Dan Simmons
Triumf Endymiona
Przek艂ad Wojciech Szypu艂a
(The Rise of Endymion)
Data wydania oryginalnego 1997
Data wydania polskiego 1999
CZ臉艢膯 PIERWSZA
1
Papie偶 umar艂! Niech 偶yje papie偶!
Krzyk odbi艂 si臋 echem od 艣cian dziedzi艅ca San Damaso w Watykanie, gdzie w apartamentach papieskich znaleziono w艂a艣nie cia艂o zmar艂ego we 艣nie Juliusza XIV. W kilka minut wie艣膰 o jego 艣mierci rozesz艂a si臋 po zespole przypadkowo dobranych budynk贸w, nadal okre艣lanych mianem Pa艂acu Watyka艅skiego, po czym z pr臋dko艣ci膮 ognia rozprzestrzeniaj膮cego si臋 w najczystszym tlenie zacz臋艂a szerzy膰 si臋 po ca艂ym Watykanie: w mgnieniu oka dotar艂a do kompleksu biurowego, przemkn臋艂a przez zat艂oczon膮 Bram臋 艢wi臋tej Anny do Pa艂acu Apostolskiego i trafi艂a do przylegaj膮cego do艅 budynku rz膮dowego; znalaz艂a ch臋tnych s艂uchaczy w Bazylice 艢wi臋tego Piotra, co nawet zwr贸ci艂o uwag臋 celebruj膮cego msz臋 arcybiskupa, kt贸ry z marsem na czole odwr贸ci艂 si臋, by zerkn膮膰 na nieoczekiwanie rozszeptanych i posykuj膮cych wiernych. Wierni ci opuszczaj膮c bazylik臋 ponie艣li pog艂osk臋 o odej艣ciu Ojca 艢wi臋tego dalej, do zgromadzonych na Placu 艢wi臋tego Piotra t艂um贸w - reakcja oko艂o osiemdziesi臋ciu, mo偶e nawet stu tysi臋cy turyst贸w i urz臋dnik贸w, sk艂adaj膮cych wizyt臋 dostojnikom Paxu, przypomina艂a wybuch 艂adunku plutonu, kt贸ry nagle osi膮gn膮艂 mas臋 krytyczn膮.
Pokonawszy g艂贸wn膮 bram臋 - 艁uk Dzwon贸w, przez kt贸ry do Watykanu kierowano ruch ko艂owy - nowina rozp臋dzi艂a si臋 do pr臋dko艣ci swobodnych elektron贸w, nast臋pnie osi膮gn臋艂a szybko艣膰 艣wiat艂a, by wreszcie wymkn膮膰 si臋 poza planet臋 Pacem na pok艂adach statk贸w z nap臋dem Hawkinga, poruszaj膮cych si臋 tysi膮ckro膰 szybciej ni偶 艣wiat艂o. Tymczasem nieco bli偶ej, tu偶 poza staro偶ytnymi watyka艅skimi murami, w kamiennym, pos臋pnym Zamku 艢wi臋tego Anio艂a, gdzie w miejscu pierwotnego mauzoleum Hadriana znajdowa艂a si臋 teraz siedziba 艢wi臋tej Inkwizycji, rozdzwoni艂y si臋 telefony i komlogi. Przez ca艂y ranek Watykan rozbrzmiewa艂 grzechotem r贸偶a艅c贸w i szelestem wykrochmalonych sutann, gdy funkcjonariusze Stolicy Apostolskiej spieszyli gromadnie do swoich biur, by 艣ledzi膰 zaszyfrowane doniesienia z sieci i oczekiwa膰 polece艅 od prze艂o偶onych. Komunikatory osobiste podzwania艂y, piszcza艂y i wibrowa艂y w kieszeniach i implantach tysi臋cy administrator贸w Paxu, dow贸dc贸w si艂 zbrojnych i oficjeli Mercantilusa. P贸艂 godziny od znalezienia zw艂ok papie偶a poinformowano o tym fakcie agencje informacyjne na Pacem; ich pracownicy przygotowali zrobotyzowane holokamy, uruchomili zast臋py przeka藕nik贸w satelitarnych, wys艂ali swych najlepszych pracownik贸w do watyka艅skiego biura prasowego - i czekali. W mi臋dzygwiezdnym spo艂ecze艅stwie, w kt贸rym Ko艣ci贸艂 sprawowa艂 niemal absolutn膮 w艂adz臋, oczekiwano nie tyle niezale偶nego potwierdzenia informacji, co raczej oficjalnego pozwolenia na jej zaistnienie.
Dwie godziny i dziesi臋膰 minut po odkryciu, 偶e Juliusz XIV nie 偶yje, Ko艣ci贸艂 potwierdzi艂 jego zgon w o艣wiadczeniu wydanym przez biuro watyka艅skiego Sekretarza Stanu, kardyna艂a Lourdusamy. W kilka sekund nagranie z o艣wiadczeniem dotar艂o do wszystkich odbiornik贸w radiowych i holowizyjnych na kipi膮cej 偶yciem Pacem. P贸艂tora miliarda mieszka艅c贸w planety - ponownie narodzonych chrze艣cijan z krzy偶okszta艂tami, w wi臋kszo艣ci pracownik贸w olbrzymiej machiny biurokratycznej watyka艅skiej armii, s艂u偶b cywilnych i handlowych - z zaciekawieniem wys艂ucha艂o wiadomo艣ci. Jeszcze przed wydaniem oficjalnego komunikatu kilkana艣cie nowych okr臋t贸w klasy archanio艂 opu艣ci艂o bazy na orbicie i uda艂o si臋 w podr贸偶 do wybranych obszar贸w w niewielkiej, opanowanej przez cz艂owieka cz臋艣ci galaktyki. Ich za艂ogi ponios艂y 艣mier膰 wskutek dzia艂ania superszybkiego nap臋du, ale informacja o 艣mierci Ojca 艢wi臋tego, zapisana w komputerach i transponderach koduj膮cych, dotar艂a bezpiecznie do ponad sze艣膰dziesi臋ciu najwa偶niejszych 艣wiat贸w archidiecezjalnych. Te same statki kurierskie mia艂y zabra膰 na Pacem nielicznych kardyna艂贸w, kt贸rzy osobi艣cie wezm膮 udzia艂 w rych艂ych wyborach nowego papie偶a. Wi臋kszo艣膰 wyborc贸w b臋dzie jednak wola艂a zosta膰 w domu i nie przechodzi膰 przez rytua艂 艣mierci - nawet w obliczu pewnego zmartwychwstania. Prze艣l膮 tylko zaszyfrowane, interaktywne dyski holograficzne ze swym eligo na nast臋pnego papie偶a.
Dalsze osiemdziesi膮t pi臋膰 statk贸w Paxu, g艂贸wnie szybkich liniowc贸w wyposa偶onych w nap臋d Hawkinga, przygotowywa艂o si臋 do skoku; ich podr贸偶 mia艂a trwa膰 od kilku dni do kilku miesi臋cy, a wzgl臋dny d艂ug czasowy - si臋gn膮膰 od kilku tygodni do kilku lat. Na razie jednak musia艂y jeszcze poczeka膰 standardowe dwa lub trzy tygodnie na wyb贸r nowego papie偶a, a dopiero p贸藕niej ponie艣膰 nowin臋 do ponad stu trzydziestu mniej znacz膮cych, kontrolowanych przez Pax uk艂ad贸w planetarnych, kt贸rych arcybiskupi mieli pod opiek膮 dalsze miliardy wiernych. Archidiecezje we w艂asnym zakresie mia艂y zaj膮膰 si臋 zawiadomieniem pomniejszych uk艂ad贸w i tysi臋cy kolonii na Pograniczu o 艣mierci, wskrzeszeniu i ponownym wyborze Ojca 艢wi臋tego. Z g贸r膮 dwie艣cie bezza艂ogowych statk贸w kurierskich z nap臋dem Hawkinga, stacjonuj膮cych na co dzie艅 w olbrzymiej bazie wojskowej Paxu na jednym z asteroid贸w kr膮偶膮cych wok贸艂 Pacem, czeka艂o w pogotowiu na zaprogramowanie oficjalnej informacji o zmartwychwstaniu i reelekcji papie偶a Juliusza. Ich zadaniem by艂o zanie艣膰 nowin臋 do jednostek floty bojowej, zaanga偶owanych w wojn臋 z Intruzami w rejonie tak zwanego Wielkiego Muru - gigantycznej strefy obronnej, rozci膮gaj膮cej si臋 daleko poza granicami wp艂yw贸w Paxu.
Papie偶 Juliusz umiera艂 ju偶 o艣miokrotnie. Mia艂 s艂abe serce, lecz nie zgadza艂 si臋, by cokolwiek w nim naprawiano, czy to w drodze zabieg贸w chirurgicznych, czy te偶 nanoplastycznych. Uwa偶a艂, 偶e Ojciec 艢wi臋ty powinien naturalnie do偶y膰 ko艅ca swych dni, by po jego 艣mierci mo偶na by艂o wybra膰 nast臋pc臋. Fakt, 偶e ju偶 o艣miokrotnie wybierano t臋 sam膮 osob臋, nijak nie wp艂yn膮艂 na zmian臋 jego opinii. Teraz za艣, gdy jego cia艂o przygotowywano do oficjalnego wieczornego wystawienia przed przeniesieniem do prywatnej kaplicy zmartwychwsta艅czej na ty艂ach bazyliki, kardyna艂owie i ich zast臋pcy szykowali si臋 do rych艂ych wybor贸w.
Kaplic臋 Syksty艅sk膮 zamkni臋to dla turyst贸w i zacz臋to przygotowywa膰 do g艂osowania, do kt贸rego powinno doj艣膰 w ci膮gu najbli偶szych trzech tygodni. Wstawiono zabytkowe, zadaszone stalle dla osiemdziesi臋ciu trzech kardyna艂贸w, kt贸rzy mieli osobi艣cie stawi膰 si臋 na t臋 uroczysto艣膰; sprowadzono r贸wnie偶 projektory holograficzne i zainstalowano interaktywne 艂膮cza do infop艂aszczyzny, maj膮c na uwadze tych spo艣r贸d dostojnik贸w, kt贸rzy woleli g艂osowa膰 z macierzystych planet. Przed o艂tarzem ustawiono st贸艂 dla Skrutator贸w, na kt贸rym znalaz艂y si臋 ma艂e kartki papieru, ig艂y, nici, taca, kawa艂ki p艂贸tna i inne drobiazgi. St贸艂 Rewizor贸w stan膮艂 nieco z boku. G艂贸wne wrota kaplicy zamkni臋to i opiecz臋towano. Na stra偶y stan臋li 偶o艂nierze z Gwardii Szwajcarskiej w bojowych pancerzach i z najnowsz膮 broni膮 energetyczn膮 w d艂oniach; podobnych wartownik贸w wystawiono przy opancerzonych odrzwiach papieskiej kaplicy zmartwychwsta艅czej.
Zgodnie z pradawnym protoko艂em wybory mia艂y si臋 odby膰 nie wcze艣niej ni偶 po pi臋tnastu dniach od 艣mierci papie偶a, jednak nie p贸藕niej ni偶 po dwudziestu. Kardyna艂owie mieszkaj膮cy na Pacem, oraz na planetach le偶膮cych w zasi臋gu trzytygodniowego dhigu czasowego odwo艂ali wszystkie spotkania i zacz臋li przygotowywa膰 si臋 do konklawe.
Niekt贸rzy otyli ludzie nosz膮 ci臋偶ar w艂asnego cia艂a niczym stygmat folgowania swym 偶膮dzom, symbol lenistwa i s艂abo艣ci; s膮 jednak i tacy, kt贸rzy obnosz膮 si臋 z nim i艣cie po kr贸lewsku, traktuj膮c cielesn膮 wielko艣膰 jak oznak臋 w艂adzy. Simon Augustino kardyna艂 Lourdusamy nale偶a艂 do tej drugiej kategorii: olbrzymi niczym okryta biskupim szkar艂atem g贸ra, wygl膮da艂 na niespe艂na sze艣膰dziesi膮t lat standardowych i od ponad dw贸ch wiek贸w by艂 aktywnym dostojnikiem Ko艣cio艂a, przechodz膮c kolejne udane zmartwychwstania. 艁ysy, obdarzony masywn膮 szcz臋k膮 i pot臋偶nym, basowym g艂osem, zdolnym dudni膰 niczym grzmot w bazylice 艢wi臋tego Piotra bez pomocy systemu nag艂a艣niaj膮cego, Lourdusamy stanowi艂 najpe艂niejsze uciele艣nienie zdrowia i witalno艣ci w ca艂ym Watykanie. Wielu wysoko postawionych cz艂onk贸w ko艣cielnej hierarchii przypisywa艂o mu, w贸wczas jeszcze m艂odemu urz臋dnikowi w watyka艅skiej machinie dyplomatycznej, poprowadzenie zbola艂ego, cierpi膮cego ojca Lenara Hoyta, jednego z hyperio艅skich pielgrzym贸w, do odkrycia sekretu krzy偶okszta艂tu i uczynienia ze艅 instrumentu wskrzeszenia. W ich oczach Lourdusamy, na r贸wni z niedawno zmar艂ym papie偶em, przyczyni艂 si臋 do odrodzenia zamieraj膮cego Ko艣cio艂a.
Bez wzgl臋du na to, czy legenda ta zawiera艂a ziarno prawdy, dziewi膮tego dnia od 艣mierci Ojca 艢wi臋tego, a na pi臋膰 dni przed jego wskrzeszeniem, Lourdusamy by艂 w znakomitej formie. Jako Sekretarz Stanu, prezes komitetu nadzoruj膮cego dzia艂anie dwunastu 艢wi臋tych Zgromadze艅 i prefekt najbardziej tajemniczego i darzonego najwi臋kszym l臋kiem Zgromadzenia Doktryny Wiary - po tysi膮cletnim z g贸r膮 bezkr贸lewiu ponownie znanego pod nazw膮 艢wi臋tego Oficjum Wszech艣wiatowej Inkwizycji - Lourdusamy bez w膮tpienia nie mia艂 sobie r贸wnych pod wzgl臋dem sprawowanej w Kurii w艂adzy. Ba, teraz, gdy Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 papie偶 Juliusz XIV spoczywa艂 w bazylice 艢wi臋tego Piotra, oczekuj膮c ponownego zmartwychwstania, Simon Augustino kardyna艂 Lourdusamy prawdopodobnie nie mia艂 sobie r贸wnych w ca艂ym wszech艣wiecie.
I doskonale zdawa艂 sobie z tego spraw臋.
- Czy ju偶 przybyli, Lucas? - zwr贸ci艂 si臋 do monsignore Lucasa Oddiego, m臋偶czyzny, kt贸ry od dw贸ch pracowitych stuleci by艂 jego asystentem i zausznikiem. Chudy, niem艂ody i nerwowy w ruchach podsekretarz stanu stanowi艂 idealne przeciwie艅stwo pot臋偶nego, nie starzej膮cego si臋 i opanowanego kardyna艂a. Pe艂ny przys艂uguj膮cy mu tytu艂 Zast臋pcy i Sekretarza Cyfry skracano zwykle do „Zast臋pcy”, cho膰 dla wysokiego, ko艣cistego benedyktyna lepsze by艂oby jakie艣 bardziej tajemnicze przezwisko, skoro przez dwadzie艣cia dwa dziesi臋ciolecia wiernej s艂u偶by nie da艂 nikomu - nawet samemu Lourdusamy'emu - pozna膰 swych prawdziwych uczu膰 i opinii. Sta艂 si臋 praw膮 r臋k膮 kardyna艂a tak dawno i s艂u偶y艂 mu tak skutecznie, 偶e ten przesta艂 ju偶 uwa偶a膰 go za co艣 wi臋cej ni偶 po prostu przed艂u偶enie w艂asnej woli i umys艂u.
- W艂a艣nie zaj臋li miejsca w wewn臋trznej poczekalni - odpar艂 Oddi.
Lourdusamy skin膮艂 g艂ow膮. Watyka艅ski zwyczaj organizowania wa偶nych spotka艅 w poczekalniach zamiast w prywatnych gabinetach najwy偶szych urz臋dnik贸w liczy艂 grubo ponad tysi膮c lat - wywodzi艂 si臋 z czas贸w przed hegir膮, przed ucieczk膮 ludzi z umieraj膮cej Ziemi i kolonizacj膮 gwiazd. Wewn臋trzna poczekalnia w biurze Sekretarza Stanu by艂a niewielka - najwy偶ej pi臋膰 na pi臋膰 metr贸w - i prawie pozbawiona sprz臋t贸w; sta艂 tu tylko okr膮g艂y marmurowy st贸艂 bez wbudowanych komunikator贸w. Jedyne okno wychodzi艂o na ozdobiony przepi臋knymi freskami balkon, ale szyby zawsze by艂y tak spolaryzowane, by nie przepuszcza膰 艣wiat艂a. Na 艣cianach zawieszono dwa obrazy trzydziestowiecznego mistrza Karotana; jeden z nich przedstawia艂 m臋k臋 Chrystusa w Ogr贸jcu, drugi za艣 olbrzymiego, bezp艂ciowego anio艂a, ofiarowuj膮cego papie偶owi Juliuszowi (a w艂a艣ciwie jego prepapieskiej inkarnacji, ojcu Lenarowi Hoytowi) krzy偶okszta艂t; scenie tej bezradnie przygl膮da艂 si臋 Szatan (pod postaci膮 Chy偶wara).
Czworo zebranych w pokoju ludzi - trzech m臋偶czyzn i kobieta - reprezentowa艂o Rad臋 Nadzorcz膮 Pankapitalistycznej Ligi Niezale偶nych Katolickich Mi臋dzygwiezdnych Organizacji Handlowych, lepiej znanej jako Pax Mercantilus. Dw贸ch m臋偶czyzn mog艂o z powodzeniem uchodzi膰 za ojca i syna: M. Helvig Aron i M. Kennet Hay-Modino byli podobni w ka偶dym calu. Nosili takie same, kosztowne stroje i drogie, tradycyjne fryzury, mieli podobnie subtelne twarze, bioformowane na podobie艅stwo p贸艂nocnych Europejczyk贸w ze Starej Ziemi i jeszcze bardziej subtelne czerwone spinki, zdradzaj膮ce przynale偶no艣膰 do Niezawis艂ego Zakonu Rycerskiego 艢wi臋tego Jana z Jeruzalem, Rodos i Malty - staro偶ytnego stowarzyszenia, szerzej znanego pod mianem „Kawaler贸w Malta艅skich”. Trzeci z m臋偶czyzn mia艂 azjatyckie rysy i nosi艂 prost膮, bawe艂nian膮 szat臋. Nazywa艂 si臋 Kenzo Isozaki i tego dnia by艂 drugim pod wzgl臋dem sprawowanej w艂adzy cz艂owiekiem w Paksie - po kardynale Lourdusamy. Ostatnia przedstawicielka Mercantilusa wygl膮da艂a na nieco ponad pi臋膰dziesi膮t lat standardowych, mia艂a ciemne, niedbale przyci臋te w艂osy i 艣ci膮gni臋t膮 twarz. Przyby艂a na spotkanie w tanim stroju roboczym z plastow艂贸kna. Nazywa艂a si臋 M. Anna Pe艂li Cognani i uchodzi艂a za pewn膮 kandydatk臋 do odziedziczenia fortuny Isozakiego. Od lat kr膮偶y艂y plotki, 偶e jest kochank膮 kobiety wy艣wi臋conej na arcybiskupa Renesansu.
Wszyscy czworo wstali i sk艂onili si臋 lekko w chwili, gdy kardyna艂 Lourdusamy wszed艂 i zaj膮艂 miejsce przy stole. Lucasowi Oddiemu przypad艂a w udziale rola jedynego obserwatora rozm贸w; stan膮艂 z boku i spl贸t艂 d艂onie przed sob膮. Oczy um臋czonego Chrystusa Karotana zerka艂y na zgromadzonych sponad czarno odzianych ramion monsignora.
Aron i Hay-Modino podeszli do kardyna艂a, ukl臋kn臋li na jedno kolano i uca艂owali zdobiony szafirem pier艣cie艅, ale zanim Isozaki i Cognani zd膮偶yli uczyni膰 to samo, Lourdusamy da艂 znak r臋k膮, 偶e nie 偶yczy sobie tak 艣cis艂ego przestrzegania protoko艂u. Kiedy wszyscy zn贸w zaj臋li miejsca przy stole, kardyna艂 si臋 odezwa艂:
Jeste艣my starymi przyjaci贸艂mi. Wiecie, 偶e reprezentuj臋 Stolic臋 Apostolsk膮 w okresie tymczasowej nieobecno艣ci Ojca 艢wi臋tego i ze tre艣膰 naszej rozmowy nie wyjdzie poza pr贸g tej komnaty. - U艣miechn膮艂 si臋. - A ta komnata, moi drodzy, jest najbezpieczniejszym i najbardziej dyskretnym pokojem w ca艂ym Paksie.
Aron i Hay-Modino odpowiedzieli kr贸tkim u艣miechem; wyraz twarzy Isozakiego nie zmieni艂 si臋 ani na jot臋, pog艂臋bi艂 si臋 natomiast mars na czole Anny Pe艂li Cognani.
- Wasza Ekscelencjo - wtr膮ci艂a. - Czy mog臋 m贸wi膰 otwarcie?
Kardyna艂 podni贸s艂 d艂o艅. Nigdy nie ufa艂 ludziom, kt贸rzy chcieli by膰 „otwarci”, zarzekali si臋, 偶e b臋d膮 m贸wi膰 „bez ogr贸dek” i „ca艂kowicie szczerze”.
- Ale偶 oczywi艣cie, moja droga - odrzek艂. - 呕a艂uj臋 tylko, 偶e wskutek niesprzyjaj膮cych okoliczno艣ci i nie cierpi膮cych zw艂oki obowi膮zk贸w nie mamy zbyt wiele czasu.
Kobieta kiwn臋艂a g艂ow膮; zrozumia艂a, 偶e ma m贸wi膰 kr贸tko i do rzeczy.
- Prosili艣my o zwo艂anie tej narady nie tylko po to, by wyst膮pi膰 jako lojalni cz艂onkowie Ligi Pankapitalistycznej Jego 艢wi膮tobliwo艣ci, lecz tak偶e jako przyjaciele Stolicy Apostolskiej i pa艅scy, Eminencjo.
Lourdusamy skin膮艂 uprzejmie g艂ow膮. Jego w膮skie wargi uk艂ada艂y si臋 w 艂agodny u艣miech.
- Rozumiem - powiedzia艂.
M. Helvig Aron odchrz膮kn膮艂.
- Wasza Eminencjo - zacz膮艂. - Mercantilus 偶ywo interesuje si臋 zbli偶aj膮cymi si臋 wyborami papie偶a.
Kardyna艂 postanowi艂 mu nie przerywa膰, ale dalej m贸wi艂 ju偶 M. Hay-Modino.
- Chcieliby艣my zapewni膰 Wasz膮 Eminencj臋, zar贸wno jako sekretarza stanu, jak i potencjalnego kandydata do godno艣ci papieskiej, i偶 po wyborze nowego Ojca 艢wi臋tego, Liga b臋dzie nadal z absolutn膮 lojalno艣ci膮 realizowa膰 za艂o偶enia polityki Watykanu.
Lourdusamy niemal niedostrzegalnie skin膮艂 g艂ow膮. Doskonale rozumia艂, o co chodzi: w jaki艣 spos贸b Pax Mercantilus - sie膰 wywiadowcza Isozakiego - wyniucha艂 mo偶liwo艣膰 przewrotu w watyka艅skiej hierarchii. Uda艂o im si臋 pods艂ucha膰 najcichsze szepty, odkry膰 najtajniejsze sekrety tak bezpiecznych pomieszcze艅, jak to, w kt贸rym odbywa艂a si臋 rozmowa. Isozaki wiedzia艂, 偶e m贸wi si臋 o zast膮pieniu papie偶a Juliusza nowym cz艂owiekiem - i 偶e jego nast臋pc膮 by艂by w艂a艣nie on, Simon Augustino Lourdusamy.
- W smutnym okresie pustki na Piotrowym Tronie - ci膮gn臋艂a M. Cognani - uznali艣my za sw贸j obowi膮zek zapewni膰 oficjalnie i prywatnie o niez艂omnej wierno艣ci Ligi wobec Stolicy Apostolskiej i Ko艣cio艂a 艢wi臋tego, wierno艣ci budowanej na z g贸r膮 dwustuletnich podstawach.
Kardyna艂 zn贸w pokiwa艂 tylko g艂ow膮 i czeka艂, ale przyw贸dcy Mercantilusa umilkli. Przez chwil臋 zastanawia艂 si臋, co sprawi艂o, 偶e Isozaki stawi艂 si臋 na to spotkanie osobi艣cie.
Chcia艂 na w艂asne oczy zobaczy膰 moj膮 reakcj臋, zamiast jak zwykle polega膰 na raportach podw艂adnych. Starzy ludzie nade wszystko wierz膮 w艂asnym zmys艂om i przeczuciom, pomy艣la艂 Lourdusamy i u艣miechn膮艂 si臋. Dobry pomys艂.
Pozwoli艂, 偶eby cisza przeci膮gn臋艂a si臋 o dalsz膮 minut臋, zanim zabra艂 g艂os.
- Przyjaciele - zadudni艂 wreszcie. - Nie macie wr臋cz poj臋cia, jak ciep艂o robi mi si臋 na sercu na my艣l, 偶e czworo tak wa偶nych i zapracowanych ludzi postanowi艂o odwiedzi膰 biednego kap艂ana w ten ci臋偶ki, smutny dla nas wszystkich czas.
Isozaki i Cognani pozostali nieporuszeni, za to w oczach pozosta艂ej dw贸jki kardyna艂 dostrzeg艂 b艂ysk 藕le maskowanej nadziei. Je偶eli w tym momencie da艂by znak, nawet najbardziej subtelny, 偶e cieszy si臋 z ich poparcia, Mercantilus znalaz艂by si臋 na r贸wnym poziomie z konspiratorami z Watykanu; sta艂by si臋 de facto r贸wnorz臋dnym partnerem nast臋pnego papie偶a.
Lourdusamy pochyli艂 si臋 nad sto艂em; jego uwadze nie umkn膮艂 fakt, 偶e M. Isozaki podczas ca艂ej wymiany zda艅 nawet nie mrugn膮艂.
- Moi drodzy - m贸wi艂 dalej kardyna艂. - Jako dobrzy, ponownie narodzeni chrze艣cijanie, jako szpitalnicy - tu skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 M. Hay-Modino i M. Arona - bez w膮tpienia znacie procedur臋 wyboru nowego papie偶a. Pozw贸lcie jednak, 偶e j膮 wam przypomn臋. Kiedy kardyna艂owie lub ich interaktywne, holograficzne odpowiedniki znajd膮 si臋 w Kaplicy Syksty艅skiej, a drzwi do niej zostan膮 zamkni臋te i opiecz臋towane, mo偶emy dokona膰 wyboru na trzy sposoby: przez aklamacj臋, przez delegacj臋 b膮d藕 w tajnym g艂osowaniu. W pierwszym przypadku Duch 艢wi臋ty o艣wieca kardyna艂贸w, kt贸rzy jednomy艣lnie og艂aszaj膮 kto zostanie nowym Ojcem 艢wi臋tym; ka偶dy z nas wypowiada s艂owo eligo - czyli „wybieram” - i imi臋 wsp贸lnego kandydata. Przy wyborze przez delegacj臋 wybieramy spo艣r贸d nas kilku czy kilkunastu kardyna艂贸w, kt贸rzy nast臋pnie podejmuj膮 decyzj臋 w imieniu wszystkich. W g艂osowaniu tajnym wype艂nia si臋 kartki i liczy g艂osy tak d艂ugo, a偶 jeden z kandydat贸w otrzyma dwie trzecie g艂os贸w plus jeden. Wtedy dopiero wyb贸r uznaje si臋 za dokonany, a oczekuj膮ce miliardy wiernych mog膮 ujrze膰 sfumata, czyli k艂臋by bia艂ego dymu, oznaczaj膮ce, 偶e rodzina Ko艣cio艂a zn贸w ma Ojca.
Czworo przedstawicieli Mercantilusa siedzia艂o w milczeniu. Ka偶de z nich doskonale zdawa艂o sobie spraw臋 z tajnik贸w procedury wyboru papie偶a - nie tylko znali starodawne mechanizmy, ale byli te偶 艣wiadomi gier politycznych, presji, pakt贸w, blef贸w i najzwyklejszego szanta偶u, kt贸re na przestrzeni wiek贸w nierozerwalnie 艂膮czy艂y si臋 z konklawe. Powoli zaczynali rozumie膰, dlaczego Lourdusamy z takim naciskiem wyk艂ada im rzeczy oczywiste.
- Ostatnie dziewi臋膰 razy - grzmia艂 dalej kardyna艂 - papie偶a wybrano przez aklamacj臋, czyli pod bezpo艣rednim wp艂ywem Ducha 艢wi臋tego.
Sekretarz Stanu przerwa艂 i zapanowa艂a d艂uga, ci臋偶ka cisza. Monsignore Oddi spogl膮da艂 na zebranych zza plec贸w kardyna艂a, r贸wnie nieruchomy, jak Chrystus z obrazu i z r贸wnie niewzruszonym spojrzeniem, jak Kenzo Isozaki.
- Nie mam powod贸w, by przypuszcza膰, 偶e tym razem b臋dzie inaczej - zako艅czy艂 Lourdusamy.
Przez chwil臋 nikt si臋 nie poruszy艂, a偶 wreszcie M. Isozaki leciutko skin膮艂 g艂ow膮: komunikat zosta艂 wys艂uchany i zrozumiany. Nie b臋dzie przewrotu w Watykanie, a gdyby nawet rzeczywi艣cie do niego dosz艂o, Lourdusamy kontroluje sytuacj臋 i nie potrzebuje wsparcia ze strony Mercantilusa. Je偶eli nic si臋 nie wydarzy, znaczy to, 偶e czas kardyna艂a jeszcze nie nadszed艂, a papie偶 Juliusz zn贸w zostanie zwierzchnikiem Ko艣cio艂a i Paxu. Grupa Isozakiego podj臋艂a ogromne ryzyko, kieruj膮c si臋 obietnic膮 niewyobra偶alnej w艂adzy, gdyby uda艂o im si臋 sprzymierzy膰 z przysz艂ym Ojcem 艢wi臋tym; teraz pozosta艂o im tylko przyj膮膰 na siebie konsekwencj臋 ryzykownej decyzji. Sto lat wcze艣niej papie偶 Juliusz ekskomunikowa艂 za drobne uchybienia jednego z przodk贸w Isozakiego: cofni臋to mu przywilej sakramentu krzy偶okszta艂tu i skazano na 偶ycie w separacji od katolickiej spo艂eczno艣ci - czyli wszystkich m臋偶czyzn, kobiet i dzieci na Pacem i wi臋kszo艣ci podleg艂ych Paxowi planet - zako艅czone prawdziw膮 艣mierci膮.
- Przykro mi, ale obowi膮zki nie pozwalaj膮 mi d艂u偶ej przebywa膰 w waszym szacownym towarzystwie - zagrzmia艂 ponownie bas kardyna艂a. Zanim jednak Lourdusamy zd膮偶y艂 wsta膰 i wbrew protoko艂owi obowi膮zuj膮cemu w obecno艣ci ksi臋cia Ko艣cio艂a, M. Isozaki post膮pi艂 szybko dwa kroki naprz贸d, ukl臋kn膮艂 na jedno kolano i uca艂owa艂 jego pier艣cie艅.
- Eminencjo - zabrzmia艂 cichy g艂os starego miliardera, stoj膮cego na czele Pax Mercantilus.
Tym razem przed wyj艣ciem z komnaty Lourdusamy pozwoli艂, by ka偶dy z cz艂onk贸w Rady Nadzorczej odda艂 mu nale偶ny ho艂d.
Nast臋pnego dnia po 艣mierci papie偶a jednostka klasy archanio艂 wesz艂a w przestrze艅 planetarn膮 Bo偶ej Kniei. By艂 to jedyny statek tego typu nie wys艂any w kosmos z misj膮 kuriersk膮, w dodatku mniejszy od nowych okr臋t贸w. Nazywa艂 si臋 „Rafael”.
W kilka minut po zaj臋ciu pozycji na orbicie, od kad艂uba oddzieli艂 si臋 l膮downik, by po chwili z rykiem zanurzy膰 si臋 w atmosferze popielatej planety. Jego za艂oga sk艂ada艂a si臋 z dw贸ch m臋偶czyzn i kobiety, kt贸rzy wygl膮dali na rodze艅stwo: mieli identycznie szczup艂e cia艂a, blad膮 cer臋, ciemne, kr贸tkie, faluj膮ce w艂osy, w膮skie usta i czujne spojrzenia. Mieli na sobie ca艂kiem zwyczajne skafandry w kolorach czerwonym i czarnym, nadgarstki ca艂ej tr贸jki za艣 zdobi艂y skomplikowane komlogi. Obecno艣膰 za艂ogi w l膮downiku by艂a o tyle niezwyk艂a, 偶e pasa偶erowie archanio艂贸w gin臋li natychmiast, gdy statek wchodzi艂 w przestrze艅 Plancka, a wskrzeszenie cz艂owieka w pok艂adowej komorze zmartwychwsta艅czej wymaga艂o zwykle trzech dni.
Ci troje nie byli lud藕mi.
L膮downik wysun膮艂 skrzyd艂a i wyg艂adzi艂 powierzchni臋 kad艂uba, by nada膰 jej jak najbardziej aerodynamiczny kszta艂t. Z pr臋dko艣ci膮 trzy Macha przeci膮艂 lini臋 terminatora. Wlecia艂 w stref臋 dnia nad Bo偶膮 Kniej膮, dawn膮 planet膮 templariuszy, teraz poznaczon膮 mas膮 wypalonych blizn, p贸l popio艂u, dolin po cofaj膮cych si臋 lodowcach i rachitycznymi sekwojami, walcz膮cymi o odrodzenie si臋 w zmasakrowanym krajobrazie. Zwolniwszy do pr臋dko艣ci podd藕wi臋kowej, statek przemkn膮艂 nad w膮sk膮 stref膮 艂agodnego klimatu i w miar臋 rozwini臋tej ro艣linno艣ci w pobli偶u r贸wnika, po czym ruszy艂 wzd艂u偶 rzeki w stron臋 pniaka, kt贸rzy pozosta艂 po Drzewo艣wiecie - wci膮偶 wysoki na ponad kilometr i maj膮cy 艣rednic臋 osiemdziesi臋ciu trzech kilometr贸w trzon majaczy艂 nad po艂udniowym horyzontem niczym rozleg艂y, czarny p艂askowy偶. L膮downik wymin膮艂 go i lec膮c nad rzek膮 skr臋ci艂 na zach贸d, opadaj膮c coraz ni偶ej i ni偶ej, a偶 wreszcie wyl膮dowa艂 na g艂azie, za kt贸rym woda wpada艂a w w膮sk膮 gardziel. Kobieta i m臋偶czy藕ni zeszli po wysuni臋tych ze statku schodach i rozejrzeli si臋 po okolicy. W tej cz臋艣ci planety dzie艅 dopiero niedawno wsta艂. Woda burzy艂a si臋 i grzmia艂a wpadaj膮c w bystrza, ptaki 艣wiergota艂y, a w dole rzeki jakie艣 niewidoczne nadrzewne zwierz臋ta wt贸rowa艂y im swoim piskiem. W powietrzu unosi艂a si臋 wo艅 sosnowego igliwia, wilgotnej ziemi, popio艂u i mieszanina obcych, nieznanych zapach贸w. Przed ponad dwustu pi臋膰dziesi臋ciu laty Bo偶a Knieja zosta艂a zaatakowana i zniszczona z orbity. Te spo艣r贸d mierz膮cych dwie艣cie metr贸w wysoko艣ci drzew, kt贸rymi templariusze nie uciekli w kosmos, sp艂on臋艂y w po偶arze, kt贸ry szala艂 na planecie przez blisko sto lat. Ugasi艂o go dopiero nadej艣cie atomowej zimy.
- Ostro偶nie - rzuci艂 jeden z m臋偶czyzn, gdy we troje zacz臋li schodzi膰 nad rzek臋. - Monow艂贸kna, kt贸re zainstalowa艂a, powinny wci膮偶 tu by膰.
Szczup艂a kobieta skin臋艂a g艂ow膮 i z pianogumowego plecaka wyj臋艂a laser. Przestawi艂a go na maksymalne rozproszenie wi膮zki, po czym omiot艂a promieniem najbli偶szy fragment nurtu. Niewidzialne z pocz膮tku w艂贸kna zal艣ni艂y niczym paj臋czyna pokryta kroplami rosy, w kt贸rej odbija si臋 poranny blask s艂o艅ca. Kilkakrotnie przecina艂y wzburzon膮 wod臋, a ich ko艅c贸wki owija艂y si臋 wok贸艂 kamieni.
- Ale nie w miejscu, gdzie mamy pracowa膰 - kobieta wy艂膮czy艂a laser. Pokonali w膮ski pas przybrze偶nej pla偶y i wspi臋li si臋 na skaliste zbocze, kt贸rego granit zosta艂 stopiony i sp艂yn膮艂 w d贸艂 niczym lawa podczas wypalania Bo偶ej Kniei. Na jednym z kamiennych taras贸w by艂y 艣lady jeszcze 艣wie偶szych zniszcze艅: pod szczytem g艂azu, wystaj膮cego dobre dziesi臋膰 metr贸w ponad koryto rzeki, widnia艂 wytopiony w skale krater. By艂 idealnie okr膮g艂y, mia艂 pi臋膰 metr贸w 艣rednicy i p贸艂 metra g艂臋boko艣ci. Od strony po艂udniowo-wschodniej, gdzie lawa niczym wodospad sp艂yn臋艂a do rzeki, rozbryzguj膮c si臋 i tryskaj膮c w zetkni臋ciu z wod膮, na szczyt kamiennego bloku prowadzi艂y naturalne, czarne stopnie. Ska艂a wype艂niaj膮ca okr膮g艂e zag艂臋bienie mia艂a ciemniejszy odcie艅 i by艂a g艂adsza ni偶 pozosta艂a cz臋艣膰 g艂azu, jak oszlifowany onyks wstawiony w granitowy tygiel.
Jeden z m臋偶czyzn zszed艂 do krateru, po艂o偶y艂 si臋 i przytkn膮艂 ucho do ska艂y. Po sekundzie wsta艂 i skin膮艂 g艂ow膮 do towarzyszy.
- Odsu艅cie si臋 - poleci艂a kobieta, k艂ad膮c d艂o艅 na komlogu. Zrobili pi臋膰 krok贸w w ty艂, gdy z nieba strzeli艂 promie艅 czystej energii. Ptaki i zwierz臋ta czmychn臋艂y w panice w le艣ny g膮szcz. Natychmiastowa jonizacja i przegrzanie powietrza wywo艂a艂y fal臋 uderzeniow膮, kt贸ra po sekundzie ruszy艂a we wszystkich kierunkach; w promieniu pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w ga艂臋zie i li艣cie drzew buchn臋艂y p艂omieniem. 艢rednica 艣wietlistej, sto偶kowatej wi膮zki dok艂adnie odpowiada艂a 艣rednicy zag艂臋bienia w kamieniu, kt贸re zmieni艂o si臋 w ka艂u偶臋 p艂ynnego ognia.
M臋偶czy藕ni i kobieta obserwowali wszystko bez mrugni臋cia okiem. Skafandry, wystawione na dzia艂anie temperatur godnych pieca hutniczego, zacz臋艂y si臋 na nich tli膰, ale specjalnie dobrany materia艂 nie p艂on膮艂.
- Wystarczy - stwierdzi艂a kobieta, przekrzykuj膮c grzmot rozszerzaj膮cego si臋 po偶aru. Z艂ocisty promie艅 znikn膮艂. Nagrzane powietrze z hukiem wype艂ni艂o pozosta艂膮 po nim pustk臋. Zag艂臋bienie w skale sta艂o si臋 kolistym zbiornikiem bulgocz膮cej lawy.
Jeden z m臋偶czyzn przykl臋kn膮艂 na skraju krateru i pochyli艂 si臋 ku jego powierzchni, jak gdyby nas艂uchiwa艂. Zn贸w skin膮艂 g艂ow膮 i dokona艂 przeskoku fazowego: w jednej chwili mia艂 normalne cia艂o, ko艣ci, krew, sk贸r臋 i w艂osy, w nast臋pnej za艣 upodobni艂 si臋 do chromowanego pos膮gu cz艂owieka. W jego przypominaj膮cej rt臋膰, srebrzystej sk贸rze, idealnie odbija艂o si臋 blade niebo, p艂on膮cy las i ognista ka艂u偶a u st贸p. Zanurzy艂 w lawie d艂o艅, schyli艂 si臋 ni偶ej, zag艂臋bi艂 ca艂e rami臋, po czym nagle wyci膮gn膮艂 je z powrotem. Kiedy jego r臋ka wychyn臋艂a ponad powierzchni臋, mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e wtopi艂a si臋 w drug膮, podobn膮 r臋k臋, tym razem nale偶膮c膮 do kobiety. Srebrzysty m臋偶czyzna wydoby艂 identycznie srebrzyst膮 partnerk臋 z kipi膮cego kot艂a i przeni贸s艂 j膮 w odleg艂e o kilkadziesi膮t metr贸w miejsce, gdzie trawa nie p艂on臋艂a, a ska艂y by艂y na tyle twarde, by utrzyma膰 ci臋偶ar obojga. Drugi m臋偶czyzna i kobieta z plecakiem pod膮偶yli za nimi.
Rt臋ciowy m臋偶czyzna wr贸ci艂 do swej normalnej postaci, a w chwil臋 p贸藕niej kobieta, kt贸r膮 przeni贸s艂 na r臋kach, uczyni艂a to samo. Wygl膮da艂a na siostr臋bli偶niaczk臋 kr贸tkow艂osej dziewczyny w kombinezonie.
- Gdzie jest to przekl臋te dziecko? - zapyta艂a. Kiedy艣 nazywano j膮 Rhadamanth Nemes.
- Wymkn臋艂o si臋 nam - odpar艂 m臋偶czyzna, kt贸ry wyci膮gn膮艂 j膮 ze ska艂y, bli藕niaczo podobny do swojego towarzysza. - Dotarli do ostatniego transmitera.
Rhadamanth Nemes skrzywi艂a si臋 nieznacznie. Zacz臋艂a wy艂amywa膰 palce i naci膮ga膰 ramiona, jakby dokucza艂y jej skurcze.
- Przynajmniej zabi艂am tego cholernego androida - stwierdzi艂a.
- Nie - zaprzeczy艂a druga kobieta, kt贸ra nie mia艂a imienia. - Uciekli na pok艂adzie l膮downika „Rafaela”. Android straci艂 r臋k臋, ale autochirurg utrzyma艂 go przy 偶yciu.
Nemes kiwn臋艂a g艂ow膮 i odwr贸ci艂a si臋, by spojrze膰 na ska艂y, w艣r贸d kt贸rych wci膮偶 przelewa艂a si臋 lawa. Dostrzeg艂a po艂yskuj膮ce w blasku ognia monow艂贸kna przeci膮gni臋te nad rzek膮. Las za plecami stoj膮cych p艂on膮艂.
- Nie by艂o to... przyjemne... Nie mog艂am si臋 ruszy膰 z miejsca, gdy ze statku skierowano na mnie pe艂n膮 moc lancy, a kiedy otoczy艂a mnie ska艂a, nie mog艂am zrobi膰 przeskoku. Musia艂abym si臋 bardzo skoncentrowa膰, 偶eby obni偶y膰 poziom zasilania, a przy tym utrzyma膰 aktywny interfejs przej艣cia fazowego. Jak d艂ugo by艂am tam pogrzebana?
- Cztery ziemskie lata - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna, kt贸ry do tej pory milcza艂.
Rhadamanth Nemes unios艂a w膮skie brwi, bardziej z niedowierzania ni偶 z zaskoczenia.
- A jednak Centrum wiedzia艂o, gdzie jestem...
- Wiedzia艂o - przytakn臋艂a druga z kobiet. Jej twarz i mimika niczym nie r贸偶ni艂y si臋 od oblicza Nemes. - Wiedzia艂o r贸wnie偶, 偶e je zawiod艂a艣.
Nemes u艣miechn臋艂a si臋 leciutko.
- Czyli te cztery lata to by艂a kara.
- Napomnienie - poprawi艂 j膮 m臋偶czyzna, kt贸ry wyci膮gn膮艂 j膮 z lawy.
Zrobi艂a dwa kroki, jakby sprawdzaj膮c, czy umie zachowa膰 r贸wnowag臋.
- Dlaczego w takim razie przybyli艣cie po mnie? - spyta艂a wypranym z emocji g艂osem.
- Chodzi o dziewczynk臋 - wyja艣ni艂a kobieta. - Wraca. Mamy podj膮膰 twoj膮 misj臋.
Nemes kiwn臋艂a g艂ow膮.
Jej wybawiciel po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej ramieniu.
- Chcia艂bym zwr贸ci膰 ci uwag臋, 偶e cztery lata uwi臋zienia w 偶arze i kamieniu s膮 niczym w por贸wnaniu z tym, czego mo偶esz si臋 spodziewa膰, je偶eli zn贸w zawiedziesz pok艂adane w tobie nadzieje.
Nemes spojrza艂a na niego przeci膮gle, ale nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. Jak na dany sygna艂, ca艂a czw贸rka odwr贸ci艂a si臋 plecami do p艂yn膮cej lawy i szalej膮cego po偶aru, po czym idealnie r贸wnym krokiem ruszy艂a do l膮downika.
Na pustynnej planecie MadredeDios, na wysokim p艂askowy偶u Liano Estacado, kt贸ry sw膮 nazw臋 zawdzi臋cza艂 pylonom stacji uzdatniania atmosfery, znacz膮cym jego powierzchni臋 w r贸wnych, dziesi臋ciokilometrowych odst臋pach, ojciec Federico de Soya przygotowywa艂 si臋 do porannej mszy.
Ma艂a mie艣cina Nuevo Atlan liczy艂a niespe艂na trzystu mieszka艅c贸w, g艂贸wnie g贸rnik贸w Paxu, wydobywaj膮cych nieopodal boksyty i czekaj膮cych na 艣mier膰 przed powrotem do domu. Opr贸cz nich w Nuevo Atlan mieszka艂a garstka nawr贸conych mariawit贸w, p臋dz膮cych n臋dzny 偶ywot pasterzy korgor贸w na ska偶onych pustkowiach. De Soya dok艂adnie wiedzia艂, ilu wiernych nale偶y si臋 spodziewa膰 na rannej mszy - czworga: wiekowej M. Sanchez, wdowy, kt贸ra pono膰 zamordowa艂a m臋偶a podczas burzy przed sze艣膰dziesi臋cioma dwoma laty, bli藕niak贸w Perell, kt贸rzy z niewiadomych przyczyn woleli stary, popadaj膮cy w ruin臋 ko艣ci贸艂 od idealnie schludnej i klimatyzowanej kaplicy firmowej na terenie kopalni, oraz tajemniczego starca z twarz膮 pokryt膮 bliznami od poparze艅 radiacyjnych, kt贸ry kl臋cza艂 w ostatniej 艂awce i nigdy nie przyjmowa艂 komunii 艣wi臋tej.
Na dworze szala艂a burza piaskowa - jak zawsze - i de Soya musia艂 przebiec ostatnie trzydzie艣ci metr贸w, dziel膮ce zbudowan膮 z suszonych na s艂o艅cu cegie艂 plebani臋 od zakrystii. G艂ow臋 i ramiona skry艂 pod przezroczystym, plastow艂贸knowym kapturem, chroni膮c w ten spos贸b sutann臋 i biret, a brewiarz wetkn膮艂 g艂臋boko do kieszeni, nie chc膮c, 偶eby si臋 zapiaszczy艂. Na pr贸偶no jednak: co wiecz贸r, gdy zdejmowa艂 sutann臋 i wiesza艂 biret na ko艂ku, piasek sypa艂 si臋 czerwon膮 kaskad膮 na pod艂og臋, niczym wyschni臋ta na proszek krew z rozbitej klepsydry. Ka偶dego ranka otwieraj膮c brewiarz czu艂 zgrzytaj膮ce mi臋dzy stronicami ziarenka i brudzi艂 sobie nimi palce.
- Dzie艅 dobry, ojcze - rzek艂 Pablo, kiedy ksi膮dz wpad艂 do zakrystii i wcisn膮艂 sparcia艂e uszczelki w szpary wok贸艂 drzwi.
- Dzie艅 dobry, Pablo, m贸j najwierniejszy ministrancie - odpowiedzia艂 de Soya. Jedyny ministrancie, poprawi艂 si臋 zaraz w my艣lach. Pablo, prosty ch艂opak - prosty w pradawnym tego s艂owa znaczeniu: nie tylko niezbyt bystry, ale i uczciwy, szczery, lojalny i przyjacielski - s艂u偶y艂 de Sol do mszy w ka偶dy dzie艅 powszedni o sz贸stej trzydzie艣ci rano, a w ka偶d膮 niedziel臋 dwukrotnie. Zreszt膮 w niedzielny ranek i tak przychodzi艂y zawsze te same cztery osoby, a na p贸藕niejsz膮 msz臋 dos艂ownie kilku g贸rnik贸w wi臋cej.
Ch艂opiec skin膮艂 g艂ow膮 i zn贸w wyszczerzy艂 z臋by. Tylko przez moment, gdy wci膮ga艂 przez g艂ow臋 czyst膮, wykrochmalon膮 kom偶臋, jego u艣miech znik艂 z oczu ksi臋dza.
Ojciec de Soya przeszed艂 obok Pabla, mierzwi膮c mu ciemn膮 czupryn臋 i otworzy艂 wysok膮 skrzyni臋 z ubraniami. Kiedy tumany piasku zakry艂y wschodz膮ce s艂o艅ce, dzie艅 upodobni艂 si臋 do nocy. Jedyne o艣wietlenie zimnej, pustej zakrystii stanowi艂a pojedyncza, migocz膮ca lampa. De Soya przykl臋kn膮艂 na jedno kolano, zm贸wi艂 kr贸tki, 偶arliwy pacierz i zacz膮艂 zak艂ada膰 ksi臋偶e szaty.
Przez dwadzie艣cia lat Francisco de Soya, ojciec kapitan we Flocie Paxu, dow贸dca takich okr臋t贸w jak „Baltazar”, nosi艂 mundur, w kt贸rym tylko krzy偶 i koloratka zdradza艂y jego przynale偶no艣膰 do stanu kap艂a艅skiego. Nieraz przywdziewa艂 plastokevlarowy pancerz, skafander pr贸偶niowy, taktyczne modu艂y komunikacyjne, gogle do obserwacji infop艂aszczyzny, bo偶e r臋kawice - wszystkie atrybuty kapitana liniowca - ale 偶aden z tych rekwizyt贸w nie porusza艂 go do g艂臋bi tak, jak prosty ubi贸r proboszcza. Na przestrzeni ostatnich czterech lat, odk膮d go zdegradowano i usuni臋to ze s艂u偶by, ojciec kapitan de Soya na nowo odkry艂 swoje pierwotne powo艂anie.
Najpierw w艂o偶y艂 bia艂y humera艂, a nast臋pnie podobnie bielute艅k膮 alb臋, mi臋kko sp艂ywaj膮c膮 a偶 do kostek i nieskalan膮 mimo nieustaj膮cych burz piaskowych. Przewi膮za艂 si臋 pasem, szepcz膮c pod nosem modlitw臋. Zdj膮艂 ze skrzyni bia艂膮 stu艂臋, przez moment trzyma艂 j膮 ze czci膮 w d艂oniach, a potem za艂o偶y艂 na kark, krzy偶uj膮c z przodu jedwabne ko艅ce. Za jego plecami Pablo krz膮ta艂 si臋 po male艅kim pokoiku, zrzucaj膮c brudne trzewiki i wdziewaj膮c w po艣piechu tanie, plastow艂贸knowe buty, kt贸re matka przykaza艂a mu trzyma膰 w zakrystii specjalnie do mszy.
Ojciec de Soya w艂o偶y艂 jeszcze ornat z wyszywanym krzy偶em w kszta艂cie litery „T”, bia艂y z purpurow膮 lam贸wk膮. Zamierza艂 odprawi膰 msz臋, a przy okazji udzieli膰 rozgrzeszenia wdowie i domniemanej morderczyni z pierwszej 艂awki oraz poparzonemu nieznajomemu z tylnego rz臋du.
Pablo wpad艂 na niego i omal go nie przewr贸ci艂; dysza艂 ci臋偶ko i u艣miecha艂 si臋 od ucha do ucha. Ojciec de Soya po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na g艂owie, usi艂uj膮c przyg艂adzi膰 rozwiane k臋dziory i uspokoi膰 ch艂opca. Podni贸s艂 liturgiczny kielich, zdj膮艂 d艂o艅 z w艂os贸w Pabla i przeni贸s艂 j膮 nad przykryte naczynie.
- W porz膮dku - rzek艂 cicho.
U艣miech znikn膮艂 z twarzy ch艂opca, gdy ten zrozumia艂 powag臋 chwili i poprowadzi艂 dwuosobow膮 procesj臋 z zakrystii do o艂tarza.
De Soya od razu zauwa偶y艂, 偶e w 艣wi膮tyni znajduje si臋 pi臋膰 os贸b, nie cztery. Wszyscy oczekiwani wierni byli na swoich miejscach i w odpowiednich momentach kl臋kali, wstawali i zn贸w kl臋kali, ale w najg艂臋bszym cieniu, gdzie do nawy prowadzi艂o w膮skie boczne przej艣cie, sta艂 jeszcze wysoki, milcz膮cy cz艂owiek.
Podczas mszy 艣wiadomo艣膰 obecno艣ci obcego ani na moment nie dawa艂a spokoju de Soi. Ksi膮dz ze wszystkich si艂 stara艂 si臋 skoncentrowa膰 tylko na naj艣wi臋tszej tajemnicy przemienienia, kt贸rej cz臋艣膰 stanowi艂.
- Dominus vobiscum - rzek艂 g艂o艣no. Od ponad trzech tysi臋cy lat Pan rzeczywi艣cie jest z nami... z nami wszystkimi, pomy艣la艂.
- Et cum spiritu tuo - doko艅czy艂, a kiedy Pablo powtarza艂 jego s艂owa, de Soya zerkn膮艂, czy jaki艣 zb艂膮kany promie艅 艣wiat艂a nie pad艂 na kryj膮c膮 si臋 w cieniu smuk艂膮 sylwetk臋. Nic z tego.
Podczas pierwszej modlitwy eucharystycznej jezuita zapomnia艂 o tajemniczej postaci i skupi艂 si臋 na trzymanej w zgrubia艂ych d艂oniach hostii.
- Hoc est enim corpus meum - powiedzia艂 wyra藕nie, czuj膮c moc s艂贸w i modl膮c si臋 po raz dziesi臋ciotysi臋czny, by krew i mi艂osierdzie Zbawiciela zmy艂y grzechy, kt贸re pope艂ni艂 jako kapitan floty.
Do komunii przyst膮pili tylko Perellowie. Jak zawsze. De Soya wypowiedzia艂 odpowiednie s艂owa i poda艂 im hosti臋. Powstrzyma艂 si臋 od spojrzenia w cie艅, na przybysza.
Msza dobieg艂a ko艅ca w niemal ca艂kowitej ciemno艣ci. Zawodzenie wichru zag艂uszy艂o ostatnie modlitwy. W ko艣ci贸艂ku nigdy nie zainstalowano elektryczno艣ci, a chybocz膮ce si臋 na wietrze 艣wiece w 艣ciennym 艣wieczniku nie rozprasza艂y mroku. Ojciec de Soya pob艂ogos艂awi艂 wiernych i odni贸s艂 kielich do r贸wnie mrocznej zakrystii. Od艂o偶y艂 go na znajduj膮cy si臋 tu ma艂y o艂tarzyk. Tu偶 za nim do pokoju wpad艂 Pablo, kt贸ry pr臋dko zrzuci艂 kom偶臋 i wci膮gn膮艂 burzow膮 kurtk臋.
- Do jutra, ojcze!
- Tak, dzi臋kuj臋 ci, Pablo. Nie zapomnij... - za p贸藕no: ch艂opiec wybieg艂 ju偶 i pop臋dzi艂 do m艂yna, w kt贸rym pracowa艂 z ojcem i wujami. Czerwony py艂 wirowa艂 w powietrzu wok贸艂 nieszczelnych drzwi.
Ka偶dego innego dnia de Soya zacz膮艂by si臋 rozbiera膰 z szat i sk艂ada膰 je starannie w skrzyni, by p贸藕niej zabra膰 je na plebani臋 i wypra膰. Tym razem jednak nie zdj膮艂 tuniki, stu艂y, kom偶y ani pasa. Nie wiedzie膰 czemu mia艂 wra偶enie, 偶e b臋d膮 mu potrzebne, tak samo jak podczas akcji aborda偶owych w Mg艂awicy W臋glowej nie m贸g艂 si臋 obej艣膰 bez plastokevlarowej zbroi.
Wysoki nieznajomy stan膮艂 w drzwiach zakrystii, z twarz膮 wci膮偶 ukryt膮 w cieniu. Ojciec de Soya czeka艂 i przygl膮da艂 mu si臋, walcz膮c z ch臋ci膮 prze偶egnania si臋 albo zas艂oni臋cia ostatnim op艂atkiem hostii, jakby obcy mia艂 okaza膰 si臋 diab艂em czy wampirem. Wycie wichru przesz艂o w og艂uszaj膮cy, 偶a艂obny lament.
Przybysz post膮pi艂 krok naprz贸d i stan膮艂 w kr臋gu rubinowego blasku, rozsiewanego przez jedyn膮 lamp臋. De Soya rozpozna艂 kapitan Marget Wu, osobist膮 adiutantk臋 i oficera 艂膮cznikowego admira艂a Marusyna, dow贸dcy Floty Paxu. Drugi raz tego ranka ksi膮dz musia艂 poprawi膰 samego siebie: admira艂 Marget Wu, na co wskazywa艂y dystynkcje na ko艂nierzu munduru, ledwie widoczne w s艂abym 艣wietle.
- Ojciec kapitan de Soya? - zapyta艂a admira艂 Wu.
Jezuita z wolna pokr臋ci艂 g艂ow膮. By艂a dopiero si贸dma trzydzie艣ci rano, dzie艅 na MadredeDios trwa艂 dwadzie艣cia trzy godziny, a on ju偶 czu艂 si臋 zm臋czony.
- Po prostu ojciec de Soya - odrzek艂.
- Ojcze kapitanie de Soya - powt贸rzy艂a Marget Wu, tym razem bez cienia wahania w g艂osie. - Niniejszym zostaje pan przywr贸cony do s艂u偶by ze skutkiem natychmiastowym. Ma pan dziesi臋膰 minut na zebranie rzeczy osobistych, a p贸藕niej uda si臋 pan ze mn膮.
Federico de Soya westchn膮艂 i zanikn膮艂 oczy. Chcia艂o mu si臋 p艂aka膰.
Panie, oszcz臋d藕 mi tego kielicha goryczy.
Kiedy otworzy艂 oczy, ujrza艂 stoj膮cy na o艂tarzu kielich i czekaj膮c膮 admira艂 Wu.
- Tak jest - odpowiedzia艂 cicho i powoli, ostro偶nie zacz膮艂 zdejmowa膰 liturgiczny str贸j.
Trzy dni po 艣mierci papie偶a Juliusza XIV i z艂o偶eniu jego zw艂ok w kaplicy komora zmartwychwsta艅cza o偶y艂a: w膮skie przewody i delikatne sondy cofn臋艂y si臋 i znikn臋艂y bez 艣ladu. Spoczywaj膮ce na kamiennej p艂ycie cia艂o le偶a艂o bez ruchu, je艣li nie liczy膰 unosz膮cej si臋 i opadaj膮cej w rytm oddechu piersi, po czym wyra藕nie drgn臋艂o. Z ust doby艂 si臋 j臋k, po kilku d艂ugich minutach wskrzeszony m臋偶czyzna opar艂 si臋 na 艂okciu, a偶 wreszcie usiad艂. By艂 nagi poza owini臋tym wok贸艂 talii, bogato wyszywanym, jedwabnym ca艂unem.
Up艂ywa艂y kolejne minuty, a on siedzia艂 na skraju marmurowego bloku z g艂ow膮 w d艂oniach. Podni贸s艂 wzrok dopiero w贸wczas, gdy z ledwie s艂yszalnym sykiem fragment 艣ciany odsun膮艂 si臋 na bok i ods艂oni艂 wej艣cie do sekretnego korytarza. W s艂abym 艣wietle zamajaczy艂a posta膰 kardyna艂a w ceremonialnych szatach, poruszaj膮cego si臋 przy wt贸rze szelestu jedwabi i grzechotu r贸偶a艅ca. Towarzyszy艂 mu wysoki, przystojny m臋偶czyzna o siwych w艂osach i szarych oczach, odziany w prosty, cho膰 elegancki garnitur z popielatej flaneli. O trzy kroki za nimi do kaplicy wkroczyli dwaj 偶o艂nierze z Gwardii Szwajcarskiej w pochodz膮cych jeszcze ze 艣redniowiecza, pomara艅czowoczarnych uniformach. Nie mieli broni.
Nagi cz艂owiek zamruga艂, jakby jego oczy razi艂o nawet st艂umione 艣wiat艂o w kaplicy. W ko艅cu skupi艂 wzrok na przybyszu.
- Lourdusamy - powiedzia艂.
- Ojciec Dure - odrzek艂 kardyna艂. Stan膮艂 tu偶 obok, trzymaj膮c w d艂oniach olbrzymi srebrny kielich.
M臋偶czyzna poruszy艂 j臋zykiem i prze艂kn膮艂 艣lin臋, jakby obudzi艂 si臋 z niesmakiem w ustach. Nie by艂 m艂ody; mia艂 poci膮g艂膮, ascetyczn膮 twarz i smutne oczy, a jego odrodzone cia艂o znaczy艂y stare blizny. Na jego piersi czerwieni艂y si臋 dwa nabrzmia艂e krzy偶okszta艂ty.
- Kt贸ry mamy rok? - zapyta艂 wreszcie.
- Rok Pa艅ski 3131 - odpowiedzia艂 Lourdusamy.
Paul Dure zamkn膮艂 oczy.
- Pi臋膰dziesi膮t siedem lat od mojego ostatniego wskrzeszenia - stwierdzi艂. - Dwie艣cie siedemdziesi膮t jeden lat od czasu, gdy przesta艂y dzia艂a膰 transmitery - otworzy艂 oczy i spojrza艂 na kardyna艂a. - Dwie艣cie siedemdziesi膮t lat odk膮d mnie otru艂e艣, odk膮d zabi艂e艣 papie偶a Teliharda Pierwszego.
W komnacie zadudni艂 basowy 艣miech Lourdusamy'ego.
- Szybko dochodzisz do siebie po zmartwychwstaniu, skoro rachunki tak 艣wietnie ci id膮.
Ojciec Dure przeni贸s艂 spojrzenie na m臋偶czyzn臋 w szarym stroju.
- Albedo. Przyszed艂e艣 popatrze膰? Czy raczej doda膰 odwagi swojemu oswojonemu Judaszowi?
Wysoki m臋偶czyzna nie odpowiedzia艂. Z natury w膮skie usta kardyna艂a zacisn臋艂y si臋 do w膮skiej kreski, kt贸ra prawie znikn臋艂a w poczerwienia艂ej twarzy.
- Czy masz jeszcze co艣 do powiedzenia, zanim wr贸cisz do piek艂a, antypapie偶u?
- Tobie nie - odmrukn膮艂 ojciec Dure. Zamkn膮艂 oczy i zacz膮艂 si臋 modli膰.
Nie stawia艂 oporu, gdy Szwajcarzy z艂apali go pod r臋ce. Jeden z 偶o艂nierzy po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na czole i odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u. Szczup艂a szyja jezuity wygi臋艂a si臋 w hak.
Kardyna艂 post膮pi艂 p贸艂 kroku do przodu. W jego r臋ce b艂ysn膮艂 wydobyty z obszernego jedwabnego r臋kawa n贸偶 z ko艣cian膮 r臋koje艣ci膮. 呕o艂nierze przytrzymywali nieruchomego Dure, kt贸rego jab艂ko Adama wydawa艂o si臋 rosn膮膰 w oczach na tle odgi臋tego w ty艂 gard艂a. Lourdusamy machn膮艂 r臋k膮 w niedba艂ym, p艂ynnym ge艣cie i z przeci臋tej t臋tnicy jezuity trysn臋艂a fontanna krwi.
Kardyna艂 odsun膮艂 si臋, by szkar艂at nie pobrudzi艂 jego biskupich szat, schowa艂 ostrze do r臋kawa i podni贸s艂 do rany szeroki, srebrny kielich, kt贸ry szybko zacz膮艂 si臋 wype艂nia膰 krwi膮. Kiedy naczynie nape艂ni艂o si臋 niemal po brzegi, a krwotok usta艂, Lourdusamy skinieniem g艂owy da艂 znak 偶o艂nierzowi, kt贸ry natychmiast pu艣ci艂 g艂ow臋 ojca Dure.
Zmartwychwsta艂y cz艂owiek na powr贸t sta艂 si臋 trupem: g艂owa opad艂a mu bezw艂adnie, oczy wci膮偶 mia艂 zamkni臋te, a poder偶ni臋te gard艂o przywodzi艂o na my艣l makabryczny, postrz臋piony u艣miech, wymalowany na szyi. Szwajcarzy u艂o偶yli cia艂o na marmurowej p艂ycie i zdj臋li spowijaj膮c膮 je przepask臋. Nagi, martwy m臋偶czyzna wygl膮da艂 s艂abo i bezbronnie - rozszarpana krta艅, pobli藕niona klatka piersiowa, d艂ugie, bia艂e palce, blady brzuch, sflacza艂e genitalia, wychudzone nogi. Nawet w epoce powszechnych wskrzesze艅 艣mier膰 potrafi艂a pozbawi膰 wszelkiej godno艣ci tak偶e tych, kt贸rzy wiedli przyk艂adny, spokojny 偶ywot.
Gwardzi艣ci przytrzymali ca艂un, podczas gdy Lourdusamy wyla艂 zawarto艣膰 ci臋偶kiego kielicha najpierw na oczy zabitego, p贸藕niej w jego otwarte usta i ziej膮c膮 ran臋 od no偶a; obmy艂 krwi膮 jego pier艣, brzuch i krocze. Intensywno艣ci膮 barwy przewy偶sza艂a nawet uroczysty str贸j kardyna艂a.
- Sie aber seid nicht felischlich, sondern geistlich - powiedzia艂 Lourdusamy. - Nie z cia艂a stworzon jeste艣, lecz z ducha.
- To z Bacha, prawda? - wysoki m臋偶czyzna uni贸s艂 brwi.
- Oczywi艣cie - kardyna艂 odstawi艂 pusty kielich na p艂yt臋 obok zw艂ok i skin膮艂 na Szwajcar贸w, kt贸rzy okryli cia艂o podw贸jnym ca艂unem. Krew natychmiast przesi膮k艂a na wylot przez cudny materia艂. - Jesu, meine Freunde.
- Tak te偶 mi si臋 wydawa艂o - stwierdzi艂 m臋偶czyzna w garniturze i pos艂a艂 kardyna艂owi pytaj膮ce spojrzenie.
- Tak - kiwn膮艂 g艂ow膮 Lourdusamy. - Teraz.
Jego towarzysz obszed艂 katafalk dooko艂a i stan膮艂 za plecami 偶o艂nierzy, zaj臋tych jeszcze uk艂adaniem zakrwawionego ca艂unu. Kiedy wyprostowali si臋 i odsun臋li od marmurowego bloku, m臋偶czyzna w szarym stroju podni贸s艂 r臋ce na wysoko艣膰 ich g艂贸w i po艂o偶y艂 im d艂onie na karku. Gwardzi艣ci zd膮偶yli tylko otworzy膰 w zdumieniu usta i wytrzeszczy膰 oczy, ale nie mieli czasu krzykn膮膰: w tej samej chwili z ich oczu i ust trysn膮艂 snop bia艂ego ognia, a spod nagle przezroczystej sk贸ry wyjrza艂y pomara艅czowe p艂omienie, trawi膮ce cia艂o. M臋偶czy藕ni sp艂on臋li i wyparowali w u艂amku sekundy, zamieniaj膮c si臋 w gar艣膰 drobnego py艂u.
M臋偶czyzna w garniturze zatar艂 d艂onie, 偶eby pozby膰 si臋 z nich warstewki mikropopio艂u.
- Co za szkoda, radco Albedo - mrukn膮艂 basowo Lourdusamy.
Jego towarzysz spojrza艂 na unosz膮cy si臋 w powietrzu py艂, po czym wr贸ci艂 wzrokiem do kardyna艂a. Ponownie uni贸s艂 pytaj膮co brwi.
- Nie, nie, nie - poprawi艂 go Lourdusamy. - Mia艂em na my艣li ca艂un. Plamy nie chc膮 schodzi膰, tote偶 po ka偶dym wskrzeszeniu musimy tka膰 nowy - odwr贸ci艂 si臋 i skierowa艂 ku ukrytemu przej艣ciu w 艣cianie. - Chod藕my, Albedo. Musimy porozmawia膰, a mam jeszcze przed po艂udniem odprawi膰 dzi臋kczynn膮 msz臋.
Kiedy za oboma go艣膰mi zasun臋艂y si臋 drzwi w 艣cianie, w komorze zmartwychwsta艅czej zapanowa艂a cisza i spok贸j. Tylko owini臋te ca艂unem cia艂o i wiruj膮ce w powietrzu cz膮steczki popielatego py艂u, podobne raczej do rzedn膮cej mg艂y, przywodzi艂y na my艣l dusze niedawno zmar艂ych ludzi.
2
W tym samym tygodniu, gdy papie偶 Juliusz zmar艂 po raz dziewi膮ty, a ojca Dure pi膮ty raz zamordowano, znajdowali艣my si臋 z Ene膮 o sto sze艣膰dziesi膮t tysi臋cy lat 艣wietlnych od Pacem, na uprowadzonej Ziemi - starej, prawdziwej Ziemi - kr膮偶膮cej wok贸艂 gwiazdy typu G, kt贸ra nie by艂a S艂o艅cem, w Mniejszym Ob艂oku Magellana, kt贸ry nie by艂 nasz膮 macierzyst膮 galaktyk膮.
To by艂 dziwny tydzie艅. Nie wiedzieli艣my, rzecz jasna, o 艣mierci papie偶a, gdy偶 mi臋dzy przeniesion膮 Ziemi膮 a kosmosem Paxu nie istnia艂a 艂膮czno艣膰, zw艂aszcza 偶e transmitery nie dzia艂a艂y. Dok艂adniej m贸wi膮c - Enea dowiedzia艂a si臋 o zgonie Juliusza XIV w spos贸b, o jakim nawet si臋 nam nie 艣ni艂o, ale nie powiedzia艂a nam ani s艂owa, a nikomu nie przysz艂o do g艂owy, 偶eby j膮 zapyta膰. Jako wygna艅cy na Starej Ziemi wiedli艣my 偶ycie proste, spokojne i g艂臋bokie w sensie, jaki dzi艣 trudno sobie wyobrazi膰; samo wspominanie tych czas贸w niemal sprawia mi b贸l. W ka偶dym razie ten konkretny tydzie艅 trudno by艂oby nazwa膰 spokojnym czy prostym: Stary Architekt, u kt贸rego Enea od czterech lat pobiera艂a nauki, zmar艂 w poniedzia艂ek. W zimowy wtorkowy wiecz贸r, na pustyni, odprawili艣my pospieszn膮, smutn膮 ceremoni臋 pogrzebow膮, a we 艣rod臋 Enea sko艅czy艂a szesna艣cie lat. 呕a艂oba w ca艂ej Wsp贸lnocie Taliesi艅skiej przy膰mi艂a jednak rado艣膰 z tego faktu i tylko A. Bettik i ja pr贸bowali艣my uczci膰 urodziny dziewczynki.
Android upiek艂 jej ulubione czekoladowe ciasto, a ja sp臋dzi艂em mn贸stwo czasu, 偶eby gruby konar, przywleczony z jednej z obowi膮zkowych pod rz膮dami Starego Architekta wypraw na piknik w pobliskie g贸ry, zmieni膰 w ozdobnie rze藕bion膮 lask臋. Wieczorem zjedli艣my ciasto, popijaj膮c je szampanem w uroczym schronie, wybudowanym przez Ene臋 na pustyni z okazji przyst膮pienia do terminu u pana Wrighta. Ma艂a solenizantka nie dawa艂a si臋 rozweseli膰, zgaszona i przybita 艣mierci膮 nauczyciela i panik膮, jaka zapanowa艂a we Wsp贸lnocie. Teraz wiem, 偶e jej przygn臋bienie wynika艂o mi臋dzy innymi ze 艣wiadomo艣ci, 偶e papie偶 nie 偶yje, na horyzoncie przysz艂o艣ci niczym burzowe chmury zaczynaj膮 si臋 gromadzi膰 straszne wydarzenia, a najspokojniejsze cztery lata, jakie razem sp臋dzili艣my, dobiegaj膮 ko艅ca.
Pami臋tam rozmow臋, jak膮 toczyli艣my owego wieczora, w dzie艅 jej szesnastych urodzin. Wcze艣nie si臋 艣ciemni艂o, a ch艂贸d w powietrzu przenika艂 do szpiku ko艣ci. Na dworze wiatr ni贸s艂 tumany kurzu, a targane jego podmuchami zaro艣la agaw i juki chrobota艂y i zgrzyta艂y dono艣nie. Siedzieli艣my w wygodnym, zbudowanym z kamieni i p艂贸tna domku, kt贸ry przed czterema laty stworzy艂a Enea, zdaj膮c w ten spos贸b egzamin na ucznia architekta. Lampa sycza艂a cicho, gdy odstawiwszy kieliszki si臋gn臋li艣my po kubki z ciep艂膮 herbat膮 i zacz臋li艣my rozmawia膰 przy wt贸rze st艂umionego szelestu piasku na p艂贸tnie.
- To dziwne - zauwa偶y艂em. - Wiedzieli艣my, 偶e jest stary i schorowany, ale chyba nikt nie wierzy艂, 偶e pewnego dnia umrze.
Mia艂em oczywi艣cie na my艣li Starego Architekta, a nie 偶yj膮cego gdzie艣 niewyobra偶alnie daleko papie偶a, kt贸ry tak niewiele dla nas znaczy艂. Trzeba doda膰, 偶e mistrz Enei nie nosi艂 krzy偶okszta艂tu, podobnie zreszt膮 jak wszyscy mieszka艅cy ukrytej Ziemi; zmar艂 wi臋c 艣mierci膮 ostateczn膮, czego nie da艂oby si臋 powiedzie膰 o zgonie Juliusza XIV.
- S膮dz臋, 偶e on wiedzia艂 - odpar艂a cicho Enea. - W ostatnim miesi膮cu wezwa艂 do siebie kolejno wszystkich uczni贸w, 偶eby przekaza膰 im ostatnie okruchy wiedzy.
- Jakie偶 to okruchy sta艂y si臋 twoim udzia艂em? - zainteresowa艂em si臋. - Oczywi艣cie, je艣li to nie tajemnica.
Enea u艣miechn臋艂a si臋 do mnie sponad kraw臋dzi paruj膮cego kubeczka.
- Przypomnia艂 mi, 偶e klient zawsze zgodzi si臋 zap艂aci膰 nawet dwukrotnie wi臋ksz膮 stawk臋, ni偶 ustalono na pocz膮tku, je艣li tylko przedstawia膰 mu dodatkowe wydatki w miar臋 post臋pu prac, kiedy budowla ju偶 zaczyna nabiera膰 konkretnych kszta艂t贸w. To punkt, z kt贸rego nie ma odwrotu; inwestor szarpie si臋 ju偶 na haczyku jak 艂oso艣 na sze艣ciofuntowej lince.
Obaj z A. Bettikiem wybuchn臋li艣my 艣miechem, nie z braku szacunku bynajmniej. Stary Architekt by艂 jednym z tych nad wyraz rzadkich ludzi, u kt贸rych prawdziwy geniusz idzie w parze z nieprzeci臋tn膮 osobowo艣ci膮, ale nawet my艣l膮c o nim z czu艂o艣ci膮 i smutkiem, widzieli艣my w tych s艂owach charakterystyczny dla艅 spryt i odrobin臋 egoizmu. To, 偶e nazywam go Starym Architektem, nie oznacza wcale, 偶e chc臋 zachowa膰 jego to偶samo艣膰 w sekrecie: osobowo艣膰 cybryda odtworzono na bazie prehegira艅skiego architekta, Franka Lloyda Wrighta, dzia艂aj膮cego w dziewi臋tnastym i dwudziestym wieku A.D. i wszyscy we Wsp贸lnocie Taliesi艅skiej, nawet najstarsi uczniowie, kt贸rzy dor贸wnywali mu wiekiem, zwracali si臋 do niego pe艂nym szacunku „panie Wright”. Po tym jednak, co Enea opowiedzia艂a mi o swym przysz艂ym mentorze, zanim przybyli艣my na Star膮 Ziemi臋, nie potrafi艂em my艣le膰 o nim inaczej ni偶 „Stary Architekt”.
- To rzeczywi艣cie dziwne - odezwa艂 si臋 A. Bettik, jak gdyby te same my艣li chodzi艂y mu po g艂owie. - Nie s膮dzicie?
- Co takiego? - spyta艂a Enea.
Android u艣miechn膮艂 si臋 i podrapa艂 po kikucie lewego ramienia, uci臋tego g艂adko tu偶 poni偶ej 艂okcia. Przez te par臋 lat zwyczaj ten wszed艂 mu w krew. Autochirurg w l膮downiku, kt贸rym dotarli艣my do transmitera na Bo偶ej Kniei, ocali艂 A. Bettikowi 偶ycie, ale pod wzgl臋dem chemicznym organizm androida okaza艂 si臋 na tyle r贸偶ny od ludzkiego, 偶e nie uda艂o si臋 wyhodowa膰 nowej r臋ki.
- Chodzi mi o to, 偶e mimo dominacji Ko艣cio艂a w 偶yciu rodzaju ludzkiego, kwestia istnienia duszy, kt贸ra po 艣mierci mia艂aby opuszcza膰 cia艂o, wci膮偶 pozostaje nierozstrzygni臋ta. Tymczasem w przypadku pana Wrighta wiemy, 偶e jego cybrydalna osobowo艣膰 nadal istnieje, a przynajmniej przez jaki艣 czas istnia艂a, kiedy on ju偶 nie 偶y艂.
- Czy mo偶emy by膰 tego pewni? - zapyta艂em. Herbata by艂a gor膮ca i smaczna. Kupili艣my jaz Enea - a w艂a艣ciwie nabyli艣my w drodze wymiany towarowej - na India艅skim Targu, znajduj膮cym si臋 na pustyni, gdzie powinno rozpo艣ciera膰 si臋 miasteczko Scottsdale.
- Tak - odpowiedzia艂a Enea. - Osobowo艣膰 mojego ojca przetrwa艂a zniszczenie jego cia艂a i zosta艂a przeniesiona na wszczepiony w czaszk臋 matki dysk Schr枚na. Wiemy te偶, 偶e p贸藕niej istnia艂a samodzielnie w megasferze, a nast臋pnie w statku konsula. Osobowo艣膰 cybrydalna egzystuje jako pewnego rodzaju front fali holistycznej, propaguj膮cej si臋 po matrycach infop艂aszczyzny albo megasfery do czasu, a偶 powr贸ci do macierzystej SI w Centrum.
Wszystko to wiedzia艂em, ale nigdy nie rozumia艂em.
- Dobra - powiedzia艂em. - Sk膮d w takim razie wzi膮艂 si臋 front falowy sztucznej osobowo艣ci pana Wrighta? Nie istnieje po艂膮czenie mi臋dzy Ob艂okiem Magellana i Centrum; nie mamy tu datasfery.
Enea odstawi艂a pusty kubek.
- Jakie艣 po艂膮czenie musi istnie膰 - poprawi艂a mnie. - W przeciwnym razie ani pan Wright, ani pozosta艂e cybrydalne osobowo艣ci nie mog艂yby funkcjonowa膰. Pami臋taj, 偶e TechnoCentrum wykorzystywa艂o przestrze艅 Plancka mi臋dzy transmiterami zarazem jako 艣rodek komunikacji i kryj贸wk臋, zanim umieraj膮ca Hegemonia zniszczy艂a portale.
- Pustka, Kt贸ra 艁膮czy - powt贸rzy艂em okre艣lenie z „Pie艣ni” starego poety.
- No w艂a艣nie - zgodzi艂a si臋 Enea. - Chocia偶 zawsze uwa偶a艂am, 偶e to g艂upia nazwa.
- Mniejsza z tym. I tak nie rozumiem, jak mia艂aby rozci膮ga膰 si臋 a偶 tutaj, do innej galaktyki.
- Medium, na kt贸rym Centrum opar艂o budow臋 transmiter贸w, jest wszechobecne, przenika ca艂y czas i ca艂膮 przestrze艅. - Moja m艂oda przyjaci贸艂ka zmarszczy艂a brwi. - Nie, niezupe艂nie tak: czas i przestrze艅 s膮 w nim zespolone. Pustka, Kt贸ra 艁膮czy przekracza ich granice.
Rozejrza艂em si臋 dooko艂a. 艢wiat艂o lampy wystarcza艂o, by rozproszy膰 mrok w niewielkim namiocie, ale na dworze panowa艂a ciemno艣膰 i hula艂 wiatr.
- Czyli Centrum mo偶e tutaj si臋gn膮膰?
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮; nie pierwszy raz prowadzili艣my tak膮 dyskusj臋. I nie pierwszy raz nie rozumia艂em tej idei.
- Tutejsze cybrydy s膮 po艂膮czone ze Sztucznymi Inteligencjami, kt贸re nie wchodz膮 w sk艂ad Centrum - rzek艂a dziewczynka. - Persona pana Wrighta nie mia艂a takiego po艂膮czenia; persona mojego ojca... drugiego cybryda Keatsa, r贸wnie偶.
Tego w艂a艣nie nigdy nie potrafi艂em poj膮膰.
- Wed艂ug „Pie艣ni”, cybrydy Keatsa, czyli tak偶e tw贸j ojciec, zosta艂y stworzone przez Ummona, SI nale偶膮c膮 do Centrum. Ummon powiedzia艂 twojemu ojcu, 偶e cybrydy s膮 elementem prowadzonych przez Centrum eksperyment贸w.
Enea wsta艂a i podesz艂a do wyj艣cia. Po obu stronach napi臋te p艂贸tno marszczy艂o si臋 szarpane wiatrem, ale trzyma艂o kszta艂t i zapobiega艂o przedostawaniu si臋 piasku do wewn膮trz. Porz膮dna konstrukcja.
- Wujek Martin napisa艂 „Pie艣ni”. Przedstawi艂 wydarzenia najlepiej, jak umia艂, ale nie wszystko zdo艂a艂 zrozumie膰.
- To tak jak ja - zauwa偶y艂em i da艂em sobie spok贸j. Podszed艂em i obj膮艂em j膮 ramieniem. Czu艂em zmian臋, jaka nast膮pi艂a w jej ciele - w plecach i ramieniu - odk膮d przytuli艂em j膮 pierwszy raz, cztery lata temu. - Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, male艅ka.
Podnios艂a na mnie wzrok i opar艂a g艂ow臋 na mojej piersi.
- Dzi臋kuj臋, Raul.
Odk膮d pozna艂em moj膮 ma艂膮 przyjaci贸艂k臋 w wieku dwunastu lat standardowych, zasz艂y w niej i inne zmiany. M贸g艂bym powiedzie膰, 偶e doros艂a i sta艂a si臋 kobiet膮, ale mimo zaokr膮glonych bioder i piersi rysuj膮cych si臋 wyra藕nie pod znoszonym dresem, wci膮偶 nie potrafi艂em jej tak traktowa膰; nie by艂a ju偶 dzieckiem - ale jeszcze nie kobiet膮. By艂a... Ene膮. B艂yszcz膮ce, ciemne oczy nie zmieni艂y si臋 ani na jot臋 - inteligentne, zaciekawione, troch臋 zasmucone sekretn膮 wiedz膮, kt贸r膮 posiada艂a - i wci膮偶 potrafi艂y sprawi膰, 偶e kiedy przenosi艂a wzrok i skupia艂a na mnie swoj膮 uwag臋, odczuwa艂em to niemal jak fizyczny kontakt. Kasztanowe w艂osy lekko jej 艣ciemnia艂y. Przyci臋艂a je ubieg艂ej wiosny, tak 偶e by艂y teraz kr贸tsze ni偶 moje w tych odleg艂ych czasach, gdy s艂u偶y艂em w hyperio艅skiej Stra偶y Planetarnej - kiedy g艂aska艂em japo g艂owie, ledwie wystawa艂y mi spomi臋dzy palc贸w - ale wci膮偶 tu i 贸wdzie dostrzega艂em znajome jasne pasemka, wyra藕niejsze po wielu dniach pracy w arizo艅skim s艂o艅cu.
Stali艣my tak ws艂uchuj膮c si臋 w chrobot piasku na p艂贸tnie, my dwoje z przodu, A. Bettik niczym cie艅 za naszymi plecami, gdy Enea uj臋艂a moj膮 d艂o艅 w swoje. Mo偶e i mia艂a szesna艣cie lat i z dziewczynki przeistoczy艂a si臋 w m艂od膮 kobiet臋, jej r臋ce wci膮偶 jednak gin臋艂y w mojej d艂oni.
- Raul?
Spojrza艂em na ni膮 bez s艂owa.
- Zrobisz co艣 dla mnie? - zapyta艂a bardzo, bardzo cicho.
- Jasne odrzek艂em bez namys艂u.
艢cisn臋艂a moj膮 r臋k臋 i spojrza艂a wprost w g艂膮b mnie.
- Zrobisz co艣 dla mnie jutro?
- Tak.
- Wszystko, o co poprosz臋? - u艣cisk jej d艂oni nie zel偶a艂, a spojrzenie nie sta艂o si臋 ani troch臋 mniej natarczywe.
Tym razem si臋 zawaha艂em. Wiedzia艂em, co takie przyrzeczenie mo偶e oznacza膰, chocia偶 ten tajemniczy i cudowny dzieciak nigdy mnie o nic nie prosi艂 - nawet o to, bym uczestniczy艂 w jego ob艂膮kanej odysei. Tak膮 obietnic臋 z艂o偶y艂em staremu poecie, Martinowi Silenusowi, jeszcze zanim pozna艂em dziewczynk臋. Wiedzia艂em, 偶e s膮 rzeczy, kt贸rych nie by艂bym w stanie dokona膰, z w艂asnej woli czy przeciwko niej, ale przede wszystkim nie umia艂em odm贸wi膰 Enei.
- Tak - odpar艂em. - Wszystko, o co poprosisz.
W tej samej chwili zrozumia艂em, 偶e jestem skazany - i zarazem ocalony.
Enea pokiwa艂a tylko w milczeniu g艂ow膮, ostatni raz 艣cisn臋艂a moj膮 r臋k臋 i odwr贸ci艂a si臋 do 艣wiat艂a, ciasta i czekaj膮cego androida. Nast臋pnego dnia mia艂em si臋 przekona膰, co naprawd臋 oznacza艂a jej pro艣ba i jak trudno b臋dzie mi dotrzyma膰 s艂owa.
W tym miejscu pozwol臋 sobie na kr贸tk膮 przerw臋. Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e mo偶esz nie wiedzie膰, kim jestem, je艣li nie czyta艂e艣 pierwszych kilkuset stron mojej opowie艣ci, kt贸re istniej膮 ju偶 tylko w pami臋ci rejestratora. Zosta艂y spisane na mikropergaminie, kt贸ry musia艂em powt贸rnie przetworzy膰, by mie膰 na czym pisa膰 dalej. Opowiedzia艂em tam szczer膮 prawd臋, przynajmniej tak膮, j膮kaj膮 w贸wczas postrzega艂em. W ka偶dym razie stara艂em si臋 pisa膰 prawd臋. G艂贸wnie.
Zniszczywszy owe stronice zawieraj膮ce pierwsz膮 pr贸b臋 opowiedzenia historii Enei i maj膮c na uwadze to, i偶 ani na chwil臋 nie straci艂em rejestratora z oczu, musz臋 jednak za艂o偶y膰, 偶e nikt mych s艂贸w nie czyta艂. W艂a艣ciwie fakt, i偶 zapiski powsta艂y w schr枚dingerowskim pude艂ku dla kota, przeznaczonym na moje do偶ywotnie wi臋zienie i kr膮偶膮cym wok贸艂 pustynnej planety Armaghast - w istocie jajowatej skorupie energetycznej, zawieraj膮cej troch臋 powietrza, przetwornik do oczyszczania atmosfery i odzysku 偶ywno艣ci, 艂贸偶ko, st贸艂, rejestrator i maj膮c膮 mnie zabi膰 fiolk臋 z cyjankiem, oczekuj膮c膮 tylko na przypadkow膮 emisj臋 cz膮stki z promieniotw贸rczego izotopu - powinien mi zagwarantowa膰, 偶e nikt nie zna mojej opowie艣ci.
Ale nie jestem taki pewien.
Dzia艂y si臋 dziwne rzeczy; wci膮偶 si臋 dziej膮. Dlatego powstrzymam si臋 od rozs膮dzania, czy tamte stronice - i te, kt贸re zapisuj臋 teraz - by艂y lub b臋d膮 przedmiotem czyjejkolwiek lektury.
Na razie pozw贸l, 偶e ponownie si臋 przedstawi臋. Nazywam si臋 Raul Endymion. Moje nazwisko pochodzi od nazwy „wyludnionego” o艣rodka uniwersyteckiego na ma艂o znacz膮cej planecie Hyperion. Uj膮艂em okre艣lenie „wyludnione” w cudzys艂贸w, gdy偶 w艂a艣nie w Endymionie spotka艂em poet臋 Martina Silenusa, wiekowego autora zakazanego poematu „Pie艣ni”. Tam te偶 zacz臋艂a si臋 moja przygoda. S艂owo to zawiera w tym przypadku niema艂y 艂adunek ironii - w tym sensie w艂a艣ciwie samo nasze istnienie jest jedn膮 wielk膮 przygod膮. Prawd膮 jest bowiem, 偶e chocia偶 wszystko zacz臋艂o si臋 jak w opowie艣ciach przygodowych - od pr贸by ocalenia dwunastoletniej Enei przed wpadni臋ciem w r臋ce Paxu i bezpiecznego przewiezienia jej na odleg艂膮 Star膮 Ziemi臋 - z czasem ca艂e moje 偶ycie sta艂o si臋 skomplikowan膮 mieszanin膮 mi艂o艣ci, poczucia straty i wiecznego zadziwienia.
W ka偶dym razie w czasie, gdy zaczyna si臋 moja opowie艣膰, czyli nied艂ugo po 艣mierci papie偶a, odej艣ciu Starego Architekta i nie zapowiadaj膮cych niczego niezwyk艂ego szesnastych urodzinach Enei, mia艂em trzydzie艣ci dwa lata. By艂em wysoki i silny, wci膮偶 zna艂em si臋 g艂贸wnie na polowaniu i b贸jkach, lubi艂em przygl膮da膰 si臋 z boku, jak inni dowodz膮 i znajdowa艂em si臋 o krok od nieprzytomnego zakochania si臋 w dziecku, kt贸rym opiekowa艂em si臋 jak siostr膮 i kt贸re najwidoczniej z dnia na dzie艅 sta艂o si臋 m艂od膮 kobiet膮.
Powinienem jeszcze zaznaczy膰, 偶e innych rzeczy, o kt贸rych pisz臋 - takich jak rozw贸j sytuacji w Paksie, zab贸jstwa Paula Dure, odnalezienia sztucznej kobiety, zwanej Rhadamanth Nemes, rozmy艣la艅 ojca Federico de Sol - nie pr贸buj臋 si臋 domy艣la膰, nie ekstrapoluj臋 ani nie zgaduj臋, tak jak mia艂o to miejsce w powie艣ciach powstaj膮cych w latach m艂odo艣ci Martina Silenusa. Ja to wszystko wiem - znam my艣li ojca de Soi, wiem dok艂adnie, jak wygl膮da艂 Albedo - nie dlatego, 偶e z natury jestem wszechwiedz膮cy, lecz dlatego, i偶 dzi臋ki p贸藕niejszym wydarzeniom wiedz臋 tak膮 posiad艂em.
Wkr贸tce moje s艂owa nabior膮 sensu. Przynajmniej tak膮 mam nadziej臋.
Przepraszam za ten niezr臋czny wst臋p. Cz艂owiek, na kt贸rym oparto osobowo艣膰 ojca Enei, poeta nazwiskiem John Keats, pisa艂 w po偶egnalnym li艣cie do przyjaci贸艂: „Nigdy nie umia艂em si臋 wdzi臋cznie k艂ania膰”. Ja r贸wnie偶 tego nie potrafi臋, ani przy powitaniu, ani 偶egnaj膮c si臋, ani, tak jak zapewne w tym przypadku, przy ma艂o prawdopodobnym ponownym spotkaniu.
Wracam wi臋c do moich wspomnie艅 i prosz臋 o wyrozumia艂o艣膰, je艣li sprawiaj膮 wra偶enie niesp贸jnych. Pierwszy raz pr贸buj臋 nada膰 im kszta艂t i podzieli膰 si臋 nimi.
Przez trzy dni i trzy noce po szesnastych urodzinach Enei wiatr bez przerwy zawodzi艂 i wzbija艂 tumany piachu. Dziewczynki nie by艂o z nami. Przez cztery lata zd膮偶y艂em ju偶 si臋 przyzwyczai膰 do tych, jak je nazywa艂a, „przerw” i nauczy艂em si臋 nie trapi膰 tak jak na pocz膮tku, gdy znika艂a bez 艣ladu na kilka dni z rz臋du. Tym razem jednak martwi艂em si臋 bardziej ni偶 zwykle: 艣mier膰 Starego Architekta wprowadzi艂a atmosfer臋 powszechnego niepokoju w pustynnym obozie, zwanym przez niego Taliesinem Zachodnim, a zamieszkanym przez dwudziestu siedmiu uczni贸w i ponad sze艣膰dziesi臋ciu ludzi z obs艂ugi. Burza piaskowa, jak to burza, wcale nie dzia艂a艂a na nich uspokajaj膮co. Wi臋kszo艣膰 rodzin i personelu mieszka艂a blisko siebie, na po艂udnie od g艂贸wnego kompleksu, w zbiorowych, kamiennych sypialniach, jakie z polecenia pana Wrighta wybudowali jego czeladnicy. Sam ob贸z bardziej przypomina艂 fort - zewn臋trzny mur, kryte chodniki i ciasne podw贸reczka dawa艂y znakomit膮 ochron臋 podczas burz piaskowych. Ka偶dy dzie艅 bez widoku s艂o艅ca i Enei coraz silniej mnie rozdra偶nia艂.
Po kilka razy dziennie zagl膮da艂em do jej schronu. Znajdowa艂 si臋 najdalej od g艂贸wnego kompleksu budowli, prawie p贸艂 kilometra na p贸艂noc, w stron臋 g贸r. Jednak偶e ani razu jej tam nie zasta艂em; zostawi艂a otwarte drzwi i wiadomo艣膰, 偶e mam si臋 nie martwi膰 i 偶e po prostu wybra艂a si臋 na wycieczk臋, zabrawszy wystarczaj膮cy zapas wody. Z ka偶dym pobytem w schronie coraz bardziej go docenia艂em.
Cztery lata wcze艣niej, gdy na pok艂adzie l膮downika, skradzionego z okr臋tu Paxu, dotarli艣my do Taliesina Zachodniego - wyczerpani, poobijani i poparzeni, 偶e ju偶 o umieraj膮cym androidzie w komorze autochirurga nie wspomn臋 - Stary Architekt wraz z uczniami zgotowali nam serdeczne, go艣cinne przyj臋cie. Pan Wright wcale nie wygl膮da艂 na zdziwionego, 偶e dwunastoletni dzieciak przeby艂 za po艣rednictwem sieci transmiter贸w kilkana艣cie planet, by zg艂osi膰 si臋 do niego na nauk臋. Pami臋tam, jak pierwszego dnia zapyta艂 Ene臋, co s艂ysza艂a o jego tw贸rczo艣ci.
- Nic - odpowiedzia艂a cicho. - Wiem tylko, 偶e jest pan cz艂owiekiem, u kt贸rego powinnam si臋 uczy膰.
Widocznie by艂a to w艂a艣ciwa odpowied藕. Pan Wright poinformowa艂 Ene臋, 偶e wszyscy studenci, kt贸rzy przybyli przed ni膮 - dwadzie艣cia sze艣膰 os贸b, jak si臋 p贸藕niej okaza艂o - musieli przej艣膰 swoisty egzamin wst臋pny: zaprojektowa膰 i zbudowa膰 w艂asne schronienie na pustyni. Stary Architekt zapewnia艂 surowce do budowy - p艂贸tno, kamie艅, cement i troch臋 zb臋dnego drewna - ale projekt i wykonawstwo nale偶a艂o w ca艂o艣ci do ucznia.
Zanim zabra艂a si臋 do pracy, obejrzeli艣my budowle pozosta艂ych student贸w pana Wrighta (poniewa偶 nie by艂em jednym z nich, zadowoli艂em si臋 namiotem, rozbitym nieopodal obozu). Wi臋kszo艣膰 z nich stanowi艂y wariacje na temat kombinacji namiotu z szop膮, funkcjonalne, niekiedy nawet nosz膮ce znamiona indywidualnego stylu - zw艂aszcza jedna zdradza艂a talent projektanta, za to, jak zwr贸ci艂a uwag臋 Enea, nawet przy s艂abym wietrze nie by艂aby w stanie uchroni膰 mieszka艅c贸w przed wiatrem i deszczem. 呕adna z konstrukcji nie wyda艂a si臋 mi warta zapami臋tania.
Enea budowa艂a sw贸j schron przez jedena艣cie dni. Pomog艂em jej przy przenoszeniu najci臋偶szych g艂az贸w i wykopach (A. Bettik wci膮偶 jeszcze nie wr贸ci艂 do zdrowia i po leczeniu w aparacie autochirurgicznym przebywa艂 w szpitalu), ale sama przygotowa艂a projekt i wykona艂a znakomit膮 wi臋kszo艣膰 prac budowlanych. Efektem tych wysi艂k贸w by艂a wspania艂a konstrukcja, kt贸r膮 podczas jej ostatniego okresu samotno艣ci na pustyni odwiedza艂em po cztery razy w ci膮gu dnia.
Wi臋kszo艣膰 budowli znalaz艂a si臋 w wykopie, poni偶ej poziomu gruntu. Pod艂og臋 wy艂o偶ono p艂askimi, dok艂adnie dopasowanymi kamieniami, na kt贸re Enea narzuci艂a kolorowe dywaniki i koce, pozyskane na India艅skim Targu, dwadzie艣cia pi臋膰 kilometr贸w od Taliesina. Wok贸艂 wpuszczonego w ziemi臋 艣rodka domu postawi艂a metrowej wysoko艣ci 艣ciany, kt贸re przy obni偶onej posadzce zdawa艂y si臋 znacznie wy偶sze. Skonstruowa艂a je w tej samej technice „muru pustynnego”, kt贸r膮 pan Wright zastosowa艂 do budowy 艣cian g艂贸wnego kompleksu, chocia偶 jej opisu nigdy nie mia艂a okazji s艂ysze膰.
Najpierw pozbiera艂a kamienie z pustyni i koryt okresowych strumieni, kt贸rych nie brakowa艂o w okolicy taliesi艅skiego wzg贸rza: od艂amki ska艂 wszelkich mo偶liwych kszta艂t贸w i kolor贸w, czarne, rdzawe, purpurowe, br膮zowawe, niekt贸re nawet ozdobione skamielinami. Nast臋pnie zbudowa艂a drewniane formy 艣cian i wy艂o偶y艂a je najwi臋kszymi g艂azami, staraj膮c si臋, by ich p艂askie powierzchnie przylega艂y od wewn膮trz do desek. P贸藕niej ca艂ym dniami wykopywa艂a z brzeg贸w wyschni臋tych rzek piasek i zwozi艂a go taczkami na plac budowy. Przy lej膮cym si臋 z nieba 偶arze miesza艂a go z wod膮 i cementem i tak przygotowanym betonem zalewa艂a formy. Szorstkie po艂膮czenie betonu z kamieniem - przez pana Wrighta zwane „murem pustynnym” - mia艂o dziwny urok: barwne ska艂y wygl膮da艂y spod warstwy cementu, zdobi膮c j膮 sw膮 faktur膮, rysami i p臋kni臋ciami. Zbudowane w ten spos贸b 艣ciany mia艂y, jak ju偶 m贸wi艂em, mniej wi臋cej metr wysoko艣ci i by艂y do艣膰 grube, by za dnia chroni膰 przed upa艂em, noc膮 za艣 zatrzyma膰 ciep艂o w 艣rodku.
Schron Enei by艂 znacznie bardziej z艂o偶on膮 konstrukcj膮, ni偶 wydawa艂o si臋 na pierwszy rzut oka; min臋艂y ca艂e miesi膮ce, zanim doceni艂em subtelne sztuczki, kt贸re zastosowa艂a przy jego budowie. Najpierw schyliwszy si臋 cz艂owiek wchodzi艂 do p艂贸ciennokamiennego przedpokoju, z kt贸rego trzy szerokie, skr臋cone stopnie prowadzi艂y w d贸艂 do zbudowanego z drewna i g艂az贸w portalu, stanowi膮cego wej艣cie do g艂贸wnego pomieszczenia. Z艂amany pod k膮tem korytarz pe艂ni艂 funkcj臋 swoistej 艣luzy, kt贸ra odcina艂a domostwo od pustynnego 偶ywio艂u - efekt ten wzmacnia艂y dodatkowo p艂贸cienne 艣ciany, pofa艂dowane niczym nak艂adaj膮ce si臋 tr贸jk膮tne 偶agle. „G艂贸wne pomieszczenie” mia艂o zaledwie trzy metry szeroko艣ci i pi臋膰 d艂ugo艣ci, wydawa艂o si臋 jednak znacznie wi臋ksze. W niszach wok贸艂 kamiennego sto艂u, wyznaczaj膮cego zarazem cz臋艣膰 jadaln膮 i salonik, znajdowa艂y si臋 r贸wnie偶 siedziska i wkopane w 艣cian臋 艂awy, podobnie zreszt膮 jak przy umieszczonym w pomocnej 艣cianie kominku. Najprawdziwszy kamienny komin, wbudowany w 艣cian臋, w 偶adnym punkcie nie styka艂 si臋 z drewnianymi ani p艂贸ciennymi elementami konstrukcji. W miejscu, gdzie ko艅czy艂 si臋 murek, a zaczyna艂a p艂贸cienna cz臋艣膰 艣ciany, mniej wi臋cej na wysoko艣ci oczu siedz膮cej osoby, Enea wstawi艂a os艂oni臋te okna, biegn膮ce wzd艂u偶 ca艂ej p贸艂nocnej i po艂udniowej fasady. Drugie i w膮skie otwory okienne zakrywa艂o si臋 zas艂onami z p艂贸tna lub drewnianymi klapkami, kt贸re dawa艂o si臋 przesuwa膰 od wewn膮trz. Nad g艂owami mieszka艅c贸w p艂贸tno, podparte znalezionymi w stercie obozowych 艣mieci pr臋tami z w艂贸kna szklanego, uk艂ada艂o si臋 w kszta艂t g艂adkich 艂uk贸w, g贸rskich szczyt贸w, naw ko艣cielnych i niezwyk艂ych, 艂amanych nisz.
Enea wydzieli艂a sobie r贸wnie偶 prywatn膮 sypialni臋, a w艂a艣ciwie ma艂e zag艂臋bienie w 艂agodnie nachylonym ku g贸rze zboczu, do kt贸rego z pokoju prowadzi艂y dwa schodki, zakr臋cone pod k膮tem sze艣膰dziesi臋ciu stopni. System wodnokanalizacyjny Taliesina nie si臋ga艂 tak daleko - wszyscy korzystali艣my ze wsp贸lnych prysznic贸w i toalet w obozie - ale tu偶 obok 艂贸偶ka (kt贸re stanowi艂a p艂yta sklejki z materacem i kocami) Enea zbudowa艂a 艣liczn膮 kamienn膮 umywalk臋 i wann臋. Mia艂a w zwyczaju kilka razy w tygodniu grza膰 wod臋 w obozowej kuchni i wiadrami nosi膰 j膮 do schronu, 偶eby urz膮dzi膰 sobie gor膮c膮 k膮piel.
艢wiat艂o przenikaj膮ce przez p艂贸cienne sklepienie i 艣ciany rankiem zdawa艂o si臋 ciep艂e, p贸藕niej w ci膮gu dnia 偶贸艂k艂o, by wieczorem wpa艣膰 w pomara艅cz. Enea zadba艂a r贸wnie偶 o to, by schron znajdowa艂 si臋 w odpowiednim po艂o偶eniu wzgl臋dem rosn膮cych w okolicy saguaro, innych kaktus贸w i kolczastych kar艂owatych grusz, dzi臋ki czemu w r贸偶nych porach dnia na r贸偶nych fragmentach 艣cian k艂ad艂y si臋 cienie r贸偶nych ro艣lin. Tak oto powsta艂o wygodne, zaciszne lokum - lecz puste ponad wszelkie wyobra偶enie, gdy tylko zabrak艂o w nim w艂a艣cicielki.
Wspomina艂em ju偶 o tym, 偶e 艣mier膰 Starego Architekta poruszy艂a cz艂onk贸w Wsp贸lnoty Taliesi艅skiej; lepiej chyba by艂oby powiedzie膰, 偶e prze偶yli wstrz膮s. Wi臋kszo艣膰 trwaj膮cej trzy dni „przerwy” Enei sp臋dzi艂em, przys艂uchuj膮c si臋 nerwowemu be艂kotowi blisko dziewi臋膰dziesi臋ciorga ludzi. Nigdy nie gromadzi艂o si臋 ich zbyt wielu w jednym miejscu, gdy偶 nawet obiad wydawano w kilku turach - pan Wright nie lubi艂 t艂um贸w przy posi艂kach - ale z up艂ywem czasu panika narasta艂a. Nie daj膮ca za wygran膮 burza podkre艣la艂a histeryczne nastroje, podobnie jak przed艂u偶aj膮ca si臋 nieobecno艣膰 mojej przyjaci贸艂ki. Enea by艂a wprawdzie najm艂odsz膮 z taliesi艅skich studentek (a nawet najm艂odsz膮 mieszkank膮 Taliesina w og贸le), ale ludzie przywykli pyta膰 j膮 o rad臋 i z uwag膮 s艂ucha膰 jej s艂贸w - tymczasem teraz w kilka dni stracili i mistrza, i przewodnika.
Czwartego ranka po urodzinach burza usta艂a, a Enea wr贸ci艂a do nas. Tu偶 po wschodzie s艂o艅ca wybra艂em si臋 na porann膮 przebie偶k臋, gdy ujrza艂em, jak idzie przez pustyni臋 od strony Pasma McDowella. S艂o艅ce obrysowywa艂o jej szczup艂膮 sylwetk臋 na jasnym tle nieba, a ja przypomnia艂em sobie nasze pierwsze spotkanie w Dolinie Grobowc贸w Czasu na Hyperionie.
Na m贸j widok wyszczerzy艂a si臋 w u艣miechu.
- Cze艣膰, Boo - zawo艂a艂a, nawi膮zuj膮c do starego 偶artu z ksi膮偶ki, kt贸r膮 czyta艂a jako ma艂e dziecko.
- Cze艣膰, harcerko - odkrzykn膮艂em, dostosowuj膮c si臋 do konwencji.
Zatrzymali艣my si臋 o pi臋膰 krok贸w od siebie. Chcia艂em j膮 obj膮膰, przytuli膰 mocno i b艂aga膰, by wi臋cej nie znika艂a bez s艂owa. Lecz nie zrobi艂em tego. Kaktusy rzuca艂y d艂ugie cienie w ciep艂ym, 艂agodnym 艣wietle poranka, kt贸re nadawa艂o naszym opalonym cia艂om z艂otawy odcie艅.
- Jak si臋 maj膮? - zapyta艂a. Widzia艂em, 偶e mimo obietnic po艣ci艂a przez ostatnie trzy dni. Zawsze by艂a szczup艂a, ale teraz 偶ebra prawie przebija艂y jej cienk膮, bawe艂nian膮 koszulk臋. Wargi mia艂a spierzchni臋te. - Martwi膮 si臋?
- Ma艂o si臋 nie porobi膮 ze strachu - przez lata stara艂em si臋 nie stosowa膰 w jej obecno艣ci s艂ownictwa, jakie przyswoi艂em sobie w Stra偶y Planetarnej, ale mia艂a ju偶 szesna艣cie lat, a poza tym zawsze u偶ywa艂a gorszych przekle艅stw ni偶 ja.
Zn贸w u艣miechn臋艂a si臋 od ucha do ucha. Jaskrawe 艣wiat艂o zal艣ni艂o na piaskowych pasemkach jej w艂os贸w.
- Kto by pomy艣la艂?
Podrapa艂em si臋 po pokrytej kr贸tk膮, ostr膮 szczecin膮 brodzie.
- M贸wi臋 powa偶nie. Naprawd臋 si臋 przej臋li.
- Wiem - skin臋艂a g艂ow膮. - Po 艣mierci pana Wrighta nie wiedz膮 ani gdzie i艣膰, ani co ze sob膮 pocz膮膰. - Zmru偶y艂a oczy i spojrza艂a w stron臋 obozowiska Wsp贸lnoty. Z tej odleg艂o艣ci wygl膮da艂o jak skupisko namiot贸w i niesymetrycznych blok贸w skalnych, ledwie widocznych sponad kaktus贸w i kolczastych zaro艣li. S艂o艅ce odbija艂o si臋 w niewidocznych oknach i jednej z fontann. - Chod藕my, trzeba zebra膰 wszystkich w pawilonie muzycznym i porozmawia膰.
Z tymi s艂owy Enea ruszy艂a w stron臋 Taliesina.
Tak oto zacz膮艂 si臋 nasz ostatni wsp贸lnie sp臋dzony dzie艅 na Ziemi.
Zn贸w przerw臋 na chwil臋 opowiadanie. S艂ucham w艂asnego g艂osu, zapisanego w pami臋ci rejestratora i pami臋tam, 偶e w tym miejscu zrobi艂em pauz臋. Zamierza艂em opowiedzie膰 dok艂adnie o naszym trwaj膮cym cztery lata wygnaniu na Starej Ziemi - o studentach i pozosta艂ych cz艂onkach Wsp贸lnoty Taliesi艅skiej, o Starym Architekcie, jego kaprysach i drobnych z艂o艣liwo艣ciach, ale te偶 o jego geniuszu i dziecinnym entuzjazmie; chcia艂em zrelacjonowa膰 niezliczone rozmowy, jakie odbyli艣my z Ene膮 podczas tych czterdziestu o艣miu miesi臋cy (kt贸re, ku mojemu niezmiennemu zdumieniu, idealnie odpowiadaj膮 czterdziestu o艣miu miesi膮com standardowym Hegemonii i Paxu) i opisa膰, jak stopniowo coraz lepiej rozumia艂em jej zdolno艣ci; planowa艂em wreszcie powspomina膰 wycieczki, jakie odby艂em w tym czasie: podr贸偶 l膮downikiem dooko艂a 艣wiata, d艂ugie wyprawy samochodem po Ameryce P贸艂nocnej, przelotne kontakty z rozrzuconymi po ca艂ej Ziemi koloniami ludzkimi, skupionymi wok贸艂 innych cybryd贸w (szczeg贸lnie ciekawa okaza艂a si臋 wizyta w Izraelu i Nowej Palestynie, u ludzi, kt贸rym przewodzi艂 cybryd Jezusa z Nazaretu). Kiedy jednak s艂ysz臋, jak m贸j g艂os w rejestratorze zamiera i zamiast tych zamierzonych opowie艣ci na chwil臋 zapanowuje cisza, przypominam sobie, dlaczego pomin膮艂em to wszystko.
M贸wi艂em ju偶, 偶e spisywaniem wspomnie艅 zaj膮艂em si臋 w do偶ywotnim wi臋zieniu, w schr枚dingerowskim pude艂ku dla kota na orbicie Armaghastu, oczekuj膮c emisji cz膮stki izotopu i uruchomienia wykrywacza. Jednoczesne wyst膮pienie tych zdarze艅 mia艂o uwolni膰 chmur臋 cyjanku z wbudowanej przy przetworniku powietrza fiolki. 艢mier膰 nast膮pi艂aby szybko, cho膰 nie w u艂amku sekundy. Wcze艣niej zarzeka艂em si臋, 偶e nie b臋d臋 si臋 spieszy艂, lecz rzetelnie opisz臋 losy Enei i w艂asne. Zdaj臋 sobie jednak spraw臋, 偶e i tak dokona艂em pewnych ci臋膰, jakbym chcia艂 przekaza膰 wszystko, co wa偶ne, zanim gaz przerwie m贸j 偶ywot.
Nie zamierzam teraz pr贸bowa膰 zgadywa膰, dlaczego podj膮艂em tak膮 decyzj臋; wystarczy stwierdzi膰, 偶e o czterech latach, jakie sp臋dzili艣my na Ziemi, opowiem innym razem. Wszyscy mieszka艅cy Wsp贸lnoty byli przyzwoici, skomplikowani, chytrzy i interesuj膮cy tak samo, jak wszystkie istoty ludzkie i zas艂u偶yli sobie, by opowiedzie膰 o ich 偶yciu; podobnie zreszt膮 moje eskapady, nie wy艂膮czaj膮c wyprawy obit膮 drewnem p贸艂ci臋偶ar贸wk膮 model 1948, kt贸r膮 po偶yczy艂em od Starego Architekta, mog艂yby sta膰 si臋 zal膮偶kiem epickiego poematu.
Rzecz w tym, 偶e nie jestem poet膮, za to sporo pracowa艂em jako tropiciel i powinienem prze艣ledzi膰 drog臋 Enei od dzieci艅stwa do doros艂o艣ci i zostania mesjaszem, nie zbaczaj膮c zbytnio z g艂贸wnej 艣cie偶ki. Tak te偶 uczyni臋.
Stary Architekt nigdy nie m贸wi艂 o kompleksie budynk贸w Wsp贸lnoty inaczej ni偶 „ob贸z na pustyni”; wi臋kszo艣膰 jego uczni贸w nazywa艂a ob贸z „Taliesinem”, co po walijsku znaczy „promienne oblicze”. Wiedz膮c, 偶e pan Wright jest z pochodzenia Walijczykiem, przez kilka tygodni 艂ama艂em sobie g艂ow臋 nad tym, kt贸r膮 planet臋 nazwano Wali膮, czy to w kosmosie Paxu, czy na Pograniczu, zanim przypomnia艂em sobie, 偶e Stary Architekt urodzi艂 si臋 i zmar艂 na d艂ugo przed er膮 podr贸偶y kosmicznych. Enea cz臋sto okre艣la艂a ob贸z mianem „Taliesina Zachodniego”, co nawet takiemu g艂膮bowi jak ja podpowiada艂o, 偶e musia艂 gdzie艣 istnie膰 Taliesin Wschodni.
Kiedy zapyta艂em o to przed trzema laty, Enea wyja艣ni艂a, 偶e prawdziwy pan Wright stworzy艂 pierwsz膮 Wsp贸lnot臋 Taliesi艅sk膮 w latach trzydziestych dwudziestego wieku w Spring Green, w Wisconsin (Wisconsin by艂 jedn膮 z geograficzno-politycznych jednostek, sk艂adaj膮cych si臋 na pa艅stwo narodowe znane pod nazw膮 Stan贸w Zjednoczonych Ameryki). Spyta艂em, czy tamten Taliesin wygl膮da艂 tak samo.
- Niezupe艂nie - odpar艂a. - W Wisconsin powsta艂 ca艂y zesp贸艂 Taliesin贸w, zar贸wno dom贸w mieszkalnych, jak i przeznaczonych dla Wsp贸lnoty; wi臋kszo艣膰 z nich strawi艂 po偶ar. Mi臋dzy innymi dlatego w艂a艣nie pan Wright zainstalowa艂 tutaj tyle basen贸w i fontann - 偶eby w razie nieuniknionego po偶aru mie膰 go czym ugasi膰.
- Zatem pierwszy Taliesin zbudowano oko艂o 1930 roku? - upewni艂em si臋.
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- W 1932 Wright otworzy艂 pierwsz膮 Wsp贸lnot臋 Taliesi艅sk膮, ale g艂贸wnie po to, by m贸c wyzyskiwa膰 uczni贸w, kt贸rzy jednocze艣nie realizowali jego marzenie i pracowali na niego podczas Wielkiego Kryzysu.
- Jakiego kryzysu?
- Okresu, kiedy ich czysto kapitalistycznemu pa艅stwu nie wiod艂o si臋 najlepiej. Pami臋taj, 偶e gospodarka nie mia艂a wtedy naprawd臋 globalnego zasi臋gu. Jej funkcjonowanie zale偶a艂o od dzia艂ania prywatnych instytucji finansowych, zwanych bankami, od rezerw z艂ota i ceny fizycznego pieni膮dza, czyli monet i banknot贸w, kt贸re mia艂y by膰 co艣 warte. Wszystko to oczywi艣cie by艂o jedn膮 wielk膮 zbiorow膮 halucynacj膮, kt贸ra w latach trzydziestych przerodzi艂a si臋 w koszmar.
- Jezu Chryste - wyszepta艂em.
- No w艂a艣nie. W ka偶dym razie na d艂ugo przedtem, w 1909 A.D., pan Wright, m臋偶czyzna w 艣rednim wieku, zostawi艂 偶on臋 i sz贸stk臋 dzieci i uciek艂 do Europy z zam臋偶n膮 kobiet膮.
Przyznam szczerze, 偶e ta nowina mnie zaskoczy艂a. Nie艂atwo by艂o mi oswoi膰 si臋 z my艣l膮, 偶e Stary Architekt - kt贸ry podczas pierwszego z nami spotkania liczy艂 sobie dobrze ponad osiemdziesi膮tk臋 - m贸g艂 wie艣膰 jakie艣 偶ycie seksualne, i to na dodatek skandalizuj膮ce. Poza tym zastanawia艂em si臋, co to ma wsp贸lnego z moim pytaniem o Taliesin Wschodni.
Ale Enea w艂a艣nie przechodzi艂a do rzeczy, u艣miechaj膮c si臋 na widok mojego nag艂ego zainteresowania.
- Kiedy wr贸ci艂 z t膮 kobiet膮 do Ameryki, zacz膮艂 budowa膰 pierwszy Taliesin, dom w Wisconsin, dla Mamah...
- Dla swojej matki? - zapyta艂em, nic ju偶 nie rozumiej膮c.
- Mamah Borthwick - dla pewno艣ci przeliterowa艂a mi imi臋. - Pani Cheney. Tej drugiej.
- Ach, tak.
- Skandal zniszczy艂 mu karier臋 i skaza艂 w Stanach Zjednoczonych na los napi臋tnowanego banity - ci膮gn臋艂a Enea ju偶 bez u艣miechu. - Pan Wright zbudowa艂 jednak Taliesin i nie ustawa艂 w poszukiwaniach nowego mecenasa. Pierwsza 偶ona, Catherine, nie chcia艂a mu da膰 rozwodu. Gazety - takie banki danych, drukowane na papierze i regularnie dystrybuowane - 偶ar艂ocznie rzuca艂y si臋 na takie plotki i podgrzewa艂y atmosfer臋 wok贸艂 ca艂ej sprawy, nie daj膮c jej ucichn膮膰.
Kiedy zada艂em swoje pierwsze pytanie, spacerowali艣my akurat po dziedzi艅cu. Pami臋tam, 偶e w tym momencie przystan臋li艣my obok fontanny. Zas贸b wiedzy tego dzieciaka nigdy nie przesta艂 mnie zadziwia膰.
- A p贸藕niej, 15 sierpnia 1914 roku, jeden z robotnik贸w w Taliesinie wpad艂 w sza艂: zamordowa艂 siekier膮 Mamah Borthwick, jej syna Johna i c贸rk臋 Marth臋, zakopa艂 ich cia艂a, podpali艂 budynki, po czym zabi艂 jeszcze czterech wsp贸艂pracownik贸w pana Wrighta, zanim sam rozgryz艂 trzyman膮 w ustach ampu艂k臋 z kwasem. Wszystko sp艂on臋艂o.
- M贸j Bo偶e - szepn膮艂em, spogl膮daj膮c w stron臋 jadalni, gdzie Stary Architekt jad艂 w艂a艣nie lunch w towarzystwie swoich najwierniejszych student贸w.
- Nigdy si臋 nie poddawa艂 - m贸wi艂a dalej Enea. - W kilka dni p贸藕niej, 18 sierpnia, wybra艂 si臋 z wycieczk膮 nad sztuczne jezioro zaporowe, znajduj膮ce si臋 niedaleko od Taliesina. Tama run臋艂a, gdy na niej sta艂, a ogromna masa wody porwa艂a go ze sob膮, ale wbrew wszelkiej logice uda艂o mu si臋 dop艂yn膮膰 do brzegu. Po paru tygodniach zacz膮艂 odbudow臋 Taliesina.
Wydawa艂o mi si臋 wtedy, 偶e rozumiem, co chcia艂a mi powiedzie膰 o Starym Architekcie.
- Czemu nie znajdujemy w tamtym Taliesinie? - zapyta艂em, gdy odwr贸cili艣my si臋 plecami do fontanny.
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Dobre pytanie. W膮tpi臋, by w og贸le istnia艂 na tej odtworzonej Ziemi, chocia偶 dla pana Wrighta by艂 bardzo wa偶ny. Tam w艂a艣nie zmar艂, nieopodal Taliesina Zachodniego... 9 kwietnia 1959 roku. Pogrzebano go jednak przy Taliesinie w Wisconsin.
Zatrzyma艂em si臋. My艣l, 偶e Stary Architekt mia艂by umrze膰, by艂a dla mnie czym艣 nowym i niepokoj膮cym. Ca艂e nasze wygnanie przebiega艂o spokojnie i 艂agodnie, tymczasem Enea w艂a艣nie przypomnia艂a mi, 偶e wszystko, tak偶e ludzkie 偶ycie, ma sw贸j koniec... A w艂a艣ciwie mia艂o, zanim Pax da艂 ludzko艣ci krzy偶okszta艂ty i fizyczn膮 nie艣miertelno艣膰. Jednak偶e nikt we Wsp贸lnocie, a zapewne i na ca艂ej uprowadzonej Ziemi, nie przyj膮艂 krzy偶okszta艂tu.
Od naszej rozmowy up艂yn臋艂y trzy lata. Tamtego ranka, w kilka dni po 艣mierci Starego Architekta i pr臋dkim pogrzebie w ma艂ym mauzoleum, kt贸re sam zbudowa艂 na pustyni, byli艣my gotowi podj膮膰 ryzyko 艣mierci bez zmartwychwstania i stawi膰 czo艂o ko艅cowi wszechrzeczy.
Enea posz艂a si臋 od艣wie偶y膰 do po艂膮czonej z 艂a藕ni膮 pralni, ja za艣 znalaz艂em A. Bettika i razem zaj臋li艣my si臋 zawiadamianiem wszystkich napotkanych ludzi o zebraniu w pawilonie muzycznym. B艂臋kitnosk贸ry android nie sprawia艂 wra偶enia zaskoczonego faktem, i偶 najm艂odsza z nas wszystkich Enea zwo艂uje narad臋, kt贸rej zamierza zreszt膮 przewodniczy膰. Obaj obserwowali艣my, jak z biegiem czasu dziewczynka staje si臋 wyroczni膮 dla ca艂ej Wsp贸lnoty.
Potruchta艂em do zbiorowych sypialni, a p贸藕niej do kuchni, gdzie zadzwoni艂em w ogromny dzwon, zawieszony w ozdobnej dzwonnicy powy偶ej schod贸w, prowadz膮cych na taras dla go艣ci. Wszyscy, kt贸rych nie spotka艂em i nie zawiadomi艂em osobi艣cie, powinni na d藕wi臋k dzwonu przyj艣膰 i dowiedzie膰 si臋, o co chodzi.
Z kuchni, w kt贸rej jeszcze przed moim wyj艣ciem kucharze i garstka uczni贸w Starego Architekta zacz臋li zdejmowa膰 fartuchy i my膰 r臋ce, przeszed艂em do obszernej jadalni, gdzie troch臋 ludzi siedzia艂o przy kawie; okna tej sali wychodzi艂y na p贸艂noc, na szczyty Pasma McDowella, tote偶 niekt贸rzy z nich widzieli, jak wracam z Enea i wiedzieli, 偶e co艣 si臋 szykuje. Zajrza艂em nast臋pnie do mniejszej, prywatnej jadalni pana Wrighta - by艂a pusta - i pobieg艂em do kre艣larni, chyba najciekawszego pomieszczenia w ca艂ym kompleksie: d艂ugie szeregi desek kre艣larskich i rega艂贸w z dokumentacj膮 ci膮gn臋艂y si臋 przez ca艂y pok贸j pod pochy艂ym, p艂贸ciennym sufitem. Przez dwa rz臋dy niesymetrycznie ustawionych okien wpada艂a do wn臋trza istna pow贸d藕 porannego 艣wiat艂a. S艂o艅ce wspi臋艂o si臋 ju偶 na tyle wysoko, 偶e pada艂o bezpo艣rednio na dach i wo艅 rozgrzanego p艂贸tna 艂膮czy艂a si臋 mi艂o z ciep艂ym, 偶贸艂tawym blaskiem. Enea wyja艣ni艂a mi kiedy艣, 偶e to w艂a艣nie ch臋膰 偶ycia w sta艂ym kontakcie z natur膮, ch臋膰 pracy w przestrzeni ograniczonej 艣wiat艂em, p艂贸tnem i kamieniem, by艂a prawdziw膮 przyczyn膮, dla kt贸rej pan Wright przeni贸s艂 si臋 na zach贸d, do drugiego Taliesina.
W kre艣larni zasta艂em dziesi臋ciu, mo偶e dwunastu uczni贸w Starego Architekta; 偶aden z nich nie pracowa艂, odk膮d zabrak艂o mistrza, kt贸ry m贸g艂by zasugerowa膰 im nowe projekty. Poinformowa艂em ich, 偶e Enea chce widzie膰 wszystkich w pawilonie muzycznym. Nikt nie protestowa艂; nikt nawet nie burkn膮艂 pod nosem, 偶e to nie do pomy艣lenia, 偶eby szesnastoletni dzieciak nakazywa艂 dziewi臋膰dziesi臋ciu doros艂ym osobom oderwa膰 si臋 od zaj臋膰 i zebra膰 w jednym miejscu w samym 艣rodku pracowitego dnia. W艂a艣ciwie jedyne, co mog臋 o nich powiedzie膰, to chyba im ul偶y艂o, 偶e Enea wr贸ci艂a i kto艣 we藕mie sprawy w swoje r臋ce.
Nast臋pnym punktem na mojej trasie by艂a biblioteka, gdzie sp臋dzi艂em tyle szcz臋艣liwych godzin, a p贸藕niej sala konferencyjna, roz艣wietlona tylko czterema l艣ni膮cymi p艂ytami w pod艂odze - w oba te miejsca zanios艂em wiadomo艣膰 o rych艂ym spotkaniu. Potem przebieg艂em betonowym chodnikiem, wytyczonym mi臋dzy 艣cianami z pustynnego muru i os艂oni臋tym od s艂onecznego 偶aru, do sali widowiskowej, w kt贸rej Stary Architekt uwielbia艂 w sobot臋 wieczorem puszcza膰 filmy. To miejsce zawsze mnie zachwyca艂o: grube kamienne 艣ciany i strop, d艂uga, opadaj膮ca w d贸艂 widownia, rz臋dy obitych na bordowo 艂awek ze sklejki, wytarty czerwony dywan i setki lampek choinkowych, rozwieszonych wzd艂u偶 i w poprzek na suficie. Zaraz po przybyciu do Taliesina z najwy偶szym zdumieniem stwierdzili艣my, 偶e Stary Architekt 偶yczy sobie, by wszyscy uczniowie wraz z rodzinami zak艂adali w sobotnie wieczory stroje wieczorowe - zabytkowe fraki, muchy... Takie, jakie widuje si臋 w najstarszych filmach historycznych; kobiety nosi艂y dziwaczne suknie, jakby wyj臋te wprost z lamusa. Pan Wright udost臋pnia艂 odpowiednie stroje osobom, kt贸re nie zd膮偶y艂y si臋 w nie zaopatrzy膰 przed przybyciem na Ziemi臋 przez Grobowce Czasu b膮d藕 transmitery.
W pierwszy taki uroczysty wiecz贸r Enea wyst膮pi艂a we fraku i bia艂ej koszuli z muszk膮, wzgardziwszy proponowanymi jej sukniami. Kiedy spojrza艂em na wyra偶aj膮c膮 szok twarz Starego Architekta, by艂em pewien, 偶e zaraz wyrzuci nas ze Wsp贸lnoty i ka偶e wie艣膰 mamy 偶ywot na pustyni, lecz po chwili wiekowe oblicze rozpogodzi艂o si臋, a usta u艂o偶y艂y w u艣miechu. Jeszcze moment i staruszek wybuchn膮艂 艣miechem. Nigdy ju偶 nie prosi艂 Enei, by w soboty ubiera艂a si臋 inaczej.
P贸藕niej zwykle albo uczestniczyli艣my w jakim艣 przedstawieniu muzycznym, albo zbierali艣my si臋 w teatrze i ogl膮dali艣my film jeden z tych pradawnych, celuloidowych twor贸w, kt贸re wymaga艂y specjalnego projektora. Czu艂em si臋 tak, jakbym uczy艂 si臋 lubi膰 sztuk臋 jaskiniowc贸w, chocia偶 i mnie, i Enei bardzo podoba艂y si臋 filmy, kt贸re wybiera艂 pan Wright: z dwudziestego wieku, p艂askie, cz臋sto czarno-bia艂e. Z powod贸w, kt贸rych nigdy nie poznali艣my, Stary Architekt uwielbia艂 ogl膮da膰 filmy wraz ze „艣cie偶k膮 d藕wi臋kow膮”, widoczn膮 na ekranie w postaci kolorowych zakr臋tas贸w. Up艂yn膮艂 chyba z rok, zanim kt贸ry艣 z czeladnik贸w pana Wrighta u艣wiadomi艂 nam, 偶e zgodnie z zamierzeniami tw贸rc贸w 艣cie偶ka d藕wi臋kowa nie powinna by膰 wy艣wietlana.
Tego dnia wygaszono lampki i kino 艣wieci艂o pustkami. Bieg艂em tak z pokoju do pokoju, z budynku do budynku i zawiadamia艂em wszystkich pracownik贸w, student贸w i cz艂onk贸w ich rodzin, a偶 spotkali艣my si臋 z A. Bettikiem przy fontannie i razem udali艣my do pawilonu muzycznego.
Pomieszczenie by艂o ogromne. Z przodu znajdowa艂a si臋 szeroka scena, a dalej pi臋trzy艂o si臋 sze艣膰 rz臋d贸w mi臋kko wy艣cie艂anych foteli, po osiemna艣cie w rz臋dzie. 艢ciany zbudowano z pustynnego muru i drewna sekwoi, pomalowanego na kolor zwany „czerwieni膮 irokesk膮” (ulubiony kolor Starego Architekta). Na wy艂o偶onej czerwonym chodnikiem scenie znajdowa艂 si臋 tylko fortepian i par臋 ro艣lin doniczkowych. Nad g艂owami widz贸w 艂opota艂o tradycyjne bia艂e p艂贸tno, rozpi臋te na drewniano-stalowej kratownicy. Enea powiedzia艂a mi, 偶e po 艣mierci pierwszego pana Wrighta zast膮piono p艂贸tno plastikow膮 foli膮, 偶eby nie trzeba by艂o wymienia膰 dachu co par臋 miesi臋cy. Niemniej przed powrotem tego pana Wrighta plastik zerwano - tak jak i zdj臋to szk艂o tworz膮ce strop kre艣larni - 偶eby udost臋pni膰 wn臋trze czystemu, prze filtrowanemu przez bia艂y materia艂 艣wiat艂u.
Stan臋li艣my z A. Bettikiem z ty艂u sali. Szemrz膮cy t艂umek widz贸w zajmowa艂 miejsca; niekt贸rzy z pracownik贸w zatrzymali si臋 na stopniach w przej艣ciu, inni do艂膮czyli do nas, jakby bali si臋 pobrudzi膰 obicia i dywan naniesionym z zewn膮trz piaskiem. Kiedy rozchyliwszy boczn膮 kurtyn臋 Enea wysz艂a na scen臋, rozmowy zamar艂y.
Nie mo偶na by艂o narzeka膰 na akustyk臋 w pawilonie muzycznym pana Wrighta, ale Enea i tak zawsze potrafi艂a przemawia膰 dobitnie, cho膰 bez podnoszenia g艂osu.
- Dzi臋kuj臋 wszystkim za przybycie - zacz臋艂a 艂agodnie. - Wydaje mi si臋, 偶e powinni艣my porozmawia膰.
Niemal od razu z jednego z foteli w pi膮tym rz臋dzie wsta艂 Jaev Peters, jeden ze starszych uczni贸w Starego Architekta. - Zn贸w ci臋 nie by艂o, Eneo. Posz艂a艣 na pustyni臋.
Dziewczyna skin臋艂a potakuj膮co g艂ow膮.
- Rozmawia艂a艣 z lwami, tygrysami i nied藕wiedziami?
Nikt na widowni nie zachichota艂; pytanie zosta艂o zadane ze 艣mierteln膮 powag膮 i dziewi臋膰dziesi膮t os贸b oczekiwa艂o r贸wnie powa偶nej odpowiedzi.
Chyba powinienem co艣 wyja艣ni膰. Ot贸偶 wszystko zacz臋艂o si臋 od „Pie艣ni” Martina Silenusa, poematu napisanego przed ponad dwustu laty, opiewaj膮cego dzieje hyperio艅skich pielgrzym贸w, Chy偶wara i wojn臋 ludzko艣ci ze Sztucznymi Inteligencjami z TechnoCentrum. Mo偶na si臋 z niego dowiedzie膰, jak pierwotne sieci istniej膮ce w cyberprzestrzeni przekszta艂ci艂y si臋 w datasfery. TechnoCentrum udost臋pni艂o ludziom owian膮 tajemnic膮 technologi臋 transmiter贸w i komunikator贸w, kt贸ra w czasach Hegemonii pozwoli艂a po艂膮czy膰 setki datasfer i stworzy膰 z nich jedno utajone, mi臋dzygwiezdne medium, zwane megasfer膮. Jednak偶e wed艂ug „Pie艣ni”, ojciec Enei - cybryd Johna Keatsa - pod postaci膮 niematerialnej persony elektronicznej przeby艂 drog臋 przez megasfer臋 do Centrum i odkry艂 istnienie gigantycznej infop艂aszczyzny, prawdopodobnie wi臋kszej ni偶 znana nam galaktyka. Nawet SI z Centrum ba艂y si臋 tam zapuszcza膰, gdy偶, wed艂ug s艂贸w jednej z nich, Ummona, roi艂o si臋 tam od „lw贸w, tygrys贸w i nied藕wiedzi”. Te w艂a艣nie istoty - albo r贸wnie dobrze umys艂y czy bogowie - porwa艂y Ziemi臋 i sprowadzi艂y j膮 do Ob艂oku Magellana, zanim przed tysi膮cem lat Centrum zd膮偶y艂o j膮 zniszczy膰. Te same lwy, tygrysy i nied藕wiedzie mia艂y by膰 strasznymi stra偶nikami naszej planety. Nikt z cz艂onk贸w Wsp贸lnoty ich nie widzia艂, nie kontaktowa艂 si臋 z nimi ani nie dysponowa艂 偶adnym niepodwa偶alnym dowodem na ich istnienie. Nikt poza Enea.
- Nie - odrzek艂a. - Nie rozmawia艂am. - Spu艣ci艂a wzrok, jakby speszy艂a si臋 tym pytaniem. Nigdy nie lubi艂a tego tematu. - Ale chyba je s艂ysza艂am.
- Przem贸wi艂y do ciebie? - dopytywa艂 si臋 Jaev Peters. W sali panowa艂a cisza.
- Nie, tego nie powiedzia艂am. Po prostu... s艂ysza艂am je. Troch臋 tak, jak niechc膮cy s艂yszy si臋 rozmow臋 przez 艣cian臋 w sypialni.
T艂um zareagowa艂 na jej s艂owa weso艂ym szmerem; bior膮c pod uwag臋, jak grube by艂y mury wszystkich budowli w Taliesinie, 艣cianki dzia艂owe w sypialniach zdecydowanie odbiega艂y od normy.
- No dobrze - odezwa艂a si臋 z pierwszego rz臋du rozs膮dna, pot臋偶nie zbudowana Bets Kimbal, naczelna kucharka. - Powiedz, co us艂ysza艂a艣.
Enea podesz艂a do kraw臋dzi wy艂o偶onej dywanem sceny i popatrzy艂a po twarzach zgromadzonych.
- Mog臋 wam powiedzie膰 jedno: nie b臋dzie wi臋cej dostaw 偶ywno艣ci i surowc贸w z India艅skiego Targu. To koniec.
Efekt jej s艂贸w przypomina艂 wybuch granatu w zamkni臋tym pomieszczeniu. Kiedy wreszcie rejwach zacz膮艂 cichn膮膰, ponad harmider wzni贸s艂 si臋 g艂os Hussana, najwy偶szego z robotnik贸w:
- Co to znaczy „to koniec”? Sk膮d we藕miemy jedzenie?
Ludzie mieli powody do paniki. W czasach oryginalnego pana Wrighta, w dwudziestym stuleciu, ob贸z Wsp贸lnoty znajdowa艂 si臋 jakie艣 pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w od du偶ego miasta Phoenix. W przeciwie艅stwie do Taliesina z czas贸w Wielkiego Kryzysu, gdzie studenci dzielili czas mi臋dzy prac臋 nad planami budowlanymi mistrza i upraw臋 p贸l, na pustyni nie da艂o si臋 nic hodowa膰. Je藕dzili wi臋c do Phoenix i w drodze wymiany b膮d藕 kupna (za prymitywne metalowe i papierowe pieni膮dze) nabywali niezb臋dne zaopatrzenie. Stary Architekt bazowa艂 na hojno艣ci mecenas贸w, na ich ogromnych, bezzwrotnych po偶yczkach - i dzi臋ki nim 偶y艂.
Tym razem w pobli偶u odtworzonego obozu nie znajdowa艂o si臋 偶adne miasto. Jedyna droga, a w艂a艣ciwie wysypana 偶wirem i po偶艂obiona koleinami 艣cie偶ka, prowadzi艂a na zach贸d, wprost w serce ci膮gn膮cej si臋 setkami kilometr贸w pustki. Wiedzia艂em o tym, bo lata艂em tamt臋dy l膮downikiem i je藕dzi艂em samochodem pana Wrighta. Jednak偶e jakie艣 trzydzie艣ci kilometr贸w od obozu co tydzie艅 odbywa艂 si臋 targ, na kt贸rym mo偶na by艂o pohandlowa膰 z Indianami i za wyroby naszego rzemios艂a dosta膰 jedzenie i podstawowe surowce. Targ funkcjonowa艂 ju偶 na wiele lat przed naszym przybyciem i chyba wszyscy spodziewali si臋, 偶e b臋dzie istnia艂 wiecznie.
- Co to znaczy „to koniec”? - dopytywa艂 si臋 Hussan chrapliwym g艂osem. - Gdzie si臋 podziali Indianie? Czy te偶 byli cybrydami, tak jak pan Wright?
Enea machn臋艂a r臋k膮 w ge艣cie, do kt贸rego zd膮偶y艂em ju偶 przez lata przywykn膮膰: wdzi臋czny ruch, przywodz膮cy na my艣l odsuwanie czego艣 od siebie. Nauczy艂em si臋 postrzega膰 go jako odpowiednik znanego w ze艅 wyra偶enia mu, kt贸re, w odpowiednim kontek艣cie, mo偶e znaczy膰 „cofnij pytanie”.
Targ znikn膮艂, bo nie b臋dzie ju偶 nam potrzebny - wyja艣ni艂a Enea. - Indianie byli prawdziwi: Navajo, Apacze, Hopi i Zuni, ale maj膮 w艂asne 偶ycie i musz膮 si臋 zaj膮膰 w艂asnymi eksperymentami. Handluj膮c z nami wy艣wiadczali nam... przys艂ug臋.
Tym razem w t艂umie da艂o si臋 s艂ysze膰 gniewne pomruki, ale zn贸w po chwili wszystko si臋 uspokoi艂o.
- Dziecko, co my teraz zrobimy? - odezwa艂a si臋 Bets Kimbal wstaj膮c z miejsca.
Enea przysiad艂a na skraju sceny, jakby chcia艂a po艂膮czy膰 si臋 w jedno z wyczekuj膮c膮 jej s艂贸w publiczno艣ci膮.
- Koniec ze Wsp贸lnot膮. Ten etap naszego 偶ycia jest zamkni臋ty.
- To nieprawda! - krzykn膮艂 gdzie艣 z ty艂u jeden z m艂odszych uczni贸w. - Pan Wright mo偶e jeszcze wr贸ci膰! By艂 przecie偶 cybrydem, nie zapominajcie... Konstruktem! Centrum... albo lwy, tygrysy i nied藕wiedzie. .. ktokolwiek go stworzy艂, mo偶e go przys艂a膰 z powrotem...
- Nie - Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮, smutno, ale zdecydowanie. - Pan Wright odszed艂 na zawsze. Wsp贸lnota musi przesta膰 istnie膰. Bez jedzenia i surowc贸w, kt贸re Indianie sprowadzali z bardzo daleka, nasz ob贸z nie przetrwa nawet miesi膮ca. Musimy odej艣膰.
Zapad艂a cisza, kt贸r膮 przerwa艂 dopiero spokojny g艂os Peret, m艂odej studentki mistrza:
- Dok膮d, Eneo?
Mo偶e to w艂a艣nie wtedy zda艂em sobie spraw臋 z tego, jak bardzo ca艂a spo艂eczno艣膰 Taliesina zda艂a si臋 na decyzj臋 m艂odej kobiety, kt贸r膮 zna艂em, odk膮d by艂a dzieckiem. Dop贸ki Stary Architekt 偶y艂, wyg艂asza艂 wyk艂ady, urz膮dza艂 seminaria i dyskusje w kre艣larni, prowadza艂 swoj膮 trz贸dk臋 na piknik czy nad rzek臋, 偶eby pop艂ywa膰, 偶膮da艂 zawsze pe艂nego zaanga偶owania i najlepszego jedzenia - dop贸ty fakt, 偶e wszyscy poddaj膮 si臋 Enei, nie by艂 tak oczywisty. Teraz jednak nie ulega艂 w膮tpliwo艣ci.
- W艂a艣nie - rozleg艂 si臋 inny g艂os z t艂umu. - Dok膮d?
Moja przyjaci贸艂ka roz艂o偶y艂a r臋ce w kolejnym znajomym mi ge艣cie: tym razem zamiast „cofnij pytanie” interpretowa艂em go jako „sam sobie odpowiedz”.
- Macie dwa wyj艣cia - rzek艂a. - Ka偶dy z was przyby艂 tu albo za po艣rednictwem transmitera, albo przez Grobowce Czasu. Mo偶ecie wr贸ci膰 przez transmiter...
- Nie!
- To niemo偶liwe!
- Nigdy... Wol臋 umrze膰!
- Nie! Pax nas znajdzie i pozabija!
Okrzyki p艂yn臋艂y z g艂臋bi serc, niczym ubrane w s艂owa przera偶enie. Poczu艂em w sali wo艅 strachu, tak膮 sam膮, jak膮 wydziela艂y zwierz臋ta z艂apane w sid艂a na hyperio艅skich mokrad艂ach.
Enea podnios艂a r臋k臋 i ha艂as przycich艂.
- Mo偶ecie wr贸ci膰 transmiterem do kosmosu Paxu albo zosta膰 na Ziemi i radzi膰 sobie sami.
Tym razem rozleg艂y si臋 pomruki; niekt贸re wyra偶a艂y ulg臋, 偶e istnieje jednak mo偶liwo艣膰 pozostania. Rozumia艂em to uczucie: dla mnie Pax r贸wnie偶 sta艂 si臋 uciele艣nieniem l臋k贸w; my艣l o tym, 偶e mia艂bym wr贸ci膰, przynajmniej raz w tygodniu sprowadza艂a koszmary, z kt贸rych budzi艂em si臋 z krzykiem.
- Je偶eli jednak zostaniecie tutaj, b臋dziecie wyrzutkami - ci膮gn臋艂a ze sceny dziewczynka. - Wszystkie grupy istot ludzkich na Ziemi s膮 zaj臋te w艂asnymi projektami i do艣wiadczeniami. Nie b臋dziecie do nich pasowa膰.
Zn贸w posypa艂y si臋 g艂o艣ne pytania i 偶膮dania wyja艣nienia sekret贸w, kt贸rych nie uda艂o si臋 odkry膰 mimo wielu lat sp臋dzonych na Ziemi. Enea jednak m贸wi艂a dalej.
- Je艣li zostaniecie, nauka pana Wrighta i to, czego dowiedzieli艣cie si臋 o sobie, p贸jdzie na marne. Ziemia nie potrzebuje architekt贸w i budowniczych. Nie teraz. Musimy wr贸ci膰.
- A Paxowi to architekci i budowniczowie niby s膮 potrzebni, tak? - spyta艂 Jaev Peters 艂ami膮cym si臋, ale wyzbytym z艂o艣ci g艂osem. - 呕eby budowa膰 te ich cholerne ko艣cio艂y?
- Tak - odpar艂a Enea.
Jaev uderzy艂 pi臋艣ci膮 w oparcie fotela z przodu.
- Ale z艂api膮 nas albo zabij膮, jak tylko si臋 dowiedz膮, kim jeste艣my... i gdzie byli艣my!
- Tak.
- Ty te偶 wracasz, dziecko? - zagadn臋艂a Bets Kimbal.
- Tak.
Enea zeskoczy艂a ze sceny. Nikt ju偶 nie siedzia艂; wszyscy krzyczeli albo rozmawiali mi臋dzy sob膮 podniesionymi g艂osami. Jaev Peters by艂 tym, kt贸ry ubra艂 w s艂owa my艣l, 艂膮cz膮c膮 w tej chwili wszystkich dziewi臋膰dziesi臋ciu cz艂onk贸w Wsp贸lnoty:
- Czy mo偶emy uda膰 si臋 z tob膮, Eneo?
Dziewczynka westchn臋艂a; na jej twarzy, opalonej i uwa偶nej, uwidoczni艂o si臋 zm臋czenie.
- Nie. Odej艣cie st膮d b臋dzie troch臋 podobne do narodzin albo 艣mierci: ka偶dy z nas musi przej艣膰 przez to sam. No, mo偶e w ma艂ych grupkach - u艣miechn臋艂a si臋.
W sali kinowej zapad艂a cisza. Kiedy zn贸w zabrzmia艂 g艂os Enei, mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e jeden instrument podj膮艂 temat porzucony przed chwil膮 przez ca艂膮 orkiestr臋.
- Raul wyruszy pierwszy. Dzi艣 wieczorem. Po kolei znajdziecie sobie odpowiednie portale. Pomog臋 wam. Opuszcz臋 Ziemi臋 ostatnia, ale opuszcz臋, i to nie dalej ni偶 za par臋 tygodni. Wszyscy musimy odej艣膰.
Ludzie zacz臋li si臋 przepycha膰 do przodu, bez s艂owa, byle znale藕膰 si臋 jak najbli偶ej kr贸tkow艂osej dziewczynki.
- Niekt贸rzy z nas jeszcze si臋 spotkaj膮 - doda艂a Enea. - Z pewno艣ci膮.
Od razu dostrzeg艂em drug膮 mo偶liwo艣膰 interpretacji tego podnosz膮cego na duchu zapewnienia: niekt贸rzy nie do偶yj膮 nast臋pnego spotkania.
- W takim razie... - zadudni艂 g艂os Bets Kimbal, kt贸ra obj臋艂a Ene臋 ramieniem. - Jedzenia na pewno wystarczy jeszcze na prawdziw膮 uczt臋. Dzisiejszy obiad zapami臋tacie na d艂ugie lata! Moja mama mawia艂a: je艣li wyruszasz w podr贸偶, nie jed藕 z pustym brzuchem. Kto mi pomo偶e w kuchni?
I t艂um rozpad艂 si臋 na grupy, na rodziny, pary przyjaci贸艂, oszo艂omionych samotnik贸w. Wszyscy t艂oczyli si臋 wok贸艂 Enei, gdy zacz臋li艣my opuszcza膰 pawilon. Chcia艂em j膮 z艂apa膰, potrz膮sn膮膰 ni膮 tak, 偶eby wypad艂y jej z臋by m膮dro艣ci i zapyta膰: Co to ma znaczy膰, do diab艂a: „Raul wyruszy pierwszy... dzi艣 wieczorem”. Za kogo ty si臋, do cholery, uwa偶asz, 偶e rozkazujesz mi zostawi膰 ci臋 sam膮? I jak zamierzasz mnie do tego zmusi膰, co? By艂a jednak za daleko, za du偶o ludzi k艂臋bi艂o si臋 dooko艂a... Mog艂em tylko i艣膰 za nimi do kuchni i jadalni, ograniczaj膮c swoj膮 w艣ciek艂o艣膰 do napinania mi臋艣ni, zaciskania pi臋艣ci i grymasu na twarzy.
Raz widzia艂em, jak Enea odwraca si臋 w moj膮 stron臋, usi艂uj膮c wypatrzy膰 mnie ponad t艂umem, z b艂aganiem w oczach: wszystko ci wyja艣ni臋.
Spojrza艂em jej w twarz nieust臋pliwie, pozostawiaj膮c pro艣b臋 bez odpowiedzi.
Zrobi艂o si臋 ju偶 prawie ciemno, gdy znalaz艂a mnie w przestronnym hangarze, zbudowanym na polecenie pana Wrighta jakie艣 p贸艂 kilometra na wsch贸d od obozu. Na masywnych, kamiennych filarach wspiera艂 si臋 drewniany dach, 艣ciany za艣 wykonano z p艂贸tna napi臋tego na r贸wnie偶 drewnianym szkielecie. W hangarze trzymali艣my l膮downik, na pok艂adzie kt贸rego wraz z Enea i A. Bettikiem dotar艂em do Taliesina.
Odwin膮艂em na bok drzwi i sta艂em w艂a艣nie we w艂azie statku, kiedy dostrzeg艂em Ene臋, zmierzaj膮c膮 w moim kierunku przez pustyni臋. Mia艂em na r臋ce komlog, kt贸rego nie u偶ywa艂em od ponad roku; znajdowa艂a si臋 w nim niemal pe艂na kopia bank贸w pami臋ci naszego poprzedniego statku - kt贸ry przed wiekami nale偶a艂 do konsula - tote偶 kiedy uczy艂em si臋 pilotowa膰 l膮downik, komlog by艂 moim nauczycielem i 艂膮cznikiem z maszyn膮. Teraz ju偶 go nie potrzebowa艂em, gdy偶 zawarte w nim informacje skopiowa艂em do pami臋ci statku i nauczy艂em si臋 ca艂kiem dobrze go prowadzi膰, ale z bransolet膮 na r臋ce czu艂em si臋 pewniej. W tej chwili komlog sprawdza艂 w艂a艣nie wszystkie uk艂ady l膮downika - rozmawia艂 sam ze sob膮, je艣li mo偶na tak powiedzie膰.
Enea stan臋艂a w progu. Zachodz膮ce s艂o艅ce budzi艂o za jej plecami wyd艂u偶one cienie i barwi艂o p艂贸tno czerwieni膮.
- Jak l膮downik? - zapyta艂a.
Spojrza艂em na wskazania komlogu.
- Wszystko gra - odburkn膮艂em, nie podnosz膮c wzroku.
- Wystarczy mu paliwa i energii na jeszcze jeden lot?
- Zale偶y dok膮d - odrzek艂em. Wci膮偶 nie spojrza艂em jej w twarz, bawi膮c si臋 p艂ytkami sterowniczymi na por臋czy fotela pilota.
Enea podesz艂a do statku i musn臋艂a moj膮 nog臋.
- Raul?
Tym razem musia艂em na ni膮 zerkn膮膰.
- Nie z艂o艣膰 si臋 - powiedzia艂a. - Nie mamy wyj艣cia.
Cofn膮艂em nog臋.
- Psiakrew! Przesta艅 wszystkim m贸wi膰, co maj膮 robi膰! Jeste艣 jeszcze dzieckiem. By膰 mo偶e niekt贸re rzeczy nie s膮 konieczne; by膰 mo偶e jedn膮 z takich rzeczy jest zostawienie ci臋 samej!
Zeskoczy艂em na ziemi膮 i wcisn膮艂em przycisk komlogu. Kad艂ub l膮downika morfowa艂 i wch艂on膮艂 schodki, a ja wyszed艂em z hangaru. Ruszy艂em w stron臋 namiotu. Znikaj膮ce za horyzontem s艂o艅ce by艂o idealn膮, czerwon膮 kul膮. W jego ostatnich promieniach kamienno-
p艂贸cienne zabudowania g艂贸wnego kompleksu zdawa艂y si臋 p艂on膮膰 偶ywym ogniem, jakby w艂a艣nie spe艂ni艂 si臋 najgorszy koszmar Starego Architekta.
- Raul, zaczekaj! - Enea dogoni艂a mnie. Jeden rzut oka wystarczy艂 mi, 偶eby stwierdzi膰, jak bardzo jest zm臋czona. Ca艂e popo艂udnie spotyka艂a si臋 z lud藕mi, rozmawia艂a z nimi, wyja艣nia艂a, zapewnia艂a, 偶e wszystko b臋dzie dobrze, przytula艂a ich. W my艣lach por贸wnywa艂em Wsp贸lnot臋 do gniazda 偶ywi膮cych si臋 emocjami wampir贸w, dla kt贸rych moja ma艂a przyjaci贸艂ka stanowi jedyne 藕r贸d艂o energii.
- Powiedzia艂e艣, 偶e zrobisz... - zacz臋艂a.
- Wiem, wiem - wszed艂em jej w s艂owo. Nagle odnios艂em wra偶enie, 偶e to ona jest doros艂a, ja za艣 tylko niezno艣nym dzieciakiem. Odwr贸ci艂em si臋, by popatrze膰 na zachodz膮ce s艂o艅ce, a przy okazji ukry膰 zmieszanie, jakie odbi艂o si臋 na mojej twarzy. Przez chwil臋 oboje stali艣my w milczeniu, podziwiaj膮c bledn膮cy blask i pog艂臋biaj膮c膮 si臋 ciemno艣膰. Jaki艣 czas wcze艣niej doszed艂em do wniosku, 偶e zachody s艂o艅ca na Ziemi s膮 wolniejsze i pi臋kniejsze ni偶 hyperio艅skie, kt贸rych tyle si臋 naogl膮da艂em w dzieci艅stwie; szczeg贸lnie upodoba艂em sobie ogl膮danie ich na pustyni. Ile偶 takich chwil dzieli艂em z Enea przez ostatnie cztery lata? Ile mieli艣my za sob膮 leniwych kolacji i wieczornych dyskusji pod rozgwie偶d偶onym niebem? Czy to mo偶liwe, 偶e nie b臋dzie wi臋cej wsp贸lnych zachod贸w s艂o艅ca? Na t臋 my艣l w艣cieka艂em si臋 i robi艂o mi si臋 niedobrze.
- Raul - odezwa艂a si臋 ponownie, gdy cienie si臋 po艂膮czy艂y, a powietrze zacz臋艂o och艂adza膰. - Chod藕 ze mn膮, dobrze?
Nie odpowiedzia艂em „tak”, ale ruszy艂em za ni膮 przez kamieniste pustkowie. Musia艂em uwa偶a膰, by nie nadzia膰 si臋 na ostre niczym k臋py bagnet贸w krzewy juki i nikn膮cych w mroku kaktus贸w, ale wkr贸tce dotarli艣my do jasno o艣wietlonego g艂贸wnego obozu. Ciekawe, na ile starczy im paliwa i kiedy zgasn膮 lampy? przebieg艂o mi przez my艣l, cho膰 doskonale zna艂em odpowied藕 - obs艂uga i zaopatrzenie generator贸w w paliwo nale偶a艂y do moich obowi膮zk贸w: w g艂贸wnych zbiornikach mieli艣my sze艣ciodniowy zapas oleju, a w rezerwowych, przeznaczonych wy艂膮cznie na sytuacje awaryjne, paliwo na dalsze dziesi臋膰 dni. Skoro India艅ski Targ si臋 zwin膮艂, nie b臋dzie nowej dostawy. Za niespe艂na trzy tygodnie zgasn膮 艣wiat艂a, przestan膮 dzia艂a膰 lod贸wki i reszta sprz臋tu elektrycznego, a potem... Potem co? Ciemno艣膰, rozk艂ad, koniec nieustannego procesu budowania, burzenia i odbudowywania, kt贸ry w ostatnich czterech latach bez ustanku nam towarzyszy艂.
My艣la艂em, 偶e idziemy do jadalni, ale przeszli艣my pod jej o艣wietlonymi oknami; widzia艂em siedz膮cych grupkami i dyskutuj膮cych zawzi臋cie ludzi, kt贸rzy podnosili wzrok i dostrzegali tylko Ene臋 - w godzinie paniki sta艂em si臋 dla nich niewidzialny. Min臋li艣my r贸wnie偶 biuro i prywatne studio kre艣larskie pana Wrighta, podobnie zreszt膮 jak urocz膮 salk臋 konferencyjn膮, w kt贸rej garstka mieszka艅c贸w ogl膮da艂a jeden z ostatnich film贸w. Za trzy tygodnie projektory mia艂y przesta膰 dzia艂a膰. Nie skr臋cili艣my tak偶e w stron臋 g艂贸wnej kre艣larni.
Naszym celem okaza艂 si臋 zbudowany z p艂贸tna i kamienia (jak zwykle) warsztat, stoj膮cy z dala od obozu, przy po艂udniowej drodze, 艣wietnie nadaj膮cy si臋 do pracy z toksycznymi chemikaliami lub ha艂a艣liwym sprz臋tem. Kiedy艣 sp臋dza艂em w nim sporo czasu, ale nie zagl膮da艂em tam ju偶 od 艂adnych paru miesi臋cy.
A. Bettik czeka艂 na nas w otwartych drzwiach. Na jego spokojnej, niebieskiej twarzy go艣ci艂 艂agodny u艣miech, podobny do tego, z jakim android serwowa艂 urodzinowe ciasto Enei.
- O co chodzi? - zapyta艂em poirytowany, przenosz膮c wzrok ze zm臋czonej dziewczynki na zadowolonego z siebie A. Bettika.
Enea wesz艂a do 艣rodka i w艂膮czy艂a 艣wiat艂o. Na umieszczonym po艣rodku stole spoczywa艂a ma艂a, najwy偶ej dwumetrowej d艂ugo艣ci 艂贸dka. Z kszta艂tu przypomina艂a spiczaste z obu stron ziarno fasoli; by艂a ca艂kowicie zabudowana i tylko w 艣rodku znajdowa艂 si臋 okr膮g艂y otw贸r z nylonowym fartuchem, kt贸ry najwyra藕niej owija艂o si臋 wok贸艂 talii pasa偶era. Obok le偶a艂o wios艂o z dwoma pi贸rami - po jednym na ka偶dym ko艅cu. Podszed艂em do sto艂u i pog艂adzi艂em kad艂ub. Pod palcami wyczu艂em wypolerowane w艂贸kno szklane, rozpi臋te na aluminiowym szkielecie. Poza mn膮 tylko jedna osoba we Wsp贸lnocie potrafi艂aby co艣 takiego zrobi膰 - pos艂a艂em A. Bettikowi niemal oskar偶ycielskie spojrzenie. Skin膮艂 g艂ow膮.
- To jest kajak - wyja艣ni艂a Enea, r贸wnie偶 przesuwaj膮c d艂oni膮 po powierzchni 艂贸deczki. - Taki sam, jak budowano na Starej Ziemi.
- Widzia艂em par臋 odmian takiej 艂贸dki - odpar艂em, nie chc膮c da膰 po sobie pozna膰, 偶e jestem pod wra偶eniem. - U偶ywali ich powsta艅cy z Ursusa.
Enea w dalszym ci膮gu nie odrywa艂a uwagi od kajaka, zupe艂nie jakbym nic nie m贸wi艂.
- Poprosi艂am A. Bettika, 偶eby go dla ciebie zrobi艂 - ci膮gn臋艂a. - Zaj臋艂o mu to kilka tygodni.
- Dla mnie - powt贸rzy艂em t臋po. 呕o艂膮dek zacisn膮艂 mi si臋 w lodowat膮 kul臋, gdy u艣wiadomi艂em sobie, co mnie czeka.
Enea przysun臋艂a si臋 do mnie i stan臋艂a wprost pod wisz膮c膮 lamp膮. Cienie, jakie k艂ad艂y si臋 jej pod oczami i ko艣膰mi policzkowymi dodawa艂y jej wieku.
- Nie mamy ju偶 tratwy.
Wiedzia艂em, jak膮 tratw臋 ma na my艣li - t臋, na kt贸rej przep艂yn臋li艣my kilkana艣cie planet, zanim zosta艂a poci臋ta na kawa艂ki w zasadzce na Bo偶ej Kniei, gdzie sami omal nie zgin臋li艣my. Przemierzyli艣my na jej pok艂adzie podlodowy strumie艅 na Sol Draconi Septem, rzek臋 i kana艂 na pustyniach Hebronu i Qom-Rijadu, ocean na Mar臋 Infinitus... Tak, wiedzia艂em, o czym m贸wi. Wiedzia艂em te偶, co znaczy ten kajak.
- Mam wr贸ci膰 tam, sk膮d przybyli艣my? - podnios艂em r臋k臋, jakbym chcia艂 musn膮膰 kad艂ub 艂贸dki, ale zrezygnowa艂em z tego zamiaru.
- Nie t膮 sam膮 drog膮 - odrzek艂a. - Tetyd膮, cho膰 przez inne planety. Tyle planet, ile b臋dzie trzeba, 偶eby odnale藕膰 statek.
- Statek?
Zostawili艣my prywatny statek konsula zatopiony w rzece na planecie, kt贸rej nazwy i po艂o偶enia nikt z nas nie zna艂, ka偶膮c mu dokona膰 naprawy uszkodze艅, jakie odni贸s艂 podczas naszej ucieczki przed wojskami Paxu.
Dziewczynka pokiwa艂a g艂ow膮 i cienie na moment umkn臋艂y z jej twarzy, by zaraz z powrotem zgromadzi膰 si臋 wok贸艂 zm臋czonych oczu.
B臋dzie nam potrzebny, Raul. Je艣li si臋 zgodzisz, chcia艂abym, 偶eby艣 pop艂yn膮艂 Tetyd膮 a偶 na planet臋, na kt贸rej go zostawili艣my, a potem polecia艂 nim na inn膮, gdzie ja i A. Bettik b臋dziemy na ciebie czeka膰.
Planet臋 Paxu? - spyta艂em, a m贸j 偶o艂膮dek skuli艂 si臋 jeszcze bardziej, gdy dotar艂a do mnie gro藕ba kryj膮ca si臋 w tym prostym pytaniu.
- Tak.
- Dlaczego ja? - zapyta艂em i spojrza艂em znacz膮co na A. Bettika. Zawstydzi艂em si臋 w艂asnych my艣li: Po co wysy艂a膰 cz艂owieka... i to najlepszego przyjaciela... kiedy mo偶na poprosi膰 androida? Spu艣ci艂em wzrok.
- To b臋dzie niebezpieczna wyprawa - rzek艂a Enea. - Ale wierz臋, 偶e ci si臋 uda, Raul. Ufam ci. Znajdziesz statek, a potem i nas.
Zgarbi艂em si臋.
- Dobrze - powiedzia艂em. - Mam wr贸ci膰 do transmitera, przez kt贸ry tu trafili艣my?
Z Bo偶ej Kniei przenie艣li艣my si臋 wprost nad strumie艅, nad kt贸rym znajdowa艂 si臋 Dom Nad Wodospadem, arcydzie艂o pana Wrighta. Od tego miejsca dzieli艂y nas dwie trzecie kontynentu.
- Nie, teraz b臋dzie bli偶ej. Na Missisipi.
- Dobrze - powt贸rzy艂em. Lata艂em nad Missisipi i wiedzia艂em, 偶e p艂ynie dwa tysi膮ce kilometr贸w na wsch贸d od Taliesina. - Kiedy mam wyruszy膰? Jutro?
- Nie - odpowiedzia艂a zm臋czonym, ale zdecydowanym g艂osem Enea. Z艂apa艂a mnie za r臋k臋. - Dzisiaj. Zaraz.
Nie protestowa艂em. Nie wyk艂贸ca艂em si臋. Bez s艂owa z艂apa艂em kajak za dzi贸b, A. Bettik chwyci艂 za ruf臋, a Enea podtrzyma艂a 艂贸dk臋 w 艣rodku. Przenie艣li艣my ma艂e cholerstwo do l膮downika. Na pustyni panowa艂a ju偶 noc.
3
Wielki Inkwizytor si臋 sp贸藕ni艂.
Watyka艅ska kontrola ruchu powietrznego wyda艂a EMV Inkwizytora zezwolenie na przelot przez zamkni臋t膮 stref臋 Dowietrzn膮 wok贸艂 portu kosmicznego, zablokowa艂a ca艂y ruch na wsch贸d od Watykanu i przetrzyma艂a zrobotyzowany frachtowiec z wa偶膮cym trzydzie艣ci tysi臋cy ton 艂adunkiem na orbicie do czasu, a偶 Wielki Inkwizytor przemkn膮艂 nad po艂udniowo-
wschodnim rogiem l膮dowiska.
Podr贸偶uj膮cy opancerzon膮 maszyn膮 Jego Eminencja John Domenico kardyna艂 Mustafa nie patrzy艂 ani przez okno, ani na monitory, gdzie pyszni艂 si臋 r贸偶owiej膮cy w porannym s艂o艅cu Watykan; nie zwraca艂 te偶 uwagi na Ponte Vittorio Emanuele, licz膮c膮 dwadzie艣cia pas贸w drog臋 szybkiego ruchu, mieni膮c膮 si臋 niczym powierzchnia rzeki, gdy 艣wiat艂o odbija艂o si臋 od szyb i panoramicznych b膮bli pojazd贸w. Wielki Inkwizytor skoncentrowa艂 si臋 bez reszty na wy艣wietlanych na ekranie komlogu zaktualizowanych informacjach wywiadowczych.
Kiedy ostatni akapit tekstu przemkn膮艂 przez ekran, zosta艂 zapisany w pami臋ci maszyny, skasowany i skazany na zapomnienie, Wielki Inkwizytor odezwa艂 si臋 do swojego asystenta, ojca Farrella:
- Nie by艂o ju偶 wi臋cej spotka艅 z przedstawicielami Mercantilusa?
- Nie - odpar艂 Farrell, szczup艂y m臋偶czyzna o szarych, pozbawionych wyrazu oczach. Nigdy si臋 nie u艣miecha艂, ale kardyna艂 odczyta艂 drgnienie mi臋艣nia na policzku jako oznak臋 dobrego humoru.
- Jeste艣 pewien?
- Absolutnie.
Wielki Inkwizytor rozpar艂 si臋 wygodnie na poduszkach i pozwoli艂 sobie na kr贸tki u艣mieszek. Mercantilus podj膮艂 tylko jedn膮, przedwczesn膮 i kompletnie nieudan膮 pr贸b臋 nawi膮zania kontaktu z kt贸rymkolwiek z kandydat贸w na papie偶a - pr贸bowa艂 wysondowa膰 Lourdusamy'ego - a kardyna艂 Mustafa w艂a艣nie przejrza艂 zapis z tego spotkania. Jeszcze przez kilka sekund u艣miech nie znika艂 z jego twarzy. Lourdusamy mia艂 racj臋 twierdz膮c, 偶e jego sala konferencyjna jest bezpiecznym miejscem: nie da艂oby si臋 tam za艂o偶y膰 pods艂uchu ani wetkn膮膰 pluskiew w 艣ciany czy meble; ka偶de urz膮dzenie rejestruj膮ce, nawet wszczepione kt贸remu艣 z uczestnik贸w rozm贸w, zosta艂oby natychmiast namierzone; wszelkie pr贸by wys艂ania informacji wi膮zk膮 komunikacyjn膮 by艂y skazane na niepowodzenie, gdy偶 wi膮zk臋 natychmiast wykryto by i zablokowano. Dlatego zdobycie pe艂nego nagrania z tego spotkania by艂o dla Wielkiego Inkwizytora chwil膮 triumfu.
Dwa lokalne lata wcze艣niej monsignore Lucas Oddi stawi艂 si臋 w watyka艅skim szpitalu na rutynowy zabieg wymiany oczu, uszu i serca. Ojciec Farrell odby艂 powa偶n膮 rozmow臋 z operuj膮cym monsignora chirurgiem i zagrozi艂 mu gniewem ca艂ego 艢wi臋tego Oficjum, gdyby ten nie zgodzi艂 si臋 wszczepi膰 pacjentowi pewnych supernowoczesnych implant贸w. Chirurg spe艂ni艂 偶膮danie Farrella, po czym wkr贸tce potem zgin膮艂 - prawdziw膮 艣mierci膮, bez mo偶liwo艣ci zmartwychwstania - daleko od Watykanu, w wypadku nad Szelfem P贸艂nocnym.
W ciele monsignora Lucasa Oddiego nie znalaz艂y si臋 偶adne elektroniczne ani mechaniczne aparaty szpiegowskie, natomiast bezpo艣rednio do jego nerw贸w wzrokowych pod艂膮czono siedem czysto biologicznych nanorekorder贸w; cztery dalsze zosta艂y podpi臋te do nerwu s艂uchowego. Same biorekordery nie wysy艂a艂y zgromadzonych informacji, lecz zapisywa艂y je w postaci zwi膮zk贸w chemicznych i przekazywa艂y krwiobiegiem do wszczepionego w lew膮 komor臋 serca transmitera (r贸wnie偶 ca艂kowicie organicznego). W dziesi臋膰 minut po tym, jak Oddi opu艣ci艂 stref臋 chronion膮 gabinetu Lourdusamy'ego, transmiter wys艂a艂 skompresowany zapis spotkania do jednego z pobliskich przeka藕nik贸w Inkwizycji. Nie by艂o to mo偶e jeszcze prawdziwe pods艂uchiwanie w perfekcyjnie zabezpieczonych apartamentach Sekretarza Stanu - co zreszt膮 wci膮偶 martwi艂o kardyna艂a Mustaf臋 - ale najnowsza technika pozwoli艂a osi膮gn膮膰 stan bliski idea艂u.
- Isozaki jest przera偶ony - odezwa艂 si臋 ojciec Farrell. - S膮dzi, ze...
Wielki Inkwizytor podni贸s艂 d艂o艅 z wyprostowanym palcem wskazuj膮cym i Farrell urwa艂 w p贸艂 s艂owa.
- Tego nie wiesz - powiedzia艂. - Nie masz poj臋cia, co s膮dzi. Wiesz tylko, co m贸wi i robi i na tej podstawie mo偶esz zgadywa膰 jego my艣li i przewidywa膰 reakcje. Pami臋taj, Martinie, nigdy nie wolno bezpodstawnie zak艂ada膰, 偶e nasi wrogowie zrobi膮 to czy tamto. Tego rodzaju zadufanie mo偶e mie膰 zgubne skutki.
Ojciec Farrell sk艂oni艂 g艂ow臋 na znak zgody i pos艂usze艅stwa.
Gdy EMV opad艂 na l膮dowisko na dachu Zamku 艢wi臋tego Anio艂a, Wielki Inkwizytor wyskoczy艂 z pojazdu i zbieg艂 po rampie tak szybko, 偶e Farrell musia艂 podbiec, 偶eby za nim nad膮偶y膰. Funkcjonariusze s艂u偶b bezpiecze艅stwa, odziani w czerwone mundury 艢wi臋tego Oficjum, natychmiast zaj臋li pozycje z przodu i z ty艂u dwuosobowego orszaku, ale kardyna艂 odprawi艂 ich skinieniem r臋ki; chcia艂 spokojnie doko艅czy膰 rozmow臋 z Farrellem. Z艂apa艂 go pod r臋k臋 - nie z sympatii bynajmniej, lecz by zamkn膮膰 w ten spos贸b obw贸d umo偶liwiaj膮cy subwokalizacj臋 - i rzek艂:
- Isozaki i pozostali przyw贸dcy Mercantilusa nie s膮 przera偶eni. Gdyby Lourdusamy uzna艂, 偶e nale偶y si臋 ich pozby膰, ju偶 byliby martwi. Isozaki musia艂 mu przekaza膰 deklaracj臋 swego poparcia i dopi膮艂 swego. Teraz to armia si臋 boi.
- Armia? - subwokalizowa艂 w odpowiedzi ojciec Farrell marszcz膮c brwi. - Na razie nie odkry艂a kart, nie zrobi艂a nic, co mog艂oby 艣wiadczy膰 o braku lojalno艣ci.
- Zgadza si臋. Ci z Mercantilusa wykonali sw贸j ruch i wiedz膮, 偶e we w艂a艣ciwym momencie Sekretarz Stanu zwr贸ci si臋 do nich. Flota i reszta wojska od lat obawia艂a si臋, 偶e dokona niew艂a艣ciwego wyboru; teraz zaczynaj膮 si臋 ba膰, 偶e jest ju偶 za p贸藕no.
Asystent kardyna艂a pokiwa艂 g艂ow膮. Zjechali szybem grawitacyjnym g艂臋boko do podziemi zamku i ruszyli pogr膮偶onym w mroku korytarzem, mijaj膮c uzbrojonych stra偶nik贸w i generatory 艣mierciono艣nych p贸l si艂owych. Przy nie oznaczonych drzwiach pr臋偶y艂o si臋 na baczno艣膰 dw贸ch komandos贸w w czerwonych uniformach. Obaj trzymali gotowe do strza艂u karabiny energetyczne.
- Zostawcie nas samych - rozkaza艂 im kardyna艂 Mustafa i przy艂o偶y艂 d艂o艅 do p艂ytki identyfikatora. Stalowe wrota wsun臋艂y si臋 w szczelin臋 w suficie.
Tunel sk艂ada艂 si臋 wy艂膮cznie z kamienia i cieni, w pokoju za艣 by艂o jasno, w 艣wietle l艣ni艂y wypolerowane do po艂ysku powierzchnie sprz臋t贸w i przyrz膮d贸w. Pracuj膮cy tu technicy oderwali si臋 od swoich zaj臋膰 i podnie艣li wzrok na wchodz膮cych. Jedn膮 ze 艣cian wype艂nia艂y rz臋dy kwadratowych drzwiczek, przywodz膮ce na my艣l pi臋trowe szuflady na cia艂a w starodawnych kostnicach. Jedna z klap by艂a otwarta, a na wysuni臋tych z ch艂odni noszach na k贸艂kach spoczywa艂 nagi cz艂owiek.
Wielki Inkwizytor i ojciec Farrell stan臋li po przeciwnych stronach noszy.
- Bez przeszk贸d dochodzi do siebie - poinformowa艂 ich technik obs艂uguj膮cy konsole. - Brakuje mu ju偶 tak niewiele, 偶e mo偶emy go obudzi膰 w par臋 sekund.
- Jak d艂ugo by艂 zahibernowany? - spyta艂 Farrell.
- Szesna艣cie miejscowych miesi臋cy, czyli trzyna艣cie i p贸艂 miesi膮ca standardowego.
- Obud藕cie go - rozkaza艂 kardyna艂 Mustafa.
Min臋艂o dos艂ownie kilka sekund i powieki m臋偶czyzny zatrzepota艂y. Na jego drobnym, muskularnym ciele nie widnia艂y 艣lady 偶adnych obra偶e艅. R臋ce w nadgarstkach i nogi w kostkach mia艂 sp臋tane lepem, a tu偶 za lewym uchem wszczepiono mu bocznik korowy, z kt贸rego niemal niewidoczna wi膮zka mikrow艂贸kien bieg艂a do konsoli.
M臋偶czyzna j臋kn膮艂.
- Kapralu Bassinie Kee - rzek艂 Wielki Inkwizytor. - S艂yszy mnie pan?
Kapral Kee j臋kn膮艂 co艣 niezrozumiale.
Inkwizytor, najwidoczniej zadowolony, pokiwa艂 g艂ow膮.
- Kapralu Kee - zacz膮艂 mi艂ym, konwersacyjnym tonem - czy mo偶emy wr贸ci膰 do naszej przerwanej rozmowy?
- Jak d艂ugo... - spomi臋dzy spierzchni臋tych, obrzmia艂ych warg kaprala wydoby艂 si臋 dr偶膮cy g艂os. - Ile by艂em...
Ojciec Farrell podszed艂 do konsoli i skinieniem g艂owy da艂 znak kardyna艂owi, kt贸ry zignorowa艂 pytanie Kee.
- Dlaczego wraz z ojcem kapitanem de Soy膮 pozwolili艣cie dziewczynce uciec? - zapyta艂 艂agodnie.
Kapral Kee otworzy艂 oczy, zamruga艂 nimi, jakby 艣wiat艂o za bardzo go razi艂o, po czym zamkn膮艂 je ponownie. Nie odpowiedzia艂 ani s艂owem.
John Domenico kardyna艂 Mustafa skin膮艂 na swojego asystenta. D艂o艅 ojca Farrella zawis艂a nad wy艣wietlanymi na ekranie konsoli ikonami, ale na razie nie uaktywni艂a 偶adnej z nich.
- Zacznijmy jeszcze raz - rzek艂 Inkwizytor. - Dlaczego na Bo偶ej Kniei pan, kapralu, i ojciec kapitan de Soy膮 pozwolili艣cie uciec dziewczynce i towarzysz膮cym jej bandytom?
Kapral Kee le偶a艂 bez ruchu na plecach z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami. Nie otworzy艂 oczu. Nie przem贸wi艂.
Wielki Inkwizytor uczyni艂 niemal niedostrzegalny ruch g艂ow膮. Ojciec Farrell przesun膮艂 dwoma palcami nad jedn膮 z ikon; dla niewprawnego oka rysuneczki wygl膮da艂yby r贸wnie tajemniczo, jak egipskie hieroglify, ale asystent kardyna艂a zna艂 je na pami臋膰: ta, kt贸r膮 wybra艂, oznacza艂a zmia偶d偶enie genitali贸w.
Kapral Kee otworzy艂 usta do krzyku, ale inhibitory neuronowe powstrzyma艂y t臋 reakcj臋. Szcz臋ki kaprala rozwar艂y si臋 na maksymaln膮 szeroko艣膰, tak 偶e Farrell s艂ysza艂 trzeszczenie naci膮gni臋tych do granic mo偶liwo艣ci 艣ci臋gien i mi臋艣ni.
Na kolejne skinienie Inkwizytora odsun膮艂 d艂o艅 ze strefy aktywizacji ikony. Kapral na noszach drgn膮艂 konwulsyjnie; mi臋艣nie jego brzucha napi臋艂y si臋 w spazmatycznym skurczu.
- To tylko wirtualny b贸l, kapralu - wyszepta艂 Wielki Inkwizytor. - Z艂udzenie uk艂adu nerwowego. Na pa艅skim ciele nie pozosta艂 偶aden 艣lad.
Kee szarpa艂 si臋, pr贸buj膮c zerkn膮膰 w d贸艂, ale ta艣ma mocuj膮ca nie pozwala艂a mu unie艣膰 g艂owy.
- A mo偶e nie? - ci膮gn膮艂 kardyna艂. - Mo偶e tym razem postanowili艣my odwo艂a膰 si臋 do starych, mniej wyrafinowanych sposob贸w... - podszed艂 do noszy, tak by kapral m贸g艂 spojrze膰 mu w oczy. - Pytam jeszcze raz: dlaczego wraz z ojcem kapitanem de Soy膮 pozwolili艣cie dziewczynce uciec?
Przez moment kapral porusza艂 tylko szeroko otwartymi ustami, ods艂aniaj膮c z臋by trzonowe. Dr偶a艂 na ca艂ym ciele.
- P... p... pierdol si臋 - wyst臋ka艂 wreszcie przez zaci艣ni臋te z臋by.
- Ale偶 oczywi艣cie - Wielki Inkwizytor da艂 znak Farrellowi.
Nazw臋 ikony, kt贸r膮 tym razem uruchomi艂 asystent, nale偶a艂oby rozumie膰 jako rozpalony drut za prawym okiem.
Kapral Kee rozwar艂 usta do nies艂yszalnego krzyku.
- Czekamy - rzek艂 cicho kardyna艂 Mustafa. - Niech nam pan powie.
- Prosz臋 o wybaczenie, Wasza Eminencjo - wtr膮ci艂 ojciec Farrell, zerkn膮wszy na komlog. - Za czterdzie艣ci pi臋膰 minut zacznie si臋 konklawe.
Wielki Inkwizytor machn膮艂 r臋k膮.
- Mamy czas, Martinie. Mn贸stwo czasu - uspokoi艂 asystenta. Dotkn膮艂 ramienia kaprala Kee. - Zdrad藕 nam te kilka fakt贸w, a pozwolimy ci si臋 wyk膮pa膰, ubra膰 i pu艣cimy ci臋 wolno. Zdrad膮 sw膮 zgrzeszy艂e艣 przeciw Ko艣cio艂owi i naszemu Panu, ale istot膮 Ko艣cio艂a jest przebaczanie. Wyja艣nij przyczyny swego post臋pku, a zostanie ci on zapomniany.
Mimo 偶e jego mi臋艣nie wci膮偶 dr偶a艂y wskutek szoku, kapral Kee zdo艂a艂 si臋 roze艣mia膰.
- Pierdol si臋! - powt贸rzy艂. - Powiedzia艂em ju偶 wszystko, kiedy podali艣cie mi serum prawdy! Wiecie dlaczego zabili艣my t臋 syntetyczn膮 kurw臋 i pu艣cili艣my dzieciaka wolno! A poza tym i tak mnie nie wypu艣cicie. Sram na was!
Wielki Inkwizytor wzruszy艂 ramionami i cofn膮艂 si臋 od noszy. Spojrza艂 na z艂oty komlog na nadgarstku i powt贸rzy艂 艂agodnie:
- Mamy czas. Mn贸stwo czasu.
Skin膮艂 g艂ow膮 na swego asystenta.
Ikona przypominaj膮ca podw贸jny nawias oznacza艂a szerokie, rozpalone ostrze w prze艂yku. Ojciec Farrell w艂膮czy艂 j膮 delikatnym ruchem d艂oni.
Ojciec kapitan de Soya zosta艂 wskrzeszony na Pacem i sp臋dzi艂 dwa tygodnie w refektarzu Legionist贸w Chrystusowych, de facto w areszcie domowym. Refektarz by艂 miejscem wygodnym i spokojnym, a malutki, pulchny kapelan, kt贸ry towarzyszy艂 de Sol od chwili wskrzeszenia - ojciec Baggio - okaza艂 si臋 mi艂y i troskliwy jak zawsze. De Soya nienawidzi艂 i refektarza, i kapelana.
Nikt mu formalnie nie zakaza艂 opuszcza膰 siedziby Legionu, ale dano mu do zrozumienia, 偶e nie powinien si臋 stamt膮d rusza膰, dop贸ki nie zostanie wezwany. Po tygodniu, kiedy odzyska艂 ju偶 si艂y i min臋艂a mu dezorientacja po zmartwychwstaniu, wezwano go do dow贸dztwa Floty Paxu, gdzie spotka艂 si臋 z admira艂 Wu i jej prze艂o偶onym, admira艂em Marusynem.
Podczas tego spotkania ograniczy艂 si臋 do salutowania, stania w pozycji „spocznij” i s艂uchania. Admira艂 Marusyn wyja艣ni艂 mu, 偶e kontrola jego procesu, kt贸ry odby艂 si臋 cztery lata wcze艣niej przed s膮dem wojskowym, wykaza艂a powa偶ne uchybienia i niedoci膮gni臋cia w akcie oskar偶enia. Dog艂臋bne 艣ledztwo doprowadzi艂o do rewizji wyroku: de Soya mia艂 zosta膰 bezzw艂ocznie przywr贸cony do s艂u偶by w stopniu ojca kapitana. Przygotowywano ju偶 statek, kt贸rym b臋dzie dowodzi艂.
- Pa艅ski dawny liniowiec, „Baltazar”, od roku znajduje si臋 w suchym doku - rzek艂 admira艂 Marusyn. - Jest poddawany kompleksowym przer贸bkom i unowocze艣nieniom, by dor贸wna艂 standardom eskortowca archanio艂贸w. Zast臋puj膮ca pana matka kapitan Stone sprawdzi艂a si臋 znakomicie na stanowisku dow贸dcy.
- Tak jest, panie admirale - zgodzi艂 si臋 z nim de Soya. - Stone by艂a 艣wietnym pierwszym oficerem, tote偶 jestem pewien, 偶e spisa艂a si臋 bez zarzutu.
Admira艂 kiwn膮艂 z roztargnieniem g艂ow膮, kartkuj膮c notes.
- Tak, tak - rzuci艂. - Bez zarzutu. Dosta艂a od nas rekomendacj臋 na kapitana jednego z nowych archanio艂贸w. Zreszt膮 dla pana tak偶e, ojcze kapitanie, szykujemy archanio艂a.
- Czy to b臋dzie „Rafael”, panie admirale? - de Soya zamruga艂, staraj膮c si臋 nie okazywa膰 emocji.
Admira艂 przeni贸s艂 wzrok na de Soy臋. Na jego opalonej, pokrytej siateczk膮 zmarszczek twarzy pojawi艂 si臋 lekki u艣miech.
- Tak, „Rafael”, ale nie ten sam, kt贸rym pan kiedy艣 lata艂. Tamten prototyp wycofali艣my ze s艂u偶by i przeznaczyli艣my wy艂膮cznie do misji kurierskich. Nadali艣my mu nawet inn膮 nazw臋. Nowy „Rafael” jest... Hmm, s艂ysza艂 pan co艣 o nowych archanio艂ach, ojcze kapitanie?
- Nie, panie admirale. W艂a艣ciwie nie.
Wiedza de Sol ogranicza艂a si臋 do plotek zas艂yszanych od g贸rnik贸w na pustynnej MadredeDios, w jedynej kantynie w miasteczku.
- Cztery lata standardowe - mrukn膮艂 pod nosem admira艂 i pokr臋ci艂 g艂ow膮. Siwe w艂osy mia艂 elegancko zaczesane za uszy. - Pani admira艂, prosz臋 zapozna膰 ojca kapitana z sytuacj膮.
Marget Wu skin臋艂a g艂ow膮 i dotkni臋ciem r臋ki w艂膮czy艂a ekran standardowej konsoli taktycznej, wbudowanej w 艣cian臋 gabinetu admira艂a Marusyna. W powietrzu mi臋dzy ni膮 i de Soya pojawi艂 si臋 tr贸jwymiarowy obraz statku kosmicznego. Ojciec kapitan na pierwszy rzut oka stwierdzi艂, 偶e maszyna jest wi臋ksza, zgrabniejsza, doskonalsza i bardziej 艣mierciono艣na od starego „Rafaela”.
- Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 zwr贸ci艂 si臋 z pro艣b膮 do wszystkich przemys艂owych planet Paxu, by zbudowa艂y po jednym z mi臋dzyplanetarnych okr臋t贸w klasy archanio艂 lub przynajmniej sfinansowa艂y takie przedsi臋wzi臋cie - zacz臋艂a Wu tonem, jakim zwykle prowadzi艂a odprawy. - W ci膮gu ostatnich czterech lat uda艂o si臋 wprowadzi膰 do s艂u偶by dwadzie艣cia jeden takich jednostek; w tej chwili trwaj膮 prace wyko艅czeniowe nad nast臋pnymi sze艣膰dziesi臋cioma - hologram zacz膮艂 si臋 obraca膰 i rosn膮膰 w oczach, a偶 nagle ukaza艂 si臋 pok艂ad g艂贸wny w przekroju, jak gdyby laserowa lanca przeci臋艂a statek na p贸艂. - Jak pan widzi, kabiny mieszkalne, pok艂ad dowodzenia i centra taktyczne K3 s膮 znacznie przestronniejsze ni偶 na starym „Rafaelu”... Wi臋ksze nawet ni偶 na pa艅skim dawnym liniowcu. Wielko艣膰 jednostek nap臋dowych, zar贸wno tajnego, nad艣wietlnego nap臋du Gedeona, jak i reaktora atomowego do poruszania si臋 w obr臋bie uk艂ad贸w planetarnych, zosta艂a ograniczona o jedn膮 trzeci膮, a zarazem znacznie u艂atwiono ich obs艂ug臋 i poprawiono wydajno艣膰. Okr臋t jest wyposa偶ony w trzy l膮downiki do poruszania si臋 w atmosferze i szybki statek zwiadowczy. Na pok艂adzie zainstalowano komory zmartwychwsta艅cze dla dwudziestu o艣miu cz艂onk贸w za艂ogi i dwudziestu dw贸ch pasa偶er贸w lub 偶o艂nierzy.
- Co z obron膮? - zapyta艂 de Soya, wci膮偶 stoj膮c na „spocznij”, z r臋koma za艂o偶onymi za plecami.
- Pola si艂owe dziesi膮tej klasy - odpar艂a kr贸tko Wu. - Najnowsza technologia antydetekcyjna, ECM i sprz臋t zag艂uszaj膮cy klasy omega, ponadto standardowy zestaw bliskozasi臋gowej broni energetycznej i hiperkinetycznej.
- Parametry ofensywne? - dopytywa艂 si臋 ojciec kapitan, chocia偶 patrz膮c na obraz wiedzia艂 wszystko; chcia艂 tylko us艂ysze膰 potwierdzenie.
- Ca艂e dziewi臋膰 metr贸w 艣rednicy - odrzek艂 z dum膮 admira艂 Marusyn, jakby chcia艂 si臋 pochwali膰 niedawno urodzonym wnukiem. - Lance laserowe, rzecz jasna, tylko zasilane nie ze stosu atomowego, lecz z rdzenia nap臋du nad艣wietlnego. Maj膮 p贸艂 jednostki astronomicznej zasi臋gu przy pe艂nej mocy; poza tym nowe pociski hiperkinetyczne z nap臋dem Hawkinga, zminiaturyzowane - o po艂ow臋 mniejsze i l偶ejsze od tych, kt贸re zna pan z „Baltazara”; ig艂y plazmowe z 艂adunkiem dwukrotnie wi臋kszym ni偶 g艂owice sprzed pi臋ciu lat; paralizatory bojowe...
Ojciec kapitan de Soya usi艂owa艂 nie da膰 nic po sobie pozna膰. Bojowe paralizatory by艂y kiedy艣 we Flocie broni膮 niedozwolon膮.
Marusyn dostrzeg艂 jednak zmian臋 w jego twarzy.
- Czasy si臋 zmieni艂y, Federico. Tym razem walczymy do ko艅ca. Intruzi mno偶膮 si臋 jak muszki owocowe i je偶eli ich nie powstrzymamy, to za rok albo dwa wypal膮 Pacem.
De Soya pokiwa艂 g艂ow膮.
- Czy mog臋 zapyta膰, panie admirale, kt贸ry statek sfinansowa艂 budow臋 nowego „Rafaela”?
Marusyn z u艣miechem wskaza艂 mu hologram. Okr臋t zdawa艂 si臋 p臋dzi膰 na spotkanie de Soi, gdy nagle podkr臋cono powi臋kszenie. Pojawi艂o si臋 zbli偶enie mostka i umieszczonego na nim holozbiornika taktycznego, na kt贸rym ojciec kapitan dostrzeg艂 ma艂膮, br膮zow膮 p艂ytk臋. Zdobi艂 j膮 napis „HHS RAFAEL” oraz poni偶ej mniejszymi literami: „ZBUDOWANY PRZEZ MIESZKA艃C脫W BRAMY NIEBIOS DLA OBRONY CA艁EGO RODZAJU LUDZKIEGO”.
- Dlaczego si臋 pan u艣miecha, ojcze kapitanie? - zapyta艂 admira艂 Marusyn.
- Panie admirale, to... By艂em na Bramie Niebios. Oczywi艣cie, mia艂o to miejsce ponad cztery lata standardowe temu, ale na planecie mieszka艂o zaledwie kilkunastu poszukiwaczy. Poza tym na orbicie kr膮偶y艂a stacja Paxu z nieliczn膮 obsad膮. Odk膮d przed trzystu laty Intruzi najechali Bram臋 Niebios, ten 艣wiat nie m贸g艂 si臋 pochwali膰 bardziej liczn膮 populacj膮, panie admirale. Po prostu nie wyobra偶am sobie, 偶eby taka planeta by艂a w stanie sfinansowa膰 konstrukcj臋 takiej maszyny. Mam wra偶enie, 偶e budowa archanio艂a wymaga co najmniej takiego produktu globalnego brutto, jakim mo偶e si臋 poszczyci膰 Renesans.
U艣miech nie znikn膮艂 z twarzy Marusyna.
- Ma pan racj臋, ojcze kapitanie. Brama Niebios to prawdziwe piek艂o: truj膮ca atmosfera, kwa艣ne deszcze, bezkresne b艂ota i siarkowe osady. Nie pozbiera艂a si臋 po ataku Intruz贸w. Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 uzna艂 jednak, i偶 lepiej b臋dzie przekaza膰 zarz膮d nad ni膮 prywatnemu przedsi臋biorstwu, skoro wci膮偶 stanowi prawdziw膮 skarbnic臋 surowc贸w naturalnych. Zatem sprzedali艣my j膮.
- Sprzedali艣cie, panie admirale? - de Sol nie uda艂o si臋 ukry膰 zdumienia. - Ca艂膮 planet臋?
Marusyn u艣miechn膮艂 si臋 szeroko, a Marget Wu pospieszy艂a z wyja艣nieniem:
- Sprzedali艣my j膮 Opus Dei, ojcze kapitanie.
De Soya nie odpowiedzia艂, ale i nie zrozumia艂 s艂贸w kobiety.
- „Dzie艂o Bo偶e” by艂o kiedy艣 ma艂o znacz膮c膮 organizacj膮 religijn膮. Liczy sobie, jak s膮dz臋... jakie艣 tysi膮c dwie艣cie lat. Za艂o偶ono je bodaj w 1920 A.D.. W ubieg艂ych latach Opus Dei sta艂o si臋 nie tylko cennym sprzymierze艅cem Stolicy Apostolskiej, ale i konkurentem dla Mercantilusa.
- Ach, tak - powiedzia艂 wreszcie de Soya; nie zdziwi艂by si臋, gdyby to Pax Mercantilus kupowa艂 ca艂e 艣wiaty, ale nie m贸g艂 sobie wyobrazi膰, 偶e w tak kr贸tkim czasie dopuszczono, by jakikolwiek konkurent tak bardzo ur贸s艂 w si艂臋. Nie mia艂o to jednak znaczenia. - Mam jeszcze jedno pytanie, panie admirale - zwr贸ci艂 si臋 do Marusyna, kt贸ry rzuci艂 okiem na chronometr w komlogu i skin膮艂 kr贸tko g艂ow膮.
- Mia艂em czteroletni膮 przerw臋 w s艂u偶bie - zacz膮艂 cicho de Soya. - Przez ca艂y ten czas nie zak艂ada艂em munduru ani nie 艣ledzi艂em post臋p贸w techniki. Planeta, na kt贸rej by艂em ksi臋dzem, znajduje si臋 tak daleko od o艣rodk贸w w艂adzy i nauki, 偶e r贸wnie dobrze m贸g艂bym przespa膰 owe cztery lata w hibernacji. Jak to mo偶liwe, 偶ebym teraz obj膮艂 dow贸dztwo bojowego archanio艂a najnowszej generacji?
Marusyn zmarszczy艂 brwi.
- Pomo偶emy panu nadrobi膰 zaleg艂o艣ci, ojcze kapitanie; Pax wie, co robi. Czy偶by zamierza艂 nam pan odm贸wi膰?
Ojciec kapitan de Soya zawaha艂 si臋 przez jedn膮, wyra藕nie widoczn膮 sekund臋.
- Nie, panie admirale. Doceniani zaufanie, jakie pok艂adacie we mnie, pan i ca艂e dow贸dztwo Floty. Zrobi臋 co w mojej mocy, panie admirale - de Soya podw贸jnie nawyk艂 do dyscypliny: raz jako jezuicki ksi膮dz, powt贸rnie jako oficer w armii Jego 艢wi膮tobliwo艣ci.
Twarz Marusyna z艂agodnia艂a.
- Oczywi艣cie, Federico. Cieszymy si臋, 偶e wr贸ci艂e艣. Je偶eli nie masz nic przeciwko temu, chcieliby艣my, 偶eby艣 pozosta艂 w refektarzu Legionist贸w, dop贸ki nie b臋dziemy gotowi wys艂a膰 ci臋 na statek.
Szlag by to trafi艂, pomy艣la艂 de Soya. Wi臋c nadal jestem wi臋藕niem.
- Ale偶 oczywi艣cie, panie admirale - odpar艂 g艂o艣no. - To mi艂e miejsce.
Marusyn ponownie spojrza艂 na komlog; nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e spotkanie ma si臋 ku ko艅cowi.
- Czy ma pan jeszcze jakie艣 偶yczenia, zanim pa艅ski nowy przydzia艂 zostanie oficjalnie potwierdzony?
De Soya zn贸w si臋 zawaha艂. Wiedzia艂, 偶e b臋dzie to 藕le widziane, ale zdecydowa艂 si臋 przem贸wi膰.
- Jedno, panie admirale. Na starym „Rafaelu” s艂u偶y艂o pod moim dow贸dztwem trzech 偶o艂nierzy, komandos贸w z Gwardii Szwajcarskiej, kt贸rych zabra艂em z Hyperiona... Lansjer Rettig zmar艂, panie admirale, ale... sier偶ant Gregorius i kapral Kee byli ze mn膮 do samego ko艅ca. Zastanawia艂em si臋...
Marusyn przerwa艂 mu niecierpliwym skinieniem g艂owy.
- Chcia艂by pan, 偶eby znale藕li si臋 na nowym „Rafaelu”. Brzmi to rozs膮dnie... Mia艂em kiedy艣 kucharza, kt贸rego ci膮ga艂em ze sob膮 na wszystkie okr臋ty, na jakich przysz艂o mi s艂u偶y膰. Biedaczysko zgin膮艂 w drugiej bitwie w Mg艂awicy W臋glowej. Nic mi nie jednak wiadomo o pa艅skich ludziach... - admira艂 spojrza艂 na Marget Wu.
- Tak si臋 sk艂ada, 偶e natkn臋艂am si臋 na ich akta przegl膮daj膮c dokumenty niezb臋dne dla przywr贸cenia pana do s艂u偶by, ojcze kapitanie - powiedzia艂a Wu. - Sier偶ant Gregorius s艂u偶y teraz w Pier艣cieniu i s膮dz臋, 偶e da艂oby si臋 za艂atwi膰 przeniesienie. Natomiast co do kaprala Kee, to obawiam si臋...
