Simmons趎 H Endymion


Dan Simmons

Endymion

Przek艂ad Wojciech Szypu艂a

(Endymion)

Data wydania oryginalnego 1995

Data wydania polskiego 1998

\

Nie wolno nam zapomina膰, 偶e dusza ludzka,

Bez wzgl臋du na to, jak niezale偶n膮

Czyni j膮 nasza filozofia,

W swoich narodzinach i rozwoju

Pozostaje nierozerwalnie zwi膮zana

Ze wszech艣wiatem, w kt贸rym istnieje

Teilhard de Chardin

Dajcie nam bog贸w.

O, bog贸w nam dajcie!

Mamy ju偶 do艣膰 ludzi

I koni mechanicznych.

D.H. Lawrence

1

Czytasz te s艂owa z niew艂a艣ciwych przyczyn.

Je偶eli chcesz si臋 dowiedzie膰, jakie to uczucie kocha膰 si臋 z mesjaszem - naszym mesjaszem - lepiej od艂贸偶 t臋 ksi膮偶k臋, gdy偶 jeste艣 po prostu zwyk艂ym podgl膮daczem.

Je艣li jeste艣 zagorza艂ym wielbicielem „Pie艣ni” starego poety i kieruje tob膮 niepohamowana ciekawo艣膰 dalszych los贸w pielgrzym贸w, kt贸rzy wraz z nim przybyli na Hyperiona, musz臋 ci臋 rozczarowa膰: nie mam poj臋cia, co si臋 sta艂o z wi臋kszo艣ci膮 z nich. Zmarli niemal trzysta lat przed moim narodzeniem.

Je偶eli liczysz na to, 偶e lepiej zrozumiesz przes艂anie przekazane nam przez T臋, Kt贸ra Naucza, prawdopodobnie r贸wnie偶 sprawi臋 ci zaw贸d. Musz臋 bowiem przyzna膰, i偶 o wiele bardziej interesowa艂a mnie jako kobieta, ni偶 jako nauczycielka czy mesjasz.

Wreszcie, je艣li interesuj膮 ci臋 jej lub moje losy - c贸偶, masz w r臋kach niew艂a艣ciwy dokument. Wprawdzie nie ma w nich 偶adnych tajemnic, ale nie towarzyszy艂em jej w ostatnich chwilach, sam za艣 pisz膮c te s艂owa, dopiero czekam na 艣mier膰.

Je偶eli w og贸le czytasz to, co napisa艂em, jestem zdumiony, cho膰 nie pierwszy to wypadek, gdy rozw贸j wydarze艅 mnie zdumiewa. Ostatnich kilka lat mojego 偶ycia stanowi艂 nieprzerwany ci膮g nieprawdopodobnych sytuacji, z kt贸rych ka偶da kolejna okazywa艂a si臋 cudowniejsza i bardziej nieunikniona od poprzedniej. Spisuj臋 wspomnienia, 偶eby si臋 nimi podzieli膰; mo偶e nawet nie tyle podzieli膰 - skoro dokument, kt贸ry wyjdzie spod mojej r臋ki, zapewne nigdy nie zostanie znaleziony - co raczej je uporz膮dkowa膰, tak na pi艣mie, jak i w g艂owie.

„Sk膮d mam wiedzie膰 co my艣l臋, dop贸ki nie zobacz臋, co powiedzia艂em?”, jak mawia艂 jeden z pisarzy 偶yj膮cych w 艣wiecie przed hegir膮. W艂a艣nie: musz臋 zobaczy膰 te wszystkie wydarzenia u艂o偶one po kolei, 偶eby przekona膰 si臋, co o nich my艣l臋. Kiedy ujrz臋 fakty i uczucia opisane czarno na bia艂ym, uwierz臋, i偶 rzeczywi艣cie w nich uczestniczy艂em i ich do艣wiadczy艂em.

Je偶eli czytasz z tych samych powod贸w, dla kt贸rych ja pisz臋 - chcia艂by艣 wprowadzi膰 jaki艣 porz膮dek w chaos ubieg艂ych lat, uj膮膰 w karby rozs膮dku przypadkowe zdarzenia, kt贸re wp艂ywa艂y na nasze 偶ycie na przestrzeni kilku standardowych dziesi臋cioleci - kto wie, czy jednak nie kieruj膮 tob膮 w艂a艣ciwe motywy.

Od czego mam zacz膮膰? Mo偶e od wyroku 艣mierci? Tylko czyjego - mojego czyjej? A je偶eli mojego, to kt贸rego? Jest w czym wybiera膰... Niech wi臋c b臋dzie ostatni z nich: zaczn臋 od ko艅ca.

Pisz臋 te s艂owa zamkni臋ty, niczym kot Schr枚dingera, w pude艂ku, kr膮偶膮cym wysoko na orbicie wok贸艂 obj臋tego kwarantann膮 Armaghastu. Moje wi臋zienie niezbyt przypomina pude艂ko: jest raczej g艂adk膮 elipsoid膮 o wymiarach trzy na sze艣膰 metr贸w. Do ko艅ca 偶ycia pozostanie ca艂ym moim 艣wiatem. Jego wn臋trze stanowi sparta艅ska cela, w kt贸rej umieszczono czarn膮 skrzynk臋, odpowiedzialn膮 za przetwarzanie zu偶ytego powietrza i odpadk贸w, koj臋, syntezator 偶ywno艣ci, w膮sk膮 lad臋 pe艂ni膮c膮 jednocze艣nie funkcj臋 sto艂u jadalnego i biurka do pisania oraz umywalk臋, prysznic i muszl臋 klozetow膮, oddzielone od reszty pomieszczenia plastow艂贸kninowym przepierzeniem. Jego tw贸rcy najwyra藕niej starali si臋 zadba膰 o moj膮 prywatno艣膰, cho膰 nie do ko艅ca rozumiem, co nimi powodowa艂o: nikt mnie tu nigdy nie odwiedzi; w takich warunkach m贸wienie o „prywatno艣ci” to kiepski 偶art.

Mam tu jeszcze tabliczk臋 i pisak. Po sko艅czeniu strony kopiuj臋 j膮 na mikropergamin produkowany przez przetwornik odpadk贸w. Jedyn膮 widoczn膮 zmian膮 w moim otoczeniu jest rosn膮cy z dnia na dzie艅 stosik cienkich jak folia kartek.

Nigdzie nie wida膰 fiolki z gazem truj膮cym, zainstalowanej w statyczno-

dynamicznej skorupie pude艂ka dla kota i pod艂膮czonej do filtr贸w powietrza w taki spos贸b, 偶e wszelkie pr贸by rozbrojenia mechanizmu doprowadzi艂yby do opr贸偶nienia jej z cyjanku. Podobnie zreszt膮 sta艂oby si臋, gdyby kto艣 pr贸bowa艂 uszkodzi膰 sam膮 skorup臋. Detektor promieniowania, pod艂膮czony do niego zegar i pr贸bk臋 pierwiastka promieniotw贸rczego r贸wnie偶 wtopiono w zamro偶one pole energetyczne skorupy. Nie b臋d臋 wiedzia艂, kiedy losowo dzia艂aj膮cy zegar uruchomi detektor; nie zorientuj臋 si臋, gdy ten sam zegar usunie o艂owiany p艂aszcz, przes艂aniaj膮cy drobink臋 izotopu, podobnie jak nie b臋d臋 mia艂 poj臋cia, kiedy z pr贸bki wystrzeli jaka艣 cz膮stka.

Z pewno艣ci膮 jednak zauwa偶臋, je偶eli w chwili pojawienia si臋 cz膮stki detektor b臋dzie w艂膮czony. Przez t臋 sekund臋 czy dwie, zanim gaz mnie zabije, powinienem poczu膰 w powietrzu zapach gorzkich migda艂贸w.

Mam nadziej臋, 偶e b臋dzie to dos艂ownie sekunda czy dwie, nie wi臋cej.

Technicznie rzecz bior膮c, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki kwantowej, w tej chwili nie jestem ani 偶ywy, ani martwy. Istniej臋 w stanie niestabilnym, pod postaci膮 nak艂adaj膮cych si臋 fal prawdopodobie艅stwa, zarezerwowanych niegdy艣 dla kota w eksperymencie my艣lowym Schr枚dingera. Poniewa偶 skorupa pude艂ka jest niczym innym jak czyst膮, zamro偶on膮 energi膮, gotow膮 uwolni膰 si臋 przy najl偶ejszej cho膰by pr贸bie dostania si臋 do 艣rodka, nikt tu nie zajrzy, 偶eby sprawdzi膰, czy 偶yj臋. Teoretycznie nikt nie jest bezpo艣rednio odpowiedzialny za moj膮 egzekucj臋; to niezmienne prawa kwantowe decyduj膮 o tym, czy prze偶yj臋 nast臋pn膮 mikrosekund臋. Nie ma obserwator贸w.

Jednak偶e to ja jestem obserwatorem i to ja na ten konkretny kolaps funkcji falowej czekam z ca艂kiem sporym zainteresowaniem. B臋dzie taka kr贸tka chwila, gdy us艂ysz臋 syk ulatuj膮cego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze do moich p艂uc, serca i m贸zgu. Dowiem si臋 wtedy, jak wszech艣wiat postanowi艂 dalej ewoluowa膰.

To tyle je艣li chodzi o mnie ale - je艣li si臋 nad tym g艂臋biej zastanowi膰 - jest to jedyny aspekt ewolucji wszech艣wiata, kt贸ry interesuje wi臋kszo艣膰 ludzi.

Tymczasem jem, 艣pi臋, wydalam, oddycham i przechodz臋 przez codzienny rytua艂 zdarze艅 godnych co najwy偶ej zapomnienia. C贸偶 za ironia losu, skoro 偶yj臋 teraz (o ile „偶yj臋” jest tu dobrym s艂owem) tylko po to, by pami臋ta膰 i pisa膰 o tym, co pami臋tam!

Niemal na pewno czytasz te s艂owa z niew艂a艣ciwych przyczyn, ale w naszym 偶yciu nie brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie s膮 najwa偶niejsze. Liczy si臋 tylko to, 偶e co艣 robimy. W ko艅cowym rozrachunku warte zapami臋tania b臋d膮 dwa niepodwa偶alne fakty: ja spisa艂em moje wspomnienia, a ty je czytasz.

Od czego zacz膮膰? Od niej? Jest osob膮, o kt贸rej ty chcesz czyta膰, a ja chc臋 zapami臋ta膰 ponad wszystko inne. Mo偶e jednak powinienem zacz膮膰 od opisu wydarze艅, kt贸re zaprowadzi艂y mnie najpierw do niej, a p贸藕niej tutaj - cho膰 po drodze odwiedzi艂em wiele miejsc w naszej galaktyce i poza jej granicami.

Zaczn臋 od pocz膮tku, od mojego pierwszego wyroku 艣mierci.

2

Nazywam si臋 Raul Endymion (moje imi臋 wymawia si臋 tak samo, jak Paul). Urodzi艂em si臋 na planecie zwanej Hyperionem, w roku 693 wed艂ug naszego miejscowego kalendarza, czyli w 3099 wedle rachuby obowi膮zuj膮cej przed hegir膮 b膮d藕 te偶 w 247 roku po Upadku, jak przyj臋li艣my odmierza膰 czas w epoce Paxu.

Kiedy podr贸偶owa艂em z T膮, Kt贸ra Naucza, m贸wiono o mnie, 偶e by艂em pasterzem. To prawda. Prawie. Pochodz臋 z rodziny w臋drownych pasterzy, zamieszkuj膮cych odleg艂e 艂膮ki i torfowiska na kontynencie zwanym Aquil膮. Tam si臋 wychowa艂em i czasem nawet, jeszcze b臋d膮c dzieckiem, pasa艂em owce. Do dzi艣 mile wspominam owe spokojne noce pod rozgwie偶d偶onym hyperio艅skim niebem. W wieku lat szesnastu (wed艂ug naszego kalendarza) uciek艂em z domu i zaci膮gn膮艂em si臋 do podporz膮dkowanej Paxowi Stra偶y Planetarnej. S艂u偶y艂em w niej trzy, wype艂nione nudn膮 rutyn膮 lata - z jednym niemi艂ym wyj膮tkiem, kiedy to na cztery miesi膮ce wys艂ano mnie na Ursusa do walki z powsta艅cami. Opu艣ciwszy szeregi Stra偶y pracowa艂em jako wykidaj艂o i krupier black jacka w jednym z obskurnych kasyn na Dziewi臋ciu Ogonach, potem dwie pory deszczowe sp臋dzi艂em dowodz膮c bark膮 w g贸rnym biegu Kansu, a jeszcze p贸藕niej, pod okiem artysty Avrola Hume'a, uczy艂em si臋 na ogrodnika, poznaj膮c tajniki tego zawodu w maj膮tkach ziemskich na Dziobie. Kiedy jednak kronikarze Tej, Kt贸ra Naucza stan臋li przed zadaniem nazwania jej najbli偶szego ucznia, „pasterz” brzmia艂o zapewne najlepiej; budzi takie sympatyczne, biblijne skojarzenia.

Nie mam nic przeciwko tytu艂owaniu mnie „pasterzem”, w mojej opowie艣ci jednak ca艂a trz贸dka b臋dzie si臋 sk艂ada膰 z jednej, niesko艅czenie wa偶nej owieczki, kt贸r膮 w dodatku bardziej zgubi艂em, ni偶 znalaz艂em.

W momencie, gdy moje 偶ycie naprawd臋 si臋 zmieni艂o i gdy zacz臋艂a si臋 ta historia, mia艂em dwadzie艣cia siedem lat. By艂em wysoki jak na mieszka艅ca Hyperiona, ale poza tym wyr贸偶nia艂em si臋 chyba tylko nieprzeci臋tnymi odciskami na d艂oniach i zami艂owaniem do grzebania w r贸偶nych ciekawostkach. Pracowa艂em jako przewodnik my艣liwych zapuszczaj膮cych si臋 na mokrad艂a powy偶ej zatoki Toschahi, sto kilometr贸w na pomoc od Port Romance. Wiedzia艂em ju偶 co nieco o seksie i ca艂kiem sporo o r贸偶nych rodzajach broni, na w艂asnej sk贸rze pozna艂em przemo偶ny wp艂yw chciwo艣ci na poczynania ludzi, nauczy艂em si臋, jak prze偶y膰 w naszym 艣wiecie ufaj膮c sile w艂asnych pi臋艣ci popartej do艣膰 przeci臋tn膮 dawk膮 sprytu; mn贸stwo rzeczy ciekawi艂o mnie i by艂em pewien, 偶e dokonam 偶ywota spokojnie, bez 偶adnych niespodzianek. By艂em idiot膮.

Naj艂atwiej da艂oby si臋 mnie w贸wczas opisa膰, stosuj膮c niemal same zaprzeczenia. Nigdy nie opuszcza艂em Hyperiona; nigdy nawet nie rozwa偶a艂em takiej mo偶liwo艣ci. Oczywi艣cie, odwiedza艂em nale偶膮ce do Ko艣cio艂a katedry - cywilizacyjny wp艂yw Paxu si臋ga艂 nawet odludnych teren贸w, na kt贸re uciek艂a moja rodzina sto lat wcze艣niej, po z艂upieniu Endymiona - ale nie przyj膮艂em ani katechizmu, ani krzy偶a. Sypia艂em z kobietami, ale nigdy nie by艂em zakochany. Je艣li nie liczy膰 pocz膮tkowych nauk pobieranych u babki, sam kierowa艂em swoj膮 edukacj膮, czerpi膮c wiedz臋 z ksi膮偶ek, kt贸re wr臋cz po偶era艂em. Mia艂em dwadzie艣cia siedem lat i zdawa艂o mi si臋, 偶e wiem wszystko. Nic nie wiedzia艂em.

Wtedy to, wczesn膮 jesieni膮 dwudziestego 贸smego roku mojego 偶ycia, usatysfakcjonowany stanem w艂asnej ignorancji i przekonany, 偶e nic istotnego nigdy si臋 nie zmieni, dokona艂em czynu, kt贸rym zas艂u偶y艂em na wyrok 艣mierci i kt贸ry sta艂 si臋 dla mnie pocz膮tkiem prawdziwego 偶ycia.

Mokrad艂a w pobli偶u zatoki Toschahi s膮 niebezpieczne i niezdrowe. Od niepami臋tnych czas贸w (jeszcze przed Upadkiem) cz艂owiek nie ingerowa艂 w ich losy, co nie zmienia faktu, 偶e co roku przybywaj膮 tu setki bogatych my艣liwych, cz臋sto z innych planet, 偶eby zapolowa膰 na kaczki. Wi臋kszo艣膰 protokrzy偶贸wek wygin臋艂a wkr贸tce po regeneracji i uwolnieniu ze statku kolonizacyjnego przed siedmioma wiekami: albo nie potrafi艂y si臋 dostosowa膰 do klimatu Hyperiona, albo zosta艂y wyt臋pione przez miejscowe drapie偶niki. Nieliczne okazy prze偶y艂y jednak na bagnach pomocnej i 艣rodkowej Aquili. Przybyli wi臋c my艣liwi, a ja zosta艂em ich przewodnikiem.

Pracowali艣my we czw贸rk臋, urz膮dziwszy sobie baz臋 wypadow膮 na starej plantacji plastow艂贸knik贸w, po艂o偶onej na w膮skim skrawku b艂otnistego l膮du, wci艣ni臋tym mi臋dzy mokrad艂a i dop艂yw Kansu. Moi towarzysze specjalizowali si臋 w prowadzeniu wypraw w臋dkarskich i ekspedycji na grubego zwierza, dzi臋ki czemu podczas sezonu na kaczki ca艂膮 plantacj臋 mia艂em dla siebie. P贸艂tropikalne bagniska g臋sto porasta艂a chalma i lasy dziwodrzew贸w; na wyrastaj膮cych ponad powierzchni臋 mokrade艂 suchszych, skalistych wyspach pieni艂y si臋 olbrzymie prometeusze. Wczesn膮 jesieni膮, kiedy pierwszy trzaskaj膮cy przymrozek 艣cina艂 ziemi臋, krzy偶贸wki zatrzymywa艂y si臋 tu na kr贸tko w drodze z po艂udniowych wysp nad jeziora, znajduj膮ce si臋 w najdalszych regionach P艂askowy偶u Pinion.

P贸艂torej godziny przed 艣witem zbudzi艂em moich „my艣liwych”. Przygotowa艂em 艣niadanie, kt贸re sk艂ada艂o si臋 z grzanek z szynk膮 i kawy. Czw贸rka oty艂ych biznesmen贸w po偶ar艂a je 艂apczywie, mamrocz膮c i przeklinaj膮c pod nosem. Musia艂em im przypomnie膰, 偶eby wyczy艣cili i sprawdzili bro艅: trzech mia艂o strzelby, ale czwarty okaza艂 si臋 na tyle g艂upi, by zabra膰 ze sob膮 antyczny karabin energetyczny. Zostawi艂em ich samych, pomrukuj膮cych przy jedzeniu, i poszed艂em za barak, do Izzy, czarnej suki labradora, kt贸r膮 wychowywa艂em od szczeni臋cia. Wiedzia艂a, 偶e wybieramy si臋 na polowanie, tote偶 musia艂em pog艂aska膰 j膮 po 艂bie i karku, 偶eby si臋 uspokoi艂a.

Kiedy na p艂askodennej 艂odzi opuszczali艣my zaro艣ni臋t膮 plantacj臋, towarzyszy艂o nam pierwsze, s艂abe jeszcze 艣wiat艂o dnia. L艣ni膮ce nitki babiego lata pob艂yskiwa艂y ponad drzewami i w sklepionych tunelach z ga艂臋zi. My艣liwi - M. Rolman, M. Herrig, M. Rushomin i M. Poneascu - siedzieli na 艂aweczkach z przodu, a ja, stoj膮c na rufie, dr膮giem popycha艂em 艂贸dk臋 naprz贸d. Obok mnie przycupn臋艂a Izzy, oddzielona od my艣liwych zrzuconymi na kup臋 p艂ywos艂onami; na zakrzywionej dolnej powierzchni dysk贸w widnia艂a szorstka skorupa z plastow艂贸kniny. Rolman i Herrig mieli na sobie drogie poncha z tkaniny maskuj膮cej, cho膰 polimery uaktywnili dopiero wtedy, gdy zapu艣cili艣my si臋 ju偶 daleko na bagna. Zwr贸ci艂em im uwag臋, 偶eby si臋 uciszyli, bo zbli偶amy si臋 do zamieszkiwanych przez kaczki obszar贸w s艂odkowodnych. Wszyscy czterej zgromili mnie wzrokiem, ale rozmowy przycich艂y, a wkr贸tce potem umilk艂y ca艂kowicie.

Zrobi艂o si臋 ju偶 na tyle jasno, 偶e da艂oby si臋 czyta膰, gdy wreszcie zatrzyma艂em 艂贸d藕 na granicy teren贸w my艣liwskich. Zwodowa艂em p艂ywos艂ony, podci膮gn膮艂em po艂atany, nieprzemakalny kombinezon i zsun膮艂em si臋 do wody, kt贸ra w tym miejscu si臋ga艂a mi do piersi. Izzy wychyli艂a si臋 przez burt臋 z b艂yskiem w oku, ale gestem da艂em jej znak, 偶e nie pora jeszcze skaka膰. Zadygota艂a i niespokojnie przysiad艂a na ogonie.

- Prosz臋 mi da膰 strzelb臋 - powiedzia艂em do M. Poneascu, kt贸ry pierwszy mia艂 zaj膮膰 stanowisko. Takim niedzielnym my艣liwym wystarczaj膮co wiele k艂opotu sprawia艂o zachowanie r贸wnowagi przy schodzeniu do chybotliwych p艂ywos艂on, wola艂em wi臋c, 偶eby nie musieli zawraca膰 sobie g艂owy broni膮. Prosi艂em, 偶eby opr贸偶nili komory nabojowe i w艂膮czyli bezpieczniki, ale kiedy Poneascu odda艂 mi bro艅, wska藕nik przy komorze 艣wieci艂 czerwieni膮, a bezpiecznik by艂 zwolniony. Wyj膮艂em nab贸j, przesun膮艂em bezpiecznik i w艂o偶y艂em strzelb臋 do nieprzemakalnego pokrowca. Przerzu膰 i wszy j膮 nast臋pnie przez rami臋 przytrzyma艂em os艂on臋, pozwalaj膮c masywnemu m臋偶czy藕nie zej艣膰 z 艂odzi.

- Zaraz wracam - rzuci艂em szeptem pozosta艂ej tr贸jce i zacz膮艂em brodzi膰 w艣r贸d roz艂o偶ystych li艣ci chalmy, holuj膮c za sob膮 p艂ywaj膮ce stanowisko strzeleckie. Mog艂em pozwoli膰 my艣liwym dop艂yn膮膰 na wybrane przez nich stanowiska, ale na terenie mokrade艂 pe艂no by艂o bagnistych oczek, kt贸re w mgnieniu oka poch艂on臋艂yby dr膮g z odpychaj膮cym si臋 nim w艂a艣cicielem. W dodatku roi艂o si臋 tu od wampirzych kleszczy wielko艣ci sporych balon贸w, kt贸re specjalizowa艂y si臋 w spadaniu z drzew na poruszaj膮ce si臋 pod spodem obiekty, z konar贸w co krok zwiesza艂y si臋 jadowite w臋偶e, dla laika niczym nie r贸偶ni膮ce si臋 od chalmowych pn膮czy, a w wodzie buszowa艂y 艂uskosty, kt贸re bez trudu potrafi艂yby odgry藕膰 palec. Zreszt膮, na przypadkowych go艣ci czeka艂y i inne niespodzianki. Nauczony do艣wiadczeniem wiedzia艂em te偶, 偶e pozostawieni samym sobie rozstawiliby si臋 z pewno艣ci膮 tak, 偶e przy pierwszym pojawieniu si臋 kaczek zacz臋liby ostrzeliwa膰 siebie nawzajem. A moja praca polega艂a na tym, 偶eby do takich wypadk贸w nie dopuszcza膰.

Zaparkowa艂em p艂ywos艂on臋 Poneascu w艣r贸d spl膮tanych li艣ci, sk膮d doskonale widzia艂 ca艂y g艂贸wny akwen; obja艣ni艂em mu, gdzie znajd膮 si臋 stanowiska pozosta艂ych, przykaza艂em, 偶eby wygl膮da艂 tylko przez szpar臋 w p艂贸tnie i nie strzela艂 dop贸ki wszystkich nie rozstawi臋, po czym wr贸ci艂em po reszt臋. Rushomina ustawi艂em jakie艣 dwadzie艣cia metr贸w z prawej, dla Rolmana znalaz艂em dobre miejsce bli偶ej w膮skiego kana艂u i ruszy艂em po idiot臋 z broni膮 energetyczn膮, M. Herriga.

Do wschodu s艂o艅ca zosta艂o jeszcze jakie艣 dziesi臋膰 minut.

- Wreszcie, psiakrew, sobie o mnie przypomnia艂e艣! - warkn膮艂, widz膮c jak brodz臋 w jego kierunku. Zd膮偶y艂 ju偶 wskoczy膰 do p艂ywos艂ony i zamoczy膰 maskuj膮ce spodnie. U wylotu kana艂u wyp艂ywaj膮ce na powierzchni臋 b膮belki metanu sygnalizowa艂y mi spore bagienko, kt贸re musia艂em obchodzi膰 przy samym brzegu za ka偶dym razem, gdy zbli偶a艂em si臋 do 艂odzi. - Nie p艂acimy ci za takie cholerne marnowanie czasu - doda艂, nie wypuszczaj膮c z ust grubego cygara.

Skin膮艂em g艂ow膮 i wyci膮gn膮艂em w g贸r臋 r臋k臋. Wyrwa艂em mu zapalone cygaro spomi臋dzy z臋b贸w i cisn膮艂em w przeciwn膮 stron臋, ni偶 znajdowa艂o si臋 bagno. Mieli艣my szcz臋艣cie, 偶e metan si臋 nie zapali艂.

- Kaczki mog艂yby poczu膰 dym - wyja艣ni艂em, nie zwracaj膮c uwagi na rozdziawione usta i czerwieniej膮c膮 twarz M. Herriga.

Wpi膮艂em si臋 w uprz膮偶 os艂ony i poci膮gn膮艂em go na otwarty teren. Czerwone i pomara艅czowe glony, kt贸re po moim przej艣ciu zd膮偶y艂y ju偶 ponownie pokry膰 powierzchni臋 wody, z obu stron op艂ywa艂y mi pier艣.

M. Herrig pog艂aska艂 sw贸j drogi i bezu偶yteczny karabin i spojrza艂 na mnie.

- Lepiej ch艂opcze uwa偶aj, co m贸wisz, psiakrew, bo inaczej b臋d臋 musia艂 ostrzej zwr贸ci膰 ci uwag臋 - rzek艂. Przez niedopi臋te poncho i bluz臋 maskuj膮c膮 dojrza艂em z艂oty b艂ysk zawieszonego na jego szyi podw贸jnego krzy偶a Paxu i, nieco wy偶ej, czerwon膮 wypuk艂o艣膰 prawdziwego krzy偶okszta艂tu. M. Herrig by艂 ponownie narodzonym chrze艣cijaninem.

Nie odezwa艂em si臋 ani s艂owem, dop贸ki nie umie艣ci艂em jego „blindu” na lewo od kana艂u. Teraz wszyscy czterej specjali艣ci mogli 艣mia艂o wali膰 w przestrze艅 nad stawem bez ryzyka, 偶e powystrzelaj膮 si臋 nawzajem.

- Niech pan zaci膮gnie zas艂on臋 i obserwuje przez szczelin臋 - poleci艂em, odczepiaj膮c p艂ywos艂on臋 od uprz臋偶y i wi膮偶膮c j膮 do korzenia chalmy.

M. Herrig mrukn膮艂 co艣 pod nosem, ale nie spu艣ci艂 zwini臋tych zas艂on maskuj膮cych.

- Prosz臋 wstrzyma膰 si臋 ze strzelaniem do czasu, a偶 wypuszcz臋 wabiki - doda艂em i wskaza艂em pozosta艂e stanowiska. - I niech pan nie strzela w kierunku kana艂u. Tam b臋dzie moja 艂贸dka.

M. Herrig nie odpowiedzia艂.

Wzruszy艂em ramionami i wr贸ci艂em do 艂odzi. Izzy pos艂usznie czeka艂a na mnie siedz膮c na dnie, ale po wyrazie jej oczu i napi臋tych mi臋艣niach pozna艂em, 偶e w duszy obskakuje mnie i merda ogonem rado艣nie jak szczeniak. Nie wchodz膮c do 艂贸dki pog艂aska艂em j膮 po karku.

- Jeszcze tylko par臋 chwil, male艅ka! - szepn膮艂em. Izzy, czuj膮c, 偶e nie musi ju偶 warowa膰 bez ruchu, stan臋艂a na dziobie, gdy zacz膮艂em holowa膰 艂贸d藕 w stron臋 kana艂ku.

艢wietliste pasemka babiego lata znikn臋艂y bez 艣ladu; s艂ab艂y b艂yski meteor贸w, ca艂ymi rojami przecinaj膮cych niebosk艂on. 艢wiat艂o przed艣witu zmieni艂o si臋 w sta艂膮, mleczn膮 po艣wiat臋. Symfonia owadzich d藕wi臋k贸w i rechotu 偶ab na b艂otnistych 艂achach ust臋powa艂a miejsca porannym ptasim trelom, kt贸rym z rzadka towarzyszy艂 chrobot 艂uskosta nadymaj膮cego sw贸j rezonator. Na wschodzie niebo b艂臋kitnia艂o coraz wyra藕niej.

Wci膮gn膮艂em 艂贸dk臋 pod niskie sklepienie z li艣ci, gestem nakaza艂em Izzy pozosta膰 na dziobie i spod 艂awek wydoby艂em cztery wabiki. Wzd艂u偶 brzegu wod臋 delikatnie 艣ci膮艂 cieniutki l贸d, ale 艣rodek stawu by艂 od niego wolny. Zacz膮艂em rozstawia膰 wabiki, w艂膮czaj膮c je po kolei. W 偶adnym miejscu woda nie si臋ga艂a mi wy偶ej ni偶 do piersi.

Ledwie wr贸ci艂em do 艂贸dki i u艂o偶y艂em si臋 obok Izzy, skryty w cieniu zielska, gdy zjawi艂y si臋 kaczki. Izzy us艂ysza艂a je wcze艣niej ni偶 ja: zesztywnia艂a i zadar艂a nos, jak gdyby chwyta艂a ich unoszon膮 wiatrem wo艅. Sekund臋 p贸藕niej i do moich uszu dolecia艂 szept skrzyde艂, wychyli艂em si臋 wi臋c i zerkn膮艂em spomi臋dzy kruchych li艣ci.

Po艣rodku stawu kr臋ci艂y si臋 wabiki, poprawiaj膮c pi贸rka. Jeden z nich odgi膮艂 szyj臋 w ty艂, zakwaka艂 dono艣nie i w tym samym momencie prawdziwe krzy偶贸wki wy艂oni艂y si臋 znad linii drzew na po艂udniu. Z艂o偶ony z trzech kaczek klucz rozpad艂 si臋, gdy ptaki szerzej rozpostar艂y skrzyd艂a i zacz臋艂y hamowa膰, niczym po niewidzialnych sznurkach zni偶aj膮c si臋 ku mokrad艂om.

Poczu艂em znajomy dreszcz emocji, kt贸ry zawsze towarzyszy mi w takich chwilach: co艣 艣ciska mnie w gardle, serce najpierw wali jak m艂otem, by po chwili prawie si臋 zatrzyma膰 i zabole膰. Wi臋kszo艣膰 偶ycia sp臋dzi艂em na odludziu, blisko natury, ale staj膮c oko w oko w jej pi臋knem zawsze czu艂em si臋 do g艂臋bi poruszony i odbiera艂o mi mow臋. Izzy ani drgn臋艂a, upodabniaj膮c si臋 do hebanowego pos膮gu.

Wtedy zacz臋艂a si臋 kanonada; wszystkie trzy strzelby wypali艂y jednocze艣nie, a my艣liwi strzelali tak szybko, jak tylko si臋 da艂o, b艂yskawicznie wyrzucaj膮c 艂uski z kom贸r. W porannej mgle doskonale widzia艂em w膮sk膮 smug臋 fioletowego 艣wiat艂a, znacz膮c膮 pole ostrza艂u karabinu energetycznego.

Pierwsza kaczka musia艂a si臋 dosta膰 w krzy偶owy ogie艅 dw贸ch czy trzech broni, kt贸ry rozerwa艂 j膮 na strz臋py. Znikn臋艂a w eksplozji pi贸r i wn臋trzno艣ci. Druga z艂o偶y艂a skrzyd艂a i spad艂a do wody, nagle pozbawiona ca艂ego wdzi臋ku i urody. Trzecia skr臋ci艂a, wyr贸wna艂a lot nisko nad powierzchni膮 stawu i machaj膮c skrzyd艂ami zyska艂a nieco wysoko艣ci. 艢cigaj膮cy j膮 promie艅 energii ci膮艂 li艣cie i ga艂臋zie niczym cicha kosa; ponownie zagra艂y strzelby, ale kaczka zdawa艂a si臋 przewidywa膰 ruchy my艣liwych: zanurkowa艂a nad sam膮 wod臋, odbi艂a ostro w prawo i pofrun臋艂a wprost ku kana艂owi.

Prosto na mnie i Izzy.

Lecia艂a jakie艣 dwa metry nad mokrad艂em, mocno pracuj膮c skrzyd艂ami; ca艂e jej cia艂o wyra偶a艂o pragnienie ucieczki. Nagle zda艂em sobie spraw臋, 偶e zamierza przelecie膰 pod drzewami, sklepionym tunelem z ga艂臋zi, wprost nad uj艣ciem kana艂ku. Tymczasem mimo i偶 niezwyk艂y tor lotu zaprowadzi艂 j膮 pomi臋dzy stanowiska my艣liwych, ogie艅 nie ustawa艂.

Praw膮 nog膮 wypchn膮艂em 艂贸d藕 spomi臋dzy ga艂臋zi.

- Wstrzyma膰 ogie艅! - krzykn膮艂em nawyk艂ym do rozkazywania g艂osem, jakiego dorobi艂em si臋 podczas kr贸tkiej kariery sier偶anta Stra偶y Planetarnej. Dw贸ch m臋偶czyzn rzeczywi艣cie przesta艂o strzela膰, ale w艂a艣ciciel jednej ze strzelb i M. Herrig z karabinem wci膮偶 usi艂owali si臋gn膮膰 celu. Krzy偶贸wka nawet na moment nie zawaha艂a si臋, mijaj膮c nas dos艂ownie o metr czy dwa.

Izzy zadygota艂a i mia艂em wra偶enie, 偶e z zaskoczenia jeszcze szerzej rozdziawi艂a pysk. Ostatnia strzelba zamilk艂a na dobre, tymczasem fioletowy promie艅 zbli偶a艂 si臋 do nas nieub艂aganie. Krzykn膮艂em i poci膮gn膮艂em Izzy w d贸艂, pomi臋dzy 艂awki.

Za moimi plecami kaczka wy艂oni艂a si臋 z tunelu chalmowych konar贸w i wzbi艂a wy偶ej. Nagle poczu艂em wo艅 ozonu i idealnie prosta linia ognia przeci臋艂a 艂贸dk臋 przy samej rufie. Rzuci艂em si臋 p艂asko na dno, z艂apa艂em Izzy za obro偶臋 i szarpn膮艂em za sob膮.

Fioletowa smuga o milimetr chybi艂a moich zaci艣ni臋tych palc贸w, W zaciekawionych oczach labradora dostrzeg艂em nik艂y b艂ysk zdumienia, gdy usi艂owa艂 zni偶y膰 艂eb i przytuli膰 si臋 do mojej piersi, jakby zn贸w by艂 szczeniakiem i chcia艂 mnie przeprosi膰 za kolejny psikus. W tej偶e chwili g艂owa psa wraz z cz臋艣ci膮 szyi powy偶ej obro偶y zosta艂a oddzielona od reszty cia艂a i mi臋kko plasn臋艂a do wody. Nie wypu艣ci艂em obro偶y z r臋ki; cia艂o Izzy wci膮偶 opiera艂o si臋 na mnie ca艂ym ci臋偶arem, a jej przednie 艂apy zadr偶a艂y mi na piersi, gdy z g艂adko przeci臋tych t臋tnic bluzn臋艂a krew. Przetoczy艂em si臋 na bok i zepchn膮艂em z siebie miotaj膮ce si臋 w spazmach, bezg艂owe cia艂o Izzy. Jej ciep艂a krew mia艂a posmak miedzi.

Wi膮zka energii rozb艂ys艂a jeszcze raz, obci臋艂a gruby konar chalmy przy samym pniu o metr ode mnie, po czym znikn臋艂a, jakby nigdy nie istnia艂a.

Usiad艂em wyprostowany i spojrza艂em w stron臋 M. Herriga. Grubas w艂a艣nie po艂o偶y艂 karabin na kolanach i zapala艂 cygaro, kt贸rego dym miesza艂 si臋 z pasemkami mg艂y wci膮偶 unosz膮cej si臋 znad bagien.

Zsun膮艂em si臋 do p艂ytkiej wody, jeszcze czerwonej od krwi mojego psa i ruszy艂em w stron臋 M. Herriga.

Na m贸j widok przycisn膮艂 karabin do piersi. - Co jest? Idziesz po moje kaczki czy b臋d膮 si臋 tak moczy膰, a偶 zgni... - zacz膮艂 nie wypuszczaj膮c cygara z ust, ale, gdy tylko znalaz艂 si臋 w zasi臋gu moich r膮k, lew膮 d艂oni膮 z艂apa艂em go za poncho i szarpn膮艂em w prz贸d. Pr贸bowa艂 jeszcze wycelowa膰 karabin, wi臋c drug膮 r臋k膮 wyrwa艂em mu go z obj臋膰 i cisn膮艂em daleko w bagnisko. M臋偶czyzna krzykn膮艂 co艣 i wyplu艂 cygaro, kt贸re spad艂o na dno p艂askodennej os艂onki, a ja 艣ci膮gn膮艂em go do wody. Kiedy wynurzy艂 si臋 parskaj膮c i pluj膮c glonami, z ca艂ej si艂y uderzy艂em go prosto w usta. Czu艂em, jak sk贸ra na moich knykciach p臋ka w zetkni臋ciu z jego trzaskaj膮cymi z臋bami. M. Herrig zatoczy艂 si臋 w ty艂, z g艂uchym odg艂osem uderzy艂 g艂ow膮 w ram臋 p艂ywos艂ony i zn贸w wpad艂 pod wod臋.

Odczeka艂em, a偶 jego nalana g臋ba zacznie wyp艂ywa膰 na powierzchni臋, bia艂a niczym brzuch 艣ni臋tej ryby, po czym z艂apa艂em go i przytrzyma艂em pod wod膮, patrz膮c na p臋kaj膮ce banieczki powietrza i czuj膮c na nadgarstkach nieszkodliwe uderzenia pulchnych d艂oni. Pozosta艂a tr贸jka zacz臋艂a co艣 wykrzykiwa膰 ze swoich pozycji, ale nie zwraca艂em na nich uwagi.

Wreszcie chwyt M. Herriga na moich r臋kach os艂ab艂, a strumie艅 b膮belk贸w zmieni艂 si臋 w cienk膮 stru偶k臋. Pu艣ci艂em m臋偶czyzn臋 i odst膮pi艂em o krok; przez moment wydawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 nie wyp艂ynie, ale wtedy w艂a艣nie wystrzeli艂 na powierzchni臋 jak balon i chwyci艂 si臋 kraw臋dzi p艂ywos艂ony. Zwymiotowa艂 wod臋 i glony. Odwr贸ci艂em si臋 plecami do niego i poszed艂em po innych.

- Na dzisiaj to wszystko - powiedzia艂em. - Prosz臋 odda膰 mi bro艅. Wracamy!

My艣liwi otworzyli usta, jakby zamierzali zaprotestowa膰, ale co艣 w wyrazie moich oczu i zakrwawionej twarzy kaza艂o im pos艂ucha膰.

- Zabierzcie swojego kumpla - doda艂em, zwracaj膮c si臋 do ostatniego z nich, M. Poneascu, po czym zanios艂em strzelby do 艂odzi. Roz艂adowa艂em je i schowa艂em do wodoszczelnego pojemnika na dziobie. Pude艂ka z nabojami przenios艂em na ruf臋. Pozbawione g艂owy cia艂o Izzy zaczyna艂o ju偶 sztywnie膰, gdy zepchn膮艂em je do wody. Wsz臋dzie w 艂贸dce by艂o pe艂no jej krwi. Wr贸ci艂em na ruf臋, schowa艂em naboje i opar艂em si臋 na dr膮gu.

Wreszcie doczeka艂em si臋 powrotu tr贸jki my艣liwych, z trudem wios艂uj膮cych w p艂ywos艂onach i wlok膮cych za sob膮 M. Herriga. Grubas wci膮偶 le偶a艂 przewieszony przez burt臋, z blad膮 twarz膮. Wdrapali si臋 na 艂贸dk臋 i zacz臋li wci膮ga膰 os艂ony na pok艂ad.

- Zostawcie je - powiedzia艂em. - Przywi膮偶cie tylko do tego korzenia. Potem po nie wr贸c臋.

Tak te偶 zrobili, a p贸藕niej wci膮gn臋li na pok艂ad M. Herriga, niczym ogromn膮, przero艣ni臋t膮 ryb臋. Wci膮偶 rzyga艂. Towarzyszy艂y nam jedynie odg艂osy wydawane przez budz膮cych si臋 mieszka艅c贸w bagna - owady i ptaki. Kiedy tr贸jka pan贸w zasiad艂a ju偶 na 艂awkach, mrucz膮c co艣 do siebie, powioz艂em nas na plantacj臋. S艂o艅ce wznosi艂o si臋 w艂a艣nie ponad ciemnymi wodami i wypala艂o resztki porannych opar贸w.

I na tym wszystko powinno by艂o si臋 zako艅czy膰. Oczywi艣cie, wcale tak si臋 nie sta艂o.

Przygotowywa艂em w艂a艣nie lunch w naszej prymitywnej kuchni, gdy z barak贸w mieszkalnych wynurzy艂 si臋 M. Herrig z p臋kat膮, wojskow膮 kartaczownic膮 w r臋kach. Posiadanie takiej broni by艂o na Hyperionie nielegalne; zgodnie z prawem Paxu mogli jej u偶ywa膰 tylko funkcjonariusze Stra偶y Planetarnej. Zza uchylonych drzwi pozosta艂ych budynk贸w wychyla艂y si臋 blade twarze wstrz膮艣ni臋tych my艣liwych.

M. Herrig, spowity chmur膮 alkoholowych opar贸w, niepewnym krokiem wszed艂 do kuchni.

- Ty przekl臋ty, poga艅ski sukinsynu!... - grubas najwyra藕niej nie m贸g艂 si臋 oprze膰 pokusie wyg艂oszenia melodramatycznej mowy, zanim mnie zabije, ale nie czeka艂em na reszt臋. Rzuci艂em si臋 szczupakiem naprz贸d w tym samym momencie, gdy on strzeli艂 z biodra.

Sze艣膰 tysi臋cy stalowych sieka艅c贸w rozerwa艂o na strz臋py kuchenk臋, rondel gulaszu, nad kt贸rym pracowa艂em, zlew, okno nad zlewem, p贸艂ki i stoj膮ce na nich naczynia. Grad resztek jedzenia oraz plastikowych, porcelanowych i szklanych od艂amk贸w posypa艂 mi si臋 na nogi, gdy przepe艂z艂em pod lad膮 i chwyci艂em M. Herriga za kostki n贸g, zanim zd膮偶y艂 si臋 przechyli膰 przez blat i dosi臋gn膮膰 mnie drugim strza艂em.

Szarpn膮艂em do siebie i m臋偶czyzna run膮艂 na grzbiet, wzbijaj膮c z pod艂ogi dziesi臋cioletnie tumany kurzu. Nie wstaj膮c rzuci艂em si臋 na niego, kolanem opar艂em mu si臋 na kroczu i z艂apa艂em go za nadgarstek, chc膮c wyrwa膰 strzelb臋. M. Herrig mocno trzyma艂 kolb臋, a palec wci膮偶 mia艂 zaci艣ni臋ty na spu艣cie. Us艂ysza艂em wizg magazynka, wprowadzaj膮cego kolejny nab贸j do komory; poczu艂em na twarzy zion膮cy whisky i cygarami oddech M. Herriga, gdy ten z triumfalnym u艣miechem usi艂owa艂 skierowa膰 luf臋 broni w moj膮 stron臋. Jednym uderzeniem przedramienia w jego d艂o艅 i strzelb臋 wepchn膮艂em mu j膮 w mi臋sisty, podw贸jny podbr贸dek. Przez u艂amek sekundy patrzy艂em mu prosto w oczy, zanim, szarpi膮c si臋, nacisn膮艂 spust do ko艅ca.

Wyja艣ni艂em jednemu z pozosta艂ych, jak si臋 obs艂uguje radio w 艣wietlicy i przed up艂ywem godziny 艣migacz s艂u偶b bezpiecze艅stwa Paxu wyl膮dowa艂 na trawniku przed barakami. Na ca艂ym kontynencie zosta艂o ledwie kilka sprawnych 艣migaczy, nic wi臋c dziwnego, 偶e widok czarnego pojazdu wr贸偶y艂, m贸wi膮c delikatnie, k艂opoty.

Zwi膮zali mi r臋ce, umocowali do skroni kontroler korowy i posadzili w przegrodzie dla zatrzymanych w tyle pojazdu. Przez jaki艣 czas siedzia艂em tam, sp艂ywaj膮c potem w nieruchomym powietrzu, a paxowscy specjali艣ci od medycyny s膮dowej cieniutkimi pesetami zbierali z podziurawionych 艣cian i pod艂ogi najdrobniejsze drzazgi ko艣ci i resztki m贸zgu M. Herriga. Wreszcie kiedy przes艂uchali ju偶 reszt臋 my艣liwych i zebrali tyle M. Herriga, ile tylko si臋 da艂o, ujrza艂em przez porysowane, perspexowe okno, jak 艂aduj膮 na pok艂ad 艣migacza jego cia艂o w plastikowym worku. Rozleg艂 si臋 艣wist wirnik贸w i wentylatory wt艂oczy艂y do wn臋trza fal臋 艣wie偶ego powietrza - w sam膮 por臋, bo mia艂em ju偶 wra偶enie, 偶e lada moment si臋 udusz臋. 艢migacz wzbi艂 si臋 w powietrze, zatoczy艂 ko艂o nad plantacj膮 i skierowa艂 si臋 na po艂udnie, do Port Romance.

Sze艣膰 dni p贸藕niej odby艂 si臋 m贸j proces. M. Rolman, M. Rushomin i M. Poneascu zeznali, 偶e podczas polowania na bagnach zniewa偶y艂em M. Herriga i 偶e m贸j pies my艣liwski zgin膮艂 w b贸jce, kt贸r膮 wszcz膮艂em. Wed艂ug ich s艂贸w, po powrocie na plantacj臋 wydoby艂em sk膮d艣 nielegaln膮 kartaczownic臋 i zacz膮艂em im wszystkim grozi膰 艣mierci膮. M. Herrig chcia艂 zabra膰 mi strzelb臋, wi臋c strzeli艂em do niego z odleg艂o艣ci kilku krok贸w. Pocisk dos艂ownie oderwa艂 mu g艂ow臋.

M. Herrig zeznawa艂 ostatni, wci膮偶 jeszcze roztrz臋siony i blady po trwaj膮cym trzy dni zmartwychwstaniu. Mia艂 na sobie ciemny garnitur i peleryn臋. Dr偶膮cym g艂osem potwierdzi艂 zeznania pozosta艂ych i ze szczeg贸艂ami opisa艂 moj膮 brutaln膮 napa艣膰. Wyznaczony mi z urz臋du obro艅ca nie zada艂 sobie trudu, by wzi膮膰 go w krzy偶owy ogie艅 pyta艅. 呕adnego z czterech m臋偶czyzn, b臋d膮cych ponownie narodzonymi chrze艣cijanami i wiernymi s艂ugami Paxu, nie mo偶na by艂o zmusi膰, by zeznawali pod wp艂ywem serum prawdy b膮d藕 poddali si臋 jakiejkolwiek innej formie chemicznej czy elektronicznej weryfikacji prawdziwo艣ci ich s艂贸w. Na ochotnika zg艂osi艂em si臋, 偶e mog膮 mi poda膰 serum lub zrobi膰 pe艂ny skan, ale oskar偶yciel z艂o偶y艂 protest, twierdz膮c, 偶e w tym wypadku nie ma sensu stosowa膰 偶adnych wyrafinowanych technik; wyznaczony przez Pax s臋dzia zgodzi艂 si臋 z nim, a m贸j obro艅ca nie protestowa艂.

Nie by艂o 艂awy przysi臋g艂ych. S臋dzia potrzebowa艂 niespe艂na dwudziestu minut, by wyda膰 wyrok: zosta艂em uznany za winnego zarzucanych mi czyn贸w i skazany na 艣mier膰. Mia艂em zgin膮膰 od strza艂u z paralizatora.

Wsta艂em z miejsca i poprosi艂em o odroczenie wyroku do czasu, gdy dam zna膰 mojej ciotce i kuzynom na p贸艂nocy Aquili, 偶eby mogli mnie ostatni raz zobaczy膰. S膮d nie przychyli艂 si臋 do mojej pro艣by. Zaplanowano, 偶e egzekucja odb臋dzie si臋 o 艣wicie nast臋pnego dnia.

3

Wieczorem odwiedzi艂 mnie ksi膮dz ze znajduj膮cego si臋 w Port Romance klasztoru Paxu - niski, nerwowy, lekko j膮kaj膮cy si臋 cz艂owieczek z rzedn膮cymi blond w艂osami. Wszed艂szy do pozbawionej okien sali odwiedzin, przedstawi艂 si臋 jako ojciec Tse i da艂 znak stra偶nikom, 偶eby zostawili nas samych.

- Synu... - zacz膮艂, a ja z trudem powstrzyma艂em si臋 od u艣miechu. By艂 mniej wi臋cej w moim wieku. - Synu m贸j, czy jeste艣 przygotowany na jutro?

Ju偶 nie mia艂em ch臋ci si臋 u艣miecha膰. Wzruszy艂em ramionami.

Ojciec Tse przygryz艂 doln膮 warg臋.

- Nie przyj膮艂e艣 naszego Pana... - g艂os dr偶a艂 mu z emocji.

Mia艂em ochot臋 zn贸w wzruszy膰 ramionami, ale darowa艂em sobie.

- Nie przyj膮艂em krzy偶okszta艂tu, ojcze - odpar艂em. - To mo偶e nie by膰 to samo.

- To jest to samo, synu - spojrza艂 na mnie natarczywie, niemal b艂agalnie. - Nasz Pan nam to objawi艂.

Nic nie powiedzia艂em.

Ojciec Tse od艂o偶y艂 msza艂 i dotkn膮艂 moich zwi膮zanych nadgarstk贸w.

- Wiesz przecie偶, 偶e je艣li dzisiejszej nocy oka偶esz skruch臋 i uznasz Jezusa Chrystusa za swojego zbawiciela, trzy dni po... jutrzejszym dniu... wstaniesz z martwych, dzi臋ki 艂asce naszego Pana, kt贸ry ci przebaczy. Wiesz to wszystko, synu, prawda? - nawet nie zmru偶y艂 br膮zowych oczu.

Nie spu艣ci艂em wzroku. Kt贸ry艣 z wi臋藕ni贸w z s膮siedniego bloku krzycza艂 przez ostatnie trzy noce z rz臋du. By艂em bardzo zm臋czony.

- Tak, ojcze. Wiem, jak dzia艂a krzy偶okszta艂t.

- Nie krzy偶okszta艂t, synu - ojciec Tse gwa艂townie pokr臋ci艂 g艂ow膮. - To 艂aska pa艅ska.

Skin膮艂em g艂ow膮.

- Czy ojciec ma ju偶 za sob膮 zmartwychwstanie?

Ksi膮dz spu艣ci艂 oczy.

- Jeszcze nie, m贸j synu. Ale nie boj臋 si臋 tego dnia - zn贸w spojrza艂 na mnie. - Ty te偶 nie musisz si臋 go obawia膰.

Na moment zamkn膮艂em oczy. Przez ubieg艂e sze艣膰 dni i nocy niemal ka偶d膮 minut臋 zaprz膮ta艂y mi podobne rozwa偶ania.

- Niech ojciec pos艂ucha. Nie chc臋 ojca zrani膰, ale przed laty podj膮艂em ju偶 decyzj臋, 偶e nie przyjm臋 krzy偶okszta艂tu. Nie wydaje mi si臋, 偶eby by艂 to najlepszy moment na zmian臋 tego postanowienia.

- Ka偶dy moment jest odpowiedni, by przyj膮膰 艂ask臋 Pana naszego, synu - kap艂an pochyli艂 si臋 ku mnie. - Jutro, po wschodzie s艂o艅ca, b臋dzie ju偶 za p贸藕no. Twoje cia艂o zostanie st膮d zabrane i wrzucone do morza, gdzie stanie si臋 pokarmem dla padlino偶ernych ryb...

- Zgadza si臋 - przerwa艂em mu. O tym tak偶e nieraz my艣la艂em. - Wiem, jak膮 kar臋 przewidziano dla morderc贸w, kt贸rzy nie nawr贸c膮 si臋 przed 艣mierci膮. Wystarczy, 偶e mam ju偶 to - postuka艂em w kontroler korowy, teraz ju偶 na sta艂e umocowany do mojej skroni. - Niepotrzebny mi krzy偶okszta艂t, kt贸ry tylko pog艂臋bi moje zniewolenie.

Ojciec Tse szarpn膮艂 g艂ow膮, jakbym go spoliczkowa艂.

- Jedno 偶ycie w s艂u偶bie naszego Pana to nie niewola - nie straci艂 zimnej krwi, ale ze z艂o艣ci przesta艂 si臋 j膮ka膰. - Miliony z艂o偶y艂y tak膮 ofiar臋, zanim Pan obdarzy艂 nas cudown膮 艂ask膮 natychmiastowego zmartwychwstania. Dzi艣 zgadzaj膮 si臋 na ni膮 miliardy ludzi - wsta艂. - Wyb贸r nale偶y do ciebie, m贸j synu: albo wieczna 艣wiat艂o艣膰 i dar niesko艅czonego 偶ycia w tym 艣wiecie na chwa艂臋 Chrystusa, albo ciemno艣膰, r贸wnie偶 na wieki.

Wzruszy艂em ramionami i spu艣ci艂em wzrok.

Ojciec Tse pob艂ogos艂awi艂 mnie, powiedzia艂 „do widzenia” tonem, w kt贸rym smutek miesza艂 si臋 z pogard膮, wezwa艂 stra偶nik贸w i wyszed艂. Po chwili poczu艂em pod czaszk膮 d藕gni臋cie b贸lu - to kt贸ry艣 ze stra偶nik贸w u偶y艂 kontrolera, by zaprowadzi膰 mnie do celi.

Nie zamierzam nikogo zanudza膰 d艂ug膮 litani膮 my艣li, kt贸re przemyka艂y mi przez g艂ow臋 owej nie ko艅cz膮cej si臋, jesiennej nocy. Mia艂em dwadzie艣cia siedem lat; kocha艂em 偶ycie z nami臋tno艣ci膮, kt贸ra nieraz przysparza艂a mi k艂opot贸w, cho膰 nigdy dot膮d a偶 tak powa偶nych. Przez pierwsze godziny rozwa偶a艂em mo偶liwo艣膰 ucieczki. Czu艂em si臋 jak zwierz臋 w klatce, usi艂uj膮ce po艂ama膰 stalowe pr臋ty dziel膮ce je od wolno艣ci. Wi臋zienie znajdowa艂o si臋 wysoko na skalistym brzegu zatoki Toschahi, wychodz膮cym na raf臋 zwan膮 呕uchw膮. Zbudowano je w ca艂o艣ci z niet艂uk膮cego si臋 perspexu, najtwardszej stali i plastiku, 艂膮czonego bez 艣ladu spaw贸w. Stra偶nicy byli uzbrojeni w paralizatory i mia艂em wra偶enie, 偶e nie zawahaj膮 si臋 ani przez moment, gdyby przysz艂o im ich u偶y膰. Gdyby nawet uda艂o mi si臋 uciec, wystarczy艂oby, 偶e kto艣 naci艣nie przycisk na pilocie mojego kontrolera korowego, a nie pozostanie mi nic innego, ni偶 zwijaj膮c si臋 w b贸lach najstraszniejszej w ca艂ym kosmosie migreny czeka膰, a偶 prze艣ladowca pod膮偶y 艣ladem wi膮zki do mojej kryj贸wki.

Reszt臋 czasu zaj臋艂y mi rozmy艣lania nad g艂upot膮 kr贸tkiego, bezu偶ytecznego 偶ycia, jakie prowadzi艂em. Raul Endymion niczego nie 偶a艂owa艂, ale te偶 nie bardzo mia艂 si臋 czym wykaza膰 po dwudziestu siedmiu latach pobytu na Hyperionie. Dominuj膮c膮 nut臋 w moim 偶yciorysie stanowi艂 ten sam perwersyjny up贸r, kt贸ry kaza艂 mi odrzuci膰 ofert臋 zmartwychwstania.

By艂by艣 wi臋c winien Ko艣cio艂owi jeden 偶ywot, szepta艂 rozw艣cieczony g艂os w g艂臋bi mojej g艂owy. Ale przynajmniej mia艂by艣 ten jeden 偶ywot! A po nim nast臋pne! Jak mo偶esz odrzuca膰 tak膮 ofert臋? Wszystko jest lepsze ni偶 prawdziwa 艣mier膰... Twoimi gnij膮cymi szcz膮tkami posil膮 si臋 inogi, z臋bacze i robole. Zastan贸w si臋! Zamkn膮艂em oczy i uda艂em, 偶e zasypiam, byle tylko uciec od rozbrzmiewaj膮cych mi pod czaszk膮 krzyk贸w.

Noc trwa艂a ca艂膮 wieczno艣膰, ale i tak mia艂em wra偶enie, 偶e 艣wit si臋 pospieszy艂. Czterech stra偶nik贸w zaprowadzi艂o mnie do komory 艣mierci, przypi臋艂o pasami do drewnianego krzes艂a i starannie zamkn臋艂o stalowe wrota. Ogl膮daj膮c si臋 przez prawe rami臋 widzia艂em ludzkie twarze, ciekawie zerkaj膮ce do 艣rodka przez perspexow膮 szyb臋. Spodziewa艂em si臋 chyba ujrze膰 ksi臋dza, mo偶e nie znowu ojca Tse, ale jakiego艣 kap艂ana, przedstawiciela Paxu, kt贸ry ostatni raz zaproponowa艂by mi nie艣miertelno艣膰. Nikogo takiego nie dostrzeg艂em i przyznam, 偶e tylko jaka艣 cz膮stka mnie cieszy艂a si臋 z tego faktu. Nie potrafi臋 powiedzie膰, czy maj膮c tak膮 mo偶liwo艣膰 w ostatniej chwili zmieni艂bym zdanie.

Metoda egzekucji by艂a prosta, mechaniczna, nie tak mo偶e sprytna, jak schr枚dingerowskie pude艂ko dla kota, ale i tak ciekawa. Na 艣cianie umieszczono kr贸tkozasi臋gowy paralizator, wycelowany w krzes艂o, na kt贸rym siedzia艂em. Do broni pod艂膮czono niewielki komlog z migaj膮cym czerwono 艣wiate艂kiem. Zanim jeszcze zapad艂 wyrok w mojej sprawie, wi臋藕niowie z s膮siednich cel radosnym szeptem obja艣nili mi funkcjonowanie jego mechanizmu. Komputer komlogu wyposa偶ono w generator liczb losowych. W chwili, gdy poka偶e si臋 na nim liczba pierwsza mniejsza od siedemnastu, w艂膮czy si臋 paralizator, a w贸wczas wszystkie synapsy w szarej masie, kt贸ra by艂a kiedy艣 osobowo艣ci膮 i pami臋ci膮 Raula Endymiona, zostan膮 stopione. Zniszczone. Zamieni膮 si臋 w neurologiczny odpowiednik szlamu radioaktywnego. W kilka milisekund p贸藕niej ustan膮 wszystkie funkcje autonomiczne; moje serce i p艂uca zamilkn膮 niemal w tej samej chwili, w kt贸rej m贸j m贸zg przestanie istnie膰. Zdaniem ekspert贸w, 艣mier膰 wskutek dzia艂ania paralizatora by艂a najmniej bolesnym sposobem umierania, jaki kiedykolwiek wynaleziono. Osoby wskrzeszone po egzekucji zwykle nie mia艂y ochoty o niej rozmawia膰, ale w艣r贸d wi臋藕ni贸w panowa艂a zgoda co do tego, 偶e b贸l jest piekielny - jakby jednocze艣nie eksplodowa艂y wszystkie obwody w m贸zgu.

Spojrza艂em na czerwon膮 lampk臋 i wylot paralizatora. Jaki艣 cwaniak zamontowa艂 na komlogu 艣wiec膮cy ekranik, na kt贸rym mog艂em 艣ledzi膰 generowane liczby. Miga艂y niczym numery pi臋ter w windzie wioz膮cej mnie wprost do piek艂a: 26-74-109-19-37... Komputer zaprogramowano tak, by nie generowa艂 liczb wi臋kszych od 150. 77-42-12-60-84-129-

108-

14...

Przesta艂em 艣ledzi膰 wskazania komlogu. Zacisn膮艂em pi臋艣ci, szarpn膮艂em si臋 w plastikowych pasach, kt贸re oczywi艣cie nie ust膮pi艂y i zacz膮艂em wykrzykiwa膰 przekle艅stwa pod adresem otaczaj膮cych mnie 艣cian, zniekszta艂conych przez perspexowe okna bia艂ych twarzy, ca艂ego kurewskiego Ko艣cio艂a z tym jego pierdolonym Paxem, tch贸rzliwego skurwysyna, kt贸ry zabi艂 mi psa, wszystkich tych jebanych tch贸rzy, co to...

Nie zauwa偶y艂em, kiedy na ekranie pojawi艂a si臋 ma艂a liczba pierwsza; nie us艂ysza艂em buczenia uruchamianego paralizatora; co艣 jednak poczu艂em: rodzaj jadowitego zimna, bior膮cego pocz膮tek z ty艂u czaszki i rozlewaj膮cego si臋 do wszystkich cz臋艣ci cia艂a z szybko艣ci膮, jak膮 dopuszczaj膮 po艂膮czenia nerwowe. By艂em zaskoczony, 偶e w og贸le co艣 czuj臋. Eksperci si臋 myl膮, przemkn臋艂o mi dziko przez g艂ow臋. A przeciwnicy paralizator贸w maj膮 racj臋: cz艂owiek czuje, kiedy umiera od ich promieniowania. Zachichota艂bym, gdyby odr臋twienie nie zala艂o mnie niczym fala.

Czarna fala, kt贸ra unios艂a mnie ze sob膮.

4

Obudzi艂em si臋 偶ywy, co specjalnie mnie nie zdziwi艂o - my艣l臋, 偶e cz艂owiek dziwi si臋 dopiero wtedy, gdy budzi si臋 i stwierdza, 偶e nie 偶yje. W ka偶dym razie czu艂em zaledwie leciutkie mrowienie w palcach i le偶膮c, przez dobr膮 minut臋 patrzy艂em, jak plama s艂o艅ca przesuwa si臋 po szorstko otynkowanym suficie, zanim na dobre otrz膮sn膮艂em si臋 pod wp艂ywem nag艂ego wspomnienia.

Zaraz, przecie偶 mnie... Ja...???

Usiad艂em i rozejrza艂em si臋 dooko艂a. Je偶eli jeszcze gdzie艣 w g艂臋bi duszy zastanawia艂em si臋, czy przypadkiem egzekucja mi si臋 nie przy艣ni艂a, to prostota otoczenia pozbawi艂a mnie tych z艂udze艅. Pok贸j by艂 okr膮g艂y, mia艂 kamienne, bielone 艣ciany i pokryty grub膮 warstw膮 tynku sufit. Moje 艂贸偶ko stanowi艂o jedyny element wyposa偶enia, a poszarza艂a po艣ciel doskonale pasowa艂a do faktury kamienia i farby. W 艣cianie znajdowa艂y si臋 masywne drewniane drzwi (zamkni臋te) i 艂ukowato zwie艅czone, otwarte na o艣cie偶 okno. Rzut oka na lazurowe niebo upewni艂 mnie, 偶e wci膮偶 jestem na Hyperionie, cho膰 bez w膮tpienia nie w wi臋zieniu w Port Romance: kamienny mur by艂 zbyt stary, zdobienia drzwi nazbyt wykwintne, a po艣ciel zanadto delikatna.

Wsta艂em i nago podszed艂em do okna. Jesienna bryza by艂a ch艂odna, lecz s艂o艅ce przyjemnie grza艂o mi sk贸r臋. Znajdowa艂em si臋 w kamiennej wie偶y. A偶 po horyzont ci膮gn臋艂y si臋 wzg贸rza, poro艣ni臋te pl膮tanin膮 偶贸艂tej chalmy i kar艂owatych dziwodrzew贸w. B艂臋kitki pieni艂y si臋 na granitowych murach ci膮gn膮cych si臋 wzd艂u偶 grzbietu, na kt贸rym sta艂a moja wie偶a, a偶 do stoj膮cej w znacznym oddaleniu kolejnej baszty. Te 艣ciany by艂y naprawd臋 stare. Ich precyzyjna, staranna konstrukcja przywodzi艂a na my艣l zupe艂nie odmienny poziom umiej臋tno艣ci i gust, w艂a艣ciwy czasom przed Upadkiem.

Domy艣li艂em si臋, gdzie jestem: chalma i dziwodrzew sugerowa艂y, 偶e nie opu艣ci艂em Aquili, wi臋c wspania艂e ruiny musia艂y by膰 wyludnionym Endymionem.

Nigdy nie widzia艂em miasta, od kt贸rego nazwy pochodzi艂 przydomek mojego rodu, ale Starowina, nasza klanowa gaw臋dziarka, nieraz nam o nim opowiada艂a. Endymion by艂 jednym z pierwszych miast na Hyperionie, za艂o偶onych po katastrofie statku kosmicznego przed blisko siedmiuset laty. Przed Upadkiem s艂yn膮艂 ze wspania艂ego uniwersytetu, kt贸ry na podobie艅stwo zamczyska pi臋trzy艂 si臋 nad starym miastem. Dziadek pradziadka Starowiny wyk艂ada艂 na uniwersytecie, zanim Pax obj膮艂 w艂adz臋 nad 艣rodkow膮 Aquil膮 i wysiedli艂 st膮d tysi膮ce ludzi.

A teraz ja tu wr贸ci艂em.

W drzwiach pojawi艂 si臋 艂ysy m臋偶czyzna o niebieskiej sk贸rze i kobaltowo-

b艂臋kitnych oczach. Po艂o偶y艂 na 艂贸偶ku bielizn臋 i prosty str贸j wierzchni; wygl膮da艂o na to, 偶e wykonano go z r臋cznie tkanej bawe艂ny.

- Prosz臋, niech si臋 pan ubierze - rzek艂.

Przyznam, 偶e gapi艂em si臋 na niego w milczeniu, gdy odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i wyszed艂. Niebieska sk贸ra, niebieskie oczy, bez w艂os贸w... To by艂... To co艣 by艂o pierwszym androidem, jakiego widzia艂em w 偶yciu. Gdyby kto艣 mnie zapyta艂, stwierdzi艂bym, 偶e na Hyperionie nie ma android贸w. Jeszcze przed Upadkiem zakazano ich produkcji i cho膰 dawno temu legendarny Smutny Kr贸l Billy sprowadzi艂 sporo android贸w do pracy przy budowie miast na p贸艂nocy, nie s艂ysza艂em, 偶eby kt贸ry艣 z nich osta艂 si臋 do naszych czas贸w. Pokr臋ci艂em g艂ow膮 i ubra艂em si臋. Str贸j le偶a艂 na mnie ca艂kiem nie藕le, mimo 偶e mam stosunkowo szerokie bary i d艂ugie nogi.

Wr贸ci艂em pod okno, kiedy zn贸w pojawi艂 si臋 android. Zatrzyma艂 si臋 przy otwartych drzwiach i da艂 mi znak d艂oni膮.

- Prosz臋 za mn膮, M. Endymion.

Powstrzyma艂em si臋 od zadawania pyta艅 i poszed艂em za nim schodami prowadz膮cymi na wy偶sze pi臋tra wie偶y. Najwy偶ej po艂o偶ony pok贸j zajmowa艂 ca艂y szczytowy poziom. Przez czerwono-偶贸艂te, witra偶owe szyby s膮czy艂 si臋 do wn臋trza blask popo艂udniowego s艂o艅ca. Przynajmniej jedno z okien by艂o otwarte i s艂ysza艂em dobiegaj膮cy z do艂u szelest li艣ci, poruszanych dm膮cym w dolinie wiatrem. 艢rodek pokoju, podobnie bia艂ego i pustego jak moja cela, zajmowa艂a z艂o偶ona aparatura medyczna i telekomunikacyjna. Android wyszed艂 i zamkn膮艂 za sob膮 ci臋偶kie drzwi, a ja dopiero po chwili zorientowa艂em si臋, 偶e po艣r贸d pl膮taniny rurek i sprz臋tu znajduje si臋 偶ywa osoba.

Przynajmniej tak mi si臋 zdawa艂o.

M臋偶czyzna spoczywa艂 na piankowym, rozk艂adanym fotelu poduszkowym, ustawionym w pozycji umo偶liwiaj膮cej siedzenie. Liczne przewody, p臋powiny, plastikowe rurki kropl贸wek i w艂贸kna kontrolne monitor贸w 艂膮czy艂y zasuszon膮 posta膰 w fotelu z aparatur膮. Napisa艂em „zasuszon膮”, gdy偶 cia艂o faktycznie wygl膮da艂o jak zmumifikowane: sk贸ra pokry艂a si臋 niezliczonymi zmarszczkami niczym po艂y starego, sk贸rzanego p艂aszcza, z poznaczonej plamami czaszki znikn臋艂y niemal wszystkie w艂osy, a r臋ce i nogi sta艂y si臋 tak chude, 偶e sprawia艂y wra偶enie zanikaj膮cych wypustek. M臋偶czyzna przywodzi艂 mi na my艣l pomarszczone, pozbawione pi贸r piskl臋, kt贸re wypad艂o z gniazda. Niebieskawy odcie艅 przypominaj膮cej pergamin sk贸ry sprawi艂, 偶e przez moment i jego wzi膮艂em za androida, zaraz jednak zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e to zupe艂nie inny odcie艅 b艂臋kitu: blady cie艅 na d艂oniach, 偶ebrach, na czole... Dotar艂o do mnie, 偶e oto stoj臋 przed cz艂owiekiem, kt贸ry ma za sob膮 ca艂e stulecia dobroczynnej (a mo偶e przekl臋tej) kuracji Poulsena.

Nikt ju偶 dzi艣 nie poddaje si臋 tej kuracji. Jej technologia zagin臋艂a podczas Upadku, podobnie jak usta艂 dop艂yw surowc贸w z zaginionych w czasie i przestrzeni 艣wiat贸w. Tylko 偶e teraz na w艂asne oczy ogl膮da艂em istot臋, kt贸ra liczy艂a sobie co najmniej kilka stuleci i kt贸ra przesz艂a kuracj臋 najdalej przed kilkudziesi臋ciu laty.

Starzec otworzy艂 oczy.

Od tamtej pory zdarza艂o mi si臋 ju偶 napotyka膰 r贸wnie w艂adcze spojrzenie, ale w贸wczas nic nie przygotowa艂o mnie na jego intensywno艣膰. Wydaje mi si臋, 偶e instynktownie cofn膮艂em si臋 o krok.

- Podejd藕 bli偶ej, Raulu Endymionie - g艂os przypomina艂 skrobanie t臋pym ostrzem po wyprawionej sk贸rze. Poruszaj膮ce si臋 usta m臋偶czyzny nasuwa艂y por贸wnanie z pyskiem 偶贸艂wia.

Podszed艂em na tyle blisko, 偶e oddziela艂a nas tylko konsola komunikacyjna. Starzec mrugn膮艂 oczami i uni贸s艂 ko艣cist膮 d艂o艅, kt贸ra wygl膮da艂a na zbyt ci臋偶k膮 dla wiotkiej ga艂膮zki nadgarstka.

- Wiesz, kim jestem? - skrobanie brzmia艂o delikatnie niczym szept. Pokr臋ci艂em przecz膮co g艂ow膮.

- A wiesz, gdzie si臋 znalaz艂e艣?

Odetchn膮艂em g艂臋boko.

- W Endymionie, chyba na terenie starego uniwersytetu.

Zmarszczki wok贸艂 ust m臋偶czyzny u艂o偶y艂y si臋 w bezz臋bny u艣miech.

- Bardzo dobrze. Dziedzic nazwiska rozpoznaje kup臋 gruz贸w, kt贸ra nada艂o miano jego rodzinie. Nie wiesz jednak, kim ja jestem, prawda?

- Nie.

- I nie ciekawi ci臋, jak to si臋 sta艂o, 偶e prze偶y艂e艣 egzekucj臋?

Stan膮艂em w pozycji „spocznij”, za艂o偶ywszy r臋ce za plecami i czeka艂em.

Starzec zn贸w si臋 u艣miechn膮艂.

- To dobrze, bardzo dobrze, powiedzia艂bym. Wystarczy cierpliwie poczeka膰... A szczeg贸艂y nie s膮 specjalnie odkrywcze: odpowiednio wysoko mierzone 艂ap贸wki, og艂uszacz zamiast paralizatora, nast臋pne 艂ap贸wki dla ludzi wydaj膮cych 艣wiadectwa zgonu i odpowiedzialnych za pozbycie si臋 cia艂a. Nie interesuje nas „jak”... Mam racj臋, Raulu Endymionie?

- Tak - odpar艂em wreszcie. - Dlaczego.

呕贸艂wia pysk drgn膮艂, kiedy masywna g艂owa skin臋艂a potwierdzaj膮co. Uderzy艂o mnie, 偶e mimo up艂ywu stuleci twarz zachowa艂a ostre, kanciaste rysy - rysy urodzonego satyra.

- W艂a艣nie - powiedzia艂. - Dlaczego? Po co zadawa膰 sobie tyle trudu? Sfingowa膰 egzekucj臋 i przetransportowa膰 twoje cholerne cia艂o przez dobre, kurwa, p贸艂 kontynentu? Doprawdy: dlaczego?

Przekle艅stwa nie brzmia艂y specjalnie ostro w ustach starego cz艂owieka. Mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e na przestrzeni wiek贸w sta艂y si臋 tak nieod艂膮cznym elementem jego j臋zyka, 偶e nie zas艂uguj膮 na szczeg贸ln膮 uwag臋. Czeka艂em.

- Chc臋, 偶eby艣 co艣 dla mnie zrobi艂, Raulu Endymionie - oddech dobywa艂 si臋 z p艂uc m臋偶czyzny z dono艣nym 艣wistem. Jasny p艂yn pop艂yn膮艂 przewodami kropl贸wki.

- Mam jaki艣 wyb贸r?

Stary cz艂owiek zn贸w si臋 u艣miechn膮艂, ale jego oczy nie zmienia艂y wyrazu, niewzruszone niczym kamienne 艣ciany.

- Zawsze mamy wyb贸r, ch艂opcze. W tym wypadku mo偶esz zapomnie膰 o tym, 偶e mo偶esz mi by膰 cokolwiek winien za uratowanie ci 偶ycia i odej艣膰... Opu艣ci膰 to miejsce. Moi s艂u偶膮cy nie b臋d膮 ci臋 zatrzymywa膰. Przy odrobinie szcz臋艣cia wydostaniesz si臋 ze strefy zakazanej, wr贸cisz w bardziej cywilizowane okolice Hyperiona i b臋dziesz unika艂 patroli Paxu za ka偶dym razem, gdy twoja to偶samo艣膰 i brak dokument贸w mog艂yby si臋 okaza膰... hmmm... k艂opotliwe.

Kiwn膮艂em g艂ow膮. Moje ubranie, chronometr, dokumenty zatrudnienia i identyfikator Paxu znajdowa艂y si臋 ju偶 pewnie na dnie zatoki Toschahi. B臋d膮c przewodnikiem na bagnach 艂atwo zapomnie膰, jak cz臋sto sprawdzane s膮 identyfikatory, ale szybko od艣wie偶y艂bym sobie pami臋膰, trafiwszy do jednego z przybrze偶nych miast czy nawet osad w g艂臋bi l膮du. Nawet najmuj膮c si臋 do pracy jako pastuch czy przewodnik potrzebowa艂em ID Paxu do formularzy podatkowych. W takim razie przez reszt臋 偶ycia musia艂bym ukrywa膰 si臋 z dala od cywilizacji, 偶y膰 z tego, co znajd臋 i upoluj臋 oraz unika膰 ludzi.

- Mo偶esz jednak wykona膰 zlecon膮 przeze mnie misj臋 i sta膰 si臋 bogatym cz艂owiekiem - ci膮gn膮艂 m贸j gospodarz. Jego ciemne oczy 艣widrowa艂y mnie badawczo. Podobne spojrzenie widywa艂em u zawodowych my艣liwych, oceniaj膮cych, czy szczeniak nadaje si臋 na psa my艣liwskiego.

- S艂ucham wi臋c - rzek艂em.

Starzec zamkn膮艂 oczy i chrapliwie nabra艂 powietrza w p艂uca.

- Umiesz czyta膰, Raulu Endymionie? - nie zada艂 sobie trudu, by unie艣膰 powieki.

- Tak.

- Czy czyta艂e艣 poemat znany jako „Pie艣ni”?

- Nie.

- Ale s艂ysza艂e艣 jakie艣 fragmenty, prawda? Gaw臋dziarz jednego z w臋drownych klan贸w pasterskich na dalekiej p贸艂nocy z pewno艣ci膮 nie omieszka艂 ich przedstawi膰? - w g艂osie m臋偶czyzny zabrzmia艂a dziwna nuta. Zapewne skromno艣膰.

- Kilka razy s艂ysza艂em - wzruszy艂em ramionami. - Woleli艣my „Epopej臋 o Ogrodzie” i „Sag臋 o Glennonie-Heighcie”.

Usta satyra zn贸w rozci膮gn臋艂y si臋 w u艣miechu.

- „Epopeja o Ogrodzie”, taaak. Wyst臋puje tam centaur imieniem Raul, prawda?

Nic nie odrzek艂em, ale Starowina uwielbia艂a tego bohatera. Moja matka wyros艂a na opowie艣ciach o nim, podobnie jak p贸藕niej ja.

- Wierzysz w te historie? - rzuci艂 znienacka starzec. - Chodzi mi o „Pie艣ni”.

- Czy w nie wierz臋! Czy wierz臋, 偶e opisane w nich wydarzenia naprawd臋 mia艂y miejsce? Masz na my艣li pielgrzym贸w, Chy偶wara i ca艂膮 reszt臋? - urwa艂em i zamilk艂em na d艂u偶sz膮 chwil臋. Owszem, byli tacy, kt贸rzy wierzyli w ka偶de s艂owo „Pie艣ni”, ale nie brakowa艂o i przeciwnik贸w, kt贸rzy uznawali poemat za be艂kotliw膮 mieszanin臋 legend i mit贸w, maj膮cych doda膰 tajemniczo艣ci paskudnej wojnie i Upadkowi. - Nigdy si臋 nad tym nie zastanawia艂em - przyzna艂em szczerze. - Jakie to ma za znaczenie?

Nagle wyda艂o mi si臋, 偶e wiekowy m臋偶czyzna dusi si臋, ale po chwili stwierdzi艂em, 偶e suchy, grzechocz膮cy d藕wi臋k to nic innego, jak tylko chichot.

- Raczej niewielkie - wykrztusi艂 wreszcie. - Pos艂uchaj mnie teraz, opisz臋 ci pokr贸tce, czego od ciebie oczekuj臋. M贸wienie wymaga ode mnie sporego wysi艂ku, wi臋c zachowaj swoje pytania na koniec - mrugn膮艂 i c臋tkowan膮, podobn膮 do szponu d艂oni膮 wskaza艂 mi przys艂oni臋te bia艂ym p艂贸tnem krzes艂o. - Zechcesz usi膮艣膰?

Pokr臋ci艂em g艂ow膮.

- Dobrze wi臋c. Historia, kt贸r膮 ci przedstawi臋, zaczyna si臋 jakie艣 dwie艣cie siedemdziesi膮t lat temu, podczas Upadku. Jedna z os贸b, kt贸re uda艂y si臋 na opisan膮 w „Pie艣niach” pielgrzymk臋, by艂a moj膮 przyjaci贸艂k膮. Nazywa艂a si臋 Brawne Lamia i istnia艂a naprawd臋. Po Upadku... po zag艂adzie Hegemonii i otwarciu Grobowc贸w Czasu... Brawne Lamia powi艂a c贸rk臋. Da艂a jej na imi臋 Diana, ale dziewuszka okaza艂a si臋 uparta i gdy tylko nauczy艂a si臋 m贸wi膰, za偶yczy艂a sobie zmiany imienia. Przez pewien czas by艂a Cynthi膮, p贸藕niej Kate - to skr贸cona forma Hekate - a jeszcze p贸藕niej, sko艅czywszy dwana艣cie lat, za偶膮da艂a by rodzina i przyjaciele nazywali j膮 Themid膮. Kiedy ostatni raz j膮 widzia艂em, mia艂a na imi臋 Enea... - starzec urwa艂 i spojrza艂 na mnie mru偶膮c oczy. - Wydaje ci si臋 to ma艂o wa偶ne, ale imiona s膮 istotne. Gdyby twoje nazwisko nie pochodzi艂o od nazwy tego miasta, kt贸re z kolei ochrzczono tak na cze艣膰 pewnego staro偶ytnego poematu, nie zwr贸ci艂bym na ciebie uwagi i dzi艣 by ci臋 tu nie by艂o. Le偶a艂by艣 martwy na dnie Wielkiego Morza Po艂udniowego, a twoje cia艂o zjada艂yby padlino偶erne robale. Rozumiesz to, Raulu Endymionie?

- Nie - stwierdzi艂em.

- Niewa偶ne - pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Na czym to ja stan膮艂em?

- Kiedy widzia艂e艣 j膮 po raz ostatni, przybra艂a imi臋 Enea.

- Tak - m臋偶czyzna ponownie zamkn膮艂 oczy. - Nie by艂a szczeg贸lnie 艂adnym dzieckiem, ale mia艂a w sobie co艣... szczeg贸lnego. Ka偶dy, kto j膮 pozna艂, wiedzia艂, 偶e jest inna, niezwyk艂a. Wcale nie zepsuta, o czym zdawa艂aby si臋 艣wiadczy膰 ta zabawa w zmian臋 imion. Po prostu... inna - obna偶y艂 r贸偶owe dzi膮s艂a w u艣miechu. - Czy zdarzy艂o ci si臋 spotka膰 kogo艣, kto by艂by w znacz膮cy spos贸b inny, Raulu Endymionie?

Waha艂em si臋 tylko przez moment.

- Nie - odrzek艂em, cho膰 nie by艂a to do ko艅ca prawda. Ten starzec by艂 inny. Ale wiedzia艂em, 偶e nie o to pyta.

- Kate... Enea... by艂a inna - powt贸rzy艂. - Jej matka to wiedzia艂a. Brawne oczywi艣cie zdawa艂a sobie z tego spraw臋, jeszcze zanim dziecko przysz艂o na 艣wiat... - urwa艂 i zerkn膮艂 na mnie spod na wp贸艂przymkni臋tych powiek. - Znasz t臋 cz臋艣膰 „Pie艣ni”?

- Owszem. Cybryd przepowiedzia艂, 偶e kobieta o nazwisku Lamia urodzi dziecko, kt贸re b臋dzie znane jako Ta, Kt贸ra Naucza.

Wydawa艂o mi si臋, 偶e starzec splunie z pogard膮.

- Co za g艂upi tytu艂! W czasie, kiedy zna艂em Ene臋, nikt jej tak nie nazywa艂. By艂a tylko dzieciakiem, bystrym i upartym, ale dzieciakiem. Wszystko, co w niej niezwyk艂e, by艂o dopiero potencjalnie niezwyk艂e. A potem... - jego g艂os 艣cich艂, a oczy zasnu艂a mgie艂ka, jakby zapomnia艂 o naszej rozmowie. Czeka艂em.

- A potem Brawne Lamia zmar艂a - powiedzia艂 po kilkuminutowej przerwie, wyra藕nie silniejszym g艂osem, jak gdyby w jego monologu nie nast膮pi艂a nawet najkr贸tsza przerwa. - Enea znikn臋艂a. Mia艂a dwana艣cie lat. Formalnie rzecz bior膮c by艂em jej opiekunem, ale nie pyta艂a mnie o zgod臋: po prostu pewnego dnia znikn臋艂a i nigdy wi臋cej nie da艂a znaku 偶ycia - zn贸w urwa艂, jak gdyby wyczerpa艂a si臋 w nim energia jakiej艣 wewn臋trznej spr臋偶yny, kt贸r膮 trzeba ponownie nakr臋ci膰.

- Na czym sko艅czy艂em? - zapyta艂 po chwili.

- Nie da艂a znaku 偶ycia.

- Zgadza si臋. Nie da艂a znaku 偶ycia, mimo to wiem, gdzie znikn臋艂a i gdzie si臋 pojawi. Dolina Grobowc贸w Czasu jest obecnie niedost臋pna dla turyst贸w. Stacjonuj膮 w niej 偶o艂nierze Paxu. Pami臋tasz nazwy i funkcje Grobowc贸w, Raulu Endymionie?

Chrz膮kn膮艂em na wspomnienie Starowiny, kt贸ra w bardzo podobny spos贸b szkoli艂a mnie w opowiadaniu historii. Kiedy艣 my艣la艂em, 偶e jest stara, ale przy tej staro偶ytnej, zakonserwowanej istocie wygl膮da艂aby jak dziecko.

- Wydaje mi si臋, 偶e tak - odrzek艂em. - Sfinks, Nefrytowy Grobowiec, Obelisk, Kryszta艂owy Monolit, w kt贸rym pochowano tego 偶o艂nierza...

- Pu艂kownika Fedmahna Kassada - mrukn膮艂 m贸j gospodarz i spojrza艂 na mnie. - M贸w dalej.

- Trzy Grobowce Jaskiniowe...

- Z kt贸rych tylko trzeci dok膮d艣 prowadzi艂 - przerwa艂 mi ponownie. - Do labirynt贸w na innych planetach. Pax go zamkn膮艂. M贸w dalej!

- To wszystko, co pami臋tam... Ach, jeszcze Pa艂ac Chy偶wara.

Na twarz starca wyp艂yn膮艂 znany mi ju偶, 偶贸艂wiowy u艣miech.

- Nie mo偶na zapomina膰 o naszym starym druhu Chy偶warze ani jego Pa艂acu, co? Czy to wszystko?

- Tak mi si臋 wydaje... Tak.

Mumia kiwn臋艂a g艂ow膮.

- C贸rka Brawne Lamii znikn臋艂a we wn臋trzu jednego z nich. Zgadnij, w kt贸rym.

- Nie wiem - powiedzia艂em, cho膰 mia艂em pewne podejrzenia.

- Siedem dni po 艣mierci Brawne dziewczynka zostawi艂a list, w 艣rodku nocy posz艂a do Sfinksa i znikn臋艂a. Pami臋tasz, dok膮d mo偶na dosta膰 si臋 ze Sfinksa, ch艂opcze?

- Je艣li wierzy膰 „Pie艣niom”, Sol Weintraub z c贸rk膮 przenie艣li si臋 w odleg艂膮 przysz艂o艣膰.

- Zgadza si臋 - szepn膮艂 staro偶ytny stw贸r. - Sol, Rachela i kilka innych, nielicznych os贸b wesz艂o do Sfinksa i nie wr贸ci艂o. W tamtych dniach wielu pr贸bowa艂o znale藕膰 drog臋 na skr贸ty do przysz艂o艣ci, ale sam Sfinks wybiera艂, kto pod膮偶y jego tunelami. P贸藕niej Pax zamkn膮艂 grobowiec i odci膮艂 dost臋p do niego i ca艂ej Doliny.

- A Sfinks przyj膮艂 dziecko.

Starzec chrz膮kni臋ciem skwitowa艂 moje oczywiste stwierdzenie.

- Raulu Endymionie - wyskrzecza艂 po chwili. - Czy wiesz, o co chc臋 ci臋 prosi膰?

- Nie - odpowiedzia艂em, cho膰 zn贸w dr臋czy艂o mnie silne przeczucie.

- Chc臋, 偶eby艣 odnalaz艂 moj膮 Ene臋. Chc臋, 偶eby艣 chroni艂 j膮 przed Paxem, towarzyszy艂 jej podczas ucieczki, a p贸藕niej, kiedy doro艣nie i stanie si臋 tym, kim sta膰 si臋 musi, przekaza艂 jej wiadomo艣膰 ode mnie. Masz jej powiedzie膰, 偶e wujek Martin umiera i 偶e je偶eli chce z nim porozmawia膰, musi wr贸ci膰 do domu.

Wstrzyma艂em dech. Odgad艂em ju偶, 偶e ta prastara istota by艂a niegdy艣 poet膮, Martinem Silenusem. Kt贸偶 by nie zna艂 „Pie艣ni”, nie s艂ysza艂 o ich autorze... Nie mia艂em poj臋cia, jak unikn膮艂 paxowskich pogrom贸w i dlaczego pozwolono mu mieszka膰 w tym odleg艂ym zak膮tku strefy zakazanej, ale wola艂em w to nie wnika膰.

- Chcesz, 偶ebym uda艂 si臋 na p贸艂noc, na Equusa, przebi艂 si臋 przez kilkutysi臋czne oddzia艂y Paxu, jakim艣 cudem dosta艂 si臋 do Doliny Grobowc贸w Czasu, wszed艂 do Sfinksa z nadziej膮, 偶e mnie... przyjmie, p贸藕niej pospieszy艂 za dziewczynk膮 w przysz艂o艣膰, popilnowa艂 jej przez kilkadziesi膮t lat, a potem nam贸wi艂 j膮, 偶eby wr贸ci艂a tu, by ci臋 odwiedzi膰?

Zapad艂a cisza, kt贸r膮 m膮ci艂o tylko posapywanie aparatury utrzymuj膮cej Martina Silenusa przy 偶yciu. Maszyny oddycha艂y.

- Niezupe艂nie - rzek艂 w ko艅cu. Zn贸w czeka艂em.

- Enea nie trafi艂a bardzo daleko w przysz艂o艣膰 - ci膮gn膮艂. - Przynajmniej dzi艣 przysz艂o艣膰 ta nie jest odleg艂a. Kiedy przed dwustu czterdziestu siedmioma laty wesz艂a do Sfinksa, uda艂a si臋 w kr贸tk膮 podr贸偶... Dok艂adnie o dwie艣cie sze艣膰dziesi膮t dwa hyperio艅skie lata w prz贸d.

- Sk膮d to wiadomo? - spyta艂em. Z tego, co czyta艂em, nikomu, nawet naukowcom Paxu, kt贸rzy mieli dwie艣cie lat na zbadanie Grobowc贸w, nie uda艂o si臋 ustali膰, jak daleko w przysz艂o艣膰 Sfinks przenosi wybra艅c贸w..

- Po prostu wiem - odpar艂 poeta. - Nie wierzysz mi?

- Czyli dziewczynka... Enea... wyjdzie ze Sfinksa w tym roku? - upewni艂em si臋, zamiast odpowiada膰.

- Za czterdzie艣ci dwie godziny i szesna艣cie minut - u艣ci艣li艂 stary satyr. Musz臋 przyzna膰, 偶e zamruga艂em oczami ze zdziwienia. - Pax r贸wnie偶 b臋dzie na ni膮 czeka艂. Wiedz膮, kiedy ma si臋 pojawi膰 nie zapyta艂em, sk膮d maj膮 t臋 informacj臋. - Schwytanie Enei jest teraz najwa偶niejszym punktem programu w grafiku Paxu. Wiedz膮, 偶e od tego zale偶y przysz艂o艣膰 ca艂ego wszech艣wiata.

Tu akurat staruszek si臋 myli艂. 呕adne zdarzenie nie mia艂o takiej wagi, by samodzielnie determinowa膰 przysz艂o艣膰 wszech艣wiata... To wiedzia艂em na pewno. Ale si臋 nie odzywa艂em.

- W tej chwili w Dolinie Grobowc贸w Czasu i jej bezpo艣rednim s膮siedztwie stacjonuje ponad trzydzie艣ci tysi臋cy 偶o艂nierzy Paxu, z czego co najmniej pi臋膰 tysi臋cy to Szwajcarzy z Gwardii Watyka艅skiej.

Gwizdn膮艂em przez z臋by z podziwu. Gwardia Szwajcarska to elita elit, najlepiej wyszkolone i wyposa偶one oddzia艂y w pot臋偶nych si艂ach Paxu. Kilkunastu Szwajcar贸w w pe艂nym rynsztunku bojowym poradzi艂oby sobie z dziesi臋cioma tysi膮cami funkcjonariuszy hyperio艅skiej Stra偶y Planetarnej.

- W takim razie mam czterdzie艣ci dwie godziny, 偶eby dotrze膰 na Equusa, przemierzy膰 Trawiaste Morze, przeby膰 g贸ry, prze艣lizn膮膰 si臋 pomi臋dzy dwudziestoma czy trzydziestoma tysi膮cami najlepszych 偶o艂nierzy Paxu i uratowa膰 dziewczynk臋? - zapyta艂em.

- Tak - odpar艂a prastara posta膰 w 艂贸偶ku.

Uda艂o mi si臋 nie pos艂a膰 b艂agalnego spojrzenia ku niebu.

- Co potem? Nie mamy si臋 gdzie ukry膰. Pax kontroluje ca艂ego Hyperiona, wszystkie statki kosmiczne, trasy przelot贸w i wszystkie 艣wiaty, kt贸re niegdy艣 sk艂ada艂y si臋 na Hegemoni臋. Je偶eli ta ma艂a jest tak cenna, jak twierdzisz, przewr贸c膮 planet臋 do g贸ry nogami, byle tylko j膮 odszuka膰. Nawet gdyby艣my mogli uciec z Hyperiona, co jest niemo偶liwe, nie mieliby艣my dok膮d si臋 uda膰.

- Mo偶na uciec z Hyperiona - przerwa艂 mi zm臋czonym g艂osem poeta. - Jest statek.

Prze艂kn膮艂em 艣lin臋. Statek. Idea trwaj膮cych d艂ugie miesi膮ce podr贸偶y, podczas kt贸rych w rodzimym 艣wiecie mija艂y ca艂e dziesi臋ciolecia, zapiera艂a mi dech w piersiach. Wst膮pi艂em do Stra偶y Planetarnej wiedziony dziecinn膮 nadziej膮, 偶e pewnego dnia stan臋 si臋 偶o艂nierzem Paxu i, b臋d臋 przemierza艂 gwiezdne przestrzenie; g艂upi膮 nadziej膮, je艣li we藕mie si臋 pod uwag臋, 偶e postanowi艂em nie przyjmowa膰 krzy偶okszta艂tu.

- Nawet je艣li trafimy na inn膮 planet臋, dopadn膮 nas - na dobr膮 spraw臋 nawet nie do ko艅ca wierzy艂em w istnienie owego statku. 呕aden cz艂onek Pax Mercantilus nie zgodzi艂by si臋 przewie藕膰 uciekinier贸w. - Chyba 偶e chcesz nas wp臋dzi膰 w kilkusetletni d艂ug czasowy.

- Nie - zaprzeczy艂 Silenus. - Nie kilkusetletni, nawet nie kilkudziesi臋cioletni. Statkiem dolecicie na jeden z najbli偶szych Hyperionowi 艣wiat贸w Hegemonii, a dalej ruszycie tajemnym przej艣ciem, zobaczycie stare 艣wiaty... Pop艂yniecie Tetyd膮.

Teraz ju偶 wiedzia艂em na pewno, 偶e starzec popad艂 w ob艂臋d. Wraz ze zniszczeniem sieci transmiter贸w i TechnoCentrum, Sie膰 i Hegemonia przesta艂y istnie膰. Ludzko艣膰 na nowo poczu艂a brzemi臋 odleg艂o艣ci mi臋dzy gwiazdami i dzi艣 tylko si艂y Paxu, marionetkowy Mercantilus i znienawidzeni Intruzi odwa偶ali si臋 tam zapuszcza膰.

- Podejd藕 bli偶ej... - chrapliwie poleci艂 poeta, daj膮c mi znak r臋k膮 z podkurczonymi palcami. Pochyli艂em si臋 ku niemu ponad nisk膮 konsol膮 komunikacyjn膮. Poczu艂em jego zapach... delikatn膮 mieszank臋 lek贸w, staro艣ci i woni przypominaj膮cej sk贸r臋.

Nie musia艂em przypomina膰 sobie gaw臋d Starowiny przy ognisku, 偶eby wiedzie膰, co to jest Tetyd膮 i mie膰 pewno艣膰, 偶e starzec m贸wi od rzeczy. Wszyscy to wiedzieli: Tetyd膮 i tak zwany Wielki Trakt by艂y dwiema sta艂ymi drogami, 艂膮cz膮cymi 艣wiaty Hegemonii za po艣rednictwem transmiter贸w. Szeroki, t艂oczny Wielki Trakt przebiega艂 przez z g贸r膮 sto planet pod ponad stu r贸偶nymi s艂o艅cami; Tetyd膮 cieszy艂a si臋 nieco mniejsz膮 popularno艣ci膮, ale stanowi艂a wa偶ny szlak handlowy, niezliczone za艣 艂odzie rekreacyjne bez wysi艂ku przep艂ywa艂y z planety na planet臋, korzystaj膮c z jej wartkiego nurtu.

Zniszczenie transmiter贸w i upadek Sieci doprowadzi艂y do rozpadni臋cia si臋 Traktu na tysi膮ce osobnych kawa艂eczk贸w, Tetyd膮 natomiast zwyczajnie przesta艂a istnie膰; jej portale sta艂y si臋 bezu偶yteczne, a tworz膮ce j膮 mniejsze, lokalne rzeki wr贸ci艂y w swe dawne koryta, by ju偶 nigdy si臋 nie spotka膰. Sam wiekowy poeta, kt贸rego mia艂em przed sob膮, opisywa艂 艣mier膰 rzeki. Pami臋ta艂em, jak Starowina recytowa艂a „Pie艣ni”:

Koryto rzeki, co p艂yn臋艂a

Przez dwa stulecia albo wi臋cej

Spi臋ta w czasie i przestrzeni

Portalami TechnoCentrum

Puste jest

Na Fuji i planecie Barnarda

Na Akteonie i Denebie Drei

Na Nadziei i Nigdy Wi臋cej.

Wsz臋dzie wi艂a si臋 Tetyda,

Niczym wst膮偶ka 艂膮cz膮c 艣wiaty

Zamieszkane przez cz艂owieka.

Dzisiaj bramy nie dzia艂aj膮,

Wysch艂y nurty, zgas艂y pr膮dy,

Znik艂y sztuczki TechnoCentrum,

Zagin臋li podr贸偶nicy,

Portal zamkn膮艂 swoje wrota,

I Tetyd膮 ju偶 nie p艂ynie.

- Podejd藕 bli偶ej - powt贸rzy艂 starzec, skin膮wszy po偶贸艂k艂膮 d艂oni膮. Jego oddech przywodzi艂 na my艣l powiew suchego powietrza z otwartego grobowca: pozbawiony zapachu, a zarazem pradawny, nios膮cy w sobie wspomnienie minionych wiek贸w. Kiedy si臋 zbli偶y艂em, poeta wyszepta艂:

Co pi臋kne, cieszy膰 nigdy nie przestanie:

Zamiast w nico艣ci zgin膮膰 oceanie -

B臋dzie pi臋knia艂o jeszcze bardziej.

Cofn膮艂em si臋 i skin膮艂em g艂ow膮, zupe艂nie jakby powiedzia艂 co艣 sensownego. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci: by艂 ob艂膮kany.

- Ludzie, kt贸rzy nie doceniaj膮 pot臋gi poezji, nieraz ju偶 nazywali mnie szalonym - zachichota艂, jak gdyby czytaj膮c w moich my艣lach. - Nie musisz podejmowa膰 decyzji w tej chwili, Raulu Endymionie. Kiedy spotkamy si臋 na kolacji, opowiem ci do ko艅ca, co ci臋 czeka. Wtedy powiesz mi, co zamierzasz. Na razie jednak - odpocznij! 艢mier膰 i zmartwychwstanie musia艂y ci臋 wyczerpa膰 - zgarbi艂 si臋 i wyda艂 z siebie grzechocz膮cy d藕wi臋k, w kt贸rym zn贸w dopiero po chwili rozpozna艂em 艣miech.

Android zaprowadzi艂 mnie do mojego pokoju. Po drodze w oknach wie偶y mign臋艂y mi podw贸rka i inne budynki, a raz dostrzeg艂em innego androida, r贸wnie偶 p艂ci m臋skiej, kt贸ry przechodzi艂 przez podw贸rzec.

M贸j niebieskosk贸ry przewodnik otworzy艂 przede mn膮 drzwi i cofn膮艂 si臋. Zrozumia艂em, 偶e nie zamierza mnie zamyka膰; nie jestem wi臋c wi臋藕niem.

- Przygotowano dla pana str贸j wieczorowy - rzek艂. - Mo偶e pan oczywi艣cie swobodnie porusza膰 si臋 po terenie starego uniwersytetu, uprzedzam jednak, M. Endymion, 偶e w okolicznych lasach i w艣r贸d wzg贸rz 偶yj膮 bardzo drapie偶ne zwierz臋ta.

Skin膮艂em g艂ow膮, u艣miechaj膮c si臋 pod nosem. Drapie偶niki nie stanowi艂yby dla mnie przeszkody, gdybym chcia艂 odej艣膰, ale na razie nie mia艂em takiego zamiaru.

Android zamierza艂 mnie zostawi膰, gdy pod wp艂ywem nag艂ego impulsu post膮pi艂em krok naprz贸d i zrobi艂em co艣, co na zawsze odmieni艂o moje 偶ycie.

- Chwileczk臋 - powiedzia艂em i wyci膮gn膮艂em do niego r臋k臋. - Nie przedstawiono nas sobie. Jestem Raul Endymion.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 android w milczeniu patrzy艂 na moj膮 d艂o艅 i zacz膮艂em ju偶 podejrzewa膰, 偶e naruszy艂em jakie艣 zasady protoko艂u. W ko艅cu ju偶 przed wiekami, podczas hegiry, gdy produkowano androidy, od razu uznano je za co艣 gorszego od zwyk艂ych ludzi. Wreszcie jednak sztuczny cz艂owiek chwyci艂 moj膮 r臋k臋 i potrz膮sn膮艂 ni膮.

- A. Bettik - powiedzia艂 cicho. - Mi艂o mi pana pozna膰.

A. Bettik. To imi臋 obudzi艂o we mnie jakie艣 niejasne wspomnienia, kt贸rych na razie nie mog艂em sprecyzowa膰.

- Chcia艂bym z panem porozmawia膰, A. Bettik - rzek艂em. - Chcia艂bym dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o... o tym miejscu i o starym poecie.

Android podni贸s艂 wzrok, a mnie wyda艂o si臋, 偶e w b艂臋kitnych oczach dostrzegam co艣 na kszta艂t rozbawienia.

- Dobrze, prosz臋 pana - zgodzi艂 si臋. - Ch臋tnie odpowiem na pana pytania, obawiam si臋 jednak, 偶e nasza rozmowa musi poczeka膰, w tej chwili bowiem mam mn贸stwo obowi膮zk贸w.

- Niech b臋dzie - odpar艂em i cofn膮艂em si臋. - B臋d臋 czeka艂 z niecierpliwo艣ci膮.

A. Bettik kiwn膮艂 g艂ow膮 i ruszy艂 w d贸艂 schod贸w.

Wr贸ci艂em do pokoju. Je艣li nie liczy膰 za艣cielonego 艂贸偶ka i z艂o偶onego na nim eleganckiego stroju wieczorowego, nic si臋 tu nie zmieni艂o. Podszed艂szy do okna, wyjrza艂em na ruiny Uniwersytetu Endymio艅skiego; b艂臋kitki szele艣ci艂y lekko w podmuchach s艂abej bryzy, liliowe li艣cie rosn膮cych pod wie偶膮 dziwodrzew贸w opada艂y na brukowany dziedziniec dwadzie艣cia metr贸w ni偶ej i chrobota艂y po kamieniach poruszane wiatrem, chalmy nadawa艂y powietrzu charakterystyczn膮, korzenn膮 wo艅. Dorasta艂em kilkaset kilometr贸w na p贸艂noc od tego miejsca, w艣r贸d moczar贸w Aquili, mi臋dzy g贸rami i Dziobem, ale rze艣ki ch艂贸d g贸rskiego powietrza by艂 dla mnie czym艣 nowym. Niebo sprawia艂o wra偶enie bardziej b艂臋kitnego, ni偶 kiedykolwiek widzia艂em je ze swoich bagien. Nabra艂em jesiennego powietrza g艂臋boko w p艂uca i wyszczerzy艂em z臋by w u艣miechu: niewa偶ne, co mnie czeka; na razie by艂em cholernie zadowolony, 偶e 偶yj臋.

Odszed艂em od okna, kieruj膮c si臋 ku schodom z zamiarem rozejrzenia si臋 po uniwersytecie i mie艣cie, od kt贸rego wywodzi艂o si臋 moje nazwisko. Niewa偶ne, jak bardzo zwariowanego mia艂em gospodarza - pogaw臋dka przy kolacji i tak zapowiada艂a si臋 interesuj膮co.

Zszed艂em ju偶 prawie na sam d贸艂, gdy nagle stan膮艂em w p贸艂 kroku.

A. Bettik. Zna艂em to imi臋 z „Pie艣ni” opowiadanych przez Starowin臋. Tak si臋 nazywa艂 android, pilot barki lewitacyjnej „Benares”, kt贸r膮 pielgrzymi p艂yn臋li na p贸艂nocny wsch贸d z Keats na Equusie, w g贸r臋 Hoolie, do portu Najada, dalej przez 艣luz臋 w Karli w okolice lasu Doukhobor. W Porcie na Kraw臋dzi ko艅czy艂 si臋 sp艂awny odcinek rzeki, tam te偶 pielgrzymi przesiedli si臋 na wiatrow贸z i ruszyli przez Trawiaste Morze. S艂uchaj膮c w dzieci艅stwie „Pie艣ni” zastanawia艂em si臋, dlaczego A. Bettik by艂 jedynym androidem wymienionym z nazwiska i co si臋 dzia艂o z nim po tym, gdy pielgrzymi zostawili go w Porcie na Kraw臋dzi. Od ponad dwudziestu lat nie s艂ysza艂em tego imienia.

Pokr臋ci艂em g艂ow膮. Rozwa偶aj膮c, czy przypadkiem sam nie zaczynam wariowa膰, wyszed艂em na zalane popo艂udniowym 艣wiat艂em ulice Endymiona.

5

W tej samej chwili, gdy ja rozstaj膮 si臋 z A. Bettikiem, sze艣膰 tysi臋cy lat 艣wietlnych od Hyperiona, w systemie gwiezdnym znanym tylko z numeru NGC i koordynat贸w nawigacyjnych, oddzia艂 trzech liniowc贸w Paxu pod dow贸dztwem ojca kapitana Federico de Soyi niszczy orbitalny las. Drzewa Intruz贸w nie maj膮 偶adnej os艂ony, kt贸ra mog艂aby je chroni膰 przed napa艣ci膮 okr臋t贸w bojowych Paxu, tote偶 trudno t臋 rze藕 nazwa膰 bitw膮.

Musz臋 w tym miejscu wyja艣ni膰 jedn膮 rzecz: relacji z tych wydarze艅 nie opieram tylko na domys艂ach czy przypuszczeniach; wszystko wydarzy艂o si臋 dok艂adnie tak, jak to opisuj臋. Podobnie zreszt膮 nie bawi臋 si臋 w zgadywanki czy ekstrapolacj臋 twierdz膮c, 偶e ojciec kapitan de Soya i jego prze艂o偶eni zrobili to czy tamto, podczas gdy nie by艂o przy tym 偶adnych 艣wiadk贸w; wiem, co my艣leli, wiem, co czuli. Ka偶de moje s艂owo to najszczersza prawda. Wyja艣ni臋 p贸藕niej, sk膮d wiem to wszystko, sk膮d pewno艣膰, 偶e nie ma w mych s艂owach ani krzty przek艂amania... Na razie jednak prosz臋, 偶eby艣 je, czytelniku, przyj膮艂 takimi, jakie s膮. A s膮 prawdziwe.

Liniowce zmniejszaj膮 pr臋dko艣膰 z przeci膮偶eniem r贸wnym sze艣ciuset g. W艣r贸d gwiezdnych podr贸偶nych przyj臋艂o si臋 nazywa膰 tak szybkie hamowanie „pr臋dko艣ci膮 d偶emu malinowego” - gdyby wewn臋trzne pola si艂owe zawiod艂y cho膰 na u艂amek milisekundy, z pasa偶er贸w statku pozosta艂aby ledwie cieniutka warstwa substancji podobnej do d偶emu z malin, rozsmarowana na pulpitach.

Pola si艂owe nie zawodz膮. Znalaz艂szy si臋 w odleg艂o艣ci jednej jednostki astronomicznej, ojciec kapitan de Soya w艂膮cza holosfer臋. Wszyscy w sali dowodzenia odrywaj膮 si臋 na moment od swoich zaj臋膰, by rzuci膰 okiem na ekran. Na nim za艣 kilka tysi臋cy starannie uformowanych przez Intruz贸w drzew (z kt贸rych najkr贸tsze ma pi臋膰set metr贸w d艂ugo艣ci) wiruje w z艂o偶onym ta艅cu w p艂aszczy藕nie ekliptyki: po艂膮czone si艂ami grawitacji zagajniki, splecione konary, powoli zmieniaj膮cy si臋 uk艂ad drzew w ci膮g艂ym ruchu. Ich li艣cie zwracaj膮 si臋 w kierunku pobliskiego s艂o艅ca typu G, ga艂臋zie bezustannie przemieszczaj膮 si臋, szukaj膮c najdogodniejszej pozycji, a korzenie czerpi膮 wilgo膰 i sk艂adniki od偶ywcze z ob艂oku mg艂y tworzonej przez przemykaj膮ce w艣r贸d nich komety pasterskie, podobne do przybrudzonych, 艣nie偶nych ku艂.

W艣r贸d ga艂臋zi i pomi臋dzy samymi drzewami mo偶na dostrzec tak偶e rozmaite odmiany Intruz贸w - humanoidalne sylwetki o srebrzystej sk贸rze i cieniute艅kich, motylich skrzyd艂ach, rozpostartych na setki metr贸w. Co chwila kt贸re艣 z nich migocze odblaskiem 艣wiat艂a, upodabniaj膮c si臋 do bo偶onarodzeniowych lampek w g臋stym listowiu orbitalnego lasu.

- Ognia! - wydaje rozkaz ojciec kapitan de Soya.

Gdy od lasu dziel膮 je ju偶 tylko dwie trzecie jednostki astronomicznej, liniowce, wchodz膮ce w sk艂ad grupy uderzeniowej „Kr贸lowie”, otwieraj膮 ogie艅 z broni dalekiego zasi臋gu. Z tej odleg艂o艣ci strumienie energetyczne zaledwie pe艂z艂yby w kierunku celu, niczym 艣wiec膮ce pluskwy na czarnym prze艣cieradle, ale okr臋ty Paxu wyposa偶one s膮 w bro艅 hiperprzestrzenn膮 i hiperkinetyczn膮 - 艣ci艣lej m贸wi膮c: w ma艂e stateczki z w艂asnym nap臋dem Hawkinga. Niekt贸re z nich, zaopatrzone w g艂owice plazmowe, rozp臋dzaj膮 si臋 i w kilka mikrosekund osi膮gaj膮 pr臋dko艣ci relatywistyczne, by natychmiast eksplodowa膰 w g艂臋bi lasu; inne, bez g艂owic, maj膮 tylko powr贸ci膰 do przestrzeni rzeczywistej, zwi臋kszaj膮c sw膮 mas臋 i, niczym gigantyczne kule armatnie przeszywaj膮ce namokni臋t膮 tektur臋, przebi膰 mur drzew.

Po kilku minutach liniowce wchodz膮 w zasi臋g broni energetycznej i 艣wietliste, laserowe lance rozb艂yskuj膮 w tysi膮cu kierunkach r贸wnocze艣nie. Ich promienie s膮 doskonale widoczne na ciemnym tle, bowiem rozpraszaj膮 si臋 na miriadach koloidalnych cz膮steczek, unosz膮cych si臋 w pr贸偶ni niczym drobinki kurzu na zapuszczonym strychu.

Las p艂onie. Dekompresja rozsadza specjalnie spreparowan膮 kor臋, str膮ki i hermetyczne li艣cie, kt贸rych nie dosi臋g艂y profilowane fale uderzeniowe z 艂adunk贸w plazmowych. Umykaj膮ce w przestrze艅 b膮ble powietrza zasilaj膮 szalej膮cy w pr贸偶ni po偶ar do czasu, a偶 tlen wypali si臋 b膮d藕 skrzepnie. Las p艂onie. Dziesi膮tki milion贸w li艣ci, pojedynczo i w k臋pach, odrywaj膮 si臋 od eksploduj膮cych drzew; ka偶dy z nich zmienia si臋 w osobny, ognisty stos, podczas gdy na czarnym, pustym tle spalaj膮 si臋 pot臋偶ne konary i mniejsze ga艂臋zie. Trafione komety w mgnieniu oka sublimuj膮, rozdzieraj膮c splecione sklepienie lasu pot臋偶n膮 fal膮 pary wodnej i gradem skalnych od艂amk贸w. Intruzi, przystosowani do 偶ycia w otwartej przestrzeni kosmicznej, przez ludzi Paxu pogardliwie zwani „anio艂ami Lucyfera”, wpadaj膮 w sam 艣rodek piek艂a niczym przezroczyste 膰my w ognisko. Niekt贸rzy gin膮 rozerwani wybuchem plazmy lub zmia偶d偶eni fal膮 uderzeniow膮 po zniszczeniu komet; inni trafiaj膮 w tor wi膮zki lanc i sami staj膮 si臋 obiektami hiperkinetycznymi, zanim ich delikatne, s艂oneczne skrzyd艂a i organy wewn臋trzne nie rozedr膮 si臋 na strz臋py; jeszcze inni pr贸buj膮 si臋 ratowa膰 rozpo艣cieraj膮c maksymalnie skrzyd艂a, nie maj膮 jednak szans prze艣cign膮膰 szerz膮cego si臋 chaosu. Nikomu nie udaje si臋 uj艣膰 z 偶yciem.

Spotkanie trwa nieca艂e pi臋膰 minut. Kiedy ju偶 jest po wszystkim, grupa uderzeniowa „Kr贸lowie” zwalnia do trzydziestu g i przelatuje w艣r贸d resztek orbitalnego lasu. P艂omienie, bij膮ce z dysz nap臋du j膮drowego, pal膮 fragmenty drzew ocala艂e po pierwszej fali ataku. Tam, gdzie jeszcze przed pi臋ciu minutami w pr贸偶ni unosi艂 si臋 las - zielone li艣cie wystawia艂y si臋 ku s艂o艅cu, korzenie pi艂y wod臋 z komet, a Intruzi unosili si臋 w艣r贸d ga艂臋zi niczym mu艣linowe anio艂y - teraz znajduje si臋 tylko kolisty ob艂ok dymu i chmury od艂amk贸w, kr膮偶膮ce w p艂aszczy藕nie ekliptyki wok贸艂 wsp贸lnego 艣rodka ci臋偶ko艣ci.

- Kto艣 prze偶y艂? - pyta ojciec kapitan de Soya. Stoi na palcach przy samym brzegu g艂贸wnego wy艣wietlacza w sali dowodzenia, z 艂atwo艣ci膮 utrzymuj膮c r贸wnowag臋. R臋ce ma za艂o偶one za plecami. Mimo 偶e liniowiec wci膮偶 zwalnia z przyspieszeniem trzydziestu g, w sali dowodzenia utrzymywana jest sta艂a grawitacja, r贸wna jednej pi臋膰dziesi膮tej standardowego ci膮偶enia. Kilkunastu znajduj膮cych si臋 tu oficer贸w stoi lub siedzi z twarzami zwr贸conymi ku 艣rodkowi sfery. De Soya jest niskim m臋偶czyzn膮 po trzydziestce (wed艂ug rachuby standardowej). Ma okr膮g艂膮, 艣niad膮 twarz, a przyjaciele zwracaj膮 uwag臋, 偶e w miar臋 up艂ywu lat w jego oczach coraz cz臋艣ciej kap艂a艅skie wsp贸艂czucie bierze g贸r臋 nad godnym wojskowego brakiem skrupu艂贸w.

- Nie, nikt - odpowiada matka komandor Stone, pierwszy oficer i, tak jak de Soya, cz艂onkini zakonu jezuit贸w. Odwraca si臋 od wy艣wietlacza taktycznego i zwraca ku migaj膮cemu komunikatorowi.

De Soya wie, 偶e 偶adnemu ze znajduj膮cych si臋 w pokoju oficer贸w spotkanie nie sprawi艂o satysfakcji. Niszczenie las贸w orbitalnych Intruz贸w wchodzi w zakres ich misji - niewinne z pozoru zagajniki pe艂ni膮 funkcj臋 centr贸w zaopatrzeniowych dla roj贸w bojowych - ale niewielu jest 偶o艂nierzy Paxu, kt贸rych cieszy艂by widok niepotrzebnego zniszczenia. Wyszkolono ich na rycerzy Ko艣cio艂a i obro艅c贸w Paxu, nie na niszczycieli pi臋kna i morderc贸w bezbronnych form 偶ycia, nawet je艣li byliby to pozbawieni duszy Intruzi.

- Przyj膮膰 normalny szyk do przeszukiwania! - rozkazuje de Soya. - Opu艣ci膰 stanowiska bojowe!

Na nowoczesnych liniowcach za艂oga sk艂ada si臋 z tych w艂a艣nie kilkunastu ludzi w sali dowodzenia i dos艂ownie paru innych, rozproszonych po ca艂ym statku.

- Kapitanie! - przerywa mu nagle matka komandor Stone. - Zak艂贸cenia wskazuj膮ce na obecno艣膰 nap臋du Hawkinga. K膮t siedemdziesi膮t dwa, wsp贸艂rz臋dne dwa dwadzie艣cia dziewi臋膰, czterdzie艣ci trzy, jeden zero pi臋膰. Wyj艣cie z nad艣wietlnej w odleg艂o艣ci siedem zero zero przecinek pi臋膰 tysi臋cy kilometr贸w. Prawdopodobie艅stwo, 偶e jest to tylko jeden statek, wynosi dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰 procent. Pr臋dko艣膰 wzgl臋dna: nieznana.

- Na stanowiska bojowe - m贸wi de Soya i bezwiednie u艣miecha si臋 pod w膮sem. Mo偶e to Intruzi p臋dz膮 na ratunek lasowi, a mo偶e znalaz艂 si臋 jednak jaki艣 obro艅ca, kt贸ry w艂a艣nie odpali艂 bro艅 gdzie艣 spoza ob艂oku Oorta; kto wie, mo偶e to nawet stra偶 przednia ca艂ego roju, kt贸ra przyniesie zag艂ad臋 jego oddzia艂owi specjalnemu. Niewa偶ne; wszystko b臋dzie lepsze od takich akt贸w... wandalizmu. - Statek wychodzi z nad艣wietlnej - raportuje oficer 艂膮czno艣ciowy ze stanowiska nad g艂ow膮 de Soyi.

- Dobrze - odpowiada de Soya. Patrzy na migocz膮cy przed nim ekran, zeruje sw贸j bocznik i otwiera kilka wirtualnych kana艂贸w optycznych. Sala dowodzenia rozmywa si臋 przed nim i nagle de Soya znajduje si臋 w przestrzeni kosmicznej. Jest mierz膮cym pi臋膰 milion贸w kilometr贸w olbrzymem; okr臋ty grupy uderzeniowej „Kr贸lowie” kurcz膮 si臋 do rozmiar贸w 艣wiec膮cych punkcik贸w, nier贸wna kolumna dymu, unosz膮ca si臋 nad pogorzeliskiem, zakrzywia si臋 mniej wi臋cej na wysoko艣ci jego pasa, tajemniczy przybysz za艣 znajduje si臋 siedemset kilometr贸w st膮d - czyli na wyci膮gni臋cie r臋ki. Okr臋ty de Soyi spowija czerwona, sferyczna po艣wiata, oznaczaj膮ca w艂膮czone na pe艂n膮 moc zewn臋trzne pola si艂owe. W pustce nie brak te偶 innych sygna艂贸w: w r贸偶nych barwach wy艣wietlaj膮 si臋 odczyty czujnik贸w, impulsy oznajmiaj膮ce zbli偶anie si臋 statku i informacje o namierzeniu celu. De Soya dzia艂a teraz na poziomie taktycznym, gdzie czas mierzy si臋 w milisekundach; skinieniem d艂oni i pstrykni臋ciem palca mo偶e odpala膰 bro艅 i spuszcza膰 z uwi臋zi niewyobra偶alne moce.

- Przekaz z transpondera - zg艂asza oficer 艂膮czno艣ciowy. - Kod aktualny: kurier Paxu, klasa „archanio艂”.

De Soya marszczy brwi. Jakie偶 to niezwyk艂ej wagi wydarzenia mog艂y zmusi膰 dow贸dztwo Paxu do wys艂ania najszybszego okr臋tu, jakim dysponuje Watykan? Okr臋tu, kt贸ry mo偶e rozwin膮膰 tak膮 szybko艣膰, 偶e sam w sobie stanowi najgro藕niejsz膮 tajn膮 bro艅 Paxu? De Soya widzi kody Paxu, unosz膮ce si臋 w przestrzeni taktycznej wok贸艂 male艅kiego stateczku. P艂omie艅 z dysz ci膮gnie si臋 wiele kilometr贸w z ty艂u; statek praktycznie w og贸le nie zu偶ywa energii na utrzymywanie wewn臋trznych p贸l si艂owych, a tempo hamowania z pewno艣ci膮 przekracza poziom d偶emu malinowego.

- Bezza艂ogowy? - z nadziej膮 w g艂osie pyta de Soya. Okr臋ty klasy „archanio艂” s膮 w stanie w kilka dni - czasu rzeczywistego! - osi膮gn膮膰 dowolny punkt w znanym wszech艣wiecie, podczas gdy inne statki potrzebuj膮 na to tygodni czasu pok艂adowego i ca艂ych lat rzeczywistego. Nikt jednak nie prze偶ywa podr贸偶y archanio艂em.

Matka komandor Stone staje obok niego w przestrzeni taktycznej. Na ciemnym tle jej czarna tunika jest prawie niewidoczna, przez co blada twarz Stone zdaje si臋 unosi膰 w pr贸偶ni ponad p艂aszczyzn膮 ekliptyki. 艢wiat艂o wirtualnej gwiazdy rozja艣nia jej ostre ko艣ci policzkowe.

- Nie, kapitanie - m贸wi cicho Stone. W tym trybie dzia艂ania tylko de Soya s艂yszy jej g艂os. - Przekaz wskazuje na obecno艣膰 dw贸ch cz艂onk贸w za艂ogi, pogr膮偶onych w kriogenicznym 艣nie.

- Dobry Jezu! - w ustach de Soyi s艂owa te brzmi膮 bardziej jak modlitwa, ni偶 wzywanie boskiego imienia nadaremno. Ta dw贸jka zgin臋艂a ju偶 podczas podr贸偶y z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮, a teraz, nawet w przystosowanych do wysokiej grawitacji zbiornikach kriogenicznych, ich cia艂a przyjm膮 posta膰 ju偶 nie tyle d偶emu malinowego, co mikronowej grubo艣ci warstewki pasty proteinowej. - Przygotowa膰 komor臋 zmartwychwsta艅cz膮! - rozkazuje ojciec kapitan na g艂贸wnym kanale.

Matka komandor Stone dotyka wszczepionego za uchem bocznika. Marszczy czo艂o.

- Zakodowana wiadomo艣膰. Kurier贸w nale偶y bezwarunkowo wskrzesi膰! Priorytet: alfa. Poziom rozkazu: omega.

Ojciec kapitan de Soya odwraca raptownie g艂ow臋 i przez chwil臋 w milczeniu wpatruje si臋 w pierwszego oficera. Dym ze spalonego lasu snuje si臋 na poziomie ich talii. Wskrzeszenie z tak wysokim priorytetem przeczy doktrynie Ko艣cio艂a i przepisom dow贸dztwa Paxu, a w dodatku jest niebezpieczne: szans臋 na niew艂a艣ciwe odrodzenie zmar艂ego s膮 bliskie zeru przy zachowaniu standardowego, trzydniowego okresu zmartwychwstania, po czym rosn膮 raptownie, by w wypadku trzech godzin osi膮gn膮膰 pi臋膰dziesi膮t procent. Poziom rozkazu omega oznacza za艣 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰, rezyduj膮cego na Pacem.

De Soya znajduje w oczach pierwszego oficera zrozumienie. Statek kurierski przybywa z Watykanu. Albo kto艣 stamt膮d, albo z dow贸dztwa Paxu (mo偶e jedno i drugie) uzna艂 wiadomo艣膰 za tak piln膮, by wys艂a膰 z ni膮 bezcenny statek, zabi膰 dw贸ch wysokich oficer贸w Paxu - bo nikomu innemu nie powierzono by archanio艂a - oraz zaryzykowa膰 niew艂a艣ciwe odtworzenie owej dw贸jki.

W odpowiedzi na pytaj膮ce spojrzenie pierwszego oficera de Soya unosi brwi.

- W porz膮dku, komandorze - m贸wi na g艂贸wnym kanale. - Niech wszystkie trzy okr臋ty zr贸wnaj膮 pr臋dko艣膰. Przygotowa膰 oddzia艂 do wej艣cia na pok艂ad statku kurierskiego. Zbiorniki kriogeniczne przenie艣膰 tutaj. Zmartwychwstanie ma si臋 zako艅czy膰 przed godzin膮 sz贸st膮 trzydzie艣ci. Prosz臋 przekaza膰 moje wyrazy uznania kapitanowi Hearnowi z „Melchiora” i matce kapitan Boulez z „Kacpra”. Niech stawi膮 si臋 u mnie, na „Baltazarze”, na spotkaniu z kurierami o si贸dmej zero zero.

Ojciec de Soya wraca z przestrzeni taktycznej do rzeczywisto艣ci w sali dowodzenia. Stone i reszta oficer贸w nie spuszczaj膮 z niego wzroku.

- Tylko szybko - m贸wi. Odpycha si臋 od kraw臋dzi wy艣wietlacza i przelatuje wprost do swojej prywatnej kabiny. Przez okr膮g艂y otw贸r w艣lizguje si臋 do 艣rodka. - Prosz臋 mnie obudzi膰 po wskrzeszeniu kurier贸w - dodaje na chwil臋 przed zamkni臋ciem drzwi, patrz膮c na blade twarze zebranych.

6

Spacerowa艂em ulicami Endymiona, usi艂uj膮c uporz膮dkowa膰 panuj膮cy w mojej g艂owie chaos 偶ycia, 艣mierci i nowego 偶ycia.

Powinienem chyba zaznaczy膰 tutaj, 偶e wcale nie traktowa艂em wydarze艅 ostatnich godzin - procesu, „egzekucji”, spotkania z mitycznym poet膮 - tak lekko, jak mog艂yby na to wskazywa膰 moje s艂owa. By艂em naprawd臋 wstrz膮艣ni臋ty: oni usi艂owali mnie zabi膰! Chcia艂em ca艂膮 win膮 obarczy膰 Pax, ale s膮dy nie podlega艂y Paxowi, przynajmniej nie bezpo艣rednio. Hyperion mia艂 w艂asn膮 Rad臋 Planety, a s臋dziowie w Port Romance kierowali si臋 naszym miejscowym prawem i interesami. Kara 艣mierci nie by艂a nieuniknion膮 kar膮 wymierzan膮 przez Pax, zw艂aszcza tam, gdzie Ko艣ci贸艂 sprawowa艂 teokratyczne rz膮dy, lecz pozosta艂o艣ci膮 z czas贸w kolonizacji planety. M贸j b艂yskawiczny proces, oczywisty wyrok i ko艅cz膮ca wszystko egzekucja wyra偶a艂y co najwy偶ej przera偶enie urz臋duj膮cych na Hyperionie i w Port Romance biznesmen贸w, 偶e go艣cie z innych 艣wiat贸w Paxu mogliby przesta膰 do nas przyje偶d偶a膰. By艂em zwyk艂ym wie艣niakiem, przewodnikiem, kt贸ry zabi艂 powierzonego jego opiece bogatego turyst臋, wi臋c mia艂em sta膰 si臋 przyk艂adem dla innych. To wszystko. Nie powinienem traktowa膰 tego zanadto osobi艣cie.

A jednak potraktowa艂em to bardzo osobi艣cie. Przystan膮艂em pod wie偶膮, czuj膮c emanuj膮ce z masywnych brukowc贸w ciep艂o s艂o艅ca i powoli podnios艂em r臋ce. Trz臋s艂y si臋; zbyt wiele si臋 wydarzy艂o w zbyt kr贸tkim czasie, a wymuszony spok贸j podczas procesu i w okresie przed egzekucj膮 sporo mnie kosztowa艂.

Pokr臋ci艂em g艂ow膮 i zag艂臋bi艂em si臋 w ruiny uniwersytetu. Endymion zbudowano na zboczu wzg贸rza, uniwersytet za艣 usadowi艂 si臋 jeszcze wy偶ej, na samym grzbiecie, tote偶 rozci膮ga艂 si臋 st膮d wspania艂y widok na po艂udnie i wsch贸d. Dolin臋 zdobi艂y jasno偶贸艂te lasy chalmowe, lazuru nieba nie m膮ci艂a ani jedna smuga spalin, 偶adne statki powietrzne nie kr膮偶y艂y ponad okolic膮. Wiedzia艂em, 偶e Pax nie przejmuje si臋 specjalnie Endymionem; g艂贸wne ich si艂y koncentrowa艂y si臋 w rejonie p艂askowy偶u Pinion, gdzie rzesze robot贸w wydobywa艂y spod ziemi niezwyk艂e symbionty zwane krzy偶okszta艂tami, ale ca艂a ta cz臋艣膰 kontynentu stanowi艂a stref臋 zakazan膮 od tak dawna, 偶e czu艂o si臋 tu prawdziw膮 blisko艣膰 natury.

Po dziesi臋ciu minutach w艂贸czenia si臋 bez celu u艣wiadomi艂em sobie, 偶e tylko wie偶a, w kt贸rej si臋 obudzi艂em, i s膮siaduj膮ce z ni膮 budynki sprawia艂y wra偶enie zamieszkanych. Reszta uczelni le偶a艂a w ruinie: przestronne aule zostawiono na pastw臋 偶ywio艂贸w, laboratorium fizyczne spl膮drowano setki lat temu, boiska zaros艂y, kopu艂a obserwatorium rozsypa艂a si臋... Rozci膮gaj膮ce si臋 w dole miasto wygl膮da艂o na jeszcze bardziej opustosza艂e - g臋stwina dziwodrzew贸w i kudzu wch艂on臋艂a ca艂e kwarta艂y budynk贸w.

W czasach swej 艣wietno艣ci uniwersytet musia艂 by膰 uroczym miejscem: do konstrukcji neogotyckich budynk贸w w stylu obowi膮zuj膮cym po hegirze u偶yto blok贸w piaskowca z pobliskich kamienio艂om贸w u st贸p p艂askowy偶u Pinion. Kiedy przed trzema laty pracowa艂em dla s艂ynnego artysty krajobrazu Avrola Hume'a, odwalaj膮c czarn膮 robot臋 zwi膮zan膮 z modyfikacj膮 maj膮tk贸w Pierwszej Rodziny na modnym wybrze偶u Dzioba, wiele 偶膮da艅 klient贸w dotyczy艂o „kaprys贸w” - fa艂szywych ruin nad brzegami staw贸w, w lasach i na wzg贸rzach. Sta艂em si臋 swoistym ekspertem od uk艂adania starych kamieni w artystyczne kupy gruzu udaj膮ce ruiny, w wi臋kszo艣ci znacznie starsze, ni偶 historia ludzkiej obecno艣ci na odleg艂ej planecie Protektoratu, co zakrawa艂o na absurd. 呕aden jednak z kaprys贸w Hume'a nie dor贸wnywa艂 prawdziwym pozosta艂o艣ciom Endymiona. B艂膮ka艂em si臋 po艣r贸d ko艣ci szkieletu wielkiej niegdy艣 uczelni, podziwia艂em jej architektur臋 i rozmy艣la艂em o rodzinie.

Tradycja dodawania nazwy lokalnego miasta do nazwiska cechowa艂a prawdziwych tubylc贸w, a mog艂em si臋 za takiego uwa偶a膰, gdy偶 moja rodzina wywodzi艂a si臋 w prostej linii od pionier贸w, kt贸rzy przed blisko siedmiuset laty dotarli tu na statku kolonizacyjnym. Teraz, po przybyciu cudzoziemc贸w z planet Paxu i hegira艅skich osadnik贸w, stali艣my si臋 we w艂asnej ojczy藕nie obywatelami trzeciej kategorii. Przez stulecia moi przodkowie zamieszkiwali te g贸ry i doliny. Z pewno艣ci膮 zatrudniali si臋 przede wszystkim do prostych, wymagaj膮cych wysi艂ku fizycznego prac; tak czyni艂 m贸j ojciec, zanim umar艂 przedwczesn膮 艣mierci膮 (mia艂em wtedy osiem lat), matka, kt贸ra zmar艂a pi臋膰 lat p贸藕niej, i ja, a偶 do ubieg艂ego tygodnia. Moja babka urodzi艂a si臋 w dziesi臋膰 lat po tym, jak Pax wysiedli艂 wszystkich mieszka艅c贸w tych okolic, ale Starowina pami臋ta艂a jeszcze dni, kiedy nasze klany dociera艂y do p艂askowy偶u Pinion i pracowa艂y na plantacjach plastow艂贸knik贸w na po艂udnie od Endymiona.

Nie mia艂em wcale wra偶enia, 偶e wracam do domu. M贸j dom le偶a艂 w艣r贸d zimnych mokrade艂 na p贸艂nocny wsch贸d st膮d. Bagna okalaj膮ce od p贸艂nocy Port Romance sta艂y si臋 dla mnie miejscem zamieszkania i pracy. To miasto z uniwersytetem mia艂o ze mn膮 tyle偶 wsp贸lnego, co dziwy opisywane w „Pie艣niach”.

U podn贸偶a kolejnej wie偶y przystan膮艂em dla nabrania tchu i zacz膮艂em si臋 zastanawia膰 nad t膮 ostatni膮 kwesti膮. Je偶eli poeta powa偶nie z艂o偶y艂 mi swoj膮 propozycj臋, „dziwy” z „Pie艣ni” b臋d膮 dla mnie bardzo istotne. Przypomnia艂em sobie, jak Starowina recytowa艂a fragmenty poematu. Rozk艂adali艣my si臋 na noc, 偶eby dogl膮da膰 owiec; zasilane akumulatorami wozy dla bezpiecze艅stwa ustawiali艣my w kr膮g, a gotowali艣my na niepozornych ogniskach, kt贸re nie stanowi艂y najmniejszej konkurencji dla zdobi膮cych niebo gwiezdnych konstelacji i deszcz贸w meteor贸w. Starowina m贸wi艂a wolno, miarowo, a po ka偶dej strofie czeka艂a, a偶 powt贸rz臋 jej s艂owa. Przypomnia艂em sobie, jak si臋 niecierpliwi艂em - wola艂bym poczyta膰 jak膮艣 ksi膮偶k臋 przy 艣wietle latarni - i u艣miechn膮艂em si臋 w duchu na my艣l, 偶e oto dzisiejszego wieczora zasi膮d臋 do kolacji z autorem owych strof. Wi臋cej, nie tylko autorem „Pie艣ni”, ale tak偶e jednym z siedmiorga pielgrzym贸w, kt贸rych dzieje opiewa艂 poemat.

Zn贸w pokr臋ci艂em g艂ow膮. Za du偶o. Za szybko.

Wie偶a sprawia艂a dziwne wra偶enie. By艂a wy偶sza i szersza od tej, w kt贸rej odzyska艂em zmys艂y i mia艂a tylko jedno hakowate okno, umieszczone trzydzie艣ci metr贸w nad ziemi膮. Co jeszcze ciekawsze, zamurowano oryginalne wej艣cie. Okiem fachowca, z wpraw膮 murarza i kamieniarza nabyt膮 pod kierunkiem Avrola Hume'a, oceni艂em, 偶e drzwi zabudowano, zanim jeszcze uniwersytet opustosza艂, cho膰 niewiele wcze艣niej.

Do dzi艣 nie wiem, co kaza艂o mi zwr贸ci膰 uwag臋 na ten budynek, skoro tamtego popo艂udnia mog艂em zwiedzi膰 tyle innych, ciekawych zak膮tk贸w ruin. Pami臋tam, jak spojrzawszy na wznosz膮cy si臋 z ty艂u wie偶y stromy stok wzg贸rza, zauwa偶y艂em g臋ste zaro艣la chalmy, wyrastaj膮ce ze zbocza i oplataj膮ce budowl臋 niczym bluszcz o masywnym korzeniu. Gdyby wdrapa膰 si臋 na grzbiet wzniesienia i przecisn膮膰 si臋 przez chalmowy g膮szcz... o, tutaj... mo偶na by wspi膮膰 si臋 po tamtej ga艂臋zi i, z trudem, bo z trudem, ale dosi臋gn膮膰 parapetu tego jedynego okna...

Jeszcze raz pokr臋ci艂em g艂ow膮. Nonsens. Dziecinna eskapada grozi艂a w najlepszym razie poszarpaniem ubrania i otarciami sk贸ry na d艂oniach; w najgorszym za艣 wypadku mog艂a zako艅czy膰 si臋 upadkiem z wysoko艣ci trzydziestu metr贸w na bruk. I po co tak ryzykowa膰? Co takiego mog艂oby si臋 kry膰 w zamurowanej wie偶y, je艣li nie liczy膰 paj膮k贸w i ich sieci?

Dziesi臋膰 minut p贸藕niej znajdowa艂em si臋 wysoko, na powykr臋canym, chalmowym konarze, i cal po calu pe艂z艂em w g贸r臋, wykorzystuj膮c szczeliny mi臋dzy kamieniami i CQ grubsze ga艂臋zie zwieszaj膮ce si臋 nad moj膮 g艂ow膮. Nie mog艂em ople艣膰 konaru nogami, gdy偶 pi膮艂 si臋 po murze, wi臋c posuwa艂em si臋 na kolanach (li艣cie ros艂y zbyt blisko, 偶eby, korzystaj膮c z konaru jak z liny, wspina膰 si臋 na stoj膮co); wra偶enie, 偶e co艣 odpycha mnie od 艣ciany i 偶e za chwil臋 run臋 w d贸艂, by艂o obezw艂adniaj膮ce. Ka偶dy podmuch jesiennego wiatru, poruszaj膮cy ga艂臋ziami i li艣膰mi, sprawia艂, 偶e kuli艂em si臋 w sobie i ze wszystkich si艂 przywiera艂em do zbawczej ga艂臋zi.

Wreszcie dotar艂em pod okno i zacz膮艂em po cichu przeklina膰. Moje obliczenia, tak oczywiste, dop贸ki znajdowa艂em si臋 na chodniku trzydzie艣ci metr贸w ni偶ej, okaza艂y si臋 nieco chybione: konar chalmy ko艅czy艂 si臋 jakie艣 trzy metry poni偶ej parapetu. Na dziel膮cym mnie od niego kawa艂ku 艣ciany nie dostrzega艂em 偶adnych u偶ytecznych chwyt贸w ani stopni, wi臋c gdybym chcia艂 wej艣膰 przez okno, musia艂bym skoczy膰 i mie膰 nadziej臋, 偶e uda mi si臋 o co艣 zahaczy膰 palce. By艂oby to istne szale艅stwo; w wie偶y nie mog艂o znajdowa膰 si臋 nic, co usprawiedliwia艂oby tak膮 brawur臋.

Odczeka艂em, a偶 wiatr nieco przycichnie, przykucn膮艂em i skoczy艂em przed siebie. Przez jedn膮 przera偶aj膮c膮 sekund臋 moje d艂onie zje偶d偶a艂y bezradnie po murze; przebiera艂em palcami, wykruszaj膮c kawa艂ki kamienia i zdzieraj膮c sobie paznokcie, a偶 wreszcie zdo艂a艂em wbi膰 je w pokruszone resztki starego parapetu. Podci膮gn膮艂em si臋 i rozdar艂em koszul臋 na 艂okciach. Dysza艂em ci臋偶ko z wysi艂ku, gdy mi臋kkie buty, dostarczone mi przez A. Bettika, rozpaczliwie stara艂y si臋 zapewni膰 wystarczaj膮ce oparcie moim stopom.

Wreszcie wci膮gn膮艂em si臋 na parapet. Przez moment zastanawia艂em si臋 jeszcze nad tym, jak, u licha, zamierzam wr贸ci膰 na chalmowy konar, a rzut oka w g艂膮b mrocznego wn臋trza wie偶y wcale nie zmniejszy艂 moich w膮tpliwo艣ci.

- Jasny gwint! - wyszepta艂em, nie kieruj膮c tych s艂贸w do nikogo konkretnego. Poni偶ej okna znajdowa艂 si臋 stary, drewniany podest, ale poza tym wie偶a by艂a pusta. Wlewaj膮ce si臋 do 艣rodka 艣wiat艂o s艂o艅ca wydobywa艂o z mroku fragmenty przegni艂ych schod贸w powy偶ej i poni偶ej podestu, wij膮cych si臋 w g贸r臋 i w d贸艂 po 艣cianach wie偶y, lecz po艣rodku rozwiera艂a mroczna czelu艣膰. Spojrzawszy w g贸r臋, trzydzie艣ci metr贸w wy偶ej, ujrza艂em punkciki 艣wiat艂a przedzieraj膮ce si臋 przez co艣, co mog艂o by膰 prowizorycznym, drewnianym dachem. Siedzia艂em we wn臋trzu wspania艂ego w swej formie silosu na zbo偶e; ogromnego, sze艣膰dziesi臋ciometrowego kamiennego cylindra. Nic dziwnego, 偶e wystarcza艂o mu jedno okno i 偶e wej艣cie zamurowano przed ewakuacj膮 Endymiona.

Balansuj膮c na parapecie (jako艣 nie potrafi艂em zaufa膰 spr贸chnia艂emu podestowi), ostatni raz pokr臋ci艂em g艂ow膮. Ta ciekawo艣膰 kiedy艣 mnie zabije!

Nagle jednak, wci膮偶 wpatrzony w ciemno艣膰, jak偶e odmienn膮 od s艂onecznego popo艂udnia na zewn膮trz, zda艂em sobie spraw臋, 偶e w 艣rodku jest chyba zbyt ciemno. Pod przeciwleg艂膮 艣cian膮 nie rysowa艂 si臋 偶aden 艣lad schod贸w; ba, nie widzia艂em nawet samej 艣ciany. Dotar艂o do mnie, 偶e rozproszony blask s艂oneczny roz艣wietla mrok wok贸艂 mnie, 偶e nieco dalej widniej膮 resztki schod贸w i 偶e kilkana艣cie metr贸w ponad moj膮 g艂ow膮 ca艂y czarny cylinder jest dobrze widoczny. Za to na moim poziomie wi臋kszo艣膰 wn臋trza jak gdyby... przesta艂a istnie膰.

- Chryste! - szepn膮艂em. Co艣 wype艂nia艂o ponad p贸艂 wie偶y.

Powoli, zwieszaj膮c si臋 niemal ca艂ym ci臋偶arem na uczepionych parapetu r臋kach, opu艣ci艂em si臋 na podest pod oknem. Drewno skrzypn臋艂o, ale uzna艂em, 偶e jest wystarczaj膮co solidne, by przenie艣膰 cz臋艣膰 obci膮偶enia na nogi. Odwr贸ci艂em si臋.

Jeszcze chyba z minut臋 trwa艂o, zanim zrozumia艂em, co mam przed sob膮. We wn臋trzu budowli, niczym pocisk w lufie staro偶ytnego rewolweru, tkwi艂 statek kosmiczny. Pu艣ci艂em parapet, zapominaj膮c o w膮tpliwo艣ciach co do solidno艣ci podestu, i post膮pi艂em krok w prz贸d, 偶eby lepiej si臋 przyjrze膰.

Jak na standardy „kosmiczne” statek nie prezentowa艂 si臋 zbyt okazale - liczy艂 sobie mo偶e z pi臋膰dziesi膮t metr贸w wysoko艣ci. Metal smuk艂ego kad艂uba (o ile by艂 to metal) mia艂 matowo czarn膮 barw臋 i zdawa艂 si臋 poch艂ania膰 艣wiat艂o. Nigdzie, gdzie si臋ga艂 m贸j wzrok, nie dostrzeg艂em nawet najs艂abszego b艂ysku. Najlepiej 艣ledzi艂o si臋 kszta艂t statku patrz膮c na 艣cian臋 z ty艂u i szukaj膮c miejsca, gdzie odbite od kamieni 艣wiat艂o przestawa艂o do mnie dociera膰.

Ani przez moment nie w膮tpi艂em, 偶e mam przed sob膮 pojazd kosmiczny; odnosi艂em wr臋cz wra偶enie, 偶e a偶 za bardzo pasuje do standardowego wyobra偶enia takiego statku. Czyta艂em kiedy艣, 偶e dzieci na setkach zamieszkanych planet zawsze rysuj膮 takie same domy: pude艂ko z tr贸jk膮tnym dachem i unosz膮c膮 si臋 z prostok膮tnego komina smug膮 dymu. Nawet je艣li dziecko 偶yje w organicznym str膮ku mieszkalnym jednego z drzew ze sztucznie hodowanym RNA! G贸ry wci膮偶 s膮 dla maluch贸w piramidami w stylu Matterhornu, cho膰by wzniesienia w ich ojczystym 艣wiecie przypomina艂y raczej 艂agodne wzg贸rza p艂askowy偶u Pinion. Nie pami臋tam, jak artyku艂 t艂umaczy艂 ten fenomen - czy chodzi艂o o pami臋膰 rasow膮, czy te偶 o pewne wkodowane na sta艂e w nasz m贸zg symbole.

Obiekt, na kt贸ry patrzy艂em, kt贸remu si臋 przygl膮da艂em, kt贸ry postrzega艂em g艂贸wnie jako negatyw przestrzeni, by艂 nie tyle statkiem kosmicznym, co raczej STATKIEM KOSMICZNYM.

Widzia艂em zdj臋cia najstarszych ziemskich rakiet - sprzed ery Paxu, sprzed Upadku, sprzed Hegemonii, sprzed hegiry... psiakrew, w艂a艣ciwie to sprzed wszystkiego - i wszystkie wygl膮da艂y tak, jak owa kszta艂tna plama mroku: wysokie, smuk艂e, ostro zako艅czone, u do艂u zaopatrzone w stery. Przede mn膮 sta艂 wkodowany w m贸zg, znajomy mi dzi臋ki pami臋ci rasowej, symbolicznie idealny przyk艂ad STATKU KOSMICZNEGO.

Na Hyperionie nie istnia艂y 偶adne prywatne ani zaginione pojazdy kosmiczne. Co do tego mia艂em pewno艣膰. Statki takie, nawet te najta艅sze, mi臋dzyplanetarne, by艂y najzwyczajniej w 艣wiecie zbyt drogie i zbyt rzadkie, 偶eby chowa膰 je tu i tam po starych, kamiennych wie偶ach. Dawno temu, kilkaset lat przed Upadkiem, kiedy to zasoby Sieci zdawa艂y si臋 nie mie膰 granic, w naszym 艣wiecie zapewne nie brakowa艂o statk贸w kosmicznych: wojskowych, dyplomatycznych, rz膮dowych, handlowych, kolonizacyjnych, badawczych, a nawet prywatnych, stanowi膮cych w艂asno艣膰 hipermiliarder贸w. Jednak i w贸wczas zbudowanie statku stanowi艂o znaczne obci膮偶enie dla gospodarki ca艂ej planety. Jak daleko si臋gam pami臋ci膮... Co tam, jak daleko si臋ga艂a pami臋ci膮 moja matka, babka, a tak偶e ich matki i babki, tylko Pax - konsorcjum Ko艣cio艂a i prymitywnych w艂adz mi臋dzyplanetarnych - mog艂o sobie pozwoli膰 na posiadanie jakichkolwiek statk贸w. A ju偶 zupe艂nie nikt z os贸b prywatnych, nawet rezyduj膮cy na Pacem Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 nie mia艂 co marzy膰 o prywatnym poje藕dzie mi臋dzygwiezdnym.

Bo to by艂 statek mi臋dzygwiezdny. Nie wiem, sk膮d to wiedzia艂em; po prostu wiedzia艂em i ju偶.

Nie bacz膮c na fatalny stan spiralnych schod贸w, zacz膮艂em po nich schodzi膰, ogl膮daj膮c znajduj膮cy si臋 cztery metry ode mnie pojazd. Jego nieprawdopodobna czer艅 przyprawia艂a mnie o zawroty g艂owy. W po艂owie obwodu wie偶y, pi臋tna艣cie metr贸w poni偶ej miejsca, w kt贸rym sta艂em, ledwie widziany spoza krzywizny statku drewniany podest podchodzi艂 do samego kad艂uba.

Ruszy艂em biegiem. Jeden spr贸chnia艂y stopie艅 trzasn膮艂 mi pod nog膮, ale p臋dzi艂em tak szybko, 偶e nie zwr贸ci艂em na to uwagi.

Pomost nie mia艂 barierek, co upodabnia艂o go do trampoliny. Upadek z pewno艣ci膮 oznacza艂by po艂amanie ko艣ci i 艣mier膰 w mroku zamurowanej wie偶y, lecz nie namy艣laj膮c si臋 wcale skoczy艂em przed siebie i dotkn膮艂em czarnej burty.

Statek by艂 ciep艂y i w dotyku wcale nie przypomina艂 metalu - ju偶 pr臋dzej g艂adk膮 sk贸r臋 偶ywej, 艣pi膮cej istoty. Z艂udzenie by艂o tym silniejsze, 偶e kad艂ub leciutko dr偶a艂; zdawa艂o mi si臋, 偶e statek oddycha, 偶e niemal wyczuwam pod d艂oni膮 bicie jego serca.

Nagle poczu艂em rzeczywiste poruszenie. Cz臋艣膰 kad艂uba ust膮pi艂a i podwin臋艂a si臋 - nie podnios艂a, jak mechaniczne portale, kt贸re widywa艂em, i z pewno艣ci膮 nie przesun臋艂a si臋 na zawiasach, ale w艂a艣nie podwin臋艂a, niczym rozchylaj膮ce si臋 w u艣miechu wargi.

Rozb艂ys艂y 艣wiat艂a i moim oczom ukaza艂 si臋 korytarz o 艣cianach i suficie sprawiaj膮cych wra偶enie na wp贸艂 organicznych. Przystan膮艂em na jakie艣 trzy nanosekundy. Przez ca艂e lata moje 偶ycie toczy艂o si臋 spokojnym, przewidywalnym torem, jak 偶ycie wi臋kszo艣ci ludzi. W tym tygodniu niechc膮cy zabi艂em cz艂owieka, zosta艂em skazany i zg艂adzony, a p贸藕niej obudzi艂em si臋 w ulubionej bajce Starowiny. Dlaczego mia艂bym na tym poprzesta膰?

Wszed艂em na pok艂ad statku. Drzwi zamkn臋艂y si臋 za mn膮 niczym wyg艂odnia艂e usta po艂ykaj膮ce k臋s po偶ywienia.

Korytarz prowadz膮cy w g艂膮b statku nie odpowiada艂 moim wyobra偶eniom. Zawsze s膮dzi艂em, 偶e wn臋trza takich pojazd贸w przypominaj膮 raczej 艂adownie morskich okr臋t贸w desantowych, kt贸rymi przerzucano na Ursusa regimenty Stra偶y Planetarnej: szary metal, nity, zacinaj膮ce si臋 w艂azy, sycz膮ce par膮 przewody. Nic z tego: zakr臋caj膮cy lekko korytarz mia艂 g艂adkie 艣ciany i w艂a艣ciwie niczym si臋 nie wyr贸偶nia艂. Dziel膮ce go grodzie wy艂o偶ono drewnem, w dotyku ciep艂ym jak 偶ywe cia艂o. Je偶eli gdzie艣 po drodze min膮艂em 艣luz臋 powietrzn膮, to jej nie zauwa偶y艂em. Ukryte lampy zapala艂y si臋 przede mn膮 i gas艂y za moimi plecami, tak 偶e szed艂em sk膮pany w plamie 艣wiat艂a, z przodu i z ty艂u maj膮c nieprzeniknion膮 ciemno艣膰. Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e pojazd nie mo偶e mie膰 wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 metr贸w 艣rednicy, ale krzywizna korytarza sprawia艂a, 偶e wn臋trze zdawa艂o si臋 wi臋ksze ni偶 w rzeczywisto艣ci.

Przej艣cie ko艅czy艂o si臋 w miejscu, kt贸re musia艂o by膰 sercem statku: po艣rodku otwartej studni bieg艂y spiralne schody, prowadz膮ce zar贸wno w g贸r臋, jak i w d贸艂. Postawi艂em nog臋 na pierwszym stopniu i gdzie艣 nade mn膮 rozb艂ys艂y 艣wiat艂a. Doszed艂szy do wniosku, 偶e na g贸rze b臋dzie ciekawiej, ruszy艂em przed siebie.

Nast臋pny pok艂ad zajmowa艂 ca艂e wn臋trze statku. Po艣rodku sta艂a zabytkowa holorama, taka sama, jakie widywa艂em na ilustracjach w starych ksi膮偶kach, otoczona, niedbale rozrzuconymi krzes艂ami i stolikami, kt贸rych stylu nie potrafi艂em rozpozna膰. Honorowe miejsce zajmowa艂 wspania艂y fortepian. Wypada w tym miejscu nadmieni膰, 偶e zapewne mniej ni偶 jeden na dziesi臋膰 tysi臋cy mieszka艅c贸w Hyperiona umia艂by rozpozna膰 ten instrument, ale moja matka dzieli艂a ze Starowin膮 pasje muzyczne i w jednym z naszych elektrycznych woz贸w znakomit膮 cz臋艣膰 wn臋trza zajmowa艂o pianino. Ile偶 to razy s艂ysza艂em skargi wuj贸w i dziadka, narzekaj膮cych na rozmiary i ci臋偶ar instrumentu, ilo艣膰 energii, jakiej wymaga艂o ci膮ganie ze sob膮 tego antycznego, prehegira艅skiego przyrz膮du w艣r贸d aquila艅skich mokrade艂 i brak zdrowego rozs膮dku, kt贸ry nakazywa艂by kupienie kieszonkowego syntezatora, zdolnego na艣ladowa膰 d藕wi臋k pianina... czy dowolnego, innego instrumentu. C贸偶, matka i Starowina upiera艂y si臋 przy swoim; nic nie mog艂o si臋 r贸wna膰 z d藕wi臋kiem prawdziwego fortepianu i to bez wzgl臋du na to, ile czasu trzeba go by艂o stroi膰 po przewiezieniu z miejsca na miejsce. A poza tym ani dziadek, ani 偶aden z wuj贸w nie narzeka艂, kiedy Starowina gra艂a przy ognisku Rachmaninowa, Bacha czy Mozarta. Od tej wspania艂ej kobiety nauczy艂em si臋 wiele o najlepszych historycznych instrumentach, tak偶e tych sprzed hegiry. W艂a艣nie mia艂em przed sob膮 jeden z nich.

Darowa艂em sobie holoram臋 i meble, zignorowa艂em zakrzywione okno wychodz膮ce w tej chwili na ciemn膮, kamienn膮 艣cian臋 i podszed艂em wprost do fortepianu. Nad klawiatur膮 z艂otymi literami wypisano s艂owo STEINWAY. Gwizdn膮艂em cicho i 艂agodnie musn膮艂em klawisze, nie wa偶膮c si臋 偶adnego nacisn膮膰. Wed艂ug s艂贸w Starowiny, Steinway przesta艂 wytwarza膰 fortepiany jeszcze przed Wielk膮 Pomy艂k膮 `08, a i po hegirze nie wznowiono produkcji pod t膮 mark膮. Dotyka艂em instrumentu licz膮cego sobie przynajmniej tysi膮c lat. Dla mi艂o艣nik贸w muzyki steinwaye i stradivariusy by艂y prawdziw膮 legend膮. Jak to mo偶liwe? Muska艂em klawisze, wykonane zapewne z na wp贸艂 mitycznej ko艣ci s艂oniowej, uzyskiwanej z k艂贸w wymar艂ego zwierz臋cia, s艂onia w艂a艣nie. Istoty ludzkie, takie jak stary poeta w wie偶y, mog艂y prze偶y膰 do dzi艣 i pami臋ta膰 czasy przed Hegir膮 - da艂oby si臋 to teoretycznie wyt艂umaczy膰 kuracjami Poulsena i kriogenik膮 - jednak偶e przedmioty wykonane z drewna, metalu i ko艣ci s艂oniowej nie mia艂y szans przetrwa膰 takiej podr贸偶y w czasie i przestrzeni.

Zagra艂em akord C-E-G-B. P贸藕niej jeszcze jeden, C-dur. D藕wi臋k by艂 czysty, doskona艂y, a akustyka statku idealna. Nasze stare pianino po ka偶dych paru milach przebytych w wozie wymaga艂o strojenia, tymczasem ten instrument, po niezliczonych latach (艣wietlnych i zwyczajnych), by艂 wci膮偶 w znakomitym stanie.

Wyci膮gn膮艂em spod niego taboret, usiad艂em i zacz膮艂em gra膰 „Dla Elizy”. Stary, prosty kawa艂ek, ale zdawa艂 si臋 dobrze pasowa膰 do ciszy i samotno艣ci tego mrocznego miejsca. Kiedy d藕wi臋ki wype艂ni艂y okr膮g艂e pomieszczenie, budz膮c echo w studni ze schodami, 艣wiat艂a lekko przygas艂y. Przypomnia艂em sobie matk臋 i Starowin臋, kt贸rym nigdy przez my艣l by nie przesz艂o, 偶e lekcje gry, kt贸re pobiera艂em za m艂odu, zaowocuj膮 tym solo na pok艂adzie ukrytego statku kosmicznego. Smutek tej my艣li przes膮cza艂 si臋 do muzyki, kt贸r膮 gra艂em.

Sko艅czywszy szybko oderwa艂em palce od klawiatury z poczuciem winy - jak 艣mia艂em tak s艂abo zagra膰 tak pro艣ciutki utw贸r na tym wspania艂ym instrumencie, darze sprzed stuleci? Przez chwil臋 siedzia艂em w zupe艂nej ciszy, rozmy艣laj膮c o statku, o starym poecie i o moim miejscu w tej zwariowanej uk艂adance.

- Bardzo 艂adnie - rozleg艂 si臋 cichy g艂os za moimi plecami.

Podskoczy艂em. Nie s艂ysza艂em 偶adnych krok贸w na schodach; nie czu艂em, 偶eby kto艣 wszed艂 do pokoju. Odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie.

By艂em sam.

- Ju偶 do艣膰 dawno nie s艂ysza艂em tego utworu - g艂os rozleg艂 si臋 ponownie. Wydawa艂o mi si臋, 偶e dobiega ze 艣rodka pomieszczenia. - M贸j poprzedni pasa偶er wola艂 Rachmaninowa.

Zacisn膮艂em d艂onie na kraw臋dzi taboretu, 偶eby si臋 uspokoi膰. W my艣lach przegl膮da艂em wszystkie g艂upie pytania, kt贸rych zadawania mog艂em unikn膮膰.

- Czy jeste艣 statkiem? - zapyta艂em. Nie wiedzia艂em, czy pytanie jest g艂upie, ale koniecznie chcia艂em pozna膰 odpowied藕.

- Oczywi艣cie - us艂ysza艂em. G艂os sprawia艂 wra偶enie, jakby nale偶a艂 do m臋偶czyzny. S艂ysza艂em ju偶 nieraz m贸wi膮ce maszyny, gdy偶 tego typu urz膮dzenia by艂y od wiek贸w w powszechnym u偶yciu, nigdy jednak nie natrafi艂em na maszyn臋 zdradzaj膮c膮 pozory inteligencji. Ju偶 ponad dwie艣cie lat temu Ko艣ci贸艂 pospo艂u z Paxem zakaza艂 konstruowania prawdziwych SI, a pami臋taj膮c, jak TechnoCentrum dopomog艂o Intruzom zniszczy膰 Hegemoni臋, wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w tysi臋cy spustoszonych 艣wiat贸w ochoczo na to przysta艂o. U艣wiadomi艂em sobie, 偶e i mnie nader skutecznie zaprogramowano w tym duchu: na my艣l o tym, 偶e rozmawiam z inteligentnym urz膮dzeniem, r臋ce zacz臋艂y mi si臋 poci膰 i co艣 艣cisn臋艂o mnie w gardle.

- Kto by艂 twoim... mmm... poprzednim pasa偶erem? - zagadn膮艂em.

- D偶entelmen zwany najcz臋艣ciej po prostu konsulem - odpar艂 statek po u艂amku sekundy milczenia. - Wi臋kszo艣膰 偶ycia po艣wi臋ci艂 pracy w s艂u偶bie dyplomatycznej Hegemonii.

Teraz ja si臋 zawaha艂em. Przysz艂o mi bowiem na my艣l, 偶e „egzekucja” w Port Romance doprowadzi艂a do takiego zamieszania w moich neuronach, i偶 mia艂em wra偶enie, 偶e 偶yj臋 w 艣wiecie jednego z poemat贸w Starowiny.

- Co si臋 sta艂o z konsulem?

- Zmar艂 - w g艂osie statku jakby zabrzmia艂a leciutka nuta smutku.

- W jaki spos贸b? - Pod koniec „Pie艣ni”, ju偶 po Upadku, konsul zabra艂 sw贸j statek z powrotem do Sieci. Ten statek? - Gdzie umar艂? - doda艂em, pami臋taj膮c, 偶e wed艂ug „Pie艣ni” pojazd, na pok艂adzie kt贸rego konsul Hegemonii opu艣ci艂 Hyperiona, przej膮艂 osobowo艣膰 drugiego cybryda Johna Keatsa.

- Nie pami臋tam, gdzie zmar艂 konsul - odrzek艂 statek. - Wiem tylko, 偶e po jego 艣mierci wr贸ci艂em tutaj. S膮dz臋, 偶e w moich bankach pami臋ci zaprogramowano w贸wczas tak膮 dyrektyw臋.

- Czy masz imi臋? - spyta艂em zaciekawiony. Mo偶e w艂a艣nie rozmawiam z wytworzon膮 przez SI person膮 Johna Keatsa?

- Nie, jestem po prostu „statkiem” - zn贸w cisza przed艂u偶y艂a si臋 nieco bardziej ni偶 zwyk艂a pauza w rozmowie. - Chocia偶 wydaje mi si臋, 偶e kiedy艣 mia艂em imi臋.

- John? A mo偶e Johnny?

- Mo偶liwe. Szczeg贸艂y s膮 dla mnie niejasne.

- Dlaczego? Czy twoja pami臋膰 nie dzia艂a poprawnie?

- Ale偶 sk膮d! O ile dobrze rozumuj臋, mniej wi臋cej przed dwustu laty standardowymi przydarzy艂 mi si臋 wypadek, kt贸ry spowodowa艂 usuni臋cie cz臋艣ci wspomnie艅, ale od tego czasu zar贸wno pami臋膰, jak i wszystkie pozosta艂e obwody funkcjonuj膮 bez zarzutu.

- Nie pami臋tasz jednak samego zdarzenia? Urazu?

- Nie - odrzek艂 statek weselszym g艂osem. - Wydaje mi si臋, 偶e nast膮pi艂 on mniej wi臋cej w tym samym okresie, kiedy konsul zmar艂, a ja wr贸ci艂em na Hyperiona, nie mam jednak ca艂kowitej pewno艣ci.

- A co by艂o potem? - dopytywa艂em si臋 dalej. - Po powrocie zosta艂e艣 ukryty w tej wie偶y?

- Zgadza si臋. Sp臋dzi艂em troch臋 czasu w Mie艣cie Poet贸w, ale poza tym przez wi臋kszo艣膰 z ostatnich dwustu lat znajdowa艂em si臋 tutaj.

- Kto ci臋 tu sprowadzi艂?

- Martin Silenus, poeta. Spotka艂e艣 si臋 z nim dzisiaj.

- Wiesz o tym?

- Ale偶 oczywi艣cie! To ja poda艂em M. Silenusowi szczeg贸艂y dotycz膮ce twojego procesu i egzekucji, pomog艂em przekupi膰 urz臋dnik贸w i zorganizowa膰 tran sport t woj ego 艣pi膮cego cia艂a.

- Jak to mo偶liwe? - w mojej g艂owie pojawi艂 si臋 na kr贸tko obraz pot臋偶nego, archaicznego statku rozmawiaj膮cego przez telefon, szybko jednak wymaza艂em go z pami臋ci jako zbyt absurdalny.

- Hyperion nie ma datasfery z prawdziwego zdarzenia - odpowiedzia艂 statek. - Ja jednak monitoruj臋 wszystkie transmisje mikrofalowe i satelitarne, podobnie zreszt膮 jak niekt贸re „bezpieczne” pasma optyczne i maserowe, do kt贸rych uda艂o mi si臋 podpi膮膰.

- Jeste艣 zatem szpiegiem na us艂ugach starego poety?

- Tak.

- Jakie s膮 jego zamiary w stosunku do mnie? - odwr贸ci艂em si臋 przodem do pianina i zacz膮艂em gra膰 „Ari臋 na strunie G” Bacha.

- M. Endymion - dobieg艂 mnie inny g艂os. Oderwa艂em palce od klawiatury, odwr贸ci艂em si臋 i ujrza艂em A. Bettika stoj膮cego u szczytu schod贸w.

- M贸j pan zacz膮艂 si臋 martwi膰 pa艅skim znikni臋ciem; obawia艂 si臋, 偶e m贸g艂 pan zab艂膮dzi膰 - ci膮gn膮艂 android. - Mam pana odprowadzi膰 do wie偶y. Powinien si臋 pan jeszcze przebra膰 przed kolacj膮.

Wzruszy艂em ramionami i podszed艂em do schod贸w. Zanim jednak ruszy艂em za niebieskosk贸rym m臋偶czyzn膮 w d贸艂, odwr贸ci艂em si臋 ku ciemniej膮cemu wn臋trzu pokoju.

- Mi艂o mi si臋 z tob膮 rozmawia艂o, statku - powiedzia艂em.

- Mi艂o mi by艂o pana pozna膰, M. Endymion - odpar艂 statek. - Niebawem zn贸w si臋 spotkamy.

7

liniowce „Baltazar”, „Melchior” i „Kacper” znajduj膮 si臋 w odleg艂o艣ci jednej jednostki astronomicznej od zniszczonego lasu orbitalnego. Wci膮偶 zmniejszaj膮 pr臋dko艣膰, wchodz膮c na orbit臋 nienazwanego s艂o艅ca, kiedy matka komandor Stone uruchamia brz臋czyk przy drzwiach kajuty ojca kapitana de Soyi, by poinformowa膰 go o wskrzeszeniu kurier贸w.

- W艂a艣ciwie tylko jednego zdo艂ali艣my wskrzesi膰 - dodaje, kiedy drzwi si臋 otwieraj膮.

- Czy tego... kt贸remu si臋 nie uda艂o... umieszczono z powrotem w komorze? - krzywi si臋 de Soya.

- Jeszcze nie - odpowiada Stone. - Ojciec Sapieha opiekuje si臋 tym 偶ywym.

De Soya kiwa potakuj膮co g艂ow膮.

- Pax? - pyta z nadziej膮, 偶e si臋 nie myli. Kurierzy Watykanu oznaczaj膮 zwykle wi臋ksze problemy ni偶 ci przys艂ani z dow贸dztwa.

- Obaj z Watykanu - matka komandor Stone kr臋ci przecz膮co g艂ow膮. - Ojciec Gawronski i ojciec Vandrisse. Z Legionu Chrystusowego.

De Soya najwy偶szym wysi艂kiem woli powstrzymuje ci臋偶kie westchnienie. Legioni艣ci Chrystusowi na przestrzeni dziej贸w niemal ca艂kowicie wyparli bardziej liberalnych jezuit贸w. Ich wp艂ywy w Ko艣ciele zacz臋艂y si臋 zaznacza膰 na dobre sto lat przez Wielk膮 Pomy艂k膮. Dla nikogo nie by艂o tajemnic膮, 偶e s艂u偶yli papie偶owi jako oddzia艂y uderzeniowe, dzia艂aj膮ce w obr臋bie ko艣cielnej hierarchii.

- Kt贸ry z nich prze偶y艂?

- Ojciec Vandrisse - Stone zerka na sw贸j komlog. - Powinien ju偶 normalnie funkcjonowa膰.

- W porz膮dku - m贸wi de Soya. O sz贸stej czterdzie艣ci pi臋膰 prosz臋 przywr贸ci膰 ci膮偶enie r贸wne jeden g. Dopilnujcie te偶, 偶eby kapitan Hearn i kapitan Boulez dotarli na pok艂ad i zaprowad藕cie ich do sali odpraw na dziobie. B臋d臋 tam na nich czeka艂 z Vandrissem.

- Tak jest, kapitanie! - potwierdza matka komandor Stone i zaczyna wykonywa膰 rozkazy.

Sala dla wskrzeszonych umieszczona obok komory zmartwychwsta艅czej bardziej przypomina kaplic臋 ni偶 szpitaln膮 izolatk臋. Ojciec kapitan de Soya przykl臋ka na jedno kolano przed o艂tarzem i podchodzi do ojca Sapiehy, stoj膮cego przy zaopatrzonej w k贸艂ka le偶ance. Kurier w艂a艣nie pr贸buje usi膮艣膰. Sapieha jest starszy od wi臋kszo艣ci cz艂onk贸w za艂ogi - ma przynajmniej siedemdziesi膮t lat standardowych; mi臋kkie 艣wiat艂o halogenowych lamp odbija si臋 od jego l艣ni膮cej, 艂ysej czaszki. De Soya uwa偶a okr臋towego kapelana za niezbyt inteligentnego choleryka, podobnego do niekt贸rych proboszcz贸w, jakich zna艂 w dzieci艅stwie.

- Kapitanie - zauwa偶a go ojciec Sapieha.

De Soya kiwa g艂ow膮 i staje przy le偶ance. Ojciec Vandrisse jest m艂ody, dobiega pewnie trzydziestki; d艂ugie, ciemne w艂osy wij膮 si臋 w lokach, zgodnie z obowi膮zuj膮c膮 w Watykanie mod膮. To znaczy mod膮, kt贸ra przysz艂a, gdy de Soya by艂 ostatnio na Pacem i w Watykanie: trwaj膮ca dwa miesi膮ce misja kosztowa艂a go ju偶 trzy lata d艂ugu czasowego.

- Ojcze Vandrisse, s艂yszysz mnie? - pyta.

M艂odzieniec kiwa g艂ow膮 i chrz膮ka co艣 niezrozumiale. Przez pierwsze minuty po zmartwychwstaniu m贸wienie przychodzi z trudem, przynajmniej tak s艂ysza艂 de Soya.

- No, dobrze - odzywa si臋 kapelan. - Chyba umieszcz臋 drugie cia艂o z powrotem w komorze - zmarszczone brwi sprawiaj膮 wra偶enie, jakby to de Soy臋 obarcza艂 win膮 za nieudane wskrzeszenie. - To wielka szkoda, ojcze kapitanie. Min膮 tygodnie, mo偶e nawet miesi膮ce, zanim uda si臋 wskrzesi膰 ojca Gawronskiego. B臋dzie bardzo cierpia艂.

De Soya kiwa g艂ow膮.

- Czy nie zechcia艂by艣 go zobaczy膰, ojcze kapitanie? - nalega Sapieha. - Jego cia艂o... ledwie przypomina ludzkie. Wida膰 wszystkie organy wewn臋trzne, kt贸re...

- Mo偶esz wr贸ci膰 do swoich obowi膮zk贸w, ojcze - wchodzi mu w s艂owo de Soya. - Jeste艣 wolny.

Ojciec Sapieha zn贸w si臋 krzywi, jak gdyby szykowa艂 zdecydowan膮 odpowied藕, ale w tym samym momencie rozlega si臋 buczenie syreny zwiastuj膮cej przywr贸cenie grawitacji i obu m臋偶czyznom pozostaje niewiele czasu, by dotkn膮膰 stopami pod艂ogi, zanim wewn臋trzne pole si艂owe zmieni orientacj臋. Ci膮偶enie powoli narasta do poziomu jednego g; ojciec Vandrisse pada na poduszki, a kapelan szuraj膮c nogami, wychodzi z pokoju. Nawet po jednym tylko dniu przebywania w stanie niewa偶ko艣ci grawitacja sprawia wra偶enie obezw艂adniaj膮cej si艂y.

- Ojcze Vandrisse! - powtarza de Soya cicho. - S艂yszysz mnie?

M艂ody m臋偶czyzna zn贸w potakuje skinieniem g艂owy. Wyraz jego oczu najlepiej 艣wiadczy o b贸lu, jaki cierpi. Jego sk贸ra b艂yszczy, jakby zosta艂a 艣wie偶o przeszczepiona albo jakby Vandrisse dopiero co przyszed艂 na 艣wiat. Jest r贸偶owo-czerwona, niczym surowe mi臋so; krzy偶okszta艂t na piersi wskrzeszonego, niemal dwukrotnie wi臋kszy ni偶 zazwyczaj, tak偶e pulsuje czerwieni膮.

- Czy wiesz, gdzie jeste艣? - szepcze de Soya. A kim jeste艣? - dodaje w my艣li. Powr贸t do rzeczywisto艣ci po zmartwychwstaniu trwa od kilku godzin do kilku dni. De Soya wie, 偶e kurierzy przechodz膮 specjalne szkolenie, kt贸re ma pom贸c im skr贸ci膰 ten okres do minimum, ale jak mo偶na kogokolwiek wyszkoli膰 w umieraniu i wstawaniu z martwych? Jeden z wyk艂adowc贸w de Soyi w seminarium uj膮艂 to tak: „Kom贸rki pami臋taj膮 艣mier膰, nawet je偶eli umys艂 o niej zapomnia艂”.

- Przypominam sobie - szepcze ojciec Vandrisse. Jego g艂os brzmi r贸wnie nieprzyjemnie, jak jego sk贸ra wygl膮da. - Kapitan de Soya, prawda?

- Zgadza si臋, jestem ojciec kapitan de Soya.

Vandrisse usi艂uje si臋 pod藕wign膮膰 na 艂okciach, ale nie ma si艂y.

- Zbli偶 si臋! - szepcze. Nie mo偶e nawet unie艣膰 g艂owy z poduszki.

De Soya nachyla si臋 do niego i czuje s艂ab膮 wo艅 formaldehydu. Niewielu kap艂an贸w poznaje wszystkie tajniki zmartwychwstania; de Soya uzna艂, 偶e nie chce zg艂臋bia膰 tej wiedzy. Mo偶e uczestniczy膰 w ceremonii chrztu, a tak偶e udziela膰 komunii i ostatniego namaszczenia (zw艂aszcza ku temu ostatniemu cz臋sto ma okazj臋 jako kapitan okr臋tu bojowego), ale nigdy nie by艂 obecny podczas sakramentu zmartwychwstania. Nie ma poj臋cia, jakie procesy przebiegaj膮 w ciele zmar艂ego; wie tylko o cudownym krzy偶okszta艂cie, kt贸ry potrafi przywr贸ci膰 zniszczone, zmia偶d偶one cia艂o, rozdarte neurony i rozbry藕ni臋ty m贸zg do postaci istoty ludzkiej, jak膮 ma teraz przed sob膮.

Kiedy Vandrisse zaczyna szepta膰, de Soya nachyla si臋 jeszcze bardziej, tak 偶e usta wskrzeszonego niemal muskaj膮 jego ucho.

- Musimy... porozmawia膰... - s艂owa kosztuj膮 Vandrisse'a wiele wysi艂ku.

- Za pi臋tna艣cie minut w sali odpraw odb臋dzie si臋 zebranie - odpowiada de Soya. - Przyb臋d膮 na nie kapitanowie moich pozosta艂ych dw贸ch statk贸w. Mamy tu fotel poduszkowy...

Vandrisse kr臋ci przecz膮co g艂ow膮.

- Spotkanie... zb臋dne. Wiadomo艣膰 mam... przekaza膰... tylko... tobie.

Wyraz twarzy de Soyi nie zmienia si臋 ani na jot臋.

- Dobrze. Czy chcesz poczeka膰, a偶 b臋dziesz...

Kolejny bolesny ruch g艂owy. Sk贸ra twarzy m艂odego kap艂ana jest b艂yszcz膮ca i poznaczona pod艂u偶nymi pr臋gami, jak gdyby wyziera艂y spod niej w艂贸kna mi臋艣ni.

- Teraz... - szepcze. De Soya czeka. - Masz... natychmiast... wsi膮艣膰 na... archanio艂a... - rz臋zi Vandrisse. - Cel lotu jest... zaprogramowany.

Oblicze de Soyi nie zdradza 偶adnych uczu膰, ale przez g艂ow臋 kapitana przelatuj膮 gor膮czkowe my艣li: Czyli bolesna 艣mier膰 wskutek dzia艂ania przyspieszenia. Jezu 艢wi臋ty, nie mog艂e艣 oszcz臋dzi膰 mi tego kielicha goryczy?!

- Co mam powiedzie膰 innym? - pyta. Ojciec Vandrisse kr臋ci g艂ow膮.

- Nic. Przeka偶 dow贸dztwo „Baltazara” swojemu... pierwszemu oficerowi, a dow贸dztwo oddzia艂u matce... kapitan Boulez. Grupa uderzeniowa „Kr贸lowie”... otrzyma inne... rozkazy.

- Czy zostan臋 powiadomiony o tre艣ci tych rozkaz贸w? - pyta de Soya. Czuje b贸l napi臋tych mi臋艣ni szcz臋ki, kiedy za wszelk膮 cen臋 stara si臋, by jego g艂os brzmia艂 spokojnie: jeszcze trzydzie艣ci sekund wcze艣niej istnienie i powodzenie tego okr臋tu i ca艂ego powierzonego mu oddzia艂u stanowi艂o nadrz臋dny cel jego istnienia.

- Nie. Te rozkazy... ci臋... nie dotycz膮 - niedawno wskrzeszony kap艂an blednie pod wp艂ywem wysi艂ku i b贸lu. De Soya zdaje sobie spraw臋, 偶e czerpie z tego faktu satysfakcj臋 i natychmiast odmawia kr贸tk膮 modlitw臋 z pro艣b膮 o wybaczenie.

- Mam wyruszy膰 natychmiast - powtarza. - Czy mog臋 zabra膰 kilka osobistych drobiazg贸w? - ma na my艣li porcelanow膮 figurk臋, kt贸r膮 na Renesansie da艂a mu siostra, na kr贸tko przed 艣mierci膮. Delikatna ozdoba, otulona statycznym polem si艂owym podczas manewr贸w z du偶ymi przeci膮偶eniami, towarzyszy艂a mu we wszystkich kosmicznych podr贸偶ach.

- Nie - odpowiada Vandrisse. - Natychmiast! Nic nie bierz!

- Na czyj rozkaz?

M艂ody kap艂an krzywi si臋 z b贸lu, ale marszczy czo艂o.

- To bezpo艣redni rozkaz Jego 艢wi膮tobliwo艣ci papie偶a Juliusza XIV. Priorytet omega... uniewa偶nia wszystkie inne rozkazy... Paxu i Dow贸dztwa Floty Kosmicznej. Zrozumia艂e艣, ojcze... kapitanie... de... Soya?

- Zrozumia艂em - odpowiada jezuita i chyli g艂ow臋 w uk艂onie.

Statek kurierski klasy „archanio艂” nie ma nazwy. De Soya nigdy nie uwa偶a艂 liniowc贸w za pi臋kne - kszta艂tem przypominaj膮 troch臋 tykwy: modu艂 dowodzenia i modu艂 bojowy nikn膮 wobec pot臋偶nego zwierciad艂a nap臋du Hawkinga i kuli silnik贸w j膮drowych do poruszania si臋 w obr臋bie system贸w planetarnych. Jednak偶e w por贸wnaniu z nimi archanio艂 jest zwyczajnie brzydki: bry艂a sklejonych asymetrycznie sfer, dwunasto艣cian贸w, stercz膮cych iglic, przewod贸w konstrukcyjnych i zaczep贸w do mocowania nap臋du Hawkinga - a gdzie艣 w 艣rodku wci艣ni臋ta, jakby dodana w ostatniej chwili, niemal zapomniana kabina pasa偶erska.

De Soya spotka艂 si臋 na kr贸tko z Hearneam, Boulez i Stone, wyja艣ni艂, 偶e zosta艂 odwo艂any i przekaza艂 dow贸dztwo (okr臋tu i ca艂ego oddzia艂u) nowym, zdumionym kapitanom. Nast臋pnie jednoosobowym promem uda艂 si臋 na archanio艂a, staraj膮c si臋 nie patrze膰 w ty艂, na ukochanego „Baltazara”, w ostatniej jednak chwili, tu偶 przed cumowaniem, obrzuci艂 liniowiec t臋sknym spojrzeniem. S艂o艅ce wychyn臋艂o zza zakrzywionego kad艂uba statku, jak gdyby wschodz膮c nad horyzontem prze艣licznej planety. De Soya odwr贸ci艂 wzrok.

Wchodz膮c na pok艂ad archanio艂a widzi na mostku tylko najprostsze wirtualne przyrz膮dy taktyczne i kontrolki do sterowania r臋cznego. Wn臋trze kabiny dowodzenia jest niewiele wi臋ksze od ciasnej kajuty de Soyi na „Baltazarze”, tyle 偶e tu wsz臋dzie wij膮 si臋 przewody i 艣wiat艂owodowe kable, migocz膮 ekrany, a pod 艣cianami stoj膮 dwie le偶anki akceleracyjne. Pozosta艂膮 cz臋艣膰 przestrzeni pasa偶erskiej stanowi mikroskopijna kabina nawigacyjna.

Na pierwszy rzut oka wida膰, 偶e le偶anki wcale nie s膮 standardowe: twarde, metalowe p艂yty o kszta艂cie cz艂owieka bardziej przypominaj膮 sto艂y w kostnicy ni偶 mi臋kko wy艂o偶one koje na statkach. Maj膮 podwy偶szon膮 kraw臋d藕 - z pewno艣ci膮 po to, by ciecz si臋 nie rozchlapywa艂a przy du偶ych przeci膮偶eniach. De Soya zdaje sobie spraw臋, 偶e kompensacyjne pole si艂owe obejmuje na statku tylko te dwie le偶anki; ma za zadanie powstrzyma膰 rozpraszanie si臋 rozdrobnionego cia艂a, ko艣ci i m贸zgu w tych kr贸tkich okresach niewa偶ko艣ci, jakie nast臋puj膮 po ostatecznym hamowaniu. De Soya dostrzega wylot przewod贸w, kt贸rymi doprowadza si臋 pod wysokim ci艣nieniem wod臋 lub inny 艣rodek dezynfekuj膮cy, 偶eby oczy艣ci膰 stalowe p艂yty; widzi r贸wnie偶, 偶e tym razem 艣rodek ten nie by艂 do ko艅ca skuteczny.

- Przyspieszenie rozpocznie si臋 za dwie minuty - rozlega si臋 metaliczny g艂os. - Zapi膮膰 pasy!

Bez zb臋dnych grzeczno艣ci, my艣li de Soya. Nawet 偶adnego „prosz臋”.

Statku...? - zawiesza g艂os. Wie, 偶e zakazane jest instalowanie prawdziwych SI na statkach Paxu - wi臋cej, korzystanie z SI jest zabronione w ca艂ym kontrolowanym przez Pax kosmosie - ale liczy na to, 偶e Watykan uczyni艂 wyj膮tek dla jednego ze swych kurierskich archanio艂贸w.

- Do rozpocz臋cia akceleracji pozosta艂a jedna minuta i trzydzie艣ci sekund - odpowiada mu metaliczny g艂os. De Soya zdaje sobie spraw臋, 偶e rozmawia z bezrozumn膮 maszyn膮 i natychmiast zaczyna przypina膰 si臋 do koi. Pasy s膮 szerokie, grube i z pewno艣ci膮 tylko na pokaz: to pole si艂owe utrzyma go - a raczej jego szcz膮tki - na miejscu.

- Trzydzie艣ci sekund - dobiega go bezduszny komunikat. - Informuj臋, 偶e przej艣cie w szybko艣膰 nad艣wietln膮 b臋dzie mia艂o skutek 艣miertelny.

- Dzi臋ki! - rzuca ojciec kapitan de Soya. Serce wali mu jak m艂otem; s艂yszy jego bicie. W kabinie zapalaj膮 si臋 rozmaite lampki, ale poniewa偶 偶adnego z przyrz膮d贸w nie zaprojektowano z my艣l膮 o wy艂膮czeniu komputera i oddaniu kontroli cz艂owiekowi, de Soya nie zwraca na nie uwagi.

- Pi臋tna艣cie sekund. Czas na modlitw臋.

- Pierdol si臋! - de Soya modli si臋 bez przerwy od chwili, gdy sko艅czy艂 rozmawia膰 z kurierem. Dorzuca jeszcze szybki pacierz, by wybaczono mu przekle艅stwo.

- Pi臋膰 sekund. To ostatni komunikat. Niech B贸g ci臋 b艂ogos艂awi j w imi臋 Chrystusa przyspieszy twoje zmartwychwstanie!

- Amen! - dopowiada de Soya i zamyka oczy. Statek zaczyna przyspiesza膰.

8

W ruinach Endymiona zmierzch zapad艂 szybko. Przez okno l wie偶y, w kt贸rej obudzi艂em si臋 rankiem tego niesko艅czenie d艂ugiego dnia, patrzy艂em, jak resztki jesiennego 艣wiat艂a bledn膮 i ust臋puj膮 przed ciemno艣ci膮. A. Bettik odprowadzi艂 mnie a偶 do pokoju. Na 艂贸偶ku wci膮偶 czeka艂 na mnie stylowy, cho膰 prosty str贸j wieczorowy: jasnobr膮zowe bawe艂niane spodnie, zw臋偶aj膮ce si臋 tu偶 pod kolanami, bia艂a lniana koszula z leciutko bufiastymi r臋kawami, czarna sk贸rzana kamizelka, czarne po艅czochy, takie偶 buty z mi臋kkiej sk贸ry i z艂ota bransoleta. Android wskaza艂 mi r贸wnie偶 drog臋 do znajduj膮cych si臋 pi臋tro ni偶ej toalety i 艂azienki i doda艂, 偶e gruby, bawe艂niany szlafrok wisz膮cy na drzwiach nale偶y do mnie. Podzi臋kowa艂em mu, wyk膮pa艂em si臋, wysuszy艂em w艂osy i w艂o偶y艂em na siebie wszystko opr贸cz bransolety. Wr贸ci艂em do okna, gdzie z艂ote promienie s艂o艅ca pada艂y coraz bardziej poziomo, budz膮c cienie spe艂zaj膮ce ze wzg贸rz w stron臋 uniwersytetu. 艢wiat艂o zgas艂o na dobre, cienie znikn臋艂y, a ponad g贸rami na wschodzie rozb艂ys艂y najja艣niejsze gwiazdy w konstelacji 艁ab臋dzia, kiedy wr贸ci艂 A. Bettik.

- Czy ju偶 czas? - zapyta艂em.

- Niezupe艂nie, prosz臋 pana - odpar艂 android. - 呕yczy艂 pan sobie jednak, 偶ebym zjawi艂 si臋 wcze艣niej, aby艣my mogli porozmawia膰.

- Rzeczywi艣cie - gestem wskaza艂em mu 艂贸偶ko, jedyny mebel w pokoju. - Usi膮d藕, prosz臋.

Niebieskosk贸ry m臋偶czyzna nie ruszy艂 si臋 ze swojego miejsca przy drzwiach.

- Postoj臋, prosz臋 pana.

Skrzy偶owa艂em ramiona na piersi i opar艂em si臋 o okienny parapet. Ch艂odny wiatr ni贸s艂 ze sob膮 wo艅 chalmy.

- Nie musisz m贸wi膰 do mnie „prosz臋 pana”, wystarczy „Raul” - zawaha艂em si臋. - O ile tw贸j program nie ka偶e ci w ten spos贸b zwraca膰 si臋 do... eee... - ju偶 mia艂em powiedzie膰 „ludzi”, ale nie chcia艂em, by A. Bettik odni贸s艂 wra偶enie, 偶e nie uwa偶am go za cz艂owieka. - ...do innych - doko艅czy艂em niezgrabnie.

Android si臋 u艣miechn膮艂.

- Nie, prosz臋 pana. Ja nie mam programu... przynajmniej nie w takim rozumieniu, jak maszyny. Je艣li nie liczy膰 kilku syntetycznych protez, kt贸re na przyk艂ad zwi臋kszaj膮 moj膮 si艂臋 b膮d藕 zapewniaj膮 odporno艣膰 na dzia艂anie promieniowania, nie ma we mnie 偶adnych nieorganicznych cz臋艣ci. Nauczono mnie okazywania szacunku, bym lepiej wype艂nia艂 swoj膮 rol臋. Mog臋 do pana m贸wi膰 M. Endymion, je偶eli to panu bardziej odpowiada.

- To bez znaczenia - wzruszy艂em ramionami. - Przepraszam, 偶e tak niewiele wiem o androidach.

- Nie musi pan za nic przeprasza膰, M. Endymion - A. Bettik jeszcze raz rozci膮gn膮艂 w膮skie wargi w u艣miechu. - Niewielu ludzi 偶yj膮cych w dzisiejszych czasach widzia艂o przedstawiciela naszej rasy.

Naszej rasy. Ciekawe.

- Opowiedz mi o waszej rasie - poprosi艂em. - Czy bioprodukcja android贸w w Hegemonii nie by艂a przypadkiem zakazana?

- By艂a - przyzna艂 A. Bettik. Zauwa偶y艂em 偶e stoi w pozycji „spocznij” i przemkn臋艂o mi przez my艣l, 偶e kiedy艣 m贸g艂 s艂u偶y膰 w wojsku. - Ju偶 przed hegir膮 prawo zakazywa艂o bioprodukcji android贸w na Starej Ziemi i wielu planetach Hegemonii, ale WszechJedno艣膰 pozwoli艂a je w ograniczonej liczbie wytwarza膰 w Protektoracie, kt贸rego cz臋艣膰 stanowi艂 wtedy Hyperion.

- Nadal stanowi.

- To prawda, prosz臋 pana.

- Kiedy zosta艂e艣 wyprodukowany? Jakie planety odwiedzi艂e艣? Co nale偶a艂o do twoich obowi膮zk贸w? Je艣li oczywi艣cie mog臋 zapyta膰 - dorzuci艂em.

- Ale偶 oczywi艣cie, M. Endymion - odpar艂. W jego g艂osie d藕wi臋cza艂a s艂aba, obca dla mnie nuta; nuta z innego 艣wiata, nuta pradawna. - Stworzono mnie w roku 26 ADC wed艂ug waszego kalendarza.

- W dwudziestym pi膮tym wieku AD - przeliczy艂em szybko. - Sze艣膰set dziewi臋膰dziesi膮t cztery lata temu - A. Bettik tylko skin膮艂 g艂ow膮. - Czyli urodzi艂e艣 si臋... powsta艂e艣... po zniszczeniu Starej Ziemi - powiedzia艂em bardziej do siebie, ni偶 do niego.

- Tak, prosz臋 pana.

- Czy Hyperion by艂 twoim pierwszym... mmm... miejscem zatrudnienia?

- Nie, prosz臋 pana - odrzek艂 A. Bettik. - Pierwsze pi臋膰dziesi膮t lat sp臋dzi艂em na Asquith, w s艂u偶bie Jego Kr贸lewskiej Wysoko艣ci Artura VIII, w艂adcy Kr贸lestwa Windsoru na wygnaniu, jak r贸wnie偶 w s艂u偶bie jego kuzyna, ksi臋cia Ruperta, w艂adcy Ksi臋stwa Monako na wygnaniu. W testamencie kr贸l Artur zapisa艂 mnie swojemu synowi, Jego Kr贸lewskiej Wysoko艣ci Wilhelmowi XXIII.

- To Smutny Kr贸l Billy - wtr膮ci艂em.

- Owszem, prosz臋 pana.

- Czy zatem przyby艂e艣 na Hyperiona gdy Smutny Kr贸l Billy ucieka艂 przed rebeli膮 Horace'a Glennona-Heighta?

- Tak. Dok艂adniej rzecz bior膮c, wraz z moimi bra膰mi androidami zosta艂em tu przys艂any trzydzie艣ci dwa lata przed przybyciem Jego Wysoko艣ci i reszty kolonist贸w, po zwyci臋stwie genera艂a Glennona-Heighta w bitwie o Fomalhaut. Jego Wysoko艣膰 uzna艂, 偶e m膮drze b臋dzie przygotowa膰 zapasow膮 siedzib臋 dla kr贸lestw na wygnaniu.

- Wtedy te偶 spotka艂e艣 M. Silenusa - dopowiedzia艂em, wskazuj膮c na sufit. Przypomnia艂em sobie starego poet臋, siedz膮cego tam w paj臋czynie odpowiedzialnych za utrzymanie go przy 偶yciu przewod贸w.

- Nie - zaprzeczy艂 android. - Wykonuj膮c swoje obowi膮zki nie zetkn膮艂em si臋 z M. Silenusem w czasach, gdy Miasto Poet贸w by艂o jeszcze zamieszkane. Mia艂em przyjemno艣膰 pozna膰 go dopiero podczas jego pielgrzymki do Doliny Grobowc贸w Czasu, dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat po 艣mierci Jego Wysoko艣ci.

- Od tamtej pory nie opuszcza艂e艣 Hyperiona. Sp臋dzi艂e艣 tu ponad pi臋膰set lat, tak?

- Tak, M. Endymion.

- Jeste艣 nie艣miertelny? - zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e pytanie brzmi niegrzecznie, strasznie jednak chcia艂em pozna膰 odpowied藕.

- Sk膮d偶e znowu, prosz臋 pana! - s艂owom tym towarzyszy艂 charakterystyczny u艣miech A. Bettika. - Mog臋 zgin膮膰 w wypadku lub wskutek obra偶e艅, kt贸re oka偶膮 si臋 zbyt powa偶ne, by da艂o si臋 mnie naprawi膰. Rzecz w tym, 偶e w procesie bioprodukcji we wszystkie kom贸rki i uk艂ady w moim ciele wbudowano mechanizm nieustaj膮cej kuracji Poulsena, dzi臋ki czemu nie podlegam procesowi starzenia i nie choruj臋.

- Czy to dlatego androidy s膮 niebieskie?

- Nie, prosz臋 pana. Nadano nam taki kolor, gdy偶 w okresie, gdy rozpoczynano bioprodukcj臋, nie istnia艂a 偶adna znana rasa humanoidalna o niebieskiej sk贸rze, nasi projektanci za艣 uznali za absolutnie konieczne, 偶eby艣my wyra藕nie odr贸偶niali si臋 od ludzi.

- Nie uwa偶asz si臋 za cz艂owieka? - pyta艂em dalej.

- Nie, prosz臋 pana. Uwa偶am si臋 za androida. U艣miechn膮艂em si臋 na my艣l o w艂asnej naiwno艣ci.

- W dalszym ci膮gu pe艂nisz funkcj臋 s艂u偶膮cego, tymczasem ca艂e wieki temu w Hegemonii wydano zakaz wykorzystywania android贸w w charakterze niewolnik贸w.

A. Bettik milcza艂.

- Nie chcia艂by艣 by膰 wolny? - nie wytrzyma艂em. - Niezale偶ny od innych?

Android podszed艂 do 艂贸偶ka. Z pocz膮tku wydawa艂o mi si臋, 偶e zamierza usi膮艣膰, ale on tylko posk艂ada艂 moje stare ubranie.

- M. Endymion - przem贸wi艂 wreszcie. - Czuj臋 si臋 w obowi膮zku przypomnie膰 panu, 偶e cho膰 obowi膮zuj膮ce w Hegemonii prawa umar艂y razem z ni膮, ju偶 od kilkuset lat uwa偶am si臋 za osob臋 woln膮 i niezale偶n膮.

- A jednak wraz z innymi pracujesz dla M. Silenusa, ukrywaj膮c si臋 ca艂y czas.

- To prawda, prosz臋 pana, jednak偶e decyzj臋 t臋 podj膮艂em z w艂asnej i nieprzymuszonej woli. Zaprojektowano mnie tak, bym s艂u偶y艂 ludziom. Robi臋 to dobrze i jestem z tego zadowolony.

- Twierdzisz wi臋c, 偶e z w艂asnej woli przebywasz w tym miejscu? - chcia艂em si臋 upewni膰.

A. Bettik skin膮艂 g艂ow膮 i przelotnie si臋 u艣miechn膮艂.

- Na tyle, na ile mo偶na m贸wi膰 o wolnej woli u ka偶dego z nas, prosz臋 pana.

Westchn膮艂em i odsun膮艂em si臋 od okna. Na zewn膮trz zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno, tote偶 podejrzewa艂em, 偶e ju偶 niebawem zostan臋 wezwany na kolacj臋 ze starym poet膮.

- I zostaniesz tu, opiekuj膮c si臋 tym starcem do ko艅ca jego dni - stwierdzi艂em.

- Nie, prosz臋 pana - odpowiedzia艂 A. Bettik. - Nie, je偶eli b臋d臋 mia艂 co艣 do powiedzenia w tej kwestii.

Unios艂em w zdumieniu brwi.

- Tak? A dok膮d chcia艂by艣 si臋 uda膰, gdyby艣 mia艂 co艣 do powiedzenia w tej kwestii?

- Je偶eli zgodzi si臋 pan przyj膮膰 misj臋, kt贸r膮 chce panu zleci膰 M. Silenus, chcia艂bym panu towarzyszy膰.

Znalaz艂szy si臋 na g贸rze odkry艂em, 偶e sal臋 szpitaln膮 zmieniono w jadalni臋. Piankowy fotel znikn膮艂, nie by艂o r贸wnie偶 aparatury monitoruj膮cej i konsoli komunikacyjnych, za艣 przez otwarty sufit mog艂em podziwia膰 nocne niebo; wprawnym okiem by艂ego pasterza odszuka艂em konstelacje 艁ab臋dzia i Bli藕niaczek. Pod ka偶dym z witra偶owych okien, na wysokich tr贸jnogach, ustawiono misy pe艂ne 偶arz膮cych si臋 w臋gli, kt贸re zar贸wno o艣wietla艂y, jak i ogrzewa艂y pomieszczenie. Po艣rodku pokoju miejsce urz膮dze艅 komunikacyjnych zaj膮艂 trzymetrowej d艂ugo艣ci st贸艂, na kt贸rym, w blasku 艣wiec dw贸ch ozdobnych kandelabr贸w, migota艂y porcelanowe, srebrne i kryszta艂owe naczynia. U szczytu sto艂u, zaj膮wszy miejsce w fotelu, czeka艂 Martin Silenus. Miejsce dla mnie przygotowano naprzeciwko.

Ledwie rozpozna艂em starego poet臋, kt贸ry sprawia艂 wra偶enie, jakby przez ostatnich par臋 godzin zrzuci艂 z siebie brzemi臋 stuleci. Nie przypomina艂 ju偶 zasuszonej mumii z przepastnymi oczodo艂ami - ot, po prostu zwyczajny, stary cz艂owiek przy stole, g艂odny stary cz艂owiek, s膮dz膮c po wyrazie oczu. Zbli偶ywszy si臋 do sto艂u dostrzeg艂em cienkie przewody kropl贸wek i przewod贸w sprz臋tu diagnostycznego, dyskretnie znikaj膮ce pod blatem, poza tym jednak z艂udzenie osoby przywr贸conej do 偶ycia z martwych by艂o ca艂kowite.

- Dzi艣 po po艂udniu widzia艂e艣 mnie w najgorszym z mo偶liwych stanie, Raulu Endymionie - zachichota艂 Silenus, widz膮c wyraz mojej twarzy. Jego g艂os wci膮偶 brzmia艂 chropawo i zdradza艂 wiek, by艂 jednak o wiele silniejszy. - Po prostu dochodzi艂em do siebie po lodowej 艣pi膮czce.

Wskaza艂 mi d艂oni膮 miejsce po drugiej stronie sto艂u.

- Sen kriogeniczny? - zapyta艂em g艂upawo. Rozwin膮艂em lnian膮 serwetk臋 i po艂o偶y艂em j膮 sobie na kolanach. Od lat nie zasiada艂em przy tak wyrafinowanym stole - od dnia, kiedy odszed艂em ze Stra偶y i uda艂em si臋 prosto do najlepszej knajpy w porcie Gra艅 Chaco, na Po艂udniowym Szponie. Zam贸wi艂em w贸wczas najlepsze dania i pozby艂em si臋 miesi臋cznej wyp艂aty. Warto by艂o.

- Jasne, cholerny sen kriogeniczny! - odpar艂 starzec. - A my艣la艂e艣, 偶e jak sp臋dzam te kolejne dziesi臋ciolecia, co? - zn贸w si臋 za艣mia艂. - Trzeba mi tylko da膰 par臋 dni, 偶ebym zacz膮艂 normalnie dzia艂a膰 po wyj艣ciu z zamra偶arki. Nie jestem ju偶 taki m艂ody.

Wzi膮艂em g艂臋boki wdech.

- Czy mog臋 wiedzie膰, ile masz lat, panie? - spyta艂em.

Zignorowa艂 mnie i gestem da艂 znak stoj膮cemu obok androidowi - nie by艂 nim A. Bettik - kt贸ry z kolei skin膮艂 g艂ow膮 ku schodom. Inne androidy bez s艂owa zacz臋艂y wnosi膰 potrawy i napoje. Kt贸ry艣: nich nala艂 wody do stoj膮cej przy mnie szklanki; patrzy艂em, jak A. Bettik pokazuje Silenusowi butelk臋 wina, czeka na potakuj膮ce skinienie i odprawia ci膮g dalszy rytua艂u, podaj膮c mu korek i odrobin臋 napoju do spr贸bowania. Poeta przep艂uka艂 usta, prze艂kn膮艂 i odchrz膮kn膮艂, A. Bettik za艣, uznawszy to za zgod臋, nape艂ni艂 nasze kielichy.

Przed ka偶dym z nas pojawi艂y si臋 teraz dwa talerze z przystawkami. Rozpozna艂em yakitori z kurcz臋cia i delikatne carpaccio w occie z rokiett膮, z hodowanego na Grzywie byd艂a. Silenus pocz臋stowa艂 si臋 dodatkowo podanym mu foie gras, owini臋tym w li艣cie mandragory. Podnios艂em ozdobny szpikulec i ugryz艂em k臋s yakitori. By艂o wyborne.

Martin Silenus m贸g艂 sobie liczy膰 jakie艣 osiemset czy dziewi臋膰set lat; by艂 zapewne najstarsz膮 偶yj膮c膮 istot膮 ludzk膮, ale mia艂 nieprzeci臋tny apetyt. Wgryzaj膮c si臋 w carpaccio ods艂oni艂 r贸wne, bia艂e z臋by, ja za艣 zastanawia艂em si臋, czy to sztuczna szcz臋ka, czy raczej hodowane wszczepy - zapewne to drugie.

Nagle zda艂em sobie spraw臋, 偶e i ja czuj臋 potworny g艂贸d; najwyra藕niej albo moje nibywskrzeszenie, albo wysi艂ek zwi膮zany z dostaniem si臋 do wn臋trza wie偶y pobudzi艂y m贸j apetyt. Przez kilka minut nie rozmawiali艣my, tote偶 towarzyszy艂 nam tylko mi臋kki tupot st贸p us艂uguj膮cych android贸w, trzask p艂omieni na tr贸jnogach, z rzadka powiew nocnej bryzy nad g艂owami i odg艂osy 偶ucia.

- Z tego, co wiem, znalaz艂e艣 dzi艣 nasz statek - stwierdzi艂 poeta, kiedy androidy zabra艂y talerze z przystawkami i poda艂y na st贸艂 misy pe艂ne paruj膮cej zupy z ma艂偶.

- Owszem - przyzna艂em. - Czy to prywatny statek konsula?

- Oczywi艣cie - Silenus da艂 znak androidowi i przed nami zjawi艂y si臋 kosze z jeszcze ciep艂ym chlebem. Jego wo艅 zmiesza艂a si臋 z aromatem zupy i s艂abym zapachem jesiennych li艣ci, niesionym przez wiatr.

- I to w艂a艣nie tym statkiem mam polecie膰 na ratunek dziewczynce, tak? - spodziewa艂em si臋, 偶e poeta zechce pozna膰 moj膮 decyzj臋, ale nie zapyta艂 o to.

- Co pan s膮dzi na temat Paxu, M. Endymion?

艁y偶ka zupy zatrzyma艂a si臋 w p贸艂 drogi do moich ust.

- Paxu?

Silenus nie zareagowa艂. Od艂o偶y艂em 艂y偶k臋 i wzruszy艂em ramionami.

- Chyba w og贸le niewiele o nim my艣l臋.

- Nawet po tym, jak jeden z ich s膮d贸w skaza艂 pana na 艣mier膰?

Zamiast jednak wypowiedzie膰 g艂o艣no to, o czym wcze艣niej rozmy艣la艂em - 偶e skazano mnie nie wskutek nacisk贸w Paxu, lecz w imi臋 hyperio艅skiej odmiany sprawiedliwo艣ci obowi膮zuj膮cej w koloniach - powiedzia艂em co艣 zupe艂nie innego.

- Nawet teraz. Pax odgrywa w moim 偶yciu niewielk膮 rol臋.

Poeta skin膮艂 g艂ow膮.

- A Ko艣ci贸艂? - siorbn膮艂 nieco zupy.

- Co z Ko艣cio艂em, prosz臋 pana?

- Czy r贸wnie偶 odgrywa niewielk膮 rol臋 w pa艅skim 偶yciu?

- Tak s膮dz臋 - odpar艂em i zda艂em sobie spraw臋, 偶e czuj臋 si臋 jak skr臋powany m艂okos. Jednak偶e pytania, kt贸re mi zadawa艂, mia艂y mniejsze znaczenie, ni偶 to, kt贸rego oczekiwa艂em i odpowied藕, jakiej mia艂em mu udzieli膰.

- Pami臋tam, jak pierwszy raz us艂yszeli艣my o Paxie - rzek艂 poeta. - Mia艂o to miejsce zaledwie kilka miesi臋cy po znikni臋ciu Enei. Na orbicie zjawi艂y si臋 statki Ko艣cio艂a, a jego 偶o艂nierze zaj臋li Keats, Port Romance, Endymion, uniwersytet, wszystkie porty kosmiczne i wa偶niejsze miasta. Nast臋pnie przyby艂y 艣migacze bojowe i zrozumieli艣my, 偶e chodzi im o krzy偶okszta艂ty z p艂askowy偶u Pinion.

Kiwn膮艂em g艂ow膮; na razie nie s艂ysza艂em nic nowego. Zaj臋cie p艂askowy偶u i pr贸ba odszukania krzy偶okszta艂t贸w stanowi艂y ostatni膮, i艣cie hazardow膮 zagrywk臋 dogorywaj膮cego Ko艣cio艂a i doprowadzi艂y do powstania Paxu. Min臋艂o jeszcze prawie p贸艂tora stulecia, zanim prawdziwe oddzia艂y Paxu rozpocz臋艂y okupacj臋 ca艂ej planety i nakaza艂y ewakuowa膰 Endymion oraz inne miasta w okolicy p艂askowy偶u.

- A jakie偶 opowie艣ci s艂ysza艂o si臋 od pasa偶er贸w statk贸w, cumuj膮cych tu w czasach ekspansji Paxu! - ci膮gn膮艂 Silenus. - O rozprzestrzenianiu si臋 wp艂yw贸w Ko艣cio艂a z Pacem pocz膮tkowo na dawne planety Sieci, p贸藕niej tak偶e na kolonie nale偶膮ce do Protektoratu...

Androidy zabra艂y zup臋, a w zamian poda艂y nam plasterki drobiu w sosie musztardowym i panierowane p艂aszczki z Kansu w musie z kawiorem.

- To kaczka? - zagadn膮艂em.

Poeta ods艂oni艂 w u艣miechu idealne z臋by.

- Wyda艂a mi si臋 jak najbardziej na miejscu po twoich... hmmm... przej艣ciach z ubieg艂ego tygodnia.

Westchn膮艂em i widelcem przesun膮艂em plasterek mi臋sa. Wilgotny, aromatyczny opar uni贸s艂 si臋 z p贸艂miska, a ja przypomnia艂em sobie, z jakim zapa艂em Izzy wyczekiwa艂a pojawienia si臋 kaczek nad stawem. Mia艂em wra偶enie, 偶e by艂em tego 艣wiadkiem w innym 偶yciu, wieki temu. Spojrza艂em na Martina Silenusa, usi艂uj膮c sobie wyobrazi膰, jak to jest, gdy cz艂owiek walczy ze stuleciami wspomnie艅. Jak mo偶na pozosta膰 przy zdrowych zmys艂ach, kiedy w umy艣le zapisuj膮 si臋 stulecia? Poeta wci膮偶 si臋 do mnie u艣miecha艂, a ja wcale nie by艂em taki przekonany, 偶e pozosta艂 przy zdrowych zmys艂ach.

- Us艂yszeli艣my wi臋c o Paxie i zastanawiali艣my si臋, co to b臋dzie, gdy naprawd臋 si臋 pojawi膮 - kontynuowa艂, nie przerywaj膮c jedzenia. - Teokracja... Rzecz nie do pomy艣lenia w czasach Hegemonii. Religia by艂a wtedy przedmiotem wolnego wyboru ka偶dego cz艂owieka; sam nale偶a艂em do kilkunastu sekt, a w czasach, gdy uwa偶ano mnie za literack膮 osobisto艣膰, zapocz膮tkowa艂em istnienie jeszcze paru - obrzuci艂 mnie bystrym spojrzeniem. - Ale przecie偶 to wszystko ju偶 wiesz, Raulu Endymionie. Znasz „Pie艣ni”.

Spr贸bowa艂em p艂aszczki. Nie odezwa艂em si臋 ani s艂owem.

- Wi臋kszo艣膰 moich znajomych stanowili chrze艣cijanie ze艅... Rzecz jasna, bardziej ze艅, ni偶 chrze艣cijanie, cho膰 ani jednego, ani drugiego nie nadu偶ywali. Najciekawsze by艂y osobiste pielgrzymki do miejsc obdarzonych moc膮, szukanie swojego punktu Bedeckera, ca艂y ten be艂kot... - zachichota艂. - Hegemonia nigdy nawet nie my艣la艂a o tym, 偶eby oficjalnie zainteresowa膰 si臋 religi膮. Sama my艣l o po艂膮czeniu opinii rz膮dowych i religijnych zdawa艂a si臋 barbarzy艅ska... cho膰 mo偶na by艂o natkn膮膰 si臋 na takie 艣wiaty, jak cho膰by Qom-

Riyadh czy inne pustynne planety Protektoratu. Wtedy w艂a艣nie nasta艂 Pax, w aksamitnych r臋kawiczkach i z krzy偶okszta艂tem nios膮cym nadziej臋...

- Pax nie rz膮dzi - wtr膮ci艂em. - Pe艂ni funkcj臋 doradcz膮.

- W rzeczy samej - przyzna艂 starzec, kieruj膮c w moj膮 stron臋 widelec. A. Bettik dola艂 mu wina. - Pax pe艂ni funkcj臋 doradcz膮. Nie rz膮dzi. Na setkach planet Ko艣ci贸艂 zarz膮dza losami rzesz wiernych, Pax za艣 doradza. Ale przecie偶 je偶eli jeste艣 chrze艣cijaninem i chcesz si臋 ponownie narodzi膰, nie zignorujesz zalece艅 Paxu ani podszept贸w Ko艣cio艂a, prawda?

Zn贸w wzruszy艂em ramionami. Odk膮d pami臋tam, wp艂yw Ko艣cio艂a na nasze 偶ycie by艂 czym艣 niezmiennym. Nic mnie w tym nie dziwi艂o.

- Pan jednak nie jest chrze艣cijaninem d膮偶膮cym do powt贸rnych narodzin. Mam racj臋, M. Endymion?

Podnios艂em na niego wzrok; gdzie艣 w g艂臋bi mojego umys艂u zacz臋艂o si臋 formowa膰 straszliwe podejrzenie. Ca艂a moja fa艂szywa egzekucja zosta艂a sfingowana, a on przewidzi mnie tutaj, cho膰 powinienem by艂 spocz膮膰 na dnie morza. Ma uk艂ady z w艂adzami Port Romance. Czy to mo偶liwe, 偶eby kierowa艂 moim procesem i doprowadzi艂 do wyroku skazuj膮cego? Czy to wszystko ma by膰 jakim艣 testem?

- Pytanie brzmi: dlaczego nie jest pan chrze艣cijaninem - ci膮gn膮艂 Silenus, nie zwracaj膮c uwagi na moje bazyliszkowe spojrzenie. - Czemu nie chcesz drugich narodzin? Nie lubisz si臋 cieszy膰 偶yciem, Raulu Endymionie?

- Lubi臋 - odrzek艂em kr贸tko.

- A jednak nie przyj膮艂e艣 krzy偶a. Nie przyj膮艂e艣 daru wyd艂u偶enia 偶ycia.

Od艂o偶y艂em widelec, co us艂uguj膮cy mi android zinterpretowa艂 jako sygna艂 zako艅czenia posi艂ku i zabra艂 mi nietkni臋ty talerz z kaczk膮.

- Nie przyj膮艂em krzy偶okszta艂tu! - warkn膮艂em. Jak mia艂em mu wyja艣ni膰 podejrzliwo艣膰, jaka wykszta艂ci艂a si臋 w naszym klanie podczas dziesi臋cioleci tu艂aczki, koczowniczego 偶ycia tubylc贸w? Jak m贸wi膰 o umi艂owaniu niezale偶no艣ci ponad wszystko, kt贸rego nauczy艂em si臋 od Starowiny i od w艂asnej matki? Jak wyt艂umaczy膰 spu艣cizn臋 filozoficznej dyscypliny i wrodzonego sceptycyzmu, przekazan膮 mi, gdy dorasta艂em w domu rodzinnym? Nawet nie pr贸bowa艂em.

Martin Silenus skin膮艂 g艂ow膮 tak, jakbym wszystko mu wyja艣ni艂.

- Uwa偶asz zatem krzy偶okszta艂t za co艣 innego, ni偶 cudowny dar dla wiernych, przekazany im za po艣rednictwem Ko艣cio艂a katolickiego?

- Uwa偶am krzy偶okszta艂t za paso偶yta - odpar艂em z dziwn膮 dla mnie samego gwa艂towno艣ci膮.

- Mo偶e obawiasz si臋 utraty... m臋sko艣ci? - chrapliwie dopytywa艂 si臋 poeta.

Androidy postawi艂y przed nami dwa 艂ab臋dzie uformowane z kawowej czekolady, nadziewane g贸rskimi truflami drzewnymi. Nie zwr贸ci艂em na swojego uwagi. W „Pie艣niach” pierwszy z pielgrzym贸w, ojciec Paul Dure, relacjonuje swoj膮 wypraw臋 w poszukiwaniu zaginionego plemienia Bikur贸w i opisuje, w jaki spos贸b prze偶yli kilkaset lat dzi臋ki symbiotycznemu krzy偶okszta艂towi, podarowanemu im przez legendarnego Chy偶wara. Krzy偶okszta艂t umo偶liwia艂 im zmartwychwstanie tak samo, jak odbywa si臋 to wsp贸艂cze艣nie, w erze Paxu, tyle, 偶e wed艂ug s艂贸w ksi臋dza, efektem ubocznym by艂y nieodwracalne uszkodzenia m贸zgu i zanik zar贸wno pop臋du, jak i organ贸w p艂ciowych. Wszyscy Bikurowie stali si臋 ograniczonymi umys艂owo eunuchami.

- Nie - odpowiedzia艂em. - Wiem, 偶e Ko艣ci贸艂 rozwi膮za艂 ten problem.

Silenus si臋 u艣miechn膮艂, co upodobni艂o go do zasuszonego satyra.

- Pod warunkiem 偶e przyjmuje si臋 komuni臋 艣wi臋t膮 i 偶e zmartwychwstanie odbywa si臋 pod patronatem Ko艣cio艂a - uzupe艂ni艂. - W przeciwnym wypadku, gdyby kto艣 na przyk艂ad ukrad艂 krzy偶okszta艂t, czeka go los Bikur贸w.

Mia艂 racj臋. Od pokole艅 usi艂owano wykra艣膰 sekret nie艣miertelno艣ci. Zanim Pax odci膮艂 p艂askowy偶 Pinion kordonem wojska, rozmaici awanturnicy przemycali krzy偶okszta艂ty poza jego obszar; czasem zreszt膮 symbionty gin臋艂y wprost z Ko艣cio艂a. Skutek jednak pozostawa艂 niezmienny: kretynizm i bezp艂ciowo艣膰. Tylko Ko艣ci贸艂 posiad艂 tajemnic臋 udanego wskrzeszenia.

- No wi臋c? - podpowiedzia艂em.

- No wi臋c dlaczego wierno艣膰 Ko艣cio艂owi i przepracowanie w jego s艂u偶bie co dziesi膮tego roku 偶ycia uzna艂e艣 za zbyt wysok膮 cen臋, ch艂opcze? Miliardy ludzi wybra艂y 偶ycie.

- Miliardy mog膮 robi膰, co im si臋 偶ywnie podoba - odezwa艂em si臋 po chwili milczenia. - Moje 偶ycie jest dla mnie wa偶ne i chc臋, 偶eby pozosta艂o... po prostu moje - nawet dla mnie s艂owa te nie mia艂y sensu, ale poeta zn贸w kiwn膮艂 g艂ow膮, jak gdyby uzyska艂 zadowalaj膮ce go wyja艣nienie. Przygl膮da艂em si臋, jak zjada czekoladowego 艂ab臋dzia. Androidy uprz膮tn臋艂y talerze i nala艂y nam kawy.

- W porz膮dku - przem贸wi艂 po chwili. - Czy rozwa偶y艂e艣 moj膮 propozycj臋?

Pytanie by艂o tak absurdalne, 偶e z najwy偶szym trudem powstrzyma艂em si臋 od parskni臋cia 艣miechem.

- Tak - odrzek艂em uspokoiwszy si臋. - Rozwa偶y艂em.

- I?

- I mam kilka pyta艅.

Martin Silenus nie przerywa艂 mi.

- Co ja z tego b臋d臋 mia艂? M贸wisz o k艂opotach z powrotem do 偶ycia na Hyperionie, braku dokument贸w, takich tam... Wiesz przecie偶, 偶e doskonale czuj臋 si臋 z dala od cywilizacji. O wiele 艂atwiej by艂oby mi ukry膰 si臋 w艣r贸d bagien i unika膰 spotkania z przedstawicielami Paxu, ni偶 ucieka膰 przed nimi statkiem kosmicznym z twoj膮 ma艂膮 przyjaci贸艂k膮. Poza tym Pax s膮dzi, 偶e nie 偶yj臋. M贸g艂bym spokojnie wr贸ci膰 do domu i zamieszka膰 z moim klanem. - Silenus skin膮艂 g艂ow膮. - Dlaczego wi臋c mia艂bym w og贸le zastanawia膰 si臋 nad tak膮 nonsensown膮 propozycj膮? - dorzuci艂em po kolejnej kilkunastosekundowej pauzie.

Starzec si臋 u艣miechn膮艂.

- Chcesz by膰 bohaterem, Raulu Endymionie - stwierdzi艂. Parskn膮艂em szyderczo i po艂o偶y艂em d艂onie p艂asko na obrusie.

Moje palce wyda艂y mi si臋 sztywne i niezgrabne, zupe艂nie nie na miejscu na delikatnym p艂贸tnie.

- Chcesz by膰 bohaterem - powt贸rzy艂. - Chcesz by膰 jedn膮 z tych rzadko spotykanych ludzkich istot, kt贸re tworz膮 histori臋, zamiast po prostu patrze膰, jak jej fale op艂ywaj膮 ci臋 niczym rzeka stercz膮c膮 w jej nurcie ska艂臋.

- Nie wiem, o czym m贸wisz - doskonale wiedzia艂em, ale nie m贸g艂 mnie na tyle zna膰.

- W艂a艣nie, 偶e znam ci臋 na tyle - rzek艂 Martin Silenus, bardziej odpowiadaj膮c na moje my艣li, ni偶 ostatnie wypowiedziane przeze mnie zdanie.

Musz臋 tu zaznaczy膰, 偶e ani przez chwil臋 nie podejrzewa艂em go o zdolno艣ci telepatyczne. Przede wszystkim nie wierz臋 w telepati臋 - to znaczy wtedy nie wierzy艂em - a poza tym bardziej intrygowa艂 mnie potencja艂 cz艂owieka, kt贸ry prze偶y艂 bez ma艂a tysi膮c lat standardowych. Ale przecie偶 nawet je艣li zwariowa艂, m贸g艂 si臋 nauczy膰 odczytywa膰 z twarzy i z cia艂a rozm贸wcy takie niuanse, 偶e zdolno艣膰 ta niemal nie dawa艂aby si臋 odr贸偶ni膰 od telepatii!

A mo偶e po prostu uda艂o mu si臋 zgadn膮膰, co my艣l臋.

- Nie chc臋 by膰 bohaterem - odpar艂em stanowczo. - Widzia艂em, jak ko艅cz膮 bohaterowie, kiedy moj膮 brygad臋 skierowano do walki z rebeliantami na po艂udniowym kontynencie.

- Ach, Ursus - mrukn膮艂 m贸j rozm贸wca. - Nied藕wied藕 polarny; najbardziej bezu偶yteczna masa b艂ocka i lodu na ca艂ym Hyperionie. Rzeczywi艣cie, przypominam sobie jakie艣 plotki o zamieszkach w tym rejonie.

Podczas trwaj膮cej osiem hyperio艅skich lat wojny zgin臋艂y tam tysi膮ce miejscowych ch艂opak贸w, kt贸rzy okazali si臋 na tyle g艂upi, 偶eby zaci膮gn膮膰 si臋 do Stra偶y Planetarnej. Mo偶e poeta wcale nie by艂 tak bystry, za jakiego go uwa偶a艂em.

- M贸wi膮c o bohaterze nie mam na my艣li g艂upca, kt贸ry rzuca si臋 z go艂ymi r臋kami na granaty plazmowe - Silenus obliza艂 wargi szybkim, jaszczurczym ruchem j臋zyka. - Chodzi mi o osob臋, o kt贸rej m臋stwie i dobroci kr膮偶膮 legendy, kt贸ra dzi臋ki nim zyskuje status b贸stwa; my艣l臋 o bohaterze w sensie literackim, o g艂贸wnej postaci dramatu, obdarzonej zdolno艣ci膮 skutecznego dzia艂ania; o bohaterze, kt贸rego s艂abo艣ci oka偶膮 si臋 tragiczne i doprowadz膮 go do zguby - urwa艂 i spojrza艂 na mnie wyczekuj膮co. Nie odpowiedzia艂em. - Nie masz tragicznych s艂abo艣ci? A mo偶e nie wychodzi ci skuteczne dzia艂anie?

- Nie chc臋 by膰 bohaterem - powt贸rzy艂em.

Stary m臋偶czyzna pochyli艂 si臋 nad fili偶ank膮 kawy, a kiedy zn贸w na mnie spojrza艂, w oczach mign膮艂 mu przekorny b艂ysk.

- Gdzie si臋 strzy偶esz, ch艂opcze?

- S艂ucham?

Zn贸w zwil偶y艂 wargi j臋zykiem.

- S艂ysza艂e艣, co powiedzia艂em. Masz d艂ugie w艂osy, ale zadbane. Gdzie si臋 strzy偶esz?

- Czasem, kiedy przez d艂u偶szy czas nie opuszczam mokrade艂, przycinam je sam - odpar艂em z westchnieniem. - Ale kiedy jestem w Port Romance, chodz臋 do ma艂ego zak艂adu przy ulicy Datoo.

- Ach... - Silenus rozpar艂 si臋 wygodnie w fotelu. - Znam Datoo. To w Nocnej Dzielnicy... W艂a艣ciwie zau艂ek raczej, ni偶 ulica. Kiedy艣 na straganach sprzedawano tam fretki w poz艂acanych klatkach. Fryzjerzy oferowali swe us艂ugi na ulicach, ale najlepszy zak艂ad nale偶a艂 do starego cz艂owieka imieniem Palani Woo. Woo mia艂 sze艣ciu syn贸w, a kiedy kt贸ry艣 z nich osi膮ga艂 wiek m臋ski, w zak艂adzie pojawia艂 si臋 kolejny fotel - stare oczy podnios艂y si臋, a mnie kolejny raz uderzy艂a si艂a czaj膮cej si臋 za nimi osobowo艣ci. - Tak by艂o sto lat temu.

- Strzyg臋 si臋 u Woo. Teraz w艂a艣cicielem salonu jest Kalakaua, prawnuk starego Palani. Dalej maj膮 tam sze艣膰 foteli.

- Tak - poeta pokiwa艂 g艂ow膮 sam do siebie. - Niewiele si臋 zmienia na naszej kochanej planetce, co, Raulu Endymionie?

- Czy do tego w艂a艣nie pan zmierza?

- Czy do tego? - roz艂o偶y艂 r臋ce, jakby chcia艂 mi pokaza膰, 偶e nic nie ukrywa. - Donik膮d nie zmierzam, ch艂opcze. Po prostu rozmawiamy. Bawi mnie, kiedy wyobra偶am sobie, jak wielkie postaci z historii ludzko艣ci p艂ac膮 za obci臋cie w艂os贸w. Nawiasem m贸wi膮c, zastanawia艂em si臋 ju偶 nad tym przed kilkuset laty... Nad owym dziwnym nieprzystawaniem 艣wiata mit贸w do 艣wiata rzeczywistego. Wiesz co znaczy „datoo”?

Zmarszczy艂em brwi, zaskoczony nag艂膮 zmian膮 tematu.

- Nie - odpar艂em.

- Wiatr wiej膮cy z Gibraltaru. Ni贸s艂 cudown膮 wo艅. Pewnie niekt贸rzy poeci i arty艣ci, kt贸rzy zak艂adali Port Romance, doszli do wniosku, 偶e chalmowe i dziwodrzewowe lasy, porastaj膮ce wzg贸rza za bagnami, pachn膮 r贸wnie pi臋knie. Wiesz, co to jest Gibraltar, ch艂opcze?

- Nie.

- Ogromna ska艂a na Ziemi - odpowiedzia艂 sam sobie, czemu towarzyszy艂 kolejny b艂ysk z臋b贸w. - Zauwa偶, 偶e nie powiedzia艂em „na Starej Ziemi”.

Zauwa偶y艂em.

- Ziemia to Ziemia, ch艂opcze. Mieszka艂em tam, zanim znikn臋艂a, wi臋c wiem, co m贸wi臋.

Na sam膮 t臋 my艣l wci膮偶 kr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie.

- Chc臋, 偶eby艣 j膮 odszuka艂 - powiedzia艂 poeta z b艂yskiem w oku.

- Odszuka艂... j膮? - powt贸rzy艂em. - Star膮 Ziemi臋? My艣la艂em, 偶e mam uda膰 si臋 w podr贸偶 z t膮 dziewczynk膮... z Ene膮.

Przerwa艂 mi machni臋ciem ko艣cistych d艂oni.

- Polecisz z ni膮 i znajdziecie Star膮 Ziemi臋, Raulu Endymionie.

Kiwn膮艂em g艂ow膮, rozwa偶aj膮c w duchu, czy jest sens pr贸bowa膰 mu wyja艣nia膰, 偶e Stara Ziemia zosta艂a poch艂oni臋ta przez czarn膮 dziur臋, uwolnion膮 podczas Wielkiej Pomy艂ki w 08. Tylko 偶e ten starzec uciek艂 z owego zniszczonego 艣wiata. Nie by艂o sensu burzy膰 jego z艂udze艅. W „Pie艣niach” wspomina艂 co艣 o intrydze, uknutej przez targane wewn臋trznymi starciami TechnoCentrum, maj膮cej na celu wykradzenie Starej Ziemi i przeniesienie jej - albo do Mg艂awicy Herkulesa, albo do Ob艂oku Magellana, tu fragmenty „Pie艣ni” nie by艂y zgodne - ale to czysta fantazja. Ob艂ok Magellana to przecie偶 odr臋bna galaktyka... le偶膮ca, o ile dobrze pami臋tam, sto sze艣膰dziesi膮t tysi臋cy lat 艣wietlnych od Mlecznej Drogi... 呕aden statek za艣, ani nale偶膮cy do Paxu, ani do Hegemonii, nie zosta艂 wys艂any poza granic臋 niewielkiej sfery wp艂yw贸w, mieszcz膮cej si臋 w spiralnym ramieniu naszej galaktyki. Nawet uwzgl臋dniaj膮c fakt, i偶 nap臋d Hawkinga pozwala艂 obej艣膰 ograniczenia einsteinowskiej rzeczywisto艣ci, podr贸偶 do Wielkiego Ob艂oku Magellana zaj臋艂aby ca艂e wieki czasu pok艂adowego i wi膮za艂aby si臋 z dziesi膮tkami tysi臋cy lat d艂ugu czasowego. Nawet Intruzi, czuj膮cy si臋 w mrocznej, mi臋dzygwiezdnej otch艂ani jak w domu, nie zapuszczaliby si臋 tak daleko.

Poza tym planet si臋 tak po prostu nie porywa.

- Chc臋, 偶eby艣 odnalaz艂 Ziemi臋 i sprowadzi艂 j膮 z powrotem - m贸wi艂 dalej Silenus. - Chc臋 j膮 jeszcze raz ujrze膰 przed 艣mierci膮. Czy zrobisz to dla mnie, Raulu Endymionie?

Spojrza艂em mu prosto w oczy.

- Oczywi艣cie. Mam uratowa膰 dzieciaka przed Gwardi膮 Szwajcarsk膮 i Paxem, opiekowa膰 si臋 nim do czasu, a偶 zostanie T膮, Kt贸ra Naucza, znale藕膰 Star膮 Ziemi臋 i sprowadzi膰 j膮 z powrotem tutaj, 偶eby艣 m贸g艂 j膮 zobaczy膰. Co艣 jeszcze?

