe okienka w murze jakhy zapraszały do środka. Piękne drzewa, najwyraźniej zasadzone ręką człowieka, rosły po obu stronach drogi na ostatnim jej odcinku, tworząc aleję wiodącą ku portalowi.

Przejechawszy końcowy fragment drogi, Yves zoba-czył, jak niezwykły widok roztacza się z twierdzy. Pod jego stopami w tej części doliny znajdowało się małe jezioro, wokół którego dostrzegł resztki fundamentów - ślady po dawnej zabudowie. Może kiedyś przeniesiono stąd całe miasteczko, a może było znacznie większe niż obecnie... Musi wypytać o to damy.

Dzięki Bogu, że księżniczka zna francuski! Miał nadzieję, że młodziutka Nicola także włada jego ojczys-tym językiem. Wszystko stałoby się wówczas o wiele łatwiejsze. Choć naturalnie język miłości często obywa się bez słów...

Dużo myślał o Nicoli i o tym, co mógłby dla niej zrobić. Przede wszystkim musi wyrwać ją spod władzy pięknej, ale jakże apodyktycznej księżniczki. Brama była ciężka, masywna, wykonana z pociem-niałego dębu. Yves zsiadł z wierzchowca i puścił go wolno. Konie od razu znalazły dla siebie miejsce: łąkę, na której rosła soczysta trawa.

Yves podszedł do bramy i zastukał w ciężkie odrzwia. Uderzenia w drewno rozniosły się głuchym echem wśród murów. Niemal od razu pojawił się kościsty woźnica i otworzył bramę. Bez słowa skłonił się przed Yvesem.

Co można rzec komuś, kto nie zna żadnego cywilizo-wanego języka? zastanawiał się młody Francuz.

Nie wiadomo, czy woźnica zrozumiał słowa młodzień-ca, czy też nie, w każdym razie płynnym ruchem chudej dłoni zaprosił Yvesa do środka. Francuz podziękował skinieniem głowy i wszedł na niewielki dziedziniec otoczony budynkami.

Śliczne wykusze z oknami o małych szybkach tu i ówdzie ożywiały monotonię kamiennych murów. Yves dojrzał też nieduży balkon. Twierdza miała dwa poziomy; najbliżej bramy usytuowane były bu-dynki, w których pewnie musiały się mieścić stajnie, kuchnia i pokoje służby. Woźnica wskazał Yvesowi drzwi znajdujące się dokładnie naprzeciwko portalu, prowadzące najwyraźniej do głównej części budowli. Młodzieniec znalazł się w ciemnym hallu. Z początku niczego nie widział, gdyż przejście z jasności słonecznego dnia w mrok było zbyt gwałtowne. Ale woźnica szedł przed nim, wskazując mu drogę, i zaraz otworzył drzwi do wielkiej, utrzymanej w starodawnym stylu sali. Yvesowi nasunęło się na myśl określenie „sala rycerska”. Nie przestawał porównywać twierdzy ze swym jakże wygod-nym domem we Francji i stwierdził po raz kolejny, że mieszkańcy tych okolic nie nadążają za modą. Ale przecież nie wolno mu było zapominać, że znalazł się w barbarzyńskim kraju!

Dla Yvesa wszystko, co nie francuskie, równalo się barbarzyństwu.

W drzwiach prowadzących do sąsiedniego pomiesz-czenia ukazała się księżniczka Feodora i rozpromieniona wyciągnęła ku niemm ręce.

Slyszałam od waszego stryja, że chorowaliście.

Księżniczka Feadora wybuchnęła dźwięcznym śmie-chem.

Skierowała okrzyk w stronę komnaty, z której wyszła. Natychmiast też pojawiła się nieśmiała dziewczyna i skło-niła przed Yvesem, który ucałował także i jej dłoń. Zwrócił uwagę, że Nicola drży.

Księżniczka Feodora zaproponowała tonem nie zno-szącym sprzeciwu:

Była jeszcze bardziej zachwycająca, niż ją zapamiętał. Poprosiła, by usiadł na pokrytej aksamitem ławie pod oknem, przysłoniętym kotarami.

Po krótkiej chwili Yves zagadnął:

Skinęła głową, śląc pełne lęku spojrzenie za ciotką, czy też kim była księżniczka w stosunku do młodej dziew-czyny.

Yves przyglądał się Nicoli ukradkiem. Widać było wyraźnie, że jest ona dzieckiem dręczonym rozmaitymi troskami, bez przerwy bowiem ogryzała i tak już ogryzio-ne paznokcie. Zresztą niewłaściwe było używanie w sto-sunku do niej określenia „dziecko”, z pewnością skoń-czyła już dwadzieścia lat, lecz jakże często się zdarza, że dziewczęta wychowywane tak surowo zatrzymują się w rozwoju gdzieś na progu dzieciństwa. Yves nie przestawał się zastanawiać, dlaczego dziew-czyna tak lęka się swej kuzynki, księżniczki. Nicola była bardzo pociągającą młodą panną. Miała nieco wystające zęby, akurat na tyle, by usta układały się w słodką podkówkę, co sprawiało nad wyraz czarujące wrażenie. Oczy miała wielkie, ciemnobrązowe, a włosy czesane z przedziałkiem, lśniąco czarne i z pewnością bardzo długie. Teraz splecione były w ciężki węzeł na karku, dokładnie taki sam, jaki nosiła jej kuzynka. Poza tym jednak bardzo różniły się od siebie. Jak księżniczka Feodora była władcza i pewna siebie, tak Nicola nieśmiała i wystraszona. Yves odczuł przemożną chęć, by przygarnąć ją do serca, utulić i zapewnić, że już na zawsze będzie jej strzegł.

Nigdy dotąd nie spotkał dziewczyny, która w tak bezpośredni sposób poruszyłaby jego uczucia.

Uśmiechnęła się słodko, poczuł, że za ten uśmiech mógłby oddać życie. Spłynęło na niego przeświadczenie, że właśnie dlatego księżniczka Feodora tak surowo traktowała Nicolę: widziała w dziewczynie swą rywalkę. Niczym Śnieżka i zła królowa?

Takich wyroków nie można jednak wydawać, znając osobę ledwie kilka minut. Yves zawstydził się przed samym sobą.

Woskowe świece płonące w srebmych kandelabtach oświetlały pomieszczenie, do którego nie docierał blask słońca, powstrzymywany przez zaciągnięte zasłony. Komnata, w której siedzieli, była ponura. Ściany nie zostały wykonane z kamienia, lecz z grubych drewnianych bali. Pokrywały je rustykalne gobeliny. Pomieszczenie umeblowano sprzętami utrzymanymi w starym wiejskim stylu, jak zresztą można się było tego spodziewać tutaj, w górskim pustkowiu Siedrniogrodu. Stoły i ławy wycio-sane zostały z niezwykle grubych desek. Na podłodze z bali tak szerokich, że trudno sobre wyobrazić, jak ogromne musiały być drzewa, z których je zrobiono, leżały skóry. Yvesa zdumiało zatęchłe powietrze w ko-mnacie. Chociaż nic to pewnie dziwnego w kamiennej twierdzy. Miał wrażenie, że wyczuwa wilgoć, spły-wającą kroplami po kamiennych murach, ukrytych za gobelinami i drewnianymi belkami. Z pewnością niezdrowo jest mieszkać tu przez dłuższy czas, po-myślał.

Znów ogarnęło go pragnienie, by zabrać stąd dziew-czynę...

Nie był w stanie oderwać od niej oczu. Miała taką cudowną szyję, co podkreślał jeszcze ciężki węzeł włosów. Długą, łagodnie wygiętą, pełną gracji szyję, o skórze tak gładkiej, że chciało się ją pieścić, poczuć pod palcami. Od tej szyi biła nieprawdopodobna zmysłowość, choć należa-ła ona przecież do tak skromnego młodego stworzenia. Nicola ubrana była w sposób dalece odbiegający od najświeższej mody, jaką Yves znał z Paryża. Suknia z pewnością utrzymana była w tonie strojów odpowied-nich dla wyższych sfer tej części krainy, dostojna, w nieco staroświeckim stylu. Spodnia suknia z ciemnego złoto-głowiu, a na niej kaftan czy sarafan, jak zwano owe proste, do stóp sięgające wierzchnie szaty bez rękawów. Myliły mu się te nazwy, a po prawdzie też niewiele go ob-chodziły. Strój w każdym razie nie krył, że Nicola ma wyjątkowo piękne ciało, drażniące zmysły i niewinne zarazem.

Yves poczuł, jak nagły strach pełznie mu wzdłuż kręgosłupa. W głosie i paniczngm lęku, bijącym z oczu dziewczyny, bgło coś, co sprawiało, że wyczuwał niebez-pieczeństwo. Mimo wszystko jednak powiedział:

Nicola jednak potraktowała jego słowa poważnie.

Księżniczka uniosła dłoń.

Yvesowi ten las wcale się nie spodobał i nie potrafił zrozumieć, czemu stryj tak nagle miałby się nim za-chwycić.

Yves pospieszył za damami do jadalni, nie przestając troskać się o barona. Najchętniej wyprawiłby się na poszukiwania, i to od razu, ani chwili nie zwlekając! Ale może stryj powrócił już do karczmy? Ta myśl nieco go uspokoiła.

Księżniczka odwróciła się ku Yvesowi, a jemu, ostrze-żonemu już słowami Nicoli, wydało się, że jej czarne oczy skrywają tajemnice uroków i zaklęć. Ale nie wolno mi być tak niesprawiedliwym, pomyślał. Nie można osądzać ludzi, nie mając ku temu żadnych podstaw! Księżniczka odezwała się łagodnym, lecz znać nawy-kłym do wydawania rozkazów głosem:

Mruknął, że to, zbyt łaskawie powiedziane, choć właściwie w pełni się z nią zgadzał. Stryj i on byli z pewnością nadzwyczaj kulturalni, zwłaszcza w tej barbarzyńskiej części Europy.

Kiedy szedł za księżniczką Feodorą, zwrócił uwagę na to, że jej wysoko ułożone włosy muszą być jeszcze dłuższe niż włosy Nicoli. Czarne, niezwykle lśniące, przywiodły anu na myśl kruki krążące nad ich głowami i trzepoczące czarnymi skrzydłami. Księżniczka nosiła podobny strój jak Nicola, różniący się tylko kolorami, lecz równie ciemny i tajemniczo powabny.

Czary, powiedziała Nicola czy też raczej on sam to powiedział.

No cóż, to wcale nie taakie bezsensowne. Księżniczka Feodora sprawiała wrażenie osoby, która niejedno po-trafi.

Stół do śniadania gustownie nakryto, na posiłek składały się dania pochodzące z doliny: warzywa, mięso, ryby. Ale Yves, który nawet w domu był ogromnie wymagający i wybredny, uważał, że wszystko smakuje jak siano. To z pewnością niepokój o stryja sprawiał, że nie mógł się w niczym rozsmakować. Bezustannie myślał też o Nicoli. Przez caly czas! W jaki sposób zabrać ją ze sobą, gdy będą stąd odjeźdżać? Jasne było, że księżniczka nie może o niczym wiedzieć. Wydawała się, jak ostrzegła Nicola, prawdziwie niebezpieczna. Czarne oczy, w któ-rych czaiły się błyskawice, głos, który w jednej chwili był łagodny, przymilny, by zaraz zmienić się w kamień. I ta straszliwa ostrość we wzroku, za każdym razem gdy spoglądała na Nicolę! Niemal jak nienawiść! Dlaczego? Yves nie musiał wcale mieć zbyt wielkiego mniemania o sobie, by zauważyć, że Feodora pragnie wzbudzić jego zainteresowanie jako mężczyzny. Innymi słowy, między dwiema kobietami toczyła się walka o jego względy!

Choć, oczywiście, Nicola nie walczyła. Nie musiała. I tak był nią całkowicie zauroczony. Poza tym w jej nieśmiałej, cnotliwej, dziewczęcej naturze nie leżało na-rzucanie się mężczyźnie.

Natomiast księżniczka Feodora! Jedyne, co przemawiało przeciw niej, to wiek. Yves był co prawda o kilka lat od niej młodszy, lecz nie na tyle, by w innych okolicznościach bez skrupułów nie nawiązać z nią flirtu. Była wszak olśniewająco piękną kobietą, promieniującą silną zmysłowością. On jednak już dokonał wyboru. Nicola albo żadna! Dlatego miękka dłoń starszej kobiety, spoczywająca na jego ramieniu, jej wiele mówiące spojrzenie i wyraźne zaproszenia nieco go zawstydzały. Chociaż z drugiej strony dumny był jak paw z okazywanego mu przez Feodorę podziwu, bo prawdę mówiąc Yves miał dość wysokie mniemanie o sobie.

A może tak obydwie? Księżniczka taka pociągająca... Och, nie, nie, o czymże to on myśli? Nicola była przecież dla niego wszystkim, a ponadto przypuszczał, że stryj wybrał już starszą z dam dla siebie. Dlaczego stryj nie nadchodził?

Yves zaczął wypytywać o ruiny nad jeziorem leżącym u stóp twierdzy.

Tak, potwierdziła księżniczka. Snuł właściwe przypu-szczenia. Kiedyś ta właśnie dolina stanowiła centrum regionu, tu, w tej twierdzy, wojewoda miał swą siedzibę. Ale na dolinę spadło nieszczęście....

No cóż, pomyślał Yves. To ty nie chcesz stąd odejść.

Ale Nicola...? Czy kiedykolwiek pytałaś ją o zdanie?

Yves nie powiedział głośno tego, co ciążyło mu na sercu: że las usiłuje wedrzeć się także do twierdzy. Niczym groźba czai się pod murami, gotów w każdej chwili pochłonąć je i zdusić w swych zielonych objęciach. Przypuszczał, że z daleka twierdza musi wywierać odpychające wrażenie: niezgrabna, czworokątna wieża, blanki z szeregiem otwarów strzelniczych, wieńczące kamienne mury, wyłaniające się z lasu, który zdawał się żyć własnym życiem.

Ale wewnątrz była piękna. Ponura, przytłaczająca, lecz piękna.

Po posiłku damy zabrały go na zwiedzanie twierdzy, prawdopodobnie by odwieść jego myśli od ciągłej nieobe-cności stryja.

Stali w komnacie oświetlonej kandelabrami i roz-mawiali. Yves czuł się oszołomiony kobiecością emanują-cą od obu dam. Od księżniczki promieniował czysty erotyzm, Nicola sprawiała wrażenie bardziej przytłumio-nej.

Yves nie chciał głośno przyznać się do tego, ale przeraziły go jego własne myśli. Wcale nie brał pod uwagę drapieżników.

Chodziło mu o las.

Mijali kolejne piękne komnaty, a księżniczka nie przestawała opowiadać i wyjaśniać. Yves poznał całą historię twierdzy.

Zwrócił jednak uwagę, że choć szczodrze pokazywała mu wszystko, co miało jakąkolwiek wartość historyczną, a było tego niemało, to starannie omijała jedną komnatę, mimo że wielokrotnie przechodzili obok wiodących do niej ciemnych rzeźbionych dtzwi. Z tej właśnie komnaty wyszły księżniezka i Nicola, by powitać Yvesa. I jeśli się nie mylił, w głębi za owymi drzwiami musiało znajdować się jeszcze jedno pomieszczenie, a może nawet było ich więcej? Prawdopodobnie sypialnie dam. Doskonale rozu-miał, że nie wypadało pokazywać mężczyźnie prywatnych komnat.

Wiele się jednak dowiedział o twierdzy i zagmatwanej historii kraju. Niegdyś Stregesti było bardzo ważnym punktem strategicznym, broniła kraju przed zajęciem go przez napierające obce ludy. Teraz dolina przestała już mieć tak ogromne militarne znaczenie. Turcy wciąż jednak nie byli daleko, władali Wołoszczyzną, ledwie kilka dolin stąd.

W twierdzy znajdowały się niezwykłe wprost drogocen-ności. Yves obejrzał koronę ojca Feodory, piastującego urząd woyewody tej części krainy. Księżniczka pokazała mu też szablę, której używał podczas bitwy i którą obciął głowę piętnastu wrogom. Yves z bardzo umiarkowanym podzi-wem potraktował chłód, z jakim mu to relacjonowała. Większe poruszenie wykazała opowiadająć legendę o Anciol, młodziutkiej pannie młodej z dawnych czasów. Pokazała mu też suknię ślubną, która nadal wisiała na wieszaku. Suknia, choć teraz tknięta zębem czasu i cienka jak pajęczyna, była prawdziwym dziełem sztuki z brokatu i złotogłowiu, zdobiona koronkami i szlachetnymi kamie-niami.

Feodora przeszła dalej i zatrzymała się przy ogromnym stole. Teraz się uśmiechała.

Yves uznał, że opowieści księżniczki stały się makab-ryczne, zwłaszcza że w jej oczach pojawił się błysk zadowolenia.

Nicola nie odzywała się ani słowem, wydawało się, że źle się w tym wszystkim czuje. Jej wzrok często szukał oczu Yvesa. Młodzieniec uśmiechał się do niej, a w uśmie-chu tym tkwiła obietnica, że zabierze ją z niewoli w Stregesti.

Wszedł wychudzony woźnica i mruknął coś do Feodo-ry. Księżniczka rozjaśniła się i odwróciła do Yvesa.

Uradowała go wiadomość, że stryj jest bezpieczny.

Yves uśmiechnął się przepraszająco i rozłożył ręce.

Młodzi odbyli szybką, prowadzoną podnieconym sze-ptem rozmowę. Po krótkiej naradzie ustalili, że Nicola późnym wieczorem wślizgnie się do jego komnaty i tam zaczeka, aż o szarym cichgm świcie, kiedy wszyscy śpią, będą mogli się wymknąć.

I będziemy mieć dla siebie całą, calutką noc, pomyślał Yves zachwycony. Nie mam zamiaru zmarnować tego czasu.

Nad doliną łagodnie zapadał zmierzch, otulając ją welonem tajemnicy. Biedny Yves, niczego się nie spodzie-wając, z niecierpliwością wyglądał księżyca. Nie zdawał sobie sprawy, co oznacza spędzenie nocy w twierdzy Stregesti...

ROZDZIAŁ III

Długo siedzieli we troje, pochłonięci rozmową. Zbyt długo, zdaniem Yvesa. Wieczorna mgła niczym wilgotny dym już dawno podniosła się z doliny i lasu. Ciemności nie pozwalały jej dostrzec, lecz bez trudu można sobie było wyobrazić zimne, zwiewne pasma ślizgające się i przyłe-piające do ukrytych za zasłonami okien jak gdyby w po-szukiwaniu ludzkiego ciepła.

Wewnątrz było zacisznie, ale Yves nie mógł pozbyć się nieprzyjemnej świadomości, że w powietrzu, mimo wielu zapalonych woskowych świec, dominuje wilgoć. Miał wrażenie, że za gobelinami i boazerią z drewnianych bali zbiera się w krople, spływa po kamiennych murach i paruje z każdej szpary w podłodze pokrytej zwierzęcymi skórami.

W komnacie panowała jeszcze bardziej ponura atmo-sfera, jeszcze straszniejsza. Jak gdyby przesiąknięta zapa-chem grobu i zgniłej ziemi. Wraz z zapadnięciem nocy stęchlizna stawała się coraz silniejsza, co było dość naturalne, albowiem nocny chłód wdzierał się przez stare nieszczelne mury.

Konwersację prowadziła księźniczka Feodora, czarują-ca, pociągająca i tajemnicza. Siedziała bardzo blisko Yvesa, a płomienie świec odbijały się w jej oczach i tańczyły na strojnej jedwabnej sukni. Młodzieniec starał się jak mógł, był szarmancki, elokwentny i czarował ją może nawet aż za bardzo. Musiał się pilnować, by przypadkiem to nie ona zawitała nocą do jego komnaty. Młodziutka Nicola siedziała w milczeniu z dłońmi splecionymi na kolanach. Robiła wrażenie istoty przy-gnębionej i głęboko nieszczęśliwej. Próby włączenia jej w rozmowę, podejmowane przez Yvesa, za każdym razem wypadały niepornyślnie. Nieodmiennie inicjatywę przej-mowała księżniczka i odpowiadała na pytania zamiast Nicoli. Niezmiernie irytowało to Yvesa. Z drugiej jednak strony nie mógł okazywać Nicoli zbyt wyraźnego zainteresowanra. Rozmowa jako żywo przy-pominała taniec na linie pomiędzy uwodzącą go zazdrosną księżniczką a osamotnioną Nicolą. Yves ku swemu wielkiemu rozżaleniu był świadom, że z tym tańcem sobie nie radzi.

Księżniczka Feodora zadziwiająco dobrze znała stare dzieje i doprawdy słuchało jej się z niekłamanym zaintere-sowaniem, ale przecież nie w nieskończoność! Yves niecierpliwił się coraz bardziej.

Opowiadała łagodnym, usypiającym głosem o czasach, gdy twierdza została oblężona przez Turków, o zwycięs-kim odparciu napastników i uratowaniu całego Ardeal przed jarzmem tureckim. Władał tutaj wówczas wojewo-da Borys. Miał on cztery małżonki, które trzymał w za-mknięciu, każdą oddzielnie, gdyż inaczej pomordowałyby się nawzajem, tak wielkie wzbudzał pożądanie. Właśnie w komnacie należącej niegdyś do jednej z jego żon miał nocować Yves. Księżniczka wspomniała także wojewodę, który brał udział w bitwie pod Mohaczem w roku 1526, kiedy to część Ardeal dostała się pod panowanie tureckie, ale nie był to rejon, w którym się teraz znajdowali.

Nie powinien był tego mówić. Feodora najwyraźniej nie lubiła, by przypominano jej o tej hańbie. Wolałby, aby księżniczka nie siedziała przy nim tak blisko. W całym ciele odczuwał przedziwny niepokój, którego źródeł nie potrafił ustalić. Ogarniały go dreszcze, do głowy przychodziły niezwykłe myśli o śmierci. Z wiel-kim trudem zachowywał opanowanie. Dlatego właśnie, że czuł się tak poirytowany, zapytał dość ostro:

Aha, a więc nie jest Madziarką, pomyślał Yves. Węgrzy bowiem zwali tę krainę Erdely. Ardeal to rumuńska nazwa Transylwanii, czy też, jak kto woli, Siedmiogrodu. Wreszcie Feodora wstała i tym samym dała znak, że rozmowa została zakończona. Nastały już najczarniejsze godziny nocy. Yves był przekonany, że gdyby w tym prastarym zamczysku znalazła się taka nowinka jak zegar, z pewnością usłyszałby, jak wybija północ. Wkrótce noc przerodzi się w początek nowego dnia. Dnia, w którym miał stąd odjechać, trzymając przed sobą na siodle Nicolę.

Ale najpierw spędzą sesztę nocy razem, w jego kom-nacie...

Na tę myśl Yvesa oblało gorąco.

Jej drobne, kuszące ciało było tak blisko niego, gdy trzymając świece szli do jego pokoju. Idąc zadumał się nad tym, jak zastanawiająco mało księżniczka Feodora interesowała śię teraźniejszością, a zwłaszcza tym, co dzieje się na świecie. Raz pa raz usiłował wtrącić coś o swym ojczystym kraju i o Europie, którą przemierzali ze stryjem w swej podróży, ale jej wszystko to było obojętne. Żyła przeszłością i nie chciała się od niej oderwać. Przyznawał, że zamierzchłe czasy były fascynujące, owszem, ale izolacja małej Nicoli była w ten sposób jeszcze głębsza.

Wkrótce jednak dziewczyna opuści to zamczysko przeszłości. Jakaż to dla niej będzie radość? Na moment Yves przestał myśieć wyłącznie o sobie. Ale czy na pewno? Był przecież zauroczony dziewczyną, pragnął jej, a jednocześnie chciał się poczuć jak szlachetny rycerz.

Ale czy są uczynki, które nie wywodzą się z egoistycz-nych pobudek? Yves nie był chyba gorszy od większości ludzi. A w każdym razie nie dużo gorszy. Nocą zamczysko wydało się straszniejsze niż kiedykol-wiek. W migotliwym blasku świec sale i komnaty stawały się jeszcze bardziej niesamowite. Znów szli przez galerię, gdzie zmarli członkowie rodu zerkali na nich z zawieszo-nych na ścianach malowideł. Podczas gry światła i cienia portrety zdawały się ożywać.

Był tam Bogdan Dziki, który konno wjechał na stół, by wyciąć w pień swych nieprzyjaciół. Jakiż musiał być to okrutnik! Lodowate spojrzenie śledziło trzyosobową gru-pę wędrującą korytarzem. A oto Borys i jego cztery żony. Czy ich oczy się nie poruszyły? Do której z nich należała kiedyś sypialnia przeznaczona na nocleg dla Yvesa? Do tej w czarnym nakryciu głowy, której usta wykrzywiały się w pogardliwym, jakby wszystkowiedzącym grymasie? Ale wizerunku Anciol, wzgardzonej narzeczonej, nie było na galerii, jej portetu nie zdążono namalować. A tu piękna władczyni, tak bardzo przypominająca Feodorę. Nic w tym dziwnego, wszak była jej potomkinią. I podo-bizny dwóch braci, zgładzonych przez Turków pod Mohaczem. O wszystkich tych postaciach i wydarzeniach księżniczka opowiadała już wcześniej z jawnym zachwy-tem.

Yves odetchnął z ulgą, kiedy nareszcie minęli niewiel-kie drzwi kończące galerię.

Jakże zdoła, uciekając bladym świtem, odnaleźć ze swej komnaty drogę do wyjścia?

Ach, będzie z nim przecież Nicola, o to więc nie musi się martwić.

Oby tylko udało im się ujść cało i zdrowo!

Nareszcie dotarli do jego sypialni.

Yves poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach. Cóż, u licha, mogło się tu kryć, że wystraszyło go niemal do szaleństwa?

Jeśli go wzrok nie mylił, nic.

Pókój nie był duży. Królowało w nim łoże z bal-dachimem, wsparte na czarnych, rzeźbionych nogach. Ściany, tak jak gdzie indziej, pokryte były gobelinami, tutaj z motywami myśliwskimi. Ponieważ jednak Yves nigdy nie darzył zwierząt szczególnym uczuciem, krwawe sceny wcale go nie poruszyły.

Nie, przeraziła go raczej owa chorobliwa atmosfera panująca w komnacie. Jakiś zapach czy też zatęchłe, stojące powietrze? Nie potrafił tego określić.

Trochę się też bał. Z księżniczką Feodorą nie ma żartów! A jeśli ona rzeczywiście zna się na czarach? Będzie z nim wtedy krucho!

Och, cóż za głupstwa, zawsze przecież byłem trzeźwa myślącym realistą. Teraz z pewnością udziela mi się posępny nastrój panujący w stasym zamczysku, uspokajał sam siebie. Nareszcie odeszły, zastawiając go w ogromnej, nie-zwykłej ciszy. Teraz znałdował się daleko, bardzo daleko od bramy. Trzeba przejść przez galerię... Oby tylko Nicola przyszła szybko!

Nie wiedział, czy ma się rozebrać, czy też nie, spodzie-wał się wszak wizyty damy! W tym barbarzyńskim świecie nie było widać nocnego stroju, wcale go zresztą się tu nie spodziewał.

Zdjął więc tylko wierzchnie części garderoby i został w koszuli i spodniach. Dojrzał w kącie prastare lustro o nierównej powierzchni, przyjrzał się swemu krzywemu odbiciu i z samouwielbieniem uznał, że miło na niego patrzeć.

Nagle nadstawił uszu.

Głosy? W sąsiedniej komnacie?

To przecież głosy dam! Najwyraźniej się spierały w swym niezrozumiałym dla niego języku. Rozróżniał ostry, kąśliwy głos księżniczki i słaby, rozszlochany Nicoli.

Bez wątpienia kłóciły się o niego!

Usiłował ocenić, gdzie się znajdują, starał się wyob-razić sobie rozkład twierdzy. Czworoboczna budowla, zamykająca dziedziniec... Którędy doszli do tego punk-tu?

Nie, nie mógł zorientować się w tych zawiłościach, zwłaszcza że na zewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność. Ale możliwe... Tak, absolutnie możliwe, że wydzielona część twierdzy należąca do dam graniczyła z jego sypialnią.

Wpatrywał się w ścianę, zza której dochodziły głosy. Wisiał na niej ogromny gobelin, przedstawiający jedną z owych ociekających krwią scen myśliwskich, w których tak lubowano się w piętnastym wieku. Yvesa doszły odgłosy stłumionej walki, usłyszał uderzenie, a zaraz po tym łkanie Nicoli.

Miał ochotę rzucić się na bezwzględną księżniczkę w obronie swej wybranki. Naturalnie nie mógł tego zrobić. Oby tylko Feodora nie powstrzymała Nicoli, oby nie udaremniła ich spotkania! On sam nie mógł wyruszyć na poszukiwanie dziewczyny, od razu by zabłądził. Ściana? Podszedł bliżej. Samotna woskowa świeca którą mu zostawiono, słabo oświetlała komnatę, ale musiała wystarczyć.

Bardzo ostrożnie poruszył gobelin, jak gdyby lękiem napawał go sam fakt, że musi dotykać materii. Pod palcami wyczuł nieprzyjemną chropawość, podobną do tej, jaką czuje się dotykając warzyw korzennych, ob-lepionych wyschniętą ziemią.

Gdy poruszył krawędź gobelinu odsuwając go od ściany, buchnął i zawirował w powietrzu szary pył. Yves zajrzał pod materię.

Drzwi! Za gobelinem znajdowały się drzwi, zamas-kowane i zapieczętowane. Głosy słychać było teraz wyraźniej. Nicola nadal usiłowała słabo protestować, lecz stale przerywał jej ostry głos księżniczki. Do czorta, czy miało to znaczyć, że ich plan został odkryty? I Nicola nie będzie mogła przyjść do niego? Nie uciekną razem dziś w nocy? A może Feodora wygrała walkę i sama zamierza odwiedzić kamnatę Yvesa? Przekleństwo!

Przyjrzał się drzwiom, pieczęcie jednak wydawały się zbyt solidne, by mógł je złamać.

Czy powinien zapukać? Chyba nie, mógłby pogorszyć i tak trudną sytuację Nicoli.

Biedna, nieszczęśliwa istota! Z każdą upływającą minu-tą czuł się coraz bardziej do niej przywiązany. Musiał się opanować, pozostawało jedynie mieć na-dzieję, że sprawy przyjmą pomyślny obrót. Wszystko zależało teraz tylko od niej. Czuł się bezsiłny, jakby związano mu nogi i ręce w tym straszliwym zamczysku, w którym nie potrafił odnaleźć drogi. Jedyne, co mógł zrobić, to czekać. Do głowy przyszła mu przerażająca myśl: nawet jeśli on nie może otworzyć tych drzwi od swej strony, to może jednak da się to uczynić od drugiej? Jeśli ktoś niezauważenie wślizgnie się tu do niego nocą? Ze wszech miar niepożądany gość?

Nie, nie chciał w to uwierzyć. Drzwi wyglądały tak solidnie, nie może myśleć jak wystraszony dzieciak! Głosy umilkły, najwyraźniej kobiety udały się na spoczynek.