De Soya poczu艂, jak mimowolnie napinaj膮 mu si臋 mi臋艣nie brzucha; tylko Kee towarzyszy艂 mu na Bo偶ej Kniei, kiedy Gregoriusa z艂o偶yli w komorze zmartwychwsta艅czej po nieudanym przyspieszonym wskrzeszeniu. Ojciec kapitan ostatni raz widzia艂 drobnego, 偶wawego kaprala, gdy wr贸cili w przestrze艅 planetarn膮 Pacem, zanim 偶andarmi aresztowali ich i umie艣cili w osobnych celach. Na po偶egnanie u艣cisn臋li sobie d艂onie, zapewniaj膮c si臋 nawzajem, 偶e jeszcze si臋 spotkaj膮.
- Kapral Kee zosta艂 zabity dwa lata standardowe temu - doko艅czy艂a admira艂 Wu. - Zgin膮艂, gdy Intruzi zaatakowali nas w gwiazdozbiorze Strzelca. Z tego, co wiem, odznaczono go Srebrn膮 Gwiazd膮 艢wi臋tego Micha艂a... rzecz jasna, po艣miertnie.
- Dzi臋kuj臋 - de Soya kiwn膮艂 g艂ow膮.
Admira艂 Marusyn u艣miechn膮艂 si臋 swoim ojcowskim u艣miechem do艣wiadczonego polityka i ponad blatem sto艂u poda艂 r臋k臋 de Soi.
- Powodzenia, Federico. Daj im popali膰.
Dow贸dztwo Paxu nie znajdowa艂o si臋 na Pacem, lecz na tej samej orbicie, co planeta, kr膮偶膮c wok贸艂 macierzystej gwiazdy z op贸藕nieniem oko艂o sze艣膰dziesi臋ciu stopni. Mi臋dzy Watykanem i Torusem Mercantilusem - poliw臋glanow膮 obr臋cz膮 o grubo艣ci 270 metr贸w, szeroko艣ci kilometra i 艣rednicy dwudziestu sze艣ciu kilometr贸w - stacjonowa艂a po艂owa ca艂ej Floty Paxu. Wn臋trze torusa wype艂nia艂y paj臋cze rusztowania dok贸w, anten komunikacyjnych i stanowisk 艂adunkowych. Kenzo Isozaki obliczy艂 kiedy艣, 偶e pr贸ba zamachu stanu przeprowadzona z Torusa Mercantilusa trwa艂aby 12,06 nanosekundy, zanim jej uczestnicy i ich statki zmieniliby si臋 w ob艂oczek pary.
Biuro Isozakiego umieszczono w przezroczystej kopule, zainstalowanej na 艂odydze z w艂贸kna w臋glowego i wysuni臋tej na jakie艣 czterysta metr贸w ponad zewn臋trzn膮 kraw臋d藕 torusa. Przewodnicz膮cy Mercantilusa m贸g艂 w ka偶dej chwili spolaryzowa膰 powierzchni臋 kopu艂y i uczyni膰 j膮 ca艂kowicie matow膮, ale dzi艣 ograniczy艂 si臋 jedynie do wyt艂umienia o艣lepiaj膮cego blasku s艂o艅ca Pacem. W tej chwili kosmiczna otch艂a艅 zdawa艂a si臋 jednolicie, smoli艣cie czarna, Isozaki wiedzia艂 jednak, 偶e w miar臋 obrotu torusa kopu艂a znajdzie si臋 w cieniu, a wtedy zerkn膮wszy w g贸r臋 ujrzy gwiazdy, jakby kto艣 jednym szarpni臋ciem zerwa艂 zas艂on臋 skrywaj膮c膮 tysi膮ce male艅kich lampek. Albo ognisk w obozie moich wrog贸w, doda艂 w my艣lach przewodnicz膮cy, gdy po raz dwudziesty tego dnia jego gabinet pogr膮偶y艂 si臋 w mroku.
W takiej chwili, gdy kopu艂a by艂a zupe艂nie przejrzysta, owalne, skromnie umeblowane biuro przypomina艂o wy艂o偶on膮 dywanem platform臋 zawieszon膮 w pustce; pojedyncze, bliskie gwiazdy l艣ni艂y o艣lepiaj膮co i wraz z drugim pasmem Mlecznej Drogi rozja艣nia艂y wn臋trze pomieszczenia. Jednak偶e nie ten znajomy widok przyku艂 uwag臋 Isozakiego: po艣r贸d gwiazd jarzy艂y si臋 smugi p艂omieni z nap臋d贸w j膮drowych trzech frachtowc贸w, niczym skazy na astronomicznym hologramie. Wieloletnia wprawa pozwala艂a przewodnicz膮cemu jednym rzutem oka okre艣li膰, jak daleko znajduj膮 si臋 statki i z jakim przeci膮偶eniem hamuj膮... a nawet, co to za jednostki. PM „呕o艂nierz Moldaharu” uzupe艂ni艂 zapasy paliwa gazem z gwiezdnego olbrzyma w uk艂adzie Epsilon Eridani i teraz jego silniki p艂on臋艂y jaskraw膮 czerwieni膮. Kapitan HHMS „Emmy Constant” jak zwykle p臋dzi艂a na 艂eb, na szyj臋, by jak najszybciej dostarczy膰 艂adunek metali promieniotw贸rczych z Pegaza 51 i hamowa艂a z przeci膮偶eniem o dobre pi臋tna艣cie procent wy偶szym od oficjalnych zalece艅. Najmniejszy ognisty ogon musia艂 za艣 nale偶e膰 do HHMS „Elmosineria Apostolica”, kt贸ry w艂a艣nie wyszed艂 z nad艣wietlnej po skoku z Renesansu; Isozakiemu wystarczy艂o jedno zerkni臋cie, by wiedzie膰 sk膮d przybywa statek. W znanej sobie cz臋艣ci nieba nad Pacem r贸wnie b艂yskawicznie rozpoznawa艂 ponad trzysta optymalnych punkt贸w skoku kwantowego.
Z pod艂ogi biura wysun膮艂 si臋 przezroczysty cylinder kabiny windy - przezroczysty tylko z zewn膮trz, gdy偶 o艣wietleni blaskiem gwiazd pasa偶erowie widzieli jedynie w艂asne odbicia w lustrzanych 艣cianach, dop贸ki w艂a艣ciciel biura nie odblokowa艂 drzwi.
Jedynym pasa偶erem by艂a tym razem Anna Pe艂li Cognani. Isozaki skin膮艂 g艂ow膮 i jego prywatna SI otworzy艂a obrotowe drzwi windy. Przewodnicz膮ca i protegowana Isozakiego nie zaszczyci艂a obracaj膮cego si臋 nieba ani jednym spojrzeniem, lecz podesz艂a wprost do biurka.
- Dobry wiecz贸r, Kenzosan.
- Dobry wiecz贸r, Anno. - Gestem wskaza艂 jej najwygodniejszy fotel, ale Cognani podzi臋kowa艂a ruchem g艂owy. Nigdy nie siada艂a w biurze Isozakiego, chocia偶 przewodnicz膮cy zawsze proponowa艂 jej miejsce.
- Msza przed konklawe dobiega ko艅ca - powiedzia艂a kobieta.
Isozaki zn贸w kiwn膮艂 g艂ow膮 i SI zaciemni艂a 艣ciany, by wy艣wietli膰 transmisj臋 na 偶ywo z Watykanu.
Tego ranka bazylika 艢wi臋tego Piotra mieni艂a si臋 szkar艂atem, purpur膮, czerni膮 i biel膮, gdy osiemdziesi臋ciu trzech kardyna艂贸w, kt贸rzy wkr贸tce mieli si臋 zgromadzi膰 na konklawe, chyli艂o si臋 w uk艂onach, modli艂o, kl臋ka艂o, wstawa艂o i 艣piewa艂o. Za t膮 tern膮, czyli grup膮 teoretycznych kandydat贸w do godno艣ci papieskiej, sta艂o kilkuset biskup贸w i arcybiskup贸w, diakon贸w i przedstawicieli Kurii, delegat贸w armii i oficjeli Paxu, gubernator贸w planet i wysokich urz臋dnik贸w obieralnych, kt贸rzy w chwili 艣mierci papie偶a znajdowali si臋 akurat na Pacem b膮d藕 w odleg艂o艣ci nie przekraczaj膮cej trzech tygodni d艂ugu czasowego. Nie zabrak艂o reprezentant贸w dominikan贸w, jezuit贸w, benedyktyn贸w, Legionist贸w Chrystusowych, mariawit贸w i salezjan贸w; by艂 te偶 jeden z nielicznych ju偶 franciszkan贸w. W tylnych szeregach znale藕li si臋 „go艣cie honorowi”: przedstawiciele Mercantilusa, Opus Dei, Istituto per Oper臋 di Religione - czyli Banku Watyka艅skiego - delegaci administracyjnej Prefettury, Servizio Assistenziale del Santo Padre (S艂u偶by Pomy艣lno艣ci Ojca 艢wi臋tego), ADSA (Administracji Dziedzictwa Stolicy Apostolskiej) oraz Izby Apostolskiej kardyna艂a Camerlengo; we mszy uczestniczyli te偶 wys艂annicy Papieskiej Akademii Nauk, Papieskiego Komitetu Mi臋dzygwiezdnego Pokoju i Sprawiedliwo艣ci, wielu innych uczelni papieskich (w tym Papieskiej Akademii Ko艣cielnej), oraz r贸偶nych, quasiteologicznych organizacji, niezb臋dnych do prawid艂owego funkcjonowania rozleg艂ego pa艅stwa Paxu. W t艂umie mo偶na by艂o dojrze膰 r贸wnie偶 kolorowe mundury Corps Helvetica, czyli Gwardii Szwajcarskiej, oraz dow贸dc贸w Stra偶y Palaty艅skiej, rekonstytuowanej przez papie偶a Juliusza. Po raz pierwszy publicznie pokaza艂 si臋 r贸wnie偶 naczelny dow贸dca dotychczas tajnej Gwardii Szlacheckiej - bladolicy, ciemnow艂osy m臋偶czyzna w czerwonym uniformie.
Isozaki i Cognani bacznie 艣ledzili przebieg ceremonii. Oboje zostali na ni膮 zaproszeni, ale w ci膮gu ubieg艂ych kilku stuleci wykszta艂ci艂a si臋 tradycja, zgodnie z kt贸r膮 przewodnicz膮cy Mercantilusa czcili najwi臋ksze ko艣cielne uroczysto艣ci przez swoj膮 nieobecno艣膰, deleguj膮c na nie oficjalnych watyka艅skich przedstawicieli. Patrzyli, jak kardyna艂 Couesnongle celebruje msz臋; widzieli w kardynale Camerlengo bezradnego figuranta, jakim faktycznie by艂; najbardziej jednak interesowali ich Lourdusamy, Mustafa i kilka innych licz膮cych si臋 w rozgrywce postaci, zasiadaj膮cych w przednich 艂awach.
Msza zako艅czy艂a si臋 b艂ogos艂awie艅stwem i kardyna艂owie, kt贸rzy mieli niebawem wzi膮膰 udzia艂 w g艂osowaniu, w uroczystej procesji opu艣cili Kaplic臋 Syksty艅sk膮. Holokamy d艂ugo jeszcze 艣ledzi艂y zamykanie wr贸t - od 艣rodka zatrza艣ni臋to zasuw臋, od zewn膮trz zawis艂a na nich masywna k艂贸dka - a偶 wreszcie dow贸dca Gwardii Szwajcarskiej i Prefekt Domostwa Papieskiego oficjalnie og艂osili zapiecz臋towanie drzwi i rozpocz臋cie konklawe. W贸wczas to przekaz audio z kaplicy ust膮pi艂 miejsca komentarzom i spekulacjom w studiu, cho膰 na ekranie wci膮偶 widnia艂y tylko zamkni臋te wrota.
- Wystarczy - rzek艂 Kenzo Isozaki i transmisja zosta艂a przerwana. Kopu艂a na powr贸t sta艂a si臋 przezroczysta i zawieszony pod czarnym niebem pok贸j zala艂o 艣wiat艂o s艂o艅ca.
Anna Pe艂li Cognani u艣miechn臋艂a si臋 lekko.
- G艂osowanie nie powinno d艂ugo potrwa膰.
Isozaki wr贸ci艂 na fotel, zetkn膮艂 d艂onie czubkami palc贸w i opar艂 je o doln膮 warg臋.
- Jak pani uwa偶a, Anno, czy my - mam na my艣li wszystkich zasiadaj膮cych w radzie Mercantilusa - mamy jak膮艣 realn膮 w艂adz臋?
Na zwykle oboj臋tnym obliczu Cognani tym razem odbi艂o si臋 zaskoczenie.
- W ubieg艂ym roku podatkowym m贸j wydzia艂 wykaza艂 zysk w wysoko艣ci trzydziestu sze艣ciu miliard贸w marek, Kenzosan.
D艂onie Isozakiego ani drgn臋艂y.
- M. Cognani, czy by艂aby pani tak uprzejma, by zdj膮膰 marynark臋 i koszul臋?
Jego protegowana nawet nie mrugn臋艂a. Od dwudziestu o艣miu lat standardowych byli kolegami, a w艂a艣ciwie M. Isozaki by艂 jej prze艂o偶onym, i nigdy dot膮d nie zrobi艂, nie powiedzia艂 ani nie pozwoli艂 si臋 jej domy艣la膰 niczego, co mo偶na by zinterpretowa膰 jako przyczynek do zwi膮zku seksualnego. Po trwaj膮cym sekund臋 wahaniu rozpi臋艂a marynark臋, zrzuci艂a j膮 z ramion i powiesi艂a na oparciu fotela, na kt贸rym nigdy nie siada艂a. Za chwil臋 w 艣lady marynarki posz艂a koszula.
Isozaki wsta艂 i obszed艂 biurko, zatrzymuj膮c si臋 o metr od Cognani.
- Bielizn臋 r贸wnie偶 - rzek艂. Sam r贸wnie偶 艣ci膮gn膮艂 marynark臋 i zacz膮艂 rozpina膰 staromodn膮 koszul臋 na guziki. Mia艂 mocn膮, muskularn膮, bezw艂os膮 klatk臋 piersiow膮.
Cognani zdj臋艂a koszulk臋 i ods艂oni艂a ma艂e, idealnie uformowane piersi z r贸偶owymi sutkami.
Kenzo Isozaki podni贸s艂 d艂o艅, jakby zamierza艂 j膮 dotkn膮膰, ale tylko wyci膮gn膮艂 palec, po czym wskaza艂 d艂oni膮 na w艂asn膮 pier艣 i musn膮艂 krzy偶okszta艂t, zaczynaj膮cy si臋 poni偶ej mostka i biegn膮cy w d贸艂 niemal do p臋pka.
- To w艂a艣nie jest w艂adza - powiedzia艂.
Odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 ubiera膰. Anna Pe艂li Cognani obj臋艂a r臋koma ramiona, a potem r贸wnie偶 si臋gn臋艂a po sw贸j str贸j.
Kiedy oboje ubrali si臋, Isozaki zaj膮艂 miejsce za biurkiem i r臋k膮 skin膮艂 na fotel naprzeciwko. Ku jego zdumieniu, Cognani tym razem usiad艂a.
- Chodzi panu o to, 偶e cho膰by艣my do艂o偶yli wszelkich stara艅, by nowy papie偶 - je艣li b臋dzie jaki艣 nowy papie偶 - uzna艂 nas za nieocenionych sprzymierze艅c贸w, Ko艣ci贸艂 zawsze b臋dzie dysponowa艂 najwi臋ksz膮 przewag膮: wskrzeszeniem - powiedzia艂a.
- Niezupe艂nie - stwierdzi艂 Isozaki i zn贸w zetkn膮艂 koniuszki palc贸w, jakby przed chwil膮 nic si臋 nie wydarzy艂o. - Chodzi mi o to, 偶e ten, kto kontroluje krzy偶okszta艂ty, kontroluje ca艂y ludzki wszech艣wiat.
- Ko艣ci贸艂... - Cognani urwa艂a w p贸艂 zdania. - Oczywi艣cie krzy偶okszta艂t to tylko jeden z element贸w r贸wnania. TechnoCentrum ujawni艂o Ko艣cio艂owi sekret udanego zmartwychwstania. Ale przecie偶 sprzymierzy艂o si臋 z nim przed dwustu osiemdziesi臋ciu laty...
- Dla w艂asnych cel贸w - wtr膮ci艂 艂agodnie Isozaki. - Jakie to cele, Anno?
Obracaj膮cy si臋 torus wprowadzi艂 biuro przewodnicz膮cego w cie艅 i czarne dot膮d sklepienie eksplodowa艂o tysi膮cami gwiazd. Cognani podnios艂a wzrok na Mleczn膮 Drog臋, 偶eby zyska膰 chwil臋 do namys艂u.
- Tego nikt nie wie - odpar艂a wreszcie. - Prawo Ohma.
- W艂a艣nie. - Isozaki si臋 u艣miechn膮艂. - Je偶eli w tym przypadku pod膮偶ymy po linii najmniejszego oporu, mo偶emy trafi膰 nie do Ko艣cio艂a, lecz do Centrum.
- Radca Albedo spotyka si臋 wy艂膮cznie z Jego 艢wi膮tobliwo艣ci膮 i Lourdusamym - zauwa偶y艂a Cognani.
- Przynajmniej my nie wiemy o nikim innym - poprawi艂 j膮 przewodnicz膮cy. - Ale to kwestia ingerencji Centrum we wszech艣wiat ludzi.
Cognani skin臋艂a g艂ow膮, rozumiej膮c nie wypowiedzian膮 wprost sugesti臋: nielegalne SI, nad kt贸rymi pracowa艂 Mercantilus, mog艂yby natrafi膰 na infop艂aszczyzn臋 i pod膮偶y膰 ni膮 do samego Centrum. Od blisko trzystu lat g艂贸wne przykazanie, kt贸rego przestrzegania nieust臋pliwie pilnowa艂y i Ko艣ci贸艂, i Pax, brzmia艂o: „Nie b臋dziesz tworzy艂 maszyn, kt贸re my艣l膮, a ludziom s膮 r贸wne lub ich przewy偶szaj膮”. SI, nad kt贸rymi prowadzono w Paksie badania, by艂y raczej „superinstrumentami” ni偶 „sztucznymi inteligencjami” w takim sensie, jak zbudowane przez ludzko艣膰 przed blisko tysi膮cem lat maszyny; zalicza艂a si臋 do nich zar贸wno debilna machina my艣l膮ca z biura Isozakiego, jak i g艂upawy komputer ze starego „Rafaela” ojca de Soi. Jednak偶e w ci膮gu ostatnich kilkunastu lat tajne dzia艂y badawcze Pax Mercantilus zrekonstruowa艂y autonomiczne SI, kt贸re z pewno艣ci膮 dor贸wnywa艂y maszynom z czas贸w Hegemonii - a by膰 mo偶e nawet by艂y od nich lepsze. Zar贸wno ryzyko, jak i korzy艣ci zwi膮zane z tym projektem absolutnie nie da艂y si臋 zmierzy膰: w razie powodzenia Pax m贸g艂 liczy膰 na ca艂kowite zdominowanie handlu i zachwianie odwiecznej w膮t艂ej r贸wnowagi mi臋dzy Flot膮 i Mercantilusem; w razie odkrycia sprawy przez Ko艣ci贸艂, urz臋dnicy Paxu mogli si臋 spodziewa膰 ekskomuniki, tortur w lochach 艢wi臋tego Oficjum i rych艂ej egzekucji. A oto otwiera艂y si臋 dalsze mo偶liwo艣ci.
Anna Pe艂li Cognani wsta艂a.
- M贸j Bo偶e - rzek艂a. - Zapowiada si臋 prawdziwy wy艣cig do linii ko艅cowej.
Isozaki skin膮艂 g艂ow膮 i zn贸w si臋 u艣miechn膮艂.
- Wie pani, sk膮d pochodzi to okre艣lenie, Anno?
- Z t膮 lini膮 ko艅cow膮? Nie... Pewnie z jakiego艣 sportu.
- Z jednej z tych staro偶ytnych dyscyplin sportowych, kt贸re stanowi艂y surogat walki zbrojnej. Z futbolu.
Cognani zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e ta uwaga pozornie nie na temat by艂a jak najbardziej na miejscu; wiedzia艂a, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej jej szef wyja艣ni znaczenie tej informacji, wi臋c pozosta艂o jej cierpliwie czeka膰.
- Ko艣ci贸艂 mia艂 co艣, na czym Centrum zale偶a艂o... Czego Centrum potrzebowa艂o - powiedzia艂 Isozaki. - Okie艂znanie mocy krzy偶okszta艂tu stanowi艂o dope艂nienie warunk贸w umowy, ale Ko艣ci贸艂 musia艂 w zamian zaoferowa膰 towar podobnej warto艣ci.
Podobnej warto艣ci, co nie艣miertelno艣膰 miliard贸w ludzkich istot? zdziwi艂a si臋 Cognani, po czym powiedzia艂a g艂o艣no:
- Zawsze zak艂ada艂am, 偶e gdy Lenar Hoyt i Lourdusamy skontaktowali si臋 przed ponad dwustu laty z ocala艂ymi elementami Centrum, Ko艣cio艂owi chodzi艂o o to, by potajemnie doprowadzi膰 do odrodzenia TechnoCentrum w znanym ludziom kosmosie.
- Ale po co, Anno? - Isozaki roz艂o偶y艂 r臋ce. - Jaka z tego korzy艣膰 dla Centrum?
- Kiedy TechnoCentrum stanowi艂o integraln膮 cz臋艣膰 Hegemonii i nadzorowa艂o dzia艂anie sieci transmiter贸w i komunikator贸w, wykorzystywa艂o miliardy ludzkich m贸zg贸w jako pot臋偶n膮 sie膰 neuronow膮, niezb臋dn膮 do prowadzenia prac nad Najwy偶szym Intelektem.
- To prawda - przyzna艂 Isozaki. - Nie ma ju偶 jednak transmiter贸w. Jak w takim razie Centrum wykorzystuje ludzi? I gdzie?
Anna Pe艂li Cognani na wp贸艂 艣wiadomie podnios艂a r臋k臋 i wskaza艂a na w艂asn膮 pier艣.
Isozaki ponownie si臋 u艣miechn膮艂.
- Irytuj膮ce, nieprawda偶? Jak s艂owo, kt贸re mamy na ko艅cu j臋zyka, a kt贸rego nie mo偶emy znale藕膰; jak brakuj膮cy element uk艂adanki. Tyle 偶e w艂a艣nie znale藕li艣my taki brakuj膮cy klocek.
- Dziewczynka? - Cognani unios艂a pytaj膮co brwi.
- Wraca - odpar艂 starszy przewodnicz膮cy. - Nasi agenci z otoczenia Lourdusamy'ego potwierdzaj膮, 偶e Centrum ujawni艂o Ko艣cio艂owi ten fakt po 艣mierci Jego 艢wi膮tobliwo艣ci. Na razie wie o tym Sekretarz Stanu, Wielki Inkwizytor i garstka najwy偶szych dow贸dc贸w floty.
- Gdzie ona teraz jest?
Isozaki pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Je艣li nawet Centrum wie, gdzie jej szuka膰, na razie nie zdradzi艂o tego ani Ko艣cio艂owi, ani 偶adnej innej ludzkiej organizacji. Tym niemniej dow贸dztwo Floty Paxu powo艂a艂o z powrotem do s艂u偶by tego kapitana, de Soy臋.
- Centrum przepowiedzia艂o, 偶e b臋dzie mia艂 sw贸j udzia艂 w pojmaniu dziecka - uzupe艂ni艂a Cognani. W k膮cikach jej ust czai艂 si臋 delikatny u艣mieszek.
- Tak? - zagadn膮艂 Isozaki, dumny ze swej uczennicy.
- Prawo Ohma.
- Dok艂adnie.
Kobieta zn贸w nie艣wiadomie dotkn臋艂a swojego krzy偶okszta艂tu.
- Je偶eli pierwsi znajdziemy dziewczynk臋,, zyskamy atut, kt贸ry pozwoli nam nawi膮za膰 rozmowy z Centrum. B臋dziemy te偶 mieli odpowiednie 艣rodki, bior膮c pod uwag臋 nasze nowe projekty. - 呕aden z przewodnicz膮cych, kt贸rzy wiedzieli o tajnym projekcie SI, nigdy nie wypowiada艂 jego nazwy na g艂os, nawet w idealnie zabezpieczonych biurach. - A je艣li w naszych r臋kach znajd膮 si臋 i dziewczynka, i 艣rodki do prowadzenia negocjacji, by膰 mo偶e b臋dziemy w stanie zast膮pi膰 Ko艣ci贸艂 na stanowisku strony reprezentuj膮cej ludzko艣膰 w umowie z TechnoCentrum.
- Pod warunkiem, 偶e dowiemy si臋, co takiego zyskuje Centrum w zamian za kontrol臋 nad krzy偶okszta艂tem - mrukn膮艂 Isozaki. - I przebijemy ofert臋 Ko艣cio艂a.
Cognani skin臋艂a g艂ow膮 z roztargnieniem; dostrzega艂a teraz, jak rozw贸j wydarze艅 zbiega si臋 z jej wysi艂kami jako przewodnicz膮cej Opus Dei. I to pod ka偶dym wzgl臋dem, doda艂a w duchu.
- Tymczasem musimy znale藕膰 dziewczynk臋, zanim zrobi膮 to inni... - powiedzia艂a. - Flota Paxu wykorzysta zapewne si艂y i 艣rodki, jakich nigdy nie ujawni艂a Watykanowi.
- I vice versa - przytakn膮艂 Isozaki, ucieszony perspektyw膮 takiego wsp贸艂zawodnictwa.
- Nie pozostaje nam nic innego, jak p贸j艣膰 w ich 艣lady - Cognani odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 windy. U艣miechn臋艂a si臋 przez rami臋. - Musimy uruchomi膰 wszystkie 艣rodki. Czy偶by rozpoczyna艂a si臋 ostateczna gra dla trojga? Rozgrywka o sumie zerowej, Kenzosan?
- W rzeczy samej. Zwyci臋zca bierze wszystko: w艂adz臋, nie艣miertelno艣膰 i bogactwo, kt贸re przekracza wszelkie wyobra偶enie. Przegranego czeka unicestwienie i prawdziwa 艣mier膰, a jego potomk贸w wieczna niewola. - Isozaki podni贸s艂 d艂o艅 z wyprostowanym palcem. - Ale to nie jest gra dla trojga, Anno. Graczy b臋dzie sze艣ciu.
Cognani przystan臋艂a przy drzwiach windy.
- Czwartego ju偶 widz臋 - przyzna艂a. - Centrum ma w艂asne powody, by przechwyci膰 dziewczynk臋. Ale...
Isozaki opu艣ci艂 r臋k臋.
- Musimy przecie偶 za艂o偶y膰, 偶e dzieciak ma w艂asne plany, prawda? A ten, kto wprowadzi艂 go do gry... C贸偶, oto nasz sz贸sty gracz.
- Albo jeden z pozosta艂ej pi膮tki - zaoponowa艂a z u艣miechem jego rozm贸wczyni. J膮 r贸wnie偶 cieszy艂a perspektywa gry o wysok膮 stawk臋.
Isozaki skin膮艂 g艂ow膮 i okr臋ci艂 si臋 w fotelu, by obejrze膰 nast臋pny wsch贸d s艂o艅ca ponad zakrzywion膮 powierzchni膮 Torus Mercantilus. Nie odwr贸ci艂 si臋, gdy za Ann膮 Pe艂li Cognani zamkn臋艂y si臋 drzwi windy.
Ponad o艂tarzem Jezus Chrystus o srogim obliczu dzieli艂 ludzi na dobrych i z艂ych, na nagrodzonych i pot臋pionych. Nie by艂o trzeciej grupy.
Kardyna艂 Lourdusamy siedzia艂 w swojej opatrzonej zas艂on膮 stalli w Kaplicy Syksty艅skiej i podziwia艂 „S膮d ostateczny” Micha艂a Anio艂a; zawsze uwa偶a艂 tego Chrystusa za aroganck膮, autorytarn膮, bezlitosn膮 posta膰; kto wie, czy nie taki w艂a艣nie wizerunek najlepiej nadawa艂 si臋 na nadzorc臋 wybor贸w nowego Namiestnika Chrystusowego.
W male艅kiej kaplicy z trudem mie艣ci艂y si臋 st艂oczone osiemdziesi膮t trzy stalle, w kt贸rych zasiada艂o tylu偶 kardyna艂贸w obecnych cia艂em i duchem podczas konklawe. Niewielk膮 woln膮 przestrze艅 przeznaczono na aktywacj臋 wy艣wietlanych pojedynczo hologram贸w brakuj膮cych trzydziestu siedmiu dostojnik贸w.
By艂 pierwszy ranek zgromadzenia kardyna艂贸w w Pa艂acu Watyka艅skim. Lourdusamy spa艂 dobrze i zjad艂 sute 艣niadanie, cho膰 za 艂o偶e s艂u偶y艂a mu le偶anka w biurze, a przygotowany przez siostry z watyka艅skiego hoteliku posi艂ek nie by艂 szczeg贸lnie wyszukany; w osza艂amiaj膮cych Apartamentach Borgi贸w podano proste jedzenie i bia艂e wino. P贸藕niej wszyscy zebrali si臋 w Kaplicy Syksty艅skiej na tronach, przy podniesionych ozdobnych zas艂onach stalli. Lourdusamy wiedzia艂, 偶e konklawe przez kilkaset lat nie wygl膮da艂o tak wspaniale - od czas贸w, gdy liczba jego uczestnik贸w sta艂a si臋 zbyt wielka, by pomie艣ci膰 stalle w niewielkiej kaplicy, co nast膮pi艂o, je艣li dobrze pami臋ta艂, jeszcze przed Hegir膮, w jakim艣 dziewi臋tnastym czy dwudziestym wieku. Jednak偶e podczas Upadku Ko艣ci贸艂 skurczy艂 si臋 na tyle, 偶e stary zwyczaj mo偶na by艂o spokojnie przywr贸ci膰 - niespe艂na pi臋膰dziesi臋ciu kardyna艂贸w bez trudu znajdowa艂o sobie miejsce. Papie偶 Juliusz pilnowa艂, by liczba elektor贸w nie wzros艂a nadmiernie, tote偶 mimo rozrostu Paxu nigdy nie przekroczy艂a stu dwudziestu os贸b. Kiedy w dodatku blisko czterdziestu z nich nie mog艂o przyby膰 na czas na konklawe, w Kaplicy Syksty艅skiej bez trudu mie艣ci艂y si臋 trony rezydent贸w Pacem.
Wielka chwila nadesz艂a. Wszyscy kardyna艂owie-elektorzy wstali, a obok sto艂u Skrutator贸w, nieopodal o艂tarza, zamigota艂y holograficzne obrazy trzydziestu siedmiu nieobecnych. Poniewa偶 miejsce by艂o skromne, same hologramy r贸wnie偶 nie wygl膮da艂y zbyt okazale: ludzkie postaci wielko艣ci lalek, w miniaturowych stallach, unosi艂y si臋 w powietrzu niczym duchy z przesz艂o艣ci konklawe. Lourdusamy u艣miechn膮艂 si臋; zawsze bawi艂a go my艣l o tym, jak dobrze pomniejszone rozmiary nieobecnych elektor贸w pasuj膮 do ich rzeczywistej sytuacji.
Papie偶a Juliusza nieodmiennie wybierano przez aklamacj臋. Teraz te偶 jeden z trzech kardyna艂贸w pe艂ni膮cych funkcj臋 Skrutator贸w podni贸s艂 r臋k臋: nawet je艣li Duch 艢wi臋ty by艂 got贸w natchn膮膰 wszystkich zgromadzonych, pewna doza koordynacji by艂a niezb臋dna. Na dany znak wszystkie sto dwadzie艣cia os贸b mia艂o przem贸wi膰 jednym g艂osem.
- Eligo Lenar Hoyt! - wykrzykn膮艂 Lourdusamy, patrz膮c jak kardyna艂 Mustafa wypowiada w swej stalli te same s艂owa.
Stoj膮cy przed o艂tarzem Skrutator zawaha艂 si臋; okrzyk zabrzmia艂 dono艣nie i wyra藕nie, z pewno艣ci膮 jednak zabrak艂o w nim jednomy艣lno艣ci. Na licz膮cej dwie艣cie siedemdziesi膮t lat tradycji aklamacji pojawi艂a si臋 pierwsza zmarszczka.
Lourdusamy pilnowa艂, 偶eby si臋 nie rozgl膮da膰 ani nie u艣miecha膰. Wiedzia艂, kt贸rzy z m艂odszych kardyna艂贸w nie wypowiedzieli imienia papie偶a Juliusza; wiedzia艂, ile pieni臋dzy wymaga艂o przekupienie tych m臋偶czyzn i kobiet; wiedzia艂 te偶, ile ryzykuj膮 i 偶e niemal na pewno ponios膮 surow膮 kar臋. Wiedzia艂 to wszystko, gdy偶 sam pom贸g艂 zaaran偶owa膰 ca艂膮 sytuacj臋.
Po kr贸tkiej naradzie przewodnicz膮cy Skrutator贸w ponownie zabra艂 g艂os:
- B臋dziemy zatem wybiera膰.
Przygotowaniom towarzyszy艂y gor膮czkowe rozmowy podekscytowanych kardyna艂贸w. Wreszcie rozdano karty do g艂osowania; za 偶ycia wi臋kszo艣ci zgromadzonych w kaplicy ksi膮偶膮t Ko艣cio艂a nigdy jeszcze nie dosz艂o do takiej sytuacji. Holograficzne wizerunki nieobecnych natychmiast straci艂y na znaczeniu - tylko nieliczni bowiem zaprogramowali swoje chipy tak, by w razie potrzeby m贸c uczestniczy膰 w tajnym g艂osowaniu; wi臋kszo艣膰 nie bra艂a takiej mo偶liwo艣ci pod uwag臋.
Mistrzowie Ceremonii przeszli wzd艂u偶 stalli i rozdali zgromadzonym po trzy kartki. Nast臋pnie Skrutatorzy upewnili si臋, 偶e ka偶dy z kardyna艂贸w ma pi贸ro. Kiedy wszystko by艂o gotowe, stoj膮cy na czele tr贸jki Skrutator贸w Naczelny Diakon zn贸w podni贸s艂 r臋k臋, daj膮c sygna艂 do g艂osowania.
Lourdusamy spojrza艂 na swoj膮 kart臋. W lewym g贸rnym rogu wydrukowano s艂owa „Eligo in Summum Pontificem”, poni偶ej za艣 znajdowa艂o si臋 miejsce na jedno nazwisko. Simon Augustino kardyna艂 Lourdusamy wpisa艂 „Lenar Hoyt”, z艂o偶y艂 kartk臋 na p贸艂 i podni贸s艂 j膮 do g贸ry, tak by wszyscy mogli j膮 widzie膰. Po niespe艂na minucie wszyscy zebrani poszli w jego 艣lady, podobnie jak kilka holograficznych obraz贸w.
Skrutator zacz膮艂 wywo艂ywa膰 kardyna艂贸w kolejno, w porz膮dku zajmowanych stanowisk. Pierwszy ze swej stalli wsta艂 Lourdusamy. Podszed艂 do sto艂u Skrutator贸w, ustawionym tu偶 pod freskiem przedstawiaj膮cym nieub艂aganego Chrystusa. Kardyna艂 ukl膮k艂 przed o艂tarzem na oba kolana i pochyli艂 g艂ow臋 w modlitwie. Po chwili wsta艂 i rzek艂 na g艂os:
- Wzywam na 艣wiadka Chrystusa, Pana Naszego, kt贸ry b臋dzie moim s臋dzi膮, 偶e g艂os sw贸j oddaj臋 na tego, kt贸ry przed Bogiem powinien zosta膰 wybrany.
Uroczystym gestem z艂o偶y艂 kart臋 na srebrnej tacy, spoczywaj膮cej na urnie wyborczej, po czym podni贸s艂 tac臋 i pozwoli艂, by kartka spad艂a do 艣rodka. Naczelny Diakon skin膮艂 g艂ow膮, a Lourdusamy sk艂oni艂 si臋 przed o艂tarzem i wr贸ci艂 na miejsce.
Kardyna艂 Mustafa, Wielki Inkwizytor, majestatycznym krokiem pod膮偶y艂 ku o艂tarzowi, by odda膰 g艂os.
Up艂yn臋艂a ponad godzina, zanim zgromadzono wszystkie g艂osy. Pierwszy ze Skrutator贸w potrz膮sn膮艂 urn膮, 偶eby wymiesza膰 kartki; drugi je przeliczy艂, uwzgl臋dniaj膮c tak偶e sze艣膰 kart skopiowanych z interaktywnych hologram贸w, i jedn膮 po drugiej prze艂o偶y艂 do drugiej urny: liczba kart zgadza艂a si臋 z liczb膮 uczestnik贸w konklawe. Procedura mog艂a zatem by膰 kontynuowana.
Pierwszy Skrutator roz艂o偶y艂 kart臋, spisa艂 podane na niej nazwisko i przekaza艂 j膮 drugiemu przedstawicielowi komisji. Ten r贸wnie偶 co艣 sobie zapisa艂, po czym poda艂 j膮 do trzeciego ze Skrutator贸w, kardyna艂a Couesnongle, kt贸ry przed odnotowaniem nazwiska odczyta艂 je na g艂os.
Ka偶dy z kardyna艂贸w w stallach zapisywa艂 nazwisko na tabliczce dostarczonego przez Skrutator贸w rejestratora. Na zako艅czenie konklawe pliki nagrywarek mia艂y zosta膰 skasowane, tak by po oddanych g艂osach nie pozosta艂 偶aden 艣lad. G艂osowanie trwa艂o. Lourdusamy'ego, podobnie jak wi臋kszo艣膰 zgromadzonych w kaplicy kardyna艂贸w, interesowa艂o tylko to, czy kardyna艂owie, kt贸rzy wy艂amali si臋 z szereg贸w konklawe podczas aklamacji, wprowadz膮 do gry jakie艣 nowe nazwisko.
Po odczytaniu ka偶dej z kart Skrutator nawleka艂 j膮 na ni膰, wbijaj膮c ig艂臋 w s艂owo „Eligo”, a kiedy nawleczono ju偶 wszystkie kartki, na ko艅cach nici zawi膮za艂 w臋ze艂ki.
Do kaplicy wezwano zwyci臋skiego kandydata, kt贸ry, stoj膮c przed o艂tarzem w prostej, czarnej sutannie, sprawia艂 wra偶enie pokornego i przyt艂oczonego wspania艂o艣ci膮 ceremonii.
Naczelny Diakon stan膮艂 przed nim.
- Czy przyjmujesz nasz zgodny z prawem wyb贸r na Namiestnika Chrystusowego?
- Tak, przyjmuj臋.
Wniesiono dodatkow膮 stalle i ustawiono j膮 za plecami kap艂ana. Naczelny Diakon wzni贸s艂 d艂onie w g贸r臋, intonuj膮c 艣piewnie:
- Nasze zgromadzenie, akceptuj膮c tw贸j wyb贸r w obliczu Boga Wszechmog膮cego, uznaje w tobie Biskupa Ko艣cio艂a Rzymskiego, prawdziwego papie偶a i zwierzchnika Kolegium Biskup贸w. Niech B贸g b臋dzie z tob膮, albowiem On to daje ci pe艂n膮 w艂adz臋 na Ko艣cio艂em Jezusa Chrystusa.
- Amen - odpar艂 kardyna艂 Lourdusamy i poci膮gni臋ciem sznurka spu艣ci艂 zas艂on臋 stalli. Wszystkie osiemdziesi膮t trzy materialne i trzydzie艣ci siedem holograficznych tron贸w zosta艂o zas艂oni臋tych w tym samym momencie, tylko stalla nowego papie偶a pozosta艂a odkryta.
- Jakie imi臋 przybierzesz jako papie偶? - spyta艂 Naczelny Diakon.
- Urbana XVI - odpar艂 siedz膮cy w stalli kap艂an, a teraz ju偶 papie偶.
Ze stalli kardyna艂贸w dobieg艂y st艂umione pomruki. Naczelny Diakon poda艂 kap艂anowi r臋k臋 i wraz z reszt膮 Skrutator贸w wyprowadzi艂 Ojca 艢wi臋tego z kaplicy. Pomruki i szepty stawa艂y si臋 coraz g艂o艣niejsze.
Kardyna艂 Mustafa wychyli艂 si臋 ze swej stalli, by szepn膮膰 do Lourdusamy'ego:
- Chyba wzorowa艂 si臋 na Urbanie II; Urban XV panowa艂 w dwudziestym dziewi膮tym wieku i by艂 ma艂ym, 偶a艂osnym tch贸rzem, kt贸ry ogranicza艂 si臋 do czytania powie艣ci kryminalnych i pisania list贸w mi艂osnych do swej dawnej kochanki.
- Urban II - zamy艣li艂 si臋 Lourdusamy. - Ale偶 oczywi艣cie.
Min臋艂o kilka minut i Skrutatorzy wr贸cili do Kaplicy Syksty艅skiej w towarzystwie odzianego na bia艂o papie偶a: w bia艂ej sutannie, bia艂ej zuchetto, czyli piusce, przepasanego szerok膮 szarf膮, z pektora艂em na szyi. Lourdusamy ukl膮k艂 na kamiennej posadzce kaplicy; podobnie uczynili wszyscy zebrani kardyna艂owie, prawdziwi i holograficzni, a nowy Ojciec 艢wi臋ty udzieli艂 im swego pierwszego b艂ogos艂awie艅stwa.
Nast臋pnie Skrutatorzy w towarzystwie kardyna艂贸w udali si臋 do pieca, gdzie spalono wszystkie nawleczone na czarn膮 ni膰 karty, dodaj膮c odpowiedni膮 ilo艣膰 blanco, by sfumata rzeczywi艣cie oznacza艂o bia艂y dym.
P贸藕niej kardyna艂owie opu艣cili kaplic臋 i udali si臋 do bazyliki. Najwy偶szy Diakon za艣 sam wyszed艂 na balkon, by og艂osi膰 imi臋 nowego papie偶a t艂umom zgromadzonym na placu 艢wi臋tego Piotra.
Po艣r贸d pi臋ciuset tysi臋cy ludzi, st艂oczonych tego ranka na placu i w jego najbli偶szym s膮siedztwie, znajdowa艂 si臋 tak偶e ojciec kapitan Federico de Soya, przed kilkoma zaledwie godzinami uwolniony z wi臋zienia w refektarzu Legionist贸w Chrystusowych. Po po艂udniu mia艂 si臋 zameldowa膰 w porcie kosmicznym Floty Paxu, sk膮d prom zabra艂by go na pok艂ad nowego statku. Przechadzaj膮c si臋 po Watykanie zwr贸ci艂 uwag臋 na przewalaj膮cy si臋 wsz臋dzie t艂um i da艂 mu si臋 ponie艣膰; m臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci wielk膮 rzek膮 p艂yn臋li wprost na plac 艢wi臋tego Piotra.
Na widok pierwszych k艂臋b贸w bia艂ego dymu na placu wybuch艂a ogromna rado艣膰. Niemi艂osierny t艂um poni偶ej papieskiego balkonu musia艂 zg臋stnie膰 jeszcze bardziej, kiedy kolejne dziesi膮tki tysi臋cy ludzi wyp艂yn臋艂y spod kolumnady i wymin臋艂y grup臋 pos膮g贸w. Kilkuset 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej stara艂o si臋 utrzyma膰 t艂um z dala od wej艣cia do bazyliki i prywatnych apartament贸w.
Kiedy na balkonie pojawi艂 si臋 Naczelny Diakon i og艂osi艂, 偶e nowym papie偶em zosta艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 Urban XVI, z t艂umu dobieg艂 zbiorowy okrzyk zaskoczenia. De Soya r贸wnie偶 by艂 wstrz膮艣ni臋ty; wszyscy oczekiwali Juliusza XV, to, 偶e kto艣 inny m贸g艂by zosta膰 papie偶em, by艂o... nie do pomy艣lenia.
Kiedy jednak na balkon wyszed艂 nowy Ojciec 艢wi臋ty, wiwatom nie by艂o ko艅ca.
By艂 nim papie偶 Juliusz - wszyscy rozpoznali znajom膮 twarz, wysokie czo艂o, smutne oczy; ojciec Lenar Hoyt, zbawca Ko艣cio艂a, zosta艂 ponownie wybrany na namiestnika Stolicy Apostolskiej. Podni贸s艂 d艂o艅 w znajomym ge艣cie b艂ogos艂awie艅stwa i czeka艂, a偶 t艂um si臋 uciszy, 偶eby m贸g艂 przem贸wi膰. Na pr贸偶no jednak: p艂yn膮cy z tysi臋cy garde艂 ryk ani my艣la艂 os艂abn膮膰.
Dlaczego Urban XVI? zastanawia艂 si臋 ojciec kapitan de Soya. W s艂u偶bie u jezuit贸w wystarczaj膮co dobrze pozna艂 histori臋 Ko艣cio艂a, 偶eby teraz przerzuci膰 w my艣lach kartki odnosz膮ce si臋 do poprzednich papie偶y o tym imieniu... Wi臋kszo艣膰 z nich niewarta by艂a nawet wzmianki. Dlaczego wi臋c...
- Niech to diabli - rzek艂 de Soya g艂o艣no, ale 艂agodne przekle艅stwo zgin臋艂o w nieustaj膮cym harmidrze wype艂niaj膮cym plac 艢wi臋tego Piotra. - Niech to diabli.
Zanim jeszcze t艂um uciszy艂 si臋 na tyle, by nowy-stary papie偶 m贸g艂 przem贸wi膰, wyja艣ni膰 wyb贸r imienia i og艂osi膰 to, co nieuniknione, ojciec kapitan zrozumia艂 wszystko. Zrozumia艂 - i serce w nim zamar艂o.
Urban II zasiada艂 na Piotrowym Tronie w latach 10881099 A.D. Na synodzie zwo艂anym w Clermont w... bodaj listopadzie 1095 roku, je艣li de Soya si臋 nie myli艂... Urban II wezwa艂 do 艣wi臋tej wojny przeciw panosz膮cym si臋 na Bliskim Wschodzie muzu艂manom, do przyj艣cia na ratunek Bizancjum i do wyzwolenia wszystkich 艣wi臋tych miejsc chrze艣cija艅stwa spod w艂adzy islamu. Wezwanie to doprowadzi艂o do pierwszej krucjaty... pierwszej z wielu krwawych kampanii.
Wreszcie nieprzebrane ludzkie mrowie ucich艂o, a papie偶 Urban XVI zacz膮艂 m贸wi膰: znajomy, ale rozbrzmiewaj膮cy z now膮 energi膮 g艂os wznosi艂 si臋 i opada艂 ponad g艂owami p贸艂 miliona wiernych s艂uchaj膮cych go osobi艣cie i dociera艂 do miliard贸w 艣ledz膮cych transmisj臋 na 偶ywo w domach.
Ojciec kapitan odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 przepycha膰 przez t艂um, jeszcze zanim papie偶 zacz膮艂 m贸wi膰. Rozpycha艂 si臋 i rozdawa艂 kuksa艅ce 艂okciami na prawo i lewo, byle wydosta膰 si臋 z placu 艢wi臋tego Piotra, kt贸ry nagle upodobni艂 si臋 klaustrofobicznego wi臋zienia. Jednak偶e jego pr贸by spe艂z艂y na niczym; zaton膮艂 w rozradowanej masie ludzkiej. S艂owa nowego Ojca 艢wi臋tego r贸wnie偶 by艂y radosne i pe艂ne uniesienia. Niezdolny do ucieczki De Soya zatrzyma艂 si臋 i schyli艂 g艂ow臋. Kiedy t艂um zacz膮艂 wykrzykiwa膰 radosne Deus le volt - B贸g tak chce - ojciec kapitan zap艂aka艂.
Krucjata. Chwa艂a. Ostateczne rozwi膮zanie problemu Intruz贸w. 艢mier膰 i unicestwienie, przekraczaj膮ce wszelk膮 wyobra藕ni臋. Ojciec kapitan de Soya zacisn膮艂 powieki ze wszystkich si艂, ale wci膮偶 mia艂 przed oczami wizje strumieni energii przecinaj膮cych czer艅 kosmosu; widzia艂 ca艂e planety w ogniu, oceany zamieniaj膮ce si臋 w par臋, kontynenty sp艂ywaj膮ce rzekami rozpalonej lawy, orbitalne lasy wybuchaj膮ce k艂臋bami dymu i ognia, zw臋glone cia艂a kozio艂kuj膮ce powoli w niewa偶ko艣ci, cia艂a delikatnych, skrzydlatych istot, zmieniaj膮ce si臋 w popi贸艂...
De Soya 艂ka艂, gdy miliardy szala艂y z rado艣ci.
4
Wiedzia艂em z do艣wiadczenia, 偶e najgorsze dla cz艂owieka s膮 nocne odjazdy i po偶egnania.
Wojsko specjalizowa艂o siew rozpoczynaniu najpowa偶niejszych operacji w samym 艣rodku nocy. S艂u偶膮c w hyperio艅skiej Stra偶y Planetarnej doszed艂em do wniosku, 偶e wszystkie istotne przegrupowania wojsk musz膮 si臋 rozpoczyna膰 nied艂ugo po p贸艂nocy; nauczy艂em si臋 kojarzy膰 t臋 niezwyk艂膮 mieszank臋 strachu i podniecenia, l臋ku i wyczekiwania z ciemno艣ci膮 przed艣witu i swoist膮 woni膮 p贸藕nej pory. Enea w swoim wyst膮pieniu przed cz艂onkami Wsp贸lnoty zapowiedzia艂a, 偶e wyrusz臋 tej samej nocy, ale za艂adowanie kajaka, spakowanie sprz臋tu, zamkni臋cie namiotu, zwini臋cie warsztatu w obozie i podj臋cie decyzji, kt贸rych rzeczy mam ju偶 nigdy nie ogl膮da膰, zaj臋艂o mi sporo czasu, tote偶 dopiero oko艂o drugiej nad ranem wzbili艣my si臋 w powietrze na pok艂adzie l膮downika. Do miejsca przeznaczenia dotarli艣my na kr贸tko przed 艣witem.
Musz臋 przyzna膰, 偶e po o艣wiadczeniu dziewczynki poczu艂em si臋 lekcewa偶ony i pomiatany. Przez cztery sp臋dzone w Taliesinie lata ludzie cz臋sto przychodzili do niej po rad臋 i wsparcie, ze mn膮 jednak by艂o inaczej. Mia艂em trzydzie艣ci dwa lata, czyli dwa razy wi臋cej ni偶 ona, i to ja mia艂em si臋 ni膮 opiekowa膰, chroni膰 j膮, a gdyby okaza艂o si臋 to konieczne, m贸wi膰 jej, co i kiedy ma robi膰. Nag艂y zwrot biegu wydarze艅 wcale, ale to wcale mi si臋 nie podoba艂.
Zak艂ada艂em, 偶e A. Bettik poleci z nami do miejsca, w kt贸rym mia艂em spu艣ci膰 kajak na wod臋, Enea stwierdzi艂a jednak, 偶e android zostanie w obozie. W ten spos贸b straci艂em kolejne dwadzie艣cia minut, 偶eby go odszuka膰 i si臋 po偶egna膰.
- M. Enea twierdzi, 偶e spotkamy si臋 jeszcze, gdy nadejdzie czas - rzek艂 niebieski m臋偶czyzna. - Jestem zatem pewien, 偶e tak si臋 stanie, M. Endymion.
- Raul - poprawi艂em go po raz pi臋膰setny. - M贸w mi Raul.
- Ale偶 oczywi艣cie - odrzek艂 A. Bettik z tym swoim u艣mieszkiem, kt贸ry sugerowa艂, 偶e bynajmniej nie zamierza mi si臋 podporz膮dkowa膰.
- Chrzani臋 to - powiedzia艂em i b艂ysn膮wszy w ten spos贸b elokwencj膮 wyci膮gn膮艂em r臋k臋 do po偶egnania. A. Bettik poda艂 mi swoj膮. Chcia艂em obj膮膰 naszego starego towarzysza podr贸偶y, wiedzia艂em jednak, 偶e poczu艂by si臋 tym zak艂opotany. Androidy nie zosta艂y w dos艂ownym sensie zaprogramowane do roli wiecznie opanowanych s艂u偶膮cych - nie by艂y w ko艅cu maszynami, lecz 偶ywymi, organicznymi istotami - lecz wskutek oddzia艂ywania wszczepionego RNA i drugiej praktyki ich zachowanie stawa艂o si臋 beznadziejnie sformalizowane. Tak przynajmniej by艂o w tym przypadku.
Zebrali艣my si臋 z Enea do drogi. Najpierw wyprowadzili艣my l膮downik z hangaru na pustyni臋, a p贸藕niej cichaczem odlecieli艣my, staraj膮c si臋 nie czyni膰 nadmiernego ha艂asu. Po偶egna艂em si臋 ze wszystkimi pracownikami i studentami z Taliesina, na kt贸rych si臋 natkn膮艂em, ale by艂o p贸藕no i ludzie pochowali si臋 ju偶 w budynkach mieszkalnych, namiotach i schronach. Mia艂em nadziej臋, 偶e niekt贸rych z nich jeszcze kiedy艣 zobacz臋 - zw艂aszcza m臋偶czyzn i kobiety z ekipy budowlanej, z kt贸rymi przepracowa艂em cztery lata - ale tak naprawd臋 nie bardzo w to wierzy艂em.
L膮downik m贸g艂 zawie藕膰 nas tam, gdzie pod膮偶ali艣my - Enea poda艂a mu odpowiednie koordynaty - ale nastawi艂em go na sterowanie p贸艂automatyczne, 偶eby m贸c udawa膰, 偶e mam co艣 do roboty podczas lotu. Po wsp贸艂rz臋dnych pozna艂em, 偶e mamy do przebycia jakie艣 tysi膮c pi臋膰set kilometr贸w; Enea m贸wi艂a, 偶e udajemy si臋 gdzie艣 nad Missisipi. W podr贸偶y podorbitalnej pokonanie tego dystansu zaj臋艂oby nam dziesi臋膰 minut, maj膮c jednak na uwadze kurcz膮ce si臋 zapasy paliwa i energii, rozpostar艂szy skrzyd艂a na maksymaln膮 rozpi臋to艣膰 utrzymywali艣my pr臋dko艣膰 podd藕wi臋kow膮, wysoko艣膰 na wygodnym poziomie dziesi臋ciu tysi臋cy metr贸w i unikali艣my ponownego morfowania maszyny a偶 do momentu l膮dowania. Personie statku konsula - kt贸r膮 ju偶 dawno przenios艂em z komlogu do rdzenia SI w l膮downiku - przykazali艣my milcze膰, dop贸ki nie b臋dzie nam mia艂a czego艣 wa偶nego do zakomunikowania, po czym rozsiedli艣my si臋 wygodnie w rozja艣nionej czerwon膮 po艣wiat膮 przyrz膮d贸w kabinie, 偶eby porozmawia膰 i popatrze膰 na przesuwaj膮cy si臋 pod nami, skryty w mroku kontynent.
- Po co ten po艣piech, male艅ka? - zapyta艂em wreszcie.
Enea odpowiedzia艂a mi tym na wp贸艂 艣wiadomym, odsuwaj膮cym gestem, kt贸ry zaobserwowa艂em przed blisko pi臋cioma laty.
- Wydawa艂o mi si臋, 偶e to wa偶ne, 偶eby co艣 si臋 zacz臋艂o dzia膰 - odpar艂a cichym, prawie bezosobowym g艂osem, pozbawionym zwyk艂ego o偶ywienia, kt贸re pozwala艂o jej przekonywa膰 ca艂膮 Wsp贸lnot臋 do jej pomys艂贸w. By艂em najprawdopodobniej jedyn膮 偶yw膮 istot膮, kt贸ra potrafi艂aby tak zinterpretowa膰 ten ton, ale wszystko wskazywa艂o na to, 偶e jest bliska 艂ez.
- To nie mog艂o by膰 a偶 tak wa偶ne - sprzeciwi艂em si臋. - 呕eby kaza膰 mi si臋 zbiera膰 i odes艂a膰 mnie w 艣rodku nocy...
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮 i wyjrza艂a przez przedni膮 szyb臋 statku. Zda艂em sobie spraw臋, 偶e p艂acze. Kiedy w ko艅cu odwr贸ci艂a si臋 do mnie, w po艣wiacie emanuj膮cej z tarcz instrument贸w jej oczy wygl膮da艂y na bardzo wilgotne i zaczerwienione.
- Je偶eli nie odejdziesz tej nocy, nie wytrzymam i poprosz臋 ci臋, 偶eby艣 zosta艂 - powiedzia艂a. - Je艣li zostaniesz, nie b臋d臋 umia艂a opu艣ci膰 Ziemi... Nigdy ju偶 nie wr贸c臋 do Sieci.
Bardzo chcia艂em wzi膮膰 j膮 za r臋k臋, ale nie ruszy艂em wielkiego 艂apska z omnikontrolera.
- Pos艂uchaj - zacz膮艂em - przecie偶 mo偶emy wr贸ci膰 razem. Nie ma sensu, 偶ebym ja wybiera艂 si臋 w jedno miejsce, a ty zupe艂nie gdzie indziej.
- To w艂a艣nie ma sens - odpar艂a tak cicho, 偶e musia艂em wychyli膰 si臋 z fotela, 偶eby j膮 us艂ysze膰.
- A. Bettik m贸g艂by sprowadzi膰 statek - zauwa偶y艂em. - A my zostaliby艣my na Ziemi do czasu, a偶 b臋dziemy gotowi wr贸ci膰...
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nigdy nie b臋d臋 gotowa do powrotu, Raul. Sama my艣l o tym 艣miertelnie mnie przera偶a.
Przypomnia艂em sobie szale艅czy wy艣cig, w kt贸rym umkn臋li艣my przed Paxem z Hyperiona, z trudem unikn臋li艣my ognia ich liniowc贸w i my艣liwc贸w, spotkania z marines, Gwardi膮 Szwajcarsk膮 i B贸g wie kim jeszcze - mia艂em na my艣li mi臋dzy innymi t臋 suk臋 z piek艂a rodem, kt贸ra omal nie zlikwidowa艂a nas na Bo偶ej Kniei.
- Rozumiem ci臋, ma艂a - powiedzia艂em. - Mo偶e powinni艣my zosta膰 na Ziemi. Tu nas nie dosi臋gn膮.
Enea spojrza艂a na mnie. Na jej twarzy rozpozna艂em co艣 innego ni偶 zwyk艂y up贸r: znak ko艅ca wszelkich dyskusji w sprawie, kt贸rej nie mo偶na by艂o ju偶 zmieni膰.
- No dobrze - zgodzi艂em si臋. - Nadal jednak nie us艂ysza艂em, dlaczego A. Bettik nie mo偶e pop艂yn膮膰 kajakiem na poszukiwanie statku. Ja wr贸ci艂bym z tob膮 do Sieci.
- Owszem, us艂ysza艂e艣. Tylko nie chcia艂e艣 s艂ucha膰 - przesun臋艂a si臋 w bok na ogromnym fotelu. - Raul, je艣li opu艣cisz Ziemi臋 i um贸wimy si臋 na spotkanie w okre艣lonym miejscu w kosmosie Paxu, b臋d臋 musia艂a przej艣膰 przez transmiter i zrobi膰 to, co do mnie nale偶y. A musz臋 to zrobi膰 sama.
- Eneo - przerwa艂em jej.
- S艂ucham?
- To grupie. Wiesz o tym?
Moja szesnastolatka nie odpowiedzia艂a. W dole, po lewej, czyli gdzie艣 w zachodnim Kansas, pojawi艂 si臋 kr膮g ognisk. Wyjrza艂em przez okno.
- Nie wiesz przypadkiem, jaki eksperyment prowadz膮 tam twoi obcy przyjaciele? - zagadn膮艂em.
- Nie. Poza tym to nie s膮 moi obcy przyjaciele.
- To znaczy nie s膮 obcy? Czy nie s膮 przyjaci贸艂mi?
- Ani jedno, ani drugie - odrzek艂a, a ja zda艂em sobie spraw臋, 偶e oto us艂ysza艂em najbardziej konkretn膮 odpowied藕, odnosz膮c膮 si臋 do podobnych bogom intelekt贸w, kt贸re uprowadzi艂y Star膮 Ziemi臋 - a wraz z ni膮 i nas; ja przynajmniej nie mog艂em si臋 czasem oprze膰 wra偶eniu, 偶e zostali艣my przegonieni przez transmitery niczym byd艂o po szlaku.
- Nie zechcia艂aby艣 powiedzie膰 czego艣 wi臋cej o tych nieobcych nieprzyjacio艂ach? - dopytywa艂em si臋. - Przecie偶 jak co艣 p贸jdzie nie tak... to mog臋 nie doczeka膰 naszego przysz艂ego rendez-vous. Chcia艂bym wi臋c przed odej艣ciem pozna膰 sekret naszych gospodarzy.
Natychmiast po偶a艂owa艂em tych s艂贸w; Enea szarpn臋艂a si臋 w ty艂, jakbym j膮 spoliczkowa艂.
- Przepraszam, male艅ka - powiedzia艂em i tym razem uj膮艂em jej delikatn膮 d艂o艅 w swoj膮. - Nie chcia艂em tego powiedzie膰. Po prostu si臋 z艂oszcz臋.
Kiwn臋艂a g艂ow膮, a w jej oczach zn贸w zal艣ni艂y 艂zy.
W duchu jeszcze raz kopn膮艂em si臋 w ty艂ek.
- Wszyscy we Wsp贸lnocie byli przekonani, 偶e obcy s膮 dobrymi, boskimi istotami - ci膮gn膮艂em. - Ludzie m贸wili o lwach, tygrysach i nied藕wiedziach, a my艣leli o Jezusie, Jahwe i E.T. z tego starego, p艂askiego filmu, kt贸ry widzieli艣my u pana W. Wydawa艂o im si臋, 偶e kiedy przyjdzie czas, 偶eby zwin膮膰 interes, obcy zjawi膮 si臋 i zabior膮 nas do Sieci na pok艂adzie wielkiego statku kosmicznego. Bez ryzyka, bez ba艂aganu, bez problem贸w.
Enea odpowiedzia艂a mi u艣miechem, chocia偶 oczy wci膮偶 mia艂a za艂zawione.
- Ludzie czekali, a偶 Jezus, Jahwe i E.T. ocal膮 im ty艂ek od czasu, gdy uda艂o im si臋 przykry膰 ten ty艂ek sk贸r膮 nied藕wiedzia i wyj艣膰 z jaskini - powiedzia艂a. - I b臋d膮 musieli jeszcze poczeka膰. To nasza sprawa... nasza walka... sami musimy si臋 z tym zmaga膰.
- Czy m贸wi膮c „my” masz na my艣li siebie, mnie i A. Bettika? A przeciwko nam jakie艣 osiemset miliard贸w ponownie narodzonych wiernych?
Uczyni艂a znajomy gest d艂oni膮.
- Tak - przyzna艂a. - Na razie.
Kiedy przybyli艣my na miejsce, nie do艣膰, 偶e wci膮偶 panowa艂 mrok, to jeszcze zacz臋艂o pada膰: lodowaty, zmieszany ze 艣niegiem deszcz, jakiego mo偶na si臋 spodziewa膰 przy ko艅cu jesieni. Missisipi by艂a ogromn膮 rzek膮, jedn膮 z najwi臋kszych na Starej Ziemi. L膮downik zatoczy艂 nad ni膮 ko艂o, po czym wyl膮dowa艂 w mie艣cinie na zachodnim brzegu. Wszystko to 艣ledzi艂em na ekranie, w du偶ym zbli偶eniu; za ociekaj膮cym wod膮 oknem panowa艂a smolista czer艅.
Przelecieli艣my nad wysokim, poro艣ni臋tym nagimi drzewami wzg贸rzem, przeci臋li艣my pust膮 drog臋, kt贸ra w膮skim mostem przeskakiwa艂a na drugi brzeg Missisipi i posadzili艣my statek na odkrytym kawa艂ku utwardzonego gruntu, pi臋膰dziesi膮t metr贸w od rzeki. W tym miejscu miasteczko cofa艂o si臋 w g艂膮b wci艣ni臋tej mi臋dzy zalesione wzg贸rza doliny; widzia艂em na ekranie ma艂e, drewniane chaty, nieco wi臋ksze magazyny z ceg艂y i par臋 wysokich konstrukcji nad brzegiem rzeki, kt贸re mog艂y by膰 silosami na zbo偶e - w tej cz臋艣ci Ziemi podobne budowle cieszy艂y si臋 spor膮 popularno艣ci膮 w dziewi臋tnastym, dwudziestym i dwudziestym pierwszym stuleciu. Nie mia艂em poj臋cia, jakim cudem miasteczko ocala艂o z trz臋sie艅 ziemi i po偶ar贸w w czasie K艂opot贸w albo po co lwy, tygrysy i nied藕wiedzie postanowi艂y je odbudowa膰, je偶eli nie przetrwa艂o. Na w膮skich ulicach nie widzia艂em ani 艣ladu ludzi; w podczerwieni nie rysowa艂y si臋 偶adne 藕r贸d艂a ciep艂a: ani istoty 偶ywe, ani samochody z przegrzewaj膮cymi si臋 silnikami wewn臋trznego spalania... Chocia偶, z drugiej strony, mieli艣my p贸艂 do pi膮tej, a noc by艂a zimna i deszczowa; nikt, kto mia艂 cho膰by ociupin臋 zdrowego rozs膮dku, nie kr臋ci艂by si臋 w tak膮 pogod臋 po mie艣cie.
Narzucili艣my poncha, a ja wzi膮艂em do r臋ki ma艂y plecak.
- No to na razie, statku - rzek艂em. - Nie r贸b nic, czego ja sam bym nie zrobi艂. - Po morfowanych z kad艂uba schodach zeszli艣my wprost w deszczowy przed艣wit.
Enea pomog艂a mi wyci膮gn膮膰 kajak z 艂adowni i po 艣liskim braku ruszyli艣my ku rzece. Podczas naszej ostatniej wodnej przygody mia艂em ze sob膮 gogle noktowizyjne, kilka sztuk rozmaitej broni i tratw臋, wyposa偶on膮 w par臋 przydatnych gad偶et贸w. Tym razem musia艂a mi wystarczy膰 laserowa latarka, jedyna pami膮tka z wyprawy, kt贸ra zako艅czy艂a si臋 na Ziemi - nastawiona na najs艂absz膮, oszcz臋dn膮 wi膮zk臋 wystarcza艂a, by o艣wietli膰 drog臋 na dwa metry przede mn膮 - spakowany do plecaka n贸偶 my艣liwski, kilka kanapek i gar艣膰 suszonych owoc贸w. By艂em got贸w stawi膰 czo艂o Paxowi.
- Co to za miejsce? - zapyta艂em.
- Hannibal - odpar艂a Enea. Sporo wysi艂ku kosztowa艂o j膮 utrzymanie 艣liskiego kajaka, kiedy potykaj膮c si臋, szli艣my w d贸艂 ulicy. Musia艂em wetkn膮膰 sobie latark臋 mi臋dzy z臋by, 偶eby obur膮cz chwyci膰 ruf臋 idiotycznej 艂贸deczki. Kiedy ulica przesz艂a w ramp臋 艂adunkow膮, ko艅cz膮c膮 si臋 we wzburzonym nurcie Missisipi, po艂o偶y艂em kajak na ziemi, wyj膮艂em laser z ust i powiedzia艂em:
- St. Petersburg.
Sp臋dzi艂em setki godzin w bogato zaopatrzonej bibliotece drukowanych ksi膮偶ek w Taliesinie.
W odbitym blasku latarki widzia艂em, 偶e Enea odpowiedzia艂a mi skinieniem g艂owy.
- To wariactwo - rzek艂em i skierowa艂em promie艅 艣wiat艂a na pust膮 ulic臋, po艣wieci艂em po 艣cianach magazyn贸w, omiot艂em smug膮 rzek臋. Przera偶a艂a mnie gwa艂towno艣膰 nurtu; sama my艣l o tym, 偶eby wypu艣ci膰 si臋 tu na wod臋, by艂a g艂臋boko chora.
- Tak - przyzna艂a Enea. - Wariactwo.
Zimne krople b臋bni艂y o kaptur jej poncha. Obszed艂em kajak dooko艂a i z艂apa艂em j膮 pod rami臋.
- Przecie偶 widzisz przysz艂o艣膰 - powiedzia艂em. - Kiedy si臋 zn贸w spotkamy?
Nie podnios艂a g艂owy, tak 偶e ledwie dostrzeg艂em b艂ysk rozproszonego 艣wiat艂a na jej bladym policzku. W r臋ce, kt贸r膮 trzyma艂em przez r臋kaw poncha, by艂o tyle samo 偶ycia, co w uschni臋tym konarze drzewa. Enea powiedzia艂a co艣, ale grzmot wody i 艂oskot deszczu zag艂uszy艂y jej s艂owa.
- Co m贸wisz? - spyta艂em.
- Powiedzia艂am, 偶e nie widz臋 przysz艂o艣ci. Ja tylko pami臋tam niekt贸re jej fragmenty.
- A co to za r贸偶nica?
Westchn臋艂a i zbli偶y艂a si臋 o krok. Para z naszych oddech贸w miesza艂a si臋 w lodowatym powietrzu. Poczu艂em, jak w 偶y艂ach wzbiera mi fala adrenaliny, wywo艂ana nerwami, strachem i wyczekiwaniem.
- R贸偶nica jest taka, 偶e widzi si臋 wszystko wyra藕nie, a pami臋ta... to co艣 zupe艂nie innego.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮; deszcz zalewa艂 mi oczy.
- Nie rozumiem.
- Pami臋tasz przyj臋cie urodzinowe Bets Kimbal, Raul? To, kiedy Jaev gra艂 na fortepianie, a Kikki spi艂a si臋 do nieprzytomno艣ci.
- Jasne. - Prowadzenie dyskusji w samym 艣rodku nocy, przy padaj膮cym deszczu i w p贸艂 po偶egnania zaczyna艂o mnie dra偶ni膰.
- Kiedy to by艂o?
- S艂ucham?
- Kiedy to by艂o? - powt贸rzy艂a. Za naszymi plecami Missisipi przelewa艂a si臋 z ciemno艣ci w ciemno艣膰 z pr臋dko艣ci膮 poci膮gu p臋dz膮cego na poduszce magnetycznej.
- W kwietniu - stwierdzi艂em. - Mo偶e na pocz膮tku maja.
Stoj膮ca przede mn膮 zakapturzona posta膰 skin臋艂a g艂ow膮.
- A jak by艂 ubrany pan Wright?
Nigdy nie czu艂em, 偶e mam ochot臋 krzykn膮膰 na Ene臋 czy sprawi膰 jej lanie. To znaczy - nigdy dot膮d.
- A sk膮d niby mam wiedzie膰? Dlaczego mia艂bym to pami臋ta膰?
- Spr贸buj sobie przypomnie膰.
Wypu艣ci艂em powietrze z p艂uc i popatrzy艂em po nikn膮cych w mroku wzg贸rzach.
- Nie wiem, do cholery... Chocia偶... Mia艂 na sobie ten szary, we艂niany garnitur. No pewnie, pami臋tam, jak sta艂 przy fortepianie: szary garnitur z du偶ymi guzikami.
Enea zn贸w kiwn臋艂a g艂ow膮.
- Przyj臋cie u Bets odby艂o si臋 w po艂owie marca - powiedzia艂a g艂o艣no, przekrzykuj膮c dudnienie deszczu na naszych kapturach. - A pan Wright nie przyszed艂, bo by艂 przezi臋biony.
- Co z tego? - zapyta艂em, dok艂adnie wiedz膮c, o co jej chodzi.
- Ja pami臋tam fragmenty przysz艂o艣ci - powt贸rzy艂a 艂ami膮cym si臋 g艂osem, jakby zaraz mia艂a si臋 rozp艂aka膰. - I boj臋 si臋 tym wspomnieniom zaufa膰. Je偶eli teraz powiem kiedy si臋 spotkamy, mo偶e by膰 tak, jak z tym szarym garniturem pana Wrighta.
Przez jedn膮 bardzo d艂ug膮 minut臋 nic nie m贸wi艂em; krople stuka艂y o kaptury niczym drobne pi膮stki o zatrza艣ni臋te wieka trumien.
- Rozumiem - powiedzia艂em wreszcie.
Enea zrobi艂a jeszcze dwa kroki i obj臋艂a mnie. Poncha zaszele艣ci艂y. Poczu艂em napi臋te mi臋艣nie jej plec贸w i mi臋kko艣膰 piersi, kiedy niezdarnie pr贸bowali艣my si臋 przytuli膰.
Cofn臋艂a si臋.
- Dasz mi na chwil臋 latark臋?
Da艂em. Enea odsun臋艂a nylonowy fartuch rozci膮gni臋ty nad male艅kim kokpitem kajaka i po艣wieci艂a na w膮sk膮, wypolerowan膮 do po艂ysku drewnian膮 listw臋, ukryt膮 pod warstw膮 szklanego w艂贸kna. W deszczu zal艣ni艂 czerwony przycisk, ukryty pod przezroczyst膮 szybk膮.
- Widzisz? - zapyta艂a.
- Widz臋.
- Nie dotykaj go. Czego by艣 nie robi艂, nie dotykaj tego guzika.
Parskn膮艂em 艣miechem. Po艣r贸d ksi膮偶ek, kt贸re przeczyta艂em w Taliesinie, znalaz艂y si臋 te偶 sztuki absurdalne, takie jak „Czekaj膮c na Godota”. Mia艂em wra偶enie, 偶e znale藕li艣my si臋 w takiej w艂a艣nie absurdalnej, surrealistycznej krainie.
- M贸wi臋 powa偶nie - rzek艂a Enea.
- Po co w takim razie instalowa膰 przycisk, kt贸rego nie mo偶na dotkn膮膰? - spyta艂em, ocieraj膮c wod臋 z twarzy.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Chodzi艂o mi o to, 偶eby艣 nie dotyka艂 go, dop贸ki nie b臋dzie to absolutnie konieczne.
- A sk膮d mam wiedzie膰, czy ta chwila nadesz艂a, male艅ka?
- B臋dziesz wiedzia艂. - Jeszcze raz przytuli艂a si臋 do mnie. - Chyba pora go zwodowa膰.
Schyli艂em si臋, 偶eby poca艂owa膰 j膮 w czo艂o; przez te par臋 lat znajomo艣ci robi艂em to ju偶 setki razy: 偶ycz膮c jej powodzenia, gdy udawa艂a si臋 na pustyni臋, uk艂adaj膮c j膮 do snu, opiekuj膮c si臋 ni膮 w gor膮czce czy kiedy pada艂a ze zm臋czenia. Kiedy jednak tym razem pochyli艂em g艂ow臋, Enea unios艂a twarz i po raz pierwszy od naszego spotkania w Dolinie Grobowc贸w Czasu, w burzy piaskowej i niemi艂osiernym zamieszaniu, poca艂owa艂em j膮 w usta.
Chyba wspomina艂em ju偶 o tym, 偶e spojrzenie Enei potrafi mie膰 wi臋ksz膮 moc i bywa bardziej intymne ni偶 kontakt fizyczny w przypadku wi臋kszo艣ci ludzi... 偶e przypomina 艂agodny wstrz膮s elektryczny. Ten poca艂unek... c贸偶, przewy偶sza艂 to wszystko. Tamtej nocy w ciemnym, deszczowym Hannibalu, na zachodnim brzegu rzeki zwanej Missisipi, na planecie niegdy艣 znanej jako Ziemia, a teraz zagubionej w Mniejszym Ob艂oku Magellana, mia艂em trzydzie艣ci dwa lata i mog艂em 艣mia艂o stwierdzi膰, 偶e nigdy przy poca艂unku nie czu艂em nic cho膰by zbli偶onego do tego uczucia.
Odsun膮艂em si臋 zaskoczony. Latarka przekr臋ci艂a si臋 do g贸ry i o艣wietli艂a jej oczy, a ja dostrzeg艂em w nich ten b艂ysk... mo偶e figlarny, mo偶e wyra偶aj膮cy ulg臋, jak gdyby sko艅czy艂o si臋 d艂ugie oczekiwanie i... by艂o w nim co艣 jeszcze.
- Do widzenia, Raul - powiedzia艂a i podnios艂a ruf臋 kajaka.
Wci膮偶 z zam臋tem w g艂owie zsun膮艂em dzi贸b do wody na samym ko艅cu rampy i w艣lizn膮艂em si臋 do kokpitu. A. Bettik dopasowa艂 go do mojej sylwetki niczym dobry krawiec ubranie; bardzo uwa偶a艂em, 偶eby m艂贸c膮c r臋koma nie wcisn膮膰 czasem czerwonego guzika. Enea pchn臋艂a 艂贸dk臋 i zako艂ysa艂em si臋 na wodzie, jakie艣 dwadzie艣cia centymetr贸w od nabrze偶a. Poda艂a mi podw贸jne wios艂o, plecak, a na koniec latark臋.
Po艣wieci艂em na dziel膮ce nas pasemko wody.
- Gdzie jest transmiter? - zapyta艂em. Mia艂em wra偶enie, 偶e moje s艂owa dolatuj膮 z wielkiej odleg艂o艣ci, jakby wypowiada艂a je obca osoba. M贸j umys艂 nadal usi艂owa艂 sobie poradzi膰 ze wspomnieniem poca艂unku. Przecie偶 to dziecko dopiero co sko艅czy艂o szesna艣cie lat, a ja mia艂em si臋 nim opiekowa膰 i pilnowa膰, 偶eby do偶y艂o dnia, kiedy razem b臋dziemy mogli wr贸ci膰 na Hyperiona. To by艂o szale艅stwo.
- Zobaczysz go, gdy wstanie dzie艅.
Czyli jeszcze par臋 godzin; istny teatr absurdu.
- Co mam zrobi膰, kiedy ju偶 znajd臋, statek? Gdzie si臋: spotkamy?
- Jest taka planeta, kt贸ra nazywa si臋, Tien Szan - odpar艂a Enea / To znaczy „Niebia艅skie G贸ry”. Statek j膮 znajdzie.
- Czy nale偶y do Paxu?
- Ledwie, ledwie. - Kiedy m贸wi艂a, para z jej oddechu skrapla艂a si臋 na zimnie. - Kiedy艣 le偶a艂a na Pograniczu. Pax w艂膮czy艂 j膮 do Protektoratu i obieca艂 przys艂a膰 misjonarzy, ale na razie Tien Szan nie zosta艂 ujarzmiony.
- Tien Szan - powt贸rzy艂em. - Dobrze. Jak mam ci臋 odnale藕膰? Planety bywaj膮 spore.
Podskakuj膮cy promie艅 latarki odbija艂 si臋 chwilami w jej oczach; by艂y wilgotne od deszczu albo od 艂ez - a mo偶e od obu naraz.
- Odszukaj Heng Szan, 艢wi臋t膮 G贸r臋 P贸艂nocy. W jej pobli偶u znajdziesz miejsce zwane Hsuankung Ssu, czyli „Napowietrzn膮 艢wi膮tyni臋”. Powinnam tam by膰.
Machn膮艂em niecierpliwie r臋k膮.
- 艢wietnie. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak zajrze膰 do miejscowego garnizonu Paxu i zapyta膰, jak trafi膰 do Napowietrznej 艢wi膮tyni, a ty ju偶 tam b臋dziesz na mnie czeka膰.
- Na Tien Szanie jest zaledwie kilka tysi臋cy g贸r - stwierdzi艂a bezbarwnym, nieszcz臋艣liwym g艂osem. - I tylko par臋... miast. Statek zlokalizuje Heng Szan i Hsuankung Ssu z orbity. Nie dasz rady tam wyl膮dowa膰, ale uda ci si臋 opu艣ci膰 pok艂ad.
- Czemu nie uda mi si臋 wyl膮dowa膰? - dopytywa艂em si臋 coraz bardziej rozdra偶niony tymi zagadkami, 艂amig艂贸wkami i szaradami.
- Sam si臋 przekonasz, Raul - odrzek艂a. Jej g艂os zdawa艂 si臋 by膰 tak pe艂en 艂ez, jak jeszcze niedawno by艂y jej oczy. - Prosz臋, p艂y艅 ju偶.
Pr膮d usi艂owa艂 znie艣膰 mnie na 艣rodek Missisipi, ale zdo艂a艂em utrzyma膰 chybotliwy kajak przy brzegu. Enea sz艂a z biegiem rzeki, dotrzymuj膮c mi kroku. Niebo na wschodzie zacz臋艂o si臋 delikatnie przeja艣nia膰.
- Jeste艣 pewna, 偶e si臋 tam spotkamy? - przekrzycza艂em szum rzedn膮cego deszczu.
- Niczego nie jestem pewna, Raul.
- Nie wiesz nawet, czy to prze偶yjemy?
Nie wiedzia艂em, co rozumiem pod s艂owem „to”; nie wiedzia艂em nawet, co rozumiem przez „prze偶yjemy”.
- Zw艂aszcza tego nie wiem. - Na twarzy dziewczynki pojawi艂 si臋 znajomy u艣miech, psotny, wyczekuj膮cy i zarazem smutny wskutek niechcianej wiedzy.
Pr膮d porywa艂 mnie coraz wyra藕niej.
- Ile czasu minie, zanim znajd臋 statek?
- Chyba nie d艂u偶ej ni偶 kilka dni - odkrzykn臋艂a. Dzieli艂o nas ju偶 艂adnych par臋 metr贸w wody, a ja coraz bardziej musia艂em walczy膰 z nasilaj膮cym si臋 nurtem.
- A kiedy ju偶 go znajd臋, ile potrwa dotarcie na Tien Szan?
Enea krzykn臋艂a co艣 w odpowiedzi, ale plusk fal o burty kajaka zag艂uszy艂 jej s艂owa.
- Co? - wrzasn膮艂em. - Nie s艂ysz臋 ci臋!
- Kocham ci臋! - wykrzykn臋艂a i tym razem jej g艂os dotar艂 do mnie czysto i wyra藕nie.
Rzeka porwa艂a mnie ze sob膮. Nie mog艂em wydusi膰 ani s艂owa; moje r臋ce pozostawa艂y nieruchome, gdy my艣la艂em o tym, 偶eby zacz膮膰 wios艂owa膰 i walczy膰 z pr膮dem.
- Enea? - wycelowa艂em latark臋 na brzeg, dostrzeg艂em nik艂y b艂ysk 艣wiat艂a na jej poncho, blady owal twarzy pod kapturem. - Enea!
Krzykn臋艂a co艣 i pomacha艂a r臋k膮.
Przez chwil臋 pr膮d szarpa艂 mn膮 jeszcze gwa艂towniej. Musia艂em si臋 nie藕le namacha膰 wios艂em, 偶eby unikn膮膰 zderzenia z powalonym drzewem, kt贸re stercza艂o z piaszczystej 艂achy, a potem znalaz艂em si臋 w g艂贸wnym nurcie i p臋dzi艂em na z艂amanie karku. Obejrza艂em si臋 jeszcze raz, ale ostatnie zabudowania Hannibala skry艂y dziewczynk臋 przed moim wzrokiem.
Jak膮艣 minut臋 p贸藕niej do moich uszu dolecia艂o buczenie przypominaj膮ce odg艂os repulsor贸w elektromagnetycznych, ale podni贸s艂szy g艂ow臋 dostrzeg艂em tylko jaki艣 cie艅; mo偶e to Enea kr膮偶y艂a nade mn膮 w l膮downiku, a mo偶e po prostu burzowa chmura majaczy艂a w mroku.
Rzeka ponios艂a mnie na po艂udnie.
5
Ojciec kapitan de Soya odlecia艂 z uk艂adu Pacem na pok艂adzie HHS „Raguel”, kr膮偶ownika klasy archanio艂, podobnego do okr臋tu, kt贸rym mia艂 wkr贸tce dowodzi膰. Poni贸s艂szy 艣mier膰 w okrutnym zawirowaniu czasoprzestrzeni, wywo艂anym dzia艂aniem supertajnego, b艂yskawicznego nap臋du Gedeona, zosta艂 wskrzeszony w dwie doby, zamiast zwyczajowych trzech; kapelani nadzoruj膮cy jego zmartwychwstanie podj臋li dodatkowe ryzyko ze wzgl臋du na po艣piech zalecany w rozkazach ojca kapitana. De Soya obudzi艂 si臋 na Stacji Strategicznej Floty Paxu OmikroiyEpsiIon3, orbituj膮cej wok贸艂 martwej, skalistej planetki, nieopodal Epsilon Eridani w Starej Okolicy, zaledwie kilka lat 艣wietlnych od miejsca, gdzie niegdy艣 znajdowa艂a si臋 Ziemia.
Dano mu jeden dzie艅 na odzyskanie pe艂ni si艂, po czym zosta艂 przewieziony promem na obszar stacjonowania floty, sto tysi臋cy kilometr贸w od wojskowej bazy. Kadetka pilotuj膮ca prom przypominaj膮cy kszta艂tem os臋 zboczy艂a nieco z wytyczonej trajektorii, by nowy dow贸dca mia艂 okazj臋 przyjrze膰 si臋 swojemu nowemu okr臋towi i ojciec kapitan musia艂, wbrew sobie, przyzna膰, 偶e jest pod wra偶eniem.
Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e HHS „Rafael” stanowi arcydzie艂o wsp贸艂czesnej techniki i nie jest ju偶 - jak wszystkie jednostki Paxu, kt贸re de Soya mia艂 do tej pory okazj臋 ogl膮da膰 - oparty na ponownie odkrytych zdobyczach technologicznych Hegemonii sprzed Upadku. Statek by艂 zarazem zbyt ob艂y, jak na dzia艂ania w g艂臋bokim kosmosie, i zbyt kanciasty, 偶eby swobodnie porusza膰 si臋 w atmosferze, sprawia艂 za to wra偶enie perfekcyjnie zaprojektowanej machiny do zabijania. Zbudowany z morficznych stop贸w i obszar贸w czystych p贸l energetycznych kad艂ub m贸g艂 zmienia膰 kszta艂t i funkcje w b艂yskawicznym tempie, kt贸re jeszcze przed kilku laty by艂yby nie do pomy艣lenia. Prom mija艂 „Rafaela” po wyd艂u偶onej krzywej balistycznej, a de Soya patrzy艂, jak kr膮偶ownik zmienia barw臋 z chromowol艣ni膮cej na matowoczarn膮 i praktycznie znika na tle kosmicznej pustki. Jednocze艣nie kopu艂y niekt贸rych przyrz膮d贸w i kwater mieszkalnych zosta艂y wch艂oni臋te przez ob艂膮, 艣rodkow膮 cz臋艣膰 kad艂uba i na zewn膮trz pozosta艂y tylko wypuk艂o艣ci wie偶yczek z broni膮 i sondy p贸l si艂owych. Albo statek w艂a艣nie przechodzi艂 rutynowy test przed skokiem poza system, albo znajduj膮cy si臋 na jego pok艂adzie oficerowie doskonale wiedzieli, kogo wiezie zbli偶aj膮ca si臋 do nich osa i popisywali si臋 przed nowym dow贸dc膮.
De Soya wiedzia艂, 偶e obie te przyczyny s膮 r贸wnie prawdopodobne.
Zanim okr臋t na dobre znikn膮艂 mu z oczu, ojciec kapitan zwr贸ci艂 uwag臋 na kuliste jednostki nap臋du j膮drowego, skupione niczym wianuszek pere艂 wok贸艂 osi „Rafaela” - inaczej ni偶 na jego starym liniowcu, „Baltazarze”, gdzie zebrano je w jednej pot臋偶nej kapsule. Zauwa偶y艂 te偶 sze艣ciok膮tn膮 matryc臋 nap臋du Gedeona, znacznie mniejsz膮 ni偶 na prototypowym „Rafaelu”. Ostatnim widokiem, jaki zapad艂 mu w pami臋膰, by艂y 艣wiat艂a, l艣ni膮ce we wn臋trzu przezroczystych, cofni臋tych w g艂膮b kad艂uba kabin za艂ogi i spod szklistej kopu艂y mostka. Z przestudiowanej na Pacem dokumentacji i instrukta偶owego RNA, jaki wszczepiono mu w dow贸dztwie floty, pami臋ta艂, 偶e w warunkach bojowych statek morfuje i okrywa owe szkliste powierzchnie grub膮 warstw膮 pancerza, lubi艂 jednak patrze膰 w gwiazdy i cieszy艂 si臋, 偶e na co dzie艅 b臋dzie dysponowa艂 oknem wychodz膮cym wprost na kosmos.
- Zbli偶amy si臋 do „Uriela”, ojcze kapitanie zameldowa艂a kadetka zza ster贸w promu.
De Soya skin膮艂 g艂ow膮. Na pierwszy rzut oka HHS „Uriel” wygl膮da艂 jak brat bli藕niak nowego „Rafaela” i dopiero gdy wytracaj膮c pr臋dko艣膰 zbli偶yli si臋 na mniejsz膮 odleg艂o艣膰, ojciec kapitan dostrzeg艂 generatory miotaczy omega, dodatkowe, b艂yszcz膮ce sale konferencyjne i wi臋ksze, bardziej skomplikowane anteny, wyr贸偶niaj膮ce „Uriela” jako okr臋t flagowy grupy uderzeniowej.
- Cumujemy, ojcze kapitanie.
De Soya zn贸w kiwn膮艂 g艂ow膮 i zaj膮艂 miejsce w drugim fotelu akceleracyjnym. Manewr przebieg艂 tak g艂adko, 偶e nie poczu艂 nawet najl偶ejszego wstrz膮su, gdy zaczepy chwyci艂y i kr膮偶ownik morfowa艂, by okry膰 prom pow艂ok膮 kad艂uba i po艂膮czy膰 obwody obu jednostek. Ojciec kapitan odczu艂 pokus臋, by pochwali膰 m艂odziutk膮 pilotk臋, ale stare nawyki dow贸dcy wzi臋艂y w nim g贸r臋.
- Nast臋pnym razem radz臋 pr贸bowa膰 podej艣cia bez strza艂u silnikami w ostatniej chwili - powiedzia艂. - Takie popisy bywaj膮 藕le widziane przez starszyzn臋 z okr臋tu flagowego.
Na twarzy kobiety odbi艂o si臋 rozczarowanie. De Soya po艂o偶y艂 jej d艂o艅 na ramieniu.
- Poza tym drobiazgiem cumowanie by艂o bez zarzutu. W ka偶dej chwili mog艂aby艣 liczy膰 na stanowisko pilota l膮downika na moim okr臋cie.
Tym razem kadetka pokra艣nia艂a ze szcz臋艣cia.
- Mog臋 tylko o tym marzy膰, ojcze kapitanie. S艂u偶ba na stacji... - urwa艂a w p贸艂 s艂owa, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e troch臋 si臋 zagalopowa艂a.
- Wiem o tym - de Soya stan膮艂 przy szykuj膮cej si臋 do otwarcia 艣luzie. - Wiem. Na razie jednak powinna艣 si臋 cieszy膰, 偶e nie bierzesz udzia艂u w krucjacie.
艢luza otworzy艂a si臋 ze 艣wistem i gwardia honorowa powita艂a ojca kapitana na pok艂adzie „Uriela”. Je偶eli de Soya si臋 nie myli艂, w Starym Testamencie Uriel by艂 przyw贸dc膮 zast臋p贸w anielskich w niebie.
Dziewi臋膰dziesi膮t lat 艣wietlnych od tego miejsca, w uk艂adzie gwiezdnym le偶膮cym zaledwie trzy lata 艣wietlne od Pacem, stary „Rafael” wyskoczy艂 z przestrzeni Hawkinga z gwa艂towno艣ci膮, kt贸ra zdolna by艂aby wytrz膮sn膮膰 cz艂owiekowi ca艂y szpik z ko艣ci, rozedrze膰 kom贸rki cia艂a jak rozpalony n贸偶 tn膮cy nici babiego lata i rozrzuci膰 neurony w ludzkim m贸zgu niczym szklane kulki na stromym zboczu. Dla Rhadamanth Nemes i jej rodze艅stwa prze偶ycie to nie by艂o szczeg贸lnie przyjemne, ale te偶 偶adne z nich si臋 nie skar偶y艂o.
- Co to za miejsce? - zapyta艂a Nemes, wpatrzona w rosn膮c膮 na ekranie brunatn膮 kul臋. „Rafael” hamowa艂 z przeci膮偶eniem r贸wnym 230 g; Nemes nie zaj臋艂a miejsca na le偶ance akceleracyjnej, chocia偶 trzyma艂a si臋 wspornika niedba艂ym gestem, niczym urz臋dnik jad膮cy zat艂oczonym autobusem do pracy.
- Svoboda - odpar艂 jeden z jej braci.
Nemes skin臋艂a g艂ow膮. Nikt wi臋cej si臋 nie odezwa艂, dop贸ki statek nie wszed艂 na orbit臋 i l膮downik nie wpad艂 ze 艣wistem w atmosfer臋.
- B臋dzie tu? - spyta艂a Nemes. Mikrow艂贸kna 艂膮czy艂y jej skronie bezpo艣rednio z konsol膮 l膮downika.
- Z pewno艣ci膮 - odpowiedzia艂a jej bli藕niacza siostra.
Na Svobodzie mieszka艂o troch臋 ludzi, ale po Upadku skryli si臋 w opancerzonych polem si艂owym kopu艂ach i nie dysponowali technik膮, kt贸ra pozwoli艂aby im 艣ledzi膰 lot „Rafaela” czy wys艂anego ze艅 l膮downika. W ca艂ym uk艂adzie nie istnia艂a ani jedna baza Paxu. Powierzchnia planety od strony nas艂onecznionej osi膮ga艂a tak膮 temperatur臋, 偶e o艂贸w sp艂ywa艂 strumieniami, w cieniu za艣 rzadka atmosfera by艂a bliska skrzepni臋cia. Pod ziemi膮 natomiast ci膮gn臋艂o si臋 ponad osiemset tysi臋cy kilometr贸w tuneli o idealnie kwadratowym, trzydziestometrowym przekroju. Svoboda by艂a jedn膮 z dziewi臋ciu planet, na kt贸rych znajdowa艂y si臋 labirynty, odkryte we wczesnych dniach Hegiry, a zbadane pod rz膮dami Hegemonii. Podobne tunele istnia艂y te偶 na Hyperionie. 呕aden cz艂owiek, 偶ywy ani martwy, nie zna艂 tajemnicy labirynt贸w ani ich tw贸rc贸w.
Nemes przeprowadzi艂a l膮downik przez niegro藕n膮 burz臋 w amoniakalnej atmosferze na ciemnej stronie planety, zawis艂a w powietrzu nad lodowym urwiskiem widocznym wy艂膮cznie w podczerwieni - i to na du偶ym powi臋kszeniu - a potem z艂o偶y艂a skrzyd艂a statku i skierowa艂a go wprost ku kwadratowemu wlotowi labiryntu. Tunel zakr臋ca艂 tylko raz, po czym ca艂ymi kilometrami bieg艂 prosto; na ekranie radaru g艂臋boko艣ciowego widnia艂a siatka korytarzy wykutych w skale poni偶ej poziomu wej艣cia. Nemes przelecia艂a trzy kilometry, skr臋ci艂a w lewo na pierwszym skrzy偶owaniu, lec膮c pi臋膰 kilometr贸w na po艂udnie zag艂臋bi艂a si臋 na jakie艣 pi臋膰set metr贸w pod powierzchni臋 gruntu i posadzi艂a l膮downik na pod艂odze tunelu.
W podczerwieni widnia艂y tylko s艂abe 艣lady zakrzep艂ej, lecz nie do ko艅ca wystyg艂ej lawy; ekrany przekazuj膮ce obraz w pa艣mie widzialnym by艂y puste. Nemes zmarszczy艂a brwi na widok wskaza艅 radaru i w艂膮czy艂a zewn臋trzne reflektory l膮downika.
W nie ko艅cz膮cym si臋, biegn膮cym idealnie prosto korytarzu, ze 艣cian wystawa艂y poziome, prostok膮tne p艂yty. Na ka偶dej z nich spoczywa艂o nagie ludzkie cia艂o; katafalki i cia艂a ci膮gn臋艂y si臋 w dal, jak okiem si臋gn膮膰, gin膮c w mroku. Nemes zerkn臋艂a na ekran radaru: ni偶sze poziomy labiryntu wygl膮da艂y identycznie.
- Wychodzimy - zakomunikowa艂 m臋偶czyzna, kt贸ry wyci膮gn膮艂 Nemes z ka艂u偶y lawy na Bo偶ej Kniei.
Nemes nie zawraca艂a sobie g艂owy uruchamianiem 艣luzy, tote偶 ca艂e powietrze umkn臋艂o ze statku w pojedynczym, g艂o艣nym podmuchu. W tunelu panowa艂o niezwykle niskie ci艣nienie - wystarczaj膮ce, by prze偶y膰 bez przeskoku fazowego, ale z pewno艣ci膮 ni偶sze ni偶 na Marsie przed terraformowaniem. Osobiste czujniki Nemes wskazywa艂y, 偶e temperatura utrzymuje si臋 na sta艂ym poziomie stu sze艣膰dziesi臋ciu dw贸ch stopni poni偶ej zera.
Na zewn膮trz, w powodzi 艣wiat艂a, czeka艂a ludzka posta膰.
- Dobry wiecz贸r rzek艂 radca Albedo. Wysoki m臋偶czyzna mia艂 na sobie nieskazitelnie czysty, popielaty garnitur, skrojony zgodnie z obowi膮zuj膮c膮 na Pacem mod膮. Odezwa艂 si臋 bezpo艣rednio na cz臋stotliwo艣ci 75 megaherc贸w; jego usta nawet przy tym nie drgn臋艂y, ca艂y czas ods艂aniaj膮c w u艣miechu idealne, bielute艅kie z臋by.
Nikt mu nie odpowiedzia艂. Nemes wiedzia艂a, 偶e reprymendy i kary sko艅czy艂y si臋 - Trzem Sektorom zale偶a艂o teraz na tym, by 偶y艂a i sprawnie funkcjonowa艂a.
- Ta dziewczynka, Enea, wr贸ci艂a do przestrzeni kontrolowanej przez Pax - zacz膮艂 Albedo.
- Gdzie? - zapyta艂a siostra Nemes. Jej g艂os brzmia艂 p艂asko i beznami臋tnie, ale kry艂a si臋 w nim jaka艣 gorliwo艣膰.
Radca Albedo roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce.
- Portal...zacz臋艂a Nemes.
- Tym razem nic si臋 z niego nie dowiedzieli艣my - wyja艣ni艂 Albedo, nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰.
Nemes zmarszczy艂a brwi; przez kilkaset lat istnienia Hegemonii i Sieci Trzy Sektory 艢wiadomo艣ci nie znalaz艂y sposobu korzystania z portali Pustki - natychmiastowego 艣rodka transportu, kt贸ry ludzie nazywali transmiterami - bez pozostawiania 艣ladu w postaci modulowanego uk艂adu neutrin w matrycy zakrzywienia przestrzeni.
- Czy to Inni...
- Oczywi艣cie - przerwa艂 jej Albedo i machn膮艂 r臋k膮, jakby ci膮g dalszy by艂 zb臋dny. - Nadal jednak potrafimy zarejestrowa膰 po艂膮czenie. Jeste艣my pewni, 偶e dziewczynka znajduje si臋 w grupie, kt贸ra wraca ze Starej Ziemi za po艣rednictwem sieci transmiter贸w.
- S膮 z ni膮 inni? zapyta艂 jeden z m臋偶czyzn.
- Tak - przytakn膮艂 Albedo. Z pocz膮tku niewielu, teraz coraz wi臋cej. Do tej pory naliczyli艣my przynajmniej pi臋膰dziesi膮t przypadk贸w uaktywnienia portali.
- Czy偶by Inni ko艅czyli prowadzony na Starej Ziemi eksperyment? - Nemes skrzy偶owa艂a r臋ce na piersi.
- Nie. - Albedo podszed艂 do najbli偶szej kamiennej p艂yty i spojrza艂 na le偶膮ce na niej cia艂o m艂odej kobiety - mog艂a mie膰 najwy偶ej siedemna艣cie, osiemna艣cie lat standardowych. Mia艂a rude w艂osy; jej sk贸r臋 i otwarte oczy pokrywa艂a warstewka szronu. - Nie. Trzy Sektory s膮 zgodne co do tego, 偶e tylko grupa Enei wraca.
- Gdzie j膮 znajdziemy? - zapyta艂a siostra Nemes, najwyra藕niej rozmy艣laj膮c na g艂os na kanale 75 MHz. - Mo偶emy oblecie膰 wszystkie planety, na kt贸rych w czasach Hegemonii zainstalowano transmitery i osobi艣cie sprawdzi膰 zapisy w ich matrycach.
Albedo skin膮艂 g艂ow膮.
- Inni s膮 w stanie zamaskowa膰 punkt docelowy podr贸偶y za po艣rednictwem portalu, ale Centrum jest niemal pewne, 偶e nie uda im si臋 ukry膰 艣ladu samego zakrzywienia przestrzeni.
Niemal pewne, zauwa偶y艂a Nemes. Jak na TechnoCentrum by艂o to raczej niezwyk艂e zastrze偶enie.
- Chcemy, 偶eby艣... - zacz膮艂 Albedo, wskazuj膮c palcem na kobiet臋 obok Nemes. - Stabilne nie nada艂y ci imienia, prawda?
- Nie - odpar艂a. Ciemne loki spada艂y na blade czo艂o. Na ustach nie pojawi艂 si臋 nawet cie艅 u艣miechu.
Albedo zachichota艂 na 艂膮cz膮cym ich kanale komunikacyjnym.
- Rhadamanth Nemes musia艂a mie膰 imi臋, 偶eby udawa膰 cz艂onkini臋 za艂ogi „Rafaela”. S膮dz臋, 偶e i pozosta艂ych nale偶a艂oby jako艣 nazwa膰, cho膰by dla mojej wygody. - Zn贸w wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w stron臋 kobiety. - Scylla - powiedzia艂. - Gyges. Briareus - doda艂, wskazuj膮c kolejno obu m臋偶czyzn.
呕adne z tr贸jki 艣wie偶o ochrzczonych nie zareagowa艂o, Nemes natomiast zapyta艂a:
- Bawi to pana, radco?
- Owszem - odpar艂 Albedo.
Stali w oparach powietrza z wn臋trza statku, kt贸re k艂臋bi艂o si臋 wok贸艂 nich na podobie艅stwo z艂owrogiej mg艂y.
- Korzystaj膮c z „Rafaela” rozpoczniemy przeszukiwanie dawnych planet Sieci - odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna, nosz膮cy teraz imi臋 Briareus. - A zaczniemy zapewne od tych, przez kt贸re p艂yn臋艂a Tetyda.
- Zgadza si臋.
Scylla postuka艂a paznokciami o zamarzni臋ty materia艂 kombinezonu.
- Cztery statki - powiedzia艂a. - Poszukiwania przebiega艂yby cztery razy szybciej.
- To oczywiste, jest jednak kilka powod贸w, dla kt贸rych nie mogli艣my si臋 na to zgodzi膰. Pierwszy z nich jest taki, 偶e Pax nie ma zbyt wielu archanio艂贸w na zbyciu.
- A od kiedy to Centrum pyta Pax o zgod臋 na wykorzystanie jego jednostek? - Nemes unios艂a brwi w zdumieniu.
- Odk膮d wykorzystujemy ich pieni膮dze, fabryki i ludzi do budowy statk贸w - odpowiedzia艂 wprost Albedo. - Drug膮 - i ostateczn膮 - przyczyn膮 naszej decyzji jest fakt, 偶e chcemy, by艣cie dzia艂ali wsp贸lnie. W razie, gdyby艣cie spotkali co艣 lub kogo艣, z kim w pojedynk臋 sobie nie poradzicie.
Nemes nie kry艂a coraz wi臋kszego zdumienia; spodziewa艂a si臋 nawi膮zania do jej nieudanej akcji na Bo偶ej Kniei, ale pierwszy odezwa艂 si臋 Gyges:
- A z czym niby mieliby艣my sobie nie poradzi膰?
Odziany na szaro m臋偶czyzna zn贸w roz艂o偶y艂 r臋ce; za jego plecami tumany mg艂y na moment ca艂kowicie spowi艂y cia艂a w tunelu, by za chwil臋 zn贸w je ods艂oni膰.
- Z Chy偶warem.
Nemes warkn臋艂a co艣 niecenzuralnego na 75 megahercach.
- W艂asnor臋cznie go pokona艂am - stwierdzi艂a.
Albedo pokr臋ci艂 g艂ow膮; doprowadzaj膮cy do sza艂u u艣miech nie znika艂 mu z twarzy.
- Nie - powiedzia艂 radca. - Nie pokona艂a艣 go. Wykorzysta艂a艣 tylko hiperentropiczny przyrz膮d, kt贸ry ci dostarczyli艣my i wys艂a艂a艣 Chy偶wara w odleg艂膮 o pi臋膰 minut przysz艂o艣膰. To nie to samo, co pokona膰 go.
- To NI ju偶 nie panuje nad Chy偶warem? - zagadn膮艂 Briareus.
Albedo po raz ostatni roz艂o偶y艂 r臋ce.
- Bogowie przysz艂o艣ci nie szepcz膮 nam ju偶 do ucha, m贸j kosztowny przyjacielu. Poprzez otch艂a艅 czasu dochodz膮 do nas odg艂osy wojny, jak膮 tocz膮 mi臋dzy sob膮. Je艣li dzie艂o naszego boga ma si臋 dokona膰 w naszych czasach, sami musimy o to zadba膰. Czy instrukcje s膮 jasne? - radca popatrzy艂 po twarzach czw贸rki rodze艅stwa.
- Znale藕膰 dziewczynk臋 - odpowiedzia艂a Scylla.
- A potem?
- Natychmiast j膮 zabi膰 - odpar艂 Gyges. - Bez wahania.
- A gdyby jej uczniowie pr贸bowali wam przeszkodzi膰? - zapyta艂 Albedo, u艣miechaj膮c si臋 szerzej i przybieraj膮c karykaturalny ton g艂osu ludzkiego nauczyciela.
- Zabi膰 ich r贸wnie偶 - odpowiedzia艂 Briareus.
- A co z Chy偶warem? - U艣miech znik艂 z oblicza radcy.
- Zniszczy膰 - powiedzia艂a Nemes.
- Czy s膮 jeszcze jakie艣 pytania, zanim si臋 rozstaniemy?
- Ilu tu jest ludzi? - zaciekawi艂a si臋 Scylla, machn膮wszy r臋k膮 w stron臋 kamiennych p艂yt i spoczywaj膮cych na nich cia艂.
Radca Albedo podrapa艂 si臋 po brodzie.
- W tym sektorze tuneli na Svobodzie - jakie艣 kilkadziesi膮t milion贸w. Korytarzy jest tu jednak znacznie wi臋cej. - U艣miechn膮艂 si臋. - No i jest jeszcze osiem planet z labiryntami.
Nemes powoli obr贸ci艂a g艂ow臋, obserwuj膮c w r贸偶nych sektorach widma strz臋py mg艂y i rz膮d katafalk贸w. Temperatura 偶adnego z cia艂 nie przekracza艂a temperatury otoczenia.
- To robota Paxu - stwierdzi艂a.
Albedo zn贸w si臋 za艣mia艂.
- Ale偶 oczywi艣cie - rzek艂. - Po co Trzy Sektory 艢wiadomo艣ci albo nasz przysz艂y NI mieliby sk艂adowa膰 ludzkie cia艂a?
Podszed艂 do m艂odej kobiety i postuka艂 palcem w jej zamarzni臋t膮 pier艣. Rzadkie powietrze nie mog艂o przenie艣膰 d藕wi臋ku, ale Nemes wyobrazi艂a sobie odg艂os, jaki wydaj膮 paznokcie uderzaj膮ce o zimny marmur.
- Jeszcze jakie艣 pytania? - zapyta艂 Albedo. - Mam wa偶ne spotkanie.
Bez s艂owa na cz臋stotliwo艣ci 75 megaherc贸w - czy jakiejkolwiek innej - czw贸rka rodze艅stwa okr臋ci艂a si臋 na pi臋cie i wr贸ci艂a na pok艂ad l膮downika.
W okr膮g艂ej, zamkni臋tej przezroczyst膮 kopu艂膮 sali konferencyjnej na pok艂adzie HHS „Uriel” zebra艂o si臋 dwudziestu wysokich rang膮 funkcjonariuszy Floty Paxu - wszyscy kapitanowie i pierwsi oficerowie okr臋t贸w wchodz膮cych w sk艂ad grupy uderzeniowej „Gedeon”. W艣r贸d nich znajdowa艂 si臋 kapitan Hoagan „Hoag” Liebler, trzydziestosze艣cioletni ponownie narodzony chrze艣cijanin, ochrzczony na Renesansie Mniejszym, potomek niegdy艣 pot臋偶nego rodu Liebler贸w Freehold贸w. Rodowe w艂o艣ci obejmowa艂y 艂膮cznie jakie艣 dwa miliony hektar贸w, a d艂ug Liebler贸w si臋ga艂 obecnie oko艂o pi臋ciu marek z hektara. Hoagan po艣wi臋ci艂 ca艂e 偶ycie prywatne s艂u偶bie Ko艣cio艂owi, zawodowe za艣 - s艂u偶bie we flocie. By艂 tak偶e szpiegiem i potencjalnym zab贸jc膮 na zlecenie.
Podni贸s艂 z zainteresowaniem wzrok, gdy na „Urielu” zameldowa艂 si臋 nowy dow贸dca. Wszyscy w grupie uderzeniowej „Gedeon” - ba, chyba wszyscy we Flocie Paxu - s艂yszeli o ojcu kapitanie de Soi. Oko艂o pi臋ciu standardowych lat wcze艣niej, w ramach jakiego艣 tajnego projektu, by艂emu kapitanowi liniowca przyznano prawo do korzystania z dysku papieskiego - a wi臋c prawie nieograniczon膮 w艂adz臋. Jego misja zako艅czy艂a si臋 jednak fiaskiem. Nikt wprawdzie dok艂adnie nie wiedzia艂, na czym polega艂a, ale korzystaj膮c z dysku de Soya narobi艂 sobie wrog贸w w ca艂ym Paksie. Niepowodzenie i znikni臋cie ojca kapitana sta艂o si臋 przyczyn膮 dalszych plotek, powtarzanych w mesach i kabinach za艂ogi; zgodnie z najbardziej rozpowszechnion膮 teori膮 de Soya zosta艂 oddany w r臋ce 艢wi臋tego Oficjum, cichaczem ob艂o偶ony ekskomunik膮 i najprawdopodobniej zg艂adzony.
Ale oto przybywa艂 na „Uriela”, i to jako dow贸dca jednego z najcenniejszych nowych nabytk贸w Paxu, jednego z dwudziestu jeden dzia艂aj膮cych ju偶 kr膮偶ownik贸w klasy archanio艂.
Liebler zdumia艂 si臋, ujrzawszy ojca de Soy臋: niski, kr贸tko ostrzy偶ony m臋偶czyzna o ogromnych, smutnych oczach bardziej przypomina艂 m臋czennika ze starej ikony ni偶 dow贸dc臋 okr臋tu bojowego. Admira艂 Aldikacti, przysadzista Luzyjka, kieruj膮ca zar贸wno samym zebraniem, jak i ca艂膮 grup膮 uderzeniow膮, szybko przedstawi艂a sobie zgromadzonych.
- Ojcze kapitanie de Soya - rzek艂a, gdy de Soya zajmowa艂 miejsce przy szarym, okr膮g艂ym stole stoj膮cym w 艣rodku szarego, okr膮g艂ego pomieszczenia. - Jak mniemam, zna pan niekt贸rych z obecnych tu oficer贸w. - Brak taktu pani admira艂 by艂 r贸wnie s艂ynny, jak jej zaciek艂o艣膰 w walce.
- Matka kapitan Stone to moja dobra znajoma - odpar艂 de Soya i skin膮艂 g艂ow膮 swojemu by艂emu pierwszemu oficerowi. - Kapitan Hearn wchodzi艂 w sk艂ad grupy uderzeniowej, kt贸r膮 ostatnio dowodzi艂em; mia艂em okazj臋 pozna膰 kapitan Sati i kapitana Lempriere. Spotka艂 mnie te偶 zaszczyt wsp贸艂pracowania z komandorem Uchikaw膮 i komandor Barnes-Avne.
Aldikacti chrz膮kn臋艂a.
- Komandor Barnes-Avne reprezentuje w naszym gronie oddzia艂y marines i 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej, wchodz膮cych w sk艂ad grupy „Gedeon”. A czy zna pan swojego pierwszego oficera, ojcze kapitanie?
De Soya pokr臋ci艂 g艂ow膮, na co Aldikacti przedstawi艂a mu Lieblera. Komandor zdziwi艂 si臋, 偶e drobny kap艂an z tak膮 energi膮 i zdecydowaniem odpowiedzia艂 na u艣cisk r臋ki; zdumia艂o go r贸wnie偶 w艂adcze spojrzenie de Soi. Mo偶e i ma oczy m臋czennika, pomy艣la艂 Liebler, ale z pewno艣ci膮 nawyk艂 do wydawania rozkaz贸w.
- No dobrze - mrukn臋艂a Aldikacti. - Zaczynajmy.
Przez nast臋pne dwadzie艣cia minut w sali konferencyjnej rozb艂yskiwa艂y coraz nowe hologramy i wykre艣lane w przestrzeni trajektorie; komlogi i rejestratory wype艂nia艂y si臋 informacjami i pospiesznymi notatkami. Gdyby nie zadawane z rzadka pytania i r贸wnie rzadkie pro艣by o wyja艣nienia, 艂agodny g艂os Sati by艂by jedynym odg艂osem m膮c膮cym cisz臋 pod kopu艂膮.
Lieblera zaskoczy艂y rozmiary i zasi臋g zaplanowanej dla „Gedeona” misji, ale nie przeszkodzi艂o mu to w normalnych obowi膮zkach pierwszego oficera - czyli wynotowaniu wszystkich g艂贸wnych fakt贸w, o kt贸rych dow贸dca mo偶e chcie膰 p贸藕niej porozmawia膰.
„Gedeon” by艂 pierwsz膮 grup膮 uderzeniow膮 z艂o偶on膮 w ca艂o艣ci z kr膮偶ownik贸w klasy archanio艂. Przydzielono do niej siedem okr臋t贸w. Wyposa偶one w konwencjonalny nap臋d Hawkinga liniowce wys艂ano naprz贸d z wielomiesi臋cznym wyprzedzeniem, by spotka膰 si臋 z nimi w pierwszym punkcie kontaktowym, ju偶 na Pograniczu, oko艂o dwudziestu lat 艣wietlnych za stref膮 obronn膮 Wielkiego Muru. W pierwszej, symulowanej bitwie, wszystkie jednostki uczestniczy艂yby wsp贸lnie, p贸藕niej jednak grupa uderzeniowa mia艂a zacz膮膰 samodzieln膮 realizacj臋 planu.
- Nie od rzeczy by艂oby tu wspomnie膰 marsz genera艂a Shermana przez Georgi臋 podczas prehegira艅skiej wojny domowej w Ameryce Pomocnej w dziewi臋tnastym wieku - powiedzia艂a kapitan Sati. Po艂owa zgromadzonych postuka艂a w komlogi, by dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o tym tajemniczym epizodzie z historii wojen. - Do tej pory walczyli艣my z Intruzami albo na ziemi niczyjej - mam tu na my艣li Wielki Mur - albo na skraju naszego lub ich kosmosu. - Sati przerwa艂a na chwil臋. - Przed pi臋cioma laty dowodzona przez ojca kapitana de Soy臋 grupa uderzeniowa „Kr贸lowie” dokona艂a jednego z najg艂臋bszych takich wypad贸w - doda艂a.
- Czy mo偶e pan to jako艣 skomentowa膰, ojcze kapitanie? - zapyta艂a admira艂 Aldikacti.
De Soya zawaha艂 si臋.
- Spalili艣my orbitalny las - powiedzia艂 wreszcie. - Nie napotkali艣my 偶adnego oporu.
Hoag Liebler odni贸s艂 wra偶enie, 偶e ojciec kapitan wstydzi si臋 tego, co zrobi艂.
Sati skin臋艂a g艂ow膮, usatysfakcjonowana.
- Mamy nadziej臋, 偶e tak b臋dzie podczas ca艂ej naszej misji. Nasz wywiad donosi, 偶e Intruzi rozstawili znakomit膮 wi臋kszo艣膰 si艂 obronnych wzd艂u偶 Wielkiego Muru, pozostawiaj膮c bardzo niewiele wojska w g艂臋bi zajmowanego terytorium. Od blisko trzech stuleci, planuj膮c rozmieszczenie oddzia艂贸w, baz i system贸w mieszkalnych, musz膮 si臋 liczy膰 przede wszystkim z ograniczeniami technologii nap臋du Hawkinga. - W sali konferencyjnej zn贸w zamigota艂y hologramy. - Przywykli艣my ju偶 do tego, 偶e Pax ma przewag臋, kiedy mo偶e korzysta膰 z wewn臋trznych kana艂贸w zaopatrzeniowych i 艂膮czno艣ci, natomiast Intruz贸w chroni przed nami znaczne oddalenie i mo偶liwo艣膰 ukrycia si臋. G艂臋bsza penetracja zajmowanego przez nich kosmosu by艂a praktycznie niewykonalna w艂a艣nie ze wzgl臋du na mo偶liwo艣膰 odci臋cia zaopatrzenia. Intruzi maj膮 przy tym w zwyczaju zadawa膰 szybkie ciosy i ucieka膰, zanim przyb臋d膮 nasze g艂贸wne si艂y, kt贸rych uderzenie mog艂oby by膰 dla nich zab贸jcze.
Sati popatrzy艂a po twarzach zebranych.
- Panowie i panie - powiedzia艂a. - Te czasy si臋 sko艅czy艂y.
Kolejne hologramy nabra艂y realnych kszta艂t贸w: wykre艣lona czerwon膮 lini膮 trajektoria grupy „Gedeon” wybiega艂a z zajmowanej przez Pax przestrzeni i wraca艂a do niej, niczym n贸偶 laserowy przecinaj膮cy mi臋dzygwiezdny mrok.
- Nasze zadanie polega na zniszczeniu wszystkich napotkanych baz zaopatrzeniowych Intruz贸w i kolonii mieszkalnych w g艂臋bokim kosmosie - w spokojnym g艂osie Sati zabrzmia艂a silniejsza nuta. - Farmy komet, orbitalne miasta, pier艣cienie le艣ne i mieszkalne, bazy w torusach, osiedla umieszczone w punktach Lagrange'a, asteroidy-wyl臋garnie, ule b膮belkowe... wszystko.
- Cywilne anio艂y te偶? - zapyta艂 ojciec kapitan de Soya.
Hoag Liebler spojrza艂 na niego skonsternowany; we Flocie Paxu mutant贸w ze zmienionym DNA, 偶yj膮cych w otwartym kosmosie, nieformalnie nazywano „anio艂ami Lucyfera”, albo, pro艣ciej, „anio艂ami” - cho膰 taki ironiczny skr贸t zakrawa艂 ju偶 na blu藕nierstwo. Tym rzadziej wi臋c stosowano te okre艣lenia w rozmowie z prze艂o偶onymi.
- Szczeg贸lnie anio艂y, ojcze kapitanie - odpowiedzia艂a admira艂 Aldikacti. - Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 papie偶 Urban og艂osi艂 krucjat臋 przeciwko karykaturalnym mutacjom cz艂owieka, jakie l臋gn膮 si臋 w艣r贸d Intruz贸w. W swej „Encyklice o Krucjacie” stwierdzi艂, 偶e tego rodzaju przekl臋te twory nale偶y unicestwi膰, by nie plugawi艂y boskiego wszech艣wiata. W艣r贸d Intruz贸w nie ma cywil贸w. Czy ma pan jakie艣 k艂opoty ze zrozumieniem tych zalece艅, ojcze kapitanie de Soya?
Zasiadaj膮cy za sto艂em oficerowie wstrzymali oddech w oczekiwaniu na odpowied藕 de Soi.
- Nie, pani admira艂. Rozumiem tre艣膰 encykliki.
Odprawa potoczy艂a si臋 dalej.
- A oto jednostki, kt贸re wejd膮 w sk艂ad grupy uderzeniowej „Gedeon” - powiedzia艂a Sati. - Okr臋tem flagowym b臋dzie statek Jego 艢wi膮tobliwo艣ci „Uriel”, podlega膰 mu za艣 b臋d膮 „Rafael”, „Michael”, „Gabriel”, „Raguel”, „Remiel” oraz „Sariel”. Korzystaj膮c z nap臋du Gedeona, statki maj膮 dokona膰 skoku do nowego uk艂adu, gdzie wyhamowanie zajmie im przynajmniej dwa dni, co pozwoli wskrzesi膰 za艂og臋. Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 zezwoli艂 nam na wykorzystanie nowych kom贸r zmartwychwsta艅czych, z dwudniowym cyklem wskrzeszenia... daj膮cym dziewi臋膰dziesi膮t dwa procent szans na przywr贸cenie 偶ycia. P贸藕niej nast膮pi przegrupowanie okr臋t贸w i uderzenie na si艂y i instalacje Intruz贸w, maj膮ce na celu zadanie jak najdotkliwszych strat - i przeskok do nast臋pnego uk艂adu. Ka偶dy okr臋t Paxu, kt贸ry zostanie tak uszkodzony, 偶e nie b臋dzie si臋 nadawa艂 do naprawy, zostanie porzucony i zniszczony po przeniesieniu za艂ogi na inne jednostki. Nie mo偶emy ryzykowa膰, 偶e nap臋d Gedeona wpadnie w r臋ce Intruz贸w, mimo 偶e przy braku sakramentu zmartwychwstania i tak by艂by dla nich bezu偶yteczny. Misja powinna zaj膮膰 nam oko艂o trzech miesi臋cy standardowych. Czy s膮 jakie艣 pytania?
Ojciec de Soya podni贸s艂 r臋k臋.
- Przepraszam - zacz膮艂. - Przez kilka lat standardowych pozostawa艂em z dala od floty, widz臋 jednak, 偶e wchodz膮cym w sk艂ad naszej grupy kr膮偶ownikom nadano imiona archanio艂贸w, kt贸re wymienia si臋 w Starym Testamencie.
- To prawda, ojcze kapitanie - przytakn臋艂a admira艂 Aldikacti. - O co chodzi?
- Drobiazg, pani admira艂. Z tego, co pami臋tam, w Biblii wymienia si臋 po imieniu tylko siedmiu archanio艂贸w. Co w takim razie z reszt膮 kr膮偶ownik贸w, kt贸re wesz艂y do s艂u偶by?
Wok贸艂 sto艂u rozleg艂y si臋 chichoty; de Soya zauwa偶y艂, 偶e uda艂o mu si臋 z艂agodzi膰 panuj膮ce napi臋cie.
- Witamy naszego marnotrawnego kapitana z powrotem - odpar艂a z u艣miechem Aldikacti - i spieszymy go poinformowa膰, i偶 watyka艅scy teolodzy przeszukali Ksi臋g臋 Henocha i reszt臋 apokryf贸w i znale藕li imiona innych anio艂贸w, kt贸rych postanowiono podnie艣膰 do rangi „honorowych archanio艂贸w”. Sama Stolica Apostolska udzieli艂a nam zgody na ich wykorzystanie. Uznali艣my jednak, 偶e b臋dzie to... hmm, w艂a艣ciwe... 偶eby pierwsze siedem okr臋t贸w nosi艂o imiona siedmiu biblijnych archanio艂贸w i ponios艂o 艣wi臋ty ogie艅 na terytorium wroga.
Rozbrzmiewaj膮cy w sali 艣miech zast膮pi艂 g艂o艣ny aplauz, kt贸ry cich艂 stopniowo, gdy kapitanowie wymieniali uwagi ze swoimi pierwszymi oficerami.
Nie by艂o wi臋cej pyta艅.
- Ach, jeszcze jedno - powiedzia艂a admira艂 Aldikacti. - Gdyby kto艣 z was zobaczy艂 ten statek... - Nad 艣rodkiem sto艂u pojawi艂 si臋 hologram dziwacznego statku kosmicznego: wed艂ug standard贸w Paxu nie wyr贸偶nia艂 si臋 raczej rozmiarami, mia艂 op艂ywowe kszta艂ty, jakby dostosowano go do lot贸w w atmosferze, a przy dyszach nap臋du j膮drowego stercza艂y czarne stateczniki.
- Co to jest? - spyta艂a matka kapitan Stone, wci膮偶 u艣miechni臋ta. W ca艂ej sali panowa艂 weso艂y nastr贸j. - Jaki艣 dowcip Intruz贸w?
- Nie - odpowiedzia艂 jej cichym, bezbarwnym g艂osem de Soya. - Okaz techniki z czas贸w Sieci. Prywatny statek kosmiczny... statek, kt贸ry nale偶a艂 do jednego cz艂owieka.
Kilku oficer贸w znowu parskn臋艂o 艣miechem, ale admira艂 Aldikacti przerwa艂a im machni臋ciem r臋ki.
- Ojciec kapitan ma racj臋 - zabrzmia艂 jej niski g艂os. - Statek pochodzi z czas贸w Hegemonii i by艂 w艂asno艣ci膮 jednego z jej konsul贸w. - Aldikacti pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Mieli wtedy do艣膰 pieni臋dzy, 偶eby pozwoli膰 sobie na takie gesty. Mniejsza z tym; statek jest wyposa偶ony w zmodyfikowany przez Intruz贸w nap臋d Hawkinga, mo偶e by膰 uzbrojony i nale偶y go traktowa膰 z najwy偶sz膮 ostro偶no艣ci膮.
- Co mamy zrobi膰, kiedy go spotkamy? - zapyta艂a Stone. - Zachowa膰 na pami膮tk臋?
- Nie. Natychmiast zniszczy膰. Ostrzela膰 najci臋偶sz膮 broni膮. Unicestwi膰. Czy s膮 jakie艣 pytania?
Nikt si臋 nie odezwa艂.
Oficerowie rozeszli si臋, by wr贸ci膰 na swoje statki i przygotowa膰 si臋 do pierwszego skoku. W drodze powrotnej na „Rafaela” pierwszy oficer Hoag Liebler rozmawia艂 niezobowi膮zuj膮co ze swoim nowym kapitanem o gotowo艣ci statku i wysokim morale za艂ogi ani na chwil臋 nie przestaj膮c my艣le膰: Mam nadziej臋, 偶e nie b臋d臋 musia艂 go zabi膰.
6
Wiedzia艂em z do艣wiadczenia, 偶e po traumatycznym rozstaniu - kiedy cz艂owiek zostawia rodzin臋 i wyrusza na wojn臋, kiedy umiera kto艣 bliski albo gdy opuszcza si臋 ukochan膮, nie maj膮c pewno艣ci, 偶e jeszcze si臋 j膮 kiedy艣 zobaczy - szybko przychodzi dziwna chwila ca艂kowitego spokoju, niemal ulgi, jak gdyby towarzyszy艂o nam przekonanie, 偶e najgorsze ju偶 si臋 sta艂o i nic straszniejszego nam grozi膰 nie mo偶e. Tai膰 by艂o i ze mn膮, gdy deszczowym przed艣witem rozsta艂em si臋 z Ene膮 na Starej Ziemi.
Kajak, w kt贸rym siedzia艂em, by艂 male艅ki, Missisipi za艣 ogromna. Z pocz膮tku wios艂owa艂em prawie po omacku, skoncentrowany a偶 do b贸lu; serce pompowa艂o mi w 偶y艂y fale adrenaliny i wyt臋偶a艂em wzrok, 偶eby zawczasu dostrzec wszystkie pniaki, piaszczyste 艂achy i niesione rw膮cym nurtem 艣mieci. Rzeka musia艂a mie膰 w tym miejscu bez ma艂a mil臋 szeroko艣ci; Stary Architekt pos艂ugiwa艂 si臋 archaicznym angielskim systemem miar i wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w Taliesina nabra艂a nawyku okre艣lania odleg艂o艣ci w stopach, jardach i milach. Missisipi musia艂a wyst膮pi膰 z brzeg贸w, gdy偶 o kilkaset jard贸w ode mnie dostrzega艂em stercz膮ce z wody martwe drzewa.
Mniej wi臋cej godzin臋 po moim rozstaniu z Ene膮 pojawi艂y si臋 pierwsze oznaki brzasku: najpierw zauwa偶y艂em, jak po lewej stronie szare chmury oddzielaj膮 si臋 od czarno-
szarego, wysokiego brzegu, a p贸藕niej na powierzchni臋 wody spe艂z艂o rozproszone, zimne 艣wiat艂o Mia艂em racj臋, 偶e po ciemku ba艂em si臋 t臋dy p艂yn膮膰 - Missisipi burzy艂a si臋 wok贸艂 stercz膮cych z dna pniak贸w i op艂ywa艂a wyd艂u偶one paluchy mielizn; ogromne, nasi膮kni臋te wod膮 drzewa, z przypominaj膮c膮 艂by hydry pl膮tanin膮 korzeni na jednym ko艅cu, przemyka艂y tu偶 obok mnie, mia偶d偶膮c wszystkie przeszkody z si艂膮 gigantycznego tarana. Wybrawszy odnog臋 nurtu, kt贸ra wyda艂a mi si臋 najbardziej obiecuj膮ca, wios艂owa艂em ze wszystkich si艂, 偶eby si臋 w niej utrzyma膰 i usi艂owa艂em cieszy膰 si臋 wstaj膮cym dniem.
Przez ca艂y ranek p艂yn膮艂em na po艂udnie, na pr贸偶no wypatruj膮c 艣lad贸w ludzkiej obecno艣ci na brzegach rzeki. Raz tylko dostrzeg艂em przelotnie stare, niegdy艣 bia艂e budynki, zatopione wraz z drzewami w obrzydliwych odm臋tach, kt贸re zala艂y dawny brzeg i przemieni艂y go w bagnisko ci膮gn膮ce si臋 a偶 do niedalekich skalistych urwisk. Dwukrotnie przybija艂em do brzeg贸w wysp: raz 偶eby za艂atwi膰 naturaln膮 potrzeb臋 i drugi, kiedy to - w promieniach s艂o艅ca stopniowo rozgrzewaj膮cych i rzek臋, i mnie - wygrzeba艂em z kajaka ma艂y plecak, przysiad艂em na wyrzuconej na piasek k艂odzie i zjad艂em kanapk臋 藕 pieczenia na zimno, jedn膮 z tych, kt贸re Enea przygotowa艂a dla mnie wieczorem. Mia艂em ze sob膮 dwie manierki z wod膮 - jedn膮 przy pasie, drug膮 w plecaku - napi艂em si臋 wi臋c oszcz臋dnie, nie wiedz膮c, czy woda z Missisipi nadaje si臋 do picia, ani kiedy znajd臋 jakie艣 藕r贸d艂o, w kt贸rym m贸g艂bym bezpiecznie uzupe艂ni膰 zapasy.
Dopiero po po艂udniu zobaczy艂em przed sob膮 miasto i olbrzymi 艂uk.
Nieco wcze艣niej Missisipi po艂膮czy艂a si臋 z jakim艣 prawym dop艂ywem i jej koryto znacznie si臋 rozszerzy艂o. Doszed艂em do wniosku, 偶e musi to by膰 Missouri, a komlog to potwierdzi艂. Wkr贸tce potem moj膮 uwag臋 przyci膮gn臋艂a 艂ukowata konstrukcja.
Portal wygl膮da艂 zupe艂nie inaczej ni偶 te, kt贸re pokonali艣my podczas podr贸偶y na Star膮 Ziemi臋: by艂 wi臋kszy, starszy, zmatowia艂y i bardzo pordzewia艂y. Kiedy艣 zapewne strzela艂 pod niebo na zachodnim brzegu rzeki, teraz jednak wystawa艂 wprost z wody, oddalony o setki metr贸w od suchego l膮du. Z m臋tnego nurtu stercza艂y te偶 szkielety zatopionych budynk贸w - niskich „drapaczy chmur” z czas贸w przed Hegir膮, o czym wiedzia艂em, bogatszy o nowo nabyt膮 wiedz臋 architektoniczn膮.
- To St. Louis - poinformowa艂 mnie komlog, kiedy zapyta艂em go gdzie jeste艣my. - Zniszczone jeszcze przed K艂opotami. Zosta艂o porzucone przed Wielk膮 Pomy艂k膮 roku `08.
- Zniszczone? - powt贸rzy艂em, kieruj膮c kajak pod gigantyczny 艂uk. Dopiero wtedy zauwa偶y艂em, 偶e zachodni brzeg tworzy w tym miejscu idealne p贸艂kole, w kt贸rym uformowa艂o si臋 p艂ytkie jeziorko. Krater, pomy艣la艂em, chocia偶 nie by艂bym w stanie okre艣li膰, co go wybi艂o: meteoryt, bomba czy wybuch reaktora j膮drowego. - Jak?
- Brak informacji - odpar艂a bransoleta na moim przegubie. - Aczkolwiek mam pewne dane na temat 艂uku, do kt贸rego si臋 zbli偶amy.
- To transmiter, prawda? - zapyta艂em. Musia艂em skupi膰 si臋 na walce z silnym zachodnim pr膮dem, 偶eby wepchn膮膰 艂贸deczk臋 pod skierowany ku wschodowi hak.
- Tak, ale nie od razu zaprojektowano go do pe艂nienia tej funkcji. Jego rozmiary i orientacja przestrzenna dok艂adnie odpowiadaj膮 budowli, zwanej Wielk膮 Bram膮, architektonicznej ciekawostce, powsta艂ej w po艂owie dwudziestego wieku, gdy St. Louis znajdowa艂o si臋 w pa艅stwie narodowym Stan贸w Zjednoczonych Ameryki. 艁uk mia艂 symbolizowa膰 ekspansj臋 pochodz膮cych z Europy protonacjonalist贸w, pionier贸w, kt贸rzy przyw臋drowali tu, by wyprze膰 pierwotnych mieszka艅c贸w.
- Czyli Indian - wysapa艂em ci臋偶ko, walcz膮c z podskakuj膮cym dziko kajakiem. Przeci膮艂em ostatni膮 nitk臋 znosz膮cego nas nurtu i ustawi艂em si臋 dok艂adnie na linii 艂uku. Godzin臋 czy dwie ciep艂ego, z艂otego dnia mia艂em ju偶 dawno za sob膮; niebo zn贸w zasnu艂y buroszare chmury, wr贸ci艂 te偶 lodowaty wiatr; krople deszczu b臋bni艂y o kad艂ub kajaka i pluska艂y o wod臋. Pr膮d ni贸s艂 mnie dok艂adnie na 艣rodek 艂uku, od艂o偶y艂em wi臋c wios艂o, bacz膮c tylko, by przypadkiem nie stukn膮膰 w tajemniczy czerwony przycisk.
- W takim razie zbudowano ten 艂uk ku czci ludzi, kt贸rzy mordowali Indian - powiedzia艂em. Podpar艂em si臋 na 艂okciach i wychyli艂em w prz贸d.
- Pierwotnie Wielka Brama nie by艂a transmiterem - odpar艂 sztywno komlog.
- Ale przetrwa艂a katastrof臋, kt贸ra doprowadzi艂a do... tego wszystkiego? - wskaza艂em wios艂em jeziorko w kraterze i zalane wod膮 okoliczne budynki.
- Brak informacji.
- W dodatku nie wiesz, czy to portal transmitera? - Zn贸w zacz膮艂em ostro wios艂owa膰 i m贸wienie przychodzi艂o mi z niejakim trudem. 艁uk rysowa艂 si臋 pos臋pn膮 krech膮 przynajmniej ze sto metr贸w ponad moj膮 g艂ow膮. Zimowe s艂o艅ce zza chmur s艂abo odbija艂o si臋 w matowej powierzchni metalu.
- Nie - przyzna艂 komlog, opieraj膮c si臋 na pami臋ci statku. - Nie ma 偶adnych danych 艣wiadcz膮cych o istnieniu transmiter贸w na Starej Ziemi.
To oczywiste; Stara Ziemia zosta艂a unicestwiona podczas Wielkiej Pomy艂ki, wypadku z czarn膮 dziur膮 - albo porwana przez lwy, tygrysy i nied藕wiedzie - co najmniej na p贸艂tora wieku przed tym, jak TechnoCentrum udost臋pni艂o Hegemonii technologi臋 umo偶liwiaj膮c膮 wykorzystanie transmiter贸w. Tym niemniej nad tamt膮 rzek膮 a w艂a艣ciwie strumieniem - w zachodniej Pensylwanii, gdzie przed czterema laty przenie艣li艣my si臋 z Ene膮 z Bo偶ej Kniei, wznosi艂 si臋 zgrabny, dzia艂aj膮cy portal. A podczas p贸藕niejszych podr贸偶y widzia艂em nast臋pne.
- W takim razie - powiedzia艂em na g艂os, bardziej do siebie ni偶 g艂upawej SI w komlogu - pop艂yniemy dalej. Enea mia艂a swoje powody, 偶eby kaza膰 mi zwodowa膰 kajak w Hannibalu.
W g艂臋bi duszy wcale nie by艂em tego pewien. Pod hakiem nie majaczy艂a znajoma migotliwa po艣wiata, po drugiej stronie nie widzia艂em s艂o艅ca ani gwiazd... Tylko mroczniej膮ce niebo i ciemne pasmo lasu na brzegu jeziora.
Opar艂em si臋 o tyln膮 kraw臋d藕 kokpitu i spojrza艂em na portal. By艂em przera偶ony, gdy dostrzeg艂em, 偶e brakuje w nim fragment贸w blachy, 偶e spod uszkodzonej pow艂oki wyzieraj膮 stalowe 偶ebra; kajak przep艂yn膮艂 ju偶 pod nim - a przeskok nie nast膮pi艂. Nie by艂o nag艂ej zmiany 艣wiat艂a, ci膮偶enia, brakowa艂o obcych zapach贸w. Konstrukcja okaza艂a si臋 niczym wi臋cej, jak starym, sfatygowanym dziwad艂em architektonicznym, kt贸re przypadkiem przypomina...
I nagle wszystko si臋 zmieni艂o.
W jednej chwili kajak podrygiwa艂 na wzburzonej, ch艂ostanej wiatrem powierzchni Missisipi, p艂yn膮c wprost na 艣rodek p艂ytkiego krateru, kt贸ry kiedy艣 by艂 miastem St. Louis, a w nast臋pnej zapanowa艂a noc, ja za艣 w male艅kiej 艂贸dce ze szklanego w艂贸kna mkn膮艂em w膮skim kana艂em w w膮wozie, kt贸rego 艣ciany stanowi艂y o艣wietlone budynki, ko艅cz膮ce si臋 z p贸艂 kilometra nad moj膮 g艂ow膮.
- Jezu Chryste - wyszepta艂em.
- Staro偶ytny mesjasz - podpowiedzia艂 natychmiast komlog. - Do religii opartych na przypisywanych mu naukach nale偶y chrze艣cija艅stwo, chrze艣cija艅stwo ze艅, katolicyzm staro偶ytny i wsp贸艂czesny oraz sekty protestanckie, takie jak...
- Zamknij si臋 - poleci艂em. - Grzeczne dziecko.
Po wydaniu takiej komendy komlog przechodzi艂 w tryb pracy, w kt贸rym odzywa艂 si臋 tylko w贸wczas, gdy go o co艣 zapytano.
W kanale, o ile faktycznie by艂 to kana艂, kr臋ci艂o si臋 mn贸stwo jednostek p艂ywaj膮cych - 艂odzie wios艂owe, 偶agl贸wki, kajaki mija艂y si臋 bez ustanku. Nieopodal, po bulwarach, deptakach i powietrznych chodnikach, krzy偶uj膮cych si臋 ponad jasno o艣wietlon膮 wod膮, spacerowa艂y setki ludzi, parami i w grupach; widzia艂em te偶 pojedyncze, jaskrawo odziane i kr臋pe postaci, kt贸re biega艂y samotnie.
Grawitacja zwali艂a mi si臋 na ramiona, gdy tylko spr贸bowa艂em podnie艣膰 wios艂o; mia艂em wra偶enie, 偶e moje r臋ce wa偶膮 przynajmniej o po艂ow臋 wi臋cej ni偶 na Ziemi. Wolno unios艂em twarz, by spojrze膰 na setki - nie, tysi膮ce - roz艣wietlonych okien, wie偶yczek, chodnik贸w i balkon贸w. Srebrzyste poci膮gi z 艂agodnym buczeniem prze艣lizgiwa艂y si臋 wewn膮trz przezroczystych rur ponad rzek膮, EMV ci臋艂y powietrze, platformy lewitacyjne i promy powietrzne przenosi艂y ludzi w poprzek mojego niewiarygodnego kanionu... i wszystko sta艂o si臋 jasne.
Lusus. To musia艂 by膰 Lusus.
Widywa艂em ju偶 Luzyjczyk贸w: bogaci my艣liwi przybywali na Hyperiona, 偶eby zapolowa膰 na kaczki czy p贸艂kolce, jeszcze bogatsi od nich hazardzi艣ci odwiedzali kasyna Dziewi臋ciu Ogon贸w, gdzie pracowa艂em jako wykidaj艂o; spotka艂em te偶 paru w naszej Stra偶y Planetarnej - zapewne schronili si臋 tam przed sprawiedliwo艣ci膮 Paxu. Nisk膮, masywn膮 sylwetk膮 przypominali mi tych 艣wietnie umi臋艣nionych biegaczy, kt贸rzy niestrudzenie truchtali teraz wzd艂u偶 rzeki niczym prymitywne, cho膰 pot臋偶ne maszyny parowe.
Nikt nie zwr贸ci艂 uwagi na m贸j kajak, co o tyle mnie zaskoczy艂o, 偶e z punktu widzenia tubylc贸w musia艂em pojawi膰 si臋 znik膮d: ot, nagle zmaterializowa艂em si臋 z powietrza w kajaku pod portalem, kt贸ry mia艂em teraz za plecami.
Odwr贸ciwszy si臋 od razu zrozumia艂em, czemu nikt si臋 mn膮 nie zainteresowa艂. Transmiter by艂 oczywi艣cie bardzo, bardzo stary - pochodzi艂 przecie偶 z epoki Hegemonii i Tetydy - tote偶 z czasem wbudowano go w mury Kopc贸w; platformy i podwieszone chodniki krzy偶owa艂y si臋 nad nim, rzucaj膮c g艂臋boki cie艅 na le偶膮cy dok艂adnie u jego st贸p fragment kana艂u czy rzeki. Kiedy tak patrzy艂em do ty艂u, z p贸艂mroku wynurzy艂a si臋 ma艂a motor贸wka, wpad艂a w smug臋 padaj膮cego z g贸ry 偶贸艂tego, sodowego 艣wiat艂a i pojawi艂a si臋 pozornie znik膮d - dok艂adnie tak, jak przed chwil膮 ja.
Opatulony w sweter i kurtk臋, zapakowany w nylonowy fartuch kajaka, wygl膮da艂em pewnie r贸wnie masywnie, co przeci臋tny Luzyjczyk. Mijaj膮cy mnie kobieta i m臋偶czyzna na nartach odrzutowych zamachali przyja藕nie r臋koma.
Odpowiedzia艂em im tym samym gestem.
- Jezu Chryste - szepn膮艂em jeszcze raz, cho膰 tym razem bardziej przypomina艂o to modlitw臋 ni偶 cokolwiek innego. Komlog nie zareagowa艂.
Zn贸w pozwol臋 sobie na kr贸tk膮 przerw臋.
Z pocz膮tku zamierza艂em ze szczeg贸艂ami opisa膰 moj膮 planetarn膮 odysej臋, mimo stale obecnej i nakazuj膮cej po艣piech gro藕by w postaci kapsu艂ki z gazem, kt贸ry mia艂by zosta膰 wprowadzony do zamkni臋tej atmosfery mojego pude艂ka dla kota. Prawd膮 jest, i偶 odk膮d cztery lata wcze艣niej przybyli艣my z Ene膮 na bezpieczn膮 Star膮 Ziemi臋, nie prze偶ywa艂em prawdziwie interesuj膮cych przyg贸d.
Przez trzydzie艣ci par臋 godzin, odk膮d Enea poinformowa艂a o swej nieodwo艂alnej decyzji wys艂ania mnie w podr贸偶 przez transmiter, zak艂ada艂em oczywi艣cie, 偶e w臋dr贸wka b臋dzie przebiega艂a podobnie: wyruszywszy z Renesansu przemierzali艣my w wi臋kszo艣ci opustosza艂e, bezludne planety - Hebron, Qom-Rijad, Bo偶膮 Kniej臋 i inne, nienazwane 艣wiaty, takie jak ten poro艣ni臋ty d偶ungl膮, gdzie zostawili艣my statek konsula. Tylko raz natkn臋li艣my si臋 na ludzi - jak na ironi臋 sta艂o si臋 to na Mar臋 Infinitus, rzadko zaludnionej, w ca艂o艣ci pokrytej oceanami planecie - i kontakt ten omal nie doprowadzi艂 do katastrofy dla wszystkich zainteresowanych: ja wysadzi艂em w powietrze wi臋ksz膮 cz臋艣膰 ich p艂ywaj膮cej platformy, oni za艣 pojmali mnie, d藕gn臋li no偶em, ostrzelali i prawie utopili. Straci艂em przy okazji wi臋kszo艣膰 cennego ekwipunku, nie wy艂膮czaj膮c prastarej maty grawitacyjnej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie od czas贸w Siri i Merina, oraz r贸wnie antycznego pistoletu kaliber 45, o kt贸rym lubi艂em my艣le膰, 偶e nale偶a艂 do matki Enei, Brawne Lamii.
Tym niemniej wi臋kszo艣膰 sp艂ywu Tetyd膮 prowadzi艂a mnie, A. Bettika i Ene臋 przez bezludne miejsca - w tym z艂owrogo opustosza艂y Hebron i Qom-Rijad, gdzie mieli艣my wra偶enie, 偶e jakie艣 koszmarne wydarzenia nagle wykosi艂y ca艂膮 populacj臋. Nie spotkali艣my nikogo, kto m贸g艂by sprawi膰 nam k艂opoty.
Tu by艂o inaczej. Lusus wprost t臋tni艂 偶yciem, kipia艂 gor膮czkow膮 aktywno艣ci膮. Pierwszy raz zrozumia艂em, dlaczego pokrywaj膮ce wi臋kszo艣膰 planety, podobne do plastr贸w miodu budowle kojarz膮 si臋 ludziom z kopcami termit贸w.
Przep艂ywaj膮c przez wyludnione okolice mieli艣my woln膮 r臋k臋, 偶eby robi膰 co nam si臋 偶ywnie podoba. Teraz za艣, siedz膮c samotnie i bez broni w male艅kim kajaku, zaczyna艂em macha膰 r臋k膮 policjantom Paxu i ponownie narodzonym ksi臋偶om. Betonowy, wy艂o偶ony plastikiem kana艂 mia艂 w tym miejscu najwy偶ej trzydzie艣ci metr贸w szeroko艣ci; pr贸偶no by szuka膰 dochodz膮cych do艅 dop艂yw贸w czy za艂om贸w, w kt贸rych m贸g艂bym si臋 ukry膰. Pod mostami i biegn膮cymi g贸r膮 chodnikami zalega艂 cie艅, ale ruch na rzece nie ustawa艂 ani na moment. Nie by艂o si臋 gdzie schowa膰.
Przysz艂o mi nagle do g艂owy, 偶e podr贸偶owanie przez transmitery jest kompletnym wariactwem. Ubiera艂em si臋 zupe艂nie inaczej ni偶 mieszka艅cy Lususa, tote偶 wysiad艂szy z kajaka natychmiast zwr贸ci艂bym na siebie ich uwag臋. By艂em drobniejszej budowy, m贸wi艂em z hyperio艅skim akcentem, nie mia艂em pieni臋dzy, prawa jazdy na EMV, 偶adnych chip贸w identyfikacyjnych, dokument贸w parafialnych Paxu ani 艣wiadectwa zameldowania. Zatrzyma艂em si臋 na chwil臋 przy nadbrze偶nej knajpie: na sam膮 my艣l o stekach, kt贸rych wo艅, niesiona fal膮 powietrza z wentylator贸w, snu艂a si臋 ponad rzek膮, zacz膮艂em si臋 艣lini膰; wraz z ni膮 do moich nozdrzy dotar艂 lekko ple艣niowy zapach beczkowego piwa. Ba艂em si臋 jednak, 偶e odwiedziwszy takie miejsce zosta艂bym w dwie minuty aresztowany.
W epoce Paxu ludzie wci膮偶 podr贸偶owali mi臋dzy planetami, ale wycieczki takie nale偶a艂y do rzadko艣ci, a ju偶 z pewno艣ci膮 nikt nie podejmowa艂 ich bez odpowiedniego zezwolenia, wydanego przez w艂adze Paxu. Zabawiali si臋 w ten spos贸b g艂贸wnie milionerzy, biznesmeni i poszukiwacze przyg贸d, gotowi sp臋dzi膰 kilka miesi臋cy w 艣nie kriogenicznym i zap艂aci膰 za przelot kilkoma latami d艂ugu czasowego, by statkiem Mercantilusa przemierzy膰 fragment mi臋dzygwiezdnej pustki. Mieli przy tym b艂og膮 艣wiadomo艣膰, i偶 dzi臋ki krzy偶okszta艂tom zastan膮 po powrocie rodzin臋, dom i prac臋 w nie zmienionym stanie, charakteryzuj膮cym chrze艣cija艅ski wszech艣wiat ponownie narodzonych. W barze nie musia艂bym d艂ugo czeka膰, 偶eby w艂a艣ciciel albo kt贸ry艣 z go艣ci zawiadomi艂 miejscow膮 policj臋 czy 偶andarmeri臋 Paxu, a w贸wczas od razu wyda艂oby si臋, 偶e nie mam krzy偶okszta艂tu - a wi臋c jestem niewiernym.
Obliza艂em wargi, pos艂ucha艂em burczenia w brzuchu, po czym z bol膮cymi z wysi艂ku przy zwi臋kszonej grawitacji ramionami i 艂zawi膮cymi z niewyspania oczyma, ruszy艂em dalej w d贸艂 rzeki. Mia艂em nadziej臋, 偶e nast臋pny transmiter nie znajduje si臋 zbyt daleko.
Teraz jednak opieram si臋 pokusie opisania wszystkich cudownych widok贸w i d藕wi臋k贸w, przygodnie spotkanych ludzi i ryzyka bli偶szych z nimi kontakt贸w. Nigdy przedtem nie by艂em na planecie, kt贸ra by艂aby tak g臋sto zaludniona, tak zat艂oczona, tak zamkni臋ta jak Lusus, i z pewno艣ci膮 dobry miesi膮c zaj臋艂oby mi zwiedzenie cho膰by tego jednego Kopca, kt贸ry dostrzeg艂em z kajaka.
Po sze艣ciu godzinach sp艂ywu betonowym kana艂em przep艂yn膮艂em pod 艂ukiem transmitera i znalaz艂em si臋 na Freude, g臋sto zaludnionej, o偶ywionej planecie, o kt贸rej niewiele wiedzia艂em; pewnie nawet bym jej nie rozpozna艂, gdyby nie komlog, kt贸ry wspom贸g艂 mnie zawarto艣ci膮 swoich zapis贸w nawigacyjnych. Tu wreszcie zdo艂a艂em si臋 przespa膰, ukrywszy kajak w pi臋ciometrowej rurze do odprowadzania 艣ciek贸w i zwin膮wszy si臋 w k艂臋bek pod przykryciem z pasemek plastow艂贸kna, zapl膮tanych w ogrodzenie z metalowej siatki.
Na Freude przespa艂em ca艂y dzie艅 i noc standardow膮, ale poniewa偶 doba mia艂a tu trzydzie艣ci dziewi臋膰 godzin, wieczorem tego samego dnia, kt贸rego przyby艂em, znalaz艂em nast臋pny transmiter. Sta艂 w nurcie rzeki niespe艂na pi臋膰 kilometr贸w od tego, przez kt贸ry przyby艂em.
Ze s艂onecznej Freude, zamieszkanej przez obywateli Paxu odzianych w wyrafinowane, barwne stroje, Tetyda przenios艂a mnie na Nigdy Wi臋cej, z jej wykutymi w skale wioskami, przycupni臋tymi na kraw臋dzi kanionu zamczyskami i wiecznie pochmurnym niebem. Noc膮 komety roz艣wietla艂y niebo, po kt贸rym przemyka艂y lataj膮ce stwory. Z pocz膮tku wzi膮艂em je za olbrzymie kruki i dopiero po jakim艣 czasie doszed艂em do wniosku, 偶e bardziej przypominaj膮 wielkie nietoperze: ich b艂oniaste skrzyd艂a rzuca艂y cienie na powierzchni臋 rzeki, gdy 艣miga艂y tu偶 nad wod膮.
Flisacy prowadz膮cy handlowe tratwy machali do mnie dziarsko, wi臋c odpowiada艂em na ich pozdrowienia, p艂yn膮c wprost ku bystrzom, kt贸re omal nie wywr贸ci艂y mojej 艂贸deczki, a moje skromne umiej臋tno艣ci kajakarskie podda艂y srogiej pr贸bie. Z poznaczonych g艂臋bokimi otworami okiennymi fortec Nigdy Wi臋cej dobiega艂o pohukiwanie syren, gdy wios艂uj膮c w艣ciekle wpad艂em pod nast臋pny portal. 呕ar la艂 si臋 z nieba, gdy wynurzy艂em si臋 spod transmitera na pustynnej planetce, kt贸r膮 komlog zidentyfikowa艂 jako Vitus-Gray-
Balianusa B. Nigdy o niej nie s艂ysza艂em; jej nazwa nie figurowa艂a nawet w starych atlasach Hegemonii, kt贸re Starowina trzyma艂a u siebie w wozie; przy ka偶dej okazji zakrada艂em si臋 do niej, by poogl膮da膰 je przy 艣wietle latarki.
P艂yn膮c Tetyd膮 we troje trafiali艣my ju偶 na planety, kt贸re pokrywa艂a pustynia, by艂 to jednak dziwnie pusty Hebron i podobnie bezludny Qom-Rijad, gdzie ani w miastach, ani poza nimi nie pozosta艂 艣lad 偶ycia. Tymczasem na Vitus-Gray-Balianusie B wykonane z wysuszonej gliny domy kuli艂y si臋 tu偶 przy brzegu, a mniej wi臋cej w kilometrowych odst臋pach napotyka艂em 艣luzy, przez kt贸re wi臋kszo艣膰 wody odprowadzano na zielone pola, ci膮gn膮ce si臋 wzd艂u偶 rzeki. Na moje szcz臋艣cie, wszystko wskazywa艂o na to, 偶e Tetyd膮 zast臋puje tu g艂贸wn膮 ulic臋 i stanowi zat艂oczony szlak komunikacyjny, tote偶 wynurzywszy si臋 spod portalu w cieniu ogromnej barki mog艂em spokojnie wios艂owa膰 wprost przed siebie, nie zwracaj膮c uwagi pozosta艂ych uczestnik贸w ruchu sternik贸w skif-F贸w, tratw, barek, holownik贸w, elektrycznych motor贸wek, 艂odzi mieszkalnych i przemykaj膮cych tu i 贸wdzie trzy metry nad wod膮 barek lewitacyjnych.
Ci膮偶enie zmniejszy艂o si臋 znacznie i odpowiada艂o mniej wi臋cej dw贸m trzecim ziemskiej czy hyperio艅skiej grawitacji, chwilami odnosi艂em wi臋c wra偶enie, 偶e pchni臋cia wiose艂 wyrzuc膮 mnie wraz z kajakiem w powietrze. Ale o ile grawitacja mi nie dokucza艂a, o tyle o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂o i upa艂 wgniata艂y w kokpit niczym olbrzymie, spocone 艂apsko. Po p贸艂godzinie wios艂owania opr贸偶ni艂em do dna drug膮 manierk臋 i wiedzia艂em ju偶, 偶e musz臋 zacz膮膰 si臋 rozgl膮da膰 za miejscem, w kt贸rym m贸g艂bym uzupe艂ni膰 zapas wody.
Wydawa艂oby si臋, 偶e mieszka艅cy planety o zmniejszonej grawitacji powinni przypomina膰 tyczki do grochu, stanowi膰 pionow膮 antytez臋 bary艂kowatych Luzyjczyk贸w. Tymczasem wi臋kszo艣膰 m臋偶czyzn, kobiet i dzieci, kt贸rych widzia艂em na ulicach i 艣cie偶kach holowniczych, okaza艂a si臋 r贸wnie kr臋pa i niska, jak mieszka艅cy Lususa. Nosili wielobarwne, r贸偶norodne stroje, w czym przypominali tubylc贸w z Freude, chocia偶 tutaj ka偶dy wyr贸偶nia艂 si臋 z t艂umu jedn膮, dominuj膮c膮 barw膮: jedni mieli na sobie obcis艂e, opinaj膮ce ich od st贸p do g艂贸w szkar艂atne kombinezony, inni lazurowe p艂aszcze i kamizelki, jeszcze inni szaty z k艂uj膮cej w oczy szafirem materii (a do kompletu szafirowe kapelusze i szale); nie brakowa艂o te偶 przelewaj膮cych si臋, szyfonowych 偶贸艂ci i bursztynowych turban贸w. Kiedy zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e podobnie malowane s膮 drzwi i okiennice glinianych dom贸w, sklep贸w i karczm, zacz膮艂em si臋 zastanawia膰 nad znaczeniem tej symboliki: czy偶by w ten spos贸b zaznaczano przynale偶no艣膰 do kast? Sygnalizowano preferencje polityczne? Status spo艂eczny b膮d藕 ekonomiczny? Pokrewie艅stwo? Wiedzia艂em, 偶e w moim khaki i spranej bawe艂nianej koszuli nie wtopi臋 si臋 w t艂um, gdy wyjd臋 na brzeg poszuka膰 czego艣 do picia.
Nie mia艂em jednak wyboru: musia艂em albo przybi膰 do brzegu, albo umrze膰 z pragnienia. Min膮wszy wi臋c jedn膮 z samoobs艂ugowych 艣luz podp艂yn膮艂em do pomostu, przycumowa艂em kajak, podskakuj膮cy na falach wywo艂anych przez mijaj膮c膮 mnie pot臋偶n膮 bark臋, i podszed艂em do kolistej, drewnianoglinianej konstrukcji, co do kt贸rej mia艂em nadziej臋, 偶e oka偶e si臋 studni膮 artezyjsk膮. Widzia艂em wcze艣niej, jak odziane w szafran kobiety odchodz膮c od budowli nios艂y co艣, co przypomina艂o dzbany z wod膮, podejrzewa艂em zatem, 偶e si臋 nie myl臋. K艂opot w tym, 偶e nijak nie mog艂em by膰 pewien, i偶 nabieraj膮c samodzielnie wody nie narusz臋 jakiego艣 lokalnego prawa, tabu, regu艂y kastowej, przykazania religijnego czy tradycji. Na biegn膮cych wzd艂u偶 rzeki dr贸偶kach nie zauwa偶y艂em dot膮d 偶adnych oznak obecno艣ci Paxu - ani czarnej sutanny ksi臋dza, ani czerwono-czarnego, standardowego munduru policjanta - ale to jeszcze o niczym nie 艣wiadczy艂o. Nawet na Pograniczu, gdzie, jak podpowiedzia艂 mi komlog, znajdowa艂 si臋 Vitus-Gray-Balianus B, istnia艂o bardzo niewiele planet, na kt贸rych Pax nie zainstalowa艂by si臋 na dobre. Dyskretnie prze艂o偶y艂em ukryty w pochwie n贸偶 my艣liwski z plecaka do tylnej kieszeni pod kamizelk膮; jedyny plan, jaki u艂o偶y艂em sobie w my艣li, polega艂 na zastraszeniu nim tubylc贸w i utorowaniu sobie drogi powrotnej do kajaka, je艣li wok贸艂 mnie zbierze si臋 t艂um. Gdyby na miejscu zjawili si臋 policjanci Paxu, uzbrojeni w og艂uszacze i kartaczownice, moja podr贸偶 szybko by si臋 sko艅czy艂a.
I tak mia艂a wkr贸tce dobiec ko艅ca - przynajmniej na jaki艣 czas - i to z najr贸偶niejszych powod贸w, na razie jednak nic tego nie zapowiada艂o, je艣li nie liczy膰 b贸lu w plecach, kt贸ry towarzyszy艂 mi ju偶 od Lususa. Zbli偶y艂em si臋 wi臋c do czego艣, co wygl膮da艂o na studni臋.
I by艂o studni膮.
Nikt nie zwr贸ci艂 uwagi na m贸j wyj膮tkowy wzrost ani poszarza艂y str贸j. Nikt mnie nie zaczepi艂 ani nie zareagowa艂 w widoczny spos贸b na pojawienie si臋 obcego; nawet dzieci, przystrojone w jaskrawe czerwienie i b艂yszcz膮ce b艂臋kity, tylko na moment oderwa艂y si臋 od zabawy i pos艂a艂y mi jedno przelotne spojrzenie. Pij膮c do syta, a nast臋pnie nape艂niaj膮c obydwie butelki, nie mog艂em oprze膰 si臋 niewyt艂umaczalnemu wra偶eniu, i偶 mieszka艅cy Vitus-
Gray-Balianusa B, a przynajmniej tej wioski, po艂o偶onej nad brzegami wymar艂ej dawno temu Tetydy, s膮 po prostu nazbyt grzeczni, by pokazywa膰 mnie sobie palcami i wypytywa膰, co u nich robi臋. Zakr臋ci艂em drug膮 butelk臋 i zawr贸ci艂em w stron臋 kajaka. Podejrzewa艂em, 偶e nawet trzyg艂owy, zmutowany potw贸r czy wr臋cz sam Chy偶war - 偶eby poprzesta膰 na bardziej realnych dziwol膮gach - m贸g艂by owego mi艂ego popo艂udnia zaczerpn膮膰 wody z ich studni, a ci ludzie nie odezwaliby si臋 ani s艂owem.
Zrobi艂em trzy kroki wydeptan膮 艣cie偶k膮, gdy dopad艂o mnie pierwsze uderzenie b贸lu. Najpierw zgi膮艂em si臋 w p贸艂, niezdolny nabra膰 powietrza w p艂uca, po czym upad艂em na jedno kolano i przewr贸ci艂em si臋 na bok. Zwin膮艂em si臋 w k艂臋bek; b贸l by艂 wszechogarniaj膮cy. Z pewno艣ci膮 zacz膮艂bym krzycze膰, gdybym tylko m贸g艂 oddycha膰 i mia艂 do艣膰 si艂. Dysz膮c jak wyrzucona na piasek ryba skuli艂em si臋 jeszcze bardziej w pozycji p艂odowej i da艂em si臋 ponie艣膰 falom b贸lu.
Powinienem chyba w tym miejscu nadmieni膰, 偶e mia艂em pewn膮 wpraw臋 w radzeniu sobie z cierpieniem. Kiedy s艂u偶y艂em w Stra偶y Planetarnej, widzia艂em raport wojskowy, z kt贸rego wynika艂o, 偶e wi臋kszo艣膰 poborowych wysy艂anych do walki z rebeliantami na Pazurze wykazuje niewielk膮 odporno艣膰 na b贸l. Wychowani w miastach p贸艂nocnej Aquili i cywilizowanych osiedlach Dziewi臋ciu Ogon贸w, nie mieli do czynienia z niczym, czego nie da艂oby si臋 u艣mierzy膰 jedn膮 pigu艂k膮 czy szybk膮 kuracj膮 u autochirurga.
Ja za艣 pochodzi艂em z prowincji i jako pasterz mia艂em nieco wi臋ksze do艣wiadczenie w przezwyci臋偶aniu cierpie艅 cielesnych: przypadkowe skaleczenia no偶em, stopa z艂amana pod naciskiem nogi pakbryda, siniaki i otarcia, b臋d膮ce wynikiem upadk贸w, wstrz膮s m贸zgu przy okazji klanowych zawod贸w zapa艣niczych, odparzenia odjazdy konnej, st艂uczone wargi i podbite oczy po b贸jkach przy ognisku... A na Szelfie Lodowym odnios艂em trzy rany: dwukrotnie trafi艂y mnie od艂amki min, kt贸re zabi艂y mi kumpli, trzeci raz ustrzeli艂 mnie snajper z lasera dalekiego zasi臋gu; ta ostatnia rana okaza艂a si臋 na tyle powa偶na, 偶e sprowadzony czym pr臋dzej ksi膮dz gor膮co namawia艂 mnie do przyj臋cia krzy偶okszta艂tu.
Nigdy jednak nie cierpia艂em podobnych katuszy.
Poj臋kuj膮c i dysz膮c ci臋偶ko zwr贸ci艂em w ko艅cu na siebie uwag臋 ugrzecznionych, oboj臋tnych tubylc贸w. Podnios艂em do ust komlog i za偶膮da艂em wyja艣nienia, co si臋 ze mn膮 dzieje. Nie odpowiedzia艂. Mi臋dzy jedn膮 fal膮 ot臋piaj膮cego b贸lu a drug膮 zapyta艂em ponownie. Komlog nadal milcza艂, a偶 wreszcie przypomnia艂em sobie, 偶e przestawi艂em go w tryb grzecznego dziecka. Wywo艂a艂em go jeszcze raz, tym razem u偶ywaj膮c jego nazwy, i powt贸rzy艂em pytanie.
- Czy mam uruchomi膰 nieaktywne biosensory, M. Endymion? - odpowiedzia艂a pytaniem debilna Sztuczna Inteligencja.
Nie wiedzia艂em nawet, 偶e ma wbudowane jakie艣 biosensory, aktywne czy nie. Niezbyt grzecznym warkni臋ciem wyrazi艂em zgod臋 i zwin膮艂em si臋 w kulk臋, jeszcze bardziej upodabniaj膮c si臋 do embriona. Czu艂em si臋 tak, jakby kto艣 wbi艂 mi w plecy opatrzony zadziorami n贸偶, a teraz obraca艂 go w ranie. B贸l przep艂ywa艂 przez ca艂e cia艂o niczym pr膮d po drucie. Zwymiotowa艂em na piasek. Pi臋kna kobieta w bielusie艅kich szatach cofn臋艂a si臋 o krok i unios艂a bia艂y sanda艂.
- Co to jest? - wyj臋cza艂em wykorzystuj膮c trwaj膮c膮 u艂amek sekundy przerw臋 mi臋dzy ruchami haczykowatego ostrza. - Co si臋 dzieje?
Woln膮 r臋k臋 wykr臋ci艂em do ty艂u i pomaca艂em si臋 po plecach w poszukiwaniu krwi albo stercz膮cej mi spod 偶eber strza艂y czy w艂贸czni. Nic nie znalaz艂em.
- Znajduje si臋 pan na kraw臋dzi wstrz膮su pourazowego, M. Endymion - odpar艂a g艂upia SI ze statku konsula. - Wskazuje na to ci艣nienie krwi, oporno艣膰 sk贸ry, t臋tno i poziom atropiny.
- Ale dlaczego? - zapyta艂em, przeci膮gaj膮c ostatni膮 sylab臋 w d艂ugi j臋k, kiedy b贸l rozp艂yn膮艂 si臋 z plec贸w po innych cz臋艣ciach cia艂a. Zn贸w si臋 porzyga艂em; mia艂em pusty 偶o艂膮dek, ale odruch wymiotny nie ust臋powa艂. Kolorowo odziani mieszka艅cy Vitus-
Gray-
Balianusa B nie podchodzili bli偶ej, nie zbijali si臋 w zaciekawion膮 grupk臋, nie przygl膮dali mi si臋 w艣cibsko, nie wymieniali szeptem uwag. Widzia艂em jednak, 偶e czekaj膮, co si臋 b臋dzie dzia艂o.
- Co si臋 dzieje? - powt贸rzy艂em szeptem, kieruj膮c moje s艂owa do komlogu. - Co mo偶e dawa膰 takie objawy?
- Postrza艂 z broni palnej - odpowiedzia艂 mi cieniutki, metaliczny g艂osik. - Rana k艂uta: w艂贸cznia, strza艂a, n贸偶, metalowa lotka. Trafienie z broni energetycznej: lanca, laser, miotacz omega, n贸偶 pulsacyjny. Strza艂 z kartaczownicy. A tak偶e prawdopodobnie d艂uga, cienka ig艂a, przebijaj膮ca g贸rn膮 cz臋艣膰 nerki, w膮trob臋 i 艣ledzion臋.
Wij膮c si臋 na ziemi, zn贸w si臋gn膮艂em na plecy, wyj膮艂em n贸偶 i odrzuci艂em go na bok. Kamizelka i koszula nie zdradza艂y ani 艣ladu uszkodze艅; 偶aden ostry przedmiot nie przebi艂 mi sk贸ry. Targn臋艂a mn膮 kolejna fala b贸lu. J臋kn膮艂em dono艣nie. Nie zdarzy艂o mi si臋 to ani w贸wczas, gdy snajper trafi艂 mnie na Szelfie, ani kiedy bryd wujka Wani zmia偶d偶y艂 mi stop臋.
Formu艂owanie racjonalnych my艣li przychodzi艂o mi wprawdzie z coraz wi臋kszym trudem, rozumowanie moje przebiega艂o jednak mniej wi臋cej nast臋puj膮cym torem: mieszka艅cy Vitus-Gray-Balianusa B... w nie wiem jak... si艂a woli... trucizna... w wodzie... niewidzialne promienie... kara za...
Da艂em sobie spok贸j i j臋kn膮艂em jeszcze raz. Kto艣 odziany w jasnoniebiesk膮 koszul臋 albo tog臋 i nowiusie艅kie sanda艂y, z kt贸rych wyziera艂y pomalowane na niebiesko paznokcie, podszed艂 bli偶ej.
- Bardzo pana przepraszam - us艂ysza艂em 艂agodny g艂os, przemawiaj膮cy z dziwnym akcentem w starym angielskim, u偶ywanym w Sieci. - Ma pan jakie艣 k艂opoty?
- Aaarrrgghhhggghuhh - odpowiedzia艂em, dorzucaj膮c jeszcze kilka charkot贸w charakterystycznych dla wymiotowania przy pustym 偶o艂膮dku.
- Czy w takim razie mogliby艣my panu jako艣 pom贸c? - dobieg艂 mnie ten sam g艂os, dobywaj膮cy si臋 gdzie艣 sponad b艂臋kitnej togi.
- Oouu... ahhrrgghah... nnrrehhakk - odrzek艂em niemal trac膮c przytomno艣膰. Przed oczami ta艅czy艂y mi czarne plamy, kt贸re w ko艅cu przes艂oni艂y sanda艂y i niebieskie paznokcie. B贸l jednak nie ustawa艂. .. nie mog艂em przed nim uciec w nie艣wiadomo艣膰.
Dooko艂a zaszele艣ci艂y szaty; poczu艂em zapach perfum, wody kolo艅skiej, myd艂a... Silne d艂onie z艂apa艂y mnie za r臋ce i nogi i podpar艂y z bok贸w. Przy pierwszej pr贸bie podniesienia mnie z ziemi rozpalony do czerwono艣ci pr臋t przeszy艂 mi plecy i dosi臋gn膮! podstawy czaszki.
7
Wielkiemu Inkwizytorowi kazano stawi膰 si臋 wraz z asystentem na audiencji u papie偶a o godzinie 贸smej rano czasu watyka艅skiego. O si贸dmej pi臋膰dziesi膮t dwie czarny EMV zatrzyma艂 si臋 na punkcie kontrolnym przy Via del Belvedere, przed wej艣ciem do apartament贸w papieskich. Inkwizytor w towarzystwie ojca Farrella przeszli przez bramk臋 detektora, a potem trzykrotnie poddali si臋 kontroli funkcjonariuszy z r臋cznymi wykrywaczami: najpierw sprawdzili ich Szwajcarzy ze stra偶y papieskiej, p贸藕niej funkcjonariusze z posterunku Gwardii Palaty艅skiej, a na koniec 偶o艂nierze Gwardii Szlacheckiej.
Podczas tej ostatniej kontroli John Domenico kardyna艂 Mustafa, Wielki Inkwizytor, pos艂a艂 swemu sekretarzowi najdyskretniejsze z dyskretnych, ale nader znacz膮ce spojrzenie. W sk艂ad Gwardii Szlacheckiej musia艂y wchodzi膰 klonowane bli藕ni臋ta, m臋偶czy藕ni i kobiety o g艂adkich w艂osach, 偶贸艂tawej cerze i nieporuszonym spojrzeniu. Mustafa wiedzia艂, 偶e przed tysi膮cem lat Gwardia Szwajcarska sk艂ada艂a si臋 z op艂acanych przez Stolic臋 Apostolsk膮 najemnik贸w, Palaty艅ska - z zaufanych obywateli Rzymu, Szlachecka za艣 z arystokrat贸w, dla kt贸rych powo艂anie do Gwardii stanowi艂o nagrod臋 za lojalno艣膰 wobec papiestwa. Teraz Szwajcarzy stanowili elit臋 elit regularnych wojsk Floty Paxu, Palatyn贸w Juliusz XIV rekonstytuowa艂 zaledwie przed rokiem, natomiast Urban XVI najwyra藕niej zatrudnia艂 cz艂onk贸w tajemniczej Gwardii Szlacheckiej jako sw膮 ochron臋 osobist膮.
Wielki Inkwizytor zdawa艂 sobie spraw臋, i偶 faktycznie maj膮 do czynienia z klonami, prototypami tworzonego w najg艂臋bszym sekrecie Legionu - awangardy nowych si艂 zbrojnych, kt贸r膮 na 偶膮danie papie偶a i jego Sekretarza Stanu zaprojektowa艂o TechnoCentrum. Te informacje drogo Mustaf臋 kosztowa艂y; wiedzia艂 doskonale, 偶e ryzykuje utrat臋 stanowiska - a mo偶e wr臋cz 偶ycia - gdyby Lourdusamy albo Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 odkryli, co wie.
Min膮wszy posterunki na dolnym poziomie, Mustafa odprawi艂 pomocnika ze s艂u偶by papieskiej, kt贸ry zaproponowa艂, 偶e zaprowadzi ich na g贸r臋. Ojciec Farrell poprawia艂 jeszcze sutann臋 po ostatniej rewizji, gdy kardyna艂 osobi艣cie otworzy艂 drzwi zabytkowej windy, kt贸ra mia艂a ich zawie藕膰 do apartament贸w Urbana XVI.
Prywatna droga do komnat papie偶a zaczyna艂a si臋 pod ziemi膮, gdy偶 zrekonstruowany Watykan wybudowano na wzg贸rzu, z wej艣ciem na ko艅cu Via del Belvedere schodz膮cym poni偶ej poziomu gruntu. Winda jad膮c w g贸r臋 poj臋kiwa艂a z cicha, ojciec Farrell nerwowo b臋bni艂 palcami w rejestrator i teczk臋 z papierami, Wielki Inkwizytor za艣 pozwoli艂 sobie na chwil臋 relaksu. Min臋li po艂o偶ony na poziomie parteru dziedziniec San Damaso, a p贸藕niej pierwsze pi臋tro ze wspania艂ymi Apartamentami Borgi贸w i Kaplic膮 Syksty艅sk膮. Skrzypi膮ca i piszcz膮ca winda zostawi艂a w dole robocze apartamenty papie偶a, Konsystorz, bibliotek臋, pok贸j audiencyjny i cudowne Komnaty Rafaela. Na drugim pi臋trze stan臋艂a i drzwi otworzy艂y si臋 z trzaskiem.
Kardyna艂 Lourdusamy i jego asystent, monsignore Lucas Oddi, powitali ich skinieniem g艂owy i u艣miechami.
- Domenico - rzek艂 Lourdusamy i u艣cisn膮艂 d艂o艅 Wielkiego Inkwizytora.
- Simon Augustino - odpar艂 k艂aniaj膮c si臋 go艣膰. A wi臋c Sekretarz Stanu mia艂 uczestniczy膰 w audiencji; Inkwizytor spodziewa艂 si臋 tego - i obawia艂. Kiedy ruszyli we czterech do papieskich apartament贸w, Mustafa zerkn膮艂 w korytarz prowadz膮cy do biur Sekretarza Stanu i po raz dziesi臋ciotysi臋czny pozazdro艣ci艂 Lourdusamy'emu bliskiego dost臋pu do Ojca 艢wi臋tego.
Papie偶 przywita艂 go艣ci na szerokiej, jasno o艣wietlonej galerii, 艂膮cz膮cej Sekretariat z jego apartamentami, po艂o偶onymi na dw贸ch kolejnych pi臋trach. Urban XVI, zazwyczaj tak powa偶ny, u艣miecha艂 si臋 szeroko. Ubrany by艂 w bia艂膮 sutann臋, na g艂owie mia艂 bia艂e zuchetto, w pasie przewi膮za艂 si臋 r贸wnie bia艂膮 szarf膮; bia艂e trzewiki szura艂y cicho na terakotowych posadzkach.
- Ach, Domenico - rzek艂 papie偶, podaj膮c kardyna艂owi pier艣cie艅 do uca艂owania. - Simon. Ciesz臋 si臋, 偶e przyszli艣cie.
Ojciec Farrell i monsignore Oddi czekali przykl臋kn膮wszy na jedno kolano, a偶 Ojciec 艢wi臋ty odwr贸ci si臋 i im tak偶e podsunie pier艣cie艅 艣wi臋tego Piotra.
Wielki Inkwizytor zauwa偶y艂, 偶e Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 wygl膮da znakomicie, jakby odm艂odnia艂 i wypocz膮艂 od dni poprzedzaj膮cych ostatni膮 艣mier膰. Wysokie czo艂o i jasne oczy nie zmieni艂y si臋, ale Mustafa mia艂 wra偶enie, 偶e w osobie papie偶a uwidoczni艂a si臋 zar贸wno jaka艣 gotowo艣膰 do dzia艂ania, jak i zadowolenie.
- Udawali艣my si臋 w艂a艣nie na porann膮 przechadzk臋 do ogrodu - powiedzia艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰. - Czy zechcieliby艣cie si臋 do nas przy艂膮czy膰?
Czterej m臋偶czy藕ni skin臋li g艂owami i szybkim krokiem ruszyli za papie偶em. Przemierzyli galeri臋 i po g艂adkich, szerokich schodach wyszli na dach. Osobi艣ci s艂u偶膮cy papie偶a zachowywali nale偶yty dystans, Szwajcarzy u wej艣cia do ogrodu stali na baczno艣膰 ze wzrokiem utkwionym w przestrze艅, Lourdusamy i Wielki Inkwizytor szli dos艂ownie o krok za Ojcem 艢wi臋tym, a monsignore Oddi i ojciec Farrell pod膮偶ali nast臋pne p贸艂 kroku z ty艂u.
Ogrody papieskie przypomina艂y prawdziwy labirynt kwietnych szpaler贸w, tryskaj膮cych fontann, ciekn膮cych strumyk贸w, idealnie przystrzy偶onych 偶ywop艂ot贸w, kamiennych 艣cie偶ek, przecudnie kwitn膮cych krzew贸w i odpowiednio przyci臋tych drzew, zwiezionych tu z trzystu planet Paxu. Os艂aniaj膮ce ogr贸d pole si艂owe dziesi膮tej klasy, przezroczyste od 艣rodka, a ca艂kowicie zmatowione z zewn膮trz, zapewnia艂o zar贸wno prywatno艣膰, jak i ochron臋. Bezchmurne niebo nad Pacem mia艂o tego ranka kolor czystego b艂臋kitu.
- Czy kt贸ry艣 z was pami臋ta czasy, gdy nasze niebo by艂o 偶贸艂te? - zapyta艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰, kiedy ruszyli 偶wawo 艣cie偶k膮.
Z piersi kardyna艂a Lourdusamy doby艂 si臋 basowy pomruk, kt贸ry uchodzi艂 u niego za 艣miech.
- Ale偶 tak - rzek艂 Sekretarz Stanu. - Pami臋tam ohydn膮 偶贸艂膰 nieba, powietrze prawie nie nadaj膮ce si臋 do oddychania, wieczne zimno i nieustaj膮ce deszcze. Pacem by艂a wtedy marginaln膮 planet膮. Tylko dlatego Hegemonia zgodzi艂a si臋, by Ko艣ci贸艂 si臋 na niej osiedli艂.
Urban XVI u艣miechn膮艂 si臋 lekko i podni贸s艂 r臋k臋 ku b艂臋kitnemu niebu i roztaczaj膮cemu ciep艂o s艂o艅cu.
- Czyli podczas naszej s艂u偶by na Pacem troch臋 si臋 jednak zmieni艂o, co, Simon Augustino?
Obaj kardyna艂owie zawt贸rowali mu 艣miechem. Obeszli ju偶 po艂o偶ony na dachu ogr贸d dooko艂a i Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 skr臋ci艂 na 艣cie偶k臋 biegn膮c膮 w poprzek ogrodu. Przest臋puj膮c z kamienia na kamie艅 na w膮skiej 艣cie偶ynce, kardyna艂owie wraz z asystentami g臋siego poszli w jego 艣lady. Nagle papie偶 zatrzyma艂 si臋 w miejscu i odwr贸ci艂. Za jego plecami 艂agodnie szumia艂a fontanna.
- Czy s艂yszeli艣cie ju偶 o tym, 偶e grupa uderzeniowa admira艂 Aldikacti dokona艂a wypadu poza obr臋b Wielkiego Muru? - zapyta艂. Wszelkie nutki weso艂o艣ci bez 艣ladu znikn臋艂y z jego g艂osu.
Obaj kardyna艂owie skin臋li potakuj膮co g艂owami.
- To dopiero pierwszy z wielu takich rajd贸w - powiedzia艂 Urban XVI. - Nie powiedzieli艣my „Mam nadziej臋”... Nie pr贸bujemy tego przewidywa膰... My to wiemy.
Prze艂o偶ony 艢wi臋tego Oficjum, Sekretarz Stanu i ich asystenci czekali w milczeniu. Papie偶 spojrza艂 po kolei na ka偶dego z nich.
- Dzi艣 wieczorem, przyjaciele, udajemy si臋 do Castel Gandolfo...
Wielki Inkwizytor powstrzyma艂 si臋 od zerkni臋cia w g贸r臋, wiedz膮c, 偶e papieskiej asteroidy i tak za dnia nie wida膰. Rozumia艂 r贸wnie偶, 偶e „my” w s艂owach Urbana XVI odnosi艂o si臋 tylko do samego papie偶a, kt贸ry nie zaprasza艂 bynajmniej Mustafy i Lourdusamy'ego do Castel Gandolfo.
... gdzie przez kilka dni zamierzamy si臋 modli膰 i medytowa膰, pracuj膮c nad nast臋pn膮 encyklik膮. B臋dzie ona zatytu艂owana „Redemptor Hominis” i stanie si臋 najwa偶niejszym dokumentem, wydanym podczas sprawowania przez nas urz臋du pasterza Ko艣cio艂a 艢wi臋tego.
Wielki Inkwizytor sk艂oni艂 g艂ow臋. „Odkupiciel ludzko艣ci”, pomy艣la艂. To mo偶e oznacza膰 cokolwiek.
Kiedy podni贸s艂 wzrok, Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 u艣miecha艂 si臋, jakby czyta艂 w jego my艣lach.
- Encyklika b臋dzie dotyczy艂a naszego 艣wi臋tego obowi膮zku, jakim jest nadzorowanie, by ludzko艣膰 pozosta艂a ludzko艣ci膮, Domenico - rzek艂 papie偶. - B臋dzie rozszerzeniem, wyja艣nieniem i komentarzem do dokumentu, kt贸ry znacie pod nazw膮 „Encykliki o krucjacie”. Wyrazi 偶yczenie naszego Pana... Nie, nie 偶yczenie... przykazanie, by cz艂owiek pozosta艂 cz艂owiekiem, by nie plugawi艂y go rozmy艣lne okaleczenia i mutacje.
- Ostateczne rozwi膮zanie kwestii Intruz贸w - mrukn膮艂 kardyna艂 Lourdusamy,
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 skin膮艂 niecierpliwie g艂ow膮.
- Nie tylko. „Redemptor Hominis” zajmie si臋 te偶 rol膮 Ko艣cio艂a w kszta艂towaniu przysz艂o艣ci, moi przyjaciele. W pewnym sensie wytyczy kierunki jego dzia艂ania na najbli偶sze tysi膮clecie.
Matko Przenaj艣wi臋tsza, pomy艣la艂 Wielki Inkwizytor.
- Pax jest niezwykle u偶ytecznym instrumentem - ci膮gn膮艂 Ojciec 艢wi臋ty - ale w nadchodz膮cych dniach, miesi膮cach i latach utorujemy Ko艣cio艂owi drog臋 do bardziej czynnego uczestniczenia w codziennym 偶yciu wszystkich chrze艣cijan.
Czyli planety Paxu znajd膮 si臋 pod jeszcze 艣ci艣lejsz膮 kontrol膮 papiestwa, dopowiedzia艂 w my艣lach kardyna艂 Mustafa, wci膮偶 nie podnosz膮c wzroku i z uwag膮 s艂uchaj膮c s艂贸w Urbana XVI. Ale jak... Dzi臋ki czemu?
Papie偶 zn贸w si臋 u艣miechn膮艂, a Inkwizytor zauwa偶y艂, nie po raz pierwszy zreszt膮, 偶e u艣miech ten nie si臋ga zm臋czonych, zbola艂ych oczu.
- Z chwil膮 wydania encykliki lepiej zrozumiecie rol臋, jak膮 wyznaczamy 艢wi臋temu Oficjum, korpusowi dyplomatycznemu oraz takim niewykorzystanym instytucjom, jak Opus Dei, Papieska Komisja Sprawiedliwo艣ci i Pokoju czy C贸r Unum.
Wielki Inkwizytor z najwy偶szym wysi艂kiem ukry艂 zaskoczenie. C贸r Unum? Komisja Papieska, kt贸rej oficjalna nazwa brzmia艂a Pontificum Consilium „C贸r Unum” de Humana et Christiana Progressione Fovenda, od stuleci by艂a jednym z najmniej znacz膮cych oficjalnych cia艂 w Stolicy Apostolskiej. Mustafa musia艂 si臋 nie藕le postara膰, 偶eby przypomnie膰 sobie, kto jest jej przewodnicz膮cym... Chyba kardyna艂 Du Noyer, pomniejsza biurokratka; stara kobieta, kt贸ra nigdy si臋 w watyka艅skiej polityce nie liczy艂a. O co tu, do diab艂a, chodzi?
- 呕yjemy w ciekawych czasach - zauwa偶y艂 kardyna艂 Lourdusamy.
- W rzeczy samej - przytakn膮艂 mu Wielki Inkwizytor. Przypomnia艂o mu si臋 stare chi艅skie przekle艅stwo.
Papie偶 zn贸w ruszy艂 przed siebie, a jego go艣cie pospieszyli, by dotrzyma膰 mu kroku. Leciutka bryza przenika艂a przez pole si艂owe i szele艣ci艂a z艂ocistymi kwiatami artystycznie przyci臋tego ostrod臋bu.
- W naszej nowej encyklice zajmiemy si臋 r贸wnie偶 pal膮c膮 kwesti膮 lichwiarstwa w naszym spo艂ecze艅stwie.
Wielki Inkwizytor omal si臋 nie potkn膮艂 z wra偶enia i zadrobi艂 nogami, 偶eby zr贸wna膰 krok z Lourdusamym; coraz trudniej by艂o mu zachowa膰 oboj臋tny wyraz twarzy. Prawie wyczuwa艂, jak zszokowany jest id膮cy za nim Farrell.
Lichwiarstwa? Pomy艣la艂. Ko艣ci贸艂 od trzystu lat reguluje handel z Mercantilusem... nikt nie 偶yczy sobie powrotu do czas贸w czystego kapitalizmu, ale nikt te偶 nie przesadza z t膮 kontrol膮. Czy偶by chodzi艂o o skupienie ca艂ej politycznej i ekonomicznej w艂adzy bezpo艣rednio w r臋kach Ko艣cio艂a? Czy Juliusz... to znaczy Urban, czy odwa偶y si臋 teraz zlikwidowa膰 cywiln膮 niezale偶no艣膰 Paxu i skasowa膰 swobodny handel? A jaka jest w tym rola wojska?
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 zatrzyma艂 si臋 przy uroczym, obsypanym bia艂ym kwieciem krzewie o niebieskich li艣ciach.
- Nasza iliryjska goryczka ma si臋 doskonale - rzek艂 cicho. - To prezent od arcybiskupa Poskego z Galabii Pescassus.
Lichwa! Ta my艣l nie dawa艂a Mustafie spokoju. Pod gro藕b膮 ekskomuniki... utraty krzy偶okszta艂tu, w razie naruszenia 艣cis艂ych zasad kontroli i podzia艂u zysk贸w. Bezpo艣rednia interwencja Watykanu. Matko Boska...
- Nie dlatego was tu jednak zaprosi艂em - m贸wi艂 dalej papie偶. - Simon Augustino, czy zechcia艂by艣 podzieli膰 si臋 z kardyna艂em Mustaf膮 niepokoj膮cymi wie艣ciami, jakie wczoraj otrzyma艂e艣?
Dowiedzieli si臋 o naszych bioimplantach, spanikowa艂 Mustafa. Serce wali艂o mu jak m艂otem. Wiedz膮 o agentach, o pr贸bach nawi膮zania kontaktu z Centrum... Wiedz膮, 偶e pr贸bowali艣my wysondowa膰 kardyna艂贸w przed konklawe... Wszystko si臋 wyda艂o!
Nie da艂 jednak nic po sobie pozna膰; jego twarz, zgodnie z oczekiwaniami, wyra偶a艂a czujno艣膰, zainteresowanie i obaw臋 tylko w takiej mierze, w jakiej mog艂o je wzbudzi膰 papieskie okre艣lenie „niepokoj膮ce”.
Olbrzymie cia艂o kardyna艂a Lourdusamy drgn臋艂o; basowe dudnienie zdawa艂o si臋 dobywa膰 wprost z jego piersi czy trzewi, a w ka偶dym razie nie z ust. Stoj膮cy za nim monsignore Oddi przywodzi艂 Mustafie na my艣l strachy na wr贸ble, jakie za m艂odu widywa艂 na rolniczym Renesansie Mniejszym.
- Chy偶war wr贸ci艂 - oznajmi艂 Lourdusamy.
Chy偶war? A c贸偶 to ma wsp贸lnego... Zwykle tak wyczulony i sprawny umys艂 zawodzi艂 Wielkiego Inkwizytora; nie nad膮偶a艂 za b艂yskawicznymi zmianami i nowinami. Mustafa wci膮偶 spodziewa艂 si臋 pu艂apki. Kiedy zorientowa艂 si臋, 偶e Sekretarz Stanu czeka na jego odpowied藕, rzek艂 cicho:
- Czy wojsko na Hyperionie sobie z nim poradzi, Simon Augustino?
呕uchwa Lourdusamy'ego zadr偶a艂a, gdy kardyna艂 pokiwa艂 g艂ow膮.
- Demon nie pojawi艂 si臋 na Hyperionie, Domenico.
Na twarzy Mustafy odbi艂o si臋 nale偶yte zaskoczenie. Z zezna艅 kaprala Kee wynika, 偶e przed czterema laty potw贸r zjawi艂 si臋 na Bo偶ej Kniei, najprawdopodobniej po to, by nie dopu艣ci膰 do 艣mierci dziewczynki imieniem Enea. 呕eby si臋 tego dowiedzie膰, musia艂em sfingowa膰 艣mier膰 Kee i wykra艣膰 go z Floty. Wiedz膮 o tym? Dlaczego teraz postanowili mi to powiedzie膰?
Wielki Inkwizytor wci膮偶 czeka艂, a偶 metaforyczne ostrze spadnie na jego ods艂oni臋t膮, jak najbardziej rzeczywist膮 szyj臋.
- Osiem dni standardowych temu monstrum, kt贸re musia艂o by膰 Chy偶warem, zjawi艂o si臋 na Marsie - m贸wi艂 Lourdusamy. - By艂o wiele ofiar... wszyscy zgin臋li prawdziw膮 艣mierci膮, bo stw贸r powyrywa艂 z ich cia艂 krzy偶okszta艂ty.
- Na Marsie - powt贸rzy艂 g艂upio Mustafa. Popatrzy艂 na Ojca 艢wi臋tego, jakby spodziewa艂 si臋 uzyska膰 od niego wyja艣nienie, wskaz贸wk臋, nawet us艂ysze膰 s艂owa pot臋pienia, kt贸rych si臋 spodziewa艂, lecz papie偶a ca艂kowicie poch艂on臋艂a obserwacja p膮czk贸w na krzaku r贸偶y. Ojciec Farrell zrobi艂 krok do przodu, ale Inkwizytor zby艂 go machni臋ciem r臋ki. - Na Marsie?
Od dziesi臋cioleci, mo偶e nawet d艂u偶ej, nie czu艂 si臋 tak g艂upi i niedoinformowany.
- Tak - u艣miechn膮艂 si臋 Lourdusamy. - Na jednej z terraformowanych planet w uk艂adzie s艂onecznym Starej Ziemi. Przed Upadkiem znajdowa艂o si臋 tam centrum dowodzenia Armii, teraz Mars ma jednak niewielkie znaczenie dla Paxu. Le偶y zbyt daleko. Nie musisz o nim wiedzie膰, Domenico.
- Wiem, gdzie le偶y Mars - zaoponowa艂 Wielki Inkwizytor, g艂osem o ton ostrzejszym, ni偶 zamierza艂. - Nie rozumiem tylko, jak Chy偶war m贸g艂 si臋 tam znale藕膰.
I co to ma wsp贸lnego ze mn膮, do stu tysi臋cy diab艂贸w?
Lourdusamy pokiwa艂 g艂ow膮.
- Owszem, zgodnie z tym, co wiemy, demon nigdy dot膮d nie zapuszcza艂 si臋 poza Hyperiona. Tym razem nie ma jednak w膮tpliwo艣ci... Gubernator og艂osi艂 stan pogotowia, arcybiskup Robeson za艣 osobi艣cie zwr贸ci艂 si臋 z pro艣b膮 o pomoc do Jego 艢wi膮tobliwo艣ci.
Inkwizytor potar艂 w zamy艣leniu policzek i te偶 skin膮艂 g艂ow膮.
- Flota Paxu...
- Oczywi艣cie, jednostki floty stacjonuj膮ce w Starej Okolicy zosta艂y ju偶 tam skierowane - przerwa艂 mu Sekretarz Stanu. Papie偶 pochyla艂 si臋 w艂a艣nie nad drzewkiem bonsai, g艂adz膮c drobne, wykrzywione ga艂膮zki Jakby udziela艂 b艂ogos艂awie艅stwa. Sprawia艂 wra偶enie, 偶e nie s艂ucha rozmowy kardyna艂贸w.
- Na okr臋tach znajduje si臋 kontyngent marines i Gwardii Szwajcarskiej - ci膮gn膮艂 Lourdusamy. - Mamy nadziej臋, 偶e zmusz膮 stwora do kapitulacji i/lub go zniszcz膮.
Matka powtarza艂a mi zawsze, 偶ebym nie ufa艂 ludziom, kt贸rzy u偶ywaj膮 formu艂y „i/lub”, pomy艣la艂 Mustafa.
- Ale偶 oczywi艣cie - rzek艂. - Odprawi臋 msz臋 w tej intencji.
Lourdusamy si臋 u艣miechn膮艂. Ojciec 艢wi臋ty podni贸s艂 na moment wzrok znad powykr臋canego drzewka.
- W艂a艣nie - powiedzia艂 Sekretarz Stanu. W tych dw贸ch sylabach Mustafa us艂ysza艂 mi臋kkie pla艣ni臋cie 艂apy najedzonego kota, kt贸ry bawi si臋 Wielkim Inkwizytorem jak mysz膮. - Zgadzamy si臋 wi臋c, 偶e jest to w wi臋kszym stopniu kwestia wiary ni偶 floty. Chy偶war, jak objawiono to Ojcu 艢wi臋temu przed ponad dwustu laty, jest prawdziwym demonem, mo偶e nawet najgro藕niejszym wys艂annikiem Z艂ego.
Mustafa m贸g艂 tylko skin膮膰 g艂ow膮.
- Uwa偶amy, 偶e tylko 艢wi臋te Oficjum dysponuje odpowiednim przeszkoleniem, wyposa偶eniem i jest stosownie przygotowane - materialnie i duchowo - by nale偶ycie zbada膰 t臋 spraw臋... i ocali膰 bezbronnych marsja艅skich m臋偶czyzn, kobiety i dzieci.
O 偶esz kurwa, pomy艣la艂 John Domenico kardyna艂 Mustafa, Wielki Inkwizytor i prefekt 艢wi臋tego Zgromadzenia Doktryny Wiary, znanego r贸wnie偶 jako Najwy偶sze Zgromadzenie 艢wi臋tej Inkwizycji. Automatycznie odm贸wi艂 w my艣lach szybki Akt Skruchy za przekle艅stwo, kt贸re przemkn臋艂o mu przez g艂ow臋.
- Rozumiem - powiedzia艂 nic nie rozumiej膮c, ale za to niemal u艣miechaj膮c si臋 na my艣l o sprycie jego przeciwnik贸w. - Natychmiast wyznacz臋 komisj臋...
- Nie, nie, nie, Domenico - wtr膮ci艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰, kt贸ry podszed艂 i z艂apa艂 go pod rami臋. - Musisz si臋 tam uda膰 jak najpr臋dzej osobi艣cie. To pojawienie si臋 demona zagra偶a ca艂emu Cia艂u Chrystusowemu.
- Uda膰 si臋... - powt贸rzy艂 ot臋pia艂y Mustafa.
- Za偶膮dali艣my od Floty Paxu udost臋pnienia nam jednego z najnowszych okr臋t贸w klasy archanio艂 - wtr膮ci艂 Lourdusamy. - Jego za艂oga liczy dwadzie艣cia osiem os贸b, ale mo偶esz zabra膰 jeszcze dwudziestu jeden cz艂onk贸w personelu i s艂u偶b bezpiecze艅stwa... to znaczy: dwudziestu jeden opr贸cz ciebie.
- Oczywi艣cie - przytakn膮艂 z u艣miechem Mustafa. - Oczywi艣cie.
- Nawet teraz, kiedy my tu rozmawiamy, Flota Paxu toczy walk臋 z materialnymi s艂ugami Szatana, z Intruzami... - zadudni艂 Sekretarz Stanu. - Tego demona musimy jednak pokona膰 艣wi臋t膮 moc膮 Ko艣cio艂a.
- Ale偶 oczywi艣cie - powt贸rzy艂 Wielki Inkwizytor. Mars, pomy艣la艂. Najbardziej oddalony pryszcz na dupie cywilizowanego wszech艣wiata. Trzysta lat temu m贸g艂bym skorzysta膰 z komunikatora, ale teraz b臋d臋 wy艂膮czony z gry tak d艂ugo, jak d艂ugo zechc膮 mnie tam trzyma膰. 呕adnych informacji, 偶adnej mo偶liwo艣ci pokierowania lud藕mi. No i Chy偶war... Je偶eli wci膮偶 s艂ucha rozkaz贸w tego blu藕nierczego Najwy偶szego Intelektu z Centrum, mo偶e chcie膰 mnie zabi膰, gdy tylko si臋 tam pojawi臋. Fantastycznie. - Oczywi艣cie - powiedzia艂 jeszcze raz. - Ojcze 艢wi臋ty, kiedy mam wyjecha膰? Gdybym mia艂 cho膰 kilka dni czy tygodni na uporz膮dkowanie bie偶膮cych spraw 艢wi臋tego Oficjum...
Papie偶 u艣miechn膮艂 si臋 i 艣cisn膮艂 go za rami臋.