- Tak - odrzek艂 Martin Silenus tonem niezwykle powa偶nym, jaki charakteryzuje ofiary demencji starczej. - Chc臋, 偶eby艣 dowiedzia艂 si臋, co takiego, do kurwy n臋dzy, planuje TechnoCentrum i je powstrzyma艂.

- Odszuka膰 zaginione TechnoCentrum i zapobiec realizacji plan贸w tysi臋cy r贸wnych bogom sztucznych inteligencji - moje s艂owa wr臋cz ocieka艂y sarkazmem, ale skin膮艂em g艂ow膮. - Przyj膮艂em. Da si臋 zrobi膰. Co艣 jeszcze?

- Tak. Masz si臋 porozumie膰 z Intruzami i dowiedzie膰 si臋, czy nie mogliby zaoferowa膰 mi nie艣miertelno艣ci... Prawdziwej nie艣miertelno艣ci; nie interesuje mnie to g贸wniane, chrze艣cija艅skie ponowne narodzenie.

- Intruzi... nie艣miertelno艣膰... - uda艂em, 偶e zapisuj臋 wszystko w niewidzialnym notesie. - Nie g贸wniane ponowne narodzenie. Zrobi si臋. Co艣 jeszcze?

- Tak, Raulu Endymionie. Chc臋, 偶eby艣 doprowadzi艂 do zniszczenia Paxu i upadku Ko艣cio艂a.

Zn贸w kiwn膮艂em g艂ow膮. Jakie艣 dwie艣cie czy trzysta znanych 艣wiat贸w z w艂asnej woli przyst膮pi艂o do Paxu; biliony ludzi da艂o si臋 ochrzci膰 w Ko艣ciele; wojsko Paxu przewy偶sza艂o sw膮 pot臋g膮 wszystko, o czym Hegemonia u szczytu pot臋gi mog艂a cho膰by pomarzy膰.

- W porz膮dku - powiedzia艂em tylko. - Zajm臋 si臋 tym. Co艣 jeszcze?

- Tak. Masz dopilnowa膰, 偶eby Chy偶war nie zrobi艂 krzywdy Enei ani nie dokona艂 zag艂ady ludzko艣ci.

Zawaha艂em si臋. Zgodnie z tym, co sam poeta napisa艂 w swoim poemacie, Chy偶war zosta艂 w przysz艂o艣ci zniszczony przez 偶o艂nierza, Fedmahna Kassada. Zdaj膮c sobie spraw臋 z pr贸偶nego wysi艂ku, jakim by艂aby pr贸ba wprowadzenia logiki w nasz膮 ob艂膮kan膮 rozmow臋, odwa偶y艂em si臋 jednak o tym napomkn膮膰.

- Tak! - warkn膮艂 Martin Silenus. - Ale to si臋 sta艂o wtedy, tysi膮ce lat od dzi艣. Ja za艣 chc臋, 偶eby艣 powstrzyma艂 Chy偶wara teraz.

- Dobrze - zgodzi艂em si臋. Po co si臋 k艂贸ci膰?

Poeta oklap艂 w fotelu, jakby usz艂a z niego ca艂a energia. Pomarszczona sk贸ra, zapadni臋te oczy i ko艣ciste palce zn贸w nale偶a艂y do mumii; w艂a艣nie, oczy: wci膮偶 p艂on膮艂 w nich ogie艅. Przez chwil臋 stara艂em si臋 wyobrazi膰 sobie si艂臋 osobowo艣ci Silenusa, kiedy by艂 m艂odym cz艂owiekiem, ale nie uda艂o mi si臋.

Na jego znak A. Bettik przyni贸s艂 dwa kielichy, do kt贸rych nala艂 szampana.

- Zgadzasz si臋 wi臋c, Raulu Endymionie? - zapyta艂 poeta oficjalnie. - Zgadzasz si臋 uratowa膰 Ene臋, uda膰 si臋 z ni膮 w podr贸偶 i podejmujesz si臋 pozosta艂ych zada艅?

- Pod jednym warunkiem - odrzek艂em. Silenus zmarszczy艂 brwi. - Chc臋 zabra膰 ze sob膮 A. Bettika - android wci膮偶 sta艂 przy stole z butelk膮 szampana w d艂oni. Patrzy艂 wprost przed siebie, a jego twarz nie zdradza艂a 偶adnych emocji.

- Mojego androida? - poeta nie kry艂 zaskoczenia. - M贸wisz powa偶nie?

- M贸wi臋 powa偶nie.

- A. Bettik s艂u偶y艂 mi, zanim jeszcze twojej pra-prababace wyros艂y cycki - wyrzuci艂 z siebie Silenus. Uderzy艂 przy tym w st贸艂 z tak膮 si艂膮, 偶e zacz膮艂em obawia膰 si臋 o kruche ko艣ci jego r臋ki. - A. Bertiku, czy chcesz z nim lecie膰?

Niebieskosk贸ry m臋偶czyzna nie odwr贸ci艂 g艂owy, lecz skin膮艂 ni膮 potakuj膮co.

- Chrzani臋 to! - rzek艂 poeta. - We藕 go. Masz jakie艣 inne 偶yczenia, Raulu Endymionie? Mo偶e zabierzesz mi fotel? Respirator? A mo偶e z臋by?

- Nic wi臋cej nie chc臋.

- W takim razie, Raulu Endymionie, czy zgadzasz si臋 wykona膰 t臋 misj臋? - g艂os Martina Silenusa zn贸w nabra艂 si艂y. - Czy zgadzasz si臋 uratowa膰 Ene臋, s艂u偶y膰 jej i chroni膰 j膮, a偶 jej przeznaczenie si臋 wype艂ni... lub umrze膰, pr贸buj膮c tego dokona膰?

- Zgadzam si臋 - potwierdzi艂em.

Silenus podni贸s艂 kielich, a ja poszed艂em w jego 艣lady. Zbyt p贸藕no przysz艂o mi na my艣l, 偶e android powinien wraz z nami opr贸偶ni膰 puchar, ale poeta zacz膮艂 ju偶 wyg艂asza膰 toast.

- Za g艂upot臋! - powiedzia艂. - Za boskie szale艅stwo! Za ob艂膮kane misje i mesjaszy, krzycz膮cych na pustyni! Za 艣mier膰 tyran贸w! Za pomieszanie szyk贸w naszym wrogom! - zacz膮艂em unosi膰 kielich do ust, ale starzec jeszcze nie sko艅czy艂. - Za bohater贸w! - doda艂. - Za bohater贸w, kt贸rzy p艂ac膮 za strzy偶enie! - i spe艂ni艂 toast jednym haustem.

Ja r贸wnie偶.

9

Zmartwychwsta艂y ojciec kapitan Federico de Soya rozgl膮da si臋 ciekawie, patrz膮c na 艣wiat oczyma - jak najbardziej dos艂ownie - nowo narodzonego dziecka. Przechodzi przez Piazza San Pi臋tro, pomi臋dzy eleganckimi 艂ukami kolumnady Berniniego i kieruje si臋 ku bazylice 艣wi臋tego Piotra. Dzie艅 jest prze艣liczny: zimny, ostry blask s艂o艅ca, bladob艂臋kitne niebo, lekki ch艂贸d... Jedyny zamieszkany kontynent Pacem le偶y na wysoko艣ci tysi膮ca pi臋ciuset metr贸w nad standardowym poziomem morza, przez co powietrze jest tu przerzedzone, cho膰 wci膮偶 niezwykle bogate w tlen. Ca艂y obraz sk膮pany jest w popo艂udniowym blasku, tworz膮cym 艣wietliste otoczki wok贸艂 dostojnych kolumn i g艂贸w 艣piesz膮cych przed siebie ludzi; blasku, kt贸ry bieli marmurowe pos膮gi, wydobywa ca艂y splendor z czerwonych szat biskup贸w i niebiesko-czerwono-pomara艅czowych, pasiastych mundur贸w 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej, stoj膮cych w pozycji „spocznij” przed bazylik膮; blasku, kt贸ry o偶ywia wysoki obelisk, usytuowany na 艣rodku placu, roz艣wietla 偶艂obkowane kolumny fasady budowli i rozpala ognie na jej pot臋偶nej kopule, wznosz膮cej si臋 ponad sto metr贸w ponad poziomem ulic. Kiedy go艂臋bie zataczaj膮 ko艂a nad placem, ciep艂e, poziomo padaj膮ce 艣wiat艂o odbija si臋 w ich skrzyd艂ach, ju偶 to bielej膮cych na niebie, ju偶 to 艣ciemnia艂ych na tle roz艣wietlonej kopu艂y. Wok贸艂 de Soyi przez plac ci膮gn膮 t艂umy ludzi: pro艣ci klerycy w czarnych sutannach z r贸偶owymi guzikami; biskupi w bia艂ych szatach z czerwon膮 lam贸wk膮; kardyna艂owie, odziani w krwiste szkar艂aty i g艂臋bok膮 purpur臋; mieszka艅cy Watykanu w smoli艣cie czarnych po艅czochach i takich samych kubrakach z bia艂ymi krezami; siostry zakonne w szeleszcz膮cych habitach i wysokich, 艣nie偶nobia艂ych kometach; kap艂ani i kap艂anki, nosz膮cy zwyk艂e, czarne szaty; przedstawiciele Paxu w galowych, szkar艂atno-

czarnych mundurach, takich samych, jaki przywdzia艂 dzi艣 ojciec de Soya; gromady turyst贸w, kt贸rym dopisa艂o szcz臋艣cie i cywilnych go艣ci, zaproszonych do uczestnictwa w papieskiej mszy - wszyscy w swoich najlepszych strojach, najcz臋艣ciej czarnych, cho膰 z najlepszych materia艂贸w, kt贸re sprawiaj膮, 偶e nawet najczarniejsze w艂贸kna l艣ni膮 i migoc膮 w 艣wietle s艂o艅ca. Ca艂a ta rzesza ludzi posuwa si臋 w kierunku strzelaj膮cej w niebo bazyliki 艣wi臋tego Piotra; wszyscy s膮 podekscytowani, ale zachowuj膮 powag臋 i nie rozmawiaj膮 ze sob膮. Msza papieska to powa偶ne wydarzenie.

Dzisiaj, w cztery dni od opuszczenia grupy uderzeniowej „Kr贸lowie” i dzie艅 po wskrzeszeniu, ojcu kapitanowi de Soyi towarzysz膮: ojciec Baggio, kapitan Marget Wu i monsignor Lucas Oddi. Pulchny, sympatyczny Baggio jest kap艂anem, kt贸ry przeprowadzi艂 de Soy臋 przez sakrament zmartwychwstania; Wu, szczup艂a i milcz膮ca kobieta, zajmuje stanowisko adiutantki admira艂a Marusyna, dow贸dcy floty Paxu; Oddi, kt贸ry w wieku osiemdziesi臋ciu siedmiu lat standardowych wci膮偶 zachowuje m艂odzie艅czy wigor i czujno艣膰, jest zausznikiem i podsekretarzem w biurze watyka艅skiego Sekretarza Stanu, Simona Augustino kardyna艂a Lourdusamy. M贸wi si臋, 偶e kardyna艂 Lourdusamy jest po papie偶u najbardziej wp艂ywowym cz艂owiekiem w Paxie, jedynym cz艂onkiem rzymskiej kurii, kt贸rego Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 raczy s艂ucha膰, a przy tym osob膮 o wr臋cz przera偶aj膮cej przenikliwo艣ci. O w艂adzy kardyna艂a najlepiej 艣wiadczy fakt, 偶e zajmuje tak偶e stanowisko prefekta Sacra Congregatio pro Gentium Evangelizatione se de Propaganda Fide, czyli legendarnej Kongregacji Ewangelizacji Lud贸w, De Propaganda Fide.

Cztery postaci wchodz膮 po szerokich schodach bazyliki. Ojciec kapitan de Soya czuje si臋 r贸wnie poruszony i zadziwiony dostojnym towarzystwem, jak s艂o艅cem, maluj膮cym na bia艂o fasad臋 bazyliki. T艂um, kt贸ry ju偶 uprzednio nie zachowywa艂 si臋 zbyt g艂o艣no, cichnie do reszty, gdy, przeciskaj膮c si臋 pomi臋dzy lud藕mi, mijaj膮 kolejnych gwardzist贸w, zar贸wno w mundurach galowych, jak i polowych, i wchodz膮 do nawy. Tutaj nawet cisza odbija si臋 donios艂ym echem; na widok pi臋knego wn臋trza i nie poddaj膮cych si臋 up艂ywowi czasu dzie艂 sztuki 艂zy wzruszenia nap艂ywaj膮 de Soyi do oczu: w pierwszej kaplicy po lewej mijaj膮 „Pi臋t臋” Micha艂a Anio艂a; dalej wiekowy pos膮g z br膮zu, wykonany przez Arnolfo di Cambrio, a przedstawiaj膮cy 艣wi臋tego Piotra, kt贸rego prawa stopa zosta艂a tak wypolerowana poca艂unkami milion贸w wiernych, 偶e metal zacz膮艂 si臋 艣ciera膰; jeszcze dalej - pi臋knie pod艣wietlon膮 od do艂u figur臋 Giuliana Falconeri Santa Yergine z szesnastego wieku, czyli sprzed ponad pi臋tnastu stuleci, autorstwa Pi臋tro Campiego.

Kiedy ojciec kapitan de Soya zanurza palce w naczyniu z wod膮 艣wi臋con膮 i 偶egnaj膮c si臋 idzie za ojcem Baggio do zarezerwowanej dla nich 艂awy, 艂zy strumieniami p艂yn膮 mu po twarzy. Trzech kap艂an贸w i oficer Paxu przykl臋kaj膮 do modlitwy; w przestronnej 艣wi膮tyni cichn膮 ostatnie szelesty i pokas艂ywania. W bazylice panuje mrok, roz艣wietlany jedynie punktowymi halogenami, wy艂awiaj膮cymi najwspanialsze dzie艂a sztuki i architektury. De Soya spogl膮da przez 艂zy na rowkowane filary, na ciemnobr膮zowe, barokowe kolumienki baldachimu Berniniego - poz艂acanego, ozdobnego sklepienia nad g艂贸wnym o艂tarzem, gdzie tylko papie偶 mo偶e odprawia膰 msze - i rozmy艣la nad cudowno艣ciami, jakich do艣wiadczy艂 przez te dwadzie艣cia cztery godziny, jakie up艂yn臋艂y od jego wskrzeszenia. Przypomina sobie b贸l... Tak, b贸l i uczucie oszo艂omienia, jak gdyby dochodzi艂 do siebie po wyj膮tkowo paskudnym ciosie w g艂ow臋. B贸l by艂 wszechogarniaj膮cy, straszliwszy od wszystkich b贸l贸w g艂owy, jakby ka偶da kom贸rka cia艂a de Soyi pami臋ta艂a zniewag臋 u艣miercenia i do tej pory burzy艂a si臋 przeciwko niej. Ale opr贸cz b贸lu przypomina sobie r贸wnie偶 zachwyt; zachwyt i nabo偶n膮 cze艣膰 dla najmniejszych drobiazg贸w: smaku roso艂u, kt贸rym karmi艂 go ojciec Baggio, pierwszego widoku b艂臋kitnego nieba Pacem, widzianego przez okna rektoratu; pami臋ta obezw艂adniaj膮ce cz艂owiecze艅stwo twarzy, kt贸re widzia艂 tego dnia; g艂os贸w, kt贸re dociera艂y do jego uszu... Ojciec kapitan de Soya uwa偶a si臋 wprawdzie za wra偶liwego cz艂owieka, nie p艂aka艂 jednak od czasu, gdy mia艂 jakie艣 pi臋膰, sze艣膰 standardowych lat, tymczasem dzi艣 p艂acze, nie wstydz膮c si臋 i nie kryj膮c si臋 z tym. Jezus Chrystus po raz drugi obdarzy艂 go 偶yciem, B贸g Wszechmog膮cy podzieli艂 si臋 z nim sakramentem zmartwychwstania; z nim, wiernym, honorowym cz艂owiekiem z biednej rodziny 偶yj膮cej na zapomnianej przez wszystkich planecie. Kom贸rki cia艂a pami臋taj膮 sakrament odrodzenia r贸wnie dok艂adnie, jak b贸l 艣mierci. Ojciec kapitan de Soya czuje zalewaj膮c膮 go fal臋 rado艣ci.

Msza zaczyna si臋 od istnej eksplozji cud贸w: d藕wi臋ki tr膮b przeszywaj膮 pe艂n膮 wyczekiwania cisz臋 niczym z艂ote ostrza, g艂os ch贸ru rozbrzmiewa triumfaln膮 pie艣ni膮, a g艂臋bokie basy organ贸w wibruj膮 w ogromnej przestrzeni. W tym samym momencie w艂膮czaj膮 si臋 reflektory i o艣wietlaj膮 papie偶a, kt贸ry wraz ze 艣wit膮 zbli偶a si臋 do o艂tarza.

De Soya zwraca uwag臋 przede wszystkim na m艂ody wiek ojca 艣wi臋tego: papie偶 Juliusz XIV wygl膮da bez w膮tpienia na m臋偶czyzn臋 po sze艣膰dziesi膮tce, cho膰 od z g贸r膮 250 lat jest g艂ow膮 Ko艣cio艂a, a jego panowanie przerywane by艂o tylko o艣mioma kr贸tkimi okresami, niezb臋dnymi na wskrzeszenie i ponown膮 koronacj臋. Kiedy pierwszy raz, jeszcze jako Juliusz VI, zaj膮艂 miejsce na Piotrowym tronie, zast膮pi艂 antypapie偶a Teilharda I, zasiadaj膮cego na nim przez osiem lat. De Soya obserwuje ojca 艣wi臋tego celebruj膮cego msz臋 i rozmy艣la o jego dziejach, zar贸wno tych znanych z oficjalnej historii ko艣cielnej, jak i z zakazanych „Pie艣ni”, poematu, z kt贸rym ka偶dy wykszta艂cony cz艂owiek zapoznaje si臋 w wieku kilkunastu lat, cho膰 ryzykuje w艂asn膮 dusz臋.

Obie wersje utrzymuj膮, 偶e przed pierwszym wskrzeszeniem papie偶 Juliusz by艂 m艂odym cz艂owiekiem, znanym jako Lenar Hoyt. Zosta艂 wy艣wi臋cony na ksi臋dza w cieniu ojca Paula Dure, charyzmatycznego jezuickiego archeologa i teologa, zwolennika nauk 艣wi臋tego Teilharda o tkwi膮cych w ludziach mo偶liwo艣ciach ewolucji ku b贸stwu. Kiedy po Upadku Dure zasiad艂 w Stolicy Apostolskiej, twierdzi艂 wr臋cz, 偶e ludzko艣膰 mo偶e ten stan osi膮gn膮膰. Tej w艂a艣nie herezji wyda艂 walk臋 Lenar Hoyt, ju偶 jako Juliusz VI.

Z obu 藕r贸de艂 - historii Ko艣cio艂a oraz „Pie艣ni” - wynika, 偶e to w艂a艣nie ojciec Dure, karnie zes艂any na jedn膮 z planet Protektoratu, Hyperiona, odkry艂 tam symbionta zwanego krzy偶okszta艂tem. Dalej wersje dziej贸w znacznie si臋 r贸偶ni膮: w „Pie艣niach” ojciec Dure otrzyma艂 krzy偶okszta艂t od obcej istoty, zwanej Chy偶warem; wed艂ug Ko艣cio艂a Chy偶war jest uosobieniem Szatana (o ile ten w og贸le istnia艂) i nie ma nic wsp贸lnego z krzy偶okszta艂tem, p贸藕niej natomiast pr贸bowa艂 skusi膰 i ojca Dure, i ojca Hoyta. Wed艂ug Ko艣cio艂a, Dure nie opar艂 si臋 jego pokusom. Autor „Pie艣ni”, b臋d膮cych swoist膮 mieszank膮 prymitywnej mitologii i zafa艂szowanej historii, utrzymuje, 偶e Dure wola艂 si臋 ukrzy偶owa膰 w ognistych lasach P艂askowy偶u Pinion na Hyperionie, ni偶 powr贸ci膰 z krzy偶okszta艂tem na 艂ono Ko艣cio艂a. Poga艅ski poeta, Martin Silenus, twierdzi r贸wnie偶, 偶e jezuita chcia艂 w ten spos贸b ochroni膰 Ko艣ci贸艂 przed uzale偶nieniem od paso偶yta, kt贸re zast膮pi艂oby prawdziw膮 wiar臋. Wed艂ug wersji ko艣cielnej, w kt贸r膮 wierzy艂 de Soya, Dure krzy偶uj膮c si臋 chcia艂 skr贸ci膰 swoje cierpienia i oszcz臋dzi膰 sobie b贸lu powodowanego przez symbionta, jak r贸wnie偶, sprzymierzywszy si臋 z Chy偶warem, uniemo偶liwi膰 Ko艣cio艂owi (kt贸ry uzna艂 za swojego wroga po tym, jak ekskomunikowano go za fa艂szowanie zapisk贸w z prac archeologicznych) odkrycie Sakramentu Zmartwychwstania i odzyskanie dawnych wp艂yw贸w.

Dalej oba 藕r贸d艂a twierdz膮, 偶e ojciec Lenar Hoyt uda艂 si臋 na Hyperiona w poszukiwaniu swego przyjaciela i by艂ego nauczyciela. W blu藕nierczych „Pie艣niach” przyj膮艂 nie tylko w艂asny krzy偶okszta艂t, ale tak偶e krzy偶okszta艂t ojca Dure, po czym wr贸ci艂 na Hyperiona na kr贸tko przed Upadkiem, by b艂aga膰 Chy偶wara o zdj臋cie tego brzemienia. Ko艣ci贸艂 za艣 naucza艂, 偶e dzielny ojciec Hoyt powr贸ci艂 na planet臋 demona, by stawi膰 mu czo艂o w jego kryj贸wce. Bez wzgl臋du jednak na interpretacj臋, fakty pozostawa艂y niezmienne: Hoyt zmar艂 podczas ostatniej pielgrzymki na Hyperiona, a Dure zmartwychwsta艂 z dwoma krzy偶okszta艂tami, po czym, wykorzystawszy chaos, jaki nast膮pi艂 po Upadku, wr贸ci艂 na Pacem i zosta艂 pierwszym antypapie偶em w nowoczesnych dziejach. Dziewi臋膰 standardowych lat rz膮d贸w heretyka Dure/Teilharda I stanowi艂o nieprzyjemny zgrzyt w historii Ko艣cio艂a, ale kiedy fa艂szywy papie偶 przypadkiem poni贸s艂 艣mier膰, wskrzeszenie Lenara Hoyta ze wsp贸lnego cia艂a doprowadzi艂o do zaj臋cia przez niego, w blasku i chwale, tronu Piotrowego i odkrycia sakramentalnej natury krzy偶okszta艂tu zwanego przez Dure paso偶ytem. P贸藕niej papie偶 Juliusz VI prze偶y艂 objawienie: B贸g obja艣ni艂 mu - i po dzi艣 dzie艅 wiedz膮 t膮 dysponowa艂a jedynie garstka jego najbli偶szych poplecznik贸w - jak z powodzeniem przeprowadza膰 dalsze wskrzeszenia. Doprowadzi艂o to do odrodzenia Ko艣cio艂a katolickiego, kt贸ry w kr贸tkim czasie z ma艂o znacz膮cej sekty przeobrazi艂 si臋 w oficjaln膮 religi臋 ludzko艣ci.

Ojciec kapitan de Soya patrzy jak papie偶 - szczup艂y, blady m臋偶czyzna - unosi hosti臋 wysoko nad o艂tarzem; czuje przebiegaj膮cy go cudowny dreszcz.

Ojciec Baggio m贸wi艂 mu, 偶e wszechogarniaj膮ce uczucie nowo艣ci i zachwytu jest efektem ubocznym procesu zmartwychwstania, kt贸ry to efekt b臋dzie stopniowo zanika艂 na przestrzeni najbli偶szych dni i tygodni, cho膰 swego rodzaju dobre samopoczucie pozostanie mu ju偶 na zawsze i z ka偶dym wskrzeszeniem b臋dzie si臋 nasila艂o. De Soya zrozumia艂, dlaczego Ko艣ci贸艂 uzna艂 samob贸jstwo za jeden z najpowa偶niejszych grzech贸w, za kt贸ry karano natychmiastow膮 ekskomunik膮 - po tym, jak cz艂owiek posmakowa艂 popio艂贸w 艣mierci, uczucie zbli偶enia do Boga stawa艂o si臋 znacznie silniejsze. Z pewno艣ci膮 mo偶na by si臋 uzale偶ni膰 od wskrzeszenia, gdyby kara za samob贸jstwo nie by艂a tak surowa.

Ojciec kapitan de Soya 艣ledzi przebieg odprawianej przez papie偶a ofiary, kiedy ta zbli偶a si臋 do szczytu - komunii; wci膮偶 czuje b贸l 艣mierci i zmartwychwstania i dr臋cz膮 go zawroty g艂owy. Wn臋trze bazyliki 艣wi臋tego Piotra wype艂nia taka sama pow贸d藕 d藕wi臋k贸w i wspania艂o艣ci, jaka towarzyszy艂a rozpocz臋ciu mszy. Wiedz膮c, 偶e za chwil臋 posmakuje cia艂a i krwi Chrystusa, przeobra偶onych w r臋kach samego ojca 艣wi臋tego, wojownik p艂acze jak dziecko.

Po mszy ojciec kapitan de Soya wychodzi ze swymi nowymi przyjaci贸艂mi na przechadzk臋 po watyka艅skich ogrodach. Wiecz贸r jest ch艂odny, a niebo nad kopu艂膮 bazyliki ma kolor jasnej porcelany.

- Federico - m贸wi ojciec Baggio. - Spotkanie, w kt贸rym mamy wkr贸tce uczestniczy膰, ma niezwyk艂膮 wag臋. Naprawd臋 niezwyk艂膮. Czy tw贸j umys艂 jest wystarczaj膮co spokojny i klarowny, by zrozumie膰 wszystko, co zostanie tam powiedziane?

- Tak - odpowiada de Soya. - M贸j umys艂 jest czysty.

- Federico, m贸j synu, czy jeste艣 tego pewny? - tym razem to monsignor Lucas Oddi dotyka ramienia m艂odego oficera Paxu. - Je艣li to konieczne, mo偶emy zaczeka膰 jeszcze jeden dzie艅.

De Soya kr臋ci g艂ow膮. W g艂owie jeszcze mu si臋 kr臋ci od uroku i dostoje艅stwa mszy, kt贸rej by艂 艣wiadkiem, na j臋zyku wci膮偶 czuje doskona艂y smak eucharystii i wina; ma wra偶enie, jakby Chrystus szepta艂 mu do ucha, ale nic nie m膮ci jego umys艂u.

- Jestem got贸w - stwierdza. Kapitan Wu, niczym milcz膮cy cie艅, pod膮偶a krok w krok za Oddim.

- To dobrze - monsignor skinieniem g艂owy daje znak ojcu Baggio. - Twoje us艂ugi nie b臋d膮 nam ju偶 potrzebne, ojcze. Dzi臋kuj臋.

Baggio k艂ania si臋 lekko i bez s艂owa odchodzi. De Soya nagle z absolutn膮 pewno艣ci膮 zdaje sobie spraw臋, 偶e nigdy ju偶 nie spotka tego przemi艂ego kapelana, zajmuj膮cego si臋 wskrzeszeniami. Nag艂y przyp艂yw mi艂o艣ci sprawia, 偶e jego oczy wype艂niaj膮 si臋 艂zami. Cieszy si臋, 偶e mrok kryje je przed wzrokiem innych, tym bardziej 偶e wie, i偶 powinien w pe艂ni kontrolowa膰 si臋 przed spotkaniem. Zastanawia si臋, gdzie odb臋dzie si臋 owa konferencja: w s艂ynnym apartamencie Borgi贸w? W Kaplicy Syksty艅skiej? W papieskim gabinecie? A mo偶e w biurach 艂膮czno艣ciowych Paxu, w dawnej wie偶y Borgi贸w?

Monsignor Lucas Oddi zatrzymuje si臋 na skraju ogrodu i wskazuje pozosta艂ym kamienn膮 艂awk臋, na kt贸rej ju偶 kto艣 czeka. Ojciec de Soya rozpoznaje w m臋偶czy藕nie kardyna艂a Lourdusamy i nagle rozumie, 偶e konferencja odb臋dzie si臋 w艂a艣nie tutaj, w przesyconych wspania艂ymi aromatami ogrodach. Kap艂an kl臋ka na jedno kolano na 偶wirowej alejce i ca艂uje pier艣cie艅 na wyci膮gni臋tej d艂oni.

- Wsta艅! - m贸wi kardyna艂 Lourdusamy. Jest pot臋偶nie zbudowanym m臋偶czyzn膮 o okr膮g艂ej twarzy i masywnych szcz臋kach. Jego g艂臋boki g艂os brzmi w uszach de Soyi jak g艂os samego Boga. - Usi膮d藕!

De Soya siada na 艂aweczce, jego towarzysze za艣 stoj膮 obok. Z lewej strony kardyna艂a, skryty w cieniu, siedzi jeszcze jeden cz艂owiek. W s艂abym 艣wietle zmierzchu de Soya dostrzega mundur Paxu, nie potrafi jednak rozpozna膰 stopnia. Na wp贸艂 艣wiadomie zdaje sobie spraw臋 z obecno艣ci jeszcze kilku os贸b w stoj膮cej tu偶 obok altanie - przynajmniej jedna z nich siedzi, pozosta艂e stoj膮.

- Ojcze de Soya - odzywa si臋 ponownie Simon Augustino kardyna艂 Lourdusamy i ruchem g艂owy wskazuje m臋偶czyzn臋 po lewej. - Pozw贸l, 偶e przedstawi臋 ci admira艂a floty, Williama Lee Marusyna.

De Soya w mgnieniu oka podrywa si臋 na nogi, staje na baczno艣膰 i salutuje.

- Prosz臋 o wybaczenie, admirale - m贸wi, z trudem wypowiadaj膮c s艂owa przez zaci艣ni臋te szcz臋ki. - Nie pozna艂em pana.

- Spocznij! - odpowiada Marusyn. - Niech pan siada, kapitanie.

De Soya siada ponownie, tym razem jednak zachowuje wzmo偶on膮 czujno艣膰. 艢wiadomo艣膰 towarzystwa, w jakim si臋 znalaz艂, przedziera si臋 przez radosn膮 mgie艂k臋 zmartwychwstania niczym pal膮cy promie艅 s艂o艅ca.

- Jeste艣my z pana bardzo zadowoleni, kapitanie - m贸wi admira艂 Marusyn.

- Dzi臋kuj臋, admirale - mamrocze kap艂an, zerkaj膮c za siebie, w cie艅. Nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e kto艣 ich obserwuje.

- My r贸wnie偶 - odzywa si臋 kardyna艂 Lourdusamy. - Dlatego te偶 wybrali艣my ci臋 do tej misji.

- Misji, Wasza Ekscelencjo? - pyta de Soya. Tym razem kr臋ci mu si臋 w g艂owie ze zmieszania i zdenerwowania.

- Jak zwykle b臋dzie pan s艂u偶y艂 zar贸wno Paxowi, jak i Ko艣cio艂owi - rzuca admira艂. Przysuwa si臋 bli偶ej do de Soyi. Pacem nie ma ksi臋偶yca, ale kiedy oczy przyzwyczaj膮 si臋 do mroku, 艣wiat艂o gwiazd okazuje si臋 zaskakuj膮co silne. Gdzie艣 w oddali rozlega si臋 d藕wi臋k dzwonu wzywaj膮cego mnich贸w na nieszpory. 艢wiat艂a z budynk贸w Watykanu rzucaj膮 艂agodn膮 po艣wiat臋 na kopu艂臋 bazyliki.

- I jak zwykle b臋dziesz sk艂ada艂 raporty i Ko艣cio艂owi, i dow贸dztwu Paxu - m贸wi kardyna艂 i spogl膮da na admira艂a.

- Na czym ma polega膰 moja misja, Ekscelencjo? Admirale? - pyta de Soya, nie bardzo wiedz膮c, do kogo skierowa膰 to pytanie. Marusyn jest jego prze艂o偶onym, ale oficerowie Paxu zwykle podlegaj膮 wysokim urz臋dnikom Ko艣cio艂a.

Nikt nie odpowiada. Admira艂 daje znak kapitan Marget Wu, stoj膮cej kilka metr贸w z boku, przy 偶ywop艂ocie. Wu robi kilka krok贸w i wr臋cza de Soyi kostk臋 holograficzn膮.

- Prosz臋 j膮 w艂膮czy膰, kapitanie - rozkazuje Marusyn. De Soya dotyka dolnej powierzchni ceramicznego sze艣cianiku, nad kt贸rym pojawia si臋 mgie艂ka, szybko krystalizuj膮ca w obraz ma艂ej dziewczynki. Kap艂an obraca powoli kostk臋. Jego uwag臋 zwracaj膮 ciemne w艂osy dziecka i du偶e oczy o przenikliwym spojrzeniu. Hologram pozbawionej cia艂a g艂owy jest w tej chwili najja艣niejszym obiektem w spowitych mrokiem ogrodach. Ojciec de Soya podnosi wzrok i widzi odblask 艣wiat艂a hologramu w oczach kardyna艂a i admira艂a.

- Ma na imi臋... Hmm, tego akurat nie jeste艣my pewni - m贸wi kardyna艂 Lourdusamy. - Jak ci臋 si臋 wydaje, kapitanie, ile mo偶e mie膰 lat?

De Soya zn贸w spogl膮da na portret dziewczynki, zastanawia si臋 nad jej wiekiem i przelicza go na standardowe lata.

- Dwana艣cie? - zgaduje. Odk膮d sko艅czy艂 rok, niewiele czasu sp臋dza艂 z dzie膰mi. - Mo偶e jedena艣cie? Standardowych, oczywi艣cie.

- Mieszka艂a na Hyperionie i mia艂a jedena艣cie lat standardowych - kiwa g艂ow膮 kardyna艂 Lourdusamy. - Ponad dwie艣cie sze艣膰dziesi膮t standardowych lat temu znikn臋艂a, ojcze.

De Soya nie spuszcza wzroku z hologramu. W takim razie dziecko albo nie 偶yje - ojciec nie pami臋ta, czy Pax sprowadzi艂 sakrament zmartwychwstania na Hyperiona przed dwustu siedemdziesi臋ciu siedmiu laty - albo doros艂o, zmar艂o i ponownie si臋 narodzi艂o. Zastanawia si臋, czemu pokazano mu ten portret sprzed wiek贸w i czeka.

- To c贸rka Brawne Lamii - wyja艣nia admira艂 Marusyn. - Czy to imi臋 i nazwisko co艣 ci m贸wi, ojcze?

De Soya stwierdza, 偶e brzmi ono znajomo, ale przez chwil臋 nie wie, dlaczego. Wreszcie przypomina sobie strofy „Pie艣ni” i wyst臋puj膮c膮 w nich kobiet臋 - pielgrzyma.

- Tak - odpowiada. - Pami臋tam je. Brawne Lamia uczestniczy艂a wraz z Jego 艢wi膮tobliwo艣ci膮 w ostatniej pielgrzymce przed Upadkiem.

Kardyna艂 Lourdusamy nachyla si臋 bli偶ej i splata pulchne palce d艂oni, opieraj膮c je na kolanie. Jego szata l艣ni jaskraw膮 czerwieni膮 w tych miejscach, gdzie pada na ni膮 艣wiat艂o hologramu.

- Brawne Lamia odby艂a stosunek p艂ciowy z prawdziwym plugastwem - dudni jego g艂os. - Z cybrydem, sklonowanym ludzkim tworem, w kt贸rego umy艣le rezydowa艂a sztuczna inteligencja z TechnoCentrum. Pami臋tasz histori臋 i zakazany poemat?

Ojciec de Soya mru偶y oczy. Czy to mo偶liwe, 偶e wezwano go do Watykanu, by ukara膰 za przeczytanie „Pie艣ni” za m艂odu? Przed dwudziestu laty wyzna艂 ju偶 ten grzech, odprawi艂 pokut臋 i nigdy nie wr贸ci艂 do zakazanej ksi臋gi. Na jego policzki wyp艂ywa rumieniec.

- Nic si臋 nie sta艂o, synu - chichocze kardyna艂 Lourdusamy. - Tego akurat grzechu winni s膮 wszyscy cz艂onkowie Ko艣cio艂a... Ciekawo艣膰 jest ogromna, a zew owocu zakazanego zbyt silny...Wszyscy czytali艣my ten poemat. Czy pami臋tasz, 偶e Brawne Lamia utrzymywa艂a stosunki cielesne z cybrydem Johna Keatsa?

- S艂abo to pami臋tam - przyznaje de Soya. - Wasza Ekscelencjo - dodaje po艣piesznie.

- Czy wiesz, kim by艂 John Keats, m贸j synu?

- Nie, Ekscelencjo.

- Poet膮 偶yj膮cym w czasach przed hegir膮 - wyja艣nia kardyna艂 swoim tubalnym g艂osem. Niebo nad g艂owami rozmawiaj膮cych przecinaj膮 trzy niebieskie smugi z plazmowych silnik贸w hamuj膮cych statk贸w Paxu. Ojciec kapitan de Soya nie musi nawet podnosi膰 wzroku, 偶eby wiedzie膰, jakiego typu s膮 to okr臋ty i jak uzbrojone. Nie dziwi go, 偶e zapomnia艂 nazwiska poety z „Pie艣ni”; b臋d膮c ch艂opcem o wiele ch臋tniej studiowa艂 opisy skomplikowanych maszyn i relacje z wielkich bitew w kosmosie, ni偶 jakie艣 prehegira艅skie pisma, w szczeg贸lno艣ci poezj臋.

- Bohaterka tego blu藕nierczego poematu, Brawne Lamia, nie tylko odbywa艂a stosunki z owym plugawym cybrydem - ci膮gnie kardyna艂. - Urodzi艂a te偶 jego dziecko.

De Soya unosi w zdumieniu brwi.

- Nie wiedzia艂em, 偶e cybrydy... To znaczy... My艣la艂em, 偶e s膮... no...

Kardyna艂 Lourdusamy zn贸w parska 艣miechem.

- 呕e s膮 bezp艂odne? Jak androidy? Nie... Te ohydne SI sklonowa艂y cz艂owieka, a on zap艂odni艂 c贸rk臋 Ewy.

De Soya kiwa potakuj膮co g艂ow膮, cho膰 je艣li chodzi o niego rozmowa, zamiast cybryd贸w i android贸w mog艂aby r贸wnie dobrze dotyczy膰 gryf贸w i jednoro偶c贸w. Wszystkie te stwory kiedy艣 tam istnia艂y, ale, o ile mu wiadomo, nie przetrwa艂y do dnia dzisiejszego. Ojciec kapitan de Soya usi艂uj e powstrzyma膰 gor膮czkow膮 gonitw臋 my艣li i wyobrazi膰 sobie, co takiego, na Boga, ca艂e to gadanie o nie偶yj膮cych poetach i ci臋偶arnych kobietach mo偶e mie膰 wsp贸lnego z jego osob膮.

- Ma pan przed sob膮 zdj臋cie tego w艂a艣nie dziecka, kapitanie - m贸wi admira艂 Marusyn, jakby odpowiada艂 na formuj膮ce si臋 w umy艣le de Soyi pytanie. - Po tym, jak to plugastwo, cybryd, zosta艂o zniszczone, Brawne Lamia powi艂a dziecko na Hyperionie.

- Dziecko, kt贸re nie by艂o do ko艅ca... cz艂owiekiem - szepcze kardyna艂 Lourdusamy. - Mimo 偶e cia艂o jej... ojca... Mimo 偶e cybryd Keatsa uleg艂 zniszczeniu, jego osobowo艣膰 SI zosta艂a zapisana na dysku Schr枚na.

Admira艂 Marusyn r贸wnie偶 przysuwa si臋 bli偶ej, gdy偶 to, co zamierza powiedzie膰, jest przeznaczone tylko dla nich trzech.

- S膮dzimy, 偶e jeszcze przed przyj艣ciem na 艣wiat dziecko porozumiewa艂o si臋 z przechowywan膮 na dysku person膮 Keatsa - m贸wi cicho. - Jeste艣my niemal pewni, 偶e... p艂贸d kontaktowa艂 si臋 za jej po艣rednictwem z TechnoCentrum.

De Soya czuje nag艂膮 ch臋膰, 偶eby si臋 prze偶egna膰, ale powstrzymuje ten odruch. Nauki, jakie pobiera艂, przeczytane lektury i wiara, kt贸r膮 wyznawa艂, zgadza艂y si臋 co do tego, 偶e TechnoCentrum by艂o wcieleniem z艂a, najaktywniejsz膮 manifestacj膮 Z艂ego w nowoczesnej historii ludzko艣ci. Zniszczenie TechnoCentrum oznacza艂o zbawienie nie tylko dla znajduj膮cego si臋 w tarapatach Ko艣cio艂a, ale tak偶e dla samej ludzko艣ci. Pr贸buje sobie wyobrazi膰, czego nienarodzona ludzka dusza mog艂aby nauczy膰 si臋 od tych bezcielesnych, bezdusznych inteligencji.

- To dziecko jest niebezpieczne - szepcze kardyna艂 Lourdusamy. - TechnoCentrum przesta艂o istnie膰, kiedy zniszczono portale transmiter贸w, a Ko艣ci贸艂 zakaza艂 wbudowywania prawdziwej inteligencji w martwe maszyny, ale dziewczynka zosta艂a zaprogramowana tak, by sta膰 si臋 agentem upad艂ych SI... agentem Z艂ego.

De Soya pociera r臋k膮 policzek. Nagle czuje si臋 bardzo zm臋czony.

- M贸wicie panowie o niej tak, jakby wci膮偶 偶y艂a. I wci膮偶 by艂a dzieckiem - m贸wi 艣ciszonym g艂osem.

Jedwabne szaty kardyna艂a szeleszcz膮 lekko, kiedy m臋偶czyzna przesuwa si臋 na 艂awce.

- 呕yje - rozlega si臋 jego z艂owrogi baryton. - I wci膮偶 jest dzieckiem.

De Soya zn贸w spogl膮da na unosz膮ce si臋 pomi臋dzy nimi holo jedenastoletniej dziewczynki. Dotkni臋ciem wy艂膮cza obraz.

- Kriogenika? - pyta.

- Na Hyperionie znajduj膮 si臋 Grobowce Czasu - dudni Lourdusamy. - Jeden z nich, nazywany Sfinksem, co mo偶esz pami臋ta膰 z „Pie艣ni” lub z historii Ko艣cio艂a, by艂 wykorzystywany jako portal do podr贸偶y w czasie. Nikt nie wie, jak dzia艂a; w przypadku wi臋kszo艣ci ludzi nie dzia艂a w og贸le - kardyna艂 zerka przez chwil臋 na admira艂a, po czym wraca wzrokiem do m艂odego kapitana. - Dziewczynka wesz艂a do Sfinksa mniej wi臋cej dwie艣cie sze艣膰dziesi膮t cztery standardowe lata temu. Ju偶 wtedy wiedzieli艣my, 偶e stanowi zagro偶enie dla Paxu, ale sp贸藕nili艣my si臋 o kilka dni. Teraz uzyskali艣my z wiarygodnego 藕r贸d艂a informacj臋, 偶e wynurzy si臋 z tego samego grobowca za nieca艂y standardowy miesi膮c. Nadal b臋dzie dzieckiem; nadal jest 艣miertelnie niebezpieczna dla Paxu.

- Niebezpieczna dla Paxu... - powtarza de Soya, ale nie rozumie.

- Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 przewidzia艂 to zagro偶enie - wyja艣nia kardyna艂. - Przed blisko trzystu laty Pan Nasz uzna艂 za stosowne objawi膰 Jego 艢wi膮tobliwo艣ci, jak膮 gro藕b臋 niesie ze sob膮 pojawienie si臋 tego dziecka. Ojciec 艢wi臋ty postanowi艂 wi臋c za偶egna膰 niebezpiecze艅stwo.

- Nie rozumiem - przyznaje ojciec kapitan de Soya. Hologram zgas艂, ale on wci膮偶 widzi w wyobra藕ni niewinn膮 twarzyczk臋 dziecka. - Jak to mo偶liwe, 偶eby to dziecko zagra偶a艂o Paxowi... wtedy czy teraz?

Lourdusamy 艣ciska de Soy臋 za rami臋.

- Dziewczynka jest agentem TechnoCentrum; mog艂aby sta膰 si臋 wirusem w Ciele Chrystusowym. Jego 艢wi膮tobliwo艣ci objawiono, 偶e b臋dzie dysponowa膰 moc膮, kt贸ra... nie jest moc膮 ludzk膮. B臋dzie na przyk艂ad potrafi艂a przekona膰 wiernych, by porzucili 艣wiat艂o nauk boskich i zrezygnowali ze zbawienia, oddaj膮c si臋 w s艂u偶b臋 Z艂emu.

De Soya kiwa g艂ow膮, cho膰 nadal niewiele do niego dociera. R臋ka boli go od u艣cisku palc贸w kardyna艂a.

- Co mam zrobi膰, Ekscelencjo?

- Na razie pa艅ski przydzia艂 do floty zostaje uniewa偶niony, kapitanie - odpowiada admira艂 Marusyn. Jego s艂owa brzmi膮 dla de Soyi niespodziewanie g艂o艣no po szeptach kardyna艂a. - Ma pan odszuka膰 dziecko i przywie藕膰 je do Watykanu.

Kardyna艂 dostrzega b艂ysk zaniepokojenia w oczach kap艂ana.

- Czy偶by艣 si臋 ba艂, m贸j synu, 偶e stanie mu si臋 krzywda? - niski g艂os zdaje si臋 teraz koj膮cy, 艂agodny.

- Tak, Ekscelencjo - de Soya zastanawia si臋, czy te s艂owa nie spowoduj膮 przypadkiem jego wykluczenia ze s艂u偶by. U艣cisk Lourdusamy na jego ramieniu s艂abnie, przechodzi niemal w przyjacielskie potrz膮艣ni臋cie.

- Zapewniam ci臋, m贸j synu, 偶e nikt w Stolicy Apostolskiej... nikt w ca艂ym Paxie nie ma najmniejszego zamiaru uczyni膰 nic z艂ego tej dziewczynce. Ojciec 艣wi臋ty wyda艂 nam nawet rozkaz... w艂a艣ciwie tobie, nie nam, w kt贸rym 偶膮da, by twoim drugim co do wysoko艣ci priorytetem sta艂a si臋 troska o jej bezpiecze艅stwo.

- Sprowadzenie jej tutaj, do dow贸dztwa Paxu na Pacem, ma priorytet najwy偶szy - dodaje admira艂 Marusyn.

De Soya kiwa g艂ow膮 i z trudem prze艂yka 艣lin臋. Po g艂owie ko艂acze mu si臋 uparcie jedno jedyne pytanie: Dlaczego w艂a艣nie ja? Na g艂os wypowiada jednak zupe艂nie inne s艂owa.

- Tak jest, admirale. Zrozumia艂em.

- Otrzyma pan dysk papieski, kapitanie - m贸wi dalej admira艂. - Ma pan prawo 偶膮da膰 wszelkich materia艂贸w, pomocy, 艂膮czno艣ci i personelu, jakich Pax jest w stanie dostarczy膰. Czy ma pan jakie艣 pytania?

- Nie, admirale - g艂os de Soyi nie dr偶y, cho膰 w g艂owie mu si臋 kr臋ci; dysk papieski oznacza wi臋ksz膮 w艂adz臋, ni偶 ta, jak膮 dysponuj膮 wyznaczani przez Pax gubernatorzy planet.

- Jeszcze dzi艣 poleci pan do uk艂adu Hyperiona - ci膮gnie admira艂 konkretnym, nawyk艂ym do wydawania rozkaz贸w g艂osem. - Kapitanie Wu?

Adiutantka Paxu wr臋cza de Soyi czerwony dysk z rozkazami. Ojciec kapitan kiwa tylko g艂ow膮, cho膰 co艣 w g艂臋bi jego duszy a偶 wyje: Jeszcze dzi艣 do uk艂adu Hyperiona... Archanio艂em! Zn贸w umr臋. B贸l. S艂odki Jezu, Panie m贸j, nie! Oszcz臋d藕 mi tego!

- B臋dzie pan dowodzi艂 naszym najnowszym i najdoskonalszym statkiem kurierskim, kapitanie - dodaje Marusyn. - Przypomina okr臋t, na kt贸rym przyby艂 pan do nas, ale mo偶e pomie艣ci膰 do sze艣ciu pasa偶er贸w, jest uzbrojony tak samo, jak liniowiec, kt贸rym pan dowodzi艂 i wyposa偶ono go w uk艂ad nadzoruj膮cy automatyczne wskrzeszenie.

- Tak jest, admirale - odpowiada de Soya. Automatyczne wskrzeszenie? Czy to maszyna ma udzieli膰 mi sakramentu zmartwychwstania?

- Przykro nam, 偶e musimy stosowa膰 ten system - to kardyna艂 Lourdusamy zn贸w poklepuje go po ramieniu. - Mo偶e si臋 jednak zdarzy膰, 偶e na pok艂adzie tego statku dotrzesz do miejsc, w kt贸rych nie istnieje Ko艣ci贸艂 ani Pax, a nie mo偶emy odm贸wi膰 ci prawa do zmartwychwstania tylko dlatego, 偶e znajdziesz si臋 poza zasi臋giem s艂ug bo偶ych. Zapewniam ci臋, synu, 偶e sam ojciec 艣wi臋ty pob艂ogos艂awi艂 t臋 maszyneri臋 i opatrzy艂 j膮 takimi samymi mocami sakramentalnymi, jakby odprawiona zosta艂a prawdziwa msza 艣wi臋ta.

- Dzi臋kuj臋, Wasza Ekscelencjo - mruczy de Soya. - Nie rozumiem jednak... Co to za miejsca bez Ko艣cio艂a? Przecie偶 mam lecie膰 na Hyperiona? Nigdy tam nie by艂em, ale zdawa艂o mi si臋, 偶e planeta ta nale偶y do...

- Nale偶y do Paxu - wchodzi mu w s艂owo admira艂. - Gdyby jednak nie uda艂o si臋 panu pojma膰... uratowa膰 dziecka, kapitanie... Gdyby wskutek nieprzewidzianych okoliczno艣ci musia艂 si臋 pan uda膰 za nim w po艣cig po r贸偶nych 艣wiatach, automatyczna komora zmartwychwsta艅cza mo偶e okaza膰 si臋 niezwykle przydatna.

Zmieszany kap艂an pos艂usznie schyla g艂ow臋 w uk艂onie.

- Powinien j膮 pan jednak znale藕膰 na Hyperionie, kapitanie - kontynuuje Marusyn. - Kiedy si臋 pan tam zjawi, prosz臋 si臋 przedstawi膰 i okaza膰 dysk papieski komandor Bames-

Avne, dow贸dcy brygady Gwardii Szwajcarskiej stacjonuj膮cej od jakiego艣 czasu na Hyperionie. Z chwil膮 przybycia na planet臋 pan przejmie dow贸dztwo tych oddzia艂贸w.

De Soyi zapiera dech w piersi. Dow贸dztwo brygady Gwardii Szwajcarskiej? Jestem kapitanem liniowca floty! Nie odr贸偶ni艂bym manewru piechoty od szar偶y kawalerii!

Towarzyszy mu chichot admira艂a.

- Zdajemy sobie spraw臋, 偶e wykracza to poza obszar pa艅skich normalnych obowi膮zk贸w, kapitanie, jednak偶e musi pan zaj膮膰 tak膮 w艂a艣nie pozycj臋. Komandor Barnes-

Avne b臋dzie na bie偶膮co dowodzi膰 brygad膮, ale Gwardia musi si臋 ca艂kowicie skoncentrowa膰 na uratowaniu dziecka.

De Soya odchrz膮kuje przed wypowiedzeniem nast臋pnych s艂贸w.

- Co si臋 stanie z... - pyta. - M贸wili艣cie panowie, 偶e nie znamy jej imienia. Mam na my艣li dziewczynk臋.

- Zanim znikn臋艂a, sama siebie nazywa艂a Ene膮 - dudni w odpowiedzi Lourdusamy. - Je艣li za艣 chodzi o jej dalsze losy... Jeszcze raz pragn臋 ci臋 zapewni膰, m贸j synu, 偶e chcemy tylko ochroni膰 Cia艂o Chrystusowe przed zaraz膮, jak膮 niesie z sob膮 to dziecko. Nie mamy zamiaru jej krzywdzi膰. Tak naprawd臋 stawk膮 naszej misji... a w艂a艣ciwie twojej misji, jest jej nie艣miertelna dusza. Ojciec 艢wi臋ty osobi艣cie tego dopilnuje.

Co艣 w g艂osie kardyna艂a m贸wi de Soyi, 偶e spotkanie dobieg艂o ko艅ca. Ojciec kapitan wstaje, a fala wywo艂anej wskrzeszeniem dezorientacji ponownie przypomina mu zawroty g艂owy. Zn贸w umr臋, i to zanim minie kolejny dzie艅! De Soya jest radosny, ale i tak ma ochot臋 p艂aka膰.

Admira艂 Marusyn tak偶e wstaje.

- Ojcze kapitanie de Soya, pa艅ska misja dobiegnie ko艅ca z chwil膮 dostarczenia dziecka do mnie, tutaj do Watykanu, do biura 艂膮czno艣ci wojskowej.

- W ci膮gu kijku tygodni, jak s膮dz臋 - dodaje kardyna艂 Lourdusamy, nie wstaj膮c.

- To wielka i straszna odpowiedzialno艣膰 - m贸wi admira艂. - Musi pan u偶y膰 wszelkich swoich zdolno艣ci i si艂, p艂yn膮cych z wiary, by zado艣膰uczyni膰 偶yczeniu Jego 艢wi膮tobliwo艣ci i bezpiecznie sprowadzi膰 t臋 dziewczynk臋 do Watykanu, zanim zaprogramowany w niej zdradziecki, niszczycielski wirus rozprzestrzeni si臋 w艣r贸d naszych braci i si贸str w Chrystusie. Wiemy, 偶e nas pan nie zawiedzie, ojcze kapitanie de Soya.

- Dzi臋kuj臋, admirale - odpowiada kap艂an. Dlaczego ja? Zn贸w si臋 zastanawia. Kl臋ka i ca艂uje pier艣cie艅 kardyna艂a, a kiedy wstaje, stwierdza, 偶e admira艂 Marusyn cofn膮艂 si臋 g艂臋biej w cie艅, do altany, gdzie inne ciemne sylwetki siedz膮 i stoj膮 bez ruchu.

Monsignor Lucas Oddi i kapitan Paxu Marget Wu zajmuj膮 miejsca po bokach de Soyi i przyj膮wszy rol臋 jego eskorty prowadz膮 go do wyj艣cia z ogrod贸w. W tym w艂a艣nie momencie, z chaosem w g艂owie, z sercem bij膮cym jak oszala艂e wskutek pragnienia i l臋ku przed czekaj膮cym go niezwyk艂ej wagi zadaniem, ojciec kapitan de Soya odwraca si臋 do tym. Plazmowy ogon jednego ze statk贸w roz艣wietla pulsuj膮cym, b艂臋kitnym blaskiem niebosk艂on, odbija si臋 w kopule bazyliki i dachach Watykanu i rozja艣nia lekko mroki ogrodu. Przez u艂amek sekundy osoby zajmuj膮ce miejsca w 艂ukowato sklepionej altanie s膮 doskonale widoczne: jest tam admira艂 Marusyn, teraz ju偶 stoj膮cy plecami do de Soyi; jest dw贸ch oficer贸w Gwardii Szwajcarskiej w rynsztunku bojowym, kt贸rzy przyciskaj膮 do piersi r臋czne kartaczownice; ale to jedna jedyna siedz膮ca posta膰 b臋dzie przez najbli偶sze lata nawiedza膰 sny i my艣li de Soyi.

Na ogrodowej 艂aweczce, ze smutnymi oczami utkwionymi w oddalaj膮cej si臋 sylwetce kap艂ana, z wysokim czo艂em i 艣miertelnie powa偶nym obliczem, kt贸rego nie spos贸b zapomnie膰, przez moment widocznym w b艂臋kitnej po艣wiacie, siedzi Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 papie偶 Juliusz XIV, Ojciec 艢wi臋ty dla ponad sze艣ciuset miliard贸w wiernych katolik贸w, faktyczny w艂adca dalszych czterystu miliard贸w dusz, rozproszonych po ca艂ym Paxie; cz艂owiek, kt贸ry w艂a艣nie wys艂a艂 Federico de Soy臋 w najwa偶niejsz膮 w jego 偶yciu podr贸偶.

10

Rankiem nast臋pnego dnia po bankiecie wr贸cili艣my na statek. Ja i A. Bettik, android, dotarli艣my tam osobi艣cie, wygodnym tunelem 艂膮cz膮cym wie偶e, natomiast Martin Silenus towarzyszy艂 nam w postaci swojej holograficznej projekcji. By艂 to o tyle dziwny pomys艂, 偶e stary poeta kaza艂 transmiterowi (lub komputerowi statku) wy艣wietli膰 obraz m艂odszej wersji autora „Pie艣ni” - starego satyra, jakiego zna艂em, ale stoj膮cego na w艂asnych nogach i mog膮cego poszczyci膰 si臋 bujn膮 czupryn膮 na ostrouchej g艂owie. Patrzy艂em na jego br膮zow膮 peleryn臋, koszul臋 z d艂ugimi r臋kawami, bufiaste spodnie, za艂o偶ony na bakier beret i zda艂em sobie spraw臋, 偶e musia艂 by膰 doprawdy niez艂ym elegantem w czasach, gdy obowi膮zywa艂a taka moda. Widzia艂em Martina Silenusa takiego, jakim zapewne wr贸ci艂 na Hyperiona przed trzystu laty, by odby膰 pielgrzymk臋.

- Co jest, psiakrew? - odezwa艂 si臋 hologram. - Zamierzasz si臋 tak na mnie gapi膰 jak jaki艣 wioskowy przyg艂up? Mo偶e by艣 tak do cholery wreszcie zako艅czy艂 zwiedzanie, 偶eby艣my mogli przej艣膰 do rzeczy! - staruszek albo mia艂 kaca po wypitym poprzedniego wieczoru winie, albo czu艂 si臋 na tyle dobrze, 偶eby sta膰 si臋 jeszcze wi臋kszym z艂o艣liwcem ni偶 zwykle.

- Prowad藕 dalej - odrzek艂em.

Z tunelu zjechali艣my wind膮 do najni偶szej 艣luzy. A. Bettik i holo poety pokazywali mi kolejne pok艂ady: maszynowni臋 z mn贸stwem niemo偶liwych do rozszyfrowania przyrz膮d贸w oraz sieci膮 rur i kabli; pok艂ad fugowy z czterema le偶ankami kriogenicznymi, umieszczonymi w ch艂odzonych obudowach (zauwa偶y艂em, 偶e jednej brakuje; Martin Silenus kaza艂 j膮 wymontowa膰 i wykorzysta艂 do w艂asnych cel贸w); g艂贸wny korytarz, kt贸rym poprzedniego dnia dosta艂em si臋 do 艣rodka statku, a kt贸rego „drewniane” 艣ciany kry艂y schowki z kombinezonami pr贸偶niowymi, pojazdami terenowymi, skuterami powietrznymi, prastar膮 broni膮 i innym sprz臋tem; dalej trafili艣my na poziom mieszkalny ze steinwayem i holoram膮, a potem jeszcze wy偶ej do miejsca, kt贸re A. Bettik nazwa艂 „kabin膮 nawigacyjn膮”. Rzeczywi艣cie, znajdowa艂o si臋 tu wydzielone pomieszczenie, w kt贸rym dostrzeg艂em jakie艣 elektroniczne przyrz膮dy do nawigacji, ale ja przede wszystkim widzia艂em w nim bibliotek臋 z rz臋dami rega艂贸w pe艂nych ksi膮偶ek - prawdziwych, drukowanych ksi膮偶ek - oraz kilkoma le偶ankami i sofami, ustawionymi pod oknami. Na koniec schody zaprowadzi艂y nas pod sam膮 iglic臋 statku, do okr膮g艂ej sypialni ze stoj膮cym na 艣rodku 艂o偶em.

- Konsul lubi艂 siedzie膰 tu i s艂uchaj膮c muzyki obserwowa膰 jak zmienia si臋 pogoda - powiedzia艂 Martin Silenus. - Statku?

艁ukowato sklepiona kopu艂a sta艂a si臋 przezroczysta, podobnie jak 艣ciany sypialni. Otacza艂y nas ciemne kamienie wn臋trza wie偶y i tylko z wysoka s膮czy艂y si臋 smugi 艣wiat艂a, przenikaj膮ce do wn臋trza przez zniszczony dach silosu. Ni st膮d, ni zow膮d pok贸j wype艂ni艂y delikatne d藕wi臋ki muzyki. Kto艣 gra艂 na fortepianie, bez akompaniamentu, star膮, znan膮 melodi臋.

- Czerczewik? - zapyta艂em.

Stary poeta prychn膮艂 w odpowiedzi.

- Rachmaninow - rysy satyra zmi臋k艂y nagle w przy膰mionym 艣wietle. - Zgadnij, kto to gra.

Ws艂ucha艂em si臋 w muzyk臋. Pianista by艂 znakomity; nie zna艂em go - Konsul - odpar艂 A. Bettik z 艂agodnym u艣miechem. Martin Silenus chrz膮kn膮艂.

- Statku... zas艂o艅 艣ciany! - poleci艂. Otoczy艂y nas zwyk艂e, solidne burty statku. Hologram starego poety znikn膮艂 ze swojego miejsca przy grodzi i pojawi艂 si臋 ponownie u szczytu schod贸w. Ca艂y czas tak robi艂, co wprawia艂o mnie w zak艂opotanie. - Skoro sko艅czyli艣my t臋 cholern膮 wycieczk臋, zejd藕my mo偶e do salonu i zastan贸wmy si臋, jak przechytrzy膰 Pax.

Mapy - starego typu, wykre艣lone na papierze - le偶a艂y roz艂o偶one na wieku fortepianu. Kontynent zwany Aquil膮 rozpo艣ciera艂 skrzyd艂a nad klawiatur膮, powy偶ej za艣, na osobnym arkuszu, znajdowa艂a si臋 ko艅ska g艂owa Equusa. Hologram Martina Silenusa podszed艂 do fortepianu na swych mocnych, zdrowych nogach i stukn膮艂 palcem w miejsce, gdzie mog艂oby si臋 znajdowa膰 oko konia.

- Tutaj - stwierdzi艂 - I tu te偶 - muskany pozbawionym cia艂a palcem papier nie wydawa艂 najmniejszego szelestu. - Te jebane oddzia艂y papieskie zosta艂y rozmieszczone na ca艂ym tym obszarze, poczynaj膮c od Baszty Chronosa... - palec wskaza艂 najbardziej na wsch贸d wysuni臋ty punkt G贸r Cugielnych - ...a偶 do ko艅ca pyska. Samoloty stacjonuj膮 tu, w przekl臋tym mie艣cie Smutnego Kr贸la Billy'ego - palec skierowa艂 si臋 ku Dolinie Grobowc贸w Czasu, zatrzymuj膮c si臋 niedaleko na p贸艂nocny zach贸d od jej brzegu. - W samej dolinie natomiast a偶 roi si臋 od Szwajcar贸w.

Przyjrza艂em si臋 mapie. Je艣li nie liczy膰 Miasta Poet贸w i Doliny, wschodnia 膰wiartka Equusa by艂a przez ostatnie dwie艣cie lat zupe艂nie pusta i dost臋pna tylko dla wojsk Paxu.

- Sk膮d wiemy, 偶e w Dolinie s膮 posterunki Gwardii Szwajcarskiej? - zapyta艂em.

Satyr uni贸s艂 brwi.

- Mam swoje 藕r贸d艂a informacji.

- Czy powiedzia艂y ci co艣 o liczbie oddzia艂贸w i ich uzbrojeniu?

Od strony hologramu dobieg艂 d藕wi臋k sugeruj膮cy, 偶e stary poeta zaraz splunie na dywan.

- Nie musisz zna膰 liczby oddzia艂贸w - uci膮艂 kr贸tko. - Niech wystarczy ci 艣wiadomo艣膰, 偶e od Sfinksa, z kt贸rego jutro wyjdzie Enea, dzieli ci臋 trzydzie艣ci tysi臋cy 偶o艂nierzy, z czego trzy tysi膮ce stanowi Gwardia Szwajcarska. Jak zamierzasz przedosta膰 si臋 pomi臋dzy nimi?

Mia艂em ochot臋 roze艣mia膰 mu si臋 w nos; szczerze m贸wi膮c w膮tpi艂em, by ca艂a hyperio艅ska Stra偶 Planetarna, z pe艂nym wsparciem lotniczym i kosmicznym, zdo艂a艂a przedrze膰 si臋 przez kordon z艂o偶ony z cho膰by dziesi臋ciu Szwajcar贸w - dysponowali najlepsz膮 broni膮, najlepszymi systemami obronnymi i przeszli najlepsze szkolenie. Zamiast jednak si臋 艣mia膰, zn贸w spojrza艂em na map臋.

- Miasto Poet贸w jest baz膮 lotnicz膮, tak? Co to za samoloty?

- My艣liwce - poeta wzruszy艂 ramionami. - EMV za choler臋 nie b臋d膮 tu lata膰, wi臋c musieli 艣ci膮gn膮膰 odrzutowce.

- Jakie odrzutowce? Z silnikami strumieniowymi, przelotowymi czy pulsacyjnymi? Nadd藕wi臋kowe czy podd藕wi臋kowe? - mia艂em nadziej臋, 偶e moje pytania brzmi膮 tak, jakbym si臋 na tym zna艂. Tymczasem ca艂a wiedza wojskowa, jak膮 przyswoi艂em sobie s艂u偶膮c w Stra偶y, sprowadza艂a si臋 do umiej臋tno艣ci rozk艂adania i sk艂adania broni, czyszczenia broni, strzelania z broni, chronienia broni przed zamokni臋ciem podczas forsownych marsz贸w, 艂apania paru godzin snu w chwilach, gdy akurat nie maszerowa艂em, nie czy艣ci艂em i nie rozk艂ada艂em, niezamarzania podczas snu oraz, od czasu do czasu, krycia si臋 przed ostrza艂em snajper贸w z Ursusa.

- A jakie to ma, kurwa, znaczenie? - burkn膮艂 Martin Silenus. Odm艂odzenie o trzy stulecia z pewno艣ci膮 nie wp艂yn臋艂o dodatnio na jego maniery. - My艣liwce. Rozwijaj膮 szybko艣膰... Psia ma膰, statku, z jak膮 szybko艣ci膮 przemieszcza艂y si臋 te ostatnie kropki na radarze?

- Trzy Macha - odpar艂 statek.

- Trzy Macha - powt贸rzy艂 poeta. - S膮 wystarczaj膮co szybkie, 偶eby przylecie膰 tu, zbombardowa膰 nas, zamieni膰 okolic臋 w zgliszcza i wr贸ci膰 na pomocny kontynent zanim im si臋 piwo zagrzeje.

Podnios艂em g艂ow臋 znad map.

- O to mi w艂a艣nie chodzi艂o - wyja艣ni艂em. - Dlaczego tego nie robi膮?

- Czego nie robi膮? - poeta odwr贸ci艂 si臋 do mnie twarz膮.

- Dlaczego tu nie przylec膮, 偶eby nas zbombardowa膰, zamieni膰 to miejsce w zgliszcza i wr贸ci膰 do bazy, zanim piwo zrobi si臋 ciep艂e? Stanowisz dla nich zagro偶enie. Dlaczego wi臋c ci臋 toleruj膮?

- Ja nie 偶yj臋 - chrz膮kn膮艂 Martin Silenus. - My艣l膮, 偶e nie 偶yj臋. Jakim zagro偶eniem mo偶e by膰 martwy cz艂owiek?

Z westchnieniem wr贸ci艂em do ogl臋dzin mapy.

- Na orbicie musi znajdowa膰 si臋 jaki艣 okr臋t desantowy - stwierdzi艂em. - Nie s膮dz臋 jednak, by艣 wiedzia艂, z jak膮 eskort膮?

Ku mojemu zdumieniu odpowiedzi udzieli艂 mi statek.

- To desantowiec klasy „akira”, trzysta tysi臋cy ton. Przyby艂 w towarzystwie dw贸ch standardowych liniowc贸w Paxu, „艢w. Antoniego” i „艢w. Bonawentury”. Na wysokiej orbicie cumuje r贸wnie偶 okr臋t klasy K3.

- A c贸偶 to takiego, do kurwy n臋dzy? - wtr膮ci艂 hologram.

Spojrza艂em na niego zdumiony. Jak mo偶na prze偶y膰 tysi膮c lat i nie wiedzie膰 tak podstawowych rzeczy? Poeci s膮 dziwni.

- Kierownictwo, komunikacja, kontrola - odpar艂em.

- Czyli gdzie艣 tam na g贸rze siedzi jaki艣 skurwiel z Paxu, kt贸ry tym wszystkim kr臋ci?

- Niekoniecznie - podrapa艂em si臋 po policzku. - Z pewno艣ci膮 znajduje si臋 tam dow贸dca kosmicznej grupy uderzeniowej, ale g艂贸wnodowodz膮cy ca艂ej akcji mo偶e stacjonowa膰 na ziemi. Pax tak szkoli dow贸dc贸w, 偶eby mogli prowadzi膰 operacje kombinowane. A skoro mamy tu takie mn贸stwo Szwajcar贸w, z pewno艣ci膮 kto艣 wa偶ny dowodzi si艂ami na planecie.

- No dobrze - rzek艂 poeta. - Jak zamierzasz przedrze膰 si臋 pomi臋dzy nimi i wydosta膰 moj膮 ma艂膮 przyjaci贸艂k臋?

- Przepraszam - wtr膮ci艂 si臋 statek. - Na orbicie jest jeszcze jeden statek. Pojawi艂 si臋 jakie艣 trzy standardowe tygodnie temu i wys艂a艂 l膮downik do Doliny Grobowc贸w Czasu.

- Co to za jednostka? - zapyta艂em.

Przez moment statek si臋 zawaha艂.

- Nie wiem - przyzna艂. - Konfiguracja wygl膮da cokolwiek dziwnie. Ma艂y, w sam raz nadaje si臋 na kuriera... Tylko 偶e profil nap臋du jest jaki艣... niezwyk艂y.

- Pewnie kurier - rzuci艂em do Silenusa. - Zamrozili biedaka na ca艂e miesi膮ce, kt贸re w dodatku przyp艂aci latami d艂ugu czasowego, a wszystko po to, 偶eby przes艂a膰 dow贸dcy rozkaz, o kt贸rym dow贸dztwo Paxu przypomnia艂o sobie ju偶 po odprawie.

- Wr贸膰my do tematu - holograficzna d艂o艅 wskaza艂a map臋. - Jak chcesz uciec z Ene膮 przed tymi sukinsynami?

Odsun膮艂em si臋 od fortepianu.

- A sk膮d u licha mam wiedzie膰, jak to zrobi膰? - w moim g艂osie pojawi艂a si臋 gniewna nuta. - To ty mia艂e艣 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat, 偶eby zaplanowa膰 t臋 idiotyczn膮 ucieczk臋. Jak mniemam, ten statek ma nas wywie藕膰 st膮d tak, 偶eby liniowce nas nie dogoni艂y. Statku? Czy potrafisz prze艣cign膮膰 okr臋t liniowy Paxu, zanim wejdziesz w nad艣wietln膮?

Rzecz jasna, wszystkie nap臋dy Hawkinga umo偶liwiaj膮 rozwini臋cie dok艂adnie takiej samej pseudoszybko艣ci po przekroczeniu pr臋dko艣ci 艣wiat艂a, wi臋c to, czy prze偶yjemy i umkniemy, czy raczej nie zd膮偶ymy i zostaniemy schwytani, mia艂o zale偶e膰 od wyniku wy艣cigu do tego w艂a艣nie punktu kwantowego.

- Ale偶 oczywi艣cie - odpowiedzia艂 statek bez chwili namys艂u. - Mam pewne luki w pami臋ci, ale zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e zosta艂em poddany pewnym modyfikacjom podczas wizyty konsula w kolonii Intruz贸w.

- W kolonii Intruz贸w? - powt贸rzy艂em niezbyt m膮drze. Przebieg艂y mnie ciarki; dorasta艂em w ci膮g艂ym l臋ku przed kolejn膮 inwazj膮 Intruz贸w, najgorszych dziecinnych strach贸w.

- Owszem - przytakn膮艂 statek z czym艣 na kszta艂t dumy w g艂osie. - Osi膮gniemy pr臋dko艣膰 nad艣wietln膮 w czasie o prawie dwadzie艣cia trzy procent kr贸tszym ni偶 liniowiec.

- Zestrzel膮 nas z odleg艂o艣ci p贸艂 j. a. - stwierdzi艂em, bynajmniej nie przekonany.

- To prawda. Ale nie b臋dzie si臋 czym martwi膰, je艣li uda si臋 nam wystartowa膰 z pi臋tnastominutowym wyprzedzeniem.

- Wspaniale! - odwr贸ci艂em si臋 z powrotem do nachmurzonego hologramu i milcz膮cego androida. - O ile to wszystko prawda. Nie przybli偶a mnie jednak ani o krok do rozstrzygni臋cia kwestii jak sprowadzi膰 dziewczynk臋 na statek, ani nie u艂atwia zdobycia owego kwadransa przewagi. Liniowce dzia艂aj膮 w szyku BPO - bojowy patrol orbitalny; w ka偶dej chwili co najmniej jeden z nich znajduje si臋 ponad Equusem i kryje zasi臋giem broni okoliczn膮 przestrze艅, od kilkuset minut 艣wietlnych od Hyperiona do g贸rnych warstw atmosfery. Do wysoko艣ci trzydziestu kilometr贸w atmosfer臋 patroluj膮 my艣liwce pulsacyjne klasy „skorpion”, kt贸re w razie potrzeby mog膮 nawet wej艣膰 na nisk膮 orbit臋 wok贸艂 planety. Ani patrol powietrzny, ani tym bardziej kosmiczny nie dadz膮 nam nawet pi臋tnastu sekund luzu, nie m贸wi膮c o pi臋tnastu minutach - spojrza艂em na odm艂odzon膮 twarz starca. - Chyba 偶e macie jeszcze co艣 w zanadrzu. Statku, czy Intruzi wyposa偶yli ci臋 w co艣 w rodzaju magicznej technologii szpiegowskiej? Jakie艣 ekrany zapewniaj膮ce niewidzialno艣膰, co艣 w tym gu艣cie?

- Nic mi o tym nie wiadomo - przyzna艂 statek. - To chyba niemo偶liwe, prawda? - doda艂 po chwili milczenia.

Zignorowa艂em go i zwr贸ci艂em si臋 do Silenusa.

- S艂uchaj, naprawd臋 chcia艂bym pom贸c ci wydosta膰 st膮d to dziecko...

- Ene臋.

- Chcia艂bym wyrwa膰 Ene臋 z 艂ap tych facet贸w, je艣li jednak nie mylisz si臋 co do tego, jakie ma znaczenie dla Paxu... No wiesz, trzy tysi膮ce Szwajcar贸w, Jezu Chryste... Nie mamy szans zbli偶y膰 si臋 na cho膰by pi臋膰set kilometr贸w do Doliny, nawet korzystaj膮c z tego cwanego pojazdu - w oczach Silenusa odbi艂o si臋 zw膮tpienie, dobrze widoczne pomimo zak艂贸ce艅 transmisji hologramu. - M贸wi臋 powa偶nie. Nawet bez wsparcia lotniczego i kosmicznego, bez liniowc贸w, my艣liwc贸w i napowietrznych radar贸w, zostaje nam jeszcze Gwardia Szwajcarska. Ci go艣cie... - zauwa偶y艂em, 偶e zaciskam kurczowo pi臋艣ci. - ... s膮 艣miertelnie niebezpieczni. Szkoli si臋 ich do walki w pi臋cioosobowych oddzia艂ach, z kt贸rych ka偶dy poradzi艂by sobie z takim statkiem.

Uniesione brwi satyra wyra偶a艂y rosn膮ce zdumienie albo w膮tpliwo艣ci.

- Statku?

- Tak, M. Endymion?

- Czy jeste艣 wyposa偶ony w tarcze obronne?

- Nie, M. Endymion. Zainstalowano na moim pok艂adzie zmodyfikowane przez Intruz贸w pola si艂owe, kt贸re jednak nie maj膮 zastosowa艅 bojowych.

Nie mia艂em poj臋cia, czym s膮 „zmodyfikowane przez Intruz贸w pola si艂owe”, ale m贸wi艂em dalej.

- Czy wytrzymaj膮 standardow膮 lanc臋 albo strza艂 z lasera liniowca?

- Nie - odpar艂 statek.

- Czy poradz膮 sobie z torpedami kinetycznymi? Nad艣wietlnymi i standardowymi?

- Nie.

- Czy by艂by艣 w stanie je prze艣cign膮膰?

- Nie.

- Czy mo偶esz zapobiec pr贸bie aborda偶u?

- Nie.

- Czy masz jakie艣 艣rodki obrony lub ataku, kt贸re mog艂yby okaza膰 si臋 przydatne w spotkaniu z okr臋tami bojowymi Paxu?

- Je艣li nie liczy膰 zdolno艣ci ucieczki z niezwyk艂膮 szybko艣ci膮, odpowied藕 na pa艅skie pytanie brzmi „nie”, M. Endymion.

Zn贸w spojrza艂em na Martina Silenusa.

- No to jeste艣my udupieni - rzek艂em cicho. - Je偶eli nawet przedar艂bym si臋 do dziewczynki, z艂api膮 nas oboje.

- Mo偶e nie - poeta si臋 u艣miechn膮艂. Na jego znak A. Bettik wszed艂 po schodach na wy偶szy pok艂ad. Wr贸ci艂 po niespe艂na minucie, nios膮c pod pach膮 rulon.

- Je偶eli to jest nasza tajna bro艅, to lepiej, 偶eby okaza艂a si臋 naprawd臋 niez艂a - stwierdzi艂em.

- Jest niez艂a - zgodzi艂 si臋 ze mn膮 u艣miechni臋ty hologram. Zn贸w skin膮艂 g艂ow膮 i A. Bettik rozwin膮艂 rulon.

Le偶a艂 przed nami niewielki dywanik, o d艂ugo艣ci nieca艂ych dw贸ch metr贸w i szeroko艣ci nieco ponad metra. Materia艂 wyblak艂 i powyciera艂 si臋, ale bez trudu dostrzeg艂em wymy艣lny wz贸r. Skomplikowany splot z艂otych nici l艣ni艂 jak nowy, jakby...

- O Bo偶e! - wyszepta艂em, gdy nag艂e ol艣nienie uderzy艂o mnie niczym pi臋艣膰 wymierzona w splot s艂oneczny. - Mata grawitacyjna.

Holo Martina Silenusa odchrz膮kn臋艂o, jakby zamierza艂o splun膮膰.

- To nie jest po prostu mata grawitacyjna - mrukn膮艂. - To ta sama mata.

Cofn膮艂em si臋 o krok; oto mia艂em przed sob膮 przedmiot, o kt贸rym kr膮偶y艂y legendy - a ja ma艂o na niego na nadepn膮艂em.

W dziejach ludzko艣ci wyprodukowano zaledwie kilkaset mat grawitacyjnych, a le偶膮ca u moich st贸p by艂a pierwsz膮 z nich. Skonstruowa艂 j膮 W艂adimir Szo艂ochow, znakomity lepidopterolog i wynalazca system贸w EM ze Starej Ziemi. Maj膮c ju偶 dobrze ponad siedemdziesi膮t lat standardowych, Szo艂ochow zakocha艂 si臋 bez pami臋ci w swej nastoletniej siostrzenicy imieniem Alotila. Dla niej to przygotowa艂 ten lataj膮cy dywan, w nadziei, 偶e dziewczyna odwzajemni jego uczucie. Po kr贸tkim, nami臋tnym epizodzie dziewczyna rzuci艂a naukowca, a on pope艂ni艂 samob贸jstwo na Nowej Ziemi, zaledwie w kilka tygodni po udoskonaleniu nap臋du Hawkinga. Na kilkaset lat wszelki s艂uch o lataj膮cym dywanie zagin膮艂, do czasu gdy Mik臋 Osho kupi艂 go na targu na Ogrodzie i zabra艂 ze sob膮 na Maui-

Przymierze, gdzie dotar艂 wraz ze swym przyjacielem, Merinem Aspikiem. Takie by艂y pocz膮tki kolejnego romansu, kt贸ry przeszed艂 do legendy - mi艂o艣ci Merina i Siri. Ich losy s膮, oczywi艣cie, jedn膮 z opowie艣ci przytoczonych przez Martina Silenusa w „Pie艣niach”; je艣li wierzy膰 temu dzie艂u, Siri by艂a babk膮 konsula, kt贸ry dzi臋ki tej macie sam zapisa艂 si臋 w historii: przelecia艂 na niej przez p贸艂 Hyperiona, z Doliny Grobowc贸w Czasu do Miasta Poet贸w, by uwolni膰 sw贸j statek i wr贸ci膰 do Doliny.

Przykl臋kn膮艂em na jedno kolano i z czci膮 dotkn膮艂em antycznego artefaktu.

- Jezu Chryste, przecie偶 to tylko zwyk艂y dywanik, psiakrew! - powiedzia艂 Silenus. - I to brzydki. W 偶yciu bym go nie kupi艂 do domu; ze wszystkim si臋 gryzie.

Podnios艂em wzrok.

- Tak - pokiwa艂 g艂ow膮 A. Bettik. - To jest ta sama mata.

- Nadal dzia艂a?

Android przykucn膮艂 obok mnie i wyci膮gn膮wszy r臋k臋 pog艂aska艂 w臋藕lasty, z艂o偶ony wz贸r. Mata zesztywnia艂a niczym deska i unios艂a si臋 dziesi臋膰 centymetr贸w nad pod艂og臋.

- Nigdy tego nie rozumia艂em... - pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Systemy EM nie funkcjonuj膮 na Hyperionie, bo planeta ma nietypowe pole magnetyczne...

- To si臋 odnosi do du偶ych maszyn - poprawi艂 mnie Silenus. - EMV, barki lewitacyjne, du偶e bydl臋ta. Dywan mo偶e lata膰. Poza tym zosta艂 zmodyfikowany.

- Zmodyfikowany? - zdziwi艂em si臋.

- U Intruz贸w - rozleg艂 si臋 g艂os statku. - Nie pami臋tam za dobrze naszej wizyty, ale majstrowali wtedy przy mn贸stwie sprz臋tu.

- Najwyra藕niej - zgodzi艂em si臋 i wsta艂em z kolan. Szturchn膮艂em legendarny dywanik stop膮, a on zachybota艂 si臋 jak dobrze resorowany w贸z, cho膰 nie drgn膮艂 z miejsca. - W porz膮dku, mamy mat臋 grawitacyjn膮 Siri i Merina, kt贸ra, je艣li mnie pami臋膰 nie myli, rozwija szybko艣膰... ko艂o dwudziestu kilometr贸w na godzin臋.

- Jej maksymalna szybko艣膰 wynosi艂a dwadzie艣cia sze艣膰 kilometr贸w na godzin臋 - uzupe艂ni艂 m贸j wyw贸d A. Bettik.

- Dwadzie艣cia sze艣膰 kilometr贸w na godzin臋, przy sprzyjaj膮cym wietrze w plecy - zn贸w szturchn膮艂em j膮 nog膮. - Jak daleko st膮d jest Dolina Grobowc贸w Czasu?

- Tysi膮c sze艣膰set osiemdziesi膮t dziewi臋膰 kilometr贸w - odpowiedzia艂 statek.

- Ile zosta艂o czasu do chwili, gdy Enea wynurzy si臋 ze Sfinksa?

- Dwadzie艣cia godzin - odpar艂 Martin Silenus. Znudzi艂 mu si臋 ju偶 chyba jego odm艂odzony wizerunek, bo projektor wy艣wietla艂 teraz obraz starca w fotelu, jakiego spotka艂em ubieg艂ej nocy.

Zerkn膮艂em na chronometr.

- Jestem sp贸藕niony - stwierdzi艂em. - Powinienem by艂 wystartowa膰 par臋 dni temu - wr贸ci艂em do fortepianu. - A gdybym nawet tak zrobi艂? To ma by膰 nasza tajna bro艅? Mo偶e mata ma jakie艣 niesamowite pole obronne, kt贸re ochroni mnie... i dziewczynk臋... przed ostrza艂em Gwardii Szwajcarskiej?

- Nie - odrzek艂 A. Bettik. - Mata nie ma 偶adnych mechanizm贸w obronnych. Jest wyposa偶ona tylko w s艂abe pole si艂owe, utrzymuj膮ce pasa偶er贸w i powstrzymuj膮ce p臋d powietrza.

- No to co mam zrobi膰? - wzruszy艂em ramionami. - Zanie艣膰 ten dywanik do Doliny i zaproponowa膰 Paxowi wymian膮: jedna stara mata grawitacyjna za dziecko?

- Po zmianach, jakie wprowadzili Intruzi, 艂adunek maty wystarcza na d艂u偶szy okres - odezwa艂 si臋 A. Bettik, wci膮偶 kl臋cz膮c przy dywanie. - Na tysi膮c godzin.

Skin膮艂em g艂ow膮; doprawdy, imponuj膮ce zastosowanie nadprzewodnik贸w, tylko nic nie zmienia艂o w naszej obecnej sytuacji.

- Poza tym rozwija teraz szybko艣膰 powy偶ej trzystu kilometr贸w na godzin臋.

Przygryz艂em warg臋: wi臋c jednak m贸g艂bym dotrze膰 tam na czas, je艣li tylko wysiedz臋 na fruwaj膮cej macie przez pi臋膰 i p贸艂 godziny. Co dalej?

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e musimy j膮 zabra膰 na statek i odlecie膰 z Hyperiona... - zacz膮艂em.

- To prawda - zgodzi艂 si臋 ze mn膮 Martin Silenus, kt贸rego nagle zm臋czony g艂os doskonale pasowa艂 do postarza艂ego wizerunku. - Najpierw jednak musi trafi膰 na statek.

Odszed艂em od fortepianu i zatrzyma艂em si臋 przy schodach. Okr臋ci艂em si臋 na pi臋cie, by stan膮膰 twarz膮 w twarz z androidem, hologramem i ko艂ysz膮c膮 si臋 nad ziemi膮 mat膮.

- Nic nie rozumiecie, prawda? - zapyta艂em znacznie ostrzej i g艂o艣niej, ni偶 zamierza艂em. - To Gwardia Szwajcarska! Je艣li s膮dzicie, 偶e ten cholerny dywanik pozwoli mi unikn膮膰 ich radar贸w, czujnik贸w ruchu i innych sensor贸w, to znaczy, 偶e macie 艣wira. Przy trzystu kilometrach na godzin臋 b臋d膮 do mnie strzela膰 jak do kaczki! Zapewniam was, 偶e piechota Szwajcar贸w, nie m贸wi膮c ju偶 o odrzutowcach patroluj膮cych okolic臋 czy statkach na orbicie, w ci膮gu nanosekundy rozwali t臋 mat臋 - przerwa艂em i zmru偶y艂em oczy. - Chyba, 偶e macie w zanadrzu co艣 jeszcze...

- Ale偶 oczywi艣cie - powiedzia艂 Silenus, zmuszaj膮c si臋 do zm臋czonego u艣miechu. - Oczywi艣cie.

- Przenie艣my mat臋 do okna - rzek艂 A. Bettik. - Powinien pan nauczy膰 si臋 z ni膮 obchodzi膰.

- Teraz? - zapyta艂em cicho. Serce podesz艂o mi do gard艂a.

- Teraz - potwierdzi艂 poeta. - Musisz nauczy膰 si臋 dobrze ni膮 sterowa膰, zanim jutro o trzeciej rano wyruszysz w drog臋.

- Musz臋? - wpatrywa艂em si臋 w szybuj膮cy dywanik rodem z legend, czuj膮c coraz wyra藕niej, 偶e TO SI臉 DZIEJE NAPRAWD臉. JUTRO MOG臉 ZGIN膭膯!

- Musisz.

A. Bettik wy艂膮czy艂 mat臋 i zwin膮艂 j膮 w rulonik. Zszed艂em za nim po schodach do korytarza, kt贸ry doprowadzi艂 nas do schod贸w biegn膮cych przy wewn臋trznej 艣cianie wie偶y. Przez otwarte okno do 艣rodka wpada艂y jaskrawe promienie s艂o艅ca. O Bo偶e! pomy艣la艂em gdy android roz艂o偶y艂 mat臋 na parapecie i ponownie j膮 uruchomi艂. Do kamieni w dole wci膮偶 by艂o tak samo daleko. O Bo偶e! Serce wali艂o mi jak m艂otem, s艂ysza艂em dudnienie krwi w uszach. Hologram poety znikn膮艂 bez 艣ladu.

A. Bettik gestem da艂 mi do zrozumienia, 偶ebym zaj膮艂 miejsce na macie.

- Za pierwszym razem polec臋 z panem - uspokoi艂 mnie. Wietrzyk porusza艂 li艣膰mi pobliskiej chalmy.

O Bo偶e! pomy艣la艂em po raz ostatni, po czym wdrapa艂em si臋 na parapet i usiad艂em na macie.

11

Dok艂adnie na dwie godziny przed tym, gdy dziewczynka ma wyj艣膰 ze Sfinksa, w 艣migaczu, z kt贸rego ojciec kapitan de Soya dowodzi akcj膮, rozlega si臋 brz臋czyk alarmowy. Kontakt powietrzny, kierunek p贸艂nocny jeden siedem dwa, szybko艣膰 dwie艣cie siedemdziesi膮t cztery kilometry na godzin臋, wysoko艣膰 cztery metry - rozlega si臋 g艂os kontrolera pier艣cienia obronnego ze statku klasy K3, stacjonuj膮cego sze艣膰set kilometr贸w powy偶ej, na orbicie. - Odleg艂o艣膰 do obiektu: pi臋膰set siedemdziesi膮t kilometr贸w.

- Cztery metry? - de Soya spogl膮da na siedz膮c膮 naprzeciwko komandor Barnes-Avne. Dzieli ich konsola CIC.

- Leci nisko i wolno, 偶eby艣my go nie wykryli - wyja艣nia komandor, drobna kobieta o bladej sk贸rze i rudych w艂osach, cho膰 ani sk贸ry, ani w艂os贸w nie wida膰 specjalnie spod bojowego he艂mu. De Soya zna j膮 ju偶 trzy tygodnie i ani razu nie widzia艂, 偶eby si臋 u艣miechn臋艂a. - Prosz臋 za艂o偶y膰 wizjer taktyczny - sama dawno opu艣ci艂a zas艂on臋 he艂mu. De Soya idzie w jej 艣lady.

艢wiec膮cy punkcik znajduje si臋 w pobli偶u po艂udniowego skraju Equusa, na wybrze偶u, i posuwa si臋 na pomoc.

- Dlaczego wcze艣niej go nie widzieli艣my?

- M贸g艂 dopiero przed chwil膮 wystartowa膰 - odpowiada Barnes-Avne. Na taktycznym ekranie sprawdza rozstawienie oddzia艂贸w. Najtrudniejsza by艂a pierwsza godzina ich spotkania, kiedy de Soya musia艂 okaza膰 jej papieski dysk, 偶eby da艂a si臋 przekona膰, i偶 dow贸dztwo najbardziej elitarnych oddzia艂贸w Paxu ma przej艣膰 w r臋ce zwyk艂ego kapitana floty. Od tego jednak momentu komandor w pe艂ni z nim wsp贸艂pracuje; oczywi艣cie de Soya pozostawia jej decyzje dotycz膮ce bie偶膮cych dzia艂a艅. Wi臋kszo艣膰 dow贸dc贸w Gwardii Szwajcarskiej uwa偶a go za zwyk艂ego 艂膮cznika papieskiego, ale on nie dba o to. Chodzi mu tylko o dziewczynk臋, wi臋c dop贸ki si艂y naziemne s膮 sprawnie dowodzone, nie zamierza wnika膰 w szczeg贸艂y.

- Brak kontaktu wzrokowego - m贸wi komandor. - Szaleje burza piaskowa. Obiekt znajdzie si臋 tutaj przed godzin膮 S.

Od miesi臋cy w艣r贸d stacjonuj膮cych w Dolinie 偶o艂nierzy „godzina S” oznacza moment otwarcia si臋 Sfinksa. Zaledwie kilku najwy偶szych rang膮 oficer贸w zdaje sobie spraw臋, 偶e celem ich dzia艂a艅 ma by膰 przechwycenie jednej ma艂ej dziewczynki. Gwardia Szwajcarska si臋 nie skar偶y, ale ma艂o kto cieszy艂by si臋 z przydzia艂u na tak膮 prowincjonaln膮 plac贸wk臋, w dodatku w nieprzyjemnym, piaszczystym 艣rodowisku.

- Obiekt wci膮偶 leci na p贸艂noc, jeden siedem dwa, pr臋dko艣膰 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 kilometr贸w na godzin臋, wysoko艣膰 trzy metry - zg艂asza si臋 kontroler z K3. - Odleg艂o艣膰 pi臋膰set siedemdziesi膮t kilometr贸w.

- Trzeba go zdj膮膰 - m贸wi komandor Barnes-Avne na kanale dowodzenia, zarezerwowanym dla niej i de Soyi. - Jakie艣 pomys艂y?

De Soya podnosi wzrok. 艢migacz odbija na po艂udnie; horyzont przechyla si臋, a dziwaczne formy Grobowc贸w Czasu przemykaj膮 tysi膮c metr贸w w dole. Niebo na po艂udniu jest 偶贸艂to-brunatne.

- Zestrzeli膰 go z orbity? - sugeruje kapitan.

Barnes-Avne kiwa g艂ow膮.

- Zna si臋 pan na dzia艂aniu z liniowc贸w - m贸wi. - Wy艣lijmy zwyk艂y oddzia艂 - d艂oni膮 w r臋kawicy dotyka czerwonych plamek przy po艂udniowej kraw臋dzi pier艣cienia obronnego. - Sier偶ancie Gregorius? - prze艂膮cza si臋 na komunikacyjn膮 wi膮zk臋 taktyczn膮.

- S艂ucham, komandorze? - odpowiada jej g艂臋boki, zaskoczony g艂os.

- Monitorujecie lec膮cego intruza?

- Tak jest, komandorze!

- Macie go przechwyci膰, zidentyfikowa膰 i zniszczy膰, sier偶ancie.

- Tak jest, komandorze!

De Soya patrzy na obraz przekazywany z kamer K3 na maksymalnym zbli偶eniu. Nagle ponad wydmami pojawia si臋 pi臋膰 ludzkich sylwetek, kt贸re szybko unosz膮 si臋 ponad chmur臋 py艂u. Polimery maskuj膮ce przyjmuj膮 ja艣niejszy kolor. W normalnych warunkach do poruszania si臋 wykorzystywaliby repulsory EM, na Hyperionie jednak musz膮 im wystarczy膰 ci臋偶kie, niezgrabne plecaki odrzutowe. Oddzia艂 rozwija szyk w tyralier臋 i zachowuj膮c kilkusetmetrowe odst臋py wlatuje w ob艂ok piasku.

- Przej艣膰 na podczerwie艅 - m贸wi Barnes-Avne. Widmo przekazu wizualnego przesuwa si臋 w stron臋 podczerwieni, dzi臋ki czemu sylwetki 偶o艂nierzy s膮 wci膮偶 widoczne na ekranach. - Pod艣wietli膰 cel - obraz przeskakuje bardziej na po艂udnie, ale obiekt jawi si臋 zaledwie jako ma艂a, ciep艂a plamka.

- Ma艂y - stwierdza komandor.

- Samolot? - de Soya przywyk艂 do kosmicznych ekran贸w taktycznych.

- Za ma艂y, chyba 偶e to jaka艣 paralotnia z silnikiem - w g艂osie Barnes-Avne pr贸偶no by szuka膰 cho膰 艣ladu napi臋cia.

De Soya spogl膮da w d贸艂. 艢migacz przelatuje nad po艂udniowym obrze偶em Doliny Grobowc贸w Czasu i przyspiesza. Z艂otobr膮zowa smuga burzy piaskowej wype艂nia ca艂y horyzont przed nimi.

- Dystans do przechwycenia: sto osiemdziesi膮t kilometr贸w - melduje lakonicznie sier偶ant Gregorius. Wizjer de Soyi jest sprz臋偶ony z ekranem komandor Barnes-Avne i teraz oboje widz膮 to samo, co sier偶ant - czyli nie widz膮 absolutnie nic. Pi臋cioosobowy oddzia艂 leci w艣r贸d szalej膮cych tuman贸w piasku, kieruj膮c si臋 wy艂膮cznie wskazaniami przyrz膮d贸w. W powietrzu unosi si臋 tyle py艂u, 偶e otacza ich ciemno艣膰 niczym po zapadni臋ciu nocy.

- Silniki odrzutowe w plecakach si臋 przegrzewaj膮 - odzywa si臋 inny, spokojny g艂os. De Soya sprawdza 藕r贸d艂o komunikatu: kapral Kee. - Piasek zatyka wloty powietrza.

De Soya spogl膮da na Barnes-Avne. Wie, 偶e komandor musi podj膮膰 trudn膮 decyzj臋: ka偶da kolejna minuta w chmurze piachu zwi臋ksza ryzyko 艣mierci jej 偶o艂nierzy; je艣li natomiast nie zidentyfikuj膮 intruza, mog膮 mie膰 k艂opoty p贸藕niej.

- Sier偶ancie Gregorius - m贸wi komandor twardym jak ska艂a g艂osem. - Natychmiast zlikwidowa膰 intruza!

Nast臋puje kr贸tka chwila ciszy.

- Komandorze, wytrzymamy tu jeszcze par臋... - zaczyna sier偶ant. Do uszu de Soyi dobiega zawodzenie wichru.

- Powtarzam: natychmiast!

- Tak jest!

De Soya prze艂膮cza ekran taktyczny na szerszy zasi臋g. Podni贸s艂szy wzrok widzi, 偶e komandor mu si臋 przygl膮da.

- S膮dzi pan, 偶e to przyn臋ta? 呕e ma tylko odwr贸ci膰 nasz膮 uwag臋, a intruz tymczasem przebije si臋 w innym miejscu?

- To mo偶liwe - de Soya widzi na ekranie, 偶e na ca艂ym pier艣cieniu og艂oszono pi膮ty poziom alarmu. Poziom sz贸sty oznacza walk臋.

- Zobaczymy - m贸wi Barnes-Avne. 呕o艂nierze Gregoriusa otwieraj膮 ogie艅.

Burza piaskowa to istny kocio艂 szalej膮cego piasku i statycznej elektryczno艣ci, tote偶 bro艅 energetyczna okazuje si臋 nieskuteczna na dystansie stu siedemdziesi臋ciu pi臋ciu kilometr贸w. Gregorius si臋ga wi臋c po szrapnel i osobi艣cie go odpala. Pocisk przyspiesza do sze艣ciu Macha. Intruz nie zmienia kierunku lotu.

- Chyba nie ma 偶adnych czujnik贸w - rzuca Barnes-Avne. - Leci na 艣lepo, jak zaprogramowany.

Pocisk nadlatuje g贸r膮 i eksploduje w odleg艂o艣ci trzydziestu metr贸w od celu. Profilowany 艂adunek wyrzuca dwadzie艣cia tysi臋cy stalowych igie艂 w d贸艂, wprost w intruza.

- Obiekt zestrzelony - melduje kontrola ze statku K3.

- Mam go! - wt贸ruje jej g艂os Gregoriusa.

- Odszuka膰 i zidentyfikowa膰! - rozkazuje komandor i kieruje 艢migacz z powrotem do Doliny.

De Soya zerka na dow贸dc臋. Zniszczy艂a cel z du偶ej odleg艂o艣ci, ale nie wycofuje ludzi z chmury szalej膮cych 偶ywio艂贸w.

- Tak jest! - potwierdza sier偶ant. Burza powoduje zak艂贸cenia nawet w skupionej wi膮zce komunikacyjnej.

艢migacz przelatuje nisko nad dnem doliny i de Soya po raz tysi臋czny rozpoznaje kszta艂ty grobowc贸w: najpierw, jako 偶e poruszaj膮 si臋 w przeciwnym kierunku ni偶 przybywaj膮cy do Doliny pielgrzymi (pomijaj膮c fakt, 偶e od dobrych trzystu lat nikt ich tu nie widzia艂), napotykaj膮 Pa艂ac Chy偶wara, wysuni臋ty na po艂udnie, roj膮cy si臋 od kolczastych, z臋batych podp贸r, kt贸re przypominaj膮 o potworze nie widzianym od czas贸w pielgrzymek; dalej trzy bardziej wyrafinowane Grobowce Jaskiniowe, kt贸rych bramy wyrze藕biono w r贸偶owej skale kanionu; p贸藕niej stoj膮cy na samym 艣rodku Kryszta艂owy Monolit, Obelisk, Nefrytowy Grobowiec; na ko艅cu czeka na nich niesamowicie uformowany Sfinks z rozpostartymi skrzyd艂ami i zamkni臋tymi wrotami.

Ojciec kapitan spogl膮da na chronometr.

- Godzina pi臋膰dziesi膮t sze艣膰 minut - odzywa si臋 Barnes-Avne.

De Soya przygryza warg臋. Kordon Gwardii Szwajcarskiej otacza Sfinksa - ju偶 od miesi臋cy zajmuj膮 te same pozycje. Dalej, w nieco wi臋kszej odleg艂o艣ci, znajduje si臋 nast臋pny pier艣cie艅. Wok贸艂 ka偶dego z grobowc贸w rozstawiono dodatkowe oddzia艂y na wypadek, gdyby proroctwo okaza艂o si臋 niedok艂adne. Nast臋pnych 偶o艂nierzy rozmieszczono na zewn膮trz Doliny; na orbicie stra偶 pe艂ni膮 dwa liniowce i jednostka dowodzenia. U wylotu Doliny, grzej膮c silniki, stoi prywatny l膮downik de Soyi, got贸w do natychmiastowego startu, gdy tylko oszo艂omione dziecko znajdzie si臋 na pok艂adzie. Dwa tysi膮ce kilometr贸w wy偶ej czeka na nich statek kurierski „Rafael”, wyposa偶ony w dziecinn膮 le偶ank臋 akceleracyjn膮.

De Soya wie jednak, 偶e najpierw dziewczynka, kt贸ra mo偶e mie膰 na imi臋 Enea, musi przyj膮膰 sakrament krzy偶okszta艂tu. Stanie si臋 to w kaplicy na pok艂adzie „艢w. Bonawentury”, jednego z liniowc贸w kr膮偶膮cych wok贸艂 Hyperiona, na kr贸tko przed przeniesieniem 艣pi膮cego dziecka na okr臋t kurierski. W trzy dni p贸藕niej Enea zostanie wskrzeszona na Pacem i dostarczona w艂adzom Paxu.

Ojciec kapitan de Soya zwil偶a j臋zykiem wargi. Martwi si臋 zar贸wno o to, 偶e niewinnemu dziecku mo偶e si臋 sta膰 krzywda, jak i o to, 偶e mo偶e mu si臋 nie uda膰 go z艂apa膰. Nie pojmuje, dlaczego ma艂a dziewczynka - nawet pami臋taj膮ca odleg艂膮 przesz艂o艣膰 i kontakty z TechnoCentrum - mia艂aby zagra偶a膰 wielkiemu Paxowi czy Ko艣cio艂owi 艢wi臋temu.

Na razie jednak porzuca takie my艣li; nie jest tu od pojmowania, ma tylko wykonywa膰 rozkazy i s艂u偶y膰 prze艂o偶onym, a poprzez nich Ko艣cio艂owi i samemu Jezusowi Chrystusowi.

- Oto i nasz strach na wr贸ble - dobiega go chrapliwy g艂os sier偶anta Gregoriusa. Obraz z kamer jest niewyra藕ny, ale wida膰, 偶e ca艂a pi膮tka dotar艂a na miejsce, gdzie spad艂 obiekt.

Zwi臋kszywszy rozdzielczo艣膰 ekranu de Soya dostrzega kawa艂ki drewna, poszarpanego papieru i strz臋py powykr臋canego, podziurawionego metalu, kt贸re zapewne by艂y silnikiem pulsacyjnym, zasilanym z baterii s艂onecznej.

- Automat - m贸wi kapral Kee.

De Soya podnosi wizjer i u艣miecha si臋 do komandor Bames-Avne.

- Urz膮dzi艂a im pani kolejne 膰wiczenia - stwierdza. - To ju偶 dzi艣 pi膮ty raz.

- Nast臋pnym razem to mo偶e by膰 co艣 rzeczywistego - komandor nie odwzajemnia u艣miechu. - Utrzyma膰 poziom pi膮ty alarmu - m贸wi do mikrofonu taktycznego. - W chwili S minus sze艣膰dziesi膮t minut przechodzimy na poziom sz贸sty.

Na wszystkich kana艂ach rozlegaj膮 si臋 potwierdzenia.

- Nadal nie rozumiem, kto m贸g艂by chcie膰 nam przeszkodzi膰 - dziwi si臋 ojciec kapitan de Soya. - Nie rozumiem te偶, jak m贸g艂by to zrobi膰.

- Nigdy nic nie wiadomo - Barnes-Avne wzrusza ramionami. - Nawet w tej chwili Intruzi mog膮 wychodzi膰 z nad艣wietlnej.

- To niech lepiej przylec膮 ca艂ym rojem. Inaczej poradzimy sobie z nimi bez trudu.

- Nic w 偶yciu nie przychodzi bez trudu.

艢migacz l膮duje; 艣luza zaczyna si臋 otwiera膰 i rampa zni偶a si臋 ku powierzchni gruntu. Pilot odwraca si臋 w fotelu.

- Pani komandor, kapitanie - m贸wi. - Mieli艣my l膮dowa膰 przy Sfinksie w czasie S minus jedna godzina pi臋膰dziesi膮t minut. Jeste艣my minut臋 przed czasem.

De Soya od艂膮cza si臋 od konsoli 艣migacza.

- Rozprostuj臋 nogi, zanim burza do nas dotrze. Przy艂膮czy si臋 pani do mnie?

- Nie - Barnes-Avne spuszcza wizjer i zaczyna szeptem wydawa膰 kolejne rozkazy.

Powietrze na zewn膮trz 艣migacza jest rozrzedzone i na艂adowane. Niebo wci膮偶 ma g艂臋boki, charakterystyczny dla Hyperiona, lazurowy odcie艅, ale na po艂udniowym skraju kanionu przes艂ania je mgie艂ka zwiastuj膮ca zbli偶anie si臋 burzy. De Soya spogl膮da na chronometr. Godzina pi臋膰dziesi膮t. Bierze g艂臋boki wdech i obiecuje sobie w duchu, 偶e nie zerknie ponownie na zegarek przez przynajmniej dziesi臋膰 minut. Rusza przed siebie i kryje si臋 w ogromnym cieniu Sfinksa.

12

Rozmawiali艣my jeszcze przez kilka godzin, po czym poszed艂em si臋 zdrzemn膮膰, 偶eby wsta膰 o trzeciej rano. Oczywi艣cie, ze snu niewiele mi wysz艂o; zawsze mia艂em k艂opoty ze spaniem przed czekaj膮c膮 mnie podr贸偶膮, tej za艣 nocy nawet oka nie zmru偶y艂em.

W mie艣cie, od kt贸rego pochodzi moje nazwisko, po p贸艂nocy zrobi艂o si臋 zupe艂nie cicho. Jesienna bryza zamar艂a, na niebie l艣ni艂y gwiazdy. Przez jak膮艣 godzin臋 czy dwie le偶a艂em na 艂贸偶ku w pi偶amie, ale oko艂o pierwszej wsta艂em, w艂o偶y艂em solidne ubranie, kt贸re dosta艂em poprzedniego wieczora i pi膮ty czy sz贸sty raz przejrza艂em zawarto艣膰 plecaka.

Niewiele tego by艂o, jak na tak powa偶n膮 wypraw臋: zapasowe ubranie, zmiana bielizny, para skarpet, kieszonkowy laser, dwie butelki z wod膮, n贸偶 - wybranego przeze mnie rodzaju - w przypinanej do paska pochwie, gruba, p艂贸cienna, ocieplana kurtka, superlekki koc, kt贸ry mia艂 mi zast膮pi膰 艣piw贸r, kompas 偶yroskopowy, stary sweter, nocne gogle i sk贸rzane r臋kawiczki.

- Czeg贸偶 mi wi臋cej trzeba, by podbi膰 kosmos? - mrukn膮艂em pod nosem.

Okre艣li艂em r贸wnie偶 wyra藕nie, jakie ubranie chc臋 mie膰 na sobie: wygodna koszula z p艂贸tna, kamizelka z mn贸stwem kieszeni, spodnie z g臋sto tkanej we艂ny (cz臋sto zak艂ada艂em takie na polowania), mi臋kkie, wysokie buty, kt贸re mog艂yby by膰 butami „korsarzy” z opowie艣ci Starowiny (za ciasne, ale tylko odrobin臋) i tr贸j graniasty kapelusz, kt贸ry po z艂o偶eniu z powodzeniem mie艣ci艂 si臋 w jednej z kieszeni kamizelki.

Przypasa艂em n贸偶, nastawi艂em kompas i stan膮艂em przy oknie, patrz膮c w gwiazdy nad g贸rami. O drugiej czterdzie艣ci pi臋膰 A. Bettik przyszed艂 mnie obudzi膰.

Stary poeta czeka艂 na mnie w swoim piankowym fotelu powietrznym na najwy偶szym pi臋trze wie偶y. Po ods艂oni臋ciu p艂贸ciennego dachu gwiazdy nad naszymi g艂owami l艣ni艂y lodowatym ogniem. Z mis pod 艣cianami bucha艂y p艂omienie, a wy偶ej, ponad nimi, zamocowano prawdziwe pochodnie. St贸艂 nakryto do 艣niadania: sma偶one mi臋sa, owoce, placki z syropem, 艣wie偶y chleb... Ja jednak zadowoli艂em si臋 fili偶ank膮 kawy.

- Lepiej zjedz co艣 - mrukn膮艂 starzec. - Nie wiadomo, kiedy zn贸w b臋dziesz mia艂 okazj臋.

Spojrza艂em na niego przez aromatyczny opar kawy. Powietrze wok贸艂 nas by艂o ch艂odne.

- Je艣li wszystko p贸jdzie zgodnie z planem, za nieca艂e sze艣膰 godzin znajd臋 si臋 na pok艂adzie statku. Wtedy co艣 zjem.

Martin Silenus chrz膮kn膮艂.

- Kiedy ostatnio zdarzy艂o ci si臋, 偶eby wszystko posz艂o zgodnie z planem, Raulu Endymionie?

艁ykn膮艂em kawy.

- Skoro o planach mowa... Mieli艣cie mi powiedzie膰, w jaki偶 to cudowny spos贸b zamierzacie odwr贸ci膰 uwag臋 Gwardii Szwajcarskiej, kiedy ja b臋d臋 zaj臋ty porywaniem twojej ma艂ej przyjaci贸艂ki.

Na moment zapad艂a cisza; poeta nie spuszcza艂 ze mnie wzroku.

- Po prostu zaufaj mi w tej materii, dobrze?

Westchn膮艂em; obawia艂em si臋, 偶e tak w艂a艣nie powie.

- To wymaga ogromnego zaufania.

Bez s艂owa skin膮艂 g艂ow膮.

- Dobrze - przerwa艂em po chwili przeci膮gaj膮ce si臋 milczenie. - Zobaczymy, co si臋 wydarzy. - Odwr贸ci艂em si臋 do stoj膮cego przy schodach A. Bettika. - Nie zapomnij pojawi膰 si臋 tam ze statkiem, kiedy b臋dziemy ci臋 potrzebowa膰.

- Nie zapomn臋, prosz臋 pana - odpar艂 android.

Podszed艂em do le偶膮cej na pod艂odze maty grawitacyjnej. A. Bettik z艂o偶y艂 ju偶 na niej m贸j plecak.

- Jakie艣 instrukcje na do widzenia? - zapyta艂em, nie bardzo wiedz膮c, do kogo kieruj臋 to pytanie.

Stary m臋偶czyzna w fotelu podp艂yn膮艂 bli偶ej. W blasku pochodni jego twarz sprawia艂a wra偶enie niezwykle starej, bardziej ni偶 zwykle pomarszczonej i zasuszonej. Palce przypomina艂y po偶贸艂k艂e ko艣ci.

- Tylko kilka s艂贸w - wyrz臋zi艂. - Pos艂uchaj...

W morzu rozleg艂ym 偶yje nieszcz臋艣nik zapomniany,

O s艂abym ciele, skazany na stuleci

Dziesi臋膰 marnego istnienia i 艣mier膰 samotn膮.

Kt贸偶 losy jego M贸g艂by zmieni膰? Nikt.

Po tysi膮ckro膰 musi ocean wznie艣膰 si臋 i opada膰,

On za艣 mu si臋 podda膰.

Nie umrze jednak, gdy przyp艂ywy si臋 dope艂ni膮.

Cho膰by do cna Przejrza艂 magii sekrety, odkry艂

Znaczenie wszelkich ruch贸w, kszta艂t贸w i d藕wi臋k贸w,

Cho膰by dotar艂 do wszystkich form i substancji

Symbolicznej istoty, Nie umrze. Musi ponadto

Zadanie swe, radosne i ponure, wype艂nia膰

szczerze i dok艂adnie - wszystkich kochank贸w,

miotanych burz膮, straconych w dzikim 偶ywiole

Z艂o偶y przy sobie, a偶

Czas leniwy wype艂ni straszn膮 przestrze艅:

Wtedy to, gdy owoce jego dzie艂 dojrzej膮,

Zjawi si臋 przed nim m艂odzieniec, moc膮 niebios

Prowadzony i ukochany, kt贸remu on wska偶e drog臋

Do dzie艂a uko艅czenia. M艂ody wybraniec

Spe艂ni jego wol臋 lub obaj zgin膮.

- Co takiego? - zdziwi艂em si臋. - Nie ro...

- Chrzani膰 to! - uci膮艂 chrapliwie poeta. - Z艂ap Ene臋, zabierz j膮 do Intruz贸w i przywie藕 tu z powrotem. 呕yw膮. To niezbyt skomplikowane zadanie. Nawet pastuch powinien sobie z nim poradzi膰.

- Nie zapominaj o pomocniku ogrodnika, barmanie i my艣liwym - odstawi艂em fili偶ank臋.

- Dochodzi trzecia. Pora rusza膰.

Odetchn膮艂em g艂臋boko.

- Jeszcze minutk臋.

Zszed艂em po schodach do 艂azienki, wypr贸偶ni艂em si臋 i na chwil臋 opar艂em o kamienn膮 艣cian臋. Czy艣 ty zwariowa艂, Raulu Endymionie? Tak brzmia艂a moja my艣l, lecz s艂ysza艂em te s艂owa wypowiadane cichym g艂osem Starowiny. Tak, odpowiedzia艂em.

Wr贸ci艂em na g贸r臋, ze zdumieniem odnotowuj膮c dr偶enie n贸g i gwa艂towne bicie serca.

- Wszystko w porz膮dku - powiedzia艂em. - Mama zawsze kaza艂a mi pami臋ta膰 o takich rzeczach, zanim wyjd臋 z domu.

Tysi膮cletni poeta chrz膮kn膮艂 tylko i podp艂yn膮艂 do maty. Usiad艂em na niej, uaktywni艂em sploty kieruj膮ce lotem i unios艂em si臋 p贸艂tora metra nad pod艂og臋.

- Pami臋taj, od chwili gdy trafisz do Rozpadliny i znajdziesz wej艣cie, trasa lotu jest zaprogramowana - pouczy艂 mnie Silenus.

- Wiem, wiem, s艂ysza艂em ju偶 to...

- Stul dzi贸b i s艂uchaj! - obleczone w pergamin palce wskaza艂y odpowiednie w艂贸kna splot贸w. - Wiesz, jak tym lata膰. Kiedy dostaniesz si臋 do 艣rodka, naci艣nij tutaj, tu... i tutaj. Od tego momentu program przejmie kontrol臋. Je艣li dotkniesz wzoru w tym miejscu, przerwiesz wykonywanie programu i przejdziesz na sterowanie r臋czne - palce przenios艂y si臋 nad inny fragment maty. - Ale na dole nie pr贸buj sam kierowa膰; w 偶yciu by艣 si臋 stamt膮d nie wydosta艂.

- Nie powiedzia艂e艣 mi, kto zaprogramowa艂 mat臋 - obliza艂em spierzchni臋te wargi. - Kto przelecia艂 t膮 tras膮?

- Ja, ch艂opcze - satyr ods艂oni艂 w u艣miechu nowe z臋by. - Zaj臋艂o mi to kilka miesi臋cy, ale przelecia艂em. Prawie dwie艣cie lat temu.

- Dwie艣cie lat temu?! - z wra偶enia prawie spad艂em z lataj膮cego dywanu. - A je艣li jaki艣 fragment si臋 zapad艂? Nast膮pi艂y przemieszczenia na skutek trz臋sie艅 ziemi? Co b臋dzie, je艣li od tego czasu na drodze pojawi艂y si臋 jakie艣 przeszkody?

Martin Silenus wzruszy艂 ramionami.

- B臋dziesz p臋dzi艂 ponad dwie艣cie na godzin臋, ch艂opcze. Podejrzewam, 偶e zginiesz - poklepa艂 mnie po plecach. - Ruszaj. Pozdr贸w ode mnie Ene臋 i powiedz jej, 偶e nie mog臋 si臋 doczeka膰, kiedy zobacz臋 Star膮 Ziemi臋. Powiedz te偶, 偶e stary pryk ch臋tnie pos艂ucha, jak Enea wyja艣nia znaczenie wszystkich ruch贸w, kszta艂t贸w i d藕wi臋k贸w.

Podnios艂em mat臋 o kolejne p贸艂 metra.

A. Bettik podszed艂 bli偶ej i poda艂 mi b艂臋kitn膮 d艂o艅. U艣cisn膮艂em j膮.

- Powodzenia, M. Endymion.

Kiwn膮艂em g艂ow膮, nie wiedz膮c, co m贸g艂bym odpowiedzie膰 i po spirali wznios艂em si臋 ponad wie偶臋.

Je偶eli zamierza艂em dosta膰 si臋 z Endymiona, le偶膮cego po艣rodku Aquili, do Doliny Grobowc贸w Czasu na Equusie, powinienem by艂 lecie膰 niemal dok艂adnie na p贸艂noc. Skierowa艂em si臋 na wsch贸d.

Lot pr贸bny, jaki odby艂em poprzedniego dnia (dla mojego zm臋czonego m贸zgu wci膮偶 by艂 to ten sam dzie艅), udowodni艂 mi, 偶e mat膮 steruje si臋 艂atwo, ale nie przekracza艂em kilkunastu kilometr贸w na godzin臋. Wzni贸s艂szy si臋 sto metr贸w ponad wie偶臋, ustawi艂em kurs; przytrzymuj膮c w z臋bach laserow膮 latark臋, o艣wietli艂em kompas i skierowa艂em mat臋 na wyznaczon膮 przeze艅 niewidzialn膮 lini臋. Zerkn膮艂em przy okazji na otrzyman膮 od Silenusa map臋 topograficzn膮 i dotkn膮艂em splotu odpowiedzialnego za przyspieszenie maty. Dywanik zacz膮艂 si臋 rozp臋dza膰, a偶 w pewnym momencie w艂膮czy艂o si臋 pole si艂owe, os艂aniaj膮c mnie przed podmuchem powietrza. Obejrza艂em si臋 jeszcze przez rami臋, 偶eby ostatni raz popatrzy膰 na wie偶臋, kto wie, mo偶e nawet dostrzec starego poet臋 w oknie, ale sp贸藕ni艂em si臋: uniwersytet i ca艂e miasto znikn臋艂o w mroku.

Mata nie mia艂a pr臋dko艣ciomierza, wi臋c musia艂em po prostu za艂o偶y膰, 偶e mknie z maksymaln膮 szybko艣ci膮, kiedy zbli偶a艂a si臋 do pot臋偶nych szczyt贸w na wschodzie. 艢wiat艂o gwiazd odbija艂o si臋 od p贸l 艣nie偶nych, le偶膮cych powy偶ej poziomu, na jakim lecia艂em. Na wszelki wypadek schowa艂em latark臋 do plecaka i za艂o偶y艂em gogle. Ca艂y czas por贸wnywa艂em okolic臋 z map膮. W miar臋, jak teren pode mn膮 wznosi艂 si臋 coraz wy偶ej, podrywa艂em mat臋, 偶eby zachowa膰 sta艂膮 odleg艂o艣膰 oko艂o stu metr贸w od powierzchni gruntu, g艂az贸w, wodospad贸w, lodospad贸w i lawiniastych 偶leb贸w; widziany przez wzmacniaj膮ce gogle krajobraz l艣ni艂 s艂abo r贸偶nymi odcieniami zieleni. Woko艂o panowa艂a ca艂kowita cisza, nie dociera艂 do mnie nawet 艣wist wiatru, t艂umiony polem si艂owym; kilkakrotnie widzia艂em spore zwierz臋ta, w pop艂ochu umykaj膮ce przed moim bezskrzyd艂ym ptakiem. Wp贸艂 godziny po opuszczeniu wie偶y przelecia艂em nad 艂a艅cuchem g贸rskim dziel膮cym Aquil臋 od Equusa, trzymaj膮c si臋 艣rodka prze艂臋czy po艂o偶onej na wysoko艣ci ponad pi臋ciu tysi臋cy metr贸w. By艂o tu do艣膰 zimno, wi臋c mimo 偶e pole si艂owe zatrzymywa艂o wi臋kszo艣膰 ciep艂a w ba艅ce nieruchomego powietrza, ju偶 jaki艣 czas temu za艂o偶y艂em ciep艂膮 kurtk臋 i r臋kawice.

Zaraz za g贸rami zni偶y艂em lot, 偶eby trzyma膰 si臋 nisko nad nier贸wnym terenem i patrzy艂em, jak tundra ust臋puje pola mokrad艂om, a mokrad艂a zagajnikom kar艂owatych b艂臋kitek i trip贸l. Jeszcze p贸藕niej g贸rskie drzewa zacz臋艂y stopniowo zanika膰 i cofa膰 si臋 przed blaskiem las贸w ognistych, niczym fa艂szywa jutrzenka roz艣wietlaj膮cych wschodni horyzont.

Zdj膮艂em gogle, by podziwia膰 pi臋kny, cho膰 zarazem straszliwy widok. Wzd艂u偶 ca艂ego widnokr臋gu rozlega艂y si臋 trzaski i grzmoty, towarzysz膮ce b艂yskawicom i piorunom kulistym, kt贸re przeskakiwa艂y mi臋dzy mierz膮cymi dobre sto metr贸w drzewami teslowymi, strzela艂y z drzew ku eksploduj膮cym prometeuszom i zaro艣lom feniks贸w i wznieca艂y ognie w setkach przypadkowo wybranych miejsc. I Martin Silenus, i A. Bettik ostrzegali mnie przed ognistymi lasami, wola艂em wi臋c wznie艣膰 si臋 wy偶ej i zaryzykowa膰 wykrycie, ni偶 da膰 si臋 pochwyci膰 w piek艂o wy艂adowa艅 elektrycznych.

Po nast臋pnej godzinie pierwszy, nie艣mia艂y blask 艣witu do艂膮czy艂 do po艣wiaty rzucanej przez lasy ogniste, ale ledwie niebo zd膮偶y艂o zbledn膮膰 i lekko si臋 rozja艣ni膰, zostawi艂em lasy za sob膮 i ujrza艂em Rozpadlin臋.

Z pomi臋tej mapy wynika艂o, 偶e przez ostatnie czterdzie艣ci minut wznosi艂em si臋 nieustannie, lec膮c nad P艂askowy偶em Pinion, w tym momencie jednak odczuwa艂em wysoko艣膰 g艂贸wnie w kontek艣cie g艂臋boko艣ci olbrzymiej szczeliny. Na sw贸j spos贸b Rozpadlina by艂a r贸wnie przera偶aj膮ca, co lasy ogniste: w膮ska, o pionowych zboczach opadaj膮cych trzy tysi膮ce metr贸w w d贸艂 z r贸wniny. Przelecia艂em nad jej po艂udniow膮 kraw臋dzi膮 i zanurkowa艂em w stron臋 p艂yn膮cej trzy kilometry ni偶ej rzeki. Zacz膮艂em zwalnia膰. Rozpadlina ci膮gn臋艂a si臋 ku wschodowi, a rw膮ca jej dnem rzeka p臋dzi艂a przed siebie chyba niewiele wolniej od mojej maty. Wystarczy艂o kilka sekund, 偶eby poranne niebo nade mn膮 pociemnia艂o i okry艂o si臋 gwiazdami; czu艂em si臋, jakbym wpad艂 do przepastnej studni. Woda pieni艂a si臋 w dzikim szale, nios膮c bry艂y lodu i przeskakuj膮c nad g艂azami wielko艣ci statku kosmicznego, kt贸ry niedawno ogl膮da艂em. Na wysoko艣ci pi臋ciu metr贸w nad wodnymi bryzgami wyr贸wna艂em lot i jeszcze bardziej zwolni艂em. Musia艂em by膰 blisko.

Zerkn膮艂em na chronometr, p贸藕niej na map臋. Jeszcze ze dwa kilometry... Jest!

Wi臋ksze, ni偶 si臋 spodziewa艂em: idealny kwadrat o boku przynajmniej trzydziestu metr贸w. Wej艣cie do labiryntu wyrze藕biono na podobie艅stwo olbrzymich wr贸t 艣wi膮tynnych. Jeszcze troch臋 zwolni艂em i odbi艂em w lewo, by przyhamowa膰 u wlotu. Zgodnie ze wskazaniami mojego zegarka dotarcie do Rozpadliny zaj臋艂o mi prawie dziewi臋膰dziesi膮t minut. Dolina Grobowc贸w Czasu le偶a艂a o dobry tysi膮c kilometr贸w st膮d; cztery godziny lotu ze spor膮 szybko艣ci膮. Zn贸w spojrza艂em na chronometr: za cztery godziny i dwadzie艣cia minut dziewczynka mia艂a wynurzy膰 si臋 ze Sfinksa.

Skierowa艂em mat臋 w prz贸d, do pieczary. Jak przez mg艂臋 pami臋ta艂em sceny z opowie艣ci kap艂ana z „Pie艣ni” starego poety: to tutaj, w pobli偶u wej艣cia do labiryntu, ojciec Dure i Bikurowie spotkali Chy偶wara i znale藕li krzy偶okszta艂ty.

Chy偶wara nie by艂o nigdzie w pobli偶u. Nic dziwnego - nie pojawi艂 si臋 ani razu od Upadku Sieci przed dwustu siedemdziesi臋ciu czterema laty. Nie widzia艂em te偶 krzy偶okszta艂t贸w, ale i to mnie nie zdziwi艂o - dawno ju偶 Pax zadba艂 o wyrwanie ich z tych 艣cian.

Wiedzia艂em, 偶e istnienie labiryntu nie jest dla nikogo tajemnic膮. Do starej Hegemonii nale偶a艂o dziewi臋膰 planet, na kt贸rych odkryto labirynty. Wszystkie przypomina艂y Ziemi臋 - wynik 7,9 w prastarej skali Solmewa - z t膮 r贸偶nic膮, 偶e tektonicznie by艂y martwe, co w tym aspekcie bardziej upodabnia艂o je do Marsa. Tunele dziurawi艂y wn臋trza tych dziewi臋ciu 艣wiat贸w niczym korytarze w mrowisku. Wykopano je na dziesi膮tki tysi臋cy lat przed tym, gdy rodzaj ludzki opu艣ci艂 Star膮 Ziemi臋; nigdy nie znaleziono ani 艣ladu ich tw贸rc贸w. Labirynty stanowi艂y po偶ywk臋 dla niezliczonych mit贸w i legend - w tym tak偶e „Pie艣ni” - lecz ich tajemnicy nie uda艂o si臋 rozwik艂a膰. Labirynt na Hyperionie nie doczeka艂 si臋 nawet porz膮dnej mapy, je艣li nie liczy膰 tej jego cz臋艣ci, kt贸r膮 zamierza艂em przeby膰 z pr臋dko艣ci膮 dwustu siedemdziesi臋ciu kilometr贸w na godzin臋. T臋 map臋 za艣 opracowa艂 ob艂膮kany poeta... Przynajmniej tak膮 mia艂em nadziej臋.

Odetchn膮艂em g艂臋boko i stukn膮艂em w mat臋, uruchamiaj膮c zaprogramowan膮 sekwencj臋. Dywanik skoczy艂 do przodu i zacz膮艂 si臋 rozp臋dza膰 do zadanej szybko艣ci. Nag艂y zryw sprawi艂, 偶e szarpn臋艂o mn膮 mocno do ty艂u pomimo w艂膮czonego pola kompensuj膮cego. Pole nie ocali艂oby mnie, gdyby przy tej pr臋dko艣ci mata nie zmie艣ci艂a si臋 w zakr臋t i wyr偶n臋艂a w ska艂y. Kamienne 艣ciany miga艂y obok mnie w p臋dzie; mata przechyli艂a si臋 gwa艂townie i wesz艂a w zakr臋t w prawo, po czym wyprostowa艂a lot po艣rodku pod艂u偶nej komory, by za chwil臋 opa艣膰 ni偶ej i pomkn膮膰 jedn膮 z prowadz膮cych w d贸艂 odn贸g.

Widok by艂 przera偶aj膮cy. Zdj膮艂em nocne gogle, schowa艂em je do kieszeni, chwyci艂em mocniej za kraw臋d藕 podskakuj膮cej maty i zamkn膮艂em oczy. Mia艂em si臋 niczym nie martwi膰. Otoczy艂a mnie absolutna ciemno艣膰.

13

Do otwarcia Sfinksa pozostaje pi臋tna艣cie minut. Ojciec kapitan de Soya przechadza si臋 po dnie doliny. Burza dawno ju偶 rozp臋ta艂a si臋 na dobre i piasek wiruje w powietrzu, 偶膮dl膮c bole艣nie. W pobli偶u rozstawiono setki 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej, ale w tumanach piasku nie wida膰 ich transporter贸w opancerzonych, baterii pocisk贸w, stanowisk ogniowych i obserwacyjnych. Chocia偶 de Soya wie, 偶e i tak byliby niewidoczni pod maskuj膮cymi polami si艂owymi i polimerowymi pow艂okami. Ojciec kapitan musi polega膰 na wizjerze podczerwieni, je艣li chce cokolwiek zobaczy膰; nawet po opuszczeniu i szczelnym zamkni臋ciu wizjera drobinki py艂u przedzieraj膮 si臋 pod ko艂nierzem do kombinezonu i dostaj膮 mu si臋 do ust. Ten dzie艅 ma smak zgrzytaj膮cego w z臋bach kurzu. Sp艂ywaj膮cy po twarzy kap艂ana pot zostawia po sobie cienkie smu偶ki czerwonawego b艂ocka, niczym zakrzep艂膮 krew, s膮cz膮c膮 si臋 ze stygmat贸w.

- Uwaga! - og艂asza na wszystkich kana艂ach. - M贸wi ojciec kapitan de Soya, papieskim rozkazem mianowany na dow贸dc臋 tej misji. Komandor Barnes-Avne za chwil臋 powt贸rzy te rozkazy, tymczasem jednak chc臋 podkre艣li膰, 偶e obowi膮zuje zakaz podejmowania wszelkich dzia艂a艅, ofensywnych i defensywnych, kt贸re mog艂yby w jakikolwiek spos贸b narazi膰 na szwank 偶ycie dziecka, kt贸re wynurzy si臋 z jednego z tych grobowc贸w za... trzyna艣cie i p贸艂 minuty. Rozkaz obowi膮zuje wszystkich oficer贸w i 偶o艂nierzy Paxu, kapitan贸w liniowc贸w i ich za艂ogi, pilot贸w i oficer贸w lotnictwa: dziecko nale偶y pojma膰, nie czyni膮c mu najmniejszej krzywdy. Niewype艂nienie rozkazu grozi s膮dem wojennym i natychmiastow膮 egzekucj膮. Wszyscy jeste艣my s艂ugami naszego Pana i Ko艣cio艂a... W imi臋 Jezusa, Marii i J贸zefa, niech nasze wysi艂ki zostan膮 uwie艅czone sukcesem! Ojciec kapitan de Soya, dow贸dca ekspedycji na Hyperiona. Bez odbioru.

Rusza zn贸w przed siebie, s艂uchaj膮c ch贸ru g艂os贸w powtarzaj膮cych „amen” na znak potwierdzenia. Nagle przystaje.

- Komandorze?

- Tak, ojcze kapitanie? - odzywa si臋 w s艂uchawkach opanowany g艂os Barnes-Avne.

- Czy bardzo narusz臋 linie obrony, je艣li poprosz臋 o przeniesienie oddzia艂u sier偶anta Gregoriusa tutaj, pod Sfinksa?

Kr贸ciutka pauza pozwala de Soyi domy艣li膰 si臋, 偶e komandor nie potrzebuje wiele czasu na zmian臋 plan贸w, nawet w ostatniej chwili. U st贸p Sfinksa czeka ju偶 „komitet powitalny”: doborowy oddzia艂 Gwardii Szwajcarskiej, lekarka, gotowa w ka偶dej chwili poda膰 dziecku 艣rodek usypiaj膮cy i medyk z 偶ywym krzy偶okszta艂tem w pojemniku z substancjami od偶ywczymi.

- Gregorius i jego 偶o艂nierze dotr膮 na miejsce w ci膮gu trzech minut - melduje komandor. De Soya s艂yszy nast臋pnie przesy艂ane wi膮zk膮 rozkazy i potwierdzenia. Kolejny raz zmusza tych ludzi do latania w bardzo trudnych warunkach.

Po dw贸ch minutach i czterdziestu pi臋ciu sekundach oddzia艂 l膮duje obok niego. Kap艂an widzi ich tylko w podczerwieni; silniki plecak贸w odznaczaj膮 si臋 o艣lepiaj膮c膮 biel膮.

- Zrzuci膰 plecaki! - rozkazuje de Soya. - Trzymajcie si臋 blisko mnie, bez wzgl臋du na to, co si臋 b臋dzie dzia艂o. Macie mnie pilnowa膰.

- Tak jest! - g艂os Gregoriusa z trudem wybija si臋 ponad zawodzenie wichru, kiedy pot臋偶nie zbudowany podoficer podchodzi bli偶ej, wype艂niaj膮c niemal ca艂e pole widzenia na podczerwonym ekranie de Soyi. Najwyra藕niej sprawdza, kogo ma strzec.

- S minus dziesi臋膰 minut - komunikuje Barnes-Avne. - Czujniki sygnalizuj膮 niezwyk艂膮 aktywno艣膰 p贸l antyentropicznych wok贸艂 grobowc贸w.

- Czuj臋 to - odpowiada kap艂an zgodnie z prawd膮. Zmiany pr膮d贸w czasu w Dolinie wywo艂uj膮 u niego zawroty g艂owy i nudno艣ci. W po艂膮czeniu z rycz膮c膮 burz膮 efekt jest taki, jakby de Soya nie odczuwa艂 ci膮偶enia albo by艂 zwyczajnie pijany. Ostro偶nie stawiaj膮c stopy na ziemi, wraca do Sfinksa. Ludzie Gregoriusa ciasnym klinem pod膮偶aj膮 za nim.

„Komitet powitalny” stoi na schodach grobowca. De Soya podchodzi bli偶ej, b艂yska podczerwonym identyfikatorem, nadaje rozpoznawczy sygna艂 radiowy i zamienia kilka s艂贸w z lekark膮, kt贸ra ma wstrzykn膮膰 dziewczynce 艣rodek usypiaj膮cy - przypomina jej, 偶e dziecku nie mo偶e si臋 sta膰 krzywda. Czeka. Po tym, jak do艂膮czy艂 do niego zesp贸艂 Gregoriusa, na schodach widzi trzyna艣cie postaci. Nagle uderza go to, 偶e 偶o艂nierze nie wygl膮daj膮 specjalnie go艣cinnie z ci臋偶k膮 broni膮 w pogotowiu.

- Cofn膮膰 si臋! - rozkazuje sier偶antom. - Trzyma膰 oddzia艂y w gotowo艣ci, ale poza zasi臋giem wzroku.

- Tak jest! - dziesi臋ciu Szwajcar贸w schodzi kilkana艣cie krok贸w w d贸艂 i znika z pola widzenia. Kryje ich zas艂ona niesionego wichrem piasku. De Soya wie, 偶e 偶adna 偶ywa istota nie przedrze si臋 przez ich kordon.

- Podejd藕my do wr贸t - m贸wi do lekarki i jej asystenta z krzy偶okszta艂tem. Odpowiadaj膮 mu skinieniem g艂owy i we troje zbli偶aj膮 si臋 do wej艣cia. Zmiany p贸l antyentropicznych s膮 ju偶 bardzo wyra藕ne. De Soya pami臋ta, 偶e jako ch艂opiec na swojej rodzinnej planecie, sta艂 zanurzony po pier艣 w z艂o艣liwym morzu, kt贸rego fale usi艂owa艂y poci膮gn膮膰 go ze sob膮. Teraz czuje si臋 troch臋 podobnie.

- S minus siedem minut - melduje Barnes-Avne na wsp贸lnym pa艣mie. - Ojcze kapitanie, czy 偶yczy pan sobie, 偶eby zabra艂 pana 艣migacz? St膮d, z g贸ry, wszystko lepiej wida膰 - dodaje na kanale zastrze偶onym.

- Dzi臋kuj臋, ale nie. Wol臋 zosta膰 tutaj, z ekip膮 kontaktow膮 - de Soya 艣ledzi na ekranie wzbijaj膮cy si臋 coraz wy偶ej 艣migacz. Pojazd zatrzymuje si臋 na dziesi臋ciu tysi膮cach metr贸w, z dala od szalej膮cych 偶ywio艂贸w. Jak na dobrego dow贸dc臋 przysta艂o, Barnes-Avne chce kontrolowa膰 sytuacj臋 nie mieszaj膮c si臋 w ni膮 bezpo艣rednio.

- Hiroshe? - de Soya uruchamia prywatny kana艂 艂膮czno艣ci z l膮downikiem.

- Tak, kapitanie?

- B膮d藕 got贸w do startu w ci膮gu dziesi臋ciu minut.

- Jestem gotowy, kapitanie.

- Burza nie b臋dzie ci przeszkadza膰? - de Soya, do艣wiadczony kapitan si艂 kosmicznych, nie ufa atmosferze jak ma艂o kt贸remu przeciwnikowi.

- W 偶adnym razie, kapitanie.

- To dobrze.

- S minus pi臋膰 minut - sygnalizuje spokojnym g艂osem komandor. - Czujniki orbitalne nie wykazuj膮 偶adnej aktywno艣ci w kosmosie w promieniu trzydziestu jednostek astronomicznych. Patrol powietrzny na p贸艂kuli p贸艂nocnej nie melduje o 偶adnych obiektach lataj膮cych. Naziemne systemy ostrzegania nie rejestruj膮 偶adnego nieautoryzowanego obiektu od G贸r Cugielnych do wybrze偶a.

- Ekrany ruchu orbitalnego puste - odzywa si臋 kontroler K3.

- Brak ruchu powietrznego - melduje pilot dowodz膮cego patrolem „skorpiona”. - Tu, na g贸rze, mamy pi臋kny dzie艅.

- Od tej chwili a偶 do odwo艂ania sz贸stego poziomu alarmu obowi膮zuje ca艂kowita cisza radiowa - m贸wi Bames-Avne. - S minus cztery minuty. Czujniki wskazuj膮 najwy偶szy poziom aktywno艣ci antyentropicznej w ca艂ej dolinie. Ekipa kontaktowa, zg艂o艣 si臋!

- Stoj臋 przy drzwiach - odpowiada doktor Chatkra.

- Gotowy - potwierdza dr偶膮cym g艂osem medyk, m艂odziutki 偶o艂nierz nazwiskiem Caf. De Soya zdaje sobie spraw臋, 偶e nie wie, czy Caf jest m臋偶czyzn膮, czy kobiet膮.

- Wszystko przygotowane - melduje. Odwraca si臋 i spogl膮da za siebie. W tumanach piachu ginie ju偶 podn贸偶e schod贸w. W powietrzu rozlegaj膮 si臋 trzaski wy艂adowa艅 elektrycznych. Prze艂膮cza wizjer na podczerwie艅, co pozwala mu dostrzec dziesi臋ciu gwardzist贸w; ich bro艅 jest gor膮ca.

Mimo ryku burzy daje si臋 odczu膰 nag艂膮 cisz臋, jaka zalega dooko艂a. De Soya s艂yszy w艂asny oddech, d藕wi臋cz膮cy g艂o艣no w g艂臋bi he艂mu. Z pustych kana艂贸w komunikacyjnych dobiegaj膮 syki i trzaski wy艂adowa艅. Jeszcze gorsze s膮 smugi zak艂贸ce艅 migaj膮ce na ekranach podczerwieni i taktycznych, wi臋c poirytowany kapitan podnosi wy艣wietlacze w g贸r臋. Zamkni臋te wrota Sfinksa znajduj膮 si臋 o nieca艂e trzy metry od niego, ale i tak to znikaj膮 w chmurze piasku, to zn贸w na moment si臋 pojawiaj膮, niczym za ruchom膮 kurtyn膮. De Soya robi dwa kroki w prz贸d; Chatkra i medyk id膮 za nim.

- Dwie minuty - oznajmia Barnes-Avne. - Trzyma膰 bro艅 w pogotowiu. Prze艂膮czy膰 rejestratory na sterowanie automatyczne. Zespo艂y medyczne: pe艂na gotowo艣膰.

De Soya zamyka oczy, chc膮c zwalczy膰 nudno艣ci wywo艂ane falami czasu. Wszech艣wiat jest doprawdy cudowny, my艣li. Troch臋 偶a艂uje, 偶e musi u艣pi膰 dziecko w kilka sekund po zobaczeniu go, ale takie ma rozkazy: dziewczynka prze艣pi wstawienie krzy偶okszta艂tu i 艣miertelny lot na Pacem. Najprawdopodobniej on sam nigdy nie us艂yszy jej g艂osu. Szkoda, tak bardzo chcia艂by z ni膮 porozmawia膰, zapyta膰 o przesz艂o艣膰, o ni膮 sam膮...

- Jedna minuta. Stanowiska ogniowe w pier艣cieniu ochronnym przechodz膮 na sterowanie automatyczne.

- Komandorze! - de Soya musi opu艣ci膰 wizjer taktyczny, 偶eby zidentyfikowa膰 g艂os: to jeden z porucznik贸w z wewn臋trznego pier艣cienia. - Pola nasilaj膮 si臋 wok贸艂 wszystkich grobowc贸w! Otwieraj膮 si臋 wrota do jaski艅, Monolitu, Pa艂acu Chy偶wara, Nefrytowego Grobowca...

- Cisza na wszystkich kana艂ach! - przypomina mu Barnes-Avne. - Monitorujemy to. Trzydzie艣ci sekund.

Nagle de Soya u艣wiadamia sobie, 偶e dziecko, kt贸re wyjdzie na spotkanie nowej ery ludzko艣ci, ujrzy przed sob膮 trzy postaci w bojowych pancerzach i hennach z opuszczonymi wizjerami. Podnosi sw贸j wizjer; mo偶e nie uda mu si臋 z ni膮 porozmawia膰, ale przynajmniej pozwoli jej ujrze膰 ludzk膮 twarz przed snem.

- Pi臋tna艣cie sekund - pierwszy raz kapitan wyczuwa napi臋cie w g艂osie Barnes-

Avne.

Miotany op臋ta艅czymi podmuchami piasek tnie de Soy臋 po twarzy. Ojciec kapitan podnosi d艂o艅 w r臋kawicy i przeciera 艂zawi膮ce oczy. Wraz z doktor Chatkra podchodz膮 jeszcze o krok. Drzwi Sfinksa otwieraj膮 si臋 do 艣rodka. Wewn膮trz panuje mrok i De Soya 偶a艂uje, 偶e nie ma podgl膮du w podczerwieni, ale nie spuszcza wizjera na twarz. Chce, 偶eby dziewczynka zobaczy艂a jego oczy.

Jaki艣 cie艅 porusza si臋 w ciemno艣ci. Doktor Chatkra rusza w jego kierunku, ale do Soya 艂apie j膮 za rami臋.

- Prosz臋 zaczeka膰!

Cie艅 g臋stnieje, nabiera kszta艂t贸w - kszta艂t贸w dziecka. Dziewczynka jest ni偶sza, ni偶 de Soya si臋 spodziewa艂. Wiatr tarmosi jej d艂ugie, si臋gaj膮ce ramion w艂osy.

- Eneo! - m贸wi kap艂an. Nie zamierza艂 si臋 do niej odzywa膰 ani tym bardziej u偶ywa膰 jej imienia.

Dziewczynka podnosi wzrok. De Soya widzi jej ciemne oczy, ale nie dostrzega w nich strachu. Pr臋dzej... trosk臋? Smutek?

- Eneo! - powtarza. - Nie b贸j si臋... - w tym momencie doktor rusza do przodu z iniektorem w wyci膮gni臋tej r臋ce. Dziecko cofa si臋 o krok.

W艂a艣nie wtedy ojciec kapitan de Soya dostrzega w p贸艂mroku drug膮 posta膰. I w艂a艣nie wtedy rozlegaj膮 si臋 krzyki.

14

Dop贸ki nie wyruszy艂em w t臋 podr贸偶, nie podejrzewa艂em nawet, 偶e mam klaustrofobi臋. Lot z pr臋dko艣ci膮 ponad dwustu pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w na godzin臋 przez skryte w ca艂kowitych ciemno艣ciach katakumby, kiedy ochronne pole si艂owe blokuje nawet podmuch powietrza, 艣wiadomo艣膰 otaczaj膮cych mnie mas kamienia i wszechobecnego mroku... Po dwudziestu minutach dzikiej przeja偶d偶ki wy艂膮czy艂em autopilota, posadzi艂em mat臋 na dnie tunelu, wy艂膮czy艂em pole, zszed艂em na ziemi臋 i zawy艂em.

O艣wietli艂em laserem 艣ciany korytarza - idealny, kamienny kwadrat. Po wy艂膮czeniu pola si艂owego uderzy艂a mnie fala ciep艂a; musia艂em dotrze膰 bardzo g艂臋boko. Nie widzia艂em 偶adnych stalaktyt贸w, stalagmit贸w, nietoperzy, 偶adnych 偶ywych istot. Pusty tunel ci膮gn膮艂 si臋 w obie strony bez ko艅ca. Po艣wieci艂em na mat臋: ani drgn臋艂a. Le偶a艂a na pod艂odze jak martwa. Mo偶liwe, 偶e w po艣piechu 藕le wy艂膮czy艂em program i skasowa艂em jak膮艣 jego cz臋艣膰... Je艣li tak si臋 sta艂o, ju偶 by艂em martwy. Po drodze min膮艂em tak膮 liczb臋 rozga艂臋zie艅, 偶e nie mog艂o by膰 mowy o samodzielnym odszukaniu drogi powrotnej.

Zn贸w krzykn膮艂em, cho膰 tym razem bardziej przypomina艂o to 艣wiadom膮 pr贸b臋 os艂abienia napi臋cia. Wysi艂kiem woli odepchn膮艂em wizj臋 zaciskaj膮cych si臋 wok贸艂 mnie 艣cian i powstrzyma艂em nudno艣ci. Zosta艂o mi trzy i p贸艂 godziny, trzy i p贸艂 godziny klaustrofobicznego koszmaru, szalonej podr贸偶y na lataj膮cym dywanie, lotu przez mrok na podobie艅stwo pocisku, kt贸ry pr贸buje opu艣ci膰 luf臋 karabinu. A potem?

Zacz膮艂em 偶a艂owa膰, 偶e nie zabra艂em broni, cho膰 przed wyruszeniem pomys艂 ten wydawa艂 mi si臋 absurdalny. 呕aden pistolet nie pom贸g艂by mi w starciu nawet z jednym, samotnym Szwajcarem - nie przyda艂by si臋 nawet przy spotkaniu z ochotnikiem ze Stra偶y Planetarnej - ale chcia艂em co艣 mie膰. Z pochwy przy pasie wyj膮艂em niepozorny my艣liwski n贸偶 i wybuchn膮艂em 艣miechem, kiedy zab艂ys艂o na nim 艣wiat艂o latarki.

To dopiero by艂 absurd.

Schowa艂em n贸偶, wskoczy艂em na mat臋 i klepn膮艂em sploty z kodem odpowiedzialnym za wznowienie wykonywania programu. Dywan zesztywnia艂, uni贸s艂 si臋 w g贸r臋 i gwa艂townie ruszy艂 naprz贸d. P臋dzi艂em w nieznane. I to naprawd臋 szybko.

Ojciec kapitan de Soya widzi ogromny kszta艂t, kt贸ry jednak zaraz znika. S艂ycha膰 krzyki. Doktor Chatkra robi krok w stron臋 cofaj膮cego si臋 przed ni膮 dziecka i zas艂ania de Soyi pole widzenia. Gwa艂towny podmuch powietrza jest wyczuwamy nawet w szalej膮cej wok贸艂 burzy; obok but贸w kap艂ana spada na ziemi臋 g艂owa doktor Chatkry.

- Matko Boska! - mimowolnie szepcze de Soya do w艂膮czonego mikrofonu. Cia艂o lekarki wci膮偶 stoi. W tym momencie rozlega si臋 krzyk Enei, z najwy偶szym trudem wybijaj膮cy si臋 ponad ryk wiatru; zw艂oki doktor Chatkry, jak gdyby powalone si艂膮 g艂osu dziecka, padaj膮 na kamienne schody. Caf, medyk, wykrzykuje co艣 niezrozumiale i rzuca si臋 w prz贸d, chc膮c pochwyci膰 dziewczynk臋. Zn贸w pojawia si臋 ciemny, rozmazany kszta艂t, bardziej wyczuwalny ni偶 widoczny, i odci臋te rami臋 medyka upada na ziemi臋. Enea rusza biegiem ku schodom. De Soya pr贸buje j膮 zatrzyma膰, zderza si臋 jednak z jak膮艣 wielk膮, metalow膮 figur膮, sk艂adaj膮c膮 si臋 g艂贸wnie z kolc贸w i drutu kolczastego. Ciernie przebijaj膮 jego bojowy pancerz - to niemo偶liwe! - i de Soya czuje krew, wyp艂ywaj膮c膮 z kilku drobnych ran.

- Nie! - krzyczy dziewczynka. - Przesta艅! Rozkazuj臋 ci!

Trzymetrowej wysoko艣ci pos膮g zaczyna porusza膰 si臋 jak w zwolnionym tempie. Przez u艂amek sekundy de Soya ma wra偶enie, 偶e widzi p艂on膮ce czerwieni膮 oczy, wpatrzone w dziecko, po czym metalowa posta膰 znika. Ojciec kapitan podchodzi do dziecka, chc膮c je zarazem z艂apa膰 i przekona膰, 偶e nic mu nie grozi, ale lewa noga odmawia mu pos艂usze艅stwa. Kl臋ka na prawym kolanie.

Dziewczynka podchodzi do niego, dotyka jego ramienia i szepcze - w niewyt艂umaczalny spos贸b udaje si臋 jej przebi膰 przez zawodzenie wiatru i, znacznie gorsze, okrzyki b贸lu rannych, dochodz膮ce ze s艂uchawek kap艂ana.

- Wszystko b臋dzie dobrze.

Federico de Soya czuje ogarniaj膮c膮 go fal臋 szcz臋艣cia i rado艣ci. P艂acze.

Enea znika, a nad de Soya pochyla si臋 ogromna posta膰. Ojciec kapitan zaciska pi臋艣ci i pr贸buje wsta膰, cho膰 wie, 偶e pr贸偶ny to wysi艂ek: potw贸r wr贸ci艂, by go zabi膰.

- Spokojnie! - krzyczy sier偶ant Gregorius i pomaga mu podnie艣膰 si臋 z ziemi. Kap艂an nie mo偶e usta膰 o w艂asnych si艂ach; jego lewa noga jest kompletnie bezu偶yteczna i silnie krwawi. Gregorius przytrzymuje go wp贸艂 jedn膮 pot臋偶n膮 d艂oni膮, omiataj膮c okolic臋 promieniem laserowej lancy, trzymanej w drugiej r臋ce.

- Nie strzela膰! - krzyczy de Soya. - Dziecko...

- Nie ma go tu - odpowiada sier偶ant Gregorius i naciska spust. Ostrze czystej energii uderza w hucz膮cy, piaskowy wir. - Niech to szlag! - Gregorius przerzuca sobie ojca kapitana przez rami臋. Rozlegaj膮ce si臋 w s艂uchawkach wrzaski staj膮 si臋 coraz przera藕liwsze.

Wed艂ug chronometru i kompasu jestem prawie na miejscu, cho膰 nic innego na to nie wskazuje. Wci膮偶 lec臋 na 艣lepo, wczepiony kurczowo w podryguj膮c膮 mat臋 grawitacyjn膮, kt贸ra za mnie podejmuje decyzj臋, gdzie skr臋ci膰 w nie ko艅cz膮cym si臋 labiryncie. Nie czuj臋 wcale, 偶eby tunele pi臋艂y si臋 w g贸r臋, ku powierzchni; prawd臋 m贸wi膮c, w og贸le niewiele czuj臋, je艣li nie liczy膰 zawrot贸w g艂owy i klaustrofobii.

Przez ostatnie dwie godziny nie zdejmowa艂em nocnych gogli i przy艣wieca艂em sobie nastawion膮 na najszerszy promie艅 laserow膮 latark膮. Przy trzystu kilometrach na godzin臋 skalne 艣ciany 艣migaj膮 obok mnie z przera偶aj膮c膮 gwa艂towno艣ci膮, ale i tak wol臋 to, ni偶 ca艂kowit膮 ciemno艣膰.

Wci膮偶 mam na twarzy gogle, gdy o艣lepia mnie blask dnia. Zrywam je wi臋c i upycham w kieszeni kamizelki, po czym, mrugaj膮c oczami, usi艂uj臋 wymaza膰 spod powiek powidoki. Mata niesie mnie w kierunku prostok膮ta czystego 艣wiat艂a.

Przypominam sobie, jak stary poeta m贸wi艂, 偶e trzeci Grobowiec Jaskiniowy zosta艂 zamkni臋ty przed ponad dwustu pi臋膰dziesi臋ciu laty. Wszystkie grobowce na Hyperionie zamkni臋to po Upadku, ale w trzecim jaskiniowym, za wrotami, w g艂臋bi, znajdowa艂a si臋 dodatkowa kamienna 艣ciana, oddzielaj膮ca go od labiryntu. Od kilku godzin pod艣wiadomie oczekiwa艂em, 偶e wyr偶n臋 w ten偶e mur z pr臋dko艣ci膮 prawie trzystu kilometr贸w na godzin臋.

Prostok膮t jasno艣ci ro艣nie w oczach. Wreszcie dociera do mnie, 偶e ju偶 od pewnego czasu tunel wiedzie pod g贸r臋 i oto mam przed sob膮 wylot na powierzchni臋. Le偶臋 p艂asko na macie i czuj臋, jak zwalnia. Tu jej program si臋 ko艅czy.

- Dobra robota, staruszku - m贸wi臋. Pierwszy raz od krzykliwego interludium trzy i p贸艂 godziny temu s艂ysz臋 w艂asny g艂os.

K艂ad臋 d艂o艅 na splotach przyspieszenia maty; boj臋 si臋 lecie膰 zbyt wolno w okolicy, gdzie b臋d臋 dla wszystkich 艂atwym celem. Uzna艂em, 偶e trzeba by cudu, 偶eby Gwardia Szwajcarska mnie nie zestrzeli艂a; stary poeta obieca艂 mi, 偶e cud si臋 zdarzy - najwy偶szy czas si臋 o tym przekona膰.

U wej艣cia do grobowca wiruj膮 tumany miotanego wiatrem piachu. Mam wra偶enie, jakbym znalaz艂 si臋 po wewn臋trznej stronie suchego, py艂owego wodospadu. Czy to jest ten cud? Mam nadziej臋, 偶e nie. 呕o艂nierze bez trudu dostrzeg膮 mnie w tej zamieci. Zatrzymuj臋 mat臋 w drzwiach, wyci膮gam z plecaka chust臋 i okulary przeciws艂oneczne. Chustk臋 wi膮偶臋 sobie na twarzy, tak 偶eby zas艂ania艂a mi usta i nos, po czym zn贸w k艂ad臋 si臋 p艂asko na brzuchu. Przyspieszam.

Mata grawitacyjna wylatuje z grobowca na zewn膮trz.

Skr臋cam ostro w prawo, podrywam mat臋 w g贸r臋, pikuj臋 w d贸艂 - wszystko w dzikiej pr贸bie unikni臋cia trafienia, cho膰 wiem, 偶e nie przechytrz臋 automatycznych system贸w celowania; ale to niewa偶ne: ch臋膰 prze偶ycia bierze g贸r臋 nad logik膮.

Nic nie widz臋. Burza piaskowa kryje przed moim wzrokiem wszystko, co znajduje si臋 dalej ni偶 o dwa metry przed kraw臋dzi膮 maty. To szale艅stwo... Nigdy nie rozwa偶ali艣my mo偶liwo艣ci nadej艣cia burzy. Nie wiem nawet, na jakiej wysoko艣ci lec臋!

Nagle ostra jak brzytwa podpora 艣miga nieca艂y metr pode mn膮, a w u艂amek sekundy p贸藕niej przelatuj臋 poni偶ej kolczastej wie偶yczki. Wiem ju偶 teraz, 偶e omal nie zderzy艂em si臋 z Pa艂acem Chy偶wara, czyli lec臋 dok艂adnie w przeciwnym kierunku, ni偶 powinienem - na po艂udnie. Moim celem jest pomocny skraj doliny. Spogl膮dam na kompas, kt贸ry potwierdza moje przypuszczenia, i zawracam. S膮dz膮c po tym, gdzie widzia艂em Pa艂ac, znajduj臋 si臋 jakie艣 dwadzie艣cia metr贸w nad ziemi膮. Zatrzymuj臋 lataj膮cy dywan; czuj膮c, jak ko艂ysze si臋 i dr偶y pod naporem wiatru, zni偶am si臋 pionowo do poziomu ch艂ostanego wiatrem, kamiennego dna doliny. Nast臋pnie wznosz臋 si臋 na trzy metry, blokuj臋 wysoko艣膰 i ruszam na p贸艂noc niewiele szybciej od maszeruj膮cego cz艂owieka.

Gdzie si臋 podziali 偶o艂nierze?

Jak gdyby w odpowiedzi na moje nie wypowiedziane g艂o艣no pytanie, przemy kaja obok mnie ciemne postaci w bojowych pancerzach. Kul臋 si臋 i krzywi臋 widz膮c, jak strzelaj膮 z ozdobnej broni energetycznej i p臋katych kartaczownic, ale nie celuj膮 we mnie. P臋dz膮 przed siebie i w biegu strzelaj膮 przez rami臋. Gwardia Szwajcarska ucieka. Nigdy o czym艣 takim nie s艂ysza艂em.

Nagle poprzez zawodzenie wichru docieraj膮 do mnie krzyki ludzi, wype艂niaj膮ce ca艂膮 dolin臋. Nie rozumiem tego: przecie偶 w takiej burzy 偶o艂nierze z pewno艣ci膮 maj膮 pospuszczane wizjery he艂m贸w. Tym niemniej s艂ysz臋 krzyki.

Rycz膮cy samolot albo 艣migacz znienacka przelatuje jakie艣 dziesi臋膰 metr贸w nade mn膮. Zainstalowana w obu burtach automatyczna bro艅 strzela bez przerwy - udaje mi si臋 prze偶y膰 tylko dlatego, 偶e znajduj臋 si臋 dok艂adnie pod torem lotu maszyny. Gwa艂townie hamuj臋, 偶eby unikn膮膰 rozb艂yskuj膮cej w tumanie przede mn膮 o艣lepiaj膮cej kuli ognia: 艣migacz, odrzutowiec czy co to by艂o uderzy艂 w艂a艣nie w jedn膮 z budowli przede mn膮, najprawdopodobniej w Kryszta艂owy Monolit albo Nefrytowy Grobowiec.

Nast臋pne strza艂y, tym razem z lewej. Skr臋cam w prawo, a potem odbijam zn贸w na p贸艂nocny zach贸d, 偶eby omin膮膰 grobowce. Z przodu i z prawej strony rozlegaj膮 si臋 krzyki; promienie lanc rozcinaj膮 chmury piasku. Tym razem kto艣 strzela do mnie. Strzela i nie trafia? Jak to mo偶liwe?

Nie czekam na odpowied藕, tylko zni偶am lot, jakbym znajdowa艂 si臋 w ekspresowej windzie. Wal臋 w ziemi臋 i przetaczam si臋 na bok. Strumienie energii przeszywaj膮! jonizuj膮 powietrze nieca艂e dwadzie艣cia centymetr贸w od mojej g艂owy. Turlam si臋 po piasku, a 偶yroskopowy kompas, kt贸ry wci膮偶 mam na szyi, uderza mnie w twarz. Nie mam si臋 gdzie ukry膰: 偶adnych g艂az贸w, 偶adnych ska艂 - tylko czysty, g艂adki piach. Usi艂uj臋 w艂asnymi r臋koma wygrzeba膰 sobie schronienie, gdy b艂臋kitne smugi krzy偶uj膮 mi si臋 nad g艂ow膮; z charakterystycznym odg艂osem, jakby rozdzieraj膮c powietrze, 艣migaj膮 chmury kartaczy. Gdybym wci膮偶 lata艂, wraz z mat膮 rozsiek艂yby mnie na drobniutkie kawa艂eczki.

W k艂臋bach piasku i py艂u, nieca艂e trzy metry ode mnie, stoi jaka艣 ogromna posta膰. Na szeroko rozstawionych nogach wygl膮da jak olbrzym w kolczastej zbroi - olbrzym, kt贸ry ma o jedn膮 par臋 ramion za du偶o. 艁adunek plazmowy trafia go i na moment rysuje kontur giganta na ciemniejszym tle, ale stw贸r nie topi si臋 ani nie rozpada.

To niemo偶liwe. To jest, kurwa, niemo偶liwe. Jak膮艣 cz臋艣ci膮 艣wiadomo艣ci rejestruj臋 fakt, 偶e zaczynam my艣le膰 przekle艅stwami, jak zawsze w walce.

Masywny kszta艂t znika. Z lewej dobiegaj膮 mnie kolejne wrzaski, z przodu co艣 wybucha. Jak mam w艣r贸d tej rzezi odnale藕膰 dzieciaka, psiakrew? A nawet je艣li go znajd臋, to jak wr贸c臋 do Trzeciego Grobowca Jaskiniowego? Ca艂y pomys艂 - ca艂y Plan - opiera艂 si臋 na z艂o偶eniu, 偶e porw臋 Ene臋 ze sob膮, korzystaj膮c z cudownego zamieszania, jakie obiecywa艂 poeta i razem pomkniemy na macie do Grobowca, gdzie uruchomi臋 drug膮 zaprogramowan膮 sekwencj臋: trzydziestokilometrowy kurs do Baszty Chronosa, stoj膮cej u podn贸偶a G贸r Cugielnych. Tam ju偶 b臋dzie na mnie czeka艂 A. Bettik na statku. Ma dotrze膰 na miejsce za... trzy minuty.

Nawet w ca艂ym tym zamieszaniu, bez wzgl臋du na to, jakie s膮 jego przyczyny, niemo偶liwo艣ci膮 jest, by stacjonuj膮ce na orbicie liniowce czy naziemne baterie obrony przeciwlotniczej chybi艂y tak poka藕nego celu, jak statek kosmiczny, je偶eli ten przysiadzie na ziemi na d艂u偶ej ni偶 przewidywane przez nas trzydzie艣ci sekund. Ca艂膮 misj臋 ratunkow膮 diabli wzi臋li.

Ziemia dr偶y, a przez dolin臋 przewala si臋 grzmot. Albo eksplodowa艂 jaki艣 du偶y obiekt - brzmi to co najmniej jak sk艂ad amunicji - albo gdzie艣 w pobli偶u rozbi艂 si臋 pojazd o wiele wi臋kszy od 艣migacza. Dzika, czerwona po艣wiata rozja艣nia ca艂膮 p贸艂nocn膮 cz臋艣膰 Doliny Grobowc贸w Czasu; wykwitaj膮ce z miejsca wypadku p艂omienie s膮 doskonale widoczne pomimo szalej膮cej burzy. W tej po艣wiacie dostrzegam dziesi膮tki ludzkich sylwetek, kt贸re biegaj膮, strzelaj膮, lec膮, padaj膮... Jedna z nich jest mniejsza od pozosta艂ych i nieuzbrojona Obok niej stoi kolczasty olbrzym. Mniejsza figurka, widoczna jako ciemna sylwetka na tle ognistego piek艂a, atakuje giganta, bij膮c drobnymi pi膮stkami w kolce i zadziory.

- Jasny gwint! - pe艂zn臋 w kierunku maty, ale nie mog臋 jej znale藕膰. Przecieram zasypane piaskiem oczy, czo艂gam si臋 w k贸艂ko, a偶 przypadkiem czuj臋 pod praw膮 d艂oni膮 dotyk materia艂u. Wystarczy艂o kilkana艣cie sekund, 偶eby dywanik zosta艂 niemal ca艂kowicie zasypany. Kopi臋 jak oszala艂y, wydobywam spod piasku sploty materii kieruj膮ce lotem, aktywuj臋 mat臋 i ruszam w stron臋 s艂abn膮cego blasku. Postaci znikn臋艂y mi ju偶 z oczu, ale przytomnie zd膮偶y艂em je namierzy膰 kompasem. Dwa promienie lanc tn膮 pal膮cymi smugami powietrze - jeden b艂yska kilka centymetr贸w powy偶ej mojego bezbronnego cia艂a, drugi o milimetry chybia maty.

- Cholera jasna! Niech to diabli! - krzycz臋 sam do siebie.

P贸艂przytomny ojciec kapitan de Soya ko艂ysze si臋 na ramieniu nios膮cego go sier偶anta Gregoriusa. Jest na wp贸艂 艣wiadomy istnienia innych, ciemnych postaci, biegn膮cych obok nich w tumanach piasku, czasem odpalaj膮cych plazmowe pociski wymierzone w niewidzialnych przeciwnik贸w. Zastanawia si臋, czy ludzie ci nale偶膮 do oddzia艂u Gregoriusa. Na przemian to traci, to odzyskuje przytomno艣膰; strasznie chcia艂by jeszcze raz ujrze膰 dziewczynk臋, porozmawia膰 z ni膮.

Gregorius prawie wpada na jak膮艣 przeszkod臋, staje w miejscu i zarz膮dza przegrupowanie oddzia艂u. Skarabeusz, opancerzony w贸z bojowy, stoi przekrzywiony na olbrzymim g艂azie. Ma wy艂膮czon膮 tarcz臋 maskuj膮c膮, brakuje mu lewej g膮sienicy, a lufy tylnych dzia艂ek stopi艂y si臋 niczym wosk wystawiony na dzia艂anie ognia. Prawa kopu艂a celownicza jest strzaskana i pusta.

- Tu b臋dzie dobrze - Gregorius z trudem 艂apie oddech, kiedy ostro偶nie spuszcza ojca kapitana przez rozbit膮 kopu艂k臋. W sekund臋 p贸藕niej sam w艣lizguje si臋 do 艣rodka i o艣wietla wn臋trze pojazdu latark膮 zainstalowan膮 na lancy. Fotel kierowcy wygl膮da jakby kto艣 spryska艂 go czerwonym sprayem. Tylna grod藕 jest zbryzgana r贸偶nymi, przypadkowymi kolorami i przywodzi de Soyi na my艣l pochodz膮ce sprzed hegiry dzie艂a „sztuki abstrakcyjnej”, jakie zdarzy艂o mu si臋 kiedy艣 ogl膮da膰 w muzeum. Tyle 偶e tutaj na stalowym p艂贸tnie kto艣 malowa艂 kawa艂kami ludzkiego cia艂a.

Sier偶ant Gregorius przeci膮ga kap艂ana g艂臋biej do przechylonego skarabeusza i opiera go o ni偶szy w艂az. Przez rozbit膮 kopu艂k臋 pakuj膮 si臋 do 艣rodka jeszcze dwie osoby w kombinezonach.

De Soya przeciera oczy z kurzu i krwi.

- Nic mi nie b臋dzie - m贸wi. Chce, 偶eby te s艂owa zabrzmia艂y w艂adczo, ale g艂os ma niepewny i dziecinny.

- Tak jest, kapitanie! - burczy w odpowiedzi Gregorius i z pojemnika przy pasie wyci膮ga zestaw medyczny.

- Po co mi to? - protestuje s艂abo de Soya. - Kombinezon... - wszystkie skafandry bojowe wyposa偶one s膮 w systemy uszczelniaj膮ce i pseudointeligentn膮 wy艣ci贸艂k臋. Z pewno艣ci膮 kombinezon poradzi艂 sobie ju偶 z tymi drobnymi ci臋ciami i uk艂uciami. Tym razem jednak wzrok ojca kapitana w臋druje w d贸艂.

Jego lewa noga na wysoko艣ci po艂owy uda zosta艂a niemal oderwana od cia艂a. Odporny na wstrz膮sy i dzia艂anie wysokich energii polimerowy pancerz zwisa poszarpany na kawa艂ki, podobny do postrz臋pionej gumy na kiepskiej oponie. De Soya widzi bia艂膮 ko艣膰. Skafander zacisn膮艂 si臋 powy偶ej rany, tworz膮c prymitywn膮 opask臋 uciskow膮, co uratowa艂o kap艂anowi 偶ycie, ale de Soya ma te偶 kilka powa偶nych ran k艂utych piersi. Kontrolki medyczne na umieszczonym z przodu panelu migaj膮 czerwieni膮.

- Jezu 艢wi臋ty! - szepcze de Soya. To pacierz.

- Nic panu nie b臋dzie, kapitanie - m贸wi Gregorius, zak艂adaj膮c na udo rannego w艂asn膮 opask臋. - Przetransportujemy pana do lekarza, sk膮d natychmiast trafi pan do szpitala na statku - zerka na dwie przykucni臋te za fotelami sylwetki, dysz膮ce ci臋偶ko po biegu. - Kee? Rettig?

- Tak, sier偶ancie? - podnosz膮 g艂owy.

- Co z Mellickiem i Ottem?

- Nie 偶yj膮, sier偶ancie. To co艣 dorwa艂o ich przy Sfinksie.

- Pilnujcie 艂膮czno艣ci - sier偶ant Gregorius odwraca si臋 z powrotem do de Soyi. Zdejmuje r臋kawic臋 i dotyka palcem jednej z ran na piersi kap艂ana. - Czy to pana boli, kapitanie?

De Soya kr臋ci g艂ow膮; nie czuje jego dotyku.

- To dobrze - m贸wi sier偶ant, cho膰 nie wygl膮da na zadowolonego. Zaczyna przez radio wywo艂ywa膰 dow贸dztwo.

- Dziewczynka... - odzywa si臋 ojciec kapitan. - Musimy j膮 odszuka膰.

- Tak jest, kapitanie! - odpowiada Gregorius, ale nadal pr贸buje r贸偶nych kana艂贸w. De Soya przys艂uchuje si臋 p艂yn膮cemu z g艂o艣nik贸w be艂kotowi.

- Uwaga! Chryste Panie! On wraca...

- „艢w. Bonawentura”! „艢w. Bonawentura”! Macie przebity kad艂ub, ucieka wam powietrze! Powtarzam, przebity kad艂ub...

- Skorpion jeden dziewi臋膰 do jakiego艣 kontrolera... Jezu... Skorpion jeden dziewi臋膰, lewy silnik wysiad艂, kontrola lot贸w, zg艂o艣 si臋... Nie widz臋 doliny... Skr臋cam...

- Jamie! Jamie! Bo偶e m贸j...

- Zejd藕 z linii! Do jasnej cholery, pilnowa膰 dyscypliny 艂膮czno艣ci! Natychmiast si臋 wy艂膮cz, kurwa twoja ma膰!

- Ojcze nasz, kt贸ry艣 jest w niebie, 艣wi臋膰 si臋 imi臋 Twoje...

- Uwa偶aj na... Psia ma膰... Trafi艂em skurwysyna, ale... Cholera...

- Pojawia si臋 wiele cel贸w... Powtarzam: wiele cel贸w... Wy艂膮czy膰 automatyczne sterowanie ogniem... wiele... - meldunek urywa si臋 krzykiem.

- Centrala, zg艂o艣 si臋! Centrala, zg艂o艣 si臋!

Czuj膮c, jak przytomno艣膰 opuszcza go w miar臋, jak ro艣nie plama krwi z rozszarpanej nogi, de Soya opuszcza wizjer na twarz. Na ekranie taktycznym panuje chaos. Ojciec kapitan prze艂膮cza si臋 na w膮sk膮 wi膮zk臋 komunikacyjn膮, 艂膮cz膮c膮 go ze 艣migaczem komandor Barnes-

Avne.

- Komandorze, m贸wi ojciec kapitan de Soya. Komandorze? Nikt nie odpowiada.

- Komandor nie 偶yje, kapitanie - Gregorius przyciska ampu艂k臋 z adrenalin膮 do nagiego ramienia kap艂ana. De Soya nie pami臋ta, 偶eby kto艣 zdejmowa艂 mu r臋kawic臋 i pancerz. - Widzia艂em na taktycznym, jak jej 艣migacz rozbi艂 si臋, jeszcze zanim wszystko szlag trafi艂 - sier偶ant podwi膮zuje lu藕no zwisaj膮c膮 ko艅czyn臋 do ko艣ci kikuta, jak gdyby mocowa艂 zerwany z uwi臋zi 艂adunek na statku. - Nie 偶yje, kapitanie. Pu艂kownik Brideson si臋 nie zg艂asza. Kapitan Ranier, z liniowca, nie odpowiada. K3 milczy.

De Soya walczy o zachowanie przytomno艣ci.

- Co si臋 dzieje, sier偶ancie?

Gregorius pochyla si臋 nad nim. Ma podniesiony wizjer i dopiero teraz de Soya widzi, 偶e pot臋偶ny m臋偶czyzna jest Murzynem.

- W marines, jeszcze zanim wst膮pi艂em do Gwardii Szwajcarskiej, mieli艣my na to swoje okre艣lenie.

- Pe Zet - ojciec kapitan de Soya usi艂uje si臋 u艣miechn膮膰.

- Wy, grzeczni ch艂opcy z marynarki, tak to w艂a艣nie nazywacie - zgadza si臋 Gregorius. Daje znak podw艂adnym, by wyszli przez rozbit膮 kopu艂k臋. Wykonuj膮 jego rozkaz, a on d藕wiga de Soy臋 z pod艂ogi i wynosi go w ramionach niczym dziecko. Nie ma nawet przyspieszonego oddechu. - W marines, kapitanie, u偶ywali艣my terminu „pojebanie zbiorowe”.

De Soya czuje, 偶e odp艂ywa w mroczn膮 otch艂a艅. Sier偶ant k艂adzie go na piasku.

- Kapitanie, prosz臋 zosta膰 ze mn膮! Jezus Maria, s艂yszy mnie pan? Kapitanie!

- Niech pan uwa偶a, co pan m贸wi, sier偶ancie - m贸wi de Soya. Wie, 偶e traci przytomno艣膰, ale nie mo偶e i nie chce nic na to poradzi膰. - Przypominam, 偶e jestem ksi臋dzem... Wzywanie imienia Pana Boga swego to grzech 艣miertelny - ciemno艣膰 nap艂ywa ze wszystkich stron. Ojciec de Soya nie wie ju偶, czy ostatnie zdanie wypowiedzia艂 na g艂os.

15

Od czas贸w sp臋dzonego w艣r贸d bagien dzieci艅stwa, kiedy przygl膮daj膮c si臋, jak dym snuje si臋 z podsycanych torfem ognisk, rozpalonych w ochronnym kr臋gu woz贸w, czeka艂em na wzej艣cie gwiazd, a p贸藕niej patrz膮c w nie, zimne i oboj臋tne na ciemniej膮cym, lazurowym niebie, rozmy艣la艂em o swojej przysz艂o艣ci i czeka艂em, a偶 matka zawo艂a mnie na obiad, towarzyszy艂a mi 艣wiadomo艣膰 ironii losu. Tyle wa偶nych rzeczy przemija bez 艣ladu, nie zrozumianych w swoim czasie; tyle wiekopomnych moment贸w ginie bezpowrotnie pogrzebanych pod zwa艂ami absurdu. Dostrzega艂em to b臋d膮c ma艂ym ch艂opcem i przygl膮da艂em si臋 temu przez ca艂e moje p贸藕niejsze 偶ycie.

Zbli偶aj膮c si臋 do bledn膮cej, pomara艅czowej plamy ognia po wybuchu, ni st膮d, ni zow膮d napatoczy艂em si臋 na Ene臋. Najpierw zamajaczy艂y mi dwie postaci - mniejsza rzuca艂a si臋 na wi臋ksz膮 - ale kiedy w chwil臋 p贸藕niej, na wyczyniaj膮cej dzikie harce macie, w tumanach piachu, znalaz艂em si臋 na miejscu, zasta艂em tam samotne dziecko.

A oto jak widzieli艣my siebie nawzajem w tym momencie: twarz dziewczynki skrzywiona w grymasie wstrz膮su i gniewu; zaczerwienione oczy, zmru偶one tak, 偶e pozosta艂y tylko w膮ziutkie szparki, co chroni je przed piaskiem b膮d藕 wyra偶a w艣ciek艂o艣膰, kt贸rej przyczyn nie znam; drobne d艂onie zaci艣ni臋te s膮 w pi膮stki, koszula i lu藕ny sweter, szarpane wiatrem, powiewaj膮 niczym chor膮gwie, si臋gaj膮ce ramion w艂osy - br膮zowe, bo dopiero p贸藕niej dostrzeg艂em w nich ja艣niejsze pasemka - s膮 potargane i spl膮tane, w kurzu pokrywaj膮cym policzki 艂zy wy偶艂obi艂y ja艣niejsze 艣cie偶ki; szmaciane buty na gumowej podeszwie, kompletnie nie nadaj膮ce si臋 do podr贸偶y, w jak膮 dziewczynka si臋 udaje, i tani plecak, przewieszony przez rami臋. Ja z pewno艣ci膮 przedstawia艂em sob膮 widok bardziej ob艂膮kany i dziki: zwalisty, muskularny, na pierwszy rzut oka niezbyt bystry dwudziestosiedmiolatek, le偶膮cy p艂asko na brzuchu na lataj膮cym dywanie; twarz prawie w ca艂o艣ci skryta pod chustk膮 i ciemnymi okularami, kr贸tkie w艂osy nie艣wie偶e i nastroszone, podobnie przerzucony przez jedno rami臋 plecak, kamizelka i spodnie brudne i pokryte piaskiem.

Oczy dziecka rozszerzy艂y si臋 w spos贸b 艣wiadcz膮cy o rozpoznaniu, ale wystarczy艂a mi sekunda, by zorientowa膰 si臋, 偶e ma艂a poznaje mat臋 grawitacyjn膮, a nie moj膮 osob臋.

- Wskakuj! - krzykn膮艂em. Obok nas przemkn臋艂o kilka uzbrojonych sylwetek, strzelaj膮c w biegu. W ob艂okach kurzu majaczy艂y, dalsze postaci.

Dziewczynka zignorowa艂a moje polecenie i odwr贸ci艂a si臋, jak gdyby w nadziei na znalezienie istoty, kt贸r膮 atakowa艂a. Wtedy w艂a艣nie zauwa偶y艂em, 偶e ma pokaleczone d艂onie.

- Niech go diabli! - krzykn臋艂a bliska p艂aczu. - Niech go wszyscy diabli!

Tak brzmia艂y pierwsze s艂owa, jakie us艂ysza艂em z ust naszego mesjasza.

- Wskakuj! - powt贸rzy艂em i zacz膮艂em zsuwa膰 si臋 z maty, 偶eby z艂apa膰 dziecko.

Enea odwr贸ci艂a si臋 i pierwszy raz na mnie spojrza艂a.

- Zdejmij mask臋 - powiedzia艂a, a ja, o dziwo!, us艂ysza艂em j膮 bez trudu, mimo burz膮cych si臋 wok贸艂 偶ywio艂贸w.

Przypomnia艂em sobie, 偶e mam na twarzy chustk臋, wi臋c zsun膮艂em j膮 ni偶ej i splun膮艂em. 艢lina zmieszana z piaskiem przypomina艂a czerwonawe b艂ocko.

Enea musia艂a poczu膰 si臋 usatysfakcjonowana, bo zbli偶y艂a si臋 i wesz艂a na mat臋. Razem zaj臋li艣my miejsca na chybotliwym, lataj膮cym dywanie: ja z przodu, ona z ty艂u, oddzieleni wci艣ni臋tymi pomi臋dzy nas plecakami. Podci膮gn膮艂em chust臋 i krzykn膮艂em:

- Trzymaj si臋 mnie!

Zamiast pos艂ucha膰, z艂apa艂a tylko mocniej brzegi maty.

Podwin膮艂em r臋kaw i zerkn膮艂em na chronometr. Za nieca艂e dwie minuty statek mia艂 wyl膮dowa膰 pod Baszt膮 Chronosa. W tak kr贸tkim czasie nie zdo艂a艂bym nawet znale藕膰 wej艣cia do Grobowca; zreszt膮, w ca艂ym tym chaosie mog艂em w og贸le do niego nie trafi膰.

Jakby dla potwierdzenia moich obaw, na szczyt jednej z pobliskich wydm wdrapa艂 si臋 skarabeusz, niemal mia偶d偶膮c nas g膮sienicami, zanim ostro skr臋ci艂 w lewo. Wszystkie dzia艂ka prowadzi艂y ostrza艂 jakiego艣 niewidocznego dla nas obiektu na wschodzie.

- Trzymaj si臋! - powt贸rzy艂em i zacz膮艂em przyspiesza膰. Wznosili艣my si臋 lekko; nie spuszcza艂em oka z kompasu, pilnuj膮c kierunku p贸艂nocnego, gdzie znajdowa艂 si臋 wylot doliny. Nie by艂by to najlepszy moment, 偶eby roztrzaska膰 si臋 o 艣cian臋 urwiska.

Pod nami 艣mign臋艂o olbrzymie, kamienne skrzyd艂o.

- To Sfinks! - krzykn膮艂em do skulonej za moimi plecami dziewczynki i w tej samej chwili zrozumia艂em idiotyzm tej uwagi: przecie偶 sama przed chwil膮 stamt膮d wysz艂a.

Kiedy wyda艂o mi si臋, 偶e znale藕li艣my si臋 kilkaset metr贸w nad powierzchni膮 gruntu, wyr贸wna艂em lot i jeszcze bardziej przyspieszy艂em. W艂膮czy艂o si臋 ochronne pole si艂owe, ale uwi臋ziony wewn膮trz powietrznego b膮bla piasek wci膮偶 wirowa艂 chmur膮 wok贸艂 nas.

- Na tej wysoko艣ci nie powinni艣my w nic ude... - wrzasn膮艂em przez rami臋, ale urwa艂em na widok wynurzaj膮cego si臋 z chmury py艂u 艣migacza, kt贸ry lecia艂 wprost na nas. Nie mia艂em czasu, 偶eby jako艣 zareagowa膰, a jednak uda艂o mi si臋 zrobi膰 unik. Zanurkowali艣my tak gwa艂townie, 偶e tylko pole si艂owe utrzyma艂o nas na macie; 艣migacz min膮艂 nas g贸r膮 w odleg艂o艣ci niespe艂na metra. Podmuch z jego pot臋偶nych silnik贸w zachybota艂 mat膮.

- Niech to szlag! - dobieg艂 mnie g艂os Enei. - Cholera jasna!

Oto druga przemowa naszego przysz艂ego mesjasza.

Ponownie wyr贸wna艂em lot i zerkn膮艂em w d贸艂, za skraj maty, usi艂uj膮c rozpozna膰 jaki艣 kszta艂t na ziemi. G艂upio zrobi艂em, wzbijaj膮c si臋 tak wysoko: namierza艂y nas ju偶 pewnie wszystkie czujniki taktyczne, detektory, radary i automatyczne celowniki. Tylko zamieszaniem panuj膮cym w dolinie da艂o si臋 wyt艂umaczy膰 fakt, 偶e nikt do nas nie strzela艂. Chyba 偶e... Obejrza艂em si臋 przez rami臋. Dziewczynka skuli艂a si臋 blisko mnie, kryj膮c twarz przez bolesnymi uk艂uciami piasku.

- Nic ci nie jest? - krzykn膮艂em.

Pokr臋ci艂a g艂ow膮, muskaj膮c czo艂em moje plecy. Zdawa艂o mi si臋, 偶e p艂acze, ale nie by艂em pewien.

- Nazywam si臋 Raul Endymion - przedstawi艂em si臋 g艂o艣no.

- Endymion - powt贸rzy艂a cofn膮wszy g艂ow臋. Oczy wci膮偶 mia艂a zaczerwienione, ale suche. - Tak.

- A ty jeste艣 Enea... - urwa艂em. Nic inteligentnego nie przychodzi艂o mi do g艂owy. Spojrza艂em na kompas i skorygowa艂em kurs, maj膮c nadziej臋, 偶e wydmy u wylotu doliny nie si臋gaj膮 zbyt wysoko. Bez specjalnych oczekiwa艅 zerkn膮艂em w g贸r臋, licz膮c, 偶e mo偶e gdzie艣 w chmurze niesionego burz膮 piasku dostrzeg臋 blask plazmowych silnik贸w statku.

- Przys艂a艂 ci臋 wujek Martin - powiedzia艂a dziewczynka. Nie brzmia艂o to jak pytanie.

- Tak - odkrzykn膮艂em. - Mamy... to znaczy statek... Mieli艣my wsi膮艣膰 na pok艂ad pod Baszt膮 Chronosa, ale sp贸藕nili艣my si臋...

Mniej wi臋cej trzydzie艣ci metr贸w na lewo od nas b艂yskawica z trzaskiem rozdar艂a chmury. Do dzi艣 nie wiem, czy by艂o to naturalne wy艂adowanie, czy te偶 kto艣 do nas strzela艂. Oboje skulili艣my si臋 na macie i chyba po raz setny podczas tego nie ko艅cz膮cego si臋 dnia przekl膮艂em prostot臋 kontrakcji tej antycznej machiny lataj膮cej - ani wysoko艣ciomierza, ani pr臋dko艣ciomierza, nic... Ryk wiatru, dobiegaj膮cy do naszych uszu spoza os艂ony pola, sugerowa艂, 偶e mata rozwija maksymaln膮 szybko艣膰, ale trudno by艂o mi potwierdzi膰 te przypuszczenia, je艣li za jedyny wska藕nik mog艂y mi s艂u偶y膰 k艂臋bi膮ce si臋 chmury. Ju偶 chyba lepiej czu艂em si臋 w labiryncie, gdzie przynajmniej mog艂em polega膰 na programie; tymczasem tutaj, chocia偶 mia艂em na ogonie ca艂膮 Gwardi臋 Szwajcarsk膮, nied艂ugo b臋d臋 musia艂 zwolni膰: gdzie艣 przed nami strzela艂y w g贸r臋 stoki G贸r Cugielnych. Robi膮c prawie trzysta kilometr贸w na godzin臋 powinni艣my dotrze膰 do g贸r i Baszty w nieca艂e sze艣膰 minut. Patrzy艂em na chronometr, kiedy zacz臋li艣my si臋 wznosi膰, wi臋c kiedy teraz zn贸w na艅 zerkn膮艂em, mog艂em stwierdzi膰, 偶e lecimy ju偶 cztery i p贸艂 minuty. Pami臋ta艂em z map, 偶e pustynia ko艅czy si臋 nagle Urwiskiem Cugielnym. Powiedzmy, 偶e jeszcze minut臋...

I wtedy kilka rzeczy wydarzy艂o si臋 r贸wnocze艣nie.

Nagle wylecieli艣my z burzy piaskowej. Nie znaczy to, 偶e wiatr stopniowo s艂ab艂, a w powietrzu unosi艂o si臋 coraz mniej piasku: po prostu wylecieli艣my z obszaru, na kt贸rym rozp臋ta艂a si臋 burza, jakby艣my wyle藕li spod koca. Stwierdzi艂em, 偶e lekko opadamy - mo偶e zreszt膮 to grunt troch臋 si臋 w tym miejscu wznosi艂 - i 偶e za chwil臋 wyr偶niemy w skupisko ogromnych g艂az贸w.

Enea krzykn臋艂a co艣, ale nie zwraca艂em na ni膮 uwagi. Obie d艂onie zacisn膮艂em na splotach steruj膮cych i kiedy prze艣lizgiwali艣my si臋 nad kamieniami przeci膮偶enie wcisn臋艂o nas w mat臋. W tym samym momencie w odleg艂o艣ci dwudziestu metr贸w oboje ujrzeli艣my 艣cian臋 urwiska. Lecieli艣my prosto na ni膮.

Wiedzia艂em, 偶e - teoretycznie rzecz bior膮c - Szo艂ochow tak zaprojektowa艂 mat臋, 偶eby mog艂a wznosi膰 si臋 pionowo; pole si艂owe mia艂o utrzyma膰 pasa偶era - w za艂o偶eniu jego ukochan膮 siostrzenic臋 - i zapobiec jego stoczeniu si臋 w przepa艣膰. Tak wygl膮da艂a teoria.

Nadszed艂 czas, 偶eby przekona膰 si臋, czy jest prawdziwa.

Enea z艂apa艂a mnie wp贸艂, kiedy wchodzili艣my w pionowy zakr臋t pod k膮tem prostym. Mata potrzebowa艂a ca艂ych dwudziestu metr贸w, 偶eby ustawi膰 si臋 pionowo, tote偶 ostatecznie granitowa 艣ciana znalaz艂a si臋 dos艂ownie kilka centymetr贸w „pod” nami. Instynktownie wyci膮gn膮艂em si臋 w prz贸d i chwyci艂em przedni膮 kraw臋d藕 maty, staraj膮c si臋 nie dotyka膰 偶adnych splot贸w steruj膮cych. R贸wnie instynktownie zareagowa艂a Enea, pochylaj膮c si臋 i zaciskaj膮c sw贸j nied藕wiedzi uchwyt w okolicach mojego pasa. Efekt by艂 taki, 偶e przez minut臋 z hakiem, bo tyle potrzebowa艂 nasz lataj膮cy dywan na pokonanie urwiska, nie mog艂em oddycha膰. Stara艂em si臋 nie ogl膮da膰 do ty艂u w obawie, 偶e moje przem臋czone nerwy nie znios膮 widoku tysi膮cmetrowej przepa艣ci, otwieraj膮cej si臋 pod moimi stopami.

Wlecieli艣my na g贸r臋 - znienacka wsz臋dzie pojawi艂y si臋 kamienne schody, tarasy, gargulce... Wyr贸wna艂em lot.

Na tarasach i balkonach po wschodniej stronie Baszty Chronosa roz艂o偶y艂a si臋 Gwardia Szwajcarska ze sprz臋tem obserwacyjnym, detektorami i bateriami przeciwlotniczymi. Wie偶yczki, wy偶sze balkony i sylweta samej Baszty, wykutej wprost w skale tworz膮cej g贸r臋, majaczy艂y z艂owrogo dalszych sto metr贸w nad naszymi g艂owami. Wsz臋dzie roi艂o si臋 od Szwajcar贸w.

Wszyscy byli martwi; cia艂a, wci膮偶 odziane w niemo偶liwe do przebicia pancerze bojowe, le偶a艂y w pozach nie pozostawiaj膮cych najmniejszych z艂udze艅 co do ich losu. Niekt贸re spoczywa艂y w grupach, tak zmasakrowane, jakby pomi臋dzy nimi eksplodowa艂a bomba plazmowa.

Tyle 偶e zbroja 偶o艂nierzy Paxu wytrzymuje wybuch granatu plazmowego w takiej odleg艂o艣ci.

- Nie patrz! - krzykn膮艂em przez rami臋 i zwolni艂em. Przelatywali艣my nad po艂udniowym skrajem Baszty. Sp贸藕ni艂em si臋 - Enea ch艂on臋艂a widok pod nami szeroko otwartymi oczyma.

- Niech go diabli! - wykrzykn臋艂a znowu.

- Kogo? - zapyta艂em, ale przeleciawszy nad ogrodami Baszty ujrzeli艣my powywracane skarabeusze, rozbity 艣migacz i kolejne cia艂a, porozrzucane niczym zabawki z艂o艣liwego dzieciaka. Pod ozdobnym 偶ywop艂otem le偶a艂a i p艂on臋艂a roztrzaskana stacjonarna lanca, kt贸rej si艂a ognia pozwala dosi臋gn膮膰 celu na niskiej orbicie wok贸艂 planety.

Statek konsula unosi艂 si臋 w k艂臋bach pary na kuli b艂臋kitnego p艂omienia plazmowego, jakie艣 sze艣膰dziesi膮t metr贸w nad fontann膮 po艣rodku dziedzi艅ca. W otwartych drzwiach 艣luzy sta艂 A. Bettik i macha艂 do nas.

Podlecia艂em prosto do w艂azu z tak膮 szybko艣ci膮, 偶e android musia艂 uskoczy膰 na bok. Wpadli艣my wprost w korytarz.

- Ruszajmy! - krzykn膮艂em, ale albo A. Bettik ju偶 wyda艂 rozkaz komputerowi pok艂adowemu, albo statek takiego rozkazu nie potrzebowa艂. Kompensatory bezw艂adno艣ciowe przytrzyma艂y nas w miejscu, nie pozwalaj膮c przeci膮偶eniu rozmaza膰 nas na papk臋, kiedy statek przyspiesza艂; Us艂yszeli艣my ryk nap臋du j膮drowego i huk rozdzieranej kad艂ubem atmosfery. Statek konsula poderwa艂 si臋 z powierzchni Hyperiona i po raz pierwszy od dwustu lat wylecia艂 w kosmos.

16

Jak d艂ugo by艂em nieprzytomny? - ojciec kapitan de Soya 艂apie medyka za fartuch. - Eeee... jakie艣 p贸艂 godziny, mo偶e czterdzie艣ci minut, panie kapitanie - lekarz stara si臋 wyrwa膰 z uchwytu, ale nic z tego.

- Gdzie jestem? - teraz de Soya czuje b贸l, bardzo silny, promieniuj膮cy z nogi na ca艂e cia艂o, ale do zniesienia. Nie zwraca na艅 uwagi.

- Na pok艂adzie „艢w. Tomasza Akiry”, ojcze kapitanie.

- Okr臋t desantowy... - de Soya czuje si臋 jak pijany, kt贸ry nie mo偶e nawi膮za膰 prawdziwego kontaktu z rzeczywisto艣ci膮. Patrzy w d贸艂, na nog臋, pozbawion膮 ju偶 opaski. Dolna jej cz臋艣膰 trzyma si臋 resztek uda tylko dzi臋ki strz臋pom mi臋艣ni i sk贸ry. Dochodzi do wniosku, 偶e Gregorius musia艂 mu poda膰 艣rodek znieczulaj膮cy - za s艂aby, 偶eby przyt臋pi膰 potworny b贸l, ale wystarczaj膮cy, 偶eby kapitan czu艂 si臋 teraz jak na haju. - Cholera!

- Obawiam si臋, 偶e konieczna b臋dzie amputacja - m贸wi lekarz. - Sale operacyjne s膮 przepe艂nione, chirurdzy pracuj膮 na okr膮g艂o, ale jest pan nast臋pny w kolejce, kapitanie. Prowadzimy selekcj臋 ofiar i...

De Soya zdaje sobie spraw臋, 偶e wci膮偶 艣ciska w d艂oni fartuch m臋偶czyzny.

- Nie! - m贸wi i zwalnia chwyt.

- S艂ucham, ojcze kapitanie?

- S艂ysza艂e艣, co powiedzia艂em. Nie poddam si臋 operacji, dop贸ki nie spotkam si臋 z kapitanem „艢w. Tomasza Akiry”.

- Ale偶 kapitanie... ojcze kapitanie, umrze pan, je偶eli...

- Umiera艂em ju偶 wcze艣niej, synu - de Soya zmusza si臋 do odegnania fali zawrot贸w g艂owy. - Czy to sier偶ant sprowadzi艂 mnie na ten statek?

- Tak jest, kapitanie!

- Czy jest tu jeszcze?

- Tak, ojcze kapitanie, za艂o偶yli艣my mu szwy na ran臋, kt贸r膮...

- Prosz臋 natychmiast go tu wezwa膰!

- Ojcze kapitanie, pa艅skie obra偶enia wymagaj膮...

De Soya spogl膮da na oznaczenie rangi m艂odego medyka.

- Chor膮偶y?

- Tak, kapitanie?

- Czy widzieli艣cie papieski dysk? - de Soya sprawdzi艂 ju偶, 偶e wci膮偶 ma na szyi platynow膮 p艂ytk臋, zawieszon膮 na niezniszczalnym 艂a艅cuszku.

- Tak, ojcze kapitanie, to w艂a艣nie pozwoli艂o nam nada膰 odpowiednio wysoki priorytet pa艅skiej...

- Chor膮偶y, pod gro藕b膮 egzekucji... wi臋cej, pod gro藕b膮 ekskomuniki nakazuj臋 panu zamkn膮膰 si臋 i natychmiast sprowadzi膰 tu tego sier偶anta.

Gregorius nawet bez pancerza jest pot臋偶nym m臋偶czyzn膮. Ojciec kapitan spogl膮da na banda偶e i pakiety diagnostyczne umocowane do jego cia艂a. Sier偶ant musia艂 odnie艣膰 powa偶ne rany i to jeszcze zanim wyni贸s艂 de Soy臋 z obszaru zagro偶enia. Kapitan odnotowuje to w pami臋ci, by p贸藕niej nale偶ycie doceni膰 wyczyn Gregoriusa. Ale wszystko w swoim czasie.

- Sier偶ancie!

Gregorius wypr臋偶a si臋 na baczno艣膰.

- Prosz臋 natychmiast przyprowadzi膰 do mnie kapitana statku. Tylko szybko, zanim zn贸w strac臋 przytomno艣膰.

Kapitan „艢w. Tomasza Akiry” jest Luzyjczkiem w 艣rednim wieku, niskim i pot臋偶nie zbudowanym, jak wszyscy Luzyjczycy, ca艂kowicie 艂ysym, za to ze starannie przystrzy偶on膮, siwiej膮c膮 brod膮.

- Ojcze kapitanie de Soya, jestem kapitan Lempriere. Dzia艂amy tu w strasznym po艣piechu, kapitanie. Chirurdzy twierdz膮, 偶e wymaga pan natychmiastowej pomocy. Co m贸g艂bym dla pana zrobi膰?

- Prosz臋 mi opisa膰 sytuacj臋 - de Soya widzi go po raz pierwszy w 偶yciu, ale rozmawiali ju偶 wcze艣niej. S艂yszy w g艂osie Luzyjczyka szacunek. K膮tem oka dostrzega, jak Gregorius wymyka si臋 z pokoju. - Niech pan zostanie, sier偶ancie. Kapitanie? Jak przedstawia si臋 sytuacja?

Lempriere odchrz膮kuje i zaczyna m贸wi膰.

- Komandor Barnes-Avne nie 偶yje. O ile wiemy, zgin臋艂a mniej wi臋cej po艂owa 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej, stacjonuj膮cych w Dolinie Grobowc贸w Czasu. Wci膮偶 nap艂ywaj膮 do nas tysi膮ce ofiar. Medycy na powierzchni planety uruchamiaj膮 ruchome centra chirurgiczne, a osoby najpowa偶niej ranne transportowane s膮 do nas, na g贸r臋. Poleg艂ych zbieramy; zostan膮 wskrzeszeni po powrocie na Renesans.

- Renesans? - de Soya czuje si臋, jakby unosi艂 si臋 w powietrzu w ciasnej salce przedoperacyjnej. Nie, faktycznie unosi si臋, przytrzymywany tylko pasami noszy. - Co si臋, u diab艂a, sta艂o z grawitacj膮?!

- Podczas walki uszkodzeniu uleg艂o nasze pole si艂owe, kapitanie - u艣miecha si臋 s艂abo Lempriere. - Wracaj膮c za艣 do Renesansu... Tam stacjonowali艣my przed przeniesieniem na Hyperiona, kapitanie. Nasze rozkazy ka偶膮 nam wr贸ci膰 tam po zako艅czeniu misji.

De Soya zaczyna chichota膰, ale cichnie, s艂ysz膮c w艂asny 艣miech: nie brzmi on jak 艣miech osoby zdrowej na umy艣le.

- A kto powiedzia艂, 偶e wasza misja dobieg艂a ko艅ca? O jakiej bitwie pan m贸wi?

Kapitan Lempriere zerka na sier偶anta Gregoriusa, ale Szwajcar nie przestaje patrze膰 wprost przed siebie, na grod藕.

- Jednostki os艂ony i wsparcia, rozmieszczone na orbicie, r贸wnie偶 zosta艂y zdziesi膮tkowane, kapitanie.

- Zdziesi膮tkowane? - b贸l coraz bardziej rozw艣ciecza de Soy臋. - Czy na li艣cie ofiar znalaz艂o si臋 dziesi臋膰 procent za艂ogi?

- Nie, kapitanie, liczba ta jest bli偶sza sze艣膰dziesi臋ciu procentom. Kapitan Ramirez, dow贸dca „艢w. Bonawentury”, nie 偶yje; nie 偶yje r贸wnie偶 jego pierwszy oficer, podobnie jak i pierwszy z mojego statku. Nie zg艂asza si臋 po艂owa za艂ogi „艢w. Antoniego”.

- Czy okr臋ty s膮 sprawne? - pyta ojciec kapitan de Soya. Wie, 偶e pozosta艂a mu jeszcze minuta, g贸ra dwie, zanim straci przytomno艣膰... a mo偶e i 偶ycie.

- Na pok艂adzie „艢w. Bonawentury” nast膮pi艂 wybuch. Co najmniej po艂owa pomieszcze艅 w pobli偶u rufy uleg艂a dekompresji. Nap臋d nie zosta艂 uszkodzony...

De Soya zamyka oczy. Sam jest kapitanem liniowca i wie, 偶e rozhermetyzowanie okr臋tu to jeden z najgorszych koszmar贸w, jaki mo偶e si臋 przydarzy膰 na pok艂adzie - tragiczniejsza od niego jest tylko implozja rdzenia nap臋du Hawkinga, ale wtedy przynajmniej wszystko ko艅czy si臋 szybko. Natomiast tak powa偶ne zniszczenie statku, to jak jego oderwana noga - powolna, bolesna droga ku 艣mierci.

- Co ze „艢w. Antonim”?

- Uszkodzony, ale sprawny, kapitanie. Kapitan Sati 偶yje i...

- Co z dziewczynk膮? - przerywa mu de Soya. - Gdzie jest dziecko? - na kraw臋dzi pola widzenia ta艅cz膮 mu czarne plamy, kt贸rych w dodatku z ka偶d膮 chwil膮 przybywa.

- Dziecko? - powtarza Lempriere. Sier偶ant Gregorius wyja艣nia mu co艣, ale de Soya nie s艂yszy jego s艂贸w. Uszy wype艂nia mu jednostajne, g艂o艣ne brz臋czenie.

- Ale偶 tak! - m贸wi Lempriere. - Obiekt, kt贸ry mia艂 by膰 przechwycony. Wszystko wskazuje na to, 偶e z powierzchni planety podj膮艂 j膮 statek, kt贸ry teraz przyspiesza, 偶eby wej艣膰 w nad艣wietln膮...

- Statek! - de Soya si艂膮 woli odpycha zalewaj膮c膮 go fal臋 ciemno艣ci. - A sk膮d, psiakrew, wzi膮艂 si臋 tam statek?!

- Z planety, kapitanie - odzywa si臋 Gregorius, nie odrywaj膮c wzroku od grodzi. - Z Hyperiona. Podczas... podczas incydentu Pe Zet statek przemkn膮艂 przez atmosfer臋, wyl膮dowa艂 przy zamku... to znaczy przy baszcie Chronosa i zabra艂 dziecko wraz z pilotem...

- Pilotem czego? - przerywa mu de Soya. Coraz gorzej s艂yszy; szum si臋 nasila.

- Jakiego艣 jednoosobowego EMV - odpowiada sier偶ant. - Jak to dzia艂a, nie wiedz膮 nawet nasi spece od takiej techniki. W ka偶dym razie statek zabra艂 ich, korzystaj膮c z zamieszania podczas masakry prze艣lizn膮艂 si臋 przez szyki BOP i w艂a艣nie rozp臋dza si臋, szykuj膮c do translacji.

- Masakra - powtarza de Soya bezmy艣lnie. Czuje, jak 艣lina kapie mu z ust, wi臋c wierzchem d艂oni wyciera brod臋, staraj膮c si臋 przy tym nie patrze膰 na resztki nogi. - Masakra. Co j膮 spowodowa艂o? Z kim walczyli艣my?

- Nie wiemy, kapitanie - odpowiada Lempriere. - To by艂o jak za dawnych czas贸w... Czas贸w armii Hegemonii, kiedy 偶o艂nierzy przerzucano transmiterami. Nagle, w jednej sekundzie, wsz臋dzie pojawi艂y si臋 tysi膮ce opancerzonych... stwor贸w. To znaczy... Ca艂a bitwa trwa艂a pi臋膰 minut. By艂y ich tysi膮ce, a potem wszystkie znikn臋艂y.

De Soya wk艂ada sporo wysi艂ku w to, 偶eby s艂ysze膰 kapitana poprzez g臋stniej膮cy mrok i nasilaj膮ce si臋 dudnienie w uszach.

- Tysi膮ce? Tysi膮ce czego? I gdzie znikn臋艂y?

Gregorius robi krok w prz贸d i spogl膮da w d贸艂, na ojca kapitana.

- Nie tysi膮ce, kapitanie. Tylko jeden. Chy偶war.

- To legenda... - zaczyna Lempriere.

- Tylko Chy偶war - ci膮gnie pot臋偶ny Murzyn, nie zwracaj膮c uwagi na s艂owa dow贸dcy desantowca. - Zabi艂 wi臋kszo艣膰 Gwardzist贸w i po艂ow臋 zwyk艂ych 偶o艂nierzy Paxu na Equusie, zdj膮艂 wszystkie skorpiony, wy艂膮czy艂 z akcji dwa liniowce, zabi艂 wszystkich cz艂onk贸w za艂ogi okr臋tu K3, zostawi艂 swoj膮 wizyt贸wk臋 i po trzydziestu sekundach ju偶 go nie by艂o. To wszystko. Ca艂a reszta to nasi ch艂opcy, w panice ostrzeliwuj膮cy siebie nawzajem. Chy偶war.

- Bzdura! - wykrzykuje Lempriere. Jego 艂ysa czaszka czerwienieje ze zdenerwowania. - To wszystko bajki, wymys艂y, a poza tym herezje! Cokolwiek nas dzi艣 zaatakowa艂o, z pewno艣ci膮 nie...

- Niech si臋 pan zamknie! - wchodzi mu w s艂owo de Soya. Wydaje mu si臋, 偶e patrzy i m贸wi w g艂膮b d艂ugiego, mrocznego tunelu. Je艣li chce co艣 powiedzie膰, musi si臋 streszcza膰. - Prosz臋 pos艂ucha膰, kapitanie Lempriere. Korzystaj膮c z moich uprawnie艅, papieskich uprawnie艅, prosz臋 poleci膰 kapitan Sati zabra膰 tych, kt贸rzy prze偶yli na „艢w. Bonawenturze”, na pok艂ad „艢w. Antoniego”, 偶eby zebra膰 komplet za艂ogi. Niech Sati uda si臋 w 艣lad za dziewczynk膮... za statkiem, na kt贸rym leci, a偶 do punktu translacji, niech okre艣li koordynaty przej艣cia i uda si臋 w po艣cig...

- Ale偶... ojcze kapitanie... - pr贸buje mu przerwa膰 Lempriere.

- Niech pan s艂ucha - de Soya przekrzykuje dudni膮cy mu w uszach huk wodospadu. Czarne, podryguj膮ce plamy zas艂aniaj膮 mu do reszty widok. - Prosz臋 rozkaza膰 kapitan Sati lecie膰 za tym statkiem wsz臋dzie, nawet je艣li 艣ledzenie go mia艂oby jej zaj膮膰 ca艂e 偶ycie. Ma schwyta膰 dziecko! To jej g艂贸wna i jedyna dyrektywa: pojma膰 dziewczynk臋 i dostarczy膰 j膮 na Pacem. Gregorius?

- Tak, kapitanie?

- Niech pan nie pozwoli im mnie operowa膰, sier偶ancie. Czy m贸j statek kurierski nie zosta艂 uszkodzony?

- Chodzi panu o „Rafaela”? Nic mu si臋 nie sta艂o. By艂 pusty, wi臋c Chy偶war si臋 nim nie zainteresowa艂.

- Czy Hiroshe, pilot mojego l膮downika, jest gdzie艣 w pobli偶u?

- Nie, kapitanie. Zgin膮艂.

De Soya z najwy偶szym trudem odr贸偶nia tubalny g艂os sier偶anta od innego, r贸wnie tubalnego grzmotu.

- Niech panu dadz膮 prom z pilotem, sier偶ancie. Prosz臋 zabra膰 mnie i reszt臋 swojego oddzia艂u...

- To ju偶 tylko dw贸ch ludzi, kapitanie.

- Niech mnie pan s艂ucha! We czw贸rk臋 musimy dosta膰 si臋 na „Rafaela”. Statek b臋dzie wiedzia艂, co dalej. Prosz臋 go poinformowa膰, 偶e lecimy za dziewczynk膮... za jej statkiem i za „艢w. Antonim”. Gdzie oni, tam i my. Sier偶ancie?

- Tak, ojcze kapitanie?

- Pan i pa艅scy ludzie nale偶ycie do ponownie narodzonych, prawda?

- Tak jest, ojcze kapitanie.

- W takim razie przygotujcie si臋 na prawdziwe ponowne narodziny, sier偶ancie.

- Ale pa艅ska noga... - z wielkiej odleg艂o艣ci dobiega de Soy臋 g艂os Lempriere'a, zniekszta艂cony efektem Dopplera.

- Po艂膮cz臋 si臋 z ni膮, kiedy zostan臋 wskrzeszony - mruczy kap艂an. Chcia艂by zamkn膮膰 oczy i pomodli膰 si臋, ale nie musi zamyka膰 oczu, 偶eby otuli艂a go ciemno艣膰: mroku nie rozja艣nia nawet najmniejsze 艣wiate艂ko. - Szybko, sier偶ancie! Naprz贸d! - dodaje w艣r贸d huku i buczenia, nie wiedz膮c, czy kto艣 go s艂yszy i czy w og贸le przemawia na g艂os.

17

Kiedy zasiada艂em do pisania, wydawa艂o mi si臋, 偶e po tylu latach trudno mi b臋dzie przypomnie膰 sobie Ene臋 jako dziecko. Nic podobnego. Mam takie mn贸stwo wspomnie艅 z p贸藕niejszych lat - ciep艂e 艣wiat艂o s艂o艅ca na jej kobiecym ciele, kiedy p艂yniemy w艣r贸d konar贸w orbitalnego lasu, pierwsze kochanie si臋 w stanie niewa偶ko艣ci, wsp贸lne spacery po powietrznych traktach Hsuan-k'ung Su z r贸偶owymi klifami Hua Shan za plecami - 偶e ba艂em si臋, i偶 wcze艣niejsze obrazy zatar艂y si臋 w moim umy艣le. Nic takiego si臋 nie sta艂o. Nie podda艂em si臋 r贸wnie偶 impulsowi, kt贸ry nakazywa艂 mi od razu przeskoczy膰 do p贸藕niejszego okresu naszej znajomo艣ci, cho膰 偶yj臋 w ci膮g艂ym l臋ku, 偶e potok moich s艂贸w zostanie nagle przerwany kwantowo-mechanicznym sykiem gazu w schr枚dingerowskim pude艂ku. Napisz臋 tyle, ile zdo艂am; niech 艣lepy los sam okre艣li, w kt贸rym miejscu sko艅czy si臋 moja opowie艣膰.

A. Bettik zaprowadzi艂 nas spiralnymi schodami na g贸r臋, do pokoju z fortepianem. Wewn臋trzne pola si艂owe utrzymywa艂y grawitacj臋 na sta艂ym poziomie, mimo dzikiego padu statku, sprz臋偶onego z grzmotem silnik贸w. Towarzyszy艂o mi uczucie niezwyk艂ego uniesienia, cho膰 podejrzewa艂em, 偶e nale偶y przypisa膰 je niedawnej burzy adrenaliny w moich 偶y艂ach. Dziewczynka by艂a brudna, potargana i wci膮偶 zasmucona.

- Chcia艂abym zobaczy膰, gdzie jeste艣my - powiedzia艂a. - Prosz臋!

W odpowiedzi na jej s艂owa statek zmieni艂 艣cian臋 za zbiornikiem holograficznym w przezroczyste okno. Equus mala艂 w oddali; ko艅ski pysk przes艂ania艂a czerwonawa chmura py艂u. Na p贸艂nocy, gdzie skryty w艣r贸d ob艂ok贸w znajdowa艂 si臋 biegun, powierzchnia Hyperiona zaczyna艂a si臋 zakrzywia膰. Po minucie ca艂a planeta pokaza艂a si臋 nam jako idealna kula: spod rzadkich chmur wyziera艂y dwa z trzech kontynent贸w, a Wielkie Morze Po艂udniowe kt贸rego b艂臋kit zapiera艂 dech w piersi, tylko u wybrze偶y archipelagu Dziewi臋ciu Ogon贸w, na p艂yci藕nie, przechodzi艂o w ziele艅. Po chwili glob skurczy艂 si臋 i zmieni艂 w ma艂膮, niebiesko-czerwono-bia艂膮 kulk臋. Spieszyli艣my si臋.

- Gdzie liniowce? - zapyta艂em androida. - Ju偶 powinny nas 艣ciga膰, je艣li nie zestrzeli膰...

- Statek i ja prowadzili艣my nas艂uch na og贸lnodost臋pnych pasmach komunikacyjnych - odrzek艂 A. Bettik. - 呕o艂nierze byli... bardzo zaj臋ci.

- Nie rozumiem - zacz膮艂em przechadza膰 si臋 wzd艂u偶 kraw臋dzi zbiornika. Nerwy nie pozwala艂y mi spokojnie usiedzie膰 na miejscu. - Bitwa... Z kim...?

- Z Chy偶warem - odezwa艂a si臋 Enea i po raz pierwszy naprawd臋 na mnie spojrza艂a. - Mia艂y艣my z matk膮 nadziej臋, 偶e nie dojdzie do tego, ale sta艂o si臋. Przykro mi. Naprawd臋, strasznie mi przykro!

Zda艂em sobie spraw臋, 偶e w ryku burzy najprawdopodobniej nie s艂ysza艂a, jak si臋 przedstawi艂em, wi臋c przystan膮艂em i opar艂em si臋 o poduszki kanapy.

- Nie mieli艣my okazji si臋 pozna膰 - powiedzia艂em. - Jestem Raul Endymion.

B艂ysn臋艂y jasne oczy; mimo kurzu pokrywaj膮cego policzki zwr贸ci艂em uwag臋 na jej niezwykle jasn膮 sk贸r臋.

- Pami臋tam. Endymion, tak jak ten poemat.

- Poemat? - zdziwi艂em si臋. - Nic nie wiem o 偶adnym poemacie. Endymion to nazwa starego miasta.

- Znam ten wiersz, bo napisa艂 go m贸j ojciec - u艣miechn臋艂a si臋 Enea. - To pasuje do wujka Martina: wybra膰 bohatera o takim w艂a艣nie nazwisku.

Skrzywi艂em si臋, s艂ysz膮c o „bohaterze”. Ca艂e to przedsi臋wzi臋cie i bez tego by艂o wystarczaj膮co szalone.

- Enea - poda艂a mi drobn膮 d艂o艅. - Ale to ju偶 wiesz.

Mia艂a ch艂odne palce.

- Stary poeta m贸wi艂, 偶e ju偶 par臋 razy zmienia艂a艣 imi臋.

U艣miech nie znikn膮艂.

- I pewnie jeszcze kiedy艣 to zrobi臋 - cofn臋艂a d艂o艅 i wyci膮gn臋艂a j膮 w kierunku androida. - Enea. Sierota czasu.

A. Bettik u艣cisn膮艂 jej r臋k臋 o wiele zgrabniej, ni偶 mnie si臋 to uda艂o, sk艂oni艂 si臋 nisko i przedstawi艂.

- Do us艂ug, M. Lamia.

- To moja matka jest... by艂a... M. Lamia - pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Ja jestem po prostu Enea - zwr贸ci艂a si臋 do mnie, widz膮c zmieszanie na mojej twarzy. - S艂ysza艂e艣 o mojej matce?

- Jest s艂awna - odpar艂em, czerwieni膮c si臋 bez specjalnego powodu. - Tak jak i wszyscy pielgrzymi. W艂a艣ciwie to wr臋cz legendarne postaci. To przez ten wiersz, a w艂a艣ciwie epopej臋, kt贸ra w ustnym przekazie...

Enea parskn臋艂a 艣miechem.

- Rany! Wi臋c wujek Martin doko艅czy艂 te swoje cholerne „Pie艣ni”. Nie ukrywam, 偶e jej s艂owa mn膮 wstrz膮艣ni臋ty, co zreszt膮 chyba zn贸w da艂o si臋 pozna膰 po mojej twarzy. Ciesz臋 si臋, 偶e tamtego ranka nie musia艂em rozgrywa膰 partii pokera.

- Przepraszam! - rzuci艂a Enea. - Z pewno艣ci膮 zapiski starego satyra uros艂y do rangi elementu bezcennego dziedzictwa kulturowego. 呕yje jeszcze? Mam na my艣li wujka Martina.

- Owszem, M... M. Enea - odpowiedzia艂 jej A. Bettik. - Spotka艂 mnie zaszczyt us艂ugiwania mu przez ponad sto lat.

Dziewczynka si臋 skrzywi艂a.

- Musisz by膰 艣wi臋tym, M. Bettik.

- A. Bettik, M. Enea - poprawi艂 j膮. - I nie jestem bynajmniej 艣wi臋tym, lecz dawnym znajomym twego wuja, kt贸rego zreszt膮 szczerze podziwiam.

- Widywa艂am czasem androidy, kiedy lata艂y艣my z Jacktown do Miasta Poet贸w w odwiedziny do wujka Martina - kiwn臋艂a g艂ow膮 Enea. - Ciebie jednak nie spotka艂am. Od ponad stu lat, powiadasz... Kt贸ry mamy rok?

Powiedzia艂em jej.

- No, to przynajmniej tu si臋 wszystko zgadza - po tych s艂owach Enea umilk艂a, wpatruj膮c si臋 w holograficzny obraz oddalaj膮cego si臋 艣wiata. Hyperion by艂 ju偶 nie wi臋kszy od iskierki w mroku kosmosu.

- Naprawd臋 przybywasz z przesz艂o艣ci? - to by艂o g艂upie pytanie, ale tamtego ranka nie czu艂em si臋 jak intelektualista.

Pokiwa艂a g艂ow膮.

- Wujek Martin ci powiedzia艂.

- Tak. M贸wi艂 te偶, 偶e uciekasz przed Paxem.

Podnios艂a na mnie wzrok. Oczy l艣ni艂y jej od powstrzymywanych 艂ez.

- Przed Paxem? Wi臋c tak to si臋 nazywa?

Zdziwi艂em si臋. Jak kto艣 m贸g艂 nie wiedzie膰, co to jest Pax? Ale to wszystko dzia艂o si臋 naprawd臋.

- Tak - odpowiedzia艂em.

- Wi臋c to Ko艣ci贸艂 wszystkim teraz rz膮dzi?

- W pewnym sensie tak... - nieco obszerniej wyja艣ni艂em rol臋 Ko艣cio艂a w z艂o偶onej strukturze, jak膮 stanowi艂 Pax.

- Czyli rz膮dz膮 wszystkim - stwierdzi艂a Enea. - Przeczuwali艣my, 偶e do tego dojdzie; moje sny m贸wi艂y prawd臋.

- Sny?

- Niewa偶ne - wsta艂a, rozejrza艂a si臋 po pokoju i podesz艂a do steinwaya. Zagra艂a kilka nut. - A to jest statek konsula.

- Tak - odpowiedzia艂 jej statek. - Chocia偶 bardzo s艂abo pami臋tam tego d偶entelmena. Zna艂a艣 go?

Enea u艣miechn臋艂a si臋, wci膮偶 wodz膮c palcami po klawiaturze.

- Nie. Moja matka go zna艂a. Da艂a mu j膮 w prezencie - wskaza艂a le偶膮c膮 przy schodach, pokryt膮 warstw膮 piasku mat臋 grawitacyjn膮. - Kiedy po Upadku odlatywa艂 z planety. Chcia艂 wr贸ci膰 do Sieci; za moich czas贸w nie trafi艂 z powrotem na Hyperiona.

- W og贸le nie trafi艂 - uzupe艂ni艂 statek. - M贸wi艂em ju偶, 偶e moja pami臋膰 uleg艂a uszkodzeniu, ale jestem pewny, 偶e zmar艂 gdzie艣 tam, w Sieci - 艂agodny g艂os statku zmieni艂 si臋, sta艂 bardziej konkretny. - Kiedy wychodzili艣my z atmosfery, kto艣 pr贸bowa艂 nas wywo艂a膰, ale od tego czasu nikt si臋 z nami nie kontaktuje ani nas nie goni. Opu艣cili艣my ju偶 przestrze艅 cislunarn膮, a za dziesi臋膰 minut wydostaniemy si臋 ze studni potencja艂u grawitacyjnego Hyperiona. Musz臋 wyznaczy膰 kurs przeskoku. Prosz臋 o instrukcje.

- Intruzi? zwr贸ci艂em si臋 do dziewczynki. - Stary poeta m贸wi艂, 偶e tam w艂a艣nie chcesz lecie膰.

- Zmieni艂am zdanie. Statku, jaka jest najbli偶sza zamieszkana planeta?

- Parvati. Le偶y w odleg艂o艣ci jeden koma dwa osiem parseka. Podr贸偶 zajmie nam sze艣膰 i p贸艂 dnia czasu pok艂adowego. D艂ug czasowy wyniesie trzy miesi膮ce.

- Czy Parvati wchodzi艂a w sk艂ad Sieci? - zapyta艂a Enea.

- Nie - odpar艂 A. Bettik. - Nie w chwili Upadku.

- A jaki jest najbli偶szy Parvati 艣wiat, kt贸ry przed Upadkiem nale偶a艂 do Sieci?

- Renesans - bez wahania odpowiedzia艂 statek. - Kolejne dziesi臋膰 dni czasu pok艂adowego i pi臋ciomiesi臋czny d艂ug czasowy.

- No, nie wiem - zmarszczy艂em brwi. - My艣liwi... To znaczy cudzoziemcy, dla kt贸rych pracowa艂em, zwykle przybywali do nas z Renesansu. To du偶a planeta, w ca艂o艣ci pod kontrol膮 Paxu. Ruchliwa. B臋dzie tam mn贸stwo statk贸w i wojska.

- Ale to najbli偶szy 艣wiat Sieci? - upewni艂a si臋 Enea. - Kiedy艣 wszystkie te planety 艂膮czy艂a sie膰 transmiter贸w.

- Tak - odparli r贸wnocze艣nie statek i A. Bettik.

- Kurs na Renesans przez uk艂ad Parvati - poleci艂a Enea.

- Je偶eli Renesans jest naszym punktem docelowym, oszcz臋dziliby艣my dzie艅 czasu pok艂adowego i dwa tygodnie d艂ugu czasowego, przeskakuj膮c tam bezpo艣rednio - podpowiedzia艂 statek.

- Wiem - stwierdzi艂a Enea. - Chc臋 jednak po drodze zahaczy膰 o Parvati - musia艂a dostrzec moje pytaj膮ce spojrzenie, bo wyja艣ni艂a: - Polec膮 za nami, a nie chc臋, 偶eby w chwili wyj艣cia z tego uk艂adu znali prawdziwy cel naszej podr贸偶y.

- Na razie nikt nas nie goni - zauwa偶y艂 A. Bettik.

- Wiem, ale to kwestia paru godzin. Do ko艅ca 偶ycia b臋d膮 mnie 艣ciga膰 - dziewczynka spojrza艂a na holoram臋, jakby tam w艂a艣nie kry艂a si臋 osobowo艣膰 statku. - Prosz臋 wykona膰 polecenie.

Wy艣wietlane na hologramie gwiazdy zmieni艂y po艂o偶enie; statek rozpocz膮艂 przygotowania do translacji.

- Dwadzie艣cia siedem minut do przeskoku do uk艂adu Parvati - oznajmi艂. - Nikt nas nie zaczepia ani nie 艣ledzi, cho膰 „艢w. Antoni” zmienia pozycj臋, podobnie zreszt膮 jak okr臋t desantowy.

- Co z drugim liniowcem? - zapyta艂em. - Jak偶e偶 on si臋 nazywa艂? Co ze „艢w. Bonawentur膮”?

- Z komunikat贸w przesy艂anych na wsp贸lnym pa艣mie i odczyt贸w z czujnik贸w wynika, 偶e zosta艂 rozhermetyzowany i wysy艂a sygna艂y ratunkowe - odrzek艂 statek. - „艢w. Antoni” odpowiada normalnie.

Bo偶e 艢wi臋ty! - wyszepta艂em. - Co to by艂o? Atak Intruz贸w?

Dziewczynka pokr臋ci艂a g艂ow膮 i odesz艂a od fortepianu.

- To tylko Chy偶war. Ojciec mnie ostrzega艂... - urwa艂a.

- Chy偶war? - tym razem odezwa艂 si臋 android. - O ile mi wiadomo, a wiedza moja opiera si臋 na legendach i starych zapiskach, istota zwana Chy偶warem nigdy nie opuszcza艂a powierzchni Hyperiona. Wi臋cej, rzadko oddala艂a si臋 bardziej ni偶 na kilkaset kilometr贸w od Grobowc贸w Czasu.

Enea opad艂a na poduszki kanapy. Zaczerwienione oczy podkre艣la艂y zm臋czenie na jej twarzy.

- C贸偶, w takim razie obawiam si臋, 偶e teraz zapuszcza si臋 troch臋 dalej. Je艣li ojciec mia艂 racj臋, to wszystko dopiero si臋 zaczyna.

- Od prawie trzystu lat nikt nie widzia艂 Chy偶wara ani o nim nie s艂ysza艂 - wtr膮ci艂em.

- Wiem - kiwn臋艂a g艂ow膮, nie bardzo zwracaj膮c na mnie uwag臋. - Nie pojawi艂 si臋 od otwarcia Grobowc贸w, tu偶 przed Upadkiem - podnios艂a wzrok na androida. - Rany, ale偶 jestem g艂odna. I brudna.

- Pomog臋 statkowi przygotowa膰 lunch - zaofiarowa艂 si臋 A. Bettik. - Prysznice znajduj膮 si臋 na g贸rze, w g艂贸wnej sypialni i pod nami, na pok艂adzie kriogenicznym. W sypialni jest te偶 wanna.

- Tam w艂a艣nie si臋 wybieram - poinformowa艂a nas dziewczynka. - Zejd臋 zanim przeskoczymy, tak 偶e do zobaczenia za dwadzie艣cia minut - po drodze do schod贸w zatrzyma艂a si臋 jeszcze, 偶eby ponownie u艣cisn膮膰 mi d艂o艅. - Raulu Endymionie, wybacz mi, je艣li nie okazuj臋 nale偶ytej wdzi臋czno艣ci. Dzi臋kuj臋, 偶e ryzykowa艂e艣 dla mnie 偶ycie; dzi臋kuj臋, 偶e razem ze mn膮 udajesz si臋 w t臋 podr贸偶; dzi臋kuj臋, 偶e wpakowa艂e艣 si臋 w co艣 tak ogromnego i z艂o偶onego, 偶e nawet nie podejrzewamy, jak to si臋 sko艅czy.

- Nie ma za co - rzuci艂em g艂upawo.

Dzieciak wyszczerzy艂 w u艣miechu z臋by.

- Tobie te偶 prysznic dobrze zrobi, przyjacielu. Kiedy艣 b臋dziemy si臋 k膮pa膰 razem, ale na razie chyba lepiej by艂oby, gdyby艣 uda艂 si臋 na pok艂ad kriogeniczny.

Zd臋bia艂em i tylko bezmy艣lnie patrzy艂em, jak przeskakuj膮c po dwa stopnie wchodzi po schodach na g贸r臋.

18

Ojciec kapitan de Soya budzi si臋 w komorze zmartwychwsta艅czej na pok艂adzie „Rafaela”. Pozwolono mu ochrzci膰 statek klasy „archanio艂”, kt贸rym teraz lata, wybra艂 wi臋c imi臋 archanio艂a, kt贸ry pomaga odnale藕膰 ukochane osoby. Dopiero dwukrotnie de Soya prze偶y艂 odrodzenie, ale za ka偶dym razem czeka艂 na niego kap艂an, kt贸ry wita艂 go, podawa艂 kielich z winem mszalnym i tradycyjn膮 szklank臋 soku pomara艅czowego; mo偶na by艂o na miejscu porozmawia膰 ze specjalistami od sakramentu zmartwychwstania, kt贸rzy wszystko mu wyja艣niali, kiedy umys艂 spokojnie wchodzi艂 na wy偶sze obroty i zaczyna艂 normalnie funkcjonowa膰.

Tym razem witaj膮 go jedynie klaustrofobiczne, zakrzywione 艣ciany komory. Migaj膮 艣wiate艂ka i ekrany, wy艣wietlaj膮c na przemian linie liter i tajemniczych symboli. Na razie de Soya nie jest w stanie czyta膰; cieszy si臋, 偶e w og贸le mo偶e my艣le膰. Siada i przerzuca nogi przez kraw臋d藕 le偶anki.

Nogi. Mam obie nogi. Jest oczywi艣cie nagi; r贸偶owa sk贸ra b艂yszczy dziwn膮, mi臋kk膮 wilgoci膮 zbiornika zmartwychwsta艅czego. De Soya obmacuje 偶ebra, podbrzusze, lew膮 nog臋 - wszystkie miejsca, w kt贸re rani艂 go demon. Cia艂o wygl膮da idealnie. Nie ma ani 艣ladu straszliwego ci臋cia, kt贸re oddzieli艂o jego lew膮 nog臋 od cia艂a.

- Rafaelu?

- Tak, ojcze kapitanie? - g艂os jest i艣cie anielski, czyli pozbawiony wszelkich oznak przynale偶no艣ci p艂ciowej. Na de Soyi robi koj膮ce wra偶enie.