Poza chudym woinicą nie spotkał nikogo ze służby. Księżniczka dała im wychodne, by nikt nie przeszkadzał w podejmowaniu dostojnych gości.

Yves zastanawiał się, gdzie mogli przebywać służący. Część budowli, mieszcząca pokoje dla służby, przez cały wieczór pogrążona była w ciemnościach. Może poszli do wioski? Do karczmy? Właściwie im zazdrościł, pragnął w tej chwili znaleźć się na ich miejscu.

Ale była przecież Nicola!

Z pewnością wprawi stryja w zdumienie, gdy wczes-nym rankiem przyprowadzi ze sobą dziewczynę. Baron jednak nie powinien się gniewać. Dobra partia, świetne nazwisko w kraju, w którym zamierzali się osiedlić. Panna z rodu wojewody. Przypuszczał, że to zrobi dobre wrażenie.

A może jednak stryjowi wcale się to nie spodoba? Może poprzedniej nocy on i księżniczka przeżyli wspólnie miłosną przygodę? I dlatego baron będzie zły na Yvesa, że sprzeciwił się pięknej czarownicy?

Nie zdając sobie sprawy, że nazwa „Stregesti” po-chodzi właśnie od słowa „czarownica”, Yves nazwał tak księżniczkę Feodorę. Przedziwny zbieg okoliczności. Yves stał przez chwilę, nie mogąc się zdecydować co do dalszych działań. Kiedy jednak zza ściany nie dobiegały już żadne odgłosy i nic więcej się nie wydarzyło, niechęt-nie podszedł do łoża. Miał wrażenie, że powinien cał-kowicie zarzucić szlachetne myśli o ratowaniu zadręczanej panny. Pozostawała jedynie nadzieja, że ranek przyniesie nowe możliwości, ale szanse na to były raczej nikłe. Yves przysiadł na brzegu łoża, nie miał wcale ochoty się kłaść. Wydawało mu się, że sufit z grubych bali zaraz go przygniecie, przerażały go także ciemne, zakurzone fałdy baldachimu.

A najmniejszą już miał ochotę na zgaszenie świecy! Zastanawiał się, czy będzie się palić przez całą noc, czy wystarczy jej do chwili, gdy wstanie świt? Jesteś durniem, Yves, powiedział sam do siebie. Mieszkasz tu jak książę, ty, który sypiałeś po stodołach i w przydrożnych rowach w czasie wędrówki przez Europę. Nie bądź śmieszny!

Wokół twierdzy zapadła cisza, jak gdyby nagle usta-ły wszystkie wichry świata i umilkły wszelkie odgłosy życia.

Zesztywniał. Czy nie słyszał przypadkiem czyichś drobnych kroków?

W korytarzu? Jakby z galerii? Ktoś przechodził przez nią i zbliżał się do jego komnaty?

Nadchodziła jedna z kobiet. Ale która? Odczuł niewypowiedzianą ulgę, gdy w drzwiach poja-wiła się wdzięczna postać Nicoli. Chciał podbiec do niej i porwać ją w ramiona, ale ona położyła palec na ustach, wskazując dłonią na ścianę zakrytą gobelinem. W jej oczach igrały szelmowskie błyski. W milczeniu, bezszelestnie podeszła do niego, ubrana tylko w zwiewną przezroczystą koszulę. Cienka niczym welon materia wdzięcznie falowała wokół jej ciała. Dziewczyna uniosła ramiona i wpadła w jego objęcia.

Jakaż ona lekka! Niczym leśny elf! Przyciskając usta do jej ucha szepnął:

Nieco ryzykowne w wypadku, gdyby księżniczka wybrała się na nocną przechadzkę, lecz Yves był tak upojony bliskością Nicoli, którą trzymał w ramionach, że nie dbał o niebezpieczeństwo. Nareszcie byli razem, życie stało przed nimi otworem, we dwójkę byli niezwyciężeni! Nicola rozpuściła swe gęste czarne włosy, sięgały jej teraz do bioder. Yves był jednak przekonany, że włosy księżniczki są jeszcze dłuższe, aż do kolan. Pieścił gęste sploty dziewczyny, nareszcie mógł poczuć, jak są gładkie. W kobiecych włosach jest coś zmysłowego, myślał. To ich atut w uwodzeniu wielkich, silnych mężczyzn. Zawsze miał słabość do długich, ciemnych loków; już gdy ich dotykał, jego ciało reagowało podnieceniem, snuł fantazje o tym, co później może się wydarzyć...

O, tak, ucieszył się. Przemykała przez zionące chłodem korytarze twierdzy tak cienko ubrana. Czuł chłód jej skóry przy swojej.

Był pewien, że młodziutka Nicola stanie się miłością jego życia!

Okrył ją starannie i ułożył się obak niej pod kołdrą. W blasku świecy obserwował jej regularny, delikatny profil.

Położyła mu dłonie na piersiach.

Pod przykryciem było chłodno, a ona nie dawała z siebie ani odrobiny ciepła, tak bardzo zdążyła przemarz-nąć. To on musiał rozgrzać ich oboje. Wydawało się właściwie, że słowa młodzieńca sprawiły Nicoli zawód. Uśmiechnął się ukradkiem. Zrozumiał, że jest ona kobietą o gorącej krwi, zmuszoną do życia w cnocie przez swą zaborczą ciotkę. Teraz była bardziej niż dojrzała do miłosnej przygody, lecz jej kawaler okazał się nazbyt rycerski. Cóż za szkoda!

Kiedy Yves pojął, z jaką kobietą ma do czynienia, zdecydował się zagrać w otwarte karty.

Uniósłszy się nieco, wsparła się na łokciu, a prześliczne włosy miękko spadały jej na twarz. Ach, Boże, jakże pragnął się w nie zanurzyć; rozpalił się jeszcze bardziej, aż mówienie przychodziło mu z trudem.

Nicola jednak zrezygnowała już z walki, sama ogar-nięta namiętnością i gwałtowną burzą doznań, jaką wzbudziła w niej bliskość mężczyzny. Yves pochlebiał samemu sobie, myśląc, że nie każdemu oddałaby się tak gorączkowo. Wzdychała cicho, jak gdyby wstydziła się własnych uczuć, ale była, tak jak i on, bezpowrotnie stracona. Jeszcze tylko odrobina wahania... Odegnał resztki niepewności czułymi pocałunkami, obsypał nimi jej twarz, ramiona i piersi, osłonięte cieniutkim płótnem. Nawinął jej włosy na dłoń i poczuł, że tonie w zmysłowej ekstazie.

A on nie wiedział, czy błaga go o litość, czy też prosi, by się pospieszył...

Niezwykła była to noc. Yves nigdy jeszczc nie znalazł takiej rozkoszy w objęciach kobiety. Choć miał trudności z rozgrzaniem jej biednego zziębniętego ciała, to jednak wydawało mu się, że całe łoże wibruje z gorąca. On sam był spocony i rozpalony niczym w gorączce, przechodził samego siebie w dawaniu jej dowodów miłości. Z począt-ku, oczywiście, była wystraszona i onieśmielona, ale Yves okazał cierpliwość i wyrozumiałość, aż w końcu poddała się, przełamując wszelkie bariery.

Ach, cóż to była za noc!

W końcu zasnęli, po prostu z wycieńczenia, nie myśląc wcale o tym, że o świcie mają wyruszyć, zanim jeszcze ciemność ustąpi miejsca światłu czy zapieje kogut. Yves miał wrażenie, że znajduje się w niebie, na miękkiej chmurze, i zapadał coraz mocniej w głęboki, zasłużony sen.

Obudził się z wrażeniem, że w komnacie unosi się jakiś dziwny zapach.

Szare światło poranka sączyło się przez pomarszczoną szybę małego okienka, delikatnie oświetlając przeciwległą ścianę. Nicola jeszcze spała, głęboko zakopana w podu-szki.

Na miłość boską! pomyślał. Mieliśmy przecież wyru-szyć! Musimy się spieszyć!

W komnacie jednak znajdowało się coś obcego, coś, co go obudziło.

Szeleszczący, ledwie słyszalny dźwięk... Dochodził od strony ściany z gobelinem.

Yvesa zdjął przedziwny lęk, nieodparta, gwałtowna chęć ucieczki.

Nie może zbudzić Nicoli, zanim nie dowie się, co się wokół niego dzieje. Nie chciał jej niepotrzebnie stra-szyć.

Kiedy ostrożnie usiadł i zwiesił nogi nad krawędzią łoża, zauważył jeszcze jedną, bardziej zdumiewającą okoli-czność. Nadal był - jeśli można tak powiedzieć - zdolny do kochania. To prawda, w ciągu nocy zwrócił uwagę, że siła jego męskości zdawała się niewyczerpana, ale spodzie-wał się, że zmęczenie, a później sen położą kres jego podnieceniu. Ale nie, tak się nie stało. Choć, naturalnie... to przecież powszechnie znany fenomen poranny, wkrótce więc ten stan ustąpi. Gorzej przedstawiała się sprawa z tym, co działo się przy gobelinie.

W komnacie było zbyt ciemno, by mógł rozróżnić szczegóły. Ale tam wyraźnie coś było. Z lękiem przypomniał sobie, z jaką łatwością tkanina odsuwała się od ściany. A drzwi ukryte za nią... Może od tamtej strony dało się je otworzyć?

Gniew zazdrosnej kobiety jest niebezpieczniejszy niźli wszystko inne na ziemi, wiedział o tym z doświadczenia. Yves był we Francji bardzo popularnym mężczyzną. Kobiety, które czuły się przez niego pominięte lub oszukane, często wyładowywały swój gniew na nim lub jego aktualnej wybrance.

Musiał ochronić Nicolę.

Nie mógł tego uczynić nagi i bez broni. Po omacku szukał swej garderoby i korda, zanim jednak je odnalazł, zamarł w półruchu i stanął jak skamieniały ze wzrokiem utkwionym w gobelinie.

Tam, wysoko na ścianie, między twarzą myśliwego a rogami jelenia, znajdowało się coś, co poruszało się i przesuwało po tkaninie. I nagle z szumem oderwało się od ściany, uderzylo o jego twarz i upadlo na łoże.

Nadal nie mógł zobaczyć, co to jest, ale zakładał, że ma do czynienia ze zwierzęciem.

Dziewczyna nie budziła się. W geście rozpaczy zerwał z niej przykrycie.

Nic więcej nie zdążył uczynić, gdyż owo coś ze straszliwym szelestem rzucilo się na niego, oplatając go tak ciasno, że całą energię musiał skoncentrować na obronie przed lepkim, duszącym uściskiem. Teraz Yves rzeczywiście bliski był utraty zmysłów z przerażenia. Krzyczał bezradnie, rozdzierająco, walił rękami na oślep, walczył z całych sił, chcąc się uwolnić i uciec. Albowiem teraz z o b a c z y ł.

Półmrok świtu nie skrywał już przed nim tego, co rozgrywało się w tej komnacie grozy.

To coś legło mu na ustach i zdusiło krzyk. Oplotło ciało, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza. Rozpacz-liwym wysiłkiem udało mu się to pochwycić, oderwać i odrzucić daleko od siebie.

Do łoża już się nie zbliżał. Uciekał, nie oglądając się na Nicolę. Jedyne co mógł robić, to ratować własną skórę. Serce waliło mu w piersi, jakby miało zaraz ją rozsadzić. Wytoczył się przez drzwi bez ubrania i broni, mając przed sobą jeden, jedyny cel: uciec, uciec jak najdalej! Potykając się, z dławiącym szlochem w gardle biegł przez galerię.

W tym samym momencie usłyszał przerażający syk tego, co go ścigało, poczuł, jak śmignęło mu nad głową i znalazło się na końcu galerii przed nim. Szszuuu, i znów zawisło mu na szyi.

Yves charczał i wrzeszczał, rozpaczliwie walczył ze straszliwym przeciwnikiem, aż wreszcie zdołał się wyrwać. Zatrzasnął drzwi do galerii za sobą, ale nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, zapomniał, którędy szli poprzedniego wieczoru. Biegnąc na oślep mijał komnatę za kornnatą, pędził korytarzami, skręcał. Przez małe okienka nadal wpadało zbyt mało światła, by mógł się rozeznać, gdzie jest. Zatoczył się pod jakieś drzwi i otworzył je mocnym szarpnięciem.

Zbyt późno uprzytomnił sobie, że ledwie widoczne rzeźbienia na płycie odrzwi wskazywały, iż prowadzą one do tajemnyeh kobiecych komnat.

Natychmiast usiłował wydostać się stamtąd, lecz drzwi się zatrzasnęły. Nie pomogło szarpanie i ciągnięcie, nie dawały się otworzyć.

No, cóż, w każdym razie uchronił się od tego okro-pieństwa! Stąd na pewno nie było innego wyjścia, chyba że połączenie z pokojami dla służby.

Służba! Cóż za cudowne słowo! Oni go uratują...

Oczy powoli przywykły do panujących tu ciemności.

Szedł dalej, minął jeszcze jedne drzwi i wszedł do... Ale co tam leży pod następnymi drzwiami? Tymi, które z pewnością muszą prowadzić do wyjścia? To człowiek! Człowiek wpatrujący się w przestrzeń pozbawionymi życia oczami. Uduszony, martwy, z paz-nokciami zdartymi do krwi o drzwi...

Nagi, ze znakami na skórze pozostawionymi jakby przez zaciśnięte, cienkie sznurki... Ze swą męską dumą w pełnej gotowości. Dokładnie tak samo jak on! Pomimo opętańczego strachu, mimo męczącej ucieczki korytarza-mi twierdzy jego męskość nadal przedstawiała się im-ponująco. Niepojęte, to... to...

Słabe światło wschodzącego słońca wydobyło z mroku twarz leżącego mężczyzny.

Coś z szumem opuszczało się z belek na suficie...

Parę dni później karczmarz Zeno wybrał się do ogrodu po warzywa. Wtedy właśnie zauważył dwa konie pasące się na łące nad rzeką.

Zeno westchnął głęboko.

Do tego wlaśnie miasteczka późnym latem tego same-go roku przybył Heike Lind z Ludzi Lodu.

ROZDZIAŁ IY

Heikemu dobrze się wiodło u przybranych rodziców. W ogromnym stopniu bylo to jego własną zasługą, ale też nie bez znaczenia była dobroć i wyrozumiałość Eleny oraz Milana.

Kiedy ta para wraz ze swym przybranym synem osiedliła się w Planinie w Słowenii, nie obyło się, rzecz jasna, bez kłopotów. W wiosce niechętnym okiem pat-rzono na odmieńca. Pięciolatek nie był wszak podobny do ludzi. A sądząc po jego złym ojcu... Wielu uważało, że jest on dzieckiem samego diabła.

Naturalnie chłopcu niełatwo było przystosować się do świata ludzi. Spędziwszy tak wiele lat w ciasnej klatce, nie od razu stał się grzecznym dzieckiem. Elena przeżyła wiele gorzkich chwil, często zastanawiając się, czy słusznie postąpiła, podejmując się jego wychowania. Pierwsze, co musiała zrobić, gdy już znaleźli się w domu, to odebrać chłopca z ramion Milana i wykąpać go w gorącej wodzie. Milan przyniósł nożyce do strzyże-nia owiec i ściął malcowi skołtunione włosy do gołej skóry. Wydawać by się mogło, że nie są to czynności wymagające wielkiego trudu, ale tym razem było inaczej. Zarówno kąpiel, jak i strzyżenie Heike uznał za straszliwe tortury i jedynie dzięki sile i cierpliwości Milana udało się te zabiegi doprowadzić do szczęśliwego końca. Pierwszy dzień był dla wszystkich koszmarem.

Elenę i Milana przerażała także mistyczna mandragora. Bali się jej dotykać, gdyż tam, tak niedaleko Morza Śródziemnego, dobrze znano opowieści o niezwykłej mocy alrauny. Pozwolili jednak chłopcu ją zatrzymać, nie śmieli się przeciwstawiać.

Tej nocy Heike nareszcie spał w prawdziwym łóżku. Leżąc już, z policzkami ciągle mokrymi od łez, wpatrywał się w Elenę i Milana oczami połyskującymi żółto w brzyd-kiej, zdeformowanej twarzy i czuł się bardzo, bardzo nieszczęśliwy i zagubiony, choć jednocześnie ciało było pełne nowych, rozkosznych wrażeń.

Z czasem się przyzwyczaił. Przywiązał się da obojga i wprost śmiertelnie się bał, gdy nawet na chwilę znikali z pola jego widzenia.

W wiosce jednak nie układało się równie łatwo po tym, jak Elena i Milan pobrałi się i przenieśli do domu Milana. Ludzie znaczyii krzyżem drzwi swych domostw, Milan i Elena czuli się odsunięci od wspólnoty, a wychowanie tak bardzo zaniedbanego Heikego sprawiało im naprawdę nie lada kłopoty.

Tak upłynął pierwszy rok.

Później zaczęto akceptować chłopca, zwłaszcza że wokół niego nie działo się nic niesamowitego. A potem przyszły na świat kolejne dzieci, własne potomstwo Milana i Eleny. Rodziły się co rok i nikt chyba nie miał lepszego opiekuna niż one. Heike gotów był nieba im przychylić i wpróst nie wiedział, co dobrego maże jeszcze uczynić dla swego młodszego rodzeństwa. Zajmował się nim od urodzenia, pomagał Elenie w domu i Milanowi w pracach na polu. Dzieci rosły i z czasem zaczęły traktować starszego brata jak bohatera. Również inni malcy z wioski uwielbiali Heikego. Dzieci nie dostrzegały, jak bardzo zniekształcona jest jego twarz. Heike urósł, nabrał niezwykłej siły, a jego włosy odzys-kały normalną długość. Dzieci były przekonane, że Heike może „wszystko”.

Wkrótce Heike nawet pozyskał w wiosce przyjaciela. Był nim młody chłopak, obcy tak jak on przybysz, który z pewnych przyczyn musiał opuścić swe rodzinne strony, Wołoszczyznę. Z początku wszyscy mieszkańcy Planiny byli przeciwni przyjęciu Dimitriego - takie bowiem imię nosił chłopak - do wioskowej wspólnoty, przede wszyst-kim dlatego, iż nie rozumiano, co mówił. Mały Heike postanowił więc zająć się chłopcem, by ten nie czuł się tak bardzo samotny. Na początku Dimitrie opędzał się od niego jak mógł, nie chcąc mieć do czynienia z takim stworem. Wkrótce jednak zostali przyjaciółmi. Heike nauczył Dimitriego mowy mieszkańców Planiny, jednocześnie, co było wszak naturalne, ucząc się języka, jakim posługiwano się na Wołoszczyźnie, czyli po prostu rumuńskiego. Później miało mu się to bardzo przydać! Rzecz jasna mały Heike na razie nic o tym nie wiedział. Jego talent językowy był niespotykany. W niezwykle krótkim czasie nauczył się słoweńskiego, wcześniej opa-nował szwedzki i niemiecki, a teraz dołączył jeszcze rumuński. Oczywiście nie znał tego języka doskonale, ale wystarczająco, by porozumiewać się z Dimitriem. Przez trzy lata spędzili razem wiele czasu, a później Rumun zapragnął wyruszyć do Wenecji, by tam szukać szczęścia. Z jego decyzją łączyła się pewna historia, z dziewczyną z wioski, która wybrała innego. Dimitrie ciężko to przeżył i Heike przez całą noc musiał go pocieszać, podczas gdy Dimitrie wlewał w siebie śliwowi-cę i wpadał w coraz bardziej sentymentalny nastrój. Powiedział nawet o Heikem „mój kochany diabeł” w swoim języku.

Rozstanie było bardzo smutne, Heike jeszcze długo tęsknił za przyjacielem.

Ale nie miał na co narzekać w domu Eleny i Milana, którzy naprawdę potrafili docenić tego chłopca o strasz-liwie zniekształconej twarzy, lecz gorącym sercu. Nie umieli sobie wyobrazić, co zrobiliby bez niego. Heikego zaakceptowali także dorośli mieszkańcy wio-ski, no, może z wyjątkiem kilku starców, którzy upat-rywali w nim wroga kościoła. Ale ich i tak nikt nie słuchał. Gdy zdarzyło się, że jakaś owca zabłąkała się w niebez-piecznym lesie, wysyłano po nią Heikego, on bowiem ani trochę nie obawiał się lasu i zawsze udawało mu się odnaleźć zagubione zwierzę, i to najczęściej żywe. Ale nawet jeśli było martwe, przynosił je do wioski, by ludzie wiedzieli, co się wydarzyło.

Jego wyprawy do lasu dziwiły wielu. Nigdy natomiast nie zapuszczał się do gęstwin wokół Adelsbergu. Były to, co prawda, najbardziej niebezpieczne okolice, ale więk-szość ludzi uważała, iż niechęć Heikego wynikała z faktu, że tam właśnie powieszono jego ojca. Nic nie wiedzieli o przyjaciełu Heikego, tym, którego zwano Wędrowcem w Mroku. Widywano go teraz rzadziej i nikt nie przypuszczał, że to właśnie owa postać powstrzymywała Heikego od zbliżania się do miejsca, w którym spoczywał Tengel Zły. Gdy tyłko chłopiec znalazł się zbyt blisko adelsberskich lasów, pojawiał się tajemniczy, milczący olbrzym i ostrzega)ąc, wstrzymywał go przed dalszą wędrówką. Heike uśmiechał się wtedy, kiwał głową i posłusznie zawracał.

Można by przypuszczać, iż to Tengel Dobry trzymał chroniącą dłoń nad swym dalekim krewnym, ale tak nie było. Kim naprawdę był ów tayemniczy wędrowiec, okaże się dopiero znacznie później, a wówczas zagadka Ludzi Lodu zacznie układać się w bardziej logiczną całość. Kiedy Heike miał czternaście lat, zaszły osobliwe wydarzenia. Jedynie on wiedział, co działo się naprawdę, ale wszyscy w wiosce i tak łączyli owe wydarzenia z nim. Elena i Milan mieli już dużo dzieci i Milan wielce się trudził, by wyżywić całą rodzinę. Ogromną pomocą był mu przybrany syn, który pracował od świtu do nocy, by jałowa, kamienista ziemia Milana wydała plon. Zagroda Milana zawsze należała do najbiedniejszych w całej wiosce. Gospodarstwo było nawet dość spore, ale co z tego, jeśli zamiast ziemi miał twardą skałę i usłane kamieniami pola.

Pewnego dnia, kiedy cały drobiazg ułożono już spać, Heike i jego przybrani rodzice siedzieli przy stole w ku-chni. Na podłodze, w łóżkach i gdzie tylko znalazło się miejsce w małej ciasnej chatce leżały dzieci. Elena i Milan tracili nadzieję. Plony w tym roku okazały się marne, z pożywieniem na zimę mogło być krucho.

Pokiwali głowami. Nie musiał przekonywać, to widać było już na pierwszy rzut oka.

Milan przykrył dłonią kościstą, brązowoszarą rękę chłopca.

Zdarza się, że narasta we mnie ogromna chęć czynienia zła. To bardzo niszczące uczucie i wykorzystuję całą siłę swej woli, by je zdławić. W ostatnich latach tkwiące we mnie zło staje się coraz słabsze.

Wiedzieli, że Heike nigdy nie nazywał Solvego ojcem, nie miał zresztą ku temu powodów. Człowiek, który przez pięć lat dręczył i zadawał cierpienia dziecku, nie ma żadnego prawa, by zwać się jego ojcem.

Milan zapytał z wahaniem:

Heike potrząsnął głową.

Elena przyglądała im się pytająco, ale nie powiedzieli już nic więcej.

Tego wieczoru Heike poszedł spać do małej obórki, musiał bowiem zostać sam. Milan pomógł mu przygoto-wać posłanie obok przegrody dla owiec, a potem kiwnął głową, wyrażając tym zrozumienie dla tajemnego przed-sięwżięcia, i wrócił do domu.

Heike miał zaledwie czternaście lat. Bał się, ale musiał pomóc tym, którzy tak wielkodusznie zajmowali się nim od wielu lat.

Kiedy w całym gospodarstwie zapadła cisza, Heike zdjął mandragorę, którą zawsze nosił na szyi. Zapatrzył się w stary, pokrzywiony korzeń, którego nie czuł podczas noszenia. A Solve prawie nigdy nie mógł go nawet dotknąć.

Mandragora była świadkiem wielu wydarzeń. Więk-szość z nich przesłaniała przed Heikem mgła tajemnicy. Wiedział, że kiedyś należała do Tengela Złego, ale on musiał się jej pozbyć. Tym samym mandragora dała dowód, że stoi po stronie dobra, zwalcza Tengela Złego. Później następowała ogromna przepaść w czasie aż do chwili, gdy pojawiła się u Tengela Dobrego. Następnie odziedziczyła ją Sol, w której przekleństwo Ludizi Lodu tkwiło zbyt mocno, by odpowiadało to mandragorze. Tarjei nie miał żadnej pociechy ze starego korzenia, może dlatego, że nie wierzył w jego działanie. Ale Kolgrim, biedny Kolgrim, zabrał mandragorę ze sobą do grobu. Zniknęła wtedy z powierzchni ziemi na całe osiemdziesiąt lat aż do czasu, gdy ci szaleńcy, Ulvhedin, Ingrid i Dan, wyprawili się do Doliny Ludzi Lodu na jej poszukiwanie. Odkryli wówczas przerażającą prawdę: mandragora o własnych siłach, bez niczyjej pomocy, zdołała wydostać się z grobu i ustłowała dotrzeć do ludzi. Nie zaszła daleko. Przejście kilku zaledwie łokci zajęło jej osiemdziesiąt lat.

Dostała ją Ingrid. A potem mandragora okazała wyraźnie, że pragnie należeć do Daniela, syna Ingrid i Dana. Wielokrotnie ratowała mu życie i pośrednio dzięki nieg Shira mogła odbyć swą śmienelnie niebezpieczną wędrówkę przez grotę w Górze Czterech Wiatrów. Daniel przekazał mandragorę swemu synowi Solvemu - dlatego że chłopak o to błagał. Potężny talizman nie czuł się jednak dobrze u Solvego, nie pomagał też dłużej Danielowi.

Dopiero gdy przyszedł na świat Heike, mandragora obudziła się do życia z nową mocą. Z całych sił chroniła bezbronnego malca przed Solvem, a także przed blisko-ścią Tengela Złego.

Bez wątpienia należała teraz do Heikego. Oznaczało to, że ma w tym jakiś cel, podobnie jak wówczas gdy wspomagała Daniela w jego wyprawie do odległej krainy Taran-gai.

Teraz Heike po raz pierwszy pragnął wystawić ją na próbę.

Dokładnie wiedział, do czego może jej użyć. Solve opowiedział mu o tym. Wśród wielu właściwości mand-ragory znajdowała się także i ta, że potrafiła ona dopomóc swemu właścicielowi w zdobyciu bogactwa. Heike nie chciał robić niczego, co mogłoby wyrządzić krzywdę innym, nie życzył sobie na przykład, by mand-ragora przyciągnęła do niego cudzy majątek. Z powagą wpatrywał się w korzeń i powiedział łamiącym się głosem czternastolatka:

Wiesz o tym. Musimy zrobić coś dla ludzi, którzy przez tyle lat użyczali nam schronienia, ofiarowali życzliwość. Daj mi znak, w jaki sposób mam im pomóc! Pragnę dokonać tego uczciwie, dzięki sile swych własnych rąk, ale nie wiem, jak. Za to ty możesz rozpalić we mnie iskrę działania. Czy obiecujesz mi, że to uczynisz? Mandragora nie poruszyła się, zresztą Heike wcale się tego nie spodziewał. Tak wyraźne znaki dawała tylko w wypadkach, gdy zaistniało prawdziwe niebezpieczeń-stwo.

Heikego uderzyła nagle pewna myśl:

W nocnej ciszy, przerywanej jedynie przez zwierzęta, które przeżuwały czy też przekręcały się w swych prze-grodach, Heike śnił.

Sen był jedną z możliwości, jakie brał pod uwagę. Z opowieści wiedział, że mandragora często przemawia podczas snu. Tak było z Ingrid, jego... kim ona była? Prababką, matką jego dziada.

To właśnie przydarzyło się Heikemu, małemu pącz-kowi na pniu drzewa Ludzi Lodu, który znalazł się daleko od swego rodu, a tak bardzo tęsknił do Północy, do innych jemu podobnych, którzy by go zrozumieli. We śnie ukazała mu się stara chata Eleny, wokół której nadal na jałowych zboczach wypasali kozy. Domu Solvego, gdzie Heike cierpiał tak nieludzko, w ogóle tam nie było. Ujrzał natomiast zbocza porośnięte dziwnymi roś-linami, jakby krzewami... Z początku nie mógł się zorientować, cóż to takiego, ale w końcu zrozumiał, że widzi krzewy winorośli. Jęknął we śnie. Jakiej ciężkiej pracy wymagać będzie ich uprawa na tych suchych zboczach! Nikt w Planinie nie uprawiał winorośli, nie dało się. Owszem, w bogatych rejonach południowej Słowenii, ale nie tutaj!

Heike śnił, że Milan i on tyrają jak woły, by osiągnąć możliwie dobre zbiory. Ale później pojawiła się cała gromada ludzi, którzy podziwiali ich i chwalili, kupowali od nich wino, dziękując, iż spróbowali dokonae niemoż-liwego.

Potem sen był już tylko bezładną mieszaniną zdarzeń i postaci, z której na ogół składają się wszystkie sny i z której następnego ranka niewiele się pamięta. Ale sen o winnicy pozostał w pamięci Heikego, gdy rano się zbudził. Opowiedział o nim przybranym rodzi-com.

Elena zaczęła wymachiwać rękami, nie mogła zro-zumieć, co właściwie się wydarzyło. Ale Milan uważnie wpatrywał się w swego zadziwiającego wychowanka. Przez długą chwilę nie spuszczałi z siebie wzroku.

W końcu Milan zdecydował:

Ale stało się tak, jak postanowił Milan. Nie zważając na prześmiewki i drwiny, sprowadził z południa krzewinki winorośli, w pierwszym roku niewiele, i zasadził je w przygotowanej przez Heikego ziemi na zboczach, przylegających do chaty Eleny. Dom Solvego zburzono, tym zajął się Milan sam, by zaoszczędzić chłopcu złych wspomnień, i przygotowano więcej ziemi pod uprawę. Nigdy jeszcze nie nanosiii się tylu kamieni co tego lata! Milan cierpiał na bóle w krzyżu, Heike więc często musiał pracować samotnie.

Ale plantacja winorośli powstała.

Pięć lat później Milan był najbogatszym człowiekiem w Planinie. Inni również spróbowali uprawy winorośli, i to z powodzeniem, nikt jednak nie miał tak rozległych plantacji jak Milan. Sława jego wina rozciągała się poza region. Nazwano je imieniem Heikego, a ceniono za szczególny, pełny aromat, który cieszył się ogromnym uznaniem.