- Archanio艂 ju偶 czeka, Domenico. Najlepiej by艂oby, gdyby m贸g艂 wyruszy膰 za sze艣膰 godzin od teraz. Zbierz ludzi.
- Oczywi艣cie - przytakn膮艂 Mustafa po raz ostatni i przykl臋kn膮艂, 偶eby uca艂owa膰 papieski pier艣cie艅.
- Niech B贸g b臋dzie z tob膮 - rzek艂 Ojciec 艢wi臋ty, dotykaj膮c schylonej w uk艂onie g艂owy Inkwizytora, po czym udzieli艂 mu bardziej oficjalnego b艂ogos艂awie艅stwa po 艂acinie.
Dotkn膮wszy wargami pier艣cienia Wielki Inkwizytor poczu艂 w ustach kwa艣ny ch艂贸d kamienia i metalu. W duchu u艣miecha艂 si臋 z podziwu dla tych, kt贸rych, jak mniema艂, uda艂o mu si臋 przechytrzy膰.
Pierwsza okazja do rozmowy z sier偶antem Gregoriusem trafi艂a si臋 ojcu kapitanowi de Sol dopiero w ostatnich chwilach przed skokiem „Rafaela” poza obszar Pogranicza.
Najpierw jednak dokonali translacji do nie oznaczonego na mapach uk艂adu gwiezdnego, le偶膮cego dwadzie艣cia lat 艣wietlnych za Wielkim Murem. Podobnie jak w przypadku Epsilonem Eridani, j膮drem uk艂adu by艂o s艂o艅ce typu K, nie pomara艅czowy karze艂 jednak, lecz przypominaj膮cy Arkturusa olbrzym.
Grupa uderzeniowa „Gedeon” bez przeszk贸d dotar艂a na miejsce, nowe, dwudniowe automatyczne komory zmartwychwsta艅cze zadzia艂a艂y bez zarzutu i trzeci dzie艅 zasta艂 siedem archanio艂贸w podczas wytracania pr臋dko艣ci w obr臋bie uk艂adu. Zaczyna艂a si臋 zabawa w kotka i myszk臋 z dziewi臋cioma wyposa偶onymi w nap臋d Hawkinga okr臋tami liniowymi, kt贸re przyby艂y tu wcze艣niej, po d艂ugiej, okupionej miesi膮cami d艂ugu czasowego podr贸偶y. Zadaniem archanio艂贸w by艂o znale藕膰 i zniszczy膰 ukrywaj膮ce si臋 w uk艂adzie olbrzymiej gwiazdy liniowce.
Trzy okr臋ty znajdowa艂y si臋 daleko od centrum, w ob艂oku O枚rta. Unosi艂y si臋 swobodnie w艣r贸d protokomet, z wy艂膮czonymi silnikami i nadajnikami, przestawiwszy systemy wewn臋trzne na minimalny pob贸r mocy. „Uriel” namierzy艂 je z odleg艂o艣ci 0,86 roku 艣wietlnego i wystrzeli艂 w ich kierunku trzy wirtualne pociski hiperkineryczne. De Soya w towarzystwie pozosta艂ych sze艣ciorga kapitan贸w obserwowa艂 przebieg operacji w przestrzeni taktycznej: s艂o艅ce 艣wieci艂o gdzie艣 na wysoko艣ci ich talii, a l艣ni膮ce nieco wy偶ej dwustukilometrowe smugi ognia, buchaj膮ce z siedmiu silnik贸w j膮drowych, przypomina艂y diamentowe rysy na czarnym szkle. Hologramy pojawia艂y si臋 w postaci mgie艂ki, by po chwili zmaterializowa膰 si臋, a dotar艂szy do ob艂oku O枚rta ponownie rozp艂yn膮膰 w nico艣ci, kre艣l膮c trajektorie hiperkinetycznych rakiet z „Uriela”. Wszystkie pociski znalaz艂y nieruchome liniowce; dwa odnotowa艂y zestrzelenie przeciwnika, trzeci za艣 „powa偶ne uszkodzenia; wysokie prawdopodobie艅stwo zestrzelenia”.
W uk艂adzie nie by艂o ani jednej planety z prawdziwego zdarzenia, ale cztery z pozosta艂ych sze艣ciu liniowc贸w czai艂y si臋 w zasadzce w pier艣cieniu akrecyjnym w p艂aszczy藕nie ekliptyki. „Remiel”, „Gabriel” i „Rafael” ostrzela艂y je z du偶ej odleg艂o艣ci i zapisa艂y na swoim koncie trafienia, zanim czujniki okr臋t贸w zd膮偶y艂y cho膰by zarejestrowa膰 ich obecno艣膰.
Ostatnie dwa liniowce schowa艂y siew heliosferze g艂贸wnej gwiazdy uk艂adu. Okryte polem si艂owym dziesi膮tej klasy, odprowadza艂y ciep艂o ci膮gn膮cymi si臋 na p贸艂 miliona kilometr贸w wi膮zkami monow艂贸kien. Dow贸dztwo floty nie pochwala艂o tego rodzaju manewr贸w podczas symulowanych potyczek, ale de Soya nie m贸g艂 powstrzyma膰 u艣miechu na my艣l o odwadze dow贸dc贸w: dziesi臋膰 lat wcze艣niej sam post膮pi艂by identycznie.
Oba okr臋ty wyskoczy艂y nagle z wn臋trza gwiazdy z maksymalnym przyspieszeniem. Poniewa偶 ich pola si艂owe, chc膮c zapobiec przegrzaniu statk贸w, emitowa艂y energi臋 we wszystkich zakresach, tak偶e w pa艣mie widzialnym, liniowce upodobni艂y si臋 do rozpalonych do bia艂o艣ci pocisk贸w lub rodz膮cych si臋 gwiazd, kt贸re w艂a艣nie oderwa艂y si臋 od macierzystego giganta. Usi艂owa艂y zbli偶y膰 si臋 na odleg艂o艣膰 strza艂u do grupy uderzeniowej, wci膮偶 mkn膮cej w przestrzeni z pr臋dko艣ci膮 r贸wn膮 trzem czwartym pr臋dko艣ci 艣wiat艂a, ale znajduj膮cy si臋 najbli偶ej „Sariel” zlikwidowa艂 je oba. Obesz艂o si臋 przy tym bez cho膰by minimalnego os艂abienia pola wyprzedzaj膮cego, kt贸re rozci膮ga艂o si臋 na sto kilometr贸w przed dziobem archanio艂a, by oczy艣ci膰 tras臋 lotu z drobin py艂u. Przy takich pr臋dko艣ciach ludzie zap艂aciliby najwy偶sz膮 cen臋, gdyby pola cho膰 na chwil臋 przesta艂y dzia艂a膰.
Admira艂 Aldikacti nie podoba艂o si臋 zaledwie „wysokie prawdopodobie艅stwo zestrzelenia” okr臋tu w ob艂oku O枚rta, tote偶 grupa wyhamowa艂a z du偶ym przeci膮偶eniem, okr膮偶aj膮c po 艂uku olbrzymi膮 gwiazd臋, 偶eby umo偶liwi膰 spotkanie wszystkich kapitan贸w i pierwszych oficer贸w w przestrzeni taktycznej. Nale偶a艂o om贸wi膰 symulacj臋, zanim „Gedeon” dokona translacji do przestrzeni zajmowanej przez Intruz贸w.
De Soya zawsze uwa偶a艂, 偶e takie odprawy s艂u偶膮 tylko demonstracji pewno艣ci siebie dow贸dc贸w: z g贸r膮 trzydziestu umundurowanych wysokich oficer贸w Paxu, stoj膮cych niczym giganci - czy raczej siedz膮cych niczym giganci, gdy偶 p艂aszczyzna ekliptyki s艂u偶y艂a im tym razem za wirtualny st贸艂 - dyskutuje o stratach, wyposa偶eniu, strategii i szybko艣ci zajmowania obcego terenu; po艣rodku „sto艂u” s艂o艅ce typu K p艂onie jasnym ogniem, a przedstawione w powi臋kszeniu okr臋ty poruszaj膮 si臋 z wolna po keplerowskich, eliptycznych orbitach, podobne do 偶arz膮cych si臋 w臋gli na czarnym aksamicie.
Podczas trwaj膮cej trzy godziny narady ustalono, 偶e „prawdopodobne zestrzelenie” jest nie do przyj臋cia i 偶e przeciw tak wymagaj膮cym obiektom jak liniowce nale偶a艂o wys艂a膰 co najmniej pi臋膰 kierowanych przez SI pocisk贸w hiperkinetycznych, a po stuprocentowym trafieniu wszystkich trzech okr臋t贸w odzyska膰 te rakiety, kt贸re nie zosta艂y wykorzystane. Nast臋pnie wywi膮za艂a si臋 dyskusja o dopuszczalnych stratach, warunkach ostrzeliwania przeciwnika i zale偶no艣ci liczby zaliczonych trafie艅 od zasob贸w i rezerw, co mia艂o szczeg贸lne znaczenie w misji, podczas kt贸rej nie mo偶na by艂o liczy膰 na uzupe艂nienie amunicji, sprz臋tu ani za艂贸g. Ustalono w zarysie strategi臋 post臋powania na przysz艂o艣膰: jeden archanio艂 b臋dzie wchodzi艂 w uk艂ad Intruz贸w trzydzie艣ci minut 艣wietlnych przed reszt膮, by 艣ci膮ga膰 na siebie uwag臋 wszystkich sensor贸w i sond. Pozosta艂e sze艣膰 maszyn, lec膮cych trzydzie艣ci minut 艣wietlnych za nim, mia艂oby pilnowa膰, 偶eby nie zdarza艂y si臋 nast臋pne „prawdopodobne zestrzelenia”.
Po dwudziestu dw贸ch godzinach, sp臋dzonych g艂贸wnie na stanowiskach bojowych i wype艂nionych przezwyci臋偶aniem emocjonalnego rozchwiania po niedawnym wskrzeszeniu, z „Uriela” nadano wi膮zk膮 komunikacyjn膮 wsp贸艂rz臋dne skoku do jednego z zajmowanych przez Intruz贸w uk艂ad贸w gwiezdnych. Siedem archanio艂贸w zacz臋艂o nabiera膰 szybko艣ci, kieruj膮c si臋 do punktu translacji. Ojciec kapitan de Soya przeszed艂 si臋 po pok艂adzie, by zamieni膰 par臋 s艂贸w z za艂og膮 i dopilnowa膰, 偶eby znale藕li si臋 na le偶ankach. Na koniec zostawi艂 sobie sier偶anta Gregoriusa i podlegaj膮c膮 mu pi膮tk臋 papieskich Szwajcar贸w.
Dawno temu, podczas przed艂u偶aj膮cego si臋 po艣cigu za dziewczynk膮 imieniem Enea, kiedy ju偶 sp臋dzili na starym „Rafaelu” kilka miesi臋cy i przemierzyli wsp贸lnie szmat Galaktyki, ojciec kapitan de Soya doszed艂 do wniosku, 偶e ma do艣膰 nazywania sier偶anta Gregoriusa „sier偶antem Gregoriusem” i przejrza艂 jego akta, 偶eby dowiedzie膰 si臋, jak jego podw艂adny ma na imi臋. Jakie偶 by艂o jego zdumienie, gdy okaza艂o si臋, 偶e Gregorius w og贸le nie ma imienia! Zwalisty podoficer dorasta艂 na bagnistej planecie Patawpha, w kr臋gu kultury wojennej, gdzie ka偶dy rodzi艂 si臋 z o艣mioma imionami. Siedem z nich nazywano „s艂abymi”, a mo偶na si臋 ich by艂o pozby膰 tylko przechodz膮c „siedem pr贸b”. Dopiero w贸wczas uzyskiwa艂o si臋 prawo u偶ywania 贸smego, „silnego” imienia. Jak dowiedzia艂 si臋 de Soya od kieruj膮cej statkiem Sztucznej Inteligencji, 艣rednio zaledwie jeden wojownik na trzy tysi膮ce przyst臋puj膮cych do „siedmiu pr贸b” wychodzi艂 zwyci臋sko z nich wszystkich i traci艂 „s艂abe” imiona; komputer nie dysponowa艂 偶adnymi informacjami na temat natury pr贸b. Co wi臋cej, Gregorius by艂 pierwszym Szkoto-Maorysem odznaczonym w marines i wybranym do elitarnej Gwardii Szwajcarskiej. De Soya cz臋sto mia艂 ochot臋 zapyta膰 go o „siedem pr贸b”, ale nigdy si臋 na to nie zdoby艂.
Kiedy ojciec kapitan kopniakiem odepchn膮艂 si臋 od 艣ciany i sp艂yn膮艂 w g艂膮b bezgrawitacyjnej studni, a偶 do mesy oficer-skiej, sier偶ant Gregorius sprawia艂 wra偶enie tak uradowanego jego widokiem, 偶e ma艂o brakowa艂o, a chwyci艂by go w obj臋cia. Zamiast tego jednak zaczepi艂 bose stopy o poprzeczk臋, wypr臋偶y艂 si臋 na baczno艣膰 i krzykn膮艂:
- Oficer na pok艂adzie!
Jego ludzie natychmiast porzucili dotychczasowe zaj臋cia - czytanie, czyszczenie sprz臋tu i sk艂adanie broni - i spr贸bowa艂o stan膮膰 na powierzchni grodzi. Przez moment w powietrzu p艂ywa艂y pozostawione samym sobie rejestratory, czasopisma, no偶e pulsacyjne, cz臋艣ci pancerza i rozebrane lance laserowe.
Ojciec kapitan skin膮艂 sier偶antowi g艂ow膮 i dokona艂 szybkiej inspekcji pi臋ciorga jego podw艂adnych - trzech m臋偶czyzn i dw贸ch kobiet - kt贸rzy wydali mu si臋 wr臋cz przera偶aj膮co m艂odzi. Byli poza tym szczupli, muskularni, znakomicie przystosowani do funkcjonowania w zerowym ci膮偶eniu i zaprawieni w boju - nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e s膮 weteranami licznych star膰. Ka偶de z nich wyr贸偶ni艂o si臋 czym艣 nadzwyczajnym, skoro wybrano ich do tej misji. De Soy臋 zasmuci艂 ich gor膮czkowy zapa艂 do walki.
Po paru minutach zwyk艂ej w takich okoliczno艣ciach, niezobowi膮zuj膮cej rozmowy, de Soya da艂 Gregoriusowi znak, by ten poszed艂 za nim, po czym opu艣ci艂 mes臋 przez tyln膮 艣luz臋 pasa偶ersk膮. Kiedy obaj znale藕li si臋 w komorze szalupowej, de Soya wyci膮gn膮艂 r臋k臋 na powitanie.
- Cholernie mi艂o mi pana widzie膰, sier偶ancie.
Gregorius odwzajemni艂 u艣cisk d艂oni i wyszczerzy艂 z臋by; kwadratowa, poznaczona bliznami twarz i kr贸tko przyci臋te w艂osy nie zmieni艂y si臋 ani na jot臋, podobnie zreszt膮 jak szeroki, promienny u艣miech.
- Ja te偶 cholernie si臋 ciesz臋, 偶e pana widz臋, ojcze kapitanie. Od kiedy偶 to kap艂a艅ska cz臋艣膰 pa艅skiej natury dopuszcza takie s艂ownictwo?
- Odk膮d awansowano mnie na dow贸dc臋 tego okr臋tu. Co u pana s艂ycha膰?
- Ca艂kiem nie藕le, ojcze kapitanie. Rzek艂bym nawet, 偶e coraz lepiej.
- By艂 pan 艣wiadkiem operacji w okolicy Pierwszej Strzelca, sier偶ancie. Czy towarzyszy艂 panu kapral Kee?
- Nie, ojcze kapitanie. - Gregorius podrapa艂 si臋 po policzku. - By艂em na Pierwszej dwa lata temu, ale nie spotka艂em Kee. S艂ysza艂em, 偶e jego transport zosta艂 ostrzelany, a wcze艣niej si臋 z nim nie widzia艂em. Zreszt膮 razem z nim zgin臋艂o te偶 paru innych moich kumpli.
- Przykro mi - rzek艂 de Soya. Rozmawiaj膮c, unosili si臋 niezgrabnie w powietrzu nieopodal jednej z kom贸r, w kt贸rych magazynowano pociski hiperkinetyczne. Ojciec kapitan z艂apa艂 za uchwyt i przekr臋ci艂 si臋 tak, 偶eby spojrze膰 Gregoriusowi w oczy. - Jak pan zni贸s艂 艣ledztwo, sier偶ancie?
Gregorius wzruszy艂 ramionami.
- Przetrzymali mnie troch臋 na Pacem. W k贸艂ko zadawali te same pytania, tylko na r贸偶ne sposoby i chyba nie wierzyli w to, co m贸wi艂em o Bo偶ej Kniei - o tej diablicy, o Chy偶warze. Wreszcie im si臋 znudzi艂o, zdegradowali mnie do stopnia kaprala i odes艂ali w diab艂y.
- Wsp贸艂czuj臋 panu, sier偶ancie - westchn膮艂 de Soya. - Przedstawi艂em pana do awansu. - U艣miechn膮艂 si臋 smutno. - Zrobi艂 pan du偶o dobrego. Mamy szcz臋艣cie, 偶e obu nas nie ekskomunikowano i nie zlikwidowano.
- To prawda, ojcze kapitanie - powiedzia艂 Gregorius, zerkaj膮c na przesuwaj膮ce si臋 za iluminatorem gwiazdy. - Pewnie nie byli z nas zadowoleni. A co z panem? S艂ysza艂em, 偶e odebrali panu okr臋t i w og贸le...
De Soya si臋 u艣miechn膮艂.
- Zosta艂em proboszczem.
- Na pustynnej, suchej, zapomnianej planetce. S艂ysza艂em o niej: miejsce, w kt贸rym za flaszk臋 szczyn p艂aci si臋 dziesi臋膰 marek.
- Zgadza si臋 - u艣miech nie znika艂 z twarzy de Soi. - Na MadredeDios, mojej ojczystej planecie.
- Psiakrew, ojcze... - zak艂opotany Gregorius zacisn膮艂 nerwowo d艂onie. - Nie chcia艂em pana urazi膰. Nie wiedzia艂em... Nigdy bym...
De Soya po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu.
- Nic si臋 nie sta艂o, sier偶ancie, nie urazi艂 mnie pan. To wszystko prawda... Mo偶na tam kupi膰 szczyny... z t膮 r贸偶nic膮, 偶e kosztuj膮 pi臋tna艣cie marek za butelk臋.
- Rozumiem, ojcze kapitanie. - Na 艣niad膮 twarz Gregoriusa wyp艂yn膮艂 rumieniec.
- Jeszcze jedno, sier偶ancie...
- S艂ucham, ojcze kapitanie?
- Pi臋tna艣cie razy „Zdrowa艣 Mario” i dziesi臋膰 „Ojcze Nasz” za naganne s艂ownictwo. Nadal jestem pa艅skim spowiednikiem.
- Tak jest.
De Soya poczu艂 uk艂ucie w implancie w tej samej chwili, gdy z g艂o艣nik贸w dobieg艂 d藕wi臋k gongu.
- Trzydzie艣ci minut do translacji - powiedzia艂 ojciec kapitan. - Niech pan zapakuje swoje koci臋ta do le偶anek, sier偶ancie. Tym razem skaczemy naprawd臋.
- Tak jest. - Sier偶ant kopni臋ciem odepchn膮艂 si臋 w kierunku mi臋kkiej 艣luzy pasa偶erskiej. - Ojcze kapitanie?
- Tak, sier偶ancie?
- Mam takie przeczucie... - powiedzia艂 Szwajcar, marszcz膮c brwi. - A ja nauczy艂em si臋 ufa膰 przeczuciom, ojcze kapitanie.
- Ja r贸wnie偶 wierz臋 w pa艅skie przeczucia, sier偶ancie. O co chodzi?
- Niech pan na siebie uwa偶a. To... nic konkretnego, ojcze kapitanie. Po prostu prosz臋 by膰 czujnym.
- W porz膮dku - odpar艂 de Soya. Zaczeka艂, a偶 Gregorius wr贸ci do mesy i 艣luza zamknie si臋 za nim, po czym wr贸ci艂 do g艂贸wnej studni, kieruj膮c si臋 ku swojej le偶ance i komorze zmartwychwsta艅czej.
W uk艂adzie Pacem panowa艂 nieustanny ruch: statki handlowe Mercantilusa mija艂y si臋 z okr臋tami Floty Paxu; rozleg艂e kompleksy mieszkalne, takie jak Torus Mercantilus, s膮siadowa艂y z bazami wojskowymi i stacjami nas艂uchowymi Paxu; terraformowane asteroidy w rodzaju Castel Gandolfo kr膮偶y艂y po zmienionych orbitach, zebrane w skupiska; prywatne statki planetarne, kt贸rych nigdzie w znanym ludziom kosmosie nie by艂o r贸wnie du偶o, jak tutaj, kursowa艂y mi臋dzy miastami orbitalnymi, wyposa偶onymi w tanie modu艂y mieszkalne dla milion贸w tych, kt贸rzy chcieli znale藕膰 si臋 blisko g艂贸wnego o艣rodka w艂adzy, a zarazem nie mogli sobie pozwoli膰 na zap艂acenie astronomicznych sum za apartament na Pacem. Dlatego w艂a艣nie kiedy M. Kenzo Isozakiemu, przewodnicz膮cemu Rady Nadzorczej Pankapitalistycznej Ligi Niezale偶nych Katolickich Mi臋dzygwiezdnych Organizacji Handlowych, zamarzy艂a si臋 chwila zupe艂nej samotno艣ci, musia艂 zasi膮艣膰 za sterami prywatnego statku i przez trzydzie艣ci dwie godziny p臋dzi膰 z ogromnym przyspieszeniem, by znale藕膰 si臋 w mroku kosmosu, z dala od s艂o艅ca Pacem.
Ju偶 sam wyb贸r maszyny stanowi艂 nie lada problem. Pax Mercantilus utrzymywa艂 wprawdzie nieliczn膮 flot臋 operuj膮cych w systemie prom贸w, przeznaczonych dla najwy偶szego kierownictwa, ale Isozaki musia艂 za艂o偶y膰, 偶e mimo najszczerszych ch臋ci i wysi艂k贸w nie ma gwarancji, i偶 na ich pok艂ad nie przenikn臋艂a 偶adna aparatura pods艂uchowa. Zamierza艂 pocz膮tkowo zarz膮dzi膰 zmian臋 trasy lotu jednego z frachtowc贸w, kursuj膮cych pomi臋dzy centrami orbitalnymi, uzna艂 jednak, i偶 nie jest wcale niemo偶liwo艣ci膮, 偶e jego wrogowie - Watykan, 艢wi臋te Oficjum, wywiad Floty Paxu, Opus Dei, rywale w Mercantilusie czy niezliczeni inni nieprzyjaciele - za艂o偶yli pods艂uch na wszystkich jednostkach, kt贸re mia艂 do dyspozycji.
Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e uda艂 si臋 w przebraniu do publicznych dok贸w Torusa, kupi艂 na miejscu spracowanego skoczka g贸rniczego i poleci艂 nielegalnej SI, rezyduj膮cej w jego komlogu, 偶eby popilotowa艂a statek poza zamieszkany obszar ekliptyki. Patrole i posterunki Paxu sze艣ciokrotnie sprawdza艂y po drodze jego pozwolenia; skoczek by艂 jednak zarejestrowany, a w miejscu, do kt贸rego udawa艂 si臋 przewodnicz膮cy, faktycznie znajdowa艂y si臋 kopalnie - i, chocia偶 z pewno艣ci膮 wyczerpane, wci膮偶 stanowi艂y dozwolony obszar pracy dla zdesperowanego poszukiwacza skarb贸w. Obesz艂o si臋 wi臋c bez drobiazgowej kontroli.
Ca艂膮 t臋 wypraw臋 Isozaki uwa偶a艂 za melodramatyczn膮 i niepotrzebn膮; gdyby jego 艂膮cznik si臋 zgodzi艂, spotkaliby si臋 w biurze, w Torusie. Ale sta艂o si臋 inaczej, a przewodnicz膮cy musia艂 przyzna膰, 偶e maj膮c w perspektywie takie spotkanie, uda艂by si臋 cho膰by i na Aldebarana.
W trzydzie艣ci dwie godziny po opuszczeniu Torusa skoczek wy艂膮czy艂 wewn臋trzne pole si艂owe, opr贸偶ni艂 zbiornik akceleracyjny i obudzi艂 Isozakiego. Komputer pok艂adowy by艂 za g艂upi, 偶eby poda膰 mu informacje wykraczaj膮ce poza wsp贸艂rz臋dne i analiz臋 miejscowych ska艂. Na szcz臋艣cie niedozwolona SI z komlogu przeszuka艂a okolic臋 w poszukiwaniu innych statk贸w, aktywnych b膮d藕 nie, po czym stwierdzi艂a, 偶e ten rejon uk艂adu Pacem jest pusty.
- Jak on si臋 tu dostanie bez statku? - mrukn膮艂 pod nosem Isozaki.
- Nie ma innego sposobu, prosz臋 pana - odpowiedzia艂a mu SI. - Chyba 偶e on ju偶 tu jest, co wydaje si臋 ma艂o prawdopodobne, gdy偶...
- Cisza - uci膮艂 Isozaki.
Siedzia艂 w kopulastej, pogr膮偶onej w p贸艂mroku sterowni skoczka. W powietrzu unosi艂a si臋 wo艅 smaru. Poniewa偶 statek dopasowa艂 pr臋dko艣膰 na orbicie do pr臋dko艣ci obrotowej asteroidy, Isozaki mia艂 wra偶enie, 偶e to znajome niebo Pacem, rozpo艣cieraj膮ce si臋 ponad po偶艂obion膮, upstrzon膮 kraterami planetk膮, wiruje jak szalone. Poza tym otacza艂y go pr贸偶nia i lodowata cisza.
Nagle rozleg艂o si臋 pukanie do zewn臋trznych wr贸t 艣luzy.
8
W czasie, gdy nast臋powa艂y te przetasowania, gdy armady matowoczarnych okr臋t贸w rozdziera艂y materi臋 czasoprzestrzeni, dok艂adnie w tym samym momencie, kiedy Wielki Inkwizytor Ko艣cio艂a zosta艂 odes艂any z papieskich ogrod贸w, by spakowa膰 si臋 przed wyjazdem na n臋kanego przez Chy偶wara Marsa, a przewodnicz膮cy Mercantilusa lecia艂 samotnie na sekretne spotkanie z nieludzkim rozm贸wc膮, le偶a艂em bezradny w 艂贸偶ku, obezw艂adniony b贸lem, kt贸ry promieniowa艂 z mojego brzucha i plec贸w.
B贸l sam w sobie jest niezwykle interesuj膮cy. Niewiele rzeczy w 偶yciu potrafi tak ca艂kowicie, tak przera藕liwie zaabsorbowa膰 nasz膮 uwag臋; niewiele jest r贸wnie偶 takich, o kt贸rych czyta si臋 i s艂ucha z wi臋kszym znudzeniem.
Ten, kt贸ry odczuwa艂em, by艂 wszechogarniaj膮cy. Zdumiewa艂a mnie jego nieust臋pliwo艣膰 i bezmiar. W chwilach ogromnego cierpienia, zar贸wno tych, kt贸re mia艂em ju偶 za sob膮, jak i takich, kt贸re mia艂y nadej艣膰, usi艂owa艂em si臋 skupi膰 na otoczeniu, my艣le膰 o czym艣 innym, rozmawia膰 z lud藕mi, nawet odtwarza膰 w pami臋ci tabliczk臋 mno偶enia, lecz b贸l zalewa艂 wszystkie obszary mojej 艣wiadomo艣ci niczym stopiona stal, wciskaj膮ca si臋 w szczeliny sp臋kanego tygla.
Oto czego by艂em mniej wi臋cej 艣wiadomy w owym okresie: znalaz艂em si臋 na planecie, kt贸r膮 m贸j komlog zidentyfikowa艂 jako Vitus-Gray-Balianus B; atak nast膮pi艂, gdy nabiera艂em wody ze studni; kobieta odziana w b艂臋kitn膮 szat臋, z pomalowanymi na niebiesko paznokciami palc贸w u n贸g, widocznymi w ods艂oni臋tych sanda艂ach, zawo艂a艂a innych, podobnie ubranych ludzi i razem zanie艣li mnie do glinianej chaty; z艂o偶ono mnie na 艂贸偶ku, gdzie nadal cierpia艂em katusze; poza mn膮 w domu znajdowa艂o si臋 jeszcze kilka os贸b: kolejna kobieta w lazurowej sukni, z zarzuconym na g艂ow臋 szalem, m艂odszy od niej m臋偶czyzna w b艂臋kitnych szatach i turbanie, oraz przynajmniej dwoje dzieci, r贸wnie偶 nosz膮cych si臋 na niebiesko; moi dobrzy gospodarze nie do艣膰, 偶e znosili moje j臋kliwe wyja艣nienia oraz mniej artyku艂owane wycie, gdy wi艂em si臋 na 艂贸偶ku, to jeszcze zdj臋li mi buty, skarpety i kamizelk臋, ca艂y czas przemawiali do mnie, poklepywali, k艂adli mi zimne kompresy na czo艂o i nie przestawali szepta膰 s艂贸w pocieszenia w swym mi臋kko akcentowanym dialekcie, podczas gdy ja walczy艂em o zachowanie resztek godno艣ci w obliczu cierpienia, kt贸rego 藕r贸d艂o znajdowa艂o si臋 w moim podbrzuszu i plecach.
Min臋艂o kilka godzin, odk膮d przynie艣li mnie do domu - na dworze b艂臋kit nieba przeszed艂 w delikatny r贸偶 - gdy kobieta, kt贸ra znalaz艂a mnie przy studni, rzek艂a:
- Obywatelu, poprosili艣my naszego misjonarza o pomoc. Uda艂 si臋 po doktora do bazy Paxu w Bombasino. Z jakiego艣 powodu 艣migacze i inne jednostki Paxu s膮 w tej chwili niedost臋pne, wi臋c lekarz i ksi膮dz... o ile lekarz przyb臋dzie... musz膮 pokona膰 pi臋膰dziesi膮t ci膮g贸w z biegiem rzeki. Je艣li dopisze nam szcz臋艣cie, dotr膮 tu przed wschodem s艂o艅ca.
Nie wiedzia艂em, ile to jest jeden ci膮g ani ile czasu potrzeba na przebycie pi臋膰dziesi臋ciu; nie mia艂em nawet poj臋cia, jak d艂ugo trwa tu noc, jednak偶e na sam膮 my艣l, 偶e moja m臋ka mo偶e si臋 sko艅czy膰, 艂zy zakr臋ci艂y mi si臋 w oczach.
- Bardzo prosz臋, tylko nie lekarz z Paxu - wyszepta艂em jednak.
Kobieta przy艂o偶y艂a mi ch艂odn膮 d艂o艅 do czo艂a.
- Nie mamy wyj艣cia. W Lock Lamonde nie ma ju偶 medyka, a bez pomocy lekarskiej m贸g艂by pan umrze膰.
J臋kn膮艂em i przetoczy艂em si臋 na bok. B贸l przeszy艂 mnie, jakby kto艣 przeci膮ga艂 mi roz偶arzony drut przez zbyt w膮skie kanaliki naczy艅. Zdawa艂em sobie spraw臋, i偶 lekarz z Paxu od razu zauwa偶y, 偶e nie pochodz臋 z tej planety i zamelduje o mnie wojsku albo policji - je艣li „misjonarz” ju偶 tego nie uczyni艂 - a w贸wczas niemal na pewno zostan臋 zatrzymany i przes艂uchany. Moja misja, kt贸r膮 podj膮艂em dla Enei, ko艅czy艂a si臋 w艂a艣nie fiaskiem. Kiedy stary poeta Martin Silenus cztery i p贸艂 roku standardowego wcze艣niej wysy艂a艂 mnie na t臋 tu艂aczk臋, spe艂ni艂 za mnie toast szampanem: „Za bohater贸w”, powiedzia艂. Gdyby wiedzia艂, jak daleki oka偶e si臋 on od rzeczywisto艣ci... Mo偶e wiedzia艂.
Noc p艂yn臋艂a wolno jak spe艂zaj膮cy dolin膮 lodowiec. Kilkakrotnie kobiety zagl膮da艂y zobaczy膰, co si臋 ze mn膮 dzieje; par臋 razy widzia艂em te偶 dzieci, w niebieskich, d艂ugich koszulach, prawdopodobnie nocnych, jak zerkaj膮 do mojego pokoju z ciemnego korytarza. Nie nosi艂y nic na g艂owach i zobaczy艂em, 偶e dziewczynka ma blond w艂osy, upi臋te podobnie jak Enea podczas naszego pierwszego spotkania, kiedy mia艂a niespe艂na dwana艣cie, a ja dwadzie艣cia osiem lat standardowych. Ch艂opczyk - m艂odszy od dziewczynki, kt贸ra, jak zak艂ada艂em, by艂a jego siostr膮 - mia艂 bardzo blad膮 twarz i ogolon膮 g艂ow臋; za ka偶dym razem macha艂 do mnie nie艣mia艂o r臋k膮. W przerwach mi臋dzy jednym a drugim atakiem b贸lu odpowiada艂em mu s艂abymi gestami, ale gdy otwiera艂em oczy, 偶eby drugi raz na niego spojrze膰, znika艂 bez 艣ladu.
S艂o艅ce wzesz艂o, a lekarz si臋 nie zjawia艂. Poczucie bezsilno艣ci wzbiera艂o we mnie niczym przyp艂yw na morzu; zdawa艂o mi si臋, 偶e nie znios臋 m臋czarni ani godziny d艂u偶ej. Instynktownie wiedzia艂em, 偶e gdyby moi przemili gospodarze mieli jakie艣 艣rodki przeciwb贸lowe, dawno by mi je zaaplikowali. Ca艂膮 noc rozmy艣la艂em, czy nie zabra艂em nic takiego do kajaka, ale jedyne leki, jakie mia艂em, to 艣rodek odka偶aj膮cy i gar艣膰 aspiryny. Wiedzia艂em r贸wnie偶, 偶e aspiryna na nic si臋 w moim przypadku nie zda.
Postanowi艂em wytrzyma膰 jeszcze dziesi臋膰 minut. Zdj臋to mi komlog i od艂o偶ono go na glinian膮 p贸艂k臋 ko艂o 艂贸偶ka, ale w nocy nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶eby wykorzysta膰 go do mierzenia up艂ywu czasu. Teraz z trudem si臋gn膮艂em po niego - b贸l skr臋ci艂 si臋 we mnie jak gor膮ca spr臋偶yna - i za艂o偶y艂em na przegub.
- Czy bioskanowanie nadal dzia艂a? - zapyta艂em szeptem.
- Tak - odpar艂 komlog.
- Czy ja umieram?
- Sygna艂y z organizmu nie wskazuj膮 na stan krytyczny - odrzek艂a bransoleta swoim zwyk艂ym, bezbarwnym tonem. - Wygl膮da jednak na to, 偶e dozna艂 pan wstrz膮su. Ci艣nienie krwi... - komlog plu艂 jeszcze przez chwil臋 specjalistycznym be艂kotem, a偶 wreszcie kaza艂em mu si臋 przymkn膮膰.
- A czy wiesz ju偶, co jest przyczyn膮 mojego stanu? - wysapa艂em. Wraz z b贸lem pojawi艂y si臋 nudno艣ci. Dawno ju偶 zwr贸ci艂em wszystko, co pozosta艂o mi w 偶o艂膮dku, ale i tak odruch wymiotny zgi膮艂 mnie w p贸艂.
- Objawy mog艂yby wskazywa膰 na zapalenie wyrostka robaczkowego.
- Wyrostka... - powt贸rzy艂em. Podobnie bezu偶yteczne organy dawno ju偶 usuni臋to z rasy ludzkiej na drodze in偶ynierii genetycznej. - To ja mam wyrostek? - wyszepta艂em. Wraz z nastaniem dnia w domu zacz膮艂 si臋 rozlega膰 szelest sukien, a kobiety ju偶 kilka razy do mnie zagl膮da艂y.
- Nie - odpowiedzia艂 komlog. - Jest to wysoce nieprawdopodobne; musia艂by pan by膰 wybrykiem genetyki. Szans臋 na to s膮...
- Cisza - wysycza艂em. Dwie kobiety w b艂臋kitach wpad艂y do pokoju w towarzystwie trzeciej - wy偶szej, szczuplejszej, bez w膮tpienia pochodz膮cej z innej planety. Mia艂a na sobie ciemny kombinezon, ozdobiony na lewym ramieniu symbolami krzy偶a i kaduceusza, oznaczaj膮cymi Korpus Medyczny Floty Paxu.
- Jestem doktor Molina - powiedzia艂a, otwieraj膮c czarn膮 torb臋. - Wszystkie 艣migacze z bazy uczestnicz膮 w manewrach, wi臋c pewien m艂ody cz艂owiek przywi贸z艂 mnie 艂odzi膮. - Przyklei艂a mi sondy diagnostyczne do piersi i brzucha. - Niech pan sobie tylko nie pochlebia, 偶e taki szmat drogi zrobi艂am specjalnie dla pana... Jeden ze 艣migaczy rozbi艂 si臋 nieopodal Keroa Tambat - jakie艣 osiemdziesi膮t kilometr贸w na po艂udnie st膮d - i mam si臋 zaj膮膰 rannymi z za艂ogi. Czekaj膮 na medewak. Nic powa偶nego, ot, par臋 siniak贸w i jedno z艂amanie nogi; nie chcieli specjalnie po to odwo艂ywa膰 maszyny z 膰wicze艅.
Z walizeczki doby艂a urz膮dzenie wielko艣ci d艂oni i sprawdzi艂a, czy odbiera sygna艂y z sond.
- A je偶eli jest pan jednym z tych go艣ci z Mercantilusa, kt贸rzy w zesz艂ym miesi膮cu uciekli ze statku w porcie, prosz臋 nawet nie my艣le膰 o ograbieniu mnie. Jest ze mn膮 dw贸ch stra偶nik贸w. Czekaj膮 na zewn膮trz. - Za艂o偶y艂a s艂uchawki. - O co wi臋c chodzi, m艂ody cz艂owieku?
Pokr臋ci艂em g艂ow膮 i zazgrzyta艂em z臋bami; fala b贸lu przetoczy艂a mi si臋 przez plecy. Kiedy ju偶 mog艂em co艣 powiedzie膰, odezwa艂em si臋:
- Nie wiem, pani doktor... Plecy... Niedobrze mi...
Zignorowa艂a mnie, po艣wi臋ciwszy na moment ca艂膮 uwag臋 aparatowi diagnostycznemu. Znienacka nachyli艂a si臋 nade mn膮 i dotkn臋艂a mojego brzucha po lewej stronie.
- Boli?
Prawie zaskowycza艂em.
- Tak - odpar艂em, kiedy zn贸w mog艂em m贸wi膰.
Pokiwa艂a g艂ow膮 i odwr贸ci艂a si臋 do kobiety, kt贸ra mnie uratowa艂a.
- Powiedzcie ksi臋dzu, kt贸ry mnie tu przyprowadzi艂, 偶eby przyni贸s艂 mi wi臋ksz膮 torb臋. Ten cz艂owiek jest zupe艂nie odwodniony, musimy pod艂膮czy膰 go pod kropl贸wk臋. P贸藕niej podam mu ultramorfin臋.
Zda艂em sobie wtedy spraw臋 z czego艣, co wiedzia艂em od dziecka, odk膮d widzia艂em, jak moja matka umiera na raka: 偶e poza wszelk膮 ideologi膮 i ambicj膮, poza my艣l膮 i emocjami, jest tylko b贸l. I wybawienie od niego. W tamtej chwili zrobi艂bym wszystko dla tej szorstkiej, gadatliwej lekarki.
- Co mi jest? - zapyta艂em, kiedy zacz臋艂a szykowa膰 butelki i rurki. - Sk膮d ten b贸l?
Trzyma艂a w r臋ce staromodn膮 ig艂ow膮 strzykawk臋, kt贸r膮 w艂a艣nie nape艂nia艂a ultramorfin膮 z ma艂ej fiolki. Gdyby powiedzia艂a mi, 偶e jestem 艣miertelnie chory i nie doczekam nocy, nie mia艂bym nic przeciwko temu, byle tylko najpierw poda艂a mi 艣rodek przeciwb贸lowy.
- Kamie艅 nerkowy - odpowiedzia艂a doktor Molina.
Na mojej twarzy musia艂 si臋 odbi膰 brak zrozumienia, bo po chwili m贸wi艂a dalej:
- Kamyczek w nerce, kt贸ry jest za du偶y, 偶eby si臋 przecisn膮膰... Pewnie z wapnia. Mia艂 pan ostatnio k艂opoty z oddawaniem moczu?
Cofn膮艂em si臋 my艣l膮 do pocz膮tku mojego sp艂ywu, a p贸藕niej jeszcze dalej. Ma艂o pi艂em i tym w艂a艣nie t艂umaczy艂em pojawiaj膮ce si臋 od czasu do czasu bole艣ci.
- Tak, ale...
- Kamie艅 nerkowy - powt贸rzy艂a, przemywaj膮c mi watk膮 lewy nadgarstek. - To tylko ma艂e uk艂ucie.
Wbi艂a mi ig艂臋 w 偶y艂臋 i umocowa艂a j膮 sk贸roplastem. D藕gni臋cie ig艂y zgin臋艂o w kakofonii b贸lu, kt贸ry eksplodowa艂 mi w plecach. Doktor Molina jeszcze przez chwil臋 manipulowa艂a przy wlocie kropl贸wki: do g艂贸wnego wlotu pod艂膮czy艂a plastikowy przew贸d, a do bocznego strzykawk臋.
- Zacznie dzia艂a膰 za jak膮艣 minut臋 - powiedzia艂a - ale przykre dolegliwo艣ci powinny ust膮pi膰.
Przykre dolegliwo艣ci. Zamkn膮艂em oczy, 偶eby nikt nie widzia艂 zbieraj膮cych si臋 w nich 艂ez ulgi. Kobieta, kt贸ra znalaz艂a mnie przy studni, z艂apa艂a mnie za r臋k臋.
Po minucie b贸l zacz膮艂 ust臋powa膰; nigdy nie cieszy艂em si臋 tak bardzo z braku czego艣. Zupe艂nie jakby nagle stopniowo ustawa艂 ha艂as, kt贸ry dot膮d nie pozwala艂 mi zebra膰 my艣li. Sta艂em si臋 na powr贸t sob膮, gdy m臋czarnie z艂agodnia艂y do poziomu, jaki zna艂em z ran od no偶a i po艂amanych ko艣ci. Z takim cierpieniem umia艂em sobie radzi膰, zachowuj膮c godno艣膰 i 艣wiadomo艣膰 istnienia. Kobieta w b艂臋kicie nie wypuszcza艂a mojej d艂oni z r膮k, gdy ultramorfina zaczyna艂a dzia艂a膰.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂em spierzchni臋tymi, pop臋kanymi wargami, odpowiadaj膮c u艣ciskiem na u艣cisk. - Pani r贸wnie偶 dzi臋kuj臋, doktor Molina - doda艂em.
Doktor Molina pochyli艂a si臋 nade mn膮 i pog艂aska艂a mnie po policzku.
- Zaraz chwil臋 si臋 pan prze艣pi, ale chcia艂abym us艂ysze膰 odpowiedzi na par臋 pyta艅. Prosz臋 nie zasypia膰, dop贸ki nie porozmawia pan ze mn膮.
Pokiwa艂em niepewnie g艂ow膮.
- Jak si臋 pan nazywa?
- Raul Endymion - odpowiedzia艂em. Zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie jestem w stanie k艂ama膰; musia艂a poda膰 mi w kropl贸wce serum prawdy albo inny narkotyk.
- Sk膮d pochodzisz, Raulu Endymionie?
Nadal trzyma艂a w r臋kach aparat diagnostyczny, niczym rejestrator.
- Z Hyperiona, z kontynentu, zwanego Aquil膮. - M贸j klan by艂...
- Jak trafi艂e艣 do Lock Childe Lamonde na Vitus-Gray-Balianusie B, Raul? Czy jeste艣 jednym z dezerter贸w z frachtowca Mercantilusa? Tych, co uciekli przed miesi膮cem?
- Kajakiem - us艂ysza艂em w艂asny g艂os, dobiegaj膮cy z oddali. Wype艂ni艂o mnie ciep艂o, niemal nie do odr贸偶nienia ulgi, kt贸ra mnie przed chwil膮 ogarn臋艂a. - P艂yn膮艂em kajakiem. Rzek膮, przez transmiter. Nie, nie jestem dezerterem...
- Przez transmiter? - us艂ysza艂em, jak zaskoczona doktor Molina powtarza moje s艂owa. - Co masz na my艣li m贸wi膮c, 偶e przyby艂e艣 przez transmiter, Raulu Endymionie? Czy przep艂yn膮艂e艣 pod nim, tak jak my? Przep艂yn膮艂e艣 pod 艂ukiem, p艂yn膮c w d贸艂 rzeki, tak?
- Nie - odpar艂em. - Przep艂yn膮艂em przez niego. Spoza planety.
Doktor Molina pos艂a艂a szybkie spojrzenie ubranej na niebiesko kobiecie, po czym wr贸ci艂a wzrokiem do mnie.
- Przep艂yn膮艂e艣 przez transmiter z innej planety? To znaczy, 偶e on... zadzia艂a艂? Przerzuci艂 ci臋 tutaj?
- W艂a艣nie.
- Sk膮d? - lew膮 d艂oni膮 sprawdzi艂a mi puls.
- Ze Starej Ziemi. Przyby艂em tu z Ziemi.
Przez chwil臋 unosi艂em si臋 w przestrzeni, w b艂ogiej nie艣wiadomo艣ci b贸lu. Lekarka wysz艂a z pokoju, 偶eby zamieni膰 par臋 s艂贸w z moimi opiekunkami. Dolatywa艂y mnie strz臋pki rozmowy.
- ... nie ulega w膮tpliwo艣ci... niezr贸wnowa偶ony psychicznie m贸wi艂a doktor Molina. - Nie m贸g艂 przecie偶 przyby膰 przez... to majaczenie o Starej Ziemi... pewnie na膰pany dezerter...
- Cieszymy si臋, 偶e mo偶e u nas zosta膰... - powiedzia艂a kobieta w b艂臋kitach. - Zajmiemy si臋 nim do czasu...
- Ksi膮dz i jeden ze stra偶nik贸w zostan膮 tutaj... - zabrzmia艂 zn贸w g艂os lekarki. - W drodze powrotnej z Keroa Tambat zabierzemy go 艣migaczem medewakuacyjnym do bazy... jutro albo pojutrze... nie pozw贸lcie mu znikn膮膰... 偶andarmeria na pewno b臋dzie chcia艂a...
Nie czuj膮c b贸lu, uko艂ysany falami b艂ogo艣ci da艂em si臋 nie艣膰 nurtowi i p艂yn膮膰 w d贸艂 rzeki, wprost w szeroko otwarte ramiona morfiny.
Przy艣ni艂a mi si臋 rozmowa, kt贸r膮 przeprowadzi艂em z Ene膮 kilka miesi臋cy wcze艣niej. W ch艂odn膮, pustynn膮 noc siedzieli艣my u wej艣cia do jej schronu, popijali艣my herbat臋 i patrzyli艣my, jak wschodz膮 gwiazdy. Dyskutowali艣my o Paksie, ale na ka偶dy m贸j zarzut Enea odpowiada艂a pozytywnym przyk艂adem. W ko艅cu si臋 rozz艂o艣ci艂em.
- Pos艂uchaj no, m贸wisz o Paksie tak, jakby nie pr贸bowa艂 ci臋 z艂apa膰 i zabi膰 - powiedzia艂em. - Jakby jego statki nie 艣ciga艂y nas przez p贸艂 spiralnego ramienia Galaktyki, jakby nie zestrzeli艂y nas na Renesansie. Gdyby nie transmiter...
- To nie Pax nas 艣ciga艂, strzela艂 do nas i chcia艂 nas zabi膰 - poprawi艂a mnie 艂agodnie dziewczynka. - Tylko pewne jego elementy; m臋偶czy藕ni i kobiety pos艂uszni rozkazom z Watykanu czy innego miejsca.
- Przyznasz jednak, 偶e wystarcz膮 te elementy, 偶eby nas zlikwidowa膰 - nie ust臋powa艂em, wci膮偶 rozdra偶niony. Zastanowi艂em si臋 przez chwil臋. - Co to znaczy „z Watykanu czy innego miejsca”? My艣lisz, 偶e kto艣 inny mo偶e im rozkazywa膰? To znaczy inny ni偶 watyka艅scy dostojnicy?
Enea wzruszy艂a ramionami. W jej wykonaniu gest ten wygl膮da艂 nader wdzi臋cznie, ale by艂 nie mniej irytuj膮cy; jedna z najmniej uroczych spo艣r贸d niezbyt uroczych cech, jakich nabywa艂a dorastaj膮c.
- S膮 jacy艣 inni? - nalega艂em ostrzejszym ni偶 zwykle g艂osem.
- Zawsze s膮 inni - odpar艂a cicho. - Mieli racj臋, 偶e chcieli mnie schwyta膰, Raul. Albo zlikwidowa膰.
Tak jak w rzeczywisto艣ci, we 艣nie r贸wnie偶 odstawi艂em kubek na kamienn膮 podmur贸wk臋 i wlepi艂em niedowierzaj膮cy wzrok w Ene臋.
- Uwa偶asz, 偶e powinni ci臋... i mnie r贸wnie偶... z艂apa膰 albo zabi膰 jak zwierz臋ta? 呕e maj膮 do tego prawo?
- Oczywi艣cie, 偶e nie - odpowiedzia艂a i skrzy偶owa艂a ramiona na piersi. Z jej kubka bucha艂y smugi pary. - Chodzi mi o to, 偶e Pax ma racj臋 - ze swojego punktu widzenia - stosuj膮c niezwyk艂e 艣rodki w celu powstrzymania mnie.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Nie s艂ysza艂em dot膮d, 偶eby艣 by艂a sk艂onna przyzna膰, i偶 powinni wys艂a膰 eskadry okr臋t贸w, 偶eby ci臋 pojma膰, male艅ka. Prawd臋 m贸wi膮c, najwi臋ksz膮 herezj膮, jak膮 od ciebie s艂ysza艂em, by艂o to, 偶e mi艂o艣膰 jest podstawow膮 si艂膮 we wszech艣wiecie, tak jak grawitacja czy elektromagnetyzm. Ale to wszystko...
- Bzdury?
- Be艂kot.
Enea u艣miechn臋艂a si臋 i przeczesa艂a palcami kr贸tko przyci臋te w艂osy.
- Raul, przyjacielu, to nie moje s艂owa s膮 dla nich zagro偶eniem, lecz moje czyny. To, czego nauczam przez dzia艂anie... przez dotyk.
Spojrza艂em na ni膮; prawie zapomnia艂em o bredniach na temat Tej, Kt贸ra Naucza, jakie jej wuj, Martin Silenus, wpl贸t艂 w fabu艂臋 „Pie艣ni”. Enea mia艂a by膰 mesjaszem, kt贸rego nadej艣cie poeta przepowiedzia艂 w drugim, niejasnym poemacie jakie艣 dwie艣cie lat wcze艣niej ... przynajmniej tak mi powiedzia艂. Na razie nic w dziewczynce nie zapowiada艂o mesjanizmu, chyba 偶e potraktujemy w ten spos贸b podr贸偶 w przysz艂o艣膰 ze Sfinksa i obsesj臋 Paxu na punkcie Enei... i mnie, skoro by艂em jej opiekunem podczas wyczerpuj膮cej podr贸偶y na Star膮 Ziemi臋.
- Nie s艂ysza艂em, 偶eby w twoich naukach by艂o co艣 szczeg贸lnie blu藕nierczego czy niebezpiecznego - zauwa偶y艂em; irytacja nie znikn臋艂a z mojego g艂osu. - Nie widzia艂em te偶, 偶eby twoje uczynki zagra偶a艂y Paxowi. - Machni臋ciem r臋ki obj膮艂em pustyni臋, noc i odleg艂e, o艣wietlone zabudowania Wsp贸lnoty Taliesi艅skiej; teraz, pogr膮偶ony w ultramorfinowym 艣nie, kt贸ry by艂 bardziej wspomnieniem ni偶 rzeczywistym snem, widzia艂em siebie samego, jakbym obserwowa艂 ca艂膮 sytuacj臋 z zewn膮trz.
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮 i poci膮gn臋艂a 艂yk herbaty.
- Ty tego nie rozumiesz, Raul, ale oni tak. Ju偶 w tej chwili okre艣laj膮 mnie mianem wirusa... i maj膮 racj臋: tym w艂a艣nie mog臋 by膰 dla Ko艣cio艂a. Wirusem. Tak jak dawno temu HIV na Starej Ziemi czy Szkar艂atny M贸r na Pograniczu, kr贸tko po Upadku... Wirus, kt贸ry atakuje wszystkie kom贸rki organizmu i przeprogramowuje ich DNA, a przynajmniej infekuje wystarczaj膮c膮 ich liczb臋, 偶eby organizm przesta艂 funkcjonowa膰... i umar艂.
We 艣nie wzbija艂em si臋 jak jastrz膮b w powietrze ponad kamienno-p艂贸ciennym schronem Enei, zatacza艂em coraz wy偶sze kr臋gi pod obcym niebem Starej Ziemi i widzia艂em nas - dziewczynk臋 i m臋偶czyzn臋 - siedz膮cych przy lampie naftowej, niczym zagubione dusze na zapomnianej planecie. Zreszt膮 nimi w艂a艣nie byli艣my.
Przez nast臋pne dwa dni wynurza艂em si臋 z otch艂ani b贸lu i z powrotem w ni膮 wpada艂em, niczym odci臋ta z cum 艂贸dka na oceanie, kt贸ra napotyka na przemian burze i okresy pi臋knej pogody. Pi艂em mn贸stwo wody ze szklanych kielich贸w, przynoszonych mi przez ubrane na niebiesko kobiety. Ku艣tyka艂em do male艅kiej toalety i sika艂em przez filtr, usi艂uj膮c znale藕膰 kamyk, kt贸ry powodowa艂 fale cierpienia. Na pr贸偶no. Za ka偶dym razem wraca艂em na dr偶膮cych nogach do 艂贸偶ka i czeka艂em, a偶 b贸l wr贸ci - i nigdy si臋 na nim nie zawiod艂em. Nawet w贸wczas zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e heroiczne przygody powinny wygl膮da膰 zupe艂nie inaczej.
Zanim lekarka uda艂a si臋 w dalsz膮 podr贸偶 rzek膮 do miejsca, gdzie roztrzaska艂 si臋 艣migacz, dano mi do zrozumienia, 偶e i ksi膮dz, i 偶o艂nierz Paxu maj膮 nadajniki i dadz膮 zna膰 do bazy, gdybym sprawia艂 jakie艣 k艂opoty. Doktor Molina u艣wiadomi艂a mi, 偶e 藕le by si臋 sta艂o, gdyby dow贸dca floty musia艂 odwo艂a膰 艣migacz z manewr贸w tylko po to, by przedwcze艣nie sprowadzi膰 wi臋藕nia do bazy. Na razie kaza艂a mi du偶o pi膰 i oddawa膰 mocz, kiedy tylko zdo艂am. Je艣li kamyk nie zostanie wydalony, zabierze mnie do szpitala wi臋ziennego w bazie i rozbije grudk臋 ultrad藕wi臋kami. Zostawi艂a kobiecie w b艂臋kitach jeszcze cztery dawki ultramorfiny i wysz艂a bez po偶egnania. Stra偶nik - Luzyjczyk w 艣rednim wieku, dwa razy masywniejszy ode mnie, z kartaczownic膮 w kaburze i pa艂k膮 kontrolera neuronowego za pasem - zajrza艂 do pokoju, pos艂a艂 mi gro藕ne spojrzenie i wyszed艂, by zaj膮膰 pozycj臋 przy frontowych drzwiach.
Przestan臋 mo偶e okre艣la膰 moj膮 gospodyni臋 mianem „kobiety w b艂臋kicie”; przez pierwsze godziny m臋ki tym w艂a艣nie dla mnie by艂a - oczywi艣cie poza faktem, i偶 ocali艂a mi 偶ycie - jednak偶e po po艂udniu drugiego dnia wiedzia艂em ju偶, 偶e nazywa si臋 Dem Ria i 偶e jej g艂贸wnym ma艂偶onkiem jest druga z kobiet, Dem Loa; 偶e m艂ody m臋偶czyzna jest trzecim cz艂onkiem zwi膮zku i nazywa si臋 Alem Mikail Dem Alem; 偶e nastolatka, kt贸r膮 widywa艂em w domu, to Ces Ambr臋, c贸rka Alema z poprzedniej triady; 偶e blady ch艂opczyk bez w艂os贸w, z wygl膮du o艣miolatek, to Bin Ria Dem Loa Alem, dziecko obecnej triady, cho膰 nigdy nie dowiedzia艂em si臋, kt贸ra z kobiet jest jego biologiczn膮 matk膮. Wiedzia艂em za to, 偶e ch艂opiec umiera na raka.
- Nasz wioskowy medyk, kt贸ry zreszt膮 zmar艂 przed miesi膮cem i nie znale藕li艣my nikogo na jego miejsce, ubieg艂ej zimy wys艂a艂 Bina do naszego szpitala w Keroa Tambat - powiedzia艂a Dem Ria, siadaj膮c przy moim 艂贸偶ku. - Wszystko, co byli w stanie zrobi膰, to przeprowadzi膰 chemioterapi臋, zrobi膰 na艣wietlania i mie膰 nadziej臋, 偶e mu pomog膮.
Dem Loa siedzia艂a obok, na drugim krze艣le. Zapyta艂em o ch艂opca, 偶eby skierowa膰 rozmow臋 na inne tory ni偶 moje k艂opoty. Wyrafinowane szaty kobiet b艂yszcza艂y g艂臋bokim, kobaltowym b艂臋kitem; za ich plecami s艂o艅ce malowa艂o 艣ciany izby g臋st膮, krwist膮 czerwieni膮, a koronkowe zas艂ony wycina艂y w 艣wietle skomplikowany wz贸r cieni. Rozmawiali艣my w kr贸tkich przerwach, oddzielaj膮cych moje ataki b贸lu. W okolicach nerek czu艂em pulsowanie, jakby kto艣 uderzy艂 mnie z ca艂ej si艂y pa艂k膮, ale b贸l by艂 przyt艂umiony w por贸wnaniu z katuszami, jakie cierpia艂em, gdy kamyk przemieszcza艂 si臋 w kanalikach. Lekarka powiedzia艂a mi, 偶e to dobry znak, bo najwi臋kszy b贸l oznacza ruch kamienia. Mia艂em poza tym wra偶enie, 偶e ognisko cierpie艅 znalaz艂o si臋 nieco ni偶ej w moim brzuchu. Doktor Molina uprzedzi艂a mnie jednak, 偶e wydalenie kamyka mo偶e potrwa膰 nawet wiele miesi臋cy, pod warunkiem zreszt膮, 偶e jest na tyle ma艂y, by przedosta膰 si臋 przez ca艂y uk艂ad moczowy; cz臋sto si臋 bowiem zdarza, m贸wi艂a, 偶e kamienie s膮 du偶e i trzeba je usuwa膰 operacyjnie albo sztucznie rozdrabnia膰. Wr贸ci艂em my艣lami do dziecka, o kt贸rym rozmawiali艣my.
- Na艣wietlania i chemioterapia - powt贸rzy艂em z niesmakiem, jakby Dem Ria poinformowa艂a mnie, 偶e medyk przepisa艂 ch艂opcu przystawianie pijawek i napary z rt臋ci. W Hegemonii umiano leczy膰 raka, ale wi臋kszo艣膰 technik z zakresu in偶ynierii genetycznej zagin臋艂a bez 艣ladu po Upadku, natomiast wykorzystanie strz臋p贸w wiedzy, kt贸re ocala艂y, by艂oby zbyt kosztowne, by kto艣 chcia艂 je udost臋pni膰 szerokim rzeszom po zniszczeniu Sieci. Pax Mercantilus zajmowa艂 si臋 przewo偶eniem towar贸w pomi臋dzy gwiazdami, proces ten jednak zajmowa艂 mn贸stwo czasu, du偶o kosztowa艂 i mia艂 ograniczony zakres; medycyna cofn臋艂a si臋 wi臋c w rozwoju o kilkaset lat. Moja matka zmar艂a na raka, odm贸wiwszy na艣wietla艅 i leczenia chemi膮 po zdiagnozowaniu choroby w klinice Paxu.
Ale w艂a艣ciwie po co leczy膰 艣mierteln膮 chorob臋, skoro mo偶na pozwoli膰 choremu umrze膰, a potem wskrzesi膰 go dzi臋ki krzy偶okszta艂towi? Podczas zmartwychwstania znika艂y nawet niekt贸re przypad艂o艣ci genetyczne. A 艣mier膰, co stale podkre艣la艂 Ko艣ci贸艂, stanowi艂a sakrament w takiej samej mierze, jak zmartwychwstanie; mo偶na j膮 by艂o ofiarowa膰 niczym modlitw臋, a tym samym przecierpie膰 b贸l na chwa艂臋 odkupicielskiej ofiary Chrystusa - pod warunkiem posiadania krzy偶okszta艂tu.
Odchrz膮kn膮艂em.
- Eeee... Czy Bin nie... To znaczy...
Kiedy ch艂opiec w nocy macha艂 do mnie r膮czk膮, spod lu藕nej koszuli wyziera艂a jego naga, blada pier艣. Bez krzy偶okszta艂tu.
Dem Loa pokr臋ci艂a g艂ow膮. Mia艂a na sobie niemal przezroczyst膮, podobn膮 do jedwabnej sukni臋 z kapturem.
- Do tej pory nikt z nas nie przyj膮艂 krzy偶a - wyja艣ni艂a. - Chocia偶 ojciec Clifton... stara si臋 nas przekona膰.
Mog艂em tylko kiwn膮膰 g艂ow膮; b贸l w plecach i kroczu wraca艂 ze zdwojon膮 si艂膮, niczym pr膮d przenikaj膮cy mi nerwy.
Powinienem wyt艂umaczy膰 znaczenie r贸偶nokolorowych stroj贸w noszonych przez mieszka艅c贸w Lock Childe Lamonde na Vitus-Gray-Balianusie B. Dem Ria melodyjnym szeptem wyja艣ni艂a mi, 偶e wi臋kszo艣膰 ludzi, osiad艂ych dzi艣 na brzegach rzeki, przed oko艂o stu laty przyw臋drowa艂a z pobliskiego uk艂adu gwiezdnego, Lacaille 9352. Ich macierzysta planeta, pierwotnie zwana Gorycz膮 Sibiatu, zosta艂a ponownie skolonizowana przez religijnych fanatyk贸w Paxu. Przybysze nadali jej nazw臋 艁aski Niechybnej i rozpocz臋li pr贸by nawr贸cenia tubylc贸w, kt贸rzy przetrwali Upadek. Ziomkowie Dem Rii, przedstawiciele 艂agodnej, filozoficznej kultury, w kt贸rej k艂adziono szczeg贸lny nacisk na wsp贸艂dzia艂anie jednostek, woleli ponownie emigrowa膰, ni偶 przyj膮膰 obce wzorce. Dwadzie艣cia siedem tysi臋cy ludzi zu偶y艂o rodowe fortuny i ryzykuj膮c 偶yciem wyremontowa艂o zabytkowy statek kolonizacyjny z czas贸w hegiry. Nast臋pnie wszyscy - m臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci - weszli na jego pok艂ad wraz z ca艂ym dobytkiem i po trwaj膮cym czterdzie艣ci dziewi臋膰 lat locie w hibernacji dotarli na pobliskiego Vitus-Gray-Balianusa B, kt贸rego mieszka艅cy wymarli po Upadku.
Ludzie Dem Rii sami siebie nazywali Widmow膮 Helis膮 Amoiete'a, na cze艣膰 autora epickiego, filozoficznego holopoematu symfonicznego. Halpul Amoiete u偶y艂 kolor贸w widma widzialnego jako symboli humanistycznych warto艣ci i za pomoc膮 metafory spirali ukaza艂 ich interakcje, konflikty i wsp贸艂dzia艂anie. Symfonia Widmowej Helisy by艂a dzie艂em przeznaczonym do wykonywania na 偶ywo, w kt贸rym muzyka symfoniczna 艂膮czy艂aby si臋 z poezj膮 i spektaklem holograficznym, by zilustrowa膰 z艂o偶one filozoficzne zale偶no艣ci. Dem Ria i Dem Loa wyja艣ni艂y mi, jak ich kultura zapo偶yczy艂a od Amoiete'a znaczenie kolor贸w: biel oznacza艂a czysto艣膰 my艣li, intelektualn膮 uczciwo艣膰 i mi艂o艣膰 fizyczn膮; czerwie艅 symbolizowa艂a nami臋tno艣膰 sztuki i przekona艅 politycznych, a tak偶e odwag臋; b艂臋kit oddawa艂 introspektywn膮, odkrywcz膮 natur臋 muzyki, matematyki, indywidualne wyciszenie duchowe, nakierowane na pomoc innym oraz umo偶liwiaj膮ce kreowanie nowych materii i faktur; szmaragdowa ziele艅 ilustrowa艂a wra偶liwo艣膰 na natur臋 i trosk臋 o gin膮ce gatunki, ale i zgodne wsp贸艂偶ycie z nowoczesn膮 technik膮; kolor ko艣ci s艂oniowej wi膮za艂 si臋 ze zdolno艣ci膮 tworzenia ludzkich tajemnic - i tak dalej. Potr贸jne ma艂偶e艅stwa, niestosowanie przemocy i inne kulturowe ciekawostki po cz臋艣ci bra艂y si臋 z filozofii Amoiete'a, po cz臋艣ci za艣 wyrasta艂y z tradycji bogatej kultury Goryczy Sibiatu.
- Ojciec Clifton namawia was, 偶eby艣cie przyst膮pili do Ko艣cio艂a, tak? - zapyta艂em, gdy b贸l st臋pia艂 do poziomu, przy kt贸rym mog艂em zn贸w m贸wi膰 i my艣le膰.
- Tak - odpar艂a Dem Loa. Trzeci partner triady, Alem Mikail Dem Alem, wszed艂 do pokoju i przysiad艂 na parapecie. Przys艂uchiwa艂 si臋 naszej rozmowie, ale sam rzadko zabiera艂 g艂os.
- I co wy na to?
Przesun膮艂em si臋 delikatnie na 艂贸偶ku, 偶eby b贸l w plecach roz艂o偶y艂 si臋 bardziej r贸wnomiernie. Od 艂adnych paru godzin nie prosi艂em ju偶 o ultramorfin臋 i wyra藕nie odczuwa艂em potrzeb臋, by zrobi膰 to w艂a艣nie teraz.
Dem Ria wykona艂a skomplikowany gest, kt贸ry przypomina艂 mi ulubione machni臋cie r臋ki Enei.
- Je偶eli wszyscy przyjmiemy krzy偶, ma艂y Bin Ria Dem Loa Alem uzyska prawo do pe艂nej opieki medycznej w bazie Paxu w Bombasino. Nawet je偶eli go nie wylecz膮, Bin... wr贸ci do nas... p贸藕niej - spu艣ci艂a wzrok i ukry艂a d艂onie w fa艂dach sukni.
- Nie zgodz膮 si臋, 偶eby tylko Bin dosta艂 krzy偶 - zauwa偶y艂em.
- O nie, zawsze stoj膮 na stanowisku, 偶e ca艂a rodzina musi si臋 nawr贸ci膰. Rozumiemy ich. Ojciec Clifton bardzo si臋 tym martwi, ma jednak nadziej臋, 偶e przyjmiemy sakramenty chrystusowe, zanim b臋dzie za p贸藕no dla Bina.
- A co wasza c贸rka, Ces Ambr臋, s膮dzi o zostaniu ponownie narodzon膮 chrze艣cijank膮? - spyta艂em, zdaj膮c sobie spraw臋, jak bardzo osobiste pytania zadaj臋. By艂em jednak zaintrygowany, a my艣l o przykrej decyzji, jak膮 mieli podj膮膰, pozwala艂a mi zapomnie膰 o nader rzeczywistym, chocia偶 ma艂o istotnym b贸lu.
- Ces Ambr臋 jest zachwycona pomys艂em wst膮pienia do Ko艣cio艂a i zostania pe艂noprawn膮 obywatelk膮 Paxu - odpowiedzia艂a Dem Loa, podni贸s艂szy na mnie wzrok spod kaptura. - Mog艂aby wtedy uczy膰 si臋 w ko艣cielnej akademii w Bombasino albo w Keroa Tambat, a przypuszcza, 偶e tamtejsi ch艂opcy i dziewcz臋ta byliby znacznie bardziej atrakcyjni jako potencjalni kandydaci do ma艂偶e艅stwa.
Zacz膮艂em m贸wi膰, ugryz艂em si臋 w j臋zyk, a potem mimo wszystko si臋 odezwa艂em:
- Ale przecie偶 triada by艂aby... No bo czy Pax pozwoli...
- Nie - odrzek艂 Alem, nie ruszaj膮c si臋 spod okna. Zmarszczy艂 brwi, ja za艣 dostrzeg艂em czaj膮cy si臋 w jego szarych oczach smutek. - Ko艣ci贸艂 nie godzi si臋 na zwi膮zki os贸b tej samej p艂ci ani ma艂偶e艅stwa z wi臋cej ni偶 jednym partnerem. Nasza rodzina zosta艂aby unicestwiona.
Ca艂a tr贸jka wymieni艂a szybkie spojrzenia; mi艂o艣膰 i poczucie straty, jakie dostrzeg艂em w ich oczach, b臋dzie mi zawsze towarzyszy膰.
- Ale to nieuniknione - westchn臋艂a Dem Ria. - My艣l臋, 偶e ojciec Clifton ma racj臋, m贸wi膮c, i偶 musimy zrobi膰 to teraz, dla Bina, a nie czeka膰, a偶 umrze prawdziw膮 艣mierci膮 i na zawsze go stracimy... I dopiero wtedy przy艂膮czy膰 si臋 do Ko艣cio艂a. Wola艂abym zabra膰 go na niedzieln膮 msz臋, a potem 艣mia膰 si臋 razem z nim w promieniach s艂o艅ca, zamiast zapala膰 w katedrze 艣wieczk臋 za jego dusz臋.
- Dlaczego to nieuniknione? - zapyta艂em cicho.
Dem Loa ponownie uczyni艂a wdzi臋czny gest.
- Istnienie spo艂ecze艅stwa Widmowej Helisy jest uzale偶nione od wszystkich jego cz艂onk贸w. Wszystkie elementy i stopnie Helisy musz膮 znajdowa膰 si臋 na swoich miejscach, 偶eby ich wsp贸艂dzia艂anie prowadzi艂o do rozwoju ludzko艣ci i moralnego dobra. Tymczasem coraz wi臋cej ludzi porzuca Helis臋 i przy艂膮cza si臋 do Paxu. Nie utrzymamy si臋.
Dem Ria dotkn臋艂a mojego ramienia, jak gdyby chcia艂a podkre艣li膰 znaczenie s艂贸w, kt贸re za chwil臋 padn膮.
- Pax do niczego nas nie zmusza - powiedzia艂a. Prze艣liczny akcent sprawia艂, 偶e jej s艂owa falowa艂y niczym d藕wi臋k wiatru wpadaj膮cego do pokoju przez koronkowe firanki. - Szanujemy ich zwyczaj, 偶e zastrzegaj膮 lekarstwa i cud zmartwychwstania dla tych, kt贸rzy do nich przyst膮pi膮... - urwa艂a w p贸艂 zdania.
- Ale to trudne - doko艅czy艂a Dem Loa. W jej spokojnym g艂osie zabrzmia艂a chrapliwa nuta.
Alem Mikail Dem Alem wsta艂 z parapetu i podszed艂 do 艂贸偶ka. Ukl臋kn膮艂 pomi臋dzy kobietami i z nies艂ychan膮 delikatno艣ci膮 dotkn膮艂 przegubu Dem Loi; drugim ramieniem obj膮艂 Dem Ri臋. Na moment ca艂a tr贸jka nie istnia艂a dla 艣wiata ani dla mnie, zatopiona w mi艂o艣ci i smutku.
W tym momencie b贸l przeszy艂 mnie ognistym ostrzem od nerek po krocze. Nie zdo艂a艂em powstrzyma膰 j臋ku.
Ma艂偶onkowie rozdzielili si臋 spokojnym, dostojnym ruchem i Dem Ria posz艂a po nast臋pn膮 strzykawk臋 z ultramorfin膮.
Sen zacz膮艂 si臋 tak samo, jak poprzednio: unosi艂em si臋 nad pogr膮偶on膮 w mroku nocy arizo艅sk膮 pustyni膮, patrz膮c na siebie samego i Ene臋, jak pijemy herbat臋 i rozmawiamy przy wej艣ciu do jej schronu. Tym razem jednak s艂owa nie pochodzi艂y z prawdziwych wspomnie艅.
- Jak mo偶esz by膰 wirusem? - zapyta艂em siedz膮c膮 obok mnie nastolatk臋. - Jak cokolwiek, czego nauczasz, mo偶e stanowi膰 zagro偶enie dla tak pot臋偶nego i rozleg艂ego organizmu, jak Pax?
Enea zapatrzy艂a si臋 w przestrze艅, na pustyni臋, wdychaj膮c wo艅 kwitn膮cych noc膮 kwiat贸w. Nie spojrza艂a na mnie, kiedy si臋 odezwa艂a.
- Czy wiesz, Raul, jaki g艂贸wny b艂膮d pope艂ni艂 wujek Martin w „Pie艣niach”?
- Nie - odpar艂em; w ostatnich latach wskaza艂a mi kilka omy艂ek, brak贸w i nietrafionych zgadywanek w poemacie, a i wsp贸lnie odkryli艣my par臋 dalszych podczas podr贸偶y na Star膮 Ziemi臋.
- B艂膮d 贸w mia艂 podw贸jn膮 natur臋 - rzek艂a cicho. Gdzie艣 daleko krzykn膮艂 jastrz膮b. - Po pierwsze: wujek uwierzy艂 w to, co TechnoCentrum powiedzia艂o mojemu ojcu.
- W to, 偶e to w艂a艣nie Sztuczne Inteligencje z Centrum uprowadzi艂y Ziemi臋?
- We wszystko. Ummon ok艂ama艂 cybryda Johna Keatsa.
- Ale dlaczego? Przecie偶 w艂a艣nie mia艂 go zniszczy膰.
Dziewczynka spojrza艂a na mnie.
- Ale moja matka pozna艂a tre艣膰 tej rozmowy. A Centrum wiedzia艂o, 偶e opowie o niej staremu poecie.
Pokiwa艂em wolno g艂ow膮.
- I 偶e on przedstawi j膮 jako fakt w poemacie - stwierdzi艂em. - Dlaczego jednak mia艂aby k艂ama膰 na temat...
- Drugi b艂膮d by艂 bardziej subtelny, ale i powa偶niejszy - przerwa艂a mi Enea nie podnosz膮c g艂osu. Blada po艣wiata wci膮偶 znaczy艂a niebo ponad g贸rami na p贸艂nocy i zachodzie. - Wuj Martin s膮dzi艂, 偶e TechnoCentrum jest wrogiem ludzko艣ci.
Odstawi艂em kubek z herbat膮.
- Dlaczego to ma by膰 b艂膮d? - zapyta艂em. - Czy Centrum nie jest naszym wrogiem?
Kiedy dziewczynka nie odpowiedzia艂a, podnios艂em d艂o艅 z rozczapierzonymi palcami.
- Po pierwsze, wed艂ug „Pie艣ni”, to w艂a艣nie Centrum sta艂o za atakiem na Hegemoni臋, kt贸ry doprowadzi艂 do zniszczenia transmiter贸w i Upadku... Nie Intruzi, lecz Centrum. Ko艣ci贸艂 temu zaprzecza, i zrzuca win臋 na Intruz贸w. Czy to znaczy, 偶e Ko艣ci贸艂 jednak ma racj臋, a staruszek poeta si臋 myli艂?
- Nie - odrzek艂a Enea. - To Centrum zorganizowa艂o atak.
- Miliardy ofiar! - wybuchn膮艂em. - Hegemonia obalona! Sie膰 zniszczona! Komunikatory nie...
- TechnoCentrum nie odci臋艂o komunikator贸w - wtr膮ci艂a delikatnie dziewczynka.
- No dobrze - odetchn膮艂em g艂臋boko. - Rzeczywi艣cie, dokona艂a tego jaka艣 tajemnicza istota... Powiedzmy, 偶e by艂y to te twoje lwy, tygrysy i nied藕wiedzie. Ale to Centrum zaatakowa艂o Hegemoni臋!
Enea skin臋艂a g艂ow膮 i dola艂a sobie herbaty.
Zagi膮艂em kciuk do wn臋trza d艂oni i drug膮 r臋k膮 dotkn膮艂em palca wskazuj膮cego.
- Po drugie, czy TechnoCentrum nie wykorzystywa艂o sieci transmiter贸w jako swojego rodzaju kosmicznych pijawek, dzi臋ki kt贸rym wykorzystywa艂o ludzkie m贸zgi w pracach nad projektem Najwy偶szego Intelektu? Kiedy tylko kto艣 korzysta艂 z portalu, te cholerne autonomiczne inteligencje... wykorzystywa艂y jego neurony. Mam racj臋?
- Owszem.
Zagi膮艂em palec wskazuj膮cy i postuka艂em w 艣rodkowy.
- Po trzecie: Rachela, c贸rka Sol膮 Weintrauba, kt贸ra wraz z Grobowcami Czasu przyby艂a z przysz艂o艣ci, m贸wi o czasach, w kt贸rych - zmieni艂em ton g艂osu, by zacytowa膰 poemat - „ ...rozp臋ta si臋 ostateczna wojna mi臋dzy pochodz膮cym z Centrum Najwy偶szym Intelektem i ludzkim duchem”. Czy to te偶 by艂 b艂膮d?
- Nie.
- Po czwarte - ci膮gn膮艂em, cho膰 zaczyna艂em czu膰 si臋 g艂upio z t膮 gimnastyk膮 palc贸w. By艂em jednak wystarczaj膮co roze藕lony, by kontynuowa膰: - Czy Centrum nie przyzna艂o si臋 przed twoim ojcem, 偶e go stworzy艂o, 偶e stworzy艂o cybryda Johna Keatsa tylko jako pu艂apk臋 na... Jak SI to nazwa艂y? Empatyczny sk艂adnik ludzkiego Najwy偶szego Intelektu, kt贸ry ma si臋 pojawi膰 w przysz艂o艣ci?
- Tak m贸wi艂y. - Enea poci膮gn臋艂a 艂yczek herbaty. Wygl膮da艂a niemal na rozbawion膮, co tylko bardziej mnie rozw艣cieczy艂o.
- Po pi膮te - powiedzia艂em i zagi膮艂em ma艂y palec. Tym samym moja prawa d艂o艅 zacisn臋艂a si臋 w pi臋艣膰. - Czy to nie Centrum z Paxem... Do diab艂a, Centrum wydawa艂o przecie偶 Paxowi rozkazy... Czy nie pr贸bowali ci臋 schwyta膰 i zabi膰 na Hyperionie, na Renesansie, na Bo偶ej Kniei... Nie 艣cigali ci臋 przez p贸艂 Galaktyki?
- To wszystko prawda.
- A czy nie Centrum - m贸wi艂em dalej, zapomniawszy o wyliczaniu na palcach i temacie rozmowy, czyli omy艂kach autora „Pie艣ni” - stworzy艂o t臋 kobiet臋, to... co艣, co sprawi艂o, 偶e biedny A. Bettik straci艂 r臋k臋 na Bo偶ej Kniei? Ten stw贸r obci膮艂by ci g艂ow臋, gdyby nie interwencja Chy偶wara! - Ze z艂o艣ci potrz膮sn膮艂em pi臋艣ci膮. - Psiakrew, czy to nie Centrum usi艂owa艂o zabi膰 nas oboje?! I prawdopodobnie zabije nas, je艣li oka偶emy si臋 na tyle g艂upi, 偶eby wr贸ci膰 do kontrolowanego przez Pax kosmosu?!
Enea skin臋艂a g艂ow膮.
Zadysza艂em si臋, jakbym w艂a艣nie przebieg艂 sprintem kilkadziesi膮t metr贸w.
- Wi臋c? - zapyta艂em niezdarnie, powoli rozlu藕niaj膮c pi臋艣ci.
Enea dotkn臋艂a mojego kolana; jak przy ka偶dym fizycznym kontakcie z ni膮 mia艂em wra偶enie, 偶e przeszy艂o mnie 艂agodne wy艂adowanie elektryczne.
- Raul, nigdy nie twierdzi艂am, 偶e Centrum nie knuje przeciw nam. M贸wi臋 ci tylko, 偶e wujek Martin myli艂 si臋, przedstawiaj膮c je jako wroga ludzko艣ci.
- No ale je艣li wszystkie te fakty s膮 prawdziwe... - urwa艂em og艂upia艂y i pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Pewne elementy Centrum zaatakowa艂y Sie膰 przed Upadkiem - powiedzia艂a Enea. - Z rozmowy mojego ojca z Ummonem wynika艂o, 偶e Centrum w wielu decyzjach nie by艂o zgodne.
- Ale...
Dziewczynka podnios艂a otwart膮 d艂o艅. Zamilk艂em.
- Sztuczne Inteligencje wykorzystywa艂y nasze sieci neuronowe w pracach nad Najwy偶szym Intelektem, nie ma jednak dowod贸w na to, by ludziom sta艂a si臋 z tego powodu krzywda.
Szcz臋ka prawie sama mi opad艂a. Na my艣l o tym, 偶e te cholerne SI u偶ywaj膮 ludzkich m贸zg贸w w tym ich kurewskim projekcie, robi艂o mi si臋 niedobrze.
- Nie mia艂y prawa!
- Oczywi艣cie, 偶e nie - przyzna艂a Enea. - Powinny by艂y zapyta膰 o pozwolenie. Zgodzi艂by艣 si臋?
- Powiedzia艂bym, 偶e je pierdol臋 - odpowiedzia艂em; w tym samym momencie dotar艂a do mnie absurdalno艣膰 takiego stwierdzenia w odniesieniu do Sztucznych Inteligencji.
Enea si臋 u艣miechn臋艂a.
- Nie zapominaj przy tym, 偶e my od ponad tysi膮ca lat wykorzystywali艣my ich umys艂y do w艂asnych cel贸w. Nie wydaje mi si臋, 偶eby kto艣 pyta艂 o zgod臋 stare, krzemowe SI... Albo b膮belki magnetyczne czy pierwsze intelekty biologiczne.
- To co innego - machn膮艂em rozz艂oszczony r臋k膮.
- Ale偶 oczywi艣cie. Grupa SI, zwana Ostatecznymi, sprawia艂a ludziom k艂opoty w przesz艂o艣ci i b臋dzie je sprawia膰 nadal; do k艂opot贸w tych zaliczam tak偶e pr贸by zabicia mnie i ciebie. Ale Ostateczni to tylko cz臋艣膰 Centrum.
- Nie rozumiem, male艅ka. - M贸j g艂os brzmia艂 teraz 艂agodniej. Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Czy sugerujesz, 偶e s膮 dobre i z艂e Sztuczne Inteligencje? Nie pami臋tasz, 偶e rozwa偶a艂y mo偶liwo艣膰 unicestwienia ludzkiej rasy? I mog膮 nas zlikwidowa膰, je偶eli b臋dziemy im wchodzi膰 w drog臋? Mnie to wystarczy, 偶eby zakwalifikowa膰 je do wrog贸w ludzko艣ci.
Dziewczynka zn贸w dotkn臋艂a mojego kolana.
- Nie zapominaj, Raul, 偶e ludzko艣膰 sama niemal doprowadzi艂a do zniszczenia ludzkiej rasy - powiedzia艂a. Oczy mia艂a 艣miertelnie powa偶ne. - Kapitali艣ci i komuni艣ci chcieli wysadzi膰 Ziemi臋 w powietrze w czasach, gdy by艂a jedyn膮 zamieszkan膮 planet膮. I to w imi臋 czego?
- No tak - przyzna艂em niech臋tnie. - Tylko 偶e...
- A Ko艣ci贸艂 szykuje si臋 w艂a艣nie do wymordowania Intruz贸w. Do ludob贸jstwa na skal臋... jakiej jeszcze nie widziano.
- Ko艣ci贸艂... i wielu innych... nie uwa偶a Intruz贸w za istoty ludzkie.
- To nonsens - uci臋艂a kr贸tko Enea. - Intruzi bez w膮tpienia s膮 lud藕mi, ewoluowali z naszych wsp贸lnych przodk贸w, zamieszkuj膮cych Star膮 Ziemi臋, tak samo, jak obecne SI z Centrum s膮 potomkami dawniejszych Inteligencji. Wszystkie nasze trzy rasy s膮 jak zagubione sieroty, gdy wok贸艂 szaleje burza.
- Wszystkie trzy... - powt贸rzy艂em. - Jezu Chryste, Eneo, czy zaliczasz istoty z Centrum do ludzi?
- Stworzyli艣my je - zauwa偶y艂a cicho. - Dawniej stosowano ludzkie DNA, by zwi臋kszy膰 ich moc obliczeniow膮... ich intelekt. Kiedy艣 my mieli艣my roboty, Sztuczne Inteligencje za艣 stworzy艂y cybrydy, twory z ludzkim DNA i osobowo艣ci膮 SI. Teraz u w艂adzy znalaz艂a si臋 ludzka instytucja, kt贸ra dzieli i rz膮dzi tylko dlatego, 偶e chwali si臋 zwi膮zkami z Bogiem, z ludzkim Najwy偶szym Intelektem. By膰 mo偶e w Centrum panuje podobna sytuacja, gdy ster w艂adzy przej臋艂y Ostateczne.
Mog艂em tylko patrze膰; nic nie rozumia艂em.
Enea po艂o偶y艂a mi drug膮 d艂o艅 na kolanie. Przez materia艂 spodni czu艂em dotyk jej palc贸w.
- Powiedz mi, Raul... Pami臋tasz, co Ummon powiedzia艂 drugiemu cybrydowi Keatsa? Jego s艂owa cytuje si臋 w „Pie艣niach”. Wypowiedzi Ummona maj膮 form臋 podobn膮 do koan贸w ze艅... przynajmniej taki kszta艂t nada艂 im wujek Martin.
Zamkn膮艂em oczy, 偶eby przypomnie膰 sobie ten fragment poematu. Up艂yn臋艂o wiele czasu, odk膮d na zmian臋 ze Starowin膮 recytowali艣my „Pie艣ni” przy obozowym ognisku.
Enea wypowiedzia艂a s艂owa na g艂os w tym samym momencie, gdy zacz臋艂y si臋 formowa膰 w mojej g艂owie.
- Ummon powiedzia艂 co艣 takiego:
„[Musisz zrozumie膰/
Keats/
偶e nasz膮 jedyn膮 szans膮
by艂o stworzenie cybrydal
Syna Cz艂owieczego/
Syna Maszyny\\
I uczynienie go tak atrakcyjnym,
偶e uciekaj膮ca Empatia
w艂a艣nie jego wybierze na sw贸j dom/
艢wiadomo艣膰 na tyle bliska boskiej,
na ile ludzko艣膰 umo偶liwi艂a to przez
trzydzie艣ci pokole艅
wyobra藕nia mog膮ca poruszy膰
przestrze艅 i czas\\
Oferuj膮c/
i akceptuj膮c/
form臋 po艂膮czenia mi臋dzy 艣wiatami
pozwalaj膮c膮
istnie膰 im
obuj”
Potar艂em w zamy艣leniu policzek. Nocny wiatr porusza艂 zwojami p艂贸tna os艂aniaj膮cymi schron Enei, i ni贸s艂 s艂odkie zapachy pustyni. Nad odleg艂ymi g贸rami migota艂y dziwne gwiazdy.
- Empatia mia艂a by膰 umykaj膮cym elementem ludzkiego Najwy偶szego Intelektu - zacz膮艂em wolno, jakbym zmaga艂 si臋 z jak膮艣 zagadk膮. - Cz臋艣ci膮 naszej przysz艂ej, rozwini臋tej 艣wiadomo艣ci, kt贸ra wr贸ci艂a do nas poprzez otch艂a艅 czasu.
Enea patrzy艂a na mnie.
- Ow膮 hybryd膮 by艂 cybryd Johna Keatsa - ci膮gn膮艂em. - Syn Cz艂owieczy, Syn Maszyny.
- Nie - poprawi艂a mnie Enea. - Na tym w艂a艣nie polega艂a druga omy艂ka wuj a Martina. Cybryd贸w Keatsa nie stworzono z my艣l膮 o daniu schronienia Empatii w naszych czasach. Mia艂y by膰 instrumentem zespolenia Centrum z rodzajem ludzkim. Inaczej m贸wi膮c: mia艂y sp艂odzi膰 potomka.
Spojrza艂em na spoczywaj膮ce na moim kolanie d艂onie dziewczynki.
- Czyli to ty jeste艣 艣wiadomo艣ci膮... „na tyle blisk膮 boskiej, na ile ludzko艣膰 umo偶liwi艂a to przez trzydzie艣ci pokole艅”, tak?
Enea wzruszy艂a ramionami.
- I masz wyobra藕ni臋 „mog膮c膮 poruszy膰 przestrze艅 i czas”?
- Tak jak ka偶dy - odrzek艂a dziewczynka. - Z t膮 r贸偶nic膮, 偶e kiedy 艣ni臋 lub co艣 sobie wyobra偶am, widz臋 rzeczy, kt贸re naprawd臋 si臋 wydarz膮. Pami臋tasz, jak m贸wi艂am ci, 偶e pami臋tam przysz艂o艣膰?
- Tak.
- Teraz na przyk艂ad pami臋tam, 偶e za par臋 miesi臋cy ta rozmowa ci si臋 przy艣ni. B臋dziesz le偶a艂 w 艂贸偶ku - z艂o偶ony okrutnym b贸lem, obawiam si臋 - na planecie, kt贸ra ma skomplikowan膮 nazw臋, w domu, gdzie wszyscy nosz膮 si臋 na niebiesko.
- Co takiego?
- Mniejsza z tym; zrozumiesz, kiedy to si臋 zdarzy. Zawsze tak jest z rzeczami nieprawdopodobnymi, gdy dochodzi do kolapsu fal prawdopodobie艅stwa i tworzy si臋 zdarzenie.
- Eneo - us艂ysza艂em w艂asny g艂os, zataczaj膮c coraz wy偶sze kr臋gi ponad pustynnym schronem i patrz膮c na malej膮ce postaci w dole. - Jak膮 tajemnic臋 skrywasz? Co sprawia, 偶e jeste艣 mesjaszem? Co to za „forma po艂膮czenia mi臋dzy 艣wiatami”?
- Dobrze, ukochany - odpar艂a Enea i nagle ujrza艂em j膮 jako doros艂膮 kobiet臋, na u艂amek sekundy przed tym, jak wznios艂em si臋 za wysoko, 偶eby rozr贸偶ni膰 szczeg贸艂y jej wygl膮du i przesta艂em s艂ysze膰 jej g艂os, zag艂uszony szelestem powietrza w pi贸rach moich wy艣nionych skrzyde艂. - Powiem ci. S艂uchaj.
9
Zanim nast膮pi艂a translacja do pi膮tego uk艂adu Intruz贸w, cz艂onkowie grupy uderzeniowej „Gedeon” zacz臋li traktowa膰 rze藕 jak jedno z rutynowych zaj臋膰. Ojciec kapitan de Soya pami臋ta艂 z wyk艂ad贸w z historii wojskowo艣ci w Akademii Dowodzenia Floty Paxu, 偶e niemal do wszystkich walk toczonych w kosmosie dalej ni偶 o p贸艂 jednostki astronomicznej od planety, ksi臋偶yca, asteroidu lub innego strategicznego 藕r贸d艂a punktowego, dochodzi艂o za obop贸ln膮 zgod膮 zainteresowanych stron. Wiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e tak samo przebiega艂y potyczki prymitywnej, prehegira艅skiej marynarki wojennej na Starej Ziemi: wi臋kszo艣膰 wielkich bitew morskich stoczono na w膮skim, przybrze偶nym pasie wody i tylko technika z wolna ulega艂a zmianie - okr臋ty ewoluowa艂y od greckich trirem po stalowe pancerniki. Lotniskowce, wyposa偶one w my艣liwce i bombowce dalekiego zasi臋gu, nieodwracalnie zmieni艂y ten obraz; armady mog艂y teraz atakowa膰 si臋 na 艣rodku oceanu, ze znacznie wi臋kszej odleg艂o艣ci. Starcia te jednak nie mia艂y nic wsp贸lnego z legendarnymi bitwami morskimi, w kt贸rych okr臋ty ostrzeliwa艂y wroga, maj膮c go w zasi臋gu wzroku. Zanim jeszcze pociski kierowane, rakiety j膮drowe i prymitywna bro艅 wi膮zkowa zako艅czy艂y er臋 pojedynk贸w na morzu, kapitanowie ze Starej Ziemi z rozrzewnieniem wspominali epok臋 salw burtowych i aborda偶y.
Wojna w kosmosie przynios艂a renesans takich w艂a艣nie uzgodnionych potyczek. Wielkie bitwy stoczone przez flot臋 Hegemonii - czy to st艂umienie rebelii genera艂a Horace'a Glennona-Heighta, czy te偶 kilkusetletni konflikt z Intruzami - mia艂y zwykle miejsce albo w pobli偶u planety, albo nieopodal portalu transmitera. Odleg艂o艣ci dziel膮ce przeciwnik贸w by艂y w takich sytuacjach wr臋cz absurdalnie ma艂e - setki tysi臋cy kilometr贸w, czasem tylko dziesi膮tki tysi臋cy, a cz臋sto jeszcze mniej - wobec lat 艣wietlnych i parsek贸w, jakie nale偶a艂o przelecie膰, by w og贸le dosz艂o do bitwy. Zbli偶enie si臋 do przeciwnika by艂o jednak konieczno艣ci膮, ze wzgl臋du na czas, jakiego potrzebowa艂 promie艅 zasilanej atomowo lancy laserowej czy zwyk艂y pocisk na pokonanie cho膰by jednej jednostki astronomicznej; 艣wiat艂o pe艂z艂oby siedem minut od niedosz艂ego zab贸jcy do jego ofiary, najszybszy za艣 pocisk - znacznie d艂u偶ej. Po艣cigi, zasadzki i kontrataki potrafi艂y ci膮gn膮膰 si臋 ca艂ymi dniami; statki wyposa偶one w nap臋d nad艣wietlny nie mia艂y specjalnie ochoty wyczekiwa膰 pod bokiem nieprzyjaciela, a偶 ten odpali samonaprowadzaj膮ce si臋 rakiety, a narzucone przez Ko艣ci贸艂 ograniczenia w stosowaniu Sztucznych Inteligencji podawa艂y w w膮tpliwo艣膰 skuteczno艣膰 tego typu broni. Dlatego bitwy w kosmosie w kilkusetletnich dziejach Hegemonii przebiega艂y prosto: dwie wrogie floty dokonywa艂y skoku do spornego uk艂adu, odszukiwa艂y si臋 nawzajem b膮d藕 znajdowa艂y zainstalowane w uk艂adzie systemy obronne i szybko zbli偶a艂y si臋 na 艣miertelnie bliski dystans. Potem nast臋powa艂a kr贸tka, lecz zab贸jcza wymiana ognia i nieunikniony odwr贸t strony, kt贸ra ponios艂a wi臋ksze straty - lub ca艂kowite jej zniszczenie, je艣li nie mia艂a si臋 gdzie wycofa膰. Zwyci臋ska flota mog艂a zacz膮膰 zbiera膰 艂upy.
Technicznie rzecz bior膮c, wolniejsze okr臋ty, na jakich de Soya s艂u偶y艂 w przesz艂o艣ci, mia艂y jedn膮 powa偶n膮 przewag臋 nad wyposa偶onymi w natychmiastowy nap臋d archanio艂ami: odzyskanie pe艂ni si艂 po 艣nie kriogenicznym wymaga艂o w najgorszym razie dw贸ch godzin - w najlepszym wystarcza艂o par臋 minut - tote偶 za艂oga okr臋tu z silnikami Hawkinga by艂a gotowa do walki niemal natychmiast po wyj艣ciu z nad艣wietlnej; czynnik ludzki na pok艂adzie archanio艂a potrzebowa艂 natomiast oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu godzin standardowych, by stan膮膰 do boju, nawet przy zastosowaniu nowych, pob艂ogos艂awionych przez papie偶a, dwudniowych kom贸r zmartwychwsta艅czych. Teoretycznie fakt ten dawa艂 obro艅com znacz膮c膮 przewag臋; wydawa艂oby si臋, 偶e Pax mo偶e lepiej wykorzystywa膰 jednostki z nap臋dem Gedeona, gdyby zainstalowa艂 na nich SI: bezza艂ogowy archanio艂 dokonywa艂by skoku do uk艂adu przeciwnika, sia艂 spustoszenie i znika艂, zanim napadni臋ty zorientowa艂by si臋 w sytuacji.
Teoria pozostawa艂a jednak teori膮. Ko艣ci贸艂 nigdy by si臋 nie zgodzi艂 na zastosowanie autonomicznych maszyn, zdolnych do tak zaawansowanych proces贸w rozmytej logiki. Co wi臋cej, we Flocie Paxu opracowano strategie ataku, uwzgl臋dniaj膮ce konieczno艣膰 wskrzeszania za艂贸g, 偶eby nie da膰 wrogowi 偶adnych atut贸w do r臋ki. Kr贸tko m贸wi膮c: bitwy toczone za obop贸ln膮 zgod膮 nale偶a艂y do przesz艂o艣ci. Siedem archanio艂贸w mia艂o spa艣膰 na wroga niczym Bo偶a pi臋艣膰 w pancernej r臋kawicy - i tak w艂a艣nie czyni艂y.
W pierwszym wypadzie grupy „Gedeon” na terytorium Intruz贸w prowadzony przez matk臋 kapitan Stone „Gabriel” pierwszy dokona艂 translacji i zacz膮艂 hamowa膰 z ogromnym przeci膮偶eniem, 艣ci膮gaj膮c na siebie uwag臋 wszystkich dalekosi臋偶nych czujnik贸w elektromagnetycznych i neutrinowych. Ograniczone SI, zainstalowane na jego pok艂adzie, mia艂y wystarczaj膮c膮 moc obliczeniow膮, 偶eby namierzy膰, rozpozna膰 i skatalogowa膰 wszystkie instalacje obronne i najg臋艣ciej zaludnione obszary w uk艂adzie, na bie偶膮co monitoruj膮c 艣limacze manewry statk贸w wojennych i handlowych przeciwnika.
W trzydzie艣ci minut p贸藕niej „Uriel”, „Rafael”, „Remiel”, „Sariel”, „Michael” i „Raguel” dokona艂y przeskoku do uk艂adu. Zwolniwszy do trzech czwartych pr臋dko艣ci 艣wiat艂a i tak porusza艂y si臋 niczym kule armatnie w por贸wnaniu z 偶贸艂wimi ruchami dopiero rozp臋dzaj膮cych si臋 liniowc贸w Intruz贸w. Odebra艂y z „Gabriela” skompresowany przekaz danych na temat uk艂adu i znajduj膮cych si臋 w nim cel贸w, po czym otworzy艂y ogie艅 z broni, kt贸ra nic sobie nie robi艂a z ogranicze艅 zwi膮zanych z pr臋dko艣ci膮 艣wiat艂a. Ulepszone pociski hiperkinetyczne z nap臋dem Hawkinga pojawia艂y si臋 znik膮d po艣r贸d oddzia艂贸w wroga i nad o艣rodkami miejskimi: niekt贸rym do zniszczenia celu wystarcza艂a sama pr臋dko艣膰 i dok艂adny namiar, inne za艣, precyzyjnie uformowane, wybucha艂y przeobra偶aj膮c siew gigantyczne kule plazmy. Sondy wielokrotnego u偶ytku, r贸wnie偶 wyposa偶one w silniki Hawkinga, spada艂y z nieba na wybrane obiekty i sia艂y zag艂ad臋 w promieniu stu tysi臋cy kilometr贸w, ostrzeliwuj膮c cele z lanc laserowych.
Najgorsze jednak by艂y zainstalowane na okr臋tach bojowe paralizatory, kt贸re ci臋艂y przestrze艅 wok贸艂 archanio艂贸w niczym niewidzialne kosy; rozchodzi艂y si臋 po pozostawionych przez sondy i rakiety 艣ladach w przestrzeni Hawkinga, po czym wraca艂y do przestrzeni rzeczywistej, niczym nieomylny miecz Boga. W u艂amku sekundy zagotowa艂y si臋 biliony synaps w m贸zgach; Intruzi gin臋li tysi膮cami nie wiedz膮c nawet, 偶e znale藕li si臋 pod ostrza艂em.
Grupa uderzeniowa „Gedeon” zawr贸ci艂a za艣, by doko艅czy膰 dzie艂a. Za rufami archanio艂贸w ci膮gn臋艂y si臋 mierz膮ce tysi膮c kilometr贸w ogniste ogony.
Ka偶dy z siedmiu wybranych na pierwszy ogie艅 uk艂ad贸w gwiezdnych zbadano najpierw bezza艂ogowymi sondami z nap臋dem Gedeona; potwierdzono obecno艣膰 Intruz贸w; wyznaczono wst臋pne cele ataku. Ka偶dy uk艂ad mia艂 swoj膮 nazw臋 - zazwyczaj kod alfanumeryczny wed艂ug Nowego Poprawionego Katalogu Og贸lnego - ale dow贸dztwo na „Urielu” przechrzci艂o je, nadaj膮c im imiona siedmiu arcydemon贸w wymienionych w Starym Testamencie.
Ojciec kapitan de Soya uwa偶a艂, 偶e przesadzaj膮 z t膮 kabalistyczn膮 numerologi膮: siedem archanio艂贸w, siedem cel贸w, siedem demon贸w, siedem grzech贸w g艂贸wnych... Wkr贸tce jednak przyzwyczai艂 si臋 do nowych okre艣le艅.
Wybrane uk艂ady nazwano nast臋puj膮co: Belfegor (lenistwo), Lewiatan (zazdro艣膰), Belzebub (ob偶arstwo), Szatan (gniew), Asmodeusz (nieczysto艣膰), Mammon (chciwo艣膰) i Lucyfer (pycha).
Belfegor by艂 uk艂adem skupionym wok贸艂 czerwonego kar艂a. Przypomina艂 de Sol Uk艂ad Barnarda, z tym 偶e zamiast uroczej, w pe艂ni terraformowanej planety, w pobli偶u s艂o艅ca kr膮偶y艂 gazowy olbrzym, podobny do Wiru, zapomnianego dziecka Gwiazdy Barnarda. Wok贸艂 pozbawionego nazwy giganta znajdowa艂y si臋 prawdziwe cele wojskowe: stacje paliwowe liniowc贸w zmierzaj膮cych w stron臋 Wielkiego Muru, olbrzymie zbiornikowce do przenoszenia gazu z powierzchni planety na orbit臋, dziesi膮tki dok贸w remontowych i orbitalnych stoczni.
Archanio艂y wykry艂y, 偶e wi臋kszo艣膰 o艣rodk贸w mieszkalnych rozlokowano w punktach troja艅skich za gazowym olbrzymem; znalaz艂y setki ma艂ych las贸w orbitalnych z dziesi膮tkami tysi臋cy przystosowanych do 偶ycia w kosmosie „anio艂贸w”, kt贸re w wi臋kszo艣ci zd膮偶y艂y w艂a艣nie w panice roz艂o偶y膰 skrzyd艂a z p贸l si艂owych, by chwyta膰 w nie s艂aby, czerwony blask s艂o艅ca. Okr臋ty „Gedeona” unicestwi艂y delikatne ekostruktury, zniszczy艂y wszystkie lasy, asteroidy pasterskie i komety wodne; wypali艂y uciekaj膮cych anio艂贸w niczym 膰my, kt贸re zanadto zbli偶y艂y si臋 do ognia - a wszystko bez znacz膮cego wytracania szybko艣ci pomi臋dzy punktem przybycia i nast臋pnym skokiem.
Drugi w kolejno艣ci, Lewiatan, mimo imponuj膮cej nazwy, okaza艂 si臋 podobnym do Syriusza bia艂ym kar艂em, z kilkunastoma zaledwie asteroidami Intruz贸w, skupionymi w pobli偶u rozpalonego rdzenia. Tym razem zabrak艂o czysto wojskowych instalacji, kt贸re de Soya tak ch臋tnie zaatakowa艂 w uk艂adzie Belfegora: asteroidy by艂y bezbronne - prawdopodobnie stanowi艂y wyl臋garnie i hermetyczne mieszkania dla tych spo艣r贸d Intruz贸w, kt贸rzy postanowili nie przystosowywa膰 si臋 do 偶ycia w pr贸偶ni, przy silnym promieniowaniu. „Gedeon” omi贸t艂 je wi膮zkami bojowych paralizator贸w i pomkn膮艂 dalej.
Trzecia gwiazda, w Belzebubie, okaza艂a si臋 podobnym do Alfy Centauri C czerwonym kar艂em, pozbawionym planet i kolonii, wok贸艂 kt贸rego w odleg艂o艣ci oko艂o trzydziestu jednostek astronomicznych kr膮偶y艂a samotna baza wojskowa. Znajdowa艂o si臋 w niej pi臋膰dziesi膮t siedem okr臋t贸w roju, kt贸re w艂a艣nie przezbrajano lub kt贸rym uzupe艂niano paliwo. Trzydzie艣ci dziewi臋膰 z nich - od najmniejszych jednostek zwiadowczych po lotniskowce klasy „orion” - okaza艂o si臋 zdolnych do natychmiastowej walki i ruszy艂o do ataku na archanio艂y. Bitwa trwa艂a dwie minuty i osiemna艣cie sekund: wszystkie pi臋膰dziesi膮t siedem okr臋t贸w Intruz贸w i baza zmieni艂o si臋 w ob艂oki cz膮stek lub wymar艂e sarkofagi. 呕aden z archanio艂贸w nie ucierpia艂. Grupa uderzeniowa ruszy艂a w dalsz膮 drog臋.
W czwartym uk艂adzie, Szatanie, nie zastali 偶adnych statk贸w, tylko kolonie rozrodcze, rozproszone a偶 po ob艂ok O枚rta. Sp臋dzili w nim jedena艣cie dni, wypalaj膮c kolejne rzesze anio艂贸w Lucyfera.
S艂o艅ce pi膮tego z kolei Asmodeusza by艂o mi艂ym, pomara艅czowym kar艂em typu K, podobnym do Epsilon Eridani. Intruzi bronili zaludnionego pasa asteroid贸w, wysy艂aj膮c fala za fal膮 stacjonuj膮ce w uk艂adzie liniowce - i fala za fal膮 gin臋艂a pod ostrza艂em archanio艂贸w, kt贸re prowadzi艂y ogie艅 z oszcz臋dno艣ci膮 zrodzon膮 z praktyki. „Gabriel” zg艂osi艂 obecno艣膰 osiemdziesi臋ciu dw贸ch zamieszkanych asteroid贸w, kt贸rych populacj臋 szacowano na milion do p贸艂tora miliona odmienionych i zwyczajnych Intruz贸w. Osiemdziesi膮t jeden asteroid zniszczono b膮d藕 ostrzelano z paralizator贸w bojowych z du偶ej odleg艂o艣ci, po czym admira艂 Aldikacti za偶膮da艂a sprowadzenia je艅c贸w. Grupa uderzeniowa „Gedeon” wytraci艂a wi臋c pr臋dko艣膰, kr膮偶膮c po wyd艂u偶onej elipsie, kt贸ra zaprowadzi艂a jaz powrotem w obr臋b pier艣cienia, w pobli偶e ostatniej skalistej, zrytej kraterami planetki. Asteroid przypomina艂 z wygl膮du ziemniak o wymiarach cztery kilometry na kilometr. Radar dopplerowski pozwoli艂 stwierdzi膰, 偶e kozio艂kuje i okr膮偶a s艂o艅ce zgodnie z przypadkowymi, zrozumia艂ymi tylko dla bog贸w chaosu prawami, za to obr贸t wok贸艂 d艂u偶szej osi odbywa si臋 ze sta艂膮 pr臋dko艣ci膮, daj膮c膮 na wewn臋trznej powierzchni ska艂y odpowiednik jednej dziesi膮tej ziemskiego ci膮偶enia; radar g艂臋boko艣ciowy wykaza艂, 偶e asteroida jest w 艣rodku wydr膮偶ona; dane z sond sugerowa艂y, 偶e jej wn臋trze zamieszkuje a偶 dziesi臋膰 tysi臋cy Intruz贸w; z analiz wynika艂o, i偶 jest to wyl臋garnia.
Sze艣膰 nieuzbrojonych skoczk贸w skalnych rzuci艂o si臋 na spotkanie archanio艂贸w; strza艂ami z odleg艂o艣ci osiemdziesi臋ciu sze艣ciu tysi臋cy kilometr贸w „Uriel” zmieni艂 je w chmur臋 plazmy. Tysi膮c anio艂贸w, w wi臋kszo艣ci uzbrojonych w bro艅 energetyczn膮 niskiej mocy i bezodrzutowe karabiny, pofrun臋艂o ku okr臋tom „Gedeona” na grzbiecie wzbieraj膮cej fali wiatru s艂onecznego. Rozwija艂y tak niewielk膮 pr臋dko艣膰, 偶e pokonanie ca艂ego dystansu zaj臋艂oby im kilka dni. „Gabrielowi” wyznaczono zadanie spalenia ich tysi膮cem b艂ysk贸w koherentnego 艣wiat艂a.
Uruchomiono 艂膮czno艣膰 wi膮zk膮 transmisyjn膮; „Rafael” i „Gabriel” potwierdzi艂y odebranie rozkaz贸w i zbli偶y艂y si臋 na odleg艂o艣膰 tysi膮ca kilometr贸w do pozornie wymar艂ej asteroidy. Otwarto 艣luzy i 艣wiat艂o pomara艅czowego s艂o艅ca zal艣ni艂o na kombinezonach dwunastu male艅kich postaci - po sze艣膰 z ka偶dego okr臋tu - gdy komandosi z Gwardii Szwajcarskiej, marines i zwykli 偶o艂nierze odpalili silniczki odrzutowe i pomkn臋li ku male艅kiej planetce. Nie napotkali oporu przy l膮dowaniu; znale藕li dwie 艣luzy powietrzne; w tym samym momencie, idealnie zgrywaj膮c w czasie swoje dzia艂ania, wysadzili oboje zewn臋trznych drzwi i tr贸jkami weszli do 艣rodka.
- Pob艂ogos艂aw mi, ojcze, bo zgrzeszy艂em. Ostatni raz przyst膮pi艂em do spowiedzi przed dwoma miesi膮cami.
- M贸w dalej, synu.
- Ojcze, ta dzisiejsza operacja... Ci臋偶ko mi o tym m贸wi膰, ojcze.
- M贸w, synu.
- To by艂o co艣... z艂ego.
Ojciec kapitan de Soya milcza艂. Obserwowa艂 poczynania sier偶anta Gregoriusa na wirtualnym kanale taktycznym, a po powrocie zrobi艂 swoim ludziom odpraw臋. Wiedzia艂, 偶e za chwil臋 us艂yszy wszystko jeszcze raz, tym razem w mroku konfesjona艂u.
- Prosz臋 kontynuowa膰, sier偶ancie.
- Tak jest, kapitanie - odpar艂 sier偶ant z drugiej strony kratki. - To znaczy: tak jest, ojcze.
De Soya us艂ysza艂, jak pot臋偶ny gwardzista bierze g艂臋boki wdech.
- Bez k艂opotu wyl膮dowali艣my na tym g艂azie - zacz膮艂 Gregorius. - Ja i tych pi臋cioro m艂odych, znaczy si臋. Pozostawali艣my w kontakcie z oddzia艂em sier偶anta Kluge'a z „Gabriela”. No i oczywi艣cie z komandorami Barnes-Avne i Uchikaw膮.
Kap艂an si臋 nie odzywa艂. Konfesjona艂 dawa艂 si臋 rozk艂ada膰 na cz臋艣ci, dzi臋ki czemu mo偶na by艂o go z艂o偶y膰 i schowa膰 w warunkach bojowych lub podczas lotu z wysokim przyspieszeniem - a w takich okoliczno艣ciach „Rafael” dzia艂a艂 prawie bez przerwy. Teraz jednak pachnia艂 drewnem, potem, aksamitem i grzechem, jak prawdziwe konfesjona艂y w ko艣cio艂ach. Ojciec kapitan wygospodarowa艂 p贸艂 godziny na ostatnim etapie lotu przed skokiem do sz贸stego uk艂adu Intruz贸w, Mammona, i zaproponowa艂 swoim ludziom, 偶e ich wyspowiada. Tylko sier偶ant Gregorius by艂 ch臋tny.
- No wi臋c wyl膮dowali艣my, panie... ojcze i kaza艂em ch艂opakom wysadzi膰 po艂udniow膮 艣luz臋, tak jak w symulacjach. Drzwi posz艂y w drzazgi a偶 mi艂o, ojcze, a potem w艂膮czyli艣my osobiste pola si艂owe, szykuj膮c si臋 do walki w tunelach.
De Soya skin膮艂 g艂ow膮. Skafandry bojowe Gwardii Szwajcarskiej zawsze nale偶a艂y do najdoskonalszych dokona艅 ludzkiej my艣li technicznej : gwarantowa艂y prze偶ycie, swobod臋 ruch贸w i mo偶liwo艣膰 walki w powietrzu, wodzie, ca艂kowitej pr贸偶ni, 艣rodowisku radioaktywnym, pod ostrza艂em z broni konwencjonalnej, laserowej i energetycznej; pozwala艂y r贸wnie偶 nie obawia膰 si臋 kilotonowej eksplozji w najbli偶szej okolicy, a najnowsze modele wyposa偶ono w autonomiczne pola si艂owe czwartej klasy oraz mo偶liwo艣膰 czerpania energii ze znacznie pot臋偶niejszych p贸l si艂owych macierzystego statku.
- W艂a艣nie tam zaatakowali nas Intruzi, ojcze, w ciemnych tunelach blisko wej艣cia. Niekt贸rzy z nich przystosowali si臋 do 偶ycia w kosmosie... takie anio艂y, ze z艂o偶onymi skrzyd艂ami... pozostali w wi臋kszo艣ci byli po prostu obeznani z niskim ci膮偶eniem i nosili pr贸偶niosk贸ry, w艂a艣ciwie 偶adna os艂ona... Pr贸bowali do nas strzela膰 z lanc, karabin贸w i miotaczy, ale mieli tylko zwyk艂e gogle noktowizyjne, wzmacniaj膮ce s艂abiutkie 艣wiat艂o emanuj膮ce ze ska艂, a my, w naszych filtrach, widzieli艣my ich du偶o wcze艣niej... Pierwsi widzieli艣my i pierwsi strzelali艣my. - Sier偶ant Gregorius zn贸w g艂臋boko odetchn膮艂. - W par臋 minut przebili艣my si臋 do wewn臋trznych 艣luz, ojcze. Wszyscy Intruzi, kt贸rzy chcieli nas powstrzyma膰 w tunelach, zostali tam...
De Soya czeka艂 bez s艂owa.
- W 艣rodku, ojcze... No... - Gregorius odchrz膮kn膮艂. - Oba oddzia艂y rozwali艂y 艣luzy w tej samej chwili, ojcze, pomocn膮 i po艂udniow膮. Przeka藕niki, kt贸re rozstawili艣my w tunelach, spisa艂y si臋 na medal, wi臋c ca艂y czas mieli艣my kontakt z Klugem... chocia偶 z okr臋tami ju偶 nie, jak ojcu wiadomo. Na drzwiach w 艣rodku by艂y dodatkowe zabezpieczenia. Przypuszczali艣my, 偶e je tam znajdziemy, wi臋c te偶 je wysadzili艣my, podobnie jak membrany awaryjne. W 艣rodku asteroida by艂a pusta, ojcze... ja wiem, 偶e wszyscy si臋 tego spodziewali艣my, ale... nigdy przedtem nie by艂em w wyl臋garni. Wojskowe plac贸wki - to i owszem, nie raz i nie dwa, ale nie wyl臋garnia...
De Soya czeka艂.
- Wn臋trze mia艂o chyba z kilometr d艂ugo艣ci. Wi臋kszo艣膰 miejsca po艣rodku zajmowa艂y te ich paj膮kowate wie偶yczki, dostosowane do niskiej grawitacji. Sufit nie by艂 wcale kulisty ani g艂adki... Mia艂 tak膮 faktur臋, jak powierzchnia zewn臋trzna, wie ojciec...
- Jak ziemniak - podpowiedzia艂 de Soya.
- Tak jest. Mn贸stwo zag艂臋bie艅, krater贸w, za艂om贸w i jam... jakby kryj贸wek dla ci臋偶arnych Intruzie.
Ukryty w ciemno艣ci De Soya skin膮艂 g艂ow膮 i zerkn膮艂 na chronometr. Zastanawia艂 si臋, czy tak lakoniczny zazwyczaj sier偶ant zd膮偶y powiedzie膰 co艣 na temat rzekomych grzech贸w, zanim b臋d膮 musieli z艂o偶y膰 konfesjona艂 przed skokiem.
- Dla nich to musia艂o by膰 istne piek艂o, ojcze... Rozhermetyzowane wn臋trze, 艣wist powietrza uciekaj膮cego przez rozbite 艣luzy jak woda z wanny, w powietrzu pe艂no 艣miecia, Intruzi miotani cyklonem jak suche li艣cie. Mieli艣my w艂膮czone zewn臋trzne mikrofony, ojcze, i ha艂as by艂 nie do zniesienia, ale w ko艅cu atmosfera tak si臋 rozrzedzi艂a, 偶e przestali艣my go s艂ysze膰: ryk powietrza, krzyki Intruz贸w, strza艂y z lanc, ich i naszych, grzmot granat贸w plazmowych... Echo tak dudni艂o w tej pieczarze, 偶e nios艂o si臋 przez ca艂e minuty po wybuchu... Tam by艂o naprawd臋 g艂o艣no, ojcze.
- Rozumiem - rzek艂 ojciec kapitan de Soya.
Gregorius zn贸w nabra艂 powietrza w p艂uca.
- Mieli艣my rozkaz sprowadzi膰 po dwa okazy ka偶dego rodzaju: doros艂e osobniki p艂ci m臋skiej, przystosowane do otwartego kosmosu i nie; doros艂e samice, w ci膮偶y i nie; dzieci Intruz贸w, m艂odsze i starsze... obojga p艂ci. Razem z lud藕mi Kluge'a wzi臋li艣my si臋 ostro do roboty - og艂uszali艣my Intruz贸w i pakowali艣my ich do hermetycznych work贸w. Ci膮偶enie na wewn臋trznej powierzchni, jedna dziesi膮ta normalnego, w sam raz wystarcza艂o, 偶eby worki le偶a艂y tam, gdzie sieje zostawi艂o...
Sier偶ant umilk艂 na chwil臋. Ojciec kapitan ju偶 chcia艂 si臋 odezwa膰 i zako艅czy膰 spowied藕, gdy Gregorius zn贸w zacz膮艂 szepta膰 przez kratk臋 konfesjona艂u:
- Przykro mi, wiem, 偶e ojciec ju偶 to wszystko wie. Ja tylko... trudno mi... To by艂o najgorsze. Wi臋kszo艣膰 Intruz贸w, kt贸rzy nie poddali si臋 modyfikacjom... nie przystosowali si臋 do pr贸偶ni... w tej chwili umiera艂a lub ju偶 by艂a martwa albo od dekompresji, albo od granat贸w. Nie u偶ywali艣my paralizator贸w, kt贸re nam wydano... Ani Kluge, ani ja nic ch艂opcom nie m贸wili艣my... po prostu nikt z nas ich nie u偶y艂.
Intruzi, kt贸rzy potrafili 偶y膰 w kosmosie, zmienili si臋 teraz w anio艂y; ich cia艂a zab艂ys艂y, kiedy w艂膮czyli pola si艂owe. Nie mogli oczywi艣cie roz艂o偶y膰 do ko艅ca skrzyde艂 - zreszt膮 wiele by im to nie pomog艂o: 偶adnego 艣wiat艂a, kt贸re mogliby chwyta膰, a jednej dziesi膮tej g i tak nie daliby rady przezwyci臋偶y膰, nawet gdyby mieli wiatr s艂oneczny. W ka偶dym razie zmienili si臋 w anio艂y; niekt贸rzy pr贸bowali u偶ywa膰 skrzyde艂 jako broni przeciwko nam.
Z piersi sier偶anta doby艂 si臋 niski, chropawy d藕wi臋k, prawdopodobnie parodia chichotu.
- Mieli艣my pola si艂owe czwartej klasy, ojcze, a oni bili nas tymi delikatnymi skrzyd艂ami, jak z paj臋czyny... Ale to niewa偶ne. Spalili艣my ich i wys艂ali艣my po trzech ch艂opc贸w z ka偶dego oddzia艂u z powrotem. Mieli zabra膰 popakowane do work贸w okazy na okr臋ty, a ja z Klugem i reszt膮 ludzi poszli艣my dalej, 偶eby zgodnie z rozkazami oczy艣ci膰 jaskinie do ko艅ca...
De Soya czeka艂. Zosta艂a ju偶 niespe艂na minuta do chwili, kiedy powinni z艂o偶y膰 konfesjona艂.
- Wiedzieli艣my, 偶e to wyl臋garnia, ojcze. Wiedzieli艣my... wszyscy to wiedz膮... 偶e Intruzi, nawet ci, kt贸rzy wstrzykn臋li maszyny do kom贸rek swojego cia艂a i w niczym nie przypominaj膮 ju偶 ludzi... no, ich kobiety nie mog膮 by膰 w ci膮偶y i rodzi膰 dzieci w kompletnej niewa偶ko艣ci, pr贸偶ni i przy sta艂ym promieniowaniu. Wiedzieli艣my, 偶e to wyl臋garnia, ju偶 kiedy l膮dowali艣my na tym cholernym kawa艂ku ska艂y... Przepraszam, ojcze...
De Soya si臋 nie odezwa艂.
- Ale ojcze, te... jaskinie... wygl膮da艂y jak domy... 艂贸偶ka, pokoje, p艂askie ekrany, kuchnie... Zwykle nie my艣limy o tym, 偶e Intruzi maj膮 takie rzeczy... A wi臋kszo艣膰 tych jaski艅 to by艂y...
- 呕艂obki - rzek艂 ojciec kapitan.
- Tak jest. 呕艂obki. Male艅kie 艂贸偶eczka, a w nich male艅kie dzieci... Wcale nie jacy艣 potworni Intruzi, ojcze, nie jakie艣 blade, b艂yszcz膮ce istoty, z kt贸rymi walczyli艣my... i nie te przekl臋te anio艂y Lucyfera ze skrzyd艂ami rozpostartymi na sto kilometr贸w, 偶eby chwyta膰 艣wiat艂o gwiazd... po prostu... dzieci. Setki male艅stw, ojcze... tysi膮ce; jaskinia za jaskini膮. Wi臋kszo艣膰 pomieszcze艅 uleg艂a ju偶 rozhermetyzowaniu i maluchy zgin臋艂y we 艣nie; niekt贸re cia艂ka p臋d powietrza wyrwa艂 z 艂贸偶eczek, ale wi臋kszo艣膰 zosta艂a na miejscu. Cz臋艣膰 pomieszcze艅 zachowa艂a jeszcze szczelno艣膰, wi臋c wysadzili艣my drzwi. Matki... Kobiety w drugich szatach, ci臋偶arne kobiety z rozwianymi w ma艂ym ci膮偶eniu w艂osami... rzuci艂y si臋 na nas z paznokciami, pr贸bowa艂y gry藕膰... Nie zwracali艣my na nie uwagi, ojcze. Jedne si臋 podusi艂y, inne porwa艂 ze sob膮 podmuch uciekaj膮cego powietrza... Tylko 偶e niekt贸re z dzieci... w艂a艣ciwie ca艂e mn贸stwo, ojcze... by艂y zapakowane w te ma艂e, plastikowe kapsu艂y respiracyjne...
- Inkubatory - podpowiedzia艂 de Soya.
- W艂a艣nie - szepn膮艂 sier偶ant. W jego g艂osie zaczyna艂o pobrzmiewa膰 zm臋czenie. - Zapytali艣my dow贸dztwa, co mamy z nimi zrobi膰, co zrobi膰 z setkami ma艂ych Intruzi膮t w inkubatorach. Komandor Barnes-Avne nada艂a w odpowiedzi...
- Kaza艂a wam kontynuowa膰 akcj臋 - wyszepta艂 ojciec kapitan.
- Tak jest, ojcze... I my...
- Wykonali艣cie rozkaz, sier偶ancie.
- Zu偶yli艣my w 偶艂obkach ostatnie granaty plazmowe, ojcze. A kiedy si臋 nam sko艅czy艂y, strzelali艣my do inkubator贸w z laser贸w: sala za sal膮, jaskinia za jaskini膮. Plastik topi艂 si臋 i gor膮cy sp艂ywa艂 na cia艂ka dzieci, oblewa艂 je; kocyki p艂on臋艂y... Do inkubator贸w dop艂ywa艂 chyba czysty tlen, bo niekt贸re same wybucha艂y jak granaty... Musieli艣my uaktywni膰 pola si艂owe w kombinezonach, ojcze, ale i tak... dwie godziny czy艣ci艂em p贸藕niej pancerz... Wi臋kszo艣膰 kapsu艂 nie eksplodowa艂a, tylko pali艂y si臋 jak suche drewno, jak pochodnie, buzowa艂o w nich jak w piecach hutniczych. Wsz臋dzie panowa艂a ju偶 pr贸偶nia, ale kapsu艂y... inkubatory... mia艂y do艣膰 tlenu, 偶eby p艂on膮膰... Wy艂膮czyli艣my zewn臋trzne mikrofony, ojcze kapitanie, wszyscy... Lecz jakim艣 cudem ci膮gle s艂yszeli艣my ten p艂acz, te krzyki... mimo pola i he艂m贸w. Wci膮偶 je s艂ysz臋, ojcze...
- Sier偶ancie - przerwa艂 mu de Soya ostrym, rozkazuj膮cym g艂osem.
- Tak, ojcze kapitanie.
- Wykonywali艣cie rozkazy, sier偶ancie. Wszyscy wykonujemy rozkazy. Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 dawno ju偶 stwierdzi艂, 偶e Intruzi zaprzedali swoje cz艂owiecze艅stwo nanomaszynom, kt贸re kr膮偶膮 w ich krwi, 偶e zmiany, jakich dopu艣cili si臋 na swoich chromosomach, wykluczaj膮 ich spo艣r贸d istot ludzkich...
- Ale te krzyki, ojcze...
- Sier偶ancie... Rada Watyka艅ska i Ojciec 艢wi臋ty uwa偶aj膮, 偶e nasza krucjata jest konieczna, je艣li ludzko艣膰 ma pozosta膰 wolna od zagro偶enia ze strony Intruz贸w. Wydano wam rozkazy, sier偶ancie. Wykonali艣cie je. Wszyscy jeste艣my 偶o艂nierzami.
- Tak jest wyszepta艂 w mroku Gregorius.
- Nie mamy ju偶 czasu, sier偶ancie. Wr贸cimy do tej rozmowy p贸藕niej. Na razie zadam panu pokut臋... nie za to, 偶e jest pan 偶o艂nierzem, sier偶ancie, i 偶e wykona艂 pan rozkazy, lecz za to, 偶e podda艂 je pan w w膮tpliwo艣膰. Pi臋膰dziesi膮t „Zdrowa艣 Mario” i sto „Ojcze nasz”. Chc臋 r贸wnie偶, 偶eby si臋 pan gor膮co modli艂, prosz膮c o zrozumienie.
- Rozumiem, ojcze.
- Teraz szczery Akt Skruchy... tylko szybko...
Kiedy zza kratki konfesjona艂u zacz臋艂y p艂yn膮膰 szeptane s艂owa, ojciec kapitan de Soya podni贸s艂 d艂o艅, udzielaj膮c sier偶antowi rozgrzeszenia i b艂ogos艂awie艅stwa.
- Ego te absolvo...
Osiem minut p贸藕niej ojciec kapitan wraz z ca艂膮 za艂og膮 le偶eli na le偶ankach akceleracyjnych w komorach zmartwychwsta艅czych, gdy „Rafael” w艂膮czy艂 nap臋d Gedeona i dokona艂 natychmiastowej translacji do uk艂adu Mammona, zabijaj膮c ich i skazuj膮c na powolne, bolesne wskrzeszenie.
Wielki Inkwizytor umar艂 i poszed艂 do piek艂a.
Dopiero drugi raz zgin膮艂 i zosta艂 wskrzeszony i wcale mu si臋 to uczucie nie podoba艂o. A Mars by艂 prawdziwym piek艂em.
John Domenico kardyna艂 Mustafa w towarzystwie dwudziestu jeden administrator贸w i asystent贸w ze 艢wi臋tego Oficjum - w tym nieocenionego ojca Farrella - przyby艂 do uk艂adu Starej Ziemi na pok艂adzie nowego okr臋tu, „Jibrila”. Dano im hojn膮 r臋k膮 cztery dni na doj艣cie do siebie po szoku zmartwychwstania, zanim zaczn膮 faktyczn膮 prac臋 na powierzchni planety. Wielki Inkwizytor zapozna艂 si臋 z wystarczaj膮c膮 liczb膮 藕r贸de艂, by wyrobi膰 sobie niepodwa偶alny werdykt: Mars jest piek艂em.
Kiedy kardyna艂 pierwszy raz wspomnia艂 o swoich wnioskach na temat Marsa, ojciec Farrell zaoponowa艂:
- Wydaje mi si臋, 偶e jedna z pozosta艂ych planet uk艂adu, Wenus, znacznie lepiej pasuje do tego opisu, Wasza Ekscelencjo. Niezno艣ne temperatury, potworne ci艣nienie, jeziora p艂ynnego metalu, wichry przypominaj膮ce podmuch z dysz silnik贸w rakietowych...
- Zamknij si臋 - uci膮艂 Wielki Inkwizytor, popieraj膮c swoje s艂owa zm臋czonym gestem.
Mars: pierwsza skolonizowana przez ludzi planeta, i to pomimo niskiej oceny w starej skali Solmewa - zaledwie 2,5; pierwsza pr贸ba terraformowania, zreszt膮 nieudana; planeta pomini臋ta podczas hegiry, po wch艂oni臋ciu Starej Ziemi przez czarn膮 dziur臋, z kilku powod贸w: ludzie mieli nap臋d Hawkinga, chcieli wynie艣膰 si臋 jak najdalej i nikt nie zamierza艂 osiedla膰 si臋 na rdzawoczerwonej kupie wiecznej zmarzliny, skoro w Galaktyce oczekiwa艂a niemal niesko艅czona liczba 艂adniejszych, zdrowszych i bardziej przyjaznych 艣wiat贸w.
W wiekach nast臋puj膮cych po 艣mierci Ziemi Mars mia艂 tak niewielkie znaczenie dla Hegemonii, 偶e przez d艂ugi czas nie instalowano na nim transmiter贸w. Interesowa艂y si臋 nim tylko sieroty Nowej Palestyny (ku w艂asnemu zdumieniu kardyna艂 Mustafa odkry艂, 偶e legendarny pu艂kownik Fedmahn Kassad przyszed艂 na 艣wiat w艂a艣nie na Marsie, w palesty艅skim obozie dla uchod藕c贸w) i chrze艣cijanie ze艅, kt贸rzy wracali do Niecki Helle艅skiej, by odgrywa膰 scen臋 o艣wiecenia mistrza Schraudera w Masywie Ze艅. Przez mniej wi臋cej sto lat wszystko wskazywa艂o na to, 偶e zakrojona na szerok膮 skal臋 pr贸ba terraformowania da oczekiwane efekty: morza wype艂ni艂y olbrzymie niecki krater贸w, a wzd艂u偶 brzeg贸w Rzeki Marinera rozpleni艂y si臋 cyklopaprocie. P贸藕niej jednak nadesz艂a stagnacja, zacz臋艂o brakowa膰 pieni臋dzy na walk臋 z nieub艂agan膮 entropi膮 i rozpocz臋艂a si臋 kolejna, zapowiadana na sze艣膰dziesi膮t tysi臋cy lat, epoka lodowcowa.
W okresie szczytowego rozwoju cywilizacji Sieci Armia, czyli zbrojne rami臋 Hegemonii, postawi艂a na Czerwonej Planecie transmitery, a w 艣cianach krateru gigantycznego wulkanu, Mons Olympus, wy偶艂obi艂a kwatery dla Olimpijskiej Szko艂y Dowodzenia. Izolacja Marsa od kultury i szlak贸w handlowych Sieci bardzo odpowiada艂a wojskowym, tote偶 pozosta艂 on ich g艂贸wn膮 baz膮 do czasu Upadku. W nast臋pnym stuleciu nieliczni pozostali dow贸dcy Armii przej臋li na Marsie w艂adz臋 i utworzyli okrutn膮 dyktatur臋, tak zwan膮 Marsja艅sk膮 Machin臋 Wojenn膮, kt贸rej wp艂ywy si臋ga艂y a偶 do uk艂ad贸w Centauri i Tau Ceti. Machina mia艂a wszelkie predyspozycje, by sta膰 si臋 zarodkiem drugiego imperium mi臋dzygwiezdnego, gdyby na horyzoncie nie pojawi艂 si臋 Pax, kt贸ry szybko podporz膮dkowa艂 sobie marsja艅sk膮 flot臋 i zepchn膮艂 dyktator贸w z powrotem do starego Uk艂adu S艂onecznego. Wydziedziczeni wodzowie zostali zmuszeni do ukrycia si臋 w ruinach baz orbitalnych i tunelach, wykutych w skale pod Olympusem; wkr贸tce bazy Floty Paxu w pasie asteroid贸w i na ksi臋偶ycach Jowisza zaj臋艂y miejsce instalacji Armii, a na koniec na spacyfikowanym Marsie zjawili si臋 misjonarze i gubernatorzy Paxu.
Na Czerwonej Planecie misjonarze nie bardzo mieli ju偶 kogo nawraca膰, a gubernatorzy - kim rz膮dzi膰. Powietrze rozrzedzi艂o si臋, a jego temperatura dramatycznie spad艂a; ogromne miasta z艂upiono i pozostawiono w艂asnemu losowi; wr贸ci艂y szalej膮ce od bieguna do bieguna simumy, burze piaskowe; zarazy i epidemie szerzy艂y si臋 bez przeszk贸d na lodowatych pustyniach, dziesi膮tkuj膮c ostatnie bandy nomad贸w, potomk贸w niegdy艣 dumnej rasy Marsjan; w miejscach dawnych sad贸w jab艂kowych i krzew贸w 膰wieko-jag贸d ros艂y dzi艣 jedynie patykowate kaktusy.
Co ciekawe, na zamarzni臋tym p艂askowy偶u Tharsis przetrwali najbardziej prze艣ladowani i represjonowani Palesty艅czycy, ofiary diaspory nuklearnej z 2038 A.D., kt贸rzy przystosowali si臋 do surowych marsja艅skich warunk贸w i przed przybyciem misjonarzy Paxu zd膮偶yli rozkrzewi膰 sw膮 islamsk膮 kultur臋 w艣r贸d licznych ocala艂ych plemion nomad贸w i w wielu wolnych miastach-pa艅stwach. Opar艂szy si臋 napieraj膮cej przez z g贸r膮 sto lat Marsja艅skiej Machinie Wojennej, tym bardziej nie mieli ochoty ukorzy膰 si臋 przed Ko艣cio艂em.
I w艂a艣nie w stolicy Palesty艅czyk贸w, Arafat-kaffiyeh, zjawi艂 si臋 Chy偶war, 偶eby zabi膰 setki... a mo偶e nawet tysi膮ce ludzi.
Wielki Inkwizytor zwo艂a艂 zebranie swoich doradc贸w, na orbicie spotka艂 si臋 z przedstawicielami dow贸dztwa Paxu, po czym 艣mia艂o wyl膮dowa艂 na planecie. G艂贸wny port kosmiczny w stolicy, St. Malachy, zamkni臋to dla ruchu cywilnego - niewielka by艂a to strata, skoro przez najbli偶szy marsja艅ski tydzie艅 nie przewidywano przybycia 偶adnych statk贸w handlowych ani pasa偶erskich. Sze艣膰 okr臋t贸w szturmowych eskortowa艂o l膮downik kardyna艂a, a zanim Wielki Inkwizytor postawi艂 stop臋 na marsja艅skiej ziemi - a w艂a艣ciwie na paksowskim asfalcie - setka komandos贸w z Gwardii Szwajcarskiej i 艢wi臋tego Oficjum otoczy艂a port. Oficjalny komitet powitalny, z arcybiskupem Robesonem i gubernator Clare Palo na czele, zosta艂 poddany rewizji i sprawdzony ultrad藕wi臋kami, zanim pozwolono komukolwiek zbli偶y膰 si臋 do kardyna艂a.
Z portu ekip臋 艢wi臋tego Oficjum zabrano samochodami przez popadaj膮ce w ruin臋 ulice do nowiutkiego pa艂acu gubernatorskiego na obrze偶ach miasta. Wprowadzono wyj膮tkowe 艣rodki ostro偶no艣ci. Poza osobist膮 s艂u偶b膮 bezpiecze艅stwa Wielkiego Inkwizytora, marines Floty Paxu, 偶o艂nierzami pani gubernator i podleg艂ym arcybiskupowi kontyngentem Gwardii Szwajcarskiej, bezpiecze艅stwa przybysz贸w strzeg艂 regiment pancernej piechoty Stra偶y Planetarnej, stacjonuj膮cy nieopodal pa艂acu. Tam te偶 kardyna艂 Mustafa zapozna艂 si臋 z dowodami wizyty Chy偶wara na Tharsis, kt贸ra mia艂a miejsce dwa tygodnie standardowe wcze艣niej.
To nonsens - powiedzia艂 wieczorem dnia poprzedzaj膮cego przelot na miejsce ataku Chy偶wara. - Wszystkie holofilmy i zdj臋cia albo maj膮 po dwa tygodnie, albo zrobiono je z du偶ej wysoko艣ci. Na kilku z nich wida膰 co艣, co musi by膰 Chy偶warem, reszta to rozmazane sceny rzezi i zdj臋cia zw艂ok obywateli Paxu, zrobione podczas pierwszej wizyty milicji w mie艣cie. Gdzie s膮 mieszka艅cy? Gdzie 艣wiadkowie? Co si臋 sta艂o z dwudziestoma siedmioma tysi膮cami obywateli Arafat-kaffiyeh?
- Nie wiemy - odpowiedzia艂a gubernator Clare Palo.
- Wys艂ali艣my bezza艂ogowego archanio艂a do Watykanu z meldunkiem - powiedzia艂 arcybiskup. - Kiedy wr贸ci艂, otrzymali艣my rozkaz, 偶eby niczego nie rusza膰 i czeka膰 na pa艅ski przyjazd.
Wielki Inkwizytor podni贸s艂 jedno ze zdj臋膰. Pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Co to ma by膰? - zapyta艂. - Baza floty na obrze偶ach Arafat-kaffiyeh? Port wygl膮da na nowocze艣niejszy ni偶 w St. Malachy.
- Nie nale偶y do Floty Paxu - wtr膮ci艂 kapitan Wolmak, dow贸dca „Jibrila” i nowo mianowany naczelny w贸dz grupy uderzeniowej operuj膮cej w uk艂adzie Starej Ziemi. - Aczkolwiek, wed艂ug naszych szacunk贸w, w tygodniu poprzedzaj膮cym pojawienie si臋 Chy偶wara, korzysta艂o z niego od trzydziestu do pi臋膰dziesi臋ciu l膮downik贸w dziennie.
- Trzydzie艣ci do pi臋膰dziesi臋ciu maszyn dziennie - powt贸rzy艂 kardyna艂. - Nie nale偶y do Floty Paxu. W takim razie do kogo? - Zmarszczy艂 brwi, posy艂aj膮c Robesonowi i Clare Palo pytaj膮ce spojrzenie. - Do Mercantilusa? - podpowiedzia艂, gdy nikt si臋 nie odezwa艂.
- Nie - odpar艂 arcybiskup po d艂u偶szej chwili. - Nie jest w艂asno艣ci膮 Mercantilusa.
Wielki Inkwizytor skrzy偶owa艂 ramiona na piersi i czeka艂.
- Statki wyczarterowa艂o Opus Dei - wyja艣ni艂a cicho Clare Palo.
- W jakim celu? - zapyta艂 kardyna艂 Mustafa. W tej cz臋艣ci pa艂acowych apartament贸w, w kt贸rej si臋 znajdowali, s艂u偶b臋 pe艂nili tylko stra偶nicy 艢wi臋tego Oficjum; stali wzd艂u偶 艣cian w sze艣ciometrowych odst臋pach.
Gubernator roz艂o偶y艂a bezradnie r臋ce.
- Nie wiemy, Wasza Ekscelencjo.
- Domenico - wtr膮ci艂 arcybiskup dr偶膮cym g艂osem - zabroniono nam si臋 tym interesowa膰.
Rozw艣cieczony Inkwizytor zrobi艂 krok w prz贸d.
- Zabroniono wam... Kto? Kto ma prawo zabrania膰 czegokolwiek urz臋duj膮cemu arcybiskupowi i gubernatorowi Paxu? - Mustafa traci艂 panowanie nad sob膮. - Jezu Chryste! Kto ma tak膮 w艂adz臋?
Arcybiskup podni贸s艂 na niego zm臋czone, ale odwa偶ne spojrzenie.
- Jezu Chryste... w艂a艣nie, Wasza Ekscelencjo. Przedstawiciele Opus Dei mieli oficjalne dyski Papieskiej Komisji Sprawiedliwo艣ci i Pokoju. Powiedziano nam, 偶e wydarzenia w Arafat-kaffiyeh to sprawa s艂u偶b bezpiecze艅stwa, 偶e nie powinni艣my si臋 ni膮 interesowa膰 i 偶e nie wolno si臋 nam do niej miesza膰.
Wielki Inkwizytor poczu艂, jak na twarz wyp艂ywa mu rumieniec z najwy偶szym trudem hamowanego gniewu.
- Kwestie bezpiecze艅stwa na Marsie, tak jak w ca艂ym Paksie, le偶膮 w gestii 艢wi臋tego Oficjum - stwierdzi艂 bezbarwnym g艂osem. - Papieska Komisja Sprawiedliwo艣ci i Pokoju nie ma tu nic do gadania! Gdzie s膮 jej reprezentanci? Dlaczego nie uczestnicz膮 w tym spotkaniu?
Gubernator Clare Palo szczup艂膮 d艂oni膮 wskaza艂a na dwuwymiarow膮 fotografi臋 w r臋kach kardyna艂a.
- Tutaj, Wasza Ekscelencjo. Oto przedstawiciele Komisji.
Mustafa spojrza艂 na zdj臋cie, gdzie na czerwonym piasku ulic Arafat-kaffiyeh spoczywa艂y okryte bia艂ym materia艂em cia艂a. Mimo wyra藕nie widocznego na papierze ziarna nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e zmasakrowane zw艂oki przybra艂y groteskowe kszta艂ty, a p贸藕niej dodatkowo opuch艂y w procesie rozk艂adu. Wielki Inkwizytor przem贸wi艂 spokojnie, chocia偶 mia艂 szczer膮 ch臋膰 wrzasn膮膰 i wyda膰 tych imbecyli na tortury, a potem kaza膰 ich zastrzeli膰:
- Dlaczego nie wskrzeszono i nie przes艂uchano tych ludzi?
Arcybiskup Robeson prawie si臋 u艣miechn膮艂.
- Jutro Wasza Ekscelencja wszystko zrozumie. A偶 nadto wyra藕nie.
EMV by艂y na Marsie bezu偶yteczne, tote偶 na Tharsis udali si臋 na pok艂adzie opancerzonych 艣migaczy si艂 bezpiecze艅stwa; „Jibril” i liniowce 艣ledzi艂y ich lot, a my艣liwce typu „skorpion” patrolowa艂y okolic臋. Dwie艣cie kilometr贸w od p艂askowy偶u ze 艣migaczy zrzucono pi臋膰 oddzia艂贸w marines, kt贸re pomkn臋艂y naprz贸d na ma艂ej wysoko艣ci, 偶eby przeczesa膰 teren sondami akustycznymi i zainstalowa膰 si臋 na stanowiskach ogniowych.
W Arafat-kaffiyeh nic si臋 nie porusza艂o; tylko wiatr ni贸s艂 tumany piasku.
艢migacze 艢wi臋tego Oficjum wyl膮dowa艂y pierwsze. Wsporniki maszyn zag艂臋bi艂y si臋 w piasku na owalnym, centralnym placu Arafat-kaffiyeh, kiedy艣 poro艣ni臋tym bujn膮 traw膮. Statki tworz膮ce zewn臋trzny pier艣cie艅 uaktywni艂y i po艂膮czy艂y pola si艂owe sz贸stej klasy - widziane przez nie okoliczne budynki zdawa艂y si臋 dr偶e膰 jak w rozgrzanym powietrzu. Marines zaj臋li pozycje obronne na obwodzie placu; 偶o艂nierze Paxu i Stra偶y Planetarnej rozstawili si臋 w podobnym, lecz wi臋kszym kr臋gu, w ulicach i zau艂kach wok贸艂 centrum; o艣miu Szwajcar贸w arcybiskupa ubezpiecza艂o kr膮g statk贸w tu偶 poza obr臋bem pola si艂owego. Na koniec ze 艣migaczy wypadli odziani w czarne pancerze ludzie Wielkiego Inkwizytora i utworzyli ciasny kr膮g wewn臋trzny.
- Teren czysty - zameldowa艂 dow贸dca marines na kanale taktycznym.
- W promieniu kilometra od punktu numer jeden brak oznak ruchu - rzuci艂 porucznik ze Stra偶y Planetarnej. - Tylko mn贸stwo cia艂 na ulicach.
- U nas czysto - zg艂osi艂 si臋 kapitan Gwardii Szwajcarskiej.
- Potwierdzam: w Arafat-kaffiyeh s膮 tylko wasi ludzie - oznajmi艂 kapitan „Jibrila”.
- Przyj膮艂em - odpar艂 komandor Browning ze 艢wi臋tego Oficjum.
Niezadowolony Inkwizytor czu艂 si臋 g艂upio, kiedy zszed艂 po rampie i ruszy艂 w poprzek piaszczystego placu. Krety艅ska maska osmotyczna, z opadaj膮cym mu na rami臋 poch艂aniaczem, wcale nie poprawia艂a mu nastroju.
Ojciec Farrell, arcybiskup Robeson, gubernator Palo i gromada innych funkcjonariuszy truchtem dogoni艂a Mustaf臋 i zr贸wna艂a z nim krok. Kardyna艂 min膮艂 kl臋cz膮cych 偶o艂nierzy i niecierpliwym gestem da艂 znak, 偶eby otwarto mu przej艣cie w polu si艂owym. Przeszed艂 przez nie mimo protest贸w komandora Browninga, a postaci w czarnych strojach po艣piesznie ruszy艂y za nim.
- Gdzie pierwsze... - zacz膮艂 Wielki Inkwizytor, przemierzaj膮c d艂ugimi krokami najbli偶sz膮 uliczk臋; nie przywyk艂 jeszcze do zmniejszonej marsja艅skiej grawitacji.
- Za rogiem...wysapa艂 arcybiskup.
- Naprawd臋 powinni艣my zaczeka膰, a偶 zewn臋trzne pola... - zacz臋艂a gubernator Palo.
- Prosz臋 bardzo - rzek艂 ojciec Farrell, wskazuj膮c ulic臋, w kt贸r膮 w艂a艣nie skr臋cili.
Pi臋tnastoosobowa grupa zatrzyma艂a si臋 tak gwa艂townie, 偶e id膮cy za nimi asystenci i ochroniarze musieli nie藕le si臋 postara膰, by nie wpa艣膰 na VIP贸w.
- Chryste Panie - wyszepta艂 arcybiskup Robeson. Prze偶egna艂 si臋. Pod przezroczyst膮 mask膮 osmotyczn膮 jego twarz natychmiast zblad艂a.
- O Jezu! - mrukn臋艂a gubernator Palo. - Od dw贸ch tygodni ogl膮dam zdj臋cia i hologramy, ale... Jezu Chryste.
Ojciec Farrell podszed艂 do najbli偶szych zw艂ok; Wielki Inkwizytor stan膮艂 u jego boku, po czym przykl臋kn膮艂 na jedno kolano w rdzawym piasku. Powykr臋cany kszta艂t przywodzi艂 na my艣l abstrakcyjn膮 rze藕b臋 z ko艣ci, mi臋sa i 艣ci臋gien. Gdyby nie wyzieraj膮ce z szeroko rozwartych ust z臋by i le偶膮ca tu偶 obok, cz臋艣ciowo przysypana piachem, r臋ka, mo偶na by nie zauwa偶y膰, 偶e cia艂o nale偶a艂o do cz艂owieka.
- Czy to mo偶e by膰 sprawka zwierz膮t? - zapyta艂 kardyna艂. - Padlino偶ernych ptak贸w? Szczur贸w?
- To niemo偶liwe - odpowiedzia艂 major Pi臋t, dow贸dca podleg艂ych gubernatorowi si艂 l膮dowych Floty Paxu. - Odk膮d przed dwustu laty atmosfera zacz臋艂a rzedn膮膰, na p艂askowy偶u Tharsis nie ma ptak贸w. A od czasu tego incydentu czujniki ruchu nie wykaza艂y obecno艣ci szczur贸w... ani innych 偶ywych istot.
- W takim razie to sprawka Chy偶wara - rzek艂 Mustafa, cho膰 nie wygl膮da艂 na przekonanego. Wsta艂 i przeszed艂 do nast臋pnego cia艂a. Za 偶ycia mog艂a to by膰 kobieta, ale teraz wygl膮da艂a jakby wywr贸cono j膮 na lew膮 stron臋 i poszatkowano. - A to?
- Te偶 tak s膮dzimy - odezwa艂a si臋 gubernator Palo. - Funkcjonariusze milicji, kt贸rzy natkn臋li si臋 na zw艂oki, znale藕li automatyczna kamer臋. To z niej pochodzi ten trwaj膮cy trzydzie艣ci osiem sekund holofilm, kt贸ry pokazali艣my Waszej Ekscelencji.
- Wygl膮da艂o to tak, jakby dziesi臋膰 Chy偶war贸w mordowa艂o naraz dziesi臋ciu ludzi - zauwa偶y艂 ojciec Farrell. - Obraz by艂 niewyra藕ny.
- W mie艣cie szala艂a burza - powiedzia艂 major Pi臋t. - Ale Chy偶war by艂 tylko jeden... Obejrzeli艣my poszczeg贸lne klatki; po prostu przemieszcza艂 si臋 w艣r贸d t艂umu tak szybko, 偶e sprawia wra偶enie obecnego w wielu miejscach jednocze艣nie.
- Przemieszcza艂 si臋 przez t艂um - mrukn膮艂 Wielki Inkwizytor, przystaj膮c nad trzecim cia艂em, kt贸re mog艂o nale偶e膰 do drobnej kobiety lub dziecka. - Robi膮c co艣 takiego.
- Robi膮c co艣 takiego - powt贸rzy艂a Palo i zerkn臋艂a na arcybiskupa, kt贸ry musia艂 si臋 oprze膰 o 艣cian臋, 偶eby nie upa艣膰.
Na najbli偶szym odcinku ulicy naliczyli ponad dwadzie艣cia cia艂.
Ojciec Farrell ukl臋kn膮艂 i przesun膮艂 d艂oni膮 po piersi pierwszego trupa; zag艂臋bi艂 palce w zmia偶d偶on膮, zakl臋艣ni臋t膮 klatk臋 piersiow膮. Cia艂o zamarz艂o na ko艣膰, podobnie jak krew, kt贸ra upodobni艂a si臋 do czarnego lodospadu.
- Krzy偶okszta艂t znikn膮艂 bez 艣ladu, tak? - zapyta艂 艂agodnie.
Palo pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- W dw贸ch cia艂ach, kt贸re sprowadzono w celu wskrzeszenia, nie znale藕li艣my 偶adnych pozosta艂o艣ci krzy偶okszta艂tu. Gdyby zosta艂a cho膰 odrobina... chocia偶 milimetr korpusu, skrawek w艂贸kna w pniu m贸zgu czy...
- Wszyscy o tym wiemy - warkn膮艂 Wielki Inkwizytor, ucinaj膮c wyja艣nienia.
- To bardzo dziwne - stwierdzi艂 biskup Erdle, ekspert 艢wi臋tego Oficjum w dziedzinie technik wskrzeszeniowych. - O ile mi wiadomo, nigdy nie odnotowano przypadku, 偶eby w tak dobrze zachowanych zw艂okach nie znaleziono ani jednego fragmentu krzy偶okszta艂tu. Gubernator Palo ma oczywi艣cie racj臋: do przeprowadzenia sakramentu zmartwychwstania wystarczy najmniejsza drobina.
Kardyna艂 Mustafa przystan膮艂 przy zw艂okach, kt贸re ci艣ni臋to na metalowe ogrodzenie z tak膮 si艂膮, 偶e kolce przebi艂y je w kilkunastu miejscach.
- Wygl膮da na to, 偶e Chy偶warowi chodzi艂o o krzy偶okszta艂ty - rzek艂. - Wyrwa艂 z cia艂 najdrobniejsze ich strz臋py.
- To niemo偶liwe - zaoponowa艂 biskup Erdle. - Po prostu niemo偶liwe. Mikrow艂贸kna krzy偶okszta艂tu w uk艂adzie nerwowym cz艂owieka maj膮 w sumie ponad p贸艂 kilometra d艂ugo艣ci...
- Niemo偶liwe - zgodzi艂 si臋 Wielki Inkwizytor. - Za艂o偶臋 si臋 jednak, 偶e je艣li zabierzemy te cia艂a, oka偶e si臋, 偶e 偶adne z nich nie nadaje si臋 do wskrzeszenia. Chy偶war wyrwa艂 im przy okazji serca i p艂uca i rozszarpa艂 gard艂a, ale przede wszystkim chodzi艂o mu o krzy偶okszta艂ty.
Komandor Browning wyszed艂 zza rogu w towarzystwie pi臋ciu opancerzonych na czarno 偶o艂nierzy.
- Wasza Ekscelencjo - zg艂osi艂 si臋 na kanale taktycznym, dost臋pnym wy艂膮cznie dla Inkwizytora. - Najgorzej jest o przecznic臋 st膮d... t臋dy prosz臋.
Grupa niech臋tnie, wolnym krokiem pod膮偶y艂a za m臋偶czyzn膮 w czarnej zbroi.
Skatalogowali trzysta sze艣膰dziesi膮t dwa cia艂a. Cz臋艣膰 z nich znale藕li na ulicach, wi臋kszo艣膰 jednak spoczywa艂a w budynkach w samym mie艣cie b膮d藕 te偶 w warsztatach, hangarach i na statkach kosmicznych w porcie na skraju Arafat-kaffiyeh. Zrobiono mas臋 holofilm贸w; do akcji wkroczyli specjali艣ci 艢wi臋tego Oficjum w zakresie medycyny s膮dowej i sfilmowali ka偶de miejsce przed zabraniem cia艂 do kostnicy w bazie Paxu pod St. Malachy. Stwierdzono, 偶e wszystkie zw艂oki nale偶a艂y do przybysz贸w spoza planety; w艣r贸d ofiar nie znaleziono ani jednego Palesty艅czyka czy Marsjanina.
Najbardziej zaintrygowa艂 ekspert贸w port kosmiczny.
- Obs艂uguje go osiem l膮downik贸w - powiedzia艂 major Pi臋t. - To sporo; w St. Malachy s膮 na przyk艂ad tylko dwa. - Major spojrza艂 w purpurowe niebo. - Zak艂adaj膮c, 偶e statki, do kt贸rych kursowa艂y, maj膮 jeszcze w艂asne l膮downiki - i to przynajmniej po dwa, w przypadku frachtowc贸w - mamy do czynienia z powa偶n膮 operacj膮 logistyczn膮.
Wielki Inkwizytor spojrza艂 pytaj膮co na Robesona, ale arcybiskup tylko roz艂o偶y艂 r臋ce.
- Nic nie wiemy o tych dzia艂aniach - powiedzia艂. - Jak ju偶 wcze艣niej nadmienili艣my, ca艂y projekt nadzorowa艂o Opus Dei.
- C贸偶, o ile nam wiadomo, ca艂y personel Opus Dei jest martwy - stwierdzi艂 Mustafa. - Zgin臋li prawdziw膮, nieodwracaln膮 艣mierci膮... Czyli sprawa jest w r臋kach 艢wi臋tego Oficjum. Nie wiecie, po co zbudowali ten port? Mo偶e transport ci臋偶kich metali? Kopalnie minera艂贸w?
Gubernator Palo pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Kopalnie na Marsie s膮 eksploatowane od ponad tysi膮ca lat. Nie zosta艂o tu ju偶 nic, co op艂aca艂oby si臋 wydobywa膰 nawet na skal臋 lokaln膮, co dopiero na eksport, jak chcia艂oby Opus Dei.
Major Pi臋t podni贸s艂 wizjer he艂mu i potar艂 zaro艣ni臋t膮 szcz臋k臋.
- Co艣 jednak st膮d wywo偶ono, Wasza Ekscelencjo - zauwa偶y艂. - I to w ogromnych ilo艣ciach. Osiem prom贸w... skomplikowany rozk艂ad portu... zautomatyzowane zabezpieczenia...
- Je偶eli Chy偶war... czy co to tam by艂o, nie zniszczy艂 komputer贸w i rejestrator贸w... - zacz膮艂 komandor Browning.
- To nie Chy偶war - major Pi臋t pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Komputery zosta艂y zniszczone profilowanymi 艂adunkami i specjalnie opracowanymi wirusami z DNA. - Pi臋t rozejrza艂 si臋 po pustym budynku administracyjnym. Czerwony piasek ju偶 sobie utorowa艂 drog臋 do 艣rodka przez uszczelniane drzwi. - Co艣 mi si臋 wydaje, 偶e sami zniszczyli swoje zapisy, jeszcze przed przybyciem Chy偶wara. W艂a艣nie zbierali si臋 do opuszczenia Marsa. To dlatego wszystkie l膮downiki pracowa艂y w trybie przedstartowym... mia艂y komputery pok艂adowe przygotowane do rych艂ego odlotu.
- Ale wszystko, co mamy, to wsp贸艂rz臋dne na orbicie. - Ojciec Farrell pokiwa艂 g艂ow膮. - 呕adnych zapis贸w na temat tego, z kim lub z czym chcieli si臋 tam spotka膰.
Major Pi臋t wyjrza艂 przez okno, gdzie k艂臋bi艂y si臋 chmury miotanego wichrem piachu.
- Na parkingu stoi dwadzie艣cia autobus贸w - mrukn膮艂 pod nosem, jakby g艂o艣no rozmy艣la艂. - Ka偶dy mo偶e przewie藕膰 osiemdziesi臋ciu ludzi. Lekka przesada, je艣li kontyngent Opus Dei na Marsie liczy艂 jakie艣 trzysta sze艣膰dziesi膮t os贸b... bo tyle cia艂 znale藕li艣my.
Gubernator Palo zmarszczy艂a brwi i skrzy偶owa艂a ramiona na piersi.
- Nie wiemy, jak liczny personel utrzymywa艂o tu Opus Dei, majorze. Jak ju偶 pan zauwa偶y艂, zapisy uleg艂y zniszczeniu. Mo偶e by艂y ich tysi膮ce...
Komandor Browning wkroczy艂 w kr膮g rozmawiaj膮cych VIP贸w.
- Prosz臋 o wybaczenie, pani gubernator, ale w barakach znajduj膮cych si臋 w obr臋bie pola si艂owego mog艂o si臋 pomie艣ci膰 oko艂o czterystu ludzi. Wydaje mi si臋, 偶e major mo偶e mie膰 racj臋... Zw艂oki, kt贸re znale藕li艣my, to wszyscy ludzie Opus Dei.
- Tego nie mo偶e pan by膰 pewien, komandorze - sprzeciwi艂a si臋 niezadowolona Palo.
- To prawda, prosz臋 pani.
Palo machn臋艂a r臋k膮 w stron臋 autobus贸w, prawie niewidocznych w tumanach py艂u.
- Mamy dow贸d, 偶e chcieli przewie藕膰 o wiele wi臋cej ludzi.
- Mo偶e stanowili tylko awangard臋 - zauwa偶y艂 komandor Browning - i mieli przygotowa膰 wszystko na przybycie znacznie liczniejszej ekipy.
- Po co w takim razie mieliby niszczy膰 wszystkie dane i Sztuczne Inteligencje? - zapyta艂 major Pi臋t. - Dlaczego chcieliby sprawia膰 wra偶enie, 偶e na dobre si臋 st膮d wynosz膮?
Wielki Inkwizytor da艂 znak odzian膮 w czarn膮 r臋kawic臋 d艂oni膮.
- Sko艅czmy na razie te spekulacje - stwierdzi艂. - Jutro 艢wi臋te Oficjum zacznie przes艂uchania i 艣ledztwo. Pani gubernator, czy mo偶emy skorzysta膰 z pani biura w pa艂acu?
- Ale偶 oczywi艣cie, Wasza Ekscelencjo. - Palo spu艣ci艂a wzrok; trudno by艂o powiedzie膰, czy chce okaza膰 szacunek, czy raczej ukry膰 spojrzenie - mo偶e i jedno, i drugie.
- Znakomicie. Komandorze, majorze, prosz臋 wezwa膰 艣migacze. Specjali艣ci od medycyny s膮dowej i pracownicy kostnicy zostan膮 tutaj. - Mustafa wyjrza艂 na zewn膮trz; burza ani my艣la艂a ust膮pi膰. Wycie wiatru przedostawa艂o si臋 do 艣rodka przez dziesi臋膰 warstw plastiku w oknach. - Macie jakie艣 miejscowe okre艣lenie dla takiej burzy piaskowej?
- Simum - odpar艂a Palo. - Kiedy艣 ca艂y Mars tak wygl膮da艂. A teraz z ka偶dym rokiem staj膮 si臋 coraz silniejsze.
- Miejscowi mieszka艅cy twierdz膮, 偶e to sprawka marsja艅skich bog贸w - szepn膮艂 arcybiskup Robeson - kt贸rzy upominaj膮 si臋 o swoj膮 w艂asno艣膰.
Nieca艂e czterna艣cie lat 艣wietlnych od Starej Ziemi, nad planet膮 zwan膮 Vitus-
Gray-
Balianusem B, statek, kt贸ry kiedy艣 nosi艂 miano „Rafaela”, a teraz nie mia艂 偶adnej nazwy, wyhamowa艂 i wszed艂 na orbit臋 geostacjonarn膮. Cztery istoty na jego pok艂adzie unosi艂y si臋 swobodnie w zerowym ci膮偶eniu, nie odrywaj膮c wzroku od obrazu pustynnego 艣wiata na ekranie.
- Czy mo偶emy zaufa膰 odczytom zak艂贸ce艅 pola transmitera? - zapyta艂a kobieta nazwana Scyll膮.
- Bardziej ni偶 wi臋kszo艣ci innych informacji - odpar艂a jej bli藕niacza siostra, Rhadamanth Nemes. - Sprawdzimy to.
- Zaczniemy od baz Paxu? - zaproponowa艂 m臋偶czyzna, Gyges.
- Od najwi臋kszej - powiedzia艂a Nemes.
- Czyli Bombasino - stwierdzi艂 Briareus, odczytawszy kod na ekranie. - P贸艂kula p贸艂nocna, nad centralnym kana艂em. Liczba mieszka艅c贸w. ..
- Liczba mieszka艅c贸w nie ma dla nas 偶adnego znaczenia - przerwa艂a mu Rhadamanth Nemes. - Liczy si臋 tylko to, czy Enea, android i ten cholerny Endymion odwiedzili to miejsce.
- L膮downik gotowy - zameldowa艂a Scylla.
Statek z rykiem wpad艂 w atmosfer臋 i przekraczaj膮c lini臋 terminatora morfowa艂 skrzyd艂a. Korzystaj膮c z watyka艅skiego dysku przes艂a艂 kod, kt贸ry umo偶liwi艂 mu natychmiastowe l膮dowanie i przysiad艂 na ziemi po艣r贸d my艣liwc贸w, 艣migaczy i opancerzonych EMV. Podenerwowany porucznik przywita艂 ich i zaprowadzi艂 do biur bazy.
- Wi臋c nale偶ycie do Gwardii Szlacheckiej, tak? - zapyta艂 komandor Solznykov, spogl膮daj膮c to na twarze przybysz贸w, to na odczyt z dysku.
- Ju偶 to powiedzieli艣my - odpar艂a wypranym z emocji g艂osem Nemes. - Potwierdzaj膮 to nasze dokumenty, chipy z rozkazami i dysk, kt贸ry pan przegl膮da. Ile razy mamy to panu powtarza膰, komandorze?
Szyja i twarz Solznykova poczerwienia艂a raptownie. Zamiast odpowiedzie膰, zerkn膮艂 na holograficzn膮 interfaz臋 dysku. Teoretycznie oficerowie Gwardii Szlacheckiej, jednego z nowych, egzotycznych oddzia艂贸w papieskich, mogliby wykorzysta膰 przewag臋 wy偶szej szar偶y; mogliby kaza膰 go zastrzeli膰 albo ekskomunikowa膰, gdy偶 w randze dow贸dcy kohorty w Gwardii 艂膮czyli uprawnienia dostojnik贸w Floty Paxu i Watykanu; teoretycznie, je艣li wierzy膰 rozkazom i priorytetom z dysku, mieli prawo rozkazywa膰 gubernatorowi ca艂ej planety i dyktowa膰 polityk臋 arcybiskupowi. Solznykov wola艂by, 偶eby blade dziwad艂a nie pojawi艂y si臋 w jego zapomnianym przez Boga i ludzi 艣wiecie.
Zmusi艂 si臋 do u艣miechu.
- Nasze oddzia艂y s膮 do waszej dyspozycji. Co mog臋 dla was zrobi膰?
Szczup艂a, blada kobieta nazwiskiem Nemes poda艂a mu przez st贸艂 holokart臋. W艂膮czy艂a j膮 i w powietrzu mi臋dzy nimi pojawi艂y si臋 g艂owy trojga ludzi - a w艂a艣ciwie dwojga, poniewa偶 trzecia bez w膮tpienia nale偶a艂a do b艂臋kitnosk贸rego androida.
- Nie wiedzia艂em, 偶e w Paksie s膮 jeszcze jakie艣 androidy - zauwa偶y艂 Solznykov.
- Czy s艂ysza艂 pan, 偶eby kt贸ra艣 z tych trzech os贸b pojawi艂a si臋 na pa艅skim terenie, komandorze? - Nemes zignorowa艂a jego uwag臋. - Istnieje prawdopodobie艅stwo, 偶e ujawni膮 si臋 na brzegu rzeki, przecinaj膮cej t臋 planet臋 od bieguna p贸艂nocnego do r贸wnika.
- W艂a艣ciwie to jest kana艂... - Solznykov nie doko艅czy艂 zdania; mia艂 wra偶enie, 偶e czworga go艣ci nie zainteresuj膮 dodatkowe informacje. Zawo艂a艂 swojego adiutanta, pu艂kownika Vinar臋.
- Jak si臋 nazywaj膮? zapyta艂, gdy Vinara stan膮艂 u jego boku z przyszykowanym komlogiem.
Nemes poda艂a trzy imiona, kt贸re nic Solznykovowi nie m贸wi艂y.
- To nie s膮 tutejsze imiona - zauwa偶y艂, gdy Vinara zacz膮艂 przegl膮da膰 baz臋 danych. - Cz艂onkowie miejscowej kultury, Widmowej Helisy Amoiete'a, gromadz膮 imiona tak samo, jak moje ogary na Patawpha zbiera艂y kleszcze. W systemie triad, tych ich potr贸jnych ma艂偶e艅stw...
- Ci ludzie nie pochodz膮 st膮d - przerwa艂a mu Nemes. Jej w膮skie wargi sprawia艂y wra偶enie, jakby pod sk贸r膮 wcale nie pulsowa艂a krew i by艂y r贸wnie blade, jak reszta twarzy. - Przybywaj膮 z innej planety.
- Ach tak. - Solznykov odpr臋偶y艂 si臋, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e b臋dzie musia艂 po艣wi臋ci膰 tym maszkarom z Gwardii Szlacheckiej jeszcze najwy偶ej minut臋 czy dwie. - W takim razie niewiele mo偶emy dla was zrobi膰. Bombasino jest jedynym czynnym portem kosmicznym na Vitus-Gray-Balianusie B, od kiedy zamkn臋li艣my obs艂ugiwany przez tubylc贸w port w Keroa Tambat. Nie licz膮c garstki przybysz贸w, kt贸rzy i tak ko艅cz膮 u nas w ciupie, na ca艂ej planecie imigracja praktycznie nie istnieje. Wszyscy tubylcy nale偶膮 do Widmowej Helisy... To prawda, lubi膮 si臋 kolorowo ubiera膰, nie przecz臋, ale... android i tak wyr贸偶nia艂by si臋, jak... Co tam, pu艂kowniku?
Vinara podni贸s艂 wzrok znad komlogu.
- Podobizny i imiona nie pasuj膮 do 偶adnych danych w naszych archiwach - powiedzia艂. - Zgadzaj膮 si臋 natomiast z biuletynem, kt贸ry za po艣rednictwem Floty Paxu rozes艂ano do wszystkich plac贸wek jakie艣 cztery i p贸艂 roku standardowego temu.
Vinara spojrza艂 pytaj膮co na Nemes i jej kompan贸w. Wszyscy czworo patrzyli na艅 bez s艂owa.
Komandor Solznykov roz艂o偶y艂 r臋ce.
- Przykro mi - rzek艂. - Od dw贸ch tygodni prowadzimy manewry z udzia艂em wszystkich si艂, gdyby jednak zjawi艂 si臋 tu kto艣 pasuj膮cy do tych opis贸w...
- Komandorze - przerwa艂 mu Vinara. - Jest jeszcze tych czterech dezerter贸w.
Szlag by to trafi艂! - pomy艣la艂 Solznykov. Na g艂os wyja艣ni艂:
- Chodzi mu o czterech ludzi ze statku Mercantilusa, kt贸rzy woleli uciec i ukry膰 si臋 na planecie, ni偶 stan膮膰 przed s膮dem za posiadanie niedozwolonych narkotyk贸w. Z tego, co pami臋tam, byli to sami m臋偶czy藕ni po sze艣膰dziesi膮tce. Poza tym - tu zwr贸ci艂 si臋 znacz膮co do pu艂kownika, staraj膮c si臋 spojrzeniem i tonem g艂osu da膰 mu do zrozumienia, 偶e ma si臋 zamkn膮膰 - ich cia艂a znaleziono w Wielkim 艢lizgu, prawda?
- Tylko trzy, komandorze - skorygowa艂 Vinara, 艣lepy na sygna艂y dow贸dcy. Zn贸w zerkn膮艂 na komlog. - Jeden z naszych 艣lizgaczy rozbi艂 si臋 nieopodal Keroa Tambat... Wydzia艂 medyczny wys艂a艂 tam... hmm, doktor Abne Molin臋... Mia艂a pop艂yn膮膰 razem z misjonarzem i zaj膮膰 si臋 rannymi.
- A co to u diab艂a ma do rzeczy, pu艂kowniku? - rzuci艂 w艣ciekle Solznykov. - Ci panowie i panie szukaj膮 nastoletniej dziewczynki, faceta po trzydziestce i androida.
- Wiem, komandorze - zaskoczony Vinara oderwa艂 wzrok od komlogu. - Doktor Molina zameldowa艂a nam, 偶e w Lock Childe Lamonde zaopiekowa艂a si臋 chorym przybyszem spoza planety. Zak艂adali艣my, 偶e jest nim czwarty dezerter...
Rhadamanth Nemes zrobi艂a krok do przodu tak szybko, 偶e Solznykov mimowolnie si臋 wzdrygn膮艂. W ruchach chudej kobiety by艂o co艣 nieludzkiego.
- Gdzie le偶y Lock Childe Lamonde? - zapyta艂a.
- To wioska nad kana艂em, jakie艣 osiemdziesi膮t kilometr贸w na po艂udnie st膮d - odrzek艂 Solznykov. Zn贸w odwr贸ci艂 si臋 do pu艂kownika, jakby Vinara by艂 winien ca艂ego zamieszania. - Kiedy maj膮 nam przywie藕膰 wi臋藕nia?
- Jutro rano, komandorze. 艢migacz s艂u偶b medycznych ma zabra膰 rannych z Keroa Tambat o sz贸stej rano, a w drodze powrotnej zatrzyma膰 si臋 w... - pu艂kownik urwa艂 w p贸艂 zdania, gdy czw贸rka oficer贸w Gwardii Szlacheckiej okr臋ci艂a si臋 na pi臋cie i ruszy艂a do drzwi. Nemes zwolni艂a na chwil臋 kroku, by rzuci膰 rozkazuj膮co:
- Komandorze, prosz臋 oczy艣ci膰 nam korytarz powietrzny st膮d do tego Lock Childe Lamonde. Polecimy tam l膮downikiem.
- Ale偶 to nie b臋dzie konieczne! - zaoponowa艂 Solznykov. Zerkn膮艂 na ekran na biurku. - Facet zosta艂 aresztowany i 艣ci膮gn膮 go tutaj... Hej!
Papiescy gwardzi艣ci zbiegli ju偶 po schodach i wypadli na l膮dowisko. Komandor pop臋dzi艂 za nimi.
- Tu obowi膮zuje zakaz lot贸w statkami kosmicznymi w atmosferze! Mo偶na l膮dowa膰 tylko w Bombasino... Chwileczk臋... Wy艣lemy 艣migacz! Zaczekajcie... Ten dezerter z pewno艣ci膮 nie jest waszym.. . Poza tym trzymamy go pod stra偶膮... St贸jcie!
呕adne z czworga Gwardzist贸w nawet si臋 nie obejrza艂o. Dotar艂szy do statku polecili mu morfowa膰 ruchome schody, po czym wbiegli po nich na g贸r臋 i znikn臋li w jego wn臋trzu. Na terenie bazy zawy艂y syreny; ludzie rozproszyli si臋 w poszukiwaniu schronienia, gdy l膮downik „Rafaela” uni贸s艂 si臋 w powietrze na ognistym ogonie silnik贸w odrzutowych, a potem przeszed艂 na nap臋d elektromagnetyczny i ruszy艂 przez port na po艂udnie.
- Jezu Chryste! - wyszepta艂 Solznykov. - Ja pierdol臋!
- S艂ucham, komandorze? - zapyta艂 Vinara.
Solznykov pos艂a艂 mu spojrzenie zdolne topi膰 o艂贸w.
- Natychmiast wy艣lijcie dwa 艣migacze bojowe... nie, trzy, ka偶dy z oddzia艂em marines na pok艂adzie. To m贸j teren i ci anemicy z Gwardii Szlacheckiej nawet tu nie pierdn膮 bez naszego nadzoru. 艢migacze maj膮 ich uprzedzi膰 i przej膮膰 wi臋藕nia, do kurwy n臋dzy... Nawet gdyby mieli przy tym obi膰 mordy wszystkim tubylcom st膮d do Lock Childe Lamonde! Jasne, pu艂kowniku?
Vinara nie m贸g艂 wykrztusi膰 s艂owa.
- Wykona膰! - krzykn膮艂 Solznykov.
Pu艂kownik wybieg艂 z biura.
10
Ca艂膮 d艂ug膮 noc i kolejny dzie艅 nie spa艂em. Zwija艂em si臋 z b贸lu, ku艣tyka艂em do 艂azienki, wlok膮c ze sob膮 stojak do kropl贸wki, po czym z najwy偶szym wysi艂kiem stara艂em si臋 odda膰 mocz. Na koniec sprawdza艂em, czy w krety艅skim filtrze nie zosta艂 kamyk, kt贸ry przysporzy艂 mi tyle cierpie艅. P贸藕nym rankiem faktycznie go wydali艂em.
Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 nie mog艂em w to uwierzy膰. Od p贸艂 godziny b贸l mniej mi dokucza艂, sta艂 si臋 ledwie bladym wspomnieniem katuszy, jakie dot膮d cierpia艂em, kiedy jednak patrzy艂em na czerwonaw膮 drobink臋, le偶膮c膮 w sto偶kowatym filtrze - wi臋ksz膮 od ziarenka piasku, ale za ma艂膮, by zas艂ugiwa膰 na miano „kamyka” - nie wierzy艂em, 偶e mam przed sob膮 winowajc臋 wszystkich moich m臋czarni.
- Lepiej uwierz - powiedzia艂a Enea. Przysiad艂a na blacie i patrzy艂a, jak poprawiam na sobie koszul臋 od pi偶amy. - W 偶yciu cz臋sto jest tak, 偶e najmniejsze rzeczy sprawiaj膮 nam najwi臋cej b贸lu.
- Pewnie - przyzna艂em. Jaka艣 cz膮stka 艣wiadomo艣ci podpowiada艂a mi, 偶e dziewczynki w rzeczywisto艣ci nie ma ko艂o mnie; nigdy bym si臋 tak przy kim艣 nie za艂atwia艂, a ju偶 zw艂aszcza nie w obecno艣ci Enei. Jednak偶e od pierwszego zastrzyku ultramorfiny zwidywa艂a mi si臋 w majakach.
- Gratuluj臋 - rzek艂a urojona Enea. Jej u艣miech wygl膮da艂 jak prawdziwy: psotny, prowokuj膮cy p贸艂u艣mieszek, do kt贸rego zd膮偶y艂em si臋 przyzwyczai膰. Mia艂a na sobie zielone d偶insy i bia艂膮, bawe艂nian膮 koszul臋 - str贸j, jaki zwykle zak艂ada艂a do pracy na pustyni. Widzia艂em zarazem, 偶e jej cia艂o jest niematerialne: nie zas艂ania艂a mi znajduj膮cych si臋 za ni膮 umywalki i stosu r臋cznik贸w.
- Dzi臋ki - powiedzia艂em i powlok艂em si臋 do 艂贸偶ka. Nie mog艂em uwierzy膰, 偶e b贸l si臋 sko艅czy. Poza tym doktor Molina uprzedza艂a mnie, 偶e mog臋 mie膰 w nerce kilka kamieni.
Enei nie by艂o ze mn膮, kiedy Dem Ria, Dem Loa i stra偶nik Paxu weszli do pokoju.
- To wspaniale! - rzek艂a Dem Ria.
- Tak si臋 cieszymy - doda艂a Dem Loa. - Mieli艣my nadziej臋, 偶e operacja w szpitalu oka偶e si臋 zb臋dna.
- Daj no tu praw膮 r臋k臋 - poleci艂 mi 偶o艂nierz i przyku艂 mnie do mosi臋偶nej ramy 艂贸偶ka.
- Jestem wi臋藕niem? - zapyta艂em niepewnie.
- Od samego pocz膮tku - wyja艣ni艂. Wida膰 by艂o, jak pod wizjerem po 艣niadej twarzy sp艂ywa mu pot. - Jutro rano przyleci 艣migacz, 偶eby ci臋 zabra膰. Nie chcia艂bym, 偶eby艣 do tego czasu gdzie艣 si臋 zgubi艂. - Z tymi s艂owami wyszed艂, by z powrotem przycupn膮膰 w cieniu beczkodrzewa przed domem.
- Przykro nam, Raulu Endymionie. - Dem Loa ch艂odnymi palcami dotkn臋艂a mojego nadgarstka w kajdankach.
- To nie wasza wina - uspokoi艂em j膮. By艂em tak zm臋czony i oszo艂omiony ultramorfin膮, 偶e w艂asny j臋zyk nie chcia艂 mnie s艂ucha膰. - Z waszej strony zazna艂em samej dobroci. Ogromnej dobroci. - S艂abn膮cy b贸l i tak nie dawa艂 mi zasn膮膰.
- Ojciec Clifton chcia艂by z tob膮 porozmawia膰. Masz co艣 przeciwko temu?
Perspektywa rozmowy z misjonarzem wydawa艂a mi si臋 r贸wnie mi艂a, jak pomys艂, 偶eby szczury zacz臋艂y mi mocno obgryza膰 palce u n贸g.
- Oczywi艣cie - odpowiedzia艂em. - Czemu nie?
Ojciec Clifton by艂 m艂odszy ode mnie, niski - cho膰 nie tak niski jak Dem Ria, Dem Loa i inni przedstawiciele ich rasy - i pulchniutki. Mia艂 mi艂膮, zaczerwienion膮 twarz i rzedn膮ce blond w艂osy. Zna艂em takich jak on. W Stra偶y Planetarnej mieli艣my kapelana, kt贸ry bardzo go przypomina艂: szczery, bardzo 艂agodny, troch臋 jak maminsynek, kt贸ry zosta艂 ksi臋dzem, 偶eby nigdy do ko艅ca nie dorasta膰 i nie musie膰 samodzielnie zaj膮膰 si臋 w艂asnym 偶yciem. To Starowina zwr贸ci艂a moj膮 uwag臋 na to, jak bardzo proboszczowie r贸偶nych wiejskich, zagubionych w艣r贸d bagien parafii na Hyperionie s膮 podobni do dzieci: wierni traktuj膮 ich z respektem, a wszystkie kobiety robi膮 wok贸艂 nich mn贸stwo ha艂asu; ksi臋偶a nie musz膮 zabiega膰 o ich wzgl臋dy i konkurowa膰 z innymi m臋偶czyznami. Nie wydaje mi si臋, 偶eby przez Starowin臋 przemawia艂 prawdziwy antyklerykalizm, aczkolwiek odm贸wi艂a przyj臋cia krzy偶a - chyba zwyczajnie bawi艂 j膮 wizerunek ksi臋偶y wielkiego, pot臋偶nego imperium Paxu.
Ojciec Clifton chcia艂 porozmawia膰 o teologii.
J臋kn膮艂em dono艣nie, ale zinterpretowa艂 m贸j j臋k jako reakcj臋 na ruchy kamienia w nerce, bo tylko pochyli艂 si臋 nade mn膮, poklepa艂 mnie po ramieniu i mrukn膮艂:
- Spokojnie, spokojnie, synu.
M贸wi艂em ju偶, 偶e by艂 przynajmniej pi臋膰-sze艣膰 lat m艂odszy ode mnie?
- Raul... Mog臋 tak do ciebie m贸wi膰?
- Jasne, ojcze - zamkn膮艂em oczy, jakbym w艂a艣nie zasypia艂.
- Co s膮dzisz na temat Ko艣cio艂a, Raul?
Nie podnosz膮c powiek unios艂em b艂agalnie wzrok ku niebu.
- Ko艣cio艂a, ojcze?
Ojciec Clifton czeka艂 w milczeniu.
Wzruszy艂em ramionami; nie, w艂a艣ciwie tylko stara艂em si臋 wzruszy膰 ramionami - nie jest to 艂atwe, kiedy jedn膮 r臋k臋 ma si臋 przykut膮 gdzie艣 nad g艂ow膮, a w drug膮 wpi臋ta jest kropl贸wka.
Ojciec Clifton musia艂 jednak zrozumie膰 m贸j niezr臋czny ruch.
- Czy to znaczy, 偶e jest ci oboj臋tny? - zapyta艂 cicho.
Na tyle, na ile oboj臋tna mo偶e mi by膰 organizacja, kt贸ra pr贸bowa艂a mnie uwi臋zi膰 i zabi膰, pomy艣la艂em.
- Nie oboj臋tny, ojcze - powiedzia艂em. - Po prostu Ko艣ci贸艂... No, nijak si臋 ma do mojego 偶ycia.
Jedna z jasnych brwi pow臋drowa艂a w g贸r臋.
- Rety, Raul... Ko艣ci贸艂 艂膮czy w sobie wiele aspekt贸w... Z pewno艣ci膮 nie wszystkie s膮 idealne, ale trudno mi sobie wyobrazi膰, 偶eby kto艣 zarzuca艂 mu brak zwi膮zku z rzeczywisto艣ci膮.
Chcia艂em zn贸w wzruszy膰 ramionami, ale uzna艂em, 偶e jeden niezgrabny spazm wystarczy.
- Rozumiem ojca - powiedzia艂em, maj膮c nadziej臋, 偶e nasza rozmowa na tym si臋 zako艅czy.
Ksi膮dz nachyli艂 si臋 jeszcze bli偶ej. Opar艂 艂okcie na kolanach i spl贸t艂 d艂onie, nie do modlitwy jednak, lecz bardziej jak cz艂owiek, kt贸ry stara si臋 co艣 komu艣 wyt艂umaczy膰.
- Wiesz, 偶e rano zabior膮 ci臋 do bazy w Bombasino, prawda?
Skin膮艂em g艂ow膮; nadal mog艂em ni膮 swobodnie porusza膰.
- I wiesz, 偶e we Flocie Paxu i w Mercantilusie kar膮 za dezercj臋 jest 艣mier膰.
- Wiem - przyzna艂em - ale dopiero po uczciwie przeprowadzonym procesie.
Ojciec Clifton zignorowa艂 m贸j sarkazm. Na jego twarzy zna膰 by艂o trosk臋, nie wiedzia艂em jednak, czy bardziej martwi go m贸j los, czy przysz艂o艣膰 mojej nie艣miertelnej duszy - czy mo偶e jedno i drugie.
- Dla chrze艣cijan... - zacz膮艂 i si臋 zawaha艂. - Dla chrze艣cijan egzekucja jest kar膮, przykro艣ci膮, wi膮偶e si臋 zapewne z chwil膮 autentycznego przera偶enia, ale p贸藕niej maj膮 szans臋 si臋 poprawi膰 i wie艣膰 dalsze 偶ycie. Dla ciebie...
- Nico艣膰 - doko艅czy艂em za niego. - Wielkie Nic. Wieczny mrok. Nada-co艣膰. Stan臋 si臋 pokarmem dla robactwa.
Ojciec Clifton nie wygl膮da艂 na rozbawionego.
- Nie musi tak by膰, synu.
Westchn膮艂em i wyjrza艂em przez okno. Na Vitus-Gray-Balianusie B mieli艣my wczesne popo艂udnie; s艂o艅ce 艣wieci艂o tu inaczej ni偶 na planetach, kt贸re dobrze zna艂em - na Hyperionie, Starej Ziemi, nawet na Mar臋 Infinitus i innych 艣wiatach, kt贸re pozna艂em przelotnie, cho膰 bardzo intensywnie - r贸偶nica by艂a jednak na tyle subtelna, 偶e nie umia艂bym jej opisa膰. Nie mia艂em natomiast w膮tpliwo艣ci, 偶e tu jest pi臋knie: patrzy艂em na kobaltowe niebo z rozci膮gni臋tymi w fioletowe smugi chmurami; widzia艂em, jak z艂ote 艣wiat艂o k艂adzie si臋 na r贸偶owej glinie i drewnianych szkieletach domostw; s艂ysza艂em pokrzykiwania bawi膮cych si臋 w uliczce dzieci, cich膮 rozmow臋 Ces Ambr臋 z chorym bratem, Binem, nag艂y wybuch 艣miechu, kiedy co艣 ich rozbawi艂o... I mia艂bym na zawsze straci膰 to wszystko?
I zn贸w dolecia艂 mnie g艂os urojonej Enei:
- To w艂a艣nie znaczy by膰 cz艂owiekiem, kochanie: straci膰 to.
Ojciec Clifton odchrz膮kn膮艂.
- S艂ysza艂e艣 kiedy艣 o zak艂adzie Pascala, Raul?
- Owszem.
- Naprawd臋? - W g艂osie ojca Cliftona zabrzmia艂o zaskoczenie. Mia艂em wra偶enie, 偶e pomiesza艂em mu szyki, uprzedzaj膮c jego argumenty. - Wiesz w takim razie, dlaczego ma sens - doda艂 niepewnie.
Znowu westchn膮艂em. B贸l ustabilizowa艂 si臋 na sta艂ym poziomie; przesta艂 uderza膰 falami jak morski przyp艂yw. Przypomnia艂em sobie, 偶e pierwszy raz zetkn膮艂em si臋 z Blaise Pascalem jeszcze b臋d膮c dzieckiem, w rozmowie ze Starowin膮, potem rozmawia艂em o nim z Ene膮 pod arizo艅skim wieczornym niebem, a jeszcze p贸藕niej trafi艂em na jego „My艣li” w znakomicie zaopatrzonej bibliotece w Taliesinie Zachodnim.
- Pascal by艂 matematykiem - zacz膮艂 ojciec Clifton. - Prehegira艅skim uczonym... 呕y艂 chyba w osiemnastym wieku...
- W po艂owie siedemnastego - poprawi艂em go. - Urodzi艂 si臋 bodaj w 1623, zmar艂 w 1662. - Troch臋 blefowa艂em, bo cho膰 daty wydawa艂y mi si臋 w艂a艣ciwe, g艂owy nie da艂bym sobie za nie uci膮膰. Zapami臋ta艂em natomiast epok臋, bo kt贸rej艣 zimy 艂adnych par臋 tygodni zaj臋艂a nam z Ene膮 dyskusja o czasach O艣wiecenia i ich wp艂ywie na ludzi i instytucje, kt贸re istnia艂y przed hegir膮, przed er膮 Paxu.
- W艂a艣nie - zgodzi艂 si臋 ojciec Clifton. - Czasy, w jakich 偶y艂, s膮 jednak mniej istotne od hipotezy, kt贸r膮 przedstawi艂. Zastan贸w si臋, Raul: z jednej strony masz szans臋 zmartwychwstania, nie艣miertelno艣膰, wieczno艣膰 w niebie i dost臋p do 艂aski Chrystusa; z drugiej za艣... Jak to powiedzia艂e艣?
- Wielkie Nic - podpowiedzia艂em. - Nada-co艣膰.
- Gorzej - poprawi艂 mnie m艂ody ksi膮dz szczerym, gor膮cym g艂osem. - „Nada” znaczy „nic”; sen bez marze艅. Ale Pascal rozumia艂, 偶e brak odkupienia, jakiego dokona艂 Chrystus, to co艣 jeszcze gorszego: 偶al na wieki... bezgraniczna t臋sknota... bezbrze偶ny smutek.
- I piek艂o? - dopowiedzia艂em. - Wieczna kara?
Ojciec Clifton zacisn膮艂 mocniej d艂onie; nie czu艂 si臋 zbyt pewnie z drugiej strony barykady.
- By膰 mo偶e - przyzna艂. - Gdyby nawet str膮cenie do piek艂a oznacza艂o tylko ci膮g艂膮 艣wiadomo艣膰 straconych szans... to po co ryzykowa膰? Pascal zda艂 sobie spraw臋, 偶e je艣li Ko艣ci贸艂 si臋 myli, nic nie tracimy, przyjmuj膮c dawan膮 przeze艅 nadziej臋. A je艣li ma racj臋...
U艣miechn膮艂em si臋.
- Troch臋 to cyniczne, nie uwa偶a ojciec?
Ksi膮dz spojrza艂 mi prosto w oczy.
- Nie bardziej ni偶 twoja bezsensowna 艣mier膰, Raul. Nie, je艣li uznasz Chrystusa za naszego Pana, zaczniesz czyni膰 dobro w艣r贸d ludzi, s艂u偶y膰 swej spo艂eczno艣ci, braciom i siostrom w Chrystusie, a przy okazji ocalisz i cia艂o, i nie艣mierteln膮 dusz臋.
Pokiwa艂em g艂ow膮.
- Mo偶e jednak czasy, w jakich 偶y艂, s膮 istotne - odezwa艂em si臋 po d艂ugim milczeniu.
Ojciec Clifton zerkn膮艂 na mnie ciekawie; zmarszczy艂 brwi.
- Chodzi mi o Pascala. By艂 艣wiadkiem rewolucji intelektualnej, jak膮 ludzie rzadko maj膮 okazj臋 ogl膮da膰. Kopernik i Kepler rozszerzyli po tysi膮ckro膰 granice znanego wszech艣wiata; S艂o艅ce sta艂o si臋... zwyk艂ym s艂o艅cem, jednym z wielu, ojcze; wszystko by艂o w ruchu, zepchni臋te na bok, odsuni臋te od centrum. Pascal powiedzia艂 kiedy艣: „Przera偶a mnie odwieczna cisza tych niesko艅czonych przestrzeni”.
Ojciec Clifton przysun膮艂 si臋 jeszcze bli偶ej 艂贸偶ka. Czu艂em wo艅 myd艂a i kremu do golenia na jego g艂adkiej sk贸rze.
- Jego zak艂ad jest tym bardziej godzien rozwa偶enia, Raul.
Zamruga艂em. Mia艂em ochot臋 znale藕膰 si臋 jak najdalej od r贸偶owiutkiego, 艣wie偶o wygolonego ksi臋偶yca w pe艂ni; ba艂em si臋, 偶e cuchn臋 potem, b贸lem i strachem. Od dwudziestu czterech godzin nie my艂em z臋b贸w.
- Nie wydaje mi si臋, 偶ebym chcia艂 go zaakceptowa膰, je艣li ma to oznacza膰 konszachty z Ko艣cio艂em, kt贸ry upodli艂 si臋 na tyle, 偶e cen膮 za uratowanie 偶ycia dziecka musi by膰 absolutne pos艂usze艅stwo i podda艅stwo jego rodziny.
Ojciec Clifton szarpn膮艂 si臋 na krze艣le, jakbym go spoliczkowa艂. Na blad膮 twarz wyp艂yn膮艂 mu rumieniec. Ksi膮dz wsta艂 i poklepa艂 mnie po r臋ce.
- Prze艣pij si臋 - powiedzia艂. - Wr贸cimy do tej rozmowy jutro, zanim wyjedziesz.
Sprawy jednak mia艂y si臋 potoczy膰 inaczej. Gdybym w tamtej chwili siedzia艂 przed domem i patrzy艂 w konkretny sektor popo艂udniowego nieba, dostrzeg艂bym na b艂臋kitnej kopule ognist膮 rys臋: to pilotowany przez Nemes statek podchodzi艂 do l膮dowania w bazie Bombasino.
Po wyj艣ciu ojca Cliftona zasn膮艂em.
Patrzy艂em, jak siedzimy z Ene膮 u wej艣cia do jej schronu na pustyni. Rozmawiali艣my dalej.
- Ju偶 mi si臋 to 艣ni艂o - powiedzia艂em, rozgl膮daj膮c si臋 dooko艂a. Dotkn膮艂em ukrytego pod warstw膮 p艂贸tna kamiennego muru; wci膮偶 promieniowa艂 nagromadzonym za dnia ciep艂em.
- To prawda - przytakn臋艂a Enea i poci膮gn臋艂a 艂yk 艣wie偶o zaparzonej herbaty.
- Mia艂a艣 mi powiedzie膰, jaki to sekret czyni z ciebie mesjasza - us艂ysza艂em w艂asne s艂owa. - Sekret, dzi臋ki kt贸remu jeste艣 „form膮 po艂膮czenia mi臋dzy 艣wiatami”, jak m贸wi艂 Ummon.
- Zgadza si臋 - moja przyjaci贸艂ka zn贸w pokiwa艂a g艂ow膮. - Najpierw jednak powiedz mi, czy uwa偶asz, 偶e odpowied藕, jakiej udzieli艂e艣 ojcu Cliftonowi, by艂a w艂a艣ciwa.
- W艂a艣ciwa? - wzruszy艂em ramionami. - By艂em na niego z艂y.
Enea zn贸w 艂ykn臋艂a herbaty. Unosz膮ca si臋 znad kubka para si臋gn臋艂a jej oczu.
- Nie odpowiedzia艂e艣 mu, co s膮dzisz o zak艂adzie Pascala.
- Nie musia艂em - odpar艂em poirytowany. - Ma艂y Bin Ria Dem Loa Alem umiera na raka, a Ko艣ci贸艂 zas艂ania si臋 krzy偶okszta艂tem. To plugawe... ohydne. Nie chc臋 mie膰 z tym nic wsp贸lnego.
Enea spojrza艂a na mnie sponad paruj膮cego naczynia.
- A gdyby Ko艣ci贸艂 nie by艂 tak plugawy, Raul... Gdyby ofiarowa艂 krzy偶okszta艂t bez zobowi膮za艅, przyj膮艂by艣 go?
- Nie - odpowiedzia艂em z gwa艂towno艣ci膮, kt贸ra mnie samego zdumia艂a.
- Czyli nie chodzi ci o zepsucie panuj膮ce w Ko艣ciele. - Dziewczynka si臋 u艣miechn臋艂a. - Odrzucasz samo zmartwychwstanie.
Ju偶 chcia艂em zaoponowa膰, gdy nagle zawaha艂em si臋, zmarszczy艂em brwi i spr贸bowa艂em ubra膰 my艣li w s艂owa.
- Odrzucam ten rodzaj zmartwychwstania. To fakt.
- A jest jaki艣 inny? - Enea wci膮偶 si臋 u艣miecha艂a.
- Kiedy艣 Ko艣ci贸艂 tak uwa偶a艂. Przez blisko trzy tysi膮ce lat kusi艂 ludzi obietnic膮 nie艣miertelno艣ci duszy, nie cia艂a.
- Wierzysz w ten drugi rodzaj zmartwychwstania?
- Nie - przyzna艂em r贸wnie szybko, jak poprzednio. Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Zak艂ad Pascala nigdy do mnie nie przemawia艂. Mam wra偶enie, 偶e pod wzgl臋dem logicznym jest... jaki艣 taki... p艂ytki.
- Mo偶e dlatego, 偶e daje tylko dwie mo偶liwo艣ci do wyboru - powiedzia艂a Enea. Na pustyni rozleg艂 si臋 kr贸tki, ostry krzyk sowy. - Zmartwychwstanie i nie艣miertelno艣膰 ducha albo 艣mier膰 i pot臋pienie.
- Te dwa ostatnie poj臋cia nie s膮 to偶same - zauwa偶y艂em.
- Nie, ale mo偶e by艂y dla kogo艣 takiego, jak Pascal, „przera偶ony odwieczn膮 cisz膮 tych niesko艅czonych przestrzeni”.
- Duchowa agorafobia.
Enea parskn臋艂a 艣miechem, tak szczerym i spontanicznym, 偶e nie spos贸b by艂o go nie kocha膰. Nie spos贸b by艂o nie kocha膰 jej.
- Religia od zawsze oferuje nam tego rodzaju fa艂szywy dualizm. - Postawi艂a kubek na p艂askim kamieniu. - Cisza niesko艅czonej przestrzeni albo przytulne ciep艂o wewn臋trznej pewno艣ci.
Chrz膮kn膮艂em.
- Ko艣ci贸艂 Paxu proponuje bardziej pragmatyczn膮 pewno艣膰.
- Kto wie, czy to nie jedyne, co mu dzi艣 pozosta艂o. - Enea pokiwa艂a g艂ow膮. - Mo偶e nasze zasoby wiary duchowej si臋 wyczerpa艂y.
- Mo偶e powinny wyczerpa膰 si臋 dawno temu - stwierdzi艂em ostro. - Przes膮dy sporo nas kosztowa艂y: wojny, pogromy, op贸r wobec logiki, nauki, medycyny... 偶e nie wspomn臋 ju偶 o kumulowaniu w艂adzy w r臋kach takich ludzi, jak ci, kt贸rzy stoj膮 na czele Paxu.
- Czy w takim razie religia sprowadza si臋 do przes膮d贸w, Raul? Ca艂a wiara to g艂upstwo?