- Gdzie jeste艣my?

- W uk艂adzie Parvati, ojcze kapitanie.

- Co z reszt膮? - kap艂an jak przez mg艂臋 pami臋ta sier偶anta Gregoriusa i dw贸ch cz艂onk贸w jego oddzia艂u. Nie przypomina sobie, 偶eby w ich towarzystwie wchodzi艂 na pok艂ad statku.

- W艂a艣nie si臋 budz膮, ojcze kapitanie.

- Ile czasu up艂yn臋艂o?

- Nieca艂e cztery dni, odk膮d sier偶ant wni贸s艂 pana na pok艂ad, ojcze kapitanie. Translacja dokona艂a si臋 w ci膮gu godziny od umieszczenia pana w komorze zmartwychwsta艅czej. Trzy dni potrzebne na wskrzeszenie sp臋dzili艣my, zgodnie z instrukcjami, jakie przekaza艂 mi pan przez sier偶anta Gregoriusa, w odleg艂o艣ci dziesi臋ciu j. a. od Parvati.

De Soya kiwa g艂ow膮 ze zrozumieniem, ale nawet tak niepozorny ruch sprawia mu b贸l. B贸l zmartwychwstania czuje zreszt膮 ka偶d膮 kom贸rk膮 cia艂a, jednak偶e jest to zdrowe uczucie, w niczym nie przypominaj膮ce cierpienia wywo艂anego odniesionymi ranami.

- Czy skontaktowa艂e艣 si臋 z w艂adzami Paxu na Parvati?

- Nie, ojcze kapitanie.

- To dobrze.

Kiedy艣 Parvati by艂a odleg艂膮, na wp贸艂 zapomnian膮 koloni膮 Hegemonii; dzi艣 jest odleg艂膮 koloni膮 Paxu. Nie stacjonuj膮 na niej 偶adne statki mi臋dzygwiezdne - ani wojska Paxu, ani handlowe jednostki Mercantilusa; stanowi baz臋 dla kilku zaledwie prymitywnych statk贸w mi臋dzyplanetarnych i niewielkiego garnizonu. Je艣li to tu ma nast膮pi膰 przechwycenie Enei, musi si臋 tym zaj膮膰 „Rafael”.

- Jakie informacje o statku dziewczynki?

- Nie zidentyfikowany statek kosmiczny osi膮gn膮艂 punkt przej艣cia dwie godziny i osiemna艣cie minut przed nami - odpowiada „Rafael”. - Wsp贸艂rz臋dne przej艣cia z pewno艣ci膮 odpowiada艂y Parvati. Nie zidentyfikowany statek przyb臋dzie tutaj za oko艂o dwa miesi膮ce, trzy tygodnie, dwa dni i siedemna艣cie godzin.

- Dzi臋kuj臋. Kiedy Gregorius i jego ludzie zostan膮 wskrzeszeni i ubior膮 si臋, maj膮 si臋 ze mn膮 spotka膰 w sali operacyjnej.

- Tak jest, ojcze kapitanie!

- Dzi臋kuj臋 - powtarza de Soya. Dwa miesi膮ce, trzy tygodnie, dwa dni... my艣li. Matko Mi艂osierna, co ja mam robi膰 przez prawie trzy miesi膮ce w takiej dziurze zabitej dechami? Mo偶e nie przemy艣la艂 wszystkiego z nale偶yt膮 staranno艣ci膮? Z pewno艣ci膮 rany, b贸l i 艣rodki u艣mierzaj膮ce nie u艂atwia艂y mu zadania. Najbli偶szy system Paxu, Renesans, le偶a艂 o dziesi臋膰 dni drogi i pi臋膰 miesi臋cy d艂ugu czasowego od Parvati; „Rafael” dotar艂by tam na trzy i p贸艂 dnia i dwa miesi膮ce po tym, jak statek z dzieckiem pojawi si臋 w uk艂adzie Parvati. Nie, nie, mo偶e nie my艣la艂 zbyt jasno - zdaje sobie spraw臋, 偶e i teraz jego umys艂 nie odzyska艂 normalnej sprawno艣ci - ale podj膮艂 w艂a艣ciw膮 decyzj臋. Lepiej by艂o przeskoczy膰 tutaj i spokojnie si臋 zastanowi膰.

M贸g艂bym uda膰 si臋 na Pacem i poprosi膰 o dalsze instrukcje bezpo艣rednio z dow贸dztwa Paxu... a mo偶e nawet od samego papie偶a. Odpocz膮膰 dwa i p贸艂 miesi膮ca, a potem wr贸ci膰 tutaj i wci膮偶 mie膰 rezerw臋 czasow膮.

Kr臋ci g艂ow膮 i a偶 krzywi si臋 z b贸lu. Otrzyma艂 rozkazy: schwyta膰 dziewczynk臋 i wr贸ci膰 z ni膮 na Pacem. Wcze艣niejszy powr贸t do Watykanu oznacza艂by przyznanie si臋 do pora偶ki. Kto wie, czy wtedy nie wyznaczyliby do tej misji kogo艣 innego? Na ostatniej odprawie kapitan Marget Wu oznajmi艂a mu wprost, 偶e „Rafael” jest statkiem niezwyk艂ym: jedynym sze艣cioosobowym, uzbrojonym kurierem klasy „archanio艂”, jaki zbudowano; by膰 mo偶e podczas tych kilku miesi臋cy d艂ugu czasowego, jakie de Soya zebra艂 od opuszczenia Pacem, wyprodukowano nast臋pny taki okr臋t, ale powr贸t nie mia艂 sensu. Je偶eli „Rafael” wci膮偶 zajmowa艂 tak wyj膮tkow膮 pozycj臋 we flocie, wizyta sprowadzi艂aby si臋 do zaokr臋towania dw贸ch dodatkowych cz艂onk贸w za艂ogi.

Ze 艣mierci膮 i zmartwychwstaniem nie ma 偶art贸w. Taki aksjomat bez ko艅ca wt艂aczano de Soyi do g艂owy. Sam fakt, 偶e sakrament istnieje i jest dost臋pny dla wszystkich wiernych, nie znaczy jeszcze, 偶e nale偶y z jego dobrodziejstwa korzysta膰 bez ogranicze艅 i nale偶ytego szacunku.

Nie, porozmawiam z Gregoriusem i reszt膮, i tu si臋 nad wszystkim zastanowimy. Mo偶emy wszystko zaplanowa膰, a potem w zbiornikach kriogenicznych zaczeka膰 na przybycie tamtego statku. A kiedy si臋 tu zjawi, „艢w. Antoni” b臋dzie mu depta艂 po pi臋tach. Razem powinno si臋 nam uda膰 osaczy膰 statek, wej艣膰 na jego pok艂ad i bez k艂opotu pojma膰 dziecko.

Wszystko to brzmi sensownie, przynajmniej dla obola艂ego m贸zgu ojca kapitana i tylko jaka艣 cz膮stka jego ja藕ni uparcie szepcze co innego:

- Bez k艂opotu... R贸wnie g艂adko mia艂a przebiega膰 operacja na Hyperionie.

Ojciec kapitan de Soya z j臋kiem wstaje z le偶anki i pow艂贸cz膮c nogami udaje si臋 na poszukiwanie prysznica, gor膮cej kawy i jakiego艣 odzienia.

19

Kiedy przed laty pierwszy raz wsiad艂em na statek z nap臋dem Hawkinga, nie wiedzia艂em zbyt du偶o o zasadach jego dzia艂ania; dzi艣 wiem niewiele wi臋cej. Fakt, 偶e tw贸rc膮 j ego podstaw teoretycznych (cho膰 mo偶e mimowolnym) by艂 naukowiec 偶yj膮cy w dwudziestym wieku, w Erze Chrze艣cija艅skiej, do dzi艣 nie przestaje mnie zadziwia膰, cho膰 to uczucie i tak nie mo偶e si臋 r贸wna膰 z tym, co cz艂owiek czuje lec膮c takim statkiem.

Na kilka minut przed przej艣ciem w nad艣wietln膮 spotkali艣my si臋 w bibliotece, oficjalnie, jak poinformowa艂 nas statek, zwanej pok艂adem nawigacyjnym. Ja i Enea mieli艣my jeszcze mokre w艂osy. Za艂o偶y艂em zapasowe ubranie, ona za艣 mia艂a na sobie gruby szlafrok, najwyra藕niej wygrzebany z garderoby konsula, gdy偶 by艂 na ni膮 o wiele za du偶y. Ton膮c w fa艂dach frotte, wygl膮da艂a na mniej ni偶 swoje dwana艣cie lat.

- Nie powinni艣my si臋 czasem przenie艣膰 na le偶anki kriogeniczne? - zapyta艂em.

- A po co? - odpowiedzia艂a pytaniem. - Nie chcesz si臋 dowiedzie膰, co to za frajda?

Zmarszczy艂em czo艂o. Wszyscy my艣liwi i instruktorzy wojskowi, z kt贸rymi rozmawia艂em, czas podr贸偶y z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮 sp臋dzali 艣pi膮c. Ludzie od wiek贸w tak w艂a艣nie w臋drowali mi臋dzy gwiazdami; wi膮za艂o si臋 to jako艣 z dzia艂aniem nap臋du Hawkinga na cia艂o i zmys艂y. Pomy艣la艂em o halucynacjach, o偶ywionych koszmarach sennych i niewys艂owionym b贸lu - i mniej wi臋cej takie my艣li wypowiedzia艂em na g艂os, staraj膮c si臋, by m贸j g艂os brzmia艂 spokojnie.

- Matka i wujek Martin m贸wili mi, 偶e podr贸偶 z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮 da si臋 znie艣膰. Ba, 偶e to nawet mo偶e by膰 przyjemne, trzeba si臋 tylko przyzwyczai膰.

- Poza tym Intruzi wprowadzili na tym statku zmiany, kt贸re maj膮 to u艂atwia膰 - doda艂 A. Bettik. Enea i ja siedzieli艣my po艣rodku biblioteki, przy niskim stoliku o szklanym blacie; Android sta艂 z boku. Dok艂ada艂em wszelkich stara艅, 偶eby traktowa膰 go jak r贸wnego sobie, ale A. Bettik upiera艂 si臋 przy swojej roli s艂u偶膮cego. Uzna艂em wi臋c, 偶e nie ma sensu zgrywa膰 upierdliwego egalitarysty i pozwala艂em mu robi膰, co chce.

- To prawda - wtr膮ci艂 statek. - Wyposa偶ono mnie w ulepszone pola si艂owe, dzi臋ki kt贸rym efekty uboczne translacji s膮 znacznie mniej nieprzyjemne.

- Na czym dok艂adnie polegaj膮 te efekty uboczne! - zapyta艂em. Nie chcia艂em do ko艅ca obna偶a膰 pok艂ad贸w swej niewiedzy, ale nie zamierza艂em te偶 cierpie膰, je艣li da艂oby si臋 tego unikn膮膰.

We troje popatrzyli艣my po sobie.

- W minionych stuleciach podr贸偶owa艂em troch臋 mi臋dzy gwiazdami - rzek艂 wreszcie A. Bettik. - Zawsze jednak spa艂em. I to w 艂adowni. M贸wiono mi, 偶e androidy przewozi si臋 w 艂adowniach towarowych, pouk艂adane w stosy jak tusze wo艂owe.

Teraz Enea i ja spojrzeli艣my na siebie nawzajem, jakby zak艂opotanie nie pozwala艂o nam patrze膰 w oczy niebieskosk贸remu m臋偶czy藕nie.

Statek przerwa艂 cisz臋 odg艂osem, kt贸ry do z艂udzenia przypomina艂 chrz膮kni臋cie.

- Z moich obserwacji... - zacz膮艂. - Kt贸re, musz臋 przyzna膰, nie s膮 do ko艅ca wiarygodne, poniewa偶...

- Poniewa偶 masz pewne luki w pami臋ci - doko艅czyli艣my za niego r贸wnocze艣nie. Popatrzy艂em na Ene臋, ona na mnie i wybuchn臋li艣my 艣miechem.

- Przepraszam, statku - odezwa艂a si臋 Enea. - M贸w dalej.

- Chcia艂em tylko powiedzie膰, 偶e z moich obserwacji wynika, i偶 g艂贸wne skutki dzia艂ania 艣rodowiska lot贸w z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮 na ludzi sprowadzaj膮 si臋 do pewnych zak艂贸ce艅 w odbiorze wra偶e艅 wzrokowych, przygn臋bienia wywo艂anego dzia艂aniem pola si艂owego oraz zwyczajnej nudy. S膮dz臋, 偶e technologi臋 snu kriogenicznego opracowano na potrzeby dalekich podr贸偶y, na kr贸tszych za艣 dystansach uwa偶a si臋 go po prostu za udogodnienie.

- A twoje... hmmm... modyfikacje, wprowadzone przez Intruz贸w, maj膮 na celu os艂abienie owych efekt贸w ubocznych, tak? - docieka艂em.

- Takie jest ich zadanie - zgodzi艂 si臋 statek. - Oczywi艣cie, nie dotyczy to nudy. To typowo ludzkie zjawisko, na kt贸re chyba po dzi艣 dzie艅 nie znaleziono lekarstwa - na moment zapad艂a cisza. - Do punktu translacji pozosta艂y nam dwie minuty i dziesi臋膰 sekund - oznajmi艂 statek po przerwie. - Wszystkie systemy funkcjonuj膮 prawid艂owo. Nadal nikt nie wyruszy艂 w po艣cig za nami, chocia偶 „艢w. Antoni” namierza nas detektorami dalekiego zasi臋gu.

- Zejd藕my na d贸艂 - zaproponowa艂a Enea wstaj膮c. - B臋dziemy si臋 przygl膮da膰, jak statek wchodzi w nad艣wietln膮.

- Na d贸艂? - zdumia艂em si臋. - Dok膮d? Do holoramy?

- Nie - odkrzykn臋艂a ju偶 ze schod贸w. - Na zewn膮trz.

Nie mia艂em poj臋cia, 偶e nasz statek ma taras. Mo偶na by艂o wyj艣膰 na艅 i stan膮膰 praktycznie na zewn膮trz, nawet gdy statek p臋dzi艂 przez przestrze艅, szykuj膮c si臋 do przeskoku w nad艣wietln膮. Nikt mi o tym nie m贸wi艂, zreszt膮 i tak bym nie uwierzy艂.

- Statku, wysu艅 taras - poleci艂a Enea. Statek wykona艂 jej polecenie i cz臋艣膰 sali wraz ze steinwayem zosta艂a wypchni臋ta poza obr臋b kad艂uba. Wyszli艣my wprost w czarn膮 pustk臋... No, mo偶e nie dos艂ownie: nawet ja, pastuch z prowincji, wiedzia艂em, 偶e pop臋ka艂yby nam b臋benki w uszach, oczy zosta艂yby rozsadzone od wewn膮trz, a krew zagotowa艂aby si臋, gdyby艣my znale藕li si臋 w pr贸偶ni. Tym niemniej wygl膮da艂o to tak, jakby艣my znale藕li si臋 w pr贸偶ni.

- Czy to bezpieczne? - zapyta艂em. Opar艂em si臋 o barierk臋. Za ruf膮 Hyperion zmniejszy艂 si臋 do rozmiar贸w gwiazdki na nocnym niebie, a z lewej burty l艣ni艂o o艣lepiaj膮co s艂o艅ce, wok贸艂 kt贸rego kr膮偶y艂, ale p艂omie艅 plazmowy z silnik贸w, ci膮gn膮cy si臋 dziesi膮tki kilometr贸w za nami sprawia艂 wra偶enie, jakby umieszczono nas na wysokiej, b艂臋kitnej kolumnie. Efekt ten budzi艂 we mnie odczucia zbli偶one do akrofobii, podczas gdy iluzja znalezienia si臋 bez oparcia w tak rozleg艂ej przestrzeni grozi艂a napadem agorafobii. Nie s膮dzi艂em, 偶e mam jakie艣 fobie.

- Je偶eli pola si艂owe cho膰 na u艂amek sekundy przesta艂yby funkcjonowa膰, to przy tej pr臋dko艣ci i przyspieszeniu zgin臋liby艣my natychmiast - rzek艂 A. Bettik. - Nie mia艂oby specjalnego znaczenia, czy znajdujemy si臋 wewn膮trz, czy na zewn膮trz statku.

- A promieniowanie?

- Oczywi艣cie, pole odcina szkodliwe promieniowanie kosmiczne i s艂oneczne - kontynuowa艂 wyja艣nienia android. - Przyciemnia r贸wnie偶 obraz s艂o艅ca Hyperiona, 偶eby艣my nie o艣lepli, cho膰 poza tym przepuszcza ca艂e widzialne spektrum.

- Aha - nie by艂em do ko艅ca przekonany. Odsun膮艂em si臋 od balustrady.

- Trzydzie艣ci sekund do translacji - oznajmi艂 statek. Nawet w tym miejscu jego g艂os zdawa艂 si臋 dobiega膰 znik膮d, jakby pomi臋dzy nami zawieszono niewidzialny g艂o艣nik.

Enea siad艂a na taborecie przy fortepianie i zacz臋艂a gra膰. Nie rozpozna艂em melodii, ale brzmia艂a klasycznie... Pewnie jaka艣 kompozycja z dwudziestego sz贸stego stulecia.

Chyba spodziewa艂em si臋, 偶e statek odezwie si臋 jeszcze przed przeskokiem - ko艅cowe odliczanie czy co艣 w tym rodzaju. Oby艂o si臋 jednak bez komunikat贸w. Nagle silniki j膮drowe umilk艂y i w艂膮czy艂 si臋 nap臋d Hawkinga: przez chwil臋 poczu艂em bardziej ni偶 us艂ysza艂em g艂臋bokie buczenie, przenikaj膮ce mnie do szpiku ko艣ci. Z nieznan膮 do tej pory si艂膮 zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie; mia艂em wra偶enie, jakby wywracano mnie na drug膮 stron臋, bezbole艣nie wprawdzie, ale i bezlito艣nie. I nagle dziwne odczucia ust膮pi艂y, na dobr膮 spraw臋 zanim zd膮偶y艂em je dobrze zrozumie膰.

Znikn臋艂a te偶 przestrze艅 wok贸艂 nas - mam tu na my艣li obraz, jaki roztacza艂 si臋 przed naszymi oczyma jeszcze sekund臋 czy dwie wcze艣niej: o艣lepiaj膮ce s艂o艅ce Hyperiona, znikaj膮ca plamka samej planety, odblask 艣wiat艂a na kad艂ubie statku, kilka gwiazd, s艂up niebieskiego ognia - wszystko znikn臋艂o. Miejsce znanej mi rzeczywisto艣ci zaj臋艂o... Trudno to opisa膰.

Statek wype艂nia艂 znaczn膮 cz臋艣膰 pola widzenia, znajduj膮c si臋 „pod” i „nad” nami; taras nie sta艂 si臋 ani troch臋 mniej materialny, nie dostrzega艂em jednak nawet najs艂abszego promienia 艣wiat艂a, kt贸ry pada艂by na kad艂ub. Brzmi to absurdalnie, bo przecie偶 偶eby cokolwiek by艂o widoczne, musi odbija膰 艣wiat艂o, ale mia艂em wra偶enie, 偶e moje oczy cz臋艣ciowo przesta艂y funkcjonowa膰: rejestrowa艂y kszta艂t i mas臋 statku, ale nie zauwa偶a艂y 艣wiat艂a.

Poza kad艂ubem wszech艣wiat skurczy艂 si臋 do rozmiaru dw贸ch ku艂: b艂臋kitnej przed dziobem i czerwonej w pobli偶u ster贸w na rufie. Lizn膮wszy nieco fizyki wiedzia艂em na czym polega efekt Dopplera, niemniej to, co widzieli艣my, musia艂o by膰 z艂udzeniem: przed przej艣ciem w nad艣wietln膮 poruszali艣my si臋 o wiele wolniej ni偶 艣wiat艂o, teraz za艣, znalaz艂szy si臋 w hawkingowskiej, zakrzywionej przestrzeni - o wiele szybciej. 艢wietlne kr臋gi - wyt臋偶ywszy wzrok w obydwu dostrzeg艂em st艂oczone gwiazdy - odsun臋艂y si臋 dalej i skurczy艂y do rozmiar贸w male艅kich punkcik贸w. Pomi臋dzy nimi ca艂e pole widzenia wype艂nia艂a... nico艣膰. Nie chodzi mi tu o absolutn膮 czer艅 czy ciemno艣膰; mam na my艣li pustk臋, przyprawiaj膮ce o md艂o艣ci wra偶enie 艣lepoty, jakbym pr贸bowa艂 spojrze膰 na w艂asn膮 艣lep膮 plamk臋, nico艣膰 tak natr臋tn膮, 偶e wywo艂ane ni膮 zawroty g艂owy natychmiast przerodzi艂y si臋 w nudno艣ci i wstrz膮sn臋艂y mym organizmem r贸wnie gwa艂townie, jak przed chwil膮 wra偶enie wywracania na nice.

- Bo偶e! - wykrztusi艂em, zaciskaj膮c d艂onie na por臋czy. Zamkn膮艂em oczy, ale bez skutku: pod powiekami r贸wnie偶 mia艂em pustk臋. Zrozumia艂em wtedy, dlaczego podr贸偶ni wybieraj膮 sen kriogeniczny.

Nie mog艂em w to uwierzy膰, ale jakim艣 cudem Enea wci膮偶 gra艂a. D藕wi臋ki fortepianu rozbrzmiewa艂y g艂o艣no i krystalicznie czysto, jak gdyby nie zniekszta艂cane 偶adnym 艂膮cz膮cym nas o艣rodkiem. Z zamkni臋tymi oczami widzia艂em niebieskiego A. Bettika, stoj膮cego przy drzwiach i zapatrzonego w nico艣膰. Nie, chwileczk臋... Android straci艂 b艂臋kitny odcie艅 sk贸ry... W tym miejscu nie istnia艂y 偶adne kolory, traci艂y sens takie poj臋cia, jak biel, czer艅 czy szaro艣膰. Przemkn臋艂o mi przez my艣l, 偶e ludzie, kt贸rzy od urodzenia s膮 niewidomi, mog膮 w taki w艂a艣nie spos贸b 艣ni膰 o 艣wietle i barwach.

- Kompensacja - rozleg艂 si臋 g艂os statku, r贸wnie czysty, jak d藕wi臋k fortepianu.

Nagle pustka zapad艂a si臋 w sobie i wr贸ci艂 mi wzrok; wr贸ci艂y r贸wnie偶 kr臋gi czerwieni i b艂臋kitu za i przed statkiem. Niebieska kula zmieni艂a si臋 w obr臋cz i w kilka sekund przemkn臋艂a wzd艂u偶 osi statku, by po艂膮czy膰 si臋 z czerwon膮 i bez uprzedzenia z miejsca ich styku wyprysn臋艂y kolorowe kszta艂ty, niczym geometryczne stworzenia wykluwaj膮ce si臋 z jaja. Napisa艂em „kolorowe kszta艂ty”, cho膰 to do艣膰 mizerne okre艣lenie zjawiska, kt贸rego byli艣my 艣wiadkami: pustk臋 wype艂nia艂y pulsuj膮ce i skr臋caj膮ce si臋 fraktale, spirale, naje偶one dziwacznymi figurami, zwija艂y si臋 w niesko艅czono艣膰, pluj膮c na boki mniejszymi kszta艂tami w tych samych kobaltowych i krwistoczerwonych odcieniach, 偶贸艂te elipsoidy z regularno艣ci膮 godn膮 pulsar贸w wybucha艂y o艣lepiaj膮cym 艣wiat艂em, podw贸jne, purpurowo-niebieskie helisy, przywodz膮ce na my艣l kosmiczne DNA, z ogromn膮 szybko艣ci膮 przemyka艂y obok nas. S艂ysza艂em wszystkie te barwy na podobie艅stwo odleg艂ego grzmotu, jakby fale przyboju rozbija艂y si臋 o brzeg tu偶 poza zasi膮giem wzroku.

U艣wiadomi艂em sobie, 偶e 艣ledz臋 widowisko z rozdziawionymi ustami, odwr贸ci艂em si臋 wi臋c plecami do pustki i spr贸bowa艂em skupi膰 wzrok na dziewczynce i androidzie, przez kt贸rych cia艂a przep艂ywa艂y wszystkie kolory geometrycznego wszech艣wiata. Enea nie przerywa艂a gry. Podnios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na mnie i fraktalne niebiosa za moimi plecami.

- Mo偶e wr贸cimy do 艣rodka - zaproponowa艂em. Moje s艂owa zawis艂y w powietrzu osobno, niczym sople na ga艂臋zi.

- Fascynuj膮ce - stwierdzi艂 A. Bettik. Sta艂 z za艂o偶onymi na piersi r臋koma, nie odrywaj膮c wzroku od tunelu osza艂amiaj膮cych kszta艂t贸w, przez kt贸ry lecieli艣my. Zn贸w mia艂 niebiesk膮 sk贸r臋.

Enea przesta艂a gra膰 i, by膰 mo偶e pierwszy raz wyczuwaj膮c moje przera偶enie, wsta艂a, wzi臋艂a mnie za r臋k臋 i poprowadzi艂a do wn臋trza. Taras si臋 cofn膮艂, kad艂ub statku przybra艂 normalny kszta艂t, a ja zn贸w mog艂em oddycha膰.

- Mamy sze艣膰 dni - oznajmi艂a dziewczynka. Siedzieli艣my w kabinie z holoram膮, gdy偶 tu w艂a艣nie ustawiono najwygodniejsze kanapy. Sko艅czyli艣my w艂a艣nie posi艂ek i A. Bettik poda艂 nam sch艂odzone w zamra偶arce napoje owocowe. R臋ce prawie mi si臋 nie trz臋s艂y.

- Sze艣膰 dni, dziewi臋膰 godzin i dwadzie艣cia siedem minut - poprawi艂 Ene臋 statek.

Dziewczynka spojrza艂a na dziel膮c膮 pok艂ady grod藕.

- Statku, czy nie m贸g艂by艣 przez chwil臋 siedzie膰 cicho? Przynajmniej dop贸ki nie b臋dziesz mia艂 czego艣 wa偶nego do powiedzenia albo my o co艣 nie zapytamy.

- Oczywi艣cie, M... Enea.

- Sze艣膰 dni - powt贸rzy艂a. - Musimy si臋 przygotowa膰.

- Na co? - poci膮gn膮艂em 艂yk soku.

- My艣l臋, 偶e b臋d膮 na nas czeka膰. Musimy co艣 wymy艣li膰, 偶eby dosta膰 si臋 przez Parvati na Renesans i nie da膰 si臋 zatrzyma膰 po drodze.

Spojrza艂em na ni膮 uwa偶nie. Wygl膮da艂a na zm臋czon膮, w艂osy mia艂a jeszcze rozczochrane po k膮pieli. Po tym wszystkim, co w „Pie艣niach” napisano o Tej, Kt贸ra Naucza, spodziewa艂em si臋 doprawdy niezwyk艂ej osoby: m艂odego mesjasza w todze, geniusza recytuj膮cego niejasne przepowiednie... Tymczasem jedyn膮 niezwyk艂膮 cech膮 Enei by艂a si艂a drzemi膮ca w ciemnych oczach.

- Jak to mo偶liwe, 偶eby kto艣 na nas czeka艂? Komunikatory od wiek贸w nie dzia艂aj膮, a statki Paxu, kt贸re zgubili艣my nad Hyperionem, nie mog膮 przecie偶 nikogo o nas uprzedzi膰.

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Zgadza si臋, komunikatory przesta艂y dzia艂a膰 zanim si臋 urodzi艂am; pami臋tasz, 偶e matka by艂a ze mn膮 w ci膮偶y w czasach Upadku - spojrza艂a na A. Bettika, kt贸ry te偶 pi艂 sok, ale nie usiad艂 obok nas. - Przykro mi, 偶e ci臋 nie pami臋tam. Odwiedza艂am czasem Miasto Poet贸w i wydawa艂o mi si臋, 偶e znam wszystkie androidy.

- Nie mo偶e mnie pani pami臋ta膰, M. Enea - A. Bettik sk艂oni艂 si臋 lekko. - Opu艣ci艂em Miasto Poet贸w jeszcze zanim pani matka rozpocz臋艂a pielgrzymk臋 i wraz z bra膰mi pracowa艂em nad Hoolie, a p贸藕niej na Trawiastym Morzu. Po Upadku... porzucili艣my s艂u偶b臋... i tu艂ali艣my si臋 w pojedynk臋 po r贸偶nych miejscach.

- Rozumiem - powiedzia艂a Enea. - Pami臋tam, 偶e po Upadku zapanowa艂o istne szale艅stwo i androidy, kt贸re trafi艂yby na zachodni膮 stron臋 G贸r Cugielnych, znalaz艂yby si臋 w powa偶nych tarapatach.

Spojrza艂em jej w oczy.

- Ale tak powa偶nie, to jak mog膮 na nas czeka膰 w uk艂adzie Parvati? Przecie偶 nas nie wyprzedz膮, bo pierwsi osi膮gn臋li艣my kwantowy punkt przej艣cia. Wszystko, co mog膮 zrobi膰, to dotrze膰 tam godzin臋 czy dwie po nas.

- Wiem, ale i tak wydaje mi si臋, 偶e jakim艣 cudem b臋d膮 tam przed nami. Musimy wykombinowa膰 jaki艣 spos贸b, 偶eby nasz nieuzbrojony statek prze艣cign膮艂 b膮d藕 wymanewrowa艂 okr臋t wojenny.

Rozmawiali艣my jeszcze przez kilkana艣cie minut, ale nikt - nawet statek, kiedy zapytali艣my go o zdanie - nie wymy艣li艂 nic ciekawego. Nie spuszcza艂em wzroku z dziewczynki: patrzy艂em, jak u艣miech wyp艂ywa jej na wargi, kiedy pogr膮偶a si臋 w my艣lach, jak marszczy brwi, kiedy zapala si臋 do tego, co m贸wi; s艂ucha艂em jej 艂agodnego g艂osu. Wiedzia艂em ju偶, czemu Silenusowi zale偶a艂o, 偶eby nie sta艂a si臋 jej krzywda.

- Ciekawe, dlaczego stary poeta nie odezwa艂 si臋 do nas, zanim opu艣cili艣my uk艂ad Hyperiona - powiedzia艂em na g艂os. - Na pewno mia艂 ochot臋 zamieni膰 z tob膮 kilka s艂贸w.

Enea przeczesa艂a palcami w艂osy.

- Wujek Martin nie chcia艂 mnie wita膰 za po艣rednictwem wi膮zki komunikacyjnej czy hologramu. Ustalili艣my, 偶e porozmawiamy sobie po zako艅czeniu naszej wycieczki.

- Zaplanowali艣cie to wszystko? - spojrza艂em na ni膮 z niedowierzaniem. - To znaczy... twoj膮 ucieczk臋, mat臋 grawitacyjn膮... i w og贸le?

- Szczeg贸艂y dopracowa艂y艣my razem z matk膮 - u艣miechn臋艂a si臋 do swoich wspomnie艅. - Po jej 艣mierci om贸wi艂am wszystko z wujkiem Martinem, kt贸ry dzi艣 rano odprowadzi艂 mnie do Sfinksa...

- Dzi艣 rano? - przerwa艂em jej sko艂owany, ale nagle zrozumia艂em.

- To by艂 dla mnie d艂ugi dzie艅 - powiedzia艂a smutno. - W kilku krokach pokona艂am po艂ow臋 czasu, jaki istniej膮 ludzkie osiedla na Hyperionie. Wszyscy, kt贸rych zna艂am, z pewno艣ci膮 nie 偶yj膮 - opr贸cz wujka Martina, oczywi艣cie.

- Niekoniecznie - stwierdzi艂em. - Wkr贸tce po twoim znikni臋ciu na planecie pojawi艂 si臋 Pax, wi臋c cz臋艣膰 twojej rodziny i przyjaci贸艂 mog艂a przyj膮膰 krzy偶. Je艣li tak, to wci膮偶 偶yj膮.

- Przyj膮膰 krzy偶! - wzdrygn臋艂a si臋 dziewczynka. - Nie mam rodziny; mia艂am tylko matk臋 i raczej w膮tpi臋, 偶eby moi przyjaciele czy matka... przyj臋li krzy偶.

Przez chwil臋 patrzyli艣my na siebie w milczeniu i nagle uderzy艂o mnie, jak niesamowit膮 istot膮 jest Enea: kiedy „dzi艣 rano” wesz艂a do Sfinksa, wi臋kszo艣膰 wydarze艅 z historii Hyperiona, o kt贸rych czyta艂em, mia艂a dopiero nast膮pi膰.

- Tak czy inaczej nie planowa艂y艣my wszystkiego tak precyzyjnie, 偶eby uwzgl臋dni膰 udzia艂 maty grawitacyjnej. Przede wszystkim nie wiedzia艂y艣my, czy b臋dzie wci膮偶 na pok艂adzie statku konsula, kiedy ten wr贸ci na Hyperiona. Dosz艂y艣my jednak do wniosku, 偶e gdyby Dolina Grobowc贸w Czasu zosta艂a zamkni臋ta, pozostanie nam wykorzysta膰 labirynt, co okaza艂o si臋 dobrym pomys艂em. Mia艂y艣my te偶 nadziej臋, 偶e statek powr贸ci i 偶e b臋d臋 mog艂a, korzystaj膮c z niego, uciec z planety.

- Opowiedz mi o swoich czasach - poprosi艂em.

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Opowiem ci, ale nie teraz. Wiesz ju偶 co nieco na ten temat; dla ciebie to wszystko historia i legendy. Ja za艣 nie wiem prawie nic o dniu dzisiejszym - tylko to, co wynika z moich sn贸w. Opowiedz mi o tera藕niejszo艣ci. Jak jest rozleg艂a? Jak g艂臋boka? Ile z niej mam sobie zatrzyma膰?

Nie zrozumia艂em aluzji zawartej w ostatnich pytaniach, ale zacz膮艂em opowiada膰 o Paxie, o wielkiej katedrze w St. Joseph i o...

- St. Joseph? - przerwa艂a mi. - Gdzie to jest?

- Wy nazywali艣cie to miasto Keats. Stolica, kiedy艣 zwana te偶 Jacktown.

- Ach, wi臋c zmienili t臋 poga艅sk膮 nazw臋 - usiad艂a wygodniej w艣r贸d mi臋kkich poduszek na kanapie, bawi膮c si臋 szklank膮 z sokiem. - C贸偶, m贸j ojciec nie mia艂by nic przeciwko temu.

Drugi raz wspomnia艂a o ojcu - zak艂ada艂em, 偶e ma na my艣li cybryda Keatsa - ale nie wypytywa艂em jej o niego.

- Owszem, kiedy dwie艣cie lat temu Hyperion przy艂膮czy艂 si臋 do Paxu, zmieniono wiele nazw. By艂 nawet taki pomys艂, 偶eby inaczej nazwa膰 sam膮 planet臋, ale upad艂. W ka偶dym razie Pax nie rz膮dzi tu bezpo艣rednio, za to jego wojska zaprowadzi艂y porz膮dek w... - przez jaki艣 czas opowiada艂em o historii, technice, kulturze, j臋zyku i w艂adzy na Hyperionie, relacjonowa艂em wszystko, co zas艂ysza艂em, przeczyta艂em i czego dowiedzia艂em si臋 o 偶yciu na innych 艣wiatach Paxu - tak偶e o wspania艂o艣ci Pacem.

- Rety, niewiele si臋 zmieni艂o - stwierdzi艂a Enea, gdy sko艅czy艂em. - Technika chyba utkn臋艂a w martwym punkcie... Daleko nam do 艣wietno艣ci Hegemonii.

- Po cz臋艣ci to wina Paxu. Ko艣ci贸艂 zakaza艂 tworzenia i wykorzystywania my艣l膮cych maszyn - mam na my艣li prawdziwe SI - i podkre艣la potrzeb臋 duchowego rozwoju ludzko艣ci, zamiast koncentrowania si臋 na technice.

- Rozumiem - kiwn臋艂a g艂ow膮 Enea. - S膮dzi艂am jednak, 偶e przez dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat nadgoni膮 zaleg艂o艣ci i dor贸wnaj膮 dawnej Sieci. Wiesz, to troch臋 tak, jakby艣my mieli teraz 艣redniowiecze.

U艣miechn膮艂em si臋, kiedy dotar艂o do mnie, 偶e poczu艂em si臋 ura偶ony: poruszy艂a mnie krytyka rz膮dzonego przez Pax spo艂ecze艅stwa, do kt贸rego postanowi艂em si臋 nie przy艂膮cza膰.

- Nie ca艂kiem - powiedzia艂em. - Pami臋taj, 偶e najwa偶niejsza nowina to obdarzenie ludzi prawdziw膮 nie艣miertelno艣ci膮. Z tego wzgl臋du bardzo starannie reguluje si臋 przyrost naturalny i brakuje bod藕c贸w, kt贸re prowadzi艂yby do zmian w systemie. Wi臋kszo艣膰 powt贸rnie narodzonych chrze艣cijan przygotowuje si臋 na d艂ugie, spokojne 偶ycie, kt贸re ma potrwa膰 przynajmniej kilkaset, a przy odrobinie szcz臋艣cia - kto wie, mo偶e nawet kilka tysi臋cy lat. Nie spieszy im si臋 do zmian.

Enea spojrza艂a na mnie badawczo.

- Czyli z tym wskrzeszaniem przez krzy偶okszta艂t to prawda?

- Jak najbardziej.

- Dlaczego wi臋c nie... nie przyj膮艂e艣 krzy偶a?

Trzeci raz w ci膮gu kilku ostatnich dni nie wiedzia艂em, co powiedzie膰. Wzruszy艂em ramionami.

- To chyba wrodzony up贸r. Poza tym wielu ludzi w moim wieku nie my艣li o tym; przecie偶 i tak wydaje si臋 nam, 偶e b臋dziemy 偶y膰 wiecznie, prawda? Nawracaj膮 si臋, kiedy zaczyna im doskwiera膰 brzemi臋 lat.

- Zamierzasz si臋 nawr贸ci膰?

Powstrzyma艂em si臋, od kolejnego wzruszenia ramionami, ale wykona艂em odpowiadaj膮cy mu gest d艂oni膮.

- Nie wiem - nie opowiada艂em jeszcze o niedawnej „egzekucji” i „wskrzeszeniu” w wie偶y Martina Silenusa. - Po prostu nie wiem.

A. Bettik stan膮艂 po艣rodku holoramy.

- Wydaje mi si臋, 偶e nie od rzeczy b臋dzie zauwa偶y膰, i偶 zaopatrzyli艣my statek w spore zapasy lod贸w i to w r贸偶nych smakach. Mo偶e si臋 pa艅stwo skusicie?

Ju偶 mia艂em zwr贸ci膰 mu uwag臋, 偶eby podczas tej podr贸偶y przesta艂 si臋 zachowywa膰 jak s艂u偶膮cy, ale Enea mnie uprzedzi艂a.

- Jasne! - wykrzykn臋艂a. - Czekoladowe poprosz臋!

A. Bettik skin膮艂 g艂ow膮, u艣miechn膮艂 si臋 i popatrzy艂 na mnie.

- M. Endymion?

Sporo si臋 ostatnio dzia艂o: podr贸偶e na macie przez Labirynt, burza piaskowa, masakra 偶o艂nierzy (Enea twierdzi艂a, 偶e to Chy偶war!), pierwszy lot poza planet臋... Nie藕le, jak na jeden dzie艅.

- Czekoladowe - powiedzia艂em. - Zdecydowanie czekoladowe.

20

Z oddzia艂u sier偶anta Gregoriusa prze偶yli kapral Bassin Kee i lansjer Ahranwhal Gaspa K. T. Rettig. Pierwszy z nich jest niewysokim, mocno zbudowanym m臋偶czyzn膮, obdarzonym szybkim refleksem i bystrym os膮dem sytuacji; drugi natomiast jest wysoki, bo wzrostem niemal dor贸wnuje Gregoriusowi, za to nieprzeci臋tnie szczup艂y, zw艂aszcza przy pot臋偶nym sier偶ancie. Rettig pochodzi z Pier艣cienia Lamberta; ma charakterystyczne blizny po oparzeniach radiacyjnych, chude cia艂o i garbi si臋 w spos贸b typowy dla mieszka艅c贸w asteroid. De Soya dowiedzia艂 si臋, 偶e dopiero w wieku dwudziestu trzech lat standardowych Rettig mia艂 okazj臋 znale藕膰 si臋 na planecie, gdzie panuje normalne ci膮偶enie. Dopiero in偶ynieria RNA i ci臋偶ki trening wojskowy zahartowa艂 go jako m臋偶czyzn臋 i przygotowa艂y do walki w dowolnych warunkach. Z natury skryty A. G. K. T. Rettig prawie w og贸le si臋 nie odzywa, za to 艣wietnie radzi sobie ze s艂uchaniem, wykonywaniem rozkaz贸w i, jak wykaza艂a bitwa na Hyperionie, uchodzeniem ca艂o z opa艂贸w.

Kapral Kee jest r贸wnie gadatliwy, jak jego kolega ma艂om贸wny. Podczas pierwszego dnia dyskusji uwagi i pytania kaprala znamionuj膮 przenikliwo艣膰 i zdolno艣膰 logicznego rozumowania, kt贸rych nie przyt艂umi艂y og艂upiaj膮ce efekty zmartwychwstania.

Wszyscy czterej pasa偶erowie archanio艂a s膮 tak samo wstrz膮艣ni臋ci faktem w艂asnej 艣mierci. De Soya stara si臋 przekona膰 偶o艂nierzy, 偶e z czasem nabywa si臋 do艣wiadczenia i ka偶dy kolejny raz jest 艂atwiejszy od poprzedniego, ale jego roztrz臋sione cia艂o i pl膮cz膮ce si臋 my艣li zadaj膮 k艂am temu twierdzeniu. Osamotnieni, pozbawieni opieki i pocieszenia ze strony przyjaznych kapelan贸w, zmartwychwsta艅cy musz膮 na w艂asn膮 r臋k臋 poradzi膰 sobie z szokiem, jakiego do艣wiadczyli. Pierwszy dzie艅 w uk艂adzie Parvati up艂ywa im na rozmowach, cz臋sto przerywanych nag艂ymi falami zm臋czenia i silnych wzrusze艅. Tylko sier偶ant Gregorius nie wygl膮da na specjalnie poruszonego nowym do艣wiadczeniem.

Trzeciego dnia spotykaj膮 si臋 w male艅kiej mesie oficerskiej „Rafaela”, 偶eby om贸wi膰 ostateczny plan.

- Za dwa miesi膮ce i trzy tygodnie statek, kt贸rym leci dziecko, wejdzie w uk艂ad Parvati w odleg艂o艣ci mniej ni偶 tysi膮ca kilometr贸w od miejsca, gdzie si臋 znajdujemy - m贸wi ojciec kapitan de Soya. - Musimy go przechwyci膰 i zaaresztowa膰 dziewczynk臋.

呕aden z 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej nie pyta, dlaczego maj膮 aresztowa膰 dziecko; 偶aden te偶 nie zamierza wszczyna膰 na ten temat dyskusji, dop贸ki dow贸dca - w tym wypadku de Soya - pierwszy nie poruszy tej kwestii. Ka偶dy z nich jest got贸w w razie potrzeby zgin膮膰, by wykona膰 tajemniczy rozkaz.

- Nie wiemy, kto opr贸cz niej znajduje si臋 na pok艂adzie, prawda? - upewnia si臋 kapral Kee. Rozmawiali ju偶 na ten temat, ale przez pierwszych kilka dni nowego 偶ycia cz艂owiek nie mo偶e za bardzo polega膰 na w艂asnej pami臋ci.

- Zgadza si臋 - kiwa g艂ow膮 de Soya.

- Nie znamy uzbrojenia statku - ci膮gnie Kee, jakby odznacza艂 kolejne pozycje na u艂o偶onej w g艂owie li艣cie.

- Zgadza si臋.

- Nie wiemy, czy Parvati jest jego docelowym punktem przeznaczenia.

- Zgadza si臋.

- Mo偶e w takim razie statek ma si臋 tutaj spotka膰 z inn膮 jednostk膮 - rozmy艣la g艂o艣no Kee. - A mo偶e dziewczynka chce si臋 spotka膰 z kim艣 z planety.

De Soya zn贸w kiwa g艂ow膮.

- „Rafaela” nie wyposa偶ono wprawdzie w takie mn贸stwo czujnik贸w, jakie mieli艣my na liniowcu, ale monitorujemy ca艂膮 przestrze艅 od ob艂oku Oorta do samej Parvati. Je偶eli jaki艣 statek zjawi si臋 tu wcze艣niej, natychmiast si臋 o tym dowiemy.

- Intruzi? - pyta sier偶ant Gregorius.

- To tylko domys艂y - de Soya rozk艂ada r臋ce. - Wszystko, co mog臋 wam powiedzie膰, to to, 偶e dziewczynka stanowi zagro偶enie dla Paxu, wi臋c rozs膮dnym b臋dzie za艂o偶enie, i偶 Intruzi zechc膮 j膮 przechwyci膰, je艣li, rzecz jasna, wiedz膮 o jej istnieniu. Jeste艣my na to przygotowani.

- Wci膮偶 nie mog臋 uwierzy膰, 偶e gdyby艣my chcieli, mo偶emy w jeden dzie艅 wr贸ci膰 do domu - Kee pociera g艂adko ogolony policzek. - Albo polecie膰 po pomoc.

Domem kaprala Kee jest republika Jamnu na Denebie Drei. Dyskutowali ju偶 o bezsensowno艣ci wzywania pomocy - najbli偶szym okr臋tem wojennym Paxu i tak jest „艢w. Antoni”, kt贸ry, zgodnie z rozkazami de Soyi, powinien mkn膮膰 w 艣lad za statkiem dziewczynki.

- Da艂em zna膰 dow贸dcy garnizonu Paxu na Parvati - m贸wi de Soya. - Z naszego rejestru komputerowego wynika, 偶e maj膮 tu tylko orbitalny statek patrolowy i par臋 skoczk贸w skalnych. Kaza艂em rozstawi膰 wszystkie jednostki na pozycjach obronnych w przestrzeni cislunarnej, postawi膰 w stan gotowo艣ci wszystkie posterunki na powierzchni i oczekiwa膰 na rozkazy. Je偶eli to dziecko ominie nas i zdo艂a wyl膮dowa膰, Pax je znajdzie.

- Jaka jest Parvati? - pyta Gregorius. Jego g艂臋boki, grzmi膮cy bas nieodmiennie zwraca uwag臋 de Soyi.

- Wkr贸tce po hegirze osiedlili si臋 tu zreformowani hindui艣ci - de Soya cytuje informacje zaczerpni臋te z pok艂adowego komputera. - To pustynia. Nawet nie ma do艣膰 tlenu, 偶eby ludzie mogli tu 偶y膰; w atmosferze dominuje dwutlenek w臋gla. Terraformowanie Parvati nie do ko艅ca si臋 powiod艂o, wi臋c teraz albo 艣rodowisko przystosowuje si臋 do ludzi, albo ludzi do 艣rodowiska. Planeta nigdy nie mog艂a si臋 pochwali膰 du偶膮 populacj膮: przed Upadkiem mieszka艂o tu kilkadziesi膮t milion贸w, teraz jest nieca艂e p贸艂 miliona, z czego wi臋kszo艣膰 mieszka w jednym wielkim mie艣cie, w Gandhiji.

- Chrze艣cijanie? - de Soya wie, 偶e pytanie Kee nie jest tylko wyrazem czczej ciekawo艣ci. Kapral nie zadaje zbyt wielu przypadkowych pyta艅.

- W Gandhiji kilka tysi臋cy ludzi nawr贸ci艂o si臋 na chrze艣cija艅stwo. Maj膮 tam now膮 katedr臋 pod wezwaniem 艣wi臋tego Malachiasza. Wi臋kszo艣膰 ponownie narodzonych to wp艂ywowi ludzie interesu, kt贸rzy ch臋tnie przy艂膮czyliby si臋 do Paxu. Przed oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu laty przekonali lokalny rz膮d - rodzaj obieralnej oligarchii - do wprowadzenia na Parvati garnizonu Paxu. Maj膮 wystarczaj膮co blisko do granic Protektoratu, 偶eby si臋 ba膰 Intruz贸w.

- Zastanawia艂em si臋 po prostu, czy garnizon m贸g艂by liczy膰 na to, 偶e miejscowi donios膮 mu o wyl膮dowaniu statku - wyja艣nia Kee.

- Raczej nie. Dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 procent powierzchni planety to bezludne pustkowia, albo nigdy nie zasiedlone, albo oddane wydmom i zielsku we w艂adanie. Wi臋kszo艣膰 ludzi skupia si臋 wok贸艂 kopal艅 boksyt贸w pod Gandhiji. Znajd膮 go jednak patrole orbitalne.

- Je艣li w og贸le dotrze tak daleko - zauwa偶a Gregorius.

- A nie dotrze - uzupe艂nia ojciec kapitan i dotkni臋ciem uruchamia wbudowany w blat sto艂u ekran. Wy艣wietla na nim przygotowany wcze艣niej obraz. - Oto plan przechwycenia jednostki. Na razie idziemy spa膰, po czym budzimy si臋 dopiero na trzy dni przed przybyciem statku. Nie macie si臋 czego obawia膰, po 艣nie kriogenicznym nie utrzymuje si臋 taki kac, jak po zmartwychwstaniu; wystarczy p贸艂 godziny, 偶eby doj艣膰 do siebie. Dobrze... T minus trzy dni. W艂膮cza si臋 alarm. „Rafael” przez ten czas dotrze... o, tutaj - de Soya stuka w ekran, wskazuj膮c punkt w dw贸ch trzecich eliptycznej trajektorii. - Znamy szybko艣膰, z jak膮 weszli w nad艣wietln膮, zatem znamy r贸wnie偶 ich pr臋dko艣膰 wyj艣ciow膮; mniej wi臋cej trzy setne pr臋dko艣ci 艣wiat艂a. Je艣li wi臋c b臋d膮 lecie膰 w kierunku Parvati i zwalnia膰 w takim samym tempie, w jakim przyspieszali na Hyperionie... - na ekranie pojawiaj膮 si臋 wykresy trajektorii. - To wszystko hipotezy, z wyj膮tkiem punktu, w kt贸rym si臋 zjawi膮 w uk艂adzie... dok艂adnie tutaj - wska藕nikiem dotyka czerwonej kropki, znajduj膮cej si臋 oko艂o dziesi臋ciu j. a. od planety. Linia oznaczaj膮ca tor lotu archanio艂a migaj膮c zbli偶a si臋 do wskazanego miejsca. - A tutaj ich przechwycimy, w nieca艂膮 minut臋 od wyj艣cia z nad艣wietlnej.

Gregorius pochyla si臋 nad monitorem.

- Wyskoczymy na nich jak jaki艣 cholerny diabe艂ek z pude艂ka, je艣li ojciec wybaczy mi to sformu艂owanie.

- Udzielam ci rozgrzeszenia, synu - u艣miecha si臋 de Soya. - Rzeczywi艣cie, wszystko odb臋dzie si臋 przy du偶ej pr臋dko艣ci i sporych przeci膮偶eniach, je艣li zaczn膮 zwalnia膰 przed Parvati, ale szybko艣膰 statk贸w wzgl臋dem siebie b臋dzie bliska zeru.

- Jak blisko podlecimy, kapitanie? - pyta Kee. Jego w艂osy l艣ni膮 w 艣wietle zainstalowanych pod sufitem reflektor贸w.

- Kiedy wyjd膮 z nad艣wietlnej, b臋dzie nas dzieli艂o sze艣膰set kilometr贸w. Po trzech minutach zbli偶ymy si臋 na tyle, 偶e mogliby艣my rzuca膰 w nich kamieniami.

Kee marszczy brwi.

- Ciekawe, czym oni b臋d膮 w nas rzuca膰.

- Tego nie wiemy, ale „Rafael” sporo zniesie. Za艂o偶臋 si臋, 偶e jego ekrany ochronne poradz膮 sobie ze wszystkim, czym chcieliby nas zaskoczy膰.

- Mam nadziej臋, 偶e wygra pan ten zak艂ad, kapitanie - mruczy Rettig.

De Soya okr臋ca si臋 w krze艣le, 偶eby spojrze膰 na lansjera, o kt贸rym niemal zd膮偶y艂 zapomnie膰.

- Ja r贸wnie偶 - m贸wi. - Mamy jednak przewag臋, bo jeste艣my bardzo blisko. B臋d膮 mieli ma艂o czasu.

- A czym my zamierzamy w nich rzuci膰? - dudni Gregorius. Na chwil臋 zapada cisza.

- Zapozna艂em was z uzbrojeniem „Rafaela” - odzywa si臋 wreszcie de Soya. - Gdyby to by艂 okr臋t bojowy Intruz贸w, mogliby艣my ich usma偶y膰, upiec, staranowa膰, spali膰 b膮d藕 zada膰 im cich膮, szybk膮 艣mier膰 - 偶o艂nierze wiedz膮, 偶e na pok艂adzie statku znajduj膮 si臋 paralizatory, kt贸re z odleg艂o艣ci pi臋ciuset kilometr贸w musia艂yby okaza膰 si臋 zab贸jczo skuteczne. - Nie zamierzamy jednak tego zrobi膰, o ile nie oka偶e si臋 to absolutnie konieczne dla... uszkodzenia statku.

- Czy mo偶na tego dokona膰, nie wystawiaj膮c na szwank 偶ycia dziecka? - to znowu Kee.

- Nie mamy stuprocentowej pewno艣ci, 偶e dziewczynce oraz ewentualnym innym pasa偶erom nic si臋 w takim wypadku nie stanie - odpowiada de Soya i bierze g艂臋boki wdech. - Dlatego w艂a艣nie musicie wej艣膰 na pok艂ad statku.

Gregorius wyszczerza w u艣miechu ogromne, bia艂e z臋biska.

- Przed opuszczeniem „艢w. Tomasza Akiry” zabrali艣my pancerne kombinezony pr贸偶niowe - huczy jego zadowolony bas. - Chocia偶 lepiej by艂oby po膰wiczy膰 ten manewr, zanim zrobimy to naprawd臋.

De Soya kiwa g艂ow膮.

- Trzy dni wam wystarcz膮?

- Wola艂bym tydzie艅 u艣miech nie znika z twarzy sier偶anta.

- W porz膮dku. Obudzimy si臋 na tydzie艅 przed przechwyceniem. Oto plany nie zidentyfikowanej jednostki.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e jest... no w艂a艣nie, nie zidentyfikowana - m贸wi Kee, przygl膮daj膮c si臋 widocznym na monitorze planom. Statek przypomina ig艂臋 z p艂etwami na jednym ko艅cu: dziecinna karykatura pojazdu kosmicznego.

- Nie wiemy, jak si臋 nazywa ani gdzie jest zarejestrowany - wyja艣nia de Soya. - „艢w. Antoni” przes艂a艂 nam jednak wi膮zk膮 obrazy, jakie wraz ze „艢w. Bonawentur膮” zarejestrowali przed nasz膮 translacj膮. To nie Intruz.

- Ani Intruz, ani okr臋t Paxu, ani statek Mercantilusa... - zauwa偶a Kee. - Nie jest to r贸wnie偶 typowy liniowiec. Wi臋c co, do diab艂a?!

De Soya wy艣wietla teraz na ekranie przekroje pojazdu.

- Prywatny statek kosmiczny z czas贸w Hegemonii - m贸wi spokojnie. - Zbudowano takich oko艂o trzydziestu. Ma co najmniej czterysta lat.

Kapral Kee gwi偶d偶e cichutko, Gregorius drapie si臋 po masywnej 偶uchwie, nawet Rettig wydaje si臋 poruszony, cho膰 jego twarz wci膮偶 jest nieprzeniknion膮 mask膮.

- Nie wiedzia艂em, 偶e kiedy艣 istnia艂y prywatne statki - przyznaje kapral. - To znaczy nad艣wietlne.

- Najwi臋ksze szychy Hegemonii mia艂y przywilej korzystania z nich - m贸wi de Soya. - Przewodnicz膮ca Gladstone, genera艂 Horace Glennon-Height...

- W jego wypadku to chyba nie by艂 przywilej - chichocze Kee. Glennon-Height to najwi臋kszy, wprost legendarny wr贸g wczesnej Hegemonii: gdyby Sie膰 por贸wna膰 do staro偶ytnego Rzymu, genera艂 by艂by Hannibalem z Protektoratu.

- To prawda - zgadza si臋 ojciec kapitan. - Genera艂 wykrad艂 go gubernatorowi Sol Draconi Septem. W ka偶dym razie komputer twierdzi, 偶e losy wszystkich takich statk贸w rozstrzygn臋艂y si臋 jeszcze przed Upadkiem: wi臋kszo艣膰 z nich zniszczono b膮d藕 przekonfigurowano na potrzeby Armii, a nast臋pnie wycofano. Najwyra藕niej jednak komputer si臋 myli.

- Nie pierwszy raz - mruczy Gregorius. - Czy na tych zdj臋ciach wida膰 jakie艣 uzbrojenie albo systemy obronne?

- Nie. Prywatne statki Hegemonii by艂y jednostkami cywilnymi, wi臋c i ten nie ma broni. Czujniki „艢w. Bonawentury” nie wykazywa艂y dzia艂ania 偶adnych radar贸w ani sensor贸w, przynajmniej do momentu, gdy Chy偶war zabi艂 ca艂y zesp贸艂 zajmuj膮cy si臋 namierzaniem. Bior膮c jednak pod uwag臋, 偶e statek ma ju偶 swoje lata, musimy przyj膮膰 za艂o偶enie, 偶e zosta艂 poddany modyfikacjom. Nawet jednak je偶eli wyposa偶ono go w najnowocze艣niejsze systemy defensywne Intruz贸w, „Rafael” powinien wytrzyma膰 ogie艅 lanc i w kr贸tkim czasie zbli偶y膰 si臋 na tyle, 偶eby nie mogli korzysta膰 z broni kinetycznej.

- Twarz膮 w twarz - mruczy Gregorius pod nosem i bacznie studiuje schemat. - B臋d膮 na nas czeka膰 przy 艣luzie, wi臋c zrobimy im nowe drzwi tutaj... i tutaj...

De Soya czuje uk艂ucie strachu.

- Nie mo偶emy wypu艣ci膰 powietrza... Dziewczynka...

- Niech si臋 pan nie martwi, kapitanie - tym razem u艣miech Gregoriusa przywodzi na my艣l rekina. - W nieca艂膮 minut臋 mo偶na na kad艂ubie zainstalowa膰 du偶y, szczelny worek. Kilka takich przynios艂em razem z pancerzami. Wtedy wysadzamy kawa艂ek zewn臋trznej pow艂oki, wpadamy do 艣rodka... - wywo艂uje zbli偶enie na ekranie. - Przerzuc臋 to na stymsym, 偶eby艣my mogli przez par臋 dni po膰wiczy膰 w 3D. Na symulacje przyda艂by si臋 nam kolejny tydzie艅 - czarna twarz sier偶anta podnosi si臋 znad monitora i zwraca ku de Soyi. - Jeszcze troch臋 i w og贸le nie p贸jdziemy spa膰, kapitanie.

Kee stuka palcem w warg臋.

- Jedna sprawa, kapitanie. De Soya spogl膮da na niego.

- Jak rozumiem, dziewczynce pod 偶adnym pozorem nie mo偶e si臋 nic sta膰. A je艣li kto艣 inny stanie nam na drodze?

De Soya wzdycha; czeka艂 na takie pytanie.

- Wola艂bym, 偶eby nie by艂o wi臋cej ofiar w tej misji, kapralu.

- Tak jest, kapitanie. Co jednak zrobi膰, gdyby pr贸bowano nas powstrzyma膰?

Ojciec kapitan wy艂膮cza monitor; w ciasnym pomieszczeniu cuchnie olejem, potem i ozonem.

- Moje rozkazy dotycz膮 tylko dziecka, kt贸remu nie mo偶e si臋 sta膰 krzywda - m贸wi powoli i z rozwag膮. - Nic mi nie m贸wiono o innych osobach. Je艣li wi臋c kto艣... lub co艣... spr贸buje wam przeszkodzi膰, pozb膮d藕cie si臋 go. Bro艅cie si臋, nawet gdyby oznacza艂o to, 偶e musicie strzela膰, zanim zyskacie pewno艣膰 co do realno艣ci zagro偶enia.

- Zabij wszystkich... Z wyj膮tkiem dziecka - mruczy Gregorius. - Niech B贸g ich sobie porozdziela.

De Soya nie cierpi tego starego powiedzonka najemnik贸w.

- R贸bcie, co uznacie za stosowane, nie nara偶aj膮c zdrowia i 偶ycia dziewczynki - m贸wi.

- A co b臋dzie, je艣li mi臋dzy nami a ni膮 na pok艂adzie stanie tylko jeden przeciwnik? - pyta Rettig. Trzej pozostali zwracaj膮 si臋 w jego stron臋. - f b臋dzie to Chy偶war?

Zapada cisza, m膮cona tylko wszechobecnymi ha艂asami, jakie wype艂niaj膮 statek: j臋kiem rozszerzaj膮cych si臋 i kurcz膮cych blach kad艂uba, szeptem wentylator贸w, buczeniem aparatury, od czasu do czasu hukiem silnika koryguj膮cego.

- Je艣li to b臋dzie Chy偶war... - ojciec kapitan de Soya urywa w p贸艂 zdania.

- Je艣li pojawi si臋 nasz ma艂y Chy偶warek, to chyba sprawimy mu niespodziank臋 - m贸wi Gregorius. - Ta runda b臋dzie dla kolczastego skurwysyna znacznie trudniejsza. Ojcze, wybacz mi dob贸r s艂贸w.

- Jako tw贸j kap艂an upominam ci臋, 偶eby艣 nie blu藕ni艂, synu - odzywa si臋 de Soya. - Natomiast jako prze艂o偶ony rozkazuj臋 wam przygotowa膰 tyle niespodzianek, ile tylko zdo艂acie, by zabi膰 tego kolczastego skurwysyna.

Narada dobiega ko艅ca i wszyscy czterej udaj膮 si臋 na kolacj臋, by p贸藕niej pomy艣le膰 o w艂asnej roli w nadchodz膮cych wydarzeniach.

21

Czy zwr贸cili艣cie kiedy艣 uwag臋, 偶e z podr贸偶y najlepiej zapami臋tuje si臋 pocz膮tek: pierwszy tydzie艅, mo偶e dziesi臋膰 dni? Nawet je偶eli podr贸偶 trwa bardzo d艂ugo? By膰 mo偶e wi膮偶e si臋 to z poszerzeniem zdolno艣ci postrzegania, jakie niesie ze sob膮 wyjazd; a mo偶e sekret tkwi w reakcji zmys艂贸w na zmian臋 orientacji? Albo jest to kwestia szybko przemijaj膮cego zauroczenia nowo艣ci膮... Mniejsza z tym; faktem jest jednak, 偶e kilka pierwszych dni sp臋dzonych w nowym miejscu czy z nowymi lud藕mi cz臋sto decyduje o przebiegu ca艂ej wyprawy - w tym wypadku zdecydowa艂o o reszcie mojego 偶ycia.

Pierwszy dzie艅 wspania艂ej przygody przespali艣my. Ma艂a by艂a zm臋czona, a szesna艣cie godzin nieprzerwanego snu wskazywa艂o, 偶e i ja musia艂em czu膰 si臋 podobnie. Nie mam poj臋cia, co w tym czasie porabia艂 A. Bettik; wtedy nie wiedzia艂em jeszcze, 偶e androidy te偶 艣pi膮, cho膰 potrzebuj膮 kilkakrotnie mniej snu ni偶 ludzie. Roz艂o偶y艂 si臋 ze skromnym baga偶em w maszynowni, rozwiesi艂 tam sobie hamak i wi臋kszo艣膰 dnia przesiedzia艂 na dole. Zamierza艂em odda膰 dziewczynce „g艂贸wn膮 sypialni臋” u szczytu statku, gdzie w przylegaj膮cej 艂azience pierwszy raz bra艂a prysznic, ale wybra艂a jedn膮 z rozk艂adanych koi na pok艂adzie kriogenicznym i rozgo艣ci艂a si臋 tam na dobre. Mog艂em si臋 wi臋c do woli cieszy膰 wielko艣ci膮 i mi臋kko艣ci膮 艂o偶a w okr膮g艂ej kabinie na g贸rze, a po pewnym czasie, przezwyci臋偶ywszy agorafobi臋, poleci艂em nawet statkowi ods艂oni膰 widok na zewn膮trz, gdzie w przestrzeni Hawkinga wci膮偶 wirowa艂y kolorowe fraktale. Nigdy jednak nie przyzwyczai艂em si臋 do pulsuj膮cych kszta艂t贸w na tyle, by przebywa膰 w艣r贸d nich przez d艂u偶szy czas.

Pok艂ad z bibliotek膮 i salon z holoram膮 na mocy niepisanej umowy stanowi艂y terytorium wsp贸lne. Kuchnia, przez A. Bettika nazywana „kambuzem”, znajdowa艂a si臋 we wn臋ce w salonie, posi艂ki spo偶ywali艣my za艣 zwykle przy niskim stole na tym samym pok艂adzie, z rzadka tylko przenosz膮c si臋 wy偶ej, na okr膮g艂y stolik w kabinie nawigacyjnej. Musz臋 przyzna膰, 偶e zaraz po tym, jak otrz膮sn膮艂em si臋 ze snu i zjad艂em „艣niadanie” (zegar pok艂adowy wskazywa艂 hyperio艅skie po艂udnie, dlaczego jednak mia艂bym si臋 tym przejmowa膰, je艣li mog臋 nigdy wi臋cej nie ujrze膰 tej planety?), uda艂em si臋 do biblioteki. Wszystkie ksi膮偶ki liczy艂y sobie kilkaset lat; wi臋kszo艣膰 z nich opublikowano w erze Hegemonii, niekt贸re nawet wcze艣niej. Ze zdumieniem odkry艂em na regale egzemplarz epopei „Umieraj膮ca Ziemia” Martina Silenusa, w towarzystwie dzie艂 klasyk贸w, w kt贸rych zaczytywa艂em si臋 b臋d膮c jeszcze ch艂opcem i do kt贸rych ch臋tnie wraca艂em w d艂ugie, samotne dni w chatce my艣liwskiej na bagnach czy podczas pracy na rzece.

Kiedy tak przegl膮da艂em zawarto艣膰 biblioteki, przy艂膮czy艂 si臋 do mnie A. Bettik i poda艂 mi niedu偶y tomik w zielonej oprawie.

- To mo偶e pana zainteresowa膰 - stwierdzi艂.

Mia艂em w r臋ku „Przewodnik po Sieci”, ze specjalnymi rozdzia艂ami po艣wi臋conymi Wielkiemu Traktowi i Tetydzie.

- Nawet bardzo - przyzna艂em i dr偶膮cymi d艂o艅mi otworzy艂em ksi膮偶k臋. Dr偶enie wynika艂o zapewne z faktu, 偶e w艂a艣nie tam lecieli艣my; naprawd臋 mieli艣my odwiedzi膰 艣wiaty wchodz膮ce niegdy艣 w sk艂ad Sieci!

- Te ksi膮偶ki s膮 podw贸jnie ciekawe - zauwa偶y艂 android. - Pochodz膮 z czas贸w, gdy dost臋p do informacji nie by艂 niczym ograniczony.

Skin膮艂em g艂ow膮; s艂uchaj膮c w dzieci艅stwie opowie艣ci Starowiny o minionych czasach, nieraz pr贸bowa艂em sobie wyobrazi膰 艣wiat, w kt贸rym wszyscy wszczepiaj膮 sobie implanty i w ka偶dej chwili maj膮 dost臋p do datasfery. Oczywi艣cie, Hyperion nawet w贸wczas nie mia艂 datasfery - nigdy nie wchodzi艂 te偶 w sk艂ad Sieci - ale 偶ycie miliard贸w obywateli Hegemonii na innych planetach przypomina艂o zapewne nie ko艅cz膮cy si臋 seans stymsymowy, ze sta艂ym dop艂ywem informacji wizualnej, d藕wi臋kowej i pisanej. Nic dziwnego, 偶e wi臋kszo艣膰 ludzi nie umia艂a czyta膰. Zlikwidowanie analfabetyzmu stanowi艂o jedno z pierwszych zada艅, jakie wyznaczyli sobie administratorzy Paxu i Ko艣cio艂a w wiele lat po Upadku, kiedy uda艂o si臋 odtworzy膰 mi臋dzygwiezdn膮 spo艂eczno艣膰.

Pami臋tam, jak owego dnia, w wy艣cie艂anej mi臋kkim dywanem bibliotece o 艣cianach wyk艂adanych polerowanym drewnem tekowym i wi艣niowym, wybra艂em par臋 ksi膮偶ek i przenios艂em si臋 z nimi na st贸艂.

Po po艂udniu r贸wnie偶 Enea odwiedzi艂a bibliotek臋 - i od razu z艂apa艂a „Umieraj膮c膮 Ziemi臋”.

- W Jacktown nie mieli ani jednego egzemplarza, a wujek Martin nie pozwala艂 mi tego czyta膰, kiedy go odwiedza艂y艣my - wyja艣ni艂a. - Twierdzi艂 jednak, 偶e nie licz膮c nie uko艅czonych „Pie艣ni”, to jedyna warta przeczytania rzecz, jaka wysz艂a spod jego pi贸ra.

- O czym jest ta ksi膮偶ka? - spyta艂em, nie podnosz膮c g艂owy znad powie艣ci Delmore'a Delanda, kt贸r膮 w艂a艣nie kartkowa艂em. Oboje pogryzali艣my jab艂ka. A. Bettik zszed艂 na d贸艂.

- Opisuje ostatnie dni Starej Ziemi - wyja艣ni艂a Enea. - A dok艂adniej: dzieci艅stwo rozpieszczonego Martina w rodzinnym maj膮tku w Rezerwacie Ameryki Pomocnej.

- Jak ci si臋 wydaje, co si臋 sta艂o ze Star膮 Ziemi膮? - zagadn膮艂em i od艂o偶y艂em ksi膮偶k膮.

Dziewczynka przesta艂a 偶u膰.

- Za moich czas贸w wszyscy uwa偶ali, 偶e poch艂on臋艂a j膮 czarna dziura, uwolniona podczas Wielkiej Pomy艂ki w zero 贸smym. Ziemia przesta艂a istnie膰. Kaput.

Odgryz艂em kawa艂ek swojego jab艂ka i pokiwa艂em g艂ow膮.

- Wi臋kszo艣膰 ludzi nadal w to wierzy, tymczasem staruszek poeta twierdzi w „Pie艣niach”, 偶e to TechnoCentrum ukrad艂o Ziemi臋 i wys艂a艂o j膮...

- Do Mg艂awicy Herkulesa albo do Ob艂oku Magellana - dopowiedzia艂a Enea i ugryz艂a nast臋pny k臋s. - Moja matka odkry艂a to, gdy razem z ojcem badali spraw臋 jego morderstwa.

Pochyli艂em si臋 w jej stron臋.

- Nie przeszkadza ci, 偶e rozmawiamy o twoim ojcu?

- Nie, dlaczego? - u艣miechn臋艂a si臋 lekko. - Przypuszczam, 偶e jestem jakim艣 dziwacznym miesza艅cem, dzieckiem luzyjskiej kobiety i sklonowanego cybryda, ale nigdy mi to nie przeszkadza艂o.

- Nie wygl膮dasz na Luzyjk臋 - mieszka艅c贸w planet o wysokim ci膮偶eniu cechowa艂 niski wzrost, kr臋pa budowa cia艂a i nieprzeci臋tna si艂a; zwykle mieli poza tym blad膮 sk贸r臋 i ciemne w艂osy. Tymczasem Enea nie by艂a mo偶e wysoka, ale nie odbiega艂a wzrostem od typowej mieszkanki 艣wiata z jednym g, mia艂a drobne, smuk艂e cia艂o, a w br膮zowawych w艂osach miga艂y ja艣niejsze pasemka. Tylko l艣ni膮ce, br膮zowe oczy przypomina艂y mi Brawne 艁ami臋 tak膮, jak opisywa艂y j膮 „Pie艣ni”.

Dziewczynka si臋 roze艣mia艂a; jej 艣miech brzmia艂 bardzo sympatycznie.

- Jestem podobna do taty. John Keats by艂 niskim, chuderlawym blondynem.

- M贸wi艂a艣, 偶e rozmawia艂a艣 z ojcem... - zacz膮艂em po chwili wahania.

Spojrza艂a na mnie z ukosa.

- Owszem, ty za艣 wiesz, 偶e Centrum zabi艂o jego cia艂o, zanim si臋 urodzi艂am. A czy wiesz, 偶e moja matka przez kilka miesi臋cy nosi艂a jego osobowo艣膰 na wszczepionym w czaszk臋 dysku Schr枚na?

Skin膮艂em g艂ow膮; to te偶 by艂o w „Pie艣niach”. Enea wzruszy艂a ramionami.

- Pami臋tam, 偶e z nim rozmawia艂am.

- Przecie偶 jeszcze si臋 nie...

-...urodzi艂am. To prawda. Jak osobowo艣膰 poety mog艂a porozumiewa膰 si臋 z ludzkim p艂odem? Nie wiem, ale rozmawiali艣my. Persona ojca wci膮偶 mia艂a po艂膮czenie z TechnoCentrum. Pokaza艂 mi... To skomplikowane, Raul. Uwierz mi!

- Wierz臋 - rozejrza艂em si臋 po bibliotece. - Wiesz, 偶e wed艂ug „Pie艣ni” persona twojego ojca po opuszczeniu dysku przez pewien czas rezydowa艂a w pok艂adowej SI tego statku?

- Tak - wyszczerzy艂a z臋by. - Wczoraj, zanim posz艂am spa膰, przez jak膮艣 godzin臋 rozmawia艂am ze statkiem. Wszystko si臋 zgadza: tata tu by艂 i wsp贸艂istnia艂 z SI statku w jego umy艣le, kiedy konsul wr贸ci艂, 偶eby sprawdzi膰, co sta艂o si臋 z Sieci膮 po Upadku. Teraz jednak nie ma go tutaj, statek nie pami臋ta zbyt wiele z jego bytno艣ci, a ju偶 w og贸le nie mo偶e sobie przypomnie膰, jak to si臋 sta艂o, 偶e osobowo艣膰 mojego ojca znikn臋艂a. Mo偶e odesz艂a po 艣mierci konsula... Nie wiem wi臋c, czy wci膮偶 istnieje.

- Zaraz - stara艂em si臋, by moje s艂owa brzmia艂y jak najbardziej dyplomatycznie. - Skoro Centrum nie istnieje, to jak mog艂aby przetrwa膰 taka cybrydalna osobowo艣膰?

- A kto powiedzia艂, 偶e Centrum nie istnieje?

- Przecie偶 ostatnim dzie艂em Meiny Gladstone i Hegemonii by艂o zniszczenie wszystkich 艂膮czy transmiterowych, datasfer, komunikator贸w... - zacz膮艂em protestowa膰, wstrz膮艣ni臋ty jej pytaniem. - Ca艂ego wymiaru, w kt贸rym egzystowa艂o Centrum! Nawet „Pie艣ni” si臋 z tym zgadzaj膮.

U艣miech nie znika艂 z twarzy dziecka.

- No dobrze, wysadzili w diab艂y sfery osobliwo艣ci 艂膮cz膮ce transmitery. Portale przesta艂y dzia艂a膰. Faktem te偶 jest, 偶e za moich czas贸w nie istnia艂y ju偶 偶adne datasfery. Ale kto m贸wi o 艣mierci Centrum? To troch臋 tak, jakby艣 po uprz膮tni臋ciu paru paj臋czyn uzna艂, 偶e pozby艂e艣 si臋 paj膮ka.

A偶 si臋 obejrza艂em przez rami臋.

- Wi臋c uwa偶asz, 偶e TechnoCentrum wci膮偶 gdzie艣 tam jest? 呕e SI nadal knuj膮 przeciw ludzko艣ci?

- Nic nie wiem o 偶adnych knowaniach, jestem jednak pewna, 偶e Centrum istnieje.

- Jak to?

Enea podnios艂a ma艂y palec.

- Przede wszystkim persona mojego ojca istnia艂a jeszcze d艂ugo po Upadku, zgadza si臋? Jej dzia艂anie opiera艂o si臋 na stworzonej przez Centrum SI. Wobec tego Centrum musia艂o gdzie艣... by膰.

Zastanowi艂em si臋 chwil臋; wspomnia艂em ju偶 wcze艣niej, 偶e cybrydy, podobnie jak androidy, traktowa艂em dot膮d jako gatunek cokolwiek mityczny. R贸wnie dobrze mogliby艣my dyskutowa膰 o wygl膮dzie krasnoludk贸w.

- Po drugie... - dziewczynka wyprostowa艂a drugi palec. - Komunikowa艂am si臋 z Centrum.

- Przed urodzeniem? - nie ukrywa艂em zaskoczenia.

- Tak - przyzna艂a. - I potem, kiedy ju偶 z matk膮 mieszka艂am w Jacktown, i jeszcze p贸藕niej, po jej 艣mierci - zebra艂a ksi膮偶ki i wsta艂a od sto艂u. - No i dzi艣 rano.

Pozosta艂o mi tylko gapi膰 si臋 na ni膮.

- Zg艂odnia艂am, Raul - rzuci艂a ze szczytu schod贸w. - Nie mia艂by艣 ochoty zej艣膰 na d贸艂 i przekona膰 si臋, jaki lunch da si臋 upichci膰 w naszym przestarza艂ym kambuzie?

Do艣膰 szybko przyj膮艂 si臋 na statku sta艂y rozk艂ad dnia, z grubsza oparty na cyklu dobowym Hyperiona. Zaczyna艂em rozumie膰, dlaczego utrzymanie dwudziestoczterogodzinnej doby ze Starej Ziemi jako standardu, obowi膮zuj膮cego w ca艂ej Hegemonii, mia艂o tak du偶e znaczenie: czyta艂em gdzie艣, 偶e na blisko dziewi臋膰dziesi臋ciu procentach terraformowanych b膮d藕 podobnych do Ziemi planet odchylenie d艂ugo艣ci dnia od tak przyj臋tego wzorca nie przekracza艂o trzech godzin.

Enea ch臋tnie przesiadywa艂a na wysuni臋tym tarasie, graj膮c na steinwayu pod hawkingowskim niebem; czasem wychodzi艂em tam do niej i przez kilka czy kilkana艣cie minut przys艂uchiwa艂em si臋 d藕wi臋kom fortepianu, wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂em jednak wewn膮trz statku, co dawa艂o mi koj膮ce poczucie bezpiecze艅stwa. Nikt nie skar偶y艂 si臋 na efekty zwi膮zane z przebywaniem w 艣rodowisku nad艣wietlnym, cho膰 odczuwali艣my je wszyscy: od czasu do czasu zachwianie r贸wnowagi, nag艂e zmiany nastroju, wra偶enie bycia 艣ledzonym i niezwyk艂e sny. Budzi艂em si臋 z wal膮cym dziko sercem i wyschni臋tym gard艂em, w przemoczonej od potu po艣cieli, jak kojarzy mi si臋 z najgorszymi koszmarami. Chcia艂em zapyta膰 moich towarzyszy, co im si臋 艣ni, ale A. Bettik nigdy o tym nie wspomina艂 (nie wiedzia艂em, czy androidy w og贸le 艣ni膮), Enea za艣 wprawdzie przyzna艂a, 偶e dobrze pami臋ta swoje sny i 偶e rzeczywi艣cie s膮 dziwne, ale nie mia艂a ochoty o nich rozmawia膰.

Drugiego dnia siedzieli艣my w bibliotece, gdy Enea zaproponowa艂a, 偶eby艣my „na w艂asnej sk贸rze” poczuli, na czym polegaj膮 podr贸偶e mi臋dzygwiezdne. Kiedy stwierdzi艂em, 偶e bardziej poczu膰 ju偶 si臋 chyba nie da - mia艂em na my艣li fraktale w przestrzeni Hawkinga - dziewczynka roze艣mia艂a si臋 i kaza艂a statkowi wy艂膮czy膰 wewn臋trzne pole si艂owe. W mgnieniu oka znale藕li艣my si臋 w stanie niewa偶ko艣ci.

B臋d膮c dzieckiem marzy艂em o 偶yciu w ci膮偶eniu zerowym; p贸藕niej, ju偶 w Stra偶y, p艂ywa艂em w s艂onym Morzu Po艂udniowym, bez wysi艂ku unosz膮c si臋 na falach. Zamyka艂em wtedy oczy i zastanawia艂em si臋, czy dawniej tak w艂a艣nie wygl膮da艂y loty w kosmos.

Teraz mog臋 wam powiedzie膰, 偶e nie.

Brak ci膮偶enia, zw艂aszcza tak nag艂y, jaki zawdzi臋czali艣my 偶yczeniu Enei, jest przera偶aj膮cy: nagle zaczyna, si臋 spada膰 w d贸艂.

Przynajmniej tak to wygl膮da. Z艂apa艂em si臋 oparcia krzes艂a, ale ono r贸wnie偶 spada艂o. Czu艂em si臋 tak, jakby艣my ostatnie dwa dni sp臋dzili w ogromnym wagoniku kolei linowej w G贸rach Cugielnych, a teraz p臋k艂a lina. Moje ucho 艣rodkowe zaprotestowa艂o, usi艂uj膮c znale藕膰 przyzwoit膮 lini臋 horyzontu. Bez skutku.

A. Bettik wyp艂yn膮艂 gdzie艣 z do艂u.

- Jakie艣 k艂opoty? - zapyta艂 spokojnym g艂osem.

- Ale偶 sk膮d - parskn臋艂a 艣miechem Enea. - Chcieli艣my tylko przez chwil臋 poczu膰 si臋 jak w kosmosie.

Android skin膮艂 g艂ow膮 i wci膮gn膮艂 si臋, g艂ow膮 w d贸艂, z powrotem na sw贸j pok艂ad, wracaj膮c do przerwanych zaj臋膰.

Enea odepchn臋艂a si臋 kopniakiem i podp艂yn臋艂a za A. Bettikiem do schod贸w.

- Widzisz? Nasza klatka schodowa staje si臋 w niewa偶ko艣ci g艂贸wnym tunelem komunikacyjnym. Tak jak w tych starych statkach kosmicznych.

- Czy to bezpieczne? - zapyta艂em, przenosz膮c uchwyt z krzes艂a na rega艂. Pierwszy raz zwr贸ci艂em uwag臋 na elastyczne ta艣my, przytrzymuj膮ce ksi膮偶ki na p贸艂kach. Poza nimi jednak 偶adne sprz臋ty nie zosta艂y zabezpieczone: ksi膮偶ka, kt贸r膮 po艂o偶y艂em na stole, krzes艂a, m贸j sweter, przerzucony przez oparcie jednego z nich, kawa艂ki mojej niedojedzonej pomara艅czy - wszystko unosi艂o si臋 w powietrzu.

- Bezpieczne - odpowiedzia艂a mi dziewczynka. - Tylko robi si臋 ba艂agan. Nast臋pnym razem pouk艂adamy i umocujemy wszystko przed wy艂膮czeniem pola.

- No w艂a艣nie, czy pole nie jest dla nas... niezb臋dne?

Enea p艂yn臋艂a przez kabin臋 do g贸ry nogami; mojemu uchu 艣rodkowemu widok ten podoba艂 si臋 chyba najmniej ze wszystkiego.

- Pole chroni nas przed zmia偶d偶eniem i sponiewieraniem, kiedy poruszamy si臋 w normalnej przestrzeni - z艂apa艂a por臋cz i wci膮gn臋艂a si臋 do 艣rodka dwudziestometrowej studni ze schodami. - W nad艣wietlnej nie mo偶emy przy艣piesza膰 ani zwalnia膰, wi臋c... naprz贸d! - chwyciwszy mocno pionowy pr臋t, biegn膮cy centralnie przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 statku, wypchn臋艂a si臋 z ca艂ej si艂y i znikn臋艂a mi z oczu.

- Jezu! - wyszepta艂em, odepchn膮艂em si臋 od rega艂u, odbi艂em od przeciwleg艂ej grodzi i polecia艂em za Enea g艂贸wnym szybem.

Nast臋pn膮 godzin臋 sp臋dzili艣my na zabawach w niewa偶ko艣ci: grali艣my w bezgrawitacyjnego berka, chowanego (okaza艂o si臋, 偶e mo偶na ukry膰 si臋 w najdziwniejszych miejscach, je艣li ci膮偶enie przestaje nas ogranicza膰) i pi艂k臋 no偶n膮 (plastikowym he艂mem pr贸偶niowym, wyci膮gni臋tym ze schowka na pok艂adzie magazynowym); pr贸bowali艣my te偶 uprawia膰 zapasy, co okaza艂o si臋 znacznie trudniejsze ni偶 przypuszcza艂em: przy pierwszej pr贸bie z艂apania dziewczynki wsp贸lnie przekozio艂kowali艣my wzd艂u偶, wszerz i wzwy偶 pok艂adu kriogenicznego.

Wreszcie, kiedy oboje nie藕le si臋 ju偶 zmachali艣my - zauwa偶y艂em, 偶e kropelki potu unosi艂y si臋 w powietrzu, a偶 poruszy艂 je podmuch wentylatora - Enea poleci艂a statkowi wysun膮膰 taras. Krzykn膮艂em ze strachu, ale statek dyskretnie przypomnia艂 mi, 偶e pole zewn臋trzne by艂o nienaruszone i po chwili przep艂yn臋li艣my nad przymocowanym do pod艂ogi steinwayem, nad barierk膮, a偶 znale藕li艣my si臋 na ziemi niczyjej, na zewn膮trz statku, chocia偶 wci膮偶 w granicach pola si艂owego. Oddaliwszy si臋 na dziesi臋膰 metr贸w od kad艂uba odwr贸cili艣my si臋 twarz膮 do niego i patrzyli艣my, jak czerni si臋 na tle wybuchaj膮cych fraktali. Lodowate fajerwerki oblewa艂y go swym wielobarwnym blaskiem, a przestrze艅 Hawkinga zakrzywia艂a si臋 i kurczy艂a wok贸艂 nas miliardy razy na sekund臋.

W ko艅cu, wymachuj膮c r臋koma i nogami niczym p艂ywacy, wr贸cili艣my na pok艂ad statku (nie by艂o to 艂atwe, bo niezr臋cznie jest porusza膰 si臋, kiedy cz艂owiek nie ma si臋 od czego odpycha膰), przez intercom dali艣my A. Bettikowi zna膰, 偶eby znalaz艂 grunt pod nogami i przywr贸cili艣my normalne ci膮偶enie. Chichotali艣my weso艂o, kiedy swetry, kanapki, krzes艂a i kilka wodnych ku艂 ze szklanki, kt贸r膮 zostawili艣my na wierzchu, spad艂y na dywan.

Tego samego dnia, wieczorem, gdy偶 statek przygasi艂 艣wiat艂a na czas naszego snu, zszed艂em do salonu z zamiarem przyrz膮dzenia sobie nocnej przek膮ski, gdy z do艂u, z pok艂adu kriogenicznego, dobieg艂y mnie ciche d藕wi臋ki.

- Enea? - zapyta艂em cicho, ale nie uzyska艂em 偶adnej odpowiedzi. Podszed艂em do schod贸w i spojrza艂em w d贸艂 pogr膮偶onego w mroku tunelu; u艣miechn膮艂em si臋 na wspomnienie naszych igraszek w niewa偶ko艣ci. - Eneo, to ty?

Kiedy i tym razem nie doczeka艂em si臋 odpowiedzi, odg艂osy za艣 nie ustawa艂y, zszed艂em na ni偶szy pok艂ad. 呕a艂owa艂em tylko, 偶e nie mam latarki.

Umieszczone nad kojami monitory kontrolne l艣ni艂y s艂ab膮 po艣wiat膮. D藕wi臋ki, kt贸re mnie zwabi艂y, dobiega艂y z k膮cika, w kt贸rym sypia艂a Enea. Le偶a艂a plecami do mnie, z narzuconym na ramiona kocem, spod kt贸rego wystawa艂 ko艂nierzyk starej koszuli konsula pe艂ni膮cej obecnie rol臋 koszuli nocnej. Bezszelestnie, w samych skarpetkach, podszed艂em bli偶ej i kl臋kn膮艂em przy jej koi.

- Eneo?

Pochlipywa艂a, usilnie staraj膮c si臋 st艂umi膰 szloch. Odwr贸ci艂a si臋, kiedy dotkn膮艂em jej ramienia. Nawet s艂abe 艣wiat艂o aparatury wystarczy艂o, by stwierdzi膰, 偶e p艂aka艂a ju偶 od d艂u偶szego czasu: mia艂a zaczerwienione, opuchni臋te oczy i mokre od 艂ez policzki.

- Co si臋 dzieje, male艅ka? - szepn膮艂em. A. Bettik spa艂 dwa pok艂ady pod nami, w maszynowni, ale 艂膮czy艂 nas otwarty tunel.

Przez chwil臋 nie reagowa艂a, po czym stopniowo zacz臋艂a si臋 uspokaja膰, a偶 wreszcie 艂kanie usta艂o.

- Przepraszam - powiedzia艂a.

- Nie masz za co przeprasza膰. Co si臋 sta艂o?

- Daj mi chusteczk臋, to ci powiem.

Pogrzeba艂em w kieszeniach szlafroka konsula; nie znalaz艂em w nich chusteczki, wpad艂a mi za to w r臋ce serwetka, kt贸r膮 wzi膮艂em przed chwil膮 do ciastka. Poda艂em j膮 Enei.

- Dzi臋ki - wysi膮ka艂a nos. - Ciesz臋 si臋, 偶e mamy ju偶 normalne ci膮偶enie. Inaczej wsz臋dzie by艂oby pe艂no smark贸w.

U艣miechn膮艂em si臋 i u艣cisn膮艂em jej r臋k臋.

- Co si臋 sta艂o, Eneo?

Wyda艂a z siebie s艂aby odg艂os, kt贸ry mia艂 by膰 weso艂ym prychni臋ciem.

- 殴le si臋 sta艂o - zacz臋艂a. - Boj臋 si臋. Wszystko, co wiem na temat przysz艂o艣ci, przera偶a mnie. Nie mam poj臋cia, jak wymkn膮膰 si臋 facetom z Paxu, kt贸rzy na pewno b臋d膮 na nas czeka膰 ju偶 za kilka dni. T臋skni臋 za domem, do kt贸rego nigdy nie b臋d臋 mog艂a wr贸ci膰. Wszyscy, kt贸rych zna艂am, odeszli; zosta艂 tylko Martin. Wydaje mi si臋 jednak, 偶e najbardziej t臋skni臋 za matk膮.

Zn贸w mocniej zacisn膮艂em palce na jej ramieniu. Brawne Lamia, posta膰 z legend, 偶y艂a i zmar艂a przed dwustu pi臋膰dziesi臋ciu laty. Kawa艂 czasu; jej ko艣ci, gdziekolwiek z艂o偶ono je do grobu, zd膮偶y艂y si臋 pewnie obr贸ci膰 w py艂, tymczasem w 艣wiadomo艣ci tego dziecka kobieta nie 偶y艂a zaledwie od kilku tygodni.

- Przykro mi - wyszepta艂em. Pod palcami wyra藕nie czu艂em faktur臋 koszuli konsula. - Wszystko b臋dzie dobrze.

Enea pokiwa艂a g艂ow膮 i z艂apa艂a moj膮 d艂o艅 w swoj膮, wci膮偶 wilgotn膮. Jej r膮czka wygl膮da艂a niezwykle drobno w moim pot臋偶nym 艂apsku.

- Mo偶e zajrzysz do kambuza? Zjemy ciastko chalmowe i napijemy si臋 mleka. Co ty na to? Te ciacha s膮 naprawd臋 smaczne.

- Chyba po艂o偶臋 si臋 spa膰. Dzi臋ki, Raul - jeszcze raz 艣cisn臋艂a moj膮 d艂o艅, a m贸j umys艂 nagle ogarn膮艂 wielk膮 prawd臋: Ta, Kt贸ra Naucz膮, nowy mesjasz czy czym tam oka偶e si臋 w ko艅cu c贸rka Brawne Lamii, jest zarazem dzieckiem, kt贸re cieszy si臋 z zabaw w zero-g i kt贸re nocami p艂acze w poduszk臋.

Cichutko wr贸ci艂em na g贸r臋. Odwr贸ci艂em si臋 jeszcze raz, zanim moja g艂owa znalaz艂a si臋 nad poziomem pod艂ogi nast臋pnego pok艂adu. Dziewczynka zn贸w odwr贸ci艂a si臋 twarz膮 do 艣ciany i skuli艂a pod kocem; s艂abiutki blask ekranu konsoli migota艂 delikatnie na jej w艂osach.

- Dobranoc, Eneo! - szepn膮艂em, wiedz膮c, 偶e i tak mnie nie s艂yszy. - Wszystko b臋dzie dobrze.

22

Sier偶ant Gregorius z dw贸jk膮 podw艂adnych czekaj膮 w otwartym w艂azie w burcie „Rafaela”. Okr臋t kurierski klasy „archanio艂” p臋dzi w kierunku nie zidentyfikowanego statku, kt贸ry w艂a艣nie wynurzy艂 si臋 z przestrzeni nad艣wietlnej. Pancerne skafandry s膮 obszerne i niezgrabne, nic wi臋c dziwnego, 偶e d藕wigaj膮c na ramionach bezodrzutowe karabiny plazmowe i bro艅 energetyczn膮, trzej m臋偶czy藕ni ca艂kowicie wype艂niaj膮 艣luz臋. S艂o艅ce Parvati odbija si臋 w z艂ocistych wizjerach ich he艂m贸w, kiedy wychylaj膮 si臋 w prz贸d.

- Obiekt namierzony - w s艂uchawkach odzywa si臋 g艂os ojca kapitana de Soyi. - Odleg艂o艣膰: sto metr贸w. Zbli偶amy si臋.

Podobny do ig艂y ze sterami przy jednym ko艅cu statek wype艂nia ca艂kowicie pole widzenia 偶o艂nierzy. Obronne pola si艂owe zamazuj膮 obraz i rozb艂yskuj膮 p艂omieniami, odbijaj膮c promienie wysokoenergetycznych laser贸w i lanc; ludzkie oko nie nad膮偶a za ostrza艂em. Wizjer Gregoriusa staje si臋 na przemian przezroczysty i matowy.

- W porz膮dku, weszli艣my w minimalny zasi臋g dzia艂ania lancy - informuje de Soya, siedz膮cy wygodnie na kanapie w sali dowodzenia. - Naprz贸d!

Gregorius daje pozosta艂ym znak r臋k膮 i wszyscy trzej w dok艂adnie tym samym momencie odbijaj膮 si臋 nogami od kad艂uba. Zainstalowane w plecakach silniczki pomocnicze rozb艂yskuj膮 male艅kimi p艂omykami przy ka偶dej korekcie lotu.

- Wygaszenie p贸l... Ju偶! - krzyczy de Soya.

Pola si艂owe obu jednostek zderzaj膮 si臋 i nawzajem eliminuj膮 zaledwie na kilka sekund, ale to wystarcza: Gregorius, Kee i Rettig znajduj膮 si臋 ju偶 wewn膮trz ochronnej pow艂oki jednostki przeciwnika.

- Kee - sier偶ant korzysta z wi膮zki komunikacyjnej. Mniejsza z postaci przekrzywia dysze silnik贸w i p臋dzi na dzi贸b lec膮cego coraz wolniej statku. - Rettig - na to has艂o drugi opancerzony skafander mknie ku rufie. Sam Gregorius do ostatniej chwili czeka z wyhamowaniem, kozio艂kuje, odpala silniki na pe艂n膮 moc i czuje, jak podeszwy ci臋偶kich bucior贸w leciutko, prawie bezg艂o艣nie stykaj膮 si臋 z kad艂ubem. W艂膮cza magnetyczne zaczepy, wyczuwa kontakt, staje szerzej na nogach, po czym kuca; w tej chwili trzyma si臋 tylko na jednym bucie.

- Jestem - zg艂asza si臋 kapral Kee.

- Jestem - to Rettig, w sekund臋 p贸藕niej.

Gregorius odpina od pasa ko艂nierz aborda偶owy, przytyka go do kad艂uba i nie wstaj膮c z kolan uaktywnia przyssawk臋. Otacza go teraz czarna obr臋cz o 艣rednicy niewiele ponad p贸艂tora metra.

- Na m贸j znak, odliczam od trzech - m贸wi sier偶ant do mikrofonu. - Trzy... Dwa... Jeden... Odpalamy! - dotyka umocowanego na nadgarstku sterownika i z czarnej p臋tli wystrzeliwuje w g贸r臋 cieniutka, polimerowa pow艂oka, kt贸ra natychmiast zamyka si臋 nad jego g艂ow膮 i utrzymuje si臋 w tej pozycji, otaczaj膮c Gregoriusa niczym balon. Po dziesi臋ciu sekundach przezroczysty balon ma ju偶 dwadzie艣cia metr贸w 艣rednicy. Odziana w pancerny skafander przykucni臋ta sylwetka wygl膮da, jakby umieszczono j膮 we wn臋trzu gigantycznej prezerwatywy.

- Gotowy - oznajmia Kee; g艂os Rettiga brzmi niczym echo.

- Ju偶! - Gregorius mocuje 艂adunek i opancerzon膮 w r臋kawic臋 d艂oni膮 ponownie pstryka w sterownik. - Od pi臋ciu... - pod ich nogami statek kr臋ci si臋 we wszystkie strony, odpala silniki g艂贸wne i pomocnicze w do艣膰 przypadkowy spos贸b, ale „Rafael” nie wypuszcza go ze 艣miertelnego u艣cisku pola si艂owego. 呕o艂nierzom udaje si臋 nie spa艣膰 z kad艂uba. - Pi臋膰... Cztery... Trzy... Dwa... Jeden... Teraz!

Detonacji oczywi艣cie nie s艂ycha膰, nie towarzyszy jej r贸wnie偶 偶aden b艂ysk czy podmuch. Okr膮g艂y fragment poszycia, o 艣rednicy stu dwudziestu centymetr贸w, wpada do wn臋trza statku. Gregorius widzi, jak polimerowa membrana wok贸艂 Kee nadyma si臋 i padaj膮 na ni膮 promienie s艂o艅ca; w pi臋膰 sekund jego w艂asny balon r贸wnie偶 nape艂nia si臋 uciekaj膮cym ze statku powietrzem, przy wt贸rze og艂uszaj膮cego, huraganowego 艣wistu, kt贸ry wychwytuj膮 zewn臋trzne mikrofony. Potem zapada cisza. W przestrzeni wok贸艂 sier偶anta, wed艂ug czujnik贸w na he艂mie wype艂nionej mieszanin膮 tlenu i azotu, pojawiaj膮 si臋 艣mieci i kurz, wywiane ze statku za spraw膮 kr贸tkotrwa艂ej r贸偶nicy ci艣nie艅.

- Wchodzimy... Ju偶! - krzyczy Gregorius i zdejmuje z ramienia karabin. Kopni臋ciem odpycha si臋 od blachy i wpada do 艣rodka.

Na statku panuje zerowe ci膮偶enie, co zaskakuje sier偶anta, gotowego przeturla膰 si臋 i uderzy膰 o pod艂og臋. Wystarcza mu jednak kilka sekund, by oswoi膰 si臋 z niewa偶ko艣ci膮 i rozejrze膰 dooko艂a.

To musi by膰 jaki艣 pok贸j dzienny - kanapy, antyczny ekran wideo, rega艂y z prawdziwymi ksi膮偶kami...

Z biegn膮cej 艣rodkiem statku studni wy艂ania si臋 sylwetka obcego m臋偶czyzny.

- Sta膰! - ryczy Gregorius na wsp贸lnym pa艣mie radiowym. Jego g艂os jest r贸wnie偶 przenoszony na zewn臋trzne g艂o艣niki. Posta膰, widoczna w艂a艣ciwie tylko jako ciemny kszta艂t, nie zatrzymuje si臋; co wi臋cej, trzyma co艣 w d艂oni.

Sier偶ant strzela z biodra; 艂adunek plazmowy pozostawia w ciele m臋偶czyzny dziesi臋ciocentymetrowy otw贸r, krew i wn臋trzno艣ci tryskaj膮 na wszystkie strony, cz臋艣膰 z nich rozbryzguje si臋 na wizjerze he艂mu Gregoriusa. Cia艂o obraca si臋 w powietrzu i wypuszcza trzymany w r臋ce przedmiot. Sier偶ant obrzuca go szybkim spojrzeniem, lec膮c ju偶 w kierunku schod贸w: to ksi膮偶ka.

- Psiakrew! Zabi艂 bezbronnego cz艂owieka! Dostanie punkty karne.

- Jestem w 艣rodku, na g贸rnym pok艂adzie - zg艂asza si臋 przez radio Kee. - Pusto. Schodz臋 na d贸艂.

- Tu maszynownia - odzywa si臋 Rettig. - Jeden cz艂owiek, pr贸bowa艂 ucieka膰, wi臋c musia艂em go przypali膰. Ani 艣ladu dziecka. Id臋 na g贸r臋.

- Musi by膰 na 艣rodkowym pok艂adzie albo w pobli偶u 艣luzy - rzuca sier偶ant. - Zachowa膰 ostro偶no艣膰.

Gasn膮 艣wiat艂a. Latarka na he艂mie i punktowy reflektorek na lufie karabinu w艂膮czaj膮 si臋 automatycznie. Promienie 艣wiat艂a rozpraszaj膮 si臋 na wiruj膮cych w powietrzu kuleczkach krwi, drobinach kurzu i kozio艂kuj膮cych bezw艂adnie drobiazgach. Gregorius zatrzymuje si臋 u szczytu schod贸w.

Kto艣 lub co艣 leci wolno w jego stron臋. Przekr臋ca g艂ow臋, ale i tak reflektor na karabinie pierwszy o艣wietla mroczny kszta艂t.

Nie jest to dziewczynka. Sier偶antowi miga pot臋偶na sylwetka o zbyt du偶ej liczbie ramion, naje偶ona cierniami i drutem kolczastym. Gregorius ma nieca艂膮 sekund臋 na podj臋cie decyzji: je艣li wystrzeli 艂adunek plazmowy w d贸艂 schod贸w, mo偶e trafi膰 dziecko; je偶eli w og贸le nie zareaguje, zginie - ju偶 w tej chwili wyci膮gaj膮 si臋 ku niemu stalowe szpony.

Przed desantem na nie zidentyfikowany statek sier偶ant podczepi艂 do karabinu paralizator. Teraz odskakuje na bok, ustawia si臋 pod odpowiednim k膮tem i aktywuje bro艅.

Kolczasty kszta艂t przep艂ywa obok niego - czworo ramion zwisa bezw艂adnie, l艣ni膮ce czerwieni膮 oczy gasn膮. Ten skurczybyk nie jest przecie偶 odporny na paralizator, my艣li Gregorius. Ma jakie艣 synapsy. K膮tem oka dostrzega inn膮 posta膰, tym razem powy偶ej. Natychmiast unosi karabin, ale rozpoznaje Kee i razem nurkuj膮 w d贸艂 tunelu. Kiepsko by by艂o, gdyby teraz kto艣 w艂膮czy艂 grawitacj臋. Trzeba to zapami臋ta膰.

- Mam j膮! - oznajmia Rettig. - Schowa艂a si臋 w jednej z kom贸r kriogenicznych.

Gregorius i Kee mijaj膮 salon i odpychaj膮c si臋 od 艣cian trafiaj膮 na pok艂ad kriogeniczny, gdzie ogromna posta膰 w pancernym skafandrze trzyma dziecko. Sier偶ant zwraca uwag臋 na br膮zowe w艂osy z jasnymi pasemkami, ciemne oczy i drobne pi膮stki, bez sensu bij膮ce w pancerz Rettiga.

- To ona - potwierdza i 艂膮czy si臋 ze statkiem. - Statek czysty, mamy dziewczynk臋. Tym razem tylko dw贸ch obro艅c贸w i potw贸r.

- Przyj膮艂em - odzywa si臋 de Soya. - Dwie minuty pi臋tna艣cie. Jestem pod wra偶eniem. Wychod藕cie.

Gregorius kiwa g艂ow膮, obrzuca schwytane dziecko ostatnim spojrzeniem, po czym przyciska kontrolki skafandra.

Mruga i widzi Kee i Rettiga na s膮siednich le偶ankach, pod艂膮czonych do taktycznego symulatora VR. De Soya rzeczywi艣cie wy艂膮czy艂 pole si艂owe na „Rafaelu”, 偶eby dope艂ni膰 z艂udzenia. Gregorius zdejmuje henn, spogl膮da na dwie spocone twarze wynurzaj膮ce si臋 spod takich samych he艂m贸w i pomaga Kee zdj膮膰 niezgrabny pancerz.

Spotykaj膮 si臋 z de Soya w mesie oficerskiej. R贸wnie dobrze odprawa mog艂aby si臋 odby膰 w stymsymie, w przestrzeni taktycznej, ale wol膮 omawia膰 misje w fizycznym 艣wiecie.

- G艂adko posz艂o - m贸wi de Soya, kiedy 偶o艂nierze zajmuj膮 miejsca wok贸艂 niewielkiego sto艂u.

- Zbyt g艂adko - krzywi si臋 sier偶ant. - Nie wierz臋, 偶eby paralizator m贸g艂 zabi膰 Chy偶wara. Poza tym da艂em dupy z tym go艣ciem na pok艂adzie nawigacyjnym... Mia艂 tylko ksi膮偶k臋.

De Soya kiwa potakuj膮co g艂ow膮.

- Ale mia艂e艣 racj臋. Lepiej by艂o go zdj膮膰, ni偶 ryzykowa膰.

- Dw贸ch bezbronnych facet贸w? - odzywa si臋 kapral Kee. - Nie s膮dz臋. To r贸wnie ma艂o prawdopodobne, jak tamtych dwunastu uzbrojonych kolesi贸w z trzeciej pr贸by. Powinni艣my rozegra膰 wi臋cej spotka艅 z Intruzami... I to przynajmniej z takim poziomem zagro偶enia, przy jakim 膰wicz膮 marines.

- Nie jestem pewien - mruczy Rettig.

Wszystkie oczy kieruj膮 si臋 na niego, ale nie pada ani jedno s艂owo.

- Udaje nam si臋 z艂apa膰 dziewczynk臋, nie czyni膮c jej krzywdy - dopowiada wreszcie lansjer.

- Przecie偶 w pi膮tej symulacji... - zaczyna Kee.

- Tak, tak - przerywa mu Rettig. - Wtedy przypadkiem j膮 zabili艣my, ale na statku za艂o偶ono 艂adunki. Nie wydaje mi si臋 to prawdopodobne... Kto to s艂ysza艂, 偶eby w wartym setki milion贸w marek poje藕dzie kosmicznym instalowa膰 system samozniszczenia?

Pozostali patrz膮 po sobie i wzruszaj膮 ramionami.

- Rzeczywi艣cie, to g艂upi pomys艂 - przyznaje ojciec kapitan de Soya. - Zaprogramowa艂em jednak szeroki dob贸r parametr贸w i...

- Jasne - wchodzi mu w s艂owo Rettig. Jego twarz jest 艣ci膮gni臋ta, ostra i gro藕na niby ostrze no偶a. - Chodzi mi o to, 偶e jak dojdzie do strzelaniny, to szans臋 zranienia dzieciaka s膮 znacznie wi臋ksze, ni偶 wynika to z symulacji. I tyle.

Przez kilka tygodni wsp贸lnego 偶ycia i pr贸b Rettig nie wyg艂osi艂 jeszcze tak d艂ugiej przemowy.

- Masz racj臋 - zgadza si臋 de Soya. - Nast臋pnym razem podwy偶sz臋 poziom zagro偶enia dziecka.

- Kapitanie - Gregorius kr臋ci g艂ow膮. - Proponuj臋, 偶eby艣my darowali sobie symulacje i wr贸cili do 膰wicze艅 na 偶ywo. To znaczy... - zerka na r臋czny chronometr. Wspomnienie ci臋偶kiego kombinezonu spowalnia jego ruchy. - Za osiem godzin wszystko rozegra si臋 naprawd臋.

- To fakt - przyznaje Kee. - Zgadzam si臋 z sier偶antem. Wola艂bym wyj艣膰 na zewn膮trz, nawet je艣li nie b臋dziemy mogli symulowa膰 aborda偶u.

Rettig chrz膮kni臋ciem wyra偶a zgod臋.

- W porz膮dku - m贸wi de Soya. - Ale najpierw co艣 zjedzmy. Proponuj臋 podw贸jne racje. Niby robicie tylko symulacje, a przez ostatni tydzie艅 stracili艣cie po dziesi臋膰 kilo.

- Jakie mamy plany, kapitanie? - Gregorius pochyla si臋 nad sto艂em.

De Soya w艂膮cza monitor, na kt贸rym wyd艂u偶ona, eliptyczna trajektoria „Rafaela” niemal dochodzi ju偶 do punktu wyj艣cia obcego statku z przestrzeni Hawkinga. Punkt spotkania miga na czerwono.

- Jeszcze jedna pr贸ba na 偶ywo, a potem chcia艂bym, 偶eby艣my przespali si臋 przynajmniej ze dwie godziny. P贸藕niej przegl膮d sprz臋tu. Wszystko na spokojnie - de Soya spogl膮da na sw贸j chronometr, cho膰 na monitorze widoczny jest zegar pok艂adowy i czas do przechwycenia. - Je艣li wykluczymy wypadki losowe i nieprzewidziane okoliczno艣ci, za siedem godzin i czterdzie艣ci minut dziewczynka powinna znale藕膰 si臋 pod nasz膮 opiek膮. Wtedy zaczniemy si臋 szykowa膰 do przeskoku na Pacem.

- Kapitanie? - odzywa si臋 sier偶ant Gregorius.

- Tak, sier偶ancie?

- Bez urazy, kapitanie, ale nikt w ca艂ym tym jebanym wszech艣wiecie, dziele Pana Naszego, nie mo偶e wykluczy膰 wypadk贸w losowych i nieprzewidzianych okoliczno艣ci.

23

No, to jaki masz plan? - zapyta艂em.

Enea podnios艂a wzrok znad ksi膮偶ki.

- A kto ci m贸wi艂, 偶e mam plan?

Odwr贸ci艂em krzes艂o i siad艂em na nim okrakiem.

- Za nieca艂膮 godzin臋 wyskoczymy z nad艣wietlnej w uk艂adzie Parvati. Tydzie艅 temu m贸wi艂a艣, 偶e musimy co艣 wymy艣li膰, na wypadek gdyby wiedzieli, 偶e si臋 zbli偶amy. Masz jaki艣 pomys艂?

Z westchnieniem zamkn臋艂a ksi膮偶k臋. A. Bettik przyszed艂 do biblioteki i przysiad艂 si臋 do nas - w艂a艣nie tak, siedzia艂 z nami przy jednym stole, co nie zdarza艂o si臋 cz臋sto.

- Nie jestem pewna...

Tego si臋 obawia艂em. Tydzie艅 up艂yn膮艂 nam bardzo przyjemnie: du偶o czytali艣my, rozmawiali艣my, bawili艣my si臋 - Enea znakomicie gra艂a w szachy, ca艂kiem nie藕le w go i wprost zab贸jczo w pokera. Poza tym nic si臋 nie wydarzy艂o. Kilkakrotnie pr贸bowa艂em j膮 przycisn膮膰, 偶eby zdradzi艂a swoje zamiary: dok膮d chce si臋 uda膰? Dlaczego na pocz膮tek wybra艂a Renesans? Czy odszukanie Intruz贸w nale偶a艂o do jej misji? Jej odpowiedzi, cho膰 zawsze grzeczne, by艂y jednak cokolwiek m臋tne. Wykazywa艂a za to ogromny talent do pobudzania mnie do rozmowy. W swoim 偶yciu zna艂em niewiele dzieci; kiedy by艂em ma艂y, w naszych wozach podr贸偶owa艂o zaledwie paru moich r贸wie艣nik贸w, a i za ich towarzystwem nie przepada艂em, o wiele ch臋tniej przesiaduj膮c ze Starowin膮. Owszem, p贸藕niej zdarza艂o mi si臋 spotyka膰 dzieci, m艂odsze i starsze, ale 偶adne z nich nie wykazywa艂o takiej ciekawo艣ci i nie potrafi艂o tak s艂ucha膰. Enea wyci膮ga艂a ze mnie opowie艣ci o latach sp臋dzonych na wypasaniu byd艂a, interesowa艂o j膮 moje terminowanie u architekta krajobrazu, zadawa艂a mi setki pyta艅 o czasy sp臋dzone na barce, wypytywa艂a o polowania... W艂a艣ciwie najmniej ciekawi艂a j膮 moja s艂u偶ba w wojsku. Uwielbia艂a za to s艂ucha膰 o psie, cho膰 rozmowy na temat Izzy jej wychowania j膮 od szczeniaka, szkolenia na psa my艣liwskiego, a wreszcie 艣mierci - wprawia艂y mnie w ponury nastr贸j.

Zauwa偶y艂em, 偶e nawet A. Bettik rozkr臋ca si臋 przy niej i opowiada o stuleciach sp臋dzonych w roli s艂u偶膮cego; wtedy zreszt膮 i we mnie mia艂 wiernego s艂uchacza. Android by艂 艣wiadkiem zadziwiaj膮cych wydarze艅: widzia艂 inne planety, uczestniczy艂 w zasiedleniu Hyperiona przez poddanych Smutnego Kr贸la Billy'ego, s艂ysza艂 pierwsze relacje o Chy偶warze grasuj膮cym na Equusie, bra艂 udzia艂 w ostatniej pielgrzymce, kt贸r膮 rozs艂awi艂 stary poeta. Nawet dziesi臋ciolecia sp臋dzone z Martinem Silenusem okaza艂y si臋 wprost fascynuj膮ce.

Sama Enea rzadko co艣 o sobie opowiada艂a. Czwartego wieczora po opuszczeniu Hyperiona przyzna艂a, 偶e kiedy schroni艂a si臋 w Sfinksie, nie zamierza艂a tylko ukry膰 si臋 przed 偶o艂nierzami Paxu, ale chcia艂a tak偶e odnale藕膰 w艂asne przeznaczenie.

- Jako mesjasz? - spyta艂em zaintrygowany.

- Nie - roze艣mia艂a si臋. - Jako architekt.

Zdumia艂em si臋. Ani „Pie艣ni”, ani stary poeta s艂owem nie wspominali, 偶eby Ta, Kt贸ra Naucza mia艂a w ten spos贸b zarabia膰 na 偶ycie.

- Chcia艂abym si臋 tym zajmowa膰 - wzruszy艂a ramionami. - Z moich sn贸w wynika, 偶e kto艣, kto m贸g艂by mnie szkoli膰, 偶yje w tej epoce. Oto wi臋c jestem.

- Szkoli膰 ci臋? My艣la艂em, 偶e to ty jeste艣 T膮, Kt贸ra Naucza. Enea opad艂a ci臋偶ko na kanap臋 i przerzuci艂a jedn膮 nog臋 przez oparcie.

- Raul, zastan贸w si臋, jak ja mog艂abym kogokolwiek czego艣 uczy膰? Mam dwana艣cie standardowych lat i nie opuszcza艂am Hyperiona... Kurcz臋, do zesz艂ego tygodnia nie wychyli艂am nosa nawet poza Equusa. Czego mam naucza膰?

Nie umia艂em udzieli膰 jej odpowiedzi.

- Chc臋 zosta膰 architektem. 艢ni艂o mi si臋, 偶e cz艂owiek, kt贸ry m贸g艂by mnie tego nauczy膰, 偶yje gdzie艣 tam... - machn臋艂a r臋k膮 w stron臋 艣ciany, ale wiedzia艂em, 偶e ma na my艣li star膮 Sie膰 i Hegemoni臋, dok膮d w gruncie rzeczy w艂a艣nie zmierzali艣my.

- Kim on jest? - zapyta艂em. - A mo偶e to kobieta?

- M臋偶czyzna, chocia偶 nie mam poj臋cia, jak si臋 nazywa.

- Gdzie mieszka?

- Nie wiem.

- A jeste艣 przynajmniej pewna, 偶e 偶yje w naszych czasach? - stara艂em si臋, by z mojego g艂osu nie przebija艂a narastaj膮ca irytacja.

- Pewnie. Mo偶e. Tak mi si臋 wydaje. - Podczas naszego pierwszego wsp贸lnie sp臋dzonego tygodnia Enea rzadko si臋 denerwowa艂a, tym razem jednak jej g艂os sygnalizowa艂, 偶e niewiele do tego brakuje.

- Po prostu ci si臋 przy艣ni艂, tak?

- 呕adne po prostu. Moje sny s膮 bardzo wa偶ne, to co艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂e marzenia senne... - urwa艂a. - Sam zobaczysz.

Powstrzyma艂em g艂o艣ne westchnienie.

- A jak ju偶 zostaniesz architektem? Co potem?

Zacz臋艂a obgryza膰 paznokcie; zamierza艂em wykorzeni膰 u niej ten fatalny nawyk.

- To znaczy?

- No wiesz, staruszek poeta spodziewa si臋 po tobie niez艂ych wyczyn贸w... Zostanie mesjaszem to dopiero pocz膮tek. Kiedy zamierzasz si臋 za to zabra膰?

Wsta艂a i podesz艂a do schod贸w prowadz膮cych na d贸艂, na pok艂ad kriogeniczny.

- Bez urazy, Raul, ale odpierdol si臋 ode mnie i daj mi spok贸j, dobrze?

P贸藕niej przeprosi艂a mnie za te wulgarne s艂owa, jednak偶e kiedy na godzin臋 przed wej艣ciem w obcy system s艂oneczny siedzieli艣my przy stole, nie mia艂em pewno艣ci, czy pytanie o plany nie wywo艂a identycznej reakcji.

Nie sta艂o si臋 tak. Zn贸w zacz臋艂a gry藕膰 paznokcie, ale szybko si臋 zmitygowa艂a.

- Dobra, masz racj臋 - przyzna艂a i spojrza艂a na A. Bettika. - Potrzebny nam b臋dzie plan. Uda艂o ci si臋 co艣 wymy艣li膰?

Android pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Sporo dyskutowali艣my o tym z panem Silenusem, M. Enea, ale zawsze dochodzili艣my do wniosku, 偶e je偶eli Pax zdo艂a nas wyprzedzi膰 w wy艣cigu do pierwszego punktu przeznaczenia, wszystko b臋dzie stracone. Wydaje si臋 to jednak ma艂o prawdopodobne, gdy偶 lec膮cy naszym tropem liniowiec nie mo偶e porusza膰 si臋 w przestrzeni Hawkinga szybciej ni偶 my.

- Nie by艂bym taki pewien - wtr膮ci艂em. - Od paru lat my艣liwi, kt贸rych prowadzi艂em na bagnach, przeb膮kiwali co艣 o tym, jakoby Pax... czy mo偶e Ko艣ci贸艂 dysponowa艂 jakimi艣 superszybkimi statkami.

- Do nas r贸wnie偶 dociera艂y podobne plotki, M. Endymion - zgodzi艂 si臋 A. Bettik. - Dlaczego jednak wynalaz艂szy taki nap臋d - nawiasem m贸wi膮c stanowi艂oby to prze艂om technologiczny, jakiego nie uda艂o si臋 osi膮gn膮膰 przez kilkaset lat istnienia Hegemonii - Pax nie mia艂by go zainstalowa膰 we wszystkich okr臋tach bojowych i jednostkach Mercantilusa...

- Nie jest naprawd臋 wa偶ne, jak to si臋 stanie, 偶e nas uprzedz膮 - Enea zab臋bni艂a palcami w st贸艂. - 艢ni艂am, 偶e tak si臋 stanie. Rozwa偶a艂am r贸偶ne mo偶liwo艣ci, ale...

- Mo偶e Chy偶war? - podsun膮艂em.

- Co Chy偶war? - dziewczynka zerkn臋艂a na mnie z ukosa.

- No, wiesz, na Hyperionie okaza艂 si臋 ca艂kiem wygodnym deus ex machina, wi臋c dlaczego by nie...

- Cholera jasna, Raul! - krzykn臋艂a Enea. - Nie prosi艂am go, 偶eby zabi艂 tych wszystkich ludzi na Hyperionie. B贸g mi 艣wiadkiem, 偶a艂uj臋, 偶e do tego dosz艂o.

- Wiem, wiem - po艂o偶y艂em jej r臋k臋 na ramieniu. Mimo 偶e A. Bettik przerobi艂 dla niej kilka koszul konsula, garderoba ma艂ej nadal prezentowa艂a si臋 raczej skromnie.

Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e dziewczynka wci膮偶 jest przygn臋biona rzezi膮, jaka dokona艂a si臋 podczas naszej ucieczki. Przyzna艂a zreszt膮 potem, 偶e mi臋dzy innymi dlatego tak p艂aka艂a drugiej nocy na statku.

- Przepraszam - powiedzia艂em ca艂kiem szczerze. - Nie chcia艂em sobie 偶artowa膰 z tego... stwora. Przysz艂o mi tylko do g艂owy, 偶e je艣li zn贸w kto艣 spr贸buje nam przeszkodzi膰, to mo偶e...

- Nie - uci臋艂a kr贸tko Enea. - Przy艣ni艂o mi si臋, 偶e b臋d膮 pr贸bowali nie dopu艣ci膰 nas na Renesans, ale w tym 艣nie nie by艂o Chy偶wara. Sami musimy co艣 wykombinowa膰.

- Mo偶e Centrum? - zaproponowa艂em nie艣mia艂o. Po raz pierwszy od naszej rozmowy na pocz膮tku podr贸偶y wspomnia艂em o TechnoCentrum.

Enea jednak albo zupe艂nie pogr膮偶y艂a si臋 we w艂asnych my艣lach, albo zwyczajnie zignorowa艂a moj膮 kwesti臋.

- Je艣li w og贸le mamy znale藕膰 wyj艣cie z czekaj膮cych nas tarapat贸w, musimy liczy膰 tylko na siebie. Chyba 偶e... Statku? - podnios艂a wzrok.

- Tak, M. Enea?

- Przys艂uchiwa艂e艣 si臋 naszej rozmowie?

- Oczywi艣cie, M. Enea.

- Czy masz jakie艣 pomys艂y, kt贸re mog艂yby okaza膰 si臋 u偶yteczne?

- U偶yteczne dla unikni臋cia pojmania, je艣li statki Paxu czekaj膮 na nas w uk艂adzie Parvati?

- Tak - potwierdzi艂a poirytowana Enea; 艂atwo traci艂a cierpliwo艣膰, kiedy przychodzi艂o jej rozmawia膰 ze statkiem.

- Nie mam 偶adnych specjalnie oryginalnych sugestii. Pr贸bowa艂em sobie przypomnie膰, w jaki spos贸b konsul pr贸bowa艂 unikn膮膰 spotkania z przedstawicielami lokalnych w艂adz, kiedy przelatywali艣my przez jaki艣 uk艂ad...

- No i? - ponagli艂a statek Enea.

- Jak ju偶 wspomnia艂em, mam pewne luki w pami臋ci...

- To wszyscy wiemy. Czy pami臋tasz jednak jaki艣 sprytny manewr, kt贸ry pom贸g艂 wam unikn膮膰 kontaktu z lokalnymi w艂adzami?

- Przede wszystkim mogli艣my wyprzedzi膰 ich jednostki. Rozmawiali艣my ju偶 wcze艣niej o modyfikacjach, kt贸re w mojej konstrukcji wprowadzili Intruzi, a kt贸re dotyczy艂y g艂贸wnie p贸l si艂owych i nap臋du j膮drowego. Zmiany w nap臋dzie pozwalaj膮 mi osi膮gn膮膰 pr臋dko艣膰 translacji w znacznie kr贸tszym czasie, ni偶 potrafi to zwyk艂y statek. Tak przynajmniej to wygl膮da艂o podczas mojej ostatniej podr贸偶y.

A. Bettik skrzy偶owa艂 ramiona na piersi i w 艣lad za Enea zwr贸ci艂 spojrzenie ku grodzi oddzielaj膮cej pok艂ady.

- Twierdzisz zatem, 偶e je偶eli nasi przeciwnicy, w tym wypadku jednostki Paxu, wystartuj膮 z powierzchni Parvati b膮d藕 z niskiej orbity, zdo艂asz dokona膰 translacji na Renesans zanim nas przechwyc膮, tak?

- Z ca艂膮 pewno艣ci膮.

- Ile czasu zajmie ca艂y cykl? - wtr膮ci艂em.

- Cykl?

- Ile czasu sp臋dzimy w systemie, zanim rozp臋dzisz si臋 do pr臋dko艣ci umo偶liwiaj膮cej skok kwantowy?

- Trzydzie艣ci siedem minut. Tyle potrzebuj臋 na reorientacj臋, sprawdzenie danych nawigacyjnych i testy systemowe.

- Za艂贸偶my, 偶e okr臋t Paxu czai si臋 ju偶 w uk艂adzie Parvati i czeka, a偶 wypadniemy z nad艣wietlnej - odezwa艂a si臋 Enea. - Czy kt贸re艣 z przer贸bek, jakich dokonali w tobie Intruzi, mog膮 okaza膰 si臋 pomocne?

- Nie wydaje mi si臋 - stwierdzi艂 statek. - Wiecie, 偶e mam wzmocnione pola si艂owe, ale i one na nic si臋 zdadz膮, je偶eli zostaniemy ostrzelani przez okr臋t wojenny.

Dziewczynka opar艂a 艂okcie na stole.

- Tyle razy ju偶 o tym my艣la艂am - westchn臋艂a. - I wci膮偶 nie widz臋 wyj艣cia.

A. Bettik wygl膮da艂 na g艂臋boko zamy艣lonego, cho膰 trzeba przyzna膰, 偶e na dobr膮 spraw臋 zawsze sprawia艂 takie wra偶enie.

- Kiedy statek przebywa艂 w ukryciu, pod nasz膮 opiek膮, odkryli艣my jeszcze jedn膮 ciekawostk臋 - zacz膮艂.

- To znaczy? - spyta艂em.

Android wskaza艂 r臋k膮 w d贸艂; pod nami znajdowa艂 si臋 salon z fortepianem.

- Intruzi zwi臋kszyli jego zdolno艣膰 do zmiany kszta艂tu. Pami臋tacie, jak wysuwa taras albo rozk艂ada skrzyd艂a podczas lotu w atmosferze, prawda? Istnieje mo偶liwo艣膰 otwarcia ka偶dego pok艂adu z osobna, co w razie potrzeby pozwala obej艣膰 star膮 艣luz臋.

- Niez艂e - przyzna艂a Enea. - Chocia偶 nadal nie rozumiem, co z tego wynika. Chyba 偶e potrafi tak si臋 zmieni膰, 偶eby udawa膰 okr臋t liniowy Paxu czy co艣 w tym gu艣cie. Statku, czy to mo偶liwe?

- Nie, M. Enea - odpowiedzia艂 jej cichy, m臋ski g艂os. - Dokonania Intruz贸w to prawdziwe arcydzie艂o in偶ynierii piezodynamicznej, ale i tak obowi膮zuje mnie prawo zachowania masy. Przykro mi - doda艂 po chwili milczenia.

- To g艂upie... - Enea nagle przesta艂a si臋 opiera膰 na stole. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e co艣 chodzi jej po g艂owie, wi臋c przez dobre dwie minuty ani ja, ani A. Bettik nie odwa偶yli艣my si臋 przerywa膰 jej zamy艣lenia. - Statku? - odezwa艂a si臋 wreszcie.

- S艂ucham, M. Enea?

- Potrafisz zatem otworzy膰 艣luz臋... a w艂a艣ciwie zrobi膰 zwyk艂膮 dziur臋, w dowolnym punkcie kad艂uba?

- Prawie dowolnym, M. Enea. Nie mog臋 modyfikowa膰 modu艂贸w komunikacyjnych i pewnych zespo艂贸w zwi膮zanych z nap臋dem, ale...

- Ale ograniczenia te nie dotycz膮 pok艂ad贸w mieszkalnych? - doko艅czy艂a za niego dziewczynka. - M贸g艂by艣 je otworzy膰 r贸wnie 艂atwo, jak sprawiasz, 偶e 艣ciany sypialni staj膮 si臋 przezroczyste?

- Owszem, M. Enea.

- Czy przez tak powsta艂e otwory uciek艂oby powietrze ze 艣rodka?

- Nie dopu艣ci艂bym do tego, M. Enea - w g艂osie statku brzmia艂a nuta lekkiego zaskoczenia. - Sp贸jno艣膰 zewn臋trznych p贸l si艂owych zosta艂aby zachowana, tak samo jak przy wysuni臋tym tarasie...

- M贸g艂by艣 jednak otworzy膰 osobno ka偶dy pok艂ad, nie tylko 艣luz臋, i go rozhermetyzowa膰, prawda? - wtedy up贸r dziewczynki by艂 dla mnie czym艣 zupe艂nie nowym. P贸藕niej jeszcze nieraz go do艣wiadczy艂em.

- Tak, M. Enea.

Android i ja s艂uchali艣my tej wymiany zda艅 w milczeniu. Nie wiem, jak on, aleja nie mia艂em poj臋cia, do czego zmierza Enea.

- Czy to jaki艣 element planu? - zapyta艂em, przysuwaj膮c si臋 bli偶ej.

U艣miechn臋艂a si臋 tajemniczo; p贸藕niej doszed艂em do wniosku, 偶e by艂 to psotny u艣miech dziecka.

- To zbyt prymitywny pomys艂, by zas艂ugiwa艂 na miano planu. Poza tym je艣li myl臋 si臋 co do powod贸w, dla kt贸rych Pax mnie 艣ciga... C贸偶, w贸wczas nie zadzia艂a - teraz jej u艣miech wygl膮da艂 bardziej ponuro. - I tak pewnie nie zadzia艂a.

Zerkn膮艂em na zegarek.

- Za czterdzie艣ci pi臋膰 minut wyjdziemy z nad艣wietlnej i przekonamy si臋, czy kto艣 na nas czeka - powiedzia艂em. - Czy chcesz si臋 z nami podzieli膰 tajnikami planu, kt贸ry si臋 nie sprawdzi?

Zacz臋艂a m贸wi膰. Nie zaj臋艂o jej to wiele czasu, a kiedy sko艅czy艂a, ja i A. Bettik popatrzyli艣my po sobie.

- Masz racj臋 - zgodzi艂em si臋 z ni膮. - To raczej nie jest plan i nie s膮dz臋, 偶eby okaza艂 si臋 skuteczny.

Enea nie przestawa艂a si臋 u艣miecha膰. Wzi臋艂a mnie za r臋k臋 i przekr臋ci艂a j膮 tak, 偶eby spojrze膰 na m贸j chronometr.

- Zosta艂o nam czterdzie艣ci jeden minut - powiedzia艂a. - Wymy艣l co艣 lepszego.

22

Rafael p臋dzi po elipsie w kierunku s艂o艅ca Parvati z pr臋dko艣ci膮 r贸wn膮 trzem setnym pr臋dko艣ci 艣wiat艂a. Kurier wojsko wy klasy „archanio艂” nie przedstawia sob膮 najpi臋kniejsze go widoku: ogromne jednostki nap臋dowe, pozlepiane na chybi艂 trafi艂 modu艂y komunikacyjne, wysi臋gniki, platformy z uzbrojeniem, stercz膮ce na wszystkie strony macierze anten; w sam 艣rodek tego ba艂aganu, jakby w ostatniej chwili przypomniawszy sobie o jej istnieniu, wetkni臋to male艅k膮 kapsu艂臋 mieszkaln膮 z podczepionym l膮downikiem. Kiedy jednak obraca si臋 o sto osiemdziesi膮t stopni i - niknie ruf膮 naprz贸d wprost do przewidywanego punktu spotkania, staje si臋 gro藕nym okr臋tem wojennym.

- Czas do wyj艣cia: jedna minuta - og艂asza de Soya na kanale taktycznym. Stoj膮cy w otwartej 艣luzie 偶o艂nierze nie bawi膮 si臋 w potwierdzanie odbioru. Wiedz膮 r贸wnie偶, 偶e kiedy obcy statek zjawi si臋 na powr贸t w normalnej przestrzeni, jeszcze przez dwie minuty pozostanie dla nich niewidoczny, mimo zainstalowanych w wizjerach uk艂ad贸w przybli偶aj膮cych obraz.

Ojciec kapitan le偶y przypi臋ty do le偶anki akceleracyjnej i trzyma jedn膮 d艂o艅 na omnikontrolerze. Po w艂膮czeniu bocznika stapia si臋 w jedno ze statkiem. Ze wszystkich stron otaczaj膮 go panele steruj膮ce, a w s艂uchawkach s艂yszy oddechy tr贸jki 偶o艂nierzy, kiedy obserwuje i czuje zbli偶anie si臋 obcej jednostki.

- Odbieram zak艂贸cenia wywo艂ane nap臋dem Hawkinga. K膮t trzydzie艣ci dziewi臋膰, wsp贸艂rz臋dne zero, zero, zero, trzydzie艣ci dziewi臋膰, jeden dziewi臋膰 dziewi臋膰 - m贸wi do mikrofonu. - Punkt wyj艣cia: zero, zero, zero. Dziewi臋膰set kilometr贸w. Prawdopodobie艅stwo, 偶e jest to tylko jeden statek, wynosi dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 procent. Pr臋dko艣膰 wzgl臋dna: dziewi臋tna艣cie kps - nagle statek pojawia si臋 na ekranie radaru, t-diracu i w odczytach z pasywnych czujnik贸w. - Mam go! O czasie, zgodnie z rozk艂adem... Niech to szlag!

- Co si臋 dzieje? - pyta sier偶ant Gregorius. Sprawdzili ju偶 bro艅, 艂adunki i ko艂nierze aborda偶owe, s膮 gotowi do skoku w ci膮gu najbli偶szych trzech minut.

- Statek przyspiesza, a nie zwalnia, jak w naszych symulacjach - odpowiada de Soya. Na kanale taktycznym uruchamia automatyczne wykonywanie zaprogramowanych wcze艣niej wariant贸w alternatywnych. - Uwaga! - rzuca do mikrofonu, ale silniki ju偶 zosta艂y uruchomione i „Rafael” zaczyna si臋 obraca膰. - W porz膮dku! Przy skoku trzymajcie si臋 w obr臋bie pola - dodaje, kiedy w艂膮cza si臋 g艂贸wny nap臋d i nadaje archanio艂owi przyspieszenie r贸wne stu czterdziestu siedmiu g. - Potrzebujemy tylko o minut臋 wi臋cej, 偶eby si臋 z nimi zr贸wna膰.

Gregorius, Kee i Rettig nie odpowiadaj膮; de Soya s艂yszy tylko ich oddechy.

- Kontakt wzrokowy - melduje dwie minuty p贸藕niej.

Sier偶ant z dw贸jk膮 podw艂adnych wychylaj膮 si臋 ze 艣luzy. Drugi statek jest widoczny jako kula plazmowego ognia. Gregorius uruchamia obiektywy w wizjerze, ustawia filtry i wreszcie widzi sam statek.

- Jak w symulacjach - zauwa偶a Kee.

- Nie my艣l o tym w ten spos贸b - strofuje go sier偶ant. - Rzeczywisto艣膰 nigdy nie przypomina symulacji - zdaje sobie spraw臋, 偶e obaj 偶o艂nierze doskonale o tym wiedz膮; przecie偶 uczestniczyli ju偶 w normalnej walce. Gregorius sp臋dzi艂 jednak trzy latajako instruktor w kwaterze g艂贸wnej Paxu na Armagha艣cie i nie艂atwo mu wyzby膰 si臋 starych nawyk贸w.

- Jest naprawd臋 szybki - m贸wi de Soya. - Gdyby艣my si臋 nie rozp臋dzili, chyba nie zdo艂aliby艣my go dogoni膰. Nie uda nam si臋 zgra膰 pr臋dko艣ci na wi臋cej ni偶 pi臋膰, sze艣膰 minut.

- Nam wystarcz膮 trzy - odpowiada Gregorius. - Niech si臋 pan tylko z nim zr贸wna, kapitanie.

- Zbli偶amy si臋 - odzywa si臋 de Soya. - Teraz to dopiero nas maluj膮 - „Rafael” nie zosta艂 wyposa偶ony w aparatur臋 umo偶liwiaj膮c膮 dyskretne zbli偶enie si臋 do celu. Wszystkie przyrz膮dy rejestruj膮 dzia艂anie czujnik贸w obcego statku. - Jeden kilometr. Nadal 偶adnej broni. Pola w艂膮czone na pe艂n膮 moc. R贸偶nica pr臋dko艣ci spada. Osiemset metr贸w.

Gregorius, Kee i Rettig zdejmuj膮 z ramion karabiny plazmowe i przykucaj膮 na pod艂odze 艣luzy.

- Trzysta metr贸w... Dwie艣cie... - po drugim statku nie wida膰 偶adnej reakcji. P臋dzi przed siebie z du偶ym, cho膰 niezmiennym przyspieszeniem. W wi臋kszo艣ci symulacji de Soya uwzgl臋dni艂 szalony po艣cig i walk臋 o zr贸wnanie pr臋dko艣ci obu jednostek, zanim nast臋powa艂o wygaszenie p贸l si艂owych. Co艣 za 艂atwo to idzie; ojciec kapitan czuje pierwsze uk艂ucie niepewno艣ci. - Wchodzimy w minimalny zasi臋g lancy... Ju偶!

Tr贸jka 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej wypryskuje z w艂azu; ich plecaki odrzutowe strzelaj膮 niebieskimi p艂omieniami.

- Wygaszenie p贸l... - krzyczy de Soya. Pole si艂owe przeciwnika nie poddaje si臋 przez ca艂膮 wieczno艣膰, prawie trzy sekundy - nigdy nie uwzgl臋dniali tak d艂ugiego czasu w symulacjach - ale wreszcie ust臋puje.

- Ju偶! - krzyczy zn贸w ojciec kapitan, jednak偶e nawet bez jego okrzyku 偶o艂nierze wiedz膮 co si臋 dzieje: kozio艂kuj膮, zwalniaj膮 lot i przywieraj膮 do kad艂uba w przewidzianych miejscach: Kee na dziobie, Gregorius w okolicy, gdzie powinien znajdowa膰 si臋 pok艂ad nawigacyjny, Rettig nieco powy偶ej maszynowni.

- Jestem - Gregorius zg艂asza si臋 pierwszy, pozosta艂a dw贸jka w sekund臋 p贸藕niej.

- Ustawi膰 ko艂nierze aborda偶owe - rozkazuje sier偶ant.

- Jest - melduje Kee.

- Jest - potwierdza Rettig.

- Od trzech: trzy... dwa... jeden... Odpalamy. Polimerowa pow艂oka rozb艂yskuje w promieniach s艂o艅ca.

W sali dowodzenia de Soya obserwuje zmiany pr臋dko艣ci obu jednostek. Przyspieszenie wynosi teraz ju偶 dwie艣cie trzydzie艣ci g. Gdyby pola zawiod艂y... Odsuwa od siebie t臋 my艣l. „Rafael” daje z siebie wszystko, 偶eby nie pozwoli膰 si臋 wyprzedzi膰. Za jakie艣 cztery do pi臋ciu minut de Soya b臋dzie musia艂 zwolni膰, 偶eby nie ryzykowa膰 przeci膮偶enia silnik贸w. Szybciej, pogania w my艣lach opancerzone sylwetki, widoczne w przestrzeni taktycznej i na ekranach wideo.

- Gotowy - melduje Kee.

- Gotowy - zg艂asza si臋 Rettig z okolic ster贸w absurdalnie wygl膮daj膮cego statku.

- Za艂o偶y膰 艂adunki - Gregorius mocuje swoj膮 bomb臋 do kad艂uba. - Od pi臋ciu: pi臋膰... cztery... trzy...

- Ojcze kapitanie de Soya! - odzywa si臋 dziewczynka.

- Czekajcie! - rozkazuje de Soya. Na wszystkich pasmach przesy艂any jest obraz dziecka, kt贸re siedzi przy fortepianie. Tego samego dziecka, kt贸re przed trzema miesi膮cami widzia艂 w Sfinksie na Hyperionie.

- Stop! - powtarza rozkaz kapitana Gregorius. Zastyga z palcem nad przyciskiem detonatora. Pozostali r贸wnie偶 wstrzymuj膮 akcj臋 i 艣ledz膮 transmisj臋 wideo, przekazywan膮 do wn臋trza ich he艂m贸w.

- Sk膮d wiesz, jak si臋 nazywam? - pyta ojciec kapitan de Soya i natychmiast zdaje sobie spraw臋 z idiotyzmu tego pytania: odpowiedz nie ma 偶adnego znaczenia, natomiast je艣li jego ludzie w ci膮gu trzech minut nie wejd膮 na pok艂ad obcego statku, „Rafael” zostanie w tyle, a oni - na kad艂ubie. 膯wiczyli ten wariant w symulatorze: 偶o艂nierze mieli schwyta膰 dziewczynk臋 i przej膮wszy kontrol臋 nad statkiem pozwoli膰 de Soyi si臋 dogoni膰. Nie jest to jednak najlepszy pomys艂. Dotkni臋ciem ekranu uruchamia transmisj臋 wideo w drug膮 stron臋 i na statek dziewczynki zostaje wys艂any obraz jego twarzy.

- Witam, ojcze kapitanie de Soya! - m贸wi dziewczynka bez po艣piechu, najwyra藕niej nie podenerwowana. - Je偶eli pa艅scy ludzie spr贸buj膮 wej艣膰 na pok艂ad, rozhermetyzuj臋 statek i zgin臋.

- Samob贸jstwo to grzech 艣miertelny - odpowiada zaskoczony de Soya.

- Zgadza si臋 - dziewczynka z powa偶n膮 min膮 kiwa g艂ow膮. - Tylko 偶e ja nie jestem chrze艣cijank膮. Poza tym wola艂abym trafi膰 do piek艂a, ni偶 towarzyszy膰 panu w dalszej podr贸偶y.

De Soya przygl膮da si臋 jej uwa偶nie: w pobli偶u dziecka nie dostrzega 偶adnych przyrz膮d贸w sterowniczych.

- Kapitanie! zg艂asza si臋 Gregorius na zastrze偶onym kanale. - Je偶eli otworzy w艂az, zd膮偶臋 j膮 dopa艣膰 i za艂o偶y膰 na ni膮 balon transferowy, zanim nast膮pi ca艂kowita dekompresja.

Dziewczynka nie spuszcza wzroku z kapitana, kiedy ten, nie poruszaj膮c ustami, subwokalizuje na kanale zastrze偶onym.

- Nie nale偶y do krzy偶a. Je艣li zginie, nie mamy gwarancji, 偶e uda si臋 j膮 wskrzesi膰.

- Mamy ca艂kiem spore szans臋, 偶e w sali operacyjnej statku poradzimy sobie ze skutkami zwyczajnej dekompresji - nalega Gregorius. - Potrzeba co najmniej trzydziestu sekund, 偶eby z jej pok艂adu ulotni艂o si臋 ca艂e powietrze. Zd膮偶臋. Daj臋 s艂owo!

- Ja m贸wi臋 powa偶nie - odzywa si臋 dziecko z ekranu. W tym samym momencie w kad艂ubie pod nogami Kee otwiera si臋 okr膮g艂y otw贸r i polimerowa ba艅ka zaczyna si臋 wype艂nia膰 uciekaj膮cym ze statku powietrzem. Kapral zostaje odepchni臋ty gwa艂townie w ty艂, uderza w membran臋, napinaj膮 i odbija si臋 od bariery pola si艂owego, po czym zaczyna si臋 ze艣lizgiwa膰 w stron臋 rufy. Odpala silniczki plecaka i stabilizuje lot, 偶eby nie wpa艣膰 w ognisty ogon nap臋du atomowego.

Gregorius przyk艂ada palec do detonatora.

- Kapitanie! - krzyczy.

- Czeka膰! - subwokalizuje de Soya. Widok spokojnie siedz膮cej dziewczynki, w samej koszuli, budzi w nim coraz silniejszy niepok贸j. Przestrze艅 pomi臋dzy statkami wype艂nia si臋 kryszta艂kami lodu i cz膮steczkami koloid贸w.

- Jestem odci臋ta od najwy偶szego poziomu, ale je艣li nie odwo艂a pan swoich ludzi, otworz臋 wszystkie pok艂ady - ostrzega dziecko.

W niespe艂na sekund臋 po tym, jak wypowiada te s艂owa, rozlega si臋 艣wist i w miejscu, gdzie przed momentem sta艂 Gregorius, otwiera si臋 dwumetrowej 艣rednicy dziura w poszyciu. U艂amek sekundy wcze艣niej sier偶ant zd膮偶y艂 wypali膰 otw贸r w polimerowej pow艂oce i odpali膰 silniki w plecaku, teraz wi臋c kozio艂kuje, wyr贸wnuje lot i przyczepia buty do powierzchni kad艂uba o pi臋膰 metr贸w dalej. Oczyma wyobra藕ni widzi plany statku; wie, 偶e dziecko znajduje si臋 dok艂adnie pod nim, dzieli ich ledwie par臋 metr贸w. Gdyby chcia艂a otworzy膰 i t臋 cz臋艣膰, zd膮偶y j膮 z艂apa膰, zamkn膮膰 w balonie i w dwie minuty dostarczy膰 do sali operacyjnej na „Rafaelu”. Zerka na wy艣wietlacz taktyczny: Rettig w艂a艣nie odskoczy艂 od kad艂uba, zanim i pod nim kad艂ub si臋 otworzy艂 i w tej chwili utrzymuje si臋 w odleg艂o艣ci trzech metr贸w od statku.

- Kapitanie! - powtarza Gregorius.

- Czeka膰! - ucina dyskusj臋 de Soya, po czym zwraca si臋 do dziewczynki. - Nie chcemy ci zrobi膰 krzywdy...

- Wi臋c niech pan odwo艂a swoich ludzi przerywa mu dziecko. - Natychmiast! W przeciwnym wypadku otworz臋 ostatni pok艂ad.

Federico de Soya czuje, jak czas zwalnia bieg, kiedy on rozwa偶a r贸偶ne opcje. Wie, 偶e za nieca艂膮 minut臋 b臋dzie musia艂 zwolni膰: wsz臋dzie na panelach i na taktycznych kana艂ach 艂膮cz膮cych go ze statkiem migaj膮 ostrzegawcze 艣wiate艂ka. Nie chce zostawi膰 swoich 偶o艂nierzy, ale najwa偶niejsze jest dziecko. Jego rozkazy nie pozostawia艂y 偶adnych w膮tpliwo艣ci: sprowadzi膰 dziewczynk臋 na Pacem. 呕yw膮.

Ca艂e 艣rodowisko taktyczne zaczyna pulsowa膰 czerwieni膮; je艣li w ci膮gu minuty archanio艂 nie zacznie zwalnia膰, w艂膮cz膮 si臋 automatyczne procedury zabezpieczaj膮ce. To samo m贸wi膮 de Soyi kontrolki na panelach. Ojciec kapitan prze艂膮cza nadawanie na wszystkie pasma, w艂膮cznie z kana艂em zastrze偶onym.

- Gregorius, Rettig, Kee... Zarz膮dzam natychmiastowy powr贸t na „Rafaela”.

Sier偶ant Gregorius czuje zalewaj膮c膮 go fal臋 w艣ciek艂o艣ci i rozczarowania, ale nie przestaje by膰 偶o艂nierzem Gwardii Szwajcarskiej.

- Wracamy, kapitanie! - melduje. Odczepia od kad艂uba profilowany 艂adunek i kopniakiem odpycha si臋 w stron臋 archanio艂a. Jego dwaj towarzysze odpalaj膮 silniczki pomocnicze i tak偶e odrywaj膮 si臋 od statku. Po艂膮czone pola si艂owe obu pojazd贸w utrzymuj膮 si臋 akurat na tyle d艂ugo, by umo偶liwi膰 ca艂ej tr贸jce przej艣cie. Gregorius pierwszy dociera na „Rafaela”, 艂apie za uchwyt i dos艂ownie wrzuca podw艂adnych do 艣luzy, wy艂apuj膮c ich, gdy podlatuj膮 bli偶ej. P贸藕niej sam wci膮ga si臋 do 艣rodka, sprawdza, czy Kee i Rettig wpi臋li si臋 w siatki zabezpieczaj膮ce, i uruchamia mikrofon. - Jeste艣my, kapitanie.

- Od艂膮czenie! - komunikuj e de Soya na wszystkich kana艂ach, 偶eby dziewczynka tak偶e go us艂ysza艂a. Prze艂膮cza si臋 na widok w czasie rzeczywistym i przestawia omnikontroler. Silniki „Rafaela” przestaj膮 pracowa膰 ze 110 procentami nominalnego obci膮偶enia, pola si艂owe rozdzielaj膮 si臋 i archanio艂 zaczyna zostawa膰 w tyle. De Soya stara si臋 utrzyma膰 sw贸j okr臋t z dala od smugi ognia plazmowego: wszystkie czujniki zdaj膮 si臋 wskazywa膰, 偶e druga jednostka nie jest uzbrojona, ale „bezbronno艣膰” staje si臋 poj臋ciem wzgl臋dnym, gdy z dysz bucha kilkusetkilometrowy b艂臋kitny p艂omie艅. Pole si艂owe „Rafaela” ustawione jest na pe艂n膮 moc, a sterowane automatycznie systemy obronne s膮 gotowe zareagowa膰 w milionow膮 cz臋艣膰 sekundy.

Statek, na kt贸rym leci dziewczynka, przyspiesza coraz bardziej i oddala si臋 od p艂aszczyzny ekliptyki. Parvati nie jest celem jego lotu.

Czy偶by planowa艂a spotkanie z Intruzami?, zastanawia si臋 de Soya. Czujniki archanio艂a nie wykazuj膮 偶adnej aktywno艣ci poza patrolami orbitalnymi, ale za granic膮 heliosfery mo偶e czai膰 si臋 ca艂y r贸j.

Dwadzie艣cia minut p贸藕niej, kiedy statki dziel膮 ju偶 setki tysi臋cy kilometr贸w, de Soya poznaje odpowied藕 na swoje pytanie.

- Odbieramy zak艂贸cenia z nap臋du Hawkinga - informuje 偶o艂nierzy, kt贸rzy wci膮偶 czekaj膮 w 艣luzie. - Statek szykuje si臋 do przeskoku.

- Dok膮d? - pyta Gregorius. W jego g艂osie pr贸偶no by szuka膰 cho膰 艣ladu z艂o艣ci po niedawnym niepowodzeniu.

De Soya dla pewno艣ci jeszcze raz sprawdza wszystkie wskazania przyrz膮d贸w.

- Do uk艂adu Renesansu, bardzo blisko samej planety.

Mimo i偶 偶o艂nierze Gwardii Szwajcarskiej milcz膮, de Soya domy艣la si臋, jakie pytania k艂臋bi膮 si臋 im w g艂owach: Dlaczego na Renesans? Przecie偶 to twierdza Paxu: dwa miliardy chrze艣cijan, dziesi膮tki tysi臋cy 偶o艂nierzy, mn贸stwo okr臋t贸w... Dlaczego w艂a艣nie tam?

- Mo偶e nie wie, co j膮 tam czeka - rozwa偶a na g艂os. Prze艂膮cza si臋 na przestrze艅 taktyczn膮 i zawisa nad p艂aszczyzn膮 ekliptyki. Patrzy, jak czerwony punkcik przeskakuje w nad艣wietln膮 i znika z ich systemu s艂onecznego. „Rafael” wci膮偶 leci jego 艣ladem; do punktu skoku brakuje mu pi臋膰dziesi臋ciu minut. De Soya wraca i sprawdza wszystkie systemy statku.

- Mo偶ecie wyj艣膰 ze 艣luzy. Zabezpieczy膰 wyposa偶enie aborda偶owe.

Nie pyta ich o zdanie. Nie ma dyskusji o tym, czy zamierza przenie艣膰 archanio艂a na Renesans - kurs zosta艂 ju偶 wprowadzony i statek rozp臋dza si臋, zmierzaj膮c do punktu translacji. Nie pyta ich te偶, czy s膮 gotowi na powt贸rn膮 艣mier膰. Wiadomo przecie偶, 偶e ten skok zabije ich tak samo, jak poprzedni, jednak偶e dzi臋ki niemu znajd膮 si臋 w przestrzeni kontrolowanej przez Pax na pi臋膰 miesi臋cy przed statkiem dziewczynki. Jedyna kwestia, nad kt贸r膮 de Soya jeszcze si臋 waha, to czy poczeka膰 na „艢w. Antoniego” i wyja艣ni膰 ca艂膮 sytuacj臋 kapitanowi.

Postanawia nie czeka膰. Nie ma to mo偶e specjalnego sensu, bo kilka godzin sp贸藕nienia nie zrobi艂oby mu r贸偶nicy, skoro ma pi臋膰 miesi臋cy przewagi, ale ojciec kapitan za bardzo si臋 niecierpliwi. Rozkazuje „Rafaelowi” przygotowa膰 boj臋 transponderow膮 i rejestruje rozkazy dla kapitan Sati z okr臋tu liniowego: natychmiastowa translacja na Renesans - co zajmie dziesi臋膰 dni czasu pok艂adowego i wytworzy pi臋ciomiesi臋czny d艂ug czasowy, taki sam, jaki stanie si臋 udzia艂em dziewczynki - i pe艂na gotowo艣膰 bojowa w chwili wyj艣cia z nad艣wietlnej.

Odpala boj臋 i odwo艂uje alarm dla garnizonu na Parvati, po czym odwraca le偶ank臋 i staje twarz膮 w twarz z tr贸jk膮 gwardzist贸w.

- Wiem, 偶e jeste艣cie rozczarowani - zaczyna.

Sier偶ant Gregorius milczy, a jego twarz nie wyra偶a 偶adnych uczu膰, ale ojciec kapitan wie, co oznacza ta cisza: trzydzie艣ci sekund i by艂aby nasza.

De Soyi jest to oboj臋tne. Od z g贸r膮 dziesi臋ciu lat dowodzi m臋偶czyznami i kobietami, zdarza艂o mu si臋 ju偶 wysy艂a膰 na 艣mier膰 偶o艂nierzy odwa偶niej szych i bardziej lojalnych ni偶 ta tr贸jka. Nigdy przy tym nie pozwala艂 sobie czu膰 wyrzut贸w sumienia ani potrzeby t艂umaczenia si臋 ze swych decyzji, wi臋c i teraz patrzy bez zmru偶enia oka wprost w twarz olbrzyma.

- S膮dz臋, 偶e dziewczynka spe艂ni艂aby sw膮 gro藕b臋 - m贸wi tonem nie znosz膮cym sprzeciwu i sugeruj膮cym, 偶e nie zamierza na ten temat dyskutowa膰. - Ale to teraz bez znaczenia. Wiemy, dok膮d leci. Kto wie, czy w tym sektorze kontrolowanego przez Pax kosmosu nie jest to przypadkiem jedyny uk艂ad, do kt贸rego nikt i nic, nawet r贸j Intruz贸w, nie mo偶e si臋 niepostrze偶enie i bezkarnie dosta膰. Mamy pi臋膰 miesi臋cy, 偶eby przygotowa膰 si臋 na jej przybycie i tym razem nie b臋dziemy dzia艂a膰 w pojedynk臋 - bierze g艂臋boki wdech. - Ci臋偶ko si臋 napracowali艣cie i nikt nie obwinia was za t臋 pora偶k臋. Dopilnuj臋, 偶eby艣cie natychmiast po powrocie na Renesans wr贸cili do swojej jednostki.

Gregorius nie musi nawet spogl膮da膰 na pozosta艂膮 dw贸jk臋, by wiedzie膰, 偶e przemawia tak偶e w ich imieniu.

- Prosz臋 o wybaczenie, ojcze kapitanie, ale je偶eli mo偶na co艣 powiedzie膰, to woleliby艣my zosta膰 z ojcem na „Rafaelu” do czasu, gdy ta ma艂a bezpiecznie dotrze na Pacem.

De Soya stara si臋 ukry膰 zaskoczenie.

- C贸偶... Zobaczymy, sier偶ancie. Na Renesansie znajduje si臋 dow贸dztwo floty, wi臋c spotkamy tam r贸偶nych naszych zwierzchnik贸w. Zobaczymy, co si臋 stanie. Zr贸bcie porz膮dek na pok艂adzie. Za dwadzie艣cia pi臋膰 minut wchodzimy w nad艣wietln膮.

- Kapitanie?

- S艂ucham, kapralu Kee?

- Czy przed 艣mierci膮 wys艂ucha pan naszej spowiedzi? Kolejny raz utrzymanie oboj臋tnego wyrazu twarzy kosztuje de Soy臋 sporo wysi艂ku.

- Tak, kapralu. Sko艅cz臋, co mam do zrobienia tutaj, i za dziesi臋膰 minut zejd臋 do mesy oficerskiej, gdzie was wyspowiadam.

- Dzi臋kuj臋, kapitanie! - Kee si臋 u艣miecha.

- Dzi臋kuj臋! - wt贸ruje mu Rettig.

- Dzi臋ki, ojcze! - dudni bas Gregoriusa.

De Soya odprowadza ich wzrokiem, gdy wracaj膮 do swoich obowi膮zk贸w, zrzucaj膮c po drodze pancerze. W tej偶e chwili doznaje intuicyjnego ol艣nienia, jakby uda艂o mu si臋 na moment zajrze膰 za zas艂on臋 przysz艂o艣ci i na w艂asnych barkach odczu膰 jej ci臋偶ar. Panie m贸j, daj mi si艂臋, bym m贸g艂 wype艂ni膰 wol臋 Twoj膮... Prosz臋 w imi臋 Jezusa... Amen.

Zn贸w okr臋ca si臋 na le偶ance i wraca do pulpit贸w. Ostatni raz przed translacj膮 i 艣mierci膮 sprawdza wskazania przyrz膮d贸w.

25

Zapyta艂em kiedy艣 jednego z moich poluj膮cych na kaczki klient贸w - pochodz膮cego z Hyperiona pilota sterowca, kursuj膮cego co tydzie艅 z Equusa na Aquil臋 z przystankami na Dziewi臋ciu Ogonach - jak mu si臋 podoba jego praca. - Latanie? - powiedzia艂. - Jest takie stare powiedzenie: d艂ugie godziny nudy, przerywane chwilami czystej paniki.

Nasza podr贸偶 troch臋 odpowiada艂a temu opisowi. Nie zrozumcie mnie 藕le: nie nudzi艂em si臋 - samo wn臋trze statku, z tymi wszystkimi ksi膮偶kami, starymi holofilmami i fortepianem wystarczy艂o, bym nie mia艂 czasu zazna膰 nudy przez dziesi臋膰 najbli偶szych dni, a mia艂em jeszcze przecie偶 okazj臋 coraz lepiej poznawa膰 moich towarzyszy. Chodzi mi tylko o to, 偶e do艣wiadczali艣my podobnego cyklu: drugie, leniwe, mi艂e okresy spokoju i kr贸ciutkie interludia, podczas kt贸rych adrenalina kipia艂a nam w 偶y艂ach.

殴le si臋 czu艂em w uk艂adzie Parvati, siedz膮c tu偶 poza polem widzenia kamer wideo i patrz膮c, jak dziewczynka grozi, 偶e pope艂ni samob贸jstwo - a przy okazji zabije i nas! - je偶eli okr臋t Paxu si臋 nie wycofa. Sp臋dzi艂em swego czasu dziesi臋膰 miesi臋cy na Felixie, jednej z wysp archipelagu Dziewi臋ciu Ogon贸w - pracowa艂em w kasynie jako krupier black jacka. Mia艂em okazj臋 widzie膰 wielu hazardzist贸w i musz臋 przyzna膰, 偶e ta jedenastolatka jak ma艂o kto nadawa艂aby si臋 na dobrego pokerzyst臋. Kiedy p贸藕niej zapyta艂em j膮, czy faktycznie gotowa by艂a spe艂ni膰 sw膮 gro藕b臋 i rozhermetyzowa膰 ostatni pok艂ad, u艣miechn臋艂a si臋 tylko tym swoim szelmowskim u艣miechem i machn臋艂a r臋k膮, jak gdyby zbywaj膮c mnie czy odsuwaj膮c od siebie t臋 my艣l. W p贸藕niejszych latach przyzwyczai艂em si臋 do tego gestu.

- No dobrze, ale sk膮d wiedzia艂a艣, jak nazywa si臋 kapitan statku? - nie ust臋powa艂em. Spodziewa艂em si臋 us艂ysze膰 jakie艣 rewelacje o mocach, jakimi dysponuje nasz protomesjasz, ale odpowied藕 by艂a prostsza.

- Czeka艂 na mnie przy wej艣ciu do Sfinksa. Chyba s艂ysza艂am, jak kto艣 zwr贸ci艂 si臋 do niego w ten spos贸b.

Nie podoba艂o mi si臋 to wyja艣nienie. Nawet je艣li ojciec kapitan rzeczywi艣cie znalaz艂 si臋 w pobli偶u Sfinksa, kiedy grobowiec si臋 otwieraj standardowe procedury armii wymaga艂y, by stawi艂 si臋 tam w pe艂nym pancerzu i ograniczy艂 komunikacj臋 do zastrze偶onych pasm. Tylko dlaczego ma艂a mia艂aby k艂ama膰?

A dlaczego ja doszukuj臋 si臋 tu logiki czy sensu? zapyta艂em sam siebie. Przedtem te偶 nie zauwa偶y艂em ani jednego, ani drugiego.

Gdy po naszej dramatycznej ucieczce z Parvati Enea zesz艂a na ni偶szy pok艂ad, 偶eby wzi膮膰 prysznic, statek zacz膮艂 pociesza膰 mnie i A. Bettika.

- Panowie, nie martwcie si臋! Nie pozwoli艂bym przecie偶, 偶eby艣cie zgin臋li wskutek dekompresji.

Popatrzyli艣my po sobie i s膮dz臋, 偶e obaj zastanawiali艣my si臋 w tej chwili, czy statek m贸wi艂, co sam by zrobi艂, czy te偶 dziewczynka w jaki艣 szczeg贸lny spos贸b kontrolowa艂a ca艂膮 sytuacj臋.

Mija艂y kolejne dni drugiego etapu naszej podr贸偶y, a ja wci膮偶 艂ama艂em sobie g艂ow臋 nad tamt膮 sytuacj膮 i moj膮 reakcj膮. Zda艂em sobie spraw臋, 偶e przede wszystkim dokucza mi w艂asna bierno艣膰, 偶eby nie powiedzie膰: oboj臋tno艣膰. Mia艂em dwadzie艣cia siedem lat, ods艂u偶y艂em swoje w wojsku, pozna艂em kawa艂 艣wiata - nawet je艣li le偶a艂 on troch臋 na uboczu, jak Hyperion - a kiedy zrobi艂o si臋 naprawd臋 gor膮co, zostawi艂em dziecko, 偶eby samo sobie poradzi艂o z zagro偶eniem. Rozumia艂em, dlaczego A. Bettik nic nie robi艂: bioprogramowanie i d艂ugie stulecia s艂u偶by wpoi艂y mu nawyk polegania na decyzjach podejmowanych przez ludzi. Aleja? Czemu zachowa艂em si臋 jak ostatni ko艂ek? Martin Silenus uratowa艂 mi 偶ycie i powierzy艂 ob艂膮ka艅cz膮 misj臋, w kt贸rej mia艂em pilnowa膰 dziewczynki i pom贸c jej bezpiecznie dotrze膰 tam, gdzie los j膮 rzuci. Tymczasem na razie wykaza艂em si臋 pilotowaniem lataj膮cego dywanu i chowaniem si臋 za fortepianem, kiedy ma艂a pr贸bowa艂a sp艂awi膰 okr臋t Paxu.

Przez kilka dni ca艂膮 czw贸rk膮 - wliczaj膮c w to statek - dyskutowali艣my o tym w艂a艣nie okr臋cie. Je偶eli Enea nie myli艂a si臋, a ojciec kapitan de Soya rzeczywi艣cie by艂 przy otwarciu grobowca, znaczy艂o to, 偶e Pax znalaz艂 spos贸b, by w przestrzeni Hawkinga porusza膰 si臋 na skr贸ty. Gdybym powiedzia艂, 偶e implikacje tego faktu brzmia艂y zatrwa偶aj膮co, by艂oby to niedopowiedzenie: 艣miertelnie si臋 wystraszy艂em.

Tymczasem Enea nie wygl膮da艂a na specjalnie przej臋t膮. Wkr贸tce wr贸cili艣my do wygodnej, cho膰 nieco klaustrofobicznej rutyny obowi膮zuj膮cej na pok艂adzie: dziewczynka po obiedzie grywa艂a na fortepianie, od czasu do czasu buszowali艣my po bibliotece w poszukiwaniu zapis贸w holograficznych i log贸w nawigacyjnych, kt贸re mog艂yby naprowadzi膰 nas na 艣lad ostatniej podr贸偶y konsula (znale藕li艣my sporo wskaz贸wek, 偶adna jednak nie wyja艣nia艂a tej kwestii ostatecznie), wieczorami zasiadali艣my do pokera (Enea faktycznie okaza艂a si臋 piekielnie dobrym graczem), a ja urz膮dza艂em sobie jeszcze 膰wiczenia gimnastyczne, czyli prosi艂em statek o ustawienie zwi臋kszonego do jednego i trzech dziesi膮tych g ci膮偶enia na schodach, po czym przez czterdzie艣ci pi臋膰 minut biega艂em spiralnym torem w d贸艂 i w g贸r臋. Nie wiem, jak zareagowa艂a na to reszta mojego cia艂a, ale 艂ydki, uda i kostki szybko zacz臋艂y przypomina膰 ko艅czyny jakiego艣 s艂onia z planety podobnej do Jowisza.

Kiedy Enea przekona艂a si臋, 偶e zmiany grawitacji mog膮 dotyczy膰 niewielkich obszar贸w wn臋trza, zabawom nie by艂o ko艅ca. Zacz臋艂a sypia膰 w ba艅ce zerowej grawitacji na pok艂adzie kriogenicznym; potem, odkrywszy 偶e statek potrafi przekszta艂ci膰 biblioteczny stolik w st贸艂 bilardowy, zmusza艂a mnie do rozgrywania co najmniej dw贸ch partii dziennie - ka偶dej przy innym ci膮偶eniu. Kt贸rego艣 wieczora siedzia艂em pogr膮偶ony w lekturze na pok艂adzie nawigacyjnym, gdy z do艂u dobieg艂y mnie jakie艣 ha艂asy. Zszed艂szy do salonu ujrza艂em otwarty kad艂ub, wysuni臋ty taras (bez fortepianu) i zawieszon膮 nad nim olbrzymi膮, wodn膮 kul臋. Mia艂a dobre osiem czy nawet dziesi臋膰 metr贸w 艣rednicy i unosi艂a si臋 w przestrzeni pomi臋dzy tarasem i zewn臋trznym polem si艂owym.

- Co tu si臋 dzieje?

- 艢wietnie si臋 bawi臋! - dobieg艂 mnie g艂os z pulsuj膮cej kuli. Ponad srebrzyst膮 powierzchni膮 pojawi艂a si臋 nagle g艂owa z mokrymi w艂osami, zwisaj膮c dwa metry nad tarasem. - Wskakuj! - krzykn臋艂a dziewczynka. Woda jest ciep艂a.

Odruchowo cofn膮艂em si臋 na ten widok i opar艂em o barierk臋, staraj膮c si臋 nie my艣le膰, co by si臋 sta艂o, gdyby sferyczne pole znikn臋艂o cho膰 na u艂amek sekundy.

- A. Bettik to widzia艂? - zapyta艂em.

Enea wzruszy艂a bladymi ramionami. W tle fajerwerki fraktali pulsowa艂y i skr臋ca艂y si臋 jak szalone, wywo艂uj膮c niewiarygodne, barwne refleksy 艣wietlne na powierzchni kuli, kt贸ra sama mia艂a niebieskawy odcie艅, ja艣niejszy w miejscach, gdzie przemieszcza艂y si臋 b膮belki powietrza. Przypomina艂a Star膮 Ziemi臋 ze zdj臋膰, kt贸re kiedy艣 widzia艂em.

Enea zanurkowa艂a i przez chwil臋 mign臋艂a mi jako jasny kszta艂t, po czym wynurzy艂a si臋 pi臋膰 metr贸w wy偶ej na zakrzywionej powierzchni. Drobne, kuliste krople oderwa艂y si臋 z pluskiem od kuli, po czym 艂agodnym 艂ukiem wr贸ci艂y - utrzymywane w miejscu, jak s膮dz臋, r贸偶nic膮 nat臋偶e艅 p贸l - i wzbudzi艂y skomplikowane, rozchodz膮ce si臋 koncentrycznie fale na sferycznej powierzchni.

- Wskakuj! - powt贸rzy艂a. - Na co czekasz?

- Nie mam kostiumu.

Enea przez chwil臋 unosi艂a si臋 bez ruchu na powierzchni, potem przewr贸ci艂a si臋 na brzuch i zn贸w zanurkowa艂a. Tym razem wynurzy艂a si臋 zupe艂nie do g贸ry nogami, przynajmniej z mojej perspektywy.

- Ja te偶 nie. A po co ci kostium?

Wiedzia艂em, 偶e nie 偶artuje, bo kiedy nurkowa艂a, mign臋艂a mi bia艂a sk贸ra jej plec贸w, opi臋ta na kr臋gos艂upie i 偶ebrach, a potem drobny, dzieci臋cy jeszcze ty艂eczek, na kt贸rym malowa艂y si臋 kolorowym odblaskiem fraktale. W gruncie rzeczy widok naszego przysz艂ego mesjasza w wieku lat dwunastu by艂 r贸wnie pobudzaj膮cy seksualnie, jak podgl膮danie ma艂ych wnucz膮t ciotki Merty w k膮pieli.

- Dalej, Raul! - zawo艂a艂a jeszcze raz i przep艂yn臋艂a na drug膮 stron臋 kuli.

Waha艂em si臋 zaledwie przez moment, a potem zrzuci艂em ubranie, zostawiaj膮c sobie jednak nie tylko szorty, ale i d艂uga艣n膮 koszul臋, kt贸rej cz臋sto u偶ywa艂em w charakterze pi偶amy.

Sta艂em tak na tarasie i nie mia艂em zielonego poj臋cia, jak dosta膰 si臋 do wn臋trza zawieszonej par臋 metr贸w nade mn膮 kuli, kiedy gdzie艣 z g贸rnej jej powierzchni dolecia艂 mnie kolejny okrzyk.

- Skacz, mato艂ku!

Skoczy艂em.

Przej艣cie do zerowej grawitacji zacz臋艂o si臋 na wysoko艣ci mniej wi臋cej p贸艂tora metra. A woda okaza艂a si臋 diabelnie zimna.

Okr臋ci艂em si臋 w miejscu, krzykn膮艂em z zimna i poczu艂em, jak kurcz膮 mi si臋 wszystkie cz臋艣ci cia艂a, kt贸re tylko mog膮 si臋 skurczy膰. Zacz膮艂em macha膰 chaotycznie r臋kami, 偶eby utrzyma膰 g艂ow臋 nad zakrzywion膮 powierzchni膮 wody. Nie zdziwi艂em si臋 wi臋c, kiedy na tarasie pojawi艂 si臋 A. Bettik, ciekaw, co jest powodem tych wszystkich wrzask贸w. Za艂o偶y艂 ramiona na piersi i opar艂 si臋 o balustrad臋, krzy偶uj膮c nogi w kostkach.

- Woda jest ciep艂a! - ze艂ga艂em, szczekaj膮c z臋bami. - Wskakuj!

Android u艣miechn膮艂 si臋 i pokr臋ci艂 g艂ow膮 niczym cierpliwy rodzic. Wzruszy艂em ramionami, obr贸ci艂em si臋 i da艂em nurka.

Sekund臋 czy dwie trwa艂o, zanim u艣wiadomi艂em sobie, 偶e p艂ywanie samo w sobie bardzo przypomina poruszanie si臋 w zerowej grawitacji, wi臋c p艂ywanie przy braku ci膮偶enia nie mo偶e by膰 trudne. Jak by na to nie patrze膰, op贸r, jaki stawia艂a woda, sprawia艂, 偶e bardziej czu艂em si臋 jak p艂ywak, ni偶 jak astronauta w zero-g. Musz臋 jednak przyzna膰, 偶e spor膮 frajd臋 sprawia艂o mi napotykanie unosz膮cych si臋 w wodzie baniek powietrza, w kt贸rych mo偶na by艂o zaczerpn膮膰 oddechu przed kolejnym zanurkowaniem.

Przez chwil臋 by艂em zdezorientowany jak po zakr臋ceniu solidnego m艂ynka, ale natkn膮wszy si臋 na metrowej 艣rednicy b膮bel, zatrzyma艂em si臋 przed nim i podnios艂em wzrok ku g贸rze, gdzie z wody w艂a艣nie wynurzy艂a si臋 g艂owa i ramiona Enei. Sk贸r臋 na klatce piersiowej mia艂a ca艂膮 w g臋siej sk贸rce, nie wiedzia艂em tylko, czy od zimnej wody, czy od jeszcze ch艂odniejszego powietrza.

- Fajnie jest, nie? - otrz膮sn臋艂a wod臋 z twarzy i obur膮cz odgarn臋艂a w艂osy, kt贸re po zmoczeniu wydawa艂y si臋 znacznie ciemniejsze ni偶 zwykle. Patrz膮c tak na ni膮 usi艂owa艂em dostrzec w niej jej matk臋, ciemnow艂os膮 kobiet臋-detektywa z Lususa. Nic z tego jednak - nigdy nie widzia艂em zdj臋cia Brawne Lamii, zna艂em tylko jej opis z „Pie艣ni”.

- Ca艂a trudno艣膰 polega na tym, 偶eby nie wypa艣膰 z wody, kiedy zbli偶ysz si臋 do skraju - powiedzia艂a, kiedy nasza ba艅ka przesun臋艂a si臋 i zacz臋艂a kurczy膰. Zakrzywiona 艣ciana wody zbli偶a艂a si臋 do naszych g艂贸w. - Kto pierwszy na zewn膮trz!

Obr贸ci艂a si臋 w miejscu i machn臋艂a nogami, a ja spr贸bowa艂em ruszy膰 za ni膮, ale pope艂ni艂em b艂膮d, pakuj膮c si臋 wprost w b膮bel powietrza - Bo偶e, mia艂em tylko nadziej臋, 偶e ani A. Bettik, ani dziewczynka nie zwr贸cili uwagi na moje dramatyczne m艂贸cenie r臋koma i nogami - i w efekcie wynurzy艂em si臋 z wody dobre p贸艂 minuty po Enei. To by艂o jak chodzenie po wodzie: statek i taras znikn臋艂y nam z oczu pod spodem, powierzchnia kuli zakrzywia艂a si臋 ostro w d贸艂, a nad nami karmazynowe fraktale zwija艂y si臋, skr臋ca艂y i kurczy艂y tylko po to, by za chwil臋 eksplodowa膰 kolorami.

- Szkoda, 偶e nie wida膰 gwiazd - zdziwi艂em si臋, 偶e wypowiedzia艂em te s艂owa na g艂os.

- Szkoda - zgodzi艂a si臋 ze mn膮 Enea, zapatrzona w dziwaczny spektakl 艣wietlny rozgrywaj膮cy si臋 na naszych oczach. Ujrza艂em przemykaj膮cy przez jej twarz grymas smutku. - Zmarz艂am - powiedzia艂a wreszcie, a ja zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e zaciska szcz臋ki, 偶eby nie dzwoni膰 z臋bami. - Kiedy nast臋pnym razem poprosz臋 statek o przygotowanie basenu, zwr贸c臋 mu uwag臋, 偶eby u偶y艂 ciep艂ej wody.

- Mo偶e ju偶 lepiej wyjd藕 - powiedzia艂em i razem pop艂yn臋li艣my w d贸艂 po powierzchni kuli. Taras wygl膮da艂 jak wybiegaj膮ca nam na spotkanie 艣ciana; z艂udzenie zak艂贸ca艂a tylko stoj膮ca ukosem posta膰 androida z du偶ym r臋cznikiem Enei.

- Zamknij oczy - powiedzia艂a, a kiedy zrobi艂em, o co prosi艂a, poczu艂em na twarzy uderzenia kulek niewa偶kiej wody. Wymachem r膮k dziewczynka przebi艂a si臋 przez utrzymywan膮 napi臋ciem powierzchniowym sfer臋, wyp艂yn臋艂a w przestrze艅 nad tarasem i w chwil臋 potem us艂ysza艂em kla艣ni臋cie jej bosych st贸p o pod艂og臋.

Odczeka艂em jeszcze kilka sekund i otworzy艂em oczy. A. Bettik zd膮偶y艂 ju偶 otuli膰 j膮 ogromnym r臋cznikiem, a ona nie potrafi艂a ju偶 zapanowa膰 nad klekocz膮cymi jak kastaniety z臋bami.

- U-w-w-w-a-偶-偶aj - powiedzia艂a. - Ob-b-b-r-r贸膰 si臋 z-z-zar-r-raz po wys-s-s-k-

k-o-cz-

cz-czeniu z w-w-wody, b-b-b-o s-s-s-p-padniesz n-n-a g-g艂ow-w-w臋 i s-s-s-kr-kr-

臋cisz k-k-k-

ark.

- Dzi臋ki - odpowiedzia艂em, nie maj膮c zamiaru wynurza膰 si臋 z wody, dop贸ki we dw贸jk臋 z A. Bettikiem nie zejd膮 z tarasu. Uczynili to w chwil臋 p贸藕niej, wi臋c wyp艂yn膮艂em na zewn膮trz, zamacha艂em r臋koma i nogami w dzikim ta艅cu, 偶eby obr贸ci膰 si臋 o sto osiemdziesi膮t stopni zanim grawitacja wr贸ci do normy, przekr臋ci艂em si臋 za daleko, przesadzi艂em z kompensacj膮 i gruchn膮艂em odw艂okiem o ziemi臋.

艢ci膮gn膮艂em z barierki r臋cznik, kt贸ry przezorny A. Bettik zostawi艂 dla mnie i wytar艂em twarz.

- Statku, mo偶esz ju偶 wy艂膮czy膰 mikropole zerowej grawitacji.

W u艂amku sekundy zrozumia艂em, 偶e pope艂ni艂em b艂膮d, ale zanim zd膮偶y艂em odwo艂a膰 polecenie, kilkaset galon贸w wody zwali艂o si臋 na taras - gigantyczny, lodowaty wodospad, zdolny pogruchota膰 cz艂owiekowi ko艣ci. Niechybnie zgin膮艂bym, gdybym znalaz艂 si臋 dok艂adnie pod t膮 mas膮 wody - c贸偶 za ironiczne zako艅czenie wspania艂ej przygody! - siedzia艂em jednak kilka metr贸w od epicentrum powodzi, kt贸ra tylko rzuci艂a mn膮 o balustrad臋, porwa艂a w sw贸j pot臋偶ny wir i omal nie wypchn臋艂a poza taras, ku oddalonej o pi臋tna艣cie metr贸w rufie, gdzie sko艅czy艂bym uwi臋ziony w eliptycznie uformowanym zewn臋trznym polu si艂owym niczym owad utopiony w szklance.

Chwyci艂em si臋 balustrady i przeczeka艂em potop.

- Przepraszam - powiedzia艂 statek zauwa偶ywszy w艂asny b艂膮d i przeformowa艂 pole, by powstrzyma膰 rozlewanie si臋 wody. Zauwa偶y艂em, 偶e mimo otwartej 艣ciany ani kropla nie przedosta艂a si臋 do wn臋trza salonu.

Kiedy ju偶 uwi臋ziona w mikropolu woda w postaci ruchliwych kropel zosta艂a zebrana, wzi膮艂em do r臋ki przemoczony r臋cznik i wr贸ci艂em do wn臋trza statku. Kad艂ub zamkn膮艂 si臋 za moimi plecami, a woda zapewne wr贸ci艂a do zbiornik贸w, gdzie mia艂a zosta膰 oczyszczona lub wykorzystana jako balast. Nagle stan膮艂em w miejscu, tkni臋ty nag艂ym podejrzeniem.

- Statku!

- Tak, M. Endymion?

- Mam nadziej臋, 偶e to nie by艂 tw贸j pomys艂 na dowcip?

- Ma pan na my艣li wykonanie polecenia dotycz膮cego wy艂膮czenia pola zero-g, M. Endymion?

- Tak.

- Konsekwencje, jakich pan do艣wiadczy艂, by艂y wynikiem drobnego niedopatrzenia, M. Endymion. Nie robi臋 dowcip贸w. Niech si臋 pan nie obawia, nie cierpi臋 na przypad艂o艣膰 zwan膮 poczuciem humoru.

- Hmmm - nie przekona艂 mnie. Zabra艂em mokre buty i ubranie i pocz艂apa艂em na g贸r臋, 偶eby si臋 wysuszy膰 i przebra膰.

Nast臋pnego dnia odwiedzi艂em A. Bettika na pok艂adzie zwanym przez niego „maszynowni膮”. Rzeczywi艣cie, miejsce to kojarzy艂o si臋 z maszynowni膮 liniowca oceanicznego: wsz臋dzie bieg艂y gor膮ce rury, metalowe pomosty i platformy, a tu i 贸wdzie dostrzeg艂em pot臋偶ne, podobne do gigantycznych pr膮dnic bry艂y. Android pokaza艂 mi jednak, 偶e pomieszczenie to istnia艂o g艂贸wnie po to, by cz艂owiek m贸g艂 za po艣rednictwem r贸偶nych stymsymowych 艂膮cznik贸w wpi膮膰 si臋 w system sterowania nap臋dem i generatorami pola. Przyznam szczerze, 偶e wykreowane przez komputer 艣wiaty nigdy mnie nie poci膮ga艂y, tote偶 po kilku wirtualnych wycieczkach po statku od艂膮czy艂em si臋 od aparatury i przysiad艂em obok hamaka A. Bettika. Opowiedzia艂 mi, jak przez kilkadziesi膮t d艂ugich lat opiekowa艂 si臋 statkiem i utrzymywa艂 go w dobrej kondycji, a偶 wreszcie straci艂 wiar臋, 偶e maszyna jeszcze poderwie si臋 do lotu. Mia艂em wra偶enie, 偶e ul偶y艂o mu, gdy wyruszyli艣my z Hyperiona.

- Czy zawsze zamierza艂e艣 uda膰 si臋 w podr贸偶 z osob膮, kt贸r膮 stary poeta wybierze na towarzysza dziewczynki? - zapyta艂em.

Popatrzy艂 na mnie spokojnie.

- My艣l ta zrodzi艂a si臋 w moim umy艣le dobre sto lat temu, M. Endymion, rzadko jednak rozwa偶a艂em j膮 w kategoriach 偶ycze艅, kt贸re mog膮 si臋 zi艣ci膰. Tym bardziej dzi臋kuj臋 za urzeczywistnienie mojego marzenia.

Przez moment poczu艂em si臋 zak艂opotany, tak szczera by艂a jego wdzi臋czno艣膰.

- Lepiej nie dzi臋kuj mi, dop贸ki nie wymkniemy si臋 Paxowi - postanowi艂em zmieni膰 temat. - Przypuszczam, 偶e b臋d膮 na nas czeka膰 w okolicy Renesansu.

- To prawdopodobne - niebieskosk贸ry m臋偶czyzna nie wygl膮da艂 na specjalnie zmartwionego.

- Czy s膮dzisz, 偶e gro藕ba Enei o rozhermetyzowaniu statku podzia艂a艂aby podobnie?

Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Chc膮 j膮 pojma膰 偶ywcem, ale nie, drugi raz si臋 nie nabior膮.

- My艣lisz, 偶e to by艂 blef? - podnios艂em w zdumieniu brwi. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e gotowa by艂a otworzy膰 tak偶e nasz pok艂ad.

- Raczej nie - rzek艂 kr贸tko A. Bettik. - Oczywi艣cie, nie znam tej m艂odej osoby zbyt dobrze, ale mia艂em przyjemno艣膰 sp臋dzi膰 kilka dni z jej matk膮 i pozosta艂ymi pielgrzymami podczas ich podr贸偶y na Hyperionie. M. Lamia kocha艂a i szanowa艂a 偶ycie, tak偶e 偶ycie innych ludzi; s膮dz臋, 偶e M. Enea mog艂aby spe艂ni膰 sw膮 gro藕b臋, gdyby znajdowa艂a si臋 na pok艂adzie sama, lecz raczej nie skrzywdzi艂aby pana ani mnie.

Nie wiedzia艂em, co odpowiedzie膰, wi臋c zn贸w zmienili艣my temat - rozmawiali艣my o statku, o miejscach, do kt贸rych zmierzamy, o zmianach, jakie musia艂y zaj艣膰 na planetach Sieci od czas贸w Upadku.

- Czy je偶eli wyl膮dujemy na Renesansie, opu艣cisz nas? - spyta艂em.

- Opuszcz臋? - pierwszy raz widzia艂em zdumionego A. Bettika. - Dlaczego mia艂bym was zostawi膰?

Wykona艂em nieokre艣lony, niezr臋czny gest.

- No... Chyba... To znaczy, zawsze chcia艂e艣 by膰 wolny, a na pierwszej cywilizowanej planecie znalaz艂by艣 wolno艣膰... - urwa艂em w p贸艂 zdania, 偶eby nie robi膰 z siebie kompletnego idioty.

- Moja wolno艣膰 polega na tym, 偶e pozwolono mi uczestniczy膰 w tej wyprawie - android si臋 u艣miechn膮艂. - Poza tym, M. Endymion, zapewne nie uda艂oby mi si臋 wtopi膰 w t艂um, gdybym postanowi艂 osi膮艣膰 na Renesansie.

Poruszy艂 w ten spos贸b kwesti臋, nad kt贸r膮 wcze艣niej si臋 ju偶 zastanawia艂em.

- M贸g艂by艣 zmieni膰 kolor sk贸ry - powiedzia艂em. - Autochirurg na statku przeprowadzi艂by tak膮 operacj臋... - zn贸w przerwa艂em, dostrzegaj膮c na jego twarzy subteln膮 zmian臋, kt贸rej nie umia艂em zinterpretowa膰.

- Jak panu wiadomo, M. Endymion, my, androidy, nie jeste艣my programowani jak maszyny - zacz膮艂. - Nie mamy nawet zestawu podstawowych parametr贸w i motywator贸w, w jakie wyposa偶ano pierwsze sztuczne inteligencje oparte na DNA, z kt贸rych p贸藕niej wyewoluowa艂y SI tworz膮ce Centrum. Podczas projektowania naszych instynkt贸w wpojono nam jednak silnie pewne... hmmm... ograniczenia. Jedno z nich dotyczy, rzecz jasna, pos艂usze艅stwa wobec ludzi - w granicach zdrowego rozs膮dku - oraz pilnowania, 偶eby nie sta艂a im si臋 krzywda. S艂ysza艂em, 偶e te dwa asimotywatory s膮 starsze ni偶 ca艂a robotyka i bioin偶ynieria. Jednak偶e inny... instynkt podpowiada mi, 偶e nie powinienem zmienia膰 barwy sk贸ry.

- Czy jeste艣 do tego niezdolny? Nie m贸g艂by艣 tego dokona膰, nawet gdyby nasze 偶ycie zale偶a艂o od tego, czy si臋 w ten spos贸b zamaskujesz?

- To nie tak. Jestem istot膮 obdarzon膮 woln膮 wol膮 i m贸g艂bym to zrobi膰, zw艂aszcza gdyby dzia艂anie takie zgadza艂o si臋 z motywatorami wy偶szego rz臋du, czyli na przyk艂ad zaleceniem opieki nad panem i M. Ene膮. Decyzja taka sprawi艂aby mi jednak pewien... dyskomfort. I to powa偶ny.

Kiwn膮艂em g艂ow膮, nie za bardzo rozumiej膮c, o co chodzi; m贸wili艣my o dw贸ch r贸偶nych rzeczach.

Tego samego dnia zapozna艂em si臋 jeszcze z zawarto艣ci膮 schowk贸w z broni膮 i sprz臋tem pr贸偶niowym, znajduj膮cych si臋 na tym samym pok艂adzie, co 艣luza. Znalaz艂em tam znacznie wi臋cej ciekawych rzeczy, ni偶 mog艂em si臋 spodziewa膰 po pierwszej, pobie偶nej inspekcji; niekt贸re obiekty by艂y tak stare, 偶e musia艂em pyta膰 statek o ich przeznaczenie. W szafce z ekwipunkiem cywilnym znalaz艂em do艣膰 oczywiste wyposa偶enie: skafandry kosmiczne, kombinezony do pracy w szkodliwej atmosferze, cztery skutery powietrzne, sprytnie z艂o偶one i wci艣ni臋te pod skafandry, latarki o zwi臋kszonej wydajno艣ci, sprz臋t turystyczny, maski osmotyczne, aparatur臋 do nurkowania - z p艂etwami i kuszami pneumatycznymi, pas grawitacyjny umo偶liwiaj膮cy latanie, trzy pud艂a narz臋dzi, dwa dobrze zaopatrzone medpaki, sze艣膰 par gogli noktowizyjnych, tak膮 sam膮 liczb臋 lekkich zestaw贸w s艂uchawkowych sprz臋偶onych z mikrofonami i kamerami wideo oraz kilka komlog贸w. Zobaczywszy je, musia艂em porozumie膰 si臋 ze statkiem: dorasta艂em na planecie pozbawionej datasfery, wi臋c nie przywyk艂em do takich urz膮dze艅. A komlogi by艂y r贸偶ne - od przestarza艂ych, przypominaj膮cych cienk膮 bransolet臋 i modnych przed kilkudziesi臋ciu laty, po prawdziwe antyki, wielko艣ci niedu偶ej ksi膮偶ki. Wszystkie mog艂y pe艂ni膰 funkcj臋 komunikator贸w, magazynowa膰 w pami臋ci ogromn膮 ilo艣膰 danych, 艂膮czy膰 si臋 z lokaln膮 datasfer膮, a niekt贸re, zw艂aszcza starsze modele, umia艂y komunikowa膰 si臋 zdalnie z megasfer膮. Po艂o偶y艂em sobie jedn膮 z bransolet na d艂oni; wa偶y艂a mniej ni偶 gram. I by艂a bezu偶yteczna. Nas艂ucha艂em si臋 my艣liwych, przybywaj膮cych z innych 艣wiat贸w, wi臋c wiedzia艂em, 偶e na kilku planetach - mi臋dzy innymi chyba na Renesansie - uda艂o si臋 odtworzy膰 prymitywne datasfery, cho膰 przeka藕niki komunikacyjne nie dzia艂a艂y od blisko trzystu lat. Pasmo FTL, hiperstrunowe medium transmisyjne, od kt贸rego zale偶a艂o istnienie Hegemonii, zamilk艂o w dniach Upadku. Zacz膮艂em chowa膰 komlog do wy艂o偶onego mi臋kkim materia艂em pokrowca, gdy rozleg艂 si臋 g艂os statku.

- Komlog mo偶e si臋 panu przyda膰, gdyby zdarzy艂o si臋 wam na pewien czas opu艣ci膰 pok艂ad.

Obejrza艂em si臋 przez rami臋.

- Jak to?

- Informacja - wyja艣ni艂 statek. - Z przyjemno艣ci膮 przelej臋 obszern膮 zawarto艣膰 moich datalog贸w do jednego b膮d藕 kilku z tych urz膮dze艅. B臋dziecie mieli swobodny dost臋p do wszystkich danych.

Przygryz艂em doln膮 warg臋, rozwa偶aj膮c, jakie偶 to korzy艣ci przynios艂oby mi noszenie na nadgarstku masy pomieszanych danych z bank贸w pami臋ci statku, gdy wtem przypomnia艂em sobie s艂owa Starowiny: Informacja jest bezcenna, Raul, bez wzgl臋du na okoliczno艣ci. Je艣li chodzi o zrozumienie wszech艣wiata, tylko dwie rzeczy maj膮 wi臋ksz膮 od niej warto艣膰: mi艂o艣膰 i uczciwo艣膰.

- 艢wietny pomys艂 - powiedzia艂em na g艂os i zapi膮艂em srebrn膮 tasiemk臋 na r臋ce. - Kiedy b臋dziesz m贸g艂 przenie艣膰 do komlogu zawarto艣膰 bank贸w danych?

- Ju偶 to zrobi艂em.

Schowek na bro艅 przejrza艂em niezwykle starannie jeszcze przed dotarciem na Parvati, ale nie znalaz艂em tam nic, co cho膰by na sekund臋 pomog艂oby mi powstrzyma膰 偶o艂nierza Gwardii Szwajcarskiej. Tym razem jednak szuka艂em czego innego.

To ciekawe, jak po starych rzeczach wida膰 ich wiek: skafandry, latarki, skutery - jak zreszt膮 prawie ca艂e wyposa偶enie statku - sprawia艂y wra偶enie przestarza艂ych i niemodnych. Brakowa艂o na przyk艂ad pr贸偶niosk贸r, a rozmiary, wygl膮d i kolory sprz臋tu przywodzi艂y na my艣l hologramy z podr臋cznik贸w historii. Z broni膮 rzecz mia艂a si臋 inaczej: by艂a stara, nie przecz臋, natomiast wygl膮da艂a znajomo i dobrze le偶a艂a w r臋ku.

Konsul bez w膮tpienia lubi艂 polowa膰, gdy偶 na stojaku znalaz艂em kilka r贸偶nych strzelb, naoliwionych i w艂a艣ciwie konserwowanych. Z ka偶d膮 z nich m贸g艂bym bez chwili wahania wyruszy膰 na kaczki - od ma艂ej trzysta dziesi膮tki, po masywn膮 dwururk臋 kaliber dwadzie艣cia osiem. Wybra艂em staro偶ytny, ale znakomicie zachowany p贸艂automat 艣rutowy kaliber szesna艣cie i wystawi艂em go na korytarz.

Karabiny i bro艅 energetyczna prezentowa艂y si臋 pi臋knie. Konsul musia艂 by膰 kolekcjonerem, bo ka偶da sztuka stanowi艂a prawdziwe dzie艂o sztuki: rze藕biona kolba, b艂臋kitna stal, r臋cznie dopasowywane elementy, idealne wywa偶enie. W ci膮gu z g贸r膮 tysi膮ca lat, jakie up艂yn臋艂y od ko艅ca dwudziestego wieku, kiedy to bro艅 osobista, produkowana na masow膮 skal臋, sta艂a si臋 niewiarygodnie 艣mierciono艣na, tania i brzydka, nieliczni - a w艣r贸d nich konsul i ja - nauczyli si臋 ceni膰 pi臋kny, wyrabiany r臋cznie lub w kr贸tkich seriach or臋偶. Na stojaku mia艂em przed sob膮 grubolufowe karabinki my艣liwskie, karabiny plazmowe (co ciekawe, mia艂y gwintowan膮 luf臋, czego dowiedzia艂em si臋 podczas szkolenia w Stra偶y Planetarnej: 艂adunek, opuszczaj膮c luf臋, stawa艂 si臋 oczywi艣cie pociskiem czystej energii, ale przed przemian膮 w plazm臋 gwint nadawa艂 mu po偶膮dany ruch wirowy), dwa wymy艣lnie grawerowane, laserowe karabiny energetyczne (te ju偶, oczywi艣cie, bez gwintu), niewiele r贸偶ni膮ce si臋 od tego, z kt贸rego ca艂kiem niedawno M. Herrig zastrzeli艂 Izzy, matowoczarny automatyczny karabin Armii (podobny zapewne z kolei do broni pu艂kownika Fedmahna Kassada sprzed trzech stuleci), pot臋偶n膮 rusznic臋 plazmow膮, z kt贸rej konsul musia艂 chyba strzela膰 do dinozaur贸w na jakiej艣 zapomnianej planecie i trzy pistolety. Nie znalaz艂em ani jednego paralizatora. Ucieszy艂em si臋, bo ich nie cierpi臋.

Wzi膮艂em jeden z karabin贸w plazmowych, karabin Armii i wszystkie pistolety, zamierzaj膮c p贸藕niej przyjrze膰 si臋 im dok艂adniej.

Bro艅 z wyposa偶enia 偶o艂nierzy Armii by艂a wprost paskudna i stanowi艂a wyj膮tek w starannie kompletowanej kolekcji konsula, ale wiedzia艂em, dlaczego uzna艂 j膮 za wart膮 uwagi. Wielozadaniowy automat - po艂膮czenie osiemnastomilimetrowego karabinu plazmowego, promiennika energetycznego o zmiennym przekroju wi膮zki, granatnika, ewy (emitera wysokoenergetycznych elektron贸w), kartaczownicy, szerokopasmowego o艣lepiacza i wyrzutni naprowadzanych cieplnie metalowych strza艂 - nie potrafi艂by chyba tylko ugotowa膰 偶o艂nierzowi obiadu (cho膰 w warunkach polowych zwykle i ten efekt udawa艂o si臋 osi膮gn膮膰, nastawiwszy bro艅 energetyczn膮 na niskie nat臋偶enie promieniowania).

Zanim weszli艣my w uk艂ad Parvati, bawi艂em si臋 my艣l膮, 偶e m贸g艂bym przywita膰 Szwajcar贸w z broni膮 Armii w gar艣ci. Nowoczesne pancerze bojowe z 艂atwo艣ci膮 poradzi艂yby sobie jednak ze wszystkim, na co by艂o j膮 sta膰, a poza tym, szczerze m贸wi膮c, ba艂em si臋, 偶e 偶o艂nierze by si臋 wkurzyli.

Teraz dok艂adnie j膮 sobie obejrza艂em; by艂a na tyle wszechstronna, 偶e gdyby艣my zanadto oddalili si臋 od statku, mia艂bym spore szans臋 w walce z jakim艣 bardziej prymitywnym przeciwnikiem - na przyk艂ad jaskiniowcem, my艣liwcem odrzutowym czy biednym, kiepsko uzbrojonym dupkiem z lokalnego odpowiednika Hyperio艅skiej Stra偶y Planetarnej. Jednak偶e po namy艣le zrezygnowa艂em z niej ze wzgl臋du na spory ci臋偶ar, kt贸ry wymaga艂by za艂o偶enia starego skafandra bojowego Armii z zewn臋trznym zasilaniem; poza tym brakowa艂o kartaczy, granat贸w i amunicji do ewy, plazmowe osiemnastki dawno przestano produkowa膰, a 偶eby skorzysta膰 z broni energetycznej, musia艂bym znale藕膰 si臋 w pobli偶u statku b膮d藕 innego du偶ego 藕r贸d艂a energii. Od艂o偶y艂em karabin na miejsce, zdaj膮c sobie nagle spraw臋, 偶e by膰 mo偶e jest to nawet ta sama bro艅, kt贸r膮 pos艂ugi wa艂 si臋 legendarny pu艂kownik Kassad - nie pasowa艂a do kolekcji konsula, kt贸ry z kolei zna艂 pu艂kownika; kto wie, mo偶e zachowa艂 j膮 z powod贸w czysto sentymentalnych. Zapyta艂em o to statek, ale nie potrafi艂 udzieli膰 mi odpowiedzi.

- Niespodzianka - mrukn膮艂em pod nosem.

Pistolety by艂y jeszcze bardziej wiekowe, ni偶 wojskowy automat, za to zapowiada艂y si臋 bardziej obiecuj膮co. Ka偶dy z osobna stanowi艂by ozdob臋 niejednej kolekcji, za to magazynki do nich wci膮偶 mo偶na by艂o bez k艂opotu naby膰, przynajmniej na Hyperionie. Nie mia艂em zielonego poj臋cia, jak wygl膮da sprawa amunicji na planetach, kt贸re przyjdzie nam odwiedzi膰. Najgro藕niej wygl膮da艂 Penetrator kaliber sze艣膰dziesi膮t firmy Steiner-Ginn, by艂 natomiast piekielnie ci臋偶ki; wzorniki naboj贸w wa偶y艂y tyle, co sama bro艅, a w dodatku po偶era艂 amunicj臋 w przera偶aj膮cym tempie. Od艂o偶y艂em go i wzi膮艂em si臋 za ogl臋dziny pozosta艂ych. Pierwszy z nich, ma艂y, lekki pistolet na kartacze, m贸g艂by uchodzi膰 za pradziadka karabinu, z jakiego M. Herrig pr贸bowa艂 mnie zastrzeli膰. Znalaz艂em przy nim kilkaset ma艂ych, b艂yszcz膮cych, owalnych pocisk贸w (w magazynku mie艣ci艂o si臋 ich pi臋膰), z kt贸rych ka偶dy zawiera艂 kilka tysi臋cy stalowych igie艂ek. Znakomicie nadawa艂 si臋 na bro艅 dla kogo艣, kto ma niespecjalne oko do strzelania.

Ostami pistolet wprawi艂 mnie w zdumienie. Dr偶膮c膮 d艂oni膮 wyj膮艂em go ze specjalnej, nat艂uszczonej, sk贸rzanej pochwy; zna艂em go tylko ze starych ksi膮偶ek: p贸艂automatyczny pistolet kaliber czterdzie艣ci pi臋膰, wykonany ze l艣ni膮cej b艂臋kitem siali, z ozdobn膮 r臋koje艣ci膮, metalow膮 szczerbink膮 i prawdziwymi nabojami w mosi臋偶nych 艂uskach zamiast wzornika, kt贸ry tworzy pociski w momencie naci艣ni臋cia spustu. D艂ugo obraca艂em bro艅 w r臋kach - mog艂a mie膰 nawet ponad tysi膮c lat.

Zajrza艂em do pude艂ka, w kt贸rym le偶a艂 pistolet i znalaz艂em tam pi臋膰 pude艂ek naboj贸w - kilkaset sztuk. Zastanawia艂em si臋 w艂a艣nie, czy s膮 r贸wnie staro偶ytne, gdy znalaz艂em metk臋 producenta: Lusus, mniej wi臋cej trzysta lat wcze艣niej.

Czy przypadkiem w „Pie艣niach” Brawne Lamia nie mia艂a starej czterdziestkipi膮tki? P贸藕niej spyta艂em o to Ene臋, ale odpar艂a, 偶e nigdy nie widzia艂a matki z broni膮 w r臋ku.

C贸偶, czterdziestkapi膮tka i ma艂a kartaczownica wydawa艂y si臋 dla nas najodpowiedniejsze. Nie mia艂em poj臋cia, czy tak stare naboje do czego艣 si臋 jeszcze nadaj膮, wi臋c wyszed艂em z pistoletem na balkon, uprzedzi艂em statek, 偶eby pocisk nie rykoszetowa艂 od pola si艂owego i poci膮gn膮艂em za spust. Kiedy nic si臋 nie sta艂o, przypomnia艂em sobie, 偶e te starocie wyposa偶ano w bezpiecznik. Znalaz艂em go, odci膮gn膮艂em i strzeli艂em. Bo偶e, ale偶 narobi艂em huku; przynajmniej przekona艂em si臋, 偶e naboje s膮 w porz膮dku. Schowa艂em bro艅 do pochwy i przypi膮艂em j膮 sobie do pasa. Dobrze si臋 z tym czu艂em. Oczywi艣cie, kiedy sko艅czy mi si臋 amunicja, min膮 wieki, zanim trafi臋 na klub mi艂o艣nik贸w starej broni, kt贸ry jeszcze j膮 produkuje.

Tylko 偶e przecie偶 nie zamierzam wystrzela膰 setek pocisk贸w, pomy艣la艂em sobie gorzko. Nie wiedzia艂em, co mnie czeka.

Spotkawszy si臋 p贸藕niej z androidem i dziewczynk膮, pokaza艂em im wybran膮 fuzj臋, karabin my艣liwski, pistolet na kartacze i czterdziestk臋pi膮tk臋.

- Je偶eli trafimy w jakie艣 dziwne miejsca - mam na my艣li bezludne dziwne miejsca - powinni艣my mie膰 bro艅 - powiedzia艂em. Zaproponowa艂em im malutk膮 kartaczownic臋, oboje jednak odm贸wili: Enea w og贸le nie chcia艂a si臋 zbroi膰, A. Bettik za艣 zwr贸ci艂 mi uwag臋, 偶e i tak nie b臋dzie m贸g艂 strzela膰 do ludzi, a poza tym ma nadziej臋, 偶e gdyby grozi艂a mu napa艣膰 dzikiego zwierza, to b臋d臋 w pobli偶u.

Mrukn膮艂em co艣 pod nosem, ale od艂o偶y艂em bro艅.

- Ja bior臋 ten - klepn膮艂em si臋 po olstrze z czterdziestk膮pi膮tk膮.

- Pasuje ci do kostiumu - u艣miechn臋艂a si臋 lekko Enea.

Tym razem oby艂o si臋 bez gor膮czkowych debat i obmy艣lania planu dzia艂ania w ostatniej chwili. Nikt nie wierzy艂, 偶eby gro藕ba Enei poskutkowa艂a ponownie, gdyby czeka艂y na nas okr臋ty Paxu. Najpowa偶niejsza dyskusja wywi膮za艂a si臋 na dwa dni przed wej艣ciem w uk艂ad Renesansu. Podjedli艣my sobie ca艂kiem nie藕le (A. Bettik przyrz膮dzi艂 na obiad filet z p艂aszczki rzecznej w bia艂ym sosie, a my wygrzebali艣my z pok艂adowej piwniczki przednie wino produkowane na Dziobie) i po godzinie muzykowania - Enea przygrywa艂a na pianinie, a android towarzyszy艂 jej na zabranym z Hyperiona flecie - rozmowa zesz艂a na temat naszej przysz艂o艣ci.

- Statku, co wiesz o Renesansie? - zapyta艂a dziewczynka.

Nast膮pi艂a kr贸ciutka chwila ciszy, kt贸r膮 nauczy艂em si臋 interpretowa膰 jako zak艂opotanie statku.

- Przykro mi M. Enea, ale jedyne informacje na temat tego 艣wiata, jakimi dysponuj臋, pochodz膮 z przewodnik贸w nawigacyjnych i orbitalnych map, a te dawno si臋 zdezaktualizowa艂y.

- By艂em tam kiedy艣 - odezwa艂 si臋 A. Bettik. - R贸wnie偶 bardzo dawno, bo kilkaset lat temu, ale odbierali艣my transmisje radiowe i telewizyjne, kt贸re dotyczy艂y Renesansu.

- S艂ysza艂em to i owo od moich my艣liwych - wtr膮ci艂em. - Sporo tych najbogatszych mieszka w艂a艣nie na Renesansie. Ale mo偶e ty zacznij - gestem wskaza艂em na androida, kt贸ry odpowiedzia艂 mi skinieniem g艂owy i skrzy偶owa艂 ramiona na piersi.

- Renesans by艂 jedn膮 z najwa偶niejszych planet w Hegemonii. Wed艂ug skali Solmewa, jest bardzo podobny do Ziemi, tote偶 wcze艣nie go zasiedlono i na d艂ugo przed Upadkiem zosta艂 ca艂kowicie zurbanizowany. S艂yn膮艂 z uniwersytet贸w, centr贸w medycznych, 艣wiadcz膮cych us艂ugi - obejmuj膮ce mi臋dzy innymi kuracje Poulsena - dla najbogatszych, barokowej architektury, kt贸rej najpi臋kniejszym przyk艂adem jest po艂o偶one wysoko w g贸rach zamczysko, oraz wysoko rozwini臋tego przemys艂u. Na przyk艂ad ten statek w艂a艣nie stamt膮d pochodzi; zosta艂 wyprodukowany przez konsorcjum Mitsubishi-Havcek.

- Naprawd臋? - zdziwi艂 si臋 statek. - Je艣li kiedy艣 to wiedzia艂em, dane gdzie艣 przepad艂y. Interesuj膮ce.

Po raz nie wiem kt贸ry wymienili艣my z Enea zmartwione spojrzenia; statek, kt贸ry nie pami臋ta艂 w艂asnej przesz艂o艣ci ani pochodzenia, nie sprawia艂 wra偶enia, 偶e poradzi sobie ze z艂o偶onymi problemami lot贸w mi臋dzygwiezdnych. Niewa偶ne, pomy艣la艂em. Dotarli艣my bez k艂opot贸w na Parvati, a potem wydostali艣my si臋 stamt膮d. Wszystko jest w porz膮dku.

- Stolic膮 Renesansu jest Da Vinci - m贸wi艂 dalej A. Bettik. - Chocia偶 w sytuacji, gdy ca艂y obszar l膮dowy i znaczna, cz臋艣膰 jedynego morza zosta艂a ca艂kowicie zurbanizowana, trudno m贸wi膰 o istnieniu odr臋bnych o艣rodk贸w centr贸w miejskich.

- Uk艂ad Renesansu jest jednym z centr贸w Paxu - uzupe艂ni艂em. - Przy艂膮czy艂 si臋 do niego wkr贸tce po Upadku i dzi艣 roi si臋 tam od 偶o艂nierzy... Zar贸wno na Renesansie, jak i na Renesansie M stacjonuj膮 garnizony orbitalne i ksi臋偶ycowe, poza tym na obu planetach znajduje si臋 mn贸stwo baz wojskowych.

- Co to jest Renesans M? - zaciekawi艂a si臋 Enea.

- Renesans Mniejszy - wyja艣ni艂 A. Bettik. - Druga planeta od s艂o艅ca. Sam Renesans jest trzeci. Mniejszy r贸wnie偶 jest zamieszkany, cho膰 znacznie rzadziej zaludniony - to przede wszystkim 艣wiat rolniczy, gdzie na ogromnych, zautomatyzowanych farmach, zajmuj膮cych wi臋kszo艣膰 powierzchni, uprawia si臋 ro艣liny i hoduje zwierz臋ta na potrzeby Renesansu. Po Upadku, kiedy transmitery przesta艂y dzia艂a膰, obie planety skorzysta艂y na tym uk艂adzie: zanim Pax wznowi艂 regularny handel mi臋dzygwiezdny, Renesanse by艂y na dobr膮 spraw臋 samowystarczalne: du偶y wytwarza艂 towary, a Mniejszy zapewnia艂 偶ywno艣膰 dla jego pi臋ciu miliard贸w mieszka艅c贸w.

- Ile ludno艣ci liczy dzisiaj? - zapyta艂em.

- S膮dz膮, 偶e mniej wi臋cej tyle samo, czyli pi臋膰 miliard贸w, plus minus kilkaset milion贸w - odpar艂 A. Bettik. - Jak ju偶 wspomnia艂em, Pax dotar艂 tu wcze艣nie, wi臋c szybko zaoferowano mieszka艅com krzy偶okszta艂t i zwi膮zany z nim re偶im kontroli urodze艅.

- M贸wisz, 偶e tam by艂e艣 - zwr贸ci艂em si臋 do androida. - Jak wygl膮da planeta?

A. Bettik u艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- Na Renesansie sp臋dzi艂em nieca艂e trzydzie艣ci sze艣膰 godzin, w porcie kosmicznym, kiedy lecieli艣my z Asquitha na Hyperiona, do nowej kolonii kr贸la Williama. Zostali艣my wprawdzie obudzeni z kriogenicznego snu, ale nie pozwolono nam opu艣ci膰 statku, moje osobiste wspomnienia nie s膮 wi臋c zbyt bogate.

- Czy w艣r贸d mieszka艅c贸w przewa偶aj膮 ponownie narodzeni chrze艣cijanie? - zagadn臋艂a Enea, sprawiaj膮ca wra偶enie zamy艣lonej i troch臋 nieobecnej duchem. Zauwa偶y艂em, 偶e wr贸ci艂a do obgryzania paznokci.

- Tak, M. Enea, obawiam si臋, 偶e stanowi膮 zdecydowan膮 wi臋kszo艣膰.

- A ja wcale nie 偶artowa艂em, m贸wi膮c o koncentracji wojsk - dorzuci艂em. - 呕o艂nierze Paxu, kt贸rzy prowadzili nasze szkolenia w Stra偶y Planetarnej, stacjonowali w艂a艣nie na Renesansie. Planeta pe艂ni funkcj臋 jednego z g艂贸wnych garnizon贸w i wa偶nej stacji tranzytowej w wojnie z Intruzami.

Skin臋艂a g艂ow膮, ale chyba nie bardzo zwraca艂a uwag臋 na moje s艂owa. Uzna艂em, 偶e do艣膰 ju偶 tego owijania w bawe艂n臋.

- Dlaczego tam lecimy? - zapyta艂em.

Podnios艂a na mnie wzrok; jej 艣liczne oczy mia艂y dziwny, nieobecny wyraz.

- Chc臋 zobaczy膰 Tetyd臋 - odpar艂a.

- Wiesz przecie偶, 偶e jej konstrukcja opiera艂a si臋 na transmiterach - pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Tetyda nie mog艂a istnie膰 niezale偶nie od Sieci. To znaczy istnia艂a, ale jako setki odcink贸w mniejszych rzek.

- Wiem, ale chc臋 zobaczy膰 rzek臋, kt贸ra w czasach, gdy Sie膰 jeszcze istnia艂a, stanowi艂a cz臋艣膰 Tetydy. Matka mi o niej opowiada艂a; m贸wi艂a, 偶e przypomina艂a Wielki Trakt, tylko spokojniejszy i bardziej rozleniwiony, i 偶e mo偶na by艂o ca艂ymi miesi膮cami p艂yn膮膰 bark膮 z jednej planety na drug膮.

Powstrzyma艂em kipi膮c膮 we mnie z艂o艣膰.

- Zdajesz sobie spraw臋, 偶e praktycznie nie mamy szans przedosta膰 si臋 przez ich szyki obronne na Renesansie - zacz膮艂em. - I 偶e nawet je偶eli tam trafimy, nie znajdziemy prawdziwej Tetydy, tylko jaki艣 jej fragment. Dlaczego tak ci na tym zale偶y?

Ju偶, ju偶 zamierza艂a wzruszy膰 ramionami, ale powstrzyma艂a si臋.

- Pami臋tasz, jak ci m贸wi艂am o architekcie, kt贸rego musz臋... kt贸rego chc臋... u kt贸rego chc臋 si臋 uczy膰?

- Tak, pami臋tam r贸wnie偶, 偶e nie wiesz ani jak si臋 nazywa, ani gdzie mieszka. Dlaczego w takim razie zaczynasz poszukiwania od Renesansu? Nie mogliby艣my, przynajmniej na pocz膮tek, zabra膰 si臋 za Renesans Mniejszy? Albo jeszcze lepiej darowa膰 sobie ten uk艂ad i polecie膰 w spokojniejsze miejsce, na przyk艂ad na Armaghast?

Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮, a ja zauwa偶y艂em, 偶e wyj膮tkowo starannie rozczesa艂a w艂osy: jasne pasma sta艂y si臋 wyra藕nie widoczne.

- Ze sn贸w wiem, 偶e jeden z budynk贸w jego autorstwa znajduje si臋 w pobli偶u Tetydy.

- Tetyda p艂yn臋艂a przez setki innych 艣wiat贸w - nachyli艂em si臋 bli偶ej, 偶eby widzia艂a, 偶e traktuj臋 spraw臋 艣miertelnie powa偶nie. - Nie wsz臋dzie Pax b臋dzie mia艂 okazj臋 z艂apa膰 nas albo zabi膰. Czy musimy zacz膮膰 od Renesansu?

- Tak s膮dz臋 - odpar艂a 艂agodnie.

R臋ce mi opad艂y. Martin Silenus nie obiecywa艂 mi, 偶e podr贸偶 b臋dzie 艂atwa ani 偶e b臋d臋 widzia艂 w niej jaki艣 sens; powiedzia艂 tylko, 偶e zostan臋 bohaterem.

- Dobra - podda艂em si臋, nie kryj膮c zm臋czenia w g艂osie. - Co tym razem planujesz, ma艂a?

- Nic. Je偶eli b臋d膮 na nas czeka膰, powiem im prawd臋: 偶e zamierzam wyl膮dowa膰 na Renesansie. My艣l臋, 偶e nam pozwol膮.

- I co wtedy? - oczyma wyobra藕ni ju偶 widzia艂em nasz statek otoczony przez licz膮cy tysi膮c 偶o艂nierzy kordon.

- Uwierzymy im - u艣miechn臋艂a si臋 dominie. - Chcecie zagra膰 w bilard przy jednej sz贸stej g? Na pieni膮dze?

Na usta cisn臋艂a mi si臋 ostra odpowied藕, ale powstrzyma艂em si臋.

- Przecie偶 nie masz pieni臋dzy - powiedzia艂em tylko.

Enea wyszczerzy艂a si臋 jeszcze szerzej.

- Wi臋c nie mog臋 przegra膰, nie?

26

Ka偶dej ze stu czterdziestu dwu nocy oczekiwania w uk艂adzie Renesansu ojciec kapitan de Soya 艣ni o dziewczynce. Pami臋ta j膮 ze Sfinksa na Hyperionie: wiotk膮, z czujnym spojrzeniem, kt贸rym pr贸偶no by szuka膰 l臋ku, cho膰 wok贸艂 szaleje burza piaskowa i t艂ocz膮 si臋 opancerzone sylwetki. Ma lekko uniesione r臋ce, jak gdyby zamierza艂a albo zas艂oni膰 twarz, albo zaraz rzuci膰 si臋 de Soyi na szyj臋. W jego snach zazwyczaj jest jego c贸rk膮 i razem spaceruj膮 zat艂oczonymi uliczkami Renesansu. Rozmawiaj膮c Marii, starszej siostrze de Soyi, kt贸ra trafi艂a do Centrum Medycznego 艢wi臋tego Judy w Da Vinci. Trzymaj膮c si臋 za r臋ce przemierzaj膮 w膮skie uliczki w pobli偶u ogromnego kompleksu, a on wyja艣nia dziewczynce, 偶e tym razem ocali 偶ycie siostrze, 偶e nie pozwoli, by umar艂a tak, jak poprzednio.

W rzeczywisto艣ci mia艂 sze艣膰 lat standardowych, gdy wraz z rodzin膮 przyby艂 na Renesans z odludnego Liano Estacado na prowincjonalnej planecie MadredeDios. Niemal wszyscy mieszka艅cy tego s艂abo zaludnionego, pustynnego, kamienistego 艣wiata byli katolikami, ale nie ponownie narodzonymi chrze艣cijanami Paxu. Rodzice de Soyi nale偶eli do od艂amu mariawit贸w, kt贸rzy przed ponad stu laty opu艣cili Nowy Madryt, gdy ten przy艂膮czy艂 si臋 do Paxu i odda艂 wszystkie 艣wi膮tynie pod jurysdykcj臋 Watykanu. Mariawici oddawali Przenaj艣wi臋tszej Pannie cze艣膰 nadmiern膮, niedopuszczaln膮 wedle ortodoksyjnych nauk Stolicy Apostolskiej, tote偶 ma艂y Federico dorasta艂 na zapomnianej przez wszystkich planetce, w艣r贸d sze艣膰dziesi臋ciu tysi臋cy bogobojnych, katolickich odszczepie艅c贸w, kt贸rzy w formie protestu odm贸wili przyj臋cia krzy偶okszta艂tu.

Dwunastoletnia Maria zarazi艂a si臋 przywleczonym z innego 艣wiata retrowirusem, kt贸ry niczym kosa kostuchy przeora艂 ca艂e tereny hodowlane kolonii. Wi臋kszo艣膰 zara偶onych Czerwonym Morem albo umiera艂a w ci膮gu trzydziestu dw贸ch godzin, albo wychodzi艂a z choroby; Maria jednak nie mog艂a doj艣膰 do siebie, a jej niegdy艣 jak偶e urodziw膮 twarzyczk臋 szkar艂atne znamiona zmieni艂y niemal nie do poznania. Rodzice zabrali j膮 do szpitala w Ciudad del Madre na smaganych wiatrem, po艂udniowych rubie偶ach Liano Estacado, jednak偶e mariawiccy lekarze mogli si臋 tylko pomodli膰 za dziecko. W mie艣cie znajdowa艂a si臋 nowo otwarta plac贸wka Paxowskiej misji ponownie narodzonych chrze艣cijan, dyskryminowanych, cho膰 tolerowanych przez reszt臋 mieszka艅c贸w, kt贸rej kap艂an, uprzejmy ojciec Maher, wprost b艂aga艂 de Soy臋, by ten zgodzi艂 si臋 na wszczepienie umieraj膮cej c贸rce krzy偶okszta艂tu. Federico by艂 zbyt m艂ody, by pami臋ta膰 szczeg贸艂y bolesnych dyskusji rozgor膮czkowanych rodzic贸w, ale zapami臋ta艂, jak ca艂膮 rodzin膮 - matka, ojciec, dwie pozosta艂e siostry i m艂odszy brat - w mariawickim ko艣ciele na kolanach prosili Matk臋 Przenaj艣wi臋tsz膮 o wskazanie drogi i wstawiennictwo.

To dzi臋ki pozosta艂ym hodowcom ze Sp贸艂dzielni Mariawickiej Liano Estacado, kt贸rzy urz膮dzili zbi贸rk臋 funduszy, uda艂o si臋 ca艂膮 rodzin臋 de Soy贸w wys艂a膰 do jednej ze s艂ynnych klinik na Renesansie. Brat i siostry zosta艂y na MadredeDios pod opiek膮 s膮siad贸w, ale sze艣cioletni Federico, z nieznanych przyczyn, wybrany zosta艂 na towarzysza rodzic贸w i umieraj膮cej siostrzyczki. Dla wszystkich by艂 to pierwszy kontakt z prawdziw膮 hibernacj膮, bardziej niebezpieczn膮, lecz ta艅sz膮 od snu kriogenicznego i de Soya d艂ugo jeszcze pami臋ta艂 przenikaj膮ce do szpiku ko艣ci zimno, kt贸re zdawa艂o si臋 towarzyszy膰 im podczas tygodni sp臋dzonych na Renesansie.

Z pocz膮tku wszystko wskazywa艂o na to, 偶e lekarzom z Da Vinci uda艂o si臋 powstrzyma膰 rozw贸j choroby, znikn臋艂a nawet cz臋艣膰 krwistych plam, ale po trzech tygodniach czasu miejscowego retrowirus znowu wzi膮艂 nad nimi g贸r臋 i ponownie kap艂an Paxu - a w艂a艣ciwie kilku ksi臋偶y, zatrudnionych w szpitalu - zacz膮艂 namawia膰 rodzic贸w, by porzucili mariawickie zasady i pozwolili dziecku przyj膮膰 krzy偶okszta艂t, zanim b臋dzie za p贸藕no. Dopiero jako doros艂y m臋偶czyzna de Soya potrafi艂 wyobrazi膰 sobie, jak musieli cierpie膰 rodzice, wybieraj膮c mi臋dzy 艣mierci膮 w艂asnej wiary i 艣mierci膮 dziecka.

We 艣nie, w kt贸rym Enea jest jego c贸rk膮 i przechadzaj膮 si臋 uliczkami nieopodal szpitala, opowiada dziewczynce, jak Maria podarowa艂a mu najcenniejsz膮 rzecz, jak膮 posiada艂a: male艅kiego, porcelanowego jednoro偶ca - i to dos艂ownie na kilka godzin przed zapadni臋ciem w 艣pi膮czk臋. Id膮c tak, de Soya trzyma drobn膮 d艂o艅 dwunastoletniej dziewczynki i opowiada j ej, jak j ego ojciec, m臋偶czyzna silnego cia艂a i silnej wiary, ostatecznie podda艂 si臋 i poprosi艂 kap艂an贸w, by udzielili c贸rce sakramentu krzy偶a. Ksi臋偶a wyrazili zgod臋, postawili jednak warunek: rodzice de Soyi i ma艂y Federico mieli uprzednio formalnie przej艣膰 na wszech艣wiatowy katolicyzm.

De Soya opisuje c贸rce, Enei, kr贸tk膮 ceremoni臋 powt贸rnego chrztu w miejscowej katedrze 艣wi臋tego Jana Bo偶ego, gdzie ca艂a rodzina wyrzek艂a si臋 wiary we wniebowst膮pienie Matki Boskiej i uzna艂a ca艂kowit膮 w艂adz臋 Jezusa Chrystusa i Watykanu. Jeszcze tego samego wieczora udzielono im pierwszej komunii i wszczepiono krzy偶okszta艂ty.

Sakrament krzy偶a dla ma艂ej Marii zaplanowano na godzin臋 dziesi膮t膮 wiecz贸r; niestety, ma艂a zmar艂a nagle o 贸smej czterdzie艣ci pi臋膰. Przepisy ko艣cielne i prawo Paxu zabrania艂y przywr贸cenia do 偶ycia osoby, u kt贸rej stwierdzono 艣mier膰 m贸zgow膮, w celu p贸藕niejszego udzielenia jej sakramentu.

Zamiast rozz艂o艣ci膰 si臋 lub zarzuci膰 zdrad臋 swemu nowemu Ko艣cio艂owi, ojciec Federico potraktowa艂 艣mier膰 c贸rki jako znak od Boga - nie tego, kt贸rego nauczy艂 si臋 wielbi膰, 艂agodnego Syna, uciele艣nienia kobiecych zasad i idea艂贸w Matki Przenaj艣wi臋tszej, ale gro藕nego Boga Ko艣cio艂a Wszech艣wiatowego, znanego ze Starego i Nowego Testamentu. Ten w艂a艣nie B贸g postanowi艂 ukara膰 jego, jego rodzin臋 i ca艂膮 mariawick膮 wsp贸lnot臋 z Liano Estacado. Wr贸ciwszy na ojczyst膮 planet膮 z odzianymi w bia艂y, pogrzebowy str贸j zw艂okami c贸rki, starszy de Soya sta艂 si臋 niestrudzonym or臋downikiem propagowanej przez Pax odmiany katolicyzmu. Jego s艂owa trafia艂y na podatny grunt, gdy偶 na MadredeDios wci膮偶 sro偶y艂 si臋 Czerwony M贸r. Siedmioletniego Federico wys艂ano do szko艂y Paxu w Ciudad del Madre, jego siostry za艣 trafi艂y do klasztoru na p贸艂nocy Liano. Jeszcze przed 艣mierci膮 starego de Soyi, a nawet zanim sam Federico trafi艂 na Nowy Madryt, do ojca Mahera, kt贸ry uczy艂 go w seminarium 艣wi臋tego Tomasza, wszyscy pozostali przy 偶yciu mariawici z MadredeDios nawr贸cili si臋 na katolicyzm Paxu. Okropna 艣mier膰 Marii doprowadzi艂a do ponownego narodzenia ca艂ego 艣wiata.

We 艣nie ojciec kapitan nie t艂umaczy wszystkiego ma艂ej dziewczynce, kiedy tak w艂贸cz膮 si臋 po znajomych niby z najgorszego koszmaru zau艂kach Da Vinci na Renesansie. Dziecko, kt贸rym jest Enea, o tym wszystkim dobrze wie.

Podczas stu czterdziestu dwu nocy czekania De Soya wyja艣nia prawie za ka偶dym razem, jak odkry艂 szans臋 pokonania Czerwonego Moru i ocalenia siostry. Kiedy pierwszego ranka budzi si臋 z bij膮cym sercem, w przesi膮kni臋tej potem po艣cieli, wydaje mu si臋, 偶e kluczem do uratowania Marii jest krzy偶okszta艂t, ale nast臋pnej nocy sen udowadnia mu, 偶e si臋 myli艂.

Sekret tkwi w porcelanowej figurce. De Soya m贸wi c贸reczce, 偶e wystarczy znale藕膰 szpital i odda膰 Marii jednoro偶ca, a to ocali jej 偶ycie. Nie mo偶e jednak tam trafi膰, gubi si臋 w labiryncie uliczek.

Prawie pi臋膰 miesi臋cy p贸藕niej, w przeddzie艅 przybycia statku z uk艂adu Parvati, de Soya znajduje wreszcie Centrum 艢wi臋tego Judy, gdzie 艣pi jego siostrzyczka, tym razem jednak ze zgroz膮 zdaje sobie spraw臋, 偶e zgubi艂 figurk臋. Po raz pierwszy w jego snach Enea si臋 odzywa. Wyjmuje przy tym pos膮偶ek z kieszeni bluzki.

- Widzisz, ca艂y czas mamy j膮 przy sobie.

Ca艂e lata 艣wietlne (dos艂ownie i przeno艣ni) dziel膮 miesi膮ce sp臋dzone w uk艂adzie Renesansu od wydarze艅 w pobli偶u Parvati. De Soya, Gregorius, Kee i Rettig, z kt贸rych cia艂 zosta艂y zaledwie 偶a艂osne resztki, utrzymywane polem si艂owym w komorach zmartwychwsta艅czych „Rafaela”, nie zdaj膮 sobie sprawy, 偶e na godzin臋 przed wej艣ciem w przestrze艅 wok贸艂 Renesansu ich statek zostaje przechwycony przez jednostki Paxu. Dwa okr臋ty zwiadu i jeden liniowiec nawi膮zuj膮 kontakt z archanio艂em, wymieniaj膮 kody i informacje z jego komputerem pok艂adowym, po czym zapada decyzja o przeniesieniu pasa偶er贸w „Rafaela” do paxowskiego centrum wskrzeszeniowego na Renesansie.

Tym razem, zamiast samotnego przebudzenia, o偶ywionych de Soy臋 i 偶o艂nierzy czeka odpowiednio uroczyste i troskliwe przyj臋cie.

Zmartwychwstanie okazuje si臋 szczeg贸lnie trudne dla ojca kapitana i kaprala Kee, tote偶 obaj wracaj膮 do kom贸r na dodatkowe trzy dni. P贸藕niej de Soya mo偶e tylko teoretycznie rozwa偶a膰, czy automaty na statku poradzi艂yby sobie z podobnymi k艂opotami.

Tymczasem po tygodniu sp臋dzonym na planecie wszyscy dochodz膮 do siebie, ka偶dy w asy艣cie kapelana, kt贸r膮 tylko Gregorius uznaje za zb臋dn膮; sier偶ant wprost rwie si臋 do dzia艂ania, pozostali za艣 wysoko sobie ceni膮 tych kilka dodatkowych dni odpoczynku po 艣mierci.

„艢w. Antoni” zjawia si臋 w uk艂adzie Renesansu zaledwie kilka godzin po „Rafaelu”. De Soya spotyka si臋 zn贸w z kapitan Sati i kapitanem Lemprierem z desantowca „艢w. Tomasz Akira”, kt贸ry wr贸ci艂 do bazy z ponad tysi膮cem o艣miuset poleg艂ych w hibernacji i dwoma tysi膮cami trzystu rannymi - wszystko to ofiary masakry na Hyperionie i na orbicie wok贸艂 niego. Szpitale i katedry na Renesansie i w bazach orbitalnych natychmiast przyst臋puj膮 do operacji i wskrzesze艅.

Kiedy komandor Barnes-Avne odzyskuje 偶ycie i przytomno艣膰, de Soya jest ju偶 u jej 艂o偶a. Drobna, rudow艂osa kobieta zupe艂nie nie przypomina siebie: wydaje si臋 jeszcze mniejsza, ma ogolon膮 g艂ow臋, czerwon膮, o艣liz艂膮 po zmartwychwstaniu sk贸r臋 i szpitalny szlafrok zamiast munduru. Wcale jednak nie wp艂ywa to na jej spos贸b bycia i nie zmniejsza wrodzonej natarczywo艣ci.

- Co si臋, do diab艂a, sta艂o?! - brzmi jej pierwsze pytanie.