Heike wyrósł na przystojnego młodzieńca, co prawda przystojnego z daleka, kiedy patrzyło się na jego wysoką, mocno zbudowaną sylwetkę, o niezwykle szerokich, ostro zakończonych ramionach, które odebrały życie jego matce. Z bliska natomiast odpychająco działała straszliwie brzydka twarz - aż do chwili, gdy spojrzało się w żółte oczy i dostrzegło promieniujące z nich ludzkie ciepło. W piersiach wzbierał nagle jakby płacz, rozsadzały uczu-cia, jakich nie dawało się wyjaśnić. Oszołomienie szczęś-ciem, wzruszenie? Trudno to było wyrazić. Włosy Heike miał czarne, szczeciniaste, dłonie duże, dające poczucie bezpieczeństwa. Nosił w sobie wielką moc, a była nią miłość do wszystkich, których uważał za swych najbliższych. Eleny, Milana i licznego rodzeństwa. Wiedział jednak, że zbliża się moment rozstania. Dom pełen był dorastających już dzieci, a i tęsknota Heikego do rodzinnej krainy, do Ludzi Lodu, prawdziwych krew-nych, z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza. Elena płakała.

Heike uśmiechnął się.

Heike zapatrzył się przed siebie.

Kiedy byłeś mały, śpiewałeś jakieś przedziwne zaklęcia, z których nie mogłam zrozumieć ani słowa. Później przestałeś je powtarzać. Dlaczego tak się stało i co one miały znaczyć?

Elena zadrżała.

Nadszedł dzień pożegnania. Ponieważ chwila była niezmiernie trudna dla wszystkich, nie będziemy się nad nią rozwodzić.

Wszyscy wiedzieli, że szanse, by mogli się zobaczyć jeszcze raz, są znikome. Droga Heikego do domu była daleka, poza tym chłopiec miał zamiar osiedlić się tam na stałe na dworze noszącym długą, zawiłą nazwę, której nie potrafli powtórzyć: Grastensholm.

Oblicza smutku bywają różne. Tego dnia objawił się jako łagodny, chmurny żal, lecz i wdzięczność, że los zetknął ze sobą Heikego i jego przybraną rodzinę. Że przeżyli wspólnie czternaście pięknych lat. Kiedy Heike znalazł się na szczycie jednego ze wzgórz, otaczających wioskę, przystanął i odwrócił się. Długo spoglądał na garstkę domostw, których nigdy więcej miał już nie oglądać.

Potem skierował wzrok na las.

Tak jak oczekiwał, na jednym ze wzgórz pojawiła się tajemnicza postać. Jakże często w ciągu tych lat spotykał ją w lesie! Nigdy nie zamienili ani słowa, bo przecież nie da się rozmawiać z cieniem.

Ale teraz Heike szepnął stojącemu daleko Wędrow-cowi w Mroku:

Mroczna postać uniosła dłoń w geście pożegnania.

Było to jakby potwierdzenie.

Heike uśmiechnął się uspokojony i ruszył naprzód.

Opuszczając Słowenię popełnił jeden wielki błąd. W jego pamięci długa podróż z Wiednia do Salzburga, która miała miejsce tak dawno temu, jawiła się jako ciągła wędrówka na zachód, w stronę gdzie słońce znika za horyzontem.

Jak mógł pięciolatek, przez cały czas zamknięty w ukrytej w powozie klatce, zauważyć, że posuwają się także na południe? A w Planinie nic nie wiedziano o świecie.

Pomyłka ta okazała sig fatalna w skutkach dla Heikego. Wkrótce bowiem przekonał się, że nikogo nie może spytać o drogę. Ludzie na jego widok przerażeni od-skakiwali w tył, a potem uciekali w popłochu. Dlatego jechał teraz na koniu, którego podarował mu Milan, kierując się prosto na wschód. Minął Zagrzeb i węgierski Segedyn, a po długim miesiącu wędrówki przekroczył dolinę Maruszy i znalazł się w Siedmio-grodzie. Posuwał się śladem dwóch Francuzów, zapusz-czając się zbyt daleko na wschód.

Kiedy lato z wolna zaczynało przeradzać się w jesień, znalazł się na przełęczy, którą zamykał straszny, chory las...

Ale wtedy nie był już sam.

ROZDZIAŁ V

Właśnie wchodząc w dolinę Maruszy spotkał swego towarzysza podróży. Nad rzeką, akurat w miejscu, gdzie spływała ona z wyżyn Siedmiogrodu w węgierską pusztę, usytuowane było nieco większe miasteczko. Heikemu doskwierał głód i szukał jedzenia. Zapasy podróżne już się wyczerpały. Z bolesnego doświadczenia wiedział, że jego wygląd przeraża ludzi, nieodmiennie spotykał się z gestem oznaczającym „zgiń, przepadnij, Szatanie!”

Teraz nie było już rady, musiał się pożywić. Ale długo stał przyczajony w cieniu drzew przy rynku, wahając się, czy wyjść z ukrycia. Czuł się jak w matni, opuszczony przez cały świat. Nie mógł pojąć odrazy, jaką wywoływał w ludziach jego widok. Heike miał dobrą, życzliwą duszę i bolało go takie traktowanie. Przecież w domu, w wiosce, wszyscy go lubili. Wielokrotnie już żałował, że w ogóle ją porzucił. Ale innego wyjścia nie było, musiał się na to zdobyć, o tym dobrze wiedział.

Zdał sobie także sprawę, że podróż na Północ będzie znacznie trudniejsza, niż mu się wydawało. W miasteczku odbywał się akurat jarmark. Tłoczyły się kramy, pełno było krów i wędrownych kuglarzy. Heike ogromnymi oczami wpatrywał się w owo nowe, nie-spotykane zjawisko, Planina była wszak bardzo małym i spokojnym zakątkiem świata. Tutaj panowały zgiełk i rwetes, tętniło życie.

Jego szczególne zainteresowanie wzbudził pewien obrazek. Na małej scenie stał jakiś młody człowiek i usiłował zaimponować tłumowi czarodziejskimi sztucz-kami. Heikemu spodobała się jego twarz - otwarta, inteligentna i po szelmowsku uśmiechnięta, z opadającą gęstą grzywą brązowych włosów, która dawno już nie widziała nożyc. Oczy chłopaka były piwne, bystre, usta szerokie i uśmiechnięte, a nos dość frywolnie zadarty, nadający całemu obliczu wyraz optymizmu. Młodzieniec skakał po scenie jak piłka z gutaperki i wykonywał niezwykle proste sztuczki równie niezwykle niezgrabnie. Publiczność wyraźnie nie była zadowolona. W powiet-rzu fruwały zgniłe pomidory i inne owoce. Okrzyki gniewu i dezaprobaty zagłuszały wypowiadane po niemie-cku tyrady kuglarza, w końcu chłopak musiał się schować. Heike z wahaniem przeszedł na tyły podartego namio-tu, będącego tłem dla sceny. Zastał tam młodzieńca, którego opuścił już cały zapał. Pracowicie ścierał z twarzy sok pomidorowy.

Kiedy ujrzał buty Heikego koło siebie, oblizał palce i rzekł z wisielczym humorem:

Kuglarz podniósł wzrok i zaraz zerwał się na równe nogi.

Nie chcę żadnego rżnięcia piłą!

Heike uśmiechnął się. Był pewien, że polubi chłopca. Nadszedł czas, by rozpocząć przedstawienie. Peter, bo tak na imię miał chłopak, wyszedł na scenę i skłonił się zgromadzonym. Wyraźnie znać było po nim zdener-wowanie. W czymś takim nigdy nie brał udziału. Od strony gawiedzi natychmiast rozległy się gwizdy.

Część publiczności, która nie zrozumiała zapowiedzi Petera, z zaciekawieniem zaczęła się przyglądać i za-stanawiać, co też z tego wyniknie. Wśród widzów rosło napięcie. Najbardziej hałaśliwym zawadiakom znudził się już kuglarz, odeszli więc gdzieś dalej. Jakiś mały chłopiec z pubłiczności już uniósł rękę, by posłać ku scenie naprawdę wielkiego, wyjątkowo soczys-tego pomidora, ale ramię dorosłego powstrzymało go w pół ruchu.

Nagle oczy Petera ze zdziwienia zaczęły otwierać się coraz szerzej i szerzej, w następnej chwili jakiś pomruk, jak gdyby westchnienie, przepłynął po tłumie. Rozległy się piski kobiet.

Peter siedział całkiem nieruchomo, ale powoli, bardzo powoli unosił się znad podłogi, aż wreszcie zawisł w powietrzu dobry łokieć nad sceną.

Heike był co najmniej równie zadziwiony. Zdał sobie sprawę, że do tej chwili tak naprawdę nie wierzył w możliwość powodzenia sztuczki. Efekt tak go przeraził, że wypadł z transu i Peter z hukiem wylądował na podłodze.

Wstał, krzywiąc się z bólu, ale zaraz triumfalnie zamachał do publiczności, która tymczasem oszalała z zachwytu. Posypały się monety, mniejsze i większe, a Peter starannie je pozbierał. Ludzie najwyraźniej prag-nęli dalszych pokazów.

Na dzisiaj jednak było już dosyć. Peter twierdził, że wykonywanie sztuki do tego stopnia pozbawiło go sił, iż przez resztę dnia musi odpoczywać.

Zaciągnął więc zasłonę i dwaj chłopcy zajęli się liczeniem pieniędzy.

Niedługo było im dane posiedzieć w spokoju, gdyż zaraz nadbiegł jakiś człowiek. Heike zaszył się w kącie, zasłaniając się połami namiotu.

Mężczyzna chciał zatrudnić Petera na stałe jako artystę. Mogliby wtedy jeździć po kraju i zarabiać wielkie pienią-dze. Peter, który był inteligentnym młodym człowiekiem, zapytał natychmiast, jak ów pan wyobraża sobie swoją rolę.

W pośpiechu zwinęli płótno i biegiem opuścili rynek. Ponieważ Peter nie miał konia, załadowali prymitywny namiot na wierzchowca Heikego, a sami szli po bokach zwierzęcia.

Rączym krokiem opuścili miasteczko i wkrótce droga zaczęła się wznosić.

Dotarli do małej wioski, przycupniętej u stóp wzgórza. Peter od razu pobiegł w kierunku domostw i kupił trochę chleba, mięsa i mleka. Później siedli na porośniętym lasem zboczu i zabraii się do jedzenia.

Dzień się kończył, zaczynało zmierzchać. Nie mogli za długo odpoczywać, chcieli bowiem dotrzeć do położonej nieco wyżej wsi, o której ktoś poinformował Petera. Podobno była tam gospoda.

Pomimo zapadającego zmroku dostrzegł, że Peter od dobrej chwili wpatruje się weń ze zdumieniem.

Rozmawiali dalej. Peter rzeczywiście był bardzo miłym kompanem, optymistą jakich mało i wkrótce humor poprawił się Heikemu na tyle, że nie patrzył już w przy-szłość tak czarno. Mógł zatrzymać się u krewnych Petera w Klausenburgu do czasu, gdy dowie się dokładnie, którędy ma jechać, i...

Peter zatrzymał się.

Rozejrzeli się dokoła w ciemnościach, ale zdołali jedynie zobaczyć postrzępione szczyty gór, rysujące się czamo na tle granatowego nieba. W pobliżu szumiała rzeka lub strumień, poza tym panowała cisza.

Kompan popatrzył nań badawczo.

Peter nie pytał już więcej. Uznał swego towarzysza za niezwykłą osobę, ale jeśli miał on powiązania z jakimś innym światem, na pewno nie było to królestwo Szatana! Wszystko jedno więc, co to było.

Pod półką skalną rozpięli płótno namiotu, osłaniające zarówno ich, jak i konia ze wszystkich stron. Ułożyli się do snu, słysząc, jak dokoła krążą w poszukiwaniu zdoby-czy wszystkie drapieżniki Transylwanii. Heikego i jego towarzyszy zostawiły jednak w spokoju. Wokół jamy nad półką skalną zataczały wielki łuk.

Upłynęła dobra chwila, zanim otrzymał odpowiedź.

Następnego dnia stało się dla nich całkiem jasne, że zbłądzili. Odeszli tak daleko od ścieżki, że nawet jej nie znaleźli. W jaki więc sposób mieli odnaleźć gościniec? Rozglądali się za głębokim korytarzem wydrążonym w ziemi, doliną Maruszy, ale wokół nich rozciągał się jedynie lekko pofałdowany krajobraz: łagodne trawiaste wzgórza, głębokie lasy i doliny. Doliny i doliny, jak okiem sięgnąć doliny.

Pogubili się ze szczętem, nie wiedzieli nawet, czy znajdują się na północ, czy na południe od Maruszy.

Moźna by sądzić, że powinni przynajmniej wiedzieć, po której stronie rzeki się znajdują, ale w ciemnościach nocy przechodzili przez tak wiele mostów, że stracili rachubę, a na ich usprawiedliwienie trzeba dodać, że byli przy tym zmęczeni i wystraszeni.

Tak bardzo się cieszył, że znalazł sobie towarzysza podróży. Peter był co prawda ubogi, ale i Heike nie był bogaczem. Moralność Petera być może pozostawiała wiele do życzenia, ale był wesołym kompanem, i to wystarczyło.

Nie wolno im było martwić się na zapas, każdy dzień musieli traktować oddzielnie.

Górskie pustkowia zdawały się nie mieć końca. Ni-gdzie nie widać było bodaj śladu ludzkich osad. Ale późnym popołudniem, kiedy słońce zawisło niepo-kojąco nisko nad horyzontem, a cienie stawały się coraz dłuższe i posępniejsze, Peter nagle zawołał:

Rzeczywiście była tam dróżka. Peter z radości aż uklęknął i ucałował zarośniętą trawą ziemię.

Rozejrzeli się dokoła. Heike zwrócił się do towarzysza:

Peter wahał się chwilę.

Stali właśnie na drodze, którą wcześniej tego lata jechali dwaj Francuzi. Chłopcy jednak nic o tym nie wiedzieli.

Nie zdążyli ujść daleko, gdy na skraju drogi ujrzeli coś przed sobą.

Dziewczyna zauważyła podróżnych i podbiegła w ich stronę.

Bez wątpienia w jej glosie brzmiała trwoga.

Dziewczyna nie była pięknością, wydawała się jednak szczera i miła. Miała prostą, chłopską twarz, bez śladu duchowego wyrafinowania, ale na co ono komu na takim pustkowiu?

Dziewczyna wcale nie sprawiała wrażenia pogrążonej w głębokim żalu.

Kiedy podeszli bliżej, lepiej ją zrozumieli. Leżący na ziemi mężczyzna cuchnął podłą gorzałką, choć przecież już nie oddychał. Nieboszczyk wydawał się wulgarną, nędzną kreaturą. Na pierwszy rzut oka widać było, że to wędrowny oszust. Twarz poorana zbyt wczesnymi zmar-szczkami, sterana rozpustnym, łajdackim życiem. Wy-strojony w barwne szatki, pomimo prostackiej pseudo-elegancji był niewiarygodnie brudny i zaniedbany. Młodzieńcy niewielkie mieli pole do popisu. Zaraz zabrali się za przygotowywanie odpowiedniego grobu, co okazało się wcale niełatwe, gdyż nie mieli łopat ani żadnych narzędzi, mogących im ułatwić kopanie. Po-chówek odbył się w milczeniu; w ten sposób okazali szacunek zmarłemu. Peter odmówił krótką modlitwę, po czym szybko oddalili się z tego miejsca. Dziewczyna, nazywała się Mira, nie miała pojęcia, gdzie się znajdują. Ona i jej ojciec przybyli mniej więcej z tej samej strony co chłopcy. Zostali przepędzeni z małej górskiej wioski, w której ojciec przywłaszczył sobie zbyt wiele rzeczy, należących do jej mieszkańców. Ku jego wielkiemu zmartwieniu wieśniacy zdołali odebrać mu wszystko, co tak uczciwie nakradł, tak więc ani on, ani córka nie posiadali już nic. Mira przyrzekła kiedyś matce, że będzie zajmować się ojcem, ale zadanie to okazało się nad wyraz trudne, gdyż ojciec pomiatał nią, rozkazywał i bił, kiedy za dużo wypił, a tak było ciągle.

Peter uśmiechnął się do niej czarująco.

Lękliwie rozejrzała się dokoła. Wiedzieli, o co jej chodzi. Gdy źle mówi się o zmarłym, jego duch może prześladować tego, kto nierozważnie wypowiadał takie słowa.

Peter odwrócił się i przez chwilę szedł tyłem mówiąc głośno i wyraźnie:

Po czym dostojnie uczynił w powietrzu święty znak krzyża, taki, jak czynią księża, kierując go ku drodze, która znikała za nimi w ciemnościach.

Dwie godziny później, kiedy naprawdę zaczęło zmierz-chać, znaleźli się w pobliżu położonej wysoko przełęczy, którą jakiś czas temu sforsowali Yves i jego stryj. A kiedy z niej wyszli...

Wypowiedź tę można było uznać za absurdalną, lecz Heikemu wydała się całkiem na miejscu. Przez chwilę stali nieruchomo, wdychając wilgotne, duszne powietrze zale-głe między drzewami. Przerażony koń zarżał i położył uszy po sobie.

Było już późne lato i rozpad lasu tym bardziej rzucał się w oczy. Mira, siedząca na końskim grzbiecie, zadrżała.

Peter nie dokończył zdania, ale Heike świetnie go zrozumiał.

Peter wpatrywał się w przyjaciela.

Heike rozpiął koszulę i pokazał mu amulet.

Peter ze zdumienia rozdziawił usta.

Heike patrzył na niego żółtymi jak siarka oczami.

Peter zaśmiał się nerwowo.

Odpowiedź ta odebrała Peterowi mowę. W milczeniu posuwali się naprzód, prowadząc między sobą opierające-go się konia. Mira ze strachu zamknęła oczy. Czuli się bardzo niepewnie, gorzej nawet niż Francuzi. Trójka młodych ludzi była bowiem bardziej wrażliwa niż francuscy szlachcice. Tamci, siedząc na koniach, byli bezpieczniejsi niż bezbronni chłopcy. Przyznać też trzeba, że czuć już było jesienną zgniliznę, odór unosił się z nasiąkniętej wilgocią ziemi i zatrzymywał w powietrzu. Bluszcz przybrał chorobliwie żółtą barwę, a wstęgi porostów zwisające z gałęzi wydawały się bardziej lepkie niż normalnie.

Wszystko to wywarło niesamowite wrażenie na chłop-cach, a zwłaszcza na Heikem. Mira zasłaniała teraz rękami także i uszy. Nie patrzeć, nie słyszeć, nie wiedzieć!

Ale jest coś, czego nie dostrzegamy, a co jest o wiele bardziej niebezpieczne. Las jest jedynie osłoną.

Przeszli jeszcze kawałek, ale Heike znów przystanął.

Uśmiechnęli się do siebie.

Ich dusze przenikał jednak lęk, ale starali się go nie okazywać. Las nie zdjął z nich jeszcze swego dławiącego uścisku, choć na horyzoncie wyraźnie zaczęło się przejaś-niać.

Niedługo potem zostawili za sobą ostatnie drzewa i roztoczyła się przed nimi nieduża dolina. Na jej dnie usytuowane było miasteczko.

Teraz także i Mira ośmieliła się odjąć dłonie od uszu i otworzyć oczy.

W pół drogi Heike jeszcze raz wstrzymał prowadzone-go przez siebie konia.

Mira uderzyła w krzyk:

Heike pomógł jej zsiąść z konia.

Jedynie jemu nie przyniosła ulgi świadomość, że wydostali się ze strasznego lasu.

ROZDZIAŁ VI

Mira w dalszym ciągu nie ufała Heikemu, nie chciała patrzeć na jego ogromną postać, która w milczeniu posuwała się z tyłu. Kurczowo ściskała Petera za rękę, jak gdyby on był jedyną ostoją w tym przerażającym świecie. Heike prowadził konia i tak schodzili w dół, niewygodną, wąską ścieżką, w ciemności.

Kiedyś, w pradawnej przeszłości, musiał wynurzyć się z jakiejś otchłani...

Choć przecież Peter ręczył za niego. I tak delikatnie zdjął ją z grzbietu konia, mimo że wzbraniała się przed jego dotknięciem. Ale jak szkaradnie wygląda!

Właściwie nie miało większego znaczenia, za czyją siostrę będzie uchodzić, wszak potrzebowali schronienia zaledwie na jedną noc.

Tak przynajmniej wydawało się Mirze...

Późna pora odebrała jej siły. Myśli kłębiły się w głowie. Ojciec... Ojciec, śpiący teraz wiecznym snem w grobie, którego nikt nie odnajdzie! Sam...

Nie, nie chciała płakać! Raczej powinna myśleć o wszy-stkich tych dniach, gdy musiała ratować ojca z opresji, w które się wplątał, wypraszała wolność u władz, odnosiła skradzione przedmioty, uprzedzała wspólników, by wy-strzegali się jego matactw, zajmowała się cuchnącym gorzałą bezwładnym cielskiem, jakim stawał się po hałaś-liwych biesiadach z podobnymi sobie... A te wszystkie razy, które na nią spadły! Po jednej z kolejnych awantur ogłuchła na jedno ucho. Tylko dlatego, że nie zgadzała się sprzedawać swego ciała, gdy brakło mu pieniędzy.

On jednak i tak zdołał ją upokorzyć. Sprowadzał dla niej „klientów”, natrętnych, ohydnych mężczyzn, których wpuszczał do jej izdebki, do szopy czy gdzie tam zdobyli dach nad głową. Wybuchał śmiechem, słysząc jej rozdziera-jące krzyki i wołanie o ratunek. Dostawał przecież pieniądze, za które mógł kupić sobie więcej wódki. Nad tym, owszem, mogła płakać, ale nie nad nim. Czy też może powinna odczuwać żal? Czyż nie jest obowiązkiem córki szanować ojca nawet po jego śmierci? Czy nigdy nie zdoła się od niego uwolnić?

I jrszcze śmiała snuć marzenia o Peterze!

Odruchowo wysunęła dłoń z jego dłoni. Przedziwne, ale miała wrażenie, że od tyłu napływa ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Jak gdyby ten okropny Heike... rozumiał?

Niemądre myślil

Mira odwróciła się i szeroko otwartymi oczami wpat-rywała się w Heikego. W ciemności dostrzegała jedynie olbrzymią sylwetkę z niezwyczajnie szerokimi ramionami. Twarz szczęśliwie skrywał cień, nie miała ochoty znów jej zobaczyć.

Czy naprawdę uśmiechnął się do niej przyjaźnie, czy też było to tylko złudzenie?

Peter westchnął:

Kiedy nareszcie dobrnęli do miasteczka, zapadła już głęboka noc, ale okna świeciły ciepłym, żółtym blas-kiem. Wkrótce dotarli do rynku, przy którym mieściła się karczma. Uwiązali konia i weszli do izby szyn-kowej.

Siedząca tam garstka mężczyzn umilkła, zwracając ku nim zastygłe nagle twarze. Po pierwsze, było już podej-rzanie późno, a po drugie, tu, na południu, nigdy nie akceptowano obecności kobiet w tak męskim rejonie, jakim była izba szynkowa. Wszyscy czterej poderwali się z miejsc, gdy tylko Heike znalazł się w kręgu światła. Energicznie zaczęli czynić znak krzyża, a potem ruchy mające powstrzymać Heikego przed zbliżeniem się do nich.

Zalali go potokiem wzburzonych słów, wskazując przy tym na Heikego. Najwyraźniej życzyli sobie, by jak najszybciej opuścił ich przybytek. I Mira także, tak, właściwie cała trójka powinna w jednej chwili odejść z miasteczka.

Ale Heike drgnął, słysząc ich głosy. Przecież to język Dimitriego! pomyślał.

Pozdrowił obecnych, lekko się kłaniając, i rzekł w ich mowie:

Natura obdarzyła Heikego głębokim, przyjemnym głosem, który zawsze wywierał dobre wrażenie. Było tak i teraz. Mężczyźni nieco się uspokoili, ale nadal stali, gotowi rzucić się do ucieczki na pierwszą oznakę niebez-pieczeństwa.

Wyszedł karczmarz w swym wielkim fartuchu i jeden z mężczyzn rzekł, wskazując na Heikego:

Mężczyźni zaprosili ich do dużego stołu, obcy przyby-sze wyraźnie wzbudzili ciekawość miejscowych. Przez chwilę panowało milczenie, wszycy obecni mie-tzyli się tylko wztokiem. W końcu Heike odezwał się łagodnie:

Peter i Mira naturalnie nic nie zrozumieli, ale mężczy-źni gwałtownie zadrżeli. Zeno wyszedł właśnie z kuchni i usłyszał słowa Heikego.

Nikt mu nie odpowiedział. Popatrzyli po sobie, niepe-wni i podejrzliwi.

Zeno usiadł przy stole i zachowując kamienny wyraz twarzy, ze wzrokiem utkwionym w Heikego, zapytał:

Z żółtych oczu Heikego promieniowała łagodność.

Z trudem chwytali oddechy, lękliwie rozglądając się dokoła, jak gdyby coś mogło kryć się w zakamarkach izby.

Heike wzrokiem omiótł pomieszczenie.

Peter, który na próżno usiłował zrozumieć rozmowę, nagle się ocknął.

Znów zwrócił sig do mężczyzn:

I znów dało się wyczuć strach, choć twarze pozostały kamienne, nieprzeniknione.

Peter uśmiechnął się.

Mężczyźni wyglądali, jakby mieli ochotę rozpłynąć się w powietrzu, a nie mogli wyjść z szynku, nie napotykając w drzwiach pasażerów powozu.

Otworzyły się drzwi, do środka weszły dwie damy. Wyższa i starsza gwałtownie się zatrzymała. Nosiła czarną woalkę, ale pod nią można było dostrzec niezwykle urodziwą twarz, parę wielkich czamych oczu i drgające nozdrza.

Starsza dama zawróciła na pięcie i popychając przed sobą młodszą, prześliczną dziewczynę, opuściła karczmę. Wkrótce dało się słyszeć turkot odjeżdżającego w szalo-nym pędzie powozu.

W karczmie zapadła grobowa cisza. Mężczyźni stali jak wryci, spoglądając na siebie z niedowierzaniem. Później zwrócili oczy ku Heikemu.

Nie spuszczali z niego wzroku.

Heike przetłumaczył jego pytanie.

Mówienie sprawiało Zeno wyraźną trudność.

Mieszkają w pobliżu.

W izbie znów zapanowało milczenie. I nagle Zeno przemówił do Heikego, powoli, jak gdyby się budził:

Nigdy dotąd się to nie zdarzyło.

Mężczyźni rozeszli się do domów i goście w samotno-ści spożywali posiłek.

Zeno krążył między kuchnią a izbą szynkową niczym zdezorientowana kura, nie mając odwagi odezwać się do Heikego.

Dopiero gdy zaprowadził ich na piętro, by pokazać pokoje, zdobył się na kilka znaczących słów.

Zeno podszedł bliżej i mruknął tak cicho, że ledwie było go słychać:

Mira, zorientowawszy się, czego dotyczy rozmowa, gdyż Zeno dokładnie sprawdzał okno, zawołała z żalem:

Heike wtrącił się natychmiast:

Odwrócił się ku karczmarzowi Zeno.

Heike zrozumiał teraz, że karczmarz dopuścił się czegoś niezwykłego. Po raz pierwszy usiłował ostrzec swoich gości! Wielkie nadzieje pokładał widać w Heikem. Ogromny był to ciężar dla kogoś, kto nigdy nie miał okazji wypróbować siły swych wrodzonych zdolności. Ale takie zaufanie również zobowiązywało.

Gdyby tylko Heike mógł dowiedzieć się czegoś więcej! Kiedy wrócił do swojej izby, natychmiast i w niej zabrał się za uszczelnianie okien i drzwi. Peter, który już się położył, wysunął głowę spod przykrycia i zapytał zniecierpliwiony:

Heike zadumał się z jednym butem w dłoni.

Peter natychmiast usiadł na łóżku.

Peter z powrotem opadł na poduszki.

Jej los wydał mi się taki gorzki. Muszę jej pomóc, muszę! Heike stłumił westchnienie i wsunął się do łóżka, dręczony niepewnością. Jego myśli wciąż zaprzątało zło kryjące się w dolinie, nie mógł zasnąć. Udręką było dla niego także przebywanie w ciasnej, zamkniętej izbie, ale powtarzał sobie, że na zewnątrz jest jeszcze gorzej, a to trochę pomogło przezwyciężyć atak klaustrofobii.

Bezgranicznie tęsknił także za domem, za Eleną i Mila-nem, za młodszym rodzeństwem. Czuł się zbyt młody i niedoświadczony, by podjąć walkę ze złem zalegającym w miasteczku, w całej dolinie.

Uczynił więc to, co zwykle robił wtedy, gdy siedział w klatce, czując się zagubiony i nieszczęśliwy. Delikatnie ujął mandragorę i ułożył ją blisko siebie, nie wypuszczając z dłoni. Potrzebował teraz jej wsparcia.

Mira śniła.

We śnie rzucała się na łóżku, cicho pojękując. Wokół niej rozlegały się ciche kroki i tajemnicze szepty. Znaj-dowała się w pomieszczeniu najbardziej przypominają-cym komorę grobową. Nad nią stali zmarli i mamrotali coś głuchymi głosami, kołysząc się powoli raz w jedną, raz w drugą stronę. Wpatrywali się w nią leżącą na łóżku.

Chwilami wzrok jej padał na okno, znajdujące się za nimi. Na zewnątrz było coś jeszcze...

Blade twarze? Dłonie przesuwające się po szybie, pragnące dostać się do środka? Nie...

Nie widziała dobrze. We śnie panował półmrok. Zza okna także dochodziły kroki i szepty, ale jakieś inne. Ptasie oczy? Małe, połyskujące czarno? Złośliwie pat-rzące z ukosa?

Nie.

Ale tam bez wątpienia coś było. Kołyszący się ludzie, którzy tak bezradnie wzdychali, znów przesłonili jej okno i cały widok.

Teraz to widziała, tak, bez wątpienia. Coś z całych sił próbowało wedrzeć się przez okno. Szumiało, szeleściło. Cóż to, na Boga, mogło być?

W pomruku brzmiała coraz wyraźniejsza groźba, coraz bardziej przerażająca, narastała aż do crescendo. Mira wiła się po łóżku, jęczała, aż w końcu się obudziła. Na moment wstrzymała oddech. W izbie panował dławiący zaduch.

Było cicho, spokojnie. Powoli wracała do rzeczywisto-ści i nocny koszmar zaczął mijać, łagodnie wycofywał się do ukrytych zakamarków jej podświadomości. Była mokra od potu. Koniecznie trzeba otworzyć okno, pomyślała.

Uczyniła już ruch, by usiąść, gdy nagle przypomniała sobie ostrzeżenie Heikego.

Z powrotem się położyła. Tym razem traktowała jego słowa poważnie.

Leżała nasłuchując dźwięków doliny, ale było cicho jak w grobie. Ogarnęło ją uczucie, że przekroczyła już granicę, dzielącą ją od świata zmarłych. Odmówiła po-spiesznie modlitwę, ale jej słowa zabrzmiały dziwnie mało znacząco.

To śmierć ojca tak na mnie wpłynęła, tłumaezyła sobie w myśli. Nic dziwnego, że dręczą mnie koszmary o zmar-łych.

Gdyby tylko nie była tak bardzo sama! Cay mogła zapukać w ścianę, do chłopców?

I co by im powiedziała? Chodźcie, trzymajcie mnie za rękę, mam takie straszne sny?