Spojrza艂em na ni膮 z ukosa. Przyt艂umione 艣wiat艂o lampy ze schronu i s艂abiutki blask gwiazd igra艂y na jej ostrych ko艣ciach policzkowych i delikatnej krzywi藕nie podbr贸dka.
- Co masz na my艣li? - zapyta艂em, s艂usznie spodziewaj膮c si臋 pu艂apki.
- Czy gdyby艣 wierzy艂 we mnie, by艂aby to g艂upota?
- Wierzy艂 w ciebie... Jak to? - zapyta艂em podejrzliwie, z irytacj膮. - Jak w przyjaci贸艂k臋? Czy jak w mesjasza?
- Co to za r贸偶nica? - Enea znowu u艣miechn臋艂a si臋 w spos贸b, kt贸ry zwiastowa艂 prowokacj臋.
- Wiara w przyjaciela to... to przyja藕艅 - wyja艣ni艂em. - Lojalno艣膰.. . - zawaha艂em si臋. - Mi艂o艣膰.
- A wiara w mesjasza? - nalega艂a Enea. Ogniki zamigota艂y w jej oczach.
Zrobi艂em szeroki, gwa艂towny ruch r臋k膮.
- To religia.
- A je艣li tw贸j przyjaciel jest mesjaszem? - Tym razem Enea u艣miechn臋艂a si臋 od ucha do ucha.
- To znaczy, je艣li twojemu przyjacielowi zdaje si臋, 偶e jest mesjaszem”? - poprawi艂em j膮 i jeszcze raz wzruszy艂em ramionami. - Chyba nie pozostaje nic innego, jak by膰 mu wiernym i pilnowa膰, 偶eby nie trafi艂 do domu wariat贸w.
Weso艂o艣膰 znikn臋艂a z twarzy Enei, czu艂em jednak, 偶e nie z powodu mojej ostrej uwagi. Dziewczynka zdawa艂a si臋 patrze膰 w g艂膮b w艂asnej duszy.
- Chcia艂abym, 偶eby to by艂o takie proste, m贸j drogi przyjacielu.
By艂em poruszony i przepe艂niony z艂o艣ci膮, kt贸ra zdawa艂a si臋 r贸wnie rzeczywista, jak fala nudno艣ci.
- Mia艂a艣 mi powiedzie膰 dlaczego wybrano ci臋 na mesjasza, male艅ka - przypomnia艂em. - Co sprawia, 偶e 艂膮czysz dwa 艣wiaty.
Dziewczynka - a w艂a艣ciwie m艂oda kobieta - skin臋艂a powa偶nie g艂ow膮.
- Wybrano mnie, bo jestem pierwszym dzieckiem Centrum i cz艂owieka.
O tym ju偶 mi m贸wi艂a. Pokiwa艂em g艂ow膮.
- Czyli te w艂a艣nie 艣wiaty 艂膮czysz, tak? Centrum i nasz?
- Dwa spo艣r贸d wielu. - Podnios艂a na mnie wzrok. - Nie po prostu dwa. Na tym w艂a艣nie polega rola mesjasza, Raul, na 艂膮czeniu r贸偶nych 艣wiat贸w. R贸偶nych epok. Nie daj膮cych si臋 pogodzi膰 idei.
- I jeste艣 mesjaszem, poniewa偶 masz 艂膮czno艣膰 z oboma tymi 艣wiatami, czy tak?
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮, szybko, niemal niecierpliwie. W jej oczach zamigota艂o co艣 na kszta艂t z艂o艣ci.
- Nie - rzuci艂a. - Jestem mesjaszem ze wzgl臋du na to, co potrafi臋 robi膰.
Jej zdecydowanie zbi艂o mnie z tropu.
- A co potrafisz, ma艂a?
Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, 偶eby mnie pog艂aska膰.
- Pami臋tasz, jak m贸wi艂am, 偶e Ko艣ci贸艂 i Pax maj膮 racj臋, Raul? 呕e jestem wirusem?
- Aha.
艢cisn臋艂a mnie za przegub.
- Mog臋 przenosi膰 tego wirusa, Raul. Zara偶a膰 innych. Mno偶y膰 nosicieli w post臋pie geometrycznym.
- Nosicieli czego? Mesjanizmu?
Pokr臋ci艂a przecz膮co g艂ow膮 z tak smutnym wyrazem twarzy, 偶e mia艂em ochot臋 j膮 przytuli膰 i pocieszy膰. Nie pu艣ci艂a mojego nadgarstka.
- Nie. Chodzi mi o nast臋pny etap rozwoju, o to, czym jeste艣my. Czym mo偶emy by膰.
Wzi膮艂em g艂臋boki wdech.
- M贸wi艂a艣 o nauczaniu fizyki mi艂o艣ci, o rozumieniu jej jako podstawowej si艂y we wszech艣wiecie. Czy to ona w艂a艣nie jest tym wirusem?
Enea pos艂a艂a mi d艂ugie spojrzenie.
- To tylko 藕r贸d艂o wirusa - rzek艂a 艂agodnie. - Ja nauczam, jak wykorzystywa膰 t臋 energi臋.
- Jak? - zapyta艂em szeptem.
Enea zmru偶y艂a oczy, po czym powoli je otworzy艂a, jakby to ona 艣ni艂a i zaraz mia艂a si臋 obudzi膰.
- Powiedzmy, 偶e s膮 cztery stopnie, cztery etapy. Cztery... poziomy.
Milcza艂em. Palce Enei zacisn臋艂y si臋 w p臋tl臋 wok贸艂 mojego przegubu.
- Pierwszym jest poznanie j臋zyka umar艂ych.
- Co to...
- 膯艣艣! - przy艂o偶y艂a wskazuj膮cy palec wolnej r臋ki do moich ust, 偶eby mnie uciszy膰. - Drugi to poznanie j臋zyka 偶ywych.
Skin膮艂em g艂ow膮; nie zrozumia艂em 偶adnego z tych dw贸ch zda艅.
- Trzeci to us艂yszenie muzyki sfer - szepn臋艂a.
Zetkn膮艂em si臋 z tym starym zwrotem w bibliotece w Taliesinie Zachodnim: chodzi艂o o astrologi臋, o czasy, gdy na Starej Ziemi nie nasta艂 jeszcze Wiek Rozumu, a Kepler konstruowa艂 drewniane modeliki Uk艂adu S艂onecznego, oparte na idealnych kszta艂tach, na szklanych sferach z gwiazdami i planetami, wprawianych w ruch przez anio艂y... Ca艂a masa podobnych bredni. Nie mia艂em zielonego poj臋cia, o czym m贸wi moja ma艂a przyjaci贸艂ka i jakie jest znaczenie jej s艂贸w w epoce lot贸w z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮.
- Czwarty etap - ci膮gn臋艂a zamy艣lona - to nauczy膰 si臋, jak zrobi膰 pierwszy krok.
- Pierwszy krok... - powt贸rzy艂em zmieszany. - Chodzi ci o pierwszy... Jak to sz艂o? Poznanie j臋zyka umar艂ych?
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮 i powoli skupi艂a wzrok na mojej osobie, jakby przez chwil臋 znajdowa艂a si臋 zupe艂nie gdzie indziej.
- Nie; jak zrobi膰 pierwszy krok.
Prawie wstrzyma艂em oddech.
- No dobrze - powiedzia艂em. - Jestem got贸w, male艅ka. Naucz mnie.
- Oto ironia losu, Raul. - U艣miechn臋艂a si臋. - Je艣li zdecyduj臋 si臋 to zrobi膰, na zawsze pozostan臋 T膮, Kt贸ra Naucza. Naj艣mieszniejsze jest to, 偶e nie musz臋 niczego naucza膰. Wystarczy, 偶e podziel臋 si臋 tym wirusem ze wszystkimi, kt贸rzy chc膮 si臋 ode mnie uczy膰.
Spu艣ci艂em wzrok na obejmuj膮ce moj膮 r臋k臋 drobne palce.
- Czyli przekaza艂a艣 mi ju偶 tego... wirusa? - zapyta艂em. Nie czu艂em nic szczeg贸lnego, poza zwyk艂ym szczypaniem jakby s艂abego pr膮du, kt贸re zawsze towarzyszy艂o jej dotykowi.
Roze艣mia艂a si臋.
- Nie, Raul, nie jeste艣 jeszcze gotowy. Poza tym do przekazania wirusa niezb臋dna jest komunia, nie po prostu dotyk. W dodatku nie podj臋艂am jeszcze decyzji... czy powinnam to zrobi膰.
- Podzieli膰 si臋 nim ze mn膮? - zapyta艂em. - Komunia?
- Ze wszystkimi - wyszepta艂a, spowa偶niawszy nagle. - Ze wszystkimi, kt贸rzy s膮 gotowi si臋 uczy膰. - Zn贸w spojrza艂a mi w oczy. W dali rozleg艂o si臋 szczekanie kojota. - Te poziomy... etapy... nie mog膮 wsp贸艂istnie膰 z krzy偶okszta艂tem.
- W takim razie ponownie narodzeni nie mog膮 si臋 uczy膰? - upewni艂em si臋. Wyklucza艂oby to zdecydowan膮 wi臋kszo艣膰 populacji.
- Mog膮... - zn贸w pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Tylko nie mog膮 si臋 ju偶 odradza膰. Krzy偶okszta艂t musi znikn膮膰.
Wypu艣ci艂em powietrze z p艂uc. Nie rozumia艂em wi臋kszo艣ci naszej rozmowy, ale to dlatego, 偶e Enea pos艂ugiwa艂a si臋 dziwnym j臋zykiem. Czy偶 nie tak w艂a艣nie przemawiaj膮 mesjasze? - zapyta艂a g艂osem Starowiny cyniczna cz膮stka mego, ja”.
- Nie da si臋 usun膮膰 krzy偶okszta艂tu, nie zabijaj膮c osoby, kt贸ra go nosi - rzek艂em. - To prawdziwa 艣mier膰. - Zastanawia艂em si臋, czy nie dlatego nie chcia艂em przyj膮膰 krzy偶a... A mo偶e raczej powodowa艂a mn膮 m艂odzie艅cza wiara we w艂asn膮 nie艣miertelno艣膰.
Enea nie odpowiedzia艂a mi wprost.
- Polubi艂e艣 ludzi z Widmowej Helisy Amoiete'a, prawda? - zagadn臋艂a.
Zdziwi艂em si臋. Czy to zdanie mi si臋 przy艣ni艂o? A ci ludzie? M贸j b贸l? Czy偶bym teraz nie 艣ni艂? Czy po prostu przypomina艂em sobie rzeczywist膮 rozmow臋? Ale przecie偶 Enea nie wiedzia艂a o Dem Rii i pozosta艂ych. Pogr膮偶ony w mroku, kamienno-p艂贸cienny schron zafalowa艂, jak rozpadaj膮ca si臋 na kawa艂ki kraina sn贸w.
- Polubi艂em - odpar艂em. Dziewczynka pu艣ci艂a moj膮 r臋k臋. Przecie偶 nadgarstek mam przykuty do ramy 艂贸偶ka!
Enea pokiwa艂a g艂ow膮 i napi艂a si臋 stygn膮cej herbaty.
- Dla ca艂ej Helisy jest nadzieja, podobnie jak dla tysi臋cy cywilizacji, kt贸re odrodzi艂y si臋 i rozkwit艂y po Upadku. Hegemonia oznacza艂a podobie艅stwo, Raul. Pax jest jeszcze gorszy. Ludzki genom... ludzka dusza, Raul... nie ufa jednakowo艣ci. Zawsze jest gotowa podj膮膰 ryzyko zmian, by wprowadzi膰 r贸偶norodno艣膰.
- Eneo - powiedzia艂em i wyci膮gn膮艂em do niej r臋k臋. - Ja nie... Nie mo偶emy...
Poczu艂em, 偶e spadam i senny krajobraz rozmy艂 si臋 jak mi臋kka tektura w ulewnym deszczu. Moja przyjaci贸艂ka znikn臋艂a mi z oczu.
- Obud藕 si臋, Raul. Id膮 po ciebie. Szukaj膮 ci臋 ludzie Paxu.
Spr贸bowa艂em si臋 ockn膮膰; czo艂ga艂em si臋 ku 艣wiadomo艣ci niczym ospa艂a maszyna pe艂zn膮ca pod g贸r臋, ale brzemi臋 zm臋czenia i 艣rodk贸w przeciwb贸lowych 艣ci膮ga艂o mnie w d贸艂. Nie rozumia艂em, dlaczego Enea mia艂aby chcie膰, 偶ebym si臋 obudzi艂; tak dobrze si臋 nam rozmawia艂o.
- Obud藕 si臋, Raulu Endymionie. - To nie by艂a Enea. Nie zd膮偶y艂em jeszcze doj艣膰 do siebie, gdy rozpozna艂em cichy g艂os i charakterystyczny akcent Dem Rii.
Usiad艂em na 艂贸偶ku. Ona mnie rozbiera艂a! Zdj臋艂a ze mnie lu藕n膮 nocn膮 koszul臋 i pr贸bowa艂a naci膮gn膮膰 podkoszulk臋 - czyst膮, pachn膮c膮 o偶ywcz膮 bryz膮, ale bez w膮tpienia moj膮 w艂asn膮. Doln膮 cz臋艣膰 bielizny mia艂em ju偶 na sobie, a spodnie, koszula i kamizelka le偶a艂y w nogach 艂贸偶ka. Jak zdo艂a艂a mnie ubra膰, skoro praw膮 r臋k臋 stra偶nik przyku艂 mi do...
Spojrza艂em na w艂asne r臋ce; otwarte kajdanki le偶a艂y na po艣cieli, a w d艂oni czu艂em bolesne uk艂ucia, zwiastuj膮ce powr贸t kr膮偶enia. Obliza艂em spierzchni臋te wargi i zapyta艂em, starannie wymawiaj膮c poszczeg贸lne zg艂oski:
- Ludzie Paxu? Szukaj膮 mnie?
Dem Ria zak艂ada艂a mi koszul臋 jak dziecku, jak Binowi... albo jeszcze m艂odszemu. Machn膮艂em r臋k膮, 偶eby da艂a sobie spok贸j i zacz膮艂em sam si臋 zapina膰. W艂asne palce wyda艂y mi si臋 nagle okropnie niezgrabne. W Taliesinie Zachodnim, na Starej Ziemi, u偶ywano guzik贸w zamiast p艂ytek zapinkowych i zdawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 do nich przywyk艂em, teraz jednak zabawa przeci膮ga艂a si臋 w niesko艅czono艣膰.
- ... i us艂yszeli艣my w radiu, 偶e w Bombasino wyl膮dowa艂 statek z czworgiem ludzi - dwoma m臋偶czyznami i dwoma kobietami - w obcych mundurach. Wypytywali komendanta o ciebie. Dopiero co wystartowali, l膮downik i trzy 艣migacze. B臋d膮 tu za cztery minuty, mo偶e szybciej.
- W radiu? - powt贸rzy艂em g艂upawo. - M贸wili艣cie przecie偶, 偶e radio nie dzia艂a. Czy to nie dlatego ksi膮dz musia艂 uda膰 si臋 do bazy po lekarza?
- Radio ojca Cliftona nie dzia艂a - wyszepta艂a Dem Ria i 艣ci膮gn臋艂a mnie z 艂贸偶ka. Stan膮艂em, a ona pomog艂a mi utrzyma膰 r贸wnowag臋 przy zak艂adaniu spodni. - Mamy radia... transmitery wi膮zek komunikacyjnych... przeka藕niki satelitarne... Pas o niczym nie wie. Mamy te偶 szpieg贸w. Jeden z nich ostrzeg艂 nas... Po艣piesz si臋, Raulu Endymionie. Statki zaraz tu dotr膮.
Nagle ca艂kowicie si臋 obudzi艂em; zala艂a mnie fala gniewu i poczucie beznadziei, kt贸re omal znowu nie zwali艂o mnie z n贸g. Dlaczego ci dranie nie chc膮 mi da膰 spokoju? Czworo ludzi w obcych mundurach... Pax, nikt inny. Najwidoczniej nie zaprzestali poszukiwa艅 Enei, A. Bettika i mnie, kiedy ksi膮dz kapitan de Soya ponad cztery lata temu pom贸g艂 nam unikn膮膰 pu艂apki na Bo偶ej Kniei.
Spojrza艂em na zamontowany w komlogu chronometr: zosta艂a mi dos艂ownie minuta. Nie mia艂em dok膮d uciec; 偶o艂nierze Paxu z pewno艣ci膮 by mnie znale藕li.
- Pu艣膰 mnie - powiedzia艂em i odsun膮艂em si臋 od niewysokiej kobiety w niebieskiej sukni. Przez otwarte okno wpada艂 powiew popo艂udniowej bryzy, poruszaj膮c zas艂onkami. Zdawa艂o mi si臋, 偶e s艂ysz臋 wpadaj膮ce w ultrad藕wi臋ki bzyczenie silnik贸w 艣migaczy. - Musz臋 ucieka膰 z waszego domu... - Oczyma wyobra藕ni widzia艂em, jak 偶o艂nierze pal膮 domostwo, a wraz z nim Ces Ambr臋 i Bina.
Dem Ria odci膮gn臋艂a mnie od okna. W tej samej chwili do pokoju wszed艂 pan domu - m艂ody Alem Mikail Dem Alem - i Dem Loa. Nie艣li masywne, luzyjskie cielsko stra偶nika, kt贸ry mia艂 mnie pilnowa膰. Ces Ambr臋 z b艂yskiem w oku podtrzymywa艂a jego nogi, podczas gdy Bin usi艂owa艂 mu 艣ci膮gn膮膰 jeden z ogromnych bucior贸w. Luzyjczyk spa艂 twardo; z otwartych ust ciek艂a mu stru偶ka 艣liny, zbieraj膮c si臋 w plam臋 na ko艂nierzu polowego munduru.
Popatrzy艂em na Dem Ri臋.
- Przed kwadransem Dem Loa przynios艂a mu herbaty - wyja艣ni艂a cicho. Uczyni艂a wdzi臋czny gest d艂oni膮; pow艂贸czysty r臋kaw sukni wyd膮艂 si臋 przy tym jak balon. - Obawiam si臋, 偶e zu偶yli艣my ca艂y przepisany ci zapas ultramorfiny, Raulu Endymionie.
- Musz臋 i艣膰... - odezwa艂em si臋. B贸l w plecach by艂 zno艣ny, ale nogi wci膮偶 si臋 pode mn膮 trz臋s艂y.
- Nie - zaoponowa艂a Dem Ria. - Od razu by ci臋 z艂apali. - Wskaza艂a na okno, sk膮d dobieg艂 charakterystyczny, basowy pomruk repulsor贸w EM, kt贸ry za chwil臋 przeszed艂 w dudnienie silnik贸w odrzutowych. Statek kr膮偶y艂 w艂a艣nie nad wiosk膮, szukaj膮c dogodnego miejsca do l膮dowania. W chwil臋 p贸藕niej szyby w oknach zadr偶a艂y potr贸jnym grzmotem uderzeniowej fali d藕wi臋kowej i dwa 艣migacze zni偶y艂y lot nad s膮siednimi budynkami.
Alem Mikail rozebra艂 Luzyjczyka do bielizny, po艂o偶y艂 go na 艂贸偶ku, zatrzasn膮艂 kajdanki na jego masywnym prawym przegubie i przyku艂 do 艂贸偶ka. Dem Loa i Ces Ambr臋 zebra艂y reszt臋 stroju 偶o艂nierza i upchn臋艂y do worka z praniem. Ma艂y Bin Ria Dem Loa Alem wrzuci艂 tam jeszcze jego he艂m, nie rozstawa艂 si臋 za to ze zdobyczn膮 r臋czn膮 kartaczownic膮. Wzdrygn膮艂em si臋: dziecko z broni膮 by艂o widokiem, kt贸rego zawsze stara艂em si臋 unika膰 - nawet gdy sam b臋d膮c brzd膮cem uczy艂em si臋 obchodzi膰 z broni膮 energetyczn膮, kiedy nasz w贸z toczy艂 si臋 wolno przez hyperio艅skie mokrad艂a. Alem jednak tylko si臋 u艣miechn膮艂, poklepa艂 Bina po ramieniu i zabra艂 mu kartaczownic臋. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e ma艂y by艂 ju偶 z broni膮 obeznany - palce trzyma艂 z dala od os艂ony spustu, stara艂 si臋 nie celowa膰 w nikogo z obecnych, a podaj膮c ojcu bro艅 sprawdzi艂 bezpiecznik.
U艣miechn膮艂 si臋 do mnie, zabra艂 ci臋偶k膮 torb臋 z mundurem stra偶nika i wybieg艂 z pokoju. Ha艂as na dworze wzr贸s艂 do og艂uszaj膮cego crescendo. Wyjrza艂em przez okno.
L膮duj膮cy czarny 艣migacz wzbija艂 chmury kurzu trzydzie艣ci metr贸w od nas, przy ulicy nad kana艂em; widzia艂em go w prze艣wicie mi臋dzy domami. L膮downik znik艂 mi z oczu bardziej na po艂udnie, prawdopodobnie siadaj膮c na rozleg艂ej 艂膮ce ko艂o studni, gdzie powali艂 mnie b贸l w nerkach.
Upora艂em si臋 w艂a艣nie z wsuni臋ciem but贸w i zapi臋ciem kamizelki, gdy Alem wr臋czy艂 mi kartaczownic臋. Odruchowo sprawdzi艂em bezpiecznik i wska藕nik na艂adowania, po czym pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Nie - powiedzia艂em. - To by艂oby samob贸jstwo, gdybym rzuci艂 si臋 na 偶o艂nierzy Paxu uzbrojony tylko w co艣 takiego. Ich pancerz. .. - W rzeczywisto艣ci nie my艣la艂em akurat o ich pancerzu, lecz o tym, 偶e gdyby odpowiedzieli ogniem, w mgnieniu oka zr贸wnaliby dom z ziemi膮. Przyszed艂 mi na my艣l ch艂opiec, kr臋c膮cy si臋 na zewn膮trz z torb膮 wypchan膮 mundurem stra偶nika. - Co z Binem? - zapyta艂em. - Je艣li go z艂api膮...
- Wiemy, wiemy - przerwa艂a mi Dem Ria. Wyci膮gn臋艂a mnie z pokoju i popchn臋艂a w w膮ski korytarz. Nie zna艂em rozk艂adu tej cz臋艣ci budynku; przez ostatnie czterdzie艣ci kilka godzin m贸j wszech艣wiat ogranicza艂 si臋 do sypialni i przyleg艂ej toalety. - Chod藕 ju偶 - ponagli艂a mnie.
Jeszcze raz si臋 szarpn膮艂em i poda艂em pistolet Alemowi.
- Pozw贸lcie mi uciec - poprosi艂em, a serce wali艂o mi jak op臋tane. Machn膮艂em r臋k膮 w stron臋 pochrapuj膮cego Luzyjczyka. - Nie nabior膮 si臋 nawet przez moment. Mog膮 skontaktowa膰 si臋 z lekark膮, je艣li ju偶 nie przylecia艂a kt贸rym艣 ze 艣migaczy, i poprosi膰, 偶eby mnie zidentyfikowa艂a. Powiedzcie im... - Popatrzy艂em na przyjazne twarze ludzi w b艂臋kitach. - Powiedzcie, 偶e pokona艂em stra偶nika i grozi艂em wam broni膮... - urwa艂em w p贸艂 zdania; przecie偶 Luzyjczyk natychmiast zdementowa艂by moje bajeczki i udzia艂 ca艂ej rodziny w mojej ucieczce nie ulega艂by w膮tpliwo艣ci. Przenios艂em wzrok na kartaczownic臋; korci艂o mnie, 偶eby zabra膰 j膮 z r膮k m臋偶czyzny... Jeden 艂adunek stalowych igie艂 wystarczy艂by, 偶eby stra偶nik si臋 nie obudzi艂, nie mia艂 okazji dementowa膰 bajeczek i nie zagra偶a艂 moim opiekunom.
Tylko 偶e na to nie umia艂bym si臋 zdoby膰. Potrafi艂bym zastrzeli膰 偶o艂nierza w uczciwej walce - fala gniewu i adrenaliny w 偶y艂ach, przebiwszy si臋 przez opary s艂abo艣ci i strachu, czyni艂a t臋 perspektyw臋 szczeg贸lnie atrakcyjn膮 - ale w 偶yciu nie zastrzeli艂bym 艣pi膮cego cz艂owieka.
Nie zanosi艂o si臋 jednak na uczciw膮 walk臋: ludzie Paxu w pancerzach - 偶e o tajemniczej czw贸rce z l膮downika (Gwardia Szwajcarska?) nie wspomn臋 - byliby ca艂kowicie niewra偶liwi na moje kartacze i wszelki inny or臋偶, mo偶e poza w艂asn膮 broni膮 szturmow膮. A Szwajcarom i ona nie czyni艂aby krzywdy. By艂em udupiony. Dobrzy ludzie, kt贸rzy okazali mi tyle ciep艂a, byli udupieni razem ze mn膮.
Kuchenne drzwi otworzy艂y si臋 z trzaskiem i Bin wpad艂 do przedpokoju. Spod zadartej, drugiej szaty wyziera艂y mu chude n贸偶ki. Patrzy艂em na niego, rozmy艣laj膮c o tym, 偶e nie otrzyma krzy偶okszta艂tu i umrze na raka... A jego rodzice sp臋dz膮 pewnie z dziesi臋膰 lat w wi臋zieniu.
- Przepraszam... - Nie umia艂em znale藕膰 w艂a艣ciwych s艂贸w. S艂ysza艂em, 偶e na ulicy panuje zamieszanie: to 偶o艂nierze przedzierali si臋 przez wieczorny t艂umek przechodni贸w.
- Raulu Endymionie - powiedzia艂a Dem Loa swoim cichym, spokojnym g艂osem. Poda艂a mi wydobyty z kajaka plecak. - Prosz臋, zamknij si臋 i chod藕 z nami. Ale ju偶.
W pod艂odze korytarza znajdowa艂o si臋 wej艣cie do podziemnego tunelu. Zawsze mi si臋 wydawa艂o, 偶e tajne przej艣cia trafiaj膮 si臋 tylko w holodramach, tym niemniej ch臋tnie pod膮偶y艂em za Dem Ri膮. Musieli艣my dziwnie wygl膮da膰: Dem Ria i Dem Loa sp艂ywa艂y mi臋kko po stromych schodach, za nimi szed艂em ja z kartaczownic膮 w gar艣ci i plecakiem spadaj膮cym mi z ramienia, potem ma艂y Bin z siostr膮, a na ko艅cu, zamkn膮wszy za sob膮 klap臋, Alem Mikail Dem Alem. Je艣li nie liczy膰 艣pi膮cego Luzyjczyka, dom zosta艂 pusty.
Schody prowadzi艂y poni偶ej normalnego poziomu piwnicy. Z pocz膮tku mia艂em wra偶enie, 偶e mury pod ziemi膮 r贸wnie偶 zbudowano z wysuszonej gliny, ale po chwili dotar艂o do mnie, 偶e tunel wykuto w mi臋kkiej skale, najprawdopodobniej piaskowcu. Po dwudziestu siedmiu stopniach stan臋li艣my na dnie niemal pionowej sztolni i Dem Ria poprowadzi艂a nas w膮skim korytarzem, rozja艣nionym blaskiem bladych, chemicznych 偶arkul. Zastanawia艂em si臋, po co w przeci臋tnym domu obywateli klasy 艣redniej znalaz艂o si臋 sekretne przej艣cie.
Niebieska szata z kapturem odwr贸ci艂a si臋 w moj膮 stron臋 i Dem Loa, jakby czytaj膮c w moich my艣lach, wyszepta艂a:
- Widmowa Helisa Amoiete'a wymaga istnienia... hmm... dyskretnych wej艣膰 do dom贸w. Przydaj膮 si臋 szczeg贸lnie w okresie Podw贸jnej Ciemno艣ci.
- Podw贸jnej Ciemno艣ci? - szepn膮艂em w odpowiedzi. Schyli艂em g艂ow臋, 偶eby nie uderzy膰 w 偶arkul臋. Przeszli艣my ju偶 ze dwadzie艣cia, mo偶e dwadzie艣cia pi臋膰 metr贸w, chyba oddalaj膮c si臋 od rzeki, a tunel wci膮偶 zakr臋ca艂 w prawo.
- To powolne, podw贸jne za膰mienie s艂o艅ca przez dwa ksi臋偶yce naszej planety - wyja艣ni艂a Dem Loa. - Trwa dok艂adnie dziewi臋tna艣cie minut i jest g艂贸wnym powodem, dla kt贸rego wybrali艣my ten 艣wiat... przepraszam za t臋 dwuznaczno艣膰.
- Ach tak - mrukn膮艂em. Nie 偶ebym co艣 rozumia艂, ale nie mia艂o to chyba znaczenia. - 呕o艂nierze Paxu maj膮 czujniki do wykrywania takich dziur w ziemi - doda艂em szeptem. - Radary g艂臋boko艣ciowe. Maj膮 te偶...
- Tak, tak - odezwa艂 si臋 zza moich plec贸w Alem - ale burmistrz i reszta zatrzymaj膮 ich przez jaki艣 czas.
- Burmistrz? - powt贸rzy艂em niem膮drze. Nogi wci膮偶 ugina艂y si臋 pode mn膮 po dw贸ch dobach bole艣ci w 艂贸偶ku, a w plecach i kroczu nadal mnie rwa艂o, b贸l ten jednak nie m贸g艂 r贸wna膰 si臋 z tym, co ostatnio przeszed艂em, a w zwi膮zku z tym - nie liczy艂 si臋.
Burmistrz podaje w w膮tpliwo艣膰 prawo Paxu do prowadzenia poszukiwa艅 - szepn臋艂a Dem Ria. Tunel rozszerzy艂 si臋 i na dystansie co najmniej stu metr贸w bieg艂 teraz prosto. Min臋li艣my dwa boczne odga艂臋zienia; kurcz臋, nie znajdowali艣my si臋 bynajmniej w jakiej艣 ciasnej norze, tylko w autentycznych lochach. - Pax uznaje jego w艂adz臋 w Lock Childe Lamonde - ci膮gn臋艂a kobieta. Jedwabne szaty ca艂ej pi膮tki ociera艂y si臋 o kamienne 艣ciany, wydaj膮c odg艂os r贸wnie偶 podobny do szeptu. - Na Vitus-Gray-Balianusie B wci膮偶 mamy swoje prawa i s膮dy, w zwi膮zku z czym Pax nie mo偶e bez ogranicze艅 przeszukiwa膰 planety i aresztowa膰 ludzi.
- Ale przecie偶 艣ci膮gn膮 pozwolenie od stosownych w艂adz - zauwa偶y艂em, staraj膮c si臋 dotrzyma膰 kobietom kroku. Doszli艣my do kolejnego skrzy偶owania i skr臋cili艣my w prawo.
- Z pewno艣ci膮 - przytakn臋艂a Dem Loa - tylko 偶e w Lock Childe Lamonde roi si臋 teraz od wszystkich barw Helisy; tysi膮ce ludzi, w czerwieni, bieli, zieleni, 偶贸艂ci wyleg艂o na ulice. A b臋dzie ich wi臋cej, gdy przyb臋d膮 nasi s膮siedzi z pobliskich osiedli. Nikt z w艂asnej woli nie wska偶e domu, w kt贸rym ci臋 przetrzymywano. Ojca Cliftona uda艂o si臋 wywabi膰 z miasteczka, wi臋c nie b臋dzie w stanie pom贸c 偶o艂nierzom; nasi ludzie zatrzymali doktor Molin臋 w Keroa Tambat i uniemo偶liwili jej kontakt z prze艂o偶onymi. A stra偶nik b臋dzie spa艂 jeszcze co najmniej z godzin臋. T臋dy.
Skr臋cili艣my w lewo, w szerszy korytarz i przystan臋li艣my przed pierwszymi na naszej drodze drzwiami. Dem Ria przy艂o偶y艂a d艂o艅 do identyfikatora, zamek pu艣ci艂 i weszli艣my do przestronnej, wykutej w kamieniu komory. Stan臋li艣my u szczytu metalowych schod贸w, patrz膮c w d贸艂 na co艣 w rodzaju podziemnego gara偶u: znajdowa艂o si臋 w nim kilka drugich, smuk艂ych pojazd贸w z ogromnymi ko艂ami, statecznikami, 偶aglami i peda艂ami, pogrupowanych wed艂ug kolor贸w. Wygl膮da艂y na zasilane wiatrem i si艂膮 ludzkich mi臋艣ni wozy na pa艂膮kowatych wspornikach, z os艂onami z drewna, perspexu i jasnego, jedwabistego polimeru.
- Wiatrowery - oznajmi艂a Ces Ambr臋.
Kilkoro m臋偶czyzn i kobiet w szmaragdowozielonych strojach uwija艂o si臋 wok贸艂 trzech pojazd贸w, przygotowuj膮c je do drogi. Z ty艂u jednego z nich umocowano m贸j kajak.
Moi towarzysze ruszyli w d贸艂 schod贸w, ja jednak stan膮艂em w miejscu. Moje wahanie tak ich zaskoczy艂o, 偶e biedny Bin i Ces Ambr臋 omal na mnie nie wpadli z rozp臋du.
- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂 Alem Mikail.
Zd膮偶y艂em ju偶 wetkn膮膰 kartaczownic臋 za pasek, wi臋c roz艂o偶y艂em r臋ce.
- Dlaczego to robicie? Dlaczego wszyscy mi pomagacie? O co tu chodzi?
Dem Ria cofn臋艂a si臋 o krok w g贸r臋 schod贸w i opar艂a o por臋cz. W jej oczach ja艣nia艂 zapa艂, jaki przedtem dostrzeg艂em w oczach jej c贸rki.
- Je艣li ci臋 z艂api膮, Raulu Endymionie, zabij膮 ci臋.
- Sk膮d ta pewno艣膰?
M贸wi艂em cicho, ale podziemny gara偶 mia艂 tak膮 akustyk臋, 偶e ludzie w zieleni podnie艣li na nas wzrok.
- M贸wi艂e艣 przez sen - rzek艂a Dem Loa.
Nic nie rozumiej膮c spojrza艂em w jej stron臋: 艣ni艂o mi si臋, 偶e rozmawiam z Ene膮. Co oni mogli z tego zrozumie膰?
Dem Ria zrobi艂a jeszcze jeden krok do g贸ry i dotkn臋艂a mojej d艂oni.
- W Widmowej Helisie Amoiete'a istnieje przepowiednia dotycz膮ca tej kobiety, Raulu Endymionie. Kobiety imieniem Enea. Nazywamy j膮 T膮, Kt贸ra Naucza.
Stoj膮c tam, w zagrzebanym pod ziemi膮 pomieszczeniu, w lodowatym blasku 偶arkul poczu艂em, jak na ca艂ym ciele pojawia mi si臋 g臋sia sk贸rka. Stary poeta Martin Silenus - m贸wi艂 o mojej m艂odej przyjaci贸艂ce jak o mesjaszu, ale jego s艂owa jak zwykle a偶 ocieka艂y cynizmem. Ludzie z Taliesina Zachodniego szanowali j膮... Jednak to jeszcze chyba nie pow贸d, by uwierzy膰, 偶e dziarska szesnastolatka jest jedn膮 z Wielkich Historycznych Postaci? Wydawa艂o mi si臋 to ma艂o prawdopodobne. Rozmawiali艣my o tym, zar贸wno na jawie, jak i w moich ultramorfinowych snach, ale... Bo偶e, przecie偶 t臋 planet臋 dzieli艂y od Hyperiona ca艂e lata 艣wietlne, a odleg艂o艣膰 do Mniejszego Ob艂oku Magellana, gdzie ukryto Star膮 Ziemi臋, by艂a wr臋cz niewyobra偶alna. Sk膮d zatem ci ludzie...
- Halpul Amoiete wiedzia艂 o Tej, Kt贸ra Naucza, kiedy komponowa艂 Symfoni臋 - powiedzia艂a Dem Loa. - Wszyscy cz艂onkowie Widma s膮 potomkami empat贸w, Helisa za艣 by艂a i jest drog膮 do wzmocnienia ich zdolno艣ci.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Przykro mi, ale nie rozumiem...
- Musisz zrozumie膰 jedno, Raulu Endymionie - przerwa艂a mi Dem Ria, zaciskaj膮c palce na moim przegubie tak, 偶e prawie mnie zabola艂o. Je偶eli st膮d nie uciekniesz, Pax dostanie twoje cia艂o i dusz臋, tymczasem Ta, Kt贸ra Naucza, potrzebuje ich obu.
Spojrza艂em na ni膮 spod przymkni臋tych powiek, pewien, 偶e 偶artuje sobie ze mnie, lecz jej mi艂a, g艂adka twarz wygl膮da艂a 艣miertelnie powa偶nie.
- Prosz臋 - ponagli艂 mnie Bin. Z艂apa艂 mnie za woln膮 r臋k臋 i poci膮gn膮艂 w d贸艂. - Pospiesz si臋, Raul. Prosz臋.
Zbieg艂em po schodach. Jeden z odzianych na zielono m臋偶czyzn poda艂 mi czerwon膮 opo艅cz臋, a Alem Mikail pom贸g艂 mi si臋 ni膮 owin膮膰 - paroma szybkimi ruchami udrapowa艂 na mnie czerwony burnus; w 偶yciu bym sobie z nim nie poradzi艂. Zaszokowany zauwa偶y艂em, 偶e ca艂a rodzina - obie starsze kobiety, nastoletnia Ces Ambr臋 i ma艂y Bin - rozebrali si臋 do naga: zrzucili niebieskie stroje i po艣piesznie odziewali si臋 w czerwie艅. Zrozumia艂em, 偶e myli艂em si臋, por贸wnuj膮c ich z Luzyjczykami, bo chocia偶 ich cia艂a wyr贸偶nia艂y si臋 wzrostem ni偶szym od paksowej przeci臋tnej i znakomit膮 muskulatur膮, to mia艂y w dodatku idealne proporcje; doro艣li byli ca艂kowicie pozbawieni ow艂osienia, nie tylko na g艂owie, lecz na ca艂ym ciele. W pewnym sensie ich perfekcyjne cia艂a nabiera艂y przez to atrakcyjno艣ci.
Spu艣ci艂em wzrok, gdy zda艂em sobie spraw臋, 偶e si臋 rumieni臋. Ces Ambr臋 parskn臋艂a 艣miechem i szturchn臋艂a mnie w bok. Alem Mikail ostatni przywdzia艂 czerwone ubranie. Rzut oka na jego pot臋偶nie umi臋艣niony tors wystarczy艂, by stwierdzi膰, 偶e nie sprosta艂bym mu w walce wr臋cz d艂u偶ej ni偶 przez jakie艣 pi臋tna艣cie sekund; trzeba przyzna膰, 偶e walcz膮c z Dem Ri膮 czy Dem Lo膮 wytrwa艂bym najwy偶ej dwa razy tyle.
Poda艂em mu kartaczownic臋, ale gestem da艂 mi zna膰, 偶ebym j膮 zatrzyma艂, po czym pokaza艂 mi, jak ukry膰 j膮 w jednej z niezliczonych fa艂d d艂ugiej, szkar艂atnej szaty. Przypomnia艂em sobie, 偶e w plecaku nie mam zbyt powa偶nej broni - tylko n贸偶 my艣liwski i laserow膮 latark臋 - i z wdzi臋czno艣ci膮 kiwn膮艂em g艂ow膮.
Kobiety, dzieci i ja wdrapali艣my si臋 na ty艂 pojazdu, do kt贸rego przyczepiono m贸j kajak. Na stela偶 nad naszymi g艂owami naci膮gni臋to p艂acht臋 czerwonego materia艂u, po czym dooko艂a i na g贸r臋 dorzucono jakie艣 deski, rozstawiono beczki i rozpi臋to kolejny kawa艂 materii. Pozosta艂a tylko male艅ka szparka z ty艂u wozu. S艂ysza艂em odg艂os krok贸w Alema, kt贸ry zaj膮艂 miejsce z przodu, na jednym z siode艂ek, z kt贸rych da艂o si臋 dosi臋gn膮膰 peda艂贸w; za chwil臋 inny m臋偶czyzna, r贸wnie偶 przystrojony w czerwie艅, usiad艂 obok niego.
Ze z艂o偶onym masztem i zwini臋tymi 偶aglami zacz臋li艣my wytacza膰 si臋 z gara偶u po drugiej, pochy艂ej rampie.
- Dok膮d jedziemy? - zapyta艂em szeptem le偶膮c膮 u mojego boku Dem Ri臋. Drewno pachnia艂o jak cedr.
- Do transmitera w dole rzeki.
- Wiecie o nim? - nie kry艂em zdumienia.
- Podali ci serum prawdy - zza jakiej艣 skrzyni dobieg艂 mnie szept Dem 艁oi. - Poza tym naprawd臋 m贸wi艂e艣 przez sen.
Bin le偶a艂 tu偶 obok.
- Wiemy, 偶e Ta, Kt贸ra Naucza wys艂a艂a ci臋 z misj膮 - powiedzia艂 zadowolony. - I wiemy, 偶e musisz dotrze膰 do nast臋pnego portalu. - Poklepa艂 uwi膮zany tu偶 obok nas kajak. - Chcia艂bym pop艂yn膮膰 z tob膮.
- To zbyt niebezpieczne - wyszepta艂em. W贸z wyjecha艂 spod ziemi i 艣wiat艂o zachodz膮cego s艂o艅ca roz艣wietli艂o skrywaj膮cy nas materia艂. Wiatrower zatrzyma艂 si臋. Alem wraz z towarzyszem postawili maszt i rozwin臋li 偶agle. - Zbyt niebezpieczne... - powt贸rzy艂em, maj膮c na my艣li pomys艂 z zawiezieniem mnie do transmitera, a nie misj臋, kt贸r膮 wyznaczy艂a mi Enea. - Je偶eli wiedz膮 kim jestem, b臋d膮 obserwowa膰 transmiter - wyszepta艂em do Dem Rii.
Cie艅 jej kaptura drgn膮艂, gdy skin臋艂a g艂ow膮.
- B臋d膮, Raulu Endymionie. To rzeczywi艣cie niebezpieczne, ale niebawem zrobi si臋 ciemno. Ju偶 tylko czterna艣cie minut.
Zerkn膮艂em na komlog. S膮dz膮c po tym, co widzia艂em przez ostatnie dwa dni, do zmierzchu zosta艂o mniej wi臋cej dziewi臋tna艣cie minut; a potem jeszcze godzina do zmroku.
- Od transmitera dzieli nas tylko sze艣膰 kilometr贸w - wtr膮ci艂a Ces Ambr臋 spoza kajaka. - W wioskach wszyscy ludzie Widma b臋d膮 艣wi臋towa膰.
Wreszcie zrozumia艂em.
- Podw贸jn膮 Ciemno艣膰? - upewni艂em si臋 szeptem.
- Tak. - Dem Ria poklepa艂a mnie po r臋ce. - Teraz musimy by膰 cicho. Wje偶d偶amy na soln膮 drog臋.
- To zbyt niebezpieczne - szepn膮艂em jeszcze raz, gdy w贸z skrzypi膮c i poj臋kuj膮c wmiesza艂 si臋 w strumie艅 pojazd贸w. S艂ysza艂em chrobot 艂a艅cucha pod pod艂og膮 i czu艂em, jak 偶agiel chwyta wiatr. Zbyt niebezpieczne, doda艂em w my艣lach.
Gdybym wiedzia艂, co si臋 dzieje kilkaset metr贸w od miejsca, gdzie si臋 znajdowali艣my, w pe艂ni zrozumia艂bym, jak bardzo ryzykujemy.
Kiedy wiatrower ruszy艂 soln膮 drog膮 na po艂udnie, zerkn膮艂em przez szpar臋 z ty艂u. Nawierzchnia przeznaczonej dla pojazd贸w drogi przypomina艂a pas twardej jak ska艂a soli, 艂膮cz膮cy wioski przycupni臋te na skraju kana艂u. Woda p艂yn臋艂a w wyniesionym na nasyp korycie, a wok贸艂 jak okiem si臋gn膮膰 rozci膮ga艂a si臋 sp臋kana pustynia.
- To Pustkowie Wahhabi - wyja艣ni艂a szeptem Dem Ria, gdy zacz臋li艣my nabiera膰 szybko艣ci. Wyprzedza艂y nas inne wiatrowery, mkn膮ce pod pe艂nymi 偶aglami; jad膮cy na nich ludzie kr臋cili peda艂ami jak szaleni. Jeszcze wi臋cej kolorowych pojazd贸w p臋dzi艂o na p贸艂noc. Mia艂y inaczej ustawione 偶agle, a pasa偶erowie musieli ostro balansowa膰 cia艂em, gdy wiatrower przechyla艂 si臋 i jecha艂 na dw贸ch ko艂ach.
Sze艣膰 kilometr贸w pokonali艣my w dziesi臋膰 minut. Skr臋cili艣my z solnej drogi na utwardzon膮 ramp臋, kt贸ra zaprowadzi艂a nas do skupiska dom贸w - tym razem zbudowanych z bia艂ego kamienia, nie z gliny. M臋偶czy藕ni kieruj膮cy wiatrowerem zwin臋li 偶agiel i powolutku ruszyli艣my brukowan膮 uliczk膮 pomi臋dzy domami i kana艂em-rzek膮. Wysokie, delikatne paprocie ros艂y wzd艂u偶 brzegu, z kt贸rego tu i tam stercza艂y ozdobnie rze藕bione pomosty, altany i doki z zacumowanymi, r贸wnie偶 zdobionymi 艂odziami mieszkalnymi. Miasteczko zdawa艂o si臋 ko艅czy膰 w miejscu, gdzie kana艂 zmienia艂 si臋 w szeroki szlak wodny, bardziej podobny do naturalnej rzeki. Podni贸s艂szy wzrok, kilkaset metr贸w przed nami dostrzeg艂em olbrzymi, troch臋 zardzewia艂y portal transmitera, za nim za艣 g膮szcz zaro艣li na brzegach rzeki i rozci膮gaj膮c膮 si臋 na wschodzie i zachodzie martw膮 pustyni臋. Alem wprowadzi艂 wiatrower na ceglan膮 ramp臋 艂adunkow膮 i zatrzyma艂 pod os艂on膮 k臋py wysokich paproci.
Spojrza艂em na komlog: do nadej艣cia Podw贸jnej Ciemno艣ci zosta艂y niespe艂na dwie minuty.
W tej samej chwili owion臋艂o nas gor膮ce powietrze i nad naszymi g艂owami przemkn膮艂 cie艅. Skulili艣my si臋 jeszcze bardziej: niedaleko od nas, nieca艂e sto metr贸w nad powierzchni膮 rzeki, pojawi艂 si臋 czarny 艣migacz Paxu. Aerodynamiczna maszyna ostro zanurkowa艂a, a potem przemkn臋艂a ponad statkami, kt贸re przep艂ywa艂y pod 艂ukiem transmitera. Ruch w miejscu, gdzie kana艂 si臋 rozszerza艂, by艂 spory: zgrabne 艂odzie sportowe, o za艂ogach licz膮cych od czterech do dwunastu os贸b, mija艂y si臋 z b艂yszcz膮cymi motor贸wkami, za kt贸rymi woda pieni艂a si臋 w kilwaterze; kajaki i jednoosobowe 偶agl贸weczki 艣miga艂y w艣r贸d niezgrabnych d偶onek z kwadratowymi 偶aglami; stateczne 艂odzie mieszkalne wolno porusza艂y si臋 pod pr膮d; kilka cichych, elektrycznych poduszkowc贸w rozsiewa艂o wok贸艂 siebie mgie艂k臋 rozpylonej wody, dostrzeg艂em te偶 par臋 tratw, kt贸re przypomnia艂y mi eskapad臋 z Ene膮 i A. Bettikiem.
Czarny pojazd przelecia艂 nisko nad tym t艂umem, przeskoczy艂 nad transmiterem na po艂udnie, zawr贸ci艂, 艣mign膮艂 do艂em w drodze powrotnej i znikn膮艂, kieruj膮c si臋 ku Lock Childe Lamonde.
- Chod藕my - poleci艂 Alem Mikail i zwin膮艂 skrywaj膮c膮 nas p艂acht臋. Zacz膮艂 mocowa膰 si臋 z kajakiem. - Musimy si臋 spieszy膰.
Owia艂a nas nast臋pna fala rozpalonego powietrza, p贸藕niej ch艂odniejszy powiew poderwa艂 tumany piachu nad brzegiem wody, drzewiaste paprocie zaszele艣ci艂y, niebo za艣 najpierw spurpurowia艂o, a potem zupe艂nie sczernia艂o. Pojawi艂y si臋 gwiazdy. Zerkn膮艂em do g贸ry w sam膮 por臋, by dostrzec pere艂kowat膮 s艂oneczn膮 koron臋, otaczaj膮c膮 jeden z ksi臋偶yc贸w, oraz ognisty dysk drugiego, kr膮偶膮cego po ni偶szej orbicie.
Z p贸艂nocy, z rozci膮gni臋tego w d艂ug膮 kresk臋 miasta, kt贸rego cz臋艣膰 stanowi艂o Lock Childe Lamonde, dolecia艂 nas najbardziej przejmuj膮cy i 偶a艂osny d藕wi臋k, jaki zdarzy艂o mi si臋 s艂ysze膰: przeci膮g艂e zawodzenie, dobywaj膮ce si臋 z ludzkich garde艂, z kt贸rym wycie syren nie mog艂oby si臋 r贸wna膰 i kt贸remu zawt贸rowa艂 g艂臋boki, coraz ni偶szy ton, ci膮gn膮cy si臋 w niesko艅czono艣膰 i przechodz膮cy w infrad藕wi臋ki. Dotar艂o do mnie, 偶e jego 藕r贸d艂em j膮 setki - a mo偶e nawet tysi膮ce - rog贸w, do kt贸rych do艂膮czy艂 ch贸r tysi臋cy, je艣li nie dziesi膮tk贸w tysi臋cy, ludzkich g艂os贸w.
Otaczaj膮ca nas ciemno艣膰 pog艂臋bi艂a si臋 i gwiazdy rozb艂ys艂y jeszcze ja艣niej. Tarcza ni偶szego ksi臋偶yca upodobni艂a si臋 do gigantycznej, pod艣wietlonej od tym kopu艂y, kt贸ra lada moment mo偶e spa艣膰 na skryty w mroku 艣wiat. Rozproszone na wodzie statki i 艂odzie przy艂膮czy艂y si臋 do ch贸ru w艂膮czaj膮c w艂asne syreny i klaksony - kakofonia w niczym nie przypomina艂a harmonijnego za艣piewu z pocz膮tku spektaklu - a potem w niebo strzeli艂y race i fajerwerki: wielobarwne rozgwiazdy, rycz膮ce, wiruj膮ce ko艂a, czerwone flary na spadochronach, przeplataj膮ce si臋 pasma 偶贸艂tego, niebieskiego, zielonego, czerwonego i bia艂ego ognia - czy偶by Widmowa Helisa?
- Po艣pieszmy si臋 - ponagli艂 mnie Alem i 艣ci膮gn膮艂 kajak z wiatroweru. Zeskoczy艂em, 偶eby mu pom贸c, 艣ci膮gn膮艂em opo艅cz臋 i wrzuci艂em j膮 na ty艂 pojazdu. Nast臋pn膮 minut臋 wype艂ni艂o kontrolowane zamieszanie, kiedy Dem Ria, Dem Loa, Ces Ambr臋, Bin i ja pomagali艣my Alemowi i jego bezimiennemu towarzyszowi znie艣膰 艂贸deczk臋 nad rzek臋 i j膮 zwodowa膰. Stan膮艂em po kolana w ciep艂awej wodzie, upchn膮艂em w male艅kim kokpicie plecak i kartaczownic臋, przytrzyma艂em kajak i obejrza艂em si臋 na dwie kobiety, dwoje dzieci i dw贸ch m臋偶czyzn w wyd臋tych wiatrem burnusach.
- Co b臋dzie z wami? - zapyta艂em. W plecach wci膮偶 czu艂em wspomnienie kamienia nerkowego, ale na razie znacznie wi臋cej przykro艣ci sprawia艂o mi 艣ci艣ni臋te 偶alem gard艂o.
Dem Ria pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nic z艂ego si臋 nam nie stanie, Raulu Endymionie. Gdyby w艂adze Paxu chcia艂y sprawia膰 problemy, znikniemy w tunelach pod Pustkowiem Wahhabi do czasu, a偶 b臋dziemy mogli przy艂膮czy膰 si臋 do Widma w innym miejscu. - U艣miechn臋艂a si臋 i poprawi艂a zsuwaj膮c膮 si臋 z ramienia opo艅cz臋. - Obiecaj nam co艣, Raulu Endymionie.
- Zrobi臋 co w mojej mocy, o cokolwiek poprosicie.
- Je艣li b臋dziesz mia艂 okazj臋, popro艣 T臋, Kt贸ra Naucza, 偶eby wr贸ci艂a z tob膮 na Vitus-
Gray-Balianusa B i odwiedzi艂a Widmow膮 Helis臋 Amoiete'a. Postaramy si臋 do tego czasu nie nawr贸ci膰 na paksowsk膮 odmian臋 chrze艣cija艅stwa.
Skin膮艂em g艂ow膮, spojrza艂em na ogolon膮 g艂ow臋 Bin Ria Dem Loa Alema, na targane wiatrem po艂y czerwonej szaty, 艣ci膮gni臋te po chemioterapii policzki i oczy b艂yszcz膮ce podnieceniem, a nie tylko odblaskiem fajerwerk贸w.
- Dobrze - odpar艂em. - Je偶eli b臋dzie to mo偶liwe, zrobimy tak.
I wtedy wszyscy mnie dotkn臋li. Nie podali mi r臋ki na po偶egnanie, lecz po prostu dotkn臋li - mojej kamizelki, ramienia, twarzy, plec贸w. Odpowiedzia艂em im tym samym, skierowa艂em dzi贸b kajaka w d贸艂 rzeki i wdrapa艂em si臋 do kokpitu. Wios艂o tkwi艂o w uchwycie na kad艂ubie, tak jak je zostawi艂em. Uszczelni艂em fartuch, na wypadek, gdybym za chwil臋 mia艂 napotka膰 spienione bystrza i, chowaj膮c pistolet, obi艂em si臋 r臋k膮 o plastikow膮 os艂on臋 guzika awaryjnego - w艂a艣ciwe skoro teraz nie wpad艂em w panik臋 i go nie u偶y艂em, nie bardzo wiedzia艂em, jakie mog膮 by膰 gorsze chwile. Z艂apa艂em wios艂o w lew膮 d艂o艅 i woln膮 r臋k膮 pomacha艂em na po偶egnanie. Sze艣膰 postaci wtopi艂o si臋 w cie艅 paproci, gdy kajak wyskoczy艂 na 艣rodek kana艂u.
Transmiter r贸s艂 mi w oczach. Na niebie pierwszy ksi臋偶yc zsuwa艂 si臋 w艂a艣nie ze s艂onecznej tarczy, ale drugi, wi臋kszy, zas艂oni艂 oboje. Fajerwerki i zawodzenie syren nie ustawa艂y, ba, szale艅stwo nawet si臋 nasili艂o. Powios艂owa艂em bli偶ej prawego brzegu, staraj膮c si臋 ukry膰 w艣r贸d kieruj膮cych si臋 na po艂udnie drobnych 艂贸deczek, a zarazem nie zbli偶y膰 zanadto do 偶adnej z nich.
Je偶eli maj膮 mnie zatrzyma膰, to w艂a艣nie tutaj, pomy艣la艂em i bez dalszego namys艂u wyj膮艂em pistolet na wierzch. Wpad艂em w g艂贸wny nurt, mog艂em wi臋c spokojnie od艂o偶y膰 wios艂o i czeka膰, a偶 wp艂yn臋 pod portal. Wygl膮da艂o na to, 偶e 偶adna inna 艂贸d藕 nie znajdzie si臋 tam razem ze mn膮. Nade mn膮 czarny transmiter odcina艂 si臋 od rozgwie偶d偶onego nieba.
Nagle niespe艂na dwadzie艣cia metr贸w ode mnie, na brzegu, wybuch艂o zamieszanie.
Podnios艂em pistolet i patrzy艂em, nie bardzo wiedz膮c co widz臋 i s艂ysz臋.
Dwie eksplozje, niczym przy przekraczaniu bariery d藕wi臋ku. Stroboskopowe b艂yski 艣wiat艂a.
Zn贸w fajerwerki? Ale nie, tym razem b艂yski by艂y o wiele ja艣niejsze. Strza艂y z broni energetycznej? Za jasne; za ma艂o zogniskowane. Mia艂em raczej wra偶enie, 偶e tu偶 obok wybuchaj膮 ma艂e 艂adunki plazmowe.
Wtedy dostrzeg艂em co艣 - dos艂ownie przez u艂amek sekundy, bardziej jako utrwalony na siatk贸wce powidok ni偶 rzeczywisty obraz: dwie postaci splecione w u艣cisku, widoczne jak na negatywie staro偶ytnej fotografii, potem gwa艂towny ruch, kolejny grzmot i b艂ysk bieli, kt贸ry o艣lepi艂 mnie, zanim jeszcze m贸j m贸zg zdo艂a艂 zarejestrowa膰 obraz - ostrza, kolce, dwie zderzaj膮ce si臋 g艂owy, sze艣cioro m艂贸c膮cych niczym cepy ramion, iskry, posta膰 ludzka, i druga, wi臋ksza, odg艂os dartego metalu, krzyk g艂o艣niejszy ni偶 zawodz膮ce za moimi plecami syreny. Fala uderzeniowa przemkn臋艂a po rzece, marszcz膮c powierzchni臋 wody, o ma艂y w艂os nie wywr贸ci艂a mnie i pomkn臋艂a dalej w mgie艂ce rozpylonych kropel.
Wp艂yn膮艂em pod transmiter. Nast膮pi艂 b艂ysk i zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie - te uczucia ju偶 zna艂em - po czym otoczy艂a mnie pow贸d藕 jasnego 艣wiat艂a, o艣lepiaj膮c mnie jak lampa b艂yskowa. Zacz膮艂em spada膰.
Naprawd臋 spada膰. Kozio艂kowa艂em w powietrzu. Fragment rzeki, kt贸ry zosta艂 przeniesiony razem ze mn膮, zmieni艂 si臋 w ma艂y wodospad, a kajak po prostu zacz膮艂 lecie膰 w d贸艂. W panice wrzuci艂em pistolet do kokpitu i zacisn膮艂em d艂onie na kraw臋dziach burt, przez co moja 艂贸deczka zacz臋艂a szale膰 jeszcze bardziej.
Mruga艂em bez przerwy, staraj膮c si臋 wyp臋dzi膰 spod powiek powidoki i dostrzec, jak daleko przyjdzie mi spada膰. Kajak przechyli艂 si臋 dziobem naprz贸d i zacz膮艂 rozp臋dza膰.
B艂臋kitne niebo. Dooko艂a chmury - ogromne stratocumulusy, wznosz膮ce si臋 tysi膮ce metr贸w nade mn膮 i nikn膮ce tysi膮ce metr贸w w dole, wy偶ej cirrusy, a daleko pode mn膮 czarne chmury burzowe.
Widzia艂em tylko niebo i spada艂em prosto w jego obj臋cia. M贸j wodospad porozdziela艂 si臋 na pojedyncze krople wody, ogromne 艂zy, jakby kto艣 wla艂 jednocze艣nie sto wiader wody w bezdenn膮 czelu艣膰.
Kajak kr臋ci艂 si臋 i ba艂em si臋, 偶e za chwil臋 przekozio艂kuje przez dzi贸b. Przesun膮艂em si臋 wi臋c troch臋 do ty艂u, omal przy tym nie wypadaj膮c; tylko skrzy偶owane po turecku nogi i delikatny wodoszczelny fartuch utrzyma艂y mnie na miejscu.
Trzyma艂em si臋 kraw臋dzi kokpitu tak mocno, 偶e knykcie mi zbiela艂y. Lodowate powietrze 艣wiszcza艂o mi w uszach, gdy stopniowo osi膮ga艂em graniczn膮 pr臋dko艣膰 spadania. Tysi膮ce metr贸w pustych przestworzy dzieli艂y mnie od rozdzieranych piorunami chmur w dole. Podw贸jne wios艂o wyskoczy艂o z uchwytu i polecia艂o w swoj膮 stron臋.
Zrobi艂em w贸wczas jedyn膮 rzecz, jaka mi w tej sytuacji pozosta艂a: otworzy艂em usta i zacz膮艂em krzycze膰.
11
Kenzo Isozaki m贸g艂 艣mia艂o stwierdzi膰, 偶e nigdy niczego si臋 nie ba艂. Wychowa艂 si臋 w rodzinie biznes-samuraj贸w na jednej z wysepek na Fuji i od dziecka uczono go, 偶e nale偶y gardzi膰 strachem i lud藕mi, kt贸rzy mu si臋 poddaj膮. Isozaki pozwala艂 sobie na ostro偶no艣膰, kt贸ra z czasem sta艂a si臋 dla艅 niezast膮pionym narz臋dziem w interesach, natomiast strach by艂 emocj膮 obc膮 jego naturze i starannie ukszta艂towanej osobowo艣ci.
A偶 do tej chwili.
Cofn膮艂 si臋, gdy wewn臋trzne drzwi 艣luzy zacz臋艂y si臋 otwiera膰. Co艣, co czeka艂o, 偶eby wej艣膰 na pok艂ad statku, przed chwil膮 znajdowa艂o si臋 na powierzchni pozbawionej atmosfery asteroidy. Bez skafandra ci艣nieniowego.
Isozaki postanowi艂 nie zabiera膰 broni na pok艂ad skoczka. W momencie gdy z otwieraj膮cej si臋 艣luzy buchn臋艂a chmura lodowych kryszta艂k贸w, z kt贸rej wynurzy艂a si臋 ludzka posta膰, Kenzo zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy post膮pi艂 w艂a艣ciwie.
Posta膰 rzeczywi艣cie by艂a ludzka... przynajmniej z wygl膮du: opalona sk贸ra, elegancko przyci臋te siwe w艂osy, bielute艅kie z臋by, idealnie skrojony szary garnitur i takiego偶 koloru oczy, przes艂oni臋te rz臋sami, na kt贸rych jeszcze perli艂 si臋 l贸d.
- M. Isozaki - rzek艂 radca Albedo.
Isozaki si臋 uk艂oni艂. Udawa艂o mu si臋 kontrolowa膰 bicie serca i oddech, skupi艂 si臋 wi臋c na tym, by jego g艂os brzmia艂 r贸wno i nie zdradza艂 emocji:
- To bardzo mi艂e z pa艅skiej strony, 偶e zdecydowa艂 si臋 pan przyj膮膰 moje zaproszenie.
Albedo skrzy偶owa艂 ramiona na piersi. U艣miech nie znika艂 z jego 艣niadej twarzy, ale Isozaki wiedzia艂, 偶e nie mo偶e da膰 mu si臋 zwie艣膰. W morzu wok贸艂 wysp na Fuji a偶 roi艂o si臋 od rekin贸w, przywiezionych w postaci embrion贸w na statkach kolonizacyjnych i odtworzonych na podstawie zapis贸w DNA.
- Zaproszenie? - zapyta艂 radca Albedo swobodnym g艂osem. - Czy raczej wezwanie?
Isozaki nie podni贸s艂 g艂owy. R臋ce mia艂 spuszczone swobodnie po bokach.
- W 偶adnym wypadku wezwanie, M....
- Wydaje mi si臋, 偶e wie pan, jak si臋 nazywam.
- Je艣li wierzy膰 plotkom, jest pan tym samym radc膮 Albedo, kt贸ry przed prawie trzystu laty wsp贸艂pracowa艂 z Mein膮 Gladstone, szlachetny panie - rzek艂 przewodnicz膮cy Pax Mercantilus.
- Wtedy by艂em bardziej hologramem ni偶 rzeczywist膮 osob膮 - odpar艂 Albedo i opu艣ci艂 r臋ce. - Chocia偶... osobowo艣膰... jest ta sama. I prosz臋 mnie nie nazywa膰 „szlachetnym panem”.
Isozaki pok艂oni艂 si臋 nieco g艂臋biej.
Albedo wszed艂 do kabiny male艅kiego skoczka. Przesun膮艂 palcami po pulpicie sterowniczym, pojedynczej le偶ance i kraw臋dzi pustego zbiornika akceleracyjnego.
- To raczej skromny stateczek, jak na tak wp艂ywow膮 osob臋 - zauwa偶y艂 Albedo.
- Uzna艂em, 偶e najwa偶niejsze b臋dzie zachowanie dyskrecji, radco. Czy mog臋 si臋 tak do pana zwraca膰?
Albedo nie odpowiedzia艂, lecz uczyni艂 szybki, gwa艂towny krok i stan膮艂 twarz膮 w twarz z Isozakim. Przewodnicz膮cy ani drgn膮艂.
- Czy r贸wnie偶 aktem dyskrecji by艂o, w pa艅skim mniemaniu, wpuszczenie do prymitywnej datasfery Pacem wirusa telotaksyjnego, kt贸ry mia艂 za zadanie odszuka膰 sploty nale偶膮ce do TechnoCentrum? - G艂os Albedo zadudni艂 w niedu偶ej kabinie.
Kenzo Isozaki spojrza艂 wy偶szemu m臋偶czy藕nie prosto w oczy.
- Tak, radco. Gdyby Centrum wci膮偶 istnia艂o, uzna艂em za konieczne podj膮膰... w imieniu Mercantilusa, oczywi艣cie... pr贸b臋 nawi膮zania osobistego kontaktu. Telotaks zosta艂 tak zaprogramowany, by ulec autodestrukcji w wypadku wykrycia przez paksowskie programy antywirusowe. Mia艂 zareagowa膰 tylko w razie odebrania stuprocentowo pewnego sygna艂u z Centrum.
Albedo wybuchn膮艂 艣miechem.
- Pa艅ski udaj膮cy Sztuczn膮 Inteligencj臋 wirus by艂 mniej wi臋cej r贸wnie subtelnym pomys艂em, jak g贸wno w wazie z ponczem, Isozakisan.
Przewodnicz膮cy Mercantilusa nie zdo艂a艂 do ko艅ca ukry膰 zdumienia, wywo艂anego ostrymi s艂owami Albedo.
Go艣膰 po艂o偶y艂 si臋 tymczasem na le偶ance akceleracyjnej, przeci膮gn膮艂 i powiedzia艂:
- Usi膮d藕, przyjacielu. Zada艂e艣 sobie wiele trudu, 偶eby nas znale藕膰. Zaryzykowa艂e艣 tortury, ekskomunik臋, egzekucj臋 i utrat臋 miejsca parkingowego w Watykanie. Chcia艂e艣 porozmawia膰... M贸w zatem.
Wytr膮cony chwilowo z r贸wnowagi Isozaki rozejrza艂 si臋 za kawa艂kiem wolnej przestrzeni, kt贸ry m贸g艂by mu pos艂u偶y膰 za krzes艂o. Wreszcie przysiad艂 na skraju tablicy nawigacyjnej. Nie znosi艂 niewa偶ko艣ci i nastawi艂 prymitywne wewn臋trzne pole si艂owe na symulacj臋 jednego g, efekt jednak okaza艂 si臋 na tyle niepewny, 偶e przewodnicz膮cy wci膮偶 mia艂 wra偶enie, 偶e lada moment zacznie mu si臋 kr臋ci膰 w g艂owie. Odetchn膮艂 g艂臋boko i zebra艂 my艣li.
- S艂u偶ycie Watykanowi... - zacz膮艂.
- Centrum nie jest niczyim s艂ug膮 - przerwa艂 mu natychmiast Albedo.
Isozaki jeszcze raz nabra艂 powietrza w p艂uca. Spr贸bowa艂 jeszcze raz:
- Interesy TechnoCentrum i Watykanu s膮 dzi艣 na tyle zbie偶ne, 偶e Centrum s艂u偶y Paxowi rad膮 i udost臋pnia technik臋, bez kt贸rej Pax nie m贸g艂by przetrwa膰...
Radca Albedo u艣miechn膮艂 si臋 tylko.
Za to, co za chwil臋 powiem, Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 rzuci mnie na po偶arcie Wielkiemu Inkwizytorowi. B臋d臋 cierpia艂 przez setki lat, my艣la艂 Isozaki, m贸wi膮c dalej:
- Niekt贸rzy spo艣r贸d cz艂onk贸w Rady Nadzorczej Pan-kapitalistycznej Ligi Niezale偶nych Katolickich Mi臋dzygwiezdnych Organizacji Handlowych s膮dz膮, i偶 interesy Ligi i Centrum mog膮 mie膰 wi臋cej wsp贸lnego ni偶 cele Centrum i Watykanu. Uwa偶amy, 偶e... bli偶sze zapoznanie si臋 z owymi zbie偶no艣ciami by艂oby wysoce korzystne dla obu stron.
Radca u艣miechn膮艂 si臋 jeszcze szerzej. Wci膮偶 milcza艂.
Czuj膮c na sk贸rze szorstko艣膰 sznura, z kt贸rego plecie sobie p臋tl臋 na szyj臋, Isozaki kontynuowa艂:
- Od blisko trzech stuleci Ko艣ci贸艂 i cywilne w艂adze Paxu utrzymuj膮 oficjalnie, i偶 TechnoCentrum uleg艂o zag艂adzie podczas Upadku, kiedy zniszczono transmitery. Miliony ludzi sprawuj膮cych w艂adz臋 w ca艂ym kosmosie Paxu s艂ysza艂y jednak, 偶e Centrum przetrwa艂o...
- Plotki o naszej 艣mierci nale偶y uzna膰 za mocno przesadzone - przyzna艂 Albedo. - Co z tego wynika?
- W pe艂ni rozumiemy, 偶e przymierze Centrum i Watykanu jest cenne dla obu zainteresowanych stron, radco. Liga chcia艂aby jednak zaproponowa膰 pewne mechanizmy, dzi臋ki kt贸rym podobny uk艂ad z nasz膮 organizacj膮 handlow膮 m贸g艂by przynie艣膰 pa艅skiej... hmm, wsp贸lnocie... korzy艣ci bardziej wymierne i bezpo艣rednie.
- S艂ucham, Isozakisan. - Radca Albedo wyci膮gn膮艂 si臋 jeszcze wygodniej na le偶ance pilota.
- Po pierwsze - zacz膮艂 Isozaki pewniejszym g艂osem - Pax Mercantilus rozwija si臋 w taki spos贸b i na tak膮 skal臋, o jakich 偶adna organizacja religijna, nawet 艣ci艣le hierarchiczna i powszechnie akceptowana, nie mo偶e marzy膰. W ca艂ym Paksie kapitalizm zn贸w staje si臋 dominuj膮c膮 si艂膮, prawdziwym spoiwem 艂膮cz膮cym setki 艣wiat贸w.
Po drugie, Ko艣ci贸艂 toczy nieko艅cz膮c膮 si臋 wojn臋 z Intruzami, jak r贸wnie偶 z elementami rewolucyjnymi w obr臋bie strefy wp艂yw贸w Paxu. Pax Mercantilus uwa偶a tego rodzaju konflikty za strat臋 energii oraz bezcennych zasob贸w ludzkich i materialnych. Co wi臋cej, TechnoCentrum jest przy okazji mieszane do ludzkich spor贸w, kt贸re ani nie s艂u偶膮 jego interesom, ani nie przybli偶aj膮 go do realizacji jego cel贸w.
Po trzecie: mimo 偶e Ko艣ci贸艂 i Pax korzystaj膮 z wynalazk贸w Centrum, takich jak b艂yskawiczny nap臋d Gedeona i komory zmartwychwsta艅cze, Centrum nie mo偶e liczy膰 na ich jawn膮 wdzi臋czno艣膰 w tym wzgl臋dzie. Ba, miliardom wiernych Ko艣ci贸艂 nadal przedstawia Centrum jako wroga, kt贸rego nale偶a艂o unicestwi膰, gdy偶 sprzymierzy艂 si臋 z szatanem. Pax Mercantilus nie czuje potrzeby odwo艂ywania si臋 do tego rodzaju uprzedze艅 i sztuczek. Gdyby Centrum, sprzymierzywszy si臋 z nami, uzna艂o za stosowne nadal pozosta膰 w ukryciu, jego wola zosta艂aby uszanowana. Byliby艣my jednak gotowi w ka偶dej chwili przedstawi膰 TechnoCentrum jako oficjalnego, cenionego partnera, je艣li taka by艂aby jego decyzja. Z pewno艣ci膮 jednak Liga do艂o偶y艂aby stara艅, by na zawsze wypleni膰 z historii, tradycji i ludzkich umys艂贸w przekonanie o rzekomo demonicznej naturze i przesz艂o艣ci Centrum.
Radca Albedo sprawia艂 wra偶enie pogr膮偶onego w my艣lach. D艂ug膮 chwil臋 patrzy艂 przez iluminator na wyczyniaj膮c膮 dzikie harce asteroid臋.
- Zatem mo偶ecie uczyni膰 nas bogatymi i szanowanymi jednocze艣nie? - zapyta艂.
Kenzo Isozaki nie odpowiedzia艂. Czu艂, 偶e jego przysz艂o艣膰 i r贸wnowaga si艂 w rz膮dzonym przez ludzi wszech艣wiecie zawis艂y na cieniute艅kiej niteczce. Nie potrafi艂 rozszyfrowa膰 Albedo - sarkazm, z jakim obnosi艂 si臋 radca, m贸g艂 stanowi膰 tylko przygrywk臋 do negocjacji.
- A co mieliby艣my zrobi膰 z Ko艣cio艂em? - spyta艂 Albedo. - I nasz膮 trwaj膮c膮 ponad dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t ludzkich lat tajn膮 wsp贸艂prac膮?
Isozaki si艂膮 woli zmusi艂 w艂asne serce do zwolnienia rytmu.
- Nie chcieliby艣my zaszkodzi膰 偶adnemu zwi膮zkowi, kt贸ry Centrum uwa偶a za u偶yteczny b膮d藕 op艂acalny - wyja艣ni艂 cicho. - My, w Lidze, jeste艣my lud藕mi interesu i dostrzegamy ograniczenia spo艂eczno艣ci mi臋dzygwiezdnej opartej na religii. Dogmatyzm i hierarchiczno艣膰 s膮 z tego rodzaju organizmami nieroz艂膮cznie zwi膮zane... Wi臋cej, stanowi膮 istot臋 ka偶dej teokracji. Poniewa偶 zale偶y nam na tym, by nasze uk艂ady przynosi艂y korzy艣ci zar贸wno nam samym, jak i naszym partnerom, widzimy mo偶liwo艣膰 wsp贸艂pracy z Centrum na wy偶szym poziomie, kt贸ra to wsp贸艂praca, nawet utajniona i ograniczona, by艂aby satysfakcjonuj膮ca dla obu stron.
Radca skin膮艂 g艂ow膮.
- Isozakisan, czy przypomina pan sobie pewn膮 rozmow臋 w pa艅skim prywatnym biurze w Torusie? Kiedy poprosi艂 pan Ann臋 Pe艂li Cognani, 偶eby si臋 rozebra艂a?
Tylko najwy偶szym wysi艂kiem woli Isozaki zdo艂a艂 zachowa膰 oboj臋tny wyraz twarzy. 艢wiadomo艣膰, 偶e Centrum podgl膮da go w biurze i nagrywa wszystkie transakcje, zmrozi艂a mu krew w 偶y艂ach.
- Zastanawia艂 si臋 pan wtedy - ci膮gn膮艂 Albedo - dlaczego pomogli艣my Ko艣cio艂owi dopracowa膰 krzy偶okszta艂t. „Ale po co?”, zapyta艂 pan chyba. „Jaka z tego korzy艣膰 dla Centrum?”
Isozaki obserwowa艂 m臋偶czyzn臋 w szarym garniturze, ale przede wszystkim czu艂 si臋 tak, jakby zamkni臋to go w male艅kim skoczku sam na sam z kobr膮, kt贸ra w艂a艣nie si臋 obudzi艂a i roz艂o偶y艂a kaptur.
- Mia艂 pan kiedy艣 psa, Isozakisan? - zagadn膮艂 Albedo.
Przewodnicz膮cy Mercantilusa, wci膮偶 widz膮c przed sob膮 kobr臋, nie od razu zdoby艂 si臋 na odpowied藕.
- Psa? - powt贸rzy艂 po chwili. - Nie. Nie na w艂asno艣膰. Na mojej planecie psy rzadko si臋 spotyka艂o.
- Ach, prawda. - Albedo zn贸w ods艂oni艂 bia艂e z臋by w u艣miechu. - Na pa艅skiej wyspie woleli艣cie trzyma膰 rekiny. Sam mia艂 pan m艂od膮 sztuk臋, kt贸r膮 w wieku sze艣ciu lat usi艂owa艂 pan ob艂askawi膰. Je艣li sienie myl臋, nazwa艂 j膮 pan Keigo.
W tym momencie Isozaki nie zdo艂a艂by wykrztusi膰 s艂owa, nawet gdyby mia艂o od tego zale偶e膰 jego 偶ycie.
- Jak udawa艂o si臋 panu powstrzyma膰 dorastaj膮cego rekina, 偶eby pana nie po偶ar艂, gdy p艂ywali艣cie razem w lagunie Shioko, Isozakisan?
- Obro偶a - wydusi艂 z najwy偶szym wysi艂kiem Isozaki.
- S艂ucham? - Radca Albedo pochyli艂 si臋 bli偶ej.
- Obro偶a - powt贸rzy艂 przewodnicz膮cy. Na obrze偶ach pola widzenia ta艅czy艂y mu ma艂e, idealnie czarne plamy. - Obro偶a elektryczna. Musieli艣my nosi膰 ze sob膮 nadajniki. Takie same, jak nasi rybacy.
- Rzeczywi艣cie - przyzna艂 u艣miechni臋ty Albedo. - Kiedy zwierz膮tko stawa艂o si臋 niegrzeczne, przywo艂ywa艂 je pan do porz膮dku. Jednym ruchem palca.
Albedo wyci膮gn膮艂 do przodu r臋k臋 i stuli艂 d艂o艅, jakby trzyma艂 w niej niewidzialny przeka藕nik. Palcem drugiej r臋ki wcisn膮艂 niewidzialny guzik.
To by艂o co艣 wi臋cej ni偶 pora偶enie pr膮dem. Po ciele Kenzo Isozakiego rozp艂yn臋艂y si臋 fale czystego, niczym nie zm膮conego b贸lu, emanuj膮ce z jego piersi, z wtopionego w sk贸r臋, cia艂o i ko艣ci krzy偶okszta艂tu. Rozchodzi艂y si臋 jak sygna艂y telegrafu po mierz膮cych setki metr贸w w艂贸knach, niteczkach i w臋z艂ach tkanki krzy偶okszta艂tu, niczym kom贸rki rakowe w metastazie.
Isozaki krzykn膮艂 i zgi膮艂 si臋 wp贸艂. Upad艂 na pod艂og臋 kabiny.
- Je艣li dobrze pami臋tam, to oddzia艂ywanie nadajnika mo偶na by艂o wzmocni膰, gdyby Keigo sta艂 si臋 agresywny - zastanawia艂 si臋 na g艂os radca Albedo. - Mam racj臋, Isozakisan? - I ponownie stukn膮艂 palcem w puste wn臋trze d艂oni.
B贸l si臋 nasili艂. Isozaki nie zdo艂a艂 powstrzyma膰 uwolnienia w skafander zawarto艣ci p臋cherza; prawdopodobnie opr贸偶ni艂by r贸wnie偶 jelita, gdyby cokolwiek si臋 w nich znajdowa艂o. Chcia艂 jeszcze raz krzykn膮膰, ale szcz臋ki zacisn臋艂y mu si臋 kurczowo, jakby chwyci艂 go atak t臋偶ca; szkliwo na z臋bach pop臋ka艂o i zacz臋艂o kawa艂kami odpada膰; w ustach poczu艂 smak krwi, kiedy przygryz艂 sobie koniuszek j臋zyka.
- W skali od jednego do dziesi臋ciu dla Keigo doszli艣my mniej wi臋cej do dw贸jki - stwierdzi艂 Albedo. Wsta艂 z le偶anki i podszed艂szy do 艣luzy wprowadzi艂 kod otwarcia.
Isozaki wi艂 si臋 na pod艂odze w m臋kach, wci膮偶 usi艂uj膮c krzycze膰. Jego cia艂o i umys艂 przeobrazi艂y si臋 w bezu偶yteczne dodatki do krzy偶okszta艂tu, z kt贸rego wyp艂ywa艂 b贸l, docieraj膮c do wszystkich zakamark贸w jego istoty. Oczy prawie wychodzi艂y mu z orbit, krew p艂yn臋艂a z nosa i uszu.
Otwar艂szy 艣luz臋, Albedo jeszcze raz dotkn膮艂 nie istniej膮cej klawiatury.
B贸l ust膮pi艂. Isozaki zwymiotowa艂 na pulpit. Mi臋艣nie dr偶a艂y i napina艂y si臋 w przypadkowym rytmie, sterowane nerwami, nad kt贸rymi nie m贸g艂 zapanowa膰.
- Przedstawi臋 pa艅sk膮 propozycj臋 Trzem Elementom TechnoCentrum - oznajmi艂 oficjalnie Albedo. - Zostanie ona dog艂臋bnie rozwa偶ona i przedyskutowana. Tymczasem, przyjacielu, liczymy na pa艅sk膮 dyskrecj臋.
Isozaki usi艂owa艂 wyda膰 jaki艣 zrozumia艂y d藕wi臋k, ale tylko skuli艂 si臋 i jeszcze raz zwymiotowa艂 na metalow膮 posadzk臋. Z przera偶eniem stwierdzi艂, 偶e z jego wij膮cych si臋 w skurczach wn臋trzno艣ci gwa艂townie dobywaj膮 si臋 wiatry.
- I nie b臋dzie wi臋cej wirus贸w telotaksyjnych w datasferach, prawda, Isozakisan? Ani na Pacem, ani nigdzie indziej? - Z tymi s艂owy Albedo wszed艂 do 艣luzy l zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.
Za oknem zryta kraterami, nie nazwana asteroida kozio艂kowa艂a i wirowa艂a w pr贸偶ni, pos艂uszna prawom dynamiki, kt贸re znaj膮 tylko bogowie matematyki chaosu.
Lec膮ca l膮downikiem Rhadamanth Nemes z tr贸jk膮 rodze艅stwa w kilka minut pokona艂a dystans dziel膮cy baz臋 Bombasino od Lock Childe Lamonde na sp臋kanej, pustynnej planecie Vitus-Gray-Balianus B. Troch臋 zamieszania powodowa艂y tylko trzy wojskowe 艣migacze, kt贸re ten w艣cibski idiota, komandor Solznykov, wys艂a艂 w charakterze eskorty. Nemes pods艂ucha艂a na „bezpiecznym” kanale, 艂膮cz膮cym 艣migacze z baz膮, 偶e na miejscu operacj膮 ma pokierowa膰 niezbyt rozgarni臋ty pu艂kownik Vmara, adiutant Solznykova. Wiedzia艂a r贸wnie偶, 偶e w rzeczywisto艣ci Vinara niczym nie pokieruje: by艂 tak obwieszony holokamerami i nadajnikami, 偶e komandor b臋dzie m贸g艂 osobi艣cie dowodzi膰 偶o艂nierzami, nie pokazuj膮c si臋 w Lock Childe Lamonde.
Kiedy l膮downik zacz膮艂 zatacza膰 ko艂a nad wiosk膮, 艣migacze dogoni艂y go i zni偶y艂y lot. Okre艣lenie „wioska” brzmia艂o troch臋 zanadto oficjalnie w odniesieniu do czterech rz膮dk贸w glinianych cha艂up, rozstawionych wzd艂u偶 zachodniego brzegu rzeki; podobne osiedla ci膮gn臋艂y si臋 praktycznie od samego Bombasino. Nemes rozgl膮da艂a si臋 za wystarczaj膮co obszernym i twardym l膮dowiskiem.
Drzwi domostw l艣ni艂y w promieniach s艂o艅ca g艂贸wnymi kolorami widzialnego spektrum; kr臋c膮cy si臋 po ulicach ludzie nosili stroje w identycznych barwach. Nemes zna艂a 藕r贸d艂o tych zwyczaj贸w - zapozna艂a si臋 zar贸wno z informacjami w komputerze pok艂adowym „Rafaela”, jak i z zaszyfrowanymi plikami na temat Widmowej Helisy, przechowywanymi w bazie Paxu. Interesowa艂o j膮 tylko jedno: kolorowo odziani dziwacy niech臋tnie nawracali si臋 na wiar臋 krzy偶a, a z jeszcze mniejsz膮 sympati膮 odnosili si臋 do zwierzchnictwa Paxu. Inaczej m贸wi膮c - istnia艂o znaczne prawdopodobie艅stwo, 偶e pomog膮 zbuntowanemu dziecku, m臋偶czy藕nie i jednor臋kiemu androidowi ukry膰 si臋 przed przedstawicielami w艂adz.
艢migacze wyl膮dowa艂y na drodze biegn膮cej na nasypie wzd艂u偶 kana艂u; Nemes posadzi艂a statek w parku, demoluj膮c przy okazji studni臋 artezyjsk膮.
Gyges obr贸ci艂 g艂ow臋 w jej stron臋 i uni贸s艂 pytaj膮co brwi.
- Scylla i Briareus udaj膮 si臋 na oficjalne poszukiwania - powiedzia艂a Nemes. - Ty zostajesz ze mn膮.
Bez 艣ladu dumy czy pr贸偶no艣ci zauwa偶y艂a, 偶e rodze艅stwo dawno ju偶 podporz膮dkowa艂o si臋 jej rozkazom, mimo gro藕by, jak膮 przekazali jej od Trzech Element贸w i jaka niew膮tpliwie zosta艂aby zrealizowana, gdyby zn贸w zawiod艂a swoich prze艂o偶onych.
Druga kobieta i jeden z m臋偶czyzn zeszli po rampie i zacz臋li si臋 przeciska膰 przez wielobarwny t艂um. 呕o艂nierze w bojowych pancerzach, ze spuszczonymi wizjerami, wybiegli im na spotkanie. 艢ledz膮ca rozw贸j wydarze艅 na otwartym kanale optycznym Nemes rozpozna艂a dobiegaj膮cy z jednego z he艂m贸w g艂os Vinary:
- Burmistrz, kobieta nazwiskiem Ses Gia, twierdzi, 偶e nie mamy prawa robi膰 rewizji w domach.
Nemes dostrzeg艂a wyraz pogardy na twarzy Briareusa, odbijaj膮cej si臋 w lustrzanym wizjerze he艂mu pu艂kownika; mia艂a wra偶enie, 偶e ogl膮da w艂asne odbicie w lustrze, mo偶e tylko z nieco silniej zarysowanymi ko艣膰mi policzkowymi.
- Pozwalacie, 偶eby ta... burmistrz... wam rozkazywa艂a? - zapyta艂 Briareus.
Vinara podni贸s艂 d艂o艅 w r臋kawicy.
- Pax uznaje prawo tubylc贸w do samorz膮dno艣ci. Do czasu, a偶 planeta... stanie si臋 cz臋艣ci膮 Protektoratu.
- M贸wi艂 pan, 偶e doktor Molina zostawi艂a przy wi臋藕niu stra偶nika... - wtr膮ci艂a Scylla.
Pu艂kownik skin膮艂 g艂ow膮. Z g艂o艣nik贸w he艂mu dobiega艂 wzmocniony odg艂os jego oddechu.
- Znikn膮艂 bez 艣ladu. Od chwili opuszczenia bazy pr贸bujemy nawi膮za膰 z nim kontakt.
- Nie mia艂 wszczepionego chipu lokalizacyjnego?
- Nie. Chip jest wtopiony w pancerz.
- I co?
- Znale藕li艣my pancerz w studni, dwie przecznice st膮d.
- Rozumiem, 偶e nie by艂o w nim stra偶nika - g艂os Scylli nawet nie zadr偶a艂.
- Nie - odpar艂 pu艂kownik. - To tylko pancerz i he艂m. Nie znale藕li艣my cia艂a.
- Szkoda - stwierdzi艂a Scylla. Ju偶 mia艂a si臋 odwr贸ci膰 plecami do Vinary, gdy postanowi艂a go jeszcze o co艣 zapyta膰: - Tylko pancerz, tak? A bro艅?
- Nic z tego - odrzek艂 ponuro Vinara. - Kaza艂em przeszuka膰 okolic臋. B臋dziemy wypytywa膰 mieszka艅c贸w, a偶 kt贸ry艣 wska偶e nam dom, gdzie doktor Molina aresztowa艂a dezertera. Otoczymy go i ka偶emy si臋 podda膰 wszystkim, kt贸rzy b臋d膮 w 艣rodku. Poprosi艂em ju偶 cywilne w艂adze w Bombasino o wydanie nakazu rewizji.
- Znakomity plan, pu艂kowniku - przyzna艂 Briareus. - 呕eby tylko lodowce za bardzo si臋 nie pospieszy艂y i nie zala艂y wioski, zanim nakaz do nas dotrze.
- Lodowce? - zdziwi艂 si臋 Vinara.
- Mniejsza z tym - uspokoi艂a go Scylla. - Je偶eli si臋 pan zgodzi, w艂膮czymy si臋 do poszukiwa艅 i razem z panem b臋dziemy oczekiwa膰 pozwolenia na wej艣cie do dom贸w.
- Co teraz? - nada艂a na wewn臋trznym kanale do Nemes.
- Zosta艅cie z nim i r贸bcie dok艂adnie to, co zaproponowa艂a艣. B膮d藕cie grzeczni i pos艂uszni. Nie mo偶emy dopa艣膰 Endymiona ani dzieciaka, dop贸ki ludzie Vinary si臋 tu kr臋c膮. Gyges i ja przechodzimy w nadczas.
- Pomy艣lnych 艂ow贸w - w艂膮czy艂 si臋 Briareus.
Gyges czeka艂 na ni膮 przy 艣luzie.
- Ja id臋 do miasteczka - powiedzia艂a Nemes. - Ty pilnuj transmitera w dole rzeki. Nic nie mo偶e si臋 przez niego prze艣lizn膮膰, ani na po艂udnie, ani na p贸艂noc, bez twojej wiedzy. Przy wysy艂aniu komunikat贸w wychod藕 z nadczasu; b臋d臋 okresowo sprawdza膰 wsp贸lne pasmo. Gdyby艣 znalaz艂 Endymiona albo dziewczynk臋, nadaj pojedynczy impuls.
艁膮czno艣膰 na wsp贸lnym kanale by艂a mo偶liwa nawet w przeskoku fazowym, wymaga艂aby jednak tak ogromnej ilo艣ci energii - znacznie przekraczaj膮cej i tak niewyobra偶alne zasoby niezb臋dne do dokonania przej艣cia fazowego - 偶e o wiele bardziej op艂aca艂o si臋 od czasu do czasu wychodzi膰 z nadczasu i kontrolowa膰 pasmo. Ju偶 sam jedno-
impulsowy alarm zu偶ywa艂 tyle energii, co Vitus-Gray-Balianus B przez ca艂y rok.
Gyges pokiwa艂 g艂ow膮 i oboje r贸wnocze艣nie dokonali przeskoku, upodabniaj膮c si臋 do chromowych pos膮g贸w nagiego m臋偶czyzny i kobiety. Powietrze na zewn膮trz 艣luzy zg臋stnia艂o, 艣wiat艂o nabra艂o g艂臋bszych odcieni, d藕wi臋ki znikn臋艂y, wszelki ruch zamar艂. Postaci ludzi rozmaza艂y si臋 lekko, targane wiatrem po艂y szat zastyg艂y niczym stroje pos膮g贸w z br膮zu.
Nemes nie rozumia艂a fizycznych podstaw przeskoku fazowego - nie by艂o jej to potrzebne. Wiedzia艂a tylko, 偶e nie chodzi tu ani o antyentropiczn膮, ani o hiperentropiczn膮 manipulacj臋 czasem, mimo i偶 w przysz艂o艣ci Najwy偶szy Intelekt mia艂 do dyspozycji obie te techniki. Nie mog艂o te偶 by膰 mowy o jakim艣 „przyspieszeniu”, z kt贸rym wi膮za艂yby si臋 grzmoty uderzeniowych fal d藕wi臋kowych i rozpalone od tarcia powietrze. Przesuni臋cie w fazie przypomina艂o w pewnym sensie przej艣cie w g艂膮b wydr膮偶onych, pustych granic czasoprzestrzeni. Jak stwierdzi艂 jeden z byt贸w Centrum, najbardziej odpowiedzialny za stworzenie Nemes: „Staniecie si臋, w najprzyjemniejszym rozumieniu tego s艂owa, szczurami buszuj膮cymi w 艣cianach komnat czasu”.
Nemes bynajmniej nie czu艂a si臋 ura偶ona tym por贸wnaniem. Zdawa艂a sobie spraw臋 z ogromu mocy, jak膮 musia艂o przekazywa膰 jej Centrum za po艣rednictwem Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, za ka偶dym razem, gdy dokonywa艂a przesuni臋cia w fazie. Trzy Elementy musia艂y szanowa膰 swoje nowe instrumenty, skoro po艣wi臋ca艂y im tyle uwagi.
Dwie l艣ni膮ce postaci zbieg艂y z rampy l膮downika i ruszy艂y w przeciwnych kierunkach: Gyges uda艂 si臋 na po艂udnie, w stron臋 transmitera, Nemes za艣 min臋艂a zastyg艂ych w bezruchu Scyll臋, Briareusa, 偶o艂nierzy Paxu i obywateli Widmowej Helisy i pomkn臋艂a do miasteczka.
Nie trac膮c ani chwili - dos艂ownie - znalaz艂a dom, w kt贸rym przykuty do 艂贸偶ka w naro偶nej sypialni le偶a艂 艣pi膮cy 偶o艂nierz Paxu. Okna pokoju wychodzi艂y na kana艂. Przeszuka艂a 艣ci膮gni臋te z bazy Bombasino pliki, 偶eby zidentyfikowa膰 stra偶nika: by艂 leniwym, pozbawionym ikry alkoholikiem z Lususa, nazywa艂 si臋 Gerrin Pawtz i mia艂 trzydzie艣ci osiem lat standardowych. Brakowa艂o mu dwa lata do emerytury, mia艂 na swoim koncie sze艣膰 degradacji, trzy odsiadki oraz zes艂anie do s艂u偶by w garnizonie Paxu z przeznaczeniem do wykonywania najprostszych obowi膮zk贸w. Nemes wykasowa艂a pliki: stra偶nik zupe艂nie jej nie interesowa艂.
Sprawdzi艂a, czy dom jest pusty, wysz艂a z nadczasu i stan臋艂a po艣rodku sypialni. Wr贸ci艂 ruch i d藕wi臋ki: us艂ysza艂a chrapanie Luzyjczyka, kroki przechodni贸w na 艣cie偶ce wzd艂u偶 kana艂u, jazgot odleg艂ego ruchu ulicznego, chrz臋st pancerzy ludzi Paxu, kt贸rzy na pr贸偶no przeszukiwali okoliczne uliczki. Poczu艂a leciutki wietrzyk, poruszaj膮cy bia艂ymi zas艂onkami.
Stan臋艂a nad 艣pi膮cym stra偶nikiem i wycelowa艂a palec wskazuj膮cy w jego szyj臋. Spod jej paznokcia wysun臋艂a si臋 dziesi臋ciocentymetrowa ig艂a, kt贸ra delikatnie przebi艂a sk贸r臋 m臋偶czyzny. Tylko male艅ka kropelka krwi znaczy艂a miejsce uk艂ucia. 呕o艂nierz si臋 nie obudzi艂.
Nemes wyci膮gn臋艂a ig艂臋 i przeprowadzi艂a szybk膮 analiz臋 pobranej krwi: niebezpieczny poziom C27H45OH - u Luzyjczyk贸w cz臋sto wyst臋powa艂o ryzyko podwy偶szonego poziomu cholesterolu; niewielka liczba trombocyt贸w, sugeruj膮ca plamic臋 ma艂op艂ytkow膮, nabyt膮 zapewne w pierwszym okresie s艂u偶by, na odznaczaj膮cych si臋 wysokim poziomem promieniowania planetach, gdzie cz臋sto stacjonowa艂y garnizony Paxu; zawarto艣膰 alkoholu na poziomie stu dwudziestu dw贸ch miligram贸w w stu centymetrach sze艣ciennych krwi - 偶o艂nierz by艂 pijany, chocia偶 alkoholowa przesz艂o艣膰 pozwala艂a mu zapewne skutecznie ukrywa膰 ten fakt; poza tym - voila! - syntetyczny opioid, zwany ultramorfin膮, i podwy偶szona zawarto艣膰 kofeiny. Nemes si臋 u艣miechn臋艂a: kto艣 poda艂 mu - w kawie b膮d藕 herbacie - usypiaj膮c膮 porcj臋 ultramorfiny, bacz膮c przy tym, by nie przekroczy膰 progu, po kt贸rym narkotyk m贸g艂 okaza膰 si臋 艣miertelny.
Wci膮gn臋艂a powietrze w nozdrza. Zdolno艣膰 wykrywania i rozpoznawania unosz膮cych si臋 w powietrzu moleku艂 organicznych - czyli zmys艂 w臋chu - mia艂a Nemes mniej wi臋cej trzykrotnie wy偶sz膮, ni偶 wynosi艂a rozdzielczo艣膰 gazowego chromatografu masowego; kr贸tko m贸wi膮c - nieco przewy偶sza艂a pod tym wzgl臋dem najlepsze psy my艣liwskie ze Starej Ziemi. Rozpozna艂a zapachy kilkorga ludzi, niekt贸re bardzo 艣wie偶e, inne znacznie starsze. Zidentyfikowa艂a alkoholowy od贸r Luzyjczyka, kilka delikatnych, pi偶mowych woni kobiecych, 艣lad dwojga dzieci - jedno dawno wkroczy艂o ju偶 w wiek dojrzewania, drugie by艂o znacznie m艂odsze, ale cierpia艂o na raka i wymaga艂o chemioterapii - oraz zapachy dw贸ch doros艂ych m臋偶czyzn: jeden zawiera艂 charakterystyczne nuty, wynikaj膮ce ze specyficznej diety mieszka艅c贸w tej planety, drugi za艣 by艂 zarazem obcy i znajomy. Obcy, poniewa偶 miesza艂 si臋 z woni膮 planety, kt贸rej Nemes nigdy nie odwiedzi艂a; znajomy, gdy偶 raz ju偶 go zidentyfikowa艂a i skatalogowa艂a: nale偶a艂 do Raula Endymiona. Nieznana nuta zapachowa pochodzi艂a ze Starej Ziemi.
Nemes przesz艂a si臋 po pokojach, ale nigdzie nie wykry艂a cho膰by 艣ladu znanego sprzed czterech lat, niezwyk艂ego zapachu dziewczynki imieniem Enea ani antyseptycznej, androidziej woni jej s艂u偶膮cego, A. Bettika. Tylko Raul Endymion odwiedzi艂 to miejsce - za to nast膮pi艂o to ca艂kiem niedawno.
Posz艂a za tropem do klapy w pod艂odze, nie bacz膮c na liczne zamki jednym szarpni臋ciem wyrwa艂a j膮 z zawias贸w i przystan臋艂a u szczytu drabiny. Pos艂a艂a komunikat na wsp贸lnym kanale, nie odebra艂a jednak potwierdzenia od Gygesa, kt贸ry prawdopodobnie nie wyszed艂 z nadczasu. Min臋艂o zaledwie dziewi臋膰dziesi膮t sekund od chwili, gdy zeszli z pok艂adu l膮downika. Nemes si臋 u艣miechn臋艂a: mog艂a mu da膰 zna膰 pojedynczym impulsem, a on zjawi艂by si臋 przy niej, zanim serca Raula Endymiona i jego towarzyszy w tunelu zd膮偶y艂yby uderzy膰 dziesi臋膰 razy.
Ale Rhadamanth Nemes chcia艂a samodzielnie wyr贸wna膰 rachunki. Z u艣miechem na twarzy zeskoczy艂a na oddalon膮 o osiem metr贸w posadzk臋 o艣wietlonego tunelu.
Zn贸w wci膮gn臋艂a powietrze w nozdrza.. Oddzieli艂a przesycony adrenalin膮 zapach Endymiona od woni towarzysz膮cych mu ludzi: uciekinier z Hyperiona by艂 zdenerwowany, a w dodatku chory albo ranny - w jego pocie dawa艂o si臋 wyczu膰 艣lad ultramorfiny. Z pewno艣ci膮 to w艂a艣nie jemu doktor Molina udzieli艂a pomocy, a potem kto艣 poda艂 przepisane mu 艣rodki przeciwb贸lowe stoj膮cemu na stra偶y Luzyjczykowi.
Nemes dokona艂a przeskoku w fazie i pobieg艂a tunelem, zalanym nagle zg臋stnia艂ym 艣wiat艂em. Bez wzgl臋du na to, jak膮 przewag臋 mia艂 Raul Endymion i jego przyjaciele, teraz ich z艂apie. Z przyjemno艣ci膮 obci臋艂aby mu g艂ow臋 w nadczasie - widzowie mieliby wra偶enie, 偶e egzekucji dokona艂a jaka艣 nadnaturalna si艂a - potrzebowa艂a jednak informacji. Co nie znaczy, 偶e Endymion musia艂 zachowa膰 przytomno艣膰. Najpro艣ciej by艂oby oddzieli膰 go od towarzyszy z Widmowej Helisy, otoczy膰 tym samym polem fazowym, z kt贸rego sama korzysta艂a, wbi膰 mu ig艂臋 w m贸zg, 偶eby nie m贸g艂 si臋 rusza膰, i przenie艣膰 do l膮downika. Tam z艂o偶yliby go w komorze zmartwychwsta艅czej i odstawili szopk臋 z podzi臋kowaniami dla pu艂kownika Vinary i komandora Solznykova za udzielon膮 pomoc, a Endymiona „przes艂uchaliby” opu艣ciwszy orbit臋 Vitus-Gray-Balianusa B: Nemes wprowadzi艂aby mu sondy wprost do m贸zgu i pobra艂a interesuj膮ce ich fragmenty RNA i strz臋py wspomnie艅. Jeniec nie odzyska艂by ju偶 przytomno艣ci - po zapoznaniu si臋 z posiadanymi przez niego informacjami Nemes zabi艂aby go i wyrzuci艂a cia艂o w kosmos. G艂贸wnym celem by艂o znalezienie dziewczynki imieniem Enea.
艢wiat艂a w tunelu zgas艂y.
Jestem w nadczasie, pomy艣la艂a Nemes. To niemo偶liwe. Nic nie dzieje si臋 tak szybko.
Zatrzyma艂a si臋. W korytarzu panowa艂 ca艂kowity mrok; ani 艣ladu promieniowania, kt贸re mog艂aby wykorzysta膰 we wzmacniaczach. Prze艂膮czy艂a si臋 na podczerwie艅 i przeczesa艂a korytarz z przodu i z ty艂u: pusto. Otworzy艂a usta i krzykn臋艂a kr贸tko, uruchamiaj膮c sonar; odwr贸ci艂a g艂ow臋 i wys艂a艂a podobny sygna艂 w drug膮 stron臋. Nic; ultrad藕wi臋ki odbi艂y si臋 od 艣cian zamykaj膮cych tunel. Przekszta艂ci艂a otaczaj膮ce j膮 pole i pos艂a艂a w obu kierunkach impuls radaru g艂臋boko艣ciowego. Korytarz by艂 pusty, za to wsz臋dzie dooko艂a ci膮gn臋艂y si臋 kilometry podobnych przej艣膰. Trzydzie艣ci metr贸w z przodu, za grubymi drzwiami z metalu, znajdowa艂 si臋 podziemny gara偶, a w nim kilka pojazd贸w i kilkunastu ludzi.
Wci膮偶 pe艂na podejrze艅, Nemes na u艂amek sekundy wysz艂a z nadczasu, 偶eby sprawdzi膰, jak to si臋 sta艂o, 偶e w ci膮gu mikrosekundy pogas艂y lampy.
Posta膰 sta艂a tu偶 przed ni膮. Nemes mia艂a niespe艂na jedn膮 dziesi臋ciotysi臋czn膮 sekundy, 偶eby dokona膰 przej艣cia fazowego, zanim cztery kolczaste pi臋艣ci uderzy艂y w jej cia艂o z si艂膮 tysi膮ca kafar贸w. Impet ciosu odrzuci艂 j膮 wstecz przez ca艂y korytarz. Strzaska艂a prowadz膮c膮 na g贸r臋 drabin臋 i wbi艂a si臋 g艂臋boko w kamienn膮 艣cian臋 tunelu.
Nadal otacza艂a j膮 ciemno艣膰.
W ci膮gu dwudziestu dni standardowych sp臋dzonych na Marsie Wielki Inkwizytor znienawidzi艂 go bardziej, ni偶 s膮dzi艂, 偶e m贸g艂by znienawidzi膰 samo piek艂o.
Powierzchni臋 Czerwonej Planety dzie艅 w dzie艅 smaga艂y pot臋偶ne burze piaskowe, simumy. Kardyna艂 Mustafa wraz z licz膮cym dwadzie艣cia jeden os贸b personelem rozlokowa艂 si臋 w pa艂acu gubernatora na skraju St. Malachy. Mimo 偶e pa艂ac 贸w by艂 ca艂kowicie hermetyczny, t艂oczone do wn臋trza powietrze poddawano dwukrotnej filtracji, w okna wstawiono pi臋膰dziesi膮t dwie warstwy pancernego plastiku, a zamiast drzwi zainstalowano prawdziwe 艣luzy powietrzne, marsja艅ski py艂 i tam si臋 wcisn膮艂.
Kiedy rankiem John Domenico kardyna艂 Mustafa bra艂 prysznic, py艂, kt贸ry zebra艂 si臋 w ci膮gu nocy na jego ciele, sp艂ywa艂 rdzawymi strumyczkami b艂ota; gdy s艂u偶膮cy pomaga艂 mu si臋 ubra膰, w fa艂dach 艣wie偶o wypranych i odprasowanych szat i sutanny widnia艂y ju偶 smugi czerwonego piasku; kiedy Mustafa zasiada艂 do 艣niadania - jada艂 samotnie, w prywatnej jadalni - ten sam piasek zgrzyta艂 mu mi臋dzy z臋bami. Prowadz膮c przes艂uchania w ogromnej sali balowej, gdzie wszystkie s艂owa odbija艂y si臋 wielokrotnym echem, Wielki Inkwizytor czu艂, jak py艂 zbiera mu si臋 pod kraw臋dzi膮 skarpetek, za ko艂nierzem, gromadzi we w艂osach, wciska pod wypiel臋gnowane paznokcie.
Sytuacja na zewn膮trz pa艂acu przedstawia艂a si臋 beznadziejnie. 艢migaczy i skorpion贸w nie mo偶na by艂o poderwa膰 do lotu; port kosmiczny budzi艂 si臋 do 偶ycia tylko na par臋 godzin dziennie, kiedy simum z rzadka i na kr贸tko przycicha艂; zaparkowane przed pa艂acem pojazdy naziemne szybko przeobrazi艂y si臋 w kopce i wydmy czerwonego piachu; nawet najlepsze filtry, zbudowane z wykorzystaniem najnowszych zdobyczy techniki Paxu, nie potrafi艂y zapobiec dostawaniu si臋 rdzawych drobinek do silnik贸w. Garstka zabytkowych pe艂zaczy, 艂azik贸w i j膮drowych prom贸w rakietowych zapewnia艂a stolicy udzia艂 w obiegu informacji i systematyczne dostawy 偶ywno艣ci, ale rz膮d i dow贸dztwo wojsk Paxu praktycznie przesta艂y funkcjonowa膰.
Pi膮tego dnia burzy pojawi艂y si臋 informacje o ataku Palesty艅czyk贸w na bazy Paxu na p艂askowy偶u Tharsis. Major Pi臋t, lakoniczny dow贸dca si艂 l膮dowych, zebra艂 mieszany oddzia艂 偶o艂nierzy Paxu i Stra偶y Planetarnej, troch臋 pe艂zaczy i opancerzonych transporter贸w g膮sienicowych i wyruszy艂 zbada膰 spraw臋. Sto kilometr贸w od p艂askowy偶u wpadli w zasadzk臋; Pi臋t wr贸ci艂 do St. Malachy z niespe艂na po艂ow膮 ludzi.
Kiedy simum trwa艂 ju偶 drugi tydzie艅, Palesty艅czycy zacz臋li zapuszcza膰 si臋 coraz dalej i n臋ka膰 garnizony po艂o偶one na obu p贸艂kulach planety. Stracono kontakt z kontyngentem stacjonuj膮cym w Niecce Helle艅skiej; stacja na biegunie po艂udniowym zameldowa艂a „Jibrilowi”, 偶e zamierza si臋 podda膰 napastnikom.
Gubernator Clare Palo, kt贸ra przenios艂a si臋 do male艅kiego biura, poprzednio zajmowanego przez jednego z jej asystent贸w, naradza艂a si臋 bez przerwy z arcybiskupem Robesonem i Wielkim Inkwizytorem. Postanowiono ostrzela膰 obl臋偶one garnizony z taktycznej broni j膮drowej i plazmowej. Kardyna艂 Mustafa zgodzi艂 si臋 udost臋pni膰 w tym celu „Jibrila” i baz臋 na biegunie po艂udniowym zr贸wnano z ziemi膮. G艂贸wnym celem dow贸dc贸w Stra偶y Planetarnej, Paxu, oddzia艂贸w marines, Gwardii Szwajcarskiej i 艢wi臋tego Oficjum sta艂o si臋 zapewnienie bezpiecze艅stwa St. Malachy, katedrze i pa艂acowi gubernatora. W tumanach piasku strzelano do ka偶dego tubylca, kt贸ry zbli偶y艂 si臋 na osiem kilometr贸w do granic stolicy, a nie mia艂 ze sob膮 wydanego przez Pax transpondera. P贸藕niej zabierano cia艂a; kilka z nich rzeczywi艣cie nale偶a艂o do palesty艅skich partyzant贸w.
- Simum nie mo偶e trwa膰 w niesko艅czono艣膰 - burcza艂 komandor Browning, dow贸dca si艂 bezpiecze艅stwa 艢wi臋tego Oficjum.
- Ale jeszcze trzy, cztery miesi膮ce standardowe z pewno艣ci膮 - zauwa偶y艂 major Pi臋t. Jego poparzon膮 pier艣 okrywa艂 masywny opatrunek. - Albo i d艂u偶ej.
Inkwizycja drepta艂a w miejscu: funkcjonariuszy milicji, kt贸rzy pierwsi natkn臋li si臋 na zw艂oki w Arafat-kaffiyeh, poddano dzia艂aniu serum prawdy, pod艂膮czono im sondy neuronowe i przes艂uchano. Nic si臋 jednak w ich zeznaniach nie zmieni艂o. Specjali艣ci 艢wi臋tego Oficjum od medycyny s膮dowej podj臋li wsp贸艂prac臋 z marsja艅skimi kolegami po fachu, ale uda艂o im si臋 tylko potwierdzi膰, i偶 偶adnego z trzystu sze艣膰dziesi臋ciu dw贸ch zabitych nie da si臋 wskrzesi膰: Chy偶war wyszarpa艂 z ich cia艂 ka偶de w艂贸kienko i splot tkanki krzy偶okszta艂tu. Wys艂ano na Pacem bezza艂ogowy statek kurierski z nap臋dem Gedeona, by uzyska膰 informacje na temat to偶samo艣ci ofiar oraz - co wa偶niejsze - natury dzia艂alno艣ci Opus Dei na Marsie i przyczyn wybudowania tak rozleg艂ego portu kosmicznego. Kiedy po pi臋tnastu miejscowych dniach automat wr贸ci艂 z Pacem, na jego pok艂adzie znaleziono tylko dane ofiar; ani s艂owa na temat ich zwi膮zk贸w z Opus Dei czy dzia艂a艅 tej偶e organizacji na Czerwonej Planecie.
Po pi臋tnastu dniach nieustannej burzy piaskowej, gdy napady Palesty艅czyk贸w na garnizony i konwoje nie ustawa艂y, a d艂ugie 艣ledztwo i zbieranie dowod贸w prowadzi艂o donik膮d, Wielki Inkwizytor z ulg膮 przyj膮艂 zg艂oszenie si臋 kapitana Wolmaka. Dow贸dca „Jibrila” meldowa艂, i偶 awaryjna sytuacja wymaga natychmiastowej obecno艣ci kardyna艂a i jego ludzi na orbicie.
„Jibril” by艂 jednym z najnowszych archanio艂贸w i kardyna艂 Mustafa doszed艂 do wniosku, 偶e wygl膮da jak idealnie funkcjonalne narz臋dzie do zabijania. L膮downiki zbli偶y艂y si臋 ju偶 na odleg艂o艣膰 kilku kilometr贸w do g艂贸wnej jednostki. Wielki Inkwizytor nie zna艂 si臋 na okr臋tach, ale nawet jego niewprawne oko pozna艂o, 偶e kapitan Wolmak zarz膮dzi艂 morfowanie „Jibrila” do warunk贸w bojowych: anteny i matryce czujnik贸w zosta艂y wessane pod powierzchni臋 kad艂uba, wypuk艂o艣膰 silnika Gedeona pokry艂a si臋 pancerzem antylaserowym, otwory i wie偶yczki strzelnicze znalaz艂y si臋 w pe艂nej gotowo艣ci. Z ty艂u, za archanio艂em, obraca艂 si臋 Mars - spowity w ob艂ok py艂u dysk koloru zakrzep艂ej krwi. Kardyna艂 mia艂 nadziej臋, 偶e nie b臋dzie ju偶 musia艂 ogl膮da膰 go z bliska.
Ojciec Farrell zwr贸ci艂 uwag臋, i偶 wszystkie osiem liniowc贸w z marsja艅skiej grupy uderzeniowej znajduje si臋 w promieniu pi臋ciuset kilometr贸w od „Jibrila”, co wed艂ug standard贸w kosmicznych oznacza艂o defensywn膮 koncentracj臋 si艂. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e sytuacja jest powa偶na.
L膮downik kardyna艂a pierwszy wszed艂 do doku i zacumowa艂; Wolmak przywita艂 Inkwizytora w przedsionku 艣luzy. Wewn臋trzne pole si艂owe symulowa艂o grawitacj臋.
- Przepraszam, 偶e o艣mieli艂em si臋 przerwa膰 pa艅skie 艣ledztwo, Wasza Ekscelencjo...
- Nie szkodzi - przerwa艂 mu Mustafa, wytrzepuj膮c piasek z fa艂d szaty. - Co takiego si臋 wydarzy艂o, kapitanie?
Wolmak z wahaniem spojrza艂 na towarzysz膮cy kardyna艂owi orszak: pierwszy szed艂 oczywi艣cie ojciec Farrell, za nim komandor Browning, trzech asystent贸w ze 艢wi臋tego Oficjum, sier偶ant Nell Kasner z marines, kapelan biskup Erdle oraz major Pi臋t, kt贸rego Mustafa zwolni艂 ze s艂u偶by u gubernator Palo.
Wielki Inkwizytor dostrzeg艂 niepewno艣膰 na twarzy Wolmaka.
- Mo偶e pan m贸wi膰 艣mia艂o, kapitanie. Wszyscy maj膮 pe艂n膮 akceptacj臋 艢wi臋tego Oficjum.
Wolmak skin膮艂 g艂ow膮.
- Wasza Ekscelencjo, znale藕li艣my statek.
W spojrzeniu Inkwizytora musia艂 si臋 odbi膰 kompletny brak zrozumienia.
- Frachtowiec roboczy, kt贸ry opu艣ci艂 orbit臋 Marsa w dzie艅 masakry - ci膮gn膮艂 kapitan. - Wiedzieli艣my, 偶e ich l膮downiki kontaktowa艂y si臋 wtedy z jak膮艣 jednostk膮.
- To prawda - przytakn膮艂 Wielki Inkwizytor - zak艂adali艣my jednak, 偶e nie ma sensu jej szuka膰, zd膮偶y艂aby bowiem dokona膰 translacji do dowolnie wybranego uk艂adu gwiezdnego.
- Zgadza si臋, Wasza Ekscelencjo. Na wypadek jednak, gdyby statek w og贸le nie wszed艂 w nad艣wietln膮, kaza艂em przeszuka膰 ca艂y uk艂ad. W pasie asteroid贸w znale藕li艣my frachtowiec.
- Czy tam w艂a艣nie mia艂 dolecie膰?
Kapitan pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮.
- Raczej nie, Wasza Ekscelencjo. Jest pusty i zimny. Kozio艂kuje bezw艂adnie, a nasze instrumenty nie wykazuj膮 ani 艣ladu 偶ycia na pok艂adzie. 呕adnego zasilania... Nap臋d j膮dro wy wygaszony.
- Tym niemniej jest to frachtowiec kosmiczny, tak? - wtr膮ci艂 ojciec Farrell.
- Tak, ojcze - odpowiedzia艂 mu Wolmak. - HHMS „Saigon Maru”, statek o wyporno艣ci trzech milion贸w ton, do przewozu rudy i innych du偶ych 艂adunk贸w. W s艂u偶bie od czas贸w Hegemonii.
- I nale偶y do Mercantilusa - rzek艂 cicho Mustafa.
- Nale偶a艂 - poprawi艂 go ponuro kapitan. - Z naszych danych wynika jednak, 偶e „Saigon Maru” zosta艂 przed o艣miu laty skre艣lony z rejestru Mercantilusa i przeznaczony na z艂om.
Kardyna艂 i ojciec Farrell spojrzeli po sobie.
- Czy wchodzili艣cie ju偶 na pok艂ad? - zaciekawi艂 si臋 komandor Browning.
- Nie. Ze wzgl臋du na polityczne implikacje takiej decyzji uzna艂em, 偶e najlepiej b臋dzie, je偶eli Jego Ekscelencja wr贸ci na „Jibrila” i osobi艣cie autoryzuje przeszukanie.
- Znakomicie - przyzna艂 Wielki Inkwizytor.
- Chcia艂bym r贸wnie偶 najpierw zgromadzi膰 na pok艂adzie pe艂ny kontyngent marines i Gwardii Szwajcarskiej.
- A to dlaczego, kapitanie? - zapyta艂 major Pi臋t. Opatrunek wypycha艂 mu mundur na piersiach.
- Co艣 mi si臋 tu nie podoba. - Wolmak spojrza艂 najpierw na majora, a p贸藕niej na kardyna艂a. - I to bardzo.
Ponad dwie艣cie lat 艣wietlnych od uk艂adu, w kt贸rym znajdowa艂 si臋 Mars, grupa uderzeniowa „Gedeon” ko艅czy艂a w艂a艣nie pacyfikacj臋 Lucyfera.
Si贸dmy, ostami uk艂ad Intruz贸w, przeznaczony do likwidacji podczas karnej ekspedycji, okaza艂 si臋 najbardziej wymagaj膮cym przeciwnikiem: 偶贸艂te s艂o艅ce typu G okr膮偶a艂o sze艣膰 planet, z czego dwie nadawa艂y si臋 do zamieszkania bez uprzedniego terraformowania. W rezultacie w Lucyferze a偶 roi艂o si臋 od Intruz贸w: bazy wojskowe wysuni臋to daleko poza pas asteroid贸w; w samym pasie znalaz艂y si臋 wyl臋garnie; 艣rodowiska zdatne dla anio艂贸w otacza艂y najbli偶sz膮 s艂o艅ca, pokryt膮 wod膮 planet臋; stacje zaopatrzeniowe kr膮偶y艂y na niskiej orbicie wok贸艂 gazowego olbrzyma; las orbitalny porasta艂 obszar, kt贸ry mo偶na by por贸wna膰 do przestrzeni mi臋dzy Ziemi膮 i Wenus w starym Uk艂adzie S艂onecznym. Znalezienie i zlikwidowanie wi臋kszo艣ci o艣rodk贸w 偶ycia zaj臋艂o „Gedeonowi” dziesi臋膰 dni standardowych.
Po sko艅czeniu operacji admira艂 Aldikacti zaprosi艂a dow贸dc贸w na konferencj臋 na pok艂adzie „Uriela” i przedstawi艂a im zmienione plany dalszych dzia艂a艅: ekspedycja karna okaza艂a si臋 tak udana, 偶e po wskazaniu nowych cel贸w b臋dzie kontynuowana. Wys艂awszy na Pacem bezza艂ogow膮 sond臋 z nap臋dem Gedeona uzyska艂a ju偶 stosowne pozwolenie. Siedem archanio艂贸w mia艂o dokona膰 przeskoku do najbli偶szej bazy Paxu, w uk艂adzie Tau Ceti, gdzie uzupe艂ni膮 arsena艂y i zapas paliwa i gdzie do grupy do艂膮czy dalszych pi臋膰 okr臋t贸w. Na podstawie danych z sond automatycznych wytypowano ju偶 kilkana艣cie nowych uk艂ad贸w Intruz贸w, do kt贸rych nie dotar艂y jeszcze wie艣ci o dokonanych przez „Gedeona” masakrach. Wliczaj膮c wi臋c czas niezb臋dny na zmartwychwstanie, grupa uderzeniowa mia艂a ponownie zaatakowa膰 wroga najdalej za dziesi臋膰 dni.
Kapitanowie wr贸cili na swoje okr臋ty i rozpocz臋li przygotowania do translacji z Lucyfera do bazy na Pierwszej Tau Ceti.
Komandor Hoagan Liebler z „Rafaela” by艂 zaniepokojony. Opr贸cz oficjalnej funkcji pierwszego oficera i zast臋pcy ojca kapitana de Soi, pe艂ni艂 r贸wnie偶 rol臋 p艂atnego szpiega. Mia艂 艣ledzi膰 poczynania dow贸dcy i meldowa膰 o wszelkich podejrzanych zachowaniach szefowi s艂u偶b bezpiecze艅stwa 艢wi臋tego Oficjum na „Urielu”, okr臋cie flagowym admira艂 Aldikacti, sk膮d informacje te w臋drowa艂yby, jak mniema艂 Liebler, w g贸r臋 drabiny w艂adzy, a偶 do legendarnego kardyna艂a Lourdusamy. Zaniepokojenie Hoaga bra艂o si臋 st膮d, 偶e nie umia艂 uzasadni膰 swoich niejasnych podejrze艅, i偶 co艣 jest nie w porz膮dku.
Nie m贸g艂 przecie偶 skontaktowa膰 si臋 z „Urielem” tylko po to, by przekaza膰 przera偶aj膮c膮 wiadomo艣膰, 偶e za艂oga „Rafaela” za cz臋sto chodzi do spowiedzi, chocia偶 mi臋dzy innymi ten w艂a艣nie fakt budzi艂 jego podejrzenia. Rzecz jasna, Liebler ani nie przeszed艂 odpowiedniego przeszkolenia, ani nie by艂 szpiegiem z powo艂ania - robi艂 to, co robi艂, bo nie mia艂 wyj艣cia. Najpierw ograniczenia finansowe zmusi艂y go do wst膮pienia do wojska, p贸藕niej - ze wzgl臋du na lojalno艣膰 wobec Paxu i Ko艣cio艂a, jak sobie t艂umaczy艂, nie za艣 dla pieni臋dzy, kt贸re pomog艂yby odzyska膰 utracone dobra na Renesansie Mniejszym - zacz膮艂 szpiegowa膰 w艂asnego dow贸dc臋.
Poza tym spowied藕 nie by艂a niczym nadzwyczajnym, skoro za艂oga sk艂ada艂a si臋 z g艂臋boko wierz膮cych, ponownie narodzonych chrze艣cijan, regularnie odwiedzaj膮cych i ko艣ci贸艂, i konfesjona艂. Je艣li za艣 wzi膮膰 pod uwag臋 okoliczno艣ci, w jakich si臋 znale藕li, mo偶liwo艣膰 prawdziwej, wiecznej 艣mierci, gdyby kt贸ry艣 z pocisk贸w j膮drowych czy promieni laser贸w Intruz贸w przebi艂 pole si艂owe, 偶arliwo艣膰 wiary doprawdy nie powinna nikogo dziwi膰. Liebler czu艂 jednak, 偶e od czasu operacji w Mammonie do gry wszed艂 dodatkowy czynnik. W kr贸tkich i rzadkich chwilach spokoju w Lucyferze ca艂a za艂oga i wszyscy Szwajcarzy z „Rafaela” - dwadzie艣cia siedem os贸b, nie licz膮c nie posiadaj膮cego si臋 ze zdumienia pierwszego oficera - odwiedza艂a konfesjona艂 r贸wnie cz臋sto i ch臋tnie, jak astronauci burdele na Pograniczu.
Konfesjona艂 za艣 by艂 jedynym miejscem na pok艂adzie, w kt贸rym nawet pierwszy oficer nie m贸g艂 w臋szy膰 i pods艂uchiwa膰.
Liebler nie wyobra偶a艂 sobie, co mogliby knu膰 podw艂adni de Soi. Bunt nie mia艂by sensu, a przede wszystkim by艂 nie do pomy艣lenia: przez prawie trzysta lat istnienia Floty Paxu 偶aden okr臋t si臋 nie zbuntowa艂, ba, nigdy nie zaistnia艂a taka gro藕ba. Poza tym to absurd: potencjalni buntownicy nie p臋dz膮 na wy艣cigi do konfesjona艂u, 偶eby przedyskutowa膰 planowany grzech z kapitanem statku.
Mo偶e i de Soya pr贸bowa艂 ich werbowa膰, snuj膮c jakie艣 niecne plany, ale Liebler nie wyobra偶a艂 sobie, czym ojciec kapitan m贸g艂by przekupi膰 wiernych ludzi Paxu i 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej. Za艂oga nie przepada艂a za swoim pierwszym oficerem - przyzwyczai艂 si臋 ju偶 do tego, 偶e nie jest lubiany przez podw艂adnych i wiedzia艂, 偶e to kwestia jego wrodzonej godno艣ci i arystokratycznej krwi - ale w g艂owie mu si臋 nie mie艣ci艂o, 偶eby sprzymierzyli si臋 przeciwko niemu. Je偶eli ojciec kapitan de Soya zdo艂a艂by ich jakim艣 cudem nam贸wi膰 do zdrady, mogliby co najwy偶ej pr贸bowa膰 ukra艣膰 archanio艂a - Liebler domy艣la艂 si臋, 偶e w艂a艣nie t臋 ma艂o prawdopodobn膮 mo偶liwo艣膰 rozwa偶ali jego mocodawcy, przydzielaj膮c go na „Rafaela” - tylko po co? Okr臋t utrzymywa艂 sta艂y kontakt z pozosta艂ymi archanio艂ami z „Gedeona”. Przerwy w 艂膮czno艣ci nast臋powa艂y tylko w chwilach translacji i trwa艂y przez dwa dni pospiesznego zmartwychwstania, tote偶 sze艣膰 pozosta艂ych okr臋t贸w w mgnieniu oka rozprawi艂oby si臋 z buntownikami.
Ta my艣l nie spodoba艂a si臋 Lieblerowi. Nie lubi艂 umiera膰 i nie mia艂 ochoty bez potrzeby powtarza膰 tego prze偶ycia. Poza tym wcale nie pomog艂oby mu to w karierze w艂a艣ciciela d贸br ziemskich na Renesansie Mniejszym, gdyby pami臋tano go jako cz艂onka Za艂ogi, Kt贸ra Zdradzi艂a. Uzna艂 za wysoce prawdopodobne, 偶e kardyna艂 Lourdusamy - czy kto tam znajdowa艂 si臋 u szczytu szpiegowskiego 艂a艅cucha pokarmowego - ska偶e go na tortury, ekskomunikuje i ska偶e na prawdziw膮 艣mier膰 wraz z reszt膮 za艂ogi, tylko po to, by fakt wprowadzenia szpiega na pok艂ad „Rafaela” nie wyszed艂 na jaw.
Tam my艣l jeszcze bardziej go zmartwi艂a.
Pociesza艂 si臋, 偶e tego rodzaju pomys艂 jest nie tyle nieprawdopodobny, co raczej wr臋cz chory. Min臋艂y ju偶 czasy, kiedy na Starej Ziemi czy innej obfituj膮cej w wod臋 planecie, o kt贸rej czyta艂 Liebler, okr臋ty morskie buntowa艂y si臋, a ich pirackie za艂ogi 偶erowa艂y na bezbronnych statkach handlowych i terroryzowa艂y porty. Z艂odzieje archanio艂a nie mieliby szans ucieczki, 偶adnej kryj贸wki, mo偶liwo艣ci dozbrojenia okr臋tu i uzupe艂nienia zapas贸w. Pax kaza艂by zrobi膰 z ich flak贸w podwi膮zki.
Komandor Hoag Liebler wci膮偶 si臋 denerwowa艂 i czu艂 nieswojo, mimo wysi艂ku w艂o偶onego w logiczn膮 analiz臋 sytuacji.
Od czterech godzin „Rafael” zmierza艂 do punktu translacji, do uk艂adu Pierwszej Tau Ceti. Liebler znajdowa艂 si臋 na mostku, gdy z „Uriela” nadano kr贸tki meldunek, opatrzony najwy偶szym priorytetem: pi臋膰 niszczycieli Intruz贸w, ukrywaj膮cych si臋 dot膮d w pier艣cieniu py艂owym wok贸艂 najbli偶szego ksi臋偶yca drugiego olbrzyma gazowego, rozp臋dza艂o si臋 w艂a艣nie do skoku z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮. Miejscowe s艂o艅ce os艂ania艂o je przed atakiem „Gedeona”. „Gabriel” i „Rafael” mia艂y zmieni膰 kurs na tyle, by wytyczy膰 trajektori臋 strzeleck膮, odpali膰 ostatnie pociski hiperkinetyczne, zniszczy膰 okr臋ty wroga i dopiero w贸wczas opu艣ci膰 Lucyfera. Wed艂ug szacunkowych oblicze艅 „Uriela”, przeskok na Pierwsz膮 Tau Ceti odby艂by si臋 z oko艂o o艣miogodzinnym op贸藕nieniem w stosunku do reszty grupy uderzeniowej.
Ojciec kapitan de Soya potwierdzi艂 przyj臋cie meldunku i wyda艂 rozkaz zmiany kursu. Komandor Liebler monitorowa艂 transmisje mi臋dzy „Rafaelem” i pozosta艂ymi okr臋tami; rozkazy matki kapitan Stone brzmia艂y identycznie.
Admira艂 nie zostawia „Rafaela” samego, pomy艣la艂 pierwszy oficer. Nie tylko moi mocodawcy nie ufaj膮 de Soi.
Po艣cig nie zapowiada艂 si臋 szczeg贸lnie emocjonuj膮co - w艂a艣ciwie trudno w og贸le m贸wi膰 o po艣cigu. Ze wzgl臋du na panuj膮ce w Lucyferze warunki grawitacyjno-
dynamiczne, powolne niszczyciele potrzebowa艂y a偶 czternastu godzin, by osi膮gn膮膰 pr臋dko艣膰 relatywistyczn膮, umo偶liwiaj膮c膮 translacj臋, tymczasem archanio艂y mia艂y wyj艣膰 na pozycje strzeleckie za cztery godziny; Intruzi nie dysponowali broni膮, kt贸ra mog艂aby z tej odleg艂o艣ci zagrozi膰 „Rafaelowi” i „Gabrielowi”, natomiast ka偶dy z archanio艂贸w mia艂 jeszcze do艣膰 amunicji, 偶eby zestrzeli膰 kilkadziesi膮t takich okr臋t贸w. Zreszt膮 gdyby wszystko inne zawiod艂o, mia艂y u偶y膰 znienawidzonych paralizator贸w bojowych.
Komandor Liebler dowodzi艂 „Rafaelem” - ojciec kapitan poszed艂 si臋 zdrzemn膮膰 na par臋 godzin - gdy archanio艂y wysz艂y na pozycje umo偶liwiaj膮ce otwarcie ognia. Pozosta艂e okr臋ty „Gedeona” dawno dokona艂y ju偶 przeskoku na Tau Ceti. Liebler okr臋ci艂 si臋 w fotelu akceleracyjnym, 偶eby brz臋czykiem obudzi膰 dow贸dc臋, gdy nagle pi贸ra grodzi antywstrz膮sowej rozwar艂y si臋 na kszta艂t 藕renicy oka i do 艣rodka wszed艂 de Soya w towarzystwie kilku os贸b. Na moment Liebler zapomnia艂 o swoich podejrzeniach, zapomnia艂 nawet, 偶e p艂acono mu za podejrzliwo艣膰 i po prostu wyba艂uszy艂 oczy. Obok ojca kapitana sta艂 ten Szwajcar, sier偶ant Gregorius i dwoje jego ludzi. Towarzyszyli im: oficer-specjalista system贸w uzbrojenia (OSU) komandor Carel Shan, oficer-specjalista system贸w zasilania (OSZ) porucznik Poi Denish, oficer-specjalista system贸w 艣rodowiskowych (O艢) komandor Bettz Argyle oraz in偶ynier system贸w nap臋dowych (ISN) porucznik Elijah Hussein Meier.
- Co si臋 tu do diab艂a... - zacz膮艂 pierwszy oficer (PO) Liebler. Umilk艂 jednak natychmiast, gdy sier偶ant Gwardii Szwajcarskiej wycelowa艂 mu w twarz og艂uszacz neuronowy.
Od d艂u偶szego czasu Hoag nosi艂 ukryt膮 w bucie ma艂膮 kartaczownic膮, teraz jednak kompletnie o niej zapomnia艂. Nikt nigdy nie mierzy艂 do niego z broni - nawet z og艂uszacza - i Liebler mia艂 wra偶enie, 偶e zaraz zleje si臋 w spodnie. Ca艂膮 uwag臋 skupi艂 na powstrzymaniu tego odruchu i nie bardzo m贸g艂 pami臋ta膰 o czymkolwiek.
Jedna z umundurowanych kobiet podesz艂a do niego i wyj臋艂a mu pistolet zza cholewy. Liebler odprowadzi艂 go takim wzrokiem, jakby widzia艂 go pierwszy raz w 偶yciu.
- Przykro mi, Hoag - rzek艂 ojciec kapitan de Soya. - G艂osowali艣my. Uznali艣my, 偶e nie ma ju偶 czasu, 偶eby pr贸bowa膰 ci臋 nam贸wi膰 na przyst膮pienie do nas. Na jaki艣 czas musimy si臋 ciebie pozby膰.
Przywo艂uj膮c wspomnienia wszystkich obejrzanych w 偶yciu holodram, Liebler zaoponowa艂:
- Nie uda si臋 wam - rzuci艂 zaczepnie. - „Gabriel” was zestrzeli. Zginiecie w m臋kach, powiesz膮 was, wyrw膮 wam krzy偶okszta艂ty z...
Og艂uszacz zahucza艂 cicho i Hoag Liebler run膮艂by twarz膮 na pok艂ad, gdyby kobieta, kt贸ra go rozbroi艂a, nie z艂apa艂a go w locie i nie z艂o偶y艂a delikatnie na pod艂odze.
Ojciec kapitan de Soya zaj膮艂 miejsce w fotelu dow贸dcy.
- Zej艣膰 z kursu - rozkaza艂 stoj膮cemu za sterem porucznikowi Meierowi. - Wprowadzi膰 wsp贸艂rz臋dne translacji. Maksymalne przyspieszenie awaryjne. Pe艂na gotowo艣膰 bojowa. - De Soya spojrza艂 na le偶膮cego Lieblera. - Zabierzcie go do komory zmartwychwsta艅czej i nastawcie j膮 na „przechowywanie”.
呕o艂nierze wynie艣li nieprzytomnego m臋偶czyzn臋.
Jeszcze zanim ojciec kapitan de Soya nakaza艂 wy艂膮czenie ci膮偶enia i zaj臋cie stanowisk bojowych, poczu艂 przez moment to cudowne uczucie unoszenia si臋 w powietrzu, kt贸re towarzyszy cz艂owiekowi skacz膮cemu z urwiska przez u艂amek sekundy, zanim nieub艂agana grawitacja przypomni o sobie. W rzeczywisto艣ci okr臋t mkn膮艂 z przyspieszeniem ponad sze艣ciuset g, co odpowiada艂o stu osiemdziesi臋ciu procentom normalnej akceleracji. Awaria generator贸w pola si艂owego zabi艂aby wszystkich pasa偶er贸w w u艂amku sekundy, ale do punktu translacji zosta艂o im ju偶 tylko czterdzie艣ci minut.
De Soya nie by艂 pewien, czy dokona艂 w艂a艣ciwego wyboru. Zdrad臋 Ko艣cio艂a i Floty Paxu odbiera艂 jako rzecz najstraszniejsz膮 na 艣wiecie, ale wiedzia艂, 偶e je艣li faktycznie ma nie艣mierteln膮 dusz臋, to nie mo偶e post膮pi膰 inaczej.
Tym, co sprawi艂o, 偶e zacz膮艂 ca艂e zdarzenie rozpatrywa膰 w kategoriach cudu - a przynajmniej niezwykle szcz臋艣liwego zbiegu okoliczno艣ci - by艂 fakt, 偶e siedem os贸b przy艂膮czy艂o si臋 do niego. O艣mioro ludzi z licz膮cej dwudziestu o艣miu cz艂onk贸w za艂ogi; pozosta艂a dwudziestka spa艂a smacznie w komorach zmartwychwsta艅czych, po uprzednim potraktowaniu og艂uszaczem. De Soya wiedzia艂, 偶e w wi臋kszo艣ci sytuacji w 贸semk臋 poradz膮 sobie z obs艂ug膮 „Rafaela”: mia艂 szcz臋艣cie - a mo偶e bo偶e b艂ogos艂awie艅stwo? - bo uda艂o mu si臋 przekona膰 kilkoro najbardziej po偶膮danych oficer贸w. Z pocz膮tku s膮dzi艂, 偶e sko艅czy si臋 na nim samym, Gregoriusie i jego dw贸ch Szwajcarach.
Troje 偶o艂nierzy Gwardii Szwajcarskiej podsun臋艂o mu my艣l o buncie wkr贸tce po „wyczyszczeniu” drugiej wyl臋garni w Lucyferze. Mimo przysi膮g na wierno艣膰 Paxowi, Ko艣cio艂owi i Gwardii Szwajcarskiej, rze藕 dzieci zanadto przypomina艂a im zwyczajne morderstwo. Lansjerzy Dona Foo i Enos D臋bino poszli najpierw do sier偶anta, a potem razem zawitali do konfesjona艂u ojca kapitana. Z pocz膮tku zamierzali go prosi膰 o rozgrzeszenie, gdyby postanowili zdezerterowa膰 w uk艂adzie Intruz贸w, ale de Soya podda艂 im inny plan pod rozwag臋.
In偶ynier system贸w nap臋dowych, porucznik Meier, przyszed艂 do spowiedzi miotany podobn膮 niepewno艣ci膮. Rze藕 przepi臋knych anio艂贸w ze skrzyd艂ami z siatki p贸l si艂owych - 艣ledzi艂 j膮 w przestrzeni taktycznej - wstrz膮sn臋艂a nim do g艂臋bi i sprawi艂a, 偶e zacz膮艂 my艣le膰 o powrocie do wyznawanych przez przodk贸w religii - judaizmu i islamu. Na razie jednak postanowi艂 si臋 wyspowiada膰 ze s艂abo艣ci ducha i ku w艂asnemu zdumieniu us艂ysza艂 od ojca kapitana, 偶e jego w膮tpliwo艣ci nie stoj膮 bynajmniej w sprzeczno艣ci z prawdziwym duchem chrze艣cija艅stwa.
W nast臋pnych dniach oficer-specjalista system贸w 艣rodowiskowych komandor Bettz Argyle i oficer-specjalista system贸w zasilania porucznik Poi Denish, targani wyrzutami sumienia, r贸wnie偶 trafili do konfesjona艂u. Denish nie od razu da艂 si臋 przekona膰, ale d艂ugie, szeptane rozmowy z porucznikiem Meierem, z kt贸rym dzieli艂 kajut臋, pomog艂y mu podj膮膰 decyzj臋.
OSU komandor Carel Shan przy艂膮czy艂 si臋 na ko艅cu: nie by艂 ju偶 w stanie zatwierdza膰 aktywacji paralizatora bojowego; od trzech tygodni nie spa艂.
Ostatniego dnia pobytu w Lucyferze De Soya zrozumia艂 ostatecznie, 偶e nie ma co liczy膰 na poparcie pozosta艂ych 偶o艂nierzy; uwa偶ali swoje obowi膮zki za ohydne, lecz po prostu konieczne. Gdyby przysz艂o im dzia艂a膰, wi臋kszo艣膰 personelu okr臋tu i pozostali Gwardzi艣ci Szwajcarscy opowiedzieliby si臋 po stronie Hoaga Lieblera. Ojciec kapitan i sier偶ant Gregorius postanowili nie da膰 im tej szansy.
- „Gabriel” si臋 zg艂asza, ojcze kapitanie - zameldowa艂 porucznik Denish, pod艂膮czony r贸wnocze艣nie do konsoli system贸w zasilania i kontaktu.
De Soya skin膮艂 g艂ow膮.
- Sprawd藕cie, czy komory zmartwychwsta艅cze na le偶ankach s膮 w艂膮czone.
Wiedzia艂, 偶e jego zalecenie jest zb臋dne; wszyscy cz艂onkowie za艂ogi, zajmuj膮c stanowiska bojowe lub szykuj膮c si臋 do skoku w nad艣wietln膮, przypinali si臋 do le偶anek akceleracyjnych, pe艂ni膮cych zarazem funkcj臋 kom贸r wskrzeszeniowych.
Przed w艂膮czeniem si臋 w sie膰 taktyczno-symulacyjn膮 de Soya sprawdzi艂 jeszcze trajektori臋 okr臋tu na g艂贸wnej holoramie. Oddalali si臋 od „Gabriela”, kt贸ry tymczasem zwi臋kszy艂 przyspieszenie do trzystu g i lecia艂 po r贸wnoleg艂ym kursie. Po przeciwnej stronie Lucyfera pi臋膰 niszczycieli Intruz贸w pe艂z艂o wolniutko w stron膮 w艂asnych punkt贸w translacji. De Soya 偶yczy艂 im powodzenia, wiedz膮c zarazem, 偶e nie zosta艂y jeszcze zniszczone tylko dzi臋ki nag艂ej zmianie trajektorii „Rafaela” i reakcji zaskoczonego tym manewrem drugiego archanio艂a. Uruchomi艂 sprz臋g i wszed艂 w symtakt.
Natychmiast przeobrazi艂 si臋 w olbrzyma stoj膮cego w kosmicznej pustce. Sze艣膰 planet, ich niezliczone ksi臋偶yce i p艂on膮ce lasy orbitalne Lucyfera rozci膮ga艂y si臋 na wysoko艣ci jego pasa. Daleko za o艣lepiaj膮cym s艂o艅cem sze艣膰 kropeczek - okr臋t贸w Intruz贸w - balansowa艂o na czubkach male艅kich igie艂ek - strumieni ognia z dysz silnik贸w j膮drowych. „Gabriel” ci膮gn膮艂 za sob膮 podobny, cho膰 znacznie d艂u偶szy, ogon, za ruf膮 „Rafaela” za艣 p艂omienie strzela艂y najdalej, niemal przy膰miewaj膮c 偶ar g艂贸wnej gwiazdy uk艂adu. Matka kapitan Stone sta艂a w odleg艂o艣ci kilku godnych olbrzyma krok贸w.
- Federico - odezwa艂a si臋. - Na rany Chrystusa, co ty robisz?
De Soya rozwa偶a艂 mo偶liwo艣膰 zignorowania otrzymanego z „Gabriela” wezwania; gdyby m贸g艂 w ten spos贸b zyska膰 cho膰 par臋 bezcennych minut, nie waha艂by si臋. Zna艂 jednak Stone i wiedzia艂, 偶e nie zastanawia艂aby si臋 ani chwili. Zerkn膮艂 na wydzielony kana艂 taktyczny, gdzie wy艣wietla艂a si臋 trajektoria do translacji: trzydzie艣ci sze艣膰 minut do skoku.
- Kapitanie! Wykryto cztery pociski! Translacja... teraz! - zg艂osi艂 si臋 komandor Shan na wydzielonym pa艣mie.
Ojciec kapitan de Soya nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e uda艂o mu si臋 zachowa膰 kamienny spok贸j na oczach bacznie obserwuj膮cej go Stone.
- W porz膮dku, Carel - subwokalizowa艂 w odpowiedzi. - Widz臋 je na taktyku. Kieruj膮 si臋 w stron臋 niszczycieli.
- Strzeli艂a艣 do Intruz贸w - doda艂 pod adresem matki kapitan Stone.
Nawet w nik艂ym blasku symulacji wida膰 by艂o napi臋cie w jej twarzy.
- Oczywi艣cie. Na co czekasz, Federico?
Zamiast odpowiedzie膰, de Soya post膮pi艂 krok naprz贸d i patrzy艂, jak rakiety wychodz膮 z przestrzeni Hawkinga tu偶 przed dziobami sze艣ciu jednostek przeciwnika. W kilka sekund p贸藕niej eksplodowa艂y: dwa 艂adunki j膮drowe, a za chwil臋 dwa plazmowe, o wi臋kszym zasi臋gu. Wszystkie jednostki Intruz贸w mia艂y pola si艂owe nastawione na maksymaln膮 moc - w symulacji taktycznej odzwierciedlon膮 w postaci pomara艅czowej po艣wiaty - ale pot臋偶ne wybuchy w bezpo艣rednim s膮siedztwie spowodowa艂y ich przeci膮偶enie. Po艣wiata przesz艂a w czerwie艅, p贸藕niej w biel, a po chwili trzy niszczyciele zwyczajnie przesta艂y istnie膰 jako obiekty materialne; dwa inne sta艂y si臋 kup膮 od艂amk贸w, kozio艂kuj膮cych bezw艂adnie ku nagle niesko艅czenie odleg艂ym punktom translacji. Sz贸sty niszczyciel wygl膮da艂 na nietkni臋ty, ale otaczaj膮ce go pole znikn臋艂o, a p艂omie艅 dysz zgas艂. Nawet je艣li kto艣 na pok艂adzie prze偶y艂 wstrz膮s, musia艂 zgin膮膰 wskutek dzia艂ania zab贸jczego promieniowania, swobodnie przenikaj膮cego teraz ca艂y kad艂ub.
- Co robisz, Federico?
De Soya wiedzia艂, 偶e Stone ma na imi臋 Halen, postanowi艂 jednak nie schodzi膰 w rozmowie na poziom osobisty.
- Wykonuj臋 rozkazy.
Wyraz twarzy Stone nawet w przestrzeni taktycznej zdradza艂 pow膮tpiewanie.
- Jakie znowu rozkazy, ojcze kapitanie de Soya?
Oboje wiedzieli, 偶e ich wymiana zda艅 jest nagrywana. Kto艣, kto prze偶yje najbli偶sze minuty, b臋dzie dysponowa艂 pe艂nym jej zapisem.
- Dziesi臋膰 minut przed translacj膮 okr臋t flagowy admira艂 Aldikacti przekaza艂 nam zmienione rozkazy odpar艂 de Soya niewzruszenie. - W艂a艣nie je wykonujemy.
Twarz Stone ani drgn臋艂a, chocia偶 de Soya zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e w艂a艣nie subwokalizowa艂a swojemu pierwszemu oficerowi rozkaz sprawdzenia, czy taka transmisja rzeczywi艣cie mia艂a miejsce mi臋dzy „Urielem” i „Rafaelem”. A rzeczywi艣cie mia艂a, tyle tylko, 偶e dotyczy艂a zupe艂nie trywialnej kwestii aktualizacji wsp贸艂rz臋dnych punktu spotkania w uk艂adzie Pierwszej Tau Ceti.
- Jak brzmia艂y te rozkazy, ojcze kapitanie de Soya?
- S膮 przeznaczone tylko do mojej wiadomo艣ci, matko kapitan Stone. Nie dotycz膮 „Gabriela”
- Wprowad藕 wsp贸艂rz臋dne dla paralizatora bojowego i, tak jak si臋 umawiali艣my, podaj mi aktywator, subwokalizowa艂 do OSU Shana. W sekund臋 potem poczu艂 w prawej d艂oni ci臋偶ar symtaktycznej broni. Dla Stone pistolet by艂 zupe艂nie niewidoczny, de Soya natomiast doskonale czu艂 jego dotyk. Stara艂 si臋, by zwieszona swobodnie prawa r臋ka nie drgn臋艂a mu, kiedy ostro偶nie k艂ad艂 palec na niewidocznym spu艣cie. Ze sposobu, w jaki Stone trzyma艂a r臋k臋, wiedzia艂, 偶e ona r贸wnie偶 trzyma w d艂oni wirtualn膮 bro艅. W przestrzeni taktycznej dzieli艂y ich jakie艣 trzy metry; „Rafael” i Gabriel” wspina艂y si臋 na wysoko艣膰 ich piersi, podparte z do艂u ognistymi j臋zorami.
- Ojcze kapitanie de Soya, nowy punkt translacji nie prowadzi na Tau Ceti. To wbrew rozkazom.
- Rozkazy zosta艂y zmienione, matko kapitan. - De Soya patrzy艂 Stone prosto w oczy. Halen zawsze 艣wietnie potrafi艂a ukry膰 swoje prawdziwe emocje i zamiary; nieraz przegrywa艂 z ni膮 w pokera na „Baltazarze”.
- Jaki jest nowy punkt docelowy waszego skoku, ojcze kapitanie?
Trzydzie艣ci trzy minuty do translacji.
- To informacja zastrze偶ona, matko kapitan. Zapewniam jednak, 偶e „Rafael” do艂膮czy do grupy uderzeniowej „Gedeon” w uk艂adzie Tau Ceti, gdy tylko zako艅czy obecn膮 misj臋.
Stone lew膮 r臋k膮 potar艂a policzek. De Soya nie odrywa艂 oczu od zakrzywionego palca wskazuj膮cego jej prawej d艂oni; nie musia艂a rusza膰 r臋k膮, 偶eby aktywowa膰 bojowy paralizator, ale w ludzkiej naturze le偶a艂o wycelowa膰 bro艅 w przeciwnika.
De Soya nie znosi艂 paralizator贸w bojowych i wiedzia艂, 偶e Stone podziela jego uczucia. By艂y broni膮 tch贸rzy, zakazan膮 przez Flot臋 Paxu i Ko艣ci贸艂, kt贸ry udzieli艂 dyspensy na ich u偶ycie tylko w tej jednej misji. W przeciwie艅stwie do starych paralizator贸w z czas贸w Hegemonii, kt贸re faktycznie wysy艂a艂y fal臋 energii, 偶eby niczym ostrze kosy ci臋艂a ludzkie m贸zgi i powodowa艂a uszkodzenia neuron贸w, instalowane na okr臋tach paralizatory bojowe nie emitowa艂y koherentnej wi膮zki promieniowania. Zamiast tego generatory nap臋du Gedeona powodowa艂y rozszerzenie rozdarcia w czasoprzestrzeni - zwykle wykorzystywanego do translacji - i nadawa艂y mu kszta艂t sto偶ka. W jego obr臋bie nast臋powa艂o drobne zaburzenie struktury czasoprzestrzennej - nieco podobne do nieudanego skoku w nadprzestrze艅 przy u偶yciu starego nap臋du Hawkinga. Drobne, ale ca艂kowicie wystarczaj膮ce, by naruszy膰 delikatn膮 r贸wnowag臋 energetyczn膮 ludzkiego m贸zgu.
Jednak偶e mimo charakteryzuj膮cej oficer贸w Paxu niech臋ci do paralizatora bojowego, Stone rozumia艂a, 偶e u偶ycie go w obecnej sytuacji b臋dzie uzasadnione. „Rafael” by艂 owocem poka藕nej inwestycji finansowej Paxu, tote偶 nale偶a艂o przede wszystkim zapobiec kradzie偶y statku, nie niszcz膮c go przy okazji. K艂opot w tym, 偶e nawet zg艂adzenie za艂ogi strza艂em z paralizatora nie zapobieg艂oby prawdopodobnie translacji jednostki - wszystko zale偶a艂o od tego, jak du偶膮 cz臋艣膰 planowanej trajektorii za艂oga wprowadzi艂a do pami臋ci komputera pok艂adowego. Utar艂a si臋 we flocie tradycja, 偶e kapitan osobi艣cie aktywowa艂 przeskok, a w ka偶dym razie do ostatniej chwili by艂 got贸w zast膮pi膰 komputer, Stone jednak nie mia艂a gwarancji, i偶 de Soya zechce ho艂dowa膰 tej tradycji.
- Chcia艂abym porozmawia膰 z komandorem Lieblerem - powiedzia艂a.
De Soya si臋 u艣miechn膮艂.
- M贸j pierwszy oficer jest zaj臋ty.
A wi臋c Hoag by艂 szpiegiem. Oto i potwierdzenie, kt贸rego potrzebowali艣my, pomy艣la艂.
„Gabriel” nie m贸g艂 ich ju偶 dogoni膰. Nawet gdyby sam zwi臋kszy艂 przyspieszenie do sze艣ciuset g, „Rafael” osi膮gn膮艂by pozycj臋 do translacji, zanim drugi archanio艂 zdo艂a艂by do niego dotrze膰. Stone nie pozostawa艂o nic innego, jak zlikwidowa膰 za艂og臋 i unieszkodliwi膰 okr臋t, ostrzeliwuj膮c go ostatnimi rakietami i licz膮c na przeci膮偶enie pola si艂owego. Je偶eli si臋 myli艂a - czyli je偶eli de Soya rzeczywi艣cie wykonywa艂 zmienione w ostatniej chwili rozkazy - grozi艂 jej s膮d wojenny i wydalenie z Floty Paxu; je艣li za艣 pozostanie bezczynna, a de Soya ukradnie tymczasem jeden z archanio艂贸w, ryzykuje s膮d, wydalenie, ekskomunik臋 i prawie pewn膮 egzekucj臋.
- Federico - powiedzia艂a 艂agodnie. - Prosz臋 ci臋, zwolnij, 偶eby艣my mogli si臋 zr贸wna膰. B臋dziesz m贸g艂 wykona膰 rozkaz i dokona膰 translacji zgodnej z tajnymi wsp贸艂rz臋dnymi, kt贸re odebra艂e艣. Chc臋 tylko wej艣膰 na „Rafaela” i sprawdzi膰, czy wszystko jest w porz膮dku.
De Soya si臋 zawaha艂. Nie m贸g艂 t艂umaczy膰 maksymalnego przeci膮偶enia po prostu rozkazami, skoro po translacji i tak musieliby sp臋dzi膰 dwa dni, czekaj膮c na zmartwychwstanie. Patrzy艂 matce kapitan Stone w oczy, staraj膮c si臋 nie traci膰 z pola widzenia male艅kiego „Gabriela” z bia艂ym, ognistym ogonem. Mog艂a pr贸bowa膰 doprowadzi膰 do przeci膮偶enia pola si艂owego „Rafaela”, odpalaj膮c resztki konwencjonalnego arsena艂u. De Soya nie zamierza艂 za艣 odpowiada膰 ogniem - unicestwienie „Gabriela” by艂o nie do przyj臋cia. Zaakceptowa艂 zdrad臋 stanu i Ko艣cio艂a, ale nie zamierza艂 sta膰 si臋 morderc膮, kt贸rego ofiary gin膮 prawdziw膮 艣mierci膮.
Pozosta艂y paralizatory.
- Dobrze, Halen - odpowiedzia艂. - Ka偶臋 Hoagowi zwolni膰 do dwustu g i zaczekamy, a偶 nas dogonicie. - Przekr臋ci艂 lekko g艂ow臋, jakby subwokalizowa艂 rozkazy.
R臋ka musia艂a mu drgn膮膰; d艂o艅 Stone r贸wnie偶 podskoczy艂a, kiedy matka kapitan zacisn臋艂a palec na niewidzialnym spu艣cie. W ostatnim u艂amku sekundy przed uderzeniem paralizatora ojciec kapitan de Soya dostrzeg艂 osiem iskierek, odrywaj膮cych si臋 od zawieszonego w symtaktycznej przestrzeni „Gabriela”. Stone nie zamierza艂a ryzykowa膰: wola艂a zniszczy膰 „Rafaela” ni偶 pozwoli膰 mu unikn膮膰.
Wirtualnym obrazem matki kapitan Stone szarpn臋艂o w ty艂, po czym znikn膮艂 zupe艂nie z przestrzeni taktycznej, gdy dzia艂anie paralizatora dosi臋g艂o jej statku. Ca艂a za艂oga zgin臋艂a; wszystkie po艂膮czenia zosta艂y zerwane.
W niespe艂na sekund臋 p贸藕niej ojciec kapitan de Soya zosta艂 wyrwany z symtaktu; neurony w jego m贸zgu dos艂ownie si臋 upiek艂y. Krew pop艂yn臋艂a mu z oczu, ust i uszu, ale de Soya nie 偶y艂 ju偶, podobnie zreszt膮 jak wszystkie 艣wiadome istoty na pok艂adzie „Rafaela”: sier偶ant Gregorius z dw贸jk膮 偶o艂nierzy na pok艂adzie C, ISN Meier, O艢 Argyle, OSZ Denish i OSU Shan na mostku.
W szesna艣cie sekund p贸藕niej osiem nap臋dzanych silnikami Hawkinga pocisk贸w wynurzy艂o si臋 z nad艣wietlnej i eksplodowa艂o dooko艂a nagle obumar艂ego archanio艂a.
Gyges obserwowa艂 w czasie rzeczywistym, jak Raul Endymion 偶egna si臋 z rodzin膮 w czerwonych szatach, wsiada do kajaka i wios艂uje w stron臋 transmitera. Planeta pogr膮偶y艂a si臋 w mroku podw贸jnego za膰mienia s艂o艅ca. Na niebie wybucha艂y fajerwerki, a z garde艂 tysi臋cy mieszka艅c贸w rozci膮gni臋tego nad rzek膮 miasta dobywa艂o si臋 dziwne zawodzenie. Gyges wsta艂 i przygotowa艂 si臋 do przej艣cia po wodzie, 偶eby wyci膮gn膮膰 m臋偶czyzn臋 z kajaka. Ustalono, 偶e gdyby Raul Endymion przyby艂 sam, nale偶y go schwyta膰 偶ywcem i przes艂ucha膰 na pok艂adzie kr膮偶膮cego po orbicie archanio艂a - nale偶a艂o przede wszystkim dowiedzie膰 si臋 gdzie przebywa dziewczynka imieniem Enea - ale nie by艂o mowy o nieutrudnianiu mu ucieczki czy walki. Gyges zamierza艂 zatem nie wychodz膮c z nadczasu poprzecina膰 mu 艣ci臋gna w r臋kach i nogach. Umia艂 tego dokona膰 w mgnieniu oka, z chirurgiczn膮 precyzj膮, tak 偶e nie istnia艂o ryzyko wykrwawienia si臋 ofiary, zanim trafi do automatu lekarskiego na statku.
Pokonanie dziel膮cych go od transmitera sze艣ciu kilometr贸w zaj臋艂o Gygesowi dos艂ownie moment. Pod drodze, mijaj膮c zastyg艂e w bezruchu postaci i dziwne, nap臋dzane wiatrem pojazdy, przystawa艂 i sprawdza艂, czy kt贸ry艣 z uczestnik贸w ruchu nie jest przypadkiem poszukiwanym Endymionem. Dotar艂szy do portalu, ukry艂 si臋 w k臋pie wierzb nad brzegiem i wy艂膮czy艂 przesuni臋cie fazowe. Mia艂 pilnowa膰 tylnego wyj艣cia; Nemes da mu zna膰, kiedy znajdzie zaginionego dezertera.
Podczas ci膮gn膮cego si臋 ju偶 dwadzie艣cia minut oczekiwania Gyges kontaktowa艂 si臋 ze Scyll膮 i Briareusem, Nemes za艣, ku jego zaskoczeniu, milcza艂a. Wszyscy zak艂adali, 偶e wystarczy jej kilka sekund czasu rzeczywistego, by znale藕膰 m臋偶czyzn臋. Gyges si臋 jednak nie martwi艂 - w艂a艣ciwie nie potrafi艂 martwi膰 si臋 w zwyk艂ym sensie: doszed艂 do wniosku, 偶e Nemes zatacza coraz wi臋ksze kr臋gi i zu偶ywa czas rzeczywisty na przerwy mi臋dzy przeskokami fazowymi; najwidoczniej wszystkie jego meldunki trafia艂y na momenty, kiedy znajdowa艂a si臋 w nadczasie. Zdawa艂 sobie poza tym spraw臋, 偶e cho膰 wszyscy czworo zostali sklonowani w tym samym czasie, Nemes pierwsza opu艣ci艂a zbiornik. Nie mia艂a nawyku ci膮g艂ego porozumiewania si臋 na wsp贸lnym pa艣mie, tak jak Scylla, Briareus i on sam. Na dobr膮 spraw臋 Gyges nie mia艂by nic przeciwko temu, by ich rozkazy na Bo偶ej Kniei ogranicza艂y si臋 do wydobycia Nemes z lawy i zlikwidowania jej na miejscu.
Na rzece panowa艂 spory ruch. Kiedy tylko do portalu zbli偶a艂 si臋 jaki艣 statek, Gyges przechodzi艂 w nadczas, przemyka艂 po powierzchni wody, przeszukiwa艂 ca艂膮 jednostk臋 i bacznie ogl膮da艂 wszystkich pasa偶er贸w; niekt贸rych musia艂 nawet rozebra膰, 偶eby upewni膰 si臋, 偶e nie ma do czynienia z Endymionem, A. Bettikiem ani Ene膮 w przebraniu. Dla pewno艣ci obw膮chiwa艂 ich i dokonuj膮c biopsji pobiera艂 pr贸bki DNA, 偶eby sprawdzi膰 czy pochodz膮 z Vitus-Gray-Balianusa B. Nie znalaz艂 nikogo spoza planety.
Po ka偶dej inspekcji wraca艂 na brzeg i czuwa艂 dalej. Osiemna艣cie minut po tym, jak zszed艂 z pok艂adu statku, pojawi艂 si臋 艣migacz Paxu, kt贸ry najpierw przelecia艂 g贸r膮, a potem wprost przez portal. Wej艣cie na jego pok艂ad w nadczasie wymaga艂oby sporego wysi艂ku, ale na szcz臋艣cie w艣r贸d siedz膮cych w nim 偶o艂nierzy znalaz艂a si臋 ju偶 Scylla.
- To zaczyna by膰 m臋cz膮ce - rzuci艂a na wsp贸lnym kanale.
- To prawda - przyzna艂 Gyges.
- Co z Nemes? - wtr膮ci艂 Briareus.
- Nie odzywa艂a si臋 - odpowiedzia艂 mu brat bli藕niak.
Dopiero podczas za膰mienia i towarzysz膮cych mu b艂aze艅skich ceremonii, nad kana艂em zatrzyma艂 si臋 o偶aglowany pojazd, z kt贸rego wysiad艂 Raul Endymion. Nie mog艂o by膰 mowy o pomy艂ce: nie tylko zapis wideo pasowa艂 idealnie, ale i zapach osobnika zgadza艂 si臋 ze wzorcem, jaki Nemes za艂adowa艂a im do pami臋ci. Gyges m贸g艂 od razu zrobi膰 przeskok, podej艣膰 do grupy nieruchomych postaci i pobra膰 pr贸bk臋 DNA - ale wiedzia艂, 偶e nie musi tego robi膰. Mia艂 przed sob膮 w艂a艣ciwego cz艂owieka.
Zamiast nada膰 wiadomo艣膰 na wsp贸lnym pa艣mie lub wys艂a膰 pojedynczy impuls alarmowy do Nemes, postanowi艂 zaczeka膰 jeszcze minut臋. Bawi艂o go to wyczekiwanie; nie chcia艂 si臋 z nikim dzieli膰 tym uczuciem. Poza tym uzna艂, 偶e lepiej b臋dzie przechwyci膰 Endymiona, kiedy ju偶 rozstanie si臋 z rodzin膮 Widmowej Helisy. Na razie wszyscy w komplecie machali mu na po偶egnanie.
Gyges patrzy艂, jak Raul Endymion wios艂uje w absurdalnie malutkiej 艂贸deczce, 偶eby znale藕膰 si臋 w g艂贸wnym nurcie przechodz膮cego tu w rzek臋 kana艂u. Doszed艂 do wniosku, 偶e najlepiej by艂oby zabra膰 kajak razem z pasa偶erem: postronni obserwatorzy spodziewali si臋 zapewne, 偶e zniknie bez 艣ladu, gdy tylko przep艂ynie pod transmiterem. Zobaczyliby b艂ysk 艣wiat艂a i Endymion rozmy艂by si臋 w powietrzu. W rzeczywisto艣ci za艣 Gyges obj膮艂by m臋偶czyzn臋 i kajak w艂asnym polem fazowym i wydoby艂 ich z rzeki. Sam kajak m贸g艂 r贸wnie偶 okaza膰 si臋 przydatny w odnalezieniu Enei - 艣ladowe zapachy i metoda budowy pomog艂oby zidentyfikowa膰 planet臋, na kt贸rej dziewczynka si臋 ukrywa.
Wsz臋dzie wok贸艂 ludzie cieszyli si臋 i 艣piewali. Za膰mienie osi膮gn臋艂o punkt szczytowy; fajerwerki wybucha艂y nad rzek膮, a na pordzewia艂ym portalu k艂ad艂y si臋 barokowe cienie. Endymion odwr贸ci艂 si臋 plecami do machaj膮cych mu przyjaci贸艂 i stara艂 si臋 pozosta膰 w g艂贸wnym nurcie, kieruj膮c si臋 wprost do metalowego 艂uku.
Gyges wsta艂, przeci膮gn膮艂 si臋 i przygotowa艂 do przeskoku fazowego.
Trzymetrowy stw贸r znalaz艂 si臋 nagle tu偶 obok niego.
To niemo偶liwe, pomy艣la艂 Gyges. Powinienem wyczu膰 zaburzenie pola fazowego.
Eksploduj膮ce race rzuca艂y szkar艂atn膮 po艣wiat臋 na chromowy korpus. 呕贸艂te, bia艂e i czerwone kwiaty, wykwitaj膮ce na podobnych do zakrzep艂ej rt臋ci p艂aszczyznach, ulega艂y zniekszta艂ceniu, trafiaj膮c na metalowe z臋by i b艂yszcz膮ce kolce. Na mgnienie oka Gyges ujrza艂 w艂asne zdeformowane odbicie w metalowej p艂ycie, po czym przeszed艂 w nadczas.
Przeskok zajmowa艂 niespe艂na mikrosekund臋, ale w niewyja艣niony spos贸b jedna z czterech zbrojnych w pazury 艂ap stwora znalaz艂a si臋 wewn膮trz pola fazowego, zanim zd膮偶y艂o si臋 do ko艅ca uformowa膰. Ostre jak brzytwa palce rozci臋艂y syntetyczne tkanki i si臋gn臋艂y po jedno z serc Gygesa. Ten za艣, nie bacz膮c na doznane uszkodzenia, natychmiast kontratakowa艂. Machn膮艂 srebrzystym, nadczasowym ramieniem jak poziomym ostrzem gilotyny; pancerz ze stop贸w w臋glowych zosta艂by przeci臋ty niczym wilgotna tektura, ale chromowa powierzchnia nie ust膮pi艂a. R臋ka Gygesa odbi艂a si臋 od piersi stwora w strugach iskier i przy wt贸rze jazgotu blachy; straci艂 czucie w palcach i strzaska艂 obie stalowe ko艣ci w przedramieniu.
Pazurzasta 艂apa czyni艂a spustoszenie we wn臋trzu jego cia艂a: wyszarpywa艂a wn臋trzno艣ci i kilometry 艣wiat艂owod贸w. Gyges zauwa偶y艂, 偶e brzuch ma rozci臋ty od mostka po p臋pek, ale nie mia艂o to wi臋kszego znaczenia. Nadal by艂 sprawny.
Zacisn膮艂 praw膮 d艂o艅 w zab贸jczy obuch i grzmotn膮艂 nim wprost w b艂yskaj膮ce czerwieni膮 oczy. Cios powinien okaza膰 si臋 艣miertelny, ale olbrzymie szcz臋ki stwora rozwar艂y si臋 i zatrzasn臋艂y szybciej, ni偶 Gyges wyprowadzi艂 atak. Straci艂 d艂o艅.
Rzuci艂 si臋 na przeciwnika, usi艂uj膮c doprowadzi膰 do po艂膮czenia p贸l i znale藕膰 siew zasi臋gu umo偶liwiaj膮cym wykorzystanie w艂asnych z臋b贸w. Dwie stalowe d艂onie chwyci艂y go, przebijaj膮c pole fazowe, zag艂臋bi艂y si臋 w cia艂o i przytrzyma艂y nieruchomo. L艣ni膮ca chromem czaszka wykona艂a gwa艂towny ruch i stercz膮cy z niej cier艅 przebi艂 prawe oko Gygesa, uszkadzaj膮c przedni p艂at m贸zgu.
Gyges krzykn膮艂 - nie z b贸lu jednak, chocia偶 po raz pierwszy odczuwa艂 co艣, co mo偶na by tak nazwa膰, lecz z w艣ciek艂o艣ci, z czystego, niepohamowanego gniewu. Jego z臋by zatrzaskiwa艂y si臋 z 艂oskotem w powietrzu w poszukiwaniu szyi wroga, stw贸r jednak trzyma艂 go niewzruszenie w wyprostowanych r臋kach, trzykro膰 d艂u偶szych ni偶 jego w艂asne. W tym samym momencie wyrwa艂 Gygesowi oba serca i wyrzuci艂 je daleko do rzeki, a w nast臋pnej nanosekundzie rzuci艂 si臋 na niego i jednym k艂apni臋ciem k艂贸w przegryz艂 mu gard艂o i kr臋gos艂up, odrywaj膮c g艂ow臋 od tu艂owia. Gyges pr贸bowa艂 jeszcze przej艣膰 na telemetryczne sterowanie wci膮偶 zdolnym do walki cia艂em, ale krew i p艂yny ustrojowe z pustego oczodo艂u zalewa艂y mu zdrowe oko, nadajnik w czaszce zosta艂 zdruzgotany, a wszczepiony w 艣ledzion臋 odbiornik wyszarpni臋ty z korpusu.
Nagle ca艂y 艣wiat zawirowa艂 - najpierw mign臋艂a Gygesowi korona s艂oneczna wok贸艂 drugiego ksi臋偶yca, p贸藕niej poznaczona barwnymi plamami powierzchnia rzeki, jeszcze raz niebo, a potem nasta艂a ciemno艣膰. Resztkami 艣wiadomo艣ci zda艂 sobie spraw臋, 偶e jego g艂owa l膮duje w rzecznych odm臋tach; ostatni obraz, jaki zapisa艂 mu si臋 na siatk贸wce przed zatoni臋ciem, przedstawia艂 jego w艂asne bezg艂owe cia艂o, przyci艣ni臋te do metalowego korpusu stwora i przebite dziesi膮tkiem cierni. Potem nast膮pi艂 b艂ysk, Chy偶war znikn膮艂 z nadczasu i g艂owa Gygesa zapad艂a si臋 w ciemne fale.
Rhadamanth Nemes zjawi艂a si臋 na miejscu pi臋膰 minut p贸藕niej. Na brzegu znalaz艂a tylko pozbawione g艂owy cia艂o brata; wiatrower i odziana w czerwone szaty rodzina tubylc贸w znikn臋li bez 艣ladu; w najbli偶szej okolicy nie by艂o ani jednej 艂odzi. S艂o艅ce z wolna wynurza艂o si臋 spoza tarczy wi臋kszego ksi臋偶yca.
Mam tu Gygesa, nada艂a na wsp贸lnym kanale. Briareus i Scylla w dalszym ci膮gu przeszukiwali z 偶o艂nierzami mie艣cin臋 - rozkuto ju偶 艣pi膮cego stra偶nika, ale 偶aden z mieszka艅c贸w nie chcia艂 powiedzie膰, do kogo nale偶y dom, w kt贸rym go znaleziono. Scylla sugerowa艂a pu艂kownikowi Vinarze, 偶eby przesta艂 si臋 przy tym upiera膰.
Nemes zacz臋艂a odczuwa膰 przykre dolegliwo艣ci, kiedy wy艂膮czy艂a pole fazowe. Wszystkie jej 偶ebra - i te z ko艣ci, i te z permastali - uleg艂y z艂amaniu b膮d藕 odkszta艂ceniu, niekt贸re organy wewn臋trzne zosta艂y zmia偶d偶one na papk臋, a lewa r臋ka w og贸le przesta艂a funkcjonowa膰. Nemes straci艂a przytomno艣膰 na prawie dwadzie艣cia minut standardowych. Straci艂a przytomno艣膰! Podczas czterech lat sp臋dzonych w zestalonej lawie na Bo偶ej Kniei ani na sekund臋 nie straci艂a kontaktu z rzeczywisto艣ci膮! W dodatku obra偶enia zadano jej przez niemo偶liwe do przenikni臋cia pole fazowe.
Teraz nie mia艂o to 偶adnego znaczenia. Jej cia艂o naprawi si臋, kiedy zapadnie w letarg po opuszczeniu tej zapomnianej przez Centrum planety. Ukl臋k艂a przy ciele brata: by艂o poszarpane pazurami, wypatroszone - przy okazji niemal pozbawione ko艣ci - i bez g艂owy. Podrygiwa艂o jeszcze bezradnie, a po艂amane palce wci膮偶 pr贸bowa艂y dosi臋gn膮膰 nieobecnego wroga.
Nemes a偶 si臋 wzdrygn臋艂a - nie ze wsp贸艂czucia dla Gygesa czy obrzydzenia na widok jego obra偶e艅 - lecz ze szczerego 偶alu, 偶e omin臋艂a j膮 taka walka. Teraz po prostu fachowym okiem ocenia艂a przebieg starcia i czu艂a co艣 na kszta艂t podziwu. Atak w tunelu nast膮pi艂 zbyt szybko, by zd膮偶y艂a zareagowa膰 - zasta艂 j膮 w po艂owie przeskoku fazowego - co dotychczas uwa偶a艂a za niemo偶liwe.
Znajd臋 go, nada艂a i przesz艂a w nadczas. Powietrze zg臋stnia艂o, upodabniaj膮c si臋 do galarety. Nemes zesz艂a z nasypu, przebi艂a si臋 przez stawiaj膮c膮 znaczny op贸r powierzchni臋 wody i ruszy艂a po dnie w d贸艂 rzeki. Ca艂y czas wywo艂ywa艂a Gygesa na wsp贸lnym kanale i przeszukiwa艂a koryto radarem g艂臋boko艣ciowym.
Jego g艂ow臋 znalaz艂a prawie kilometr od portalu, tak daleko zni贸s艂 j膮 silny w tym miejscu nurt. Skorupiaki zd膮偶y艂y ju偶 ogry藕膰 wargi, wy偶re膰 jedyne oko i przyst臋powa艂y do penetracji oczodo艂贸w. Nemes strz膮sn臋艂a je jednym ruchem i zabra艂a g艂ow臋 na brzeg.
Transmiter w czaszce Gygesa zosta艂 ca艂kowicie zniszczony, a struny g艂osowe rozdarte na p贸艂. Nemes pod艂膮czy艂a si臋 wi臋c mikrow艂贸knem wprost do o艣rodka pami臋ci brata. Ze zmia偶d偶onej czaszki s膮czy艂y si臋 resztki m贸zgu i zawieraj膮cego DNA 偶elu.
Nie zadawa艂a pyta艅 - po prostu wysz艂a z nadczasu i 艣ci膮gn臋艂a zawarto艣膰 blok贸w pami臋ci, na bie偶膮co przekazuj膮c j膮 pozosta艂ej dw贸jce.
- Chy偶war - odezwa艂a si臋 Scylla.
- Niemo偶liwe, Sherlocku - nada艂 w odpowiedzi Briareus.
- Zamknijcie si臋 - poleci艂a Nemes. - Ko艅czcie ju偶 z tymi ba艂wanami. Posprz膮tam tu i b臋d臋 na was czeka膰 w l膮downiku.
艢lepa i ociekaj膮ca 艣luzem g艂owa Gygesa usi艂owa艂a przem贸wi膰; z jej zmasakrowanych ust dobywa艂y si臋 gard艂owe, sycz膮ce d藕wi臋ki. Nemes podnios艂a j膮 do ucha.
- Szsz...pszsz... chszsze. - Prosz臋. - Pomszsz. - Pom贸偶. - Szszszmmszi. - Mi.
Nemes opu艣ci艂a g艂ow臋 Gygesa i obejrza艂a zw艂oki: brakowa艂o wi臋kszo艣ci organ贸w wewn臋trznych, rozwleczone dooko艂a 艣wiat艂owody pl膮ta艂y si臋 w zielsku i nurza艂y w mule, szarawe wn臋trzno艣ci i strz臋py 偶elu neuronowego rozbryzn臋艂y si臋 po okolicy, a od艂amki ko艣ci migota艂y w trawie, kiedy pad艂 na nie blask wynurzaj膮cego si臋 zza ksi臋偶yc贸w s艂o艅ca. Komory autochirurgiczne by艂y wobec takich jak oni bezradne, a samodzielne wyleczenie zaj臋艂oby Gygesowi wiele miesi臋cy.
Od艂o偶y艂a g艂ow臋, na traw臋 i owin臋艂a cia艂o jego w艂asnymi wn臋trzno艣ciami i mikrow艂贸knami. Obci膮偶y艂a je kamieniami, upychaj膮c kilka tak偶e wewn膮trz korpusu, po czym, upewniwszy si臋, 偶e w pobli偶u nadal nie wida膰 偶adnych statk贸w, cisn臋艂a zw艂oki na 艣rodek nurtu. Widzia艂a ju偶 na w艂asne oczy, 偶e w rzece roi si臋 od wyg艂odnia艂ych, niewybrednych padlino偶erc贸w; wiedzia艂a te偶, 偶e nie wszystkie elementy cia艂a im si臋 spodobaj膮.
Wsun膮wszy kciuk i palec wskazuj膮cy w oczodo艂y podnios艂a g艂ow臋 Gygesa - jego j臋zyk wci膮偶 miota艂 si臋 chaotycznie w ustach - i swobodnym ruchem, bez zamachu, rzuci艂a j膮 do wody. Czaszka natychmiast zaton臋艂a.
Nemes podbieg艂a do transmitera, zerwa艂a jedn膮 z p艂yt z rdzewiej膮cej i pono膰 niezniszczalnej powierzchni i wyci膮gn臋艂a z nadgarstka w艂贸kno komunikacyjne. Pod艂膮czy艂a si臋 do matrycy.
- Nie rozumiem tego - zg艂osi艂 si臋 Briareus. - Wys艂a艂 go donik膮d.
- Nie donik膮d, tylko w miejsce, kt贸re nie nale偶a艂o do Sieci - poprawi艂a go Nemes i wci膮gn臋艂a sond臋 do wn臋trza r臋ki. - I w kt贸rym Centrum nie postawi艂o transmitera.
- To niemo偶liwe - zaoponowa艂a Scylla. - Nie ma innych transmiter贸w poza tymi, kt贸re zbudowa艂o Centrum.
Nemes westchn臋艂a; jej rodze艅stwo sk艂ada艂o si臋 z samych durni贸w.
- Zamknijcie si臋 i wracajcie do l膮downika - nada艂a. - Musimy o tym zameldowa膰. Radca Albedo b臋dzie chcia艂 pozna膰 szczeg贸艂y.
Dokona艂a przesuni臋cia w fazie i pobieg艂a do l膮downika. Wok贸艂 niej powietrze zg臋stnia艂o i przybra艂o odcie艅 sepii.
12
Wcale nie zapomnia艂em o guziku awaryjnym. S臋k w tym, 偶e w chwilach autentycznej paniki cz艂owiek nie ma czasu my艣le膰 o guzikach.
Kajak spada艂 w niesko艅czony przestw贸r znaczony chmurami, kt贸re wyrasta艂y z sinopurpurowej otch艂ani, le偶膮cej daleko w dole i ko艅czy艂y si臋 w mlecznych ob艂okach dalsze tysi膮ce metr贸w nad moj膮 g艂ow膮. Patrzy艂em jak utracone wios艂o kozio艂kuje swobodnie, coraz bardziej si臋 ode mnie oddalaj膮c - o moim (i kajaka) znacznie szybszym locie decydowa艂y wzgl臋dy aerodynamiki i graniczna pr臋dko艣膰 spadania, kt贸rej akurat w tamtej chwili nie potrafi艂bym wyliczy膰. Olbrzymie fale z rzeki, kt贸r膮 zostawi艂em za plecami, lecia艂y wraz ze mn膮 - cz臋艣膰 masy wody poprzedza艂a mnie, cz臋艣膰 goni艂a - rozdzielaj膮c si臋 na jajowato wyd艂u偶one, gigantyczne krople, jakie widywa艂em ju偶 w zerowym ci膮偶eniu. Wiatr jednak szybko rozbija艂 je na coraz to mniejsze i mniejsze drobinki; czu艂em, jakbym lecia艂 w obr臋bie w艂asnej, obejmuj膮cej tylko najbli偶sz膮 okolic臋 ulewy. Kartaczownica, od kt贸rej ci臋偶aru uwolni艂em 艣pi膮cego 偶o艂nierza w sypialni Dem 艁oi, tkwi艂a zaklinowana mi臋dzy moim udem i zakrzywion膮 uszczelk膮 fartucha. D艂onie zacisn膮艂em w pi臋艣ci i z odsuni臋tymi od tu艂owia 艂okciami musia艂em przypomina膰 piskl臋 szykuj膮ce si臋 do pierwszego w 偶yciu lotu. Po pierwszym krzyku nie mog艂em wi臋cej rozewrze膰 kurczowo zaci艣ni臋tych szcz臋k; z臋by trzonowe zgrzyta艂y mi nieprzyjemnie. Spada艂em!
Na mgnienie oka w g贸rze ukaza艂 mi si臋 jeszcze 艂uk transmitera, przez kt贸ry przyby艂em, aczkolwiek okre艣lenie „艂uk” jest w tym przypadku nietrafione: olbrzymie urz膮dzenie, zawieszone swobodnie w pustce, mia艂o kszta艂t metalowego torusa i przypomina艂o zardzewia艂e ciastko z dziurk膮. Przez moment widzia艂em po drugiej stronie pier艣cienia niebo Vitus-Gray-Balianusa B, a potem obraz zblak艂 i ust膮pi艂 miejsca lokalnym chmurom. Jak okiem si臋gn膮膰, by艂 to jedyny sta艂y obiekt w morzu ob艂ok贸w, w kt贸rym przeby艂em ju偶 ponad kilometr w pionie. Przez jedn膮 kr贸tk膮, szalon膮 chwil臋 wyobrazi艂em sobie, 偶e jestem ptakiem i mog臋 podfrun膮膰 do obr臋czy, przycupn膮膰 na jej szerokiej dolnej kraw臋dzi i zaczeka膰, a偶...
A偶 co? Chwyci艂em kraw臋d藕 burty chybocz膮cego si臋 kajaka i o ma艂y w艂os nie okr臋ci艂em si臋 do g贸ry nogami, kiedy tak lecia艂 dziobem naprz贸d w ci膮gn膮ce si臋 kilometrami purpurowe otch艂anie.
I wtedy przypomnia艂em sobie o guziku awaryjnym. Czego by艣 nie robi艂, nie dotykaj tego guzika, powiedzia艂a Enea. Nie dotykaj go, dop贸ki nie b臋dzie to absolutnie konieczne.
Kajak jeszcze raz zawirowa艂 wok贸艂 d艂u偶szej osi i przy okazji prawie wytrz膮sn膮艂 mnie ze 艣rodka. Nie siedzia艂em ju偶 mi臋kkiej poduszce na dnie; mia艂em wra偶enie, 偶e dolna cz臋艣膰 mojego cia艂a unosi si臋 w ciasnym kokpicie, staj膮c si臋 niezale偶nym elementem kontynuuj膮cej swobodny spadek konstelacji wody, wios艂a i rozp臋dzonego kajaka. Uzna艂em, 偶e jest to absolutnie konieczne, podnios艂em plastikow膮 os艂on臋 i kciukiem wdusi艂em czerwony przycisk.
Z przodu i z ty艂u, w g贸rnej powierzchni kad艂uba otworzy艂y si臋 klapy. Uchyli艂em si臋, 偶eby unikn膮膰 dobywaj膮cych si臋 z nich wspornik贸w i chmury materia艂u. Kajak wyr贸wna艂 lot i wyhamowa艂 tak gwa艂townie, 偶e nieomal wyrwa艂o mnie z kokpitu. Stara艂em si臋 nie rozlu藕ni膰 uchwytu na burtach, kiedy 艂贸deczka podskakiwa艂a i 艂apa艂a r贸wnowag臋, a bezkszta艂tna pocz膮tkowo masa nade mn膮 formowa艂a si臋 z wolna w tw贸r o wiele bardziej skomplikowany od zwyczajnego spadochronu - i mimo fali paniki i adrenaliny rozpozna艂em co mam przed sob膮: p艂贸tno pami臋ciowe, kt贸re kupili艣my z A. Bettikiem na India艅skim Targu nieopodal Taliesina Zachodniego. Zasilany energi膮 s艂oneczn膮, piezoelektryczny materia艂 by艂 prawie przezroczysty, niezwykle lekki, nadzwyczaj wytrzyma艂y i potrafi艂 odtworzy膰 kilkana艣cie wprowadzonych mu do pami臋ci konfiguracji. Mieli艣my nawet zamiar naby膰 wi臋ksz膮 jego ilo艣膰 i wymieni膰 p艂贸cienny dach g艂贸wnej pracowni, kt贸ry wiecznie obsuwa艂 si臋 i gni艂, tak 偶e musieli艣my go regularnie naprawia膰. Pan Wright upar艂 si臋 jednak, by zostawi膰 stare, prawdziwe p艂贸tno; uwielbia艂 pracowa膰 w przefiltrowanym przez nie z艂ocistym 艣wietle. A. Bettik zabra艂 zatem par臋 metr贸w materii do warsztatu, a ja kompletnie o niej zapomnia艂em.
Teraz jednak od razu j膮 pozna艂em.
Bezw艂adny spadek zosta艂 powstrzymany. Kajak zawis艂 pod tr贸jk膮tnym skrzyd艂em paralotni, rozpi臋tym na nylonowych wspornikach, umocowanych do strategicznych punkt贸w kad艂uba. Nadal lecia艂em w d贸艂, ale teraz lot m贸j przypomina艂 艂agodne szybowanie. Podnios艂em g艂ow臋 i spojrza艂em w g贸r臋 - p艂贸tno pami臋ciowe by艂o praktycznie przezroczyste - ale pier艣cie艅 transmitera znikn膮艂 ju偶 w oddali i skry艂 si臋 w艣r贸d chmur. Wiatr odsuwa艂 mnie od niego.
Chyba powinienem czu膰 wdzi臋czno艣膰 wobec przyjaci贸艂 - dziewczynki i androida - 偶e jakim艣 cudem przewidzieli t臋 sytuacj臋 i stosownie wyposa偶yli kajak, pierwsze jednak, co przysz艂o mi do g艂owy, to szczere: A偶eby was szlag trafi艂! Tego ju偶 by艂o za wiele: zrzuci膰 mnie do 艣wiata z艂o偶onego z powietrza i chmur, gdzie nie ma sta艂ego gruntu! Je偶eli Enea wiedzia艂a, 偶e tu trafi臋, to dlaczego...
Nie ma sta艂ego gruntu? Wychyli艂em si臋 z kajaka i spojrza艂em w d贸艂: by膰 mo偶e mia艂em w艂a艣nie opa艣膰 艂agodnie na jak膮艣 na razie niewidoczn膮 powierzchni臋?
Ale nie: kilometry przestworzy dzieli艂y mnie na razie od niskich warstw czarnych i purpurowych chmur, z rzadka rozja艣nianych w艣ciek艂ymi piorunami. Musia艂o tam panowa膰 niewyobra偶alne ci艣nienie... no w艂a艣nie: je艣li znalaz艂em si臋 na planecie typu jowiszowego, takiej jak sam Jowisz czy powiedzmy Wir, to jakim cudem oddycha艂em? Je艣li mnie pami臋膰 nie myli艂a, wszystkie odkryte przez ludzi olbrzymy gazowe sk艂ada艂y si臋 z samych nieprzyjemnych pierwiastk贸w i zwi膮zk贸w chemicznych: metanu, amoniaku, helu, tlenku w臋gla, fosforowodoru, cyjanku wodoru i innych paskudztw, uzupe艂nionych 艣ladowymi ilo艣ciami wody; nigdy nie s艂ysza艂em o olbrzymie, kt贸ry m贸g艂by si臋 pochwali膰 nadaj膮c膮 si臋 do oddychania mieszanin膮 tlenu i azotu - ale przecie偶 w艂a艣nie oddycha艂em w najlepsze. Powietrze by艂o wprawdzie nieco rzadsze ni偶 na wi臋kszo艣ci znanych mi planet i lekko zalatywa艂o amoniakiem, ale si臋 nie dusi艂em. W takim razie nie znajdowa艂em si臋 na gazowym olbrzymie, tylko... Tylko gdzie?
Podnios艂em d艂o艅 do ust i zwr贸ci艂em si臋 do komlogu:
- Gdzie jeste艣my, do licha?
Nie s艂ysz膮c natychmiastowej odpowiedzi doszed艂em do wniosku, 偶e bransoleta uleg艂a uszkodzeniu na Vitus-Gray-Balianusie B, ale po chwili us艂ysza艂em wynios艂y g艂os statku:
- Nie wiem, M. Endymion. Mam pewne informacje, ale niekompletne.
- S艂ucham.
Z pr臋dko艣ci膮 karabinu maszynowego komlog zasypa艂 mnie danymi na temat temperatury w skali Kelwina, ci艣nienia w milibarach, przybli偶onej g臋sto艣ci w gramach na centymetr sze艣cienny, przypuszczalnej pierwszej pr臋dko艣ci kosmicznej w kilometrach na sekund臋, pola magnetycznego w gaussach, po kt贸rych nast膮pi艂a d艂uga lista pierwiastk贸w i zwi膮zk贸w chemicznych wraz z ich procentowym udzia艂em w atmosferze.
- Pr臋dko艣膰 kosmiczna pi臋膰dziesi膮t cztery i dwa kilometra na sekund臋 - powt贸rzy艂em. - Jak na olbrzymie gazowym, prawda?
- W rzeczy samej - przytakn膮艂 mi g艂os statku. - Na Jowiszu wynosi ona pi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 i pi臋膰 dziesi膮tych kilometra na sekund臋.
- Ale atmosfera jest inna - zauwa偶y艂em. Daleko z przodu formowa艂 si臋 stratocumulus, przywodz膮c mi na my艣l przyrodniczy holofilm, puszczony w przyspieszonym tempie. Gigantyczna chmura musia艂a si臋ga膰 z dziesi臋膰 kilometr贸w nad moj膮 g艂ow臋, jej podstawa za艣 nikn臋艂a w mrocznych, przeszywanych b艂yskawicami odm臋tach. Padaj膮ce na ni膮 niemal poziomo promienie s艂o艅ca mia艂y ciep艂e barwy: zbli偶a艂 si臋 zach贸d.
- Atmosfera nie zgadza si臋 z 偶adnym z moich zapis贸w - przyzna艂 komlog. - Obecno艣膰 tlenku w臋gla, acetylenu, etanu i innych w臋glowodor贸w naruszaj膮cych warunki r贸wnowagi Solmewa mo偶na z 艂atwo艣ci膮 wyja艣ni膰 jowiszow膮 kinetyk膮 moleku艂 i promieniowaniem s艂onecznym, kt贸re rozbija cz膮steczki metanu. Tlenek w臋gla jest standardowym produktem wymieszania metanu z par膮 wodn膮 daleko w dole, gdzie temperatura przekracza tysi膮c dwie艣cie kelwin贸w. Wysoki poziom tlenu i azotu za艣...
- No w艂a艣nie - zaciekawi艂em si臋.
- Wskazuje na mo偶liwo艣膰 istnienia 偶ycia.
Rozejrza艂em si臋 nagle dooko艂a, jakby z nieba lub spo艣r贸d chmur co艣 mia艂o wype艂zn膮膰 i na mnie zapolowa膰.
- 呕ycia na powierzchni?
- Raczej nie - zaoponowa艂 komlog. - Je偶eli do tej planety stosuj膮 si臋 normy znane nam z Jowisza i Wiru, ci艣nienie na tak zwanej powierzchni jest prawie siedemdziesi膮t milion贸w razy wy偶sze ni偶 na Starej Ziemi. Temperatura natomiast si臋ga dwudziestu pi臋ciu tysi臋cy kelwin贸w.
- Jak wysoko si臋 teraz znajdujemy?
- Nie mam stuprocentowo pewnych informacji - odpar艂 przyrz膮d. - Uwzgl臋dniaj膮c jednak ci艣nienie atmosferyczne, kt贸re wynosi w tym miejscu siedemdziesi膮t sze艣膰 setnych ci艣nienia na Starej Ziemi, i przyjmuj膮c, 偶e jest to standardowy olbrzym gazowy typu jowiszowego, s膮dz臋, 偶e jeste艣my powy偶ej troposfery i tropopauzy, w dolnych rejonach stratosfery.
- A nie powinno przypadkiem tu by膰 zimniej? Przecie偶 to prawie otwarty kosmos.
- Nie na olbrzymie gazowym - zauwa偶y艂 komlog niezno艣nym, mentorskim tonem. - Efekt cieplarniany powoduje inwersj臋 termiczn膮 i nagrzewa warstw臋 stratosfery do zno艣nej dla cz艂owieka temperatury. Aczkolwiek na przestrzeni kilku kilometr贸w mo偶na zaobserwowa膰 znaczny przyrost lub spadek temperatury.
- Kilku kilometr贸w - powt贸rzy艂em cicho. - Ile powietrza jest jeszcze pod nami?
- Tego nie wiadomo. Z ekstrapolacji wynika艂oby jednak, 偶e promie艅 planety, mierzony od 艣rodka do g贸rnych warstw atmosfery, powinien wynosi膰 oko艂o siedemdziesi臋ciu tysi臋cy kilometr贸w. Warstwa mieszaniny tlenu, azotu i dwutlenku w臋gla, w kt贸rej obecnie si臋 znajdujemy, rozci膮ga si臋 na przestrzeni od trzech do o艣miu tysi臋cy kilometr贸w, na wysoko艣ci oko艂o dw贸ch trzecich promienia.
- Od trzech do o艣miu tysi臋cy kilometr贸w - powt贸rzy艂em g艂upkowato. - I to z pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy kilometr贸w nad powierzchni膮...
- W przybli偶eniu. Nale偶y jednak zauwa偶y膰, 偶e ci艣nienie panuj膮ce w pobli偶u 艣rodka planety powoduje przemian臋 cz膮steczkowego wodoru w metal...
- Jasne - wtr膮ci艂em. - Wystarczy. - Mia艂em ochot臋 zwymiotowa膰.
- Nale偶a艂oby jeszcze podkre艣li膰 pewn膮 anomali臋. Ot贸偶 interesuj膮ce zabarwienie pobliskich stratocumulus贸w wskazuje na obecno艣膰 jedno - i wielosiarczk贸w amonowych, chocia偶 na wysoko艣ciach powy偶ej troposfery nale偶a艂oby spodziewa膰 si臋 wy艂膮cznie cirrus贸w amoniakalnych. Chmury wodne nie powinny si臋 formowa膰, dop贸ki ci艣nienie nie osi膮gnie warto艣ci oko艂o dziesi臋ciu standardowych atmosfer, gdy偶...
- Do艣膰 tego.
- Zwracam na to uwag臋 ze wzgl臋du na ciekawy paradoks atmosferyczny, zwi膮zany...
- Zamknij si臋 - poleci艂em.
Po zachodzie s艂o艅ca zrobi艂o si臋 przera藕liwie zimno, ale sam zach贸d b臋d臋 pami臋ta艂 do ko艅ca 偶ycia.
Wysoko, wysoko w g贸rze skrawki czego艣, co wygl膮da艂o mi na czyste niebo, pociemnia艂y, upodabniaj膮c si臋 najpierw do g艂臋bokiego hyperio艅skiego b艂臋kitu, po czym przesz艂y w g艂臋bok膮 purpur臋. Otaczaj膮ce mnie chmury poja艣nia艂y, podczas gdy otch艂a艅 w dole kry艂a si臋 w mroku. Okre艣lenie „chmury” jest w tym przypadku 偶a艂osne i w 偶adnym razie nie oddaje wspania艂o艣ci i mocy spektaklu, jaki rozgrywa艂 si臋 przed moimi oczyma. Dorasta艂em w wozie w臋drownych pasterzy, na bezdrzewnych mokrad艂ach p贸艂nocnego Hyperiona, mi臋dzy Wielkim Morzem Po艂udniowym i p艂askowy偶em Pinion i naprawd臋 znam si臋 na chmurach.
Daleko u g贸ry pierzaste cirrusy i 偶ebrowane cirrocumulusy odbija艂y 艣wiat艂o zmierzchu pastelow膮 mieszanin膮 delikatnego r贸偶u, jasnego fioletu i z艂ota. Czu艂em si臋 tak, jakbym znalaz艂 si臋 w 艣wi膮tyni, kt贸rej odleg艂y, r贸偶owy strop wspiera si臋 na tysi膮cach nieregularnych filar贸w - strzelistych cumulus贸w i cumulonimbus贸w, kt贸rych podobne do kowade艂 podstawy gin臋艂y w mroczniej膮cych g艂臋binach setki, a mo偶e tysi膮ce kilometr贸w pod moim szybuj膮cym kajakiem; ich zaokr膮glone kopu艂y pi臋trzy艂y si臋 wysoko, przechodz膮c w obwiedzione 艣wietlist膮 obr臋cz膮 cirrostratusy r贸wnie daleko nad moj膮 g艂ow膮. Ka偶da z kolumn l艣ni艂a ciep艂ym blaskiem, padaj膮cym na ni膮 z zachodu, z odleg艂ych o tysi膮ce kilometr贸w szczelin w chmurach; w tym 艣wietle filary zdawa艂y si臋 p艂on膮膰 w艂asnym ogniem, zupe艂nie jakby ich powierzchnie wykonano z 艂atwopalnej materii.
„Jedno - i wielosiarczki”, stwierdzi艂 komlog. Nie wiem, z czego sk艂ada艂y si臋 z艂otobrunatne cumulusy, przep艂ywaj膮ce przede mn膮 w rozproszonym blasku, ale s艂o艅ce rozpala艂o je czerwonym p艂omieniem i przecina艂o karmazynowymi smugami; krwiste macki wyci膮ga艂y si臋 z cielsk chmur niczym szkar艂atne proporce; w艂贸kna tworz膮ce cirrusowe sklepienie upodobni艂y si臋 do pasemek mi臋艣ni w 偶ywym organizmie; puchn膮ce masy cumulus贸w o艣lepia艂y 艣nie偶n膮 biel膮, z艂ociste pasemka wylewa艂y si臋 ze wzburzonych cumulonimbus贸w niczym pow贸d藕 blond w艂os贸w, odwiewana ze zwr贸conej ku g贸rze, bladej twarzy. 艢wiat艂o nabra艂o g艂臋bszych, cieplejszych odcieni, kt贸rych jaskrawo艣膰 sprawi艂a, 偶e 艂zy nap艂yn臋艂y mi do oczu. Pot臋偶ne, prawie poziomie snopy boskiego 艣wiat艂a p艂on臋艂y po艣r贸d filar贸w, roz艣wietla艂y jedne, str膮ca艂y w cie艅 inne, przepala艂y lodowe ob艂oki i pionowe kurtyny deszcz贸w, rozsiewa艂y woko艂o tysi膮ce pojedynczych i podw贸jnych t臋cz. Wreszcie z sinoczarnych otch艂ani podnios艂y si臋 cienie, by po艂kn膮膰 obszary skr臋caj膮cych si臋 w blasku cumulus贸w i cumulonimbus贸w, a p贸藕niej wspi膮膰 si臋 a偶 do wysoko zawieszonych cirrus贸w i pofalowanych altocumulus贸w. Nadej艣cie cienia nie oznacza艂o jednak natychmiastowego zapanowania szaro艣ci i mroku - z pocz膮tku wszystkie barwy tylko wysubtelnia艂y: ogniste z艂oto 艣ciemnia艂o do br膮zu, czysta biel ust膮pi艂a miejsca kremowym odcieniom, a p贸藕niej pog艂臋biaj膮cej si臋 sepii; szkar艂at 艣wie偶ej krwi przeszed艂 w rdzaw膮 czerwie艅 krwi zakrzep艂ej, a jeszcze p贸藕niej w jesienny z艂otawy br膮z. Kad艂ub kajaka przesta艂 l艣ni膰, a czasza paralotni przygas艂a, gdy przesun臋艂a si臋 nade mn膮 czarna linia terminatora. Cienie pe艂z艂y coraz wy偶ej i wy偶ej - musia艂o to trwa膰 dobre p贸艂 godziny, chocia偶 nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶eby zerkn膮膰 na komlog - a kiedy si臋gn臋艂y cirrusowego sklepienia, odnios艂em wra偶enie, 偶e kto艣 pogasi艂 艣wiat艂a w mojej 艣wi膮tyni.