De Soya opowiada jej o rzezi, jakiej dokona艂 Chy偶war i o siedmiu miesi膮cach po艣cigu za dziewczynk膮, podczas gdy ona sp臋dzi艂a cztery miesi膮ce w ch艂odni.

- Przer偶n膮艂 pan spraw臋, prawda?

De Soya si臋 u艣miecha. Jak dot膮d pani komandor, dow贸dca si艂 l膮dowych na Hyperionie, jest jedyn膮 osob膮, kt贸ra m贸wi mu prawd臋 w oczy. Sam a偶 za dobrze zdaje sobie spraw臋 z tych metaforycznie uj臋tych stosunk贸w cielesnych: dwukrotnie ju偶 dowodzi艂 powa偶n膮 operacj膮 si艂 Paxu, za ka偶dym razem maj膮c膮 ten sam cel - aresztowanie dziewczynki - i dwukrotnie si臋 nie popisa艂. Spodziewa si臋 w najlepszym razie wydalenia ze s艂u偶by, cho膰 o wiele bardziej prawdopodobny wydaje mu si臋 s膮d polowy. Dlatego te偶 gdy kurier klasy „archanio艂” przybywa na Renesans dwa miesi膮ce przed spodziewanym pojawieniem si臋 dziewczynki, de Soya rozkazuje mu natychmiast uda膰 si臋 na Pacem, zameldowa膰 o poniesionej pora偶ce i wr贸ci膰 z nowymi rozkazami. Na zako艅czenie meldunku ojciec kapitan dodaje, 偶e do chwili odwo艂ania ze s艂u偶by zajmie si臋 przygotowaniem operacji przechwycenia dziecka w uk艂adzie Renesansu.

Tym razem ma do dyspozycji naprawd臋 niebagatelne si艂y. Nie licz膮c ponad dwustu tysi臋cy 偶o艂nierzy na powierzchni planety, w tym kilkutysi臋cznych elitarnych oddzia艂贸w marines i ocala艂ych z Hyperiona cz艂onk贸w Gwardii Szwajcarskiej, papieski dysk daje mu w艂adz臋 nad pot臋偶nymi si艂ami morskimi i kosmicznymi. W uk艂adzie Renesansu znajduje si臋 dwadzie艣cia siedem liniowc贸w, w tym osiem jednostek klasy „omega”, sto osiem stacjonuj膮cych na ich pok艂adach okr臋t贸w zwiadowczych, sze艣膰 okr臋t贸w klasy K3 pod opiek膮 trzydziestu sze艣ciu szybkich ALR贸w, lotniskowiec „艢w. Malo” z licz膮c膮 kilka tysi臋cy ludzi za艂og膮 i ponad dwoma setkami my艣liwc贸w typu „skorpion”, zdolnymi do operacji zar贸wno w atmosferze, jak i na orbicie, stary kr膮偶ownik „Duma Bressii”, przemianowany na „Jakuba”, dwa dodatkowe (poza „艢w. Tomaszem Akir膮”) okr臋ty desantowe oraz poka藕na liczba niszczycieli klasy „b艂ogos艂awiony”, pi臋膰dziesi膮t osiem pikiet obronnych, z kt贸rych trzy wystarczy艂yby do ochrony ca艂ej planety (b膮d藕 specjalnej grupy uderzeniowej) i sto z g贸r膮 mniejszych jednostek - fregaty, zab贸jcze w walce w obr臋bie uk艂adu s艂onecznego, tra艂owce, kr贸tkozasi臋gowe statki kurierskie, maszyny bezza艂ogowe oraz „Rafael”.

Trzy dni po wys艂aniu kuriera na Pacem, a siedem tygodni przed zjawieniem si臋 Enei, przybywaj膮 okr臋ty grupy uderzeniowej „Kr贸lowie”: „Kacper”, „Melchior” i „Baltazar”, niegdy艣 macierzysty liniowiec de Soyi. Z pocz膮tku ojciec kapitan z niecierpliwo艣ci膮 wyczekuje spotkania z dawnymi podw艂adnymi, wkr贸tce jednak zdaje sobie spraw臋, 偶e b臋d膮 艣wiadkami jego upokorzenia. Tym niemniej czeka na nich na pok艂adzie „Rafaela”, w odleg艂o艣ci sze艣ciu j. a. od Renesansu, a gdy tylko wchodzi na pok艂ad „Baltazara”, matka komandor Stone wr臋cza mu zawini膮tko z rzeczami osobistymi, kt贸rego ostatnio nie m贸g艂 zabra膰. Na szczycie sterty starannie z艂o偶onych ubra艅, owini臋ty w g膮bk臋, spoczywa porcelanowy jednoro偶ec od Marii.

De Soya nie ukrywa niczego przed kapitanem Hearnem, matk膮 kapitan Boulez i matk膮 komandor Stone; opisuje im pokr贸tce poczynione przygotowania, informuj膮c przy tym, 偶e najprawdopodobniej przed przylotem dziewczynki zostanie wyznaczony nowy dow贸dca ca艂ej operacji. Jednak偶e dwa dni p贸藕niej przekonuje si臋, i偶 nie mia艂 racji: do uk艂adu Renesansu przybywa archanio艂 z dw贸jk膮 kurier贸w - kapitan Marget Wu, adiutantk膮 admira艂a Marusyna i ojcem Brownem, specjalnym doradc膮 monsignora Lucasa Oddiego, watyka艅skiego podsekretarza stanu i zausznika sekretarza stanu, Simona Augustino kardyna艂a Lourdusamy.

De Soya ma natychmiast, nie czekaj膮c na wskrzeszenie kapitan Wu, zapozna膰 si臋 z przywiezionymi przez ni膮 poufnymi rozkazami. Instrukcje s膮 proste: ojciec kapitan nadal kieruje operacj膮 schwytania dziecka; nie zostanie zwolniony z tego obowi膮zku, a kapitan Wu, ojciec Brown i inni wysocy funkcjonariusze Paxu przybyli do uk艂adu Renesansu maj膮 tylko obserwowa膰 i - w razie konieczno艣ci - potwierdza膰 swym autorytetem upowa偶nienia de Soyi do dowodzenia wszystkimi si艂ami i lud藕mi Paxu.

W ostatnich miesi膮cach jego w艂adzy podporz膮dkowywano si臋 bez dyskusji, cho膰 i bez entuzjazmu: na Renesansie stacjonuje trzech admira艂贸w floty i jedenastu dow贸dc贸w si艂 l膮dowych, a 偶aden z nich nie przywyk艂 przyjmowa膰 rozkaz贸w od zwyk艂ego ojca kapitana. Wszyscy jednak widzieli jego papieski dysk i okazywali pos艂usze艅stwo. Teraz, kiedy zosta艂o ju偶 tylko kilka tygodni, de Soya jeszcze raz omawia plany dzia艂ania z dow贸dcami wojsk i dygnitarzami cywilnymi na wszystkich szczeblach - tak偶e z burmistrzami Da Vinci, Benedetto, Toscanelli, Fioravante, Botticelli i Massacio.

Po dokonaniu ostatecznych ustale艅 i wyznaczeniu roli wszystkim oddzia艂om, de Soya ma wreszcie troch臋 czasu dla siebie. W samotno艣ci, z dala od kontrolowanego chaosu spotka艅 sztabu i symulacji taktycznych, bez kontaktu tak偶e z Gregoriusem, Kee i Rettigiem, kt贸rzy zgodzili si臋 zosta膰 jego osobistymi ochroniarzami, de Soya spaceruje po Da Vinci, odwiedza Centrum Medyczne 艢wi臋tego Judy i wspomina Mari臋. Odkrywa, 偶e sny robi膮 na nim wi臋ksze wra偶enie, ni偶 odwiedzanie tych miejsc na jawie.

Dowiaduje si臋, 偶e jego dawny mistrz, ojciec Maher, od lat zajmuje stanowisko rektora benedykty艅skiego klasztoru w regionie miejskim Florencji, na przeciwleg艂ej p贸艂kuli Renesansu. De Soya udaje si臋 tam samolotem i sp臋dza d艂ugie popo艂udnie na rozmowie ze starym kap艂anem, kt贸ry dobiega ju偶 dziewi臋膰dziesi膮tki i, jak m贸wi, „z ut臋sknieniem oczekuje nowego 偶ycia w Chrystusie”; tymczasem tryska optymizmem, jest cierpliwy i mi艂y - taki sam, jakim przed niemal trzydziestu laty zapami臋ta艂 go m艂ody de Soya - a ca艂kiem niedawno nawet odwiedzi艂 MadredeDios.

- Liano Estacado si臋 wyludni艂o - m贸wi. - Rancza s膮 puste. W Ciudad del Madre mieszka garstka ludzi, i to w dodatku naukowc贸w Paxu, kt贸rzy sprawdzaj膮, czy warto zaj膮膰 si臋 terraformowaniem planety.

- Wiem - odpowiada de Soya. - Moja rodzina wr贸ci艂a na Nowy Madryt ju偶 ponad dwadzie艣cia standardowych lat temu. Siostry po艣wi臋ci艂y si臋 s艂u偶bie Ko艣cio艂owi: Loretta jest zakonnic膮 na Nigdy Wi臋cej, a Melinda kap艂ank膮 na Nowym Madrycie.

- A Esteban, tw贸j brat? - u艣miecha si臋 ciep艂o ojciec Maher.

De Soya bierze g艂臋boki wdech.

- W zesz艂ym roku poleg艂 w bitwie z Intruzami. Jego statek zamieni艂 si臋 w ob艂ok pary. Nie odnaleziono 偶adnych cia艂.

Ojciec Maher jest zszokowany, jakby wymierzono mu policzek.

- Nic o tym nie s艂ysza艂em.

- Nic dziwnego - wyja艣nia de Soya. - Sta艂o si臋 to bardzo daleko st膮d, poza granicami starego Protektoratu. Nawet moja rodzina nie dosta艂a jeszcze oficjalnego zawiadomienia. Mnie obowi膮zki s艂u偶bowe zaprowadzi艂y w tamte okolice i o wszystkim dowiedzia艂em si臋 przypadkiem, od kapitana jednego z okr臋t贸w.

- Esteban znalaz艂 prawdziwe zmartwychwstanie, obiecane nam przez Pana Naszego - m贸wi ojciec Maher ze 艂zami w oczach. R臋ce mu si臋 trz臋s膮. - 呕ycie wieczne w naszym Zbawicielu, Jezusie Chrystusie.

- Tak - przytakuje de Soya. - Czy pijasz jeszcze szkock膮, ojcze?

Stary m臋偶czyzna podnosi za艂zawione oczy.

- Owszem, ale tylko w celach zdrowotnych, ojcze kapitanie de Soya.

Ciemne brwi de Soyi unosz膮 si臋 lekko.

- Wci膮偶 jeszcze nie wr贸ci艂em do si艂 po ostatnim zmartwychwstaniu, ojcze Maher.

- A ja przygotowuj臋 si臋 do pierwszego, ojcze kapitanie de Soya - ksi膮dz kiwa g艂ow膮 z powa偶n膮 min膮. - Zaraz wygrzebi臋 jak膮艣 zakurzon膮 butelczyn臋.

Nast臋pnym dniem jest niedziela. De Soya odprawia msz臋 w katedrze 艣wi臋tego Jana Bo偶ego, gdzie dawno, dawno temu przyj膮艂 krzy偶. W ofierze uczestniczy ponad o艣miuset wiernych, mi臋dzy innymi ojciec Maher i ojciec Brown, inteligentny, przenikliwy asystent monsignora Oddiego. Obecni s膮 r贸wnie偶 sier偶ant Gregorius, kapral Kee i lansjer Rettig - wszyscy trzej przyjmuj膮 hosti臋 z r膮k de Soyi.

Ojcu kapitanowi zn贸w 艣ni si臋 Enea.

- Jak to mo偶liwe, 偶eby艣 by艂a moj膮 c贸rk膮? - pyta tej nocy de Soya. - Zawsze przestrzega艂em 艣lub贸w czysto艣ci. Dziecko tylko si臋 u艣miecha i bierze go za r臋k臋.

Sto godzin przed translacj膮 statku Enei de Soya og艂asza gotowo艣膰 bojow膮 dla wszystkich jednostek. Punkt wyj艣cia statku z nad艣wietlnej znajduje si臋 niebezpiecznie blisko studni grawitacyjnej Renesansu, tote偶 wielu ekspert贸w obawia si臋 zniszczenia starego pojazdu, czy to pod wp艂ywem si艂y ci膮偶enia, czy te偶 wskutek ogromnych przeci膮偶e艅, jakich wymaga艂oby l膮dowanie na planecie. W wi臋kszo艣ci zachowuj膮 jednak swoje uwagi dla siebie, tak jak i z nikim nie dziel膮 si臋 frustracj膮, jak膮 budzi w nich konieczno艣膰 pozostawania w uk艂adzie. Znaczna cz臋艣膰 jednostek ma w艂asne zadania przy granicy Paxu lub g艂臋boko w przestrzeni kontrolowanej przez Intruz贸w. Takie marnotrawstwo czasu dzia艂a ludziom na nerwy.

To w艂a艣nie wyczuwalne przez sk贸r臋 napi臋cie zmusza ojca kapitana de Soy臋 do zwo艂ania spotkania wszystkich oficer贸w liniowych dziesi臋膰 godzin przed terminem akcji. Zwykle podobne konferencje organizowane s膮 zdalnie, a ich uczestnicy porozumiewaj膮 si臋 przez radio, tym razem jednak de Soya prosi wszystkich m臋偶czyzn i kobiety o osobiste przybycie na lotniskowiec „艢w. Malo”, gdzie olbrzymia sala odpraw bez problemu pomie艣ci ca艂e zgromadzenie.

Zaczyna od przypomnienia przewidywanych scenariuszy rozwoju wydarze艅, kt贸rych realizacj臋 膰wiczyli wsp贸lnie ca艂ymi miesi膮cami. Je偶eli dziecko ponownie zagrozi samob贸jstwem, trzy liniowce wchodz膮ce w sk艂ad oddzia艂u specjalnego „Kr贸lowie” maj膮 dokona膰 podej艣cia, omota膰 statek sieci膮 pola si艂owego dziesi膮tej klasy, og艂uszy膰 wszystkich pasa偶er贸w i przetrzyma膰 statek nienaruszony do chwili, gdy wyposa偶ony w pot臋偶ne generatory p贸l „Jakub” we藕mie go na hol.

Gdyby statek usi艂owa艂 umkn膮膰 z uk艂adu Renesansu tak, jak mia艂o to miejsce na Parvati, okr臋ty zwiadu i my艣liwce maj膮 mu w tym przeszkodzi膰, podczas gdy zadaniem liniowc贸w b臋dzie przej臋cie go.

De Soya robi kr贸tk膮 przerw臋. - Czy s膮 pytania?

W艣r贸d kilku rz臋d贸w znajomych twarzy dostrzega kapitan贸w Lempriere'a, Sati, Wu i Hearna, ojca Browna, matk臋 kapitan Boulez, matk臋 komandor Stone i komandor Barnes-

Avne. Gregorius, Kee i Rettig stoj膮 przy 艣cianie sali, miejsce w tym doborowym towarzystwie zawdzi臋czaj膮c pozycji osobistych gwardzist贸w ojca kapitana.

- A je艣li statek postanowi wyl膮dowa膰 na Renesansie? - odzywa si臋 kapitan Marget Wu. - Albo Renesansie Mniejszym czy kt贸rym艣 z ksi臋偶yc贸w?

De Soya schodzi z niskiego podium.

- Dyskutowali艣my o tym ostatnim razem: gdyby pr贸bowali l膮dowa膰, b臋dziemy na bie偶膮co analizowa膰 sytuacj臋.

- Jakie czynniki zamierza bra膰 pan pod uwag臋 w tej analizie, ojcze kapitanie? - pyta admira艂 Serra z okr臋tu klasy K3, „艢w. Tomasz z Akwinu”.

De Soya waha si臋, cho膰 tylko przez chwil臋.

- R贸偶ne, admirale: cel lotu, bezpiecze艅stwo dziewczynki - czy lepiej da膰 jej wyl膮dowa膰, czy po drodze wy艂膮czy膰 statek z akcji, prawdopodobie艅stwo ucieczki statku...

- A istnieje taka mo偶liwo艣膰? - tym razem odzywa si臋 komandor Bames-Avne, o偶ywiona i gro藕na w swym czarnym mundurze floty kosmicznej.

- Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e nie ma 偶adnej szansy. Po Hyperionie wszystko mo偶e si臋 zdarzy膰, chocia偶 postaramy si臋 zminimalizowa膰 ryzyko.

- A je偶eli pojawi si臋 ten potw贸r, Chy偶war... - zaczyna kapitan Lempriere.

- Ten wariant r贸wnie偶 ju偶 膰wiczyli艣my - przerywa mu de Soya. - Nie widz臋 powodu, by zmienia膰 plany. Zamierzamy w znacznie wi臋kszym stopniu polega膰 na komputerowych systemach kierowania ogniem. Na Hyperionie stw贸r co dwie sekundy, maksymalnie, zmienia艂 miejsce pobytu - dla ludzi to zbyt kr贸tki okres, by zareagowa膰, a i automatyka by艂a tak zaprogramowana, 偶e nie radzi艂a sobie w tych okoliczno艣ciach. Zmienili艣my programy, tak偶e te steruj膮ce ostrza艂em automatycznym, prowadzonym przez poszczeg贸lnych 偶o艂nierzy.

- Czyli marines maj膮 wej艣膰 na pok艂ad, tak? - pyta siedz膮cy w ostatnim rz臋dzie kapitan okr臋tu zwiadowczego.

- Dopiero gdy zawiod膮 inne 艣rodki - wyja艣nia de Soya. - B膮d藕 te偶 po og艂uszeniu dziewczynki i reszty pasa偶er贸w, a nast臋pnie zamkni臋ciu ich w polach stabilizacyjnych.

- Czy przeciw Chy偶warowi zostan膮 u偶yte paralizatory? - pyta kapitan niszczyciela.

- Tak, pod warunkiem, 偶e nie zagrozi to dziecku. Czy s膮 jeszcze jakie艣 pytania?

W sali panuje cisza.

- Na zako艅czenie ojciec Maher z klasztoru Wniebowst膮pienia Pa艅skiego udzieli wszystkim b艂ogos艂awie艅stwa. Niech B贸g b臋dzie z wami!

27

Nie wiem w艂a艣ciwie, dlaczego tak si臋 sta艂o, ale wszyscy zebrali艣my si臋 w sypialni konsula, by obserwowa膰 powr贸t do normalnej przestrzeni. Na 艣rodku pokoju sta艂o ogromne 艂贸偶ko, w kt贸rym sypia艂em od paru tygodni i kt贸re w razie potrzeby dawa艂o si臋 z艂o偶y膰 i przekszta艂ci膰 w kanap臋 - co te偶 uczyni艂em. Z ty艂u znajdowa艂y si臋 dwa matowe sze艣ciany, pe艂ni膮ce funkcje garderoby i 艂azienki; na tle przezroczystego kad艂uba, przez kt贸ry mieli艣my ujrze膰 otaczaj膮ce nas ze wszystkich stron gwiazdy, stawa艂y si臋 czarnymi, nieprzeniknionymi kostkami. W chwili, gdy statek zwolni艂 do pr臋dko艣ci translacji, poprosili艣my o ods艂oni臋cie 艣cian.

Pierwsz膮 rzecz膮, jaka ukaza艂a si臋 naszym oczom, jeszcze zanim statek rozpocz膮艂 obr贸t, by ustawi膰 si臋 w odpowiedniej pozycji do hamowania, by艂 Renesans, znajduj膮cy si臋 na tyle blisko, 偶e zamiast 艣wietlnego punktu widzieli艣my niebiesko-bia艂膮 tarcz臋 i dwa z trzech ksi臋偶yc贸w. Po lewej stronie 艣wieci艂o o艣lepiaj膮ce s艂o艅ce, a na niebie widnia艂o mrowie gwiazd, co o tyle nas zdziwi艂o, 偶e blask g艂贸wnej gwiazdy uk艂adu powinien przy膰mi膰 ich 艣wiat艂o. Enea zwr贸ci艂a na to uwag臋.

- To nie s膮 gwiazdy - wyja艣ni艂 statek, zako艅czywszy powolny obr贸t. Z rykiem w艂膮czy艂 si臋 nap臋d j膮drowy, kiedy zacz臋li艣my zwalnia膰 lot, kieruj膮c si臋 wprost na planet臋. W normalnych warunkach nigdy nie wyszliby艣my z nad艣wietlnej tak blisko planety i jej satelit贸w, gdy偶 ich grawitacja czyni艂a wyhamowanie zadaniem niezwykle ryzykownym, statek jednak zapewni艂 nas, 偶e jego wzmocnione pola si艂owe bez trudu poradz膮 sobie z wszelkimi k艂opotami. Poza jednym.

- To nie gwiazdy - powt贸rzy艂. - W promieniu stu tysi臋cy kilometr贸w od nas znajduje si臋 ponad pi臋膰dziesi膮t statk贸w z w艂膮czonym nap臋dem. Na orbitalnych pozycjach obronnych rozmieszczono dalsze kilkadziesi膮t jednostek. Trzy okr臋ty, liniowce, s膮dz膮c po plazmowych ogonach z silnik贸w atomowych, zbli偶aj膮 si臋 do nas. Dzieli nas w tej chwili dwie艣cie kilometr贸w.

Nikt si臋 nie odezwa艂. Statek nie musia艂 nam wszystkiego obja艣nia膰: trzy ogniste 艣lady widzieli艣my dok艂adnie nad g艂ow膮, niczym wycelowane w nasze twarze lampy lutownicze.

- Wywo艂uj膮 nas - oznajmi艂 statek.

- Na wizji? - spyta艂a Enea.

- Nie, tylko audio - g艂os statku brzmia艂 bardziej konkretnie i szorstko ni偶 zwykle. Czy SI mog艂y odczuwa膰 napi臋cie?

- Pos艂uchajmy wi臋c.

-... statku, kt贸ry przed chwil膮 dokona艂 translacji do uk艂adu Renesansu - rozleg艂 si臋 inny g艂os, r贸wnie偶 znajomy. S艂yszeli艣my go ju偶 przy Parvati: ojciec kapitan de Soya. - Do statku, kt贸ry przed chwil膮 dokona艂 translacji do uk艂adu Renesansu.

- Z kt贸rego okr臋tu nadawany jest komunikat? - zapyta艂 A. Bettik, nie spuszczaj膮c z oka liniowc贸w. Na jego b艂臋kitnej twarzy migota艂y niebieskie odblaski p艂omieni plazmowych.

- Nie potrafi臋 odpowiedzie膰 - odpar艂 statek. - To wi膮zka komunikacyjna, kt贸rej 藕r贸d艂a nie uda艂o mi si臋 ustali膰. Mo偶e pochodzi膰 z dowolnej z siedemdziesi臋ciu dziewi臋ciu jednostek, kt贸re w tej chwili mam na przyrz膮dach.

Poczu艂em, 偶e powinienem si臋 odezwa膰, powiedzie膰 co艣 inteligentnego.

- Ojej! - rzuci艂em. Enea spojrza艂a na mnie i zaraz wr贸ci艂a wzrokiem do zbli偶aj膮cych si臋 liniowc贸w.

- Czas przybycia na Renesans? - zapyta艂a cicho.

- Za czterna艣cie minut, przy obecnym tempie hamowania, kt贸rego nie b臋dziemy mogli utrzymywa膰, znalaz艂szy si臋 w odleg艂o艣ci czterech jednostek planetarnych.

- Utrzymuj dotychczasowe tempo - poleci艂a Enea.

- Do statku, kt贸ry przed chwil膮 dokona艂 translacji do uk艂adu Renesansu - trzeci raz powt贸rzy艂 de Soya. - Przygotowa膰 si臋 do aborda偶u. Pr贸by stawiania oporu zako艅cz膮 si臋 pozbawieniem pasa偶er贸w przytomno艣ci. Powtarzam: do statku, kt贸ry przed chwil膮 dokona艂 translacji...

Enea popatrzy艂a na mnie z u艣miechem.

- Chyba nie ma co pr贸bowa膰 numeru z rozhermetyzowaniem, nie, Raul?

Nie przychodzi艂o mi na my艣l nic m膮drzejszego, ni偶 ostatnie „ojej”. Podnios艂em r臋ce do g贸ry.

- Do statku, kt贸ry przed chwil膮 dokona艂 translacji do uk艂adu Renesansu. Podchodzimy. Nie pr贸bujcie stawia膰 oporu podczas 艂膮czenia p贸l si艂owych.

Z niewiadomych przyczyn w tym w艂a艣nie momencie, gdy Enea i A. Bettik podnie艣li g艂owy i 艣ledzili ruch widocznych ju偶 go艂ym okiem liniowc贸w, ustawiaj膮cych si臋 w tr贸jk膮t r贸wnoboczny w odleg艂o艣ci nieca艂ego kilometra, nie spuszcza艂em wzroku z j ej twarzy. Malowa艂o si臋 na niej lekkie napi臋cie, widoczne zw艂aszcza w nieznacznym grymasie ust, ale dziewczynka sprawia艂a wra偶enie przede wszystkim ca艂kowicie opanowanej i bardzo zainteresowanej rozwojem wydarze艅. W jej rozszerzonych oczach odbija艂a si臋 b艂臋kitna po艣wiata.

- Uwaga, statku! - rozleg艂 si臋 ponownie g艂os ojca kapitana. - Do po艂膮czenia p贸l pozosta艂o trzydzie艣ci sekund.

Enea podesz艂a do 艣ciany i dotkn臋艂a przezroczystego kad艂uba. Wygl膮da艂o to tak, jakby stan臋艂a na kopulastym szczycie wysokiej g贸ry, ze wszystkich stron otoczona gwiazdami i kometami - na skraju przepa艣ci.

- Statku, prze艂膮cz mnie na szerokie pasmo. Chc臋, 偶eby s艂yszano mnie na wszystkich jednostkach Paxu.

Ojciec kapitan de Soya 艣ledzi przebieg wydarze艅 pod艂膮czony do wirtualnej sieci taktycznej: stoi ponad p艂aszczyzn膮 ekliptyki i patrzy na swoje okr臋ty, skupione wok贸艂 hamuj膮cego statku niczym punkciki 艣wiat艂a na szprychach i obr臋czy olbrzymiego ko艂a. Przy samej osi, niemal nie do odr贸偶nienia od statku dziewczynki, znajduj膮 si臋 „Melchior”, „Kacper” i „Baltazar”. Nieco dalej z identyczn膮 pr臋dko艣ci膮 porusza si臋 kilkana艣cie liniowc贸w, dowodzonych na miejscu przez kapitan Sati ze „艢w. Antoniego”. Dziesi臋膰 tysi臋cy kilometr贸w za nimi hamuj膮, wpadaj膮c w przestrze艅 cislunarn膮, niszczyciele, trzy okr臋ty klasy K3 i kr膮偶ownik „艢w. Malo”, z pok艂adu kt贸rego de Soya obserwuje ca艂膮 operacj臋. Wola艂by, oczywi艣cie, znale藕膰 si臋 na pierwszej linii, razem z „Kr贸lami”, ale zdaje sobie spraw臋, 偶e by艂oby to nie na miejscu, zw艂aszcza wobec matki kapitan Stone - awansowanej zaledwie przed tygodniem przez admira艂a Serr臋 i po raz pierwszy samodzielnie dowodz膮cej grup膮 uderzeniow膮.

Siedzi wi臋c teraz na „艢w. Malo”, a „Rafael” czeka na niego na orbicie parkingowej Renesansu wraz z pikietami i os艂on膮 z艂o偶on膮 z ALR贸w. W艂膮czywszy si臋 w sie膰 opuszcza zat艂oczone, rozja艣niane czerwon膮 po艣wiat膮 wn臋trze sali dowodzenia i widzi w przestrzeni taktycznej dziesi膮tki okr臋t贸w, tworz膮cych gigantyczn膮 sfer臋 maj膮c膮 uniemo偶liwi膰 ucieczk臋 przechwytywanemu statkowi. Wraca do rzeczywisto艣ci; patrzy wprost w sk膮pane w czerwieni twarze obserwuj膮cych wszystko Wu, Browna i Barnes-Avne, kt贸ra jest w sta艂ym kontakcie z pi臋膰dziesi膮tk膮 marines na pok艂adach „Kr贸l贸w”; w k膮cie pomieszczenia dostrzega Gregoriusa z dw贸jk膮 podw艂adnych - nie kryli rozczarowania, 偶e nie znale藕li si臋 w grupie aborda偶owej, ale de Soya zatrzyma艂 ich przy sobie: maj膮 stanowi膰 jego i dziecka ochron臋 podczas podr贸偶y na Pacem.

Ponownie prze艂膮cza si臋 na wi膮zk臋 komunikacyjn膮.

- Uwaga statku! - krew pulsuje mu w skroniach niczym dodatkowe zak艂贸cenia, s艂yszalne w s艂uchawkach. - Do po艂膮czenia p贸l pozosta艂o trzydzie艣ci sekund.

Boi si臋 o bezpiecze艅stwo dziewczynki - je偶eli co艣 ma nie wyj艣膰, nast膮pi to w najbli偶szych minutach. Dzi臋ki symulacjom uda艂o si臋 zmniejszy膰 ryzyko wyrz膮dzenia jej krzywdy do sze艣ciu procent, ale to wci膮偶 zbyt wiele dla de Soyi, kt贸ry 艣ni艂 o Enei przez sto czterdzie艣ci dwie noce z rz臋du.

Nagle rozlega si臋 trzask zak艂贸ce艅 na wsp贸lnym pa艣mie i z g艂o艣nik贸w na sali dowodzenia rozlega si臋 jej g艂os.

- Ojcze kapitanie de Soya! - m贸wi dziewczynka. Nie ma transmisji obrazu. - Prosz臋 nie pr贸bowa膰 podchodzenia ani aborda偶u. Ka偶da pr贸ba takiego dzia艂ania mo偶e mie膰 katastrofalne nast臋pstwa.

De Soya zerka na odczyty przyrz膮d贸w: do po艂膮czenia p贸l zosta艂o ju偶 tylko pi臋tna艣cie sekund. Ju偶 to przerabiali i tym razem gro藕ba samob贸jstwa nie powstrzyma 偶o艂nierzy od wej艣cia na pok艂ad. W niespe艂na jedn膮 setn膮 sekundy po tym, jak pola si艂owe si臋 zetkn膮, wszystkie trzy liniowce z grupy specjalnej „Kr贸lowie” skieruj膮 na statek swoje og艂uszacze.

- Prosz臋 si臋 zastanowi膰, ojcze kapitanie - ci膮gnie dziewczynka. - Nasz statek jest kontrolowany przez SI pochodz膮c膮 z ery Hegemonii. Je偶eli nas pan og艂uszy...

- Przerwa膰 po艂膮czenie p贸l! - rozkazuje de Soya na dwie sekundy przed uruchomieniem automatycznej procedury. Z „Melchiora”, „Kacpra” i „Baltazara” odpowiadaj膮 mu lampki sygnalizuj膮ce odbi贸r.

- Wy macie maszyny krzemowe, ale SI na naszym statku to tw贸r ca艂kowicie organiczny, wyposa偶ony w stare procesory oparte na DNA. Je偶eli u偶yjecie og艂uszaczy, ona r贸wnie偶 ucierpi.

- Niech to diabli! - s艂yszy de Soya. - Niech to wszyscy diabli! - przez chwil臋 wydaje mu si臋, 偶e sam tak przeklina, ale zaraz orientuje si臋, 偶e st艂umiony g艂os nale偶y do kapitan Wu.

- W tej chwili hamujemy z przeci膮偶eniem... osiemdziesi臋ciu siedmiu g - m贸wi dalej Enea. - Je偶eli wy艂膮czycie nasz膮 SI... Wie pan, kapitanie, 偶e to ona steruje wewn臋trznym polem si艂owym, jednostkami nap臋dowymi...

De Soya prze艂膮cza si臋 na kana艂 艂膮czno艣ci technicznej z in偶ynierami na „艢w. Malo” i na „Kr贸lach”.

- Czy to prawda? Czy w ten spos贸b zaszkodzimy ich SI? Trudna do zniesienia cisza trwa co najmniej dziesi臋膰 sekund, gdy wreszcie na kanale zastrze偶onym odzywa si臋 kapitan Heam, kt贸ry w Akademii uzyska艂 dyplom in偶yniera.

- Nie wiemy, Federico. Wi臋kszo艣膰 szczeg贸艂贸w odnosz膮cych si臋 do konstrukcji biotechnologicznych, prawdziwych SI zagin臋艂a b膮d藕 te偶 Ko艣ci贸艂 uniemo偶liwi艂 dost臋p do nich. To grzech 艣miertelny...

- Wiem, wiem - ucina de Soya. - Ale czy ona ma racj臋? Kto艣 to musi wiedzie膰! Czy je偶eli potraktujemy statek og艂uszaczem, mo偶emy uszkodzi膰 SI na bazie DNA?

W艂膮cza si臋 Bramly, g艂贸wny technik na „艢w. Malo”.

- Kapitanie, wydaje mi si臋, 偶e tw贸rcy statku zadbali o zabezpieczenie go przed tak膮 mo偶liwo艣ci膮...

- Czy jest pan tego pewien? - pyta ostro de Soya. Chwila ciszy.

- Nie, kapitanie.

- Czy ta SI jest tworem ca艂kowicie organicznym? - nalega ojciec kapitan.

- Tak - odpowiada mu Hearn. - Poza interfejsami do elektroniki i pami臋ci b膮belkowej, SI zainstalowana na statku z tamtej epoki z pewno艣ci膮 opiera si臋 na skrzy偶owanej helisie DNA, utrzymywanej przez...

- W porz膮dku - przerywa mu de Soya, 艂膮cz膮c si臋 wi膮zk膮 komunikacyjn膮 ze wszystkimi statkami. - Zosta膰 na pozycjach. Nie pozwoli膰, powtarzam, nie pozwoli膰 na zmian臋 kursu ani pr贸b臋 przyspieszenia do pr臋dko艣ci translacji. Gdyby statek pr贸bowa艂 takiej operacji, podej艣膰 bli偶ej i u偶y膰 og艂uszaczy.

-... wi臋c prosz臋 nie doprowadza膰 do tak dramatycznego ko艅ca - ko艅czy si臋 przekaz Enei. - Chcemy tylko wyl膮dowa膰 na Renesansie.

Ojciec de Soya prze艂膮cza wi膮zk臋 na jej statek.

- Eneo, pozw贸l nam wej艣膰 na pok艂ad i sprowadzi膰 pojazd na powierzchni臋 - m贸wi 艂agodnie.

- Chyba lepiej b臋dzie, je艣li sama wyl膮duj臋 - de Soyi zdaje si臋, 偶e s艂yszy w g艂osie dziewczynki nut臋 rozbawienia.

- Renesans to du偶a planeta - de Soya nie spuszcza oka z odczyt贸w na ekranie taktycznym. Za dziesi臋膰 minut statek wejdzie w atmosfer臋. - Gdzie chcesz wyl膮dowa膰?

Cisza trwa ca艂膮 minut臋.

- Port kosmiczny Leonardo w Da Vinci b臋dzie w sam raz - odzywa si臋 wreszcie Enea.

- Port jest nieczynny od ponad dwustu lat - informuje jad臋 Soya. - Czy w bankach pami臋ci statku nie ma 艣wie偶szych informacji?

Odpowiada mu cisza.

- W zachodnim sektorze Da Vinci znajduje si臋 port kosmiczny Mercantilusa - m贸wi dalej kap艂an. - Czy to ci wystarczy?

- Tak.

- Musisz zmieni膰 kierunek lotu, wej艣膰 na orbit臋 i wyl膮dowa膰 zgodnie ze wskazaniami kontroli lot贸w. Zaraz podam wam program zmian pr臋dko艣ci.

- Nie! - protestuje dziewczynka. - M贸j statek sam wyl膮duje.

De Soya z westchnieniem spogl膮da na kapitan Wu i ojca Browna.

- Moi marines mog膮 w dwie minuty wej艣膰 na pok艂ad - przypomina mu Barnes-Avne.

- Statek wejdzie w atmosfer臋 za... siedem minut - sprawdza de Soya. - Przy tej pr臋dko艣ci nawet najdrobniejsza omy艂ka mo偶e mie膰 tragiczne skutki - w艂膮cza wi膮zk臋. - Eneo, nat臋偶enie ruchu kosmicznego i powietrznego nad Da Vinci jest zbyt du偶e, 偶eby艣 mog艂a l膮dowa膰 w ten spos贸b. Prosz臋, rozka偶 statkowi przyj膮膰 parametry wej艣cia na orbit臋, kt贸re przed chwil膮 przetransmitowa艂em i...

- Przykro mi, ojcze kapitanie, ale od razu b臋dziemy l膮dowa膰. Je偶eli chce pan, by kontrola lot贸w poda艂a nam namiary do podej艣cia, ch臋tnie z nich skorzystamy. Porozmawiamy ponownie, gdy znajd臋 si臋 na powierzchni planety. Tu... ja, wy艂膮czam si臋.

- Szlag by to trafi艂! - przeklina de Soya i 艂膮czy si臋 z kontrol膮 ruchu Mercantilusa. - S艂yszeli艣cie?

- Natychmiast przesy艂amy namiary podej艣cia - zg艂asza si臋 kontroler.

- Hearn, Stone, Boulez, s艂yszycie mnie? - pyta de Soya.

- Przyj臋艂am - odpowiada mu matka kapitan Stone. - Odpadamy za... trzy minuty i dziesi臋膰 sekund.

De Soya wpina si臋 w sie膰 taktyczn膮, gdzie 艣ledzi rozproszenie szyku okr臋t贸w i hamowanie liniowc贸w, wchodz膮cych na orbity parkingowe; nie zaprojektowano ich z my艣l膮 o lataniu w powietrzu. „Sw. Malo” od dawna znajduje si臋 na orbicie, niemal na drodze statku dziewczynki, kt贸ry hamuje w艣ciekle przed wej艣ciem w atmosfer臋.

- Przygotowa膰 m贸j l膮downik - rozkazuje de Soya. - Patrol powietrzny?

- S艂ucham, kapitanie! - .odzywa si臋 komandor Klaus, dowodz膮ca czterdziestoma siedmioma skorpionami, kt贸re w szyku bojowym kr膮偶膮 wysoko ponad Da Vinci.

- Namierzacie ich?

- Bez problemu, kapitanie!

- Przypominam, 偶e obowi膮zuje ca艂kowity zakaz otwierania ognia bez mojego osobistego rozkazu.

- Tak jest, kapitanie!

- Ze „艢w. Malo” wystartuje... zaraz... siedemna艣cie my艣liwc贸w, kt贸re b臋d膮 eskortowa膰 statek. M贸j l膮downik b臋dzie osiemnasty. Transpondery na zero pi臋膰 dziewi臋膰.

- Przyj臋艂am - potwierdza Klaus. - Kierunek zero pi臋膰 dziewi臋膰; jeden obiekt i osiemnastu naszych.

- De Soya bez odbioru - ojciec kapitan odpina przewody 艂膮cz膮ce go z panelami sterowania w sali dowodzenia. Przestrze艅 taktyczna znika bez 艣ladu. Kapitan Wu, ojciec Brown, komandor Barnes-Avne, sier偶ant Gregorius, Kee i Rettig udaj膮 si臋 wraz z nim do l膮downika. Pilot maszyny, porucznik Karyn Norris Cook, czeka w pe艂nej gotowo艣ci. Po niespe艂na minucie wszyscy maj膮 zapi臋te pasy i pojazd zostaje wystrzelony z dyszy startowej kr膮偶ownika. 膯wiczyli to wielokrotnie.

Wchodz膮 w atmosfer臋. De Soya kontroluje sytuacj臋 wpi臋ty w sie膰 l膮downika.

- Roz艂o偶y艂 skrzyd艂a - odzywa si臋 pilot, u偶ywaj膮c prastarego okre艣lenia: od wiek贸w „such膮 nog膮” m贸wi艂o si臋 o samolocie lec膮cym nad sta艂ym l膮dem, „po wodzie” odnosi艂o si臋 do maszyny nad akwenem wodnym, a „roz艂o偶enie skrzyde艂” oznacza艂o przej艣cie z przestrzeni kosmicznej do atmosfery.

Obraz, przekazywany z kamer zainstalowanych na pikietach obronnych, przeczy temu sformu艂owaniu. Z informacji na temat starego statku wynika, i偶 dysponuje on mo偶liwo艣ci膮 zmiany kszta艂tu, ale teraz, zamiast wysuwa膰 skrzyd艂a, wchodzi w atmosfer臋 ruf膮 naprz贸d, balansuj膮c na p艂omieniu nap臋du j膮drowego.

Kapitan Wu nachyla si臋 do ucha de Soyi.

- Kardyna艂 Lourdusamy m贸wi艂, 偶e ona jest zagro偶eniem dla Paxu - szepcze, 偶eby nikt poza kapitanem nie s艂ysza艂 jej s艂贸w. De Soya kiwa kr贸tko g艂ow膮. - Mo偶e chodzi艂o mu o zagro偶enie wobec milion贸w ludzi na Renesansie? Nap臋d atomowy sam w sobie potrafi by膰 przera偶aj膮c膮 broni膮. Termonuklearna eksplozja tak nisko nad miastem...

De Soya czuje, jak na d藕wi臋k jej s艂贸w na 偶o艂膮dku zaciska mu si臋 lodowata pi臋艣膰, ale przemy艣la艂 ju偶 i t臋 ewentualno艣膰.

- Je偶eli skieruje dysze na jaki艣 obiekt na powierzchni, og艂uszymy statek, ostrzelamy go, 偶eby uszkodzi膰 silniki i pozwolimy mu si臋 rozbi膰.

- Ale dziecko...

- Mo偶emy mie膰 tylko nadziej臋, 偶e prze偶yje upadek - m贸wi de Soya. - Nie pozwolimy, 偶eby zgin臋艂y tysi膮ce czy nawet miliony obywateli Paxu - opiera si臋 wygodniej o le偶ank臋 i 艂膮czy z portem kosmicznym. Wie, 偶e wi膮zka komunikacyjna musi si臋 przebi膰 przez warstw臋 zjonizowanego powietrza wok贸艂 l膮downika. Zerkn膮wszy na ekran widzi, jak mijaj膮 lini臋 terminatora; w porcie b臋dzie ciemno.

- Tu port kosmiczny, kontrola ruchu - zg艂asza si臋 paxowski kontroler. - Statek hamuje, utrzymuje si臋 na wyznaczonym przez nas kursie podej艣cia. Przeci膮偶enia s膮 wysokie... niedopuszczalne wed艂ug przepis贸w... ale do przyj臋cia. W promieniu tysi膮ca kilometr贸w wstrzymano wszelki ruch powietrzny. L膮dowanie za... cztery minuty i czterdzie艣ci pi臋膰 sekund.

- Port kosmiczny zabezpieczony - wtr膮ca Barnes-Avne na tym samym kanale.

De Soya wie, 偶e w samym porcie i wok贸艂 niego rozstawiono kilka tysi臋cy 偶o艂nierzy Paxu; kiedy statek dziewczynki wyl膮duje, nie pozwol膮 mu ju偶 wystartowa膰. Zn贸w patrzy na ekran wideo: 艣wiat艂a Da Vinci wype艂niaj膮 pole widzenia. Statek Enei leci z w艂膮czonymi 艣wiat艂ami nawigacyjnymi - migaj膮 czerwone i zielone lampki. Pot臋偶ne reflektory pomocnicze w艂膮czaj膮 si臋 i przebijaj膮 pow艂ok臋 chmur.

- Kurs zachowany - odzywa si臋 spokojny g艂os kontrolera. - Tempo hamowania nominalne.

- Kontakt wzrokowy! - krzyczy komandor Klaus na g艂贸wnym kanale.

- Trzymajcie si臋 z daleka - ostrzega de Soya, wiedz膮c, 偶e skorpiony mog膮 prowadzi膰 ostrza艂 z odleg艂o艣ci kilkuset kilometr贸w. Nie chce, 偶eby t艂oczy艂y si臋 teraz wok贸艂 obni偶aj膮cego lot statku.

- Przyj臋艂am.

- Kurs zachowany, hamowanie prawid艂owe, trzy minuty do l膮dowania - komunikuje kontrola lot贸w. - Uwaga, nie zidentyfikowany statek, macie zezwolenie na l膮dowanie.

Enea milczy.

De Soya obserwuje wszystko w sieci taktycznej. Statek ma barw臋 偶arz膮cych si臋 w臋gli; unosi si臋 spokojnie dziesi臋膰 tysi臋cy metr贸w nad portem. L膮downik ojca kapitana, w asy艣cie ko艂uj膮cych niczym rozz艂oszczone osy (albo s臋py, przychodzi na my艣l de Soyi) my艣liwc贸w, znajduje si臋 o kilometr wy偶ej. Na Liano Estacado 偶y艂y s臋py, cho膰 nikt nie wiedzia艂, dlaczego sprowadzono je na statkach kolonizacyjnych. Na poznaczonej palikami (generatorami atmosfery, ustawionymi w kratk臋 co trzydzie艣ci kilometr贸w) r贸wninie wia艂y silne wiatry i panowa艂 tak suchy klimat, 偶e w kilka godzin nast臋powa艂a mumifikacja cia艂a.

De Soya potrz膮sa g艂ow膮, 偶eby odp臋dzi膰 niepotrzebne my艣li.

- Jedna minuta do l膮dowania - zn贸w odzywa si臋 kontroler. - Nie zidentyfikowany statku, osi膮gn臋li艣cie zerow膮 pr臋dko艣膰. Prosz臋 zmodyfikowa膰 przyspieszenie i kontynuowa膰 l膮dowanie po podanym kursie. Nie zidentyfikowany statku, prosz臋 o potwierdzenie...

- Szlag by to! - szepcze kapitan Wu.

- Prosz臋 pa艅stwa, statek przesta艂 obni偶a膰 lot - oznajmia Karyn Cook, pilot. - Zawis艂 na wysoko艣ci oko艂o dw贸ch tysi臋cy metr贸w nad portem.

- Wszyscy to widzimy, poruczniku - m贸wi de Soya, nie spuszczaj膮c wzroku z migaj膮cych lamp pozycyjnych. Umieszczone przy rufie reflektory pomocnicze o艣wietlaj膮 nawierzchni臋 oddalonego o ponad dwa kilometry l膮dowiska. 呕adna ze znajduj膮cych si臋 w porcie jednostek nie zdradza, znaku 偶ycia, zreszt膮 zawczasu pochowano je po hangarach b膮d藕 przeniesiono na zapasowe l膮dowiska i pasy dojazdowe. Kr膮偶膮ce my艣liwce, podobnie jak i l膮downik ojca kapitana, nie w艂膮czy艂y 偶adnych 艣wiate艂. - Do wszystkich okr臋t贸w bojowych i samolot贸w: nie zbli偶a膰 si臋, nie strzela膰!

- Nie zidentyfikowany statku! - powtarza kontrola lot贸w. - Zdryfowali艣cie z kursu. Prosz臋 natychmiast wznowi膰 procedur臋 l膮dowania! Nie zidentyfikowany statku, opuszczacie kontrolowan膮 przestrze艅 powietrzn膮. Prosz臋 natychmiast wznowi膰 procedur臋 l膮dowania...!

- Cholera jasna! - to szept Barnes-Avne. Jej 偶o艂nierze czekaj膮 na dole, rozstawieni w koncentrycznych ko艂ach wok贸艂 portu, ale statek dziewczynki nie znajduje si臋 ju偶 nad l膮dowiskiem, lecz dryfuje ponad centrum Da Vinci. Reflektory pomocnicze, maj膮ce si臋 przyda膰 podczas l膮dowania, gasn膮.

- Ani 艣ladu aktywno艣ci nap臋du j膮drowego - zauwa偶a de Soya. - Lec膮 na samych repulsorach.

Wu kiwa g艂ow膮, ale wcale nie jest zadowolona; statek z silnikami atomowymi wisz膮cy nad ludnym miastem, przywodzi jej na my艣l ostrze gilotyny, wzniesione nad ods艂oni臋t膮 szyj膮 skaza艅ca.

- Patrol powietrzny, podchodz臋 na odleg艂o艣膰 pi臋ciuset metr贸w - ostrzega de Soya. - Do艂膮czcie!

Skinieniem g艂owy daje znak pilotowi i l膮downik obni偶a ostro lot, niczym drapie偶ny ptak uderzaj膮cy na zdobycz. Na tylnych fotelach Gregorius, Kee i Rettig siedz膮 sztywno w pe艂nych pancerzach bojowych.

- Co ona kombinuje, do diab艂a?! - zastanawia si臋 komandor Barnes-Avne. Na podgl膮dzie taktycznym wida膰, 偶e poleci艂a oko艂o stu 偶o艂nierzom uruchomi膰 plecaki odrzutowe i pod膮偶a膰 za dryfuj膮c膮 maszyn膮. Dla zwyk艂ych kamer wideo 偶o艂nierze s膮 zupe艂nie niewidoczni.

De Soya przypomina sobie niewielki samolot czy inny przyrz膮d, kt贸ry umo偶liwi艂 dziewczynce ucieczk臋 z Doliny Grobowc贸w Czasu. 艁膮czy si臋 z naziemn膮 kontrol膮 lot贸w i dow贸dc膮 pikiet.

- Uwa偶ajcie na ma艂e obiekty, kt贸re mog膮 si臋 od艂膮czy膰 od statku.

- Tak jest, kapitanie! - potwierdzenie przychodzi z pikiety. - Prosz臋 si臋 nie martwi膰, nic wi臋kszego od bakterii nie wymknie si臋 stamt膮d niezauwa偶one.

- W porz膮dku!

O czym zapomnia艂em? Popychany wiatrem statek Enei leci na p贸艂nocny zach贸d z pr臋dko艣ci膮 dwudziestu pi臋ciu kilometr贸w na godzin臋, niczym leniwy, ogromny sterowiec. Nad nim kr臋c膮 si臋 niespokojnie my艣liwce kosmiczne, eskorta l膮downika, a wok贸艂 niego, niczym cyklon, wiruj膮 skorpiony patrolu powietrznego. Poni偶ej, tu偶 nad budynkami i mostami miasta, towarzysz膮 im 偶o艂nierze i komandosi komandor Bames-Avne, 艣ledz膮c przebieg wydarze艅 na w艂asnych czujnikach podczerwieni.

Statek szybuje bezg艂o艣nie nad wie偶owcami i obszarami przemys艂owymi Da Vinci, stolicy Renesansu, unoszony na repulsorach EM. Miasto rozja艣nione jest blaskiem latar艅 ulicznych, 艣wiate艂 w budynkach, reflektor贸w nad stadionami i lamp przy parkingach. Dziesi膮tki tysi臋cy samochod贸w pe艂zn膮 po wst膮偶kach poprowadzonych estakadami autostrad, a ich reflektory uzupe艂niaj膮 艣wietlny spektakl.

- Statek si臋 obraca, kapitanie - zg艂asza pilot. - Nadal jest tylko na repulsorach.

Na kanale wideo i w sieci taktycznej de Soya widzi, jak statek Enei powoli przyjmuje poziom膮 pozycj臋. Nie wysuwa skrzyde艂. Pasa偶erowie zapewne dziwnie reaguj膮 na t臋 zmian臋, ale to bez znaczenia, bo „g贸ra” i „d贸艂” na pok艂adzie i tak regulowana jest wewn臋trznym polem si艂owym. Pojazd jeszcze bardziej upodabnia si臋 do unoszonego wiatrem sterowca. Przelatuje teraz nad rzek膮 na pomocnym zachodzie Da Vinci. Kontrola ruchu pr贸buje nawi膮za膰 z nim kontakt, ale bez skutku.

O czym zapomnia艂em? zastanawia si臋 zn贸w de Soya.

Kiedy Enea poprosi艂a statek o przybranie pozycji poziomej, na moment si臋 pogubi艂em. Z najwy偶szym trudem opanowa艂em poczucie, 偶e trac臋 r贸wnowag臋. Wszyscy troje stali艣my przy przezroczystej 艣cianie okr膮g艂ej kabiny, patrz膮c w d贸艂 jak ponad kraw臋dzi膮 przepa艣ci, po czym nagle zacz臋li艣my si臋 przewraca膰, wprost ku migocz膮cym w dole 艣wiat艂om. Obaj z A. Bettikiem odruchowo cofn臋li艣my si臋 o kilka krok贸w (ja nawet zamacha艂em rozpaczliwie r臋koma, 偶eby si臋 nie przewr贸ci膰); tylko Enea nie ruszy艂a si臋 z miejsca i nie spuszcza艂a wzroku z rozci膮gaj膮cego si臋 pod nami miasta.

Prawie przysiad艂em na kanapie, ale uda艂o mi si臋 usta膰; zwalczy艂em zawroty g艂owy, t艂umacz膮c sobie, 偶e powierzchnia planety sta艂a si臋 po prostu ogromnym murem, wzd艂u偶 kt贸rego lecimy. Pod nami przesuwa艂y si臋 budowle, podzielone regularn膮 siatk膮 ulic. Obr贸ci艂em si臋 dooko艂a; ponad nami, na niebie, b艂yszcza艂o kilka najja艣niejszych gwiazd, rywalizuj膮cych z blaskiem miejskich 艣wiate艂, rozpraszanym dodatkowo przez chmury.

- Czego teraz szukamy? - zapyta艂em. Statek od czasu do czasu meldowa艂 o obecno艣ci ko艂uj膮cych wok贸艂 nas samolot贸w, kt贸re bez przerwy namierza艂y nas swoj膮 aparatur膮. Kazali艣my mu wy艂膮czy膰 natarczywe napomnienia naziemnej kontroli lot贸w.

Enea chcia艂a zobaczy膰 rzek臋 - w艂a艣nie si臋 nad ni膮 znale藕li艣my: ciemna, kr臋ta smuga wi艂a si臋 po艣r贸d miejskich 艣wiate艂. Dryfowali艣my nad ni膮 w kierunku p贸艂nocno-

zachodnim. Czasem przemyka艂a pod nami barka towarowa, innym zn贸w razem jacht rekreacyjny; z naszej perspektywy wygl膮da艂o to tak, jakby 艣wiat艂a pozycyjne jednostki przesuwa艂y si臋 w g贸r臋 lub w d贸艂 po „艣cianie”, wzd艂u偶 kt贸rej pod膮偶ali艣my.

Zamiast mi odpowiedzie膰, Enea zwr贸ci艂a si臋 do statku.

- Czy jeste艣 pewien, 偶e to by艂a kiedy艣 cz臋艣膰 Tetydy?

- Tak wynika z moich map. Oczywi艣cie moja pami臋膰...

- Patrzcie! - krzykn膮艂 nagle A. Bettik. Wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 wskazywa艂 jaki艣 punkt przed dziobem statku.

- Zni偶 si臋! - poleci艂a Enea. Ja nic nie widzia艂em, ale ona najwyra藕niej tak. - Szybko!

- Margines bezpiecze艅stwa zosta艂 ju偶 przekroczony - poinformowa艂 j膮 statek. - Je偶eli jeszcze bardziej obni偶ymy lot, mo偶emy...

- Zni偶 si臋! - krzykn臋艂a dziewczynka. - Uniewa偶niam margines. Preludium C-mol, priorytet sze艣膰. Natychmiast!

Statek zanurkowa艂 w d贸艂.

- Kieruj si臋 na ten hak - poleci艂a Enea, pokazuj膮c co艣 przed nami.

- 艁uk? - zdziwi艂em si臋. I wtedy go zobaczy艂em: czarna krzywa wyra藕nie odcina艂a si臋 na tle 艣wiate艂.

- Chyba nie spodziewa艂em si臋 go tu znale藕膰 - powiedzia艂 A. Bettik do Enei. - My艣la艂em, 偶e go zburzyli...

Enea ods艂oni艂a z臋by w u艣miechu.

- Nie daliby rady. Potrzebne by艂yby 艂adunki j膮drowe... A zreszt膮 i one mog艂yby nie wystarczy膰. To TechnoCentrum zaplanowa艂o ca艂膮 konstrukcj臋, wi臋c sporo mo偶e wytrzyma膰.

Statek mkn膮艂 przed siebie, nap臋dzany samymi repulsorami. Teraz doskonale widzia艂em ju偶 portal transmitera, niczym gigantyczny 艂uk triumfalny rozpi臋ty nad rzek膮. W jego pobli偶u powsta艂 kompleks przemys艂owy; rozleg艂e place by艂y puste, je艣li nie liczy膰 potrzaskanych blok贸w betonu, chwast贸w, k艂臋b贸w rdzewiej膮cego drutu i korpus贸w porzuconych maszyn. Do portalu brakowa艂o nam jeszcze kilometra. Zdawa艂o mi si臋, 偶e i po jego drugiej stronie widz臋 艣wiat艂a Da Vinci, ale zaraz zda艂em sobie spraw臋, 偶e to jego powierzchnia migota艂a, jak gdyby przes艂oni臋ta srebrzyst膮 kurtyn膮.

- Uda nam si臋!

Ledwie wykrzykn膮艂em te s艂owa, statkiem wstrz膮sn臋艂a gwa艂towna eksplozja i zacz臋li艣my spada膰 w kierunku rzeki.

- Stary transmiter! - krzyczy de Soya. Dostrzeg艂 艂uk ju偶 dobr膮 chwil臋 temu, ale z pocz膮tku wzi膮艂 go za kolejny most. Teraz jednak zaczyna rozumie膰. - Lec膮 do portalu transmitera. Ta rzeka stanowi艂a kiedy艣 cz臋艣膰 Tetydy! - uruchamia sie膰 taktyczn膮, gdzie znajduje potwierdzenie swych obaw: statek Enei przyspiesza, kieruj膮c si臋 prosto na portal.

- Spokojnie! - uspokaja go Barnes-Avne. - Portale nie dzia艂aj膮 od czas贸w Upadku. Nie mo偶e...

- Podle膰 bli偶ej! - rozkazuje de Soya pilotowi. L膮downik przyspiesza, wciskaj膮c wszystkich g艂臋boko w mi臋kkie fotele. - Bli偶ej! - krzyczy ojciec kapitan i prze艂膮cza si臋 na szerokie pasmo. - Do wszystkich jednostek: podej艣膰 bli偶ej do obiektu!

- Nie dogonimy ich - stwierdza pilot Cook, z trudem pokonuj膮c przygniataj膮ce j膮 do oparcia trzy g.

- Dow贸dca patrolu powietrznego! - wo艂a de Soya z wysi艂kiem. - Ostrzela膰 cel! Celowa膰 w silniki i repulsory! Natychmiast.

Mrok nocy przeszywaj膮 promienie z broni energetycznych. Uciekaj膮cy statek wygl膮da, jakby si臋 potkn膮艂, niczym postrzelone zwierz臋, po czym spada do rzeki kilkaset metr贸w przed portalem. W powietrze wzbija si臋 ob艂ok pary.

L膮downik omija buchaj膮cy s艂up pary na wysoko艣ci tysi膮ca metr贸w; wsz臋dzie roi si臋 od samolot贸w i 偶o艂nierzy z plecakami odrzutowymi. Wsp贸lny kana艂 komunikacyjny wybucha nagle mieszanin膮 podekscytowanych g艂os贸w.

- Zamkn膮膰 si臋! - rozkazuje de Soya na wszystkich pasmach. - Dow贸dca patrolu powietrznego, czy widzicie statek?

- Nie, kapitanie - odpowiada Klaus. - Za du偶o pary i od艂amk贸w po wybuchu...

- Czy nast膮pi艂 wybuch? - pyta de Soya i przeskakuje na w膮sk膮 wi膮zk臋, 艂膮cz膮c膮 go z pikietami. - Co wida膰 na radarach i czujnikach?

- Statek zosta艂 zestrzelony.

- To wiem i bez was, idioto. Czy widzicie go pod wod膮?

- Nie - brzmi odpowied藕. - Za du偶o zak艂贸ce艅, w powietrzu i w wodzie. Radar g艂臋boko艣ciowy nie rozr贸偶nia...

- Cholera jasna!... Matka kapitan Stone?

- S艂ucham, kapitanie? - zg艂asza si臋 z liniowca jego by艂a pierwszy oficer.

- Wypalcie go - rozkazuje de Soya. - Wypali膰 portal i rzek臋 pod nim. Przez pe艂n膮 minut臋. Niech si臋 stopi. Zaraz... zacznijcie za trzydzie艣ci sekund - prze艂膮cza si臋 na pasmo 艂膮czno艣ci z pilotami. - Do wszystkich samolot贸w i 偶o艂nierzy: macie trzydzie艣ci sekund, 偶eby si臋 odsun膮膰. Za trzydzie艣ci sekund obszar zostanie ostrzelany z lanc laserowych. Rozproszy膰 si臋!

Cook bierze sobie do serca zalecenie ojca kapitana i k艂adzie l膮downik w ostry skr臋t, zawracaj膮c w stron臋 portu z pr臋dko艣ci膮 l,5 Macha.

- Ej, ej! - krzyczy de Soya, przezwyci臋偶aj膮c przeci膮偶enie. - Kilometr wystarczy. Chc臋 popatrze膰.

Na ekranie wideo i w sieci taktycznej mo偶na obserwowa膰 znakomit膮 ilustracj臋 teorii chaosu, gdy setki pojazd贸w i 偶o艂nierzy wystrzeliwuj膮 we wszystkich kierunkach od portalu, jak gdyby odrzucone podmuchem eksplozji. Obserwowana na ekranie radaru okolica ledwie zd膮偶a opustosze膰, gdy chmury przeszywa fioletowy promie艅 z kosmosu. Ma dziesi臋膰 metr贸w 艣rednicy i jest zbyt jasny, by da艂o si臋 go ogl膮da膰. Trafia dok艂adnie w cel: po obu stronach rzeki beton, stal i plasto偶el topi膮 si臋, zmieniaj膮 w ka艂u偶e i strumienie lawy. Woda w okamgnieniu zaczyna parowa膰; we wszystkich kierunkach rozchodzi si臋 fala uderzeniowa i ob艂ok pary. Podobna do grzyba chmura si臋ga stratosfery.

Kapitan Wu, ojciec Brown i pozostali pasa偶erowie l膮downika bez s艂owa patrz膮 na de Soy臋. Ojciec kapitan niemal s艂yszy ich my艣li: mia艂 j膮 pojma膰 偶ywcem. Nie zwraca jednak na nich uwagi.

- Nie znam tego modelu l膮downika - m贸wi do pilota. - Czy potrafi zawisn膮膰 w miejscu w powietrzu?

- Tak, na kilka minut - twarz siedz膮cej za sterami kobiety jest mokra od potu.

- Zle膰 ni偶ej i zatrzymaj si臋 nad portalem. Jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w.

- Kapitanie - protestuje porucznik Cook. - Turbulencje termiczne i fala pary wodnej...

- Wykona膰 rozkaz, poruczniku! - g艂os ojca kapitana brzmi spokojnie, ale nie pozostawia miejsca na dyskusj臋.

Zawisaj膮 nisko ponad hakiem transmitera. Powietrze jest pe艂ne pary i fioletowych kropli. W艂膮czaj膮 si臋 szperacze i radar l膮downika. Portal jest rozpalony do bia艂o艣ci, ale wci膮偶 stoi.

- Nie do wiary! - szepcze komandor Barnes-Avne.

- Ojcze kapitanie! - zg艂asza si臋 w sieci taktycznej matka kapitan Stone. - Trafili艣my w cel, ale nie uda艂o si臋 go zniszczy膰. Czy mam powt贸rzy膰 ostrza艂?

- Nie - odpowiada de Soya. Woda pod 艂ukiem wyparowa艂a i jej miejsce zaj臋艂a kolejna fala. Nowy ob艂ok pary wzbija si臋 w powietrze, gdy stopiony metal i beton z brzeg贸w wpada w nurt rzeki, m臋tnej ju偶 od poderwanych z dna 艣mieci i mu艂u. Zewn臋trzne mikrofony przekazuj膮 og艂uszaj膮cy syk. Powierzchni臋 wody znacz膮 wiry i niespokojne fale.

De Soya zn贸w podnosi g艂ow臋 i przekonuje si臋, 偶e nikt nie spu艣ci艂 z niego wzroku. Mia艂 schwyta膰 dziecko 偶ywcem i dostarczy膰 je na Pacem.

- Komandor Barnes-Avne - m贸wi sztywno. - Prosz臋 rozkaza膰 偶o艂nierzom, by wyl膮dowali i rozpocz臋li przeszukiwanie rzeki i przyleg艂ych obszar贸w.

- Oczywi艣cie, kapitanie - Barnes-Avne w艂膮cza si臋 w sie膰 dowodzenia i zaczyna wydawa膰 rozkazy. Nadal patrzy prosto w oczy de Soyi.

28

W dniach, kt贸re nast臋puj膮 po przeszukaniu dna rzeki, kiedy to nie znaleziono ani samego statku, ani 偶adnych cia艂, a tylko 艣ladowe ilo艣ci czego艣, co mog艂o by膰 resztkami pojazdu, ojciec kapitan de Soya oczekuje wezwania przed sad wojskowy i, wielce prawdopodobnej, ekskomuniki. Wys艂any na Pacem statek kurierski wraca przed up艂ywem dwudziestu godzin, ju偶 z inn膮 par膮 kurier贸w na pok艂adzie i werdyktem: odb臋dzie si臋 posiedzenie Rady Rewizyjnej. Wie艣膰 o tej decyzji de Soya kwituje skinieniem g艂owy, uwa偶aj膮c Rad臋 za zwiastuna jego powrotu na Pacem, gdzie zostanie osadzony. O dziwo, obradom Rady przewodniczy sympatyczny ojciec Brown, b臋d膮cy osobistym przedstawicielem sekretarza stanu, Simona Augusto kardyna艂a Lourdusamy. Kapitan Wu reprezentuje w niej admira艂a Marusyna, zwierzchnika floty Paxu. Poza t膮 dw贸jk膮 w sk艂ad Rady wchodz膮 dwaj admira艂owie obecni podczas zako艅czonej kl臋sk膮 operacji i komandor Barnes-Avne. De Soya rezygnuje z proponowanego mu adwokata.

Przes艂uchania przed Rad膮 trwaj膮 pi臋膰 dni, podczas kt贸rych ojciec kapitan de Soya nie zostaje wprawdzie aresztowany - nie obowi膮zuje go nawet areszt domowy - ale oczywistym jest, 偶e ma pozosta膰 w bazie wojskowej Paxu pod Da Vinci do czasu zako艅czenia obrad. Podczas tych pi臋ciu dni de Soya du偶o spaceruje brzegiem rzeki (w granicach bazy), ogl膮da wiadomo艣ci w lokalnej telewizji i na kana艂ach bezpo艣rednich, a czasem pozwala sobie zerkn膮膰 w niebo, gdzie oczyma wyobra藕ni widzi czekaj膮cego na orbicie parkingowej „Rafaela”, pustego i cichego, o偶ywianego tylko szumem automatyki. Ojciec kapitan ma nadziej臋, 偶e nast臋pny dow贸dca przyniesie wi臋kszy zaszczyt archanio艂owi.

Odwiedzaj膮 go przyjaciele; Gregorius, Kee i Rettig oficjalnie wci膮偶 s膮 jego ochron膮 osobist膮, cho膰 nie wolno im ju偶 nosi膰 broni i musz膮 przebywa膰 z de Soya w bazie. Matka kapitan Boulez, kapitan Hearn i matka kapitan Stone zagl膮daj膮 do niego po z艂o偶eniu zezna艅, a przed udaniem si臋 z now膮 misj膮 na Pogranicze. Wieczorem de Soya ogl膮da niebieskie p艂omienie z dysz l膮downik贸w, kt贸rymi wracaj膮 na swoje okr臋ty. Zazdro艣ci im. Kapitan Sati ze „艢w. Antoniego” wpada do de Soyi na lampk臋 wina przed powrotem na liniowiec i startem do innego uk艂adu gwiezdnego. Nawet kapitan Lempriere, z艂o偶ywszy zeznania, odwiedza ojca kapitana; jego fa艂szywe wsp贸艂czucie wreszcie denerwuje de Soy臋.

Pi膮tego dnia on sam zostaje wezwany przed oblicze Rady. Jest to do艣膰 dziwna sytuacja, de Soyi bowiem nikt nie odebra艂 dysku papieskiego, teoretycznie znajduje si臋 wi臋c poza zasi臋giem oskar偶enia. Nie ulega jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e Rada zwo艂ana zosta艂a na polecenie papie偶a Juliusza, dzia艂aj膮cego poprzez kardyna艂a Lourdusamy. Ojciec kapitan de Soya, kt贸rego szkolenie u jezuit贸w i lata s艂u偶by w wojsku przyzwyczai艂y do pos艂usze艅stwa, z pokor膮 podporz膮dkowuje si臋 tej decyzji. Nie oczekuje oczyszczenia z zarzut贸w. Zdaje sobie spraw臋, 偶e zgodnie z tradycj膮, si臋gaj膮c膮 艣redniowiecza na Starej Ziemi, uprawnienia kapitana statku maj膮 dwa aspekty: z jednej strony sprawuje on absolutn膮, niemal bosk膮 w艂adz臋 nad ka偶dym cz艂owiekiem i przedmiotem na pok艂adzie, z drugiej jednak przyjmuje na siebie ca艂kowit膮 odpowiedzialno艣膰 za zniszczenie jednostki i ewentualne niepowodzenie misji.

Statki nie zosta艂y uszkodzone - ani 偶aden z „Kr贸l贸w”, ani nowy okr臋t de Soyi, „Rafael”. Ojciec kapitan zdaje sobie jednak doskonale spraw臋 z tego, 偶e poni贸s艂 ca艂kowit膮 kl臋sk臋. Dysponuj膮c znacznymi si艂ami Paxu, tak na Hyperionie, jak i w uk艂adzie Renesansu, nie zdo艂a艂 doprowadzi膰 do schwytania dwunastoletniego dziecka. Nie widzi dla siebie wyt艂umaczenia - i tak w艂a艣nie brzmi膮 jego zeznania, kiedy przychodzi pora przes艂ucha艅.

- Dlaczego rozkaza艂 pan ostrzela膰 portal transmitera na Renesansie? - pyta ojciec admira艂 Coombs, gdy de Soya ko艅czy swoje o艣wiadczenie.

Ojciec kapitan podnosi r臋k臋, ale zaraz opuszcza j膮 bezw艂adnie.

- Zrozumia艂em w tym momencie, 偶e dziewczynka przyby艂a na planet臋 w poszukiwaniu portalu - odpowiada. - Jedyn膮 nasz膮 nadziej膮 na jej pojmanie by艂o zniszczenie transmitera.

- Transmiter jednak nie uleg艂 zniszczeniu, prawda? - pyta ojciec Brown.

- Zgadza si臋.

- Kapitanie - zwraca si臋 do niego kapitan Wu. - Czy ze swojego do艣wiadczenia mo偶e pan przytoczy膰 przyk艂ad obiektu, kt贸ry nie zosta艂by zniszczony po ostrzelaniu lanc膮 laserow膮, przy maksymalnej mocy, przez pe艂n膮 minut臋?

De Soya zastanawia si臋 przez chwil臋 nad odpowiedzi膮.

- Orbitalne lasy i asteroidy roj贸w Intruz贸w nie zosta艂yby w ten spos贸b ca艂kowicie zniszczone. Uleg艂yby jednak powa偶nym uszkodzeniom.

- Tymczasem portalowi nic si臋 nie sta艂o? - nalega ojciec Brown.

- Nic mi o tym nie wiadomo - przyznaje de Soya.

Kapitan Wu zwraca si臋 do reszty Rady.

- Mamy tu z艂o偶one pod przysi臋g膮 o艣wiadczenie G艂贸wnego In偶yniera Renesansu, Rextona Hamna, w kt贸rym stwierdza on, 偶e metalowy portal, mimo i偶 promieniowa艂 ciep艂em przez ponad czterdzie艣ci osiem godzin, nie uleg艂 uszkodzeniu.

Przez kilka minut cz艂onkowie szacownego gremium naradzaj膮 si臋 mi臋dzy sob膮.

- Ojcze kapitanie de Soya - admira艂 Serra wraca do przes艂uchania. - Czy zdawa艂 pan sobie spraw臋, 偶e pr贸ba zniszczenia transmitera grozi uszkodzeniem statku, na kt贸rego pok艂adzie znajduje si臋 dziewczynka?

- Tak, admirale.

- A co za tym idzie, zabiciem dziecka?

- Tak, admirale.

- Pa艅skie rozkazy za艣 by艂y jasno sprecyzowane: dopilnowa膰, by dziecku nie sta艂a si臋 krzywda i sprowadzi膰 je na Pacem. Czy mam racj臋?

- Tak, admirale. Tak brzmia艂y moje rozkazy.

- A jednak by艂 pan got贸w im si臋 sprzeciwi膰? De Soya bierze g艂臋boki wdech.

- W tym wypadku, admirale, doszed艂em do wniosku, 偶e to nieuniknione, ale przewidziane ryzyko. Wed艂ug moich instrukcji, zadaniem niezwyk艂ej wagi by艂o dostarczenie dziewczynki na Pacem w jak najkr贸tszym czasie. W tych kilku sekundach, kiedy zorientowa艂em si臋, 偶e mo偶e uda膰 si臋 jej przelecie膰 przez portal i unikn膮膰 zatrzymania, uzna艂em, 偶e zniszczenie transmitera - nie statku, kt贸rym lecia艂a - jest nasz膮 jedyn膮 nadziej膮. Szczerze m贸wi膮c, s膮dzi艂em, 偶e statek albo ju偶 si臋 nam wymkn膮艂, albo jeszcze nie dotar艂 do portalu. Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e po trafieniu spad艂 do rzeki. Nie wiedzia艂em, czy zdo艂a przedosta膰 si臋 przez transmiter pod wod膮... Nie wiedzia艂em, czy w og贸le portal dzia艂a na obiekty podwodne.

Kapitan Wu krzy偶uje ramiona na piersi.

- Czy zgodnie z pa艅sk膮 wiedz膮 portal transmitera wykazywa艂 do tego czasu jakiekolwiek oznaki aktywno艣ci? - pyta.

- Nic mi o tym nie wiadomo, kapitanie.

- Czy zgodnie z pa艅sk膮 wiedz膮 kt贸rykolwiek z dawnych portali, umieszczony na dowolnym ze 艣wiat贸w Sieci b膮d藕 te偶 w przestrzeni kosmicznej, wykazywa艂 jakiekolwiek oznaki aktywno艣ci od czasu Upadku, czyli od ponad dwustu siedemdziesi臋ciu lat standardowych?

- O ile wiem, nic takiego nie mia艂o miejsca. Ojciec Brown pochyla si臋 do przodu.

- W takim razie mo偶e zechce pan poinformowa膰 t臋 Rad臋, ojcze kapitanie, dlaczego uzna艂 pan, 偶e dziewczynka mo偶e potrafi膰 uruchomi膰 transmiter i 偶e postanowi wykorzysta膰 do ucieczki portal na Renesansie?

Tym razem de Soya rozk艂ada bezradnie r臋ce.

- Nie... Nie wiem. Mia艂em chyba przeczucie, 偶e ona nie chce da膰 si臋 z艂apa膰, a kiedy zacz臋艂a lecie膰 nad rzek膮... Nie wiem, ojcze. Skorzystanie z portalu wydawa艂o mi si臋 tamtej nocy jedynym sensownym wyj艣ciem.

- Czy macie pa艅stwo jeszcze jakie艣 pytania? - kapitan Wu spogl膮da na pozosta艂ych cz艂onk贸w Rady, ale odpowiada jej cisza. - To wszystko, ojcze kapitanie de Soya. Jutro rano zostanie pan poinformowany o decyzji Rady.

De Soya kiwa potakuj膮co g艂ow膮 i wychodzi.

W nocy, spaceruj膮c po nabrze偶u, pr贸buje sobie wyobrazi膰, co zrobi, je偶eli zostanie postawiony przed s膮dem i pozbawiony kap艂a艅stwa, a nie trafi do wi臋zienia. My艣l o pozostaniu na wolno艣ci po takiej kl臋sce boli znacznie bardziej, ni偶 gro藕ba uwi臋zienia. Cz艂onkowie Rady ani s艂owem nie wspomnieli o ekskomunice - podobnie zreszt膮, jak i o innych formach kary - ale de Soya nie ma w膮tpliwo艣ci co do wyroku i konieczno艣ci powrotu na Pacem, gdzie stanie przed s膮dem wy偶szej instancji i zostanie ostatecznie wykluczony z Ko艣cio艂a. Tylko ci, kt贸rzy zawiod膮 w najdonio艣lejszych misjach lub g艂osz膮 najgorsze herezje, ryzykuj膮 podobn膮 kar臋; de Soya w pe艂ni rozumie ogrom w艂asnej kl臋ski.

Rankiem zostaje wezwany do niskiego budynku, w kt贸rym ca艂膮 noc trwa艂y obrady. Staje na baczno艣膰 przed sto艂em, za kt贸rym zasiada kilkana艣cioro m臋偶czyzn i kobiet.

- Ojcze kapitanie de Soya! - zaczyna kapitan Wu w imieniu wszystkich zebranych. - Rada Rewizyjna zebra艂a si臋 w celu udzielenia odpowiedzi na pytania Paxu i Watykanu co do przebiegu i wyniku ostatnich wypadk贸w, ze szczeg贸lnym uwzgl臋dnieniem kl臋ski, jak膮 poni贸s艂 dow贸dca i ca艂y sztab operacji przy pr贸bie aresztowania dziecka znanego jako Enea. Po pi臋ciu dniach 艣ledztwa i kilkuset godzinach zezna艅 i o艣wiadcze艅 Rada uzna艂a, 偶e w przeprowadzenie akcji w艂o偶ono nale偶yty wysi艂ek i zaanga偶owano wszelkie dost臋pne 艣rodki. Ani pan, kapitanie, ani 偶aden z podleg艂ych panu lub wsp贸艂pracuj膮cych z panem oficer贸w nie m贸g艂 przewidzie膰, 偶e dziecko imieniem Enea - b膮d藕 kto艣 lub co艣 na jej statku - zdo艂a umkn膮膰 przez nieczynny od prawie trzech standardowych stuleci transmiter. Sam fakt, 偶e transmitery mog膮 ponownie zacz膮膰 dzia艂a膰, jest oczywi艣cie bardzo niepokoj膮cy dla dow贸dztwa Paxu i dla Ko艣cio艂a. Jego implikacje rozwa偶膮 najwy偶si funkcjonariusze Dow贸dztwa i hierarchii Watykanu.

Wracaj膮c do roli, jak膮 pan, kapitanie, odegra艂 w tych wydarzeniach, to je艣li nie liczy膰 naszej troski, spowodowanej ryzykiem, na jakie narazi艂 pan dziecko, kt贸rego pojmanie jest pa艅skim g艂贸wnym zadaniem, Rada uzna艂a pa艅skie dzia艂ania za w艂a艣ciwe, odpowiedzialne, zgodne z zaleceniami dotycz膮cymi pa艅skiej misji i z obowi膮zuj膮cym prawem. Rada ma wprawdzie wy艂膮cznie uprawnienia rewizyjne, zaleca jednak kontynuowanie misji na okr臋cie klasy „archanio艂” o nazwie „Rafael” i utrzymanie w mocy uprawnie艅, jakie daje panu dysk papieski. Mo偶e pan za偶膮da膰 wszelkich niezb臋dnych materia艂贸w i personelu, jakie uzna pan za konieczne dla dalszego wykonywania zadania.

De Soya, wci膮偶 na baczno艣膰, przez d艂u偶sz膮 chwil臋 nie mo偶e wydoby膰 z siebie g艂osu.

- Kapitanie? - zwraca si臋 do Wu.

- Tak, ojcze kapitanie?

- Czy to znaczy, 偶e mog臋 zatrzyma膰 sier偶anta Gregoriusa i jego 偶o艂nierzy jako ochron臋 osobist膮?

Kapitan Wu, kt贸rej autorytet w艣r贸d zgromadzonych admira艂贸w i dow贸dc贸w l膮dowych, o dziwo!, nie ulega najmniejszej w膮tpliwo艣ci, u艣miecha si臋.

- Ojcze kapitanie, gdyby taka by艂a pa艅ska wola, m贸g艂by pan rozkaza膰 cz艂onkom tej Rady, by stanowili pa艅sk膮 stra偶 przyboczn膮. Dysk papieski nadal daje panu absolutn膮 w艂adz臋.

- Dzi臋kuj臋, kapitanie! - de Soya si臋 nie u艣miecha. - Sier偶ant Gregorius i jego dwaj ludzie w zupe艂no艣ci mi wystarcz膮. Jeszcze dzi艣 wyrusz臋 w drog臋.

- Dok膮d zamierzasz si臋 uda膰, Federico? - pyta ojciec Brown. - Jak ci zapewne wiadomo, szczeg贸艂owe poszukiwania i badania nie pozwoli艂y na odkrycie cho膰by najmniejszej wskaz贸wki, dok膮d m贸g艂 trafi膰 statek. Tetyda mia艂a zmienny bieg, a nie dysponujemy informacj膮 o tym, jaka planeta by艂a nast臋pna na szlaku.

- Wiem, ojcze, ale p艂yn膮ca przez transmitery rzeka 艂膮czy艂a zaledwie nieco ponad dwie艣cie 艣wiat贸w. Statek dziewczynki musia艂 trafi膰 na jeden z nich. Na archaniele mog臋 odwiedzi膰 je wszystkie w nieca艂e dwa lata i to z uwzgl臋dnieniem czasu niezb臋dnego na zmartwychwstanie. Zaczn臋 dzisiaj.

Zgromadzeni za sto艂em m臋偶czy藕ni i kobiety mog膮 tylko przygl膮da膰 mu si臋 bez s艂owa. Oto cz艂owiek, kt贸rego czeka kilkaset 艣mierci i wskrzesze艅. Nigdy, odk膮d istnieje sakrament zmartwychwstania, nikt nie podda艂 si臋 tak d艂ugiemu, bolesnemu cyklowi umierania i ponownych narodzin.

Ojciec Brown wstaje i unosi r臋ce do b艂ogos艂awie艅stwa.

- In Nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti - intonuje. - Id藕 z Bogiem, ojcze kapitanie de Soya! Nasze modlitwy b臋d膮 ci towarzyszy膰.

29

Kiedy zestrzelili nas kilkaset metr贸w od transmitera, by艂em przekonany, 偶e koniec z nami. Pola si艂owe przesta艂y dzia艂a膰 w chwili, gdy trafili w generatory, 艣ciana, b臋d膮ca powierzchni膮 planety, kt贸r膮 widzieli艣my u g贸ry, nagle i nieodwracalnie znalaz艂a si臋 pod nami, a statek zacz膮艂 spada膰 jak winda, kt贸rej przeci臋to liny.

Towarzysz膮ce temu wra偶enia trudno opisa膰. Teraz ju偶 wiem, 偶e wewn臋trzne pola prze艂膮czy艂y si臋 w „zderzeniowy” tryb pracy (bardzo s艂uszna nazwa), dzi臋ki czemu przez kilka minut czuli艣my si臋 jak uwi臋zieni w beczce 偶elatyny - w pewnym sensie tak w艂a艣nie by艂o. W ci膮gu nanosekundy pole zderzeniowe wype艂ni艂o ka偶dy milimetr kwadratowy powierzchni wn臋trza, unieruchamiaj膮c nas w mi臋kkiej otulinie. Statek wpad艂 do wody, odbi艂 si臋 od mulistego dna i uruchomi艂 nap臋d j膮drowy. Za ruf膮 wystrzeli艂 gigantyczny pi贸ropusz pary, a my parli艣my niestrudzenie naprz贸d przez mieszanin臋 b艂ota, pary, wody i resztek topi膮cych si臋 nabrze偶y; wreszcie statek wype艂ni艂 ostatni otrzymany rozkaz i prze艣lizn膮艂 si臋 pod portalem. Fakt, 偶e nast膮pi艂o to na g艂臋boko艣ci trzech metr贸w pod wod膮, nie robi艂 transmiterowi r贸偶nicy. P贸藕niej statek powiedzia艂 nam, 偶e gdy jego rufa jeszcze nie znalaz艂a si臋 pod portalem, woda wok贸艂 nas znienacka zmieni艂a si臋 w przegrzan膮 par臋, tak jakby jeden z okr臋t贸w Paxu ostrzela艂 jaz ci臋偶kiej lancy. Jak na ironi臋 losu, to w艂a艣nie buchaj膮ce k艂臋by pary odchyli艂y wi膮zk臋 lasera na te kilka milisekund, jakich potrzebowali艣my by przemkn膮膰 przez transmiter.

Na razie jednak nie mia艂em poj臋cia o tym wszystkim i tylko patrzy艂em. Szeroko otwartymi oczami - pole si艂owe nie pozwala艂o mi ich zamkn膮膰 - gapi艂em si臋 na umieszczone przy 艂贸偶ku monitory, przekazuj膮ce obraz z zewn臋trznych kamer. K膮tem oka dostrzega艂em r贸wnie偶 zmiany otoczenia za przezroczyst膮 kopu艂膮 kad艂uba. Portal zamigota艂, powierzchni臋 rzeki rozja艣ni艂 blask s艂o艅ca i nagle wynurzyli艣my si臋 z ob艂oku pary, jeszcze raz uderzyli艣my o dno, a p贸藕niej znale藕li艣my si臋 przy samej pla偶y. Nad nami rozpo艣ciera艂o si臋 b艂臋kitne niebo.

I wtedy monitory zgas艂y, a kad艂ub zn贸w zmatowia艂. Przez par臋 minut w kabinie panowa艂 mrok niczym w g艂臋bokiej jaskini. Unosi艂em si臋 w powietrzu - a w艂a艣ciwie unosi艂bym si臋, gdyby nie podtrzymuj膮ce mnie pole si艂owe - z szeroko roz艂o偶onymi r臋kami, praw膮 nog膮 ugi臋t膮 jak do biegu i otwartymi do krzyku ustami. Nie mog艂em nawet zamruga膰. W pierwszej chwili opanowa艂o mnie przemo偶ne uczucie, 偶e zaraz si臋 udusz臋, gdy偶 pole wype艂nia艂o tak偶e moje otwarte usta, szybko jednak zda艂em sobie spraw臋, 偶e do p艂uc dociera wystarczaj膮ca mi ilo艣膰 tlenu. Pod tym wzgl臋dem pole przypomina艂o kosztowne maski osmotyczne, wykorzystywane przez nurk贸w w czasach Hegemonii, przez kt贸re powietrze s膮czy艂o si臋 do ust i nosa. Nie by艂o to szczeg贸lnie mi艂e do艣wiadczenie perspektywa uduszenia si臋 nigdy mnie nie poci膮ga艂a, ale zdo艂a艂em zapanowa膰 nad nerwami. Bardziej przeszkadza艂a mi ciemno艣膰 i klaustrofobiczne wra偶enie schwytania w ogromn膮, lepk膮 paj臋czyn臋. D艂ugich kilka minut w mroku up艂yn臋艂o mi na rozwa偶aniu wizji awarii statku, kt贸ry nie mo偶e wy艂膮czy膰 pola, a nasza tr贸jka kona powoli z g艂odu, rozpi臋ta w powietrzu w dziwacznych pozach; pewnego dnia energia statku wyczerpuje si臋, pole zanika, a nasze bia艂e szkielety spadaj膮 i rozsypuj膮 si臋 po ca艂ym wn臋trzu, niczym ko艣ci rzucone przez niewidzialnego wr贸偶bit臋.

Tymczasem po nieca艂ych pi臋ciu minutach pole z wolna zacz臋艂o s艂abn膮膰. 艢wiat艂a w艂膮czy艂y si臋, mrugn臋艂y par臋 razy i zosta艂y zast膮pione czerwonym o艣wietleniem awaryjnym. Powolutku opuszczali艣my si臋 na 艣cian臋 kad艂uba, kt贸ry ponownie sta艂 si臋 przezroczysty. Przez pokrywaj膮cy go mu艂 i kamienne od艂amki niewiele by艂o wida膰.

Schwytany w sie膰 pola zderzeniowego nie widzia艂em ani A. Bettika, ani Enei, gdy偶 nie mog艂em obr贸ci膰 g艂owy i ujrza艂em ich dopiero teraz, gdy wraz ze mn膮 opadali w d贸艂. Zdziwi艂em si臋, s艂ysz膮c w艂asny krzyk, ale zda艂em sobie spraw臋, 偶e zacz膮艂em krzycze膰 jeszcze w chwili, kiedy spadali艣my do rzeki.

Przez chwil臋 wszyscy troje siedzieli艣my bez ruchu na zakrzywionej 艣cianie statku, obmacuj膮c r臋ce, nogi i g艂owy w poszukiwaniu obra偶e艅.

Wreszcie odezwa艂a si臋 Enea.

- Niech to diabli!

Stan臋艂a wyprostowana, cho膰 na dr偶膮cych nogach.

- Statku! - zawo艂a艂 android.

- S艂ucham, A. Bettik? - g艂os brzmia艂 r贸wnie spokojnie, jak zawsze.

- Czy jeste艣 uszkodzony?

- Tak. W艂a艣nie zako艅czy艂em przegl膮d zniszcze艅. Generatory pola, repulsory i jednostki Hawkinga zosta艂y powa偶nie uszkodzone, podobnie jak tylna cz臋艣膰 kad艂uba i dwa z czterech statecznik贸w.

- Statku - zacz膮艂em gramoli膰 si臋 na nogi i wyjrza艂em na zewn膮trz. Przez zakrzywion膮 艣cian臋 nad naszymi g艂owami s膮czy艂o si臋 do 艣rodka 艣wiat艂o s艂o艅ca, ale znaczn膮 cz臋艣膰 kad艂uba przes艂ania艂a skorupa mu艂u. Woda si臋ga艂a dw贸ch trzecich wysoko艣ci pojazdu, fale chlupota艂y o burty. Wygl膮da艂o na to, 偶e osiedli艣my na piaszczystej mieli藕nie, przeorawszy wcze艣niej 艂adnych kilkaset metr贸w dna rzeki. - Statku, czy twoje czujniki funkcjonuj膮 normalnie?

- Tylko radar i wizja.

- Czy kto艣 nas 艣ciga? Czy jakie艣 statki Paxu przedosta艂y si臋 za nami przez portal?

- Nie. W zasi臋gu radaru nie ma 偶adnych nieorganicznych obiekt贸w, ani w wodzie, ani w powietrzu.

Enea podesz艂a do pionowej 艣ciany, kt贸ra kiedy艣 by艂a wy艂o偶on膮 dywanem pod艂og膮.

- A 偶o艂nierze? - zapyta艂a.

- 呕adnych 偶o艂nierzy - odpar艂 statek.

- Czy transmiter wci膮偶 dzia艂a? - tym razem odezwa艂 si臋 A. Bettik.

- Nie. Wy艂膮czy艂 si臋 osiemna艣cie nanosekund po naszym przej艣ciu.

Odpr臋偶y艂em si臋 nieco i spojrza艂em na dziewczynk臋. Rzutem oka chcia艂em si臋 upewni膰, 偶e nic jej si臋 nie sta艂o, ale wygl膮da艂a ca艂kiem zwyczajnie, je艣li nie liczy膰 potarganych w艂os贸w i b艂ysku podniecenia w oczach. Wyszczerzy艂a z臋by w u艣miechu.

- Jak si臋 st膮d wydostaniemy, Raul?

Zrozumia艂em, o co pyta, kiedy zerkn膮艂em w g贸r臋: klatka schodowa znalaz艂a si臋 teraz dobre trzy metry nad naszymi g艂owami.

- Statku, czy m贸g艂by艣 na chwil臋 w艂膮czy膰 wewn臋trzne pole, 偶eby艣my mogli si臋 st膮d wydosta膰? - spyta艂em.

- Niestety, nie. Generatory p贸l nie dzia艂aj膮, a naprawa troch臋 potrwa.

- A czy da艂by艣 rad臋 otworzy膰 kad艂ub tu, gdzie stoimy? - czu艂em powracaj膮c膮 fal臋 klaustrofobii.

- Obawiam si臋, 偶e to niemo偶liwe. W tej chwili pracuj臋 na zasilaniu awaryjnym, podobne przeformowanie kad艂uba wymaga艂oby za艣 zbyt du偶o energii. Jednak偶e g艂贸wna 艣luza w dalszym ci膮gu jest sprawna. Otworz臋 j膮, je艣li uda si臋 wam do niej dotrze膰.

Popatrzyli艣my po sobie.

- Fantastycznie! - stwierdzi艂em w ko艅cu. - Wystarczy przepe艂zn膮膰 jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w po pok艂adach.

Enea nie odrywa艂a wzroku od schod贸w.

- Zauwa偶yli艣cie r贸偶nic臋 w ci膮偶eniu?

Mia艂a racj臋; czu艂em si臋 niezwykle lekko. Musia艂em ju偶 wcze艣niej zwr贸ci膰 na to uwag臋, ale uzna艂em, 偶e powodem jest zmiana pola grawitacyjnego na statku. Statek jednak stwierdzi艂, 偶e pole zosta艂o wy艂膮czone, znale藕li艣my si臋 zatem na innej planecie! Wpatrywa艂em si臋 bezmy艣lnie w dziewczynk臋.

- Sugerujesz, 偶e mamy tam podfrun膮膰? - wskaza艂em zawieszone na 艣cianie 艂贸偶ko, z kt贸rego by艂oby ju偶 blisko do schod贸w.

- Niezupe艂nie. Przyci膮ganie jest tu jednak s艂absze ni偶 na Hyperionie. We dw贸jk臋 mo偶ecie mnie podsadzi膰, ja wam co艣 zrzuc臋, 偶eby艣cie wdrapali si臋 na g贸r臋 i razem przeczo艂gamy si臋 do 艣luzy.

Tak w艂a艣nie zrobili艣my. Spletli艣my z A. Bettikiem d艂onie i podsadzili艣my dziewczynk臋 do kraw臋dzi otworu w grodzi, a ona si臋gn臋艂a po zwieszaj膮cy si臋 z 艂贸偶ka koc, przywi膮za艂a go do por臋czy i spu艣ci艂a nam drugi koniec. Wle藕li艣my z A. Bettikiem na g贸r臋 i zacz臋li艣my ostro偶nie i艣膰 po s艂upie, dla zachowania r贸wnowagi 艂api膮c si臋 wij膮cych si臋 wok贸艂 niego schod贸w. Metr po metrze pokonywali艣my kolejne kabiny, wsz臋dzie zastaj膮c jednakowy ba艂agan: w bibliotece ksi膮偶ki pospada艂y z p贸艂ek mimo przytrzymuj膮cych je elastycznych ta艣m; w salonie przymocowany do pod艂ogi steinway ani drgn膮艂, za to wszystkie nasze osobiste drobiazgi posypa艂y si臋 na dno kabiny. Przystan臋li艣my na chwil臋, a ja zeskoczy艂em, by ze sterty grat贸w wygrzeba膰 przygotowany wcze艣niej na kanapie plecak i bro艅. Kiedy przypi膮艂em pistolet do pasa i rzuci艂em na g贸r臋 lin臋, poczu艂em si臋 znacznie lepiej przygotowany na wszelkie niespodzianki ni偶 chwil臋 wcze艣niej.

Wyszli艣my na korytarz. Cokolwiek spowodowa艂o uszkodzenie jednostki nap臋dowej, da艂o si臋 te偶 we znaki schowkom na sprz臋t. 艢ciany poczernia艂y, wybrzuszy艂y si臋 i pop臋ka艂y, a wyposa偶enie ze skrytek wala艂o si臋 wsz臋dzie dooko艂a. Otwarta 艣luza znajdowa艂a si臋 kilka metr贸w ponad naszymi g艂owami. Musia艂em wspi膮膰 si臋 pionowym kominem korytarza i z g贸ry rzuci膰 lin臋 Enei i A. Bettikowi. Gdy wyskoczy艂em na zewn膮trz, zala艂a mnie pow贸d藕 s艂onecznego blasku. Si臋gn膮艂em do 艣rodka roz艣wietlonej na czerwono 艣luzy, namaca艂em nadgarstek dziewczynki i wyci膮gn膮艂em j膮; po chwili w ten sam spos贸b pomog艂em androidowi i wreszcie mogli艣my si臋 spokojnie rozejrze膰.

Nowa, nieznana planeta! Nigdy nie zdo艂am opisa膰 dreszczu, kt贸ry przeszy艂 mnie w tamtej chwili, mimo 艣wiadomo艣ci rozbicia statku i trudnej sytuacji, w jakiej si臋 znale藕li艣my - liczy艂o si臋 tylko to, 偶e na w艂asne oczy ogl膮da艂em inny 艣wiat! Fakt ten wywar艂 na mnie wra偶enie, jakiego nawet sobie nie wyobra偶a艂em, planuj膮c mi臋dzygwiezdne woja偶e. Planeta przypomina艂a Hyperiona: powietrze nadawa艂o si臋 do oddychania, po b艂臋kitnym (cho膰 o wiele ja艣niejszym) niebie snu艂y si臋 smugi chmur, brzegi rzeki - szerszej ni偶 na Renesansie - porasta艂a d偶ungla, kt贸ra po prawej ci膮gn臋艂a si臋 jak okiem si臋gn膮膰, po lewej za艣 wy艂ania艂 si臋 z niej portal transmitera. Z przodu stercza艂a rufa statku, rzeczywi艣cie wbita w piaszczyst膮 艂ach臋, a za ni膮 zn贸w zaczyna艂 si臋 las, zwieszaj膮cy si臋 nad pla偶膮 niby postrz臋piona kurtyna ponad scen膮.

Opis ten brzmi mo偶e znajomo, ale wszystko by艂o tu obce: nie zna艂em zapach贸w dominuj膮cych w powietrzu, ci膮偶enie by艂o s艂absze, s艂o艅ce troch臋 zbyt jasne, „drzewa” nie przypomina艂y 偶adnych ro艣lin, kt贸re w swoim 偶yciu widzia艂em - nagozal膮偶kowe, zielone pi贸ropusze. Na d藕wi臋k naszego gramolenia si臋 ze statku stado drobnych, bia艂ych ptak贸w, kt贸rych r贸wnie偶 nie zna艂em, poderwa艂o si臋 do lotu.

Przeszli艣my po kad艂ubie w stron臋 brzegu. 艁agodna bryza rozwiewa艂a w艂osy Enei i szarpa艂a moj膮 koszul膮. Niesiony wiatrem aromat przywodzi艂 na my艣l przyprawy korzenne, jak gdyby po艂膮czenie cynamonu i tymianku, cho膰 by艂 zarazem subtelniejszy i bogatszy od takiej kombinacji. Dzi贸b statku od zewn膮trz by艂 nieprzezroczysty, chocia偶 nie mia艂em poj臋cia, czy zawsze tak wygl膮da, czy te偶 statek po prostu zaciemni艂 wn臋trze. Nawet z le偶膮cego na boku kad艂uba nie daliby艣my rady zsun膮膰 si臋 na pla偶臋, gdyby艣my nie wryli si臋 tak g艂臋boko w piasek. Przytrzyma艂em lin臋, po kt贸rej zszed艂 A. Bettik, p贸藕niej razem opu艣cili艣my Ene臋, a na koniec za艂o偶y艂em plecak z przypi臋tym na g贸rze karabinem plazmowym i ze艣lizn膮艂em si臋 na zbity piasek. Przeturla艂em si臋, 偶eby zamortyzowa膰 upadek.

M贸j pierwszy krok na nowej planecie nie przypomina艂 raczej kroku, bo usta mia艂em pe艂ne piachu.

Pomogli mi wsta膰.

- Jak wr贸cimy na g贸r臋? - Enea zmru偶onymi oczami spojrza艂a na kad艂ub, z kt贸rego w艂a艣nie zeszli艣my.

- Mo偶emy zbudowa膰 drabin臋, przyci膮gn膮膰 zwalone drzewo albo... - tu postuka艂em w plecak. - Mam ze sob膮 mat臋 grawitacyjn膮.

Odwr贸cili艣my si臋 w stron臋 mrocznej d偶ungli. Czerwonawa w jaskrawym 艣wietle dnia pla偶a mia艂a tu zaledwie kilka metr贸w szeroko艣ci. Dop贸ki stali艣my nad wod膮, wiatr ch艂odzi艂 nasze cia艂a, ale nawet z tej odleg艂o艣ci czuli艣my buchaj膮ce z g臋stwiny ciep艂o. Dwadzie艣cia metr贸w wy偶ej pierzaste li艣cie szele艣ci艂y i skrzypia艂y niczym czu艂ki olbrzymich owad贸w.

- Zaczekajcie chwil臋 - rzuci艂em i zanurzy艂em si臋 w cie艅 drzew. G臋ste poszycie sk艂ada艂o si臋 w przewa偶aj膮cej mierze z jakiej艣 pn膮cej odmiany paproci, a ros艂o na takiej warstwie pr贸chnicy, 偶e grunt przypomina艂 g膮bk臋. Czu艂em wszechobecn膮 wo艅 wilgoci i rozk艂adu, zupe艂nie jednak odmienn膮 od zapachu hyperio艅skich mokrade艂. Na my艣l o bagnach od razu przypomnia艂em sobie wampirze kleszcze i 艂uskosty i zacz膮艂em baczniej patrze膰 pod nogi. Z pni drzew zwiesza艂y si臋 poskr臋cane pn膮cza, tworz膮ce grub膮 sie膰, na kt贸rej widok pomy艣la艂em o maczecie. Niestety, nie zabra艂em jej ze sob膮.

Zag艂臋bi艂em si臋 w las mo偶e na jakie艣 pi臋tna艣cie krok贸w, gdy nagle, metr przede mn膮, wysoki krzew z grubymi, czerwonymi li艣膰mi dos艂ownie eksplodowa艂 偶yciem. Jego „li艣cie” odfrun臋艂y w g贸r臋, pod spl膮tane, le艣ne sklepienie, a ich b艂oniaste skrzyd艂a przywodzi艂y na my艣l wielkie, owoco偶erne nietoperze, kt贸re nasi przodkowie sprowadzili na Hyperiona na statkach kolonizacyjnych.

- Cholera! - mrukn膮艂em pod nosem, po czym rozgarn膮艂em g膮szcz i zacz膮艂em wycofywa膰 si臋 na pla偶臋. Zanim stan膮艂em na piasku, w paru miejscach rozdar艂em koszul臋.

Enea i A. Bettik patrzyli na mnie wyczekuj膮co.

- To d偶ungla - powiedzia艂em.

Zeszli艣my nad wod臋. Przysiedli艣my na zatopionym do po艂owy pniaku i patrzyli艣my na statek, kt贸ry wygl膮da艂 jak wielki, bezradny wieloryb wyrzucony na brzeg; widzia艂em takie stwory na starych holofilmach.

- Ciekawe, czy kiedy艣 b臋dzie znowu lata艂 - rzuci艂em. Po艂ama艂em czekolad臋 i poda艂em dwa kawa艂ki Enei i androidowi.

- S膮dz臋, 偶e jeszcze nie raz - odezwa艂 si臋 g艂os z mojego nadgarstka.

Ze zdumienia chyba unios艂em si臋 w g贸r臋 na jakie艣 dziesi臋膰 centymetr贸w. Kompletnie zapomnia艂em o komlogu.

- Statku? - podnios艂em d艂o艅 i przem贸wi艂em wprost do bransolety, tak jakbym u偶ywa艂 przeno艣nego radia.

- Nie musisz tego robi膰, i tak s艂ysz臋 wszystko ca艂kiem dobrze. Ale dzi臋kuj臋. Pyta艂e艣, czy zdo艂am si臋 jeszcze wzbi膰 w powietrze, prawda? Odpowied藕 brzmi: z pewno艣ci膮. Kiedy po powrocie na Hyperiona znalaz艂em si臋 w Endymionie, czeka艂y mnie powa偶niejsze naprawy.

- To dobrze. Ciesz臋 si臋, 偶e umiesz... hmmm... sam si臋 naprawi膰. Czy potrzebne ci b臋d膮 jakie艣 surowce? Albo cz臋艣ci zamienne?

- Nie, dzi臋kuj臋, M. Endymion - odpowiedzia艂 statek. - Wszystko polega na przemieszczeniu istniej膮cych zasob贸w materia艂owych i przekonstruowaniu uszkodzonych modu艂贸w. Nie powinno mi to zaj膮膰 wiele czasu.

- Niewiele? - zapyta艂a Enea. Sko艅czy艂a ju偶 czekolad臋 i zaj臋艂a si臋 oblizywaniem palc贸w. - To znaczy ile?

- Sze艣膰 miesi臋cy standardowych, o ile nie napotkam nieprzewidzianych trudno艣ci.

Wymienili艣my znacz膮ce spojrzenia, po czym zn贸w zerkn膮艂em na d偶ungl臋. S艂o艅ce nieco si臋 obni偶y艂o i jego promienie pada艂y ju偶 tylko na czubki drzew, kryj膮c ni偶sze partie lasu w jeszcze g艂臋bszym ni偶 dot膮d cieniu.

- Sze艣膰 miesi臋cy? - upewni艂em si臋.

- O ile nie napotkam nieprzewidzianych trudno艣ci - powt贸rzy艂 statek.

- Macie jakie艣 pomys艂y? - zagadn膮艂em.

Enea op艂uka艂a palce w przybrze偶nej wodzie, ochlapa艂a sobie twarz i odgarn臋艂a zwil偶one w艂osy.

- To jest Tetyda - powiedzia艂a. - Pop艂yniemy w d贸艂 rzeki do nast臋pnego transmitera.

- Zn贸w zrobisz t臋 sztuczk臋? - zapyta艂em.

Otar艂a twarz.

- Jak膮 sztuczk臋?

Machn膮艂em r臋k膮.

- Nic takiego... Uruchomisz mechanizm, kt贸ry od trzystu lat nie dzia艂a艂. O tej sztuczce m贸wi艂em.

Spowa偶nia艂a.

- Nie wiedzia艂am, czy mi si臋 uda, Raul - spojrza艂a na A. Bettika, kt贸ry przygl膮da艂 si臋 nam z oboj臋tnym wyrazem twarzy. - Naprawd臋!

- A gdyby ci si臋 nie uda艂o? - dopytywa艂em si臋 delikatnie.

- Z艂apaliby nas. My艣l臋, 偶e was pu艣ciliby wolno, a mnie zabrali na Pacem i wszelki s艂uch by po mnie zagin膮艂.

Beznami臋tny ton jej wypowiedzi przyprawi艂 mnie o dreszcze.

- No dobra, portal zadzia艂a艂 - przyzna艂em. - Ale jak tego dokona艂a艣?

Wykona艂a ten niepozorny, charakterystyczny gest, do kt贸rego zaczyna艂em si臋 przyzwyczaja膰.

- Nie... Nie jestem pewna. Sny podpowiedzia艂y mi, 偶e transmiter mo偶e mnie przepu艣ci膰...

- Przepu艣ci膰 ci臋?

- Tak. Wydawa艂o mi si臋, 偶e... mnie rozpozna. I tak si臋 sta艂o. Opar艂em r臋ce na kolanach i wyprostowa艂em nogi, wkopuj膮c obcasy w czerwony piasek.

- M贸wisz o transmiterze tak, jakby by艂 偶ywym, rozumnym organizmem - zauwa偶y艂em.

- W pewnym sensie tak w艂a艣nie jest - obejrza艂a si臋 na oddalony o p贸艂 kilometra portal. - Trudno mi to wyja艣ni膰.

- Ale wiesz, 偶e Pax nie mo偶e pod膮偶y膰 za nami?

- Tak. Portal nie w艂膮czy si臋 dla nikogo innego.

- W takim razie jak uda艂o si臋 przeskoczy膰 mnie i A. Bettikowi? - nie kry艂em zdumienia.

Enea si臋 u艣miechn臋艂a.

- Byli艣cie ze mn膮.

- Niech b臋dzie! - wsta艂em. - P贸藕niej wr贸cimy do tej zagadki. Teraz mam wra偶enie, 偶e przyda艂by si臋 nam jaki艣 plan. Zaczynamy od rekonesansu, czy wolicie najpierw wyci膮gn膮膰 sprz臋t ze statku?

Enea spojrza艂a na tocz膮c膮 ciemne wody rzek臋.

- Robinson rozebra艂 si臋, pop艂yn膮艂 na statek, nape艂ni艂 kieszenie ciastkami i wr贸ci艂 na brzeg...

- 呕e co? - zmarszczy艂em brwi.

- Nic - dziewczynka te偶 wsta艂a. - To cytat ze starej, prehegira艅skiej ksi膮偶ki, kt贸r膮 czyta艂 mi wujek Martin. M贸wi艂, 偶e korektorzy zawsze byli niedouczonymi durniami, nawet czterna艣cie stuleci temu.

- Rozumiesz co艣 z tego, A. Bettik? - spojrza艂em na androida. Wykrzywi艂 usta w tym swoim grymasie, kt贸ry uczy艂em si臋 interpretowa膰 jako u艣miech.

- Moja rola nie polega na rozumieniu M. Enei, M. Endymion.

- Dobra, wr贸膰my do tematu - westchn膮艂em. - Robimy rekonesans, zanim si臋 艣ciemni czy wynosimy ekwipunek?

- Jestem za tym, 偶eby si臋 rozejrze膰 - powiedzia艂a dziewczynka i spojrza艂a na pogr膮偶aj膮c膮 si臋 w mroku d偶ungl臋. - Ale nie tam.

- Mhm - zgodzi艂em si臋 i zacz膮艂em rozwija膰 wyj臋t膮 z plecaka mat臋. - Zobaczymy, czy dzia艂a na tej planecie - podnios艂em komlog do twarzy. - A w艂a艣ciwie co to za planeta? Statku?

Odpowiedzia艂a mi sekunda ciszy, jak gdyby statek zaj臋ty by艂 w艂asnymi problemami.

- Przykro mi, ale nie potrafi臋 rozpozna膰 tego miejsca w oparciu o dane zawarte w bankach pami臋ci. Moje systemy nawigacyjne b臋d膮 bardziej u偶yteczne, ale musz臋 zobaczy膰 gwiazdy. Na razie jednak mog臋 was zapewni膰, 偶e nie wykrywam w tym rejonie 偶adnych nienaturalnych transmisji elektromagnetycznych ani mikrofalowych. Na orbicie stacjonarnej nie ma 偶adnych satelit贸w ani innych wytwor贸w r臋ki ludzkiej.

- Wszystko pi臋knie, tylko gdzie my jeste艣my? - spojrza艂em na Ene臋.

- A sk膮d mam wiedzie膰?

- To ty nas tu przywioz艂a艣 - zauwa偶y艂em, 偶e trac臋 do niej cierpliwo艣膰, ale wtedy naprawd臋 nie mia艂em ochoty czeka膰 na wyja艣nienia.

- Ja tylko uruchomi艂am transmiter, Raul - pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Ca艂y m贸j plan polega艂 na wymkni臋ciu si臋 ojcu kapitanowi Jakmutam i jego okr臋tom. I tyle.

- Chcia艂a艣 jeszcze odszuka膰 tego swojego architekta.

- Tak.

Rozejrza艂em si臋 dooko艂a.

- Nie b臋dzie 艂atwo znale藕膰 architekta w takim miejscu. C贸偶, wygl膮da na to, 偶e masz racj臋: musimy sp艂yn膮膰 w d贸艂 rzeki i trafi膰 na nast臋pn膮 planet臋 - zn贸w zwr贸ci艂em uwag臋 na opleciony pn膮czami 艂uk portalu, przez kt贸ry przybyli艣my. Zrozumia艂em, dlaczego rzuci艂o nas na brzeg: mniej wi臋cej p贸艂 kilometra od transmitera rzeka zakr臋ca艂a w prawo, a gnany si艂膮 rozp臋du statek pomkn膮艂 prosto na p艂ycizn臋. - Zaraz, nie mogliby艣my przeprogramowa膰 portalu i przedosta膰 si臋 gdzie indziej? Po co nam inny transmiter?

A. Bettik przesun膮艂 si臋 bardziej w bok, 偶eby lepiej widzie膰 masywny 艂uk.

- Portale tworz膮ce Tetyd臋 nie dzia艂a艂y tak, jak miliony transmiter贸w, z kt贸rych korzystali pojedynczy ludzie; nie przypomina艂y r贸wnie偶 tych z Wielkiego Traktu czy olbrzymich urz膮dze艅 zawieszonych w przestrzeni kosmicznej - android wyj膮艂 z kieszeni niedu偶膮 ksi膮偶k臋. By艂 to „Przewodnik po Sieci”. - Wygl膮da na to, 偶e Tetyd臋 zaprojektowano jako miejsce odpoczynku i rekreacji. Odleg艂o艣膰 mi臋dzy portalami waha艂a si臋 od kilku do kilkuset kilometr贸w.

- Kilkuset kilometr贸w! - powt贸rzy艂em. Dot膮d spodziewa艂em si臋 ujrze膰 kolejny transmiter za nast臋pnym zakolem rzeki.

- Owszem - ci膮gn膮艂 A. Bettik. - Ca艂a idea, tak jak ja j膮 rozumiem, polega艂a na udost臋pnieniu podr贸偶nym wielu r贸偶nych 艣wiat贸w, niepowtarzalnych widok贸w i niezapomnianych wra偶e艅. Dlatego te偶 ruch przez transmitery odbywa艂 si臋 zawsze zgodnie z biegiem rzeki, a programowanie by艂o losowe: fragmenty rzek na r贸偶nych 艣wiatach tasowa艂y si臋 niczym karty w talii.

Pokr臋ci艂em g艂ow膮.

- Z „Pie艣ni” wynika, 偶e Tetyda wskutek Upadku zosta艂a poszatkowana na kawa艂ki... Kawa艂ki, kt贸re wysch艂y jak bajorka na pustyni.

- Wujek Martin chrzani czasem g艂upoty - prychn臋艂a Enea. - Nie m贸g艂 wiedzie膰, co si臋 sta艂o z Tetyda, bo ca艂y czas siedzia艂 na Hyperionie, prawda? Nie wr贸ci艂 do sieci, wi臋c wszystko zmy艣li艂.

Nie przywyk艂em, by kto艣 wyra偶a艂 si臋 w ten spos贸b o najwi臋kszym dziele literackim, jakie stworzy艂a ludzko艣膰 na przestrzeni ubieg艂ych trzech wiek贸w, lub o jego legendarnym autorze. Zacz膮艂em si臋 艣mia膰 i nie potrafi艂em nad tym zapanowa膰.

- Nic ci nie jest, Raul? - Enea spojrza艂a na mnie z ukosa.

- Nie, po prostu jestem szcz臋艣liwy - odwr贸ci艂em si臋 i ruchem r臋ki ogarn膮艂em d偶ungl臋, rzek臋, transmiter i le偶膮cego na piasku wieloryba. - Z jakiego艣 powodu jestem szcz臋艣liwy!

Dziewczynka skin臋艂a g艂owa, jakby znakomicie rozumia艂a, co czuj臋.

- Czy z przewodnika mo偶na si臋 dowiedzie膰, co to za miejsce? - zwr贸ci艂em si臋 do androida. - Mamy tu d偶ungl臋, b艂臋kitne niebo... B臋dzie jakie艣 dziewi臋膰 i p贸艂 w skali Solmewa, a to chyba rzadko艣膰. Nie pisz膮 o tej planecie?

A. Bettik przekartkowa艂 ksi膮偶k臋.

- Nie pami臋tam, 偶ebym czyta艂 o 艣wiecie poro艣ni臋tym d偶ungl膮, ale jeszcze nie sko艅czy艂em. Zwr贸c臋 na to uwag臋, M. Endymion.

- Chyba musimy si臋 rozejrze膰 - Enea wyra藕nie si臋 niecierpliwi艂a.

- Tylko najpierw zabierzmy par臋 istotnych rzeczy ze statku - powstrzyma艂em j膮. - Zrobi艂em list臋...

- To potrwa ca艂e godziny. S艂o艅ce zajdzie zanim sko艅czymy.

- Nadal jednak uwa偶am, 偶e powinni艣my si臋 tu roz艂o偶y膰 obozem...

- Je艣li wolno mi co艣 sugerowa膰, M. Endymion - przerwa艂 mi android - mo偶e pan z M. Ene膮 udaliby艣cie si臋 na... rekonesans, a ja zaczn臋 wynosi膰 sprz臋t ze statku. Chyba 偶e uwa偶acie, i偶 lepiej by艂oby sp臋dzi膰 dzisiejsz膮 noc na jego pok艂adzie.

Wszyscy spojrzeli艣my na bezbronny statek. Znad op艂ywaj膮cej go wirami wody wystawa艂y powyginane i poczernia艂e tylne stateczniki. Pomy艣la艂em, 偶e mia艂bym spa膰 w tym ba艂aganie przy czerwonych lampach awaryjnych lub w absolutnym mroku 艣rodkowych pok艂ad贸w.

- To by艂oby bezpieczniejsze, ale wydob膮d藕my ze 艣rodka sprz臋t, kt贸ry przyda nam si臋 podczas sp艂ywu rzek膮. Wtedy zdecydujemy co dalej - powiedzia艂em.

Rozmawiali艣my jeszcze przez chwil臋 z A. Bettikiem. Mia艂em przy sobie karabin plazmowy i czterdziestk臋 pi膮tk臋 przy pasie, ale chcia艂em dosta膰 jeszcze p贸艂automat, kt贸ry wcze艣niej wybra艂em i sprz臋t biwakowy z szafek. Nie wiedzia艂em, w jaki spos贸b udamy si臋 w d贸艂 rzeki, bo cho膰 mata prawdopodobnie unios艂aby nasz膮 tr贸jk臋, nie wyobra偶a艂em sobie, 偶eby艣my zmie艣cili si臋 na niej razem z ekwipunkiem. Postanowili艣my wzi膮膰 trzy z czterech skuter贸w powietrznych, pas grawitacyjny i troch臋 dodatkowego wyposa偶enia turystycznego: grza艂k臋, 艣piwory, materace piankowe, latarki laserowe i zestawy komunikacyjne.

- We藕 te偶 maczet臋 je艣li uda ci si臋 jak膮艣 znale藕膰 - poprosi艂em. - W szafce stoi kilka skrzynek z no偶ami, zwyk艂ymi i uniwersalnymi. Nie pami臋tam, 偶eby by艂a tam maczeta, ale je艣li jest... przynie艣 j膮.

Razem przeszli艣my si臋 brzegiem pla偶y, znale藕li艣my zwalone drzewo i przyci膮gn臋li艣my je do statku; spoci艂em si臋 przy tym i nakl膮艂em za wszystkie czasy. Oparli艣my je o burt臋, 偶eby da艂o si臋 po nim na czworakach wdrapa膰 na kad艂ub.

- Jeszcze jedno - przypomnia艂em sobie. - Zobacz, czy gdzie艣 w tym ba艂aganie nie ma drabinki sznurowej i jakiej艣 nadmuchiwanej tratwy ratunkowej.

- Co艣 jeszcze? - zapyta艂 A. Bettik z u艣miechem.

- Nie... No, chyba 偶e znajdziesz saun臋 i dobrze zaopatrzony barek. A poza tym zesp贸艂 muzyczny, kt贸ry b臋dzie nam przygrywa艂 przy rozpakowywaniu si臋.

- Zrobi臋, co w mojej mocy, prosz臋 pana - z tymi s艂owy android zacz膮艂 si臋 wspina膰 na g贸r臋.

Nie podoba艂o mi si臋, 偶e zostawiam mu ca艂膮 czarn膮 robot臋, ale musieli艣my si臋 dowiedzie膰, jak daleko mamy do nast臋pnego portalu, a nie zamierza艂em pu艣ci膰 dziewczynki samej na zwiady. Usiad艂a za mn膮 na macie, a ja musn膮艂em d艂oni膮 odpowiednie nici. Dywanik usztywni艂 si臋 i wzni贸s艂 kilka centymetr贸w ponad wilgotny piasek.

- Przecwane! - powiedzia艂a Enea.

- Co?

- „Przecwane” znaczy tyle, co „sprytne” - wyja艣ni艂a. - Wujek Martin opowiada艂 mi, 偶e tak m贸wi艂y dzieciaki ze Starej Ziemi, kiedy by艂 ma艂y.

Westchn膮艂em i uruchomi艂em sploty steruj膮ce lotem. Po spirali wzbili艣my si臋 ponad drzewa. S艂o艅ce wisia艂o ju偶 nisko nad horyzontem, zachodnim horyzontem, jak zak艂ada艂em.

- Statku? - powiedzia艂em do komlogu.

- S艂ucham? - zawsze na d藕wi臋k tego g艂osu mia艂em wra偶enie, 偶e odrywam jego w艂a艣ciciela od wa偶nych zaj臋膰.

- Czy rozmawiam z tob膮, czy tylko z bankami danych, kt贸re za艂adowa艂e艣 do komlogu?

- Dop贸ki znajduje si臋 pan w zasi臋gu komunikatora, porozumiewa si臋 pan bezpo艣rednio ze mn膮 - odpar艂 statek.

- Jaki jest zasi臋g 艂膮czno艣ci przez komlog? - wyr贸wna艂em lot trzydzie艣ci metr贸w nad wod膮. A. Bettik sta艂 przy otwartej 艣luzie i macha艂 do nas r臋k膮.

- Dwadzie艣cia tysi臋cy kilometr贸w, je偶eli krzywizna planety nie oddzieli nas wcze艣niej. Jak ju偶 wspomnia艂em, na orbicie nie ma 偶adnych satelit贸w.

Przesun膮艂em r臋k膮 po splotach odpowiedzialnych za ruch do przodu i ruszyli艣my w g贸r臋 rzeki, w stron臋 poro艣ni臋tego zielskiem transmitera.

- Czy m贸g艂by艣 si臋 ze mn膮 skontaktowa膰, gdybym znalaz艂 si臋 po drugiej stronie portalu?

- Aktywnego portalu? - upewni艂 si臋 statek. - To niemo偶liwe, M. Endymion. Dzieli艂yby nas w贸wczas ca艂e lata 艣wietlne.

Potrafi艂 sprawi膰, 偶e czu艂em si臋 jak prostak z prowincji; zwykle dobrze si臋 bawi艂em w jego towarzystwie, czasem jednak nie mia艂bym nic przeciwko temu, 偶eby艣my si臋 go pozbyli.

Enea opar艂a si臋 o moje plecy.

- Stare portale by艂y po艂膮czone kablami 艣wiat艂owodowymi - powiedzia艂a mi prosto do ucha, 偶eby 艣wist powietrza nie zag艂uszy艂 jej s艂贸w. - Nie s膮 to mo偶e komunikatory, ale zawsze...

- Czyli gdyby艣my pop艂yn臋li z pr膮dem i chcieli zachowa膰 艂膮czno艣膰 ze statkiem, mogliby艣my przeci膮gn膮膰 sobie kabel telefoniczny? - rzuci艂em przez rami臋.

K膮tem oka zobaczy艂em, 偶e dziewczynka si臋 u艣miecha. Pomys艂 brzmia艂 g艂upio, ale da艂 mi do my艣lenia.

- Skoro nie mo偶emy pokona膰 transmitera p艂yn膮c pod pr膮d, to jak wr贸cimy na statek?

Enea dotkn臋艂a mojego ramienia. P臋dzili艣my coraz szybciej w stron臋 portalu.

- B臋dziemy porusza膰 si臋 z pr膮dem a偶 zatoczymy pe艂ne ko艂o. Tetyda tworzy艂a ogromn膮 p臋tl臋.

Odwr贸ci艂em si臋, 偶eby lepiej widzie膰 dziewczynk臋.

- Nie 偶artuj sobie ze mnie, ma艂a. Ta rzeka 艂膮czy艂a chyba kilkaset 艣wiat贸w, nie?

- Przynajmniej kilkaset - zgodzi艂a si臋. - O tylu wiadomo.

Nie zrozumia艂em, o co jej chodzi, wi臋c ograniczy艂em si臋 do kolejnego westchnienia.

- Je偶eli ka偶dy odcinek rzeki ma sto kilometr贸w, to czeka nas... dwadzie艣cia tysi臋cy kilometr贸w p艂ywania, 偶eby tu wr贸ci膰.

Enea nie odpowiedzia艂a.

Obni偶y艂em lot i teraz dopiero dotar艂y do mnie rozmiary portalu. Wykonano go chyba z metalu i ozdobiono rozmaitymi wzorami i t艂oczeniami - mo偶e by艂y tam tak偶e znaki jakiego艣 tajemnego pisma - ale pn膮cza g臋sto poros艂y bram臋. Czerwone plamy, kt贸re z pocz膮tku wzi膮艂em za rdz臋, okaza艂y si臋 kolejnymi „nietoperzowymi li艣膰mi”, zwieszaj膮cymi si臋 z popl膮tanych ga艂臋zi. Trzyma艂em si臋 od nich w bezpiecznej odleg艂o艣ci.

- A je艣li si臋 w艂膮czy? - zapyta艂em, gdy zawi艣li艣my jakie艣 p贸艂tora metra poni偶ej dolnej powierzchni sklepienia 艂uku.

- Spr贸buj - powiedzia艂a dziewczynka.

Pchn膮艂em mat臋. wolno w prz贸d; niemal zatrzymali艣my si臋, osi膮gn膮wszy niewidzialn膮 lini臋 dok艂adnie po艣rodku portalu. Nic si臋 nie sta艂o. Przelecieli艣my przez transmiter, zawr贸cili艣my i przelecieli艣my w drug膮 stron臋. Portal sta艂 si臋 tylko ozdobnym metalowym mostem z wysoko nad wod膮 wzniesionym prz臋s艂em.

- Nie dzia艂a - powiedzia艂em. - Jest martwy jak jaja Kelseya - zacytowa艂em jedno z ulubionych powiedzonek Starowiny, zdecydowanie nie przeznaczonych dla dzieci, gdy nagle zda艂em sobie spraw臋, 偶e jest tu dziecko, kt贸re mnie s艂yszy. - Przepraszam! - rzuci艂em przez rami臋. Zaczerwieni艂em si臋. Chyba za du偶o czasu sp臋dzi艂em w wojsku, na barkach i jako wykidaj艂o w knajpie i do reszty zg艂upia艂em.

Enea zanios艂a si臋 艣miechem.

- Raul, przecie偶 ja dorasta艂am przy wujku Martinie, nie pami臋tasz?

Przelecieli艣my nad statkiem i pomachali艣my A. Bettikowi, kt贸ry 艣ci膮ga艂 na pla偶臋 ca艂e palety ze sprz臋tem.

- Lecimy w d贸艂 rzeki, 偶eby znale藕膰 drugi portal? - zapyta艂em.

- Pewnie.

Lec膮c nad wod膮, tylko z rzadka widzieli艣my pla偶e czy le艣ne polany przy brzegu; drzewa i pn膮cza schodzi艂y zwykle nad sam膮 rzek臋. Troch臋 niepokoi艂a mnie my艣l, 偶e nie wiem, w jakim kierunku zmierzamy, uruchomi艂em wi臋c wyci膮gni臋ty z plecaka 偶yrokompas. S艂u偶y艂 mi dobrze na Hyperionie, gdzie nie mog艂em zaufa膰 polu magnetycznemu, ale tu niewiele mi pom贸g艂. Tak jak i system naprowadzania na statku, kompas wymaga艂 okre艣lenia punktu startowego, tego za艣 nie znali艣my, odk膮d transmiter przeni贸s艂 nas w nowe miejsce.

- Statku, czy mo偶esz poda膰 mi nasz kierunek wed艂ug wskaza艅 kompasu magnetycznego? - powiedzia艂em do bransolety.

- Oczywi艣cie - odpowied藕 nadesz艂a natychmiast. - Poniewa偶 jednak nie wiemy dok艂adnie, gdzie na tej planecie znajduje si臋 magnetyczna pomoc, okre艣l臋 to jedynie w przybli偶eniu.

- W takim razie okre艣l nasz kierunek w przybli偶eniu - zgodzi艂em si臋 i przechyli艂em mat臋, wchodz膮c w 艂agodny zakr臋t. Rzeka zn贸w rozla艂a si臋 szerzej i w tym miejscu mierzy艂a dobry kilometr w poprzek. Pr膮d mia艂a wartki, cho膰 niezbyt zdradliwy. Na Kansie, podczas pracy na barkach, nauczy艂em si臋 czyta膰 z wir贸w, mielizn i karp jak z ksi膮偶ki; ten sp艂yw nie zapowiada艂 si臋 na trudny.

- Kierunek w przybli偶eniu wsch贸d-po艂udniowy wsch贸d - podpowiedzia艂 mi komlog. - Pr臋dko艣膰 lotu sze艣膰dziesi膮t osiem kilometr贸w na godzin臋. Ze wskaza艅 czujnik贸w wynika, 偶e pole ochronne maty w艂膮czone jest na osiem procent maksymalnej mocy. Wysoko艣膰...

- Ju偶, ju偶, wystarczy - przerwa艂em mu. - Wsch贸d-po艂udniowy wsch贸d.

Za naszymi plecami s艂o艅ce opada艂o coraz ni偶ej, a zatem planeta obraca艂a si臋 wok贸艂 w艂asnej osi jak Stara Ziemia czy Hyperion.

Rzeka pod nami p艂yn臋艂a teraz prosto, wi臋c przyspieszy艂em, cho膰 nieznacznie. Po hyperio艅skim labiryncie rozbija艂em si臋 z pr臋dko艣ci膮 bez ma艂a trzystu kilometr贸w na godzin臋, ale bez potrzeby nie zamierza艂em powtarza膰 tego do艣wiadczenia. 艁adunek maty rzeczywi艣cie wystarcza艂 na do艣膰 d艂ugo, jednak偶e nie mieli艣my dok膮d si臋 spieszy膰. Odnotowa艂em w pami臋ci, 偶eby na艂adowa膰 mat臋 przed opuszczeniem statku, nawet je艣li we藕miemy ze sob膮 skutery.

- Popatrz! - odezwa艂a si臋 nagle Enea i wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Po lewej, na p贸艂noc od nas, ponad listowie d偶ungli strzela艂 wysoki, o艣wietlony zachodz膮cym s艂o艅cem kszta艂t: ni to zbudowana ludzk膮 r臋k膮 wie偶a, ni to ska艂a o p艂askim szczycie. - Podlecimy bli偶ej?

Wiedzia艂em, 偶e nie powinni艣my. Mieli艣my zadanie do wykonania, limit czasu - na przyk艂ad do zachodu s艂o艅ca - i tysi膮c innych powod贸w, 偶eby nie ryzykowa膰 niepotrzebnie, ogl膮daj膮c jakie艣 dziwaczne artefakty. Kto m贸g艂 wiedzie膰, czy nie trafili艣my w艂a艣nie na zabudowania planetarnego dow贸dztwa si艂 Paxu?

- Jasne! - odpowiedzia艂em, kopi膮c si臋 w duchu w ty艂ek za to, 偶e taki ze mnie idiota. Odbi艂em na pomoc.

By艂o dalej, ni偶 s膮dzili艣my. Przyspieszy艂em do dwustu kilometr贸w na godzin臋, a i tak lecieli艣my tam przynajmniej dziesi臋膰 minut.

- Przepraszam, M. Endymion - odezwa艂 si臋 statek. - Zboczyli艣cie z kursu i lecicie na pomocny wsch贸d, sto trzy stopnie od poprzedniego kierunku.

- Zamierzamy przyjrze膰 si臋 z bliska jakiej艣 wie偶y czy osta艅cowi skalnemu, niemal dok艂adnie na pomoc od nas. Masz go na radarze?

- Nie - odpar艂, a ja odnios艂em wra偶enie, 偶e jego g艂os zn贸w sta艂 si臋 osch艂y. - Do po艂owy zagrzebany w b艂ocie nie znajduj臋 si臋 w najlepszym punkcie obserwacyjnym. Wszystkie obiekty poni偶ej dwudziestu o艣miu stopni ponad horyzontem gin膮 w zak艂贸ceniach. Znajdujecie si臋 na skraju mojego pola pomiarowego. Za dwadzie艣cia kilometr贸w znikniecie z radaru.

- Nie szkodzi! Obejrzymy sobie to co艣 i zaraz wracamy nad wod臋.

- Ale po co? - zapyta艂 statek. - Po co zajmujecie si臋 czym艣, co nie ma nic wsp贸lnego z waszymi planami sp艂yni臋cia rzek膮?

Enea pochyli艂a si臋 i z艂apa艂a mnie za nadgarstek.

- Jeste艣my lud藕mi - stwierdzi艂a.

Statek nie odpowiedzia艂.

Kiedy dotarli艣my do dziwnego obiektu, okaza艂o si臋, 偶e wystaje dobre sto metr贸w ponad drzewa. U jego podstawy olbrzymie paprocie tworzy艂y tak膮 g臋stwin臋, 偶e przypomina艂 samotn膮 ska艂臋 wyrastaj膮c膮 z zielonego morza.

Wie偶a sprawia艂a wra偶enie zarazem naturalnej i wykonanej przez cz艂owieka - a przynajmniej przerobionej przez inteligentne istoty. Materia艂, z kt贸rego powsta艂a, wygl膮da艂 mi na czerwony piaskowiec. „Dach” mia艂 oko艂o siedemdziesi臋ciu metr贸w szeroko艣ci. Chyl膮ce si臋 ku zachodowi s艂o艅ce, teraz ju偶 zaledwie jakie艣 dziesi臋膰 stopni ponad lasem, nadawa艂o skale jeszcze intensywniej, czerwony odcie艅. Na wschodniej i zachodniej 艣cianie wie偶y tu i 贸wdzie widnia艂y otwory, kt贸re z pocz膮tku oboje wzi臋li艣my za naturalne, wyrze藕bione przez wiatr lub wod臋 pieczary. Wkr贸tce jednak stwierdzili艣my, 偶e zosta艂y wykute w skale, podobnie jak znajduj膮ce si臋 od wschodu zag艂臋bienia, w sam raz nadaj膮ce si臋 na chwyty i stopnie dla cz艂owieka, kt贸ry chcia艂by si臋 wdrapa膰 na g贸r臋. Na sam膮 my艣l o wspinaczce nad stumetrow膮 przepa艣ci膮, kiedy mo偶na si臋 oprze膰 jedynie na p艂ytkich niby-

stopniach, co艣 mnie 艣cisn臋艂o w 偶o艂膮dku.

- Mo偶emy podlecie膰 jeszcze troch臋? - poprosi艂a Enea.

Do tej pory okr膮偶ali艣my kamienn膮 wie偶臋 w odleg艂o艣ci oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w.

- To chyba nie najlepszy pomys艂. Ju偶 w tej chwili jeste艣my w zasi臋gu broni palnej, a nie chcia艂bym, 偶eby kto艣 czy co艣 m贸g艂 dodatkowo ostrzela膰 nas z 艂uk贸w czy rzuci膰 w艂贸czni膮.

- 艁uk te偶 by tu doni贸s艂 - zauwa偶y艂a Enea, ale nie nalega艂a dalej.

Przez moment zdawa艂o mi si臋, 偶e w jednym z owalnych otwor贸w dostrzegam jaki艣 ruch, lecz szybko doszed艂em do wniosku, 偶e to tylko refleks wieczornego 艣wiat艂a.

- Napatrzy艂a艣 si臋?

- W艂a艣ciwie to nie - Enea zacisn臋艂a drobne d艂onie na moich ramionach, gdy zataczali艣my k贸艂ka. Bryza mierzwi艂a mi w艂osy, a obejrzawszy si臋 do ty艂u widzia艂em faluj膮ce w艂osy dziewczynki.

- Mamy co艣 do zrobienia - skierowa艂em mat臋 na po艂udnie i przyspieszy艂em. Przemykaj膮cy czterdzie艣ci metr贸w pod nami baldachim z li艣ci wygl膮da艂 na mi臋kki, ale solidny i dawa艂 z艂udne poczucie, 偶e mogliby艣my na nim w razie potrzeby wyl膮dowa膰. Ale przecie偶 A. Bettik ma pas grawitacyjny i skutery, pomy艣la艂em. Jakby co, przylecia艂by po nas.

Wr贸cili艣my nad rzek臋 kilkaset metr贸w na po艂udniowy wsch贸d od miejsca, gdzie skr臋cili艣my w kierunku d偶ungli. Wzrok nasz si臋ga艂 a偶 po odleg艂y o trzydzie艣ci kilometr贸w widnokr膮g, nigdzie jednak nie dostrzegli艣my ani 艣ladu transmitera.

- Dok膮d teraz? - zapyta艂em.

- Pole膰my jeszcze kawa艂ek.

Kiwn膮艂em g艂ow膮 i skr臋ci艂em nad wod膮 w lewo. Do tej pory nie widzieli艣my 偶adnych zwierz膮t, opr贸cz rzadko pokazuj膮cych si臋 bia艂ych ptak贸w i czerwonych nietoperzoli艣ci. Przypomnia艂em sobie w艂a艣nie stopnie wykute w kamiennym monolicie, gdy Enea poci膮gn臋艂a mnie za r臋kaw.

Tu偶 pod powierzchni膮 wody co艣 si臋 porusza艂o. Odblaski s艂o艅ca uniemo偶liwia艂y nam dostrze偶enie szczeg贸艂贸w, ale zauwa偶y艂em b艂oniast膮 sk贸r臋, rodzaj zako艅czonego zadziorem ogona i p艂etwy albo macki po bokach. Stw贸r musia艂 mie膰 jakie艣 osiem czy dziesi臋膰 metr贸w d艂ugo艣ci. Zanurkowa艂 i znikn膮艂 nam z oczu.

- Jaka艣 p艂aszczka rzeczna - krzykn臋艂a z ty艂u Enea. Zn贸w p臋dzili艣my z du偶膮 szybko艣ci膮, tote偶 podmuch powietrza sta艂 si臋 ha艂a艣liwy.

- Tylko wi臋ksza - pracowa艂em z p艂aszczkami zaprz臋ganymi do barek na Kansie, nigdy jednak nie widzia艂em tak wielkiego okazu. Nagle nasza mata grawitacyjna wyda艂a mi si臋 niezwykle delikatna. Obni偶y艂em lot o trzydzie艣ci metr贸w, czyli prawie zr贸wna艂em si臋 z czubkami drzew, 偶eby upadek do wody nie okaza艂 si臋 艣miertelny, gdyby stare艅ki lataj膮cy dywan bez uprzedzenia odm贸wi艂 pos艂usze艅stwa.

Jeszcze raz skr臋cili艣my na po艂udnie, gdzie rzeka gwa艂townie si臋 zw臋偶a艂a, a po chwili powita艂 nas ryk wodospadu i chmura drobnych kropelek.

Wodospad nie nale偶a艂 do szczeg贸lnie wysokich, mierzy艂 bowiem niespe艂na pi臋tna艣cie metr贸w, natomiast przelewaj膮ca si臋 przez niego woda wci艣ni臋ta dot膮d w stumetrowe, skalne koryto rzeki, a teraz rozlewaj膮ca si臋 na tysi膮c i wi臋cej metr贸w, robi艂a niezapomniane wra偶enie. Dalej znajdowa艂a si臋 kolejna katarakta, szerokie rozlewisko i wreszcie rzeka zn贸w si臋 uspokaja艂a. Przez moment przysz艂a mi do g艂owy niezbyt m膮dra my艣l, 偶e 偶yj膮cy w rzece stw贸r, kt贸rego widzieli艣my, m贸g艂 nie wiedzie膰 o wodospadzie.

- Wydaje mi si臋, 偶e nie zd膮偶ymy ju偶 znale藕膰 portalu i wr贸ci膰 przed zmrokiem - zauwa偶y艂em. - Je艣li w og贸le jest tam jaki艣 portal.

- Jest, jest.

- Przelecieli艣my ponad sto kilometr贸w.

- Przecie偶 A. Bettik m贸wi艂, 偶e na Tetydzie odleg艂o艣膰 mi臋dzy transmiterami si臋 u艣rednia. Mo偶e tutaj by艂o to dwie艣cie albo trzysta kilometr贸w. Poza tym na r贸偶nych rzekach znajdowa艂a si臋 r贸偶na liczba transmiter贸w, tak 偶e nawet na jednej planecie odcinki Tetydy mog艂y si臋 r贸偶ni膰 d艂ugo艣ci膮.

- Kto ci tak powiedzia艂? - obejrza艂em si臋 przez rami臋.

- Matka. Wiesz, 偶e by艂a detektywem, nie? Prowadzi艂a kiedy艣 spraw臋 rozwodow膮 i przez trzy tygodnie p艂yn臋艂a Tetyd膮 za 偶onatym facetem z dziewczyn膮.

- Co to jest sprawa rozwodowa?

- Niewa偶ne - Enea odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie i spojrza艂a do ty艂u. W艂osy zas艂ania艂y jej twarz. - Ale masz racj臋, wracajmy na statek. Jutro tu wr贸cimy.

Zawr贸ci艂em na zach贸d i przyspieszy艂em. Przelatuj膮c nad wodospadem wybuchami radosnego 艣miechu powitali艣my wodn膮 mgie艂k臋 na twarzach i r臋kach.

- M. Endymion? - odezwa艂 si臋 g艂os z komlogu.

- Ju偶 wracamy. Mamy do was jakie艣 dwadzie艣cia pi臋膰, mo偶e trzydzie艣ci minut.

- Wiem - odpowiedzia艂 mi spokojny g艂os androida. - Widzia艂em wie偶臋, wodospad i ca艂膮 reszt臋 w holoramie.

Spojrzeli艣my z Enea po sobie; wyobrazi艂em sobie, 偶e musieli艣my wygl膮da膰 komicznie.

- Czy to znaczy, 偶e komlog przesy艂a wam obrazy?

- Ale偶 oczywi艣cie - tym razem odpowiedzia艂 mi statek. - Hologram albo zwyk艂e wideo. Wybrali艣my holo.

- Chocia偶 dziwnie si臋 to ogl膮da, kiedy holorama jest teraz zag艂臋bieniem w 艣cianie - przyzna艂 A. Bettik. - Nie po to jednak was wywo艂a艂em.

- Co si臋 sta艂o?

- Chyba mamy go艣cia.

- Du偶e rzeczne zwierz臋? - zapyta艂a Enea. - Taka p艂aszczka, tylko wi臋ksza?

- Niezupe艂nie - odpar艂 spokojnie A. Bettik. - To Chy偶war.

30

Nasza mata musia艂a wygl膮da膰 jak rozmazana, kolorowa smuga, gdy z maksymaln膮 pr臋dko艣ci膮 p臋dzili艣my z powrotem. Poprosi艂em, by w czasie rzeczywistym transmitowano nam holograficzny obraz Chy偶wara, ale statek stwierdzi艂, 偶e wskutek zabrudzenia czujnik贸w i obiektyw贸w nie mo偶e 艣ledzi膰 wydarze艅 na pla偶y.

- To on jest na pla偶y?

- By艂 tam jeszcze przed chwil膮, kiedy wynosi艂em sprz臋t - odpowiedzia艂 mi A. Bettik.

- P贸藕niej znalaz艂 si臋 w pier艣cieniu akumulator贸w nap臋du Hawkinga - dopowiedzia艂 statek.

- Jak to? - zdziwi艂em si臋. - Przecie偶 tam nie ma wej艣cia... - urwa艂em w p贸艂 zdania, 偶eby nie robi膰 z siebie jeszcze wi臋kszego durnia. - A gdzie jest teraz?

- Nie jeste艣my pewni - powiedzia艂 A. Bettik. - Na razie wracam po radio. Zachowamy 艂膮czno艣膰 za po艣rednictwem statku.

- Zaczekaj... - pr贸bowa艂em mu przerwa膰, ale nie da艂 mi sko艅czy膰.

- M. Endymion, kiedy was wywo艂ywa艂em, me by艂o moim zamiarem jak najszybsze sprowadzenie was tutaj. Zamierza艂em raczej zasugerowa膰, 偶eby艣cie wraz z M. Ene膮... mmm... przed艂u偶yli nieco wycieczk臋 krajoznawcz膮, podczas gdy my tutaj postaraliby艣my si臋... zorientowa膰 w zamiarach go艣cia.

Jego wyja艣nienia brzmia艂y sensownie: mia艂em chroni膰 dziewczynk臋, a tu co? Nagle w pobli偶u pojawia si臋 najbardziej niebezpieczna maszyna do zabijania w ca艂ej galaktyce, a ja zawo偶臋 jej dziecko? Kolejny raz w tym d艂ugim dniu wyszed艂em na os艂a. Si臋gn膮艂em r臋k膮 do splot贸w steruj膮cych, 偶eby zawr贸ci膰 na wsch贸d, gdy drobna d艂o艅 Enei zacisn臋艂a si臋 na mojej.

- Nie! - powiedzia艂a dziewczynka. - Wracajmy!

Pokr臋ci艂em g艂ow膮.

- Ten stw贸r...

- Ten stw贸r mo偶e si臋 znale藕膰 w dowolnym miejscu, jakie sobie wymy艣li - powa偶ny ton g艂osu odpowiada艂 powadze spojrzenia dziecka. - Gdyby chodzi艂o mu o mnie... czy o ciebie, to po prostu pojawi艂by si臋 tutaj ko艂o nas, na macie.

A偶 rozejrza艂em si臋 dooko艂a.

- Wracajmy! - powt贸rzy艂a Enea.

Z westchnieniem skierowa艂em mat臋 w g贸r臋 rzeki i lekko zwolni艂em lot. Wyci膮gn膮艂em z plecaka karabin plazmowy, roz艂o偶y艂em kolb臋 i zablokowa艂em j膮 w takiej pozycji.

- Nie rozumiem - stwierdzi艂em. - Czy kto艣 kiedy艣 s艂ysza艂, 偶eby to monstrum opu艣ci艂o Hyperiona?

- Chyba nie - przyzna艂a dziewczynka, oparta policzkiem o moje plecy, 偶eby schowa膰 si臋 przed podmuchami powietrza w miar臋, jak s艂ab艂o pole si艂owe.

- Wi臋c co si臋 dzieje? 艢ledzi ci臋?

- To logiczne - odpar艂a. Moja koszula t艂umi艂a jej g艂os.

- Niby dlaczego?

Odepchn臋艂a si臋 ode mnie z tak膮 si艂膮, 偶e instynktownie si臋gn膮艂em po ni膮, chc膮c ochroni膰 j膮 przed upadkiem z tylnej kraw臋dzi maty. Unikn臋艂a moich wyci膮gni臋tych r膮k.

- Raul, na razie nie znam odpowiedzi na te pytania, jasne? - powiedzia艂a. - Nie wiedzia艂am, czy opu艣ci Hyperiona, a ju偶 na pewno tego nie chcia艂am. Uwierz mi!

- Wierz臋 - opar艂em si臋 o mat臋. Moja d艂o艅 by艂a ogromna w por贸wnaniu z drobnymi r臋kami, kolanami, stopami dziewczynki. Enea po艂o偶y艂a swoj膮 r臋k臋 na mojej.

- Wracajmy - powt贸rzy艂a drugi raz.

- Dobrze.

Za艂adowa艂em karabin. Pociski plazmowe nie by艂y upakowane w magazynku osobno, jak w zwyk艂ej broni, lecz de facto tworzy艂y go, stopione razem do chwili wystrzelenia. Mie艣ci艂o si臋 w nim pi臋膰dziesi膮t naboj贸w - kiedy wystrzeli艂o si臋 ostatni z nich, magazynek przestawa艂 istnie膰. Wyuczonym podczas s艂u偶by w Stra偶y uderzeniem d艂oni wpi膮艂em go w uchwyt, przestawi艂em bro艅 na ogie艅 pojedynczy i upewni艂em si臋, 偶e bezpiecznik jest w艂膮czony. Po艂o偶y艂em karabin na kolanach, gdy Enea opar艂a mi si臋 na ramionach i zapyta艂a:

- My艣lisz, 偶e przyda ci si臋 do czego艣, gdy spotkamy Chy偶wara? Odwr贸ci艂em si臋 do niej.

- Nie.

Lecieli艣my wprost w kierunku zachodz膮cego s艂o艅ca.

A. Bettik czeka艂 na nas na pla偶y. Sam. Pomacha艂 r臋k膮 na znak, 偶e wszystko w porz膮dku, cho膰 i tak wola艂em zatoczy膰 jeszcze k贸艂ko nad drzewami. Kiedy l膮dowali艣my, s艂o艅ce sta艂o si臋 ju偶 olbrzymi膮, czerwon膮 kul膮, zawieszon膮 tu偶 ponad lasem na zachodzie.

Posadzi艂em mat臋 obok stosu skrzy艅 ze sprz臋tem, w cieniu kad艂uba statku. Zeskoczy艂em z niej i odbezpieczy艂em karabin.

- Nie wr贸ci艂 - poinformowa艂 mnie android. Zakomunikowa艂 nam to ju偶 wychodz膮c ze statku, ale ja wci膮偶 czeka艂em w napi臋ciu. Zaprowadzi艂 nas kawa艂ek dalej, gdzie na nietkni臋tym piasku widnia艂y dwa odciski st贸p - o ile oczywi艣cie w tym wypadku mo偶na m贸wi膰 p „stopach”: wygl膮da艂y jak 艣lady pozostawione przez dwa ci臋偶kie i ostre narz臋dzia rolnicze.

Przykucn膮艂em przy nich, jak na do艣wiadczonego tropiciela przysta艂o, szybko jednak zda艂em sobie spraw臋 z bezsensowno艣ci tego, co robi臋.

- Najpierw zjawi艂 si臋 tutaj, p贸藕niej przeni贸s艂 na statek, a potem znikn膮艂, tak? - zapyta艂em.

- Tak - odpar艂 A. Bettik. - Statku, czy namierzy艂e艣 t臋 istot臋 na radarze? A mo偶e twoje kamery co艣 zarejestrowa艂y?

- Nie - dobieg艂o z bransolety. - W jednostkach nap臋dowych nie mam zainstalowanych kamer...

- To sk膮d wiesz, 偶e on tam by艂?

- Na ka偶dym pok艂adzie znajduje si臋 detektor masy. Ze wzgl臋du na r贸wnowag臋 lotu musz臋 dok艂adnie zna膰 rozk艂ad obci膮偶enia w moim wn臋trzu.

- Jakie to by艂o obci膮偶enie?

- Jeden przecinek zero sze艣膰dziesi膮t trzy tony.

Zacz膮艂em si臋 ju偶 prostowa膰, ale zamar艂em przygi臋ty do ziemi.

- Ile?! Ponad tysi膮c kilogram贸w?! To niemo偶liwe! - wr贸ci艂em wzrokiem do 艣lad贸w. - Niemo偶liwe!

- Mo偶liwe! - sprzeciwi艂 si臋 statek. - Podczas pobytu stwora w pier艣cieniu akumulator贸w Hawkinga moje czujniki wskaza艂y przemieszczenie masy r贸wnej dok艂adnie jeden przecinek zero sze艣膰dziesi膮t trzy tysi膮ca kilogram贸w i...

- Jezu Przenaj艣wi臋tszy! - odwr贸ci艂em si臋 do A. Bettika. - Ciekawe, czy kto艣 ju偶 pr贸bowa艂 zwa偶y膰 tego drania.

- Ma prawie trzy metry wzrostu - zauwa偶y艂 android. - Materia艂, z kt贸rego si臋 sk艂ada, mo偶e mie膰 bardzo du偶膮 g臋sto艣膰. Poza tym kto wie, czy Chy偶war nie umie w razie potrzeby zmienia膰 swojej masy.

- W razie jakiej potrzeby? - mrukn膮艂em podnosz膮c wzrok na d偶ungl臋. Pod drzewami zrobi艂o si臋 bardzo ciemno; 艣wiat艂o s艂o艅ca o艣wietla艂o ju偶 tylko szczyty olbrzymich paproci. W ostatnich minutach naszego lotu na niebie pojawi艂o si臋 sporo chmur, kt贸re najpierw p艂on臋艂y czerwieni膮, by teraz szybko bledn膮c i szarze膰.

- Czy jeste艣 gotowy do odczytania naszej pozycji z gwiazd? - zapyta艂em komlogu.

- W艂a艣ciwie tak, chocia偶 b臋d臋 musia艂 poczeka膰, a偶 chmury znikn膮. Tymczasem jednak poczyni艂em kilka ciekawych wylicze艅.

- To znaczy艂 - zdziwi艂a si臋 Enea.

- Opieraj膮c si臋 na obserwacjach ruchu s艂o艅ca przez ostatnich kilka godzin, wyznaczy艂em d艂ugo艣膰 tutejszego dnia: osiemna艣cie godzin, sze艣膰 minut i pi臋膰dziesi膮t jeden sekund, wszystko oczywi艣cie w standardzie Hegemonii.

- Oczywi艣cie! - przytakn膮艂em. - Czy na kt贸rej艣 z tych rekreacyjnych planet, przez kt贸re p艂yn臋艂a Tetyda, dzie艅 trwa艂 osiemna艣cie godzin? - zapyta艂em A. Bettika.

- Na 偶adnej z tych, o kt贸rych czyta艂em, M. Endymion.

- Niewa偶ne. Na razie zastan贸wmy si臋, co robimy dzisiejszej nocy. Rozbijamy ob贸z, nocujemy na statku czy po prostu 艂adujemy wszystko na skutery i staramy si臋 jak najszybciej dotrze膰 do nast臋pnego portalu? - zapyta艂em. - Mo偶emy holowa膰 tratw臋, uwa偶am zreszt膮, 偶e to dobry pomys艂. Nie chcia艂bym tu za d艂ugo siedzie膰, skoro Chy偶war gdzie艣 tu si臋 kr臋ci.

A. Bettik podni贸s艂 palec w g贸r臋, niczym dziecko zg艂aszaj膮ce si臋 do odpowiedzi.

- Powinienem by艂 da膰 wam zna膰 wcze艣niej... - sprawia艂 wra偶enie zak艂opotanego. - Jak zapewne wiecie, skrytka ze sprz臋tem zosta艂a uszkodzona, kiedy nas ostrzelano. Nie znalaz艂em 偶adnej tratwy, cho膰 znajduje si臋 na li艣cie sprz臋tu, kt贸r膮 dysponuje statek. Poza tym trzy skutery s膮 niesprawne.

Zmarszczy艂em brwi.

- Nic si臋 nie da z nimi zrobi膰?

- Nic. Zdaniem statku czwarty mo偶na naprawi膰, tyle 偶e potrwa to kilka dni.

- Cholera!

- Na jak d艂ugo wystarcza 艂adunek w skuterze? - zaciekawi艂a si臋 Enea.

- Sto godzin normalnego lotu - zapiszcza艂 komlog. Machn臋艂a r臋k膮.

- I tak niespecjalnie by si臋 nam przyda艂y - Jeden w艂a艣ciwie nic nam nie daje, a poza tym nie wiadomo, czy uda si臋 ponownie na艂adowa膰 baterie.

Podrapa艂em si臋 po policzku; pod palcami zachrz臋艣ci艂 mi jednodniowy zarost. Tyle si臋 dzia艂o, 偶e zapomnia艂em si臋 ogoli膰.

- My艣la艂em ju偶 o tym, ale je艣li w og贸le chcemy co艣 zabra膰, nie zmie艣cimy si臋 na macie razem z broni膮 i niezb臋dnym sprz臋tem.

Czeka艂em, a偶 ma艂a zacznie protestowa膰 przeciwko taszczeniu ze sob膮 nadmiaru wyposa偶enia, ona jednak powiedzia艂a co innego.

- Zabierzmy wszystko, tylko darujmy sobie latanie.

- Darowa膰 sobie? - na my艣l o wycinaniu sobie drogi w d偶ungli poczu艂em si臋 nieswojo. - Bez tratwy mo偶emy albo polecie膰, albo i艣膰 piechot膮...

- A kto m贸wi, 偶e bez tratwy? Mo偶emy sobie zbudowa膰 tratw臋 z drewna i sp艂yn膮膰 na niej w d贸艂 rzeki... i to nie tylko na tej planecie, ale wsz臋dzie.

- A wodospad? - zn贸w potar艂em policzek.

- Rano przewieziemy wszystko na macie do miejsca poni偶ej wodospadu i tam zbudujemy tratw臋. Chyba 偶e uwa偶asz, i偶 nie uda nam si臋 skleci膰 nic takiego...

Popatrzy艂em na drzewa: wysokie, nie za grube, chyba twarde...

- Zbudujemy tratw臋 - uzna艂em. - Robi艂em to ju偶 na Kansie, kiedy musieli艣my holowa膰 za bark膮 dodatkowe towary.

- W porz膮dku - stwierdzi艂a Enea. - Zanocujmy tutaj. Niewiele pozosta艂o nam nocy, skoro dzie艅 trwa tu osiemna艣cie godzin standardowych. O 艣wicie we藕miemy si臋 do pracy.

Zawaha艂em si臋. Nie chcia艂em, by zrzucanie wszystkich decyzji na dwunastoletnie dziecko wesz艂o mi w krew, chocia偶 pomys艂 wyda艂 mi si臋 sensowny.

- Szkoda, 偶e statek pad艂 - powiedzia艂em. - Mogliby艣my pop艂yn膮膰 na repulsorach...

Enea parskn臋艂a 艣miechem.

- Nigdy by mi do g艂owy nie przysz艂o, 偶eby pop艂yn膮膰 Tetyd膮 na tym statku - podrapa艂a si臋 po nosie. - Tego nam tylko trzeba: jest dyskretny niczym olbrzymi jamnik przeciskaj膮cy si臋 przez krokietow膮 bramk臋.

- Co to jest jamnik? - zapyta艂em.

- Co to jest bramka krokietowa? - zawt贸rowa艂 mi A. Bettik.

- Niewa偶ne. Czy zgadzacie si臋, 偶eby艣my zanocowali tutaj, a jutro z samego rana zabrali si臋 do budowy tratwy?

Popatrzy艂em na androida.

- Propozycja brzmi wybitnie sensownie - przyzna艂. - Aczkolwiek stanowi cz臋艣膰 wybitnie bezsensownej wyprawy.

- Uznaj臋 to za zgod臋. A ty, Raul?

- Niech b臋dzie. Tylko gdzie chcecie spa膰? Na pla偶y czy na statku, bo tam bezpieczniej?

- Do艂o偶臋 wszelkich stara艅, by dzisiejszej nocy uczyni膰 moje wn臋trze jak najbezpieczniejszym i najbardziej wygodnym - zaoferowa艂 statek. - Dwie le偶anki na pok艂adzie kriogenicznym wci膮偶 mog膮 s艂u偶y膰 jako 艂贸偶ka, poza tym zostaj膮 jeszcze hamaki do rozwieszenia w...

- Jestem za tym, 偶eby艣my nocowali na pla偶y - przerwa艂a mu Enea. - Na pok艂adzie wcale nie b臋dziemy lepiej zabezpieczeni przed Chy偶warem.

Popatrzy艂em na mroczniej膮c膮 d偶ungl臋.

- Ale tu mog膮 czai膰 si臋 inne istoty, kt贸rych lepiej nie spotyka膰 po ciemku. Statek by艂by lepszy.

A. Bettik wskaza艂 jedn膮 ze skrzynek.

- Znalaz艂em zestaw czujnik贸w do rozstawienia wok贸艂 obozu - wyja艣ni艂. - Zreszt膮 z przyjemno艣ci膮 b臋d臋 pe艂ni艂 stra偶 do rana. Musz臋 przyzna膰, 偶e po tylu dniach na pok艂adzie ch臋tnie sp臋dzi艂bym noc na dworze.

Westchn膮艂em i ostatecznie si臋 podda艂em. - B臋dziemy si臋 zmienia膰 - zaproponowa艂em. - Rozstawmy ten 艣mietnik, zanim na dobre si臋 艣ciemni.

M贸wi膮c o „艣mietniku” mia艂em na my艣li ekwipunek, kt贸ry android na moj膮 pro艣b臋 wydoby艂 ze statku: polimerowy namiot, cienki niczym cie艅 paj臋czyny, a przy tym mocny, nieprzemakalny, lekki i tak ma艂y, 偶e mie艣ci艂 si臋 w kieszeni; sze艣cienn膮 grza艂k臋 nadprzewodnikow膮, o pi臋ciu 艣cianach zimnych i jednej gor膮cej, na kt贸rej mo偶na by艂o swobodnie gotowa膰; komplet czujnik贸w alarmowych, znalezionych przez A. Bettika, kt贸re okaza艂y si臋 by膰 my艣liwsk膮 odmian膮 trzycentymetrowych wojskowych detektor贸w ruchu, do rozstawienia na obwodzie ko艂a o 艣rednicy do dw贸ch kilometr贸w; 艣piwory, materace piankowe, po spakowaniu przybieraj膮ce niewiarygodnie ma艂e rozmiary, gogle noktowizyjne, modu艂y komunikacyjne, naczynia i sztu膰ce.

Zacz臋li艣my od zainstalowania alarmu, wbijaj膮c detektory w piasek p贸艂kolem, kt贸rego podstaw臋 stanowi艂 brzeg rzeki.

- A je艣li tamten wodny potw贸r wype艂znie na pla偶臋, 偶eby nas po偶re膰? - zaniepokoi艂a si臋 Enea. Zrobi艂o si臋 ju偶 zupe艂nie ciemno, nadal jednak gwiazdy kry艂y si臋 za nisk膮 warstw膮 chmur. Wiatr szele艣ci艂 li艣膰mi drzew, co brzmia艂o teraz o wiele bardziej z艂owieszczo ni偶 za dnia.

- Je偶eli cokolwiek wylezie z wody i nas zje, to b臋dziesz 偶a艂owa艂a, 偶e nie zostali艣my na statku - odpar艂em instaluj膮c ostatni czujnik.

Po艣rodku pla偶y, blisko rufy okaleczonego statku, rozbili艣my namiot. Mikronowej grubo艣ci pow艂oka nie potrzebowa艂a maszt贸w ani szpilek, 偶eby sta膰 prosto: wystarczy艂o podw贸jnie zagi膮膰 kraw臋dzie tkaniny, kt贸re mia艂y by膰 sztywne. Tak rozstawiony namiot m贸g艂 wytrzyma膰 nap贸r huraganu, a poniewa偶 roz艂o偶enie go wymaga艂o sporej wprawy, dw贸jka moich towarzyszy przygl膮da艂a si臋 tylko, jak formuj臋 tr贸jk膮tny domek, na tyle wysoki, 偶eby w 艣rodku da艂o si臋 swobodnie stan膮膰. Usztywnione kraw臋dzie wbi艂em w piasek, mocuj膮c tym samym ca艂膮 konstrukcj臋 do ziemi. Cz臋艣膰 materia艂u mia艂a tworzy膰 pod艂og臋, a z reszty po naci膮gni臋ciu uda艂o si臋 zrobi膰 moskitier臋 zas艂aniaj膮c膮 wej艣cie. A. Bettik na widok moich wyczyn贸w z uznaniem pokiwa艂 g艂ow膮. Postawi艂em patelni臋 na grza艂ce i otworzy艂em puszk臋 gulaszu, a Enea tymczasem roz艂o偶y艂a 艣piwory. W ostatniej chwili przypomnia艂em sobie, 偶e ma艂a jest wegetariank膮: podczas dw贸ch tygodni, jakie sp臋dzili艣my na statku, jad艂a g艂贸wnie rozmaite sa艂atki.

- Nic nie szkodzi - uspokoi艂a mnie. - Zjem kawa艂ek chleba z serem.

A. Bettik zaj膮艂 si臋 zbieraniem drewna i uk艂adaniem kamieni w kr膮g otaczaj膮cy przysz艂e ognisko.

- Nie potrzebujemy ognia - zdziwi艂em si臋 i wskaza艂em grza艂k臋 z bulgocz膮cym gulaszem.

- Nie jest nam niezb臋dny, ale pomy艣la艂em, 偶e b臋dzie mi艂o - wyja艣ni艂 android. - Poza tym przyda si臋 troch臋 艣wiat艂a.

Przyda艂o si臋, i to bardzo. Siedzieli艣my pod sprytnie posk艂adanym namiotem i patrzyli艣my, jak ogie艅 strzela iskrami wprost w nocne niebo. Nadci膮ga艂a burza, troch臋 dziwna, gdy偶 pioruny zosta艂y w niej zast膮pione smugami ruchomego 艣wiat艂a. Blade, migotliwe pasma sp艂ywa艂y z dolnej powierzchni p臋dz膮cych w g贸rze chmur i ko艅czy艂y si臋 dos艂ownie par臋 metr贸w nad wierzcho艂kami rozko艂ysanych wiatrem paproci. Nie s艂yszeli艣my grzmot贸w, za to g艂臋bokie, podd藕wi臋kowe wibracje sprawia艂y, 偶e siedzia艂em jak na szpilkach. W g艂臋bi d偶ungli porusza艂y si臋 blade b艂臋dne ogniki, fosforyzuj膮ce kule 偶贸艂ci i czerwieni - brakowa艂o im jednak wdzi臋ku 艣wiec膮cych stworzonek z Hyperiona, gdy偶 podskakiwa艂y nerwowo i bez艂adnie. Za naszymi plecami rzeka coraz wy偶sz膮 fal膮 uderza艂a o brzeg. Siedz膮c tak przy ognisku musia艂em przedstawia膰 komiczny widok: z nastawionymi na cz臋stotliwo艣膰 czujnik贸w alarmowych s艂uchawkami na g艂owie, karabinem plazmowym na kolanach i goglami noktowizyjnymi odsuni臋tymi na czo艂o. Wtedy jednak wcale nie by艂o mi do 艣miechu, zw艂aszcza, 偶e co chwila wraca艂em w my艣lach do 艣lad贸w Chy偶wara na piasku.

- Czy zachowywa艂 si臋 agresywnie? - zapyta艂em A. Bettika przed kilkoma minutami. Pr贸bowa艂em nam贸wi膰 go, 偶eby zaopiekowa艂 si臋 p贸艂automatyczn膮 szesnastk膮 - nie ma chyba lepszej broni dla nowicjusza - ale ograniczy艂 si臋 do po艂o偶enia jej obok siebie na ziemi.

- W og贸le si臋 nie zachowywa艂, po prostu sta艂 na pla偶y, taki jak zwykle: wysoki, naje偶ony kolcami, ciemny, l艣ni膮cy... Mia艂 intensywnie czerwone oczy.

- Patrzy艂 na ciebie?

- Nie, na wsch贸d, w d贸艂 rzeki.

Zupe艂nie jakby czeka艂 na nasz powr贸t, pomy艣la艂em.

Siedzia艂em tak przy ogniu, patrzy艂em na podobne do zorzy polarnej widowisko nad targan膮 wichrem d偶ungl膮, 艣ledzi艂em ruch b艂臋dnych ognik贸w mi臋dzy drzewami, nas艂uchiwa艂em infrad藕wi臋kowego dudnienia, kt贸re przywodzi艂o na my艣l ryk gniewnego, g艂odnego zwierza i zastanawia艂em si臋, jakim cudem wpakowa艂em si臋 w to cholerne bagno. Kto wie, czy kiedy my wygrzewamy si臋 w cieple p艂omieni, nie skradaj膮 si臋 ku nam dinozaury i stada padlino偶ernych kaliderg贸w? Albo czy w艂a艣nie fala powodziowa nie posuwa si臋 w d贸艂 rzeki, by w kilka minut dotrze膰 tu i zabra膰 nas ze sob膮? Obozowanie na skrawku piaszczystej pla偶y coraz mniej mi si臋 podoba艂o; powinni艣my byli wr贸ci膰 na statek i szczelnie zatrzasn膮膰 w艂az.

- Znacie jakie艣 opowie艣ci? - zapyta艂a Enea. Le偶a艂a na brzuchu, ze wzrokiem utkwionym w p艂omienie.

- Opowie艣ci?! Jakie znowu opowie艣ci?! - wykrzykn膮艂em tak g艂o艣no, 偶e a偶 android podni贸s艂 na mnie wzrok. Siedzia艂 po przeciwnej stronie ogniska, obejmuj膮c r臋koma kolana.

- Na przyk艂ad o duchach - podpowiedzia艂a dziewczynka. Prychn膮艂em tylko, a Enea podpar艂a brod臋 d艂o艅mi. Ogie艅 rzuca艂 na jej twarz ciep艂e odblaski. - Mogliby艣my si臋 zabawi膰. Bardzo lubi臋 historie o duchach.

Przez g艂ow臋 przelecia艂y mi trzy czy cztery r贸偶ne odpowiedzi, ale wszystkie porzuci艂em.

- Prze艣pij si臋 lepiej - zaproponowa艂em w ko艅cu. - Je艣li statek nie myli艂 si臋, m贸wi膮c o kr贸tkiej dobie, to niewiele nocy nam zosta艂o - Bo偶e, prosz臋, niech to si臋 oka偶e prawd膮! modli艂em si臋 w duchu, na g艂os jednak powiedzia艂em co innego: - 艢pij, p贸ki mo偶esz.

- No, dobrze - ostatni raz spojrza艂a ponad p艂omieniami na ko艂ysane podmuchami drzewa, zorz臋 i ognie 艣wi臋tego Elma, po czym owin臋艂a si臋 艣piworem i posz艂a spa膰.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 A. Bettik i ja nie rozmawiali艣my ze sob膮; ogranicza艂em si臋 do konwersacji z komlogiem, prosz膮c statek o ostrze偶enie, gdyby poziom wody zacz膮艂 si臋 podnosi膰, gdyby odnotowa艂 zmiany rozk艂adu masy na pok艂adzie, gdyby...

- Ch臋tnie postoj臋 na pierwszej warcie - powiedzia艂 android.

- Nie trzeba, te偶 si臋 zdrzemnij - odpar艂em, zapominaj膮c, 偶e niebieskosk贸rzy nie potrzebuj膮 wiele snu.

- W takim razie b臋dziemy stra偶owa膰 razem, ale prosz臋 si臋 nie kr臋powa膰, gdyby mia艂 pan ochot臋 si臋 przespa膰, M. Endymion.

Rzeczywi艣cie, przysn膮艂em chyba jakie艣 sze艣膰 godzin p贸藕niej, tu偶 przed 艣witem. Przez ca艂膮 noc niebo zasnuwa艂y chmury i statek nie m贸g艂 okre艣li膰, gdzie si臋 znajdujemy. Nie zjad艂y nas dinozaury ani kalidergi, poziom wody w rzece si臋 nie zmieni艂, „zorza polarna” nie wyrz膮dzi艂a nam krzywdy, a b艂臋dne ogniki nie wychyli艂y si臋 z lasu, 偶eby nas spali膰.

Opr贸cz galopuj膮cej paranoi i okropnego zm臋czenia najlepiej zapami臋ta艂em widok Enei, 艣pi膮cej w naci膮gni臋tym pod szyj臋 艣piworze, z pi膮stk膮 podniesion膮 do twarzy, jakby zamierza艂a possa膰 kciuk. Tamtej nocy dotar艂a do mnie w pe艂ni powaga mojego zadania: mia艂em chroni膰 j膮 przed przeciwno艣ciami losu w obcym, oboj臋tnym wszech艣wiecie. To by艂o trudne.

Wydaje mi si臋, 偶e to w艂a艣nie tam, na tej nieznanej planecie, owej burzliwej nocy, zacz膮艂em rozumie膰, co to znaczy zosta膰 ojcem.

Zerwali艣my si臋 o brzasku; doskonale pami臋tani towarzysz膮c膮 mi niezwyk艂膮 mieszank臋 zm臋czenia w ko艣ciach, piasku pod powiekami, szczeciny na policzkach, b贸lu w plecach i najczystszej rado艣ci, jak膮 zwykle czu艂em pierwszego dnia wycieczki pod namiot. Enea posz艂a ochlapa膰 si臋 w rzece i musz臋 przyzna膰, 偶e uzyska艂a efekt przekraczaj膮cy moje naj艣mielsze oczekiwania.

A. Bettik zagrza艂 tymczasem kawy i popijaj膮c gor膮cy, aromatyczny nap贸j patrzyli艣my, jak mg艂y podnosz膮 si臋 znad rzeki. Dziewczynka zadowoli艂a si臋 wod膮 z zabranej ze statku butelki, po czym wszyscy troje pochrupali艣my suszonych p艂atk贸w z 偶elaznych racji.

Zanim s艂o艅ce wychyn臋艂o ponad las, 偶eby wypali膰 resztki porannych opar贸w, zabrali艣my si臋 do przewo偶enia sprz臋tu mat膮 w d贸艂 rzeki. Poniewa偶 poprzedniego dnia Enea i ja zagarn臋li艣my ca艂膮 zabaw臋 dla siebie, pozwoli艂em A. Bettikowi pofrun膮膰 z ekwipunkiem, a sam wygrzeba艂em ze statku reszt臋 niezb臋dnych nam rzeczy.

Mieli艣my k艂opot z ubraniami. Spakowa艂em wszystko, czego sam m贸g艂bym potrzebowa膰, ale ma艂a mia艂a wci膮偶 tylko str贸j, kt贸ry zabra艂a z Hyperiona i par臋 przyci臋tych na ni膮 koszul z garderoby konsula. Wydawa艂oby si臋, 偶e maj膮c dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t lat na obmy艣lenie planu ratunkowego, stary poeta wpadnie na pomys艂, 偶eby przygotowa膰 troch臋 ciuch贸w dla dziecka. Na razie Enea si臋 nie skar偶y艂a, ja jednak obawia艂em si臋, 偶e mo偶e by膰 ci臋偶ko, je艣li trafimy na por臋 deszczow膮 czy zim臋.

Z jednej z szafek ze sprz臋tem pr贸偶niowym wyj膮艂em zapasowe wewn臋trzne kombinezony kosmiczne, zak艂adane pod skafandry. Najmniejszy z nich prawie idealnie pasowa艂 na dziewczynk臋. Mieli艣my szcz臋艣cie: mikroporowaty materia艂 zapewnia艂 doskona艂膮 ochron臋 przed wiatrem i zimnem i dopiero prawdziwie sroga zima mog艂aby si臋 z nim zmierzy膰. Wybra艂em r贸wnie偶 „podpinki” dla siebie i androida. Czu艂em si臋 jak idiota, pakuj膮c zimowe ubrania, gdy wok贸艂 wstawa艂 i艣cie tropikalny dzie艅, ale uzna艂em, 偶e nigdy nic nie wiadomo. Opr贸cz tego znalaz艂em star膮 kamizelk臋 my艣liwsk膮 konsula, nieco przyd艂ug膮, za to zaopatrzon膮 w kilkana艣cie kieszeni, rozmaite metalowe uchwyty i zapinki, a tak偶e par臋 wewn臋trznych, zapinanych na zamek, kieszonek. Na jej widok Enea wyda艂a z siebie g艂o艣ny, radosny pisk, po czym natychmiast narzuci艂a j膮 na siebie; od tamtej pory prawie si臋 z ni膮 nie rozstawa艂a.

Odkry艂em r贸wnie偶 dwie torby na rami臋, przeznaczone do zbierania pr贸bek geologicznych, kt贸re znakomicie nadawa艂y si臋 na baga偶. Dziewczynka zgarn臋艂a jedn膮 z nich i natychmiast zacz臋艂a w niej upycha膰 zapasowe ubrania i r贸偶ne dodatkowe drobiazgi.

Nadal liczy艂em na to, 偶e znajdziemy tratw臋 ratunkow膮, ale cho膰 przekopa艂em si臋 przez wszystkie szafki i skrytki, nie natrafili艣my na jej 艣lad.

- M. Endymion - odezwa艂 si臋 statek, gdy wyja艣nia艂em Enei, czego tak uparcie poszukuj臋. - Pami臋tam; s艂abo, bo s艂abo, ale pami臋tam...

Zastygli艣my w bezruchu. W g艂osie statku brzmia艂a dziwna, jakby bolesna nuta.

- Pami臋tam, 偶e to konsul zabra艂 tratw臋... Pami臋tam, jak macha艂 mi na po偶egnanie.

- Gdzie to by艂o? - zapyta艂em. - Na jakiej planecie?

- Nie wiem - dobieg艂a nas odpowied藕, wyg艂aszana wci膮偶 tym samym, zamy艣lonym g艂osem. - Mo偶e to wcale nie by艂a planeta... Pami臋tam gwiazdy, 艣wiec膮ce pod powierzchni膮 rzeki.

- Pod powierzchni膮? - zaczyna艂em w膮tpi膰 w sp贸jno艣膰 proces贸w umys艂owych naszej maszyny po wypadku.

- Moje wspomnienia s膮 niepe艂ne - o偶ywi艂 si臋 nieco statek. - Jednak偶e pewien jestem, 偶e konsul opu艣ci艂 mnie na tratwie, du偶ej tratwie, w sam raz dla o艣miorga, mo偶e nawet dziesi臋ciorga ludzi.

- Wspaniale! - trzasn膮艂em metalowymi drzwiczkami i razem z Ene膮 wynie艣li艣my na dw贸r ostatni 艂adunek. Od czasu, gdy umocowali艣my przy w艂azie sk艂adan膮, metalow膮 drabink臋, wchodzenie na statek i wychodzenie z niego nie sprawia艂o nam najmniejszych trudno艣ci.

A. Bettik zawr贸ci艂 ju偶 w naszym kierunku, zostawiwszy sprz臋t biwakowy i kartony z 偶ywno艣ci膮 poni偶ej wodospadu. Ogarn膮艂em wzrokiem wszystko, co zosta艂o do zabrania: m贸j plecak z osobistymi drobiazgami, plecak i torba Enei, zapasowe s艂uchawki i gogle, jeszcze troch臋 jedzenia oraz, przypi臋te na zewn膮trz mojego baga偶u, karabin plazmowy i maczeta, kt贸r膮 wczoraj znalaz艂 A. Bettik. D艂ugie ostrze czyni艂o j膮 niewygodn膮 w transporcie, nawet po umieszczeniu w sk贸rzanej pochwie, jednak偶e po tych kilkunastu minutach, jakie sp臋dzi艂em poprzedniego dnia w lesie, nie w膮tpi艂em, 偶e mo偶e nam si臋 bardzo przyda膰. Ja z kolei wyszuka艂em w skrytce siekier臋 i jeszcze jedno por臋czne narz臋dzie - saperk臋, kt贸r膮 od tysi臋cy lat szeregowcy znali jako „przyrz膮d do okopywania si臋”. Takie to w艂a艣nie du偶e „sztu膰ce” zajmowa艂y coraz wi臋cej miejsca.

Wola艂bym zamiast siekiery wzi膮膰 ze sob膮 laser, kt贸rym m贸g艂bym 艣ci膮膰 drzewa do budowy tratwy - prawd臋 m贸wi膮c wystarczy艂aby mi nawet zabytkowa pi艂a 艂a艅cuchowa. Laserowe latarki zupe艂nie si臋 do tego celu nie nadawa艂y, a w szafce z broni膮 nie znalaz艂em 偶adnych narz臋dzi tn膮cych, co troch臋 mnie zdziwi艂o. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 rozwa偶a艂em zabranie starego karabinu Armii, kt贸ry pozwoli艂by mi nie tylko 艣ci膮膰 drzewa, ale te偶 opali膰 je i posieka膰 na kawa艂ki 艂adunkami plazmowymi, jednak偶e darowa艂em go sobie: robi艂 za du偶o ha艂asu i ba艂aganu, a w dodatku nie by艂 narz臋dziem nazbyt precyzyjnym. Musia艂a mi wystarczy膰 siekiera, chocia偶 zanosi艂o si臋 na to, 偶e troch臋 si臋 z ni膮 nam臋cz臋. Pami臋ta艂em o zabraniu m艂otka, gwo藕dzi, 艣rubokr臋ta, wkr臋t贸w i ko艂k贸w do drewna, czyli wszystkiego, co mog艂o mi si臋 przyda膰 przy budowie tratwy, jak r贸wnie偶 kilku rolek wodoodpornej tkaniny plastalowej na pod艂og臋. Na skrzynce z narz臋dziami le偶a艂y trzy zwoje liny wspinaczkowej w nylonowym oplocie, razem jakie艣 kilkaset metr贸w. W czerwonej, nieprzemakalnej torbie znalaz艂em race 艣wietlne i troch臋 zwyczajnego neoplastiku, kt贸rego u偶ywano do wysadzania pniak贸w i kamieni na przygotowywanych pod upraw臋 karczowiskach. Poza tym wrzuci艂em tam kilkana艣cie zapalnik贸w, cho膰 w膮tpi艂em, bym zrobi艂 z nich u偶ytek podczas budowy. Poza tym na stert臋 przydatnych drobiazg贸w trafi艂y dwa medpaki i zapas 艣rodka do uzdatniania wody.

Wynios艂em te偶 ze statku elektromagnetyczny pas lataj膮cy z uprz臋偶膮 i przytroczy艂em go sobie do plecaka, bo zajmowa艂by za du偶o miejsca w 艣rodku. Tak偶e na zewn膮trz plecaka umocowa艂em p贸艂automatyczn膮 strzelb臋 kaliber szesna艣cie, kt贸rej android nie zabra艂 w samotny lot na macie. Tu偶 pod ni膮 zwiesza艂y si臋 trzy pude艂ka naboj贸w. Nalega艂em r贸wnie偶, by zabra膰 pistolet na kartacze, cho膰 ani Enea, ani A. Bettik nie chcieli mie膰 go przy sobie.

Do pasa przypi膮艂em na艂adowan膮 czterdziestk臋pi膮tk臋, kieszonk臋 ze staromodnym kompasem magnetycznym, kt贸ry te偶 znalaz艂 si臋 w jednej z szafek, z艂o偶one gogle noktowizyjne, okulary przeciws艂oneczne, butelk臋 z wod膮 i dwa magazynki do karabinu plazmowego.

- No, dawajcie te dinozaury! - mrukn膮艂em pod nosem, robi膮c ostatni przegl膮d sprz臋tu.

- Co takiego? - Enea podnios艂a g艂ow臋 znad plecaka.

- Nic.

Spakowa艂a si臋 zgrabnie do nowej torby, jeszcze zanim A. Bettik wyl膮dowa艂 na pla偶y. Zadba艂a r贸wnie偶 o to, 偶eby i jego osobiste rzeczy znalaz艂y si臋 w drugiej z nowo zdobytych toreb.

Uwielbiam zwija膰 obozowisko, mo偶e nawet bardziej, ni偶 je rozstawia膰, najbardziej za艣 podoba mi si臋 chyba ten porz膮dek po spakowaniu sprz臋tu.

- O czym zapomnieli艣my? - zapyta艂em, kiedy ca艂a nasza tr贸jka stan臋艂a przed stert膮 ekwipunku.

- O mnie - odezwa艂 si臋 z mojego komlogu statek. Tym razem wyda艂o mi si臋, 偶e jego g艂os brzmi smutno.

Enea pog艂adzi艂a czarny kad艂ub.

- Jak ci idzie?

- Rozpocz膮艂em ju偶 naprawy, M. Enea. Dzi臋kuj臋, 偶e pani pyta.

- Czy nadal przewidujesz, 偶e zajm膮 ci sze艣膰 miesi臋cy? - zapyta艂em. Nad naszymi g艂owami s艂o艅ce rozp臋dza艂o ostatnie chmury, spod kt贸rych wyziera艂 znany nam ju偶 blady b艂臋kit. Na jego tle porusza艂y si臋 lekko li艣cie paproci.

- W przybli偶eniu sze艣膰 miesi臋cy standardowych - potwierdzi艂 statek. - Tyle potrzebuj臋 na przywr贸cenie samego siebie do normalnego stanu. Nie mam bowiem mikromanipulator贸w, niezb臋dnych na przyk艂ad do naprawy waszych skuter贸w.

- Nic nie szkodzi - zapewni艂a go Enea. - Na razie je zostawiamy. Zajmiemy si臋 nimi po powrocie.

- Czyli kiedy? - zapyta艂 statek jakby cichszym ni偶 zwykle g艂osem.

Dziewczynka popatrzy艂a na mnie i na androida. 呕aden z nas si臋 nie odezwa艂, wi臋c sama musia艂a udzieli膰 odpowiedzi.

- Naprawd臋 b臋dziesz nam jeszcze potrzebny, statku. Czy mo偶esz ukry膰 si臋 na te kilka miesi臋cy... czy lat... kt贸re sp臋dzisz na naprawach i oczekiwaniu?

- Oczywi艣cie. Czy dno rzeki b臋dzie odpowiednim miejscem?

Obrzuci艂em wzrokiem olbrzymi, czarny kszta艂t. Rzeka rozlewa艂a si臋 w tym miejscu szeroko i by艂a zapewne g艂臋boka, tym niemniej my艣l o zranionym statku, kt贸ry szuka schronienia na jej dnie, napawa艂a mnie niepokojem.

- A nie b臋dziesz... przecieka艂? - spyta艂em.

- M. Endymion - odpar艂 statek tonem, kt贸ry przyzwyczai艂em si臋 interpretowa膰 jako pob艂a偶liwy. - Jestem statkiem mi臋dzygwiezdnym - Potrafi臋 podr贸偶owa膰 pomi臋dzy mg艂awicami i czu艂bym si臋 ca艂kiem swobodnie w zewn臋trznej pow艂oce czerwonego giganta. Nie grozi mi zatem, jak pan to uj膮艂, „przeciekanie” wskutek zanurzenia w H2O na marnych kilka lat.

- Przepraszam - powiedzia艂em, po czym, nie chc膮c, 偶eby statek mia艂 w tej rozmowie ostatnie s艂owo, dorzuci艂em: - Nie zapomnij zamkn膮膰 w艂azu przed zanurzeniem.

Nie zareagowa艂.

- Jak mamy si臋 z tob膮 skontaktowa膰, kiedy wr贸cimy? - Enea przej臋艂a pa艂eczk臋.

- Za po艣rednictwem komlogu albo na kanale radiowym dziewi臋膰dziesi膮t koma jeden. Zostawi臋 na powierzchni jak膮艣 pluskw臋 z anten膮.

- Pluskw臋 z anten膮 - powt贸rzy艂 A. Bettik. - 艁adnie powiedziane.

- Przykro mi, ale nie pami臋tam, sk膮d wzi臋艂o si臋 to okre艣lenie - odrzek艂 statek. - Moja pami臋膰 nie funkcjonuje ju偶 tak jak niegdy艣.

- Nic nie szkodzi! - Enea jeszcze raz poklepa艂a metal kad艂uba. - Dobrze si臋 spisa艂e艣, czas teraz, 偶eby艣 wr贸ci艂 do zdrowia... B臋dziesz nam potrzebny w szczytowej formie, kiedy wr贸cimy.

- Oczywi艣cie, M. Enea. B臋d臋 z wami w kontakcie do czasu, a偶 przep艂yniecie przez nast臋pny portal.

A. Bettik i Enea zaj臋li miejsca na macie. Reszt臋 miejsca zape艂nia艂y skrzynki i pude艂ka, wi臋c za艂o偶y艂em lataj膮cy pas. Znaczy艂o to, 偶e musz臋 przewiesi膰 plecak przez jedno rami臋, trzymaj膮c go przed sob膮, a woln膮 r臋k臋 wzi膮膰 karabin, nie przeszkadza艂o mi to jednak. Pasy elektromagnetyczne zna艂em dot膮d jedynie z ksi膮偶ek, gdy偶 na Hyperionie by艂y bezu偶yteczne. Na szcz臋艣cie okaza艂o si臋, 偶e przyrz膮dy do sterowania lotem s膮 nieskomplikowane i mog臋 polega膰 na w艂asnej intuicji. Wska藕nik energii pokazywa艂 maksimum, tote偶 nie musia艂em si臋 obawia膰, 偶e spadn臋 do wody podczas tak kr贸tkiego lotu.

Mata unios艂a si臋 ju偶 na jakie艣 dziesi臋膰 metr贸w ponad rzek臋, gdy wdusi艂em przycisk na r臋cznym sterowniku i wzbi艂em si臋 w powietrze. Niewiele brakowa艂o, 偶ebym zderzy艂 si臋 z drzewem, ale odzyska艂em r贸wnowag臋 i podlecia艂em bli偶ej maty. Zawieszenie w mi臋kko wy艣cie艂anej uprz臋偶y nie by艂o mo偶e tak wygodne, jak siedzenie na macie, za to o wiele silniej odczuwa艂em rado艣膰 z mo偶liwo艣ci latania. Zaciskaj膮c sterownik w d艂oni, da艂em Enei i A. Bettikowi znak, 偶e wszystko gra i pofrun臋li艣my z biegiem rzeki, na spotkanie wschodz膮cego s艂o艅ca.

Pomi臋dzy nasz膮 pla偶膮 i wodospadem nie widzieli艣my zbyt wielu piaszczystych 艂ach, natomiast tu偶 poni偶ej wodnej kipieli, na po艂udniowym brzegu, znale藕li艣my doskona艂e miejsce. Rzeka tworzy艂a tu szerokie, leniwe rozlewisko, a za naszymi plecami grzmia艂 wodospad. To w艂a艣nie tutaj A. Bettik wy艂adowa艂 pierwszy transport wyposa偶enia. Odpi膮艂em siekier臋 i spojrza艂em na najbli偶sze drzewa.

- My艣la艂em troch臋 o tym wszystkim - powiedzia艂 A. Bettik cicho, tak 偶e ledwie go us艂ysza艂em ponad rykiem wody. Zatrzyma艂em si臋 w p贸艂 kroku, z siekier膮 na ramieniu. Robi艂o si臋 gor膮co i koszula ju偶 lepi艂a mi si臋 do cia艂a. - Sp艂yw Tetyd膮 mia艂 by膰 czyst膮 rozrywk膮. Zastanawia mnie, jak statki wycieczkowe radzi艂y sobie z czym艣 takim - wyci膮gni臋t膮 d艂oni膮 wskaza艂 wodospad.

- Te偶 mi to przysz艂o do g艂owy - zgodzi艂a si臋 z nim Enea. - W u偶yciu by艂y wtedy barki lewitacyjne, ale przecie偶 nie wszyscy, kt贸rzy p艂ywali po Tetydzie, mogli sobie na nie pozwoli膰. G艂upio by by艂o, gdyby podczas romantycznej przeja偶d偶ki 艂odzi膮 m艂ody cz艂owiek razem ze sw膮 ukochan膮 uton膮艂 w kipieli.

Patrzy艂em na chmur臋 wodnego py艂u, na kt贸rej rysowa艂a si臋 t臋cza i zastanawia艂em si臋, czy faktycznie jestem tak inteligentny, jak mi si臋 czasem zdawa艂o. Nie wpad艂em na to.

- Od prawie trzech stuleci standardowych nikt tu nie p艂ywa艂 - zauwa偶y艂em. - Mo偶e ten wodospad powsta艂 niedawno.

- To mo偶liwe, cho膰 w膮tpi臋, 偶eby tak by艂o - odpar艂 A. Bettik. - Mam raczej wra偶enie, 偶e woda przelewa si臋 tu przez kraw臋d藕 uskoku tektonicznego, kt贸ry ca艂ymi kilometrami ci膮gnie si臋 na pomoc i po艂udnie st膮d przez d偶ungl臋. Zwr贸cili艣cie uwag臋 na r贸偶nic臋 wysoko艣ci? A poza tym ska艂y s膮 silnie zerodowane, na co z kolei wskazuje wielko艣膰 g艂az贸w w nurcie rzeki. Wydaje mi si臋, 偶e wodospad jest r贸wnie stary, co ca艂e koryto.

- Przewodnik milczy na temat tej rzeki, tak? - spyta艂em.

- Tak - android poda艂 Enei ksi膮偶k臋.

- Mo偶e wi臋c to nie jest Tetyd膮 - rozmy艣la艂em na g艂os. Oboje spojrzeli na mnie bez s艂owa. - Statek wprawdzie nie namierzy艂 naszej pozycji, ale przecie偶 mog艂o si臋 zdarzy膰, 偶e trafili艣my na planet臋 spoza oryginalnej trasy wycieczkowej.

- Te偶 mi to przysz艂o go g艂owy - przytakn臋艂a mi dziewczynka. - Mimo 偶e portale s膮 takie same, jak na prawdziwej Tetydzie, to przecie偶 nie wiadomo, czy TechnoCentrum nie mia艂o w艂asnych transmiter贸w... A nawet po艂膮czonych nimi rzek.

Opar艂em siekier臋 o ziemi臋.

- No to wpadli艣my. Nie znajdziesz ju偶 architekta i nie uda si臋 nam wr贸ci膰 na statek i do domu.

Enea u艣miechn臋艂a si臋 w odpowiedzi.

- Jeszcze za wcze艣nie, 偶eby si臋 tym martwi膰. To prawda, 偶e min臋艂o trzysta lat. Mo偶e rzeka wy偶艂obi艂a w tym miejscu nowe koryto, albo przegapili艣my jaki艣 zaro艣ni臋ty kana艂 i 艣luz臋... To teraz niewa偶ne. Musimy pop艂yn膮膰 dalej i poszuka膰 portalu.

- Jeszcze jedno - podnios艂em r臋k臋 z wyprostowanym palcem. Mia艂em wra偶enie, 偶e odzyskuj臋 form臋 intelektualn膮. - Zbudujemy tu tratw臋. Dobrze. Co si臋 jednak stanie, je偶eli od portalu dzieli nas kolejny wodospad? Albo na przyk艂ad dziesi臋膰 wodospad贸w? Wczoraj wiecz贸r nie uda艂o si臋 nam zobaczy膰 transmitera, czyli nie mamy poj臋cia, jak daleko si臋 znajduje.

- Te偶 mi to przysz艂o do g艂owy - stwierdzi艂a dziewczynki, a ja zab臋bni艂em palcami w trzonek siekiery; jeszcze raz us艂ysz臋 takie zdanie z ust ma艂ej, a powa偶nie rozwa偶臋 mo偶liwo艣膰 potraktowania jej tym narz臋dziem.

- M. Enea poprosi艂a mnie, 偶ebym dokona艂 rekonesansu w okolicy - wyja艣ni艂 android. - Zrobi艂em to podczas poprzedniej wizyty w tym miejscu.

- Zrobi艂e艣 rekonesans? - zmarszczy艂em czo艂c. - Nie mia艂e艣 przecie偶 czasu, 偶eby polecie膰 sto czy wi臋cej kilometr贸w w d贸艂 rzeki.

- To prawda, wzbi艂em si臋 wi臋c wysoko nad powierzchni臋 gruntu i, korzystaj膮c z zapasowej lornetki, obejrza艂em drog臋, kt贸r膮 mamy pod膮偶a膰. Przez jakie艣 dwie艣cie kilometr贸w rzeka jest spokojna. Z trudem, bo z trudem, ale wydaje mi si臋, 偶e w odleg艂o艣ci stu trzydziestu kilometr贸w dostrzeg艂em co艣, co wygl膮da jak transmiter. Pomi臋dzy nim a nami nie powinno by膰 偶adnych wi臋kszych przeszk贸d.

Chyba jeszcze bardziej si臋 zmarszczy艂em.

- Widzia艂e艣 to wszystko? Jak wysoko polecia艂e艣?

- Mata nie ma wysoko艣ciomierza, ale s膮dz膮c po tym, 偶e widzia艂em krzywizn臋 globu i ciemne niebo w tle, musia艂em znale藕膰 si臋 na wysoko艣ci oko艂o stu kilometr贸w.

- Mia艂e艣 na sobie skafander? - wiedzia艂em, 偶e sto kilometr贸w od powierzchni planety krew powinna zagotowa膰 mu si臋 w 偶y艂ach, a p艂uca rozsadzi膰 klatk臋 piersiow膮. - I aparatur臋 do oddychania? - rozejrzawszy si臋 dooko艂a, nie zauwa偶y艂em niczego takiego w艣r贸d zabranego sprz臋tu.

- Nie - odpowiedzia艂 android i z艂apa艂 za jedn膮 ze skrzy艅. - Po prostu wstrzyma艂em oddech.

Pokr臋ci艂em g艂ow膮 i, dochodz膮c do wniosku, 偶e wysi艂ek fizyczny i chwila samotno艣ci dobrze mi zrobi膮, poszed艂em 艣ci膮膰 jakie艣 drzewo.

Dopiero wieczorem sko艅czyli艣my prace przy tratwie. Jej konstrukcja zaj臋艂aby mi zapewne jeszcze ca艂膮 noc, gdyby nie to, 偶e A. Bettik od czasu do czasu wyr臋cza艂 mnie przy 艣cinaniu drzew. Nasza jednostka p艂ywaj膮ca nie grzeszy艂a specjalnie urod膮, ale unosi艂a si臋 na wodzie; mia艂a sze艣膰 metr贸w d艂ugo艣ci i cztery szeroko艣ci, d艂ugi dr膮g sterowy w rozwidlonym wsporniku na rufie, platform臋, gdzie Enea rozstawi艂a namiot z wej艣ciami z przodu i z ty艂u, oraz prymitywne dulki i pasuj膮ce do nich toporne wios艂a, kt贸re normalnie mia艂y spoczywa膰 na pok艂adzie, dop贸ki nie u偶yjemy ich czy to do nap臋dzania tratwy, czy to do sterowania przy pr贸bach przebycia dalszych bystrzy. Martwi艂em si臋, 偶eby drewno paproci nie okaza艂o si臋 zbyt ci臋偶kie lub g膮bczaste, gdy偶 w贸wczas zanurzy艂oby si臋 za g艂臋boko, okaza艂o si臋 jednak 偶e wystarcz膮 dwie warstwy bali, solidnie zwi膮zanych nylonow膮 lin膮 i po艂膮czonych ko艂kami w strategicznych punktach, by g贸rna powierzchnia tratwy unosi艂a si臋 jakie艣 pi臋tna艣cie centymetr贸w nad wod膮.

Enea nie kry艂a fascynacji mikropolimerowym namiotem; trzeba przyzna膰, 偶e kszta艂ty, w jakie go uk艂ada艂a, dalece przerasta艂y wszystko, co osi膮gn膮艂em przez kilkana艣cie lat pos艂ugiwania si臋 takim sprz臋tem. W altanie na rufie m贸g艂 spokojnie siedzie膰 sternik, daszek z przodu zabezpiecza艂 nas przed s艂o艅cem i deszczem, nie zas艂aniaj膮c przy tym pola widzenia, a dodatkowe komory po bokach pozwala艂y uchroni膰 sprz臋t od zamoczenia. W rogach namiotu dziewczynka porozk艂ada艂a nasze maty i 艣piwory, po艣rodku platformy za艣, sk膮d rozci膮ga艂 si臋 najlepszy widok, umie艣ci艂a metrowej szeroko艣ci kamienn膮 p艂yt臋, pe艂ni膮c膮 funkcj臋 kuchni turystycznej: zmie艣ci艂y si臋 na niej wszystkie naczynia i grza艂ka. Z sufitu zwiesza艂a si臋 jedna z naszych latar艅. Ca艂o艣膰 sprawia艂a wra偶enie przytulnego schronienia.

Przygotowywanie przytulnego namiotu nie zaj臋艂o jednak Enei ca艂ego dnia. Spodziewa艂em si臋 chyba, 偶e b臋dzie si臋 bezczynnie przygl膮da膰, jak dw贸jka m臋偶czyzn haruje w pocie czo艂a - ja ju偶 po godzinie rozebra艂em si臋 do pasa - tymczasem ma艂a bez zastanowienia w艂膮czy艂a si臋 do pracy: 艣ci膮ga艂a 艣ci臋te bale na pla偶臋, wi膮za艂a je, wbija艂a gwo藕dzie, 艂膮czy艂a belki ko艂kami i pomaga艂a w pracy projektowej. Zauwa偶y艂a, 偶e standardowe umocowanie steru na rufie nie by艂o najlepszym pomys艂em, gdy偶 odsuni臋cie i obni偶enie wspornika pozwoli艂oby skuteczniej pos艂ugiwa膰 si臋 d艂ugim dr膮giem. Dwa razy pokaza艂a mi, jak przywi膮za膰 od spodu poprzeczne bale, 偶eby wzmocni膰 ca艂膮 konstrukcj臋. Kiedy potrzebowali艣my ociosanego w konkretny spos贸b kawa艂ka drewna, to ona 艂apa艂a za maczet臋, my za艣 z A. Bettikiem mieli艣my do wyboru odsun膮膰 si臋 albo narazi膰 na trafienie wi贸rami.

Mimo wyt臋偶onej pracy wszystkich nas trojga zmierzcha艂o ju偶 na dobre, gdy za艂adowali艣my ca艂e wyposa偶enie.

- Dzi艣 prze艣pimy si臋 tutaj, a wcze艣nie rano zwodujemy tratw臋 - zaproponowa艂em i natychmiast zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie mam na to ochoty. Enea i A. Bettik w pe艂ni podzielali moje odczucia, wi臋c wskoczyli艣my na pok艂ad i odepchn膮艂em nas od brzegu d艂ugim dr膮giem, typowanym przeze mnie na nasz g艂贸wny 艣rodek nap臋dowy, gdy pr膮d stanie si臋 nazbyt leniwy. Android sterowa艂, a dziewczynka sta艂a na dziobie, wypatruj膮c mielizn i kamieni.

Przez pierwsz膮 godzin臋 podr贸偶 mia艂a na nas niemal magiczny wp艂yw. Po upalnym, dusznym i wype艂nionym ci臋偶k膮 prac膮 dniu czu艂em si臋 jak w raju, kiedy tak sta艂em na dryfuj膮cej wolno tratwie, od czasu do czasu odpychaj膮c si臋 od mulistego dna i patrz膮c, jak obok nas przep艂ywaj膮 mroczniej膮ce 艣ciany lasu. S艂once zachodzi艂o prawie dok艂adnie za naszymi plecami i na kilka minut rzeka upodobni艂a si臋 do strumienia rozpalonej lawy, kt贸ra rzuca艂a czerwonaw膮 po艣wiat臋 na pnie i spodni膮 stron臋 li艣ci olbrzymich paproci. P贸藕niej szaro艣膰 przesz艂a w czer艅 i ledwie na moment zd膮偶yli艣my ujrze膰 gwia藕dziste niebo, zanim ze wschodu, tak jak ubieg艂ej nocy, nadci膮gn臋艂y chmury.

- Ciekawe, czy statek zd膮偶y艂 si臋 namierzy膰 - rzuci艂a Enea.

- Mo偶emy go zapyta膰.

Statkowi nie uda艂o si臋 ustali膰 naszego po艂o偶enia.

- Na pewno nie jeste艣my ani na Hyperionie, ani na Renesansie - zapewni艂 nas cichy g艂os z komlogu.

- To spora ulga - przyzna艂em. - Co艣 jeszcze?

- Przenios艂em si臋 na dno rzeki. Ca艂kiem tu wygodnie, wi臋c teraz szykuj臋 si臋 do...

Nagle na p贸艂nocy i zachodzie kolorowe b艂yskawice przeci臋艂y horyzont. W mgnieniu oka zerwa艂 si臋 wiatr, kt贸ry wzburzy艂 powierzchnie rzeki, pchn膮艂 tratw臋 na po艂udnie i zmusi艂 nas do rzucenia si臋 w pogo艅 za nie umocowanymi drobiazgami. Z komlogu dobiega艂 bia艂y szum, wy艂膮czy艂em go wi臋c i skoncentrowa艂em si臋 na wios艂owaniu; A. Bettik wr贸ci艂 do steru. Z pocz膮tku ba艂em si臋 przede wszystkim tego, 偶e podrzucana wysok膮 fal膮 i miotana wiatrem tratwa rozpadnie si臋 lada moment. Rufa podskakiwa艂a dziko do wt贸ru b艂ysk贸w naszego jedynego o艣wietlenia, czyli szkar艂atnych piorun贸w. Tym razem s艂yszeli艣my grzmoty, g艂uche, dudni膮ce fale d藕wi臋ku, jak gdyby kto艣 zrzuca艂 na nas po schodach gigantyczne, stalowe beczki. 艢wietlne smugi rozdziera艂y niebo, zamiast ta艅czy膰 po nim jak ubieg艂ej nocy. Zamarli艣my w bezruchu, gdy jedna z karmazynowych b艂yskawic strzeli艂a w olbrzymi膮 papro膰 na pomocnym brzegu rzeki i drzewo wybuch艂o ogniem kolorowych iskier. Jako by艂y marynarz przeklina艂em w duchu w艂asn膮 g艂upot臋, kt贸ra kaza艂a mi wyp艂yn膮膰 na to rozlewisko - Tetyda mia艂a w tym miejscu dobrze ponad p贸艂 kilometra szeroko艣ci - bez odgromnik贸w czy cho膰by gumowych mat na pok艂adzie. Za ka偶dym razem, gdy barwne pioruny bi艂y w brzegi lub przecina艂y niebo przed nami, kulili艣my si臋 jeszcze bardziej.

Zacz臋艂o pada膰. Widowisko z b艂yskawicami straci艂o na atrakcyjno艣ci i sile, wi臋c bezzw艂ocznie schronili艣my si臋 do namiotu. Enea i A. Bettik przykucn臋li w pobli偶u przedniego wej艣cia, wci膮偶 wypatruj膮c piaszczystych 艂ach i p艂ywaj膮cych k艂贸d drewna, ja za艣 sterowa艂em, schowany przed deszczem dzi臋ki sprytnej konstrukcji namiotu.

Kiedy p艂ywa艂em po Kansie, cz臋sto zdarza艂y si臋 ulewy i to ca艂kiem porz膮dne. Pami臋tam, jak gromadzili艣my si臋 w ciekn膮cym forpiku na starej barce i zastanawiali艣my, czy tym razem krypa zatonie pod wp艂ywem ilo艣ci wody, jak膮 musia艂a na siebie przyj膮膰, nigdy jednak nie widzia艂em takiego deszczu, jak ten.

Przez chwil臋 zdawa艂o mi si臋, 偶e po omacku zaprowadzili艣my tratw臋 pod kolejny wodospad, tym razem strzelaj膮cy przed nami w g贸r臋 i o wiele wi臋kszy od poprzedniego. Ale nie, wci膮偶 posuwali艣my si臋 z pr膮dem, a „wodospad” okaza艂 si臋 po prostu najstraszliwsz膮 ulew膮, jak膮 zdarzy艂o mi si臋 prze偶y膰.

Najm膮drzej by艂oby przybi膰 do brzegu i tam przeczeka膰 potop, ale nie mia艂em poj臋cia ani jak daleko jest do brzegu, ani czy b臋dzie tam do czego przycumowa膰. Widzia艂em tylko 艣cian臋 wody i b艂yskaj膮ce za ni膮 wielobarwne pioruny. Wyci膮gn膮艂em wi臋c wios艂o sterowe na maksymaln膮 wysoko艣膰, umocowa艂em je w takiej pozycji, 偶eby utrzymywa艂o sta艂y kierunek dryfu i zszed艂em ze stanowiska. Obj臋li艣my si臋 we troje ramionami, a z nieba spad艂y na nas ca艂e rzeki, jeziora, ba, oceany wody.

Enea musia艂a doprawdy znakomicie uformowa膰 namiot albo po prostu mia艂a wiele szcz臋艣cia, faktem jest jednak, 偶e przez ca艂y czas trwania burzy ani przez moment nie grozi艂 zawaleniem si臋 czy odczepieniem od tratwy. Napisa艂em, 偶e siedzieli艣my pod nim obj臋ci, ale w rzeczywisto艣ci poch艂ania艂o nas g艂贸wnie przytrzymywanie w miejscu wcze艣niej umocowanych pakunk贸w, kiedy tratwa podskakiwa艂a, rzuca艂a si臋 na wszystkie strony i okr臋ca艂a wok贸艂 w艂asnej osi. Nie mieli艣my zielonego poj臋cia dok膮d p艂yniemy, nie wiedzieli艣my, czy znajdujemy si臋 po艣rodku spokojnego nurtu, czy wpadamy w kolejny rw膮cy fragment, czy mo偶e w艂a艣nie za chwil臋 rozbijemy si臋 na ska艂ach. Ma艂o nas to wtedy obchodzi艂o, gdy偶 ka偶de z nas przede wszystkim usi艂owa艂o nie pogubi膰 ekwipunku, nie da膰 si臋 zmy膰 z pok艂adu i pilnowa膰 pozosta艂ej dw贸jki pasa偶er贸w.

W pewnym momencie, kiedy w艂a艣nie jedn膮 r臋k膮 przytrzymywa艂em stert臋 baga偶u, a drug膮 艂apa艂em za ko艂nierz Ene臋, kt贸ra stara艂a si臋 pochwyci膰 umykaj膮ce z namiotu garnki, zorientowa艂em si臋, 偶e tylko platforma, na kt贸rej stoi namiot, wystaje ponad poziom wody. Po wzburzonej powierzchni rzeki mkn臋艂y spienione fale, a ich grzywy l艣ni艂y raz 偶贸艂to, raz zn贸w czerwono, zale偶nie od koloru o艣wietlaj膮cych je b艂yskawic. U艣wiadomi艂em sobie, czego zapomnia艂em poszuka膰 na statku: kamizelek ratunkowych.

Wci膮gn膮艂em Enea z powrotem pod szarpane wichrem po艂y namiotu.

- Umiesz p艂ywa膰 przy normalnym ci膮偶eniu? - krzykn膮艂em.

- Co? - wyczyta艂em z ruchu jej warg, bo oczywi艣cie nie uda艂o mi si臋 nic us艂ysze膰.

- Czy... umiesz... p艂ywa膰?

A. Bettik spojrza艂 na mnie ze swego miejsca w samym 艣rodku sterty rozrzuconych skrzy艅. Z jego 艂ysej czaszki i d艂ugiego nosa 艣cieka艂y potoki wody, a o艣wietlane piorunami oczy przybiera艂y fioletowy odcie艅.

Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮, ale nie wiedzia艂em, czy odpowiada przecz膮co na moje pytanie, czy te偶 w og贸le go nie s艂ysza艂a. Przyci膮gn膮艂em j膮 bli偶ej; przemoczona kamizelka trzepota艂a na niej jak namokni臋te prze艣cierad艂o na sznurze.

- UMIESZ... P艁YWA膯? - wykrzycza艂em najg艂o艣niej, jak mog艂em. Z wysi艂ku zapar艂o mi dech w piersi, na wszelki wypadek wykona艂em jednak jeszcze kilka dramatycznych wymach贸w ramionami. Szarpni臋cie tratwy rozdzieli艂o nas na moment, po czym natychmiast zn贸w rzuci艂o sobie w obj臋cia. W ciemnych oczach dziewczynki dostrzeg艂em b艂ysk zrozumienia; woda pozlepia艂a jej d艂ugie w艂osy. Enea u艣miechn臋艂a si臋 i pochyli艂a bli偶ej, 偶eby wrzasn膮膰 mi wprost do ucha.

- DZI臉KI! CH臉TNIE POP艁YWAM... ALE... MO呕E... P脫殴NIEJ.

Chyba trafili艣my wtedy w jaki艣 wir b膮d藕 te偶 wiatr wykorzysta艂 nasz namiot w charakterze 偶agla i okr臋ci艂 tratw臋 dooko艂a, w ka偶dym razie obr贸ci艂a si臋 ona jeden raz, zawaha艂a na moment, po czym zawirowa艂a jak op臋tana. Darowali艣my sobie ratowanie ekwipunku i, skupiwszy si臋 po艣rodku platformy, zaj臋li艣my si臋 ratowaniem w艂asnego 偶ycia. Dotar艂o do mnie, 偶e Enea ca艂y czas pokrzykuje rado艣nie, ale zanim pomy艣la艂em, 偶eby j膮 uciszy膰, zawt贸rowa艂em jej weso艂ym „Juhuuu!”. To by艂o mi艂e uczucie, wydziera膰 si臋 tak na przek贸r szalej膮cym 偶ywio艂om, kiedy nikt ci臋 nie s艂yszy, a krzyki odbijaj膮 si臋 echem w g艂臋bi twojej czaszki i graj膮 w ko艣ciach do wt贸ru przetaczaj膮cych si臋 grzmot贸w. Spojrza艂em w prawo, gdzie szkar艂atna smuga roz艣wietli艂a na moment ca艂膮 rzek臋 i wydoby艂a z mroku stercz膮cy na pi臋膰 metr贸w w g贸r臋 kamie艅. Tratwa przemkn臋艂a obok niego 艂ukiem, ale tym, co naprawd臋 mnie zdumia艂o, by艂 widok A. Bettika, kl臋cz膮cego z odrzucon膮 w ty艂 g艂ow膮 i rycz膮cego „Juhuuu!” ca艂膮 moc膮 androidzich p艂uc.

Burza trwa艂a ca艂膮 noc, a偶 wreszcie na kr贸tko przed 艣witem potop zel偶a艂 i przeszed艂 w zwyczajn膮 ulew臋. Mniej wi臋cej w tym samym czasie musia艂y usta膰 pioruny i grzmoty, ale nie jestem tego pewien, bo wszyscy troje chrapali艣my ju偶 dono艣nie.

Kiedy si臋 obudzili艣my, s艂o艅ce sta艂o ju偶 wysoko na bezchmurnym, b艂臋kitnym niebie. P艂yn臋li艣my szerok膮, leniw膮 rzek膮, kt贸rej brzegi r贸wno porasta艂a d偶ungla, niczym rozwijaj膮ca si臋 przed nami ozdobna materia na 艣cianach.

D艂u偶sz膮 chwil臋 siedzieli艣my tak w milczeniu, z 艂okciami wspartymi na kolanach. Z naszych ubra艅 nadal ciek艂y strumyki wody; chyba wci膮偶 prze偶ywali艣my nocne szale艅stwo natury, jak gdyby barwne powidoki jeszcze nie ust膮pi艂y sprzed naszych oczu.

W ko艅cu Enea stan臋艂a chwiejnie na nogi na mokrym, chocia偶 wyniesionym ponad wod臋 pok艂adzie tratwy. Z prawej strony urwa艂o nam jeden bal, a w wielu miejscach solidne w臋z艂y uleg艂y przemianie w poszarpane sploty liny, jednak偶e nasza jednostka p艂ywaj膮ca nadal nadawa艂a si臋 do u偶ytku. Troch臋 czasu zaj臋艂o nam sprawdzenie wi膮za艅 i przegl膮d sprz臋tu: stracili艣my latarni臋 i jeden z mniejszych karton贸w z 偶ywno艣ci膮, poza tym chyba niczego nie brakowa艂o.

- No dobrze, je艣li wam to odpowiada, to si臋 jeszcze poobijajcie - stwierdzi艂a Enea. - Ja tam zabieram si臋 do 艣niadania.

Podkr臋ci艂a grza艂k臋 do maksimum i ju偶 po minucie zala艂a wrz膮tkiem herbat臋 (dla siebie) i kaw臋 (dla mnie i A. Bettika), po czym wstawi艂a na sze艣cian patelni臋, na kt贸rej sma偶y艂y si臋 paski jambonu z cieniutkimi plastrami ziemniak贸w.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e jeste艣 wegetariank膮 - zauwa偶y艂em na widok skwiercz膮cej szynki.

- Bo jestem. Zadowol臋 si臋 pszennymi chrupkami i odrobin膮 tego koszmarnego mleka w proszku, kt贸re zabrali艣my ze statku. Tym razem jednak czyni臋 wyj膮tek i jestem szefem kuchni, a wy, panowie, macie si臋 naje艣膰.

Najedli艣my si臋. Siedzieli艣my na przednim skraju platformy, wystawiaj膮c sk贸r臋 i mokre ubrania na dzia艂anie s艂o艅ca. Z kieszeni mokrej kamizelki wyj膮艂em wymi臋ty tr贸jgraniasty kapelusz, wy偶膮艂em go i za艂o偶y艂em na g艂ow臋, 偶eby zapewni膰 jej cho膰 troch臋 cienia. Enea zareagowa艂a wybuchem 艣miechu. Popatrzy艂em na androida, ale by艂 r贸wnie spokojny i nieprzenikniony jak zwykle, zupe艂nie jak by nigdy nie przydarzy艂a mu si臋 godzina szale艅stwa na tratwie.

Ustawi艂 d艂ugi dr膮g pionowo na dziobie - noc膮 mieli艣my korzysta膰 z niego do zawieszania latarni - i wywiesi艂 na nim swoj膮 koszul臋, 偶eby przesch艂a. Idealnie niebieska sk贸ra A. Bettika l艣ni艂a w promieniach s艂o艅ca.

- Mamy flag臋! - krzykn臋艂a dziewczynka. - Tego w艂a艣nie potrzebowali艣my: flagi dla naszej ekspedycji.

- Byle nie bia艂ej - roze艣mia艂em si臋. - Bo to...

Urwa艂em w p贸艂 s艂owa, jako 偶e w艂a艣nie wyp艂yn臋li艣my zza 艂agodnego zakr臋tu i oczom naszym ukaza艂 si臋 olbrzymi transmiter, wypi臋trzony kilkaset metr贸w nad naszymi g艂owami i ci膮gn膮cy si臋 daleko na boki. Na szerokiej g贸rnej powierzchni portalu zd膮偶y艂y wyrosn膮膰 najprawdziwsze drzewa, a liany zwiesza艂y si臋 daleko w d贸艂 z ozdobnych 艣cian.

Wr贸cili艣my na stanowiska; ja zaj膮艂em tym razem miejsce przy sterze, A. Bettik chwyci艂 dr膮g z dziobu, jakby szykuj膮c si臋 do odparcia aborda偶u, Enea za艣 przykucn臋艂a z przodu.

Przez jedn膮, d艂ug膮 minut臋 spodziewa艂em si臋, 偶e portal oka偶e si臋 atrap膮 i nie zadzia艂a. Po drugiej stronie widzia艂em znajomy b艂臋kit nieba i ziele艅 d偶ungli, par臋 metr贸w przed nami z wody wyskakiwa艂y ryby; wiatr, kt贸ry mierzwi艂 w艂osy Enei, marszczy艂 delikatnie powierzchni臋 rzeki. Wp艂yn臋li艣my w cie艅 gigantycznego 艂uku; tony metalu zawis艂y ponad nami.

- Nic si臋 nie dzieje... - zacz膮艂em, gdy wtem powietrze wype艂ni艂o si臋 elektryczno艣ci膮, znacznie szybciej i gro藕niej, ni偶 ubieg艂ej nocy, podczas burzy. Mia艂em wra偶enie, jakby olbrzymia zas艂ona opad艂a z portalu wprost na nasze g艂owy. Pod jej ci臋偶arem i brakiem ci臋偶aru jednocze艣nie przykl臋kn膮艂em na jedno kolano i przez mgnienie oka poczu艂em si臋 jak z艂apany w pole zderzeniowe na spadaj膮cym statku, jak p艂贸d unieruchomiony w obciskaj膮cej go owodni.

Przep艂yn臋li艣my na drug膮 stron臋. S艂o艅ce zasz艂o, dzie艅 si臋 sko艅czy艂, rzeka i d偶ungla znikn臋艂y. Ze wszystkich stron otacza艂 nas wodny bezmiar. Na olbrzymim niebie migota艂o takie mn贸stwo gwiazd, 偶e nigdy nawet nie wyobra偶a艂em sobie podobnego widoku, nie m贸wi膮c ju偶 o ujrzeniu go na w艂asne oczy.

Na wprost nas wschodzi艂y w艂a艣nie trzy ksi臋偶yce, ogromne niczym mieszkalne planety. Na ich tle rysowa艂a si臋 sylwetka Enei.

31

Fascynuj膮ce! - powiedzia艂 A. Bettik. Ja pewnie wyrazi艂bym to inaczej, ale w tamtym momencie jego s艂owa w zupe艂no艣ci mi wystarcza艂y. Moja pierwsza reakcja polega艂a na skatalogowaniu nowej rzeczywisto艣ci za pomoc膮 zaprzecze艅: nie byli艣my ju偶 na planecie poro艣ni臋tej d偶ungl膮; nie poruszali艣my si臋 po rzece, gdy偶 pod nocnym niebem we wszystkich kierunkach rozpo艣ciera艂 si臋 ocean; nie p艂yn臋li艣my ju偶 za dnia i nie ton臋li艣my.

Tratwa zupe艂nie inaczej reagowa艂a na 艂agodne ruchy morza. Wprawne oko pilota barek pozwoli艂o mi zauwa偶y膰, 偶e cho膰 fale nieco cz臋艣ciej przelewa艂y si臋 po pok艂adzie, drewno paproci zdawa艂o si臋 o wiele l偶ejsze. Przykl臋kn膮艂em na rufie i nabrawszy wody w d艂o艅 poci膮gn膮艂em niewielki 艂yk. Natychmiast wyplu艂em wszystko i przep艂uka艂em usta p艂ynem z manierki: morze przewy偶sza艂o zasoleniem oceany na Hyperionie, kt贸rych woda i tak nie nadawa艂a si臋 do picia.

- Ojej! - wyszepta艂a Enea, a ja domy艣li艂em si臋, 偶e ma na my艣li wschodz膮ce olbrzymie, pomara艅czowe ksi臋偶yce. Najwi臋kszy, 艣rodkowy, dopiero w po艂owie wychyn膮艂 ponad horyzont, lecz i tak mia艂em wra偶enie, 偶e ca艂kowicie wype艂nia t臋 cz臋艣膰 nieba, kt贸r膮 w my艣li nazwa艂em wschodem. Dziewczynka wsta艂a, ale jej posta膰 nie si臋ga艂a nawet po艂owy gigantycznego p贸艂kola. Uwi膮za艂em rumpel i do艂膮czy艂em do niej i A. Bettika na dziobie. Poniewa偶 d艂ugie fale 艂agodnie ko艂ysa艂y tratw膮, dla zachowania r贸wnowagi wszyscy trzymali艣my si臋 pionowego dr膮ga z flag膮. Trzepocz膮ca koszula androida odbija艂a blade 艣wiat艂o ksi臋偶yc贸w i gwiazd.

Na moment wy艂膮czy艂em w sobie instynkty marynarskie i spojrza艂em na niebo oczami pasterza. Moje ulubione konstelacje z dzieci艅stwa - 艁ab臋d藕, Dziwak, Bli藕niaczki, Statki Kolonizacyjne i Baza Domowa - znikn臋艂y b膮d藕 uleg艂y takiemu zniekszta艂ceniu, i偶 nie potrafi艂em ich odszuka膰. Rozpozna艂em jednak Mleczn膮 Drog臋, wij膮c膮 si臋 g臋st膮 smug臋 gwiazd, kt贸ra zaczyna艂a si臋 nad faluj膮cym horyzontem z ty艂u, a ko艅czy艂a rozmywaj膮c w blasku ksi臋偶yc贸w. Nawet na Starej Ziemi gwiazdy nie przedstawia艂y si臋 tak osza艂amiaj膮co, a tam przecie偶 na niebie 艣wieci艂 tylko jeden standardowy ksi臋偶yc. Doszed艂em do wniosku, 偶e wspania艂y widok zawdzi臋czamy czystej i cienkiej warstwie atmosfery oraz brakowi naziemnych 藕r贸de艂 艣wiat艂a w zasi臋gu wzroku. Nie wyobra偶a艂em sobie tutejszego nieba w bezksi臋偶ycow膮 noc.

Tutejszego? Mia艂em pewne podejrzenia, ale wola艂em si臋 upewni膰.

- Statku? - powiedzia艂em do komlogu. - Jeste艣 tam? Zdziwi艂em si臋, kiedy bransoleta mi odpowiedzia艂a.

- Za艂adowane banki pami臋ci wci膮偶 znajduj膮 si臋 w komlogu, M. Endymion. Mog臋 w czym艣 pom贸c?

Enea i A. Bettik oderwali wzrok od wschodz膮cego olbrzyma i spojrzeli na komlog.

- Nie jeste艣 statkiem? - zapyta艂em. - To znaczy...

- Je艣li ma pan na my艣li bezpo艣redni膮 艂膮czno艣膰 ze statkiem, to nie, nie jestem nim. Po艂膮czenie zosta艂o zerwane w chwili, gdy przep艂yn臋li艣cie pod transmiterem. Zubo偶ona wersja statku, kt贸r膮 ma pan w komlogu, potrafi jednak odbiera膰 obraz wideo.

Zapomnia艂em, 偶e bransolet臋 wyposa偶ono w 艣wiat艂oczu艂e sensory.

- Czy mo偶esz okre艣li膰, gdzie si臋 znajdujemy?

- Jedn膮 chwileczk臋. Gdyby zechcia艂 pan nieco podnie艣膰 komlog... Dzi臋kuj臋. Dopasuj臋 obraz nieba do danych nawigacyjnych.

- Chyba wiem, gdzie jeste艣my, M. Endymion - powiedzia艂 A. Bettik, kiedy komlog jeszcze pracowa艂 nad odpowiedzi膮. Wydawa艂o mi si臋, 偶e i ja to wiem, ale pozwoli艂em mu m贸wi膰 dalej. - Wygl膮d otoczenia pasuje do opisu Mare Infinitus, jednej z planet Sieci, dzi艣 wchodz膮cej w sk艂ad Paxu.

Enea milcza艂a, poch艂oni臋ta obserwacj膮 wschodz膮cego ksi臋偶yca. Nad jego pomara艅czow膮 po wierzchni膮 przep艂ywa艂y rdzawo-czerwone chmury, a ni偶ej widzia艂em brunatne plamy, prawdopodobnie j臋zory zakrzep艂ej lawy, d艂ug膮 blizn臋 doliny rzecznej z dop艂ywami, 艣lady p贸艂 lodowych na p贸艂nocnym biegunie i powykrzywiane linie czego艣, co mog艂o by膰 g贸rskimi grzbietami. Przysz艂y mi na my艣l hologramy Marsa w Uk艂adzie S艂onecznym Starej Ziemi, jeszcze przed terraformowaniem.

- Patrz膮c z powierzchni Mare Infinitus, mo偶na odnie艣膰 wra偶enie, 偶e planeta ma trzy ksi臋偶yce - m贸wi艂 dalej A. Bettik. - W rzeczywisto艣ci za艣 to w艂a艣nie Mare Infinitus kr膮偶y wok贸艂 skalistego globu wielko艣ci Jowisza.

- Takiego jak ten? - wyci膮gn膮艂em r臋k臋.

- W rzeczy samej - zgodzi艂 si臋 android. - Widzia艂em j ego zdj臋cia... Nikt tam nie mieszka, ale w czasach Hegemonii dzia艂a艂o na nim wiele zautomatyzowanych kopal艅.

- Te偶 mi si臋 wydaje, 偶e to Mare Infinitus - potwierdzi艂em. - Nieraz s艂ysza艂em, jak moi my艣liwi o nim rozmawiali. Doskona艂e miejsce na morskie 艂owy na grubego zwierza. Podobno 偶yje tu jaki艣 gatunek g艂owonog贸w, kt贸re wraz z mackami osi膮gaj膮 d艂ugo艣膰 ponad stu metr贸w. Po艂ykaj膮 w ca艂o艣ci 艂odzie rybackie...

Umilk艂em. Wszyscy troje spogl膮dali艣my w g艂膮b ciemnej jak wino toni, gdy nagle w ca艂kowitej ciszy za膰wierka艂 komlog.

- Mam! Widok gwiazd idealnie pasuje do zapis贸w w moich nawigacyjnych bankach pami臋ci. Znajdujecie si臋 na satelicie subjowiszowej planety, kr膮偶膮cej wok贸艂 siedemdziesi膮tej Ophiuchi A, dwadzie艣cia siedem koma dziewi臋膰 lat 艣wietlnych od Hyperiona, szesna艣cie koma cztery zero osiem dwa lat 艣wietlnych od Starej Ziemi. Mamy tu do czynienia z uk艂adem podw贸jnym: g艂贸wna gwiazda, Ophiuchi A, znajduje si臋 w odleg艂o艣ci zero koma sze艣膰dziesi膮t cztery jednostki astronomicznej od was, druga, Ophiuchi B, w odleg艂o艣ci osiemdziesi臋ciu dziewi臋ciu jednostek. Wszystko wskazuje na to, 偶e na planecie, na kt贸rej si臋 znale藕li艣cie, wyst臋puje zar贸wno woda, jak i atmosfera, rozs膮dne zatem wydaje si臋 za艂o偶enie, i偶 jest to drugi ksi臋偶yc subjowiszowego satelity g艂贸wnej gwiazdy Ophiuchi, w erze Hegemonii znany jako Mare Infinitus.

- Dzi臋ki.

- Z dodatkowych danych nawigacyjnych... - kontynuowa艂a bransoleta.

- P贸藕niej - wy艂膮czy艂em komlog.

A. Bettik 艣ci膮gn膮艂 koszul臋 z prowizorycznego masztu i ubra艂 si臋 z powrotem; wia艂 silny, ch艂odny wiatr, wi臋c wyci膮gn膮艂em z plecaka ocieplan膮 kurtk臋, a Enea i android poszli w moje 艣lady. Niesamowity ksi臋偶yc powoli wspina艂 si臋 na niewiarygodnie rozgwie偶d偶one niebo.

- Fragment Tetydy znajduj膮cy si臋 na Mare Infinitus jest mi艂ym, aczkolwiek kr贸tkim przerywnikiem, oddzielaj膮cym bardziej rekreacyjne odcinki rzeki - czyta艂em na g艂os z przewodnika. Skupili艣my si臋 wok贸艂 kamiennego „sto艂u”, przy ostatniej latarni, jaka nam zosta艂a, cho膰 do czytania bynajmniej jej nie potrzebowa艂em: rozja艣niona 艣wiat艂em ksi臋偶yca noc przypomina艂a pochmurny dzie艅 na Hyperionie. - Fioletowy odcie艅 w贸d planeta zawdzi臋cza pewnym szczeg贸lnym gatunkom fitoplanktonu, nie za艣 rozproszeniu 艣wiat艂a w atmosferze, kt贸re z kolei odpowiada za przecudowne zachody s艂o艅ca na Mare Infinitus. W臋dr贸wka po tym morskim 艣wiecie doprawdy nie trwa zbyt d艂ugo - portale dzieli pi臋膰 kilometr贸w, co dla wi臋kszo艣ci podr贸偶nych jest odleg艂o艣ci膮 w zupe艂no艣ci wystarczaj膮c膮 - tym niemniej nie nale偶y zapomina膰, i偶 po drodze mo偶emy odwiedzi膰 s艂ynne w ca艂ej Sieci Akwarium Oceaniczne z grillem „U Gusa”. Warto spr贸bowa膰 pieczonego olbrzyma morskiego, zupy z szesna艣ciornicy i doskona艂ego wina z 偶贸艂toglon贸w, przy czym kolacj臋 koniecznie trzeba zam贸wi膰 na jednej z oceanicznych platform, sk膮d b臋dziemy mogli podziwia膰 niepowtarzalny zach贸d s艂o艅ca i chyba jeszcze bardziej niesamowity wsch贸d ksi臋偶yc贸w. Mare Infinitus s艂ynie wprawdzie z pustych, rozleg艂ych m贸rz (na planecie nie ma ani skrawka sta艂ego l膮du) i agresywnej zwierzyny (jak na przyk艂ad 禄lewiatan o 艣wiec膮cym pysku芦), ale mo偶ecie by膰 pa艅stwo pewni, 偶e statek wycieczkowy w drodze pomi臋dzy portalami nie wyp艂ywa poza bezpieczne pr膮dy przybrze偶ne, a przez ca艂y czas towarzyszy mu kilka 艂odzi patrolowych. Wszystko po to, by z kr贸tkiego, oceanicznego interludium z urocz膮 kolacj膮 „U Gusa” pozosta艂y pa艅stwu wy艂膮cznie mile wspomnienia (UWAGA: odcinek Tetydy, poprowadzony na Mare Infinitus, zostanie wy艂膮czony z trasy wycieczki w razie niesprzyjaj膮cych warunk贸w atmosferycznych b膮d藕 nadmiernej aktywno艣ci niebezpiecznych odmian miejscowej fauny. Nie zapomnijcie wpa艣膰 tu w p贸藕niejszym terminie!).