Zorientowała się nagle, że drży na całym ciele i że stan ten trwa już od momentu przebudzenia. Przypomniała sobie, że karczmarz Zeno dokładnie zatkał także i dziurkę od klucza w jej drzwiach! Nie wiedziała, czy uznać ten fakt za niepokojący, czy może raczej uspokajający.

Chyba i taki, i taki.

Dopiero gdy światło poranka zajrzało przez małe okienko, Mira zasnęła.

Peter przez całą noc spał spokojnie. Często na wargach wykwitał mu uśmiech zadowolenia, jak gdyby śnił cudo-wne sny, w których nikomu innemu nie wolno było uczestniczyć.

Tylko Heike na krótką chwilę przebudził się, za-trzymując stan świadomości w połowie drogi pomiędzy jawą a snem.

W jego wrażliwą duszę wryła się atmosfera zalegająca w dolinie. Gnijąca śpiączka milczącego lasu, wilgoć spływająca kroplami po gałęziach, miarowy chlupot wody przy bagnistych brzegach rzeki, cisza, wyczekująca w pró-żnej nadziei, westchnienia wszystkiego, co trwało, poję-kując...

I jeszcze do tego ten drażniący niepokój, biorący swój początek u nieznanego źródła.

Heike obrócił się w łóżku. Jego dłoń instynktownie mocniej zacisnęła się na madragorze.

Niejasne, niepewne myśli zaczęły się formułować. Muszę ich stąd zabrać. Jak najprędzej. Nie możemy zostać tu nawet o moment dłużej, niż to konieczne. Jestem tylko młodym, niedoświadczonym chłopakiem. Jak mam się temu przeciwstawić?

Peter i Mira...

Trzeba się spieszyć. Obydwoje są w niebezpieczeń-stwie, każde na swój sposób. To ja muszę być silny, przeprowadzić ich przez las. Natychmiast! Tyle tylko zdążył pomyśleć, nim sen znów nie ukołysał go w swych objęciach. Prawie nie dotarło do jego świadomości, że w ogóle się obudził.

ROZDZIAŁ VII

Heike wstał przed Peterem.

Ubrał się po cichu, tak by nie zbudzić towarzysza, i chwilę później znalazł się w drzwiach prowadzących na rynek. Pobielona wapnem gospoda skąpana była w poran-nym słońcu. Na opustoszałym rynku wokół studni fruwa-ło kilka pożółkłych liści, a ostatnie kwiaty lata barwną plamą rozświetlały balkon domu naprzeciwko karczmy. Ten bardziej ebegancki budynek miał także niewielkie wybrukowane podwórko, na którym drobne kamyki nkładały się w delikatny mozaikowy wzór. Heikemu przyszło do głowy, że może właśnie tutaj mieszkają dostojne damy. Ale nie, przecież przyjechały powozem. Śliczne miasteczko, ale stare, jakież stare... Szedł dalej przez rynek, aż dotarł do miejsca, gdzie między dwoma domami było nieco wolnej przestrzeni. Łączyła je tylko balustrada, za którą roztaczał się widok na łąki ciągnące się nad rzeką.

Pasły się na nich dwa konie.

Heike patrzył na rozpościerającą się dalej dolinę. Poranek niósł już wieść o kolejnym ciepłym dniu i opary unoszące się między chłodną od nocy ziemią a nagrzanym powietrzem skrywały krajobraz w coraz bledszej, łagod-niejszej im dalej, szarozielonej mgle.

Dzień miał być wilgotny, ciepły niemal nieznośnym upałem. Jakby lato brało ostatni oddech pełną piersią, zanim umrze, zginie, podcięte skradającym się chłodem jesieni.

Nad najdalszą częścią doliny dominowało ogromne urwisko. Heike zastanawiał się, co też może kryć się za nim. Prawdopodobnie nic, pomyślał. Nad urwiskiem zataczały kręgi dwa czame ptaszyska, głodne kruki, wypatrujące zdobyczy w dolinie.

Niepostrzeżenie zjawił się Zeno, karczmarz. Stanął obok Heikego.

Heike zwrócił uwagę, że Zeno powiedział: jeśli opuszczą miasteczko, nie chciał jednak czepiać się akurat tego słowa. Zeno wyraźnie pragnął nawiązać z nim kontakt, ale musiał uważać na to, co mówi, i Heike miał tego świadomość.

Wobec tego zapytał, może zbyt bezpośrednio, ale na to nie było już rady:

Zeno zawahał się odrobinę, zanim odparł dwuznacz-nie:

Heike pojął, że karczmarz ma na myśli Francuzów, ale celowo udał, że źle zrozumiał.

Wahanie Zeno wskazywało na co innego. Heike rzekł bardziej otwarcie:

Co takiego ten człowiek starał się przekazać Heikemu?

Chłopak nie mógł tego uchwycić.

Zeno odwrócił się ku gospodzie.

Rozstali się. Heike powędrował dalej w przeświet-lonej promieniami słońca delikatnej mgle. Miasteczko nie było duże. Dwa czy trzy przyzwoite domy stały wokół rynku; na resztę zabudowy składały się nędzne gliniane chałupy, aągnące się po obu stronach nieopisa-nie brudnych, cuchnących zaułków. Kobiety we wdo-wich welonach, wynoszące pościel do wietrzenia, szyb-ko znikaly w głębi domostw, przerażone niezwykłym wyglądem Heikego. Stały potem schowane, przygląda-jąc mu się ukradkiem.

Jedynymi mężczyznami, których widział od czasu, gdy przybył do miasteczka, był Zeno i owi czterej spotkani w karczmie poprzedniego wieczoru. Wszyscy oni osiąg-nęli już podeszły wiek i byli bardzo mało pociągający, no, może z wyjątkiem Zeno.

W tym miasteczku musi być wiele wdów, pomyślał Heike.

Zrobił zaledwie kilka kroków i już znalazł się przy kościele. Był to malutki, prawosławny, jak przypuszczał, kościółek.

Heike dokładnie oglądał go z zewnątrz, gdyż jako jednemu z dotkniętych z Ludzi Lodu z trudem przy-chodziło mu przestępowanie progu świątyni. Ta niechęć doprowadzała do wielu konfliktów w domu, w Planinie, ale w końcu Elena i Milan musieli przystać na kompromis. Heike pokazywał się w kościele dwa razy w roku. Na tym koniec. Jeśli chciał, mógł oczywiście wejść do środka, ale zawsze było to dla niego ogromnie trudne. Przez chwilę przyglądał się budynkowi z zewnątrz, ale nie znalazł w nim nic szczególnie interesującego. Na-stępnie wszedł na cmentarz, nieduży, ogrodzony żelazną kratą.

Cmentarz był bardzo stary, najwidoczniej nowy musiał mieścić się zupełnie gdzie indziej. Grube korzenie i roz-łożyste pnącza dzikiego wina otulały płyty nagrobne, skrywając je pod misterną plecionką brązu i zieleni. Wystawało spod niej kilka kamieni nagrobnych, ale ku zdumieniu Heikego napisy - czy też raczej to, co zdołał dostrzec - wyryte były nieznanym mu alfabetem, nie umiał powiedzieć jakim.

Cmentarz więc niewiele mu pomógł w rozwikłaniu tajemnicy miasteczka.

Nagle u jego boku pojawił się Zeno. Nadszedł bez-szelestnie przez miękkie listowie, zalegające cmentarz. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

Krew Ludzi Lodu, płynąca w żyłach Heikego, gwał-townie protestowała. Wydawało się jednak, że dla Zeno ma to ogromne znaczenie, kiwnął więc głową i wszedł za nim do wnętrza małej świątyni.

Zeno odmówił szeptem modlitwę pod starym wizerun-kiem ukrzyżowanego Chrystusa. Prawdę powiedziawszy, Heike nigdy jeszcze nie widział tak zniszczonego krucyfi-ksu. Niemal cała farba gdzieś zniknęła, a drewno zdawalo się wytarte, wprost wypolerowane do połysku tysiącami dłoni.

A kiedy ujrzał, jak Zeno z eałych sił uchwycił się ręką figury na krzyżu, zrozumiał, że tak właśnie musiało się dziać przez dziesiątki czy może nawet setki lat. Czy kościół był jedynym miejscem, w którym nieszczęśliwi ludzie z miasteczka mogli odnaleźć spokój?

Nieszczęśliwi, pomyślał Heike. A przecież nie widział jeszcze nic z tego, co ujrzał Yves.

Zeno ogromnie pobladł. Wyrzucał z siebie wyrazy, jąkając się, jakby nie był w stanie uporać się z przywoła-nym w myślach obrazem.

Dalsze słowa najwyraźniej nie mogły przejść mu przez gardło, mocno zawstydzony, a zarazem wstrząśnięty, Wyprostował tylko palec wskazujący. Heike zarumienił się.

Heike miał na końcu języka pytanie, gdzie go znalezio-no, gdy otworzyły się drzwi kościoła i do środka weszła żona Zeno.

Na nic zdały się prośby! Zeno, jak skarcony dzieciak, w poczuciu winy poczłapał za żoną. Normalnie wrzasnął-by pewnie: „Nie wtrącaj się, babo!”, ale tym razem sprawa była najwyraźniej zbyt poważna. Takich tajemnic nie wolno zdradzać!

Zanim jednak mężczyźni wyszli z kościoła, Heikemu udało się szepnąć do karczmarza:

Heike postanowił być nieugięty

Zeno uezepił się rzeźbionej kolumny, podtrzymującej galerię niedaleko od drzwi, jak gdyby musiał mieć łączność z jakimkolwiek świętym elementem, by o tym mówić. Podczas gdy jego żona już znikała w przedsionku, szepnął do Heikego:

Zeno, w największej tajemnicy, z oczami okrągłymi z przerażenia i podniecenia, odparł szeptem:

Wyszli z kościoła. Heike podążał za parą, starając się zapanować nad wzburzonymi myślami. Heike był młodym chłopcem o czystym sercu. W domu Eleny nie rozmawiano z dziećmi o stosunkach pomiędzy mężczyzną a kobietą. To było tabu, mówienie na ten temat równało się grzechowi. Dlatego Heike wiedział tak mało. Nie był wprawdzie całkiem nieświadom, lecz to, co wiązało się z erotyką, pozostawało dla niego mroczne, niejasne i zakazane. Informacje przekazane mu przez Zeno wstrząsnęły więc nim do głębi. Znaczenia słów „oszalała na punkcie mężczyzn” z pewnością nie zrozumiał do końca.

Dogonił małżonków nieco poirytowany.

Heike był zdecydowany.

Znaleźli się już przy karczmie; w miasteczku wszędzie było blisko.

Mira przywitała ich w drzwiach, w blasku słońca widać było, że jest wyspana i świeża. W swej młodzieńczej żywiołowości doprawdy wyglądała ślicznie.

Heike uśmiechnął się.

Kilkoma susami pokonał schody i zapukawszy, ot-worzył drzwi.

Izba była pusta.

Zaskoczony wrócił na dół. Mira przestraszyła się nie na żarty, widząc jego wyraz twarzy.

Zeno naturalnie nic nie wiedział, wszak nie było go w karczmie, jego żony także. Ale jedna z podkuchennych wyraźnie zareagowała wzburzeniem na pytanie Heikego. Zaczerwieniła się i głęboko pochyliła nad jarzynami, których krojeniem właśnie była zajęta.

Heike wiedział już wszystko, zanim jeszcze dziewczyna zdążyła skończyć.

Ze łzami w oczach pokiwała głową. Była to ta sama dziewczyna, która kiedyś tak dhigo, z żalem, spoglądała za Yvesem.

Był? Heike poczuł, jak strach pazurami chwyta go za serce.

Odpowiedzią było kolejne mokre od łez skinięcie głową.

Zeno odparł za dziewczynę:

Heike pozostał niewzruszony.

Heike natychmiast ruszył z miejsca, ale zaraz podbiegła do niego Mira.

Przyjrzał się dziewczynie uważniej, dostrzegł wyraźny strach bijący z jej oczu.

Gospodarz uznał, że najpierw powinni zjeść śniadanie. Zgodzili się w końcu wypić kilka łyków mleka i wzięli też w rękę po kawałku chleba na drogę.

Zeno spoglądał za nimi z troską. Snuł swoje marzenia o tym, jak Heike zdoła ocalić Petera i Targul Stregesti. Jego żona natomiast nie miała żadnych złudzeń.

Kiedy wyszli z karczmy, Heike poprosił Mirę:

Heikego zdumiała stanowczość, która tak nagle się w nim ujawniła. W nim, dobrodusznym Heikem, któremu wszyscy rodzice w Planinie powierzali opiekę nad dzie-ćmi! Teraz stanął wobec nowego wyzwania i uświadomił sobie, że tkwi w nim nieznana siła.

Nigdy nie zastanawiał się, jakie właściwie moce nosi w sobie, ale też nigdy dotąd nie było takiej potrzeby. Co innego teraz...

Boże, dopomóż nam, myślał. To miasteczko, ta dolina przeraża mnie ponad wszelkie granice! Mira opowiedziała mu o zmarłych i owym niewyraź-nym, strasznym, co we śnie usiłowało wedrzeć się przez jej okno. Ku jej zdumieniu Heike odniósł się do jej słów z powagą.

Zawołał je. Konie zastrzygły uszami i odbiegły dalej.

Kiedy Heike usiłował się zbliżyć, uciekały.

Zostawił konie w spokoju i rozejrzał się po dolinie.

Mira popatrzyła na niego badawczo.

Śledził wzrokiem dwa kruki, które zerwały się z poroś-niętego lasem urwiska i krążyły nad ich głowami. Ciekawe, czy to one zaatakowały Mirę wczoraj wieczo-rem, zadawał sobie pytanie. Wtedy, na drodze do mias-teczka. Są dość duże.

„Skrzydła kruka”?

Mira nie przestawała mówić. Jej niepokój o Petera był rozczulający, wprost wzruszający.

A Peter powiedział o niej: „ta krowa”... Jakie to niesprawiedliwe! Choć Heike nie zdążył poprzedniego wieczoru przyjrzeć się Nicoli, rozumiał, że Peterowi z pewnością żal dziewczyny, która nie może wyrwać się ze szponów księżniczki, ale jeśli nie dostrzegł zalet Miry, to chyba jest po prostu ślepy i głupi. Odjechali skalne urwisko. Wzgórza zamykające dolinę ginęły w błękitnej mgle.

Heike patrzył.

Poczuł, że nogi miękną mu w kolanach, musiał wesprzeć się na ramieniu Miry.

Heike spojrzał na nią z ukosa. Oddychał z trudem. Dopiero teraz musiał przyznać, że on widzi co innego niż Mira i Peter. Jego oczy umiały patrzeć przez zasłony zawieszone przed wzrokiem innych.

Wielokrotnie przełykał ślinę, by powstrzymać mdłości. Peter, ach, kochający życie, miły Peter, jego ulubiony towarzysz podróży! Co się z nim stanie? Heike jak zaczarowany wpatrywał się w straszliwy, budzący grozę obraz, roztaczający się przed jego oczami. Nie był w stanie oderwać od niego wzroku, choć najbardziej tego właśnie pragnął.

Ale to wcale nie on został zaczarowany, lecz Mira, Peter, Francuzi i wszyscy inni, po których wszelki ślad zaginął z chwilą, gdy przeszli przez bramę. Peter? Ach, mój Boże!

Mira dostrzegła, jak bardzo zafascynował, wręcz oszo-łomił Heikego ten widok i oczywiście źle go zrozumiała.

Chwycił ją za ramię i z całej siły pociągnął za sobą z powrotem ku miasteczku, aż minęli urwisko.

Mira widziała jego wzburzenie i nie śmiała się mu sprzeciwiać. Jakby chodziło o życie, biegł ku Targul Stregesti, ciągnąc ją za sobą, i wcale nie dostrzegał, że dziewczyna z trudem wytrzymuye przekraczające jej moż-liwości tempo.

Gdy dotarli do łąki, na której pasły się konie, Heike nareszcie się zatrzymał.

Mira nie była w stanie zrozumieć, czemu wcześniej lękała się jego osobliwego wyglądu. Teraz już popatrzyła w jego oczy i poznała go...

Przyglądała się zaskoczona, jak zdejmował z szyi rzemień, na którym zawieszona była mandragora.

Nie, to mandragora! Teraz, gdy się odwrócił, tam gdzie wcześniej widział jedynie zarośnięte trawą ślady kół, ujrzał szeroką dobrze utrzymaną drogę prowadzącą w stronę urwiska.

Głośno powiedział:

Mira skinęła głową. Mandragora łaskotała jej skórę, ale była ciepła!

Mira zerknęła na niego ukradkiem.

Heike nie odpowiedział. Mira zauważyła tylko ozna-czające napięcie drganie w kąciku ust. Kiedy Heike wraz z nią skierował się ku karczmie, szybko zaprotestowała.

Zmarszczył czoło.

Szybko rozmówił się z Zeno i jego żoną.

Gdybyście tylko chcieli powiedzieć mi coś więcej!

Twarze ich zastygły w kamiennym wyrazie.

Dali mu jedzenie i napitek na drogę, i poszedł. Ale tym razem wszyscy mieszkańcy miasteczka stali w drzwiach lub oknach, odprowadzając go wzrokiem. W oczach mieli coś, czego nie można było nazwać nadzieją, ale nie było też całkowitym zwątpieniem. Już raczej i jednym, i drugim.

Przypuszczali, że jeśli ktokolwiek może ocalić ich przeklęte miasteczko, uczyni to tylko ten za młody na to chłopak o diabelsko dzikim wyglądzie i łagodnym spoj-rzeniu.

Heike szedł przez łąki, skąpane teraz w gorącym, prażącym słońcu. Rozgrzane powietrze drgało, wibro-wało, aż wzgórza w oddali wydawały się bladą, błękit-nozieloną żywą masą, spowitą w chmury. Zaczarowaną. Jasny przejrzysty dzień powinien sprzyjać opanowaniu i trzeźwości, ale na Heikego sprowadzał jedynie poczucie coraz większego zagubienia.

Bez mandragory był jak nagi, miał uczucie, że ją zdradził. Ale mając amulet przy sobie nigdy nie zdołałby dostać się do twierdzy, nie mógłby wczuć się w iluzotycz-ny świat Petera, nie odnalazłby go na czas. Kruki krążyły wysoko, wysoko nad jego głową. Nie przejmował się nimi, nie na kruki powinien zwracać uwagę. Tak przynajmniej sądził.

Ale jeśIi w tym momencie popełnia fatalny w skutkach błąd?

Nie, odrzucił tę myśl od siebie. Z pewnością chodzi tu o księżniczkę. La strega. Czarownica... Dotarł do wznoszącego się w górę urwiska, minął zakręt. Z ogromną niechęcią podniósł wzrok. Wówczas ujrzał twierdzę - taką, jaką widzieli ją inni? Majestatyczną, dostojną powagą lat, prastarą. Patrzył na nią oczyma Miry, Petera, Francuzów i wszystkich pozo-stałych, teraz bowiem nie miał mandragory, która ujaw-niłaby prawdę.

Twierdza była naprawdę piękna. Grube mury zbudo-wano z białego i szarego kamienia. I ten imponujący portal...

A jeżeli to właśnie jest prawdą? Jeśli twierdza rze-czywiście wygląda tak, jak ją teraz ujrzał? Byłoby to przecież logiczniejsze. Siedziba naprawdę godna księż-niczki.

Cóż więc takiego oglądał wcześniej? Alegorię, porów-nanie, które pokazać mu chciała mandragora jako ostrze-żenie, by postępował rozważnie? Był ostrożny? To najbar-dziej prawdopodobne. To mandragora odmieniła jego wzrok, a nie czarownica omamiła oczy wszystkich innych. Tak, tak właśnie musiało być, myślał. Twierdza bo-wiem sprawiała wrażenie rzeczywistej, solidnej. I jakże by inaczej Peter mógł wejść do środka?

Aleja prowadząca do masywnej, dostojnej bramy... Tam w środku był Peter. Heike musi go odnaleźć. Jeśli księżniczka Feodora pozwoli mu na to... Poczuł, jak ciarki przebiegają mu po krzyżu, i wes-tchnął. Odruchowo sięgnął do piersi, ale dłoń szukająca niosącej otuchę mandragory natrafiła na pustkę.

ROZDZIAŁ VIII

Heike przymknął oczy, przez moment stał nieruchomo na więdnącej, prześwietlonej słońcem łące. Nie ma mandragory. Nie ma przyjaciół takich jak w Planinie.

Czyż można być jeszcze bardziej samotnym?

Heike czuł się rozpaczliwie opuszczony. Nie wiedział już, gdzie jest jego miejsce. Nikt nie będzie się o niego dopytywał, gdy nie zdoła wydostać się z miasteczka. Rodzinę w Słowenii opuścił już na zawsze. Ludzie Lodu w Norwegii i Szwecji nie wiedzieli nawet o jego istnieniu. Czy w ogóle są na tym świecie bardziej zagubione dusze? Wyrwane z korzeniami, bezdomne, unoszące się gdzieś w przestrzeni?

I jak tu jeszcze porywać się z motyką na słońce? Ale któź zatroszczy się o Petera? Może jedna Mira, ale ona przecież w niczym nie może mu pomóc. Heike był świadom, że jedynie on może uratować tego młodego, kochającego życie chłopaka. W gardłe uwiązł mu suchy szloch, z wysiłkiem prze-łknął ślinę. Wspominał wizję, która nawiedziła go tak niedawno.

Nagle coś niezwykłego przywołało go do rzeczywisto-ści.

Spłynęło nań łagodne, dające poczucie bezpieczeństwa ciepło.

Ktoś przy nim był!

Poczuł dłoń na ramieniu, ale wcale jej się nie obawiał. To była dobra moc. Nie dostrzegał dłoni, gdyż tkwiące w nim nadprzyrodzone zdolności nie były jeszcze dostatecznie rozwinięte. Ale usłyszał głos, głębo-ki i ciepły, przemawiający doń w języku bardzo podob-nym do tego, w jakim Solve dawno, dawno temu opowiadał mu historię Ludzi Lodu. Do języka zwanego szwedzkim ta mowa była tak podobna, iż bez trudu ją rozumiał.

Heike kiwnął głową.

Peter był w siódmym niebie.

Siedział wraz z obiema damami, księżniczką Feodorą i młodziutką, przerażoną Nicolą, przy stole nakrytym w wielkiej sali na zamku. Co prawda jedzenie wydawało mu się bez smaku, niczym trawa, ale nic w tym dziwnego, był przecież tak podniecony, że w ustach odczuwał jedynie suchość.

Księżniczka Feodora prowadziła konwersację z lekko-ścią i wydawała się zachwycona obecnością tak oczytane-go i wykształconego gościa.

Peter brylował. Czuł się wyśnuenicie; żonglował sło-wami, błyskotliwie operował cytatami i wygłaszał głębo-kie refleksje.

W każdym razie on sam uważał je za głębokie. Tak bardza zależało mu, by wywrzeć wrażenie na młodej, cichutkiej Nicoli.

Raz po raz ich spojrzenia krzyżowały się nad stołem; uśmiechał się wtedy, chcąc podtrzymać ją na duchu. Kiedy bowiem przez moment został z nią sam na sam chwilę po tym, jak przyszedł, uczepiła się jego dłoni i z wyrazem oczu jak u zranionej sarny szepnęła:

Feodorze najwidoczniej przestała się podobać jego

obecność, choć naturalnie była na tyle uprzejma, by tego

nie okazywać. Widae poczuła, że ma w nim wroga

Nicola mogła poczuć się bezpieczna: Peter nie wyjedzie bez niej!

Momentami odczuwał ukłucia wyrzutów sumienia.

Wymknął się wszak z gospody pod nieobecność Heikego. Heike zabronił mu poszukiwać Nicoli, w każdym razie samodzielnie. Mieli wspólnie uzgodnić plan uratowania nieszczęsnej dziewczyny.

Ale Peter nie miał czasu, by czekać na Heikego. Ogień miłości już w nim płonął, dłonie zaczęły poruszać się nerwowo, nawet ustać nie mógł spokojnie. Wysłuchaw-szy wskazówek podkuchennej, jak podcinany batem pognał przez łąki.

Jakim błagalnym wzrokiem wpatrywała się w niego mała służąca! Jak gdyby nie chciała, by szedł do Nicoli. Oczywiście, zakochała się w nim. Nieszczęsna dziew-czyna! I biedna Mira, która jawnie go uwielbiała. On jednak nie był w stanie zainteresować się żadną z nich. Ten, kto raz zobaczył Nicolę, nie patrzył już na inne. Dzięki Bogu, że Heike nie przyjrzał się jej uważniej poprzedniego wieczoru. Jak nieszczęśliwy poczułby się ten poczciwiec! Wyraźne bowiem było, że Nicola świata nie widzi poza Peterem.

Wszedł ów przerażająco chudy woźnica i szepnął księżniczce parę słów. Z wyraźnym lękiem zatrzepotała powiekami i ostro, a potem pytająco odpowiedziała coś w ich języku. Woźnica wyglądał na zmartwionego, przez dobrą chwilę wymieniali pytania i odpowiedzi. Ale w końcu uśmiechnęła się. Nie był to przyjemny uśmiech, mieszało się w nim wyczekiwanie i triumf. Wreszcie księżniczka dała znak woźnicy.

Odwróciła się ku dwojgu młodym. Miękkim głosem odezwała się po niemiecku, którym to językiem obie damy dobrze władały.

Ujęła Petera za rękę i pociągnęła do wielkiej, mrocznej sali, w której belki w suficie - olbrzymie, pociemniałe i wypaczone - zwieloktotniały jeszcze wrażenie przy-tłaczającego ciężaru.

Nicola na moment oparła się o Petera.

Peter, który poczuł, jak promiennym szczęściem napeł-niają go jej słowa, uznał, iż postępuje nielojalnie wobec przyjaciela.

Objął ramieniem delikatną kibić i popatrzył w jej błagające oczy.

Peter niewiele się dowiedział o dziejach twierdzy. Młodzi całkiem pochłonięci byli sobą. Przysiedli na ławie i szeptem omawiali płany na przyszłość, delikatnie dotyka-li się koniuszkami palców; ustami i wzrokiem, zdradzają-cym o wiele więcej niż ich niezdarne ruchy. Peter nie mógł się napatrzeć na dziewczynę. Jej usta przywodziły na myśl płatki dzikiej róży, czarne jak noc włosy były niczym najdelikatniejszy jedwab, a oczy błyszczące jak gwiazdy.

Zawsze, zawsze udawało jej się w ostatniej chwili udarem-nić każdą próbę ucieczki, ale tym razem...

Nicola wybuchnęła płaczem, wspietając się na jego silnym ramieniu.

Peterowi z gniewu pociemniały oczy.

Popatrzył na nią czule.

Heike nie spodziewał się, że zostanie wpuszczony do twierdzy. Stało się jednak inaczej.

Długo rozmyślał pod bramą, nie mogąc się zdecydo-wać. Przyglądał się grubym murom, zbudowanym jedynie z wiełkich bloków kamiennych, bez śladów żadnego spoiwa. Wielokrotnie już wyciągał palce, by ich dotknąć, ale nie śmiał. Obraz, który ujrzał wcześniej tego dnia, przez cały czas stał mu przed oczami. W końcu zebrał się na odwagę i błyskawicznych ruchem dotknął kamienia, by zaraz przyciągnąć dłoń do siebie, jakby się sparzył. Ale kamień był tylko kamieniem i niczym innym. Znów przyłożył więc dłoń, gładząc chłodną powierzch-nię.

A zatem tamten straszny widok był tylko iluzją, wywołaną przez mandragorę. Prosiła go, by postępował ostrożnie, niezwykle sugestywnie przedstawiała niebez-pieczeństwo tylko po to, by nie podejmował zbędnego ryzyka.

Heike nadal pamiętał tamten dźwięk... Ohydny, niosą-cy się echem skrzek drapieżnych ptaków. A może były to ptaki żywiące się padliną, nie umiał tego rozstrzygnąć, jako że w upiornej wizji, którą nadal miał w pamięci, nie dostrzegł żadnych ptaków.

W końcu zdecydował się zapukać do bramy. Otworzył mu niezwykle blady i wychudzony mężczyz-na. Heike wyłożył sprawę, w jakiej przybywa. Rzekł, iż spodziewa się zastać tu swego przyjaciela, z którym pragnie pomówić.

Mężczyzna w skupieniu wysłuchał Heikego, po czym poprosił go o chwilę cierpliwości, a następnie zamknął bramę i zniknął.

Heike czekał.

Spoglądał w dół, w dolinę, patrzył na ruiny miasteczka znacznie większego niż Targul Stregesti. Widział owce pasące się między fundamentami i wstrętny las, wżerający się coraz głębiej w dolinę, podkradający się aż do murów twierdzy.

Dreszcz odrazy przebiegł mu po krzyżu. Musi wyciąg-nąć stąd Petera, a potem odjechać tak szybko, jak konie poniosą.

No właśnie, konie... W jaki sposób zdoła je pojmać? Są niemal zdziczałe.

Powrócił chudy jak śmierć odźwierny. Jeśli pan będzie tak uprzejmy i...

Heike przeszedł przez bramę.

A więc znalazł się we wnętrzu twierdzy. Sycił oczy jej widokiem, starając się zapamiętać każdy swój krok, każdy zakamarek. Być może okaże mu się to pomocne.

Jakże przydałby mu się teraz jego najdroższy, najwier-niejszy przyjaciel - mandragora. Heike był jednak przeko-nany, że postąpił właściwie pożyczając ją Mirze. Po części dla dobra dziewczyny, a po części dla własnego. Dlaczego, na Boga, zgodzili się wpuścić go do środka?

Czyżby wiedzieli, że nie ma przy sobie mandragory?

A może powód był inny?

Nie był pewien, czy rzeczywiście pragnie poznać odpowiedź na to pytanie. Mogła ona się okazać, łagodnie rzecz ujmując, nieprzyjemna.

A jeśli dał się złapać w pułapkę? On, jedyny, który może tu pomóc?

Wiedział jednak, że z zewnątrz nic nie był w stanie zdziałać. Jeśli miał uratować Petera, musiał wejść do środka, i to zanim nie będzie za późno. Heikego wprowadzono do wielkiej sali, najwyraźniej służącej jako jadalnia. Dostojna dama, którą widział już poprzedniego wieczoru, wyszła mu na spotkanie. Nigdzie ani śladu Petera. Nie widać też młodej Nicoli, której nie zdążył przyjrzeć się uważnie. I znów nawiedziła go myśl: czy mają zamiar go przechytrzyć i unieszkodliwić?

Myśląc „oni” miał na myśii księżniczkę Feodorę i dziwnego odźwiernego, jej oddanego sługę. Uśmiech wytwornej damy był doprawdy promienny.

Źle się poczuła? Nie składaj winy na innych, to tobie spieszyło się do wyjścia, pomyślał Heike. Wyciągnęła do niego dłoń, by mógł ją ucałować, gdyby zechciał, ale Heike nie został wychowany w wyższych sferach. Znał tylko proste, zgodne z naturą życie słoweńskich chłopów, ujął więc ją za rękę, ukłonił się głęboko, uprzejmie, i puścił dłoń.