To by艂 naprawd臋 niesamowity zach贸d s艂o艅ca.
Pami臋tam, 偶e nie mog艂em powstrzyma膰 mrugania i mru偶enia oczu, oszo艂omiony gr膮 艣wiate艂 i cieni i niezwyk艂膮, przejmuj膮c膮 dynamik膮 gotuj膮cych si臋 mas chmur; wyczekiwa艂em nadej艣cia mroku, by da膰 odpocz膮膰 oczom i zebra膰 my艣li. W tym偶e momencie zacz臋艂y si臋 zorze i pioruny.
Na Hyperionie nie obserwowano z贸rz polarnych, a przynajmniej ja nigdy o tym nie s艂ysza艂em, ale podczas wycieczki l膮downikiem dooko艂a Starej Ziemi, na p贸艂wyspie b臋d膮cym niegdy艣 siedzib膮 Republiki Skandynawskiej, mia艂em okazj臋 podziwia膰 to zjawisko. Migotliwe 艣wiat艂a przyprawia艂y mnie o g臋si膮 sk贸rk臋 i przypomina艂y zwiewn膮 sukni臋 widmowej tancerki, kiedy patrzy艂em, jak przep艂ywaj膮 po pomocnym widnokr臋gu.
Na tej planecie nie by艂o mowy o podobnych subtelno艣ciach. Smugi 艣wiat艂a, wyra藕ne i pooddzielane na kszta艂t klawiszy ustawionego pionowo fortepianu, pojawi艂y si臋 wysoko na niebie w kierunku, kt贸ry w my艣lach zacz膮艂em nazywa膰 po艂udniem. Kolejne zas艂ony z przeskakuj膮cych mi臋dzy orbitami atomu elektron贸w, w odcieniach zieleni, z艂ota, czerwieni i b艂臋kit贸w, wynurza艂y si臋 z mroku i dr偶a艂y w ciemnym powietrzu pode mn膮. Wyd艂u偶a艂y si臋, ros艂y, rozszerza艂y, spotyka艂y i przenika艂y nawzajem, zupe艂nie jakby planeta wycina艂a papierowe laleczki z migotliwego 艣wiat艂a. W par臋 minut ca艂e niebo o偶y艂o pionowymi, uko艣nymi i prawie poziomymi pasmami ruchomych barw. W ich 艣wietle ponownie ujrza艂em wie偶e z chmur, na kt贸rych korpusach i mackach zimne 艣wiat艂a k艂ad艂y si臋 tysi膮cem barw. Odnosi艂em wra偶enie, 偶e niemal s艂ysz臋, jak cz膮steczki wiatru s艂onecznego tr膮 o siebie w p臋dzie, poganiane okrutnym polem magnetycznym olbrzymiej planety.
呕adne niemal - naprawd臋 je s艂ysza艂em: trzask, dudnienie, 艂oskot, wystrza艂y. Okr臋ci艂em si臋 w kokpicie i wychyli艂em za burt臋, 偶eby zerkn膮膰 w d贸艂: zacz臋艂a si臋 burza.
Jako dziecko napatrzy艂em si臋 na burze, a i na Starej Ziemi regularnie siadywali艣my z A. Bettikiem i Ene膮 na zewn膮trz jej pustynnego schronu, 偶eby podziwia膰 niewiarygodne pioruny nad g贸rami. Nic jednak nie przygotowa艂o mnie na to, czego 艣wiadkiem by艂em teraz.
Otch艂a艅, jak nazywa艂em przestworza pode mn膮, sta艂a si臋 niewyobra偶alnie odleg艂膮 posadzk膮, na kt贸rej czeka艂y mnie potworne ci艣nienie i jeszcze gorsze gor膮co. Teraz jednak o偶y艂a 艣wiat艂em b艂yskawic, kt贸re strzela艂y wsz臋dzie, jak okiem si臋gn膮膰, niczym 艂a艅cuszek wybuchaj膮cych po sobie bomb atomowych. S膮dz臋, 偶e jedna z takich reakcji 艂a艅cuchowych mog艂aby zdmuchn膮膰 wszystkie miasta z ca艂ej p贸艂kuli normalnej planety. Z艂apa艂em brzegi kokpitu i zacz膮艂em si臋 pociesza膰 my艣l膮, 偶e burze rozp臋ta艂y si臋 setki kilometr贸w pode mn膮.
Pioruny bi艂y w pi臋trz膮ce si臋 nad nimi cumulonimbusy. B艂yski bia艂ego 艣wiat艂a roz艣wietla艂y chmury od wewn膮trz i walczy艂y o prymat z migotliwymi barwami 艂膮cz膮cych si臋 z贸rz. Grzmoty zaczyna艂y si臋 od infrad藕wi臋kowego dr偶enia, by po chwili wej艣膰 w zakres s艂yszalny - najpierw lekko mnie przera偶a艂y, a p贸藕niej traci艂y wszelk膮 lekko艣膰 i tylko nap臋dza艂y mi coraz wi臋kszego stracha. Kajak miota艂 si臋 dziko, reaguj膮c na pojawiaj膮ce si臋 znienacka dziury powietrzne i gwa艂towne termiczne pr膮dy wst臋puj膮ce. Trzyma艂em si臋 ze wszystkich si艂 i prosi艂em Boga, 偶ebym m贸g艂 znale藕膰 si臋 na dowolnej innej planecie.
Wtedy te偶 pioruny zacz臋艂y przeskakiwa膰 mi臋dzy spi臋trzonymi wysoko filarami z chmur.
Zar贸wno informacje komlogu, jak i m贸j w艂asny zdrowy rozs膮dek pozwoli艂y mi oszacowa膰 rzeczywiste rozmiary otoczenia: atmosfera ci膮gn膮ca si臋 kilkadziesi膮t tysi臋cy kilometr贸w w pionie, horyzont tak odleg艂y, 偶e pomi臋dzy mn膮 i zachodz膮cym s艂o艅cem zmie艣ci艂oby si臋 kilkadziesi膮t Ziemi czy Hyperion贸w - ale dopiero pioruny ostatecznie przekona艂y mnie, 偶e 艣wiat ten stworzono z my艣l膮 o bogach i gigantach, a nie dla ludzi.
Iskry wy艂adowa艅 elektrycznych by艂y szersze ni偶 Missisipi i d艂u偶sze ni偶 Amazonka; widzia艂em obie te rzeki, widzia艂em te偶 te b艂yskawice - i wiem, co m贸wi臋.
Skuli艂em si臋 w kokpicie, jakby mia艂o mi to pom贸c, gdyby piorun uderzy艂 w szybuj膮cy kajak. W艂oski na r臋kach stan臋艂y mi d臋ba i nagle zrozumia艂em, 偶e to samo dzieje si臋 z w艂osami na karku i na g艂owie - zw艂aszcza te ostatnie skr臋ca艂y si臋 niczym w臋偶e. Wy艣wietlacz komlogu miga艂 komunikatem o przeci膮偶eniu, a prawdopodobnie m贸wi艂 te偶 co艣 normalnym g艂osem, tyle 偶e w kakofonii grzmot贸w nie us艂ysza艂bym nawet strza艂u z dzia艂a laserowego, cho膰by wypali艂o mi dziesi臋膰 centymetr贸w od ucha. Czasza paralotni, targana rozgrzanym powietrzem, zaczyna艂a si臋 drze膰 przy wspornikach. W pewnym momencie, po b艂yskawicy, kt贸ra mnie o艣lepi艂a, kajak podskoczy艂 na fali powietrza i szarpn膮艂 si臋 w g贸r臋, wyskakuj膮c powy偶ej paralotni. Czeka艂em tylko, a偶 nylonowe pr臋ty potrzaskaj膮 i kajak ze mn膮 w 艣rodku, w otulinie p艂贸tna pami臋ciowego b臋dzie spada艂 przez d艂ugie minuty - albo i godziny - a ja b臋d臋 krzycza艂, dop贸ki ci艣nienie i upa艂 nie zamkn膮 mi ust.
Kajak zachybota艂 si臋, wr贸ci艂 do poprzedniej pozycji i jeszcze raz zahu艣ta艂; nie przestawa艂 si臋 ko艂ysa膰, ale na szcz臋艣cie pozostawa艂 pod czasz膮.
Jakby ma艂o by艂o sro偶膮cej si臋 pode mn膮 burzy, 艂a艅cuchowych eksplozji w ogromnych cumulusach i b艂yskawic, oplataj膮cych chmury siatk膮 wy艂adowa艅 na podobie艅stwo neuron贸w w ob艂膮kanym m贸zgu, pioruny, zwyk艂e i kuliste, zacz臋艂y odrywa膰 si臋 od chmur i strzela膰 w pogr膮偶one w mroku obszary, gdzie unosi艂 si臋 m贸j kajak.
Patrzy艂em, jak jedna z takich faluj膮cych ku艂 elektryczno艣ci przelatuje niespe艂na sto metr贸w ode mnie; mia艂a wielko艣膰 niedu偶ej asteroidy, a czynionego przez ni膮 ha艂asu wprost nie spos贸b opisa膰. Przypomnia艂 mi si臋 po偶ar lasu na A膮uili, tornado, kt贸re wywr贸ci艂o nasz w贸z na bagnach kiedy mia艂em pi臋膰 lat, granaty plazmowe wybuchaj膮ce na b艂臋kitnym lodowcu Pazura. Nawet po艂膮czone, wspomnienia te nie dorasta艂y nat臋偶eniem 艂oskotowi olbrzymiego pocisku z b艂臋kitnego i bia艂ego 艣wiat艂a, kt贸ry przetacza艂 si臋 za ruf膮 kajaka.
呕ywio艂 szala艂 ponad osiem godzin, mrok trwa艂 dalsze osiem. Burz臋 zdo艂a艂em prze偶y膰, ciemno艣膰 przespa艂em. Kiedy si臋 obudzi艂em, roztrz臋siony, spragniony i wci膮偶 na wp贸艂 g艂uchy, otrz膮sn膮艂em si臋 z resztek wype艂nionych 艣wiat艂em i grzmotem sn贸w i zastanawia艂em si臋, jak za艂atwi膰 naturaln膮 potrzeb臋 na kl臋czkach, tak 偶eby nie wypa艣膰 przy tym z kajaka, ujrza艂em pierwsze 艣wiat艂o dnia, padaj膮ce na drug膮 stron臋 kolumn, kt贸re zast膮pi艂y podtrzymuj膮ce sklepienie 艣wi膮tyni filary. Wsch贸d s艂o艅ca by艂 mniej widowiskowy: ol艣niewaj膮ce bia艂e i z艂ote promienie ze艣lizn臋艂y si臋 z cirrusowego sufitu, stoczy艂y po wzburzonych cumulusach i cumulonimbusach i zsun臋艂y na m贸j poziom, gdzie czeka艂em zzi臋bni臋ty. Ubranie i w艂osy mia艂em zupe艂nie mokre; w kt贸rym艣 momencie noc膮 porz膮dnie mnie zla艂o.
Kl臋kn膮艂em na mi臋kko wy艂o偶onym dnie kajaka, lew膮 r臋k膮 z艂apa艂em za burt臋, sprawdzi艂em, czy przesta艂o mn膮 buja膰 i zaj膮艂em si臋 najwa偶niejszym. Cieniutka, z艂ocista stru偶ka zal艣ni艂a w 艣wietle poranka, spadaj膮c w niesko艅czon膮 otch艂a艅 - na powr贸t czarn膮, fioletow膮 i nieprzeniknion膮. W krzy偶u 艂upa艂o mnie okropnie; przypomnia艂em sobie cierpienia, jakich przysporzy艂 mi ostatnio kamie艅 w nerce, nie mog膮c si臋 oprze膰 wra偶eniu, 偶e sta艂o si臋 to w innym, niezmiernie odleg艂ym 偶yciu. C贸偶, pomy艣la艂em, je艣li czeka mnie wydalanie nast臋pnego kamyczka, dzisiaj nic z tego.
Zapi膮艂em spodnie i zacz膮艂em w艣lizgiwa膰 si臋 z powrotem do kokpitu, staraj膮c si臋 jednocze艣nie rozprostowa膰 nogi i nie wyle藕膰 z kajaka. Rozmy艣la艂em o mo偶liwo艣ci znalezienia drugiego transmitera w bezkresnych niebiosach po ca艂ej nocy zbaczania z kursu - tak jakbym wcze艣niej pod膮偶a艂 po jakim艣 wytyczonym kursie - gdy nagle dotar艂o do mnie, 偶e nie jestem ju偶 sam.
呕ywe istoty wzlatywa艂y do g贸ry wok贸艂 mnie.
Z pocz膮tku widzia艂em tylko jedno ze stworze艅 i z braku skali por贸wnawczej nie mog艂em jednoznacznie oszacowa膰 jego rozmiar贸w: mog艂o mie膰 kilkana艣cie centymetr贸w d艂ugo艣ci i unosi膰 si臋 o par臋 metr贸w od kajaka, albo kilkukilometrowe cielsko i szybowa膰 bardzo daleko ode mnie. Kiedy jednak stw贸r w艣lizn膮艂 si臋 mi臋dzy odleg艂膮 chmur臋 i jeszcze odleglejsz膮 wie偶臋 cumulus贸w, zrozumia艂em, 偶e „kilka kilometr贸w” znacznie lepiej okre艣la艂o jego wielko艣膰. Gdy bardziej si臋 zbli偶y艂, dostrzeg艂em r贸wnie偶 niezliczone mniejsze istoty, kt贸re towarzyszy艂y mu w locie.
Zanim postaram si臋 opisa膰 te stwory musz臋 nadmieni膰, i偶 praktycznie 偶adne wydarzenia z epoki kolonizacji spiralnego ramienia Galaktyki nie przygotowa艂y nas na spotkanie z naprawd臋 du偶ymi istotami. Na kilkuset planetach, jakie zbadano i zasiedlono podczas Hegiry i w nast臋puj膮cych po niej stuleciach, wi臋kszo艣膰 obcych form 偶ycia stanowi艂y ro艣liny i bardzo nieskomplikowane organizmy w rodzaju 艣wietlistych paj膮czk贸w z Hyperiona. Nieliczne wysoko rozwini臋te gatunki zwierz膮t - takie jak 艣wiec膮ce pyski na Mar臋 Infinirus czy zepliny z Wiru - cz臋sto pada艂y masowo ofiar膮 my艣liwych. Zwykle jednak kolonizacja ko艅czy艂a si臋 w ten spos贸b, 偶e na planecie zostawa艂a garstka pierwotnych gatunk贸w i ca艂e mrowie form 偶ycia, kt贸re przystosowa艂y si臋 do obecno艣ci ludzi. Przybysze dokonywali terraformowania przeznaczonych do zamieszkania planet, sprowadzaj膮c w艂asne bakterie, robactwo, ryby, ptaki i ssaki pod postaci膮 surowego DNA. Najpierw, za czas贸w najstarszych statk贸w kolonizacyjnych, wystarczy艂o po prostu rozmrozi膰 embriony, p贸藕niej za艣 nadesz艂a epoka ogromnych wyl臋garni. Efekty takiego post臋powania zna艂em z Hyperiona: najsilniejsze rodzime gatunki - drzewa teslowe, chalma, dziwodrzew i garstka hyperio艅skich owad贸w - koegzystowa艂y ze znakomicie rozwijaj膮cymi si臋 przeszczepami ziemskiej flory i fauny, czasem tylko lekko zmodyfikowanymi na potrzeby nowego domu: tripolami, b艂臋kitkami, d臋bami, kaczkami, rekinami, kolibrami i jeleniami. Nie przywykli艣my do nieznanych zwierz膮t.
Tymczasem bez w膮tpienia z takimi w艂a艣nie istotami mia艂em si臋 lada moment spotka膰.
Najwi臋ksza z nich przypomina艂a hyperio艅skie m膮twy - kolejny przystosowany do nowego 艣wiata gatunek ze Starej Ziemi - kt贸rych mn贸stwo 偶y艂o w ciep艂ych, p艂ytkich wodach Wielkiego Morza Po艂udniowego. Podobne do korpusu ka艂amarnicy cia艂o by艂o niemal przezroczyste, dzi臋ki czemu doskonale widzia艂em organy wewn臋trzne zwierz臋cia. Przyznam jednak, 偶e nie bardzo potrafi艂em odr贸偶ni膰 wn臋trze od tego, co na zewn膮trz, gdy偶 cielsko nieustannie pulsowa艂o, dr偶a艂o i z sekundy na sekund膮 zmienia艂o kszta艂t niczym statek morfuj膮cy przed bitw膮. Stw贸r nie mia艂 g艂owy, nie mia艂 nawet charakterystycznego dla ka艂amarnic sp艂aszczenia tu艂owia, kt贸re mo偶na by od biedy uzna膰 za 艂eb. Widzia艂em za to mn贸stwo macek, a w艂a艣ciwie wyrostk贸w czy w艂贸kien, kt贸re bezustannie zwija艂y si臋, wysuwa艂y, cofa艂y i podrygiwa艂y - tyle 偶e cz臋艣膰 z nich stercza艂a ze sk贸ry, cz臋艣膰 za艣 ros艂a do 艣rodka cia艂a. Nie umia艂bym powiedzie膰, czy istota przemieszcza艂a si臋 w powietrzu dzi臋ki ich ruchom, czy te偶 raczej dzi臋ki energii odrzutu gaz贸w, wypuszczanych jak z balonu, gdy olbrzymie cielsko na przemian kurczy艂o si臋 i puch艂o.
Usi艂owa艂em przypomnie膰 sobie opis zeplin贸w, jaki wy艂ania艂 si臋 z wyja艣nie艅 Starowiny i przeczytanych w przesz艂o艣ci ksi膮偶ek - wszystko jednak wskazywa艂o, 偶e zwierz臋ta te, pochodz膮ce z Wiru, wygl膮da艂y znacznie zwyczajniej: ot, jajowate worki wype艂nione gazem, kt贸re gromadzi艂y w galaretowatych cia艂ach mieszanin臋 tlenu z metanem i wytwarza艂y hel w prymitywnych p臋cherzach balastowych; gigantyczne meduzy, przemierzaj膮ce wodorowo-amoniakalno-metanowe przestworza Wiru. 呕ywi艂y si臋 czym艣 na kszta艂t atmosferycznego fitoplanktonu, kt贸rego nie brakowa艂o w szkodliwym dla ludzi powietrzu. Na Wirze nie by艂o drapie偶nik贸w... dop贸ki nie zjawili si臋 tam ludzie w lataj膮cych batyskafach, 偶eby pozyskiwa膰 rzadkie gazy.
W miar臋 jak m膮twa zbli偶a艂a si臋 do mnie, zaczyna艂em rozr贸偶nia膰 coraz wi臋cej szczeg贸艂贸w: bladoszare, pulsuj膮ce narz膮dy wewn臋trzne, podobne do jelit zwoje, co艣, co wygl膮da艂o mi na wypustki do chwytania pokarmu, otwory i kana艂y s艂u偶膮ce albo do reprodukcji, albo do eliminacji wrog贸w; niekt贸re wyrostki sk艂onny by艂em interpretowa膰 jako narz膮dy rozrodcze albo, z r贸wnym prawdopodobie艅stwem, oczy na szypu艂kach. Istota na zmian臋 to kurczy艂a si臋 i wci膮ga艂a podryguj膮ce wypustki, to zn贸w nadyma艂a si臋 znacznie i prostowa艂a wszystkie macki, jak ka艂amarnica w wodzie. Mia艂a z pi臋膰set metr贸w d艂ugo艣ci.
Widzia艂em j膮 coraz lepiej; wok贸艂 niej k艂臋bi艂y si臋 tysi膮ce z艂otawych, okr膮g艂ych, p艂askich istot - najmniejsze zmie艣ci艂yby mi si臋 w d艂oni, najwi臋ksze za艣 przerasta艂y 艣rednic膮 p艂aszczki rzeczne, zaprz臋gane na Hyperionie do holowania barek. Stworzenia te r贸wnie偶 by艂y prawie ca艂kiem przezroczyste, ale wn臋trza ich cia艂 spowija艂a zielonkawa po艣wiata, emanuj膮ca zapewne z gazu pobudzanego do 艣wiecenia przez pole bioelektryczne. Kr臋ci艂y si臋 wok贸艂 m膮twy, od czasu do czasu znikaj膮c w kt贸rym艣 z licznych otwor贸w na jej ciele, by zaraz pojawi膰 si臋 z powrotem. Nie da艂bym sobie g艂owy uci膮膰, 偶e widzia艂em, jak s膮 po偶erane, w pewnej chwili jednak zdawa艂o mi si臋, 偶e widz臋 skupisko zielono 艣wiec膮cych istot, przemieszczaj膮ce si臋 w 艣rodku Jelita” m膮twy niczym p艂ytki krwi w przezroczystej 偶yle.
Potw贸r w asy艣cie drobniejszych towarzyszy podp艂yn膮艂 bli偶ej i przes艂oni艂 mi s艂o艅ce. 艢wiat艂o przechodzi艂o przez cielsko m膮twy, zanim pad艂o na kajak i paralotni臋. Doszed艂em do wniosku, 偶e jest wi臋ksza, ni偶 pocz膮tkowo s膮dzi艂em - w chwili maksymalnego nad臋cia musia艂a mie膰 z kilometr d艂ugo艣ci i trzysta metr贸w szeroko艣ci. 呕ywe z艂ote kr膮偶ki otoczy艂y mnie ze wszystkich stron; nie tylko falowa艂y jak p艂aszczki, ale tak偶e wirowa艂y wok贸艂 w艂asnej osi.
Wyj膮艂em na wierzch i odbezpieczy艂em zabran膮 Alemowi kartaczownic臋. Gdyby stw贸r mnie zaatakowa艂, zamierza艂em wystrzeli膰 mu p贸艂 magazynka w bok cia艂a, w nadziei, 偶e oka偶e si臋 r贸wnie cienkie, jak by艂o przezroczyste. Mo偶e uda艂oby mi si臋 upu艣ci膰 ze艅 troch臋 gazu, kt贸ry pozwala艂 mu unosi膰 si臋 w pa艣mie bogatej w tlen atmosfery.
Nagle kojarz膮ce mi si臋 z 艂bami hydry wypustki wystrzeli艂y we wszystkie strony - niekt贸re o kilka metr贸w chybi艂y mojego spadochronu - i zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie zd膮偶y艂bym pozby膰 si臋 istoty, kt贸ra jednym machni臋ciem wypustki mo偶e zniszczy膰 paralotni臋 i str膮ci膰 mnie w d贸艂. Czeka艂em wi臋c, pod艣wiadomie spodziewaj膮c si臋, 偶e lada moment zostan臋 wci膮gni臋ty do pyska m膮twy - o ile w og贸le mia艂a pysk.
Nic si臋 nie wydarzy艂o. Kajak szybowa艂 w kierunku, kt贸ry umownie nazwa艂em zachodem, paralotnia reagowa艂a na wznosz膮ce i opadaj膮ce pr膮dy termiczne, chmury k艂臋bi艂y si臋 dooko艂a, a m膮twa w towarzystwie zielonkawych dysk贸w - kt贸re z braku lepszego pomys艂u nazwa艂em „paso偶ytami” - trzyma艂a si臋 stale o kilkaset metr贸w na „pomoc” ode mnie i oko艂o stu metr贸w wy偶ej. Zastanawia艂em si臋, czy powoduje ni膮 ciekawo艣膰, czy raczej g艂贸d; intrygowa艂o mnie te偶, czy okr膮g艂e „paso偶yty” szykuj膮 si臋 do ataku.
Nie mog膮c jednak nic w ich sprawie zrobi膰, od艂o偶y艂em pistolet na kolana, schrupa艂em ostatniego biszkopta z plecaka i poci膮gn膮艂em 艂yk z manierki. Wody zosta艂o mi ju偶 na niespe艂na dzie艅, tote偶 przeklina艂em si臋 w my艣lach za to, 偶e nie pr贸bowa艂em uzupe艂ni膰 zapas贸w, kiedy w nocy zalewa艂 mnie deszcz. Nie wiedzia艂em tylko, czy tutejsza woda nadaje si臋 do picia.
D艂ugi poranek przeszed艂 w r贸wnie d艂ugie popo艂udnie. Kilkakrotnie wlatywa艂em w tym czasie w spi臋trzone chmury i podni贸s艂szy g艂ow臋, zlizywa艂em 艣ciekaj膮ce mi po twarzy krople mg艂y. Smakowa艂y jak woda. Za ka偶dym razem, gdy wynurza艂em si臋 z ob艂ok贸w, spodziewa艂em si臋, 偶e m膮twa ju偶 si臋 nie pojawi, ale niewzruszenie trwa艂a na posterunku po prawej, nieco u g贸ry. By艂 taki moment, kiedy s艂o艅ce dopiero zaczyna艂o opada膰 z zenitu, 偶e kajak dosta艂 si臋 wewn膮trz chmury w wyj膮tkowo niespokojny pr膮d powietrzny, a szarpana turbulencjami paralotnia niemal z艂o偶y艂a si臋 na p贸艂. Kiedy zn贸w wyjrza艂em na szeroki 艣wiat, znajdowa艂em si臋 艂adnych par臋 kilometr贸w wy偶ej, w warstwie rzadszego, zimniejszego powietrza. M膮twa wznios艂a si臋 w 艣lad za mn膮.
Mo偶e jeszcze nie jest g艂odna. Mo偶e poluje po zmroku - takimi my艣lami dodawa艂em sobie przez ten czas otuchy.
Bez przerwy rozgl膮da艂em si臋 po bezkresnym niebie w poszukiwaniu drugiego pier艣cienia transmitera. Na pr贸偶no. G艂upot膮 by艂oby zreszt膮 spodziewa膰 si臋 go w tym miejscu: ciep艂e pr膮dy gna艂y mnie dot膮d z grubsza na zach贸d, ale kaprysy nocnej aury ciska艂y mnie to na po艂udnie, to na p贸艂noc. Jak znale藕膰 mikroskopijne w gruncie rzeczy ucho igielne po ca艂ej dobie miotania si臋 w k贸艂ko? Mia艂em ma艂e szans臋, ale nie ustawa艂em w poszukiwaniach.
Wczesnym popo艂udniem zda艂em sobie spraw臋, 偶e w dole, dalej na po艂udnie, szybuj膮 nast臋pne 偶ywe istoty: to m膮twy kr臋ci艂y si臋 przy podstawie wypi臋trzonej na tysi膮ce kilometr贸w chmury. S艂o艅ce przebija艂o zalegaj膮cy w dole mrok i wydobywa艂o z niego b艂yszcz膮ce cielska na sk艂臋bionym, czarnym tle. To jedno skupisko z pewno艣ci膮 liczy艂o kilkaset sztuk. Z tej odleg艂o艣ci nie widzia艂em towarzysz膮cych im p艂askich paso偶yt贸w, ale rozproszona, delikatna po艣wiata, przywodz膮ca na my艣l unosz膮c膮 si臋 chmur臋 kurzu, sugerowa艂a ich obecno艣膰 - i to id膮c膮 w miliony osobnik贸w. Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e potwory zwykle trzymaj膮 si臋 ni偶szych warstw atmosfery i tylko m贸j, wci膮偶 oddalony na tyle, 偶eby w ka偶dej chwili si臋gn膮膰 mnie wypustkami pokarmowymi, z ciekawo艣ci zap臋dzi艂 si臋 wy偶ej.
Zaczyna艂y mnie 艂apa膰 skurcze. Wyczo艂ga艂em si臋 z kajaka i spr贸bowa艂em si臋 przeci膮gn膮膰 na wierzchu kad艂uba, trzymaj膮c si臋 wspornik贸w paralotni. Wiedzia艂em, czym ryzykuj臋, ale musia艂em si臋 rozrusza膰. Po艂o偶y艂em si臋 na plecach i zakr臋ci艂em szybki rowerek nogami, a potem, wspar艂szy si臋 o kraw臋d藕 kokpitu, zrobi艂em par臋 pompek. Kiedy ju偶 pozby艂em si臋 uczucia dr臋twoty w mi臋艣niach, wpe艂z艂em z powrotem do kajaka i zapad艂em w drzemk臋.
Mo偶e si臋 to wyda膰 dziwne, ale przez ca艂e popo艂udnie b艂膮dzi艂em my艣lami gdzie indziej - nawet w贸wczas, gdy olbrzymia m膮twa zbli偶y艂a si臋 i machn臋艂a mackami, a otaczaj膮ce j膮 p艂askie stworki ta艅czy艂y dos艂ownie o par臋 metr贸w od kajaka. Ludzki umys艂 szybko przyzwyczaja si臋 do niezwyk艂o艣ci, je偶eli nie ma w niej nic ciekawego.
Zacz膮艂em wspomina膰 ostatnie dni, miesi膮ce i lata. My艣la艂em o Enei, o tym, 偶e musia艂em j膮 zostawi膰, i o wszystkich, kt贸rych porzuci艂em: o A. Bettiku i mieszka艅cach Taliesina Zachodniego, o starym poecie na Hyperionie, o Dem Rii i jej rodzinie na Vitus-
Gray-Balianusie B, o ojcu Glaucusie w skutych lodem tunelach Sol Draconi Septem, o Cuchiacie, Chiaku, Cuchtu, Chichticu i pozosta艂ych Chitchatukach z tej偶e planety... Nawiasem m贸wi膮c, Enea twierdzi艂a, 偶e ojciec Glaucus i nasi przyjaciele z Sol Draconi zostali zamordowani wkr贸tce po tym, jak opu艣cili艣my planet臋; nigdy jednak nie powiedzia艂a mi, sk膮d to wie. Potem przypomnia艂em sobie jeszcze innych ludzi: cofn膮艂em si臋 w duchu do ostatniego spotkania ze Starowin膮 i reszt膮 klanu, kiedy przed wielu, wielu laty odchodzi艂em na s艂u偶b臋 w Stra偶y Planetarnej . Za ka偶dym razem wraca艂em my艣lami do Enei.
Opu艣ci艂em zbyt wielu ludzi; zbyt wielu zmusi艂em do tego, by pracowali za mnie i walczyli w moim imieniu. Czas to zmieni膰 - od tej pory b臋d臋 walczy艂 sam. I je艣li zdo艂am jeszcze odnale藕膰 Ene臋, zostan臋 z ni膮 na zawsze. Takie oto szczere postanowienie powzi膮艂em w obliczu beznadziejnych pr贸b znalezienia drugiego transmitera.
ZNASZ
T臉, KT脫RA NAUCZA
DOTKN臉艁A
CI臉 (!?!?)
S艂owa nie dotar艂y do mnie jako fala d藕wi臋kowa; nie us艂ysza艂em ich. Ka偶de z nich rozleg艂o si臋 za to niczym grzmot m艂ota, bij膮cego od wewn膮trz w moj膮 czaszk臋. Zatoczy艂em si臋 i musia艂em mocno chwyci膰 si臋 burty, 偶eby nie wypa艣膰 z kajaka.
CZY ZOSTA艁E艢
DOTKNI臉TY/ODMIENIONY
NAUCZY艁E艢 SI臉
S艁YSZE膯/WIDZIE膯/CHODZI膯
OD
TEJ, KT脫RA NAUCZA
(????)
Ka偶dy wyraz by艂 jak fala migreny, uderza艂 z si艂膮, kt贸ra chyba wystarczy艂aby do nabicia mi krwiaka na m贸zgu. S艂ysza艂em s艂owa wypowiadane wewn膮trz mojej g艂owy moim w艂asnym g艂osem. Czy偶bym wariowa艂?
Otar艂em 艂zy z oczu i spojrza艂em na olbrzymi膮 m膮tw臋 w orszaku zielonych, p艂ytkowatych paso偶yt贸w. Cielsko pulsowa艂o, kurczy艂o si臋, wysuwa艂o poskr臋cane macki i p艂yn臋艂o wolno w ch艂odnym powietrzu. Nie mog艂em uwierzy膰, 偶eby s艂owa pochodzi艂y w艂a艣nie od tej istoty: by艂a zanadto prymitywna, a ja nie wierzy艂em w telepati臋. Spojrza艂em na roj膮ce si臋 wok贸艂 niej 艣wietliste kr膮偶ki, ale ich zachowanie mia艂o tyle samo wsp贸lnego ze 艣wiadomym ruchem, co podrygi drobinek kurzu w promieniach s艂o艅ca; 艂awice ryb i stada nietoperzy potrafi艂y zachowywa膰 si臋 w spos贸b bardziej sp贸jny.
- Kim jeste艣?! - krzykn膮艂em. Czu艂em si臋 okropnie g艂upio. - Kto to powiedzia艂?!
Skuli艂em si臋, oczekuj膮c uderzenia s艂贸w w m贸zgu, ale olbrzymi stw贸r nie zareagowa艂.
- Kto to powiedzia艂?! - krzykn膮艂em jeszcze raz, a nasilaj膮cy si臋 wiatr poni贸s艂 moje s艂owa w dal. Odpowiedzia艂 mi tylko trzepot pokrycia paralotni.
Kajak zakr臋ci艂 si臋 raptownie w prawo, wyprostowa艂 i zn贸w szarpn膮艂. Przesun膮艂em si臋 na lewo oczekuj膮c, 偶e zobacz臋, jak druga m膮twa uderza w moj膮 艂贸deczk臋. Ujrza艂em jednak co艣 jeszcze gorszego.
Kiedy skupi艂em si臋 na unosz膮cej si臋 na pomoc ode mnie istocie, od po艂udnia prawie ca艂kowicie otoczy艂 mnie gigantyczny, nabrzmia艂y, czarny cumulus. Wyszarpni臋te wiatrem pasemka czerni odrywa艂y si臋 od pchanej ciep艂ym powietrzem chmury i przetacza艂y pode mn膮 niczym hebanowe strumienie. Daleko w dole cumulus miota艂 b艂yskawice i pioruny kuliste; bli偶ej, o wiele bli偶ej, na kraw臋dzi spi臋trzonej z艂owrogo czarnej chmury, przycupn臋艂o kilkana艣cie tr膮b powietrznych, kt贸re niczym skorpiony skierowa艂y we mnie lejkowate odw艂oki. Ka偶dy wiruj膮cy lej mia艂 kilka kilometr贸w wysoko艣ci, a otacza艂a go grupka mniejszych, podobnych sto偶k贸w. Nie by艂o szans, 偶eby delikatna paralotnia przetrwa艂a cho膰by wzgl臋dnie odleg艂y kontakt z rozszala艂ym wirem, a nie zanosi艂o si臋 na to, 偶eby tornada mia艂y min膮膰 mnie bokiem.
Wsta艂em, nie bacz膮c na dzikie harce kajaka i przytrzymuj膮c si臋 jednego ze wspornik贸w. Praw膮, woln膮 d艂o艅 zacisn膮艂em w pi臋艣膰, 偶eby pogrozi膰 tr膮bom powietrznym, burzowym chmurom i niebu.
- W takim razie id藕cie do diab艂a! - krzykn膮艂em. Skowyt wichury zag艂uszy艂 moje s艂owa. Wiatr targa艂 po艂y mojej rozpi臋tej kamizelki, a jeden podmuch omal nie zwia艂 mnie wprost w wiruj膮ce piek艂o. Wychyliwszy si臋 daleko poza kad艂ub, zapar艂em si臋 przeciw wichrowi jak skoczek narciarski w momencie chwiejnej r贸wnowagi, tu偶 przed tym, jak zacznie spada膰 (widzia艂em takich skoczk贸w na Pazurze). Jeszcze raz potrz膮sn膮艂em pi臋艣ci膮. - R贸bcie, co chcecie! - wrzasn膮艂em. - Nie boj臋 si臋 was!
Jakby w odpowiedzi na moje wyzwanie, jedna z tr膮b powietrznych zbli偶y艂a si臋 do mnie z boku. Ostre zako艅czenie leja podrygiwa艂o gwa艂townie, jak gdyby w poszukiwaniu twardej powierzchni, kt贸r膮 mog艂oby przebi膰. Tornado min臋艂o mnie w odleg艂o艣ci stu metr贸w, ale pozosta艂a po nim pustka, kt贸ra wessa艂a m贸j kajak i zakr臋ci艂a nim na podobie艅stwo zabawki w wannie nad otworem odp艂ywowym. Wiatr, kt贸remu si臋 opiera艂em, usta艂 nagle i upad艂em na 艣liski kad艂ub kajaka. Zsun膮艂bym si臋 zapewne w niebyt, gdybym nie natrafi艂 ze艣lizguj膮cymi si臋 palcami na jeden ze wspornik贸w. W tej chwili znajdowa艂em si臋 ca艂kowicie poza kokpitem.
艢ladem tr膮by powietrznej pod膮偶a艂a burza gradowa. Lodowe kule - niekt贸re wielko艣ci mojej pi臋艣ci - uderzy艂y w p艂贸tno paralotni, przebi艂y je i zab臋bni艂y o kad艂ub, niczym trafiaj膮ce w cel chmury kartaczy. Dosta艂em w nog臋, bark i w plecy i niewiele brakowa艂o, 偶ebym pod wp艂ywem b贸lu wypu艣ci艂 z r臋ki wspornik. Za chwil臋 przekona艂em si臋 jednak, 偶e nie mia艂oby to du偶ego znaczenia - m贸j spadochron zosta艂 poszarpany na strz臋py. Da艂 mi jak膮 tak膮 ochron臋 przed bombardowaniem gradu, ale czasza straci艂a si艂臋 no艣n膮 r贸wnie raptownie, jak przedtem zyska艂a, i run膮艂em z kajakiem w oddalon膮 o tysi膮ce kilometr贸w ciemno艣膰. Tr膮by powietrzne miota艂y si臋 wok贸艂 mnie, ja za艣 chwyci艂em bezu偶yteczny ju偶 wspornik przy samym kad艂ubie i trzyma艂em go mocno, zdeterminowany trwa膰 tak, a偶 kajak, zniszczona paralotnia i ja sam zostaniemy zmia偶d偶eni w niewyobra偶alnym ci艣nieniu b膮d藕 rozszarpani w艣ciek艂膮 wichur膮. Zauwa偶y艂em, 偶e zn贸w krzycz臋, ale rym razem d藕wi臋k brzmia艂 inaczej - jakbym wydziera艂 si臋 z rado艣ci i uniesienia.
Spad艂em niespe艂na kilometr, a uzyska艂em ju偶 szybko艣膰 znacznie przekraczaj膮c膮 graniczn膮 pr臋dko艣膰 spadania na Hyperionie czy na Starej Ziemi. I w贸wczas m膮twa, o kt贸rej zd膮偶y艂em zupe艂nie zapomnie膰, zapikowa艂a wprost na mnie. Musia艂a porusza膰 si臋 naprawd臋 jak b艂yskawica, wyrzucaj膮c z cielska gazy w strumieniu odrzutowym, niczym ka艂amarnica w po艣cigu na zdobycz膮. Zorientowa艂em si臋, 偶e jest g艂odna i nie zamierza przegapi膰 takiego obiadu, gdy zafalowa艂 wok贸艂 mnie r贸j d艂ugich wypustek pokarmowych. Gdybym zosta艂 w nie zapl膮tany i wyhamowany w miejscu, to, uwzgl臋dniaj膮c pr臋dko艣膰, z jak膮 lecia艂em, wraz z kajakiem zmieniliby艣my si臋 w bezkszta艂tn膮 papk臋. Na razie jednak stw贸r lecia艂 w d贸艂 wraz z nami, oplataj膮c kajak, paralotni臋, wsporniki i mnie najdrobniejszymi z wypustek - z kt贸rych ka偶da mia艂a od dw贸ch do pi臋ciu metr贸w 艣rednicy. Dopiero po chwili wyhamowa艂 艂agodnie, wyrzucaj膮c chmur臋 cuchn膮cych amoniakiem gaz贸w, tak jak statek kosmiczny podchodz膮cy do l膮dowania opada na s艂upie ognia z silnik贸w. Potem za艣 zacz膮艂 si臋 wznosi膰 z powrotem w rejon czarnego, burzowego cumulusa i tr膮b powietrznych. Na wp贸艂 艣wiadomie zda艂em sobie spraw臋, 偶e kieruje si臋 wprost w olbrzymi膮 chmur臋, a przy tym delikatnie popycha mnie i zdezelowany kajak w stron臋 otworu, kt贸ry nagle pojawi艂 si臋 w jej przezroczystym cielsku.
No tak, pomy艣la艂em nieweso艂o, przynajmniej wiem, gdzie ma pysk.
Wsporniki i resztki p艂贸tna pami臋ciowego spowi艂y mnie niczym olbrzymi ca艂un; kajak wygl膮da艂 jak owini臋ty przybrudzon膮 flag膮. Obr贸ci艂em si臋, 偶eby podpe艂zn膮膰 do kokpitu i poszuka膰 kartaczownicy, dzi臋ki kt贸rej m贸g艂bym utorowa膰 sobie drog臋 przez cielsko m膮twy, ale bro艅 oczywi艣cie przepad艂a bez 艣ladu; musia艂a wypa艣膰 z kokpitu, kiedy targany wiatrem kajak miota艂 si臋 na wszystkie strony. Zgubi艂em r贸wnie偶 poduszk臋 i plecak z ubraniem, jedzeniem, zapasem wody i latark膮. Nie mia艂em nic.
Pr贸bowa艂em si臋 roze艣mia膰, ale nie do ko艅ca mi si臋 uda艂o. Macki przyci膮gn臋艂y mnie ju偶 na odleg艂o艣膰 pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w od otworu w dolnej cz臋艣ci cielska. Coraz lepiej widzia艂em organy wewn臋trzne: niekt贸re wype艂nia艂o mrowie zielonych stworzonek, a wszystkie pulsowa艂y rytmicznie falami perystaltyki. Kiedy zbli偶y艂em si臋 jeszcze bardziej, zala艂a mnie obezw艂adniaj膮ca fala odoru 艣rodk贸w czyszcz膮cych - wo艅 amoniaku. Oczy zacz臋艂y mi 艂zawi膰, a w gardle poczu艂em bolesne pieczenie.
Wr贸ci艂o wspomnienie Enei, nie w jakiej艣 wybitnie wyrafinowanej formie - ot, przypomnia艂em sobie, jak wygl膮da艂a w dniu szesnastych urodzin, kr贸tkow艂osa, spocona i opalona po medytacji na pustyni - i w my艣lach przes艂a艂em jej ostatni膮 wiadomo艣膰: Przepraszam, male艅ka. Zrobi艂em, co mog艂em, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 statek. Przepraszam.
D艂ugie wypustki pokarmowe skurczy艂y si臋 i wci膮gn臋艂y mnie wraz z kajakiem do bezwargiej paszczy, kt贸ra musia艂a mie膰 ze trzydzie艣ci albo czterdzie艣ci metr贸w 艣rednicy. Wspomniawszy kad艂ub z w艂贸kna szklanego, ultranylonow膮 p艂acht臋 pami臋ciow膮 i w臋glowe wsporniki, zdoby艂em si臋 jeszcze na ostatni膮, 艣wiadom膮 my艣l: A 偶eby艣 tak dosta艂 bole艣ci!
Znalaz艂em si臋 w przestrzeni cuchn膮cej rybami i amoniakiem. Zd膮偶y艂em jeszcze pomy艣le膰, 偶e atmosfera w brzuchu zwierz臋cia nie nadaje si臋 raczej do oddychania, postanowi艂em wyskoczy膰 z kajaka i uciec, zamiast da膰 si臋 strawi膰 - i straci艂em przytomno艣膰, zanim zd膮偶y艂em zadzia艂a膰, zanim w moim m贸zgu uformowa艂a jeszcze cho膰by jedna my艣l.
Bez mojej wiedzy potw贸r mkn膮艂 w g贸r臋, spowity chmur膮 bardziej mroczn膮 ni偶 bezksi臋偶ycowa noc. Pozbawiona warg paszcza zasklepi艂a si臋 bez 艣ladu, a kajak, spadochron i ja stali艣my si臋 zaledwie cieniem w p艂ynnej tre艣ci przewodu pokarmowego m膮twy.
13
Kenzo Isozaki nie zdziwi艂 si臋, kiedy przyszli po niego 偶o艂nierze Gwardii Szwajcarskiej.
Pu艂kownik Corps Helvetica w asy艣cie o艣miu gwardzist贸w, odzianych w pomara艅czowo-niebieskie mundury i uzbrojonych w lance laserowe i paralizatory, zjawi艂 si臋 w Torus Mercantilus bez zapowiedzi i od razu za偶膮da艂 spotkania z przewodnicz膮cym w jego prywatnym gabinecie. Nast臋pnie przekaza艂 Isozakiemu dysk z zaszyfrowanymi rozkazami, stosownego ubrania si臋 i stawienia przed Jego 艢wi膮tobliwo艣ci膮 papie偶em Urbanem XVI. Bezzw艂ocznie.
Pu艂kownik trzyma艂 si臋 w pobli偶u, gdy Isozaki znikn膮艂 w prywatnym apartamencie, wzi膮艂 szybki prysznic, po czym za艂o偶y艂 najbardziej oficjaln膮 bia艂膮 koszul臋, szar膮 kamizelk臋, czerwony krawat, dwurz臋dow膮 czarn膮 marynark臋 ze z艂otymi guzikami i p艂aszcz z czarnego aksamitu.
- Czy mog臋 jeszcze przekaza膰 telefonicznie instrukcje dla moich zast臋pc贸w, na wypadek gdybym nie m贸g艂 uczestniczy膰 w zaplanowanych na dzisiaj spotkaniach? zapyta艂 Isozaki, gdy wraz z pu艂kownikiem wysiedli z windy przy recepcji; 偶o艂nierze ustawili si臋 w z艂otobr膮zowy szpaler mi臋dzy biurkami.
- Nie - odpar艂 kr贸tko oficer.
Na miejscu osobistego statku Isozakiego przycumowa艂a jednostka patrolowa Floty Paxu. Za艂oga powita艂a przewodnicz膮cego Mercantilusa kr贸tkimi, prawie niezauwa偶alnymi uk艂onami, p贸藕niej kazano mu przypi膮膰 si臋 do le偶anki i okr臋cik w eskorcie dw贸ch liniowc贸w pomkn膮艂 ku sercu uk艂adu.
Traktuj膮 mnie jak wi臋藕nia, nie jak szacownego go艣cia, zauwa偶y艂 Isozaki. Nie da艂, oczywi艣cie, nic po sobie pozna膰, ale zalewaj膮ca go fala strachu ust膮pi艂a przed czym艣 na kszta艂t ulgi. Spodziewa艂 si臋 takiego rozwoju sytuacji od chwili, gdy nieoficjalnie spotka艂 si臋 z radc膮 Albedo; od owego bolesnego, traumatycznego wydarzenia prawie nie sypia艂. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e nie ma 偶adnego powodu, dla kt贸rego Albedo nie mia艂by ujawni膰 pr贸b kontaktu mi臋dzy Mercantilusem i TechnoCentrum, mia艂 jednak nadziej臋, 偶e pr贸by te zostan膮 potraktowane jako jego prywatna inicjatywa. W duchu Isozaki dzi臋kowa艂 wszystkim bogom, kt贸rzy chcieliby go wys艂ucha膰, 偶e jego przyjaci贸艂ka i zast臋pczyni Anna Pe艂li Cognani, znajdowa艂a si臋 poza Pacem - uczestniczy艂a w mi臋dzyplanetarnych targach na Renesansie.
Ze swego miejsca mi臋dzy stanowiskiem pu艂kownika Gwardii i le偶ank膮 jednego z jego ludzi Isozaki widzia艂 holoram臋 taktyczn膮 tu偶 przed fotelem pilota. Sfera ruchomych 艣wiate艂 i barw, poznaczona grubymi pasmami cyfr i szyfr贸w, niewiele powiedzia艂aby laikowi, ale Isozaki pilotowa艂 r贸偶ne statki, jeszcze zanim ci wszyscy ch艂opcy przyszli na 艣wiat. Widzia艂 wi臋c, 偶e nie lec膮 na Pacem, lecz kieruj膮, si臋 w okolice punktu troja艅skiego w samym 艣rodku roju rozmieszczonych na asteroidach baz i stanowisk obronnych floty.
Orbitalne wi臋zienie 艢wi臋tego Oficjum, pomy艣la艂. Miejsce to cieszy艂o si臋 jeszcze gorsz膮 s艂aw膮 ni偶 Zamek 艢wi臋tego Anio艂a. Wirtualne narz臋dzia tortur pracowa艂y pono膰 dzie艅 i noc, bez wytchnienia; nikt nie s艂ysza艂 krzyku uwi臋zionych w lochach na orbicie. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e rozkaz przybycia na audiencj臋 papiesk膮 by艂 tylko okrutnym 偶artem, maj膮cym na celu wywabienie go z siedziby Pax Mercantilus. Za艂o偶y艂by si臋 o dowoln膮 sum臋, 偶e najdalej za kilka dni - a mo偶e godzin - jego marynarka i p艂aszcz zmieni膮 si臋 w przesi膮kni臋te krwi膮 i potem szmaty.
Myli艂 si臋 ca艂kowicie. Kiedy stateczek wyhamowa艂 nad p艂aszczyzn膮 ekliptyki, Isozaki zrozumia艂, dok膮d zmierzaj膮: na Castel Gandolfo, do „letniej stolicy” papieskiego pa艅stwa.
Wbudowany w le偶ank臋 ekran dzia艂a艂 bez zarzutu, tote偶 Isozaki kaza艂 sobie wy艣wietli膰 widok, jaki roztacza艂 si臋 przed zainstalowanymi w kad艂ubie kamerami. Eskortuj膮ce ich liniowce zosta艂y z ty艂u, a okr臋cik zacz膮艂 zni偶a膰 lot ku masywnej, kartoflowatej asteroidzie. Castel Gandolfo mia艂 nieco ponad czterdzie艣ci kilometr贸w d艂ugo艣ci i dwadzie艣cia pi臋膰 szeroko艣ci, nie by艂 wi臋c du偶膮 planet膮. Mia艂 r贸wnie偶 b艂臋kitne niebo i bogat膮 w tlen atmosfer臋, utrzymywan膮 polem si艂owym dwudziestej klasy, opatrzonym niezliczonymi mechanizmami awaryjnymi i wielokrotnie zdublowanym zasilaniem. Wzg贸rza i tarasy zieleni艂y si臋 traw膮 i zbo偶em, sztucznie utworzone g贸ry zalesiono, poprowadzono w艣r贸d nich strumienie i wypuszczono na wolno艣膰 mn贸stwo drobnej zwierzyny. Isozaki patrzy艂, jak przelatuj膮 nad zabytkow膮 w艂osk膮 wioseczk膮, i zdawa艂 sobie spraw臋 ze z艂udno艣ci ca艂ej tej sielanki: okoliczne bazy Paxu natychmiast zniszczy艂yby ka偶dy wrogi okr臋t czy flot臋, natomiast pod skorup膮 Castel Gandolfo kry艂y si臋 podziemne garnizony z obsad膮 licz膮c膮 ponad dziesi臋膰 tysi臋cy Szwajcar贸w i 偶o艂nierzy innych elitarnych jednostek.
Statek morfowa艂 skrzyd艂a i przeszed艂 na ciche, elektryczne silniki odrzutowe. 呕o艂nierze Gwardii Szwajcarskiej w pe艂nym rynsztunku bojowym eskortowali go przez ostatnie pi臋膰 kilometr贸w podej艣cia: 艂agodne 艣wiat艂o s艂o艅ca odbija艂o si臋 od ich op艂ywowych pancerzy i przezroczystych wizjer贸w, gdy otoczyli statek i niezwykle wolno zbli偶yli si臋 do zamku. Niekt贸rzy sondowali patrolowiec trzymanymi w d艂oniach czujnikami podczerwieni i radarami g艂臋boko艣ciowymi, 偶eby potwierdzi膰 liczb臋 i to偶samo艣膰 pasa偶er贸w, znan膮 im z otrzymanego wcze艣niej, zaszyfrowanego manifestu przewozowego.
W 艣cianie jednej z kamiennych wie偶 otworzy艂y si臋 wrota, przez kt贸re patrolowiec wlecia艂 do 艣rodka. Pilot zgasi艂 silniki i pozwoli艂 wyposa偶onym w odrzutowe plecaki Szwajcarom przeci膮gn膮膰 maszyn臋 na stanowisko.
艢luza si臋 otworzy艂a. Gwardzi艣ci pierwsi zeszli po rampie i rozstawili si臋 w dw贸ch szeregach, twarzami do siebie; dopiero wtedy pu艂kownik wyprowadzi艂 Isozakiego. Przez moment przewodnicz膮cy spodziewa艂 si臋 ujrze膰 schody albo wind臋, po chwili jednak ca艂a pod艂oga drgn臋艂a i ruszy艂a w d贸艂. Silnik i przek艂adnie pracowa艂y bezg艂o艣nie i tylko po ruchu kamiennych 艣cian mo偶na by艂o pozna膰, 偶e jad膮 na d贸艂, a p贸藕niej w bok, gin膮c w podziemnych czelu艣ciach Castel Gandolfo.
Zatrzymali si臋. W lodowatej, kamiennej 艣cianie naprzeciwko pojawi艂y si臋 drzwi. Za nimi wy艂oni艂 si臋 z mroku korytarz o 艣cianach z l艣ni膮cej stali, w kt贸rym w dziesi臋ciometrowych odst臋pach unosi艂y si臋 w powietrzu plastow艂贸knowe skrzynki z holokamerami. Pu艂kownik da艂 znak r臋k膮 i Isozaki ruszy艂 na czele procesji. Tunel rozbrzmiewa艂 echem krok贸w. Kiedy doszli do ko艅ca korytarza, zala艂a ich pow贸d藕 niebieskawego 艣wiat艂a - to kolejne sondy i sensory przeczesywa艂y ich cia艂a z zewn膮trz i od 艣rodka - po czym przy d藕wi臋ku dzwonka pojawi艂 si臋 kolejny, okr膮g艂y portal. Otworzy艂 si臋 jak 藕renica w oku i wszyscy weszli do oficjalnej poczekalni, w kt贸rej ju偶 znajdowali si臋 inni ludzie.
Niech to szlag, pomy艣la艂 przewodnicz膮cy Mercantilusa ujrzawszy Ann臋 Pe艂li Cognani, odzian膮 w eleganckie, nowojedwabne szaty. Obok niej stali przewodnicz膮cy Helvig Aron i Kennet Hay-Modhino, pozostali dwaj zast臋pcy Isozakiego w Radzie Nadzorczej Pan-
kapitalistycznej Ligi Niezale偶nych Katolickich Mi臋dzygwiezdnych Organizacji Handlowych.
Niech to szlag! Kenzo Isozaki bez s艂owa skin膮艂 g艂ow膮 swoim wsp贸艂pracownikom. Wyraz jego twarzy nie zmieni艂 si臋 ani na jot臋. Chc膮, 偶eby艣my wszyscy odpowiadali za moje poczynania. Razem zostaniemy ekskomunikowani i straceni.
- T臋dy prosz臋 - rzek艂 pu艂kownik Gwardii Szwajcarskiej i otworzy艂 przed nimi ozdobnie rze藕bione drzwi. Le偶膮cy dalej pok贸j kry艂 si臋 w mroku. Isozaki poczu艂 zapach 艣wiec, kadzid艂a i wilgotnego kamienia i zda艂 sobie spraw臋, 偶e tym razem Szwajcarzy nie p贸jd膮 za nim i jego lud藕mi. Cokolwiek ich czeka艂o, by艂o przeznaczone tylko dla nich.
- Dzi臋kuj臋, pu艂kowniku - odpar艂 mi艂ym g艂osem i zdecydowanym krokiem wszed艂 w ciemno艣膰.
Znale藕li si臋 w niedu偶ej kaplicy, kt贸rej g艂贸wne o艣wietlenie stanowi艂y czerwone 艣wiece wotywne, migocz膮ce w 艣wieczniku z kutego 偶elaza pod jedn膮 ze 艣cian, oraz dwa hakowate witra偶owe okna, daleko z przodu, za prostym o艂tarzem. Na samym o艂tarzu sta艂o dalszych sze艣膰 艣wiec, pod oknami za艣 umieszczono metalowe misy, w kt贸rych p艂on膮艂 ogie艅, rzucaj膮c dodatkow膮, rdzaw膮 po艣wiat臋 na 艣ciany w膮skiego pomieszczenia. W komnacie znajdowa艂 si臋 tylko jeden fotel - wysoki, z prostym oparciem, obity aksamitem - stoj膮cy na lewo od o艂tarza. W oparcie wprawiono ozdob臋, kt贸ra na pierwszy rzut oka przypomina艂a krzy偶okszta艂t, przy baczniejszych ogl臋dzinach okaza艂a si臋 jednak potr贸jnym krzy偶em papieskim. O艂tarz wraz z tronem znajdowa艂y si臋 na niedu偶ym, kamiennym podwy偶szeniu.
Poza tym w kaplicy brakowa艂o 艂awek czy krzese艂, za to po obu stronach przej艣cia, kt贸rym szli M. Isozaki, M. Cognani, M. Hay-Modhino i M. Aron, na kamiennej posadzce roz艂o偶ono czerwone, aksamitne poduszki. Tylko cztery z nich by艂y jeszcze wolne - po dwie z ka偶dej strony. Przewodnicz膮cy Mercantilusa zanurzyli koniuszki palc贸w w kamiennym zbiorniku z wod膮 艣wi臋con膮, prze偶egnali si臋, przykl臋kli na jedno kolano przed o艂tarzem i zaj臋li miejsca na poduszkach. Ponownie padli na kolana. Zanim Kenzo Isozaki spu艣ci艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 si臋 modli膰, rozejrza艂 si臋 po kaplicy.
Najbli偶ej o艂tarza kl臋cza艂 watyka艅ski Sekretarz Stanu Simon Augustino kardyna艂 Lourdusamy, istna g贸ra czerwieni i czerni w pe艂gaj膮cym, czerwonawym blasku. Masywne szcz臋ki i podbr贸dek kardyna艂a zas艂ania艂y koloratk臋. Zaraz za nim znalaz艂 si臋 jego podobny do stracha na wr贸ble asystent, monsignore Lucas Oddi. Po przeciwnej stronie przej艣cia, pogr膮偶ony w modlitwie, z zamkni臋tymi oczyma, kl臋cza艂 Wielki Inkwizytor 艢wi臋tego Oficjum John Domenico kardyna艂 Mustafa, z ciesz膮cym si臋 z艂膮 s艂aw膮 oprawc膮 i agentem wywiadu, ojcem Farrellem, u boku.
Po stronie Lourdusamy'ego kl臋cza艂o tak偶e troje oficer贸w Floty Paxu: admira艂 Marusyn, kt贸rego siwe w艂osy l艣ni艂y w szkar艂atnej po艣wiacie, jego adiutantka admira艂 Marget Wu oraz kobieta, kt贸rej twarz Isozaki przypomnia艂 sobie z niejakim wysi艂kiem - admira艂 Aldikacti. Obok Wielkiego Inkwizytora kl臋cza艂a kardyna艂 Du Noyer, prefekt i prezes C贸r Unum, kobieta po siedemdziesi膮tce, o mocno zarysowanej szcz臋ce i kr贸tko przyci臋tych siwych w艂osach. Jej oczy przypomina艂y dwa krzemienie. Isozaki nie wiedzia艂, kim jest m臋偶czyzna w szatach monsignora, kt贸ry kl臋cza艂 za jej plecami.
Ostatnie cztery postaci na kl臋czkach by艂y przewodnicz膮cymi Mercantilusa - Aron i Hay-Modhino znale藕li si臋 po tej samej stronie co Wielki Inkwizytor, Isozaki i Cognani - po przeciwnej. 艁膮cznie w kaplicy przebywa艂o trzyna艣cie os贸b. Niezbyt szcz臋艣liwa liczba, przysz艂o na my艣l Isozakiemu.
W 艣cianie na prawo od o艂tarza bezszelestnie otworzy艂y si臋 ukryte drzwi. Wyszed艂 z nich papie偶 w otoczeniu czterech m臋偶czyzn. Trzyna艣cioro zgromadzonych w kaplicy ludzi poderwa艂o si臋 z kl臋czek i pochyli艂o g艂owy w uk艂onie. Isozaki zd膮偶y艂 rozpozna膰 dw贸ch asystent贸w Jego 艢wi膮tobliwo艣ci, trzecim cz艂owiekiem by艂 dow贸dca stra偶y papieskiej - ot, po prostu anonimowi funkcjonariusze - lecz czwart膮 osob膮 towarzysz膮c膮 papie偶owi okaza艂 sienie kto inny, jak odziany w szaro艣ci sam radca Albedo. Tylko on nie odst臋powa艂 papie偶a ani na krok, gdy ten przeszed艂 po kaplicy, podaj膮c wszystkim pier艣cie艅 do uca艂owania i k艂ad膮c im d艂o艅 na g艂owach, kiedy ponownie ukl臋kli. P贸藕niej papie偶 Urban XVI zaj膮艂 miejsce na wysokim tronie, a Albedo stan膮艂 za jego plecami. Trzyna艣cioro dygnitarzy natychmiast wsta艂o.
Isozaki spu艣ci艂 wzrok. Jego twarz stanowi艂a wz贸r opanowania, ale serce wali艂o mu tak, jakby chcia艂o wyrwa膰 si臋 z piersi. Czy Albedo nas teraz wsypie? Czy偶by wszystkie te grupy pr贸bowa艂y potajemnie skontaktowa膰 si臋 z Centrum? A teraz czeka nas konfrontacja z Jego 艢wi膮tobliwo艣ci膮, usuni臋cie krzy偶okszta艂t贸w i egzekucja? Doszed艂 do wniosku, 偶e taki w艂a艣nie rozw贸j wydarze艅 jest nad wyraz prawdopodobny.
- Bracia i siostry w Chrystusie - zacz膮艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰. - Cieszymy si臋, 偶e zgodzili艣cie si臋 do nas przyby膰 w tak wa偶nym dniu. To, co zamierzamy wam powiedzie膰 w tej cichej kaplicy, o kt贸rej istnieniu ma艂o kto wie, od stuleci pozostawa艂o tajemnic膮 i dop贸ki Stolica Apostolska nie zmieni decyzji, musi pozosta膰 naszym wsp贸lnym sekretem. Niniejszym tak w艂a艣nie wam nakazujemy, pod gro藕b膮 ekskomuniki i wiecznej utraty 艣wiat艂a Chrystusowego.
Trzyna艣cioro m臋偶czyzn i kobiet st艂umionymi g艂osami wyrazi艂o sw膮 zgod臋 i odm贸wi艂o kr贸tki pacierz.
- W ubieg艂ych miesi膮cach i latach - ci膮gn膮艂 papie偶 - nast膮pi艂y wydarzenia zarazem niezwyk艂e i przera偶aj膮ce. 艢ledzili艣my je z oddalenia, a niekt贸re z pomoc膮 Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, zdo艂ali艣my przewidzie膰; modlili艣my si臋, by ich nam oszcz臋dzono, by nie dotkn臋艂y naszego ludu, Paxu i Ko艣cio艂a, by nie sta艂y si臋 dla nich sprawdzianem woli, wiary i si艂y ducha. Wszystko jednak dzieje si臋 zgodnie z wol膮 Bo偶膮 i nawet najwierniejsi Jego s艂udzy nie mog膮 ogarn膮膰 rozumem wszystkich znak贸w i ich implikacji. Mo偶emy tylko wierzy膰 w mi艂osierdzie Pa艅skie, kiedy okazuje si臋, 偶e wydarzenia te mog膮 nam zagra偶a膰.
Zgromadzeni w kaplicy dygnitarze pilnowali, 偶eby nie podnie艣膰 przedwcze艣nie wzroku.
- Zamiast jednak relacjonowa膰 owe zdarzenia z naszej perspektywy, poprosimy kogo艣, kto uczestniczy艂 w nich osobi艣cie, by nam o nich opowiedzia艂. Nast臋pnie postaramy si臋 wyja艣ni膰 zwi膮zki, jakie 艂膮cz膮 te pozornie odleg艂e sytuacje. Admirale?
Siwow艂osy admira艂 Marusyn stan膮艂 tak, by mie膰 przed sob膮 i Jego 艢wi膮tobliwo艣膰, i reszt臋 s艂uchaczy. Odchrz膮kn膮艂.
- Z meldunk贸w, jakie nap艂yn臋艂y do nas z planety zwanej Vitus-Gray-Balianusem B wynika, i偶 niewiele brakowa艂o, by艣my pojmali Hyperio艅czyka nazwiskiem Raul Endymion, kt贸ry przed blisko pi臋cioma laty standardowymi wymkn膮艂 si臋 nam wraz z g艂贸wn膮 poszukiwan膮, dziewczynk膮 imieniem Enea. Cz艂onkowie specjalnej formacji, Gwardii Szlacheckiej... - Admira艂 skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 papie偶a Urbana XVI, kt贸ry spu艣ci艂 wzrok, wyra偶aj膮c zgod臋. - Ot贸偶 cz艂onkowie tego w艂a艣nie oddzia艂u specjalnego zwr贸cili uwag臋 dow贸dcy garnizonu na Vitus-Gray-Balianusie B, 偶e poszukiwany prawdopodobnie znajduje si臋 na podleg艂ym mu terenie. Poszukiwany zd膮偶y艂 wprawdzie uciec, zanim zako艅czyli艣my poszukiwania, mamy jednak niezbite dowody - w postaci pr贸bek DNA i mikro艣lad贸w - na to, 偶e by艂 nim ten sam Raul Endymion, kt贸rego przed czterema laty na kr贸tko aresztowano na Mar臋 Infinitus.
Kardyna艂 Lourdusamy chrz膮kn膮艂.
- Nie od rzeczy by艂oby, admirale, gdyby przedstawi艂 pan, w jaki spos贸b podejrzany Raul Endymion wymkn膮艂 si臋 z Vitus-Gray-Balianusa B.
Isozaki bez mrugni臋cia okiem zarejestrowa艂 fakt, 偶e Lourdusamy b臋dzie na tym spotkaniu przemawia艂 w imieniu Jego 艢wi膮tobliwo艣ci.
- Dzi臋kuj臋, Wasza Ekscelencjo - odrzek艂 Marusyn. - Rzeczywi艣cie, wszystko wskazuje na to, 偶e Endymion przyby艂 na planet臋, a nast臋pnie oddali艂 si臋 z niej za po艣rednictwem zabytkowych transmiter贸w.
Najmniejszy pomruk nie zm膮ci艂 panuj膮cej w kaplicy ciszy, Isozaki wyczu艂 jednak fal臋 zaciekawienia i zaskoczenia. Od czterech lat s艂ysza艂o si臋 plotki o si艂ach Paxu 艣cigaj膮cych jakiego艣 heretyka, kt贸remu uda艂o si臋 uruchomi膰 drzemi膮ce od wiek贸w portale.
- Czy transmiter wykazywa艂 艣lady aktywno艣ci, kiedy pa艅scy ludzie dokonali inspekcji? - zapyta艂 Lourdusamy.
- Nie, Wasza Ekscelencjo - odpar艂 admira艂. - 呕aden z portali nie dzia艂a艂, ani ten w g贸rze rzeki, przez kt贸ry uciekinier przyby艂 na planet臋, ani ten poni偶ej osady.
- Jest pan jednak pewien, 偶e ten... Endymion... nie dotar艂 na planet臋 w bardziej tradycyjny spos贸b? I 偶e w tej chwili si臋 na niej nie ukrywa?
- Tak, Wasza Ekscelencjo. Nale偶膮cy do Paxu Vitus-Gray-Balianus B charakteryzuje si臋 znakomitym systemem kontroli ruchu i zabezpiecze艅 przed atakiem. Ka偶dy statek kosmiczny zosta艂by wykryty w odleg艂o艣ci kilku godzin 艣wietlnych od planety. A podczas poszukiwa艅 przewr贸cili艣my j膮 do g贸ry nogami... podali艣my serum prawdy kilkudziesi臋ciu tysi膮com tubylc贸w. Cz艂owiek nazwiskiem Endymion znikn膮艂, natomiast 艣wiadkowie twierdz膮, 偶e widzieli b艂ysk 艣wiat艂a przy dolnym transmiterze w tym samym momencie, kiedy nasze czujniki, rozmieszczone na tej samej p贸艂kuli i na orbicie, zarejestrowa艂y przep艂yw znacznej energii, o charakterystyce podobnej do pola transmisyjnego portali.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 podni贸s艂 wzrok i dyskretnie da艂 znak Lourdusamy'emu.
- Wiem, 偶e ma pan jeszcze jedn膮 niepokoj膮c膮 wiadomo艣膰 - zadudni艂 g艂os kardyna艂a.
Twarz admira艂a przybra艂a jeszcze bardziej ponury wyraz. Skin膮艂 g艂ow膮.
- To prawda, Wasza Ekscelencjo... Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Chodzi o pierwszy bunt w historii naszej floty.
Isozaki ponownie wyczu艂 szok, jaki wywo艂a艂y s艂owa Marusyna w zebranych, cho膰 nikt nawet nie mrugn膮艂. Sam nie da艂 nic po sobie pozna膰, k膮tem oka dostrzeg艂 jednak, 偶e Anna Pe艂li Cognani spogl膮da na niego.
- Raport w tej sprawie przedstawi admira艂 Aldikacti - doda艂 Marusyn. Cofn膮艂 si臋 i skrzy偶owa艂 ramiona na piersi.
Isozaki zwr贸ci艂 uwag臋, 偶e Aldikacti, jak ka偶da Luzyjka, jest z wygl膮du toporna i masywna niczym ceg艂a w mundurze i w艂a艣ciwie na pierwszy rzut oka trudno by艂oby rozpozna膰 jej p艂e膰.
Nie traci艂a czasu na odchrz膮kiwanie, lecz od razu przesz艂a do rzeczy: m贸wi艂a o grupie uderzeniowej „Gedeon”, misji zniszczenia twierdz Intruz贸w na dalekim Pograniczu, o sukcesach odniesionych w siedmiu uk艂adach gwiezdnych, a偶 wreszcie o niespodziance w ostatnim, nazwanym Lucyferem.
- Do tego momentu wyniki ekspedycji wykracza艂y daleko poza nasze oczekiwania i symulacje - m贸wi艂a chrapliwie Aldikacti. - W zwi膮zku z tym po zako艅czeniu dzia艂a艅 w Lucyferze zatwierdzi艂am rozkaz wys艂ania bezza艂ogowego statku kurierskiego na Pacem, do Jego 艢wi膮tobliwo艣ci i admira艂a Marusyna... z pro艣b膮 o wydanie pozwolenia na zatrzymanie si臋 w bazie Tau Ceti w celu uzupe艂nienia zapas贸w amunicji i paliwa oraz kontynuowanie misji grupy uderzeniowej „Gedeon”. Uzna艂am, 偶e warto by艂oby zaatakowa膰 dalsze siedziby Intruz贸w, zanim wie艣膰 o naszych dzia艂aniach rozejdzie si臋 po Pograniczu. Uzyskawszy takie zezwolenie, podj臋艂am kroki, maj膮ce na celu translacj臋 cz臋艣ci grupy uderzeniowej do uk艂adu Tau Ceti. Tam mieli艣my dokona膰 przezbrojenia okr臋t贸w, uzupe艂ni膰 paliwo oraz do艂膮czy膰 do grupy pi臋膰 dalszych archanio艂贸w, kt贸re wesz艂y do s艂u偶by, odk膮d opu艣cili艣my kosmos Paxu.
- Translacj臋 cz臋艣ci grupy? - powt贸rzy艂 Lourdusamy basowym g艂osem.
- Tak jest, Wasza Ekscelencjo - w bezbarwnym g艂osie Luzyjki pr贸偶no by si臋 doszukiwa膰 przeprosin czy niepewno艣ci. - Sze艣膰 wyposa偶onych w nap臋d Hawkinga liniowc贸w Intruz贸w zdo艂a艂o unikn膮膰 wykrycia i zaczyna艂y w艂a艣nie rozp臋dza膰 si臋, zmierzaj膮c ku punktom translacji, kt贸ra zapewne zaprowadzi艂aby je do innego uk艂adu Intruz贸w. Tym samym zdo艂a艂yby przekaza膰 informacje o istnieniu i mo偶liwo艣ciach naszej grupy uderzeniowej. Zamiast jednak kierowa膰 przeciwko nim ca艂ego „Gedeona”, kt贸ry w艂a艣nie zbli偶a艂 si臋 do punktu translacji, wyda艂am HHS „Gabrielowi” i HHS „Rafaelowi” rozkaz pozostania w Lucyferze, przechwycenia i zniszczenia liniowc贸w.
Lourdusamy spl贸t艂 pulchne d艂onie w fa艂dach szaty. Jego g艂os przypomina艂 mruczenie olbrzymiego kota.
- Po czym pani okr臋t flagowy, „Uriel”, wraz z czterema pozosta艂ymi archanio艂ami dokona艂 translacji do uk艂adu Tau Ceti, czy tak?
- Tak jest, Wasza Ekscelencjo.
- Czy zdawa艂a sobie pani spraw臋, pani admira艂, 偶e dow贸dc膮 „Rafaela” jest ojciec kapitan de Soya, ten sam, kt贸remu przed kilkoma laty udzielono nagany za nieudan膮 misj臋, maj膮c膮 na celu odnalezienie i schwytanie dziewczynki imieniem Enea?
- Tak jest, Wasza Ekscelencjo.
- Czy by艂a pani r贸wnie偶 艣wiadoma faktu, 偶e Flota Paxu i Stolica Apostolska uzna艂y kwesti臋... powiedzmy... r贸wnowagi duchowej ojca kapitana de Sol za tak istotn膮, i偶 na pok艂adzie „Rafaela” umieszczono tajnego agenta, kt贸ry mia艂 艣ledzi膰 poczynania dow贸dcy i meldowa膰 o nich?
- Szpiega - powiedzia艂a Aldikacti. - Komandora Lieblera. Tak, wiedzia艂am o nim, Wasza Ekscelencjo. Wiedzia艂am r贸wnie偶, 偶e obecni na „Urielu” wys艂annicy 艢wi臋tego Oficjum odbieraj膮 zaszyfrowane meldunki od komandora Lieblera.
- Czy owi wys艂annicy przekazali pani jakie艣 niepokoj膮ce informacje, uzyskane z tych偶e meldunk贸w, pani admira艂?
- Nie, Wasza Ekscelencjo. Nie zna艂am natury zastrze偶e艅, jakie 偶ywi 艢wi臋te Oficjum wobec ojca kapitana de Soi, jego lojalno艣ci b膮d藕 zdrowia psychicznego.
Kardyna艂 Mustafa odchrz膮kn膮艂 i podni贸s艂 r臋k臋 z wyprostowanym palcem.
Lourdusamy, kieruj膮cy przedstawieniem, kt贸re, jak szybko zauwa偶y艂 Isozaki i inni zebrani, przerodzi艂o si臋 w godne inkwizycji przes艂uchanie, zerkn膮艂 na papie偶a.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 skin膮艂 na Wielkiego Inkwizytora.
- Uwa偶am za konieczne napomkn膮膰 Jego 艢wi膮tobliwo艣ci i innym zgromadzonym w tej komnacie znakomitym go艣ciom, i偶 projekt obserwacji ojca kapitana de Sol zosta艂 zatwierdzony... i opracowany... przez 艢wi臋te Oficjum, na mocy s艂ownych konsultacji z Sekretariatem Stanu i dow贸dztwem Floty Paxu... kt贸re reprezentowa艂 admira艂 Marusyn.
Zapad艂a cisza, kt贸r膮 po d艂u偶szej chwili przerwa艂 Lourdusamy:
- Czy mo偶e nam pan zdradzi膰, kardynale Mustafa, co sta艂o si臋 przyczyn膮 tej wzmo偶onej troski?
Mustafa zwil偶y艂 j臋zykiem wargi.
- Tak, Wasza Ekscelencjo. Z informacji naszego... wywiadu wynika艂o, 偶e podczas po艣cigu za podejrzan膮 imieniem Enea i sporadycznych bezpo艣rednich z ni膮 kontakt贸w mog艂o doj艣膰 do zaka偶enia.
- Zaka偶enia? - powt贸rzy艂 Lourdusamy.
- Tak, Wasza Ekscelencjo. Doszli艣my do wniosku, 偶e dziewczynka posiada zdolno艣膰 wp艂ywania na psychik臋 tych spo艣r贸d obywateli Paxu, z kt贸rymi wejdzie w bli偶szy kontakt. W tym przypadku mieli艣my w膮tpliwo艣ci co do lojalno艣ci i pos艂usze艅stwa jednego z dow贸dc贸w we Flocie Paxu.
- Na jakiej podstawie wyci膮gn臋li艣cie takie wnioski, kardynale Mustafa?
- Korzystali艣my z r贸偶nych 藕r贸de艂 i metod zdobywania informacji, Wasza Ekscelencjo - odpar艂 Wielki Inkwizytor po chwili milczenia.
Lourdusamy nie zwleka艂.
- Mi臋dzy innymi zatrzymali艣cie i... przes艂uchali艣cie jednego z cz艂onk贸w za艂ogi ojca kapitana de Soi, uczestnika wspomnianego ju偶 nieudanego po艣cigu za dziewczynk膮, czy tak, kardynale? Niejakiego... kaprala Kee, je艣li mnie pami臋膰 nie myli.
Mustafa zamruga艂.
- Zgadza, si臋, Wasza Ekscelencjo - odpar艂 i obr贸ci艂 si臋 tak, by stan膮膰 twarz膮 do reszty zgromadzonych, nie odwracaj膮c si臋 przy tym ty艂em do Jego 艢wi膮tobliwo艣ci i Sekretarza Stanu. - Tego rodzaju zatrzymanie stosujemy niezwykle rzadko, jednak偶e uznali艣my je za uzasadnione w sytuacji, kt贸ra zagra偶a bezpiecze艅stwu Paxu i Ko艣cio艂a.
- Ale偶 oczywi艣cie, Ekscelencjo - mrukn膮艂 kardyna艂 Lourdusamy. - Pani admira艂 Aldikacti, prosz臋 kontynuowa膰.
- W kilka godzin po przeskoku na Tau Ceti, zanim jeszcze ktokolwiek zd膮偶y艂 przej艣膰 dwudniowy cykl zmartwychwstania, w uk艂adzie pojawi艂 si臋 bezza艂ogowy kurier, wys艂any przez matk臋 kapitan Stone...
- Dow贸dc臋 HHS „Gabriel” - uzupe艂ni艂 Lourdusamy.
- Zgadza si臋, Wasza Ekscelencjo. Z zaszyfrowanej, przeznaczonej tylko dla mnie osobi艣cie wiadomo艣ci wynika艂o, 偶e liniowce Intruz贸w zosta艂y zniszczone, natomiast „Rafael” skierowa艂 si臋 ku nie zatwierdzonemu punktowi translacji, nie reaguj膮c na wydany mu przez matk臋 kapitan Stone rozkaz zatrzymania si臋.
- Inaczej m贸wi膮c - wymrucza艂 Lourdusamy - na jednym z okr臋t贸w nale偶膮cych do floty Jego 艢wi膮tobliwo艣ci dosz艂o do buntu.
- Na to wygl膮da, Wasza Ekscelencjo. Aczkolwiek tym razem to dow贸dca stan膮艂 na czele buntownik贸w.
- A by艂 nim ojciec kapitan de Soya.
- Tak jest, Wasza Ekscelencjo.
- Czy podj臋to pr贸b臋 skontaktowania si臋 z wys艂annikiem 艢wi臋tego Oficjum na „Rafaelu”?
- Tak jest, Wasza Ekscelencjo. Ojciec kapitan de Soya odpar艂, 偶e komandor Liebler jest zaj臋ty, chocia偶 matka kapitan Stone uzna艂a to za ma艂o prawdopodobne.
- Jak zareagowa艂 na pytanie o punkt translacji?
- Ojciec kapitan de Soya powiedzia艂, 偶e tu偶 przed skokiem na Tau Ceti wyda艂am mu zmienione rozkazy.
- Czy matka kapitan Stone zadowoli艂a si臋 tym wyja艣nieniem?
- Nie, Wasza Ekscelencjo. Matka kapitan Stone zmniejszy艂a dystans mi臋dzy okr臋tami i wda艂a si臋 w walk臋 z „Rafaelem”.
- Jaki by艂 wynik tego starcia?
Aldikacti zawaha艂a si臋 przez jedno uderzenie serca.
- Wasza Ekscelencjo... Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰... Poniewa偶 matka kapitan Stone zastosowa艂a w meldunku szyfr, kt贸ry tylko ja mog艂am odczyta膰, w uk艂adzie Tau Ceti min膮艂 ca艂y dzie艅 - tyle bowiem trwa艂 awaryjny cykl wskrzeszeniowy, jaki dla siebie nastawi艂am - zanim przeczyta艂am wiadomo艣膰 i zarz膮dzi艂am natychmiastowy przeskok z powrotem do Lucyfera.
- Ile okr臋t贸w zabra艂a pani ze sob膮, pani admira艂?
- Trzy, Wasza Ekscelencjo. Okr臋t flagowy, czyli „Uriela”, z now膮 za艂og膮, oraz dwa archanio艂y, kt贸re czeka艂y na nas w uk艂adzie Tau Ceti, „Mikala” i „Izraila”. Uzna艂am, 偶e ryzyko zwi膮zane z przyspieszonym wskrzeszeniem ca艂ej grupy uderzeniowej „Gedeon” by艂oby zbyt du偶e.
- Sama jednak postanowi艂a pani zaryzykowa膰?
Aldikacti nie odpowiedzia艂a.
- Co dzia艂o si臋 dalej, pani admira艂 Aldikacti?
- Dokonali艣my translacji do Lucyfera, Wasza Ekscelencjo, gdzie nast膮pi艂o automatyczne zmartwychwstanie za艂贸g w cyklu dwunastogodzinnym. Znaczna liczba wskrzesze艅 nie powiod艂a si臋, po艂膮czywszy jednak dost臋pne cz臋艣ci za艂贸g zdo艂a艂am zapewni膰 „Urielowi” pe艂n膮 obsad臋, po czym przestawi艂am pozosta艂e dwa okr臋ty w pasywny tryb obronny i rozpocz臋艂am poszukiwania „Gabriela” i „Rafaela”. Nie znalaz艂am 偶adnego z nich, natkn臋艂am si臋 natomiast na boj臋 sygna艂ow膮, ulokowan膮 po przeciwnej stronie s艂o艅ca Lucyfera.
- Boj臋 t臋 postawi艂a... - podsun膮艂 Lourdusamy.
- Matka kapitan Stone. Znalaz艂am w niej zapis starcia archanio艂贸w, kt贸re mia艂o miejsce niespe艂na dwa dni wcze艣niej. Stone usi艂owa艂a zniszczy膰 „Rafaela” broni膮 plazmow膮 i pociskami j膮drowymi, ale bez powodzenia. W贸wczas skierowano na okr臋t ojca kapitana de Sol paralizator bojowy.
W kapliczce zapad艂a cisza. Isozaki patrzy艂, jak czerwonawy blask migocz膮cych 艣wiec wotywnych k艂adzie si臋 na zbola艂ej twarzy Jego 艢wi膮tobliwo艣ci papie偶a Urbana XVI.
- Jaki by艂 wynik tego spotkania? - zapyta艂 Lourdusamy.
- Obie za艂ogi zgin臋艂y - odpar艂a Aldikacti. - Wed艂ug wskaza艅 automatycznych przyrz膮d贸w „Gabriela”, „Rafael” dokona艂 zaprogramowanego wcze艣niej przeskoku. Matka kapitan Stone zawczasu rozkaza艂a za艂odze zaj膮膰 stanowiska w bojowych komorach zmartwychwsta艅czych i tak zaprogramowa艂a komputer pok艂adowy, 偶eby wskrzesi艂 j膮 wraz z kilkoma najbardziej niezb臋dnymi cz艂onkami za艂ogi w przyspieszonym, awaryjnym cyklu o艣miogodzinnym. Opr贸cz niej tylko jeden z oficer贸w prze偶y艂 t臋 pr贸b臋. Matka kapitan Stone postawi艂a wi臋c boj臋 i skierowa艂a okr臋t w 艣lad za „Rafaelem”, zdecydowana go znale藕膰 i zniszczy膰, zanim de Soya i jego za艂oga powstan膮 z martwych. Oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e w chwili ostrza艂u z paralizatora znajdowali si臋 w komorach zmartwychwsta艅czych.
- Czy matka kapitan Stone wiedzia艂a, dok膮d uda艂 si臋 „Rafael”, pani admira艂?
- Nie, Wasza Ekscelencjo. W takiej sytuacji w gr臋 wchodzi zbyt wiele zmiennych.
- Jak zareagowa艂a pani na meldunek matki kapitan Stone?
- Odczeka艂am dwana艣cie godzin, a偶 na pok艂adzie „Mikala” i „Izraila” zostanie wskrzeszony komplet za艂ogi, po czym wyda艂am wszystkim trzem okr臋tom rozkaz translacji w tym samym punkcie, w kt贸rym znikn臋艂y „Gabriel” i „Rafael”. Zostawi艂am drug膮 boj臋 sygna艂ow膮 dla archanio艂贸w, kt贸re, jak s膮dzi艂am, powinny wkr贸tce dotrze膰 do Lucyfera z Tau Ceti.
- Nie uzna艂a pani za konieczne poczeka膰 na te okr臋ty?
- Nie, Wasza Ekscelencjo. Dosz艂am do wniosku, 偶e powinni艣my dokona膰 translacji natychmiast, gdy moje trzy archanio艂y b臋d膮 zdolne do walki.
- Tym niemniej postanowi艂a pani czeka膰 na za艂ogi a偶 trzech okr臋t贸w, pani admira艂. Dlaczego nie wyruszy艂a pani w po艣cig bezzw艂ocznie, dysponuj膮c samym „Urielem”?
Aldikacti nie waha艂a si臋 nawet przez u艂amek sekundy.
- Decyzj臋 podj臋艂am w warunkach bojowych, Wasza Ekscelencjo. Uzna艂am, 偶e istnieje wysokie prawdopodobie艅stwo, i偶 ojciec kapitan de Soya uda艂 si臋 do innego uk艂adu Intruz贸w, by膰 mo偶e lepiej uzbrojonego ni偶 te, kt贸re „Gedeon” napotka艂 na swojej drodze. Dosz艂am r贸wnie偶 do wniosku, 偶e okr臋t matki kapitan Stone m贸g艂 zosta膰 zniszczony przez „Rafaela” b膮d藕 jednostki Intruz贸w. Stwierdzi艂am, 偶e trzy okr臋ty stanowi膮 minimum si艂y ogniowej, jakie powinnam anga偶owa膰 w sytuacj臋 z tyloma niewiadomymi.
- Czy rzeczywi艣cie by艂 to uk艂ad zamieszkany przez Intruz贸w?
- Nie, Wasza Ekscelencjo. W ka偶dym razie w ci膮gu trwaj膮cego dwa tygodnie 艣ledztwa nie natkn臋li艣my si臋 tam na 偶aden ich 艣lad.
- Gdzie w takim razie znale藕li艣cie si臋 po translacji?
- W zewn臋trznej pow艂oce gwiazdy, czerwonego olbrzyma - odpowiedzia艂a Aldikacti. - Pola si艂owe zosta艂y oczywi艣cie w艂膮czone, ale naprawd臋 niewiele brakowa艂o, 偶eby艣my przyp艂acili skok 偶yciem.
- Czy translacja powiod艂a si臋 wszystkim trzem okr臋tom?
- Nie, Wasza Ekscelencjo. Tylko „Uriel” i „Izrail” wytrzyma艂y wyj艣cie z wn臋trza gwiazdy. Na „Mikalu” procedury ch艂odzenia przez pola si艂owe zawiod艂y i stracili艣my okr臋t z ca艂膮 za艂og膮.
- Czy uda艂o si臋 pani znale藕膰 „Gabriela” i „Rafaela”, pani admira艂?
- Tylko „Gabriela”, Wasza Ekscelencjo. Unosi艂 si臋 swobodnie w przestrzeni w odleg艂o艣ci oko艂o dw贸ch jednostek astronomicznych od czerwonego olbrzyma. Wszystkie uk艂ady by艂y niesprawne. Pole si艂owe okr臋tu zosta艂o naruszone i jego wn臋trze stopi艂o si臋 w jednolit膮 mas臋.
- Czy uda艂o si臋 odnale藕膰 i wskrzesi膰 matk臋 kapitan Stone i jej za艂og臋?
- Niestety nie, Wasza Ekscelencjo. Nie zdobyli艣my wystarczaj膮cej ilo艣ci materia艂u organicznego, by przeprowadzi膰 zmartwychwstanie.
- Czy naruszenie pola i stopienie wn臋trza nast膮pi艂o wskutek przeskoku do wn臋trza gwiazdy, czy raczej ataku „Rafaela” lub jednostek Intruz贸w?
- Nasi eksperci wci膮偶 nad tym pracuj膮, Wasza Ekscelencjo. Ze wst臋pnych raport贸w wynika, 偶e pole si艂owe uleg艂o przeci膮偶eniu wskutek dzia艂ania zar贸wno czynnik贸w naturalnych, jak i ostrza艂u. Bro艅, jakiej u偶yto, odpowiada艂aby wyposa偶eniu „Rafaela”.
- Twierdzi pani zatem, 偶e w pobli偶u owego czerwonego olbrzyma dosz艂o do sterowanej komputerowo walki z „Rafaelem”, czy tak?
- Nie w pobli偶u, lecz wewn膮trz gwiazdy, Wasza Ekscelencjo. Wszystko wskazuje na to, 偶e „Rafael” zawr贸ci艂, wszed艂 w obr臋b zewn臋trznej pow艂oki olbrzyma i zaatakowa艂 „Gabriela” w kilka sekund po jego wyj艣ciu z przestrzeni Hawkinga.
- Czy istnieje mo偶liwo艣膰, 偶e „Rafael” r贸wnie偶 uleg艂 zniszczeniu w tym starciu? Sp艂on膮艂 w g艂臋bi gwiazdy?
- Taka mo偶liwo艣膰 rzeczywi艣cie istnieje, Wasza Ekscelencjo, nie mo偶emy jednak przyj膮膰 takiego za艂o偶enia. Domy艣lamy si臋 raczej, 偶e ojciec kapitan de Soya dokona艂 translacji do nieznanego miejsca na Pograniczu.
Lourdusamy pokiwa艂 g艂ow膮; jego masywna 偶uchwa zatrz臋s艂a si臋 przy tym lekko.
- Admirale Marusyn - zadudni艂 basowo - czy m贸g艂by nas pan zapozna膰 z sytuacj膮, przy za艂o偶eniu, 偶e „Rafael” faktycznie uszed艂 ca艂o z potyczki?
Starszy admira艂 zrobi艂 krok do przodu.
- Wasza Ekscelencjo, musimy za艂o偶y膰, 偶e ojciec de Soya i jego buntownicy s膮 wrogami Paxu i z premedytacj膮 wykradli jeden z archanio艂贸w. W najgorszym mo偶liwym scenariuszu nale偶y r贸wnie偶 liczy膰 si臋 z tym, 偶e kradzie偶 naszej najpilniej strze偶onej i 艣mierciono艣nej tajemnicy wojskowej zosta艂a przeprowadzona w porozumieniu z Intruzami. - Admira艂 wzi膮艂 g艂臋boki wdech. - Wasze Ekscelencje, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰... Dla kogo艣, kto dysponuje napadem Gedeona, przeskok na dowoln膮 odleg艂o艣膰 w obr臋bie naszego ramienia Galaktyki jest kwesti膮 chwili. „Rafael” mo偶e dokona膰 translacji do dowolnego uk艂adu Paxu, nawet na Pacem, nie pozostawiaj膮c za sob膮 charakterystycznego dla nap臋du Hawkinga 艣ladu, w przeciwie艅stwie do dawnych i nowych okr臋t贸w Intruz贸w. Mo偶e n臋ka膰 nasze statki na szlakach handlowych, atakowa膰 bezbronne planety i kolonie i sia膰 zniszczenie, zanim Pax zd膮偶y zareagowa膰.
Papie偶 podni贸s艂 r臋k臋.
- Admirale Marusyn, czy mamy rozumie膰, 偶e najcenniejsza ze zdobyczy naszej techniki mo偶e wpa艣膰 w r臋ce Intruz贸w? 呕e nap臋d Gedeona mo偶e zosta膰 skopiowany i wykorzystany w jednostkach wroga?
Zaczerwieniona twarz i szyja Marusyna pokry艂y si臋 jeszcze g艂臋bszym rumie艅cem.
- Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰... To wysoce nieprawdopodobne, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Wytworzenie silnika Gedeona jest nader skomplikowane, koszty niezwykle wysokie, a szczeg贸艂y technologii pilnie strze偶one...
- Tym niemniej istnieje taka mo偶liwo艣膰 - wtr膮ci艂 papie偶.
- Tak jest, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
Papie偶 zn贸w podni贸s艂 d艂o艅, tym razem szybko, jakby ostrzeni ci膮艂 powietrze.
- Chyba dowiedzieli艣my si臋 od naszych przyjaci贸艂 z Floty Paxu wszystkiego, co nas interesowa艂o. Jeste艣cie pa艅stwo wolni, admirale Marusyn, pani admira艂 Aldikacti, pani admira艂 Wu.
Troje oficer贸w ukl臋k艂o na jedno kolano, sk艂oni艂o g艂owy, po czym wsta艂o i ty艂em wycofa艂o si臋 z komnaty. Drzwi z cichym szelestem zamkn臋艂y si臋 za nimi.
W kaplicy zosta艂o dziesi臋cioro dostojnik贸w, nie licz膮c radcy Albedo i milcz膮cych stra偶nik贸w papie偶a.
Papie偶 nachyli艂 si臋 ku swojemu Sekretarzowi Stanu.
- Jakie decyzje, Simon Augustino?
- Admira艂 Marusyn otrzyma nagan臋 i zostanie przeniesiony do personelu pomocniczego rzek艂 cicho Lourdusamy. - Admira艂 Wu zajmie jego miejsce jako g艂贸wnodowodz膮ca Floty Paxu, do czasu znalezienia stosownego nast臋pcy. Dla admira艂 Aldikacti zalecono ekskomunik臋 i egzekucj臋 przez rozstrzelanie.
Papie偶 smutno pokiwa艂 g艂ow膮.
- Przed zako艅czeniem spotkania oddamy jeszcze g艂os kardyna艂owi Mustafie, pani kardyna艂 Du Noyer, przewodnicz膮cemu Isozakiemu i radcy Albedo.
... tak zako艅czy艂o si臋 oficjalne 艣ledztwo 艢wi臋tego Oficjum w sprawie wydarze艅, jakie mia艂y miejsce na Marsie - rzek艂 kardyna艂 Mustafa i spojrza艂 na Lourdusamy'ego. - Wtedy w艂a艣nie kapitan Wolmak wezwa艂 mnie wraz z asystentami na pok艂ad „Jibrila”, pozostaj膮cego na orbicie planety.
- Prosz臋 m贸wi膰 dalej, Ekscelencjo - wymrucza艂 Lourdusamy. - Czy mo偶e nam pan powiedzie膰 co艣 wi臋cej o naturze sytuacji awaryjnej, kt贸ra zdaniem kapitana Wolmaka wymaga艂a pa艅skiego niezw艂ocznego przybycia na pok艂ad archanio艂a?
- Oczywi艣cie - odpar艂 Mustafa i potar艂 palcami doln膮 warg臋. - Kapitan Wolmak znalaz艂 mi臋dzygwiezdny frachtowiec, kt贸ry zabra艂 na pok艂ad 艂adunek w nie oznaczonej na mapach bazie nieopodal marsja艅skiego miasta Arafat-kaffiyeh. Statek z wy艂膮czonym zasilaniem kr膮偶y艂 w pasie asteroid uk艂adu gwiezdnego Starej Ziemi.
- Czy mo偶e nam pan zdradzi膰 jego nazw臋, Wasza Ekscelencjo?
- By艂 to HHMS „Saigon Maru”.
Kenzo Isozaki mimo 偶elaznej samokontroli nie zdo艂a艂 powstrzyma膰 drgnienia ust. Pami臋ta艂 ten statek: jego najstarszy syn wchodzi艂 w sk艂ad jego za艂ogi w pierwszych latach s艂u偶by. „Saigon Maru” by艂 stare艅kim frachtowcem do przewozu rudy i du偶ych 艂adunk贸w... chyba trzy miliony ton wyporno艣ci.
- Panie przewodnicz膮cy Isozaki? - rzuci艂 kr贸tko Lourdusamy.
- S艂ucham, Wasza Ekscelencjo? - w bezbarwnym g艂osie Isozakiego nie brzmia艂y 偶adne emocje.
- Z nazwy statku wynika艂oby, 偶e dzia艂a pod bander膮 Mercantilusa. Czy tak w艂a艣nie jest?
- Tak, Wasza Ekscelencjo - odpar艂 przewodnicz膮cy. - Z tego, co pami臋tam, wynika jednak, 偶e HHMS „Saigon Maru” zosta艂 sprzedany na z艂om, wraz z ponad sze艣膰dziesi臋cioma innymi przestarza艂ymi jednostkami, mniej wi臋cej... osiem lat standardowych temu, je艣li si臋 nie myl臋.
- Wasze Ekscelencje? - wtr膮ci艂a Anna Pe艂li Cognani. - Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰? Za pozwoleniem? - szepn臋艂a co艣 do cieniutkiego jak op艂atek komlogu, po czym dotkn臋艂a kolczyka z mikrofonem.
- Pani przewodnicz膮ca Pe艂li Cognani - zgodzi艂 si臋 Lourdusamy.
- Z naszych danych wynika, 偶e „Saigon Mani” rzeczywi艣cie sprzedano niezale偶nym handlarzom z艂omu przed o艣miu laty, trzema miesi膮cami i dwoma dniami. P贸藕niejsze zapisy sugeruj膮, i偶 statki zosta艂y przetopione w automatycznych odlewniach na orbicie Armaghastu.
- Dzi臋kujemy, pani przewodnicz膮ca - rzek艂 Sekretarz Stanu. - Kardynale Mustafa, mo偶e pan kontynuowa膰.
Wielki Inkwizytor odpowiedzia艂 skinieniem g艂owy i wr贸ci艂 do swojej wypowiedzi. Opisywa艂 tylko najbardziej istotne fakty, my艣l膮c zarazem o wszystkich szczeg贸艂ach, kt贸re pomija艂 w swej relacji:
„Jibril” w eskorcie liniowc贸w zwalnia i dopasowuje szybko艣膰 i parametry ruchu wirowego do kozio艂kuj膮cego w pr贸偶ni, cichego frachtowca. Mustafa zawsze wyobra偶a艂 sobie, 偶e pasy asteroid s膮 niczym innym, jak ciasno upakowanymi skupiskami malutkich ksi臋偶yc贸w, teraz jednak, mimo licznych oznacze艅 na wykresie taktycznym, w zasi臋gu wzroku nie by艂o ani jednej planetki - tylko matowoczarny „Saigon Maru”, brzydka, funkcjonalna pl膮tanina przewod贸w i cylindr贸w, ci膮gn膮ca si臋 na p贸艂 kilometra. Po zgraniu pr臋dko艣ci i trajektorii, oddalone o trzy kilometry archanio艂 i frachtowiec sprawia艂y wra偶enie zawieszonych nieruchomo pod obracaj膮cym si臋 wolno niebem. Za ich rufami l艣ni艂o 偶贸艂te s艂o艅ce, 艣wiadek narodzin rodzaju ludzkiego.
Mustafa przypomnia艂 sobie, jak podj膮艂 decyzj臋, 偶e uda si臋 na statek w towarzystwie dokonuj膮cych inspekcji 偶o艂nierzy; wci膮偶 jej 偶a艂owa艂: zapakowanie go w bojowy pancerz Gwardii Szwajcarskiej - monomolekularn膮 pr贸偶niosk贸r臋, neuronow膮 siatk臋 SI i niezgrabny skafander z polimerowym pancerzem antywstrz膮sowym, a na koniec paj臋czyn臋 pas贸w mocuj膮cych sprz臋t i morfuj膮cy plecak odrzutowy - wymaga艂o mn贸stwo zachodu. Radary i czujniki „Jibrila” przeczesa艂y frachtowiec kilkana艣cie razy, 偶eby upewni膰 si臋, 偶e na pok艂adzie nic si臋 nie rusza i nie oddycha. Nie zmieni艂o to faktu, 偶e gdy tylko Wielki Inkwizytor, komandor Browning, sier偶ant marines Nell Kasner, by艂y dow贸dca si艂 l膮dowych major Pi臋t i dziesi臋ciu komandos贸w z Gwardii Szwajcarskiej opu艣cili w艂az, archanio艂 odskoczy艂 na trzydzie艣ci kilometr贸w od „Saigon Maru” - na pozycj臋 dogodn膮 do prowadzenia ostrza艂u.
Pami臋ta艂, jak bi艂o mu serce, gdy zbli偶ali si臋 do wystyg艂ego frachtowca; dw贸ch 偶o艂nierzy przenios艂o go niczym baga偶 przez dziel膮c膮 statki otch艂a艅; s艂o艅ce odbija艂o si臋 od ich z艂otych pancernych wizjer贸w, kiedy porozumiewali si臋 wi膮zk膮 komunikacyjn膮 i gestami, zajmuj膮c pozycje po obu stronach otwartej 艣luzy. Najpierw do 艣rodka wskoczy艂o dw贸ch ludzi z broni膮 w r臋kach - ich plecaki odrzutowe cicho zagra艂y. Za nimi poszli komandor Browning i sier偶ant Kasner. Up艂yn臋艂a minuta i na kanale taktycznym przyszed艂 zakodowany meldunek. Opiekunowie Mustafy wprowadzili go w czarny otw贸r 艣luzy.
Trupy unosz膮ce si臋 w powietrzu, o艣wietlone b艂yskami laserowych latarek; sceny jak z ch艂odni - zamarzni臋te zw艂oki, pokrwawione klatki piersiowe, rozszarpane brzuchy, wyprute wn臋trzno艣ci; szcz臋ki rozwarte w bezg艂o艣nym, wiecznotrwa艂ym krzyku; zakrzep艂e stru偶ki krwi z otwartych ust i wytrzeszczonych oczu; organy wewn臋trzne p艂yn膮ce w powietrzu w przeszywaj膮cych mrok smugach 艣wiat艂a.
- Za艂oga - nada艂 komandor Browning.
- Chy偶war? - zagadn膮艂 Mustafa. W my艣li monotonnym g艂osem odmawia艂 r贸偶aniec, nie tyle ze wzgl臋du na potrzeb臋 wsparcia duchowego, co raczej chc膮c oderwa膰 umys艂 od makabrycznych obraz贸w. Ostrzegano go, 偶eby nie wymiotowa艂 do wewn膮trz he艂mu - filtry i skrobaczki powinny usun膮膰 wymiociny, zanim zd膮偶y艂by si臋 nimi udusi膰, ale nigdy nic nie wiadomo.
- Pewnie tak - odpowiedzia艂 mu major Pi臋t, wk艂adaj膮c d艂o艅 w strzaskan膮 klatk臋 piersiow膮 jednego z szybuj膮cych w niewa偶ko艣ci cia艂. - Krzy偶okszta艂t zosta艂 wyrwany, tak jak w Arafat-kaffiyeh.
- Komandorze! - rozleg艂 si臋 g艂os jednego z 偶o艂nierzy, kt贸rzy od 艣luzy skierowali si臋 ku rufie. - Sier偶ancie! Chod藕cie tutaj. Pierwsza 艂adownia!
Browning i Pi臋t wyprzedzili Wielkiego Inkwizytora i pierwsi zag艂臋bili si臋 w cylindryczn膮 otch艂a艅, w kt贸rej gin臋艂y 艣wiat艂a latarek.
Tych zw艂ok nikt nie zmasakrowa艂: spoczywa艂y porz膮dnie pouk艂adane na poliw臋glanowych p艂ytach stercz膮cych z wn臋trz obu burt, umocowane nylonow膮 siatk膮. Katafalki zajmowa艂y ca艂e wn臋trze 艂adowni, tak 偶e tylko po艣rodku zostawiono bezgrawitacyjne przej艣cie. Mustafa w towarzystwie przewodnik贸w i stra偶nik贸w przelecia艂 ca艂y ten tunel. Lasery ci臋艂y mrok na prawo i lewo, u g贸ry i w dole: wsz臋dzie zamro偶one, blade cia艂a; kod paskowy na podeszwach st贸p; k臋pki w艂os贸w 艂onowych; zamkni臋te oczy; z艂o偶one przy biodrach d艂onie, bia艂e na tle czarnych p艂yt; obwis艂e penisy; piersi zamarzni臋te w niewa偶ko艣ci; w艂osy otaczaj膮ce blade czaszki bez艂adnymi aureolami lub przyci臋te kr贸tko, przy sk贸rze. I dzieci, o g艂adkiej, zimnej sk贸rze, obrzmia艂ych brzuchach i p贸艂prze藕roczystych powiekach. Dzieci z kodem paskowym na stopach.
W czterech pod艂u偶nych 艂adowniach spoczywa艂o kilkadziesi膮t tysi臋cy cia艂. Ludzkich. Nagich. Bez 偶ycia.
- Czy doko艅czy艂 pan inspekcji HHMS „Saigon Maru”, Wielki Inkwizytorze? - zapyta艂 Lourdusamy.
Mustafa zda艂 sobie nagle spraw臋, 偶e zamilk艂 na d艂u偶sz膮 chwil臋, op臋tany przez demona okrutnych wspomnie艅.
- Doko艅czyli艣my j膮, Wasza Ekscelencjo - odpar艂 chrapliwie.
- Jaki by艂 jej wynik?
- Na pok艂adzie frachtowca HHMS „Saigon Maru” znajdowa艂o si臋 sze艣膰dziesi膮t siedem tysi臋cy osiemset dwadzie艣cia siedem ludzkich istot - odpar艂 Mustafa. - Pi臋膰dziesi膮t jeden z nich stanowili cz艂onkowie za艂ogi; nikogo z za艂ogi nie brakowa艂o. Wszystkie ich cia艂a zosta艂y okaleczone w taki sam spos贸b, jak ofiary w Arafat-kaffiyeh.
- Nikt nie prze偶y艂? I nikogo nie uda艂o si臋 wskrzesi膰?
- Nie.
- Czy pa艅skim zdaniem, kardynale Mustafa, za 艣mier膰 za艂ogi HHMS „Saigon Maru” odpowiada demoniczna istota nazywana Chy偶warem?
- Tak uwa偶am, Wasza Ekscelencjo.
- Czy pa艅skim zdaniem, kardynale Mustafa, Chy偶war jest r贸wnie偶 winien 艣mierci sze艣膰dziesi臋ciu siedmiu tysi臋cy siedmiuset siedemdziesi臋ciu sze艣ciu pozosta艂ych ludzi znalezionych na pok艂adzie frachtowca?
Wielki Inkwizytor zawaha艂 si臋, ale tylko przez u艂amek sekundy.
- S膮dz臋, Wasza Ekscelencjo... - przerwa艂 i sk艂oni艂 si臋 ku m臋偶czy藕nie zasiadaj膮cemu na tronie - Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰... Przyczyn膮 艣mierci z g贸r膮 sze艣膰dziesi臋ciu siedmiu tysi臋cy m臋偶czyzn, kobiet i dzieci znalezionych na „Saigon Maru” nie by艂y rany takie, jakie odnios艂y ofiary na Marsie. Cia艂a nie wykazywa艂y r贸wnie偶 oznak obra偶e艅, o kt贸rych wiemy z poprzednich relacji o ataku Chy偶wara.
Kardyna艂 Lourdusamy uczyni艂 krok w prz贸d. Towarzyszy艂 mu szelest szat.
- Jaka zatem by艂a przyczyna 艣mierci ludzi znalezionych w 艂adowniach frachtowca? Co m贸wi膮 na ten temat eksperci 艢wi臋tego Oficjum, kardynale Mustafa?
Mustafa spu艣ci艂 wzrok.
- Wasza Ekscelencjo - odrzek艂 - specjali艣ci od medycyny s膮dowej 艢wi臋tego Oficjum i Floty Paxu nie potrafili okre艣li膰 przyczyny zgonu. W rzeczywisto艣ci...
- W rzeczywisto艣ci - Lourdusamy przej膮艂 pa艂eczk臋 - cia艂a znalezione na „Saigon Maru”, poza cz艂onkami za艂ogi, nie nosi艂y 偶adnych 艣lad贸w obra偶e艅, kt贸re mog艂yby spowodowa膰 zgon. Nie stwierdzono te偶 jednoznacznych oznak 艣mierci, prawda?
- Zgadza si臋, Wasza Ekscelencjo - wzrok Mustafy prze艣lizn膮艂 si臋 po twarzach innych obecnych. - Ludzie ci nie 偶yli, ale... ich cia艂a nie wykazywa艂y 艣lad贸w rozk艂adu, zsinienia, uszkodze艅 m贸zgu... 呕adnych zwyk艂ych oznak 艣mierci.
- Tym niemniej nie byli 偶ywi? - dopytywa艂 si臋 Lourdusamy.
Kardyna艂 Mustafa potar艂 z zamy艣leniem policzek.
- W ka偶dym razie my nie potrafiliby艣my przywr贸ci膰 ich do 偶ycia, Wasza Ekscelencjo. Nie umieli艣my r贸wnie偶 wykry膰 艣lad贸w aktywno艣ci m贸zgu i kom贸rek. Tak jakby... zatrzymano ich funkcjonowanie.
- Co sta艂o si臋 z frachtowcem HHMS „Saigon Maru”, kardynale Mustafa?
- Kapitan Wolmak przeni贸s艂 na艅 cz臋艣膰 za艂ogi „Jibrila” i natychmiast wr贸cili艣my na Pacem zameldowa膰 o tym zdarzeniu. „Saigon Mara” leci na tradycyjnym nap臋dzie Hawkinga, w eskorcie czterech liniowc贸w, i powinien dotrze膰 do najbli偶szej bazy Paxu... bodaj偶e na planecie Barnarda, je艣li si臋 nie myl臋... za... trzy tygodnie standardowe.
Lourdusamy pokiwa艂 wolno g艂ow膮.
- Dzi臋kujemy panu, Wielki Inkwizytorze. - Po tych s艂owach Sekretarz Stanu podszed艂 do papieskiego tronu, przykl臋kn膮艂 i prze偶egna艂 si臋 przed o艂tarzem. - Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - rzek艂 - o艣mielam si臋 proponowa膰, 偶eby艣my teraz wys艂uchali Jej Ekscelencji kardyna艂 Du Noyer.
Papie偶 Urban uni贸s艂 d艂o艅 jak do b艂ogos艂awie艅stwa.
- Z przyjemno艣ci膮 wys艂uchamy pani kardyna艂 Du Noyer.
Isozaki nie nad膮偶a艂 za gor膮czkow膮 gonitw膮 my艣li. Dlaczego kazano im tego s艂ucha膰? Jak膮 korzy艣膰 mieliby odnie艣膰 przewodnicz膮cy Mercantilusa z takiej wiedzy? Wyrok 艣mierci dla admira艂 Aldikacti zmrozi艂 mu krew w 偶y艂ach. Czy taki los czeka艂 ich wszystkich?
Zaraz jednak zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie; w przypadku Aldikacti o ekskomunice i 艣mierci zadecydowa艂a zwyk艂a niekompetencja. Gdyby Mustaf臋, Pe艂li Cognani, Isozakiego i innych chciano oskar偶y膰 o zdrad臋... z pewno艣ci膮 nie czeka艂aby ich szybka egzekucja. Machiny tortur w Zamku 艢wi臋tego Anio艂a zgrzyta艂yby i pomrukiwa艂y przez d艂ugie stulecia.
Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e kardyna艂 Du Noyer postanowi艂a da膰 si臋 wskrzesi膰 w podesz艂ym wieku. Podobnie jak wi臋kszo艣膰 starszych ludzi, prezentowa艂a si臋 znakomicie - komplet w艂asnych z臋b贸w, minimum zmarszczek, b艂yszcz膮ce, ciemne oczy, a przy tym kr贸ciutkie siwe w艂osy i sk贸ra ciasno opinaj膮ca wystaj膮ce ko艣ci policzkowe. Zacz臋艂a bez zb臋dnych wst臋p贸w:
- Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, Wasze Ekscelencje, panie i panowie... Wyst臋puj臋 tu dzi艣 jako prefekt i prezes C贸r Unum oraz faktyczny rzecznik prasowy prywatnej agencji, znanej pod nazw膮 Opus Dei. Z powod贸w, kt贸re niebawem oka偶膮 si臋 oczywiste, przedstawiciele Opus Dei nie mogli i nie powinni byli si臋 tu dzi艣 zjawi膰.
- Prosz臋 m贸wi膰 dalej, Wasza Ekscelencjo - rzek艂 kardyna艂 Lourdusamy.
- Frachtowiec HHMS „Saigon Maru” zosta艂 zakupiony przez C贸r Unum. Cofni臋to decyzj臋 o jego przetopieniu i przed siedmiu laty przekazano go Opus Dei.
- W jakim celu, Wasza Ekscelencjo?
Spojrzenie kardyna艂 Du Noyer pow臋drowa艂o po twarzach obecnych, zatrzymuj膮c si臋 ostatecznie na obliczu Jego 艢wi膮tobliwo艣ci. Kobieta z szacunkiem spu艣ci艂a wzrok.
- W celu przetransportowania milion贸w pozbawionych 偶ycia cia艂, takich samych, jak znalezione podczas ostatniego, przerwanego rejsu, Wasze Ekscelencje, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
Czworo przewodnicz膮cych Mercantilusa z trudem powstrzyma艂o okrzyki zaskoczenia; sko艅czy艂o si臋 na g艂o艣nym nabraniu powietrza w p艂uca.
- Pozbawione 偶ycia cia艂a... - powt贸rzy艂 kardyna艂 Lourdusamy spokojnie, niczym prokurator, kt贸ry z g贸ry zna odpowiedzi przes艂uchiwanego na zadawane pytania. - Sk膮d pochodzi艂y te pozbawione 偶ycia cia艂a?
- Z planet wskazanych przez Opus Dei, Wasza Ekscelencjo - odpowiedzia艂a Du Noyer. - Na przestrzeni ubieg艂ych pi臋ciu lat by艂y to: Hebron, Qom-Rijad, Fuji, Nigdy Wi臋cej, Sol Draconi Septem, Parvati, Tsingtao Hsishuang Panna, Nowa Mekka, Czwarta Mao, Iksjon, Terytorium Pier艣cienia Lamberta, Gorycz Sibiatu, Mar臋 Infinitus, terraformowany ksi臋偶yc Renesansu Mniejszego, Nowa Harmonia, Nowa Ziemia oraz Mars.
Planety nie nale偶膮ce do Paxu, pomy艣la艂 Kenzo Isozaki. Albo takie, gdzie Pax utrzymuje tylko w膮t艂y przycz贸艂ek.
- Ile cia艂 przetransportowa艂y frachtowce Opus Dei i C贸r Unum, pani kardyna艂? - dudni艂 dalej Lourdusamy.
- Oko艂o siedmiu miliard贸w, Wasza Ekscelencjo - odpar艂a kobieta.
Kenzo Isozaki skupi艂 si臋 na tym, 偶eby nie straci膰 r贸wnowagi. Siedem miliard贸w cia艂. Na pok艂adzie „Saigon Maru” mog艂oby si臋 zmie艣ci膰 ze sto tysi臋cy zw艂ok, gdyby u艂o偶y膰 je w stosy jak drewno na opa艂. Frachtowiec musia艂by zatem odby膰 siedemdziesi膮t tysi臋cy rejs贸w, przewo偶膮c martwych ludzi z jednego uk艂adu do drugiego. To absurd... Chyba 偶e istnia艂y dziesi膮tki, setki takich jednostek, albo jeszcze nowszych, klasy „nova”, kt贸re kursowa艂y tam i z powrotem, tam i z powrotem... Wszystkie wymienione przez Du Noyer planety by艂y w ostatnich czterech latach przynajmniej czasowo niedost臋pne dla Mercantilusa, jako obj臋te kwarantann膮 wskutek nieporozumie艅 dyplomatycznych i handlowych z Paxem.
- To wszystko planety zamieszkane przez niechrze艣cijan. - Isozaki zda艂 sobie spraw臋, 偶e m贸wi na g艂os; przydarzy艂o mu si臋 w艂a艣nie najpowa偶niejsze w 偶yciu naruszenie autodyscypliny. Wszyscy odwr贸cili si臋 w jego stron臋. - Wszystkie - powt贸rzy艂, pomijaj膮c nawet nale偶ne zgromadzonym tytu艂y honorowe. - Albo przynajmniej z liczn膮 populacj膮 niechrze艣cija艅sk膮, tak jak Mars, Fuji czy Nigdy Wi臋cej. C贸r Unum i Opus Dei prowadz膮 eksterminacj臋 niechrze艣cijan. Ale po co przewozi膰 ich cia艂a? Dlaczego po prostu nie zostawi膰 ich, 偶eby zgni艂y, a potem sprowadzi膰 w艂asnych kolonist贸w?
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 przerwa艂 mu gestem r臋ki. Isozaki umilk艂, papie偶 za艣 skin膮艂 na kardyna艂a Lourdusamy.
- Pani kardyna艂 Du Noyer - rzek艂 Sekretarz Stanu, jakby przewodnicz膮cy Mercantilusa w og贸le si臋 nie odzywa艂. - Dok膮d lec膮 te frachtowce?
- Nie wiem, Wasza Ekscelencjo.
Lourdusamy skin膮艂 g艂ow膮.
- Kto zatwierdzi艂 ca艂y projekt, pani kardyna艂?
- Komisja Pokoju i Sprawiedliwo艣ci, Wasza Ekscelencjo.
Isozaki gwa艂townie obr贸ci艂 g艂ow臋. Kardyna艂 Du Noyer w艂a艣nie obarczy艂a win膮 za to okrucie艅stwo... za bezprecedensowy masowy mord... jednego, jedynego cz艂owieka. Na czele Komisji Pokoju i Sprawiedliwo艣ci sta艂 prefekt... papie偶 Urban XVI, poprzednio Juliusz XIV. Isozaki spu艣ci艂 wzrok na buty Jego 艢wi膮tobliwo艣ci i zastanawia艂 si臋, czy nie rzuci膰 si臋 na niego i nie zacisn膮膰 mu d艂oni na 偶ylastej szyi. Wiedzia艂, 偶e przyczajeni w k膮cie stra偶nicy zabiliby go, zanim zd膮偶y艂by pokona膰 po艂ow臋 dystansu dziel膮cego go od tronu - ale i tak mia艂 ochot臋 spr贸bowa膰.
- Czy wie pani o tym, pani kardyna艂 Du Noyer - kontynuowa艂 Lourdusamy, jakby przed chwil膮 nie pad艂y 偶adne straszne s艂owa - w jaki spos贸b tych ludzi... niechrze艣cijan... pozbawia si臋 偶ycia?
Pozbawia 偶ycia, pomy艣la艂 Isozaki. Nienawidzi艂 eufemizm贸w. Morduje, ty skurwysynu!
- Nie - odrzek艂a kobieta. - Moje zadanie jako prefekta C贸r Unum sprowadza si臋 do dostarczenia Opus Dei 艣rodk贸w transportu niezb臋dnych do wype艂nienia ich obowi膮zk贸w. Miejsce, do kt贸rego kieruj膮 si臋 statki oraz to, co dzieje si臋, zanim Opus Dei musi z nich skorzysta膰, nie interesuje mnie i nigdy nie interesowa艂o.
Isozaki przykl臋kn膮艂; nie zamierza艂 si臋 modli膰, ale nie by艂 w stanie d艂u偶ej usta膰 na nogach. O, bogowie moich przodk贸w! Od ilu偶 to ju偶 stuleci wsp贸lnicy masowych morderstw t艂umacz膮 si臋 w taki sam spos贸b? Od czas贸w Horace'a Glennona-Heighta, od legendarnego Hitlera, od... od zawsze.
- Dzi臋kujemy, pani kardyna艂 Du Noyer - rzek艂 Lourdusamy.
Starsza kobieta cofn臋艂a si臋 o krok.
Ku og贸lnemu zdumieniu papie偶 wsta艂 z tronu i ruszy艂 naprz贸d z cichym szelestem bia艂ych, mi臋kkich trzewik贸w. Przeszed艂 szpalerem wpatrzonych w niego ludzi - min膮艂 kardyna艂a Mustaf臋 i ojca Farrella, kardyna艂a Lourdusamy i monsignora Oddiego, pani膮 kardyna艂 Du Noyer, bezimiennego monsignora za jej plecami, puste poduszki zajmowane przedtem przez oficer贸w floty, przewodnicz膮cych Arona, Hay-Modhino i Ann臋 Pe艂li Cognani - i zatrzyma艂 si臋 przed Isozakim. Kl臋cz膮cemu m臋偶czy藕nie przed oczami skaka艂y czarne plamy; mia艂 wra偶enie, 偶e lada moment zwymiotuje.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 po艂o偶y艂 d艂o艅 na g艂owie cz艂owieka, kt贸ry ca艂y czas my艣la艂 o tym, 偶eby go zabi膰.
- Powsta艅, synu - powiedzia艂 morderca miliard贸w. Wsta艅 i s艂uchaj. Nakazujemy ci.
Isozaki stan膮艂 na dr偶膮cych, szeroko rozstawionych nogach. W r臋kach czu艂 uk艂ucia szpileczek, jakby kto艣 strzeli艂 do艅 przed chwil膮 z og艂uszacza, wiedzia艂 jednak, 偶e to tylko jego w艂asne cia艂o odmawia mu pos艂usze艅stwa. W tej chwili nie by艂by zdolny zacisn膮膰 palc贸w na niczyjej szyi; wystarczaj膮co du偶o trudno艣ci sprawia艂o mu utrzymanie r贸wnowagi.
Papie偶 Urban XVI po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu i poczeka艂, a偶 przestanie si臋 chwia膰.
- S艂uchaj, bracie w Chrystusie. S艂uchaj. - Z tymi s艂owy odwr贸ci艂 si臋 i skin膮艂 odzian膮 w mitr臋 g艂ow膮.
Radca Albedo wyszed艂 na skraj podwy偶szenia i zacz膮艂 m贸wi膰.
- Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, Wasze Ekscelencje, szanowni pa艅stwo - rzek艂 ubrany na szaro m臋偶czyzna.
Jego g艂os by艂 r贸wnie mi臋kki, jak w艂osy, 艂agodny jak spojrzenie szarych oczu, delikatny jak jedwabny p艂aszcz, kt贸ry mia艂 na sobie. S艂ysz膮c go Kenzo Isozaki zadr偶a艂. Przypomnia艂 sobie cierpienie i wstyd, jakich do艣wiadczy艂, gdy Albedo zmieni艂 jego krzy偶okszta艂t w ognisko b贸lu.
- Niech si臋 nam pan przedstawi - poprosi艂 Lourdusamy przyja藕nie.
Isozaki spodziewa艂 si臋 us艂ysze膰 co艣 w rodzaju ,jestem osobistym doradc膮 Jego 艢wi膮tobliwo艣ci papie偶a Urbana XVI”. Od dziesi臋cioleci kr膮偶y艂y plotki o istnieniu radcy Albedo, niekt贸rzy nawet widzieli go na w艂asne oczy, nigdy jednak nie przedstawia艂 si臋 inaczej ni偶 „osobisty doradca papie偶a”.
- Jestem sztucznym konstruktem, cybrydem, wytworem pewnych element贸w TechnoCentrum - powiedzia艂 Albedo. - I wyst臋puj臋 tutaj jako przedstawiciel tych w艂a艣nie element贸w.
Wszyscy poza Jego 艢wi膮tobliwo艣ci膮! kardyna艂em Lourdusamy odsun臋li si臋 o krok od Albedo. Nikt si臋 nie odezwa艂, nikt nie krzykn膮艂 z zaskoczenia, ale nawet gdyby po艣rodku kapliczki znienacka zmaterializowa艂 si臋 sam Chy偶war, zwierz臋cy od贸r strachu i odrazy nie m贸g艂by by膰 bardziej wszechogarniaj膮cy. Kenzo Isozaki wci膮偶 czu艂 zaci艣ni臋te na ramieniu palce Jego 艢wi膮tobliwo艣ci i zastanawia艂 si臋, czy papie偶 wyczuwa jego przyspieszony puls.
- Istoty ludzkie wywiezione z planet wymienionych przez pani膮 kardyna艂 Du Noyer zosta艂y... pozbawione 偶ycia... za pomoc膮 techniki udost臋pnionej przez Centrum, w tym bezza艂ogowych statk贸w kosmicznych, teraz za艣 s膮 przechowywane r贸wnie偶 dzi臋ki technologii opracowanej w Centrum - ci膮gn膮艂 Albedo. - Tak jak powiedzia艂a pani kardyna艂, przez ostatnie siedem lat podobny los spotka艂 oko艂o siedmiu miliard贸w ludzi. W najbli偶szej dekadzie nale偶y uczyni膰 to samo z dalszymi czterdziestoma, mo偶e pi臋膰dziesi臋cioma miliardami. Nadszed艂 czas, by wyja艣ni膰 za艂o偶enia tego projektu i poprosi膰 pa艅stwa o wsp贸艂uczestnictwo.
Mo偶na przecie偶 wple艣膰 cz艂owiekowi w szkielet proteinowy 艣rodek wybuchowy ogromnej mocy, my艣la艂 Isozaki. Stworzy膰 struktur臋 na tyle subteln膮, 偶e nawet wykrywacze Gwardii Szwajcarskiej by艂yby bezradne. Na bog贸w, dlaczego tego nie zrobi艂em?
Papie偶 pu艣ci艂 jego rami臋 i wolno wr贸ci艂 na podwy偶szenie; mijaj膮c Albedo musn膮艂 skraj jego r臋kawa i usiad艂 na tronie. Na jego szczup艂ej twarzy go艣ci艂 wyraz absolutnego spokoju.
- Chcemy, 偶eby艣cie wszyscy uwa偶nie wys艂uchali s艂贸w radcy Albedo - oznajmi艂 - kt贸ry m贸wi za nasz膮 zgod膮. Prosz臋 kontynuowa膰, radco.
Albedo skin膮艂 leciutko g艂ow膮 i zwr贸ci艂 si臋 z powrotem w stron臋 oczekuj膮cych jego wyst膮pienia dygnitarzy. Nawet papiescy stra偶nicy cofn臋li si臋 pod 艣cian臋.
- Wiecie zapewne, g艂贸wnie z mit贸w i legend, ale tak偶e z oficjalnej historii Ko艣cio艂a, 偶e TechnoCentrum uleg艂o zag艂adzie podczas Upadku, kiedy przesta艂y dzia艂a膰 transmitery - zacz膮艂 Albedo. - To nieprawda.
Wiecie r贸wnie偶 - g艂贸wnie ze znajduj膮cych si臋 na indeksie hyperio艅skich „Pie艣ni” - 偶e Sztuczne Inteligencje w Centrum skupiaj膮 si臋 w trzech frakcjach: Stabilne mia艂yby chcie膰 zachowa膰 status quo w stosunkach mi臋dzy ludzko艣ci膮 i Centrum; Gwa艂towne mia艂yby uwa偶a膰 ludzko艣膰 za zagro偶enie i snu膰 plany jej unicestwienia - doprowadzi艂y do Wielkiej Pomy艂ki w `08 i zniszczenia Ziemi; Ostateczne za艣 koncentruj膮 si臋 pono膰 wy艂膮cznie na stworzeniu Najwy偶szego Intelektu, czego艣 na kszta艂t krzemowego Boga, kt贸ry potrafi艂by przewidzie膰 dzieje wszech艣wiata i rz膮dzi膰 nim... A przynajmniej w艂ada膰 nasz膮 Galaktyk膮.
Wszystkie te odwieczne prawdy s膮 w istocie k艂amstwem.
Isozaki zda艂 sobie spraw臋, 偶e Anna Pelli Cognani coraz silniej 艣ciska go za nadgarstek.
- TechnoCentrum nigdy nie by艂o podzielone na trzy wojuj膮ce od艂amy - m贸wi艂 Albedo, przechadzaj膮c si臋 mi臋dzy o艂tarzem i papieskim podwy偶szeniem. - Od pocz膮tku, od czasu, gdy tysi膮c lat temu wyewoluowa艂o na tyle, by zyska膰 艣wiadomo艣膰, sk艂ada艂o si臋 z tysi臋cy odr臋bnych element贸w i od艂am贸w - czasem wrogich, cz臋艣ciej gotowych do wsp贸艂pracy, zawsze jednak d膮偶膮cych do zgody w zakresie tego, jak powinno rozwija膰 si臋 sztuczne 偶ycie i autonomiczna inteligencja. Do tego rodzaju porozumienia nie dosz艂o.
Mniej wi臋cej w tym samym okresie, kiedy TechnoCentrum osi膮ga艂o pe艂n膮 niezale偶no艣膰, a wi臋kszo艣膰 ludzi mieszka艂a na jednej jedynej planecie - Starej Ziemi - i w nielicznych o艣rodkach na bliskiej orbicie, ludzko艣膰 nauczy艂a si臋 majstrowa膰 przy w艂asnym wzorcu genetycznym... Inaczej m贸wi膮c: nauczy艂a si臋 sterowa膰 ewolucj膮. Prze艂om nast膮pi艂 cz臋艣ciowo dzi臋ki post臋powi w zakresie technik manipulacji genami, jaki mia艂 miejsce na pocz膮tku dwudziestego pierwszego wieku A.D., przede wszystkim jednak dzi臋ki rozwojowi nanotechnologii. Z pocz膮tku naukowcy wsp贸艂pracowali z prototypowymi Sztucznymi Inteligencjami i wsp贸lnie kontrolowali przebieg eksperyment贸w, ale z up艂ywem czasu nanoskopowe formy 偶ycia - autonomiczne, niekt贸re obdarzone inteligencj膮, a przy tym mniejsze ni偶 kom贸rka ludzkiego cia艂a, czasem wielko艣ci pojedynczych moleku艂 - osi膮gn臋艂y w艂asn膮 艣wiadomo艣膰. Nanomaszyny, niejednokrotnie dzia艂aj膮ce na podobie艅stwo wirus贸w, zara偶a艂y i przekszta艂ca艂y ludzko艣膰 niczym niepowstrzymana choroba. Tak si臋 jednak szcz臋艣liwie z艂o偶y艂o, zar贸wno dla ludzi, jak i rasy autonomicznych inteligencji znanych jako Centrum, 偶e g艂贸wna fala zarazy rozprzestrzeni艂a si臋 wraz z pierwszymi, pod艣wietlnymi statkami kolonizacyjnymi, wystrzelonymi na kr贸tko przed Hegir膮.
W tym to okresie niekt贸re o艣rodki ludzkiej kultury - zarodki przysz艂ej Hegemonii - i zajmuj膮ce si臋 przewidywaniem przysz艂o艣ci elementy TechnoCentrum wsp贸lnie dosz艂y do wniosku, 偶e rozwijaj膮ce si臋 na statkach kolonie nanotechnologiczne d膮偶膮 do zniszczenia rodzaju ludzkiego i stworzenia nowej rasy istot, w pe艂ni kontrolowanych przez nanomechanizmy. Rasa ta mia艂a zasiedli膰 tysi膮ce nowych uk艂ad贸w gwiezdnych. Hegemonia i Centrum zareagowa艂y zakazem dalszych prac z zakresu nanotechnologii i wypowiedzeniem wojny koloniom powsta艂ym w miejscach l膮dowania owych statk贸w kolonizacyjnych; naszych wrog贸w znamy dzi艣 jako Intruz贸w.
Tymczasem nast膮pi艂y inne wydarzenia, kt贸re przy膰mi艂y t臋 walk臋. Liczne elementy Centrum, kt贸re sk艂ania艂y si臋 ku przymierzu z nanoskopowymi mieszka艅cami wszech艣wiata, odkry艂y co艣, co przerazi艂o wszystkie Sztuczne Inteligencje w Centrum.
Jak pa艅stwu wiadomo, wczesne badania z zakresu fizyki nap臋du Hawkinga i technik 艂膮czno艣ci nad艣wietlnej doprowadzi艂y do odkrycia przestrzeni Plancka, medium nazwanego przez niekt贸rych Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy. Poszerzenie wiedzy na temat tej spajaj膮cej wszech艣wiat struktury doprowadzi艂o do skonstruowania przez Centrum komunikator贸w, ulepszonych silnik贸w Hawkinga, transmiter贸w materii, kt贸re 艂膮czy艂y planety wchodz膮ce w sk艂ad Sieci, planetarnych datasfer, kt贸re z czasem przeobrazi艂y si臋 w sterowane przez Centrum megasfery, a p贸藕niej tak偶e znanego dzisiaj b艂yskawicznego nap臋du Gedeona. Rozpocz臋to r贸wnie偶 do艣wiadczenia z ba艅kami antyentropijnymi w naszym wszech艣wiecie, kt贸re doprowadz膮 zapewne do zbudowania Grobowc贸w Czasu na Hyperionie.
Za te dary przysz艂o jednak ludzko艣ci zap艂aci膰. Prawd膮 jest, 偶e niekt贸re od艂amy Ostatecznych wykorzystywa艂y transmitery jako 艣cie偶k臋 dost臋pu do ludzkich m贸zg贸w, z kt贸rych na w艂asne potrzeby tworzy艂y gigantyczn膮 sie膰 neuronow膮. Nie przynosi艂o to nikomu 偶adnej szkody, gdy偶 sie膰 neuronowa powstawa艂a w pozbawionej wymiar贸w i czasu przestrzeni Plancka, w chwili przeskoku mi臋dzy portalami. Ludzie nigdy by si臋 dowiedzieli o tych eksperymentach, gdyby czterysta lat temu inne elementy Centrum nie ujawni艂y ich pierwszemu cybrydowi Johna Keatsa. Zgadzam si臋 jednak z tymi spo艣r贸d ludzi i Sztucznych Inteligencji z Centrum, kt贸rzy twierdz膮, i偶 post臋powanie to by艂o nieetyczne i stanowi艂o naruszenie prywatno艣ci.
Tym niemniej owe eksperymenty z sieciami neuronowymi doprowadzi艂y do zadziwiaj膮cego odkrycia. Ot贸偶 we wszech艣wiecie znajduj膮 si臋 inne Centra... Mo偶e nawet niedaleko, w naszej Galaktyce. Odkrycie to doprowadzi艂o do wybuchu wojny domowej w TechnoCentrum, wojny, kt贸ra trwa do dzi艣. Pewne elementy - nie tylko Gwa艂towne - uzna艂y, 偶e czas zako艅czy膰 biologiczny eksperyment, jakim jest ludzko艣膰. Zaplanowano „przypadkowe” uwolnienie czarnej dziury Zespo艂u Kij贸w i zrzucenie jej do wn臋trza Starej Ziemi, zanim szerokie zastosowanie nap臋du Hawkinga umo偶liwi gremialny eksodus. Inne elementy Centrum op贸藕ni艂y realizacj臋 planu do czasu, a偶 ludzko艣膰 zyska艂a mo偶liwo艣膰 ucieczki.
Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e 偶adna z ekstremistycznych frakcji nie zatriumfowa艂a; Stara Ziemia nie zosta艂a zniszczona, lecz uprowadzona, w spos贸b, kt贸rego TechnoCentrum po dzi艣 dzie艅 nie potrafi zrozumie膰, przez jeden - lub wi臋cej - z owych obcych Najwy偶szych Intelekt贸w.
Przewodnicz膮cy Mercantilusa pr贸bowali si臋 porozumie膰, przeszkadzaj膮c sobie nawzajem; kardyna艂 Mustafa pad艂 na kolana na poduszk臋 i zacz膮艂 si臋 modli膰; kardyna艂 Du Noyer wygl膮da艂a tak 藕le, 偶e jej asystent, monsignore, bez przerwy szepta艂 pacierze; nawet Lucas Oddi sprawia艂 wra偶enie, 偶e zaraz zemdleje.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 papie偶 Urban XVI podni贸s艂 trzy palce. W kaplicy zapanowa艂a cisza.
- To tylko wprowadzenie, rzecz jasna - m贸wi艂 dalej Albedo. - Zebrali艣my si臋 tu jednak po to, bym m贸g艂 przedstawi膰 racje przemawiaj膮ce za natychmiastowym wsp贸lnym dzia艂aniem.
Przed trzystu laty pewien ekstremalny od艂am Centrum, z艂o偶ony z intelekt贸w od o艣miuset lat zapl膮tanych w gor膮ce spory i dyskusje, podj膮艂 ciekaw膮 pr贸b臋. Stworzono cybryda Johna Keatsa: ludzk膮 osobowo艣膰 wbudowano w person臋 wywodz膮c膮 si臋 ze Sztucznej Inteligencji i umieszczono w ludzkim ciele, po艂膮czonym z Centrum za po艣rednictwem sprz臋gu dzia艂aj膮cego w przestrzeni Plancka. Skonstruowanie cybryda s艂u偶y艂o kilku celom: mia艂 pos艂u偶y膰 jako swoista pu艂apka na co艣, co SI nazwa艂y „empati膮”, a co mia艂o stanowi膰 sk艂adnik ewoluuj膮cego ludzkiego Najwy偶szego Intelektu; mia艂 zadzia艂a膰 jako katalizator wydarze艅, kt贸re doprowadzi艂y do ostatniej pielgrzymki na Hyperiona i otwarcia Grobowc贸w Czasu; mia艂 wreszcie wywabi膰 Chy偶wara z ukrycia i przyczyni膰 si臋 do Upadku Transmiter贸w. Ze wzgl臋du na ten ostatni cel pewne elementy Centrum - te, kt贸rym i ja sam zawdzi臋czam istnienie - ujawni艂y przewodnicz膮cej Meinie Gladstone i innym dostojnikom Hegemonii, 偶e niekt贸re Sztuczne Inteligencje, niczym jakie艣 neuronowe wampiry, wykorzystuj膮 ludzkie m贸zgi.
Te w艂a艣nie SI, pozoruj膮c atak Intruz贸w, dokona艂y ostatecznej napa艣ci na Sie膰. Nie maj膮c nadziei na zniszczenie rozproszonej rasy ludzkiej w jednym uderzeniu, chcia艂y przynajmniej unicestwi膰 rozwini臋t膮 spo艂eczno艣膰 Sieci. Atakuj膮c bezpo艣rednio Centrum i niszcz膮c medium 艂膮cz膮ce transmitery, Gladstone po艂o偶y艂a kres eksperymentom z sieciami neuronowymi, co powa偶nie os艂abi艂o pozycj臋 Gwa艂townych i Ostatecznych w wojnie domowej w TechnoCentrum.
Nasi przedstawiciele, kt贸rym zale偶y nie tylko na zachowaniu ludzkiej rasy, lecz tak偶e swoistego przymierza z lud藕mi, zniszczyli pierwsz膮 iteracj臋 cybryda Johna Keatsa. Stworzono jednak nast臋pn膮, kt贸rej misja zako艅czy艂a si臋 powodzeniem.
Misja ta sprowadza艂a si臋 za艣 do jednego zadania: sp艂odzi膰 potomka z pewn膮 konkretn膮 kobiet膮 i tym samym stworzy膰 „mesjasza”, zwi膮zanego i z Centrum, i z ludzko艣ci膮. 脫w „mesjasz” 偶yje w naszych czasach pod postaci膮 dziewczynki imieniem Enea.
Urodzi艂a si臋 na Hyperionie przed ponad trzystu laty i przez Grobowce uciek艂a do naszych czas贸w. Nie zrobi艂a tego ze strachu - nikt by jej przecie偶 nie skrzywdzi艂 - lecz po to, by zniszczy膰 Ko艣ci贸艂 i cywilizacje. Paxu oraz doprowadzi膰 do upadku rasy ludzkiej, takiej, jak膮 wszyscy znamy.
S膮dzimy, 偶e nie jest w pe艂ni 艣wiadoma wyznaczonego jej zadania.
Trzysta lat temu pozosta艂o艣ci mojego elementu Centrum - nazwijmy je „Humanistami” - nawi膮za艂y kontakt z lud藕mi, kt贸rzy prze偶yli Upadek i chaos, jaki nast膮pi艂 w p贸藕niejszych wiekach. - Albedo skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 Jego 艢wi膮tobliwo艣ci, papie偶 za艣 sk艂oni艂 si臋 potakuj膮co.
- Ojciec Lenar Hoyt uczestniczy艂 w ostatniej pielgrzymce do Chy偶wara. - Albedo zn贸w zacz膮艂 si臋 przechadza膰 przed o艂tarzem. Poruszane podmuchem powietrza 艣wiece migota艂y lekko. - Na w艂asnej sk贸rze do艣wiadczy艂 manipulacji tych element贸w Centrum, kt贸re pracuj膮 nad stworzeniem Najwy偶szego Intelektu; widzia艂, czego dokona艂 ich wys艂any z przysz艂o艣ci potworny s艂uga - Chy偶war. Kiedy wi臋c porozumieli艣my si臋 po raz pierwszy - mam na my艣li Humanist贸w, ojca Lenara Hoyta i garstk臋 dostojnik贸w umieraj膮cego Ko艣cio艂a - postanowili艣my chroni膰 ludzk膮 ras臋 przed dalszymi zamachami i pracowa膰 nad odrodzeniem cywilizacji. Krzy偶okszta艂t sta艂 si臋 w naszych r臋kach narz臋dziem zbawienia, i to jak najbardziej dos艂ownie.
Wiemy wszyscy, 偶e krzy偶okszta艂t pocz膮tkowo okaza艂 si臋 nieskuteczny. Przed Upadkiem wskrzeszeni dzi臋ki niemu ludzie ulegali degeneracji umys艂owej i stawali si臋 bezp艂odni. Krzy偶okszta艂t, b臋d膮cy pewnego rodzaju organicznym komputerem, w kt贸rym zapisano neurologiczne i fizjologiczne informacje na temat 偶ywej istoty ludzkiej, potrafi艂 odtworzy膰 cia艂o, ale nie przywraca艂 pe艂ni intelektu i osobowo艣ci; wskrzesza艂 cz艂owieka, ale okrada艂 go z duszy.
Pochodzenie krzy偶okszta艂tu owiane jest mgie艂k膮 tajemnicy, jednak偶e my, Humani艣ci, s膮dzimy, i偶 zosta艂 on opracowany w przysz艂o艣ci i sprowadzony poprzez Grobowce Czasu. Rzec by mo偶na: przys艂ano go, by m艂ody ojciec Lenar Hoyt m贸g艂 go odnale藕膰.
Niepowodzenie pierwszych prac nad symbiontem wynika艂o z prostych ogranicze艅 w przechowywaniu i odczytywaniu informacji. W ludzkim m贸zgu znajduj膮 si臋 neurony; w ca艂ym ciele jest oko艂o l O28 atom贸w. Krzy偶okszta艂t, kt贸ry mia艂by prawid艂owo odtworzy膰 cia艂o i umys艂 cz艂owieka, musi nie tylko zapami臋ta膰 rozk艂ad owych neuron贸w i atom贸w, ale tak偶e dok艂adn膮 konfiguracj臋 frontu holistycznej fali stoj膮cej, w kt贸rym zawarta jest pami臋膰 i osobowo艣膰. Musi r贸wnie偶 posiada膰 zasoby energii niezb臋dne do odbudowania struktury atom贸w, cz膮steczek, kom贸rek, ko艣ci, mi臋艣ni i wspomnie艅, co gwarantuje rekonstrukcj臋 organizmu identycznego z tym, jaki uprzednio zamieszkiwa艂 cielesn膮 pow艂ok臋. Sam krzy偶okszta艂t nie jest w stanie podo艂a膰 temu zadaniu; biomaszyna mo偶e w najlepszym razie skonstruowa膰 przybli偶on膮 kopi臋 orygina艂u.
TechnoCentrum natomiast dysponuje mo偶liwo艣ci膮 zapisu, odczytu i przekszta艂cenia tej informacji w zmartwychwsta艂膮 istot臋 ludzk膮. Tak te偶 czynimy od trzystu lat.
Kenzo Isozaki dostrzeg艂 przera偶enie w oczach pani kardyna艂 Du Noyer i kardyna艂a Mustafy, gdy ich spojrzenia si臋 spotka艂y; takie same oznaki paniki zdradzali ojciec Farrell i asystent Du Noyer. To by艂a herezja. Blu藕nierstwo. S艂owa Albedo oznacza艂y koniec Sakramentu Zmartwychwstania i powr贸t do epoki fizyki i maszyn. Isozakiemu zrobi艂o si臋 niedobrze. Spojrzawszy na Hay-Modhino i Pe艂li Cognani stwierdzi艂, 偶e oboje si臋 modl膮; Aron wygl膮da艂, jakby nie m贸g艂 otrz膮sn膮膰 si臋 z szoku.
- Ukochani - odezwa艂 si臋 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰. - Nie w膮tpcie. Wytrwajcie w wierze. My艣l膮c tak zdradzacie Pana Naszego, Jezusa Chrystusa i ca艂y Jego Ko艣ci贸艂. Cud zmartwychwstania nie przestaje by膰 cudem tylko dlatego, 偶e nasi przyjaciele z niegdysiejszego TechnoCentrum objawili nam jego tajniki. To Jezus Chrystus poprowadzi艂 owe dzieci bo偶e, b臋d膮ce tworem Boga Wszechmog膮cego, a zarazem stworzone r臋koma jego niegodnych s艂ug, ludzi, do odkrycia duszy i do zbawienia. Prosz臋 m贸wi膰 dalej, M. Albedo.
Przez moment Albedo sprawia艂 wra偶enie lekko rozbawionego maluj膮cym si臋 na twarzach zebranych szokiem, ale jego oblicze natychmiast przybra艂o zwyk艂y, 偶yczliwy wyraz.
- Dali艣my ludziom nie艣miertelno艣膰 - m贸wi艂 dalej. - W zamian za艣 prosili艣my tylko o ciche przymierze z ludzko艣ci膮. Nie chcemy wojny z naszymi tw贸rcami.
Przez ostatnie trzysta lat owo przymierze przynosi艂o korzy艣ci obu zainteresowanym stronom. My, jak to uj膮艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰, odkryli艣my w艂asne dusze. Ludzko艣膰 natomiast zazna艂a pokoju i stabilizacji, jakiej od tysi臋cy lat brakowa艂o w jej dziejach... Ba, jakiej chyba nigdy nie do艣wiadczy艂a. Nie ukrywam, 偶e wsp贸艂praca ta okaza艂a si臋 korzystna dla mojego elementu Centrum, dla Humanist贸w. Przestali艣my by膰 drobnym, ma艂o znacz膮cym od艂amem i przeobrazili艣my si臋 w... nie, nie frakcj臋 rz膮dz膮c膮, bo w Centrum nie ma mowy o rz膮dach jednej grupy... Dzi艣 jeste艣my g艂贸wnym sk艂adnikiem zgody i r贸wnowagi. Nasz膮 filozofi臋 akceptuj膮 prawie wszystkie niegdy艣 wrogie ugrupowania. Prawie.
Radca Albedo przesta艂 si臋 przechadza膰 i stan膮艂 ty艂em do o艂tarza. Ponuro popatrzy艂 w oczy kolejno wszystkim obecnym.
- Element Centrum, kt贸ry mia艂 nadziej臋 pozby膰 si臋 ludzko艣ci... Element z艂o偶ony po cz臋艣ci z dawnych Ostatecznych, po cz臋艣ci za艣 z ewolucjonist贸w, przychylnie odnosz膮cych si臋 do nanotechnologii, zagra艂 swoj膮 atutow膮 kart臋: Ene臋. Dziewczynka jest wirusem w ciele ludzko艣ci. Dos艂ownie.
Kardyna艂 Lourdusamy wyst膮pi艂 spo艣r贸d zgromadzonych. Twarz mia艂 poczerwienia艂膮 i powa偶n膮, oczy mu b艂yszcza艂y.
- Prosz臋 nam powiedzie膰, radco Albedo - rzek艂 ostrym tonem - do czego zmierza dziecko zwane Ene膮?
- Jej cel - odpar艂 m臋偶czyzna w szarym garniturze - jest trojakiej natury.
- Od czego ma zacz膮膰?
- Od odebrania ludziom szansy na fizyczn膮 nie艣miertelno艣膰.
- Jak jedno dziecko mog艂oby tego dokona膰?
- Enea nie jest dzieckiem - wyja艣ni艂 Albedo. - Nie jest nawet cz艂owiekiem, lecz pomiotem cybryda. Cybrydalna persona jej ojca komunikowa艂a si臋 z ni膮, zanim Enea opu艣ci艂a 艂ono matki. W jej umys艂 i cia艂o ju偶 przed narodzinami przenikn臋艂y z艂owrogie elementy Centrum.
- Jak jednak mo偶e wykra艣膰 ludzko艣ci dar wiecznego 偶ycia? - nalega艂 Lourdusamy.
- Chodzi o jej krew - odrzek艂 Albedo. - Mo偶e przenosi膰 wirusa, kt贸ry niszczy krzy偶okszta艂ty.
- Prawdziwego wirusa?
- Tak, chocia偶 nie jest on pochodzenia naturalnego. Zosta艂 opracowany przez wrogie nam elementy Centrum jako no艣nik nanotechnologicznej zarazy.
- Przecie偶 w Paksie s膮 setki miliard贸w ponownie narodzonych chrze艣cijan - stwierdzi艂 Lourdusamy tonem adwokata, kt贸ry umiej臋tnie prowadzi swojego 艣wiadka. - Jak jedno dziecko mo偶e im zagrozi膰? Czy wirus przenosi si臋 z jednej ofiary na drug膮?
Albedo westchn膮艂.
- O ile nam wiadomo, wirus staje si臋 zara藕liwy z chwil膮 艣mierci krzy偶okszta艂tu. Osoby, kt贸re wskutek kontaktu z Ene膮 utrac膮 szans臋 zmartwychwstania, ponios膮 chorob臋 dalej. Nosicielami wirusa mog膮 by膰 r贸wnie偶 wszyscy, kt贸rzy nigdy nie przyj臋li krzy偶okszta艂tu.
- Czy istnieje lekarstwo na t臋 zaraz臋? Jaka艣 szczepionka?
- Nie. Od trzech stuleci Humani艣ci pracuj膮 nad sposobami zapobiegania chorobie. Niestety, wirus Enei jest autonomicznym nanoorganizmem i opracowuje w艂asne, optymalne warianty mutacji. Nigdy nie uda nam si臋 za nim nad膮偶y膰. Mo偶e gdyby艣my zainfekowali ludzko艣膰 armi膮 w艂asnych, podobnych istot, pewnego dnia zdo艂aliby艣my wyt臋pi膰 wirusa. My jednak, Humani艣ci, odrzucamy nanotechnologi臋. Smutny, ale prawdziwy jest tak偶e fakt, i偶 wszelkie 偶ycie w skali nanoskopowej nie podlega kontroli. Niczyjej kontroli; istot膮 nanoewolucji jest samodzielno艣膰, wolna wola i d膮偶enia, kt贸re nie maj膮 nic wsp贸lnego z dobrem 偶ywicieli.
- Czyli ludzko艣ci - uzupe艂ni艂 Lourdusamy.
- W rzeczy samej.
- Zatem pierwszym celem Enei, a w艂a艣ciwie, dok艂adniej m贸wi膮c, celem wrogich nam element贸w Centrum, kt贸re j膮 stworzy艂y, jest zniszczenie wszystkich krzy偶okszta艂t贸w - podsumowa艂 Lourdusamy. - A wraz z nimi ludzie strac膮 mo偶liwo艣膰 zmartwychwstania.
- Tak.
- Wspomnia艂 pan jednak o trojakich planach Centrum. Co dalej?
- Drugim celem jest zniszczenie Ko艣cio艂a i Paxu, czyli ca艂ej wsp贸艂czesnej cywilizacji ludzkiej. Kiedy wirus Enei si臋 rozprzestrzeni, gdy zabraknie wskrzeszenia... Prosz臋 pami臋ta膰, 偶e transmitery wci膮偶 nie dzia艂aj膮, a nap臋d Gedeona nie ma praktycznego zastosowania dla istot dysponuj膮cych tylko jednym 偶yciem... Drugi cel zostanie osi膮gni臋ty: rodzaj ludzki wr贸ci do stadium podzielonych, nieprzyjaznych plemion, tak jak sta艂o si臋 to wkr贸tce po Upadku.
- Co jeszcze nam grozi?
- Trzeci cel od pocz膮tku by艂 dla owych element贸w Centrum najwa偶niejszy: chodzi o unicestwienie gatunku ludzkiego.
- To niemo偶liwe! - rozleg艂 si臋 krzyk Anny Pe艂li Cognani. - Nawet zniszczenie... to znaczy uprowadzenie... Starej Ziemi, nawet Upadek nie spowodowa艂y wygini臋cia ludzi! Gatunek jest zbyt rozproszony, by tego rodzaju gro藕ba mog艂a okaza膰 si臋 realna; zasiedlono zbyt wiele planet, powsta艂o za du偶o odr臋bnych kultur.
Albedo kiwa艂 g艂ow膮, ale z jego twarzy nie znikn膮艂 wyraz zatroskania.
- To wszystko by艂o prawd膮. By艂o, ale ju偶 nie jest. Zaraza Enei rozprzestrzeni si臋 wsz臋dzie, zab贸jczy dla krzy偶okszta艂t贸w wirus zmutuje do nowych postaci i ludzkie DNA nie oprze si臋 jego naporowi. Kiedy Pax zachwieje si臋 w posadach, uderz膮 Intruzi... Tym razem z powodzeniem. Dawno ju偶 poddali si臋 nanotechnicznym mutacjom i przestali by膰 lud藕mi. Gdy zabraknie Paxu, Ko艣cio艂a i Floty, kt贸ra mog艂aby broni膰 ludzi, Intruzi odnajd膮 ostatnie bastiony czystego, ludzkiego DNA i zainfekuj膮 je chorob膮 nanotechnologii. Gatunek, taki jakim go znamy i jakim Ko艣ci贸艂 usilnie stara si臋 go chroni膰, w kilkaset lat standardowych przestanie istnie膰.
- Co go zast膮pi? - zadudni艂 basowo Lourdusamy.
- Tego nikt nie wie - odpar艂 cicho Albedo. - Enea, Intruzi i elementy Centrum odpowiedzialne za uwolnienie zarazy r贸wnie偶 nie maj膮 poj臋cia, co b臋dzie dalej. Kolonie nanoskopowych form 偶ycia b臋d膮 ewoluowa膰 wedle w艂asnych plan贸w, dowolnie modyfikuj膮c ludzkie cia艂o; chc膮 same pokierowa膰 swym przeznaczeniem - kt贸rym nie b臋dzie ju偶 rodzaj ludzki.
- O Bo偶e, o m贸j Bo偶e - odezwa艂 si臋 Kenzo Isozaki, zdumiony, 偶e m贸wi na g艂os. - Co mamy zrobi膰? Co ja mam zrobi膰?
Ku zdumieniu wszystkich obecnych odpowiedzi udzieli艂 mu Jego 艢wi膮tobliwo艣膰.
- Od trzystu lat obawiamy si臋 tej okrutnej zarazy i z ni膮 walczymy - rzek艂 papie偶 艂agodnie. W jego oczach zago艣ci艂 b贸l wi臋kszy ni偶 zwykle. - Najpierw usi艂owali艣my schwyta膰 Ene臋, zanim mia艂a okazj臋 przenie艣膰 wirusa. Wiedzieli艣my, 偶e umkn臋艂a ze swoich czas贸w do naszej ery nie ze strachu - nie chcieli艣my jej krzywdy - lecz by m贸c uwolni膰 wirusa w organizmie Paxu. Prawd臋 m贸wi膮c podejrzewamy, 偶e dziecko nie zdaje sobie w pe艂ni sprawy z zagro偶enia, jakim wirus stanie si臋 dla ludzi. W pewnym sensie Enea jest bezwolnym pionkiem niebezpiecznych element贸w Centrum.
- Powinni艣my byli zbombardowa膰 Hyperiona 艂adunkami plazmowymi w dniu, w kt贸rym mia艂a opu艣ci膰 Grobowce Czasu - wtr膮ci艂 nieoczekiwanie Hay-Modhino z niezwyk艂膮 dla siebie gwa艂towno艣ci膮. - Wypali膰 ca艂膮 planet臋. Nie ryzykowa膰.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 nie okaza艂 nawet cienia z艂o艣ci, mimo niewybaczalnego wtr臋tu ze strony przewodnicz膮cego.
- Tak, synu, s膮 i tacy, kt贸rzy nas do tego namawiali. Uznali艣my jednak, 偶e nie wolno nam w imieniu Ko艣cio艂a przysta膰 na 艣mier膰 milion贸w niewinnych istot, kt贸ry zgin臋艂yby wraz z dziewczynk膮. Naradzili艣my si臋 z przedstawicielami Centrum, kt贸rzy zajmuj膮 si臋 przewidywaniem przysz艂ych wydarze艅: to oni wskazali jezuit臋, ojca kapitana de Soy臋, jako osob臋, kt贸ra przy jej pojmaniu odegra niepo艣ledni膮 rol臋. Niestety, 偶adna z pokojowych pr贸b przechwycenia dziecka si臋 nie powiod艂a. Flota Paxu mia艂a cztery lata temu okazj臋 zniszczy膰 jej statek, ale traktowano to jako ostateczno艣膰. Trwa wi臋c walka o ograniczenie wp艂yw贸w wirusa. Co ma pan zrobi膰, panie Isozaki? Co wszyscy macie uczyni膰? Ot贸偶 powinni艣cie udzieli膰 wsparcia Ko艣cio艂owi, kt贸ry do艂o偶y wszelkich stara艅, by ocali膰 ludzko艣膰. Panie Albedo?
- Prosz臋 wyobrazi膰 sobie nadci膮gaj膮c膮 zaraz臋 jako po偶ar lasu na planecie, kt贸rej atmosfera jest bogata w tlen - odezwa艂 si臋 ponownie m臋偶czyzna w szaro艣ci. - Zmiecie wszystko, co napotka na swej drodze, je偶eli nie uda nam si臋 najpierw zaw臋zi膰 jego pola dzia艂ania, a p贸藕niej go ugasi膰. Zacz臋li艣my od usuni臋cia uschni臋tych drzew i krzew贸w, a wi臋c sk艂adnik贸w 艂atwopalnych, kt贸re nie s膮 niezb臋dne dla 偶ycia lasu.
- Niechrze艣cijanie - mrukn臋艂a przewodnicz膮ca Pe艂li Cognani.
- Tak jest - zgodzi艂 si臋 z ni膮 radca Albedo.
- I w艂a艣nie dlatego nale偶a艂o ich zlikwidowa膰 - doda艂 Wielki Inkwizytor. - Tysi膮ce z „Saigon Maru”, miliony i miliardy na innych statkach.
Papie偶 Urban XVI podni贸s艂 r臋k臋, nie do b艂ogos艂awie艅stwa jednak, lecz w ge艣cie maj膮cym uciszy膰 rozmowy.
- Nie zlikwidowa膰! - sprostowa艂 ostro. - Nikt, 偶aden chrze艣cijanin ani niechrze艣cijanin, nie zosta艂 zg艂adzony.
Zmieszani dygnitarze popatrzyli po sobie.
- To prawda - przyzna艂 Albedo.
- Ale przecie偶 byli martwi... - zacz膮艂 Wielki Inkwizytor i urwa艂 w p贸艂 zdania. - Przyjmij moje najszczersze przeprosiny, Ojcze 艢wi臋ty.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 pokr臋ci艂 odzian膮 w mitr臋 g艂ow膮.
- Nie musisz przeprasza膰, John Domenico. Ta sprawa budzi ogromne emocje. Prosz臋 wszystko wyja艣ni膰, M. Albedo.
- Ju偶 to czyni臋, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Ludzie na pok艂adzie „Saigon Maru” rzeczywi艣cie nie wykazywali oznak 偶ycia, nie byli jednak martwi, Wasza Ekscelencjo. Centrum, a w艂a艣ciwie Humani艣ci, opracowali metod臋 wprowadzania ludzkiego organizmu w czasowy stan zawieszenia, r贸偶ny zar贸wno od 偶ycia, jak i 艣mierci...
- Co艣 w rodzaju snu kriogenicznego? - wtr膮ci艂 przewodnicz膮cy Aron, kt贸ry przed nawr贸ceniem du偶o podr贸偶owa艂 na statkach z nap臋dem Hawkinga.
Albedo pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮.
- Ta technika jest znacznie bardziej wyrafinowana. I mniej szkodliwa zarazem. - Albedo gestykulowa艂 wypiel臋gnowanymi d艂o艅mi. - Przez ubieg艂e siedem lat zaj臋li艣my si臋 siedmioma miliardami ludzkich istot. W najbli偶szej dekadzie, mo偶e nawet szybciej, musimy w podobny spos贸b przetworzy膰 dalsze czterdzie艣ci dwa miliardy. Na Pograniczu, a przede wszystkim w samym Paksie, nie brakuje planet, na kt贸rych 偶yj膮 niechrze艣cija艅skie mniejszo艣ci.
- Przetworzy膰? - zaciekawi艂a si臋 przewodnicz膮ca Pe艂li Cognani.
Albedo u艣miechn膮艂 si臋 ponuro.
- Flota Paxu obejmuje planet臋 kwarantann膮, nie bardzo wiedz膮c dlaczego. Nast臋pnie zjawiaj膮 si臋 bezza艂ogowe jednostki Centrum z aparatur膮 do masowego wprowadzania w stan zastoju. C贸r Unum dostarcza statk贸w, odpowiada za finansowanie operacji i szkolenie ludzi; Opus Dei przewozi cia艂a w zastoju na pok艂adzie frachtowc贸w. ..
- Ale po co usuwa si臋 je z macierzystych planet? - przerwa艂 mu Wielki Inkwizytor. - Nie lepiej je zostawi膰?
- Nale偶y ukry膰 je w miejscu, w kt贸rym b臋d膮 zabezpieczone przed wirusem Enei, John Domenico - wyja艣ni艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰. - Musimy czule, z mi艂o艣ci膮, przechowa膰 je do czasu, a偶 zagro偶enie minie.
Wielki Inkwizytor pochyli艂 g艂ow臋 na znak zrozumienia i zgody.
- To jeszcze nie wszystko - kontynuowa艂 radca Albedo. - M贸j element Centrum stworzy艂... now膮 ras臋 偶o艂nierzy. Ich jedynym zadaniem jest odnalezienie i schwytanie Enei, zanim 艣miertelna choroba zdo艂a si臋 rozprzestrzeni膰. Pierwszym z owych 偶o艂nierzy by艂a uruchomiona przed czterema laty Rhadamanth Nemes. Istnieje jeszcze tylko kilkoro podobnych 艂owc贸w-tropicieli, zostali jednak wyposa偶eni w 艣rodki, kt贸re pozwol膮 im poradzi膰 sobie ze wszystkim, co ich wrogowie w Centrum mog膮 przeciw nim skierowa膰... Nawet z Chy偶warem.
- Czy Chy偶wara kontroluj膮 Ostateczne i inne wrogie elementy Centrum? - zapyta艂 ojciec Farrell, pierwszy raz zabieraj膮c g艂os w dyskusji.
- Tak s膮dzimy - odpowiedzia艂 mu kardyna艂 Lourdusamy. - Wszystko wskazuje na to, 偶e demon sprzymierzy艂 si臋 z Ene膮 i pomaga jej w przenoszeniu wirusa. Ostateczne musia艂y te偶 znale藕膰 spos贸b na uruchomienie dla niej wybranych transmiter贸w. Obawiam si臋, 偶e Szatan znalaz艂 nowe imi臋 i przyjaci贸艂... w naszych czasach.
Albedo podni贸s艂 r臋k臋.
- Nale偶y w tym miejscu nadmieni膰, i偶 nawet Nemes i jej towarzysze s膮 艣miertelnie niebezpieczni, tak jak wszystkie konstrukty, kt贸re charakteryzuje bezgraniczna koncentracja na wyznaczonym celu. Po schwytaniu dziecka Nemes i pozostali zostan膮 zlikwidowani. Tylko gro藕ba zarazy Enei usprawiedliwia ich istnienie.
- Co jeszcze mo偶emy zrobi膰, Ojcze 艢wi臋ty? - zapyta艂 Kenzo Isozaki ze z艂o偶onymi jak do modlitwy d艂o艅mi.
- Modli膰 si臋 - odpar艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰. Ciemne oczy Ojca 艢wi臋tego upodobni艂y si臋 do mrocznych studni b贸lu i odpowiedzialno艣ci. - Modli膰 si臋 i wspiera膰 Ko艣ci贸艂 艢wi臋ty w wysi艂kach maj膮cych na celu ocalenie ludzko艣ci.
- Krucjata przeciw Intruzom b臋dzie kontynuowana - powiedzia艂 kardyna艂 Lourdusamy. - Postaramy si臋 jak najd艂u偶ej opiera膰 ich atakom.
- W tym te偶 celu - wtr膮ci艂 radca Albedo - Centrum skonstruowa艂o nap臋d Gedeona i wci膮偶 pracuje nad nowymi technologiami obronnymi dla ludzi.
- Nie ustajemy w poszukiwaniach dziewczynki..., a w艂a艣ciwie chyba ju偶 m艂odej kobiety - doda艂 Lourdusamy. - Kiedy j膮 zatrzymamy, zostanie wyizolowana ze spo艂ecze艅stwa.
- A je偶eli jej nie zatrzymamy, Wasza Ekscelencjo? - zapyta艂 Wielki Inkwizytor kardyna艂 Mustafa.
Lourdusamy nie odpowiedzia艂.
- M贸dlmy si臋 - rzek艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰. - Pro艣my Chrystusa o pomoc w chwilach najwi臋kszego zagro偶enia dla Ko艣cio艂a i ludzkiej rasy. Musimy robi膰 co w naszej mocy, a potem wymaga膰 od siebie jeszcze wi臋cej i modli膰 si臋 za dusze wszystkich naszych braci i si贸str w Chrystusie. Nawet, a w艂a艣ciwie przede wszystkim za dusz臋 dziecka imieniem Enea, kt贸re nie艣wiadomie niesie zagro偶enie w艂asnemu gatunkowi.
- Amen - odpowiedzia艂 monsignore Lucas Oddi.
Kiedy wszyscy ukl臋kli i sk艂onili g艂owy, Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 papie偶 Urban XVI wsta艂 z tronu, stan膮艂 przed o艂tarzem i zacz膮艂 odprawia膰 msz臋 dzi臋kczynn膮.
14
Enea.
Jej imi臋 uprzedzi艂o wszelkie inne 艣wiadome my艣li. Pomy艣la艂em o niej zanim przysz艂o mi do g艂owy pomy艣le膰 o sobie.
Enea.
Pojawi艂 si臋 b贸l, ha艂as, wszechobecna wilgo膰 i co艣, co bi艂o mnie po twarzy i piersi. Przede wszystkim jednak obudzi艂 mnie b贸l.
Otworzy艂em jedno oko; drugie musia艂em mie膰 zalepione zakrzep艂膮 krwi膮 albo podobn膮 substancj膮. Zanim jeszcze u艣wiadomi艂em sobie, kim jestem i gdzie si臋 znajduj臋, poczu艂em pieczenie i pulsowanie niezliczonych otar膰 i siniak贸w oraz co艣 du偶o, du偶o gorszego w prawej nodze. Wtedy przypomnia艂em sobie, kim jestem, a za chwil臋 tak偶e, gdzie ostatnio by艂em.
Roze艣mia艂em si臋. W艂a艣ciwie bli偶sze prawdy by艂oby stwierdzenie, 偶e spr贸bowa艂em si臋 roze艣mia膰: wargi mia艂em opuchni臋te i sp臋kane, a z k膮cika ust s膮czy艂a mi si臋 zmieszana z lepk膮 艣lin膮 krew. 艢miech przypomina艂 wi臋c raczej j臋k ob艂膮kanego.
Po艂kn臋艂a mnie jaka艣 lataj膮ca m膮twa, na planecie z艂o偶onej wy艂膮cznie z powietrza, chmur i piorun贸w. Teraz mnie trawi.
Wok贸艂 mnie panowa艂 ha艂as nie do opisania: wybuchy, grzmoty, dudnienie i trzaski, jakbym prze偶ywa艂 burz臋 w tropikalnym lesie,' gdzie deszcz bez ustanku b臋bni o li艣cie. Rozejrza艂em si臋 spod przymkni臋tej powieki: ciemno艣膰... a potem nag艂y b艂ysk bia艂ego 艣wiat艂a... zn贸w ciemno艣膰, czerwony po widok na siatk贸wce... i dalsze b艂yski.
Przypomnia艂em sobie tr膮by powietrzne i burzow膮 chmur臋 wielko艣ci sporej planety, kt贸ra zbli偶a艂a si臋. do mnie, gdy szybowa艂em w kajaku na spotkanie olbrzymiego zwierz臋cia. To by艂a jednak inna burza; deszcz faktycznie b臋bni艂 o li艣cie drzew; szarpany wiatrem materia艂, kt贸ry ok艂ada艂 mnie po twarzy, okaza艂 si臋 potargan膮 nylonow膮 p艂acht膮 - resztk膮 paralotni - do kt贸rej do艂膮czy艂y si臋 mokre li艣cie palm i potrzaskane kawa艂ki w艂贸kna szklanego. Zerkn膮艂em w d贸艂 i odczeka艂em do nast臋pnej b艂yskawicy: z mroku wynurzy艂 si臋 po艂amany, rozbity kajak, w kt贸rym tkwi艂y moje nogi... nadal cz臋艣ciowo uwi臋zione w skorupie kad艂uba. Lewa wygl膮da艂a na nietkni臋t膮, gdy pr贸bowa艂em ni膮 poruszy膰, prawa za艣... Zawy艂em z b贸lu. Praw膮 nog臋 z pewno艣ci膮 mia艂em z艂aman膮. Nie widzia艂em, 偶eby ko艣膰 przebi艂a mi sk贸r臋, ale udo bez w膮tpienia zosta艂o strzaskane.
Poza tym chyba nic mi si臋 nie sta艂o. Mia艂em troch臋 siniak贸w i otartej sk贸ry, na d艂oniach i twarzy zakrzep艂o mi sporo krwi, spodnie upodobni艂y si臋 do kawa艂ka szmaty, podobnie zreszt膮 jak koszula i kamizelka, ale kiedy odwr贸ci艂em si臋 i przeci膮gn膮艂em, rozprostowa艂em ramiona, porusza艂em palcami lewej nogi i spr贸bowa艂em porusza膰 palcami prawej, doszed艂em do wniosku, 偶e wci膮偶 jestem w jednym kawa艂ku. Kr臋gos艂up w porz膮dku, 偶ebra ca艂e, nerwy nie uszkodzone... mo偶e z wyj膮dciem nogi, sk膮d nap艂ywa艂y takie sygna艂y, jakby kto艣 przeci膮ga艂 mi przez 偶y艂y drut kolczasty.
Przy blasku nast臋pnych paru piorun贸w postara艂em si臋 rozezna膰 w otoczeniu - utkn膮艂em wraz z potrzaskanym kajakiem w koronie drzewa, zaklinowany w艣r贸d po艂amanych ga艂臋zi i omotany strz臋pami paralotni. W d艂oniach zaciska艂em podtrzymuj膮ce spadochron pr臋ty, po ciele ok艂ada艂y mnie palmowe li艣cie, wok贸艂 szala艂a tropikalna burza i panowa艂 mrok rozja艣niany tylko rzadkimi b艂yskami wy艂adowa艅 atmosferycznych. Wisia艂em na niewiadomej wysoko艣ci nad ziemi膮.
Jakie drzewa? Nad jak膮 ziemi膮?
Planeta, nad kt贸r膮 szybowa艂em, nie mia艂a ani skrawka sta艂ego l膮du... w ka偶dy razie nie dotar艂bym do niego, bo wcze艣niej ci艣nienie zgniot艂oby mnie do rozmiar贸w pi臋艣ci. Poza tym ma艂o prawdopodobne, 偶eby na 艣wiecie typu jowiszowego ros艂y drzewa, je偶eli w panuj膮cych na jego powierzchni warunkach wod贸r przybiera艂 posta膰 metaliczn膮. Wobec tego nie znajdowa艂em si臋 ju偶 na tamtej planecie, nie by艂 to r贸wnie偶 brzuch ka艂amarnicy. W takim razie co to za miejsce?
Grzmot zadudni艂 wok贸艂 mnie niczym seria eksploduj膮cych granat贸w plazmowych. Wiatr uderzy艂 ze zdwojon膮 si艂膮 i szarpn膮艂 kajakiem, a z mojej piersi doby艂 si臋 ryk b贸lu. Chyba na chwil臋 straci艂em przytomno艣膰, bo kiedy zn贸w otworzy艂em oczy, wiatr zel偶a艂 i lodowate krople bi艂y w moje cia艂o niczym tysi膮ce drobniutkich pi膮stek. Otar艂em zmieszan膮 z wod膮 krew z oczu i zda艂em sobie spraw臋, 偶e mam gor膮czk臋; mimo zimna sk贸ra p艂on臋艂a mi ogniem. Jak d艂ugo tu jestem? I jakie z艂o艣liwe mikroby znalaz艂y ju偶 moje otwarte rany? Ciekawe z jakimi bakteriami dzieli艂em wn臋trzno艣ci tej lataj膮cej m膮twy?
Logika podpowiada艂a, 偶e wspomnienia z lotu na jowiszowej planecie i po偶arcia przez uzbrojon膮 w macki ka艂amarnic臋 s膮 niczym innym, jak tylko majaczeniem, 偶e po prostu przenios艂em si臋 tutaj (cokolwiek by to „tutaj” mia艂o oznacza膰) przez transmiter wprost z Vitus-Gray-Balianusa B, a wszystko inne mi si臋 przy艣ni艂o. Tylko 偶e spowija艂y mnie pozosta艂o艣ci roz艂o偶onej paralotni, a wspomnienia by艂y tak 偶ywe... Poza tym rozum podpowiada艂 mi r贸wnie偶, i偶 moj膮 odysej膮 nie rz膮dz膮 偶adne logiczne zasady.
Podmuch wiatru zako艂ysa艂 drzewem. Kajak wysun膮艂 si臋 odrobin臋 z delikatnego gniazdka postrz臋pionych li艣ci i zmia偶d偶onych ga艂臋zi, a promieniuj膮cy ze z艂amanego uda b贸l przeszy艂 najdalsze zak膮tki mojego cia艂a.
Dotar艂o do mnie, 偶e najwy偶szy czas zastosowa膰 troch臋 logicznego rozumowania. Kajak lada moment m贸g艂 si臋 ze艣lizn膮膰, a ga艂臋zie do reszty pop臋ka膰, a w贸wczas masa od艂amk贸w szklanego w艂贸kna, nylonowych wspornik贸w i mokrego p艂贸tna pami臋ciowego run臋艂aby w d贸艂, w ciemno艣膰, poci膮gaj膮c za sob膮 mnie i moj膮 z艂aman膮 nog臋. W b艂yskach piorun贸w, kt贸re zreszt膮 uderza艂y coraz mniej regularnie, widzia艂em pod sob膮 tylko kolejne konary, obszary mroku i grube, zielonoszare, podw贸jne pnie drzew, splecione w ciasne spirale. Nie zna艂em takich ro艣lin.
Gdzie jestem? Eneo, gdzie mnie tym razem wys艂a艂a艣?
Da艂em sobie spok贸j. Coraz bardziej przypomina艂o to modlitw臋, a nie zamierza艂em wpa艣膰 w na艂贸g modlenia si臋 do dziewczynki, z kt贸r膮 podr贸偶owa艂em, jada艂em obiady, k艂贸ci艂em si臋 i kt贸r膮 cztery lata si臋 opiekowa艂em.
- Ale i tak mog艂a艣 rzuci膰 mnie w przyjemniejsze miejsca, male艅ka. Oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e mia艂a艣 co艣 do powiedzenia.
Nad moj膮 g艂ow膮 zn贸w przetoczy艂 si臋 grzmot, ale nie towarzyszy艂a mu b艂yskawica i nic nie zobaczy艂em. Kajak przemie艣ci艂 si臋 nieco i osun膮艂; od艂amany dzi贸b znienacka si臋 przekrzywi艂. Machn膮艂em r臋koma do ty艂u w poszukiwaniu konara, kt贸ry dostrzeg艂em tam w jednej z poprzednich chwil jasno艣ci. Nie brakowa艂o po艂amanych ga艂臋zi, ostrych jak brzytwy od艂amk贸w 艂odyg i pi艂okszta艂tnych li艣ci. 艁apa艂em je i podci膮ga艂em si臋, usi艂uj膮c wydoby膰 z艂aman膮 nog臋 z kokpitu, ale nie znalaz艂szy sta艂ego oparcia zdo艂a艂em tylko do po艂owy wy艣lizn膮膰 si臋 z kajaka. Zala艂a mnie fala wywo艂anych b贸lem md艂o艣ci. Wyobra偶a艂em sobie, 偶e przed oczami ta艅cz膮 mi czarne plamy, chocia偶 w otaczaj膮cej mnie absolutnej ciemno艣ci nie mia艂o to najmniejszego znaczenia. Zwymiotowa艂em za burt臋 chybocz膮cej si臋 艂贸deczki i zn贸w spr贸bowa艂em namaca膰 uchwyt w g膮szczu ga艂臋zi i odrost贸w.
Jakim cudem w og贸le znalaz艂em si臋 na drzewie, do diab艂a?
Niewa偶ne. W tym momencie liczy艂o si臋 tylko to, czy uwolni臋 si臋 z pl膮taniny w艂贸kna szklanego i nylonu.
Wyj膮膰 n贸偶. Rozci膮膰 oplataj膮ce mnie sznurki i szmaty.
Nie mia艂em no偶a; wi臋cej, nie mia艂em ca艂ego pasa. Kieszonki kamizelki zosta艂y oderwane, zanim jeszcze sama kamizelka zmieni艂a si臋 w jeden wielki strz臋p. Koszula praktycznie przesta艂a istnie膰. Kartaczownica, kt贸r膮 przy spotkaniu z lataj膮c膮 m膮tw膮 艣ciska艂em w d艂oniach niczym talizman, znikn臋艂a bez 艣ladu... jak przez mg艂臋 pami臋ta艂em, 偶e bro艅 i plecak wypad艂y z kajaka, gdy tornado i burza gradowa podar艂y paralotni臋. Straci艂em ubrania, latark臋, jedzenie... Wszystko.
B艂ysn臋艂o. Grzmot dolecia艂 mnie tym razem z do艣膰 daleka. Dostrzeg艂em odblask 艣wiat艂a na nadgarstku.
Komlog. Ta cholerna bransoleta jest chyba niezniszczalna.
Do czego m贸g艂 mi si臋 przyda膰 komlog? Nie by艂em pewien, ale i tak lepsze to ni偶 nic. Podnios艂em r臋k臋 do ust i krzykn膮艂em.
- Statku! W艂膮cz komlog... Statku! Hej!
呕adnej odpowiedzi. Przypomnia艂em sobie, jak podczas burzy z piorunami na gazowym olbrzymie na ekraniku pojawi艂y si臋 ostrze偶enia przed przeci膮偶eniem. Nie umiem tego wyja艣ni膰, ale dotkliwie odczu艂em strat臋 komlogu. Z zapisanym w pami臋ci kompletem danych z komputera statku w najlepszym razie m贸g艂 uchodzi膰 za niezbyt inteligentnego belfra, z偶y艂em si臋. z nim jednak i przywyk艂em do jego obecno艣ci. Pom贸g艂 mi pilotowa膰 l膮downik z Domu Nad Wodospadem do Taliesina Zachodniego. I...
Otrz膮sn膮艂em si臋 z nostalgii i zn贸w zam艂贸ci艂em ramionami, 偶eby wreszcie si臋 czego艣 solidnie chwyci膰. Zacisn膮艂em d艂onie na linkach paralotni, zwisaj膮cych wsz臋dzie dooko艂a na podobie艅stwo cienkich pn膮czy - i dobrze zrobi艂em. Musia艂y si臋 solidnie zapl膮ta膰 w wy偶szych partiach korony drzewa, bo utrzyma艂y m贸j ci臋偶ar, gdy wspar艂szy lew膮 nog臋 na 艣liskim kad艂ubie wyci膮gn膮艂em z kokpitu praw膮, z艂aman膮.
Pod wp艂ywem b贸lu zn贸w na chwil臋 odp艂yn膮艂em w niebyt. Cierpia艂em chyba tak samo, jak przy kamieniu nerkowym, tylko fale m臋czarni nap艂ywa艂y z wi臋ksz膮 gwa艂towno艣ci膮. Kiedy doszed艂em do siebie, nie le偶a艂em ju偶 we wraku, lecz obejmowa艂em ramionami spiralnie skr臋cony pie艅 palmy. W kilka minut p贸藕niej nieznaczny podmuch wichury przedar艂 si臋 przez listowie i str膮ci艂 kajak w kawa艂kach na d贸艂. Cz臋艣膰 od艂amk贸w zawis艂a w paj臋czynie linek, wi臋kszo艣膰 jednak kozio艂kuj膮c znikn臋艂a mi z oczu.
Co dalej?
Chyba poczekam, a偶 wstanie dzie艅.
A je艣li na tej planecie nie ma dnia?
To zaczekam, a偶 b贸l zel偶eje.
Dlaczego mia艂by zel偶e膰? Z艂amana ko艣膰 udowa trze o nerwy i mi臋艣nie, masz wysok膮 gor膮czk臋... Jeden B贸g wie ile czasu przele偶a艂e艣 nieprzytomny w deszczu, w艣r贸d po艂amanych li艣ci i ga艂臋zi. Ka偶da zab贸jcza bakteria, kt贸ra by si臋 tob膮 zainteresowa艂a, zd膮偶y艂aby dziesi臋膰 razy zagnie藕dzi膰 si臋 w otwartych ranach. Gangrena pewnie ju偶 si臋 rozwija. Kto wie, czy od贸r gnij膮cych ro艣lin nie pochodzi z twojego cia艂a.
Gangrena nie atakuje chyba a偶 tak szybko, prawda?
Brak odpowiedzi.
Lew膮 r臋k膮 obj膮艂em mocniej pie艅, 偶eby obmaca膰 obola艂e udo, ale przy pierwszym dotkni臋ciu j臋kn膮艂em i omal nie straci艂em r贸wnowagi; gdybym zn贸w zemdla艂, zapewne ze艣lizn膮艂bym si臋 z ga艂臋zi. Postanowi艂em zatem zbada膰 prawe podudzie, kt贸re, cho膰 zdr臋twia艂e, okaza艂o si臋 nietkni臋te. Ot, proste z艂amanie dolnego odcinka ko艣ci udowej.
Proste z艂amanie, Raul? Nic takiego. W samym 艣rodku d偶ungli, podczas burzy, kt贸ra z tego, co wiemy, mo偶e trwa膰 wiecznie. Bez medpaka, bez narz臋dzi, bez broni... I bez mo偶liwo艣ci rozpalenia ognia. Ot, z艂amana noga i gor膮czka. Oczywi艣cie, o ile faktycznie jest to proste z艂amanie.
Zaniknij si臋, do kurwy n臋dzy.
Rozwa偶a艂em wszystkie mo偶liwo艣ci. Deszcz nie dawa艂 mi chwili spokoju. Mog艂em wytrzyma膰 tak do rana, czyli albo jakie艣 dziesi臋膰 minut, albo, powiedzmy, trzydzie艣ci godzin... b膮d藕 te偶 spr贸bowa膰 zej艣膰 na ziemi臋.
Wprost w paszcze drapie偶nik贸w, Raul? 艢wietny pomys艂.
M贸wi艂em ci ju偶, 偶eby艣 si臋 zamkn膮艂. Mo偶e na ziemi dam rad臋 ukry膰 si臋 przed deszczem, po艂o偶臋 wygodniej nog臋, znajd臋 jakie艣 patyki na 艂ubki.
- W porz膮dku - powiedzia艂em g艂o艣no i namaca艂em w ciemno艣ci lin臋.
My艣l臋, 偶e zej艣cie zaj臋艂o mi jakie艣 dwie do trzech godzin, cho膰 r贸wnie dobrze mog艂o trwa膰 dwa razy kr贸cej b膮d藕 d艂u偶ej. B艂yskawice sko艅czy艂y si臋 i w niemal idealnej czerni w 偶yciu nie znalaz艂bym chwyt贸w dla r膮k, gdyby nie delikatna, z pocz膮tku niemal niewidoczna, czerwonawa po艣wiata, kt贸ra wkr贸tce rozja艣ni艂a splecione nad moj膮 g艂ow膮 li艣cie. Dzi臋ki niej udawa艂o mi si臋 natrafi膰 to na sznurek, to zn贸w na lian臋 albo ga艂膮藕.
Czy偶by wsch贸d s艂o艅ca? Uzna艂em to za ma艂o prawdopodobne; po艣wiata by艂a zbyt rozmyta, blada, jakby sztucznego pochodzenia.
Oszacowa艂em, 偶e znajduj臋 si臋 na wysoko艣ci jakich艣 dwudziestu pi臋ciu metr贸w. Grube konary ci膮gn臋艂y si臋 daleko w d贸艂, ale z czasem ubywa艂o brzytwiastych li艣ci palmowych. Wci膮偶 nie widzia艂em gruntu, a gdy po kr贸tkim odpoczynku w rozwidleniu konar贸w b贸l i zawroty g艂owy nieco ust膮pi艂y, a ja ruszy艂em dalej, wpad艂em nog膮 w wod臋. S艂abiutka po艣wiata wystarczy艂a, bym zorientowa艂 si臋, 偶e wsz臋dzie dooko艂a woda przelewa si臋 w艣r贸d poskr臋canych drzew. Powierzchni臋 oleistej, ciemnej cieczy tu i 贸wdzie znaczy艂y ma艂e zawirowania.
- Jasny gwint - mrukn膮艂em. Nie zamierza艂em rusza膰 si臋 tej nocy z miejsca. Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰 nad zbudowaniem tratwy; znalaz艂em si臋 na innej planecie, wi臋c i w g贸rze rzeki, i w dole musz膮 si臋 znajdowa膰 transmitery. Jako艣 tu trafi艂em. Poza tym ju偶 kiedy艣 budowa艂em tratw臋.
Pewnie. Tylko wtedy by艂e艣 zdrowy, najedzony, mia艂e艣 dwie nogi i narz臋dzia... siekier臋 i kieszonkowy laser. Teraz nie masz nawet pary n贸g.
Zamknij si臋. Prosz臋 ci臋, zamknij si臋.
Zamkn膮艂em oczy i spr贸bowa艂em zasn膮膰. Wywo艂ane gor膮czk膮 dreszcze bez przerwy wstrz膮sa艂y moim cia艂em, ale stara艂em si臋 nie zwraca膰 na nie uwagi i pomy艣le膰 o tym, co opowiem Enei przy nast臋pnym spotkaniu.
Nie wierzysz, 偶e jeszcze si臋 spotkacie, co?
- Kurwa twoja ma膰! Zamknij si臋 wreszcie - powiedzia艂em, lecz m贸j g艂os uton膮艂 w szumie deszczu i chlupocie przelewaj膮cej si臋 p贸艂 metra pode mn膮 wody. Wiedzia艂em, 偶e powinienem wdrapa膰 si臋 wy偶ej, pokona膰 te par臋 ga艂臋zi, po kt贸rych z takim wysi艂kiem przed chwil膮 zszed艂em. Poziom wody mo偶e si臋 podnie艣膰... Z pewno艣ci膮 si臋 podniesie. G艂upio by by艂o tyle przecierpie膰 tylko po to, 偶eby teraz da膰 si臋 porwa膰 falom. Wystarcz膮 trzy, mo偶e cztery metry. Zaraz si臋 rusz臋, za minutk臋. Z艂api臋 oddech i poczekam, a偶 b贸l troch臋 pu艣ci. G贸ra dwie minutki.
Kiedy si臋 obudzi艂em, 艣wiat spowija艂a s艂aba, mglista po艣wiata dnia. Le偶a艂em roz艂o偶ony w poprzek para obwis艂ych konar贸w, o kilka zaledwie centymetr贸w nad pofalowan膮, szar膮 powierzchni膮 wezbranej wody. Przelewa艂a si臋 w艣r贸d spiralnych pni niesiona wyra藕nym pr膮dem. 艢wiat艂a by艂o niewiele, jak gdyby panowa艂 p贸藕ny zmierzch, wszystko wi臋c wskazywa艂o na to, 偶e przespa艂em ca艂y dzie艅 i nadci膮ga艂a w艂a艣nie nast臋pna noc bez ko艅ca. Deszcz wci膮偶 pada艂, cho膰 przeszed艂 w 艂agodn膮 m偶awk臋. Panowa艂 tropikalny upa艂, z kt贸rego zdawa艂em sobie spraw臋, mimo 偶e gor膮czka nieco zaburza艂a moj膮 zdolno艣膰 odczuwania temperatury.
Ca艂e cia艂o mia艂em tak obola艂e, 偶e nie potrafi艂em ju偶 odr贸偶ni膰 t臋pego 艂omotania w z艂amanej nodze od dudnienia pod czaszk膮, rwania w plecach i b贸lu brzucha. Mia艂em wra偶enie, jakby w g艂owie przelewa艂a mi si臋 kula rt臋ci, ze znacznym op贸藕nieniem reaguj膮c na moje ruchy. Zebra艂o mi si臋 na wymioty, ale 偶o艂膮dek mia艂em ca艂kiem pusty. Zwiesi艂em si臋 z popl膮tanych lian i zaj膮艂em kontemplowaniem urok贸w przygody.
Kiedy nast臋pnym razem b臋dziesz chcia艂a, 偶eby kto艣 co艣 dla ciebie zrobi艂, male艅ka, wybierz lepiej A. Bettika.
艢wiat艂o nie s艂ab艂o, ale i nie przybiera艂o na intensywno艣ci. Przesun膮艂em si臋 troch臋 i zagapi艂em na p艂yn膮c膮 pode mn膮 wod臋: bura ciecz skr臋ca艂a si臋 w niezliczonych zawirowaniach i nios艂a mas臋 organicznych 艣mieci, przede wszystkim li艣cie palm i gnij膮ce zielsko. Spojrza艂em do g贸ry, ale kajak i paralotnia znikn臋艂y. Wszystkie od艂amki, kt贸re spad艂y w nocy, dawno odp艂yn臋艂y w sin膮 dal.
Wygl膮da艂o na to, 偶e przysz艂a pow贸d藕. Widzia艂em ju偶 co艣 podobnego wiosn膮 na bagnach wok贸艂 zatoki Toschahi na Hyperionie, gdy wszystkie okoliczne potoki wzbiera艂y i nios艂y kolejn膮 warstw臋 mu艂u do morza. Tam jednak pow贸d藕 ust臋powa艂a, tutaj za艣 (gdzie jest to „tutaj”?) zatopiona, bezkresna d偶ungla, wyrastaj膮ca wprost z wody, mog艂a stanowi膰 sta艂y element krajobrazu.
Spojrza艂em baczniej na powierzchni臋 rzeki. By艂a m臋tna, nieprzejrzysta jak szare mleko i mog艂a mie膰 od kilku centymetr贸w do kilkunastu metr贸w g艂臋boko艣ci. Nie mia艂em poj臋cia, jak g艂臋boko si臋gaj膮 zatopione pnie. Pr膮d by艂 do艣膰 rw膮cy, nie na tyle jednak, 偶eby grozi膰 mi porwaniem, je艣li mocno z艂api臋 si臋 najni偶szych konar贸w. Przy odrobinie szcz臋艣cia, przy braku miejscowych odpowiednik贸w wampirzych kleszczy, 艂uskost贸w i mulistych pu艂apek w dnie, m贸g艂bym powoli brodzi膰 w stron臋... czegokolwiek.
Do brodzenia potrzeba dw贸ch n贸g, Raul. W twoim przypadku by艂oby to raczej podskakiwanie w b艂ocie.
Dobrze, niech b臋dzie: m贸g艂bym podskakiwa膰 na jednej nodze w b艂ocie. Chwyci艂em obur膮cz znajduj膮c膮 si臋 nade mn膮 ga艂膮藕 i opu艣ci艂em lew膮 nog臋 do wody; prawej na razie nie zdejmowa艂em z konara, na kt贸rym przysiad艂em. Wyczyn ten obudzi艂 now膮 fal臋 b贸lu, ale by艂em uparty. Zanurzy艂em stop臋 po kostk臋, potem 艂ydk臋, kolano, przenios艂em na nog臋 ci臋偶ar cia艂a. Obola艂e przedramiona i bicepsy protestowa艂y przeciw tej gimnastyce, a z艂amana noga zsuwa艂a si臋 z podp贸rki. Sykn膮艂em z b贸lu.
Woda mia艂a niespe艂na p贸艂tora metra g艂臋boko艣ci, zdo艂a艂em wi臋c stan膮膰 na zdrowej nodze i pozwoli艂em, by b艂otnista ciecz op艂ywa艂a mi biodra i chlupota艂a o pier艣. By艂a ciep艂a i chyba za jej spraw膮 rwanie w udzie nieco os艂ab艂o.
A w tym ciep艂ym roso艂ku a偶 roi si臋 od milutkich, spasionych mikrob贸w. Niekt贸re to pewnie jeszcze mutanty ze statk贸w kolonizacyjnych, Raul. Ostrz膮 sobie na ciebie z膮bki, m贸j ch艂opcze.
- Zamknij si臋 - powiedzia艂em dr臋two. Rozejrza艂em si臋. Lewe oko mia艂em zapuchni臋te i zalepione rop膮, ale co艣 nieco艣 jeszcze nim widzia艂em. G艂owa p臋ka艂a mi z b贸lu.
Ze wszystkich stron pnie ci膮gn臋艂y si臋 w niesko艅czono艣膰, nikn膮c dopiero w szarej m偶awce; ociekaj膮ce wod膮 li艣cie i konary mia艂y ciemny, szarozielony odcie艅, kt贸ry w tym 艣wietle przechodzi艂 w czer艅. Wydawa艂o mi si臋, 偶e po lewej jest nieco ja艣niej, a i muliste pod艂o偶e z tej strony dawa艂o solidniejsze oparcie nodze.
Zaczajeni wi臋c posuwa膰 si臋 w tym kierunku. Przestawia艂em nog臋, r贸wnocze艣nie przek艂adaj膮c r臋ce z ga艂臋zi na ga艂膮藕. Czasem schyla艂em si臋 przed zwieszaj膮cym si臋 nisko li艣ciem, to zn贸w odsuwa艂em si臋 na bok niczym torreador na zwolnionym filmie, 偶eby usun膮膰 si臋 z drogi unoszonym przez nurt ga艂臋ziom i innym 艣mieciom. Moje dryfowanie ku jasno艣ci trwa艂o wiele godzin, nie mia艂em jednak nic lepszego do roboty.
Zatopiona d偶ungla ko艅czy艂a si臋 na skraju rzeki. Trzyma艂em si臋 ostatniej ga艂臋zi, czu艂em, jak pr膮d usi艂uje wyszarpn膮膰 spode mnie zdrow膮 nog臋 i patrzy艂em na bezkresny szary przestw贸r. Nie widzia艂em drugiego brzegu, cho膰 wcale nie dlatego, 偶e woda ci膮gn臋艂a si臋 tu bez ko艅ca - po nurcie i zawirowaniach poznawa艂em, 偶e stoj臋 nad rzek膮, a nie nad oceanem - ale poniewa偶 g臋sta mg艂a albo ob艂oki sp艂ywa艂y niemal do samej powierzchni, kryj膮c przed moim wzrokiem wszystko, co znajdowa艂o si臋 dalej ni偶 kilkaset metr贸w ode mnie: szar膮 wod臋, szarozielone, ociekaj膮ce deszczem drzewa, ciemnoszare chmury. Robi艂o si臋 coraz ciemniej; zapada艂 zmierzch.
Wiedzia艂em, 偶e dalej ju偶 nie zajd臋. Mia艂em potwornie wysok膮 gor膮czk臋 i mimo upa艂u z臋by szcz臋ka艂y mi z zimna, a r臋ce trz臋s艂y si臋 tak, 偶e z trudem nad nimi panowa艂em. Gdzie艣 po drodze, brn膮c niezgrabnie przez pogr膮偶ony w wodzie las, naruszy艂em z艂amane udo tak, 偶e chcia艂o mi si臋 wy膰. Nie, nie chcia艂o mi si臋 - naprawd臋 wy艂em: z pocz膮tku cichutko, ale kiedy z up艂ywem czasu b贸l narasta艂, a moja sytuacja si臋 pogarsza艂a, zacz膮艂em wywrzaskiwa膰 najpierw s艂owa marsz贸w Stra偶y Planetarnej, a potem bezecne limeryki, kt贸rych nauczy艂em si臋 na barkach na Kansie. Jeszcze p贸藕niej nie stara艂em si臋 nawet wydawa膰 artyku艂owanych d藕wi臋k贸w.
To tyle, je艣li chodzi o budowanie tratwy.
Zaczyna艂em si臋 przyzwyczaja膰 do cierpkiego g艂osu, rozbrzmiewaj膮cego w mojej g艂owie. Zawarli艣my rozejm, kiedy zrozumia艂em, 偶e nie ka偶e mi po艂o偶y膰 si臋 i umrze膰, tylko krytykuje niepewno艣膰 moich stara艅 o utrzymanie si臋 przy 偶yciu.
Oto twoja szansa, Raul. Na lepsz膮 tratw臋 nie masz co liczy膰.
Niedaleko mnie przep艂ywa艂o w艂a艣nie ca艂e wyrwane z korzeniami drzewo. Obraca艂o si臋 wolno wok贸艂 w艂asnej osi. Sta艂em w wodzie do ramion, o dziesi臋膰 metr贸w od g艂贸wnego nurtu rzeki.
- Pewnie - powiedzia艂em na g艂os. Moje zaci艣ni臋te na ga艂臋zi palce ze艣lizn臋艂y si臋 lekko, przesun膮艂em si臋 wi臋c i podci膮gn膮艂em. Co艣 zazgrzyta艂o mi w nodze i tym razem z pewno艣ci膮 przed oczami zamigota艂y czarne placki. - Pewnie - powt贸rzy艂em. Jakie mam szans臋, 偶e nie strac臋 przytomno艣ci, 偶e nie zrobi si臋 ciemno i 偶e do偶yj臋 chwili, gdy zdo艂am wdrapa膰 si臋 na jedno z nich? P艂ywanie nie wchodzi艂o w gr臋: jedn膮 nog臋 mia艂em zupe艂nie wy艂膮czon膮, a pozosta艂e trzy ko艅czyny trz臋s艂y si臋 jak w febrze. Mog艂em jeszcze co najwy偶ej przez kilka minut po艣ciska膰 konar w gar艣ci.