Tyle przewodnik. Odda艂em go A. Bettikowi, wy艂膮czy艂em lamp臋 i przeszed艂em na dzi贸b. Uwa偶nie obejrza艂em ca艂y horyzont; przy blasku ksi臋偶yc贸w nie potrzebowa艂em nawet gogli.

- Ksi膮偶ka 艂偶e - stwierdzi艂em. - Do horyzontu mamy przynajmniej dwadzie艣cia pi臋膰 kilometr贸w i ani 艣ladu drugiego transmitera.

- Mo偶e si臋 przemie艣ci艂 - zasugerowa艂 A. Bettik.

- Albo zaton膮艂 - zawt贸rowa艂a mu Enea.

- Akurat - wrzuci艂em gogle do plecaka i z powrotem przysiad艂em si臋 do nich. Grza艂ka roztacza艂a przyjemne ciep艂o, a nocny ch艂odek naprawd臋 dawa艂 si臋 we znaki.

- Mo偶liwe te偶, 偶e tak, jak ma to miejsce w przypadku innych odcink贸w, r贸wnie偶 tutaj istnieje kr贸tsza i d艂u偶sza wersja wycieczki - zauwa偶y艂 android.

- Tylko czemu nam zawsze trafia si臋 ta d艂u偶sza?

Wci膮偶 wyg艂odniali po nocnej burzy gotowali艣my w艂a艣nie 艣niadanie, cho膰 na 艣rodku pogr膮偶onego w mroku morza nasze tosty, p艂atki i kawa zas艂ugiwa艂y raczej na miano nocnej przek膮ski.

Szybko oswoili艣my si臋 z ko艂ysaniem tratwy i 偶adne z nas nie wykazywa艂o oznak choroby morskiej. Dopiero po drugiej fili偶ance kawy poczu艂em si臋 lepiej - co艣 w tek艣cie z przewodnika musia艂o mnie nie藕le poruszy膰. Chyba nie podoba艂a mi si臋 ta wzmianka o „lewiatanie ze 艣wiec膮cym pyskiem”.

- Nie bawisz si臋 chyba najlepiej? - Enea przysiad艂a obok mnie przed namiotem. A. Bettik sta艂 z ty艂u, przy rumplu.

- Eee tam, bawi臋 si臋 艣wietnie! Tak mi si臋 wydaje.

- Dlaczego?

- To kawa艂 przygody - podnios艂em r臋ce. - I nikomu nic si臋 nie sta艂o...

- Tej nocy niewiele brakowa艂o.

- No tak, ale...

- Co jeszcze ci si臋 w tym podoba? - w g艂osie dziewczynki pobrzmiewa艂a szczera ciekawo艣膰.

- Zawsze lubi艂em wycieczki - odpar艂em szczerze. - Biwaki pod namiotami, oderwanie od codzienno艣ci. W kontakcie z natur膮 czuj臋 si臋... Nie wiem... jakbym stawa艂 si臋 cz臋艣ci膮 wi臋kszej ca艂o艣ci... - przerwa艂em, 偶eby nie zabrn膮膰 w teksty ortodoksyjnych gnostyk贸w ze艅.

- M贸j ojciec napisa艂 o tym wiersz - dziewczynka pochyli艂a si臋 w moj膮 stron臋. - To znaczy mam na my艣li tego prehegira艅skiego poet臋, z kt贸rego osobowo艣ci膮 sklonowano cybryda mojego ojca. Obaj czuli to tak samo - chcia艂em j膮 o co艣 zapyta膰, ale m贸wi艂a dalej. - Nie by艂 filozofem. By艂 m艂ody, m艂odszy od ciebie i dysponowa艂 do艣膰 prymitywnym s艂ownikiem termin贸w filozoficznych. W tamtym wierszu stara艂 siq natomiast zdefiniowa膰 etapy, jakie przechodzimy stapiaj膮c si臋 w jedno ze wszech艣wiatem. W jednym z list贸w nazwa艂 owe etapy „termometrem przyjemno艣ci”.

Troch臋 zaskoczy艂a mnie ta kr贸tka przemowa. Nigdy przedtem nie s艂ysza艂em, 偶eby Enea m贸wi艂a o czym艣 r贸wnie powa偶nie i w takich wznios艂ych s艂owach, a wzmianka o „termometrze przyjemno艣ci” brzmia艂a dla mnie dziwnie nieprzyzwoicie. S艂ucha艂em jednak dalej.

- Ojciec uwa偶a艂, 偶e pierwszym krokiem na drodze do szcz臋艣cia jest „zjednoczenie z esencj膮” - m贸wi艂a cicho dziewczynka. A. Bettik te偶 s艂ucha艂. - Chodzi艂o mu o zmys艂ow膮 i umys艂ow膮 odpowied藕 na zew natury, co艣 takiego, o czym m贸wi艂e艣 przed chwil膮.

Podrapa艂em si臋 po policzku. Pod palcami zachrz臋艣ci艂 mi d艂u偶szy zarost; jeszcze par臋 dni i dochowam si臋 brody. Poci膮gn膮艂em 艂yk kawy.

- Poezja, muzyka i sztuka mia艂y by膰 elementami owej odpowiedzi. To troch臋 u艂omna, ale bardzo ludzka reakcja na oddzia艂ywanie wszech艣wiata, kt贸ry daje nam moc tworzenia. Dla ojca wyobra藕nia i rzeczywisto艣膰 by艂y jednym i tym samym. Napisa艂 kiedy艣, 偶e „wyobra藕ni臋 mo偶na przyr贸wna膰 do snu Adama, kt贸ry obudzi艂 si臋 i stwierdzi艂, 偶e wszystko sta艂o si臋 naprawd臋”.

- Chyba nie rozumiem - przyzna艂em. - Czy to znaczy, 偶e fikcja jest prawdziwsza od... prawdy?

Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie, nie, chodzi艂o mu raczej o to, 偶e... W tym samym poemacie znalaz艂 si臋 hymn do Pana:

Ty, co otwierasz bramy

Tajnych przybytk贸w, sk膮d my posiadamy

Zasoby wiedzy...

Podmucha艂a na fili偶ank臋.

- Dla ojca Pan sta艂 si臋 czym艣 na kszta艂t symbolu wyobra藕ni, zw艂aszcza jej bardziej romantycznego aspektu - wypi艂a 艂yk herbaty. - Wiesz, 偶e Pan by艂 alegorycznym poprzednikiem Chrystusa?

Popatrzy艂em na ni膮 zdumiony: czy to mo偶liwe, 偶ebym rozmawia艂 z tym samym dzieciakiem, kt贸ry przedwczoraj dopomina艂 si臋 historii o duchach?

- Chrystusa? - powt贸rzy艂em. Jako nieodrodny syn swoich czas贸w mimo woli krzywi艂em si臋 na najmniejsz膮 cho膰by blu藕niercz膮 wzmiank臋.

Enea zn贸w siorbn臋艂a herbaty. Woln膮 r臋k膮 obj臋艂a podkurczone kolana.

- Ojciec by艂 zdania, 偶e niekt贸rzy ludzie, nie wszyscy, tylko cz臋艣膰, reaguj膮 na blisko艣膰 natury pobudzeniem owej 偶ywio艂owej, bliskiej Panowi wyobra藕ni.

Zechciej by膰 zawsze niezg艂臋bionym zdrojem

Dla samotnik贸w; wied藕 ich ze spokojem,

Niech w 藕r贸dle niebios k膮pi膮 si臋 jedynem,

Potem ich zostaw bezradnych; rozczynem

B膮d藕 dla tej twardej i nieczu艂ej ziemi,

Odrod藕 j膮 swemi tchy eterycznemi;

Symbol ogrom贸w, b膮d藕 tym firmamentem,

Co si臋 odbija w morzu nieobj臋tem;

呕ywio艂em, kt贸ry otacza nas wko艂o, Czym艣 nieznajomym...

Zapad艂a cisza. Wyros艂em na poezji: niezgrabnych opowie艣ciach pasterskich, „Pie艣niach” starego Silenusa, „Epopei o Ogrodzie”, o m艂odym Tycho, Glee i centaurze imieniem Raul; s艂uchanie wierszy pod gwia藕dzistym niebem nie by艂o dla mnie niczym nowym. Faktem jest jednak, 偶e wi臋kszo艣膰 utwor贸w, kt贸re pozna艂em, kt贸rych si臋 nauczy艂em i kt贸re pokocha艂em, rozumia艂em znacznie lepiej, ni偶 recytacje Enei.

- Wi臋c tak, zdaniem twojego ojca, wygl膮da szcz臋艣cie? - zapyta艂em po chwili, w kt贸rej towarzyszy艂o nam tylko chlupotanie fal o bale i trzepotanie namiotu.

- Ale偶 nie! - Enea odrzuci艂a g艂ow臋 do ty艂u; wiatr rozwiewa艂 jej w艂osy. - To tylko pierwszy stopie艅 podzia艂ki na termometrze przyjemno艣ci. Najni偶szy. Dalej by艂y jeszcze dwa.

- Jakie? - zaciekawi艂 si臋 A. Bettik, a ja niemal podskoczy艂em na d藕wi臋k jego g艂osu - zapomnia艂em, 偶e android jest z nami na tratwie.

Enea zamkn臋艂a oczy i wyrecytowa艂a kolejny fragment, spokojnym, melodyjnym g艂osem, wolnym od 艣piewnej nuty charakterystycznej dla tych, kt贸rzy deklamuj膮c, morduj膮 poezj臋.

S膮 jednak

Zwi膮zki bogatsze, o wiele bardziej niszczycielskie, kt贸re

Stopniowo prowadz膮 do wielkiego uczu膰 nasilenia.

A ich koron膮, co wysoko na czole ludzko艣ci spoczywa, S膮 mi艂o艣膰 i przyja藕艅...

Podnios艂em wzrok na pomara艅czowego olbrzyma. Na jego powierzchni szala艂y burze piaskowe, przes艂aniaj膮c ciemne placki zakrzep艂ej lawy. Chmury w kolorze sepii unosi艂y si臋 nad jego powierzchni膮.

- To s膮 te wy偶sze poziomy? - zapyta艂em rozczarowany. - Natura, przyja藕艅 i mi艂o艣膰?

- Niezupe艂nie. Zdaniem ojca, prawdziwa przyja藕艅 stoi wy偶ej ni偶 nasza reakcja na natur臋, natomiast najwy偶szym stopniem wtajemniczenia, jaki mo偶na osi膮gn膮膰, jest mi艂o艣膰.

- Tak naucza Ko艣ci贸艂 - skin膮艂em g艂ow膮. - Mi艂o艣膰 Chrystusa, mi艂o艣膰 bli藕niego...

Enea wys膮czy艂a resztk臋 herbaty.

- Prawie. Ojciec mia艂 na my艣li mi艂o艣膰 cielesn膮. Seks - zn贸w zamkn臋艂a oczy.

W pe艂ni posmakowa艂em s艂odyczy jej duszy

I wszystkie inne g艂臋bie zblad艂y: nieuchwytne esencje

Sta艂y si臋 niczym p艂ytkie, m臋tne bajora,

Kt贸re mog膮 o偶ywi膰 ziemskie me korzenie,

Zrodzi膰 z艂oty owoc

I unie艣膰 go ku niebu.

Nie wiedzia艂em, co powiedzie膰. Wytrz膮sn膮艂em ostatnie krople kawy, odchrz膮kn膮艂em i na chwil臋 zagapi艂em si臋 na ksi臋偶yce i Mleczn膮 Drog臋.

- No i? - spyta艂em w ko艅cu. - My艣lisz, 偶e mia艂 co艣 na oku?

Mia艂em ochot臋 sam kopn膮膰 si臋 w ty艂ek. Przecie偶 rozmawia艂em z dzieckiem! Ma艂a mo偶e sobie recytowa膰 stare wiersze, a w艂a艣ciwie star膮 pornografi臋, ale nie ma mowy, 偶eby co艣 z tego rozumia艂a.

Spojrza艂a na mnie b艂yszcz膮cymi w 艣wietle ksi臋偶yca oczyma.

- Wi臋cej jest poziom贸w na niebie i ziemi, Horacy, ni偶 m贸j ojciec wy艣ni艂 w swojej filozofii.

- Rozumiem - odrzek艂em. Co za Horacy, do diabla?!

- Ojciec by艂 bardzo m艂ody, kiedy pisa艂 te s艂owa - to z jego pierwszego poematu, kt贸ry okaza艂 si臋 kl臋sk膮. Chcia艂, 偶eby jego bohater, pasterz, nauczy艂 si臋, jak wznios艂e mog膮 by膰 poezja, natura, m膮dro艣膰, g艂os przyjaciela, odwa偶ne czyny, cudowno艣膰 obcych miejsc, urok p艂ci przeciwnej. Zatrzyma艂 si臋 jednak, zanim dotar艂 do sedna, do istoty bytu.

- Jakiej istoty? - tratwa unosi艂a si臋 i opada艂a, unoszona oddechem oceanu.

- Znaczenie wszelkich ruch贸w, kszta艂t贸w i d藕wi臋k贸w - wyszepta艂a. - ... wszystkich form i substancji symboliczna istota...

Chwil臋 trwa艂o, zanim skojarzy艂em, czemu jej s艂owa brzmi膮 dla mnie znajomo. P艂yn臋li艣my w mroku przez morza Mare Infinitus.

Przed wschodem s艂o艅c zdrzemn臋li艣my si臋 troch臋, a po 艣niadaniu wzi膮艂em si臋 za przegl膮d naszego uzbrojenia. Nie mia艂em nic przeciwko filozofii i poezji przy 艣wietle ksi臋偶yca, ale nie mogli艣my obej艣膰 si臋 bez kilku celnie strzelaj膮cych spluw.

Nie mia艂em czasu, 偶eby je przetestowa膰 ani na statku, ani p贸藕niej, na poro艣ni臋tej d偶ungl膮 planecie. Wo偶enie ze sob膮 nie przestrzelanej broni nie mia艂o sensu i dzia艂a艂o mi na nerwy. Kr贸tka s艂u偶ba w Stra偶y Planetarnej i nieco d艂u偶szy sta偶 jako przewodnika nauczy艂y mnie, 偶e dobra znajomo艣膰 w艂asnego karabinu by艂a r贸wnie wa偶na - je艣li nie wa偶niejsza - jak posiadanie najnowszego, najlepszego jego modelu.

Najwi臋kszy ksi臋偶yc nie zd膮偶y艂 jeszcze zaj艣膰, kiedy zacz臋艂y wschodzi膰 s艂o艅ca: najpierw bardziej oddalone - b艂yszcz膮ca plamka, kt贸ra przy膰mi艂a Mleczn膮 Drog臋 i zatar艂a szczeg贸艂y na powierzchni pomara艅czowego olbrzyma, a p贸藕niej g艂贸wna gwiazda, mniejsza, a zarazem ja艣niejsza od hyperio艅skiego s艂o艅ca. Niebo przybra艂o odcie艅 ultramaryny, potem kobaltowego b艂臋kitu. Przes艂oni臋ty atmosfer膮 ksi臋偶yc zmieni艂 si臋 w dysk o nieostrych kraw臋dziach, dzie艅 za艣, z pocz膮tku ciep艂y, z up艂ywem czasu sta艂 si臋 piekielnie gor膮cy.

Morze nieco si臋 wzburzy艂o: 艂agodne fale zosta艂y zast膮pione przez regularne, dwumetrowej wysoko艣ci wodne wzniesienia, na szcz臋艣cie na tyle odleg艂e od siebie, 偶e nie uprzykrza艂y nam 偶ycia. Zgodnie z rym, co podawa艂 przewodnik, ocean mia艂 barw臋 intensywnego fioletu, a wie艅cz膮ce go pieniste ba艂wany - granatowy, wpadaj膮cy w czer艅 odcie艅, tu i 贸wdzie znaczony plamami 偶贸艂tomorszczyn贸w. Tratwa dryfowa艂a powoli w kierunku, gdzie obserwowali艣my wzbijaj膮ce si臋 nad widnokr膮g s艂o艅ca i ksi臋偶yce - umownie nazwali艣my go wschodem - i nie pozosta艂o nam nic innego, jak mie膰 nadziej臋, 偶e silny pr膮d dok膮d艣 nas zaniesie. Od czasu do czasu, w膮tpi膮c w si艂臋 nurtu, wrzucali艣my do wody jakie艣 drobiazgi, by z ich zachowania wnioskowa膰 o kierunku ruchu; fale przemieszcza艂y si臋 z naszego po艂udnia na pomoc, my za艣 wolno pod膮偶ali艣my na wsch贸d.

Zacz膮艂em od czterdziestkipi膮tki, upewniwszy si臋, 偶e kule znajduj膮 si臋 na swoim miejscu. Archaiczna koncepcja oddzielenia naboj贸w od struktury samego magazynka budzi艂a we mnie obawy, 偶e w kluczowym momencie zapomn臋 prze艂adowa膰 bro艅. Nie bardzo mieli艣my co wyrzuci膰 za burt臋, by stanowi艂o odpowiednio odleg艂y cel, zwodowa艂em wi臋c jeden z pustych karton贸w 偶ywno艣ciowych, poczeka艂em, a偶 podryfuje jakie艣 pi臋tna艣cie metr贸w od nas, i strzeli艂em.

Huk niemal nas og艂uszy艂. Wiedzia艂em, 偶e stara bro艅 palna jest g艂o艣na, odk膮d przeszed艂em szkolenie przed wys艂aniem na Pazur, ale i tak omal nie wypu艣ci艂em pistoletu z r膮k. Enea, dotychczas zadumana i zapatrzona w po艂udniowy horyzont, zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi; nawet opanowany zazwyczaj android podskoczy艂.

- Przepraszam! - rzuci艂em kr贸tko, chwyci艂em bro艅 obur膮cz i zn贸w wystrzeli艂em.

Zu偶y艂em dwa bezcenne magazynki, zanim mog艂em uzna膰, 偶e trafi臋 w cel z odleg艂o艣ci pi臋tnastu metr贸w. Dalej... C贸偶, mia艂em nadziej臋, 偶e m贸j ruchomy cel b臋dzie mia艂 uszy i przestraszy si臋 ha艂asu.

Rozk艂adaj膮c pistolet po u偶yciu zauwa偶y艂em ponownie, 偶e m贸g艂by nale偶e膰 do Brawne Lamii. Enea obrzuci艂a go uwa偶nym spojrzeniem.

- M贸wi艂am ci ju偶, 偶e nigdy nie widzia艂am broni u matki.

- Mog艂a da膰 pistolet konsulowi, kiedy wraca艂 do Sieci - zaj膮艂em si臋 czyszczeniem poszczeg贸lnych element贸w.

- To nie ten - powiedzia艂 A. Bettik, opieraj膮c si臋 o wios艂o sterowe. Popatrzy艂em na niego.

- Nie?

- Widzia艂em bro艅 M. Lamii na pok艂adzie „Benares”. To by艂 rzeczywi艣cie stary pistolet - nale偶a艂 do jej ojca, je艣li mnie pami臋膰 nie myli - ale mia艂 per艂ow膮 ok艂adzin臋 na r臋koje艣ci, laserowy celownik i m贸g艂 strzela膰 kartaczami.

- Ach, tak... - stwierdzi艂em rozczarowany. C贸偶, szkoda, bo pomys艂 mi si臋 podoba艂. - Trzeba przyzna膰, 偶e ta sztuka znakomicie si臋 zachowa艂a.

Bro艅 musia艂a d艂ugi czas spoczywa膰 w jakim艣 hermetycznym pojemniku, gdzie nie dzia艂a艂y na艅 偶adne warunki zewn臋trzne; w przeciwnym razie po tysi膮cu lat nie mia艂aby prawa funkcjonowa膰. Chyba 偶e mia艂em przed sob膮 udan膮 reprodukcj臋, kt贸r膮 konsul przywi贸z艂 z jednej ze swych podr贸偶y. Nie mia艂o to oczywi艣cie znaczenia, cho膰 poczu艂em t臋... rzec by mo偶na blisko艣膰 historii... jaka cz臋sto emanuje ze starej broni.

Przysz艂a kolej na ma艂膮 kartaczownic臋, w kt贸rej wypadku wystarczy艂 mi jeden strza艂, by stwierdzi膰, 偶e dzia艂a ca艂kiem nie藕le. Z odleg艂o艣ci trzydziestu metr贸w unosz膮cy si臋 na falach karton zosta艂 rozerwany na tysi膮c piankowych od艂amk贸w, a ca艂y grzebie艅 fali a偶 si臋 zagotowa艂, gdy przenikn臋艂y go stalowe pociski. Kartaczownice siej膮 potworne spustoszenie i trudno z nich spud艂owa膰, co zreszt膮 zadecydowa艂o o moim wyborze. W艂膮czy艂em bezpiecznik i od艂o偶y艂em bro艅.

Nieco gorzej posz艂o mi z karabinem plazmowym. Celownik optyczny pozwala艂 namierzy膰 dowolny obiekt: od podskakuj膮cego trzydzie艣ci metr贸w za burt膮 kartonu po odleg艂e o dwadzie艣cia pi臋膰 kilometr贸w fale na horyzoncie, o ile jednak pude艂ko zatopi艂em jednym strza艂em, o tyle na widnokr臋gu nie dostrzeg艂em 偶adnego celu. Teoretycznie z broni plazmowej mo偶na trafi膰 w ka偶dy punkt znajduj膮cy si臋 dok艂adnie na linii strza艂u - znika bowiem potrzeba uwzgl臋dniania bocznego wiatru i balistyki - widzia艂em wi臋c przez lunet臋, jak pocisk wybija dziur臋 w wodzie dwadzie艣cia kilometr贸w ode mnie, ale brakowa艂o mi tego poczucia pewno艣ci, jakie daje strza艂 do konkretnego celu. Wycelowa艂em w zachodz膮cy za naszymi plecami olbrzymi ksi臋偶yc. Dzi臋ki lunecie dostrzeg艂em na nim g贸r臋 z pobielonym szczytem (艣nie偶n膮 czap臋 tworzy艂 zapewne zamarzni臋ty dwutlenek w臋gla, a nie woda) i dla zabawy nacisn膮艂em spust. Powi臋kszenie lunety nie wystarczy艂o, bym m贸g艂 stwierdzi膰, gdzie trafi艂em, a przy takiej odleg艂o艣ci wzajemny ruch planet z pewno艣ci膮 mia艂 wp艂yw na wynik strza艂u, zdziwi艂bym si臋 jednak, gdybym chybi艂 samej g贸ry. W por贸wnaniu z p贸艂automatycznym pistoletem bro艅 plazmowa prawie wcale nie ha艂asuje, moim wyczynom towarzyszy艂y wi臋c tylko ciche kaszlni臋cia karabinu. W barakach Stra偶y Planetarnej nas艂ucha艂em si臋 niezliczonych opowie艣ci o snajperach Gwardii Szwajcarskiej, kt贸rzy strza艂em z tysi膮ca kilometr贸w unicestwiali 偶o艂nierzy Intruz贸w stacjonuj膮cych na pobliskich asteroidach. Od tysi臋cy lat w walce chodzi艂o o to samo: 偶eby zobaczy膰 przeciwnika zanim on zobaczy ciebie.

Rozmy艣la艂em o tym jeszcze przez chwil臋, czyszcz膮c karabin. Od艂o偶y艂em go na miejsce.

- Trzeba by si臋 troch臋 rozejrze膰 - zaproponowa艂em.

- My艣lisz, 偶e nie ma drugiego portalu? - spyta艂a Enea.

Wzruszy艂em ramionami.

- Przewodnik m贸wi o pi臋ciu kilometrach. Od wczoraj przep艂yn臋li艣my ju偶 ze sto albo wi臋cej.

- Zamierzasz u偶y膰 maty? - zauwa偶y艂em, 偶e s艂o艅ce mocno przypieka jasn膮 sk贸r臋 dziewczynki.

- My艣la艂em raczej o pasie - odpar艂em. Mniej si臋 rzuca w oczy na radarze, gdyby kto艣 mia艂 obserwowa膰 okolic臋, doda艂em w my艣lach. - Ty nie lecisz, ma艂a. Sam si臋 tym zajm臋.

Wyj膮艂em pas spod namiotu, dopasowa艂em i zapi膮艂em uprz膮偶, wzi膮艂em w gar艣膰 karabin i uruchomi艂em sterownik.

- Cholera jasna! - zakl膮艂em, gdy pas nawet nie pr贸bowa艂 wzbi膰 si臋 w powietrze. Przez chwil臋 zdawa艂o mi si臋, 偶e trafili艣my na podobny do Hyperiona 艣wiat z beznadziejnym polem elektromagnetycznym, ale wtedy spojrza艂em na wska藕nik baterii: czerwony. Wyczerpany. - Cholera! - powt贸rzy艂em.

Wypl膮ta艂em si臋 z uprz臋偶y i we tr贸jk臋 usiedli艣my nad bezu偶ytecznym pasem. Sprawdzi艂em po艂膮czenia, akumulator i modu艂 kierowania lotem.

- Na艂adowa艂em go tu偶 przed opuszczeniem statku. Razem z mat膮. A. Bettik usi艂owa艂 uruchomi膰 program diagnostyczny, ale wskutek braku zasilania i on nic nie wsk贸ra艂.

- Komlog powinien mie膰 ten sam program - powiedzia艂.

- Komlog? - zdziwi艂em si臋 g艂upkowato.

- Mog臋? - android wskaza艂 na bransolet臋. Zdj膮艂em j膮 i poda艂em mu.

Otworzy艂 klapk臋, kt贸rej dot膮d nawet nie zauwa偶y艂em, wyci膮gn膮艂 ze 艣rodka kawa艂ek mikrow艂贸kna z male艅k膮 wtyczk膮 i pod艂膮czy艂 komlog do pasa. Zamruga艂y lampki.

- Lataj膮cy pas jest niesprawny - przem贸wi艂 komlog g艂osem statku. - Akumulator wyczerpa艂 si臋 oko艂o dwudziestu siedmiu godzin przed nominalnym czasem. S膮dz臋, 偶e przyczyn膮 jest uszkodzenie kom贸r akumulatora.

- Wspaniale! - powiedzia艂em. - Da si臋 go naprawi膰? B臋dzie trzyma艂 moc, je艣li uda si臋 nam go na艂adowa膰?

- Ten akumulator ju偶 nie. W szafce na statku znajduj膮 si臋 jednak trzy zapasowe.

- To fantastycznie! - podnios艂em pas wraz z ci臋偶kim akumulatorem i uprz臋偶膮 i zrzuci艂em go z tratwy. Zaton膮艂 bez 艣ladu w fioletowej toni.

- Jestem gotowa - poinformowa艂a mnie Enea. Siedzia艂a ju偶 po turecku na sztywnej macie grawitacyjnej, dwadzie艣cia centymetr贸w nad pok艂adem. - Lecisz ze mn膮?

Bez s艂owa usiad艂em za ni膮 na dywanie, podkurczy艂em nogi i patrzy艂em, jak w艂膮cza w艂贸kna steruj膮ce.

Z wysoko艣ci mniej wi臋cej pi臋ciu tysi臋cy metr贸w, kiedy wychyliwszy si臋 za kraw臋d藕 ma艂ej maty z trudem 艂apa艂em oddech, ocean przedstawia艂 sob膮 widok znacznie bardziej przera偶aj膮cy, ni偶 z do艂u: wydawa艂 si臋 niezmiernie rozleg艂y i pusty, a nasza tratwa stanowi艂a zaledwie mikroskopijn膮, ciemn膮 plamk臋 na jego fioletowoczamej powierzchni. Wydaj膮cych si臋 gro藕nymi z tratwy fal nie widzieli艣my st膮d w og贸le.

- Mam wra偶enie, 偶e odkry艂em w艂a艣nie kolejny poziom „zjednoczenia z esencj膮”, tej reakcji na natur臋, o kt贸rej pisa艂 tw贸j ojciec - odezwa艂em si臋.

- Tak? Jaki? - Enea dygota艂a z zimna w podmuchach lodowatego powietrza. Mia艂a na sobie tylko koszul膮 i kamizelk臋 konsula, kt贸re nosi艂a na tratwie.

- 艢miertelnie przera偶ony.

Roze艣mia艂a si臋. Ju偶 wtedy uwielbia艂em, kiedy si臋 艣mia艂a: nie g艂o艣no, ale pe艂n膮 piersi膮, szczerze i niezwykle melodyjnie. Tak偶e teraz, na samo wspomnienie, robi mi si臋 mi艂o i ciep艂o. T臋skni臋 za jej 艣miechem.

- Powinni艣my byli wys艂a膰 na g贸r臋 A. Bettika - stwierdzi艂em.

- Dlaczego?

- Sadz膮c po tym, co m贸wi艂 o swoim poprzednim zwiadzie lotniczym, nie musi oddycha膰 i jest ca艂kowicie odporny na obni偶one ci艣nienie.

- Na nic nie jest ca艂kowicie odporny - Enea opar艂a si臋 o mnie plecami. - Po prostu jego tw贸rcy dali mu troch臋 grubsz膮 sk贸r臋, kt贸ra przez kr贸tki okres mo偶e pe艂ni膰 funkcj臋 skafandra pr贸偶niowego. Poza tym on umie na d艂u偶ej wstrzyma膰 oddech. To wszystko.

- Znasz si臋 na androidach, prawda?

- Wcale nie. Po prostu go zapyta艂am - dziewczynka pochyli艂a si臋 i pog艂aska艂a nici steruj膮ce: skierowali艣my si臋 na „wsch贸d”.

Ba艂em si臋, 偶e stracimy tratw膮 z oczu i b臋dziemy lata膰 w k贸艂ko nad tym bezkresnym oceanem, a偶 wyczerpie si臋 energia zasilaj膮ca mat臋, kiedy to spadniemy do morza i po偶re nas lewiatan o 艣wiec膮cym pysku. Wprowadzi艂em pozycj臋 tratwy jako punkt odniesienia dla kompasu 偶yroskopowego, wiedzia艂em wi臋c, 偶e dop贸ki go nie zgubi臋 - co by艂o ma艂o prawdopodobne, odk膮d zawiesi艂em go sobie na szyi - znajdziemy drog臋 powrotn膮. Nie przeszkadza艂o mi to martwi膰 si臋.

- Nie oddalajmy si臋 za bardzo.

- Dobrze - zgodzi艂a si臋 Enea. Obni偶y艂a lot, 偶eby艣my przestali marzn膮膰 i mogli swobodnie oddycha膰; nie lecieli艣my zbyt szybko, jakie艣 sze艣膰dziesi膮t, mo偶e siedemdziesi膮t kilometr贸w na godzin臋. Wsz臋dzie wok贸艂 nas fioletowe morze 艣wieci艂o pustk膮 a偶 po widnokr膮g.

- Te twoje transmitery bawi膮 si臋 z nami w kotka i myszk臋 - zauwa偶y艂em.

- Dlaczego nazywasz je „moimi transmiterami”, Raul?

- No, przecie偶 to ty jeste艣 osob膮, kt贸r膮... rozpoznaj膮.

Nie odpowiedzia艂a.

- A tak powa偶nie, widzisz jaki艣 porz膮dek czy sens w kolejno艣ci, w jakiej odwiedzamy planety wzd艂u偶 Tetydy?

- Tak - spojrza艂a na mnie przez rami臋. - Widz臋.

Czeka艂em. Pole ochronne przy tej szybko艣ci dzia艂a艂o z najmniejsz膮 mo偶liw膮 moc膮 i podmuch powietrza uderza艂 mnie po twarzy w艂osami dziewczynki.

- Co wiesz o Sieci? - zapyta艂a. - O transmiterach?

Wzruszy艂em ramionami, po czym zda艂em sobie spraw臋, 偶e ma艂a i tak mnie nie widzi.

- Sterowa艂y nimi Sztuczne Inteligencje z TechnoCentrum. Wed艂ug Ko艣cio艂a, kt贸ry zgadza si臋 w tej mierze z „Pie艣niami” twojego wuja, wybudowanie ich uknu艂y po to, by wykorzystywa膰 ludzkie m贸zgi, zawarte w nich neurony, w charakterze gigantycznego, biologicznego komputera. Paso偶ytowa艂y na ludziach w ka偶dej chwili, gdy kto艣 korzysta艂 z transmitera. Mam racj臋?

- Masz.

- Czyli za ka偶dym razem, kiedy my u偶ywamy portalu, SI, gdziekolwiek by si臋 znajdowa艂y... pod艂膮czaj膮 si臋 do naszych m贸zg贸w niczym ogromne, opite krwi膮 pijawki, tak?

- Nie - Enea zn贸w odwr贸ci艂a si臋 twarz膮 do mnie. - Nie wszystkie transmitery wybudowa艂y te same elementy TechnoCentrum; nie wszystkimi sterowa艂y te same SI. Czy w uko艅czonych „Pie艣niach” wujek Martin wspomina co艣 o wojnie domowej w Centrum, kt贸r膮 odkry艂 m贸j ojciec?

- Tak - zamkn膮艂em oczy staraj膮c si臋 przypomnie膰 sobie odpowiednie strofy poematu. Teraz ja mog艂em co艣 wyrecytowa膰. - W megasferze Centrum cybryd Keatsa rozmawia艂 z jak膮艣 SI.

- Z Ummonem, tak mia艂a na imi臋. Matka uda艂a si臋 tam kiedy艣 razem z ojcem, ale to m贸j... wuj... drugi cybryd Keatsa rozmawia艂 z Ummonem. M贸w dalej.

- Po co? Znasz t臋 histori臋 chyba lepiej ode mnie.

- Nie. Kiedy widywa艂am si臋 z wujkiem Martinem, nie pracowa艂 nad „Pie艣niami”... M贸wi艂, 偶e nie chce ich ko艅czy膰. Opowiedz mi, jak wed艂ug niego Ummon opisywa艂 wojn臋 w Centrum.

Zn贸w zamkn膮艂em oczy.

Rozmy艣la艂y艣my nad tym dwa wieki

a p贸藕niej grupy posz艂y swoimi drogami

Stabilne chcia艂y zachowa膰 symbioz臋

Gwa艂towne po艂o偶y膰 kres istnieniu ludzko艣ci

Ostateczne odk艂ada艂y wyb贸r do czasu

powstania nast臋pnego stopnia 艣wiadomo艣ci

Wtedy narodzi艂 si臋 konflikt

teraz szaleje prawdziwa wojna

- Dla ciebie zdarzy艂o si臋 to przed dwustu siedemdziesi臋ciu kilkoma laty standardowymi, na kr贸tko przed Upadkiem - powiedzia艂a Enea.

- Owszem - otworzy艂em oczy i rozejrza艂em si臋 w poszukiwaniu czegokolwiek innego ni偶 ciemne fale.

- Czy dzie艂o wuja Martina wyja艣nia motywy, jakimi kierowa艂y si臋 Stabilne, Gwa艂towne i Ostateczne?

- Mniej wi臋cej. Troch臋 trudno to zrozumie膰, bo w „Pie艣niach” Ummon i inne SI z Centrum m贸wi膮 koanami ze艅.

- Ca艂kiem s艂usznie.

- Wed艂ug poematu, grupa SI, znanych jako Stabilne, chcia艂a utrzyma膰 sw贸j status paso偶yt贸w i korzysta膰 z naszych m贸zg贸w, gdy my u偶ywali艣my transmiter贸w Sieci. Gwa艂towne chcia艂y nas unicestwi膰, wydaje mi si臋 natomiast, 偶e Ostateczne mia艂y wszystko gdzie艣, dop贸ki mog艂y sobie swobodnie eksperymentowa膰 z ewolucj膮 swojego sztucznego boga... Jak one go nazywa艂y?

- NI - podpowiedzia艂a mi dziewczynka. - Najwy偶szy Intelekt.

- No, tak. Strasznie to ezoteryczne. Co to ma wsp贸lnego z naszym podr贸偶owaniem przez portale? O ile znajdziemy nast臋pny - w tamtej chwili mocno w to w膮tpi艂em; planeta i ocean wydawa艂y mi si臋 zbyt wielkie. Nawet gdyby艣my, spychani pr膮dem, pod膮偶ali we w艂a艣ciwym kierunku, przypadkowe natrafienie na portal graniczy艂oby z cudem.

- Nie wszystkie transmitery by艂y dzie艂em Stabilnych, stworzonym po to, by... jak to powiedzia艂e艣?...偶eby mog艂y si臋 pod艂膮czy膰 do naszych m贸zg贸w jak pijawki.

- No, dobrze, kto w takim razie zbudowa艂 reszt臋?

- SI zwane Ostatecznymi postawi艂y portale na Tetydzie. Przeprowadzi艂y w ten spos贸b... mo偶na by to chyba nazwa膰 „eksperymentem” z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy. To nazwa ukuta w Centrum... Martin u偶ywa jej w „Pie艣niach”?

- Tak - lecieli艣my teraz ca艂kiem nisko, mniej wi臋cej tysi膮c metr贸w ponad wod膮 i nie widzia艂em tratwy. - Wracajmy!

- Dobra.

Rzut oka na kompas pozwoli艂 nam ustawi膰 kurs powrotny do domu... pod warunkiem 偶e ciekn膮c膮 drewnian膮 platform臋 nazwiemy domem.

- Za choler臋 nie mog艂em zrozumie膰, co to jest ta „Pustka, Kt贸ra 艁膮czy”. Ma jaki艣 zwi膮zek z hiperprzestrzeni膮, z kt贸rej korzystaj膮 transmitery i w kt贸rej ukrywa艂y si臋 偶eruj膮ce na nas SI, tyle wiem. Wydawa艂o mi si臋 jednak, 偶e kiedy Meina Gladstone kaza艂a zbombardowa膰 portale, Pustka zosta艂a zniszczona.

- Pustki, Kt贸ra 艁膮czy nie mo偶na zniszczy膰 - odpar艂a Enea roztargnionym tonem, jak gdyby my艣l膮c o czym innym. - Jak Martin j膮 opisuje?

- Co艣 o czasie i d艂ugo艣ci Plancka. Dok艂adnie tego nie pami臋tam, ale chodzi o po艂膮czenie trzech podstawowych parametr贸w fizycznych: sta艂ej grawitacji, sta艂ej Plancka i pr臋dko艣ci 艣wiat艂a. Wiem, 偶e wychodz膮 z tego jakie艣 mikroskopijne jednostki czasu i odleg艂o艣ci.

- Jakie艣 l0-35 metra - Enea lekko przyspieszy艂a. - I 10-43 sekundy.

- Niewiele mi to m贸wi, to po prostu kurewsko ma艂o czasu i cholernie ma艂a odleg艂o艣膰... Przepraszam za dob贸r s艂贸w.

- Wybaczam ci - z wolna si臋 wznosili艣my. - Czas i d艂ugo艣膰 nie by艂y jednak najwa偶niejsze. Liczy si臋 to, jak zosta艂y splecione, by utworzy膰 Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy. Ojciec pr贸bowa艂 mi to wyja艣ni膰, zanim si臋 jeszcze urodzi艂am... - drgn膮艂em lekko, s艂ysz膮c te s艂owa, ale nie przerywa艂em. - Wiesz o istnieniu datasfer planetarnych, prawda?

- Tak - postuka艂em w komlog. - Ta b艂yskotka twierdzi, 偶e na Mare Infinitus nic takiego nie istnieje.

- To prawda. Wi臋kszo艣膰 艣wiat贸w Sieci mia艂a jednak w艂asne datasfery, kt贸re wsp贸lnie tworzy艂y megasfer臋.

- Po艂膮czone tym medium, na kt贸rym opiera艂o si臋 dzia艂anie transmiter贸w? T膮... Pustk膮, tak? Armia, rz膮d Hegemonii, WszechJedno艣膰 mia艂y zapewnion膮 艂膮czno艣膰 za po艣rednictwem megasfery i komunikator贸w.

- Zgadza si臋 - przytakn臋艂a dziewczynka. - Megasfera istnia艂a na jednej z podp艂aszczyzn czasoprzestrzeni kwantowej, w kt贸rej dzia艂a艂y komunikatory.

- Nie wiedzia艂em o tym.

W moich czasach medium to, zwane w skr贸cie FTL, nie istnia艂o.

- Pami臋tasz mo偶e ostatni膮 wiadomo艣膰 przes艂an膮 przez komunikatory tu偶 przed tym, jak FTL zamilk艂o?

- Pami臋tam - zamkn膮艂em oczy, ale nie przypomnia艂em sobie strof poematu. Zako艅czenie „Pie艣ni” zawsze by艂o dla mnie zbyt niejasne i nieciekawe, by je zapami臋ta膰, nawet mimo drylu Starowiny. - Jaki艣 m臋tny przekaz z Centrum, co艣 jakby: „spadajcie z tej linii i przesta艅cie j膮 blokowa膰”.

- Wiadomo艣膰 brzmia艂a nast臋puj膮co: KONIEC Z NADU呕YWANIEM TEGO KANA艁U. PRZESZKADZACIE INNYM, KT脫RZY WYKORZYSTUJ膭 GO DO POWA呕NYCH CEL脫W. DOST臉P ZOSTANIE PRZYWR脫CONY, KIEDY ZROZUMIECIE, DO CZEGO S艁U呕Y.

- W艂a艣nie. To jest w „Pie艣niach”, tak mi si臋 przynajmniej wydaje. Od tego momentu hiperprzestrzenne medium transmisyjne przesta艂o dzia艂a膰. Centrum wys艂a艂o nam ten komunikat i zamkn臋艂o dost臋p do pasma.

- Centrum go nie wys艂a艂o.

Dobrze pami臋tam lodowaty dreszcz, kt贸ry mnie wtedy przebieg艂, nic sobie nie robi膮c z pal膮cych promieni dw贸ch s艂o艅c.

- Nie Centrum? To kto?

- Dobre pytanie. Kiedy ojciec m贸wi艂 mi o metasferze, szerszej infop艂aszczy藕nie w jaki艣 spos贸b po艂膮czonej z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy - a mo偶e po艂膮czonej za jej po艣rednictwem - zawsze twierdzi艂, 偶e zamieszkuj膮 j膮 lwy, tygrysy i nied藕wiedzie.

- Lwy, tygrysy i nied藕wiedzie - powt贸rzy艂em; zwierz臋ta ze Starej Ziemi, z kt贸rych chyba 偶adne nie prze偶y艂o hegiry. Nie mia艂y raczej okazji, bo wydaje mi si臋, 偶e wygin臋艂y - nie zachowa艂o si臋 nawet ich DNA - jeszcze zanim Stara Ziemia zapad艂a si臋 w czarn膮 dziur臋 z eksperymentu w 08.

- Mhmm. Chcia艂abym je kiedy艣 spotka膰. No, jeste艣my!

Zerkn膮艂em jej przez rami臋. Wci膮偶 lecieli艣my oko艂o tysi膮ca metr贸w nad oceanem, ale tym razem bez trudu dostrzeg艂em male艅k膮 z tej wysoko艣ci tratw臋. A. Bettik sta艂 przy sterze, zn贸w bez koszuli, bo dzie艅 zrobi艂 si臋 upalny. Odmachali艣my, gdy pokiwa艂 nam r臋k膮.

- Mam nadziej臋, 偶e na obiad b臋dzie co艣 dobrego - powiedzia艂a Enea.

- Bo jak nie, to b臋dziemy musieli wpa艣膰 do Oceanicznego Akwarium i Grilla „U Gusa”.

Dziewczynka roze艣mia艂a si臋 i skierowa艂a mat臋 ku tratwie.

Tu偶 po zmroku, zanim jeszcze wzesz艂y ksi臋偶yce, na wschodnim widnokr臋gu zamajaczy艂y 艣wiate艂ka. Rzucili艣my si臋 na dzi贸b i wyt臋偶aj膮c oczy usi艂owali艣my rozezna膰 jaki艣 kszta艂t; Enea wzi臋艂a lornetk臋, A. Bettik nocne gogle nastawione na maksymalne wzmocnienie, ja za艣 skorzysta艂em z celownika na karabinie.

- To nie portal - powiedzia艂a dziewczynka. - Raczej platforma i to du偶a, na s艂upach.

- Ja widz臋 portal - stwierdzi艂 android, kt贸ry przeszukiwa艂 horyzont kilka stopni na pomoc od 艣wiate艂ek. Spojrzeli艣my we wskazanym przez niego kierunku, by z najwy偶szym trudem rozpozna膰 transmiter, wcinaj膮cy si臋 w Mleczn膮 Drog臋 niczym czarny 艂uk z antymaterii. Platforma z migaj膮cymi 艣wiat艂ami naprowadzaj膮cymi dla samolot贸w i rozja艣nionymi od wewn膮trz oknami znajdowa艂a si臋 o kilka kilometr贸w bli偶ej. I oddziela艂a nas od portalu.

- Szlag by to trafi艂! - mrukn膮艂em. - Ciekawe, co to jest.

- Knajpa Gusa? - podsun臋艂a dziewczynka.

Westchn膮艂em.

- Nawet je艣li tak, to my艣l臋, 偶e zmieni艂a w艂a艣ciciela. Na przestrzeni ostatnich kilku stuleci odnotowano spadek liczby turyst贸w podr贸偶uj膮cych Tetyd膮 - spojrza艂em przez lunetk臋 na karabinie. - Ma kilka poziom贸w. Cumuj膮 przy niej jakie艣 statki, czy raczej 艂odzie rybackie, jest te偶 l膮dowisko dla 艣migaczy i innych maszyn. Widz臋 chyba nawet par臋 topter贸w.

- Co to s膮 toptery? - zaciekawi艂a si臋 Enea.

- To rodzaj maszyny lataj膮cej z ruchomymi skrzyd艂ami, podobnej do owada, M. Enea - odpowiedzia艂 jej A. Bettik. - W czasach Hegemonii cieszy艂y si臋 spor膮 popularno艣ci膮, cho膰 na Hyperionie rzadko je widywano. Niekt贸rzy nazywali je wa偶kami.

- Nadal je tak nazywaj膮 - potwierdzi艂em. - Pax mia艂 kilka takich na Hyperionie; widzia艂em zestrzelon膮 wa偶k臋 u wybrze偶y Ursusa.

W blasku 艣wiat艂a padaj膮cego z okien rozpozna艂em przypominaj膮ce oczy wypuk艂o艣ci na dziobie maszyny.

- Zgadza si臋, to toptery.

- Chyba mo偶emy mie膰 k艂opoty z omini臋ciem platformy i dyskretnym dotarciem do transmitera - zauwa偶y艂 A. Bettik.

- Z艂贸偶my maszt i namiot - poleci艂em, odrywaj膮c si臋 od 艣ledzenia 艣wiate艂ek. - Tylko szybko!

Zd膮偶yli艣my troch臋 przerobi膰 namiot, kt贸ry zas艂ania艂 teraz cz臋艣膰 prawej burty przy rufie, by w razie potrzeby, nad czym nie b臋d臋 si臋 tu rozwodzi艂, zapewnia艂 odrobin臋 prywatno艣ci. Teraz z艂o偶yli艣my mikropolimerow膮 tkanin臋 do postaci paczuszki, kt贸ra mie艣ci艂a mi si臋 w d艂oni. A. Bettik zdj膮艂 dr膮g z dziobu.

- Ster te偶? - zapyta艂.

- Zostaw. Nie b臋dzie si臋 rzuca艂 w oczy na radarze, a poza tym nie jest wy偶szy od nas samych.

Enea zn贸w podnios艂a lornetk臋 do oczu.

- Wydaje mi si臋, 偶e na razie nas nie widz膮. Fale nas zas艂aniaj膮, ale kiedy si臋 zbli偶ymy...

- I kiedy wzejd膮 ksi臋偶yce... - doda艂em.

- A gdyby tak op艂yn膮膰 platform臋 du偶ym 艂ukiem i przedosta膰 si臋 wprost do portalu? - zaproponowa艂 siedz膮cy obok mnie przy grza艂ce A. Bettik.

Potar艂em r臋k膮 policzek. Szczecina wydawa艂a wyra藕nie s艂yszalny chrobot.

- My艣la艂em o tym, 偶eby za艂o偶y膰 lataj膮cy pas i poholowa膰 tratw臋, ale...

- Mamy jeszcze mat臋 - przypomnia艂a dziewczynka podchodz膮c do nas; bez namiotu podest zdawa艂 si臋 dziwnie pusty.

- Tylko jak umocowa膰 lin臋? - zas臋pi艂em si臋. - Wypali膰 otw贸r w macie?

- Gdyby艣my mieli uprz膮偶... - zacz膮艂 android.

- Mieli艣my ca艂kiem zgrabn膮 uprz膮偶 przy pasie, ale nakarmi艂em ni膮 lewiatana o 艣wiec膮cym pysku.

- Mo偶emy zmajstrowa膰 drug膮, za艂o偶y膰 j膮 osobie na macie i przywi膮za膰 do niej lin臋 - doko艅czy艂 A. Bettik.

- Mo偶emy - przytakn膮艂em. - Tylko 偶e mata natychmiast zwr贸ci na siebie uwag臋 na radarze. Skoro maj膮 tam 艣migacze i toptery, z pewno艣ci膮 dzia艂a te偶 jaka艣 kontrola ruchu, cho膰by nie wiem jak prymitywna.

- Mo偶na by lecie膰 nisko - zauwa偶y艂a Enea. - Tu偶 ponad falami... Nie wy偶ej ni偶 nasze g艂owy.

- To prawda - podrapa艂em si臋 po brodzie. - Je艣li jednak zatoczymy na tyle szeroki 艂uk, 偶eby nie zauwa偶ono nas z platformy, do transmitera dotrzemy dobrze po wschodzie ksi臋偶yc贸w. Do diab艂a, tak samo b臋dzie, je艣li ograniczymy si臋 do dryfowania z pr膮dem. Przy takiej iluminacji z pewno艣ci膮 nas zauwa偶膮, zw艂aszcza 偶e do portalu jest stamt膮d mo偶e z kilometr, a platforma stoi wysoko.

- Nie wiadomo, czy nas szukaj膮 - stwierdzi艂a Enea. Kiwn膮艂em g艂ow膮; oczyma wyobra藕ni wci膮偶 widzia艂em twarz ksi臋dza-kapitana, kt贸ry oczekiwa艂 nas w uk艂adzie Parvati i na Renesansie oraz jego koloratk臋 na tle czarnego munduru Paxu. Gdzie艣 w g艂臋bi duszy spodziewa艂em si臋, 偶e i tu si臋 na nas zaczai艂 z 偶o艂nierzami.

- To nie ma znaczenia. Nawet je艣li wyp艂yn膮 tylko po to, 偶eby nas uratowa膰, nie mamy 偶adnej sensownej bajeczki, kt贸ra t艂umaczy艂aby nasz膮 obecno艣膰 w tym miejscu.

- Wyp艂yn臋li艣my na romantyczn膮 przeja偶d偶k臋 przy 艣wietle ksi臋偶yca i zgubili艣my si臋? - u艣miechn臋艂a si臋 dziewczynka. - Ale masz racj臋, Raul. Oni by nas „uratowali”, a potem przez najbli偶szy rok t艂umaczyliby艣my w艂adzom Paxu, co艣my za jedni. Mo偶e i nas nie szukaj膮, sam jednak m贸wi艂e艣, 偶e tu s膮...

- Bo s膮 - przerwa艂 jej A. Bettik. - Planeta ma ogromne znaczenie dla Paxu. Z tego, co uda艂o mi si臋 dowiedzie膰, kiedy ukrywali艣my si臋 w o艣rodku uniwersyteckim na Hyperionie, wynika艂o jasno, 偶e Pax dawno tu wkroczy艂, by przywr贸ci膰 porz膮dek, za艂o偶y膰 morskie farmy i nawr贸ci膰 ocala艂ych po Upadku mieszka艅c贸w na chrze艣cija艅stwo ponownie narodzonych. W Hegemonii Mare Infinitus mia艂o status planety Protektoratu, teraz to prywatne w艂o艣ci Ko艣cio艂a.

- Kiepsko - Enea przenios艂a wzrok z androida na mnie. - Macie jakie艣 pomys艂y?

- Chyba tak - wsta艂em. Ca艂y czas porozumiewali艣my si臋 szeptem, mimo 偶e od platformy dzieli艂o nas jeszcze dobre pi臋tna艣cie kilometr贸w. - Zamiast zgadywa膰, kto tam siedzi i co kombinuje, mo偶emy podskoczy膰 na platform臋 i osobi艣cie rozejrze膰 si臋 w sytuacji. Mo偶e spotkamy tylko potomk贸w Gusa i paru sennych rybak贸w?

- Wiecie, o czym pomy艣la艂am, kiedy zobaczyli艣my te 艣wiat艂a? - spyta艂a smutno Enea.

- O czym?

- Mia艂am nadziej臋, 偶e to 艂azienka wujka Martina.

- S艂ucham? - zdziwi艂 si臋 android. Enea klepn臋艂a si臋 r臋koma po kolanach.

- M贸wi臋 powa偶nie. Matka opowiada艂a mi, 偶e kiedy Martin Silenus by艂 jeszcze cenionym w ca艂ej Sieci pisarzem, mia艂 dom na wielu planetach.

- Starowina mi o nim m贸wi艂a - zmarszczy艂em brwi. - Transmitery zamiast drzwi oddzielaj膮cych pokoje. Dom z komnatami na kilku planetach.

- Kilkudziesi臋ciu, je艣li wierzy膰 s艂owom matki. A na Mare Infinitus znajdowa艂a si臋 艂azienka: platforma bez 艣cian i sufitu, tylko z muszl膮 klozetow膮.

Podnios艂em wzrok na 艂agodne fale.

- To tyle, je艣li chodzi o zjednoczenie z natur膮 - uderzy艂em r臋k膮 o udo. - Dobra, b臋d臋 si臋 zbiera艂, zanim strac臋 zapa艂.

Nikt si臋 ze mn膮 nie spiera艂 ani nie proponowa艂, 偶e zajmie moje miejsce. A chyba nie da艂bym si臋 d艂ugo prosi膰.

Przebra艂em si臋 w ciemne spodnie i sweter, a na wierzch narzuci艂em kamizelk臋 my艣liwsk膮. Czu艂em si臋 jak bohater melodramatu. Ma艂y 偶o艂nierzyk idzie na wojn臋, pod艣miewa艂a si臋 jaka艣 cyniczna cz膮stka mojego umys艂u, wi臋c kaza艂em jej stuli膰 dzi贸b. Zostawi艂em sobie pas z pistoletem, przypi膮艂em do艅 dodatkowo trzy zapalniki i kawa艂ek neoplastiku, po czym zawiesi艂em gogle noktowizyjne na szyi, 偶eby nie przeszkadza艂y mi, kiedy nie b臋d膮 potrzebne. Do ucha wetkn膮艂em sobie s艂uchawk臋 modu艂u komunikacyjnego, kt贸rego mikrofon przylega艂 do mojej krtani, umo偶liwiaj膮c przesy艂anie subwokalizowanych wiadomo艣ci. Sprawdzili艣my z Enea 艂膮czno艣膰, po czym zdj膮艂em z r臋ki komlog i odda艂em go A. Bettikowi.

- Za bardzo odbija 艣wiat艂o gwiazd - stwierdzi艂em. - Poza tym nie chcia艂bym, 偶eby w niew艂a艣ciwym momencie zaczaj 艣wiergoli膰 jakie艣 g艂upoty na temat nawigacji.

Android skin膮艂 g艂ow膮 i w艂o偶y艂 komlog do kieszeni.

- Ma pan jaki艣 plan, M. Endymion?

- Wymy艣l臋 co艣, kiedy ju偶 dotr臋 na miejsce - poderwa艂em mat臋 tu偶 ponad pok艂ad tratwy. Dotkn膮艂em ramienia Enei i zetkni臋cie naszych cia艂 odczu艂em niczym lekki wstrz膮s elektryczny, bez 偶adnych seksualnych podtekst贸w, rzecz jasna. Nie pierwszy raz mia艂em takie wra偶enie.

- Uwa偶aj na siebie, ma艂a - wyszepta艂em. - Gdybym potrzebowa艂 pomocy, to was zawo艂am.

- To na nic, Raul - odpar艂a mi 艣miertelnie powa偶nie. - Nie b臋dziemy mogli ci tam pom贸c.

- Wiem, 偶artowa艂em tylko.

- Nie 偶artuj! Pami臋taj, 偶e je艣li nie znajdziesz si臋 tu, obok mnie, kiedy przep艂yniemy przez portal, zostaniesz uwi臋ziony w tym 艣wiecie.

Skin膮艂em g艂ow膮; musz臋 przyzna膰, 偶e ta gro藕ba zmartwi艂a mnie znacznie bardziej, ni偶 ryzyko, 偶e dostan臋 kulk臋.

- Wr贸c臋 - odpar艂em szeptem. - Wydaje mi si臋, 偶e ten pr膮d zaniesie tratw臋 do transmitera w jakie艣... Jak s膮dzisz, A. Bettik?

- Za godzin臋, M. Endymion.

- Tak te偶 my艣la艂em. Akurat pora wschodu tego cholernego ksi臋偶yca. Zrobi臋... Wymy艣l臋 co艣, 偶eby odwr贸ci膰 ich uwag臋.

Jeszcze raz poklepa艂em Ene臋 po r臋ce, kiwn膮艂em g艂ow膮 A. Bettikowi i ruszy艂em w drog臋.

Mimo gogli i niewiarygodnie intensywnego 艣wiat艂a gwiazd mia艂em spore trudno艣ci z pilotowaniem maty na kilkukilometrowym odcinku dziel膮cym mnie od platformy. W miar臋 mo偶liwo艣ci musia艂em si臋 trzyma膰 w dolinach fal, czyli praktycznie lecie膰 poni偶ej ich grzbiet贸w. Delikatna sprawa. Nie bardzo wiedzia艂em, co by si臋 sta艂o, gdybym 艣ci膮艂 jeden z d艂ugich, powolnych wa艂贸w wodnych: mo偶e nic, a mo偶e nast膮pi艂oby kr贸tkie spi臋cie - nie mia艂em jednak najmniejszej ochoty tego sprawdza膰.

Platforma by艂a ogromna, zw艂aszcza dla kogo艣, kto przez dwa dni ogl膮da艂 tylko male艅k膮 tratw臋 po艣rodku bezkresnego oceanu. Zbudowano j膮 w przewa偶aj膮cej mierze z ciemnego drewna, od czasu do czasu wzmocnionego stalowymi konstrukcjami. Wspiera艂a si臋 na pi臋tnastometrowych pylonach, co dawa艂o pewne poj臋cie o tutejszych sztormach. Ucieszy艂em si臋, 偶e na razie mieli艣my szcz臋艣cie. Budowla mia艂a kilka poziom贸w: na dole znajdowa艂y si臋 doki i platformy cumownicze, przy kt贸rych na wodzie ko艂ysa艂o si臋 co najmniej pi臋膰 d艂ugich 艂odzi. St膮d schody prowadzi艂y wy偶ej, do o艣wietlonych kwater mieszkalnych, umieszczonych tu偶 pod g艂贸wnym pok艂adem, z kt贸rego strzela艂y w g贸r臋 dwie wie偶e. Na jednej z nich dostrzeg艂em niedu偶膮 anten臋 radaru, za艣 na pok艂adzie g艂贸wnym - trzy l膮dowiska, z kt贸rych tylko jedno by艂o widoczne z tratwy. W pobli偶u wie偶y z radarem, na okr膮g艂ym placyku, sta艂y dwa 艣migacze, pozosta艂e za艣 l膮dowiska zajmowa艂o kilka topter贸w ze z艂o偶onymi skrzyd艂ami.

W mojej g艂owie zacz膮艂 si臋 klarowa膰 doskona艂y plan: zrobi膰 zamieszanie (po to przecie偶 zabra艂em zapalniki i odrobin臋 neoplastiku, kt贸ra szk贸d mo偶e nie narobi, ale z pewno艣ci膮 wywo艂a po偶ar), wykra艣膰 jedn膮 z wa偶ek i albo przelecie膰 ni膮 przez portal, gdyby nas 艣cigano, albo wykorzysta膰 do holowania tratwy z du偶膮 szybko艣ci膮.

Plan mia艂 jedn膮 wad臋: nie umia艂em pilotowa膰 toptera. Faceci z holofilm贸w, kt贸re ogl膮da艂em w kinach w Port Romance czy w 艣wietlicy Stra偶y, nigdy nie mieli takich problem贸w; 艣wietnie sobie radzili ze wszystkim, co tylko wpad艂o im w r臋ce: 艣migaczem, EMV, topterem, 艣mig艂owcem, samolotem, statkiem kosmicznym... Chyba przegapi艂em jakie艣 Szkolenie Na Bohatera. Gdybym nawet dosta艂 si臋 do wn臋trza kt贸rej艣 z tych maszyn, stra偶nicy Paxu dopadliby mnie gapi膮cego si臋 bezradnie na przyrz膮dy. W czasach Hegemonii na pewno 艂atwiej by艂o zosta膰 Bohaterem: m膮drzejsze maszyny r贸wnowa偶y艂y g艂upot臋 heros贸w. Ja za艣, cho膰 nie przyzna艂em si臋 do tego moim towarzyszom podr贸偶y, potrafi艂bym pokierowa膰 tylko bark膮 i zwyk艂膮 l膮dow膮 ci臋偶ar贸wk膮, a i to pod warunkiem, 偶e by艂by to jeden z modeli u偶ywanych w hyperio艅skiej Stra偶y Planetarnej. Je艣li za艣 chodzi o samodzielne latanie... C贸偶, bardzo si臋 ucieszy艂em, gdy okaza艂o si臋, 偶e nasz statek kosmiczny nie ma ster贸wki.

Otrz膮sn膮艂em si臋 z rozmy艣la艅 o mojej niedoskona艂o艣ci jako bohatera i skupi艂em na pokonaniu ostatnich kilkuset metr贸w. Rozr贸偶nia艂em ju偶 poszczeg贸lne 藕r贸d艂a 艣wiat艂a: na wie偶ach zainstalowano reflektory naprowadzaj膮ce dla statk贸w powietrznych, zielone, migaj膮ce lampki wskazywa艂y doki, a iluminacji dope艂nia艂y o艣wietlone okna. Ca艂e mn贸stwo okien. Postanowi艂em wyl膮dowa膰 na pogr膮偶onej w mroku cz臋艣ci platformy, dok艂adnie pod stoj膮c膮 od wschodu wie偶膮 radaru. Po艂o偶y艂em mat臋 w d艂ugi skr臋t i zerkn膮艂em przez rami臋. Spodziewa艂em si臋, 偶e ujrz臋 w oddali tratw臋, ta jednak wci膮偶 jeszcze nie wynurzy艂a si臋 zza horyzontu.

Mia艂em nadziej臋, 偶e z platformy te偶 jej nie wida膰. S艂ysza艂em ju偶 szmer rozm贸w i wybuchy 艣miechu: m臋skie, basowe g艂osy, kt贸re przywodzi艂y mi na my艣l zagranicznych my艣liwych, moich klient贸w, lekko podpitych i w dobrych humorach. D藕wi臋ki te budzi艂y jednak i inne skojarzenia: przypomina艂y mi p贸艂g艂贸wk贸w, z jakimi s艂u偶y艂em w Stra偶y. Nisko, staraj膮c si臋 nie zamoczy膰 maty, podlecia艂em pod sam膮 platform臋.

- Jestem prawie na miejscu - zameldowa艂em.

- Dobra - wyszepta艂a mi do ucha Enea. Ustalili艣my, 偶e dop贸ki nie b臋dzie im nic zagra偶a膰 ogranicz膮 si臋 do odpowiadania na moje zg艂oszenia.

Poni偶ej g艂贸wnego pok艂adu przed moimi oczyma pi臋trzy艂a si臋 pl膮tanina belek, d藕wigar贸w, platform i pomost贸w. W przeciwie艅stwie do dobrze o艣wietlonych schod贸w od strony p贸艂nocnej i zachodniej, tutaj drabinki skrywa艂 mrok; by膰 mo偶e mia艂em przed sob膮 podesty i pomosty serwisowe. Posadzi艂em mat臋 na najni偶szym i najciemniejszym z nich. Wy艂膮czy艂em w艂贸kna sterowania lotem, zwin膮艂em dywanik i kawa艂kiem linki umocowa艂em go w pobli偶u 艂膮czenia dw贸ch belek. Kiedy chowa艂em do pochwy n贸偶 (by艂 mi potrzebny do przyci臋cia sznurka), do艣wiadczy艂em nag艂ej wizji, 偶e b臋d臋 musia艂 kogo艣 nim pchn膮膰. Wzdrygn膮艂em si臋. Opr贸cz M. Herriga, kt贸ry rzuci艂 si臋 na mnie z broni膮, nigdy nie zabi艂em cz艂owieka w walce wr臋cz i mia艂em nadziej臋, 偶e taki wypadek si臋 ju偶 nie powt贸rzy.

Schody skrzypia艂y lekko pod moim ci臋偶arem, ale liczy艂em na to, 偶e ciche odg艂osy zgin膮 w szumie fal uderzaj膮cych o podpory i wybuchach 艣miechu. Pokonawszy dwa p贸艂pi臋tra znalaz艂em drabink臋, kt贸ra zaprowadzi艂a mnie pod klap臋 w pomo艣cie. Otwart膮. Podnios艂em j膮 wolniutko, jakby oczekuj膮c, 偶e w艂a艣nie przewracam stoj膮cego na niej stra偶nika, po czym wychyli艂em si臋 na g贸r臋.

Znajdowa艂em si臋 przy l膮dowisku od strony oceanu. Dziesi臋膰 metr贸w w g贸rze dostrzeg艂em obracaj膮cy si臋 radar, kt贸ry za ka偶dym obrotem wycina艂 czarn膮 dziur臋 w Mlecznej Drodze.

Wci膮gn膮艂em si臋 na pok艂ad, przezwyci臋偶y艂em ch臋膰 biegania na palcach i podszed艂em do naro偶nika wie偶y. Na wy偶szym l膮dowisku sta艂y dwa pot臋偶ne 艣migacze, na pierwszy rzut oka puste i zapomniane, a poni偶ej 艣wiat艂o gwiazd odbija艂o si臋 od owadzich skrzyde艂 i czarnych kabin topter贸w. Na pocz膮tek wybra艂em 艣migacze. Ciarki przebiega艂y mi po plecach, gdy zak艂ada艂em 艂adunek na brzuchu bli偶szego z nich i instalowa艂em zapalnik, kt贸ry mog艂em zdetonowa膰 z komunikatora. Nie mog艂em oprze膰 si臋 wra偶eniu, 偶e jestem obserwowany z jednego z okien wychodz膮cych na pok艂ad, ale zszed艂em na ni偶szy poziom i podczepi艂em bry艂k臋 neoplastiku do pierwszego z brzegu toptera. Nie doczekawszy si臋 og艂oszenia alarmu wr贸ci艂em na g贸r臋 i zn贸w wyjrza艂em zza rogu wie偶y.

Kolejne schody prowadzi艂y st膮d w d贸艂, na g艂贸wny pok艂ad, o艣wietlony blaskiem okien, z kt贸rych zdj臋to burzowe os艂ony. Dobiega艂 stamt膮d brz臋k naczy艅, g艂o艣ne 艣miechy i 艣piewy.

Wzi膮艂em g艂臋boki wdech, zszed艂em na d贸艂 i przeci膮艂em pok艂ad, kieruj膮c si臋 ku kolejnemu pomostowi, kt贸ry bieg艂 z dala od drzwi. Pochylony przemkn膮艂em pod oknami, przypomnia艂em sobie o oddychaniu i spr贸bowa艂em uspokoi膰 dudni膮ce serce. Gdyby w tym momencie kto艣 wyszed艂 na zewn膮trz, odci膮艂by mnie od maty. Pomaca艂em kolb臋 czterdziestkipi膮tki pod kamizelk膮 i spr贸bowa艂em wyobrazi膰 sobie siebie w roli bohatera, ale my艣la艂em przede wszystkim o tym, 偶eby jak najszybciej wr贸ci膰 na tratw臋. 艁adunki za艂o偶y艂em... Wi臋c na co czekam? Ciekawo艣膰 nie pozwala艂a mi jeszcze opuszcza膰 tego miejsca: je艣li nie stacjonowa艂y tu oddzia艂y Paxu, nie chcia艂em detonowa膰 bomb. Buntownicy, z kt贸rymi walczy艂em u wybrze偶y Pazura, najbardziej lubili w艂a艣nie bomby - podk艂adali je w wioskach, w barakach wojska, pojazdach 艣nie偶nych i ma艂ych 艂odziach, skierowanych przeciw cywilom b膮d藕 偶o艂nierzom Stra偶y. Zawsze pogardza艂em nimi za tch贸rzostwo, kt贸re kaza艂o im zdecydowa膰 si臋 na tak膮 metod臋 walki. Bomby nie wybieraj膮, r贸wnie 艂atwo zabijaj膮 wrog贸w, jak i niewinne osoby. Wiem, 偶e takie moralizatorstwo brzmi g艂upio, ale nawet maj膮c 艣wiadomo艣膰, 偶e moje 艂adunki mog膮 co najwy偶ej zniszczy膰 i zapali膰 pusty pojazd, nie zamierza艂em ich odpala膰, dop贸ki nie b臋dzie to absolutnie konieczne. Ci ludzie nic nam nie zrobili.

Powoli, absurdalnie bole艣nie powoli wysun膮艂em g艂ow臋 ponad parapet najbli偶szego okna, po czym natychmiast z powrotem zanurkowa艂em w cie艅. Szcz臋k naczy艅 dolatywa艂 z jasnej kuchni, a w艂a艣ciwie kambuza, skoro znajdowa艂em si臋 na czym艣 w rodzaju statku. W pomieszczeniu znajdowa艂o si臋 kilku m臋偶czyzn w wieku kwalifikuj膮cym ich w sam raz do wojska, za to bez mundur贸w, w samych fartuchach i podkoszulkach. Wszyscy byli zaj臋ci myciem, wycieraniem i uk艂adaniem talerzy i sztu膰c贸w; najwyra藕niej sp贸藕ni艂em si臋 na kolacj臋.

Skulony przemkn膮艂em pod 艣cian膮 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 pomostu, zszed艂em po nast臋pnych schodach i przystan膮艂em przy d艂u偶szym rz臋dzie wychodz膮cych na zach贸d okien. Ukryty w cieniu styku dw贸ch modu艂贸w konstrukcyjnych mog艂em z daleka zajrze膰 do 艣rodka - do mesy, jak si臋 okaza艂o. Oko艂o trzydziestu ludzi - wci膮偶 sami m臋偶czy藕ni! - siedzia艂o przy sto艂ach i popija艂o kaw臋, niekt贸rzy palili papierosy z rekombinowanego tytoniu. Przynajmniej jeden z nich poci膮ga艂 z butelki whisky - b膮d藕 inny, bursztynowy nap贸j. Troch臋 mu zazdro艣ci艂em.

Wi臋kszo艣膰 m臋偶czyzn nosi艂a ubrania w kolorze khaki, cho膰 nie umia艂bym stwierdzi膰, czy jest to rodzaj lokalnie obowi膮zuj膮cego munduru, czy tylko tradycyjny str贸j my艣liwski. Nie zauwa偶y艂em ani jednego 偶o艂nierza Paxu, co mnie zdecydowanie ucieszy艂o. Mo偶e urz膮dzono tu zwyczajny o艣rodek w臋dkarski, z hotelem dla bogatych dupk贸w spoza planety, kt贸rzy z ch臋ci膮 popadali w kilkuletni d艂ug czasowy, kosztem przyjaci贸艂 i rodziny naturalnie, 偶eby tylko zabi膰 jakie艣 wielkie, egzotyczne zwierz臋. Do licha, przecie偶 m贸g艂bym nawet spotka膰 znajomych: dzisiejszych w臋dkarzy, wczorajszych my艣liwych z Hyperiona. Wola艂em tego nie sprawdza膰.

Poczu艂em si臋 nieco pewniej i, nie kryj膮c si臋 ju偶 tak starannie, przebieg艂em po pomo艣cie. 呕adnych stra偶nik贸w; mo偶e nie b臋d臋 musia艂 wywo艂ywa膰 zamieszania i odwraca膰 niczyjej uwagi? Po prostu przep艂yn臋liby艣my sobie na tratwie pod samym nosem w臋dkarzy, nie bacz膮c na obecno艣膰 lub brak ksi臋偶yca. B臋d膮 pi膰, 艣mia膰 si臋 albo spa膰, a my spokojnie pop艂yniemy z pr膮dem do transmitera, rysuj膮cego si臋 ciemnym 艂ukiem na rozgwie偶d偶onym niebie o nieca艂e dwa kilometry st膮d. A kiedy znajdziemy si臋 pod portalem, wy艣l臋 zakodowany sygna艂, kt贸ry zamiast zdetonowa膰 - rozbroi 艂adunki.

Zagapi艂em si臋 na portal i wyszed艂szy zza rogu wpad艂em na stoj膮cego pod 艣cian膮 m臋偶czyzn臋. O barierk臋 opiera艂o si臋 jeszcze dw贸ch, z kt贸rych jeden, zaopatrzony w nocn膮 lornetk臋, przeczesywa艂 pomocny horyzont. Obaj mieli bro艅.

- Hej, co jest? - krzykn膮艂 ten, od kt贸rego si臋 odbi艂em.

- Przepraszam! - rzuci艂em. Takie wpadki z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie przytrafia艂y si臋 bohaterom holofilm贸w.

Faceci przy balustradzie mieli przerzucone przez rami臋 ma艂e kartaczownice. Przytrzymywali je jedn膮 r臋k膮 tym niedba艂ym, ostro偶nym gestem, kt贸ry od stuleci stanowi znak firmowy wszystkich 偶o艂nierzy. Jeden z nich skierowa艂 luf臋 broni w moj膮 stron臋. Potr膮cony przeze mnie m臋偶czyzna zapala艂 w艂a艣nie papierosa. Machni臋ciem r臋ki zgasi艂 zapa艂k臋, wyj膮艂 papierosa z ust i popatrzy艂 na mnie.

- A ty co tu robisz? - by艂 m艂odszy ode mnie, mia艂 niewiele ponad dwudziestk臋 standardow膮 i nosi艂 mundur porucznika armii l膮dowej Paxu. Na Hyperionie nauczono mnie salutowa膰 takim, jak on. Mia艂 silny akcent, kt贸rego jednak nie uda艂o mi si臋 rozpozna膰.

- Wyszed艂em si臋 przewietrzy膰 - odpar艂em niepewnie. Jaka艣 cz膮stka mojej ja藕ni podpowiada艂a, 偶e prawdziwy Bohater doby艂by pistoletu i rozwali艂 ca艂膮 tr贸jk臋, ale druga, m膮drzejsza cz膮stka nawet nie pr贸bowa艂a o tym my艣le膰.

Drugi 偶o艂nierz tak偶e wycelowa艂 we mnie kartaczownic臋. Pstrykn膮艂 odwodzony bezpiecznik.

- Jeste艣 z grupy Klingmana? - zapyta艂 m臋偶czyzna z takim samym twardym akcentem. - Czy z Attor贸w?

Zza tor贸w? Z aktor贸w? A mo偶e chodzi艂o mu o autor贸w? Czy偶bym trafi艂 do morskiego obozu koncentracyjnego dla grafoman贸w? Czy te偶 po prostu zbyt usilnie stara艂em si臋 lekcewa偶y膰 okoliczno艣ci, chocia偶 serce wali艂o mi jak m艂otem? Ba艂em si臋, 偶e lada moment dostan臋 zawa艂u.

- Od Klingmana - odrzek艂em lakonicznie; wiedzia艂em, 偶e z pewno艣ci膮 nie m贸wi臋 z akcentem, jakiego oczekuj膮.

Porucznik wskaza艂 kciukiem znajduj膮ce si臋 za jego plecami drzwi.

- Znasz przepisy. Po zmroku nie wolno si臋 tu kr臋ci膰 - brzmia艂o to jak „Znaasz przpisy. P zmroku 艅 wooln 艣tu kr臋膰膰”.

Skin膮艂em g艂ow膮, usi艂uj膮c sprawia膰 wra偶enie skarconego. Mia艂em nadziej臋, 偶e nie zauwa偶yli przys艂oni臋tej po艂膮 kamizelki pochwy z pistoletem.

- Chod藕 no tu! - „Chod藕 ntu”. Porucznik jeszcze raz uczyni艂 gest kciukiem, ale tym razem odwr贸ci艂 si臋, by wskaza膰 mi drog臋. Dwaj szeregowi nie wypuszczali z r膮k pistolet贸w. Gdyby trafili mnie z tej odleg艂o艣ci, pozosta艂e po mnie resztki da艂oby si臋 pogrzeba膰 w jednym bucie.

Przeszed艂em za nim po pomo艣cie i weszli艣my do najbardziej zat艂oczonego i najja艣niej o艣wietlonego pokoju, w jakim kiedykolwiek si臋 znalaz艂em.

32

艢mier膰 zaczyna ich m臋czy膰. Po odwiedzeniu o艣miu uk艂ad贸w gwiezdnych w ci膮gu sze艣膰dziesi臋ciu trzech dni, po o艣miu straszliwych zgonach i o艣miu bolesnych wskrzeszeniach, ojciec kapitan de Soya, sier偶ant Gregorius, kapral Kee i lansjer Rettig s膮 zm臋czeni.

Za ka偶dym razem po zmartwychwstaniu de Soya staje nagi przed lustrem i patrzy na swoje nowe cia艂o, r贸偶owe i b艂yszcz膮ce od 艣luzu, niczym u ofiary 偶ywcem obdartej ze sk贸ry. Ostro偶nie dotyka szkar艂atnego krzy偶okszta艂tu na piersi. Przez kilka nast臋pnych dni nie umie zebra膰 my艣li, r臋ce trz臋s膮 mu si臋 coraz bardziej, s艂yszy wo艂aj膮ce go z oddali g艂osy i nie mo偶e si臋 skoncentrowa膰, oboj臋tne, czyjego rozm贸wc膮 jest akurat admira艂 Paxu, gubernator planety, czy wiejski proboszcz.

Sam zaczyna si臋 ubiera膰 jak prowincjonalny ksi膮dz: chowa do szafy elegancki mundur kapitana i zak艂ada sutann臋 z koloratk膮. Ze sznura w pasie zwiesza mu si臋 r贸偶aniec, kt贸ry de Soya niemal bez przerwy przesuwa w palcach, niczym Arabowie swoje koraliki. Modlitwa go uspokaja, porz膮dkuje chaos w umy艣le. Ojciec kapitan nie 艣ni ju偶 o Enei jako swej c贸rce; nie 艣ni te偶 o Renesansie i Marii, kt贸ra zmar艂a w tamtejszym szpitalu. W snach prze艣laduje go Armageddon, lasy orbitalne w ogniu, p艂on膮ce planety, 艣mierciono艣ne promienie, kt贸re przeczesuj膮 偶yzne i rojne doliny i po kt贸rych przej艣ciu zostaj膮 tylko trupy.

Ju偶 po pierwszym 艣wiecie na szlaku Tetydy wie, 偶e si臋 przeliczy艂. Na Renesansie m贸wi艂 o dw贸ch latach standardowych, potrzebnych na odwiedzenie dwustu planet: trzy dni na zmartwychwstanie, przekazanie wiadomo艣ci miejscowym s艂u偶bom bezpiecze艅stwa i przeskok do nast臋pnego uk艂adu. Ale to nie jest takie proste.

Zaczynaj膮 od Pierwszej Tau Ceti, niegdysiejszego centrum administracyjnego ca艂ej, rozleg艂ej Hegemonii. Na stanowi膮cej o艣rodek Sieci planecie i w jej bezpo艣rednim s膮siedztwie mieszka艂y dziesi膮tki miliard贸w ludzi; pier艣cie艅 miast na orbicie, windy kosmiczne, transmitery, Tetyda, Wielki Trakt, komunikatory - wszystko to sk艂ada艂o si臋 na centrum megasfery i siedzib臋 rz膮du Hegemonii, gdzie Meina Gladstone ponios艂a 艣mier膰 z r膮k rozw艣cieczonych t艂um贸w po tym, jak okr臋ty Armii na jej osobisty rozkaz zniszczy艂y portale.

Pierwsza Tau Ceti bardzo ucierpia艂a wskutek Upadku. Unosz膮ce si臋 w powietrzu budynki spad艂y na powierzchni臋 planety, gdy tylko zabrak艂o zasilania; niebotyczne iglice mieszkalne, wysoko艣ci nawet kilkuset pi臋ter, obchodzi艂y si臋 bez wind i schod贸w, tote偶 偶ycie ich mieszka艅c贸w zale偶a艂o od dzia艂ania transmiter贸w - dziesi膮tki tysi臋cy ludzi zmar艂o z g艂odu b膮d藕 rzuci艂o si臋 w przepa艣膰, zanim zdo艂ano ich zabra膰 na pok艂ad 艣migacza. Sama planeta nie mia艂a 偶adnego zaplecza rolniczego: 偶ywno艣膰 dostarczano za po艣rednictwem portali z dziesi膮tk贸w innych 艣wiat贸w. Tak zwane Zamieszki G艂odowe trwa艂y pi臋膰dziesi膮t miejscowych lat, czyli ponad trzydzie艣ci standardowych; miliardy ludzi ponios艂y 艣mier膰 z r膮k swych pobratymc贸w, do艂膮czaj膮c do miliard贸w zag艂odzonych.

W Sieci Pierwsza Tau Ceti stanowi艂a pokazowy o艣rodek wyrafinowanej, przero艣ni臋tej techniki. Tylko nieliczni kap艂ani zdo艂ali zaszczepi膰 tu swoj膮 wiar臋; najlepiej przyjmowa艂y si臋 religie gwa艂towne i zapewniaj膮ce swobod臋 jednostki, nic wi臋c dziwnego, 偶e w艣r贸d znudzonych klas wy偶szych spor膮 popularno艣ci膮 cieszy艂 si臋 Ko艣ci贸艂 Ostatecznego Odkupienia, kult Chy偶wara. Najszczersz膮 czci膮 mieszka艅cy Pierwszej Tau Ceti darzyli jednak w艂adz臋: pogo艅 za ni膮, jej blisko艣膰, walk臋 o jej zachowanie... Dla miliard贸w w艂adza sta艂a si臋 bogiem, kiedy za艣 b贸g ten upad艂, poci膮gaj膮c za sob膮 w otch艂a艅 rzesze wiernych, pozosta艂ym przy 偶yciu mieszka艅com planety nie pozosta艂o nic innego, jak przeklina膰 ka偶de jego wspomnienie. W ruinach miast, w cieniu rozpadaj膮cych si臋 wie偶owc贸w, p臋dzili 偶ywot biedak贸w, orali skrawki ziemi oddzielaj膮ce pasma pustych autostrad i zdobi膮ce szkielet Wielkiego Traktu, 艂owili ryby w dawnej Tetydzie, po kt贸rej nie p艂ywa艂y ju偶 ozdobne jachty i barki wycieczkowe.

Planeta sta艂a si臋 idealn膮 zdobycz膮 dla ponownie narodzonego chrze艣cija艅stwa, nowego katolicyzmu. Kiedy misjonarze Ko艣cio艂a i przys艂ana przez Pax policja zjawi艂y si臋 tu w sze艣膰dziesi膮t lat standardowych po Upadku, nawr贸cenie kilku miliard贸w ocala艂ych z pogromu mieszka艅c贸w nast膮pi艂o szybko i bez wyj膮tk贸w. Zburzono wreszcie wysokie, zrujnowane, cho膰 wci膮偶 l艣ni膮ce wie偶e budowli rz膮dowych i handlowych, a ich budulec - kamie艅, elastyczne szk艂o i plastal - pos艂u偶y艂 do konstrukcji ogromnych katedr, wzniesionych r臋koma nowych wiernych. Ka偶dego dnia wype艂nia艂y je t艂umy wdzi臋cznych wyznawc贸w.

Kobieta b臋d膮ca arcybiskupem Pierwszej Tau Ceti sta艂a si臋 jedn膮 z najwa偶niejszych i - o, tak! - najbardziej wp艂ywowych osobisto艣ci w nowym kr贸lestwie ludzi okre艣lanym mianem Kosmosu Paxu; jej pozycj臋 da艂o si臋 por贸wna膰 jedynie z w艂adz膮 rezyduj膮cego na Pacem Jego 艢wi膮tobliwo艣ci. Systematycznie umacnia艂a swoje wp艂ywy w granicach, kt贸rych przekroczenie 艣ci膮gn臋艂oby na ni膮 gniew papieski, a kt贸re pomog艂a okre艣li膰 ekskomunika Jego Ekscelencji Klausa kardyna艂a Kronenberga w roku pa艅skim 2978, czyli 126 po Upadku.

Tego wszystkiego ojciec kapitan de Soya dowiaduje si臋 po pierwszym skoku z Renesansu. Przewidywa艂 dwa lata, czyli oko艂o sze艣ciuset dni i dwustu dobrowolnych 艣mierci, na oblecenie wszystkich planet, kt贸re niegdy艣 艂膮czy艂a Tetyda.

Na Pierwszej Tau Ceti sp臋dzaj膮 osiem dni. Kiedy „Rafael” wchodzi w uk艂ad gwiezdny, jego automatyczne nadajniki wysy艂aj膮 kod identyfikacyjny, na kt贸ry odpowiadaj膮 okr臋ty Paxu. Spotkanie nast臋puje po czternastu godzinach, po dalszych o艣miu archanio艂 wyhamowuje na tyle, 偶eby wej艣膰 na orbit臋 parkingow膮, a po kolejnych czterech cia艂a pasa偶er贸w zostaj膮 przeniesione do komory zmartwychwsta艅czej w St. Paul, stolicy planety. W ten spos贸b pasa偶erowie „Rafaela” trac膮 pierwszy dzie艅.

Po trzech dniach niezb臋dnych na wskrzeszenie i jednym dniu wymuszonego odpoczynku de Soya spotyka si臋 z arcybiskupem Pierwszej Tau Ceti, Jej Ekscelencj膮 Achill膮 Silvaski; kolejny dzie艅 zajmuje za艂atwienie wszystkich formalno艣ci. De Soya ma ze sob膮 dysk papieski, oznak臋 niemal legendarnych prerogatyw, wi臋c dworzanie arcybiskupa, niczym ogary 艂owi膮ce w nozdrza zapach zwierzyny, usi艂uj膮 wyniucha膰 przyczyny i mo偶liwe skutki wizyty. Ojcu kapitanowi wystarcza kilka godzin, by zorientowa膰 si臋 w subtelno艣ciach intryg i walki o w艂adz臋 na prowincji: Silvaski nie pr贸buje ubiega膰 si臋 o fotel kardyna艂a, gdy偶 od czasu ekskomuniki Kronenberga 偶aden duchowy przyw贸dca z Tau Ceti nie mo偶e osi膮gn膮膰 stanowiska wy偶szego od arcybiskupa bez przeniesienia na Pacem, do Watykanu. Jednak偶e w艂adza, jak膮 sprawuje w swoim skrawku kosmosu, znacznie przewy偶sza uprawnienia wi臋kszo艣ci kardyna艂贸w, natomiast jej czysto ziemski aspekt pozwala jej podporz膮dkowa膰 sobie admira艂贸w Paxu. Arcybiskup Silvaski chce za wszelk膮 cen臋 zrozumie膰 znaczenie misji zaopatrzonego w papieski dysk de Soyi i upewni膰 si臋, 偶e nie b臋dzie mia艂a nieprzyjemno艣ci z jego powodu.

Ojciec kapitan de Soya ma w nosie jej paranoj臋 i zawi艂o艣ci polityki Ko艣cio艂a wobec Pierwszej Tau Ceti. Chodzi mu wy艂膮cznie o zablokowanie drogi pomi臋dzy transmiterami. Pi膮tego dnia po przeskoku pokonuje pi臋膰set metr贸w dziel膮cych katedr臋 艣wi臋tego Paw艂a i pa艂ac arcybiskupa od rzeki, jednego z mniejszych dop艂yw贸w g艂贸wnego miejskiego kana艂u, ale przed laty stanowi膮cego cz臋艣膰 Tetydy.

Olbrzymie portale s膮 przes艂oni臋te ko艣cielnymi chor膮gwiami; wci膮偶 stoj膮, gdy偶 ka偶da pr贸ba ich zniszczenia grozi, zdaniem in偶ynier贸w, eksplozj膮 termonuklearn膮. Dzieli je odleg艂o艣膰 zaledwie dw贸ch kilometr贸w, a po drodze przep艂ywa艂o si臋 ongi obok siedziby rz膮du i otaczaj膮cego j膮 Jeleniego Parku. Ojciec kapitan de Soya, jego trzech 偶o艂nierzy i dwudziestka wiernych arcybiskup Silvaskiej Szwajcar贸w zatrzymuj膮 si臋 przy pierwszym transmiterze i podziwiaj膮 zwieszaj膮ce si臋 z drugiego malowid艂o, przedstawiaj膮ce m臋cze艅sk膮 艣mier膰 艣wi臋tego Paw艂a, doskonale widoczne ponad szczytami drzewek brzoskwiniowych, kwitn膮cych w艂a艣nie w biskupich ogrodach.

Niegdysiejsza Tetyda wije si臋 teraz przez prywatne ogrody Jej Ekscelencji, tote偶 wzd艂u偶 brzeg贸w i na wszystkich mostach czuwaj膮 stra偶nicy. Pilnowanie zabytkowych budowli, kt贸re kiedy艣 by艂y transmiterami materii, nie jest mo偶e ich g艂贸wnym zadaniem, niemniej dow贸dca stra偶y zapewnia de Soy臋, 偶e ani w okolicy portali, ani wzd艂u偶 brzeg贸w rzeki nie odnotowano pojawienia si臋 偶adnych pojazd贸w lub jednostek p艂ywaj膮cych.

De Soya 偶膮da wystawienia regularnych wart przy samych transmiterach, instalacji kamer, kt贸re bezustannie, przez dwadzie艣cia dziewi臋膰 godzin na dob臋, 艣ledzi艂yby wydarzenia na rzece, oraz ustawienia sieci czujnik贸w alarmowych. Miejscowe oddzia艂y Paxu, po naradzie z arcybiskup Silyask膮, niech臋tnie zgadzaj膮 si臋 na to, jak rozumiej膮, ograniczenie suwerenno艣ci. Te bezu偶yteczne zabiegi polityczne doprowadzaj膮 de Soy臋 do sza艂u.

Dzie艅 p贸藕niej kapral Kee zapada na tajemnicz膮 chorob臋 i z wysok膮 gor膮czk膮 trafia do szpitala. Oj ciec kapitan podejrzewa, 偶e przyczyn膮 k艂opot贸w mo偶e by膰 zmartwychwstanie; ka偶dy z pasa偶er贸w „Rafaela” cierpi z powodu drobnych przypad艂o艣ci i zmian nastroju. Si贸dmego dnia Kee wstaje z 艂贸偶ka i prosi de Soy臋, by ten zabra艂 go z izolatki i w og贸le z tej przekl臋tej planety, tymczasem arcybiskup nalega, by de Soya wsp贸lnie z ni膮 odprawi艂 msz臋 ku czci Jego 艢wi膮tobliwo艣ci papie偶a Juliusza. Ojciec kapitan nie bardzo mo偶e jej odm贸wi膰, tote偶 wieczorem skromny ksi膮dz-wojownik z MadredeDios i odziana w od艣wi臋tne szaty arcybiskup Pierwszej Tau Ceti wsp贸lnie sprawuj膮 Naj艣wi臋tsz膮 Ofiar臋, tajemnic臋 m臋ki i zmartwychwstania Chrystusa. Towarzysz膮 im liczni monsignori w sutannach z r贸偶owymi guzikami, z ber艂ami w d艂oniach i w bia艂ych mitrach; nad ich g艂owami zwieszaj膮 si臋 olbrzymie insygnia Jego 艢wi膮tobliwo艣ci: tiara i skrzy偶owane klucze (zdobi膮ce r贸wnie偶 papieski dysk de Soyi); w powietrzu unosi si臋 dym kadzide艂, d藕wi臋cz膮 dzwonki, 艣piewa licz膮cy sze艣膰set g艂os贸w ch贸r dzieci臋cy. Sier偶ant Gregorius przyjmuje hosti臋 z r膮k de Soyi, tak jak czyni to ka偶dego dnia ich wsp贸lnej pielgrzymki. Tym razem towarzyszy mu kilkudziesi臋ciu wybra艅c贸w. Komunia 艣wi臋ta ma kluczowe znaczenie dla udanych wskrzesze艅 i krzy偶okszta艂towej nie艣miertelno艣ci. W pogr膮偶onej w p贸艂mroku katedrze modl膮 si臋 trzy tysi膮ce wiernych.

脫smego dnia opuszczaj膮 uk艂ad Tau Ceti; pierwszy raz ojciec kapitan de Soya cieszy si臋 z bliskiej 艣mierci, postrzegaj膮c j膮 jako drog臋 ucieczki.

Budz膮 si臋 w komorze na Bramie Niebios, niepozornej planecie, kt贸ra dopiero po intensywnym terraformowaniu zmieni艂a si臋 w wygodny azyl dla zm臋czonych mieszka艅c贸w Sieci. P贸藕niej popad艂a w zapomnienie i sta艂a si臋 na powr贸t mas膮 b艂ota i miazmatycznych bagien, otoczon膮 niezdatn膮 do oddychania atmosfer膮 i zagro偶on膮 przez intensywne promieniowanie o艣lepiaj膮cej Wegi. Bezmy艣lny komputer pok艂adowy „Rafaela” okre艣li艂 tak膮 kolejno艣膰 planet, przez kt贸re p艂yn臋艂a Tetyda, 偶eby w mo偶liwie najkr贸tszym czasie odwiedzi膰 je wszystkie. Na Renesansie nie dysponowa艂 偶adnymi przes艂ankami, kt贸re pozwoli艂yby mu dokona膰 bardziej 艣wiadomego wyboru, tym niemniej de Soya z zainteresowaniem odnotowuje fakt, 偶e coraz bardziej zbli偶aj膮 si臋 do Uk艂adu S艂onecznego Starej Ziemi: le偶y on w odleg艂o艣ci nieca艂ych dwunastu lat 艣wietlnych od Tau Ceti i tylko niewiele ponad o艣miu od Bramy Niebios. Ojciec kapitan ch臋tnie zobaczy艂by go na w艂asne oczy, nawet bez samej Ziemi, i to nie zwa偶aj膮c na fakt, 偶e Mars wraz z pozosta艂ymi, zamieszkanymi planetami, ksi臋偶ycami i asteroidami spad艂 do rangi g艂臋bokiej prowincji, nie bardziej dla Paxu interesuj膮cej, ni偶 MadredeDios.

Niestety, 偶aden z tych 艣wiat贸w nie le偶a艂 na wycieczkowym szlaku Tetydy, tote偶 de Soyi nie pozostaje nic innego, jak zd艂awi膰 w艂asn膮 ciekawo艣膰 i zadowoli膰 si臋 tym, 偶e nast臋pnych kilka skok贸w zawiedzie go jeszcze bli偶ej by艂ej kolebki ludzko艣ci.

Na Bramie Niebios sp臋dzaj膮 tak偶e osiem dni, cho膰 zw艂oka nie jest spowodowana gierkami politycznymi urz臋dnik贸w Ko艣cio艂a. Na orbicie wok贸艂 planety kr膮偶y niedu偶y garnizon Paxu, kt贸rego 偶o艂nierze rzadko odwiedzaj膮 wyniszczon膮 planet臋. Niegdy艣 mieszka艂o tu czterysta milion贸w ludzi, tymczasem od Upadku jej powierzchni臋 zaszczyci艂o sw膮 obecno艣ci膮 zaledwie kilku zwariowanych poszukiwaczy. Intruzi napadli na Bram臋 Niebios, jeszcze zanim Meina Gladstone wyda艂a rozkaz wysadzenia transmiter贸w: zniszczyli orbitaln膮 pow艂ok臋 ochronn膮, ostrzelali z kosmosu s艂yn膮ce z pi臋knych ogrod贸w B艂otne Miasto, zrzucili bomby plazmowe na budowane kilkaset lat stacje uzdatniania atmosfery. Od tamtej pory gleba zmasakrowanego globu nie jest w stanie wy偶ywi膰 najmarniejszego 藕d藕b艂a trawy.

Jedyn膮 funkcj膮 garnizonu jest pilnowanie planety, kt贸rej skorupa zawiera pono膰 cenne surowce. Nikomu natomiast nie pali si臋 do zej艣cia na d贸艂. De Soya musi przekona膰 dow贸dc臋 posterunku, majora Leema, 偶e nale偶y koniecznie zorganizowa膰 wypraw臋 na Bram臋 Niebios. Pi臋膰 dni po znalezieniu si臋 w uk艂adzie Wegi de Soya, Gregorius, Kee i Rettig, w towarzystwie garstki 偶o艂nierzy pod dow贸dztwem niejakiego porucznika Bristola, wsiadaj膮 do l膮downika, by rozejrze膰 si臋 po bagniskach, kt贸rymi przed laty p艂yn臋艂a Tetyda. Wszyscy maj膮 na sobie kombinezony ochronne.

Nie znajduj膮 portali.

- My艣la艂em, 偶e nie mo偶na ich zniszczy膰 - dziwi si臋 de Soya. - TechnoCentrum zbudowa艂o je tak, by przetrwa艂y wszystko.

- Tu ich nie ma - stwierdza porucznik i wydaje rozkaz powrotu na orbit臋.

De Soya go powstrzymuje i, powo艂uj膮c si臋 na autorytet dysku papieskiego, zarz膮dza dok艂adne przeczesanie terenu, z wykorzystaniem wszystkich dost臋pnych czujnik贸w. W ten spos贸b udaje im si臋 odszuka膰 transmitery: znajduj膮 si臋 w odleg艂o艣ci szesnastu kilometr贸w, pogrzebane pod blisko stumetrow膮 warstw膮 mu艂u.

- Oto i pa艅ska tajemnica - odzywa si臋 z bazy major Leem. - Albo atak Intruz贸w, albo p贸藕niejsze b艂otne powodzie zatopi艂y portale i ca艂e koryto rzeki. Ta planeta dos艂ownie posz艂a do diab艂a.

- To mo偶liwe - zgadza si臋 de Soya. - Chcia艂bym jednak, aby zosta艂y odkopane i zaopatrzone w b膮ble ochronne, gwarantuj膮ce prze偶ycie komu艣, kto by si臋 przez nie przedosta艂. Przy ka偶dym z nich ma pan wystawi膰 sta艂膮 stra偶.

- Pan chyba zwariowa艂, psiakrew! - wybucha major Leem, po czym na wspomnienie papieskiego dysku dodaje: - ...kapitanie.

- Jeszcze nie - de Soya nie spuszcza oka z monitor贸w. - Ma pan na to siedemdziesi膮t dwie godziny, majorze. W przeciwnym wypadku czekaj膮 pana trzy lata s艂u偶by na dole.

Po siedemdziesi臋ciu godzinach transmitery s膮 odkopane, kopu艂y zabezpieczaj膮ce zainstalowane, a ka偶dego portalu pilnuj膮 wartownicy. Ewentualni podr贸偶ni nie znajd膮 tu ani 艣ladu Tetydy, tylko wrz膮ce b艂ota, truj膮c膮 atmosfer臋 i uzbrojonych po z臋by 偶o艂nierzy. Ostatniej nocy na orbicie Bramy Niebios de Soya pada na kolana i modli si臋, 偶eby nie okaza艂o si臋, 偶e Enea trafi艂a tu przed nim. W przesyconym siark膮 mule nie znaleziono wprawdzie 偶adnych szcz膮tk贸w, ale kieruj膮cy pracami in偶ynier powiedzia艂 ojcu kapitanowi, 偶e gleba jest tu tak toksyczna, i偶 kwas zd膮偶y艂by ca艂kowicie strawi膰 ko艣ci dziecka. De Soyi nie wydaje si臋 prawdopodobne, by tak si臋 sta艂o, i dziewi膮tego dnia opuszcza okolice Bramy Niebios, udzielaj膮c ostatniego ostrze偶enia majorowi: stra偶e maj膮 zachowa膰 czujno艣膰, kopu艂y - zapewni膰 warunki zdatne do 偶ycia, a sam Leem powinien grzeczniej odnosi膰 si臋 do go艣ci.

W trzecim uk艂adzie gwiezdnym, do kt贸rego zawozi ich „Rafael”, nikt na nich nie czeka. Archanio艂 wychodzi z nad艣wietlnej ze swym 艂adunkiem martwych cia艂 i w艂膮czonymi nadajnikami kodu identyfikacyjnego. Nikt mu nie odpowiada. W uk艂adzie NGCes 2629 znajduje si臋 osiem planet, jednak偶e tylko na jednej z nich, znanej pod prozaiczn膮 nazw膮 NGCra 2629-4BIY, mog艂oby rozwija膰 si臋 偶ycie. Z danych komputera pok艂adowego „Rafaela” wynika, 偶e Hegemonia i TechnoCentrum postanowi艂y poprowadzi膰 t臋dy Tetyd臋 wy艂膮cznie ze wzgl臋du na walory estetyczne tego 艣wiata. Nigdy nie podj臋to zakrojonych na szersz膮 skal臋 pr贸b terraformowania czy kolonizacji planety, jedynie we wczesnym etapie hegiry dokonano do艣膰 przypadkowego posiewu RNA. Dzi臋ki Tetydzie tury艣ci mieli okazj臋 podziwia膰 tu dzik膮 przyrod臋 nieo偶ywion膮 i niezwyk艂e zwierz臋ta.

Nie znaczy to bynajmniej, 偶e na powierzchni planety nikt dzi艣 nie mieszka. Czujniki statku de Soyi wykrywaj膮 obecno艣膰 ludzi, gdy proces automatycznego zmartwychwstania jego pasa偶er贸w dobiega ko艅ca. Na ile komputery pok艂adowe archanio艂a s膮 w stanie oceni膰 sytuacj臋, mikroskopijna populacja NGCes 2629-4BIV, z艂o偶ona z przyjezdnych biolog贸w, zoolog贸w, turyst贸w i zespo艂贸w serwisowych, pozostawiona po Upadku samej sobie, przerodzi艂a si臋 w garstk臋 tubylc贸w. Trzy stulecia intensywnego rozwoju i rozmna偶ania zwi臋kszy艂y liczebno艣膰 mieszka艅c贸w planety do zaledwie kilku tysi臋cy, zamieszkuj膮cych obecnie d偶ungle i wy偶yny prymitywnego 艣wiata. Wyros艂e na bazie RNA stworzenia potrafi艂y polowa膰 na ludzi - i czyni艂y to nader ch臋tnie.

„Rafael” dok艂ada wszelkich stara艅, by wykona膰 proste zadanie, polegaj膮ce na zlokalizowaniu portali. Z dost臋pnych mu informacji o Sieci wynika tylko tyle, 偶e transmitery s膮 rozstawione w r贸偶nych odst臋pach na mierz膮cej sze艣膰 tysi臋cy kilometr贸w d艂ugo艣ci rzece na p贸艂kuli pomocnej. Statek przenosi si臋 wi臋c na orbit臋 stacjonarn膮 ponad olbrzymim kontynentem na p贸艂nocy i zaczyna fotografowa膰 i tworzy膰 radarowe mapy rzeki. Niestety, na kontynencie znajduj膮 si臋 a偶 trzy du偶e rzeki: dwie z nich p艂yn膮 na wsch贸d, jedna na zach贸d. „Rafael” nie ma za艣 mo偶liwo艣ci samodzielnego przydzielania r贸偶nych priorytet贸w wykonywanym zadaniom i postanawia opracowa膰 mapy wszystkich trzech, czyli przeanalizowa膰 dane z ponad dwudziestu tysi臋cy kilometr贸w.

Kiedy pod koniec trzeciego dnia cyklu wskrzeszeniowego serca czw贸rki m臋偶czyzn zaczynaj膮 wreszcie bi膰, krzemowy umys艂 „Rafaela” odczuwa co艣 na kszta艂t ulgi.

Ojciec kapitan de Soya znajduje si臋 w swojej male艅kiej kajucie. Stoi nagi przed lustrem, s艂ucha raportu z realizacji zadania, jakie wyznaczy艂 sobie statek, i wcale nie czuje ulgi. Prawd臋 m贸wi膮c, chce mu si臋 p艂aka膰. My艣li o matce kapitan Stone, matce kapitan Boulez i kapitanie Hearnie, kt贸rzy pe艂ni膮 teraz stra偶 przy Wielkim Murze i najprawdopodobniej tocz膮 ci臋偶kie walki z Intruzami. De Soya zazdro艣ci im prostych i jednoznacznych obowi膮zk贸w.

Po naradzie z sier偶antem Gregoriusem i dw贸jk膮 jego podw艂adnych ojciec kapitan przegl膮da zgromadzone dane. Natychmiast wy艂膮cza z podejrze艅 rzek膮 p艂yn膮c膮 na zach贸d: jest zbyt ma艂o widowiskowa, jak na cz臋艣膰 Tetydy, gdy偶 wyrze藕bi艂a sobie g艂臋boki kanion, z dala od kipi膮cych 偶yciem las贸w. Kolejna rzeka odpada ze wzgl臋du na znaczn膮 liczb臋 wyst臋puj膮cych na ca艂ej d艂ugo艣ci katarakt i wodospad贸w, kt贸re znacznie utrudnia艂yby ruch turystyczny na Tetydzie. W ten spos贸b mo偶e przej艣膰 do szybkiego wykre艣lenia radarowej mapy trzeciej rzeki, wij膮cej si臋 艂agodnie i spokojnie, po p艂askim terenie. Na mapie znajd膮 si臋 zapewne setki, je艣li nie tysi膮ce, naturalnych obiekt贸w przypominaj膮cych transmitery - skalistych prog贸w, naturalnych most贸w, du偶ych g艂az贸w - wystarczy jednak kilka godzin, by cz艂owiek m贸g艂 je przejrze膰 i dokona膰 selekcji.

Po pi臋ciu dniach udaje si臋 zlokalizowa膰 portale. Le偶膮 niezwykle daleko od siebie, za to bez w膮tpienia nie s膮 tworami natury. De Soya osobi艣cie pilotuje l膮downik; tylko kapral Kee na wszelki wypadek zostaje na pok艂adzie archanio艂a.

Oto scenariusz, jakiego najbardziej obawia艂 si臋 ojciec kapitan: nie wiadomo, czy dziewczynka odwiedzi艂a ju偶 t臋 planet臋, na pok艂adzie statku b膮d藕 bez niego. Nieczynne portale dzieli najd艂u偶szy do tej pory odcinek, blisko dwie艣cie kilometr贸w. Mimo kilku przelot贸w nad d偶ungl膮 i brzegiem rzeki nie udaje si臋 stwierdzi膰, czy kto艣 tu niedawno by艂, znale藕膰 偶adnych 艣wiadk贸w, kt贸rych mo偶na by o to zapyta膰, ani 偶o艂nierzy Paxu, kt贸rzy mogliby stan膮膰 na stra偶y.

De Soya l膮duje na piaszczystej wysepce nieopodal g贸rnego transmitera. We tr贸jk臋 rozwa偶aj膮 opcje dalszego post臋powania.

- Statek przeby艂 portal na Renesansie trzy tygodnie standardowe temu - m贸wi sier偶ant. Wn臋trze l膮downika jest ciasne i wykorzystane do granic mo偶liwo艣ci; dyskutuj膮 siedz膮c w fotelach, w kt贸rych lecieli. Pancerze bojowe Gregoriusa i Rettiga wisz膮 w szafce ze sprz臋tem niczym metalowe sk贸ry.

- Je偶eli trafili na tak膮 planet臋, jak ta, to pewnie po prostu polecieli dalej - stwierdza Rettig. - Nie widz臋 powodu, by sp艂ywali rzek膮.

- To prawda - zgadza si臋 de Soya. - Istnieje jednak powa偶ne prawdopodobie艅stwo, 偶e ich statek uleg艂 uszkodzeniu.

Tylko jak powa偶nemu? - zastanawia si臋 Gregorius. - Czy m贸g艂by lata膰? I w locie naprawi膰 szkody? Albo dotrze膰 do bazy serwisowej Intruz贸w? St膮d ju偶 niedaleko do Pogranicza.

- Dziewczynka mog艂a zreszt膮 odes艂a膰 statek i po prostu przej艣膰 przez portal - zauwa偶a Rettig.

- Pod warunkiem, 偶e inne portale te偶 dzia艂aj膮 - de Soya jest zm臋czony. - 呕e na Renesansie jej szcz臋艣cie si臋 nie ko艅czy.

Gregorius opiera ogromne d艂onie na kolanach.

- To nierozs膮dne, kapitanie. Jak kiedy艣 m贸wiono: szukanie ig艂y w stogu siana... Zreszt膮 to fraszka w por贸wnaniu z tym, co nas czeka.

De Soya wygl膮da przez okno. Wiatr ko艂ysze wysokimi paprociami.

- Mam przeczucie, 偶e dziecko pop艂yn臋艂o t膮 star膮 rzek膮 i 偶e b臋dzie korzysta膰 z transmiter贸w. Nie wiem jak; mo偶e lata膰 na tym czym艣, co zabra艂o jaz Doliny Grobowc贸w Czasu, p艂yn膮膰 na tratwie ratunkowej, ukra艣膰 艂贸d藕... Nie wiem. Czuj臋 jednak, 偶e chce pod膮偶a膰 z biegiem Tetydy.

- Co jeszcze mo偶emy tu zrobi膰? - pyta Rettig. - Je艣li ju偶 tu by艂a, to si臋 sp贸藕nili艣my. Je艣li nie... Mogliby艣my tak czeka膰 w niesko艅czono艣膰. Tylko przyda艂aby si臋 nam wtedy setka archanio艂贸w, 偶eby na ka偶d膮 z planet przewie藕膰 偶o艂nierzy...

De Soya kiwa g艂ow膮. Podczas d艂ugich mod艂贸w nieraz zastanawia si臋, o ile pro艣ciej wygl膮da艂yby ich poszukiwania, gdyby kurierskie archanio艂y by艂y prostymi automatami. Wychodzi艂yby z nad艣wietlnej w systemie kontrolowanym przez Pax, wysy艂a艂y ostrze偶enia i rozkazy poparte moc膮 dysku papieskiego i natychmiast wykonywa艂y kolejny skok, nawet nie zwalniaj膮c. Jednak偶e, o ile mu wiadomo, Pax nie buduje statk贸w bezza艂ogowych; niech臋膰 Ko艣cio艂a do SI i waga, jak膮 przywi膮zuje si臋 do bezpo艣rednich kontakt贸w, uniemo偶liwiaj膮 realizacj臋 takich pomys艂贸w. De Soya wie tylko o trzech archanio艂ach: „Michaelu”, „Gabrielu”, kt贸ry przywi贸z艂 mu pierwsze rozkazy, i jego w艂asnym „Rafaelu”. Podczas pobytu w uk艂adzie Renesansu chcia艂 wys艂a膰 „Michaela” na poszukiwania, ale okaza艂o si臋, 偶e Watykan ma wobec statku inne, nie cierpi膮ce zw艂oki plany. Gdzie艣 w g艂臋bi duszy de Soya rozumie, dlaczego ca艂y ci臋偶ar poszukiwa艅 spoczywa na jego barkach. Nie da si臋 jednak ukry膰, 偶e straci艂 dwa tygodnie i przeszuka艂 tylko dwie planety. Zrobotyzowany archanio艂 potrzebowa艂by na odwiedzenie wszystkich dwustu 艣wiat贸w nieco ponad dziesi臋ciu dni standardowych... W tym tempie czeka „Rafaela” cztery do pi臋ciu lat w臋dr贸wek. Znu偶ony ojciec kapitan ma ochot臋 si臋 roze艣mia膰.

- Pozostaje nam jej statek - o偶ywia si臋. - Je艣li go porzuc膮, maj膮 dwa wyj艣cia: odes艂a膰 go do innego uk艂adu albo zostawi膰 na jednej z planet Tetydy.

- Powiedzia艂 pan „porzuc膮”, kapitanie - zwraca uwag臋 Gregorius. - Sk膮d pewno艣膰, 偶e dziewczynka nie podr贸偶uje samotnie?

- Kto艣 pom贸g艂 jej unikn膮膰 naszej pu艂apki na Hyperionie. Musz膮 by膰 inni.

- Na przyk艂ad z艂o偶ona z Intruz贸w za艂oga - odzywa si臋 Rettig. - Kto wie, czy nie s膮 w艂a艣nie w p贸艂 drogi do macierzystego roju. A po drodze zostawili dzieciaka na kt贸rejkolwiek z planet... Albo zabrali ze sob膮.

De Soya podniesieniem r臋ki ucina rozmow臋; rozwa偶ali te kwestie wielokrotnie.

- S膮dz臋, 偶e statek zosta艂 trafiony i uszkodzony. Je艣li go znajdziemy, by膰 mo偶e zaprowadzi nas do dziewczynki.

- Przeczesali艣my ca艂膮 rzek臋 mi臋dzy portalami - Gregorius wskazuje ci膮gn膮c膮 si臋 wzd艂u偶 brzeg贸w d偶ungl臋. Pada deszcz. - Ani 艣ladu statku. Kiedy znajdziemy si臋 w nast臋pnym uk艂adzie nale偶膮cym do Paxu, mo偶emy kogo艣 tu przys艂a膰, 偶eby pilnowa艂 transmiter贸w.

- Tak zrobimy, ale b臋d膮 mieli jakie艣 osiem, dziewi臋膰 miesi臋cy d艂ugu czasowego - de Soya patrzy na krople wody 艣ciekaj膮ce po oknach maszyny. - Przeszukajmy rzek臋.

- Jak to? - lansjer Rettig nie kryje zdumienia.

- Gdyby艣 mia艂 uszkodzony statek, kt贸ry musisz porzuci膰, nie stara艂by艣 si臋 go ukry膰?

呕o艂nierze Gwardii Szwajcarskiej patrz膮 bez s艂owa na dow贸dc臋. De Soya widzi, 偶e dr偶膮 im r臋ce; a wi臋c i oni odczuwaj膮 skutki cz臋stych wskrzesze艅.

- Obejrzymy na radarze dno rzeki i okoliczn膮 d偶ungl臋 - wyja艣nia.

- Na to potrzeba jeszcze przynajmniej jednego dnia - ostrzega Rettig.

- Powiem kapralowi Kee, 偶eby z „Rafaela” przeczesa艂 dwustukilometrowe pasy d偶ungli po obu stronach rzeki. My w l膮downiku zajmiemy si臋 samym jej korytem... Mamy s艂absze oprzyrz膮dowanie, ale o wiele mniejszy obszar poszukiwa艅.

Wyczerpani 偶o艂nierze mog膮 tylko skin膮膰 pos艂usznie g艂owami.

Za drugim przelotem znajduj膮 du偶y, metalowy obiekt, spoczywaj膮cy na dnie g艂臋bokiego zakola, kilka kilometr贸w od pierwszego transmitera. L膮downik zawisa bez ruchu nad miejscem odkrycia. De Soya 艂膮czy si臋 z „Rafaelem”.

- Kapralu, chcemy obejrze膰 to „co艣” z bliska. Zarz膮dzam gotowo艣膰 do ostrzelania obiektu po trzech sekundach od mojego rozkazu. Bez rozkazu nie strzela膰.

Przyj膮艂em, kapitanie.

De Soya utrzymuje maszyn臋 w miejscu, podczas gdy Gregorius i Rettig zak艂adaj膮 skafandry i przygotowuj膮 sprz臋t. Przechodz膮 do otwartego w艂azu.

- Ruszajcie! - m贸wi ojciec kapitan.

Sier偶ant wyskakuje ze 艣luzy i w艂膮cza systemy nap臋dowe EM dopiero tu偶 nad powierzchni膮 wody. Rettig idzie w jego 艣lady i po chwili obaj szybuj膮 nad rzek膮.

- Prze艂膮czam radar g艂臋boko艣ciowy na kana艂 taktyczny - zg艂asza si臋 Gregorius.

- Transmisja wideo w porz膮dku. Mo偶ecie schodzi膰.

呕o艂nierze opadaj膮 w d贸艂 i znikaj膮 pod powierzchni膮 wody. De Soya przechyla l膮downik, 偶eby obserwowa膰 miejsce akcji przez iluminator. W ciemnozielonej wodzie b艂yskaj膮 艣wiat艂a dw贸ch latarek na he艂mach.

- Osiem metr贸w w d贸艂.

- Mam go! - potwierdza sier偶ant.

De Soya przenosi spojrzenie na monitor. Obraz przes艂aniaj膮 chmury i艂u i stada uciekaj膮cych przed 艣wiat艂em ryb o wielu p艂etwach. Z chaosu wy艂ania si臋 zakrzywiony metalowy kad艂ub statku.

- Otwarta 艣luza albo w艂az - informuje Gregorius. - Niewiele tego bydlaka wystaje z mu艂u, ale z tego, co wida膰, to wielko艣膰 si臋 zgadza. Rettig zostaje na zewn膮trz, ja wchodz臋.

De Soya chce mu 偶yczy膰 powodzenia, ale si臋 nie odzywa. S膮 razem ju偶 tak d艂ugo, 偶e wie, kiedy lepiej milcze膰. Ustawia l膮downik w pozycji, kt贸ra umo偶liwi mu strza艂 z dzia艂ka plazmowego, jedynej broni na pok艂adzie ma艂ego stateczku.

Przekaz wideo urywa si臋 z chwil膮, gdy Gregorius znika we w艂azie. Mija minuta, potem nast臋pna. Po kolejnych dw贸ch de Soya zaczyna si臋 niecierpliwie wierci膰 w fotelu. Spodziewa si臋, 偶e statek lada moment wyskoczy spod wody w desperackiej pr贸bie ucieczki.

- Lansjerze Rettig?

- S艂ucham, kapitanie?

- 呕adnych informacji od sier偶anta?

- Nic, kapitanie. Kad艂ub chyba blokuje wi膮zk臋. Odczekam jeszcze pi臋膰 minut i... Chwileczk臋, kapitanie. Co艣 tam jest.

De Soya r贸wnie偶 to widzi; obraz nie jest najlepszy, gdy偶 woda nie grzeszy kryszta艂ow膮 przejrzysto艣ci膮, ale ojciec kapitan rozpoznaje opancerzon膮 sylwetk臋 Gregoriusa, kt贸ra powoli wy艂ania si臋 z otwartej 艣luzy. Jego latarka o艣wietla k艂臋by mu艂u i spl膮tane wodorosty, po czym na moment o艣lepia kamer臋 Rettiga.

- Ojcze kapitanie de Soya! - dudni Gregorius. W jego g艂osie nie s艂ycha膰 zm臋czenia. - To nie ten statek. Ju偶 pr臋dzej jeden z tych luksusowych jacht贸w, na jakie mogli sobie pozwoli膰 najbogatsi mieszka艅cy Sieci. Wie pan, taki, co to w razie potrzeby mo偶e zej艣膰 pod wod臋, a zapewne r贸wnie偶 lata膰.

- Co si臋 z nim sta艂o, sier偶ancie? - de Soya wypuszcza powietrze z p艂uc.

Posta膰 w skafandrze daje lansjerowi znak uniesionym kciukiem i obaj gwardzi艣ci zaczynaj膮 wyp艂ywa膰 na powierzchni臋.

- Chyba specjalnie go zatopili, kapitanie. Na pok艂adzie znalaz艂em z dziesi臋膰 szkielet贸w, w tym dw贸jk臋 dzieci. Ta maszyna by艂a przystosowana do p艂ywania wsz臋dzie, tak偶e pod wod膮. Niemo偶liwe, 偶eby wszystkie w艂azy otwar艂y si臋 jednocze艣nie przez przypadek.

De Soya obserwuje przez okno, jak dwie sylwetki w bojowych pancerzach wynurzaj膮 si臋 z rzeki, wzbijaj膮 wy偶ej i zawisaj膮 pi臋膰 metr贸w nad powierzchni膮. Ich kombinezony ociekaj膮 wod膮.

- Pewnie zostali tu uwi臋zieni po Upadku, kapitanie i postanowili ze sob膮 sko艅czy膰. To tylko domys艂y, ale mam przeczucie, 偶e tak w艂a艣nie by艂o.

- A ja mam przeczucie, 偶e si臋 pan nie myli, sier偶ancie. Wracajcie! - de Soya otwiera w艂az l膮downika.

Zanim jeszcze 偶o艂nierze wejd膮 na pok艂ad, de Soya w samotno艣ci odmawia modlitw臋 za rzek臋, zatopiony jacht i pogrzebanych na jego pok艂adzie ludzi. Zdaje sobie spraw臋, 偶e Ko艣ci贸艂 nie znajduje usprawiedliwienia dla samob贸jstwa, wie jednak r贸wnie偶, 偶e w 偶yciu i 艣mierci cz艂owieka ma艂o jest rzeczy pewnych i niezmiennych. Przynajmniej sam de Soya w to nie w膮tpi.

Przy ka偶dym z portali instaluj膮 detektory ruchu; przyrz膮dy nie pomog膮 wprawdzie z艂apa膰 dziewczynki, ale przys艂ani przez de Soy臋 偶o艂nierze b臋d膮 wiedzieli, czy kto艣 t臋dy przep艂ywa艂. P贸藕niej startuj膮 z NGCes 2629-4BIY, wysoko ponad powierzchni膮 spowitego chmurami globu cumuj膮 przysadzisty l膮downik do kad艂uba „Rafaela” i zaczynaj膮 przyspiesza膰, szykuj膮c si臋 do kolejnego skoku.

Ich celem jest teraz planeta Barnarda, najbli偶szy Starej Ziemi 艣wiat, przez kt贸ry p艂yn臋艂a Tetyda. Ze wzgl臋du na niewielk膮 odleg艂o艣膰, zaledwie sze艣膰 lat 艣wietlnych, to w艂a艣nie tu powsta艂a jedna z pierwszych pozaziemskich kolonii ludzko艣ci. Ojciec kapitan ma cich膮 nadziej臋, 偶e wizyta na planecie Barnarda b臋dzie czym艣 na kszta艂t odwiedzin na Starej Ziemi, kiedy jednak budzi si臋 do 偶ycia w bazie wojskowej Paxu, mniej wi臋cej sze艣膰 jednostek astronomicznych od planety, od razu zauwa偶a zasadnicz膮 r贸偶nic臋. G艂贸wna gwiazda miejscowego uk艂adu s艂onecznego jest czerwonym kar艂em, o masie nie przekraczaj膮cej jednej pi膮tej masy s艂o艅ca typu G, kt贸re 艣wieci艂o nad Star膮 Ziemi膮; ma te偶 dwa i p贸艂 tysi膮ca razy mniejsz膮 jasno艣膰. Tylko wzgl臋dn膮 blisko艣ci膮 planety (0,126 j. a.) i ci膮gn膮cym si臋 przez wiele lat procesem terraformowania mo偶na t艂umaczy膰 jej wysok膮 pozycj臋 na skali Solmewa. Po osi膮gni臋ciu powierzchni globu de Soya i jego 偶o艂nierze maj膮 okazj臋 przekona膰 si臋, 偶e terraformowanie da艂o w tym wypadku rzeczywi艣cie znakomite efekty.

Planeta Barnarda ponios艂a ci臋偶kie straty podczas inwazji Intruz贸w na kr贸tko przed Upadkiem, on sam natomiast stosunkowo niewiele jej zaszkodzi艂, o ile o kt贸rymkolwiek 艣wiecie Sieci mo偶na tak powiedzie膰. W Hegemonii 艣wiat ten stanowi艂 przyjemne po艂膮czenie pozornych sprzeczno艣ci: rozwini臋tej gospodarki rolnej - hodowano tu g艂贸wnie ro艣liny ze Starej Ziemi: kukurydz臋, pszenic臋, soj臋 - i silnego o艣rodka naukowego. Na planecie Barnarda znajdowa艂y si臋 najlepsze uczelnie w ca艂ej Sieci. 呕ycie w wiejskim zaciszu przypomina艂o troch臋 ma艂omiasteczkow膮 Ameryk臋 z pocz膮tku dwudziestego wieku, renoma centrum intelektualnego 艣ci膮ga艂a za艣 najznamienitszych uczonych, pisarzy i my艣licieli.

Po Upadku planecie Barnarda bardziej przyda艂o si臋 jej zaplecze rolnicze ni偶 naj艣wiatlejsze umys艂y Sieci. 艢wiat by艂 ca艂kowicie samowystarczalny, tote偶 kiedy w pi臋膰 dziesi臋cioleci p贸藕niej zjawi艂y si臋 wojska Paxu, przez ca艂e lata opiera艂 si臋 obowi膮zuj膮cej religii i pr贸bom narzucenia w艂adzy Watykanu. Formalne przyst膮pienie do Paxu mia艂o miejsce dopiero w roku pa艅skim 3061, czyli 212 lat po Upadku, a poprzedzi艂a je krwawa wojna domowa mi臋dzy katolikami i partyzantami, tworz膮cymi lu藕n膮 federacj臋 „Wolnych Wiernych”.

P贸藕niej, jak dowiaduje si臋 de Soya podczas kr贸tkiego spotkania z arcybiskupem Herbertem Sternem, uczelnie opustosza艂y b膮d藕 te偶 przekszta艂cono je w seminaria dla m艂odzie偶y z planety Barnarda. Partyzanci zostali niemal doszcz臋tnie wyt臋pieni, chocia偶 w bardziej odludnych okolicach, wzd艂u偶 biegu Indyczego Potoku, wij膮cego si臋 przez lasy i g艂臋bokie w膮wozy, wci膮偶 istnieje ryzyko spotkania z nimi.

Indyczy Potok stanowi艂 przed laty cz臋艣膰 Tetydy, nic wi臋c dziwnego, 偶e de Soya w艂a艣nie w to miejsce zamierza si臋 uda膰. Pi膮tego dnia wybiera si臋 tam w asy艣cie swoich ludzi, sze艣膰dziesi臋ciu 偶o艂nierzy Paxu i cz臋艣ci elitarnego oddzia艂u stra偶y przybocznej arcybiskupa.

Nie natrafiaj膮 na 偶aden 艣lad partyzant贸w. Tetyda p艂yn臋艂a tu szerok膮 dolin膮 o na przemian zalesionych i skalistych zboczach, po czym doprowadza艂a do teren贸w uprawnych, g艂贸wnie p贸l kukurydzy, tu i 贸wdzie poznaczonych bia艂ymi plamkami zabudowa艅 mieszkalnych i gospodarczych. De Soyi miejsce to nie pasuje do opis贸w okrutnych walk.

艢migacze Paxu przeszukuj膮 przybrze偶ny las w poszukiwaniu statku dziewczynki. Bezskutecznie. Indyczy Potok jest zbyt p艂ytki, 偶eby ukry膰 tak wielki pojazd na jego dnie; kieruj膮cy poszukiwaniami major Andy Ford nazywa go „najlepsz膮 rzek膮 do sp艂ywu kajakiem po tej stronie S艂odkiej Wody”. Poza tym Tetyd臋 poprowadzono t臋dy zaledwie na odcinku kilku kilometr贸w. Planeta Barnarda ma nowoczesne generatory atmosfery i stacje kontroli ruchu powietrznego, tote偶 偶aden statek w okolicy nie m贸g艂by tak po prostu znikn膮膰 bez 艣ladu. Z rozm贸w z farmerami zamieszkuj膮cymi brzegi rzeki wynika, 偶e nie spotykali ostatnio 偶adnych obcych. Na zako艅czenie dow贸dztwo Paxu, we wsp贸艂pracy z rad膮 diecezji i miejscowymi w艂adzami, deklaruje gotowo艣膰 sta艂ej kontroli interesuj膮cego de Soy臋 obszaru, mimo gro藕by napa艣ci ze strony Wolnych Wiernych.

脫smego dnia ojciec kapitan ze swoimi gwardzistami opuszczaj膮 ludzi, kt贸rych trudno im nie nazwa膰 nowymi przyjaci贸艂mi, i przenosz膮 si臋 na orbit臋, gdzie czeka na nich liniowiec Paxu. Okr臋t zawozi ich do bazy, w kt贸rej zostawili „Rafaela”. Ostatnim obrazem z powierzchni bukolicznej planety, jaki zapada w pami臋膰 de Soyi, jest widok dw贸ch bli藕niaczych wie偶 olbrzymiej katedry, wznosz膮cej si臋 po艣rodku stolicy, St. Thomas, niegdy艣 zwanej Bussard City.

Oddalaj膮c si臋 od by艂ej lokalizacji Starej Ziemi, de Soya, Gregorius, Kee i Rettig budz膮 si臋 w uk艂adzie Lacaille 9352, r贸wnie odleg艂ym od dawnego ziemskiego Uk艂adu S艂onecznego, co Tau Ceti. Tym razem op贸藕nienie nie ma przyczyn politycznych ani wojskowych, lecz ekologiczne. Kr膮偶膮ca wok贸艂 Lacaille planeta Sieci, Gorycz Sibiatu, przemianowana przez garstk臋 kolonist贸w Paxu na 艁ask臋 Niechybn膮, nigdy nie stanowi艂a go艣cinnego przytu艂ku, a obecnie sytuacja zmieni艂a si臋 tylko na gorsze. Dwunastokilometrowy odcinek Tetydy poprowadzono tutaj w perspexowym tunelu, kt贸ry zapewnia艂 zdatn膮 do oddychania atmosfer臋 i odpowiednie ci艣nienie. Tymczasem ju偶 przed ponad dwustu laty tunel zacz膮艂 si臋 sypa膰; po spadku ci艣nienia woda wygotowa艂a si臋, a miejsce powietrza zaj臋艂a rzadka mieszanina metanu i amoniaku, otaczaj膮ca cienk膮 warstw膮 ca艂y glob.

De Soya nie ma zielonego poj臋cia, co zadecydowa艂o o w艂膮czeniu skalistego 艣wiata w bieg Tetydy; nie stacjonuje tu garnizon Paxu, obecno艣膰 Ko艣cio艂a za艣 ogranicza si臋 do kilku kapelan贸w, 偶yj膮cych w艣r贸d religijnych kolonist贸w. Podstaw膮 gospodarki 艁aski Niechybnej s膮 kopalnie boksyt贸w i siarki. Z trudem udaje si臋 nam贸wi膰 kilku ludzi, by towarzyszyli de Soyi i jego 偶o艂nierzom w drodze nad rzek臋.

- Je偶eli trafi艂a na t臋 planet臋, to ju偶 nie 偶yje - Gregorius ogl膮da dok艂adnie olbrzymie portale, zawieszone nad zniszczon膮 rur膮 z perspexu. Wieje metanowy wiatr, nios膮cy drobinki py艂u, kt贸re usi艂uj膮 si臋 wcisn膮膰 w najdrobniejsze szczeliny skafandr贸w.

- Nie musia艂a wychodzi膰 ze statku - zauwa偶a de Soya. Z wysi艂kiem przekr臋ca g艂ow臋 w niezgrabnym kombinezonie i zerka na pomara艅czowo偶贸艂te niebo. - Koloni艣ci by go nie zauwa偶yli... Za daleko od osiedla.

Spod wizjera he艂mu siwow艂osego, zgarbionego przewodnika dobiega chrz膮kni臋cie.

- To fakt, ociec. Rzadko wychodzim na dw贸r, coby si臋 na gwiazdy gapi膰.

De Soya naradza si臋 po艣piesznie z 偶o艂nierzami. Rozwa偶aj膮 bezsensowno艣膰 przysy艂ania tu ludzi Paxu, kt贸rzy ca艂ymi miesi膮cami czy latami czekaliby na przybycie dziewczynki.

- To by rzeczywi艣cie by艂a 偶a艂osna i paskudna s艂u偶ba. Dawno nie widzia艂em takiego cholernego zadupia - m贸wi sier偶ant. - Przepraszam! - dodaje szybko.

De Soya kiwa z roztargnieniem g艂ow膮. Zostawiaj膮 tu ostatnie detektory ruchu: po przeszukaniu pi臋ciu z dwustu planet ko艅czy mu si臋 sprz臋t. Pomys艂 przys艂ania tu wojska r贸wnie偶 go martwi, ale nie widzi innego wyj艣cia. Do b贸lu i chwiejno艣ci emocjonalnej, zwi膮zanych z cz臋stymi wskrzeszeniami, dochodzi zw膮tpienie i przygn臋bienie. Ojciec kapitan czuje si臋 jak stary, 艣lepy kocur, kt贸remu kazano schwyta膰 mysz i kt贸ry nie jest w stanie upilnowa膰 dwustu mysich dziur na raz. Nie pierwszy raz 偶a艂uje, 偶e nie znajduje si臋 na Pograniczu, gdzie m贸g艂by walczy膰 z Intruzami.

Jak gdyby czytaj膮c w jego my艣lach, odzywa si臋 Gregorius.

- Panie kapitanie, czy przejrza艂 pan ju偶 plan podr贸偶y, jaki u艂o偶y艂 dla nas „Rafael”?

- Tak, sier偶ancie. Dlaczego pan pyta?

- Niekt贸re z tych planet nie s膮 ju偶 nasze, kapitanie. Pod koniec trafimy na Pogranicze... I do miejsc, kt贸re dawno temu wpad艂y w r臋ce Intruz贸w.

- Wiem o tym, sier偶ancie - zm臋czony de Soya kiwa g艂ow膮. - Kiedy kaza艂em komputerowi opracowa膰 tras臋, nie narzuca艂em mu 偶adnych ogranicze艅 zwi膮zanych z rejonami walk i strefami obronnymi Wielkiego Muru.

- Ryzykujemy na osiemnastu planetach - Gregorius u艣miecha si臋 lekko. - O ile wci膮偶 rz膮dz膮 tam Intruzi.

De Soya zn贸w kiwa g艂ow膮, ale nic nie m贸wi.

- Je艣li mimo wszystko zamierza si臋 pan tam uda膰, kapitanie, z przyjemno艣ci膮 b臋dziemy panu towarzyszy膰 - odzywa si臋 cicho kapral Kee.

Ojciec kapitan patrzy na twarze swoich gwardzist贸w. Przychodzi mu do g艂owy, 偶e chyba zbyt automatycznie wierzy艂 w ich lojalno艣膰.

- Dzi臋kuj臋 wam! Pomy艣limy o tym w swoim czasie.

- W tym tempie to chyba za sto lat standardowych - zauwa偶a Rettig.

- To prawda - potakuje de Soya. - Zapi膮膰 pasy. Odlatujemy z tej cholernej dziury.

Archanio艂 wykonuje skok do kolejnego uk艂adu gwiezdnego.

Na razie nie opuszczaj膮 okolic Starej Ziemi i jej najbli偶szego s膮siedztwa, zasiedlonego na d艂ugo przed Hegir膮. Udaj膮 si臋 na dwie silnie terraformowane planety, kr膮偶膮ce w mierz膮cej p贸艂 roku 艣wietlnego przestrzeni oddzielaj膮cej Epsilon Eridani i Epsilon Indi

Euroazjatycki Eksperyment Mieszkalny Omicron2-Epsilon3 jest pami膮tk膮 po odwa偶nej, prehegira艅skiej pr贸bie zrealizowania utopii: ucieczki przed wrogimi si艂ami i przekszta艂cenia nieprzyjaznego 艣wiata w idealny dom z idealnym systemem politycznym, opartym na neomarksizmie. Wysi艂ki neomarksist贸w spe艂z艂y na niczym, wi臋c Hegemonia zast膮pi艂a ich utopi臋 skupiskiem wojskowych baz kosmicznych oraz bezza艂ogowych stacji paliwowych. Dopiero pod naciskiem udaj膮cych si臋 na Pogranicze kolonist贸w i licznych statk贸w, jakie trafi艂y do uk艂adu podczas hegiry, terraformoWanie dw贸ch planet, o艣wietlonych s艂abym 艣wiat艂em s艂o艅ca Epsilon Eridani i jeszcze s艂abszym blaskiem gwiazdy Epsilon Indi, zako艅czy艂o si臋 sukcesem. Kl臋ska floty Glennona-Heighta ostatecznie przes膮dzi艂a o militarnej randze uk艂adu i rozs艂awi艂a jego nazw臋, a Pax odbudowa艂 porzucone bazy Armii i naprawi艂 systemy podtrzymywania 偶ycia na planetach.

Poszukiwania na obu fragmentach Tetydy s膮 kr贸tkie i konkretne, w bardzo wojskowym stylu. Ka偶dy z nich p艂ynie przez 艣rodek kompleksu militarnego, tote偶 niemo偶liwym jest, aby w ci膮gu ostatnich dw贸ch miesi臋cy dziewczynka - nie m贸wi膮c ju偶 o ca艂ym statku - zdo艂a艂a si臋 t臋dy niepostrze偶enie prze艣lizn膮膰. De Soya przewidywa艂 taki w艂a艣nie wynik wizyty w uk艂adzie Epsilon, gdy偶 zdarzy艂o mu si臋 tu ju偶 bywa膰 po drodze do Wielkiego Muru, ale chcia艂 na w艂asne oczy zobaczy膰 transmitery.

Maj膮 jednak szcz臋艣cie, 偶e trafiaj膮 do garnizonu, gdy偶 skar偶膮cy si臋 na r贸偶ne dolegliwo艣ci Kee i Rettig mog膮 zosta膰 umieszczeni w szpitalu. Kiedy in偶ynierowie Paxu i ko艣cielni specjali艣ci od aparatury wskrzeszeniowej dokonuj膮 przegl膮du „Rafaela”, udaje im si臋 wykry膰 drobne, cho膰 gro藕ne uchybienia w dzia艂aniu automatycznych kom贸r zmartwychwsta艅czych na pok艂adzie archanio艂a. Naprawa zajmuje trzy dni standardowe.

Kiedy tym razem de Soya ze Szwajcarami dokonaj膮 translacji do nowego uk艂adu, b臋dzie to ich ostami przystanek w bliskim s膮siedztwie Starej Ziemi. Maj膮 szczer膮 nadziej臋, 偶e k艂opoty ze zdrowiem i emocjonalne rozchwianie nie b臋d膮 im ju偶 tak dokucza膰 po automatycznym wskrzeszeniu.

- Dok膮d teraz lecicie? - pyta ojciec Dimitrius, specjalista w zakresie sakramentu zmartwychwstania, kt贸ry opiekowa艂 si臋 nimi przez ostatnie dni.

De Soya waha si臋 dos艂ownie przez u艂amek sekundy. Niczym nie ryzykuje, zdradzaj膮c staremu kap艂anowi ten jeden fakt.

- Na Mare Infinitus. To planeta w ca艂o艣ci pokryta wod膮, jakie艣 trzy parseki od Starej Ziemi i dwa lata 艣wietlne ponad p艂aszczyzn膮...

- Wiem, gdzie to jest. Trzydzie艣ci lat temu by艂em tam misjonarzem. Nawracali艣my miejscowych poga艅skich rybak贸w na wiar臋 chrystusow膮 - siwow艂osy ksi膮dz unosi r臋k臋 do b艂ogos艂awie艅stwa. - Nie wiem, czego szukasz, ojcze kapitanie de Soya, b臋d臋 si臋 jednak modli艂 z ca艂ego serca, by艣 znalaz艂 to na Mare Infinitus.

De Soya ju偶 ma zamiar opu艣ci膰 Mare Infinitus, gdy przypadkiem trafia na 艣lad.

Od rozpocz臋cia poszukiwa艅 mijaj膮 sze艣膰dziesi膮t trzy dni. Jest ranek drugiego dnia po przebudzeniu w komorze zmartwychwsta艅czej na orbitalnej stacji Paxu. Wieczorem ojciec kapitan zamierza opu艣ci膰 planet臋.

M艂ody, gadatliwy porucznik Baryn Alan Sproul jest oficerem 艂膮cznikowym, przydzielonym de Soyi z dow贸dztwa floty na siedemdziesi膮tej Ophiuchi A. Niczym przewodnik oprowadzaj膮cy grup臋 turyst贸w po historycznym mie艣cie, tak i porucznik opowiada stanowczo zbyt obszernie. Sprawdza si臋 za to znakomicie jako pilot toptera. De Soya z ulg膮 wchodzi w rol臋 pasa偶era; niespecjalnie zna si臋 na pilotowaniu topter贸w i nie chcia艂by zaczyna膰 samodzielnej nauki na planecie, gdzie nie ma ani kawa艂ka sta艂ego l膮du. Odpr臋偶a si臋 i pozwala Sproulowi lecie膰 prosto na po艂udnie, z dala od du偶ego miasta St. Therese, wprost ku terenom w臋dkarskim, gdzie na wodzie unosz膮 si臋 transmitery.

- Czemu portale dzieli tak du偶a odleg艂o艣膰? - pyta Gregorius.

- Ach, sier偶ancie, to d艂uga historia - zaczyna porucznik.

De Soya spogl膮da na Gregoriusa. Sier偶ant prawie nigdy si臋 nie u艣miecha - wyj膮tkiem s膮 chwile, gdy zaraz ma znale藕膰 si臋 w ogniu walki - ojciec kapitan nauczy艂 si臋 jednak odczytywa膰 贸w szczeg贸lny b艂ysk w oku Gregoriusa, b臋d膮cy oznak膮 nieopanowanej weso艂o艣ci.

-... no i Hegemonia postanowi艂a zbudowa膰 portale tworz膮ce cz臋艣膰 Tetydy. By艂o tu ju偶 ca艂kiem sporo transmiter贸w na planecie i jeden du偶y na orbicie, wi臋c pomys艂 raczej g艂upi, nie? Zrobi膰 z oceanu cz臋艣膰 jakiej艣 rzeki... Mniejsza z tym, chcieli je postawi膰 wprost w 艢rodkowym Pr膮dzie Przybrze偶nym, co o tyle ma sens, 偶e 偶yj膮 tam lewiatany i najciekawsze ryby g艂臋binowe, z臋bacze i r贸偶ne takie, wi臋c tury艣ci mogliby si臋 napatrze膰... Ale jest pewien k艂opot...

De Soya zerka do ty艂u: kapral Kee drzemie w ciep艂ej plamie s艂onecznego blasku, s膮cz膮cego si臋 przez iluminator toptera.

- Wiadomo, 偶e nie ma na czym postawi膰 takich olbrzymich portali... a jak si臋 pan sam niebawem przekona, naprawd臋 s膮 olbrzymie. To znaczy s膮 rafy koralowe, ale one te偶 nie maj膮 偶adnego punktu zaczepienia, tylko p艂ywaj膮. Tak samo jak wyspy z 偶贸艂toglon贸w, tylko 偶e one z kolei nie... Wie pan, kapitanie, cz艂owiek st膮pnie na co艣 takiego i noga przechodzi na wylot. Wie pan, o co mi chodzi? O tu, po prawej. To w艂a艣nie 偶贸艂tomorszczyn; niewiele go jest na po艂udniu. Niewa偶ne, in偶ynierowie Hegemonii musieli sobie poradzi膰 tak samo, jak my od pi臋ciuset lat instalujemy platformy i p艂ywaj膮ce miasta. Fundamenty portali si臋gaj膮 na g艂臋boko艣膰 kilkuset s膮偶ni, takie wielkie, pot臋偶ne s艂upy... Na ko艅cu maj膮 przyczepione na linach kotwice z kilkoma 艂apami. Tylko 偶e dno oceanu to do艣膰 problematyczna kwestia, kapitanie.

Przynajmniej dziesi臋膰 tysi臋cy s膮偶ni... Na takiej g艂臋boko艣ci 偶yj膮 pradziadowie z臋baczy, takich jak 艣wiec膮cy pysk... Potwory, kilometrowej d艂ugo艣ci...

- Poruczniku! - przerywa mu de Soya. - Co to ma wsp贸lnego z rozstawieniem transmiter贸w? - wysokie, przechodz膮ce niemal w ultrad藕wi臋ki bzyczenie skrzyde艂 toptera dzia艂a na ojca kapitana usypiaj膮co. Kee pochrapuje, a Rettig opar艂 nogi na barierce i przymkn膮艂 oczy. Przelecieli ju偶 艂adny kawa艂ek.

- Ju偶 wszystko wyja艣niam, kapitanie - porucznik szczerzy z臋by w u艣miechu. - Widzi pan, przy takim bala艣cie i dwudziestu kilometrach lin, miasta i platformy nie przemieszczaj膮 si臋 za bardzo, nawet w porze wielkiego przyp艂ywu. Tymczasem portale... Na Mare obserwuje si臋 siln膮 aktywno艣膰 wulkaniczn膮. Prosz臋 mi wierzy膰, tam, w dole, obowi膮zuje zupe艂nie inna ekologia... Niekt贸re z tych wielkich robali naparzaj膮 si臋 z z臋baczami. W ka偶dym razie in偶ynierowie Sieci tak zaprojektowali transmitery, 偶eby w razie wykrycia ruch贸w tektonicznych lub erupcji wulkanu pod fundamentami mog艂y si臋... przenie艣膰 w inne miejsce. Inaczej si臋 tego chyba nie da nazwa膰.

- Czyli odleg艂o艣膰 mi臋dzy transmiterami na Tetydzie zwi臋kszy艂a si臋 wskutek aktywno艣ci wulkanicznej planety, tak?

- Zgadza si臋, kapitanie - szeroki u艣miech Sproula zdaje si臋 艣wiadczy膰 o zadowoleniu i zdziwieniu faktem, 偶e oficer floty jest w stanie zrozumie膰 specyfik臋 Mare Infinitus. - Oto pierwszy z nich, kapitanie - dodaje porucznik i zni偶a lot, po czym zawisa w powietrzu zaledwie kilka metr贸w ponad 艂ukiem. Dwadzie艣cia metr贸w ni偶ej fioletowe fale burz膮 si臋 i rozbryzguj膮 o podstaw臋 transmitera.

De Soya przesuwa d艂o艅mi po twarzy; ani on, ani 偶aden z jego towarzyszy nie potrafi na zawo艂anie pozby膰 si臋 wiecznego uczucia zm臋czenia. Mo偶e by艂oby im 艂atwiej, gdyby 艣mier膰 dzieli艂o od zmartwychwstania kilka dni wi臋cej.

- Czy mo偶emy polecie膰 do drugiego portalu? - proponuje.

- Tak jest, kapitanie! - topter rusza tu偶 ponad grzbietami fal w stron臋 odleg艂ego o dwie艣cie kilometr贸w transmitera. De Soya zapada w drzemk臋, z kt贸rej wyrywa go dopiero delikatne szturchni臋cie porucznika. Jest p贸藕ne popo艂udnie i drugi transmiter rzuca d艂ugi cie艅 na powierzchni臋 oceanu.

- W porz膮dku! Pomiary radarem g艂臋boko艣ciowym trwaj膮, tak?

- Tak, kapitanie - odpowiada m艂ody porucznik. - Zwi臋kszyli obszar poszukiwa艅, ale na razie nie znale藕li nic poza cholernie wielkimi, 艣wiec膮cymi pyskami. M贸wi臋 panu, ale tych w臋dkarzy to rusza.

- Co艣 mi si臋 widzi, 偶e to ca艂y przemys艂, poruczniku - mruczy Gregorius ze swojego miejsca za pilotem.

- To prawda, sier偶ancie - zgadza si臋 z nim Sproul i wykr臋ca szyj臋, 偶eby spojrze膰 na pot臋偶nego gwardzist臋. - Wyprawy w臋dkarskie stanowi膮 g艂贸wne 藕r贸d艂o naszych dochod贸w. Na drugim miejscu, ale daleko w tyle, jest po艂awianie 偶贸艂tomorszczyn贸w.

De Soya pokazuje palcem odleg艂膮 o kilka kilometr贸w platform臋.

- Nast臋pna baza dla w臋dkarzy? - pyta. Sp臋dzi艂 ca艂y dzie艅 na naradach z dow贸dcami Paxu, przegl膮daj膮c meldunki z ma艂ych plac贸wek rozrzuconych po ca艂ej planecie. Nigdzie nie zameldowano o pojawieniu si臋 statku ani dziecka. Lec膮c na po艂udnie min臋li kilkadziesi膮t podobnych platform.

- Tak, kapitanie. Mam si臋 tu chwil臋 pokr臋ci膰 czy ju偶 si臋 pan napatrzy艂?

Ojciec kapitan spogl膮da na portal, wznosz膮cy si臋 wysoko ponad ich g艂owami, odk膮d pilot zni偶y艂 lot.

- Mo偶emy wraca膰, poruczniku - stwierdza. - Wieczorem jeste艣my zaproszeni do biskupa Melandriano na oficjaln膮 kolacj臋.

Sproul unosi w zdumieniu brwi.

- Tak jest, kapitanie! - podrywa topter i zatacza ostatnie ko艂o, po czym kieruje maszyn臋 prosto na p贸艂noc.

- Mam wra偶enie, jakby platforma zosta艂a niedawno uszkodzona - zauwa偶a de Soya, przysun膮wszy si臋 bli偶ej okna.

- Zgadza si臋. Jeden z moich kumpli wr贸ci艂 ostatnio ze s艂u偶by na tej p艂at... na trzysta dwudziestej sz贸stej Stacji Przybrze偶nej, tak si臋 nazywa to miejsce. Stra偶e zmieniaj膮 si臋 tam co pewien czas. Niedawno, par臋 przyp艂yw贸w temu, mieli k艂opoty z jakim艣 k艂usownikiem, kt贸ry pr贸bowa艂 wysadzi膰 platform臋.

- Sabota偶? - de Soya wci膮偶 patrzy na nikn膮c膮 z ty艂u budowl臋.

- Wojna podjazdowa. K艂usownicy to tubylcy, kt贸rzy mieszkali tu przed przybyciem Paxu, kapitanie. Dlatego na ka偶dej platformie trzymamy 偶o艂nierzy, a w sezonie regularnie patrolujemy te wody. Musimy zagania膰 艂odzie rybackie w stada, przynajmniej tak to wygl膮da... Wtedy k艂usownicy boj膮 sieje atakowa膰. Widzia艂 pan te zacumowane 艂贸dki, kapitanie? Powinny ju偶 wyp艂ywa膰, czekaj膮 tylko na eskort臋 okr臋t贸w Paxu. 艢wiec膮ce pyski podchodz膮 bli偶ej powierzchni, kiedy ksi臋偶yce... O, tam w艂a艣nie wschodzi najwi臋kszy. 艁odzie rybackie maj膮 mn贸stwo 艣wiate艂ek, 偶eby przywabi膰 z臋bacze, ale to samo robi膮 k艂usownicy.

De Soya spogl膮da przed siebie. Pusty ocean ci膮gnie si臋 a偶 po horyzont.

- Nie bardzo maj膮 si臋 gdzie chowa膰 - m贸wi. - Mam na my艣li buntownik贸w.

- Nie, kapitanie. To znaczy tak. Maskuj膮 艂odzie, tak 偶e przypominaj膮 wyspy z 偶贸艂toglon贸w. Maj膮 okr臋ty podwodne, jeden taki wielki do zbioru glon贸w. Przerobili go tak, 偶e wygl膮da jak 艣wiec膮cy pysk. Pewnie mi pan nie wierzy, kapitanie?

- Wierz臋. Czy to atak k艂usownik贸w spowodowa艂 takie uszkodzenia? - de Soya podtrzymuje rozmow臋, 偶eby odepchn膮膰 fal臋 senno艣ci. Buczenie skrzyde艂 toptera jest wprost zab贸jcze.

- W艂a艣nie. Ty by艂o z osiem wielkich przyp艂yw贸w temu. Jeden cz艂owiek... To w艂a艣ciwie dziwne, bo zwykle dzia艂aj膮 w grupie... Wysadzi艂 par臋 艣migaczy i topter贸w. Normalna taktyka, chocia偶 zwykle wybieraj膮 艂odzie.

- Przepraszam, poruczniku. Powiedzia艂 pan: osiem wielkich przyp艂yw贸w temu. Ile to jest w standardzie?

Sproul przygryza doln膮 warg臋.

- Rzeczywi艣cie, kapitanie, przepraszam. Wychowa艂em si臋 na Mare, wi臋c... Osiem wielkich przyp艂yw贸w to b臋dzie... ze dwa miesi膮ce.

- Uda艂o si臋 go z艂apa膰?

- Tak, kapitanie - Sproul u艣miecha si臋 ochoczo. - To zn贸w d艂uga historia... - zerka na de Soy臋, czy powinien m贸wi膰 dalej. - Ale nie b臋d臋 si臋 nad tym rozwodzi艂: kiedy go schwytali, zdetonowa艂 艂adunki i usi艂owa艂 ucieka膰. Stra偶nicy go zastrzelili.

De Soya kiwa g艂ow膮 i przymyka powieki. Poprzedniego dnia zapozna艂 si臋 z ponad setk膮 doniesie艅 o „incydentach z k艂usownikami”, kt贸re mia艂y miejsce w ostatnich dw贸ch miesi膮cach standardowych. Wychodzi艂o na to, 偶e wysadzanie platform i strzelanie do k艂usownik贸w jest - po w臋dkarstwie - najpopularniejszym sportem na Mare Infinitus.

- Najciekawsze w tym wszystkim by艂o to, jak chcia艂 uciec - ko艅czy porucznik. - Mia艂 taki stary lataj膮cy dywan z czas贸w Hegemonii.

De Soya natychmiast budzi si臋 i odzyskuje zwyk艂膮, czujno艣膰. Obrzuca spojrzeniem swoich ludzi: 偶aden nie 艣pi, wpatruj膮 si臋 w dow贸dc臋.

- Niech pan zawraca - rzuca kr贸tko ojciec kapitan. - Lecimy na platform臋.

- Co si臋 wtedy sta艂o? - pyta de Soya po raz pi膮ty. Siedzi wraz z 偶o艂nierzami w biurze kierownika platformy, w najwy偶szym punkcie wie偶y, tu偶 poni偶ej anteny radaru. Przez pod艂u偶ne okno wida膰 wschodz膮ce ksi臋偶yce.

Kierownik nazywa si臋 C. Dobbs Powl i jest kapitanem Paxu w Dow贸dztwie Oceanicznym. Ma wyra藕n膮 nadwag臋, poci si臋 intensywnie i ma czerwon膮 twarz.

- Kiedy si臋 okaza艂o, 偶e ten cz艂owiek nie nale偶y do 偶adnej z grup w臋dkarzy, kt贸re mieli艣my tego wieczora na pok艂adzie, porucznik Belius zabra艂 go do siebie w celu dalszego przes艂uchania. To standardowa procedura, ojcze kapitanie.

- A potem? - de Soya nie spuszcza z niego wzroku. Kierownik oblizuje wargi.

- Potem uda艂o mu si臋 uciec. Oczywi艣cie, tylko na pewien czas, ojcze kapitanie. Wybuch艂a b贸jka na g贸rnym trapie i zepchn膮艂 porucznika Beliusa do wody.

- Czy wydobyli艣cie cia艂o porucznika?

- Nie, ojcze kapitanie. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 uton膮艂, chocia偶 musz臋 przyzna膰, 偶e rekiny t臋czowe nie pr贸偶nowa艂y...

- Niech pan opisze cz艂owieka, kt贸rego zatrzymali艣cie, a kt贸ry potem si臋 wam wymkn膮艂 - przerywa mu de Soya, mocno akcentuj膮c ostatnie s艂owo.

- M艂ody, jakie艣 dwadzie艣cia pi臋膰 lat standardowych. I wysoki, ojcze kapitanie. Kawa艂 ch艂opa.

- Widzia艂 go pan osobi艣cie?

- Ale偶 tak, ojcze kapitanie. By艂em na trapie razem z Beliusem i lansjerem Amentem, kiedy ten facet rzuci艂 si臋 na nas i wypchn膮艂 porucznika za barierk臋.

- I uciek艂 panu i lansjerowi, zgadza si臋? Obaj mieli艣cie bro艅, a on w dodatku... Czy nie m贸wi艂 pan, 偶e by艂 skuty? - g艂os de Soyi nie zdradza 偶adnych uczu膰.

- By艂, ojcze kapitanie - kapitan Powl wilgotn膮 chusteczk膮 ociera pot z czo艂a.

- Czy co艣 w jego osobie zwr贸ci艂o pa艅sk膮 uwag臋? Mam na my艣li szczeg贸艂, kt贸ry m贸g艂 nie trafi膰 do sporz膮dzonego przez pana, niezwykle... hmmm... lakonicznego raportu dla dow贸dztwa?

Kierownik platformy odk艂ada chusteczk臋, ale zaraz zn贸w bierze j膮 do r臋ki i wyciera kark.

- Nie, ojcze kapitanie... To znaczy... No, podczas b贸jki porucznik rozdar艂 mu sweter. Tak troch臋, z przodu, ale wystarczy艂o, 偶ebym zobaczy艂, 偶e nie jest taki jak ja czy pan... - de Soya unosi brwi w zdumieniu. - Nie szed艂 drog膮 krzy偶a - dopowiada po艣piesznie Powl. - Nie mia艂 krzy偶okszta艂tu. Wtedy o tym nie my艣la艂em, bo i tak wi臋kszo艣膰 tutejszych k艂usownik贸w 偶yje bez chrztu. Zreszt膮 gdyby si臋 ochrzcili, nie byliby ju偶 k艂usownikami, prawda?

De Soya nie zwraca uwagi na jego s艂owa, tylko podchodzi bli偶ej.

- Zeskoczy艂 pod g艂贸wny pomost i w ten spos贸b wam uciek艂, czy tak?

- Nie uciek艂, ojcze kapitanie. Zd膮偶y艂 tylko dopa艣膰 tego lataj膮cego cude艅ka, kt贸re musia艂 tam schowa膰. Oczywi艣cie wszcz膮艂em alarm i ca艂y garnizon zosta艂 postawiony na nogi. Tak s膮 szkoleni.

- Ale uciekinier zdo艂a艂 si臋 wzbi膰 w powietrze na tym... cude艅ku? I odlecia艂 z platformy?

- Tak - kapitan Powl zn贸w wyciera czo艂o; chyba w艂a艣nie rozmy艣la nad w艂asn膮 przysz艂o艣ci膮... czy raczej jej brakiem. - Ale tylko na chwilk臋. 艢ledzili艣my go na radarze, potem by艂o go wida膰 w goglach. Ten... dywan... zawr贸ci艂, a jak go ostrzelali艣my, spad艂 w stron臋 platformy...

- Z jakiej wysoko艣ci, kapitanie?

- Wysoko艣ci? - kierownik marszczy brwi. - Jakie艣 dwadzie艣cia pi臋膰, mo偶e trzydzie艣ci metr贸w nad wod膮. Mniej wi臋cej na poziomie g艂贸wnego pok艂adu. Lecia艂 prosto na nas, ojcze kapitanie, tak jakby chcia艂 nas zbombardowa膰. W pewnym sensie to w艂a艣nie zrobi艂... To znaczy wtedy w艂a艣nie wybuch艂y 艂adunki, kt贸re wcze艣niej za艂o偶y艂. Ma艂o si臋 nie zesra艂em ze strachu... Och, przepraszam, ojcze.

- Niech pan m贸wi dalej - de Soya zerka na Gregoriusa, kt贸ry stoi za plecami Powla. S膮dz膮c z wyrazu jego twarzy najch臋tniej zgarotowa艂by poc膮cego si臋 niemi艂osiernie szefa platformy.

- Wybuch by艂 naprawd臋 straszny. Ekipy przeciwpo偶arowe od razu rzuci艂y si臋 w tamtym kierunku, a ja z lansjerem Amentem i jeszcze kilkoma wartownikami zostali艣my na pomocnym trapie...

- C贸偶 za pokaz rozs膮dku! - de Soya nie kryje ironii w g艂osie. - Prosz臋 kontynuowa膰.

- To ju偶 prawie wszystko - dr偶膮cym g艂osem stwierdza kapitan - Wyda艂 pan rozkaz strzelania do m臋偶czyzny na dywanie, tak?

- Tak... Tak, ojcze kapitanie.

- I wszyscy stra偶nicy wypalili r贸wnocze艣nie, na pa艅ski rozkaz?

- No tak... - twarz kierownika zdradza wysi艂ek jaki m臋偶czyzna wk艂ada w przypomnienie sobie owych scen. - Chyba wszyscy. Nie licz膮c mnie i Amenta by艂a jeszcze sz贸stka.

- Pan r贸wnie偶 strzeli艂? - nalega de Soya.

- No... tak, przecie偶 stacja zosta艂a zaatakowana, na l膮dowisku szala艂 po偶ar, a ten terrorysta lecia艂 prosto na nas, nios膮c nie wiadomo jak膮 bomb臋.

De Soya, chyba nie do ko艅ca przekonany, kiwa lekko g艂ow膮.

- Czy opr贸cz tego m臋偶czyzny widzia艂 pan na lataj膮cej macie jeszcze jak膮艣 osob臋 b膮d藕 przedmiot?

- Nie. Ale by艂o ciemno.

Kap艂an wygl膮da przez okno. Jasny, pomara艅czowy blask s膮czy si臋 do pokoju.

- Czy ksi臋偶yce zd膮偶y艂y ju偶 wtedy wzej艣膰? - pyta.

Powl zn贸w oblizuje wargi, jak gdyby walczy艂 z pokus膮 ok艂amania de Soyi. Wie, 偶e Ament i inni zostali ju偶 przes艂uchani; de Soya z kolet wie, 偶e kierownik s艂ysza艂 o tamtych przes艂uchaniach.

- W艂a艣nie wzesz艂y - mamrocze kapitan.

- Czyli by艂o mniej wi臋cej tak samo jasno, jak w tej chwili, tak?

- Tak.

- Czy na tym lataj膮cym obiekcie, opr贸cz waszego zbiega, znajdowa艂 si臋 kto艣 jeszcze? Albo co艣 jeszcze? Jaki艣 pakunek, plecak, cokolwiek, co przypomina艂oby bomb臋?

- Nie - gniew zaczyna w Powlu bra膰 g贸r臋 nad strachem. - Tylko 偶e do wysadzenia trzech topter贸w i dw贸ch 艣migaczy wystarczy艂a mu dos艂ownie garstka neoplastiku, ojcze kapitanie., - To prawda - zgadza si臋 z nim de Soya i podchodzi do roz艣wietlonego okna. - Czy pa艅scy wartownicy, jak r贸wnie偶 lansjer Ament, byli uzbrojeni w r臋czne kartaczownice?

- Tak.

- Pan r贸wnie偶, prawda?

- Tak.

- Czy wszystkie pociski trafi艂y podejrzanego?

Powl wzrusza ramionami.

- Wi臋kszo艣膰 chyba tak.

- Widzia艂 pan efekt strza艂贸w?

- Rozerwa艂y drania na strz臋py... ojcze kapitanie - chwilowo gniew spycha strach na bok. - Kawa艂ki cia艂a rozprysn臋艂y si臋 na wszystkie strony jak g贸wno mewy, kiedy trafi w wentylator. Potem spad艂... nie, zosta艂 odrzucony w ty艂 z tego g艂upiego dywanu, jakby kto艣 poci膮gn膮艂 go za sznurek. Wpad艂 do wody obok pylonu L-3... Nie min臋艂o dziesi臋膰 sekund, jak woko艂o zaroi艂o si臋 od rekin贸w.

- Zatem nie wydobyli艣cie cia艂a z wody?

Powl spogl膮da twardo na de Soy臋.

- Wprost przeciwnie, ojcze kapitanie. Po ugaszeniu po偶aru i sprawdzeniu, 偶e platformie nic ju偶 nie grozi, kaza艂em Amentowi i Kilmerowi pozbiera膰 resztki bosakiem i sieci膮 - kapitan zaczyna czu膰 si臋 coraz pewniej.

De Soya kiwa g艂ow膮.

- Gdzie jest cia艂o?

Kierownik platformy styka d艂onie koniuszkami palc贸w, kt贸re nieznacznie dr偶膮.

- Nast臋pnego ranka pogrzebali艣my je. W morzu, rzecz jasna, nie opodal po艂udniowego doku. Zwabi艂o nast臋pne stado t臋czowych rekin贸w, wi臋c ustrzelili艣my kilka sztuk na kolacj臋.

- Jest pan jednak pewien, 偶e cia艂o, kt贸rego si臋 w ten spos贸b pozbyli艣cie, nale偶a艂o do podejrzanego aresztanta?

Male艅kie oczka Powla robi膮 si臋 jeszcze mniejsze, gdy kapitan mru偶y powieki.

- Taaak... To by艂o wszystko, co z niego zosta艂o. Zwyk艂y k艂usownik, ojcze kapitanie. Tutaj, na wielkim fiolecie, codziennie mamy do czynienia z takim g贸wnem.

- Czy wszyscy k艂usownicy na wielkim fiolecie lataj膮 na zabytkowych dywanach elektromagnetycznych?

Rysy twarzy kierownika t臋偶ej膮.

- To by艂 lataj膮cy dywan?

- Nie wspomnia艂 pan o nim w swoim raporcie, kapitanie.

Powl wzrusza ramionami.

- Ten szczeg贸艂 wyda艂 mi si臋 nieistotny.

- M贸wi艂 pan, 偶e to... cude艅ko, tak? Polecia艂o dalej, prawda? Przemkn臋艂o nad pok艂adem i pomostem i znikn臋艂o w oddali. Puste?

- Tak - kapitan Powl siada prosto w fotelu i wyg艂adza zmarszczki na mundurze.

- Lansjer Ament powiedzia艂 mi co innego. Lansjer Ament twierdzi, 偶e uda艂o si臋 wam przej膮膰 lataj膮cy dywan i go wy艂膮czy膰, p贸藕niej natomiast widziano go u pana. Czy to prawda?

- Nie - Powl przenosi wzrok z de Soyi na Gregoriusa, p贸藕niej na Sproula, Kee i Rettiga. Wraca spojrzeniem do ojca kapitana. - Nie. Dywan przelecia艂 obok nas i nigdy wi臋cej go nie widzia艂em. A ten Ament 艂偶e jak pies!

De Soya skinieniem g艂owy daje znak sier偶antowi.

- Taki dzia艂aj膮cy, sprawny zabytek by艂by sporo wart, prawda, kapitanie? - m贸wi. - Nawet na Mare Infinitus.

- Nie wiem - z wysi艂kiem odpowiada Powl, nie spuszczaj膮c tym razem wzroku z Gregoriusa. Sier偶ant podchodzi do stalowej szafki kierownika. Jest zamkni臋ta. - Nie mia艂em poj臋cia, co to jest.

De Soya staje przy oknie, za kt贸rym najwi臋kszy ksi臋偶yc wype艂nia ca艂y wschodni horyzont. Doskonale wida膰 st膮d portal transmitera.

- Mata grawitacyjna... - m贸wi cicho, niemal szeptem. - W miejscu zwanym Dolin膮 Grobowc贸w Czasu da艂aby odpowiedni obraz radarowy.

Po kolejnym skinieniu g艂ow膮 ze strony prze艂o偶onego, Gregorius jednym ciosem zbrojnej w r臋kawic臋 d艂oni rozbija metalow膮 szafk臋. Odgarnia na bok rozmaite pude艂ka, papiery, stosy banknot贸w, po czym wydobywa ze 艣rodka starannie zwini臋ty dywanik. K艂adzie go na biurku.

- Aresztowa膰 go i zabra膰 mi sprzed oczu - rozkazuje spokojnie de Soya, a porucznik Sproul i kapral Kee wyprowadzaj膮 opieraj膮cego si臋 szefa platformy.

De Soya z Gregoriusem rozwijaj膮 mat臋 na pod艂u偶nym blacie. Stare nici steruj膮ce l艣ni膮 z艂otem w ksi臋偶ycowym blasku. Kap艂an dotyka przedniej kraw臋dzi dywaniku; czuje pod palcami dziury wyrwane przez kartacze. Ca艂a mata jest zakrwawiona, pod rdzawymi plamami gin膮 ozdobne sploty i ga艣nie blask nadprzewodz膮cych monow艂贸kien.

- Czyta艂 pan kiedy艣 taki d艂ugi poemat pod tytu艂em „Pie艣ni”, sier偶ancie? - pyta de Soya.

- Nie... W og贸le nie przepadam za czytaniem. Poza tym „Pie艣ni” s膮 chyba na indeksie. Nie myl臋 si臋, prawda?

- Nie myli si臋 pan, sier偶ancie - de Soya wraca do okna, by podziwia膰 ciemn膮 sylwetk臋 portalu, rysuj膮c膮 si臋 na tle tarcz trzech ksi臋偶yc贸w. To wszystko s膮 elementy 艂amig艂贸wki. Wystarczy j膮 rozwi膮za膰, a z艂api臋 ci臋, dzieciaku. - Nie myli si臋 pan.

Odwraca si臋 i 偶wawo rusza do drzwi.

- Chod藕my! - daje znak Rettigowi, 偶eby zwin膮艂 mat臋. Jego g艂os dawno ju偶 nie emanowa艂 tak膮 energi膮, jak w tej chwili. - Czeka nas du偶o pracy.

33

Wspomnienia, jakie zachowa艂em z tych mniej wi臋cej dwudziestu minut, sp臋dzonych w rozleg艂ej, jasno o艣wietlonej mesie, przypominaj膮 z艂y sen, jaki ka偶demu si臋 czasem zdarza: cz艂owiek 艣ni, 偶e znalaz艂 si臋 w jakim艣 miejscu, nie ma poj臋cia, jak do tego dosz艂o, a w dodatku nie zna nikogo z otaczaj膮cych go ludzi. Porucznik i jego dwaj 偶o艂nierze odprowadzili mnie do jadalni, gdzie wszystko wydawa艂o mi si臋 koszmarnie znajome. W艂a艣ciwie nie ma w tym nic dziwnego, skoro wi臋kszo艣膰 ze swych dwudziestu siedmiu lat sp臋dzi艂em w obozach my艣liwskich, bazach wojskowych, kasynach i kambuzach starych barek. Dobrze zna艂em ten typ towarzystwa. Mo偶e nawet zbyt dobrze, bo panuj膮cy tu ha艂as samochwalczych deklaracji i zaprawiony woni膮 potu od贸r turyst贸w z miasta, kt贸rzy szykuj膮 si臋 do wyruszenia na spotkanie z wielk膮 przygod膮, dawno ju偶 zd膮偶y艂y mnie znudzi膰. Tym razem jednak niezwyk艂o艣膰 otoczenia przewa偶a艂a nad kombinacj膮 znajomych element贸w; dominowa艂 be艂kot zabarwionej przer贸偶nymi akcentami mowy, dostrzega艂em subtelne r贸偶nice w stroju, dra偶ni艂 mnie sw膮d papieros贸w... Mia艂em pe艂n膮 艣wiadomo艣膰, 偶e zdradz臋 si臋 natychmiast, gdy tylko przyjdzie do rozmowy na najb艂ahsze cho膰by tematy.

Na stoj膮cym najdalej od drzwi stole zainstalowano wysoki dozownik z kaw膮. Prawd臋 m贸wi膮c, nie widzia艂em jeszcze mesy, w kt贸rej nie by艂oby takiego urz膮dzenia. Spokojnym krokiem, staraj膮c si臋 nie zwraca膰 na siebie uwagi, podszed艂em do niego i znalaz艂em wzgl臋dnie czysty kubek. Nala艂em sobie kawy. Nie spuszcza艂em wzroku z 偶o艂nierzy, kt贸rzy mnie tu przyprowadzili. Kiedy stwierdzili, 偶e trafi艂em we w艂a艣ciwe miejsce, okr臋cili si臋 na pi臋cie j wyszli. Poci膮gn膮艂em 艂yk lurowatej cieczy, zauwa偶aj膮c mimo woli, 偶e r臋ce wcale mi si臋 nie trz臋s膮, cho膰 w mojej g艂owie szala艂 istny huragan emocji. Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, co dalej.

O dziwo, nie pozbawiono mnie ani broni - no偶a w pochwie i pistoletu - ani radia. Dzi臋ki niemu mog艂em w dowolnej chwili zdetonowa膰 neoplastikowe 艂adunki i, korzystaj膮c z zamieszania rzuci膰 si臋 do ucieczki. Ujrzawszy wartownik贸w Paxu zrozumia艂em, 偶e je艣li tratwa mia艂a niepostrze偶enie przemkn膮膰 si臋 do transmitera, bez w膮tpienia ludzi na platformie nale偶a艂o czym艣 zaj膮膰. Przeszed艂em do okna, kt贸re wychodzi艂o na pomoc (wed艂ug przyj臋tej przez nas konwencji), pozwala艂o jednak dostrzec po艣wiat臋 rozja艣niaj膮c膮 wschodni widnokr膮g. Bez trudu zlokalizowa艂em portal. Okna nie da艂o si臋 otworzy膰: zosta艂o albo jako艣 sprytnie zamkni臋te, albo po prostu zabite gwo藕dziami. Mniej wi臋cej metr ni偶ej znajdowa艂 si臋 falisty, metalowy dach s膮siedniego modu艂u platformy. Nie mia艂em poj臋cia, jak m贸g艂bym si臋 tam dosta膰.

- Z kt贸rej grupy jeste艣, synu?

Odwr贸ci艂em si臋 natychmiast. Podesz艂o do mnie pi臋ciu m臋偶czyzn ze stoj膮cej nieopodal wi臋kszej grupki. Ten, kt贸ry si臋 odezwa艂, by艂 z nich wszystkich najni偶szy i najgrubszy. Mia艂 na sobie typowy str贸j my艣liwski: flanelow膮 koszul臋 w krat臋, p艂贸cienne spodnie, podobn膮 do mojej kamizelk臋, a przy pasie n贸偶 do oprawiania ryb. Ol艣ni艂o mnie nagle, 偶e nawet je艣li 偶o艂nierze widzieli koniuszek kabury wystaj膮cy mi spod po艂y kamizelki, mogli wzi膮膰 j膮 za pochw臋 na n贸偶.

M臋偶czyzna r贸wnie偶 m贸wi艂 z dziwnym akcentem, innym jednak ni偶 wartownicy. Skoro w臋dkarze przybywali tu z najr贸偶niejszych planet, moja wymowa nie powinna budzi膰 podejrze艅.

- Od Klingmana - zn贸w siorbn膮艂em wstr臋tnej kawy. Na stra偶nik贸w to s艂owo podzia艂a艂o, ale na my艣liwych ju偶 nie. Popatrzyli po sobie, po czym grubas zn贸w przem贸wi艂.

- My艣my przyjechali z grup膮 Klingmana, ma艂y. Z samego St. Therese. Nie by艂o ci臋 na wodolocie. Co to za gierki?

- 呕adne gierki - u艣miechn膮艂em si臋. - Mia艂em do was do艂膮czy膰, ale sp贸藕ni艂em si臋 w St. Therese i przyjecha艂em z Attorami.

Zn贸w nie trafi艂em, bo zacz臋li szepta膰 pomi臋dzy sob膮. Par臋 razy pad艂o s艂owo „k艂usownicy”, po czym dwaj faceci wyszli z mesy. Gruby wyci膮gn膮艂 palec w moj膮 stron臋.

- Siedzia艂em przy jednym stole z przewodnikiem Attor贸w. On te偶 m贸wi艂, 偶e ci臋 nie zna. Zaczekaj no tu, synu.

Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie zamierza艂em go pos艂ucha膰. Odstawi艂em kubek na st贸艂.

- Nie, to ty tu zaczekaj - powiedzia艂em. - Id臋 po porucznika. Chyba musimy sobie wyja艣ni膰 par臋 rzeczy. Nie ruszaj si臋 st膮d!

Troch臋 go zaskoczy艂em, bo faktycznie nawet nie drgn膮艂, kiedy przeszed艂em przez nagle cich膮 mes臋. Wyszed艂em na pomost.

Nie mia艂em dok膮d dalej i艣膰. Z prawej strony, przy balustradzie, dw贸ch szeregowc贸w Paxu wypr臋偶y艂o si臋 na baczno艣膰. Z lewej szybkim krokiem zbli偶a艂 si臋, w asy艣cie dw贸jki cywil贸w i pulchnego kapitana, porucznik, z kt贸rym zderzy艂em si臋 wcze艣niej.

- Niech to szlag! - zakl膮艂em pod nosem i zacz膮艂em subwokalizowa膰. - Ma艂a, chyba wpad艂em. Zostawi臋 w艂膮czony mikrofon, 偶eby艣cie s艂yszeli, co si臋 dzieje. P艂y艅cie prosto do portalu. I bez odbioru! - ostatni膮 rzecz膮, jakiej teraz potrzebowa艂em, by艂 艣wiergot dobiegaj膮cy z mikroskopijnej s艂uchawki.

- No! - zawo艂a艂em, wychodz膮c na spotkanie kapitana. Wyci膮gn膮艂em r臋k臋 jak do powitania. - Kogo艣 takiego szuka艂em.

- To on! - krzykn膮艂 jeden z w臋dkarzy. - Nie przyjecha艂 z nami i nie jest od Attor贸w. To na pewno jeden z tych cholernych k艂usownik贸w, o kt贸rych nam pan m贸wi艂!

- Sku膰 go! - poleci艂 kr贸tko kapitan. Zanim zd膮偶y艂em zareagowa膰, 偶o艂nierze z艂apali mnie od ty艂u, a porucznik za艂o偶y艂 mi zwyczajne, staromodne, metalowe kajdanki, bardzo jednak skuteczne: nie do艣膰, 偶e r臋ce mia艂em teraz sp臋tane z przodu, to krew prawie przesta艂 dop艂ywa膰 mi do d艂oni.

Wtedy zrozumia艂em, 偶e nie nadaj臋 si臋 na szpiega. M贸j samodzielny rajd na platform臋 sko艅czy艂 si臋 ca艂kowit膮 katastrof膮, ko艂nierze chyba nie znali si臋 na robocie, bo zamiast przytrzyma膰 unie pod broni膮, przeszuka膰 i dopiero wtedy sku膰, wci膮偶 t艂oczyli si臋 przy mnie. Zanosi艂o si臋 jednak na to, 偶e zaraz mnie zrewiduj膮.

Postanowi艂em nie da膰 im tej szansy. Chwyci艂em pyzatego kapitana za klapy munduru i cisn膮艂em nim w w臋dkarzy. Zapanowa艂o lekkie zamieszanie, ja za艣 odwr贸ci艂em si臋, z ca艂ej si艂y kopn膮艂em jednego z 偶o艂nierzy w j膮dra i z艂apa艂em drugiego za przerzucon膮 przez rami臋 ta艣m臋 z broni膮. Zd膮偶y艂 krzykn膮膰 i obur膮cz chwyci膰 kartaczownic臋, kiedy szarpn膮艂em w prawo i w d贸艂. Uderzy艂 odkryt膮 g艂ow膮 o metalow膮 艣cian臋 modu艂u i szybciutko osun膮艂 si臋 na pok艂ad. Pierwszy, ten kt贸rego kopn膮艂em mi臋dzy nogi, kl臋cza艂 trzymaj膮c si臋 za krocze. Woln膮 r臋k臋 z艂apa艂 mnie za sweter i rozdar艂 go na ca艂ej d艂ugo艣ci, 艣ci膮gaj膮c mi przy okazji gogle z szyi. Kiedy kopn膮艂em go w krta艅, pad艂 na pomost.

Porucznik zd膮偶y艂 tymczasem doby膰 kartaczownicy, ale wiedz膮c, 偶e z tej odleg艂o艣ci zabije opr贸cz mnie tak偶e obu swoich ludzi, ograniczy艂 si臋 do uderzenia mnie kolb膮 w potylic臋.

R臋czne kartaczownice nie s膮 szczeg贸lnie ci臋偶kie ani masywne. Po jego ciosie zobaczy艂em na chwil臋 gwiazdy i poczu艂em, 偶e rozci膮艂 mi sk贸r臋 czaszki, przede wszystkim jednak strasznie si臋 wkurzy艂em.

Odwr贸ci艂em si臋 i uderzy艂em porucznika pi臋艣ci膮 w twarz. Zamacha艂 r臋kami, odgi膮艂 si臋 w ty艂 i z krzykiem przelecia艂 przez si臋gaj膮c膮 mu do pasa barierk臋. Na u艂amek sekundy wszyscy zamarli w bezruchu, 艣ledz膮c jego lot ku odleg艂ej o dwadzie艣cia pi臋膰 metr贸w powierzchni oceanu.

To znaczy wszyscy opr贸cz mnie. Porucznik nie zd膮偶y艂 jeszcze dobrze znikn膮膰 za balustrad膮, gdy przeskoczy艂em nad le偶膮cym stra偶nikiem, barkiem otworzy艂em drzwi i wpad艂em do mesy. My艣liwi t艂oczyli si臋 przy drzwiach i oknach, 偶eby zobaczy膰, co si臋 dzieje, kiedy jednak rzuci艂em si臋 mi臋dzy nich niczym mistrz squamishu, kt贸ry pospo艂u z czterdziestoma dwoma kolegami z dru偶yny usi艂uje zagoni膰 koz臋 do bramki, ust膮pili mi z drogi.

Us艂ysza艂em, jak drzwi z trzaskiem otwieraj膮 si臋 ponownie i kt贸ry艣 z 偶o艂nierzy krzyczy.

- Na ziemi臋! Wszyscy padnij! Uwaga!

Ciarki przebieg艂y mi po plecach na my艣l o tysi膮cach igie艂 z kartacza, 艣migaj膮cych w moj膮 stron臋. Nie zwalniaj膮c biegu wskoczy艂em na st贸艂, zakry艂em twarz skutymi r臋koma i rzuci艂em si臋 wprost na okno. G艂贸wny impet uderzenia przyj膮艂em na prawy bark.

Podczas tego kr贸tkiego momentu w powietrzu przysz艂o mi na my艣l, 偶e wystarczy艂oby, 偶eby okno by艂o z perspexu albo innego niet艂uk膮cego si臋 materia艂u, a ca艂a moja chybiona eskapada zako艅czy艂aby si臋 jak rasowa farsa: odbi艂bym si臋 od przezroczystej tafli i da艂 z艂apa膰 b膮d藕 zastrzeli膰 w sto艂贸wce, zale偶nie od tego, co przysz艂oby do g艂owy 偶o艂nierzom. Na takiej platformie nale偶a艂o si臋 w艂a艣ciwie spodziewa膰 perspexowych szyb, ale kiedy przed paroma minutami usi艂owa艂em otworzy膰 okno, wydawa艂o mi si臋, 偶e wstawiono w nie zwyk艂e szk艂o.

Mia艂em racj臋.

Spad艂em na blaszany dach w towarzystwie szklanych okruch贸w i drzazg i przeturla艂em si臋 dalej. Si艂a uderzenia wyrwa艂a z ramy cz臋艣膰 oprawy okna, tote偶 kawa艂ki drewna i szk艂a wpl膮ta艂y mi si臋 w sweter, nie zatrzyma艂em si臋 jednak, by je wydosta膰. Dach si臋 ko艅czy艂, a ja musia艂em dokona膰 wyboru: instynkt nakazywa艂 mi przeturla膰 si臋 przez kraw臋d藕, jak najszybciej znikn膮膰 z oczu strzelcom w mesie i mie膰 nadziej臋, 偶e nikt nie czeka na mnie na dolnym pomo艣cie; logika sugerowa艂a, 偶eby wyhamowa膰 i przynajmniej zerkn膮膰 za kraw臋d藕, pami臋膰 za艣 podpowiada艂a, 偶e od pomocnej strony platforma nie ma ni偶szych pomost贸w.

Poszed艂em na kompromis, czyli sturla艂em si臋 z dachu i w ostatniej chwili zacisn膮艂em palce na kraw臋dzi okapu. Zerkn膮艂em w d贸艂 pomi臋dzy w艂asnymi majtaj膮cymi swobodnie nogami - w dole rzeczywi艣cie nie by艂o 偶adnych pomost贸w, tylko dwadzie艣cia metr贸w przestworzy. Blask ksi臋偶yc贸w o偶ywia艂 faluj膮c膮 powierzchni臋 oceanu.

Palce zacz臋艂y mi si臋 ze艣lizgiwa膰 z. dachu, ale podci膮gn膮艂em si臋 jeszcze i spojrza艂em w stron臋 okna mesy. Na widok uzbrojonych ludzi natychmiast schowa艂em g艂ow臋, dzi臋ki czemu pierwsza chmura igie艂 z kartacza posz艂a troch臋 za wysoko, gdy偶 o jakie艣 dwa centymetry min臋艂a moje bielej膮ce knykcie. Skrzywi艂em si臋 paskudnie na d藕wi臋k towarzysz膮cego temu bzykni臋cia.

Pok艂ady ko艅czy艂y si臋 wprawdzie na tym poziomie, natomiast w poprzek modu艂u bieg艂a o艣miocentymetrowej grubo艣ci rura. Odstawa艂a od 艣ciany na kilka milimetr贸w, kt贸re, mia艂em nadziej臋, wystarcz膮 by wcisn膮膰 w szpar臋 palce i zyska膰 pewny chwyt. Rura oczywi艣cie mog艂a p臋kn膮膰 pod moim ci臋偶arem, uderzenie najprawdopodobniej wy艂ama艂oby mi barki, skute kajdankami d艂onie raczej by mnie nie utrzyma艂y, poza tym... Przesta艂em tyle my艣le膰 i rozlu藕ni艂em uchwyt na blasze. Kiedy przedramionami i metalowymi bransoletami waln膮艂em w rur臋, odbi艂o mnie mocno do ty艂u. Na szcz臋艣cie spodziewa艂em si臋 tego i nie rozlu藕ni艂em raz zaci艣ni臋tych kurczowo palc贸w.

Drugi pocisk z kartaczownicy rozni贸s艂 okap w drzazgi i w kilkudziesi臋ciu miejscach podziurawi艂 艣cian臋 budynku. Skrawki blachy polecia艂y na wszystkie strony, b艂yskaj膮c w 艣wietle ksi臋偶yc贸w. S艂ysza艂em krzyki i przekle艅stwa zebranych na g贸rze ludzi, a potem do moich uszu dolecia艂 odg艂os krok贸w na dachu.

Najszybciej jak potrafi艂em zacz膮艂em si臋 przesuwa膰 w lewo, gdzie w dole zza rogu modu艂u stercza艂 kawa艂ek pok艂adu. Dzieli艂y mnie od niego trzy metry w pionie i przynajmniej z pi臋膰 w poziomie, a przemieszcza艂em si臋 rozpaczliwie powoli. Ca艂e ramiona wy艂y mi z b贸lu, palce dr臋twia艂y, we w艂osach mia艂em pe艂no szklanych od艂amk贸w, a krew, zamiast dop艂ywa膰 do palc贸w, zalewa艂a mi oczy. Zanosi艂o si臋 na to, 偶e moi prze艣ladowcy dotr膮 do skraju okapu, zanim zd膮偶臋 zeskoczy膰 ni偶ej.

Nagle posypa艂y si臋 kolejne przekle艅stwa, kto艣 krzykn膮艂 i dach, najwyra藕niej uszkodzony ogniem kartaczownic, zapad艂 si臋 pod my艣liwymi. Musieli si臋 cofn膮膰 i poszuka膰 innej drogi zej艣cia.

Zyska艂em na tym mo偶e z osiem, dziesi臋膰 sekund, ale tyle mniej wi臋cej potrzebowa艂em, 偶eby przesun膮膰 si臋 do ko艅ca rury, rozko艂ysa膰 raz, potem drugi i za trzecim pu艣ci膰. Upad艂em ci臋偶ko na dolny pomost, przetoczy艂em si臋 i uderzy艂em w balustrad臋 z tak膮 si艂膮, 偶e zabrak艂o mi tchu w piersi.

Nie bardzo mog艂em sobie pozwoli膰 na le偶enie i zbieranie si艂, wi臋c przeturla艂em si臋 w plam臋 cienia pod modu艂em mesy. Przynajmniej dw贸ch m臋偶czyzn strzeli艂o w tym momencie: jeden strza艂 okaza艂 si臋 kompletnie chybiony i pociski zagrzechota艂y w wodzie, pi臋tna艣cie metr贸w poni偶ej, drugi za艣 trafi艂 w skraj podestu, na kt贸rym si臋 znalaz艂em. Zerwa艂em si臋 na nogi i ruszy艂em biegiem, uchylaj膮c si臋 przed poziomymi d藕wigarami. Stara艂em si臋 dostrzec cokolwiek w pl膮taninie b艂ysk贸w i cieni, s艂ysz膮c za plecami tupot licznych n贸g. Mieli nade mn膮 przewag臋, bo lepiej znali teren, ale tylko ja wiedzia艂em, dok膮d zmierzam.

Zmierza艂em za艣 na najni偶szy pok艂ad po wschodniej stronie platformy, gdzie zostawi艂em mat臋. Tymczasem pomost, na kt贸rym si臋 znalaz艂em, przechodzi艂 w w膮ski trap biegn膮cy z pomocy na po艂udnie. Pobieg艂em nim kawa艂ek, po czym, stwierdziwszy, 偶e musz臋 si臋 ju偶 znajdowa膰 na wysoko艣ci wschodniego pok艂adu, wskoczy艂em na poziomy d藕wigar. Po maj膮cej sze艣膰 centymetr贸w grubo艣ci belce przeszed艂em do najbli偶szego pionowego wspornika, wymachuj膮c skutymi r臋koma na prawo i lewo dla zachowania r贸wnowagi. Zrobi艂em tak jeszcze kilkakrotnie, przenosz膮c si臋 lekko na p贸艂noc lub po艂udnie, gdy belki si臋 ko艅czy艂y, nieodmiennie jednak posuwa艂em si臋 ku wschodowi.

Wci膮偶 s艂ysza艂em trzask otwieranych w艂az贸w w pomostach i dudnienie wojskowych but贸w na schodach, ale na wschodni pok艂ad dotar艂em pierwszy. Znalaz艂em mat臋, rozwin膮艂em j膮 i zd膮偶y艂em wznie艣膰 si臋 ponad barierk臋, gdy powy偶ej d艂ugich schod贸w, w suficie, otworzy艂a si臋 klapa. Le偶a艂em p艂asko na dywaniku, 偶eby na tle ksi臋偶yc贸w i l艣ni膮cych fal stanowi膰 jak najmniejszy cel i niezgrabnie, sp臋tanymi d艂o艅mi, stara艂em si臋 sterowa膰 lotem.

Z pocz膮tku chcia艂em pofrun膮膰 wprost na pomoc, doszed艂em jednak do wniosku, 偶e by艂by to b艂膮d. Kartaczownice nadawa艂y si臋 do prowadzenia ostrza艂u na dystansie sze艣膰dziesi臋ciu, mo偶e siedemdziesi臋ciu metr贸w, natomiast kto艣 tam, na g贸rze, na pewno mia艂 karabin plazmowy czy co艣 w tym gu艣cie. Na razie ca艂a uwaga personelu skupia艂a si臋 na wschodniej kraw臋dzi platformy, postanowi艂em wi臋c skierowa膰 si臋 na zach贸d lub po艂udnie.

Odbi艂em w lewo, przelecia艂em pod d藕wigarami i wyr贸wna艂em lot tu偶 ponad grzbietami fal, po czym ruszy艂em na zach贸d, ukryty pod kraw臋dzi膮 platformy. Tylko jeden pok艂ad wystawa艂 tak daleko - w艂a艣nie ten, na kt贸ry zeskoczy艂em - i widzia艂em, 偶e nikt nie pilnuje jego p贸艂nocnego kra艅ca, poszatkowanego ig艂ami z kartacza i zapewne zbyt delikatnego, by kto艣 odwa偶y艂 si臋 tam stan膮膰. Wlecia艂em pod sp贸d. Tupot n贸g nie ustawa艂, ale gdyby kt贸ry艣 z 偶o艂nierzy spr贸bowa艂 mnie wzi膮膰 na cel, nie藕le by si臋 nam臋czy艂, 偶eby nie trafi膰 w 偶adn膮 z belek kratownicy.

Wylecia艂em spod samej platformy, wci膮偶 skryty w jej cieniu; ksi臋偶yce wspi臋艂y si臋 ju偶 do艣膰 wysoko. Lec膮c dos艂ownie par臋 milimetr贸w ponad wod膮, stara艂em si臋 trzyma膰 doliny fali, kt贸rej grzbiet zas艂ania艂 mnie przed wzrokiem ludzi na zachodnim skraju platformy. Znalaz艂szy si臋 kilkadziesi膮t metr贸w od budowli ju偶 mia艂em odetchn膮膰 z ulg膮, gdy z prawej strony dobieg艂 mnie plusk wody i odg艂osy pokas艂ywania.

Natychmiast zorientowa艂em si臋, co si臋 dzieje, a w艂a艣ciwie - kto tak kaszle: porucznik, kt贸rego uderzeniem pie艣ci zrzuci艂em do oceanu. Pod wp艂ywem pierwszego impulsu chcia艂em lecie膰 dalej; na platformie panowa艂o nieliche zamieszanie: zgromadzeni na p贸艂nocnym pok艂adzie ludzie krzyczeli, kto艣 strzela艂, od wschodu by艂o ich jeszcze wi臋cej, na razie jednak 偶aden mnie nie dostrzeg艂. Ten cz艂owiek natomiast wyr偶n膮艂 mnie w g艂ow臋 pistoletem, a nie zabi艂 tylko dlatego, 偶e chcia艂 oszcz臋dzi膰 kumpli. Mia艂 pecha, 偶e pr膮d zni贸s艂 go tak daleko od platformy. Nie mog艂em na to nic poradzi膰.

M贸g艂bym go podrzuci膰 do skraju platformy, na przyk艂ad wysadzi膰 na kt贸rym艣 z d藕wigar贸w. Raz ju偶 uda艂o mi si臋 uciec; uda si臋 i drugi. Facet po prostu robi艂, co do niego nale偶y i nie zas艂u偶y艂 sobie na 艣mier膰.

Powiem uczciwie, 偶e w takich momentach nienawidz臋 w艂asnego sumienia. Nie znaczy to bynajmniej, 偶e cz臋sto mi si臋 zdarzaj膮.

Wyhamowa艂em lot. Nadal le偶a艂em na brzuchu z g艂ow膮 wtulon膮 w ramiona, 偶eby nie rzuca膰 si臋 w oczy. Wychyli艂em si臋 troch臋, 偶eby wypatrzy膰 藕r贸d艂o dziwnych d藕wi臋k贸w.

Najpierw dostrzeg艂em ryby. Mia艂y takie same p艂etwy grzbietowe jak rekiny, kt贸re widzia艂em na starych holofilmach albo szablogrzbiety z Hyperiona, tyle 偶e podw贸jne, a nie pojedyncze. W 艣wietle ksi臋偶yc贸w zwierz臋ta l艣ni艂y jaskrawymi kolorami, od tr贸jk膮tnych p艂etw po brzuchy; mia艂y ze trzy metry d艂ugo艣ci, bardzo bia艂e z臋by i porusza艂y si臋 jak rasowi drapie偶cy.

Pod膮偶y艂em za jednym z wodnych zab贸jc贸w i rzeczywi艣cie trafi艂em na porucznika. Macha艂 r臋kami i walczy艂 o utrzymanie si臋 na powierzchni, a przy tym ca艂y czas rozgl膮da艂 si臋 dooko艂a i op臋dza艂 od kolorowych drapie偶nik贸w. Kiedy jeden z dwup艂etwych rekin贸w rzuca艂 si臋 na niego, porucznik mocnym kopniakiem stara艂 si臋 trafi膰 w pysk lub grzbiet ryby, kt贸ra zadowala艂a si臋 k艂apni臋ciem paszcz膮 i zawraca艂a. Kr膮g zab贸jc贸w zaciska艂 si臋 coraz bardziej, tymczasem oficer wyra藕nie goni艂 resztkami si艂.

- Niech to szlag! - wyszepta艂em. Nie mog艂em go tak zostawi膰.

Zacz膮艂em od wy艂膮czenia s艂abego pola si艂owego, kt贸re mia艂o chroni膰 pasa偶er贸w (zw艂aszcza dzieci) przed podmuchami wiatru i spadni臋ciem z maty. Skoro zamierza艂em wci膮gn膮膰 tego cz艂owieka do siebie, nie chcia艂em przezwyci臋偶a膰 takiej dodatkowej bariery. Obni偶y艂em lot, kieruj膮c si臋 w stron臋 偶o艂nierza i zatrzyma艂em si臋 dok艂adnie nad jego g艂ow膮.

Porucznik znikn膮艂, a w艂a艣ciwie zanurzy艂 si臋 pod wod臋. Przez chwil臋 zastanawia艂em si臋, czy by po niego nie zanurkowa膰, kiedy znienacka dostrzeg艂em jego blade d艂onie. Rekinopodobne stworzenia zbli偶y艂y si臋 jeszcze bardziej, na razie jednak nie rusza艂y do ataku; by膰 mo偶e zdezorientowa艂 je cie艅 unosz膮cej si臋 nad falami maty. Wyci膮gn膮艂em skute r臋ce, namaca艂em prawy nadgarstek porucznika i poci膮gn膮艂em w g贸r臋. Pod jego ci臋偶arem mata przechyli艂a si臋 niebezpiecznie, ale na szcz臋艣cie zd膮偶y艂em si臋 przesun膮膰 bli偶ej przeciwleg艂ej kraw臋dzi i zr贸wnowa偶y膰 obci膮偶enie. Uda艂o mi si臋 go z艂apa膰 za pas i ociekaj膮cego wod膮 wci膮gn膮膰 na dywan.

By艂 siny z zimna i dr偶a艂 na ca艂ym ciele. Dopiero kiedy zwymiotowa艂 troch臋 wody, zacz膮艂 oddycha膰 normalnie. Ucieszy艂em si臋, bo wcale nie by艂em pewien, czy w swojej wielkoduszno艣ci posun膮艂bym si臋 do sztucznego oddychania metod膮 usta-usta. U艂o偶y艂em go po艣rodku maty, 偶eby kt贸ry艣 z przep艂ywaj膮cych pod nami rekin贸w nie odgryz艂 mu przypadkiem nogi i wr贸ci艂em do ster贸w. Ustawi艂em kurs na platform臋 i poderwa艂em mat臋 nieco wy偶ej. Niezgrabnie wygrzeba艂em z kamizelki komunikator, 偶eby wprowadzi膰 kod uruchamiaj膮cy zapalniki 艂adunk贸w na l膮dowiskach. Chcia艂em podlecie膰 od po艂udnia, gdzie nikt si臋 nie kr臋ci艂, przyci艣ni臋ciem guzika odpali膰 bomby a nast臋pnie, korzystaj膮c z zamieszania, skr臋ci膰 i wykona膰 podej艣cie od strony zachodniej. Zrzuci艂bym porucznika na pierwszym kawa艂ku pok艂adu czy pomostu, jaki wpad艂by mi w oko.

Kiedy odwr贸ci艂em si臋, 偶eby zobaczy膰, czy jeszcze oddycha, kl臋kn膮艂 na jedno kolano, w jego d艂oni co艣 b艂ysn臋艂o...

... i pchn膮艂 mnie prosto w serce.

Przynajmniej tak by si臋 sta艂o, gdybym w tym u艂amku sekundy, jakiego potrzebowa艂o kr贸tkie ostrze, by przeci膮膰 moj膮 kamizelk臋, sweter i sk贸r臋, nie zd膮偶y艂 zrobi膰 uniku. N贸偶 zazgrzyta艂 o 偶ebro, ale nie poczu艂em b贸lu, tylko raczej szok, dos艂ownie elektryczny wstrz膮s. Z艂apa艂em m臋偶czyzn臋 za r臋k臋; tym razem mierzy艂 wy偶ej i moje d艂onie, 艣liskie od wody i krwi, ze艣lizn臋艂y si臋 po jego nadgarstku. Zdo艂a艂em tylko przytrzyma膰 jego rami臋 艂a艅cuchem 艂膮cz膮cym bransolety kajdank贸w i poci膮gn膮膰 w d贸艂. Gdyby nie moje szarpni臋cie i komunikator, kt贸ry trzyma艂em w kieszeni na piersi, n贸偶 trafi艂by dok艂adnie w to samo miejsce i tym razem przebi艂 mi serce. I tak d藕gn膮艂 mnie w bok, a偶 si臋 zatoczy艂em, ca艂y czas pilnuj膮c, 偶eby nie spa艣膰 z maty.

Jak膮艣 cz膮stk膮 艣wiadomo艣ci odnotowa艂em huk eksplozji za plecami; widocznie ostrze ze艣lizn臋艂o si臋 po przycisku detonatora. Zamiast ogl膮da膰 si臋 do ty艂u, stan膮艂em pewniej na szeroko rozstawionych nogach. Mata wznosi艂a si臋 coraz wy偶ej, tak 偶e znajdowali艣my si臋 ju偶 dobre dziesi臋膰 metr贸w nad wod膮.

Porucznik r贸wnie偶 z艂apa艂 r贸wnowag臋. Przykucn膮艂 w pozycji urodzonego no偶ownika. Nie cierpi臋 bia艂ej broni. Chocia偶 mia艂em okazj臋 obdziera膰 ze sk贸ry zwierz臋ta i oprawia膰 ryby, to nigdy, nawet s艂u偶膮c w Stra偶y Planetarnej nie potrafi艂em zrozumie膰, jak cz艂owiek mo偶e drugiemu cz艂owiekowi zrobi膰 co艣 takiego. Mia艂em przy pasie n贸偶, ale wiedzia艂em, 偶e temu m臋偶czy藕nie nie sprostam w walce. Jedyn膮 nadziej臋 pok艂ada艂em w pistolecie. Za艂o偶y艂em go jednak na lewe biodro, ty艂em naprz贸d, 偶eby w razie potrzeby doby膰 go praw膮 r臋k膮, a teraz musia艂bym skutymi d艂o艅mi odgarn膮膰 po艂臋 kamizelki, odpi膮膰 klapk臋 kabury, wyj膮膰 bro艅, wycelowa膰...

Ci膮艂 na odlew, po skosie, od lewej. Odskoczy艂em na sam skraj maty. Sp贸藕ni艂em si臋:, kiedy si臋ga艂em po pistolet, ostry metal rozci膮艂 mi sk贸r臋 i mi臋sie艅 prawego przedramienia. Krzykn膮艂em z b贸lu, a porucznik tylko si臋 u艣miechn膮艂. Widzia艂em b艂ysk jego z臋b贸w w blasku ksi臋偶yc贸w. Nadal pochylony, zrobi艂 p贸艂 kroku do przodu, wiedz膮c, 偶e i tak mu nie uciekn臋 i ci膮艂 艂ukiem od do艂u, mierz膮c w m贸j brzuch.

Ju偶 przy poprzednim ciosie robi艂em w艂a艣nie obr贸t, teraz pozosta艂o mi tylko doko艅czy膰 go i zeskoczy膰 z maty, ko艅cz膮c lot klasycznym nurkiem, z wyprostowanymi ramionami. Ocean by艂 mroczny i s艂ony. Przed uderzeniem o wod臋 nie zd膮偶y艂em zaczerpn膮膰 powietrza, a p贸藕niej, przez jeden okropny moment, nie widzia艂em, gdzie g贸ra, a gdzie d贸艂. Dopiero ujrzawszy l艣nienie wody na powierzchni mocnym kopni臋ciem ruszy艂em w tym kierunku. Kiedy si臋 wynurzy艂em, porucznik wci膮偶 sta艂 na macie, teraz ju偶 kilkadziesi膮t metr贸w bli偶ej platformy. Lecia艂 na wysoko艣ci dwudziestu pi臋ciu metr贸w i wci膮偶 si臋 wznosi艂. Patrzy艂 w moim kierunku, jak gdyby szukaj膮c okazji do zako艅czenia walki.

Wiedzia艂em, 偶e nie wr贸c臋 z mojej samob贸jczej misji, ale ja te偶 chcia艂em doko艅czy膰 nasze spotkanie. Niezgrabnym gestem odpi膮艂em kabur臋, wyci膮gn膮艂em ci臋偶ki pistolet i, p艂yn膮c na plecach, spr贸bowa艂em wycelowa膰. M贸j cel oddala艂 si臋 ode mnie, nadal jednak doskonale rysowa艂 si臋 na tle olbrzymiego ksi臋偶yca. Odci膮gn膮艂em kurek.

M臋偶czyzna w艂a艣nie zaniecha艂 wypatrywania mnie w艣r贸d fal i odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do platformy, gdy zgromadzeni tam 偶o艂nierze strzelili; uprzedzili mnie mo偶e o sekund臋. W膮tpi臋, 偶ebym mia艂 szans臋 go trafi膰 z takiej odleg艂o艣ci, oni natomiast nie mogli chybi膰.

Trafi艂y go przynajmniej trzy kartacze jednocze艣nie. Spad艂 z maty jak w贸r z praniem, ci艣ni臋ty niedbale na stos. Ujrza艂em prze艣wiecaj膮cy przez otwory w jego ciele blask ksi臋偶yc贸w i obok mnie przemkn膮艂 jeden z rekinopodobnych, wielobarwnych kszta艂t贸w. W艂a艣ciwie wr臋cz odepchn膮艂 mnie na bok, p臋dz膮c wprost ku krwawej zdobyczy.

Przez chwil臋, unosz膮c si臋 bez ruchu na powierzchni, 艣ledzi艂em lot maty, dop贸ki nie z艂apa艂 jej kt贸ry艣 z m臋偶czyzn na platformie. 呕ywi艂em niezbyt m膮drze nadziej臋, 偶e mo偶e lataj膮cy dywan zawr贸ci i sam mnie znajdzie, ja za艣 wdrapi臋 si臋 na艅 i przelec臋 ten kilometr czy dwa na pomoc, by znale藕膰 si臋 na tratwie. Polubi艂em nasz膮 mat臋, spodoba艂a mi si臋 艣wiadomo艣膰, 偶e staj臋 si臋 cz臋艣ci膮 jej legendy i czu艂em skurcz w 偶o艂膮dku, kiedy patrzy艂em, jak ostatecznie wymyka mi si臋 z r膮k.

Naprawd臋 robi艂o mi si臋 niedobrze. By艂em ranny i na艂yka艂em si臋 s艂onej wody, wi臋c nawet pomijaj膮c jej dzia艂anie na rany mia艂em prawo odczuwa膰 nudno艣ci. P艂yn膮艂em na plecach, poruszaj膮c tylko nogami, bo w r臋kach wci膮偶 trzyma艂em pistolet. Je偶eli mia艂em powa偶nie my艣le膰 o p艂ywaniu, nale偶a艂oby przestrzeli膰 kajdanki. Tylko jak to zrobi膰? Metalowy pr臋t 艂膮cz膮cy moje r臋ce mia艂 d艂ugo艣膰 dw贸ch, mo偶e trzech centymetr贸w i cho膰bym nie wiem jak si臋 wykr臋ca艂, nie da艂em rady przytkn膮膰 do niego lufy.

Tymczasem dwup艂etwe rekiny zako艅czy艂y uczt臋, a ja krwawi艂em jak zarzynane prosi臋. Czu艂em ciep艂膮 wilgo膰 na boku i prawej r臋ce, sk膮d krew wyp艂ywa艂a wprost do oceanu. Je艣li te ryby mia艂y cho膰 w przybli偶eniu tak wyczulone zmys艂y, jak prawdziwe rekiny czy szablogrzbiety, na kilometr wyczuwa艂y jej zapach. Jedynym moim ratunkiem by艂oby dotarcie do platformy, a przez ten czas odstraszanie drapie偶c贸w strza艂ami. Nie mia艂em innego wyj艣cia.

Przewr贸ci艂em si臋 na brzuch i ruszy艂em na pomoc, ku otwartemu morzu. Uzna艂em, 偶e jedna wizyta na platformie w zupe艂no艣ci wystarczy.

34

Nigdy przedtem nie pr贸bowa艂em p艂ywa膰 ze zwi膮zanymi r臋koma i mam szczer膮 nadziej臋, 偶e ju偶 mi si臋 to nie przytrafi. Tylko wysokiemu poziomowi zasolenia w贸d na Mare Infinitus zawdzi臋czam, 偶e nie uton膮艂em, kiedy kopi膮c, wyginaj膮c si臋 na wszystkie mo偶liwe sposoby i m艂贸c膮c bez艂adnie ramionami wolno posuwa艂em si臋 na p贸艂noc. Nie liczy艂em na to, 偶e dotr臋 do tratwy. Pr膮d robi艂 si臋 bardziej rw膮cy dopiero ponad kilometr od platformy, a my od pocz膮tku planowali艣my zachowa膰 mo偶liwie najwi臋kszy dystans od z艂owrogiej budowli.

Min臋艂o zaledwie kilka minut, kiedy zjawi艂y si臋 kolorowe rekiny. Ich migocz膮ce wszystkimi mo偶liwymi barwami grzbiety b艂yska艂y spod wody, a kiedy kt贸ry艣 z drapie偶nik贸w rzuca艂 si臋 do ataku, odpuszcza艂em sobie pr贸by p艂ywania i z rozmachem kopa艂em go prosto w pysk, dok艂adnie w taki sam spos贸b, jak zaobserwowa艂em to u 艣wi臋tej pami臋ci porucznika armii Paxu. Dzia艂a艂o nie藕le. Rekiny bez w膮tpienia 偶ywi艂y wobec mnie wysoce nieprzyjazne zamiary, nie grzeszy艂y jednak nadmiernym sprytem: atakowa艂y pojedynczo, jak gdyby obowi膮zywa艂 je pewien „porz膮dek dziobania”, tote偶 pojedynczo kopa艂em je po paszczach. Szybko jednak zacz臋艂o brakowa膰 mi si艂. Z pocz膮tku zamierza艂em zdj膮膰 buty, gdy偶 ci臋偶ka, namok艂a sk贸ra bardzo mi ci膮偶y艂a i utrudnia艂a p艂ywanie, ale po pierwszym starciu z rekinem porzuci艂em ten pomys艂; my艣l o tym, 偶e mia艂bym bos膮 stop膮 uderzy膰 gdzie艣 w okolice z臋batej paszcz臋ki, przyprawia艂a mnie o dreszcze. Szybko r贸wnie偶 doszed艂em do wniosku, 偶e nie ma sensu udawa膰, 偶e p艂yn臋, dop贸ki mam pistolet w r臋kach. Ryby dopada艂y do mnie spod powierzchni, p艂yn膮c ku g贸rze, a szczerze pow膮tpiewa艂em, czy stara bro艅 palna wyrz膮dzi im krzywd臋, je艣li pocisk musia艂by przebi膰 najpierw p贸艂tora metra wody. Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e w艂o偶y艂em pistolet do kabury, cho膰 ju偶 wkr贸tce zacz膮艂em 偶a艂owa膰, 偶e go po prostu nie wyrzuci艂em. Wreszcie z najwy偶szym wysi艂kiem, nie spuszczaj膮c oka z tr贸jk膮tnych p艂etw, pozby艂em si臋 but贸w i kiedy zaatakowa艂 mnie nast臋pny rekin, kopn膮艂em z ca艂ej si艂y i przejecha艂em pi臋t膮 po szorstkiej jak papier 艣cierny sk贸rze, pokrywaj膮cej czaszk臋 z male艅kim m贸偶d偶kiem. Zwierz臋 k艂apn臋艂o paszcz膮 i wr贸ci艂o do zataczania k贸艂ek.

Mniej wi臋cej tak w艂a艣nie wygl膮da艂a moja droga na p贸艂noc: p艂yn膮艂em, zatrzymywa艂em si臋, czeka艂em, kr臋ci艂em si臋 w k贸艂ko, kopa艂em, przeklina艂em, podp艂ywa艂em nast臋pne par臋 metr贸w, zn贸w czeka艂em... Gdyby nie fakt, i偶 kolorowa sk贸ra drapie偶nik贸w l艣ni艂a wyra藕nie w ksi臋偶ycowym blasku, zapewne szybko kt贸ry艣 z nich dopad艂by mnie i wci膮gn膮艂 pod wod臋. Na razie jednak osi膮gn膮艂em stan, w kt贸rym wyczerpanie nie pozwala艂o mi p艂yn膮膰 dalej; mog艂em tylko unosi膰 si臋 na wodzie, 艂apa膰 desperacko powietrze w p艂uca i pcha膰 bose nogi prosto w uz臋bione paszcze, gdy tylko mieni膮ce si臋 barwami t臋czy cielsko 艣mign臋艂o w moim kierunku.

Rany od no偶a zaczyna艂y mi coraz bardziej dokucza膰. G艂臋bokie ci臋cie na piersi pali艂o 偶ywym ogniem, przesi膮kni臋ta krwi膮 koszula klei艂a mi si臋 do cia艂a. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e wci膮偶 krwawi臋, kiedy za艣 wykorzystuj膮c moment nieuwagi rekin贸w przesun膮艂em r臋koma po 偶ebrach i obejrza艂em w艂asne d艂onie, l艣ni艂y lepk膮 czerwieni膮, znacznie intensywniejsz膮 ni偶 fiolet tutejszych w贸d. Poczu艂em, 偶e s艂abn臋 i zrozumia艂em, 偶e wkr贸tce umr臋 z up艂ywu krwi. Woda wok贸艂 mnie sta艂a si臋 nieco cieplejsza, zupe艂nie jakby si臋 od niej rozgrzewa艂a; z ka偶d膮 minut膮 czu艂em coraz silniejsz膮 pokus臋, 偶eby zamkn膮膰 oczy i na dobre pogr膮偶y膰 si臋 w mi艂ym bezw艂adzie.

Za ka偶dym razem, gdy znajdowa艂em si臋 na grzbiecie 艂agodnej fali, zerka艂em przez rami臋 w poszukiwaniu cho膰by 艣ladu tratwy; czeka艂em na cud, kt贸ry mia艂 nadej艣膰 z pomocy. Na pr贸偶no jednak. Po cz臋艣ci si臋 z tego cieszy艂em, gdy偶 tratwa najprawdopodobniej przep艂yn臋艂a ju偶 przez portal i nikt jej nie pr贸bowa艂 zatrzyma膰. Nie widzia艂em 偶adnych 艣migaczy ani topter贸w, platforma za艣 zmieni艂a si臋 w malej膮c膮 plam臋 p艂omieni na po艂udniu. Po znikni臋ciu tratwy jedyn膮 nadziej臋 pok艂ada艂em w patroluj膮cych okolic臋 topterach, chocia偶 musz臋 przyzna膰, 偶e nie cieszy艂em si臋 specjalnie na my艣l o takim ocaleniu. Ju偶 raz by艂em na platformie.

P艂yn膮艂em wi臋c na plecach, wykr臋caj膮c g艂ow臋 na wszystkie strony, by nie traci膰 z oczu podw贸jnych p艂etw grzbietowych. Unosi艂em si臋 i opada艂em na falach w takt oddechu oceanu. Obr贸ci艂em si臋 na brzuch, wyprostowa艂em r臋ce i pr贸bowa艂em przez chwil臋 p艂yn膮膰 w tej pozycji, ale brakowa艂o mi si艂, 偶eby trzyma膰 g艂ow臋 nad wod膮. W dodatku prawa r臋ka zacz臋艂a mi chyba mocniej krwawi膰 i mia艂em wra偶enie, 偶e wa偶y ze trzy razy wi臋cej od lewej. N贸偶 porucznika musia艂 mi naruszy膰 艣ci臋gna.

W ko艅cu podda艂em si臋 i skoncentrowa艂em na utrzymaniu si臋 na powierzchni. Porusza艂em nogami tylko na tyle, 偶eby nie p贸j艣膰 na dno i os艂ania艂em twarz zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami. Rekinopodobne bestie musia艂y wyczu膰 moje os艂abienie, bo ataki z ich strony nasili艂y si臋: rzuca艂y si臋 kolejno na mnie, a ja wyprostowanymi nogami wymierza艂em im kopniaki, usi艂uj膮c trafi膰 w pysk czy przynajmniej w 艂eb i nie da膰 sobie odgry藕膰 st贸p. Wkr贸tce star艂em sobie sk贸r臋 z pi臋t i op艂ywaj膮ca mnie chmura krwi zyska艂a nowe 藕r贸d艂o zasilania. Rozdra偶nione ryby zacz臋艂y atakowa膰 szybciej, tak 偶e ze zm臋czenia nie nad膮偶a艂em z op臋dzaniem si臋 od nich; niebawem jeden z rekin贸w oddar艂 mi nogawk臋 spodni od kolana w d贸艂 i, zabieraj膮c wraz z ni膮 strz臋p mojej sk贸ry, oddali艂 si臋 z triumfalnym pchni臋ciem ogona.

Przez ca艂y czas jak膮艣 cz膮stk膮 um臋czonego umys艂u rozwa偶a艂em z艂o偶one kwestie natury teologicznej; nie 偶ebym si臋 modli艂, po prostu rozmy艣la艂em o Bogu, kt贸ry pozwala swoim stworzeniom zadawa膰 sobie nawzajem podobne m臋ki. Ile偶 to ju偶 ludzi, ssak贸w i bilion贸w innych istot dokona艂o 偶ywota w strachu takim, jak m贸j, kiedy serce wali jak oszala艂e, burz膮ca si臋 w 偶y艂ach adrenalina tylko przyspiesza wyczerpanie, a m贸zg miota si臋 bezradnie w beznadziejnych pr贸bach obmy艣lenia ratunku? Jak B贸g m贸g艂 okre艣la膰 si臋 mianem mi艂osiernego (czy mi艂osiernej), a zarazem p艂odzi膰 takie z臋bate potwory? Przypomnia艂em sobie, jak Starowina opowiada艂a mi o pewnym naukowcu ze Starej Ziemi, niejakim Karolu Darwinie, kt贸ry opracowa艂 jedn膮 z wczesnych teorii ewolucji, grawitacji czy czego艣 w tym gu艣cie.

Mimo chrze艣cija艅skiego wychowania i g艂臋bokiej wiary (na d艂ugo przed pojawieniem si臋 krzy偶okszta艂t贸w), sta艂 si臋 on ateist膮, kiedy zaobserwowa艂, jak pewien gatunek osy parali偶uje jadem ogromnego paj膮ka, sk艂ada w jego ciele jaja, po czym pozwala mu od偶y膰 i zaj膮膰 si臋 swoimi sprawami, dop贸ki nie wykluje si臋 larwa, kt贸ra wkr贸tce przegryzie mu si臋 przez brzuch, 偶eby wyj艣膰 na zewn膮trz.

Otrz膮sn膮艂em twarz z zalewaj膮cej mi oczy wody i kopniakiem odp臋dzi艂em kolejnego rekina. Nie trafi艂em go wprawdzie w pysk, lecz w jedn膮 z wra偶liwych p艂etw grzbietowych i tylko dzi臋ki gwa艂townemu podkurczeniu n贸g uratowa艂em stopy przed odgryzieniem. Na moment straci艂em r贸wnowag臋 i zanurzy艂em si臋 na dobry metr pod kolejn膮 fal臋. 艁ykn膮艂em solidny haust wody, po czym, krztusz膮c si臋 i parskaj膮c, wyp艂yn膮艂em na powierzchni臋. Wsz臋dzie wok贸艂 zaroi艂o si臋 od rekin贸w, kiedy zdr臋twia艂ymi r臋koma odpina艂em kabur臋 i kosztem kolejnego 艂yku wody wyci膮ga艂em pistolet, ale uda艂o mi si臋 nie wypu艣ci膰 go z r膮k i oprze膰 sobie luf臋 pod brod膮. Przemkn臋艂o mi przez my艣l, 偶e o wiele 艂atwiej by艂oby od razu nacisn膮膰 spust, ni偶 pr贸bowa膰 straszy膰 strza艂ami moich prze艣ladowc贸w. Na razie jednak mia艂em do艣膰 naboj贸w - w zamieszaniu kilku ostatnich godzin ani razu wszak nie u偶y艂em broni - 偶eby przez jaki艣 czas mie膰 t臋 opcj臋 w odwodzie.

Obr贸ci艂em si臋, by 艣ledzi膰 zbli偶aj膮c膮 si臋 kolorow膮 plam臋 i zn贸w przypomnia艂em sobie jedn膮 z opowie艣ci Starowiny: wyj膮tek z klasyki - „Szalup臋” Stephena Crane'a, o tym, jak kilku m臋偶czyzn prze偶y艂o katastrof臋 statku. W 艂odzi ratunkowej sp臋dzili wiele dni bez wody, by wreszcie utkn膮膰 kilkaset metr贸w od brzegu, zatrzymani przez 艂ami膮ce si臋 na p艂yci藕nie fale, kt贸rych pokonanie grozi艂o wywr贸ceniem szalupy. Jeden z bohater贸w opowiadania, nie pami臋tam kt贸ry, przeszed艂 w tym czasie wszystkie etapy poszukiwa艅 teologicznych: z pocz膮tku modli艂 si臋 do lito艣ciwego Boga, kt贸ry ca艂ymi nocami zamartwia si臋 jego losem, p贸藕niej stwierdzi艂, 偶e B贸g jest zwyczajnym, okrutnym draniem, a jeszcze p贸藕niej doszed艂 do wniosku, 偶e w og贸le nikt go nie s艂ucha. Nagle zda艂em sobie spraw臋, 偶e b臋d膮c ch艂opcem nie zrozumia艂em tej historii, mimo wysi艂k贸w Starowiny i jej zmuszaj膮cych do my艣lenia pyta艅. Pami臋ta艂em ci臋偶ar objawienia, kt贸re znienacka spad艂o na tego cz艂owieka, gdy dotar艂o do niego, 偶e ostatni odcinek musz膮 pokona膰 wp艂aw i 偶e nie wszystkim si臋 to uda. 呕a艂owa艂, 偶e Natura, takim bowiem mianem zacz膮艂 okre艣la膰 wszech艣wiat, nie jest szklan膮 budowl膮, w kt贸r膮 m贸g艂by ciska膰 kamieniami. Zreszt膮, taki gest te偶 by艂by bezu偶yteczny.

Nasze losy nikogo nie interesuj膮 - oto mia偶d偶膮ce brzemi臋, jakie rozbitek zabra艂 ze sob膮 w ostatni膮 podr贸偶 przez wzburzone morze, kt贸ra mia艂a zako艅czy膰 si臋 jego wybawieniem lub 艣mierci膮. Wszech艣wiat ma nas w dupie!

Stwierdzi艂em, 偶e 艣miej臋 si臋 i p艂acz臋 jednocze艣nie, przeklinam i zach臋cam kr膮偶膮ce par臋 metr贸w ode mnie rekiny do ataku. Opu艣ci艂em pistolet i wypali艂em w najbli偶sz膮 z p艂etw. O dziwo, zamokni臋ta bro艅 wystrzeli艂a bez opor贸w. Huk, kt贸ry podczas pr贸b na tratwie wyda艂 mi si臋 og艂uszaj膮cy, tym razem zgin膮艂 w bezkresie oceanu. Trafiona ryba znikn臋艂a mi z oczu, do przodu za艣 wyskoczy艂y dwie nast臋pne. Strzeli艂em do jednej z nich, a drug膮 kopn膮艂em w pysk, gdy nagle co艣 uderzy艂o mnie w kark.

Nie zatraci艂em si臋 w teologii i filozofowaniu na tyle, 偶eby nabra膰 ochoty na umieranie, okr臋ci艂em si臋 wi臋c wok贸艂 w艂asnej osi, zdecydowany strzeli膰 bestii prosto w pysk, cho膰by nie wiem jak powa偶nie mnie zrani艂a. Wycelowa艂em i odci膮gn膮艂em kurek, gdy o p贸艂 metra od w艂asnej twarzy dostrzeg艂em twarz Enei, okolon膮 przyklejonymi do g艂owy w艂osami.

- Raul! - musia艂a krzycze膰 ju偶 wcze艣niej, lecz jej g艂os nie przebi艂 si臋 przez odg艂os strza艂贸w i szum w moich uszach. Zamruga艂em oczami, 偶eby pozby膰 si臋 z nich resztek wody. To nie mog艂o si臋 dzia膰 naprawd臋. Jezu, co ona tu robi? Czemu nie siedzi na tratwie?

- Raul! Odwr贸膰 si臋 na plecy i strzelaj, jak rekiny si臋 zbli偶膮. Poholuj臋 ci臋.

Pokr臋ci艂em g艂ow膮. To wszystko nie mia艂o sensu... Dlaczego mia艂aby zostawi膰 o wiele silniejszego androida na tratwie i sama tu po mnie przyp艂yn膮膰? Jak...

Na grzbiecie fali mign臋艂a mi niebieska czupryna A. Bettika. Posuwa艂 si臋 naprz贸d silnymi wymachami r膮k, a w z臋bach trzyma艂 d艂ugie ostrze. Roze艣mia艂em si臋 przez 艂zy: wygl膮da艂 jak typowy pirat z niskobud偶etowego holofilmu.

- Na plecy! - ponagli艂a mnie dziewczynka.

Zrobi艂em to, o co prosi艂a. Nie mia艂em ju偶 si艂y kopn膮膰, gdy kolorowa bestia rzuci艂a si臋 w moj膮 stron臋, wi臋c strzeli艂em pomi臋dzy nogami. Trafi艂em wprost mi臋dzy czarne, pozbawione 偶ycia oczy i podw贸jna p艂etwa znikn臋艂a w g艂臋binie.

Enea obj臋艂a mnie lew膮 r臋k膮 z ty艂u za szyj臋, tak 偶e jej d艂o艅 znalaz艂a si臋 pod moj膮 praw膮 pach膮, dzi臋ki czemu si臋 nie udusi艂em. Zacz臋艂a p艂yn膮膰, pomagaj膮c sobie woln膮 r臋k膮. A. Bettik p艂yn膮艂 tu偶 obok nas. R贸wnie偶 u偶ywa艂 tylko jednej r臋ki, gdy偶 w drugiej dzier偶y艂 maczet臋. Widzia艂em, jak ci膮艂 ni膮 na odlew, a po jego ciosie dwie p艂etwy zadr偶a艂y i zanurzy艂y si臋 w wodzie z prawej strony.

- Co ty tu... - zacz膮艂em, ale zaraz si臋 zakrztusi艂em.

- Oszcz臋dzaj oddech - wysapa艂a dziewczynka. Zanurzyli艣my si臋 w kolejn膮 dolin臋 mi臋dzy falami. - To daleko.

- Pistolet - powiedzia艂em i pr贸bowa艂em jej go poda膰, ale moje pole widzenia zacz臋艂o si臋 zacie艣nia膰 niczym zw臋偶aj膮cy si臋 tunel w mroku nocy. Nie zd膮偶y艂em: poczu艂em, jak bro艅 wysuwa mi si臋 z palc贸w. - Przepraszam! - wykrztusi艂em jeszcze z trudem, zanim tunel zamkn膮艂 si臋 do reszty.

Ostatni膮 chwil臋 艣wiadomo艣ci po艣wi臋ci艂em na zrobienie w my艣li spisu strat, jakie ponios艂em podczas pierwszej solowej ekspedycji: bezcenna mata grawitacyjna, gogle noktowizyjne, zabytkowy pistolet, buty, chyba s艂uchawki z mikrofonem, jak r贸wnie偶 prawdopodobnie 偶ycie w艂asne i moich przyjaci贸艂. Ca艂kowita ciemno艣膰 przerwa艂a moje cyniczne spekulacje.

Balansuj膮c na kraw臋dzi przytomno艣ci odnotowa艂em, 偶e wci膮gni臋to mnie na tratw臋. Kajdanki znikn臋艂y bez 艣ladu, a Enea wdmuchiwa艂a mi powietrze do p艂uc i wypompowywa艂a stamt膮d resztki wody. A Bettik kl臋cza艂 tu偶 obok nas, ci膮gn膮c jak膮艣 lin臋.

Przez kilka minut wymiotowa艂em s艂on膮 wod膮, a偶 wreszcie mog艂em co艣 powiedzie膰.

- Tratwa... Jak? Powinna ju偶 by艂a przep艂yn膮膰 przez portal... Nie...

Enea pod艂o偶y艂a mi plecak pod g艂ow臋 i no偶em rozci臋艂a poszarpan膮 koszul臋 i praw膮 nogawk臋 spodni.

- A. Bettik zmajstrowa艂 z namiotu i liny co艣 w rodzaju dryfkotwy, kt贸ra wlecze si臋 na tratw膮 i spowalnia jej ruch, zarazem utrzymuj膮c j膮 na w艂a艣ciwym kursie. Zyskali艣my w ten spos贸b troch臋 czasu, 偶eby ci臋 znale藕膰.

- Ale jak... - zn贸w si臋 zakrztusi艂em.

- 膯艣艣艣 - dziewczynka 艣ci膮gn臋艂a ze mnie ostatnie strz臋py koszuli. - Chc臋 obejrze膰 twoje rany.

Skrzywi艂em si臋, gdy obmacywa艂a rozci臋cie na mojej piersi, potem rozprut膮 r臋k臋, a na koniec obdarte ze sk贸ry podudzie.

- Ech, Raul, wystarczy ci臋 spu艣ci膰 z oka na dwie godziny, 偶eby艣 od razu zrobi艂 sobie krzywd臋.

Zala艂a mnie kolejna fala s艂abo艣ci i mroku. Straci艂em za du偶o krwi; zrobi艂o mi si臋 zimno.

- Przepraszam! - wyszepta艂em.

- Cicho! - z g艂o艣nym trzaskiem rozdar艂a wi臋kszy z naszych dw贸ch medpak贸w. - Nic nie m贸w.

- Nie b臋d臋 cicho - upar艂em si臋. - Spieprzy艂em spraw臋. Mia艂em ci臋 ochrania膰... Ciebie, Eneo. Przepraszam... - i zawy艂em z b贸lu, gdy pola艂a mi ran臋 na piersi antyseptycznym roztworem sulfonamidu. Widzia艂em ju偶 wcze艣niej, jak 偶o艂nierze p艂acz膮 w takich momentach; teraz wiedzia艂em, co czuj膮.

Gdyby Enea skorzysta艂a z mojego nowoczesnego medpaka, z pewno艣ci膮 nie prze偶y艂bym nast臋pnych kilkunastu minut, a zapewne nawet sekund. Na szcz臋艣cie by艂 to du偶y, stary pakiet z wyposa偶enia Armii, kt贸ry zabrali艣my ze statku. My艣la艂em z pocz膮tku, 偶e lekarstwa i instrumenty po tylu latach b臋d膮 zupe艂nie do niczego, jednak偶e kiedy po艂o偶y艂a mi przyrz膮d na piersi, zamiga艂y kolorowe lampki: troch臋 zielonych, mn贸stwo 偶贸艂tych, par臋 czerwonych. Wiedzia艂em, 偶e sytuacja jest nieweso艂a.

- Le偶 spokojnie! - szepn臋艂a dziewczynka i otwar艂a sterylne opakowanie z 偶ywym szwem. Przy艂o偶y艂a przezroczyst膮 torebk臋 do rany, a przypominaj膮ce stonog臋, zaopatrzone w tysi膮ce drobniutkich n贸偶ek stworzonko o偶y艂o i podpe艂z艂o do rozci臋cia. Bola艂o jak diabli, gdy owo arcydzie艂o in偶ynierii genetycznej wgryza艂o mi si臋 w brzegi rany, uwalnia艂o swe zapasy antybiotyk贸w i roztworu oczyszczaj膮cego, po czym 艣ci膮gn臋艂o obie kraw臋dzie do siebie, tworz膮c regularny szew. Zn贸w krzykn膮艂em... a potem jeszcze raz, gdy kolejna stonoga zaj臋艂a si臋 rozci臋ciem na r臋ce.

- Potrzeba nam wi臋cej pojemnik贸w z osoczem - zauwa偶y艂a Enea, mocuj膮c w iniektorze dwa cylindryczne naboje. Moje udo zap艂on臋艂o, kiedy wstrzykni臋ta tamt臋dy krew zacz臋艂a kr膮偶y膰 w 偶y艂ach.