Księżniczka, rzecz jasna, zwróciła uwagę na jego prostackie zachowanie i tym samym Heike został od-powiednio zaklasyfkowany.

W jaki sposób należy się do niej zwracać? Po raz pierwszy zrozumiał, jak wielkie ma braki w wychowaniu. Gdy chodziło o miłość bliźniego, nauczył się bardzo wiele, ale z zasadami etykiety zdecydowanie pozostawał na bakier.

Jeśli to oszustwo czy jakieś diabelskie sztuczki, to księżniczka z pewnością zaprzeczy. Stało się jednak inaczej. Księżniczka Feodora zdumiała go po raz kolejny.

Feodora ze smutkiem dotknęła delikamego jedwabiu sukni.

Heike nie potrafił dopatrzeć się niczego wspaniałego w obcinaniu ludziom głów czy też zamykaniu małżonek w komnatach - celach.

Heike ze zrozumieniem pokiwał głową:

Urwała, jak gdyby powiedziała za dużo. Żółte oczy Heikego z zaciekawieniem wpatrywały się w księżniczkę.

Cóż takiego Zeno powiedział o księżniczce? Oszalała na punkcie mężczyzn?

Owszem, już sam sposób, w jaki się poruszała w obec-ności brzydkiego, niedoświadczonego Heikego na to wskazywał, nawet on to zrozumiał.

A jej słowa dotyczące Anciol... „Zbyt otwarcie dawała do zrozumienia, że pragnie być kochaną.” Słowo „ko-chać” ma dwa znaczenia, tyle to i on wiedział. Jedno dotyczące uczuć, i to drugie, bardziej ziemskie. Oszalała na punkcie mężczyzn - pragnęła być kochaną, w łóżku, nazywając rzecz po imieniu. Czy to nie to samo? A jeśli chodzi o tę samą osobę?

Heike, idąc z Feodorą, poczuł, jak strach niczym zimna jaszczurka pełznie mu po krzyżu. Biodra damy kołysały się wyzywająco, ciemna jedwabna suknia doskonale podkreś-lała kształty, a ciężki węzeł włosów dodawał uroku smukłej białej szyi, wprost zachęcając do pieszczot. Pomyślał sobie, że włosy z pewnością sięgają jej dalej niż do kolan, i po raz pierwszy w życiu odniósł wrażenie, iż wie, czym może być pociąg do kobiety. On, który dotychczas wiódł tak cnotliwe życie, któremu Elena nie pozwalała nawet popatrzeć na wiejskie dziewczęta. I Heike rozumiał, że robiła to, by nie został odtrącony i tym samym głęboko zraniony. Heike nie miał żadnych złudzeń co do własnej atrakcyjności, od czasu do czasu oglądał przecież swoje oblicze w kałużach i wypolerowa-nych metalowych przedmiotach.

Dłoń Feodory pieszcząca materię sukni Anciol... Tak czule, z takim smutkiem! Heike nie mógł oderwać się od tej myśli.

Jak gdyby to była jej własna suknia, w której miała iść do ślubu!

Odwróciła się do niego.

W tym momencie Heike pojął dwie istotne sprawy:

Feodora była zazdrosna o Nicolę! Pragnęła mieć młodych mężczyzn wyłącznie dla siebie - jeśli nie, mogli iść do diabła. Jeśli udało się jej odebrać młodzieńca Nicoli, była szczęśliwa. Osoba Heikego nie miała w tym momen-cie żadnego znaczenia, wszak Nicola także ani trochę nie była nim zainteresowana.

Drugą myślą, jaka uderzyła Heikego, było przekona-nie, iż musi opuścić twierdzę. Tu, w zamczysku, nie mógł zwycięźyć złej mocy.

Musiało się to dokonać na starym zarośniętym cmen-tarzu, miejscu wiecznego spoczynku panów twierdzy, ogrodzonym misternie wykutą w żelazie kratą. Tam powinien odnaleźć grób nieszczęsnej Anciol, czyli - jak należało uściślić - księżniczki Feodory. Jednej i tej samej osoby!

To przekonanie natychmiast przywiodło mu na myśl straszliwą wizję, jakiej doświadczył rano. I poczuł dławiący strach, idąc za księżniczką wiodącą go krętymi korytarzami ku galerii. Miał wrażenie, że ponownie słyszy ochrypły skrzek padlinożemych ptaków. Czuł, że ciemny belkowany sufit sal i korytarzy zaraz spadnie mu na głowę. Słyszał, jak odgłos spływającej kroplami wilgoci odbija się echem od zapleśniałych ścian, wydawało mu się, że zwierzęce skóry na podłodze na jego oczach gniją, odsłaniając wijące się pod nimi robactwo. Bezustannie powtarzał sobie, że to wszyst-ko jest tylko wytworem jego makabrycznej wyobraźni. Ale jednemu nie dało się zaprzeczyć. Gdzieś na samym początku przechadzki po twierdzy minęli piękne rzeźbione drzwi. Feodora nawet się do nich nie zbliżyła. Przez cały czas tłumaczyła mu coś z ożywie-niem, jak gdyby z całych sił starając się odwrócić jego uwagę, byle tylko nie zapytał o te drzwi. Ale Heike, dzięki swym ostatnio niezwykle wyost-rzonym zmysłom, natychmiast wyczuł, że za owymi drzwiami kryć się musi coś szczególnego. Tam, w głębi, zapewne znajduje się jądro twierdzy, samo serce, źródło panującego tu zła.

Starał się połączyć wrażenie z tym, co ujrzał rano, kiedy miał przy sobie mandragorę. W jaki sposób powiązać to w całość? Gdyby oba obrazy, ohydne ruiny i przepiękną twierdzę, nałożyć na siebie, to w którym miejscu znalazło-by się owo jądro?

Nie mógł dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż Feodora mówiąc nieprzerwanie, otwierała łukowato sklepione drzwi do galerii.

Jednej wszak rzeczy był pewien: musi iść na cmentarz.

Do grobu Anciol, zdradzonej narzeczonej.

To ona jest upiorem, którego należy unicestwić. Później, jeśli zajdzie taka potrzeba, zajmie się twierdzą, ale wtedy, miał nadzieję, zła moc zostanie już pokonana. Nie mający doświadezenia Heike nie brał jednak pod uwagę, że żaden upiór nie odda swej mocy bez walki!

ROZDZIAŁ IX

Nowe odkrycie Heikego wzburzyło go tak bardzo, iż w pierwszej chwili nie zorientował się, że Peter i Nicola są w galerii. Młodzi odskoczyli od siebie jak oparzeni, jakby przyłapano ich na gorącym uczynku.

Peter zaczerwienił się i powitał przyjaciela.

A Heike nareszcie miał okazję przyjrzeć się Nicoli. Łzy wzruszenia napłynęły mu do oczu. Taka młoda i bezbronna! Nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat, choć Feodora twierdziła, że jej kuzynka skończyła już dwadzieścia. Nicola była tak zachwycająca, tak śliczna, że dotknęła milezących dotąd czułych strun w duszy Heike-go. Z bolesną rezygnacją musiał jednak przyznać, iż nie mógłby odebrać jej swemu przyjacielowi Peterowi. Nie pragnął tego i prawdopodobnie nie przystałby na to, nawet gdyby Nicola nagle zmieniła zdanie i wolała go od Petera. Cieszył się jedynie, że nie przyjrzał się jej uważniej poprzedniego wieczoru, marnowałby tylko czas na płon-ne, gorzkie marzenia. A tak Nicola dokonała już wyboru i Heike z większym spokojem przyjął fakt, że dla niego jest nieosiągalna.

Muszę ją stąd wydostać. To niezwykle ważne! Zastanawiał się nad źódłem przemożnego wpływu, jaki ma na nią Feodora. Dlaczego upiór trzyma w niewoli młodziutką, żywą dziewczynę?

Heike nabrał pewności siebie. Teraz naprawdę ma o co walczyć. Przed nim szlachetny bój o przyjaciela i naj-cudowniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać. Nieważne, że nie ma żadnych szans u Nicoli, to tylko czyni jego misję jeszcze bardziej wzniosłą. Ach, tak, tu jesteście przywitała ich Feodora. Pozwcilcie, panie Heike, że przedstawię wam moją młodszą kuzynkę Nicolę. Nicolo, to przyjaciel Petera. Heike miał zamiar podać Nicoli rękę, ale dziewczyna odsunęła się z niesmakiem. Nigdy dotąd nie poczuł się tak odrażający jak teraz!

Peterze, twój przyjaciel przybył, by cię stąd zabrać - rzekła księżniczka. - Najlepiej chyba będzie, jeśli z nim pójdziesz. Ale najpierw chciałabym pokazać panu Heike-mu z Ludzi Lodu naszych przodków... Peter solidarnie stanął u boku Nicoli. Atmosfera stała się wyraźnie napięta.

Heikego słowa te ubodły tak dotkliwie, tak niewiary-godnie mocno, iż nie był w stanie poprzeć Petera, choć jeszcze przed chwilą uważał, że zabranie stąd Nicoli jest jego najświętszym obowiązkiem.

Nicola błagała cichym szeptem, który jednak dzięki świetnej akustyce pomieszczenia dotarł do wszystkich.

Potakująco skinął głową.

Heike nie wiedział, co robić. Ogromnie ważne było wyprowadzenie Petera z twierdzy i niedopuszczenie, by tutaj powrócił. A przecież muszą zabrać ze sobą Nicolę! Feodora pokazała swoją siłę. Nie wyrzekła już ani słowa, ucinając dalszą dyskusję. Swym dostojnym i wład-czym milczeniem pokonała wszystkich. Heike zaczął pojmować, jaką władzę miała nad dziewczyną. Ale dlaczego, dlaczego? W jaki sposób zostały ze sobą związane? Czy są spokrewnione? A może Nieola była zwykłą, wcale nie wywodzącą się ze szlachty dziewczyną, wybraną przez księżniczkę po to, by przyciągała do twierdzy młodych mężczyzn? Których później Feodora odbierała jej i niszczyła, odnosząc w ten sposób triumf nad młodszą kobietą?

Heike nie miał już czasu na dalsze rozmyślania. Feodora znów ujęła go pod ramię i zaczęła oprowadzać po galerii. Peter i Nicola szli za nimi w bezpiecznej odległo-ści, ale księżniczka udawała, że ich nie widzi.

Istotnie, oczy Borysa miały ten osobliwy wyraz, który tak bardzo pociągał płeć piękną.

Rzekł to w głębokiej zadumie, a jednocześnie z takim przekonaniem, iż nie można było potraktować jego wypowiedzi jak czczą galanterię. Księżniczka gorąco podziękowała za komplement.

Z ożywieniem zaczęła opisywać nieliczne portrety kobiet.

To jedna z wielu przedstawicielek naszego rodu, noszą-cych imię Feodora. Żyła stosunkowo niedawno. Gdy popatrzycie tutaj, na ukochaną żonę Borysa, z pewnością dostneżecie podobieństwo, prawda? Pochodziła z Rusi. To pierwsza Feodora, później jej imieniem chętnie nazy-wano dziewczynki w naszym rodzie.

Był przekonany, że i Anciol była do nich uderzająco podobna. Zwłaszcza do księżniczki...

Nabierał coraz większej pewności, że są one jedną i tą samą osobą.

Pewien był także czego innego, choć przecież wcale nie znał się na sztuce. Zorientował się, że wszystkie portrety muszą sobie liczyć po kilkaset lat. Nie widział żadnych współczesnych obrazów.

To spostrzeżenie ugruntowało teorię, która powoli zaczynała krystalizować się w jego głowie. Gdyby rano nie miał tej ohydnej wizji, jak inni przypadkowi goście sądziłby, iż znalazł się w całkiem zwyczajnej twierdzy, z wizytą u całkiem zwyczajnych dam.

Teraz jednak dojrzała w nim myśl, iż Feodora była dawno zmarłą Anciol, Nicola zaś młodą dziewcżyną, którą nienasycony upiór wziął w niewolę, by przyciągała dlań mężczyzn.

Heike był odpowiedzialny za życie Petera i tej młodej panny. To on musiał wydostać ich z twierdzy, nie wzbudzając przy tym podejrzeń Feodory. Otrzymał pomoc. Wiedział, że troje dotkniętych z Lu-dzi Lodu wesprze jego działania. Ale to on musiał myśleć! A jeśli jego teoria okaże się nieprawdziwa? Jeśli Feodora jest rzeczywistą, żywą kobietą, a poranna wizja była jedynie omamem?

Heike postanowił sprowokować księżniczkę: chciał, by się przed nim odkryła.

Po raz kolejny księżniczce udało się wprawić go w zdumienie: ujrzał łzy napływające jej do oczu!

Może uda wam się trochę pogonić kościelnego, nasze biedne groby są takie zaniedbane. Bardzo mnie to boli! Ach, jak się cieszę, że zechcieliście nas odwiedzić! Doprawdy? pomyślał Heike z goryczą. Cóż to za przebiegła gra!

Lepiej zrozumiał ją, słysząc kolejne słowa:

Chce mnie zwabić i rozprawić się ze mną! Ciekawe, czy wie, że wywodzę się ze szczególnego rodu? Nie wydaje się, by miała tę świadomość. A zatem czeka ją niespodzianka!

Kiedy wszyscy czworo szli ku wyjściowym drzwiom, Peter słał mu wściekłe spojrzenia. Ale Heike uśmiechał się tylko swym spokojnym i teraz także przepraszającym uśmiechem, udając, że nic nie rozumie. Miał zamiar rozmówić się z Peterem, gdy znajdą się w bezpiecznym miejscu.

Księżniczka nie wyszła, przytrzymała także Nicolę i obie zostały w ponurym, ciemnym przedsionku, po-zbawionym okien. Nic dziwnego, upiory przecież unikają dziennego światła i słońca.

Natomiast gdy żegnali się z damami, Heikego czekała kolejna niespodzianka. Nie zdziwiło go, że księżniczka Feodora okazała mu nadzwyczajną wprost życzliwość i gorąco prosiła, by powrócił wieczorem. Ta kobieta po prostu czyniła wszelkie niezbędne przygotowania, by zadać mu śmiertelny cios.

Ale Nicola...

Ta cudownie piękna, łagodna dziewczyna przez cały czas powstrzymująca się od płaczu z rozpaczy, patrzyła teraz na Heikego, jak się wydawało, całkiem nowymi oczami. Nie wzięła go za rękę, ale jej wzrok przemawiał wyraźnie, a zaraz potwierdziły to wypowiadane szeptem słowa:

Wybaczcie, iż niewłaściwie was oceniłam. Teraz wiem, że w waszej piersi bije gorące, szlachetne serce. Wybaczcie więc, że tak po dziecinnemu patrzyłam jedynie na wasz wygląd!

Powiedziała to szybko, jednym tchem, nie chciała, by ciotka usłyszała jej słowa. Zaraz też dodała, jeszcze ciszej i jeszcze szybciej:

A więc nareszcie poznał nazwę twierdzy! Cetatea de Strega - Twierdza Czarownicy. Peter z wielkim zapałem opowiadał mu o językach romańskich i o związkach istniejąeych między nimi. Nic dziwnego, że nazwa mias-teczka i twierdzy wywodziła się z włoskiego słowa „czarownica”, wszak w dawnych czasach właśnie cesarst-wo rzymskie zagarnęło tę krainę, zwaną wówczas Dacją. Później coraz bardziej znaczące stały się wpływy słowiań-skie, zarówno jeśli chodzi o język, jak i zwyczaje, i, jak Heike ośmielił się zgadywać, także o alfabet cyrylicki, który widział na nagrobkach w Targul Stregesti. Pierwsza Feodora pochodzila przecież z Rusi.

Heike jednakże nie umiał czytać nawet łacińskich liter, właściwie więc było mu obojętne, jakim alfabetem po-sługiwano się tutaj.

Dłoń Nicoli delikatnie dotknęła jego ramienia.

Jeśli okaże się, że nie wrócicie wieczorem, nie będę miała po co żyć!

Heike lękliwie obejrzał się na księżniczkę, ale ona, pogrążona w wyraźnie chłodnej rozmowie z Peterem, niczego nie słyszała.

Heike, któremu obcy był egoizm, z rozkoszą wsłuchi-wał się w łagodny, ciepły głos Nicoli i cieszył się, że Peter, jego przyjaciel, znalazł tak cudowną dziewczynę. Wpat-rywała się teraz w Heikego oczami, w których malowała się ufność, ba, nawet podziw. Ta delikatna istota tak bardzo niepokoiła się o los Petera i prosiła Heikego, by go chronił! Błagała także o pomoc dla siebie, o pomoc w wyrwaniu się spod uroku rzuconego na nią w twierdzy. Ale lękała się także o Heikego! Miał uważać na siebie! W uniesieniu odetchnął głęboko, pragnąc stłumić wzruszenie, ściskające go w piersi.

Ta cudowna dziewczyna bała się o niego! To było o wiele więcej, niż mógł się spodziewać. Wkrótce schodzili aleją w dół ku łąkom. Słońce dawno już minęło zenit i pochylało się coraz niżej nad horyzon-tem. Nadal jednak było duszno i upalnie. Peter był zawiedziony i rozgniewany.

Przyjaciel w odpowiedzi tylko parsknął. Nie prze-stawał słać tęsknych spojrzeń za siebie, w kierunku twierdzy.

Heike już otworzył usta, ale zaraz zamknął je znowu. Peter, żądając dowodów, zasiał w nim niepewność. Cóż miał powiedzieć? W zamczysku wszystko przebiegało normalnie, zupełnie naturalnie. Życzliwa gospodyni z du-mą oprowadzała ich po twierdzy.

Przecudna młoda dziewczyna, która usiłowała sprze-ciwić się swej opiekunce i nazywała ją czarownicą... Cóż w tym wyjątkowego? Ile takich historii miało już miejs-ce?

W ostrych, gorących promieniach popołudniowego słońca Heike zaczął zastanawiać się, czy nie maluje diabła czarniejszym, niż jest w rzeczywistości. Podczas gdy Peter, idąc, złorzeczył mu w coraz bardziej gorzkich słowach, Heike stopniowo nabierał przekona-nia, że się omylił. Księżniczka Feodora, która tak poufale trzymała go pod ramię, miałaby być zjawą? Niewiarygod-ne! Przecież cały czas czuł jej rękę!

Całą swą wiedzę o siłach ciemności, z jakimi może zetknąć się człowiek, Heike wyniósł ze Słowenii. W tej dziedzinie otrzymał niezwykle staranną edukację. Wiedział, że należy odróżnić zjawę od upiora. Zjawa to dusza człowieka, twór bezcielesny, ciało astralne. Upiór natomiast jest jakby żywą istotą, która nigdy tak napraw-dę nie umarła, nie obróciła się w proch. Do upiorów zalicza się wampiry, a także niektóre czarownice. Istnieje jeszcze wiele, wiełe innych istot ze świata cieni, które także należą do tej grupy. Wszystkie one, by przetrwać, muszą się posiłać, na przykład krwią żywych ludzi lub w inny równie osobliwy sposób. Heike dotychczas sądził, że taką właśnie istotą jest księżniczka Feodora, ale nie mógł pojąć, w jaki sposób - jeśli można to tak określić - utrzymuje się ona przy życiu. Teraz czuł się zdezorientowany, być może omylił się w ocenie jej osoby, być może jest ona zwykłym, niewinnym człowiekiem, a twierdza tym, na co wygląda: piękną, dobrze utrzymaną budowlą.

W takim razie bez powodu wdarł się brutalnie w miłos-ną przygodę Petera. Było to ostatnie, co chciał zrobić, i myśl o tym sprawiła mu ogromną przykrość. Co właściwie miał na poparcie swej chorej idei? Prymitywne przesądy mieszkańców Stregesti? Słowa Nicoli o tym, że ciotka jest czarownicą? Poranne przywi-dzenie? Boże, jakże to było dawno!

Co jeszcze? Mira, która twierdziła, że ktoś usiłował wedrzeć się do jej izby w gospodzie? Ale przecież to był sen!

Droga, któtej najpierw nie było, a potem się pojawiła. Nie, to znów sprawka mandragory, tego nie można brać pod uwagę.

Las?

Las, tak, to prawda, ale czy wydarzyło się w nim coś poza tym, że zdjął ich niewytłumaczalny strach? Opowiadanie Zeno o człowieku, którego znaleźli.

Wyszeptał dwa słowa: „skrzydła kruka”...

Wszyscy mężczyźni, którzy zniknęli. Bezpańskie konie...

Ptaki w ciemnościach...

Było coś jeszcze, czego nie mógł sobie przypomnieć, wydarzyło się już tak dawno...

I najważniejsze ze wszystkiego: troje z Ludzi Lodu twierdziło, że grozi mu tak wielkie niebezpieczeństwo, iż będą musieli mu pomagać.

Ich Heike nie mógł zlekceważyć, choćby wszystko pozostałe wydawało się niejasne.

W jego głosie znów zabrzmiała stanowczość:

Heike jeszcze raz opowiedział o zaginionych Fran-cuzach i mieszkańcach miasteczka, którzy nie mieli dla koni miejsca w stajni ani też paszy na długą, mroźną zimę.

Peter włożył dwa palce do ust i gwizdnął. Konie natychmiast zastrzygły uszami.

Piękne zwierzęta były lekko spłoszone, ale Peter najwyraźniej umiał odpowiednio je podejść, kusił i wabił, aż w końcu znalazły się tak blisko, że czuł na dłoniach ich oddech.

Delikatnie, ostrożnie pogłaskał jednego, przemawiając pieszczotliwie jak do dziecka.

W tej dolinie jest coś, co porusza we mnie struny gniewu.

Dlatego właśnie postanowiłem to zwalczyć.

Ludzie z miasteczka nie wierzyli własnym oczom, gdy ujrzeli dwóch młodzieńców idących ulicą i wchodzących na rynek. Szeptem coraz dalet przekazywano sobie nieco-dzienną nowinę.

Zeno i jego żona dosłownie otworzyli usta ze zdumie-nia, gdy chłopcy stanęli w drzwiach karczmy, a Mira przypadła do nich uszczęśliwiona.

Heike uśmiechnął się.

Heike przerwał karczmarzowi:

W karczmarza nagle jakby wstąpił nowy duch.

Ruszajcie! Podajcie to, co mamy najlepszego! Kiedy zasiedli do wystawnego posiłku, Heike wypyty-wał Zeno.

Ksiądz? A może kościelny? Albo ktoś inny?

Mira, siedząca między chłopcami, użaliła się:

Heike uniósł głowę.

Odpowiedziała mu Mira:

Sam martwił się nagłą zmianą, jaka zaszła w przyjacie-lu. To nie był ten Peter, którego znał i lubił. Skończyli posiłek najszybciej jak mogli, nie mieli czasu do stracenia. Słońce stało niepokojąco nisko nad górami, a żadne z nich nie miało ochoty na spędzenie kolejnej doby w Targul Stregesti.

Zanim opuścili gospodę, Heike ujął Mirę za ręce i zapytał cicho:

Dziewczyna przymknęła oczy.

Powiedz mi, czy on żyje? Wiem, że to brzmi niemądrze, ale mam wrażenie, że chce mi powiedzieć: „Nie bój się!”

Heike poczuł ogarniające go wzruszenie.

Mira nie bardzo pojmowała, co mówił Heike, nie znała bowiem historii jego życia. Powiedziała tylko ciepło:

To się jeszcze okaże, pomyślał. Czeka mnie długie życie, przynajmniej taką mam nadzieję.

Nie chciał wyjaśniać, że Feodora to Anciol, zdradzona narzeczona, która pragnie zemścić się na wszystkich przedstawicielach męskiego rodu i na wszystkich mło-dych kobietach, ponieważ jedna z nich odebrała jej przyszłego męża. To przecież była tylko jego teoria. Uścisnął ręce Miry.

Heike odchodząc uśmiechał się ze smutkiem. Bardzo pragnął należeć do świata Boga, ale był on przed nim zamknięty. Złe dziedzictwo nie pozwalało mu prze-stąpić jego progu. Musiał więc żyć najlepiej jak potrafił i mieć nadzieję, że litościwy Stwórca w swym miłosier-dziu dostrzeże jego dobre uczynki i nie osądzi go zbyt surowo.

Heike nie należał do świata zwykłych ludzi. Akurat w tej chwili był przez to bardzo samotny. Dotknięci z Ludzi Lodu zwykle odczuwali dumę ze swego szczególnego pochodzenia, z możliwości służenia złu, ale nie Heike. On, tak jak kiedyś dawno temu Tengel Dobry, musiał zupełnie sam toczyć walkę o swoje człowie-czeństwo.

Tengelowi powiodło się, zwłaszcza po tym, jak spotkał Silje. Ale Heike?

Któż mógł być bardziej samotny niż on owego sądnego dnia w nawiedzonym miasteczku Stregesti, w Siedmiogrodzie, w roku 1793?

Przez moment zbierał siły, po czym skinął na Petera i opuścili względnie bezpieczną przystań, jaką była gos-poda.

ROZDZIAŁ X

Kiedy wyszli z karczmy, ujrzeli wszystkich mieszkań-ców miasterzka stojących wokół rynku: wiele kobiet we wdowich welonach i garstkę mężczyzn o mniej lub bardziej odpychającym wyglądzie.

Wpatrzeni w Heikego i Petera skrywali nieśmiało rodzącą się nadzieję. Potomek Ludzi Lodu dostrzegł jednak w ich oczach rozpaczliwe błaganie, niemą prośbę, by przerwał niekończące się pasmo udręki i cierpienia, trwające od tak wielu lat, że trudno wyobrazić sobie jego rozmiary.

Po plecach przebiegły mu ciarki. A jeśli mu się nie powiedzie? Jeśli nie spełni ich oczekiwań? Przecież niczego tak naprawdę nie wiedział.

Ku zaskoczeniu chłopców od zachodu nadciągnęły lekkie chmury. Niedobrze, pomyśleli obaj. Przydałby się blask księżyca w pełni, choć po prawdzie bardzo jeszcze bladego, gdyż słońce dopiero znikało za górskim grzbietem.

Gdy wyszli zza węgła domu, przed oczami mieli już kościół. W wejściu oczekiwał ich jakiś człowiek, praw-dopodobnie przewodnik, którego ugodził Zeno. W tej samej chwili zaszło słońce i na dolinę padły długie cienie. Nagle jakby śmierć wzięła ich w swoje chłodne objęcia... Peter gwałtownie zawrócił.

Kiedy obchodzili kościół, kierując się do ogrodzonego cmentarza, Peter wyraźnie czuł się nieswojo. Bezustannie rozglądał się dokoła i Heike z niepokojem zauważył, że spojrzenia przyjaciela kierują się ku twierdzy.

Heike rozumiał jego obawy. Za dnia upiory są bez-bronne, można je pojmać w grobach. Nocą budzą się do życia, a wówczas nie ma na nie siły.

Na razie jednak było jeszcze widno. Za górami słońce nadal świeciło mocnym blaskiem, tylko tutaj, w wąskiej dolinie Stregesti, królowały cienie.

Kiedy jednak ciemności ostatecznie zwyciężą, z twier-dzy może nadjechać powóz. A wówczas nikt już nie oprze się damie z wysokiego rodu i jej dziwacznemu woźnicy.

Starzec pokiwał głową. Wykrzywione palce mocowały się z zamkiem przy bramie.

Nareszcie stanęła otworem, zaskrzypiała, jakby lata całe jej nie otwierano. Weszli na cmentarz.

Powiedział to z nieśkrywanym gniewem. Przez cały czas w Stregesti tak się zachowywał. Heike miał wyrzuty sumienia, że zmusza Petera do udziału w makabrycznym przedsięwzięciu, ale sam nie dałby sobie rady z ogrom-nymi ciężarami, jakie prawdopodobnie trzeba będzie dźwigać.

Cmentarz był straszliwie zaniedbany, Feodora miała rację. Korzenie, grube jak ramię dorosłego mężczyzny, wiły się wszędzie. Przerażony Heike nagle zrozumiał, że to był las. Wdarł się aż na tyły murów cmentarza i stał tak, ociekając wilgocią, oślizły, z gałęziami zwisającymi nad grobami, z korzeniami zaciskającymi pętle na nagrob-kach. Las chciał i tutaj wedrzeć się podstępnie, tak by nikt tego nie zauważył.

Napisy na stojąeych pionowo kamieniach nagrobnych nietrudno było odczytać, ale nie te mogiły są teraz najważniejsze, wyjaśnił staruszek. Batdziej czcigodni członkowie rodu pogrzebani zostali pod płytami leżącymi na ziemi.

Heike pod kubrakiem miał ukryty kołek, a także niewielki młotek. Nie chciał nikomu pokazywać narzędzi, znalazł je na podwórzu gospody i przez nikogo nie zauważony, pożyczył bez pytania. Nawet Peter o tym nie wiedział.

Peter tozgarnął nogą przegniłe liście na najbliższej płycie nagrobnej i odczytał napis:

Heike musiał przetłumaczyć pytanie przyjaciela.

Heike znów musiał przetłumaczyć te słowa Peterowi. Ich przewodnik wyraźnie był zdenerwowany, dreptał w kółko niepewnym krokiem starego człowieka, roz-glądał się na wszystkic strony, bez przerwy oblizywał wargi.

Peter szedł dalej.

Sędziwy przewodnik umknął tak szybko, jak tylko pozwalały na to jego stare nogi.

Heike z lękiem spojrzał na niebo, na którym widniała teraz cała paleta barw - od bladoszarej przez pomarań-czową aż do ognistej czerwieni. Ku tej feerii kolorów nadciągały z północy czarne ptaki. Wrony i kruki płynęły w powietrzu, kierując się na urwisko dzielące dolinę na dwie części, na żywe i wymarłe miasteczko. Między nimi, z lasu wysoko po drugiej stronie urwiska, wznosiła się Cetatea de Strega. Stąd oczywiście nie było jej widać. Części miasteczka, usytuowanej bezpośrednio pod twierdzą, nie dane było przeżyć...

Ale z zupełnie innego powodu niż ja, przyszło do głowy Heikemu. Masz nadzieję raz jeszcze ujrzeć swą Nicolę.

Heike był w stanie zrozumieć Petera, ale przyjaciel powinien okazać cierpliwość. Wszystko w swoim czasie! Peter, wyraźnie podenerwowany, poganiany niepoko-jem, już doszedł do splątanych korzeni. W ręku trzymał siekierkę, którą dostał od staruszka.

Heike wdrapał się na potężny korzeń, przypominający żywego węża, i pochylił nad ledwie widoczną marmurową płytą.

Peter odsunął warstwę przegniłych liści I usiłował podnieść kilka mniejszych korzeni, ale te trzymały się mocno.

Peter powiedział cierpko:

Nadzieje Heikego prysnęły jak bańka mydlana.

Petera ogarnęła gorączka poszukiwania. Rzucił się na kolana, odgarniając liście i gałęzie. Heike pomagał mu jak umiał.

Odnaleźli olbrzymi grobowiec, niemal całkowicie ukryty wśród roślinności.

Najwyraźniej znaleźli się w samym sercu cmentarzys-ka. Kolejne nagrobki, coraz większe i bardziej zdobione, znakomicie odzwierciedlały czasy świetności rodu.