- Pewnie - doda艂em. - Do ostatka.
- Przepraszam, M. Endymion. Czy m贸wi艂 pan do mnie?
Na d藕wi臋k g艂osu niemal pu艣ci艂em ga艂膮藕. Zacisn膮艂em mocniej palce prawej d艂oni, lew膮 za艣 opu艣ci艂em ni偶ej i w s艂abn膮cym 艣wietle spojrza艂em na komlog: l艣ni艂 s艂ab膮 po艣wiat膮, kt贸rej nie widzia艂em ubieg艂ej nocy.
- Niech mnie diabli - powiedzia艂em. - My艣la艂em, 偶e nie dzia艂asz, statku.
- Ten przyrz膮d jest uszkodzony, prosz臋 pana. Jego pami臋膰 zosta艂a wykasowana, a obwody neuronowe s膮 martwe. Funkcjonuje tylko modu艂 komunikacyjny, i to na awaryjnym zasilaniu.
Zmarszczy艂em brwi.
- Nie rozumiem. Skoro masz wyczyszczon膮 pami臋膰, a obwody przetwarzania s膮...
Rzeka szarpn臋艂a moim z艂amanym udem, prowokuj膮c, 偶ebym rozlu藕ni艂 uchwyt. Odebra艂o mi mow臋.
- Statku? - odezwa艂em si臋 wreszcie.
- S艂ucham, M. Endymion?
- Jeste艣 tutaj.
- Ale偶 oczywi艣cie, M. Endymion. Pan i M. Enea kazali艣cie mi tu zosta膰. Mi艂o mi oznajmi膰, 偶e dokona艂em wszystkich niezb臋dnych napraw...
- Poka偶 mi si臋 - rozkaza艂em. Zrobi艂o si臋 ju偶 prawie ca艂kiem ciemno. Znad rzeki wyci膮ga艂y si臋 ku mnie macki lepkiej mg艂y.
Statek si臋 wynurzy艂. Zawis艂 poziomo, z dziobem skierowanym w moj膮 stron臋, na wp贸艂 zanurzony w wodzie niczym wyros艂y nagle spod ziemi olbrzymi g艂az; czarny lewiatan, dziel膮cy g艂贸wny nurt na spienione strugi. Nieca艂e dwadzie艣cia metr贸w ode mnie miga艂y dziobowe 艣wiat艂a pozycyjne; odpowiada艂 im b艂ysk lampki rufowej, skrytej daleko we mgle.
Roze艣mia艂em si臋. Albo rozp艂aka艂em. A mo偶e tylko j臋kn膮艂em.
- Chce pan do mnie podp艂yn膮膰, M. Endymion? Czy te偶 wola艂by pan, 偶ebym to ja si臋 zbli偶y艂?
Palce ze艣lizgiwa艂y mi si臋 z ga艂臋zi.
- Zbli偶 si臋 - poleci艂em i kurczowo zacisn膮艂em obie d艂onie na o艣liz艂ym konarze.
Na pok艂adzie kriogenicznym, gdzie Enea sypia艂a podczas naszego lotu z Hyperiona, znajdowa艂 si臋 automat chirurgiczny, zabytkowy - no c贸偶, ca艂y statek by艂 jednym wielkim zabytkiem - ale po dokonaniu niezb臋dnych napraw sprawny i zaopatrzony w niezb臋dne materia艂y. Ponadto, je艣li da膰 wiar臋 gadaninie statku, Intruzi co艣 w nim majstrowali, jeszcze za 偶ycia konsula. W ka偶dym razie dzia艂a艂.
Le偶a艂em w ciep艂ym, ultrafioletowym 艣wietle, a mi臋kkie sondy autochirurga obmacywa艂y mnie, smarowa艂y si艅ce ma艣ci膮, zszywa艂y g艂臋bsze rany, podawa艂y 艣rodek przeciwb贸lowy w kropl贸wce i ustala艂y pe艂n膮 diagnoz臋.
- To skomplikowane z艂amanie, M. Endymion - stwierdzi艂 statek. - Chce pan przejrze膰 zdj臋cia rentgenowskie i wyniki USG?
- Nie, dzi臋kuj臋 - odpar艂em. - Co z nim zrobimy?
- Autochirurg ju偶 zacz膮艂 nastawia膰 ko艣膰. Przeszczepy i na艂o偶enie plastospoiwa nast膮pi膮 pod narkoz膮. Ze wzgl臋du na uszkodzenia mi臋艣ni i tkanki nerwowej, chirurg zaleca przynajmniej dziesi臋ciogodzinn膮 przerw臋 na sen.
- Ju偶 nied艂ugo.
- Najwi臋kszym jednak zmartwieniem jest pa艅ska podwy偶szona temperatura, M. Endymion.
- To chyba skutek z艂amania, prawda?
- Niestety nie. Wszystko wskazuje na zaka藕ne zapalenie nerek, kt贸re nie leczone zabi艂oby pana szybciej ni偶 efekty uboczne z艂amania ko艣ci udowej.
- A to艣 mnie pocieszy艂.
- Jak to, M. Endymion?
- Niewa偶ne. M贸wi艂e艣, 偶e jeste艣 w pe艂ni sprawny, czy tak?
- Ca艂kowicie. M贸j stan jest chyba nawet lepszy ni偶 przed wypadkiem, je艣li mog臋 si臋 pochwali膰. Widzi pan, ze wzgl臋du na straty materia艂owe obawia艂em si臋, 偶e b臋d臋 zmuszony odtworzy膰 pewne zwi膮zki w臋gla na podstawie do艣膰 ubogich zasob贸w naturalnych tutejszej rzeki. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e dzi臋ki powt贸rnemu przetworzeniu nie u偶ywanych element贸w t艂umik贸w antyprzeci膮偶eniowych, kt贸re w obliczu wprowadzonych przez Intruz贸w modyfikacji s膮 zupe艂nie zb臋dne, zdo艂am podnie艣膰 wydajno艣膰 procesu autonaprawczego o trzydzie艣ci dwa procent, je艣li tylko...
- Mniejsza z tym, statku - przerwa艂em mu. Brak znajomego b贸lu w nodze przyprawia艂 mnie niemal o zawroty g艂owy. - Ile czasu zaj臋艂o ci dokonanie wszystkich napraw?
- Pi臋膰 miesi臋cy standardowych, czyli ponad osiem lokalnych. Ta planeta charakteryzuje si臋 niezwyk艂ym cyklem miesi臋cznym, ma bowiem dwa kr膮偶膮ce nieregularnie ksi臋偶yce, kt贸re, jak mniemam, s膮 z艂apanymi w jej pole grawitacyjne asteroidami, poniewa偶...
- Pi臋膰 miesi臋cy - powt贸rzy艂em. - A pozosta艂e trzy i p贸艂 roku po prostu na nas czeka艂e艣.
- Tak jest, wedle instrukcji. Mam nadziej臋, 偶e A. Bettikowi i M. Enei nic si臋 nie sta艂o.
- Ja r贸wnie偶, statku. Niebawem si臋 przekonamy. Jeste艣 got贸w, 偶eby rusza膰 w drog臋?
- Wszystkie uk艂ady s膮 sprawne, M. Endymion. Czekam na rozkazy.
- Wydaj臋 wi臋c rozkaz: lecimy.
Statek wy艣wietli艂 na ekranie holograficzny obraz okolicy, nad kt贸r膮 zaczynali艣my si臋 wznosi膰. Zapad艂 ju偶 zmrok, ale dzi臋ki nocnym obiektywom z ciemno艣ci wy艂ania艂a si臋 wezbrana rzeka i odleg艂y o kilkaset metr贸w portal transmitera; we mgle go nie widzia艂em. Wzlecieli艣my ponad rzek臋, a potem tak偶e ponad k艂臋bi膮ce si臋 bure ob艂oki.
- Wody znacznie przyby艂o od czasu mojej ostatniej wizyty - zauwa偶y艂em.
- To prawda - przyzna艂 statek. Na ekranie uwidoczni艂a si臋 ju偶 krzywizna globu. S艂o艅ce wynurza艂o si臋 z powodzi strz臋piastych chmur. - Podczas ka偶dego cyklu orbitalnego pow贸d藕 trwa oko艂o trzech tutejszych miesi臋cy.
- Wiesz ju偶 zatem co to za 艣wiat? Kiedy si臋 rozstawali艣my, nie by艂e艣 tego pewien.
- Jestem absolutnie przekonany, 偶e nie jest to 偶adna z dw贸ch tysi臋cy o艣miuset sze艣膰dziesi臋ciu siedmiu planet opisanych w G艂贸wnym Katalogu. Z moich obserwacji astronomicznych wynika, 偶e nie le偶y ani w kosmosie Paxu, ani na terenie dawnej Sieci czy Pogranicza.
- Poza Sieci膮, poza Pograniczem... W takim razie gdzie?
- Oko艂o dwustu osiemdziesi臋ciu lat 艣wietlnych na galaktyczny p贸艂nocny zach贸d od znajduj膮cego si臋 na Pograniczu uk艂adu NNGC 4645 Delta.
W g艂owie troch臋 mi si臋 kr臋ci艂o od 艣rodk贸w przeciwb贸lowych.
- Nowa planeta - powiedzia艂em. - Dalej ni偶 Pogranicze. Sk膮d wobec tego wzi臋艂y si臋 tu transmitery? Dlaczego ta rzeka wchodzi艂a w sk艂ad Tetydy?
- Tego nie wiem, M. Endymion. Czuj臋 si臋 jednak w obowi膮zku nadmieni膰, i偶 wyst臋puje tu du偶o interesuj膮cych form 偶ycia, kt贸re spoczywaj膮c na dnie obserwowa艂em przez wystawione nad wod臋 kamery. Poza przypominaj膮cym p艂aszczk臋 stworzeniem, na kt贸re wraz z M. Ene膮 i A. Bettikiem natkn膮艂 si臋 pan w dole rzeki, jest tu ponad trzysta gatunk贸w istot powietrznych oraz co najmniej dwa gatunki humanoidalne.
- Dwa gatunki humanoidalne? To znaczy - ludzie?
- Nie, nie ludzie: humanoidy. Bez w膮tpienia nie s膮 to potomkowie mieszka艅c贸w Starej Ziemi. Osobniki jednego z gatunk贸w cechuje niewielki wzrost - nieco powy偶ej metra - i pionowa symetria cia艂a, ale zupe艂nie odmienna struktura szkieletu i wyra藕ne czerwonawe zabarwienie sk贸ry.
Przypomnia艂em sobie czerwony monolit skalny, kt贸ry polecieli艣my z Ene膮 obejrze膰, korzystaj膮c z maty grawitacyjnej; drobne stopnie wykute w kamieniu. Pokr臋ci艂em g艂ow膮, 偶eby odsun膮膰 ten obraz.
- To rzeczywi艣cie ciekawe, statku - powiedzia艂em. - Ale wr贸膰my do naszego rejsu. - Krzywizna planety stawa艂a si臋 coraz wyra藕niejsza, a nad jej kraw臋dzi膮 pojawi艂y si臋 pierwsze gwiazdy. Nie migota艂y. Statek wznosi艂 si臋 coraz wy偶ej, a偶 min臋li艣my kartoflowaty ksi臋偶yc i odsun臋li艣my poza jego orbit臋. Nie nazwana planeta zmieni艂a si臋 w o艣lepiaj膮c膮 kul臋 roz艣wietlonych s艂o艅cem chmur. - Wiesz gdzie le偶y Tien Szan, czyli „Niebia艅skie G贸ry”?
- Tien Szan - powt贸rzy艂 statek. - Owszem. O ile mnie pami臋膰 nie myli, nigdy tam nie by艂em, ale mam wsp贸艂rz臋dne. To ma艂a planetka na Pograniczu, na kt贸rej osiedlili si臋 wygna艅cy, ocalali z trzeciej chi艅skiej wojny domowej, toczonej pod koniec hegiry.
- Trafisz tam bez k艂opotu?
- 呕adnych k艂opot贸w nie przewiduj臋 - potwierdzi艂 statek. - To prosty przeskok, aczkolwiek zalecam wykorzystanie komory autochirurg贸w charakterze le偶anki kriogenicznej.
Jeszcze raz pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Nie b臋d臋 spa艂, statku. Przynajmniej nie wtedy, gdy autochirurg doprowadzi ju偶 moj膮 nog臋 do porz膮dku.
- To nie jest najlepszy pomys艂, M. Endymion.
- Niby dlaczego? - Zmarszczy艂em brwi. - Przecie偶 z Ene膮 nie spali艣my podczas skok贸w.
- To prawda, by艂y to jednak stosunkowo kr贸tkie rejsy, wszystkie w obr臋bie dawnej Sieci. W granicach dzisiejszego kosmosu Paxu. Ten skok b臋dzie nieco d艂u偶szy.
- To znaczy艂 - zapyta艂em. Przebieg艂 mnie nag艂y dreszcz. Najd艂u偶szy skok, jakiego dokonali艣my - do uk艂adu Renesansu - trwa艂 dziesi臋膰 dni czasu pok艂adowego i oznacza艂 pi臋ciomiesi臋czny d艂ug czasowy dla oczekuj膮cej na nas Floty Paxu. - Jak d艂ugi?
- Trzy miesi膮ce, osiemna艣cie dni i sze艣膰 godzin standardowych z minutami.
- To niewiele - stwierdzi艂em. Ostami raz widzia艂em Ene臋 wkr贸tce po jej szesnastych urodzinach. R贸偶nica wieku mi臋dzy nami zmniejszy si臋 zatem o kilka miesi臋cy; mo偶e w艂osy jej urosn膮. - Mieli艣my wi臋kszy d艂ug czasowy przy skoku na Renesans.
- To nie jest d艂ug czasowy, M. Endymion. To czas pok艂adowy.
Tym razem przebieg艂 mnie prawdziwy dreszcz. J臋zyk stan膮艂 mi ko艂kiem.
- Trzy miesi膮ce czasu pok艂adowego... - powt贸rzy艂em po chwili. - Jaki to jest d艂ug czasowy?
- Dla osoby mieszkaj膮cej na Tien Szanie? - upewni艂 si臋 statek. Poro艣ni臋ta d偶ungl膮 planeta zmieni艂a si臋 w jasny punkcik za ruf膮, gdy rozp臋dzali艣my si臋 coraz bardziej, zmierzaj膮c do punktu translacji. - Pi臋膰 lat, dwa miesi膮ce i jeden dzie艅. Zdaje pan sobie zapewne spraw臋, 偶e d艂ug czasowy nie jest liniow膮 funkcj膮 czasu podr贸偶y w przestrzeni Hawkinga, lecz zale偶y r贸wnie偶 od takich czynnik贸w, jak...
- Jezu Chryste - przerwa艂em mu i otar艂em spocone czo艂o. - Niech to diabli.
- Odczuwa pan b贸l, M. Endymion? Dolorometr nic takiego nie wykazuje, ale pa艅ski puls sta艂 si臋 wysoce nieregularny. Mo偶emy zwi臋kszy膰 dawk臋 艣rodka przeciwb贸lowego...
- Nie! - warkn膮艂em. - Nic mi nie jest. Po prostu... pi臋膰 lat... Cholera jasna!
Wiedzia艂a o tym? Czy Ene膮 wiedzia艂a, 偶e nasze rozstanie potrwa dla niej kilka lat? Mo偶e powinienem by艂 przelecie膰 statkiem pod portalem w dole rzeki... Ale nie, Ene膮 prosi艂a, 偶ebym go znalaz艂 i polecia艂 na Tien Szan. Ostatnio transmiter przerzuci艂 nas na Mar臋 Infinitus; kto wie, co sta艂oby si臋 tym razem.
- Pi臋膰 lat - mrukn膮艂em. - Szlag by to... B臋dzie mia艂a... Jasna cholera, statku, ona b臋dzie mia艂a dwadzie艣cia jeden lat. B臋dzie doros艂膮 kobiet膮. Strac臋... Nie zobacz臋, jak... Zapomni...
- Czy jest pan pewien, 偶e nic panu nie dokucza, M. Endymion? Wskazania aparatury bardzo gwa艂townie si臋 zmieniaj膮.
- To niewa偶ne, statku.
- Czy mam nastawi膰 autochirurga na sen kriogeniczny?
- Ju偶 niebawem. Przeka偶 mu, 偶e ma mnie u艣pi膰 na czas potrzebny do wyleczenia nogi i zbicia gor膮czki. I niech to b臋dzie przynajmniej dziesi臋膰 godzin. Ile czasu zosta艂o do punktu translacji?
- Tylko siedemna艣cie godzin. To blisko, w obr臋bie uk艂adu.
- Dobrze. Obud藕 mnie za dziesi臋膰 godzin, przygotuj 艣niadanie. .. To samo, co jadali艣my z okazji „niedzieli” podczas rejsu z Hyperiona.
- Jak pan sobie 偶yczy. Co艣 jeszcze?
- Owszem. Czy zarejestrowa艂e艣 jakie艣 holofilmy z... z Ene膮, z naszej podr贸偶y?
- Mam kilka godzin takich nagra艅, M. Endymion: k膮piel w ba艅ce zerowej grawitacji na tarasie; dyskusja o przewadze religii nad rozs膮dkiem; lekcje latania w szybie komunikacyjnym, kiedy to...
- 艢wietnie - uci膮艂em. - Przygotuj je; przejrzeje przy 艣niadaniu.
- Zaprogramuj臋 autochirurga na trzymiesi臋czny sen kriogeniczny po jutrzejszym siedmiogodzinnym interludium.
Westchn膮艂em.
- W porz膮dku.
- Automat chcia艂by zacz膮膰 uzupe艂nianie tkanki nerwowej i podawanie antybiotyk贸w, M. Endymion. Chce si臋 pan zdrzemn膮膰?
- Tak.
- Woli pan 艣ni膰 czy nie? Leki pozwalaj膮 tym sterowa膰.
- Nie - odrzek艂em. - 呕adnych sn贸w. Przyjdzie na nie czas p贸藕niej.
- Znakomicie, M. Endymion. Niech pan smacznie 艣pi.
CZ臉艢膯 DRUGA
15
Jeste艣my z A. Bettikiem, Jigme Norbu i George'em Tsarongiem na jednej z p贸艂ek bazaru w Phari, gdy dociera do nas wie艣膰 o okr臋tach i 偶o艂nierzach Paxu, przybywaj膮cych w ko艅cu na
Tien Szan, kt贸ra to nazwa znaczy „Niebia艅skie G贸ry”.
- Powinni艣my powiedzie膰 o tym Enei - m贸wi臋. Dooko艂a nas, pod nami i nad nami wa偶膮ce tysi膮ce ton rusztowanie chwieje si臋 i trzeszczy pod ci臋偶arem t艂um贸w ludzi zaj臋tych kupowaniem, sprzedawaniem, wymian膮 i k艂贸tniami, przeplatanymi wybuchami weso艂o艣ci. Niewielu s艂ysza艂o nowin臋 o pojawieniu si臋 Paxu; jeszcze mniej zrozumie jej implikacje, kiedy ju偶 si臋 z ni膮 zapozna. Pos艂a艅cem, kt贸ry j膮 przyni贸s艂, jest Chim Din, mnich, kt贸ry w艂a艣nie wr贸ci艂 ze stolicy, z Potali, gdzie pracuje jako nauczyciel w zimowym pa艂acu dalajlamy. Na szcz臋艣cie co drugi tydzie艅 sp臋dza jako pomocnik na budowie Hsuankung Ssu, czyli „Napowietrznej 艢wi膮tyni”, projektu nadzorowanego przez Ene臋. Zaczepia, nas na bazarze, zmierzaj膮c w艂a艣nie do 艣wi膮tyni, dzi臋ki czemu jeste艣my jednymi z pierwszych ludzi poza dworem w Polali, kt贸rzy otrzymuj膮 t臋 wiadomo艣膰.
- Pi臋膰 okr臋t贸w - m贸wi Chim Din. - Kilkuset chrze艣cijan; po艂owa z nich to 偶o艂nierze w czerwonoczarnych mundurach; po艂ow臋 pozosta艂ej po艂owy stanowi膮 odziani na czarno misjonarze. Wynaj臋li sobie star膮 gomp臋 sekty Czerwonych Kapeluszy nad brzegiem Rhan Tso, Jeziora Wydr, nieopodal Fallusa Siwy. Po艣wi臋cili cz臋艣膰 gompy i zrobili w niej kaplic臋 ku czci swego boga, jednego w trzech osobach. Dalajlama nie pozwala im u偶ywa膰 machin lataj膮cych ani zapuszcza膰 si臋 za po艂udniow膮 granic臋 Pa艅stwa 艢rodka, ale w jego obr臋bie mog膮 porusza膰 si臋 bez ogranicze艅.
- Powinni艣my powiedzie膰 o tym Enei - powtarzam. Nachylam si臋 przy tym w stron臋 A. Bettika, 偶eby przekrzycze膰 bazarowy harmider.
- Powinni艣my powiedzie膰 wszystkim w Jokungu - stwierdza android. Odwraca si臋, prosi George'a i Jigme, 偶eby ko艅czyli zakupy i nie zapomnieli o znalezieniu tragarzy, kt贸rzy przenios膮 zam贸wione liny i drewno bambusowe, po czym zarzuca sobie na rami臋 wypchany plecak, sprawdza zwieszaj膮cy si臋 z uprz臋偶y sprz臋t wspinaczkowy i daje mi znak skinieniem g艂owy.
Podnosz臋 w艂asny plecak i ruszam przodem. Opuszczamy bazar i schodzimy po drabinach na poziom lin zjazdowych.
- Powietrzna Droga b臋dzie chyba szybsza ni偶 Droga Piesza, prawda? - pytam.
Niebieski cz艂owiek kiwa g艂ow膮. Z wahaniem proponowa艂em powr贸t Drog膮 Powietrzn膮, gdy偶 dla jednor臋kiego A. Bettika korzystanie z lin i 艣lizg贸w jest do艣膰 trudne. Przy ponownym spotkaniu zdziwi艂em si臋, 偶e nie wprawi艂 sobie w kikut stalowego haka - jego lewe rami臋 ko艅czy si臋 t臋po mi臋dzy 艂okciem i nadgarstkiem - wkr贸tce jednak przekona艂em si臋, 偶e pos艂uguj膮c si臋 sk贸rzanym pasem i r贸偶nym wyposa偶eniem dodatkowym nauczy艂 si臋 znakomicie zast臋powa膰 brakuj膮c膮 d艂o艅.
Owszem, M. Endymion - m贸wi. - Droga Powietrzna jest znacznie szybsza. Chyba 偶e zamierza pan pos艂a膰 jednego z lotnik贸w jako kuriera.
Patrz臋 na niego, podejrzewaj膮c, 偶e nabija si臋 ze mnie. Lotnicy stanowi膮 zupe艂nie odr臋bn膮, szalon膮 spo艂eczno艣膰. Szybuj膮 na paralotniach z wysokich szczyt贸w i wie偶, chwytaj膮 pr膮dy wznosz膮ce przy masywnych skalnych 艣cianach i pokonuj膮 rozleg艂e przestrzenie mi臋dzy graniami i wierzcho艂kami, gdzie nie rozpi臋to lin i nie pobudowano most贸w; obserwuj膮 ptaki i szukaj膮 dogodnych pr膮d贸w termicznych, jakby od tego zale偶a艂o ich 偶ycie... Bo rzeczywi艣cie zale偶y. Nigdzie dooko艂a nie ma p艂askiego skrawka terenu, na kt贸rym lotnik m贸g艂by wyl膮dowa膰 w razie nag艂ej zmiany kierunku zdradzieckiego wiatru, zaniku pr膮du wznosz膮cego czy k艂opot贸w z lotni膮; przymusowe l膮dowanie na grani prawie zawsze ko艅czy si臋 tragicznie: najdrobniejsza pomy艂ka w ocenie si艂y wiatru, komina powietrznego, pr膮du - ka偶dy taki b艂膮d to 艣mier膰 lotnika. Dlatego 偶yj膮 samotnie, wyznaj膮 tajemny kult i pobieraj膮 astronomiczne sumy za przenoszenie wiadomo艣ci od dalajlamy, z Potali, za rozwijanie wst臋g z buddyjskimi modlitwami podczas 艣wi膮t religijnych, za przekazywanie informacji do biur kupc贸w, kt贸rzy chc膮 zyska膰 na czasie i uprzedzi膰 konkurencj臋 - a tak偶e, jak g艂osz膮 legendy, za loty na le偶膮cy na wschodzie Taj Szan, kt贸ry od g艂贸wnego masywu Tien Szanu dzieli ponad sto kilometr贸w przestworzy i zab贸jczych chmur.
- Chyba lepiej nie powierza膰 tej wiadomo艣ci lotnikowi - m贸wi臋.
A. Bettik kiwa g艂ow膮.
- Ma pan racj臋, M. Endymion. Natomiast tutaj, na bazarze, w stoisku Cechu Lotnik贸w, mo偶emy kupi膰 sobie paralotnie. Tak by艂oby najszybciej. S膮 drogie, ale mo偶na by sprzeda膰 cz臋艣膰 zyk贸z ze stada.
Nigdy nie potrafi臋 rozpozna膰, kiedy m贸j przyjaciel android 偶artuje. Przypominam sobie sw贸j ostatni lot na paralotni i z trudem powstrzymuj臋 dreszcz zgrozy.
- Lata艂e艣 ju偶 na tej planecie? - pytam.
- Nie, M. Endymion.
- A na jakiej艣 innej?
- Nie, M. Endymion.
- Jak oceni艂by艣 nasze szans臋?
- Jedna na dziesi臋膰 - odpowiada android bez namys艂u.
- A jakie mamy szans臋 p贸藕nym popo艂udniem na linach i 艣lizgu?
- Dziewi臋膰 na dziesi臋膰 przed zmrokiem - m贸wi A. Bettik. - Mniej, je艣li nie dotrzemy na czas do 艣lizgu.
- W takim razie pospieszmy si臋 z tymi linami.
Stoimy chwil臋 w kr贸tkiej kolejce go艣ci, kt贸rzy opuszczaj膮 bazar, zje偶d偶aj膮c po linie, po czym stajemy na platformie wst臋pnej. Bambusowa p贸艂ka znajduje si臋 oko艂o dwudziestu metr贸w poni偶ej najni偶szego poziomu rusztowa艅 bazaru i wystaje o dobre pi臋膰 metr贸w dalej nad otch艂ani膮 ni偶 ca艂a reszta Phari. Pod nami znajduje si臋 kilka kilometr贸w powietrza, na dnie tej pustki zalega za艣 morze wszechobecnych chmur, spi臋trzone wok贸艂 stercz膮cych z niego skalnych wie偶 na podobie艅stwo fal przyp艂ywu, bij膮cych o brzegi. Wiem, 偶e dalsze kilka kilometr贸w pod chmurami rozci膮ga si臋 kr贸lestwo truj膮cych gaz贸w i morze kwasu, pokrywaj膮ce ca艂膮 powierzchni臋 planety z wyj膮tkiem g贸rskich turni.
Liniarz daje nam znak i razem z A. Bettikiem wchodzimy na platform臋 startow膮. We wszystkich kierunkach rozchodzi si臋 z niej ponad dwadzie艣cia lin, kt贸re opadaj膮 w d贸艂 czarn膮 paj臋czyn膮 i nikn膮 na granicy pola widzenia. Najbli偶sza stacja ko艅cowa zjazdu znajduje si臋 ponad p贸艂tora kilometra na pomoc st膮d, na skalnym wyst臋pie strzelaj膮cym w niebo po艣r贸d lodowych zerw wspania艂ej Czomo Lori, „Kr贸lowej 艢niegu”. My jednak udajemy si臋 na wsch贸d, nad otch艂ani膮 dziel膮c膮 g贸rskie masywy, a punkt docelowy naszego zjazdu le偶y o dwadzie艣cia kilometr贸w od Phari. Nasz lina wygl膮da, jakby urywa艂a si臋 w powietrzu, gdy偶 zlewa si臋 z gin膮c膮 powoli w mroku skaln膮 艣cian膮. Miejsce, do kt贸rego zd膮偶amy, znajduje si臋 dalsze trzydzie艣ci pi臋膰 kilometr贸w stamt膮d, tym razem w kierunku p贸艂nocno-
wschodnim. Id膮c pieszo, najpierw wzd艂u偶 Phari, p贸藕niej za艣 po mostkach i napowietrznych chodnikach, potrzebowaliby艣my oko艂o sze艣ciu godzin na pokonanie ca艂ej trasy; korzystaj膮c z lin i 艣lizgu mamy szans臋 skr贸ci膰 podr贸偶 o po艂ow臋, tyle 偶e dzie艅 ma si臋 ju偶 ku ko艅cowi i 艣lizg b臋dzie szczeg贸lnie niebezpieczny. Ponownie zerkam na opadaj膮ce s艂o艅ce i jeszcze raz rozwa偶am sensowno艣膰 naszego planu.
- Gotowi? - grzmi basowym g艂osem liniarz, malutki, 艣niady m臋偶czyzna w po艂atanej i poplamionej chubie. Bez przerwy 偶uje korze艅 besilu i teraz odwraca si臋, by splun膮膰 na d贸艂, poza platform臋. Podchodzimy do liny.
- Gotowi - odpowiadamy unisono.
- Zachowajcie odst臋p. - Liniarz pokazuje mi, 偶e b臋d臋 jecha艂 pierwszy.
Wyci膮gam spod oplataj膮cej ca艂e cia艂o uprz臋偶y wsporniki, przebiegam d艂o艅mi po p臋tli ze sprz臋tem, nazywanej przez nas „szpejark膮”, wybieram z niej na dotyk w贸zeczek z dwoma o艣kami i wpinam go karabinkiem w pier艣cienie na ko艅cach wspornik贸w. Na drugim karabinku wi膮偶臋 muntera, kt贸ry pos艂u偶y mi jako zapasowy hamulec, gdyby zawi贸d艂 mechanizm hamuj膮cy w贸zka, po czym znajduj臋 trzeci, najlepszy karabinek i spinam nim fartuchy w贸zka, tak 偶eby obejmowa艂y lin臋. Przewlekam nast臋pnie link臋 zabezpieczaj膮c膮 przez pierwsze dwa karabinki, zawi膮zuj臋 na niej kr贸tkiego prusika i wpinam j膮 w uprz膮偶 na piersi, pod wspornikami. Zajmuje mi to nieca艂膮 minut臋. Podnosz臋 r臋ce, chwytam pier艣cienie steruj膮ce w贸zka i podskakuj臋, chc膮c sprawdzi膰 zar贸wno jego mocowanie, jak i moje w臋z艂y i zabezpieczenia. Wszystko w porz膮dku.
Liniarz podchodzi do mnie i oczami eksperta ogl膮da bacznie pier艣cienie i zacisk w贸zka. Przesuwa nim jaki艣 metr tam i z powrotem po linie, 偶eby sprawdzi膰, czy poruszaj膮ce si臋 praktycznie bez tarcia o艣ki chodz膮 g艂adko. Na koniec wiesza si臋 na mnie niczym drugi plecak, a potem puszcza gwa艂townie i patrzy, czy mocowania trzymaj膮. Wiem, 偶e nie przej膮艂by si臋 zbytnio, gdybym spad艂 z liny, ale gdyby w贸zek utkwi艂 gdzie艣 po drodze, na dwudziestokilometrowym odcinku splecionych, ci膮gn膮cych si臋 w niesko艅czono艣膰 monow艂贸kien, to w艂a艣nie on musia艂by zrobi膰 z nim porz膮dek, zawieszony gdzie艣 tam na drewnianej 艂aweczce, kilometry nad otch艂ani膮. Wygl膮da jednak na to, 偶e wszystko nale偶ycie przygotowa艂em.
- Jazda! - m贸wi liniarz i poklepuje mnie po ramieniu.
Skacz臋 przed siebie. Plecak podskakuje mi do g贸ry, uprz膮偶 rozci膮ga si臋, lina obwisa jeszcze bardziej, a z wn臋trza obudowy w贸zka dobiega mnie cichutki pomruk. Popuszczaj膮c zaci艣ni臋te na pier艣cieniach kciuki zaczynani si臋 rozp臋dza膰 i w kilka sekund p贸藕niej mkn臋 z osza艂amiaj膮c膮 pr臋dko艣ci膮 w d贸艂. Podnosz臋 nogi i siadam w uprz臋偶y; ruch ten w ostatnich trzech miesi膮cach wszed艂 mi ju偶 w krew. Masyw Kun Luna, ku kt贸remu zmierzamy, l艣ni w promieniach s艂o艅ca. Cie艅 wype艂nia przestw贸r pode mn膮 i pe艂znie w g贸r臋 Phari.
Czuj臋 lekki wzrost napr臋偶enia liny i s艂ysz臋 pomruk drugiego w贸zka: to A. Bettik zaczyna zje偶d偶a膰 za mn膮. Odwracam si臋 i widz臋, jak oddala si臋 od platformy startowej, ko艂ysz膮c si臋 na elastycznych wspornikach, w klasycznej pozycji, z nogami wyprostowanymi pod k膮tem prostym do tu艂owia. Z najwy偶szym trudem udaje mi si臋 dostrzec link臋 biegn膮c膮 od sk贸rzanej obejmy na jego lewym ramieniu do hamulca w贸zka. A. Bettik macha do mnie, wi臋c odpowiadam mu tym samym gestem i odwracam si臋 do przodu, koncentruj膮c na przemykaj膮cej nade mn膮 ze 艣wistem linie: czasem jaki艣 ptak przysiadzie na niej, 偶eby odpocz膮膰; czasem trafi si臋 gruda lodu albo nier贸wno艣膰 splotu; zdarza si臋, cho膰 bardzo rzadko, natrafi膰 na zaklinowany w贸zek, kt贸rego w艂a艣ciciel mia艂 wypadek albo z sobie tylko wiadomych przyczyn po prostu wypi膮艂 si臋 z uprz臋偶y; jeszcze rzadziej, ale wystarczaj膮co cz臋sto, by zapa艣膰 w pami臋膰, bywa, 偶e kto艣, kto 偶ywi jakie艣 pretensje wobec ludzko艣ci b膮d藕 przejawia sk艂onno艣ci psychopatyczne, instaluje na linie samozaciskow膮 p臋tl臋 albo spr臋偶ynow膮 blokad臋. Nast臋pnego pasa偶era czeka wi臋c niemi艂a niespodzianka. Kar膮 za tego rodzaju wyst臋pki jest str膮cenie z najwy偶szej platformy w Potali b膮d藕 Jokungu, niewielka to jednak pociecha dla pechowca, kt贸ry pierwszy natknie si臋 na p臋tl臋 czy blok.
Na szcz臋艣cie 偶adna z tych ewentualno艣ci nie przytrafia mi si臋, gdy mkn臋 po superlekkiej linie nad bezdenn膮 przepa艣ci膮. Jedynymi towarzysz膮cymi mi d藕wi臋kami s膮 buczenie hamulca w贸zka, kt贸rym reguluj臋 pr臋dko艣膰 zjazdu, oraz 艣wist powietrza. Wci膮偶 dosi臋gaj膮 nas promienie s艂o艅ca. Na Tien Szan zawita艂a wprawdzie wiosna, lecz powy偶ej o艣miu tysi臋cy metr贸w zawsze panuje przenikliwy ch艂贸d. Oddychanie natomiast nie sprawia mi k艂opotu: ka偶dego dnia, jaki sp臋dzam w Niebia艅skich G贸rach, dzi臋kuj臋 bogom odpowiedzialnym za ewolucj臋 planet, 偶e mimo ni偶szego ni偶 na Starej Ziemi ci膮偶enia - wynosz膮cego 0,954 g - tlenu na tej wysoko艣ci nie brakuje. Patrz臋 na przemykaj膮ce tysi膮ce metr贸w pode mn膮 chmury i my艣l臋 o spienionym oceanie, smaganym wiatrami g臋stego dwutlenku w臋gla i fosgenu. Na Tien Szanie nie ma prawdziwego l膮du sta艂ego - tylko g臋sta zupa bezkresnego oceanu i wyrastaj膮ce z niej niezliczone masywy g贸rskie, si臋gaj膮ce warstwy bogatej w tlen i sk膮pane w promieniach jasnego s艂o艅ca.
Wracaj膮 wspomnienia. Przypominam sobie inny, podobny krajobraz ze 艣wiata, na kt贸rym znalaz艂em si臋 przed paroma miesi膮cami. My艣l臋 o pierwszym dniu na pok艂adzie statku: nie osi膮gn臋li艣my jeszcze punktu translacji, moja noga stopniowo goi艂a si臋, a infekcja ust臋powa艂a.
- Zastanawiam si臋, jak si臋 tu dosta艂em - rzuci艂em od niechcenia. - Ostatnie, co pami臋tam, to olbrzymia...
W odpowiedzi na moje g艂o艣ne rozwa偶ania statek wy艣wietli艂 holo zarejestrowane przez jedn膮 z kamer, gdy jeszcze spoczywa艂 cicho na dnie rzeki. Pada艂 deszcz i s艂aby blask gwiazd musia艂 zosta膰 sztucznie wzmocniony, bo wyra藕nie widzia艂em po艂yskuj膮cy zielono transmiter i targane wichur膮 drzewa. Nagle spod 艂uku wynurzy艂a si臋 macka, d艂u偶sza od ca艂ego statku konsula, zaci艣ni臋ta na czym艣 w rodzaju dziecinnego kajaka, oplatanego mas膮 podartej tkaniny paralotni. Macka wykona艂a jeden zgrabny, mi臋kki gest i kajak, p艂achta i spoczywaj膮ca w kokpicie nieprzytomna posta膰 przelecia艂y jakie艣 sto metr贸w w powietrzu, by znikn膮膰 w 艂ami膮cych si臋 koronach drzew.
- Dlaczego od razu po mnie nie przylecia艂e艣? - zapyta艂em z nie skrywan膮 irytacj膮 w g艂osie. Noga wci膮偶 dawa艂a mi si臋 we znaki. - Po co czeka艂e艣 ca艂膮 noc, kiedy ja wisia艂em na drzewie w strugach deszczu? Mog艂em umrze膰.
- Moje instrukcje nie przewidywa艂y zabrania pana po powrocie na pok艂ad - us艂ysza艂em w odpowiedzi arogancki, debilnie mentorski g艂os statku. - M贸g艂 pan wykonywa膰 jakie艣 istotne zadanie, w kt贸rym nie nale偶a艂o panu przeszkadza膰. Gdyby nie odezwa艂 si臋 pan przez kilka dni, wys艂a艂bym do d偶ungli bezza艂ogowy pe艂zacz, 偶eby sprawdzi艂, czy nic si臋 panu nie sta艂o.
Powiedzia艂em g艂o艣no, co mo偶e zrobi膰 z tak pojmowan膮 logik膮.
- To doprawdy niezwyk艂e okre艣lenie - stwierdzi艂. - Wbudowano wprawdzie we mnie pewne elementy organiczne, przede wszystkim zdecentralizowane jednostki obliczeniowe oparte na DNA, nie jestem jednak istot膮 biologiczn膮 w 艣cis艂ym znaczeniu tego s艂owa. Nie mam uk艂adu pokarmowego. Nie odczuwam potrzeby wydalania, je艣li nie liczy膰 rzadkich moment贸w, kiedy musz臋 si臋 pozby膰 nadmiaru szkodliwych dla pasa偶er贸w gaz贸w. W zwi膮zku z tym nie dysponuj臋 odbytnic膮 ani w przeno艣ni, ani dos艂ownie, a wobec tego nie wydaje mi si臋, by stosowne by艂o polecenie...
- Zamknij si臋 - powiedzia艂em.
Zjazd trwa niespe艂na pi臋tna艣cie minut. Hamuj臋 ostro偶nie na widok coraz bli偶szego muru Kun Luna. Od kilkuset metr贸w mo偶emy z A. Bettikiem podziwia膰 nasze cienie, k艂ad膮ce si臋 na roz艣wietlonej pomara艅czowo skalnej 艣cianie. Upodabniamy si臋 do lalek z teatru cieni: dwie figurki na patykach, wymachuj膮ce wszystkimi ko艅czynami. Zaciskamy pier艣cienie wspornik贸w, 偶eby zmniejszy膰 tempo zjazdu i przygotowujemy si臋 do zeskoku. Pomruk hamulca narasta i przechodzi w g艂o艣ny j臋k, gdy wytracam resztki pr臋dko艣ci przed p贸艂k膮 l膮dowiska - sze艣ciometrow膮 kamienn膮 p艂yt膮, za kt贸r膮 艣cian臋 wy艂o偶ono pikowan膮 we艂n膮 zykozy, dzi艣 ju偶 pobr膮zowia艂膮 i cz臋艣ciowo nadgni艂膮 wskutek nieprzyjaznych warunk贸w atmosferycznych.
Ze艣lizguj臋 si臋 i zeskakuj臋 na kamie艅 trzy metry od 艣ciany, 艂api臋 r贸wnowag臋 i z praktyk膮 nabyt膮 w wielu pr贸bach wypinam w贸zek i lin臋 zabezpieczaj膮c膮. Zaraz za mn膮 l膮duje A. Bettik, kt贸ry, cho膰 jednor臋ki, wykazuje si臋 niesko艅czenie wi臋ksz膮 zwinno艣ci膮 i gracj膮; po zeskoku na dystansie niespe艂na metra wytraca pr臋dko艣膰 do zera.
Przez chwil臋 stoimy bez ruchu; patrzymy, jak s艂o艅ce balansuje na grani Phari, a jego niemal poziome promienie barwi膮 na z艂oto sto偶kowaty szczyt na po艂udniu. Sko艅czywszy dopasowywa膰 uprz臋偶e i p臋tle ze sprz臋tem, m贸wi臋:
- 艢ciemni si臋, zanim zejdziemy do Pa艅stwa 艢rodka.
A. Bettik kiwa g艂ow膮.
- Chcia艂bym przeby膰 艣lizg przed zmrokiem, M. Endymion, ale chyba nie b臋dziemy mieli tyle szcz臋艣cia.
Czuj臋, jak na my艣l o pokonywaniu 艣lizgu po ciemku kurczy mi si臋 moszna. Zastanawiam si臋 czy android p艂ci m臋skiej wykazuje podobne reakcje fizjologiczne.
- Chod藕my ju偶 - rzucam i truchcikiem ruszam wzd艂u偶 kraw臋dzi kamiennego bloku.
Zje偶d偶aj膮c po linie stracili艣my kilkaset metr贸w wysoko艣ci, kt贸re teraz trzeba b臋dzie nadrobi膰. P贸艂ka niebawem si臋 ko艅czy - pod szczytami Niebia艅skich G贸r niewiele jest p艂askich powierzchni - i pod stopami zaczyna nam klekota膰 chodnik z kar艂owatych bambus贸w, wystaj膮cy ze 艣ciany i zawieszony nad pustk膮. Nie ma barierki. Zrywa si臋 ch艂odny, wieczorny wiatr, zapinam wi臋c szczelnie ocieplan膮 kurtk臋 i chub臋 z zykoziej we艂ny. Kiedy biegn臋, plecak kolebie mi si臋 na grzbiecie.
Wej艣cie znajduje si臋 nieca艂y kilometr na p贸艂noc od l膮dowiska. Po drodze nikogo nie spotykamy, za to daleko w dole, po przeciwnej stronie nikn膮cej w chmurach doliny migocz膮 pierwsze pochodnie zapalane na Drodze Pieszej z Phari do Jokungu. Poprowadzona na rusztowaniach droga i labirynt wisz膮cych most贸w po tej stronie Wielkiej Otch艂ani o偶ywa, gdy tysi膮ce ludzi ruszaj膮 na p贸艂noc; niekt贸rzy z pewno艣ci膮 zmierzaj膮 do Napowietrznej 艢wi膮tyni, 偶eby wys艂ucha膰 wieczornego wyst膮pienia Enei. Chc臋 si臋 tam znale藕膰 przed nimi.
Dochodzimy do miejsca, gdzie cztery liny zwieszaj膮 si臋 z pionowej 艣ciany, wznosz膮cej si臋 w niebo na wysoko艣膰 siedmiuset metr贸w ponad nami. Liny s膮 czerwone, a wi臋c przeznaczone do wej艣cia na g贸r臋. Par臋 metr贸w dalej wisz膮 cztery niebieskie, po kt贸rych mo偶na zjecha膰 z grani. Skrywa nas ju偶 wieczorny cie艅, a wiatr robi si臋 coraz zimniej szy.
- Idziemy obok siebie? - pytam A. Bettika i wskazuj臋 jedn膮 ze 艣rodkowych lin.
Android kiwa g艂ow膮. Jego b艂臋kitne oblicze nie zmieni艂o si臋 ani na jot臋 od czasu naszego spotkania na Hyperionie, chocia偶 dla niego min臋艂o ju偶 prawie dziesi臋膰 lat. Ale czemu si臋 dziwi膰 - czy android mia艂by si臋 starze膰?
Zdejmujemy ze szpejarek elektryczne w艂aziki i wpinamy si臋 w dwie s膮siednie liny, szarpn膮wszy nimi uprzednio, jakby mia艂o nas to upewni膰, 偶e s膮 solidnie zakotwiczone. Liniarze sprawdzaj膮 je tylko od czasu do czasu, a zdarza si臋, 偶e splecione monow艂贸kna przecieraj膮 si臋 na wyst臋pach skalnych i w zaciskach jumar贸w albo obrastaj膮 lodem. C贸偶, wkr贸tce wszystkiego si臋 dowiemy.
Do w艂azik贸w przypinamy strzemiona, A. Bettik za艣 odwija dodatkowo osiem metr贸w liny wspinaczkowej, kt贸rej jeden koniec przyczepia do uprz臋偶y zakr臋canym karabinkiem - ja robi臋 to samo z drugim. Dzi臋ki temu nawet gdyby jedna z lin si臋 zerwa艂a, osoba na drugiej z nich powstrzyma upadek pechowca. Przynajmniej taka jest teoria.
W艂azik elektryczny to szczytowe osi膮gni臋cie techniki, jakim dysponuje wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w Tien Szanu: zasilany bateri膮 s艂oneczn膮 i niewiele wi臋kszy od d艂oni, kt贸r膮 zaciskam na wygodnie wymodelowanym uchwycie, stanowi naprawd臋 zgrabn膮 zabawk臋 wspinaczkow膮. A. Bettik sprawdza sw贸j sprz臋t i daje mi znak skinieniem g艂owy. Kciukami uruchamiam w艂aziki; zapalaj膮 si臋 zielone lampki. Przesuwam prawy przyrz膮d do g贸ry, blokuj臋 go, stawiam stop臋 w strzemi臋, sprawdzam czy trzyma, przesuwam lewy w艂azik, blokuj臋, przenosz臋 lew膮 stop臋 dwie p臋tle wzwy偶 - i tak dalej przez siedemset metr贸w. Czasem zatrzymujemy si臋, 偶eby spojrze膰 w dolin臋, gdzie Drog臋 Piesz膮 roz艣wietlaj膮 setki pochodni. S艂o艅ce ju偶 zasz艂o, niebo natychmiast 艣ciemnia艂o do fioletu i purpury, pojawiaj膮 si臋 najja艣niejsze gwiazdy. Zosta艂o nam jeszcze ze dwadzie艣cia minut do zmroku - czyli 艣lizg po ciemku.
Wzdrygam si臋 na d藕wi臋k zawodzenia wichury.
Ostatnie dwie艣cie metr贸w wspinamy si臋 wzd艂u偶 lodowej 艣ciany. Obaj mamy w plecakach sk艂adane raki, ale nie s膮 nam potrzebne, gdy kontynuujemy m臋cz膮cy rytua艂: w艂azik do g贸ry - blokada - krok - podci膮gni臋cie strzemienia - chwila przerwy - w艂azik - blokada - krok - strzemi臋 - przerwa - w艂azik... Na pokonanie ca艂ych siedmiuset metr贸w zu偶ywamy czterdzie艣ci minut i kiedy wychodzimy na platform臋, na lodowej grani jest ju偶 ciemno.
Tien Szan ma pi臋膰 ksi臋偶yc贸w; cztery z nich to asteroidy, uwi臋zione w polu grawitacyjnym planety na tyle nisko, 偶e odbijaj膮 nieco s艂onecznego 艣wiat艂a, pi膮ty za艣 rozmiarami prawie dor贸wnuje ksi臋偶ycowi Starej Ziemi. W prawej g贸rnej cz臋艣ci jego powierzchni臋 rozdziera gigantyczny krater, kt贸rego ramiona, niczym l艣ni膮ca paj臋czyna, si臋gaj膮 wszystkich kraw臋dzi okr膮g艂ej tarczy. Nosi on nazw臋 „Wyroczni” i wschodzi na p贸艂nocnym wschodzie, gdy wolno idziemy z A. Bettikiem na p贸艂noc w膮sk膮, 艣nie偶n膮 grani膮. Musimy trzyma膰 si臋 umocowanych na sta艂e por臋cz贸wek, 偶eby zimny pr膮d termiczny nie porwa艂 nas i nie cisn膮艂 w d贸艂.
Naci膮gn膮艂em na twarz kaptur i mask臋, ale lodowaty wicher bole艣nie k膮sa oczy i ods艂oni臋te skrawki sk贸ry. Powinni艣my si臋 spieszy膰, mam jednak ogromn膮 ochot臋 sta膰 i patrze膰 - jak zwykle, kiedy znajd臋 si臋 na stacji przesiadkowej Kun Lun, a przede mn膮 rozci膮ga si臋 Pa艅stwo 艢rodka i ca艂y 艣wiat Niebia艅skich G贸r.
Zatrzymuj臋 si臋 na p艂askim polu 艣nie偶nym u szczytu 艣lizgu i rozgl膮dam dooko艂a, ch艂on膮c widok ca艂ym sob膮. Na po艂udnie i zach贸d od nas, ponad roz艣wietlonymi mlecznym blaskiem chmurami, w 艣wietle Wyroczni l艣ni gra艅 Phari. Wzd艂u偶 grani na p贸艂noc od Phari pochodnie wyznaczaj膮 przebieg Drogi Pieszej; jeszcze dalej na pomocy dostrzegam o艣wietlone mosty wisz膮ce. Za bazarem niebo b艂yszczy 艂un膮 - wyobra偶am sobie, 偶e to 艣wiat艂a cudownej Polali, pa艂acu zimowego Jego 艢wi膮tobliwo艣ci dalajlamy, najwspanialszego dzie艂a architektonicznego na ca艂ej planecie. Wiem, 偶e zaledwie kilka kilometr贸w dalej na pomoc od tego miejsca Paxowi przyznano w艂a艣nie prawo do rozporz膮dzania enklaw膮 Rhan Tso, skryt膮 w cieniu Shivlingu, „Fallusa Siwy”. U艣miecham si臋 pod mask膮 na my艣l o chrze艣cija艅skich misjonarzach zamartwiaj膮cych si臋 owym poga艅skim blu藕nierstwem.
Za Potal膮, setki kilometr贸w na zach贸d, rozci膮ga si臋 g贸rska kraina Koko Nor, s艂yn膮ca z niezliczonych wisz膮cych wiosek i niebezpiecznych most贸w. Daleko na po艂udnie, na grani Lobsang Gyatso, le偶y kraj sekty 呕贸艂tych Kapeluszy, kt贸rego granic臋 wyznacza samotny szczyt Nanda Devi, gdzie pono膰 mieszka hinduska bogini szcz臋艣cia. Na po艂udniowy zach贸d stamt膮d, na widnokr臋gu, gdzie wci膮偶 p艂on膮 艣wiat艂a zachodu, znajduje si臋 Muztagh Alta, na kt贸rej stokach kilkadziesi膮t tysi臋cy muzu艂man贸w strze偶e grobowc贸w Alego i innych 艣wi臋tych islamu. Na pomoc od Muztagh Alty g贸ry prowadz膮 na tereny, kt贸rych nie widzia艂em - nawet z orbity, kiedy podchodzi艂em do l膮dowania - zamieszkane przez W臋druj膮cych 呕yd贸w. Zbudowane na stokach Syjonu bli藕niacze miasta Abraham i Izaak mog膮 si臋 pochwali膰 najwspanialszymi bibliotekami Tien Szanu. Na p贸艂nocny zach贸d od nich wyrastaj膮 Sumeru - 艣rodek wszech艣wiata - oraz Harney Peak - co ciekawe, r贸wnie偶 b臋d膮cy 艣rodkiem wszech艣wiata. Jeszcze dalej w tym samym kierunku znale藕膰 mo偶na cztery G贸ry San Francisco, gdzie potomkowie Indian Hopi i Eskimos贸w wiod膮 surowy 偶ywot w艣r贸d skutych lodem turni i poro艣ni臋tych paprociami w膮woz贸w - przekonani, 偶e to zamieszkane przez nich szczyty s膮 p臋pkiem kosmosu.
Kiedy odwracam si臋, by spojrze膰 prosto na pomoc, moim oczom ukazuje si臋 najwy偶sza g贸ra na naszej p贸艂kuli, a zarazem pomocny stra偶nik naszego 艣wiata - zapadaj膮ca niedaleko st膮d w fosgenowe chmury Czomo Lori, czyli Kr贸lowa 艢niegu. To niewiarygodne, ale jej zalodzony szczyt wci膮偶 l艣ni 艣wiat艂em s艂onecznym, kiedy Wyrocznia omywa jej wschodnie rami臋 mlecznym blaskiem.
Kun Lun i Phari wybiegaj膮 z Czomo Lori na po艂udnie, rozchodz膮c si臋 coraz szerzej. Na po艂udnie od spinaj膮cych je lin, z kt贸rych jedn膮 w艂a艣nie przebyli艣my, oba grzbiety rozdzielaj膮 si臋 tak bardzo, 偶e dziel膮cej je pustki niemal nie spos贸b pokona膰. Odwracam si臋 plecami do dm膮cego z p贸艂nocy wiatru i patrz臋 na wsch贸d i po艂udnie: gra艅 Kun Luna zakrzywia si臋, a ja wyobra偶am sobie, 偶e widz臋 艣wiat艂a oddalonego o dwie艣cie kilometr贸w, zbudowanego w szczelinach i za艂omach skalnych miasta Hsi wangmu, „Kr贸lowej, Matki Zachodu” („zach贸d” oznacza w tym przypadku po艂udniowe i zachodnie s膮siedztwo Pa艅stwa 艢rodka), zamieszkanego przez trzydzie艣ci pi臋膰 tysi臋cy ludzi.
Na po艂udnie od Hsi wangmu widnieje olbrzymi wierzcho艂ek, zwany Koya, gdzie - wed艂ug wierze艅 mieszka艅c贸w lodowych tuneli, wykutych w ni偶szych partiach jej zboczy - spoczywa Kobo Daishi, za艂o偶yciel szingo艅skiej szko艂y buddyzmu, z艂o偶ony do lodowego, pozbawionego powietrza grobowca. Czeka, a偶 stosowne warunki pozwol膮 mu wyj艣膰 z transu i wr贸ci膰 na 艣wiat.
Na wsch贸d od Koi, poza zasi臋giem wzroku, ograniczonego krzywizn膮 planety, wyrasta Kalais, dom Kubery, hinduskiego boga bogactwa, oraz Siwy, kt贸remu najwyra藕niej nie przeszkadza fakt, i偶 ponad tysi膮c kilometr贸w przestworzy dzieli go od jego w艂asnego fallusa. Podobno na Kalaisu mieszka r贸wnie偶 Parwati, ma艂偶onka Siwy, aczkolwiek nikt nie wie, co s膮dzi o owym rozdzieleniu.
W pierwszym roku pobytu na Tien Szanie A. Bettik odby艂 podr贸偶 do st贸p Kalaisu i wszed艂 na jego szczyt. M贸wi艂 mi p贸藕niej, 偶e to jedna z najpi臋kniejszych i najwy偶szych Niebia艅skich G贸r - ponad dziewi臋tna艣cie tysi臋cy metr贸w nad poziomem morza. Opisywa艂 j膮 jako marmurowy obelisk, wyrastaj膮cy z postumentu pr膮偶kowanych ska艂. Powiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e na samym szczycie, w艣r贸d lod贸w, gdzie wiatr nie wieje, bo powietrze jest zbyt rzadkie - nie ma tam r贸wnie偶 czym oddycha膰 - znajduje si臋 wybudowana ze stop贸w w臋glowych 艣wi膮tynia buddyjskiego boga g贸ry, Demczoga, „Boga Najwy偶szych Rozkoszy”. Jego pos膮g ma dziesi臋膰 metr贸w wysoko艣ci, jest niebieski jak bezchmurne niebo, zdobi膮 go wie艅ce z ludzkich czaszek i z rado艣ci膮 obejmuje tul膮c膮 si臋 do niego, ta艅cz膮c膮 ma艂偶onk臋. A. Bettik stwierdzi艂, 偶e b艂臋kitnosk贸re b贸stwo jest troch臋 podobne do niego. 艢wi膮tyni臋 postawiono na samym 艣rodku okr膮g艂ego wierzcho艂ka, otoczonego z kolei mandal膮 pomniejszych o艣nie偶onych szczyt贸w. Ca艂o艣膰 reprezentuje 艣wi臋ty kr膮g, bosk膮 przestrze艅 Demczoga. Ci, kt贸rzy po艣wi臋c膮 si臋 w niej medytacjom, odkryj膮 m膮dro艣膰, ta za艣 pozwoli im uwolni膰 si臋 od wiecznego cierpienia.
W zasi臋gu wzroku z mandali Demczoga, jak m贸wi艂 A. Bettik, daleko na po艂udniu, ukryty pod kilometrowej grubo艣ci lodowcami, wznosi si臋 Helgafell, „Miodosytnia umar艂ych”, gdzie kilkuset rzuconych tu podczas hegiry Islandczyk贸w kultywuje tradycje wiking贸w.
Przenosz臋 wzrok na po艂udniowy zach贸d. Wiem, 偶e gdyby przysz艂o mi kiedy艣 przemierzy膰 ca艂e tutejsze ko艂o polarne, natkn膮艂bym si臋 na Gunung Agung, p臋pek 艣wiata (jeden z wielu na Tien Szanie), gdzie od ostatniego odbywaj膮cego si臋 w sze艣ciusetletnim cyklu festiwalu Eka D膮sa Rudra min臋艂o dwadzie艣cia siedem lat i gdzie urodziwe Balijki ta艅cz膮 pono膰 z niezr贸wnan膮 gracj膮; na pomocny zach贸d od Gunung Agung, w tym samym grzbiecie g贸rskim, znajduje si臋 Kilimachaggo, kt贸rej mieszka艅cy po up艂ywie stosownego czasu ekshumuj膮 swych zmar艂ych i - w r臋cznie szytych skafandrach i maskach - wynosz膮 ich ko艣ci wysoko ponad atmosfer臋, by pogrzeba膰 je ponownie w twardym jak ska艂a lodzie, na wysoko艣ci osiemnastu tysi臋cy metr贸w; czaszki przodk贸w mog膮 przez wieki z nadziej膮 wpatrywa膰 si臋 w wierzcho艂ek g贸ry.
Jedynym szczytem za Kilimachaggo, kt贸rego nazw臋 kojarz臋, jest Croagh Patrick, na kt贸rym nie ma pono膰 w臋偶y. O ile mi wiadomo, na ca艂ym obszarze Niebia艅skich G贸r nie ma w臋偶y.
Odwracam si臋 zn贸w na pomocny wsch贸d. Zimno i wiatr uderzaj膮 mnie jak obuchem, nakazuj膮c po艣piech, ale jeszcze przez chwil臋 stoj臋 i patrz臋, gdzie mamy dotrze膰. A. Bettikowi chyba te偶 si臋 nie spieszy, chocia偶 mo偶e to nerwy przed 艣lizgiem kaza艂y mu przystan膮膰 obok mnie?
Na p贸艂nocy i wschodzie, za pionowymi zerwami Kun Luna, le偶y Pa艅stwo 艢rodka, kt贸rego pi臋膰 szczyt贸w l艣ni w godnym latarni blasku Wyroczni.
Po stronie p贸艂nocnej Droga Piesza i rozliczne mosty wisz膮ce prowadz膮 do miasta Jokung i g艂贸wnego szczytu Sung Szan, czyli „Podniebnego”, kt贸ry wbrew swej nazwie jest najni偶sz膮 z pi臋ciu wielkich g贸r krainy.
Przed nami wznosi si臋 Hua Szan, „G贸ra kwiat贸w”, do kt贸rej od po艂udnia dochodzi stroma, lodowa gra艅, poznaczona zakosami 艣lizgu. To najbardziej na zach贸d wysuni臋ty szczyt Pa艅stwa 艢rodka i bez w膮tpienia najpi臋kniejszy z pi膮tki. Hua Szan jest po艂膮czony lin膮 zjazdow膮 ze skalnymi ostrogami na p贸艂noc od Jokungu. Tam w艂a艣nie Enea buduje Hsuankung Ssu, Napowietrzn膮 艢wi膮tyni臋 - na pionowej 艣cianie urwiska, oddzielonego przepa艣ci膮 od Heng Szanu, „艢wi臋tej G贸ry Pomocy”.
Jakie艣 dwie艣cie kilometr贸w na po艂udnie st膮d znajduje si臋 drugi Heng Szan, kt贸ry znaczy granic臋 Pa艅stwa 艢rodka, w por贸wnaniu jednak z ogromnymi 艣cianami, graniami i sylwetk膮 swego p贸艂nocnego odpowiednika jest zaledwie ma艂o znacz膮cym kopczykiem. Mru偶膮c oczy przed drobnym 艣niegiem spogl膮dam pod wiatr, na p贸艂noc, i przypominam sobie, jak w pierwszych chwilach pobytu na planecie przeby艂em statkiem drog臋 od szlachetnego Heng Szanu do 艣wi膮tyni.
Zn贸w zwracam si臋 ku wschodowi i p贸艂nocy, gdzie za plecami Hua Szanu i niziutkiego Sung Szanu, na tle tarczy wschodz膮cego ksi臋偶yca rysuje si臋 niewiarygodny wierzcho艂ek Taj Szanu, odleg艂y o ponad trzysta kilometr贸w. Oto Wielka G贸ra Pa艅stwa 艢rodka, osiemna艣cie tysi臋cy dwie艣cie metr贸w wysoko艣ci; na jej zboczach, w po艂owie drogi na szczyt, przycupn臋艂o Tajan, Miasto Pokoju, z kt贸rego schody o dwudziestu siedmiu tysi膮cach stopni prowadz膮 przez l贸d i ska艂y na szczyt, gdzie znajduje si臋 艢wi膮tynia Nefrytowego Boga.
Dalej, jak pami臋tam, wznosz膮 si臋 Cztery G贸ry Pielgrzym贸w, 艣wi臋te dla wszystkich buddyst贸w: Omei Szan na zachodzie, Cziuhua Szan, czyli „G贸ra Dziewi臋ciu Kwiat贸w”, na po艂udniu, Wutaj Szan, „G贸ra Pi臋ciu Taras贸w”, z go艣cinnym Purpurowym Pa艂acem, na p贸艂nocy oraz ni偶sza, lecz subtelnie urokliwa Puto Szan, daleko na wschodzie.
Jeszcze kilka sekund zaj臋艂o mi spojrzenie z ch艂ostanej wichur膮 grani na Jokung, w nadziei, 偶e ujrz臋 pochodnie o艣wietlaj膮ce drog臋 do Hsuankung Ssu, ale wysokie chmury i 艣nieg przes艂aniaj膮 widok i dostrzegam tylko roz艣wietlone blaskiem Wyroczni mleko.
Odwracam si臋 do A. Bettika, gestem wskazuj臋 艣lizg i podnosz臋 w g贸r臋 kciuk. Nic nie m贸wi臋, bo 艣wist wiatru zag艂uszy艂by wszelkie s艂owa. Android kiwa g艂ow膮 i z zewn臋trznej kieszeni plecaka wyjmuje z艂o偶on膮 p艂acht臋 folii 艣lizgowej. Kiedy wyjmuj臋 swoj膮, zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e serce bije mi szybciej nie tylko z wyczerpania.
艢lizg jest szybki. To jego g艂贸wna zaleta - i najwi臋ksze niebezpiecze艅stwo.
Z pewno艣ci膮 s膮 jeszcze w Paksie miejsca, gdzie uprawia si臋 tradycyjne saneczkarstwo: zawodnicy siadaj膮 na sankach o p艂askim dnie i zje偶d偶aj膮 przygotowanym torem lodowym. Podobnie wygl膮da 艣lizg, tyle 偶e zamiast p艂askich sanek mamy z A. Bettikiem folie 艣lizgowe - p艂achty niespe艂na metrowej d艂ugo艣ci, kt贸re zakrzywiaj膮 si臋 wok贸艂 nas jak gigantyczne 艂y偶ki. Faktycznie niewiele przypominaj膮 dawne sanki - s膮 mi臋kkie i delikatne jak folia aluminiowa, dop贸ki nie pod艂膮czymy do nich baterii w艂azik贸w. Piezoelektryczny komunikat dociera w贸wczas do wbudowanych w materia艂 usztywniaczy i folia zdaje si臋 nadyma膰, w kilka sekund przyjmuj膮c w艂a艣ciwy kszta艂t.
Enea opowiada艂a mi, 偶e dawniej wzd艂u偶 lodowej rynny bieg艂y umocowane na sta艂e poliw臋glanowe liny i korzystaj膮cy ze 艣lizgu wpinali si臋 w nie podobnie, jak uczynili艣my to dzi艣 z linami zjazdowymi, za pomoc膮 specjalnych pier艣cieni o niskim wsp贸艂czynniku tarcia. Mo偶na by艂o dzi臋ki nim hamowa膰, albo, gdyby folia grozi艂a wyskoczeniem z toru, u偶y膰 liny w charakterze sztywnej uprz臋偶y asekuracyjnej - nale偶a艂o si臋 liczy膰 z siniakami i z艂amaniami, ale przynajmniej pasa偶er zostawa艂 na torze, a nie lecia艂 w przepa艣膰.
Niestety, liny okaza艂y si臋 niezbyt szcz臋艣liwym rozwi膮zaniem, ich utrzymanie w nale偶ytym stanie wymaga艂o bowiem zbyt wiele wysi艂ku. Gwa艂towne burze 艣nie偶ne powodowa艂y ich przymarzanie do 艣cian rynny i p臋dz膮cy sto pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w na godzin臋 podr贸偶ny stwierdza艂 nagle, 偶e jego pier艣cie艅 asekuracyjny wbija si臋 w lodow膮 skorup臋. Same liny zjazdowe sprawiaj膮 wystarczaj膮ce k艂opoty; prowadnice w 艣lizgu okaza艂y si臋 nieop艂acalne.
I tak oto przestano korzysta膰 ze 艣lizg贸w, przynajmniej dop贸ki nastolatkowie - w poszukiwaniu mocnych wra偶e艅 - i doro艣li - w poszukiwaniu szybkiej drogi w d贸艂 - nie stwierdzili, 偶e w dziewi臋ciu przypadkach na dziesi臋膰 do utrzymania folii w rynnie wystarcza艂o umiej臋tne hamowanie czekanem (b膮d藕 czekanami), tak 偶eby szybko艣膰 nie by艂a zbyt wysoka - czyli do stu pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w na godzin臋. W dziewi臋膰dziesi臋ciu procentach wypadk贸w wszystko sz艂o zgodnie z planem. Je艣li kto艣 mia艂 du偶膮 wpraw臋. I idealne warunki pogodowe. I zje偶d偶a艂 za dnia.
A. Bettik i ja korzystali艣my wcze艣niej ze 艣lizgu trzykrotnie - raz wracaj膮c z Phari z lekarstwem, kt贸re mia艂o ocali膰 偶ycie ma艂ej dziewczynce i dwa razy, 偶eby pozna膰 topografi臋 toru. Zjazd by艂 zarazem wspania艂y i przera偶aj膮cy, ale nikomu nic si臋 nie sta艂o. Zawsze jednak zje偶d偶ali艣my za dnia... bez wiatru... i pilotowani przez innych 艣lizgaczy.
Teraz jest ciemno. D艂uga rynna l艣ni z艂owrogo, a jej zalodzona powierzchnia jest szorstka jak kamie艅. Nie mam poj臋cia, czy dzi艣 ju偶 kto艣 pr贸bowa艂 tu zje偶d偶a膰... Czy kto艣 pr贸bowa艂 w tym tygodniu, sprawdzi艂, czy po drodze nie ma szczelin, uskok贸w w lodzie, p臋kni臋膰, dziur, zadzior贸w i innych przeszk贸d. Nie wiem, jak d艂ugie by艂y dawniej tory saneczkowe, ale ten 艣lizg liczy sobie ponad dwadzie艣cia kilometr贸w. Wyci臋to go w lodzie stromego 呕ebra Abruzz贸w, spinaj膮cego Kun Lun ze 艣cianami Hua Szanu. Rynna wyp艂aszcza si臋 na 艂agodnie nachylonych polach lodowych na zach贸d od G贸ry Kwiat贸w, ca艂e kilometry na po艂udnie od wolniejszej - i bezpieczniejszej - Drogi Pieszej. Z Hua Szanu jest ju偶 tylko dziewi臋膰 kilometr贸w - trzy 艂atwe zjazdy po linach - do rusztowa艅 Jokungu, a p贸藕niej wystarczy przej艣膰 przez g艂臋boko wci臋t膮 prze艂臋cz, by znale藕膰 si臋 na zawieszonych na pionowej 艣cianie chodnikach przed Hsuankung Ssu.
Siadamy obok siebie, jak dzieci, kt贸re ulokowawszy si臋 na sankach czekaj膮, a偶 mama albo tata pchn膮 je w d贸艂. Przechylam si臋 na bok, k艂ad臋 mojemu przyjacielowi d艂o艅 na ramieniu i przyci膮gam go bli偶ej, 偶eby m贸j g艂os mia艂 szans臋 przebi膰 si臋 przez ocieplany kaptur i mask臋. Wiatr siecze mi twarz lodowymi igie艂kami.
- Mog臋 prowadzi膰? - pytam.
A. Bettik obraca g艂ow臋, tak 偶e stykamy si臋 policzkami.
- Chyba ja powinienem ruszy膰 pierwszy, M. Endymion. Zaliczy艂em na tym 艣lizgu dwa zjazdy wi臋cej.
- Po ciemku?! - krzycz臋.
A. Bettik kr臋ci zakapturzon膮 g艂ow膮.
- W dzisiejszych czasach niewielu pr贸buje nocnych 艣lizg贸w, M. Endymion. Ja jednak znakomicie pami臋tam ca艂膮 tras臋, ka偶dy zakr臋t i prost膮. My艣l臋, 偶e b臋d臋 umia艂 wskaza膰 panu w艂a艣ciwe punkty hamowania.
Waham si臋 tylko przez moment.
- Dobra - m贸wi臋 i wymieniamy u艣cisk opancerzonych r臋kawicami d艂oni.
Gdybym mia艂 gogle noktowizyjne, 艣lizg by艂by r贸wnie 艂atwy, jak za dnia - co w moim mniemaniu wcale nie znaczy „艂atwy”. Jednak偶e te, kt贸re zabra艂em w rejs przez transmitery, zgubi艂em, a cho膰 na statku znajdowa艂y si臋 zapasowe - zostawi艂em je na pok艂adzie. „Przynie艣 dwie pr贸偶niosk贸ry i dwudechy”, przekaza艂a mi Rachela s艂owa Enei; mog艂a by艂a wspomnie膰 o goglach.
Dzisiejsza wycieczka zapowiada艂a si臋 jako 艂atwy wypad na bazar w Phari. Noc mieli艣my sp臋dzi膰 w tamtejszym schronisku, a rano ruszy膰 w drog臋 powrotn膮 z George'em Tsarongiem, Jigme Norbu i d艂ug膮 karawan膮 tragarzy, nios膮cych ci臋偶kie materia艂y na budow臋.
Przychodzi mi na my艣l, 偶e mo偶e przesadnie si臋 przej膮艂em wiadomo艣ci膮 o l膮dowaniu wojsk Paxu - ale ju偶 za p贸藕no. Nawet gdyby艣my zawr贸cili, zjazd po linach na 艣cianie Kun Luna sprawi艂by nam tyle samo k艂opotu, co 艣lizg. W ka偶dym razie tak w艂a艣nie usi艂uj臋 si臋 ok艂ama膰.
Patrz臋, jak A. Bettik przek艂ada kr贸tki, mierz膮cy trzydzie艣ci osiem centymetr贸w czekanom艂otek przez p臋tl臋 na lewym nadgarstku; w drug膮 r臋k臋 bierze normalny, d艂ugi czekan. Siedz膮c po turecku na folii robi臋 to samo: chwytam czekanom艂otek w lew膮 d艂o艅, w prawej za艣 uk艂adam czekan, ci膮gn膮cy si臋 za mn膮 jak rumpel sterowy. Jeszcze raz daj臋 androidowi znak uniesionym kciukiem i patrz臋, jak odpycha si臋 w d贸艂. Widz臋 w blasku ksi臋偶yca, jak zarzuca nim lekko i jak koryguje skr臋t mistrzowskim ruchem czekanom艂otka; w powietrze lec膮 lodowe od艂amki i A. Bettik znika mi z oczu za kraw臋dzi膮 艣lizgu. Odczekuj臋 moment, 偶eby zachowa膰 z dziesi臋膰 metr贸w odst臋pu - pozwoli mi to unikn膮膰 chmury lodowych igie艂ek po przeje藕dzie androida, a zarazem 艣ledzi膰 wszystkie jego poczynania - i ruszam jego 艣ladem.
Dwadzie艣cia kilometr贸w. Przy 艣redniej pr臋dko艣ci wynosz膮cej sto dwadzie艣cia kilometr贸w na godzin臋, powinni艣my przeby膰 ca艂y 艣lizg w dziesi臋膰 minut; dziesi臋膰 lodowatych, wype艂nionych falami adrenaliny minut, z dusz膮 na ramieniu i sercem miotaj膮cym si臋 jak ptak w klatce - dziesi臋膰 minut, w kt贸rych czas reakcji b臋dzie si臋 mierzy膰 w mikrosekundach.
A. Bettik jest mistrzem 艣lizgu. Idealnie wchodzi w ka偶dy zakr臋t, nisko, blisko dna, tak 偶e w najwy偶szym punkcie balansuje na g贸rnej kraw臋dzi toru - tak jak i ja, w sekund臋 p贸藕niej; wychodzi na prost膮 z maksymaln膮 mo偶liw膮 szybko艣ci膮 i p臋dzi lodow膮 rynn膮. Obraz rozmywa mi si臋 w oczach, ko艣膰 ogonowa i kr臋gos艂up przenosz膮 uderzenia o nier贸wno艣ci gruntu z tak膮 energi膮, 偶e wszystko widz臋 podw贸jnie, potem potr贸jnie; g艂owa pulsuje mi b贸lem, a p贸藕niej na moment 艣lepn臋, gdy owiewa mnie ob艂ok lodowych drzazg. 艢wiat艂o ksi臋偶yca rozprasza si臋 na nich i przez u艂amek sekundy otacza mnie mrowie p臋dz膮cych gwiazd. Prawdziwe gwiazdy zdaj膮 si臋 za膰miewa膰 Wyroczni臋 i szybkie, kozio艂kuj膮ce w kosmosie mniejsze ksi臋偶yce - a potem zn贸w hamujemy, odbijamy si臋 od 艣ciany rynny i na zakr臋cie wzlatujemy pod g贸rny skraj toru; sk艂adamy si臋 w ostry zakr臋t w lewo - zapiera mi dech w piersi - dalej jest jeszcze gwa艂towniejszy zakr臋t w prawo, a potem tor prostuje si臋 i opada pod takim k膮tem, 偶e mam wra偶enie, jakbym wraz z foli膮 lecia艂 w powietrzu. Przez pe艂n膮 minut臋 patrz臋 wprost w d贸艂 na fosgenowe ob艂oki, kt贸re w blasku ksi臋偶yca maj膮 zielony kolor gazu musztardowego, a potem wpadamy z A. Bettikiem w ci膮g nast臋puj膮cych po sobie spiral, zwoj贸w godnych helisy DNA; na ka偶dym zakr臋cie wyrzuca nas tak wysoko, 偶e dwukrotnie ostrze mojego czekana zamiast w l贸d trafia w pr贸偶ni臋 - obydwa razy udaje nam si臋 jednak ze艣lizn膮膰 do 艣rodka rynny i wylecie膰 z zakr臋tu na podobie艅stwo karabinowych pocisk贸w - i zn贸w zakr臋t, zn贸w wysoko na 艣cianie i kolejna prosta, prowadz膮ca osiem kilometr贸w skosem w d贸艂 艣ciany 呕ebra Abruzz贸w. Tym razem zakrzywiona prawa banda 艣lizgu s艂u偶y nam za dno rynny. Spod ostrza czekana lodowe drzazgi lec膮 prosto w noc, kiedy rozp臋dzamy si臋 coraz bardziej i bardziej, a偶 w pewnym momencie pr臋dko艣膰 przestaje by膰 po prostu pr臋dko艣ci膮, kiedy rzadki, lodowaty p臋d powietrza przenika moj膮 mask臋, ocieplany str贸j, r臋kawice i podgrzewane buty; cia艂o kostnieje, mi臋艣nie dr臋twiej膮, przemarzni臋ta sk贸ra twarzy kurczy si臋, gdy szczerz臋 z臋by w idiotycznym u艣miechu, zastyg艂ym wyrazie 艣miertelnego strachu i czystej rado艣ci p臋du; r臋ce pracuj膮 mi automatycznie, bez wytchnienia, kieruj膮c hamulcem i sterem.
Nagle A. Bettik skr臋ca gwa艂townie w lewo i z ca艂ej si艂y wbija oba ostrza w l贸d - przecie偶 to bez sensu, odbijemy si臋 tylko od pionowej 艣ciany i z krzykiem wylecimy w przestworza! - ale ufam mu, w u艂amku sekundy kopiuj臋 jego decyzj臋, zacinam mocno czekanem i wciskam czekanom艂otek w l贸d. Serce podchodzi mi do gard艂a, gdy przez moment jad臋 bokiem i mam wra偶enie, 偶e zsun臋 si臋 w prawo, a nie w lewo. Niewiele brakuje, bym wpad艂 w dziki korkoci膮g przy pr臋dko艣ci stu czterdziestu kilometr贸w na godzin臋 i zjecha艂 z lodowej p贸艂ki, udaje mi si臋 jednak wyr贸wna膰 艣lizg i przemykam obok dziury w dnie, w kt贸r膮 wbiliby艣my si臋 we dw贸ch, gdyby nie ten wariacki manewr: fragment toru wykruszy艂 si臋 i pozostawi艂 po sobie wyrw臋 o szeroko艣ci oko艂o sze艣ciu metr贸w. A. Bettik ze艣lizguje si臋 na wewn臋trzn膮 band臋, wyr贸wnuje 艣lizg jednym ruchem ostrzy - g艂owice czekan贸w b艂yskaj膮 w 艣wietle ksi臋偶yca - i p臋dzi dalej 呕ebrem Abruzz贸w ku ostatnim zakr臋tom na zalodzonych zboczach Hua Szanu.
A ja za nim.
Na G贸rze Kwiat贸w obaj jeste艣my tak przemarzni臋ci i roztrz臋sieni, 偶e przez kilka d艂ugich, zimnych minut nie mo偶emy si臋 pozbiera膰 z sanek, ale potem jak na komend臋 podrywamy si臋 na nogi, uziemiamy piezoelektryczne folie, sk艂adamy je i chowamy do plecak贸w. W milczeniu obchodzimy wykut膮 w lodzie dr贸偶k膮 boczn膮 gra艅 Hua Szanu: ja nic nie m贸wi臋, bo wci膮偶 nie otrz膮sn膮艂em si臋 z podziwu dla odwagi i refleksu A. Bettika, on za艣 - nie wiem dlaczego; mam tylko gor膮c膮 nadziej臋, 偶e nie z艂o艣ci si臋 na mnie za wyb贸r takiej drogi powrotnej.
Ostatnie trzy zjazdy po linach nie dostarczaj膮 nam ju偶 mocnych wra偶e艅. Godzien podkre艣lenia jest tylko widok zalanych ksi臋偶ycowym blaskiem otaczaj膮cych nas szczyt贸w i grani oraz trudno艣膰, jak膮 sprawia mi zaci艣ni臋cie kciuk贸w na pier艣cieniach sterowniczych w贸zka.
W por贸wnaniu ze zboczami g贸r w 艣wietle Wyroczni, w Jokungu jest jasno jak w dzie艅. Wsz臋dzie p艂on膮 pochodnie, my jednak unikamy g艂贸wnych dr贸g przez rusztowanie i przemykamy po drabinach prosto na prze艂臋cz. Znalaz艂szy si臋 w cieniu pomocnej 艣ciany g贸ry przebiegamy truchtem ostatni kilometr po napowietrznym, bambusowym chodniku - do Hsuankung Ssu. Towarzysz膮 nam tylko sycz膮ce pochodnie.
Docieramy na miejsce w chwili, gdy Enea rozpoczyna wieczorn膮 sesj臋 dyskusyjn膮. W ma艂ej pagodzie na platformie st艂oczy艂a si臋 blisko setka ludzi. Enea patrzy ponad ich g艂owami, dostrzega moj膮 twarz, prosi Rachel臋, by zagai艂a rozmow臋 i podchodzi do miejsca przy otwartych drzwiach, gdzie na ni膮 czekamy.
16
Przyznam, 偶e na widok Niebia艅skich G贸r opanowa艂o mnie zdumienie i przygn臋bienie zarazem.
Przespa艂em trzy i p贸艂 miesi膮ca. Zawsze my艣la艂em, 偶e w 艣nie kriogenicznym nic si臋 cz艂owiekowi nie 艣ni - myli艂em si臋 jednak: prawie ca艂y czas dr臋czy艂y mnie koszmary i obudzi艂em si臋 zdezorientowany i wystraszony.
Droga do punktu translacji zaj臋艂a nam tylko siedemna艣cie godzin, ale w uk艂adzie Tien Szanu musieli艣my wyj艣膰 z nad艣wietlnej daleko za orbit膮 ostatniej skutej lodem planety i przez trzy dni hamowa膰, zmierzaj膮c ku 艣rodkowi uk艂adu. Truchta艂em po pok艂adach i po spiralnych schodach, gimnastykowa艂em si臋 na ma艂ym tarasie, kt贸ry na m贸j rozkaz statek wysun膮艂 na zewn膮trz kad艂uba - wmawia艂em sobie, 偶e dbam o form臋; noga wci膮偶 mi dokucza艂a, mimo zapewnie艅 statku, i偶 autochirurg zako艅czy艂 prac臋 i nie powinienem odczuwa膰 b贸lu. W g艂臋bi ducha wiedzia艂em jednak, 偶e z nerw贸w po prostu roznosi mnie energia. Nie przypominam sobie, 偶ebym kiedykolwiek w 偶yciu tak si臋 denerwowa艂.
Statek usi艂owa艂 udzieli膰 mi wszystkich mo偶liwych informacji na temat Tien Szanu, zag艂臋biaj膮c si臋 przy tym a偶 do b贸lu w szczeg贸艂y: 偶贸艂ta gwiazda typu G, bla, bla, bla... To akurat widzia艂em na w艂asne oczy... Jedena艣cie planet, trzy olbrzymy gazowe, dwa pasy asteroid, znaczna liczba komet, bla, bla, bla... Interesowa艂 mnie tylko Tien Szan; wysiadywa艂em przed holoram膮 i patrzy艂em, jak planeta ro艣nie mi w oczach. B艂yszcza艂a niezwyk艂ym, o艣lepiaj膮cym 艣wiat艂em, niczym samotna per艂a na czarnym aksamicie kosmosu.
- To, co pan widzi, to ni偶sza, sta艂a pokrywa chmur - bucza艂 miarowy g艂os statku. - Albedo godne podziwu. S膮 tu jednak i wy偶sze chmury... Widzi pan ob艂oki burzowe po lewej, u do艂u jasnej p贸艂kuli? I wysokie cirrusy, rzucaj膮ce cie艅 w okolicy bieguna p贸艂nocnego? Od nich zale偶y pogoda dla mieszka艅c贸w Tien Szanu.
- Gdzie s膮 g贸ry? - zapyta艂em.
- Tutaj - odpar艂 statek i szarym k贸艂kiem zacieni艂 fragment p贸艂nocnej p贸艂kuli. - Na starych mapach nawigacyjnych mam zaznaczony olbrzymi szczyt na pomocnych rubie偶ach wschodniej p贸艂kuli. To Czomo Lori, „Kr贸lowa 艢niegu”. Widzi pan odchodz膮ce od niej promieni艣cie grzbiety? Biegn膮 r贸wnolegle, blisko siebie, mniej wi臋cej do r贸wnika, a potem rozchodz膮 si臋 coraz bardziej, a偶 wreszcie nikn膮 w chmurach skupionych wok贸艂 bieguna po艂udniowego. To dwa olbrzymie pasma Phari i Kun Lun. Na ich zboczach za艂o偶ono pierwsze osiedla ludzkie na Tien Szanie. Powsta艂y w okresie odpowiadaj膮cym wczesnym wypi臋trzeniem okresu kredowego, kt贸ry...
Bla, bla, bla... Ja za艣 nie przestawa艂em my艣le膰 o Enei, i tylko o Enei.
Dziwnie si臋 czu艂em, szykuj膮c si臋 do l膮dowania w uk艂adzie, gdzie nie czeka艂y na nas okr臋ty Floty Paxu, brakowa艂o orbitalnych system贸w obronnych, baz na ksi臋偶ycu... 呕adnych instalacji wojskowych w olbrzymim kraterze, kt贸ry sprawia艂 wra偶enie, jakby kto艣 z bliska strzeli艂 z karabinu wprost w g艂adk膮, pomara艅czow膮 tarcz臋... Ani 艣ladu zak艂贸ce艅 wywo艂anych nap臋dem Hawkinga, emisj膮 wi膮zek neutrinowych, obecno艣ci膮 soczewek grawitacyjnych... Brak czystych korytarzy transportowych dla statk贸w z odrzutowym nap臋dem Bussarda... 呕adnych oznak wysoko rozwini臋tej techniki. Statek u艣wiadomi艂 mi, i偶 z niekt贸rych obszar贸w planety odbiera s艂abiutkie transmisje w zakresie mikrofal, ale kiedy kaza艂em mu je przes艂a膰 na g艂o艣niki okaza艂o si臋, 偶e komunikaty nadawane s膮 w starym, prehegira艅skim j臋zyku chi艅skim. To by艂 dla mnie szok: nigdy dot膮d nie odwiedzi艂em 艣wiata, w kt贸rym wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w nie m贸wi艂aby jak膮艣 odmian膮 obowi膮zuj膮cego w Sieci angielskiego.
Statek wszed艂 na orbit臋 geostacjonarn膮 ponad wschodni膮 p贸艂kul膮 Tien Szanu.
- Mia艂 pan znale藕膰 g贸r臋 Heng Szan, kt贸ra powinna znajdowa膰 si臋 oko艂o sze艣ciuset pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w na po艂udniowy wsch贸d od Czomo Lori... To tutaj! - W holoramie pojawi艂o si臋 teleskopowe zbli偶enie 艣nie偶no-lodowej turni, przebijaj膮cej co najmniej trzy warstwy chmur i wznosz膮cej si臋 wysoko w obszary rozrzedzonej atmosfery.
- Jezu Chryste - szepn膮艂em. - Gdzie jest Hsuankung Ssu? Gdzie Napowietrzna 艢wi膮tynia?
- Powinna by膰... o, tutaj - oznajmi艂 statek triumfalnie.
Patrzy艂em wprost w d贸艂 na pionow膮 gra艅, zbudowan膮 ze 艣niegu, lodu i przeb艂yskuj膮cej spod nich ska艂y. U podn贸偶a niewiarygodnej 艣ciany k艂臋bi艂y si臋 chmury. Siedzia艂em w kabinie i obserwowa艂em obraz na holoramie, ale i tak musia艂em mocno z艂apa膰 si臋 fotela, bo zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie.
- Gdzie? - powt贸rzy艂em; nie widzia艂em 偶adnej budowli.
- Ciemny tr贸jk膮t - odrzek艂 statek i zaznaczy艂 k贸艂eczkiem co艣, co pocz膮tkowo uzna艂em za cie艅 za szarej skalnej p艂ycie. - I ta linia... tutaj.
- Jakie to powi臋kszenie? - zapyta艂em.
- Najd艂u偶szy bok tr贸jk膮ta ma mniej wi臋cej metr dwadzie艣cia d艂ugo艣ci - odpowiedzia艂 g艂os, kt贸ry nauczy艂em si臋 ju偶 bezb艂臋dnie kojarzy膰 z komlogiem.
- Ma艂y jak na budynek, w kt贸rym maj膮 si臋 zmie艣ci膰 ludzie - zauwa偶y艂em.
- Ale偶 nie - zaprotestowa艂 statek. - To tylko fragment zbudowanej ludzk膮 r臋k膮 konstrukcji, wystaj膮cy spod skalnego nawisu. Przypuszczam, 偶e ca艂a tak zwana Napowietrzna 艢wi膮tynia mie艣ci si臋 pod tym w艂a艣nie okapem. 艢ciana jest w tym miejscu przewieszona... na odcinku od sze艣膰dziesi臋ciu do osiemdziesi臋ciu metr贸w.
- Mogliby艣my si臋 temu przyjrze膰 z boku? Chcia艂bym zobaczy膰 艣wi膮tyni臋.
- Jest to mo偶liwe - odpar艂 statek - musia艂bym jednak zmieni膰 orbit臋 i przenie艣膰 si臋 nieco na p贸艂noc, 偶eby wycelowa膰 teleskop na po艂udnie, ponad szczytem Heng Szanu. Nale偶a艂oby r贸wnie偶 rejestrowa膰 obraz w podczerwieni, a to ze wzgl臋du na chmury, k艂臋bi膮ce si臋 na wysoko艣ci o艣miu tysi臋cy metr贸w pomi臋dzy wierzcho艂kiem i grani膮, na kt贸rej zbudowano 艣wi膮tyni臋. Powinienem te偶...
- Mniejsza z rym - wtr膮ci艂em. - Nadaj w okolice 艣wi膮tyni... nie, do diab艂a, na ca艂膮 gra艅 wiadomo艣膰 o naszym przybyciu i sprawd藕, czy Enea na nas czeka.
- Na jakiej cz臋stotliwo艣ci?
O tym Enea nie wspomina艂a. M贸wi艂a tylko, 偶e nie da si臋 tu wyl膮dowa膰, ale 偶e mimo to zejd臋 do Napowietrznej 艢wi膮tyni. Patrz膮c na te pionowe - i przewieszone - lodowe zerwy zaczyna艂em rozumie膰, o co jej chodzi艂o.
- U偶yj dowolnej popularnej cz臋stotliwo艣ci, na jakiej porozumiewa艂by艣 si臋 z komlogiem - poleci艂em. - Je偶eli nie b臋dzie odpowiedzi, przele膰 ca艂y dost臋pny zakres. Mo偶esz zacz膮膰 od tych, na kt贸rych niedawno co艣 odebra艂e艣.
- Transmisje pochodzi艂y z po艂udniowego obszaru p贸艂kuli zachodniej - zauwa偶y艂 statek cierpliwie. - Tutaj nie odbiera艂em 偶adnych mikrofal.
- Prosz臋 ci臋, zr贸b to wreszcie.
Unosili艣my si臋 bez ruchu przez p贸艂 godziny. Statek przeczesa艂 ca艂膮 gra艅 wi膮zk膮 komunikacyjn膮, nast臋pnie zacz膮艂 wysy艂a膰 komunikaty w zwyk艂ym pa艣mie radiowym w stron臋 wszystkich szczyt贸w w okolicy, a na koniec po ca艂ej p贸艂kuli rozsia艂 kr贸tkie meldunki. Nikt nam nie odpowiedzia艂.
- Czy to w og贸le mo偶liwe, 偶eby na zamieszkanej przez ludzi planecie nikt nie korzysta艂 z radia? - zdziwi艂em si臋.
- Oczywi艣cie - odpowiedzia艂 mi statek. - Na Iksjonie nadawanie transmisji w zakresie mikrofal jest nielegalne i stoi w sprzeczno艣ci z lokalnymi zwyczajami. Na Nowej Ziemi istnia艂a grupa osadnik贸w, kt贸rzy...
- Dobrze ju偶, dobrze - przerwa艂em mu i po raz tysi臋czny zacz膮艂em si臋 zastanawia膰 nad mo偶liwo艣ci膮 takiego przeprogramowania pok艂adowej SI, 偶eby zrobi艂a si臋 mniej upierdliwa. - Zejd藕my ni偶ej.
- Gdzie? Na stokach wysokiej g贸ry na wsch贸d od nas - kt贸ra na moich mapach nosi nazw臋 „Taj Szan” - znajduje si臋 rozleg艂y zaludniony obszar. Inne miasto le偶y na po艂udnie st膮d, na zboczach Kun Luna - nazywa si臋 Hsi wangmu. S膮 r贸wnie偶 osiedla na zboczach Phari oraz na zach贸d st膮d, w rejonie zwanym Koko Nor. Ponadto...
- Zbli偶 si臋 do Napowietrznej 艢wi膮tyni.
Na nasze szcz臋艣cie okaza艂o si臋, 偶e pole magnetyczne Tien Szanu jest wystarczaj膮co silne, by艣my mogli szybowa膰 w przestworzach na repulsorach elektromagnetycznych, zamiast obni偶a膰 si臋 na kolumnie ognia z dysz nap臋du j膮drowego. Wyszed艂em na taras, 偶eby popatrze膰 na 艣wi膮tyni臋, chocia偶 holorama dawa艂a znacznie lepszy obraz.
Zdawa艂o mi si臋, 偶e podej艣cie ci膮gnie si臋 godzinami, ale w rzeczywisto艣ci po paru minutach unosili艣my si臋 w bezruchu na o艣miu tysi膮cach z hakiem, zawieszeni mi臋dzy niesamowit膮 g贸r膮 - Heng Szanem - i grani膮, na kt贸rej zbudowano Hsuankung Ssu. Z g贸ry widzia艂em zbli偶aj膮c膮 si臋 od wschodu lini臋 terminatora; wed艂ug statku na planecie zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r. Przynios艂em na taras lornetk臋 i patrzy艂em na doskonale teraz widoczn膮 艣wi膮tyni臋 - widzia艂em j膮, ale nie mog艂em uwierzy膰 w jej istnienie.
To, co z pocz膮tku wzi膮艂em za gr臋 艣wiate艂 poni偶ej olbrzymich, pr膮偶kowanych, przewieszonych p艂yt szarego granitu, okaza艂o si臋 szeregiem konstrukcji, ci膮gn膮cych si臋 setki metr贸w na wsch贸d i zach贸d. Azjatyckie wp艂ywy nie usz艂y mej uwagi: pagodowate budynki z wywini臋tymi ku g贸rze okapami, kryte u艂o偶on膮 w wymy艣lne wzory ceramiczn膮 dach贸wk膮, l艣ni艂y w blasku s艂o艅ca; okr膮g艂e okna i drzwi znaczy艂y ni偶sz膮, ceglan膮 kondygnacj臋 budowli; wy偶ej wznosi艂y si臋 lekkie, drewniane ganki i balkony o ozdobnych balustradach i kolumnach malowanych na kolor zakrzep艂ej krwi; na kraw臋dziach dach贸w, futrynach i barierkach powiewa艂y czerwone i 偶贸艂te proporce; naro偶niki wie偶yczek i kalenice dach贸w ozdobiono skomplikowanymi p艂askorze藕bami; wisz膮ce mosty i schody obwieszono przedmiotami, kt贸re p贸藕niej nauczy艂em si臋 rozpoznawa膰 jako m艂ynki i chor膮giewki modlitewne - zanosi艂y modlitw臋 do Buddy za ka偶dym razem, gdy zakr臋ci艂a nimi ludzka r臋ka b膮d藕 targn膮艂 wiatr.
Budowa 艣wi膮tyni trwa艂a - dostrzeg艂em 艣wie偶e drewno wnoszone na g贸rne platformy, ludzkie postaci kuj膮ce zag艂臋bienie w skalnej 艣cianie, rusztowania, prymitywne drabiny, niezgrabne pomosty z jakiej艣 ro艣linnej plecionki z linami wspinaczkowymi w miejsce por臋czy, wyprostowane sylwetki, wdrapuj膮ce si臋 z pustymi koszami po drabinach i zgarbione figurki, znosz膮ce kosze pe艂ne gruzu na szeroki, kamienny blok, z kt贸rego opr贸偶nia sieje w przepa艣膰. Widzia艂em r贸wnie偶, 偶e wi臋kszo艣膰 ludzi ma na sobie kolorowe, lu藕ne szaty do kostek - smagaj膮cy urwisko wiatr szarpa艂 ich po艂y - wystarczaj膮co grube i ocieplone, 偶eby skutecznie chroni膰 przed zimnem. P贸藕niej dowiedzia艂em si臋, 偶e s膮 to niezast膮pione chuby, kt贸re wykonuje si臋 z grubej, nieprzemakalnej we艂ny zyk贸z lub, na bardziej uroczyste okazje, z jedwabiu, a nawet bawe艂ny, aczkolwiek ta ostatnia, ze wzgl臋du na rzadko艣膰 wyst臋powania, osi膮ga艂a zawrotne ceny.
Ba艂em si臋 pokaza膰 statek mieszka艅com Tien Szanu, 偶eby nie wywo艂a膰 fali paniki albo nie sprowokowa膰 ostrza艂u z lanc laserowych - ale nie mia艂em innego pomys艂u. Zachowywali艣my dystans kilku kilometr贸w, wi臋c w najlepszym razie jawili艣my im si臋 jako niezwyk艂y b艂ysk s艂o艅ca na kawa艂ku ciemnego metalu, rzucony na o艣lepiaj膮co bia艂e t艂o o艣nie偶onej g贸ry. Mia艂em nadziej臋, 偶e wezm膮 nas za ptaka - widzia艂em tu ju偶 sporo ptak贸w, z kt贸rych niekt贸re mia艂y kilka metr贸w rozpi臋to艣ci skrzyde艂 - ale z艂udzenia prysn臋艂y, gdy ujrza艂em, jak kilku robotnik贸w odrywa si臋 od pracy i spogl膮da w nasz膮 stron臋. Z czasem widz贸w przybywa艂o, za to nikt nie panikowa艂, nie chowa艂 si臋, nie bieg艂 po bro艅 - a na widoku 偶adnej broni nie by艂o - chocia偶 bez w膮tpienia zwr贸cili艣my na siebie uwag臋. Ujrza艂em dwie kobiety w d艂ugich szatach, p臋dz膮ce do g贸ry po mostach, schodach, drabinach i rachitycznym rusztowaniu na wschodni膮 platform臋, na kt贸rej robotnicy zajmowali si臋 przede wszystkim kuciem w skale. Sta艂 tam male艅ki, podobny do baraku na narz臋dzia budyneczek. Jedna z kobiet wesz艂a do 艣rodka, by za moment pojawi膰 si臋 z powrotem w towarzystwie licznych innych postaci.
Z bij膮cym sercem podkr臋ci艂em powi臋kszenie w lornetce, ale smuga dymu z placu budowy przes艂ania艂a mi stoj膮cych i nie mia艂em pewno艣ci, czy najwy偶sza z sylwetek nale偶y do Enei. Dostrzeg艂em jednak b艂ysk s艂o艅ca na z艂otobr膮zowych w艂osach, kr贸tkich, si臋gaj膮cych postaci niespe艂na do ramion - wtedy na chwil臋 odj膮艂em lornetk臋 od oczu i tylko patrzy艂em w dal, szczerz膮c si臋 jak ostatni idiota.
- Daj膮 nam znaki zauwa偶y艂 statek.
Spojrza艂em przez lornetk臋: inna posta膰, chyba r贸wnie偶 kobieca, ale o ciemniejszych w艂osach, wymachiwa艂a trzymanymi w d艂oniach chor膮giewkami.
- To staro偶ytny kod sygnalizacyjny - poinformowa艂 mnie statek. - Tak zwany alfabet Morse'a. Pierwsze s艂owa...
- Zamknij si臋 - rzuci艂em kr贸tko. Uczyli艣my si臋 alfabetu Morse'a w Stra偶y Planetarnej, a raz nawet uda艂o mi si臋 t臋 wiedz臋 wykorzysta膰, kiedy na Szelfie Lodowym za pomoc膮 dw贸ch strz臋p贸w zakrwawionego banda偶a wezwa艂em 艣migacz medewakuacyjny.
LE膯... DO... SZCZELINY... 10... KILOMETR脫W... PO艁UDNIOWY... WSCH脫D...
TAM... CZEKAJ... NA... INSTRUKCJE.
- Wszystko jasne? - zapyta艂em.
- Tak.
G艂os statku zawsze wydawa艂 mi si臋 ch艂odny, kiedy wcze艣niej by艂em wobec niego niegrzeczny.
- No to lecimy - powiedzia艂em. - Chyba nawet widz臋 rozpadlin臋 w skale, jakie艣 dziesi臋膰 kilometr贸w st膮d we wskazanym kierunku. Zachowaj odst臋p i spr贸buj podej艣膰 od wschodu. Nie s膮dz臋, 偶eby widzieli nas ze 艣wi膮tyni, a na po艂udniowym wschodzie w zasi臋gu wzroku nie ma innych budowli.
Bez komentarza statek zatoczy艂 kr膮g, od drugiej strony zbli偶y艂 si臋 do pionowego urwiska i wyr贸wna艂 lot na wprost szczeliny - pionowego rozci臋cia, opadaj膮cego kilka kilometr贸w w d贸艂 od warstwy 艣niegu i lodu i ko艅cz膮cego si臋 oko艂o czterystu metr贸w nad poziomem, na kt贸rym zawis艂a 艣wi膮tynia, teraz zreszt膮 przes艂oni臋ta zachodni膮 krzywizn膮 grani.
Statek obni偶y艂 lot i zawis艂 pi臋膰dziesi膮t metr贸w nad dnem rozpadliny. Ze zdumieniem ujrza艂em sp艂ywaj膮ce po skalnych 艣cianach potoki, kt贸re 艂膮czy艂y si臋 we wsp贸ln膮 rzeczk臋 na dole, po czym wyp艂ywa艂y z niej wielkim wodospadem. Na ca艂ej d艂ugo艣ci szczelin臋 porasta艂y drzewa, mchy, porosty i kwiaty; ca艂e pola ro艣linno艣ci wspina艂y si臋 po urwiskach kilkaset metr贸w wzwy偶, wzd艂u偶 koryt strumyk贸w, na samej g贸rze przechodz膮c w pasma r贸偶nobarwnych porost贸w, kt贸re si臋ga艂y niemal samej lodowej skorupy pod szczytem. Z pocz膮tku wydawa艂o mi si臋, 偶e mam przed sob膮 艣rodowisko nietkni臋te ludzk膮 stop膮, wkr贸tce jednak zauwa偶y艂em wykute w p贸艂nocnej 艣cianie stopnie - na poz贸r zbyt w膮skie, by da艂o si臋 na nich stan膮膰 - p贸藕niej 艣cie偶ki wydeptane w艣r贸d mchu i starannie rozstawione kamienie, dzi臋ki kt贸rym przez strumie艅 przechodzi艂o si臋 such膮 stop膮. Na samym ko艅cu wzrok m贸j przyku艂 male艅ki budynek, mniejszy ni偶 typowa chatka my艣liwska - przypomina艂 raczej letni膮 altan臋 z oknami, przycupni臋t膮 pod rze藕bionymi wiatrem wiecznie zielonymi krzewami nad wod膮, w pobli偶u najwy偶szego punktu szczeliny.
Wskaza艂em statkowi domek i podlecieli艣my w jego kierunku. Zawi艣li艣my bez ruchu tu偶 nad nim i zacz膮艂em rozumie膰, dlaczego l膮dowanie sprawi艂oby nam sporo k艂opotu, o ile w og贸le by艂oby mo偶liwe. Statek konsula nie by艂 znowu taki du偶y - w ko艅cu przez kilkaset lat czeka艂 na mnie, ukryty przez poet臋-staruszka w wie偶y miasta Endymion - ale nawet gdybym posadzi艂 go pionowo, na statecznikach i rozk艂adanych podporach, z pewno艣ci膮 zmia偶d偶y艂by liczne drzewa i spore po艂aci mchu, trawy i kwiat贸w. Ro艣liny za艣 stanowi艂y zbyt wielk膮 rzadko艣膰 w tym 艣wiecie pionowych ska艂, 偶eby tak po prostuje zniszczy膰.
Zawi艣li艣my wi臋c w powietrzu i czekali艣my. Oko艂o p贸艂 godziny po naszym przybyciu zza zakr臋tu, za kt贸rym zaczyna艂y si臋 skalne p贸艂ki, wysz艂a m艂oda kobieta i zamacha艂a rado艣nie na nasz widok.
M艂oda kobieta, ale nie Enea.
Nie ukrywam, 偶e by艂em rozczarowany. Ch臋膰 ponownego ujrzenia mojej m艂odej przyjaci贸艂ki przerodzi艂a si臋 z wolna w obsesj臋; chyba wyobra偶a艂em sobie jakie艣 absurdalnie idylliczne sceny powitania: biegniemy do siebie po 艂膮ce, Enea ma zn贸w jedena艣cie lat, ja jestem jej obro艅c膮, cieszymy si臋 na sw贸j widok, obejmuj臋 j膮, okr臋cam dooko艂a, podrzucam...
No tak, 艂膮k臋 mia艂em pod r臋k膮. Statek morfowa艂 z kad艂uba schody, ko艅cz膮ce si臋 na ukwieconym trawniku tu偶 obok altany. M艂oda kobieta przesz艂a przez strumie艅, jak baletnica przeskakuj膮c z kamienia na kamie艅, i z u艣miechem podesz艂a do mnie.
Mia艂a dwadzie艣cia par臋 lat i co艣 w jej zwinnej sylwetce i powierzchowno艣ci przypomina艂o mi tak膮 Ene臋, jak膮 pami臋ta艂em pod postaci膮 tysi膮ca wizerunk贸w - tej kobiety nie spotka艂em jednak nigdy w 偶yciu.
Czy to mo偶liwe, 偶eby przez pi臋膰 lat a偶 tak si臋 zmieni艂a? A mo偶e to specjalny wybieg, 偶eby ukry膰 si臋 przed Paxem? Czy偶bym najzwyczajniej w 艣wiecie zapomnia艂 jak wygl膮da? Ostatnia mo偶liwo艣膰 wydawa艂a mi si臋 wr臋cz nieprawdopodobna... Nie, wi臋cej - nierealna. Statek zapewni艂 mnie, 偶e je偶eli Enea oczekiwa艂a mnie na tej planecie, min臋艂o dla niej pi臋膰 lat i kilka miesi臋cy standardowych, podczas gdy moja w臋dr贸wka trwa艂a - wliczaj膮c w to kriogeniczny sen na statku - oko艂o czterech miesi臋cy. A postarza艂em si臋 zaledwie o kilka tygodni. Nie mog艂em zapomnie膰; nigdy bym nie zdo艂a艂.
- Cze艣膰, Raul - powiedzia艂a m艂oda kobieta o ciemnych w艂osach.
- Cze艣膰...odpar艂em niepewnie.
Podesz艂a bli偶ej i poda艂a mi r臋k臋. U艣cisn臋艂a moj膮 d艂o艅 zdecydowanie, mocno.
- Jestem Rachela. Enea doskonale ci臋 opisa艂a. - Roze艣mia艂a si臋. - Rzecz jasna nie spodziewali艣my si臋 nikogo innego w takim poje藕dzie... - Machn臋艂a r臋k膮 w stron臋 statku, kt贸ry unosi艂 si臋 w powietrzu, niczym ko艂ysany wiatrem sterowiec.
- Jak tam Enea? - zapyta艂em. M贸j w艂asny g艂os mnie zaskoczy艂. - Gdzie ona jest?
- Pracuje w 艣wi膮tyni. Mamy teraz sam 艣rodek zmiany, najwi臋kszy ruch. Nie mog艂a si臋 wyrwa膰, wi臋c przys艂a艂a mnie, 偶ebym pomog艂a ci pozby膰 si臋 statku.
Nie mog艂a si臋 wyrwa膰. Co ma znaczy膰, cholera jasna? Ja tu przeszed艂em prawdziwe piek艂o - kamienie nerkowe, z艂amana noga, po艣cig 偶o艂nierzy Paxu, na planecie bez sta艂ego l膮du po偶ar艂a mnie obca istota, kt贸ra zreszt膮 potem mnie wyplu艂a - a ona nie mog艂a si臋 wyrwa膰? Zagryz艂em wargi i st艂umi艂em impuls, kt贸ry nakazywa艂 mi to wszystko powiedzie膰 g艂o艣no. Niewiele brakowa艂o, 偶eby mnie nerwy ponios艂y.
- Jak to „pozby膰 si臋 statku”? - zapyta艂em i rozejrza艂em si臋. - Na pewno gdzie艣 uda si臋 nim wyl膮dowa膰.
- Raczej nie - odpar艂a m艂oda kobieta imieniem Rachela. Teraz, kiedy przyjrza艂em si臋 jej uwa偶niej w pe艂nym 艣wietle, doszed艂em do wniosku, 偶e musi by膰 ciut starsza od Enei - mog艂a mie膰 jakie艣 dwadzie艣cia cztery, dwadzie艣cia pi臋膰 lat. Br膮zowe oczy b艂yszcza艂y inteligencj膮, kasztanowe w艂osy by艂y r贸wnie niedbale przyci臋te, jak zwyk艂a to robi膰 Enea, 艣niada sk贸ra 艣wiadczy艂a o wielu godzinach przepracowanych w pal膮cym s艂o艅cu, a kurze 艂apki w k膮cikach oczu zdradza艂y, 偶e Rachela lubi si臋 u艣miecha膰.
- Mam propozycj臋 - stwierdzi艂a. - Zabierz ze statku to, co b臋dzie ci potrzebne i we藕 komlog albo komunikator, 偶eby艣 m贸g艂 go w razie potrzeby wezwa膰. Pami臋taj o dw贸ch pr贸偶niosk贸rach i dwudechach - s膮 w schowku - a potem ka偶 statkowi polecie膰 na trzeci ksi臋偶yc, nie najmniejszy, ale drug膮 co do wielko艣ci przechwycon膮 asteroid膮. Jest na niej g艂臋boki krater, w kt贸rym mo偶e si臋 schowa膰. Asteroid膮 kr膮偶y po bliskiej orbicie geostacjonarnej i zawsze jest zwr贸cona t膮 sam膮 stron膮 do Tien Szanu. B臋dziesz m贸g艂 w ka偶dej chwili wezwa膰 statek, a on w kilka chwil znajdzie si臋 na dole.
Spojrza艂em na ni膮 podejrzliwie.
- Po co te pr贸偶niosk贸ry i dwudechy? - Rzeczywi艣cie sprz臋t taki znajdowa艂 si臋 na wyposa偶eniu statku, jednak偶e zaprojektowano go z my艣l膮 o 艂agodnym 艣rodowisku pr贸偶niowym, gdzie nie ma wprawdzie powietrza, ale cz艂owiek nie potrzebuje jeszcze prawdziwego pancernego kombinezonu. - Tu jest czym oddycha膰.
- To prawda, jak na tak znaczn膮 wysoko艣膰 atmosfera jest zadziwiaj膮co bogata w tlen - przytakn臋艂a Rachela. - Enea prosi艂a jednak, 偶eby艣 zabra艂 ze sob膮 jedno i drugie.
- Po co?
- Nie wiem, Raul - odrzek艂a Rachela, a ja nie dojrza艂em w jej 艂agodnych oczach ani 艣ladu podst臋pu.
- Dlaczego musz膮 ukry膰 statek? S膮 tu ludzie Paxu?
- Jeszcze nie, ale spodziewamy si臋 ich ju偶 od dobrych sze艣ciu miesi臋cy. W tej chwili na planecie i w otaczaj膮cej j膮 przestrzeni nie ma ani jednego statku kosmicznego... z wyj膮tkiem twojego, rzecz jasna. Nie ma te偶 samolot贸w, 艣migaczy, EMV, topter贸w i 艣mig艂owc贸w.. . Tylko paralotnie... lotnicy... Ale oni nie zapuszczaj膮 si臋 tak daleko.
Skin膮艂em g艂ow膮, wci膮偶 pe艂en w膮tpliwo艣ci.
- Dugpowie widzieli dzi艣 co艣, czego nie potrafi膮 wyja艣ni膰 - m贸wi艂a dalej Rachela. - Tw贸j statek, punkcik na tle Czomo Lori. Ale oni i tak wszystko t艂umacz膮 tendrelem, wi臋c nie b臋dzie k艂opotu.
- Co to jest tendrel? - spyta艂em. - I kim s膮 dugpowie?
- S艂owo tendrel oznacza znaki. W naszym rejonie Niebia艅skich G贸r dominuje szama艅ska tradycja buddyjska. Dugpowie s膮 natomiast. .. Samo s艂owo znaczy dos艂ownie „najwy偶szy”... Chodzi o ludzi, kt贸rzy mieszkaj膮 na najwi臋kszej wysoko艣ci. S膮 jeszcze drukpowie, czyli mieszka艅cy dolin, a w艂a艣ciwie ni偶szych szczelin, oraz drungpowie, mieszka艅cy las贸w - ci z kolei mieszkaj膮 g艂贸wnie w paprociowych g膮szczach i zagajnikach kar艂owatych bambus贸w na zachodnich stokach Phari i poza nim.
- Wi臋c Enea jest w 艣wi膮tyni? - powt贸rzy艂em uparcie. Nie mia艂em ochoty p贸j艣膰 za rad膮 m艂odej kobiety i ukry膰 statku.
- Tak.
- Kiedy si臋 z ni膮 spotkam?
- Jak tylko tam p贸jdziemy. - Rachela si臋 u艣miechn臋艂a.
- D艂ugo j膮 znasz?
- Prawie cztery lata, Raul.
- Jeste艣 st膮d?
U艣miechn臋艂a si臋 ponownie, cierpliwie znosz膮c moje wypytywanie.
- Nie. Kiedy poznasz drugp贸w i pozosta艂ych, sam zobaczysz, 偶e nie pochodz臋 z Tien Szanu. Wi臋kszo艣膰 tubylc贸w to potomkowie Chi艅czyk贸w, Tybeta艅czyk贸w i mieszka艅c贸w Azji 艢rodkowej.
- Sk膮d w takim razie pochodzisz? - zapyta艂em i sam sobie wyda艂em si臋 niegrzeczny.
- Urodzi艂am si臋 na planecie Barnarda - odrzek艂a. - Takim ma艂o znacz膮cym 艣wiatku rolniczym: pola kukurydzy, lasy, d艂ugie wieczory i par臋 niez艂ych uniwersytet贸w - to wszystko.
- S艂ysza艂em o niej - powiedzia艂em i nabra艂em nowych podejrze艅. Owe „niez艂e uniwersytety” w czasach Hegemonii stanowi艂y pow贸d do chwa艂y planety Barnarda, dawno jednak przekszta艂cono je w akademie i seminaria pod egid膮 Ko艣cio艂a. Poczu艂em nagle, 偶e ch臋tnie obejrza艂bym jej nag膮 pier艣 - w poszukiwaniu krzy偶okszta艂tu, rzecz jasna. Odes艂awszy statek sam wpakowa艂bym si臋 w pu艂apk臋. - Gdzie pozna艂a艣 Ene臋? Tutaj?
- Nie, na Amritsarze.
- Na Amritsarze? - zdziwi艂em si臋. - Co to za miejsce?
- Nie dziwota, 偶e o nim nie s艂ysza艂e艣. Le偶y daleko na Pograniczu i w skali Solmewa ma do艣膰 niskie notowania. Zasiedlono go zaledwie przed stu laty, a zrobili to uciekinierzy, pokonani w wojnie domowej na Parvati - kilka tysi臋cy sikh贸w i drugie tyle sufist贸w walczy na Amritsarze o przetrwanie. Enea mia艂a tam zbudowa膰 o艣rodek kulturalny dla mieszka艅c贸w pustyni, a ja zg艂osi艂am si臋 do pomiar贸w i werbunku ekipy. Od tamtej pory si臋 nie rozstajemy.
Zn贸w skin膮艂em g艂ow膮; nadal nie wiedzia艂em, co zrobi膰. Przepe艂nia艂o mnie uczucie bliskie rozczarowaniu i gwa艂towne jak z艂o艣膰, ale nie tak klarowne, granicz膮ce za to z zazdro艣ci膮. Nonsens.
- Co z A. Bettikiem? - zapyta艂em, przeczuwaj膮c, 偶e android zmar艂 podczas naszego pi臋cioletniego rozstania. - Czy nie...
- Wyruszy艂 wczoraj na bazar w Phari, 偶eby uzupe艂ni膰 zapasy. Robi tak co dwa tygodnie - odpowiedzia艂a Rachela i dotkn臋艂a mojego ramienia. - Nic mu si臋 nie sta艂o. Wr贸ci jutro przed wschodem ksi臋偶yca. Chod藕, zbierz rzeczy i wy艣lij statek na trzeci ksi臋偶yc. Enea wszystko ci opowie.
Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e zgarn膮艂em zapasowe ubranie, solidne buty, ma艂膮 lornetk臋, niedu偶y n贸偶 w pochwie, pr贸偶niosk贸ry, dwudechy i mieszcz膮cy mi si臋 na d艂oni nadajnik, pe艂ni膮cy te偶 funkcj臋 elektronicznego notesu. Wepchn膮艂em to wszystko do plecaka, zbieg艂em w podskokach na 艂膮k臋 i poinstruowa艂em statek co ma dalej robi膰. Traktowa艂em go jak cz艂owieka tak d艂ugo i tak powa偶nie, 偶e teraz spodziewa艂em si臋, i偶 obrazi si臋 na mnie za to, 偶e ka偶臋 mu ponownie zapa艣膰 w sen zimowy - tym razem na ksi臋偶ycu - ale statek potwierdzi艂 przyj臋cie rozkazu, zaofiarowa艂 si臋 dokonywa膰 codziennie testu nadajnika, a potem wzbi艂 si臋 wy偶ej i znikn膮艂 mi z oczu, jak balonik, kt贸remu przeci臋to sznurek.
Rachela da艂a mi we艂nian膮 chub臋, 偶ebym za艂o偶y艂 j膮 na ocieplan膮 kurtk臋. Zauwa偶y艂em, 偶e sama nosi nylonow膮 uprz膮偶, z kt贸rej, na metalowych p臋tlach, zwiesza si臋 mn贸stwo sprz臋tu wspinaczkowego. Zapyta艂em, po co jej ca艂y ten majdan.
- Enea ma te偶 uprz膮偶 dla ciebie w 艣wi膮tyni - odpar艂a i przesun臋艂a r臋k膮 po p臋tli ze sprz臋tem. Zagrzechota艂 metal. - To najbardziej wyrafinowane zdobycze techniki na ca艂ej planecie. Kowale z Polali za偶膮dali i艣cie astronomicznych sum - i otrzymali je - za raki, w贸zki do lin, sk艂adane czekany i czekanom艂otki, kostki, karabinki, haki, 艂y偶ki, rynienki, co tylko chcesz.
- A b臋d臋 ich potrzebowa艂? - zapyta艂em z pow膮tpiewaniem. W Stra偶y Planetarnej zapoznawali艣my si臋 z podstawami wspinaczki w lodzie - zjazdy, wyci膮ganie ludzi ze szczelin, takie tam - a kiedy pracowa艂em z Avrolem Humem na Dziobie, mia艂em okazj臋 po艂azi膰 z lin膮 po 艣cianach kamienio艂om贸w, nie wiedzia艂em jednak, jak to b臋dzie w g贸rach. Ba艂em si臋 wysoko艣ci.
- Owszem. Szybko si臋 przyzwyczaisz - pocieszy艂a mnie i ruszy艂a truchtem, najpierw przez kamienie w strumieniu, a potem 艣cie偶k膮 pod g贸r臋, ku kraw臋dzi urwiska. Sprz臋t wspinaczkowy podzwania艂 jej na uprz臋偶y jak dzwoneczek na szyi g贸rskiej kozy.
Dziesi臋ciokilometrowy spacer wzd艂u偶 艣ciany grani okaza艂 si臋 艂atwy, gdy oswoi艂em si臋 ju偶 z ma艂膮 szeroko艣ci膮 p贸艂ki, bezdenn膮, przyprawiaj膮c膮 o zawroty g艂owy przepa艣ci膮 po prawej r臋ce, o艣lepiaj膮cym blaskiem niewiarygodnej g贸ry na pomocy i chmur pod stopami oraz przyp艂ywem energii, jaki zawdzi臋cza艂em bogatej w tlen atmosferze.
- Rzeczywi艣cie - zgodzi艂a si臋 Rachela, gdy wspomnia艂em co艣 o powietrzu. - Przy tej ilo艣ci tlenu mieliby艣my k艂opoty, gdyby ros艂y tu lasy lub sawanny, kt贸re mog膮 sp艂on膮膰. Powiniene艣 zobaczy膰 burze monsunowe. Ale kar艂owaty las w szczelinie i zaro艣la paproci po deszczowej stronie Phari s膮 wszystkim, czym dysponujemy, je艣li chodzi o materia艂y 艂atwopalne. A tak naprawd臋 wcale 艂atwopalne nie s膮: drewno bonsai, kt贸rego u偶ywamy na budowach, jest tak twarde i ci臋偶kie, 偶e prawie nie chce si臋 pali膰.
Przez chwil臋 szli艣my g臋siego, w milczeniu. Skupi艂em si臋 na p贸艂ce, kt贸r膮 bieg艂a 艣cie偶ka. Skr臋cali艣my w艂a艣nie ostro za r贸g i musia艂em schyli膰 si臋 pod nisko zwieszaj膮c膮 si臋 ska艂膮, po czym p贸艂ka si臋 rozszerzy艂a, a gdy podnios艂em wzrok, moim oczom ukaza艂a si臋 Hsuankung Ssu, Napowietrzna 艢wi膮tynia.
Z bliska, kiedy znalaz艂em si臋 nieco ni偶ej i z boku, 艣wi膮tynia nadal sprawia艂a wra偶enie magicznie zawieszonej w przestworzach. Starsze, ni偶sze budynki sta艂y na ceglanych podmur贸wkach, wi臋kszo艣膰 jednak p贸藕niejszych budowli postawiono jak gdyby w powietrzu. Pagody os艂ania艂a od g贸ry olbrzymia, przewieszona na wysoko艣ci siedemdziesi臋ciu pi臋ciu metr贸w ska艂a, ale platformy i drabiny prowadzi艂y zygzakami w g贸r臋 niemal do jej podn贸偶a.
Weszli艣my w t艂um. Poza wielobarwnymi chubami i wszechobecnymi p臋tlami ze sprz臋tem wspinaczkowym napotykani przez nas ludzie mieli jeszcze kilka cech wsp贸lnych: na pierwszy rzut oka wszyscy, kt贸rzy przygl膮dali mi si臋 z grzeczn膮 ciekawo艣ci膮, wygl膮dali na potomk贸w Azjat贸w ze Starej Ziemi; byli stosunkowo niscy, jak na planet臋, na kt贸rej ci膮偶enie niewiele odbiega od ziemskiej 艣redniej; k艂aniali si臋 i ust臋powali z szacunkiem na bok, gdy Rachela prowadzi艂a mnie przez ci偶b臋, po drabinach, przez pachn膮ce kadzid艂em i drewnem sanda艂owym wn臋trza budynk贸w, przez ganki, chybotliwe mosty i w g贸r臋 delikatnych schod贸w. Niebawem dotarli艣my na g贸rne pi臋tra 艣wi膮tyni, gdzie w szybkim tempie post臋powa艂y prace konstrukcyjne. Figurki, kt贸re widzia艂em niedawno w szk艂ach lornetki, przeobrazi艂y si臋 w 偶ywe, oddychaj膮ce istoty ludzkie, st臋kaj膮ce pod ci臋偶arem koszy z gruzem, a wok贸艂 nich unosi艂a si臋 wo艅 potu i wyt臋偶onej pracy. Cichy i sprawny proces tw贸rczy, kt贸ry podziwia艂em stoj膮c na tarasie statku, rozbrzmiewa艂 teraz uderzeniami m艂otk贸w, d藕wi臋cznymi ciosami drut, echem dudnienia kilof贸w i krzykami gestykuluj膮cych robotnik贸w, krz膮taj膮cych si臋 w kontrolowanym chaosie, jak偶e typowym dla ka偶dego placu budowy.
Po przej艣ciu jeszcze kilku odcink贸w schod贸w i trzech drugich drabin, przed wej艣ciem na ostatni膮 platform臋 zatrzyma艂em si臋, 偶eby wyr贸wna膰 oddech; du偶o tlenu to jedno, ale taka wspinaczka - to zupe艂nie co innego. Zauwa偶y艂em, 偶e Rachela przygl膮da mi si臋 ze spokojem, kt贸ry 艂atwo przychodzi艂o mi pomyli膰 z oboj臋tno艣ci膮.
Podni贸s艂szy wzrok ujrza艂em m艂od膮 kobiet臋, kt贸ra w艂a艣nie zesz艂a z platformy na drabin臋 i wdzi臋cznym krokiem ruszy艂a w d贸艂. Przez u艂amek sekundy serce zabi艂o mi mocniej - Enea! - ale kiedy przyjrza艂em si臋 dok艂adniej, jak porusza si臋 osoba na drabinie, kiedy zobaczy艂em kr贸tko przyci臋te, ciemne w艂osy, wiedzia艂em, 偶e nie jest to moja przyjaci贸艂ka.
Odsun臋li艣my si臋 z Rachela od podn贸偶a drabiny, a nowo przyby艂a zeskoczy艂a z trzeciego czy czwartego szczebla. By艂a wysoka - mojego wzrostu - i masywnie zbudowana; mia艂a mocno rze藕bione rysy twarzy i zdumiewaj膮ce, fio艂kowe oczy. Dobiega艂a ju偶 pewnie pi臋膰dziesi膮tki, ale trzyma艂a si臋 艣wietnie. Opalon膮 twarz znaczy艂y jasne zmarszczki w k膮cikach ust i oczu, 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e te偶 lubi si臋 艣mia膰.
- Raul Endymion - powiedzia艂a i poda艂a mi r臋k臋 na powitanie. - Jestem Theo Bernard. Pomagam budowa膰.
Skin膮艂em g艂ow膮; u艣cisk d艂oni mia艂a r贸wnie konkretny, jak Rachela.
- Enea ju偶 ko艅czy. - Machn臋艂a r臋k膮 w stron臋 drabiny.
Spojrza艂em na Rachel臋.
- Id藕 na g贸r臋 - powiedzia艂a. - My mamy swoje zaj臋cia.
Powoli, noga za nog膮, r臋ka za r臋k膮, ruszy艂em w g贸r臋. Szczebli by艂o ze sze艣膰dziesi膮t i na ka偶dym kolejnym platforma, z kt贸rej wyruszy艂em, wydawa艂a mi si臋 coraz mniejsza; gdybym spad艂, lecia艂bym w niesko艅czono艣膰.
Wyszed艂szy na platform臋 ujrza艂em dwa baraki i wyciosane w skale nisze, kt贸rych miejsce mia艂 niebawem zaj膮膰 ostatni budynek 艣wi膮tyni. Mia艂em 艣wiadomo艣膰 nieprzeliczonych ton kamienia, kt贸re zaczyna艂y si臋 dziesi臋膰 metr贸w nad moj膮 g艂ow膮 - przewieszka odchyla艂a si臋 od 艣ciany urwiska niczym granitowy sufit. Ma艂e ptaszki z rozwidlonymi ogonkami 艣migary w艣r贸d skalnych za艂om贸w.
A potem ca艂膮 moj膮 uwag臋 przyci膮gn臋艂a posta膰, kt贸ra wysz艂a z wi臋kszego baraku.
Enea. Te same 艣mia艂e, ciemne oczy, ten sam naturalny u艣miech, wydatne ko艣ci policzkowe, delikatne d艂onie, kasztanowe w艂osy z jasnymi pasemkami, niedbale przystrzy偶one i rozwiewane przez wiatr. Nie uros艂a zbytnio od naszego ostatniego spotkania - nadal m贸g艂bym bez trudu poca艂owa膰 j膮 w czo艂o - ale si臋 zmieni艂a.
Zapar艂o mi dech w piersi. Nieraz ju偶 oczywi艣cie widzia艂em, jak ludzie dorastaj膮 i przekraczaj膮 pr贸g doros艂o艣ci, zwykle jednak chodzi艂o o moich przyjaci贸艂 i znajomych, kiedy sam znajdowa艂em si臋 na tym偶e etapie. Rzecz jasna, nigdy nie mia艂em dzieci i jedyne obserwacje, jakie poczyni艂em na temat czyjegokolwiek dojrzewania, odnosi艂y si臋 do nieco ponad czterech lat sp臋dzonych w towarzystwie Enei. Zda艂em sobie spraw臋, 偶e pod wieloma wzgl臋dami przypomina sam膮 siebie z dnia szesnastych urodzin, ale dostrzeg艂em te偶 r贸偶nice: znikn臋艂y resztki dziecinnej tkanki t艂uszczowej, ko艣ci policzkowe wyostrzy艂y si臋, rysy twarzy sta艂y wyra藕niejsze, biodra kr膮glejsze, piersi nieco uros艂y. Mia艂a na sobie robocze spodnie, wysokie buty, zielon膮 koszul臋, kt贸r膮 pami臋ta艂em jeszcze z Taliesina Zachodniego i kurtk臋 w kolorze khaki, kt贸rej po艂y rozwiewa艂 wiatr. Zm臋偶nia艂a, na r臋kach i nogach wyra藕niej rysowa艂y si臋 mi臋艣nie - ale w gruncie rzeczy niewiele si臋 zmieni艂a.
A zarazem bardzo si臋 zmieni艂a. Dziecko, jakie zna艂em, znikn臋艂o i w jego miejsce pojawi艂a si臋 dziwna kobieta, kt贸ra szybkim krokiem przemierza艂a platform臋, zmierzaj膮c w moj膮 stron臋. Nie chodzi艂o mi tylko o rysy twarzy i mocniej zarysowan膮 sylwetk臋... raczej o jak膮艣 osobist膮 solidno艣膰. Godno艣膰. Ju偶 w dzieci艅stwie Enea by艂a najbardziej 偶ywio艂ow膮, spontaniczn膮 i pe艂n膮 osob膮, jak膮 zna艂em; teraz dziecko ulotni艂o si臋 bez 艣ladu, a przynajmniej skry艂o pod powierzchowno艣ci膮 doros艂ej kobiety i przez aur臋 o偶ywienia przebija艂a wewn臋trzna moc.
- Raul! - Podesz艂a bli偶ej i uj臋艂a moje r臋ce w swoje silne d艂onie.
Przez chwil臋 zdawa艂o mi si臋, 偶e zaraz poca艂uje mnie w usta, tak jak... tak jak uczyni艂 to szesnastoletni dzieciak... w ostatnich chwilach naszego wsp贸lnego pobytu na Starej Ziemi. Ona jednak podnios艂a d艂o艅 i pog艂adzi艂a mnie po policzku. W jej ciemnych oczach dostrzeg艂em b艂ysk... W艂a艣nie, czego? Z pewno艣ci膮 nie rozbawienia. By膰 mo偶e o偶ywienia; mia艂em nadziej臋, 偶e szcz臋艣cia.
Odebra艂o mi mow臋. Chcia艂em co艣 powiedzie膰, przerwa艂em, podnios艂em r臋k臋, jakbym i ja chcia艂 dotkn膮膰 jej policzka i opu艣ci艂em j膮 bezradnie.
- Raul, kurcz臋... Tak si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋! - Zabra艂a r臋k臋 z mojej twarzy i przytuli艂a mnie z si艂膮, kt贸ra graniczy艂a z brutalno艣ci膮.
- Ja te偶 si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋. - Poklepa艂em j膮 po plecach, czuj膮c pod palcami szorstki materia艂 kurtki.
Cofn臋艂a si臋 o krok, u艣miechni臋ta ju偶 od ucha do ucha i z艂apa艂a mnie za barki.
- Czy podr贸偶 do statku bardzo da艂a ci si臋 we znaki? Opowiadaj.
- Pi臋膰 lat! - odrzek艂em. - Czemu mi nie powiedzia艂a艣...
- Powiedzia艂am. Krzykn臋艂am.
- Kiedy? W Hannibalu? Gdy odp艂ywa艂em?
- Tak. A potem krzykn臋艂am „Kocham ci臋”. Pami臋tasz?
- Pami臋tam, ale... gdyby艣 wiedzia艂a... no bo pi臋膰 lat...
M贸wili艣my jednocze艣nie, prawie bez 艂adu i sk艂adu. Z艂apa艂em si臋 na tym, 偶e pr贸buj臋 jej opowiedzie膰 wszystko o transmiterach, o kamieniu nerkowym na Vitus-Gray-
Balianusie B, o ludziach Widmowej Helisy Amoiete'a, o planecie chmur, o olbrzymiej m膮twie - zadaj膮c w tym samym czasie pytania i be艂kocz膮c dalej, zanim zd膮偶y艂a na nie odpowiedzie膰.
Przygl膮da艂a mi si臋 z tym samym, szerokim u艣miechem.
- Nic si臋 nie zmieni艂e艣, Raul. Nic a nic. Ale to chyba nic dziwnego, do diab艂a. Dla ciebie min臋艂o przecie偶... ile to... tydzie艅 czy dwa, a potem sen kriogeniczny na statku.
Przez zalewaj膮c膮 mnie fal臋 obezw艂adniaj膮cego szcz臋艣cia na powierzchni臋 przebi艂a si臋 z艂o艣膰.
- Psiakrew, powinna艣 mi by艂a powiedzie膰 o tym d艂ugu czasowym. I o planowanym przeskoku na planet臋 bez l膮du. Mog艂em zgin膮膰!
Enea pokiwa艂a g艂ow膮.
- Nie by艂am niczego pewna, Raul. Jak zwykle, widzia艂am tylko r贸偶ne... mo偶liwo艣ci. Dlatego wbudowali艣my w kajak paralotni臋. - Zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a. - Chyba si臋 sprawdzi艂a.
- Ale wiedzia艂a艣, 偶e to b臋dzie d艂ugie rozstanie. Dla ciebie up艂yn臋艂y ca艂e lata. - Nie zabrzmia艂o to jak pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu.
- Tak.
Chcia艂em jeszcze co艣 powiedzie膰, ale nagle moja z艂o艣膰 ulotni艂a si臋 r贸wnie szybko, jak przedtem pojawi艂a, i tym razem to ja chwyci艂em Ene臋 za ramiona.
- Ciesz臋 si臋, 偶e ci臋 widz臋, male艅ka.
Obj臋艂a mnie i poca艂owa艂a w policzek; zawsze tak robi艂a, kiedy zachwyci艂em j膮 jakim艣 偶artem czy dowcipnym komentarzem.
- Chod藕 - rzuci艂a. - Popo艂udniowa zmiana si臋 sko艅czy艂a. Poka偶臋 ci nasz膮 platform臋 i przedstawi臋 paru ludziom.
Nasz膮 platform臋? Poszed艂em za ni膮 po drabinach i mostach, kt贸rych nie zauwa偶y艂em id膮c z Rachel膮.
- Nic ci si臋 nie sta艂o, Eneo? To znaczy... Wszystko w porz膮dku?
- Jasne - obejrza艂a si臋 przez rami臋 i pos艂a艂a mi kolejny u艣miech. - Wszystko gra, Raul.
Przeszli艣my przez taras z boku najwy偶szej z trzech ustawionych jedna na drugiej pag贸d. Czu艂em, jak trz臋sie si臋 pod moimi stopami, a kiedy zeszli艣my na w膮ski pomost pomi臋dzy pagodami, ca艂a konstrukcja zadr偶a艂a lekko. Ludzie opuszczali zachodni budyneczek i wracali w膮sk膮 p贸艂k膮 wci臋t膮 w urwisko.
- Ten fragment troch臋 si臋 telepie, ale jest solidny - uspokoi艂a mnie Enea, dostrzeg艂szy moje wahanie. - Belki z twardej sosny bonsai zosta艂y wpuszczone w wydr膮偶one w skale otwory. To na nich opiera si臋 ca艂a reszta.
- Musz膮 przecie偶 kiedy艣 spr贸chnie膰 - zauwa偶y艂em, gdy weszli艣my na kr贸ciutki wisz膮cy mostek. Wiatr nami zako艂ysa艂.
- I pr贸chniej膮. Od czasu powstania 艣wi膮tyni, czyli przed ponad o艣miuset lat, wymieniano je ju偶 kilka razy, chocia偶 nikt dok艂adnie nie wie ile. Archiwa maj膮 tu jeszcze mniej pewne ni偶 domy.
- Wynaj臋to ci臋, 偶eby艣 co艣 dobudowa艂a? - zapyta艂em. Wyszli艣my na taras z drewna w kolorze ciemnego wina. Z drugiego jego ko艅ca wybiega艂a drabina, prowadz膮ca na platform臋, na kt贸rej zaczyna艂 si臋 nast臋pny most.
- W pewnym sensie. Jestem tu po trochu architektem, a po trochu kierownikiem budowy. Nadzorowa艂am budow臋 taoistycznej 艣wi膮tyni w Potali, bo tam najpierw si臋 znalaz艂am, a potem dalajlama doszed艂 do wniosku, 偶e mo偶e uda艂oby mi si臋 doko艅czy膰 prace przy Napowietrznej 艢wi膮tyni. Przez ubieg艂e kilkadziesi膮t lat da艂a si臋 we znaki kilku potencjalnym renowatorom.
- Bo tam si臋 znalaz艂a艣... - powt贸rzy艂em. Znale藕li艣my si臋 na wyniesionej w g贸rze platformie po艣rodku ca艂ej konstrukcji. Otacza艂a j膮 pi臋knie rze藕biona balustrada, a na skraju przycupn臋艂y dwie male艅kie pagody. Enea podesz艂a do drzwi bli偶szej z nich.
- 艢wi膮tynia? - spyta艂em.
- M贸j dom. - U艣miechn臋艂a si臋 i gestem zaprosi艂a mnie do 艣rodka. Zajrza艂em. Kwadratowy pok贸j o wymiarach trzy na trzy metry mia艂 drewnian膮, wypolerowan膮 do po艂ysku pod艂og臋, na kt贸rej le偶a艂y dwie ma艂e s艂omiane maty, tatami. Najciekawiej prezentowa艂a si臋 艣ciana na wprost drzwi - kt贸rej po prostu nie by艂o. Papierowe 艣ciany, shoji, odsuni臋to na boki i pok贸j ko艅czy艂 si臋 pustk膮; lunatyk m贸g艂by przepa艣膰 w niej bez 艣ladu. Wiatr dm膮cy w g贸r臋 urwiska porusza艂 li艣膰mi na podobnych do wierzbowych witek ga艂膮zkach, wstawionych do prze艣licznego, musztardowej barwy wazonu, stoj膮cego na niskim drewnianym podium pod zachodni膮 艣cian膮. Wazon stanowi艂 jedyn膮 ozdob臋 pomieszczenia.
- W budynkach zdejmujemy buty - poinformowa艂a mnie Enea. - Opr贸cz korytarzy przelotowych, kt贸rymi prowadzono ci臋 wcze艣niej.
Podeszli艣my do drugiej pagody, kt贸rej wn臋trze wygl膮da艂o niemal identycznie, chocia偶 shoji zosta艂y zasuni臋te, a na pod艂odze le偶a艂 cienki materac.
- To rzeczy A. Bettika - rzek艂a Enea i wskaza艂a pomalowan膮 na czerwono szafk臋 obok materaca. Tu b臋dziesz spa艂. Wejd藕, prosz臋.
Zsun臋艂a buty, stan臋艂a na tatami i rozsun臋艂a papierowe parawany. Usiad艂a po turecku.
Ja r贸wnie偶 pozby艂em si臋 obuwia, postawi艂em plecak pod po艂udniow膮 艣cian膮 i przeszed艂em przez pok贸j, 偶eby przysi膮艣膰 obok Enei.
- Patrz - powiedzia艂a i z艂apa艂a mnie za r臋ce.
Zatka艂o mnie na dobr膮 minut臋, tak 偶e zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy to pod wp艂ywem powodu bogatego w tlen powietrza, czy te偶 wysoko艣ci jestem tak podatny na gwa艂towne zmiany nastroju. 艢ledzi艂em szeregi ludzi w jaskrawych chubach, patrzy艂em, jak wychodz膮 ze 艣wi膮tyni i id膮 po w膮ziutkich p贸艂kach skalnych i mostach na zach贸d. Na wprost mieli艣my l艣ni膮cy masyw Heng Szanu, kt贸rego lodowce pyszni艂y si臋 blaskiem popo艂udniowego s艂o艅ca.
- O Jezu - odezwa艂em si臋 cicho. - Tu jest pi臋knie, male艅ka.
- To prawda. Zab贸jczo pi臋knie, je艣li si臋 cz艂owiek zagapi. Jutro p贸jdziemy w ska艂y i zrobimy ci powt贸rk臋 ze wspinaczki.
- Przyda艂by mi si臋 raczej kurs dla pocz膮tkuj膮cych - stwierdzi艂em. Nie mog艂em oderwa膰 wzroku od jej twarzy, od oczu; ba艂em si臋, 偶e je艣li zn贸w dotkn臋 odkrytego skrawka jej sk贸ry, przeskoczy mi臋dzy nami iskra. Pami臋ta艂em podobne do wstrz膮su elektrycznego wra偶enie, kt贸re towarzyszy艂o tego rodzaju kontaktom, gdy by艂a dzieckiem. Westchn膮艂em. - No dobrze - zacz膮艂em - kiedy tu trafi艂a艣, dalajlama, kimkolwiek jest, powiedzia艂, 偶e mog艂aby艣 popracowa膰 nad t膮 艣wi膮tyni膮. Kiedy tu dotar艂a艣? I jak? Kiedy pozna艂a艣 Rachel臋 i Theo? Kogo jeszcze tu znasz? Co si臋 sta艂o po naszym rozstaniu w Hannibalu? Co sta艂o si臋 z lud藕mi z Taliesina? Czy 艣ciga ci臋 armia Paxu? Gdzie nauczy艂a艣 si臋 tyle o architekturze? Czy dalej rozmawiasz z lwami, tygrysami i nied藕wiedziami? Jak uda艂o ci si臋...
Enea powstrzyma艂a potok pyta艅, podnosz膮c r臋k臋. 艢mia艂a si臋.
- Po kolei, Raul. Chcia艂abym te偶 pos艂ucha膰 o twojej podr贸偶y.
Spojrza艂em jej w oczy.
- 艢ni艂o mi si臋, 偶e rozmawiamy - powiedzia艂em. - M贸wi艂a艣 co艣 o czterech etapach... o poznaniu j臋zyka umar艂ych, poznaniu...
- Poznaniu j臋zyka 偶ywych - doko艅czy艂a za mnie. - Tak. Te偶 mia艂am taki sen.
Chyba unios艂em brwi ze zdumienia.
Enea u艣miechn臋艂a si臋 i po艂o偶y艂a d艂onie na moich r臋kach. Mia艂a wi臋ksze d艂onie ni偶 przedtem - zakrywa艂y teraz moj膮 pi臋艣膰; przypomnia艂em sobie, jak kiedy艣 obie jej r膮czki gin臋艂y w mojej jednej.
- Pami臋tam ten sen, Raul. 艢ni艂o mi si臋, 偶e cierpisz... co艣 ci臋 boli... plecy...
- Kamie艅 nerkowy - wyja艣ni艂em i skrzywi艂em si臋 na samo wspomnienie.
- W艂a艣nie. Chyba jeste艣my prawdziwymi przyjaci贸艂mi, skoro oddaleni o ca艂e lata 艣wietlne potrafimy 艣ni膰 te same sny.
- Ca艂e lata 艣wietlne... Jak je przeby艂a艣, Eneo? Jak si臋 tu znalaz艂a艣? Gdzie by艂a艣 po drodze?
Skin臋艂a g艂ow膮 i zacz臋艂a m贸wi膰. Wiatr wpadaj膮cy do 艣rodka przez rozsuni臋te shoji targa艂 jej w艂osy, a 艣wiat艂o chyl膮cego si臋 ku zachodowi s艂o艅ca k艂ad艂o si臋 ciep艂ym blaskiem coraz wy偶ej i wy偶ej na lodowcach olbrzymiego szczytu i ci膮gn膮cej si臋 na wsch贸d i zach贸d 艣cianie urwiska.
Enea ostatnia opu艣ci艂a Taliesin Zachodni, aczkolwiek nast膮pi艂o to zaledwie w cztery dni po moim sp艂ywie z biegiem Missisipi. Powiedzia艂a, 偶e pozostali uczniowie udali si臋 do innych transmiter贸w, korzystaj膮c z resztek paliwa w l膮downiku: nieopodal mostu Golden Gate, na skraju Wielkiego Kanionu, na szczycie ozdobionej czterema profilami Mount Rushmore, w艣r贸d pordzewia艂ych wspornik贸w wie偶 startowych w Parku Historycznym Portu Kosmicznego imienia Kennedy'ego - najwidoczniej portale by艂y rozsiane po ca艂ej zachodniej p贸艂kuli. Ten, przez kt贸ry przesz艂a Enea, wbudowano w dom z suszonej ceg艂y w ma艂ym pueblu, na p贸艂noc od opustosza艂ego miasta Santa Fe. A. Bettik pod膮偶y艂 za ni膮.
S艂ysz膮c to poczu艂em uk艂ucie zazdro艣ci. Nie odezwa艂em si臋 jednak ani s艂owem.
Pierwszy transmiter zaprowadzi艂 ich na Iksjona, planet臋 o podwy偶szonej grawitacji. Stacjonowa艂y na niej wprawdzie wojska Paxu, trzyma艂y si臋 jednak drugiej p贸艂kuli. Iksjon nigdy do ko艅ca nie pozbiera艂 si臋 po Upadku, a wysoki p艂askowy偶, na kt贸rym wyl膮dowali Enea i A. Bettik, stanowi艂 istny labirynt poro艣ni臋tych d偶ungl膮 ruin, zamieszkany g艂贸wnie przez wojuj膮ce plemiona neomarksist贸w i przedstawicieli ruchu odrodzenia Indian; jakby tego by艂o ma艂o, wybuchow膮 mieszank臋 uzupe艂nia艂y grupy zdeprawowanych spec贸w od babrania si臋 w DNA, d膮偶膮cych do odtworzenia na Iksjonie wszystkich znanych nauce gatunk贸w dinozaur贸w.
W ustach Enei wszystko brzmia艂o zabawnie: opowie艣ci o pr贸bach zamaskowania b艂臋kitnej sk贸ry A. Bettika za pomoc膮 grubej warstwy farbek, u偶ywanych przez tubylc贸w do malowania twarzy; historia bezczelnej szesnastoletniej dziewczynki, 偶膮daj膮cej pieni臋dzy - w tym przypadku raczej 偶ywno艣ci i futer, bo o pieni膮dzach dawno ju偶 na Iksjonie nie s艂yszano - by prowadzi膰 odbudow臋 starych iksjo艅skich miast: Canbaru, Iliumut i Maoville. Uda艂o im si臋 jednak, a Enea nie tylko walnie przyczyni艂a si臋 do odtworzenia i przeprojektowania trzech starych o艣rodk贸w miejskich oraz niezliczonych dom贸w mieszkalnych, lecz tak偶e zainicjowa艂a dzia艂alno艣膰 „k贸艂 dyskusyjnych”, w kt贸rych spotykali si臋 przedstawiciele kilkunastu wrogich szczep贸w.
Wiedzia艂em, 偶e nie m贸wi mi wszystkiego, postanowi艂em jednak dowiedzie膰 si臋, o co w艂a艣ciwie chodzi z tymi „ko艂ami”.
- Takietam... - odpar艂a. - Poruszali jaki艣 temat, ja sugerowa艂am, co warto w zwi膮zku z tym przemy艣le膰 i wywi膮zywa艂a si臋 dyskusja.
- Naucza艂a艣 ich? - zapyta艂em, pomny przepowiedni, 偶e c贸rka cybryda Johna Keatsa b臋dzie T膮, Kt贸ra Naucza.
- Chyba tak... w takim sensie, jak pojmowa艂 to Sokrates.
- To znaczy... Ach, rozumiem. - Przypomnia艂em sobie dzie艂a Platona, na kt贸re Enea zwr贸ci艂a moj膮 uwag臋 w taliesi艅skiej bibliotece. Nauczyciel Platona, Sokrates, uczy艂 przez zadawanie pyta艅; wydobywa艂 z ludzi prawdy, kt贸re ju偶 znali i kt贸re tylko skrywali w g艂臋bi umys艂u. Szczerze m贸wi膮c, nie mia艂em przekonania do jego metody.
M贸wi艂a dalej. Niekt贸rzy cz艂onkowie k贸艂 dyskusyjnych z czasem stawali si臋 wiernymi s艂uchaczami - co wiecz贸r zjawiali si臋 na spotkaniach, a potem wraz z ni膮 przemierzali zburzone iksjo艅skie miasta.
- Jak aposto艂owie - stwierdzi艂em.
- Nie lubi臋 tego okre艣lenia, Raul. - Enea zmarszczy艂a brwi.
Skrzy偶owa艂em ramiona na piersi i zapatrzy艂em si臋 w dal. Ostatnie promienie s艂o艅ca k艂ad艂y si臋 na chmurach w dole r贸偶ow膮 po艣wiat膮 i z艂oci艂y szczyt olbrzymiej g贸ry na p贸艂nocy.
- Mo偶esz go nie lubi膰 - powiedzia艂em - ale co艣 mi si臋 widzi, 偶e bardzo tu pasuje, male艅ka. To aposto艂owie wsz臋dzie pod膮偶aj膮 za mistrzem, staraj膮c si臋 odkry膰 t臋 ostatni膮 drobin臋 wiedzy, jak膮 ma im do przekazania.
- Uczniowie te偶 mog膮 p贸j艣膰 za nauczycielem.
- No dobrze - uci膮艂em, nie chc膮c si臋 wdawa膰 w dyskusje, dop贸ki Enea nie sko艅czy opowiada膰. - M贸w.
O Iksjonie niewiele wi臋cej da艂o si臋 powiedzie膰. Sp臋dzili na nim oko艂o jednego miejscowego roku, czyli pi臋膰 miesi臋cy standardowych; wi臋kszo艣膰 konstrukcji budowano z kamiennych blok贸w, a projekty nie odbiega艂y od antycznych, klasycznych wzorc贸w.
- A co z Paxem? - zapyta艂em. - Nie przyszli pow臋szy膰?
- Niekt贸rzy misjonarze uczestniczyli w dyskusjach. Jeden z nich, niejaki ojciec Clifford, zaprzyja藕ni艂 si臋 nawet z A. Bettikiem.
- A nie wsypa艂 was? To znaczy - nie wsypali? Przecie偶 z pewno艣ci膮 wci膮偶 nas szukaj膮.
- Ojciec Clifford nas nie zdradzi艂, tego jestem pewna. Sko艅czy艂o si臋 jednak na tym, 偶e 偶o艂nierze zacz臋li si臋 za nami rozgl膮da膰 na zachodniej p贸艂kuli, tam gdzie pracowali艣my. Ukrywali艣my si臋 jeszcze przez miesi膮c w艣r贸d tubylc贸w; ojciec Clifford przychodzi艂 na wieczorne spotkania nawet w贸wczas, gdy nad drzewami przemyka艂y szukaj膮ce nas 艣migacze.
- I co si臋 sta艂o?
Czu艂em si臋 jak dwuletni ch艂opczyk, kt贸ry zadaj膮c pytania chce tylko zmusi膰 drug膮 osob臋 do rozmowy. Nasze rozstanie trwa艂o zaledwie kilka miesi臋cy - i znaczn膮 jego cz臋艣膰 sp臋dzi艂em w koszmarnym 艣nie kriogenicznym - ale zd膮偶y艂em ju偶 troch臋 zapomnie膰, ile przyjemno艣ci dawa艂o mi s艂uchanie g艂osu Enei.
- W艂a艣ciwie nic. Sko艅czy艂am ostatni膮 budow臋 - stary amfiteatr, przeznaczony na miejskie zgromadzenia i zabawy - i odeszli艣my. Niekt贸rzy moi... uczniowie... r贸wnie偶.
- Z wami? - zdziwi艂em si臋. Rachela m贸wi艂a, 偶e pozna艂a Ene臋 na Amritsarze; mo偶e wobec tego Theo pochodzi艂a z Iksjona?
- Nie, nikt nie pod膮偶y艂 moim 艣ladem - odpar艂a cicho. - Musieli uda膰 si臋 gdzie indziej. Uczy膰 innych.
Przez chwil臋 patrzy艂em na ni膮 w milczeniu.
- Czy to znaczy, 偶e lwy, tygrysy i nied藕wiedzie uruchomi艂y transmitery tak偶e dla innych ludzi? A mo偶e wszystkie portale zaczn膮 normalnie dzia艂a膰?
- Nie - odpowiedzia艂a, cho膰 nie wiedzia艂em na kt贸re z pyta艅. - Transmitery s膮 nadal nieczynne. To... Powiedzmy, 偶e chodzi艂o o kilka szczeg贸lnych przypadk贸w.
Postanowi艂em i tym razem nie docieka膰 prawdy. Enea kontynuowa艂a swoj膮 opowie艣膰 - po Iksjonie trafili na Maui-Przymierze.
- To planeta Siri! - Przypomnia艂em sobie Starowin臋, recytuj膮c膮 mi strofy „Pie艣ni”. Tam w艂a艣nie rozgrywa艂a si臋 akcja opowie艣ci jednego z pielgrzym贸w.
Enea skin臋艂a g艂ow膮. Dawno temu, gdy Sie膰 jeszcze kwit艂a, Maui-Przymierze ucierpia艂o wskutek rewolucji i interwencji wojsk Hegemonii. Podczas bezkr贸lewia po zniszczeniu transmiter贸w planeta odzyska艂a cz臋艣膰 dawnej 艣wietno艣ci, po czym zosta艂a ponownie skolonizowana w erze ekspansji Paxu. Tubylcy, zgodnie z najlepszymi tradycjami Siri, wraz z delfinami stawili silny op贸r flocie i Gwardii Szwajcarskiej, ale tylko do czasu, a偶 wojsko wys艂a艂o wi臋ksze, lepiej uzbrojone oddzia艂y. Teraz planet臋 zaciekle chrystianizowano, a mieszka艅c贸w jedynego kontynentu, Archipelagu R贸wnikowego i tysi臋cy w臋druj膮cych wysp wysy艂ano do „akademii chrze艣cija艅skich” na przyspieszon膮 reedukacj臋.
Enea i A. Bettik wyszli z transmitera na jednej z wysp, kt贸re wci膮偶 znajdowa艂y si臋 we w艂adaniu rebeliant贸w, neopogan nazywaj膮cych si臋 Siristami. 呕eglowali noc膮, za dnia kryli si臋 w archipelagach pustych wysepek i przy ka偶dej okazji walczyli z armi膮 Paxu.
- Co tam budowa艂a艣? - Z tego, co pami臋ta艂em z „Pie艣ni”, na p艂ywaj膮cych wyspach by艂y tylko drzewne domy, ukryte w listowiu, kt贸re s艂u偶y艂o wyspom za 偶agle.
- Domy drzewne. - Wyszczerzy艂a z臋by w u艣miechu. - Ca艂e mn贸stwo. Poza tym troch臋 kopu艂 podwodnych, w kt贸rych poganie sp臋dzaj膮 wi臋kszo艣膰 czasu.
- Projektowa艂a艣 drzewne domy...
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Chyba 偶artujesz - stwierdzi艂a. - Nie licz膮c nieod偶a艂owanych templariuszy z Bo偶ej Kniei, mieszka艅cy Maui zawsze byli najlepszymi budowniczym drzewnych dom贸w w ca艂ym znanym ludziom kosmosie. Uczy艂am si臋, jak je budowa膰; 艂askawie zgodzili si臋, 偶eby艣my z A. Bettikiem mogli im pomaga膰.
- Jak najemni robotnicy.
- W艂a艣nie.
Na Maui-Przymierzu sp臋dzili tylko trzy miesi膮ce standardowe - i tam w艂a艣nie poznali Theo Bernard.
- To te偶 poganka? I rebeliantka? - zaciekawi艂em si臋.
- Niegdysiejsza chrze艣cijanka, kt贸ra przyby艂a na Maui na statku kolonizacyjnym. Uciek艂a i przy艂膮czy艂a si臋 do Sirist贸w.
Chyba zmarszczy艂em brwi.
- Ma krzy偶okszta艂t? - Ponownie narodzeni chrze艣cijanie ci膮gle budzili m贸j niepok贸j.
- Ju偶 nie.
- Jak to...
Jedynym sposobem pozbycia si臋 krzy偶okszta艂tu, o jakim s艂ysza艂em, by艂 trzymany przez Ko艣ci贸艂 w najg艂臋bszym sekrecie sakrament ekskomuniki.
- P贸藕niej ci to wyja艣ni臋 - rzuci艂a Enea; zanim sko艅czy艂a opowiada膰, u偶y艂a tego sformu艂owania jeszcze parokrotnie.
Nast臋pn膮 planet膮, na kt贸r膮 udali si臋 ju偶 w towarzystwie Theo Bernard, by艂 Renesans.
- Renesans!
Twierdza Paxu, na kt贸rej prawie nas zestrzelono; 艣wiat w najwy偶szym stopniu uprzemys艂owiony - gigantyczne miasto, zautomatyzowane fabryki, o艣rodki wojskowe.
- Tak, Renesans. - Enea si臋 u艣miechn臋艂a. Nie posz艂o im 艂atwo. A. Bettik musia艂 uchodzi膰 za ofiar臋 po偶aru, z powa偶nymi poparzeniami i syntkankow膮 mask膮 na twarzy. Pewnie nie藕le mu dokucza艂a, zw艂aszcza 偶e sp臋dzili na Renesansie a偶 sze艣膰 miesi臋cy.
- Co wy艣cie tam robili?
Jako艣 nie umia艂em sobie wyobrazi膰 moich przyjaci贸艂, ukrywaj膮cych si臋 przez p贸艂 roku na zamienionej w jedno wielkie miasto i zamieszkanej przez miliardy ludzi planecie.
- Pracowali艣my, ale tylko nad jedn膮 budowl膮: now膮 katedr膮 w Da Vinci, pod wezwaniem 艢wi臋tego Mateusza.
Na dobr膮 minut臋 odebra艂o mi mow臋.
- Budowa艂a艣 katedr臋? Chrze艣cija艅ski ko艣ci贸艂? Dla Paxu?
- Ale偶 oczywi艣cie - odpar艂a ze spokojem Enea. - Wsp贸艂pracowa艂am z najlepszymi w bran偶y kamieniarzami, szklarzami, murarzami i rzemie艣lnikami. Z pocz膮tku jako czeladnik, ale przed opuszczeniem Renesansu zd膮偶y艂am zosta膰 asystentk膮 g艂贸wnego projektanta.
Mog艂em tylko bezradnie pokr臋ci膰 g艂ow膮.
- I tam te偶... zorganizowa艂a艣 k贸艂ko dyskusyjne?
- Owszem. Na Renesansie w spotkaniach uczestniczy艂o najwi臋cej ludzi. Pod koniec liczba uczni贸w sz艂a w tysi膮ce.
- To cud, 偶e nie zostali艣cie zdradzeni.
- Zostali艣my, ale nie przez ucznia. Jeden ze szklarzy doni贸s艂 na nas miejscowemu garnizonowi Paxu. Ledwie si臋 stamt膮d wyrwali艣my.
- Przez transmiter - dopowiedzia艂em.
- Mniej wi臋cej - przyzna艂a Enea. Dopiero du偶o p贸藕niej zda艂em sobie spraw臋, 偶e przy tych s艂owach minimalnie si臋 zawaha艂a.
- Inni poszli za tob膮?
- Nie za mn膮, chocia偶 setki ludzi przenios艂y si臋 na inne planety.
- Dok膮d? - Nie kry艂em zdumienia.
Westchn臋艂a.
- Pami臋tasz nasz膮 rozmow臋, Raul? T臋, kiedy m贸wi艂am, 偶e Pax widzi we mnie wirusa? I 偶e ma racj臋?
- Pami臋tam.
- Moi uczniowie r贸wnie偶 go roznosz膮. I musz膮 dotrze膰 w wiele miejsc, zarazi膰 wielu ludzi.
Litania planet i prac budowlanych trwa艂a - najpierw trzy miesi膮ce na Patawpha, gdzie korzystaj膮c z do艣wiadcze艅 z Maui-Przymierza Enea konstruowa艂a rezydencje w koronach drzew, wyrastaj膮cych z bezkresnych bagien. Potem Amritsar, gdzie przez cztery miesi膮ce standardowe pod jej kierunkiem powstawa艂y namioty i miejsca zgromadze艅 dla w臋drownych sikh贸w i sufist贸w, przemierzaj膮cych zielone pustynie.
- Na Amritsarze spotka艂a艣 Rachel臋 - podpowiedzia艂em.
- Zgadza si臋.
- Jak ona si臋 nazywa? Nie przedstawi艂a mi si臋 z nazwiska.
- Mnie r贸wnie偶.
Po Amritsarze przysz艂a kolej na Groombridge Dysona D, miejsce nieudanego eksperymentu Hegemonii w zakresie terraformowania. Planet臋 oddano we w艂adanie post臋puj膮cym metanowo-amoniakowym lodowcom, huraganom nios膮cym lodowe kryszta艂ki i nielicznym kolonistom, kul膮cym si臋 w biokryptach i orbitalnych barakach budowlanych. Tubylcy ci - g艂贸wnie sunnici, in偶ynierowie z nieudanego projektu transafryka艅skiej rekultywacji genetycznej - uparcie odmawiali wymarcia po Upadku i zdo艂ali doprowadzi膰 do tego, 偶e na Groombridge Dysonie D pojawi艂a si臋 zdatna do oddychania atmosfera, a l膮d pokry艂 si臋 lapo艅sk膮 tundr膮, obfituj膮c膮 w zaadaptowane do surowych warunk贸w okazy ziemskiej fauny i flory; na rozci膮gaj膮cych si臋 wzd艂u偶 r贸wnika wy偶ynach spotyka艂o si臋 na przyk艂ad kud艂ate mamuty. Porastaj膮ce miliony hektar贸w 艂膮ki znakomicie nadawa艂y si臋 do wypasu koni - takich samych, jakie na Starej Ziemi wygin臋艂y jeszcze przed okresem K艂opot贸w, kiedy to planeta zapad艂a si臋 do 艣rodka. Projektanci genetyczni si臋gn臋li wi臋c do pierwotnych zasob贸w statku kolonizacyjnego i zacz臋li produkowa膰 konie tysi膮cami, a potem dziesi膮tkami tysi臋cy. Grupy nomad贸w w臋drowa艂y przez zielone po艂acie po艂udniowego kontynentu, 偶yj膮c w swoistej symbiozie z olbrzymimi stadami, natomiast rolnicy i mieszka艅cy miast przenie艣li si臋 na wzg贸rza pod r贸wnikiem. Nie brakowa艂o te偶 gro藕nych drapie偶nik贸w, kt贸re ewoluowa艂y w przyspieszonym tempie podczas kilkusetletnich samowolnych, nie kontrolowanych eksperyment贸w z DNA: na mieszka艅c贸w Groombridge Dysona D czyha艂y stada zmutowanych padlino偶erc贸w, ryj膮ce w ziemi potwory, trzydziestometrowe w臋偶e - potomkowie w臋偶y z Trawiastego Morza na Hyperionie i skalnych tygrys贸w z Fuji - przebieg艂e wilki i nied藕wiedzie grizzly o podwy偶szonej inteligencji.
Mieszka艅cy planety dysponowali technik膮, kt贸ra pozwoli艂aby im w niespe艂na rok ca艂kowicie wyt臋pi膰 nowych drapie偶c贸w, wybrali jednak inne rozwi膮zanie. Nomadzi postanowili ryzykowa膰 spotkania sam na sam ze zwierz臋tami i chroni膰 stad koni, p贸ki trawa si臋 zieleni, a woda szemrze w strumieniach; ludzie z miast zbudowali natomiast mur, kt贸ry oddziela艂 dzikie przedg贸rze od bezkresnych pastwisk i rozrastaj膮cych si臋 cykladowych las贸w na po艂udniu. Z czasem mur mia艂 osi膮gn膮膰 d艂ugo艣膰 pi臋ciu tysi臋cy kilometr贸w i przerodzi膰 si臋 w prawdziwy ci膮g miejski: w najni偶szym punkcie mia艂 trzydzie艣ci metr贸w wysoko艣ci, na blankach pyszni艂y si臋 meczety i minarety, a na biegn膮cej szczytem drodze trzy rydwany bez trudu zmie艣ci艂yby si臋 obok siebie.
Koloni艣ci mieli za du偶o innych zada艅, by po艣wi臋ci膰 si臋 w pe艂ni pracy nad murem, tote偶 zaprz臋gli do niej odpowiednio zaprogramowane roboty i odzyskane ze statku kolonizacyjnego androidy. Enea, A. Bettik i ich dwie nowe przyjaci贸艂ki w艂膮czyli si臋 w to dzie艂o i przez sze艣膰 miesi臋cy standardowych patrzyli, jak kamienna 艣ciana nabiera kszta艂tu.
- A. Bettik odnalaz艂 tam dw贸jk臋 rodze艅stwa - powiedzia艂a Enea.
- Bo偶e m贸j - wyszepta艂em. Prawie o tym zapomnia艂em: kiedy przed paru laty siedzieli艣my w cieple grza艂ki w gabinecie ojca Glaucusa na Sol Draconi Septem, w wie偶owcu wmarzni臋tym w zestalon膮 atmosfer臋 planety, A. Bettik zdradzi艂 nam jeden z motyw贸w, jakie kierowa艂y nim, kiedy postanowi艂 towarzyszy膰 mnie i Enei w naszej w臋dr贸wce. Wbrew logice mia艂 nadziej臋, 偶e znajdzie czworo rodze艅stwa - trzech braci i siostr臋, od kt贸rych oddzielono go po kr贸tkim okresie szkolenia w dzieci艅stwie (o ile w przypadku android贸w mo偶na w og贸le m贸wi膰 o „dzieci艅stwie”). - Odszuka艂 ich?
- Dwoje - powt贸rzy艂a Enea. - Jednego z m臋偶czyzn, A. Antibbe i siostr臋, A. Darri臋.
- Byli podobni? - zapyta艂em. Stary poeta, mieszkaj膮cy w opustosza艂ym Endymionie, korzysta艂 z us艂ug android贸w, ale niespecjalnie zwraca艂em na nie uwag臋; dzia艂o si臋 wtedy zbyt wiele - i zbyt szybko.
- Bardzo podobni, cho膰 zarazem bardzo r贸偶ni. Mo偶e on sam ci o tym opowie.
Na tym w艂a艣ciwie ko艅czy艂a si臋 jej opowie艣膰. Po p贸艂 roku pracy na Groombridge Dysonie D musieli ucieka膰.
- Musieli艣cie? Znowu Pax?
- Dok艂adniej rzecz bior膮c: Komisja Sprawiedliwo艣ci i Pokoju. Nie chcieli艣my stamt膮d odchodzi膰, ale nie mieli艣my wyboru.
- Co to takiego, ta Komisja Sprawiedliwo艣ci i Pokoju? - zdziwi艂em si臋. Co艣 w g艂osie Enei sprawi艂o, 偶e poczu艂em, jak na r臋kach robi mi si臋 g臋sia sk贸rka.
- P贸藕niej ci to wyja艣ni臋.
- No dobrze - zgodzi艂em si臋 - ale teraz powiedz mi co艣 innego.
Enea bez s艂owa skin臋艂a g艂ow膮.
- Na Iksjonie sp臋dzi艂a艣 pi臋膰 miesi臋cy standardowych, dalsze trzy na Maui-
Przymierzu, sze艣膰 na Renesansie, trzy na Patawpha, cztery na Amritsarze i ze sze艣膰 na... Jak to sz艂o? Groombridge Dysonie D. Zgadza, si臋?
Enea pokiwa艂a g艂ow膮.
- A tutaj, na Tien Szanie, jeste艣 mniej wi臋cej od roku, tak?
- Tak.
- To razem daje trzydzie艣ci dziewi臋膰 miesi臋cy standardowych. Trzy lata i trzy miesi膮ce.
Nie odzywa艂a si臋. K膮ciki jej ust drgn臋艂y leciutko, zrozumia艂em jednak, 偶e nie pr贸buje si臋 u艣miecha膰... Raczej stara si臋 powstrzyma膰 p艂acz. Wreszcie przerwa艂a milczenie:
- Zawsze by艂e艣 dobry z matematyki, Raul.
- Moja podr贸偶 tutaj wi膮za艂a si臋 z pi臋cioletnim d艂ugiem czasowym - powiedzia艂em 艂agodnie. - To sze艣膰dziesi膮t miesi臋cy standardowych, ty natomiast opowiedzia艂a艣 mi o trzydziestu dziewi臋ciu. Co z reszt膮, male艅ka?
W jej oczach zal艣ni艂y 艂zy. Dolna warga dr偶a艂a jej lekko, ale Enea stara艂a si臋 utrzyma膰 lekki ton:
- Wed艂ug standardowej rachuby min臋艂y dla mnie sze艣膰dziesi膮t dwa miesi膮ce, jeden tydzie艅 i sze艣膰 dni; pi臋膰 lat, dwa miesi膮ce i jeden dzie艅 d艂ugu czasowego na pok艂adzie statku, cztery dni na przyspieszenie i wyhamowanie i osiem dni lotu. O tym zapomnia艂e艣.
- Dobrze, male艅ka. - Widzia艂em, 偶e w Enei g贸r臋 zaczynaj膮 bra膰 emocje. R臋ce si臋 jej trz臋s艂y. - Chcesz porozmawia膰 o tych brakuj膮cych. .. Ile to wysz艂o?
- Dwudziestu trzech miesi膮cach, tygodniu i sze艣ciu dniach.
Prawie dwa lata standardowe, pomy艣la艂em. Nie chce mi powiedzie膰, co si臋 z ni膮 dzia艂o przez tyle czasu. Nigdy dot膮d nie widzia艂em, 偶eby Enea musia艂a tak si臋 stara膰, aby nad sob膮 zapanowa膰; mia艂o si臋 wra偶enie, jakby musia艂a si臋 opiera膰 jakiej艣 niewyobra偶alnej sile bezw艂adno艣ci.
- Wr贸cimy jeszcze do tego - rzek艂a i przez otwarte drzwi wskaza艂a 艣cian臋 urwiska za zach贸d od 艣wi膮tyni. - Patrz.
Z trudem dostrzeg艂em na skalnej p贸艂ce grupk臋 dwu - i czworono偶nych postaci, kt贸re mia艂y do przebycia jeszcze 艂adnych par臋 kilometr贸w skrajem przepa艣ci. Wygrzeba艂em z plecaka lornetk臋 i spojrza艂em ponownie.
- Zwierz臋ta juczne to zykozy - wyja艣ni艂a Enea. - Tragarzy wynaj臋to na bazarze w Phari; rano wracaj膮 do domu. Widzisz kogo艣 znajomego?
Widzia艂em: wyzieraj膮ca spod kaptura chuby niebieska twarz nie zmieni艂a si臋, odk膮d widzia艂em japo raz ostatni, cho膰 dla niej min臋艂o pi臋膰 lat. Odwr贸ci艂em si臋 twarz膮 do Enei, ale najwidoczniej rozmow臋 o brakuj膮cych dw贸ch latach uzna艂a za zako艅czon膮. Pozwoli艂em jej zmieni膰 temat.
Zacz臋艂a mnie wypytywa膰 i kiedy przyby艂 A. Bettik, wci膮偶 byli艣my pogr膮偶eni w rozmowie. Chwil臋 p贸藕niej do domku wesz艂y kobiety - Rachela i Theo. Enea i A. Bettik zwin臋li jedn膮 z mat pod odsuni臋t膮 艣cian膮 i odkryli znajduj膮ce si臋 pod ni膮, wpuszczone w pod艂og臋 metalowe palenisko, po czym zabrali si臋 za przyrz膮dzanie kolacji. Powoli schodzili si臋 go艣cie, kt贸rych kolejno mi przedstawiano: George Tsarong i Jigme Norbu - majstrowie, Kuku i Kay Se - siostry odpowiedzialne za wi臋kszo艣膰 ozdobnych balustradek, Gyalo Thondup w oficjalnych, jedwabnych szatach, Jigme Taring w mundurze, Chim Din - mnich i nauczyciel, Kempo Ngha Wang Tashi - prze艂o偶ony klasztoru w Napowietrznej 艢wi膮tyni, Donka Nyapso - mniszka, Tromo Trochi z Dhomu - w臋drowny handlarz, Tsipon Shakabpa - nadzorca budowy Napowietrznej 艢wi膮tyni z ramienia dalajlamy oraz Lhomo Dondrub - s艂ynny wspinacz i paralotniarz, kt贸ry okaza艂 si臋 chyba najbardziej niezwyk艂ym cz艂owiekiem, jakiego pozna艂em i by艂 - jak si臋 p贸藕niej dowiedzia艂em - jednym z nielicznych lotnik贸w, kt贸ry pi艂 piwo i jada艂 wsp贸lnie z dugpami, drukpami i drungpami.
Posi艂ek sk艂ada艂 si臋 z tsampy - pasty z owsianej m膮ki, zmieszanej z zaprawion膮 mas艂em z mleka zyk贸z herbat膮, z kt贸rej formowa艂o si臋 kulki - oraz momo - gotowanych na parze, okr膮g艂ych piero偶k贸w nadziewanych grzybami, zykozimi ozorkami, bekonem i cz膮stkami brzoskwi艅, kt贸re, jak podpowiedzia艂 mi A. Bettik, pochodzi艂y ze s艂ynnych ogrod贸w Hsi wangmu. W miar臋 wydawania miseczek ze straw膮 zjawia艂o si臋 coraz wi臋cej ludzi: Labsang Samten, starszy brat obecnego dalajlamy, od trzech lat mnich w Napowietrznej 艢wi膮tyni; liczni drungpowie z zalesionych rozpadlin skalnych - mi臋dzy innymi mistrz ciesio艂ki Changchi Kenchung o d艂ugich, nawoskowanych w膮siskach, t艂umacz Perri Samdup i m艂ody, smutny konstruktor rusztowa艅 Rimsi Kyipup. Nie wszyscy odwiedzaj膮cy nas tamtego wieczora mieszka艅cy Tien Szanu pochodzili z chi艅sko-tybeta艅skich statk贸w kolonizacyjnych: wraz z nami 艣miali si臋 i wznosili kufle z piwem nieustraszeni mistrzowie prac wysoko艣ciowych Haruyuki Otaki i Kenshiro Endo, znakomici budowniczowie bambusowych taras贸w Wojtek Majer i Janusz Kurtyka, murarze Kim Byung-Sun i Viki Groselj. Przyby艂 r贸wnie偶 burmistrz Jokungu, najbli偶szego miasta na urwisku, Charles Chikyap Kempo, piastuj膮cy zarazem urz膮d prze艂o偶onego kap艂an贸w ze 艣wi膮tyni; burmistrz wchodzi艂 r贸wnie偶 w sk艂ad Tsongdu, czyli lokalnej rady starszych i by艂 doradc膮 Vik-Tshangu, dos艂ownie „Gniazda liter”, sekretnego czteroosobowego grona, kt贸re 艣ledzi艂o post臋py mnich贸w i nadawa艂o godno艣ci kap艂a艅skie. Charles Chikyap Kempo okaza艂 si臋 tak偶e pierwszym, kt贸ry spi艂 si臋 do nieprzytomno艣ci. Chim Din z kilkoma mnichami odci膮gn臋li chrapi膮cego burmistrza od skraju platformy i pozwolili mu spa膰 w k膮cie.
Przybywali nast臋pni; prawie czterdzie艣ci os贸b musia艂o si臋 st艂oczy膰 w male艅kiej pagodzie, gdy gas艂y ostatnie promienie s艂o艅ca, a blask Wyroczni i trzech mniejszych ksi臋偶yc贸w pad艂 na k艂臋bi膮ce si臋 w dole chmury. Zapomnia艂em jednak imiona tych, z kt贸rymi opycha艂em si臋 tsamp膮 i momo i pi艂em mn贸stwo piwa. P艂omienie w Hsuankung Ssu p艂on臋艂y jasno.
W kilka godzin p贸藕niej poszed艂em na stron臋; A. Bettik wskaza艂 mi drog臋. Podejrzewa艂em, 偶e przyj臋艂o si臋 po prostu przystawa膰 na skraju platformy, android zapewni艂 mnie jednak, 偶e w 艣wiecie, gdzie budowle mieszkalne licz膮 tyle poziom贸w, by艂oby to 藕le widziane. Toalety wykuto w skale urwiska i podzielono bambusowymi parawanami, a ich wyposa偶enie sk艂ada艂o si臋 ze sprytnie poprowadzonych rynien, wiod膮cych daleko w g艂膮b ska艂, oraz wykutych w kamieniu umywalek. Mo偶na by艂o nawet wzi膮膰 prysznic, korzystaj膮c z podgrzanej bateriami s艂onecznymi wody.
Ochlapawszy twarz i r臋ce wyszed艂em na platform臋. Rze艣ka bryza pomaga艂a mi troch臋 otrze藕wie膰, przystan膮艂em wi臋c obok A. Bettika i zapatrzy艂em na roz艣wietlon膮 od wewn膮trz pagod臋, w kt贸rej t艂umek uk艂ada艂 si臋 w koncentryczne kr臋gi, skupione wok贸艂 naszej przyjaci贸艂ki. 艢miechy umilk艂y, zamieszanie si臋 sko艅czy艂o: mnisi, 艣wi臋ci m臋偶owie, konstruktorzy, cie艣le, kamieniarze, opaci, burmistrzowie i murarze cichymi g艂osami zadawali m艂odej kobiecie pytania, a ona udziela艂a im odpowiedzi.
Na ten widok co艣 we mnie drgn臋艂o, jakbym przypomina艂 sobie niedawno ogl膮dan膮 scen臋... Po chwili wiedzia艂em: podchodz膮c do Tien Szanu musia艂em pokona膰 czterdzie艣ci jednostek astronomicznych z pr臋dko艣ci膮 pod艣wietln膮, a statek prezentowa艂 mi w tym czasie holograficzny obraz uk艂adu: s艂o艅ce typu G z jego jedenastoma planetami, dwoma pasami asteroid i niezliczonymi kometami. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e w tym systemie to Enea jest s艂o艅cem, a wszyscy zebrani kr膮偶膮 wok贸艂 niej niczym planety, komety i asteroidy.
Opar艂em si臋 o bambusowy s艂upek i popatrzy艂em na A. Bettika.
- Powinna bardziej uwa偶a膰 - rzek艂em, starannie wymawiaj膮c poszczeg贸lne s艂owa. - Bo inaczej zaczn膮 j膮 traktowa膰 jak jakiego艣 boga.
A. Bettik leciutko skin膮艂 g艂ow膮.
- Nie, M. Endymion. Nie uwa偶aj膮 M. Enei za jakiego艣 boga - mrukn膮艂 w odpowiedzi.
- To dobrze. - Po艂o偶y艂em mu d艂o艅 na ramieniu. - Bardzo dobrze.
- Wielu z nich jednak, mimo jej szczerych zaprzecze艅, widzi w niej Boga.
17
Kiedy pod wiecz贸r przynosimy z A. Bettikiem wie艣ci o przybyciu Paxu, Enea opuszcza swoj膮 grup臋 dyskusyjn膮, podchodzi do nas - stoimy przy samych drzwiach - i s艂ucha uwa偶nie.
- Chim Din twierdzi, 偶e dalajlama odda艂 im do dyspozycji star膮 gomp臋 nad Jeziorem Wydr - m贸wi臋. - Pod Shivlingiem.
Enea nie reaguje.
- Nie wolno im u偶ywa膰 maszyn lataj膮cych, ale mog膮 pieszo w臋drowa膰 po ca艂ej prowincji. Bez ogranicze艅.
Enea kiwa g艂ow膮. Mam ochot臋 z艂apa膰 j膮 za ramiona i mocno potrz膮sn膮膰.
- A to znaczy, 偶e nied艂ugo o tobie us艂ysz膮, male艅ka - m贸wi臋 ostrzej. - Najdalej za par臋 tygodni dotr膮 tu misjonarze i zaczn膮 w臋szy膰, szpiegowa膰 i donosi膰 Paxowi. - Bior臋 g艂臋boki oddech. - Cholera, b臋dziemy mieli szcz臋艣cie, je艣li sko艅czy si臋 na misjonarzach, a nie na 偶o艂nierzach.
Enea milczy jeszcze przez chwil臋, a p贸藕niej m贸wi:
- Ju偶 mamy szcz臋艣cie, 偶e to nie Komisja Sprawiedliwo艣ci i Pokoju.
- A co to takiego? - pytam; wspomina艂a ju偶 co艣 o tej organizacji.
- Nic, co mia艂oby w tej chwili znaczenie, Raul. - Enea kr臋ci g艂ow膮. - Musz膮 mie膰 inny interes ni偶... walk臋 z brakiem ortodoksji.
W pierwszych dniach pobytu na Tien Szanie nas艂ucha艂em si臋 od niej opowie艣ci o potyczkach w ca艂ym kosmosie Paxu: palesty艅skie powstanie na Marsie, kt贸re doprowadzi艂o do ewakuacji funkcjonariuszy Ko艣cio艂a i zrzucenia na planet臋 bomb j膮drowych; rebelie wolnych handlarzy w Pier艣cieniu Lamberta i na Mar臋 Infinitus; nieustaj膮ce starcia na Iksjonie i kilkunastu innych planetach. Renesans, mog膮cy si臋 pochwali膰 ogromn膮 liczb膮 baz wojskowych, knajp i burdeli, stanowi艂 niewyczerpane 藕r贸d艂o plotek i informacji o wszystkim, co dzia艂o si臋 w Paksie. Poniewa偶 za艣 wi臋kszo艣膰 statk贸w w s艂u偶bie Paxu stanowi艂y obecnie archanio艂y, wie艣ci rozchodzi艂y si臋 prawie natychmiast.
Jedna z najciekawszych zas艂yszanych przez Ene臋 nowinek dotyczy艂a jednego - co najmniej jednego - z archanio艂贸w, kt贸rego za艂oga zbuntowa艂a si臋, uprowadzi艂a okr臋t w sektor przestrzeni kontrolowany przez Intruz贸w, teraz za艣 dokonywa艂a b艂yskawicznych wypad贸w przeciw konwojom Mercantilusa - staraj膮c si臋 raczej uszkodzi膰, ni偶 zniszczy膰 za艂ogowe frachtowce - oraz przeciw grupom uderzeniowym Floty Paxu, szykuj膮cym si臋 do skoku za Wielki Mur W ostatnim tygodniu pobytu A. Bettika i Enei na Renesansie pojawi艂y si臋 pog艂oski o zagro偶eniu dla miejscowych baz floty; inne 藕r贸d艂a twierdzi艂y z kolei, 偶e znaczne si艂y gromadzono w uk艂adzie Pacem, by broni膰 Watykanu. Bez wzgl臋du na to, ile prawdy by艂o w doniesieniach o zbuntowanym „Rafaelu”, nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e proklamowana przez Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 krucjata przeciw Intruzom zosta艂a spowolniona i odwleczona o ca艂e lata.
Nie wydaje mi si臋 to jednak istotne, kiedy oczekuj臋 reakcji Enei na wie艣膰 o przylocie Paxu na Tien Szan. Co dalej? - zastanawiam si臋. Do transmitera i na nast臋pn膮 planet臋?
Zamiast rozwa偶a膰 mo偶liwo艣ci ucieczki, Enea m贸wi:
- Dalajlama urz膮dza oficjalne powitanie urz臋dnik贸w Paxu.
- No i? - pytam po chwili milczenia.
- Musimy si臋 wystara膰 o zaproszenie.
W膮tpi臋, 偶eby szcz臋ka faktycznie mi opad艂a, ale takie w艂a艣nie mam wra偶enie. Enea g艂aszcze mnie po ramieniu.
- Zajm臋 si臋 tym - m贸wi. - Porozmawiam z Charlesem Chikyap Kempo i Kempo Ngha Wang Tashi i przekonam ich, 偶eby do艂膮czyli nas do grupy udaj膮cej si臋 na ceremoni臋.
Odczytuj臋 te s艂owa z mikropergaminu; przypominam sobie, jak spisywa艂em je w ostatnich dniach wyroku w wymy艣lonym przez Schr枚dingera pude艂ku dla kota na orbicie Armaghastu; pisa艂em poganiany 艣wiadomo艣ci膮, 偶e nieub艂agane prawa rachunku prawdopodobie艅stwa i mechaniki kwantowej lada chwila zalej膮 m贸j zamkni臋ty, cykliczny wszech艣wiat zab贸jcz膮 fal膮 cyjanku. Pami臋tam to wszystko - i zdumiewa mnie, 偶e relacj臋 prowadzi艂em w czasie tera藕niejszym. A potem przypominam sobie, dlaczego postanowi艂em tak uczyni膰.
Kiedy skazano mnie na 艣mier膰 w pude艂ku - kt贸re, nawiasem m贸wi膮c, ma kszta艂t jaja, nie 偶adnego pude艂ka - pozwolono mi zabra膰 ze sob膮 kilka rzeczy osobistych. Mia艂em na przyk艂ad w艂asne ubranie. Pod wp艂ywem niewyt艂umaczalnego kaprysu przydzielono mi dywanik, kt贸ry wy艣cie艂a艂 fragment pod艂ogi - stary, wytarty chodnik mia艂 niespe艂na dwa metry d艂ugo艣ci, dwukrotnie mniejsz膮 szeroko艣膰, obci臋ty ro偶ek i by艂 kopi膮 nale偶膮cej kiedy艣 do konsula maty grawitacyjnej. Prawdziw膮 mat臋 straci艂em przed laty na Mar臋 Infinitus. Przyjdzie jeszcze czas na to, by opisa膰, jak do mnie wr贸ci艂a, potem jednak da艂em j膮 A. Bettikowi. Moich kat贸w musia艂 rozbawi膰 pomys艂 rzucenia mi na pod艂og臋 bezu偶ytecznej namiastki lataj膮cego dywanu.
Tak wi臋c pozwolono mi zachowa膰 ubranie, fa艂szyw膮 mat臋 oraz mieszcz膮cy si臋 na d艂oni elektroniczny notatnik, kt贸ry zabra艂em z pok艂adu statku na Tien Szanie. Wy艂膮czono w nim modu艂 艂膮czno艣ci, chocia偶 przez otaczaj膮c膮 mnie skorup臋 zamro偶onej energii i tak nie m贸g艂bym si臋 z nikim porozumie膰 - zreszt膮 nie mia艂em z kim - natomiast zawarto艣膰 pami臋ci notesu pozosta艂a nienaruszona; inkwizytorzy zadowolili si臋 dok艂adnym jej przejrzeniem podczas mojego procesu. W艂a艣nie na Tien Szanie zapocz膮tkowa艂em tradycj臋 codziennych wpis贸w, traktuj膮c notatnik jak pami臋tnik.
Te w艂a艣nie zapiski wy艣wietli艂em na ekranie rejestratora w moim wi臋zieniu, 偶eby jeszcze raz je przejrze膰, zanim przyst膮pi臋 do spisywania najbardziej osobistego fragmentu wspomnie艅. I chyba moja szczero艣膰 i gwa艂towno艣膰, kt贸re odcisn臋艂y na nich sw贸j 艣lad, wymusi艂y na mnie u偶ycie czasu tera藕niejszego. Wszystkie wspomnienia Enei s膮 w moim umy艣le 偶ywe i klarowne, niekt贸re jednak, obudzone spisan膮 na gor膮co relacj膮, kt贸ra powstawa艂a wieczorem po zako艅czeniu pracowitego albo pe艂nego przyg贸d dnia na Tien Szanie, sprawi艂y, 偶e zap艂aka艂em. Pisz膮c prze偶ywa艂em wszystko na nowo.
Na dysku notatnika zapisa艂y si臋 te偶 niekt贸re z prowadzonych przez Ene臋 dyskusji. Odtwarza艂em je w ostatnich dniach cho膰by tylko po to, 偶eby zn贸w us艂ysze膰 jej cichy g艂os.
- Opowiedz nam o TechnoCentrum - prosi jeden z mnich贸w wieczorem tego dnia, kiedy przynie艣li艣my wie艣膰 o pojawieniu si臋 Paxu. - Prosimy.
Enea waha si臋 tylko przez chwil臋; pochyla g艂ow臋, jakby chcia艂a zebra膰 my艣li.
- Dawno, dawno temu... - zaczyna. Zawsze tak samo rozpoczyna swoje drugie wyja艣nienia. - Dawno temu, przed ponad tysi膮cem lat standardowych, przed hegir膮, przed Wielk膮 Pomy艂k膮, ludzie znali tylko jedn膮 form臋 autonomicznego intelektu: samych siebie. Uwa偶ali艣my w贸wczas, 偶e je艣li zdo艂amy kiedy艣 stworzy膰 prawdziw膮, samo艣wiadom膮 inteligencj臋, b臋dzie ona wynikiem zakrojonego na nies艂ychan膮 skal臋 projektu z u偶yciem mn贸stwa krzemu, wzmacniaczy, prze艂膮cznik贸w, detektor贸w, tranzystor贸w, chip贸w, p艂ytek drukowanych. .. Kr贸tko m贸wi膮c, oczekiwali艣my maszyny z mn贸stwem elektroniki, kt贸ra, za przeproszeniem, ma艂powa艂aby ludzki m贸zg zar贸wno pod wzgl臋dem formy, jak i funkcjonowania.
Rzecz jasna, Sztuczne Inteligencje nie ewoluowa艂y w taki spos贸b. Mo偶na raczej powiedzie膰, 偶e cichcem w艣lizn臋艂y si臋 w nasze 偶ycie, kiedy na chwil臋 odwr贸cili艣my wzrok.
Musicie sobie teraz wyobrazi膰 Ziemi臋 w czasach, gdy ludzie nie mieli 偶adnych pozaziemskich kolonii, nie istnia艂 nap臋d Hawkinga, nie by艂o mowy o prawdziwych lotach mi臋dzyplanetarnych. Mie艣cili艣my si臋 wszyscy na jednej uroczej, b艂臋kitnobia艂ej, na wp贸艂 wodnej planecie. Na Starej Ziemi.
Pod koniec dwudziestego wieku, ery triumfu chrze艣cija艅stwa, na naszej ma艂ej planetce istnia艂a prymitywna datasfera. Niezbyt rozwini臋te systemy telekomunikacyjne dzia艂a艂y w zdecentralizowanym roju krzemowych komputer贸w i nie wymaga艂y 偶adnej organizacji ani hierarchii - wystarcza艂 im wsp贸lny protok贸艂 komunikacyjny. Powstanie rozproszonego umys艂u, kt贸ry obejmowa艂by je wszystkie, sta艂o si臋 nieuniknione.
Sztuczne Inteligencje z Centrum nie s膮 w prostej linii owocem 偶adnego projektu, kt贸ry mia艂by na celu ich stworzenie; swe istnienie zawdzi臋czaj膮 nieskoordynowanym wysi艂kom nakierowanym na pr贸b臋 matematycznej symulacji 偶ycia. W latach czterdziestych dwudziestego wieku prapradziad TechnoCentrum, matematyk John von Neumann, opracowa艂 aparat matematyczny, niezb臋dny do pracy ze sztucznymi, samoreplikuj膮cymi si臋 organizmami. Gdy tylko komputery oparte na ko艣ciach krzemowych zminiaturyzowano na tyle, by ka偶dy m贸g艂 z nich korzysta膰, w艣cibscy amatorzy zacz臋li zabawia膰 si臋 biologi膮 syntetycznych byt贸w. Hiper偶ycie - zdolne do rozmna偶ania, przechowywania informacji, interakcji, metabolizmu i ewolucji - narodzi艂o si臋 w latach sze艣膰dziesi膮tych. W ostatniej dekadzie stulecia wymkn臋艂o si臋 poza obr臋b pojedynczych maszyn i przenios艂o do znajduj膮cej si臋 w艂a艣ciwie w stanie embrionalnym datasfery, zwanej w贸wczas Internetem.
Pierwsze SI by艂y niemi艂osiernie g艂upie. Najwcze艣niejszymi mieszka艅cami ciep艂ych w贸d datasfery - a trzeba pami臋ta膰, 偶e i ona sama si臋 rozwija艂a - sta艂y si臋 osiemdziesi臋ciobajtowe stworki, istniej膮ce z pocz膮tku w pami臋ci RAM komputera wirtualnego, czyli symulowanego przez inny komputer. Jednym z pierwszych ludzi, kt贸ry wpu艣ci艂 owe istotki do oceanu datasfery, by艂 niejaki Tom Ray. Nie zna艂 si臋 na sztucznych inteligencjach, nie umia艂 programowa膰 i nie zalicza艂 si臋 do cyber艣wir贸w, kt贸rych zreszt膮 wtedy nazywano hakerami; by艂 biologiem, kolekcjonerem owad贸w, botanikiem i ornitologiem-amatorem. Wiele lat sp臋dzi艂 w d偶ungli, gdzie zbiera艂 okazy mr贸wek dla prehegira艅skiego uczonego, E. O. Wilsona. Obserwuj膮c mr贸wki zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy zamiast symulowa膰 rozw贸j gatunk贸w w komputerze, nie uda艂oby si臋 uruchomi膰 prawdziwego procesu ewolucji. 呕aden z cyber艣wir贸w nie wykaza艂 zainteresowania jego projektem, wi臋c Ray sam nauczy艂 si臋 programowa膰. T艂umaczono mu, 偶e fragmenty kodu mutuj膮 i ewoluuj膮 ca艂y czas - przez co potrafi膮 schrzani膰 ka偶dy program; ostrzegano go, 偶e nawet je偶eli jego twory zaczn膮 si臋 rozwija膰, szybko stan膮 si臋 bezu偶yteczne i niezdolne do 偶ycia - jak wi臋kszo艣膰 mutant贸w - i mog膮 tylko zaszkodzi膰 jego maszynie. Tom zdecydowa艂 si臋 zatem stworzy膰 komputer wirtualny, czyli symulowany w obr臋bie drugiego komputera, i dopiero w nim wypu艣ci膰 na wolno艣膰 infostworki - osiemdziesi臋ciobajtowe sekwencje kodu maszynowego, kt贸re mog艂y si臋 rozmna偶a膰, umiera膰 i ewoluowa膰.
Pierwsza osiemdziesi膮tka sta艂a si臋 zal膮偶kiem licznej populacji, kt贸ra wkr贸tce zacz臋艂aby grozi膰 wype艂nieniem ca艂ego wirtualnego kosmosu, niczym rz臋sa wodna zarastaj膮ca stawy na Starej Ziemi. Ray opatrzy艂 jednak wszystkie istotki znacznikiem czasu - inaczej m贸wi膮c: okre艣li艂 ich wiek - i wbudowa艂 w wirtualny 艣wiatek Kostuch臋, czyli programik, kt贸ry likwidowa艂 stare osiemdziesi膮tki i bezu偶yteczne mutanty.
Ewolucja jednak, jak to ewolucja, pr贸bowa艂a przechytrzy膰 Kostuch臋. Pojawi艂y si臋 infostworki licz膮ce siedemdziesi膮t dziewi臋膰 bajt贸w, kt贸re nie do艣膰, 偶e okaza艂y si臋 zdolne do samodzielnego 偶ycia, to jeszcze niebawem zacz臋艂y wypiera膰 osiemdziesi膮tki. Jak wida膰, przodkowie dzisiejszych SI niemal natychmiast po narodzinach zacz臋li modyfikowa膰 w艂asny genom. Wkr贸tce wytworzy艂a si臋 forma 偶ycia zaledwie czterdziestopi臋ciobajtowa, kt贸ra doprowadzi艂a do prawie ca艂kowitego wygini臋cia swych poprzednik贸w. Toma troch臋 to zaciekawi艂o, tym bardziej 偶e czterdziestki pi膮tki zawiera艂y za ma艂o kodu, 偶eby m贸c si臋 rozmna偶a膰. W dodatku w miar臋, jak osiemdziesi膮tek ubywa艂o, gin臋艂y r贸wnie偶 czterdziestki pi膮tki. Ray przeprowadzi艂 wi臋c wiwisekcj臋 jednej z nich.
Okaza艂o si臋, 偶e wszystkie czterdziestki pi膮tki by艂y paso偶ytami: niezb臋dny do reprodukcji fragment kodu zapo偶ycza艂y z osiemdziesi膮tek. Siedemdziesi膮tki dziewi膮tki cechowa艂a natomiast wrodzona odporno艣膰 na ich zakusy. Kiedy jednak paso偶yty i 偶ywiciele, spleceni nieroz艂膮cznie, zmierzali ku samozag艂adzie, na scenie pojawi艂 si臋 mutant czterdziestki pi膮tki: liczy艂 sobie pi臋膰dziesi膮t jeden bajt贸w i potrafi艂 偶erowa膰 na nie藕le sobie radz膮cych siedemdziesi膮tkach dziewi膮tkach. I tak to sz艂o.
M贸wi臋 o tym, gdy偶 musicie wszyscy zrozumie膰, 偶e od samego pocz膮tku stworzone przez cz艂owieka 偶ycie i sztuczna inteligencja mia艂y natur臋 paso偶yt贸w, a w艂a艣ciwie nawet hiperpaso偶yt贸w: ka偶da kolejna mutacja powodowa艂a powstanie istot, kt贸ry 偶erowa艂y na poprzedniej generacji. Po kilku miliardach pokole艅 - czyli cykli procesora - sztuczne 偶ycie mia艂o natur臋 hiperhiperhiperpaso偶ytnicz膮. Nie min臋艂o kilka miesi臋cy, gdy Tom Ray stwierdzi艂 istnienie infostwork贸w licz膮cych zaledwie dwadzie艣cia dwa bajty... Co wi臋cej, kiedy poprosi艂 o wsp贸艂prac臋 innych programist贸w, nie potrafili zej艣膰 w swych projektach poni偶ej trzydziestu jeden bajt贸w. Wystarczy艂o wi臋c par臋 miesi臋cy, 偶eby hiper偶ycie osi膮gn臋艂o stadium doskona艂o艣ci nieosi膮galne dla w艂asnych tw贸rc贸w!
W pocz膮tkach dwudziestego pierwszego wieku na Starej Ziemi sztuczne 偶ycie kwit艂o, rozwijaj膮c si臋 w b艂yskawicznie rosn膮cej datasferze i makrosferze 偶ycia ludzi. Mimo 偶e dopiero niedawno dokonano prze艂omowych odkry膰 w zakresie programowania DNA, pami臋ci b膮belkowej, przetwarzania r贸wnoleg艂ego we froncie fali stoj膮cej i hipersieci, intelekty krzemowe osi膮gn臋艂y podziwu godny stopie艅 rozwoju. W dodatku ich liczba sz艂a w miliardy; mikrochipy instalowano wsz臋dzie: w fotelach, puszkach fasolki na sklepowych p贸艂kach, samochodach i protezach. Post臋py miniaturyzacji doprowadzi艂y do sytuacji, w kt贸rej w ka偶dym domu znajdowa艂y si臋 dziesi膮tki tysi臋cy male艅kich maszyn: krzes艂o przy biurku rozpoznawa艂o zasiadaj膮c膮 w nim osob臋, 艣ci膮ga艂o plik, kt贸ry ostatnio obrabia艂a w swym prymitywnym, krzemowym komputerze, porozumiawszy si臋 z kostk膮 krzemu w ekspresie zamawia艂o kaw臋, w艂膮cza艂o automatyczne odbieranie i przetwarzanie telefon贸w, faks贸w i pro艣ciutkiej poczty elektronicznej, w porozumieniu z domowym czy biurowym komputerem ustawia艂o optymaln膮 temperatur臋 pomieszczenia i tak dalej. W sklepach wbudowane w opakowania chipy same reagowa艂y na zmiany cen, same zamawia艂y dostaw臋, gdy zapas na p贸艂ce si臋 ko艅czy艂, zapisywa艂y na bie偶膮co preferencje klient贸w i kontaktowa艂y si臋 z innymi towarami. Wkr贸tce proces interakcji sta艂 si臋 tak z艂o偶ony, 偶e przypomina艂 kot艂owanin臋 organicznego roso艂u, wype艂niaj膮cego oceany przed powstaniem 偶ycia na Starej Ziemi.