- Mamy tylko te cztery - odpar艂 A. Bettik. Wyci膮gn膮艂 ju偶 lin臋 z morza i zaj膮艂 si臋 mn膮. Za艂o偶y艂 mi w艂a艣nie na twarz mask臋 osmotyczn膮, dzi臋ki kt贸rej zacz膮艂em oddycha膰 czystym tlenem.

- Cholera! - dziewczynka wstrzykn臋艂a mi zawarto艣膰 ostatniej tuby. - Straci艂 za du偶o krwi. Czeka go nielichy wstrz膮s.

Chcia艂em si臋 z nimi k艂贸ci膰, wyja艣ni膰, 偶e trz臋s臋 si臋 i mam dreszcze wy艂膮cznie z zimna, 偶e czuj臋 si臋 o wiele lepiej, ale maska przylega艂a mi ciasno do ust, oczu i nosa, wi臋c nie mog艂em wykrztusi膰 ani s艂owa. Przez moment mia艂em halucynacje, 偶e znale藕li艣my si臋 z powrotem na statku i to jego pole zderzeniowe nie pozwala mi si臋 poruszy膰. Wydaje mi si臋, 偶e nie wszystka s艂ona woda, jaka 艣cieka艂a wtedy po mojej twarzy, pochodzi艂a z morza.

Wtedy w r臋kach Enei dostrzeg艂em iniektor z ultramorfm膮. Zacz膮艂em si臋 szamota膰; nie chcia艂em straci膰 przytomno艣ci: skoro mia艂em umrze膰, wola艂em do ostatniej chwili zachowa膰 艣wiadomo艣膰.

Enea pchn臋艂a mnie w ty艂, na plecak.

- Chc臋, 偶eby艣 straci艂 przytomno艣膰, Raul - wyja艣ni艂a, gdy uda艂o si臋 jej zrozumie膰, co staram si臋 powiedzie膰. - Masz objawy wstrz膮su pourazowego. Musimy ustabilizowa膰 twoje podstawowe procesy 偶yciowe, co p贸jdzie nam znacznie 艂atwiej, je艣li b臋dziesz nieprzytomny.

Do moich uszu dobieg艂 syk iniektora.

Jeszcze przez chwil臋 si臋 nie poddawa艂em, p艂acz膮c z bezsilno艣ci. Tyle wysi艂k贸w, a wszystko po to, 偶eby teraz umrze膰 w taki spos贸b. Niech to wszyscy diabli, przecie偶 to nieuczciwe... Nie fair...

Obudzi艂o mnie o艣lepiaj膮c s艂o艅ce i przera藕liwy upa艂. Przez chwil臋 zdawa艂o mi si臋, 偶e wci膮偶 unosimy si臋 na falach Mare Infinitus, kiedy jednak zebra艂em si艂y, 偶eby unie艣膰 g艂ow臋, przekona艂em si臋, 偶e s艂o艅ce jest wi臋ksze i ja艣niejsze, niebo za艣 ma o wiele bledszy odcie艅. Tratwa p艂yn臋艂a w czym艣 w rodzaju betonowego kana艂u, tak w膮skiego, 偶e z obu stron od brzegu dzieli艂 nas metr, mo偶e dwa wody. Widzia艂em tylko ten beton, s艂o艅ce i niebieskie niebo.

- Le偶 spokojnie - poleci艂a mi Enea, spychaj膮c moje ramiona i g艂ow臋 na plecak. Poprawi艂a namiot, kt贸ry chroni艂 moj膮 g艂ow臋 przed s艂o艅cem. Bez w膮tpienia nie ci膮gn臋li艣my ju偶 za sob膮 tej ich „dryfkotwy”.

Usi艂owa艂em co艣 powiedzie膰, lecz pierwsza pr贸ba zako艅czy艂a si臋 ca艂kowitym niepowodzeniem. Obliza艂em wargi, kt贸rych z pocz膮tku nie mog艂em rozdzieli膰, tak bardzo mi spierzch艂y, i tym razem wyda艂em z siebie g艂os.

- Jak d艂ugo by艂em nieprzytomny?

Enea pozwoli艂a mi 艂ykn膮膰 wody z mojej w艂asnej manierki.

- Mniej wi臋cej trzydzie艣ci godzin.

- Trzydzie艣ci godzin?! - chcia艂em krzykn膮膰, ale z mojego gard艂a wydoby艂o si臋 tylko skrzeczenie.

A. Bettik obszed艂 namiot dooko艂a i przykucn膮艂 obok nas, w cieniu.

- Witamy w艣r贸d 偶ywych, M. Endymion!

- Gdzie my jeste艣my?

- S膮dz膮c po pustyni, s艂o艅cu i gwiazdach, jakie widzieli艣my w nocy, prawie na pewno na Hebronie - odpowiedzia艂a mi Enea. - P艂yniemy chyba jakim艣 akweduktem, a w tej chwili... Chyba lepiej b臋dzie, jak sam spojrzysz - podnios艂a mnie za barki, 偶eby m贸g艂 wyjrze膰 zza kraw臋dzi kana艂u, gdzie po horyzont ci膮gn臋艂a si臋 r贸wnina, zako艅czona pasmem wzg贸rz. - Od mniej wi臋cej pi臋ciu, sze艣ciu kilometr贸w p艂yniemy z pi臋膰dziesi膮t metr贸w nad powierzchni膮 gruntu. Gdyby w akwedukcie by艂a jaka艣 dziura... - u艣miechn臋艂a si臋 ponuro. - Na razie nikogo ani niczego nie widzieli艣my, nawet s臋p贸w. Poczekajmy, a偶 dotrzemy do miasta.

Zmarszczy艂em brwi i lekko si臋 obr贸ci艂em, czuj膮c sztywno艣膰 w boku i r臋ce.

- Hebron? Przecie偶 on jest...

- W r臋kach Intruz贸w - doko艅czy艂 A. Bettik. - Owszem, i my mieli艣my takie informacje, ale to bez znaczenia. Poszukamy fachowej pomocy medycznej dla pana r贸wnie ch臋tnie u Intruz贸w, jak u Paxu. Mo偶e nawet ch臋tniej...

Spojrza艂em na le偶膮cy obok mnie medpak, pod艂膮czony przewodami do mojej piersi, r臋ki i nogi. Wi臋kszo艣膰 艣wiate艂ek przybra艂a bursztynowy odcie艅. Niedobrze.

- Rany zosta艂y oczyszczone i zeszyte - poinformowa艂a mnie Enea. - Wstrzykn臋li艣my ci ca艂y zapas osocza ze starego medpaka, ale to jeszcze za ma艂o... Poza tym wda艂a si臋 chyba jaka艣 infekcja, kt贸rej nasze antybiotyki nie mog膮 przezwyci臋偶y膰..

A wi臋c to st膮d bra艂o si臋 wra偶enie rozpalenia, kt贸re wci膮偶 odczuwa艂em tu偶 pod powierzchni膮 sk贸ry.

- Zapewne odpowiadaj膮 za to mikroorganizmy z oceanu na Mare Infinitus - powiedzia艂 android. - Medpak nie poradzi艂 sobie z diagnoz膮. Wszystkiego dowiemy si臋 w szpitalu. Domy艣lamy si臋 bowiem, 偶e Tetyda prowadzi na Hebronie przez centrum ich g艂贸wnego miasta...

- Nowej Jerozolimy - wyszepta艂em.

- W艂a艣nie. Tutejsze Synajskie Centrum Medyczne cieszy艂o si臋 zas艂u偶on膮 s艂aw膮 jeszcze d艂ugo po Upadku.

- Ale przecie偶 Intruzi... - zacz膮艂em kr臋ci膰 g艂ow膮, lecz natychmiast musia艂em zaprzesta膰 tych wysi艂k贸w, gdy z b贸lu zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie.

- Musimy znale藕膰 kogo艣, kto ci pomo偶e. Nawet gdyby to mieli by膰 Intruzi. - Enea wilgotn膮 szmatk膮 otar艂a mi pot z czo艂a.

Jaka艣 my艣l stara艂a si臋 przebi膰 na powierzchni臋 mojego oszo艂omionego umys艂u, wi臋c poczeka艂em spokojnie, a偶 si臋 do ko艅ca uformuje.

- Przecie偶... na Hebronie... nie by艂o... Tak mi si臋 wydaje, 偶e...

- Ma pan ca艂kowit膮 racj臋 - przytakn膮艂 mi A. Bettik i postuka艂 w ok艂adk臋 trzymanej w r臋ce ksi膮偶ki. - Wed艂ug przewodnika, 偶adna z rzek na Hebronie nie stanowi艂a fragmentu Tetydy. Nawet w czasach najwi臋kszej 艣wietno艣ci Sieci na ca艂ej planecie znajdowa艂 si臋 tylko jeden transmiter, w Nowej Jerozolimie. Cudzoziemc贸w obowi膮zywa艂 zakaz opuszczania stolicy. Mieszka艅cy Hebronu bardzo wysoko cenili swoje odosobnienie i niezale偶no艣膰.

Zerkn膮艂em na przesuwaj膮ce si臋 po bokach 艣ciany akweduktu, gdy znienacka betonowy kana艂 sko艅czy艂 si臋 i wp艂yn臋li艣my mi臋dzy wysokie wydmy i spieczone s艂o艅cem ska艂y. Upa艂 by艂 potworny.

- Autorzy przewodnika musieli si臋 pomyli膰 - stwierdzi艂a Enea, ponownie ocieraj膮c mi pot z czo艂a. - Znale藕li艣my portal, a on... przeni贸s艂 nas tutaj.

- Jeste艣cie pewni... 偶e to Hebron? - zapyta艂em szeptem. Dziewczynka pokiwa艂a g艂ow膮, A. Bettik za艣 podsun膮艂 mi pod twarz komlog. Zd膮偶y艂em o nim zapomnie膰.

- Nasz ma艂y, mechaniczny przyjaciel wzi膮艂 namiar z gwiazd. Znajdujemy si臋 na Hebronie i to, jak s膮dz臋, zaledwie kilka godzin drogi od Nowej Jerozolimy.

Zn贸w przeszy艂 mnie b贸l i to z tak膮 si艂膮, 偶e na nic zda艂y si臋 moje pr贸by ukrycia Jego faktu. Dziewczynka si臋gn臋艂a po iniektor.

- Nie! - zd膮偶y艂em szepn膮膰 pop臋kanymi wargami.

- To na razie b臋dzie ostatni - odpowiedzia艂a mi. Us艂ysza艂em syk i poczu艂em b艂ogos艂awione odr臋twienie. Pomy艣la艂em jeszcze, 偶e je艣li co艣 takiego jak B贸g istnieje, to jest nim 艣rodek przeciwb贸lowy.

Kiedy ponownie si臋 obudzi艂em, dooko艂a k艂ad艂y si臋 wyd艂u偶one cienie, z kt贸rych jeden pochodzi艂 od niewysokiego budynku. A. Bettik znosi艂 mnie w艂a艣nie z tratwy. Ka偶dy jego krok budzi艂 we mnie fale b贸lu, ale nie wyda艂em nawet najs艂abszego d藕wi臋ku.

Enea sz艂a przodem, szerok膮, zapiaszczon膮 ulic膮, wiod膮c膮 w艣r贸d niskich, najwy偶ej dwupi臋trowych dom贸w, zbudowanych z cegie艂 z niewypalanej gliny. W zasi臋gu wzroku nie by艂o 偶ywej duszy.

- Hej! - krzykn臋艂a dziewczynka przy艂o偶ywszy do ust z艂o偶one d艂onie. - Jest tam kto?

G艂upio si臋 czu艂em, kiedy android ni贸s艂 mnie niczym dziecko, ale jemu to chyba nie przeszkadza艂o, a ja wiedzia艂em, 偶e nie usta艂bym na w艂asnych nogach nawet gdyby zale偶a艂o od tego moje 偶ycie.

Enea wr贸ci艂a do nas.

- Nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e to jest Nowa Jerozolima - stwierdzi艂a widz膮c, 偶e mam otwarte oczy. - W czasach, gdy Hebron nale偶a艂 do Sieci, mieszka艂y tu trzy miliony ludzi. A. Bettik m贸wi, 偶e nawet p贸藕niej liczba ta nie spad艂a poni偶ej miliona.

- Intruzi... - j膮kn膮艂em. Dziewczynka skin臋艂a kr贸tko g艂ow膮.

- Sklepy i domy w pobli偶u kana艂u by艂y puste, chocia偶 sprawia艂y wra偶enie, jakby ich w艂a艣ciciele wyprowadzili si臋 dopiero przed paroma tygodniami czy miesi膮cami.

- Z transmisji, jakie przechwytywali艣my na Hyperionie, wynika艂o, 偶e Intruzi zaj臋li Hebron oko艂o trzystu lat standardowych temu - odezwa艂 si臋 android. - Tymczasem wok贸艂 nas nie brakuje 艣wie偶szych 艣lad贸w zamieszkania planety.

- Sie膰 elektryczna wci膮偶 dzia艂a, 偶ywno艣膰 wprawdzie si臋 popsu艂a, ale lod贸wki trzymaj膮 temperatur臋. W niekt贸rych domach znale藕li艣my sto艂y nakryte do posi艂ku, holoramy bucz膮ce zak艂贸ceniami, radia odbieraj膮ce bia艂y szum. Tylko 偶adnych ludzi.

- Jak r贸wnie偶 偶adnych 艣lad贸w walk - android u艂o偶y艂 mnie ostro偶nie na tylnej platformie starego pojazdu l膮dowego, zaraz za szoferk膮. Enea roz艂o偶y艂a mi koc, 偶ebym nie le偶a艂 na rozpalonym metalu. Promieniuj膮cy z piersi b贸l sprawia艂, 偶e przed oczami miga艂y mi kolorowe plamy.

Dziewczynka zacz臋艂a rozciera膰 sobie r臋ce, pokryte g臋si膮 sk贸rk膮 mimo nie s艂abn膮cego pod wiecz贸r upa艂u.

- Musia艂o si臋 tu wydarzy膰 co艣 strasznego - stwierdzi艂a - Czuj臋 to. Ja tam czu艂em tylko b贸l i gor膮czk臋; moje my艣li zachowywa艂y si臋 jak rt臋膰: przemieszcza艂y si臋 z miejsca na miejsce i umyka艂y przede mn膮, zanim zd膮偶y艂em je pochwyci膰 czy sensownie uformowa膰.

Enea wskoczy艂a na ty艂 wozu i przykucn臋艂a przy mnie, A. Bettik za艣 wdrapa艂 si臋 do szoferki. O dziwo, samoch贸d zaskoczy艂 od pierwszego dotkni臋cia p艂ytki zap艂onowej.

- Umiem czym艣 takim je藕dzi膰 - poinformowa艂 nas android i wrzuci艂 bieg.

Ja te偶, pomy艣la艂em. Je藕dzi艂em czym艣 takim na Ursusie; jest jednym z niewielu pojazd贸w we wszech艣wiecie, jakie umia艂bym poprowadzi膰. Kto wie, czy prowadzenie samochodu nie jest jedn膮 z nielicznych rzeczy, kt贸re robi臋 naprawd臋 dobrze.

Ruszyli艣my g艂贸wn膮 ulic膮, podskakuj膮c na wybojach. Kilka razy zawy艂em z b贸lu mimo najszczerszych wysi艂k贸w powstrzymania krzyku i zaciskania szcz臋k. Enea trzyma艂a mnie za r臋k臋. Jej d艂o艅 by艂a tak zimna w dotyku, 偶e po ca艂ym ciele przebiega艂y mi dreszcze. W rzeczywisto艣ci to ja mia艂em tak wysok膮 gor膮czk臋.

-... wszystko przez t臋 cholern膮 infekcj臋 - powiedzia艂a. - Gdyby nie ona, ju偶 by艣 wraca艂 do zdrowia. Co艣 musia艂o by膰 w tym oceanie.

- Albo na no偶u - wyszepta艂em. Zamkn膮艂em powieki i przypomnia艂em sobie, jak pociski z kartaczownic rozerwa艂y porucznika na strz臋py. Pospiesznie otwar艂em oczy, 偶eby wymaza膰 spod nich ten obraz i wzrok m贸j pad艂 na wysokie, dziesi臋ciopi臋trowe budowle, w kt贸rych cieniu jechali艣my. Upa艂 coraz bardziej dawa艂 mi si臋 we znaki.

-... jeden z przyjaci贸艂 mojej matki, kt贸ry towarzyszy艂 jej w ostatniej pielgrzymce na Hyperiona, mieszka艂 tu przez pewien czas - m贸wi艂a w艂a艣nie Enea. Jej g艂os zdawa艂 si臋 na przemian przyp艂ywa膰 do mnie i odp艂ywa膰 w dal, niczym d藕wi臋k z kiepsko dostrojonego radia.

- Sol Weintraub - wyskrzecza艂em. - Uczony z „Pie艣ni”.

Poklepa艂a mnie po r臋ce.

- Wci膮偶 zapominam, 偶e wszystko, co przydarzy艂o si臋 mojej matce, sta艂o si臋 po偶ywk膮 dla legendarnego poematu wujka Martina.

Podskoczyli艣my na dziurze w jezdni i a偶 zazgrzyta艂em z臋bami, ale uda艂o mi si臋 nie krzykn膮膰.

Enea mocniej zacisn臋艂a palce.

- Tak, 偶a艂uj臋, 偶e nie spotka艂am starego uczonego i jego c贸rki.

- Przenie艣li si臋... w przysz艂o艣膰... ze Sfinksa - wycharcza艂em z trudem. - Tak jak i ty.

- To prawda - Enea pochyli艂a si臋 i zwil偶y艂a mi wargi wod膮 z manierki. - Pami臋tam opowie艣ci matki o Hebronie i tutejszych kibucach.

- 呕ydzi - wyszepta艂em jeszcze i umilk艂em na dobre. Walka z b贸lem poch艂ania艂a wystarczaj膮co du偶o energii.

Samoch贸d skr臋ci艂.

- Uciekli przed drugim holocaustem i nazwali swoj膮 hegir臋 diaspor膮.

Przymkn膮艂em oczy, a tam zmasakrowane cia艂o porucznika, rozdarte tysi膮cami stalowych igie艂, spada艂o do fioletowej wody...

Nagle poczu艂em, 偶e A. Bettik bierze mnie na r臋ce. Po chwili wchodzili艣my do budynku, kt贸ry zar贸wno rozmiarami, jak i elegancj膮 wygl膮du przewy偶sza艂 wszystkie mijane przez nas po drodze. Zewsz膮d otacza艂y nas po艂acie plastali i hartowanego szk艂a.

- Centrum Medyczne - powiedzia艂 android, kiedy automatyczne drzwi niemal bezg艂o艣nie otwar艂y si臋 przed nami. - Zasilanie dzia艂a... 呕eby tylko sprz臋t by艂 w porz膮dku...

Zn贸w musia艂em na chwil臋 przysn膮膰, bo kiedy przera偶ony widokiem podw贸jnej p艂etwy grzbietowej unios艂em powieki, znajdowa艂em si臋 na noszach z k贸艂kami, kt贸re wje偶d偶a艂y w艂a艣nie do cylindrycznej komory jakiego艣 automatu chirurgiczno-diagnostycznego.

- Trzymaj si臋! - Enea pu艣ci艂a moj膮 d艂o艅. - Do zobaczenia po drugiej stronie.

Sp臋dzili艣my na Hebronie trzyna艣cie lokalnych dni, z kt贸rych ka偶dy liczy艂 sobie dwadzie艣cia dziewi臋膰 godzin standardowych. Pierwsze trzy dni nale偶a艂y do autochirurga, kt贸ry, jak wynika艂o z ko艅cowego zestawienia, dokona艂 na mnie a偶 o艣miu g艂臋bokich operacji i r贸wnego tuzina pomniejszych zabieg贸w.

Okaza艂o si臋, i偶 na moje 偶ycie uwzi膮艂 si臋 rzeczywi艣cie jaki艣 mikroorganizm z Mare Infinitus - aczkolwiek po zapoznaniu si臋 z wynikami rezonansu magnetycznego i skanem bioradarowym stwierdzi艂em, 偶e wcale nie taki „mikro”. Ze wskaza艅 aparatury diagnostycznej wynika艂o, 偶e to „co艣” przedosta艂o si臋 do mojego organizmu przez ran臋 w klatce piersiowej, zadomowi艂o, po czym jak ple艣艅 zacz臋艂o zapuszcza膰 macki do dalszych organ贸w. Autochirurg orzek艂 p贸藕niej, 偶e gdyby艣my wstrzymali si臋 z operacj膮 jeszcze cho膰by jeden dzie艅 standardowy, pierwsze ci臋cie ujawni艂oby tylko pok艂ady grzyba i rozpuszczone przeze艅 narz膮dy wewn臋trzne.

Po otwarciu mnie, wyczyszczeniu i dwukrotnej powt贸rce wy偶ej wymienionych czynno艣ci, gdy 艣ladowe ilo艣ci oceanicznej ple艣ni zaczyna艂y si臋 we mnie od nowa namna偶a膰, autochirurg orzek艂, 偶e mikrob z Mare Infinitus zosta艂 wyt臋piony i mo偶na przej艣膰 do innych obra偶e艅, mniej gro藕nych dla 偶ycia. Rana od no偶a powinna by艂a wystarczy膰, 偶ebym wykrwawi艂 si臋 na 艣mier膰, zw艂aszcza dzi臋ki moim p艂etwiastym przyjacio艂om, kt贸rzy zmusili mnie do sporego wysi艂ku i przez kt贸rych serce bi艂o mi znacznie szybciej, ni偶 zwykle. Najwyra藕niej jednak zasobniki z osoczem ze starego medpaka i 艣pi膮czka, w kt贸rej utrzymywa艂a mnie Enea hojnymi dawkami ultramorfiny, pozwoli艂y mi do偶y膰 chwili, gdy automat przetoczy艂 mi kolejne osiem pojemnik贸w krwi.

Wbrew moim obawom g艂臋bokie ci臋cie r臋ki nie naruszy艂o 艣ci臋gien, lecz i tak uszkodzenia mi臋艣ni i nerw贸w okaza艂y si臋 wystarczaj膮co powa偶ne, by autochirurg zajmowa艂 si臋 t膮 w艂a艣nie ran膮 podczas operacji numer dwa i trzy. Korzystaj膮c z faktu, 偶e zasilanie wci膮偶 dzia艂a艂o bez zarzutu, automat z w艂asnej, krzemowej inicjatywy zleci艂 uruchomienie znajduj膮cych si臋 w piwnicach zbiornik贸w do klonowania i wyhodowanie dla mnie nowych w艂贸kien nerwowych. 脫smego dnia uda艂o mi si臋 nawet roze艣mia膰, kiedy Enea opowiedzia艂a mi, jak to autochirurg nieustannie domaga si臋 konsultacji i akceptacji swych decyzji przez ludzi i jak „doktor Bettik” zatwierdza ka偶d膮 proponowan膮 operacj臋, przeszczep i zabieg.

Najbardziej bolesnym wspomnieniem ze szpitala okaza艂a si臋 noga, kt贸r膮 jeden z kolorowych rekin贸w usi艂owa艂 mi odgry藕膰. Po oczyszczeniu rany z grzybk贸w z Mare, warstw臋 po warstwie przeszczepiono mi na to miejsce nowe tkanki mi臋艣niowe i sk贸r臋. Bola艂o, a kiedy przesta艂o bole膰, zacz臋艂o sw臋dzie膰. W drugim tygodniu uwi臋zienia w szpitalu zacz膮艂em wykazywa膰 objawy odstawienia ultramorfiny i powa偶nie rozwa偶a艂em mo偶liwo艣膰 zastraszenia Enei lub androida pistoletem, 偶eby podali mi moj膮 dzia艂k臋 i oszcz臋dzili piekielnego 艣wi膮du i g艂odu morfinowego. Nie zrobi艂em tego jednak z dw贸ch powod贸w: po pierwsze nie wierzy艂em, 偶e daliby si臋 tak zastraszy膰, a po drugie - nie mia艂em ju偶 pistoletu, kt贸ry zaton膮艂 w bezkresnym, fioletowym oceanie.

Mniej wi臋cej po o艣miu dniach mog艂em o w艂asnych si艂ach usi膮艣膰 w 艂贸偶ku i zje艣膰 normalny posi艂ek, cho膰 z艂o偶ony ze zwyk艂ych, szpitalnych, sztucznie hodowanych p贸艂produkt贸w. Mia艂em te偶 okazj臋 porozmawia膰 z Enea o mojej kr贸tkiej karierze w roli bohatera.

- Ostatniego wieczora przed odlotem z Hyperiona upi艂em si臋 pospo艂u ze starym poet膮 i obieca艂em mu, 偶e podczas naszej wycieczki dokonam paru rzeczy.

- Na przyk艂ad? - dziewczynka zanurzy艂a 艂y偶k臋 w talerzu zielonej galarety.

- Nic takiego. Mia艂em ci臋 ochrania膰, zawie藕膰 do domu, odszuka膰 Star膮 Ziemi臋, sprowadzi膰 jaz powrotem, 偶eby m贸g艂 j膮 zobaczy膰 zanim umrze...

Enea nie podnios艂a 艂y偶ki do ust i otwar艂a szeroko oczy.

- Kaza艂 ci sprowadzi膰 Star膮 Ziemi臋 z powrotem? Ciekawe...

- To jeszcze nie wszystko. Po drodze mia艂em si臋 spotka膰 z Intruzami, zniszczy膰 Pax, obali膰 Ko艣ci贸艂 oraz, cytuj臋, „dowiedzie膰 si臋, co takiego, do kurwy n臋dzy, planuje TechnoCentrum i je powstrzyma膰”.

Enea na dobre od艂o偶y艂a 艂y偶k臋 i otar艂a usta moj膮 serwetk膮.

- To wszystko?

- Niezupe艂nie - opar艂em si臋 o poduszk臋. - Mam te偶 dopilnowa膰, 偶eby Chy偶war nie wyrz膮dzi艂 ci krzywdy i nie zg艂adzi艂 ludzko艣ci.

Skin臋艂a g艂ow膮.

- I tyle?

Lew膮, zdrow膮 d艂oni膮 potar艂em spocone czo艂o.

- Chyba tak. W ka偶dym razie nic wi臋cej nie pami臋tam. M贸wi艂em przecie偶, 偶e by艂em pijany. Jak mi idzie?

Enea wykona艂a sw贸j niedba艂y gest, jakby odsuwa艂a wszystko wda艂.

- Nie藕le. We藕 pod uwag臋, 偶e podr贸偶ujemy razem dopiero od paru miesi臋cy standardowych. Dok艂adniej rzecz bior膮c, od niespe艂na trzech.

- Fakt - wyjrza艂em przez okno, gdzie promienie zachodz膮cego s艂o艅ca odbija艂y si臋 od wysokich, glinianych budowli. Za miastem wyrasta艂y z r贸wniny czerwonawe, skaliste wzg贸rza, p艂on膮ce w resztkach dziennego blasku. - Fakt - powt贸rzy艂em, cho膰 z mojego g艂osu znikn膮艂 ju偶 wszelki 艣lad o偶ywienia i rozbawienia. Z westchnieniem odsun膮艂em od siebie tac臋, na kt贸rej jad艂em obiad. - 艢wietnie sobie radz臋. Jednego tylko nie rozumiem: panowa艂o tam niez艂e zamieszanie, to „prawda, ale dlaczego ich radar nie namierzy艂 tratwy, skoro podp艂yn臋艂a tak blisko?

- A. Bettik go zestrzeli艂 - dziewczynka wr贸ci艂a do jedzenia.

- 呕e co, prosz臋?

- A. Bettik go zestrzeli艂. Zniszczy艂 anten臋 strza艂em z twojego karabinu plazmowego - zielona papka si臋 sko艅czy艂a. Enea od艂o偶y艂a 艂y偶k臋 na talerz; przez ostami tydzie艅 by艂a jednocze艣nie piel臋gniark膮, lekark膮, szefem kuchni i pomywaczk膮.

- M贸wi艂, 偶e nie mo偶e strzela膰 do ludzi.

- Bo nie mo偶e - Enea zabra艂a tac臋 i odstawi艂a j膮 na najbli偶sz膮 szafk臋. - Pyta艂am go o to. Powiedzia艂 jednak, 偶e nikt mu nie broni strzela膰 do anten radarowych i wykorzysta艂 to. P贸藕niej ci臋 namierzyli艣my i pospieszyli艣my ci z pomoc膮.

- Strza艂 z odleg艂o艣ci trzech, mo偶e nawet czterech kilometr贸w, z pok艂adu ko艂ysz膮cej tratwy... Ile 艂adunk贸w zu偶y艂?

- Jeden - dziewczynka zerkn臋艂a na umieszczone nad moj膮 g艂ow膮 monitory kontrolne.

Gwizdn膮艂em przez z臋by z podziwu.

- Mam nadziej臋, 偶e go nie rozz艂oszcz臋. Nawet na odleg艂o艣膰.

- Musia艂by艣 by膰 radarem, 偶eby mie膰 si臋 czym martwi膰.

- Gdzie on teraz jest?

Odesz艂a od szafki, w kt贸rej uk艂ada艂a czyst膮 po艣ciel i wyjrza艂a przez okno. Wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 pokaza艂a na wsch贸d.

- Znalaz艂 na艂adowany EMV i postanowi艂 przelecie膰 si臋 wzd艂u偶 g艂贸wnej drogi, prowadz膮cej przez kibuce do Wielkiego Morza S艂onego.

- Wsz臋dzie pusto?

- Wsz臋dzie. Nie znalaz艂 ani jednego cz艂owieka, psa, kota, konia czy cho膰by chomika w klatce.

Wiedzia艂em, 偶e nie 偶artuje. Rozmawiali艣my ju偶 o rym - je艣li wielk膮 mas臋 ludzi ewakuuje si臋 w po艣piechu albo na przyk艂ad nast臋puje kataklizm, ludzie cz臋sto zapominaj膮 o zwierz臋tach. Podczas powstania na Aquili sporo k艂opot贸w sprawia艂y stada zdzicza艂ych ps贸w. Stra偶 Planetarna mia艂a rozkaz strzela膰 do ka偶dego bezdomnego zwierz臋cia.

- Czyli mieli czas zabra膰 zwierzaki ze sob膮.

Enea odwr贸ci艂a si臋 do mnie twarz膮 i skrzy偶owa艂a szczup艂e ramiona na piersi.

- I zostawi膰 ubrania? Komputery, komlogi, pami臋tniki, rodzinne zdj臋cia... Wszystkie osobiste drobiazgi?

- Niczego nie mo偶na si臋 z nich dowiedzie膰? 呕adnych ostatnich s艂贸w w dziennikach? Obraz贸w z kamer? Ostatnich, dokonywanych w panice zapis贸w w komlogach?

- Nic. Z pocz膮tku nie bardzo chcia艂am im grzeba膰 w prywatnych komlogach, ale do dzisiaj przes艂ucha艂am ju偶 kilkadziesi膮t z nich. Zapisy wspominaj膮 o tocz膮cych si臋 w pobli偶u walkach. Wielki Mur znajdowa艂 si臋 o nieca艂y rok 艣wietlny st膮d i okr臋ty Paxu szybko przyby艂y do uk艂adu. Nie l膮dowa艂y na samej planecie, nie ulega艂o jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e po zako艅czeniu dzia艂a艅 wojennych Hebron b臋dzie musia艂 przyst膮pi膰 do Protektoratu. P贸藕niej nadesz艂a wiadomo艣膰 o tym, 偶e Intruzi prze艂amali linie obrony... i na tym koniec. Domy艣lamy si臋, 偶e Pax ewakuowa艂 ca艂膮 tutejsz膮 ludno艣膰, po czym Intruzi zaj臋li planet臋, ale w zapisach program贸w informacyjnych nie ma ani s艂owa o ewakuacji. Podobnie zreszt膮 w komputerach. Zupe艂nie jakby ci ludzie po prostu nagle znikn臋li bez 艣ladu. Mam tu par臋 holodysk贸w. Mo偶esz je przejrze膰.

- Mo偶e p贸藕niej - odpar艂em. By艂em bardzo zm臋czony.

- A. Bettik wr贸ci rano - Enea podci膮gn臋艂a mi cienki koc pod sam膮 brod臋. S艂o艅ce ju偶 zasz艂o, lecz wzg贸rza na horyzoncie wci膮偶 l艣ni艂y nagromadzonym blaskiem dnia. Ten efekt, charakterystyczny dla ska艂 Hebronu, chyba nigdy mi si臋 nie znudzi. Wtedy jednak powieki same mi si臋 zamyka艂y.

- Masz strzelb臋? - wymamrota艂em. - Albo karabin? Bettika nie ma... Jeste艣my tu sami...

- Bro艅 jest na tratwie - uspokoi艂a mnie Enea. - 艢pij ju偶.

Gdy tylko odzyska艂em pe艂ni臋 w艂adz umys艂owych, usi艂owa艂em podzi臋kowa膰 Enei i A. Bettikowi za uratowanie mi 偶ycia. Nie chcieli o tym s艂ysze膰.

- Jak mnie znale藕li艣cie? - spyta艂em.

- Nie by艂o to trudne - stwierdzi艂a dziewczynka. - Zostawi艂e艣 w艂膮czony mikrofon, kt贸ry przesta艂 dzia艂a膰 dopiero w chwili, gdy ten 偶o艂nierz pchn膮艂 ci臋 no偶em i go uszkodzi艂. Wszystko s艂yszeli艣my, a poza tym widzieli艣my ci臋 przez lornetk臋.

- Nie powinni艣cie byli oboje opuszcza膰 tratwy. To zbyt niebezpieczne.

- Bez przesady, M. Endymion - zauwa偶y艂 A. Bettik. - Po zainstalowaniu dryfkotwy, kt贸ra znacznie spowolni艂a tratw臋, M. Enea wpad艂a na pomys艂, 偶eby przywi膮za膰 nasz膮 lin臋 wspinaczkow膮 do boi i pozwoli膰 jej wlec si臋 za tratw膮 przez dobre sto metr贸w. Gdyby艣my nawet nie dogonili naszego stateczku, z pewno艣ci膮 zdo艂aliby艣my z艂apa膰 lin臋, zanim znalaz艂aby si臋 poza naszym zasi臋giem. Tak te偶 si臋 sta艂o.

Pokr臋ci艂em g艂ow膮.

- To i tak szale艅stwo.

- Drobiazg! Nie musisz dzi臋kowa膰! - powiedzia艂a Enea.

Dziesi膮tego dnia wsta艂em z 艂贸偶ka. Triumf m贸j nie trwa艂 d艂ugo, ale nie ulega艂 w膮tpliwo艣ci. Po kolejnych dw贸ch dniach sam przeszed艂em przez ca艂y korytarz, a偶 do toalety. Odnios艂em wielkie zwyci臋stwo. Nast臋pnego dnia w ca艂ym mie艣cie wysiad艂a elektryczno艣膰.

W szpitalu natychmiast w艂膮czy艂y si臋 generatory awaryjne, wiedzieli艣my jednak, 偶e pozosta艂o nam niewiele czasu.

- Szkoda, 偶e nie mo偶emy zabra膰 autochirurga ze sob膮 - rozmarzy艂em si臋, gdy wieczorem zasiedli艣my na tarasie 贸smego pi臋tra, patrz膮c na ci膮gn膮ce si臋 w dole, pogr膮偶one w mroku ulice.

- Zmie艣ci艂by si臋 wprawdzie na tratwie, ale mieliby艣my k艂opoty z przed艂u偶aczem - przyzna艂 A. Bettik.

- A tak powa偶nie, to chyba warto by pogrzeba膰 w tutejszym magazynie lek贸w i wzi膮膰, co nam potrzeba - zauwa偶y艂em. Mia艂em nadziej臋, 偶e nie robi臋 na nich wra偶enia pokrzywdzonego paranoika o drastycznie obni偶onym morale, cho膰 tak w艂a艣nie si臋 czu艂em.

- Zaj臋li艣my si臋 tym - uspokoi艂a mnie Enea. - Mamy trzy nowe, ulepszone medpaki, ca艂膮 torb臋 ampu艂ek z osoczem, przeno艣n膮 aparatur臋 diagnostyczn膮, zapas ultramorfiny... Nawet nie pro艣, i tak dzi艣 nic nie dostaniesz.

Wyci膮gn膮艂em przed siebie lew膮 r臋k臋.

- Widzisz? Przesta艂a mi si臋 trz膮艣膰 dopiero dzi艣 po po艂udniu. Nie zamierzam dopomina膰 si臋 o now膮 dzia艂k臋.

Dziewczynka skin臋艂a g艂ow膮. Nad naszymi g艂owami pierzaste chmury l艣ni艂y w resztkach s艂onecznego blasku.

- Jak s膮dzisz, ile wytrzymaj膮 generatory? - zapyta艂em androida. Szpital by艂 jednym z nielicznych w mie艣cie budynk贸w z w艂asnym systemem zasilania.

- Par臋 tygodni. Od miesi臋cy sie膰 energetyczna dzia艂a i sama si臋 naprawia, ale z t膮 planet膮 nie ma 偶art贸w. Wystarczy wspomnie膰 burze piaskowe, kt贸re co rano nadci膮gaj膮 nad miasto z pustyni. Jak na 艣wiat nie nale偶膮cy do Paxu, technika stoi tu do艣膰 wysoko, lecz i ona potrzebuje ludzi, kt贸rzy zaj臋liby si臋 obs艂ug膮 urz膮dze艅.

- Entropia to kawa艂 suki - rzuci艂em.

- Nie przesadzaj - sprzeciwi艂a si臋 Enea, wychylona przez barierk臋 tarasu. - Entropia mo偶e by膰 naszym sprzymierze艅cem.

- Niby jak?

Dziewczynka odwr贸ci艂a si臋 i opar艂a plecami i 艂okciami o balustrad臋. Jej opalona sylwetka rysowa艂a si臋 wyra藕nie na tle ciemnego budynku z ty艂u.

- Niszczy imperia. Obala despot贸w.

- Jakich znowu despot贸w?

Enea machn臋艂a r臋k膮 w zwyk艂y dla siebie spos贸b i przez chwil臋 mia艂em wra偶enie, 偶e ju偶 mi nie odpowie, gdy nagle zacz臋艂a m贸wi膰.

- Hun贸w, Scyt贸w, Wizygot贸w, Ostrogot贸w, Egipcjan, Macedo艅czyk贸w, Rzymian i Asyryjczyk贸w.

- No tak - przyzna艂em. - Ale...

- Awar贸w i dynasti臋 Wei, Juan-Juan贸w, Mameluk贸w, Pers贸w, Arab贸w, Abbasyd贸w i Seld偶uk贸w.

- Zgoda, nadal jednak nie widz臋...

- Kurd贸w i Gaznawid贸w - u艣miechn臋艂a si臋. - 呕e ju偶 nie wspomn臋 o Mongo艂ach, dynastiach Sui i Tang, Buminidach, krzy偶owcach, Kozakach, Prusakach, nazistach, Rosjanach, Japo艅czykach, Jawa艅czykach, Amerykanach, Chi艅czykach z Wielkich Chin, Kolum-Peruwia艅czykach i nacjonalistach z Antarktydy.

Przerwa艂em jej gestem.

- Nawet nie znam tych planet - zauwa偶y艂em. - A ty? - zapyta艂em A. Bettika.

Wyraz twarzy androida nie zmieni艂 si臋 ani na jot臋.

- Wydaje mi si臋, 偶e wszystkie te nazwy odnosz膮 si臋 do Starej Ziemi, M. Endymion.

- Bez jaj!

- Stwierdzenie „bez jaj” jest w tym wypadku jak najbardziej na miejscu. - rzek艂 niewzruszony A. Bettik.

Wr贸ci艂em wzrokiem do dziewczynki.

- Wi臋c na tym polega nasz plan obalenia Paxu? Schowamy si臋 gdzie艣 i poczekamy, a偶 entropia zrobi swoje?

Zn贸w za艂o偶y艂a ramiona na piersi.

- W normalnej sytuacji plan nie by艂by taki z艂y: przeczeka膰 gdzie艣 w zaciszu kilka tysi臋cy lat i obserwowa膰 dzia艂anie czasu. Niestety, te cholerne krzy偶okszta艂ty bardzo komplikuj膮 to r贸wnanie.

- W jakim sensie?

- Gdyby艣my nawet chcieli obali膰 Pax, czego, nawiasem m贸wi膮c, robi膰 nie zamierzam, bo to twoje zadanie... Gdyby艣my wi臋c mieli takie zamiary, entropia nie stanie po naszej stronie w sytuacji, gdy dzi臋ki paso偶ytom ludzie s膮 praktycznie nie艣miertelni.

- Praktycznie nie艣miertelni - mrukn膮艂em - Musz臋 przyzna膰, 偶e umieraj膮c my艣la艂em o krzy偶okszta艂cie. By艂oby o wiele 艂atwiej... i przyjemniej, je艣li wzi膮膰 pod uwag臋 wszystkie te zabiegi i powr贸t do zdrowia... da膰 si臋 zabi膰 i pozwoli膰 krzy偶okszta艂towi si臋 wskrzesi膰.

Enea nie spuszcza艂a ze mnie wzroku.

- Dlatego w艂a艣nie Hebron m贸g艂 si臋 pochwali膰 najwy偶szym poziomem us艂ug medycznych spo艣r贸d wszystkich zamieszka艂ych planet, w Paxie i poza nim.

- Nie rozumiem... - przyzna艂em. W g艂owie wci膮偶 mia艂em wat臋, pozostawion膮 przez leki i zm臋czenie.

- Mieszka艅cy planety byli... a w艂a艣ciwie s膮 呕ydami. Niewielu z nich nawr贸ci艂o si臋 na chrze艣cija艅stwo. Maj膮 tylko jedno 偶ycie.

Jeszcze przez jaki艣 czas siedzieli艣my na tarasie w milczeniu, ws艂uchani w buczenie szpitalnych generator贸w, patrz膮c, jak mrok poch艂ania Now膮 Jerozolim臋.

Nast臋pnego ranka sam przeszed艂em do samochodu, kt贸rym niemal dwa tygodnie wcze艣niej przywieziono mnie do szpitala, po czym, znalaz艂szy si臋 na tylnej platformie, gdzie dla mojej wygody po艂o偶ono materac, zarz膮dzi艂em poszukiwania sklepu z broni膮.

Po godzinie je偶d偶enia w k贸艂ko doszli艣my do wniosku, 偶e w Nowej Jerozolimie nie ma sklep贸w z broni膮.

- Dobra, w takim razie jed藕my na posterunek policji - zarz膮dzi艂em.

Po drodze natrafili艣my na kilka komisariat贸w. Ku艣tykaj膮c wszed艂em do pierwszego z nich, odrzuciwszy po drodze propozycje ze strony moich towarzyszy, 偶e b臋d膮 mi s艂u偶y膰 za kule i szybko przekona艂em si臋, jak s艂abo uzbrojone mo偶e by膰 pokojowo nastawione spo艂ecze艅stwo. Nie znalaz艂em ani jednego stojaka na karabiny, ani jednego miotacza gazu czy cho膰by og艂uszacza.

- Hebron nie mia艂 zapewne ani wojska, ani Stra偶y Planetarnej, co? - zagadn膮艂em.

- Raczej nie - przytakn膮艂 mi A. Bettik. - Do chwili, gdy przed trzema laty w okolicy zjawili si臋 Intruzi, na ca艂ej planecie ludzie nie mieli 偶adnych wrog贸w, nawet drapie偶nik贸w.

Chrz膮kn膮艂em tylko i kontynuowa艂em poszukiwania. Wreszcie wy艂ama艂em potr贸jny zamek w szufladzie jednego z biurek i co艣 znalaz艂em.

- To pistolet Steinera-Ginna - stwierdzi艂 android. - Strzela pociskami plazmowymi o zmniejszonej sile ra偶enia.

- Wiem, co to jest - uspokoi艂em go. W szufladzie znajdowa艂y si臋 r贸wnie偶 dwa magazynki, czyli razem jakie艣 sze艣膰dziesi膮t sztuk amunicji. Wyszed艂em na dw贸r, wycelowa艂em w stok odleg艂ego wzg贸rza i poci膮gn膮艂em za spust. Pistolet st臋kn膮艂 cicho, a na zboczu pojawi艂 si臋 male艅ki b艂ysk. - Dzia艂a - powiedzia艂em i schowa艂em bro艅 do pustej kabury. Ba艂em si臋, 偶e natrafili艣my na bro艅 osobist膮, z kt贸rej tylko w艂a艣ciciel mo偶e strzela膰; na przestrzeni wiek贸w spluwy takie na przemian wraca艂y do 艂ask i wychodzi艂y z mody.

- Na tratwie mamy kartaczownic臋... - zacz膮艂 android, ale uciszy艂em go, kr臋c膮c g艂ow膮. Na pewien czas mia艂em dosy膰 kontaktu z kartaczownicami.

Podczas mojej rekonwalescencji Enea i A. Bettik zgromadzili zapasy po偶ywienia i wody, tote偶 dotar艂szy niepewnym krokiem do molo nad kana艂em, ujrza艂em naprawion膮 tratw臋 i dodatkowe skrzynie.

- Jedno pytanie - poprosi艂em. - Dlaczego mamy dalej p艂yn膮膰 na tej niewygodnej kupie bali, skoro tu偶 obok s膮 zacumowane 艣liczne motor贸wki? Mogliby艣my zreszt膮 wzi膮膰 sobie jakiego艣 EMV z klimatyzacj膮.

Dziewczynka i niebieskosk贸ry m臋偶czyzna wymienili spojrzenia.

- G艂osowali艣my, gdy ci臋 nie by艂o - powiedzia艂a Enea. - Zostajemy na tratwie.

- A ja nie mam prawa g艂osu? - warkn膮艂em. Z pocz膮tku zamierza艂em tylko udawa膰 z艂o艣膰, ale fala gniewu, kt贸ra mnie zala艂a, by艂a jak najbardziej szczera.

- Ale偶 masz - ma艂a rozstawi艂a szerzej nogi i wspar艂a si臋 pod boki. - S艂uchamy.

- G艂osuj臋 za tym, 偶eby艣my wsiedli do EMV i podr贸偶owali wygodnie - w, moim g艂osie da艂o si臋 wyczu膰 irytacj臋, co jeszcze bardziej mnie rozdra偶ni艂o. - Mo偶emy zreszt膮 wsi膮艣膰 do kt贸rej艣 z 艂贸dek. Chodzi mi o to, 偶eby zostawi膰 tu nasz膮 stert臋 drewna.

- Zaprotoko艂owano. A. Bettik i ja g艂osowali艣my za pozostaniem na tratwie, kt贸ra po pierwsze - p艂ywa, po drugie - nie wyczerpi膮 si臋 jej baterie. 艁贸d藕 by艂oby wida膰 na radarze na Mare Infinitus, a na niekt贸rych planetach EMV nie dzia艂aj膮. Dwa g艂osy za tratw膮, jeden przeciw. Zostajemy.

- Kto m贸wi艂, 偶e mamy demokracj臋? - sprzeciwi艂em si臋; przyznam, 偶e mia艂em ochot臋 spra膰 dziewczynk臋 na kwa艣ne jab艂ko.

- A kto m贸wi艂, 偶e nie?

A. Bettik sta艂 ca艂y czas z boku, mi臋dl膮c w d艂oniach koniuszek liny. Mia艂 na sobie lu藕n膮 tunik臋 i workowate szorty z 偶贸艂tego p艂贸tna oraz takiego偶 koloru kapelusz. Na twarzy androida malowa艂 si臋 wyraz charakterystyczny dla os贸b, kt贸re s膮 艣wiadkami k艂贸tni rodzinnej obcych ludzi.

Enea wesz艂a na pok艂ad i odwi膮za艂a rufow膮 cum臋.

- Chcesz pop艂ywa膰 艂odzi膮 albo polata膰 EMV czy, jeszcze lepiej, fruwaj膮c膮 kanap膮 - prosz臋 bardzo, Raul. My p艂yniemy tratw膮.

Zacz膮艂em ku艣tyka膰 w stron臋 ma艂ego pontonu, uwi膮zanego do pomostu kawa艂ek dalej, gdy nagle obr贸ci艂em si臋 na zdrowej nodze i jeszcze raz spojrza艂em na dziewczynk臋.

- Zaraz, przecie偶 transmiter nie zadzia艂a, je偶eli b臋d臋 chcia艂 sam z niego skorzysta膰.

- Zgadza si臋.

A. Bettik r贸wnie偶 wszed艂 na tratw臋, Enea za艣 rzuci艂a cum臋 dziobow膮. W centrum Nowej Jerozolimy kana艂 by艂 znacznie szerszy, ni偶 na betonowym akwedukcie, mierzy艂 bowiem dobre trzydzie艣ci metr贸w.

Android stan膮艂 przy wio艣le sterowym i patrzy艂 na mnie, gdy dziewczynka d艂ugim dr膮giem odepchn臋艂a tratw臋 od nabrze偶a.

- Zaczekaj! Cholera jasna, zaczekaj! - poku艣tyka艂em wzd艂u偶 molo, przeskoczy艂em dziel膮cy mnie od tratwy metr wody i wyl膮dowa艂em na zranionej nodze, co sprawi艂o, 偶e po drodze do namiotu musia艂em si臋 podeprze膰 zdrowym ramieniem. Enea poda艂a mi r臋k臋, ale odrzuci艂em jej ofert臋 i wsta艂em z pok艂adu.

- Rany, ale偶 z ciebie uparty dzieciak! - wysapa艂em.

- I kto to m贸wi! - z tymi s艂owami dziewczynka przesz艂a na dzi贸b. Tratwa wp艂yn臋艂a w g艂贸wny nurt rzeki.

Kiedy wychyn臋li艣my z cienia budynk贸w, hebro艅skie s艂o艅ce zacz臋艂o przypieka膰 jeszcze solidniej. Stan膮艂em przy sterze, obok A. Bettika, i wyj膮艂em z kieszeni tr贸jgraniasty kapelusz.

- Widz臋 wi臋c, 偶e trzymasz jej stron臋 - powiedzia艂em, gdy na dobre wyp艂yn臋li艣my poza miasto i rzeka zn贸w zw臋zi艂a si臋 do kilkumetrowego kana艂u.

- Zachowa艂em pe艂n膮 neutralno艣膰, M. Endymion.

- Neutralno艣膰! - parskn膮艂em. - G艂osowa艂e艣 przecie偶 za tym, 偶eby zosta膰 na tratwie.

- Bo dobrze nam s艂u偶y, prosz臋 pana.

Przej膮艂em ster z jego r膮k i obrzuci艂em spojrzeniem skrzynki z 偶ywno艣ci膮, ustawione w zgrabne stosy w pobli偶u kamiennego sto艂u, sze艣cienn膮 grza艂k臋, naczynia kuchenne, karabin, strzelb臋 (naoliwione i z艂o偶one w p艂贸ciennych pokrowcach), nasze plecaki, 艣piwory, medpaki i reszt臋 sprz臋tu. Podczas mojej nieobecno艣ci podniesiono „maszt” na dziobie: niczym bandera trzepota艂a teraz na nim zapasowa, bia艂a koszula A. Bettika.

- Niewa偶ne. Chrzani膰 to! - stwierdzi艂em w ko艅cu.

- I o to chodzi, prosz臋 pana - zgodzi艂 si臋 ze mn膮 android.

Nast臋pny portal znajdowa艂 si臋 zaledwie pi臋膰 kilometr贸w za miastem. Obserwowa艂em go spod zmru偶onych powiek, gdy wp艂yn臋li艣my najpierw w w膮ski skrawek cienia, p贸藕niej za艣 pod sam 艂uk. Dotychczas za ka偶dym razem przestrze艅 pod portalem na u艂amek sekundy przed przej艣ciem wype艂nia艂o migotliwe falowanie powietrza i mogli艣my zobaczy膰, co nas czeka.

Teraz jednak powita艂a nas ca艂kowita ciemno艣膰, kt贸ra nie ust膮pi艂a, nawet gdy przep艂yn臋li艣my ju偶 pod transmiterem. Temperatura spad艂a przynajmniej o siedemdziesi膮t stopni Celsjusza, a ja w tej samej chwili odczu艂em zmian臋 ci膮偶enia, jakby nagle osobnik mojej postury wskoczy艂 mi na plecy.

- Lampy! - wrzasn膮艂em i napar艂em na wios艂o sterowe, targane niespodziewanie silnym pr膮dem, usi艂uj膮c przy tym nie upa艣膰 pod brzemieniem zwi臋kszonego ci臋偶aru w艂asnego cia艂a. Po艂膮czenie ciemno艣ci, przenikaj膮cego do szpiku ko艣ci zimna i wzmo偶onej grawitacji by艂o przera偶aj膮ce.

Na pok艂adzie znalaz艂y si臋 wprawdzie latarnie znalezione w Nowej Jerozolimie, ale na pocz膮tek Enea w艂膮czy艂a nasz膮 star膮 latark臋. Promie艅 艣wiat艂a przeszy艂 zmro偶one opary, odbi艂 si臋 od czarnej wody i wzbi艂 w g贸r臋, gdzie pi臋tna艣cie metr贸w nad nami zamyka艂o si臋 lodowe sklepienie. Z sufitu zwiesza艂y si臋 si臋gaj膮ce niemal lustra wody lodowe stalaktyty, w rzece, po obu stronach i przed nami, stercza艂y bia艂e, zamarzni臋te ostrza, a jakie艣 sto metr贸w z przodu, gdzie 艣wiat艂o latarki prawie nie si臋ga艂o, lita 艣ciana lodu zamyka艂a dalsze przej艣cie. Znale藕li艣my si臋 w lodowej jaskini... w dodatku bez wyj艣cia. Mr贸z szczypa艂 moje go艂e r臋ce, ramiona, twarz; ci膮偶enie przygina艂o mi kark do ziemi niczym 偶elazna obr臋cz na karku.

- Niech to szlag! - powiedzia艂em tylko. Zamocowa艂em wios艂o sterowe na sta艂e i niezgrabnie skoczy艂em ku baga偶om. Mia艂em k艂opoty, 偶eby usta膰 na jednej nodze z dodatkowymi osiemdziesi臋cioma kilogramami na plecach. A. Bettik i Enea grzebali ju偶 w plecakach w poszukiwaniu ciep艂ego odzienia.

Nagle rozleg艂 si臋 g艂o艣ny trzask. Podnios艂em g艂ow臋, spodziewaj膮c si臋 ujrze膰 spadaj膮cy na nas olbrzymi sopel lub wal膮cy si臋 nam na tratw臋 sufit, ale to tylko nasz przedni maszt p臋k艂, zderzywszy si臋 z niskim w tym miejscu stropem. Upad艂 na pok艂ad znacznie szybciej, ni偶 sta艂oby si臋 to na Hyperionie, niczym puszczony w przyspieszonym tempie obraz holograficzny. Polecia艂y drzazgi; koszula A. Bettika odbi艂a si臋 od bali z wyra藕nie s艂yszalnym trzaskiem: zamarz艂a na ko艣膰 i zd膮偶y艂a si臋 ju偶 pokry膰 igie艂kami szronu.

- Niech to szlag! - wyszczeka艂em ponownie, nie ustaj膮c w poszukiwaniach we艂nianych gatek.

35

Ojciec kapitan de Soya wykorzystuje dysk papieski w zupe艂nie nowy spos贸b. Stacja Przybrze偶na numer trzysta dwadzie艣cia sze艣膰 na Mare Infinitus, gdzie znaleziono mat臋 grawitacyjn膮, zostaje og艂oszona stref膮 wojny, a na jej pok艂adzie wprowadza si臋 stan wyj膮tkowy. Z p艂ywaj膮cego miasta St. Therese de Soya sprowadza 偶o艂nierzy i okr臋ty wojenne, po czym og艂asza areszt domowy dla by艂ego garnizonu Paxu oraz wszystkich turyst贸w na platformie. Kiedy pra艂at St. Therese, biskup Melandriano, usi艂uje zaprotestowa膰 przeciw takiej samowoli i kwestionuje uprawnienia posiadacza dysku, de Soya kontaktuje si臋 z gubernatorem planety, arcybiskup Jane Kelley, kt贸ra nie o艣miela si臋 poddawa膰 w w膮tpliwo艣膰 jego w艂adzy i gro藕b膮 ekskomuniki zamyka biskupowi usta.

M艂ody porucznik Sproul zostaje adiutantem i oficerem 艂膮cznikowym ojca kapitana na czas trwania 艣ledztwa. De Soya 艣ci膮ga r贸wnie偶 najlepszych detektyw贸w i oficer贸w 艣ledczych ze stolicy i mniejszych miast, po czym wyznacza im zadanie odtworzenia przebiegu wydarze艅 na platformie. Kapitan C. Dobbs Powl, przetrzymywany w celi dla aresztant贸w na stacji, oraz wszyscy 偶o艂nierze garnizonu i w臋dkarze zostaj膮 poddani dzia艂aniu serum prawdy i innych 艣rodk贸w chemicznych.

Po kilku dniach udaje si臋 ustali膰 w spos贸b nie budz膮cy w膮tpliwo艣ci, i偶 kapitan Powl, 艣wi臋tej pami臋ci porucznik Belius i inni funkcjonariusze z odleg艂ej od cywilizacji Stacji Przybrze偶nej od dawna utrzymywali kontakty z miejscowymi k艂usownikami i wsp贸lnie z nimi trudnili si臋 nielegalnym po艂owem ryb, kradzie偶膮 nale偶膮cego do Paxu wyposa偶enia - w tym jednej 艂odzi podwodnej, rzekomo zniszczonej przez partyzant贸w - oraz wymuszaniem pieni臋dzy od odwiedzaj膮cych platform臋 turyst贸w. Ojciec kapitan de Soya nie wykazuje najmniejszego zainteresowania tymi odkryciami; chce tylko dowiedzie膰 si臋, co dok艂adnie zdarzy艂o si臋 owego wieczora, przed dwoma miesi膮cami standardowymi.

Ekipy 艣ledcze stopniowo gromadz膮 dowody. Krew i resztki tkanki, znalezione na macie, zostaj膮 poddane testom identyfikuj膮cym DNA, kt贸rych wyniki trafiaj膮 do archiw贸w Paxu w St. Therese i w bazie orbitalnej. Udaje si臋 wykry膰 艣lady krwi dw贸ch r贸偶nych os贸b; wi臋kszo艣膰 nale偶y do porucznika Beliusa, drugiego cz艂owieka natomiast nie m膮 w kartotekach Mare Infinitus, mimo i偶 w swoim czasie przebadano i wpisano do nich wszystkich mieszka艅c贸w wodnej planety.

- Sk膮d si臋 wzi臋艂a krew Beliusa na lataj膮cym dywanie? - pyta sier偶ant Gregorius. - Pod dzia艂aniem serum prawdy wszyscy jak jeden m膮偶 zeznali, 偶e Belius zosta艂 str膮cony do 艣cieku na d艂ugo przed pr贸b膮 ucieczki aresztanta.

De Soya kiwa g艂ow膮 i styka d艂onie koniuszkami palc贸w. M臋偶czy藕ni siedz膮 w centrum operacyjnym 艣ledztwa, czyli dawnym biurze kierownika platformy, na kt贸rej panuje straszny 艣cisk, od kiedy personel uleg艂 potrojeniu. W pobli偶u ko艂ysz膮 si臋 na wodzie trzy ogromne fregaty marynarki Paxu, z kt贸rych dwie mog膮 prowadzi膰 dzia艂ania pod wod膮. Na l膮dowisku, gdzie uprzednio stacjonowa艂y 艣migacze, roi si臋 od samolot贸w Paxu; pok艂ad, na kt贸rym l膮dowa艂y toptery, jest w艂a艣nie remontowany przez sprowadzonych w tym celu specjalist贸w. Rankiem de Soya wyda艂 rozkaz przybycia w okolice platformy dalszym trzem okr臋tom. W obliczu rosn膮cych dramatycznie koszt贸w operacji, biskup Melandriano co najmniej dwa razy dziennie 艣le ojcu kapitanowi pisemne protesty, kt贸re ten ca艂kowicie ignoruje.

- S膮dz臋, sier偶ancie, 偶e nasz tajemniczy nieznajomy zatrzyma艂 si臋, by wci膮gn膮膰 porucznika z... Jak pan to powiedzia艂? Ach, ze 艣cieku. Wywi膮za艂a si臋 walka, w kt贸rej nieznajomy zosta艂 ranny b膮d藕 zgin膮艂. Natomiast Powl i jego kompani rozstrzelali Beliusa, kiedy pr贸bowa艂 wr贸ci膰 na platform臋.

- To najlepszy scenariusz, jaki dot膮d s艂ysza艂em - przyznaje Gregorius. Od przys艂ania danych z St. Therese min臋艂o ju偶 kilka godzin, podczas kt贸rych zd膮偶yli obmy艣li膰 mn贸stwo innych teorii: o k艂usownikach, o spisku zawi膮zanym przez Beliusa i nieznajomego, o kapitanie Powlu pozbywaj膮cym si臋 dawnych wsp贸lnik贸w... Nowy pomys艂 ojca kapitana brzmi jednak najpro艣ciej z dotychczasowych.

- Z tego wniosek, 偶e przybysz jest jedn膮 z os贸b, kt贸re towarzysz膮 dziewczynce - m贸wi de Soya. - I 偶e jest mi艂osierny, cho膰 g艂upi.

- To m贸g艂 by膰 r贸wnie dobrze k艂usownik - zauwa偶a Gregorius. - Nigdy si臋 tego nie dowiemy.

- Dlaczego nie, sier偶ancie? - de Soya podnosi wzrok na Gregoriusa.

- Wszystkie dowody s膮 przecie偶 na dole, kapitanie, prawda? - sier偶ant wymownym ruchem kciuka wskazuje za okno, gdzie faluje fioletowy ocean. - Ch艂opcy z marynarki twierdz膮, 偶e morze ma w tym miejscu przynajmniej dziesi臋膰 tysi臋cy s膮偶ni g艂臋boko艣ci, a to oznacza prawie dwadzie艣cia kilometr贸w. Ryby dawno ju偶 po偶ar艂y wszelkie cia艂a. Je偶eli by艂 to k艂usownik i uda艂o mu si臋 uciec... C贸偶, nie sprawdzimy tego. Je艣li za艣 turysta z innej planety... Pax nie ma centralnego rejestru DNA wszystkich swoich obywateli. Musieliby艣my przeszuka膰 kartoteki na kilkuset planetach. Nie znajdziemy go.

Ojciec kapitan de Soya opuszcza r臋ce i u艣miecha si臋 lekko.

- Oto jeden z tych rzadkich moment贸w, kiedy si臋 pan myli, sier偶ancie. Zdziwi si臋 pan.

W ci膮gu nast臋pnego tygodnia wszyscy k艂usownicy w promieniu tysi膮ca kilometr贸w od platformy zostaj膮 na ni膮 doprowadzeni i przes艂uchani pod dzia艂aniem serum prawdy. Do przeprowadzenia tej operacji de Soya anga偶uje z g贸r膮 dwadzie艣cia okr臋t贸w i ponad osiem tysi臋cy funkcjonariuszy Paxu; koszty s膮 astronomiczne. Biskup Melandriano szaleje i osobi艣cie przybywa na Stacj臋 Przybrze偶n膮 numer trzysta dwadzie艣cia sze艣膰, by powstrzyma膰 szerz膮cy si臋 ob艂臋d. Ojciec kapitan de Soya aresztuje go i ka偶e odes艂a膰 do odleg艂ego o dziewi臋膰 tysi臋cy kilometr贸w klasztoru w pobli偶u jednego z biegun贸w.

Postanawia tak偶e przeszuka膰 dno oceanu.

- Nic pan tam nie znajdzie, kapitanie - t艂umaczy mu porucznik Sproul. - W wodzie a偶 roi si臋. od drapie偶nik贸w. 呕aden obiekt organiczny nie ma szans zanurzy膰 si臋 cho膰by na sto s膮偶ni, a pan chce przeszuka膰 dno, kt贸re wed艂ug aktualnych pomiar贸w le偶y dwana艣cie tysi臋cy s膮偶ni pod nami. Nawiasem m贸wi膮c, na ca艂ym Mare Infinitus s膮 tylko dwa okr臋ty podwodne, kt贸re mog膮 pracowa膰 na takiej g艂臋boko艣ci.

- Wiem o tym - przyznaje de Soya. - Rozkaza艂em im tu przyby膰. B臋d膮 do naszej dyspozycji jutro, wraz z fregat膮 „M臋ka Chrystusowa”.

Pierwszy raz porucznikowi brakuje s艂贸w. De Soya si臋 u艣miecha.

- Wiesz przecie偶, synu, 偶e porucznik Belius by艂 ponownie narodzonym chrze艣cijaninem, prawda? Nie odnaleziono jego krzy偶okszta艂tu.

Sproul otwiera usta, ale jeszcze przez chwil臋 nic nie m贸wi.

- Tak jest, kapitanie... To znaczy... no, rozumiem, ale... Kapitanie, do wskrzeszenia nie... Czy nie jest potrzebne cia艂o?

- Ale偶 sk膮d, poruczniku. Wystarczy wi臋kszy fragment krzy偶okszta艂tu. Wielu dobrych katolik贸w wskrzeszono z kilkucentymetrowego kawa艂ka krzy偶a i skrawk贸w cia艂a, z kt贸rego pobrano DNA, by wyhodowa膰 nowe.

Sproul kr臋ci g艂ow膮.

- Kapitanie, to ju偶... ponad dziewi臋膰 wielkich przyp艂yw贸w. Po poruczniku Beliusie nie ma ani 艣ladu... Po jego krzy偶okszta艂cie zreszt膮 r贸wnie偶. To jedno wielkie 偶erowisko!

- By膰 mo偶e ma pan racj臋, poruczniku - de Soya podchodzi do okna. - By膰 mo偶e. Jednak偶e jeste艣my to chyba winni naszemu bratu w Chrystusie, nie s膮dzi pan? Musimy do艂o偶y膰 wszelkich stara艅, zw艂aszcza 偶e gdyby uda艂o si臋 go wskrzesi膰 z martwych, powinien stan膮膰 przed s膮dem za kradzie偶, zdrad臋 i pr贸b臋 morderstwa.

Korzystaj膮cym z najbardziej wyrafinowanych zdobyczy techniki ekspertom z St. Therese udaje si臋 zdj膮膰 nie zidentyfikowane odciski palc贸w z jednego z kubk贸w u偶ywanych w mesie. Nie przeszkadza im fakt, 偶e kubek myto ju偶 wielokrotnie od tego czasu. Znajduj膮 na nim dos艂ownie tysi膮ce odcisk贸w, z kt贸rych wszystkie, po kolei, z mozo艂em zostaj膮 przypisane 偶o艂nierzom z garnizonu b膮d藕 zagranicznym my艣liwym, a偶 w ko艅cu zostaje ten jeden. Trafia do skrzynki z dowodami, wraz z nie zidentyfikowanym DNA.

- W czasach, gdy istnia艂a Sie膰, mogliby艣my w kilka sekund za po艣rednictwem komunikatora po艂膮czy膰 si臋 z megasfer膮 i znajduj膮c膮 si臋 w niej centraln膮 kartotek膮 Hegemonii - wzdycha doktor Holmer Ryum, szef zespo艂u ekspert贸w. - Bez trudu by艣my go znale藕li.

- Gdyby艣my mieli ser, mogliby艣my zrobi膰 sobie kanapk臋 z serem i szynk膮 - rzuca oschle ojciec kapitan de Soya. - Pod warunkiem 偶e mieliby艣my jeszcze szynk臋, rzecz jasna.

- S艂ucham?

- Nie, nic takiego. My艣l臋, 偶e za kilka dni dowiemy si臋, kto to by艂.

Doktor Ryum nie kryje zdumienia.

- Jak to? Przejrzeli艣my planetarne banki danych, ojcze kapitanie. Sprawdzili艣my wszystkich schwytanych k艂usownik贸w... a musz臋 przyzna膰, 偶e Mare Infinitus nie widzia艂o jeszcze aresztowa艅 na tak膮 skal臋. Narusza pan delikatn膮 r贸wnowag臋 korupcji, na jakiej tutejszy system opiera艂 si臋 od stuleci.

De Soya skrobie si臋 po nosie; ostatnio niewiele sypia.

- Nie interesuje mnie delikatna r贸wnowaga korupcji, doktorze.

- Rozumiem pana, ojcze kapitanie, nadal jednak nie wiem, jak w kilka dni chce pan znale藕膰 w艂a艣ciciela odcisk贸w i DNA. Ani Ko艣ci贸艂, ani Pax nie dysponuj膮 zbiorczym spisem ludno艣ci zamieszkuj膮cej planety Paxu, 偶e nie wspomn臋 ju偶 o Protektoracie i obszarach zaj臋tych przez Intruz贸w...

- Na ka偶dej planecie, kt贸ra nale偶y do Paxu, znajduje si臋 kartoteka mieszka艅c贸w - m贸wi spokojnie de Soya. - Odnotowuje si臋 w niej chrzty, sakramenty krzy偶a, 艣luby, zgony... S膮 jeszcze spisy przeprowadzane przez wojsko i policj臋.

Doktor Ryum rozk艂ada bezradnie r臋ce.

- Ale od czego zamierza pan zacz膮膰?

- Od miejsca, gdzie szans臋 znalezienia naszego nieznajomego b臋d膮 najwi臋ksze.

Dow贸dcy dw贸ch g艂臋boko艣ciowych okr臋t贸w podwodnych zgadzaj膮 si臋 zej艣膰 sze艣膰set s膮偶ni pod wod臋, nie udaje im si臋 jednak natrafi膰 na szcz膮tki nieszcz臋snego Beliusa. Setki sparali偶owanych og艂uszaczami rekin贸w t臋czowych wyp艂ywa brzuchem do g贸ry na powierzchni臋, sk膮d zostaj膮 od艂owione. Ich sekcja r贸wnie偶 nie przynosi 偶adnych efekt贸w: ani resztek cia艂a, ani krzy偶okszta艂tu. W promieniu dwustu kilometr贸w gin膮 tysi膮ce innych drapie偶nik贸w; w ich 偶o艂膮dkach ludzie de Soyi znajduj膮 pozosta艂o艣ci dw贸ch k艂usownik贸w, ale wci膮偶 ani 艣ladu Beliusa czy nieznajomego. Na Stacji Przybrze偶nej numer trzysta dwadzie艣cia sze艣膰 zostaje odprawiona msza 艣wi臋ta w intencji porucznika, kt贸ry zostaje uznany za zmar艂ego prawdziw膮 艣mierci膮 i godnego prawdziwej nie艣miertelno艣ci.

De Soya wydaje dow贸dcom okr臋t贸w podwodnych rozkaz zanurzenia si臋 na wi臋ksz膮 g艂臋boko艣膰 w poszukiwaniu przedmiot贸w nieorganicznych. Kapitanowie zgodnie odmawiaj膮.

- Dlaczego? Kaza艂em pan贸w tu 艣ci膮gn膮膰, poniewa偶 wasze maszyny mog膮 zej艣膰 na samo dno Mare. O co chodzi?

- O 艣wiec膮ce pyski - odpowiada starszy z dow贸dc贸w. - B臋dziemy musieli u偶y膰 reflektor贸w, a to je przywabi. Do g艂臋boko艣ci sze艣ciuset s膮偶ni jeste艣my bezpieczni: nasze sonary i radary g艂臋boko艣ciowe wykryj膮 lewiatana i zd膮偶ymy si臋 wynurzy膰. G艂臋biej nie mamy szans. Nie zejdziemy tam.

- Zejdziecie - m贸wi z naciskiem ojciec kapitan de Soya. Papieski dysk l艣ni na czarnym materiale sutanny.

Kapitan robi krok do przodu.

- Mo偶e mnie pan aresztowa膰, zastrzeli膰 albo ekskomunikowa膰, ojcze. Nie zmusi mnie pan jednak, bym skaza艂 moich ludzi na pewn膮 艣mier膰. Pan nawet nie widzia艂 艣wiec膮cego pyska.

De Soya k艂adzie mu przyja藕nie r臋k臋 na ramieniu. - Nie zamierzam pana aresztowa膰, zastrzeli膰 ani ekskomunikowa膰, kapitanie. A co do 艣wiec膮cego pyska, to ju偶 nied艂ugo go zobacz臋. I to zapewne niejednego.

Kapitan jest wyra藕nie zdezorientowany.

- Na m贸j rozkaz p艂yn膮 tu kolejne trzy bojowe okr臋ty podwodne Paxu - wyja艣nia de Soya. - Znajdziemy, wyp艂oszymy i zabijemy wszystkie 艣wiec膮ce pyski w promieniu pi臋ciuset kilometr贸w. B臋dziecie bezpieczni.

Kapitanowie okr臋t贸w patrz膮 po sobie. Obaj wygl膮daj膮 na wstrz膮艣ni臋tych, kiedy starszy wraca wzrokiem do de Soyi.

- Ojcze... kapitanie... Czy pan wie, ile wart jest lewiatan? Ile zap艂aciliby za niego my艣liwi albo fabryka w St. Therese?

- Jakie艣 pi臋tna艣cie tysi臋cy tutejszych sejdon贸w - odpowiada de Soya. - To oko艂o trzydziestu pi臋ciu tysi臋cy floren贸w Paxu albo pi臋膰dziesi臋ciu tysi臋cy marek Mercantilusa. Za sztuk臋 - kap艂an si臋 u艣miecha. - A poniewa偶 nale偶y si臋 wam trzydzie艣ci procent znale藕nego za wskazanie marynarce 艣wiec膮cego pyska, 偶ycz臋 owocnych 艂ow贸w.

Kapitanowie p臋dem wypadaj膮 przez drzwi biura.

Po raz pierwszy de Soya wysy艂a kogo艣 innego, by, korzystaj膮c z „Rafaela”, za艂atwi艂 jego sprawy. Wybra艅cem ksi臋dza jest sier偶ant Gregorius, kt贸ry ma zabra膰 ze sob膮 pr贸bk臋 DNA i odcisk palca, jak r贸wnie偶 fragmenty w艂贸kien z maty grawitacyjnej.

Na kilka minut przed skokiem archanio艂a w przestrze艅 kwantow膮 de Soya 艂膮czy si臋 ze swoim statkiem wi膮zk膮 komunikacyjn膮.

- I niech pan pami臋ta, sier偶ancie, 偶e na Hyperionie i w przestrzeni wok贸艂 niego stacjonuj膮 znaczne si艂y Paxu. Ca艂y czas kr臋c膮 si臋 tam przynajmniej dwa liniowce. Zabior膮 pana do St. Joseph, stolicy planety, gdzie mo偶e pan liczy膰 na odpowiedni膮 opraw臋 zmartwychwstania.

Przypi臋ty do le偶anki akceleracyjnej Gregorius chrz膮ka tylko w odpowiedzi. Kamera przekazuje obraz jego odpr臋偶onej, spokojnej twarzy, niewzruszonej w obliczu naci膮gaj膮cej nieub艂aganie 艣mierci.

- Potrzeba na to trzech dni - ci膮gnie de Soya. - I chyba nie wi臋cej ni偶 jednego dnia na przejrzenie kartoteki. Potem wraca pan tutaj.

- Jasne, kapitanie. Nie zamierzam traci膰 czasu w barach w Jacktown.

- W Jacktown? Ach, tak... to stara, 偶artobliwa nazwa stolicy. Sier偶ancie, je艣li chce pan sp臋dzi膰 wiecz贸r w barze na Hyperionie, prosz臋 si臋 nie kr臋powa膰. Odk膮d podr贸偶ujemy razem, niewiele mia艂 pan okazji, 偶eby si臋 napi膰.

Gregorius szczerzy z臋by w u艣miechu. Pozosta艂o mu trzydzie艣ci sekund do skoku i bolesnego unicestwienia.

- Ja tam si臋 nie skar偶臋, kapitanie.

- To dobrze. Mi艂ej podr贸偶y... I jeszcze jedno, sier偶ancie.

- S艂ucham, kapitanie?

Dziesi臋膰 sekund.

- Dzi臋kuj臋!

Cisza odpowiada de Soyi. „Rafael” znikn膮艂 z drugiego ko艅ca koherentnej wi膮zki tachion贸w i przeskoczy艂 w przestrze艅 kwantow膮.

Marynarce wojennej udaje si臋 wytropi膰 i zastrzeli膰 pi臋膰 lewiatan贸w o 艣wiec膮cym pysku. Za ka偶dym razem de Soya leci na miejsce zdarzenia.

- Jezu Chryste, s膮 wi臋ksze ni偶 mog艂em sobie wyobrazi膰 - m贸wi do porucznika Sproula podczas pierwszego wypadu.

Bia艂y, larwowaty stw贸r jest trzykrotnie wi臋kszy od platformy: bezkszta艂tna masa oczu na szypu艂kach, dr偶膮cych szczelin skrzelowych, wi臋kszych od toptera, pulsuj膮cych macek kilkusetmetrowej d艂ugo艣ci, stercz膮cych na wszystkie strony czu艂k贸w zako艅czonych „latarniami”, kt贸rych lodowaty blask jest widoczny nawet w 艣wietle s艂o艅ca, oraz niezliczonych paszcz, wystarczaj膮co obszernych, by po艂kn膮膰 w ca艂o艣ci okr臋t podwodny. Na oczach de Soyi marynarze kr臋c膮 si臋 po pot臋偶nym, rozsadzonym pod wp艂ywem r贸偶nicy ci艣nie艅 cielsku, odcinaj膮 czu艂ki i wypustki z oczami i tn膮 mi臋so na nadaj膮ce si臋 do transportu kostki, zanim pod wp艂ywem upa艂u zacznie si臋 psu膰. Kiedy w pobli偶u platformy nie kr臋c膮 si臋 ju偶 lewiatany ani inne gro藕ne bestie, kapitanowie okr臋t贸w podwodnych kieruj膮 swoje jednostki na g艂臋boko艣膰 dwunastu tysi臋cy s膮偶ni. Tam za艣, w g膮szczu uczepionych dna oceanu robali, przypominaj膮cych stercz膮ce rury, odnajduj膮 istne cmentarzysko starych wrak贸w - mi臋dzy innymi 艂odzie podwodne k艂usownik贸w, zmia偶d偶one ci艣nieniem tysi臋cy ton wody do rozmiar贸w walizek, fregat臋, o kt贸rej zagini臋ciu meldowano przed ponad stu laty, oraz buty - setki par but贸w.

- To ma jaki艣 zwi膮zek z procesem garbowania sk贸ry - m贸wi Sproul, kiedy wraz z de Soy膮 obserwuj膮 przebieg akcji na monitorach. - Dziwne, ale zaobserwowano ten fakt ju偶 na Starej Ziemi. Dawno temu, podczas wyci膮gania z dna wrak贸w - na przyk艂ad starego „Titanica” - nie znajdowano cia艂, kt贸re w morzu znajduj膮 wielu amator贸w, lecz ogromne ilo艣ci but贸w. Jaki艣 garbnik musia艂 odstrasza膰 wszystkie wodne stworki... Tak samo jest tutaj.

- Wyci膮gnijcie je - rozkazuje de Soya.

- Buty? - pyta z niedowierzaniem kapitan okr臋tu podwodnego. - Wszystkie?

- Wszystkie.

Na monitorach wida膰 mn贸stwo wszelakiego 艣miecia: przedmioty zgubione na platformie przez niedba艂ych 偶o艂nierzy i my艣liwych na przestrzeni dw贸ch stuleci, osobiste drobiazgi utopionych marynarzy i k艂usownik贸w, metalowe i plastikowe odpady, porzucone przez w臋dkarzy. Wi臋kszo艣膰 przedmiot贸w uleg艂a zniszczeniu wskutek korozji i dzia艂ania ogromnych ci艣nie艅, niekt贸re jednak okazuj膮 si臋 na tyle nowe i twarde, 偶e udaje sieje zidentyfikowa膰.

- Zebra膰 je i wyci膮gn膮膰 na g贸r臋 - poleca de Soya, dostrzegaj膮c b艂yszcz膮cy przedmiot: n贸偶? A mo偶e widelec? Albo sprz膮czka? Albo...

- Co to jest? - pyta nagle ojciec kapitan.

- Gdzie? - kapitan okr臋tu nie patrzy na monitory, lecz bezpo艣rednio nadzoruje prac臋 manipulator贸w.

- Co艣 tam b艂yszczy... Wygl膮da jak pistolet.

Obraz na monitorze przemieszcza si臋, gdy okr臋t zmienia pozycj臋. Reflektory kieruj膮 si臋 we wskazanym kierunku, a kamera wykonuje najazd.

- Pistolet - stwierdza kapitan. - Nie zardzewia艂y. Zgnieciony pod ci艣nieniem, ale poza tym chyba w porz膮dku. Wezm臋 go.

De Soya ma ochot臋 doda膰 „tylko ostro偶nie!”, nie odzywa si臋 jednak; lata pracy na stanowisku kapitana liniowca nauczy艂y go, 偶e nale偶y pozwoli膰 ludziom wykonywa膰 ich obowi膮zki. S艂yszy jeszcze pstrykni臋cie aparatury rejestruj膮cej obraz do analizy. W polu widzenia kamery pojawia si臋 艂apa manipulatora, kt贸ra delikatnie podnosi bro艅.

- To mo偶e by膰 kartaczownica porucznika Beliusa - zauwa偶a Sproul. - Spad艂a razem z nim do wody i nie uda艂o si臋 jej znale藕膰.

- Jeste艣my spory kawa艂ek od platformy... - zastanawia si臋 na g艂os de Soya, nie spuszczaj膮c wzroku z monitora.

- Pr膮dy morskie s膮 tu silne i nieprzewidywalne, kapitanie. Chocia偶 musz臋 przyzna膰, 偶e ta bro艅 nie wygl膮da mi na kartaczownic臋. Jest... jaka艣 taka, nie wiem... kanciasta, - To prawda - potakuje de Soya. Reflektory prze艣lizguj膮 si臋 po skorodowanym kad艂ubie 艂odzi podwodnej, od wiek贸w spoczywaj膮cej na dnie. Ojciec kapitan rozmy艣la o latach sp臋dzonych w kosmosie: jak偶e pusta jest przestrze艅 kosmiczna w por贸wnaniu ze zwyk艂ym, t臋tni膮cym 偶yciem oceanem na dowolnej planecie, gdzie mo偶na niemal dotkn膮膰 historii... Przychodz膮 mu na my艣l Intruzi i ich dziwaczne pr贸by adaptacji do nowego 艣rodowiska. Tak samo, jak robale i lewiatany przystosowa艂y si臋 do wiecznego mroku i niewyobra偶alnych ci艣nie艅. Kto wie, czy Intruzi nie zdo艂ali zrozumie膰 aspektu ludzkiej przysz艂o艣ci, kt贸rego istnieniu Pax stara si臋 usilnie zaprzeczy膰.

Herezje. De Soya odsuwa od siebie te my艣li i spogl膮da na m艂odego oficera 艂膮cznikowego.

- Nied艂ugo si臋 dowiemy. Za godzin臋 okr臋ty powinny si臋 wynurzy膰 - dodaje.

Gregorius wraca na platform臋 w cztery dni po jej opuszczeniu. Jest martwy. „Rafael” wysy艂a sw贸j smutny komunikat i w odleg艂o艣ci dwudziestu minut 艣wietlnych od planety wychodzi mu na spotkanie liniowiec. Cia艂o sier偶anta zostaje przeniesione do kaplicy zmartwychwsta艅czej w St. Therese, ale de Soya nie czeka na jego wskrzeszenie i ka偶e natychmiast dostarczy膰 sobie kuriersk膮 torb臋 Gregoriusa.

W hyperio艅skiej kartotece Paxu uda艂o si臋 zidentyfikowa膰 DNA z krwi znalezionej na macie; fragmentaryczny odcisk palca, pobrany z kubka w mesie, nale偶y do tej samej osoby: do Raula Endymiona, urodzonego w roku 3099 AD na Hyperionie. Nie ochrzczony. Zaci膮gn膮艂 si臋 do Stra偶y Planetarnej w 3115 AD, podczas powstania na Ursusie walczy艂 w 23. regimencie piechoty zmechanizowanej: trzy nominacje do odznaczenia za odwag臋, w tym jedno za uratowanie 偶ycia koledze z oddzia艂u pod ci臋偶kim ogniem wroga. Przez osiem miesi臋cy standardowych stacjonowa艂 w Fort Benjing na po艂udniu Aquili, reszt臋 przewidzianej kontraktem s艂u偶by sp臋dzi艂 w Stacji Rzecznej nr 9 nad Kansem: patrole w d偶ungli, stra偶 na plantacjach plastow艂贸knik贸w, kt贸rym zagra偶ali terrory艣ci. Dos艂u偶y艂 si臋 stopnia sier偶anta. Zwolniony ze s艂u偶by (ze wszystkimi honorami) pi臋tnastego dnia Miesi膮ca Postu, 3119 AD. Dalsze losy nieznane, a偶 do 23. dnia Miesi膮ca Wniebowst膮pienia 3126 AD, czyli przed niespe艂na dziesi臋ciu miesi膮cami: aresztowany, os膮dzony i skazany na 艣mier膰 w Port Romance (na Aquili) za zamordowanie M. Dabila Herriga, ponownie narodzonego chrze艣cijanina z Renesansu. Raut Endymion odm贸wi艂 przyj臋cia krzy偶a i zosta艂 stracony przez strza艂 z paralizatora tydzie艅 po aresztowaniu, 30. dnia Miesi膮ca Wniebowst膮pienia 3126 AD. Cia艂o pochowano w morzu. 艢wiadectwo zgonu i raport z sekcji zw艂ok podpisa艂 hyperio艅ski G艂贸wny Inspektor Paxu.

Nast臋pnego dnia udaje si臋 zidentyfikowa膰 odciski palc贸w na wydobytym z morskiego dna pistolecie: nale偶膮 do Raula Endymiona i porucznika Beliusa.

Fragmenty nici maty grawitacyjnej sprawi艂y nieco wi臋cej k艂opot贸w, ale zajmuj膮cy si臋 t膮 spraw膮 urz臋dnik za艂膮czy艂 odr臋czn膮 notk臋, z kt贸rej wynika, i偶 taka w艂a艣nie mata odegra艂a ogromn膮 rol臋 w legendarnych „Pie艣niach”, dziele poety, kt贸ry zmar艂 na Hyperionie przed mniej wi臋cej stu laty.

Sier偶ant Gregorius zostaje wskrzeszony i po trwaj膮cym kilka godzin odpoczynku udaje si臋 na trzydziest膮 sz贸st膮 Stacj臋 Przybrze偶n膮, by zda膰 sprawozdanie ze swej misji. De Soya informuje go o wynikach poszukiwa艅; m贸wi mu r贸wnie偶, 偶e licz膮ca ponad dwudziestu ludzi brygada in偶ynier贸w, kt贸ra od trzech miesi臋cy bada transmiter, nie stwierdzi艂a 艣lad贸w aktywacji portalu, mimo i偶 z relacji niekt贸rych w臋dkarzy wynika, i偶 owej pami臋tnej nocy widzieli w tym miejscu jasny b艂ysk. Nie mo偶na r贸wnie偶 dosta膰 si臋 do wn臋trza zbudowanej przez TechnoCentrum konstrukcji ani stwierdzi膰, dok膮d transmiter m贸g艂 kogokolwiek przenie艣膰.

- Tak jak na Renesansie - stwierdza Gregorius. - Przynajmniej mamy jakie艣 poj臋cie, kto pom贸g艂 dziewczynce uciec.

- Prawdopodobnie - przyznaje de Soya.

- Odby艂 dalek膮 podr贸偶, 偶eby tu zgin膮膰.

De Soya odchyla si臋 wygodnie na oparcie krzes艂a.

- No w艂a艣nie, sier偶ancie: czy zgin膮艂? Gregorius nie umie mu odpowiedzie膰 na to pytanie.

- My艣l臋, 偶e nie mamy ju偶 czego szuka膰 na Mare Infinitus. Jeszcze g贸ra dzie艅, dwa i znikamy st膮d - m贸wi wreszcie ojciec kapitan.

Sier偶ant kiwa g艂ow膮. Przez rz膮d okien zagl膮da do wn臋trza blask zwiastuj膮cy rych艂y wsch贸d ksi臋偶yc贸w.

- Dok膮d teraz, kapitanie? Wracamy do starej marszruty?

De Soya tak偶e spogl膮da ku wschodowi; czeka, a偶 olbrzymi, pomara艅czowy dysk wychynie ponad widnokr膮g.

- Nie jestem pewien, sier偶ancie. Za艂atwimy najpierw wszystko tutaj, przeka偶emy kapitana Powla w艂adzom i spr贸bujemy ug艂aska膰 biskupa Melandriano...

- Je艣li nam si臋 uda.

- Je艣li nam si臋 uda - zgadza si臋 de Soya. - P贸藕niej z艂o偶ymy wyrazy uszanowania arcybiskup Kelley, wr贸cimy na „Rafaela” i zastanowimy si臋, co dalej. By膰 mo偶e w tym czasie uda nam si臋 wysnu膰 jak膮艣 teori臋 co do lot贸w dziewczynki i w kt贸rym艣 momencie j膮 uprzedzimy, zamiast pod膮偶a膰 „Rafaelem” po najkr贸tszej linii.

- Tak jest, kapitanie - Gregorius salutuje i podchodzi do drzwi, gdzie na moment si臋 zatrzymuje. - Pan ma ju偶 jak膮艣 teori臋, kapitanie? Opart膮 na tych paru drobiazgach, kt贸re艣my tu znale藕li?

De Soya obserwuje wschodz膮ce ksi臋偶yce.

- By膰 mo偶e - nie odwraca si臋 od okna. - By膰 mo偶e.

36

Zaparli艣my si臋 mocniej o dr膮gi, 偶eby zatrzyma膰 tratw臋, zanim uderzy w bia艂膮 艣cian臋. Wcze艣niej ju偶 zapalili艣my wszystkie latarki, kt贸rych promienie przebija艂y teraz mrok i k艂臋by mg艂y, nosz膮cej si臋 znad wody i lgn膮cej do naje偶onego lodowymi kolcami sufitu. Przezroczyste kryszta艂y rozprasza艂y i zniekszta艂ca艂y wi膮zki 艣wiat艂a, przez co otaczaj膮ca nas ciemno艣膰 stawa艂a si臋 jeszcze g艂臋bsza.

- Jak to mo偶liwe, 偶e woda w rzece wci膮偶 p艂ynie? - zdziwi艂a si臋 Enea. Wcisn臋艂a d艂onie pod pachy i zacz臋艂a przytupywa膰, 偶eby rozgrza膰 nogi. Mia艂a na sobie wszystkie ubrania, jakie zabra艂a ze statku, co najwyra藕niej okaza艂o si臋 niewystarczaj膮ce. Mr贸z przenika艂 nas do szpiku ko艣ci.

Ukl臋kn膮wszy przy kraw臋dzi tratwy nabra艂em wody w d艂o艅 i spr贸bowa艂em j臋zykiem.

- Jest s艂ona, i to bardziej ni偶 ocean na Mare Infinitus.

A. Bettik o艣wietli艂 odleg艂膮 o dziesi臋膰 metr贸w 艣cian臋 lodu.

- Si臋ga a偶 do lustra wody, a nawet troch臋 g艂臋biej - stwierdzi艂. - Niemniej jednak rzeka wci膮偶 p艂ynie.

Na moment za艣wita艂 mi s艂aby promyczek nadziei.

- Wy艂膮czcie latarki - powiedzia艂em. - Zga艣cie ca艂e 艣wiat艂o.

Echo ponios艂o m贸j g艂os.

Liczy艂em na to, 偶e w ciemno艣ci dojrzymy blask dziennego 艣wiat艂a, przebijaj膮cy przez 艣cian臋 lub spod jej dolnej kraw臋dzi. By艂aby to oznaka, 偶e lodowa jaskinia nie ci膮gnie si臋 w niesko艅czono艣膰, a tylko wej艣cie do niej zosta艂o zablokowane.

Najs艂abszy nawet odblask nie rozprasza艂 ciemno艣ci; czekali艣my d艂ug膮 chwil臋, ale nasze oczy nie dostrzeg艂y niczego wi臋cej. Przeklina艂em pod nosem, wspominaj膮c zgubione na Mare Infinitus gogle: gdyby w tym miejscu dzia艂a艂y, znaczy艂oby to, 偶e z jakiego艣 zakamarka s膮czy si臋 jednak odrobina 艣wiat艂a. Nic z tego. S艂ysza艂em, jak Enea trz臋sie si臋 z zimna i czu艂em osiadaj膮c膮 mi na twarzy par臋 z naszych oddech贸w.

- W艂膮czcie latarnie - poleci艂em wreszcie. Musia艂em porzuci膰 t臋 nadziej臋.

Obejrzeli艣my dok艂adniej 艣ciany, sufit i powierzchni臋 wody. Opary znad wody skrapla艂y si臋 i zamarza艂y pod sklepieniem, z kt贸rego od czasu do czasu z trzaskiem spada艂y ogromne sople.

- Gdzie... my... jeste艣my? - spyta艂a Enea, staraj膮c si臋 opanowa膰 szcz臋kanie z臋bami, co nie do ko艅ca si臋 jej powiod艂o.

Wygrzeba艂em z plecaka koc termoizolacyjny, zabrany, zdawa艂oby si臋 przed wiekami, z wie偶y Martina Silenusa, i otuli艂em ma艂膮.

- B臋dzie trzyma艂 ciep艂o - powiedzia艂em. - Nie rozwijaj go...

- Ty te偶 si臋 zmie艣cisz - odpar艂a.

Nastawi艂em grza艂k臋 na maksimum - pi臋膰 z sze艣ciu ceramicznych 艣cianek zacz臋艂o promieniowa膰 ciep艂em.

- Jak b臋dzie trzeba, to si臋 pod niego razem wci艣niemy - zn贸w po艣wieci艂em na lodow膮 barier臋, zagradzaj膮c膮 nam przej艣cie. - Wracaj膮c za艣 do twojego pytania: wydaje mi si臋, 偶e to Sol Draconi Septem. Niekt贸rzy z moich lepiej sytuowanych... i bardziej zahartowanych... klient贸w polowali tu na upiory 艣nie偶ne.

- Przychylam si臋 do pa艅skiej opinii - przytakn膮艂 A. Bettik, kt贸rego niebieska sk贸ra sprawia艂a, 偶e wygl膮da艂 na bardziej zmarzni臋tego, ni偶 ja si臋 czu艂em. Przykucn膮艂em obok grza艂ki. Mikropolimerowy namiot okry艂 si臋 szronem i sta艂 si臋 kruchy jak cieniutka, metalowa folia. - Ci膮偶enie wynosi tu jeden przecinek siedem g, a po Upadku i zaniechaniu procesu terraformowania niemal ca艂a planeta wr贸ci艂a do stadium hiperzlodowacenia.

- Hiperzlodowacenia? - powt贸rzy艂a Enea. Rumie艅ce z wolna wraca艂y jej na policzki. - Co to znaczy?

- To znaczy, 偶e atmosfera Sol Draconi Septem jest w du偶ej mierze zestalona. Zamarzni臋ta.

Enea rozejrza艂a si臋 dooko艂a.

- Matka chyba opowiada艂a mi o tym miejscu. Podczas wykonywania jednego ze zlece艅 musia艂a tu kogo艣 goni膰. Jak wiecie, by艂a Luzyjk膮, przywyk艂a wi臋c do p贸艂torej standardowej grawitacji, ale nawet ona nie czu艂a si臋 tu najlepiej. Dziwne, 偶e Tetyd臋 skierowano na t臋 planet臋.

A. Bettik jeszcze raz po艣wieci艂 latark膮 na 艣ciany tunelu i kucn膮艂 obok mnie, przy grza艂ce. Nawet on, mimo 偶e najsilniejszy z nas wszystkich, garbi艂 si臋 pod wp艂ywem dodatkowego ci臋偶aru.

- Co na to przewodnik? - zapyta艂em.

Android si臋gn膮艂 po ksi膮偶k臋.

- Niewiele, prosz臋 pana. Tetyd臋 rozszerzono o odcinek na Sol Draconi Septem na kr贸tko przed jego wydaniem. Rzeka znajduje si臋 na pomocnej p贸艂kuli planety, tu偶 poza stref膮 pr贸bnego terraformowania. G艂贸wn膮 atrakcj臋 mia艂a tu stanowi膰 okazja zobaczenia upiora 艣nie偶nego.

- Twoi znajomi my艣liwi polowali w艂a艣nie na upiory, tak? - upewni艂a si臋 Enea.

Pokiwa艂em g艂ow膮.

- Tak. 呕yj膮 na powierzchni, s膮 bia艂e, bardzo szybkie i bardzo niebezpieczne. W epoce Sieci zosta艂y niemal doszcz臋tnie wyt臋pione, ale je艣li wierzy膰 moim klientom, p贸藕niej uda艂o im si臋 odrodzi膰. Ich dieta sk艂ada si臋 z ludzkich mieszka艅c贸w Sol Draconi Septem. to znaczy z tych, kt贸rzy prze偶yli Upadek. A s膮 to koloni艣ci, kt贸rzy przybyli tu podczas hegiry i podobno zd膮偶yli zatraci膰 zdobycze cywilizacji. Jedynymi zwierz臋tami, na jakie mog膮 tu polowa膰, s膮 w艂a艣nie upiory. Poza tym nienawidz膮 Paxu; podobno zabijaj膮 misjonarzy... a z ich 艣ci臋gien robi膮 sobie ci臋ciwy do 艂uk贸w. Tak samo zreszt膮, jak ze 艣ci臋gien upior贸w.

- Nigdy nie cieszyli si臋 z w艂adz narzuconych przez Hegemoni臋 - doda艂 android. - M贸wiono, 偶e zniszczenie transmiter贸w bardzo ich ucieszy艂o. No, ale potem przysz艂a zaraza.

- Zaraza1? - zdziwi艂a si臋 Enea.

- Retrowirus - wyja艣ni艂em. - Z kilkuset milion贸w obywateli Hegemonii zosta艂 niewiele ponad milion, a tych w wi臋kszo艣ci wyt臋pili miejscowi, kt贸rych jest raptem kilka tysi臋cy. Nielicznych ocala艂ych ewakuowano we wczesnym okresie istnienia Paxu - spojrza艂em uwa偶niej na dziewczynk臋. Opatulona kocem, z twarz膮 b艂yszcz膮c膮 w 艣wietle latarni, wygl膮da艂a jak m艂oda madonna z malarskiego szkicu. - Po Upadku w starej Sieci nasta艂y ci臋偶kie czasy.

- Te偶 mi si臋 tak wydaje - przyzna艂a oschle. - Kiedy dorasta艂am na Hyperionie, nie by艂o wcale tak 藕le. Zastanawiam si臋 tylko, po co zadawali sobie tyle trudu, 偶eby umie艣ci膰 na trasie wycieczki par臋 kilometr贸w lodowego tunelu - zn贸w popatrzy艂a na otaczaj膮ce nas lodowe kszta艂ty.

- Mnie to te偶 zastanawia - ruchem g艂owy wskaza艂em przewodnik. - G艂贸wn膮 atrakcj膮 ma by膰 zobaczenie upiora, tymczasem z tego, co s艂ysza艂em, upiory nie schodz膮 pod l贸d. 呕yj膮 tylko na powierzchni.

Enea nie spuszcza艂a ze mnie wzroku, kiedy sens moich s艂贸w zacz膮艂 do niej dociera膰.

- W takim razie kiedy艣 to nie by艂a jaskinia...

- Raczej nie - A. Bettik wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w stron臋 l艣ni膮cego sklepienia pi臋tna艣cie metr贸w nad naszymi g艂owami. - Ca艂y proces terraformowania koncentrowa艂 si臋 tu na wytworzeniu wystarczaj膮cej ilo艣ci ciep艂a i odpowiedniego ci艣nienia, by mog艂a nast膮pi膰 sublimacja atmosfery, czyli 偶eby tutejsza mieszanka tlenu i dwutlenku w臋gla sta艂a si臋 gazem.

- Uda艂o im si臋?

- Na do艣膰 ograniczonym obszarze - android roz艂o偶y艂 r臋ce, jak gdyby obejmowa艂 ramionami spowijaj膮cy nas mrok. - S膮dz臋, 偶e w czasach, gdy kursowa艂y t臋dy statki turystyczne, rzeka p艂yn臋艂a na powierzchni, chroniona polem si艂owym, kt贸re zapewnia艂o zdatn膮 do oddychania atmosfer臋 i zabezpiecza艂o przed niesprzyjaj膮cymi warunkami pogodowymi. 艢miem r贸wnie偶 twierdzi膰, i偶 pole to obecnie nie dzia艂a.

- My za艣 zostali艣my uwi臋zieni pod mas膮 substancji, kt贸r膮 tury艣ci po prostu oddychali - doko艅czy艂em. Spojrza艂em na sufit, a potem wzrok m贸j pad艂 na zapakowany w pokrowiec karabin plazmowy. - Ciekawe, ile... - zacz膮艂em mrucze膰 pod nosem, gdy A. Bettik mi przerwa艂:

- Najprawdopodobniej kilkaset metr贸w, mo偶e nawet kilometr. O ile mi wiadomo, takiej grubo艣ci lodowa pow艂oka skuwa艂a atmosfer臋 na pomocy planety.

- Sporo wiesz o Sol Draconi Septem - zauwa偶y艂em.

- Wprost przeciwnie, prosz臋 pana. Niniejszym wyczerpa艂em pok艂ady mojej wiedzy na temat ekologii, geologii i historii planety.

- Mogliby艣my zapyta膰 nasz komlog - kiwn膮艂em g艂ow膮 w kierunku plecaka.

Popatrzyli艣my po sobie.

- Nieee! - zaprotestowa艂a Enea.

- W zupe艂no艣ci si臋 z pani膮 zgadzam - zawt贸rowa艂 jej android.

- Mo偶e p贸藕niej - przyzna艂em, my艣l膮c o zupe艂nie innych rzeczach, kt贸re powinni艣my byli zabra膰 ze statku: o ogrzewanych skafandrach do pracy w niebezpiecznym 艣rodowisku, o aparaturze do nurkowania... Ba, nawet kombinezon pr贸偶niowy znacznie lepiej spisywa艂by si臋 w tych warunkach, ni偶 absolutnie niewystarczaj膮ce ciep艂e odzienie, w jakim trz臋艣li艣my si臋 z zimna. - My艣la艂em o tym, 偶eby przebi膰 si臋 przez sufit na powierzchni臋. Boj臋 si臋 tylko, 偶e ryzyko zawalenia nam stropu na g艂owy jest znacznie wi臋ksze ni偶 szans臋 powodzenia takiego przedsi臋wzi臋cia.

A. Bettik skin膮艂 g艂ow膮, na kt贸r膮 za艂o偶y艂 dziwn膮, we艂nian膮 czap臋 z d艂ugimi klapkami na uszy; zreszt膮 w kilku warstwach odzie偶y nie wygl膮da艂 ju偶 na szczup艂ego m臋偶czyzn臋, lecz raczej na pulchniutkiego, sympatycznego grubaska.

- Zosta艂o panu jeszcze troch臋 neoplastiku, M. Endymion - zauwa偶y艂.

- Zgadza si臋, te偶 przysz艂o mi to do g艂owy. Da si臋 z niego wykroi膰 jeszcze z pi臋膰, sze艣膰 艣redniej wielko艣ci 艂adunk贸w... Zosta艂y mi za to tylko cztery zapalniki. Mo偶emy spr贸bowa膰 przebi膰 si臋 przez sufit, boczn膮 艣cian臋 albo przez t臋 zapor臋 z przodu pod warunkiem 偶e wystarcz膮 do tego cztery bomby.

Dr偶膮ca pod kocem ma艂a madonna spojrza艂a na mnie.

- Gdzie艣 ty si臋 tyle nauczy艂 o materia艂ach wybuchowych, Raul? W hyperio艅skiej Stra偶y Planetarnej?

- Cz臋艣ciowo... Tak naprawd臋, to o stosowaniu staromodnego plastiku najwi臋cej dowiedzia艂em si臋 u Avrola Hume'a, kiedy wysadzali艣my stare pniaki i g艂azy, przygotowuj膮c grunt pod arcydzie艂a architektury krajobrazu w posiad艂o艣ciach na Dziobie... - wsta艂em z pok艂adu, reaguj膮c na ostrze偶enie trac膮cych czucie palc贸w r膮k i n贸g. By艂o zbyt zimno, 偶eby przez d艂u偶szy czas siedzie膰 bez ruchu. Zacz膮艂em rozciera膰 r臋ce i przytupywa膰. - Mo偶emy te偶 spr贸bowa膰 pop艂yn膮膰 pod pr膮d.

- Nast臋pny czynny portal z pewno艣ci膮 znajduje si臋 w dole rzeki... - zmarszczy艂a brwi Enea.

- To prawda, ale mo偶e wy偶ej znajdziemy wyj艣cie z jaskini. Ogrzejemy si臋, odpoczniemy troch臋, a potem zaczniemy si臋 martwi膰 nast臋pnym transmiterem.

Dziewczynka i android skin臋li potakuj膮co g艂owami.

- Niez艂y pomys艂 - doda艂 A. Bettik i z艂apa艂 za wios艂o sterowe. Zanim jeszcze ruszyli艣my w dalsz膮 drog臋, skr贸ci艂em maszt na dziobie o dobry metr, 偶eby nie zahacza艂 o stalaktyty i obni偶enia stropu i zawiesi艂em na nim latarni臋. Reszt臋 lamp rozstawili艣my po rogach tratwy, po czym zacz臋li艣my popycha膰 j膮 dr膮gami pod pr膮d. W zamarzaj膮cej mgle nasze 艣wiat艂a pozycyjne otoczy艂y si臋 偶贸艂tymi aureolami.

Rzeka mia艂a nieca艂e trzy metry g艂臋boko艣ci, a nasze dr膮gi nie 艣lizga艂y si臋 po dnie, najwi臋cej k艂opot贸w sprawia艂 nam zatem wartki nurt. Wraz z A. Bettikiem musieli艣my si臋 naprawd臋 bardzo stara膰, 偶eby ci臋偶ka tratwa posuwa艂a si臋 w g贸r臋 strumienia. Nawet Enea si臋gn臋艂a po zapasowy pych i stan臋艂a przy mnie, by przy艂膮czy膰 si臋 do naszych wysi艂k贸w. Op艂ywaj膮ca tratw臋 woda burzy艂a si臋 i tworzy艂a liczne wiry za ruf膮.

Przez kilka minut wysi艂ek nas rozgrzewa艂 - zacz膮艂em si臋 nawet poci膰, pot za艣 zamarza艂 mi na ubraniu - po p贸艂 godzinie jednak, wype艂nionej ci臋偶k膮 prac膮 z kr贸tkimi przerwami na odpoczynek, zrobi艂o nam si臋 znowu zimno. Posun臋li艣my si臋 w tym czasie mo偶e ze sto metr贸w pod pr膮d.

- Patrzcie - rzek艂a nagle dziewczynka i od艂o偶ywszy dr膮g si臋gn臋艂a po najsilniejsz膮 latark臋.

Android i ja wsparli艣my si臋 mocniej na naszych kijach, powstrzymuj膮c tratw臋 przed sp艂yni臋ciem w d贸艂 i spojrzeli艣my we wskazanym kierunku. Spomi臋dzy masywnych blok贸w lodu wyziera艂 fragment podstawy transmitera, podobny do wmarzni臋tego w l贸d kawa艂ka obr臋czy ko艂a samochodu. Z ty艂u koryto rzeki zw臋偶a艂o si臋 coraz bardziej, a偶 wreszcie, osi膮gn膮wszy mo偶e metr szeroko艣ci, strumie艅 znika艂 pod kolejn膮 lodow膮 艣cian膮.

- Je偶eli portal si臋ga艂 od brzegu do brzegu, to rzeka musia艂a by膰 z pi臋膰 razy szersza ni偶 obecnie - zwr贸ci艂 uwag臋 A. Bettik.

- Fakt - by艂em wyczerpany i za艂amany. - Wracajmy.

Wyci膮gn臋li艣my dr膮gi z wody i w dwie minuty przep艂yn臋li艣my ca艂膮 lodow膮 galeri臋, kt贸rej przebycie w przeciwnym kierunku zaj臋艂o nam p贸艂 godziny. Ca艂膮 tr贸jk膮 rzucili艣my si臋 do kij贸w, 偶eby powstrzyma膰 tratw臋 przed rozbiciem si臋 o zagradzaj膮c膮 nam drog臋 艣cian臋.

- No, to jeste艣my - Enea w 艣wietle latami popatrzy艂a po lodowych 艣cianach. - Gdyby by艂 tu p艂aski brzeg, mogliby艣my zej艣膰 z tratwy, ale nic z tego.

- Mo偶na by zdetonowa膰 艂adunek i wyci膮膰 sobie co艣 w rodzaju jaskini - zasugerowa艂em.

- A by艂oby tam cieplej? - spyta艂a Enea, kt贸ra, porzuciwszy koc, zn贸w trz臋s艂a si臋 z zimna. Dotar艂o do mnie wtedy, 偶e przy tak znikomej ilo艣ci tkanki t艂uszczowej musi natychmiast traci膰 ca艂e wytworzone przez organizm ciep艂o.

- Nie - przyzna艂em otwarcie. Po raz chyba dwudziesty zajrza艂em do namiotu w poszukiwaniu czego艣, co pomog艂oby nam wydosta膰 si臋 z tarapat贸w. Race 艣wietlne. Neoplastik. Bro艅 w pokrytych igie艂kami szronu pokrowcach. Koc termoizolacyjny. 呕ywno艣膰. Grza艂ka wci膮偶 pracowa艂a z pe艂n膮 moc膮, wi臋c dziewczynka i android przykucn臋li przy niej, 偶eby si臋 rozgrza膰. Przy takim ustawieniu zapas energii wyczerpie si臋 za jakie艣 sto godzin; gdyby艣my mieli jaki艣 porz膮dny materia艂 izolacyjny, mogliby艣my zrobi膰 sobie przytulne schronienie, przykr臋ci膰 troch臋 grza艂k臋 i wytrzyma膰 trzy - albo czterokrotnie d艂u偶ej...

Tylko 偶e nie mieli艣my takiego materia艂u. Namiot spisywa艂 si臋 znakomicie, ale nie chroni艂 przed zimnem. Na sam膮 my艣l o tym, 偶e mamy tak dygota膰 i patrze膰, jak ga艣nie 艣wiat艂o naszych lamp - co przy tej temperaturze nie mog艂o trwa膰 d艂ugo - a potem czeka膰, a偶 wyczerpie si臋 grza艂ka, a my pomrzemy w lodowym grobowcu, wn臋trzno艣ci zaciska艂y mi si臋 w supe艂.

Przeszed艂em na dzi贸b, jeszcze raz o艣wietli艂em latark膮 mleczn膮 艣cian臋 i czer艅 wody pod tratw膮 i powiedzia艂em:

- Dobra. Wiem, co musimy zrobi膰.

Enea i A. Bettik spojrzeli na mnie znad rozsiewaj膮cej s艂ab膮 po艣wiat臋 grza艂ki. Wszyscy dygotali艣my z zimna.

- Wezm臋 plastik, zapalniki, ca艂y zapas lontu, lin臋, s艂uchawki i latark臋, a nast臋pnie... - tu wzi膮艂em g艂臋boki wdech - zanurkuj臋 pod t膮 cholern膮 艣cian膮, dam si臋 ponie艣膰 pr膮dowi i b臋d臋 mia艂 nadziej臋, 偶e to tylko zawa艂, a jaskinia ci膮gnie si臋 dalej. Je艣li oka偶e si臋, 偶e mam racj臋, za艂o偶臋 艂adunki w miejscach, gdzie wyrz膮dz膮 najwi臋cej szk贸d i mo偶e uda si臋 nam wysadzi膰 je i otworzy膰 kana艂 dla tratwy. Je偶eli nie, zostawimy tratw臋 i pop艂yniemy wp艂aw...

- Zginiesz - stwierdzi艂a kr贸tko dziewczynka. - W dziesi臋膰 sekund umrzesz z wych艂odzenia. A poza tym jak zamierzasz wr贸ci膰 na tratw臋? Musia艂by艣 p艂yn膮膰 pod pr膮d.

- Po to w艂a艣nie potrzebna mi lina. Je偶eli po drugiej stronie 艣ciany znajd臋 miejsce, w kt贸rym m贸g艂bym przeczeka膰 wybuch, zaczekam, a偶 do mnie przyp艂yniecie. W przeciwnym wypadku poci膮gn臋 za lin臋 w um贸wiony spos贸b, a wy wci膮gniecie mnie z powrotem. Po powrocie na tratw臋 rozbior臋 si臋 i zawin臋 w koc termoizolacyjny. Ca艂kowicie chroni przed zimnem, wi臋c je艣li w moim ciele uchowa si臋 jeszcze jaka艣 odrobina ciep艂a, to prze偶yj臋.

- A je艣li oka偶e si臋, 偶e wszyscy musimy ruszy膰 wp艂aw? - nie ust臋powa艂a Enea. - Koc nie wystarczy na nas troje.

- We藕miemy grza艂k臋 i schronimy si臋 z ni膮 pod kocem jak w namiocie.

- Gdzie ty si臋 chcesz schroni膰? - zapyta艂a cicho. - Tu nie ma ani skrawka brzegu, na kt贸ry mogliby艣my wyj艣膰. Zreszt膮 po co komu brzeg na Tetydzie?

Zamacha艂em r臋kami.

- Dlatego w艂a艣nie spr贸bujemy si臋 przebi膰 przez t臋 zapor臋 - nie traci艂em cierpliwo艣ci. - Je偶eli nam si臋 nie uda, wysadz臋 kawa艂ek 艣ciany. B臋dziemy mieli przynajmniej w艂asn膮 kr臋. Te偶 wystarczy, 偶eby dop艂yn膮膰 do nast臋pnego portalu.

- A je偶eli zu偶yjesz ca艂y zapas neoplastiku, przep艂yniemy dwadzie艣cia metr贸w i trafimy na kolejny mur? Co b臋dzie, je艣li od transmitera dzieli nas pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w litego lodu?

Zamierza艂em zn贸w machn膮膰 r臋kami, ale za bardzo mi si臋 trz臋s艂y; mia艂em nadziej臋, 偶e z zimna. Schowa艂em d艂onie pod pachy.

- Wtedy umrzemy po drugiej stronie tej 艣ciany - kiedy m贸wi艂em, para mojego oddechu skrapla艂a si臋 i zamarza艂a tu偶 przed moj膮 twarz膮. - To i tak lepiej ni偶 tutaj.

Na chwil臋 zapad艂a cisza, kt贸r膮 przerwa艂 dopiero A. Bettik.

- To chyba nasza jedyna szansa, M. Endymion. Chcia艂bym jednak zwr贸ci膰 panu uwag臋, 偶e, logicznie rzecz bior膮c, to ja powinienem pop艂yn膮膰. Pan jest wci膮偶 os艂abiony po odniesionych niedawno obra偶eniach, mnie za艣 zaprojektowano tak, bym by艂 odporny na znaczne wahania temperatury.

- Nie a偶 tak znaczne - sprzeciwi艂em si臋. - Widz臋, jak si臋 trz臋siesz. Poza tym nie umia艂by艣 za艂o偶y膰 艂adunk贸w.

- M贸g艂by mi pan udzieli膰 instrukcji, M. Endymion. Przez komunikator.

- Nie wiadomo, czy radio b臋dzie dzia艂a膰, kiedy oddzieli nas taka masa lodu. Poza tym to nie艂atwe zadanie, prawie jak ci臋cie diamentu: trzeba dok艂adnie obmy艣le膰 rozmieszczenie 艂adunk贸w.

- Nadal jednak uwa偶am, 偶e logika nakazuje...

- By膰 mo偶e tak nakazuje logika, zrobimy jednak inaczej - uci膮艂em dyskusj臋. - To moje zadanie. Je偶eli... Je偶eli mi si臋 nie uda, ty b臋dziesz nast臋pny. Poza tym potrzebuj臋 kogo艣 silnego, 偶eby wci膮gn膮艂 mnie na linie z powrotem - po艂o偶y艂em mu r臋k臋 na ramieniu. - Tym razem rozkazuj臋 ci jako starszy stopniem.

Enea odrzuci艂a koc.

- Jakim stopniem?

Wyprostowa艂em si臋 i przybra艂em bohatersk膮 poz臋.

- Wiedzcie zatem, i偶 w hyperio艅skiej Stra偶y Planetarnej uzyska艂em stopie艅 sier偶anta, lansjera trzeciej klasy.

Dumn膮 przemow臋 psu艂 troch臋 fakt, 偶e strasznie szcz臋ka艂em z臋bami.

- Sier偶anta - powt贸rzy艂a dziewczynka.

- Trzeciej klasy.

Enea zarzuci艂a mi ramiona na szyj臋, a ja, zaskoczony, niezgrabnie poklepa艂em japo plecach.

- Dla mnie jeste艣 sier偶antem pierwszej klasy - powiedzia艂a i cofn臋艂a si臋, tupi膮c i chuchaj膮c w d艂onie. - No, dobra... Co robimy?

- Zbior臋 sprz臋t. Znajd藕 ten stumetrowy kawa艂 liny, z kt贸rego zrobili艣cie dryfkotw臋 na Mare Infinitus, dobrze? Powinna wystarczy膰. Ciebie, A. Bettiku, prosz臋, 偶eby艣 dobi艂 do samej 艣ciany, ale w taki spos贸b, 偶eby rufy nie zalewa艂a woda. Mo偶na by na przyk艂ad wp艂yn膮膰 dziobem pod tamt膮 p贸艂k臋...

Przez chwil臋 wszyscy troje byli艣my zaj臋ci przygotowaniami, po czym zn贸w zebrali艣my si臋 na dziobie, pod skr贸conym masztem ze s艂abn膮c膮 latarni膮.

- Czy nadal uwa偶asz, 偶e kto艣 lub co艣 wysy艂a nas na konkretne planety na drodze Tetydy? - zapyta艂em Ene臋. - 呕e ma w tym jaki艣 cel?

Dziewczynka rozejrza艂a si臋 po mrocznym tunelu. Gdzie艣 z ty艂u kolejny stalaktyt wpad艂 z pluskiem do wody.

- Tak.

- Jaki wi臋c cel ma stawianie nam na drodze takiej bariery?

Enea wzruszy艂a ramionami, co w innych okoliczno艣ciach wygl膮da艂oby zapewne zabawnie, bior膮c pod uwag臋, ile warstw ubra艅 mia艂a na sobie.

- To pokusa.

- Pokusa? - nie zrozumia艂em. - 呕eby co?

- Odk膮d pami臋tam, nienawidz臋 zimna i ciemno艣ci. By膰 mo偶e kto艣 usi艂uje mnie zmusi膰, bym u偶y艂a swych... zdolno艣ci... kt贸rych jeszcze w pe艂ni nie nauczy艂am si臋 kontrolowa膰. Mocy, na kt贸re na razie nie zas艂u偶y艂am.

Zerkn膮艂em na czarne wiry, w kt贸rych za niespe艂na minut臋 mia艂em si臋 pogr膮偶y膰.

- S艂uchaj no, ma艂a, je艣li masz jakie艣 zdolno艣ci czy moce, kt贸re mog艂yby si臋 nam teraz przyda膰, sugeruj臋, 偶eby艣 zapozna艂a si臋 z nimi i zrobi艂a z nich u偶ytek, nawet je艣li jeszcze na nie nie zas艂u偶y艂a艣.

D艂oni膮 opatulon膮 dodatkowo w moje we艂niane skarpetki dotkn臋艂a mojej r臋ki.

- To tylko domys艂y - kiedy m贸wi艂a, para z jej oddechu zamarza艂a na brze偶ku jej czapki. - 呕adne moje przysz艂e umiej臋tno艣ci nie pozwoli艂yby nam wydosta膰 si臋 z tego miejsca. Tego jestem pewna. Mo偶e ta pokusa to... Mniejsza z tym, Raul. Spr贸bujmy si臋 przebi膰 przez ten mur.

Kiwn膮艂em g艂ow膮, nabra艂em g艂臋boko powietrza w p艂uca i rozebra艂em si臋, zostawiaj膮c sobie tylko bielizn臋. Szok wywo艂any lodowatym powietrzem by艂 straszliwy. Zawi膮za艂em sobie lin臋 wok贸艂 piersi, czuj膮c, jak palce mi sztywniej膮, i zarzuci艂em na rami臋 torb臋 z 艂adunkami.

- Mo偶e si臋 okaza膰, 偶e w zimnej wodzie serce po prostu przestanie mi bi膰 - powiedzia艂em do A. Bettika. - Je偶eli w pierwszych trzydziestu sekundach nie poczujesz pojedynczego, silnego szarpni臋cia, wyci膮gnij mnie.

Android skin膮艂 g艂ow膮, po czym prze膰wiczyli艣my wszystkie pozosta艂e sygna艂y, kt贸rych mia艂em u偶ywa膰.

- Ach, by艂bym zapomnia艂: je偶eli wci膮gniecie mnie na tratw臋 martwego albo pogr膮偶onego w 艣pi膮czce, mo偶na pr贸bowa膰 reanimacji nawet w kilka minut po zatrzymaniu akcji serca - stara艂em si臋, by m贸j g艂os brzmia艂 konkretnie i oboj臋tnie. - Zimno powinno op贸藕ni膰 艣mier膰 m贸zgu.

A. Bettik odpowiedzia艂 mi kolejnym kiwni臋ciem g艂owy. Przerzuci艂 sobie lin臋 przez rami臋 i chwyci艂 mocno drug膮 d艂oni膮, w klasycznej pozycji do asekuracji z barku.

- Dobra - rzuci艂em, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e odwlekaj膮c nieuniknion膮 chwil臋, trac臋 bezproduktywnie resztki ciep艂a. - Do zobaczenia za par臋 minut!

Zsun膮艂em si臋 do wody.

Mia艂em wra偶enie, i偶 serce na chwil臋 rzeczywi艣cie przesta艂o mi bi膰, p贸藕niej za艣 zacz臋艂o wali膰 tak, 偶e czu艂em b贸l w klatce piersiowej. Nurt okaza艂 si臋 znacznie bardziej rw膮cy, ni偶 zak艂ada艂em i niewiele brakowa艂o, by wci膮gn膮艂 mnie pod lodowy blok, zanim si臋 odpowiednio przygotowa艂em. Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e rzuci艂 mnie ku dziobowi tratwy i uderzy艂em o nier贸wny l贸d, rozcinaj膮c sobie czo艂o i siniacz膮c r臋ce. Z ca艂ej si艂y uczepi艂em si臋 chropowatej powierzchni, staraj膮c si臋 utrzyma膰 twarz nad powierzchni膮; czu艂em, jak pr膮d rzeki wci膮ga mi nogi i biodra w podwodny wir. Stalaktyt, kt贸ry wpad艂 do wody powy偶ej nas, roztrzaska艂 si臋 w艂a艣nie o mur dos艂ownie o p贸艂 metra od mojej g艂owy. Gdyby mnie trafi艂, straci艂bym przytomno艣膰 i zanurkowa艂, nie wiedz膮c nawet, co si臋 sta艂o.

- To... chyba... nie... by艂... najlepszy... pomys艂... - zaszczeka艂em z臋bami. W tym samym momencie l贸d wy艣lizn膮艂 mi si臋 spod palc贸w i porwa艂o mnie pod wod臋.

37

De Soya chce wy艂ama膰 si臋 z trasy poszukiwa艅 zaproponowanej przez komputer pok艂adowy „Rafaela” i uda膰 prosto na najbli偶sz膮 planet臋 zaj臋t膮 przez Intruz贸w. - Po co, kapitanie? - pyta kapral Kee.

- By膰 mo偶e si臋 myl臋 - przyznaje ojciec kapitan. - Je艣li jednak w spraw臋 s膮 wmieszani Intruzi, by膰 mo偶e trafimy na jaki艣 艣lad.

Sier偶ant Gregorius drapie si臋 po masywnej szcz臋ce.

- Tak, ale ryzykujemy, 偶e wpadniemy im w r臋ce. Poza tym wybaczy pan, kapitanie, ale nasz okr臋t nie jest najlepiej uzbrojon膮 jednostk膮 Paxu.

- Za to jest szybki - kiwa g艂ow膮 de Soya. - Zapewne uda艂oby si臋 nam prze艣cign膮膰 statki tworz膮ce r贸j. Zreszt膮 kto wie, czy Intruzi wci膮偶 tam siedz膮... Lubi膮 tak walczy膰: uderzenie i odskok, zrobienie wy艂omu w Wielkim Murze i ucieczka. Dokonuj膮 najwi臋kszych mo偶liwych szk贸d, po czym zostawiaj膮 po sobie jedynie symboliczne systemy obronne... - ojciec kapitan widzia艂 na w艂asne oczy tylko jeden 艣wiat spustoszony przez Intruz贸w, Svobod臋, i ma nadziej臋, 偶e nie przyjdzie mu ogl膮da膰 kolejnych. - Dla nas to i tak bez znaczenia. Na normalnym statku z nap臋dem Hawkinga skok za Wielki Mur oznacza艂by osiem do dziewi臋ciu miesi臋cy czasu pok艂adowego, czyli jedenastoletni d艂ug czasowy. Na archaniele czeka nas normalny, natychmiastowy przeskok i trzy dni na zmartwychwstanie.

Lansjer Rettig podnosi r臋k臋, jak zwykle, kiedy chce zaznaczy膰, 偶e ma co艣 do powiedzenia.

- Jest jeszcze jedna sprawa, kapitanie.

- To znaczy?

- Intruzom nie uda艂o si臋 dot膮d ani razu przechwyci膰 archanio艂a. W膮tpi臋, 偶eby wiedzieli, 偶e taki okr臋t w og贸le istnieje. Do licha, przecie偶 nawet wi臋kszo艣膰 偶o艂nierzy Paxu nie ma o nim poj臋cia - de Soya widzi ju偶, do czego zmierza lansjer, lecz pozwala mu sko艅czy膰. - To spore ryzyko, kapitanie i to nie tylko dla nas; tak偶e dla Paxu.

Zapada d艂uga cisza, kt贸r膮 przerywa dopiero de Soya.

- Cenna uwaga, lansjerze. Musz臋 przyzna膰, 偶e sporo si臋 nad tym zastanawia艂em. We藕my jednak pod uwag臋 fakt, i偶 „Rafaela” wyposa偶ono w automatyczny system nadzoruj膮cy zmartwychwstanie g艂贸wnie po to, 偶eby艣my mogli bez obaw opu艣ci膰 granice kontrolowanego przez Pax kosmosu. Wydaje mi si臋 oczywiste, 偶e uwzgl臋dniono w tych rachubach, i偶 ewentualny po艣cig zaprowadzi nas na Pogranicze b膮d藕 jeszcze dalej, na terytoria Intruz贸w - de Soya bierze g艂臋boki oddech. - By艂em tam, panowie, walczy艂em z rojami, pali艂em ich orbitalne lasy. Intruzi s膮... dziwni, a ich pr贸by adaptacji do 偶ycia w nieprzyjaznym 艣rodowisku, ba, nawet w mi臋dzygwiezdnej pr贸偶ni... to... blu藕nierstwo; prawdopodobnie nie s膮 ju偶 lud藕mi. Nie maj膮 natomiast szybkich statk贸w. „Rafael” powinien zd膮偶y膰 pojawi膰 si臋 w uk艂adzie, po czym rozp臋dzi膰 do nast臋pnego skoku, nie ryzykuj膮c przechwycenia. Mo偶emy zreszt膮 tak go zaprogramowa膰, by w wypadku przej臋cia przez Intruz贸w uleg艂 zniszczeniu.

呕aden z 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej si臋 nie odzywa; rozmy艣laj膮 o mo偶liwej podw贸jnej 艣mierci, o unicestwieniu bez ostrze偶enia. Jak zwykle po艂o偶膮 si臋 spa膰 na le偶ankach akceleracyjnych, w komorach zmartwychwsta艅czych i ju偶 si臋 nie obudz膮... Przynajmniej nie w tym 偶yciu. Sakrament krzy偶okszta艂tu jest prawdziwym cudem: przywraca okaleczonym, porozrywanym cia艂om 偶ycie, odtwarza cielesne pow艂oki i dusze ponownie narodzonych, kt贸rzy zgin臋li od ku艂, ognia, zmarli z g艂odu, udusili si臋, uton臋li, zostali zasztyletowani, zmia偶d偶eni, zmarli na zaraz臋... Jednak偶e i krzy偶okszta艂t ma swoje ograniczenia: nie potrafi艂by odtworzy膰 os贸b, kt贸rych cia艂a zd膮偶y艂y si臋 roz艂o偶y膰, tak jak nie pom贸g艂by odrodzi膰 si臋 ofiarom termonuklearnej eksplozji silnik贸w statku.

- Chyba mo偶e pan na nas liczy膰 - m贸wi Gregorius. Zdaje sobie spraw臋, 偶e de Soya doprowadzi艂 do tej dyskusji przede wszystkim dlatego, 偶e nie mo偶e znie艣膰 my艣li o wys艂aniu swoich ludzi na 艣mier膰 - prawdziw膮 艣mier膰 - bez rozmowy z nimi. Kee i Rettig ograniczaj膮 si臋 do kiwni臋cia g艂ow膮.

- W porz膮dku! Zaprogramuj臋 zatem „Rafaela” w taki spos贸b, by uleg艂 samozniszczeniu, je偶eli nie b臋dzie m贸g艂 uciec z uk艂adu gwiezdnego przed naszym zmartwychwstaniem. Zapewniam, 偶e parametry definiuj膮ce stan „niemo偶no艣ci ucieczki” wybior臋 z najwy偶sz膮 staranno艣ci膮, nie s膮dz臋 jednak, by naprawd臋 nam to grozi艂o. Obudzimy si臋 w okolicy... Bo偶e, nawet nie sprawdzi艂em, kt贸ra z planet Tetydy jest najbli偶szym 艣wiatem zaj臋tym przez Intruz贸w. Tai Zin?

- Nie, kapitanie - Gregorius pochyla si臋 nad wydrukiem zaplanowanej przez „Rafaela” trasy poszukiwa艅 i wskazuje palcem zakre艣lony k贸艂eczkiem rejon tu偶 poza granicami Paxu. - Hebron. Planeta 呕yd贸w.

- Nie zwlekajmy zatem, tylko szykujmy si臋 do skoku. Do zobaczenia za rok w Nowej Jerozolimie!

- Za rok? - Rettig zerka na map臋 i odpycha si臋 od sto艂u, kieruj膮c ku swojej le偶ance.

De Soya si臋 u艣miecha.

- Nauczy艂em si臋 tego powiedzonka od jednego z moich przyjaci贸艂 呕yd贸w. Nie wiem, co znaczy.

- Nie mia艂em poj臋cia, 偶e s膮 tu jeszcze jacy艣 呕ydzi - przyznaje kapral Kee. - My艣la艂em, 偶e chowaj膮 si臋 gdzie艣 na Pograniczu.

- Na uniwersytecie, gdzie ucz臋szcza艂em na dodatkowe wyk艂ady, spotyka艂o si臋 czasem ludzi nawr贸conych na judaizm - kr臋ci g艂ow膮 de Soya. - Mniejsza z tym, nied艂ugo spotka pan ich osobi艣cie na Hebronie. Panowie, prosz臋 zapi膮膰 pasy.

Ojciec kapitan natychmiast po przebudzeniu zdaje sobie spraw臋, i偶 rzeczywi艣cie wydarzy艂o si臋 co艣 z艂ego. Za m艂odu, kiedy jeszcze uczy艂 si臋 w seminarium, zdarza艂o mu si臋 czasem upi膰 z kumplami do nieprzytomno艣ci. Po jednej z takich eskapad obudzi艂 si臋 w cudzym 艂贸偶ku - na szcz臋艣cie sam, Bogu niech b臋d膮 dzi臋ki! - w nieznanej cz臋艣ci miasta i za nic w 艣wiecie nie m贸g艂 sobie przypomnie膰 ani czyje to 艂贸偶ko, ani jak si臋 w nim znalaz艂. Teraz czuje si臋 podobnie.

Kiedy otwiera oczy, nie towarzyszy mu przera偶aj膮ce wra偶enie spadania, jak zwykle w zerowym ci膮偶eniu. Zamiast zamkni臋tych, zautomatyzowanych kom贸r zmartwychwsta艅czych „Rafaela”, wype艂nionych woni膮 ozonu, potu i powt贸rnie przetworzonego powietrza, widzi wok贸艂 siebie pi臋knie urz膮dzony pok贸j z obszernym 艂o偶em i w miar臋 normaln膮 grawitacj膮. 艢ciany zdobi膮 religijne obrazy: portret Maryi Dziewicy, Chrystus na krzy偶u, wznosz膮cy oczy ku niebu, scena m臋cze艅stwa 艣wi臋tego Paw艂a... Przez koronkowe firanki s膮czy si臋 do wn臋trza s艂aby blask s艂o艅ca.

Oszo艂omionemu de Soyi otoczenie wydaje si臋 dziwnie znajome, podobnie zreszt膮 jak twarz pulchnego, niskiego ksi臋dza, kt贸ry podaj臋 mu ros贸艂 i zabawia rozmowami o wszystkim i o niczym. W ko艅cu startuj膮ce z op贸藕nieniem synapsy uruchamiaj膮 w艂a艣ciwe obwody i ojciec kapitan rozpoznaje ojca Baggio, opiekuna wskrzeszonych, kt贸rego ostami raz widzia艂 w ogrodach Watykanu i kt贸rego nie spodziewa艂 si臋 ju偶 ujrze膰. Popija ros贸艂, patrzy na bladoniebieskie niebo i dochodzi do wniosku, 偶e znalaz艂 si臋 na Pacem. Usi艂uje sobie przypomnie膰 wydarzenia, kt贸rego go tu przywiod艂y, ale ostatnie, co pami臋ta, to rozmowa z Gregoriusem i jego lud藕mi, d艂uga ucieczka ze studni grawitacyjnej Mare Infinitus i siedemdziesi膮tej Ophiuchi A, a potem wstrz膮s skoku kwantowego.

- Jak? - mamrocze niewyra藕nie i 艂apie ojca Baggio za r臋kaw. - Dlaczego...? Jak...?

- Spokojnie, m贸j synu, spokojnie! Przyjdzie czas, 偶eby o wszystkim porozmawia膰, przyjdzie czas na wszystko.

Uko艂ysany cichym g艂osem ksi臋dza, ciep艂ym 艣wiat艂em i bogatym w tlen powietrzem de Soya zapada w sen. Ma prorocze, z艂owr贸偶bne sny.

W po艂udnie, podczas kolejnego posi艂ku, na kt贸ry sk艂ada si臋 ros贸艂, de Soya zaczyna rozumie膰, 偶e mi艂y, grubiutki kap艂an nie udzieli mu odpowiedzi na 偶adne pytania: ani jak trafi艂 na Pacem, ani gdzie s膮 jego ludzie, ani dlaczego sam Baggio nie chce mu nic powiedzie膰.

- Niebawem przyjdzie ojciec Farrell - powtarza tylko, jakby te s艂owa wszystko wyja艣nia艂y.

De Soya odzyskuje powoli si艂y, bierze k膮piel, ubiera si臋 i, czekaj膮c na go艣cia, usi艂uje pozbiera膰 my艣li.

Ojciec Farrell przybywa wczesnym popo艂udniem. Jest wysoki, szczup艂y i - jak wkr贸tce bez specjalnego zaskoczenia stwierdza de Soya - ma stopie艅 komandora Legionist贸w Chrystusowych. Jego g艂os, cho膰 mi艂y dla ucha, zdradza osob臋 konkretn膮 i lakoniczn膮. Farrell ma zimne, szare oczy.

- Jest pan zapewne ciekaw, co si臋 wydarzy艂o, ojcze kapitanie - m贸wi. - I bez w膮tpienia wci膮偶 jeszcze odczuwa pan skutki niedawnego wskrzeszenia. To normalne.

- Znam efekty uboczne zmartwychwstania - de Soya u艣miecha si臋 lekko, ironicznie. - Ale nie myli si臋 ojciec, jestem ciekaw. Dlaczego obudzi艂em si臋 na Pacem? Co si臋 sta艂o w uk艂adzie Hebronu? Co z moimi lud藕mi?

- Zaczn臋 od ko艅ca. Sier偶ant Gregorius i kapral Kee czuj膮 si臋 dobrze... Dochodz膮 do siebie po wskrzeszeniu w kaplicy Gwardii Szwajcarskiej.

- Co z lansjerem Rettigiem? - dopytuje si臋 de Soya. Czarny ptak z艂ych przeczu膰, kt贸ry towarzyszy mu od chwili przebudzenia, zaczyna rozpo艣ciera膰 skrzyd艂a.

- Nie 偶yje. Prawdziwa 艣mier膰. Udzielono mu ostatniego namaszczenia, a jego cia艂o powierzono przestrzeni kosmicznej.

- Jak umar艂? To znaczy... mam na my艣li prawdziw膮 艣mier膰 z wysi艂kiem m贸wi de Soya. Ma ochot臋 si臋 rozp艂aka膰, ale powstrzymuje si臋, nie b臋d膮c pewnym, czy powoduje nim smutek, czy te偶 nadal odczuwa skutki wskrzeszenia.

- Nie znam szczeg贸艂贸w - odpowiada wysoki kap艂an. M臋偶czy藕ni rozmawiaj膮 w niewielkim saloniku, zarezerwowanym na specjalne spotkania i debaty. S膮 sami, je艣li nie liczy膰 艣wi臋tych, m臋czennik贸w, Chrystusa i Jego Matki. - Podczas powrotu z Hebronu wyst膮pi艂 b艂膮d w funkcjonowaniu automatycznej komory zmartwychwsta艅czej na „Rafaelu”.

- Powrotu z Hebronu? Chyba nie rozumiem, ojcze. Kaza艂em statkowi zosta膰 w okolicy Hebronu, je偶eli nie b臋dzie 艣cigany przez okr臋ty Intruz贸w. Czy tak si臋 sta艂o?

- Widocznie tak. Jak ju偶 wspomnia艂em, nie znam wszystkich szczeg贸艂贸w natury technicznej... Nie jestem w tej materii specjalist膮... Je艣li jednak dobrze rozumiem twoje s艂owa, ojcze kapitanie, skierowa艂e艣 archanio艂a w obszary przestrzeni kontrolowane przez Intruz贸w...

- Zlecono mi misj臋, kt贸ra zaprowadzi艂a mnie na Hebron - przerywa mu de Soya.

Farrell nie protestuje ani nie zmienia wyrazu twarzy, de Soyi wystarczy jednak jedno spojrzenie w g艂膮b jego szarych oczu, by wi臋cej nie wchodzi膰 mu w s艂owo.

- Je偶eli wi臋c si臋 nie myl臋, zaprogramowa艂 ojciec statek w taki spos贸b, by trafi艂 do uk艂adu znajduj膮cego si臋 we w艂adaniu Intruz贸w i, gdyby nie napotka艂 偶adnych przeszk贸d, wszed艂 na orbit臋 wok贸艂 planety Hebron.

De Soya milczy i patrzy wprost w oczy ojca Farrella; na razie nie ma w jego spojrzeniu wrogo艣ci, lecz got贸w jest w ka偶dej chwili odeprze膰 ewentualne oskar偶enia.

- O ile wi臋c dobrze rozumiem... Pa艅ski statek kurierski nazywa si臋 „Rafael”, czy偶 nie, ojcze?

Ojciec kapitan potwierdza skinieniem g艂owy. Wie, 偶e ma do czynienia z wytrawnym prawnikiem: ten staranny dob贸r s艂贸w, te pytania, zadawane w贸wczas, gdy odpowied藕 i tak nie ulega w膮tpliwo艣ci... W Ko艣ciele pracuje wielu doradc贸w. I wielu inkwizytor贸w.

- Wszystko wskazuje na to, 偶e „Rafael” wykona艂 zaprogramowane zadanie, nie napotka艂 偶adnych przeszk贸d i wszed艂 na orbit臋 Hebronu - ci膮gnie Farrell.

- Czy to wtedy wyst膮pi艂 b艂膮d w mechanizmie wskrzeszenia?

- O ile mi wiadomo - nie.

Legionista odrywa na moment wzrok od ojca kapitana i szybkim rzutem oka lustruje pok贸j, jak gdyby chcia艂 oszacowa膰 warto艣膰 znajduj膮cych si臋 w nim zabytkowych mebli i dzie艂 sztuki. Najwyra藕niej nie znajduje jednak nic godnego uwagi, gdy偶 wraca spojrzeniem do swego rozm贸wcy.

- O ile mi wiadomo, proces zmartwychwstania wszystkich czterech pasa偶er贸w statku dobiega艂 ko艅ca, gdy archanio艂 zosta艂 zmuszony do ucieczki. Skok mia艂, rzecz jasna, skutki 艣miertelne. Jak zapewne panu wiadomo, drugie wskrzeszenie po niekompletnym pierwszym ma znacznie mniejsze szans臋 powodzenia. To wtedy zawiod艂y mechanizmy nadzoruj膮ce przebieg sakramentu.

Zapada cisza. Pogr膮偶ony w my艣lach de Soya niemal nie s艂yszy gwaru i ha艂asu samochod贸w, dobiegaj膮cego z w膮skiej uliczki pod oknem. Nie przeszkadza mu r贸wnie偶 ryk silnik贸w startuj膮cego z pobliskiego portu kosmicznego transportowca.

- Komory zmartwychwsta艅cze zosta艂y poddane przegl膮dowi i naprawione, kiedy znajdowali艣my si臋 na orbicie Renesansu, ojcze Farrell.

Ksi膮dz potakuje niemal niedostrzegalnym skinieniem g艂owy.

- Wiem, przegl膮dali艣my zapisy. S膮dz臋, 偶e w艂a艣nie tego rodzaju b艂膮d kalibracji przyczyni艂 si臋 do 艣mierci lansjera Rettiga. W tej chwili trwa 艣ledztwo w garnizonie na Renesansie. Dochodzenie obj臋艂o zreszt膮 r贸wnie偶 uk艂ad Mare Infinitus, Epsilon Eridani i Epsilon Indi, 艁ask臋 Niechybn膮 w Lacaille 9352, planet臋 Barnarda, NGCes 2629-

4BIY, okolice Wegi i Pierwsz膮 Tau Ceti.

De Soya nie kryje zdumienia. Musieli zaprz膮c do pracy oba pozosta艂e archanio艂y, skoro prowadz膮 tak szeroko zakrojone 艣ledztwo. Tylko dlaczego?

- Jeste艣cie bardzo skrupulatni - m贸wi na g艂os.

- Owszem.

Ojciec kapitan z westchnieniem zapada w mi臋kkie poduszki fotela.

- Znaleziono nas w takim razie w pobli偶u Svobody i nie uda艂o si臋 wskrzesi膰 lansjera Rettiga...

Ojciec Farrell wykrzywia usta w leciutkim grymasie.

- W pobli偶u Svobody, kapitanie? Nie. Pa艅ski statek kurierski zosta艂 namierzony w uk艂adzie siedemdziesi膮tej Ophiuchi A, kiedy hamowa艂, kieruj膮c si臋 na Mare Infinitus, ojcze.

De Soya prostuje si臋 w fotelu.

- Nie rozumiem. W wypadku przedwczesnego opuszczenia okolic Hebronu „Rafael” mia艂 si臋 uda膰 do najbli偶szego uk艂adu gwiezdnego kontrolowanego przez Pax. Czyli na Svobod臋.

- By膰 mo偶e spotkanie i forma po艣cigu w okolicy Hebronu wykluczy艂y tak膮 mo偶liwo艣膰 ucieczki - stwierdza bez emocji Farrell. - A wtedy komputer prawdopodobnie postanowi艂 wr贸ci膰 do punktu wyj艣cia.

- By膰 mo偶e - de Soya usilnie stara si臋 rozgry藕膰 swego go艣cia. - Powiedzia艂e艣 „prawdopodobnie”, ojcze. Czy偶by艣cie nie wiedzieli, co si臋 sta艂o? Nie zbadali艣cie zapis贸w w komputerze pok艂adowym?

Milczenie Farrella mog艂o oznacza膰 potwierdzenie - lub cokolwiek innego.

- Poza tym skoro wr贸cili艣my na Mare Infinitus, dlaczego obudzi艂em si臋 tutaj, na Pacem? - nie ust臋puje de Soya. - Co si臋 sta艂o w uk艂adzie siedemdziesi膮tej Ophiuchi A?

Teraz na usta Farrella wyp艂ywa u艣miech w postaci minimalnego rozci膮gni臋cia w膮skich warg.

- Tak si臋 z艂o偶y艂o, ojcze kapitanie, 偶e na orbicie wok贸艂 Mare Infinitus znajdowa艂 si臋 w tym czasie „Michael”. Znajduj膮ca si臋 na jego pok艂adzie kapitan Wu...

- Marget Wu? - pyta de Soya, nie dbaj膮c o to, czy zirytuje rozm贸wc臋 kolejnym wtr膮ceniem.

- W rzeczy samej - Farrell zdejmuje palcem wyimaginowany py艂ek z zaprasowanych w idealny kant, czarnych spodni. - Bior膮c pod uwag臋... hmmm... konsternacj膮, jak膮 wywo艂a艂a pa艅ska ostatnia wizyta na Mare Infinitus...

- Ma pan na my艣li umieszczenie biskupa Melandriano w odleg艂ym klasztorze i aresztowanie skorumpowanych zdrajc贸w, mieni膮cych si臋 oficerami Paxu? - de Soya zn贸w nie daje mu sko艅czy膰 zdania. - Nie ulega chyba w膮tpliwo艣ci, 偶e ca艂y proceder przebiega艂 pod czujnym okiem Melandriano...

Farrell przerywa mu, unosz膮c w g贸r臋 d艂o艅.

- Te wydarzenia nie wchodz膮 w zakres mojego 艣ledztwa, ojcze kapitanie. Odpowiada艂em tylko na pa艅skie pytanie. Czy mog臋 kontynuowa膰?

De Soya milczy. W艣ciek艂o艣膰 miesza si臋 w jego sercu z 偶alem po 艣mierci Rettiga, a narkotyczne uniesienie, jak偶e charakterystyczne dla pierwszych dni po zmartwychwstaniu, wcale mu nie pomaga.

- Kapitan Wu, wys艂uchawszy protest贸w biskupa Melandriano i innych cz艂onk贸w w艂adz Mare Infinitus, uzna艂a, i偶 by艂oby wskazane przetransportowa膰 pana i pa艅skich ludzi na Pacem i dopiero tam dokona膰 wskrzeszenia.

- Czyli proces zmartwychwstania zosta艂 przerwany po raz drugi, tak?

- Nie - w g艂osie Farrella nie s艂ycha膰 nawet 艣ladu rozdra偶nienia. - Decyzja o transporcie do Watykanu zapad艂a, zanim si臋 rozpocz膮艂.

De Soya patrzy na swoje palce. Dr偶膮. Oczyma wyobra藕ni widzi „Rafaela” z 艂adunkiem trup贸w, w tym jego w艂asnym. Najpierw 艣miertelna wyprawa na Hebron, p贸藕niej hamowanie w przestrzeni wok贸艂 Mare Infinitus, na koniec skok na Pacem. Podnosi wzrok.

- Jak d艂ugo byli艣my martwi, ojcze?

- Trzydzie艣ci dwa dni.

De Soya nieomal podrywa si臋 z fotela. Potrzebuje d艂u偶szej chwili, by si臋 uspokoi膰 i zapanowa膰 nad g艂osem.

- Je偶eli w uk艂adzie Hebronu nie dosz艂o do zmartwychwstania, to w momencie, gdy kapitan Wu postanowi艂a skierowa膰 nasz statek z Mare Infinitus na Pacem, zanim uruchomiono proces wskrzeszenia, powinni艣my byli nie 偶y膰 dopiero od siedemdziesi臋ciu dw贸ch godzin. Za艂贸偶my, 偶e tyle samo czasu sp臋dzili艣my tutaj... Co si臋 z nami dzia艂o przez pozosta艂e dwadzie艣cia sze艣膰 dni, ojcze?

Farrell jeszcze raz przeci膮ga palcami wzd艂u偶 kantu na spodniach.

- Na Mare Infinitus nast膮pi艂a pewna zw艂oka - m贸wi spokojnie. - Rozpocz臋to 艣ledztwo, odebrano protesty, pochowano lansjera Rettiga ze wszystkimi nale偶nymi honorami, wype艂niono szereg innych... zada艅. „Rafael” wr贸ci艂 razem z „Michaelem” - ksi膮dz wstaje znienacka. De Soya r贸wnie偶 podrywa si臋 z fotela. - Ojcze kapitanie, mam panu przekaza膰 wyrazy szacunku i 偶yczenia rych艂ego powrotu do zdrowia i wiecznego 偶ycia w Chrystusie od sekretarza stanu kardyna艂a Lourdusamy. Kardyna艂 偶yczy sobie r贸wnie偶, by jutro godzinie si贸dmej rano stawi艂 si臋 pan w watyka艅skim biurze 艢wi臋tego Zgromadzenia Doktryny Wiary, gdzie spotka si臋 pan z monsignorem Lucasem Oddim i innymi cz艂onkami Zgromadzenia.

Oszo艂omiony de Soya mo偶e tylko strzeli膰 obcasami i pochyli膰 g艂ow臋 na znak zgody. Jest jezuit膮 i oficerem floty, cz艂owiekiem nawyk艂ym do dyscypliny.

- Doskonale! - z tymi s艂owy ojciec Farrell opuszcza pok贸j.

De Soya jeszcze przez kilka minut stoi bez ruchu w foyer. Jako zwyk艂y kap艂an i oficer z placu boju nie mia艂 wiele do czynienia z polityk膮 i wewn臋trznymi rozgrywkami w 艂onie Ko艣cio艂a, ale nawet taki prowincjusz i wiecznie zaj臋ty wojownik jak on zna struktur臋 watyka艅skiego pa艅stwa i funkcj臋 jego element贸w.

Papie偶owi podlegaj膮 bezpo艣rednio dwa pot臋偶ne organy administracyjne: kuria rzymska i 艢wi臋te Zgromadzenia. Kuria jest niezgrabn膮, skomplikowan膮 niczym labirynt struktur膮, kt贸rej „nowoczesn膮” form臋 nada艂 Sykstus V w 1588 AD. W jej sk艂ad wchodzi Sekretariat Stanu, opoka w艂adzy kardyna艂a Lourdusamy, pe艂ni膮cego w nim funkcj臋 premiera o nieco myl膮cym tytule „Sekretarza Stanu”. Sekretariat stanowi o艣rodek tak zwanej „starej kurii”, czyli zespo艂u urz臋d贸w funkcjonuj膮cych u boku papie偶a od szesnastego wieku. „Nowa kuria” sk艂ada艂a si臋 pocz膮tkowo z szesnastu mniejszych cia艂 administracyjnych, utworzonych przez Drugi Sob贸r Watyka艅ski, kt贸ry zako艅czy艂 obrady w 1965 AD. Podczas trwaj膮cego 260 lat panowania papie偶a Juliusza owe szesna艣cie biur przerodzi艂o si臋 w spl膮tany konglomerat trzydziestu jeden instytucji.

De Soya nie zosta艂 jednak wezwany przed oblicze urz臋dnik贸w kurii, lecz funkcjonariuszy osobnego, cz臋sto przeciwnego jej organu - 艢wi臋tych Zgromadze艅. Dok艂adniej rzecz bior膮c, ma si臋 spotka膰 z przedstawicielami 艢wi臋tego Zgromadzenia Doktryny Wiary, kt贸re w ostatnich dwustu latach zyska艂o - a w艂a艣ciwie odzyska艂o - ogromne wp艂ywy. Papie偶 zn贸w zosta艂 prefektem Zgromadzenia i zmiana ta znacznie o偶ywi艂a funkcjonowanie urz臋du. W ci膮gu dwunastu wiek贸w poprzedzaj膮cych wyb贸r Juliusza Zgromadzenie, znane do 1964 AD jako 艢wi臋te Oficjum, straci艂o na znaczeniu tak bardzo, 偶e praktycznie przesta艂o istnie膰. Teraz jednak jego w艂adza rozci膮ga si臋 na wszystkie zamieszkane planety w promieniu pi臋ciuset lat 艣wietlnych i opiera na trzech tysi膮cach lat historii.

De Soya wraca do saloniku i opiera si臋 o fotel, na kt贸rym siedzia艂. W g艂owie mu si臋 kr臋ci od nat艂oku my艣li. Wie, 偶e przed wizyt膮 w 艢wi臋tym Oficjum nie pozwol膮 mu si臋 spotka膰 z Kee i Gregoriusem; wie, 偶e mo偶e ich ju偶 nigdy nie zobaczy膰. Przez chwil臋 rozmy艣la o splocie wydarze艅, kt贸ry przywi贸d艂 go do tego pokoju i doprowadzi艂 do tej rozmowy, jego ot臋pia艂y umys艂 szybko jednak gubi si臋 w zawi艂o艣ciach polityki Ko艣cio艂a, zarzutach obra偶onych kleryk贸w, zagadnieniach walki o w艂adz臋 w Paxie.

Jednego jest pewien: 艢wi臋te Zgromadzenie Doktryny Wiary, znane niegdy艣 jako 艢wi臋te Oficjum, przez stulecia nosi艂o r贸wnie偶 inne miano: 艢wi臋tej Inkwizycji.

I w艂a艣nie za panowania Juliusza XIV Inkwizycja zn贸w zacz臋艂a budzi膰 groz臋, z jak膮 niegdy艣 kojarzono jej nazw臋. De Soya za艣 ma si臋 spotka膰 z jej przedstawicielami nast臋pnego ranka; nie ma czasu na przygotowania i nie zna zarzut贸w, jakie mu postawi膮.

Do pokoju wchodzi u艣miechni臋ty ojciec Baggio.

- Czy mi艂o ci si臋 gaw臋dzi艂o z ojcem Farrellem, m贸j synu? - pyta weso艂o.

- Tak - de Soya nie zwraca na niego uwagi. - Bardzo mi艂o.

- To dobrze, bardzo dobrze. Czas chyba na ros贸艂, kr贸tk膮 modlitw臋... mo偶e Anio艂 Pa艅ski? A potem do 艂贸偶ka. Trzeba si臋 wyspa膰, 偶eby rano wsta膰 rze艣kim na spotkanie nowego dnia. Prawda, m贸j synu?

38

W niesko艅czonym zbiorze wierszy, jakimi Starowina raczy艂a mnie w dzieci艅stwie, mia艂em sw贸j ulubiony, kt贸ry zaczyna艂 si臋 od s艂贸w „Niekt贸rzy m贸wi膮, 偶e 艣wiat dokona 偶ywota w ogniu, inni - 偶e ko艅cem b臋dzie l贸d”. Nie wiedzieli艣my, kto jest jego autorem; Starowina przypuszcza艂a tylko, 偶e napisa艂 go prehegira艅ski poeta nazwiskiem Frost*.[*mr贸z] Nawet jako dziecko uwa偶a艂em, 偶e to troch臋 za du偶y zbieg okoliczno艣ci, lecz sama idea ko艅ca 艣wiata w p艂omieniach lub w lodzie g艂臋boko zapad艂a mi w pami臋膰.

M贸j 艣wiat wybra艂 to drugie rozwi膮zanie. Pod lodow膮 艣cian膮 panowa艂a nieprzenikniona ciemno艣膰 i zimno, kt贸rego nie jestem w stanie opisa膰. Zdarza艂y mi si臋 ju偶 poparzenia - raz na naszej barce p艂yn膮cej w g贸r臋 Kansu wybuch艂a kuchenka gazowa i bole艣nie, cho膰 niegro藕nie opali艂a mi r臋ce i pier艣 - tote偶 wiedzia艂em, czego mog臋 si臋 spodziewa膰 po ogniu. Tutaj ch艂贸d wydawa艂 mi si臋 r贸wnie intensywny, jak gdybym znalaz艂 si臋 w艣r贸d p艂omieni, powoli rozdzieraj膮cych mi cia艂o na strz臋py.

Trzymana przez androida lina opasywa艂a mnie pod pachami i kiedy wartki nurt okr臋ci艂 mnie dooko艂a, da艂em mu si臋 porwa膰 stopami naprz贸d w mroczn膮 czelu艣膰. R臋koma os艂ania艂em twarz przed uderzeniami o ostre wyst臋py na dolnej powierzchni twardego jak ska艂a lodu. A. Bettik blokowa艂 lin臋 i hamowa艂 m贸j ruch, ale i tak szybko zdar艂em kolana do krwi. Pr膮d przyciska艂 mnie do poszarpanego stropu z tak膮 si艂膮, jakby wleczono mnie po 偶wirze.

Kiedy postanowi艂em nie zdejmowa膰 skarpet, mia艂em na my艣li nie tyle ochron臋 przed zimnem, co raczej w艂a艣nie chropowaty l贸d, jednak偶e i one nie na wiele si臋 zda艂y w konfrontacji z ostrymi kraw臋dziami. Mia艂em jeszcze na sobie szorty i koszulk臋, kt贸re r贸wnie偶 niespecjalnie mnie rozgrzewa艂y, z szyi za艣 zwiesza艂 mi si臋 komunikator radiowy z przyklejonymi do gard艂a mikrofonami, gotowymi odbiera膰 g艂os i przekazy subwokalizowane. W moim uchu tkwi艂a male艅ka s艂uchawka; przez rami臋 przerzuci艂em wodoszczeln膮 torb臋 z neoplastikiem, zapalnikami i kawa艂kiem lontu, do kt贸rej w ostatniej chwili dorzuci艂em dwie race 艣wietlne. Do nadgarstka przyklei艂em sobie laserow膮 latark臋 - jej w膮ski promie艅 rozprasza艂 si臋 w mrocznej wodzie i odbija艂 ad lodu, cho膰 nie dawa艂 za du偶o 艣wiat艂a. Odk膮d opu艣ci艂em labirynt na Hyperionie, rzadko z niej korzysta艂em, gdy偶 du偶e latarnie by艂y znacznie bardziej uniwersalne i zu偶ywa艂y mniej energii; laser nie nadawa艂 si臋 r贸wnie偶 do ci臋cia, wiedzia艂em jednak, 偶e powinien wystarczy膰 do wy偶艂obienia otwor贸w pod 艂adunki.

Je艣li tylko po偶yj臋 na tyle d艂ugo, 偶eby 偶艂obi膰 jakie艣 otwory.

Jedyn膮 nadziej臋 w tej szale艅czej pr贸bie nurkowania pod lodem pok艂ada艂em w wiedzy, jak膮 wynios艂em ze szkolenia na szelfie lodowym u wybrze偶y Ursusa. Na Nied藕wiedzim Morzu Lodowcowym, kt贸re podczas kr贸tkiego, arktycznego lata zamarza艂o i rozmarza艂o niemal codziennie, zawsze istnia艂o znaczne ryzyko p臋kni臋cia cienkiego lodu. Uczono nas wi臋c, 偶e nawet gdyby pr膮d zmy艂 nas pod zamarzni臋t膮 powierzchni臋 do miejsca, gdzie nie zdo艂aliby艣my si臋 przebi膰, pomi臋dzy wod膮 i lodowym stropem zawsze znajduje si臋 odrobina 艣ci艣ni臋tego powietrza. Nale偶a艂o wi臋c podp艂yn膮膰 do samego lodu, wystawi膰 nozdrza nad wod臋 (nawet je艣li mia艂oby to oznacza膰, 偶e reszta twarzy pozostanie zanurzona) i przemieszcza膰 si臋 w ten spos贸b a偶 do znalezienia cie艅szej skorupy, kt贸r膮 da艂oby si臋 roztrzaska膰 r臋k膮.

Tyle teoria. Mia艂em okazj臋 przetestowa膰 jej prawdziwo艣膰, gdy wzi膮艂em udzia艂 w poszukiwaniach jednego z ch艂opak贸w: kiedy wyszed艂 na chwil臋 ze skarabeusza, w odleg艂o艣ci dos艂ownie dw贸ch krok贸w od wa偶膮cego cztery tony pojazdu l贸d si臋 pod nim za艂ama艂. Znalaz艂em go niemal sze艣膰set metr贸w od miejsca wypadku. Nos przyciska艂 wci膮偶 do grubej w tym miejscu lodowej p艂yty, ale znajduj膮ce si臋 poni偶ej linii wody usta mia艂 otwarte, twarz zbiela艂膮 niczym 艣nieg, a oczy zamarzni臋te na ko艣膰.

Stara艂em si臋 o tym nie my艣le膰 walcz膮c z pr膮dem i przedzieraj膮c si臋 ku powierzchni. Szarpn膮艂em za lin臋, 偶eby da膰 zna膰 A. Bettikowi, 偶e ma mnie zatrzyma膰 i przejecha艂em twarz膮 po szorstkim suficie w poszukiwaniu powietrza.

Wod臋 od lodu dzieli艂o tu kilkana艣cie centymetr贸w wolnej przestrzeni, czasem nieco wi臋cej, je艣li bia艂y blok zamarzni臋tej atmosfery by艂 akurat poprzecinany szczelinami. Wci膮gn膮艂em lodowate powietrze w p艂uca i po艣wieci艂em latark膮 najpierw w g艂膮b jednej ze szczelin, a p贸藕niej przed siebie i do ty艂u.

- Odpoczn臋 chwil臋 - wysapa艂em. - Wszystko gra. Ile przep艂yn膮艂em?

- Z osiem metr贸w - dobieg艂 mnie ze s艂uchawki szept androida.

- Cholera jasna! - mrukn膮艂em pod nosem, zapominaj膮c na moment, 偶e mikrofon odbierze subwokalizowane s艂owa. A ja mia艂em wra偶enie, 偶e przeby艂em przynajmniej ze dwadzie艣cia, mo偶e trzydzie艣ci metr贸w. - Dobra. Zak艂adam pierwszy 艂adunek - oznajmi艂em g艂o艣niej.

Palce jeszcze nie zdr臋twia艂y mi do reszty, zdo艂a艂em wi臋c prze艂膮czy膰 latark臋 na najwy偶sz膮 moc i wypali膰 ni膮 p艂ytk膮 nisz臋 w s膮siedztwie szczeliny. Jeszcze przed opuszczeniem tratwy wst臋pnie uformowa艂em neoplastik w u偶yteczne bomby i teraz wystarczy艂o go dopasowa膰 do kszta艂tu jamki. Neoplastik jest profilowanym materia艂em wybuchowym, co oznacza, 偶e energia eksplozji p贸jdzie dok艂adnie w po偶膮danym kierunku, o ile oczywi艣cie odpowiednio przygotuje si臋 艂adunek; w tym wypadku od razu wiedzia艂em, 偶e wybuch ma uderzy膰 g艂贸wnie w g贸r臋 i w ty艂, pozosta艂o mi tylko precyzyjnie wklei膰 w l贸d macki mi臋kkiego tworzywa. Ta sama technologia, kt贸ra sprawia, 偶e pocisk plazmowy wchodzi w stal jak w mas艂o, odpowiada艂a za pchni臋cie ca艂ej si艂y wybuchu owych macek w o艣miometrow膮 barier臋 lodu i rozkruszenie jej na zgrabne kawa艂ki. Liczyli艣my na to, 偶e stacje uzdatniania atmosfery dzia艂a艂y wystarczaj膮co d艂ugo i skutecznie, 偶eby mieszanka tlenu z azotem i dwutlenkiem w臋gla nie okaza艂a si臋 nazbyt wybuchowa.

Dzi臋ki temu, 偶e dok艂adnie wiedzia艂em czego chc臋, uformowanie 艂adunk贸w zaj臋艂o mi niespe艂na czterdzie艣ci pi臋膰 sekund i nie wymaga艂o szczeg贸lnej zr臋czno艣ci. Wystarczy艂o to jednak, bym po wetkni臋ciu male艅kich zapalnik贸w w bry艂k臋 neoplastiku zupe艂nie straci艂 czucie w palcach. Wiedz膮c, 偶e radio dzia艂a bez zarzutu, nastawi艂em zapalniki na zdaln膮 detonacj臋 i darowa艂em sobie instalowanie lontu.

- W porz膮dku! - rzuci艂em i zacz膮艂em si臋 zanurza膰. - Popu艣膰 smycz!

Zacz膮艂 si臋 kolejny etap dzikiej przeja偶d偶ki: pr膮d to wci膮ga艂 mnie w g艂膮b wody, to zn贸w podrzuca艂 do g贸ry i tar艂 mn膮 o kryszta艂owe sklepienie, ja za艣 od czasu do czasu desperacko 艂apa艂em oddech i najwy偶szym wysi艂kiem woli zmusza艂em si臋 do dzia艂ania. Traci艂em ostatnie rezerwy ciep艂a.

L贸d ci膮gn膮艂 si臋 przez dalsze trzydzie艣ci metr贸w - akurat tyle, ile - moim zdaniem - m贸g艂 rozsadzi膰 neoplastik. Za艂o偶y艂em 艂adunki jeszcze w dw贸ch miejscach: raz w naturalnym p臋kni臋ciu i raz w cylindrycznym otworze, kt贸ry wypali艂em w litym lodzie. Za tym drugim razem nic ju偶 nie czu艂em i z trudem uda艂o mi si臋 odpowiednio u艂o偶y膰 艂adunek. My艣la艂em ju偶 tylko o tym, 偶e je艣li lodowa zapora szybko si臋 nie sko艅czy, ca艂a moja robota p贸jdzie na mam臋. Zastanawiali艣my si臋 z A. Bettikiem nad przer膮baniem si臋 przez 艣cian臋 za pomoc膮 siekiery, ba艂em si臋 jednak, 偶e nie na d艂ugo starczy艂oby nam si艂.

Wynurzy艂em si臋 ponownie na czterdziestym pierwszym metrze i z pocz膮tku mia艂em wra偶enie, 偶e znajduj臋 si臋 pod kolejn膮 szczelin膮, jednak偶e kiedy po艣wieci艂em latark膮 przed siebie, stwierdzi艂em, 偶e komora jest d艂u偶sza i szersza od tej, w kt贸rej zosta艂a tratwa. Ustalili艣my wcze艣niej, 偶e nie b臋dziemy detonowa膰 bomb, je偶eli wynurzywszy si臋 ujrz臋 od razu kolejn膮 zapor臋, ale kiedy zni偶y艂em latark臋 nad sam膮 wod臋, okaza艂o si臋, 偶e rzeka, szeroka w tym miejscu na jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w, zakr臋ca 艂agodnie dopiero po kilkuset metrach. Nie widzia艂em 偶adnych dodatkowych tuneli ani 艂agodnego brzegu, lecz przynajmniej mogli艣my p艂yn膮膰 dalej. Otoczenie si臋 nie zmieni艂o - wsz臋dzie zwiesza艂y si臋 stalaktyty, a nad powierzchni膮 unosi艂a si臋 mg艂a.

Chcia艂em zajrze膰 za zakr臋t, szybko jednak doszed艂em do wniosku, 偶e nie wystarczy mi w贸wczas ani liny, ani si艂, 偶eby wr贸ci膰.

- Wyci膮gnijcie mnie! - poprosi艂em.

Przez nast臋pne dwie minuty da艂em si臋 po prostu ci膮gn膮膰 A. Bettikowi przez czer艅 pod lodem, od czasu do czasu zatrzymuj膮c si臋 dla z艂apania oddechu. Gdyby podzia艂 r贸l wygl膮da艂 inaczej - to znaczy android pop艂yn膮艂by z 艂adunkami, a ja mia艂bym go asekurowa膰 - nie zdo艂a艂bym go 艣ci膮gn膮膰 z powrotem na pok艂ad nawet maj膮c cztery razy wi臋cej czasu, ni偶 on potrzebowa艂 na 艣ci膮gni臋cie mnie; ba, nie poradzi艂bym sobie chyba nawet z Ene膮. Wiedzia艂em, 偶e jest silny, cho膰 bez przesady, tego dnia jednak wykaza艂 si臋 i艣cie nadludzk膮 si艂膮. Mog艂em si臋 tylko domy艣la膰, do jakich rezerw energetycznych musia艂 si臋gn膮膰, 偶ebym w dwie minuty znalaz艂 si臋 na tratwie, mimo 偶e stara艂em si臋 mu pomaga膰, to znaczy odpycha艂em si臋 krwawi膮cymi d艂o艅mi od sufitu i w miar臋 mo偶liwo艣ci macha艂em nogami.

Wynurzywszy si臋 w 艣wietle latarni nie mia艂em si艂y podnie艣膰 r膮k ani wpe艂zn膮膰 na pok艂ad, wi臋c A. Bettik z艂apa艂 mnie pod pachy i delikatnie wydoby艂 z wody. Enea chwyci艂a mnie za nogi, po czym przenie艣li mnie na ruf臋. W moim ot臋pia艂ym m贸zgu ko艂ata艂y si臋 wizje katolickiego ko艣ci贸艂ka w le偶膮cej na pomocy mokrade艂 wsi Latmos, do kt贸rego zdarza艂o si臋 nam zagl膮da膰 przy okazji zakup贸w 偶ywno艣ci. W 艣rodku znajdowa艂o si臋 mn贸stwo religijnych obraz贸w, ale przyznam, 偶e my艣la艂em tylko o jednym: na po艂udniowej 艣cianie zawieszono malowid艂o przestawiaj膮ce Chrystusa, zdejmowanego z krzy偶a przez jednego z aposto艂贸w; jego bose, poranione stopy podtrzymywa艂a Maryja Dziewica.

Nie pochlebiaj sobie, przemkn臋艂o mi przez my艣l. S艂owa te us艂ysza艂em wypowiedziane g艂osem Enei.

Znalaz艂em si臋 w oblodzonym namiocie, gdzie na pos艂aniu z dw贸ch 艣piwor贸w i cienkiego materaca czeka艂 m贸j koc termoizolacyjny. A. Bettik 艣ci膮gn膮艂 ze mnie przemoczon膮 koszul臋, zabra艂 mi torb臋 i komunikator, odklejon膮 od mojego nadgarstka latark臋 schowa艂 do plecaka, a mnie u艂o偶y艂 w g贸rnym 艣piworze i otuli艂 kocem. Potem otworzy艂 medpak i przyklei艂 mi elektrody do piersi, wewn臋trznej strony uda, lewego przegubu i skroni. Zgodnie z tym, jak si臋 umawiali艣my, zerkn膮wszy na ekran przyrz膮du wstrzykn膮艂 mi ampu艂k臋 adrenonitrotaliny.

Chcia艂em mu powiedzie膰, 偶e pewnie zaczyna mie膰 do艣膰 ratowania mnie z wody, ale j臋zyk, szcz臋ki i ca艂y aparat mowy odm贸wi艂y mi pos艂usze艅stwa. By艂o mi tak zimno, 偶e nawet nie dr偶a艂em. Przytomno艣膰 sta艂a si臋 tylko cieniutk膮 nitk膮 艂膮cz膮c膮 mnie ze 艣wiatem, kt贸ra w dodatku grozi艂a zerwaniem w przenikaj膮cych mnie, lodowatych podmuchach wiatru.

Android pochyli艂 si臋 ku mojej twarzy.

- Czy za艂o偶y艂 pan 艂adunki, M. Endymion?

Uda艂o mi si臋 skin膮膰 g艂ow膮. Na nic wi臋cej nie by艂o mnie sta膰, a nawet i ten ruch sprawia艂 wra偶enie, jakby wykonywa艂a go jaka艣 niezdarna marionetka.

Enea ukl臋k艂a przy mnie.

- Zajm臋 si臋 nim - rzek艂a do A. Bettika. - Ty nas st膮d wyprowad藕.

Android wyszed艂 z namiotu i skierowa艂 tratw臋 w g贸r臋 rzeki, odpychaj膮c si臋 dr膮giem z dziobu. Bior膮c pod uwag臋, ile si艂 kosztowa艂o go wydobycie mnie z wody, nie mia艂em poj臋cia, sk膮d ma jeszcze tyle energii, 偶eby w pojedynk臋 przepchn膮膰 nas sto metr贸w pod pr膮d.

Ruszyli艣my z miejsca. Przez tr贸jk膮tne wej艣cie do namiotu obserwowa艂em jak 艣wiat艂o latarni rozprasza si臋 na mgle i odbija od wysokiego sufitu. Opar i lodowe stalaktyty przesuwa艂y si臋 z wolna przed moimi oczyma, jakbym przez r贸wnoramienn膮 dziurk臋 od klucza zagl膮da艂 na dziewi膮ty kr膮g piek艂a Dantego.

Enea nie spuszcza艂a wzroku z medpaka.

- Raul! - wyszepta艂a. - Raul...

Koc mia艂 zatrzymywa膰 ca艂e ciep艂o, jakie wydziela艂em, ja jednak czu艂em si臋, jakbym w og贸le nie promieniowa艂 ciep艂em. W ko艣ciach rwa艂o mnie z zimna, lecz zamro偶one ko艅c贸wki nerw贸w nie przekazywa艂y b贸lu do m贸zgu. By艂em bardzo, bardzo senny.

- Zosta艅 ze mn膮, Raul! - Enea obudzi艂a mnie szarpni臋ciem za rami臋. - Nie odchod藕, do diab艂a!

Staram si臋, pomy艣la艂em w odpowiedzi. K艂ama艂em. Chcia艂em tylko spa膰.

- A. Bettik! - krzykn臋艂a dziewczynka.

Resztk膮 艣wiadomo艣ci zda艂em sobie spraw臋, 偶e android wchodzi do namiotu i rzuca okiem na medpak. Nie zrozumia艂em ani s艂owa z dalszej wymiany zda艅, kt贸ra przerodzi艂a si臋 dla mnie w jednostajne buczenie.

Odp艂yn膮艂em ju偶 bardzo daleko, gdy poczu艂em, jak kto艣 si臋 do mnie przytula. A. Bettik wr贸ci艂 do kierowania tratw膮, Enea za艣 wczo艂ga艂a si臋 pod koc i w艣lizn臋艂a do mojego 艣piwora. Nie od razu ciep艂o jej cia艂a przebi艂o si臋 przez znajduj膮ce si臋 we mnie pok艂ady wiecznej zmarzliny. Czu艂em jednak oddech dziewczynki i wbijaj膮ce mi si臋 w bok jej ko艣ciste 艂okcie i kolana.

To nie tak, zn贸w skierowa艂em my艣li pod jej adresem. To ja jestem twoim obro艅c膮... wynaj臋tym, 偶eby ci臋 chroni膰. Lodowata senno艣膰 nie pozwala艂a mi przem贸wi膰 na g艂os.

Nie pami臋tam, czy mnie obj臋艂a. Wiem tylko, 偶e reagowa艂em na jej dotyk z r贸wnym zapa艂em, co namokni臋ta i zamro偶ona k艂oda drewna albo dowolny ze stalaktyt贸w, kt贸re wolno przemierza艂y moje tr贸jk膮tne pole widzenia - od spodu pod艣wietlone lamp膮, od g贸ry gin膮ce w mroku i mgle, tak samo, jak m贸j umys艂.

Wreszcie ciep艂o zacz臋艂o si臋 do mnie przebija膰, z pocz膮tku bardzo s艂abiutko, ale wystarczaj膮co, 偶ebym poczu艂 pod sk贸r膮 bolesne uk艂ucia. Gdybym m贸g艂 wtedy przem贸wi膰, poprosi艂bym Ene臋, by odsun臋艂a si臋 i da艂a mi si臋 spokojnie zdrzemn膮膰.

Jaki艣 czas p贸藕niej - nie wiem, pi臋tna艣cie minut? dwie godziny? - A. Bettik wr贸ci艂 do namiotu. Zachowa艂em tyle przytomno艣ci umys艂u, by wiedzie膰, 偶e dzia艂aj膮c zgodnie z ustalonym wcze艣niej planem zakotwiczy艂 tratw臋 w g贸rze rzeki, pod fragmentem portalu, zapieraj膮c wszystkie dr膮gi o dno. Zgodnie z nasz膮 teori膮, metalowy transmiter mia艂 nas zabezpieczy膰 przed skutkami ewentualnego zawalenia si臋 stropu po zdetonowaniu bomb.

Odpal 艂adunki, chcia艂em do niego powiedzie膰, ale on, zamiast uruchomi膰 komunikator, zdj膮艂 偶贸艂t膮 koszul臋 i szorty i do艂膮czy艂 do mnie i Enei pod kocem.

Musia艂o to wygl膮da膰 komicznie - zapewne takie w艂a艣nie wra偶enie odnosisz i ty, czytelniku, ale nigdy w 偶yciu nie czu艂em takiego wzruszenia, jak w tamtym momencie, kiedy moi towarzysze podr贸偶y dzielili si臋 ze mn膮 ciep艂em swych cia艂. Nawet ich odwa偶na i nieroztropna akcja ratunkowa w fioletowym oceanie nie poruszy艂a mnie tak g艂臋boko. Le偶eli艣my tak we troje: Enea u mojego lewego boku, obejmuj膮c mnie ramieniem, A. Bettik z prawej, skulony w obronie przed zimnem, kt贸re s膮czy艂o si臋 przez odchylon膮 z jego strony kraw臋d藕 koca. Po kilku minutach mia艂em p艂aka膰 z b贸lu wywo艂anego powrotem kr膮偶enia i rozmarzaniem mojego cia艂a, ale na razie 艂zy pojawi艂y mi si臋 w oczach na my艣l o tym jak偶e osobistym, intymnym darze ciep艂a, kt贸re z ich krwi z wolna przes膮cza艂o si臋 w moj膮.

Teraz, pisz膮c o tym, te偶 p艂acz臋.

Nie potrafi臋 powiedzie膰, jak d艂ugo to trwa艂o. Nigdy ich o to nie pyta艂em i nigdy o tym nie rozmawiali艣my, na pewno jednak nie kr贸cej ni偶 godzin臋 - ja w ka偶dym razie mia艂em wra偶enie, i偶 ca艂e moje 偶ycie up艂ywa w cieple, b贸lu i rado艣ci z kontaktu z Enea i A. Bettikiem.

Wreszcie zacz膮艂em dr偶e膰, potem trz膮艣膰 si臋 z lekka na ca艂ym ciele, p贸藕niej za艣 dosta艂em drgawek tak gwa艂townych, jakbym prze偶ywa艂 atak epilepsji. Przyjaciele musieli mnie przytrzyma膰, 偶ebym nie zrzuci艂 z siebie 艣piwora i nie traci艂 niepotrzebnie ciep艂a. Wydaje mi si臋, 偶e i Enea si臋 rozp艂aka艂a, cho膰 i o to jej nie zapyta艂em, a ona nie porusza艂a tego tematu.

Kiedy w ko艅cu b贸l i dr偶膮czka ust膮pi艂y, A. Bettik wy艣lizn膮艂 si臋 spod koca, zerkn膮艂 na medpak i przem贸wi艂 do dziewczynki w j臋zyku, kt贸ry zn贸w rozumia艂em.

- Wszystkie wska藕niki zielone. 呕adnych odmro偶e艅. 呕adnych trwa艂ych uszkodze艅.

Wkr贸tce Enea tak偶e wysun臋艂a si臋 spod przykrycia i pomog艂a mi usi膮艣膰. Pod艂o偶y艂a mi pod plecy i g艂ow臋 dwa oszronione plecaki i nastawi艂a wod臋 na herbat臋. Zaparzywszy aromatyczny nap贸j, przytkn臋艂a mi paruj膮c膮 fili偶ank臋 do ust. Mog艂em ju偶 wprawdzie porusza膰 r臋kami, a nawet zgina膰 palce, b贸l jednak nie pozwala艂 mi niczego w nich utrzyma膰.

- M. Endymion - A. Bettik przykucn膮艂 obok namiotu. - Jestem gotowy do zdetonowania 艂adunk贸w.

Kiwn膮艂em g艂ow膮.

- Kawa艂ki lodu mog膮 nam si臋 posypa膰 na g艂owy, prosz臋 pana - doda艂.

Zn贸w skin膮艂em na znak potwierdzenia; rozmawiali艣my o tym ju偶 wcze艣niej: profilowane 艂adunki powinny strzaska膰 barier臋 przed nami, lecz nie mieli艣my gwarancji, 偶e wzbudzone wybuchem wibracje nie zawalana nas ca艂ej zmro偶onej atmosfery i nie pogrzebi膮 nas na zawsze w lodowym grobowcu. Po naradzie uznali艣my, 偶e warto zaryzykowa膰. Spojrza艂em na pow艂ok臋 namiotu i u艣miechn膮艂em si臋 na my艣l, 偶e mia艂aby zapewni膰 nam jak膮kolwiek ochron臋. Trzeci raz kiwn膮艂em g艂ow膮, daj膮c androidowi znak, 偶e mo偶e zaczyna膰.

Grzmot eksplozji by艂 o wiele bardziej przyt艂umiony, ni偶 si臋 spodziewa艂em, niepor贸wnywalny z 艂oskotem wal膮cych si臋 do wody bry艂 lodu i stalaktyt贸w oraz szumem samej wody, spi臋trzonej si艂膮 wybuchu. Przez moment mia艂em wra偶enie, 偶e kt贸ra艣 z fal porwie nas i zmia偶d偶y o sufit. Kulili艣my si臋 przy naszym kamiennym palenisku, usi艂uj膮c si臋 nie zamoczy膰 i utrzyma膰 na wyczyniaj膮cej dzikie harce tratwie.

Kiedy fale si臋 uspokoi艂y, a grzmoty ucich艂y, ze z艂amanym wios艂em sterowym i tylko jednym dr膮giem nap臋dowym ruszyli艣my pod zagradzaj膮c膮 nam drog臋 艣cian臋.

艢ciana przesta艂a istnie膰.

艁adunki spisa艂y si臋 znakomicie: wybi艂y w lodzie nisko sklepiony tunel o poszarpanym suficie, kt贸ry w 艣wietle latarek prowadzi艂 do nast臋pnej pieczary. Enea krzykn臋艂a z rado艣ci, natomiast A. Bettik poklepa艂 mnie po plecach. Ze wstydem przyznaj臋, 偶e chyba zn贸w si臋 rozp艂aka艂em.

Ostateczne zwyci臋stwo nie przysz艂o nam jednak 艂atwo. Potrzaskane bloki i resztki stercz膮cych z wody kolumn wci膮偶 przegradza艂y nurt i nawet gdy rzeka si臋 uspokoi艂a, czeka艂a nas mozolna przeprawa: co chwil臋 musia艂em naszym jedynym dr膮giem zapiera膰 si臋 o dno, 偶eby da膰 A. Bettikowi czas na zr膮banie siekier膮 lodowych przeszk贸d.

Po p贸艂 godzinie da艂em mu na migi zna膰, 偶e przyszed艂 czas na zmian臋.

- Jest pan pewien, M. Endymion? - zapyta艂.

- Raczej... tak - odrzek艂em ostro偶nie, zmuszaj膮c j臋zyk i szcz臋k臋 do najwy偶szego wysi艂ku.

Machanie toporkiem rych艂o tak mnie rozgrza艂o, 偶e zapomnia艂em o dreszczach. Czu艂em siniaki i otarcia w miejscach, gdzie l贸d najbardziej da艂 mi si臋 we znaki, postanowi艂em jednak chwilowo si臋 nimi nie przejmowa膰.

Wreszcie przebili艣my si臋 przez ostatnie przeszkody i ruszyli艣my z pr膮dem. Przez chwil臋 zabijali艣my opatulone skarpetami r臋ce, by zaraz wr贸ci膰 do rozgrzewania ich nad grza艂k膮 i ograniczy膰 si臋 do 艣wiecenia latarniami po 艣cianach.

Sceneria si臋 nie zmieni艂a: po obu stronach mieli艣my pionowe 艣ciany z lodu, z sufitu zwiesza艂y si臋 sople, kt贸re w ka偶dej chwili mog艂y na nas spa艣膰, a doko艂a rozpo艣ciera艂a si臋 ta sama czarna woda.

- Mo偶e tak ju偶 b臋dzie do nast臋pnego portalu - rzuci艂a Enea. Para z jej oddechu zawis艂a w powietrzu niczym obietnica.

Wstali艣my od grza艂ki, gdy tratwa wp艂yn臋艂a w zakr臋t. Na kr贸tk膮 chwil臋 zapanowa艂o zamieszanie, gdy A. Bettik i ja r贸wnocze艣nie pr贸bowali艣my wypchn膮膰 tratw臋 na 艣rodek nurtu, dalej od prawej 艣ciany: ja z艂amanym wios艂em sterowym, on - naszym ocala艂ym dr膮giem. P贸藕niej zacz臋li艣my nabiera膰 szybko艣ci.

- Och... - ton g艂osu stoj膮cej na dziobie Enei wyja艣ni艂 nam wszystko.

Po mniej wi臋cej sze艣膰dziesi臋ciu metrach rzeka zw臋偶a艂a si臋 i ko艅czy艂a nast臋pn膮 艣cian膮 lodu.

To Enea wpad艂a na pomys艂, 偶eby wys艂a膰 komlog na zwiady.

- Ma przecie偶 mikrokamer臋.

- Ale nie mamy monitora - zauwa偶y艂em. - A komlog nie mo偶e przesy艂a膰 obrazu na statek...

- To nie tak - pokr臋ci艂a g艂ow膮 Enea. - Sam komlog umie patrze膰 i mo偶e nam powiedzie膰, co widzi.

- Faktycznie. Tylko nie wiadomo, czy jest na tyle inteligentny, 偶eby wiedzie膰, co widzi.

- Mo偶e go zapytamy? - zasugerowa艂 A. Bettik, wyj膮wszy bransolet臋 z mojego plecaka.

W艂膮czyli艣my urz膮dzenie i zapytali艣my. Charakterystycznym, zabarwionym arogancj膮 g艂osem statku komlog zapewni艂 nas, 偶e jest w stanie dokona膰 obr贸bki danych wizualnych i drog膮 radiow膮 przekaza膰 nam wyniki analizy. Stwierdzi艂 r贸wnie偶, 偶e mimo i偶 nie unosi si臋 na wodzie i nigdy nie uczy艂 si臋 p艂ywa膰, jest ca艂kowicie wodoszczelny.

Laserow膮 latark膮 Enea odci臋艂a kawa艂ek jednej z tworz膮cych tratw臋 k艂贸d, po czym przybi艂a do niego komlog i umocowa艂a ucho do zaczepienia liny. Nast臋pnie przywi膮za艂a sam膮 lin臋.

- Mogli艣my go pu艣ci膰 ju偶 pod pierwsz膮 艣cian膮 - zauwa偶y艂em. Dziewczynka u艣miechn臋艂a si臋 do mnie spod oszronionej czapeczki. Na samej jej kraw臋dzi zwiesza艂y si臋 ma艂e sopelki.

- M贸g艂by mie膰 k艂opoty z za艂o偶eniem 艂adunk贸w - odpar艂a, a ja nagle dostrzeg艂em, jak bardzo jest zm臋czona.

- Powodzenia! - rzuci艂em idiotycznie, kiedy cisn臋li艣my belk臋 z bransolet膮 do wody. Komlog 艂askawie oszcz臋dzi艂 mi odpowiedzi i niemal natychmiast znikn膮艂 pod lodem.

Wyci膮gn臋li艣my grza艂k臋 spod namiotu i skupili艣my si臋 wok贸艂 niej. A. Bettik z woln膮 popuszcza艂 lin臋, ja za艣 podkr臋ci艂em do maksimum g艂o艣no艣膰 w s艂uchawkach. Nie odzywali艣my si臋 ani s艂owem, ws艂uchani w piskliwy g艂osik komlogu.

- Dziesi臋膰 metr贸w. W lodzie s膮 szczeliny, z kt贸rych najszersza ma sze艣膰 centymetr贸w. Nie wida膰 ko艅ca bariery.

- Dwadzie艣cia metr贸w. L贸d ci膮gnie si臋 dalej.

- Pi臋膰dziesi膮t metr贸w. L贸d.

- Siedemdziesi膮t pi臋膰 metr贸w. Nie wida膰 ko艅ca.

- Sto metr贸w. L贸d - „smycz” komlogu sko艅czy艂a si臋, wi臋c dowi膮zali艣my do niej ostatni kawa艂ek liny wspinaczkowej.

- Sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w. L贸d.

- Sto osiemdziesi膮t metr贸w. L贸d.

- Dwie艣cie metr贸w. L贸d.

Sko艅czy艂a si臋 lina, a wraz z ni膮 nasze nadzieje. Zacz膮艂em wci膮ga膰 komlog z powrotem. Mimo 偶e wr贸ci艂o mi czucie w d艂oniach i mog艂em nimi normalnie porusza膰, nie艂atwo mi by艂o ci膮gn膮膰 nic nie wa偶膮c膮 bransolet臋, gdy musia艂em pokonywa膰 op贸r rw膮cego nurtu i oblodzonej liny. Zn贸w ogarn膮艂 mnie podziw dla A. Bettika, kt贸ry w ten spos贸b uratowa艂 mi 偶ycie.

Zmro偶ona lina nie da艂a si臋 zwin膮膰, a kiedy komlog znalaz艂 si臋 na pok艂adzie, musieli艣my dos艂ownie wyr膮ba膰 go z lodu.

- Niska temperatura przyspiesza wyczerpywanie si臋 mojej baterii - za艣wiergota艂. - A l贸d zarasta elementy 艣wiat艂oczu艂e, ale jestem gotowy i ch臋tny, by kontynuowa膰 poszukiwania.

- Dzi臋kujemy, ale nie skorzystamy z twojej oferty - odpar艂 grzecznie A. Bettik, wy艂膮czy艂 bransolet臋 i odda艂 j膮 mnie. Mimo we艂nianych skarpet, kt贸re wszyscy nosili艣my zamiast r臋kawiczek, zimny metal prawie parzy艂 mi palce, czym pr臋dzej wi臋c wrzuci艂em b艂yskotk臋 do plecaka.

- Plastiku nie wystarczy艂oby nam ju偶 nawet na pi臋膰dziesi膮t metr贸w - powiedzia艂em spokojnie. Przesta艂em nawet szcz臋ka膰 z臋bami. Zda艂em sobie nagle spraw臋, 偶e sta艂o si臋 tak za spraw膮 nieuchronno艣ci wyroku 艣mierci, kt贸ry w艂a艣nie zapad艂.

By艂 jednak jeszcze inny pow贸d, kt贸ry sprawia艂, 偶e w samym 艣rodku pustyni b贸lu i straconych nadziei czu艂em si臋 jak w spokojnej oazie: ciep艂o, kt贸re zapami臋ta艂em, gdy moi towarzysze przelewali we mnie swe si艂y 偶yciowe. Gest ten mia艂 w sobie co艣 z komunii, z absolutnego zjednoczenia. W roz艣wietlonej blaskiem latar艅 ciemno艣ci zaj臋li艣my sienie cierpi膮c膮 zw艂oki kwesti膮 prze偶ycia, rozwa偶aj膮c tak nieprawdopodobne rozwi膮zania, jak wybicie przej艣cia w lodzie za pomoc膮 pocisk贸w plazmowych, odrzucaj膮c je i dyskutuj膮c o nast臋pnych, r贸wnie nierealnych. Przez ca艂y czas jednak w zimnej, mrocznej jaskini, kiedy towarzyszy艂 nam wszechogarniaj膮cy strach i poczucie beznadziejno艣ci, ciep艂o pozwala艂o mi zachowa膰 spok贸j; ciep艂o dwojga... przyjaci贸艂, kt贸rych blisko艣膰 ocali艂a mi 偶ycie. Wiele jeszcze burz i l臋k贸w zgotowa艂 mi los - nawet w tej chwili, pisz膮c te s艂owa, z ka偶dym oddechem oczekuj臋 potajemnego nadej艣cia 艣mierci pod postaci膮 cyjanku - ale zawsze to wspomnienie dzielenia si臋 ciep艂em, dzielenia si臋 w艂asnym 偶yciem, pozwala艂o mi przetrwa膰.

Postanowili艣my pod膮偶y膰 w g贸r臋 nowej jaskini i poszuka膰 jakiej艣 niszy w 艣cianie czy komina, kt贸re mogli艣my przeoczy膰. Pomys艂 by艂 desperacki, za to z pewno艣ci膮 odrobin臋 mniej beznadziejny, ni偶 czekanie na 艣mier膰 na doci艣ni臋tej do lodowej 艣ciany tratwie.

Tu偶 za zakr臋tem rzeki znale藕li艣my szczelin臋 w chropowatej prawej 艣cianie. P艂yn膮c pierwszy raz w d贸艂 rzeki, musieli艣my by膰 zbytnio poch艂oni臋ci odpychaniem si臋 od brzegu, by zwr贸ci膰 na ni膮 uwag膮; nawet teraz, dok艂adaj膮c wszelkich stara艅, nie zauwa偶yliby艣my jej bez laserowej latarki: rozproszone, odbite od krystalicznych powierzchni 艣wiat艂o latar艅 prze艣lizgiwa艂o si臋 nad ni膮 bez 艣ladu. Rozs膮dek podpowiada艂 nam, 偶e mamy przed sob膮 po prostu kolejn膮 fa艂d臋 olbrzymiego lodowca, poziomy odpowiednik szczelin, w jakich umieszcza艂em 艂adunki wybuchowe, kanalik prowadz膮cy donik膮d. Potrzeba odrodzenia nadziei modli艂a si臋 w nas, 偶eby rozs膮dek nie mia艂 racji.

Szczelina mia艂a niespe艂na metr szeroko艣ci, a jej otw贸r znajdowa艂 si臋 prawie dwa metry nad lustrem wody. Podp艂yn膮wszy bli偶ej stwierdzili艣my, 偶e na g艂臋boko艣ci trzech metr贸w nisza albo si臋 ko艅czy, albo ostro zakr臋ca. I zn贸w rozs膮dek kaza艂 nam podejrzewa膰, 偶e to 艣lepy lodowy zau艂ek; i zn贸w zignorowali艣my jego podszepty.

Enea z ca艂ej si艂y zapar艂a si臋 o d艂ugi dr膮g, usi艂uj膮c powstrzyma膰 ruch tratwy w d贸艂 rzeki, A. Bettik za艣 podsadzi艂 mnie do otworu. Wbi艂em zaostrzon膮 cz臋艣膰 g艂贸wki m艂otka w l贸d i dzi臋ki rozp臋dowi i desperacji wdrapa艂em si臋 na g贸r臋. Opad艂em na kolana, ci臋偶ko dysz膮c z wyczerpania, po czym uspokoi艂em oddech i wsta艂em. Da艂em zna膰 androidowi i dziewczynce, 偶eby zaczekali na m贸j powr贸t.

W膮ski tunel skr臋ca艂 gwa艂townie w prawo. Wynurzywszy si臋 zza zakr臋tu przy艣wieci艂em sobie latark膮, kt贸rej promie艅 odbi艂 si臋 od litej 艣ciany lodu. Tym razem korytarz chyba si臋 ko艅czy艂... Ale nie. Zrobi艂em par臋 krok贸w w prz贸d, pochylaj膮c si臋 pod coraz ni偶szym sufitem i dostrzeg艂em, 偶e tunel zaczyna si臋 w tym miejscu stromo wznosi膰; 艣wiat艂o latarki trafi艂o na podstaw臋 szklistej rampy, a ja powinienem po prostu zapomnie膰 o postrzeganiu g艂臋bi w lodowym labiryncie.

Wcisn膮艂em si臋 w w膮skie przej艣cie i przez kilkana艣cie metr贸w porusza艂em si臋 na czworakach. Moje buty rozpaczliwie szuka艂y punktu oparcia na 艣liskim gruncie, ja za艣 przypomnia艂em sobie sklep w Nowej Jerozolimie, gdzie je „kupi艂em” - to znaczy zostawi艂em w zamian szpitalne klapki i gar艣膰 hyperio艅skich banknot贸w na ladzie - i zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy w dziale turystycznym nie mieli przypadkiem rak贸w. Za p贸藕no.

W najni偶szym punkcie musia艂em przeczo艂ga膰 si臋 na brzuchu, w ka偶dej chwili oczekuj膮c ko艅ca korytarza. Ten za艣 skr臋ci艂 ostro w lewo i bieg艂 prosto przez nast臋pne dwadzie艣cia metr贸w, kiedy to znowu nikn膮艂 za zakr臋tem i zaczyna艂 prowadzi膰 pod g贸r臋. Roztrz臋siony z emocji pobieg艂em z powrotem, 艣lizgaj膮c si臋 i r膮bi膮c stopnie w lodzie. Promie艅 艣wiat艂a z laserowej latarki rzuca艂 niezliczone refleksy na moj膮 rozognion膮 podnieceniem twarz.

Ledwie znikn膮艂em im z oczu, Enea i A. Bettik zacz臋li pakowa膰 nasz ekwipunek. P贸藕niej android podsadzi艂 ma艂膮 do lodowej niszy i podawa艂 jej kolejne paczki ze sprz臋tem. Porozumiewali艣my si臋 gromkimi okrzykami; wszystko wydawa艂o si臋 absolutnie niezb臋dne: 艣piwory, koc termoizolacyjny, namiot - kt贸ry po z艂o偶eniu tworzy艂 teraz pakunek trzy razy wi臋kszy ni偶 poprzednio, a to ze wzgl臋du na nagromadzony na jego pow艂oce szron - grza艂ka, 偶ywno艣膰, 偶yrokompas, bro艅, latarnie...

Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e wy艂adowali艣my niemal ca艂e wyposa偶enie tratwy, posprzeczali艣my si臋 jeszcze troch臋, dop贸ki byli艣my rozgrzani wysi艂kiem fizycznym, po czym ograniczyli艣my si臋 do rzeczy naprawd臋 niezb臋dnych, mieszcz膮cych si臋 w plecakach i torbach. W艂o偶y艂em pistolet do kabury i przypi膮艂em karabin do plecaka; A. Bettik zgodzi艂 si臋 zabra膰 strzelb臋, do kt贸rej amunicja z trudem zmie艣ci艂a mu si臋 w ju偶 i tak poka藕nym baga偶u. Na ca艂e szcz臋艣cie nie musieli艣my pakowa膰 ubra艅, skoro wszystko mieli艣my na sobie, dopchn臋li艣my wi臋c do pe艂na 偶ywno艣ci i r贸偶nych drobiazg贸w. Enea i android zatrzymali swoje komunikatory, a ja za艂o偶y艂em lodowaty komlog na r臋k臋. Zaznaczam przy tym, i偶 takie zabezpieczenie nie znaczy艂o wcale, 偶e zamierzamy si臋 rozdziela膰.

Ba艂em si臋, 偶eby tratwa nam nie odp艂yn臋艂a; z艂amane wios艂o i jeden dr膮g nie mog艂y jej d艂ugo utrzyma膰 w miejscu. A. Bettik szybko rozwi膮za艂 ten problem: przywi膮za艂 liny do dziobu i rufy, po czym laserem wytopi艂 w lodzie uchwyty, do kt贸rych solidnie je umocowa艂.

Zanim ruszyli艣my w膮skim korytarzem przed siebie, pos艂a艂em jeszcze ostatnie spojrzenie wiernej tratwie. Nie s膮dzi艂em, by艣my mieli ujrze膰 j膮 ponownie, a by艂 to widok 偶a艂osny: kamienny st贸艂 znajdowa艂 si臋 jak zwykle po艣rodku pomostu, ale wios艂o sterowe zosta艂o strzaskane, maszt dziobowy, na kt贸rym wieszali艣my latarni臋, z艂ama艂 si臋 i rozszczepi艂 na ko艅cu, a dzi贸b i burty poobija艂y si臋 niemi艂osiernie; rufa zanurzy艂a si臋 pod powierzchni膮 wody, ca艂y za艣 pok艂ad, po cz臋艣ci skryty przed naszym wzrokiem w oparach mg艂y, pokry艂a warstwa lodu. Skin膮艂em wrakowi g艂ow膮 na znak wdzi臋czno艣ci i po偶egnania, po czym ruszy艂em pierwszy lodowym tunelem; na pocz膮tkowym, najni偶szym odcinku, musia艂em popycha膰 ci臋偶ki plecak i p臋kat膮 torb臋 przed sob膮.

Obawia艂em si臋, 偶e przej艣cie zamknie si臋 kilka metr贸w za miejscem, do kt贸rego dotar艂em, tymczasem po trzydziestu minutach wspinaczki, pe艂zania, 艣lizgania si臋 i czo艂gania labirynt prowadz膮cych stale do g贸ry korytarzy bynajmniej si臋 nie ko艅czy艂. Wysi艂ek pozwala艂 nam przetrwa膰, bo trudno m贸wi膰 o rozgrzewaniu; z ka偶d膮 chwil膮 coraz bole艣niej odczuwali艣my wszechobecne zimno. Wiedzieli艣my, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej wyczerpanie we藕mie g贸r臋 i b臋dziemy musieli si臋 zatrzyma膰, roz艂o偶y膰 maty, wyj膮膰 艣piwory i sprawdzi膰, czy jeszcze obudzimy si臋 ze snu, chwila ta jednak jeszcze nie nadesz艂a.

Rozda艂em kawa艂ki czekolady i roztopi艂em szerok膮 wi膮zk膮 lasera l贸d z mena偶ce.

- Ju偶 niedaleko - rzuci艂em.

- Niedaleko do czego? - spyta艂a Enea spod obro艣ni臋tej lodem we艂nianej czapy. - Niemo偶liwe, 偶eby艣my ju偶 wychodzili na powierzchni臋; nie wspi臋li艣my si臋 a偶 tak wysoko.

- Niedaleko do czego艣 ciekawego - kiedy m贸wi艂em, para z oddechu zamarza艂a mi na przedzie kurtki i w szczecinie na podbr贸dku. Na brwiach l贸d zbiera艂 mi si臋 w sople.

- Czego艣 ciekawego - powt贸rzy艂a z pow膮tpiewaniem dziewczynka. Zrozumia艂em, o co jej chodzi: do tej pory „ciekawe” zawsze oznacza艂o dla nas 艣miertelne niebezpiecze艅stwo.

Po godzinie zrobili艣my post贸j, 偶eby zagrza膰 troch臋 jedzenia. Musieli艣my przy tym uwa偶a膰, jak stawiamy grza艂k臋, 偶eby nie przetopi艂a si臋 w g艂膮b lodu. Zerkn膮艂em na 偶yrokompas, 偶eby zorientowa膰 si臋, ile przeszli艣my i ile zyskali艣my wysoko艣ci, gdy A. Bettik da艂 nam znak d艂oni膮.

- Cicho! - powiedzia艂.

Chyba na kilka minut przestali艣my oddycha膰, a偶 wreszcie Enea wyszepta艂a:

- Co si臋 dzieje? Nic nie s艂ysz臋.

Nie dziwi艂em jej si臋: na cud zakrawa艂o ju偶 to, 偶e mo偶emy si臋 ze sob膮 porozumie膰, zakutani w niezliczone, improwizowane szale i czapki.

A. Bettik zmarszczy艂 brwi i przytkn膮艂 palec do ust.

- Kroki - szepn膮艂. - Zbli偶aj膮 si臋...

39

G艂贸wne biuro przes艂ucha艅 Inkwizycji nie znajduje si臋 w samym Watykanie, lecz w ogromnej, kamiennej budowli, zwanej Zamkiem 艢wi臋tego Anio艂a. Pot臋偶ny, kamienny fort, wybudowany w 135 AD, z pocz膮tku pe艂ni艂 funkcj臋 grobowca Hadriana; p贸藕niej, po po艂膮czeniu w 271 AD z Murem Aureliana, sta艂 si臋 najwa偶niejsz膮 fortec膮 Rzymu. Jest te偶 jednym z nielicznych budynk贸w, kt贸re Ko艣ci贸艂 przeni贸s艂 na Pacem podczas ewakuacji, na kr贸tko przed zniszczeniem Starej Ziemi przez czarn膮 dziur臋. Zamek ma kszta艂t walcowatego monolitu i jest otoczony fos膮. Szczeg贸lnego znaczenia nabra艂 podczas zarazy w 587 AD, kiedy to Grzegorz Wielki, id膮c na czele procesji, kt贸ra mia艂a przeb艂aga膰 Boga i wyprosi膰 cofni臋cie choroby, ujrza艂 siedz膮cego na szczycie archanio艂a Micha艂a. W p贸藕niejszych latach Zamek 艢wi臋tego Anio艂a nieraz dawa艂 schronienie papie偶om ukrywaj膮cym si臋 przed rozw艣cieczonym t艂umem; do jego wilgotnych loch贸w i sal tortur cz臋sto trafiali ludzie, kt贸rych Ko艣ci贸艂 uzna艂 za wrog贸w, tak jak Benvenuto Celliniego.

Podczas trzech tysi臋cy lat istnienia budowla opar艂a si臋 zar贸wno najazdom barbarzy艅c贸w, jak i eksplozjom j膮drowym. Obecnie wygl膮da jak szary, niepozorny kopczyk, przycupni臋ty po艣rodku ostatniego kawa艂ka wolnej przestrzeni, w艣r贸d autostrad, zabudowa艅 i centr贸w administracyjnych Watykanu.

Ojciec kapitan stawia si臋 w zamku z dwudziestominutowym wyprzedzeniem. W recepcji otrzymuje plakietk臋, kt贸ra ma mu wskaza膰 drog臋 przez labirynt ociekaj膮cych wod膮, mrocznych krypt i korytarzy. Dawno ju偶 zblak艂a wspania艂o艣膰 pi臋knych fresk贸w, luksusowych sprz臋t贸w i kobierc贸w w przestronnych, 艣redniowiecznych loggiach; budowla na powr贸t zacz臋艂a przypomina膰 grobowiec i fort. De Soya wie, 偶e umocnione, tajne przej艣cie, 艂膮cz膮ce Watykan z zamkiem, r贸wnie偶 przeniesiono ze Starej Ziemi oraz 偶e jednym z g艂贸wnych zaj臋膰 Inkwizycji w ubieg艂ych dw贸ch stuleciach by艂o wyposa偶enie fortecy w najnowocze艣niejsz膮 bro艅 i systemy obronne, tak by w razie mi臋dzygwiezdnej wojny zn贸w mog艂a s艂u偶y膰 schronieniem papie偶owi.

Doj艣cie na miejsce zajmuje de Soyi ca艂e dwadzie艣cia minut. Po drodze ojciec kapitan mija rozliczne punkty kontrolne, strze偶one nie przez Gwardi臋 Szwajcarsk膮 w kolorowych mundurach, lecz przez odzianych w czer艅 i srebro funkcjonariuszy 艢wi臋tego Oficjum.

Sama sala przes艂ucha艅 okazuje si臋. znacznie mniej gro藕na, ni偶 ponure korytarze i schody, kt贸re de Soy臋 do niej przywiod艂y. Dwie z trzech 艣cian rozja艣nione s膮 艂agodnym, 偶贸艂tym blaskiem 艣wiat艂o-szklanych paneli; na suficie l艣ni膮 dwa pseudos艂o艅ca, pod艂膮czone do kolektora zainstalowanego na dachu, czyli trzydzie艣ci metr贸w wy偶ej. Na wyposa偶enie pokoju sk艂ada si臋 nowoczesny st贸艂 konferencyjny z sze艣cioma identycznymi krzes艂ami - de Soya zajmie miejsce naprzeciw pi臋ciorga Inkwizytor贸w - ma艂y stolik z kaw膮 i ciastkami oraz umieszczone w k膮cie pomieszczenia standardowe centrum biurowe - z klawiaturami, wy艣wietlaczami, ekranem i kontrolkami rzeczywisto艣ci wirtualnej.

Po niespe艂na minucie przybywaj膮 Inkwizytorzy, sami kardyna艂owie: jezuita, dominikanin i trzej Legioni艣ci Chrystusowi. Przedstawiaj膮 si臋 de Soyi i witaj膮 si臋 z nim u艣ciskiem d艂oni. Ojciec kapitan ma na sobie czarny mundur floty Paxu z koloratk膮, co wyra藕nie odr贸偶nia go od przedstawicieli 艢wi臋tego Oficjum, odzianych w szkar艂atne tuniki z czarnymi ko艂nierzami. Po wymianie zdawkowych uprzejmo艣ci na temat zdrowia de Soyi i gratulacjach z okazji udanego zmartwychwstania pada jeszcze pytanie o kaw臋 i ciastka ojciec kapitan decyduje si臋 na kaw臋 - po czym wszyscy zajmuj膮 swoje miejsca.

Zgodnie z tradycj膮 z najwcze艣niejszych lat istnienia Oficjum oraz w zgodzie z obyczajami stosowanymi w Odnowionym Ko艣ciele wobec przes艂uchiwanych ksi臋偶y, ca艂a rozmowa toczy si臋 po 艂acinie. Tylko jeden z Inkwizytor贸w zabiera g艂os, zadaj膮c grzeczne, oficjalne pytania, zawsze formu艂owane w trzeciej osobie. Po zako艅czeniu debaty przes艂uchiwany otrzymuje jej zapis w j臋zyku angielskim i 艂aci艅skim.

INKWIZYTOR: Czy misja ojca kapitana de Soyi, kt贸rej celem by艂o odnalezienie i aresztowanie dziecka imieniem Enea, zako艅czy艂a si臋 sukcesem?

OJCIEC KAPITAN DE SOYA: Nawi膮za艂em kontakt z dziewczynk膮. Niestety, nie uda艂o mi si臋 jej aresztowa膰.

INKWIZYTOR: Niech ojciec kapitan de Soya wyja艣ni, co w tym wypadku rozumie pod poj臋ciem „kontaktu”.

O. K. DE SOYA: Dwukrotnie przechwyci艂em statek, kt贸ry zabra艂 dziecko z Hyperiona: raz w uk艂adzie Parvati, drugi raz w pobli偶u Renesansu i na samej planecie.

INKWIZYTOR: Owe nieudane pr贸by schwytania dziecka zosta艂y zarejestrowane i stanowi膮 cz臋艣膰 akt niniejszej sprawy. Czy ojciec kapitan de Soya jest zdania, 偶e dziewczynka zgin臋艂aby z w艂asnej r臋ki w uk艂adzie Parvati, zanim specjalnie przeszkoleni 偶o艂nierze Gwardii Szwajcarskiej zd膮偶yliby wej艣膰 na pok艂ad jej statku i j膮 przej膮膰?

O. K. DE SOYA: Tak w贸wczas s膮dzi艂em. Uzna艂em, 偶e ryzyko jest zbyt du偶e.

INKWIZYTOR: Czy zgodnie ze stanem wiedzy ojca kapitana de Soyi, dowodz膮cy akcj膮 aborda偶ow膮 偶o艂nierz, niejaki sier偶ant Gregorius, zgadza艂 si臋 z ojcem kapitanem, i偶 operacj臋 nale偶y odwo艂a膰?

O. K. DE SOYA: Nie wiem, jaka by艂a opinia sier偶anta Gregoriusa po odwo艂aniu akcji. Podczas dzia艂a艅 bojowych nalega艂, 偶ebym zezwoli艂 mu na wej艣cie na pok艂ad.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya zapozna艂 si臋 z opini膮 pozosta艂ych dw贸ch 偶o艂nierzy bior膮cych udzia艂 w aborda偶u?

O. K. DE SOYA: Podczas operacji chcieli wej艣膰 na pok艂ad obcego statku. Przeszli solidne szkolenie na wypadek takich sytuacji. Ja jednak uwa偶a艂em, 偶e ryzyko, i偶 dziewczynka sama wyrz膮dzi sobie krzywd臋, by艂o zbyt wysokie.

INKWIZYTOR: Czy z tego samego powodu ojciec kapitan de Soya nie przechwyci艂 statku przed wej艣ciem w atmosfer膮 planety znanej jako Renesans?

O. K. DE SOYA: Nie. Dziewczynka poinformowa艂a mnie, i偶 zamierza wyl膮dowa膰 na planecie. Uzna艂em, 偶e p贸藕niej j膮 zatrzymamy. Wydawa艂o mi si臋, 偶e dla wszystkich, tak偶e dla niej samej, b臋dzie to rozwi膮zanie najbezpieczniejsze.

INKWIZYTOR: Tym niemniej w chwili, gdy wspomniany wy偶ej statek zbli偶y艂 si臋 do nieczynnego transmitera na Renesansie, ojciec kapitan de Soya wyda艂 rozkaz ostrzelania go. Rozkaz ten dotyczy艂 niekt贸rych okr臋t贸w floty kosmicznej, jak r贸wnie偶 maszyn si艂 lotniczych, Czy tak?

O. K. DE SOYA: Tak.

INKWIZYTOR: Czy zatem ojciec kapitan de Soya uzna艂, i偶 ten rozkaz nie stwarza zagro偶enia dla 偶ycia dziecka?

O. K. DE SOYA: Nie. Wiedzia艂em, 偶e podejmuj臋 ryzyko, kiedy jednak zrozumia艂em, 偶e statek dziewczynki kieruje si臋 ku transmiterowi, by艂em przekonany, i偶 je偶eli nie uszkodzimy statku, mo偶emy straci膰 艣lad.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya wiedzia艂, 偶e umieszczony na rzece portal uaktywni si臋 nagle, po blisko trzech stuleciach braku aktywno艣ci?

O. K. DE SOYA: Nie wiedzia艂em. Opiera艂em si臋 na intuicji, na przeczuciach.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya ma w zwyczaju ryzykowa膰 powodzenie ca艂ej misji, kt贸rej sam Ojciec 艢wi臋ty nada艂 najwy偶szy priorytet, kieruj膮c si臋 przeczuciami?

O. K. DE SOYA: Nie mam w zwyczaju wype艂nia膰 zbyt cz臋sto misji o najwy偶szym priorytecie, wyznaczonym przez Ojca 艢wi臋tego. W pewnych sytuacjach bojowych zdarza艂o mi si臋 podejmowa膰 decyzje, kt贸re mog艂yby wyda膰 si臋 sprzeczne z logik膮, je艣li nie uwzgl臋dni艂oby si臋 mojego do艣wiadczenia i treningu.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya twierdzi, i偶 wiedza na temat uruchomienia jednego z transmiter贸w po dwustu siedemdziesi臋ciu latach od upadku Sieci, wchodzi w zakres jego treningu i do艣wiadczenia?

O. K. DE SOYA: Nie. To by艂o... przeczucie. INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya zdaje sobie spraw臋 z koszt贸w operacji po艂膮czonych si艂 floty na Renesansie? O. K. DE SOYA: Wiem, 偶e by艂 znaczny.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya ma 艣wiadomo艣膰, 偶e cz臋艣膰 uczestnicz膮cych w operacji na Renesansie okr臋t贸w op贸藕ni艂a wykonanie rozkaz贸w wydanych przez dow贸dztwo floty? Rozkazy te dotyczy艂y ich obecno艣ci w najwa偶niejszych punktach zapalnych wzd艂u偶 tak zwanego Wielkiego Muru, czyli g艂贸wnej linii obrony przeciw inwazji Intruz贸w.

O. K. DE SOYA: Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e okr臋ty te s膮 przetrzymywane w uk艂adzie Renesansu na m贸j rozkaz.

INKWIZYTOR: Na planecie Mare Infinitus ojciec kapitan de Soya uzna艂 za stosowne aresztowa膰 pewn膮 liczb臋 funkcjonariuszy si艂 Paxu.

O. K. DE SOYA: Tak.

INKWIZYTOR: Jak r贸wnie偶 przes艂ucha膰 ich pod dzia艂aniem serum prawdy i innych zakazanych 艣rodk贸w psychotropowych, bez prawid艂owo przeprowadzonego procesu oraz uprzedniej konsultacji z przedstawicielami lokalnych w艂adz Ko艣cio艂a i Paxu, czy tak?

O. K. DE SOYA: Tak.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya uzna艂, 偶e dysk papieski, jaki wydano mu w zwi膮zku z wyznaczon膮 misj膮, upowa偶nia go do aresztowania 偶o艂nierzy Paxu i prowadzenia 艣ledztwa w taki w艂a艣nie spos贸b, z pomini臋ciem s膮d贸w wojskowych i bez zapewnienia podejrzanym pomocy prawnej?.

O. K. DE SOYA: Tak. Uwa偶a艂em i nadal uwa偶am, 偶e dysk papieski daje mi... to znaczy dawa艂... pe艂ni臋 w艂adzy w wypadku wszelkich decyzji, jakie uzna艂bym za niezb臋dne dla powodzenia mojej misji.

INKWIZYTOR: Czy w takim razie ojciec kapitan de Soya uzna艂, 偶e aresztowanie owych ludzi doprowadzi do zatrzymania dziecka imieniem Enea.

O. K. DE SOYA: Uzna艂em za konieczne przeprowadzenie 艣ledztwa, kt贸re pozwoli艂oby mi odtworzy膰 prawdziwy przebieg wypadk贸w, jakie towarzyszy艂y prawdopodobnemu pojawieniu si臋 dziecka na Mare Infinitus i jego podr贸偶y od jednego transmitera do drugiego. W trakcie dochodzenia stwierdzi艂em, i偶 kierownik platformy, na kt贸rej dosz艂o do wy偶ej wzmiankowanych wydarze艅, ok艂amywa艂 swoich prze艂o偶onych, pr贸buj膮c ukry膰 pewne fakty zwi膮zane z losem jednego z towarzyszy dziewczynki. Ponadto by艂 zamieszany w nieuczciwe uk艂ady z grasuj膮cymi na podleg艂ych mu wodach k艂usownikami. Po zako艅czeniu 艣ledztwa przekaza艂em 偶o艂nierzy i zamieszanych w ca艂y proceder cywil贸w garnizonowi Paxu, aby mogli zosta膰 os膮dzeni w zgodzie z Kodeksem Floty.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya uzna艂, 偶e ma prawo potraktowa膰 biskupa Melandriano w taki spos贸b, jak to zrobi艂, kieruj膮c si臋... dobrem 艣ledztwa?

O. K. DE SOYA: Mimo moich nalega艅 na potrzeb臋 szybkiego dzia艂ania, biskup Melandriano utrudnia艂 nasze dochodzenie na Stacji Przybrze偶nej numer trzysta dwadzie艣cia sze艣膰. Usi艂owa艂 zdalnie wstrzyma膰 艣ledztwo pomimo bezpo艣rednich, przeciwnych zalece艅 prze艂o偶onej, arcybiskup Jane Kelley.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya twierdzi, i偶 arcybiskup Kelley zaofiarowa艂a mu pomoc w powstrzymaniu dzia艂a艅 biskupa Melandriano?

O. K. DE SOYA: Nie. To ja zg艂osi艂em si臋 do niej z pro艣b膮 o pomoc.

INKWIZYTOR: Czy w rzeczywisto艣ci ojciec kapitan de Soya nie uciek艂 si臋 do autorytetu dysku papieskiego, by wymusi膰 na arcybiskup Kelley interwencj臋?

O. K. DE SOYA: To prawda.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya mo偶e nam zrelacjonowa膰 zdarzenia, jakie nast膮pi艂y, gdy biskup Melandriano osobi艣cie zjawi艂 si臋 na Stacji Przybrze偶nej numer trzysta dwadzie艣cia sze艣膰?

O. K. DE SOYA: Biskup Melandriano by艂 w艣ciek艂y. Rozkaza艂 偶o艂nierzom Paxu, kt贸rzy pilnowali moich wi臋藕ni贸w...

INKWIZYTOR: M贸wi膮c o „swoich wi臋藕niach”, ojciec kapitan de Soya ma na my艣li kierownika platformy i podleg艂ych mu funkcjonariuszy Paxu, czy tak?

O. K. DE SOYA: Tak.

INKWIZYTOR: Ojciec kapitan de Soya mo偶e kontynuowa膰.

O. K. DE SOYA: Biskup Melandriano rozkaza艂 wezwanym przeze mnie 偶o艂nierzom Paxu, by uwolnili kapitana Powla i reszt臋 wi臋藕ni贸w. Kiedy sprzeciwi艂em si臋 temu rozkazowi, biskup Melandriano odm贸wi艂 podporz膮dkowania si臋 mnie jako okazicielowi dysku papieskiego. Kaza艂em go wi臋c tymczasowo aresztowa膰 i przetransportowa膰 do klasztoru jezuit贸w, znajduj膮cego si臋 na platformie w odleg艂o艣ci sze艣ciuset kilometr贸w od po艂udniowego bieguna planety. Burze i inne niesprzyjaj膮ce okoliczno艣ci przez kilka dni nie pozwoli艂y mu opu艣ci膰 miejsca odosobnienia, ja za艣 w tym czasie zako艅czy艂em 艣ledztwo.

INKWIZYTOR: Co wykaza艂o dochodzenie?

O. K. DE SOYA: Mi臋dzy innymi ujawni艂o fakt, i偶 biskup Melandriano otrzymywa艂 poka藕ne sumy got贸wki od k艂usownik贸w podlegaj膮cych jurysdykcji Stacji Przybrze偶nej numer trzysta dwadzie艣cia sze艣膰. Okaza艂o si臋 r贸wnie偶, 偶e kapitan Powl pod kierunkiem biskupa prowadzi艂 nielegalne dzia艂ania maj膮ce na celu nawi膮zanie wsp贸艂pracy z k艂usownikami i wymuszanie haraczu od przybywaj膮cych na platform臋 turyst贸w.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya przedstawi艂 te zarzuty biskupowi Melandriano?

O. K. DE SOYA: Nie.

INKWIZYTOR: Czy przedstawi艂 je arcybiskup Kelley?

O. K. DE SOYA: Nie.

INKWIZYTOR: Czy zatem zapozna艂 z nimi dow贸dc臋 garnizonu Paxu?

O. K. DE SOYA: Nie.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya mo偶e wyja艣ni膰 przyczyn臋 tych uchybie艅, sprzecznych zar贸wno z Kodeksem Floty, jak i przepisami obowi膮zuj膮cymi w Ko艣ciele i Towarzystwie Jezusowym?

O. K. DE SOYA: Nie interesowa艂 mnie udzia艂 biskupa Melandriano w owych przest臋pstwach. Kapitana Powla i jego podw艂adnych przekaza艂em dow贸dcy garnizonu, jako 偶e wiedzia艂em, i偶 ich spraw臋 szybko i sprawiedliwie rozpatrzy w艂a艣ciwy s膮d, kieruj膮cy si臋 Kodeksem Floty. Zdawa艂em sobie r贸wnie偶 spraw臋, 偶e wszelkie skargi wobec biskupa Melandriano, czy to cywilne, czy te偶 skierowane do w艂adz ko艣cielnych, wymaga艂yby mojej obecno艣ci na Mare Infinitus przez ca艂e tygodnie b膮d藕 nawet miesi膮ce. Nie mog艂em tak d艂ugo odwleka膰 wype艂nienia misji, doszed艂em wi臋c do wniosku, 偶e sprawa korupcji biskupa jest mniej wa偶na od po艣cigu za dziewczynk膮.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya rozumie powag臋 sytuacji, w kt贸rej stawia nieudokumentowane zarzuty biskupowi ko艣cio艂a rzymskokatolickiego?

O. K. DE SOYA: Tak.

INKWIZYTOR: Co sprawi艂o, 偶e ojciec kapitan de Soya postanowi艂 porzuci膰 wyznaczon膮 przez komputer tras臋 po艣cigu i uda膰 si臋 na pok艂adzie „Rafaela” do uk艂adu gwiezdnego, kt贸ry znajduje si臋 pod kontrol膮 Intruz贸w?

O. K. DE SOYA: Przeczucie.

INKWIZYTOR: Niech ojciec kapitan de Soya rozwinie t臋 my艣l.

O. K. DE SOYA: Nie wiedzia艂em, dok膮d przeni贸s艂 dziecko transmiter na Renesansie, rozs膮dek podpowiada艂 jednak, 偶e statek zosta艂 porzucony, podr贸偶ni za艣 udali si臋 w dalsz膮 drog臋 z biegiem Tetydy, korzystaj膮c z innego 艣rodka lokomocji... na przyk艂ad maty grawitacyjnej lub, co bardziej prawdopodobne, 艂odzi albo tratwy. Mieli艣my pewne wskaz贸wki, zgromadzone podczas pogoni za dziewczynk膮, kt贸re sugerowa艂y powi膮zania z Intruzami.

INKWIZYTOR: Niech ojciec kapitan de Soya rozwinie t臋 my艣l.

O. K. DE SOYA: Po pierwsze: statek... Zbudowano go w Hegemonii jako prywatny statek mi臋dzygwiezdny, w co z trudem mo偶emy dzi艣 uwierzy膰. W ca艂ej historii Hegemonii tylko kilkana艣cie os贸b mia艂o prawo korzysta膰 z takich maszyn. W艂a艣cicielem jednej z nich, bardzo podobnej do statku uciekinierki, na kilkadziesi膮t lat przed upadkiem sta艂 si臋 pewien konsul, upami臋tniony zreszt膮 p贸藕niej w epickim poemacie „Pie艣ni” Martina Silenusa. W poemacie tym konsul opowiada, jak zdradzi艂 Hegemoni臋, szpieguj膮c dla Intruz贸w.

INKWIZYTOR: Niech ojciec kapitan de Soya m贸wi dalej.

O. K. DE SOYA: By艂y i inne 艣lady. Wys艂a艂em sier偶anta Gregoriusa na Hyperiona, by zidentyfikowa艂 pewne materia艂y uzyskane w 艣ledztwie, kt贸re pozwoli艂y nam ustali膰, kim jest m臋偶czyzna towarzysz膮cy dziewczynce. To niejaki Raul Endymion, urodzony na Hyperionie, by艂y 偶o艂nierz tamtejszej Stra偶y Planetarnej. Jego nazwisko, Endymion, wi膮偶e si臋 w pewien spos贸b z dzie艂ami... ojca dziewczynki, blu藕nierczego cybryda Keatsa. W ten spos贸b zn贸w wracamy do „Pie艣ni”.

INKWIZYTOR: Niech ojciec kapitan de Soya m贸wi dalej.

O. K. DE SOYA: Jeszcze jedno: obiekt lataj膮cy, kt贸ry znale藕li艣my na platformie po ucieczce i prawdopodobnym zestrzeleniu Raula Endymiona...

INKWIZYTOR: Dlaczego ojciec kapitan de Soya u偶ywa sformu艂owania „prawdopodobne zestrzelenie”? Zeznania wszystkich naocznych 艣wiadk贸w zgadzaj膮 si臋 co do tego, 偶e podejrzany zosta艂 trafiony i wpad艂 do oceanu.

O. K. DE SOYA: Wcze艣niej wpad艂 do wody porucznik Belius, kt贸rego krew i szcz膮tki cia艂a znaleziono na macie. Tylko nieznaczn膮 ich cz臋艣膰 zidentyfikowano po DNA jako nale偶膮ce do Raula Endymiona. Mam na ten temat swoj膮 teori臋: albo Endymion usi艂owa艂 wyratowa膰 porucznika Beliusa z morza, albo da艂 mu si臋 zaskoczy膰 i wywi膮za艂a si臋 walka na macie. Prawdziwy podejrzany, Raul Endymion, zosta艂 ranny i spad艂 do wody, zanim stra偶nicy otworzyli ogie艅. S膮dz臋, 偶e to porucznik Belius zgin膮艂 od kartaczy.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya mo偶e przedstawi膰 jaki艣 dow贸d na potwierdzenie swojej teorii? Dow贸d inny ni偶 pr贸bki krwi i tkanek, kt贸re mog艂y si臋 znale藕膰 na macie, kiedy Raul Endymion zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 w locie i zamordowa艂 porucznika Beliusa.

O. K. DE SOYA: Nie.

INKWIZYTOR: Niech ojciec kapitan de Soya m贸wi dalej.

O. K. DE SOYA: Kolejnym powodem, dla kt贸rego podejrzewam powi膮zania z Intruzami, jest obecno艣膰 samej maty grawitacyjnej. Badania wykaza艂y, i偶 jest stara, by膰 mo偶e wystarczaj膮co, by okaza膰 si臋 s艂ynn膮 mat膮, kt贸rej u偶ywali Merin Aspic i Sin na Maur-

Przymierzu. Oto kolejny zwi膮zek z hyperio艅skimi pielgrzymami i „Pie艣niami” Silenusa.

INKWIZYTOR: Niech ojciec kapitan de Soya m贸wi dalej.

O. K. DE SOYA: To wszystko. S膮dzi艂em, 偶e uda nam si臋 unikn膮膰 spotkania z rojem w uk艂adzie Hebronu. Intruzi cz臋sto porzucaj膮 podbite uk艂ady planetarne. Najwyra藕niej jednak tym razem si臋 pomyli艂em, za co lansjer Rettig zap艂aci艂 偶yciem. Szczerze tego 偶a艂uj臋.

INKWIZYTOR: Ojciec kapitan de Soya uwa偶a zatem 艣ledztwo, kt贸re takim kosztem przeprowadzi艂 na Mare Infinitus i kt贸re przysporzy艂o biskupowi Melandriano tyle przykro艣ci i wstydu, za udane, poniewa偶 uda艂o mu si臋 dostrzec kilka zwi膮zk贸w z poematem znanym jako „Pie艣ni”? To z kolei naprowadzi艂o go na 艣lad Intruz贸w, czy tak?

O. K. DE SOYA: W艂a艣ciwie... tak.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya wie, 偶e poemat zatytu艂owany „Pie艣ni” od ponad stu pi臋膰dziesi臋ciu lat znajduje si臋 na Indeksie Ksi膮g Zakazanych?

O. K. DE SOYA: Tak.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya przyznaje si臋, 偶e przeczyta艂 t臋 ksi膮偶k臋?

O. K. DE SOYA: Tak.

INKWIZYTOR: Czy ojciec kapitan de Soya pami臋ta, jak膮 kar臋 przewiduje kodeks Towarzystwa Jezusowego za rozmy艣lne naruszenie zakazu obejmuj膮cego pozycje z Indeksu?

O. K. DE SOYA: Tak. Grozi za to wykluczenie z Towarzystwa.

INKWIZYTOR: A czy ojciec kapitan de Soya pami臋ta r贸wnie偶, jak膮 najwy偶sz膮 kar臋 przewiduje Ko艣cielny Kanon Pokoju i Sprawiedliwo艣ci dla cz艂onk贸w Cia艂a Chrystusowego za rozmy艣lne naruszenie tego偶 zakazu?

O. K. DE SOYA: Kar膮 t膮 jest ekskomunika.

INKWIZYTOR: Ojciec kapitan de Soya mo偶e si臋 uda膰 do swojej kwatery w watyka艅skiej siedzibie Legionist贸w Chrystusowych.

Powinien zosta膰 tam a偶 do czasu, gdy zostanie wezwany w celu z艂o偶enia dalszych zezna艅 b膮d藕 otrzyma inne polecenia. My, kt贸rzy przemawiamy w imieniu Jezusa, moc膮 艣wi臋tego, apostolskiego ko艣cio艂a katolickiego zobowi膮zujemy naszego brata w Chrystusie do przestrzegania niniejszego zalecenia.

O. K. DE SOYA: Dzi臋kuj臋, wielebni lordowie kardyna艂owie, dzi臋kuj臋, szlachetni Inkwizytorzy. B臋d臋 oczekiwa艂 waszego wyroku.

40

W艣r贸d Chitchatuk贸w, na skutej lodem Sol Draconi Septem, sp臋dzili艣my trzy tygodnie: odpocz臋li艣my, odzyskali艣my si艂y, przemierzyli艣my w towarzystwie naszych gospodarzy niezliczone lodowe tunele, nauczyli艣my si臋 paru s艂贸w i zwrot贸w z ich trudnego j臋zyka, odwiedzili艣my ojca Glaucusa we wmarzni臋tym w lodow膮 skorup臋 mie艣cie, polowali艣my na upiory 艣nie偶ne, one polowa艂y na nas, a偶 wreszcie udali艣my si臋 pieszo w d贸艂 rzeki.