Zobacz, niebo szarzeje coraz bardziej! Las, który zdołał przedrzeć się przez mury, niewiele grobów opanował tak zachłannie jak ten. Niesamowita plątanina korzeni skrywała mogiłę, a czego nie zdołała przykryć, przysłoniły wieloletnie pokłady butwiejących liści. Peter naprawdę dzielnie się spisał, odnajdując prawie niewidoczną płytę.

Heike, rozgorączkowany pośpiechem, chwycił siekierę i zamachnął się na pierwszy torujący drogę korzeń. Na powierzchni nie pojawił się nawet ślad zadrapania. Spróbował jeszcze raz.

Heike popatrzył na niego ze zrozumieniem. Doskonale wiedział, do czego pije jego towarzysz. Gdy chodziło o wampiry, wokół ich grobów szukano zwykle małych otworów pozostawionych jakby przez węże lub dżdżow-nice, by sprawdzić, którędy przedostają się nocą. Wam-piry mogły przybrać niemal każdą postać. AIe Anciol-Feodora nie była wampirem, wszyscy w miasteczku gotowi byli to przysiąc.

Heike tylko kiwnął głową. Znów wycelował w korzeń siekierą, ale równie dobrze mógł walić głową m mur.

Towarzysz usłuchał niechętnie.

Nieznane słowa powróciły do Heikego, układały się w sekwencje. Same cisnęły się na usta, zrazu ciche nieporadne...

Peter wpatrywał się w Heikego jak urzeczony.

Zauberlieder! Du bist doch ein Mahner! Heike jednym tylko uchem słuchał, jak Peter nazywa go zaklinaczem duchów, a jego śpiew - czarami, za-klęciami. Heike nie był teraz całkiem sobą, porwała go pieśń, tak jak kiedyś porwała Ulvhedina i jak umiała zatracić się w niej Hanna.

Peter ciągle w osłupieniu patrzył na przyjaciela, nie będąc w stanie podjąć żadnych rozsądnych działań, na przykład sięgnąć po siekierę. Dopiero Heike ją uniósł i nie przerywając zaklęć, uderzył.

Korzeń pękł z trzaskiem, zwinął się jak w przedśmiert-nym skurczu. Peter na ten widok tylko z niedowierzaniem potrząsnął głową. Nadal nie mógł zrobić choćby kroku. Heike ciął korzeń za korzeniem. Wokół grobu powstał stos na kształt wijącego się kłębowiska splątanych ze sobą węży.

Korzenie w konwulsyjnych drgawkach skręcały się wśród szelestu opadłych liści.

W końcu kamienna płyta była wolna. Peter nareszcie ocknął się i pospiesznie zaczął odgarniać liście. Były tak przegniłe, oślizłe, że z obrzydzeniem ocierał ręce. Popatrzyli po sobie, obaj równie przerażeni. Zaklęcia Heikego ucichły.

Mocno chwycili płytę.

Okazała się niezwykle ciężka, stanęli więc obok siebie i unosili ją w stronę muru, tak jak podnosi się klapę od piwnicy.

Szare światło zmierzchu pozwoliło im zajtzeć do grobu.

Wewnątrz ujrzeli wielką, ciemną trumnę, niezwyczaj-nie szeroką.

Znów popatrzyli po sobie pytająco, a potem zeskoczyli w dół do niezbyt głębokiego grobu, by dokładniej przyjrzeć się trumnie. Nie potrafili rozpoznać naruszone-go zębem czasu materiału, z którego została wykonana.

Trumna była tak stara, że liczne zabezpieczenia z upły-wem czasu przegniły, nie było więc większych kłopotów z jej otwarciem. Ostrożnie unieśli wieko, przestraszeni tym, co mogą pod nim ujrzeć. Jeśli w środku był wampir, zwłoki wyglądałyby jak ciało żywego człowieka, być może ze śladami świeżej krwi. Wszelkie inne upiory także byłyby pozbawione piętna śmierci.

Pokrywa została zdjęta.

Nic takiego nie zobaczyli, ale mimo wszystko widok wprawił ich w zdumienie.

W środku znajdowały się dwa szkielety. Jeden z nich był szkieletem dorosłej kobiety, która ciągle, nawet po śmierci, obejmowała ramieniem mały szkielet dziecka. Zrazu niczego nie mogli zrozumieć.

Heike, wpatrując się we wzruszający obraz, rzekł przygnębiony:

Peter już przekładał przez głowę łańcuszek; wisiał na nim mały krzyżyk.

Położył krzyżyk w trumnie, a kiedy ją na powrót zamknęli i wyszli z grobu, złożył ręce i odmówił krótką modlitwę za dusze zmarłych, prosząc jednocześ-nie, by grzech popełniony przez naruszenie grobu został im wybaczony. Później znów nakryli grób ciężką płytą. Na Heikego spłynęło uczucie niezwykłego spo-koju.

Heike zbliżył się do niego o krok.

Od strony gór podstępnie nadciągnął nocny chłód. Heike zrozumiał, dlaczego piękne konie mogą nie prze-trzymać tutaj zimy.

Znów zaczął się zastanawiać, co właściwie przydanyło się Francuzom.

Wraz z nadejściem wieczoru powrócił strach, trzymany do tej chwili w szachu przez światło dnia. Gdyby tylko Peter okazał większą gotowość do współ-działania! On jednak zachowywał się, jak gdyby rzucono nań urok, a stan ten wraz z zapadnięciem ciemności jeszcze się pogłębił.

Księżyc świecił teraz jaśniej, ale jego blask nie był szczególnie pomocny, gdyż wzmagający się wiatr od gór przygnał chmury. Heike zrozumiał, że tego wieczoru światło księżyca będzie na przemian pojawiać się i znikać. Nie uświadamiał sobie, jak imponujące sprawia wraże-nie, kiedy tak pogrążony w myślach stoi na małym, strasznym cmentarzu. Teraz, gdy półmrok skrywał jego niespotykanie brzydką twarz, wyglądał na nadzwyczaj przystojnego. Peter nagle dostrzegł niezwykłe walory swego przyjaciela i obudziła się w nim zazdrość, o której istnieniu nie wiedział, dopóki nie przybył tu do Stregesti i nie spotkał Nicoli.

Ach, Nicola, jego nieszczęśliwa ukochana! Ogarnięty nieznanymi wcześniej uczuciami zerkał z ukosa na Heikego. Potomek Ludzi Lodu, niezwykle barczysty, o wąskich biodrach, podkreślonych jeszcze pasem ściągającym kurtkę, z czarnymi, dziko wzburzonymi włosami do ramion, przedstawiał teraz sobą uosobienie erotyzmu. I te powolne, po kociemu miękkie ruchy... Peter zrozumiał, że Heike, zupełnie nieświadom siły przyciągania emanującej od jego sylwetki, wciąż trwa w przeświadcze-niu, że wygląda jak przerażająco wstrętny dzikus. Ale Peter już wiedział, że gdy ten chłopak za kilka lat przeistoczy się w dojrzałego mężczyznę, posiądzie niezwykłą moc. Jakież znaczenie będzie wówczas miało szatańsko brzydkie oblicze?

Doda mu tylko tajemniczości!

Zazdrość w duszy Petera rozgorzała mocniejszym płomieniem.

Teraz w miejcu wiecznego spoczynku rodu Muntele było naprawdę strasznie. Dopiero w tej chwili Heike uświadomił sobie, jak stary jest cmentarz.

Peter nastawił uszu, ale dotarł do nich jedynie cichy szelest liści i coś, co mogło wydawać się szeptem zmar-łych, którzy ze smutkiem żalili się, iż ktoś ośmielił się zakłócić ich spokój. Peter każdym nerwem wyczuwał strach, nie śmiał się odwrócić, przekonany, że za jego plecami czyha coś potwornego.

Heike starał się napotkać w ciemnościach jego wzrok.

A ty?

Peter nasłuchiwał, ale tylko dlatego, by już nie sprzeci-wiać się towarzyszowi. Nagle drgnął.

Teraz obaj usłyszeli to samo: ostry turkot kół po żwirze i kamieniach, odgłos kopyt koni biegnących ostrym kłusem.

Heike złapał chłopaka za ramię w momencie, gdy ten już chciał puścić się biegiem.

Heike musiał przyznać mu rację. Upiór nigdy nie spoczywa w swym grobie nocą. A mimo wszystko za wszelką cenę powinien powstrzymać przyjaciela.

Ale dłoń Heikego trzymała jego ramię w żelaznym uścisku. Peter, jakby postradawszy wszystkie zmysły, uderzył przyjaciela obuchem siekiery. Heike zdążył się nieco uchylić, ale uderzenie i tak było dość mocne. Puścił Petera i skulił się w przypływie bólu, sięgając rękami głowy. Cios trafił go przy uchu, siekiera ześlizgnęła się następnie po mięśniach szyi i zatrzymała na ramieniu. Heikemu w oczach pokazały się gwiazdy. Jęknął cicho, czując, że uginają się pod nim nogi. Mimo to starał się złapać oszalałego Petera i zatrzymać go. Peter spostrzegł, że Heike bliski jest utraty przytomno-ści. Przez chwilę stał, nie mogąc podjąć decyzji. A potem powlókł oszołomionego, słaniającego się na nogach przyjaciela do małej kostnicy, usytuowanej nieda-leko miejsca spoczynku wojewodów, wepchnął go do środka i zamknął drzwi od zewnątrz.

Co sił w nogach pobiegł za powozem, który opuścił już miasteczko.

Ale powóz zniknął już w ciemnościach za wystającym grzbietem urwiska.

Peter pędził jak mógł najszybciej, potykając się o niewi-dzialne przeszkody. W gardle czuł narastający szloch. Sam zdoła wyrwać Nicolę ze szponów Feodory! Miłość wszys-tko zwycięży!

ROZD2IAŁ XI

Heikego otaczał gęsty mrok.

Nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest i jak się w tym miejscu znalazł, na przcmian tracił i odzyskiwał przytom-ność. Zapamiętał jednak głuchy dźwięk, jak gdyby ktoś zatrzasnął jakieś drzwi, a potem zgrzyt i szczęk, świad-czące o tym, że zostały zamknięte od zewnątrz. Teraz wokół panowała cisza.

Z jednej strony karku odczuwał silny ból, nie mógł poruszyć głową.

Musiał przez jakiś czas poleżeć spokojnie, poczekać, aż ból nieco ustąpi lub raczej aż on się z nim oswoi. Pod palcami poczuł ubitą ziemię. Ohydny zapach zatęchłego powietrza i zgnilizny zaświdrował mu w no-sie.

Z trudem zebrał siły i stanął na nogi. Głową uderzył w sufit; wokół posypało się ptóchno. Jęknął, odczuwając kolejny przypływ ostrego bólu, choć przecież wcale mocno się nie uraził.

Gdzie jest?

Cmentarz... Peter... To ostatnie, co pamiętał.

Najważniejsze - odnaleźć drzwi.

Postąpił krok naprzód, roztropnie pochylając głowę i wyciągając przed siebie ręce. Palce natychmiast napot-kały przeszkodę, ścianę. Dotykając nierównej powierz-chni wkrótce dotarł do rogu. Potem przesuwał dłoń po kolejnej pokrytej kutzem ścianie, tak samo nierównej jak poprzednia, zbudowanej z nie heblowanych, pionowo ustawionych belek.

Następny róg, w odległości zaledwie kilku łokci od pierwszego. I znowu ściana.

Heikemu na czoło wystąpił zimny pot. Jeśli natknie się na jeszcze jeden róg...

Tak się właśnie stało, i to niemal natychmiast.

Ręce zaczęły mu drżeć, tracił panowanie nad sobą. Pozostawała jeszcze tylko jedna ściana, przeraźliwie krót-ka jak tamte. Tu musiały być drzwi.

Rzeczywiście, były. Heike po omacku szukał zamka.

Nie ma!

Dłonie nerwowo przesuwały się po drewnianej powie-rzchni, w górę i w dół, palce obmacywały futrynę, oddech stawał się coraz szybszy i świszczący, pot zalewał twarz. Nigdzie ani szpary.

Rzucił się na drzwi całym ciałem, ale znów zabolało go ramię, a ból w głowie wybuchł pełną siłą. Drzwi ani drgnęły.

Wiedział już, gdzie jest. Kiedy przyszli na cmentarz, dostrzegł małą kostnicę, ale nawet się jej nie przyglądał. Wówczas go nie interesowała.

Na zewnątrz panowała jednak iście cmentarna cisza. Heike cierpiał na klaustrofobię. To była jego najwięk-sza słabość. Gorzkie przeżycia w dzieciństwie, kiedy to przez całe lata siedział zamknięty w małej drewnianej klatce, odcisnęły piętno na jego duszy. Teraz znalazł się w sytuacji, która była dla niego koszmarem. Z trudem chwytał oddech. Wpatrując się w ciemność nic nie widzącymi oczami, czuł, jak ogarnia go paniczny wprost lęk. Z gardła wyrwał mu się dziki, przeciągły krzyk.

Oszalały ze strachu miotał się od ściany do ściany, obijał o drzwi, zdzierał palce do krwi o nierówną powierzchnię ścian i sufitu, próbował podnieść dach, wyważyć drzwi, podkopać się dołem. Nie przestawał krzyczeć ogarnięty przerażeniem. Głowa bolała go tak, jak gdyby zaraz rozpaść się miała na kawałki, ale nawet o tym nie myślał, opętany jedyną szaleńczą ideą: wyjść! wydostać się! Z gardła wyrywał mu się histeryczny, bezradny szloch, kopał i walił w belki, wzbijając tumany kurzu, biegał w kółko jak wiewiórka w klatce, kaszlał, jęczał... Słyszał uderzenia własnego serca bijącego w osza-lałym tempie.

Do zupełnie już zamroczonego strachem chłopaka dotarł nagle głęboki, uspokajający głos:

Upłynęło kilka sekund, zanim zdołał się trochę opano-wać.

Płuca nie zdołały jeszcze odnaleźć właściwego rytmu, ale Heike z całych sił starał się odzyskać spokój. Wcisnął się plecami w kąt. Gdy pojął, że ktoś doń przemawia, bezwładnie osunął się na ziemię.

Znów był dzieckiem prowadzącym przegraną z góry walkę z samotnością, strachem i złem. Po raz kolejny ogarnęło go przeświadczenie, że nigdy nie zdoła się uwolnić, wydostać na zewnątrz.

Dla Heikego było to niczym piekło.

Heikego znów ogarnęła panika, rzucił się na drzwi.

Peter spoglądał w najpiękniejsze oczy, jakie kiedykol-wiek widział. Stali w sali rycerskiej Cetatea de Strega, a on trzgmał w dłoniach delikame ręce Nicoli, tuląc je do piersi. Dziewczyna znajdowała się tak cudownie blisko niego.

Z lekkim zawstydzeniem zaśmiał się na wspomnienie swego czynu.

Wydawało mu się, że tej nocy po twierdzy hulają przeciągi. Lodowaty wiatr od gór świszczał w komnatach przenikał do szpiku kości, wzdychał i jęczał wśród starych kamieni w murach. Niósł też ze sobą wstrętny odór pleśni, najwidoczniej wydobywający się gdzieś z dołu, spod podłogi. Prawdopodobnie twierdza miała także piwnice, choć nie pokazano mu ich, gdy zwiedzał zamczysko.

Przytuleni, spleceni ramionami szli przez mroczną galerię. Nicola zapytała:

Utrzymanie świecznika w jednej ręce, podczas gdy drugą usiłuje się jak najmocniej przytulić do siebie dziewczynę, jest sztuką niezwykle trudną. Peter miał okazję się o tym przekonać. Ale gdy naprawdę się czegoś pragnie, można dokonać rzeczy niemożliwych.

Nicola ruszyła dalej.

Ślubne łoże Anciol!

Roześmiała się.

Wpatrywał się jednak w łoże nieufnie. Ślubne łoże księżniczki, do którego nigdy nie wstąpiła! Znał przyjemniejsze miejsca do spania.

Nicola wyczuła jego wahanie.

Peter ujął jej prześliczną twarz w dłonie.

Tajemna komnata? Peter natychmiast pomyślał o rzeź-bionych drzwiach, za które podczas zwiedzania twierdzy nie wpuszczono ani jego, ani Heikego.

Ach, tak, jasne, już sobie przypomniał i roześmiał się z ulgą. Stare korzenie na cmentarzu wydawały podobne dźwięki, z udręką wijąc się wśród liści, gdy Heike je rąbał. Szczęśliwie nie mają one nic wspólnego z twierdzą. Stał niezdecydowany na środku komnaty, nie wiedząc właściwie, czego się po nim teraz spodziewano. Czy ma się położyć, czy raczej nie? Z niesmakiem odwrócił się plecami do gobelinu, uznając przedstawioną na nim scenę za makabryczną. Cóż za gust mieli kiedyś ludzie! Teraz właściwie nie było wcale lepiej, ale Peter lubił zwierzęta i nie chciał przyglądać się ich cierpieniom. Przeklinał gobelin, który wzburzył go w takiej chwili, gdy czekał na Nicolę, swą pannę młodą...

Och, nie, co za niezręczne porównanie przyszło mu do głowy w tej komnacie! Ale tak bardzo za nią tęsknił, przeczuwał, że trudno mu będzie utrzymać się w ryzach, jeśli miałaby czuwać wraz z nim tej nocy. A na to się ptzecież zanosiło!

Wzdragał się na myśl o jej powrocie, zdając sobie sprawę, jak może na niego wpłynąe jej bliskość, a zarazem drżał z podniecenia, nie mogąc się doczekać, kiedy ją znów zobaczy.

Nareszcie przyszła.

Peter nie był w stanie oczu od niej oderwać, gdy stanęła w drzwiach ze świecą w dłoni. Przebrała się. W nocnej koszuli z koronkami, z głębokim dekoltem i delikatnymi falbankami wyglądała tak prześlicznie, że łzy zakręciły mu się w oczach.

Moja panna młoda! Moja własna panna młoda! Pragnę tylko jej, żadnej innej!

W pierwszej chwili ledwie ją poznał, bo rozpuściła węzeł włosów i czarne lśniące sploty niczym welon okrywały jej wiotkie ciało. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało, odsłaniając śliczne, odrobinę wystające zęby, które nadawały jej twarzy frywolny, nieco dziecinny wyraz.

Powiedziała to figlarnie, jak dziecko, które psoci w świecie dorosłych, lecz nie pojmuje, jak niebezpieczne mogą być tego następstwa. Ciągnęła:

Petera zdjął strach, obudziły się także dotkliwe wyrzuty sumienia. Jeśli Feodorze zawsze udawało się udaremnić ucieczkę Nicoli... Może i tym razem do niej nie dopuści? A on z pewnością nie będzie w stanie odparować ciosów zadanych przez czarodziejskie moce tej kobiety.

Może Heike by to potrafił?

Prawdopodobnie!

A ja zamknąłem go w kostnicy!

Jak mogłem zrobić coś takiego! jęknął w duchu. Zaraz jednak jego myśli obrały inny kierunek. Przecież Heike nie mógł mu towarzyszyć w takiej chwili... teraz, kiedy był razem z Nicolą!

A więc jednak postąpił słusznie.

Uśmiechnął się pod nosem. Cóż miałby zrobić z Hei-kem w takiej chwili upojnego szczęścia, kiedy spełnić się mają miłosne marzenia? Pozostawić go na pastwę księżni-czki, by opóźnił jej niecne działania? Czy to byłoby w porządku wobet przyjaciela, który tak dobrze mu życzył?

Uniósł się na łokciu i czule popatrzył na dziewczynę. Długie włosy niby połyskliwy welon obramowały uko-chaną twarz.

Peter dotknął ich ostrożnie, jego dłoń wyczuła kształt głowy. Jak jedwabiste były to włosy, jak lśniąco czame w blasku woskowej świecy! I jeszcze przyszło mu do głowy, że z kobiecych włosów emanuje szczególna zmysłowość, zwłaszcza gdy są takie długie i wypielęg-nowane jak włosy Nicoli.

Peter w lot zrozumiał, o kim mowa: to zazdrosna księżniczka Feodora! Jej włosy były jeszcze dłuższe i bardziej czarne. Że też ktoś mógł postąpić tak podle wobec tej młodej, nieśmiałej dziewczyny!

Pieszcząc kruczoczarne sploty poczuł, jak rośnie jego pożądanie, ale się hamował. Nie chciał wystraszyć tego małego pisklęcia, które znalazło się pod jego opieką! Nicola powierzyła mu swą duszę i swoje ciało, przeświad-czona, że jest silny i dobry, że nie wyrządzi jej krzywdy. Musi okazać się godny jej zaufania.

A nie było to wcale łatwe!

Prawdę powiedziawszy, Peter tak samo szukał ochrony i pociechy u niej, jak ona u niego. Cała twierdza, a w szczególności ta komnata, budziła w nim grozę, a jeszcze gorzej było teraz, gdy zabrakło przy nim Heikego. Zrozumiał, jaką siłę, jaki spokój miał w sobie przyjaciel. Obecność Heikego dawała mu poczucie bez-pieczeństwa nawet w tym średniowiecznym otoczeniu. W twierdzy czaiło się coś rzeczywiście straszliwego, coś, czego nie umiał nazwać. Miał wrażenie, że to coś skryło się tuż za łożem z baldachimem. Jak wygląda - tego Peter nie umiał sobie nawet wyobrazić, nie dostawało mu fantazji. Ale czuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach, i od-ruchowo szukał bliskości Nicoli. Rozumiał teraz, jakim piekłem musiało być dla niej życie tutaj razem z czarow-nicą, czy, jak twierdził Heike, upiorem. To, co mówił Heike, wydawało mu się absolutnie niemożliwe, przera-stało rnożliwości jego pojmowania, ale już sam fakt, że dziewczyna mieszka pod jednym dachem z kimś takim, to dosyć, by pragnęła stąd uciec. Nietrudno to zro-zumieć.

Ciekawe, gdzie przebywa teraz księżniczka? A jej straszny sługa, woźnica? I gdzie są wszyscy służący? Młodzi leżeli razem, poszeptuyąc od pół godziny, i nie było wyłącznie winą Petera, iż po pewnym czasie znaleźli się bliżej siebie, bardziej pośrodku łoża. W lodowato zimnym pokoju trudno było się rozgrzać, zrozumiałe więc, że starali się skraść od siebie nawzajem choć trochę ciepła.

Zrozumiałe jest także, że po następnej połowie godziny leżeli guż w swoich objęciach i mało doświadczony Peter przeżył swe, jak dotychczas, najszczęśliwsze chwile w ży-ciu. Wstydził się tylko, że tak niewiele wie o postępowa-niu w miłości cielesnej.

Dziewka w stogu siana nie była wszak mistrzynią godną naśladowania.

Starał się jednak okazać jak najwięcej czułości i delikat-ności tej młodziutkiej dziewczynie, której sprawił tyle bólu. Wydawało się, że Nicola bardzo sobie ceni jego troskliwość, choć wypłakiwała gorzkie łzy ze wstydu i strachu, że tak dała się ponieść uczuciom. Mimo jego zapewnień, że się z nią ożeni!

Wreszcie, wyczerpana, zasnęła w jego ramionach.

Peter obiecał, że zbudzi ją o właściwej porze. Wkrótce zasnął.

W karczmie Mira siedziała tazem z Zeno i jego żoną, w napięciu wyczekiwali na powrót chłopców. Małżonkowie obiecali nie spuszczać oka z Miry i do-trzymywali słowa. Zeno był odpowiedzialnym człowie-kiem.

Mira rozumiała niewiete z tego, co mówili, ale do-strzegała ich wzbunenie i wielokrotnie słyszała powtana-jące się słowo „cetate”, twierdza. Miała więc jako takie pojęcie, co jest przedmiotem rozmowy.

Ale Mira nie mogła odpowiedzieć, gestem dała tylko znak, by poczekali i przez chwilę byli cicho. Mandragora już od dłuższego czasu zachowywała się niespokojnie i dziewczyna nie wiedziała, co ma robić. Doprawdy przerażającą rzecz zostawił Heike pod jej opieką, ale jeśli amulet ma ją chronić, ona musi przyjąć go na dobre i na złe.

Ogromnie się jednak przelękła, czując, że korzeń zgina się wpół jakby ze strachu i bólu. A nie mogła, ani też nie chciała, mówić o tym Zeno i jego rozkrzyczanej żonie. Ale teraz...? Teraz ktoś jej pomagał, wyczuwała to, choć nie mogła pojąć, kto. Nie księżniczka, gdyż spływała na nią dobra moc, to było wyraźne. Nicola? Nie, Nicola jest zwyczajną dziewczyną i nie ma żadnych powodów, by pomagać Mirze.

Ach, ten Heike, cóż za dziwna istota! Mira nie miała nawet cienia wątpliwości co do tego, że jest on czarow-nikiem, ale ufnie przyjęła amulet, choć drżała na samą myśl o jego wielkiej mocy. Dłoń spoczywająca na ramie-niu dziewczyny nie budziła jej zdumienia, jak nie za-skoczyłoby jej chyba nic, co miało związek z Heikem, ale w jaki sposób mogła zrozumieć...

Małżonkowie przyglądali się jej badawczo, niczego nie pojmując, nie rozumiejąc nawet jej słów. Nagle na Mirę spłynęła pewność.

Poderwała się z miejsca.

Karczmarz wyłowił imię Heikego i poruszył się niespo-kojnie, lecz jego żona zareagowała gniewem i szorstko zapytała, dlaczego dziewczyna zachowuje się tak dziwacznie. Mira była teraz rozedrganym kłębkiem nerwów.

Nie zrozumieli, ale Mira chwyciła Zeno za rękę i pociągnęła za sobą.

Zeno, którego Mira ciągnęła w przeciwnym kierunku, odpowiedział:

Krzyki obudziły mieszkańców miasteczka. We wszyst-kich oknach Targul Stregcsti tej nocy rozbłysły światła. Mira i Zeno biegiem pokonali krótki odcinek dzielący ich od kościoła. Dziewczyna nie próbowała nawet niczego tłumaczyć, bo przecież i tak by się nie zrozumieli, ale czuła, że nie są sami. Wąska, delikatna kobieca dłoń trzymała ją za rękę, wskazując drogę.

Wkrótce znaleźli się na cmentarzu i Mira została podprowadzona do kostnicy.

Biegli tak szybko, że latarnia, którą niósł karczmarz, omal nie zgasła. Szczęśliwie nadal się paliła i Zeno uniósł ją do góry, oświetlając drzwi.

Nie musieli pytać, czy Heike jest w środku. Usłyszał, jak nadchodzą, i od dłuższej chwili rozlegało się walenie w drewniane ściany, świadczące o panicznym, histerycz-nym lęku. Zachowanie Heikego ogromnie zdumiało Mirę i Zeno. Nikt, rzecz jasna, nie lubi, by go zamykano na cmentarzu, ale żeby do tego stopnia!

I to Heike, noszący w sobie tak wielki spokój! Zeno potrzebował zaledwie paru sekund, by poradzić sobie z drzwiami.

Stanął w nich Heike, ale musiał wesprzeć się o futrynę.

Oddychał głgboko, ciężko. Przyglądali sig jego twarzy. Mimo grubej warstwy kurzu, oblepiającej całego chłopaka, widoczne było jego wzburzenie, ślady panirzncgo lęku i łez.

Heike musiał jeszcze raz wyjaśnić, tym razem po niemiecku.

Mira chustką usiłowała obetrzeć mu twarz.

Twarz Heikego była teraz już niemal czysta i w blasku, latarni ukazała się cała jej szpetota. Jednak i Mira, i Zeno przestali się jej bać. Nauczyli się słuchać łagodnego, ciepłego głosu i dostrzegali głęboką, zabarwioną smut-kiem życzliwość w oczach chłopca.

Prawdą było, że Zeno widział w nim zbawcę, szczegól-nego zbawcę, który mógł uwolnić Targul Stregesti od zła.

To było to c o ś.

Ta informacja niewiele pomogła Heikemu.

Zeno zniżył głos.

Heike odetchnął głęboko, zapatrzony w ciemność.

Przypomniał sobie straszliwą wizję, która nawiedziła go rano. Wiedział teraz, że mandragora ukazała rzeczywis-ty obcaz. Wszystko inne było tylko omamem, wywołanym czarami księżniczki.

Karczmarz na dowód, że ufa jego słowom, natychmiast ujął Mirę za rękę i ukłonił się niezwykłemu młodzieńcowi. Mira natomiast, zorientowawszy się w zamiarach Heikego, wybuchnęła płaczem.

Wszak po Sol można się było wszystkiego spodziewać.

Ale z pewnością dobrze jest mieć ją blisko.

Życzył im wszystkiego dobrego i zniknął w ciemnośaach, zanim zdążyli pomodlić się za niego. Zawołali jedynie:

Nie dostrzegli już jego krzywego uśmiechu. Co sił w nogach biegł do twierdzy.

ROZDZIAŁ XII

Kiedy Heike wyszedł na łąkę po drugiej stronie urwiska, chmury odsłoniły księżyc i oświetlona jego blaskiem twierdza wynurzyła się z ohydnego lasu niczym odwieczna groźba.

Objawiła mu się tak samo jak wszystkim innym, ani trochę nie przypominała porannej wizji. Teraz Heike musiał postrzegać ją właśnie w ten sposób, inaczej nigdy nie odnalazłby Petera.

Zatrzymał się na chwilę, zbierając siły i odwagę. Czuł się jak zagubione dziecko, bojące się ciemności. Ale troska o Petera, który znajdował się tam, na górze, być może jeszcze żywy, dodała mu sił. Szedł naprzód, a kłębiące się myśli wciąż nie dawały mu spokoju. Czuł, że jest coś, o czym powinien pamiętać. Jakieś ulotne wrażenie, które nawiedziło go na cmentarzu... Instynkt podpowiadał mu, że jest bardziej istotne, niż mu się to zrazu wydało. I jeszcze słowa Zeno, które nie wiedzieć czemu tak go zdumia-ły...

Nie mógł sobie jednak nic przypomnieć. Był pewien jedynie, że to ważne, ale jak do tego dojść? Grzebał w zakamarkach pamięci, ale nic z nich nie wydobył. W końcu zrezygnował.

W miarę zbliżania się do twierdzy jego kroki stawały się wolniejsze. Wmawiał sobie, że to droga prowadząca pod górę odbiera mu siły. Na próżno jednak starał się oszukać samego siebie.

I wtedy zorientował się, że w tej wędrówce pod górę ku czarnej, rozdziawionej paszczy bramy nie jest już sam. Słyszał nawet odgłos kroków. Odróżniał ciężkie stąpanie dwóch mężczyzn i lekkie, kobiece. Wszyscy w miękkich trzewikach... Heike uśmiechnął się do siebie. No, księż-niczko, już możesz sobie ostrzyć pazury! To dopiero będzie walka!

Pierwszą przeszkodę stanowiła brama. W jaki sposób ją pokonać?

Kiedy rano wraz z księżniczką i Nicolą zwiedzali twierdzę, nie pokazano im części, w której mieściły się pokoje służby. Heike nie wiedział więc, gdzie mieszka woźnica - odźwierny.

Uprzytomnił sobie, że nie widział żadnego innego służącego.