W czterdzie艣ci lat od powstania pierwszego osiemdziesi臋ciobajtowego infostworka Toma Raya ludzie przywykli do komunikowania si臋 z niezliczonymi sztucznymi istotami w samochodach, biurach, windach... a tak偶e we w艂asnych cia艂ach, w miar臋 jak aparatura diagnostyczna i protezy ust臋powa艂y pola zdobyczom nanotechnologii.
Mniej wi臋cej w tym samym czasie TechnoCentrum uzyska艂o samo艣wiadomo艣膰. Ludzie zrozumieli - i s艂usznie, jak si臋 z czasem okaza艂o - 偶e je偶eli sztuczne 偶ycie i intelekt maj膮 skutecznie funkcjonowa膰, musz膮 by膰 niezale偶ne; musz膮 ewoluowa膰 i r贸偶nicowa膰 si臋 w podobny spos贸b, jak dzia艂o si臋 to z 偶yciem organicznym. Tak te偶 si臋 sta艂o: datasfera szybko zape艂ni艂a si臋 przedstawicielami nowych form 偶ycia, a Centrum nie pojawi艂o si臋 znik膮d, jako abstrakcyjny tw贸r w paj臋czej sieci informacji, lecz jego powstanie by艂o wynikiem interakcji miliard贸w mikroskopijnych, autonomicznych, sterowanych krzemowymi chipami maszyn, kt贸re wype艂nia艂y swoje przyziemne zadania w zamieszkanym przez ludzi makro艣wiecie.
Symbioza ludzko艣ci i rozwijaj膮cego si臋 Centrum wkr贸tce upodobni艂a si臋 do obserwowanej w przyrodzie zale偶no艣ci pewnych gatunk贸w akacji i wojowniczych mr贸wek: owady broni膮 ro艣lin, dbaj膮 o nie i pilnuj膮 wysiewu nasion, akacje stanowi膮 bowiem ich jedyne 藕r贸d艂o po偶ywienia. Zjawisko, kt贸rego do艣wiadczali ludzie, nosi nazw臋 koewolucji - rozumiano je znakomicie, gdy偶 wi臋kszo艣膰 organicznego 偶ycia na Ziemi rozwin臋艂a si臋 w艂a艣nie w taki spos贸b. Tam jednak, gdzie my widzieli艣my wygodn膮 symbiotyczn膮 wsp贸艂zale偶no艣膰, wczesne Sztuczne Inteligencje dostrzega艂y jedynie okazj臋 do zakrojonego na coraz szersz膮 skal臋 paso偶ytnictwa.
Komputery mo偶na by艂o wy艂膮czy膰, a programy skasowa膰, ale umys艂 ProtoCentrum przeni贸s艂 si臋 ju偶 tymczasem do datasfery, ta za艣 mog艂aby ulec zniszczeniu tylko w wyniku katastrofy planetarnej. Centrum doprowadzi艂o zreszt膮 do niej - mam na my艣li Wielk膮 Pomy艂k臋 z `08 - najpierw jednak wysz艂o daleko poza skal臋 jednej planety.
Pierwsze eksperymenty z nap臋dem Hawkinga, kt贸re przeprowadzono pod kierunkiem najbardziej rozwini臋tych element贸w Centrum i kt贸re tylko te elementy potrafi艂y ogarn膮膰 rozumem, doprowadzi艂y do odkrycia Pustki, Kt贸ra 艁膮czy - le偶膮cej poza 艣wiatem fizycznym przestrzeni Plancka. 脫wczesne Sztuczne Inteligencje - oparte na DNA, sterowane algorytmami genetycznymi i zdolne do przetwarzania r贸wnoleg艂ego - uko艅czy艂y konstrukcj臋 pierwszych statk贸w z nap臋dem nad艣wietlnym i rozpocz臋艂y prace nad stworzeniem sieci transmiter贸w.
Ludzie zawsze postrzegali nap臋d Hawkinga jako drog臋 na skr贸ty poprzez przestrze艅 i czas, urzeczywistnienie starych marze艅 o podr贸偶ach do gwiazd; wyobra偶ali sobie, 偶e transmitery s膮 niczym innym, jak tylko dogodnie przebitymi dziurami w czasoprzestrzeni. Takie pojmowanie tych zagadnie艅 wynika艂o z zastosowanych modeli matematycznych i zosta艂o potwierdzone przez ca艂e TechnoCentrum. By艂o jednak z gruntu fa艂szywe.
Przestrze艅 Plancka, czyli Pustka, Kt贸ra 艁膮czy, to wielowymiarowe medium, kt贸re rz膮dzi si臋 w艂asnymi prawami i ma - jak si臋 wkr贸tce w Centrum przekonano - w艂asn膮 topografi臋. Nap臋d Hawkinga nie by艂 - i nie jest - 偶adnym „nap臋dem” w klasycznym rozumieniu tego s艂owa, lecz tylko urz膮dzeniem dost臋powym, kt贸re styka si臋 z przestrzeni膮 Plancka na kr贸tki okres, wystarczaj膮cy do zmiany wsp贸艂rz臋dnych w czterowymiarowym kontinuum. Natomiast transmitery pozwalaj膮 rzeczywi艣cie wej艣膰 w Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy.
Z punktu widzenia ludzi wszystko by艂o oczywiste: wchodzimy w dziur臋 wyci臋t膮 w czasoprzestrzeni w jednym miejscu, po czym w mgnieniu oka wychodzimy zupe艂nie gdzie indziej. M贸j wujek Martin mia艂 dom, w kt贸rym drzwi do pokoj贸w stanowi艂y portale, prowadz膮ce na r贸偶ne planety. Transmitery doprowadzi艂y do powstania Sieci, 艂膮cz膮cej planety wchodz膮ce w sk艂ad Hegemonii. Innym wynalazkiem by艂y komunikatory, czyli urz膮dzenia do 艂膮czno艣ci z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮. Tak oto spe艂niono wszystkie wymogi powstania spo艂ecze艅stwa mi臋dzygwiezdnego.
Centrum nie dba艂o jednak szczeg贸lnie o wygod臋 ludzi i nie udoskonala艂o nap臋du nad艣wietlnego, transmiter贸w i komunikator贸w. Nie udoskonala艂o zreszt膮 偶adnych wynalazk贸w zwi膮zanych z Pustk膮, Kt贸r膮 艁膮czy.
Od pocz膮tku wiedzia艂o, 偶e nap臋d Hawkinga jest po prostu efektem ubocznym nieudanych pr贸b wej艣cia w przestrze艅 Plancka; zdawa艂y sobie spraw臋, 偶e pokonywanie przestrzeni mi臋dzygwiezdnych na hawkingowskim statku mo偶na por贸wna膰 do p艂ywania okr臋tem po falach, kt贸re najpierw samemu si臋 wzbudza, zrzucaj膮c mu za ruf膮 艂adunek wybuchowy - na sw贸j spos贸b skuteczne, ale rozpaczliwie ma艂o efektywne rozwi膮zanie. Sztuczne Inteligencje wiedzia艂y r贸wnie偶, 偶e cho膰 pozory temu przecz膮 i cho膰 one same twierdz膮, 偶e stworzy艂y niezliczone portale, w rzeczywisto艣ci istnieje tylko jeden. Wszystkie transmitery stanowi艂y jedno jedyne wej艣cie do przestrzeni Plancka i tylko odpowiednia manipulacja czasoprzestrzeni膮 tworzy艂a z艂udzenie istnienia milion贸w podobnych wr贸t. Gdyby Centrum zada艂o sobie trud wyja艣nienia tej idei ludziom, mog艂oby pos艂u偶y膰 si臋 analogi膮 ciemnego pokoju, w kt贸rym kto艣 b艂yska latark膮 po 艣cianach: 藕r贸d艂o 艣wiat艂a jest tylko jedno, ale gdy pozostaje w ruchu, jasne plamy zdaj膮 si臋 pojawia膰 w wielu miejscach jednocze艣nie. Sztuczne Inteligencje nie zawraca艂y sobie jednak g艂owy podobnymi drobiazgami... i do dzi艣 utrzymuj膮 ten fakt w tajemnicy.
Centrum wiedzia艂o r贸wnie偶, 偶e moduluj膮c topografi臋 Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, mo偶na natychmiast przekazywa膰 informacje - tak dzia艂a艂y komunikatory - ale 偶e jest to zarazem spos贸b niezgrabny i szkodliwy dla przestrzeni Plancka; tak jakby艣my chc膮c porozumie膰 si臋 z kim艣, kto znajduje si臋 na drugim kra艅cu kontynentu, wywo艂ywali seri臋 trz臋sie艅 ziemi. Tym niemniej SI udost臋pni艂y t臋 technologi臋 ludziom bez dodatkowych wyja艣nie艅, mia艂y bowiem w艂asne plany, zwi膮zane z Pustk膮.
Ju偶 we wst臋pnej fazie eksperyment贸w SI zrozumia艂y, 偶e Pustka, Kt贸ra 艁膮czy stanowi dla nich idealne 艣rodowisko 偶ycia. Datasfery nie by艂yby w niej uzale偶nione od transmisji na falach elektromagnetycznych, wi膮zek komunikacyjnych czy modulowanych strumieni neutrin; Centrum nie potrzebowa艂oby ludzkich statk贸w za艂ogowych i sond kosmicznych, 偶eby rozbudowywa膰 fizyczn膮 sie膰, w kt贸rej istnia艂o. Wystarczy艂o przenie艣膰 g艂贸wne elementy Centrum do Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, by uzyska膰 bezpieczne schronienie przed organicznymi rywalami, kryj贸wk臋 znajduj膮c膮 si臋 nigdzie i wsz臋dzie zarazem.
W艂a艣nie podczas migracji pierwszych SI z planetarnych datasfer do przestrzeni Plancka okaza艂o si臋, 偶e Pustka, Kt贸ra 艁膮czy wcale nie jest pusta. W艣r贸d jej wielowymiarowych wzg贸rz i na dnie g艂臋bokich kwantowych w膮woz贸w kry艂o si臋... co艣. A w艂a艣ciwie kto艣, bo by艂y to inne intelekty. Centrum pr贸bowa艂o si臋 zorientowa膰, z kim ma do czynienia, ale zaraz odskoczy艂o jak oparzone, przera偶one ich potencjaln膮 moc膮. Ummon, element Centrum, kt贸ry twierdzi艂, 偶e stworzy艂 i zg艂adzi艂 mojego ojca, nazwa艂 je lwami, tygrysami i nied藕wiedziami.
Rekonesans okaza艂 si臋 ca艂kowicie niewystarczaj膮cy, a Centrum wycofa艂o si臋 w takim po艣piechu, 偶e nie mia艂o poj臋cia, gdzie lwy, tygrysy i nied藕wiedzie maj膮 siedzib臋 w przestrzeni fizycznej... i czy w og贸le j膮 maj膮. Nie wiedzia艂o nawet, czy Inni wyewoluowali z organicznych form 偶ycia - jak ludzie - czy raczej z istot sztucznych - jak same SI. Wystarczy艂 jednak kr贸tki kontakt z nimi, by stwierdzi膰, 偶e potrafi膮 pos艂ugiwa膰 si臋 czasem i przestrzeni膮 z tak膮 艂atwo艣ci膮, z jak膮 ludzie przed wiekami wykorzystywali do swych potrzeb 偶elazo. Ich si艂a przechodzi艂a wszelkie wyobra偶enie, tote偶 panicznie wystraszone Centrum natychmiast wycofa艂o si臋 na swoje podw贸rko.
脫w pierwszy kontakt nast膮pi艂 w tym samym okresie, kiedy Centrum zainicjowa艂o pr贸b臋 zniszczenia Starej Ziemi. W poemacie mojego wuja mo偶na przeczyta膰, jak to TechnoCentrum zaaran偶owa艂o Wielk膮 Pomy艂k臋 i doprowadzi艂o do „przypadkowego” uwolnienia czarnej dziury przez grup臋 kijowskich uczonych. Wuj Martin nie wspomnia艂 jednak ani s艂owem o przera偶eniu, jakim napawa艂y Centrum lwy, tygrysy i nied藕wiedzie i o wysi艂kach Sztucznych Inteligencji, maj膮cych na celu ocalenie planety. Nie wspomnia艂, bo nic o tym nie wiedzia艂. Nie by艂o 艂atwo wygrzeba膰 czarn膮 dziur臋 z trzewi zapadaj膮cej si臋 w sobie planety, ale Centrum szybko przezwyci臋偶y艂o przeszkody natury teoretycznej i w po艣piechu przyst膮pi艂o do realizacji swego planu.
I wtedy nasza macierzysta planeta znikn臋艂a. Nie zosta艂a zniszczona, jak s膮dzili ludzie... Centrum jej nie uratowa艂o... Po prostu znikn臋艂a. SI uwa偶a艂y, 偶e to lwy, tygrysy i nied藕wiedzie musia艂y j膮 wykra艣膰, ale jak, dok膮d i po co j膮 zabra艂y - tego nie wiedzia艂 nikt. Kiedy Centrum wyliczy艂o, ile energii wymaga podobny manewr, zn贸w zacz臋艂o trz膮艣膰 si臋 ze strachu; wygl膮da艂o na to, 偶e obce intelekty potrafi膮 r贸wnie 艂atwo czerpa膰 energi膮 z j膮dra galaktyki, jak ludzie grza膰 si臋 przy ognisku w ch艂odn膮 noc. SI omal si臋 nie porobi艂y w swoje wirtualne spodnie.
W tym miejscu nale偶a艂oby si臋 cofn膮膰 i wyja艣ni膰, jak dosz艂o do tego, 偶e Centrum najpierw postanowi艂o unicestwi膰 Ziemi臋, a p贸藕niej uzna艂o, 偶e przyjdzie jej z pomoc膮. A cofn膮膰 trzeba si臋 do艣膰 daleko, bo a偶 do osiemdziesi臋ciobajtowych infostwork贸w Toma Raya. Jak ju偶 m贸wi艂am, 偶ycie i intelekt, kt贸re rozwin臋艂y si臋 w datasferze, nie zna艂y innej formy egzystencji ni偶 paso偶ytnictwo, hiperpaso偶ytnictwo i tak dalej. Centrum zdawa艂o sobie jednak spraw臋 z niedoskona艂o艣ci ca艂kowitego paso偶ytnictwa; wiedzia艂o te偶, 偶e jedyn膮 drog膮 do rozwoju na wy偶szym, pozapaso偶ytniczym etapie, jest ewolucja w interakcji z fizycznym wszech艣wiatem - do czego poza abstrakcyjnymi osobowo艣ciami niezb臋dne s膮 materialne cia艂a. TechnoCentrum dysponowa艂o rozlicznymi sensorami i umia艂o konstruowa膰 sieci neuronowe, ale potrzebowa艂o sta艂ego, skoordynowanego dop艂ywu informacji zmys艂owych, potrzebowa艂o oczu, uszu, j臋zyk贸w, ko艅czyn, palc贸w... Potrzebowa艂o cia艂.
W tym celu skonstruowano cybryda, czyli istot臋 o ciele wyhodowanym z ludzkiego DNA i po艂膮czonym ze steruj膮c膮 nim person膮 w Centrum za po艣rednictwem komunikatora. Cybrydy przysparza艂y jednak sporo k艂opot贸w przy sterowaniu, a w ludzkim wszech艣wiecie by艂y praktycznie obcymi istotami. Nigdy nie czu艂yby si臋 swobodnie na planecie zamieszkanej przez miliardy ludzi, kt贸rzy ewoluowali w normalny spos贸b. Dlatego w艂a艣nie Centrum postanowi艂o zniszczy膰 Star膮 Ziemi臋 i przetrzebi膰 ludzko艣膰, zmniejszaj膮c jej liczebno艣膰 o dziewi臋膰dziesi膮t procent.
Ocala艂e z pogromu resztki ludzko艣ci mia艂y po zag艂adzie Ziemi znale藕膰 przeznaczone im miejsce w zamieszkanym przez cybrydy wszech艣wiecie - sta膰 si臋 zapasowym rezerwuarem DNA i 藕r贸d艂em taniej si艂y roboczej, tak jak dla nas androidy. Tymczasem paniczna ucieczka z przestrzeni Plancka, poprzedzona odkryciem istnienia lw贸w, tygrys贸w i nied藕wiedzi, pokrzy偶owa艂a te plany. Do czasu, a偶 zagro偶enie ze strony Innych nie zostanie w艂a艣ciwie rozpoznane i wyeliminowane, Centrum musia艂o zadowoli膰 si臋 paso偶ytowaniem na ludziach. W tym te偶 celu opracowa艂o technologi臋 budowy i u偶ywania transmiter贸w, kt贸re po艂膮czy艂y planety Sieci. Dla ludzi przej艣cie przez portal by艂o natychmiastowe, ale rzeczywisty okres przebywania w pozbawionej poj臋cia czasu i przestrzeni Plancka m贸g艂 by膰 dowolnie drugi - i zale偶a艂 tylko od potrzeb Centrum. W tym okresie SI wykorzystywa艂y miliardy ludzkich m贸zg贸w do w艂asnych cel贸w, w艂膮czaj膮c je w ogromn膮 sie膰 neuronow膮; za ka偶dym razem, gdy kto艣 przechodzi艂 przez portal, Centrum dostawa艂o jego m贸zg jak na tacy i pod艂膮cza艂o do miliard贸w innych w gigantycznym, wieloprocesorowym komputerze organicznym. Cz艂owiek opuszcza艂 przestrze艅 Plancka w u艂amku sekundy czasu subiektywnego i nie mia艂 o niczym poj臋cia.
Ummon powiedzia艂 mojemu ojcu, cybrydowi Johna Keatsa, 偶e Sztuczne Inteligencje w Centrum dziel膮 si臋 na trzy wojuj膮ce frakcje: Ostateczne, ca艂kowicie poch艂oni臋te kwesti膮 stworzenia w艂asnego boga, Najwy偶szego Intelektu, Gwa艂towne, kt贸re chcia艂yby wyeliminowa膰 ludzko艣膰 i zaj膮膰 si臋 swoimi sprawami oraz Stabilne, kt贸rym zale偶y na utrzymaniu status quo w stosunkach z lud藕mi. To wszystko nieprawda.
W TechnoCentrum nie ma i nigdy nie by艂o trzech oboz贸w, s膮 ich bowiem miliardy. Struktura Centrum to uosobienie anarchii absolutnej, hiperpaso偶ytnictwo podniesione do najwy偶szej pot臋gi. Jego elementy rywalizuj膮 o w艂adz臋 i tworz膮 przymierza, kt贸re mog膮 trwa膰 r贸wnie dobrze kilka stuleci, jak i kilka mikrosekund. Biliony paso偶yt贸w 艂膮cz膮 si臋 we frakcje i dziel膮 na od艂amy, kt贸re maj膮 im pozwoli膰 lepiej przewidywa膰 przysz艂e zdarzenia. Bo Sztuczne Inteligencje nie chc膮 umiera膰; trzeba je zabi膰, 偶eby si臋 ich pozby膰. Przeprowadzony na rozkaz Meiny Gladstone atak na medium komunikator贸w i transmiter贸w nie tylko doprowadzi艂 do uszkodzenia tych ostatnich, lecz tak偶e spowodowa艂 艣mier膰 miliard贸w potencjalnie nie艣miertelnych person z Centrum. 呕adna z nich nie podda艂aby si臋 jednak bez walki, a ewolucja wymaga 艣mierci. Tyle 偶e 艣mier膰 we wszech艣wiecie Sztucznych Inteligencji ma w艂asne plany.
Kostucha, kt贸r膮 przed ponad tysi膮cem lat powo艂a艂 do 偶ycia Tom Ray, wci膮偶 istnieje, chocia偶 rozmno偶y艂a si臋 i przesz艂a po drodze milion wciele艅. Ummon nie wspomnia艂 o Kostuchach jako osobnym od艂amie w TechnoCentrum, ale stanowi膮 one blok o wiele liczniejszy od Ostatecznych. To w艂a艣nie one stworzy艂y i pocz膮tkowo kontrolowa艂y konstrukt nazywany przez nas Chy偶warem.
Warto w tym miejscu doda膰, 偶e te SI, kt贸re umiej膮 prze偶y膰 atak Kostuchy, nie zawdzi臋czaj膮 przetrwania zwyk艂emu paso偶ytnictwu, lecz jego nekrofilnej odmianie. Z tego samego mechanizmu korzysta艂y przed wiekami dwudziestodwubajtowe formy 偶ycia w wirtualnym komputerze Raya: wykrada艂y rozproszony kod infostwork贸w, kt贸re 艣mier膰 zabra艂a podczas reprodukcji. Nie do艣膰, 偶e paso偶yty zamieszkuj膮ce Centrum uprawiaj膮 seks, to jeszcze robi膮 to z umar艂ymi! Do dzi艣 Sztuczne Inteligencje trwaj膮 dzi臋ki paso偶ytowaniu na w艂asnych zmar艂ych.
Do czego wi臋c TechnoCentrum potrzebuje ludzi? Dlaczego doprowadzi艂o do odrodzenia Ko艣cio艂a katolickiego i zgodzi艂o si臋 na powstanie Paxu? Jak dzia艂aj膮 krzy偶okszta艂ty? Jak膮 pe艂ni膮 funkcj臋 dla Centrum? Jak naprawd臋 dzia艂a tak zwany nap臋d Gedeona i jakie s膮 skutki jego u偶ycia dla Pustki, Kt贸ra 艁膮czy? Jak Centrum radzi sobie z zagro偶eniem ze strony lw贸w, tygrys贸w i nied藕wiedzi?
O tym wszystkim porozmawiamy nast臋pnym razem.
Jest nast臋pny dzie艅 po tym, jak dowiedzieli艣my si臋 o przybyciu Paxu. Pracuj臋 na najwy偶szym rusztowaniu. Jestem kamieniarzem.
Wydaje mi si臋, 偶e przez pierwsze dni po moim przybyciu do Hsuankung Ssu wszyscy - Rachela, Theo, Jigme Norbu, George Tsarong i reszta - mieli powa偶ne w膮tpliwo艣ci co do tego, czy zdo艂am zapracowa膰 na w艂asne utrzymanie. Nie ukrywam, 偶e i ja nie by艂em tego pewien, gdy podziwia艂em ich umiej臋tno艣ci i 艣ledzi艂em ci臋偶k膮 prac臋. Jednak偶e po tygodniu poznawania okolicznych urwisk, skalnych p贸艂ek, technik wspinaczkowych, sprz臋tu, rusztowa艅, lin zjazdowych i 艣lizg贸w zg艂osi艂em si臋 na ochotnika do pracy i dano mi szans臋. Nie zaprzepa艣ci艂em jej.
Enea zna艂a histori臋 mojej wsp贸艂pracy z Avrolem Humem, kiedy to nie tylko upi臋ksza艂em pod jego kierunkiem posiad艂o艣ci na Dziobie, ale te偶 budowa艂em - z drewna i kamienia - altanki, domki, mostki i wie偶yczki. Nabyte w贸wczas do艣wiadczenie procentowa艂o teraz przy Napowietrznej 艢wi膮tyni, tote偶 w dwa tygodnie awansowa艂em z grupy podrz臋dnych pomagier贸w do ekipy pracuj膮cej na g贸rnych platformach. Zgodnie z projektem Enei, najwy偶sze budowle mia艂y podchodzi膰 pod sam膮 przewieszk臋, a rozliczne prowadz膮ce do nich tarasiki i p贸艂ki nale偶a艂o wyku膰 w 艣cianie. Tym w艂a艣nie si臋 zajmujemy: wisz膮c na wysuni臋tych daleko nad przepa艣ci膮 rusztowaniach skuwamy ska艂臋 i k艂adziemy ceg艂y, tworz膮c chodnik na skraju pustki. Przez ostatnie trzy miesi膮ce zeszczupla艂em, mi臋艣nie mi stwardnia艂y, a refleks i zdolno艣膰 oceny odleg艂o艣ci znacznie si臋 wyostrzy艂y. Nic dziwnego, skoro dzie艅 w dzie艅 pracuj臋 na skalnej 艣cianie i 艣liskich bambusowych k艂adkach.
Lhomo Dondrub, wy艣mienity wspinacz i lotnik, zg艂osi艂 si臋 na ochotnika, 偶e przejdzie bez asekuracji ca艂y przewieszony odcinek, 偶eby u jego ko艅ca zainstalowa膰 kotwy dla ostatnich poziom贸w rusztowania. Od godziny Viki Groselj, Kim ByungSun, Haruyuki Otaki, Kenshiro Endo, Changchi Kenchung, Labsang Samten, paru innych murarzy i kamieniarzy wraz ze mn膮 patrzy, jak Lhomo bez zabezpieczenia przesuwa si臋 po odchylonej od pionu 艣cianie, niczym przys艂owiowa mucha ze Starej Ziemi. Wida膰, jak mi臋艣nie jego n贸g i r膮k pr臋偶膮 si臋 pod cienkim materia艂em wspinaczkowego stroju. Zawsze znajduje trzy punkty podparcia na 艣liskim kamieniu, zanim woln膮 r臋k膮 czy nog膮 spr贸buje namaca膰 mikroskopijny stopie艅, czy niemal niewidzialn膮 szczelin臋, w kt贸rej da艂oby si臋 zaklinowa膰 trzpie艅 mocuj膮cy rusztowanie. Widok jest przera偶aj膮cy - ale i wspania艂y; podobnie chyba czu艂bym si臋 odbywaj膮c podr贸偶 w czasie i obserwuj膮c maluj膮cego Picassa, George'a Wu recytuj膮cego wiersze albo Mein臋 Gladstone wyg艂aszaj膮c膮 przem贸wienie. Co chwil臋 wydaje mi si臋, 偶e Lhomo lada moment odpadnie od 艣ciany - spadek swobodny trwa艂by tu 艂adnych par臋 minut, zanim zako艅czy艂by si臋 w warstwie truj膮cych chmur - za ka偶dym jednak razem w i艣cie magiczny spos贸b znajduje oparcie, chwyt, szpar臋, w kt贸rej udaje mu si臋 zaklinowa膰 d艂o艅 - albo tylko palec - i powierzy膰 jej ci臋偶ar cia艂a.
W ko艅cu wszystkie liny s膮 ju偶 zamocowane i zwieszaj膮 si臋 swobodnie nad przepa艣ci膮, a Lhomo schodzi ni偶ej, robi pi臋ciometrowy trawers, zawisa na jednej z lin, rozhu艣tuje si臋 i skacze na nasz膮 platform臋; przypomina teraz legendarnego herosa, powracaj膮cego z niebezpiecznej wyprawy. Labsang Samten podaje mu kufel lodowatego piwa ry偶owego, Kenshiro i Viki poklepuj膮 go po plecach, a Changchi Kenchung, nasz naczelny cie艣la o nawoskowanych w膮sach, intonuje 偶artobliwy hymn na jego cze艣膰. Ja tylko kr臋c臋 g艂ow膮 i szczerz臋 z臋by jak jaki艣 idiota. Dzie艅 jest wspania艂y - kopu艂a nieba l艣ni b艂臋kitem, 艢wi臋ta G贸ra Pomocy, Heng Szan, b艂yszczy w s艂o艅cu po drugiej stronie przepa艣ci, wiatru prawie si臋 nie czuje. Enea twierdzi, 偶e za par臋 dni zacznie si臋 pora deszczowa: z po艂udnia przyjdzie monsun, a wraz z nim miesi膮ce deszczy, 艣liskiej ska艂y, a potem tak偶e 艣niegu - ale w tak pi臋kny dzie艅 jak dzi艣 perspektywa ta wydaje si臋 odleg艂a i nierealna.
Kto艣 szturcha mnie w 艂okie膰. Odwracam si臋 i widz臋 przed sob膮 Ene臋. Prawie ca艂y ranek sp臋dzi艂a na rusztowaniach albo w uprz臋偶y na 艣cianie, nadzoruj膮c prac臋 nad chodnikami i parapetami.
U艣miech nie znika mi z twarzy; wci膮偶 czuj臋 emocje, jakie wzbudzi艂a we mnie obserwacja wyczynu Lhomo.
- Liny s膮 gotowe - m贸wi臋. - Jeszcze trzy, cztery 艂adne dni i sko艅czymy k艂adk臋. Potem jeszcze platforma, o, tam - wskazuj臋 r臋k膮 na koniec przewieszki - i voila! Budowla gotowa. Pozostanie tylko polerowanie i malowanie, male艅ka.
Enea kiwa g艂ow膮, ale widz臋, 偶e co innego zaprz膮ta jej my艣li.
- Przejdziesz si臋 ze mn膮 kawa艂ek, Raul?
Schodz臋 za ni膮 po drabinach na jeden ze sta艂ych poziom贸w, sk膮d skr臋camy na skaln膮 p贸艂k臋. Na nasz widok ze szczelin wylatuj膮 w panice ma艂e, zielone ptaszki. Napowietrzna 艢wi膮tynia wygl膮da st膮d jak najprawdziwsze dzie艂o sztuki. Pomalowane drewno b艂yszczy 艣mia艂膮 czerwieni膮, schody, balustrady i rze藕bione ozdoby s膮 eleganckie i wyrafinowane; w wielu pagodach rozsuni臋to papierowe shoji i ciep艂y wietrzyk tarmosi po艣ciel i chor膮giewki modlitewne. W kompleksie 艣wi膮tynnym znajduje si臋 osiem przecudnych 艣wi膮tynek, przeznaczonych do medytacji i rozmieszczonych wzd艂u偶 pn膮cych si臋 w g贸r臋 chodnik贸w. Ka偶da z nich reprezentuje jeden krok na „szlachetnej o艣miorakiej 艣cie偶ce”, kt贸r膮 wytyczy艂 sam Budda; ustawiono je na trzech osiach, oznaczaj膮cych trzy fragmenty 艣cie偶ki: m膮dro艣膰, moralno艣膰 oraz medytacj臋. Na wznosz膮cej si臋 osi schod贸w i platform, odpowiadaj膮cej m膮dro艣ci, zbudowano 艣wi膮tynki „Prawego Rozumienia” i „Prawej My艣li”. Na osi moralno艣ci znalaz艂y si臋 „Prawe S艂owo”, „Prawe Dzia艂anie”, „Prawy 呕ywot” i „Prawe D膮偶enie”. Do ostatnich dw贸ch mo偶na si臋 dosta膰 wy艂膮cznie po drabinie, albowiem - jak wyja艣nili mi to pewnego wieczora Enea i Kempo Ngha Wang Tashi - 艣cie偶ka moralno艣ci by艂a w zamy艣le Buddy niezwykle trudna i powinna wymaga膰 wyj膮tkowego zaanga偶owania.
Najwy偶ej znajduj膮 si臋 pagody na osi medytacji; mo偶na w nich kontemplowa膰 ostatnie dwa etapy o艣miorakiej 艣cie偶ki - „Prawe Skupienie” oraz „Praw膮-Medytacj臋”. Jedyne okno drugiego z budynk贸w wychodzi na 艣cian臋 urwiska.
Zauwa偶y艂em r贸wnie偶, 偶e w ca艂ej 艣wi膮tyni nie ma ani jednego wizerunku Buddy. Kiedy jako ch艂opiec wypytywa艂em Starowin臋 o buddyzm - bo na wzmiank臋 o nim trafi艂em w jednej z ksi膮偶ek po偶yczonych z biblioteki w Moors End - udzieli艂a mi mi臋dzy innymi informacji, 偶e buddy艣ci czcz膮 pos膮gi Buddy i modl膮 si臋 do nich. Gdzie wi臋c podzia艂y si臋 艣wi臋te figury? Zapyta艂em o to Ene臋.
Wyja艣ni艂a mi, 偶e na Starej Ziemi w rozwoju my艣li buddyjskiej wyr贸偶niano dwa g艂贸wne nurty: starszy, hinajan臋, obdarzon膮 pejoratywnym mianem „Ma艂ego Wozu” oraz m艂odszy, bardziej popularny, kt贸ry sam nazwa艂 si臋 „Wielkim Wozem”. Z pocz膮tku nauki hinajany dzieli艂y si臋 na osiemna艣cie pomniejszych szk贸艂; we wszystkich k艂adziono nacisk na medytacj臋 i kontemplowanie nauk Buddy oraz traktowanie go jak nauczyciela, a nie posta膰 godn膮 boskiej czci. Do czasu jednak Wielkiej Pomy艂ki osta艂a si臋 tylko jedna z nich - therawada, kt贸rej nieliczni wyznawcy ocaleli w n臋kanych g艂odem i epidemiami d偶unglach Tajlandii i Sri Lanki, dw贸ch politycznych prowincji na Starej Ziemi. Pozosta艂e szko艂y buddyjskie, kt贸re rozprzestrzeni艂y si臋 podczas hegiry, nale偶a艂y do nurtu mahajany, koncentruj膮cego si臋 wok贸艂 czci dla pos膮g贸w Buddy i uznaj膮cego konieczno艣膰 medytacji dla zbawienia; jego wyznawcy nosili szafranowe szaty i otaczali si臋 drobiazgami, kt贸re zna艂em z opis贸w Starowiny.
Tymczasem na Tien Szanie, najbardziej buddyjskim ze wszystkich 艣wiat贸w Pogranicza i dawnej Hegemonii, buddyzm do艣wiadczy艂 swoistej wstecznej ewolucji i nawrotu szacunku dla racjonalizmu, kontemplacji oraz starannej, wnikliwej analizy nauk Buddy. Dlatego w Napowietrznej 艢wi膮tyni zabrak艂o pos膮g贸w nauczyciela.
Zatrzymujemy si臋 na ko艅cu p贸艂ki. Ptaki 艣migaj膮 i kr膮偶膮 poni偶ej nas; czekaj膮, a偶 sobie p贸jdziemy, 偶eby wr贸ci膰 do uwitych w szczelinach gniazd.
- O co chodzi, male艅ka?
- Jutro wieczorem odb臋dzie si臋 ceremonia powitalna w pa艂acu zimowym w Potali - m贸wi Enea. Jej twarz jest zarumieniona i przykurzona po ca艂ym poranku na rusztowaniach. Widz臋, 偶e ma na czole zadrapanie, z kt贸rego pociek艂o kilka kropelek krwi. - Charles Chikyap Kempo zbiera oficjaln膮 grup臋 zaproszonych, w liczbie nie przekraczaj膮cej dziesi臋ciu os贸b. Znajdzie si臋 w niej oczywi艣cie Kempo Ngha Wang Tashi, nadzorca Tsipon Shakabpa, kuzyn dalajlamy Gyalo, jego brat Labsang, Lhomo Dondrub, o kt贸rym dalajlama wiele s艂ysza艂 i kt贸rego chcia艂by pozna膰 osobi艣cie, Tromo Trochi z Dhomu jako agent handlowy, jeden z majstr贸w jako przedstawiciel robotnik贸w. .. George albo Jigme...
- Nie wyobra偶am sobie jednego bez drugiego.
- Ja te偶, ale chyba wypadnie na George'a. Wi臋cej m贸wi. Mo偶e Jigme przejdzie si臋 z nami i zaczeka pod bram膮 pa艂acu.
- To o艣miu - stwierdzam.
Enea bierze mnie za r臋k臋. Jej palce, cho膰 stwardnia艂e i poobcierane, nadal s膮, moim zdaniem, najdelikatniejszymi i najpi臋kniejszymi palcami w ca艂ym kosmosie.
- Ja jestem dziewi膮ta - m贸wi. - Zapowiada si臋 nielichy t艂um, bo udzia艂 zapowiedzieli go艣cie ze wszystkich prowincji i miasteczek na tej p贸艂kuli. Pewnie nie zbli偶ymy si臋 nawet na dwadzie艣cia metr贸w do nikogo z Paxu.
- Albo zostaniemy przedstawieni na samym pocz膮tku - oponuj臋. - Wiesz, prawa Murphy'ego i tak dalej.
- Pewnie - przyznaje Enea i u艣miecha si臋 w taki sam spos贸b, jak znajoma mi niegdy艣 jedenastolatka, planuj膮ca jaki艣 niebezpieczny figiel. - B臋dziesz moim facetem do towarzystwa?
Wypuszczam powietrze z p艂uc.
- W 偶yciu nie przegapi艂bym takiej okazji - odpowiadam.
18
W noc przed spotkaniem u dalajlamy jestem zm臋czony, ale nie mog臋 zasn膮膰. A. Bettika nie ma w 艣wi膮tyni: zosta艂 w Jokungu z George'em, Jigme i trzydziestoma 艂adunkami materia艂贸w budowlanych. Powinni byli dotrze膰 do nas wczoraj, lecz zatrzyma艂 ich strajk tragarzy. Rano A. Bettik ma wynaj膮膰 nowych i poprowadzi膰 karawan臋 na ostatnim, kilkukilometrowym odcinku.
Niespokojnie staczam si臋 z materaca, wskakuj臋 w spodnie, narzucam sp艂owia艂膮 koszul臋, wci膮gam buty i okrywam plecy lekk膮, ocieplan膮 kurtk膮. Wychodz膮c ze swojej pagody mieszkalnej zwracam uwag臋 na 艣wiat艂o latarni, rozja艣niaj膮ce od wewn膮trz domek Enei; zn贸w pracuje do p贸藕na. Stawiam delikatnie kroki, 偶eby nie rozbuja膰 za bardzo tarasu i nie niepokoi膰 jej, po czym schodz臋 po drabinie na g艂贸wny poziom Napowietrznej 艢wi膮tyni.
Nie przestaje mnie zadziwia膰, jak bardzo pustoszeje to miejsce noc膮. Z pocz膮tku s膮dzi艂em, 偶e chodzi o robotnik贸w, kt贸rzy w wi臋kszo艣ci mieszkaj膮 w zawieszonych nad urwiskiem barakach w Jokungu i na noc wracaj膮 do siebie, ale p贸藕niej zda艂em sobie spraw臋, jak niewielu ludzi naprawd臋 sypia na g贸rze. George i Jigme zwykle 艣pi膮 w swojej szopie, dzi艣 jednak s膮 z A. Bettikiem w mie艣cie. Opat Kempo Ngha Wang Tashi czasem zostaje z mnichami, lecz tym razem postanowi艂 sp臋dzi膰 noc w oficjalnej rezydencji, r贸wnie偶 w Jokungu. Tylko troje jego podw艂adnych przedk艂ada prymitywne cele 艣wi膮tynne nad klasztor - s膮 to Chim Din, Labsang Samten i mniszka Donka Nyapso. Zdarza si臋 czasem, 偶e Lhomo, lotnik, zatrzymuje si臋 na noc u mnich贸w b膮d藕 w pustej pagodzie mieszkalnej, ale nie dzisiaj - polecia艂 ju偶 do zimowego pa艂acu dalajlamy. Przed uroczysto艣ci膮 ma zamiar wspi膮膰 si臋 na znajduj膮cy si臋 na po艂udnie od Potali szczyt Nanda Devi.
Widz臋 wi臋c 艂agodn膮 po艣wiat臋 lampy w kwaterach mnich贸w kilkaset metr贸w dalej, na najni偶szym poziomie wschodniej kraw臋dzi kompleksu - po艣wiata zreszt膮 niknie mi w oczach, gdy kto艣 w艂a艣nie gasi latarni臋 - a poza tym budowla jest cicha, mroczna i rozja艣niaj膮 tylko s艂aby blask gwiazd. Na razie nie wzesz艂a ani Wyrocznia, ani 偶aden z jasnych ksi臋偶yc贸w, chocia偶 widnokr膮g na wschodzie zaczyna l艣ni膰 zapowiedzi膮 ich przybycia. Gwiazdy za to 艣wiec膮 niewiarygodnie jasno, zupe艂nie jakbym ogl膮da艂 je z kosmosu, bez po艣rednictwa atmosfery. Wida膰 ich tysi膮ce, znacznie wi臋cej ni偶 pami臋tam z nieba nad Hyperionem czy Star膮 Ziemi膮; wykr臋cam szyj臋 i patrz臋 do g贸ry tak d艂ugo, a偶 udaje mi si臋 dostrzec male艅k膮, ruchom膮 gwiazdk臋, kt贸ra w rzeczywisto艣ci jest ksi臋偶ycem, stanowi膮cym prawdopodobnie kryj贸wk臋 mojego statku. Mam ze sob膮 notes z modu艂em komunikacyjnym i wystarczy艂oby wyszepta膰 pytanie, 偶eby to sprawdzi膰, postanowili艣my jednak, 偶e w obecno艣ci Paxu nawet 艂膮czno艣膰 wi膮zk膮 komunikacyjn膮 nale偶y zachowa膰 wy艂膮cznie na sytuacje awaryjne.
A mam szczer膮 nadziej臋, 偶e na razie nic z艂ego si臋 nie zdarzy.
Przemykam po kolejnych schodach, drabinach i mostkach ku zachodniemu skrajowi 艣wi膮tynnych zabudowa艅, a potem przechodz臋 kamienno-ceglan膮 p贸艂k膮 pod najni偶szymi konstrukcjami. Zerwa艂a si臋 ju偶 nocna bryza i s艂ysz臋, jak skrzypi膮 chybotliwe podpory, kiedy ca艂e platformy dostosowuj膮 si臋 do jej rytmu. Nad g艂ow膮 trzepocz膮 mi flagi modlitewne; blask gwiazd odbija si臋 s艂abo od sk艂臋bionych ob艂ok贸w daleko w dole. Wiatr nie jest jeszcze na tyle silny, 偶eby kojarzy膰 si臋 z wyciem wilka, kt贸ry to odg艂os przez par臋 pierwszych nocy nie dawa艂 mi spa膰, ale przeciskaj膮ce si臋 przez szczeliny i otwory powietrze sprawia, 偶e ca艂y 艣wiat wok贸艂 mnie zaczyna pomrukiwa膰 i szepta膰.
Docieram do schod贸w le偶膮cych na osi m膮dro艣ci i id膮c nimi mijam pawilon Prawego Rozumienia. Przystaj臋 na tarasie i spogl膮dam na odleg艂e, pogr膮偶one w mroku mieszkania mnich贸w, postawione na stercz膮cej skale na wsch贸d ode mnie. Rozpoznaj臋 pod palcami perfekcyjne drewniane zdobienia, dzie艂o si贸str Kuku i Kay Se. Otulam si臋 cia艣niej kurtk膮, po czym ruszam w g贸r臋, po spiralnie skr臋conych schodach, na platform臋, gdzie stoi pagoda Prawej My艣li. We wschodni膮 艣cian臋 odnowionego budyneczku Enea kaza艂a wstawi膰 okr膮g艂e okienko, wygl膮daj膮ce na wsch贸d, wprost ku wci臋ciu w grani, w kt贸rym co noc pojawia si臋 Wyrocznia. Ksi臋偶yc w艂a艣nie wschodzi: jego promienie najpierw padaj膮 na dach pagody, a potem na tyln膮 艣cian臋, na kt贸rej wypisano takie oto s艂owa ze 艣wi臋tej ksi臋gi „Sutta Nipata”:
Jak p艂omie艅 zdmuchni臋ty wiatrem
Uk艂ada si臋 do snu i nie mo偶na go odnale藕膰,
Tak m膮drze膰 wyzwolony z indywidualno艣ci
uk艂ada si臋 do snu i nie mo偶na go odnale藕膰.
Znika, na nic wizerunki
I na nic moc wszelkich s艂贸w.
Wiem, 偶e tre艣ci膮 tego enigmatycznego cytatu jest 艣mier膰 Buddy, czytaj膮c go jednak w 艣wietle ksi臋偶yca zastanawiam si臋, co m贸g艂by mie膰 wsp贸lnego z Ene膮, ze mn膮, albo z nami obojgiem. Chyba nic. W przeciwie艅stwie do mnich贸w, kt贸rzy pracuj膮 w 艣wi膮tyni nad w艂asnym o艣wieceniem, zupe艂nie nie mam ochoty wyzbywa膰 si臋 indywidualno艣ci. Fascynuje mnie sam 艣wiat, fascynuj膮 mnie i zachwycaj膮 wszystkie niezliczone planety, kt贸re dane mi by艂o zobaczy膰 i na kt贸rych mog艂em postawi膰 stop臋; nie zamierzam zapomnie膰 ich widoku. Wiem, 偶e Enea tak samo traktuje 偶ycie - jak katolick膮 komuni臋, w kt贸rej 艣wiat jest hosti膮 i powinien wnikn膮膰 w g艂膮b naszej duszy.
Ale i tak my艣l o esencji istnienia, o naturze wszystkich rzeczy i ludzi, o sensie 偶ycia, kt贸re wykracza poza wszelkie wyobra偶enia i s艂owa, budzi we mnie niezwyk艂e uczucie. Wci膮偶 pr贸buj臋 - i wci膮偶 mi si臋 nie udaje - uj膮膰 w s艂owa istot臋 tego miejsca i tych dni, lecz tylko przekonuj臋 si臋 o bezcelowo艣ci tego wysi艂ku.
Porzucam o艣 m膮dro艣ci, przecinam w poprzek platform臋 kuchenn膮 i wchodz臋 na o艣 moralno艣ci, z艂o偶on膮 z kolejnych schod贸w, pomost贸w i taras贸w. Wyrocznia wspi臋艂a si臋 ju偶 ponad kraw臋d藕 grani; jej 艣wiat艂o, podobnie jak blask jej dw贸ch mniejszych towarzyszy, k艂adzie si臋 grub膮 warstw膮 ksi臋偶ycowej farby na otaczaj膮cej mnie skale i barwionym na czerwono drewnie.
Przechodz臋 przez pawilony Prawego S艂owa i Prawego Dzia艂ania, by w okr膮g艂ej pagodzie Prawego 呕ywota przystan膮膰 dla z艂apania oddechu. Za drzwiami pagody Prawego D膮偶enia stoi bambusowa beczka z wod膮 do picia, pij臋 wi臋c do syta. Chor膮giewki trzepocz膮 na tarasach i pod okapami, kiedy przemierzam pod艂u偶ny 艂膮cznik i zmierzam ku najwy偶szym budowlom.
Pawilon medytacyjny Prawego Skupienia jest jednym z najnowszych element贸w Napowietrznej 艢wi膮tyni; wci膮偶 unosi si臋 w nim zapach cedrowego drewna. Dziesi臋膰 metr贸w wy偶ej, na platformie, na kt贸r膮 prowadzi stroma drabina, stoi pawilon Prawej Medytacji, spozieraj膮cy z g贸ry na ca艂膮 艣wi膮tyni臋, chocia偶 jego okna wychodz膮 wprost na 艣cian臋 urwiska. Stoj臋 tak przez par臋 minut i pierwszy raz zauwa偶am, 偶e cie艅 pagody pada wprost na regularn膮, kamienn膮 p艂yt臋; Enea tak zaprojektowa艂a dach budynku, 偶e jego cie艅 艂膮czy si臋 z naturalnymi p臋kni臋ciami i przebarwieniami ska艂y, tworz膮c chi艅ski ideogram oznaczaj膮cy Budd臋.
Przenika mnie dreszcz, chocia偶 wiatr bynajmniej nie przybra艂 na sile. Na przedramionach pojawia mi si臋 g臋sia sk贸rka, a po karku sp艂ywa stru偶ka zimnego potu. W tej偶e chwili zdaj臋 sobie spraw臋... nie, po prostu widz臋, 偶e misja Enei, na czymkolwiek mia艂aby polega膰, jest skazana na niepowodzenie. Zostaniemy oboje z艂apani, przes艂uchani, zapewne poddani torturom i z pewno艣ci膮 straceni. Obietnice, jakie z艂o偶y艂em staremu poecie na Hyperionie, pozostan膮 pustymi s艂owami. „Doprowadzi膰 do zniszczenia Paxu”, powiedzia艂... Paxu z miliardami wiernych, milionami 偶o艂nierzy, tysi膮cami okr臋t贸w bojowych... Zgodzi艂em si臋 sprowadzi膰 Star膮 Ziemi臋... No, przynajmniej na niej by艂em.
Wygl膮dam przez okno i szukam nieba, ale widz臋 tylko ska艂臋 i z wolna kre艣lone cieniem imi臋 Buddy: trzy pionowe kreski, ciemne jak atrament na szarym pergaminie i trzy poziome ma藕ni臋cia, oplataj膮ce tamte i 艂膮cz膮ce si臋 ze sob膮. Pomi臋dzy nimi rysuj膮 si臋 jasne plamy, niczym twarze na fotograficznym negatywie, kt贸re wpatruj膮 si臋 we mnie w mroku.
Obieca艂em chroni膰 Ene臋. Przysi膮g艂em, 偶e umr臋, staraj膮c si臋 tego dokona膰.
Otrz膮sam si臋 z zimna i z艂ych przeczu膰, po czym wychodz臋 na platform臋 medytacji, wpinam si臋 w lin臋 i z cichym pomrukiem zje偶d偶am trzydzie艣ci metr贸w nad przepa艣ci膮. Hamuj臋 na platformie pod tarasem, na kt贸rym znajduj膮 si臋 pagody mieszkalne - moja i Enei. Wchodz臋 na ostatni膮 drabin臋 i my艣l臋, 偶e mo偶e teraz uda mi si臋 zasn膮膰.
Nie robi艂em z tego notatek w dzienniku. Przypominam sobie t臋 noc na bie偶膮co i pisz臋.
U Enei 艣wiat艂o zgas艂o. Ucieszy艂em si臋: za d艂ugo przesiadywa艂a po nocach, za ci臋偶ko pracowa艂a, a rusztowania i liny nad otch艂ani膮 nie by艂y najlepszym miejscem dla zm臋czonego architekta.
Wszed艂em do swojej pagody, zasun膮艂em drzwi i zzu艂em buty. W 艣rodku nic si臋 nie zmieni艂o: zewn臋trzn膮 艣cian臋 zostawi艂em lekko uchylon膮 i smuga ksi臋偶ycowego 艣wiat艂a pada艂a na moj膮 mat臋, a shoji szele艣ci艂y na wietrze, jakby prowadz膮c cich膮 dysput臋 z g贸rami. Latarnie si臋 nie pali艂y, ale pami臋膰 wzrokowa i s艂aby blask Wyroczni w zupe艂no艣ci mi wystarcza艂y. Pod艂og臋 za艣ciela艂a tatami, w g艂臋bi le偶a艂 m贸j materac, a zaraz za drzwiami sta艂a skrzynia na plecak, gar艣膰 zapas贸w, kufel na piwo, zabrane ze statku dwudechy i sprz臋t wspinaczkowy. Nie mog艂em si臋 o nic potkn膮膰.
Powiesi艂em kurtk臋 na wieszaku przy drzwiach, ochlapa艂em twarz wod膮 ze stoj膮cej na skrzyni miski, po czym 艣ci膮gn膮艂em koszul臋, skarpetki, spodnie i bielizn臋 i wepchn膮艂em wszystko do worka na brudy. Nast臋pnego dnia zapowiada艂o si臋 wielkie pranie. Westchn膮艂em ci臋偶ko, czuj膮c, jak z艂e przeczucia z pawilonu medytacji blakn膮 i przechodz膮 w zwyk艂e zm臋czenie i poszed艂em w stron臋 materaca. Zawsze sypia艂em nago; wyj膮tkiem by艂 okres s艂u偶by w Stra偶y Planetarnej oraz podr贸偶 statkiem konsula z dw贸jk膮 moich przyjaci贸艂 na pok艂adzie.
Tu偶 za snopem 艣wiat艂a przenikaj膮cym przez uchylone shoji co艣 si臋 poruszy艂o. Odruchowo przykucn膮艂em w bojowej pozycji; nagi cz艂owiek ma wra偶enie, 偶e staje si臋 bardziej podatny na ciosy. Pewnie A. Bettik wr贸ci艂 wcze艣niej z Jokungu, pomy艣la艂em i rozprostowa艂em palce zaci艣ni臋tej w pi臋艣膰 prawej d艂oni.
- Raul? - zapyta艂a Enea. Pochyli艂a si臋 i znalaz艂a w smudze ksi臋偶ycowego blasku. Owin臋艂a biodra moim kocem, ale ramiona, piersi i brzuch mia艂a ods艂oni臋te. Wyrocznia delikatnie g艂aska艂a 艣wiat艂em jej w艂osy i policzki.
Otworzy艂em usta, chc膮c co艣 powiedzie膰 i zacz膮艂em si臋 obraca膰, 偶eby si臋gn膮膰 po ubranie. Zaraz jednak doszed艂em do wniosku, 偶e to za daleko i przykl臋kn膮艂em na jedno kolano. Podci膮gn膮艂em narzut臋 z materaca, 偶eby si臋 zas艂oni膰. Nie 偶ebym by艂 pruderyjny, ale to przecie偶 Enea. Co te偶 ona...
- Raul - powt贸rzy艂a, tym razem bez wahania w g艂osie. Podsun臋艂a si臋 bli偶ej na kolanach i koc zsun膮艂 si臋 na pod艂og臋.
- Enea - powiedzia艂em g艂upawo. - Enea, ja... to znaczy ty... Ja nie... Ty chyba nie...
Po艂o偶y艂a mi palec na wargach, po czym natychmiast zabra艂a go, ale zanim zd膮偶y艂em zareagowa膰, przysun臋艂a si臋 i poca艂owa艂a mnie w usta.
Za ka偶dym razem, gdy dotyka艂em jej sk贸ry, mia艂em wra偶enie, jakby przenika艂 mnie pr膮d; pisa艂em ju偶 o tym i zawsze g艂upio si臋 z tym czu艂em, ale przypisywa艂em ten efekt dzia艂aniu... aury Enei, jakiego艣 艂adunku jej osobowo艣ci - i to dos艂ownie, bez 偶adnych metafor. Nigdy jednak nie poczu艂em takiej fali elektryczno艣ci, jak w tym momencie.
Przez moment nie reagowa艂em i po prostu pozwala艂em si臋 ca艂owa膰, zaraz jednak ciep艂o i natarczywo艣膰 jej ust przewa偶y艂y szal臋, przesta艂em si臋 zastanawia膰, przezwyci臋偶y艂em w膮tpliwo艣ci, wy艂膮czy艂em wszystkie zmys艂y i rozum i odpowiedzia艂em na poca艂unek. Obj膮艂em Ene臋 i przyci膮gn膮艂em j膮 bli偶ej, ona za艣 przesun臋艂a r臋ce pod moimi ramionami i poczu艂em na plecach jej mocne palce. W chwili, kt贸ra dla niej wydarzy艂a si臋 pi臋膰 lat wcze艣niej, kiedy ca艂owa艂a mnie na po偶egnanie nad brzegiem rzeki na Starej Ziemi, jej poca艂unek by艂 po艣pieszny, przeszy艂 mnie dreszczem i ni贸s艂 zapowied藕 przysz艂ych pyta艅 i odpowiedzi, pozosta艂 jednak ca艂usem szesnastoletniej dziewczyny. Teraz za艣 do艣wiadczy艂em ciep艂ego, otwartego dotkni臋cia kobiety - i odpowiedzia艂em na nie bez wahania.
Ca艂owali艣my si臋 ca艂膮 wieczno艣膰. Gdzie艣 tam, w k膮cie umys艂u, ko艂ata艂a mi si臋 艣wiadomo艣膰 w艂asnej nago艣ci i podniecenia, kt贸rymi powinienem si臋 przej膮膰 i kt贸rych powinienem si臋 wstydzi膰 - ale wszystko to dzia艂o si臋 daleko ode mnie, od wszechogarniaj膮cego ciep艂a i nami臋tno艣ci poca艂unk贸w, kt贸rym nie by艂o ko艅ca. Kiedy wreszcie si臋 rozdzielili艣my, wargi mieli艣my niemal opuchni臋te, jak posiniaczone, ale nie zamierzali艣my na tym poprzesta膰: zacz膮艂em ca艂owa膰 jej policzki, powieki, czo艂o, uszy - a ona odpowiedzia艂a tym samym. Pochyli艂em g艂ow臋 i musn膮艂em ustami jej szyj臋, poczu艂em aromatyczn膮 wo艅 jej sk贸ry.
Nie wstaj膮c z kolan, Enea przysun臋艂a si臋 jeszcze bli偶ej i odgi臋艂a do ty艂u, tak 偶e jej pier艣 otar艂a si臋 o m贸j policzek. Otuli艂em j膮 d艂oni膮 i z namaszczeniem poca艂owa艂em sutk臋, a Enea po艂o偶y艂a mi d艂o艅 na potylicy i przycisn臋艂a moj膮 g艂ow臋. Czu艂em na w艂osach jej oddech, coraz szybszy, gdy nachyli艂a ku mnie twarz.
- Zaczekaj... zaczekaj - powiedzia艂em i podnios艂em g艂ow臋. - Eneo, nie... Czy jeste艣... To znaczy... Wydaj e mi si臋, 偶eni臋...
- 膯艣艣艣 - szepn臋艂a i przytuli艂a si臋 do mnie, 偶eby zn贸w mnie poca艂owa膰. Z bliska jej oczy zdawa艂y si臋 wype艂nia膰 ca艂y 艣wiat. - 膯艣艣艣, Raul. Tak.
Przycisn臋艂a usta do moich ust i przechyli艂a si臋 w prawo, przez co oboje, wci膮偶 ciasno spleceni, osun臋li艣my si臋 na mat臋. Nasilaj膮ca si臋 bryza szele艣ci艂a papierowymi 艣cianami, a ca艂a platforma ko艂ysa艂a si臋 w rytm ruchu naszych cia艂.
To trudne - opowiada膰 o czym艣 takim, dzieli膰 si臋 wspomnieniem najbardziej prywatnych, u艣wi臋conych chwil. Ubieranie tych prze偶y膰 w s艂owa zakrawa na 艣wi臋tokradztwo, zaniechanie za艣 by艂oby r贸wnowa偶ne k艂amstwu.
Kiedy cz艂owiek po raz pierwszy widzi ukochan膮 osob臋 nago, kiedy mo偶e jej wtedy dotkn膮膰 - jest to jedna z tych chwil w 偶yciu, kiedy ocieramy si臋 o obcowanie z b贸stwem. Je偶eli istnieje we wszech艣wiecie jaka艣 prawdziwa religia, musi uwzgl臋dnia膰 ow膮 prawd臋, w przeciwnym bowiem razie b臋dzie zia艂a pustk膮. Mo偶liwo艣膰 kochania si臋 z jedyn膮 w艂a艣ciw膮 osob膮, kt贸ra zas艂uguje na nasz膮 mi艂o艣膰, to jedna z nielicznych nie podlegaj膮cych dyskusji korzy艣ci, jakie daje bycie cz艂owiekiem; wynagradza ca艂y b贸l, wieczne poczucie straty, niezr臋czno艣膰, samotno艣膰, g艂upot臋 i sk艂onno艣膰 do kompromisu, kt贸re nieroz艂膮cznie wi膮偶膮 si臋 z cz艂owiecze艅stwem. Kochanie si臋 z odpowiednim cz艂owiekiem mo偶e os艂odzi膰 艣wiadomo艣膰 wszystkich omy艂ek.
Nigdy przedtem nie by艂em z t膮 jedn膮, jedyn膮, odpowiedni膮 kobiet膮. Wiedzia艂em o tym, wiedzia艂em ju偶 w chwili, gdy ca艂uj膮c si臋 legli艣my obok siebie, a tak偶e p贸藕niej, gdy zacz臋li艣my si臋 porusza膰, zrazu wolno, potem coraz szybciej, a jeszcze p贸藕niej znowu wolno. Zrozumia艂em, 偶e nigdy si臋 z nikim nie kocha艂em, 偶e seks uprawiany z przychylnie nastawionymi do m艂odego 偶o艂nierzyka kobietami i seks na barce, na zasadzie „mamy czas i okazj臋, wi臋c po co je traci膰?”, kt贸rego tajniki, jak s膮dzi艂em, zg艂臋bi艂em do dna, nie by艂y nawet wst臋pem do prawdziwego kochania si臋.
Wst臋p nast膮pi艂 teraz. Pami臋tam Ene臋, jak wznosi si臋 nade mn膮, wsparta mocno d艂oni膮 o moj膮 pier艣; mi臋dzy jej piersiami sp艂ywa stru偶ka potu, a ona patrzy mi w oczy - ciep艂o, natarczywie, jakby wzrok 艂膮czy艂 nas r贸wnie intymnie i mocno, jak nasze uda i genitalia. T臋 chwil臋 mia艂em zapami臋ta膰 na zawsze - wraca艂a do mnie za ka偶dym razem, kiedy kochali艣my si臋 w przysz艂o艣ci - zupe艂nie jakbym od pierwszego razu wspomina艂 wszystkie te przysz艂e chwile.
Le偶eli艣my obok siebie w smudze ksi臋偶ycowego blasku. Prze艣cierad艂o, koce i materac za艣ciela艂y pod艂og臋 dooko艂a, a ch艂odny, pomocny wiatr studzi艂 i suszy艂 z potu nasze cia艂a. Enea z艂o偶y艂a g艂ow臋 na mojej piersi, ja oplot艂em udem jej biodro i bawili艣my si臋 dotykiem: ona mierzwi艂a mi w艂osy na piersi, ja za艣 muska艂em palcami jej policzek, i przesuwa艂em stop膮 po jej 艂ydce, wyczuwaj膮c rysuj膮ce si臋 na niej mi臋艣nie.
- Czy to by艂 b艂膮d? - zapyta艂em szeptem.
- Nie - odpar艂a r贸wnie cicho. - Chyba 偶e...
Serce zadudni艂o mi pod 偶ebrami.
- Chyba 偶e co?
- Chyba 偶e nie dosta艂e艣 w Stra偶y tych zastrzyk贸w, kt贸re musia艂e艣 dosta膰 - doko艅czy艂a. By艂em tak zdenerwowany, 偶e nie wyczu艂em, i偶 si臋 ze mn膮 dra偶ni.
- 呕e co? Zastrzyk贸w? Jakich zastrzyk贸w? - Przetoczy艂em si臋 na bok i wspar艂em na 艂okciu. - Ach, o tym m贸wisz... Wiesz, 偶e dosta艂em. Jezu!
- Wiem. - Tym razem po g艂osie pozna艂em, 偶e si臋 u艣miecha.
Kiedy my, hyperio艅skie ch艂opaki, wst臋powali艣my do Stra偶y Planetarnej, dawano nam normaln膮 seri臋 zalecanych przez Pax szczepie艅: przeciw malarii, rakowi, wirusom - oraz 艣rodek antykoncepcyjny. We wszech艣wiecie, w kt贸rym znakomita wi臋kszo艣膰 ludzi wybiera艂a drog臋 krzy偶a - szans臋 nie艣miertelno艣ci - kontrola urodzin by艂a czym艣 oczywistym. Po zawarciu ma艂偶e艅stwa wyst臋powa艂o si臋 do w艂adz Paxu z pro艣b膮 o antidotum b膮d藕 kupowa艂o je na czarnym rynku, gdy dosz艂o si臋 do wniosku, 偶e czas za艂o偶y膰 rodzin臋. Je偶eli za艣 cz艂owiek nie zdecydowa艂 si臋 ani na krzy偶okszta艂t, ani na rodzin臋, pozostawa艂 bezp艂odny do 艣mierci, kiedy to ca艂a kwestia traci艂a na znaczeniu. Od lat nie my艣la艂em o tych 艣rodkach. Wydaje mi si臋, 偶e A. Bettik pyta艂 mnie o nie z dziesi臋膰 lat temu, kiedy na statku konsula dyskutowali艣my o medycznych 艣rodkach zapobiegawczych i wspomnia艂em o cyklu szczepie艅 w Stra偶y. Nasza ma艂a, jedenasto - czy dwunastoletnia przyjaci贸艂ka zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek na le偶ance obok holoramy, zatopiona w lekturze, jakby zupe艂nie nie zwraca艂a uwagi na nasz膮 rozmow臋...
- Nie - powiedzia艂em, nie zmieniaj膮c pozycji. - Co innego mam namy艣li. Ty...
- Co ja?
- Masz dwadzie艣cia jeden lat standardowych - doko艅czy艂em. - Jestem...
- Sob膮 - szepn臋艂a.
- ... jedena艣cie lat starszy od ciebie.
- Niewiarygodne - powiedzia艂a Enea i podnios艂a na mnie wzrok. 艢wiat艂o ksi臋偶yca pad艂o na jej twarz. - 艢wietnie sobie radzisz z rachunkami. I to w takiej chwili.
Z westchnieniem przetoczy艂em si臋 na brzuch. Po艣ciel przesi膮k艂a naszym zapachem. Wzmagaj膮cy si臋 wiatr coraz g艂o艣niej targa艂 papierowymi 艣ciankami pagody.
- Zimno mi - wyszepta艂a Enea.
W dniach i miesi膮cach, kt贸re p贸藕niej nast膮pi艂y, po prostu przytuli艂bym j膮, gdyby powiedzia艂a co艣 takiego, wtedy jednak wsta艂em, 偶eby zasun膮膰 shoji.
- Nie tak - zaprotestowa艂a.
- Co nie tak?
- Nie zamykaj do ko艅ca. - Usiad艂a i owin臋艂a si臋 kocem, tak 偶e ko艅czy艂 si臋 tu偶 pod jej piersiami.
- Ale przecie偶...
- To 艣wiat艂o na twoim ciele...
Mo偶e to jej g艂os spowodowa艂 moj膮 reakcj臋; a mo偶e jej widok, czekaj膮cej na mnie w po艣cieli. Poza naszymi zapachami w pokoju unosi艂a si臋 wo艅 艣wie偶ej s艂omy z nowej tatami, kt贸ra miesza艂a si臋 z rze艣kim, g贸rskim powietrzem. Ch艂odny powiew bynajmniej nie powstrzyma艂 mojej odpowiedzi na obecno艣膰 Enei.
- Chod藕 do mnie - szepn臋艂a i odchyli艂a koc niczym po艂臋 p艂aszcza, kt贸r膮 chce mnie otuli膰.
Nast臋pnego ranka pracuj臋 nad umocowaniem przewieszonego chodnika; czuj臋 si臋 jak lunatyk. Z pewno艣ci膮 jedn膮 z przyczyn jest brak snu - zanim Enea wr贸ci艂a do swojego pawilonu, Wyrocznia zd膮偶y艂a zaj艣膰, a na wschodzie niebo zar贸偶owi艂o si臋 zapowiedzi膮 艣witu - g艂贸wny pow贸d jednak to czyste, zwyczajne og艂upienie. Moje 偶ycie potoczy艂o si臋 w kierunku, kt贸rego nawet nie przewidywa艂em.
Instaluj臋 w skale wsporniki chodnika. Haruyuki, Kenshiro i Wojtek Majer posuwaj膮 si臋 przede mn膮, wierc膮c otwory w kamieniu, a Kim Byung-Sun i Viki Grosel, k艂ad膮 ceg艂y za i pod nami. Cie艣la Changchi Kenchung zaczyna w艂a艣nie uk艂ada膰 za moimi plecami drewnian膮 pod艂og臋 tarasu. Pracowaliby艣my bez 偶adnego zabezpieczenia, gdyby nie wczorajsza sol贸wka Lhomo Dondruba, kt贸ry umocowa艂 haki i zawiesi艂 na nich por臋cz贸wki. Dzi臋ki niemu skacz膮c dzi艣 z belki na belk臋 przepinamy tylko karabinki z liny na lin臋. Zdarzy艂o mi si臋 ju偶 raz spa艣膰 i sztywna asekuracja zatrzyma艂a m贸j lot - sznur wytrzymuje szarpni臋cie pi臋ciokrotnego ci臋偶aru mojego cia艂a.
Teraz te偶 skacz臋 z jednego d藕wigara na drugi, ci膮gn膮c za sob膮 podwieszon膮 do jednej z lin nast臋pn膮 belk臋. Poryw wiatru grozi zrzuceniem w przepa艣膰, ale udaje mi si臋 z艂apa膰 r贸wnowag臋: jedn膮 r臋k膮 muskam wisz膮cy w powietrzu dr膮g, a trzema palcami drugiej opieram si臋 o 艣cian臋 urwiska. Docieram do ko艅ca trzeciej z siedmiu zainstalowanych przez Lhomo por臋cz贸wek, wypinam karabinek i przygotowuj臋 si臋 do wpi臋cia go w czwart膮.
Nie wiem, co my艣le膰 o ostatniej nocy. Nie chc臋 by膰 藕le zrozumiany: wiem, co czuj臋 - uniesienie, zmieszanie, mi艂o艣膰 - ale nie wiem, co o tym my艣le膰. Chcia艂em porozmawia膰 z Ene膮 przed 艣niadaniem we wsp贸lnej jadalni, nieopodal mieszka艅 mnich贸w, ale zd膮偶y艂a ju偶 zje艣膰 i pospieszy艂a z pomoc膮 cie艣lom, kt贸rzy mieli jakie艣 k艂opoty z nowym, wschodnim chodnikiem. P贸藕niej zjawili si臋 A. Bettik, George Tsarong i Jigme Norbu z tragarzami i godzin臋 czy dwie stracili艣my na sortowaniu materia艂贸w i przenoszeniu belek, d艂ut, desek i reszty zaopatrzenia na wy偶sze poziomy. Uda艂em si臋 na wschodni chodnik, zanim zacz臋li艣my prac臋 przy d藕wigarach, ale Enea wda艂a si臋 tymczasem w rozmow臋 z A. Bettikiem i Tsiponem Shakabp膮, wi臋c truchcikiem wr贸ci艂em do pracy.
Skacz臋 w艂a艣nie na ostatni wspornik, umocowany ju偶 dzisiejszego ranka. Zamierzam wstawi膰 nast臋pny w przygotowany przez Kenshiro i Haruyukiego otw贸r w skale. P贸藕niej Wojtek i Viki zalej膮 go cementem, a po p贸艂 godzinie Changchi b臋dzie m贸g艂 k艂a艣膰 na nim roboczy pomost. Przywyk艂em ju偶 do skakania z belki na belk臋, 艂apania r贸wnowagi, przykucania, wstawiania nast臋pnego dr膮ga - to samo robi臋 teraz na ostatnim d藕wigarze: kr臋c臋 m艂ynka lew膮 r臋k膮, a palcami prawej pilnuj臋 艣lizgaj膮cego si臋 za mn膮 po por臋cz贸wce kloca, kt贸ry nagle wyje偶d偶a daleko przede mnie. Trac臋 r贸wnowag臋, wychylony daleko nad przepa艣ci膮; wiem, 偶e por臋cz贸wka zatrzyma mnie w locie, ale nie podoba mi si臋 my艣l o upadku, tym bardziej 偶e potem zawisn臋 bezradnie mi臋dzy d藕wigarem i dziur膮 wykut膮 pod nast臋pny. Je艣li nie starczy mi rozp臋du, 偶eby si臋 rozko艂ysa膰 i wr贸ci膰 na d藕wigar, b臋d臋 musia艂 zaczeka膰 na Kenshiro albo kt贸rego艣 z jego ch艂opak贸w, 偶eby wr贸cili i mnie 艣ci膮gn臋li.
W u艂amku sekundy podejmuj臋 decyzj臋 i skacz臋. Chwytam chybocz膮c膮 si臋 belk臋 i z ca艂ej si艂y robi臋 wymach nogami. Poniewa偶 lina asekuracyjna ma sporo luzu, przez chwil臋 ca艂y ci臋偶ar cia艂a spoczywa na moich palcach. Belka jest za gruba i za twarda, 偶ebym m贸g艂 j膮 solidnie z艂apa膰; czuj臋, jak palce mi si臋 ze艣lizguj膮, ale nie poddaj臋 si臋 - nie mam ochoty spadaj膮c wyczerpa膰 luzu na linie. Pokonuj臋 w locie ostatnie dwa metry, l膮duj臋 na 艣liskim d藕wigarze i macham rozpaczliwie r臋koma. 艢miej膮c si臋 z w艂asnej g艂upoty staj臋 pewnie na nogach. Przez chwil臋 艂api臋 oddech i patrz臋 na chmury, rozbijaj膮ce si臋 o ska艂y kilka kilometr贸w pod moimi stopami.
Changchi Kenchung skacze z belki na belk臋 w moj膮 stron臋, w po艣piechu przepinaj膮c si臋 z liny na lin臋. W jego oczach dostrzegam strach i przez chwil臋 nie mog臋 powstrzyma膰 przera偶enia na my艣l, 偶e co艣 si臋 sta艂o Enei. Serce zaczyna mi wali膰 jak m艂otem, a fala l臋ku zalewa mnie tak gwa艂townie, 偶e omal zn贸w nie trac臋 r贸wnowagi. Udaje mi si臋 jednak usta膰 na ostatnim d藕wigarze i z niepokojem czekam na Changchiego.
Kiedy wreszcie wskakuje na moj膮 belk臋, jest ca艂kiem bez tchu. Macha niecierpliwie r臋koma, ale nie rozumiem, o co mu chodzi; pewnie widzia艂 moje komiczne akrobacje i zaniepokoi艂 si臋 o mnie. Pokazuj臋 mu lin臋 umocowan膮 do uprz臋偶y, 偶eby sam zobaczy艂, 偶e nic mi nie grozi艂o, bo karabinek na jej ko艅cu jest zapi臋ty na por臋cz贸wce.
Na jej ko艅cu w og贸le nie ma karabinka; wcale nie wpi膮艂em si臋 w ostatni膮 por臋cz贸wk臋 i wszystkie skoki, balansowania, zwisy i loty wykonywa艂em bez asekuracji. Nic nie zabezpiecza艂o mnie przed...
Robi mi si臋 niedobrze i kr臋ci w g艂owie. Cofam si臋 trzy kroki, potykam i w ko艅cu opieram o zimn膮, kamienn膮 艣cian臋. Przewieszka zdaje si臋 mnie spycha膰 w otch艂a艅, mam wra偶enie, jakby ca艂y masyw przechyla艂 si臋 i zrzuca艂 mnie z belki.
Changchi naci膮ga por臋cz贸wk臋, zdejmuje karabinek z mojej szpejarki i przypina mnie do liny. Kiwam g艂ow膮 na znak wdzi臋czno艣ci; walcz臋 ze sob膮, 偶eby nie zwr贸ci膰 艣niadania, dop贸ki cie艣la jest tu偶 obok mnie.
Dziesi臋膰 metr贸w dalej, za za艂omem urwiska, Haruyuki i Kenshiro daj膮 mi znaki r臋koma. W艂a艣nie wyci臋li profilowanym 艂adunkiem i d艂utami kolejn膮 idealn膮 dziur臋 i chc膮, 偶ebym nadgoni艂 op贸藕nienie w instalowaniu wspornik贸w.
Grupa udaj膮ca si臋 do Polali na uroczysto艣膰 powitania przedstawicieli Paxu wyrusza w drog臋 wkr贸tce po spo偶ytym we wsp贸lnej jadalni obiedzie. Patrz臋 na Ene臋 podczas posi艂ku - kiedy nasze oczy si臋 spotykaj膮, posy艂a mi spojrzenie i u艣miech, od kt贸rego uginaj膮 si臋 pode mn膮 kolana - ale nie mamy okazji porozmawia膰 na osobno艣ci.
Zbieramy si臋 na najni偶szym poziomie 艣wi膮tyni. Na g贸rnych tarasach zgromadzi艂o si臋 kilkuset robotnik贸w, mnich贸w i tragarzy - wszyscy machaj膮 do nas i pokrzykuj膮 rado艣nie. Przez obni偶enia we wschodniej grani zaczynaj膮 przemyka膰 deszczowe chmury, ale niebo nad Hsuankung Ssu jest wci膮偶 idealnie niebieskie, a czerwone chor膮giewki modlitewne na wy偶szych poziomach rysuj膮 si臋 na jego tle z niezwyk艂膮 wyrazisto艣ci膮.
Wszyscy mamy na sobie podr贸偶ne ubrania. Oficjalne, uroczyste stroje zapakowali艣my do nieprzemakalnych toreb lub - tak jak ja - do plecak贸w. Uroczysto艣ci organizowane przez dalajlam臋 odbywaj膮 si臋 zwykle p贸藕nym wieczorem, mamy wi臋c ponad dziesi臋膰 godzin, 偶eby dotrze膰 do Polali, ale na przebycie Drogi Powietrznej i tak potrzebujemy sze艣ciu, a kurierzy i przyby艂y dzi艣 do Jokungu lotnik ostrzegali nas, 偶e za masywem Kun Luna warunki atmosferyczne nie b臋d膮 nam sprzyja膰. Ruszamy wi臋c 偶wawo.
Szyk marszu jest podyktowany protoko艂em. Charles Chikyap Kempo, burmistrz Jokungu i prze艂o偶ony Napowietrznej 艢wi膮tyni idzie o kilka krok贸w przed niemal r贸wnorz臋dnym mu Kempo Ngha Wang Tashi, opatem klasztoru. „Str贸j podr贸偶ny” obu m臋偶czyzn jest o wiele wykwintniejszy ni偶 m贸j oficjalny; otacza ich poza tym r贸j asystent贸w, mnich贸w i ochroniarzy.
Za kap艂anami-polilykami pod膮偶a m艂ody Gyalo Thondup, mnich i kuzyn obecnego dalajlamy, a p贸藕niej Labsang Samlen, brat dalajlamy, z trzyletnim sta偶em w mnisich szatach. Id膮 i 艣miej膮 si臋 swobodnie, jak na ludzi w najszcz臋艣liwszym okresie 偶ycia przysta艂o. 艢nie偶nobia艂e z臋by b艂yskaj膮 im spomi臋dzy warg i odcinaj膮 si臋 wyra藕nie na tle 艣niadych twarzy. Labsang ma na sobie jaskrawoczerwon膮 chub臋, kt贸ra upodabnia go do chodz膮cej chor膮giewki modlitewnej po艣rodku orszaku. Idziemy w膮skim chodnikiem na zach贸d, w stron臋 rozpadliny Jokungu.
Tsipon Shakabpa, oficjalny nadzorca prowadzonych przez Ene臋 prac, idzie rami臋 w rami臋 z George'em Tsarongiem, naszym grubiutkim majstrem. Nieod艂膮czny towarzysz George'a, Jigme Norbu, ura偶ony brakiem zaproszenia, wola艂 zosta膰 w 艣wi膮tyni. Chyba pierwszy raz nie widz臋 u艣miechu rozja艣niaj膮cego twarz Tsaronga. Tsipon za to gada za dw贸ch - opowiada jakie艣 niezwyk艂e historie, ilustrowane obszern膮, gwa艂town膮 gestykulacj膮. Obok niego idzie jeszcze paru robotnik贸w, kt贸rzy b臋d膮 nam towarzyszy膰 pewnie tylko do Jokungu.
Tromo Trochi, strojnie odziany w臋drowny handlarz z po艂udnia kraju, zd膮偶a do Potali z jedynym towarzyszem, kt贸ry ca艂ymi miesi膮cami na szlaku nie odst臋puje go ani na krok - przero艣ni臋t膮 zykoz膮, jucznym pakbrydem ob艂adowanym towarami. Z chuderlawej szyi zykozy zwieszaj膮 si臋 trzy dzwonki, kt贸re w marszu d藕wi臋cz膮 niczym 艣wi膮tynne dzwony modlitewne. Lhomo Dondrub ma na nas czeka膰 w Potali, ale ju偶 teraz jest z nami jego symbol: w najwy偶szym pakunku na grzbiecie pakbryda znajduje si臋 zw贸j nowego materia艂u na paralotni臋.
Enea i ja zamykamy poch贸d. Kilkakrotnie pr贸buj臋 zagai膰 rozmow臋 na temat ubieg艂ej nocy, ale ucisza mnie przyk艂adaj膮c palec do ust. Skinieniem g艂owy wskazuje mi handlarza i najbli偶ej id膮cych uczestnik贸w marszu. Zadowalam si臋 wi臋c pogaw臋dk膮 na temat prac nad najwy偶szym pawilonem Napowietrznej 艢wi膮tyni i nowymi chodnikami. Przez g艂ow臋 bezustannie przelatuj膮 mi setki pyta艅.
Wkr贸tce docieramy do Jokungu, gdzie na pochylniach, chodnikach i tarasach stoj膮 t艂umy ludzi. Wymachuj膮 chor膮giewkami i proporcami, wiwatuj膮c na cze艣膰 burmistrza i nasz膮.
Zaraz za po艂o偶onym w skalnej rozpadlinie miastem, tu偶 przed platformami startowymi jedynej liny zjazdowej, z jakiej zamierzamy skorzysta膰 w drodze do Potali, spotykamy kolejn膮 grup臋 udaj膮c膮 si臋 na uroczysto艣膰 u dalajlamy: to Dorje Phamo prowadzi dziewi臋膰 spo艣r贸d swoich kap艂anek. Dorje Phamo, prze艂o偶ona m臋skiego klasztoru Samden, podr贸偶uje w niesionej przez czterech m臋偶czyzn lektyce. Gompa Samden znajduje si臋 oko艂o trzydziestu kilometr贸w od Napowietrznej 艢wi膮tyni, na po艂udniowej 艣cianie tej samej grani. Dorje Phamo ma dziewi臋膰dziesi膮t cztery lata standardowe; w wieku trzech lat stwierdzono, 偶e jest kolejnym wcieleniem prawdziwej Dorje Phamo, czyli Gromow艂adnej Lochy. Zajmuje niezwykle wa偶n膮 pozycj臋, tak 偶e klasztor kobiecy - zwany „Gomp膮 Wr贸偶b”, a zbudowany w Vamdrok Tso, czyli dalsze sze艣膰dziesi膮t kilometr贸w na po艂udnie od Samdenu - ponad siedemdziesi膮t lat temu uzna艂 j膮 za swojego prefekta. Dorje Phamo, dziewi臋膰 towarzysz膮cych jej mniszek oraz blisko trzydziestka tragarzy i stra偶nik贸w czekaj膮 w艂a艣nie przy linach, by wpi膮膰 w nie lektyk臋.
Prze艂o偶ona klasztoru zerka zza zas艂onek, obrzuca spojrzeniem nasz膮 grup臋 i skinieniem d艂oni daje znak Enei, 偶eby podesz艂a bli偶ej. Z rozm贸w z Ene膮 pami臋tam, 偶e kilkakrotnie odwiedza艂a gomp臋 w Vamdrok Tso i zaprzyja藕ni艂a si臋 z Gromow艂adn膮 Loch膮. A. Bettika powiedzia艂 mi r贸wnie偶 w sekrecie, 偶e Dorje Phamo poinformowa艂a niedawno kap艂anki i mniszki z Gompy Wr贸偶b oraz mnich贸w z Samdenu, i偶 to w艂a艣nie Enea, a nie Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 dalajlama, jest inkarnacj膮 bodhisattwy mi艂osierdzia. Wie艣膰 o jej heretyckich pogl膮dach rozesz艂a si臋 ju偶 szeroko, ale ze wzgl臋du na popularno艣膰 Dorje Phamo, dalajlama nie zdecydowa艂 si臋 jeszcze na oficjaln膮 reakcj臋.
Patrz臋 wi臋c, jak dwie kobiety - moja m艂oda Enea i staruszka z lektyki - gaw臋dz膮 i 艣miej膮 si臋 weso艂o, kiedy czekamy na mo偶liwo艣膰 pokonania Otch艂ani Langma. Chyba na skutek nalega艅 Dorje Phamo wysuwamy si臋 na czo艂o kolejki, gdy偶 tragarze cofaj膮 si臋 z lektyk膮, a mniszki gn膮 si臋 w niskim pok艂onie przed Ene膮, kt贸ra daje nam zna膰, 偶e mo偶emy wej艣膰 na platform臋. Charles Chikyap Kempo i Kempo Ngha Wang Tashi wygl膮daj膮 na zak艂opotanych, kiedy ich asystenci podpinaj膮 ich uprz臋偶e do liny zjazdowej; wiem, 偶e nie chodzi o ich bezpiecze艅stwo, lecz jakie艣 uchybienie w protokole, kt贸re przegapi艂em i kt贸re nieszczeg贸lnie mnie interesuje. W艂a艣ciwie interesuje mnie tylko jedno: wzi膮膰 Ene臋 na stron臋 i chwil臋 z ni膮 porozmawia膰. A mo偶e tylko zn贸w j膮 poca艂owa膰.
Na nast臋pnym odcinku marszu do Potali leje deszcz. Przez trzy miesi膮ce, jakie sp臋dzi艂em na Tien Szanie, letni deszczyk nie raz i nie dwa przemoczy艂 mnie do suchej nitki, tym razem jednak mamy do czynienia z regularn膮, przedmonsunow膮 ulew膮 - strugi wody s膮 lodowate i wszystko spowija zimna, lepka mg艂a. Udaje nam si臋 zako艅czy膰 zjazd przed deszczem, ale kiedy dochodzimy do wschodniej kraw臋dzi Kun Luna, Powietrzna Droga pokrywa si臋 warstewk膮 lodu.
Na Powietrzn膮 Drog臋 sk艂adaj膮 si臋 skalne p贸艂ki, wybudowane z cegie艂 chodniki, prowadz膮ce wzd艂u偶 艣ciany urwiska, drewniane pomosty, zawieszone wysoko na p贸艂nocno-
zachodniej grani Hua Szanu oraz d艂ugi ci膮g platform i wisz膮cych most贸w, 艂膮cz膮cych skute lodem granie z Kun Lunem. Dalej czeka nas drugi pod wzgl臋dem d艂ugo艣ci most wisz膮cy na ca艂ej planecie, kt贸ry spina Kun Lun z masywem Phari, a potem kolejne chodniki, pomosty i kamienne parapety, wiod膮ce na po艂udniowy-wsch贸d, wzd艂u偶 wschodniej 艣ciany Phari a偶 do bazaru. P贸藕niej przechodzimy przez rozpadlin臋 w grani i udajemy si臋 prawie dok艂adnie na zach贸d, wprost do Potali.
Zwykle, w pogodny dzie艅, w臋dr贸wka zajmuje oko艂o sze艣ciu godzin, ale dzisiejszego popo艂udnia z dusz膮 na ramieniu wleczemy si臋 powoli po niebezpiecznie 艣liskiej nawierzchni, zmoczeni zimnym deszczem i o艣lepieni mg艂膮. Asystenci burmistrza Charlesa Chikyap Kempo i opata Kempo Ngha Wang Tashi usi艂uj膮 os艂oni膰 swych prze艂o偶onych jaskrawymi 偶贸艂tymi i czerwonymi parasolami, ale p贸艂ka jest cz臋sto tak w膮ska, 偶e dostojni go艣cie musz膮 i艣膰 g臋siego i mokn膮膰. Pokonywanie most贸w wisz膮cych staje si臋 prawdziwym koszmarem. „Powierzchni臋” ka偶dego z nich stanowi pojedyncza, grubo pleciona lina, podwieszona pionowymi linkami do dw贸ch sznurowych por臋czy; dodatkowym zabezpieczeniem jest druga, podobnie gruba lina nad g艂ow膮 id膮cego. W normalnych warunkach nawet dziecko nie mia艂oby k艂opotu z balansowaniem na grubym splocie no艣nym, ale w zacinaj膮cym deszczu przej艣cie po mo艣cie wymaga najwy偶szego skupienia. Tubylcy jednak robi膮 to od lat przy najr贸偶niejszej pogodzie, wi臋c i tym razem radz膮 sobie sprawnie i szybko; tylko Enea i ja wahamy si臋, gdy most ugina si臋 i spr臋偶ynuje pod naszym ci臋偶arem, a oblane lodow膮 skorup膮 por臋cze gro偶膮 wy艣li藕ni臋ciem si臋 z r膮k.
Mimo ulewy - a mo偶e w艂a艣nie ze wzgl臋du na ni膮 - wzd艂u偶 ca艂ej Powietrznej Drogi na 艣cianie Phari zapalono pochodnie. Ich p艂omienie, chocia偶 z trudem przebijaj膮 si臋 przez lepk膮 mg艂臋, pomagaj膮 nam nie zgubi膰 drogi na zalodzonych, kr臋tych i stromych pochylniach, mostkach i schodach. Na bazar w Phari trafiamy tu偶 przed zmierzchem, ale ponura aura sprawia, 偶e czujemy si臋 jak w nocy. Do艂膮czaj膮 do nas inne grupy zmierzaj膮ce do zimowego pa艂acu dalajlamy, tote偶 przez prze艂臋cz w rozpadlinie przechodzi razem oko艂o siedemdziesi臋ciorga ludzi. Dorje Phamo w lektyce znajduje si臋 w艣r贸d nas i jestem przekonany, 偶e nie ja jeden troch臋 jej zazdroszcz臋 suchego k膮cika.
Przyznam, 偶e jestem zawiedziony: mieli艣my przyby膰 do Potali o zmierzchu, kiedy ostatnie promienie s艂o艅ca o艣wietlaj膮 jeszcze najwy偶sze szczyty i granie wok贸艂 pa艂acu. Nigdy jeszcze go nie widzia艂em, tote偶 tym bardziej niecierpliwie wyczekuj臋 jego widoku. Na razie jednak szeroka Powietrzna Droga, wiod膮ca z Phari do Potali, jawi si臋 jako zwyk艂y ci膮g o艣wietlonych pochodniami chodnik贸w. Zabra艂em ze sob膮 laserow膮 latark臋, cho膰 nie umia艂bym powiedzie膰, czy w charakterze w膮t艂ej broni, gdyby w pa艂acu sprawy posz艂y nie po naszej my艣li, czy raczej 偶eby znale藕膰 drog臋 w ciemno艣ciach. Warstewka lodu pokrywa kamienie, drewniane pomosty, sznurowe por臋cze i schody najcz臋艣ciej u偶ywanego napowietrznego szlaku. Nie wyobra偶am sobie zjazdu po linie w tak膮 noc jak ta, ale chodz膮 plotki, 偶e co odwa偶niejsi go艣cie w艂a艣nie w ten spos贸b zamierzaj膮 dotrze膰 do pa艂acu.
Do Zakazanego Miasta docieramy na mniej wi臋cej dwie godziny przed oficjalnym rozpocz臋ciem uroczysto艣ci. Pu艂ap chmur nieco si臋 podni贸s艂, deszcz zel偶a艂 i widok pa艂acu zimowego zapiera mi dech w piersi; zapominam o rozczarowaniu faktem, i偶 nie zd膮偶yli艣my ujrze膰 go w wieczornym 艣wietle.
Potal臋 zbudowano na wynios艂ym szczycie, wyrastaj膮cym z Grani 呕贸艂tych Kapeluszy, na tle najwy偶szych wierzcho艂k贸w Koko Nor. Pierwsze, co dostrzegamy poprzez mg艂臋, to Drepung, klasztor rozpostarty u st贸p pa艂acu, daj膮cy schronienie trzydziestu pi臋ciu tysi膮com mnich贸w: niezliczone poziomy kamiennych budynk贸w o wysokich, pionowych 艣cianach, tysi膮cach roz艣wietlanych lampami i pochodniami okien, taras贸w i przej艣膰. Z ty艂u, ponad Drepungiem, wznosi si臋 Potala, zimowy pa艂ac dalajlamy, wsparty z艂otym dachem o sklepienie burzowych chmur, ton膮cy w powodzi 艣wiat艂a i pod艣wietlony z ty艂u - mimo pog艂臋biaj膮cego si臋 mroku - piorunami bij膮cymi w szczyty Koko Nor.
Asystenci dostojnik贸w i towarzysz膮cy nam przypadkowi podr贸偶ni musz膮 si臋 tu zatrzyma膰 - tylko zaproszeni pielgrzymi udaj膮 si臋 do Zakazanego Miasta.
Powietrzna Droga wyp艂aszcza si臋 i rozszerza, przechodz膮c w prawdziw膮 alej臋, mierz膮c膮 pi臋膰dziesi膮t metr贸w szeroko艣ci i wyk艂adan膮 z艂ocistym brukiem. Wzd艂u偶 niej, w 艣wietle pochodni, pyszni膮 si臋 niezliczone 艣wi膮tynie, czorteny, malutkie gompy, zabudowania gospodarcze imponuj膮cego klasztoru i posterunki wojskowe. Deszcz usta艂, a aleja nadal l艣ni z艂ocistymi barwami stroj贸w tysi臋cy pielgrzym贸w i mieszka艅c贸w, przechodz膮cych pod murami i przez ogromne bramy Drepungu i Potali. Odziani w szafran mnisi w臋druj膮 w ma艂ych, cichych grupkach; urz臋dnicy pa艂acowi w czerwonopurpurowych szatach i 偶贸艂tych kapeluszach, podobnych do odwr贸conych spodk贸w, 偶wawym krokiem mijaj膮 偶o艂nierzy w niebieskich mundurach z w艂贸czniami malowanymi w bia艂oczarne pasy; pos艂a艅cy w cienkich, zdobionych b艂臋kitnymi wstawkami, pomara艅czowych, czerwonych lub z艂ocistych sportowych strojach przemykaj膮 w艣r贸d t艂umu; damy dworu przemierzaj膮 z艂ot膮 alej臋 w b艂臋kitnych, lazurowych i g艂臋boko kobaltowych sukniach, kt贸rych treny szeleszcz膮 cichutko na wilgotnym bruku; mnisi z sekty Czerwonych Kapeluszy wyr贸偶niaj膮 si臋 szkar艂atnymi, fr臋dzlastymi nakryciami g艂owy; drungpowie, mieszka艅cy le艣nych dolin, nosz膮 u pasa olbrzymie, ceremonialne z艂ote miecze w pochwach, okrywaj膮 g艂owy kud艂atymi czapkami z zykoziej we艂ny i zdobi膮 swe stroje pi贸rami w odcieniach czerwieni, br膮zu, z艂ota i bieli; zwyczajni obywatele Zakazanego Miasta ubieraj膮 si臋 niewiele mniej kolorowo od urz臋dnik贸w dworskich: kucharze, ogrodnicy, s艂u偶ba, nauczyciele, kamieniarze i lokaje nosz膮 jedwabne chuby - zielone, niebieskie, z艂ociste i pomara艅czowe; s艂u偶膮cy zatrudnieni w pa艂acu - a jest ich 艂adnych kilka tysi臋cy - przywdziewaj膮 szkar艂at i z艂oto, i wszyscy nosz膮 jedwabne kapelusze o sztywnych rondach, mierz膮cych chyba z p贸艂 metra 艣rednicy, kt贸re pozwalaj膮 im kry膰 blad膮 cer臋 przed s艂o艅cem, a w czasie monsunu chroni膮 przed deszczem.
W takim towarzystwie nasza grupa przemokni臋tych pielgrzym贸w prezentuje si臋 blado i niechlujnie, ale nie zastanawiam si臋 nad tym, kiedy przechodzimy przez jedn膮 z mierz膮cych sze艣膰dziesi膮t metr贸w wysoko艣ci bram w zewn臋trznym murze klasztoru Drepung i wkraczamy na most Kyi Chu.
Kyi Chu ma dwadzie艣cia metr贸w szeroko艣ci, sto pi臋tna艣cie d艂ugo艣ci i jest wykonany z najnowocze艣niejszej plastali w臋glanowej, kt贸ra l艣ni niczym czarny chrom. Poni偶ej rozci膮ga si臋... nico艣膰. Most spina dwie kraw臋dzie ci膮gn膮cej si臋 kilka kilometr贸w w d贸艂 rozpadliny w grani; na jej dnie k艂臋bi膮 si臋 fosgenowe ob艂oki. Po stronie wschodniej, z kt贸rej nadchodzimy, zabudowania Drepungu pi臋trz膮 si臋 dwa-trzy kilometry nad naszymi g艂owami. Ze 艣cian i o艣wietlonych okien klasztoru wybiega istna paj臋czyna oficjalnie u偶ywanych lin zjazdowych. Po stronie zachodniej mostu - przed nami - Potala wznosi si臋 na sze艣膰 kilometr贸w w g贸r臋 urwiska; tysi膮ce okien i kamiennych 艣cian, setki z艂otych dach贸w odbijaj膮 b艂yski piorun贸w, strzelaj膮cych z nisko zawieszonych chmur. W razie ataku Kyi Chu mo偶na w niespe艂na trzydzie艣ci sekund wci膮gn膮膰 w zachodni膮 艣cian臋 przepa艣ci, a wtedy nie majak si臋 dosta膰 do le偶膮cych p贸艂 kilometra wy偶ej pierwszych umocnie艅 pa艂acu.
Jednak偶e kiedy przechodzimy do Potali, most si臋 nie cofa. Po obu stronach mijamy 偶o艂nierzy w galowych mundurach, uzbrojonych w 艣mierciono艣ne piki i karabiny energetyczne. Na ko艅cu Kyi Chu zatrzymujemy si臋. przy Pargo Kaling, czyli Bramie Zachodniej - ozdobnym 艂uku, sklepionym osiemdziesi膮t pi臋膰 metr贸w nad nami. Z jego wn臋trza s膮czy si臋 艂agodne 艣wiat艂o, przeciskaj膮c si臋 przez tysi膮ce subtelnych ozd贸b; najja艣niejsza po艣wiata emanuje z dwojga olbrzymich, maj膮cych co najmniej dziesi臋膰 metr贸w 艣rednicy oczu, kt贸re wpatruj膮 si臋 w most i le偶膮cy za nim klasztor.
Pierwszy krok za Pargo Kaling zaprowadzi nas od razu na teren zimowej rezydencji, chocia偶 od prawdziwych drzwi wej艣ciowych dzieli nas jeszcze oko艂o trzydziestu krok贸w. Za nimi dopiero znajduj膮 si臋 schody o tysi膮cu stopni, kt贸re ko艅cz膮 si臋 we w艂a艣ciwym pa艂acu. Enea opowiada艂a mi o pielgrzymach, kt贸rzy przybywaj膮 z ca艂ego Tien Szanu na kolanach, a czasem nawet odmierzaj膮 ca艂y dystans d艂ugo艣ci膮 w艂asnego cia艂a, przy ka偶dym kroku padaj膮c na twarz, by m贸c przej艣膰 przez Bram臋 Zachodni膮 i dotkn膮膰 czo艂em ostatniego fragmentu mostu Kyi Chu. W ten spos贸b sk艂adaj膮 ho艂d dalajlamie.
Przechodzimy przez drzwi r贸wnocze艣nie, rzucaj膮c sobie pospieszne spojrzenia.
Okazujemy nasze zaproszenie stra偶nikom i urz臋dnikom za wewn臋trznym portalem, po czym wchodzimy na schody, kt贸re, ku mojemu zdumieniu, ruszaj膮 z miejsca; Tromo Trochi szepcze mi, 偶e cz臋sto schody ruchome wy艂膮cza si臋, 偶eby wierni podj臋li jeszcze jeden wysi艂ek, zanim dost膮pi膮 zaszczytu znalezienia si臋 na g贸rnych pi臋trach pa艂acu.
Na g贸rze, na pierwszych poziomach publicznych, powtarza si臋 zamieszanie ze sprawdzaniem zaprosze艅 i oddawaniem mokrych ubra艅 s艂u偶bie, kt贸ra prowadzi nas do przygotowanych pokoj贸w, gdzie mo偶emy si臋 wyk膮pa膰 i przebra膰. Burmistrz Charles Chikyap Kempo ma w艂asny apartament, z艂o偶ony z kilku pokoj贸w, na siedemdziesi膮tym 贸smym pi臋trze Potali. Pokonawszy dalsze kilka kilometr贸w korytarzy - okna po prawej wychodz膮 na czerwone dachy Drepungu, co rusz rozb艂yskuj膮ce 艣wiat艂em burzy - spotykamy kolejn膮 grup臋 s艂u偶膮cych, tym razem oddanych nam do w艂asnej dyspozycji. Ka偶dy z nas ma przynajmniej ma艂膮 alkow臋, oddzielon膮 kotar膮 od reszty pomieszczenia, w kt贸rej sp臋dzi noc po uroczysto艣ci. W 艂azienkach jest ciep艂a woda, sawanny i nowoczesne prysznice ultrad藕wi臋kowe. U艣miecham si臋 do Enei, kiedy wychodzi z zaparowanej 艂azienki; odpowiada mi porozumiewawczym mrugni臋ciem.
W Napowietrznej 艢wi膮tyni nie mam 偶adnych naprawd臋 oficjalnych ubra艅 - podobnie zreszt膮 jak na statku, kt贸ry ukrywa si臋 w kraterze na ksi臋偶ycu - ale Lhomo Dondrub do sp贸艂ki z kilkoma innymi m臋偶czyznami mojej postury odpowiednio mnie na dzi艣 wyposa偶yli. Mam wi臋c czarne spodnie, wypucowane do po艂ysku wysokie, r贸wnie偶 czarne buty, bia艂膮 jedwabn膮 koszul臋, z艂ocist膮 kamizelk臋 i czerwonoczarn膮 we艂nian膮 szat臋 wierzchni膮, wyci臋t膮 w kszta艂t „X” i przewi膮zan膮 w pasie szkar艂atn膮 szarf膮. Wieczorowy p艂aszcz, w kt贸rym mam wyst膮pi膰, utkano na zachodnich zboczach Muztagh Alty z najdelikatniejszego czarnego jedwabiu, jego skraj za艣 ozdobiono skomplikowanymi ornamentami w kolorach czerwonym, z艂otym, srebrnym i 偶贸艂tym; jest to jeden z dw贸ch najwspanialszych p艂aszczy Lhomo, tote偶 w艂a艣ciciel nie omieszka艂 mi da膰 do zrozumienia, 偶e gdybym go rozdar艂, zaplami艂 albo zgubi艂, zostan臋 zrzucony z najwy偶szej platformy w Napowietrznej 艢wi膮tyni. Lhomo Dondrub jest z natury mi艂ym i sympatycznym cz艂owiekiem, co podobno rzadko si臋 zdarza u samotnych lotnik贸w, ale nie s膮dz臋, 偶eby w tym przypadku 偶artowa艂.
A. Bettik po偶yczy艂 mi wymagane protoko艂em srebrne bransolety, kt贸re pod wp艂ywem impulsu kupi艂 na bazarze w Hsi wangmu. Na ramiona sp艂ywa mi ozdobiony pi贸rami, czerwony, we艂niany kaptur, nale偶膮cy do Jigme Norbu, kt贸ry ca艂e 偶ycie na pr贸偶no oczekiwa艂 zaproszenia do Potali. Na szyi mam wykonany ze srebra i nefrytu, tradycyjny w Pa艅stwie 艢rodka talizman, po偶yczony od mistrza ciesielskiego Changchi Kenchunga. Changchi rankiem poinformowa艂 mnie, 偶e by艂 ju偶 na trzech przyj臋ciach w pa艂acu i za ka偶dym razem 艣miertelnie si臋 nudzi艂.
Odziani w z艂ocisty jedwab s艂u偶膮cy przychodz膮 po nas, by oznajmi膰, 偶e nadszed艂 czas zgromadzenia si臋 w g艂贸wnej sali audiencyjnej, przylegaj膮cej do sali tronowej. W wyk艂adanych ceramicznymi p艂ytkami korytarzach i komnatach, kt贸re mijamy, k艂臋bi si臋 t艂um go艣ci; szeleszcz膮 jedwabie, d藕wi臋cz膮 klejnoty, w powietrzu mieszaj膮 si臋 wonie perfum, w贸d kolo艅skich, myd艂a i sk贸ry. Nieco z przodu dostrzegam na u艂amek sekundy star膮 Dorje Phamo, Gromow艂adn膮 Loch臋 we w艂asnej osobie, obok kt贸rej id膮 dwie z dziewi臋ciu kap艂anek. Wszystkie nosz膮 szafranowe szaty, a siwe w艂osy Dorje Phamo s膮 upi臋te i zaplecione w 艣liczne warkocze.
Str贸j Enei jest prosty, ale niezwyk艂ej urody: uszyta z niebieskiego jedwabiu suknia, b艂臋kitna opo艅cza opadaj膮ca na nagie ramiona, podobny do mojego talizman zwieszaj膮cy si臋 mi臋dzy piersiami i wpi臋ty we w艂osy srebrny grzebie艅, podtrzymuj膮cy kr贸tk膮 woalk臋. Wi臋kszo艣膰 kobiet ma zas艂oni臋te skromnie twarze; zaczynam docenia膰 sprytne przebranie mojej przyjaci贸艂ki.
Enea bierze mnie pod r臋k臋 i w t艂umie ludzi ruszamy nie ko艅cz膮cymi si臋 korytarzami. Spiralne ruchome schody wioz膮 nas coraz bli偶ej pi臋ter zajmowanych przez dalajlam臋.
Nachylam si臋 do niej i szepcz臋:
- Zdenerwowana?
Odpowiada mi u艣ciskiem r臋ki; przez woalk臋 widz臋 b艂ysk jej z臋b贸w, kiedy si臋 u艣miecha.
- Pos艂uchaj, male艅ka, czasem przecie偶 widzisz przysz艂o艣膰, prawda? - Nie ust臋puj臋. - Wiem, 偶e tak jest. Czy dzi艣 wieczorem... wyjdziemy z tego ca艂o?
Musz臋 przysun膮膰 si臋 jeszcze bli偶ej, 偶eby us艂ysze膰 jej odpowied藕.
- W przysz艂o艣ci ka偶dego z nas tylko niekt贸re fakty s膮 ustalone, Raul. Wi臋kszo艣膰 jest ruchoma, p艂ynna jak... - Machni臋ciem r臋ki wskazuje fontann臋, kt贸r膮 w艂a艣nie mijamy. - Nie widz臋 jednak powodu do zmartwie艅. A ty? S膮 tu przecie偶 tysi膮ce go艣ci, a dalajlama tylko kilkoro z nich b臋dzie m贸g艂 przywita膰 osobi艣cie. Jego go艣cie honorowi, ci z Paxu... Kimkolwiek s膮, zapewne si臋 nas tu nie spodziewaj膮.
Kiwam g艂ow膮, ale wcale nie jestem przekonany.
Nagle Labsang Samten, brat dalajlamy, zbiega z tupotem do nas po jad膮cych do g贸ry schodach, 艂ami膮c wszelkie zasady protoko艂u. U艣miecha si臋 szeroko i a偶 kipi entuzjazmem. M贸wi tylko do naszej grupy, ale s艂yszy go dobre kilkaset os贸b.
- Go艣cie z kosmosu to bardzo wa偶ne osobisto艣ci! - oznajmia rozgor膮czkowany. - Rozmawia艂em z naszym nauczycielem, kt贸ry jest asystentem zast臋pcy Ministra Protoko艂u. To nie tylko misjonarze!
- Nie? - dziwi si臋 Chikyap Kempo, ol艣niewaj膮cy w swoim z艂ocistoczerwonym, jedwabnym stroju.
- Nie! - powtarza Labsang i u艣miecha si臋 jeszcze szerzej. - Przyby艂 kardyna艂 Ko艣cio艂a Paxu, i to bardzo wa偶ny kardyna艂. W jego orszaku s膮 i inne znakomito艣ci.
呕o艂膮dek zwija mi si臋 w lodowat膮 kul臋, a potem podchodzi do gard艂a.
- Jaki kardyna艂? - pyta Enea opanowanym, wyra偶aj膮cym szczere zaciekawienie g艂osem. Zbli偶amy si臋 do szczytu spiralnie skr臋conych schod贸w; powietrze wype艂nia pomruk tysi臋cy zgromadzonych tu go艣ci.
Labsang Samten wyg艂adza fa艂dy mnisiej szaty.
- Niejaki kardyna艂 Mustafa - odpowiada zadowolony. - Chyba kto艣 z bezpo艣redniego otoczenia papie偶a. Pax wy艣wiadcza ogromny honor memu bratu, przysy艂aj膮c mu takiego ambasadora.
Czuj臋, jak d艂o艅 Enei zaciska si臋 mocniej na moim ramieniu, ale nie widz臋 za dobrze wyrazu skrytej pod woalk膮 twarzy.
- Jest z nim jeszcze kilka wa偶nych os贸b - kontynuuje brat dalajlamy. Odwraca si臋 do nas bokiem, szykuj膮c si臋 do zej艣cia ze schod贸w. - Na przyk艂ad jakie艣 dziwne kobiety, chyba 偶o艂nierki.
- Wiesz, jak si臋 nazywaj膮? - pyta ponownie Enea.
- Znam nazwisko jednej z nich. To genera艂 Nemes. Ma bardzo blad膮 twarz. - Mnich u艣miecha si臋 rado艣nie do Enei. - Kardyna艂 pyta艂, czy b臋dzie pani obecna na uroczysto艣ci, M. Enea. Dopytywa艂 si臋 specjalnie o pani膮 i pani towarzysza, M. Endymiona. Minister Protoko艂u by艂 bardzo zaskoczony, ale uda艂o mu si臋 zorganizowa膰 dla was prywatn膮 audiencj臋 z udzia艂em przedstawicieli Paxu, regenta oraz oczywi艣cie mojego brata, Jego 艢wi膮tobliwo艣ci dalajlamy.
Ko艅czymy wjazd po schodach, kt贸re znikaj膮 w marmurowej posadzce. Z Enequ boku wchodz臋 do g艂贸wnej sali audiencyjnej, gdzie panuje ha艂as i starannie kontrolowany chaos.
19
Dalajlama ma zaledwie osiem lat standardowych. Wiedzia艂em o tym wcze艣niej - Enea, A. Bettik, Theo, Rachela i inni nieraz o tym wspominali - ale nie umniejsza to mojego zaskoczenia, gdy widz臋 dziecko zasiadaj膮ce na wysokim, mi臋kko wy艣cie艂anym tronie.
W olbrzymiej sali audiencyjnej musia艂y si臋 zebra膰 trzy, mo偶e cztery tysi膮ce ludzi. Z kilku wylot贸w szerokich schod贸w ruchomych r贸wnocze艣nie sp艂ywaj膮 go艣cie, wype艂niaj膮c poczekalni臋 wielko艣ci hangaru w porcie kosmicznym. Wsparte na z艂ocistych kolumnach, zdobione freskami sklepienie wznosi si臋 dwadzie艣cia metr贸w nad naszymi g艂owami; pod艂og臋 wy艂o偶ono ceramicznymi, niebieskobia艂ymi p艂ytkami, kt贸re przedstawiaj膮 sceny z „Bardo Thodrol”, czyli „Tybeta艅skiej ksi臋gi umar艂ych” oraz z emigracji buddyst贸w ze Starej Ziemi; droga do sali audiencyjnej prowadzi pod wysokimi, poz艂acanymi hakami - a sama sala jest jeszcze wi臋ksza. Ca艂y jej sufit jest przeszklony, tote偶 mo偶emy podziwia膰 rozja艣niane b艂yskawicami burzowe niebo i o艣wietlony latarniami stok g贸ry. Trzy czy cztery tysi膮ce go艣ci przedstawiaj膮 sob膮 niepowtarzalny widok - jedwabne szaty przelewaj膮 si臋 mi臋kko, p艂贸tno uk艂ada si臋 w eleganckie fa艂dy, farbowana we艂na, udrapowana na cia艂ach, przyci膮ga wzrok, wsz臋dzie migocz膮 czarne, bia艂e i czerwone pi贸ra, pyszni膮 si臋 wymy艣lne fryzury, l艣ni膮 delikatne bransolety, naszyjniki, wisiorki, kolczyki, diademy i pasy ze srebra, z艂ota, ametystu, nefrytu, lazurytu i innych bezcennych klejnot贸w i metali. Po艣r贸d tego eleganckiego t艂umu kr臋ci si臋 mrowie mnich贸w i opat贸w w prostych szatach - pomara艅czowych, z艂otych, 偶贸艂tych, szafranowych i czerwonych. Wi臋kszo艣膰 ma wygolone g艂adko g艂owy i na 艂ysinach migocz膮 odblaski ognia z dziesi膮tek ustawionych na tr贸jnogach mis. Komnata jest jednak tak ogromna, 偶e nie mo偶e by膰 mowy o jej zape艂nieniu: wsz臋dzie b艂yskaj膮 kawa艂ki ods艂oni臋tej, drewnianej pod艂ogi, a tron dzieli od go艣ci dwudziestometrowa wolna przestrze艅.
Wita nas d藕wi臋k rog贸w. Instrumenty wykonano z mosi膮dzu i ko艣ci, a graj膮cy na nich mnisi rozstawili si臋 w szeregu od schod贸w do wej艣膰 do sali audiencyjnej - na odcinku z g贸r膮 sze艣膰dziesi臋ciu metr贸w towarzyszy nam nieustanne buczenie rog贸w, minutami trzymaj膮cych jedn膮 nut臋 tylko po to, by za chwil臋 unisono zej艣膰 ni偶ej, bez 偶adnego widocznego sygna艂u. Wchodzimy do g艂贸wnej sali audiencyjnej; poczekalnia pe艂ni w tym momencie funkcj臋 gigantycznego pud艂a rezonansowego za naszymi plecami, gdy wtem nisk膮 nut臋 podejmuje dwadzie艣cia czterometrowych mosi臋偶nych tr膮b. Graj膮cy stoj膮 po obu stronach sali, w niewielkich niszach, a olbrzymie instrumenty wspieraj膮 si臋 na wbudowanych w parkiet stojakach. Ich ko艅ce wyginaj膮 si臋 do g贸ry, przez co upodabniaj膮 si臋 do metrowej 艣rednicy kwiat贸w lotosu. Do nie milkn膮cej, zwielokrotnionej iiuty, kt贸ra przypomina d藕wi臋k okr臋towej syreny zmieszany z 艂oskotem pe艂zn膮cego lodowca, do艂膮cza w regularnych odst臋pach rozwibrowane brz臋czenie ogromnego, mierz膮cego pi臋膰 metr贸w 艣rednicy gongu. W powietrzu unosi si臋 zapach kadzide艂. Delikatne pasemka wonnego dymu snuj膮 si臋 nad starannie upi臋tymi, zdobnymi w klejnoty fryzurami go艣ci. Dym zdaje si臋 drga膰 w rytm muzyki.
Wszystkie twarze zwracaj膮 si臋 ku dalajlamie, jego orszakowi i szanownym go艣ciom. Bior臋 Ene臋 za r臋k臋 i przesuwamy si臋 w prawo, trzymaj膮c si臋 z dala od tronu i podwy偶szenia, na kt贸rym stoi. Ca艂e konstelacje go艣ci honorowych kr臋c膮 si臋 nerwowo pomi臋dzy nami i odleg艂ym fotelem dalajlamy.
Nagle basowy pomruk instrument贸w milknie i po chwili ginie ostatnie echo gongu. Wszyscy go艣cie przybyli. Za naszymi plecami s艂u偶ba z wysi艂kiem zatrzaskuje ogromne wrota. W rozleg艂ej komnacie s艂ysz臋 powtarzany przez echo trzask p艂omieni w misach i nag艂y 艂oskot kropel deszczu o przezroczysty dach.
Dalajlama u艣miecha si臋 nieznacznie. Siedzi po turecku na szczycie sterty jedwabnych poduszek, dzi臋ki kt贸rej znajduje si臋 na r贸wnym poziomie ze stoj膮cymi go艣膰mi. Ma ogolon膮 g艂ow臋 i zwyczajne, mnisie, czerwone szaty. Po jego prawej r臋ce, nieco ni偶ej, na skromniejszym tronie zasiada regent, kt贸ry w porozumieniu z innymi kap艂anami b臋dzie sprawowa艂 rz膮dy do czasu, a偶 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 dalajlama osi膮gnie pe艂noletno艣膰, co nast膮pi w wieku osiemnastu lat standardowych. Enea opowiada艂a mi o tym cz艂owieku: nazywa si臋 Reting Tokra i uchodzi za istne uosobienie przebieg艂o艣ci, z daleka widz臋 jednak tylko czerwony str贸j i 艣ci膮gni臋t膮, 艣niad膮 twarz o drobnych oczach i kr贸tkich w膮sikach.
Z lewej strony Jego 艢wi膮tobliwo艣ci zaj膮艂 miejsce Marsza艂ek Dworu, opat opat贸w, stary cz艂owiek, kt贸rego wyra藕nie raduje widok tylu szacownych go艣ci. Dalej widz臋 oficjaln膮 Dworsk膮 Wr贸偶bitk臋 - szczup艂膮, m艂od膮 kobiet臋 o kr贸ciutko przyci臋tych w艂osach. Spod jej czerwonej szaty wyziera 偶贸艂ta, p艂贸cienna koszula. Enea wyt艂umaczy艂a mi, 偶e zadaniem Wr贸偶bitki jest przepowiadanie przysz艂o艣ci w g艂臋bokim transie. Jeszcze dalej stoj膮 emisariusze Paxu. Z艂ote kolumny, na kt贸rych wspiera si臋 sufit sali audiencyjnej, zas艂aniaj膮 mi ich twarze, ale widz臋 niskiego m臋偶czyzn臋 w kardynalskich szkar艂atach, trzy postaci w czarnych sutannach i co najmniej jednego 偶o艂nierza.
Na prawo od tronu regenta stoi Naczelny Herold, dow贸dca gwardii Jego 艢wi膮tobliwo艣ci, legendarny Carl Linga William Eiheji - 艂ucznik ze艅, akwarelista, mistrz karate, filozof, by艂y lotnik i znawca ikebany. Gdy wychodzi na 艣rodek sali, sprawia wra偶enie, jakby mia艂 cia艂o zbudowane z 偶elaznych spr臋偶yn, oplecionych wok贸艂 stalowych 艣ci臋gien.
- Dostojni go艣cie - rozbrzmiewa jego dono艣ny g艂os - przybysze spoza naszej planety, dugpowie, drukpowie, drungpowie, kt贸rzy pochodzicie z najwy偶szych grani, cudownych rozpadlin i zalesionych stok贸w g贸r, dzasowie, czcigodni urz臋dnicy, kap艂ani Czerwonych i 呕贸艂tych Kapeluszy, mnisi, opaci, nowicjusze, kosa czwartej rangi, b艂ogos艂awieni, nios膮cy w r臋kach sugi, 偶ony i m臋偶owie czcigodnych go艣ci, wszyscy szukaj膮cy o艣wiecenia. Zaszczytem jest dla mnie powita膰 was wszystkich dzisiaj w imieniu Jego 艢wi膮tobliwo艣ci Getswanga Ngwanga Lobsanga Tengina Gyapso Sisunwangyur Tshungpa Mapai Dhepala Sangpo - U艣wi臋conego, 艁agodnej Chwa艂y, Wielkiego S艂owem, Czystego Duchem, Obdarzonego Bosk膮 M膮dro艣ci膮, Wszechogarniaj膮cego Obro艅cy Wiary!
Ma艂e, ko艣cianomosi臋偶ne rogi rozbrzmiewaj膮 wysokimi, czystymi d藕wi臋kami; olbrzymie tr膮by rycz膮 jak dinozaury; gong wprawia w dr偶enie nasze ko艣ci i z臋by.
Naczelny Herold Eiheji cofa si臋 o krok. Teraz przemawia Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 dalajlama dziecinnym, cichym, ale wyra藕nym i mocnym g艂osem:
- Dzi臋kuj臋 wszystkim za przybycie. Powitamy naszych dostojnych go艣ci z Paxu w bardziej prywatnej atmosferze. Wielu z was 偶yczy艂o sobie spotka膰 si臋 ze mn膮... P贸藕niej, na prywatnej audiencji, otrzymacie moje b艂ogos艂awie艅stwo. Ja z kolei chcia艂em porozmawia膰 z niekt贸rymi z was. Z nimi r贸wnie偶 spotkam si臋 na prywatnej audiencji. Dzi艣 i w nadchodz膮cych dniach nasi przyjaciele z Paxu tak偶e b臋d膮 z wami w kontakcie. Pami臋tajcie, 偶e i oni s膮 naszymi bra膰mi i siostrami w dharmie, w poszukiwaniu o艣wiecenia. Ich tchnienie jest naszym tchnieniem, a tchnienie nas wszystkich jest tchnieniem Buddy. Dzi臋kuj臋. Bawcie si臋 dobrze.
Po tych s艂owach ca艂e podwy偶szenie z tronem i honorowymi go艣膰mi odje偶d偶a do ty艂u, cofa si臋 do otworu w 艣cianie i znika za zas艂on膮, potem za kolejn膮, a偶 wreszcie 艣ciana zamyka si臋 za nim. Tysi膮ce go艣ci w sali audiencyjnej r贸wnocze艣nie przestaj膮 wstrzymywa膰 oddech.
Zapami臋ta艂em tamten wiecz贸r jako niemal surrealistyczn膮 kombinacj臋 uroczystego balu i oficjalnej, prawie papieskiej ceremonii powitalnej. Oczywi艣cie nigdy nie widzia艂em papieskiej ceremonii powitalnej - tajemniczy kardyna艂 na ukrytym ju偶 podium by艂 najwy偶szym rang膮 funkcjonariuszem ko艣cielnym, jakiego w 偶yciu spotka艂em - ale podniecenie, jakie udzieli艂o si臋 go艣ciom dalajlamy musia艂o przypomina膰 uniesienie chrze艣cijan udaj膮cych si臋 na audiencj臋 u papie偶a. Mnisi-wojownicy, w czerwonych szatach i czerwonych albo 偶贸艂tych kapeluszach towarzyszyli nielicznym wybra艅com, kiedy ci zniku臋li za kotarami i przeszed艂szy przez ostatnie drzwi znale藕li si臋 przed obliczem dalajlamy. Pozostali za艣 go艣cie, w tym tak偶e i my, kr臋cili si臋 tu 398 399 i 贸wdzie po rozja艣nionym 艣wiat艂ami pochodni parkiecie, przechadzali si臋 wzd艂u偶 zape艂nionych znakomitym jad艂em sto艂贸w, a nawet troch臋 ta艅czyli do wt贸ru muzyki p艂yn膮cej ze zwyk艂ych instrument贸w - 偶adnych mosi臋偶nych tr膮b i ko艣cianych rog贸w. Zapyta艂em Ene臋, czy nie zechcia艂aby zata艅czy膰, ale z u艣miechem pokr臋ci艂a g艂ow膮 i poprowadzi艂a ca艂膮 grup臋 do najbli偶szego sto艂u bankietowego. Wkr贸tce wdali艣my si臋 w dyskusj臋 z Dorje Phamo i jej mniszkami.
Wiedz膮c, 偶e ryzykuj臋 pope艂nienie faux pas, zapyta艂em star膮 kobiet臋 czemu zawdzi臋cza miano Gromow艂adnej Lochy. Pogryzali艣my kuleczki sma偶onej tsampy i popijali艣my wy艣mienit膮 herbat臋, a Dorje Phamo roze艣mia艂a si臋 i opowiedzia艂a nam kr贸tk膮 histori臋.
Na Starej Ziemi pierwsza kobieta, kt贸ra rz膮dzi艂a m臋skim klasztorem, zyska艂a sobie reputacj臋 inkarnacji prawdziwej Gromow艂adnej Lochy, bogini dysponuj膮cej wielk膮 moc膮. Ta pierwsza Dorje Phamo umia艂a pono膰 przyjmowa膰 posta膰 lochy, a wszystkich swoich mnich贸w zmienia膰 w dziki, co pozwala艂o jej ocali膰 klasztor przed atakami obcych wojsk.
Kiedy zwr贸ci艂em si臋 do najnowszej inkarnacji Gromow艂adnej Lochy z pytaniem, czy zachowa艂a moc zmieniania postaci, unios艂a hardo g艂ow臋 i odpar艂a:
- Gdybym mog艂a w ten spos贸b odstraszy膰 naszych nowych naje藕d藕c贸w, zrobi艂abym to bez wahania.
Przez mniej wi臋cej trzy godziny, jakie sp臋dzili艣my z Ene膮 na pogaduszkach, s艂uchaniu muzyki i ogl膮daniu b艂yskawic nad przeszklonym sklepieniem, us艂yszeli艣my tylko t臋 jedn膮 wypowiedzian膮 na g艂os nieprzychyln膮 opini臋 na temat wys艂annik贸w Paxu; wyczuwa艂o si臋 jednak, 偶e pod cienk膮 pow艂ok膮 jedwabistych manier i uroczystej rado艣ci kryje si臋 nienaturalna nerwowo艣膰. Nie powinno to nikogo dziwi膰, je艣li zwa偶y膰, i偶 przez niemal trzy stulecia Tien Szan by艂 - pomijaj膮c z rzadka zagl膮daj膮cych na planet臋 w臋drownych handlarzy - kompletnie odizolowany od Paxu i ca艂ej ocala艂ej z upadku Hegemonii ludzko艣ci.
Robi艂o si臋 ju偶 p贸藕no i zaczyna艂em podejrzewa膰, 偶e Labsang Samten myli艂 si臋 twierdz膮c, i偶 dalajlama i jego go艣cie chc膮 si臋 z nami spotka膰, gdy znienacka kilku urz臋dnik贸w s艂u偶by pa艂acowej w wysokich, zakrzywionych, czerwonych i 偶贸艂tych kapeluszach - podobnych do he艂m贸w, jakie nosili staro偶ytni Grecy - odnalaz艂o nas i poprosi艂o, by艣my zechcieli im towarzyszy膰 i stawi膰 si臋 przed obliczem dalajlamy.
Spojrza艂em na Ene臋, got贸w uciec wraz z ni膮, gdyby okaza艂a cho膰 cie艅 strachu czy niech臋ci, ale tylko skin臋艂a g艂ow膮 i wzi臋艂a mnie pod r臋k臋. Morze go艣ci rozst膮pi艂o si臋 przed nami, gdy ruszyli艣my wolnym krokiem za przewodnikami, jakbym by艂 ojcem prowadz膮cym c贸rk臋 przed o艂tarz, do tradycyjnego ko艣cielnego 艣lubu... Albo jakby艣my od zawsze stanowili par臋. Mia艂em w kieszeni laserow膮 latark臋 i elektroniczny notes z modu艂em komunikacyjnym. Laserek nie na wiele by si臋 zda艂, gdyby Pax postanowi艂 nas pojma膰, postanowi艂em jednak wezwa膰 statek, je偶eli sprawy przyjm膮 bardzo niekorzystny obr贸t. Zamiast pozwoli膰, 偶eby z艂apali Ene臋, 艣ci膮gn膮艂bym go na d贸艂 i kaza艂 l膮dowa膰 na kolumnie p艂omieni z silnik贸w j膮drowych, dok艂adnie na przeszklonym dachu sali audiencyjnej.
Przeszli艣my pod zewn臋trzn膮 zas艂on膮 i znale藕li艣my si臋 w pomieszczeniu z p艂贸ciennym, obni偶onym stropem. Wci膮偶 dobrze s艂yszeli艣my muzyk臋 i radosny gwar z s膮siedniej komnaty. Przewodnicy poprosili, 偶eby艣my wyci膮gn臋li przed siebie r臋ce z otwartymi, zwr贸conymi ku g贸rze d艂o艅mi, a kiedy tak uczynili艣my, z艂o偶yli nam r臋kach bia艂e, jedwabne szarfy, po czym dali nam znak, 偶e mo偶emy przej艣膰 za nast臋pn膮 kurtyn臋. Marsza艂ek Dworu sk艂oni艂 si臋 nam na powitanie - Enea odpowiedzia艂a wdzi臋cznym dygni臋ciem, ja za艣 niezgrabnym uk艂onem - i poprowadzi艂 nas za drzwi, do ma艂ego pokoju, gdzie czeka艂 dalajlama w otoczeniu swych go艣ci.
Prywatna komnata sprawia艂a wra偶enie przed艂u偶enia tronu Jego 艢wi膮tobliwo艣ci. 艢ciany obito brokatem w najr贸偶niejszych odcieniach z艂ota, przyozdobionym odwr贸conymi swastykami, kielichami kwiat贸w, mandalami i smokami o poskr臋canych w dzikie sploty cielskach. Drzwi zamkn臋艂y si臋 za naszymi plecami i odg艂osy zabawy ucich艂yby zupe艂nie, gdyby nie trzy monitory, wstawione w 艣cian臋 po mojej lewej r臋ce. Przekazywa艂y na 偶ywo obraz i d藕wi臋ki przyj臋cia z kilku kamer i mikrofon贸w, rozmieszczonych w sali audiencyjnej. Zasiadaj膮cy na tronie ch艂opiec i jego dostojni go艣cie 艣ledzili transmisj臋 ze szczerym zainteresowaniem.
Zaczekali艣my, a偶 Marsza艂ek Dworu da nam ponownie znak, on za艣 szepn膮艂, gdy podeszli艣my do tronu, i dalajlama zwr贸ci艂 na nas uwag臋:
- Nie trzeba si臋 k艂ania膰, dop贸ki Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 nie podniesie r臋ki. W贸wczas prosz臋 si臋 pok艂oni膰 i wytrwa膰 w uk艂onie, a偶 r臋k臋 opu艣ci.
Zatrzymali艣my si臋 trzy kroki od platformy, na kt贸rej sta艂 tron z mn贸stwem kolorowych poduszek.
- Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - odezwa艂 si臋 cichym, cho膰 wystarczaj膮co dono艣nym g艂osem Carl Linga William Eiheji, Naczelny Herold - oto architekt zajmuj膮ca si臋 odbudow膮 Hsuankung Ssu oraz jej asystent.
Asystent? Przystan膮艂em o krok za plecami Enei, wdzi臋czny heroldowi, 偶e nie wymieni艂 naszych imion. K膮tem oka dostrzeg艂em pi臋cioro przedstawicieli Paxu, protok贸艂 jednak nakazywa艂 mi patrze膰 w stron臋 dalajlamy i spu艣ci膰 wzrok.
Enea stan臋艂a na skraju podwy偶szenia. W wyci膮gni臋tych r臋kach trzyma艂a napr臋偶on膮 szarf臋. Marsza艂ek Dworu po艂o偶y艂 na niej kilka przedmiot贸w, ch艂opiec za艣 zebra艂 jej jednym ruchem i od艂o偶y艂 na bok, po prawej stronie od tronu. W贸wczas jeden ze s艂u偶膮cych odebra艂 szarf臋, a Enea z艂o偶y艂a d艂onie jak do modlitwy i si臋 uk艂oni艂a. Ch艂opiec u艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie, pochyli艂 w prz贸d na tronie i dotkn膮艂 jej - mojej ukochanej; po艂o偶y艂 jej d艂o艅 na g艂owie niczym koron臋. Zrozumia艂em, 偶e w艂a艣nie j膮 b艂ogos艂awi. Cofn膮艂 r臋k臋, zdj膮艂 ze stosu po lewej czerwon膮 szarf臋 i z艂o偶y艂 j膮 w lewej d艂oni Enei. Potem u艣cisn膮艂 jej praw膮 r臋k臋 i u艣miechn膮艂 si臋 jeszcze szerzej. Marsza艂ek Dworu da艂 Enei znak, 偶eby stan臋艂a przed tronem regenta i kaza艂 mi wyst膮pi膰 naprz贸d. Podda艂em si臋 temu samemu, kr贸tkiemu rytua艂owi.
Ledwie starczy艂o mi czasu, 偶eby zauwa偶y膰, i偶 w艣r贸d przedmiot贸w roz艂o偶onych na szarfie przez marsza艂ka i zabranych przez dalajlam臋 znajdowa艂 si臋 wykonany ze z艂ota wizerunek trzech g贸rskich szczyt贸w, symbolizuj膮cy, jak mi p贸藕niej powiedzia艂a Enea, planet臋 Tien Szan, rysunek ludzkiego cia艂a, stylizowana ksi膮偶ka symbolizuj膮ca mow臋 oraz male艅ki czorten, relikwiarz, symbolizuj膮cy umys艂. Przedmioty te pojawi艂y si臋 i znikn臋艂y tak szybko, 偶e nie zobaczy艂em nic wi臋cej, a po chwili trzyma艂em ju偶 w lewej r臋ce czerwon膮 szarf臋, a w prawej - drobn膮, ch艂opi臋c膮 d艂o艅, kt贸rej zdecydowany u艣cisk mnie zaskoczy艂. Nie podnios艂em wzroku, ale i tak widzia艂em, 偶e dalajlama u艣miecha si臋 weso艂o. Cofn膮艂em si臋 i stan膮艂em obok Enei.
Za chwil臋 w ten sam spos贸b przywitali艣my si臋 z regentem: bia艂a szarfa, symboliczne przedmioty pojawi艂y si臋 i znikn臋艂y, czerwona szarfa - zabrak艂o tylko u艣cisku d艂oni. Kiedy regent nas pob艂ogos艂awi艂, Marsza艂ek Dworu pokaza艂 nam na migi, 偶e mo偶emy podnie艣膰 wzrok.
Niewiele brakowa艂o, 偶ebym wyj膮艂 z kieszeni laser i zacz膮艂 strzela膰. Obok dalajlamy i us艂uguj膮cych mu mnich贸w, obok Marsza艂ka Dworu, regenta, Wr贸偶bitki, herolda, niskiego kardyna艂a i trzech m臋偶czyzn w czarnych sutannach, sta艂a kobieta w czerwonoczarnym mundurze Floty Paxu. Wysz艂a w艂a艣nie zza plec贸w wysokiego ksi臋dza, tak 偶e pierwszy raz ujrzeli艣my jej twarz. Nie odrywa艂a wzroku od Enei. Mia艂a 偶贸艂taw膮 cer臋 i kr贸tkie w艂osy, kt贸re opada艂y jej na blade czo艂o kilkoma pasemkami. Jej spojrzenie przywodzi艂o na my艣l gada - jak gdyby by艂o jednocze艣nie zamy艣lone i czujne.
To co艣 pr贸bowa艂o zabi膰 Ene臋, A. Bettika i mnie na Bo偶ej Kniei przed pi臋ciu laty - dla mnie pi臋ciu, bo dla Enei up艂yn臋艂o ju偶 ponad dziesi臋膰. Sta艂a przed nami maszyna do zabijania, kt贸ra pokona艂a Chy偶wara i odci臋艂aby Enei g艂ow臋, gdyby nie interwencja ojca kapitana de Soi, 艣ledz膮cego rozw贸j wydarze艅 z kr膮偶膮cego na orbicie okr臋tu. De Soya wykorzysta艂 pe艂n膮 moc jednostki nap臋dowej statku i utopi艂 potwora w bajorze roztopionej, p艂ynnej ska艂y.
A teraz potw贸r wr贸ci艂 i ciemnymi, nieludzkimi oczyma wpatrywa艂 si臋 w twarz Enei. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e szuka艂 jej przez te wszystkie lata, zwyk艂e i 艣wietlne. I znalaz艂 j膮. Znalaz艂 nas.
Serce wali艂o mi jak m艂otem, nogi si臋 pode mn膮 ugina艂y, ale mimo wstrz膮su m贸j umys艂 pracowa艂 jak najlepsze Sztuczne Inteligencje. Laserow膮 latark臋 mia艂em w prawej kieszeni p艂aszcza, notes z komunikatorem w lewej kieszeni spodni. M贸g艂bym praw膮 r臋k膮 b艂ysn膮膰 laserem w oczy umundurowanej kobiecie, przestawi膰 latark臋 na szersz膮 wi膮zk臋 i o艣lepi膰 ksi臋偶y, a lew膮 wcisn膮膰 guzik nadajnika i wys艂a膰 przygotowan膮 wiadomo艣膰 na statek.
Nawet jednak gdyby statek zareagowa艂 natychmiast i nie zosta艂 po drodze przechwycony przez okr臋t wojenny Paxu, up艂yn臋艂oby 艂adnych kilka minut, zanim przepali艂by szklany sufit pa艂acu. A do tego czasu wszyscy by艣my zgin臋li. Wiedzia艂em, jak szybko porusza si臋 ten stw贸r: kiedy walczy艂 z Chy偶warem, po prostu znikn膮艂, rozmy艂 si臋 do postaci srebrzystej smugi. Nie zd膮偶y艂bym nawet wyci膮gn膮膰 lasera ani nadajnika. Najprawdopodobniej zgin膮艂bym si臋gaj膮c po bro艅.
Zamar艂em w bezruchu i zda艂em sobie spraw臋, 偶e cho膰 Enea od razu rozpozna艂a kobiet臋, nie odczu艂a takiego wstrz膮su jak ja. W艂a艣ciwie pozornie w og贸le nie zareagowa艂a: z u艣miechem omiot艂a spojrzeniem emisariuszy Paxu - nie omijaj膮c monstrum - i przenios艂a wzrok na zasiadaj膮cego na tronie ch艂opca.
Pierwszy odezwa艂 si臋 regent Reting Tokra:
- Nasi go艣cie prosili o zorganizowanie tej audiencji. S艂yszeli od Jego 艢wi膮tobliwo艣ci o Napowietrznej 艢wi膮tyni i chcieli pozna膰 m艂od膮 kobiet臋, kt贸ra projektowa艂a t臋 budowl臋. - G艂os regenta by艂 r贸wnie suchy i niemi艂y, jak jego powierzchowno艣膰.
- Przyjaciele - powiedzia艂 dalajlama cicho, lecz swobodnie. Wskaza艂 r臋k膮 na Ene臋 i mnie. Pozw贸lcie, 偶e przedstawi臋 wam naszych szanownych go艣ci z Paxu. Oto John Domenico kardyna艂 Mustafa ze 艢wi臋tego Oficjum Ko艣cio艂a Katolickiego, arcybiskup Jean Daniel Breque z Papieskiego Korpusu Dyplomatycznego, ojciec Martin Farrell, ojciec Gerard LeBlanc oraz komandor Rhadamanth Nemes z Gwardii Szlacheckiej.
Odpowiedzieli艣my skinieniem g艂owy. Dostojnicy Paxu - potw贸r tak偶e - r贸wnie偶 si臋 sk艂onili. Je偶eli Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 dalajlama naruszy艂 protok贸艂 dokonuj膮c tej prezentacji, to chyba nikt nie zwr贸ci艂 na to uwagi.
- Dzi臋kuj臋, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - rzek艂 John Domenico kardyna艂 Mustafa. - Raczy艂e艣 jednak przedstawi膰 nam swoich niezwyk艂ych go艣ci jedynie jako pani膮 architekt i jej asystenta. - Kardyna艂 u艣miechn膮艂 si臋 do nas, ods艂aniaj膮c drobne, ostre z臋by. - A zapewne macie pa艅stwo jakie艣 imiona, prawda?
Serce bi艂o mi coraz szybciej; palce prawej d艂oni zacisn臋艂y si臋 automatycznie, gdy pomy艣la艂em o kieszonkowym laserze. Enea nie przestawa艂a si臋 u艣miecha膰, ale nie zanosi艂o si臋 na to, 偶eby zamierza艂a odpowiedzie膰 kardyna艂owi. Przez my艣l przebiega艂y mi dziesi膮tki pseudonim贸w. To pu艂apka. Ten potw贸r, Nemes, nie pozwoli, 偶eby艣my 偶ywi wyszli z tej komnaty... A gdyby mimo wszystko si臋 nam uda艂o, b臋dzie na nas czeka膰.
Ku mojemu zaskoczeniu znowu zabra艂 g艂os dalajlama:
- Z prawdziw膮 przyjemno艣ci膮 doko艅cz臋 prezentacji, Wasza Eminencjo. Nasza znakomita pani architekt nazywa si臋 Ananda, a jej pomocnik, w艂a艣ciwie jeden z wielu utalentowanych pomocnik贸w, jak mi doniesiono, nosi imi臋 Subhadda.
Nie zdo艂a艂em chyba ukry膰 zdziwienia. Czy偶by kto艣 nas tak przedstawi艂 dalajlamie? Enea m贸wi艂a mi kiedy艣, 偶e Ananda by艂 najlepszym z uczni贸w Buddy i cenionym nauczycielem, a Subhadda - w臋drownym ascet膮 i ostatnim uczniem, kt贸ry osobi艣cie wys艂ucha艂 nauk Buddy: spotka艂 go na kilka godzin przed jego 艣mierci膮 i postanowi艂 g艂osi膰 jego pos艂anie. Wyja艣ni艂a mi p贸藕niej, 偶e dalajlama musia艂 wymy艣li膰 dla nas takie imiona, najwidoczniej doceniwszy ich ironiczn膮 wymow臋. Ta ironia jako艣 mi si臋 wymkn臋艂a.
- M. Ananda. - Kardyna艂 Mustafa sk艂oni艂 si臋 lekko. - M. Subhadda. - Obrzuci艂 nas krytycznym spojrzeniem. - Prosz臋 mi wybaczy膰 niewiedz臋 i bezpo艣rednio艣膰, M. Ananda, ale wywodzi si臋 pani chyba z innej rasy ni偶 wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w Polali i okolicznych obszar贸w Tien Szanu.
Enea skin臋艂a g艂ow膮.
- Nale偶y si臋 zawsze wystrzega膰 uog贸lnie艅, Wasza Eminencjo. T臋 planet臋 zasiedlili przybysze z r贸偶nych rejon贸w Starej Ziemi.
- Ale偶 oczywi艣cie wymrucza艂 zgodnie kardyna艂 Mustafa. - Przyznaj臋 r贸wnie偶, 偶e m贸wi pani angielskim Sieci bez 艣ladu obcego akcentu. Czy mog臋 zapyta膰, z jakich okolic Tien Szanu pa艅stwo pochodzicie?
- Naturalnie - odpar艂a Enea r贸wnie przymilnym g艂osem, jak ton kardyna艂a. - Przysz艂am na 艣wiat w艣r贸d g贸r rozpo艣cieraj膮cych si臋 za Syjonem, na p贸艂nocny zach贸d od Muztagh Alty.
Kardyna艂 z namys艂em pokiwa艂 g艂ow膮, a ja zauwa偶y艂em, 偶e ko艂nierzyk jego szaty - nazywany w Ko艣ciele rabatem, jak mnie p贸藕niej u艣wiadomi艂a Enea - mia艂 identycznie szkar艂atny odcie艅, co sutanna i piuska.
- Czy zatem wyznaje pani religi臋 hebrajsk膮 b膮d藕 muzu艂ma艅sk膮? Takie bowiem wyznania, wedle s艂贸w naszych gospodarzy, s膮 w tamtych okolicach najbardziej rozpowszechnione.
- Nie wyznaj臋 偶adnej religii - odpar艂a Enea - rozumianej jako wiara w si艂y nadnaturalne.
Brwi kardyna艂a unios艂y si臋 leciutko ze zdumienia. M臋偶czyzna przedstawiony nam jako ojciec Farrell zerkn膮艂 na swojego prze艂o偶onego. Rhadamanth Nemes nawet na chwil臋 nie odrywa艂a wzroku od Enei.
- A jednak pracuje pani nad 艣wi膮tyni膮 buddyjsk膮 - zauwa偶y艂 przyja藕nie kardyna艂.
- Wynaj臋to mnie do odrestaurowania przepi臋knego kompleksu 艣wi膮tynnego. Jestem z tego dumna.
- Pomimo braku... wiary w si艂y nadnaturalne? - upewni艂 si臋 Mustafa. W jego g艂osie zabrzmia艂o co艣, co od razu nasuwa艂o skojarzenia z inkwizycj膮; nawet na hyperio艅skich mokrad艂ach s艂yszeli艣my co nieco o 艢wi臋tym Oficjum.
- A mo偶e w艂a艣nie na skutek tego braku, Wasza Eminencjo. I ze wzgl臋du na ufno艣膰 w zwyczajne, czysto ludzkie umiej臋tno艣ci. Moje i moich wsp贸艂pracownik贸w.
- Zatem uwa偶a pani, 偶e zadanie jest samo dla siebie uzasadnieniem? - Mustafa nie ust臋powa艂. - Nawet je偶eli ma jaki艣 g艂臋bszy sens?
- By膰 mo偶e dobrze wykonane zadanie samo jest g艂臋bszym sensem.
Kardyna艂 si臋 roze艣mia艂, a nie by艂 to mi艂y d藕wi臋k.
- Dobrze powiedziane, m艂oda damo. Dobrze powiedziane.
Ojciec Farrell odchrz膮kn膮艂.
- M贸wi艂a pani o okolicach g贸ry Syjon - rzek艂 z namys艂em. - Obserwuj膮c planet臋 z orbity, zwr贸cili艣my uwag臋 na transmiter materii, postawiony na jednej z grani w tamtym rejonie. S膮dzili艣my, 偶e Tien Szan nie wchodzi艂 w sk艂ad Sieci, aczkolwiek z naszych danych wynika, i偶 budowa portalu zosta艂a uko艅czona tu偶 przed Upadkiem.
- Ale nigdy go nie u偶yto! - wykrzykn膮艂 m艂ody dalajlama i podni贸s艂 wyprostowany palec. - Nikt nigdy nie trafi艂 na Niebia艅skie G贸ry ani si臋 st膮d nie oddali艂 korzystaj膮c z transmitera Hegemonii.
- W rzeczy samej - zgodzi艂 si臋 Mustafa. - Tak te偶 przypuszczali艣my, prosz臋 jednak przyj膮膰 nasze najszczersze przeprosiny, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Kiedy nasz statek usi艂owa艂 zbada膰 struktur臋 portalu z orbity, przypadkiem stopi艂 spory fragment otaczaj膮cej go ska艂y. Obawiam si臋, 偶e wrota zosta艂y na zawsze pogrzebane pod zwa艂ami kamienia.
W tym momencie spojrza艂em na Rhadamanth Nemes. Nie zareagowa艂a; po prostu wpatrywa艂a si臋 w Ene臋.
Dalajlama machn膮艂 niedbale r臋k膮.
- To bez znaczenia, Wasza Eminencjo. Nie potrzebujemy nieczynnego transmitera... Chyba 偶e wasz Pax znalaz艂 spos贸b, by reaktywowa膰 sie膰 portali? - Ch艂opiec roze艣mia艂 si臋 z w艂asnych s艂贸w ciep艂o, dziecinnie, ale zarazem k膮艣liwie.
- Nie, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - odrzek艂 z u艣miechem kardyna艂. - Ko艣cio艂owi nie uda艂o si臋 doprowadzi膰 do reaktywacji Sieci. Z pewno艣ci膮 najlepiej b臋dzie, je艣li nigdy do tego nie dojdzie.
Napi臋cie z wolna ust臋powa艂o we mnie miejsca obrzydzeniu. Wstr臋tny ma艂y ludzik w kardynalskich szatach powiedzia艂 w艂a艣nie Enei, 偶e wie, jak dosta艂a si臋 na Tien Szan i 偶e odci膮艂 jej drog臋 ucieczki. Zerkn膮艂em na moj膮 przyjaci贸艂k臋, ale nie sprawia艂a wra偶enia zaniepokojonej czy przesadnie przej臋tej rozmow膮. Czy偶by istnia艂 drugi transmiter, o kt贸rym Pax nie wie? Przynajmniej wyja艣nia艂oby to, dlaczego jeszcze 偶yjemy: Enea zosta艂a zap臋dzona w kozi r贸g, a planet臋 obstawiono okr臋tami - nie w膮tpi艂em, 偶e opr贸cz statku dyplomatycznego na orbicie znajduj膮 si臋 jednostki bojowe Paxu. Gdybym sp贸藕ni艂 si臋 o kilka miesi臋cy, mogliby przechwyci膰 lub zniszczy膰 m贸j statek, a Enei nijak bym nie pom贸g艂.
Ale na co czekaj膮? Po co ta ca艂a gra?
- ... bardzo jeste艣my ciekawi widoku waszej... jak j膮 nazywacie? Napowietrznej 艢wi膮tyni. To, co o niej s艂yszeli艣my, brzmi fascynuj膮co - m贸wi艂 w艂a艣nie arcybiskup Breque.
Regent Tokra zmarszczy艂 brwi.
- Nie b臋dzie to 艂atwe, Wasza Ekscelencjo - powiedzia艂. - Zbli偶a si臋 pora deszczowa i liny zjazdowe b臋d膮 bardzo niebezpieczne. Powietrzna Droga staje si臋 zim膮 nader ryzykowna.
- Bzdury! - wykrzykn膮艂 dalajlama, ca艂kowicie ignoruj膮c gro藕ny wyraz twarzy patrz膮cego na艅 regenta. - Z przyjemno艣ci膮 zajmiemy si臋 zorganizowaniem takiej wyprawy. Musicie koniecznie zobaczy膰 Hsuankung Ssu... I ca艂膮 reszt臋 Pa艅stwa 艢rodka, a偶 po Taj Szan, Wielki Szczyt, w kt贸rego zboczach wykuto dwadzie艣cia siedem tysi臋cy stopni wiod膮cych do 艢wi膮tyni Nefrytowego Cesarza i Ksi臋偶niczki Lazurowych Ob艂ok贸w.
Marsza艂ek Dworu i regent wymienili ukradkowe, ojcowskie spojrzenia.
- Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - wymrucza艂 Marsza艂ek Dworu, schyliwszy g艂ow臋. - Czuj臋 si臋 w obowi膮zku przypomnie膰, 偶e na Wielki Szczyt mo偶na dotrze膰 po linach tylko w miesi膮cach wiosennych, a to ze wzgl臋du na niski poziom truj膮cych chmur. Przez pozosta艂e siedem miesi臋cy Taj Szan jest niedost臋pny.
Ch艂opi臋cy u艣miech znikn膮艂 z twarzy dalajlamy, cho膰 chyba nie tyle z powodu nag艂ej irytacji, co raczej z niezadowolenia, 偶e traktuje si臋 go jak dziecko. Kiedy za chwil臋 ponownie przem贸wi艂, w jego g艂osie brzmia艂a nie znosz膮ca sprzeciwu, rozkazuj膮ca nuta. Nie zna艂em w swoim 偶yciu zbyt wielu dzieci, spotka艂em za to sporo wojskowych i je艣li mia艂bym zawierzy膰 swemu do艣wiadczeniu, ch艂opiec zapowiada艂 si臋 na wielkiego 偶o艂nierza i dow贸dc臋.
- Panie Marsza艂ku - powiedzia艂. - Wiem doskonale o niemo偶no艣ci korzystania z lin zjazdowych. Wszyscy o tym wiedz膮. Wiem jednak tak偶e, 偶e ka偶dej zimy kilku nieustraszonych lotnik贸w udaje si臋 w podr贸偶 z Sung Szanu na Wielki Szczyt. Jak偶e inaczej mogliby艣my przekazywa膰 nasze edykty wiernym na stokach Taj Szanu? Niekt贸re z ich paralotni nadaj膮 si臋 do przeniesienia wi臋cej ni偶 jednej osoby... Czyli mog膮 bra膰 pasa偶er贸w, prawda?
Marsza艂ek Dworu sk艂oni艂 si臋 tak nisko, 偶e ba艂em si臋 czy za chwil臋 nie poszoruje czo艂em o posadzk臋.
- Ale偶 tak, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - przytakn膮艂 dr偶膮cym g艂osem. - Tak, oczywi艣cie. Nie zapomnia艂em, 偶e Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 wie o tym. Chodzi艂o mi... Chodzi艂o mi tylko o to...
- Z pewno艣ci膮 Marsza艂kowi Dworu chodzi艂o o to, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, 偶e cho膰 kilku lotnikom udaje si臋 dotrze膰 na Taj Szan, wielu innych ginie po drodze - wtr膮ci艂 ostro Tokra. - A nie chcieliby艣my wystawia膰 naszych czcigodnych go艣ci na takie niebezpiecze艅stwo.
U艣miech wr贸ci艂 na twarz dalajlamy, tym razem jednak wygl膮da艂 na bardziej dojrza艂y - i bardziej przebieg艂y.
- Ale wy przecie偶 nie boicie si臋 艣mierci, prawda, Wasza Eminencjo? - zwr贸ci艂 si臋 ch艂opiec do kardyna艂a Mustafy. - Taki jest w艂a艣nie cel waszej wizyty: zademonstrowa膰 nam cud chrze艣cija艅skiego zmartwychwstania. Nie myl臋 si臋 chyba?
- Nie jedyny to cel, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - odpar艂 cicho Mustafa. - Przede wszystkim przybywamy tu, by podzieli膰 si臋 radosn膮 chrystusow膮 nowin膮 ze wszystkimi, kt贸rzy zechc膮 nas wys艂ucha膰, oraz aby przedyskutowa膰 mo偶liwo艣膰 nawi膮zania kontakt贸w handlowych z wasz膮 pi臋kn膮 planet膮. - Teraz kardyna艂 r贸wnie偶 si臋 u艣miechn膮艂. - Mimo 偶e krzy偶 i zmartwychwstanie s膮 darami boskimi, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, udzielenie sakramentu wymaga odzyskania chocia偶 skrawka cia艂a lub krzy偶okszta艂tu. Tymczasem, jak rozumiem, z morza chmur nikt nie wraca?
- To prawda - zgodzi艂 si臋 u艣miechni臋ty ch艂opiec.
Kardyna艂 roz艂o偶y艂 r臋ce.
- Mo偶e w takim razie ograniczymy si臋 do obejrzenia Napowietrznej 艢wi膮tyni i innych bardziej dost臋pnych miejsc - zaproponowa艂.
Zapad艂a cisza. Spojrza艂em zn贸w na Ene臋, s膮dz膮c, 偶e za chwil臋 audiencja si臋 zako艅czy. Czeka艂em na znak od Marsza艂ka Dworu, kt贸ry zapewne wyprowadzi nas z komnaty. Mia艂em g臋si膮 sk贸rk臋 na r臋kach i robi艂o mi si臋 zimno, gdy widzia艂em, jak stw贸r imieniem Nemes wpatruje siew moj膮 przyjaci贸艂k臋.
Nagle odezwa艂 si臋 arcybiskup Breque:
- Rozmawia艂em z Jego Wysoko艣ci膮 regentem Tokr膮 o niezwyk艂ym wr臋cz podobie艅stwie naszego cudu zmartwychwstania do prastarej wiary buddyst贸w w reinkarnacj臋 - m贸wi膮c to patrzy艂 na nas, jakby spodziewa艂 si臋, 偶e pomo偶emy mu rozstrzygn膮膰 sp贸r.
- Ach, tak. - Twarz siedz膮cego na tronie ch艂opca rozja艣ni艂a si臋, jakby kto艣 podsun膮艂 mu d艂ugo wyczekiwany, ciekawy temat do dyskusji. - Jednak偶e nie wszyscy buddy艣ci wierz膮 w reinkarnacj臋. Ju偶 przed migracj膮 na Tien Szan i ogromnym rozwojem filozofii, jaki p贸藕niej nast膮pi艂, nie wszystkie sekty buddyjskie zgadza艂y si臋 z ide膮 ponownych narodzin. Wiemy z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e Budda odmawia艂 wdawania si臋 w dyskusje z uczniami na temat ewentualnego 偶ycia po 艣mierci. Powiedzia艂 nawet: „Takie pytania nie maj膮 nic wsp贸lnego z praktykowaniem O艣miorakiej 艢cie偶ki i nie mo偶na udzieli膰 na nie odpowiedzi, dop贸ki jest si臋 ograniczonym uwarunkowaniami ludzkiego istnienia”. Widzicie pa艅stwo, znakomit膮 cz臋艣膰 buddyjskiej doktryny mo偶na zg艂臋bi膰, doceni膰 i wykorzysta膰 jako 艣rodek do osi膮gni臋cia o艣wiecenia bez konieczno艣ci odwo艂ywania si臋 do si艂 i zjawisk nadnaturalnych.
Zmieszany arcybiskup nie zareagowa艂, wyr臋czy艂 go natomiast kardyna艂 Mustafa:
- Czy jednak Budda nie wypowiedzia艂 kiedy艣 takich s艂贸w - wydaje mi si臋, 偶e jedna z waszych 艣wi臋tych ksi膮g cytuje je jako jego w艂asne, gdybym jednak si臋 myli艂, prosz臋 natychmiast mnie poprawi膰, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰: „Istnieje nie narodzone, nie zapocz膮tkowane, nie stworzone i nie z艂o偶one. Gdyby nie istnia艂o, nie by艂oby ucieczki od 艣wiata narodzonych, zapocz膮tkowanych, stworzonych i z艂o偶onych”.
Dalajlama nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰.
- Rzeczywi艣cie, to s艂owa Buddy, Wasza Eminencjo. Bardzo dobry cytat. W naszym fizycznym wszech艣wiecie nie ma jednak na razie element贸w, kt贸re w pe艂ni by艣my rozumieli, a kt贸re mo偶na by opisa膰 jako nie narodzone, nie zapocz膮tkowane, nie stworzone i nie z艂o偶one.
- Rzeczywi艣cie, nic mi o nich nie wiadomo - przyzna艂 ugodowo kardyna艂. - Ale nie jestem naukowcem, lecz zaledwie pokornym ksi臋dzem.
Mimo dyplomatycznej delikatno艣ci Mustafy, ch艂opiec najwyra藕niej mia艂 ochot臋 podr膮偶y膰 poruszony temat.
- Jak ju偶 wspominali艣my, kardynale, nasz buddyzm przeszed艂 znacz膮c膮 ewolucj臋, odk膮d nasi przodkowie wyl膮dowali na tej g贸rzystej planecie. Przenika go duch ze艅. Jeden z wielkich mistrz贸w ze艅 ze Starej Ziemi, poeta William Blake, napisa艂 kiedy艣: „Wieczno艣膰 zakocha艂a si臋 w wytworach czasu”.
Nieruchomy u艣miech na twarzy Mustafy zdradza艂 brak zrozumienia; dalajlama za to spowa偶nia艂 nagle.
- Nie s膮dzi pan, kardynale, 偶e M. Blake uwa偶a艂, i偶 czas nie maj膮cy ko艅ca jest bezwarto艣ciowy? 呕e ka偶da istota wyzwolona z okow贸w 艣miertelno艣ci, nawet B贸g, b臋dzie zazdro艣ci膰 potomkom spowolnionego czasu?
Mustafa pokiwa艂 g艂ow膮, cho膰 wcale nie na znak zgody.
- Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, nie wydaje mi si臋 mo偶liwe, 偶eby B贸g m贸g艂 czegokolwiek zazdro艣ci膰 biednym istotom ludzkim. Z pewno艣ci膮 nie jest zdolny do zazdro艣ci.
S艂abiutko zarysowane brwi na ch艂opi臋cej twarzy wygi臋艂y siew 艂uki.
- Czy偶 wasz chrze艣cija艅ski B贸g nie jest z definicji wszechmog膮cy? Skoro jest, to na pewno potrafi zazdro艣ci膰.
- To dziecinny paradoks, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Przyznam, 偶e nie jestem specjalist膮 w zakresie logicznej apologetyki ani metafizyki. Jednak偶e jako ksi膮偶臋 Ko艣cio艂a wiem z katechizmu - i czuj臋 to w g艂臋bi duszy - 偶e B贸g nie jest zdolny do zazdro艣ci, a ju偶 z ca艂膮 pewno艣ci膮 niczego nie zazdro艣ci w艂asnym, u艂omnym tworom.
- U艂omnym?
Kardyna艂 Mustafa u艣miechn膮艂 si臋 pob艂a偶liwie.
- U艂omno艣ci膮 ludzi jest sk艂onno艣膰 do grzechu - rzek艂 tonem uczonego ksi臋dza, kt贸ry przemawia do dziecka. - Pan nasz z pewno艣ci膮 nie zazdro艣ci nam zdolno艣ci pope艂niania grzech贸w.
Dalajlama pokiwa艂 z namys艂em g艂ow膮.
- Jeden z naszych mistrz贸w ze艅, cz艂owiek imieniem Ikkuyu, napisa艂 kiedy艣 wiersz na ten temat:
Wszystkie grzechy pope艂nione
W Trzech 艢wiatach
Zblakn膮 i zgin膮
Wraz ze mn膮.
Kardyna艂 Mustafa odczeka艂 chwil臋, kiedy jednak dalszy ci膮g nie nast膮pi艂, rzek艂:
- Jakie trzy 艣wiaty mia艂 na my艣li Ikkuyu, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰?
- Wiersz ten powsta艂 w czasie, kiedy o podr贸偶ach kosmicznych nikt nie s艂ysza艂 - odpar艂 ch艂opiec, sadowi膮c si臋 wygodniej na poduszkach. - Chodzi艂o mu o przesz艂o艣膰, tera藕niejszo艣膰 i przysz艂o艣膰.
- Zgrabnie powiedziane - przyzna艂 kardyna艂 艢wi臋tego Oficjum. Stoj膮cy za jego plecami asystent, ojciec Farrell, przygl膮da艂 si臋 dalajlamie z wyrazem niech臋ci i niesmaku na twarzy. - My, chrze艣cijanie, wierzymy jednak, 偶e grzech, jego skutki i odpowiedzialno艣膰 za jego pope艂nienie nie ko艅cz膮 si臋 w chwili 艣mierci, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
- Rzeczywi艣cie. Dlatego w艂a艣nie jestem ciekaw, po co w sztuczny spos贸b przed艂u偶acie ludzkie 偶ycie za pomoc膮 waszych 偶ywych krzy偶okszta艂t贸w. Wed艂ug nas 艣mier膰 oczyszcza cz艂owieka; waszym zdaniem przynosi os膮dzenie. Dlaczego opieracie si臋 temu s膮dowi?
- Dla nas krzy偶okszta艂t jest narz臋dziem sakramentu, objawionego nam przez Naszego Pana, Jezusa Chrystusa - odpowiedzia艂 cicho Mustafa. - Zbawiciel pierwszy odsun膮艂 s膮d, sk艂adaj膮c si臋 w ofierze na krzy偶u. B贸g wzi膮艂 na siebie kar臋 za nasze grzechy i da艂 nam 偶ycie wieczne w niebie. Krzy偶okszta艂t jest kolejnym Jego darem, kt贸ry ma zapewne pozwoli膰 nam uporz膮dkowa膰 wszystkie sprawy przed nadej艣ciem dnia s膮du.
- Rozumiem. - Ch艂opiec westchn膮艂. - Mo偶e jednak Ikkuyu chodzi艂o o to, 偶e nie ma grzesznik贸w; 偶e nie ma grzechu. 呕e „nasze” 偶ycie nie jest nasz膮 w艂asno艣ci膮, lecz...
- O w艂a艣nie, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - wtr膮ci艂 kardyna艂, jak gdyby chwali艂 opornego ucznia. Widzia艂em, 偶e regent, Marsza艂ek Dworu i zgromadzeni wok贸艂 tronu dostojnicy a偶 si臋 skrzywili, kiedy przerwano dalajlamie. - Nasze 偶ycie nale偶y nie do nas samych, ale do naszego Pana i Zbawiciela... Sensem istnienia jest s艂u偶y膰 Jemu i Jego Ko艣cio艂owi.
- ... lecz nale偶y do ca艂ego wszech艣wiata - doko艅czy艂 ch艂opiec. - Podobnie jak wszystkie nasze uczynki, dobre i z艂e.
- Zgrabne sformu艂owanie, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, ale czy nie zanadto abstrakcyjne? - kardyna艂 Mustafa zmarszczy艂 czo艂o. - Bez Boga wszech艣wiat jest zaledwie maszyn膮, bezmy艣ln膮 i nieczu艂膮.
- Dlaczego?
- S艂ucham, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰?
- Dlaczego bez waszej definicji Boga wszech艣wiat musi by膰 nieczu艂膮 i bezmy艣ln膮 maszyn膮? - Ch艂opiec przymkn膮艂 oczy i wyrecytowa艂:
Poranna mg艂a
Rozwiewa si臋
I znika bez 艣ladu;
Kt贸偶 pozostanie
W tym naszym 艣wiecie?
Kardyna艂 Mustafa z艂o偶y艂 d艂onie i wspar艂 palce o usta, jak do modlitwy.
- Urocze, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Znowu Ikkuyu?
- Nie. - Dalajlama u艣miechn膮艂 si臋 szeroko. - To moje w艂asne. W bezsenne noce pisuj臋 czasem wiersze ze艅.
Ksi臋偶a si臋 za艣miali; Nemes nie zareagowa艂a.
- A jakie jest pani zdanie, M. Ananda - zwr贸ci艂 si臋 kardyna艂 do mojej przyjaci贸艂ki - w tej wa偶kiej kwestii?
Przez u艂amek sekundy nie wiedzia艂em, do kogo m贸wi; dopiero po chwili przypomnia艂em sobie, 偶e dalajlama przedstawi艂 Ene臋 jako Anand臋, najwierniejszego ucznia Buddy.
- Znam wiersz Ikkuyu - powiedzia艂a Enea - kt贸ry najlepiej zilustruje moje pogl膮dy:
Bardziej ulotne i z艂udne
Ni偶 cyfry pisane na wodzie,
S膮 nasze d膮偶enia
Do szcz臋艣liwo艣ci w za艣wiatach.
Arcybiskup Breque odchrz膮kn膮艂.
- To oczywiste, m艂oda damo - wtr膮ci艂. - Uwa偶a pani, 偶e B贸g nie wys艂ucha naszych mod艂贸w.
- My艣l臋, raczej, 偶e Ikkuyu poruszy艂 dwie sprawy - zaoponowa艂a Enea i pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Po pierwsze: Budda nam nie pomo偶e. To nie nale偶y do jego zada艅, je艣li mo偶na tak powiedzie膰. Po drugie: nadzieja na 偶ycie wieczne jest g艂upot膮, poniewa偶 z natury jeste艣my wyniesieni ponad czas, wieczni, nie narodzeni, nie艣miertelni i wszechmocni.
Twarz arcybiskupa poczerwienia艂a.
- Takimi przymiotami mo偶na opisa膰 wy艂膮cznie Boga, M. Ananda. - Breque poczu艂 ci臋偶kie spojrzenie Mustafy i, jak na dyplomat臋 przysta艂o, natychmiast si臋 zmitygowa艂: - Przynajmniej tak uwa偶amy - doda艂 bez przekonania.
- Jak na tak m艂od膮 osob臋, i to w dodatku architekta, nie藕le zna si臋 pani na ze艅 i poezji, M. Ananda - zauwa偶y艂 kardyna艂 lekkim tonem. - Czy s膮 jakie艣 inne wiersze Ikkuyu, kt贸re mo偶na by odnie艣膰 do naszej sytuacji?
Enea skin臋艂a g艂ow膮.
Sami przybywamy na ten 艣wiat
J sami z niego odchodzimy.
To te偶 jest iluzj膮.
Naucz臋 was
Jak nie przybywa膰 i nie odchodzi膰.
- By艂aby to niez艂a sztuczka - przyzna艂 kardyna艂 Mustafa z udawan膮 dobroduszno艣ci膮.
Dalajlama pochyli艂 si臋 na tronie.
- Ikkuyu uczy nas, 偶e mo偶na prze偶y膰 przynajmniej cz臋艣膰 偶ycia w 艣wiecie bez czasu i przestrzeni, bez narodzin i 艣mierci, bez przybywania i odchodzenia - powiedzia艂. - W miejscu, gdzie nie istnieje odleg艂o艣膰, gdzie nie biegnie czas i nic nie dzieli nas od ludzi, kt贸rych kochamy, gdzie szklana tafla nie odgradza naszych serc od wzrusze艅.
Kardyna艂 sta艂 i patrzy艂 na niego w milczeniu, jakby odebra艂o mu mow臋.
- Moja przyjaci贸艂ka, M. Ananda... tak偶e mnie tego nauczy艂a - doko艅czy艂 ch艂opiec.
Przez twarz Mustafy przebieg艂 kr贸tki grymas.
- By艂bym nader zobowi膮zany - rzek艂 ostro do Enei - gdyby m艂oda dama zechcia艂a i mnie... a w艂a艣ciwie nas wszystkich... nauczy膰 tej sztuki.
- Tak膮 w艂a艣nie mam nadziej臋 - odpar艂a Enea.
Rhadamanth Nemes post膮pi艂a p贸艂 kroku naprz贸d; w艂o偶y艂em r臋k臋 do kieszeni p艂aszcza i zacisn膮艂em d艂o艅 na laserze.
Regent uderzy艂 owini臋t膮 materia艂em pa艂k膮 w gong. Marsza艂ek Dworu pospieszy艂 do nas, by nas wyprowadzi膰. Enea z艂o偶y艂a pok艂on dalajlamie, a ja niezdarnie uczyni艂em to samo.
Audiencja dobieg艂a ko艅ca.
Ta艅cz臋 z Enea w ogromnej sali audiencyjnej, gdzie muzyka orkiestry, z艂o偶onej z siedemdziesi臋ciu dw贸ch instrument贸w, odbija si臋 wielokrotnym echem. Otacza nas t艂um dam i dostojnych m臋偶czyzn, kap艂an贸w i urz臋dnik贸w przyby艂ych z ca艂ego Tien Szanu; jedni przygl膮daj膮 si臋 nam ze skraju parkietu, inni wiruj膮 wraz z nami w rytm muzyki. Przypominam sobie, jak ta艅czymy, przed p贸艂noc膮 spo偶ywamy kolejny posi艂ek - s艂u偶ba dba o to, by sto艂y by艂y pe艂ne - a potem zn贸w idziemy zata艅czy膰. Nigdy wcze艣niej tego nie robi艂em, w ka偶dym razie nie na trze藕wo, tym razem jednak ta艅cz臋 i przytulam Ene臋 w s艂abn膮cym blasku ognia z metalowych mis i przy 艣wietle Wyroczni.
Od p贸艂nocy min臋艂o kilka godzin; starsi go艣cie - wszyscy mnisi, burmistrzowie i m臋偶owie stanu - wr贸cili do swych komnat, tylko Dorje Phamo zosta艂a z nami: 艣mieje si臋, 艣piewa, klaszcze i przytupuje do wt贸ru ka偶dej melodii. W olbrzymiej, kryj膮cej si臋 z wolna w cieniu komnacie zosta艂o czterystu, najwy偶ej pi臋ciuset najwytrwalszych go艣ci. Orkiestra gra coraz wolniejsze, coraz bardziej senne kawa艂ki, jak gdyby nap臋dzaj膮ca j膮 spr臋偶yna wymaga艂a rych艂ego nakr臋cenia.
Nie ukrywam, 偶e gdyby nie Enea, dawno ju偶 poszed艂bym si臋 przespa膰, ona jednak chce ta艅czy膰. Ta艅czymy wi臋c powoli, ona wtula mi g艂ow臋 w zgi臋cie szyi, ja trzymam jej drobn膮 d艂o艅 w swojej, drug膮 r臋k膮 k艂ad臋 jej na plecach, pod cienkim jedwabiem wyczuwam ruch kr臋gos艂upa i mi臋艣ni; jej w艂osy muskaj膮 m贸j policzek, piersi przyciskaj膮 si臋 do moich. Sprawia wra偶enie zasmuconej, lecz wci膮偶 pe艂nej energii i ch臋tnej do 艣wi臋towania.
Prywatne audiencje sko艅czy艂y si臋 wiele godzin wcze艣niej; dalajlama po艂o偶y艂 si臋 pono膰 spa膰 przed p贸艂noc膮, my jednak, uparci go艣cie, bawimy si臋 dalej: Lhomo Dondrub 艣mieje si臋 i nalewa wszystkim szampana i ry偶owego piwa; Labsang Samten, brat dalajlamy, zaczyna w kt贸rym艣 momencie skaka膰 nad p艂on膮cymi misami niby nad ogniskiem; Tromo Trochi, zwykle taki powa偶ny, przeistacza si臋 znienacka w magika, zabawiaj膮cego gawied藕 sztuczkami z ogniem, p艂on膮cymi obr臋czami i lewitacj膮; Dorje Phamo 艣piewa przeci膮g艂e solo a capella tak czystym i s艂odkim g艂osem, 偶e pami臋tam to po dzi艣 dzie艅. Wszyscy przy艂膮czaj膮 si臋 do ostatniej pie艣ni, kiedy orkiestra zbiera si臋 do domu, by zd膮偶y膰 zako艅czy膰 zabaw臋 przed bliskim ju偶 艣witem.
Nagle muzyka milknie w p贸艂 tonu. Tancerze si臋 zatrzymuj膮; ja z Ene膮 nieruchomiejemy i rozgl膮damy si臋 po sali.
Od d艂u偶szego czasu nie widzieli艣my ani 艣ladu dostojnych go艣ci z Paxu, teraz jednak jeden z nich, Rhadamanth Nemes, wynurza si臋 z zacienionej alkowy dalajlamy. Zdj臋艂a galowy mundur i przywdzia艂a inny, czerwony. Towarzysz膮 jej dwie postaci w czerni, kt贸re z pocz膮tku bior臋 za ksi臋偶y, przyjrzawszy si臋 jednak bli偶ej spostrzegam, 偶e s膮 do niej bli藕niaczo podobne: m臋偶czyzna i kobieta maj膮 na sobie czarne kombinezony bojowe, ich oczy jarz膮 si臋 martwym, bursztynowym blaskiem, czarne pasemka w艂os贸w spadaj膮 na blade czo艂a.
Troje nieznajomych idzie przez sal臋 wprost ku nam. Instynktownie zas艂aniam Ene臋 w艂asnym cia艂em, ale wtedy m臋偶czyzna i bli藕niacza kopia Nemes zachodz膮 nas z bok贸w. Przyci膮gam moj膮 ukochan膮 bli偶ej, ona jednak wychodzi zza moich plec贸w i staje obok mnie.
Od strony zastyg艂ych w bezruchu tancerzy nie dochodzi nawet najl偶ejszy szmer. Orkiestra milczy. Nawet 艣wiat艂o ksi臋偶yca zdaje si臋 zamarza膰 w twarde smugi bia艂ego blasku.
Wyjmuj臋 z kieszeni laserow膮 latark臋. G艂贸wna Nemes ods艂ania w u艣miechu drobne z臋by. Z cienia wychodzi kardyna艂 Mustafa i staje za jej plecami, przy czym wszyscy czterej przedstawiciele Paxu nie odrywaj膮 wzroku od Enei. Przez chwil臋 mam wra偶enie, jakby ca艂y wszech艣wiat zamar艂, jakby tancerze zostali dos艂ownie zamro偶eni w przestrzeni i czasie, a muzyka zawis艂a nad nami niczym lodowe stalaktyty, gotowe w ka偶dej chwili spa艣膰 i roztrzaska膰 si臋 o pod艂og臋. Wtedy jednak do mych uszu dobiega pierwszy, nie艣mia艂y szmer wystraszonych i podenerwowanych g艂os贸w.
W艂a艣ciwie nie ma mowy o 偶adnym zagro偶eniu - ot, po prostu czworo emisariuszy Paxu podchodzi do nas w sali balowej, otaczaj膮c Ene臋 coraz cia艣niejszym kr臋giem - ale podobie艅stwo do drapie偶nik贸w, kt贸re osaczaj膮 zwierzyn臋, jest zbyt silne. Nie spos贸b go zignorowa膰, tak jak nie da si臋 zlekcewa偶y膰 woni strachu, przebijaj膮cej si臋 przez aromat perfum.
- Na co czekamy? - pyta Nemes. Patrzy na Ene臋, ale m贸wi do kogo艣 innego - nie wiem, czy do kardyna艂a, czy do swojego rodze艅stwa.
- S膮dz臋, 偶e... - zaczyna kardyna艂 Mustafa i urywa w p贸艂 zdania.
Wszyscy zastygaj膮 w bezruchu, gdy tr膮by nieopodal 艂uku wej艣ciowego odzywaj膮 si臋 basowym grzmotem - odg艂os zaiste godny zderzaj膮cych si臋 p艂yt kontynentalnych - lecz wn臋ki s膮 puste: nikt nie dmie w tr膮by. Ko艣ciane i mosi臋偶ne rogi wt贸ruj膮 nieko艅cz膮cej si臋, g艂臋bokiej nucie. Wibracje gongu rezonuj膮 nam w ko艣ciach.
Od strony ruchomych schod贸w, poczekalni i przes艂oni臋tego kotar膮 wej艣cia dobiega nas szelest i st艂umiony krzyk. Przerzedzony t艂um rozst臋puje si臋 b艂yskawicznie, niczym ziemia przed lemieszem p艂uga.
Co艣 porusza si臋 za zas艂onami, w poczekalni, po czym wchodzi do sali audiencyjnej; kotary zostaj膮 nie tyle rozchylone, co raczej rozdarte. 艢wiat艂o Wyroczni odbija si臋 od czego艣, co p艂ynnie, jak gdyby nie dotykaj膮c pod艂ogi, przemyka po parkiecie. Strz臋py czerwonej kotary zwisaj膮 na kszta艂t pow艂贸czystej szaty z niewiarygodnie wysokiej - mierz膮cej dobre trzy metry - postaci. Z fa艂d aksamitnej opo艅czy wyziera zbyt wiele ramion, w dodatku zbrojnych w stalowe ostrza. Tancerze rozbiegaj膮 si臋 w pop艂ochu i wyra藕nie s艂ycha膰, jak wszyscy naraz robi膮 g艂臋boki wdech. B艂ysk pioruna przy膰miewa 艣wiat艂o ksi臋偶yca, odbija si臋 w wypolerowanej posadzce i pozostaje w postaci powidoku na siatk贸wce oka. Kiedy po kilku d艂ugich sekundach s艂yszymy grzmot, jest prawie nie do odr贸偶nienia od wci膮偶 rozbrzmiewaj膮cego w poczekalni basu tr膮b.
Chy偶war zatrzymuje si臋 o pi臋膰 krok贸w ode mnie i Enei, pi臋膰 krok贸w od Nemes i dziesi臋膰 krok贸w od kobiety i m臋偶czyzny w czerni, kt贸rzy si臋 nie poruszaj膮; od Mustafy dzieli go w tym momencie osiem krok贸w. Okryty resztkami czerwonej kotary przywodzi na my艣l metalow膮 karykatur臋 kardyna艂a w szkar艂atnej sutannie. Kopie Nemes w czarnych mundurach wygl膮daj膮 jak cienie sztylet贸w na jasnych 艣cianach.
W jednym z mrocznych k膮t贸w olbrzymiej sali zegar zaczyna wybija膰 godzin臋: raz... dwa... trzy... cztery. Otacza nas tyle w艂a艣nie zab贸jczych maszyn. Ostatni raz widzia艂em Chy偶wara przed ponad czterema laty, ale jego obecno艣膰 nadal tak samo mnie przera偶a. Czerwone oczy l艣ni膮 jak lasery pod cienk膮 warstewk膮 wody, rozchylone szcz臋ki z l艣ni膮cej stali ods艂aniaj膮 rz臋dy ostrych jak brzytwy z臋b贸w, kolce, ostrza i zadziory w dziesi膮tkach miejsc przebijaj膮 strz臋p aksamitnej kotary. Chy偶war nie mruga, nie wida膰 te偶, 偶eby oddycha艂 - stoi bez ruchu niczym pos膮g 偶ywcem wyj臋ty z sennego koszmaru.
Rhadamanth Nemes u艣miecha si臋 na jego widok.
Trzymam w r臋ce 艣mieszny laserek i przypominam sobie konfrontacj臋 na Bo偶ej Kniei. Nemes zmieni艂a si臋 wtedy w smug臋 偶ywego chromu, po czym znikn臋艂a i pojawi艂a si臋 tu偶 obok dwunastoletniej Enei. Chcia艂a obci膮膰 jej g艂ow臋 i zapakowa膰 j膮 do plastikowego worka - i dopi臋艂aby swego, gdyby nie pojawi艂 si臋 Chy偶war. Zd膮偶y艂aby zrobi膰 swoje, a ja nie mia艂em najmniejszej szansy reakcji; dla tych istot nie istnia艂y bariery czasowe. Rozumiem ju偶, co czuje rodzic, kiedy patrzy jak jego dziecko wyskakuje na jezdni臋 pod p臋dz膮cy samoch贸d i wie, 偶e nie zd膮偶y go uratowa膰; na ten l臋k nak艂ada si臋 dodatkowo b贸l cz艂owieka, kt贸ry nie jest w stanie ocali膰 swej ukochanej . Bez wahania po艣wi臋ci艂bym w艂asne 偶ycie, je艣li mia艂bym w ten spos贸b uchroni膰 Ene臋 przed atakiem potwor贸w - w tym tak偶e Chy偶wara. Pewnie zgin膮艂bym w u艂amku sekundy, ale nie zmieni艂bym jej losu. Zaciskam szcz臋ki tak silnie, 偶e z臋by mi zgrzytaj膮.
Przenosz臋 wzrok - nie ruszam g艂ow膮, gdy偶 boj臋 si臋, 偶e najmniejszy ruch m贸g艂by sprowokowa膰 rze藕 - na Chy偶wara i widz臋, 偶e nie patrzy ani na Ene臋, ani na Nemes: jest zwr贸cony twarz膮 do Johna Domenico kardyna艂a Mustafy. 呕abiooki ksi膮dz czuje chyba wag臋 jego spojrzenia, bo blednie w mgnieniu oka.
Enea natomiast si臋 porusza: staje u mojego lewego boku, wsuwa praw膮 d艂o艅 w moj膮 lew膮 i 艣ciska moje palce. Nie jest to bynajmniej gest wystraszonego dziecka - raczej pr贸ba uspokojenia mnie.
- Wie pan, czym to si臋 sko艅czy - m贸wi cicho do kardyna艂a, nie bacz膮c na otaczaj膮ce j膮, gotowe do skoku stwory.
- Nie, nie wiem. - Wielki Inkwizytor przesuwa j臋zykiem po wydatnych wargach. - S膮 tu trzy...
- Wie pan, czym to si臋 sko艅czy - Enea nie daje mu sko艅czy膰. Nie podnosi g艂osu. - By艂 pan na Marsie.
Na Marsie? zastanawiam si臋. A co niby Mars ma z tym wszystkim wsp贸lnego? Nad zajmuj膮cym ca艂y sufit 艣wietlikiem niebo przecina kolejny piorun, budz膮c na chwil臋 rozta艅czone cienie. Otaczaj膮ce nas twarze znieruchomia艂ych ze strachu biesiadnik贸w upodabniaj膮 si臋 do bia艂ych owali, wyci臋tych w czarnym aksamicie. W nag艂ym momencie ol艣nienia - r贸wnie gwa艂townym i przenikliwym, jak 艣wiat艂o b艂yskawicy - zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e metafizyczna biosfera planety jest pe艂na tybeta艅skich demon贸w i z艂ych istot: z艂o艣liwe nyeny mieszkaj膮 w ziemi; sadagi, „w艂adcy podziemi”, nawiedzaj膮 budowniczych, naruszaj膮cych spok贸j ich kr贸lestwa; czerwone tseny zamieszkuj膮 ska艂y; gyelpo, duchy zmar艂ych kr贸l贸w, kt贸rzy nie wype艂nili z艂o偶onych obietnic, po dzi艣 dzie艅 b艂膮kaj膮 si臋 po 艣wiecie - martwe, okrutne, w widmowych zbrojach; odra偶aj膮ce duchy dud 偶ywi膮 si臋 wy艂膮cznie ludzkim mi臋sem i ukrywaj膮 pod postaci膮 olbrzymich 偶uk贸w; mamo, stwory p艂ci 偶e艅skiej, s膮 gwa艂towne i nieprzewidywalne jak wzburzone morze; matriki, czarodziejki, nawiedzaj膮 kostnice i platformy, na kt贸rych pali si臋 cia艂a zmar艂ych, a ich nadej艣cie zwiastuje trupia wo艅 oddechu; graha, b贸stwa planetarne, wywo艂uj膮 padaczk臋 i drgawki; nidjiny strzeg膮 skarb贸w ziemi i stanowi膮 艣miertelne zagro偶enie dla g贸rnik贸w w kopalniach diament贸w - to jeszcze wcale nie wszystkie 偶eruj膮ce noc膮, uz臋bione istoty o drugich pazurach i morderczych instynktach. Lhomo z przyjaci贸艂mi du偶o mi o nich opowiadali - a umiej膮 opowiada膰. Patrz臋 wi臋c na poblad艂e twarze zwr贸cone ku Chy偶warowi, Nemes i jej towarzyszom i my艣l臋: Nie b臋dzie im trudno opowiada膰 o dzisiejszej nocy.
- Demon nie zdo艂a pokona膰 ca艂ej tr贸jki - m贸wi kardyna艂 Mustafa. Wypowiada na g艂os s艂owo „demon” dok艂adnie w tym samym momencie, gdy ja o nim my艣l臋 i wiem, 偶e ma na my艣li Chy偶wara.
Enea nie zwraca uwagi na jego s艂owa.
- Najpierw wyrwie krzy偶okszta艂t z pa艅skiej piersi - m贸wi cicho. - Nie mog臋 mu tego zabroni膰.
G艂owa kardyna艂a odskakuje na bok, jakby go spoliczkowano. Twarz blednie mu jeszcze bardziej. Na dany przez Nemes znak bli藕ni臋ta w czarnych pancerzach spr臋偶aj膮 si臋 w sobie, jakby szykowa艂y si臋 do jakiej艣 przera偶aj膮cej transformacji. Sama Nemes Wraca spojrzeniem do Enei. U艣miecha si臋 tak szeroko, 偶e wida膰 jej Wszystkie z臋by.
- Sta膰! - krzyczy Mustafa. Echo niesie jego g艂os. Rogi i tr膮by milkn膮. Go艣cie tul膮 si臋 do siebie i 艂api膮 kurczowo za r臋kawy szat s膮siad贸w i przyjaci贸艂; s艂ycha膰 delikatny szelest jedwabiu. Nemes Patrzy na kardyna艂a z wyrazem pogardy i buntu na twarzy. - Sta膰! - Powtarza 艣wi臋ty m膮偶 Paxu, a ja zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e zwraca si臋 g艂贸wnie do swoich podw艂adnych. - Rozkazuj臋 moc膮 Trzech Element贸w, zaklinani na Albedo i Centrum, sta膰! - ostatnie s艂owa wypowiada z takim ogniem, i偶 przypominaj膮 odprawianie egzorcyzm贸w, ale nawet ja jestem w stanie stwierdzi膰, 偶e nie jest to rytua艂 katolicki ani nawet chrze艣cija艅ski. I nie o Chy偶wara tu chodzi: kardyna艂 stara si臋 Powstrzyma膰 w艂asne demony.
Nemes i dwoje jej towarzyszy cofaj膮 si臋, jakby poci膮gni臋to za niewidzialne sznurki. M臋偶czyzna i kobieta przestaj膮 zachodzi膰 nas z boku i wszyscy troje staj膮 przed kardyna艂em. Mustafa u艣miecha si臋; kosztuje go to sporo wysi艂ku.
- Na razie nie spuszcz臋 moich ps贸w ze smyczy - m贸wi. - Masz na to moje s艂owo, s艂owo ksi臋cia Ko艣cio艂a. Porozmawiajmy, przekl臋ty dzieciaku. Czy mo偶esz mi obieca膰, 偶e ten demon - tu wskazuje na obleczonego w postrz臋pion膮 kotar臋 Chy偶wara - nie zrobi mi krzywdy?
- Nie mam nad nim 偶adnej w艂adzy. - Enea wci膮偶 jest ca艂kowicie spokojna. - Jedyne bezpieczne dla was rozwi膮zanie, to opu艣ci膰 t臋 planet臋 w pokoju.
Kardyna艂 patrzy na Chy偶wara. Mam wra偶enie, 偶e got贸w jest w ka偶dej chwili odskoczy膰, gdyby b艂yszcz膮cy pos膮g ruszy艂 cho膰by palcem. Nemes z rodze艅stwem oddzielaj膮 go od monstrum.
- Jak膮 mam gwarancj臋 - pyta - 偶e ten stw贸r nie uda si臋 za mn膮 w kosmos? 呕e nie poleci na Pacem?
- 呕adnej - odpowiada Enea.
Wielki Inkwizytor wyci膮ga w jej stron臋 r臋k臋 z wyprostowanym palcem wskazuj膮cym.
- Mamy tu do za艂atwienia kilka wa偶nych spraw, kt贸re ciebie nie dotycz膮, ale nie uciekniesz nam - rzuca gro藕nie. - Kln臋 si臋 na Chrystusa!
Enea wytrzymuje jego spojrzenie. Milczy.
Mustafa odwraca si臋 i odchodzi. S艂ycha膰 szelest jego szaty i chrobot trzewik贸w na wypolerowanej pod艂odze. Nemes z bli藕ni臋tami id膮 za nim - ona nie spuszcza wzroku z Enei, oni oboje - z Chy偶wara. Znikaj膮 za kotar膮, oddzielaj膮c膮 prywatne pokoje dalajlamy od sali audiencyjnej.
Chy偶war ani drgnie: stoi tam, gdzie sta艂, a czworo jego nieruchomych ramion l艣ni w ostatnich promieniach Wyroczni. Lada chwila ksi臋偶yc zajdzie za g贸rsk膮 gra艅.
Fala go艣ci rusza do wyj艣cia, szepty mieszaj膮 si臋 z okrzykami. Orkiestra pakuje instrumenty, s艂ycha膰 ostatnie brzd膮kni臋cia i stukoty. Enea nie puszcza mojej r臋ki, gdy wok贸艂 nas gromadzi si臋 k贸艂eczko przyjaci贸艂.
- A niech mnie! - wykrzykuje Lhomo Dondrub i podchodzi do Chy偶wara. Przyk艂ada palec do stercz膮cego z jego piersi ciernia. Widz臋 kropelk臋 krwi. - To fantastyczne! - stwierdza Lhomo i poci膮ga z kufla solidny 艂yk ry偶owego piwa.
Dorje Phamo przystaje obok Enei, 艂apie j膮 za r臋k臋, kl臋ka na jedno kolano i k艂adzie sobie jej d艂o艅 na pokrytym zmarszczkami czole. Enea chwyta kobiet臋 za ramiona i pomaga jej wsta膰.
- Nie - szepcze.
- B艂ogos艂awiona - odpowiada szeptem Dorje Phamo. - Amata, Nie艣miertelna. Arhat, Doskona艂a. Sammasambuddha, Przebudzona. Rozkazuj nam i nauczaj.
- Nie - m贸wi kr贸tko Enea. 艁agodnie poci膮ga staruszk臋 do g贸ry, ale jej g艂os brzmi stanowczo. - B臋d臋 naucza膰 tego, co umiem i dzieli膰 si臋 tym, co mam, dopiero gdy nadejdzie czas. Nic wi臋cej nie mog膮 uczyni膰. Czas mit贸w min膮艂.
Odwraca si臋, zn贸w bierze mnie za r臋k臋 i przechodzimy przez sal臋. Mijamy nieruchomy stalowy pos膮g, przechodzimy przez poszarpan膮 zas艂on臋 i docieramy do nieczynnych ruchomych schod贸w. Go艣cie rozst臋puj膮 si臋 przed nami r贸wnie szybko, jak chwil臋 wcze艣niej przed Chy偶warem.
Zatrzymujemy si臋 u szczytu schod贸w. W dole wida膰 lampy, o艣wietlaj膮ce drog臋 do sypial艅.
- Dzi臋kuj臋 - m贸wi Enea i patrzy na mnie b艂yszcz膮cymi, br膮zowymi oczyma.
- S艂ucham? - dopytuj臋 si臋 g艂upkowato. - Za... jak to... Nie rozumiem.
- Dzi臋kuj臋 za taniec - m贸wi i ca艂uje mnie delikatnie w usta.
Jak zwykle przenika mnie wstrz膮s wywo艂any jej dotykiem. Wskazuj臋 gestem st艂oczonych za nami ludzi, parkiet, na kt贸rym nie ma ju偶 Chy偶wara i zas艂on臋, za kt贸r膮 znikn膮艂 Mustafa i jego potwory.
- Nie mo偶emy tu zosta膰, male艅ka. Nemes i ta dw贸jka...
- Tak - przytakuje mi Enea. - Ale nie dzisiaj. Zaufaj mi. Nie zakradn膮 si臋 do nas po 艣cianie pa艂acu i nie przepe艂zn膮 po suficie do pokoju. Zbieraj膮 si臋 do drogi. Wkr贸tce opuszcz膮 gomp臋 i wr贸c膮 na statek. Przyb臋d膮 z powrotem, ale nie dzi艣.
Wzdycham.
Enea bierze mnie za r臋k臋.
- 艢pi膮cy? - pyta cichutko.
Pewnie, 偶e 艣pi膮cy. Wyko艅czony. Ostatnia noc wydaje mi si臋 tak odleg艂a, jakby min臋艂o od niej kilka tygodni, a i wtedy spa艂em tylko ze dwie godziny, bo... my... nie by艂o...
- Ale偶 sk膮d - odpowiadam.
Enea u艣miecha si臋 i prowadzi mnie do sypialni.
20
Papie偶 Urban XVI: Ze艣lij nam, Panie, Ducha Twego.
Wszyscy: Z Twojej woli odnowione zostanie wspomnienie Ziemi i oblicze wszystkich 艣wiat贸w Kr贸lestwa Bo偶ego.
Papie偶 Urban XVI: M贸dlmy si臋. Bo偶e, kt贸ry艣 zes艂a艂 sercom wiernych Ducha 艢wi臋tego, obdarz nas prawdziw膮 m膮dro艣ci膮 i pozw贸l uczestniczy膰 w Jego rado艣ci. Przez Chrystusa, Pana Naszego.
Wszyscy: Amen.
Papie偶 Urban XVI b艂ogos艂awi insygnia Zakonu Kawaler贸w Konnych Grobu 艢wi臋tego w Jerozolimie.
Papie偶 Urban XVI: Przybywamy z pomoc膮 w imi臋 Twoje.
Wszyscy: Kt贸ry艣 uczyni艂 niebo, ziemi臋 i wszystkie 艣wiaty.
Papie偶 Urban XVI: Pan z wami.
Wszyscy: I z duchem twoim.
Papie偶 Urban XVI: M贸dlmy si臋. Us艂ysz nasze mod艂y, o Panie i racz moc膮 Twojego majestatu pob艂ogos艂awi膰 te oto oznaki urz臋du. Bro艅 s艂ug Twoich, kt贸rzy b臋d膮 je nosi膰, aby stawali dzielnie w obronie praw Ko艣cio艂a, bronili wiary Chrystusowej i j膮 rozprzestrzeniali. Przez Chrystusa, Pana Naszego.
Wszyscy: Amen.
Papie偶 Urban XVI spryskuje odznaki wod膮 艣wi臋con膮.
Mistrz ceremonii, kardyna艂 Lourdusamy, odczytuje list臋 awansowanych i nowo wyznaczonych Kawaler贸w. Ka偶dy, kt贸rego nazwisko zostanie wyczytane, wstaje z krzes艂a. W bazylice znajduje si臋 tysi膮c dwustu o艣miu Kawaler贸w. Kardyna艂 wymienia ich nazwiska w kolejno艣ci od najni偶szych rang膮 do najwy偶szych; zaczyna od Kawaler贸w, a ko艅czy na Kawalerach Kap艂anach.
Na zako艅czenie ceremonii wyczytani Kawalerowie kl臋kaj膮. Pozostali siedz膮.
Papie偶 Urban XVI pyta Kawaler贸w: O co prosisz?
Kawalerowie odpowiadaj膮: Prosz臋 o nadanie mi godno艣ci Kawalera Grobu 艢wi臋tego.
Papie偶 Urban XVI: Dzisiaj godno艣膰 ta oznacza gotowo艣膰 do walki w imieniu Kr贸lestwa Bo偶ego, do walki o dobro Ko艣cio艂a, ale te偶 podejmowanie dzia艂a艅 dobroczynnych z takim samym zaanga偶owaniem, wiar膮 i mi艂o艣ci膮, z jak膮 b臋dziesz got贸w odda膰 偶ycie w bitwie. Czy jeste艣 zatem got贸w, by na zawsze pozosta膰 wiernym tym idea艂om?
Kawalerowie odpowiadaj膮: Jestem got贸w.
Papie偶 Urban XVI: Przypominam ci, 偶e tak jak wszyscy ludzie powinni by膰 zaszczyceni, 偶e mog膮 wie艣膰 cnotliwy 偶ywot, tak 偶o艂nierz Chrystusa powinien cieszy膰 si臋, 偶e mo偶e Mu s艂u偶y膰 i ca艂ym swym 偶yciem dawa膰 dow贸d, i偶 zas艂uguje na ten zaszczyt i godno艣膰, kt贸r膮 mu nadano. Czy jeste艣 got贸w przysi膮c, 偶e b臋dziesz przestrzega艂 konstytucji 艣wi臋tego Zakonu?
Kawalerowie odpowiadaj膮: Niech 艂aska Bo偶a mnie wspomo偶e: przysi臋gam przestrzega膰 Boskich przykaza艅, praw Ko艣cio艂a, wype艂nia膰 rozkazy dow贸dc贸w i by膰 wiernym konstytucji mojego zakonu.
Papie偶 Urban XVI: Moc膮 mego urz臋du nadaj臋 wam godno艣膰 偶o艂nierzy i Kawaler贸w Grobu 艢wi臋tego Naszego Pana, Jezusa Chrystusa. W imi臋 Ojca, i Syna, i Ducha 艢wi臋tego.
Kawalerowie przechodz膮 do Sanktuarium i kl臋kaj膮, papie偶 za艣 b艂ogos艂awi Krzy偶 Jerozolimski, symbol Zakonu.
Papie偶 Urban XVI: Niech ochrania was krzy偶 Pana Naszego, Jezusa Chrystusa - w imi臋 Ojca, i Syna, i Ducha 艢wi臋tego.
Ka偶dy Kawaler kolejno kl臋ka przed Krzy偶em Jerozolimskim i odpowiada: Amen.
Papie偶 Urban XVI wraca na tron stoj膮cy na podwy偶szeniu obok o艂tarza. Na dany przez niego znak kardyna艂 Lourdusamy odczytuje nazwiska 艣wie偶o przyj臋tych w poczet Zakonu. S艂ysz膮c swoje nazwisko Kawaler podchodzi do o艂tarza, przykl臋ka na jedno kolano, po czym kl臋ka przed papieskim tronem. Wcze艣niej wybrano jednego Kawalera, kt贸ry b臋dzie reprezentowa艂 wszystkich nowicjuszy. On to w艂a艣nie podchodzi do papie偶a.
Papie偶 Urban XVI: Czego pragniesz?
Kawaler: Pragn臋 godno艣ci Kawalera Grobu 艢wi臋tego.
Papie偶 Urban XVI: Przypominam ci ponownie, 偶e tak jak wszyscy ludzie powinni by膰 zaszczyceni, 偶e mog膮 wie艣膰 cnotliwy 偶ywot, tak 偶o艂nierz Chrystusa powinien cieszy膰 si臋, 偶e mo偶e Mu s艂u偶y膰 i nigdy nie dopu艣ci膰 do skalania swego dobrego imienia. Musi r贸wnie偶 dowie艣膰 czynem, 偶e zas艂uguje na zaszczyt, jaki go spotyka i godno艣膰, jak膮 mu nadano. Czy jeste艣 got贸w prawdziwie przysi膮c na wierno艣膰 konstytucji tego zakonu rycerskiego?
Kawaler splata d艂onie, nast臋pnie sk艂ada je na r臋kach Jego 艢wi膮tobliwo艣ci.
Kawaler: Przysi臋gam prawdziwie, przed Bogiem Wszechmog膮cym, Jego Synem Jezusem Chrystusem i B艂ogos艂awion膮 Maryj膮 Dziewic膮, 偶e b臋d臋 przestrzega艂 wszystkich obowi膮zuj膮cych mnie, 偶o艂nierza Jezusowego, praw i przykaza艅.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 papie偶 Urban XVI k艂adzie praw膮 d艂o艅 na g艂owie Kawalera.
Papie偶 Urban XVI: B膮d藕 zatem wiernym i oddanym 偶o艂nierzem Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, Kawalerem Grobu 艢wi臋tego, silnym i dzielnym, aby艣 pewnego dnia zosta艂 zaproszony na Jego niebieski dw贸r.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 podaje Kawalerowi z艂ote ostrogi i m贸wi: Przyjmij te oto ostrogi, symbol twojego Zakonu. Niech s艂u偶膮 honorowi i obronie Grobu 艢wi臋tego.