Lecz chyba za bardzo si臋 pospieszy艂em; 艂atwo mi przychodzi forsowa膰 tempo opowie艣ci, zw艂aszcza gdy z ka偶d膮 chwil膮 ro艣nie prawdopodobie艅stwo, 偶e przy nast臋pnym oddechu cyjanek wype艂ni mi p艂uca. Mniejsza z tym: moja relacja urwie si臋 nagle, gdy zgin臋, nie wcze艣niej jednak; niewielkie znaczenie ma fakt, czy nast膮pi to teraz, du偶o p贸藕niej czy gdzie艣 w 艣rodku. Przedstawi臋 j膮 tak, jakbym mia艂 przekaza膰 j膮 w ca艂o艣ci.

Pierwsze spotkanie z Chitchatukami omal nie sko艅czy艂o si臋 tragicznie dla obu stron.

I Przygasili艣my latarnie i przykucn臋li艣my w mroku. Za艂adowa艂em karabin i trzyma艂em go w pogotowiu, gdy zza zakr臋tu b艂ysn臋艂o s艂abe, rozproszone 艣wiate艂ko, a po chwili wynurzy艂y si臋 stamt膮d ogromne, bynajmniej nie ludzkie sylwetki. Pstrykni臋ciem uruchomi艂em latark臋, kt贸ra o艣wietli艂a przera偶aj膮c膮 scen臋: w nasz膮 stron臋 pod膮偶a艂y trzy albo cztery pot臋偶ne stwory o bia艂ym futrze, czarnych pazurach d艂ugo艣ci mojej d艂oni, jeszcze d艂u偶szych z臋biskach i l艣ni膮cych czerwieni膮 艣lepiach. Otacza艂a je chmura pary, unosz膮cej si臋 z paszcz przy ka偶dym oddechu. Unios艂em karabin do ramienia i prze艂膮czy艂em go na kr贸tkie serie.

- Nie strzelaj! - krzykn臋艂a Enea, 艂api膮c mnie za r臋k臋. - To ludzie!

Na d藕wi臋k jej g艂osu nie tylko ja powstrzyma艂em si臋 od strza艂u; Chitchatukowie r贸wnie偶 stan臋li jak wryci. Wcze艣niej ju偶 spod futer dobyli ko艣cianych w艂贸czni o ostrych grotach i przygotowali si臋 do rzutu. Krzyk Enei zamrozi艂 ca艂膮 scen臋 - niby w stopklatce - na u艂amek sekundy przed wybuchem walki.

Dopiero wtedy ujrza艂em wyzieraj膮ce spod k艂贸w twarze: p艂askie, szerokonose, pomarszczone i tak blade, 偶e mog艂yby nale偶e膰 do albinos贸w, ale bez w膮tpienia ludzkie, o r贸wnie ludzkich, ciemnych oczach. Opu艣ci艂em latark臋, 偶eby ich nie o艣lepia膰.

Chitchatukowie byli niscy i muskularni, dobrze przystosowani do 偶ycia na Sol Draconi Septem przy daj膮cym si臋 we znaki l,7 g. Opatuleni w kilka warstw futer upior贸w sprawiali wra偶enie jeszcze masywniej szych. Wkr贸tce przekonali艣my si臋, 偶e ka偶dy z nich ma na sobie przedni膮 cz臋艣膰 sk贸ry zwierz臋cia wraz z g艂ow膮, przez co czarne szpony zwisa艂y im u d艂oni, 艣nie偶nobia艂e z臋by za艣 przes艂ania艂y im twarze, niczym ostro zako艅czona krata w bramie zamczyska. Dowiedzieli艣my si臋 r贸wnie偶, 偶e czarne soczewki oczne upior贸w 艣nie偶nych, nawet pozbawione reszty z艂o偶onych element贸w optycznych i po艂膮cze艅 nerwowych, kt贸re umo偶liwiaj膮 zwierz臋tom widzenie w ciemno艣ci, funkcjonuj膮 jak uproszczone gogle noktowizyjne. U Chitchatuk贸w wszystkie przedmioty codziennego u偶ytku pochodzi艂y z upolowanych upior贸w: ko艣ciane oszczepy, liny wykonane ze sk贸ry i 艣ci臋gien, buk艂aki z p臋cherzy i innych wn臋trzno艣ci, stroje do spania, sienniki; nawet bardziej wyrafinowane sprz臋ty, jakie nie艣li ze sob膮: zawieszona na rzemieniach ko艣ciana misa na 偶arz膮ce si臋 w臋gle, kt贸rymi o艣wietlali sobie drog臋, i skomplikowana machina z艂o偶ona z lejka i misy, u偶ywanej do topienia lodu nad 偶arem. Znacznie p贸藕niej dowiedzieli艣my si臋, 偶e ich i tak masywne cia艂a sprawia艂y wra偶enie jeszcze wi臋kszych, gdy偶 pod futrami mieli przytroczone buk艂aki z wod膮, kt贸re ciep艂em w艂asnych organizm贸w chronili przed zamarzni臋ciem.

My艣l臋, 偶e stali艣my tak bez ruchu przez dobre p贸艂torej minuty, zanim Enea wyst膮pi艂a krok do przodu, a na spotkanie jej wyszed艂 m臋偶czyzna, kt贸rego potem poznali艣my jako Cuchiata. Przem贸wi艂 pierwszy, wydaj膮c z siebie chrypi膮ce odg艂osy, kojarz膮ce si臋 tylko z trzaskiem lodowych sopli, rozbijaj膮cych si臋 o tward膮 powierzchni臋.

- Przepraszam bardzo - Enea przerwa艂a mu i popatrzy艂a na nas - ale nic nie rozumiem.

- Znasz ten dialekt? - zapyta艂em A. Bettika.

Obowi膮zuj膮ca w Sieci wersja angielskiego od tak dawna uchodzi艂a za standard, 偶e prawdziwym szokiem by艂o us艂ysze膰 s艂owa, kt贸re nie mia艂y 偶adnego sensu. Je艣li wierzy膰 my艣liwym, kt贸rzy przewijali si臋 przez Hyperiona, to mimo 偶e od Upadku min臋艂y trzy stulecia, wi臋kszo艣膰 dialekt贸w planetarnych i regionalnych gwar wci膮偶 dawa艂o si臋 zrozumie膰.

- Nie znam, ale... M. Endymion, je艣li mog臋 co艣 zasugerowa膰, mo偶e komlog...

Skin膮艂em g艂ow膮 i wygrzeba艂em z plecaka bransolet臋. Chitchatukowie obserwowali mnie bacznie, wymieniaj膮c jakie艣 uwagi i czuwaj膮c, czy przypadkiem nie si臋gam po bro艅. Odpr臋偶yli si臋. i opu艣cili bro艅, gdy podnios艂em b艂yskotk臋 wy偶ej. W艂膮czy艂em komlog.

- Oczekuj臋 pyta艅 i rozkaz贸w - za艣wiergota艂a oszroniona bransoletka.

- S艂uchaj - powiedzia艂em, kiedy Cuchiat zn贸w zacz膮艂 m贸wi膰. - Powiedz mi, czy umiesz to przet艂umaczy膰?

Odziany w futra wojownik wyg艂osi艂 kr贸tk膮, trzaskaj膮c膮 przemow臋.

- No i jak? - zapyta艂em.

- Nie znam tego j臋zyka czy dialektu - oznajmi艂 komlog g艂osem statku. - Chocia偶 m贸wi臋 kilkoma j臋zykami ze Starej Ziemi: porozumiem si臋 w starym angielskim, po niemiecku, francusku, niderlandzku japo艅sku...

- Mniejsza z tym - wtr膮ci艂em. Mimo 偶e Chitchatukowie nie spuszczali wzroku z gaworz膮cego komlogu, w ich zerkaj膮cych spoza z臋batych zas艂on oczach nie dostrzega艂em zabobonnego l臋ku, tylko zwyk艂膮 ciekawo艣膰.

- Proponuj臋, 偶eby nie wy艂膮cza艂 mnie pan przez kilka tygodni lub miesi臋cy w 艣rodowisku, gdzie m贸wi si臋 tym j臋zykiem - ci膮gn膮艂 komlog. - W oparciu o zgromadzone w ten spos贸b dane m贸g艂bym opracowa膰 uproszczony s艂ownik. Dobrze by艂oby te偶...

- Wielkie dzi臋ki! - powiedzia艂em i wy艂膮czy艂em b艂yskotk臋.

Enea zrobi艂a nast臋pny krok do przodu i na migi da艂a Cuchiatowi do zrozumienia, 偶e jeste艣my g艂odni, zmarzni臋ci i zm臋czeni: pokaza艂a, jak je, przykrywa si臋 kocem i zasypia.

M臋偶czyzna odchrz膮kn膮艂 co艣 i zacz膮艂 si臋 naradza膰 z innymi - w tunelu t艂oczy艂o si臋 ju偶 siedmioro Chitchatuk贸w. P贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e na polowania (i nie tylko) zawsze wyruszaj膮 w grupach, kt贸rych liczebno艣膰 wyra偶a si臋 liczb膮 pierwsz膮. Wreszcie, po rozmowie z ka偶dym my艣liwym z osobna, Cuchiat powiedzia艂 co艣 do nas, okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie i da艂 nam znak, 偶eby艣my szli za nim.

Upewni艂em si臋, 偶e 偶yrokompas dzia艂a bez zarzutu i zostawiamy za sob膮 elektroniczny odpowiednik 艣ladu z okruszk贸w z „Tomcia Palucha”, po czym ruszyli艣my za Cuchiatem i jego lud藕mi do obozu, przemarzni臋ci i przygi臋ci pod brzemieniem zwi臋kszonej grawitacji. Szli艣my niemal na o艣lep, gdy偶 po wy艂膮czeniu latarek - woleli艣my oszcz臋dza膰 baterie - musia艂 nam wystarczy膰 s艂aby blask w臋gli w koszu.

Chitchatukowie, okazali si臋 hojnymi gospodarzami. Ka偶de z nas dosta艂o str贸j z futra upiora do noszenia w marszu, stert臋 sk贸r do spania, misk臋 roso艂u z upiora, zagotowanego na koszu z w臋glem, wod臋 z ogrzanych ciep艂em ich cia艂 buk艂ak贸w - a przede wszystkim obdarzono nas zaufaniem. Jak si臋 niebawem przekonali艣my, Chitchatukowie nie walczyli pomi臋dzy sob膮; idea zabijania ludzi by艂a im obca. Mieszkali na Sol Draconi Septem, przystosowywali do 偶ycia w 艣niegu i lodzie od blisko tysi膮ca lat i jako jedyni przetrwali Upadek, epidemie chor贸b i gro偶膮ce im na co dzie艅 ataki zwierz膮t. Upiory dostarcza艂y im wszystkiego, czego potrzebowali, z drugiej strony za艣, na tyle, na ile zdo艂ali艣my si臋 zorientowa膰, Chitchatukowie stanowili jedyne po偶ywienie 艣nie偶nych bestii. Upadek i nieudane pr贸by terraformowania przyczyni艂y si臋 walnie do zag艂ady innych form 偶ycia, kt贸re zreszt膮 zawsze odgrywa艂y marginaln膮 rol臋.

Pierwszych kilka dni przeznaczyli艣my g艂贸wnie na sen, jedzenie i pr贸by porozumienia si臋 z naszymi nowymi znajomymi. Chitchatukowie nie mieli sta艂ych osad w zlodowacia艂ej atmosferze: od czasu do czasu zatrzymywali si臋 w dowolnie wybranym miejscu na sen, po czym w臋drowali dalej mrocznymi korytarzami. Kiedy topili l贸d na wod臋 - a by艂o to jedyne zastosowanie ognia, jakie znali: w臋gle nie wystarcza艂y, 偶eby ich ogrza膰, mi臋so za艣 jedli na surowo - zawieszali mis臋 na rzemieniach wysoko pod sufitem, 偶eby nie zostawia膰 艣lad贸w w lodowej pod艂odze.

Ca艂y szczep, plemi臋 czy klan, jakkolwiek by艣my go nazwali, liczy艂 dwadzie艣cia trzy osoby. Z pocz膮tku nie potrafili艣my powiedzie膰, czy s膮 w艣r贸d nich kobiety. Ludzie ci nigdy nie zdejmowali swych grubych stroj贸w; kiedy przychodzi艂o do za艂atwiania potrzeb fizjologicznych, wystarcza艂o odpowiednio podwin膮膰 futro, 偶eby go nie pobrudzi膰. Dopiero kiedy podczas trzeciego okresu snu ujrzeli艣my Chatchi臋 parz膮c膮 si臋 z Cuchiatem, zyskali艣my pewno艣膰, 偶e w grupie znajduj膮 si臋 r贸wnie偶 osoby p艂ci 偶e艅skiej.

Przez nast臋pne dwa dni, przemierzaj膮c wraz z naszymi gospodarzami pogr膮偶one w p贸艂mroku tunele, uczyli艣my si臋 z nimi rozmawia膰, poznawali艣my ich imiona, kojarzyli艣my je z twarzami. Cuchiat, ich przyw贸dca, mimo grzmi膮cego g艂osu okaza艂 si臋 m臋偶czyzn膮 delikatnym i skorym do u艣miechu. Jego zast臋pc膮 by艂 Chiaku, najwy偶szy w ca艂ej grupie, wyr贸偶niaj膮cy si臋 plam膮 krwi na futrze upiora, co, jak si臋 p贸藕niej dowiedzieli艣my, 艣wiadczy艂o o jego wyj膮tkowej odwadze. Aichacut cz臋sto krzywo na nas patrzy艂 i zawsze trzyma艂 si臋 na dystans; mia艂em wra偶enie, 偶e gdyby w chwili naszego spotkania to on dowodzi艂 klanem, zgin臋艂oby 艂adnych kilka os贸b.

Cuchtu pe艂ni艂 chyba funkcj臋 miejscowego szamana. Za ka偶dym razem obchodzi艂 dooko艂a lodow膮 nisz臋, w kt贸rej mieli艣my spa膰, pomrukuj膮c i nuc膮c co艣 pod nosem; od czasu do czasu zdejmowa艂 przy tym r臋kawice i przyciska艂 go艂e d艂onie do lodu. Podejrzewa艂em, 偶e pr贸buje odp臋dzi膰 z艂e duchy, Enea za艣 zauwa偶y艂a z艂o艣liwie, 偶e Cuchtu zachowuje si臋 tak jak my, czyli po prostu usi艂uje znale藕膰 wyj艣cie z labiryntu.

Chichticu by艂 opiekunem ognia, bez w膮tpienia dumnym z zaszczytu, jaki go spotka艂. 呕arz膮ce si臋 w臋gle nie przestawa艂y nas zadziwia膰: l艣ni艂y s艂abym 艣wiat艂em i emanowa艂y ciep艂em przez drugie dnie, a nawet tygodnie, tymczasem nikt ich nigdy nie porusza艂 ani nie uzupe艂nia艂 zapasu z misie. Dopiero spotkanie z ojcem Glaucusem rozwia艂o nasze w膮tpliwo艣ci.

Grupie, kt贸r膮 spotkali艣my, nie towarzyszy艂y dzieci. Nie umieli艣my r贸wnie偶 oszacowa膰 wieku naszych nowych towarzyszy. Cuchiat sprawia艂 wra偶enie zdecydowanie najstarszego po艣r贸d nich ca艂膮 twarz pokrywa艂a mu siateczka zmarszczek, rozchodz膮cych si臋 promieni艣cie od szerokiego nosa - z nikim jednak nie uda艂o si臋 nam porozmawia膰 na temat ich wieku. Zauwa偶yli, 偶e Enea jest dzieckiem czy przynajmniej m艂odym doros艂ym i traktowali j膮 stosownie do jej wieku. Kobiety, a zidentyfikowali艣my trzy w ca艂ej grupie, na r贸wni z m臋偶czyznami w艂膮cza艂y si臋 do polowa艅 i pilnowania obozu, tymczasem mimo i偶 ja i A. Bettik zostali艣my uhonorowani przywilejem stania na warcie - zawsze trzy osoby z broni膮 pilnowa艂y 艣pi膮cego klanu - Enei nikt o to nie prosi艂. Nie ulega艂o jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e lubi膮 jej towarzystwo i ch臋tnie z ni膮 rozmawiaj膮, pos艂uguj膮c si臋 kilkoma podstawowymi s艂owami i ca艂膮 gam膮 znacznie bardziej wyrafinowanych gest贸w, kt贸re s艂u偶膮 ludziom od czas贸w paleolitycznych.

Trzeciego dnia Enea zdo艂a艂a ich nam贸wi膰, 偶eby wr贸cili z nami nad rzek臋. Z pocz膮tku nie rozumieli jej, p贸藕niej jednak, dzi臋ki garstce s艂贸w popartej odpowiedni膮 gestykulacj膮, przekaza艂a im podstawowe poj臋cia: pokaza艂a rzek臋, tratw臋, wmarzni臋ty w l贸d portal (co wywo艂a艂o okrzyki podniecenia), p贸藕niej lodow膮 艣cian臋 i marsz korytarzami na spotkanie naszych przyjaci贸艂 Chitchatuk贸w. Zasugerowa艂a nast臋pnie, 偶e mogliby艣my razem wr贸ci膰 w to miejsce - wystarczy艂o par臋 minut, by艣my zebrali si臋 i ruszyli z miejsca. Nareszcie mog艂em poprowadzi膰, gdy偶 偶yrokompas wskazywa艂 mi bezb艂臋dnie drog臋 w艣r贸d niezliczonych zakr臋t贸w, podej艣膰 i zej艣膰, kt贸re pokonali艣my przez ubieg艂e trzy dni.

Musz臋 w tym miejscu nadmieni膰, 偶e gdyby nie chronometry, kt贸re mieli艣my ze sob膮, czas w lodowych labiryntach Sol Draconi Septem przesta艂by istnie膰. Niezmienny blask w臋gli w ko艣cianej misie, s艂abe l艣nienie szklistych 艣cian, ciemno艣膰 kryj膮ca drog臋 przed nami i za nami, przenikliwe zimno, kr贸tkie okresy przeznaczone na sen i nie ko艅cz膮ce si臋 w臋dr贸wki tunelami przy bole艣nie zwi臋kszonym ci膮偶eniu - wszystko to dezorientowa艂o nasze wewn臋trzne zegary. Chronometr wskazywa艂 jednak, 偶e trzeciego dnia od opuszczenia tratwy, pod wiecz贸r, wr贸cili艣my nad rzek臋.

Powita艂 nas smutny widok: strzaskany maszt, poobijane k艂ody, rufa zanurzona w wodzie pod ci臋偶arem nagromadzonego lodu, zaro艣ni臋te igie艂kami szronu latarnie... Pozbawiona namiotu i reszty wyposa偶enia tratwa wygl膮da艂a na opuszczon膮 i zapomnian膮, tym niemniej zafascynowa艂a Chitchatuk贸w, kt贸rzy nigdy dot膮d nie wykazywali takiego o偶ywienia. Kilku z nich opu艣ci艂o si臋 na splecionych z rzemieni linach na pok艂ad i dok艂adnie obejrzeli nasz stateczek: kamienny st贸艂, metalowe latarnie, nylonowe liny, kt贸rymi przywi膮zali艣my dr膮gi. W powietrzu wyczuwa艂o si臋 podniecenie, ja za艣 zda艂em sobie spraw臋, i偶 dla spo艂eczno艣ci, gdzie jedynym 藕r贸d艂em budulca, broni i odzienia jest jedno zwierz臋 - i to gro藕ny drapie偶nik - tratwa musi stanowi膰 istny skarb.

Mogli nas wtedy pr贸bowa膰 zabi膰 b膮d藕 zostawi膰 w艂asnemu losowi, jednak偶e nawet chciwo艣膰 nie przes艂ania艂a im podstawowych zasad obowi膮zuj膮cych w 偶yciu: wszyscy ludzie s膮 sprzymierze艅cami, tak jak wszystkie upiory - wrogami i zwierzyn膮. Na razie nie widzieli艣my 偶adnego upiora, je艣li nie liczy膰 martwych okaz贸w, kt贸re nosili艣my na sobie, a kt贸re okaza艂y si臋 tak ciep艂e, 偶e mogli艣my schowa膰 do plecak贸w wi臋kszo艣膰 w艂asnych, grubszych ubra艅. Nied艂ugo jednak mieli艣my pozosta膰 nie艣wiadomi si艂y i g艂odu tych bestii.

Enea jeszcze raz przekaza艂a Chitchatukom ide臋 naszego sp艂ywu rzek膮 przez portal; pokaza艂a im 艣cian臋 lodow膮, po czym da艂a do zrozumienia, 偶e chcieliby艣my kontynuowa膰 podr贸偶 drog膮 wodn膮 a偶 do nast臋pnego portalu.

Cuchiat i jego towarzysze zn贸w si臋 o偶ywili i zacz臋li nam co艣 gor膮czkowo t艂umaczy膰 bez u偶ycia gest贸w; ich gard艂owy j臋zyk kojarzy艂 mi si臋 z transportem 偶wiru, kt贸ry kto艣 usi艂uje mi wsypa膰 do uszu. Kiedy pr贸by porozumienia spe艂z艂y na niczym, zaj臋li si臋 rozmow膮 we w艂asnym gronie, a偶 wreszcie przyw贸dca wyst膮pi艂 naprz贸d i wyg艂osi艂 kr贸tk膮 przemow臋, w kt贸rej powtarza艂o si臋 s艂owo „glaucus”. S艂yszeli艣my je ju偶 wcze艣niej, gdy偶 wyr贸偶nia艂o si臋 w rozmowach Chitchatuk贸w swoim zdecydowanie obcym brzmieniem. Gdy Cuchiat pokaza艂 na g贸r臋 i da艂 znak, 偶eby艣my szli za nim, zgodzili艣my si臋 zatem bez wahania.

Zakutani w futra upior贸w, zgarbieni pod zwi臋kszonym ci臋偶arem plecak贸w i w艂asnych cia艂, wyruszyli艣my po twardym jak kamie艅 lodzie na spotkanie kap艂ana, rezyduj膮cego w zatopionym w lodzie mie艣cie.

41

Kiedy ojciec kapitan otrzymuje zezwolenie na opuszczenie aresztu domowego w siedzibie Legionu Chrystusowego, jego nadawc膮 nie jest 艢wi臋te Oficjum - do de Soyi przybywa osobi艣cie monsignor Lucas Oddi, podsekretarz w biurze Sekretarza Stanu pa艅stwa watyka艅skiego, Jego Ekscelencji Simona Augustino kardyna艂a Lourdusamy.

Droga do Watykanu i p贸藕niejsze przej艣cie przez papieskie ogrody jest dla de Soyi osza艂amiaj膮cym prze偶yciem. Wszystko, co widzi i s艂yszy - bladob艂臋kitne niebo nad Pacem, 艣wiergot ptak贸w w gruszowych sadach, 艂agodne d藕wi臋ki dzwon贸w, wzywaj膮cych na nieszpory - wywo艂uje tak pot臋偶n膮 fal臋 uczu膰, 偶e ojciec kapitan z trudem powstrzymuje si臋 od p艂aczu. Monsignor Oddi zabawia go rozmow膮; watyka艅skie aktualno艣ci mieszaj膮 si臋 z uprzejmo艣ciami, a d藕wi臋k jego g艂osu sprawia, 偶e jeszcze d艂ugo po opuszczeniu ogrodu kwiatowego, gdzie uwijaj膮 si臋 tysi膮ce pszcz贸艂, de Soya ma wra偶enie brz臋czenia w uszach.

Monsignor jest bardzo wysokim m臋偶czyzn膮, tote偶 narzuca szybkie tempo; zdaje si臋 p艂yn膮膰 ponad powierzchni膮 ziemi, tym bardziej 偶e spod d艂ugiej sutanny niemal nie s艂ycha膰 tupotu jego st贸p. Twarz ma szczup艂膮, bystr膮 i skor膮 do u艣miechu, pomarszczon膮 i porze藕bion膮 wieloma latami szczerej rado艣ci; d艂ugi, haczykowaty nos sprawia wra偶enie, jakby nieustannie w臋szy艂 w poszukiwaniu pi臋knych woni i naj艣wie偶szych plotek. Kr膮偶膮 dowcipy o monsignorze Oddim i kardynale Lourdusamy, chodz膮cych przeciwie艅stwach - jeden wysoki, chudy i weso艂y, drugi niski, przysadzisty i przebieg艂y; w parze wygl膮daliby zapewne zabawnie, gdyby nie 艣wiadomo艣膰 w艂adzy, jak膮 dzier偶膮.

De Soya z zaskoczeniem stwierdza, 偶e kieruj膮 si臋 do jednej z zewn臋trznych wind, 艂膮cz膮cych ogrody z tarasami Pa艂acu Watyka艅skiego. 呕o艂nierze Gwardii Szwajcarskiej prezentuj膮 si臋 wspaniale w tradycyjnych czerwono-niebiesko-pomara艅czowych mundurach, z drugimi w艂贸czniami, kt贸re, jak pami臋ta de Soya, s膮 tylko zamaskowanymi karabinami impulsowymi. Szwajcarzy staj膮 na baczno艣膰 w chwili, gdy monsignor i ojciec kapitan wchodz膮 do windy; podobna asysta czeka ich wy偶ej, gdy wysiadaj膮.

- Jak zapewne wiesz, m贸j synu, Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 jeszcze przed pierwszym zmartwychwstaniem postanowi艂 zamieszka膰 na tym pi臋trze ze wzgl臋du na pami臋膰 o swym imienniku, Juliuszu II - m贸wi monsignor Oddi, wskazuj膮c de Soyi drog臋 przez d艂ugi korytarz.

- Pami臋tam - odpowiada de Soya. Serce bije mu jak oszala艂e. Juliusz II, s艂ynny papie偶-

wojownik, kt贸ry zam贸wi艂 freski na suficie Kaplicy Syksty艅skiej, zasiada艂 na Pi臋trowym Tronie w 1503-1513 AD i pierwszy zamieszka艂 w komnatach, przez kt贸re przechodzili. Nowy papie偶, we wszystkich wcieleniach - od Juliusza VI do XIV - 偶y艂 tu i sprawowa艂 st膮d w艂adz臋 nad Ko艣cio艂em blisko dwadzie艣cia siedem razy d艂u偶ej, ni偶 jego s艂ynny poprzednik. Ale przecie偶 monsignor z pewno艣ci膮 nie prowadzi de Soyi na spotkanie z Ojcem 艢wi臋tym! Gdy ruszaj膮 wspania艂ym westybulem, ojciec kapitan zmusza si臋 do zachowania pozor贸w spokoju, nie mo偶e jednak nic poradzi膰 na przyspieszony oddech i lepkie od potu r臋ce.

- Oczywi艣cie udajemy si臋 na spotkanie z Sekretarzem - u艣miecha si臋 Oddi. - Je偶eli jednak nie widzia艂e艣 dot膮d apartament贸w papieskich, b臋dzie to mi艂y spacer. Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 uczestniczy dzi艣 w Mi臋dzygwiezdnym Synodzie Biskup贸w w ma艂ej sali Forum Nerwy.

De Soya kiwa odruchowo g艂ow膮, chocia偶 ca艂膮 uwag臋 skupia na malowid艂ach Rafaela, widocznych przez uchylone drzwi. Zna t臋 histori臋: Juliuszowi II znudzi艂y si臋 freski „w starym stylu”, malowane przez takich pomniejszych mistrz贸w, jak Piero delia Francesca czy Andrea del Castagno, tote偶 jesieni膮 1508 roku sprowadzi艂 na sw贸j dw贸r dwudziestosze艣cioletniego geniusza z Urbino - Rafaello Sanzio, kt贸ry p贸藕niej zas艂yn膮艂 jako Rafael. W jednej z komnat de Soya dostrzega „Stanza delia Segnatura”, ogromne malowid艂o przedstawiaj膮ce triumf Religii nad Filozofi膮 i Nauk膮.

- Podoba ci si臋? - monsignor Oddi przystaje na chwil臋, 偶eby ojciec kapitan m贸g艂 spokojnie podziwia膰 fresk. - Widzisz Platona?

- Owszem.

- A czy wiesz, czyj膮 ma twarz? Kto by艂 modelem?

- Nie, nie wiem.

- Leonardo da Vinci - monsignor lekko si臋 u艣miecha. - A Heraklit, o tam stoi... Wiesz, synu, kogo tym razem sportretowa艂 Rafael?

De Soyi nie pozostaje nic innego, jak tylko pokr臋ci膰 g艂ow膮. Przypomina sobie male艅k膮, zbudowan膮 z niewypalanych cegie艂 kaplic臋 mariawit贸w na planecie, z kt贸rej pochodzi. Piasek wciska艂 si臋 do 艣rodka przez szpar臋 pod drzwiami i gromadzi艂 u st贸p skromnej figury Matki Boskiej.

- Heraklit to Micha艂 Anio艂, Euklides za艣... widzisz go? Euklides ma oblicze Bramantego. Prosz臋, podejd藕 bli偶ej.

De Soya musi zebra膰 si臋 na odwag臋, by w og贸le postawi膰 stop臋 na grubym, puszystym dywanie; freski, pos膮gi, z艂ocenia i wysokie okna wiruj膮 wok贸艂 niego niczym postaci w ta艅cu.

- Widzisz te litery na ko艂nierzu Bramantego? Podejd藕 tu, synu. Przeczytaj je.

- R, U, S, M - czyta pos艂usznie de Soya.

- Tak, w艂a艣nie - chichocze monsignor Lucas Oddi. - „Raphael Urbinus Sua Mano”. Chod藕, m贸j synu... przet艂umacz te s艂owa staremu cz艂owiekowi. Z tego, co wiem, mia艂e艣 w tym tygodniu okazj臋 po膰wiczy膰 nieco 艂acin臋.

- Rafael z Urbino - mruczy pod nosem de Soya, bardziej do siebie, ni偶 do towarzysz膮cego mu dostojnika. - W艂asnor臋cznie.

- Zgadza si臋. Chod藕my, zjedziemy papiesk膮 wind膮 do apartament贸w. Sekretarz nie powinien czeka膰.

Apartament Borgi贸w zajmuje niemal ca艂y parter w tym skrzydle pa艂acu. Kiedy Oddi i de Soya wchodz膮 do niego przez male艅k膮 kaplic臋 Miko艂aja V, ojciec kapitan nie mo偶e si臋 oprze膰 wra偶eniu, 偶e w 偶yciu nie widzia艂 cudniejszego dzie艂a ludzkiej r臋ki. Znajduj膮ce si臋 tu freski, dzie艂o Fra Angelico z lat 1447-1449 AD, stanowi膮 uciele艣nienie prostoty, s膮 esencj膮 czysto艣ci stylu.

Po艂o偶one za kaplic膮 komnaty apartamentu s膮 ciemne, bardziej z艂owrogie, tak jak i dzieje Ko艣cio艂a nabra艂y mrocznego odcienia pod w艂adaniem papie偶y z rodu Borgi贸w. Dochodz膮c jednak do komnaty numer cztery, czyli gabinetu papie偶a Aleksandra, patrona nauki i sztuk wyzwolonych, de Soya zaczyna z wolna docenia膰 si艂臋 intensywnych barw, ekstrawaganckie z艂ocenia na ozdobnych li艣ciach i obfite stosowanie stiuk贸w. Nast臋pny pok贸j po艣wi臋cony jest w ca艂o艣ci 偶ywotom 艣wi臋tych - zdobi膮 go ich portrety i pos膮gi - chocia偶 ma w sobie co艣 nieludzkiego, jak膮艣 dziwn膮 stylizacj臋, kt贸ra kojarzy si臋 ojcu kapitanowi ze staro偶ytn膮 sztuk膮 egipsk膮. Nast臋pnie trafiaj膮 do papieskiej jadalni, gdzie tajemnice wiary przedstawiono w takiej eksplozji form i kolor贸w, 偶e de Soyi dos艂ownie zapiera dech w piersi.

Monsignor Oddi zatrzymuje si臋 przy ogromnym fresku przedstawiaj膮cym zmartwychwstanie Chrystusa i dwoma palcami wskazuje jedn膮 z postaci na drugim planie. Jej pe艂n膮 skupienia pobo偶no艣膰 wyczuwa si臋 bez 偶adnych w膮tpliwo艣ci nawet przez barier臋 stuleci i wyblak艂ych farb.

- Papie偶 Aleksander VI - m贸wi cicho Oddi. - Drugi z Borgi贸w na, Biotrowym Tronie - przesuwa niedbale palcami w stron臋 dw贸ch m臋偶czyzn, stoj膮cych w pierwszym rz臋dzie t艂umu. Ich twarze promieniej膮 艣wiat艂o艣ci膮 zarezerwowan膮 zwykle dla 艣wi臋tych. - A to Cesare Borgia, syn Aleksandra z nieprawego 艂o偶a. Obok jego brat... kt贸rego zreszt膮 Cesare sam zamordowa艂. C贸rk臋 papie偶a, Lukrecj臋, widzieli艣my w poprzedniej komnacie, ale mog艂e艣 nie zwr贸ci膰 na ni膮 uwagi, synu - a to 艣wi臋ta Katarzyna, dziewica z Aleksandrii.

De Soya podziwia malowid艂a z szeroko otwartymi oczyma. Na suficie widnieje ten sam obraz, co we wszystkich pokojach: jaskrawa bulla i korona - herb rodu Borgi贸w.

- Wszystkie te obrazy s膮 dzie艂em Pinturicchia - wyja艣nia monsignor, gdy ruszaj膮 dalej. - Napraw臋 nazywa艂 si臋 Bemardino di Betto i by艂 wariatem, a mo偶e nawet s艂ug膮 ciemno艣ci - Oddi zagl膮da do komnaty, gdzie Szwajcarzy natychmiast wypr臋偶aj膮 si臋 na baczno艣膰. - Z pewno艣ci膮 jednak by艂 geniuszem. Chod藕my! Nadszed艂 czas spotkania.

Kardyna艂 Lourdusamy siedzi za d艂ugim biurkiem w sz贸stym pokoju, Sala dei Pontifici, tak zwanej „Sali papie偶y”. Nie wstaje, ale okr臋ca si臋, by siedzie膰 bokiem na krze艣le, gdy zaanonsowany ojciec kapitan de Soya podchodzi, kl臋ka i ca艂uje pier艣cie艅 na jego d艂oni. Kardyna艂 poklepuje ksi臋dza po g艂owie i gestem daje znak, 偶e formalno艣ci mo偶na uzna膰 za zako艅czone.

- Usi膮d藕, synu! - m贸wi. - Rozgo艣膰 si臋! Zapewniam ci臋, 偶e twoje krzes艂o jest o wiele wygodniejsze, ni偶 ten wysoki, prosty tron, kt贸ry znale藕li dla mnie.

De Soya zd膮偶y艂 ju偶 zapomnie膰, jakie wra偶enie robi g艂os kardyna艂a: dobywaj膮cy si臋 z g艂臋bi piersi bas r贸wnie dobrze m贸g艂by pochodzi膰 wprost z trzewi planety. Lourdusamy jest ogromnym m臋偶czyzn膮, spowitym w czerwone jedwabie, bia艂e p艂贸tna i szkar艂atny aksamit - istny g贸rski masyw w ludzkich kszta艂tach, zwie艅czony pot臋偶n膮, prawie zupe艂nie 艂ys膮 g艂ow膮 o mocno zarysowanych szcz臋kach, drobnych ustach i male艅kich, 偶ywych oczkach. Na samym szczycie przycupn臋艂a karmazynowa piuska.

- Federico, nie wiesz nawet, jak si臋 ciesz臋, 偶e bez uszczerbku na zdrowiu przetrwa艂e艣 tyle 艣mierci i k艂opot贸w - grzmi kardyna艂. - Dobrze wygl膮dasz, synu, bardzo dobrze, chocia偶 zna膰 po tobie zm臋czenie.

- Dzi臋kuj臋, Wasza Ekscelencjo!

Monsignor Oddi zaj膮艂 miejsce po lewej r臋ce de Soyi, nieco z ty艂u...

- O ile mi wiadomo, wczoraj stan膮艂e艣 przed trybuna艂em 艢wi臋tego Oficjum - Lourdusamy wbija wzrok w ojca kapitana.

- Tak, Ekscelencjo.

- Mam nadziej臋, 偶e nie mia偶d偶yli ci kciuk贸w, co? Obesz艂o si臋 bez 偶elaznych dziewic? Bez przypalania? A mo偶e pr贸bowali rozci膮ga膰 ci臋 na stole? - 艣miech kardyna艂a dudni echem w jego masywnej piersi.

- Nie, Ekscelencjo - de Soya zdobywa si臋 na u艣miech.

- To dobrze - kardyna艂 u艣miecha si臋 i pochyla nad blatem biurka. B艂yska 艣wiat艂o odbite od pier艣cienia. - To bardzo dobrze. Kiedy Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 poleci艂 艢wi臋temu Oficjum ponownie przybra膰 stare miano „Inkwizycji”, znale藕li si臋 w艣r贸d niewiernych tacy, kt贸rzy obawiali si臋 powrotu szale艅stwa i terroru w Ko艣ciele. Teraz nie maj膮 ju偶 takich w膮tpliwo艣ci, Federico. 艢wi臋te Oficjum jest dzi艣 tylko cia艂em doradczym, a jedyna kara, jak膮 mo偶e wyznaczy膰, to zalecenie ekskomuniki.

- Straszna to kara, Ekscelencjo - de Soya zwil偶a wargi j臋zykiem.

- To prawda - z g艂osu kardyna艂a znikaj膮 wszelkie 艣lady pob艂a偶liwo艣ci. - Straszna. Nie musisz si臋 ni膮 jednak martwi膰, synu. Twoja sprawa zosta艂a zako艅czona i zachowa艂e艣 nienagann膮 reputacj臋. Raport, kt贸ry trafi do Jego 艢wi膮tobliwo艣ci, oczyszcza ci臋 ze wszystkich zarzut贸w powa偶niejszych ni偶... jak by to powiedzie膰... pewna niewra偶liwo艣膰 na uczucia jednego z prowincjonalnych biskup贸w, kt贸ry ma w kurii wystarczaj膮co wielu przyjaci贸艂, by postawi膰 ci臋 przed trybuna艂em Inkwizycji.

De Soya nie pozwala sobie jeszcze na swobodniejszy oddech.

- Biskup Melandriano jest z艂odziejem, Ekscelencjo. Lourdusamy zerka pospiesznie na monsignora Oddiego, po czym zaraz wraca spojrzeniem do ojca kapitana.

- Tak, Federico. Wiemy o tym ju偶 od jakiego艣 czasu. Nasz dobry biskup z p艂ywaj膮cego miasta na pokrytej oceanami planecie r贸wnie偶 stanie przed kardyna艂ami 艢wi臋tego Oficjum, wszystko w swoim czasie. Mog臋 ci臋 r贸wnie偶 zapewni膰, 偶e zalecenia odnosz膮ce si臋 do jego osoby nie b臋d膮 r贸wnie 艂agodne, jak w twoim wypadku - kardyna艂 rozsiada si臋 wygodniej na krze艣le, k艂ad膮c r臋ce na oparciach. Rozlega si臋 skrzypienie starego drewna. - Musimy jednak porozmawia膰 o czym innym, m贸j synu. Czy jeste艣 got贸w, by kontynuowa膰 misj臋?

- Tak, Wasza Ekscelencjo - sam de Soya jest zdziwiony szybko艣ci膮 i szczero艣ci膮 w艂asnej odpowiedzi. Jeszcze sekund臋 wcze艣niej s膮dzi艂, 偶e najlepiej by艂oby, gdyby ten etap jego 偶ycia i kariery zosta艂 definitywnie zamkni臋ty.

Kardyna艂 Lourdusamy powa偶nieje, jego szcz臋ki zaciskaj膮 si臋 mocniej.

- Doskonale! Z tego, co wiem, jeden z twoich 偶o艂nierzy zgin膮艂, kiedy trafili艣cie na Hebron.

- Wypadek podczas wskrzeszenia, Wasza Ekscelencjo.

- To straszne! - kr臋ci g艂ow膮 kardyna艂. - Straszne!

- Lansjer Rettig - dodaje ojciec kapitan, czuj膮c, 偶e powinien g艂o艣no wypowiedzie膰 nazwisko zmar艂ego. - By艂 dobrym 偶o艂nierzem.

Dostrzega b艂ysk w oku Lourdusamy'ego, jakby 艣lad rodz膮cych si臋 艂ez. Kardyna艂 patrzy mu prosto w oczy.

- Zaopiekujemy si臋 jego rodzicami i siostr膮. Czy wiedzia艂e艣, 偶e lansjer Rettig mia艂 brata, kt贸ry dos艂u偶y艂 si臋 stopnia ojca komandora na Bressii?

- Nie, Ekscelencjo, nie wiedzia艂em.

- To wielka strata - wzdycha Lourdusamy. K艂adzie jedn膮 z pulchnych d艂oni na biurku. De Soya dostrzega pokrywaj膮ce j膮 zmarszczki i nagle postrzega j膮 jako osobne, obdarzone w艂asnym 偶yciem stworzenie, kt贸re w艂a艣nie wype艂z艂o z wody. - Federico - dudni g艂os kardyna艂a. - Mamy pewn膮 sugesti膮 odno艣nie tego, kto m贸g艂by zast膮pi膰 lansjera Rettiga na pok艂adzie twojego statku. Najpierw jednak musimy jeszcze porozmawia膰 o celu twojej misji. Czy wiesz, dlaczego nale偶y znale藕膰 i z艂apa膰 dziecko?

De Soya prostuje si臋 na krze艣le.

- Wasza Ekscelencja wyja艣ni艂 mi, 偶e jest to c贸rka tego plugastwa, cybryda i 偶e stanowi zagro偶enie dla ca艂ego Ko艣cio艂a. Mo偶e by膰 agentem TechnoCentrum.

- To wszystko prawda, Federico - Lordusamy kiwa g艂ow膮. - Ka偶de s艂owo. Nie powiedzieli艣my ci jednak, na czym polega owo zagro偶enie... Nie tylko dla Ko艣cio艂a i Paxu nawiasem m贸wi膮c, lecz dla ca艂ej ludzko艣ci. Je偶eli mamy ci臋 wys艂a膰, by艣 wype艂ni艂 sw膮 misj臋, masz prawo wszystko to wiedzie膰, m贸j synu.

Z zewn膮trz dobiegaj膮 dwa g艂o艣ne, cho膰 st艂umione przez grube mury odg艂osy: nad rzek膮, na Zatybrzu, rozlega si臋 oznajmiaj膮cy nadej艣cie po艂udnia wystrza艂 z dzia艂a na Janikulum, bli偶ej za艣 pierwsze uderzenie dzwonu bazyliki 艣wi臋tego Piotra.

Lourdusamy przestaje m贸wi膰 i spo艣r贸d fa艂d szkar艂atnego p艂aszcza wydobywa zabytkowy zegarek. Zerka na cyferblat, kiwa z zadowoleniem g艂ow膮, nakr臋ca mechanizm i chowa zegarek na miejsce.

De Soya czeka.

42

Dotarcie do ojca Glaucusa i pogrzebanego pod lodem miasta zaj臋艂o nam troch臋 wi臋cej ni偶 dob臋, chocia偶 po drodze trzykrotnie robili艣my przerwy na sen. Sama w臋dr贸wka za艣 - ciemno艣膰, mr贸z, w膮skie korytarze - niewarta by艂aby zapewne wzmianki, gdyby nie fakt, 偶e tego dnia zapolowa艂 na nas upi贸r 艣nie偶ny.

Jak to zwykle bywa w przypadku prawdziwych nieszcz臋艣膰, wszystko wydarzy艂o si臋 zbyt szybko, 偶eby zareagowa膰. W jednej chwili szli艣my we troje g臋siego, gdzie艣 przy ko艅cu d艂ugiego szeregu naszych nowych znajomych, w nast臋pnej za艣 l贸d jakby eksplodowa艂. Zamar艂em bez ruchu, a jedyne, co przysz艂o mi do g艂owy, to 偶e w艂a艣nie wybuch艂a mina zainstalowana w dnie tunelu. Jedna z opatulonych futrem postaci, dos艂ownie dwie osoby przed Ene膮, znikn臋艂a nie wydawszy nawet krzyku.

Nie ruszy艂em si臋 jeszcze z miejsca, nie odbezpieczy艂em nawet karabinu, kt贸rego nie wypuszcza艂em z r膮k, gdy najbli偶szy z Chitchatuk贸w zacz膮艂 偶a艂o艣nie zawodzi膰 z b贸lu i w艣ciek艂o艣ci. Dwaj my艣liwi natychmiast rzucili si臋 naprz贸d nowym korytarzem, kt贸rego jeszcze przed chwil膮 w og贸le nie by艂o wida膰.

Enea 艣wieci艂a swoj膮 latarni膮 w d贸艂 niemal pionowego szybu, gdy przepchn膮wszy si臋 przez t艂um stan膮艂em obok niej z broni膮 gotow膮 do strza艂u. My艣liwi staczali si臋 tunelem, hamuj膮c butami i ko艣cianymi no偶ami. W艂a艣nie zamierza艂em skoczy膰 za nimi, gdy Cuchiat z艂apa艂 mnie za rami臋.

- Ktchey! - krzykn膮艂. - Ku tcheta chi!

Po czterech dniach pobytu w艣r贸d nich wiedzia艂em ju偶, 偶e zakazuje mi schodzi膰 na d贸艂. Pos艂ucha艂em jego rozkazu, wyj膮艂em natomiast i ws膮czy艂em laserow膮 latark臋, 偶eby o艣wietli膰 drog臋 my艣liwym, pokrzykuj膮cym ju偶 ponad dwadzie艣cia metr贸w od nas, w miejscu, gdzie nowy tunel zaczyna艂 biec poziomo. Z pocz膮tku zdawa艂o mi si臋, 偶e widok, jaki ujrza艂em, zawdzi臋czam czerwonemu promieniowi lasera, lecz szybko przekona艂em si臋, 偶e 艣ciany szybu pokrywa gruba warstwa krwi.

Lament Chitchatuk贸w nie ustawa艂. My艣liwi wr贸cili z pustymi r臋koma. Zrozumia艂em, 偶e nie natrafili na 偶aden 艣lad upiora ani ofiary, po kt贸rej zosta艂o sporo krwi, resztki odzienia i ma艂y palec prawej r臋ki. Cuchtu, kt贸rego uwa偶ali艣my za szamana, przykl臋kn膮艂, uca艂owa艂 oderwany palec i skropi艂 go w艂asn膮 krwi膮 z naci臋tego no偶em przedramienia, potem za艣 ostro偶nie, z szacunkiem, schowa艂 go do torby przy pasie. Zawodzenie usta艂o jak no偶em uci膮艂. Chiaku, wysoki m臋偶czyzna w zakrwawionym futrze - teraz nawet podw贸jnie zakrwawionym, gdy偶 by艂 jednym z my艣liwych, kt贸rzy rzucili si臋 w pogo艅 za zwierz臋ciem - odwr贸ci艂 si臋 do nas i wyg艂osi艂 d艂u偶sz膮, 艣miertelnie powa偶n膮 mow臋. Pozostali zarzucili tymczasem baga偶 na ramiona, uj臋li w艂贸cznie w d艂o艅 i ruszyli przed siebie.

Poszli艣my za nimi. Nie mog艂em si臋 powstrzyma膰 od zerkni臋cia do ty艂u, gdzie poszczerbiony otw贸r w dnie tunelu znaczy艂 miejsce, w kt贸rym czai艂 si臋 upi贸r. Dziura szybko znikn臋艂a w post臋puj膮cym za nami mroku. Do tej pory, wiedz膮c, 偶e upiory 偶yj膮 na powierzchni gruntu, pod l贸d za艣 schodz膮 g艂贸wnie po to, 偶eby polowa膰, nie przejmowa艂em si臋 specjalnie ich istnieniem. Teraz jednak okaza艂o si臋, 偶e nie mo偶na ufa膰 nawet pod艂odze lodowych korytarzy; l艣ni膮ce kryszta艂owe 艣ciany i strop sta艂y si臋 jeszcze jedn膮 kryj贸wk膮 艣nie偶nych bestii. Zauwa偶y艂em, 偶e staram si臋 lekko stawia膰 stopy, zupe艂nie jakby mog艂o mnie to zabezpieczy膰 przed stoczeniem si臋 wprost w 艂apy drapie偶nika. Na Sol Draconi Septem chodzenie lekkim krokiem nie przychodzi艂o mi 艂atwo.

- M. Enea - odezwa艂 si臋 spomi臋dzy warstw futra android. - Nie zrozumia艂em, co m贸wi艂 M. Chiaku. Co艣 o liczbach?

Twarz dziewczynki niemal ca艂kowicie gin臋艂a za zas艂on膮 z z臋b贸w upiora. Wiedzia艂em ju偶, 偶e wszystkie futra, kt贸rych u偶ywaj膮 my艣liwi, pochodz膮 z m艂odych zwierz膮t - szczeni膮t, je艣li mo偶na tak powiedzie膰 - jednak偶e dopiero ujrzawszy 艂apy grubo艣ci m臋skiego tu艂owia, przebijaj膮ce z trzaskiem l贸d, a zako艅czone pazurami d艂ugimi jak moje przedrami臋, zda艂em sobie spraw臋 z rozmiar贸w doros艂ych okaz贸w. Odbezpieczy艂em karabin. Zrozumia艂em nagle, 偶e czasem najkr贸tsz膮 drog膮 do bohaterstwa jest absolutna ignorancja.

-... s膮dz臋 w takim razie, 偶e narzeka艂, i偶 liczebno艣膰 grupy nie wyra偶a si臋 ju偶 liczb膮 pierwsz膮 - t艂umaczy艂a A. Bettikowi Enea. - Do momentu, w kt贸rym ta kobieta... zosta艂a porwana... ekipa liczy艂a dwadzie艣cia sze艣膰 os贸b, co od biedy mo偶na by艂o zaakceptowa膰. Teraz musimy szybko co艣 wymy艣li膰, bo inaczej... nie jestem pewna... chyba mo偶emy mie膰 jeszcze wi臋kszego pecha.

Wydaje mi si臋, i偶 z kwesti膮 liczb pierwszych poradzili sobie w ten spos贸b, 偶e pos艂ali Chiaku przodem, w roli zwiadowcy. Mo偶e zreszt膮 wola艂 i艣膰 sam, dop贸ki nie doprowadz膮 nas do lodowego miasta; dwadzie艣cia pi臋膰, jako liczb膮 nieparzysta, na kr贸tk膮 met臋 by艂o do przyj臋cia, tymczasem bez nas zosta艂oby ich dwadzie艣cia dwoje.

Gdy tylko trafili艣my do miasta, z miejsca zapomnia艂em o wszystkich zmartwieniach, jakich Chitchatukom dostarcza艂y liczby pierwsze.

Najpierw ujrzeli艣my 艣wiat艂o. Po paru dniach przebywania w p贸艂mroku nasze oczy tak si臋 przyzwyczai艂y do s艂abego blasku „chuchkituka”, jak nazywano kamienn膮 mis臋 z w臋glami - 偶e o艣lepia艂y nas nawet przypadkowe b艂yski latarek. 艢wiat艂o zamarzni臋tego miasta sprawia艂o nam b贸l.

Wykonany ze stali lub plastali i 艣wiat艂oszk艂a budynek liczy艂 pewnie z siedemdziesi膮t pi臋ter, jego okna wychodzi艂y za艣 niegdy艣 na pi臋kn膮, zielon膮, terraformowan膮 dolin臋 - by膰 mo偶e na po艂udnie, gdzie kilkaset metr贸w dalej p艂yn臋艂a rzeka. Teraz jednak lodowy korytarz ko艅czy艂 si臋 dziur膮 w szklanej 艣cianie w okolicy pi臋膰dziesi膮tego 贸smego pi臋tra, mniejsze j臋zory zamarzni臋tej atmosfery zd膮偶y艂y za艣 powygina膰 i zmia偶d偶y膰 szkielet budowli.

Niemniej jednak budynek nadal sta艂; kto wie, czy najwy偶sze pi臋tra nie si臋ga艂y czarnej, pozbawionej powietrza pustki nad powierzchni膮 lodowca. Poza tym o艣wietlenie wci膮偶 dzia艂a艂o.

Chitchatukowie zatrzymali si臋 przed wej艣ciem, os艂aniaj膮c oczy przed blaskiem lamp i z ich piersi wydoby艂 si臋 kolejny za艣piew, inny ni偶 lament po 艣mierci jednej z kobiet: tym razem brzmia艂o to jak zaproszenie. Kiedy tak czekali艣my, wodzi艂em wzrokiem po przeszklonej budowli, gdzie na wszystkich pi臋trach p艂on臋艂y lampy: spogl膮daj膮c pod nogi widzieli艣my w przezroczystym lodzie kolejne kondygnacje z roz艣wietlonymi oknami.

Wreszcie ojciec Glaucus przemierzy艂 wolnym krokiem pomieszczenie stanowi膮ce skrzy偶owanie lodowej pieczary z biurem i wyszed艂 nam na spotkanie. Nosi艂 d艂ug膮, czarn膮 sutann臋, na szyi za艣 zawiesi艂 krucyfiks, jaki widzia艂em u jezuit贸w z klasztoru pod Port Romance. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e jest 艣lepy: oboje oczu mia艂 zamglone od katarakt i r贸wnie martwe, jak kamienie, nie to jednak uderzy艂o mnie w jego osobie. By艂 stary, siwy - niczym patriarcha - i mia艂 d艂ug膮 brod臋, kiedy za艣 Cuchiat przem贸wi艂 do niego, jego twarz o偶ywi艂a si臋, jakby obudzi艂 si臋 z transu. Kiedy kap艂an uni贸s艂 brwi w wyrazie zdumienia, na jego czole zarysowa艂a si臋 g臋sta sie膰 zmarszczek. Pop臋kane, spierzchni臋te usta wykrzywi艂y si臋 w u艣miechu. Brzmi to mo偶e groteskowo, ale w postaci ojca Glaucusa pr贸偶no by szuka膰 jakichkolwiek fa艂szywych nut; 艣lepota, ol艣niewaj膮co bia艂a broda, pokryta plamami sk贸ra, w膮skie usta... Wszystko pasowa艂o do siebie. Ksi膮dz tak bardzo by艂... sob膮... 偶e wszelkie por贸wnania zawodzi艂y.

Obawia艂em si臋 spotkania z owym „glaucusem” - m贸g艂 mie膰 powi膮zania z Paxem, przed kt贸rego lud藕mi uciekali艣my. Tym bardziej w chwili, gdy stwierdzi艂em, 偶e jest ksi臋dzem, powinienem by艂 porwa膰 Ene臋 i A. Bettika i odej艣膰 wraz z Chitchatukami. 呕adne z naszej tr贸jki nie czu艂o jednak, 偶eby艣my musieli si臋 w ten spos贸b zachowa膰. Starzec nie by艂 Paxem... tylko po prostu ojcem Glaucusem. Przekonali艣my si臋 o tym ju偶 po paru minutach naszego pierwszego spotkania.

Zanim jeszcze zd膮偶yli艣my si臋 odezwa膰, 艣lepiec wyczu艂 nasz膮 obecno艣膰. Zamieni艂 par臋 s艂贸w z Cuchiatem i Chichtic膮 w ich ojczystej mowie, po czym nagle zwr贸ci艂 si臋 w naszym kierunku. Wyci膮gn膮艂 przed siebie r臋k臋, jak gdyby d艂oni膮 stara艂 si臋 wyczu膰 bij膮ce od naszych cia艂 ciep艂o i podszed艂 bli偶ej, do granicy mi臋dzy lodow膮 pieczar膮 i poch艂anianym przez l贸d pomieszczeniem. Stan膮艂 na wprost mnie, po艂o偶y艂 mi ko艣cist膮 d艂o艅 na ramieniu i g艂o艣no, wyra藕nie przem贸wi艂 po angielsku:

- Oto cz艂owiek!

Potrzebowa艂em sporo czasu - wiele lat - by uzyska膰 odpowiedni膮 perspektyw臋 dla jego s艂贸w. Z pocz膮tku doszed艂em po prostu do wniosku, 偶e kap艂an jest nie tylko niewidomy, ale i niespe艂na rozumu.

Mieli艣my sp臋dzi膰 z nim kilka dni w jego podlodowym wie偶owcu, podczas gdy Chitchatukowie najpierw zaj臋liby si臋 偶ywotnymi dla ka偶dego Chitchatuka sprawami - domy艣lali艣my si臋 z Ene膮, 偶e najwa偶niejsz膮 spo艣r贸d nich jest zapewne kwestia liczby pierwszej - p贸藕niej za艣 wr贸cili po nas. Uda艂o si臋 nam przekaza膰 im na migi, 偶e chcemy, by rozebrali tratw臋 i przenie艣li j膮 do nast臋pnego transmitera w dole rzeki. Chyba nas zrozumieli, gdy偶 kiwali g艂owami i powtarzali s艂owo „chia”, oznaczaj膮ce zgod臋, kiedy odstawiali艣my pantomim臋 przedstawiaj膮c膮 przep艂ywanie tratwy pod portalem. Je艣li dobrze zrozumia艂em ich odpowied藕, podr贸偶 do niego mia艂a zaj膮膰 kilka dni, trzeba by艂o przy tym wynurzy膰 si臋 na powierzchni臋 i przej艣膰 przez obszar, na kt贸rym roi艂o si臋 od upior贸w. Dodali r贸wnie偶, 偶e wr贸cimy do naszej dyskusji, kiedy ju偶 zaspokoj膮 sw膮 pal膮c膮 potrzeb臋 „znalezienia trwa艂ej r贸wnowagi”, co musia艂o si臋 odnosi膰 do znalezienia dodatkowego cz艂onka ekspedycji lub „straty trzech”. Musz臋 przyzna膰, 偶e ta ostatnia fraza da艂a mi do my艣lenia.

W ka偶dym razie mieli艣my zosta膰 w go艣cinie u ojca Glaucusa do czasu powrotu grupy Cuchiata. Przez kilkana艣cie minut 艣lepiec rozmawia艂 z my艣liwymi o偶ywionym tonem, po czym stan膮艂 u wej艣cia do lodowej jaskini i nas艂uchiwa艂, a偶 odeszli na dobre. Wtedy przywita艂 si臋 z nami, przesuwaj膮c d艂o艅mi po naszych twarzach, ramionach i r臋kach; przyznam, 偶e nigdy si臋 tak nikomu nie przedstawia艂em.

- Ludzkie dziecko - rzek艂 uj膮wszy w d艂onie twarz Enei. - My艣la艂em, 偶e ju偶 nigdy nie ujrz臋 twarzy dziecka.

- A Chitchatukowie? - nie bardzo rozumia艂em jego s艂owa. - Przecie偶 to ludzie. Musz膮 mie膰 dzieci.

Zanim zacz臋li艣my si臋 wita膰, ojciec Glaucus poprowadzi艂 nas w g艂膮b budynku i schodami na wy偶sze pi臋tro, do ciep艂ego pomieszczenia, gdzie w latarniach i koszach 偶arzy艂y si臋 takie same w臋gielki, jakich u偶ywali my艣liwi, tyle 偶e w znacznie wi臋kszych ilo艣ciach. W pokoju znajdowa艂o si臋 sporo wygodnych mebli, zabytkowy odtwarzacz dysk贸w muzycznych i rz臋dy p贸艂ek z ksi膮偶kami. One te偶 wyda艂y mi si臋 najbardziej nie na miejscu w domu niewidomego.

- Chitchatukowie maj膮 dzieci - zgodzi艂 si臋 stary ksi膮dz. - Nie zabieraj膮 ich jednak tak daleko na pomoc.

- Dlaczego?

- Upiory - wyja艣ni艂. - Na p贸艂noc od linii, do kt贸rej prowadzono terraformowanie, 偶yje mn贸stwo upior贸w.

- Zaraz, przecie偶 Chitchatukowie s膮 ca艂kowicie uzale偶nieni od istnienia upior贸w.

Starzec skin膮艂 g艂ow膮 i pog艂adzi艂 palcami d艂ug膮, bia艂膮 brod臋, zas艂aniaj膮c膮 koloratk臋. Jego sutanna by艂a starannie pozszywana i po艂atana, cho膰 nie da艂o si臋 ukry膰, 偶e jest wiekowa i sfatygowana.

- 呕ycie moich przyjaci贸艂, Chitchatuk贸w, zale偶y od istnienia m艂odych upior贸w. Metabolizm starszych okaz贸w uniemo偶liwia wykorzystanie ich sk贸r i ko艣ci... - nie rozumia艂em tego, ale nie przerywa艂em. - Upiory z kolei najch臋tniej 偶ywi艂yby si臋 dzie膰mi Chitchatuk贸w. Dlatego te偶 wszystkich zaskoczy艂a obecno艣膰 naszej m艂odej przyjaci贸艂ki.

- Gdzie w takim razie znajduj膮 si臋 ich dzieci? - spyta艂a Enea.

- Setki kilometr贸w na po艂udnie st膮d, pod opiek膮 grup zajmuj膮cych si臋 ich wychowaniem. Tam panuje klimat... tropikalny, rzec by mo偶na. Lodu jest zaledwie trzydzie艣ci, czterdzie艣ci metr贸w i atmosfera prawie nadaje si臋 do oddychania.

- Dlaczego upiory nie poluj膮 na dzieci w艂a艣nie tam? - docieka艂em.

- To okolica nie dla nich... Jest tam stanowczo za ciep艂o.

- Dlaczego wi臋c wszyscy Chitchatukowie nie wybior膮 najbezpieczniejszego rozwi膮zania i nie przenios膮 si臋 na po艂udnie... - urwa艂em w p贸艂 zdania. Zwi臋kszone ci膮偶enie i zimno musia艂y sprawi膰, 偶e do reszty zg艂upia艂em.

- W艂a艣nie - ojciec Glaucus prawid艂owo zinterpretowa艂 moje milczenie. - S膮 ca艂kowicie zale偶ni od upior贸w. Grupy my艣liwych, takie, jak prowadzona przez naszego przyjaciela Cuchiata, podejmuj膮 straszliwe ryzyko, by dostarczy膰 opiekunom mi臋so, sk贸ry i narz臋dzia, ci bowiem mog膮 umrze膰 z g艂odu, je艣li transport si臋 sp贸藕ni. Chitchatukowie maj膮 ma艂o dzieci, ceni膮 je jednak ponad wszystko. Jak m贸wi膮: „Utchai tuk aichit chacutkuchit”.

- Bardziej... - odezwa艂a si臋 Enea. - 艢wi臋te, tak chyba nale偶a艂oby to t艂umaczy膰... ni偶 ciep艂o.

- Zgadza si臋 - przytakn膮艂 jej kap艂an. - Zapominam si臋 jednak. Poka偶臋 wam wasze pokoje. Mam tu kilka dodatkowych pomieszcze艅, ogrzewanych i z pe艂nym wyposa偶eniem, aczkolwiek jeste艣cie pierwszymi nie-Chitchatukami, jakich goszcz臋 od... b臋dzie ju偶 z pi臋膰dziesi膮t lat standardowych. Rozgo艣膰cie si臋, a ja przyszykuj臋 co艣 do jedzenia.

43

Kardyna艂 Lourdusamy przerywa na chwil臋 wyja艣nienia rzeczywistego celu misji de Soyi. Odchyla si臋 wygodnie na oparcie krzes艂a i jedn膮 d艂oni膮 wskazuje wysoki sufit.

- Jak ci臋 si臋 podoba ten pok贸j, Federico?

Ojciec kapitan, kt贸ry oczekiwa艂 s艂贸w wielkiej wagi, zaskoczony podnosi wzrok. Komnata jest r贸wnie wspania艂a, jak pozosta艂e sale Apartamentu Borgi贸w - cho膰 bardziej ozdobna: kolory s膮 偶ywsze jaskrawsze... W tym momencie zauwa偶a r贸偶nic臋: znajduj膮ce si臋 tutaj freski s膮 bardziej wsp贸艂czesne. Przedstawiaj膮 papie偶a Juliusza VI otrzymuj膮cego krzy偶okszta艂t z r膮k anio艂a, Boga z wyci膮gni臋t膮 d艂oni膮 - na podobie艅stwo malowid艂a Micha艂a Anio艂a na sklepieniu Kaplicy Syksty艅skiej - zsy艂aj膮cego Juliuszowi sakrament zmartwychwstania, antypapie偶a Teilharda I, kt贸rego archanio艂 z ognistym mieczem wyp臋dza z Rzymu... S膮 tu r贸wnie偶 obrazy ilustruj膮ce wspania艂o艣膰 odnowionego Ko艣cio艂a i ekspansj臋 Paxu.

- Pierwotny sufit tej komnaty zawali艂 si臋 w 1500 AD, niemal grzebi膮c pod gruzami papie偶a Aleksandra - dudni kardyna艂. - Zniszczeniu uleg艂 niemal ca艂y oryginalny wystr贸j. Po 艣mierci Juliusza II Leon X kaza艂 sklepienie odbudowa膰 i ozdobi膰, dzie艂o jego mistrz贸w ust臋powa艂o jednak orygina艂owi. Sto trzydzie艣ci lat temu Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 zam贸wi艂 nowe freski. Ten 艣rodkowy malowa艂 Halaman Ghena z Renesansu, tamten, zatytu艂owany „Rozkwit Paxu”, jest autorstwa Shiroku. Odbudow膮 od strony architektonicznej zaj臋li si臋 najlepsi rzemie艣lnicy z Pacem, mi臋dzy innymi Peter Baines Cort-Bilgruth.

De Soya kiwa uprzejmie g艂ow膮, nie mog膮c znale藕膰 偶adnego zwi膮zku, s艂贸w Lourdusamy'ego z ich rozmow膮. Mo偶liwe jednak, 偶e kardyna艂, podobnie jak wielu ludzi sprawuj膮cych w艂adz臋, ma zwyczaj robi膰 dygresje w dowolnych momentach i na dowolne tematy, gdy偶 jego podw艂adni nigdy si臋 nie skar偶膮 na zmiany tematu.

Jak gdyby czytaj膮c w my艣lach ojca kapitana, kardyna艂 u艣miecha si臋 i k艂adzie r臋k臋 na obitym sk贸r膮 blacie.

- Nie bez powodu o tym wspominam, Federico. Czy zgodzisz si臋 ze mn膮, je艣li stwierdz臋, 偶e Ko艣cio艂owi i Paxowi zawdzi臋cza ludzko艣膰 er臋 pokoju i dobrobytu, jakich dotychczas nie do艣wiadcza艂a?

De Soya si臋 zastanawia; lizn膮艂 co nieco historii, ale nie jest pewien, czy obecna epoka rzeczywi艣cie nie mia艂a sobie r贸wnych. Je艣li za艣 chodzi o „pok贸j”, to... wspomnienia p艂on膮cych las贸w orbitalnych i spustoszonych planet wci膮偶 nie daj膮 mu spokoju.

- Ko艣ci贸艂 i jego sprzymierze艅cy z Paxu z pewno艣ci膮 przyczynili si臋 do poprawy los贸w mieszka艅c贸w planet dawnej Sieci, przynajmniej tych, kt贸re widzia艂em na w艂asne oczy - odpowiada wreszcie. - Nikt te偶 nie podaje w w膮tpliwo艣膰 warto艣ci bezprecedensowego daru, jakim jest zmartwychwstanie.

- Ratujcie nas, wszyscy 艣wi臋ci! - 艣mieje si臋 basem Lourdusamy. - Mamy tu dyplomat臋! Masz absolutn膮 racj臋, Federico - kardyna艂 pociera palcem cienk膮 g贸rn膮 warg臋. - 呕adna epoka nie jest doskona艂a. My bezustannie zmagamy si臋 z Intruzami, a przy tym prowadzimy walk臋 o odnowienie Kr贸lestwa Naszego Pana i Zbawiciela w sercach wszystkich ludzi. Jak jednak widzisz - tu kardyna艂 powi贸d艂 r臋k膮 dooko艂a - 偶yjemy w erze renesansu, r贸wnie rzeczywistego, jak 贸w wczesny renesans, kt贸remu zawdzi臋czamy kaplic臋 Miko艂aja V i inne cuda, kt贸re widzia艂e艣 w drodze na to spotkanie. Tym razem chodzi przede wszystkim o odnowienie duchowe, Federico...

De Soya milczy.

- To... plugastwo... zniszczy wszystko - ton kardyna艂a staje si臋 艣miertelnie powa偶ny. - Rok temu t艂umaczy艂em ci, 偶e nie szukamy dziecka, lecz wirusa. Wiemy ju偶, sk膮d 贸w wirus pochodzi. Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 do艣wiadczy艂 jednej ze swych wizji - Lourdusamy zni偶a g艂os do szeptu. - Wiesz chyba o tym, 偶e ojciec 艣wi臋ty cz臋sto 艣ni sny zes艂ane mu przez Boga?

- S艂ysza艂em takie pog艂oski - przyznaje de Soya. Magiczny aspekt Ko艣cio艂a nigdy go szczeg贸lnie nie poci膮ga艂.

Lourdusamy machni臋ciem r臋ki zdaje si臋 odgania膰 plotki.

- Prawd膮 jest, 偶e Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 doznaje objawie艅 dotycz膮cych 偶ywotnych dla Ko艣cio艂a spraw. Wymaga to od niego 偶arliwych mod艂贸w, 艣cis艂ego postu i okazania niezwyk艂ej pokory, ale w ten spos贸b dowiedzia艂 si臋 na przyk艂ad, kiedy i gdzie dziecko pojawi si臋 na Hyperionie. Mia艂 racj臋, prawda?

De Soya pochyla g艂ow臋 w uk艂onie.

- R贸wnie偶 jedna ze 艣wi臋tych wizji sprawi艂a, 偶e zwr贸cili艣my si臋 w tej sprawie w艂a艣nie do ciebie, Federico. Ojciec 艢wi臋ty ujrza艂, 偶e twoje losy s膮 nierozerwalnie splecione z ocaleniem Ko艣cio艂a i ca艂ej ludzko艣ci.

De Soya nie mo偶e wykrztusi膰 ani s艂owa.

- Teraz za艣 B贸g objawi艂 mu szczeg贸艂y zagro偶enia. Lourdusamy wstaje od biurka, kiedy jednak de Soya i Oddi zrywaj膮 si臋 na r贸wne nogi, daje im znak, 偶eby zostali na miejscach. Ojciec kapitan nie odrywa wzroku od masywnej postaci w bieli i czerwieni, przesuwaj膮cej si臋 przez plamy 艣wiat艂a w mrocznej komnacie. Drobne oczy kardyna艂a gin膮 w cieniach, obudzonych przez g贸rne o艣wietlenie.

- Sztuczne Inteligencje z TechnoCentrum usi艂uj膮 nas unicestwi膰, Federico. Z艂o, kt贸re doprowadzi艂o do zag艂ady Starej Ziemi, kt贸re za po艣rednictwem transmiter贸w paso偶ytowa艂o na ludzkich duszach i umys艂ach, kt贸re doprowadzi艂o do ataku Intruz贸w tu偶 przed Upadkiem... To w艂a艣nie z艂o dzia艂a w tym wypadku. Potomek cybryda, ta... Enea, jest jego narz臋dziem. Dlatego w艂a艣nie mo偶e przemieszcza膰 si臋 za pomoc膮 portali, kt贸re nie w艂膮czaj膮 si臋 dla nikogo innego; z tej to przyczyny demon zwany Chy偶warem zg艂adzi艂 setki naszych ludzi, a wkr贸tce zabije miliony, mo偶e nawet miliardy. Je艣li nie powstrzymamy tego... sukkuba... sprawi on, 偶e powr贸c膮 Rz膮dy Machiny.

De Soya 艣ledzi szkar艂atn膮 sylwetk臋, kt贸ra zn贸w ze 艣wiat艂a wchodzi w mrok. Na razie nie us艂ysza艂 niczego nowego. Lourdusamy zatrzymuje si臋 w miejscu.

- Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 dowiedzia艂 si臋 jednak, 偶e pomiot cybryda jest nie tylko agentem Centrum, Federico... Jest tak偶e narz臋dziem w r臋kach Boga Maszyn.

Teraz wszystko staje si臋 jasne. Kiedy inkwizytorzy wypytywali de Soy臋 o „Pie艣ni”, kap艂an skurczy艂 si臋 w sobie na my艣l o karze, jak膮 wyznaczaniu za przeczytanie zakazanego poematu. Nie da si臋 jednak ukry膰, 偶e i ta ksi臋ga przyznaje, i偶 SI wchodz膮ce w sk艂ad Centrum od lat d膮偶膮 do stworzenia Najwy偶szego Intelektu, cybernetycznego b贸stwa, kt贸rego moc rozci膮ga艂aby si臋 na ca艂膮 przesz艂o艣膰 i pozwoli艂a mu obj膮膰 w艂adz臋 nad wszech艣wiatem. I w „Pie艣niach”, i w oficjalnej, ko艣cielnej wersji historii m贸wi si臋 o bitwie w czasie, jak膮 stoczy艂 Pan Nasz z fa艂szywym Bogiem Maszyn. W poemacie cybryd Keatsa (a w艂a艣ciwie cybrydy, gdy偶 pierwszy z nich zosta艂 zniszczony w megasferze przez jedn膮 z SI) jest przedstawiony jako kandydat na mesjasza „ludzkiego NI”, kt贸r膮 to koncepcj臋 zaczerpni臋to z blu藕nierczych prac Teilharda o ewolucji cz艂owieka do b贸stwa. Wed艂ug wiersza, kluczem do duchowej ewolucji ludzko艣ci jest empatia. Ko艣ci贸艂 za艣 stwierdza jednoznacznie, i偶 pos艂usze艅stwo Bogu jest jedynym 藕r贸d艂em o艣wiecenia i zbawienia.

- Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 dozna艂 o艣wiecenia i wie, gdzie w tej chwili znajduje si臋 cybrydzi pomiot i jego s艂udzy.

De Soya pochyla si臋 do przodu na krze艣le.

- Co to za miejsce, Wasza Ekscelencjo?

- Opustosza艂a, pokryta lodem planeta, zwana Sol Draconi Septem. Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 jest tego ca艂kowicie pewien. Wie r贸wnie偶, jakie gro偶膮 nam konsekwencje, je偶eli nie uda si臋 powstrzyma膰 sukkuba - Lourdusamy obchodzi biurko i staje tu偶 przed de Soy膮. Ojciec kapitan podnosi wzrok: najpierw widzi mas臋 jaskrawej czerwieni i ol艣niewaj膮cej bieli, na ko艅cu za艣 par臋 przenikliwych oczu. - Szuka sprzymierze艅c贸w - grzmi kardyna艂. - Sprzymierze艅c贸w, kt贸rzy pomogliby jej w dziele zniszczenia Paxu i zbezczeszczenia Ko艣cio艂a. Do tej pory mogli艣my j膮 przyr贸wna膰 do 艣miertelnie gro藕nego wirusa, kt贸ry egzystuje w pustce, stanowi wi臋c tylko potencjalne niebezpiecze艅stwo. Je偶eli jednak tym razem si臋 nam wymknie, wkr贸tce doro艣nie i osi膮gnie pe艂ni臋 mocy... Mocy Z艂ego.

Za plecami Lourdusamy'ego de Soya widzi wij膮ce si臋 w b贸lu postaci na fresku zdobi膮cym sufit.

- A wtedy wszystkie portale otworz膮 si臋 jednocze艣nie i wyjd膮 z nich demony, miliony Chy偶war贸w, kt贸re urz膮dz膮 rze藕 chrze艣cijan. Intruzi uzyskaj膮 dost臋p do broni, kt贸rymi dysponuje TechnoCentrum i innych, przera偶aj膮cych technologii, znanych Sztucznym Inteligencjom. Ju偶 dzi艣 stosuj膮 in偶ynieri臋 kom贸rkow膮 i nanomechanizmy, przez co stali si臋 czym艣 lepszym, a zarazem gorszym od istot ludzkich. Oddali swe nie艣miertelne dusze w zamian za maszyny, kt贸re pozwalaj膮 im 偶y膰 w otwartym kosmosie i 偶ywi膰 si臋 艣wiat艂em, egzystowa膰 na podobie艅stwo... ro艣lin w ciemno艣ci. Tajemne projekty TechnoCentrum po tysi膮ckro膰 zwi臋ksz膮 ich mo偶liwo艣ci bojowe i nawet Ko艣ci贸艂 nie b臋dzie si臋 m贸g艂 oprze膰 ich sile. Miliardy, dziesi膮tki miliard贸w ludzi czeka prawdziwa 艣mier膰. Intruzi ogniem utoruj膮 sobie drog臋 do serca Paxu, zostawiaj膮c po sobie ziemi臋 ja艂ow膮 niczym Wandale i Wizygoci; zniszcz膮 Pacem, Watykan, wszystko, co znamy. Zabij膮 pok贸j, unicestwi膮 偶ycie i podepcz膮 godno艣膰 jednostki.

De Soya czeka.

- Nie musi tak by膰 - kontynuuje Sekretarz Lourdusamy. - Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 modli si臋 ka偶dego dnia, by do tego nie dosz艂o, lecz 偶yjemy w niebezpiecznych czasach, Federico, niebezpiecznych dla Ko艣cio艂a, Paxu, dla przysz艂o艣ci rasy ludzkiej. Ojciec 艣wi臋ty widzia艂, co mo偶e si臋 wydarzy膰, my za艣 jeste艣my gotowi po艣wi臋ci膰 偶ycie i honor Ksi膮偶膮t Ko艣cio艂a, by zapobiec ziszczeniu si臋 owych przera偶aj膮cych przepowiedni - de Soya patrzy w oczy nachylonemu nad nim kardyna艂owi. - Musz臋 ci powiedzie膰 co艣, o czym miliardy wiernych nie dowiedz膮 si臋 jeszcze przez wiele miesi臋cy: w艂a艣nie dzisiaj, w tej chwili, podczas obrad Mi臋dzygwiezdnego Synodu Biskup贸w, Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 og艂asza rozpocz臋cie krucjaty.

- Krucjaty? - powtarza automatycznie de Soya; nawet opanowany zwykle monsignor Oddi nie mo偶e powstrzyma膰 chrz膮kni臋cia.

- Krucjaty przeciw Intruzom! - dudni bas kardyna艂a. - Od setek lat bronimy si臋 na linii Wielkiego Muru, skazuj膮c chrze艣cijan na 艣mier膰, a ich okr臋ty na zag艂ad臋, 偶eby tylko powstrzyma膰 agresj臋 Intruz贸w. Od dzisiaj, dzi臋ki 艂askawo艣ci Boskiej, Ko艣ci贸艂 i Pax przechodz膮 do ofensywy.

- Jak to mo偶liwe? - dziwi si臋 de Soya. Na „ziemi niczyjej”, oddzielaj膮cej Kosmos Paxu od terytori贸w Intruz贸w, od lat trwa wielka bitwa; na tysi膮cach parsek贸w floty bojowe atakuj膮, odpieraj膮 ataki i robi膮 uniki, uderzaj膮 i cofaj膮 si臋. Bior膮c jednak pod uwag臋 d艂ug czasowy - podr贸偶 z Pacem do najdalszych rubie偶y Wielkiego Muru kosztuje ponad dwadzie艣cia lat d艂ugu, a zajmuje dwa lata czasu pok艂adowego - trudno m贸wi膰 o ofensywie czy obronie.

Lourdusamy u艣miecha si臋 ponuro.

- Podczas naszej rozmowy Watykan zwr贸ci艂 si臋 do wszystkich planet wchodz膮cych w sk艂ad Paxu i Protektoratu z pro艣b膮 o zbudowanie olbrzymiego okr臋tu, po jednym na ka偶dy 艣wiat.

- Przecie偶 mamy ju偶 tysi膮ce jednostek... - ojciec kapitan urywa, nie ko艅cz膮c zdania.

- To prawda - mruczy kardyna艂. - Lecz nowe okr臋ty wyposa偶ymy w zdobycze techniki zaczerpni臋te z archanio艂贸w. Nie b臋d膮 to jednak kopie twojego „Rafaela”, Federico, lekkie stateczki kurierskie, tylko najci臋偶ej uzbrojone kr膮偶owniki, jakie kiedykolwiek widziano w tym ramieniu Galaktyki. W jej granicach b臋d膮 w stanie przemie艣ci膰 si臋 w dowolne miejsce w czasie kr贸tszym, ni偶 potrzeba l膮downikowi, aby wej艣膰 na orbit臋. Ka偶dy okr臋t b臋dzie nosi艂 nazw臋 macierzystej planety. Obsadzimy je najlepszymi oficerami Paxu, lud藕mi takimi jak ty, gotowymi znosi膰 wielokrotn膮 艣mier膰 i zmartwychwstanie. Ka偶da z nowych jednostek b臋dzie w stanie w pojedynk臋 zniszczy膰 ca艂y r贸j Intruz贸w.

De Soya kiwa g艂ow膮.

- Czy tak wygl膮da odpowied藕 ojca 艣wi臋tego na objawienie dotycz膮ce zagro偶enia ze strony dziecka, Ekscelencjo? - pyta.

Lourdusamy wraca na tron, jak gdyby zm臋czy艂 si臋 w臋dr贸wkami po komnacie.

- Po cz臋艣ci tak, Federico. Po cz臋艣ci... Nowe okr臋ty maj膮 powstawa膰 na przestrzeni nast臋pnych dziesi臋ciu lat standardowych. Technologia, kt贸r膮 chcemy w nich zastosowa膰, jest z艂o偶ona... nawet bardzo z艂o偶ona. Tymczasem zrodzony z cybryda sukkub b臋dzie roznosi艂 chorob臋 niczym szerz膮cy si臋 艣mierciono艣ny wirus. Na tym polega twoja rola, Federico, twoja i twojego zmienionego zespo艂u poszukiwawczego.

- Zmienionego? - nie rozumie de Soya. - Czy to znaczy, 偶e sier偶ant Gregorius i kapral Kee nie b臋d膮 mi towarzyszy膰?

- Wprost przeciwnie, dostali ju偶 przydzia艂 na tw贸j statek.

- Na czym wobec tego polega owa zmiana? - ojciec kapitan obawia si臋 przez moment, 偶e mogliby mu wyznaczy膰 kardyna艂a ze 艢wi臋tego Oficjum na obserwatora.

Lourdusamy rozk艂ada d艂onie; gest ten przypomina otwieranie szkatu艂ki z kosztowno艣ciami.

- Twoja za艂oga zostanie uzupe艂niona, Federico.

- O oficera w s艂u偶bie Ko艣cio艂a, tak? - de Soya zastanawia si臋, czy b臋dzie musia艂 odda膰 papieski dysk, ale kardyna艂 kr臋ci przecz膮co g艂ow膮, a偶 trz臋s膮 mu si臋 policzki.

- O wojownika, zwyk艂ego wojownika, ojcze kapitanie de Soya. Wojownika nowej rasy, z kt贸rej przedstawicieli b臋dzie si臋 sk艂ada膰 odnowiona Armia Chrystusowa.

De Soya czuje si臋 zagubiony. Czy偶by Ko艣ci贸艂 postanowi艂 odpowiedzie膰 na nanotechnologi臋 obcych w艂asn膮 in偶ynieri膮 biologiczn膮? To przeczy艂oby podstawom ko艣cielnej doktryny.

Lourdusamy zn贸w zdaje si臋 czyta膰 mu w my艣lach.

- Nic z tych rzeczy, Federico, wszystko jest kwesti膮 paru... usprawnie艅 i specjalistycznego szkolenia, kt贸re przechodz膮 偶o艂nierze nowych oddzia艂贸w Paxu. To cz艂owiek... i chrze艣cijanin.

- Jeden 偶o艂nierz? - de Soya nie posiada si臋 ze zdumienia.

- Jeden 偶o艂nierz - przytakuje mu kardyna艂. - Spoza struktury dowodzenia floty Paxu. Pierwszy cz艂onek elitarnych Legion贸w, kt贸re stan膮 na czele og艂oszonej dzi艣 krucjaty.

- B臋dzie podlega艂 bezpo艣rednio mnie, jak Gregorius i Kee, czy tak? - de Soya pociera podbr贸dek.

- Ale偶 oczywi艣cie! - Lourdusamy odchyla si臋 w ty艂 i splata d艂onie na ogromnym brzuchu. - Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 po naradzie z przedstawicielami 艢wi臋tego Oficjum podj膮艂 decyzj臋 co do jednej zmiany. Twoja podw艂adna otrzyma w艂asny dysk papieski. Musi mie膰 pe艂ni臋 w艂adzy w tych sytuacjach bojowych, kt贸re s膮 kluczowe dla bezpiecze艅stwa Ko艣cio艂a.

- Podw艂adna - powtarza de Soya, usi艂uj膮c ogarn膮膰 umys艂em wszystko, co us艂ysza艂. Skoro oboje b臋d膮 dysponowali dyskami papieskimi, to jak mo偶e by膰 mowa o podejmowaniu jakichkolwiek decyzji? Do tej pory wszystkie etapy poszukiwa艅 wi膮za艂y si臋 z sytuacjami bojowymi; ka偶da decyzja, jak膮 podj膮艂, s艂u偶y艂a dobru Ko艣cio艂a. Chyba lepiej by艂oby go pozbawi膰 dow贸dztwa misji, ni偶 skazywa膰 na sztuczne podzia艂y kompetencji.

Zanim jednak de Soya zd膮偶a wyartyku艂owa膰 swe w膮tpliwo艣ci, Lourdusamy pochyla si臋 nad blatem.

- Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 nadal uwa偶a, 偶e jeste艣 w tej misji osob膮 niezb臋dn膮 - m贸wi na tyle cicho, na ile pozwala mu tubalny g艂os. - Pan Nasz objawi艂 mu jednak straszliw膮 konieczno艣膰, kt贸rej Ojciec 艢wi臋ty pragnie ci oszcz臋dzi膰, gdy偶 wie, 偶e jeste艣 cz艂owiekiem sumienia.

- Straszliw膮 konieczno艣膰? - pyta de Soya, chocia偶 nie ma najmniejszych w膮tpliwo艣ci, o co chodzi.

- Pomiot cybryda musi zosta膰 unicestwiony. Zg艂adzony. Zniszczenie wirusa w Ciele Chrystusowym b臋dzie pierwszym dzia艂aniem z serii uzdrawiaj膮cych zabieg贸w.

De Soya odlicza w my艣li do o艣miu, po czym zabiera g艂os.

- Mam znale藕膰 dziecko - m贸wi. - Wojownik... ma je zabi膰.

- Tak - potwierdza Lourdusamy. Nie ma 偶adnej dyskusji na temat tego, czy ojciec kapitan de Soya podejmie si臋 tak zmienionej misji. Ponownie narodzeni chrze艣cijanie, ksi臋偶a, a zw艂aszcza jezuici i kapitanowie floty, nie pr贸buj膮 si臋 wykr臋ca膰, gdy Ojciec 艢wi臋ty w imieniu ca艂ego Ko艣cio艂a wyznacza im zadania.

- Kiedy spotkam si臋 z moim nowym wojownikiem, Ekscelencjo?

- Dzi艣 po po艂udniu „Rafael” dokona przeskoku do uk艂adu Sol Draconi Septem - odzywa si臋 monsignor Oddi zza plec贸w, z lewej strony de Soyi. - Nowy cz艂onek za艂ogi ju偶 jest na pok艂adzie.

- Czy mog臋 si臋 dowiedzie膰, jak si臋 nazywa? I jaki ma stopie艅? - ojciec kapitan odwraca si臋 twarz膮 do monsignora, ale odpowiada mu Sekretarz Simon Augustino kardyna艂 Lourdusamy.

- Nie ma na razie formalnego stopnia wojskowego, ojcze kapitanie de Soya, chocia偶 w przysz艂o艣ci b臋dzie oficerem w powstaj膮cych w艂a艣nie Legionach Krzy偶owych. Na razie mo偶ecie zwraca膰 si臋 do niej po imieniu, kt贸re brzmi Nemes, Rhadamanth Nemes.

Kardyna艂 zerka na monsignora Oddiego, kt贸ry wstaje z miejsca. De Soya tak偶e zrywa si臋 na r贸wne nogi. Audiencja dobieg艂a ko艅ca.

Lourdusamy wznosi d艂o艅 do b艂ogos艂awie艅stwa. Ojciec kapitan pochyla g艂ow臋.

- Niech Nasz Pan i Zbawiciel, Jezus Chrystus, opiekuje si臋 tob膮, prowadzi ci臋 i zapewni ci powodzenie w tej najwa偶niejszej z misji. W imi臋 Jezusa!

- Amen - mamrocze Lucas Oddi.

- Amen - wt贸ruje mu de Soya.

41

Zestalona atmosfera Sol Draconi Septem uwi臋zi艂a nie tylko ten jeden wie偶owiec, kt贸ry sta艂 si臋 siedzib膮 ojca Glaucusa, lecz ca艂e miasto; drobina wszechw艂adnej Hegemonii zosta艂a zatopiona w lodzie niczym pradawny owad w bryle bursztynu.

Ksi膮dz by艂 spokojnym, weso艂ym i hojnym cz艂owiekiem. Jak si臋 okaza艂o, zosta艂 zes艂any na lodow膮 planet臋 za przynale偶no艣膰 do jednego z ostatnich zakon贸w teilhardia艅skich. Jego prze艂o偶eni odrzucili wprawdzie g艂贸wne dogmaty Teilharda po tym, jak Juliusz VI wyda艂 bull臋, w kt贸rej uzna艂 je za blu藕nierstwo, jednak偶e zakon karnie rozwi膮zano, jego cz艂onk贸w za艣 albo ekskomunikowano, albo wys艂ano na r贸偶ne zapomniane planetki w dominium Paxu. Ojciec nie traktowa艂 swego pobytu na Sol Draconi Septem jak wygnania, lecz raczej jak misj臋. Nie ukrywa艂, 偶e nie uda艂o mu si臋 nawr贸ci膰 偶adnego z Chitchatuk贸w na chrze艣cija艅stwo, nie kry艂 si臋 jednak i z tym, 偶e niespecjalnie mu na owych nawr贸ceniach zale偶a艂o. Podziwia艂 tubylc贸w za odwag臋 i szanowa艂 za uczciwo艣膰, fascynowa艂a go te偶 ich kultura, wykszta艂cona w tak nie sprzyjaj膮cym 艣rodowisku. Zanim straci艂 wzrok, do czego przyczyni艂y si臋 zimno, pr贸偶nia i silne promieniowanie na powierzchni, wiele podr贸偶owa艂 z grupami my艣liwych.

- By艂o ich wtedy wi臋cej - m贸wi艂. - Ale wykruszyli si臋. Pi臋膰dziesi膮t lat temu mieszka艂y tu dziesi膮tki tysi臋cy Chitchatuk贸w; dzi艣 zosta艂o ich zaledwie kilkuset.

Przez pierwsze dwa dni, kiedy Enea, A. Bettik i stary ksi膮dz sp臋dzali czas przede wszystkim na rozmowach, ja zwiedza艂em miasto.

Zasilane kapsu艂kami paliwowymi latarnie o艣wietla艂y cztery pi臋tra budynku.

- To odstrasza upiory - wyja艣ni艂 ksi膮dz. - Nie znosz膮 艣wiat艂a. Znalaz艂szy schody, zszed艂em w d贸艂; nie wypuszcza艂em przy tym z r膮k karabinu i latarki. Labirynt lodowych korytarzy wyprowadzi艂 mnie na znajduj膮cy si臋 ponad dwadzie艣cia pi臋ter ni偶ej poziom, z kt贸rego dost臋pne by艂y inne budowle. Dawno temu ojciec Glaucus oznaczy艂 ich wej艣cia wykonanymi pi贸rem 艣wietlnym napisami: MAGAZYN, S膭D, CENTRUM 艁膭CZNO艢CI, KOPU艁A HEGEMONII, HOTEL i tak dalej. Pokr臋ci艂em si臋 troch臋 po okolicy, znalaz艂em 艣lady niedawnej bytno艣ci ksi臋dza, za trzecim za艣 razem natkn膮艂em si臋 na g艂臋boko ukryte magazyny kapsu艂ek paliwowych. Ojciec wykorzystywa艂 je przede wszystkim do ogrzewania i o艣wietlania w艂asnej siedziby, ale tak偶e jako g艂贸wny wabik, kt贸ry mia艂 przekona膰 Chitchatuk贸w do odwiedzin.

- Upiory daj膮 im wszystko pr贸cz paliwa - opowiada艂 nam ksi膮dz. - Kapsu艂ki za艣 zapewniaj膮 im 艣wiat艂o i niewielk膮 ilo艣膰 ciep艂a, kwitnie wi臋c handel wymienny: oni daj膮 mi mi臋so i sk贸ry upior贸w, ja zapewniam ciep艂o, 艣wiat艂o i okazj臋 do pogaw臋dki. Wydaje mi si臋 czasem, 偶e zacz臋li ze mn膮 rozmawia膰 przede wszystkim dlatego, i偶 moja grupa sk艂ada si臋 z jednej tylko osoby - a jeden jest najdoskonalsz膮 liczb膮 pierwsz膮! Z pocz膮tku ukrywa艂em przed nimi drog臋 do magazynu, ale z czasem przekona艂em si臋, 偶e nigdy by mnie nie okradli, nawet gdyby mia艂o od tego zale偶e膰 ich 偶ycie. Co tam, nawet gdyby mia艂o od tego zale偶e膰 偶ycie ich dzieci!

Poza tymi paroma miejscami niewiele by艂o do zobaczenia w zamarzni臋tym mie艣cie. Na dole panowa艂a ca艂kowita ciemno艣膰, kt贸r膮 nawet latarka niespecjalnie rozprasza艂a. Je偶eli tli艂a si臋 we mnie jeszcze cho膰by iskierka nadziei, 偶e uda nam si臋 przebi膰 艂atwe przej艣cie do rzeki i drugiego transmitera - my艣la艂em o jakiej艣 gigantycznej lampie lutowniczej czy wiertarce j膮drowej - to po tych w臋dr贸wkach zgas艂a do reszty. Wy艂膮czywszy cztery pi臋tra zaj臋te i umeblowane przez ojca Glaucusa, gdzie panowa艂a jasno艣膰 i ciep艂o, sta艂y rega艂y z ksi膮偶kami i by艂o do kogo usta otworzy膰, miasto niewiele r贸偶ni艂o si臋 od dziewi膮tego kr臋gu piek艂a.

Trzeciego b膮d藕 czwartego dnia pobytu w go艣cinie, tu偶 przed posi艂kiem, przy艂膮czy艂em si臋 do pogwarek prowadzonych w gabinecie ojca Glaucusa. Wcze艣niej ju偶 zd膮偶y艂em przejrze膰 znajduj膮ce si臋 tu ksi膮偶ki: dzie艂a filozoficzne i teologiczne, krymina艂y, teksty astronomiczne, prace z dziedziny entomologii i neoantropologii, powie艣ci przygodowe, podr臋czniki ciesio艂ki, poradniki medyczne, atlasy zoologiczne...

- Najwi臋ksz膮 przykro艣ci膮, jaka mnie spotka艂a przed trzydziestu laty, z chwil膮, gdy straci艂em wzrok, by艂 fakt, 偶e nie mog艂em ju偶 czyta膰 - zwierzy艂 si臋 nam staruszek, pierwszy raz z dum膮 prezentuj膮c swoje zbiory. - Jak czu艂by si臋 Prospero, gdyby odebrano mu ksi臋gi? Nawet sobie nie wyobra偶acie, ile czasu i wysi艂ku kosztowa艂o mnie 艣ci膮gni臋cie ich wszystkich na g贸r臋 z biblioteki, kt贸ra znajduje si臋 pi臋膰dziesi膮t pi臋ter ni偶ej!

Wieczorami, gdy ja w艂贸czy艂em si臋 po mie艣cie, A. Bettik za艣 zg艂臋bia艂 ksi臋gi dla w艂asnej przyjemno艣ci, Enea czyta艂a niekt贸re z nich ksi臋dzu na g艂os. Gdy kt贸rego艣 razu wszed艂em do gabinetu bez pukania, po policzkach misjonarza sp艂ywa艂y 艂zy.

Kiedy zajrza艂em tam przed obiadem, ojciec Glaucus komentowa艂 w艂a艣nie dzie艂a Teilharda, pierwotnego jezuickiego uczonego, nie antypapie偶a, kt贸rego zast膮pi艂 Juliusz VI.

- Podczas pierwszej wojny 艣wiatowej by艂 sanitariuszem. Znosi艂 rannych z pola walki - m贸wi艂 w艂a艣nie ojciec Glaucus. - M贸g艂 zosta膰 kapelanem i nie pcha膰 si臋 na lini臋 frontu, ale wola艂 biega膰 z noszami. Przyznali mu medale za odwag臋, mi臋dzy innymi Legi臋 Honorow膮.

A. Bettik chrz膮kn膮艂 grzecznie.

- Przepraszam, ojcze, ale czy mam racj臋 s膮dz膮c, 偶e m贸wi膮c o „pierwszej wojnie 艣wiatowej” masz na my艣li ograniczony do Starej Ziemi konflikt zbrojny, kt贸ry wybuchn膮艂 na d艂ugo przed hegir膮?

Brodaty kap艂an si臋 u艣miechn膮艂.

- Nie mylisz si臋, m贸j przyjacielu, dzia艂o si臋 to w pocz膮tkach dwudziestego wieku. To by艂a straszna wojna, naprawd臋 straszna, a Teilhard znalaz艂 si臋 w samym ogniu walk. Od tego czasu nienawidzi艂 wszelkich wojen.

Ksi膮dz ko艂ysa艂 si臋 na w艂asnor臋cznie zmajstrowanym bujanym fotelu, kt贸ry ustawi艂 sobie na wprost niezgrabnego kominka. Palenisko wype艂nia艂y 偶arz膮ce si臋 kapsu艂ki, budz膮c d艂ugie cienie i daj膮c wi臋cej ciep艂a, ni偶 mieli艣my okazj臋 do艣wiadczy膰, odk膮d przep艂yn臋li艣my pod portalem.

- Teilhard by艂 geologiem i paleontologiem. W latach trzydziestych dwudziestego stulecia przebywa艂 w Chinach - to jedno z narodowych pa艅stw na Starej Ziemi - kiedy opracowa艂 teori臋, i偶 ewolucja nie dobieg艂a jeszcze ko艅ca, aczkolwiek ma sw贸j jasno okre艣lony cel. Postrzega艂 wszech艣wiat jako Bo偶y projekt, kt贸ry ma doprowadzi膰 do po艂膮czenia Chrystusa Ewolucji, Osobistego i Wszech艣wiatowego w jedn膮 rozumn膮 istot臋. Ka偶dy krok na tej drodze, nawet masowa zag艂ada ca艂ych narod贸w, budzi艂 w Teilhardzie de Chardin nadziej臋 i rado艣膰. Uczony uku艂 nawet specjalny termin, „kosmogeneza”, kt贸ry odnosi si臋 do sytuacji, gdy cz艂owiek jest centralnym elementem wszech艣wiata; „noogeneza” oznacza艂a u niego ci膮g艂y rozw贸j ludzkiego umys艂u, „ucz艂owieczenie” za艣 i „ultraucz艂owieczenie” stanowi艂y etapy na drodze Homo Sapiens ku prawdziwemu cz艂owiecze艅stwu.

- Wybacz, ojcze - us艂ysza艂em w艂asny g艂os. O dziwo, niestosowno艣膰 tej abstrakcyjnej dyskusji, prowadzonej w zamro偶onym mie艣cie, pod zestalon膮 kopu艂膮 atmosfery i w艣r贸d czaj膮cych si臋 wok贸艂 upior贸w 艣nie偶nych, zrobi艂a na mnie stosunkowo niewielkie wra偶enie. - Czy nie jest tak, 偶e wed艂ug g艂oszonych przez niego herezji, cz艂owiek na drodze ewolucji m贸g艂by sta膰 si臋 Bogiem?

Starzec z u艣miechem pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- M贸j synu, za 偶ycia nikt nie uzna艂 Teilharda za heretyka. W 1962 roku 艢wi臋te Oficjum, a zapewniam was, 偶e instytucja ta znacznie si臋 od tego czasu zmieni艂a, wyda艂a monit...

- Co takiego? - zdziwi艂a si臋 Enea. Siedzia艂a na dywanie w pobli偶u kominka, obejmuj膮c r臋kami podkurczone kolana.

- Monit, czyli ostrze偶enie przed bezkrytycznym przyjmowaniem jego idei. Teilhard nie twierdzi艂 wcale, 偶e cz艂owiek mo偶e sta膰 si臋 Bogiem... Uwa偶a艂 tylko, 偶e ca艂y 艣wiadomy kosmos stanowi element procesu ewolucji, kt贸ry doprowadzi do dnia, kiedy ca艂e stworzenie, w tym tak偶e ludzko艣膰, zjednoczy si臋 z b贸stwem. Nazwa艂 ten dzie艅 „punktem omega”.

- Czy uwzgl臋dnienie w tej ewolucji TechnoCentrum by艂oby zgodne z duchem jego nauk? - spyta艂a dziewczynka.

Starzec przesta艂 si臋 buja膰 i przeczesa艂 palcami brod臋.

- Moja droga, uczeni nast臋pcy Teilharda przez kilkaset lat 艂amali sobie nad tym g艂ow臋. Nie jestem m臋drcem, uwa偶am jednak, i偶 on sam z pewno艣ci膮 w艂膮czy艂by Centrum do swojego planu.

- Ale przecie偶 SI z Centrum pochodz膮 od maszyn - sprzeciwi艂 si臋 A. Bettik. - Ich koncepcja Najwy偶szego Intelektu bardzo r贸偶ni si臋 od idei chrze艣cija艅skich: to zimny, wyrachowany umys艂, kt贸rego pot臋ga pozwala uwzgl臋dni膰 wszystkie zmienne w r贸wnaniu.

Ojciec Glaucus pokiwa艂 g艂ow膮.

- One my艣l膮, synu. Ich najstarsze pierwowzory zaprojektowano w oparciu o 偶ywe struktury DNA...

- 呕eby umia艂y szybciej liczy膰 - doko艅czy艂em, wstrz膮艣ni臋ty, 偶e mo偶na w og贸le rozwa偶a膰 kwesti臋 istnienia duszy u Sztucznych Inteligencji.

- A co mia艂o robi膰 nasze DNA przez pierwsze kilkaset milion贸w lat? Pomaga艂o nam je艣膰. Zabija膰. Rozmna偶a膰 si臋. Czy偶by艣my byli mniej godni pogardy ni偶 prehegira艅skie krzemowe i biologiczne SI? Teilhard z pewno艣ci膮 podkre艣li艂by, 偶e to 艣wiadomo艣膰 ma wed艂ug Boga przyspieszy膰 osi膮gni臋cie przez wszech艣wiat stanu, kt贸ry pozwoli zrozumie膰 Jego wol臋.

- TechnoCentrum chcia艂o wykorzysta膰 ludzko艣膰 w procesie tworzenia Najwy偶szego Intelektu - zauwa偶y艂em. - Potem zamierza艂o nas zniszczy膰.

- Tak si臋 jednak nie sta艂o.

- Nie, ale wcale nie z woli Centrum.

- Ludzko艣膰 ewoluuje, o ile mo偶na to nazwa膰 ewolucj膮, zapominaj膮c o swych przodkach i samej sobie. Ewolucja prowadzi do powstania istot ludzkich, kt贸re po d艂ugiej i bolesnej przemianie osi膮gaj膮 cz艂owiecze艅stwo.

- Chodzi o empati臋 - rzuci艂a p贸艂g艂osem Enea.

- W艂a艣nie, skarbie - ojciec Glaucus zwr贸ci艂 ku niej niewidz膮ce oczy. - Nie jeste艣my jednak jedynymi awatarami cz艂owiecze艅stwa; z chwil膮, gdy nasze maszyny osi膮gn臋艂y samo艣wiadomo艣膰, sta艂y si臋, tak jak my, cz臋艣ci膮 schematu. Mog膮 si臋 temu opiera膰; mog膮 pr贸bowa膰 zniszczy膰 ten uk艂ad, kieruj膮c si臋 w艂asnymi, sekretnymi motywami. Wszech艣wiat i tak b臋dzie tka艂 sw贸j z艂o偶ony wz贸r.

- Kiedy opisujesz kosmos i zachodz膮ce w nim procesy, ojcze, brzmi to tak, jakby艣 m贸wi艂 o maszynie - zwr贸ci艂em mu uwag臋. - Maszynie, kt贸r膮 raz zaprogramowano, a teraz nie da si臋 jej zatrzyma膰, jakby jej dzia艂anie by艂o nieuniknione.

- To nie tak... - pokr臋ci艂 wolno g艂ow膮 ksi膮dz. - Nie maszyna. I z pewno艣ci膮 nie nieunikniona; je艣li przyj艣cie Chrystusa czego艣 nas nauczy艂o, to jednego: na 艣wiecie nie ma nic pewnego. Nigdy nie mo偶na do ko艅ca przewidzie膰 skutk贸w dzia艂a艅. Sami dokonujemy wyboru mi臋dzy 艣wiat艂em i ciemno艣ci膮, tak jak wszystkie istoty rozumne.

- Czy Teilhard uwa偶a艂, 偶e 艣wiadomo艣膰 i empatia zwyci臋偶膮? - zapyta艂a Enea.

Ojciec Glaucus skin膮艂 ko艣cist膮 r臋k膮 w stron臋 rega艂u za plecami dziewczynki.

- Powinna tam by膰 ksi膮偶ka, na trzeciej p贸艂ce... Kiedy ostatnio j膮 widzia艂em, by艂a w ni膮 wetkni臋ta niebieska zak艂adka... To z g贸r膮 trzydzie艣ci lat temu. Widzisz j膮?

- „Dzienniki, notatki i listy Teilharda de Chardin”?

- Tak, tak. Otw贸rz j膮 na zaznaczonej stronie. Czy jest tam ust臋p, kt贸ry zakre艣li艂em? To jedne z ostatnich s艂贸w, jakie widzia艂y moje zm臋czone oczy, zanim otoczy艂a mnie ciemno艣膰...

- Wpis z dwunastego grudnia 1919 roku, tak? - upewni艂a si臋 Enea.

- Tak, przeczytaj go, prosz臋.

Dziewczynka przysun臋艂a si臋 do kominka i zacz臋艂a czyta膰 na g艂os.

- Zwr贸膰cie uwag臋, i偶 nie przypisuj臋 偶adnej ostatecznej warto艣ci rozmaitym tworom cz艂owieka. Wiem, 偶e znikn膮 w nowej rzeczywisto艣ci, kt贸rej na razie nie jeste艣my w stanie ogarn膮膰 umys艂em. Przyznaj臋 zarazem, 偶e tymczasem pe艂ni膮 one niebagateln膮 rol臋; s膮 niezb臋dnymi, nieuniknionymi etapami, przez kt贸re musimy przej艣膰 (my lub ca艂a nasza rasa), aby dokona艂a si臋 przemiana. Uwielbiam je nie za form臋, lecz za funkcj臋, kt贸ra polega na wytworzeniu w jaki艣 tajemny spos贸b namiastki bosko艣ci. Ta za艣, dzi臋ki naszym wysi艂kom oraz 艂asce i 艣wiat艂u Chrystusa, doprowadzi do b贸stwa.

Na chwil臋 zapad艂a cisza, m膮cona tylko syczeniem 偶arz膮cych si臋 kapsu艂ek i skrzypieniem otaczaj膮cych nas milion贸w ton lodu.

- Panuj膮cy nam aktualnie papie偶 t臋 w艂a艣nie nadziej臋 Teilharda uzna艂 za herezj臋 - odezwa艂 si臋 wreszcie ojciec Glaucus. - Moim najwi臋kszym grzechem by艂o uwierzenie w ni膮. Za co ponios艂em kar臋 - to m贸wi膮c powi贸d艂 r臋k膮 dooko艂a.

Kiedy nie odpowiadali艣my, ksi膮dz si臋 roze艣mia艂.

- Matka nauczy艂a mnie, 偶e nie ma mowy o karze ani b贸lu, je艣li gdzie艣 w pobli偶u jest jedzenie i s膮 przyjaciele, z kt贸rymi mo偶na zamieni膰 kilka s艂贸w. A tego mi nie brakuje. M. Bettik! Specjalnie powiedzia艂em „M. Bettik”, gdy偶 owo „A” usi艂uje odseparowa膰 pana od ludzko艣ci, wprowadza sztuczne podzia艂y na sztuczne kategorie. M. Bettik!

- S艂ucham?

- Niech pan wy艣wiadczy staremu cz艂owiekowi przys艂ug臋 i p贸jdzie po kaw臋. Powinna ju偶 by膰 gotowa. M. Endymion!

- Tak, ojcze?

- Czy nie zechcia艂by pan przynie艣膰 najprzedniejszego wina z piwnic?

U艣miechn膮艂em si臋, wiedz膮c, 偶e mnie nie widzi.

- Ile pi臋ter dzieli mnie od piwnicy, ojcze? Mam nadziej臋, 偶e nie pi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰?

Spomi臋dzy w膮s贸w i brody starca b艂ysn臋艂y z臋by.

- Do ka偶dego posi艂ku pijam wino, synu. Gdybym musia艂 po nie biega膰 tak daleko, z pewno艣ci膮 by艂bym w znacznie lepszej formie. Nie, nie, jestem stary i leniwy, a wino trzymam w szafce pi臋tro ni偶ej, ko艂o schod贸w.

- Znajd臋 je.

- Ja nakryj臋 st贸艂 - zaofiarowa艂a si臋 Enea. - A jutro co艣 ugotuj臋.

Rozeszli艣my si臋 do swoich obowi膮zk贸w.

45

Rafael wychodzi z nad艣wietlnej w uk艂adzie Sol Draconi. Wbrew temu, co powiedziano ojcu kapitanowi de Soyi i podr贸偶uj膮cym wraz z nim 偶o艂nierzom, mechanizm na p臋dowy archanio艂a nie jest po prostu ulepszon膮 wersj膮 nap臋du Hawkinga, kt贸ry jeszcze przed hegir膮 pozwoli艂 ludziom przekroczy膰 barier臋 pr臋dko艣ci 艣wiat艂a. Jednostka nap臋dowa „Rafaela” to w zasadzie jedno wielkie oszustwo: kiedy statek osi膮ga pr臋dko艣膰 blisk膮 przej艣ciu kwantowemu, wys艂any zostaje ze艅 sygna艂, przenoszony przez medium zwane Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy. Znajduj膮ce si臋 w zupe艂nie innym miejscu 藕r贸d艂o energii uruchamia mechanizm, kt贸ry rozdziera jedn膮 z p艂aszczyzn Pustki - rozszarpuje materi臋 czasoprzestrzeni. Naruszenie jej struktury ma dla ca艂ej za艂ogi skutki 艣miertelne: kom贸rki cia艂a rozrywaj膮 si臋 na strz臋py, ko艣ci zostaj膮 zmia偶d偶one na proszek, neurony si臋 topi膮, organy wewn臋trzne zmieniaj膮 w p贸艂p艂ynn膮 papk臋... 呕aden z pasa偶er贸w nie pozna tych szczeg贸艂贸w, gdy偶 wspomnienie u艂amk贸w sekund, w kt贸rych przychodzi 艣mier膰, zostaje wymazane z ich umys艂贸w w procesie rekonstrukcji krzy偶okszta艂t贸w i zmartwychwstania.

„Rafael” hamuje, zmierzaj膮c po wyznaczonym kursie w kierunku Sol Draconi Septem. Jak najbardziej autentyczny nap臋d j膮drowy poddaje statek przeci膮偶eniom rz臋du dwustu g. Ojciec kapitan de Soya, sier偶ant Gregorius i kapral Kee le偶膮 martwi w swych komorach zmartwychwsta艅czych; ich rozszarpane cia艂a zostaj膮 powt贸rnie zmasakrowane, gdy偶 archanio艂 oszcz臋dza energi臋 i w艂膮cza wewn臋trzne pola si艂owe dopiero w贸wczas, gdy proces wskrzeszenia rozpocznie si臋 na dobre. Opr贸cz trzech martwych m臋偶czyzn na pok艂adzie znajduje si臋 jeszcze jedna osoba - Rhadamanth Nemes, kt贸ra podnios艂a ju偶 pokryw臋 swojej komory i spoczywa bez ruchu na le偶ance. Jej drobne cia艂o jest odkszta艂cone wskutek przeci膮偶enia, ale nie wykazuje 艣lad贸w uszkodzenia. Zgodnie ze standardowym programem system podtrzymywania 偶ycia w kabinie jest wy艂膮czony: w pomieszczeniu nie ma tlenu, ci艣nienie utrzymuje si臋 na tak niskim poziomie, 偶e cz艂owiek nie prze偶y艂by ani chwili bez skafandra, temperatura za艣 wynosi minus trzydzie艣ci stopni Celsjusza. Nemes nie zwraca na to uwagi. Ubrana w czerwony dres, wpatruje si臋 w monitory i od czasu do czasu zadaje statkowi jakie艣 pytania, na kt贸re odpowied藕 przychodzi 艣wiat艂owodowym z艂膮czem.

Sze艣膰 godzin p贸藕niej, zanim jeszcze zostan膮 w艂膮czone pola i zanim rozpocznie si臋 rekonstrukcja cia艂 偶o艂nierzy w skomplikowanych sarkofagach, Nemes wstaje z le偶anki. W kabinie wci膮偶 panuje pr贸偶nia, ale na kobiecie fakt ten nie robi specjalnego wra偶enia, podobnie zreszt膮 jak dwustukrotnie zwi臋kszona grawitacja. Nemes podchodzi do sto艂u w salce konferencyjnej i wywo艂uje na jego blacie map臋 Sol Draconi Septem, po czym znajduje na niej niegdysiejsze koryto Tetydy. Rozkazuje statkowi na艂o偶y膰 na map臋 obraz z kamer dalekiego zasi臋gu. Przesuwa palcami po holograficznych dolinach w lodzie, zastrugach i szczelinach lodowca. Szczyt jednego z budynk贸w wznosi si臋 ponad zamarzni臋t膮 atmosfer臋; Nemes sprawdza jego po艂o偶enie na mapie: nieca艂e trzydzie艣ci kilometr贸w od pogrzebanej pod lodem rzeki.

Po jedenastu godzinach hamowania „Rafael” wchodzi na orbit臋 wok贸艂 l艣ni膮cej kuli 艣nie偶nej, jak膮 jest Sol Draconi Septem. Pole si艂owe dzia艂a, system podtrzymywania 偶ycia dawno ju偶 si臋 w艂膮czy艂, jednak偶e Rhadamanth Nemes tego nie zauwa偶a. Przed opuszczeniem statku spogl膮da na monitory wskazuj膮ce przebieg procesu wskrzeszenia w pozosta艂ych komorach. Ma jeszcze ponad dwa dni, zanim de Soya i jego 偶o艂nierze si臋 ockn膮.

Schodzi do l膮downika i zajmuje miejsce w fotelu pilota. 艢wiat艂owodow膮 z艂膮czk膮 wychodz膮c膮 z nadgarstka wpina si臋 w konsol臋, zarz膮dza od艂膮czenie od statku macierzystego, po czym kieruje l膮downik nad lini膮 terminatora w atmosfer臋. Ani razu nie sprawdza wskaza艅 przyrz膮d贸w i po osiemnastu minutach stateczek l膮duje w odleg艂o艣ci dwustu metr贸w od p臋katej, oblodzonej wie偶y.

Blask s艂o艅ca odbija si臋 od nier贸wnej powierzchni lodowca, lecz niebo jest zupe艂nie czarne; nie wida膰 gwiazd. Gazowa atmosfera Sol Draconi Septem jest wprawdzie niezwykle rozrzedzona, ale silne pr膮dy termiczne nieustannie podrywaj膮 z ziemi i nios膮 ze sob膮 kryszta艂ki lodu. Ich pr臋dko艣膰 dochodzi do czterystu kilometr贸w na godzin臋.

Rhadamanth Nemes nie zawraca sobie g艂owy kombinezonami pr贸偶niowymi, tylko od razu uruchamia mechanizm 艣luzy, po czym, nie czekaj膮c na roz艂o偶enie drabinki, zeskakuje na oddalon膮 o trzy metry powierzchni臋 planety. Zwi臋kszone do l,7 g ci膮偶enie w najmniejszym stopniu jej nie przeszkadza, podobnie jak trafiaj膮ce w jej cia艂o lodowe ig艂y, przy tej pr臋dko艣ci upodabniaj膮ce si臋 do pocisk贸w z kartaczownicy.

Uruchamia wewn臋trzne 藕r贸d艂o zasilania, kt贸re uaktywnia pole biomorficzne, otulaj膮ce ca艂e jej cia艂o warstewk膮 o grubo艣ci o艣miu dziesi膮tych milimetra. Dla ewentualnego obserwatora niska kobieta o kr贸tko przyci臋tych w艂osach zmienia si臋 nagle w 偶yw膮 rze藕b臋 z rt臋ci. Pokonuje dziel膮ce j膮 od budynku dwie艣cie metr贸w truchtem, z pr臋dko艣ci膮 trzydziestu kilometr贸w na godzin臋. Nie znalaz艂szy wej艣cia pi臋艣ci膮 rozbija plastalow膮 szyb臋 i trafia na szyb windy. Szarpni臋ciem otwiera zniszczone, powyginane drzwi, ale nie znajduje za nimi windy, kt贸ra dawno ju偶 zamar艂a na najni偶szym poziomie, ponad osiemdziesi膮t pi臋ter w dole.

Rhadamanth Nemes wchodzi do szybu i zaczyna spada膰 z pr臋dko艣ci膮 trzydziestu metr贸w na sekund臋. Ujrzawszy migaj膮ce jej przed oczami 艣wiat艂a 艂apie si臋 stalowej belki i wyhamowuje lot. Zd膮偶y艂a ju偶 osi膮gn膮膰 graniczn膮 pr臋dko艣膰 spadania, czyli ponad pi臋膰set kilometr贸w na godzin臋, teraz za艣 wytracaj膮 w niespe艂na trzy setne sekundy.

Wchodzi do pokoju, kt贸ry, jak zauwa偶a, jest umeblowany i o艣wietlony. Kr臋c膮cy si臋 po kuchni stary cz艂owiek odwraca g艂ow臋 na d藕wi臋k jej pospiesznych krok贸w.

- Raul, to ty? - pyta. - Enea?

- Zgadza si臋 - Nemes wbija mu dwa palce pod obojczyk i podnosi ksi臋dza z ziemi. - Gdzie jest dziewczynka imieniem Enea? Gdzie s膮 pozostali? - pyta cicho.

O dziwo, 艣lepy kap艂an nie krzyczy z b贸lu. Zaciska z臋by i z oczyma skierowanymi w sufit rzuca tylko:

- Nie wiem.

Nemes kiwa g艂ow膮 i pozwala mu spa艣膰 na pod艂og臋. Siada na nim okrakiem, przyk艂ada mu palec wskazuj膮cy do oka i wstrzeliwuje sond臋 do m贸zgu. Mikrow艂贸kno bez trudu znajduje drog臋 wprost do odpowiedniego sektora kory m贸zgowej.

- No, ojczulku, spr贸bujemy jeszcze raz. Gdzie jest dziewczynka? Gdzie si臋 znajduj膮 i kim s膮 jej towarzysze?

Sonda zaczyna przesy艂a膰 odpowiedzi w postaci pakiet贸w energii nerwowej, kt贸rej z ka偶d膮 chwil膮 ubywa.

46

Dni sp臋dzone w towarzystwie ojca Glaucusa zapad艂y mi w pami臋膰 dzi臋ki cechuj膮cemu je spokojowi, kt贸ry zast膮pi艂 nerwowy po艣piech poprzednich kilku tygodni. Najlepiej jednak wspominam nasze rozmowy.

Na kr贸tko przed powrotem Chitchatuk贸w pozna艂em jedn膮 z przyczyn, dla kt贸rych A. Bettik wybra艂 si臋 ze mn膮 w podr贸偶.

- Ma pan rodze艅stwo, M. Bettik? - ksi膮dz uparcie odmawia艂 stosowania zwyczajowego „A”.

- Tak - odpar艂 ku mojemu zdumieniu android.

To niemo偶liwe. Androidy produkowano przecie偶 wed艂ug naukowych projekt贸w, montowano z element贸w wytworzonych na drodze in偶ynierii genetycznej, hodowanych w zbiornikach... Tak samo, jak si臋 hoduje organy do przeszczep贸w - przynajmniej tak s膮dzi艂em.

- Androidy tradycyjnie klonowano w koloniach licz膮cych po pi臋膰 osobnik贸w, zazwyczaj cztery p艂ci m臋skiej i jeden 偶e艅skiej - wyja艣ni艂 A. Bettik.

- Pi臋cioraczki - skomentowa艂 bujaj膮cy si臋 w fotelu kap艂an. - Masz wi臋c trzech braci i siostr臋.

- To prawda.

- Ale z pewno艣ci膮 nie... - zacz膮艂em i podrapa艂em si臋 po brodzie. Po przybyciu do siedziby ojca Glaucusa uzna艂em, 偶e wypada si臋 ogoli膰, teraz za艣 dotyk g艂adkiej sk贸ry zupe艂nie mnie zaskoczy艂. - Nie wychowywali艣cie si臋 razem. Czy android贸w nie produkowano...

- Od razu doros艂ych? - doko艅czy艂 A. Bettik. U艣miechn膮艂 si臋. - Nie. Proces rozwoju zosta艂 wprawdzie znacznie przyspieszony, gdy偶 osi膮gali艣my dojrza艂o艣膰 w wieku oko艂o o艣miu lat standardowych, mieli艣my jednak kr贸tkie dzieci艅stwo. Zw艂oka ta by艂a jednym z powod贸w, kt贸re przyczynia艂y si臋 do wzrostu koszt贸w produkcji do astronomicznych wr臋cz rozmiar贸w.

- Jak si臋 nazywaj膮 twoi bracia i siostry? - zapyta艂 ksi膮dz.

Android zamkn膮艂 ksi膮偶k臋, kt贸r膮 machinalnie kartkowa艂.

- Zgodnie z tradycj膮 nadano nam imiona zaczynaj膮ce si臋 kolejnymi literami alfabetu. Opr贸cz mnie wyprodukowano w贸wczas A. Anttibe, A. Corressona, A. Darri臋 i A. Ewika.

- Kt贸re z nich by艂o kobiet膮? - zapyta艂a Enea. - Dania?

- Tak.

- Jak wygl膮da艂o wasze dzieci艅stwo?

- Przede wszystkim uczyli艣my si臋 i przechodzili艣my szkolenia, poza tym okre艣lano nam niezb臋dne parametry robocze.

- Chodzili艣cie do szko艂y? - Enea le偶a艂a na dywanie, wspar艂szy brod臋 na splecionych d艂oniach. - Bawili艣cie si臋?

- Pobierali艣my nauki w fabryce, aczkolwiek wi臋kszo艣膰 wiedzy zaszczepiono nam w drodze transferu RNA - niebieskosk贸ry m臋偶czyzna spojrza艂 na dziewczynk臋. - Je艣li za艣 pod poj臋ciem „zabawy” rozumie膰 czas wolny, kt贸ry sp臋dza艂em z rodze艅stwem, to odpowied藕 na drugie pani pytanie jest twierdz膮ca.

- Co si臋 z nimi sta艂o?

- Z pocz膮tku pracowali艣my razem - android z wolna pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Szybko nas jednak rozdzielono. Zakupi艂o mnie Kr贸lestwo Monaco na wygnaniu i polecia艂em na Asquith. S膮dzi艂em, 偶e ka偶de z nas trafi w inne rejony Hegemonii i Pogranicza.

Nie mia艂e艣 od nich 偶adnych wiadomo艣ci? - zagadn膮艂em.

- Nie, cho膰 kiedy William XXIII przeni贸s艂 tam swoj膮 koloni臋, do budowy Miasta Poet贸w sprowadzono sporo robotnik贸w. Wi臋kszo艣膰 jednak zacz臋艂a s艂u偶b臋 na Asquith na d艂ugo przed moim przybyciem. 呕aden z nich nie spotka艂 ani moich braci, ani siostry.

- W czasach, kiedy Sie膰 jeszcze istnia艂a, przeszukanie wszystkich jej planet za pomoc膮 transmiter贸w i datasfer nie stanowi艂o chyba problemu, prawda?

- Owszem. Zapomina pan jednak, M. Endymion, 偶e zar贸wno prawo, jak i inhibitory RNA wzbrania艂y androidom przemieszczania si臋 za po艣rednictwem portali i bezpo艣redniego korzystania z datasfer. Wkr贸tce po moim powstaniu zakazano zreszt膮 produkcji i posiadania android贸w w ca艂ej Hegemonii.

- Dlatego wysy艂ano was na Pogranicze - dopowiedzia艂em. - Na takie planety, jak Hyperion.

- W rzeczy samej, M. Endymion.

Odepchn膮艂em g艂臋boko.

- Czy to dlatego chcia艂e艣 uda膰 si臋 ze mn膮 w drog臋? - spyta艂em. - Chcesz odnale藕膰 swoje rodze艅stwo, tak?

- Prawdopodobie艅stwo przypadkowego natrafienia na kt贸rego艣 z moich braci b膮d藕 siostr臋 jest praktycznie zerowe - u艣miechn膮艂 si臋 A. Bettik. - Nie mam nawet na my艣li samej szansy spotkania, lecz prawdopodobie艅stwo, i偶 prze偶yli fal臋 destrukcji android贸w, jaka po Upadku przetoczy艂a si臋 przez dawne 艣wiaty Sieci...

Przerwa艂 i roz艂o偶y艂 r臋ce, jak gdyby przyznawa艂 si臋 do w艂asnej naiwno艣ci.

W noc przed powrotem my艣liwych Enea podj臋艂a dyskusj臋 na temat swojej teorii mi艂o艣ci. Wszystko zacz臋艂o si臋 od pyta艅 o „Pie艣ni”.

- No, dobrze - stwierdzi艂a. - Rozumiem, 偶e gdy tylko Pax zacz膮艂 si臋 wsz臋dzie panoszy膰, „Pie艣ni” trafi艂y na Indeks Ksi膮g Zakazanych. Jakie by艂y losy poematu na planetach, kt贸rych Pax nie wch艂on膮艂 do czasu jego wydania? Doczeka艂 si臋 poklasku, na jaki liczy艂 wujek?

- Pami臋tam dysputy na temat „Pie艣ni”, jakie wiedli艣my w seminarium - zachichota艂 ojciec Glaucus. - Wiedzieli艣my, 偶e nie wolno ich czyta膰, ale to tylko czyni艂o pokus臋 silniejsz膮. Nikt nie zajmowa艂 si臋 Wergiliuszem, za to ka偶dy z wyt臋sknieniem czeka艂 chwili, kiedy przyjdzie jego kolej i dostanie w swe r臋ce ozdobiony niezliczonymi o艣limi uszami egzemplarz tej szmiry.

- Czy to naprawd臋 jest szmira? Zawsze mia艂am wujka Martina za wielkiego poet臋, chocia偶 g艂贸wnym tego powodem by艂 fakt, 偶e sam nam to powtarza艂. Matka uwa偶a艂a, 偶e jest w jej 偶yciu r贸wnie niezb臋dny, jak wrz贸d na ty艂ku.

- Poeta mo偶e gra膰 obie te role - stwierdzi艂 ksi膮dz. - Cz臋sto si臋 tak dzieje. Wi臋kszo艣膰 krytyk贸w z nielicznych 艣rodowisk literackich, jakie p贸藕niej wch艂on膮艂 Ko艣ci贸艂, odrzuci艂o „Pie艣ni”. Niekt贸rzy jednak potraktowali je powa偶nie... Jako dzie艂o poetyckie, rzecz jasna, nie jako kronik臋 wydarze艅, kt贸re zasz艂y na Hyperionie na kr贸tko przed Upadkiem. Prawie wszyscy wy艣miewali za to apoteoz臋 mi艂o艣ci, jaka pojawia si臋 pod koniec drugiego tomu...

- Przypominam to sobie - przerwa艂em mu. - Bohater imieniem Sol, stary uczony, kt贸rego c贸rka 偶y艂a pod pr膮d czasu, odkry艂, 偶e mi艂o艣膰 jest rozwi膮zaniem, jak on to nazwa艂, „dylematu Abrahama”.

- Pami臋tam jednego wyj膮tkowego z艂o艣liwca, kt贸ry recenzowa艂 poemat u nas, w stolicy - ci膮gn膮艂 ojciec Glaucus. - Zacytowa艂 napis na murze, znaleziony w odkopanym przez archeolog贸w mie艣cie na Starej Ziemi, przed hegir膮: „Je艣li mi艂o艣膰 ma by膰 odpowiedzi膮, to jak brzmia艂o pytanie?” Enea spojrza艂a na mnie, oczekuj膮c wyja艣nienia.

- W „Pie艣niach” uczony dochodzi do wniosku, 偶e to, co SI nazwa艂y Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy, my nazywamy mi艂o艣ci膮. Stanowi ona jedn膮 z g艂贸wnych si艂 we wszech艣wiecie, na r贸wni z elektromagnetyzmem, grawitacj膮 czy na przyk艂ad s艂abymi i silnymi oddzia艂ywaniami j膮drowymi. Sol wie, 偶e Najwy偶szy Intelekt, stworzony przez Centrum, nigdy nie zdo艂a poj膮膰, i偶 empatii nie da si臋 oddzieli膰 od mi艂o艣ci. Stary poeta opisywa艂 mi艂o艣膰 jako „subkwantowy stan niemo偶liwo艣ci, kt贸ry przenosi informacj臋 pomi臋dzy fotonami”.

- Teilhard zapewne by si臋 z nim zgodzi艂, cho膰 uj膮艂by to w inne s艂owa.

- W ka偶dym razie Starowina twierdzi艂a, i偶 rozpowszechni艂a si臋 opinia, 偶e poemat sporo traci przez owe sentymentalne wtr臋ty.

Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Wujek mia艂 racj臋, mi艂o艣膰 rzeczywi艣cie jest jedn膮 z podstawowych kosmicznych si艂. Wiem, 偶e Sol Weintraub w to wierzy艂. Powiedzia艂 o tym mojej matce, zanim wraz z c贸rk膮 wszed艂 do Sfinksa, kt贸ry przeni贸s艂 ich w przysz艂o艣膰.

Niewidomy kap艂an przesta艂 si臋 ko艂ysa膰 na fotelu i pochyli艂 si臋 ku dziecku. Wspar艂 艂okcie na kolanach. Po艂atana sutanna wygl膮da艂aby komicznie na ka偶dej osobie, kt贸rej brakowa艂oby jego godno艣ci.

- Czy to bardziej skomplikowane, ni偶 stwierdzi膰 po prostu, 偶e B贸g jest mi艂o艣ci膮? - zapyta艂.

- Ale偶 tak! - Enea zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi. Wyda艂a mi si臋 nagle znacznie starsza, jak gdyby zd膮偶y艂a dorosn膮膰 i dojrze膰 przez te kilka miesi臋cy, kt贸re sp臋dzili艣my razem. - Grecy obserwowali dzia艂anie grawitacji, ale t艂umaczyli je w ten spos贸b, 偶e jeden z czterech 偶ywio艂贸w, ziemia, „d膮偶y do po艂膮czenia si臋 z rodzin膮”. Solowi by艂o dane do艣wiadczy膰 odrobiny 偶ycia i uczucia... Zacz膮艂 pojmowa膰, jak dzia艂a mi艂o艣膰, gdzie si臋 kryje, jak j膮 zrozumie膰 i okie艂zna膰. R贸偶nica mi臋dzy „B贸g jest mi艂o艣ci膮” a tym, co dostrzeg艂 Sol Weintraub, wujek Martin za艣 usi艂owa艂 wyja艣ni膰, jest mniej wi臋cej taka, jak mi臋dzy rozumieniem grawitacji przez Grek贸w i r贸wnaniami Newtona. Z jednej strony mamy zgrabn膮 sentencj臋, z drugiej - istot臋 rzeczy.

- Sprowadzasz mi艂o艣膰 do mechanizmu, kt贸rego dzia艂anie da si臋 zmierzy膰, moja droga - pokr臋ci艂 g艂ow膮 kap艂an.

- Nie, ojcze - nigdy przedtem nie s艂ysza艂em Enei przemawiaj膮cej z takim zapa艂em. - Sam nam opowiada艂e艣 o Teilhardzie, kt贸ry wiedzia艂, 偶e ewolucja wszech艣wiata, maj膮ca doprowadzi膰 go do stanu samo艣wiadomo艣ci, nie mo偶e by膰 zjawiskiem czysto mechanicznym. Si艂y, kt贸re rz膮dz膮 tym procesem, nie s膮 zupe艂nie 艣lepe i bezwolne, jak od wiek贸w zak艂adali naukowcy, lecz wywodz膮 si臋 z absolutu, z b贸stwa. Dlatego tak偶e zrozumienie zwi膮zanego z mi艂o艣ci膮 aspektu Pustki, Kt贸ra 艁膮czy nie jest takie proste. W pewnym sensie to w艂a艣nie jest esencja cz艂owiecze艅stwa.

Powstrzyma艂em si臋 od 艣miechu.

- Czy mamy rozumie膰, 偶e mi艂o艣膰 potrzebuje swojego Izaaka Newtona, kt贸ry opisze jej... fizyk臋? - spyta艂em. - Sformu艂uje jej prawa termodynamiki? Zdefiniuje entropi臋? Mi艂osny rachunek r贸偶niczkowy?

- W艂a艣nie tak! - oczy dziewczynki pa艂a艂y wewn臋trznym ogniem. Kap艂an wci膮偶 siedzia艂 wychylony w prz贸d, ale teraz z ca艂ej si艂y zacisn膮艂 d艂onie na kolanach.

- Czy to ty jeste艣 t膮 osob膮, m艂oda Eneo z Hyperiona?

Enea odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie i odesz艂a od kominka, prawie do granicy 艣wiat艂a i mroku, ciep艂a i lodu. Dopiero po chwili wr贸ci艂a do nas, zachmurzona, zap艂akana. Kiedy si臋 odezwa艂a, jej dr偶膮cy g艂os brzmia艂 bardzo s艂abo.

- Obawiam si臋, 偶e tak. Nie chc臋 ni膮 by膰, ale jestem. A w艂a艣ciwie... b臋d臋, je偶eli do偶yj臋 tej chwili.

Ciarki przebieg艂y mi po plecach; 偶a艂owa艂em, 偶e w og贸le zacz臋li艣my t臋 rozmow臋.

- Wyja艣nisz nam to wszystko? - zapyta艂 starzec b艂agalnie.

Enea podnios艂a na niego wzrok.

- Nie umiem - pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Nie jestem jeszcze gotowa. Przykro mi, ojcze.

Ojciec Glaucus odchyli艂 si臋 na oparcie fotela. Wygl膮da艂, jakby nagle strasznie si臋 postarza艂.

- Nie szkodzi, moje dziecko. Spotka艂em ci臋, a to ju偶 co艣.

Enea przytuli艂a go mocno i przez d艂ug膮 chwil臋 trwali w u艣cisku.

Grupa Cuchiata wr贸ci艂a nast臋pnego ranka, zanim wygrzebali艣my si臋 z pos艂a艅. W艂贸cz膮c si臋 z Chitchatukami, prawie przyzwyczaili艣my si臋 do odpoczywania po cztery-pi臋膰 godzin naraz, po kt贸rym to odpoczynku nast臋powa艂 kolejny etap marszu ponurymi tunelami. U ojca Glaucusa przyswoili艣my sobie natomiast jego system, kt贸re przewidywa艂 cz臋艣ciowe zaciemnienie 艣rodkowych pokoj贸w na pe艂nych osiem godzin „nocnych”. Zauwa偶y艂em, 偶e przy tak zwi臋kszonym ci膮偶eniu cz艂owiek jest wiecznie zm臋czony.

My艣liwi nie przepadali za zag艂臋bianiem si臋 w pomieszczenia budowli, zatrzymali si臋 wi臋c na zewn膮trz i cichymi, 艣piewnymi d藕wi臋kami zwabili nas do siebie.

Uda艂o im si臋 odzyska膰 uczciw膮 liczebno艣膰 - czyli dwadzie艣cia trzy osoby. Ojciec Glaucus nie pyta艂, gdzie znale藕li nowego cz艂onka grupy - a w艂a艣ciwie cz艂onkini臋, gdy偶 by艂a to kobieta - i nigdy si臋 tego nie dowiedzieli艣my. Kiedy wszed艂em do lodowej jaskini, gdzie na nas czekali, oczom moim ukaza艂a si臋 scena, kt贸r膮 chyba na zawsze zapami臋tam: pot臋偶ni, zawini臋ci w futra Chitchatukowie przykucn臋li w typowej dla siebie pozie, ojciec Glaucus r贸wnie偶 pochyli艂 si臋 i rozmawia艂 w艂a艣nie z Cuchiatem; sfatygowana sutanna ksi臋dza k艂ad艂a si臋 za nim po ziemi niczym czarny kwiat, a blask latar艅 z kapsu艂kami rozszczepia艂 si臋 na zdobi膮cych wej艣cie do komory kryszta艂ach lodu. Nie mog艂em przy tym pozby膰 si臋 wra偶enia, 偶e na szklane 艣ciany napiera masa lodu i mroku.

Dawno ju偶 nam贸wili艣my ojca, by zosta艂 t艂umaczem przy pr贸bie przekazania - po raz drugi, nawiasem m贸wi膮c - naszej pro艣by. Teraz w艂a艣nie t艂umaczy艂 Cuchiatowi, czego chcemy od jego ludzi. Nast臋pnie zabierali g艂os po kolei wszyscy my艣liwi i m贸wili dok艂adnie to samo: 偶e s膮 gotowi pom贸c nam sp艂yn膮膰 tratw膮 w d贸艂 rzeki.

Podr贸偶 nie zapowiada艂a si臋 jako szczeg贸lnie 艂atwa. Cuchiat potwierdzi艂 wprawdzie, 偶e korytarze schodz膮 do rzeki w okolicy drugiego transmitera i 偶e pod portalem znajduje si臋 odcinek wolny od lodu, na kt贸rym woda p艂ynie swobodnie, jednak偶e.

- Nie ma tuneli, kt贸re 艂膮czy艂yby miejsce, w kt贸rym si臋 znajdujemy, z drugim portalem, kt贸ry le偶y dwadzie艣cia osiem kilometr贸w na pomoc st膮d.

- Mia艂am w艂a艣nie zapyta膰, sk膮d si臋 w og贸le wzi臋艂y te tunele? - zagadn臋艂a dziewczynka. - Maj膮 zbyt regularne kszta艂ty, by by艂y pochodzenia naturalnego. Czy Chitchatukowie dawno temu sami wykuli je w lodzie?

Ksi膮dz spojrza艂 na ni膮 z niedowierzaniem.

- Naprawd臋 nie wiesz? - odwr贸ci艂 si臋 i wyrzuci艂 z siebie szereg grzechocz膮cych d藕wi臋k贸w, kt贸rymi wywo艂a艂 w艣r贸d my艣liwych o偶ywione rozmowy i przypominaj膮ce poszczekiwanie wybuchy 艣miechu. - Mam nadziej臋, 偶e nie czujesz si臋 ura偶ona - kap艂an r贸wnie偶 si臋 u艣miechn膮艂. - Jest to fakt tak oczywisty dla naszej egzystencji, 偶e zar贸wno ja sam, jak i Niepodzielni Ludzie uznali艣my za niezwykle zabawne, 偶e kto艣 mo偶e przemierza膰 lodowe korytarze i nie wiedzie膰, sk膮d si臋 bior膮.

- Niepodzielni Ludzie? - zdziwi艂 si臋 A. Bettik.

- „Chitchatuk” znaczy w艂a艣nie „niepodzielny”, a w艂a艣ciwie, gdyby trzyma膰 si臋 艣ci艣le znaczenia s艂owa, „ten, kt贸rego nie mo偶na ju偶 udoskonali膰”.

- Nie urazi艂e艣 mnie, ojcze - u艣miechn臋艂a si臋 Enea. - Chcia艂abym tylko wiedzie膰, co w tym 艣miesznego. Sk膮d si臋 wzi臋艂y tunele?

- Upiory 艣nie偶ne - domy艣li艂em si臋, zanim kap艂an zd膮偶y艂 otworzy膰 usta.

Ojciec Glaucus zwr贸ci艂 si臋 w moj膮 stron臋.

- Brawo, przyjacielu! Bardzo dobrze!

Enea zmarszczy艂a brwi.

- Przyznaj臋, 偶e maj膮 ogromne pazury, ale nawet doros艂e okazy nie zdo艂a艂yby wyku膰 w twardym lodzie kilometr贸w tuneli i pieczar...

- Na razie chyba jeszcze nie widzieli艣my doros艂ego upiora - pokr臋ci艂em g艂ow膮.

- No w艂a艣nie - pokiwa艂 zdecydowanie g艂ow膮 starzec. - Raul ma racj臋, male艅ka. Chitchatukowie poluj膮 na szczeniaki upior贸w, kiedy te s膮 jeszcze bardzo m艂ode, natomiast troch臋 starsze szczeniaki poluj膮 na Chitchatuk贸w. Tylko 偶e to, co my nazywamy „szczeni臋ciem”, to zaledwie forma larwalna upiora. W tej fazie rozwoju zwierz臋 porusza si臋 i poluje blisko powierzchni, zanim jednak Sol Draconi Septem trzykrotnie okr膮偶y macierzyst膮 gwiazd臋...

- Dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat standardowych - wtr膮ci艂 A. Bettik.

- Tak, tak, dok艂adnie. Po niespe艂na trzech lokalnych latach „szczeniak” - cho膰 s艂owo to niezupe艂nie do nich pasuje - przechodzi przemian臋 i staje si臋 doros艂ym upiorem, kt贸ry potrafi porusza膰 si臋 w litym lodzie, dr膮偶膮c korytarze z pr臋dko艣ci膮 oko艂o dwudziestu kilometr贸w na godzin臋. Ma przy tym mniej wi臋cej pi臋tna艣cie metr贸w d艂ugo艣ci i... Kto wie, mo偶e spotkacie taki okaz podczas w臋dr贸wki na p贸艂noc.

Odchrz膮kn膮艂em przed zabraniem g艂osu.

- Cuchiat i Chiaku powiedzieli w艂a艣nie, 偶e nie ma drogi 艂膮cz膮cej okolic臋, w kt贸rej si臋 znajdujemy, z portalem postawionym dwadzie艣cia osiem kilometr贸w na pomoc st膮d...

- To prawda - przytakn膮艂 ksi膮dz i wr贸ci艂 do rozmowy z Chitchatukami. Wys艂uchawszy odpowiedzi Cuchiata odwr贸ci艂 si臋 ponownie w nasz膮 stron臋. - Czeka was mniej wi臋cej dwadzie艣cia pi臋膰 kilometr贸w drogi po powierzchni lodu. Niepodzielni Ludzie nie lubi膮 pokonywa膰 tak d艂ugich odcink贸w za jednym zamachem, zw艂aszcza 偶e, jak zwr贸ci艂 uwag臋 Aichacut, na tym terenie a偶 roi si臋 od upior贸w, m艂odych i doros艂ych. Czaszki Chitchatuk贸w, kt贸rzy od stuleci zamieszkiwali te okolice, w postaci naszyjnik贸w zdobi膮 dzi艣 piersi tych potwor贸w. Aichacut doda艂 r贸wnie偶, 偶e w tym miesi膮cu na powierzchni szalej膮 letnie burze. Nie zmienia to faktu, 偶e s膮 gotowi z wami wyruszy膰.

- Nie rozumiem... - pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Na g贸rze nie ma powietrza, prawda? To znaczy...

- Chitchatukowie maj膮 wszystko, co b臋dzie wam niezb臋dne w podr贸偶y, synu - uspokoi艂 mnie ojciec Glaucus. Aichacut warkn膮艂, a Cuchiat doda艂 co艣 od siebie, bardziej uprzejmym g艂osem.

- Wyruszycie, gdy tylko b臋dziecie gotowi. Wed艂ug s艂贸w Cuchiata, dotarcie z powrotem do tratwy zajmie wam dwa okresy snu i trzy marsze. P贸藕niej skierujecie si臋 na pomoc i zajdziecie do miejsca, gdzie korytarze si臋 ko艅cz膮... - ksi膮dz urwa艂 w p贸艂 s艂owa i odwr贸ci艂 g艂ow臋.

- Co si臋 sta艂o? - spyta艂a z trosk膮 Enea.

Kap艂an zwr贸ci艂 twarz w nasz膮 stron臋. Zmusi艂 si臋 do u艣miechu i pog艂adzi艂 brod臋.

- B臋d臋 za wami t臋skni艂. Min臋艂o ju偶 tyle czasu, odk膮d... Ech, starzej臋 si臋. Chod藕cie, pomog臋 si臋 wam spakowa膰, potem zjemy szybkie 艣niadanie i pogrzebiemy w spi偶arni, to mo偶e co艣 sobie stamt膮d wybierzecie.

Rozstanie by艂o przykre. Na my艣l o starcu, kt贸ry pozostanie sam w lodowym grobowcu, maj膮c zaledwie kilka lamp dla obrony przed 艣nie偶nymi upiorami, zimnem i lodem, serce 艣ciska艂o mi si臋 z b贸lu. Enea p艂aka艂a. Kiedy A. Bettik u艣cisn膮艂 d艂o艅 ksi臋dza na po偶egnanie, ten przycisn膮艂 go do siebie.

- M. Bettik, przyjacielu, czuj臋, 偶e tw贸j dzie艅 nadejdzie. Bardzo wyra藕nie to czuj臋.

Android nie odpowiedzia艂, p贸藕niej jednak, kiedy w 艣lad za Chitchatukami zag艂臋biali艣my si臋 w l贸d, widzia艂em, jak ogl膮da艂 si臋 i patrzy艂 na wysok膮 sylwetk臋, rysuj膮c膮 si臋 w blasku lamp, a偶 wreszcie za kolejnym zakr臋tem na dobre stracili艣my z oczu budynek, 艣wiat艂o i starego ksi臋dza.

Rzeczywi艣cie, potrzebowali艣my trzech odcink贸w marszu i dw贸ch okres贸w snu, zanim, 艣lizgaj膮c si臋, pokonali艣my ostatni, pochy艂y korytarz, przecisn臋li艣my si臋 przez skr臋caj膮c膮 w prawo szczelin臋 i dotarli艣my do tratwy. Nie mia艂em poj臋cia, jak b臋dziemy transportowa膰 k艂ody w kr臋tych, 艣liskich tunelach, Chitchatukowie nie tracili jednak czasu i zamiast podziwia膰 obro艣ni臋t膮 lodem tratw臋, od razu zacz臋li dzieli膰 j膮 na belki.

Podczas pierwszego spotkania my艣liwym najbardziej podoba艂a si臋 chyba nasza siekiera, teraz za艣 mia艂em okazj臋 pokaza膰 im, do czego s艂u偶y: ci膮艂em k艂ody na kloce p贸艂torametrowej d艂ugo艣ci. A. Bettik i Enea robili to samo za pomoc膮 dogorywaj膮cej latarki laserowej, Chitchatukowie natomiast stanowili pierwszy etap naszej prymitywnej ta艣my produkcyjnej: czy艣cili tratw臋 z lodu, rozcinali b膮d藕 rozwi膮zywali w臋z艂y i podawali nam belki na g贸r臋, gdzie po poci臋ciu uk艂adali艣my je w stosy. Po zako艅czeniu tego etapu sterty drewna w korytarzu przypomina艂y zgromadzony na zim臋 opa艂. Osobno z艂o偶yli艣my latarnie i kamienny st贸艂.

My艣l o opale z pocz膮tku mnie rozbawi艂a, ale szybko zda艂em sobie spraw臋, jak ucieszyliby si臋 Chitchatukowie, dysponuj膮c tak膮 ilo艣ci膮 palnego materia艂u; mogliby si臋 ogrza膰 i 艣wiat艂em odp臋dzi膰 upiory. Spojrza艂em innymi oczyma na rozebran膮 tratw臋. Je艣li nie uda si臋 nam przep艂yn膮膰 pod portalem...

Kiedy zabrak艂o ojca Glaucusa, Enea sta艂a si臋 naszym t艂umaczem. Za jej po艣rednictwem zakomunikowali艣my my艣liwym, i偶 chcieliby艣my zostawi膰 im siekier臋, kamienny blat i reszt臋 drobiazg贸w. Trzeba przyzna膰, 偶e wygl膮daj膮ce spod z臋batych przy艂bic twarze zdradza艂y autentyczne zaskoczenie; my艣liwi skupili si臋 wok贸艂 nas, a ka偶de przyjacielskie klepni臋cie w plecy zabiera艂o nam resztki tchu z piersi. Nawet niech臋tny nam zwykle Aichacut okazywa艂 tym razem co艣 na kszta艂t wdzi臋czno艣ci.

Ka偶dy z my艣liwych przywi膮za艂 sobie do grzbietu trzy lub cztery belki, wi臋c poszli艣my za ich przyk艂adem, chocia偶 przy tej grawitacji namokni臋te k艂ody wa偶y艂y tyle, co betonowe bloki. Zacz臋艂a si臋 d艂uga podr贸偶 pod g贸r臋, ku powierzchni, pr贸偶ni, burzom i upiorom.

47

Po niespe艂na minucie badanie sond膮 neuronow膮 dobiega ko艅ca. Rhadamanth Nemes otrzymuje pe艂n膮 relacj臋 z pobytu Enei w zamarzni臋tym mie艣cie - w postaci obraz贸w, s艂贸w i surowych danych chemicznych wprost z synaps; wi臋cej informacji mo偶na by uzyska膰 tylko przez kompletn膮 dekonstrukcj臋 uk艂adu nerwowego. Wyci膮ga sond臋 z m贸zgu ksi臋dza i przez kilka minut analizuje uzyskane dane.

Enea w towarzystwie cz艂owieka imieniem Raul i androida opu艣ci艂a to miejsce trzy i p贸艂 standardowego dnia temu. Przynajmniej jeden dzie艅 musia艂o im zaj膮膰 poci臋cie tratwy. Drugi transmiter znajduje si臋 o prawie trzydzie艣ci kilometr贸w na pomoc i Chitchatukowie maj膮 ich tam zaprowadzi膰, posuwaj膮c si臋 po powierzchni zamarzni臋tej atmosfery. Zapowiada si臋 powolna, niebezpieczna podr贸偶. Nemes zdaje sobie spraw臋, 偶e Enea mo偶e jej nie prze偶y膰; badaj膮c umys艂 ksi臋dza zapozna艂a si臋 z prymitywnymi zabezpieczeniami, jakie stosuj膮 my艣liwi, kiedy wychodz膮 spod lodu.

Rhadamanth Nemes u艣miecha si臋 lekko. Nie zamierza pozostawia膰 takich kwestii przypadkowi.

Ojciec Glaucus j臋czy s艂abo z b贸lu.

Nemes kl臋ka mu na piersi. Sonda nie wyrz膮dzi艂a wielkich szk贸d; przy zastosowaniu dobrego medpaka rana 艂膮cz膮ca oko z m贸zgiem zagoi艂aby si臋 bez trudu. W dodatku starzec i tak jest 艣lepy.

Nemes zastanawia si臋 nad sytuacj膮. R贸wnania nie przewidywa艂y spotkania z kap艂anem Paxu na tej planecie. Ojciec Glaucus zaczyna si臋 porusza膰; podnosi r臋ce do twarzy. Nemes dokonuje szybkich oblicze艅: pozostawiaj膮c go przy 偶yciu nie ryzykuje zbyt wiele, bo zapomniany przez wszystkich, wygnany misjonarz i tak niebawem tu umrze; z drugiej strony, zabijaj膮c go w og贸le nie ryzykuje. Rachunek jest prosty.

- Kim... jeste艣? - pyta z wysi艂kiem kap艂an, gdy Nemes bez wysi艂ku podnosi go z ziemi i wynosi z kuchni. Przechodzi przez jadalni臋 i ciep艂膮 bibliotek臋 i trafia do korytarza, prowadz膮cego w g艂膮b budynku. Tutaj tak偶e p艂on膮 lampy maj膮ce odstrasza膰 upiory.

- Kim jeste艣? - powtarza ksi膮dz, szamocz膮c si臋 w jej u艣cisku niczym dwuletnie dziecko w ramionach silnego doros艂ego. - Dlaczego mi to robisz?

Nemes kopni臋ciem otwiera plastalowe drzwi szybu windy i przytrzymuje ojca Glaucusa nad otch艂ani膮. Z powierzchni ku mrocznym g艂臋binom lodowca, dwie艣cie metr贸w poni偶ej, wieje lodowaty wicher. Jego wycie przywodzi na my艣l wrzask, jakby ca艂a planeta krzycza艂a z b贸lu. W tym w艂a艣nie momencie ojciec Glaucus zaczyna rozumie膰, co si臋 dzieje.

- Jezu Chryste, Panie m贸j! - szepcze. Usta mu dr偶膮. - 艢wi臋ty Teilhardzie... Jezu najs艂odszy...

Nemes puszcza go i odwraca si臋 na pi臋cie. Jest tylko lekko zaskoczona, 偶e nie s艂yszy krzyku ksi臋dza. Kieruje si臋 po wbitych w l贸d schodach na g贸r臋; mimo zwi臋kszonego ci膮偶enia przeskakuje po cztery, pi臋膰 stopni. Na samej g贸rze przebija si臋 przez kilka metr贸w lodu, kt贸ry zala艂 schody trzech pi臋ter i wychodzi na dach. Niebo na tej pozbawionej atmosfery planecie jest smoli艣cie czarne; wiatr tnie lodowymi kryszta艂kami. Nemes w艂膮cza pole fazowe i biegnie do l膮downika.

Po pok艂adzie statku buszuj膮 trzy m艂ode upiory 艣nie偶ne. Nemes jednym rzutem oka ocenia przeciwnik贸w: zwierz臋ta maj膮 po oko艂o pi臋膰 metr贸w d艂ugo艣ci, pot臋偶ne przednie 艂apy i masywne tylne, przystosowane do rycia w lodzie i rozpruwania brzucha zdobyczy. Bia艂e „futro” sk艂ada si臋 w rzeczywisto艣ci z rurkowatych 艂usek, kt贸re zatrzymuj膮 powietrze i stanowi膮 doskona艂膮 warstw臋 izolacyjn膮. Oczy pracuj膮 w zakresie g艂臋bokiej podczerwieni, a zdublowane p艂uca pozwalaj膮 przetrwa膰 ponad dwana艣cie godzin bez tlenu. Zwierz臋ta s膮 bardzo szybkie.

Wszystkie trzy zwracaj膮 na ni膮 uwag臋, gdy podbiega nieco bli偶ej. Na ciemnym tle przypominaj膮 olbrzymie bia艂e 艂asice albo legwany i poruszaj膮 si臋 naprawd臋 jak b艂yskawice.

Nemes zastanawia si臋, czy by im si臋 nie wymkn膮膰, wie jednak, 偶e gdyby zaatakowa艂y l膮downik, mo偶e mie膰 k艂opoty przy starcie. Przechodzi w nadczas i 艣nie偶ne bestie zastygaj膮 w bezruchu. Miotane wiatrem kryszta艂ki lodu zawisaj膮 w powietrzu.

Zabija ca艂膮 tr贸jk臋 oszcz臋dnymi, precyzyjnymi ruchami przesuni臋tego w fazie, ostrego jak diament przedramienia. Dw贸m stworom udaje siej膮 zadziwi膰: maj膮 ogromne, pi臋ciokomorowe serca i nie poddaj膮 si臋, dop贸ki cho膰 jedna z kom贸r jest nienaruszona. Ka偶dy z upior贸w ma na piersi naszyjnik. W艂膮czywszy si臋 z powrotem w zwyk艂y bieg czasu, Nemes patrzy, jak trzy bestie padaj膮 na l贸d niczym worki organicznych odpad贸w; uwa偶niej przygl膮da si臋 naszyjnikom: s膮 wykonane z ludzkich, najprawdopodobniej dzieci臋cych, czaszek. Ciekawe.

Uruchamia l膮downik i udaje si臋 na p贸艂noc, pos艂uguj膮c si臋 wy艂膮cznie silnikami odrzutowymi, gdy偶 przy tak rozrzedzonej atmosferze skrzyd艂a s膮 bezu偶yteczne. Skierowany w d贸艂 radar niebawem namierza rzek臋, a nad ni膮 - ci膮gn膮c膮 si臋 setki kilometr贸w sie膰 tuneli. Musi tu by膰 sporo upior贸w. Na ekranie radaru metalowy portal l艣ni niczym reflektor przeciwmgielny, nie wida膰 jednak 偶adnych ludzi pod lodem. Udaje jej si臋 tylko zlokalizowa膰 kilka doros艂ych upior贸w, dr膮偶膮cych nowe korytarze, echo pochodzi jednak ze zbyt du偶ej odleg艂o艣ci.

Nemes l膮duje dok艂adnie nad transmiterem i na pokrytej zastrugami powierzchni znajduje wej艣cie do jaskini. Podbiega do niego i zanurza si臋 pod powierzchni臋 lodowca. Z chwil膮, gdy ci艣nienie przekracza siedemdziesi膮t hektopaskali, temperatura za艣 wzrasta powy偶ej minus trzydziestu stopni Celsjusza, wy艂膮cza pole biomorficzne.

Nie艂atwo jest znale藕膰 drog臋 w lodowym labiryncie, ale Nemes utrzymuje namiar na znajduj膮cy si臋 trzysta metr贸w poni偶ej portal i po godzinie dociera niemal nad sam膮 rzek臋. Jest tu zbyt ciemno, by mog艂a skorzysta膰 ze wzmacniaczy b膮d藕 widzie膰 w podczerwieni, a nie zabra艂a ze sob膮 latarki, otwiera wi臋c usta, z kt贸rych wytryskuje jasno偶贸艂ty snop 艣wiat艂a i o艣wietla spowity lodowat膮 mgie艂k膮 tunel.

S艂yszy ich na d艂ugo przed tym, nim zza zakr臋tu d艂ugiego, pochy艂ego korytarza wy艂aniaj膮 si臋 latarnie. Wy艂膮cza 艣wiat艂o i czeka. Kiedy wreszcie zjawiaj膮 si臋 w jej polu widzenia, przypominaj膮 raczej stado pomniejszonych upior贸w, ni偶 istoty ludzkie, tym niemniej, opieraj膮c si臋 na informacjach z pami臋ci starego ksi臋dza, rozpoznaje ich bez trudu: to grupa Cuchiata. My艣liwi staj膮 jak wryci na widok samotnej, nagiej kobiety, zagubionej w lodowym labiryncie. Cuchiat wychodzi do przodu.

- Niepodzielny Lud wita wojowniczk臋/艂owczyni臋, kt贸ra podr贸偶uje w chwale doskona艂ej niepodzielno艣ci. Je艣li potrzeba ci ciep艂a, jad艂a, broni lub towarzystwa, powiedz tylko, a damy ci wszystko. Kochamy bowiem dwunogie istoty, kt贸re pod膮偶aj膮 艣cie偶k膮 pierwsz膮.

- Szukam moich przyjaci贸艂, Enei, Raula i niebieskiego cz艂owieka - m贸wi Nemes w j臋zyku Chitchatuk贸w, kt贸ry pozna艂a sonduj膮c umys艂 starca. - Czy przep艂yn臋li ju偶 pod metalowym 艂ukiem?

Dwadzie艣cia troje my艣liwych komentuje z podnieceniem fakt, 偶e nieznajoma tak dobrze pos艂uguje si臋 ich mow膮. Dochodz膮 do wnioskuj 偶e musi by膰 przyjaci贸艂k膮 b膮d藕 krewn膮 glaucusa, gdy偶 m贸wi dok艂adnie w taki sam spos贸b, jak cz艂owiek w czerni, kt贸ry zawsze dzieli si臋 ciep艂em z go艣膰mi.

- Zeszli pod l贸d i przep艂yn臋li pod 艂ukiem - odpowiada jednak nieco podejrzliwie Cuchiat. - 呕yczyli nam wszystkiego najlepszego i dali nam podarunki. My r贸wnie偶 偶yczymy ci jak najlepiej i ofiarowujemy dary. Czy bliska idea艂u niepodzielno艣膰 chcia艂aby pop艂yn膮膰 magiczn膮 rzek膮 wraz z przyjaci贸艂mi?

- Za chwil臋 - Rhadamanth Nemes u艣miecha si臋 po swojemu, prawie niezauwa偶alnie. Spotkanie z my艣liwymi sprowadza si臋 do takiego samego r贸wnania, jak wizyta u kap艂ana. Robi krok do przodu i uaktywnia pole biomorficzne, staj膮c si臋 ruchomym pos膮giem z rt臋ci. S艂yszy niemal dziecinny zachwyt w g艂osach my艣liwych, obserwuj膮cych gr臋 艣wiat艂a na powierzchni jej cia艂a. Przeskakuje w nadczas i bez zb臋dnych ruch贸w i nadmiernego wysi艂ku zabija dwadzie艣cia troje Chitchatuk贸w.

Wraca do normalnego czasu, podchodzi do najbli偶szego z cia艂 i przez k膮cik oka wprowadza mu sond臋 do m贸zgu. Neurony z wolna umieraj膮 z braku krwi i tlenu, co objawia si臋 gwa艂townymi wybuchami halucynacji i nat艂okiem obraz贸w, charakterystycznym dla tego typu sieci - ludzkich i SI. Gdzie艣 po艣r贸d obraz贸w z narodzin, z ca艂ego 偶ycia, odtwarzanych w przed艣miertnym spazmie... ciemno艣膰, tunel prowadz膮cy ku 艣wiat艂u i ciep艂u... Nemes wychwytuje s艂ab膮 wizj臋 dziecka, wysokiego m臋偶czyzny i androida, kt贸rzy na odbudowanej z kawa艂k贸w tratwie przep艂ywaj膮 pod niskim, lodowym sklepieniem transmitera.

- Cholera jasna! - szepcze.

Zostawia stert臋 cia艂 w miejscu, gdzie spotka艂a my艣liwych i truchtem pokonuje ostatni kilometr dziel膮cy j膮 od rzeki. Jest ona tu p艂ynna tylko na kr贸tkim odcinku, z lodu wystaje za艣 jedynie kawa艂ek kraw臋dzi metalowej konstrukcji. Wok贸艂 unosz膮 si臋 k艂臋by lodowatej mg艂y, kiedy Nemes przystaje na szerokiej, lodowej p贸艂ce. 艢lady cieplne wskazuj膮, gdzie Chitchatukowie zgromadzili si臋, by po偶egna膰 przyjaci贸艂.

Nemes zamierza sprawdzi膰 portal, musia艂aby jednak albo przebi膰 si臋 przez licz膮c膮 kilkadziesi膮t metr贸w warstw臋 lodu, albo wdrapa膰 si臋 po suficie do zawieszonego dwadzie艣cia metr贸w w g贸rze ods艂oni臋tego fragmentu. Przesuwa w fazie tylko d艂onie i stopy i zaczyna si臋 wspina膰, wycinaj膮c w lodzie g艂臋bokie stopnie i chwyty.

Dotar艂szy na miejsce zwiesza si臋 g艂ow膮 w d贸艂 i przyk艂ada d艂o艅 do metalu, kt贸ry po chwili rozchyla si臋 na boki niczym sk贸ra odci膮gana z rany. Za pomoc膮 mikrow艂贸kna i pr贸bnika optycznego Nemes porozumiewa si臋 z modu艂em kontaktowym, a ten 艂膮czy j膮 z prawdziwym transmiterem. Szepty, trafiaj膮ce bezpo艣rednio w jej nerw s艂uchowy, informuj膮 j膮, 偶e Trzy Sektory 艢wiadomo艣ci 艣ledz膮 przebieg jej misji i dyskutuj膮 o wynikach.

Przez stulecia istnienia Hegemonii ludzie wiedzieli o istnieniu setek tysi臋cy, mo偶e nawet milion贸w transmiter贸w materii, skonstruowanych przez TechnoCentrum - od s艂u偶膮cych jako drzwi do apartament贸w, poprzez portale na Tetydzie, a偶 po prawdziwe giganty zwieszone w przestrzeni kosmicznej. Nie mieli racji: istnieje tylko jeden transmiter, kt贸ry znajduje si臋 wsz臋dzie.

Rhadamanth Nemes porozumiewa si臋 z pulsuj膮cym ciep艂em, 偶ywym, prawdziwym portalem, omijaj膮c kamufluj膮ce go warstwy metalu, elektroniki i p贸艂 si艂owych. Przez kilkaset lat ludzie podr贸偶uj膮cy za po艣rednictwem transmiter贸w po Sieci - a wedle szacunk贸w jednego z uczonych, w szczytowym okresie rozkwitu Hegemonii w ci膮gu sekundy przemieszcza艂o si臋 w ten spos贸b miliard z g贸r膮 os贸b - s艂u偶yli Ostatecznym, czyli tym elementom TechnoCentrum, kt贸re chcia艂y stworzy膰 bardziej rozwini臋t膮 SI... Najwy偶szy Intelekt, zdolny ogarn膮膰 umys艂em ca艂膮 galaktyk臋, a mo偶e i wszech艣wiat. Za ka偶dym razem, gdy cz艂owiek 艂膮czy艂 si臋 przez komunikator z datasfer膮 b膮d藕 korzysta艂 z transmitera, jego synapsy i DNA stawa艂y si臋 sk艂adnikiem obejmuj膮cej ca艂膮 Hegemoni臋 sieci neuronowej, nadzorowanej przez TechnoCentrum. Centrum nie przejmowa艂o si臋 instynktown膮 u ludzi potrzeb膮 podr贸偶owania, przenoszenia si臋 z miejsca na miejsce bez zu偶ywania energii i bez straty czasu. Sie膰 stanowi艂a znakomit膮 przyn臋t臋, umo偶liwiaj膮c膮 skuteczne wykorzystanie miliard贸w prymitywnych, organicznych m贸zg贸w.

Po tym, jak Meina Gladstone i jej przekl臋ci pielgrzymi doprowadzili do zniszczenia kryj贸wki Centrum w obszarze 艂膮cz膮cym portale, azyl wszechobecnego transmitera unicestwiono za pomoc膮 gigantycznego paralizatora, kt贸ry same SI pomog艂y ludziom zbudowa膰, a 艂膮cz膮ca komunikatory czasoprzestrze艅 kwantowa zosta艂a zablokowana przez byt spoza znanego obszaru megasfery - portale przesta艂y funkcjonowa膰. Zamar艂y.

Z wyj膮tkiem tego jednego, kt贸ry ca艂kiem niedawno si臋 w艂膮czy艂. Nemes dowiaduje si臋 tego, o czym zar贸wno ona sama, jak i wszystkie Sektory ju偶 wiedz膮: transmiter zosta艂 uruchomiony przez Innego, kt贸ry kryje si臋 Gdzie Indziej.

W b膮belkowej pami臋ci transmitera nadal zapisywane s膮 wszystkie po艂膮czenia nast臋puj膮ce w rzeczywistej czasoprzestrzeni. Nemes zagl膮da zatem do bank贸w pami臋ci.

Enea i jej towarzysze przenie艣li si臋 na Qom-Rijad. Nemes ma w zwi膮zku z tym kolejn膮 zagadk臋 do rozwi膮zania. Mog艂aby wr贸ci膰 na „Rafaela” i w kilka minut przenie艣膰 si臋 do uk艂adu Qom-Rijadu. Oznacza艂oby to jednak przerwanie cyklu wskrzeszeniowego de Soyi i jego ludzi oraz konieczno艣膰 obmy艣lenia wiarygodnego wyt艂umaczenia takiego rozwoju wydarze艅. Poza tym Qom-Rijad jest obj臋ty kwarantann膮: oficjalnie znajduje si臋 w r臋kach Intruz贸w, ale by艂 jedn膮 z pierwszych planet, na kt贸rych realizowano projekt „Sprawiedliwo艣膰 i Pok贸j”. Podobnie jak w wypadku Hebronu, Pax nie mo偶e dopu艣ci膰 do tego, by de Soya pozna艂 prawd臋. Poza tym z informacji, jakimi dysponuje Nemes, wynika, 偶e Tetyda ma na Qom-Rijadzie zaledwie kilkukilometrowy odcinek: przecina skalist膮 pustyni臋 na po艂udniowej p贸艂kuli i op艂ywa Wielki Meczet w Mashhadzie. Gdyby pozwoli艂a „Rafaelowi” doko艅czy膰 wskrzeszania za艂ogi, straci trzy dni, kt贸re w zupe艂no艣ci wystarcz膮 Enei i jej pomylonym towarzyszom na przep艂yni臋cie przez Qom-Rijad. Wynik r贸wnania sugeruje pozbycie si臋 de Soyi i kontynuowanie misji w pojedynk臋, Nemes ma jednak unika膰 takiego rozwi膮zania, dop贸ki nie stanie si臋 to absolutnie konieczne. W zbyt wielkiej liczbie symulacji i przepowiedni Sektor贸w uwzgl臋dniono udzia艂 de Soyi w pojmaniu Tej, Kt贸ra Naucza; pozbycie si臋 go oznacza艂oby ogromne ryzyko. Czasoprzestrze艅 jest utkana podobnie jak niekt贸re ze wspania艂ych watyka艅skich kobierc贸w, my艣li Nemes. Wysnuwanie pojedynczych nitek grozi zniszczeniem ca艂ego dywanu.

Rozwa偶ania te zajmuj膮 jej kilkana艣cie sekund. Postanawia si臋gn膮膰 w g艂膮b transmitera, gdzie zapisano wszystkie aktywacje portalu - przesz艂e i przysz艂e. Wzorzec przej艣cia Enei i jej kompan贸w znajduje si臋 wprawdzie w ulotnej pami臋ci b膮belkowej, ale Nemes bez trudu mo偶e zajrze膰 przynajmniej w blisk膮 przesz艂o艣膰 i przysz艂o艣膰. Na Qom-Rijadzie Inny otworzy portal na Bo偶膮 Kniej臋, p贸藕niej za艣...

Nemes z krzykiem wyrywa mikrow艂贸kno z modu艂u komunikacyjnego, zanim ostatni przekaz zd膮偶y jej wyrz膮dzi膰 krzywd臋. Po Bo偶ej Kniei przyjdzie czas na docelowy punkt w臋dr贸wki Enei - docelowy wed艂ug Innego, kt贸ry otwiera dla niej przej艣cia - miejsce niedost臋pne zar贸wno dla Paxu, jak i Trzech Sektor贸w.

Wszystko wskazuje jednak na to, 偶e wystarczy im czasu; de Soya i jego 偶o艂nierze nie zgin膮, a archanio艂 wykona skok prosto na Bo偶膮 Kniej臋. Nemes obmy艣li艂a ju偶 nawet wyja艣nienie. Zak艂adaj膮c, 偶e na Qom-Rijadzie Enea sp臋dzi dwa dni, to zanim ojciec kapitan odzyska przytomno艣膰, dziewczynka b臋dzie ju偶 jeden dzie艅 na Bo偶ej Kniei, dzi臋ki czemu Nemes uwinie si臋 ze swoim zadaniem przed zmartwychwstaniem dow贸dcy. Zd膮偶y nawet po sobie posprz膮ta膰, tak 偶e kiedy wyl膮duje na planecie z ksi臋dzem i jego komandosami z Gwardii Szwajcarskiej, znajd膮 tylko 艣lady wskazuj膮ce na to, 偶e uciekinierzy przep艂yn臋li rzek臋 i udali si臋 w dalsz膮 podr贸偶.

Wyci膮ga sond臋, wybiega na powierzchni臋 lodowca i wraca na „Rafaela”. Tam wymazuje z pami臋ci komputera zapisy 艣wiadcz膮ce ojej przebudzeniu i u偶yciu l膮downika, umieszcza w ich miejsce fa艂szywy komunikat i wraca do swojej komory zmartwychwsta艅czej. Jeszcze na Pacem od艂膮czy艂a swoj膮 le偶ank臋 od systemu nadzoruj膮cego wskrzeszenia i pospina艂a przewody tak, by lampki symulowa艂y aktywno艣膰. K艂adzie si臋 w bucz膮cej trumnie i zamyka oczy. Przeskoki w nadczas i d艂ugie okresy aktywno艣ci pola biomorficznego trocheja zm臋czy艂y, tym ch臋tniej wi臋c prze艣pi si臋 chwil臋, zanim ojciec kapitan de Soya powstanie z martwych.

U艣miecha si臋 na wspomnienie jeszcze jednego drobiazgu, po czym uruchamia r臋kawic臋 fazow膮 i dotyka swojego mostka. Sk贸ra natychmiast ulega zaczerwienieniu i przybiera form臋 krzy偶okszta艂tu. Oczywi艣cie Nemes nie ma wszczepionego paso偶yta, mo偶e si臋 jednak zdarzy膰, 偶e m臋偶czy藕ni zobacz膮 j膮 nag膮, nie warto, 偶eby wszystko si臋 wyda艂o przez niedopatrzenie takiego detalu.

„Rafael” okr膮偶a l艣ni膮c膮 lodem planet臋. Sol Draconi Septem. Trzech pasa偶er贸w spoczywa w trumnach, kt贸rych wska藕niki sygnalizuj膮 powolny powr贸t do 艣wiata 偶ywych. Czwarty cz艂onek za艂ogi 艣pi. Bez sn贸w.

48

Kiedy p艂yn臋li艣my przez pustynn膮 planet膮, mru偶膮c oczy przed silnym 艣wiat艂em s艂o艅ca typu G2 i popijaj膮c wod臋, zabran膮 w buk艂akach wykonanych z 偶o艂膮dk贸w upior贸w, kilka dni sp臋dzonych na Sol Draconi Septem wydawa艂o mi si臋 szybko umykaj膮cym snem.

Jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w poni偶ej powierzchni lodowca na znak Cuchiata my艣liwi si臋 zatrzymali. Od jakiego艣 czasu powietrze stawa艂o si臋 coraz rzadsze i najwidoczniej nadszed艂 czas, by przygotowa膰 si臋 do drogi po lodzie. Ku naszemu zdumieniu Chitchatukowie rozebrali si臋 do naga. Nawet spuszczaj膮c w zak艂opotaniu oczy nie mogli艣my nie zwr贸ci膰 uwagi na masywn膮 budow臋 ich cia艂 i to bez wzgl臋du na p艂e膰: wszyscy przypominali kulturyst贸w ze 艣wiata o normalnym ci膮偶eniu, tyle 偶e skompresowanych do znacznie mniejszych rozmiar贸w. Cuchiat i Chatchia podeszli do nas, by nadzorowa膰 przygotowania do wyj艣cia na g贸r臋, pozostali za艣, pod wodz膮 Chiaku, zacz臋li wydobywa膰 niezb臋dny sprz臋t ze sk贸rzanych plecak贸w.

Obserwowali艣my bacznie ich poczynania, po czym starali艣my si臋 ich na艣ladowa膰, pilnowani przez Cuchiata i Chatchi臋. Przez te kilka sekund, kiedy stali艣my nago na pod艂o偶onych pod nogi futrach, mr贸z bezlito艣nie k膮sa艂 nasze cia艂a. Po chwili wr臋czono nam cienkie membrany - jak si臋 p贸藕niej okaza艂o pochodzi艂y z wewn臋trznych warstw sk贸ry upior贸w - kt贸re przyci臋to i pozszywano tak, by pasowa艂y na ludzkie, cho膰 bez w膮tpienia niezbyt wysokie cia艂o z r臋koma, nogami i g艂ow膮. B艂ona opina艂a mnie tak ciasno, 偶e upodobni艂em si臋 chyba do nadmiernie wypchanej kie艂baski; A. Bettik nie wygl膮da艂 lepiej ode mnie. Dopiero po chwili u艣wiadomi艂em sobie, 偶e zak艂adamy Chitchatukowe odpowiedniki skafandr贸w ci艣nieniowych, a w艂a艣ciwie pr贸偶niosk贸r, jakich kiedy艣 u偶ywali 偶o艂nierze Hegemonii podczas dzia艂a艅 w otwartej przestrzeni kosmicznej. Membrany odprowadza艂y pot, trzyma艂y ciep艂o, a przy tym chroni艂y nas przed rozerwaniem p艂uc i wygotowaniem si臋 krwi w pr贸偶ni. Skafander opina艂 ciasno g艂ow臋, ko艅cz膮c si臋 na czole i pod brod膮, tak 偶e nos, oczy i usta mia艂o si臋 ods艂oni臋te.

Nast臋pnie Cuchiat i Chatchia wyci膮gn臋li z plecak贸w maski wykonane z tego samego materia艂u; pozostali cz艂onkowie grupy zd膮偶yli ju偶 pozak艂ada膰 b艂ony na twarz. Maski bez w膮tpienia wymaga艂y wi臋cej pracy ni偶 kombinezony, bo cho膰 membrana by艂a ta sama, to od 艣rodka naszyto w kilku miejscach mi臋kkie poduszeczki z futra, w oczy za艣 wstawiono zewn臋trzne soczewki oczne upiora 艣nie偶nego, dzi臋ki czemu mogli艣my widzie膰 w podczerwieni w podobny spos贸b, jak w futrzanych strojach. Z przodu wybiega艂a skr臋cona rura jelita, przymocowana wprost do jednego z buk艂ak贸w na wod臋.

Nie tylko na wod臋: kiedy Chitchatukowie zacz臋li normalnie oddycha膰 w swych strojach, zorientowa艂em si臋, 偶e w buk艂akach znajduje si臋 powietrze. Topi膮c l贸d nad mis膮 z kapsu艂kami uzyskiwali nie tylko wod臋 pitn膮, ale i troch臋 nadaj膮cego si臋 do oddychania gazu. Musieli go jeszcze jako艣 przefiltrowa膰, by mieszanina nadawa艂a si臋 dla ludzi. Kiedy poci膮gn膮艂em tej mieszanki przez rur臋, z oczu pop艂yn臋艂y mi 艂zy: nie brakowa艂o tam ani metanu, ani chyba amoniaku, niemniej dawa艂o si臋 tym oddycha膰. Zapas powietrza w buk艂aku wystarcza艂 zapewne na par臋 godzin marszu.

Na cienkie kombinezony za艂o偶yli艣my nasze znajome, grube futra upior贸w. Cuchiat docisn膮艂 opatrzone d艂ugimi z臋biskami szcz臋ki do siebie; nigdy dot膮d nie nosili艣my sk贸r w ten spos贸b - g艂owy otula艂y nam teraz prymitywne henny, a patrze膰 mogli艣my tylko przez „oczy” zwierz膮t. Dalej sz艂y zewn臋trzne, grube buciory, oczywi艣cie sk贸rzane, skrywaj膮ce nam nogi a偶 do kolan, po czym Chiaku kilkoma szybkimi ruchami ko艣cianej ig艂y zaszy艂a na nas futra tak, 偶eby si臋 nie rozchyla艂y. Buk艂aki - jeden z zapasem wody, drugi z powietrzem - zwiesza艂y si臋 z uprz臋偶y z ty艂u, w pobli偶u klapki, kt贸r膮 mo偶na by艂o 艂atwo odpru膰, gdyby zasz艂a potrzeba ponownego nape艂nienia zbiornik贸w. Chichticu, odpowiedzialny za ogie艅, wzi膮艂 si臋 ostro do roboty i bez ustanku topi艂 l贸d, uzyskuj膮c kolejne porcje wody i powietrza. Nie przerwa艂 nawet, gdy ruszyli艣my w drog臋, rozdaj膮c zapasowe worki w 艣ci艣le ustalonym porz膮dku: zaczyna艂 od Cuchiata, ko艅czy艂 za艣 na mnie. Nareszcie zrozumia艂em hierarchi臋 obowi膮zuj膮c膮 w grupie, jak r贸wnie偶 fakt, 偶e w obliczu potencjalnego niebezpiecze艅stwa Chitchatukowie poruszali si臋 tworz膮c zamkni臋ty kr膮g wok贸艂 stra偶nika ognia; nie chodzi艂o tu o jego znaczenie symboliczne czy religijne, lecz o to, 偶e czujno艣ci i wysi艂kowi Chichticu wszyscy zawdzi臋czali 偶ycie.

Zanim wyszli艣my na l贸d i wystawili艣my si臋 na dzia艂anie wichru, nasz str贸j uzupe艂niono o jeszcze jeden element: ze schowka w pobli偶u wyj艣cia my艣liwi wydobyli pod艂u偶ne, czarne ostrza, na kt贸rych p艂askiej i szerokiej g贸rnej powierzchni z 艂atwo艣ci膮 mo偶na by艂o postawi膰 stop臋. Rzemieniami przywi膮zali艣my je do n贸g. Ostrza stanowi艂y po艂膮czenie 艂y偶ew i kr贸tkich nart 艣ladowych; dopiero pokonawszy niezgrabnie pierwszych kilkana艣cie metr贸w, u艣wiadomi艂em sobie, 偶e 艣lizgamy si臋 na pazurach upior贸w.

Przyznam szczerze, 偶e bardzo ba艂em si臋 upadku przy takim ci膮偶eniu, gdy偶 oznacza艂by on, 偶e przewr贸ci si臋 na mnie dodatkowe siedem dziesi膮tych Raula Endymiona. Na szcz臋艣cie szybko oswoili艣my si臋 z poruszaniem si臋 na 艂y偶wach, zreszt膮 byli艣my nie藕le opatuleni i w razie wywrotki pewnie za bardzo bym si臋 nie poobija艂. Kiedy teren stawa艂 si臋 zbyt nier贸wny, podpiera艂em si臋 jedn膮 z przyci臋tych k艂贸d jak niezgrabnym kijkiem narciarskim i - niczym jednoosobowa tratwa - z trudem posuwa艂em si臋 naprz贸d.

呕a艂uj臋, 偶e nie mam hologramu czy nawet zwyk艂ego zdj臋cia naszej grupy z chwil poprzedzaj膮cych nasze wyj艣cie na powierzchni臋: zakutani w sk贸ry, pod kt贸rymi obciska艂y nas b艂oniaste skafandry, zaopatrzeni w buk艂aki i prowadz膮ce do nich przewody z jelit, z ko艣cianymi w艂贸czniami, karabinem plazmowym, plecakami i na 艂y偶wach z pazur贸w drapie偶nych zwierz膮t musieli艣my przypomina膰 dziwacznych, paleolitycznych kosmonaut贸w ze Starej Ziemi.

Ca艂e wyposa偶enie sprawdzi艂o si臋 znakomicie. Poruszali艣my si臋 w艣r贸d zasp i zastrug znacznie szybciej ni偶 w tunelach. Kiedy wia艂 po艂udniowy wiatr, co, niestety, nie trwa艂o d艂ugo, rozpo艣cierali艣my po艂y futrzanych p艂aszczy i dawali艣my mu si臋 popycha膰 na podobie艅stwo 偶aglowc贸w.

W臋dr贸wka po powierzchni skutej lodem atmosfery Sol Draconi Septem okaza艂a si臋 niezapomnianym i, na sw贸j okrutny spos贸b, pi臋knym prze偶yciem. Dop贸ki nie zasz艂o s艂o艅ce, niebo wskutek braku powietrza by艂o ciemne, jakby艣my ogl膮dali je偶 powierzchni ksi臋偶yca Starej Ziemi, p贸藕niej jednak w mgnieniu oka rozb艂ys艂o tysi膮cami gwiazd. Skafandry i futra pozwoli艂y nam bez szwanku przetrwa膰 zmiany temperatury za dnia, ale nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e nawet Chitchatukowie nie przetrwaliby nocy na powierzchni. Na szcz臋艣cie przemieszczali艣my si臋 na tyle szybko, 偶e musieli艣my zej艣膰 pod l贸d tylko na jeden sze艣ciogodzinny okres mroku, Cuchiat za艣 tak zaplanowa艂 nasze wyj艣cie, i偶 przed zmrokiem mieli艣my ca艂y dzie艅 do wykorzystania.

Na powierzchni nie natkn臋li艣my si臋 na 偶adne wzniesienia ani inne wybrzuszenia terenu wi臋ksze od zasp i ostrych kraw臋dzi lodu. Tylko na samym pocz膮tku marszu s艂o艅ce o艣wietla艂o lodow膮 wie偶臋 daleko na po艂udnie od nas - szczyt wie偶owca ojca Glaucusa, stercz膮cy ponad lodowcem. Poza tym jednym punktem powierzchnia by艂a tak doskonale nijaka, 偶e zastanawia艂em si臋, jak my艣liwi radz膮 sobie z nawigacj膮. Zauwa偶y艂em jednak, jak Cuchiat od czasu do czasu zerka na s艂o艅ce i w艂asny cie艅. Przez ca艂y kr贸tki dzie艅 艣lizgali艣my si臋 na pomoc.

Chitchatukowie poruszali si臋 w ciasnym szyku obronnym: prowadzi艂 Cuchiat, po艣rodku jecha艂 opiekun ognia i szaman, zajmuj膮cy si臋 nape艂nianiem buk艂ak贸w, na skrzyd艂ach znajdowali si臋 wojownicy z w艂贸czniami w d艂oniach, poch贸d zamyka艂 za艣 Chiaku, zast臋pca szefa, kt贸ry jecha艂 niemal ty艂em, 偶eby przypadkiem nie da膰 si臋 zaskoczy膰. Ka偶dy z my艣liwych - my zreszt膮 r贸wnie偶 - przepasa艂 si臋 kilkoma zwojami splecionej z rzemieni liny. Jej zastosowanie zrozumia艂em w chwili, gdy Cuchiat znienacka zatrzyma艂 si臋 i skierowa艂 ca艂膮 grup臋 na wsch贸d: przystan臋li艣my na kraw臋dzi szczeliny, kt贸rej z pewno艣ci膮 bym nie zauwa偶y艂. Zajrza艂em w bezdenn膮 czelu艣膰 i usi艂owa艂em sobie wyobrazi膰, jak wygl膮da艂by upadek na jej dno. Pod wiecz贸r jeden z jad膮cych na skrzydle m臋偶czyzn faktycznie znikn膮艂 w szczelinie przy wt贸rze nag艂ej, bezg艂o艣nej fontanny kryszta艂贸w lodu. Wydosta艂 si臋 jednak na powierzchni臋, zanim jeszcze Cuchiat i Chiaku zd膮偶yli na dobre przygotowa膰 liny; uda艂o mu si臋 powstrzyma膰 lot, zdj膮膰 艂y偶wy, po czym, wykorzystuj膮c je w charakterze czekan贸w, wyszed艂 na g贸r臋 niczym fachowiec wspinaj膮cy si臋 po lodospadzie. Zaczyna艂em rozumie膰, 偶e Chitchatuk贸w nie wolno lekcewa偶y膰.

Pierwszego dnia nie spotkali艣my 偶adnego upiora. Kiedy s艂o艅ce chyli艂o si臋 ju偶 ku zachodowi, a my gonili艣my resztkami si艂, my艣liwi przestali porusza膰 si臋 w kierunku p贸艂nocnym i zacz臋li zatacza膰 ko艂a, wpatrzeni uwa偶nie w l贸d, jakby czego艣 szukali. Wiatr nie ustawa艂 i wci膮偶 zasypywa艂 nas lodowymi igie艂kami. Podejrzewam, 偶e gdyby艣my trafili na powierzchni臋 Sol Draconi Septem w normalnych kombinezonach, wizjery dawno ju偶 zrobi艂yby si臋 matowe od zarysowa艅, tymczasem futra i soczewki oczne upior贸w nie wykazywa艂y najmniejszych 艣lad贸w uszkodzenia.

Wreszcie Aichacut, kt贸ry oddali艂 si臋 spory kawa艂ek na zach贸d, zamacha艂 r臋kami w naszym kierunku - w pr贸偶ni i przy za艂o偶onych maskach nie mog艂o by膰 mowy o porozumiewaniu si臋 g艂osem - i wszyscy podjechali艣my do niego. Miejsce, kt贸re wybra艂, dla mnie nie r贸偶ni艂o si臋 niczym od reszty 艣nie偶no-lodowej powierzchni, ale Cuchiat pokaza艂 nam, 偶e mamy si臋 cofn膮膰, zdj膮艂 z plec贸w otrzyman膮 od nas siekier臋 i zacz膮艂 si臋 przer膮bywa膰 przez l贸d. Kiedy przebi艂 si臋 przez wierzchni膮 warstw臋, ujrzeli艣my nie wlot szczeliny, jak si臋 spodziewa艂em, lecz znajduj膮c膮 si臋 pod lodem komor臋. Czterech wojownik贸w nastawi艂o czujnie w艂贸cznie, po czym, prowadzeni przez Cuchiata i przy艣wiecaj膮cego im kapsu艂kami Chichticu, zeszli do pieczary. Pozostali otoczyli otw贸r czujnym kr臋giem.

Po chwili Cuchiat wychyli艂 si臋 ze 艣rodka i na migi da艂 nam zna膰, 偶e mo偶emy zej艣膰 za nim. Wci膮偶 trzyma艂 w d艂oni siekier臋, a ja w wyobra藕ni widzia艂em, jak szczerzy si臋 w u艣miechu za z臋bat膮 mask膮. Siekiera bardzo im si臋 przyda.

Noc sp臋dzili艣my w legowisku upiora. Pomog艂em Chiaku zalepi膰 wej艣cie 艣niegiem i lodem, dalszy metr tunelu wype艂nili艣my lu藕n膮 mas膮 sopli i bry艂 艣nie偶nych, po czym wr贸cili艣my do g艂贸wnego pomieszczenia, gdzie Chichticu topi艂 l贸d tak d艂ugo, a偶 zebra艂o si臋 do艣膰 powietrza, by艣my mogli swobodnie oddycha膰. Spali艣my zbici w ciasny kr膮g, dwudziestu trzech przedstawicieli Niepodzielnego Ludu i tr贸jka r贸wnie niepodzielnych podr贸偶nych. Nie zdejmowali艣my ani futer, ani wewn臋trznych skafandr贸w, za to pozbyli艣my si臋 masek i z lubo艣ci膮 wdychali艣my zapach potu swoich towarzyszy. Wsp贸lne ciep艂o pozwoli艂o nam przetrwa膰 okrutn膮 noc, podczas gdy nad naszymi g艂owami si艂a Coriolisa i pr膮dy termiczne miota艂y lodowe igie艂ki z pr臋dko艣ci膮 blisk膮 pr臋dko艣ci d藕wi臋ku... gdyby w tak rzadkim powietrzu mo偶na by艂o m贸wi膰 o d藕wi臋ku.

Pami臋tam jeszcze jeden szczeg贸艂 z nocy, kt贸r膮 sp臋dzili艣my w kryj贸wce upiora. 艢ciany pieczary wy艂o偶ono ludzkimi ko艣膰mi i czaszkami, kt贸rych uk艂ad sugerowa艂 niezwyk艂膮, godn膮 artysty staranno艣膰.

Nast臋pnego dnia r贸wnie偶 nie spotkali艣my ani jednego upiora - ani m艂odych, ani zdolnych wykuwa膰 tunele w lodzie doros艂ych osobnik贸w. Na kr贸tko przed zachodem s艂o艅ca zdj臋li艣my 艂y偶wy, schowali艣my je do niszy w 艣cianie tunelu i zacz臋li艣my schodzi膰 korytarzem w stron臋 drugiego transmitera. Gdy tylko zanurzyli艣my si臋 pod l贸d na tyle, by zg臋stnia艂e powietrze nadawa艂o si臋 do oddychania, 艣ci膮gn臋li艣my maski i okrywaj膮ce ca艂e cia艂o membrany i troch臋 niech臋tnie oddali艣my je Chatchii. Czuli艣my si臋 tak, jakby艣my w艂a艣nie pozbywali si臋 oznak 艣wiadcz膮cych o przynale偶no艣ci do Niepodzielnego Ludu.

Cuchiat powiedzia艂 co艣 szybko. Nie nad膮偶y艂em za jego s艂owami, ale Enea zdo艂a艂a prze艂o偶y膰 jego wypowied藕.

- Mieli艣my szcz臋艣cie... dziwi臋 si臋, 偶e nie musieli艣my walczy膰 z upiorami podczas przej艣cia po powierzchni... M贸wi, 偶e szcz臋艣cie jednego dnia oznacza prawie pewne nieszcz臋艣cie dnia nast臋pnego.

- Powiedz mu, 偶e mam nadziej臋, i偶 si臋 myli - odpar艂em.

Widok p艂yn膮cej pod lodowym sklepieniem rzeki, spowitej k艂臋bami mg艂y, robi艂 naprawd臋 niesamowite wra偶enie. Mimo zm臋czenia natychmiast przyst膮pili艣my do pracy - w grubych r臋kawicach posk艂adanie w ca艂o艣膰 tratwy z przyci臋tych bali sprawi艂o nam sporo trudno艣ci, ale Chitchatukowie szybko pospieszyli nam z pomoc膮 i w dwie godziny uda艂o si臋 nam zmajstrowa膰 zmniejszon膮, niezgrabn膮 wersj臋 naszej poprzedniej jednostki: bez masztu na dziobie, bez namiotu i bez blatu kuchennego. Najwa偶niejsze jednak, 偶e wios艂o sterowe znalaz艂o si臋 na swoim miejscu; uznali艣my te偶, 偶e dr膮gi cho膰 uleg艂y skr贸ceniu i nie wygl膮da艂y najlepiej, kiedy zwi膮zali艣my je z kr贸tszych kawa艂k贸w, wystarcz膮 na tym p艂ytkim odcinku Tetydy.

Po偶egnanie by艂o smutniejsze, ni偶 oczekiwa艂em. Obejmowali艣my si臋 kolejno z ka偶dym z Chitchatuk贸w, i to przynajmniej dwukrotnie. Na d艂ugich rz臋sach Enei zebra艂y si臋 kryszta艂ki lodu, a i ja mia艂em wra偶enie, 偶e co艣 艣ciska mnie w gardle.

P贸藕niej wepchn臋li艣my tratw臋 w g艂贸wny nurt rzeki. Dziwnie si臋 czu艂em posuwaj膮c si臋 naprz贸d, a zarazem stoj膮c nieruchomo; w moich mi臋艣niach i m贸zgu wci膮偶 odzywa艂y si臋 posuwiste ruchy 艂y偶wiarza. Zbli偶yli艣my si臋 do lodowej 艣ciany z wmarzni臋tym w ni膮 transmiterem, schylili艣my g艂owy przed nisk膮 p贸艂eczk膮 i nagle... znale藕li艣my si臋 w innym miejscu.

Zala艂a nas pow贸d藕 s艂onecznego 艣wiat艂a. Rzeka p艂yn臋艂a tu powoli, dostojnie, pr膮d nie by艂 zbyt szybki, ale sta艂y. Wzd艂u偶 brzeg贸w ci膮gn臋艂y si臋 rude ska艂y, po偶艂obione w szerokie stopnie, wznosz膮ce si臋 coraz wy偶ej nad lustrem wody. 呕贸艂te krzewinki z rzadka porasta艂y kamienn膮 pustyni臋. Intensywne barwy zawdzi臋czali艣my ogromnemu, czerwonemu s艂o艅cu, kt贸re zawis艂o na horyzoncie po naszej lewej r臋ce. W por贸wnaniu z wn臋trzem lodowej jaskini temperatura wzros艂a o dobre sto stopni. Mru偶膮c oczy 艣ci膮gn臋li艣my futra i z艂o偶yli艣my je na podobie艅stwo grubych, bia艂ych dywan贸w na rufie. Warstwa lodu na k艂odach b艂ysn臋艂a w 艣wietle, po czym zacz臋艂a si臋 b艂yskawicznie topi膰.

Zanim jeszcze sprawdzili艣my, co m贸wi na temat tego miejsca przewodnik lub komlog, uznali艣my, 偶e znajdujemy si臋 na Qom-Rijadzie. G艂贸wn膮 wskaz贸wk臋 stanowi艂a w tym wypadku pustynia: pomosty z czerwonego piaskowca, rowkowane kolumny strzelaj膮ce wprost w r贸偶owe niebo, delikatne haki, przy kt贸rych oddalaj膮cy si臋 portal wygl膮da艂 jak karze艂ek. Tetyda p艂yn臋艂a kanionem, nad kt贸rym przerzucono owe kamienne parabole, po czym skr臋ca艂a i rozlewa艂a si臋 szerzej w dolinie, gdzie wiatr ko艂ysa艂 偶贸艂tymi sagowcami; tumany czerwonego py艂u wciska艂y si臋 nam do ust i oczu i zalepia艂y pod艂u偶ne, rurkowate „w艂osy” futer upior贸w.

Kr贸tko przed po艂udniem wp艂yn臋li艣my do kolejnej, tym razem bardzo 偶yznej doliny. Prostopad艂e do rzeki kana艂y irygacyjne odprowadza艂y wod臋 na pola i do sad贸w; brzegi kana艂贸w porasta艂y niskie, 偶贸艂te palmy i purpurowe krzewy mirtu. Wkr贸tce oczom naszym ukaza艂y si臋 pierwsze budynki, a niebawem ca艂a wioska r贸偶owych i jasnobrunatnych domk贸w. Nie widzieli艣my jednak ani jednego cz艂owieka.

- Jak na Hebronie - wyszepta艂a Enea.

- Nie wiadomo - sprzeciwi艂em si臋. - Mo偶e po prostu pracuj膮 w innym miejscu.

Tymczasem po艂udnie przesz艂o w popo艂udnie - wed艂ug przewodnika dzie艅 na Qom-

Rijadzie trwa艂 dwadzie艣cia dwie godziny i upa艂 si臋 nasili艂, a cho膰 kana艂贸w przybywa艂o, drzewa i krzewy ros艂y coraz g臋艣ciej, wioski za艣 widzieli艣my dos艂ownie co krok, wci膮偶 nie natkn臋li艣my si臋 na ani jednego cz艂owieka czy zwierz臋. Dwukrotnie wypchn臋li艣my tratw臋 na brzeg - raz 偶eby zaczerpn膮膰 wody ze studni artezyjskiej i drugi, by rozejrze膰 si臋 po wiosce, z kt贸rej dobiega艂 dziwny 艂oskot. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e to tylko oberwana metalowa markiza szarpie si臋 na wietrze.

Nagle Enea krzykn臋艂a z b贸lu i zgi臋艂a si臋 w p贸艂. Przykucn膮艂em i powiod艂em pistoletem po pustej ulicy. A. Bettik podskoczy艂, by pom贸c dziewczynce. Ulice by艂y puste, w oknach nic si臋 nie porusza艂o.

- Ju偶 dobrze... - wy sapa艂a dziewczynka. - Zabola艂o... Podbieg艂em do niej, z wyci膮gni臋t膮 broni膮 czuj膮c si臋 jak idiota.

Schowa艂em pistolet do kabury i z艂apa艂em Ene臋 za r臋k臋.

- Co si臋 dzieje, ma艂a? - zapyta艂em, widz膮c, jak pochlipuje.

- Nie... wiem... - wyj膮ka艂a mi臋dzy jednym szlochem a drugim. - Co艣... strasznego... musia艂o si臋... Nie wiem.

Przenie艣li艣my j膮 na tratw臋.

- Prosz臋, zabierajmy si臋 st膮d! - wyj膮ka艂a. Mimo piekielnego gor膮ca szcz臋ka艂a z臋bami jak w gor膮czce.

A. Bettik rozstawi艂 namiot, kt贸ry zaj膮艂 niemal ca艂膮 powierzchni臋 skr贸conej tratwy. Przeci膮gn臋li艣my futra upior贸w w cie艅, z艂o偶yli艣my na nich dziewczynk臋 i podali艣my jej wody.

- Co艣 w wiosce? - zapyta艂em. - Czy to dlatego...

- Nie - cia艂em dziecka wci膮偶 wstrz膮sa艂y spazmy, cho膰 przesta艂o p艂aka膰. Widzia艂em, jak walczy z emocjami, kt贸re zalewaj膮 j膮 niczym fala. - Co艣 strasznego na... tej planecie, ale tak偶e... za nami...

- Za nami? - wyjrza艂em z namiotu w g贸r臋 rzeki: dolina, szerokie koryto, znikaj膮ca w oddali wioska, poruszane wiatrem palmy... Nic niezwyk艂ego.

- Za nami, czyli na lodowej planecie, tak? - upewni艂 si臋 A. Bettik.

- Tak - z trudem wysapa艂a Enea, po czym zn贸w zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek. - Boli...

Przy艂o偶y艂em d艂o艅 do jej czo艂a, potem do brzucha. Sk贸r臋 mia艂a zbyt rozpalon膮; nawet upa艂 i gwa艂townie z艂apana opalenizna nie usprawiedliwia艂y takiej temperatury. Wyci膮gn膮艂em z plecaka medpak i uruchomi艂em diagnostyk臋: wysoka gor膮czka, b贸l na poziomie 6,3 na dolorometrze, skurcze, nier贸wne EEG. Przyrz膮d zaleca艂 podanie wody i ibuprofenu oraz kontakt z lekarzem.

- Dop艂ywamy do miasta - zauwa偶y艂 A. Bettik, gdy tratwa wyp艂yn臋艂a z zakola rzeki.

Wyszed艂em z namiotu. Czerwone wie偶e, kopu艂y i minarety wci膮偶 jeszcze znajdowa艂y si臋 daleko od nas - pewnie z pi臋tna艣cie kilometr贸w - a nurt nie by艂 tu szczeg贸lnie rw膮cy.

- Zosta艅 z ni膮 - powiedzia艂em i przeszed艂em na praw膮 burt臋, 偶eby troch臋 powios艂owa膰. Po zmniejszeniu tratwa sta艂a si臋 znacznie l偶ejsza, tote偶 uda艂o mi si臋 wyra藕nie przyspieszy膰 jej ruch.

Zerkn膮wszy do podniszczonego przez wod臋 przewodnika doszli艣my z A. Bettikiem do wniosku, 偶e dop艂ywamy do Mashhadu, stolicy po艂udniowego kontynentu, w kt贸rej znajduje si臋 Wielki Meczet - jego minarety by艂y doskonale widoczne, gdy p艂yn臋li艣my w艣r贸d g臋stniej膮cych sadyb ludzkich, przedmie艣膰, p贸藕niej za艣 teren贸w przemys艂owych. Wreszcie wp艂yn臋li艣my do samego miasta. Enea spa艂a niespokojnie; gor膮czka wzros艂a, a na medpaku pojawi艂y si臋 czerwone lampki, sugeruj膮ce konieczno艣膰 szybkiej konsultacji lekarskiej.

Mashhad by艂 r贸wnie pusty i tajemniczy, jak wcze艣niej Nowa Jerozolima.

- Wydaje mi si臋, 偶e s艂ysza艂em jakie艣 plotki... - powiedzia艂em. - 呕e Qom-Rijad wpad艂 w r臋ce Intruz贸w.

A. Bettik zgodzi艂 si臋 ze mn膮: potwierdza艂y to transmisje radiowe Paxu, jakie uda艂o si臋 pods艂ucha膰 z opuszczonego uniwersytetu w Endymionie.

Przywi膮zali艣my tratw臋 do niskiego molo, po czym wynios艂em dziewczynk臋 na zacienion膮 ulic臋. Zanosi艂o si臋 na powt贸rk臋 z Hebronu, z t膮 r贸偶nic膮, 偶e tym razem to ja by艂em zdrowy, Enea za艣 nieprzytomna. Pomy艣la艂em, 偶e postaram si臋 w przysz艂o艣ci unika膰 pustynnych planet.

Na ulicach Qom-Rijadu panowa艂 niepor贸wnanie wi臋kszy ba艂agan, ni偶 w Nowej Jerozolimie. Samochody zaparkowano bez艂adnie w r贸偶nych miejscach, tak偶e na chodnikach; przez pootwierane drzwi i okna wdziera艂 si臋 do wn臋trza budynk贸w piasek i drobniejsze kamienie, niesione wiatrem, na 艣cie偶kach, jezdniach i wi臋dn膮cych trawnikach le偶a艂y porozrzucane ma艂e dywaniki. Przy pierwszym ich skupisku zatrzyma艂em si臋 na moment, my艣l膮c, 偶e mam przed sob膮 maty grawitacyjne. Ale nie - zwyk艂e dywaniki, wszystkie skierowane w t臋 sam膮 stron臋.

- Maty modlitewne - wyja艣ni艂 mi A. Bettik, kiedy wr贸cili艣my w cie艅 wi臋kszych budynk贸w, kt贸re wcale nie by艂y takie znowu wysokie. Z pewno艣ci膮 za艣 nie dor贸wnywa艂y wyrastaj膮cym ponad tropikalny park minaretom. - Ludno艣膰 Qom-Rijadu niemal w stu procentach stanowili muzu艂manie. Podobno Pax nie m贸g艂 znale藕膰 偶adnego sposobu, 偶eby si臋 tu zadomowi膰, nie pomog艂a nawet obietnica zmartwychwstania. Tubylcy nie chcieli mie膰 nic wsp贸lnego z Protektoratem.

Skr臋cili艣my na skrzy偶owaniu. Bez przerwy rozgl膮da艂em si臋 jakim艣 szpitalem b膮d藕 przynajmniej drogowskazem, kt贸ry by nas do niego zaprowadzi艂. Enea wtuli艂a rozpalon膮 g艂ow臋 w moj膮 szyj臋; oddycha艂a p艂ytko i szybko. Mia艂em wra偶enie, 偶e nic nie wa偶y.

- Wydaje mi si臋, 偶e pami臋tam to miejsce z „Pie艣ni” - zauwa偶y艂em.

Android skin膮艂 g艂ow膮.

- M. Silenus opisa艂 zwyci臋stwo pu艂kownika Kassada nad tak zwanym Nowym Prorokiem na Qom-Rijadzie, przed mniej wi臋cej trzystu laty.

- Po upadku Sieci szyici wr贸cili tu do w艂adzy, prawda? Zajrzeli艣my w g艂膮b nast臋pnej ulicy; wiedzia艂em, 偶e powinni艣my szuka膰 czerwonego p贸艂ksi臋偶yca zamiast tradycyjnego krzy偶a.

- Owszem. Bardzo ostro sprzeciwiali si臋 zakusom Paxu. Istnieje podejrzenie, 偶e z zadowoleniem powitali przybycie Intruz贸w, gdy flota Paxu wycofa艂a si臋 z tego sektora przestrzeni.

- Najwyra藕niej Intruzom nie spodoba艂o si臋 go艣cinne przyj臋cie. Tak jak na Hebronie. Gdzie oni si臋 podziali? Czy Intruzi mogli uwi臋zi膰 wszystkich mieszka艅c贸w planety jako zak艂adnik贸w...

- Niech pan patrzy - przerwa艂 mi A. Bettik. - Kaduceusz.

Na oknie wysokiej budowli wymalowano prastary symbol: uskrzydlon膮 lask臋, kt贸r膮 oplataj膮 dwa w臋偶e. W 艣rodku panowa艂 okropny ba艂agan, ale i tak odnios艂em wra偶enie, 偶e trafili艣my do biurowca, nie za艣 do szpitala. A. Bettik podszed艂 do wy艣wietlacza, na kt贸rym miga艂y arabskie napisy. Automat dodatkowo odczytywa艂 tekst na g艂os.

- Znasz ten alfabet? - spyta艂em.

- Tak, rozumiem r贸wnie偶 troch臋 z tego j臋zyka m贸wionego. To perski. Na dziesi膮tym pi臋trze mie艣ci si臋 prywatna klinika. Z pewno艣ci膮 maj膮 tam centrum diagnostyczne, a mo偶e nawet autochirurga.

Ruszy艂em w stron臋 schod贸w, android za艣 nacisn膮艂 przycisk windy. W przeszklonym szybie pojawi艂a si臋 kabina grawitacyjna.

- Ciekawe - stwierdzi艂em. - Wci膮偶 maj膮 zasilanie.

Wjechali艣my na dziesi膮te pi臋tro, po czym wyszli艣my z windy na wy艂o偶ony kafelkami korytarz. Enea zaczyna艂a si臋 budzi膰 i poj臋kiwa艂a cicho w moich ramionach. Przeszli艣my przez ogr贸d na tarasie, pod 偶贸艂tymi i zielonymi palmami, i trafili艣my do przestronnej sali o przeszklonych 艣cianach, w kt贸rej sta艂o kilkana艣cie le偶anek pod艂膮czonych do autochirurga i aparatury diagnostycznej. Po艂o偶yli艣my dziewczynk膮 w czystej po艣cieli na 艂贸偶ku pod oknem, rozebrali艣my j膮 do samej bielizny i odczepili艣my medpak, w艂膮czaj膮c zamiast niego przyrz膮dy szpitalne. Na wy艣wietlaczu mo偶na by艂o wybra膰 - opr贸cz perskiej i arabskiej - r贸wnie偶 angielsk膮 wersje, komunikat贸w, wi臋c czym pr臋dzej prze艂膮czyli艣my si臋 na odpowiedni kana艂.

Autochirurg stwierdzi艂 u Enei wyczerpanie, odwodnienie i niecodzienny zapis EEG, kt贸ry m贸g艂 by膰 nast臋pstwem silnego urazu czaszki. Spojrzeli艣my z A. Bettikiem po sobie: dziewczynka z pewno艣ci膮 nie uderzy艂a si臋 w g艂ow臋.

Zatwierdzili艣my program leczenia wyczerpania i odwodnienia organizmu, po czym cofn臋li艣my si臋 od 艂贸偶ka. Pacjentka zosta艂a do艅 automatycznie przypi臋ta piankowymi pasami, p贸藕niej automat znalaz艂 偶y艂臋, wk艂u艂 si臋 w ni膮 i zacz膮艂 do偶ylnie podawa膰 roztw贸r soli fizjologicznych i 艣rodek uspokajaj膮cy.

Po kilku minutach Enea spokojnie zasn臋艂a. Z panelu diagnostycznego rozleg艂 si臋 arabski g艂os. A. Bettik przet艂umaczy艂 komentarz, zanim zd膮偶y艂em przeczyta膰 zapis na monitorze.

- M贸wi, 偶e pacjentka powinna spokojnie przespa膰 noc, a rano poczuje si臋 lepiej.

Zdj膮艂em karabin plazmowy z plec贸w. Ju偶 wcze艣niej zrzucili艣my zakurzone plecaki na krzes艂o. Podszed艂em do okna.

- Rozejrz臋 si臋 po mie艣cie, zanim si臋 艣ciemni - zaproponowa艂em. - Sprawdz臋, czy faktycznie jeste艣my tu sami.

A. Bettik za艂o偶y艂 ramiona na piersi i patrzy艂 na ogromne, czerwone s艂o艅ce, kt贸re w艂a艣nie zni偶y艂o si臋 tu偶 nad dachy budynk贸w.

- My艣l臋, 偶e nikogo tu nie ma - powiedzia艂. - Trwa艂o to po prostu troch臋 d艂u偶ej. To wszystko.

- Co trwa艂o d艂u偶ej?

- Co艣, co spowodowa艂o, 偶e wszyscy ludzie znikn臋li. Na Hebronie nie znale藕li艣my 艣lad贸w walki czy paniki. Tutaj mieli do艣膰 czasu, 偶eby wyj艣膰 z samochod贸w, ale najlepsz膮 wskaz贸wk膮 s膮 dywaniki.

Pierwszy raz zwr贸ci艂em uwagi, 偶e na twarzy A. Bettika - na czole, wok贸艂 oczu i w k膮cikach ust - pojawiaj膮 si臋 zmarszczki.

- Najlepsz膮 wskaz贸wk膮?

- Wiedzieli, 偶e co艣 si臋 dzieje. W swoich ostatnich chwilach oddawali si臋 modlitwie.

Odstawi艂em karabin i odpi膮艂em pokryw臋 kabury z pistoletem.

- Mimo wszystko p贸jd臋 si臋 rozejrze膰. Pilnuj jej. Mo偶e si臋 zbudzi膰. - Wyj膮艂em z plecaka dwa przeno艣ne odbiorniki radiowe, jeden z nich rzuci艂em androidowi, drugi zapi膮艂em sobie na szyi. Ustawi艂em mikrofon. - S艂uchaj na g艂贸wnym pa艣mie. Zg艂osz臋 si臋. W razie czego daj mi zna膰.

- B臋d臋 przy niej, kiedy si臋 obudzi, M. Endymion - A. Bettik delikatnie dotkn膮艂 czo艂a 艣pi膮cego dziecka.

To dziwne, ale doskonale pami臋tam t臋 wieczorn膮 przechadzk臋 po wyludnionym mie艣cie. Cyfrowy termometr, umieszczony na frontowej 艣cianie banku naprzeciwko, wskazywa艂 czterdzie艣ci stopni Celsjusza. Wiej膮cy z pustyni suchy wiatr b艂yskawicznie osusza艂 cia艂o z potu, a r贸偶owo-czerwony zach贸d s艂o艅ca koi艂 moje zszargane nerwy. Mo偶e dlatego ten wiecz贸r tak zapad艂 mi w pami臋膰, 偶e nast臋pnego dnia naszej podr贸偶y wszystko mia艂o si臋 zmieni膰.

Mashhad stanowi艂 niezwyk艂e po艂膮czenie nowoczesnego miasta i wschodniego bazaru z „Ba艣ni tysi膮ca i jednej nocy”, zbioru wspania艂ych historii, kt贸re Starowina opowiada艂a mi pod rozgwie偶d偶onym niebem Hyperiona. Towarzyszy艂a mu jaka艣 aura tajemniczo艣ci i romantyzmu. Na skrzy偶owaniu sta艂a budka z gazetami i bankomat, a zaraz za rogiem 艣rodek ulicy zajmowa艂y opatrzone kolorowymi markizami kramy, na kt贸rych gni艂y w koszach sterty owoc贸w. Bez trudu mog艂em sobie wyobrazi膰 panuj膮cy tu zwykle tumult i rejwach: konie, wielb艂膮dy albo inne prehegira艅skie zwierz臋ta niespokojnie drepcz膮 w miejscu, psy szczekaj膮, sprzedawcy pokrzykuj膮 na klient贸w, ci si臋 ostro targuj膮, kobiety w czarnych czadorach z koronkowymi czarczafami na twarzach p艂yn膮 przez t艂um, po obu stronach pe艂zn膮 wolno do przodu barokowe, stare pojazdy, zatruwaj膮ce atmosfer臋 tlenkiem w臋gla, ketonami czy co tam wypluwa艂y z siebie silniki spalinowe...

Z rozmarzenia wyrwa艂 mnie nagle m臋ski, melodyjny 艣piew, rozbrzmiewaj膮cy echem w w膮skich, kamiennych uliczkach. Zdawa艂o mi si臋, 偶e dochodzi z parku, kt贸ry min膮艂em dwie przecznice wcze艣niej, pobieg艂em wi臋c w tym kierunku. Zacisn膮艂em d艂o艅 na kolbie pistoletu, nie wyci膮gn膮艂em go jednak z kabury.

- S艂yszysz? - zapyta艂em w biegu.

- Tak - rozleg艂 si臋 w moim uchu szept A. Bettika. - Drzwi na taras s膮 otwarte i d藕wi臋k dochodzi bez przeszk贸d.

- Brzmi jak arabski. M贸g艂by艣 mi to prze艂o偶y膰?

Tylko troszeczk臋 zm臋czony zako艅czy艂em sprint przed rozleg艂ym parkiem, kt贸rego centrum zajmowa艂 meczet. Kilka minut wcze艣niej, zerkn膮wszy w jeden z dochodz膮cych tu zau艂k贸w, ujrza艂em malowany czerwieni膮 zachodz膮cego s艂o艅ca minaret, teraz jednak kamienna wie偶a zszarza艂a zupe艂nie; tylko szybuj膮ce wysoko cirrusy odbija艂y jeszcze resztki s艂onecznego blasku.

- Prosz臋 bardzo - odpowiedzia艂 mi A. Bettik. - Muezin zwo艂uje wiernych na wieczorne mod艂y.

Z zasobnika przy pasie wyj膮艂em lornetk臋 i spojrza艂em w g贸r臋. 艢piew dobiega艂 z g艂o艣nik贸w, zainstalowanych na balkonach pod szczytami minaret贸w. Nic si臋 tam nie porusza艂o. Rytmiczny za艣piew urwa艂 si臋 gwa艂townie i odpowiedzia艂 mu 艣wiergot ptak贸w na zadrzewionym placu.

- To pewnie nagranie - dorzuci艂 android.

- Sprawdz臋.

Schowa艂em lornetk臋 i ruszy艂em wysypan膮 kruszonym kamieniem 艣cie偶k膮, kt贸ra po艣r贸d 偶贸艂tych palm i rozleg艂ych trawnik贸w prowadzi艂a wprost do bramy meczetu. Przeszed艂em przez podw贸rzec i stan膮艂em przed sam膮 艣wi膮tyni膮. W 艣rodku, pod wymy艣lnie rze藕bionymi 艂ukami, wspartymi na eleganckich filarach, le偶a艂y setki dywan贸w modlitewnych. 艁uk w przeciwleg艂ej 艣cianie prowadzi艂 do p贸艂kolistej niszy. Z prawej strony znajdowa艂y si臋 schody, zaopatrzone w ozdobn膮 balustrad臋, zako艅czone platform膮 z kamiennym sklepieniem. Nie wszed艂em do 艣rodka, tylko opisa艂em A. Bettikowi, co widz臋.

- Nisza nazywa si臋 „mirhab” - wyja艣ni艂 mi. - Zasiada w niej prowadz膮cy mod艂y imam. Balkon z prawej strony to „minbar”, czyli pulpit. Widzi pan tam kogo艣?

- Nie.

Warstewka czerwonego py艂u pokrywa艂a dywaniki i stopnie.

- W takim razie nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e s艂yszeli艣my wezwanie do modlitwy nagrane na ta艣mie.

Mia艂em ochot臋 wej艣膰 do 艣rodka, znale藕膰 si臋 w ogromnej, kamiennej budowli, nie chcia艂em jednak profanowa膰 艣wi臋tego miejsca swoj膮 obecno艣ci膮. Tak samo czu艂em si臋 w dzieci艅stwie w katolickiej katedrze w Czubku Dzioba oraz p贸藕niej, ju偶 jako doros艂y, kiedy kumpel ze Stra偶y Planetarnej chcia艂 mnie zabra膰 do jednej z ostatnich 艣wi膮ty艅 gnostyk贸w ze艅 na Hyperionie. B臋d膮c dzieckiem zrozumia艂em, 偶e zawsze b臋d臋 si臋 czu艂 w takich miejscach jak wyrzutek; sam nie mam si臋 gdzie uda膰, a w obcych ko艣cio艂ach czuj臋 si臋 nieswojo. Nie wszed艂em wi臋c.

W drodze powrotnej natrafi艂em na wysadzany palmami bulwar, prowadz膮cy przez interesuj膮c膮 dzielnic臋 Mashhadu. Zapada艂 zmrok, zrobi艂o si臋 nieco ch艂odniej, na w贸zkach le偶a艂y stosy 偶ywno艣ci i zabawek. Przystan膮艂em przy jednym ze stragan贸w i pow膮cha艂em z艂o偶one na nim ciastka: zepsu艂y si臋, to prawda, ale ca艂kiem niedawno, z pewno艣ci膮 nie przed kilkoma miesi膮cami czy tygodniami.

Bulwar doprowadzi艂 mnie nad rzek臋, gdzie skr臋ci艂em w lewo, na biegn膮c膮 nabrze偶em promenad臋. W ten spos贸b zamierza艂em najkr贸tsz膮 drog膮 wr贸ci膰 do kliniki. Od czasu do czasu 艂膮czy艂em si臋 z A. Bettikiem, ale Enea wci膮偶 spa艂a w najlepsze.

Gwiazdy na nocnym niebie migota艂y s艂abo, gdy偶 unosz膮ce si臋 w powietrzu drobinki kurzu t艂umi艂y ich blask. 艢wiat艂a widzia艂em tylko w oknach nielicznych budynk贸w w 艣cis艂ym centrum miasta; cokolwiek zabra艂o mieszka艅c贸w, musia艂o nadej艣膰 w ci膮gu dnia. Za to promenada na ca艂ej d艂ugo艣ci, a偶 do mola, przy kt贸rym zacumowali艣my tratw臋, sk膮pana by艂a w blasku starych, gazowych latar艅. Gdyby nie one, najprawdopodobniej skr臋ci艂bym do kliniki i nic nie zauwa偶y艂, tymczasem dostrzeg艂em jaz odleg艂o艣ci ponad stu metr贸w.

J膮 - posta膰 na tratwie. Wysoka i srebrzysta, sta艂a nieruchomo na pok艂adzie. 艢wiat艂o lamp odbija艂o si臋 od jej cia艂a, jakby mia艂a na sobie chromowany skafander kosmiczny.

Szeptem da艂em A. Bettikowi zna膰, 偶eby pilnowa艂 dziewczynki, bo na tratwie znajduje si臋 intruz, doby艂em pistoletu i si臋gn膮艂em po lornetk臋. Jeszcze nie zd膮偶y艂em podnie艣膰 jej do oczu, gdy b艂yszcz膮ca srebrem istota odwr贸ci艂a si臋 w moj膮 stron臋.

49

Budz膮cego si臋 ojca kapitana de Soy臋 wita znajome ciep艂o komory zmartwychwsta艅czej na pok艂adzie „Rafaela”. Po kilku chwilach nieuniknionej dezorientacji kap艂an wydostaje si臋 z le偶anki i nago podlatuje do g艂贸wnej konsoli. Wszystko si臋 zgadza: statek wszed艂 na geostacjonam膮 orbit臋 wok贸艂 Sol Draconi Septem, lodowa planeta l艣ni w dole o艣lepiaj膮c膮 biel膮, tempo hamowania jest optymalne, proces wskrzeszenia w pozosta艂ych trzech komorach dobiega ko艅ca, wewn臋trzne pole si艂owe jest wy艂膮czone i uruchomi si臋 dopiero, gdy zmartwychwsta艅cy odzyskaj膮 si艂y, temperatura i ci艣nienie w kabinie w sam raz na przebudzenie... Ojciec kapitan wydaje pierwszy rozkaz w nowym 偶yciu: ka偶e statkowi zaparzy膰 kaw臋 w mesie. Prawie zawsze po wskrzeszeniu pierwsze, co przychodzi mu na my艣l, to kubek gor膮cej, aromatycznej kawy, wstawiony w zag艂臋bienie w blacie znajduj膮cego si臋 w mesie sto艂u.

Wzrok de Soyi pada na migaj膮cy na panelu sygna艂 czekaj膮cej na odbi贸r wiadomo艣ci o najwy偶szym priorytecie. W uk艂adzie Pacem nie otrzymali 偶adnego komunikatu i ojciec kapitan dziwi si臋, 偶e kto艣 znalaz艂 ich tutaj, w tak odleg艂ym zak膮tku kosmosu. Na Sol Draconi nie stacjonuj膮 偶adne oddzia艂y Paxu; czasem tylko przelatuj膮ce t臋dy okr臋ty bojowe uzupe艂niaj膮 zapas wodoru w zbiornikach, korzystaj膮c z trzech tutejszych gazowych olbrzym贸w. Komputer statku potwierdza domys艂y ojca kapitana, i偶 podczas trzech dni hamowania i kr膮偶enia po orbicie 偶aden statek nie kontaktowa艂 si臋 z archanio艂em. De Soya sprawdza r贸wnie偶, 偶e Ko艣ci贸艂 nie ma na planecie w艂asnej misji, a z ostatnim misjonarzem kontakt urwa艂 si臋 przed ponad pi臋膰dziesi臋ciu standardowymi laty.

Ojciec kapitan w艂膮cza odtwarzanie wiadomo艣ci: potwierdzona przez papie偶a, przekazana przez flot臋. Wy艣wietlone obok tekstu kody wskazuj膮, 偶e komunikat dotar艂 na „Rafaela” dos艂ownie na kilka setnych sekundy przed opuszczeniem okolic Pacem. Informacja jest kr贸tka i czysto tekstowa: JEGO 艢WI膭TOBLIWO艢膯 ODWO艁A艁 MISJ臉 NA SO艁 DRACONI SEPTEM. NAST臉PNY OBSZAR POSZUKIWA艃: BO呕A KNIEJA. NATYCHMIASTOWY PRZESKOK. AUTORYZACJA: LOURDUSAMY I MARUSYN. KONIEC WIADOMO艢CI.

De Soya wzdycha ci臋偶ko: wszystko, ca艂a podr贸偶, 艣mier膰 i zmartwychwstanie, posz艂o na marne. Siedzi nago, bez ruchu, w fotelu dow贸dcy i wpatruje si臋 w b艂yszcz膮cy, bia艂y skrawek planety, widoczny w zakrzywionym oknie ponad jego g艂ow膮. Wzdycha ponownie i idzie pod prysznic. Po drodze zatrzymuje si臋 w mesie, by poci膮gn膮膰 pierwszy 艂yk kawy. Automatycznym ruchem wyci膮ga r臋k臋 po kubek. Drug膮 d艂oni膮 wklepuj e tymczasem polecenia dla kabiny prysznicowej: drobniutkie krople, najgor臋tsze, jakie zdo艂a znie艣膰. Przypomina sobie, 偶e nale偶a艂oby poszuka膰 w szafkach szlafrok贸w, skoro na pok艂adzie znajduje si臋 kobieta.

Nagle zamiera w bezruchu. Jest poirytowany, gdy偶 prawa d艂o艅 nie namaca艂a uszka kubka z kaw膮. Kto艣 go przestawi艂.

Nowa cz艂onkini za艂ogi, kapral Rhadamanth Nemes, ostatnia opuszcza komor臋 zmartwychwsta艅cz膮. M臋偶czy藕ni odwracaj膮 wzrok, kiedy odbija si臋 od le偶anki i szybuje w stron臋 prysznica, ale w ciasnym module dowodzenia jest wystarczaj膮co du偶o lustrzanych powierzchni, 偶eby ka偶demu z nich mign臋艂a kr臋pa, niska posta膰 kobiety o jasnej sk贸rze, z czerwonym krzy偶okszta艂tem pomi臋dzy piersiami.

Kapral Nemes wraz z 偶o艂nierzami przyjmuje komuni臋 z r膮k ojca kapitana i wygl膮da na r贸wnie zdezorientowan膮 i os艂abion膮, jak i oni. Wszyscy s膮cz膮 kaw臋 i czekaj膮, a偶 ci膮偶enie z wolna ustabilizuje si臋 na poziomie jednej sz贸stej g.

- Pierwsze zmartwychwstanie? - pyta ostro偶nie de Soya. Kapral Nemes kiwa potakuj膮co g艂ow膮. Ma kruczoczarne, kr贸tko przyci臋te w艂osy; pojedyncze pasemka spadaj膮 jej na blade czo艂o.

- Chcia艂bym m贸c powiedzie膰, 偶e z czasem cz艂owiek si臋 przyzwyczaja - ci膮gnie ojciec kapitan. - Prawda jednak wygl膮da inaczej: ka偶de przebudzenie jest takie samo, jak pierwsze... trudne i radosne.

Nemes poci膮ga 艂yk kawy. Chyba niepewnie si臋 czuje w zmniejszonym ci膮偶eniu. Jej sk贸ra, przez kontrast z czarno-szkar艂atnym mundurem, zdaje si臋 bielsza, ni偶 jest w rzeczywisto艣ci.

- Czy nie powinni艣my od razu lecie膰 na Bo偶膮 Kniej臋? - pyta z wahaniem.

- Ju偶 nied艂ugo - uspokajaj膮 de Soya. - Wyda艂em „Rafaelowi” rozkaz zej艣cia z orbity za pi臋tna艣cie minut od teraz. P贸藕niej b臋dziemy si臋 rozp臋dza膰 do skoku z przyspieszeniem tylko dw贸ch g, 偶eby艣my mogli kilka godzin odpocz膮膰, zanim wr贸cimy do kom贸r.

Kapral Nemes wzdryga si臋 lekko na my艣l o kolejnym zmartwychwstaniu i zerka na wype艂niaj膮c膮 okna i ekrany Sol Draconi Septem.

- Jak na takiej bryle lodu mo偶e p艂yn膮膰 rzeka? - pyta, jakby chc膮c zmieni膰 temat.

- Pewnie pod lodem - odzywa si臋 sier偶ant Gregorius, kt贸ry bacznie przygl膮da si臋 nowej pasa偶erce. - Po Upadku zamarz艂a tu atmosfera. Tetyda musi p艂yn膮膰 pod spodem.

Zdumiona Nemes otwiera szeroko oczy.

- Jak wygl膮da Bo偶a Knieja? - pyta.

- To nie wiesz? - pyta Gregorius. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e w Paxie wszyscy s艂yszeli o Bo偶ej Kniei.

Nemes kr臋ci g艂ow膮.

- Dorasta艂am na Nadziei, w typowej, rolniczo-rybackiej wsp贸lnocie. Tam ludzie nie interesuj膮 si臋 za bardzo tym, co si臋 dzieje w innych miejscach, co s艂ycha膰 na planetach nale偶膮cych do Paxu, jak to kiedy艣 by艂o w Sieci... Kiedy los cz艂owieka zale偶y od tego, co mu da ziemia i morze, 偶ycie z dnia na dzie艅 poch艂ania wystarczaj膮co du偶o energii.

- Bo偶a Knieja nale偶a艂a kiedy艣 do Templariuszy - ojciec kapitan stawia kubek z kaw膮 w zag艂臋bieniu w blacie. - Zosta艂a powa偶nie zniszczona podczas poprzedzaj膮cego Upadek najazdu Intruz贸w, ale przedtem by艂a pono膰 pi臋kna.

Sier偶ant kiwa g艂ow膮.

- Templariusze z Bractwa Muir uprawiali co艣 w rodzaju kultu natury. Zmienili Bo偶膮 Kniej臋 w jeden wielki las, z drzewami wy偶szymi i pi臋kniejszymi ni偶 sekwoje ze Starej Ziemi. 呕y艂o tam ponad dwadzie艣cia milion贸w ludzi. Na drzewach pozak艂adali platformy mieszkalne i ca艂e miasta. Ale podczas wojny opowiedzieli si臋 po niew艂a艣ciwej stronie...

Kapral Nemes podnosi wzrok znad kubka z kaw膮.

- Po stronie Intruz贸w? - jej g艂os zdradza zaskoczenie.

- Nie inaczej, dziewczyno. Mo偶e dlatego, 偶e mieli drzewa, kt贸re mog艂y lata膰 w kosmosie...

Nemes parska 艣miechem - ha艂a艣liwie, kr贸tko.

- On m贸wi powa偶nie - broni Gregoriusa Kee. - Templariusze korzystali z erg贸w, pochodz膮cych z Aldebarana istot zdolnych kontrolowa膰 przep艂yw energii, kt贸re otula艂y drzewostatki polem si艂owym dziewi膮tej klasy i zapewnia艂y nap臋d odrzutowy w obr臋bie uk艂adu s艂onecznego. Ba, instalowali na drzewach normalny nap臋d Hawkinga, 偶eby lata膰 mi臋dzy gwiazdami.

- Lataj膮ce drzewa! - kapral Nemes znowu wybucha 艣miechem.. - Niekt贸rym uda艂o si臋 uciec, kiedy Intruzi odp艂acili im atakiem na Bo偶膮 Kniej臋 - m贸wi dalej Gregorius. - Napadli na nich ca艂ym rojem. Wi臋kszo艣膰 templariuszy zgin臋艂a w p艂omieniach... Planeta zosta艂a zniszczona. Podobno przez sto lat na powierzchni zalega艂y popio艂y. Chmury dymu wywo艂a艂y efekt atomowej zimy.