Teraz głębiej się nad tym zastanowił. Gdzie są konie, ciągnące ów upiorny powóz? Wszak konie to żywe istoty. Ale rankiem ani ich nie widział, ani nie słyszał. Rankiem? A gdzie właściwie podziało się przedpołu-dnie, południe i popołudnie? Poszedł do twierdzy rano, by sprowadzić Petera, i to mu się udało. Ale... kiedy wyszli z zamczyska, słońce dawno już minęło zenit i chyliło się nad horyzontem. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Jeszcze jedna czarodziejska sztuczka, to jasne. Przez moment przeraził się, że w trakcie ich „krótkiego” pobytu w twierdzy mogły upłynąć lata, ale nie, Mira i Zeno powiedzieliby coś o tym. No i były przecież konie, które wciąż pasły się na łące.

Wiedział, że żadne z trojga jego towarzyszy nie będzie w stanie otworzyć bramy, z tym musi poradzić sobie sam. Brama, jak zresztą było do przewidzenia, okazała się zamknięta, a przecież nie mógł zapukać! Trzeba zachować ostroźność. Wszak licho nie śpi! Czy nie tak się mówi? Ale jedna zamknięta brama nie mogła pokrzyżować planów Heikego. Poczekał, aż księżyc schowa się za wielką chmurą, i podjął wspinaczkę pod górę ku dwóm nierów-nym, wystającym z muru kamieniom niedaleko bramy. Był młody, silny i wytrzymały, na razie więc wszystko szło gładko.

Ale mur był wysoki. W tym miejscu zdawał się sięgać nieba. No cóż, musiał wspinać sie wyżej z nadzieją, że nie spadnie.

Księżyc wyłaniał się zza chmur i znów zachodził, niewielką niosąc pomoc Heikemu. Najwyraźniej zawarł pakt z księżniczką, bo gdy tylko Heike znalazł w murze szczelinę lub wystający kant, którego mógł się uchwycić i posunąć choć trochę dalej, znikał. Heike musiał czekać, aż spoza chmury wychyli się choć jego rąbek. Powtarzało się to po wielekroć, uttudniało wspinaczkę i pochłaniało wiele sił.

Raz wydawało mu się, że utknął w martwym punkcie, zawieszony nad ziemią, bez możliwości posuwania się w górę. Przemieścił się jednak nieco w bok i szczęśliwie otworzyły się przed nim nowe drogi.

Nareszcie dłoń Heikego dosięgła górnej krawędzi muru i mógł wciągnąć się na sam szczyt. Znalazł się teraz na zębatym zwieńczeniu murów wśród blanków, za którymi rozpościerał się dach twier-dzy, okrążający otwarty dziedziniec. A więc wspiął się tu niepotrzebnie!

I co dalej?

Co robić? Gdzie szukać Petera?

I, najważniejsze, gdzie znajduje się księżniczka?

Heike wytężał słuch.

Jeśli miał nadzieję usłyszeć rozmowy lub też inne dźwięki, które by oznaczały, że żyją tu ludzie, czekało go rozczarowanie. Do jego uszu doszły natomiast bardziej przerażające odgłosy: przytłumione głuche bulgotanie zmieszane z żałosnym, przepojonym skargą tajemniczym szelestem, jakby węże przekradały się przez zgniłe lis-towie.

Takie same odgłosy, jakie wydawały korzenie, które porąbał na cmentarzu!

Zimny dreszcz wstrząsnął ciałem Heikego, gdy pojął prawdę.

Księżniczka rzuciła zaklęcie na wszystkich, widzieli więc twierdzę taką, jaką była teraz. Ale poprzez moc uroku przedzierały się dźwięki identyczne jak w wizji, która nawiedziła go rano - dźwięki z prawdziwej Cetatea de Strega.

Gdy Heike to zrozumiał, poczuł, że nagle posiadł moc spojrzenia na przestrzał przez mury twierdzy. Nie na długo i niezbyt wyraźnie, ale widział, i dziwnym zrządzeniem losu patrzył prosto w miejsce, w którym znajdował się Peter. Peter i Nicola.

Obraz zniknął błyskawicznie. Czarownica wygrała z potomkiem Ludzi Lodu. On przecież był tak niedo-świadczony, taki młody, ale wewnętrzny głos podpowia-dat mu, że tej nocy jego siły rozkwitną w pełni - tajemne moce kolejnego dotkniętego w rodzie. To przekonanie dodało mu otuchy. W walce, którą miał dzisiaj stoczyć, dziedzictwo mogło okazać się zba-wienne.

Peter pogrążony był we śnie, tyle Heike zdążył zauwa-żyć. Spał, obejmując prześliczną Nicolę, ale niebezpie-czeństwo czyhało. Heike wyczuł je raczej niż zobaczył, na razie bowiem niczego konkretnego nie dostrzegał. Było mu przykro, że musi przerwać tę idyllę, ale jeśli miał uratować czyjeś życie, nie było innego wyjścia. Wiedział teraz, w której komnacie przebywa Peter. Ostrożnie przesuwał się wzdłuż dachu, aż natrafił na otwarte okno, wychodzące na dziedziniec. Opuścił się w dół i stanął na krawędzi okna. Wsunął stopy do środka. Jeśli czarownica pociągnie mnie teraz za nogi, zacznę wrzeszczeć, pomyślał Heike, pragnąc żanem zagłuszyć lęk. Nic takiego jednak się nie stało. Wślizgnął się przez wąski otwór do niskiego pomieszczenia na piętrze, którego rano nie zwiedzali.

Była to najwyraźniej nie używana kondygnacja, przypo-minająca raczej strych w zwykłych domach. Heike odnalazł schody i zebrał się na odwagę, by zejść w dół. Odruchowo sięgnął ręką do piersi, by sprawdzić, czy mandragora jest na swoim miejscu, ale oczywiście dłoń trafiła na pustkę. Ruch ten jednak przywołał wspomnienie. Przypomniał sobie nagle uczucie, jakie spłynęło nań na cmentarzu, nagłe wrażenie spokoju i... czyjejś wdzięczności? A potem w uszach zadźwięczały mu słowa Zeno: „Wszyscy się tacy stają”.

Jakimż durniem się okazałem, że też wcześniej nie zrozumiałem prawdy!

W jaki sposób teraz uratuję Petera?

Znalazł się w pobliżu galerii. W zimnym niebieskim świetle księżyca oczy z portretów śledziły każdy jego krok, gdy jak kot przemykał się korytarzem. Musiał się spieszyć, Peterowi groziło niebezpieczeństwo - większe, niż mógł sobie wyobrazić.

Ale na czym polegało? Czym było owo coś, o którym mówili wszyscy? Co przyśniło się Mirze, co z sykiem usiłowało wedrzeć się przez jej okno? Co okaleczyło i zabiło tak wielu mężczyzn?

„Skrzydła kruka”.

Zmarli, znalezieni z pręgami na ciele? Z oczami wytrzeszczonymi z przerażenia i z męskością gotową do miłosnych uciech?

Nie ma co, przyjemna perspektywa!

Kiedy tak Heike szedł przez galerię, cały czas słyszał stąpanie czterech par stóp. W pewnej chwili dotarł do drzwi, które przypomniały mu o innych drzwiach widzia-nych wcześniej w odległej części zamczyska - tych wiodących wprost do serca twierdzy. Niestety, nie do-strzegł ich podczas ulotnej wizji, której doznał stojąc na dachu. Postanowił, że jeśli nadarzy się okazja, zbada, co kryje się za nimi. „Jeśli nadarzy się okazja?” Cóż za posępne przewidywania? Przecież jeszcze nie przegrał. Nie, ale wciąż nie znał mocy przeciwnika. Przeczuwał jedynie, że może okazać się straszliwa! Znalazł się w kolejnej komnacie, tu nie było okien, nie zaglądało więc światlo księżyca. Musiał zatrzymać się na chwilę, by oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Gdyby miał latarenkę Zeno! Choć może by mu tylko zawadzała? Przestraszyłaby wroga i sprawiła, że Heike musiałby zrezygnować ze swych działań? Nareszeie w mroku rozróżnił kontury drzwi. O ile dobrze pamiętał, powinien znajdować się dokładnie pod tym miejscem, w którym stał na dachu i rozglądał się dokoła.

Za tymi drzwiami musiał znajdować się Peter. Heike nie mógł ot tak, po prostu, gwałtownie wedrzeć się do komnaty i krzyknąć przyjacielowi, by wychodził stąd jak najszybciej. To było niemożliwe. Musiał wślizg-nąć się niepostrzeżenie.

Kochankowie spali. Jeśli Heike będzie miał szczęście, nie uslyszą go. Może wówczas zdoła znaleźć sobie kryjówkę, w której poczeka, aż nadejdzie owo nieznane, tajemnicze coś.

Żywił tylko nadzieję, że Peter i Nicola nie zaczną od nowa miłosnych igraszek. Heike nie miał najmniejszej ochoty być świadkiem ich rozkoszy.

Drzwi pod naciskiem dłoni otworzyły się bez szmeru. Wszedł do przestronnej sypialni, w której uwagę przyku-wało ogromnych rozmiarów łoże z baldachimem. Widział je wyraźnie, gdyż okno było dość duże i wpadał przez nie blask księżyca, a poza tym w świeczniku płonęła jeszcze woskowa świeca.

Jakie to nierozważne z ich strony, ale tym lepiej dla mnie! pomyślał.

Wzrok jego przyciągnął olbrzymi gobelin, zawieszony na jednej ze ścian. Zaraz jednak odwrócił się z grymasem bólu i odrazy. Heike kochał zwierzęta, były jego przyja-ciółmi i nie mieściło mu się w głowie, jak ktokolwiek mógł zawiesić w sypialni tkaninę, przedstawiającą tak obrzydliwą scenę.

Peter spał głęboko, na ustach malował mu się błogi uśmiech szczęścia, Nicolę niemal bez reszty przykrywały włosy, układające się w fale. Heike dojrzał jedynie cudownie ukształtowane okolice oczu i nosa dziewczyny. Rozejrzał się po komnacie. Tam, wysoko, na zwień-czeniu jednej z belek wspierających sufit, mógł usiąść. Uznał, że to będzie dobra kryjówka.

Przekradł się na palcach i wspiął na górę. Miał teraz widok na całą komnatę i prędko mógł zeskoczyć, gdyby zaszła taka potrzeba.

Poza tym człowiek zawsze czuje się pewniej, gdy spogląda na innych z wysokości.

Odwrócił się plecami do gobelinu, nie chciał na niego patrzeć.

Usadowił się wygodnie, opierając o słup. Zastanawiał się, jaka to może być pora, choć w Planinie nie było zegarów, a czas odmierzano według słońca i własnego wyczucia.

Przypuszczał, że wkrótce nastanie świt, północ bo-wiem minęła już jakiś czas temu.

Mógł oczywiście zbudzić Petera i w ciszy wyprowadzić go z komnaty, ale w ren sposób straciłby jedyną szansę rozprawienia się ze złem. Teraz życie Petera było w nie-bezpieczeństwie, na niego miał się skierować kolejny atak. Heike mógł jedynie czekać.

Gdyby tylko wiedział, na co!

Poza tym wątpił, że zdoła wyciągnąć stąd Petera po cichu, a wyczuwał, że zachowanie spokoju jest niezbędne. Czy scena myśliwska na gobelinie mogła odgrywać jakąś rolę?

Heike nie chciał się odwracać i oglądać jej jeszcze raz. Nie przypuszczał, by w niej tkwiła tajemnica. Gobelin był po prostu okropny, wręcz odrażający. Obnażał ludzkie okrucieństwo.

Księżyc nie był wiernym sprzymierzeńcem. Świecił tylko przez krótkie chwiIe, a za każdym razem, gdy chował się za chmurami, Heikego ogarniał lęk, gdyż płomień świecy migotał już niebezpiecznie blisko świecz-nika i światło w każdej chwili mogło zgasnąć. Jeśli w krytycznym momencie księżyc skryje się za cbmury, Heike nie dojrzy absolutnie nic z tego, co wydarzy się w komnacie, i przegra walkę o życie Petera. Uf, w jakże czarnych barwach wszystko widzi! To ponura atmosfera zamczyska tak na niego działa! W komnacie panował chłód, Heike nie rozumiał, jak Peter może to znieść. Co prawda przyjaciel był otulony ze wszystkich stron ciepłą kołdrą, osłonięty od przeciągów zakurzonymi draperiami łoża.

Jaka brudna jest ta komnata! Czy kiedykolwiek ściera-no tutaj kurze?

Uprzytomnił sobie nagle, że kiedy się tu znalazł, pierwsze wrażenie było zupełnie inne. Gdy wszedł, komnata wydawała się ładna, czysta i dobrze utrzymana. Teraz obserwował, jak stopniowo, powoli rozpada się na jego oczach. Nie wiadomo skąd zaczął nagle dobywać się przykry zapach.

Heike ostrożnie zmienił pozycję. Siedział już tak długo, że nogi zupełnie mu zdrętwiały i rozbolały wszystkie mięśnie.

Marzł nielitościwie, a w dodatku z wolna ogarniało go przedziwne znużenie. Owszem, zwrócił uwagę na ciężki oddech Petera. Jego sen nie był całkiem naturalny, najwidoczniej komnata miała taki właśnie wpływ na parę w łożu.

Albo...

Nie był o tym przekonany. Wiedział jedynie, że z całych sił musi przeciwstawić się tej niezwyczajnej senności. A jeśli naprawdę zapadnie w sen? Siedząc tu, pod sufitem! Dopiero byłaby heca, gdyby zleciał na podłogę jak pijany cietrzew!

Zaiste, poczucie humoru objawiało się u Heikego w niezwykłych momentach.

Czas płynął. Niebo, a wraz z nim księżyc, bladło, a nic się nie działo. Świeca dawno już się wypaliła, kiedy nagle Heike ocknął się z drzemki i gwałtownie wyprostował. Lekko szara poświata brzasku wpadała do komnaty, wypełniając ją tajemniczym, czarodziejskim półmrokiem. Scena myśliwska na gobelinie straciła nagle barwy, wszystko na niej wyblakło, przybrało odcienie bieli, szarości i czerni. W całej komnacie zapanowała atmosfera rozkładu.

Najsilniej jednak Heike zareagował na unoszący się w powietrzu odór, odór przywodzący na myśl zgniliznę i śmierć.

Był tak ohydny, że przyprawiał o mdłości. W szarym półmroku oczy Heikego poszukiwały łoża. W końcu znalazł je i dech mu zaparło ze zdumienia.

Kiedy towarzysz najmniejszym bodaj drgnieniem nie okazał, że się budzi, zawołał gwałtownie:

Zaspany Peter uniósł powieki, a w tej samej chwili Heike zeskoczył na podłogę.

Oszołomiony Peter odwrócił głowę, patrząc za wzro-kiem Heikego, i otworzył usta, by krzyknąć z przerażenia, ale żaden dźwięk nie wydostał się spomiędzy jego warg. Jak sparaliżowany wpatrywał się w łoże i w tę, z którą przed chwilą je dzielił.

Światło świtu było już dostatecznie silne, by ujawnić owo niepojęte. Leżała tam szczerząca zęby czaszka z pus-tymi oczodołami, a kościotrupie ramię spoczywało na narzucie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się piękna, kształtna ręka Nicoli.

Nie to jednak było najgorsze.

Po łożu, ku Peterowi, sunęły przecudnie piękne włosy, czarne jak skrzydła kruka. Świadome celu przemieszczały się powoli, torując sobie drogę i grożąc śmiertelnym niebezpieczeństwem oniemiałemu kochankowi.

Niestety, za późno. Ze straszliwym sykiem włosy prześlizgnęły się po podłodze, jak strzała popędziły ku wyjściu, odcinając chłopcom drogę, i niczym wąż owinęły się wokół ciała Petera.

Chłopak w amoku, nie przestając krzyczeć, ciągnął i szarpał za włosy, które owinęły mu się wokół głowy i szyi. Wypluwał długie czarne kosmyki, wciskające mu się w usta, z całych sił czepiał się Heikego, aż ten musiał go od siebie odepchnąć.

Heike jednym ruchem uchwycił zmierzwione kłębowi-sko włosów i odrzucił je daleko w głąb komnaty. Poczuł, jak zaciskają się wokół jego dłoni, ale udało mu się otworzyć drzwi i wypchnąć przez nie Petera. Sam także wybiegł.

Kiedy jednak usłyszał wściekły szum i trzask jakby błyskawicy, zorientował się, że drzwi zamknął za późno. Włosy przecisnęły się wraz z nim i Peterem. Heike chwycił przyjaciela za rękę i jak szaleniec ruszył pędem przez galerię. Obok nich po podłodze sunęło czarne, przypominające węża niepojęte zjawisko. Peter nie przestawał histerycznie krzyczeć.

Ale włosy ścigały Petera, kochanka. Kiedy dotarli do drugiego końca galerii, nigdzie nie było ich widać. Peter już odetchnął z ulgą i otwórzył drzwi. Biegli przez kolejne komnaty, jakby czuli na plecach lodowaty oddech śmierci.

Nagle Heike przystanął:

Odwrócili się. Poranek nadal był jedynie szarą zapo-wiedzią, lecz chłopcy doskonale widzieli, co powoli zsuwa się z belki przy drzwiach.

Ze świstem włosy przeszyły powietrze i znów rzuciły się Peterowi do gardła. Błyskawicznie oplotły całe ciało, wpiły się we wszystkie jego części, lecz przede wszystkim skupiły się na szyi.

Mam mało czasu, myślał zrozpaczony Heike. Wiedział jednak, że musi spróbować, nie miał innego wyjścia. przymknął oczy i starał się skupić.

O, wszystkie moce Ludzi Lodu, ześlijcie na mnie teraz zaklęcia!

Peter wydał zduszony jęk i osunął się na podłogę, spętany obrzydlistwem, które z okrutną konsekwencją zacrskało się eoraz ciaśniej wokół niego. Heike wyczuwał bliskość swoich przodków, tych, którzy sami niczego nie byli w stanie zrobić, ale mogli działać poprzez niego.

Napłynęły słowa, których znaczenia nigdy nie nauczył się rozumieć.

Usłyszał teraz, że nie recytuje ich sam. Ktoś jeszcze odmawiał zaklęcia wraz z nim, ktoś, kto doskonale znał język magicznych formuł. To musi być Mar, pomyślał Heike. Solve opowiadał przecież o plemieniu z syberyj-skiej tundry. Dzięki! Dzięki, Marze!

Słowa same cisnęły się na wargi Heikego. I już po chwili Peter mógł odetchnąć swobodniej. Włosy bezwład-nie upadły na podłogę.

Heike przestał odmawiać zaklęcia. Pomógł przyjacielo-wi stanąć na nogi i ujął go za rękę.

Głos Petera był ochrypły.

Biegali jak szaleni po komnatach i korytarzach twier-dzy, ale wydawało się, że jakaś tajemna siła skrywa przed nimi wyjście.

A potem powtórzyli błąd, który popełniło przed nimi tak wielu kochanków Anciol: przekroczyli próg drzwi znaczonych rzeźbieniami.

Błąd ten nietrudno wytłumaczyć, ich wzrok bowiem został omamiony tak, że nie dostrzegli czarodziejskich runów wyrytych w mrocznym rogu. Widzieli jedynie drzwi, których wcześniej nie otwierali, a drzwi oznaczały dla nich możliwość wydostania się na wolność. Zamiast tego znaleźli się w sercu twierdzy.

Peter, ostatni kochanek Anciol, miał umrzeć. I tym razem także wpadli w pułapkę. Drzwi zatrzasnęły się za nimi i nie dawały się poruszyć bodaj o ćwierć palca. To było do przewidzenia, pomyślał Heike. Do cna wyczerpany dziką ucieczką przez komnaty w poszukiwaniu wyjścia nie miał pojęcia, co czeka ich teraz, ale obawiał się najgorszego.

Anciol z pewnośeią tak łatwo nie zrezygnuje.

Zirytowany mruknął do Petera:

Nieszczęsny Peter starał się ukryć swój żenujący wygląd, choć tu, co prawda, nie miało to większego znaczenia, gdyż wokół panowały ciemności. Z sąsiedniej komnaty sączyła się ledwie odrobina światła. Podczas gdy Peter po omacku zakładał nieliczne części garderoby, Heike pospieszył zbadać kolejne pomieszczenie. Już w drzwiach stanął jak wryty.

Peter, podskakując na jednej nodze, ruszył za nim, usiłując w biegu dokończyć ubieranie, i zatrzymał się na progu.

Heike myślał bardziej trzeźwo.

Peter odwrócił się, pozieleniały na twarzy.

A ty mi w tym najbardziej przeszkadzasz.

Peter odetchnął głęboko.

Nie dokończył zdania, bowiem Peter wrzasnął:

Heike odruchowo uskoczył, Z belki w suficie zwieszał się śliski węgorz, czarny, połyskujący.

Słyszał o wszystkim, co przodkowie z Ludzi Lodu uczynili dla swych potomków, o tym, jak pewnego razu zauroczyli kapitana piratów, nakazując mu wierzyć w nie-samowite wizje, o ich walce o nawrócenie Ulvhedina na dobrą drogę. AIe zawsze mieli do czynienia ze zwykłymi, żywymi ludźmi. Teraz było inaczej.

Anciol to czarownica, zmarła jak oni sami. Musieli działać poprzez Heikego, od niego wszystko zależało, od jego umiejętności współpracy z nimi.

Jasne było, że Anciol nie chce z nim zaczynać, że czuje wobec niego respekt, być może nawet obawia się jego mocy.

A może raczej tych, którzy za nim stoją. Nie wolno mu przeceniać własnych możliwości!

Peter znowu się bronił. Krzycząc z całych sił, starał się uwolnić. Co prawda Heike zdołał wyrwać kilka pasem włosów i odrzucić je daleko, ale z ohydnym świstem znów rzuciły się na Petera.

Ani jeden kochanek nie ujdzie przed straszliwą żądzą zemsty Anciol!

Heike westchnął, poczuł się bezsilny. Tak dłużej nie można, aż nazbyt jasne było, kto wygra tę walkę. W końcu chłopcy będą zupełnie wyczerpani, a wówczas zdradziec-kie włosy zdecydowanie ruszą do ataku. Gdyby tylko miał czas, by spokojnie pomyśleć... Nic było jednak ani chwili wytchnienia, wiedźma nawet na moment nie ustawała w atakach.

Tak, tak właśnie Heike myślał o włosach: ona, wiedź-ma.

W tym momencie zaczęły torować sobie drogę prze-słane do jego świadomości myśli. Z początku niejasne, niewyraźne, trudne do zrozumienia, z wolna nabierające kształtu.

„Słońce, Heike, słońce!”

Niewiele mówiąca była to wskazówka, zwłaszcza tu, w tej ciemnej komnacie!

Skoncentrował się i wreszcie sobie przypomniał. Twierdza nie miała żadnych okien czy bodaj otworów wychodzących na słoneczną stronę. Ani jednego! Że też nie pomyślał o tym wcześniej! Owszem, gdy patrzyło się na budowlę z dołu, uderzała mnogość zapraszających okien. Ale to było jedynie złudzenie jak wszystko inne. Wędrując po zamczysku odkryli, że okna od słonecznej strony były ślepe. W żad-nym miejscu nie dało się wyjrzeć na dolinę. Skąpe światło wpadało do twierdzy od strony wy-chodzącej na góry, tam gdzie nigdy nie było słońca, albo też od pogrążonego w wiecznym cieniu dziedzińca. Tak więc wąziutki otwór, jaki znajdował się w tej komnacie, wychodził albo na góry, ałbo na dziedziniec, gdzie dokładnie - to już obojętne. Z pewnością jednak nie na dolinę, w której musiało już wzejść słońce. Walcząc o uwolnienie słaniającego się na nogach Petera, myślał dalej. Bacznie przypatrywał się przeciwleg-łej ścianie, która musiała według jego obliczeń wychodzić na dolinę.

Wydawała się nie do ruszenia. Kolosalne kamienne bloki...

Heike podparł ramieniem kamienny blok w ścianie i natychmiast ból przypomniał mu o wczorajszym zajściu. Zagryzł jednak zęby i parł dalej.

Poczuł, jak wzbiera w nim olbrzymia siła. Nie był sam! Z gardła Petera dobywał się charkot, chłopak dławił się, walcząc o każdy oddech.

Kamień zaszurał, zazgrzytał i przesunął się kawałeczek w przód.

W tej samej chwili zły duch jakby nagle zorientował się w poczynaniach Heikego. Cała masa włosów przerzuciła się teraz na niego, zatykając mu usta i nos i starając się go zadusić.

W tej chwili nikt nie miał czasu dla Petera, musiał radzić sobie sam. Był to może dość brutalny, lecz niestety jedyny sposób, by go ocalić.

Heike ponowił próbę. Kamień nagle przechylił się i ze straszliwym łomotem runął ze skały aż na samo dno doliny. Do środka wpadły ostre promienie porannego słońca, które właśnie wstało na wschodzie; złote, rozgrzewające i tak prawdziwe, że Heike głęboko westchnął z ulgą. Nie tracąc czasu rzucił się na pomoc Peterowi, całkiem już oplątanemu. Cienkie pasma włosów zaczynały przeci-nać ubranie i wpijać się coraz głębiej w skórę biedaka. Heike, świadom konieczności bezwzględnego działa-nia, powlókł przyjaciela ku światłu, mocno chwycił czarne pasmo obejmujące jego szyję i gwałtownym ruchem pociągnął, tak iż cały pęk - każdy, jak sądził, co do ostatniego włosa - oderwał się od ciała Petera. Wówczas wyrzucił ohydztwo przez dziurę w murze. Nie poddało się ono dobrowolnie, o, nie! Stawiało tak zaciekły opór, że Heikemu powiodło się zaledwie częś-ciowo, choć nie tylko jego siły zostały zaangażowane w tę walkę.

Obrzydliwie żywa wiązka włosów leżała na samym brzegu w dziurze po kamieniu. Przez moment przerażone-mu Heikemu wydawało się, że włosy zwiną się i znów wpadną do komnaty, ale było już za późno. Moc słońca zwyciężyła.

Chłopcy szeroko otwartymi oczyma patrzyli, jak skrę-cają się w świetle z sykiem, jak gdyby się spalały. Długie, połyskliwe włosy kurczyły się niby w ogniu, ostry, nieprzyjemny zapach uderzył ich w nozdrza. Nie upłynęła nawet minuta, a włosy obróciły się wniwecz, została po nich jedynie niewielka, lepka plama.

Peter osunął się na podłogę, z trudem chwytając oddech.

Heike zaraz zobaczył, co się stało. Pojedynczy włos, ostatni, owinął się wokół szyi chłopaka i zacisnął tak mocno jak napięta struna skrzypiec. Heike nie mógł sobie z nim poradzić, włos wyślizgiwał mu się spomiędzy palców. Peter posiniał już na twarzy, gdy znów rozległ się monotonny, gardłowy głos. Włos rozluźnił uścisk. Heike zdołał nawinąć go sobie na dłoń i wynieść na słońce. Spalił się z sykiem. Odrażający napastnik przestał istnieć.

Peter oddychał z trudem:

ROZDZIAŁ XIII

Dobre pytanie, pomyślał Heike, nie mogli bowiem zostać w tych dwu małych komnatach, a oba wyjścia były na amen zamknięte.

Heike zdążył już sprawdzić jedne i drugie drzwi. Najpierw te w zewnętrznej komnacie, te, które od strony korytarza naznaczone były magicznymi runami. Potem drugie. Stąpał koło nich ostrożnie, by ominąć trupy. Jak można się było spodziewać, drzwi okazały się zamknięte, i to tak, jakby nigdy ich nie otwierano. Ale Peterowi nie podobał się sposób, w jaki Heike się o nie opierał, jak gdyby nasłuchiwał albo...

Peter naprawdę był bliski łez.

Ale Heike nie rezygnował, już położył się na brzuchu w dziurze, która pozostała po kamieniu, by poszukać jakiejś drogi wyjścia. Peter zauważył, że Heike bardzo uważa, by nie dotknąć lepkiej plamy.

W końcu Heike wsunął się z powrotem do komnaty.

Nie było na co czekać, postanowili więc ruszyć natychmiast. Peter jako pierwszy, nie mógł bowiem znieść myśli, że pozostanie choćby przez moment sam we wnętrzu upiornej budowli. On także starał się nie dotknąć obrzydliwej plamy.

Heike pomógł mu stanąć na gzymsie.

Heike nie bez ulgi opuścił twierdzę i rozpoczęła się żmudna przeprawa. Balansowali jak na linie, cały czas z sercem w gardle.

Nigdy dotąd nie pokonywali tak krótkiego odcinka przez tak długi czas. A kiedy Peter i zaraz za nim Heike nareszcie mogli zeskoczyć na zbocze, w milczeniu podali sobie ręce i razem ruszyli ku płaskiemu terenowi przed bramą.

Na jego twarzy nadal odbijały się przeżyte chwile grozy i szaleństwa; wciąż nie mógł zapanować nad głosem.

Peter dyskretnie otarł ręką oczy.

Heike milczał. On przecież nie znał liter. Co prawda także zastanawiał się nad podobieństwem imion, ale coś mu się jednak nie zgadzało. Nie wiedział, że w jednym przypadku C wymawia się jak C, a w drugim jak K. Niełatwo to zrozumieć komuś, kto nie umie czytać.

Peter ciągnął podniecony:

Jeszcze nie doszedł do siebie. Szczególnie trudno było mu mówić o chwilach miłosnych uniesień, jakie spędził z Nicolą. Heike doskonale go rozumiał.

Znajdowali się teraz na niewielkim płaskim terenie, mniej więcej w połowie drogi ku łąkom. Przystanęli i popatrzyli w górę na majestatyczną budowlę twierdzy.

Heike westchnął.

Heike starał się nakłonić Petera, by sam wrócił do gospody, ale chłopiec za wszelką cenę pragnął teraz zachować się lojalnie wobec przyjaciela. Twierdził, że musi odpokutować.

Z miejsca, w którym stali, roztaczał się doskonały widok na twierdzę. Stąd droga zakrętami schodziła w dół ku dolinie.

Odwrócił się plecami, a Heike wbił w niego wzrok, prosząc, by przyjaciel wziął się w garść. Kiedy razem spojrzeli na twierdzę, Peterowi zaparło dech w piersiach i musiał złapać Heikego za ramię, by się nie przewrócić. Heike widział ten przerażający obraz już wcześniej, lecz mimo to był równie głęboko wstrząśnięty. Same już tylko dźwięki budziły grozę. Jakby całe stado padlinożernych ptaków unosiło się nad doliną, skrzek i wrzask echem odbijał się od skał. A spoza ptasich krzyków przedostawał się jeszcze inny odgłos, ten, który wielokrotnie przedtem już słyszeli, tym razem głośniejszy. Trzask i szelest korzeni wijących się wśród liści, torujących sobie drogę.

A widok!

Peter otwierał oczy coraz szerzej i szerzej.

Widok, jaki roztaczał się przed nimi, był całkowicie niepojęty, trudno go opisać słowami. Z tego, co z pew-nością było kiedyś zachwycającą budowlą, pozostały zaledwie resztki murów. Na oczach chłopców ciągle jeszcze sypały się w dół kamienie i ogromne bloki skalne, toczyły się w głąb doliny. Kikuty ścian, wyszczerbione mury niczym szczęka potwora... Zrozumieli, jak wiele czasu musiało upłynąć od chwili, gdy twierdza była zamieszkana. Setki lat!