- Atomowej zimy? - powtarza zdziwiona Nemes.

De Soya obserwuje j膮 uwa偶nie i zastanawia si臋, jakim cudem osoba tak naiwna mog艂a zosta膰 upowa偶niona do pos艂ugiwania si臋 dyskiem papieskim. Czy偶by mia艂o to zwi膮zek z podobn膮 prostolinijno艣ci膮, kiedy przychodzi do zabijania?

- M贸wi艂a pani, 偶e dorasta艂a na Nadziei, kapralu - zwraca si臋 do kobiety. - S艂u偶y艂a pani w Stra偶y Planetarnej?

- Nie, ojcze kapitanie. Zaci膮gn臋艂am si臋 od razu do armii Paxu. Akurat uprawy ziemniaka zosta艂y zniszczone, nadesz艂a fala g艂odu... rekrutom obiecano podr贸偶e po innych 艣wiatach... no i...

- Gdzie s艂u偶y艂a艣? - pyta Gregorius.

- Przesz艂am tylko szkolenie na Freeholmie.

Sier偶ant opiera si臋 na 艂okciach; przy jednej sz贸stej g 艂atwiej si臋 siedzi.

- W kt贸rej brygadzie?

- W dwudziestce tr贸jce. Sz贸sty regiment.

- Krzycz膮ce Or艂y - wtr膮ca kapral Kee. - Przenie艣li tam jedn膮 moj膮 znajom膮. Czy waszym oddzia艂em dowodzi艂a komandor Coleman?

Nemes kr臋ci g艂ow膮.

- Dow贸dc膮 by艂 komandor Deering. Sp臋dzi艂am tam dziesi臋膰 miejscowych miesi臋cy... to znaczy... jakie艣 osiem i p贸艂 w standardzie. Szkolenie og贸lne, ale potem szukali ochotnik贸w do Pierwszego Legionu i... - milknie, jakby nie wolno jej by艂o dalej m贸wi膰.

Gregorius skrobie si臋 po brodzie.

- Ciekawe, 偶e nigdy nie s艂ysza艂em o tworzeniu tej jednostki. W wojsku rzadko udaje si臋 utrzyma膰 co艣 w tajemnicy. A jak d艂ugo szkoli艂a艣 si臋 w tym... legionie?

Nemes patrzy mu prosto w oczy.

- Dwa lata standardowe, sier偶ancie. Zapewniam pana, 偶e istnienie Legionu utrzymywano w naj艣ci艣lejszej tajemnicy. Do niedawna. Szkolenie odbywa艂o si臋 g艂贸wnie na Trzeciej Lee i w Pier艣cieniu Lamberta.

- W Pier艣cieniu... - powtarza z namys艂em olbrzymi sier偶ant. - Ods艂u偶y艂a艣 swoje w niskim i zerowym ci膮偶eniu, co?

- Ods艂u偶y艂am swoje, a nawet wi臋cej - kapral Rhadamanth Nemes u艣miecha si臋 lekko. - W Pier艣cieniu sp臋dzili艣my pi臋膰 miesi臋cy w Mg艂awicy Troja艅skiej.

Ojciec kapitan de Soya ma wra偶enie, 偶e rozmowa z wolna zamienia si臋 w przes艂uchanie. Nie chce, 偶eby jego nowa podw艂adna poczu艂a si臋 nieswojo w krzy偶owym ogniu pyta艅, ale ciekawo艣膰 dr膮偶y go tak samo, jak Kee i Gregoriusa. Poza tym ma wra偶enie, 偶e... co艣 jest nie tak.

- Czyli Legiony b臋d膮 pe艂ni膰 podobn膮 funkcj臋, jak marines, tak? - pyta. - Aborda偶? Walka na okr臋tach?

Nemes zn贸w kr臋ci g艂ow膮.

- Niezupe艂nie... kapitanie. Szkolenie nie ogranicza艂o si臋 do skok贸w ze statku na statek w zero-g. Legiony maj膮 przenie艣膰 wojn臋 na terytorium wroga.

- A co to znaczy, kapralu? - pyta 艂agodnie de Soya. - Wiele lat s艂u偶y艂em we flocie Paxu i dziewi臋膰dziesi膮t procent walk toczy艂em w przestrzeni zaj臋tej przez Intruz贸w.

- To prawda nieznaczny u艣miech wraca na wargi Nemes. - Dzia艂ania floty wygl膮daj膮 jednak zawsze tak samo: uderzenie i odskok... Legiony maj膮 zajmowa膰 siedziby nieprzyjaciela.

- Ale przecie偶 bazy Intruz贸w znajduj膮 si臋 przede wszystkim w otwartym kosmosie! - wtr膮ca Kee. - Asteroidy, lasy orbitalne, sama przestrze艅...

- Zgadza si臋. Legiony wydadz膮 im walk臋 na ich terenie... albo w pr贸偶ni, je艣li oka偶e si臋 to konieczne.

Gregorius spogl膮da przelotnie w oczy kapitanowi, odczytuje w nich polecenie „do艣膰 pyta艅”, ale tylko kr臋ci przecz膮co g艂ow膮.

- Jako艣 nie widz臋, w czym te 艣wietne legiony maj膮 by膰 lepsze od Gwardii Szwajcarskiej, kt贸ra ca艂kiem nie藕le wype艂nia swoje obowi膮zki. I to od tysi膮ca sze艣ciuset lat.

- Za dwie minuty statek zacznie przyspiesza膰 - m贸wi de Soya wstaj膮c. - Wracajmy na le偶anki. Porozmawiamy jeszcze o Bo偶ej Kniei i naszej misji w drodze do punktu przeskoku.

Blisko jedena艣cie godzin zaj臋艂o „Rafaelowi” wyhamowanie lotu z pr臋dko艣ci膮 blisk膮 pr臋dko艣ci 艣wiat艂a, by m贸g艂 wej艣膰 na orbit臋 wok贸艂 Sol Draconi Septem. Przez ten czas archanio艂 utrzymywa艂 przeci膮偶enie r贸wne dwie艣cie g. Tym razem komputer zlokalizowa艂 odpowiednie miejsce do skoku na Bo偶膮 Kniej臋 w odleg艂o艣ci zaledwie trzydziestu pi臋ciu milion贸w kilometr贸w od planety. Ze spokojnym przyspieszeniem jednego g statek osi膮gn膮艂by ten punkt po dwudziestu pi臋ciu godzinach, de Soya postanowi艂 jednak skr贸ci膰 ten czas i „Rafael” ma si臋 w sze艣膰 godzin wydosta膰 ze studni grawitacyjnej planety przy dwukrotnie wi臋kszym przeci膮偶eniu, po czym w ostatniej godzinie rozp臋dzi si臋 do zab贸jczych stu g.

Kiedy w艂膮czaj膮 si臋 pola ochronne, za艂oga archanio艂a po raz ostatni sprawdza plan dzia艂a艅 na Bo偶ej Kniei: trzy dni na wskrzeszenie, p贸藕niej wysy艂aj膮 l膮downik dowodzony przez sier偶anta Gregoriusa i przeczesuj膮 licz膮cy pi臋膰dziesi膮t osiem kilometr贸w odcinek Tetydy, po czym przygotowuj膮 si臋 do przechwycenia Enei i jej towarzyszy.

- Dlaczego Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 zacz膮艂 nam wskazywa膰 drog臋 dalszych poszukiwa艅? - pyta kapral Kee, kiedy udaj膮 si臋 do kom贸r.

- Objawienie - rzuca kr贸tko de Soya. - W porz膮dku, zapi膮膰 pasy! Ja wracam do przyrz膮d贸w.

Utar艂o si臋 ju偶, 偶e wszyscy zamykaj膮 pokrywy kom贸r na kilkana艣cie minut przed translacj膮 i tylko kapitan do ostatnich chwil nadzoruje dzia艂anie statku.

Kiedy de Soya na chwil臋 zostaje sam na stanowisku dowodzenia, uruchamia odtwarzanie zapis贸w z lotu na Hebron, przerwanego wskrzeszenia i powrotu z tego uk艂adu. Sprawdza艂 je ju偶 przed odlotem z Pacem, ale teraz jeszcze raz odczytuje wszystkie dane na szybkim podgl膮dzie. Niczego nie brakuje, wszystko si臋 zgadza: ostrza艂 z obcych okr臋t贸w rozpocz膮艂 si臋, zanim de Soya i jego 偶o艂nierze zmartwychwstali. P艂on膮ce miasta, kratery na powierzchni planety, zburzone wioski, k艂臋by dymu buchaj膮ce w niebo, Nowa Jerozolima zmieniona w skupisko radioaktywnych ruin... P贸藕niej „Rafael” zosta艂 namierzony przez trzy kr膮偶owniki Intruz贸w, wy艂膮czy艂 proces zmartwychwstania i uciek艂 z okolic Hebronu, p臋dz膮c z przyspieszeniem dwustu osiemdziesi臋ciu g, maksymalnym, na jakie pozwala jego ulepszony nap臋d j膮drowy. Intruzi nie mieli wyboru: gdyby nie przeznaczyli cz臋艣ci energii na pola si艂owe na pok艂adzie okr臋t贸w, zgin臋liby od przeci膮偶enia - a poganie nie mog膮 liczy膰 na wskrzeszenie. Po艣cig z przyspieszeniem r贸wnym osiemdziesi膮t g nie mia艂 sensu.

Kamery zapisa艂y jednak obraz spotkania: d艂ugie, zielonkawe smugi p艂omieni z silnik贸w atomowych, pr贸ba zestrzelenia archanio艂a z odleg艂o艣ci bez ma艂a jednej jednostki astronomicznej, kt贸r膮 to pr贸b臋 pole si艂owe, „Rafaela” znios艂o bez trudu, skok na Mare Infinitus, gdy偶 punkt translacji do tego w艂a艣nie uk艂adu znajdowa艂 si臋 najbli偶ej.

Wygl膮da艂o to sensownie, zapis wideo by艂 przekonuj膮cy...

De Soya nie wierzy w to wszystko.

Nie wie, sk膮d bierze si臋 u niego taka podejrzliwo艣膰. Zdj臋cia z kamer s膮 oczywi艣cie bez znaczenia. Od ponad tysi膮ca lat, kiedy to zacz臋艂a si臋 Era Cyfrowa, byle dziecko potrafi艂oby podrobi膰 na domowym komputerze nawet najbardziej wiarygodne efekty wizualne. Niemniej jednak sfa艂szowanie wszystkich zapis贸w w komputerze pok艂adowym wymaga艂oby ogromnego wysi艂ku, prawdziwego spisku. Dlaczego mia艂by nie ufa膰 pami臋ci „Rafaela”?

Kiedy do translacji zostaje dos艂ownie par臋 minut, de Soya odtwarza zapis z pobytu w uk艂adzie Sol Draconi. Zerka przez rami臋 na le偶anki - pokrywy kom贸r s膮 szczelnie zamkni臋te, wszystkie lampki b艂yskaj膮 zielono. Gregorius, Kee i Nemes nie 艣pi膮; oczekuj膮 skoku i 艣mierci, kt贸r膮 przyniesie. Ojciec kapitan wie, 偶e Gregorius po艣wi臋ca ostatnie chwile na modlitw臋, Kee za艣 czyta ksi膮偶k臋, kt贸r膮 ka偶e sobie wy艣wietla膰 na monitorze komory. De Soya nie ma poj臋cia co porabia zamkni臋ta w wygodnej trumnie kobieta.

Wie, 偶e popada w paranoj臋. Kto艣 przestawi艂 i odwr贸ci艂 m贸j kubek na kaw臋. Podczas kilkugodzinnej przerwy mi臋dzy wskrzeszeniem i 艣mierci膮 de Soya gor膮czkowo usi艂uje sobie przypomnie膰, czy mog艂o to nast膮pi膰 podczas pobytu na Pacem, ale nie - nikt nie korzysta艂 z mesy oficerskiej przy odlocie z tamtego uk艂adu. Nemes zjawi艂a si臋 wprawdzie pierwsza na pok艂adzie, ojciec kapitan pi艂 jednak kaw臋 znacznie p贸藕niej, przed samym skokiem, kiedy jego za艂oga znalaz艂a si臋 ju偶 w komorach zmartwychwsta艅czych. To nie ulega w膮tpliwo艣ci. Jak zwykle, ostatni po艂o偶y艂 si臋 na le偶ance. Przeci膮偶enie mog艂oby uszkodzi膰 niew艂a艣ciwie skonstruowane naczynie, jednak偶e przyspieszenie skierowane ca艂y czas wzd艂u偶 osi statku nie mog艂o spowodowa膰 przesuni臋cia kubka w bok; wg艂臋bienie w blacie mia艂o przeciwdzia艂a膰 takim przypadkom.

Ojciec kapitan kontynuuje tradycje marynarskiej braci, kt贸rej przedstawiciele przez tysi膮clecia podr贸偶y morskich i kosmicznych wykszta艂cili w sobie fanatyczn膮 dba艂o艣膰 o to, 偶eby wszystko na pok艂adzie statku mia艂o swoje miejsce. Kosmos jest 偶ywio艂em de Soyi. Po blisko dwudziestu latach s艂u偶by na fregatach, niszczycielach i liniowcach cz艂owiek wie, 偶e wszystko, czego nie odstawi na miejsce, uderzy go w twarz, gdy tylko na pok艂adzie zostanie wy艂膮czone ci膮偶enie. Co wi臋cej, prawdziwy 偶eglarz, a takim jest de Soya, czuje si臋 najlepiej, je艣li po dowoln膮 rzecz mo偶e si臋gn膮膰 nie patrz膮c w j ej kierunku - w ciemno艣ci lub podczas sztormu. Zdaje sobie spraw臋, 偶e u艂o偶enie ucha kubka do kawy nie ma specjalnego znaczenia... chyba 偶eby mia艂o... Ka偶dy z jego ludzi - nie wy艂膮czaj膮c Rettiga - mia艂 swoje miejsce, swoj膮 nisz臋 w 艣cianie tu偶 obok sto艂u, na kt贸rym analizowali mapy i plany, a opr贸cz tego spo偶ywali posi艂ki. W niszy takiej mo偶na by艂o usi膮艣膰, a nawet je艣li kt贸ry艣 z 偶o艂nierzy wola艂 sta膰 przy stole, i tak trzyma艂 si臋 swojego miejsca. Przyzwyczajenie jest drug膮 natur膮 cz艂owieka - prawda ta chyba w jeszcze wi臋kszym stopniu dotyczy astronaut贸w.

Kto艣 przestawi艂 kubek de Soyi. M贸g艂... mog艂a...na przyk艂ad oprze膰 we wg艂臋bieniu kolano, 偶eby utrzyma膰 r贸wnowag臋 przy zerowym ci膮偶eniu... Paranoja. Bez w膮tpienia paranoja!

A do tego te k艂opotliwe informacje, kt贸re sier偶ant Gregorius zd膮偶y艂 mu przekaza膰 szeptem zaraz po wskrzeszeniu, zanim jeszcze kapral Nemes opu艣ci艂a swoj膮 komor臋.

- To m贸j przyjaciel z Gwardii Szwajcarskiej, kapitanie. Stacjonuje w Watykanie. W noc przed odlotem poszed艂em si臋 z nim napi膰. Zna mnie, Kee, zna艂 te偶 Rettiga... No, w艂a艣nie, zaklina si臋 na wszystkie 艣wi臋to艣ci, 偶e widzia艂, jak nieprzytomnego lansjera Rettiga wynoszono na noszach do karetki.

- To niemo偶liwe! - zmitygowa艂 go de Soya. - Lansjer Rettig zmar艂 wskutek komplikacji w procesie zmartwychwstania i zosta艂 pochowany w kosmosie, w uk艂adzie Mare Infinitus.

- No, tak! - zgodzi艂 si臋 Gregorius. - Ale ten m贸j kumpel jest pewien... prawie pewien, 偶e widzia艂 Rettiga w karetce - nieprzytomnego, pod艂膮czonego do aparatury i tlenu, ale Rettiga.

- Nonsens! - skomentowa艂 jego s艂owa ojciec kapitan. Nigdy nie przepada艂 za teoriami spiskowymi, wiedz膮c, 偶e tajemnica, kt贸r膮 zna wi臋cej ni偶 dwoje ludzi, d艂ugo tajemnic膮 nie pozostanie. - Dlaczego oficerowie floty i Ko艣ci贸艂 mieliby nas ok艂amywa膰 w sprawie Rettiga? I co si臋 z nim sta艂o, skoro dotar艂 偶ywy na Pacem?

Gregorius wzruszy艂 ramionami.

- Mo偶e to nie by艂 on, kapitanie. Sam sobie to powtarzam. Ale ta karetka...

- Co karetka? - warkn膮艂 de Soya o wiele ostrzej, ni偶 zamierza艂.

- Pojecha艂a do Zamku 艢wi臋tego Anio艂a, kapitanie. Do siedziby 艢wi臋tego Oficjum.

Paranoja.

Zapisy w komputerze z jedenastu godzin hamowania nie odbiegaj膮 od normy: wysokie przeci膮偶enie, trzydniowy cykl wskrzeszeniowy, zapewniaj膮cy najwi臋ksz膮 szans臋 udanego zmartwychwstania. De Soya przegl膮da parametry orbity i uruchamia odtwarzanie obrazu Sol Draconi Septem. Planeta wolno obraca si臋 na monitorze. Zawsze zastanawiaj膮 go te stracone dni, kiedy „Rafael” dzia艂a automatycznie, jego za艂oga za艣 wraca do 偶ycia. Na pok艂adzie musi wtedy panowa膰 niezwyk艂a cisza.

- Do translacji pozosta艂y trzy minuty - oznajmia mechaniczny g艂os statku. - Za艂oga powinna znajdowa膰 si臋 w komorach zmartwychwsta艅czych.

De Soya ignoruje to ostrze偶enie i wywo艂uje na ekranie pliki danych z dw贸ch i p贸艂 dnia, jakie archanio艂 sp臋dzi艂 na orbicie planety, zanim wszyscy zostali wskrzeszeni. Nie do ko艅ca wie, czego szuka... ani 艣ladu uruchomienia l膮downika... system podtrzymywania 偶ycia nie zosta艂 przedwcze艣nie w艂膮czony... praca kom贸r w normie, pierwsze oznaki 偶ycia pojawiaj膮 si臋 dopiero pod koniec trzeciego dnia... zapisy zachowania statku na orbicie w normie... Zaraz!

- Do translacji pozosta艂y dwie minuty - ponagla ojca kapitana bezbarwny g艂os maszyny.

Pierwszego dnia, nied艂ugo po wej艣ciu na orbit臋 geostacjonarn膮... I p贸藕niej, po mniej wi臋cej czterech godzinach... Wszystko si臋 zgadza, ale dwukrotnie w identycznej sekwencji odpalono ma艂e, manewrowe silniki rakietowe. Wej艣cie dok艂adnie na orbit臋 geostacjonarn膮, a p贸藕niej utrzymanie jej wymaga kilkudziesi臋ciu podobnych manewr贸w, lecz de Soya wie, 偶e do dostrojenia si臋 statek wykorzystuje du偶e zespo艂y silnik贸w, zainstalowane w pobli偶u nap臋du j膮drowego na rufie oraz na dziobie, pod modu艂em sterowania. Te 艣lady s膮 podobne: najpierw podw贸jne pchni臋cie, kt贸re stabilizuje obr贸t statku wok贸艂 w艂asnej osi i ustawia modu艂 dowodzenia ty艂em do powierzchni planety - standardowy manewr, kiedy chodzi o r贸wnomierne ogrzanie ca艂ego statku energi膮 s艂oneczn膮 bez konieczno艣ci w艂膮czania ch艂odz膮cych p贸l si艂owych. Tyle 偶e w tym wypadku manewr ten trwa艂 zaledwie osiem minut. Po obrocie Rafael dwa razy odpali艂 silniczki w kr贸tkim przedziale czasu: dwa i za chwil臋 kolejne dwa. Na koniec znowu dwie pary pchni臋膰, kt贸re w po艂膮czeniu z dzia艂aniem g艂贸wnych silnik贸w koryguj膮cych mog艂yby odwr贸ci膰 statek o sto osiemdziesi膮t stopni, kieruj膮c kamery modu艂u dowodzenia z powrotem na planet臋. W cztery godziny i osiem minut p贸藕niej ca艂a sekwencja si臋 powt贸rzy艂a. W zapisie znalaz艂o si臋 jeszcze trzydzie艣ci osiem 艣lad贸w uruchomienia silnik贸w celu utrzymania pozycji; „Rafael” ani razu nie wykorzysta艂 g艂贸wnych silnik贸w manewrowych do wykonania pe艂nego obrotu. Wy膰wiczone oko de Soyi 艂atwo wychwytuje dwa podejrzane cykle.

- Do translacji pozosta艂a jedna minuta.

De Soya s艂yszy narastaj膮ce buczenie ogromnych generator贸w pola, zwiastuj膮ce rych艂e uruchomienie zmodyfikowanego nap臋du Hawkinga. Zginie za pi臋膰dziesi膮t sze艣膰 sekund, ale to teraz nieistotne. Je偶eli nie zd膮偶y, zostanie automatycznie przeniesiony z fotela dow贸dcy do komory zmartwychwsta艅czej.

Ojciec kapitan Federico de Soya d艂ugo dowodzi艂 liniowcami; ma za sob膮 kilkana艣cie skok贸w na pok艂adzie archanio艂a. Doskonale zna ten 艣lad w zapisie pracy silnik贸w manewrowych: dwa pchni臋cia, obr贸t, dwa pchni臋cia. Mimo 偶e sam fakt obrotu wymazano z pami臋ci komputera, 艣lady manewru pozosta艂y. Obr贸t pozwala odpowiednio ustawi膰 l膮downik, umieszczony po przeciwnej stronie kad艂uba ni偶 modu艂 dowodzenia, i przygotowa膰 go do spuszczenia w atmosfer臋. Nast臋pny podw贸jny strza艂 wywo艂any jest konieczno艣ci膮 ustabilizowania statku, kiedy l膮downik si臋 od niego odrywa. Ostatni raz silniki zostaj膮 w艂膮czone, by ustabilizowa膰 lot statku i skierowa膰 kamery z powrotem w d贸艂, na powierzchni臋 planety.

Nie jest to wszystko takie proste, jak by si臋 wydawa艂o, gdy偶 „Rafael” ca艂y czas wolno si臋 obraca, pomagaj膮c sobie przy tym silniczkami manewrowymi, kiedy chce si臋 ustawi膰 pod odpowiednim k膮tem do s艂o艅ca ze wzgl臋du na zmiany temperatury. De Soya nie ma jednak w膮tpliwo艣ci. Wywo艂uje na ekran pozosta艂e zapisy. L膮downik nie zosta艂 wystrzelony. Statek nie wykona艂 obrotu niezb臋dnego dla ustawienia l膮downika. L膮downik ca艂y czas przy 艣luzie. System podtrzymania 偶ycia nie w艂膮cza艂 si臋 ani na moment przed planowanym rozruchem. Brak 艣lad贸w l膮downika na zapisie wideo. Sta艂y zapis z kamer skierowanych na l膮downik: jednostka ca艂y czas na miejscu, pusta.

Jedyn膮 anomali膮 s膮 dwie o艣miominutowe sekwencje pracy silnik贸w manewrowych w odst臋pie czterech godzin. Odwr贸cenie statku na osiem minut ty艂em do planety pozwoli艂oby znikn膮膰 l膮downikowi w atmosferze tak, 偶e kamery by go nie zauwa偶y艂y. Podobnie zreszt膮, jak pozwoli艂oby mu wr贸ci膰 i po艂膮czy膰 si臋 ze statkiem macierzystym. Kamery na bomie i radar zarejestrowa艂yby ca艂e zdarzenie automatycznie, chyba 偶eby kaza膰 im je zignorowa膰 przed od艂膮czeniem l膮downika. W ten spos贸b mo偶na by unikn膮膰 zb臋dnych manipulacji komputerem po powrocie.

Gdyby kto艣 kaza艂 „Rafaelowi” wykasowa膰 dane odnosz膮ce si臋 do odpalenia l膮downika, zainstalowana na pok艂adzie ograniczona wersja SI mog艂aby w艂a艣nie w ten spos贸b zmieni膰 zapisy, nie podejrzewaj膮c nawet, 偶e 艣lad odpalenia pomocniczych silniczk贸w rakietowych mo偶e wszystko zdradzi膰. Nie zdradzi艂by zreszt膮 nic osobie, kt贸ra nie ma, jak de Soya, dwunastoletniego do艣wiadczenia w dowodzeniu okresami wojennymi. Gdyby ojciec kapitan m贸g艂 po艣wi臋ci膰 godzin臋 na analiz臋 ilo艣ci ciek艂ego tlenu w zbiornikach paliwa, sprawdzenie wynik贸w z wymaganiami l膮downika i zapasem pobranym na pocz膮tku lotu oraz por贸wnanie z zasobami kolektora Bussarda, zebranymi podczas hamowania, m贸g艂by si臋 upewni膰, czy faktycznie nast膮pi艂 obr贸t statku i odczepienie l膮downika. Gdyby mia艂 godzin臋...

- Do translacji pozosta艂o p贸艂 minuty.

De Soya nie ma czasu, 偶eby wr贸ci膰 na le偶ank臋, ale zd膮偶a uruchomi膰 specjaln膮 sekwencj臋 rozkaz贸w, poda膰 kod uprawnie艅, potwierdzi膰 go, zmieni膰 parametry aparatury monitoruj膮cej, a nast臋pnie powt贸rzy膰 t臋 czynno艣膰 jeszcze dwukrotnie. W chwili, gdy s艂yszy potwierdzenie przyj臋cia trzeciej sekwencji komend, nast臋puje przeskok w nad艣wietln膮.

Translacja dos艂ownie rozdziera ojca kapitana na strz臋py. De Soya umiera z drapie偶nym u艣miechem na ustach.

50

Raul!

Do wschodu s艂o艅ca na Qom-Rijadzie pozosta艂a jeszcze ponad godzina. Siedzieli艣my z A. Bettikiem na krzes艂ach 芦 w sali, gdzie spa艂a Enea. Drzema艂em, android za艣 - jak zwykle - czuwa艂, ale to ja pierwszy dopad艂em 艂贸偶ka dziewczynki. Jedyne o艣wietlenie pomieszczenia stanowi艂 zawieszony nad 艂贸偶kiem biomonitor. Na dworze od d艂u偶szego ju偶 czasu szala艂a burza piaskowa.

- Raul...

Monitor pokazywa艂 spadek gor膮czki i z艂agodzenie b贸lu, lecz dziwne wyniki EEG pozosta艂y.

- Jestem przy tobie, male艅ka - z艂apa艂em j膮 za r臋k臋; zauwa偶y艂em, 偶e d艂o艅 ma ch艂odn膮.

- Widzia艂e艣 Chy偶wara?

Zaskoczy艂a mnie ca艂kowicie, ale szybko zorientowa艂em si臋, 偶e nie potrzebowa艂a telepatii, by si臋 tego dowiedzie膰. A. Bettik musia艂 g艂o艣no nastawi膰 odbi贸r, kiedy zameldowa艂em mu o go艣ciu na tratwie, Enea za艣 nie spa艂a jeszcze.

- Tak, ale nie b贸j si臋. Nie ma go tutaj.

- Ale widzia艂e艣 go?

- Widzia艂em.

Chwyci艂a obur膮cz moj膮 d艂o艅 i usiad艂a na 艂贸偶ku. Oczy b艂yszcza艂y jej w p贸艂mroku.

- Gdzie to by艂o, Raul? Gdzie go widzia艂e艣?

- Na tratwie - woln膮 r臋k膮 pchn膮艂em j膮 delikatnie z powrotem na poduszk臋, przemoczon膮 od potu, podobnie zreszt膮 jak pi偶ama ma艂ej. - Wszystko gra, myszko! Nic nie zrobi艂, nie ruszy艂 si臋 nawet z miejsca.

- Czy odwr贸ci艂 g艂ow臋? Spojrza艂 na ciebie?

- No... tak, ale... - urwa艂em w p贸艂 s艂owa. Enea poj臋kuj膮c zacz臋艂a szarpa膰 si臋 i rzuca膰. - Male艅ka, wszystko w porz膮dku... Eneo...

- Nic nie jest w porz膮dku. Bo偶e, Raul! Poprosi艂am go, 偶eby zabra艂 si臋 z nami. Ostatniego wieczora. Wiedzia艂e艣, 偶e chcia艂am, 偶eby poszed艂 z nami? Odm贸wi艂...

- Kto ci odm贸wi艂? Chy偶war?

A. Bettik stan膮艂 za moimi plecami. Piaskowa nawa艂nica wali艂a w okna i rozsuwane drzwi.

- Nie, nie! - powiedzia艂a Enea. Ca艂e. policzki mia艂a mokre, cho膰 nie wiem, czy od 艂ez, czy od potu. - Ojciec Glaucus - doda艂a cichutko, tak 偶e jej g艂os niemal uton膮艂 w ryku wichury. - Ostatniej nocy... poprosi艂am ojca Glaucusa, 偶eby si臋 do nas przy艂膮czy艂. Nie powinnam by艂a tego robi膰, Raul... Tego nie by艂o w moich... snach... Skoro jednak poprosi艂am, nale偶a艂o si臋 upiera膰 przy swoim...

- Spokojnie - odgarn膮艂em jej wilgotny kosmyk w艂os贸w z czo艂a. - Ojcu Glaucusowi nic si臋 nie stanie.

- Ju偶 si臋 sta艂o! - j臋kn臋艂a. - Nie 偶yje! Zabi艂a go ta istota, kt贸ra nas 艣ciga. Jego i wszystkich Chitchatuk贸w.

Przenios艂em wzrok na monitor, kt贸ry wskazywa艂 znaczn膮 popraw臋 stanu pacjentki i zanik gor膮czki, cho膰 m贸wi艂a od rzeczy. Popatrzy艂em na A. Bettika, on jednak nie odrywa艂 oczu od dziecka.

- To znaczy, 偶e Chy偶war ich zabi艂? - upewni艂em si臋.

- Nie, nie chodzi mi o Chy偶wara - otar艂a usta wierzchem d艂oni. - Nie wydaje mi si臋, 偶eby to by艂 on.

Nagle zn贸w zacisn臋艂a obie drobne d艂onie na mojej.

- Kochasz mnie, Raul? - zapyta艂a.

Zatka艂o mnie i dopiero po chwili zdo艂a艂em cofn膮膰 r臋k臋.

- Jasne, male艅ka - wyj膮ka艂em. - To znaczy...

Enea spojrza艂a na mnie czujnie, jakby ujrza艂a mnie pierwszy raz od chwili przebudzenia.

- Nie, nie, zaczekaj! - przerwa艂a mi i roze艣mia艂a si臋. - Przepraszam! Na chwil臋 wypad艂am z czasu. Oczywi艣cie, 偶e mnie nie kochasz. Zapomnia艂am, gdzie jeste艣my... kim teraz jeste艣my dla siebie.

- Nic nie szkodzi - uspokoi艂em dziewczynk臋, nie rozumiej膮c ani s艂owa. Poklepa艂em j膮 po r臋ce. - Oczywi艣cie, 偶e ci臋 kocham, obaj ci臋 kochamy i zaraz...

- 膯艣艣艣 - zabra艂a jedn膮 d艂o艅 z mojej i przy艂o偶y艂a mi palec do ust. - Cicho! Zgubi艂am si臋 na moment. My艣la艂am, 偶e jeste艣my... sob膮. Tak jak b臋dziemy...

Z westchnieniem opad艂a na poduszk臋.

- Bo偶e, to ostatnia noc przed Bo偶膮 Kniej膮. Ostatni dzie艅 podr贸偶y...

- M. Enea, czy s膮dzi pani, 偶e Bo偶a Knieja b臋dzie nast臋pnym etapem naszej w臋dr贸wki? - zapyta艂 A. Bettik.

- Tak mi si臋 wydaje - ma艂a zacz臋艂a wreszcie m贸wi膰 jak dziecko, kt贸re zna艂em od paru miesi臋cy. - Tak. Nie wiem. Wszystko si臋 rozmywa... - zn贸w usiad艂a prosto. - To nie Chy偶war nas 艣ciga. Pax te偶 nie.

- Ale偶 oczywi艣cie, 偶e to Pax na nas poluje - zaprzeczy艂em. Chcia艂em u艂atwi膰 jej powr贸t do rzeczywisto艣ci. - Zawzi臋li si臋 na nas od...

Enea gwa艂townie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie! - stwierdzi艂a stanowczo. - Ludzie Paxu 艣cigaj膮 nas, bo TechnoCentrum powiedzia艂o im, 偶e jeste艣my dla nich gro藕ni.

- Centrum? Ale przecie偶... Centruro po Upadku...

- Ma si臋 艣wietnie i jest bardzo gro藕ne - dopowiedzia艂a dziewczynka. - Kiedy na rozkaz Gladstone wojsko zniszczy艂o transmitery, czyli jego sie膰 neuronow膮, Centrum cofn臋艂o si臋... Lecz niezbyt daleko. Nie rozumiesz tego, Raul?

- Nie - przyzna艂em. - Gdzie si臋 w takim razie podziewa, skoro, jak m贸wisz, nie odesz艂o daleko?

- Pax - odpar艂a kr贸tko. - M贸j ojciec, a w艂a艣ciwie jego persona, zapisana na dysku Schr枚na, kt贸ry nosi艂a matka, wyja艣ni艂 mi to wszystko, zanim si臋 urodzi艂am. Centrum odczeka艂o, a偶 Ko艣ci贸艂 odrodzi si臋 pod przyw贸dztwem Paula Dure... papie偶a Teilharda I. Dure by艂 dobrym cz艂owiekiem; moja matka i wujek Martin znali go osobi艣cie. Nosi艂 dwa krzy偶okszta艂ty: sw贸j i ojca Lenara Hoyta. Ale Hoyt okaza艂 si臋... s艂aby.

Poklepa艂em j膮 po nadgarstku.

- Dobrze, tylko co to ma wsp贸lnego z...

- S艂uchaj mnie! - Enea wyszarpn臋艂a r臋k臋 z mojego u艣cisku. - Jutro, na Bo偶ej Kniei, wszystko mo偶e si臋 wydarzy膰. Mog臋 zgin膮膰, wszyscy mo偶emy zgin膮膰. Przysz艂o艣膰 nie jest nigdzie zapisana... co najwy偶ej naszkicowana o艂贸wkiem. Gdybym zgin臋艂a, a tobie uda艂oby si臋 prze偶y膰, chc臋 偶eby艣 wyja艣ni艂 wujkowi Martinowi... Albo ka偶demu, kto tylko zechce ci臋 wys艂ucha膰...

- Eneo, nie umrzesz...

- S艂uchaj! - poprosi艂a ponownie ze 艂zami w oczach.

Skin膮艂em g艂ow膮; mia艂em wra偶enie, 偶e nawet wiatr nieco ucich艂.

- Teilhard zosta艂 zamordowany w dziewi膮tym roku pontyfikatu. M贸j ojciec to przewidzia艂. Nie wiem, czy dokonali tego agenci TechnoCentrum, bo SI pos艂uguj膮 si臋 przecie偶 cybrydami, czy chodzi艂o o wewn臋trzne rozgrywki polityczne w Watykanie. Kiedy jednak Lenar Hoyt odrodzi艂 si臋 z jego krzy偶okszta艂tu, Centrum przyst膮pi艂o do dzia艂ania. To w艂a艣nie SI dostarczy艂y Ko艣cio艂owi technologi臋, kt贸ra pozwala wskrzesza膰 ludzi z krzy偶okszta艂tu bez ryzyka wyst膮pienia efekt贸w ubocznych, czyli zidiocenia i utraty p艂ci, jak u Bikur贸w z Hyperiona...

- Jak to mo偶liwe? - zdziwi艂em si臋. - Sk膮d SI wchodz膮ce w sk艂ad Centrum wiedz膮, jak zapanowa膰 nad symbiontem?

Wiedzia艂em, jak brzmi odpowied藕, zanim jeszcze Enea zd膮偶y艂a otworzy膰 usta.

- Bo to one go stworzy艂y. To znaczy nie te SI, kt贸re istniej膮 w naszych czasach, ale NI, kt贸ry skonstruuj膮 w przysz艂o艣ci. Najwy偶szy Intelekt wys艂a艂 paso偶yty w przesz艂o艣膰 i umie艣ci艂 je na Hyperionie... Tak samo, jak Grobowce Czasu. Krzy偶okszta艂ty zosta艂y przetestowane na zaginionym plemieniu Bikur贸w, pojawi艂y si臋 k艂opoty...

- Drobiazg - doda艂em. - Zanik organ贸w rozrodczych i drastyczny spadek poziomu inteligencji.

- W rzeczy samej - Enea zn贸w wzi臋艂a mnie za r臋k臋. - Centrum potrafi艂o sobie poradzi膰 z tymi problemami w oparciu o aktualny stan wiedzy, a p贸藕niej udost臋pni艂o t臋 wiedz臋 Ko艣cio艂owi i jego nowemu papie偶owi, Lenarowi Hoytowi, Juliuszowi VI.

- Jak Faust... - zaczyna艂em rozumie膰.

- W艂a艣nie, jak Faust. Wystarczy艂o, 偶eby Ko艣ci贸艂 zaprzeda艂 sw膮 dusze, a zyska艂 w艂adz臋 nad ca艂ym kosmosem.

- W ten spos贸b narodzi艂 si臋 Protektorat Paxu - dopowiedzia艂 cicho A. Bettik. - W艂adza polityczna oparta na dobroczynnym paso偶ycie...

- To Centrum nas... mnie 艣ciga - ci膮gn臋艂a dziewczynka. - To dla niego jestem zagro偶eniem, nie tylko dla Ko艣cio艂a.

- Jak to jeste艣 zagro偶eniem? - pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Dla Centrum? Jedno ma艂e dziecko...

- Dziecko, kt贸re ju偶 przed urodzeniem nawi膮za艂o kontakt z renegatem, z odszczepie艅cem - wyszepta艂a. - M贸j ojciec by艂 wolny, Raul. Niezale偶ny. I to nie tylko w datasferze czy megasferze... przede wszystkim w metasferze. Dzia艂a艂 na w艂asn膮 r臋k臋 w szeroko rozpostartej sieci, w kt贸r膮 nawet TechnoCentrum boi si臋 zag艂臋bi膰...

- Lwy, tygrysy i nied藕wiedzie - mrukn膮艂 A. Bettik.

- W艂a艣nie! Kiedy m贸j ojciec przedosta艂 si臋 do megasfery Centrum, zapyta艂 jedn膮 z SI, Ummona, czego Centrum si臋 boi. Us艂ysza艂, 偶e SI nie zapuszczaj膮 si臋 g艂臋boko w metasfer臋, bo czyhaj膮 tam lwy, tygrysy i nied藕wiedzie.

- Nie rozumiem, o czym m贸wisz, ma艂a - przyzna艂em. - Zgubi艂em si臋.

艢cisn臋艂a mocniej moj膮 d艂o艅. Pochyli艂a si臋 i poczu艂em na policzku jej ciep艂y, s艂odki oddech.

- Znasz „Pie艣ni”, Raul. Co si臋 sta艂o z Ziemi膮?

- Ze Star膮 Ziemi膮? - zapyta艂em niezbyt m膮drze. - SI imieniem Ummon m贸wi艂a w poemacie o wojnie w TechnoCentrum... Ju偶 to przerabiali艣my.

- Przypomnij mi.

- Ummon twierdzi艂, 偶e Gwa艂towne chc膮 zniszczy膰 ludzko艣膰. Stabilnym, czyli grupie, do kt贸rej sam nale偶a艂, zale偶a艂o na naszym ocaleniu. Sfingowa艂y zniszczenie Starej Ziemi, kt贸ra zosta艂a rzekomo wch艂oni臋ta przez czarn膮 dziur臋, i ukry艂y jaw Ob艂oku Magellana b膮d藕 w Mg艂awicy Herkulesa. Tworz膮ce trzeci膮 grup臋. Ostateczne w og贸le nie interesowa艂y si臋 Ziemi膮 ani lud藕mi, bo zale偶a艂o im tylko na stworzeniu Najwy偶szego Intelektu.

Enea milcza艂a.

- Ko艣ci贸艂 potwierdza powszechnie znan膮 i akceptowan膮 wersj臋 wydarze艅 - ci膮gn膮艂em niepewnie. - Czarna dziura po艂kn臋艂a Ziemi臋; kolebka ludzko艣ci zgin臋艂a wtedy, kiedy by艂o jej to pisane.

- W kt贸r膮 z tych opowie艣ci wierzysz, Raul? Zaczerpn膮艂em g艂臋boko tchu.

- Sam nie wiem - przyzna艂em. - Wydaje mi si臋, 偶e chcia艂bym, 偶eby Stara Ziemia wci膮偶 istnia艂a, ale jako艣 nie potrafi臋 si臋 przej膮膰 jej losem.

- A gdyby istnia艂a inna mo偶liwo艣膰?

Szklane drzwi zadr偶a艂y i zagrzechota艂y niespodziewanie. Po艂o偶y艂em d艂o艅 na kolbie pistoletu, spodziewaj膮c si臋 ujrze膰 za nimi Chy偶wara, ale z zewn膮trz dobiega艂o tylko zawodzenie wiatru.

- Jaka inna mo偶liwo艣膰?

- Ummon 艂ga艂. Sztuczna Inteligencja ok艂ama艂a mojego ojca. 呕aden z element贸w Centrum nigdzie nie przeni贸s艂 Ziemi: ani Stabilne, ani Gwa艂towne, ani Ostateczne.

- W takim razie faktycznie uleg艂a zniszczeniu - stwierdzi艂em.

- Nie. Ojciec te偶 nie od razu to zrozumia艂. Stara Ziemia znalaz艂a si臋 w Ob艂oku Magellana, nie przecz臋, jednak偶e nie za spraw膮 SI z Centrum. 呕adna z grup skupiaj膮cych SI nie dysponowa艂a odpowiednim poziomem techniki ani wystarczaj膮co pot臋偶nym 藕r贸d艂em energii, 偶adna te偶 nie potrafi w dostatecznym stopniu kontrolowa膰 Pustki, Kt贸ra 艁膮czy. TechnoCentrum samo nie umie si臋 przenie艣膰 do Ob艂oku Magellana. To dla nich za daleko... niewyobra偶alnie daleko.

- Kto w takim razie wykrad艂 Star膮 Ziemi臋? Enea opad艂a na poduszk臋.

- Nie wiem. Wydaje mi si臋, 偶e Centrum r贸wnie偶 nie ma poj臋cia, ale i nie chce si臋 tego dowiedzie膰. SI boj膮 si臋 natomiast, 偶e my si臋 tego dowiemy.

- Czyli to nie TechnoCentrum uruchamia transmitery na naszej drodze? - zapyta艂 A. Bettik, podchodz膮c bli偶ej.

- Nie.

- A dowiemy si臋, kto? - dorzuci艂em.

- Je偶eli prze偶yjemy, to tak. Je偶eli tylko prze偶yjemy - w oczach Enei malowa艂o si臋 teraz zwyk艂e, nie maj膮ce nic wsp贸lnego z gor膮czk膮, zm臋czenie. - B臋d膮 na nas jutro czeka膰, Raul. Nie chodzi mi o kapitana i jego 偶o艂nierzy. Kto艣... a w艂a艣ciwie co艣 z Centrum b臋dzie na nas czeka膰.

- Istota, kt贸ra, twoim zdaniem, zabi艂a ojca Glaucusa, Cuchiata i innych, tak?

- Tak.

- Czy mia艂a艣 jak膮艣 wizj臋? No, wiesz, 偶e dowiedzia艂a艣 si臋 o ojcu Glaucusie?

- To nie wizja - odpar艂a bezbarwnym g艂osem. - To wspomnienie z przysz艂o艣ci.

Wyjrza艂em przez okno; burza powoli s艂ab艂a.

- Mo偶emy tu zosta膰 - zauwa偶y艂em. - Znale藕膰 dzia艂aj膮cy 艣migacz czy EMV, przelecie膰 na p贸艂nocn膮 p贸艂kul臋 i schroni膰 si臋 w Ali albo innym z wielkich miast, o kt贸rych wspomina przewodnik. Nie musimy stawa膰 do gry na ich zasadach i jutro p艂yn膮膰 dalej.

- Musimy - sprzeciwi艂a si臋 dziewczynka.

Z pocz膮tku chcia艂em zaprotestowa膰, ale umilk艂em.

- Jak膮 rol臋 ma w tym wszystkim do odegrania Chy偶war? - zagadn膮艂em po chwili ciszy.

- Nie wiem. To zale偶y od tego, kto go przys艂a艂 z przysz艂o艣ci. Mo偶e zreszt膮 dzia艂a samodzielnie, naprawd臋 nie wiem.

- Samodzielnie? My艣la艂em, 偶e to zwyk艂a maszyna.

- O nie, na pewno nie „zwyk艂a maszyna”.

- Nie rozumiem - potar艂em policzek. - Czy Chy偶war m贸g艂by by膰 naszym przyjacielem?

- Przyjacielem z pewno艣ci膮 nie - Enea pog艂aska艂a mnie po twarzy. - Przepraszam, Raul, to nie jest tak, 偶e ja umy艣lnie co艣 kr臋c臋. Po prostu nie wiem. Nic nie jest zapisane, wszystko p艂ynie, a kiedy udaje mi si臋 dostrzec jaki艣 porz膮dek, mam wra偶enie, jakbym podziwia艂a 艣liczny rysunek na piasku na moment przed tym, gdy dopadnie go wiatr.

Pustynna burza resztk膮 si艂 za艂omota艂a w okna, jak gdyby odpowiadaj膮c na s艂owa Enei. Dziewczynka u艣miechn臋艂a si臋 do mnie.

- Przepraszam, 偶e przed chwil膮 wy艂膮czy艂am si臋 z czasu...

- Wy艂膮czy艂a艣 si臋?

- No, kiedy pyta艂am, czy mnie kochasz - posmutnia艂a, cho膰 nie przesta艂a si臋 u艣miecha膰. - Zapomnia艂am, gdzie i kiedy jeste艣my.

- Niewa偶ne, male艅ka - powiedzia艂em po chwili. - Naprawd臋 ci臋 kocham, a jutro pr臋dzej zgin臋 ni偶 pozwol臋, 偶eby kto艣 zrobi艂 ci krzywd臋 - Ko艣ci贸艂, Centrum, ktokolwiek.

- Ja r贸wnie偶 ze swej strony do艂o偶臋 wszelkich stara艅, by do tego nie dopu艣ci膰, M. Enea - zawt贸rowa艂 mi A. Bettik.

Dziewczynka z艂apa艂a nas obu za r臋ce.

- Blaszany Drwal i Strach Na Wr贸ble. Nie zas艂u偶y艂am sobie na takich przyjaci贸艂.

Tym razem ja mog艂em si臋 u艣miechn膮膰; Starowina opowiada艂a mi kiedy艣 t臋 histori臋.

- A gdzie Tch贸rzliwy Lew? - zapyta艂em.

U艣miech znikn膮艂 z twarzyczki Enei.

- To ja - odpar艂a cicho. - Ja tu jestem tch贸rzem.

Do rana nie zmru偶yli艣my oka, a kiedy pierwszy blask przed艣witu zar贸偶owi艂 wzg贸rza pod miastem, spakowali艣my si臋 i ruszyli艣my na molo.

51

Dzi臋ki temu, 偶e „Rafael” opu艣ci艂 uk艂ad Sol Draconi ze wzgl臋dnie niedu偶膮 pr臋dko艣ci膮, nie musi zbyt ostro hamowa膰, by wej艣膰 na orbit臋 Bo偶ej Kniei. Przeci膮偶enie nie przekracza wi臋c dwudziestu pi臋ciu g, a i to utrzymuje si臋 tylko przez trzy godziny. Rhadamanth Nemes le偶y w komorze zmartwychwsta艅czej i czeka.

Po zaj臋ciu pozycji na orbicie Nemes podnosi wieko trumny i, odbijaj膮c si臋 od niej nogami, leci do mesy, 偶eby zabra膰 sprz臋t. Przed zej艣ciem do korytarza 艂膮cz膮cego l膮downik ze statkiem macierzystym sprawdza wskazania przyrz膮d贸w kieruj膮cych zmartwychwstaniem, po czym pod艂膮cza si臋 do komputera pok艂adowego. Pozosta艂e komory dzia艂aj膮 zgodnie z planem, zaprogramowane na standardowy, trzydniowy okres wskrzeszenia. Wie, 偶e zanim de Soya i jego 偶o艂nierze si臋 obudz膮, ona za艂atwi ca艂膮 spraw臋. Programuje jeszcze te same parametry manewr贸w, co nad Sol Draconi Septem, archanio艂 za艣 potwierdza przyj臋cie programu i przygotowuje si臋 do zapomnienia go.

Nemes udaje si臋 jeszcze do swojej szafki, gdzie poza kilkoma kompletami ubra艅 i fa艂szywymi drobiazgami osobistymi - w rodzaju sfabrykowanego rodzinnego hologramu i nieprawdziwych list贸w od nieistniej膮cego brata - znajduje si臋 zapasowy pas z kilkoma pojemnikami. Postronny obserwator znalaz艂by w nich prosty komputer wielko艣ci karty do gry, dost臋pny w ka偶dym sklepie za osiem do dziesi臋ciu floren贸w, k艂臋bek nici, trzy fiolki z pigu艂kami i paczk臋 tampon贸w. Nemes zapina sobie pas na biodrach i podlatuje w stron臋 艣luzy.

Nawet z wysoko艣ci trzydziestu tysi臋cy kilometr贸w wida膰 艣lady zniszcze艅 na Bo偶ej Kniei, przynajmniej w miejscach, gdzie powierzchni planety nie przes艂aniaj膮 ci臋偶kie zwa艂y chmur. W procesie ewolucji geologicznej nie wykszta艂ci艂y si臋 tu wyra藕nie oddzielone kontynenty i morza; Bo偶a Knieja stanowi jednolit膮 mas臋 skaln膮, poci臋t膮 tysi膮cami w膮skich, wype艂nionych s艂on膮 wod膮 jezior, kt贸re niczym 艣lady pazur贸w na suknie bilardowego sto艂u znacz膮 ziele艅 l膮du. Woda wype艂ni艂a r贸wnie偶 zag艂臋bienia wzd艂u偶 uskok贸w tektonicznych, tworz膮c mn贸stwo mniejszych jeziorek. Opr贸cz nich wsz臋dzie widniej膮 brunatne blizny pozostawione prawie trzysta lat temu przez lasery i pociski plazmowe Intruz贸w - przynajmniej ludzie s膮dz膮, 偶e taka jest ich geneza.

Nemes obserwuje wynurzaj膮cy si臋 spod chmur krajobraz, gdy statek wpada w atmosfer臋 z hukiem towarzysz膮cym obiektom przekraczaj膮cym pr臋dko艣膰 d藕wi臋ku. Wi臋kszo艣膰 mierz膮cych dwie艣cie metr贸w wysoko艣ci sekwoi z rekombinowanym DNA, kt贸re przyci膮gn臋艂y na planet臋 Bractwo Muir, znikn臋艂a bez 艣ladu - sp艂on臋艂y w po偶arze, jaki ogarn膮艂 ca艂膮 Bo偶膮 Kniej臋 i sprowadzi艂 na 艣wiat atomow膮 zim臋. Na obu p贸艂kulach znaczne po艂acie l膮du wci膮偶 l艣ni膮 biel膮 lodowych czap. 艢nieg zacz膮艂 si臋 topi膰 ca艂kiem niedawno, gdy chmury cofn臋艂y si臋 na odleg艂o艣膰 powy偶ej tysi膮ca kilometr贸w na p贸艂noc i po艂udnie od r贸wnika. W艂a艣nie ten r贸wnikowy, budz膮cy si臋 do 偶ycia obszar stanowi cel Nemes.

Kobieta przechodzi na sterowanie r臋czne i wpina si臋 mikrow艂贸knem wprost w uk艂ad sterowania lotem. Przegl膮da mapy Bo偶ej Kniei, kt贸re 艣ci膮gn臋艂a z biblioteki na „Rafaelu”. P艂yn膮cy z zachodu na wsch贸d fragment Tetydy na planecie templariuszy liczy艂 sobie sto sze艣膰dziesi膮t kilometr贸w; rzeka wygina艂a si臋 w olbrzymi 艂uk, rozci膮gn膮 wzd艂u偶 skrawka obwodu Drzewo艣wiata, a tury艣ci mijali po drodze Muzeum Muir. Templariusze lubili uwa偶a膰 si臋 za ekologiczne sumienie Hegemonii; przy okazji ka偶dej pr贸by terraformowania nowej planety w Sieci czy na Pograniczu wciskali swoje trzy grosze, cho膰 nikt ich o zdanie nie pyta艂. Drzewo艣wiat sta艂 si臋 symbolem ich arogancji. Nie da si臋 ukry膰, 偶e ro艣lina nie mia艂a sobie r贸wnych w znanym kosmosie: pie艅 drzewa mia艂 ponad osiemdziesi膮t kilometr贸w 艣rednicy, korona za艣 - ponad pi臋膰set, czyli tyle, ile wynosi艂a 艣rednica podstawy legendarnego Olympusa na Marsie. Najwi臋kszy ze znanych ludzko艣ci pojedynczy, 偶ywy organizm si臋ga艂 ga艂臋ziami stratosfery.

Drzewo艣wiat r贸wnie偶 zgin膮艂, unicestwiony kr贸tko przed Upadkiem, podczas ataku floty „Intruz贸w”. Zamiast wspania艂ego, 偶ywego drzewa na Bo偶ej Kniei znajduje si臋 dzi艣 Pniako艣wiat, kopiec popio艂贸w i w臋gla, podobny do zerodowanych szcz膮tk贸w prastarego wulkanu. Kiedy zabrak艂o templariuszy - cz臋艣膰 z nich zgin臋艂a, cz臋艣膰 zd膮偶y艂a odlecie膰 na zasilanych energi膮 erg贸w drzewostatkach - ich planeta przez z g贸r膮 dwa i p贸艂 stulecia by艂a martwa. Nemes zdaje sobie spraw臋, 偶e Pax dawno ju偶 przeprowadzi艂by powt贸rn膮 kolonizacj臋 Bo偶ej Kniei, gdyby nie naciski Centrum. SI mia艂y w艂asne, d艂ugofalowe plany odnosz膮ce si臋 do tego 艣wiata, w kt贸rych nie by艂o miejsca dla misjonarzy i kolonist贸w.

Nemes znajduje pierwszy portal, ustawiony w g贸rze rzeki. Zawisa nad nim. Przy poczernia艂ych zboczach kikuta Drzewo艣wiata transmiter wygl膮da nad wyraz niepozornie. Ro艣linno艣膰 pleni si臋 bujnie wzd艂u偶 rzeki i na poczernia艂ych zboczach Pniaka i cho膰 w por贸wnaniu z dawn膮 puszcz膮 drzewa przypominaj膮 raczej polne chwasty, nietrudno znale藕膰 tu okazy mierz膮ce nawet ponad dwadzie艣cia metr贸w wysoko艣ci. W w膮wozach g膮szcz jest jeszcze wi臋kszy - nie najlepsze miejsce na zasadzk臋. Nemes l膮duje na pomocnym brzegu rzeki i pieszo udaje si臋 do transmitera.

Zdejmuje z niego panel sterowania, pod kt贸rym znajduje si臋 modu艂 komunikacyjny, po czym zdziera warstw臋 sk贸ry i mi臋艣ni, pokrywaj膮c膮 jej praw膮 r臋k臋 powy偶ej nadgarstka. Wydobyt膮 spod sk贸ry wtyczk膮 wpina si臋 w modu艂 i przegl膮da zapisy podr贸偶y, z kt贸rych wynika, 偶e od Upadku nikt z transmitera nie korzysta艂. Czyli Enea jeszcze nie przyby艂a na Bo偶膮 Kniej臋.

Nemes wraca do l膮downika i startuje w d贸艂 rzeki. Szuka miejsca, w kt贸rym mog艂aby spokojnie zaczeka膰 na dziewczynk臋 i jej towarzyszy. Dobrze by艂oby, 偶eby nie mogli uciec drog膮 l膮dow膮 - poszycie powinno by膰 na tyle g臋ste, by sama Nemes mog艂a si臋 ukry膰, a zarazem na tyle rzadkie, by nie dawa艂o os艂ony przeciwnikowi. Poza tym po wykonaniu zadania b臋dzie musia艂a po sobie posprz膮ta膰, przyda艂oby si臋 wi臋c skaliste pod艂o偶e, kt贸re po prostu sp艂ucze wod膮 przed powrotem na statek.

Ju偶 po pi臋tnastu kilometrach udaje si臋 jej znale藕膰 idealne miejsce na zasadzk臋. Tetyda wp艂ywa w tym miejscu w skalisty w膮w贸z i tworzy drugie bystrze; koryto rzeki zosta艂o powa偶nie naruszone przez lance Intruz贸w i p贸藕niejsze osuwiska. Nowe drzewa porastaj膮 zar贸wno brzegi samej Tetydy, jak i licznych, w膮skich jar贸w, dochodz膮cych do niej w okolicy. Wzd艂u偶 brzeg贸w kanionu le偶膮 pot臋偶ne g艂azy i bloki czarnej lawy, kt贸ra po stopieniu laserami sp艂yn臋艂a z wy偶szych partii l膮du i zastyg艂a w rozleg艂e tarasy. Teren uniemo偶liwia przeniesienie tratwy l膮dem, sternik za艣 b臋dzie wystarczaj膮co zaabsorbowany blisko艣ci膮 przew臋偶enia i spienionej wody, by nie rozgl膮da膰 si臋 bez potrzeby po okolicy.

Nemes l膮duje w odleg艂o艣ci kilometra na po艂udnie od w膮wozu. Wyjmuje z szafki hermetycznie zamykany worek na okazy, wk艂ada go za pas, maskuje l膮downik ga艂臋ziami i szybkim truchtem wraca nad rzek臋.

Z pojemnika przy pasie wyjmuje szpulk臋, wyrzuca ca艂y zapas zwyk艂ej nici, po czym odwija kilkaset metr贸w niewidocznego go艂ym okiem w艂贸kna monomolekularnego. Przeci膮ga je kilkakrotnie w poprzek rzeki, tu偶 powy偶ej bystrzy, na podobie艅stwo niewidzialnej paj臋czyny. Kraw臋dzie ska艂 i pnie drzew, do kt贸rych mocuje w艂贸kno, smaruje lepkim, poliw臋glanowym 偶elem, kt贸ry nie do艣膰, 偶e zapobiega przeci臋ciu kamienia czy drewna, to jeszcze przypomina jej, gdzie znajduj膮 si臋 nici. Gdyby nawet kto艣 si臋 tu kr臋ci艂, nie zwr贸ci na 偶el uwagi, bior膮c go za plam臋 偶ywicy czy k臋p臋 mchu na g艂azie. Monow艂贸kno poci臋艂oby na plasterki nawet kad艂ub „Rafaela”, gdyby statek mia艂 t臋dy przelatywa膰.

Po rozpi臋ciu paj臋czyny Nemes rusza po skrawku p艂askiego l膮du w g贸r臋 rzeki. Z fiolki z „pastylkami” rozsypuje po ziemi i drzewach kilkaset mikromin. Pokryte pow艂ok膮 z polimeru maskuj膮cego 艂adunki natychmiast stapiaj膮 si臋 z pod艂o偶em, dostosowuj膮c do niego w艂asny kolor i faktur臋. Gdy tylko w pobli偶u pojawi si臋 ruchomy cel, wyskocz膮 w powietrze i eksploduj膮 na jego powierzchni; 艂adunek wybuchowy zosta艂 wyprofilowany w taki spos贸b, by wbi膰 si臋 jak najg艂臋biej pod powierzchni臋 obiektu. Mikrominy reaguj膮na d藕wi臋k pulsu, wydychany z p艂uc dwutlenek w臋gla oraz ciep艂o ludzkiego cia艂a i nacisk na pod艂o偶e w promieniu dziesi臋ciu metr贸w.

Nemes jeszcze raz bacznie przygl膮da si臋 okolicy: w pobli偶u w膮wozu jest to jedyne miejsce, gdzie cz艂owiek m贸g艂by po zej艣ciu z tratwy ucieka膰 pieszo, ale po rozrzuceniu min nie ma szans. Wraca na kamienist膮 pla偶臋 i zaszyfrowanym impulsem aktywuje czujniki mikromin.

Chc膮c zapobiec ewentualnym pr贸bom powrotu tratwy w g贸r臋 rzeki, Nemes rozrzuca na dnie wyj臋te z pude艂ka tampon贸w skorpionie kapsu艂ki. Na pierwszy rzut oka niczym nie r贸偶ni膮 si臋 od wszechobecnych tu otoczak贸w. W艂膮czaj膮 si臋 z chwil膮, gdy przep艂ynie ponad nimi 偶ywa istota. Je艣li ofiara postanowi nast臋pnie zawr贸ci膰 i posuwa膰 si臋 pod pr膮d, ma艂e, wielko艣ci gz贸w skorpiony wyprysn膮 z ceramicznych pow艂ok i wbij膮 si臋 jej w czaszk臋, po czym eksploduj膮 zetkn膮wszy si臋 z tkank膮 m贸zgow膮.

Rhadamanth Nemes wybiera sobie spory g艂az, mniej wi臋cej dziesi臋膰 metr贸w powy偶ej wlotu w膮wozu, k艂adzie si臋 na nim i czeka. W pojemnikach przy pasie pozosta艂 jej jeszcze komputer i hermetycznie, zamykana torba.

„Komputer” jest najbardziej wyrafinowanym pod wzgl臋dem technicznym urz膮dzeniem, jakie ze sob膮 zabra艂a. Istoty, kt贸re go dla niej stworzy艂y, nazwa艂y go „pu艂apk膮 Sfinksa” na pami膮tk臋 nosz膮cego to miano grobowca na Hyperionie, zbudowanego zreszt膮 przez ten sam gatunek SI. Przyrz膮d potrafi wytworzy膰 pi臋ciometrowej 艣rednicy ba艅k臋 pr膮d贸w anty - lub hiperentropicznych; energia potrzebna do jej powstania wystarczy艂aby mieszka艅com ludnej planety - na przyk艂ad Renesansu - na dziesi臋膰 lat, ale Nemes potrzebuje zaledwie pi臋ciu minut przesuni臋cia czasowego. Bawi膮c si臋 kart膮 dochodzi do wniosku, 偶e w艂a艣ciwsza by艂aby nazwa „pu艂apka na Chy偶wara”.

Spogl膮da w g贸r臋 rzeki. W ka偶dej chwili oczekuje przybycia go艣ci. Nie przeszkadza jej to, 偶e od portalu dzieli j膮 pi臋tna艣cie kilometr贸w: potrafi odbiera膰 zak艂贸cenia czasoprzestrzeni wywo艂ane dzia艂aniem transmitera. Spodziewa si臋, 偶e dziewczynce b臋dzie towarzyszy艂 Chy偶war, kt贸ry zapewne potraktuje j膮, Nemes, jak wroga. Chyba by艂aby rozczarowana, gdyby sta艂o si臋 inaczej.

Bierze do r臋ki ostatni element wyposa偶enia: torb臋 na okazy, kt贸ra niczego nie udaje: faktycznie jest przeznaczona do zbierania pr贸bek z nieznanego 艣rodowiska. Szczelne opakowanie przyda si臋 do przeniesienia g艂owy Enei na pok艂ad „Rafaela”. Tam Nemes schowaj膮 w skrytce pod panelem sterowania nap臋du j膮drowego. Jej prze艂o偶eni 偶膮daj膮 dowodu.

U艣miecha si臋 lekko i k艂adzie na wznak na bazaltowej p艂ycie. Wystawia twarz na s艂o艅ce i zas艂ania oczy r臋k膮. Mo偶e sobie pozwoli膰 na kr贸tk膮 drzemk臋. Wszystko gotowe.

52

Nie spodziewa艂em si臋 ujrze膰 Chy偶wara, gdy tu偶 przed wschodem s艂o艅ca, w dniu, w kt贸rym wszystko mia艂o si臋 rozstrzygn膮膰, wyszli艣my na nabrze偶e w Mashhadzie, stolicy Qom-

Rijadu. Ale by艂 tam.

Na widok stoj膮cej na naszej tratwie trzymetrowej rze藕by z chromu i stali zatrzymali艣my si臋 jak wryci. Stw贸r ani drgn膮艂 od czasu, kiedy widzia艂em go ubieg艂ej nocy. Wtedy wycofa艂em si臋 ostro偶nie, trzymaj膮c go na muszce; teraz te偶 wymierzy艂em bro艅 w jego stron臋 i powoli ruszy艂em do przodu.

- Spokojnie! - Enea po艂o偶y艂a mi d艂o艅 na ramieniu.

- Czego on u diab艂a chce?! - odbezpieczy艂em karabin i za艂adowa艂em plazmowy nab贸j do komory.

- Nie wiem, ale nie zrobisz mu tym krzywdy.

Obliza艂em wargi i zerkn膮艂em na ni膮. Chcia艂em jej powiedzie膰, 偶e pociski plazmowe robi膮 krzywd臋 wszystkiemu, co nie ma na sobie dwudziestocentymetrowego pancerza bojowego z ery Hegemonii. Dziewczynka by艂a blada, zm臋czona i mia艂a si艅ce pod oczami. Darowa艂em sobie m贸j komentarz.

- I tak nie dostaniemy si臋 na tratw臋, dop贸ki on tam stoi - zauwa偶y艂em.

Enea 艣cisn臋艂a moj膮 r臋k臋.

- Nie mam wyj艣cia - powiedzia艂a tylko i ruszy艂a wprost na betonowe molo.

Obejrza艂em si臋 na A. Bettika, kt贸ry wcale nie wygl膮da艂 na szcz臋艣liwszego ode mnie, a nast臋pnie truchcikiem dogonili艣my nasz膮 przyjaci贸艂k臋.

Z bliska Chy偶war sprawia艂 jeszcze bardziej przera偶aj膮ce wra偶enie ni偶 ogl膮dany z bezpiecznej odleg艂o艣ci. Przed chwil膮 u偶y艂em s艂owa „rze藕ba” - i rzeczywi艣cie, stw贸r mia艂 w sobie co艣 z pos膮gu, pod warunkiem 偶e wyobrazimy sobie pos膮g z艂o偶ony z chromowanych kolc贸w, drutu kolczastego, ostrzy i cierni, osadzonych w g艂adkim, metalowym korpusie. By艂 przy tym naprawd臋 ogromny, o ponad metr wy偶szy ode mnie, a nie nale偶臋 do mikrus贸w. Wygl膮da艂 w dodatku na tw贸r bardzo skomplikowany: masywne nogi zgina艂y si臋 w stawach okrytych kolczastymi, stalowymi pasami; p艂askie stopy mia艂y zamiast palc贸w zakrzywione sztylety, zamiast pi臋t za艣 - p艂askie, 艂y偶kowate ostrza, kt贸re znakomicie nadawa艂yby si臋 do wypruwania flak贸w ofiarom; g艂adki, l艣ni膮cy tu艂贸w w kilku miejscach spowija艂y k艂臋by kolczastego drutu; ponadto stw贸r mia艂 czworo ramion, nieproporcjonalnie d艂ugich i zaopatrzonych w zbyt wiele staw贸w. W rezultacie a偶 cztery ostre jak no偶e d艂onie zwisa艂y mu na wysoko艣ci bioder.

W czaszce, g艂adkiej i dziwacznie wyd艂u偶onej, osadzone by艂y podobne do 艂opat szcz臋ki, zaopatrzone w kilka rz臋d贸w stalowych z臋b贸w. 艁ukowato wygi臋te ostrze zdobi艂o czo艂o stwora, drugie, podobne, znajdowa艂o si臋 na samym szczycie czaszki. Olbrzymie, g艂臋boko osadzone oczy mia艂y intensywnie, czerwon膮, matow膮 barw臋.

- Chcesz p艂yn膮膰 razem z... z tym czym艣? - zapyta艂em szeptem, gdy przystan臋li艣my na nabrze偶u, cztery metry od tratwy. Chy偶war nie odwr贸ci艂 g艂owy, 偶eby spojrze膰 wprost na nas; jego oczy przypomina艂y zgaszone reflektory. Z najwi臋ksz膮 ch臋ci膮 cofn膮艂bym si臋 o kilka krok贸w, odwr贸ci艂 na pi臋cie i uciek艂 gdzie pieprz ro艣nie.

- Musimy wej艣膰 na pok艂ad - odpar艂a, r贸wnie偶 szeptem, Enea. - Dzi艣 jest ostatni dzie艅. Musimy si臋 st膮d wydosta膰.

W艂a艣ciwie nie spuszczaj膮c wzroku z potwora zerkn膮艂em na niebo i za siebie, na ci膮gn膮ce si臋 wzd艂u偶 brzegu zabudowania. Po trwaj膮cej ca艂膮 noc burzy piaskowej spodziewa艂em si臋, 偶e niebo b臋dzie r贸偶owe od unosz膮cego si臋 wsz臋dzie py艂u, tymczasem burza raczej oczy艣ci艂a powietrze. Ostatnie podmuchy pustynnego wiatru wci膮偶 p臋dzi艂y przed sob膮 czerwonawe ob艂oki, samo niebo nabra艂o za艣 b艂臋kitnego odcienia, g艂臋bszego ni偶 poprzedniego dnia. S艂o艅ce zaczyna艂o z wolna z艂oci膰 ostatnie pi臋tra najwy偶szych budynk贸w.

- Mo偶e uda艂oby si臋 nam znale藕膰 jaki艣 dzia艂aj膮cy EMV i podr贸偶owa膰 z klas膮 - zaproponowa艂em szeptem. - Wiesz, pojazd bez takiej figury na masce.

Nawet mnie samemu nie bardzo si臋 ten dowcip spodoba艂, ale tamtego ranka ka偶da pr贸ba 偶artu kosztowa艂a mnie sporo odwagi.

- Chod藕cie - powiedzia艂a Enea i po 偶elaznej drabince zesz艂a na pok艂ad. Pospieszy艂em za ni膮, jedn膮 r臋k膮 przytrzymuj膮c si臋 szczebli - w drugiej nios艂em karabin. A. Bettik zszed艂 za nami bez s艂owa.

Nie zwr贸ci艂em dot膮d uwagi, jak delikatna zrobi艂a si臋 tratwa: przyci臋te k艂ody pop臋ka艂y i porozszczepia艂y si臋 na ko艅cach, jedna trzecia pok艂adu znalaz艂a si臋 pod wod膮, fale chlupota艂y o masywne stopy Chy偶wara, w namiocie zalega艂a gruba warstwa piachu, nawiana w ci膮gu nocy, a podp贸rka wios艂a sterowego mog艂a trzasn膮膰 w ka偶dej chwili - w og贸le pozostawiony na pok艂adzie ekwipunek sprawia艂 wra偶enie porzuconego i zapomnianego. W艂o偶yli艣my plecaki do namiotu i stan臋li艣my niezdecydowani. Patrzyli艣my na plecy Chy偶wara czekaj膮c, a偶 si臋 poruszy, niczym trzy myszki, kt贸re zakrad艂y si臋 na dywan, gdzie 艣pi kocur.

Chy偶war nie odwr贸ci艂 si臋 w nasz膮 stron臋; musz臋 przyzna膰, 偶e z ty艂u wcale nie wygl膮da艂 mniej gro藕nie, chocia偶 przynajmniej nie 艣widrowa艂 nas przenikliwym spojrzeniem czerwonych oczu.

Enea z westchnieniem podesz艂a do potwora, podnios艂a r膮czk臋, po czym, nie dotykaj膮c go, zwr贸ci艂a si臋 do nas:

- Wszystko gra. Ruszajmy!

- Jak to gra? - spyta艂em zacietrzewionym szeptem. Nie wiem, dlaczego nie podnosi艂em g艂osu... Nie potrafi艂em jednak m贸wi膰 normalnie w s膮siedztwie metalowego stwora.

- Gdyby chcia艂 nas dzi艣 zabi膰, ju偶 byliby艣my martwi - odrzek艂a beznami臋tnie i przesz艂a na praw膮 burt臋. Przygarbiona, z blad膮 twarz膮, wzi臋艂a w r臋ce jeden z dr膮g贸w. - Czas na nas. Rzu膰 cumy! - poprosi艂a A. Bettika.

Android nawet nie mrugn膮艂, mijaj膮c stalowe monstrum w odleg艂o艣ci wyci膮gni臋tej r臋ki. Odwi膮za艂 dziobow膮 cum臋 i zwin膮艂 j膮 porz膮dnie, podczas gdy ja jedn膮 r臋k膮 odpl膮ta艂em lin臋 na rufie.

Doci膮偶ona na dziobie nowym pasa偶erem tratwa zanurzy艂a si臋 g艂臋biej i woda si臋ga艂a prawie do samego wej艣cia namiotu. Niekt贸re z k艂贸d z przodu i na sterburcie niemal odczepi艂y si臋 od reszty konstrukcji.

- Musimy zaj膮膰 si臋 tratw膮 - stwierdzi艂em, po艂o偶ywszy karabin przy nogach i chwyciwszy wios艂o sterowe.

- To ju偶 nie na tej planecie - Enea wci膮偶 zapiera艂a si臋 z ca艂ej si艂y dr膮giem o dno, staraj膮c si臋 zepchn膮膰 nas w g艂贸wny nurt rzeki. - Za portalem.

- Wiesz, dok膮d p艂yniemy? - zapyta艂em. Pokr臋ci艂a g艂ow膮, jej w艂osy straci艂y zwyk艂y po艂ysk.

- Nie, wiem tylko, 偶e dzi艣 jest ostatni dzie艅.

Ju偶 raz m贸wi艂a co艣 na ten temat i poczu艂em w贸wczas takie samo uk艂ucie strachu, jak w tej chwili.

- Nie mylisz si臋, ma艂a?

- Nie.

- Ale nie wiesz, dok膮d zmierzamy?

- Nie. Nie do ko艅ca.

- To co wiesz? To znaczy...

- Wiem, co masz na my艣li, Raul - u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo. - Je偶eli prze偶yjemy najbli偶szych kilka godzin, udamy si臋 na poszukiwanie budowli, kt贸r膮 widzia艂am w snach.

- Jak wygl膮da ta budowla?

Enea ju偶 otworzy艂a usta, 偶eby mi odpowiedzie膰, ale zrezygnowa艂a i tylko opar艂a si臋 na dr膮gu. P艂yn臋li艣my samym 艣rodkiem Tetydy, gdzie pr膮d rwa艂 do艣膰 wartko. Po obu stronach liczne w centrum wie偶owce ust臋powa艂y miejsca ma艂ym parkom i alejom spacerowym.

- Poznam j膮, kiedy j膮 zobacz臋 - odrzek艂a wreszcie dziewczynka. Podesz艂a bli偶ej i poci膮gn臋艂a mnie za r臋kaw. Nachyli艂em si臋 do niej. - Raul, gdyby... gdyby mi si臋 nie uda艂o, a ty... by艣 prze偶y艂... to mam pro艣b臋: wr贸膰 na Hyperiona i powt贸rz wujkowi Martinowi to, co ci m贸wi艂am o lwach, tygrysach i nied藕wiedziach... i o tym, co szykuje nam Centrum.

Z艂apa艂em j膮 za rami臋.

- Nie m贸w tak! Wszystkim nam si臋 uda i sama Martinowi o wszystkim opowiesz.

Skin臋艂a g艂ow膮 bez przekonania i wr贸ci艂a na swoje stanowisko. Chy偶war patrzy艂 prosto przed siebie, woda chlupota艂a mu u st贸p, a s艂oneczny blask zaczyna艂 l艣ni膰 na kolcach i ostrzach.

My艣la艂em, 偶e za Mashhadem wyp艂yniemy na odkryt膮 pustyni臋, ale kolejny raz okaza艂o si臋, 偶e si臋 myl臋. Parki stawa艂y si臋 coraz rozleglejsze, pojawi艂o si臋 wi臋cej drzew ze Starej Ziemi, li艣ciastych i iglastych, jak r贸wnie偶 mn贸stwo zielonych i 偶贸艂tych palm. Niebawem zabudowania zosta艂y daleko w tyle, rzeka za艣 wp艂yn臋艂a w g臋sty las. S艂o艅ce dopiero niedawno wzesz艂o, a ju偶 zrobi艂o si臋 gor膮co.

P艂yn膮c 艣rodkiem rzeki w zasadzie nie potrzebowali艣my steru, uwi膮za艂em wi臋c wios艂o na sta艂e, zdj膮艂em koszul臋, od艂o偶y艂em j膮 do plecaka i wzi膮艂em dr膮g od wyra藕nie wyczerpanej dziewczynki. Podnios艂a na mnie wzrok, ale nie zaprotestowa艂a.

A. Bettik z艂o偶y艂 namiot i wytrz膮sn膮艂 z niego wi臋kszo艣膰 nagromadzonego przez noc piasku. P贸藕niej usiad艂 obok mnie. Patrzyli艣my jak rzeka za zakr臋tem niesie nas w sam 艣rodek tropikalnej d偶ungli. Android mia艂 na sobie lu藕n膮 koszul臋 i podniszczone, 偶贸艂te szorty, w kt贸rych widzia艂em go na Hebronie i Mare Infinitus; u jego st贸p le偶a艂 s艂omkowy kapelusz. Enea nieoczekiwanie przesz艂a na dzi贸b tratwy i przycupn臋艂a obok nieruchomego Chy偶wara.

- Ten las nie mo偶e by膰 pochodzenia naturalnego - zauwa偶y艂em. Wyprostowa艂em tratw臋, kt贸r膮 pr膮d usi艂owa艂 ustawi膰 bokiem do kierunku ruchu. - Nie wierz臋, 偶eby pada艂o tu do艣膰 deszcz贸w.

- Wydaje mi si臋, 偶e p艂yniemy przez rozleg艂y ogr贸d, do kt贸rego powstania przyczynili si臋 pobo偶ni szyiccy pielgrzymi, M. Endymion - powiedzia艂 A. Bettik. - Prosz臋 pos艂ucha膰.

Poszed艂em za jego rad膮. D偶ungla rozbrzmiewa艂a g艂osami ptak贸w i szelestem li艣ci, ale w tle s艂ysza艂em terkot i syk zraszaczy.

- Niewiarygodne! Zu偶ywali bezcenn膮 wod臋, 偶eby podtrzyma膰 taki ekosystem. Ten las ci膮gnie si臋 przecie偶 kilometrami.

- To raj - wtr膮ci艂a Enea.

- Co takiego?

Zn贸w pchn膮艂em nas na 艣rodek rzeki.

- Na Starej Ziemi muzu艂manie zamieszkiwali g艂贸wnie pustynie, tote偶 w ich wyobra偶eniach raj by艂 zielony i nie brakowa艂o w nim wody. Mo偶e w ten spos贸b chciano tu pokaza膰 wiernym, co ich czeka, je艣li b臋d膮 pos艂uszni przedstawionym w Koranie naukom Allaha.

- Kosztowna zapowied藕 - stwierdzi艂em. Koryto rzeki rozszerzy艂o si臋 i zn贸w napar艂em na dr膮g. - Ciekaw jestem, co si臋 sta艂o z mieszka艅cami.

- To Pax.

- To znaczy? Przecie偶 kiedy ludzie znikn臋li, obie planety, to znaczy Hebron i Qom-

Rijad, znajdowa艂y si臋 we w艂adaniu Intruz贸w.

- Tak twierdzi Pax.

Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰 nad s艂owami Enei, gdy pytaniem wyrwa艂a mnie z zamy艣lenia:

- Co 艂膮czy Hebron i Qom-Rijad, Raul?

To by艂o 艂atwe.

- Obie zdecydowanie opiera艂y si臋 wp艂ywom chrze艣cija艅skim - odpar艂em. - Ich mieszka艅cy, 偶ydzi i muzu艂manie, odm贸wili przyj臋cia krzy偶a.

Enea milcza艂a.

- To straszne! - 艢wiadomo艣膰 tego, co to oznacza, sprawi艂a, 偶e 偶o艂膮dek zacisn膮艂 mi si臋 w lodowaty supe艂. - Ko艣ci贸艂 mo偶e si臋 myli膰... Pax ma ogromn膮 w艂adz臋 i jest arogancki, ale... - wytar艂em pot zalewaj膮cy mi oczy. - M贸j Bo偶e... Ludob贸jstwo? - wykrztusi艂em wreszcie z trudem.

Enea obr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na mnie. Tu偶 za jej plecami promienie s艂o艅ca odbija艂y si臋 od zbrojnych w kolce n贸g Chy偶wara.

- Tego nie wiemy - powiedzia艂a cicho. - Ale i w Paxie, i w Ko艣ciele s膮 stronnictwa, kt贸re by艂yby do tego zdolne. Nie zapominaj, 偶e Watykan jest ca艂kowicie uzale偶niony od Centrum, je艣li chodzi o kontrol臋 zmartwychwsta艅, a co za tym idzie - kontrol臋 nad zamieszkanymi planetami.

Ca艂y czas kr臋ci艂em g艂ow膮.

- Ale... ludob贸jstwo? Nie mog臋 w to uwierzy膰.

Sama koncepcja masowych mord贸w znikn臋艂a w pomroce dziej贸w, odesz艂a wraz z takimi postaciami, jak Horace Glennon-Height i Adolf Hitler. Ludzie i instytucje, z kt贸rymi si臋 zetkn膮艂em, nie mog艂y mie膰 z tym nic wsp贸lnego.

- Dzieje si臋 co艣 strasznego - przyzna艂a Enea. - W艂a艣nie dlatego zostali艣my skierowani na t臋 tras臋, przez Hebron i Qom-Rijad.

- M贸wi艂a艣 ju偶 o tym wcze艣niej: „zostali艣my skierowani”. Lecz nie przez Centrum. Przez kogo w takim razie?

Przenios艂em wzrok na plecy Chy偶wara. Sp艂ywa艂em potem. Pot臋偶ny stw贸r sk艂ada艂 si臋 z samych ch艂odnych ostrzy i cierni.

- Nie wiem - dziewczynka zn贸w siad艂a twarz膮 do dziobu i po艂o偶y艂a r臋ce na kolanach. - A oto i transmiter.

Zardzewia艂y, poro艣ni臋ty pn膮czami portal wyrasta艂 z d偶ungli. Je艣li wci膮偶 znajdowali艣my si臋 w muzu艂ma艅skim raju, park z pewno艣ci膮 wymkn膮艂 si臋 ju偶 spod kontroli ogrodnik贸w. Widniej膮ce ponad zielonym sklepieniem niebo wci膮偶 mia艂o leciutko r贸偶owawy odcie艅.

Pchn膮艂em nas na 艣rodek rzeki, od艂o偶y艂em dr膮g na pok艂ad i wr贸ci艂em na ruf臋 po karabin. Wn臋trzno艣ci wci膮偶 mia艂em jak z lodu na my艣l o zbrodni, jak膮 by膰 mo偶e pope艂niono na mieszka艅cach Qom-Rijadu i Hebronu; wcale nie rozgrzewa艂y mnie wizje lodowych jaski艅, wodospad贸w, bezkresnych ocean贸w i Chy偶wara, kt贸ry o偶yje z chwil膮, gdy znajdziemy si臋 po drugiej stronie.

- Trzymajcie si臋 - rzuci艂em niepotrzebnie, kiedy wp艂yn臋li艣my pod metalowy 艂uk.

D偶ungla przed nami zamigota艂a jakby poruszona fal膮 gor膮cego powietrza, po czym obraz zblad艂 i nagle zmieni艂o si臋 艣wiat艂o, ci膮偶enie i ca艂y 艣wiat.

53

Budz膮c si臋, ojciec kapitan de Soya s艂yszy krzyk. Potrzebuje d艂u偶szej chwili, by zrozumie膰, 偶e to on sam krzyczy. Podnosi pokryw膮 komory zmartwychwsta艅czej i siada na le偶ance. Na panelu kontrolnym migaj膮 czerwone i pomara艅czowe 艣wiate艂ka; na szcz臋艣cie g艂贸wne wska藕niki b艂yszcz膮 zieleni膮. Z j臋kiem b贸lu i dezorientacji de Soya wypycha si臋 z komory. Unosi si臋 nad ni膮 i macha bez艂adnie r臋koma w poszukiwaniu oparcia. Sk贸ra na rakach ma r贸偶owo-czerwon膮 i b艂yszcz膮c膮, jakby niedawno uleg艂 poparzeniu.

- Matko 艢wi臋ta... Gdzie ja jestem?

P艂acze. 艁zy sp艂ywaj膮 mu z oczu i zawisaj膮 w powietrzu na wysoko艣ci twarzy.

- Zero-g... Co to za miejsce? „Baltazar”? Co si臋 sta艂o? Bitwa? Sk膮d te poparzenia?

To nie tak. Ojciec kapitan znajduje si臋 na pok艂adzie „Rafaela”. Odtworzone z nico艣ci dendryty z wolna zaczynaj膮 funkcjonowa膰.

W kabinie panuje mrok, rozja艣niany jedynie blaskiem przyrz膮d贸w. „Rafael”... Powinien kr膮偶y膰 wok贸艂 Bo偶ej Kniei. De Soya nastawi艂 komory zmartwychwsta艅cze na gro藕ny, sze艣ciogodzinny cykl wskrzeszeniowy zamiast zwyczajowych trzech dni. Przypomina sobie refleksj臋, 偶e zabawia si臋 w Boga kosztem 偶ycia 偶o艂nierzy; przy takim po艣piechu prawdopodobie艅stwo nieudanego o偶ywienia niebezpiecznie ro艣nie. Jednego z kurier贸w, kt贸rzy przywie藕li mu rozkazy na „Baltazara” - ma wra偶enie, jakby dziesi臋ciolecia min臋艂y od tej chwili - ojca Gawronskiego, nie uda艂o si臋 wskrzesi膰. Kapelan nadzoruj膮cy zmartwychwstania na liniowcu... jak偶e偶 ten dra艅 si臋 nazywa艂? Ojciec Sapieha... M贸wi艂 oskar偶ycielsko, 偶e ojca Gawronskiego czeka wiele tygodni, mo偶e nawet miesi臋cy b贸lu, je偶eli ma odzyska膰 偶ycie...

De Soyi rozja艣nia si臋 z wolna w g艂owie. Zaprogramowa艂 brak ci膮偶enia, bo obawia艂 si臋, 偶e nie da rady normalnie chodzi膰 przy jednym g. Rzeczywi艣cie, nie utrzyma艂by si臋 na nogach.

Przelatuje do mesy i zerka do lustra. Ma tak zaczerwienion膮, delikatn膮 sk贸r臋, 偶e przypomina ofiar臋 po偶aru. Na piersi 偶ywym ogniem p艂onie mu krzy偶okszta艂t.

De Soya zamyka oczy. Zak艂ada bielizn臋 i sutann臋. Dotyk materia艂u sprawia mu b贸l, ale nie zwraca na to uwagi. Kawa jest gotowa, wi臋c bierze kubek ze sto艂u i wraca do g艂贸wnej kabiny.

W ostatnich sekundach procesu wskrzeszenia wszystkie kontrolki na komorze kaprala Kee maj膮 kolor zielony, u Gregoriusa natomiast a偶 si臋 roi od ostrzegawczych, czerwonych b艂ysk贸w. De Soya klnie cicho i podp艂ywa w powietrzu do panelu steruj膮cego komory sier偶anta: cykl zmartwychwstania zosta艂 przerwany. Przyspieszone o偶ywienie si臋 nie powiod艂o.

- Niech to wszyscy diabli! - szeptem klnie de Soya, po czym natychmiast odmawia, Akt skruchy”, prosz膮c o wybaczenie. Gregorius by艂 mu potrzebny.

Kee natomiast budzi si臋 bez 偶adnych komplikacji, cho膰 cierpi i przez d艂ug膮 chwil臋 nie wie, co si臋 dzieje. De Soya pomaga mu zej艣膰 z le偶anki i razem przenosz膮 si臋 do mesy. Po obmyciu g膮bk膮 p艂on膮cego b贸lem cia艂a, ojciec kapitan podaje kapralowi szklank臋 soku pomara艅czowego. Mija kilka minut, zanim Kee zaczyna normalnie funkcjonowa膰.

- Co艣 mi si臋 tu nie podoba - wyja艣nia mu de Soya. - Musia艂em podj膮膰 to ryzyko, 偶eby dowiedzie膰 si臋, co knuje kapral Nemes.

Kee kiwa g艂ow膮. Mimo i偶 w kabinie panuje wysoka temperatura, raz po raz przebiegaj膮 go fale dreszczy. Wracaj膮 do g艂贸wnej kabiny. Na komorze Gregoriusa wszystkie czujniki migaj膮 bursztynowo: mechanizm si臋 podda艂; sier偶ant umiera po raz wt贸ry. Komora Rhadamanth Nemes wygl膮da normalnie. Przyrz膮dy wskazuj膮 standardowy, trzydniowy proces wskrzeszenia w toku; kobieta znajduje si臋 wewn膮trz, jest martwa i przyjmuje tajemny sakrament zmartwychwstania.

De Soya wpisuje na klawiaturze kod otwarcia. Migaj膮 ostrzegawcze 艣wiate艂ka.

- Cykl wskrzeszeniowy w toku - odzywa si臋 bezp艂ciowym g艂osem „Rafael”. - Pr贸by otwarcia komory mog膮 prowadzi膰 do prawdziwej 艣mierci.

Ojciec kapitan nie zwraca uwagi na lampki i brz臋czyki, tylko szarpie pokryw臋 le偶anki.

- Niech mi pan rzuci tamten 艂om, kapralu - zwraca si臋 do Kee.

呕elazny pr臋t szybuje w niewa偶ko艣ci. De Soya chwyta go i wtyka w szczelin臋 pomi臋dzy pokryw膮 a le偶ank膮. Modli si臋 w duchu, 偶eby mia艂 racj臋, po czym podwa偶a pokryw臋.

Komora jest pusta.

- Gdzie jest kapral Nemes? - pyta na g艂os.

- Zgodnie ze wskazaniami przyrz膮d贸w, kapral Nemes znajduje si臋 w swojej komorze zmartwychwsta艅czej - odpowiada mu komputer pok艂adowy.

- Pewnie! - de Soya odrzuca 艂om, kt贸ry w zwolnionym tempie kozio艂kuje w k膮t pomieszczenia. - Chod藕my - obaj m臋偶czy藕ni wracaj膮 do mesy. Kabina prysznicowa jest pusta; w g艂贸wnym pomieszczeniu nie ma gdzie si臋 schowa膰. De Soya zajmuje miejsce w fotelu dow贸dcy, kapral za艣 udaje si臋 do wyj艣cia prowadz膮cego na pok艂ad l膮downika.

Statek znajduje si臋 na orbicie geostacjonarnej, na wysoko艣ci trzydziestu tysi臋cy kilometr贸w nad Bo偶膮 Kniej膮. Za oknem oczom de Soyi ukazuje si臋 planeta, niemal w ca艂o艣ci spowita chmurami; tylko szeroki pas wzd艂u偶 r贸wnika jest od nich wolny. Zielono-

brunatn膮 powierzchni臋 znacz膮 ciemne blizny. Aparatura sygnalizuje, 偶e l膮downik jest wy艂膮czony i podczepiony w zwyk艂ym miejscu do archanio艂a. Zapytany o to statek potwierdza obecno艣膰 l膮downika i dodaje, 偶e od momentu translacji nikt nie korzysta艂 ze 艣luzy.

- Kapralu Kee? - m贸wi de Soya przez interkom. Musi si臋 bardzo stara膰, 偶eby nie szcz臋ka膰 z臋bami. B贸l jest nad wyraz rzeczywisty, jakby ca艂e cia艂o p艂on臋艂o mu 偶ywym ogniem. Chcia艂by po prostu zamkn膮膰 oczy i zasn膮膰. - Prosz臋 o raport.

- Nie ma l膮downika, kapitanie - zg艂asza si臋 Kee z 艂膮cznika. - Czujniki po艂膮czenia s膮 zielone, ale gdybym przeszed艂 przez 艣luz臋, znalaz艂bym si臋 w pr贸偶ni. Przez iluminator widz臋, 偶e l膮downika tam nie ma.

- Merde! - szepcze de Soya. - W porz膮dku, niech pan wraca.

Ojciec kapitan 艣ledzi wskazania pozosta艂ych przyrz膮d贸w. Powt贸rzy艂a si臋 sekwencja pracy silnik贸w manewrowych... jakie艣 trzy godziny temu. Wywo艂uje na ekran map臋 okolic r贸wnika Bo偶ej Kniei, po czym uruchamia optyczne i radarowe przeczesywanie rzeki op艂ywaj膮cej pie艅 pozosta艂y po Drzewo艣wiecie.

- Znale藕膰 transmitery i kawa艂ek po kawa艂ku wy艣wietli膰 obraz rzeki pomi臋dzy nimi. Prosz臋 r贸wnie偶 o raport z transpondera l膮downika.

- Wed艂ug przyrz膮d贸w, l膮downik jest podczepiony do statku - odpowiada „Rafael”. - Transponder potwierdza t臋 informacj臋.

- W porz膮dku! - m贸wi de Soya. Wyobra偶a sobie, jak pi臋艣ci膮 wybija maszynie krzemowe kostki, niczym z臋by cz艂owiekowi. - Mniejsza o l膮downik. Prosz臋 o przeszukanie ca艂ego obszaru, teleskopem i radarem. Czekam na zg艂oszenia na temat istot 偶ywych i przedmiot贸w sztucznego pochodzenia. Wszystkie informacje na g艂贸wny ekran.

- Przyj膮艂em - potwierdza komputer. Obraz na ekranie skacze do przodu, kiedy maszyna zmienia powi臋kszenie teleskopu. Po chwili transjtoiter wydaje si臋 by膰 dos艂ownie o sto metr贸w od statku.

- Posuwaj si臋 w d贸艂 rzeki.

- Przyj膮艂em.

Kapral Kee w艣lizguje si臋 na fotel drugiego pilota i zapina pasy.

- Bez l膮downika nie mamy jak tam zej艣膰 - m贸wi.

- S膮 jeszcze skafandry bojowe - zauwa偶a de Soya. Walczy z kolejn膮 fal膮 b贸lu. - Maj膮 ekrany cieplne... z艂o偶one z kilkuset mikrowarstw kolorowego materia艂u ablacyjnego, prawda? Na wypadek ostrza艂u z lasera.

- Zgadza si臋, kapitanie, tylko...

- Zamierza艂em wys艂a膰 pana i sier偶anta Gregoriusa w kombinezonach na d贸艂 - kontynuuje de Soya. - Sprowadzi艂bym „Rafaela” na najni偶sz膮 mo偶liw膮 orbit臋 i wr贸ciliby艣cie na pok艂ad korzystaj膮c z plecak贸w odrzutowych. Skafandry powinny chyba wytrzyma膰 wej艣cie w atmosfer臋...

- Prawdopodobnie tak, kapitanie, ale...

- W takim razie niech pan zleci na d贸艂 i poruszaj膮c si臋 na repulsorach znajdzie to... t臋 kobiet臋 rozkazuje de Soya. - Prosz臋 j膮 odszuka膰 i powstrzyma膰. Wr贸ci pan l膮downikiem.

Kapral Kee przeciera oczy.

- Tak jest, kapitanie. Rzecz w tym, 偶e sprawdzi艂em skafandry. Wszystkie s膮 uszkodzone...

- Uszkodzone - powtarza de Soya. Nic nie rozumie.

- Kto艣 poci膮艂 os艂ony ablacyjne. Go艂ym okiem tego nie wida膰, ale uruchomi艂em proces diagnostyczny trzeciej klasy. Zgin臋liby艣my, zanim urwa艂aby si臋 艂膮czno艣膰 w zjonizowanym powietrzu.

- Wszystkie? - pyta de Soya cicho.

- Wszystkie, kapitanie.

Ojciec kapitan powstrzymuje si臋 od kolejnego przekle艅stwa.

- I tak schodzimy ni偶ej - rzuca.

- Po co, kapitanie? Cokolwiek si臋 tam wydarzy, b臋dziemy oddaleni o kilkaset kilometr贸w i niewiele na to poradzimy.

De Soya kiwa g艂ow膮, ale wpisuje parametry lotu dla modu艂u steruj膮cego. Oszo艂omiony wskrzeszeniem m贸zg ojca kapitana pope艂nia kilka b艂臋d贸w - z kt贸rych przynajmniej jeden doprowadzi艂by do spalenia archanio艂a w atmosferze Bo偶ej Kniei - ale statek wychwytuje je i wprowadza korekt臋.

- Zej艣cie na tak nisk膮 orbit臋 nie jest zalecane - odzywa si臋 komputer pok艂adowy. - Bo偶a Knieja ma atmosfer臋, trzysta kilometr贸w za艣 oznacza艂oby przekroczenie marginesu bezpiecze艅stwa, okre艣lonego w...

- Zamknij si臋 i zr贸b, co ci kaza艂em - przerywa mu de Soya. Zamyka oczy, gdy statek odpala g艂贸wne silniki. Powr贸t ci膮偶enia sprawia, 偶e b贸l w ca艂ym ciele odzywa si臋 z nowym nat臋偶eniem. Siedz膮cy w s膮siednim fotelu Kee j臋czy cicho.

- Aktywacja wewn臋trznego pola si艂owego pozwoli艂aby unikn膮膰 niewyg贸d spowodowanych przez przeci膮偶enie r贸wne czterem g - zauwa偶a statek.

- Nie w艂膮czaj pola - m贸wi de Soya. Woli oszcz臋dza膰 energi臋. Ha艂as, wibracje i b贸l nie ustaj膮. Bo偶a Knieja ro艣nie w oczach, a偶 przes艂ania ca艂y iluminator.

A je艣li ta... zdrajczyni... tak zaprogramowa艂a statek, 偶eby艣my weszli w atmosfer臋 przy ewentualnych pr贸bach manewru? - zastanawia si臋 de Soya, po czym u艣miecha si臋 z艂owieszczo, przezwyci臋偶aj膮c czterokrotne przeci膮偶enie. - Wtedy ona te偶 nie wr贸ci do domu.

B贸l nie ustaje.

54

Kiedy wynurzyli艣my si臋 z drugiej strony portalu, Chy偶war znikn膮艂.

Opu艣ci艂em luf臋 karabinu i rozejrza艂em si臋 dooko艂a. Rzeka by艂a p艂ytka i szeroka, niebo za艣 mia艂o g艂臋boki, niebieski odcie艅, ciemniejszy ni偶 na Hyperionie. Daleko na pomocy k艂臋bi艂y si臋 stratocumulusy odbijaj膮ce 艣wiat艂o zmierzchu, a za plecami mieli艣my olbrzymie s艂o艅ce.

Brzegi Tetydy porasta艂o zielsko, pieni膮ce si臋 bujnie na warstwie popio艂贸w i w艣r贸d kamieni. W powietrzu unosi艂 si臋 zapach spalenizny, jakby艣my p艂yn臋li przez zniszczony po偶arem las; niskie zaro艣la i drzewa jeszcze podkre艣la艂y to wra偶enie. Daleko po prawej stronie wznosi艂 si臋 ku niebu poczernia艂y sto偶ek wulkanu.

- To chyba Bo偶a Knieja - powiedzia艂 A. Bettik. - I pozosta艂o艣ci Drzewo艣wiata.

Zn贸w spojrza艂em na wulkan; niemo偶liwe, 偶eby drzewa dorasta艂y do takich rozmiar贸w.

- Gdzie Chy偶war? - spyta艂em.

Enea podesz艂a do miejsca, gdzie jeszcze przed chwil膮 sta艂 potw贸r, i przesun臋艂a d艂oni膮 w powietrzu, jakby spodziewaj膮c si臋, 偶e wci膮偶 tam jest, tylko sta艂 si臋 niewidzialny.

- Trzymajcie si臋! - powt贸rzy艂em, kiedy tratwa wp艂yn臋艂a w bardziej bystry, spieniony odcinek rzeki. Wr贸ci艂em do steru i odwi膮za艂em mocuj膮c膮 go lin臋, dziewczynka za艣 z i android chwycili za dr膮gi. Tratwa podskakiwa艂a, chlapa艂a wod膮 i pr贸bowa艂a okr臋ci膰 si臋 wok贸艂 w艂asnej osi, ale niebawem przep艂yn臋li艣my bystrze.

- Fajnie by艂o! - stwierdzi艂a Enea. Dawno nie s艂ysza艂em w jej g艂osie takiego podniecenia.

- Fajnie! - zgodzi艂em si臋. - Tylko tratwa si臋 nam rozpada.

Troch臋 przesadzi艂em, chocia偶 nie do ko艅ca. Rozlu藕nione belki na dziobie rozsuwa艂y si臋 coraz bardziej, a nasz ekwipunek pa艂臋ta艂 si臋 bez艂adnie na z艂o偶onym namiocie.

- Widz臋 p艂ask膮 pla偶臋, gdzie mogliby艣my si臋 zatrzyma膰 - A. Bettik wskaza艂 poro艣ni臋ty traw膮 prawy brzeg rzeki. - Dalej wzg贸rza staj膮 si臋 wy偶sze.

Przyjrza艂em si臋 brzegom przez lornetk臋.

- Masz racj臋 - przyzna艂em. - P贸藕niej mo偶emy nie mie膰 okazji. Proponuj臋 zacumowa膰 i powi膮za膰 belki do kupy.

Enea i android wypchn臋li tratw臋 z g艂贸wnego nurtu. Wyskoczy艂em w b艂oto i poci膮gn膮艂em j膮 za sob膮. Uszkodzenia nie przedstawia艂y si臋 zbyt gro藕nie - ot, poluzowane rzemienie i par臋 rozszczepionych desek. Spojrza艂em w g贸r臋 rzeki: s艂o艅ce zni偶y艂o si臋 ku zachodowi, ale zanosi艂o si臋 na to, 偶e mamy jeszcze przynajmniej z godzin臋 艣wiat艂a.

- Stajemy na noc? - zapyta艂em. To mog艂a by膰 ostatnia dogodna przysta艅 na d艂u偶szym odcinku. - Czy p艂yniemy dalej?

- P艂yniemy - zdecydowanie oznajmi艂a Enea.

艢wietnie j膮 rozumia艂em; wed艂ug czasu obowi膮zuj膮cego na Qom-Rijadzie mieli艣my wczesny ranek.

- Nie chc臋 w艂adowa膰 si臋 na ska艂y po zmroku - uprzedzi艂em.

Dziewczynka zmru偶y艂a oczy i popatrzy艂a w s艂o艅ce.

- A ja nie chc臋 tu siedzie膰 w nocy. Pop艂yniemy tak daleko, jrk si臋 da - wzi臋艂a ode mnie lornetk臋 i obejrza艂a najpierw czarne kopce popio艂u na prawym brzegu rzeki, p贸藕niej za艣 wzniesienia po lewej. - Nie pu艣ciliby przecie偶 Tetydy przez wodospady, nie?

A. Bettik odchrz膮kn膮艂.

- Przypuszczam, 偶e wi臋kszo艣膰 lawy, kt贸ra sp艂yn臋艂a tu do rzeki, to ska艂y stopione podczas najazdu Intruz贸w - zauwa偶y艂. - Ostrza艂 laserowy m贸g艂 doprowadzi膰 do wyst膮pienia powa偶nych ruch贸w sejsmicznych, te za艣 mog艂y zmieni膰 koryto rzeki.

- To nie Intruzi - rzek艂a Enea.

- Co tu si臋 wydarzy艂o, ma艂a?

- To nie byli Intruzi - powt贸rzy艂a zdecydowanie. - TechnoCentrum zbudowa艂o statki, kt贸re zaatakowa艂y planety Sieci, symuluj膮c inwazj臋 Intruz贸w.

- No, dobrze - zd膮偶y艂em zapomnie膰, 偶e Martin Silenus wspomina o tym pod koniec „Pie艣ni”. Nie rozumia艂em tej cz臋艣ci poematu. Zreszt膮 teraz to i tak nie mia艂o znaczenia. - Nie zmienia to faktu, 偶e mamy przed sob膮 g贸ry i, prawdopodobnie, bardziej rw膮ce odcinki Tetydy. Kto wie, czy nie ma tam wodospad贸w. Mo偶emy sobie z nimi nie poradzi膰.

Enea skin臋艂a g艂ow膮 i schowa艂a latark臋 do mojego plecaka.

- Je艣li nie damy rady, to trudno. P贸jdziemy pieszo i wp艂aw przep艂yniemy pod nast臋pnym portalem. Na razie jednak naprawmy tratw臋 i ruszajmy z miejsca. Jak b臋dzie 藕le, przybijemy do brzegu.

- Dalej mog膮 by膰 same urwiska - zauwa偶y艂em. - Nie podoba mi si臋 ta lawa.

Dziewczynka wzruszy艂a ramionami.

- No to wdrapiemy si臋 na g贸r臋 i p贸jdziemy dalej.

Przyznam, 偶e podziwia艂em jej determinacj臋. Enea by艂膮 zm臋czona, chora, 艣miertelnie przera偶ona i targa艂y ni膮 emocje, kt贸rych nie pojmowa艂em, ale ani na moment si臋 nie podda艂a.

- Przynajmniej Chy偶war sobie poszed艂 - rzuci艂em. - To dobry znak.

Enea spojrza艂a na mnie bez s艂owa i spr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰.

Naprawa tratwy zaj臋艂a nam zaledwie dwadzie艣cia minut. Wzmocnili艣my w臋z艂y, przenie艣li艣my cz臋艣膰 poprzecznych belek ze 艣rodka na dzi贸b, a na pok艂adzie po艂o偶yli艣my p艂acht臋 namiotu, 偶eby nie moczy膰 n贸g.

- Je偶eli mamy p艂yn膮膰 po ciemku, warto chyba postawi膰 maszt do latarni - zwr贸ci艂a uwag臋 dziewczynka.

Zgodzi艂em si臋 z ni膮 i wstawi艂em przygotowany uprzednio dr膮g w otw贸r w pok艂adzie, po czym przywi膮za艂em go do wspornik贸w. No偶em wyci膮艂em karb do zawieszenia lampy.

- Mam zapali膰?

- Na razie nie - powstrzyma艂a mnie Enea, zerkaj膮c ku zachodz膮cemu s艂o艅cu.

- Dobra, je偶eli zamierzamy skaka膰 po kataraktach, nale偶a艂oby si臋 dok艂adnie spakowa膰. Najcenniejsze rzeczy schowamy w wodoszczelnych workach - zaproponowa艂em.

Wzi臋li艣my si臋 do roboty. Do swojej torby wrzuci艂em zapasow膮 koszul臋, zw贸j liny, z艂o偶ony karabin plazmowy, du偶膮 latarni臋 i laserow膮 latark臋. Ju偶 zamierza艂em od艂o偶y膰 komlog do plecaka, kiedy przysz艂o mi do g艂owy, 偶e bezu偶yteczne cacko i tak wiele nie wa偶y. Zapi膮艂em wi臋c bransolet臋 na przegubie r臋ki. Podczas pobytu w klinice na Qom-

Rijadzie na艂adowali艣my baterie w komlogu, laserze i latarkach.

- Gotowi? - zapyta艂em, zamierzaj膮c zepchn膮膰 nas na 艣rodek rzeki. Tratwa faktycznie prezentowa艂a si臋 lepiej - mia艂a now膮 pod艂og臋, maszt, na pok艂adzie panowa艂 porz膮dek, a z dzioba zwiesza艂a si臋 gotowa do w艂膮czenia latarnia.

- Gotowi - odrzek艂a Enea. A. Bettik kiwn膮艂 g艂ow膮 i napar艂 na sw贸j dr膮g. Wp艂yn臋li艣my w g艂贸wny nurt.

Pr膮d by艂 do艣膰 wartki, tak 偶e poruszali艣my si臋 z pr臋dko艣ci膮 przynajmniej dwudziestu pi臋ciu kilometr贸w na godzin臋 i s艂o艅ce nie schowa艂o si臋 jeszcze zupe艂nie, gdy wp艂yn臋li艣my pomi臋dzy czarne, wulkaniczne pag贸rki. Brzegi zrobi艂y si臋 urwiste i pokonawszy bezpiecznie i sucho kilka spienionych odcink贸w rzeki, zacz膮艂em si臋 rozgl膮da膰 za miejscem, do kt贸rego mogliby艣my przybi膰, gdyby z przodu dolecia艂 nas grzmot wodospadu. Od czasu do czasu trafia艂y si臋 takie wyp艂aszczenia - uj艣cia niniejszych w膮woz贸w b膮d藕 malutkie pla偶e - widzia艂em jednak, 偶e dalej b臋dzie coraz trudniej. Zauwa偶y艂em, 偶e w膮woziki porasta艂o tu znacznie wi臋cej krzew贸w i drzew, w艣r贸d kt贸rych zdarza艂y si臋 nawet skar艂owacia艂e sekwoje. Blask s艂o艅ca o艣wietla艂 wierzcho艂ki najwy偶szych okaz贸w. Zacz膮艂em si臋 w艂a艣nie zastanawia膰 nad przygotowaniem ciep艂ego obiadu... a mo偶e kolacji, niewa偶ne, gdy rozleg艂 si臋 okrzyk A. Bettika.

- Ska艂y przed nami!

Wspar艂em si臋 mocniej o wios艂o sterowe i spojrza艂em do przodu: wystaj膮ce kamienie, piana, bryzgi wody. Lata przepracowane na barkach na Kansie pozwoli艂y mi jednym rzutem oka uzna膰 okolic臋 za bezpieczn膮.

- W porz膮dku! - odpar艂em. - Sta艅cie mocno na nogach, a gdyby za bardzo rzuca艂o, przejd藕cie na 艣rodek. Na m贸j znak pchajcie z ca艂ych si艂. Chodzi o to, 偶eby tratwa p艂yn臋艂a dziobem naprz贸d.

Na pewno si臋 nam uda. Je艣li spadniecie do wody, go艅cie tratw臋, mam lin臋 w pogotowiu - przydepn膮艂em zw贸j sznura.

Nie podoba艂 mi si臋 widok czarnych ska艂 po prawej stronie, dalej jednak, za bystrzem, rzeka p艂yn臋艂a szerzej i wolniej. Gdyby nie spotka艂o nas nic gorszego, mo偶emy spokojnie p艂yn膮膰 noc膮, przy艣wiecaj膮c sobie latark膮 i laserem.

Wszystko zacz臋艂o si臋 w chwili, gdy skupili艣my si臋 na takim pokierowaniu tratw膮, by jak najlepiej wprowadzi膰 j膮 mi臋dzy ska艂y, mijaj膮c po drodze kilka du偶ych g艂az贸w. Gdyby nie wir, kt贸ry okr臋ci艂 nas dwa razy dooko艂a, wydarzenia rozegra艂yby si臋 do ko艅ca, zanim zorientowa艂bym si臋, co jest grane. A i tak niewiele brakowa艂o.

Enea pokrzykiwa艂a weso艂o, ja szczerzy艂em z臋by w u艣miechu, nawet A. Bettik lekko si臋 u艣miechn膮艂. Z do艣wiadczenia wiem, 偶e niegro藕ne przeszkody wodne tak w艂a艣nie dzia艂aj膮 na ludzi. Trasa o pi膮tym stopniu trudno艣ci zwykle wywo艂uje grymas przera偶enia, ale nieszkodliwe podskoki na falach to czysta frajda. Wydawali艣my sobie krzykiem polecenia - Pchaj! Mocno w prawo! Uwa偶aj, kamie艅!; Enea sta艂a po mojej prawej r臋ce, kilka krok贸w z boku, A. Bettik nieco dalej, z lewej. Min臋li艣my w艂a艣nie ogromny kawa艂 ska艂y i wpadli艣my w wir op艂ywaj膮cej j膮 dziko wody, gdy nagle maszt na dziobie, a wraz z nim latarnia, zosta艂 poci臋ty na kilka kawa艂k贸w.

- Co jest? - zd膮偶y艂em powiedzie膰, zanim odezwa艂y si臋 dawne wspomnienia i odruchy, kt贸re par臋 lat wcze艣niej powinny by艂y na dobre zanikn膮膰.

Tratwa robi艂a obr贸t w lewo.

- Padnij! - rykn膮艂em na ca艂y g艂os, odskoczy艂em od wios艂a i rzuci艂em si臋 g艂ow膮 naprz贸d na Ene臋. Razem sturlali艣my si臋 do wody.

A. Bettik zareagowa艂 niemal natychmiast: pad艂 na pok艂ad twarz膮 ku rufie i monow艂贸kna, kt贸re poci臋艂y maszt i lamp臋 jak mi臋kkie mas艂o, musia艂y chybi膰 go dos艂ownie o milimetry. Wynurzy艂em g艂ow臋 w sam膮 por臋, by ujrze膰, jak jedno z przeci膮gni臋tych pod wod膮 w艂贸kien przecina tratw臋 na dwie cz臋艣ci, a potem jeszcze raz, kiedy wir pchn膮艂 bale w tym samym kierunku. Nogi 艣lizga艂y mi si臋 na kamieniach, r臋k膮 za艣 przyciska艂em Ene臋 do piersi. Nie widzia艂em rzecz jasna samych monomolekularnych drut贸w, ale takie ci臋cia nie mog艂y oznacza膰 nic innego. Widzia艂em kiedy艣, jak rebelianci z Ursusa u偶yli tej sztuczki wobec moich kumpli. Przeci膮gn臋li ni膰 w poprzek drogi i rozci臋li na p贸艂 autobus, kt贸rym trzydziestu ch艂opak贸w wraca艂o z kina: w艂贸kno skr贸ci艂o ich wszystkich o g艂ow臋.

Chcia艂em krzykn膮膰 do A. Bettika, ale woda dosta艂a mi si臋 do ust. Wyci膮gn膮艂em r臋k臋 w stron臋 g艂azu, chybi艂em, zapar艂em si臋 wi臋c w miar臋 mo偶liwo艣ci nogami i z艂apa艂em kolejny kamie艅. J膮dra skurczy艂y mi si臋 na my艣l o nast臋pnych kurewskich drutach, przeci膮gni臋tych pod wod膮, na przyk艂ad na wprost mojej twarzy...

Android widzia艂, jak tratwa p臋ka po raz trzeci i zanurkowa艂 w p艂ytk膮 wod臋. Rw膮cy pr膮d przetoczy艂 go i poci膮gn膮艂 w g艂膮b, on natomiast odruchowo wyci膮gn膮艂 lew膮 r臋k臋 do g贸ry. Bryzn臋艂a krew, gdy monow艂贸kno obci臋艂o mu r臋k臋 tu偶 poni偶ej 艂okcia. A. Bettik wynurzy艂 g艂ow臋, ale nie krzykn膮艂 z b贸lu, tylko z艂apa艂 praw膮 r臋k膮 za wystaj膮cy z wody g艂az i wyhamowa艂. Lewe przedrami臋 z wci膮偶 wij膮c膮 si臋 spazmatycznie d艂oni膮 porwa艂a rzeka.

- Jezu Chryste! - wrzasn膮艂em. - Niech to diabli... wszyscy diabli!

Enea wystawi艂a twarz spod wody i spojrza艂a na mnie. W jej oczach pr贸偶no bym szuka艂 strachu.

- Nic ci nie jest? - stara艂em si臋 przekrzycze膰 huk wody. Monow艂贸kno tnie tak g艂adko, 偶e przez p贸艂 minuty cz艂owiek mo偶e nie zauwa偶y膰, 偶e straci艂 nog臋.

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Z艂ap mnie za szyj臋! - krzykn膮艂em znowu. Musia艂em uwolni膰 drug膮 r臋k臋. Dziewczynka przytuli艂a si臋 do mnie. Czu艂em, 偶e zaczyna marzn膮膰 w lodowatej wodzie.

- Psiakrew, psiakrew, psiakrew...! - powtarza艂em niczym mantr臋, grzebi膮c woln膮 r臋k膮 w torbie. Pistolet mia艂em w kaburze, przygnieciony do biodra wci艣ni臋tego w tej chwili w dno. By艂o p艂ytko: w niekt贸rych miejscach rzeka mia艂a niespe艂na metr g艂臋boko艣ci... mog艂oby nie wystarczy膰, gdyby przysz艂o nam si臋 chowa膰 przed kulami snajpera. Zreszt膮 i tak nie gra艂o to wielkiej roli, gdy偶 pierwsza pr贸ba nurkowania grozi艂a porwaniem w d贸艂 i rzuceniem na niewidzialne, tn膮ce jak brzytwa nici.

Jakie艣 osiem metr贸w poni偶ej nas A. Bettik walczy艂 o 偶ycie. Z uniesionego kikuta r臋ki tryska艂a krew. Bardzo czerwona krew. Android skrzywi艂 si臋 i omal nie rozlu藕ni艂 chwytu na kamieniu, gdy fala b贸lu przebi艂a si臋 przez szok. Czy androidy umieraj膮 tak samo, jak ludzie? Po艣piesznie odp臋dzi艂em t臋 my艣l.

Spojrza艂em na brzeg w poszukiwaniu b艂ysku s艂o艅ca na metalowej powierzchni; lada moment oczekiwa艂em pierwszej kuli. Nawet by艣my jej nie us艂yszeli. Pi臋kna., podr臋cznikowa zasadzka - a ja, jak najbardziej dos艂ownie, popchn膮艂em nas w sam jej 艣rodek.

Wygrzeba艂em z torby laser i przytrzymuj膮c go z臋bami zamkn膮艂em torb臋. Po omacku odpi膮艂em pas i wyci膮gn膮艂em go z wody. Kiwni臋ciem g艂owy da艂em znak Enei, 偶eby wzi臋艂a pistolet w woln膮 r臋k臋, odpi臋艂a wi臋c kabur臋 i wyj臋艂a bro艅. Wiedzia艂em, 偶e go nie u偶yje, ale w tej chwili nie gra艂o to 偶adnej roli: potrzebny mi by艂 pas. Zwin膮艂em go niezdarnie, pomagaj膮c sobie wetkni臋tym pod brod臋 laserem.

- Bettik! - krzykn膮艂em.

Android popatrzy艂 w nasz膮 stron臋; dostrzeg艂em cierpienie w jego oczach.

- 艁ap! - wzi膮艂em zamach i cisn膮艂em sk贸rzany pas przed siebie. Laser wy艣lizn膮艂 mi si臋 spod szyi, ale zd膮偶y艂em go z艂apa膰, gdy wpada艂 do wody.

A. Bettik nie m贸g艂 wyci膮gn膮膰 prawej r臋ki, wi臋c kikutem lewej przycisn膮艂 pas do piersi. Rzuci艂em wr臋cz idealnie... Jak by na to nie patrze膰 - mia艂em tylko jedn膮 szans臋.

- Mam medpak! - krzykn膮艂em i ruchem g艂owy wskaza艂em uczepion膮 mego ramienia torb臋. - Za艂贸偶 opask臋!

Nie wydaje mi si臋, 偶eby mnie us艂ysza艂, ale nie by艂o to konieczne. Podci膮gn膮艂 si臋 wy偶ej, 偶eby zaprze膰 si臋 o ska艂臋 z drugiej strony, owin膮艂 rami臋 poni偶ej 艂okcia pasem, z艂apa艂 go w z臋by i zaci膮gn膮艂. Pasek nie mia艂 a偶 tylu dziurek, wi臋c android, opl贸t艂 r臋k臋 jeszcze raz i zn贸w szarpn膮艂 z臋bami.

Ja tymczasem w艂膮czy艂em latark臋, ustawi艂em j膮 na najszerszy promie艅 i po艣wieci艂em dooko艂a.

To by艂o zwyk艂e monow艂贸kno. Gdyby wykonano je z materia艂u nadprzewodz膮cego, nie zobaczy艂bym w 艣wietle latarki tego, co zobaczy艂em: paj臋czyny drucik贸w, podobnych do czerwonych promieni lasera, 艂膮cz膮cych brzegi nad i pod powierzchni膮 rzeki. A. Bettika znios艂o w d贸艂, poni偶ej kilku z nich, kilka dalszych znika艂o w wodzie po obu jego stronach. Najbli偶sze nas zaczyna艂o si臋 mniej wi臋cej metr od st贸p Enei.

Po艣wieci艂em na boki i do g贸ry: pusto. Druty nad g艂ow膮 androida l艣ni艂y czerwieni膮 przez kilka sekund, dop贸ki nie odprowadzi艂y ciep艂a, po czym znikn臋艂y mi z oczu jakby nigdy ich tam nie by艂o. Nastawi艂em laser na najw臋偶szy promie艅 i zn贸w je o艣wietli艂em: jedno z w艂贸kien rozgrza艂o si臋 mocno, ale nie stopi艂o; nie by艂 to mo偶e nadprzewodnik, ale z pewno艣ci膮 nie zamierza艂 si臋 podda膰 dzia艂aniu wi膮zki kieszonkowego lasera.

Gdzie snajper?

A mo偶e natkn臋li艣my si臋 na pasywn膮 pu艂apk臋? Star膮, zapomnian膮... I nikt nie czai si臋 w krzakach.

Nie wierzy艂em w to ani przez moment. Palce A. Bettika zacz臋艂y si臋 ze艣lizgiwa膰 z kamienia.

- Cholera! - mrukn膮艂em. Wetkn膮艂em latark臋 za spodnie i z艂apa艂em Ene臋 za r臋k臋. - Trzymaj si臋! - powiedzia艂em jeszcze, po czym wci膮gn膮艂em si臋 wy偶ej, na powierzchni臋 tr贸jk膮tnego, okropnie 艣liskiego g艂azu. Woda wali艂a we mnie niczym dziesi膮tki kij贸w. Zaklinowa艂em cia艂o tak, by pr膮d wciska艂 mnie w kamie艅 i 艣ci膮gn膮艂em do siebie Ene臋. - Utrzymasz si臋 tu?

- Jasne! - odpar艂a. Zmoczone w艂osy klei艂y si臋 jej do bladego czo艂a. Mia艂a par臋 zadrapa艅 na policzku i skroniach i sporego siniaka na brodzie, ale poza tym chyba nic jej si臋 nie sta艂o.

Poklepa艂em j膮 po ramieniu, sprawdzi艂em, czy obiema r臋kami z艂apa艂a si臋 g艂azu, i pu艣ci艂em si臋. W dole mign臋艂a mi tratwa - poci臋ta ju偶 na sze艣膰 czy siedem kawa艂k贸w wpada艂a w艂a艣nie w zakr臋t pod bazaltowym urwiskiem.

Obija艂em si臋 o dno, wstawa艂em, pada艂em, a偶 wreszcie waln膮艂em prosto w ska艂臋, kt贸rej chwyci艂 si臋 android; uda艂o mi si臋 przy tym nie str膮ci膰 go w d贸艂 rzeki i nie nabi膰 sobie guza. Niewiele brakowa艂o, by w tym miejscu pr膮d zdar艂 mu i tak podart膮 koszul臋. Krwawi艂 lekko z kilkunastu drobnych skalecze艅, ale mnie najbardziej interesowa艂a jego lewa r臋ka. J臋kn膮艂, gdy z艂apa艂em j膮 i wyci膮gn膮艂em spod wody.

Opaska uciskowa powstrzyma艂a nieco up艂yw krwi, ale w wodzie wci膮偶 unosi艂a si臋 czerwonawa chmura. Wzdrygn膮艂em si臋, gdy przysz艂y mi na my艣l rekiny t臋czowe z Mare Infinitus.

- Chod藕 - lekko unios艂em androida i oderwa艂em jego zdrow膮 r臋k臋 od g艂azu. - Wyjd藕my z rzeki.

Kiedy wsta艂em, woda si臋ga艂a mi zaledwie do pasa, targa艂a mn膮 jednak z si艂膮 kilku po艂膮czonych armatek wodnych. O dziwo, mimo wstrz膮su i znacznej utraty krwi, A. Bettik by艂 mi w stanie pom贸c, kiedy, 艣lizgaj膮c si臋 na dnie, wyci膮ga艂em go na brzeg.

Gdzie te kule? Mi臋艣nie grzbietu rozbola艂y mnie z napi臋cia.

Najbli偶szy r贸wny odcinek l膮du mieli艣my tu偶 obok, po prawej: p艂ask膮, trawiast膮 p贸艂eczk臋, za kt贸r膮 w dole rzeki nie widzia艂em 偶adnego dogodnego miejsca. Pla偶a wygl膮da艂a zach臋caj膮co, stanowczo zbyt zach臋caj膮co.

Poza tym par臋 metr贸w powy偶ej nas czeka艂a desperacko uczepiona kamienia Enea.

Przerzuci艂em sobie przez rami臋 zdrow膮 r臋k臋 A. Bettika i potykaj膮c si臋, 艣lizgaj膮c, na wp贸艂 p艂yn膮c, a na wp贸艂 pe艂zn膮c posuwali艣my si臋 w g贸r臋 rzeki. Woda zalewa艂a nam twarze, tote偶 dotar艂szy do dziewczynki by艂em na wp贸艂 o艣lepiony. Palce Enei zupe艂nie zbiela艂y z zimna i z wysi艂ku.

- Do brzegu! - krzykn臋艂a, gdy pomog艂em jej wsta膰. Przy pierwszym kroku trafi艂a na do艂ek w dnie i woda si臋gn臋艂a jej do szyi.

Pokr臋ci艂em g艂ow膮.

- Wy偶ej! - krzykn膮艂em i we troje naparli艣my na mas臋 wody, kt贸ra rozbija艂a si臋 o nas i sp艂ywa艂a bokami. Chyba tylko moja i艣cie wariacka determinacja pozwoli艂a nam pokona膰 nurt i wolno posuwali艣my si臋 pod pr膮d. Za ka偶dym razem, gdy grozi艂o nam zmycie w d贸艂 i porwanie pod wod臋, wyobra偶a艂em sobie, 偶e jestem r贸wnie pot臋偶ny, jak Drzewo艣wiat, kt贸ry r贸s艂 na po艂udnie st膮d, i 偶e tak jak on zapu艣ci艂em korzenie g艂臋boko pod ziemi膮. Nie spuszcza艂em z oka powalonego drzewa przy prawym brzegu, oddalonego o jakie艣 dwadzie艣cia metr贸w. Je偶eli uda si臋 nam za nim schowa膰... Wiedzia艂em, 偶e o 偶yciu A. Bettika zadecyduj膮 najbli偶sze minuty - czy zd膮偶臋 go pod艂膮czy膰 do medpaka, czy nie. Gdybym zatrzyma艂 si臋 w tym celu na samym 艣rodku rzeki, ca艂a torba ze sprz臋tem mog艂a sp艂yn膮膰 w d贸艂, mi臋dzy ska艂y. Nie chcia艂em jednak wystawia膰 si臋 na widok og贸lny na tym sympatycznym sp艂achetku trawy...

Monow艂贸kna. Po艣wieci艂em przed siebie latark膮. Nic. Mog膮 by膰 pod wod膮. Obetn膮 mi nogi na wysoko艣ci kostek.

Wy艂膮czy艂em wyobra藕ni臋 i skoncentrowa艂em si臋 na ci膮gni臋ciu ca艂ej naszej tr贸jki pod pr膮d Tetydy. Laser 艣lizga艂 mi si臋 w d艂oni, uchwyt androida na moim ramieniu s艂ab艂 z ka偶d膮 chwil膮, Enea za艣 uwiesi艂a si臋 mojej lewej r臋ki, jakby od tego zale偶a艂o jej 偶ycie. Ca艂kiem s艂usznie zreszt膮.

Nie przebrn膮艂em jeszcze dziesi臋ciu metr贸w, gdy woda przed nami eksplodowa艂a, tak 偶e omal nie run膮艂em na plecy. Enea zanurzy艂a si臋 pod powierzchni臋, wi臋c wyszarpn膮艂em j膮 z powrotem za koszul臋. Wydawa艂o mi si臋, 偶e A. Bettik zemdla艂 i zwis艂 bezw艂adnie.

Tu偶 przed nami z rzeki wynurzy艂 si臋 Chy偶war z uniesionymi ramionami i p艂on膮cymi czerwieni膮 oczyma.

- Jasna cholera! - nie wiem, kt贸re z nas krzykn臋艂o; ca艂kiem mo偶liwe, 偶e wszyscy troje.

Odwr贸cili艣my si臋 w miejscu i, obejrzawszy si臋 przez rami臋, ujrzeli艣my jak ostre niczym brzytwy palce stwora przecinaj膮 powietrze kilka centymetr贸w za naszymi plecami. A. Bettik zsun膮艂 si臋 do wody.

Z艂apa艂em go pod pach臋 i wyci膮gn膮艂em. Czu艂em coraz silniejsz膮 pokus臋, by podda膰 si臋 rw膮cemu nurtowi i po prostu sp艂yn膮膰 wp艂aw w d贸艂 rzeki. Enea potkn臋艂a si臋, chwyci艂a mnie za r臋k臋, wyprostowa艂a si臋 i pokaza艂a na prawo. Kiwn膮艂em g艂ow膮 i z wysi艂kiem ruszyli艣my w tym kierunku.

Chy偶war sta艂 po艣rodku rzeki z kolczastymi ramionami wzniesionymi do ataku niczym ogony skorpiona. Kiedy zn贸w si臋 obejrza艂em, znikn膮艂 bez 艣ladu.

Ka偶de z nas upad艂o jeszcze par臋na艣cie razy, zanim poczu艂em pod stopami mu艂 zamiast kamieni. Wypchn膮艂em Ene臋 na g贸r臋, odwr贸ci艂em si臋 i przetoczy艂em A. Bettika na traw臋. Sam wci膮偶 sta艂em po pas w rw膮cej wrodzi膰, ale nie chcia艂em traci膰 czasu na wychodzenie z niej. 艢ci膮gn膮艂em z ramienia torb臋 i cisn膮艂em j膮 na ziemi臋, byle dalej od wody.

- Medpak - wysapa艂em i dopiero wtedy spr贸bowa艂em wgramoli膰 si臋 na skaln膮 p贸艂k臋. Straci艂em si艂臋 w r臋kach, a od pasa w d贸艂 zdr臋twia艂em z zimna.

Enea te偶 mia艂a skostnia艂e r臋ce - zwr贸ci艂em na to uwag臋, gdy mocowa艂a si臋 z przylepcami i opask膮 uciskow膮 medpaka - ale uda艂o jej si臋 uruchomi膰 urz膮dzenie. A. Bettik straci艂 przytomno艣膰, gdy przyk艂ada艂a mu do cia艂a sondy diagnostyczne, 艣ci膮ga艂a m贸j pas z r臋ki i zak艂ada艂a w艂a艣ciw膮 opask臋, kt贸ra z sykiem zacisn臋艂a si臋 na kikucie, a p贸藕niej wstrzykn臋艂a 艣rodek - nie wiem, przeciwb贸lowy czy pobudzaj膮cy. Zamruga艂y lampki.

Podj膮艂em kolejn膮 pr贸b臋 wype艂zni臋cia z wody i tym razem mi si臋 uda艂o.

- Gdzie... masz... pistolet? - zapyta艂em szcz臋kaj膮c z臋bami. Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮. Te偶 ca艂a dygota艂a z zimna.

- Zgubi艂am... Jak si臋... Chy偶war... pojawi艂...

Mia艂em jeszcze tyle si艂y, 偶eby skin膮膰 potakuj膮co. W rzece nie by艂o nikogo.

- Mo偶e sobie poszed艂 - zauwa偶y艂em, po ka偶dym s艂owie zaciskaj膮c szcz臋ki. Stracili艣my koc termoizolacyjny. Zosta艂 nam tylko sprz臋t z mojej torby.

Spojrza艂em w d贸艂 rzeki. Resztki dziennego 艣wiat艂a pada艂y na wierzcho艂ki drzew, sam w膮w贸z jednak skry艂 si臋 ju偶 w cieniu. Jaka艣 kobieta sz艂a w nasz膮 stron臋 po kamieniach. Pstrykn膮艂em i prze艂膮czy艂em laser na w膮sk膮 wi膮zk臋.

- Chyba nie u偶yjesz go przeciwko mnie? - zapyta艂a rozbawiona.

Enea podnios艂a wzrok znad medpaka. Kobieta mia艂a na sobie szkar艂atno-czarny mundur, jakiego nigdy nie widzia艂em. By艂a niska, mia艂a kr贸tkie, ciemne w艂osy i blad膮 twarz. Jej prawa r臋ka wygl膮da艂a tak, jakby obdarto j膮 ze sk贸ry na wysoko艣ci nadgarstka i wstawiono tam ko艣ci z w艂贸kna w臋glowego.

Enea zacz臋艂a dr偶e膰, nie z zimna tym razem, lecz pod wp艂ywem innych, silniejszych emocji. Zmru偶y艂a oczy, a na jej twarzy pojawi艂 si臋 dziki grymas, wyra偶aj膮cy zar贸wno l臋k, jak i gniew. Zacisn臋艂a d艂onie w pi膮stki.

Kobieta si臋 roze艣mia艂a.

- Przyznam, 偶e spodziewa艂am si臋 czego艣 bardziej interesuj膮cego - powiedzia艂a i zesz艂a na traw臋.

55

To by艂o d艂ugie, nudne popo艂udnie. Nemes uci臋艂a sobie d艂u偶sz膮 drzemk臋. Obudzi艂o j膮 dopiero odkszta艂cenie czasoprzestrzeni, sygnalizuj膮ce uruchomienie odleg艂ego o pi臋tna艣cie kilometr贸w transmitera. Zesz艂a nad brzeg rzeki i ukry艂a si臋 w艣r贸d drzew w oczekiwaniu nast臋pnego aktu przedstawienia.

Nast臋pny akt okaza艂 si臋 fars膮. Obserwowa艂a rozpaczliwe szamotanie si臋 ludzi w wodzie, niezdarne pr贸by uratowania sztucznego cz艂owieka - jednor臋kiego sztucznego cz艂owieka, poprawi艂a si臋 w my艣lach - i nag艂e pojawienie si臋 Chy偶wara, kt贸ry obudzi艂 w niej lekk膮 ciekawo艣膰.

Oczywi艣cie wiedzia艂a, 偶e znajduje si臋 w pobli偶u, gdy偶 zak艂贸cenia wywo艂ane jego przybyciem odbiera艂a r贸wnie wyra藕nie, co w艂膮czenie portalu. Przeskoczy艂a nawet na moment w nadczas, 偶eby popatrze膰, jak wchodzi do rzeki i zabawia si臋 w stracha na wr贸ble. Zdziwi艂a si臋: c贸偶 takiego ten stw贸r w艂a艣ciwie robi? Broni ludzi przed jej pu艂apk膮 ze skorpionami czy raczej, niczym pos艂uszny owczarek zagania ich w jej sid艂a? Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e odpowied藕 na jej pytanie zale偶y przede wszystkim od tego, kto go tu przys艂a艂.

Chocia偶 nie mia艂o to wielkiego znaczenia. W Centrum powszechnie uwa偶ano Chy偶wara za przys艂any z przysz艂o艣ci tw贸r wczesnej iteracji Najwy偶szego Intelektu. Wiadomo by艂o, 偶e zawi贸d艂 i w przysz艂o艣ci zostanie pokonany w wojnie mi臋dzy m艂odym ludzkim NI i dorastaj膮cym Bogiem Maszyn. Jak by na to nie patrze膰, Chy偶war by艂 zaledwie 偶a艂osnym, nikomu niepotrzebnym dodatkiem do tej eskapady. Nemes zainteresowa艂a si臋 nim wy艂膮cznie dlatego, 偶e m贸g艂by okaza膰 si臋 ciekawym przeciwnikiem.

Patrzy na wyczerpanych ludzi i pogr膮偶onego w 艣pi膮czce androida i czuje, 偶e ma do艣膰 bezczynno艣ci. Sprawdza, czy za paskiem znajduje si臋 torba na okazy i wk艂ada pu艂apk臋 Sfinksa do uchwytu na nadgarstku, po czym schodzi po kamieniach na traw臋.

M艂ody m臋偶czyzna, Raul, kl臋czy na jednym kolanie i prze艂膮cza kieszonkowy laser na w膮sk膮 wi膮zk臋. Nemes nie pozostaje nic innego, jak tylko si臋 u艣miechn膮膰.

- Chyba nie u偶yjesz go przeciwko mnie?

Zamiast odpowiedzi cz艂owiek podnosi laser. Nemes dochodzi do wniosku, 偶e gdyby spr贸bowa艂 j膮 nim o艣lepi膰, przesunie si臋 w fazie i wbije mu go w podbrzusze - oczywi艣cie nie wy艂膮czaj膮c wi膮zki.

Enea spogl膮da na ni膮 po raz pierwszy i Nemes rozumie, dlaczego Centrum obawia si臋 jej potencja艂u: elementy dost臋powe Pustki, Kt贸ra 艁膮czy otaczaj膮 posta膰 dziecka na podobie艅stwo migotliwej mgie艂ki 艂adunku elektrycznego. Widzi r贸wnie偶, 偶e musia艂yby up艂yn膮膰 ca艂e lata, zanim dziewczynka nauczy艂aby si臋 z nich korzysta膰. Ca艂y ten Sturm und Drang, ca艂y po艣piech poszed艂 na marne; Enea nie do艣膰, 偶e nie opanowa艂a swoich mocy, to nawet nie jest 艣wiadoma ich prawdziwej natury.

Nemes stwierdza, 偶e troch臋 si臋 denerwowa艂a, i偶 dziewczynka mo偶ejej przysporzy膰 k艂opot贸w, si臋gaj膮c na przyk艂ad wprost w Pustk臋, Kt贸r膮 艁膮czy i czerpi膮c stamt膮d si艂臋. Stwierdza jednak, 偶e niepotrzebnie si臋 martwi艂a. Co dziwne - jest tym rozczarowana.

- Przyznam, 偶e spodziewa艂am si臋 czego艣 bardziej interesuj膮cego - m贸wi na g艂os i podchodzi bli偶ej.

- Czego chcesz? - pyta m艂ody Raul. Z trudem wstaje z ziemi. Nemes widzi, 偶e wyczerpa艂o go po prostu wydobycie przyjaci贸艂 z rzeki.

- Od ciebie niczego nie chc臋 - odpowiada spokojnie. - Tak samo zreszt膮, jak od waszego umieraj膮cego, niebieskiego przyjaciela. Z Ene膮 chcia艂abym natomiast chwil臋 porozmawia膰 - ruchem g艂owy wskazuje zagajnik, w kt贸rym rozrzuci艂a mikrominy. - Proponuj臋, 偶eby艣cie obaj z golemem przespacerowali si臋 po okolicy i zaczekali na ni膮. Zamienimy dwa s艂owa na osobno艣ci i dziewczynka do was wr贸ci.

Robi kolejny krok do przodu.

- Nie zbli偶aj si臋! - ostrzega Raul i kieruje w jej stron臋 laserow膮 latark臋.

Nemes zas艂ania twarz r臋kami w udawanym przera偶eniu.

- Nie strzelaj, bracie! - m贸wi, cho膰 nawet gdyby laser mia艂 dziesi臋膰 tysi臋cy razy wi臋ksz膮 moc, specjalnie by si臋 nim nie przej臋艂a.

- To si臋 cofnij! - Raul k艂adzie palec na wy艂膮czniku. Celuje w oczy Nemes.

- Dobrze ju偶, dobrze - kobieta cofa si臋 o krok, dokonuje przesuni臋cia w fazie i zmienia si臋 w b艂yszcz膮c膮 metalicznie sylwetk臋, tylko w niewielkim stopniu podobn膮 do cz艂owieka.

- Raul! - krzyczy Enea.

Nemes jest znudzona. Przechodzi w nadczas i rozgrywaj膮ca si臋 przed ni膮 scena zamiera w bezruchu. Enea ma otwarte do krzyku usta, cho膰 fala akustyczna stoi w miejscu. P臋dz膮ca rzeka wygl膮da jak na zdj臋ciu zrobionym przy niewiarygodnie kr贸tkim czasie otwarcia migawki; kropelki piany wisz膮 w powietrzu. Inna kropla zatrzymuje si臋 o milimetr od ociekaj膮cej wod膮 brody Raula.

Nemes podchodzi do Raula i zabiera mu latark臋. Przez moment czuje pokus臋, by wykona膰 zamierzony plan, a potem zwolni膰 i obserwowa膰 ich reakcj臋, ale kiedy k膮tem oka dostrzega Ene臋 - dziewczynka wci膮偶 ma zaci艣ni臋te pi臋艣ci - przypomina sobie, 偶e przed zabaw膮 ma do wype艂nienia pewne obowi膮zki.

Wy艂膮cza pole biomorficzne na u艂amek sekundy potrzebny jej do si臋gni臋cia po plastikow膮 torb臋 i wraca do postaci rt臋ciowego pos膮gu. Podchodzi do przykucni臋tego dziecka. Lew膮 r臋k膮 podsuwa mu torb臋 pod brod臋, po czym usztywnia kraw臋d藕 prawej d艂oni i przedrami臋, zmieniaj膮c je w ostrze niewiele mniej gro藕ne od monomolekularnych w艂贸kien, jakie rozpi臋艂a nad rzek膮.

U艣miecha si臋 do Enei spod chromowej maski.

- 呕egnaj... ma艂a! - przypomina sobie, jak zwraca艂 si臋 do dziewczynki Raul, kiedy z odleg艂o艣ci wielu kilometr贸w s艂ysza艂a ich rozmow臋.

Bierze zamach i srebrzyste, ostre jak brzytwa rami臋 zatacza 艣miertelny 艂uk.

- Co tam si臋, u diab艂a, dzieje?! - krzyczy kapral Kee. - Nic nie widz臋!

- Cisza! - rozkazuje mu de Soya. M臋偶czy藕ni siedz膮 w fotelach w sali dowodzenia i obserwuj膮 rozw贸j wypadk贸w na monitorach pod艂膮czonych do teleskopu.

- Nemes zrobi艂a si臋... nie wiem, jak to powiedzie膰... Wygl膮da jak z metalu - Kee odtwarza w rogu ekranu scen臋 sprzed kilku sekund, 艣ledz膮c zarazem na g艂贸wnym ekranie bie偶膮ce wydarzenia. - A potem znikn臋艂a.

- Na radarze jej nie ma - stwierdza de Soya. Pstryka prze艂膮cznikami r贸偶nych czujnik贸w. - W podczerwieni te偶 nie... Chocia偶 w miejscu, gdzie si臋 przed chwil膮 znajdowa艂a, temperatura wzros艂a o ponad dziesi臋膰 stopni. Silna jonizacja powietrza.

- Jaka艣 lokalna kom贸rka burzowa? - dziwi si臋 Kee. - A to co? - dodaje, zanim de Soya zd膮偶y mu odpowiedzie膰. - Dziewczynka kl臋czy, z tym facetem dzieje si臋 co艣 dziwnego...

- To Raul Endymion - m贸wi de Soya i podkr臋ca rozdzielczo艣膰 monitora. Wzrost temperatury i turbulencje sprawiaj膮, 偶e obraz skacze i p艂ywa mimo najszczerszych wysi艂k贸w komputera pok艂adowego. „Rafael” wisi bez ruchu na wysoko艣ci zaledwie dwustu osiemdziesi臋ciu kilometr贸w powy偶ej hipotetycznego poziomu morza na Bo偶ej Kniei, stanowczo zbyt nisko, 偶eby da艂o si臋 wej艣膰 na stabiln膮 orbit臋 geostacjonarn膮. W dodatku statek zaczyna si臋 martwi膰 o wp艂yw atmosfery na i tak podwy偶szon膮 temperatur臋 kad艂uba.

Ojciec kapitan widzia艂 ju偶 do艣膰, 偶eby podj膮膰 decyzj臋.

- Odci膮膰 zasilanie wszystkich modu艂贸w i przestawi膰 system podtrzymywania 偶ycia na poziom minimalny - rozkazuje. - Rdze艅 atomowy: sto pi臋tna艣cie procent mocy nominalnej. Wy艂膮czy膰 przednie ekrany si艂owe. Ca艂膮 moc skierowa膰 do dyspozycji uk艂ad贸w bojowych.

- To nierozs膮dne... - zaczyna statek.

- Zignorowa膰 wszelkie protoko艂y bezpiecze艅stwa - rzuca kr贸tko de Soya. - Wy艂膮czy膰 system komunikacji g艂osowej. Kod rozkazu: delta, dziewi臋膰, dziewi臋膰, dwa, zero. Priorytet dysku papieskiego. Realizowa膰 natychmiast. Potwierdzenie na monitor.

Na ekranie kolumny cyfr nak艂adaj膮 si臋 na przekazywany z planety obraz. Kee patrzy z wyba艂uszonymi oczami.

- S艂odki Jezu! - szepcze. - Bo偶e m贸j!

- W艂a艣nie - wt贸ruje mu szeptem de Soya. Zasilanie wszystkich system贸w spada poni偶ej czerwonej kreski. Pe艂n膮 gotowo艣膰 zachowuje tylko system transmisji obrazu i uk艂ady bojowe.

Na planecie zaczynaj膮 si臋 eksplozje.

Starczy艂o mi akurat czasu, by moje siatk贸wki zarejestrowa艂y widok srebrzystego kszta艂tu, jakim sta艂a si臋 kobieta, po czym laser znikn膮艂 z moich palc贸w. Powietrze zrobi艂o si臋 gor膮ce. Ene臋 otoczy艂a srebrzysta mgie艂ka, w kt贸rej gwa艂townie porusza艂a si臋 sze艣cior臋ka, czteronoga, metaliczna sylwetka. W nast臋pnej chwili rzuci艂em si臋 na dziewczynk臋, wiedz膮c, 偶e i tak nie zd膮偶臋. O dziwo, uda艂o mi si臋 poci膮gn膮膰 j膮 za sob膮 i odturla膰 od zamazanej postaci, migaj膮cych ostrzy i gor膮cego podmuchu.

Alarm medpaka rozd藕wi臋cza艂 si臋 przera藕liwym d藕wi臋kiem, kt贸rego nie da艂o si臋 zignorowa膰, tak jak nie spos贸b nie zareagowa膰 na odg艂os paznokci skrobi膮cych po tablicy. Tracili艣my A. Bettika. Os艂oni艂em Ene臋 w艂asnym cia艂em i poci膮gn膮艂em j膮 w stron臋 androida. W lesie za naszymi plecami rozleg艂a si臋 seria wybuch贸w.

Nemes ko艅czy zamach. Nie spodziewa si臋 nic poczu膰, gdy kraw臋d藕 jej d艂oni przetnie cia艂o i kr臋gi, tym bardziej wi臋c dziwi si臋, gdy napotyka gwa艂towny op贸r.

Spogl膮da w d贸艂. Jej srebrzysta d艂o艅 tkwi w u艣cisku dw贸ch par ostrzy, dwa kolejne zaciskaj膮 si臋 wy偶ej, na przedramieniu. Chy偶war napiera na ni膮, jest tak blisko, 偶e kolcami niemal muska twarz dziewczynki. Jego oczy l艣ni膮 czerwieni膮.

Nemes jest zdziwiona i poirytowana, ale nie martwi si臋 zbytnio. Wyszarpuje r臋k臋 i odskakuje do ty艂u.

Scena nie zmieni艂a si臋 ani na jot臋: zamro偶ona w ruchu rzeka, Raul Endymion z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮, gotow膮 nacisn膮膰 wy艂膮cznik lasera, 艣wiate艂ka na medpaku umieraj膮cego androida uchwycone w p贸艂 b艂ysku - tylko dziewczynk臋 przes艂aniaj膮 jej pot臋偶ne ramiona Chy偶wara.

Nemes si臋 u艣miecha; tak si臋 zagapi艂a na szyj臋 dziecka, 偶e nie zauwa偶y艂a, gdy ta wielka niezdara podkrad艂a si臋 do niej w nadczasie. Nie pope艂ni ju偶 wi臋cej tego b艂臋du.

- Chcesz j膮? - pyta. - Czy ciebie r贸wnie偶 wys艂ano, 偶eby艣 j膮 zabi艂? Prosz臋 bardzo, ale g艂owa nale偶y do mnie.

Chy偶war cofa wyci膮gni臋te r臋ce i staje pomi臋dzy Nemes i Ene膮. Zakrzywione ciernie i no偶e na kolanach o centymetry mijaj膮 oczy dziewczynki. - Ach, wi臋c nie chcesz jej zabi膰? - dziwi si臋 Nemes. - W takim razie musz臋 ci j膮 zabra膰.

Tym razem porusza si臋 szybko nawet jak na dzia艂anie w nadczasie: robi zw贸d w lewo, rzuca si臋 w prawo i celuje w d贸艂. Gdyby nie fakt, 偶e otaczaj膮ca j膮 przestrze艅 jest silnie odkszta艂cona, d藕wi臋kowe fale uderzeniowe roztrzaska艂yby wszystkie obiekty w promieniu kilku kilometr贸w.

Chy偶war blokuje jej cios. Tryskaj膮 skry, w ziemi臋 strzela iskra, stw贸r za艣 tnie powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed nanosekund膮 znajdowa艂a si臋 Nemes. Kobieta zachodzi Ene臋 od ty艂u i wymierza jej kopni臋cie, kt贸re ma wybi膰 jej kr臋gos艂up i serce na zewn膮trz klatki piersiowej.

Chy偶war odbija jej nog臋, a po jego ciosie Nemes odlatuje o trzydzie艣ci metr贸w w ty艂, mi臋dzy drzewa. 艁amie pnie i konary, kt贸re wisz膮 nieruchomo w powietrzu jeszcze d艂ugo po tym, jak Nemes wraca do walki. Chy偶war, r贸wnie偶 w nadczasie, mknie w 艣lad za ni膮.

Kobieta uderza w g艂az i wybija w nim pi臋ciocentymetrowe zag艂臋bienie. Wyczuwa, 偶e Chy偶war wraca do normalnego czasu, wi臋c zwalnia razem z nim. Powracaj膮 d藕wi臋ki i ruch: ga艂臋zie drzew z trzaskiem lec膮 na ziemi臋 i natychmiast wybuchaj膮 ogniem - to mikrominy, kt贸re wprawdzie nie zarejestrowa艂y pulsu ani dwutlenku w臋gla w oddechu ofiary, wyczu艂y jednak nacisk na pod艂o偶e. W reakcji 艂a艅cuchowej wybuchaj膮 jednocze艣nie setki profilowanych 艂adunk贸w, kt贸re popychaj膮 Nemes i Chy偶wara do siebie niczym po艂贸wki zabytkowej bomby uranowej.

Z piersi Chy偶wara sterczy d艂ugi, zakrzywiony kolec. Nemes s艂ysza艂a mn贸stwo opowie艣ci o ofiarach, kt贸re, nabite na niego, czeka艂y na p贸藕niejsz膮 m臋k臋 na Drzewie B贸lu. Nie robi to na niej specjalnego wra偶enia. Kiedy niesiona energi膮 eksplozji zbli偶a si臋 do przeciwnika, jej fazowe pole biomorficzne zakrzywia 贸w cier艅 i wbija go z powrotem w korpus Chy偶wara. Z piersi kolczastej istoty wyrywa si臋 ultrad藕wi臋kowy ryk. Nemes ciosem w szyj臋 wrzucaj膮 do rzeki, po czym przestaje zawraca膰 sobie ni膮 g艂ow臋 i spogl膮da ku ludziom. Raul w艂asnym cia艂em os艂ania dziecko. Jakie to wzruszaj膮ce, my艣li Nemes i wchodzi w nadczas. W miejscu, gdzie stoi, rozkwitaj膮ce ogniste kwiaty zamieraj膮 w bezruchu.

Wybiega przez na wp贸艂 materialn膮 barier臋 fali uderzeniowej i kieruje si臋 ku dziewczynce i jej opiekunowi. Zamierza obci膮膰 g艂owy im obojgu - czerep Raula zachowa sobie na pami膮tk臋.

Od dzieciaka dzieli j膮 dos艂ownie metr, gdy z boku, z ob艂oku pary, kt贸ry niedawno by艂 rzek膮, wynurza si臋 Chy偶war i atakuje j膮 z lewej strony. Nemes chybia g艂贸w ofiar o centymetry, gdy wraz z przeciwnikiem lec膮 po ziemi w g艂膮b l膮du. Po drodze zdzieraj膮 wierzchni膮 warstw臋 torfu, 偶艂obi膮 skalne pod艂o偶e i 艂ami膮 drzewa, a偶 wreszcie odbijaj膮 si臋 od kolejnego g艂azu. Strzelaj膮 iskry. Chy偶war rozwiera wielkie szcz臋ki i zaciska z臋by na gardle Nemes.

- Chyba... kurwa... 偶artujesz! - warczy Nemes, bezpiecznie ukryta w jjpw艂oce pola biomorficznego. Nie planuje da膰 si臋 zagry藕膰 zabytkowej maszynie do podr贸偶y w czasie. Wbija zaostrzon膮 d艂o艅 w pier艣 przeciwnika, kiedy stalowe z臋biska krzesz膮 kolejne skry z jej opancerzonej szyi. U艣miecha si臋, czuj膮c jak palce przebijaj膮 wierzchni膮 pow艂ok臋 korpusu Chy偶wara i zaciskaj膮 si臋 na splocie wn臋trzno艣ci. Szarpni臋ciem wyrywa d艂o艅 na zewn膮trz, maj膮c nadziej臋 wyci膮gn膮膰 organy, kt贸re trzymaj膮 stwora przy 偶yciu - tymczasem udaje si臋 jej wydoby膰 tylko gar艣膰 kolczastych 艣ci臋gien i stalowych drzazg z tu艂owia. Tym niemniej Chy偶war zatacza si臋 w ty艂, machaj膮c bez艂adnie 艂apami; wci膮偶 zaciska szcz臋ki, jakby nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e ofiara mu si臋 wyrwa艂a.

- Chod藕! - Nemes robi krok w jego stron臋. - No chod藕!

Chce go zniszczy膰 - gdyby by艂a cz艂owiekiem, mog艂aby powiedzie膰, 偶e krew zagotowa艂a si臋 w jej 偶y艂ach - jest jednak na tyle opanowana, by pami臋ta膰, 偶e ma inne zadanie. Musi tylko odwr贸ci膰 jego uwag臋 lub wy艂膮czy膰 go z gry na czas potrzebny do 艣ci臋cia g艂owy dziecku. P贸藕niej Chy偶war przestanie si臋 liczy膰, chyba 偶e Nemes i jej rodacy zechc膮 go trzyma膰 w ogrodzie zoologicznym i czasem na niego polowa膰.

- Chod藕!

Stw贸r jest na tyle powa偶nie ranny, 偶e wychodzi z nadczasu, pozostawiaj膮c sobie tylko pole si艂owe - gdyby nie ono, za艂atwi艂aby go bez trudu. Je艣li spr贸buje go po prostu obej艣膰 bokiem, a mo偶e wskoczy膰 w nadczas za jej plecami. Nemes r贸wnie偶 wraca do normalnego czasu, zadowolona, 偶e mo偶e oszcz臋dzi膰 troch臋 energii.

- Jezus Maria! - krzykn膮艂em, podnosz膮c wzrok. Enea zerka艂a z bezpiecznego schronienia moich ramion.

Wszystko dzia艂o si臋 jednocze艣nie: alarm medpaku wy艂 jak op臋tany, powietrze sta艂o si臋 rozpalone niczym powiew z hutniczego pieca, za nami las eksplodowa艂 ogniem i hukiem, od艂amki drzew 艣miga艂y nad naszymi g艂owami, rzeka wybuch艂a gejzerem pary i nagle, nie dalej ni偶 trzy metry od nas, ujrzeli艣my Chy偶wara walcz膮cego z okryt膮 chromem ludzk膮 postaci膮.

Enea, nie bacz膮c na chaos, wype艂z艂a spomi臋dzy moich ramion i na czworakach pop臋dzi艂a do A. Bettika. 艢lizgaj膮c si臋 na b艂otnistej ziemi, pop臋dzi艂em za ni膮. Nie spuszcza艂em przy tym z oka metalicznych smug, kt贸re 艣ciera艂y si臋 w艣r贸d trzasku metalu i snop贸w iskier. B艂yskawice wy艂adowa艅 elektrycznych przeskakiwa艂y z sylwetek na okoliczne kamienie i ziemi臋 pod stopami walcz膮cych.

- Trzeba mu zrobi膰 masa偶 serca! - krzykn臋艂a dziewczynka i zacz臋艂a uciska膰 pier艣 A. Bettika. Przeskoczy艂em na drug膮 stron臋 androida i zerkn膮艂em na medpak: A. Bettik nie oddycha艂, a jego serce stan臋艂o p贸艂 minuty temu. Straci艂 za du偶o krwi.

Co艣 srebrnego i ostrego mign臋艂o nad karkiem Enei. Wyci膮gn膮艂em r臋ce, 偶eby poci膮gn膮膰 j膮 na ziemi臋, ale zanim zd膮偶y艂em j膮 z艂apa膰, druga metaliczna sylwetka zablokowa艂a ruch pierwszej i rozleg艂 si臋 przera藕liwy trzask metalu o metal.

- Ja to zrobi臋! - krzykn膮艂em i przyci膮gn膮艂em Ene臋 do siebie. Przej膮艂em rytm masa偶u. Medpak sygnalizowa艂, 偶e krew dociera do m贸zgu androida, jego p艂uca za艣 na przemian nape艂niaj膮 si臋 powietrzem i opr贸偶niaj膮 - to dzi臋ki sztucznemu oddychaniu. Nie przerywa艂em reanimacji, zerkaj膮c przez rami臋 na dwie sylwetki, kt贸re wci膮偶 zderza艂y si臋, odskakiwa艂y i uderza艂y z szybko艣ci膮 chyba blisk膮 pr臋dko艣ci d藕wi臋ku. Pachnia艂o ozonem, a p艂on膮ce kawa艂ki drewna wci膮偶 lata艂y nad nami i spada艂y do rzeki, eksploduj膮c ob艂okami pary.

- Za rok... - wrzasn臋艂a dziewczynka, usi艂uj膮c przekrzycze膰 ha艂as. Szcz臋ka艂a z臋bami mimo niemi艂osiernego gor膮ca. - Za rok... jedziemy... na wakacje... gdzie indziej.

Pos艂a艂em jej os艂upia艂e spojrzenie. Oszala艂a? Nie, oczy jej b艂yszcza艂y, ale nie tym op臋ta艅czym blaskiem, jaki widuje si臋 u wariat贸w. Nie postawi艂em bardziej szczeg贸艂owej diagnozy, bo medpak zapiszcza艂 ponownie i wr贸ci艂em do reanimacji A. Bettika.

Nagle us艂ysza艂em za plecami grzmot, kt贸ry wyra藕nie wybija艂 si臋 ponad trzask ognia, syk pary i 艂oskot metalu. Spojrza艂em przez rami臋. Nie przerywa艂em masa偶u.

Powietrze zamigota艂o i w miejscu dw贸ch srebrzystych sylwetek zosta艂a jedna. Metaliczna powierzchnia zadr偶a艂a i znikn臋艂a; zamiast rze藕by z chromu ujrzeli艣my kobiet臋, kt贸ra niedawno do nas podesz艂a. Nie wygl膮da艂a na zm臋czon膮, nie mia艂a nawet zmierzwionych w艂os贸w.

- Na czym to stan臋li艣my? - zapyta艂a i wolno ruszy艂a w nasz膮 stron臋.

Instalacja pu艂apki Sfinksa w ostatnich sekundach starcia nie jest 艂atwa. Nemes niemal ca艂膮 sw膮 energi臋 zu偶ywa na unikanie wiruj膮cych ostrzy Chy偶wara. Czuje si臋, jakby walczy艂a z kilkunastoma turbinami jednocze艣nie. Zdarza艂o si臋 jej bywa膰 na planetach, gdzie ludzie u偶ywali samolot贸w turbo艣mig艂owych. Przed dwustu laty na jednej z nich zabi艂a konsula Hegemonii.

Odbija ciosy ostrych ramion, ca艂y czas patrz膮c prosto w rubinowe oczy stwora. Tw贸j czas min膮艂, my艣li, kiedy ich spowite polem fazowym ko艅czyny 艣cieraj膮 si臋 niczym niewidzialne kosy. Nemes si臋ga w g艂膮b os艂abionego pola przeciwnika, chwyta go w okolicy stawu na r臋ce i szarpni臋ciem zrywa gar艣膰 szpikulc贸w i ostrzy. Rami臋 odpada od korpusu, ale pi臋膰 podobnych do skalpeli palc贸w dolnej r臋ki Chy偶wara celuje ju偶 w jej brzuch, by j膮 wypatroszy膰.

- No, no - m贸wi Nemes i kopniakiem w praw膮 nog臋 na u艂amek sekundy wytr膮ca stwora z r贸wnowagi. - Nie tak szybko!

Chy偶war potyka si臋, ona za艣 wykorzystuje ten moment dezorientacji i si臋ga po umocowan膮 do nadgarstka kart臋. Tworzy trwaj膮c膮 pi臋膰 nanosekund luk臋 w swoim polu i k艂adzie sobie kart臋 na d艂oni, po czym wbijaj膮 na kolec stercz膮cy z szyi przeciwnika.

- Koniec z tob膮! - krzyczy i odskakuje. Przenosi si臋 w nadczas, by powstrzyma膰 Chy偶wara przed zdj臋ciem karty z ciernia i uruchamia j膮 my 艣l膮: wyobra偶eniem czerwonej kropki.

Odsuwa si臋 jeszcze kawa艂ek, gdy buczenie oznajmia aktywacj臋 pola hiperentropicznego, kt贸re przeniesie m艂贸c膮cego ramionami stwora na pi臋膰 minut w przysz艂o艣膰. Dop贸ki pole dzia艂a, nie ma dla niego drogi powrotnej.

Rhadamanth Nemes wychodzi z nadczasu i wy艂膮cza srebrne pole. Wiatr, mimo i偶 powietrze jest rozpalone i duszne od tl膮cych si臋 w nim od艂amk贸w, cudownie ch艂odzi jej sk贸r臋. Z zadowoleniem odnotowuje wyraz twarzy dwojga ludzi.

- Na czym to stan臋li艣my? - pyta.

- Teraz! - krzyczy kapral Kee.

- Nie mog臋 - odpowiada mu siedz膮cy przy pulpicie de Soya. Nie wypuszcza z d艂oni manipulatora do sterowania broni膮. - Wody podziemne wyparuj膮 i wybuch ich zabije.

Przyrz膮dy „Rafaela” wskazuj膮, 偶e ca艂a energia przeniesiona zosta艂a do systemu bojowego, kt贸rego jednak nie mo偶na u偶y膰.

Kee pstrykni臋ciem uruchamia mikrofon krtaniowy, prze艂膮cza si臋 na wszystkie kana艂y i skupion膮 wi膮zk臋 komunikacyjn膮. Wycelowuje j膮 w m臋偶czyzn臋 i dziecko, staraj膮c si臋 nie obj膮膰 zbli偶aj膮cej si臋 do nich kobiety.

- To na nic - ostrzega de Soya. Nigdy w 偶yciu nie by艂 tak sfrustrowany, jak w tej chwili.

- Ska艂y! - krzyczy Kee do mikrofonu. - Do ska艂!

Wyszed艂em przed Ene臋 偶a艂uj膮c, 偶e nie mam pistoletu, lasera, czegokolwiek. U艣miechni臋ta kobieta sz艂a w nasz膮 stron臋. M贸j karabin plazmowy spoczywa艂 w torbie przy brzegu, dwa metry ode mnie. Wystarczy艂oby skoczy膰, odpi膮膰 zamek, roz艂o偶y膰 kolb臋, odbezpieczy膰, wycelowa膰 i strzeli膰. Nie s膮dzi艂em, 偶eby da艂a mi tyle czasu; nie wierzy艂em, 偶eby Enea prze偶y艂a tak d艂ugo.

W tym w艂a艣nie momencie, g艂upi komlog zacz膮艂 wibrowa膰 mi na r臋ce niczym jaki艣 zabytkowy bezg艂o艣ny budzik. Zignorowa艂em go, wi臋c zacz膮艂 k艂u膰 mnie w przegub drobniutkimi igie艂kami. Podnios艂em go do ucha i us艂ysza艂em wypowiadane szeptem s艂owa.

- Biegnijcie na ska艂y. Bierz dziecko i go艅 do ska艂.

To nie mia艂o sensu. Spojrza艂em w d贸艂, na A. Bettika: lampki medpaka na moich oczach zmienia艂y si臋 z zielonych na bursztynowe. Zacz膮艂em cofa膰 si臋 przed napieraj膮c膮 kobiet膮, ca艂y czas odgradzaj膮c j膮 od Enei.

- O, nie艂adnie - powiedzia艂a. - Eneo, je艣li podejdziesz do mnie, daruj臋 偶ycie twojemu ch艂opcu. I temu niebieskiemu sztucznemu cz艂owiekowi r贸wnie偶, o ile tw贸j ch艂opak zdo艂a go uratowa膰.

Spojrza艂em Enei w twarz, boj膮c si臋, 偶e przystanie na t臋 propozycj臋, ale tylko mocniej 艣cisn臋艂a mnie za r臋k臋. By艂a bardzo przej臋ta, ale nie ba艂a si臋.

- Wszystko gra, ma艂a - szepn膮艂em do niej, wci膮偶 przemieszczaj膮c si臋 w lewo. Za plecami mieli艣my rzek臋, pi臋膰 metr贸w po lewej zaczyna艂o si臋 pole zakrzep艂ej lawy.

Kobieta przesun臋艂a si臋 w prawo, by zablokowa膰 nam drog臋.

- Za d艂ugo to trwa - rzuci艂a cicho. - Zosta艂y mi jeszcze tylko cztery minuty. To mn贸stwo czasu. Ca艂a wieczno艣膰.

- Chod藕 - z艂apa艂em Ene臋 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂em j膮 ska艂om. Nie mia艂em 偶adnego planu, tylko bezsensowne s艂owa, wyszeptane g艂osem innym, ni偶 ten, kt贸rym zwykle przemawia艂 do nas komlog.

Nie dobiegli艣my do kamieni. W podmuchu rozgrzanego powietrza wyros艂a przed nami metaliczna, kobieca sylwetka. Sta艂a trzy metry od nas, na bazaltowej p艂ycie.

- 呕egnaj, Raulu Endymionie! - rzek艂a chromowa maska. Posta膰 unios艂a l艣ni膮ce rami臋 do ciosu.

呕ar spali艂 mi brwi, prawie zapali艂 na mnie koszul臋, a podmuch cisn膮艂 nas z Ene膮 na plecy. Uderzyli艣my o ziemi臋 i odturlali艣my si臋 w ty艂, byle dalej od nieludzkiego gor膮ca. W艂osy dziewczynki zacz臋艂y si臋 tli膰, wi臋c usi艂owa艂em je ugasi膰, zanim na dobre zajm膮 si臋 ogniem. Wycie medpaka zgin臋艂o w grzmocie przegrzanego gwa艂townie powietrza. Zobaczy艂em, 偶e r臋kaw mojej koszuli 偶arzy si臋 niebezpiecznie i oderwa艂em go, zanim zd膮偶y艂 buchn膮膰 p艂omieniem. Odwr贸cili艣my si臋 plecami do powodzi ognia i na czworakach zacz臋li艣my ucieka膰 do rzeki. Czu艂em si臋 jak na kraw臋dzi krateru wulkanu.

Z艂apali艣my nieprzytomnego A. Bettika i 艣ci膮gn臋li艣my go bli偶ej brzegu. Bez zastanowienia zsun臋li艣my si臋 do paruj膮cej wody. Ja stara艂em si臋 utrzyma膰 g艂ow臋 androida nad swoj膮 g艂ow膮, Enea za艣 dba艂a o to, 偶eby pr膮d nie porwa艂 nas wszystkich. Kiedy wcisn膮艂em policzek w przybrze偶ne b艂oto, okaza艂o si臋, 偶e tu偶 nad powierzchni膮 rzeki powietrze jest na tyle ch艂odne, 偶e niemal da si臋 nim oddycha膰.

Kiedy wychyli艂em si臋 wy偶ej, 偶eby zerkn膮膰 co si臋 dzieje na brzegu, na czole zacz臋艂y mi si臋 pojawia膰 b膮ble od oparzenia; nie wiedzia艂em jeszcze, 偶e straci艂em brwi i wi臋kszo艣膰 w艂os贸w.

Metaliczna posta膰 sta艂a w samym 艣rodku trzymetrowego kr臋gu pomara艅czowego 艣wiat艂a, kt贸rego snop zaczyna艂 si臋 na wysoko艣ci kilkuset kilometr贸w. Powietrze burzy艂o si臋 i falowa艂o, gdy przebija艂a je skoncentrowana wi膮zka czystej energii. Obleczona w chrom kobieta chcia艂a ruszy膰 w nasz膮 stron臋, ale promie艅 lancy nie pozwala艂 jej cho膰by drgn膮膰. B艂yszcz膮ca pow艂oka zmieni艂a barw臋 na czerwon膮, p贸藕niej zielon膮, jeszcze p贸藕niej za艣 o艣lepiaj膮co bia艂膮, a posta膰 wci膮偶 sta艂a i wygra偶a艂a pi臋艣ci膮 niebiosom. Pod jej stopami ska艂y stopi艂y si臋 i w postaci rozpalonych do czerwono艣ci strumieni zacz臋艂y sp艂ywa膰 do rzeki. Kiedy zetkn臋艂y si臋 z wod膮 o kilka metr贸w od nas, w g贸r臋 z rykiem strzeli艂y ob艂oki pary. Pierwszy raz w 偶yciu zastanawia艂em si臋, czy nie zacz膮膰 wierzy膰 w Boga.

Kobieta dostrzeg艂a niebezpiecze艅stwo na u艂amek sekundy przed tym, gdy zrobi艂o si臋 za p贸藕no, 偶eby zareagowa膰. Na moment znikn臋艂a, wr贸ci艂a pod postaci膮 rozmazanej sylwetki z pi臋艣ci膮 wci膮偶 wzniesion膮 do g贸ry, jeszcze raz znikn臋艂a, zn贸w si臋 pojawi艂a, po czym zaton臋艂a w lawie, w kt贸r膮 zmieni艂y si臋 ska艂y pod jej stopami.

Przesta艂em 艣ledzi膰 wydarzenia, zw艂aszcza 偶e mia艂em wra偶enie, i偶 pod wp艂ywem temperatury sk贸ra zaczyna mi schodzi膰 z twarzy. Wcisn膮艂em policzek w ch艂odne b艂oto i przycisn膮艂em A. Bettika z Ene膮 do brzegu; nurt si臋 nie poddawa艂 - nadal usi艂owa艂 porwa膰 nas w d贸艂, wprost w strugi lawy, chmury pary i monomolekularn膮 paj臋czyn臋.

Wychyli艂em si臋 po raz ostatni i ujrza艂em chromowan膮 pi臋艣膰 znikaj膮c膮 pod powierzchni膮 stopionej ska艂y. S艂up 艣wiat艂a ciemnia艂 stopniowo i nagle, po pe艂nej minucie, zgas艂 zupe艂nie. Lawa natychmiast zacz臋艂a stygn膮膰. Kiedy wyci膮gn膮艂em oboje przyjaci贸艂 z wody i zn贸w zacz臋li艣my z Ene膮 reanimowa膰 A. Bettika, ska艂y skrzep艂y i tylko gdzieniegdzie ciek艂y jeszcze w膮skie stru偶ki stopionego kamienia. Drobiny rozgrzanej ska艂y, porywane pr膮dami gor膮cego powietrza, miesza艂y si臋 z tl膮cymi si臋 drzazgami z lasu, gdzie wci膮偶 szala艂 po偶ar. Metaliczna kobieta znikn臋艂a bez 艣ladu.

Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu medpak nadal funkcjonowa艂 bez zarzutu. Wskutek naszych wysi艂k贸w lampki zmieni艂y kolor z czerwonego na bursztynowy, a opaska trzyma艂a mocno, wi臋c kiedy android zacz膮艂 dochodzi膰 do siebie, zapyta艂em dziewczynk臋:

- Co dalej?

Przy wt贸rze st艂umionego grzmotu pojawi艂 si臋 za naszymi plecami Chy偶war.

- Jezu s艂odki! - szepn膮艂em.

Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮. Czo艂o i usta pokrywa艂y jej b膮ble, mia艂a wypalone ca艂e pasma w艂os贸w i na wp贸艂 spal ona koszul臋. Poza tym wygl膮da艂a ca艂kiem nie藕le.

- Nie - powiedzia艂a. - Wszystko gra.

Wsta艂em i si臋gn膮艂em do torby po karabin, ale niewielki mia艂bym z niego po偶ytek: znalaz艂 si臋 zbyt blisko strumienia energii z niebios i stopi艂a mu si臋 os艂ona spustu, a plastikowe elementy rozk艂adanej kolby wtopi艂y si臋 w luf臋. Cud, 偶e plazmowe naboje nie wybuch艂y i nie zamieni艂y nas wszystkich w ob艂oczek pary. Odrzuci艂em torb臋 i stan膮艂em przed Chy偶warem, zaciskaj膮c pi臋艣ci. Po moim trupie, cholera jasna!

- Wszystko w porz膮dku, Raul! - Enea poci膮gn臋艂a mnie do ty艂u. - Nic nie zrobi. Nie przejmuj si臋 nim.

Przykucn臋li艣my obok androida. Zamruga艂 oczami.

- Co艣 przegapi艂em? - zapyta艂 chrapliwym szeptem.

呕adne z nas si臋 nie roze艣mia艂o. Enea dotkn臋艂a policzka androida i podnios艂a na mnie wzrok. Chy偶war ani drgn膮艂; sadza osiada艂a mu na korpusie.

A. Bettik zamkn膮艂 oczy i lampki na medpaku rozb艂ys艂y z o偶ywieniem.

- Musimy zapewni膰 mu normaln膮 pomoc lekarsk膮 - wyszepta艂em. - Inaczej ju偶 po nim.

Dziewczynka skin臋艂a g艂ow膮. Wydawa艂o mi si臋, 偶e co艣 odpowiedzia艂a, ale to nie jej g艂os us艂ysza艂em.

Podnios艂em lew膮 r臋k臋. Stara艂em si臋 nie zwraca膰 uwagi na wisz膮c膮 w strz臋pach koszul臋, opalone do go艂ej sk贸ry w艂osy na ramieniu i wzbieraj膮ce p臋cherze. S艂uchali艣my komlogu, kt贸ry przemawia艂 do nas znajomym, m臋skim g艂osem.

56

Ojciec de Soya jest zdziwiony, gdy na g艂贸wnym kanale przychodzi odpowied藕. Nie s膮dzi艂, 偶e zabytkowy komlog uciekinier贸w b臋dzie w stanie nadawa膰 na wi膮zce, kt贸r膮 艂膮czy go ze statkiem, tymczasem ma nawet przekaz holograficzny, aczkolwiek troch臋 zamazany: nad monitorem unosz膮 si臋 dwie poparzone, osmalone twarze.

- Niech mnie diabli, ojcze! - Kee patrzy na prze艂o偶onego.

- Mnie te偶 - kiwa g艂ow膮 de Soya i wraca spojrzeniem do czekaj膮cej na odpowied藕 dw贸jki. - M贸wi ojciec kapitan de Soya z pok艂adu okr臋tu „Rafael”, wchodz膮cego w sk艂ad floty Paxu...

- Pami臋tam pana - przerywa mu dziewczynka. De Soya u艣wiadamia sobie, 偶e kamery archanio艂a przekazuj膮 obraz na planet臋 i Enea go widzi - miniaturow膮, widmow膮 twarz, podkre艣lon膮 koloratk膮 tu偶 nad powierzchni膮 komlogu.

- Ja te偶 ci臋 pami臋tam - de Soya nie wie, co innego m贸g艂by powiedzie膰. D艂ugie poszukiwania sko艅czone. Patrzy w ciemne oczy dziecka, widzi jej blad膮, poparzon膮 sk贸r臋. Tak blisko...

- Kto to by艂? - odzywa si臋 Raul Endymion. - A w艂a艣ciwie: co to by艂o?

- Nie wiem - ojciec kapitan kr臋ci g艂ow膮. - Nazywa艂a si臋 Rhadamanth Nemes. Dopiero par臋 dni temu przydzielono j膮 do mojej za艂ogi. Twierdzi艂a, 偶e wchodzi w sk艂ad nowego Legionu, kt贸ry Pax szkoli... - urywa w p贸艂 zdania. Przecie偶 to wszystko tajne informacje! Rozmawia z wrogiem! Spogl膮da na kaprala i w jego u艣miechu dostrzega zrozumienie ich po艂o偶enia: i tak zostan膮 pot臋pieni. - M贸wi艂a, 偶e nale偶y do nowego Legionu wojownik贸w Paxu, ale nie wydaje mi si臋, 偶eby to by艂a prawda. Nie s膮dz臋, 偶eby by艂a cz艂owiekiem.

- Amen - dopowiada miniaturowy Raul Endymion znad monitora. Zerka gdzie艣 poza pole widzenia kamery, po czym wraca. - Ojcze kapitanie de Soya, nasz przyjaciel umiera. Czy mo偶e mu pan jako艣 pom贸c?

De Soya kr臋ci przecz膮co g艂ow膮.

- Nie mo偶emy zej艣膰 na d贸艂. Nemes zabra艂a nasz l膮downik i wy艂膮czy艂a zdalne sterowanie; l膮downik nie reaguje na nasze rozkazy. Gdyby jednak uda艂o si臋 wam do niego dotrze膰, to na pok艂adzie znajduje si臋 autochirurg.

- Dok膮d mamy i艣膰? - pyta dziewczynka.

W polu widzenia kamery na „Rafaelu” pojawia si臋 kapral Kee.

- Radar namierzy艂 go mniej wi臋cej p贸艂tora kilometra na po艂udniowy wsch贸d od miejsca, w kt贸rym jeste艣cie. To ju偶 wzg贸rza. Jest troch臋 zamaskowany, ale znajdziecie go bez trudu. B臋dziemy was zreszt膮 pilotowa膰.

- To pa艅ski g艂os us艂ysza艂em z komlogu - stwierdza Raul Endymion. - To pan kaza艂 nam biec do ska艂.

- To fakt - przytakuje Kee. - Ca艂膮 energi臋 statku przenie艣li艣my na systemy bojowe. Po przebiciu atmosfery oznacza艂o to jakie艣 osiemdziesi膮t gigawat贸w mocy, ale wybuch odparowanych w贸d gruntowych m贸g艂by was zabi膰. Ska艂y wygl膮da艂y najsensowniej.

- Uprzedzi艂a nas - Raul u艣miecha si臋 krzywo.

- O to w艂a艣nie chodzi艂o.

- Dzi臋kuj臋 - m贸wi Enea.

Zak艂opotany Kee kiwa tylko g艂ow膮 i odsuwa si臋 na bok.

- Jak ju偶 kapral zd膮偶y艂 wam powiedzie膰, popilotujemy was do l膮downika - potwierdza de Soya.

- Dlaczego? - pyta Raul. - I dlaczego zg艂adzili艣cie w艂asny tw贸r?

- Nie stworzy艂em jej - odpowiada ojciec kapitan.

- Ale by艂a dzieckiem Ko艣cio艂a - nalega Raul. - Wi臋c dlaczego?

- Mam nadziej臋, 偶e si臋 mylisz - m贸wi cicho de Soya. - Bo je艣li rzeczywi艣cie tak by艂o, znaczy艂oby to, 偶e Ko艣ci贸艂 przerodzi艂 si臋 w potwora.

Przez chwil臋 nikt si臋 nie odzywa. Z g艂o艣nik贸w dobiega tylko syk zak艂贸ce艅.

- Ruszajcie! - rzuca wreszcie de Soya. - 艢ciemnia si臋.

Holograficzne twarzyczki rozgl膮daj膮 si臋 dooko艂a, co daje nieco komiczny efekt - jakby zapomnia艂y, gdzie s膮.

- To prawda - zgadza si臋 Raul. - A wasza lanca czy laser, czy co to tam by艂o zmieni艂o moj膮 latark臋 w ka艂u偶臋 metalu i plastiku.

De Soya si臋 nie u艣miecha.

- M贸g艂bym wam po艣wieci膰, ale oznacza艂oby to ponowne uruchomienie system贸w bojowych „Rafaela”.

- Nie, dzi臋kuj臋, damy sobie rad臋. Wy艂膮czam wizj臋, ale kana艂 audio zostawiam otwarty do czasu znalezienia l膮downika.

57

Przebycie p贸艂tora kilometra zaj臋艂o nam ponad dwie godziny.

G贸ry zastyg艂ej lawy okaza艂y si臋 bardzo trudnym terenem - nawet bez A. Bett艂ka na plecach, nietrudno by艂oby skr臋ci膰 sobie kostk臋 na licznych szczelinach i ostrych kraw臋dziach ska艂. Zrobi艂o si臋 bardzo ciemno, zw艂aszcza kiedy chmury przes艂oni艂y gwiazdy, i nie wiem, czy w og贸le doszliby艣my na miejsce, gdyby podczas pakowania si臋 Enea nie znalaz艂a laserowej latarki, le偶膮cej w trawie.

- Sk膮d ona si臋 tam wzi臋艂a?

Nie kry艂em zdumienia. Ostatnie wspomnienie zwi膮zane z latark膮, jakie zachowa艂em, to moja wyci膮gni臋ta r臋ka, kiedy zamierza艂em o艣lepi膰 t臋 diablic臋 - potem laser znikn膮艂. Do diabla z ni膮! pomy艣la艂em; prze偶yli艣my dzie艅 pe艂en tajemnic, zostawiaj膮c jedn膮 z nich za sob膮 - Chy偶wara, kt贸ry nie ruszy艂 si臋 z miejsca a偶 do naszego odej艣cia. Nie poszed艂 tak偶e za nami.

Enea prowadzi艂a, przy艣wiecaj膮c mi nastawion膮 na najszerszy promie艅 latark膮. Z trudem, potykaj膮c si臋 i 艣lizgaj膮c, metr za metrem pokonywali艣my kopce popio艂u i p艂aty czarnych ska艂. Posuwaliby艣my si臋 naprz贸d pewnie dwukrotnie szybciej, gdyby A. Bettik nie wymaga艂 ci膮g艂ej kontroli i zabieg贸w reanimacyjnych.

Medpak szybko zu偶y艂 skromny zapas antybiotyk贸w, 艣rodk贸w pobudzaj膮cych, przeciwb贸lowych, osocza i soli fizjologicznych. Android 偶y艂 tylko dzi臋ki jego dzia艂aniu i wci膮偶 znajdowa艂 si臋 na kraw臋dzi 艣mierci: straci艂 za du偶o krwi. Ocali艂a go opaska, cho膰 m贸j pas nie zacisn膮艂 si臋 na tyle mocno, by zupe艂nie powstrzyma膰 krwawienie. Kiedy medpak zaczyna艂 przera藕liwie piszcze膰, zatrzymywali艣my si臋 i robili艣my A. Bettikowi sztuczne oddychanie i masa偶 serca, chocia偶by po to, by krew wci膮偶 dop艂ywa艂a mu do m贸zgu. Przemawiaj膮cy g艂osem kaprala Paxu komlog pomaga艂 nam zachowa膰 w艂a艣ciwy kierunek. Uzna艂em, 偶e nawet je艣li ca艂a ta zabawa ma na celu pojmanie Enei, mamy wobec tych dw贸ch go艣ci na g贸rze cholerny d艂ug wdzi臋czno艣ci. Id膮c tak po ciemku przez czarne, skalne p艂yty i ciemne pag贸rki popio艂u, w艣r贸d wypalonych kikut贸w drzew, ca艂y czas spodziewa艂em si臋, 偶e lada moment spod ziemi wynurzy si臋 l艣ni膮ca chromem d艂o艅, kt贸ra z艂apie mnie za kostk臋.

L膮downik czeka艂 na nas dok艂adnie tam, gdzie mia艂 czeka膰. Enea od razu wskoczy艂a na prowadz膮c膮 do wn臋trza drabink臋, ale z艂apa艂em j膮 za obszarpan膮 nogawk臋 spodni i 艣ci膮gn膮艂em na d贸艂.

- Wola艂bym, 偶eby艣 nie wchodzi艂a na pok艂ad, ma艂a - powiedzia艂em. - Mamy tylko ich s艂owo, 偶e nie mog膮 zdalnie kierowa膰 l膮downikiem. Je艣li nas ok艂amali, to wejdziesz do 艣rodka i po tobie.

Enea opar艂a si臋 o drabin臋. Nigdy jeszcze nie widzia艂em jej tak wyczerpanej.

- Ufam im - odpar艂a. - Powiedzieli...

- Zgoda, ale dop贸ki nie b臋dziesz w 艣rodku, nie dorw膮ci臋. Wnios臋 A. Bettika i rozejrz臋 si臋 za autochirurgiem.

Zacz膮艂em wspina膰 na g贸r臋, gdy nag艂a my艣l przeszy艂a mnie jak no偶em: co b臋dzie, je艣li w艂az oka偶e si臋 zamkni臋ty, a kluczyki kobieta mia艂a w kieszeni?

Obok w艂azu znajdowa艂a si臋 pod艣wietlona klawiatura numeryczna.

- Sze艣膰, dziewi臋膰, dziewi臋膰, zero - podpowiedzia艂 mi z komlogu kapral Kee.

Wpisa艂em kombinacj臋 i zewn臋trzne drzwi 艣luzy stan臋艂y otworem. Znalaz艂em autochirurga, kt贸ry da艂 si臋 uruchomi膰 jednym dotkni臋ciem. Delikatnie z艂o偶y艂em mojego niebieskosk贸rego przyjaciela na mi臋kk膮 le偶ank臋, staraj膮c si臋 za wszelk膮 cen臋 nie urazi膰 艣wie偶ej rany, upewni艂em si臋, 偶e sondy diagnostyczne i pasy ci艣nieniowe trafiaj膮 we w艂a艣ciwe miejsca, po czym zamkn膮艂em pokryw臋. Czu艂em si臋, jakbym zatrzaskiwa艂 wieko trumny.

Wskazania przyrz膮d贸w nie by艂y specjalnie obiecuj膮ce, niemniej automat wzi膮艂 si臋 do roboty. Patrzy艂em jeszcze chwil臋 na monitor, a偶 oczy zacz臋艂y mi 艂zawi膰, kiedy zrozumia艂em, 偶e zasypiam na stoj膮co. Przetar艂em r臋k膮 twarz i wr贸ci艂em do 艣luzy.

- Wejd藕 mo偶e na drabin臋, ma艂a, co? - zaproponowa艂em. - Zd膮偶ysz zeskoczy膰, gdyby statek chcia艂 odlecie膰.

Enea pos艂ucha艂a mnie i wy艂膮czy艂a laser. Jedyne 艣wiat艂o pochodzi艂o teraz z ekran贸w autochirurga i paru lampek na konsoli.

- A potem co? - zapyta艂a. - Zeskocz臋, a ty z A. Bettikiem odlecicie. Co potem?

- P贸jdziesz do nast臋pnego transmitera.

- Rozumiemy pa艅sk膮 podejrzliwo艣膰 - rozleg艂 si臋 z komlogu g艂os ojca kapitana de Soyi.

Usiedli艣my w otwartym w艂azie, ws艂uchani w szelest poruszanych wiatrem li艣ci i ga艂臋zi, kt贸rymi przykryto kad艂ub l膮downika.

- Sk膮d ta nag艂a zmiana pogl膮d贸w i zamiar贸w, ojcze kapitanie? - zapyta艂em. - Mia艂 pan z艂apa膰 Ene臋. Sk膮d ten zwrot?

- Mam wasz膮 mat臋 grawitacyjn膮 - stwierdzi艂 de Soya zamiast odpowiedzi.

- Powa偶nie? - by艂em zm臋czony. Usi艂owa艂em sobie przypomnie膰, gdzie te偶 widzia艂em japo raz ostatni... Ach, mkn臋艂a w stron臋 platformy na Mare Infinitus. - Jaki ten kosmos ma艂y - doda艂em oboj臋tnie, cho膰 w g艂臋bi duszy czu艂em, 偶e da艂bym si臋 pokroi膰, byle tylko odzyska膰 lataj膮cy dywanik. Enea wczepi艂a si臋 w drabink臋 i przys艂uchiwa艂a si臋 naszej rozmowie. Od czasu do czasu oboje zerkali艣my na ekrany, czy aby autochirurg nie zrezygnowa艂 z dalszych wysi艂k贸w.

- To prawda - zgodzi艂 si臋 ze mn膮 ojciec kapitan. - Zaczynam was rozumie膰, przyjaciele. Mo偶e pewnego dnia i wy zrozumiecie, co my艣l臋.

- Kto wie... - nie wiedzia艂em jeszcze, jak bardzo prawdziwe oka偶膮 si臋 jego s艂owa.

- S膮dzimy, 偶e kapral Nemes w spos贸b programowy wy艂膮czy艂a zdalnego autopilota - g艂os de Soyi sta艂 si臋 nagle bezbarwny, konkretny. - Nie zamierzamy was jednak do tego przekonywa膰. Mo偶ecie 艣mia艂o wykorzysta膰 l膮downik w dalszej podr贸偶y, bez obawy, 偶e b臋dziemy si臋 starali przechwyci膰 Ene臋.

Jak to? - zdziwi艂em si臋. Zaczyna艂em czu膰 oparzenia. Zbiera艂em si艂y, 偶eby pogrzeba膰 w schowkach obok autochirurga i poszuka膰 medpaku, kt贸ry z pewno艣ci膮 znajdowa艂 si臋 na statku.

- Odlatujemy st膮d - odrzek艂 ojciec kapitan.

- Sk膮d mamy wiedzie膰, 偶e to prawda? - podnios艂em wzrok na niebo.

Z komlogu dobieg艂 mnie wybuch 艣miechu.

- Statek oddalaj膮cy si臋 od planety na ogonie p艂omieni z nap臋du j膮drowego trudno z czym艣 pomyli膰 - odpowiedzia艂 de Soya. - Przez teleskop widzimy, 偶e macie teraz niewielkie zachmurzenie. B臋dziecie nas widzie膰.

- Mo偶ecie po prostu wej艣膰 na wy偶sz膮 orbit臋 - nie ust臋powa艂em. - Jak膮 mamy gwarancj臋, 偶e opu艣cicie uk艂ad Bo偶ej Kniei?

- Ojcze? - Enea szarpn臋艂a mnie za r臋k臋 i pochyli艂a si臋 nad komlogiem. - Dok膮d ojciec poleci?

Zapad艂a cisza.

- Wracam na Pacem - wyja艣ni艂 w ko艅cu de Soya. - Dysponujemy wprawdzie jednym z trzech najszybszych statk贸w w ca艂ym kosmosie i wraz z kapralem rozwa偶ali艣my udanie si臋... gdzie indziej... ale przecie偶 jeste艣my 偶o艂nierzami, funkcjonariuszami floty Paxu i Armii Chrystusowej. Wr贸cimy na Pacem i odpowiemy na wszystkie pytania... Stawimy czo艂o temu, co nas czeka.

Cie艅 Inkwizycji si臋ga艂 tak偶e Hyperiona, wi臋c wzdrygn膮艂em si臋, cho膰 wiatr wiej膮cy od strony pozosta艂o艣ci Drzewo艣wiata nie by艂 wcale taki zimny.

- Poza tym mamy na pok艂adzie jeszcze jedn膮 osob臋, kt贸rej nie uda艂o si臋 wskrzesi膰. Potrzebna jej b臋dzie opieka medyczna specjalist贸w z Pacem.

Zerkn膮艂em na bucz膮cego cicho autochirurga i - po raz pierwszy tego d艂ugiego dnia - doszed艂em do wniosku, 偶e ksi膮dz nie jest naszym wrogiem.

- Ojcze de Soya! - Enea nie wypu艣ci艂a mojej r臋ki. - Co oni z panem zrobi膮? Co stanie si臋 z wami wszystkimi?

Zn贸w najpierw dobieg艂 nas chichot.

- Je艣li dopisze nam szcz臋艣cie, wykonaj膮 egzekucj臋, a p贸藕niej nas ekskomunikuj膮. Je艣li nie, kolejno艣膰 b臋dzie odwrotna.

Enea wcale nie wygl膮da艂a na rozbawion膮.

- Ojcze kapitanie de Soya, kapralu Kee... Przy艂膮czcie si臋 do nas! Ode艣lijcie statek z waszym trzecim przyjacielem na pok艂adzie i przejd藕cie z nami przez nast臋pny portal.

Tym razem cisza trwa艂a tak d艂ugo, 偶e zacz膮艂em si臋 ju偶 obawia膰 zerwania po艂膮czenia.

- Czuj臋 siln膮 pokus臋, 偶eby tak zrobi膰 - przyzna艂 po d艂ugim milczeniu de Soya. - Obaj czujemy. Chcia艂bym kiedy艣 m贸c skorzysta膰 z transmitera, a jeszcze bardziej chcia艂bym ci臋 pozna膰. Jeste艣my jednak wiernymi s艂ugami Ko艣cio艂a, Eneo, i mamy swoje obowi膮zki. Ufam, 偶e ta... anomalia... mam na my艣li kapral Nemes... ufam, 偶e Ko艣ci贸艂 si臋 pomyli艂. Je偶eli chcemy si臋 tego dowiedzie膰, musimy wr贸ci膰 na Pacem.

W g贸rze rozb艂ysn膮艂 pi贸ropusz 艣wiat艂a. Wychylony ze 艣luzy patrzy艂em, jak b艂臋kitna smuga ognia przecina niebo.

- Poza tym bez l膮downika naprawd臋 nie mamy jak dosta膰 si臋 do was - ci膮gnie de Soya z wysi艂kiem, jakby pod du偶ym przeci膮偶eniem. - Nemes uszkodzi艂a skafandry bojowe moich ludzi, wi臋c nawet ta opcja jest dla nas niedost臋pna.

We dwoje obserwowali艣my d艂ugi, p艂on膮cy coraz ja艣niej ogon z silnik贸w atomowych. Ile偶 to ju偶 czasu min臋艂o, odk膮d sami lecieli艣my statkiem! Nag艂a my艣l przebieg艂a mi przez g艂ow臋. Podnios艂em komlog do ust.

- Ojcze kapitanie, czy ta... Nemes... nie 偶yje? Widzieli艣my, jak uton臋艂a w lawie, ale czy to mo偶liwe, 偶eby na przyk艂ad w tej chwili przebija艂a si臋 na powierzchni臋?

- Nie mamy poj臋cia - g艂os de Soyi przebija艂 si臋 przez szum zak艂贸ce艅. - Proponuj臋 jednak, 偶eby艣cie zabierali si臋 stamt膮d jak najszybciej. Niech l膮downik b臋dzie naszym prezentem po偶egnalnym dla was i niech wam dobrze s艂u偶y.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 gapi艂em si臋 w milczeniu na ciemny, wulkaniczny krajobraz. Ka偶dy szelest budzi艂 w mojej wyobra藕ni obraz biegn膮cej ku nam metalicznej sylwetki.

- Eneo - odezwa艂 si臋 de Soya.

- Tak, ojcze kapitanie?

- Za chwil臋 wy艂膮czymy wi膮zk臋 komunikacyjn膮... zreszt膮 i tak zaraz schowamy si臋 za horyzontem... Musz臋 ci jednak powiedzie膰 jeszcze jedno.

- O co chodzi, ojcze?

- Je偶eli zn贸w ka偶膮 mi ci臋 odszuka膰... nie skrzywdzi膰, lecz po prostu znale藕膰, to... c贸偶, jestem pos艂usznym s艂ug膮 Ko艣cio艂a i oficerem floty Paxu i...

- Rozumiem, ojcze - przerwa艂a mu Enea, wci膮偶 zapatrzona w niebo, gdzie b艂臋kitny p艂omie艅 znika艂 z wolna za widnokr臋giem na wschodzie. - Do widzenia, ojcze! Do widzenia, kapralu Kee! Dzi臋kuj臋 wam!

- Do widzenia, c贸rko! - odrzek艂 de Soya. - Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi - po tych s艂owach transmisja si臋 urwa艂a i komlog nie przekazywa艂 nawet szumu.

- Chod藕 - powiedzia艂em do Enei. - Lecimy, i to zaraz.

Zamkni臋cie 艣luzy nie przysporzy艂o mi specjalnych k艂opot贸w. Ostatni raz spojrzeli艣my na raporty autochirurga: wszystkie lampki b艂yska艂y bursztynowo, ale stan chorego si臋 ustabilizowa艂. Przypi臋li艣my si臋 do masywnych foteli akceleracyjnych. Okna by艂y zaopatrzone w os艂ony, ale podniesiono je i przed nami rozpo艣ciera艂 si臋 widok na pola lawy. Na wschodzie migota艂y nieliczne gwiazdy.

- Dobra - popatrzy艂em na dziesi膮tki prze艂膮cznik贸w, ekran贸w, p艂ytek dotykowych, holoram, monitor贸w, guzik贸w i innych b艂yskotek. Po艣rodku, mi臋dzy fotelami, znajdowa艂a si臋 niedu偶a konsola i dwa omnikontrolery z otworami na palce i mn贸stwem przycisk贸w. Wtyczki pasowa艂y do kilkunastu gniazdek w r贸偶nych miejscach. - Dobra - powt贸rzy艂em i spojrza艂em na drobn膮 dziewczynk臋, gin膮c膮 w wy艣cie艂anym mi臋kko fotelu. - Jakie艣 pomys艂y?

- Idziemy pieszo? - zasugerowa艂a. Westchn膮艂em.

- W艂a艣ciwie czemu nie? Mamy tylko jeden problem... - ruchem kciuka wskaza艂em pomrukuj膮cego za naszymi plecami autochirurga.

- Wiem - westchn臋艂a w odpowiedzi Enea. - 呕artowa艂am. Dotkn膮艂em jej opartej o konsol臋 d艂oni i jak zwykle odczu艂em co艣 na kszta艂t wstrz膮su elektrycznego, rodzaj fizycznego deja vu. Zabra艂em r臋k臋.

- Psiakrew, przecie偶 im technika bardziej skomplikowana, tym powinna by膰 prostsza - rzuci艂em. - Czuj臋 si臋, jak w kokpicie my艣liwca z osiemnastego wieku na Starej Ziemi.

- Zbudowano go dla zawodowc贸w - zauwa偶y艂a dziewczynka. - Przyda艂by si臋 nam profesjonalny pilot.

- Tu jestem - za艣wiergota艂 komlog. Tym razem m贸wi艂 w艂asnym g艂osem.

- Wiesz jak pilotowa膰 statek? - zapyta艂em podejrzliwie.

- W zasadzie sam jestem statkiem - odpar艂 z dum膮 i otworzy艂 klapk臋. - Prosz臋 w艂o偶y膰 czerwon膮 wtyczk臋 w dowolny czerwony 艂膮cznik.

Podpi膮艂em komlog do konsoli i natychmiast panel o偶y艂, monitory rozb艂ys艂y, przyrz膮dy zg艂osi艂y gotowo艣膰 dzia艂ania, wentylatory zabucza艂y, omnikontroler drgn膮艂 w mojej d艂oni. Umieszczony po艣rodku konsoli p艂aski ekran rozja艣ni艂 si臋 偶贸艂tym 艣wiat艂em.

- Dok膮d chce si臋 pan uda膰, M. Endymion? - zapyta艂 komlog. - M. Enea?

- Do nast臋pnego transmitera - dziewczynka uprzedzi艂a moj膮 odpowied藕. - Ostatniego transmitera.

58

Po drugiej stronie by艂 dzie艅. Zawi艣li艣my nisko nad wod膮 i wolniutko posuwali艣my si臋 naprz贸d. Komlog poinstruowa艂 nas, ik korzysta膰 z omnikontroler贸w, sam za艣 nadzorowa艂 dzianie pozosta艂ych system贸w l膮downika i pilnowa艂, 偶eby艣my nie pope艂nili jakiego艣 g艂upiego b艂臋du. Spojrzeli艣my po sobie i przesun臋li艣my statek ponad drzewa. Je偶eli tylko kobieta w metalowym pancerzu nie mog艂a pokona膰 portalu, byli艣my bezpieczni.

Dziwnie si臋 czu艂em znalaz艂szy si臋 pod ostatnim transmiterem bez tratwy, ale i tak by si臋 tu nie sprawdzi艂a. Tetyda zw臋偶a艂a si臋 tutaj do w膮ziutkiej stru偶ki, ciurkaj膮cej w korycie pomi臋dzy wysokimi brzegami; mia艂a pewnie ze cztery metry szeroko艣ci i kilka centymetr贸w g艂臋boko艣ci i wi艂a si臋 w艣r贸d las贸w. Drzewa wygl膮da艂y dziwnie, cho膰 zarazem niezwykle znajomo... Dominowa艂y li艣ciaste, podobne do wyro艣ni臋tych r贸偶anecznik贸w i dziwodrzew贸w, cho膰 szerokie li艣cie i roz艂o偶yste korony przywodzi艂y raczej na my艣l p贸艂d臋by. Ro艣liny pyszni艂y si臋 jaskraw膮 偶贸艂ci膮 i czerwieni膮; ca艂e kobierce z li艣ci pokrywa艂y ziemi臋 w pobli偶u rzeki.

Niebo mia艂o przyjemny dla oka, b艂臋kitny kolor, nie tak intensywny jak na Hyperionie, ale ciemniejszy ni偶 na wi臋kszo艣ci ziemiopodobnych planet, jakie odwiedzili艣my podczas naszej podr贸偶y. Promienie s艂o艅ca pada艂y prosto na nas.

- Ciekawe - jak jest na zewn膮trz - odezwa艂em si臋.

Komlog... a mo偶e statek... musia艂 uzna膰, 偶e m贸wi臋 do niego, bo nagle na g艂贸wnym monitorze zacz臋艂y si臋 pojawia膰 kolumny danych.

Sk艂ad atmosfery:

0,77 N2

0,21 02

0,009 Ar

0,0003 CO2

zmienny poziom H2O (-0,01)

Ci艣nienie na powierzchni: 0,986 bara

Pole magnetyczne: 0,318 gaussa

Masa: 5,976 x 1024 kg

Druga pr臋dko艣膰 kosmiczna: 11,2 km/s

Ci膮偶enie na powierzchni: 9,8 m/s2

Odchylenie osi magnetycznej: 11,5掳

Moment dipolowy: 7,9 x 1025 gauss/cm3

- Dziwne - powiedzia艂 statek. - Niewiarygodna zbie偶no艣膰 parametr贸w.

- To znaczy? - spyta艂em, cho膰 zna艂em ju偶 odpowied藕.

- Dane na temat tej planety niemal idealnie pasuj膮 do danych, jakie w mojej bazie danych odpowiadaj膮 Starej Ziemi. To doprawdy niezwyk艂e, 偶eby inny 艣wiat tak dok艂adnie...

- Czekaj! - rozleg艂 si臋 krzyk Enei. - L膮duj! Prosz臋, l膮duj natychmiast!

Rozbi艂bym si臋 o drzewa, ale na szcz臋艣cie komlog przej膮艂 sterowanie, znalaz艂 kawa艂ek r贸wnego, skalistego gruntu, odleg艂y o dwadzie艣cia metr贸w od strumienia, i delikatnie posadzi艂 statek. Wyjrza艂em przez okno i zagapi艂em si臋 na ukryty w艣r贸d drzew p艂aski dach budowli, gdy Enea dopad艂a w艂azu i zacz臋艂a wpisywa膰 kod otwarcia.

Nie zd膮偶y艂em powiedzie膰 ani s艂owa, gdy ju偶 wyskoczy艂a na drabink臋. Pobieg艂em za ni膮. Po drodze zatrzyma艂em si臋 jeszcze przy autochirurgu, z zadowoleniem odnotowa艂em zmian臋 koloru cz臋艣ci wska藕nik贸w na zielony i powiedzia艂em do statku:

- Pilnuj go i przygotuj si臋 do szybkiego odlotu.

- Tak jest, M. Endymion.

Podeszli艣my do domu od do艂u strumienia; znajdowa艂 si臋 na drugim brzegu i chocia偶 trudno go opisa膰, to spr贸buj臋 to zrobi膰.

Sta艂 nad niedu偶ym wodospadem, kt贸ry z wysoko艣ci trzech, mo偶e czterech metr贸w spada艂 do niedu偶ego, naturalnego jeziorka. Na powierzchni spokojnej wody unosi艂y si臋 偶贸艂te li艣cie, kt贸re dopiero u wylotu ze stawu porywa艂 偶ywszy pr膮d. Tym, co pierwsze rzuci艂o mi si臋 w oczy, by艂y cienkie dachy i prostok膮tne tarasy, przewieszone nad strumieniem na poz贸r wbrew grawitacji. Dom zbudowano chyba z kamienia, szk艂a, betonu i odrobiny metalu. Na lewo od taras贸w kamienna 艣ciana strzela艂a w g贸r臋 na wysoko艣膰 trzech pi臋ter. Wstawione w ni膮 okno by艂o niemal r贸wnie wysokie. Metalowy szkielet okna pomalowano na 艂agodny, pomara艅czowy kolor.

- Belki wspornikowe - powiedzia艂a Enea.

- S艂ucham?

- Te przewieszone tarasy zawieszono na belkach wspornikowych. Tak to nazywaj膮 architekci - wyja艣ni艂a. - Tarasy komponuj膮 si臋 dobrze z p贸艂kami w wapieniu, kt贸re natura wyrze藕bi艂a tu miliony lat temu.

Zatrzyma艂em si臋 i spojrza艂em na dziewczynk臋. L膮downik znikn膮艂 nam z oczu w艣r贸d drzew.

- To tw贸j dom, prawda? Ten, o kt贸rym 艣ni艂a艣, zanim przysz艂a艣 na 艣wiat.

- Tak - odpar艂a. Wargi jej dr偶a艂y. - Wiem ju偶 nawet, jak si臋 nazywa, Raul. „Dom Nad Wodospadem”.

Kiwn膮艂em g艂ow膮 i wci膮gn膮艂em g艂臋boko powietrze do p艂uc. Dominowa艂a w nim wo艅 gnij膮cych li艣ci, 偶ywych ro艣lin, 偶yznej ziemi, wody i jeszcze jeden, wyra藕ny zapach. Z pewno艣ci膮 nie pachnia艂o tu jak na Hyperionie, ale zapach kojarzy艂 mi si臋 z domem.

- Stara Ziemia - szepn膮艂em. - Czy to mo偶liwe?

- Po prostu... Ziemia - poprawi艂a mnie Enea. - Chod藕, wejdziemy.

Powy偶ej domu znajdowa艂 si臋 niedu偶y mostek, po kt贸rym przeszli艣my przez strumie艅. Przemierzyli艣my podjazd, wysypany chrz臋szcz膮cym nam pod nogami 偶wirem, i przez obszerny ganek i w膮skie drzwi weszli艣my do 艣rodka niczym do wygodnie urz膮dzonej jaskini.

Zatrzymali艣my si臋 w salonie i zawo艂ali艣my g艂o艣no, ale nikt si臋 nie odezwa艂. Enea obesz艂a pok贸j, poruszaj膮c si臋 jak w transie; dotyka艂a 艣cian i sprz臋t贸w, od czasu do czasu okrzykami sygnalizowa艂a szczeg贸lnie ciekawe odkrycia. W kilku miejscach na kamiennej pod艂odze po艂o偶ono dywany, niskie rega艂y przynajmniej w jednej z wn臋k by艂y pe艂ne ksi膮偶ek, pod niskim sklepieniem bieg艂y metalowe, puste p贸艂ki - prawdopodobnie po prostu element wystroju wn臋trza. Przeciwleg艂膮 艣cian臋 zajmowa艂 wysoki kominek o kamiennym palenisku, kt贸re wybiega艂o na dobre dwa metry w g艂膮b pokoju. Zastanawia艂em si臋, czy nie jest to przypadkiem wierzch g艂azu, na kt贸rym ca艂a ta budowla zdawa艂a si臋 balansowa膰.

Mimo 偶e mieli艣my ciep艂y, jesienny dzie艅, na kominku p艂on膮艂 ogie艅. Zn贸w krzykn膮艂em, ale bez efektu.

- Czekali na nas - zauwa偶y艂em, sil膮c si臋 na dowcip. Laserowa latarka by艂a moj膮 jedyn膮 broni膮.

- Czekali - przytakn臋艂a dziewczynka i stan臋艂a na lewo od kominka. Po艂o偶y艂a d艂onie na umieszczonej w niszy w 艣cianie metalowej kuli. Naczynie mia艂o z p贸艂tora metra 艣rednicy i intensywny, rdzawy kolor. - To mia艂 by膰 garniec na grzane wino - powiedzia艂a cicho. - Architekt u偶y艂 go tylko raz... w kuchni, dopiero p贸藕niej go tu przyniesiono. Jest za du偶y. W dodatku farba jest chyba truj膮ca.

- Masz na my艣li tego architekta, kt贸rego szukasz? U kt贸rego chcesz si臋 uczy膰?

- Tak.

- My艣la艂em, 偶e to geniusz. Po co mia艂by robi膰 kocio艂 na wino, kt贸ry jest za du偶y i nie nadaje si臋 do u偶ytku, bo mo偶na si臋 stru膰?

Enea u艣miechn臋艂a si臋... Nie, wyszczerzy艂a z臋by w u艣miechu od ucha do ucha.

- Geniusze te偶 czasem przesadzaj膮, Raul. Przypomnij sobie nasz膮 podr贸偶, je艣li mi nie wierzysz. Chod藕, rozejrzymy si臋.

Tarasy prezentowa艂y si臋 wspaniale, a widok znad wodospadu by艂 nader przyjemny. W 艣rodku sufity znajdowa艂y si臋 do艣膰 nisko, co tylko nasila艂o wra偶enie, 偶e cz艂owiek wygl膮da z oszklonej jaskini na le艣ny 艣wiat. Wr贸cili艣my do salonu, gdzie pod szklano-

metalow膮 klap膮 otwiera艂y si臋 schody, zawieszone na pr臋tach wbitych w pod艂og臋 i prowadz膮ce na cementow膮 platform臋. Podest znajdowa艂 si臋 tu偶 nad rozlewiskiem strumyka powy偶ej wodospadu.

- Sadzawka - powiedzia艂a Enea, jakby odwiedza艂a doskonale sobie znane miejsce.

- Czemu ma s艂u偶y膰?

- Nie ma praktycznego zastosowania - wyja艣ni艂a Enea. - Architekt uzna艂 j膮 jednak za, cytuj臋, „absolutnie niezb臋dn膮 pod ka偶dym wzgl膮dem”.

Dotkn膮艂em ramienia dziewczynki. Odwr贸ci艂a si臋 i u艣miechn臋艂a do mnie, nie jako艣 mechanicznie czy odruchowo, ale szczerze, 偶ywio艂owo.

- Gdzie my jeste艣my, Eneo?

- W „Domu Nad Wodospadem”. Nied藕wiedzi Potok, w zachodniej Pensylwanii.

- To nazwa kraju?

- Prowincji. To znaczy stanu, w Stanach Zjednoczonych. Kontynent: Ameryka Pomocna. Planeta: Ziemia.

- Ziemia - popatrzy艂em dooko艂a. - Gdzie si臋 wszyscy podziali? Gdzie ten tw贸j architekt?

- Nie wiem - Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Ale niebawem si臋 dowiemy.

- Jak d艂ugo tu zostaniemy, ma艂a? - zaczyna艂em ju偶 my艣le膰 o gromadzeniu broni, 偶ywno艣ci i ekwipunku, 偶eby ruszy膰 dalej, gdy tylko A. Bettik wr贸ci do zdrowia.

- Par臋 lat. Sze艣膰, mo偶e siedem... Raczej nie wi臋cej.

- Par臋 lat?! - stan膮艂em jak wryty. - Lat?

- Mam tu studiowa膰, Raul. Musz臋 si臋 czego艣 nauczy膰.

- Na temat architektury?

- To te偶, ale i na temat samej siebie.

- Co ja mam robi膰 w czasie, kiedy ty... b臋dziesz zg艂臋bia艂a tajemnice swojego istnienia?

Nie podchwyci艂a dowcipu, lecz powa偶nie pokiwa艂a g艂ow膮.

- Wiem, to troch臋 nieuczciwe. Zapewniani ci臋 jednak, 偶e nie b臋dziesz si臋 nudzi艂, kiedy ja... b臋d臋 dorasta艂a.

Czeka艂em, co powie.

- Ziemia potrzebuje odkrywcy. Moi rodzice byli tutaj. Matka wpad艂a na pomys艂, 偶e lwy, tygrysy i nied藕wiedzie... si艂y, kt贸re odpowiadaj膮 za ukrycie Ziemi przed TechnoCentrum... prowadzani eksperymenty.

- Eksperymenty? Jakiego rodzaju?

- G艂贸wnie na temat geniuszu, chocia偶 mo偶e lepiej brzmia艂oby „z zakresu cz艂owiecze艅stwa”.

- Wyja艣nij mi to.

- Ten dom powsta艂 w tysi膮c dziewi臋膰set trzydziestym si贸dmym roku - powiedzia艂a, ogarniaj膮c okolic臋 ruchem ramion.

- AD?

- Tak. Z pewno艣ci膮 uleg艂 zniszczeniu podczas zamieszek na tle klasowym, jakie wybuchy w Ameryce Pomocnej w dwudziestym pierwszym wieku... Mo偶e nawet wcze艣niej. Ten, kto sprowadzi艂 tu Ziemi臋, odbudowa艂 go. Tak samo, jak odbudowa艂 dla mojego ojca dziewi臋tnastowieczny Rzym.

- Rzym? - czu艂em si臋, jakbym gra艂 w g艂uchy telefon i powtarza艂 wszystko, co us艂ysza艂em; ot, taki dzie艅.

- Rzym, w kt贸rym John Keats dokona艂 偶ywota, ale to zupe艂nie inna historia.

- Zgadza si臋, czyta艂em o tym w „Pie艣niach”. Wtedy te偶 tego nie rozumia艂em.

Enea wykona艂a gest, do kt贸rego zaczyna艂em si臋 coraz bardziej przyzwyczaja膰.

- I ja tego nie rozumiem, Raul. Kto艣 jednak, kto 艣ci膮gn膮艂 tu Ziemi臋, wraz z ni膮 艣ci膮ga ludzi, stare budowle i miasta. Tworzy w ten spos贸b... dynamik臋.

- Poprzez wskrzeszenie rzeczywisto艣ci? - zapyta艂em z pow膮tpiewaniem.

- Nie, raczej... Dobrze, m贸j ojciec by艂 cybrydem, prawda? Jego osobowo艣膰 znajdowa艂a si臋 w matrycy SI, cia艂o jednak mia艂 ludzkie.

- Ale ty nie jeste艣 cybrydem.

- Wiesz, 偶e nie - poci膮gn臋艂a mnie dalej na taras. W dole strumie艅 przeradza艂 si臋 w ma艂y wodospad. Jest jeszcze par臋 rzeczy, kt贸re chc臋, 偶eby艣 zrobi艂 w czasie, gdy ja b臋d臋... w szkole.

- Na przyk艂ad?

Chcia艂abym, 偶eby艣 po rozejrzeniu si臋 po Ziemi i zorientowaniu w zamiarach tych... istot, opu艣ci艂 to miejsce przede mn膮 i uda艂 si臋 po nasz statek.

- Nasz statek? - do艣膰 tej zabawy w g艂uchy telefon. - Czy znaczy, 偶e mam, korzystaj膮c z transmiter贸w, odnale藕膰 statek konsula?

- W艂a艣nie.

- I przylecie膰 nim tutaj?

- Nie, to by ci zaj臋艂o kilka stuleci. Um贸wimy si臋 gdzie艣 w dawnej Sieci.

Podrapa艂em si臋 po policzku, czuj膮c pod palcami sztywny zarost.

- Co艣 jeszcze? Masz jeszcze w zanadrzu jakie艣 kr贸tkie, dziesi臋cioletnie odyseje, dzi臋ki kt贸rym nie b臋d臋 si臋 nudzi艂?

- Czeka ci臋 wycieczka na Pogranicze i spotkanie z Intruzami, ale w tej wyprawie b臋d臋 ci ju偶 towarzyszy膰.

- To dobrze. Mam nadziej臋, 偶e to koniec przyg贸d, jakie nas czekaj膮. Nie jestem ju偶 taki m艂ody, jak kiedy艣.

Stara艂em si臋 traktowa膰 s艂owa Enei na luzie, ale ma艂a m贸wi艂a powa偶nie. Wsun臋艂a swoj膮 d艂o艅 w moj膮.

- Nie, Raul - odpowiedzia艂a. - To dopiero pocz膮tek. Komlog zapiszcza艂 przera藕liwie.

- Co si臋 sta艂o? - nagle zaniepokoi艂em si臋 o stan A. Bertika.

- W艂a艣nie przes艂ano mi na og贸lnym pa艣mie wsp贸艂rz臋dne lotu - odezwa艂 si臋lfomlbg. Jego g艂os zdawa艂 si臋 wyra偶a膰 zdumienie.

- Masz jaki艣 przekaz audio? Albo obraz?

- Nie, tylko koordynaty i optymalne wysoko艣ci lotu.

- Dok膮d?

- Do miejsca, kt贸re znajduje si臋 na tym samym kontynencie, jakie艣 trzysta kilometr贸w na po艂udniowy wsch贸d st膮d.

Popatrzy艂em na Ene臋, lecz dziewczynka tylko pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- 呕adnych pomys艂贸w? - zapyta艂em.

- Pomys艂 mam - odpar艂a. - Ale nie mam pewno艣ci. Zr贸bmy sobie niespodziank臋.

Nie wypu艣ci艂em jej d艂oni z u艣cisku, gdy w 艣wietle poranka, po dywanie z 偶贸艂tych li艣ci, wr贸cili艣my do l膮downika.

59

M贸wi艂em na pocz膮tku, 偶e czytasz moje s艂owa z niew艂a艣ciwych przyczyn; widz臋 teraz, 偶e to ja, pisz膮c, kieruj臋 si臋 b艂臋dnymi przes艂ankami.

Wype艂niam nierozr贸偶nialne dni, noce i g艂adkie arkusze mikropergaminu wspomnieniami z dzieci艅stwa Enei, ani s艂owem nie wspominaj膮c o jej 偶yciu w charakterze mesjasza, kt贸rego z pewno艣ci膮 znasz i kt贸remu by膰 mo偶e nies艂usznie oddajesz cze艣膰. Odkry艂em jednak, 偶e nie pisz臋 ani dla ciebie, ani dla siebie. O偶ywiam na tych stronach Ene臋 - dziecko, gdy偶 chc臋, by 偶y艂a Enea - kobieta, wbrew logice, wbrew faktom, wbrew utraconym nadziejom.

Ka偶dego ranka - to znaczy za ka偶dym razem, gdy po okresie snu w艂膮cza si臋 odpowiednio zaprogramowane o艣wietlenie - budz臋 si臋 w moim mierz膮cym trzy na sze艣膰 metr贸w schr枚dingerowskim pude艂ku dla kota i ze zdumieniem stwierdzam, 偶e 偶yj臋; a wi臋c w nocy nie zapachnia艂o migda艂ami.

Co rano walcz臋 z rozpacz膮 i przera偶eniem, spisuj膮c na tabliczce wspomnienia; stosik mikropergaminowych stron ro艣nie. Niestety, przetwornik odpadk贸w ma swoje ograniczenia - potrafi wyprodukowa膰 za jednym razem najwy偶ej kilkana艣cie kartek pergaminu. Zape艂niam je wi臋c wspomnieniami, po czym wk艂adam do przetwornika stare, najwcze艣niej zapisane stronice, 偶eby mie膰 nowy zapas na rano. W膮偶 po艂ykaj膮cy w艂asny ogon. Istny ob艂臋d... A mo偶e kwintesencja zdrowia psychicznego.

Mo偶liwe, 偶e wbudowany w tabliczk臋 procesor przechowuje w pami臋ci wszystko, co napisa艂em... wszystko, co napisz臋 w nadchodz膮cych dniach, je艣li los podaruje mi wi臋cej czasu... Tak naprawd臋 wcale mi na tym nie zale偶y. Codziennie interesuje mnie tylko gar艣膰 mikropergaminowych stronic: rano czystych i pustych, pod wiecz贸r zapisanych moim drobnym, paj臋czym pismem i pochlapanych atramentem.

W ten spos贸b o偶ywiam Ene臋.

Jednak偶e ubieg艂ej nocy, gdy zgas艂y 艣wiat艂a i od otwartej przestrzeni kosmicznej oddziela艂a mnie tylko statyczno-dynamiczna skorupa zamro偶onej energii z wbudowan膮 fiolk膮 cyjanku, zegarem i niemo偶liwym do unieszkodliwienia detektorem promieniowania - ubieg艂ej nocy obudzi艂em si臋, s艂ysz膮c wo艂aj膮c膮 mnie po imieniu Ene臋. Usiad艂em po ciemku na koi, zbyt zaskoczony i przepe艂niony nadziej膮, by w艂膮czy膰 艣wiat艂o. Wydawa艂o mi si臋” 偶e wci膮偶 艣ni臋, gdy jej palce musn臋艂y m贸j policzek. Nie mia艂em w膮tpliwo艣ci, czyje to palce: pozna艂em je, kiedy by艂a dzieckiem, ca艂owa艂em, gdy sta艂a si臋 kobiet膮, przytkn膮艂em je do ust, gdy zabierali j膮 ode mnie.

Dotkn臋艂a m贸j ego policzka; na twarzy poczu艂em jej ciep艂y, s艂odki oddech, kiedy musn臋艂a wargami moje usta.

- Ruszamy w drog臋, kochanie - wyszepta艂a w ciemno艣ci. - Jeszcze niepr臋dko, ale gdy tylko sko艅czysz swoj膮 opowie艣膰, gdy wszystko sobie przypomnisz i wszystko zrozumiesz.

Wyci膮gn膮艂em do niej r臋ce, ale poczu艂em, jak ciep艂o jej cia艂a znika. Kiedy w艂膮czy艂y si臋 艣wiat艂a, m贸j jajokszta艂tny 艣wiat by艂 pusty.

Wsta艂em i chodzi艂em w t臋 i z powrotem do czasu nadej艣cia nominalnego dnia. Tym, czego najbardziej si臋 ba艂em podczas d艂ugich, samotnych miesi臋cy, nie by艂a 艣mier膰 - Enea nauczy艂a mnie, jak nabra膰 odpowiedniego dystansu do 艣mierci - lecz szale艅stwo. Ob艂臋d pozbawi艂by mnie jasno艣ci my艣li, wspomnie艅... pozbawi艂by mnie Enei.

M贸j wzrok pad艂 na p艂ytk臋 tekstow膮. Kto艣 j膮 w艂膮czy艂. Pisak nie le偶a艂 tam, gdzie zazwyczaj, ale zosta艂 przypi臋ty do ok艂adki, tak jak zwyk艂a to robi膰 Enea ze swoim dziennikiem, kt贸ry spisywa艂a podczas naszych wsp贸lnych podr贸偶y po opuszczeniu Ziemi. Dr偶膮cymi d艂o艅mi wrzuci艂em wczorajsze zapiski do przetwornika i uruchomi艂em drukowanie.

Ze 艣rodka wysun臋艂a si臋 tylko jedna, g臋sto zapisana strona. Pozna艂em pismo Enei; znam je doskonale.

To dla mnie punkt zwrotny: albo naprawd臋 zwariowa艂em i nic nie ma wi臋kszego znaczenia, albo jestem uratowany, a wtedy wszystko gra ogromn膮 rol臋.

Czytam te s艂owa, podobnie jak ty, z nadziej膮 na zachowanie zdrowych zmys艂贸w i na ocalenie - nie duszy, lecz w艂asnej 艣wiadomo艣ci - zw艂aszcza teraz, gdy nabra艂em pewno艣ci, i偶 niebawem po艂膮cz臋 si臋 - w prawdziwym, fizycznym sensie - z t膮, kt贸r膮 pami臋tam lepiej i kocham bardziej ni偶 kogokolwiek we wszech艣wiecie.

To najlepszy pow贸d, 偶eby czyta膰.

60

Raul, niech to b臋dzie pos艂owie do wspomnie艅, kt贸re dzi艣 spisa艂e艣. Przeczyta艂am je w nocy. To ju偶 tyle lat... Podczas tych ostatnich trzech godzin naszej pierwszej wsp贸lnej podr贸偶y, kiedy ty, ukochany, i nasz drogi A. Bettik spali艣cie na pok艂adzie l膮downika, ja za艣 pilotowa艂am go do Taliesina Zachodniego, chcia艂am ci o wszystkim powiedzie膰: o snach, w kt贸rych byli艣my kochankami godnymi najwspanialszych poemat贸w, o niebezpiecze艅stwach, kt贸re nas czeka艂y, o snach, w kt贸rych poznawali艣my przyjaci贸艂, grzebali艣my przyjaci贸艂, o smutku, kt贸ry musia艂 nadej艣膰, o niewyobra偶alnych triumfach...

Nic nie powiedzia艂am.

Pami臋tasz? Zdrzemn臋li艣my si臋. 呕ycie jest dziwne... Ostatnich par臋 godzin, kt贸re mamy sami dla siebie, koniec jednego z tych okres贸w, gdy jeste艣my sobie najbli偶si - koniec mojego dzieci艅stwa i pocz膮tek zwi膮zku r贸wnorz臋dnych partner贸w - a my po prostu 艣pimy. I to na osobnych le偶ankach. 呕ycie jest okrutne... Pozwala nam traci膰 chwile, kt贸rych nic nie zast膮pi.

Byli艣my zm臋czeni, mieli艣my za sob膮 kilka naprawd臋 ci臋偶kich dni.

Kiedy l膮downik zacz膮艂 zni偶a膰 si臋 nad pustyni膮 ku Taliesinowi Zachodniemu i mojemu nowemu 偶yciu, wyrwa艂am kartk臋 z dzienniczka - kt贸ry w przeciwie艅stwie do wi臋kszo艣ci moich ubra艅 przetrwa艂 wod臋 i ogie艅 - i po艣piesznie napisa艂am ci kilka s艂贸w. Spa艂e艣 z twarz膮 wtulon膮 w winylowe obicie le偶anki, a z k膮cika ust ciek艂a ci stru偶ka 艣liny. Z opalonymi rz臋sami i k臋p膮 w艂os贸w na czubku g艂owy wygl膮da艂e艣 komicznie, niczym klown zaskoczony w chwili drzemki (pami臋tasz, jak p贸藕niej rozmawiali艣my o klownach? Podczas naszej odysei u Intruz贸w. Jako nastolatek widzia艂e艣 klaun贸w w Port Romance, ja za艣 ogl膮da艂am ich w Jacktown na dorocznym Festiwalu Osadnik贸w).

Ma艣膰 na oparzenia, kt贸rej nie posk膮pili艣my twoim policzkom, skroniom, powiekom i ustom jeszcze bardziej upodabnia艂a ci臋 do klowna - twarz mia艂e艣 ca艂膮 bia艂o-

czerwon膮. By艂e艣 pi臋kny. Kocha艂am ci臋, kocha艂am ci臋 w przysz艂o艣ci i w przesz艂o艣ci, kocha艂am ci臋 wbrew granicom czasu i przestrzeni.

Skre艣li艂am szybko par臋 zda艅, wetkn臋艂am ci kartk臋 do resztek kieszeni na piersi i poca艂owa艂am delikatnie w k膮cik ust, jedyne miejsce, kt贸re nie zosta艂o poparzone i wysmarowane ma艣ci膮. Poruszy艂e艣 si臋, ale nie obudzi艂e艣. Nast臋pnego dnia ani s艂owem nie wspomnia艂e艣 o tej karteczce - p贸藕niej zreszt膮 te偶 nie - a ja zawsze si臋 zastanawia艂am, czy j膮 znalaz艂e艣. Mo偶e po prostu wypad艂a ci z kieszeni, albo wyrzuci艂e艣 j膮 razem z koszul膮, kt贸rej pozby艂e艣 si臋 w Taliesinie.

Autorem tych s艂贸w by艂 m贸j ojciec. Napisa艂 je kilkaset lat temu, potem zmar艂, odrodzi艂 si臋 - w pewnym sensie - jako cybryd i zn贸w umar艂 jako cz艂owiek. Nadal jednak 偶y艂, jego persona b艂膮ka艂a si臋 po metasferze, a偶 na statku konsula, w DNA pok艂adowej SI, opu艣ci艂 Hyperiona. Nikt si臋 nie dowie, co na po偶egnanie powiedzia艂 mojej matce, bez wzgl臋du na tw贸rcz膮 licentia poetica, do jakiej uciek艂 si臋 w „Pie艣niach” wujek Martin. S艂owa te zachowa艂y si臋 jednak na tabliczce procesora i matka do ko艅ca 偶ycia przechowywa艂a ich oryginalny wydruk. Dobrze o tym wiem... Odk膮d sko艅czy艂am dwa latka, przynajmniej raz w tygodniu zakrada艂am si臋 do jej pokoju w Jacktown i czyta艂am wiersz na 偶贸艂kn膮cym mikropergaminie.

Ten w艂a艣nie wiersz da艂am ci wraz z poca艂unkiem ostatniego dnia podr贸偶y, najdro偶szy. Spa艂e艣. Dzi艣 budz臋 ci臋 poca艂unkiem i zostawiam te same s艂owa. Zapytam ci臋 o nie, gdy zn贸w przyjd臋, kiedy opowie艣膰 zostanie zako艅czona i rozpocznie si臋 nasza ostatnia podr贸偶.

Co pi臋kne, cieszy膰 nigdy nie przestanie:

Zamiast w nico艣ci zgin膮膰 oceanie -

B臋dzie pi臋knia艂o jeszcze bardziej; stworzy

Cich膮 altan臋, w kt贸rej g艂ow臋 z艂o偶y

Ka偶dy, kto pragnie 艣ni膰 s艂odko, spa膰 zdrowo.

Adieu, Raulu Endymionie, do zobaczenia na stronach twojego pami臋tnika.

O, dziecko ciszy i leniwego czasu,

Le艣ny historyku, kt贸ry potrafisz wyrazi膰

Najs艂odszym rymem kwiecist膮 opowie艣膰:

Jaka偶 to w li艣cie spowita legenda ci towarzyszy,

O bogach, 艣miertelnikach, czy jednych i drugich,

W Tempe czy w Arkadii?

C贸偶 to za ludzie? C贸偶 za bogowie? C贸偶 za dziewice p艂oche?

C贸偶 to za po艣cig szalony? C贸偶 za walka?

Co za dzwoneczki i piszcza艂ki? Jaka偶 to dzika ekstaza?

呕ycz臋 ci, ukochany, by艣 艣ni艂 s艂odko i spa艂 zdrowo.

32



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Simmons?n H Triumf Endymiona
h
H
Dan Simmons OLYMPOS v1 2
h
interwencja, interwencja 134-144, Obserwacja psychologiczna metod膮 …………&
H
Akumulator do BOLENS G H H QT HT G H
Simmons Lynda Niebezpieczny wdziek
2010 - Egzamin ADWOKACKI, 100729 zad cyw egz adw, Nr kodu zdaj膮cego …………
H
EN SV ordlista f枚r h枚gskolematematiken
F膫慕hrerschein
ryby 2, Wapnowanie Ca nawozowe 95% CaCO3 200-400kg/ha lub Ca palone 85%CaO 500-600kg/ha wapnuje si臋
Om贸wienie H枚lderlina i istoty poezji
nieruchomosci, zgl dokon zm ew grunt budynk 1, ………………&hell
Wsp贸艂czynnik lepko艣ci cieczy - h枚ppler, LEPCIECZ, Wst臋p teoretyczny

wi臋cej podobnych podstron