Nie to jednak było najgorsze.

Z postrzępionych, wyszczerbionych ruin wylewała się masa tak straszliwa, że nigdy im się o czymś takim nie śniło. To był las, ten ohydny, przerażający Ias, który tu właśnie brał swój początek, tu miał swoje jądro. Nie było więc wcale tak, jak kiedyś sądzili - że to las stara się przysunąć, przekraść jak najbliżej twierdzy. On właśnie z niej wyrastał, z trzaskiem i jękiem rozprzestrzeniał się coraz dalej i dalej, zagarniając nowe obszary. Otoczył już całą dolinę, pochłonął miasteczko w dole i wkrótce w swej nieprzerwanej wędrówce naprzód miał dotrzeć także do Targul Stregesti.

I jeszcze ta straszna mgła unosząca się z jądra twierdzy. Widzieli snujące się opary, wyczuwali odór: mdły, duszą-cy zapach śmierci. Odruchowo uskoczyli w tył.

A mieszkańcy miasteczka? Czy mamy ich zostawić na pastwę okrutnego losu?

Peter wyprostował się, raz po raz przełykał ślinę. Oczy podejrzanie mu błyszczały.

Heike zawahał się.

Twierdziła, że możemy paść ofiarą złych duchów. To oczywisty nonsens!

Znaleźli się już na górze przy twierdzy i ze zgrozą popatrzyli na panujący wokół niej chaos. Korzenie wijące się pośród ruin, opary spowijające wszystko w niesamo-witej mgle...

Chłopcy byli tego świadomi. Wraz z nastaniem ciem-ności budziła się na nowo moc upiora. Po bramie został jedynie ślad w postaci prżerwy w murze. Wypełniały ją jednak pnie drzew i pełzające po ziemi korzenie.

Doszli do tego miejsca, wdrapując się na rozsypane kamienie.

Odór był nie do zniesienia. Korzenie i cieńsze konary zdawały się żywe, w każdej chwili gotowe przypuścić atak i pochłonąć chłopców.

Heike zastanawiał się nad czymś.

Właśnie wtedy ujrzałem prawdziwy obraz ciebie i jej, leżących w łożu z baldachimem, nie fałszywy omam. Peter odwrócił się i spoglądał z wyczekiwaniem.

Kącik ust Heikego zadrgał nerwowo.

Rozmawiali nie ustając we wspinaczce wśród skalnych odłamków i plątaniny oślizłych korzeni i gałęzi.

Zadanie wydawało się zaiste nadludzkie. Gdziekol-wiek znajdowała się Anciol, obwarowała się znakomicie.

Ogarnęło ich zniechęcenie i właściwie już skłonni byli się poddać. Kopanie i przerąbywanie się przez taką gęstwinę wydawało się całkiem bez sensu, ani trochę nie przybliżało ich do celu, zwłaszcza że mieli na to tylko jeden dzień.

Ale nagle całkiem nieoczekiwanie wydarzyło się coś dziwnego.

Daleko przed sobą ujrzeli wysoki, wąski cień. Był to naprawdę jedynie cień, ale zdawało się, że na nich czeka. Stał osłonięty mrokiem muru, jakby obawiał się ostrego słońca. Stanowił jedynie ciemniejszą smugę.

Peter zawahał się, ale powoli ruszył za przyjacielem. Gdy się zbliżyli, Peter ujrzał, jak Heike kłania się cieniowi. Cień odkłonił się i ruchem dłoni wskazał na splątane gałęzie. Zaraz potem zniknął.

Nie było czasu na dalsze rozważania. Przed sobą ujrzeli wąską jamę prowadzącą gdzieś w głąb. Popatrzyli po sobie. Czy będą mieli dość odwagi? Heike skinął głową i zaczął spuszczać się w dół. Peter za nim, święcie przekonany, że gałęzie zaraz zasuną się za nimi, chwytając ich w pułapkę. Nie miał odwagi obejrzeć się za siebie.

Schodzenie w dół okazało się wcale niełatwe. Kilka-krotnie omal się całkiem nie zakleszczyli, ale nie zrezyg-nowali. I wkrótce stanęli na twardym gruncie. Kiedy Heike nogą odsunął nasiąknięty wodą mech, wyłoniła się spod niego kamienna posadzka. Trudno właściwie powiedzieć, że chłopcy stali, musieli kucać, a miejscami nawet się czołgać.

Nagle Peter krzyknął:

Niedaleko od nich leżały zwłoki dwóch Franćuzów, dokładnie w takiej pozycji, jak widzieli je wcześniej, tyle że teraz w nieco innym otoczeniu.

Heike rozejrzał się dokoła. Nie ufał pełzającym, płożą-cym się gałęziom. Na nie rzucone były czary. Jej czary.

Wyszukał odpowiednio duży kamień i wrzucił go w otwór. Łomot rozległ się bardzo szybko.

Peter jęknął ze strachu, ale usłuchał Heikego. Wkrótce z dołu dobiegło wołanie:

Peter życzyłby sobie, by Heike tak wyraźnie nie okazywał braku szacunku dla przeciwnika, ale nagle uderzyła go pewna myśl.

Skoczył do dziury, ufając, że Heike wie, co robi. Kiedy blask prymitywnej pochodni rozświetlił kryptę Anciol, chlopcy zastygli w pół ruchu. Skamienieli. Pomie-szczenie było co prawda niskie, ale dosyć spore. To, co się w nim znajdowało, przerastało granice najbardziej chorej wyobraźni.

Na samym środku omszałej kamiennej posadzki stał wielki sarkofag z żelaza albo ołowiu, chłopcy nie mogli rozpoznać materiału. Kiedyś pokrywa sar-kofagu musiała zostać szczególnie starannie przymo-cowana, nadal widoczne były tego ślady. Ale pieczęeie zostały złamane - od środka! Pokrywę zwalono na podłogę.

Wewnątrz metalowego sarkofagu znajdowała się nieco mniejsza drewniana trumna, a z jej ścian wyrastały długie czułki, wijące się z trzaskiem w ciągłym ruchu. Jądro lasu! Tutaj znajdowały się główne korzenie, stąd rozprzest-szeniały się coraz dalej i dalej. Już dawno temu przedarły się przez sufit i kamienne ściany, pochłaniając coraz większe obszary. Olbrzymie pnie, drzewo-matka! Żywią-ce się zawanością trumny i...

Peter znów odczuł falę mdłości. Wokół trumny leżały stosy ludzkich zwłok. Niektóre były już tylko szkieletami, na innych trzymały się jeszcze resztki mięśni i skóry. Ale wszędzie wpijały się w nie owe straszliwe korzenie, wyrastające z trumny.

Kiedy przecisnęli się wreszcie między korzeniami i gałęziami, Peter poświecił do wnętrza trumny. Z ust wyrwał mu się okrzyk przerażenia.

W drewnianej skrzyni leżała z przymkniętymi oczami jego najdroższa Nicola. Z jedną tylko drobną różnicą w wyglądzie...

Peter usłyszał gdzieś koło siebie perlisty śmiech, Zrozumiał, że to towarzyszka Heikego, którą nazywał imieniem Sol. Śmiech był szczery, nieopanawany i nie-zwykle zaraźliwy. Peter zobaczył, że Heike się uśmiecha, w końcu i jemu samemu zadrgały kąciki ust. Nicola, czy raczej Anciol, bo przecież tak naprawdę miała na imię, leżała w trumnie całkiem naga. Skończenie piękna, budząca pożądanie. Ale włosów, swej najważniej-szej ozdoby, już nie miała.

Sol zanosiła się śmiechem.

Wtedy Anciol otworzyła oczy. Nie mogła się poruszyć, nie mogła nic zrobić, ale jej nienawistny wzrok utkwiony był w Sol, która ukazała się teraz u boku Heikego wraz z dwoma mężczyznami o niezwykłym wyglądzie. Peter nie spuszczał z nich oczu.

Komplement jeszcze bardziej rozbawił Sol.

Peter niemal zapomniał o straszliwej istocie w trumnie. Nie mógł oderwać wzroku od przodków Heikego. Heike także spoglądał, oniemiały. Stali tak, wpatrując się w so-bowtóra Heikego, tylko nieco starszego.

Wokół nich znów bulgotało z sykiem, trzeszczało i skowyczało, wszystko rosło na ich oczach, wiło się bez przerwy.

Uciekajcie stąd najszybciej, jak się da! - ostrzegł Tengel.

Chłopak z wahaniem wyjął zza pazuchy kołek i młotek. Starał się nie spoglądać na Anciol; wiedział, że jej wzrok poszukuje teraz jego oczu, jest ostry, morderczy.

Heike ustawił kołek. Mar, stojący u wezgłowia trum-ny, zaczął odmawiać zaklęcia. Z ust popłynęła mu tajem-nicza pieśń.

Sol nie przestawała drażnie upiora.

Wiek zaraz da ci się we znaki, a jest o czym mówić, prawda? Dwieście lat? Trzysta? A może jeszcze więcej? Pomyśl sobie o zmarszczkach, które zaraz naznaczą ci twarz! Pomyśl o tych przystojnych mężczyznach, którzy wkrótce będą świadkami twojej przemiany. Gdzie się podzieje twoja słynna zmysłowość? Ty, która za życia nie mogłaś ani przez mgnienie oka obejść się bez mężczyzny, czyż nie tak było? I nawet po śmierci nie byłaś w stanie zaprzestać tych praktyk! Nie będzie to dla ciebie miły koniec, o nie! Już my się o to postaramy! Anciol z całych sił starała się ściągnąć wzrok Heikego, by zdobyć nad nim władzę, ale żaden z chłopców nie patrzył w jej stronę. Widać było, że nienawidzi także Mara za jego czarodziejskie zaklęcia. Patrzyli, jak się wije, jak stara się poruszyć, ale tak naprawdę nie jest w stanie tego uczynić. Była uwięziona w swej trumnie, jak zawsze bywa z upiorami za dnia. Nie mogła przy-wołać wizji Nicoli ani też fałszywego obrazu pięknej twierdzy, gdyż wszyscy obecni już ją przejrzeli, dotarli aż do samego rdzenia. A najsłabszy z nich, Peter, znajdował się pod opiekuńczymi skrzydłami Ludzi Lo-du.

Była bezsilna! Wszyscy w krypcie odczuwali wzbierają-cy w niej gniew.

Heike trzykrotnie głęboko odetchnął i wzniósł młotek.

Heike kiwnął głową. Peter stał już gotowy do ucieczki. Zobaczył teraz tkwiące w murze uchwyty, ułatwiające wyjście.

Zaklęcia Mara nabrały mocy, choć wciąż brzmiały jednakowo monotonnie.

Heike starannie wycelował i uderzył ze wszystkich sił.

Potem puścił młotek i rzucił się do ucieczki. Krzyk, wycie tak straszliwe, iż zdawało się, że popękają im bębenki w uszach, przeszył kryptę. Podobnym wrzas-kiem odpowiedziały rośliny skręcające się w śmienelnych skurczach niczym ranne węże. Peter już wspinał się do góry, Heike za nim, w głowę uderzył go wijący się w agonalnych drgawkach korzeń, ale zdołali wyjść. O troje z Ludzi Lodu nie musieli się martwić, oni bowiem byli nietykalni, potrafili się przemieszczać tak jak chcieli. Na górze zapanował najdzikszy chaos. Korzenie wyry-wały ze ścian bloki skalne i wywracały kamienie, mury waliły się z hukiem. Drzewa splatały się ze sobą, budując zapory przed chłopcami, którzy raz po raz musieli się uchylać, wyrywać z oślizłych objęć, omijać śmiertelnie niebezpieczne pułapki. Kiedy jednak wydostali się na powierzchnię, poszło im łatwiej.

Nareszcie byli za bramą i nie rozglądając się, co sił w nogach gnali ku dolinie. Peter wpadł w jakąś dziurę, zranił się w nogę i teraz kulał, ale nawet słyszeć nie chciał o tym, by się zatrzymać.

W całej dolinie rozbrzmiewało dudnienie wydoby-wające się z twierdzy. Konie na łące spłoszyły się, ale Peter zdołał je uspokoić. Przywołał zwierzęta i chłopcy na oklep wjechali do Targul Stregesti. Oczekiwali ich już wszyscy mieszkańcy, pragnący godnie powitać swo-ich bohaterów.

Przybiegła także Mira i rzuciła się na szyję Peterowi, który całkowicie zapomniał już o jej istnieniu.

Heike był rozgorączkowany.

Dziewczyna skinęła głową i zaraz zajęła się bagażem. Poświęcili chwilę na pożegnanie ze wzruszonym Zeno i jego żoną.

Teraz wiedział już bowiem, co powinien był pamiętać - to, co wydarzyło się tak dawno temu. Może byłoby lepiej, gdyby jednak o wszystkim zapomniał! Podczas gdy trzaski i dudnienia wzmagały się i prze-nosiły na las wokół całej doliny, a drzewa zaczynały umierać, opuśćili miasteczko, machając na pożegnanie tym, których mijali. Mira pożyczyła konia od Heikego, a chłopcy dosiedli pół dzikich francuskich wierzchow-ców.

Dopiero gdy zaczęli wspinać się po zboczu w stronę umierającego lasu, Peterowi wpadła do głowy pewna myśl. Powiedział o niej Heikemu, który w zamyśleniu pokiwał głową.

Wtedy, w twierdzy, nie zastanawiali się nad tym, ale teraz stwierdzili, że obaj rozumieli wszystko, co mówili przodkowie Heikego. A przecież mówili w obcym języku! I Anciol także rozumiała Sol, wyraźnie było przecież widać, jak bardzo rozgniewała się czarownica w trumnie. A więc niezwykła trójka musiała przemawiać raczej za pomocą myśli niż słów.

Skołatany umysł Petera nie mógł tego wszystkiego objąć, zakręcilo mu się tylko w głowie. Kiedy byli już pod lasem, Peter i Mira wstrzymali konie. Heike postąpił jak oni, aczkolwiek uczynił to niechętnie. Znajdowali się teraz w miejscu, z którego po raz pierwszy ujrzeli miasteczko w dolinie w dniu, w któ-rym tu przybyli.

Naturalnie słysząc to od razu odwrócili głowy.

Mira uderzyła w krzyk.

ROZDZIAŁ XIV

Las umierał na ich oczach. Pnie z trzaskiem waliły się na ziemię, wypełniając straszliwym odgłosem całą dolinę. Patrzyli na agonię lasu, pragnąc tylko jednego: jak najprędzej opuścić to upiorne miejsce. Przed nimi panował coraz dzikszy chaos. Było rzeczywiście tak jak ktoś, być może nawet sam Heike, wspomniał: nie istniała droga prowadząca do wyjścia, była tylko ta, która wiodła do wewnątrz. W miejscu, gdzie bity trakt docierał do skraju lasu, zaczynał się gąszcz. Ale moc czarownicy została złamana. Teraz musieli wykrzesać z siebie resztki odwagi, by przejść przez zielone piekło.

I nie zabłądzić.

Spłoszone konie wierzgały i stawały dęba, nie chciały wejść w gęstwinę spadających gałęzi, które czyniły piekie-lny wprost hałas.

Westchnęła.

Łączą nas nierozerwalne więzy!

Z głęboktm westchnieniem zdjęła mandragorę z szyi, podjechała bliżej i podała ją Heikemu.

Nie wiem, gdzie takiej szukać?

Bo pczecież ona żyje, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno.

Mandragora Ludzi Lodu charakteryzowała się pew-nym niezwykłym szczegółem. Rozetka, z której wyrastają liście, ta część, która znajdowała się nad ziemią, została kiedyś poszarpana, pozostały na niej jedynie nerwy liści. Przypominały one teraz do złudzenia prawdziwe włosy, grzywą spadające na „głowę” i „twarz”. Mandragora nabrała przez to jeszcze bardziej „ludz-kiego” wyglądu.

A może włosy były jedynie delikatnymi korzeniami?

Tego Heike nie wiedział.

Wszyscy troje wymienili spojrzenia. Heike z nie-skrywanym zadowoleniem wsunął mandragorę pod ko-szulę i byli już gotowi do przekroczenia progu lasu. Gdyby dało się dojrzeć słońce, stałoby teraz w zenicie, ale nie wiadomo skąd napłynęły gęste chmury. Nic już nie było jasne, przejrzyste, rozświetlone promieniami. Konie za nic nie chciały wejść w gęstwinę, musieli je zmuszać do marszu. Dla pewności związali wszystkie trzy wierzchowce razem, by żaden przypadkiem nie poniósł. Jako pierwszy gałęzią w głowę dostał Peter. Zatrzyma-li się na chwilę i rozejrzeli dookoła. Drzewa poddawały się i waliły na ziemię, korzenie wiły się konwulsyjnie, a rozedrgane opary unosiły się z podmokłego gruntu pośród głośnego trzasku łamiących się omszałych gałęzi. Las konał. Zewsząd czyhało niebezpieczeństwo, ale nie pozostawało im nic innego, jak wydostać się z gąszczu, choć obawiali się, że będą kręcić się w kółko i znów znajdą się w dolinie grozy.

Teraz już wiedzieli, że tam w dole nie ma żadnych ludzi, owce nie pasą się i nie pasły od wielu już setek lat, nie ma domów; nie ma gospody i kościola... Zostały jedynie skrzeczące kruki.

Tam skubały trawę na łąkach samotne i opuszczone dwa francuskie konie... W tej dolinie bez wyjścia, w której nie było żadney żywej istoty, póki nie zjawił się Heike ze swymi towarzyszami!

Zadrżał na myśl o wielkiej pustce, jaką zostawiali za sobą. Wśród ruin zapewne tylko cmentarz pozostał taki, jakim go widzieli. A na cmentarzu, pośród swych przod-ków, spoczywała księżniczka Feodora ze swą małą córecz-ką. Woźnica i jego koń, gdziekolwiek teraz przebywali, odnaleźli nareszcie spokój. A okrutna Anciol miała kołek wbity w serce i nie mogla wyrządzić już więcej zła. Las, ucieleśnienie jej żądzy zemsty, inkarnac)a nienasy-conych erotycznych żądz, umierał na ich oczach, wijąc się w śmiertelnych skurczach. Niedługo, za rok albo dwa, nowy, prawdziwy las zapuści tu korzenie i przejmie okolicę we władanie.

Przeklęta dolina została oczyszczona. Kiedy przedzierali się przez mokradła, omijając drzewa z pluskiem wpadające w bagniska, Heike cicho odezwał się do Petera:

Nieśmiałość nie pozwalała mu nazwać rzeczy po imieniu.

Podniósł głos do normalnego tonu, schylając jedno-cześnie głowę pod spróchniałą, porośniętą mchem gałęzią, która w każdej chwili groziła złamaniem.

Zsiedli z koni, by poprowadzić je bezpieczniejszą drogą. W tym miejscu gęstwina była niemal nie do przebycia, przewrócone drzewa prawie bez reszty za-gradzały drogę.

Nagle Mira zawołała:

Jak myślicie, czy to może być przełęcz?

Co prawda nie od razu. Kiedy nareszcie zostawili za sobą trzaskający i bulgoczący las, stanęli w najwyższym punkcie przełęczy i zobaczyli rozciągające się przed nimi bezdroża, wzgórza i doliny, zaczęli podejrzewać, że ich kłopoty jeszcze się nie skończyły. Po drodze bowiem, którą tu przybyli, nie było ani śladu.

Fakt, że moc czarownicy rozciągała się także i za przełęcz, podziałał na nich deprymująco. Szczęśliwie jednak, gdy zjechali w najbliższą dolinę, napotkali prawdziwą drogę. Jedynie ostatni jej odcinek - prowadzący do przełęczy i dalej w głąb lasu - okazał się omamem. Kiedyś, wieki temu, z pewnością wiódł tędy trakt, ale obecnie należał on jedynie do świata zjaw i upiorów. Łatwo było teraz obrać kierunek dalszej podróży, gdyż w jedną stronę droga przemieniała się w wyraźnie rzadko uczęszczaną ścieżkę, w drugą zaś była wydeptana i wyjeż-dżona, co oczywiście wydało im się niezwykle obiecujące.

Długo jechali tego popołudnia, momentami cisi i za-myśleni, to znów zajęci ożywioną rozmową. O dziwo, najbardziej posępny wydawał się wesołek Peter, on najczęściej popadał w przygnębienie. A może to wcale nie takie dziwne, pomyślał Heike. Był przecież tak bardzo zakochany, a potem przeżył zawód i wstrząs! Co do jednego wszyscy byli zgodni: doskwierał im nieopisany głód, a ich kasa podróżna świeciła pustkami.

Przyjaciel zdjął rybę z węgli, podmuchał na sparzone koniuszki palców i odparł:

Ku zdumieniu swych towarzyszy Peter wybuchnął płaczem. Starał się to ukryć, zasłaniając twarz, ale słyszeli jego łkania. Ze zrozumieniem czekali, aż chłopak się uspokoi. Mimo wszystko odczuwali zażenowanie, jak zawsze bywa, gdy jest się świadkiem wybuchu czyichś silnych uczuć. W końcu udało mu się stłumić płacz, kilka razy odetchnął głęboko, a potem pociągał już tylko nosem.

Zaspokoili głód i to dodało im otuchy. A kiedy szarość wieczoru zapanowała już nad światem, roztoczyła się przed nimi duża dolina, przez którą wiodła o wiele szersza droga. Tu i ówdzie widać było rozsypane nad szeroką rzeką wioski.

Uszczęśltwieni zjechali w dolinę, która co prawda nie była jeszcze ostatnią, którą mieli pokonać, ałe to nie miało już większego znaczenia. Znaleźli się na wlaściwej drodze, czego im więcej było trzeba?

Dwa dni później dotarli nareszcie do krewnych Petera, mieszkających w wielkim mieście. Przyjęto ich serdecznie i szczodrze ugoszczono. Nareszcie mogli odpocząć w pra-wdziwych łóżkach.

Po długiej i wyczerpującej podróży uznali to za niezwykły luksus!

Następnego dnia Peter zwrócił się do swego krewniaka z prośbą o radę i otrzymał od niego adres pewnego historyka, który zajmował się dziejami Siedmiogrodu. Człowiek ten prowadził muzeum i chłopcy postanowili tam go odwiedzić. Mira wolała zostać w domu, nie chciała słyszeć już ani słowa o strasznej dolinie. Profesor, skurczony, łysy człowieczek, zaprosił ich do swego wypełnionego książkami gabinetu i zapytał, w ja-kiej sprawie przybywają.

Cóż, chcieli się dowiedzieć, czy istniało kiedyś mias-teczko zwane Targul Stregesti i twierdza, pod zarząd której podlegało miasteczko.

Historyk przeniósł wzrok na swego drugiego, nie-zwykłego, gościa. Chłopcy musieli opowiedzieć wszystko od początku.

Niewiele zdążyli przekazać, gdy profesor wstał i pod-szedł do drzwi.

Sprowadził etnografa, specjalistę od folkloru Siedmio-grodu, i drugiego, geografa. Chłopcy powtórzyli począ-tek historii i dopiero potem pozwolono im mówić dalej. Trzej uczeni słuchali w napięciu, na początku z roz-bawieniem, później ze zmarszczonymi czołami i ze zdu-mieniem na twarzach. Znawca folkloru wykazał szczegól-ne zainteresowanie. Surowo pytał, czy chłopcy słyszeli wcześniej legendę o złej czarownicy ze Stregesti, ale obydwaj zapewnili, iż przybywają z daleka i nigdy przedtem nie byli w tym kraju.

Kiedy skończyli opowiadać, uczeni popatrzyli po sobie.

Gepidowie zajęli Ardeal na początku naszej rachuby czasu i zniknęli z historii w roku pięćset sześćdziesiątym szóstym, kiedy zostali pokonani przez Longobardów. Naturalnie reszta ludu żyła dalej, choć ciemiężona przez innych. Anciol według legendy oznacza „jedyna, wyjąt-kowa”. Podobno imię to doskonale pasowało do czarow-nicy. Jej żądza wyjątkowości była wprost niezwykła! Apetyt na mężczyzn także. Wszyscy musieli ją kochać, gdyż piękniejszej od niej i bardziej godnej pożądania nie było na całym świecie.

Chłopcy popatnyli na siebie i pokiwaii głowami.

Badacz obyczajów wzruszył ramionami.

Książę zabrał swą młodą żonę Feodorę do Mołdawii, a Anciol rozgniewała się tak bardzo - zwróćcie uwagę: rozgniewała się, ale nie płakała - iż święcie poprzysięgła sobie, że stanie się prawdziwą czarownicą. Już przedtem zresztą uprawiała czary. Teraz jednak, po śmierci, miała stać się upiorem. A kto powinien zapłacić za upokorzenia, jakich doznała? Oczywiście ci, którzy dopuścili się takiej zniewagi, a także wszyscy inni mężczyźni. Chciała, by odpokutowali za wyrządzaną jej krzywdę, a za narzędzie zemsty miałg slużyć jej własne włosy. No i pozostawała jeszcze jej namiętność, która wcale nie wygasła, gdy Anciol stała się upiorem, wprost prze-ciwnie!

Dawny narzeczony nie mógł znaleźć spokoju w domu, w Mołdawii. Żona Feodora urodziła mu dziecko, ale on już dłużej nie był w stanie się opierać. Ancioł postanowiła ściągnąć go z powrotem i jak szaiony gnał przez góry do twierdzy. Niestety, nie przeczuwał, że spotka go okrutna kara. Upiór co noc zmuszał go do miłości, powoli wysysając zeń wszystkie siły. A kiedy jako stary, sponie-wierany człowiek zmarł, stał się zjawą. Anciol upokorzyła książęcego syna, zmuszając go, by został jej woźnicą i sługą.

W Małdawii nastały burziiwe czasy. Prawnuczka Feodory, młoda kobieta także nosząca to imię, musiała uciekać z kraju wraz ze swą nowo narodzoną córeczką i ojcem wojewodą. Skierowali się do twierdzy w połu-dniowo-zachodniej części Ardeal, o której tak wiele słyszeli. Tam mieszkali ich krewni.

Ale niestety! Wszystko tam było odmienione. Wokół doliny wyrósł las, karmiący się złem i chorym pożąda-niem. Połowa miasteczka poddała się, druga część nawie-dzana była przez okrutną marę, porywającą mężczyzn i kochającą się z nimi do upojenia. Po zaspokojeniu swych żądz uśmiercała kochanków. Feodora wielce bolała nad losem swej pięknej twierdzy, której była teraz ostatnią dziedziczką. Okazała się na tyle naiwna, by ochrzcić swą maleńką córeczkę imieniem Anciol, postanowiła także, że dziecko odziedziczy przepiękną suknię ślubną, która nadal wisiała w twierdzy. Być może Feodora sądziła, że upiór ustąpi?

Nie zdawała sobie jednak sprawy z prawdziwej natury Anciol. Anciol - „jedyna”! Nikomu nie wolno było nosić jej imienia ani też założyć sukni. Cóż one sobie wyobrażają? Cała sprawa skończyła się tragicznie. Oto zjawia się prawnuczka jej rywalki, piękna, o włosach znacznie przewyższających długością i pięknością włosy Anciol, i takim samym imieniu jak jej konkurentka! Czarownica uderzyła. Matka i córka zostały zgładzone, dziecko właściwie jej nie obchodziło, ale miała możliwość zemścić się na swej rywalce - pierwszej Feodorze. Ponieważ w miasteczku nie było już księdza, zmarłe zostały pochowane w nie poświęcanej ziemi. I także księżniczka Feodora została zjawą, zmuszoną służyć Anciol. Miasteczko wymarło, nie było w nim wszak mężczyzn. Las zamknął się na zawsze wokół Targul Stregesti i stało się ono jedynie legendą w zbiorach ludowych podań Ardeal.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza.

Profesor historii wyraził swoją opinię:

Heike cieszył się, że może wymówić się koniecznością wyruszenia w dalszą podróź do Skandynawii, i tak był już o miesiąc opóźniony. A Petera nawet setką koni nie dałoby się zaciągnąć w tamte okolice. Stanęlo na tym, że wyrysowaii w miarę możliwości dokładną mapę trasy, jaką przebyli. Sprawę ułatwił fakt, że znali nazwę wioski, do której dotarli po zejściu z gór. Geograf natychmiast oznajmił, iż ma zamiar wysłać ekspedycję, by odszukała miasteczko. Chłopcy bardzo się z tego ucieszyli, myśląc o zmarłych, znalezionyeh w twier-dzy. Ktoś powinien odmówić modlitwę za ich dusze. Nadszedł czas rozstania z Heikem. Krewniacy Petera okazali się ludźmi dość zamożnymi i obdarowali Heikego zarówno prowiantem na drogę, jak i pieniędzmi. Gotowi mu byli nieba przychylić za to, że uratował życie Peterowi. Kiedy mieli się żegnać, Heike zauważył, że Peter i Mira trzymają się za ręce. Zaczerwienili się, chichocząc z za-wstydzeniem. Peter powiedział, że znalazł Mirze miesz-kanie w mieście i z czasem być może zwiążą się na stałe, kto wie? Heike serdecznie im pogratulował, nie mogąc pojąć, kiedy zdążyli uświadomić sobie swoje uczucia, ale miłość przecież potrafi rozkwitnąć w każdych okolicznoś-ciach. Jak i kiedy, wiedzą o tym tylko zainteresowani.

Późną jesienią ekspedycja naukowa dotarła do Targul Stregesti. Badacze z przerażeniem stwierdzili, iż chłopcy mówili prawdę. Las był już teraz całkiem martwy. Znaleźli ruiny i cmentarz, który pobłogosławił ksiądz będący jednym z członków ekspedycji, resztki kościoła, starsze miasteczko i Cetatea de Strega!

Głęboko wśród ruin twierdzy odnaleźli zwłoki Fran-cuzów i innych zmarłych mężczyzn, leżące wokół trumny. Ciała pochowano na cmentarzu i odmówiono modlitwy za pokój ich dusz. Nie ruszano jednak zawartości trumny. W środku znajdowała się straszliwa mumia z ziejącą otchłanią ust, całkowicie łysa. Nikt nie mógł znieść jej widoku, wszyscy odwracali się w popłochu, bez końca czyniąc znak krzyża. Nawet ksiądz nie chciał mieć do czynienia z nieziemską szkaradą.

Zasypali tylko piwnicę kamieniami, a potem opuścili dolinę, ukrytą w najdzikszych górskich okolicach po drugiej stronie przełęczy.

Ale wówczas Heike Lind z Ludzi Lodu był już daleko w Europie, w drodze przez Danię na Północ, do swych krewniaków w Szwecji i Norwegii. W drodze do tych, których nigdy nie widział i którzy nie wiedzieli nawet o istnieniu potomka Solvego, zaginionego syna Daniela.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Skrzydła kruka
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Skrzydła Kruka
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 20 Skrzydła kruka
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 20 Skrzydła kruka
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 25 Anioł o czarnych skrzydłach
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 25 Anioł o czarnych skrzydłach
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 25 Anioł o czarnych skrzydłach
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dom Upiorów
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tomF
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom1 Przewoźnik
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zauroczenie
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomF Woda Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Tęsknota
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomD ?talny Dzień
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Ogrod smierci

więcej podobnych podstron