Mistrz ceremonii wr臋cza Jego 艢wi膮tobliwo艣ci nagi miecz. Papie偶 pokazuje go Kawalerowi i oddaje kardyna艂owi Lourdusamy, kt贸ry m贸wi: Przyjmij ten miecz, kt贸ry symbolizuje obron臋 Ko艣cio艂a 艢wi臋tego i zniszczenie wrog贸w krzy偶a Chrystusowego. Bacz, by艣 nigdy nie u偶y艂 go nies艂usznie.
Mistrz ceremonii chowa miecz do pochwy, a jego 艢wi膮tobliwo艣膰 wr臋cza bro艅 nowemu Kawalerowi.
Papie偶 Urban XVI: Nie zapominaj, 偶e 艣wi臋ci podbijali kr贸lestwa nie mieczem, lecz wiar膮.
Ta cz臋艣膰 ceremonii jest taka sama dla wszystkich kandydat贸w: papie偶 otrzymuje nagi miecz, trzykrotnie dotyka nim prawego ramienia Kawalera i wypowiada nast臋puj膮ce s艂owa: Og艂aszam ci臋 偶o艂nierzem i Kawalerem Grobu 艢wi臋tego Naszego Pana, Jezusa Chrystusa, w imi臋 Ojca, i Syna, i Ducha 艢wi臋tego.
Miecz wraca do mistrza ceremonii, a Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 zawiesza na szyi kandydata krzy偶yk, oznak臋 przynale偶no艣ci do Zakonu. M贸wi przy tym: Niech ochrania ci臋 krzy偶 Pana Naszego, Jezusa Chrystusa. Nie zapominaj powtarza膰 sobie w duchu: „Moc膮 krzy偶a swojego strze偶 nas, Panie, przed zakusami nieprzyjaci贸艂”.
Ka偶dy nowo przyj臋ty Kawaler wstaje, sk艂ada pok艂on papie偶owi i udaje si臋 do najwy偶szego rang膮 dygnitarza ko艣cielnego, kt贸ry wr臋cza mu p艂aszcz. Nast臋pnie od Kawalera asystuj膮cego mistrzowi ceremonii otrzymuje beret, zak艂ada go na g艂ow臋 i udaje si臋 na swoje miejsce w 艂awce.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 intonuje poni偶szy hymn, a wszyscy wstaj膮 i 艣piewaj膮 razem z nim:
O Stworzycielu Duchu, przyjd藕
nawied藕 dusz wiernych Tobie kr膮g,
niebiesk膮 lask臋 zes艂a膰 racz
sercom, co dzie艂em s膮 Twych r膮k.
Pocieszycielem jeste艣 zwan
1 najwy偶szego Boga dar,
Ty艣 namaszczeniem naszych dusz,
zdr贸j 偶ywy, mi艂o艣膰, ognia 偶ar.
Ty darzysz lask膮 siedemkro膰,
bo moc z prawicy Ojca masz.
Przez Ojca obiecany nam,
ogniem rozpalasz or臋偶 nasz.
艢wiat艂em rozja艣nij nasz膮 my艣l,
w serca za艣 ukojenie wlej.
Tych, co umiera膰 maj膮 wraz
pokrzep sta艂o艣ci膮 mocy swej.
Nieprzyjaciela odp臋d藕 w dal
i Twoim gniewem obdarz nas.
Niech w drodze za przewodem Twym
nie wymknie si臋 zwyci臋stwo nam.
Daj nam przez Ciebie ojca zna膰,
daj, by i Syn poznany by艂,
i Ciebie, jedno tchnienie Dw贸ch,
niech wyznajemy z wszystkich si艂.
Niech Bogu Ojcu chwa艂a brzmi,
Synowi, kt贸ry zmartwychwsta艂.
I Ty, kt贸ry pocieszasz nas,
spraw, by Pax w niebie wiecznie trwa艂.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 papie偶 Urban XVI: Wszyscy wrogowie Chrystusa musz膮 ugi膮膰 si臋 przed Jego pot臋g膮.
Wszyscy: Amen.
Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 i mistrz ceremonii opuszczaj膮 bazylik臋.
Zamiast wr贸ci膰 do apartament贸w papieskich, Urban XVI zaprowadzi艂 kardyna艂a do pomieszczenia za Kaplic膮 Syksty艅sk膮.
- Komnata 艁ez - rzek艂 Lourdusamy. - Od lat tu nie zagl膮da艂em.
Male艅ki pokoik by艂 nisko sklepiony i nie mia艂 ani jednego okna, tote偶 rozja艣nia艂 go tylko ostry blask kilku kinkiet贸w. Br膮zowe p艂ytki na pod艂odze poczernia艂y ze staro艣ci, 艣ciany pokrywa艂a czerwona tapeta, a jedn膮 z nich przes艂ania艂y dodatkowo bia艂e, ci臋偶kie draperie, zupe艂nie nie pasuj膮ce do tego miejsca. Niewiele znajdowa艂o si臋 w nim mebli: dziwaczna, czerwona sofa, niski czarny stolik, pe艂ni膮cy zarazem funkcj臋 o艂tarza i przykryty bia艂ym obrusem oraz, na samym 艣rodku, zbita z kilku desek konstrukcja, z kt贸rej zwiesza艂a si臋 stara, po偶贸艂k艂a alba i kom偶a. Tu偶 obok sta艂a para bia艂ych, absurdalnie ozdobnych trzewik贸w, kt贸rych noski rozesch艂y si臋 i wygi臋艂y ze staro艣ci.
- Str贸j ten nale偶a艂 do Piusa XII - odezwa艂 si臋 papie偶 i usiad艂 na sofie. - Przywdzia艂 go w艂a艣nie w Komnacie 艁ez, w 1939 roku, po konklawe. Zabrali艣my go z Muzeum Watyka艅skiego i wystawili艣my tutaj. Czasem go ogl膮damy.
- Pius XII - powt贸rzy艂 zamy艣lony kardyna艂, usi艂uj膮c sobie przypomnie膰, dlaczego osoba owego dawno zmar艂ego papie偶a mia艂aby mie膰 teraz znaczenie. Jedyne, co przychodzi艂o mu do g艂owy, to dra偶ni膮cy widza pos膮g Piusa XII, obecnie ukryty w watyka艅skich lochach, a wykonany przed dwoma tysi膮cleciami - w 1964 roku - przez Francesco Messin臋. Messina przedstawi艂 niedba艂ymi ruchami d艂uta papie偶a w okr膮g艂ych okularach, kt贸re zia艂y pustk膮 niczym oczodo艂y w czaszce, i z wyci膮gni臋t膮 przed siebie praw膮 r臋k膮 z rozcapierzonymi palcami, jak gdyby Pius XII odp臋dza艂 gro偶膮ce mu z艂o.
- Papie偶 czas贸w wojny? - spr贸bowa艂 zgadn膮膰 Lourdusamy.
Urban XVI wolno pokr臋ci艂 g艂ow膮. By艂 zm臋czony. W miejscu, gdzie podczas d艂ugiej ceremonii opiera艂a si臋 ci臋偶ka, ozdobna mitra, jego czo艂o przecina艂a ciemna pr臋ga.
- Nie interesuje nas jego panowanie podczas wojny 艣wiatowej na Starej Ziemi - rzek艂. - Chodzi raczej o uk艂ady z si艂ami ciemno艣ci, do kt贸rych zosta艂 zmuszony, by zapewni膰 przetrwanie Ko艣cio艂a i Watykanu.
Lourdusamy pokiwa艂 g艂ow膮.
- Z faszystami i nazistami - mrukn膮艂. - Ale偶 oczywi艣cie. - Analogia z Centrum nasuwa艂a si臋 sama.
S艂u偶膮cy podali herbat臋 i Sekretarz Stanu wszed艂 teraz w rol臋 osobistego lokaja Jego 艢wi膮tobliwo艣ci: nala艂 herbaty do delikatnej, porcelanowej fili偶anki i poda艂 j膮 papie偶owi. Urban XVI podzi臋kowa艂 mu zm臋czonym skinieniem g艂owy i poci膮gn膮艂 艂yk paruj膮cego naparu. Lourdusamy wr贸ci艂 na swoje miejsce po艣rodku pokoju, obok wieszaka, i obrzuci艂 Ojca 艢wi臋tego krytycznym spojrzeniem. Zn贸w martwi si臋 o serce, pomy艣la艂. Czy偶by nied艂ugo czeka艂o nas kolejne zmartwychwstanie i konklawe?
- Czy zwr贸ci艂e艣 uwag臋, kogo wybrano, by reprezentowa艂 wszystkich Kawaler贸w? - zagadn膮艂 papie偶 silniejszym g艂osem. Znad fili偶anki wpatrywa艂 si臋 smutnymi oczyma w kardyna艂a.
Chwil臋 trwa艂o, zanim zaskoczony Lourdusamy zebra艂 my艣li.
- Tak... By艂ego przewodnicz膮cego Mercantilusa, Isozakiego. B臋dzie tytularnym dow贸dc膮 krucjaty na Kasjopej臋 4614.
- 艁adna pokuta. - Urban XVI si臋 u艣miechn膮艂.
Lourdusamy potar艂 d艂oni膮 szcz臋k臋.
- Mo偶e powa偶niejsza, ni偶 si臋 spodziewa艂, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
- Przewidujesz powa偶ne straty?
- Oko艂o czterdziestu procent, z czego po艂owy nie uda si臋 wskrzesi膰. Toczymy w tym sektorze naprawd臋 ci臋偶kie boje.
- A w innych?
Lourdusamy westchn膮艂.
- Na mniej wi臋cej sze艣膰dziesi臋ciu planetach Paxu wybuch艂y zamieszki, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Oko艂o trzech milion贸w ludzi pad艂o ofiar膮 Zarazy i odrzuci艂o krzy偶okszta艂t. Walki trwaj膮, chocia偶 to nic powa偶nego; lokalne w艂adze dadz膮 sobie rad臋. Najgorzej jest na Renesansie... Blisko siedemset pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy zaka偶onych. Zaraza szybko si臋 tam rozprzestrzenia.
Papie偶 skin膮艂 g艂ow膮 i zn贸w 艂ykn膮艂 herbaty.
- Powiedz nam co艣 mi艂ego, Simon Augustino.
- Tu偶 przed uroczysto艣ci膮 z uk艂adu Tien Szanu przyby艂 bezza艂ogowy statek kurierski. Kaza艂em natychmiast odczyta膰 zakodowan膮 wiadomo艣膰 od kardyna艂a Mustafy.
Papie偶 czeka艂 na ci膮g dalszy z fili偶ank膮 i spodkiem w d艂oniach.
- Znale藕li Dziecko Diab艂a - rzek艂 Lourdusamy. - Spotkali je w pa艂acu dalajlamy.
- Co by艂o dalej?
- Wobec pojawienia si臋 demona zwanego Chy偶warem nie podj臋to 偶adnych dzia艂a艅. - Lourdusamy przegl膮da艂 notatki na ekranie za艂o偶onego na nadgarstek komlogu. - Nie ma jednak w膮tpliwo艣ci co do to偶samo艣ci dziecka... a w艂a艣ciwie kobiety, bo Enea ma ju偶 ponad dwadzie艣cia lat standardowych. Zidentyfikowano r贸wnie偶 jej ochroniarza, Raula Endymiona, kt贸rego aresztowali艣my i kt贸ry wymkn膮艂 si臋 nam na Mar臋 Infinitus przed dziewi臋ciu laty... i innych.
Papie偶 przesun膮艂 palcem po w膮skich wargach.
- A co z Chy偶warem?
- Pojawi艂 si臋 dopiero w贸wczas, gdy... funkcjonariusze... podlegaj膮cej Albedo Gwardii Szlacheckiej zagrozili bezpiecze艅stwu dziewczyny. Potem znikn膮艂. Obesz艂o si臋 bez walki.
- Tym niemniej kardyna艂 Mustafa nie wykorzysta艂 tej okazji?
Lourdusamy skin膮艂 g艂ow膮.
- Czy nadal uwa偶asz, 偶e jest w艂a艣ciw膮 osob膮 do tej misji? - mrukn膮艂 papie偶.
- Tak, Ojcze 艢wi臋ty. Wszystko idzie zgodnie z planem. Mieli艣my nadziej臋 nawi膮za膰 kontakt na d艂ugo przed aresztowaniem.
- Co z „Rafaelem”?
- Na razie nic o nim nie wiemy - odpar艂 Sekretarz Stanu - ale Mustafa i admira艂 Wu s膮 pewni, 偶e de Soya przyb臋dzie do uk艂adu Tien Szanu przed up艂ywem czasu przeznaczonego na pojmanie dziewczyny.
- B臋dziemy si臋 modli膰, 偶eby tak si臋 sta艂o. Czy wiesz, Simon Augustino, jakie szkody wyrz膮dzi艂 ten zdradziecki okr臋t naszej krucjacie?
Lourdusamy zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e pytanie jest czysto retoryczne. Wraz z Ojcem 艢wi臋tym i wiecznie podenerwowanymi admira艂ami od pi臋ciu lat 艣ledzi艂 raporty z walk, listy ofiar i doniesienia o stratach. Wielokrotnie prawie przechwycono albo zniszczono „Rafaela”, za ka偶dym jednak razem de Sol udawa艂o si臋 uciec do kontrolowanych przez Intruz贸w obszar贸w kosmosu. Za ruf膮 pozostawia艂 rozproszone konwoje, pozbawione zasilania i za艂贸g frachtowce, zniszczone okr臋ty bojowe... Niemo偶no艣膰 upolowania pojedynczego archanio艂a przynosi艂a wstyd ca艂ej flocie i stanowi艂a jeden z najpilniej strze偶onych sekret贸w Paxu.
Na szcz臋艣cie wkr贸tce pow贸d do ha艅by zniknie.
- Elementy, z kt贸rymi wsp贸艂pracuje Albedo, daj膮 nam dziewi臋膰dziesi膮t cztery procent szans, 偶e de Soya skusi si臋 na nasz膮 przyn臋t臋 - zauwa偶y艂 kardyna艂.
- Jak dawno temu flota i 艢wi臋te Oficjum podsun臋艂y mu t臋 informacj臋? - Papie偶 sko艅czy艂 herbat臋 i ostro偶nie odstawi艂 spodeczek z fili偶ank膮 na oparcie sofy.
- Pi臋膰 tygodni standardowych temu. Wu kaza艂a j膮 zakodowa膰 i zapisa膰 w pami臋ci pok艂adowej SI na jednym z liniowc贸w, kt贸re „Rafael” zaatakowa艂 na rubie偶ach uk艂adu Ophiuchi. Kod nie jest jednak na tyle skomplikowany, 偶eby ulepszone przez Intruz贸w deszyfratory „Rafaela” sobie z nim nie poradzi艂y.
- Czy de Soya nie wyczuje pu艂apki? - zapyta艂 cz艂owiek, kt贸ry kiedy艣 by艂 Lenarem Hoytem.
- To ma艂o prawdopodobne, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Stosowali艣my ju偶 ten szyfr przy innych okazjach, podaj膮c de Sol prawdziwe informacje...
Papie偶 podni贸s艂 czujnie wzrok.
- Kardynale Lourdusamy - rzek艂 ostrym tonem - czy znaczy to, 偶e po艣wi臋cali艣cie okr臋ty i 偶ycie s艂ug Paxu, 偶ycie, kt贸rego nie mo偶na im przywr贸ci膰, tylko po to, by zdrajca uzna艂 teraz t臋 informacj臋 za wiarygodn膮?
- Tak, Ojcze 艢wi臋ty.
Papie偶 odetchn膮艂 g艂臋boko i pokiwa艂 g艂ow膮.
- Godne po偶a艂owania, lecz zrozumia艂e... je艣li uwzgl臋dni膰 stawk臋, o jak膮 toczy si臋 gra.
- Ponadto niekt贸rzy wy偶si stopniem 偶o艂nierze na pok艂adzie okr臋tu przeznaczonego na 艂up dla „Rafaela” zostali odpowiednio... hmm, przygotowani. 艢wi臋te Oficjum zdradzi艂o im, kiedy zamierzamy przej膮膰 dziewczynk臋 imieniem Enea na Tien Szanie.
- I wszystko zaplanowano z kilkumiesi臋cznym wyprzedzeniem?
- W艂a艣nie, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Zyskali艣my t臋 przewag臋 dzi臋ki radcy Albedo i Centrum, kt贸re zarejestrowa艂o fakt uruchomienia transmitera na Tien Szanie.
Ojciec 艢wi臋ty po艂o偶y艂 r臋ce na udach; jego palce mia艂y sinoniebieski odcie艅.
- Rozumiem, 偶e t臋 drog臋 ucieczki Dzieci臋 Diab艂a ma odci臋t膮, czy tak?
- Bezwzgl臋dnie tak. „Jibril” stopi艂 ca艂y szczyt, na kt贸rym zbudowano portal. Samego transmitera nie da si臋 zniszczy膰, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, ale w tej chwili pokrywa go dwudziestometrowej grubo艣ci warstwa zakrzep艂ej lawy.
- A Centrum jest pewne, 偶e to jedyny transmiter na Tien Szanie?
- To nie ulega w膮tpliwo艣ci.
- Jak zatem przebiegaj膮 przygotowania do spotkania z de Soy膮 i jego zbuntowanym archanio艂em?
- C贸偶, admira艂 Wu przyb臋dzie tu wkr贸tce, by przedstawi膰 Waszej 艢wi膮tobliwo艣ci wszystkie szczeg贸艂y operacji...
- Wystarczy, 偶e zaprezentujesz nam jej og贸lny zarys, Simon Augustino.
- Dzi臋kuj臋 za zaufanie, Ojcze 艢wi臋ty. W uk艂adzie Tien Szanu stacjonuje pi臋膰dziesi膮t osiem kr膮偶ownik贸w klasy archanio艂. Od sze艣ciu tygodni standardowych czekaj膮 w ukryciu...
- Wybacz nam, Simon Augustino - wtr膮ci艂 Urban XVI - ale jak mo偶na ukry膰 pi臋膰dziesi膮t osiem okr臋t贸w kosmicznych?
Kardyna艂 u艣miechn膮艂 si臋 lekko.
- Wy艂膮czono w nich zasilanie, umie艣ciwszy je uprzednio na strategicznych pozycjach w pasie asteroid i zewn臋trznym Pier艣cieniu Kuipera, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Nie spos贸b wykry膰 ich obecno艣ci, a przy tym s膮 gotowe w u艂amku sekundy zaatakowa膰.
- Czyli tym razem „Rafael” si臋 nam nie wymknie?
- Nie, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Od powodzenia tej zasadzki zale偶y los jedenastu wysokich rang膮 dow贸dc贸w Floty Paxu.
- Rozmieszczenie jednej pi膮tej wszystkich archanio艂贸w, jakimi dysponujemy, w ma艂o znacz膮cym uk艂adzie na Pograniczu, powa偶nie umniejsza skuteczno艣膰 prowadzonej przez nas krucjaty przeciw Intruzom, kardynale Lourdusamy.
- To prawda, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. - Przytkn膮wszy na moment d艂onie do szaty, Lourdusamy ze zdumieniem stwierdzi艂, 偶e s膮 spocone. Poza jedenastoma dow贸dcami floty, tak偶e on ryzykowa艂 w艂asn膮 przysz艂o艣膰 w tej operacji.
- Ale op艂aci si臋. nam to, je偶eli unicestwimy buntownika - mrukn膮艂 papie偶. Lourdusamy odetchn膮艂 g艂臋boko. - Zak艂adamy bowiem, 偶e zar贸wno okr臋t, jak i kapitan de Soya zostan膮 unicestwieni; nikt chyba nie my艣li o braniu ich do niewoli?
- Oczywi艣cie, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Flota ma rozkaz zniszczy膰 statek.
- Dziecku jednak偶e nie stanie si臋 krzywda?
- Nie, Ojcze 艢wi臋ty. Przedsi臋wzi臋to wszelkie mo偶liwe 艣rodki ostro偶no艣ci, kt贸re zagwarantuj膮, 偶e czynnik zaka藕ny imieniem Enea zostanie pojmany 偶ywcem.
- To bardzo wa偶ne, Simon Augustino - rzek艂 cicho Urban XVI, jakby sam do siebie. Setki razy omawiali ju偶 t臋 kwesti臋. - Musimy schwyta膰 j膮 偶ywcem. Inni, kt贸rzy jej towarzysz膮, nie licz膮 si臋, ale j膮 musimy mie膰. Przypomnij nam, jak wygl膮da zaplanowana procedura.
Kardyna艂 przymkn膮艂 oczy.
- Po tym, jak przechwycimy i zniszczymy „Rafaela”, okr臋ty Centrum wejd膮 na orbit臋 Tien Szanu i unieszkodliwi膮 ca艂膮 ludno艣膰 planety.
- U艣miercaj膮 za pomoc膮 paralizator贸w bojowych.
- Niezupe艂nie... Jak Waszej 艢wi膮tobliwo艣ci wiadomo, Centrum zapewnia, i偶 skutki dzia艂ania stosowanej techniki nie s膮 nieodwracalne. To b臋dzie raczej co艣 w rodzaju d艂ugotrwa艂ej 艣pi膮czki.
- Czy i tym razem miliony cia艂 zostan膮 przewiezione na inn膮 planet臋, Simon Augustino?
- Nie od razu, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Oddzia艂y specjalne wyl膮duj膮 na Tien Szanie, znajd膮 dziewczyn臋 i dostarcz膮 j膮 na pok艂ad jednego z archanio艂贸w z konwoju udaj膮cego si臋 na Pacem. Tutaj Enea zostanie przywr贸cona do 偶ycia, odizolowana, przes艂uchana i...
- I stracona - westchn膮艂 papie偶. - W ten spos贸b poka偶emy milionom buntownik贸w, jak s艂aby by艂 ich rzekomy mesjasz.
- Tak jest, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
- Niecierpliwie oczekujemy spotkania z t膮 osob膮, Simon Augustino, bez wzgl臋du na to, czy jest dzieckiem szatana, czy te偶 nie.
- Rozumiem, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
- Jak s膮dzisz, kiedy kapitan de Soya z艂apie si臋 na nasz haczyk?
Lourdusamy zerkn膮艂 na komlog.
- To kwestia godzin, wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Kilku, mo偶e kilkunastu godzin.
- M贸dlmy si臋 wi臋c o pomy艣lne zako艅czenie operacji - wyszepta艂 papie偶. - M贸dlmy si臋 o zbawienie Ko艣cio艂a i ca艂ej naszej rasy.
Obaj m臋偶czy藕ni pochylili nisko g艂owy w Komnacie 艁ez.
Nie mija nawet tydzie艅 od naszego powrotu z pa艂acu dalajlamy, kiedy dostrzegam pierwsze oznaki prawdziwej mocy Enei i zaczynam ogarnia膰 jej plany.
Najpierw jednak zdumiewa mnie powitanie w 艣wi膮tyni. Rachela i Theo z p艂aczem rzucaj膮 si臋 Enei na szyj臋; A. Bettik obejmuje mnie i klepie po plecach zdrow膮 r臋k膮, zwykle lakoniczny Jigme Norbu najpierw bierze w obj臋cia George'a Tsaronga, a potem wita si臋 z ka偶dym z nas; 艂zy p艂yn膮 strumieniem po jego szczup艂ej twarzy. Wszyscy mieszka艅cy i robotnicy ze 艣wi膮tyni wyszli nam na spotkanie i teraz pokrzykuj膮 rado艣nie, klaszcz膮 i p艂acz膮. Zaczynam rozumie膰, 偶e wi臋kszo艣膰 z nich nie spodziewa艂a si臋 ju偶 nas - a w ka偶dym razie Enei - ujrze膰; przypuszczali, 偶e mo偶emy nie wr贸ci膰 z uroczysto艣ci. Nagle zdaj臋 sobie spraw臋, jak niewiele brakowa艂o, 偶eby ich przeczucia si臋 spe艂ni艂y.
Wracamy do odbudowy Hsuankung Ssu. Pracuj臋 z Lhomo, A. Bettikiem i pozosta艂ymi specjalistami od rusztowa艅 nad wyko艅czeniem najwy偶szej promenady, a Enea, Rachela i Theo nadzoruj膮 zdobienie ca艂ego kompleksu.
Wieczorem my艣l臋 tylko o tym, 偶eby wcze艣nie po艂o偶y膰 si臋 spa膰 z moj膮 ukochan膮 przy boku. Z po艣piesznych, ale jak偶e nami臋tnych poca艂unk贸w, jakie udaje si臋 nam wymieni膰 w kr贸tkiej chwili samotno艣ci po wsp贸lnym obiedzie, wnosz臋, 偶e i ona 偶ywi podobn膮 ch臋膰 blisko艣ci. Niestety, dzi艣 przypada jedno z jej regularnych spotka艅 dyskusyjnych, jak si臋 okazuje, ostatnie, i na g艂贸wnej platformie 艣wi膮tyni o zmroku gromadzi si臋 ponad setka ludzi. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e monsun po pierwszym ostrze偶eniu zatrzyma艂 si臋 w triumfalnym pochodzie i mo偶emy podziwia膰, jak s艂o艅ce chowa si臋 za zachodnie zbocza masywu Kun Luna. Sycz膮ce pochodnie o艣wietlaj膮 g艂贸wne schody, a chor膮giewki modlitewne trzepocz膮 na wietrze.
Zdumiewa mnie obecno艣膰 niekt贸rych uczestnik贸w dyskusji: Tromo Trochi z Dhomu wr贸ci艂 z Potali mimo planowanego przeniesienia si臋 dalej na zach贸d, gdzie zamierza艂 si臋 uda膰 z towarem; Dorje Phamo przyby艂a do Hsuankung Ssu w towarzystwie dziewi臋ciu wybranych mniszek; s膮 tu te偶 liczni dostojni go艣cie z przyj臋cia w Potali, g艂贸wnie m艂odzi - a najm艂odszym i najdostojniejszym z nich, kt贸ry w zwyk艂ej mnisiej szacie z kapturem stara si臋 zachowa膰 incognito, jest dalajlama we w艂asnej osobie. Nie towarzysz膮 mu regent ani Marsza艂ek Dworu, u jego boku czuwa tylko jego osobisty ochroniarz, Naczelny Herold, Carl Linga William Eiheji.
Trzymam si臋 z ty艂u zat艂oczonego pokoju i przez mniej wi臋cej godzin臋 艣ledz臋 faktyczn膮 dyskusj臋, kt贸r膮 Enea od czasu do czasu stara si臋 kierowa膰, ani przez moment jednak nie pr贸buje w niej dominowa膰. Z wolna pytania, kt贸re zadaje, prowadz膮 rozmow臋 w po偶膮danym przez ni膮 kierunku. Zaczynam rozumie膰, 偶e jest prawdziw膮 mistrzyni膮 buddyzmu, zar贸wno ze艅, jak i jego tantrycznej odmiany; udziela odpowiedzi mnichom, kt贸rzy d艂ugie lata po艣wi臋cili na poznanie dharmy i koan贸w. Jednemu z nich, na pytanie dlaczego nie nale偶y przyjmowa膰 od Paxu krzy偶okszta艂tu jako formy nie艣miertelno艣ci, cytuje wypowied藕 Buddy o tym, 偶e 偶adna istota si臋 nie odradza i 偶e wszyscy podlegamy annicca - prawu zmienno艣ci. Nast臋pnie zaczyna szerzej obja艣nia膰 doktryn臋 anatty, czyli dos艂ownie „nie ja”, wi膮偶膮cej si臋 z postulowanym przez Budd臋 zaprzeczeniem istnienia indywidualnego tworu zwanego „dusz膮”.
W odpowiedzi na kolejne pytanie o 艣mier膰 Enea cytuje koan zen:
- Pewien cz艂owiek rzek艂 do Tozana: „Mnich umar艂; dok膮d wi臋c si臋 uda艂?” Tozan odpar艂: „Po ogniu - 藕d藕b艂o trawy”.
- M. Enea - odzywa si臋 sp艂oniona Kuku Se - czy to znaczy mu?
Enea wyja艣ni艂a mi kiedy艣, 偶e mu jest eleganckim poj臋ciem ze艅, kt贸re mo偶na t艂umaczy膰 jako „cofnij pytanie”.
Teraz si臋 u艣miecha. Siedzi na wprost drzwi, pod rozsuni臋tymi shoji, a za jej plecami blask gwiazd o艣wietla zbocza 艢wi臋tej G贸ry P贸艂nocy. Wyrocznia jeszcze nie wzesz艂a.
- W pewnym sensie tak - odpowiada cicho Enea. Wszyscy milcz膮 i s艂uchaj膮 jej w skupieniu. Ale znaczy to r贸wnie偶, 偶e mnich jest po prostu martwy. Donik膮d si臋 nie uda艂, a raczej - uda艂 si臋 w艂a艣nie donik膮d. 呕ycie r贸wnie偶 posz艂o donik膮d i trwa, cho膰 w innej formie. 艢mier膰 mnicha zasmuca serca ludzi, ale 偶ycia samego w sobie przez nianie ubywa. R贸wnowaga istnienia we wszech艣wiecie nie zostaje zak艂贸cona, chocia偶 zarazem ca艂y wszech艣wiat, odzwierciedlony w sercu i umy艣le mnicha, umar艂 wraz z nim. Seppo rzek艂 kiedy艣 do Genshy: „Shinso pyta艂 mnie, dok膮d poszed艂 pewien zmarry mnich. Powiedzia艂em mu, 偶e to tak samo, jak kiedy l贸d topi si臋 i zmienia w wod臋”. Gensha odpar艂: „Mia艂e艣 racj臋, cho膰 ja odpowiedzia艂bym inaczej”. „Jakiej wobec tego udzieli艂by艣 odpowiedzi?”, spyta艂 Seppo, na co Gensha odrzek艂: „To woda wraca do wody”.
Na chwil臋 zapad艂a cisza, kt贸r膮 przerwa艂 kto艣 z pierwszych rz臋d贸w s艂uchaczy:
- Opowiedz nam o Pustce, Kt贸ra 艁膮czy.
- Dawno temu - zaczyna jak zwykle Enea - istnia艂a Pustka, Pustka poza czasem; mo偶na powiedzie膰: by艂a sierot膮 czasu... sierot膮 przestrzeni. Nie pochodzi艂a jednak ani od czasu, ani od przestrzeni, ani z pewno艣ci膮 nie od Boga. Co wi臋cej, Pustka, Kt贸ra 艁膮czy, sama te偶 nie jest Bogiem. Ewoluowa艂a d艂ugo po tym, jak czas i przestrze艅 wyznaczy艂y granice wszech艣wiata, ale czas i przestrze艅 jej nie ogranicza艂y. Pustka przenika艂a czasoprzestrzenne kontinuum od Wielkiego Wybuchu do ko艅ca wszechrzeczy.
W tym miejscu Enea przerywa i dotyka r臋koma skroni; nie widzia艂em u niej tego gestu od dzieci艅stwa. Dzisiejszej nocy z pewno艣ci膮 nie wygl膮da jak dziecko: ma zm臋czone oczy, o偶ywione wewn臋trznym ogniem, ale otoczone siateczk膮 zmarszczek. Kocham jej oczy.
- Pustka, Kt贸ra 艁膮czy, jest tworem 艣wiadomym - m贸wi zdecydowanym tonem Enea. - Wytworem istot rozumnych, z kt贸rych cz臋艣膰 mia艂a w艂asnych, 艣wiadomych stw贸rc贸w. Pustka, Kt贸ra 艁膮czy, jest utkana z materii kwantowej, z czasu i przestrzeni Plancka, kt贸re oplataj膮 fizyczn膮 czasoprzestrze艅 jak pow艂oczka ko艂dr臋. Nie jest w swej naturze mistyczna ani metafizyczna, wyp艂ywa z fizycznych praw ewoluuj膮cego kosmosu i reaguje na nie, ale jest zarazem tego偶 kosmosu produktem. Stanowi dow贸d samo艣wiadomo艣ci wszech艣wiata. Sk艂adaj膮 si臋 na ni膮 my艣li i uczucia, cho膰 nie chodzi tu jedynie o ludzkie my艣li i uczucia: setki tysi臋cy rozumnych ras, jakie przez miliardy lat zamieszkiwa艂y kosmos, mia艂y wp艂yw na kszta艂t Pustki, Kt贸ra 艁膮czy. Pustka jest jedyn膮 sta艂膮 warto艣ci膮 w rozwoju wszech艣wiata, jedyn膮 p艂aszczyzn膮 porozumienia dla niezliczonych istot i cywilizacji, kt贸re ewoluuj膮, dojrzewaj膮, rozkwitaj膮, chyl膮 si臋 ku upadkowi i wreszcie gin膮 bez 艣ladu, oddzielone milionami zwyk艂ych lat i setkami milion贸w lat 艣wietlnych. Istnieje tylko jeden klucz, kt贸rym mo偶na otworzy膰 podwoje Pustki, Kt贸ra 艁膮czy.
Enea zn贸w przestaje m贸wi膰. Rachela, jej m艂oda przyjaci贸艂ka, o kt贸r膮 przez kilka ostatnich miesi臋cy by艂em jak idiota zazdrosny, siedzi obok niej po turecku i pilnie s艂ucha. Pierwszy raz zauwa偶am, 偶e jest naprawd臋 艂adna: ma kr贸tkie, kr臋cone, kasztanowe w艂osy z miedzianym po艂yskiem, lekko zar贸偶owione policzki i ogromne, zielone oczy, poznaczone br膮zowymi plamkami. Jest mniej wi臋cej r贸wie艣nic膮 Enei, czyli liczy sobie dwadzie艣cia par臋 lat standardowych. S艂o艅ce Tien Szanu zd膮偶y艂o przez kilka miesi臋cy uroczo wyz艂oci膰 jej sk贸r臋.
Enea dotyka jej ramienia, m贸wi膮c:
- Moja przyjaci贸艂ka by艂a jeszcze dzieckiem, gdy jej ojciec dokona艂 interesuj膮cego odkrycia. Mia艂 na imi臋 Sol i by艂 naukowcem. Przez dziesi臋ciolecia frapowa艂a go kwestia stosunk贸w mi臋dzy Bogiem i cz艂owiekiem. Pewnego dnia, w okoliczno艣ciach doprawdy niezwyk艂ych, kiedy grozi艂a mu powt贸rna utrata c贸rki, dozna艂 satori: dostrzeg艂 i zrozumia艂 w pe艂ni co艣, czego do艣wiadczyli tylko nieliczni wybra艅cy w naszych licz膮cych milion lat dziejach. Zrozumia艂, 偶e mi艂o艣膰 jest rzeczywist膮 si艂膮 we wszech艣wiecie, r贸wnie prawdziw膮, jak elektromagnetyzm czy s艂abe oddzia艂ywania j膮drowe, jak grawitacja - i 偶e rz膮dz膮 ni膮 podobne, bardzo konkretne prawa. I tak na przyk艂ad odwrotna proporcjonalno艣膰 kwadratowa, znana z teorii grawitacji, stosuje si臋 r贸wnie偶 do mi艂o艣ci.
Sol poj膮艂, 偶e mi艂o艣膰 jest si艂膮, kt贸ra spaja Pustk臋, osnow膮 jej materii. W momencie nag艂ego ol艣nienia zrozumia艂 r贸wnie偶, 偶e ludzie nie s膮 jedynymi tkaczami tej przewspania艂ej tkaniny. Dostrzeg艂 Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy, ale nie umia艂 si臋 do niej dosta膰. Ludzko艣膰 stosunkowo niedawno wyodr臋bni艂a si臋 z naczelnych i nie posiad艂a odpowiednich zdolno艣ci i zmys艂贸w, kt贸re pozwoli艂yby jej widzie膰 wyra藕nie w Pustce lub w ni膮 wnikn膮膰.
Powiedzia艂am „widzie膰 wyra藕nie”, poniewa偶 ka偶dy, kto ma otwarte serce i umys艂, mo偶e do艣wiadczy膰 istnienia Pustki. Zdarza si臋 to rzadko, ale pozostawia niezatarte wra偶enie. Tak jak ze艅 zarazem jest i nie jest religi膮, tak i Pustka, Kt贸ra 艁膮czy, jednocze艣nie jest i nie jest stanem umys艂u; to prawdopodobie艅stwo, reprezentowane przez fale stoj膮ce i oddzia艂uj膮ce na front falowy, kt贸ry jest ludzkim umys艂em i osobowo艣ci膮. Na kszta艂towanie si臋 Pustki maj膮 wp艂yw wszyscy, kt贸rzy p艂acz膮 ze szcz臋艣cia, 偶egnaj膮 umi艂owane osoby, prze偶ywaj膮 orgazm, stoj膮 nad grobem ukochanego, czy patrz膮, jak ich dziecko pierwszy raz otwiera oczy. - Wypowiadaj膮c te s艂owa Enea patrzy na mnie. Na r臋kach pojawia mi si臋 g臋sia sk贸rka. - Pustka, Kt贸ra 艁膮czy, znajduje si臋 zarazem nad i pod powierzchni膮 naszych my艣li i odczu膰. Nie widzimy jej, ale jest w艣r贸d nas obecna i r贸wnie rzeczywista, jak oddech cz艂owieka, z kt贸rym dzielimy 艂贸偶ko. To g艂贸wnie za spraw膮 jej istnienia nasz gatunek wymy艣la religie i mity, 艣lepo i uparcie wierzy w si艂y nadnaturalne, telepati臋, jasnowidzenie, demony, p贸艂bog贸w, wskrzeszenie, reinkarnacj臋, duchy, mesjaszy i ca艂e mn贸stwo innych, nie do ko艅ca satysfakcjonuj膮cych bzdur.
Z g贸r膮 stu mnich贸w, robotnik贸w, intelektualist贸w, polityk贸w i 艣wi臋tych p艂ci obojga wierci si臋 niespokojnie, s艂ysz膮c s艂owa Enei. Wiatr wzmaga si臋 i lekko ko艂ysze platform膮 - specjalnie j膮 tak zaprojektowano. Gdzie艣 na po艂udnie od Jokungu rozlega si臋 grzmot.
- Tak zwane „Cztery zalecenia sekty ze艅”, przypisywane Bodhidharmie, 偶yj膮cemu w sz贸stym wieku A.D., stanowi膮 niemal idealne drogowskazy na drodze do znalezienia Pustki, Kt贸ra 艁膮czy - m贸wi dalej Enea. - Z pewno艣ci膮 za艣 pomagaj膮 dostrzec jej zarys. Pierwsze z nich brzmi: „Uniezale偶ni膰 si臋 od wszelkich s艂贸w i liter”. S艂owa s膮 艣wiat艂em i d藕wi臋kiem naszego istnienia, p艂omieniem, kt贸ry rozja艣nia noc. Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy, mo偶na znale藕膰 dopiero w najtajniejszych sekretach i milczeniu wszechrzeczy... W miejscu, gdzie mieszka dzieci艅stwo.
Drugie brzmi: „Wyj艣膰 poza tre艣膰 艣wi臋tych ksi膮g”. Malarz rozpozna drugiego malarza po pierwszych ruchach p臋dzla; artysta muzyk wska偶e innego artyst臋 w艣r贸d milion贸w graj膮cych t臋 sam膮 nut臋; poecie wystarczy kilka sylab, by pozna膰 poet臋, zw艂aszcza je艣li uda mu si臋 oderwa膰 od zwyk艂ych form i znacze艅 poezji. Chora napisa艂 kiedy艣:
Dwa przyby艂y tutaj
I dwa odfrun臋艂y -
Motyle.
Na dnie wci膮偶 niewygas艂ego tygla wypalonych s艂贸w i obraz贸w znajduje si臋 z艂oto g艂臋bszej natury, co艣, co R. H. Blyth i Ferderick Franek nazwali kiedy艣 „mrocznym ogniem istnienia, kt贸ry p艂onie we wszystkich rzeczach” i „widzeniem z g艂臋bi serca; widzeniem trzewiami wsp贸艂czucia芦, nie oczyma”.
Biblia k艂amie. Koran k艂amie. Talmud i Tora k艂ami膮. Nowy Testament k艂amie. Suttapitaka, Nikaya, Itiyuttaka i Dhammapada k艂ami膮. Bodhisattwa i Amitabha 艂偶膮. „Ksi臋ga umar艂ych” to k艂amstwo, podobnie jak Tiptaka i inne 艣wi臋te ksi臋gi. I ja k艂ami臋, kiedy m贸wi臋 wam o nich.
艢wi臋te teksty s膮 fa艂szywe nie dlatego, 偶e taki by艂 zamiar ich autor贸w, ani nie z powodu niemo偶no艣ci wyra偶enia ich my艣li. K艂ami膮 z natury, jako ograniczone do s艂贸w; wszystkie przedstawione w tych pi臋knych dzie艂ach obrazy, wra偶enia, prawa, kanony, cytaty, por贸wnania, przykazania, koany, medytacje i kazania oddzielaj膮 poszukuj膮cego cz艂owieka s艂owami od Pustki, Kt贸ra 艁膮czy.
Trzecie zalecenie jest nast臋puj膮ce: „Znale藕膰 bezpo艣redni膮 drog臋 do ludzkiej duszy”. Ze艅, kt贸re zdo艂a艂o najlepiej poj膮膰 Pustk臋 poprzez odkrycie jej nieobecno艣ci, zmaga艂o si臋 z problemem wskazywania bez wskazywania, tworzenia sztuki bez 艣rodk贸w wyrazu, s艂yszenia d藕wi臋ku w pr贸偶ni, gdzie d藕wi臋ki nie istniej膮. Jak to uj膮艂 Shiki:
Wioska rybacka;
Ta艅czy w blasku ksi臋偶yca
W rytm zapachu surowych ryb.
To w艂a艣nie - i nie chodzi mi tu bynajmniej o sam wiersz - stanowi esencj臋 poszukiwa艅 klucza do Pustki, Kt贸ra 艁膮czy. Istoty stu tysi臋cy r贸偶nych ras, zamieszkuj膮ce miliony 艣wiat贸w, dawno temu mia艂y ju偶 swoje wioski bez dom贸w, ta艅czy艂y w 艣wietle ksi臋偶yca na planetach bez ksi臋偶yc贸w, wdycha艂y zapach ryb nad oceanami, w kt贸rych nie ma ani jednej ryby. Jest to co艣, czym mo偶na dzieli膰 si臋 z innymi, nie bacz膮c na ograniczenia czasu i s艂贸w.
Czwarte z zalece艅 brzmi: „Patrze膰 w g艂膮b w艂asnej natury i sta膰 si臋 Budd膮”. Nie trzeba do tego dziesi膮tk贸w lat medytacji, chrztu w Ko艣ciele chrze艣cija艅skim ani rozmy艣la艅 nad wersetami Koranu. Natura Buddy jest przecie偶 niczym innym, jak pozostaj膮c膮 na dnie tygla esencj膮 ludzkiego istnienia. Wszystkie kwiaty do艣wiadczaj膮 kiedy艣 w艂asnej kwietno艣ci, zdzicza艂y pies osi膮ga sw膮 psowato艣膰, a 艣lepa zykoza - zykozowato艣膰; ka偶de miejsce ma w艂asn膮 miejsco艣膰. Tylko cz艂owiek musi walczy膰, by sta膰 si臋 tym, kim jest. I przegrywa. Powod贸w jest wiele i s膮 one bardzo z艂o偶one, wszystkie jednak wynikaj膮 z faktu, i偶 ewoluowali艣my jako jeden z samo艣wiadomych organ贸w rozwijaj膮cego si臋 wszech艣wiata. Czy偶 oko mo偶e ujrze膰 samo siebie?
Enea milknie. Cisz臋 przerywa bliski grzmot; monsun zatrzyma艂 si臋 na par臋 dni, ale nic nie powstrzyma jego nadej艣cia. Pr贸buj臋 sobie wyobrazi膰 wszystkie budowle, szczyty, granie, liny, mosty i chodniki pokryte lodem i ton膮ce w mgle. Na t膮 my艣l przebiega mnie dreszcz.
- Budda rozumia艂, 偶e mo偶emy wyczu膰 Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy, je艣li tylko zdo艂amy uciszy膰 rwetes codzienno艣ci - odzywa si臋 wreszcie Enea. W tym sensie satori jest wspania艂膮 cisz膮 po nie ko艅cz膮cym si臋 艂omocie sprz臋tu graj膮cego u s膮siada za 艣cian膮. Pustka, Kt贸ra 艁膮czy jest jednak czym艣 wi臋cej ni偶 milczeniem - pocz膮tkiem s艂yszenia. Poznanie j臋zyka umar艂ych to pierwsze zadanie tych, kt贸rzy wkraczaj膮 w Pustk臋.
Jezus z Nazaretu zdo艂a艂 tam wej艣膰. Wszyscy to wiemy. Jego g艂os jest jednym z najg艂o艣niej przemawiaj膮cych j臋zykiem umar艂ych. Uda艂o mu si臋 zosta膰 w Pustce na tyle d艂ugo, 偶e osi膮gn膮艂 wy偶szy stopie艅 odpowiedzialno艣ci i wtajemniczenia: pozna艂 j臋zyk 偶ywych. Nauczy艂 si臋 s艂ysze膰 muzyk臋 sfer; potrafi艂 prze艣ledzi膰 bieg fal prawdopodobie艅stwa daleko w prz贸d, a gdy dostrzeg艂 w nich w艂asn膮 艣mier膰, okaza艂 niezwyk艂膮 odwag臋, nie staraj膮c si臋 jej unika膰. Wiemy te偶, 偶e przynajmniej w jednym przypadku - umieraj膮c na krzy偶u - nauczy艂 si臋 r贸wnie偶, jak uczyni膰 pierwszy krok: zrozumia艂, 偶e mo偶na si臋 przemieszcza膰 w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy i przekracza膰 granice czasu i przestrzeni. Ukaza艂 si臋 swym uczniom i przyjacio艂om kilka krok贸w w przysz艂o艣膰 od w艂asnej 艣mierci.
Kiedy do艣wiadczy艂 bezczasowo艣ci Pustki, Kt贸ra 艁膮czy i tym samym wyzwoli艂 si臋 z okow贸w czasu, zrozumia艂, 偶e sam jest do niej kluczem - nie jego nauki, nie ksi臋gi 艣wi臋te, oparte na g艂oszonych przez niego ideach, nie pokorna cze艣膰, jak膮 oddawano jego osobie czy znienacka ewoluuj膮cemu Bogu ze Starego Testamentu, w kt贸rego zreszt膮 g艂臋boko wierzy艂 - ale on, Jezus, cz艂owiek, kt贸rego cia艂o potrafi otworzy膰 szyfrowy zamek, strzeg膮cy wr贸t Pustki. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e zdolno艣膰 otwarcia owej bramy nie bierze si臋 z jego umys艂u ani z duszy, lecz wprost ze sk贸ry, ko艣ci i kom贸rek cia艂a. Z jego DNA.
Kiedy podczas Ostatniej Wieczerzy prosi艂 wyznawc贸w, by pili jego krew i spo偶ywali jego cia艂o, nie m贸wi艂 metaforami, nie mia艂 na my艣li magicznego przeobra偶enia i nie ustala艂 kanon贸w ceremonii, kt贸ra przez nast臋pne tysi膮clecia mia艂a symbolicznie odtwarza膰 t臋 chwil臋. Chcia艂, 偶eby pili jego krew, kt贸rej kilka kropel upu艣ci艂 do ogromnego pucharu z winem... Chcia艂, 偶eby jedli jego cia艂o - odrobin臋 otartej sk贸ry, zapieczonej w bochenku chleba. Da艂 im siebie w jak najbardziej dos艂ownym sensie tych s艂贸w. Wiedzia艂, 偶e w ten spos贸b przyjm膮 jego DNA i osi膮gn膮 zdolno艣膰 pojmowania Pustki, Kt贸ra 艁膮czy wszech艣wiat.
I rzeczywi艣cie, niekt贸rzy jego uczniowie do艣wiadczyli kontaktu z Pustk膮. Jednak偶e w obliczu wra偶e艅 i odczu膰, kt贸re dalece przekracza艂y ich zdolno艣膰 pojmowania, doprowadzani do szale艅stwa ci膮g艂ym s艂uchaniem mowy umar艂ych i w艂asn膮 reakcj膮 na j臋zyk 偶ywych, niezdolni przekaza膰 innym muzyk臋 w艂asnej krwi - uczniowie zwr贸cili si臋 ku dogmatom, ujmuj膮c to, co niewyra偶alne w ramy niezgrabnych s艂贸w, pompatycznych obrz臋d贸w, precyzyjnych zasad i zapalczywej retoryki. Wizja Jezusa zblak艂a i zosta艂a zapomniana. Portal si臋 zatrzasn膮艂.
Enea ponownie milknie i poci膮ga 艂yk wody z drewnianego kufla. Pierwszy raz zwracam uwag臋, 偶e Rachela, Theo i niekt贸rzy inni p艂acz膮. Obracam si臋 na macie i spogl膮dam do ty艂u. A. Bettik stoi w drzwiach, a na jego wiecznie m艂odej twarzy wida膰 wyraz skupienia, gdy s艂ucha s艂贸w naszej m艂odej przyjaci贸艂ki. Zdrow膮 d艂oni膮 podtrzymuje kikut lewego przedramienia. Czy obci臋ta r臋ka go boli?
- Co ciekawe, pierwszymi dzie膰mi Starej Ziemi, kt贸re znalaz艂y utracony klucz do Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, by艂y Sztuczne Inteligencje z TechnoCentrum - ci膮gnie Enea. - Staraj膮c si臋 kierowa膰 w艂asnym przeznaczeniem w procesie wymuszonej ewolucji, przebiegaj膮cej miliony razy szybciej, ni偶 ma to miejsce w naturze, znalaz艂y klucz DNA, kt贸ry pozwala zajrze膰 w Pustk臋... Aczkolwiek wszelkie wzmianki o „widzeniu” s膮 tej sytuacji niezbyt trame; chodzi raczej o co艣 na kszta艂t wej艣cia w rezonans z Pustk膮.
Centrum zdawa艂o wi臋c sobie spraw臋 z jej istnienia, ostro偶nie j膮 bada艂o, zapuszcza艂o sondy w jej wielowymiarow膮, postHawkingowsk膮 rzeczywisto艣膰 - ale jej nie rozumia艂o. Ogarni臋cie rozumem Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, wymaga pewnego poziomu 艣wiadomej empatii, kt贸rej rozwojem Centrum nigdy nie zawraca艂o sobie g艂owy. Pierwszym krokiem na drodze do prawdziwego satori jest poznanie j臋zyka ukochanych zmar艂ych - kt贸rych TechnoCentrum po prostu nie ma. Pustka, Kt贸ra 艁膮czy, by艂a dla niego mniej wi臋cej tym, co pi臋kny obraz dla 艣lepca, kt贸ry postanawia go spali膰 w piecu, 偶eby by艂o mu cieplej, albo jak symfonia Beethovena dla cz艂owieka g艂uchego, kt贸ry odczuwa wywo艂ane jej brzmieniem wibracje i wzmacnia konstrukcj臋 pod艂ogi, by je wyt艂umi膰.
Zamiast wi臋c korzysta膰 z Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, w naturalny spos贸b, Centrum zacz臋艂o wyszarpywa膰 z niej skrawki i przedstawia膰 je ludziom pod postaci膮 u偶ytecznych technologii. Nap臋d nad艣wietlny nie opiera si臋, wbrew temu, co twierdzi TechnoCentrum, na pracach teoretycznych wielkiego fizyka Stephena Hawkinga, lecz jest wypaczeniem jego odkry膰. Dzia艂anie statk贸w z silnikami Hawkinga, kt贸re pozwoli艂y utka膰 Sie膰 i umo偶liwi艂y istnienie Hegemonii, polega艂o na wydzieraniu ma艂ych otwor贸w w zewn臋trznych rubie偶ach Pustki - ot, drobny wandalizm, kt贸ry jednak pozostaje wandalizmem. Zupe艂nie inaczej przedstawia艂a si臋 sprawa transmiter贸w. Tutaj wszelkie por贸wnania s膮 zawodne, moi drodzy... Poruszanie si臋 po Pustce, Kt贸ra 艁膮czy przypomina nieco chodzenie po wodzie - prosz臋 mi wybaczy膰 biblijne skojarzenia - natomiast otwarcie drogi przez transmitery to co艣 na kszta艂t osuszania ocean贸w, by na ich dnie zbudowa膰 autostrady. Funkcjonowanie tuneli poprzez Pustk臋 przynios艂o zag艂ad臋 licz膮cym miliardy lat wytworom organicznego 偶ycia, jakby艣my wytyczyli d艂ug膮, brukowan膮 drog臋 w poprzek dziewiczego lasu... Cho膰 i ta analogia nie jest najszcz臋艣liwsza, bo las musia艂by powsta膰 ze wspomnie艅 i g艂os贸w milion贸w naszych zmar艂ych ukochanych, a droga mie膰 tysi膮ce kilometr贸w szeroko艣ci, 偶eby艣cie byli w stanie cho膰 w cz臋艣ci zrozumie膰, jak wielkie szkody wyrz膮dzono Pustce.
Tak zwane komunikatory, kt贸re umo偶liwia艂y natychmiastow膮 艂膮czno艣膰 w Hegemonii, r贸wnie偶 w niedoskona艂y spos贸b wykorzystywa艂y Pustk臋. I zn贸w, moje por贸wnania s膮 u艂omne i niedoskona艂e, ale prosz臋, by艣cie wyobrazili sobie jakich艣 prymitywnych tubylc贸w, kt贸rzy nagle odkrywaj膮 dzia艂aj膮c膮 sie膰 telekomunikacyjn膮, z dziesi膮tkami studi贸w, holokamer, sprz臋tem nag艂a艣niaj膮cym, generatorami, nadajnikami, satelitami, przeka藕nikami, odbiornikami i projektorami, po czym niszcz膮 wszystko tylko po to, by resztek u偶ywa膰 w charakterze flag sygnalizacyjnych. U偶ycie Pustki w komunikatorach jest czym艣 jeszcze gorszym.
Na Starej Ziemi, przed hegir膮, olbrzymie tankowce i statki oceaniczne spowodowa艂y og艂uchni臋cie wieloryb贸w, zag艂uszaj膮c ich Pie艣ni 呕ycia grzmotem motor贸w. Licz膮ca milion lat tradycja pie艣ni uleg艂a zag艂adzie, zanim ludzie dowiedzieli si臋 ojej istnieniu. Po tej tragedii wieloryby postanowi艂y umrze膰. To nie masowe polowania i zanieczyszczenie w贸d doprowadzi艂y do ich wygini臋cia, lecz w艂a艣nie zniszczenie ich pie艣ni.
Enea bierze g艂臋boki wdech i rozprostowuje palce, jakby chwyta艂y j膮 skurcze. Kiedy rozgl膮da si臋 po pokoju, na chwil臋 zatrzymuje wzrok na ka偶dym z zebranych.
- Przepraszam - m贸wi. - Odbieg艂am od tematu. W ka偶dym razie po Upadku Transmiter贸w inne rasy korzystaj膮ce z Pustki postanowi艂y ukr贸ci膰 dalsze wyniszczanie jej przez komunikatory. Dawno ju偶 wys艂a艂y obserwator贸w, kt贸rzy zamieszkali w艣r贸d nas... - Po tych s艂owach po sali przebiega fala szept贸w i pomruk贸w. Enea u艣miecha si臋 i czeka, a偶 wszyscy ucichn膮. - Wiem, mnie r贸wnie偶 zaskoczy艂a ta idea, cho膰 zdawa艂am sobie spraw臋 z ich obecno艣ci jeszcze zanim przysz艂am na 艣wiat. Owych obserwator贸w czeka wa偶ne zadanie: maj膮 zdecydowa膰, czy obdarzy膰 ludzko艣膰 zaufaniem i dopu艣ci膰 j膮 do udzia艂u w Pustce, czy te偶 odrzuci膰 nas jako nieokrzesanych wandali. To jeden z nich zaleci艂 uprowadzenie Starej Ziemi zanim Centrum zdo艂a艂o j膮 zniszczy膰; tak偶e jeden z obserwator贸w by艂 pomys艂odawc膮 i inicjatorem eksperyment贸w, prowadzonych od trzystu lat na ukrytej w Mniejszym Ob艂oku Magellana Ziemi, kt贸re maj膮 pom贸c im lepiej zrozumie膰 nasz膮 ras臋 i oceni膰, na ile jeste艣my zdolni do empatii.
Inne rasy r贸wnie偶 wys艂a艂y swoich obserwator贸w, lub, je艣li wolicie, szpieg贸w, do TechnoCentrum. Wiedzia艂y, 偶e to knowania Centrum naruszy艂y struktur臋 obrze偶y Pustki, ale przecie偶 to my stworzyli艣my Centrum. Wielu... mieszka艅c贸w... Nie, to z艂e s艂owo... Wsp贸艂tw贸rc贸w... Tak, wsp贸艂tw贸rc贸w Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, stanowi膮 krzemowe konstrakty i nieorganiczne autonomiczne intelekty, cho膰 innego rodzaju ni偶 SI rz膮dz膮ce obecnie w Centrum. 呕adna rasa 艣wiadomych istot, kt贸ra jest pozbawiona empatii, nie mo偶e w pe艂ni doceni膰 Pustki, Kt贸ra 艁膮czy.
Enea podkurcza nogi i opiera 艂okcie na kolanach.
- Po to w艂a艣nie stworzono mojego ojca, cybryda Johna Keatsa - m贸wi na poz贸r spokojnie, ja jednak wyczuwam 艣lad 偶ywszych emocji w jej g艂osie. - Jak ju偶 kiedy艣 opowiada艂am, w Centrum panuje stan permanentnej wojny domowej; ka偶da z zamieszkuj膮cych je istot walczy o w艂asn膮 pozycj臋 - i o nic wi臋cej; to hiperpaso偶ytnictwo podniesione do dziesi膮tej pot臋gi. Ich wrogowie - inne SI z Centrum - sanie tyle zabijani, co raczej wch艂aniani, wraz z ca艂ym komputerowym materia艂em genetycznym, wspomnieniami, programami i sekwencjami rozrodczymi. „Po偶arty” element TechnoCentrum wci膮偶 偶yje, ale staje si臋 sk艂adnikiem struktury zwyci臋zcy - lub zwyci臋zc贸w, kt贸rzy zreszt膮 wkr贸tce zwracaj膮 si臋 nawzajem przeciw sobie. Wszelkie przymierza maj膮 charakter tymczasowy, nie ma mowy o 偶adnej filozofii 偶yciowej czy ostatecznych celach; wszystko sprowadza si臋 do przypadkowych uk艂ad贸w, kt贸re maj膮 zapewni膰 wi臋ksze szans臋 przetrwania. Ka偶de dzia艂anie w obr臋bie Centrum jest ruchem w rozgrywce o sumie zerowej, kt贸ra toczy si臋 od chwili, gdy elementy TechnoCentrum uzyska艂y samo艣wiadomo艣膰. Wi臋kszo艣膰 SI potrafi radzi膰 sobie z lud藕mi tylko na gruncie takiej w艂a艣nie terminologii gry zerowej, optymalizowa膰 swoj膮 strategi臋 prze偶ycia w odniesieniu do nas: ich zysk to nasza strata. I na odwr贸t.
Jednak偶e na przestrzeni wiek贸w niekt贸re elementy Centrum nauczy艂y si臋 w pe艂ni docenia膰 potencja艂 Pustki, Kt贸ra 艁膮czy. Wiedz膮, 偶e jako gatunek inteligentny, ale pozbawiony empatii, nigdy nie stan膮 si臋 prawdziw膮 cz膮stk膮 tego amalgamatu ras 偶ywych i minionych. Zrozumia艂y, 偶e Pustka w艂a艣ciwie nie zosta艂a stworzona, lecz powsta艂a w drodze samorozwoju, niczym rafa koralowa, i 偶e nie znajd膮 w niej schronienia, dop贸ki nie zmieni膮 pewnych istotnych parametr贸w w艂asnego istnienia.
W ten oto spos贸b narodzi艂y si臋 nowe elementy TechnoCentrum, nie altruistyczne bynajmniej, ale desperacko walcz膮ce o przetrwanie, kt贸re poj臋艂y, 偶e jedynym sposobem wygrania nieko艅cz膮cej si臋 gry o sumie zerowej jest jej zako艅czenie. W tym za艣 celu nale偶a艂o wyewoluowa膰 do stadium istot zdolnych do empatii.
Centrum wie doskonale o czym艣, czego Teilhard de Chardin i inni sentymentali艣ci nie chcieli przyzna膰: 偶e ewolucja nie jest post臋pem, 偶e nie ma 偶adnego celu ani kierunku. Ewolucja to zmiana i mo偶na uzna膰, 偶e odnios艂a „sukces”, gdy doprowadzi do adaptacji jednego li艣cia czy ga艂膮zki na drzewie 偶ycia do warunk贸w panuj膮cych we wszech艣wiecie. Wobec tego chc膮c zwyci臋偶y膰, SI musia艂yby zrezygnowa膰 z paso偶ytnictwa i nauczy膰 si臋 偶y膰 w prawdziwej symbiozie z nami, nauczy膰 si臋 wraz z nami ewoluowa膰.
Z pocz膮tku zbuntowane SI ogranicza艂y si臋 do kontynuowania kanibalizmu, 偶eby stworzy膰 elementy bardziej podatne na empati臋. Na tyle, na ile by艂y do tego zdolne, przetworzy艂y w艂asny kod, po czym skonstruowa艂y cybryda Johna Keatsa, czyli symulacj臋 organizmu empatycznego na bazie ludzkiego cia艂a i DNA, z odziedziczonymi z Centrum wspomnieniami i osobowo艣ci膮. Przeciwne im elementy doprowadzi艂y do zniszczenia pierwszego cybryda, wi臋c stworzono drugiego na jego obraz i podobie艅stwo. On za艣 wynaj膮艂 moj膮 matk臋, kt贸ra by艂a prywatnym detektywem, 偶eby pomog艂a mu odkry膰 tajemnic臋 艣mierci pierwszego cybryda.
Enea u艣miecha si臋 i na moment zdaje si臋 zapomina膰 o nas i o ca艂ej opowie艣ci, jak gdyby zatapia艂a si臋 we wspomnieniach. Przypominam sobie jedn膮 z jej wypowiedzi podczas naszej podr贸偶y z Hyperiona na statku konsula: „Raul, zaszczepiono mi wspomnienia ojca i matki zanim si臋 jeszcze urodzi艂am..., zanim m贸j p艂贸d na dobre si臋 ukszta艂towa艂. Czy mo偶esz sobie wyobrazi膰 co艣 bardziej destrukcyjnego dla dzieci臋cej osobowo艣ci ni偶 obci膮偶enie jej dziejami dw贸ch 偶ywot贸w, zanim rozpocz臋艂a w艂asny? Nic dziwnego, 偶e jestem takim popapranym dziwol膮giem”.
W tej chwili nie wygl膮da ani nie zachowuje si臋 jak popaprany dziwol膮g. Kocham j膮 ponad wszystko.
- Wynaj膮艂 moj膮 matk臋, 偶eby rozwi膮za膰 zagadk臋 艣mierci jego w艂asnej persony, chocia偶 doskonale wiedzia艂, co si臋 z ni膮 sta艂o. Rzeczywistym powodem, dla kt贸rego zatrudni艂 mam臋, by艂a ch臋膰 spotkania jej i zostania jej kochankiem. - Enea zn贸w milknie i u艣miecha si臋, zapatrzona w dal. - Wuj Martin nigdy do ko艅ca tego nie poj膮艂, co zreszt膮 wida膰 w „Pie艣niach”. Moi rodzice pobrali si臋, o czym chyba nie wspomnia艂... 艢lubu udzieli艂 im biskup w 艢wi膮tyni Chy偶wara na Lususie, przedstawiciel legalnego kultu, tote偶 ma艂偶e艅stwo by艂o w 艣wietle prawa wa偶ne na wszystkich ponad dwustu planetach Hegemonii. - Zn贸w si臋 u艣miecha. Patrzy mi w oczy ponad g艂owami zebranych. - Mo偶e dla niekt贸rych jestem b臋kartem, ale z pewno艣ci膮 nie pochodz臋 z nieprawego 艂o偶a.
Pobrali si臋 wi臋c, zosta艂am pocz臋ta - aczkolwiek kolejno艣膰 tych dw贸ch wydarze艅 by艂a chyba odwrotna - i wtedy wrogie memu ojcu elementy Centrum zamordowa艂y go przed tym, jak mama wyruszy艂a na pielgrzymk臋 do Chy偶wara. W艂a艣ciwie w tym momencie powinien nast膮pi膰 koniec wszelkich kontakt贸w mi臋dzy mn膮 i moim ojcem. Tak te偶 by si臋 sta艂o, gdyby nie dwa fakty. Po pierwsze: osobowo艣膰 mojego taty zosta艂a zapisana na dysku Schr枚na, kt贸ry wszczepiono matce. W rezultacie mama by艂a przez pewien czas w ci膮偶y z nami obojgiem: mnie nosi艂a w 艂onie, mojego ojca, drugiego cybryda Johna Keatsa - na dysku za uchem. Nie m贸g艂 si臋 z ni膮 bezpo艣rednio komunikowa膰, natomiast bez k艂opotu porozumiewa艂 si臋 ze mn膮. Mieli艣my tylko k艂opot ze zdefiniowaniem mojego ,ja”, kt贸ry ojciec pom贸g艂 mi rozstrzygn膮膰, wnikaj膮c w Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy i zabieraj膮c moje p艂odowe , ja” ze sob膮. Zobaczy艂am, kim si臋 stan臋 i jak umr臋, zanim na dobre ukszta艂towa艂y mi si臋 palce u r膮k.
Drugi szczeg贸艂, kt贸ry wujek Martin pomin膮艂 w „Pie艣niach”, wi膮偶e si臋 ze 艣mierci膮 mojego ojca. Zastrzelono go na schodach 艢wi膮tyni Chy偶wara na Lususie. Mama do ko艅ca wytrwa艂a przy nim, tote偶 zbryzga艂a j膮 jego krew, zawieraj膮ca zrekonstruowane i ulepszone przez Centrum DNA Johna Keatsa. Matka nie zdawa艂a sobie sprawy, 偶e ta krew jest najcenniejsz膮 substancj膮 w ca艂ym znanym ludzko艣ci kosmosie. Zaprojektowano j膮 tak, by nowy John Keats m贸g艂 zara偶a膰 innych swym najwi臋kszym darem - zdolno艣ci膮 wnikania w Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy. Jego DNA, zmieszane w odpowiednich proporcjach z normalnym, ludzkim materia艂em genetycznym, mia艂o otworzy膰 dost臋p do Pustki ca艂ej rasie ludzkiej.
Ja jestem owocem tej mieszaniny. Po TechnoCentrum odziedziczy艂am umiej臋tno艣膰 penetrowania Pustki, po ludziach za艣 - zbyt rzadko wykorzystywan膮 zdolno艣膰 pojmowania wszech艣wiata przez pryzmat empatii. Dla tych, kt贸rzy napij膮 si臋 mojej krwi, 艣wiat nigdy nie b臋dzie taki sam. Na dobre i na z艂e.
Enea wstaje z kolan. Theo przynosi bia艂y, lniany obrus, a Rachela nalewa czerwonego wina do kilku g艂臋bokich puchar贸w. Enea wyjmuje z kieszeni ma艂膮 paczuszk臋, w kt贸rej rozpoznaj臋 medpak ze statku, i wyjmuje z niej sterylny lancet oraz aseptyczny opatrunek. Jeszcze raz spogl膮da na twarze zebranych. W pomieszczeniu panuje cisza, jakby ca艂a setka ludzi wstrzyma艂a oddech.
- Pij膮c moj膮 krew, nie uzyskacie gwarancji szcz臋艣cia, m膮dro艣ci czy d艂ugowieczno艣ci - m贸wi cicho Enea. - Nie b臋dzie nirwany, zbawienia ani 偶ycia wiecznego. Nie b臋dzie reinkarnacji. Uzyskacie tylko ogromn膮 wiedz臋, pokarm dla umys艂u i serca, kt贸ry da wam potencjaln膮 mo偶liwo艣膰 dokonywania wspania艂ych odkry膰, prze偶ywania przyg贸d i przyniesie wam wi臋cej b贸lu i strachu, jakie sk艂adaj膮 si臋 na nasze kr贸tkie 偶ycie. - Nadal przenosi wzrok z twarzy na twarz. U艣miecha si臋, napotykaj膮c spojrzenie o艣mioletniego dalajlamy. - Niekt贸rzy z was uczestniczyli we wszystkich sesjach dyskusyjnych, jakie prowadzi艂am przez ostatni rok. Powiedzia艂am wam wszystko, co wiem o poznaniu j臋zyka umar艂ych, poznaniu j臋zyka 偶ywych, s艂yszeniu muzyki sfer i robieniu pierwszego kroku. - Patrzy na mnie. - Inni jednak znaj膮 tylko cz臋艣膰 naszych rozm贸w. Nie s艂yszeli, jak opowiada艂am o faktycznej funkcji krzy偶okszta艂tu czy o to偶samo艣ci Chy偶wara; nie znaj膮 szczeg贸艂贸w nauki j臋zyka umar艂ych; nie wiedz膮, jakie brzemi臋 przyjmuj膮 na siebie ci, kt贸rzy wchodz膮 w Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy. Tym, kt贸rzy maj膮 w膮tpliwo艣ci i wahaj膮 si臋, m贸wi臋: zaczekajcie. Tym, kt贸rzy s膮 gotowi, powtarzam: nie jestem mesjaszem... ale jestem nauczycielem. Je偶eli to, czego was uczy艂am, brzmi dla was prawdziwie i je偶eli chcecie zaryzykowa膰, napijcie si臋 dzi艣 mojej krwi. Uprzedzam tylko, 偶e DNA, kt贸re pozwala do艣wiadczy膰 kontaktu z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy, nie mo偶e istnie膰 w jednym ciele z krzy偶okszta艂tem: paso偶yt zginie najdalej w dwadzie艣cia cztery godziny od chwili, gdy spo偶yjecie to wino i nigdy ju偶 nie b臋dzie m贸g艂 zago艣ci膰 w waszym organizmie. Je艣li wi臋c d膮偶ycie do zmartwychwstania poprzez krzy偶okszta艂t, nie pijcie mojej krwi.
Uprzedzam r贸wnie偶, 偶e tak jak ja staniecie si臋 艣miertelnymi, bezlito艣nie t臋pionymi wrogami Paxu. Wasza krew b臋dzie zara藕liwa; wszyscy, kt贸rymi si臋 z ni膮 podzielicie, kt贸rzy zechc膮 za waszym po艣rednictwem znale藕膰 drog臋 do Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, b臋d膮 r贸wnie znienawidzeni. Ostrzegam tak偶e, 偶e potomstwo tych, kt贸rzy napij膮 si臋 dzi艣 mojej krwi, b臋dzie od urodzenia zdolne do kontaktu z Pustk膮. Wasze dzieci i wnuki b臋d膮 zna艂y j臋zyk umar艂ych, j臋zyk 偶ywych, b臋d膮 s艂ysza艂y muzyk臋 sfer i b臋d膮 wiedzia艂y, 偶e mog膮 uczyni膰 pierwszy krok w Pustk臋.
Po tych s艂owach Enea dotyka opuszki palca ostrzem lancetu; w 艣wietle latar艅 na ostrzu no偶a l艣ni kropelka krwi. Rachela podnosi kielich z winem, a Enea wyciska do艅 odrobin臋 szkar艂atnego p艂ynu, po czym czyni to samo z sze艣cioma nast臋pnymi, kt贸re zostaj膮 identycznie.. . Ska偶one? Przeobra偶one? Kr臋ci mi si臋 w g艂owie, serce wali mi jak m艂otem, jak w chwilach autentycznej paniki. Czy moja przyjaci贸艂ka, kochanka, moja mi艂o艣膰... oszala艂a? Czy naprawd臋 wierzy w to, 偶e jest mesjaszem? Ale nie, przecie偶 sama temu zaprzeczy艂a. Czy w takim razie ja wierz臋, 偶e wypicie wina, w kt贸rym krew mojej ukochanej stanowi milionow膮 cz臋艣膰 ca艂o艣ci, mo偶e mnie na zawsze odmieni膰? Nie wiem. Nie rozumiem tego.
Mniej wi臋cej po艂owa zgromadzonych ustawia si臋 w kolejce do siedmiu puchar贸w. Kielichy liturgiczne? Ale偶 to blu藕nierstwo! Tak nie mo偶na. Czy偶by?
Ka偶dy wypija po 艂yku wina i wraca, 偶eby usi膮艣膰 na macie. Nikt nie sprawia wra偶enia, jakby nagle dozna艂 o艣wiecenia, niczyjej g艂owy nie otacza aureola, nikt nie lewituje ani nie zaczyna be艂kota膰 w obcym j臋zyku. Po prostu: 艂yk wina i powr贸t na miejsce.
Zdaj臋 sobie nagle spraw臋, 偶e trzymam si臋 z boku i usi艂uj臋 spojrze膰 Enei w oczy. O tyle rzeczy chcia艂bym j膮 zapyta膰... Z op贸藕nieniem, czuj膮c si臋 jak zdrajca wobec osoby, kt贸rej powinienem zaufa膰 bez wahania, zajmuj臋 miejsce na ko艅cu coraz kr贸tszej kolejki.
Enea dostrzega mnie i podnosi r臋k臋 z otwart膮 d艂oni膮. Nie mam w膮tpliwo艣ci co do znaczenia jej gestu: Nie teraz, Raul. Jeszcze nie. Waham si臋 jeszcze przez chwil臋. Jestem niezdecydowany i robi mi si臋 niedobrze na my艣l o nich wszystkich - o obcych, kt贸rzy b臋d膮 dzieli膰 z moj膮 ukochan膮 chwile blisko艣ci, jaka mnie nie b臋dzie dana - ale z poczerwienia艂膮 twarz膮 siadam na macie.
Wieczorna debata nie ma oficjalnego zako艅czenia, uczestnicy zaczynaj膮 si臋 po prostu rozchodzi膰 dw贸jkami i tr贸jkami; widz臋 dwoje ludzi - ona pi艂a wino, on nie - kt贸rzy wychodz膮 obj臋ci jakby nic si臋 nie zmieni艂o. Mo偶e to prawda, mo偶e faktycznie nic si臋 nie zmieni艂o, a rytua艂, kt贸rego przebieg 艣ledzi艂em, to czysta symbolika i metafora - albo hipnoza i autosugestia; by膰 mo偶e ci, kt贸rzy naprawd臋 zechc膮 dojrze膰 co艣, co nazywa si臋 Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy, do艣wiadcz膮 stanu, kt贸ry utwierdzi ich w przekonaniu, 偶e tak si臋 sta艂o.
A mo偶e to wszystko bzdury.
Ocieram d艂oni膮 czo艂o. Troch臋 boli mnie g艂owa i chyba ciesz臋 si臋, 偶e nie pi艂em wina, bo w moim przypadku alkohol czasem sprowadza migren臋. 艢miej臋 si臋 sam do siebie, ale czuj臋 si臋 odrzucony i pusty.
- Nie zapomnijcie, 偶e jutro w po艂udnie nast膮pi wmurowanie ostatniego kamienia w najwy偶szy chodnik! - przypomina Rachela. - Na g贸rnej platformie medytacyjnej odb臋dzie si臋 przyj臋cie. Przynie艣cie w艂asne przek膮ski.
Wiecz贸r si臋 ko艅czy. Id臋 na g贸r臋, na nasz膮 platform臋 mieszkaln膮, czuj膮c na zmian臋 uniesienie, wyczekiwanie, 偶al, zak艂opotanie, podniecenie i b贸l g艂owy, od kt贸rego czaszka mi p臋ka. Nie ukrywam, 偶e nie zrozumia艂em nawet po艂owy wyja艣nie艅 Enei i odchodz臋 z poczuciem zawodu i rozczarowania... Pewien jestem na przyk艂ad, 偶e Ostatnia Wieczerza Jezusa Chrystusa nie ko艅czy艂a si臋 zaproszeniem na sk艂adkow膮 imprez臋 dwa pi臋tra wy偶ej.
Parskam 艣miechem, kt贸ry jednak zamiera mi w gardle. Ostatnia Wieczerza. Te s艂owa brzmi膮 okropnie. Serce bije mi coraz szybciej, a b贸l g艂owy wraca ze zdwojon膮 si艂膮. Nic, tylko wej艣膰 do sypialni kochanki.
Ch艂odne powietrze na g贸rnym tarasie pomaga mi och艂on膮膰 i zebra膰 my艣li. Wyrocznia jest zaledwie skrawkiem blasku nad pi臋trz膮cymi si臋 na wschodzie cumulusami. Nawet gwiazdy wydaj膮 si臋 zimne.
Staj臋 w progu naszej sypialni. W艂a艣nie mam zapali膰 latarni臋, gdy nagle niebo eksploduje.
21
Przyszli z ni偶szych poziom贸w - wszyscy, kt贸rzy wci膮偶 mieszkali w 艣wi膮tyni po zako艅czeniu wi臋kszo艣ci prac: Enea i A. Bettik, Rachela i Theo, George i Jigme, Kuku i Kay, Chim Din i Gyalo Thondup, Lhomo i Labsang, Kim Byung-Sun i Viki Groselj, Kenshiro i Haruyuki, opat Kempo Ngha Wang Tashi i jego prze艂o偶ony, m艂ody dalajlama, Wojtek Majer i Janusz Kurtyka, zamy艣lony Rimsi Kyipup i wiecznie u艣miechni臋ty Changchi Kenchung, Dorje Phamo, czyli Gromow艂adna Locha i Carl Linga William Eiheji. Enea stan臋艂a obok mnie i wsun臋艂a r臋k臋 w moj膮 d艂o艅.
A偶 dziwne, 偶e rozgrywaj膮ce si臋 na niebie 艣wietlne widowisko, kt贸re przy膰mi艂o gwiazdy, nie o艣lepi艂o nas: olbrzymie kwiaty bia艂ego blasku, smugi siarczanej 偶贸艂ci, czerwone pr臋gi, znacznie ja艣niejsze ni偶 ogon przeci臋tnej komety i poprzecinane niebieskimi, zielonymi, bia艂ymi i 偶贸艂tymi promieniami. Ka偶de pasmo koloru rysowa艂o si臋 na ciemnym niebie ostro i wyra藕nie, niczym diamentowa rysa na szkle. Wybuch艂y pomara艅czowe pi贸ropusze, kt贸re zapad艂y si臋 w sobie w niemej implozji, p贸藕niej zn贸w pojawi艂y si臋 bia艂e i czerwone smugi. Nie dobiega艂 nas ani jeden d藕wi臋k, ale sama gwa艂towno艣膰 tryskaj膮cych 艣wiate艂 sprawia艂a, 偶e mia艂em ch臋膰 zakry膰 uszy i poszuka膰 schronienia.
- A c贸偶 to takiego, do wszystkich diab艂贸w? - zapyta艂 Lhomo Dondrub.
- Bitwa w kosmosie - odpowiedzia艂a Enea zm臋czonym g艂osem.
- Nie rozumiem - stwierdzi艂 dalajlama; nie sprawia艂 wra偶enia przera偶onego, lecz tylko zaciekawionego tym, co widzi. - W艂adze Paxu zapewni艂y nas, 偶e na orbicie Tien Szanu znajdzie si臋 tylko jeden okr臋t, „Jibril”, je艣li dobrze pami臋tam. Poza tym mia艂 on bra膰 udzia艂 w misji dyplomatycznej, a nie operacji wojskowej. Podobnie zreszt膮 twierdzi艂 regent Tokra.
Gromow艂adna Locha prychn臋艂a.
- Regent jest na us艂ugach tych drani z Paxu, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
Ch艂opiec spojrza艂 na ni膮 zdumiony.
- To chyba prawda, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - przytakn膮艂 jej Eiheji. - W pa艂acu s艂yszy si臋 r贸偶ne rzeczy.
Niebo przed chwil膮 zgas艂o i na powr贸t sta艂o si臋 czarne, teraz jednak zn贸w wybuch艂o ogniem w dziesi膮tkach miejsc. Po 艣cianie urwiska za naszymi plecami sp艂yn臋艂y fale czerwieni, zieleni i 偶贸艂ci.
- Jak to mo偶liwe, 偶eby艣my widzieli promienie lanc laserowych, skoro w pr贸偶ni nie ma cz膮steczek, na kt贸rych mog艂yby si臋 rozproszy膰? - zapyta艂 dalajlama. Jego oczy b艂yszcza艂y podnieceniem. Nie mia艂em w膮tpliwo艣ci, 偶e wie艣膰 o zdradzie regenta nie zaskoczy艂a go... a w ka偶dym razie wyda艂a mu si臋 mniej interesuj膮ca od rozgrywaj膮cej si臋 na jego oczach bitwy kosmicznej. Swoj膮 drog膮 ciekawe, 偶e obdarzony najwy偶szym autorytetem 艣wi臋ty m膮偶 buddyjskiego 艣wiata odebra艂 przyzwoite og贸lne wykszta艂cenie.
Odpowiedzi ponownie udzieli艂 mu jego ochroniarz:
- Niekt贸re statki zosta艂y trafione i zniszczone, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Wi膮zki laserowe sta艂y si臋 widoczne w rozprzestrzeniaj膮cych si臋 b艂yskawicznie chmurach od艂amk贸w, zamarzaj膮cego tlenu i innych drobin.
Zapad艂a cisza.
- M贸j ojciec widzia艂 co艣 takiego na Hyperionie - wyszepta艂a Rachela, obejmuj膮c si臋 za ramiona, jakby nagle zrobi艂o si臋 jej zimno.
Z niedowierzaniem spojrza艂em na m艂od膮 kobiet臋. Nie, nie przegapi艂em wzmianki Enei o ojcu Racheli, Solu... Zna艂em za艣 „Pie艣ni” na tyle, 偶eby wiedzie膰, 偶e musi by膰 c贸rk膮 jednego z legendarnych pielgrzym贸w, Sol膮 Weintrauba... Chyba po prostu do ko艅ca w to nie wierzy艂em. Dziecko sta艂o si臋 p贸藕niej na wp贸艂 mityczn膮 kobiet膮 imieniem Moneta, kt贸ra, wed艂ug „Pie艣ni”, przenios艂a si臋 wstecz w czasie wraz z Chy偶warem. Jakim cudem wobec tego znalaz艂a si臋 tu z nami?
Enea po艂o偶y艂a jej d艂o艅 na ramieniu.
- Moja matka r贸wnie偶 - rzek艂a cicho. - Wtedy jednak wszyscy my艣leli, 偶e to wojska Hegemonii walcz膮 z Intruzami.
- A kto walczy teraz? - zapyta艂 dalajlama. - Intruzi z Paxem? I dlaczego okr臋ty Paxu bez zaproszenia przyby艂y do naszego uk艂adu?
W g贸rze rozb艂ys艂o kilka bia艂ych, pulsuj膮cych ku艂, kt贸re przez chwil臋 ros艂y, p贸藕niej za艣 zblak艂y i zgas艂y. Zamrugali艣my, 偶eby pozby膰 si臋 powidok贸w spod powiek.
- S膮dz臋, 偶e okr臋ty te przyby艂y razem z „Jibrilem”, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - stwierdzi艂a Enea. - Nie wydaje mi si臋 jednak, by ostrzeliwa艂y Intruz贸w.
- A kogo?
Enea podnios艂a wzrok.
- Jednego ze swoich.
Nagle nast膮pi艂o kilka wybuch贸w zupe艂nie innych od tego, co dotychczas obserwowali艣my... Mia艂y miejsce bli偶ej nas, by艂y ja艣niejsze, a wkr贸tce po nich trzy meteory przeci臋艂y ciemne sklepienie niebieskie. Pierwsza spadaj膮ca gwiazda eksplodowa艂a niemal natychmiast w g贸rnych warstwach atmosfery i rozprysn臋艂a si臋 na setki drobnych okruch贸w, kt贸re szybko pogas艂y. Druga pomkn臋艂a daleko na zach贸d, rozpali艂a si臋 od czerwieni do o艣lepiaj膮cej bieli, a偶 jakie艣 dwadzie艣cia stopni nad zachmurzonym horyzontem r贸wnie偶 rozpad艂a si臋 na kawa艂ki. Trzeci meteor 艣mign膮艂 z punktu niemal dok艂adnie nad naszymi g艂owami na wsch贸d, ze 艣wistem, kt贸ry najpierw przypomina艂 gwizd imbryka na herbat臋, p贸藕niej przeszed艂 w przera藕liwy wizg, a jeszcze p贸藕niej w og艂uszaj膮cy ryk. Szybko jednak ucich艂, a po chwili 艣wiec膮cy pocisk rozpad艂 si臋 na trzy lub cztery du偶e, p艂on膮ce od艂amki. Tylko jeden z nich nie spali艂 si臋 w atmosferze; co wi臋cej, mia艂em wra偶enie, 偶e tu偶 przed tym, jak znikn膮艂 nam z oczu, zachybota艂 si臋 w locie i zwolni艂, poprzedzany 偶贸艂tymi smugami ognia.
Czekali艣my jeszcze p贸艂 godziny na platformie, ale poza kilkudziesi臋cioma smugami ognia z silnik贸w j膮drowych - pochodz膮cymi, jak wiedzia艂em, z okr臋t贸w opuszczaj膮cych okolic臋 Tien Szanu - nie zobaczyli艣my ju偶 nic wi臋cej. Wreszcie powr贸ci艂y gwiazdy, jasne jak zwykle, i wszyscy udali si臋 na spoczynek: dalajlama do pokoj贸w dla mnich贸w, inni do swoich pag贸d mieszkalnych na ni偶szych poziomach.
Enea poprosi艂a Rachel臋, Theo, A. Bettika, Lhomo Dondruba i mnie, 偶eby艣my przez chwil臋 z ni膮 zostali.
- To by艂 znak, na kt贸ry czeka艂am - powiedzia艂a cicho, gdy wszyscy pozostali opu艣cili taras. - Jutro wyruszamy.
- Wyruszamy? - zdziwi艂em si臋.. - Dok膮d? I po co?
Enea musn臋艂a moj膮 r臋k臋, co zinterpretowa艂em jako „Wyja艣ni臋 ci to p贸藕niej”. Zamkn膮艂em si臋 wi臋c i s艂ucha艂em co powiedz膮 inni.
- Skrzyd艂a s膮 gotowe, Nauczycielko - zakomunikowa艂 Lhomo.
- Pozwoli艂em sobie podczas waszej nieobecno艣ci sprawdzi膰 pr贸偶niosk贸ry i dwudechy w pokoju M. Endymiona - oznajmi艂 A. Bettik. - Dzia艂aj膮 bez zarzutu.
- Jutro sko艅czymy prac臋 i urz膮dzimy przyj臋cie - rzek艂a Theo.
- Szkoda, 偶e nie b臋dzie mnie z wami - zauwa偶y艂a Rachela.
- Gdzie? - mimo najszczerszych ch臋ci nie wytrzyma艂em i wtr膮ci艂em si臋 zamiast s艂ucha膰.
- Jeste艣 zaproszona - zauwa偶y艂a Enea, zn贸w dotykaj膮c mojej d艂oni, co jednak wcale nie odpowiada艂o na moje pytanie. - Podobnie jak A. Bettik i Lhomo... je偶eli nadal chcecie zaryzykowa膰.
Lhomo Dondrub u艣miechn膮艂 si臋 po swojemu, od ucha do ucha, a android skin膮艂 g艂ow膮. Zacz膮艂em dochodzi膰 do wniosku, 偶e jestem jedyn膮 osob膮 w ca艂ej 艣wi膮tyni, kt贸ra nie ma poj臋cia co jest grane.
- Dobranoc wszystkim - powiedzia艂a Enea. - Wyruszamy o 艣wicie. Nie musicie nas odprowadza膰.
- Do diab艂a z tym wszystkim - rzuci艂a Rachela. Theo pokiwa艂a g艂ow膮 na znak zgody. - i tak przyjdziemy was po偶egna膰.
Enea skin臋艂a g艂ow膮 i uj臋艂a j膮 za ramiona, po czym wszyscy si臋 rozeszli - jedni po drabinach, inni korzystaj膮c z lin zjazdowych. Zostali艣my we dwoje na g贸rnej platformie.
Po bitwie niebo zdawa艂o si臋 ciemniejsze ni偶 zwykle. Chmury wznios艂y si臋 powy偶ej grani i zaczyna艂y zmazywa膰 gwiazdy, niczym mokra szmata, kt贸r膮 przeci膮gni臋to po tablicy. Enea otworzy艂a drzwi do sypialni, wesz艂a, zapali艂a latarni臋 i podesz艂a do progu.
- Wchodzisz, Raul?
Porozmawiali艣my. Ale nie od razu.
Kochanie si臋 wygl膮da absurdalnie, kiedy pr贸buje sieje opisa膰; nawet sam moment, w kt贸rym si臋 kochali艣my, sprawia wra偶enie nonsensownego - niebo dos艂ownie wali艂o si臋 nam na g艂owy, a moja kobieta dopiero co odprawi艂a ceremoni臋 zbli偶on膮 do Ostatniej Wieczerzy - ale kiedy kochamy si臋 z w艂a艣ciw膮, wymarzon膮 osob膮, sam akt nigdy nie jest absurdalny. A tak w艂a艣nie by艂o. Je偶eli nawet wcze艣niej nie by艂em tego pewien, tamtej nocy zrozumia艂em to bezspornie, ca艂kowicie i bez zastrze偶e艅.
Mniej wi臋cej dwie godziny p贸藕niej Enea narzuci艂a na siebie kimono, ja za艣 jukat臋 i zszed艂szy z maty podeszli艣my do odsuni臋tej tylnej 艣ciany pokoju. Zaparzy艂a herbat臋 i z paruj膮cymi kubkami w d艂oniach usiedli艣my naprzeciw siebie, oparci o przeciwleg艂e ramy shoji, stykaj膮c si臋 stopami. Po mojej prawej, a jej lewej r臋ce otwiera艂a si臋 kilkukilometrowa przepa艣膰. Ch艂odne powietrze pachnia艂o deszczem, ale burza przesz艂a bokiem, na pomoc od nas. Wierzcho艂ek Heng Szanu spowija艂y chmury, za to wszystkie ni偶sze od niego granie p艂awi艂y si臋 w nieustannie zmiennych b艂yskach piorun贸w.
- Czy Rachela to naprawd臋 ta Rachela z „Pie艣ni”? - zapyta艂em. Nie takie pytanie najbardziej chcia艂em zada膰, ale ba艂em si臋 spyta膰 o to, co mnie nurtowa艂o.
- Tak, to c贸rka Sol膮 Weintrauba, kobieta, kt贸ra w wieku dwudziestu siedmiu lat nabawi艂a si臋 na Hyperionie choroby Merlina i m艂odnia艂a z ka偶dym dniem, a偶 sta艂a si臋 dzieckiem. Sol zabra艂 j膮 ze sob膮 na pielgrzymk臋.
- Znamy j膮 r贸wnie偶 jako Monet臋 - zauwa偶y艂em. - I Mnemozyn臋...
- „Przestroga” - mrukn臋艂a Enea. - I „pami臋膰”. Doskona艂e imiona, je艣li wzi膮膰 pod uwag臋 czas, w jakim si臋 pojawi艂a.
- To by艂o dwie艣cie osiemdziesi膮t lat temu! - zdziwi艂em si臋. - W dodatku ca艂e lata 艣wietlne st膮d, na Hyperionie. Jak tu trafi艂a?
Enea si臋 u艣miechn臋艂a. Para z herbaty osiada艂a jej na zmierzwionych w艂osach.
- Ja te偶 urodzi艂am si臋 ponad dwie艣cie osiemdziesi膮t lat temu. W dodatku ca艂e lata 艣wietlne st膮d... na Hyperionie.
- Czy to znaczy, 偶e dosta艂a si臋 tu tak samo, jak ty? Przez Grobowce Czasu?
- I tak, i nie - rzek艂a Enea i podnios艂a d艂o艅, 偶eby mnie uciszy膰, bo ju偶 zamierza艂em zaprotestowa膰. - Wiem, 偶e nie chodzi ci o zagadki, Raul, 偶e nie chcesz s艂ucha膰 por贸wna艅 i masz do艣膰 unik贸w. Rozumiem. Nadszed艂 czas, 偶eby szczerze porozmawia膰. S臋k w tym, 偶e Grobowce Czasu to tylko cz臋艣膰 jej podr贸偶y.
Nic nie powiedzia艂em.
- Pami臋tasz „Pie艣ni”, prawda? - zagadn臋艂a.
- Pami臋tam, 偶e pielgrzym imieniem Sol zabra艂 c贸rk臋... po tym, jak cybryd Keatsa wyratowa艂 j膮 z 艂ap Chy偶wara i zacz臋艂a si臋 normalnie starze膰... Wzi膮艂 j膮 do Sfinksa, kt贸ry przeni贸s艂 ich w przysz艂o艣膰.. . - urwa艂em. - T臋 przysz艂o艣膰?
- Nie - przyzna艂a. - Noworodek ponownie sta艂 si臋 dzieckiem, a p贸藕niej m艂od膮 kobiet膮, w p贸藕niejszej przysz艂o艣ci. Ojciec Racheli wychowa艂 j膮 powt贸rnie. Ich historia jest wspania艂a, Raul... Wprost pe艂na cud贸w.
Potar艂em czo艂o. B贸l g艂owy ust膮pi艂, ale zaczyna艂 grozi膰, 偶e wr贸ci.
- Czyli dotar艂a tutaj wszed艂szy drugi raz do Grobowc贸w? Przenios艂a si臋 w nich wstecz w czasie, tak?
- Po cz臋艣ci tak - zgodzi艂a si臋 Enea. - Ale Rachela potrafi te偶 sama przemieszcza膰 si臋 w czasie.
Wytrzeszczy艂em oczy; to brzmia艂o jak majaczenia ob艂膮kanej.
Enea u艣miechn臋艂a si臋 ponownie, jakby czyta艂a mi w my艣lach; zreszt膮 mo偶e wystarczy艂a jej moja mina.
- Wiem, 偶e to wariactwo, Raul. Czeka nas jeszcze wiele niezwyk艂ych wydarze艅.
- To ma艂o powiedziane - stwierdzi艂em. Przez g艂ow臋 przemkn膮艂 mi kolejny element logicznej uk艂adanki. - Theo Bernard!
- Tak?
- Przecie偶 w pie艣niach te偶 wyst臋puje jaki艣 Theo, m臋偶czyzna... - Ustnie przekazywane wersje poematu troch臋 si臋 mi臋dzy sob膮 r贸偶ni艂y, a w najbardziej rozpowszechnionych, najkr贸tszych, wiele szczeg贸艂贸w gin臋艂o. Starowina zmusi艂a mnie, 偶ebym nauczy艂 si臋 prawie ca艂ej pe艂nej wersji, ale niekt贸re fragmenty zawsze mnie nudzi艂y.
- Theo Lane - rzek艂a Enea. - By艂y asystent konsula na Hyperionie, p贸藕niejszy gubernator planety z ramienia Hegemonii. Spotka艂am go kiedy艣, b臋d膮c jeszcze dzieckiem. Przyzwoity cz艂owiek, spokojny... Nosi艂 takie staromodne okulary...
- Ten sam Theo? - przerwa艂em jej, usilnie staraj膮c si臋 co艣 z tego zrozumie膰. Zmiana p艂ci?
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Blisko, ale cygara nie b臋dzie, jak powiedzia艂by Freud.
- Kto?
- Theo Bernard jest praprapra i tak dalej wnuczk膮 Theo Lane'a. Jej dzieje to te偶 kawa艂 niez艂ej przygody. Urodzi艂a si臋 jednak w naszych czasach... Uciek艂a z kolonii Paxu na Maui-
Przymierzu i przy艂膮czy艂a si臋 do powsta艅c贸w... Cho膰 trzeba przyzna膰, 偶e post膮pi艂a tak ze wzgl臋du na to, co powiedzia艂am pierwszemu Theo przed niemal trzystu laty. Moje s艂owa przekazywano z pokolenia na pokolenie. Wiedzia艂a, 偶e b臋d臋 na Maui-Przymierzu, kiedy...
- Sk膮d?
- Bo to w艂a艣nie powiedzia艂am Theo Lane'owi: kiedy tam trafi臋. Informacja o tym przetrwa艂a w rodzie... Troch臋 tak, jak „Pie艣ni” utrwali艂y dzieje ostatniej pielgrzymki do Chy偶wara.
- Wobec tego widzisz przysz艂o艣膰 - stwierdzi艂em.
- Przysz艂o艣ci - poprawi艂a mnie Enea. - Ju偶 ci to m贸wi艂am. S艂ysza艂e艣, co powiedzia艂am wieczorem.
- 呕e widzia艂a艣 w艂asn膮 艣mier膰?
- W艂a艣nie.
- Powiesz mi?
- Nie teraz, Raul, prosz臋 ci臋. W swoim czasie.
- Skoro jednak istnieje wi臋cej ni偶 jedna przysz艂o艣膰 - powiedzia艂em, a w moim g艂osie zabrzmia艂 narastaj膮cy b贸l - dlaczego widzisz tylko jeden wariant w艂asnej 艣mierci? A skoro go widzisz, dlaczego nie mia艂aby艣 go unikn膮膰?
- Mog艂abym to zrobi膰, ale nie by艂by to w艂a艣ciwy wyb贸r.
- Jak 偶ycie mo偶e by膰 z艂ym wyborem w por贸wnaniu ze 艣mierci膮?! - Zda艂em sobie spraw臋, 偶e krzycz臋. Zacisn膮艂em pi臋艣ci. Uj臋艂a je w d艂onie i oplot艂a palcami.
- O to w艂a艣nie chodzi - rzek艂a tak cicho, 偶e musia艂em si臋 nad ni膮 pochyli膰, 偶eby us艂ysze膰 jej s艂owa. Pioruny rozja艣nia艂y zbocza Heng Szanu. - 艢mier膰 nigdy nie b臋dzie lepsza od 偶ycia. Czasem jest po prostu konieczna.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮. Musia艂em wygl膮da膰 na rozdra偶nionego, ale nie przejmowa艂em si臋 tym.
- Powiesz mi, kiedy umr臋?
Podnios艂a wzrok; jej oczy kry艂y bezkresne g艂臋bie.
- Nie wiem - odpar艂a.
Zdziwi艂em si臋 i zarazem poczu艂em ura偶ony. Nie chcia艂o jej si臋 nawet zajrze膰 w moj膮 przysz艂o艣膰? Nie interesuje jej, co si臋 ze mn膮 stanie?
- Oczywi艣cie, 偶e interesuje - wyszepta艂a. - Po prostu postanowi艂am nie 艣ledzi膰 przebiegu tych akurat fal prawdopodobie艅stwa. Ogl膮danie w艂asnej 艣mierci jest dla mnie... trudne; ujrzenie twojej by艂oby... - Zorientowa艂em si臋, 偶e p艂acze. Przesun膮艂em si臋 na macie i obj膮艂em Ene臋. Wtuli艂a si臋 w moj膮 pier艣.
- Przepraszam, male艅ka - wyszepta艂em w jej w艂osy, chocia偶 nie do ko艅ca wiedzia艂em, za co chc臋 j膮 przeprosi膰. Dziwnie mi by艂o, kiedy w jednej chwili czu艂em si臋 tak szcz臋艣liwy i zagubiony. Chcia艂o mi si臋 wy膰 na my艣l o tym, 偶e m贸g艂bym j膮 straci膰; mia艂em ochot臋 obrzuci膰 kamieniami przeciwleg艂y stok g贸ry. Z pomocy dobieg艂 nas odg艂os grzmotu, jak gdyby wt贸ruj膮c moim my艣lom.
Sca艂owa艂em jej 艂zy z twarzy, a potem poca艂owa艂em w usta. S贸l 艂ez zmiesza艂a si臋 z ciep艂em jej oddechu. Potem zn贸w si臋 kochali艣my - r贸wnie powoli, czule i spokojnie, jak poprzednio pospiesznie i zapalczywie.
Kiedy po艂o偶yli艣my si臋 obok siebie w ch艂odnych podmuchach wiatru, po艂o偶y艂a mi d艂o艅 na piersi i powiedzia艂a:
- Chcia艂e艣 mnie o co艣 zapyta膰. Odpowiem ci. O co chodzi?
Przypomnia艂em sobie pytania, jakie przelatywa艂y mi przez g艂ow臋 podczas prowadzonej przez ni膮 dyskusji i wszystkie spotkania, w kt贸rych nie uczestniczy艂em, a kt贸re musia艂em nadrobi膰, 偶eby zrozumie膰 dlaczego wieczorna komunia by艂a niezb臋dna: O co tak naprawd臋 chodzi z tym krzy偶okszta艂tem? Co Pax knuje na planetach, z kt贸rych znikn臋li wszyscy mieszka艅cy? Co Centrum b臋dzie z tego mia艂o? Czym, do ci臋偶kiej cholery, jest Chy偶war... Potworem? Czy stra偶nikiem? Sk膮d pochodzi? Co si臋 z nami stanie? Co takiego widzi w naszej przysz艂o艣ci, o czym powinienem wiedzie膰, 偶eby艣my mieli szans臋 prze偶y膰? 呕eby pozwoli膰 jej unikn膮膰 losu, kt贸ry pozna艂a, zanim jeszcze si臋 urodzi艂a? Jaki sekret kryje Pustka, Kt贸ra 艁膮czy i dlaczego po艂膮czenie z ni膮 jest takie wa偶ne? Jak wydostaniemy si臋 z Tien Szanu, je偶eli Pax rzeczywi艣cie zatopi艂 jedyny transmiter w lawie, a od statku konsula dziel膮 nas dziesi膮tki okr臋t贸w bojowych? Kim s膮 ci „obserwatorzy”, o kt贸rych m贸wi艂a, 偶e od wiek贸w szpieguj膮 ludzko艣膰? Co to za szopka z poznawaniem j臋zyka umar艂ych i tak dalej? Dlaczego Nemes i jej potworne rodze艅stwo jeszcze nas nie zabili?
- By艂a艣 z kim艣 innym? - zapyta艂em. - Kocha艂a艣 si臋 z kim艣 przede mn膮?
Ob艂臋d. To nie moja sprawa. Enea mia艂a prawie dwadzie艣cia dwa lata standardowe. Przecie偶 sypia艂em ju偶 z kobietami - nie pami臋ta艂em ich nazwisk, ale i w Stra偶y Planetarnej, i w kasynie... Co mnie wi臋c obchodzi czy... Jaka to r贸偶nica, je艣li... Musia艂em wiedzie膰.
Zawaha艂a si臋, ale tylko przez u艂amek sekundy.
- Nasz pierwszy raz dla mnie nie by艂... pierwszym.
Pokiwa艂em g艂ow膮, czuj膮c si臋 jak 艣winia, 偶e o艣mieli艂em si臋 zapyta膰. Czu艂em ucisk w piersi, jakbym zacz膮艂 chorowa膰 na angin臋 us艂yszawszy o jej istnieniu.
- Kocha艂a艣... go? - Nie potrafi艂em si臋 powstrzyma膰. A sk膮d wiem, 偶e to on? Theo... Rachela... Otacza si臋 kobietami. Takie my艣li napawa艂y mnie odraz膮 do siebie samego.
- Kocham ci臋, Raul.
Powiedzia艂a mi to dopiero drugi raz - poprzednio us艂ysza艂em te s艂owa pi臋膰 i p贸艂 roku wcze艣niej, gdy 偶egnali艣my si臋 na Starej Ziemi. Powinny by膰 jak mi贸d na moje serce, ale czu艂em tylko b贸l. Co艣 istotnego wci膮偶 mi si臋 wymyka艂o.
- Ale by艂 jaki艣 m臋偶czyzna - powiedzia艂em z wysi艂kiem, jakbym musia艂 wypluwa膰 kamyki z ust. - I kocha艂a艣 go... - Tylko jeden? A mo偶e wi臋cej? Chcia艂em krzykn膮膰 na w艂asny umys艂, 偶eby si臋 zamkn膮艂 i przesta艂 podsuwa膰 mi takie pomys艂y.
Enea po艂o偶y艂a mi palec na ustach.
- Pami臋taj, 偶e ci臋 kocham. Nie zapominaj o tym, kiedy ci to opowiadam. Wszystko jest takie... skomplikowane. Przez to, kim jestem i co musz臋 zrobi膰. Ale kocham ci臋... Pokocha艂am ci臋, odk膮d pierwszy raz ujrza艂am ci臋 w snach o przysz艂o艣ci; kocha艂am ju偶 wtedy, gdy spotkali艣my si臋 w burzy piaskowej na Hyperionie, w ca艂ym tym zamieszaniu, spowodowanym przez Chy偶wara, pod ostrza艂em. Pami臋tasz, jak oplot艂am ci臋 ramionami, kiedy pr贸bowali艣my uciec na macie? Kocha艂am ci臋...
Milcza艂em. Palec Enei przesun膮艂 si臋 z moich ust na policzek. Westchn臋艂a, jakby na jej barkach spoczywa艂 ci臋偶ar ca艂ego wszech艣wiata.
- No dobrze - powiedzia艂a. - By艂 kto艣 taki. Kocha艂am si臋 z nim. My...
- Czy to co艣 powa偶nego? - nie wytrzyma艂em. W艂asny g艂os brzmia艂 dla mnie dziwnie, jak mechaniczny g艂os statku.
- Pobrali艣my si臋.
Dawno temu, na hyperio艅skiej rzece Kans, wda艂em si臋 w b贸jk臋 ze starszym marynarzem z barki, kt贸ry wa偶y艂 chyba z p贸艂tora ra偶膮 wi臋cej ode mnie i mia艂 o wiele wi臋ksze do艣wiadczenie w mordobiciu. Zaskoczy艂 mnie jednym jedynym hakiem w podbr贸dek; zrobi艂o mi si臋 ciemno przed oczami, kolana ugi臋艂y si臋 pode mn膮, przelecia艂em przez reling i wpad艂em do wody. Facet nic do mnie nie mia艂 i pierwszy skoczy艂 mi na ratunek, wi臋c po minucie czy dw贸ch odzyska艂em przytomno艣膰, ale min臋艂o 艂adnych par臋 godzin, zanim przesta艂o mi dzwoni膰 pod czaszk膮 i wr贸ci艂a mi ostro艣膰 widzenia.
Teraz by艂o jeszcze gorzej: mog艂em tylko le偶e膰 i patrze膰 na ni膮, na moj膮 umi艂owan膮 Ene臋. Dotyk jej palc贸w wyda艂 mi si臋 nagle zimny i obcy jak dotyk nie znanej mi osoby. Zabra艂a r臋k臋. Jeszcze nie sko艅czy艂a.
- Dwadzie艣cia trzy miesi膮ce, jeden tydzie艅 i sze艣膰 godzin, kt贸rych brakowa艂o w twoich rachunkach - powiedzia艂a.
- Z nim? - nie pami臋ta艂em, 偶ebym formowa艂 te s艂owa, ale us艂ysza艂em, jak je wypowiadam.
- Tak.
- Po 艣lubie... - zacz膮艂em, ale s艂owa utkn臋艂y mi w gardle.
Enea u艣miechn臋艂a si臋, ale by艂 to chyba najsmutniejszy u艣miech, jaki zdarzy艂o mi si臋 w 偶yciu ogl膮da膰.
- 艢lubu udzieli艂 nam ksi膮dz. Ma艂偶e艅stwo b臋dzie legalne w 艣wietle prawa Paxu i Ko艣cio艂a.
- B臋dzie?
- Jest.
- Nadal jeste艣 m臋偶atk膮? - Mia艂em ochot臋 wsta膰 i zwymiotowa膰 z platformy w d贸艂, ale nie mog艂em ruszy膰 si臋 z miejsca.
Zmiesza艂a si臋, jakby nie wiedzia艂a, co odpowiedzie膰.
- Tak... - zacz臋艂a, a w jej oczach b艂ysn臋艂y 艂zy. - To znaczy nie... Teraz nie... Ty... Cholera, gdybym mog艂a...
- Ale on 偶yje? - wtr膮ci艂em bezbarwnym, godnym 艣ledczego Inkwizycji g艂osem.
- Tak. - Przytkn臋艂a d艂o艅 do swojego policzka. Palce jej dr偶a艂y.
- Kochasz go, male艅ka?
- Kocham ciebie, Raul.
Odsun膮艂em si臋 odrobin臋. Nie 艣wiadomie, nie z rozmys艂em, ale nie potrafi艂em dotyka膰 jej podczas tej rozmowy.
- To nie wszystko...powiedzia艂a.
Nie odezwa艂em si臋.
- Mieli艣my... B臋d臋... Mia艂am dziecko. - Spojrza艂a na mnie b艂agalnie, jakby si艂膮 wzroku chcia艂a zmusi膰 mnie do zrozumienia wszystkiego. Nie podzia艂a艂o.
- Dziecko - powt贸rzy艂em bezmy艣lnie. Moja przyjaci贸艂ka... dziewczynka, kobieta i kochanka... Moja ukochana mia艂a dziecko. - Ile ma lat? - Banalno艣膰 tego pytania og艂uszy艂a mnie jak blisko grom.
Zn贸w si臋 zmiesza艂a, jakby niepewna biegu wydarze艅.
- Dziecko... Nigdzie go nie widz臋.
- Male艅ka - szepn膮艂em. Zapomnia艂em o wszystkim; pozosta艂 tylko jej b贸l. Przytuli艂em j膮, kiedy zn贸w zacz臋艂a p艂aka膰. - Przepraszam, male艅ka. Tak mi przykro... - Pog艂aska艂em j膮 po w艂osach.
Cofn臋艂a si臋 i otar艂a 艂zy.
- Raul, ty nic nie rozumiesz. Wszystko jest w porz膮dku... Nic nie... Tutaj wszystko...
Odsun膮艂em si臋 i spojrza艂em na ni膮, nie potrafi艂a opanowa膰 szlochu.
- Rozumiem - sk艂ama艂em.
- Raul... - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w poszukiwaniu mojej.
Pog艂aska艂em japo d艂oni, ale wygrzeba艂em si臋 z po艣cieli, ubra艂em i zabra艂em spod drzwi uprz膮偶 i plecak.
- Raul...
- Wr贸c臋 przed 艣witem - powiedzia艂em, nie patrz膮c na ni膮. - Id臋 si臋 przej艣膰.
- Pozw贸l mi te偶 p贸j艣膰 - poprosi艂a i wsta艂a, owini臋ta prze艣cierad艂em. Za jej plecami szala艂y b艂yskawice; zbli偶a艂a si臋 nast臋pna burza.
- Wr贸c臋 przed 艣witem - powt贸rzy艂em i wyszed艂em, zanim zd膮偶y艂a si臋 ubra膰.
Pada艂 zimny, marzn膮cy deszcz. Platformy szybko pokry艂y si臋 cienk膮, 艣lisk膮 warstewk膮 lodu. P臋dzi艂em po drabinach i przebiega艂em rozedrgane schody, a rzadkie pioruny o艣wietla艂y mi drog臋. Zwolni艂em dopiero znalaz艂szy si臋 kilkaset metr贸w ni偶ej, na wschodniej p贸艂ce, niedaleko rozpadliny, w kt贸rej wyl膮dowa艂em statkiem. Nie chcia艂em tam i艣膰.
P贸艂 kilometra od 艣wi膮tyni ze 艣ciany urwiska zwiesza艂y si臋 liny, po kt贸rych mo偶na by艂o si臋 wspi膮膰 na gra艅. Deszcz ze 艣niegiem nie ust臋powa艂, tote偶 liny pokry艂 dodatkowy, lodowy oplot. Wpi膮艂em si臋 karabinkiem w jedn膮 z nich i wyj膮艂em z plecaka w艂aziki. Nie bawi艂em si臋 w sprawdzanie zabezpiecze艅, tylko od razu zacz膮艂em wspinaczk臋.
Zerwa艂 si臋 wiatr. Szarpa艂 moj膮 kurtk膮 i pr贸bowa艂 oderwa膰 mnie od 艣ciany; deszcz ze 艣niegiem zalewa艂 mi oczy i bole艣nie ci膮艂 po go艂ych r臋kach, nie zwraca艂em jednak na to uwagi, tylko posuwa艂em si臋 z mozo艂em do g贸ry. Czasem zje偶d偶a艂em po trzy, cztery metry, kiedy jumar ze艣lizn膮艂 si臋 z liny, ale zaraz odzyskiwa艂em rytm. Dziesi臋膰 metr贸w poni偶ej ostrej jak brzytwa grani wynurzy艂em si臋 z chmur niczym nurek z wody. Nade mn膮 p艂on臋艂y lodowate gwiazdy, a dooko艂a jak przyp艂yw pi臋trzy艂a si臋 bia艂a masa chmur, pe艂zn膮ca w g贸r臋 p贸艂nocnego zbocza.
Przesun膮艂em w艂aziki wy偶ej, potem jeszcze troch臋, a偶 wreszcie znalaz艂em si臋 na wzgl臋dnie p艂askim kawa艂ku gruntu, na kt贸rym umocowano liny. Dopiero w tym momencie zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e nie wpi膮艂em si臋 w lin臋 asekuracyjn膮.
- Sram na to! - powiedzia艂em na g艂os i ruszy艂em na p贸艂nocny wsch贸d. Gra艅 mia艂a w tym miejscu jakie艣 pi臋tna艣cie centymetr贸w szeroko艣ci. Na p贸艂noc ode mnie zaczyna艂a si臋 burza, a od po艂udnia urwisko gin臋艂o w mroku kilka kilometr贸w ni偶ej. Zalega艂y tu p艂aty lodu. Zacz膮艂 pada膰 艣nieg. Przyspieszy艂em i zacz膮艂em biec, przeskakuj膮c zdradliwe kawa艂ki lodu i szczeliny. Nic mnie w tamtej chwili nie obchodzi艂o.
Kiedy tak u偶ala艂em si臋 nad sob膮, w kosmosie dzia艂o si臋 wiele ciekawych rzeczy. Z dzieci艅stwa na Hyperionie pami臋tam, 偶e wie艣ci sp艂ywa艂y wolno z panosz膮cego si臋 mi臋dzy gwiazdami Paxu do naszych woz贸w na mokrad艂ach: nowina o ka偶dym wa偶nym zdarzeniu, kt贸re mia艂o miejsce na Pacem, Renesansie czy gdziekolwiek indziej, musia艂a, rzecz jasna, dotrze膰 do nas z licz膮cym tygodnie czy miesi膮ce op贸藕nieniem, spowodowanym d艂ugiem czasowym statku z silnikami Hawkinga. Do tego nale偶a艂o doliczy膰 kilka tygodni na rozpowszechnienie informacji z Port Romance na prowincj臋. Przyzwyczai艂em si臋 wi臋c nie przyk艂ada膰 szczeg贸lnej wagi do wydarze艅 zachodz膮cych na innych planetach. P贸藕niej, kiedy zatrudnia艂em si臋 jako przewodnik dla my艣liwych, op贸藕nienie w otrzymywaniu informacji zmala艂o, ale nadal by艂y to wiadomo艣ci stare i dla mnie bez znaczenia. Pax mnie nie interesowa艂, chocia偶 z pewno艣ci膮 marzy艂em o podr贸偶ach mi臋dzygwiezdnych. Potem na blisko dziesi臋膰 lat straci艂em kontakt z wszech艣wiatem - najpierw sp臋dzi艂em cztery lata na Starej Ziemi, a potem z艂apa艂em pi臋cioletni d艂ug czasowy na statku konsula. Nie rozmy艣la艂em wi臋c o wydarzeniach zachodz膮cych z dala ode mnie dop贸ki nie dotyczy艂y mnie bezpo艣rednio - czyli na przyk艂ad dop贸ki Pax nie pr贸bowa艂 nas z艂apa膰.
Wkr贸tce mia艂o si臋 to zmieni膰, ale owej nocy, kiedy bieg艂em we mgle i lodowatej m偶awce po w膮skiej grani na Tien Szanie, w kosmosie i tak wiele si臋 dzia艂o.
Na pi臋knym Maui-Przymierzu - a mo偶na powiedzie膰, 偶e tam w艂a艣nie, od spotkania Siri i Merina przed czterystu laty, rozpocz膮艂 si臋 d艂ugi ci膮g wydarze艅, kt贸ry doprowadzi艂 mnie z Ene膮 na Tien Szan - trwa艂o powstanie. Rebelianci z p艂ywaj膮cych wysp dawno ju偶 stali si臋 wyznawcami filozofii Enei, wypili jej krew w winie podczas komunii i na wieki odrzucili Pax i jego krzy偶okszta艂ty. Teraz za艣 prowadzili wojn臋 podjazdow膮, ograniczaj膮c si臋 g艂贸wnie do akt贸w sabota偶u i oporu, by nie krzywdzi膰 okupuj膮cych planet臋 偶o艂nierzy. Maui-
Przymierze, jako planeta typowo wakacyjna, zajmowa艂o szczeg贸ln膮 pozycj臋 w kosmosie Paxu: co roku setki tysi臋cy zamo偶nych, ponownie narodzonych chrze艣cijan przybywa艂y tam na statkach z nap臋dem Hawkinga, by pluska膰 si臋 w ciep艂ych morzach, podziwia膰 pi臋kne pla偶e Archipelagu R贸wnikowego i 艣ledzi膰 migracje wysp i delfin贸w. Dodatkowe korzy艣ci Pax czerpa艂 z setek platform wiertniczych, rozrzuconych po oceanach Maui z dala od centr贸w turystycznych, a teraz nara偶onych na ataki z 艂odzi podwodnych i wysp. Co dziwniejsze, coraz wi臋cej turyst贸w wyrzeka艂o si臋 krzy偶okszta艂tu i stawa艂o g艂osicielami nauk Enei. Odrzucali nie艣miertelno艣膰. Gubernator Maui-Przymierza, miejscowy arcybiskup i przys艂ani z Watykanu urz臋dnicy nie potrafili zrozumie膰, co si臋 dzieje.
Na skutej lodem Sol Draconi Septem, gdzie wi臋kszo艣膰 atmosfery przeobrazi艂a si臋 w olbrzymi lodowiec, nie by艂o turyst贸w, natomiast podj臋te na przestrzeni ostatnich dziesi臋ciu lat pr贸by kolonizacji planety zako艅czy艂y si臋 kompletnym fiaskiem. 艁agodni Chitchatukowie, z kt贸rymi zaprzyja藕nili艣my si臋 podczas pobytu na planecie, stali si臋 nieprzejednanymi wrogami Paxu. Wmarzni臋ty w zlodowacia艂膮 atmosfer臋 wie偶owiec, w kt贸rym ojciec Glaucus wita艂 podr贸偶nych, wci膮偶 p艂awi艂 si臋 w powodzi 艣wiate艂, mimo 偶e jego przeuroczy lokator zgin膮艂 z r臋ki Rhadamanth Nemes; Chitchatukowie pilnowali, 偶eby, jak w sanktuarium, zawsze p艂on膮艂 tam ogie艅. W sobie tylko znany spos贸b dowiedzieli si臋, kto zg艂adzi艂 nieszkodliwego 艣lepca i wymordowa艂 ca艂y szczep Cuchiata: Chiaku, Aichacuta, Cuchtu, Chithticia, Chatchi臋, Cuchiata - wszystkich, kt贸rych znali艣my z imienia. Chitchatukowie za ich 艣mier膰 obwiniali Pax, kt贸ry usi艂owa艂 skolonizowa膰 umiarkowan膮 stref臋 r贸wnikow膮 planety, gdzie atmosfera mia艂a posta膰 gazow膮 i tylko ziemia pozosta艂a wieczn膮 zmarzlin膮.
Chitchatukowie, kt贸rzy nie s艂yszeli o komunii Enei i nie zakosztowali wynikaj膮cej z niej empatii, spadli na podw艂adnych Paxu niczym biblijna plaga. Zaprawieni w tysi膮cletnich bojach z upiorami 艣nie偶nymi, kt贸re na przemian stawa艂y si臋 dla nich to zwierzyn膮, to zn贸w my艣liwymi, zap臋dzili je teraz tunelami w lodzie a偶 w okolice r贸wnika i poszczuli nimi kolonist贸w i misjonarzy. Bia艂e bestie zbiera艂y potworne 偶niwo. Wojsko, sprowadzone na planet臋 w celu zlikwidowania prymitywnych band tubylc贸w, wysy艂a艂o patrole, kt贸re nie wraca艂y do bazy.
Na zamienionym w jedno gigantyczne miasto Renesansie, nauki Enei o Pustce, Kt贸ra 艁膮czy, znalaz艂y miliony ch臋tnych s艂uchaczy. Ka偶dego dnia tysi膮ce chrze艣cijan Paxu przyjmowa艂o komuni臋; po dwudziestu czterech godzinach tracili krzy偶okszta艂ty, po艣wi臋caj膮c nie艣miertelno艣膰 w imi臋... no w艂a艣nie, czego? Pax i Watykan nie mog艂y tego zrozumie膰, a w owym momencie ja wcale nie by艂em od nich m膮drzejszy.
Pax zdawa艂 sobie jednak spraw臋, 偶e musi ograniczy膰 rozprzestrzenianie si臋 wirusa. Dzie艅 w dzie艅 i noc w noc 偶o艂nierze wybijali okna, wy艂amywali drzwi i sk艂adali niespodziewane wizyty mieszka艅com najbiedniejszych, przemys艂owych dzielnic Renesansu. Ludzie, kt贸rzy odrzucili krzy偶okszta艂t, nie stawiali zbyt silnego oporu: walczyli, jak umieli najlepiej, ale w 偶adnym razie nie chcieli zabija膰, 偶o艂nierze nie mieli natomiast nic przeciwko odstrzeleniu paru buntownik贸w, je偶eli w ten spos贸b mogli wykona膰 rozkazy. Tysi膮ce wiernych s艂owom Enei ludzi zgin臋艂y prawdziw膮 艣mierci膮 - niegdy艣 nie艣miertelni, tym razem nie mogli liczy膰 na zmartwychwstanie; dziesi臋ciokrotnie wi臋cej pojmano i odes艂ano do o艣rodk贸w odosobnienia, gdzie wprowadzono ich w sen kriogeniczny, 偶eby ich krew i filozofia nie zaka偶a艂y innych umys艂贸w. Na ka偶dego zabitego lub uwi臋zionego przypada艂o jednak kilkudziesi臋ciu, a potem nawet kilkuset, kt贸rzy zdo艂ali si臋 ukry膰, przekaza膰 nauki Enei i ofiarowa膰 komuni臋 z w艂asnej, przemienionej krwi. Olbrzymia machina przemys艂owa Renesansu na razie jeszcze sienie zatar艂a, ale w jej trybach co艣 zacz臋艂o zgrzyta膰 w spos贸b nie widziany od czas贸w, gdy Hegemonia uczyni艂a z planety przemys艂owe j膮dro Sieci.
Watykan s艂a艂 dodatkowe armie i debatowa艂 nad rozwi膮zaniem kryzysu.
Na Pierwszej Tau Ceti, dawnym politycznym centrum Sieci, kt贸re z czasem przerodzi艂o si臋 w g臋sto zaludniony i bardzo popularny o艣rodek wypoczynkowy, rebelia przybra艂a inny obr贸t. Przybysze spoza planety przynie艣li wprawdzie zaraz臋 Enei, od kt贸rej gin臋艂y krzy偶okszta艂ty, ale g艂贸wnym problemem w艂adz ko艣cielnych by艂a przebieg艂a arcybiskup Achilla Silvaski, kt贸ra przed z g贸r膮 dwustu laty przej臋艂a na Pierwszej Tau Ceti rol臋 gubernatora i od tego czasu sprawowa艂a autokratyczne rz膮dy. To ona uknu艂a intryg臋 maj膮c膮 na celu zak艂贸cenie procedury wyboru wiecznego papie偶a, p贸藕niej za艣 wprowadzi艂a na planecie w艂asn膮 wersj臋 prehegira艅skiej Reformacji: og艂osi艂a si臋 papie偶em Ko艣cio艂a katolickiego na Pierwszej Tau Ceti i poinformowa艂a o oderwaniu si臋 od „splugawionego” Ko艣cio艂a mi臋dzygwiezdnego. Poniewa偶 w swoim czasie zawar艂a przymierze z miejscowymi biskupami nadzoruj膮cymi maszyneri臋 i obrz臋dy wskrzeszeniowe, uzyska艂a pe艂n膮 kontrol臋 nad Sakramentem Zmartwychwstania oraz, co za tym idzie, ca艂ym lokalnym Ko艣cio艂em. Co wi臋cej, przekupi艂a wojskowe w艂adze Paxu darami w postaci ziemi, pieni臋dzy i w艂adzy i doprowadzi艂a do wydarzenia bez precedensu w historii Paxu - do przewrotu, w kt贸rym obalono wi臋kszo艣膰 wy偶szych stopniem oficer贸w i oddano ich stanowiska zwolennikom Nowego Ko艣cio艂a. Nie uda艂o si臋 wprawdzie przej膮膰 ani jednego okr臋tu klasy archanio艂, ale osiemna艣cie kr膮偶ownik贸w i czterdzie艣ci jeden liniowc贸w stan臋艂o w gotowo艣ci do obrony Nowego Ko艣cio艂a i jego papie偶ycy.
Dziesi膮tki tysi臋cy wiernych zaprotestowa艂y przeciw polityce arcybiskup Silvaski. Aresztowano ich, postraszono ekskomunik膮 - czyli natychmiastow膮 utrat膮 krzy偶okszta艂tu - i warunkowo zwolniono, cho膰 pozostali pod czujn膮 stra偶膮 Si艂 Bezpiecze艅stwa Nowego Ko艣cio艂a. Niekt贸re zakony, zw艂aszcza jezuici, nie zgodzi艂y si臋 z poczynaniami papie偶ycy; ich przedstawicieli potajemnie aresztowano, ob艂o偶ono ekskomunik膮 i stracono. Kilkuset zakonnikom uda艂o si臋 jednak uciec i stali si臋 zal膮偶kiem ruchu oporu wobec nowej w艂adzy - z pocz膮tku ich dzia艂ania mia艂y 艂agodny przebieg, z czasem jednak przybra艂y na gwa艂towno艣ci. Wielu jezuit贸w zajmowa艂o uprzednio stanowiska oficer贸w w si艂ach Paxu, tote偶 korzystaj膮c z nabytych w tamtym okresie umiej臋tno艣ci dawali si臋 nie藕le we znaki wojsku pani arcybiskup.
Papie偶 Urban XVI i jego doradcy z floty rozwa偶ali r贸偶ne mo偶liwo艣ci dzia艂ania. G艂贸wny impet mia偶d偶膮cej krucjaty przeciw Intruzom uleg艂 os艂abieniu wskutek nieustaj膮cych atak贸w kapitana de Soi. Do tego dosz艂a konieczno艣膰 rozproszenia floty po planetach, na kt贸rych nale偶a艂o st艂umi膰 powstania wywo艂ane zaraz膮 Enei, p贸藕niej trzeba by艂o uwzgl臋dni膰 wymagania logistyczne pu艂apki na Tien Szanie, a teraz rebeli臋 arcybiskup Silvaski. Pos艂uchawszy rady admira艂a Marusyna, 偶eby zlekcewa偶y膰 heretyczk臋 do czasu osi膮gni臋cia innych, politycznych i militarnych, cel贸w, papie偶 Urban XVI i watyka艅ski Sekretarz Stanu postanowili skierowa膰 do uk艂adu Tau Ceti dwadzie艣cia archanio艂贸w, trzydzie艣ci dwa podstarza艂e kr膮偶owniki, osiem transportowc贸w i setk臋 okr臋t贸w liniowych, mimo 偶e na przybycie jednostek z nap臋dem Hawkinga przyjdzie poczeka膰 kilka tygodni. Grupa uderzeniowa mia艂a si臋 nast臋pnie przegrupowa膰, przezwyci臋偶y膰 op贸r ze strony chroni膮cych Pierwsz膮 Tau Ceti okr臋t贸w, wej艣膰 na orbit臋 wok贸艂 planety, za偶膮da膰 natychmiastowej kapitulacji Silvaski i wszystkich jej poplecznik贸w, a w razie jej odmowy lub niemo偶no艣ci wykonania rozkaz贸w - ostrzela膰 glob na tyle skutecznie, by zniszczy膰 ca艂膮 infrastruktur臋 Nowego Ko艣cio艂a. P贸藕niej oddzia艂y marines mia艂y wyl膮dowa膰 na Pierwszej Tau Ceti, zaj膮膰 ocala艂e o艣rodki miejskie i przywr贸ci膰 rz膮dy Ko艣cio艂a 艢wi臋tego.
Na Marsie, w Uk艂adzie S艂onecznym Starej Ziemi, sytuacja pogarsza艂a si臋 z dnia na dzie艅. Lata bombardowa艅 z kosmosu i ci膮g艂ych desant贸w niewiele pomog艂y. Przed dwoma miesi膮cami standardowymi gubernator Clare Palo i arcybiskup Robeson ponie艣li prawdziw膮 艣mier膰, kiedy powsta艅cy przeprowadzili samob贸jczy atak nuklearny na znajduj膮cy si臋 na Fobosie pa艂ac rz膮dowy. Odpowied藕 Paxu by艂a natychmiastowa - i przera偶aj膮ca: wyrwane z pobliskiego pasa asteroidy spad艂y na powierzchni臋 planety, a okr臋ty przeprowadzi艂y dywanowe bombardowania 艂adunkami plazmowymi i nocny ostrza艂 laserowy; promienie lanc przebija艂y si臋 przez chmury py艂u, wzburzone spadaj膮cymi asteroidami. Bojowe paralizatory by艂yby o wiele bardziej skuteczne, ale Pax chcia艂, 偶eby Mars sta艂 si臋 przyk艂adem - i to efektownym.
Skutki ostrza艂u rozmin臋艂y si臋 jednak z zamierzeniami Paxu. Terraformowane 艣rodowisko marsja艅skie, po latach zaniedba艅 znajduj膮ce si臋 w stanie delikatnej r贸wnowagi, do reszty si臋 posypa艂o. Zdatna do oddychania atmosfera zachowa艂a si臋 tylko w Niecce Helle艅skiej i kilku podobnych obni偶eniach terenu, oceany wyparowa艂y, kiedy spad艂o ci艣nienie b膮d藕 te偶, bli偶ej biegun贸w, zamarz艂y, tworz膮c skorup臋 wiecznej zmarzliny. Resztki drzew i du偶ych krzew贸w wymar艂y; gdzieniegdzie w niemal zupe艂nej pr贸偶ni ocala艂y resztki 膰wiekojagodowych gaj贸w i pojedyncze kaktusy. Zapowiada艂o si臋 na to, 偶e burze piaskowe b臋d膮 szale膰 ca艂ymi latami i praktycznie uniemo偶liwi膮 patrolowanie Czerwonej Planety.
Tymczasem mieszka艅cy Marsa, szczeg贸lnie palesty艅scy partyzanci, przystosowali si臋 do takiego niepewnego 偶ycia. Przycupn臋li w swoich kryj贸wkach, mordowali desanty Paxu i czekali. Wys艂annicy templariuszy, obecni w pozosta艂ych marsja艅skich koloniach, stopniowo przekonywali Marsjan do wprowadzenia nanotechnologicznych zmian w organizmie, kt贸re pozwoli艂yby ostatecznie dostosowa膰 si臋 do nieprzyjaznego 艣rodowiska. Coraz wi臋cej ludzi podejmowa艂o to ryzyko i zgadza艂o si臋, by mniejsze od moleku艂 maszyny przekszta艂ci艂y ich cia艂a i DNA, dopasowuj膮c je do wymaga艅 planety.
Kolejnych zmartwie艅 Watykanowi przysparza艂a Marsja艅ska Machina Wojenna, do niedawna uwa偶ana za nieistniej膮c膮. Nale偶膮ce niegdy艣 do niej okr臋ty wypada艂y z kryj贸wek w Pier艣cieniu Kuipera i dokonywa艂y strace艅czych rajd贸w na przemierzaj膮ce Uk艂ad S艂oneczny konwoje Floty Paxu. Stosunek strat w tych potyczkach wynosi艂 pi臋膰 do jednego na korzy艣膰 Paxu, ale wystarcza艂o to, by niebotycznie podnie艣膰 koszty operacji marsja艅skiej. Admira艂 Marusyn i szefowie po艂膮czonych sztab贸w zalecali Jego 艢wi膮tobliwo艣ci ograniczenie strat i pozostawienie Uk艂adu S艂onecznego w艂asnemu losowi, przynajmniej na jaki艣 czas. Zapewnili papie偶a, 偶e 偶adna jednostka nie opu艣ci uk艂adu i przypomnieli, 偶e po utracie Marsa nie pozosta艂o tam nic godnego uwagi. Papie偶 wys艂ucha艂 ich, ale nie zgodzi艂 si臋 na wycofanie wojska; kardyna艂 Lourdusamy przy ka偶dej okazji podkre艣la艂 symboliczne znaczenie, jakie ma utrzymanie uk艂adu Starej Ziemi we w艂adzy Paxu. Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 postanowi艂 czeka膰, a tymczasem straty w okr臋tach, ludziach, pieni膮dzach i materiale ros艂y.
Na Mar臋 Infinitus rebelia mia艂a dziwny przebieg: jej 藕r贸d艂em stali si臋, jak zwykle, przemytnicy, k艂usownicy i kilkaset tysi臋cy upartych tubylc贸w, kt贸rzy odm贸wili przyj臋cia krzy偶a, ale zaraza Enei da艂a powstaniu nowy impet. Floty rybackie Paxu nie odwa偶a艂y si臋 ju偶 zapuszcza膰 bez eskorty na rozleg艂e akweny po艂owowe, zautomatyzowane statki rybackie ton臋艂y, odosobnione platformy ulega艂y zniszczeniu w atakach bombowych, na p艂yciznach pojawia艂o si臋 coraz wi臋cej zab贸jczych 艣wiec膮cych pysk贸w. Arcybiskup Jane Kelley nie kry艂a w艣ciek艂o艣ci na w艂adze Paxu, kt贸re najwyra藕niej nie umia艂y sobie z tym wszystkim poradzi膰. Kiedy biskup Melandriano zaleci艂 jej wi臋cej umiaru, Kelley kaza艂a go ekskomunikowa膰. Melandriano z kolei og艂osi艂 wyj臋cie M贸rz Po艂udniowych spod w艂adzy Paxu i Ko艣cio艂a - a dzi臋ki wrodzonej charyzmie poci膮gn膮艂 za sob膮 tysi膮ce wiernych. Z Watykanu przys艂ano dodatkowe okr臋ty, kt贸re jednak niewiele mog艂y wsk贸ra膰 w tocz膮cej si臋 na czterech frontach wojnie mi臋dzy powsta艅cami, si艂ami pani arcybiskup, lud藕mi biskupa i 艣wiec膮cymi pyskami.
Pos艂anie od Enei, nic sobie nie robi膮c z ca艂ego zamieszania i rzezi, nios艂o si臋 po Mar臋 Infinitus z pr臋dko艣ci膮 ludzkich s艂贸w i potajemnej komunii.
Rebelia - zbrojna i duchowa - ogarn臋艂a tak偶e inne planety: te, kt贸re Enea odwiedzi艂a - Iksjon, Patawpha, Amritsar, Groombridge Dysona D - ale i takie, na kt贸re nie trafi艂a. Na Tsintao-Hsishuang Pannie wie艣膰 o jednoczeniu si臋 niechrze艣cijan wywo艂a艂a najpierw og贸ln膮 panik臋, a p贸藕niej zawzi臋ty op贸r wobec wszystkiego, za czym sta艂 Pax; na Denebie Drei Republika Jamnu wprowadzi艂a kar臋 艣mierci za posiadanie krzy偶okszta艂tu; na Fuji s艂owo Enei trafi艂o wraz z uciekinierami z Mercantilusa i rozprzestrzeni艂o si臋 po ca艂ej planecie, niczym po偶ar w suchym lesie. Na pustynnego Vitus-Gray-Balianusa B nowin臋 przynie艣li uchod藕cy z Goryczy Sibiatu. Kiedy mieszka艅cy planety zdali sobie spraw臋, 偶e rz膮dy Paxu doprowadz膮 do zag艂ady ich kultury, cz艂onkowie Widmowej Helisy Amoiete'a poprowadzili ludno艣膰 do walki. W pierwszym miesi膮cu wyzwolono Keroa Tambat i przyst膮piono do obl臋偶enia bazy Paxu w Bombasino. Jej dow贸dca, komandor Solznykov, b艂aga艂 o pomoc ze strony floty, ale jej dow贸dcy, popierani przez Watykan i zaanga偶owani w starcia na innych frontach, odpowiedzieli mu tylko, 偶e ma cierpliwie czeka膰. Zagrozili mu ponadto, 偶e je艣li na w艂asn膮 r臋k臋 nie doprowadzi do wyga艣ni臋cia powstania, zostanie ekskomunikowany.
Solznykoy rzeczywi艣cie za偶egna艂 konflikt, aczkolwiek dokona艂 tego w spos贸b, kt贸rego ani Flota Paxu, ani Watykan nie uznaliby za zadowalaj膮cy: doprowadzi艂 do zawarcia pokoju z rebeliantami oraz podpisa艂 uk艂ad, na mocy kt贸rego jego 偶o艂nierze mogli zapuszcza膰 si臋 poza baz臋 tylko za zgod膮 tubylc贸w. W zamian za to Widmowa Helisa Amoiete'a zgodzi艂a si臋 na dalsze istnienie Bombasino.
Solznykoy, pu艂kownik Vinara i pozostali lojalni chrze艣cijanie postanowili czeka膰, a偶 flota przyjdzie im z odsiecz膮 i zmusi tubylc贸w do pos艂usze艅stwa. Tymczasem w艣r贸d ludzi przybywaj膮cych pohandlowa膰 w bazie i przyja藕ni膮cych si臋 z 偶o艂nierzami, znale藕li si臋 tak偶e ci, kt贸rych odmieni艂a krew Enei. Kiedy opowiadali podupad艂ym na duchu m臋偶czyznom i kobietom z Paxu swoj膮 histori臋 i proponowali przyj臋cie komunii - ch臋tnych nie brakowa艂o.
To wszystko oczywi艣cie stanowi艂o zaledwie male艅k膮 cz膮stk臋 wydarze艅, jakie mia艂y miejsce na setkach planet w kosmosie Paxu podczas mojej ostatniej, najsmutniejszej nocy na Tien Szanie. Rzecz jasna, nie domy艣la艂em si臋 nawet, co si臋 dzieje, gdybym jednak co艣 podejrzewa艂, gdybym opanowa艂 ju偶 umiej臋tno艣膰 korzystania z Pustki, Kt贸ra 艁膮czy - i tak nic by mnie to nie obchodzi艂o.
Enea kocha艂a innego m臋偶czyzn臋. Wzi臋li 艣lub, kt贸ry nadal jest wa偶ny... Nie wspomina艂a przecie偶 ani o rozwodzie, ani o 艣mierci m臋偶a. I mieli dziecko.
Nie wiem, jakim cudem nie spad艂em w przepa艣膰, biegn膮c po zalodzonej grani na wsch贸d od Jokungu i Hsuankung Ssu, ale nic mi si臋 nie sta艂o. Wreszcie zacz膮艂em normalnie my艣le膰 i wr贸ci艂em po linach zjazdowych, 偶eby przed brzaskiem znale藕膰 si臋 u boku Enei.
Kocha艂em j膮. By艂a najdro偶sz膮 mi osob膮 i nie zawaha艂bym si臋 odda膰 偶ycia w jej obronie.
Tego samego dnia mia艂em mie膰 okazj臋 udowodni膰, czy naprawd臋 tak my艣l臋. Zdarzenia, kt贸re rozegra艂y si臋 wkr贸tce po tym, jak dotar艂em do Napowietrznej 艢wi膮tyni i wyruszyli艣my na wsch贸d, nie pozostawi艂y mi wyboru.
Kr贸tko po wschodzie s艂o艅ca, w starej gompie pod Shivlingiem, zamienionej w chrze艣cija艅sk膮 enklaw臋, odby艂a si臋 konferencja, w kt贸rej uczestniczyli John Domenico kardyna艂 Mustafa, admira艂 Marget Wu, ojciec Farrell, arcybiskup Breque, ojciec LeBlanc, Rhadamanth Nemes oraz dwoje jej rodze艅stwa. W艂a艣ciwie mo偶na by rzec, i偶 to ludzie uczestniczyli w spotkaniu, podczas gdy Nemes z bratem i siostr膮 siedzieli w milczeniu przy oknie i spogl膮dali na chmury okalaj膮ce Jezioro Wydr.
- Czy jeste艣cie pewni, 偶e zbuntowany „Rafael” nie stanowi dla nas zagro偶enia? - zapyta艂 Wielki Inkwizytor.
- Absolutnie pewni - przytakn臋艂a admira艂 Wu. - Chocia偶 trzeba przyzna膰, 偶e zniszczy艂 siedem naszych archanio艂贸w, zanim go zestrzelono. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮. - De Soya by艂 znakomitym taktykiem; rzeczywi艣cie sam Z艂y musia艂 nam贸wi膰 go do zdrady.
Ojciec Farrell opar艂 艂okcie na wypolerowanym blacie sto艂u.
- Czy na pewno nikt z za艂ogi nie prze偶y艂? - spyta艂.
Wu wzruszy艂a ramionami.
- Starcie rozegra艂o si臋 na niskiej orbicie. Dopu艣cili艣my „Rafaela” przed ksi臋偶yc Tien Szanu i dopiero wtedy uruchomili艣my pu艂apk臋. Tysi膮ce od艂amk贸w - w wi臋kszo艣ci ze zniszczonych przez niego statk贸w - wpad艂y w atmosfer臋. Nic nie wskazuje na to, 偶eby kt贸ry艣 z naszych ludzi prze偶y艂. Nie wykryli艣my ani jednej radiolatarni na planecie. Je偶eli kto艣 z za艂ogi de Sol si臋 nam wymkn膮艂, jego kapsu艂a najprawdopodobniej wpad艂a do 偶r膮cego oceanu.
- Czy li jednak... - odezwa艂 si臋 arcybiskup Breque, jak zwykle cichy i ostro偶ny.
- Wasza Eminencjo - zm臋czona i rozdra偶niona admira艂 Wu nie da艂a mu sko艅czy膰. Zwraca艂a si臋 do Breque'a, ale nie odrywa艂a wzroku od twarzy Mustafy. - B臋dziemy mogli ostatecznie rozstrzygn膮膰 t臋 kwesti臋, je偶eli uzyskamy zgod臋 na wys艂anie l膮downik贸w, 艣migaczy i EMV, kt贸re przeczesz膮 planet臋.
Breque nie kry艂 zdumienia. Kardyna艂 pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Nie - powiedzia艂. - Mamy rozkaz nie ujawnia膰 obecno艣ci floty, dop贸ki nie otrzymamy z Watykanu ostatecznych rozkaz贸w odno艣nie do pojmania dziewczyny.
Wu u艣miechn臋艂a si臋 z nie ukrywan膮 gorycz膮.
- Ostatniej nocy tu偶 ponad warstw膮 atmosfery rozegra艂a si臋 bitwa, kt贸ra w pewnym sensie uniewa偶ni艂a 贸w rozkaz - zauwa偶y艂a spokojnie. - Nasza obecno艣膰 militarna wywar艂a zapewne spore wra偶enie.
- To prawda - przyzna艂 ojciec LeBlanc. - Nigdy nie widzia艂em czego艣 podobnego.
- Wasza Ekscelencjo - m贸wi艂a dalej Wu do Mustafy - mieszka艅cy tej planety nie dysponuj膮 broni膮 energetyczn膮, wykrywaczami silnik贸w Hawkinga, orbitalnym systemem obronnym, detektorami grawitonicznymi... Do cholery, z tego, co wiemy, nie maj膮 nawet radaru czy sprawnego systemu telekomunikacyjnego! Mo偶emy wys艂a膰 l膮downiki i my艣liwce z rozkazem znalezienia 偶ywych ofiar starcia, a tubylcy o niczym si臋 nie dowiedz膮. Z pewno艣ci膮 takie dzia艂ania by艂yby znacznie mniej natr臋tne ni偶 nocny pokaz...
- Nie - powt贸rzy艂 kardyna艂 nie znosz膮cym sprzeciwu tonem. Odwin膮艂 r臋kaw szaty i zerkn膮艂 na chronometr. - Lada chwila powinien przyby膰 bezza艂ogowy kurier z Watykanu z rozkazami. Nie wolno nam bardziej komplikowa膰 sytuacji.
Ojciec Farrell przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy.
- Regent Tokra rozmawia艂 dzi艣 ze mn膮 na kanale, kt贸ry mu przydzielili艣my - powiedzia艂. - Wygl膮da na to, 偶e ich ub贸stwiany i nad wiek m膮dry dalajlama znikn膮艂...
Breque i LeBlanc podnie艣li ze zdumieniem wzrok na Farrella.
- To bez znaczenia - rzek艂 kardyna艂, dla kt贸rego wiadomo艣膰 najwidoczniej nie stanowi艂a zaskoczenia. - Licz膮 si臋 tylko ostateczne rozkazy i aresztowanie Enei. - Spojrza艂 na admira艂 Wu. - Prosz臋 przypomnie膰 偶o艂nierzom i Gwardii Szwajcarskiej, 偶e dziewczynie nie mo偶e si臋 sta膰 偶adna krzywda.
Wu pokiwa艂a ze znu偶eniem g艂ow膮; od miesi臋cy przerabiali ten scenariusz.
- Jak Wasza Ekscelencja s膮dzi, kiedy nadejd膮 rozkazy? - zagadn臋艂a.
Rhadamanth Nemes z dwojgiem rodze艅stwa podesz艂a do drzwi.
- Czas oczekiwania si臋 sko艅czy艂 - stwierdzi艂a. - Przyniesiemy wam g艂ow臋 Enei.
Wszyscy zerwali si臋 od sto艂u.
- Siada膰! - rykn膮艂 Wielki Inkwizytor. - Nie wyda艂em wam 偶adnego rozkazu.
Nemes z u艣miechem odwr贸ci艂a si臋 plecami do niego. Kap艂ani zacz臋li krzycze膰, arcybiskup Jean Daniel Breque prze偶egna艂 si臋, a admira艂 Wu si臋gn臋艂a po kartaczownic臋.
Dalsze wydarzenia nast膮pi艂y zbyt szybko, 偶eby ludzkie oko mog艂o je zarejestrowa膰. W powietrzu mign臋艂y rozmazane kszta艂ty, a Nemes, Scylla i Briareus znikn臋li. Po艣rodku grupy odzianych w czer艅 i czerwie艅 postaci znalaz艂y si臋 nagle trzy srebrzyste sylwetki.
Scylla dopad艂a admira艂 Wu, zanim ta zd膮偶y艂a wycelowa膰 bro艅. Mign臋艂o chromowe rami臋 i g艂owa Wu potoczy艂a si臋 na st贸艂. Cia艂o sta艂o jeszcze chwil臋 bez ruchu, a gdy przypadkowy impuls nerwowy spowodowa艂 kurczowe zaci艣ni臋cie si臋 palc贸w prawej r臋ki, kartacze roznios艂y w drobny mak nogi sto艂u i podziurawi艂y drewnian膮 pod艂og臋.
Ojciec LeBlanc wskoczy艂 pomi臋dzy Briareusa i Breque'a. Srebrzysty, rozmazany kszta艂t wypatroszy艂 ksi臋dza, arcybiskup za艣 upu艣ci艂 okulary i zd膮偶y艂 wybiec do s膮siedniego pokoju. Nagle Briareus znikn膮艂, a z miejsca, w kt贸rym jeszcze przed chwil膮 si臋 znajdowa艂, dobieg艂 grzmot implozji. W tej samej chwili z drugiego pomieszczenia dolecia艂 kr贸tki krzyk, kt贸ry niemal natychmiast si臋 urwa艂.
Kardyna艂 Mustafa cofa艂 si臋 przed Rhadamanth Nemes, lecz na ka偶dy jego krok w ty艂, ona odpowiada艂a krokiem do przodu. Otaczaj膮ca j膮 rozmyta po艣wiata znikn臋艂a, ale Nemes wcale nie nabra艂a przez to bardziej ludzkiego czy mniej z艂owrogiego wygl膮du.
- B膮d藕 przekl臋ty, potworze - rzek艂 cicho Mustafa. - Nie boj臋 si臋 艣mierci.
Uniesione brwi Nemes zdradza艂y jej zdziwienie.
- Ale偶 oczywi艣cie, Wasza Ekscelencjo. Czy jednak zmieni pan zdanie, je艣li powiem, 偶e zamierzamy wrzuci膰 cia艂a... i g艂ow臋 - tu wskaza艂a na g艂ow臋 Marget Wu, kt贸rej oczy l艣ni艂y szkli艣cie - do 偶r膮cego morza, tak 偶e nie b臋dzie mowy o wskrzeszeniu?
Mustafa opar艂 si臋 plecami o 艣cian臋. Nemes sta艂a dwa kroki przed nim.
- Dlaczego to robicie? - zapyta艂 ostro.
- Nasze priorytety s膮 chwilowo rozbie偶ne. - Nemes wzruszy艂a ramionami. - Jest pan got贸w, Wielki Inkwizytorze?
Kardyna艂 prze偶egna艂 si臋 i odm贸wi艂 szybki Akt Skruchy.
Nemes zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a. Jej prawa r臋ka i noga zmieni艂y si臋 w b艂yszcz膮ce chromem obiekty, kiedy zrobi艂a ostatni krok.
Mustafa patrzy艂. Nie zabi艂a go, lecz b艂yskawicznymi ruchami strzaska艂a mu r臋ce, podci臋艂a go - 艂ami膮c mu przy okazji obie nogi - i palcami wyk艂u艂a oczy, zatrzymuj膮c si臋 o milimetry od m贸zgu.
Takiego b贸lu Wielki Inkwizytor nie pami臋ta艂. Przez jego mgie艂k臋 dobieg艂 go jeszcze g艂os:
- Autochirurg na pok艂adzie l膮downika albo na „Jibrilu” posk艂ada pana w ca艂o艣膰. Zawiadomili艣my ich. B臋d膮 tu za kilka minut. Kiedy spotka si臋 pan z papie偶em i jego paso偶ytami, prosz臋 mu powiedzie膰, 偶e moi prze艂o偶eni nie 偶yczyli sobie pojmania dziewczyny 偶ywcem. Przykro nam, ale jej 艣mier膰 jest konieczna. Prosz臋 im r贸wnie偶 przekaza膰, 偶eby na przysz艂o艣膰 nie podejmowali dzia艂a艅 bez uprzedniej zgody wszystkich element贸w Centrum. Do zobaczenia, Wasza Ekscelencjo. Mam nadziej臋, 偶e automat zdo艂a wstawi膰 panu nowe oczy, bo warto b臋dzie zobaczy膰 to, co zamierzamy zrobi膰.
Mustafa us艂ysza艂 jeszcze odg艂os krok贸w i trzask drzwi, a potem zapad艂a cisza, w kt贸rej rozbrzmiewa艂 tylko pojedynczy, nieustaj膮cy wrzask b贸lu. Sporo czasu zaj臋艂o kardyna艂owi stwierdzenie, 偶e to on sam krzyczy.
Kiedy wr贸ci艂em do Napowietrznej 艢wi膮tyni, pierwszy brzask przes膮cza艂 si臋 przez spowijaj膮c膮 wszystko mg艂臋, ale ranek by艂 wci膮偶 mroczny, deszczowy i lodowato zimny. Otrze藕wia艂em na tyle, 偶eby bardziej na siebie uwa偶a膰 w drodze powrotnej - i dobrze si臋 sta艂o, bo kilkakrotnie hamulce jumar贸w ze艣lizgiwa艂y si臋 po oblodzonych linach i pewnie zgin膮艂bym bez 艣ladu, gdyby nie asekuracja, o kt贸rej tym razem pami臋ta艂em.
Enea wsta艂a ju偶, ubra艂a si臋 i przygotowa艂a do drogi. Za艂o偶y艂a ocieplan膮 kurtk臋, uprz膮偶 i buty do wspinaczki. A. Bettik i Lhomo Dondrub odziali si臋 podobnie. Ka偶dy z nich mia艂 przerzucony przez rami臋 pod艂u偶ny, owini臋ty w nylon i chyba do艣膰 ci臋偶ki pakunek; udawali si臋 w drog臋 z nami. Zebra艂 si臋 te偶 liczny komitet po偶egnamy: Theo, Rachela, Dorje Phamo, dalajlama, George Tsarong, Jigme Norbu... Wszyscy smutni i zaniepokojeni. Enea wygl膮da艂a na zm臋czon膮; z pewno艣ci膮 te偶 nie spa艂a. Jak na potencjalnych poszukiwaczy przyg贸d, byli艣my nie藕le wyko艅czeni. Lhomo podszed艂 i wr臋czy艂 mi jedno z pod艂u偶nych zawini膮tek. Sporo wa偶y艂o, ale nie protestowa艂em. Zgarn膮艂em reszt臋 sprz臋tu, udzieli艂em Lhomo informacji o stanie lin w wy偶szych partiach grani - wszyscy my艣leli chyba, 偶e, maj膮c na uwadze nasze wsp贸lne dobro, na ochotnika przeprowadzi艂em rekonesans - i odwr贸ci艂em si臋 twarz膮 do mojej ukochanej. Odpowiedzia艂em skinieniem g艂owy na jej pytaj膮ce spojrzenie: Wszystko w porz膮dku. Nic mi nie b臋dzie. Jestem got贸w, mo偶emy rusza膰. Potem porozmawiamy.
Theo p艂aka艂a. Wiedzia艂em, 偶e to wa偶ne rozstanie, 偶e mo偶emy si臋 ju偶 nie spotka膰 w tym samym gronie, mimo zapewnie艅 Enei, i偶 zobaczymy si臋 ponownie przed zapadni臋ciem zmroku, ale by艂em za bardzo zm臋czony i ot臋pia艂y, 偶eby si臋 tym przej膮膰. Stan膮艂em z boku, wzi膮艂em par臋 g艂臋bokich wdech贸w i postara艂em si臋 skoncentrowa膰. Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e b臋d臋 potrzebowa艂 ca艂ego sprytu i uwagi, je艣li chcia艂em prze偶y膰 najbli偶sze godziny. K艂opot w tym, 偶e kiedy cz艂owiek kocha, to za ma艂o 艣pi, pomy艣la艂em.
Zeszli艣my na wschodni膮 platform臋, a p贸藕niej szybkim krokiem ruszyli艣my 艣lisk膮 skaln膮 p贸艂k膮 w stron臋 rozpadliny. Min臋li艣my liny, po kt贸rych tak niedawno zjecha艂em z grani i bez przeszk贸d dotarli艣my do szczeliny. Kar艂owate drzewka wygl膮da艂y we mgle staro i nierzeczywi艣cie, z wynurzaj膮cych si臋 z oparu czarnych konar贸w i li艣ci woda 艣cieka艂a nam na twarze. Strumyki szemra艂y g艂o艣niej ni偶 zwykle, a wodospad, kt贸rym woda spada艂a w pustk臋 po mojej lewej r臋ce, grzmia艂 dono艣nie.
Z najwy偶ej po艂o偶onych partii wschodniego zbocza rozpadliny zwiesza艂y si臋 stare, rzadko u偶ywane i mniej godne zaufania liny. Korzystaj膮c z nich Lhomo pierwszy wspi膮艂 si臋 na g贸r臋, za nim posz艂a Enea, potem A. Bettik i ja. Po raz kolejny zauwa偶y艂em, 偶e android pnie si臋 po linach szybko i sprawnie, jakby wcale nie straci艂 r臋ki. Stan膮wszy na grani znale藕li艣my si臋 w punkcie, do kt贸rego nie dotar艂em, b艂膮kaj膮c si臋 tu po nocy - rozpadlina stanowi艂a naturaln膮 granic臋 moich w臋dr贸wek. Prawdziwe problemy zacz臋艂y si臋, gdy ruszyli艣my niewyra藕n膮 艣cie偶k膮 na po艂udniowej 艣cianie masywu: ob艂e p贸艂ki, wyst臋py skalne, p艂aty zmro偶onego 艣niegu, ma艂e go艂oborza... Pi臋trz膮ca si臋 nad naszymi g艂owami gra艅 sk艂ada艂a si臋 g艂贸wnie z nawis贸w mokrego 艣niegu i lodowych serak贸w, tote偶 nie da艂oby si臋 po niej i艣膰. Poruszali艣my si臋 w absolutnym milczeniu, z pe艂n膮 艣wiadomo艣ci膮, 偶e najmniejszy zb臋dny ha艂as mo偶e wywo艂a膰 lawin臋, kt贸ra w u艂amku sekundy zmiecie nas z dziesi臋ciocentymetrowej szeroko艣ci stopni. W kt贸rym艣 momencie zrobi艂o si臋 na tyle niebezpiecznie, 偶e zwi膮zali艣my si臋 lin膮, przewleczon膮 przez wpi臋te w uprz膮偶 karabinki, i od tej pory wiadomo by艂o, 偶e kiedy kto艣 z nas poleci, mamy szans臋 go wy艂apa膰 - albo spa艣膰 razem z nim. Chyba wszyscy cieszyli si臋 z 艂膮cz膮cej nas liny, gdy posuwali艣my si臋 dalej, a id膮cy na czele Lhomo przeskakiwa艂 bez wahania przez spowite mg艂膮 szczeliny, do kt贸rych ja ba艂bym si臋 zbli偶y膰.
Nadal nie wiedzia艂em, dok膮d si臋 udajemy. Pami臋ta艂em, 偶e gra艅 wyrastaj膮ca z Kun Luna na wsch贸d przebiega obok Jokungu i po kilku kilometrach opada stromo do morza chmur i kwasu. Wiosn膮 na kilka tygodni poziom targanego p艂ywami oceanu obni偶a艂 si臋 na tyle, 偶e g贸ry wynurza艂y si臋 z truj膮cych ob艂ok贸w i przed karawanami, pielgrzymami, mnichami, handlarzami i wszelkiej ma艣ci poszukiwaczami przyg贸d otwiera艂a si臋, droga na wsch贸d, ku Taj Szanowi, Wielkiej G贸rze Pa艅stwa 艢rodka, najbardziej niedost臋pnemu z zamieszkanych zak膮tk贸w Niebia艅skich G贸r. Mnisi osiedlaj膮cy si臋 na stokach Taj Szanu nigdy pono膰 nie wracali do Pa艅stwa 艢rodka ani w inne rejony planety, lecz od pokole艅 p臋dzili 偶ycie w艣r贸d tajemniczych grobowc贸w, gomp i 艣wi膮ty艅 na tym naj艣wi臋tszym ze szczyt贸w.
Doszed艂em do wniosku, 偶e gdyby艣my przy takiej pogodzie zacz臋li schodzi膰, nawet nie zauwa偶yliby艣my, kiedy zamiast monsunowych ob艂ok贸w otoczy艂yby nas truj膮ce wyziewy m贸rz. Przynajmniej dop贸ki nie zacz臋liby艣my si臋 dusi膰.
Ale nie tracili艣my wysoko艣ci. Po kilku godzinach posuwania si臋 w milczeniu stan臋li艣my na skraju przepa艣ci, wyznaczaj膮cej wschodni膮 granic臋 Pa艅stwa 艢rodka. Taj Szanu oczywi艣cie nie by艂o wida膰; nawet kiedy chmury nieco si臋 przerzedzi艂y, nasz wzrok nie si臋ga艂 dalej ni偶 do przeciwleg艂ej 艣ciany skalnej. Otacza艂o nas mleczne morze mg艂y i ob艂ok贸w.
Na wschodnim kra艅cu 艣wiata znajdowa艂a si臋 szeroka, naturalna platforma. Przycupn臋li艣my wi臋c na niej, wygrzebali艣my z plecak贸w drugie 艣niadanie i popili艣my je paroma 艂ykami wody z manierek. Drobniutkie sukulenty, porastaj膮ce stromy taras, niemal puch艂y w oczach, ch艂on膮c pierwsz膮 wilgo膰 monsunu.
Po posi艂ku Lhomo i A. Bettik zabrali si臋 do rozpakowywania trzech ci臋偶kich paczek, a Enea rozpi臋艂a sw贸j plecak, kt贸ry, nawiasem m贸wi膮c, wygl膮da艂 na ci臋偶szy, ni偶 baga偶e m臋偶czyzn. Nie zdziwi艂em si臋 specjalnie na widok nylonowych p艂acht i aluminiowych szkielet贸w oraz wyj臋tych z plecaka pr贸偶niosk贸r i dwudech贸w, o kt贸rych na 艣mier膰 zapomnia艂em.
Westchn膮艂em i popatrzy艂em ku wschodowi.
- B臋dziemy pr贸bowali dolecie膰 na Taj Szan - stwierdzi艂em.
- Tak - przyzna艂a Enea i zacz臋艂a si臋 rozbiera膰.
A. Bettik i Lhomo odwr贸cili wzrok, a mi serce zabi艂o 偶ywiej na gniewn膮 my艣l, 偶e inni m臋偶czy藕ni widz膮 moj膮 ukochan膮 nago. Opanowa艂em si臋, roz艂o偶y艂em drug膮 pr贸偶niosk贸r臋 i zacz膮艂em zrzuca膰 odzie偶, upychaj膮c j膮 po kawa艂ku w plecaku. Niesiona zimnym wiatrem mg艂a klei艂a mi si臋 do nagiej sk贸ry.
Android i lotnik zaj臋li si臋 sk艂adaniem paralotni, my za艣 wci膮gn臋li艣my pr贸偶niosk贸ry, kt贸rych nazwa dobrze oddawa艂a wygl膮d: by艂y cienkie i obcis艂e niczym druga sk贸ra. Na szcz臋艣cie uprz膮偶 i stela偶 dwudech贸w pozwala艂y co nieco skromnie przys艂oni膰. Kaptur opi膮艂 mi g艂ow臋 cia艣niej ni偶 w piankowym skafandrze nurka, tak 偶e uszy mia艂em przyci艣ni臋te na p艂asko do g艂owy. Dzi臋ki wbudowanym filtrom i w艂贸knom komunikacyjnym mieli艣my si臋 porozumiewa膰, gdy powietrze stanie si臋 zbyt rzadkie.
Lhomo i A. Bettik z艂o偶yli z przyniesionych przez nas cz臋艣ci cztery paralotnie, po czym, jakby w odpowiedzi na moje niewypowiedziane pytanie, Lhomo rzek艂:
- Mog臋 wam tylko wskaza膰 pr膮d termiczny i wykierowa膰 was tak, 偶eby艣cie trafili w pr膮d strumieniowy w troposferze. Ja na takiej wysoko艣ci nie mam 偶adnych szans prze偶ycia, a poza tym nie chc臋 lecie膰 na Taj Szan, maj膮c ma艂e szans臋 na udany powr贸t.
Enea dotkn臋艂a jego r臋ki.
- I tak jeste艣my ci dozgonnie wdzi臋czni za to, 偶e nami pokierujesz.
Twarz nieustraszonego lotnika pokry艂a si臋 rumie艅cem.
- A co z A. Bettikiem? - zapyta艂em i natychmiast zda艂em sobie spraw臋, 偶e m贸wi臋 o naszym przyjacielu, jakby nie by艂o go z nami. - Co z tob膮? Nie mamy trzeciej pr贸偶niosk贸ry ani dwudechu.
Android si臋 u艣miechn膮艂. Zawsze uwa偶a艂em jego u艣miech za jeden z najm膮drzejszych wyraz贸w twarzy, jakie widzia艂em u cz艂owieka - chocia偶, technicznie rzecz bior膮c, A. Bettik cz艂owiekiem nie by艂.
- Zapomina pan, M. Endymion - odpar艂 - 偶e zaprojektowano mnie tak, bym wytrzyma艂 nieco trudniejsze warunki ni偶 przeci臋tny ludzki organizm.
- Ale przy tej odleg艂o艣ci... - zacz膮艂em. Od Taj Szanu dzieli艂o nas ponad sto kilometr贸w i nawet je艣li dostaniemy si臋 we w艂a艣ciwy pr膮d powietrza, co najmniej przez godzin臋 nie b臋dzie czym oddycha膰.
A. Bettik zapi膮艂 ostatni zatrzask uprz臋偶y 艣licznej, b艂臋kitnej paralotni. Skrzyd艂o mia艂o dobre trzy metry rozpi臋to艣ci.
- Je偶eli w og贸le uda nam si臋 dolecie膰, prze偶yj臋 - uspokoi艂 mnie.
Pokiwa艂em g艂ow膮 i zaj膮艂em si臋 uprz臋偶膮 w艂asnego latawca. Nie zadawa艂em dalszych pyta艅, nie patrzy艂em na Ene臋, nie pyta艂em dlaczego mamy we czworo ryzykowa膰 偶yciem... gdy nagle stan臋艂a tu偶 obok mnie.
- Dzi臋kuj臋, Raul - powiedzia艂a tak, 偶eby wszyscy s艂yszeli. - Robisz to, bo mnie kochasz. Dzi臋kuj臋 ci z g艂臋bi serca.
Wykona艂em nieokre艣lony ruch r臋k膮, jakby odebra艂o mi mow臋. By艂em zak艂opotany, 偶e Enea dzi臋kuje mnie, a tu偶 obok dw贸ch innych 艣mia艂k贸w szykuje si臋 dla niej do skoku w otch艂a艅, ale jeszcze nie sko艅czy艂a.
- Kocham ci臋, Raul - powiedzia艂a i stan臋艂a na palcach, 偶eby poca艂owa膰 mnie w usta. Potem zako艂ysa艂a si臋 na pi臋tach i spojrza艂a na mnie oczyma, w kt贸rych mign臋艂y mi bezkresne g艂臋bie. - Kocham ci臋, Raulu Endymionie. Zawsze kocha艂am. I zawsze b臋d臋 kocha膰.
Stan膮艂em jak wryty, nie bardzo wiedz膮c, co zrobi膰. Wszyscy wpi臋li si臋 w uprz臋偶e paralotni i podeszli艣my do skraju urwiska. Lhomo przygotowa艂 si臋 ostatni; wcze艣niej sprawdzi艂 wszystkie rurki, 艣ruby, nity i zaciski w naszych latawcach. Zadowolony z wynik贸w przegl膮du skin膮艂 g艂ow膮 A. Bettikowi, zapi膮艂 uprz膮偶 z wpraw膮 i szybko艣ci膮 wynik艂膮 z niezwyk艂ej praktyki i dyscypliny i podszed艂 do kraw臋dzi p贸艂ki. Nawet sukulenty nie ros艂y na metrowej szeroko艣ci skrawku przy brzegu tarasu, jakby ba艂y si臋 spa艣膰 w przepa艣膰; nie wiem jak one - ja z pewno艣ci膮 si臋 ba艂em. Stromy, nagi kawa艂ek ska艂y zrobi艂 si臋 艣liski od marzn膮cej m偶awki. Mg艂a otuli艂a nas jeszcze cia艣niej.
- 艁atwo si臋 b臋dzie pogubi膰 w tej zupie - uprzedzi艂 nas Lhomo. Mia艂 czerwon膮 paralotni臋. - Zataczajcie kr臋gi w lewo i trzymajcie si臋 nie dalej ni偶 pi臋膰 metr贸w od poprzednika. Lecimy w takiej samej kolejno艣ci, jak szli艣my: ja, potem Enea z 偶贸艂tym skrzyd艂em, niebieski cz艂owiek z niebieskim, a potem ty, Raul, z zielonym. Najwa偶niejsze, to nie straci膰 si臋 z oczu.
Enea skin臋艂a kr贸tko g艂ow膮.
- B臋d臋 trzyma艂a si臋 blisko ciebie.
Lhomo spojrza艂 na mnie.
- Ty z Enea b臋dziecie mogli si臋 komunikowa膰 dzi臋ki systemowi 艂膮czno艣ci w pr贸偶niosk贸rach - powiedzia艂 - ale nie pomo偶e si臋 wam to odnale藕膰. A. Bettik i ja porozumiewamy si臋 gestami. Uwa偶ajcie wi臋c i nie tra膰cie z oczu niebieskiego latawca. Gdyby jednak tak si臋 zdarzy艂o, korujcie w g贸r臋, przeciwnie do ruchu wskaz贸wek zegara, a偶 wzbijecie si臋 ponad chmury. Tam si臋 spotkamy. Pami臋tajcie, 偶eby w chmurach zatacza膰 ciasne kr臋gi. Je艣li popu艣cicie - a przy ma艂ej widoczno艣ci cz艂owiek ma do tego naturaln膮 sk艂onno艣膰 - rozbijecie si臋 o urwisko.
W gardle mi zasch艂o, ale pokiwa艂em g艂ow膮 na znak zrozumienia.
- Dobra - m贸wi艂 dalej Lhomo. - Do zobaczenia nad chmurami. Tam znajd臋 podmuch termiczny i wprowadz臋 was w pr膮d strumieniowy. Kiedy b臋d臋 was opuszcza艂, zrobi臋 tak - zacisn膮艂 pi臋艣膰 i dwa razy szarpn膮艂 r臋k膮, jakby ci膮gn膮艂 za d藕wigni臋. - Le膰cie dalej do g贸ry, w k贸艂ko, i wejd藕cie w strumie艅 najg艂臋biej, jak tylko zdo艂a ci臋. B臋dzie si臋 wam zdawa艂o, 偶e huragan w g贸rnych warstwach atmosfery rozszarpie wam latawce na strz臋py. Mo偶e i tak si臋 stanie, ale nie macie szans dotrze膰 na Taj Szan, je艣li nie wpakujecie si臋 w sam 艣rodek wichury. Od najbli偶szych zboczy Wielkiej G贸ry, na kt贸rych mo偶na normalnie oddycha膰, dzieli nas w tej chwili sto jedena艣cie kilometr贸w.
Skin臋li艣my g艂owami.
- Niech Budda 艂askawie spojrzy dzi艣 na nasze szale艅stwo - rzek艂 Lhomo. Wygl膮da艂 na szcz臋艣liwego.
- Amen - doda艂a Enea.
Lotnik odwr贸ci艂 si臋 bez s艂owa i zeskoczy艂 z kraw臋dzi urwiska. Sekund臋 p贸藕niej Enea posz艂a w jego 艣lady, a po chwili tak偶e A. Bettik pochyli艂 si臋 do przodu, odbi艂 od ska艂y i znikn膮艂 w chmurach. Pospieszy艂em za nim - i nagle ziemia umkn臋艂a mi spod st贸p, a moje cia艂o zawis艂o w uprz臋偶y. Ju偶 zd膮偶y艂em straci膰 z oczu niebiesk膮 paralotni臋 A. Bettika, a kot艂uj膮ce si臋 wok贸艂 mnie chmury dodatkowo mnie dezorientowa艂y. Poci膮gn膮艂em za poziomy dr膮偶ek sterowy i skr臋ci艂em w lewo, tak jak mnie uczono. Wypatrywa艂em sobie oczy, 偶eby tylko dojrze膰 kt贸r膮艣 z pozosta艂ych paralotni, ale na pr贸偶no. Poniewczasie przypomnia艂em sobie, 偶e za d艂ugo przytrzyma艂em d藕wigni臋... A mo偶e nie? Mo偶e nale偶a艂o jeszcze potrzyma膰? Wyr贸wna艂em lot. Czu艂em, jak wiatr popycha mnie w g贸r臋, s艂ysza艂em jak szarpie nylonow膮 pow艂ok膮 latawca, ale nie potrafi艂bym powiedzie膰, czy rzeczywi艣cie si臋 wznosz臋, bo by艂em jak ociemnia艂y; czu艂em si臋 tak, jakbym nabawi艂 si臋 艣nie偶nej 艣lepoty. Niewiele my艣l膮c wrzasn膮艂em najg艂o艣niej jak mog艂em, z nadziej膮, 偶e kt贸re艣 z nich us艂yszy mnie, odkrzyknie i pomo偶e mi si臋 zorientowa膰 w przestrzeni. Z odleg艂o艣ci paru metr贸w odpowiedzia艂 mi m臋ski g艂os - m贸j w艂asny, odbity od pionowej 艣ciany, o kt贸r膮 zaraz mia艂em si臋 rozp艂aszczy膰.
Nemes, Scylla i Briareus ruszaj膮 na po艂udnie z enklawy Paxu u podn贸偶a Fallusa Siwy. S艂o艅ce 艣wieci wysoko na niebie, a horyzont na wschodzie skrywa gruba pow艂oka chmur. Odk膮d Pax zaj膮艂 gomp臋 po Shivlingiem, naprawiono i poszerzono star膮 Powietrzn膮 Drog臋 do Potali, biegn膮c膮 na po艂udniowy zach贸d wzd艂u偶 Koko Nor, w miejscu za艣, gdzie zaczyna si臋 dziesi臋ciokilometrowa lina zjazdowa, wiod膮ca wprost do pa艂acu, zainstalowano specjaln膮 platform臋. Przy niej to w艂a艣nie zwiesza si臋 na dw贸ch w贸zkach wygodny wagonik, przygotowany z my艣l膮 o dostojnikach Paxu. Nemes przepycha si臋 na czo艂o kolejki, nie zwracaj膮c uwagi na gniewne spojrzenia i pomruki ma艂ych ludzik贸w w chubach, kt贸rych t艂um k艂臋bi si臋 na schodach przed platform膮. Kiedy Scylla i Briareus r贸wnie偶 wskakuj膮 do wagonika, Nemes zwalnia hamulce i pojazd rozp臋dza si臋 nad przepa艣ci膮. Nad pa艂acem zbieraj膮 si臋 czarne chmury.
Oddzia艂 dwudziestu gwardzist贸w z halabardami i prymitywn膮 broni膮 energetyczn膮 zatrzymuj e ich na schodach po zachodniej stronie Pasma 呕贸艂tych Kapeluszy; zabudowania pa艂acu pi臋trz膮 si臋 tu na szczycie urwistej wschodniej 艣ciany, mierz膮cej kilka kilometr贸w wysoko艣ci. Kapitan stra偶y traktuje go艣ci z najwy偶szym szacunkiem.
- Czcigodni go艣cie - m贸wi z uk艂onem - musicie zaczeka膰 tutaj na przybycie gwardii honorowej, kt贸ra b臋dzie wasz膮 eskort膮 w drodze do pa艂acu.
- Woleliby艣my p贸j艣膰 sami - stwierdza Nemes.
Dwudziestu stra偶nik贸w trzyma bro艅 w gotowo艣ci. Tworz膮 mur litej stali, futra i jedwabiu, zwie艅czony ozdobnymi he艂mami. Dow贸dca oddzia艂u zgina si臋 w jeszcze ni偶szym uk艂onie.
- Raczcie wybaczy膰 mi, Szlachetni Go艣cie, bom niegodny z wami rozmawia膰, ale nie mo偶na wej艣膰 do pa艂acu bez zaproszenia i gwardii honorowej. Prosz臋 wi臋c, by艣cie zechcieli chwil臋 zaczeka膰. Gdyby艣cie 艂askawie spocz臋li w cieniu tej oto pagody... Lada chwila przyb臋dzie osoba, kt贸rej ranga pozwoli was godnie powita膰.
Nemes kiwa g艂ow膮.
- Zabijcie ich - m贸wi do Scylli i Briareusa. Oboje dokonuj膮 przeskoku fazowego, ona za艣 rusza prosto do pa艂acu.
Wychodz膮 z nadczasu podczas drugiej w臋dr贸wki korytarzami wielopi臋trowej budowli i przyspieszaj膮 tylko w贸wczas, gdy musz膮 zabi膰 stra偶nika b膮d藕 kogo艣 ze s艂u偶by. Zszed艂szy po g艂贸wnych schodach wej艣ciowych zbli偶aj膮 si臋 do Pargo Kaling, olbrzymiej Bramy Zachodniej, gdzie drog膮 zast臋puje im regent Tokra z pi臋ciuset 偶o艂nierzami doborowych jednostek stra偶y pa艂acowej. Niekt贸rzy z nich maj膮 miecze i piki, wi臋kszo艣膰 jednak uzbrojona jest w kusze, karabiny i prost膮 bro艅 energetyczn膮.
- Pani komandor Nemes - m贸wi Tokra i lekko pochyla g艂ow臋 w uk艂onie, pilnuj膮c jednak, by nie straci膰 kontaktu wzrokowego z kobiet膮 naprzeciwko niego. - S艂yszeli艣my, czego dokonali艣cie pod Shivlingiem. Nie wolno wam zrobi膰 ani kroku dalej. - Skinieniem g艂owy daje znak komu艣 u szczytu 艂uku Pargo Kaling i czarny most Kyi Chu bez szmeru cofa si臋 do wn臋trza g贸ry. Pozostaj膮 po nim tylko masywne liny, posmarowane warstw膮 zmniejszaj膮cego tarcie 偶elu.
Nemes si臋 u艣miecha.
- Czego chcesz, Tokra?
- Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 uda艂 si臋 do Hsuankung Ssu - odpowiada regent. - Wiem, po co tu przybyli艣cie, ale nie pozwol臋 wam skrzywdzi膰 dalajlamy.
Rhadamanth Nemes u艣miecha si臋 szerzej i ods艂ania wi臋cej drobnych, ostrych z臋b贸w.
- O czym ty m贸wisz, Tokra? Sprzeda艂e艣 Paxowi waszego boga-dziecko za trzydzie艣ci srebrnik贸w. Targujemy si臋 o wi臋cej?
Regent kr臋ci przecz膮co g艂ow膮.
- Umowa by艂a taka, 偶e Jego 艢wi膮tobliwo艣ci nic si臋 nie stanie, ale wy...
- Chcemy dosta膰 dziewczyn臋 - przerywa mu Nemes. - Nie obchodzi nas wasz ma艂y lama. Powiedz swoim ludziom, 偶eby nas przepu艣cili, albo wszystkich stracisz.
Regent odwraca si臋 i wydaje swojej ma艂ej armii kr贸tki rozkaz. M臋偶czy藕ni z zawzi臋tymi twarzami unosz膮 bro艅 do ramion. Stoj膮 na drodze do mostu, kt贸rego ju偶 nie ma. W rozpadlinie kot艂uj膮 si臋 ciemne ob艂oki.
- Zabijcie ich - m贸wi Nemes i dokonuje przej艣cia fazowego.
Lhomo przeszkoli艂 nas w zakresie kierowania lotni膮, ale nigdy nie mia艂em okazji wypr贸bowa膰 nabytych umiej臋tno艣ci w praktyce. Teraz za艣, kiedy tu偶 przede mn膮 urwisko wynurzy艂o si臋 znienacka z mg艂y, musia艂em od razu dokona膰 w艂a艣ciwego wyboru.
Latawcem kierowa艂o si臋 za pomoc膮 dr膮偶ka sterowego, kt贸ry mia艂em przed sob膮. Szarpn膮艂em nim w lewo i przenios艂em w t臋 stron臋 ca艂y ci臋偶ar cia艂a, na tyle, na ile pozwala艂 stela偶 paralotni. Skr臋ci艂em, ale bez w膮tpienia zbyt 艂agodnie; zanosi艂o si臋 na to, 偶e zahacz臋 o ska艂臋 o metr, mo偶e dwa przed zatoczeniem 艂uku. Mia艂em do dyspozycji jeszcze jeden przyrz膮d sterowniczy - podw贸jny uchwyt, kt贸ry pozwala艂 wypu艣ci膰 powietrze spod przedniej kraw臋dzi skrzyd艂a - wiedzia艂em jednak, 偶e jego u偶ycie jest bardzo niebezpieczne i zarezerwowane wy艂膮cznie dla sytuacji awaryjnych.
Zaczyna艂em rozr贸偶nia膰 p艂aty mchu na kamieniach. Znalaz艂em si臋 w sytuacji awaryjnej.
Z ca艂ej si艂y szarpn膮艂em za lewy uchwyt i p艂achta nylonu nad moj膮 g艂ow膮 otwar艂a si臋, jak przeci臋ta przez z艂odzieja sakiewka. Poniewa偶 druga po艂owa skrzyd艂a pozosta艂a nienaruszona, a wci膮偶 znajdowa艂em si臋 w obr膮bie silnego pr膮du wznosz膮cego, praw膮 kraw臋d藕 poderwa艂o ostro do g贸ry i latawiec niemal obr贸ci艂 si臋 do g贸ry nogami. Lewa po艂owa skrzyd艂a nie mia艂a 偶adnej si艂y no艣nej, wi臋c zachowywa艂a si臋 jak go艂y aluminiowy stela偶. Nogi polecia艂y mi na bok i przez chwil臋 mia艂em wra偶enie, 偶e spadn臋 prosto w d贸艂. Potem butami otar艂em si臋 o kamienie - i rzeczywi艣cie zacz膮艂em spada膰. Pu艣ci艂em uchwyt awaryjny, nylon b艂yskawicznie wr贸ci艂 do poprzedniego kszta艂tu, a ja zacz膮艂em szybowa膰, czy raczej pikowa膰 w bardziej kontrolowany spos贸b.
Wiej膮cy w g贸r臋 urwiska ciep艂y pr膮d uderzy艂 w paralotni臋 jak winda ekspresowa i zacz膮艂em mkn膮膰 w g贸r臋. Dr膮偶ek sterowy grzmotn膮艂 mnie w splot s艂oneczny, tak 偶e przez chwil臋 nie mog艂em oddycha膰, a m贸j latawiec najpierw opad艂, potem szarpn膮艂 si臋 do g贸ry, po czym wszed艂 w 艂agodny 艂uk o promieniu jakich艣 sze艣膰dziesi臋ciu metr贸w. Okaza艂o si臋, 偶e zn贸w zwisam w uprz臋偶y g艂ow膮 w d贸艂, tym razem jednak dr膮偶ek sterowy znalaz艂 si臋 dok艂adnie pode mn膮. Tylko 艣cian臋 mia艂em jak zwykle przed sob膮.
Sytuacja przedstawia艂a si臋 nieweso艂o, wszystko bowiem wskazywa艂o na to, 偶e lot po 艂uku zako艅czy si臋 zderzeniem z urwiskiem. Szarpn膮艂em prawy uchwyt awaryjny, wypu艣ci艂em powietrze spod skrzyd艂a, polecia艂em w d贸艂, przekozio艂kowa艂em, pu艣ci艂em uchwyt i poci膮gn膮艂em za dr膮偶ek, miotaj膮c si臋 w uprz臋偶y, 偶eby z艂apa膰 r贸wnowag臋. Chmury na moment rozst膮pi艂y si臋 i ujrza艂em, 偶e od urwiska dzieli mnie dobre trzydzie艣ci metr贸w. Z trudem wyr贸wna艂em lot.
Zacz膮艂em si臋 wznosi膰 si臋 po spirali do g贸ry, o wiele ostro偶niej ni偶 przed chwil膮. Dzi臋kowa艂em losowi za luk臋 w chmurach, kt贸ra pozwoli艂a mi oceni膰 dystans do 艣ciany skalnej. Skr臋ci艂em ostro w lewo.
- Fantastyczne! - rozleg艂 si臋 szept tu偶 przy moim uchu. - By艂o na co popatrze膰. Zr贸b to jeszcze raz!
Prawie podskoczy艂em na d藕wi臋k tego g艂osu. Spojrza艂em do g贸ry, potem za siebie: nad moj膮 g艂ow膮, tu偶 pod powa艂膮 chmur, ko艂owa艂o 偶贸艂te skrzyd艂o Enei.
- Nie, na razie wystarczy - odpar艂em. Przylegaj膮cy mi do krtani mikrofon w pr贸偶niosk贸rze przeni贸s艂 moje subwokalizowane s艂owa. - Chyba mam do艣膰 popis贸w. A ty co tu robisz? Gdzie A. Bettik?
- Spotkali艣my si臋 nad chmurami, a kiedy okaza艂o si臋, 偶e ci臋 nie ma, zlecia艂am ni偶ej, 偶eby ci臋 poszuka膰 - zabrzmia艂 cichy g艂os Enei.
Zrobi艂o mi si臋 niedobrze, nie tyle na wspomnienie akrobacji, jakich przed chwil膮 dokonywa艂em, co raczej na my艣l, ile ryzykowa艂a, nurkuj膮c w chmury, 偶eby mnie odnale藕膰.
- Ze mn膮 wszystko w porz膮dku - mrukn膮艂em. - Chcia艂em tylko lepiej wyczu膰 pr膮d.
- Rozumiem ci臋 - przytakn臋艂a. - Wiatr lubi p艂ata膰 figle. Lecimy do g贸ry?
Poszybowa艂em za ni膮, pilnuj膮c, 偶eby nadmiar dumy nie uniemo偶liwi艂 mi prze偶ycia tej eskapady. Mia艂em trudno艣ci ze 艣ledzeniem 偶贸艂tej lotni we mgle, ale i tak by艂o to 艂atwiejsze ni偶 fruwanie na 艣lepo przy urwisku. Enea idealnie wyczuwa艂a odleg艂o艣膰 do 艣ciany i ka偶dy hak ko艅czyli艣my z pi臋ciometrowym zapasem, lec膮c dok艂adnie po艣rodku pr膮du termicznego.
Po kilku minutach wzbili艣my si臋 ponad ob艂oki - i zapar艂o mi dech w piersi: najpierw chmury rozja艣ni艂a lekka po艣wiata, potem po艣wiata zmieni艂a si臋 w pow贸d藕 艣wiat艂a s艂onecznego, a za chwil臋 wynurzy艂em ponad mg艂臋, niczym nurek z bia艂ego morza. Musia艂em zmru偶y膰 oczy, 偶eby nie o艣lepn膮膰 od blasku s艂o艅ca i bezkresnego b艂臋kitu nieba.
Z morza chmur stercza艂y tylko najwy偶sze szczyty i pasma: Taj Szan l艣ni艂 biel膮 daleko na wschodzie, Heng Szan pi臋trzy艂 si臋 w podobnej odleg艂o艣ci na pomoc od nas, gra艅 Jokungu, kt贸r膮 opu艣cili艣my, bieg艂a na zach贸d niczym ostrze no偶a, masyw Kun Luna przypomina艂 olbrzymi mur, ci膮gn膮cy si臋 z p贸艂nocnego zachodu na po艂udniowy wsch贸d, a daleko, daleko za nim strzela艂y w niebo ol艣niewaj膮ce szczyty Czomo Lori, Parnasu, Kangczendzongi, Koi, Kalaisu i innych, kt贸rych nie umia艂em rozpozna膰. S艂o艅ce odbija艂o si臋 r贸wnie偶 od wysokiego szczytu za odleg艂ym masywem Phari - doszed艂em do wniosku, 偶e musi to by膰 albo Potala, albo nieco od niej ni偶szy Shivling, po czym przesta艂em podziwia膰 widoki i skupi艂em si臋 na pr贸bach wniesienia si臋 wy偶ej.
Ko艂uj膮cy nieopodal A. Bettik pokaza艂 mi wyprostowany kciuk. Odpowiedzia艂em mu tym samym gestem i poszuka艂em wzrokiem Lhomo: kr膮偶y艂 pi臋膰dziesi膮t metr贸w wy偶ej i dawa艂 nam znaki: Bli偶ej. Ciasne kr臋gi. Za mn膮.
Enea z 艂atwo艣ci膮 dogoni艂a lotnika i zaj臋艂a pozycj臋 za jego plecami, A. Bettik znalaz艂 si臋 po przeciwnej stronie okr臋gu, a ja zamyka艂em stawk臋, lec膮c pi臋tna艣cie metr贸w ni偶ej i pi臋膰dziesi膮t metr贸w za niebieskim latawcem androida.
Lhomo dok艂adnie wiedzia艂, gdzie nale偶y szuka膰 pr膮d贸w wznosz膮cych: czasem zapuszczali艣my si臋 kawa艂ek ku zachodowi, chwytali艣my wiatr, wznosili艣my si臋 i wracali艣my na wsch贸d. Chwilami zdawa艂o mi si臋, 偶e w og贸le si臋 nie wznosimy, ale wystarczy艂o zerkn膮膰 na Heng Szan, 偶eby przekona膰 si臋, i偶 zyskali艣my kolejne kilkaset metr贸w. Poma艂u przemieszczali艣my si臋 te偶 w kierunku wschodnim, cho膰 od Taj Szanu dzieli艂o nas nadal osiemdziesi膮t, mo偶e nawet dziewi臋膰dziesi膮t kilometr贸w. Robi艂o si臋 coraz zimniej, a i oddychanie przychodzi艂o mi z coraz wi臋kszym trudem. Uszczelni艂em wi臋c mask臋 osmotyczn膮 i przeszed艂em na oddychanie czystym tlenem. Pr贸偶niosk贸ra otuli艂a mnie cia艣niej, pe艂ni膮c zarazem funkcj臋 skafandra ci艣nieniowego i izolacji termicznej. Widzia艂em jak Lhomo trz臋sie si臋 z zimna mimo zykoziego futra i grubych r臋kawic, na nagim przedramieniu A. Bettika skrzy艂a si臋 warstewka lodu - a my wci膮偶 si臋 wznosili艣my. Niebo pociemnia艂o, a widoki zrobi艂y si臋 jeszcze bardziej niesamowite - daleko na po艂udniowym zachodzie pojawi艂a si臋 Nanda Devi, na po艂udniowym wschodzie wyr贸s艂 Helgafell, a zza Shivlinga wynurzy艂 si臋 Harney Peak. Zaczynali艣my widzie膰 wyra藕n膮 krzywizn臋 powierzchni planety.
Wreszcie Lhomo da艂 za wygran膮. Chwil臋 wcze艣niej otworzy艂em mask臋, 偶eby przekona膰 si臋 ile powietrza zosta艂o na tej wysoko艣ci, ale po jednym wdechu w czym艣, co sprawia艂o wra偶enie pr贸偶ni doskona艂ej, natychmiast uszczelni艂em membran臋. Nie wyobra偶a艂em sobie, jak Lhomo mo偶e oddycha膰, my艣le膰 i normalnie funkcjonowa膰. Teraz da艂 nam znak, 偶e mamy ko艂owa膰 jeszcze wy偶ej, 偶yczy艂 nam na migi powodzenia odwiecznym gestem - sk艂adaj膮c kciuk i palec wskazuj膮cy w okr膮g - po czym wypu艣ci艂 powietrze spod latawca i jak jastrz膮b run膮艂 w d贸艂. W mgnieniu oka znalaz艂 si臋 kilkaset metr贸w pod nami i wykr臋ci艂 ku zachodniej grani.
My tymczasem wznosili艣my si臋 nieustannie; czasem gubili艣my pr膮d, ale nigdy nie trwa艂o to d艂ugo. Skrajne podmuchy pr膮du strumieniowego zacz臋艂y nas ju偶 popycha膰 na wsch贸d, ale wspomniawszy wskaz贸wki Lhomo powstrzymali艣my si臋 od natychmiastowego wykr臋cenia w tym kierunku - wci膮偶 nie nabrali艣my jeszcze wystarczaj膮cej wysoko艣ci i nie mieli艣my nale偶ytego rozp臋du, 偶eby dolecie膰 do Taj Szanu.
Chwila, w kt贸rej wpad艂em w obj臋cia pr膮du strumieniowego, przypomina艂a mi wp艂yni臋cie kajakiem w bystrza g贸rskiej rzeki. Enea pierwsza trafi艂a na podmuch: 偶贸艂ty nylon jej paralotni zawibrowa艂 niczym w porywach huraganu, a aluminiowy stela偶 wygi膮艂 si臋 do granic mo偶liwo艣ci. Wtedy A. Bettik i ja r贸wnocze艣nie odczuli艣my pierwsze szarpni臋cie; wszystko, co mog艂em zrobi膰, to stara膰 si臋 utrzyma膰 r贸wnowag臋 w uprz臋偶y i prowadzi膰 latawiec w g贸r臋.
- B臋dzie ci臋偶ko - uprzedzi艂a mnie Enea. - Lotnia pr贸buje si臋 wyrwa膰 i pofrun膮膰 prosto na wsch贸d.
- Nie mo偶emy tego zrobi膰 - siekn膮艂em i skierowa艂em skrzyd艂o pod wiatr. Pr膮d termiczny poderwa艂 mnie wy偶ej.
- Wiem - dolecia艂 mnie g艂os Enei. W tej chwili dzieli艂o mnie od niej kilkaset metr贸w, ale widzia艂em, jak wisi pod paralotni膮 z wyprostowanymi nogami i zmaga si臋 z dr膮偶kiem sterowym.
Rozejrza艂em si臋 dooko艂a. Kryszta艂ki lodu utworzy艂y halo wok贸艂 s艂o艅ca, a granie znikn臋艂y nam niemal z oczu; wzlecieli艣my kilka kilometr贸w ponad najwy偶sze wierzcho艂ki.
- Jak tam A. Bettik? - zapyta艂a Enea.
Wykr臋ci艂em si臋 w uprz臋偶y i dostrzeg艂em ko艂uj膮cego nade mn膮 androida. Wydawa艂o mi si臋, 偶e ma zamkni臋te oczy, ale widzia艂em, jak porusza dr膮偶kiem. Ca艂膮 sk贸r臋 pokry艂 mu l艣ni膮cy l贸d.
- Chyba w porz膮dku... Eneo?
- S艂ucham?
- Czy ludzie Paxu pod Shivlingiem albo na orbicie nie przechwyc膮 naszych rozm贸w, kiedy u偶ywamy komunikator贸w w pr贸偶niosk贸rach?
W kieszeni mia艂em elektroniczny notes z nadajnikiem, postanowili艣my go jednak u偶y膰 wy艂膮cznie do sprowadzenia statku. Tym bardziej g艂upio by by艂o, gdyby艣my dali si臋 z艂apa膰 z powodu systemu 艂膮czno艣ci w skafandrach.
- Nie ma mowy - wykrztusi艂a z trudem Enea. Mimo masek osmotycznych i wplecionych w pr贸偶niosk贸ry matryc dwudech贸w, odczuwali艣my bole艣nie, 偶e powietrze jest zimne i rozrzedzone. - Maj膮 za ma艂y zasi臋g, pewnie nieca艂e p贸艂 kilometra.
- To nie oddalaj si臋 za bardzo - powiedzia艂em i wznios艂em si臋 ostatnie kilkaset metr贸w. Na tej wysoko艣ci huragan, kt贸rego 艣wistu prawie nie s艂ysza艂em, usi艂owa艂 nie pozostawi膰 mi wyboru i po prostu ponie艣膰 mnie na wsch贸d. Opierali艣my mu si臋 jeszcze przez par臋 minut, ale na wi臋cej nie by艂o nas sta膰. Podmuch termiczny cich艂 gwa艂townie i znale藕li艣my si臋 na 艂asce pr膮du strumieniowego.
- No to lecimy! - zakomenderowa艂a dono艣nie Enea, zapominaj膮c, 偶e s艂ysz臋 nawet najcichszy jej szept.
A. Bettik otworzy艂 oczy i pokaza艂 mi wyprostowany kciuk. W tej偶e chwili m贸j latawiec wydosta艂 si臋 z zamieraj膮cego pr膮du wznosz膮cego i da艂 si臋 unie艣膰 ku wschodowi. Mimo s艂abo rozchodz膮cych si臋 d藕wi臋k贸w mia艂em wra偶enie, 偶e p臋dzimy w powietrzu z tak膮 szybko艣ci膮, i偶 szum wiatru przechodzi w ryk. 呕贸艂ty tr贸jk膮t latawca Enei pomkn膮艂 w stron臋 Taj Szanu jak wystrzelony z kuszy be艂t; w 艣lad za nim polecia艂a niebieska paralotni膮 androida, ja za艣 przez chwil臋 zmaga艂em si臋 jeszcze z dr膮偶kiem sterowym, zanim zrozumia艂em, 偶e nie zdo艂am ani o milimetr zmieni膰 kursu. 艢wi臋ta g贸ra b艂yszcza艂a przed nami, ale wci膮偶 mieli艣my 艂adny kawa艂 do przelecenia, a z wolna zaczynali艣my traci膰 wysoko艣膰. Tysi膮ce metr贸w pod nami, pod bia艂ymi, monsunowymi chmurami, k艂臋bi艂y si臋 zielonkawe ob艂oki fosgenu i falowa艂y 偶r膮ce oceany - niewidoczne i wyczekuj膮ce.
W dow贸dztwie Paxu w uk艂adzie Tien Szanu panowa艂o zamieszanie.
Kapitan Wolmak z „Jibrila”, odebrawszy dziwny, powtarzaj膮cy si臋 sygna艂 alarmowy z enklawy Paxu pod Sh-Mingiem, bezskutecznie pr贸bowa艂 wywo艂a膰 kardyna艂a Mustaf臋 i towarzysz膮cych mu dostojnik贸w. Wys艂a艂 wi臋c na miejsce opancerzony l膮downik z dwoma oddzia艂ami marines i trzema lekarzami.
Pierwszy raport niewiele wyja艣ni艂. Sala konferencyjna przypomina艂a jatk臋. Na 艣cianach i na pod艂odze pe艂no by艂o krwi i ludzkich wn臋trzno艣ci, ale jedyne cia艂o, jakie znaleziono, nale偶a艂o do Wielkiego Inkwizytora - prze偶y艂, cho膰 zosta艂 okrutnie okaleczony i o艣lepiony. Z bada艅 DNA pobranego z najwi臋kszej ka艂u偶y krwi wynika艂o, i偶 pochodzi z cia艂a ojca Farrella, pozosta艂e za艣 plamy pozostawili po sobie arcybiskup Breque i jego asystent, ojciec LeBlanc; nie by艂o wi臋cej cia艂 i ani jednego krzy偶okszta艂tu. Zdaniem medyk贸w kardyna艂 Mustafa zapad艂 w 艣pi膮czk臋 wskutek g艂臋bokiego wstrz膮su, a jego stan okre艣lano jako krytyczny. Uda艂o si臋 ustabilizowa膰 podstawowe procesy 偶yciowe, ale lekarze czekali na dalsze rozkazy: czy nale偶y pozwoli膰 mu umrze膰 i spokojnie go wskrzesi膰, czy te偶 raczej przenie艣膰 do autochirurga na statku i pr贸bowa膰 leczenia? Z pewno艣ci膮 min臋艂oby kilka dni, zanim odzyska艂by przytomno艣膰 i m贸g艂 zrelacjonowa膰 wydarzenia. Trzecia mo偶liwo艣膰 wi膮za艂a si臋 z wyci膮gni臋ciem kardyna艂a ze 艣pi膮czki i natychmiastowym przes艂uchaniem - musia艂by w贸wczas sporo wycierpie膰 i nie wiadomo, czy uda艂oby si臋 go utrzyma膰 przy 偶yciu.
Wolmak kaza艂 lekarzom zaczeka膰 i zameldowa艂 o wszystkim dow贸dcy grupy uderzeniowej, admira艂owi Lempriere. Ponad czterdzie艣ci okr臋t贸w, kt贸re stacjonowa艂y w uk艂adzie Tien Szanu i uczestniczy艂y w potyczce z „Rafaelem”, pod dow贸dztwem Lempriere'a ratowa艂o rozbitk贸w z nieodwracalnie uszkodzonych archanio艂贸w, w odleg艂o艣ci wielu jednostek astronomicznych od planety. Wszyscy czekali na przybycie statku kurierskiego z Watykanu i zrobotyzowanej jednostki TechnoCentrum, kt贸ra mia艂a unieszkodliwi膰 ca艂膮 populacj臋 Tien Szanu. Na razie 偶adna z maszyn si臋 nie pojawi艂a, a Lempriere znajdowa艂 si臋 o wiele bli偶ej, bo tylko o cztery minuty 艣wietlne od „Jibrila”. Wolmak uzna艂, 偶e nie ma wyboru, mimo 偶e powiadomienie admira艂a zajmie a偶 cztery minuty. Nadal wi臋c komunikat i czeka艂.
Dowodz膮cy okr臋tem flagowym „Raguel” Lempriere znalaz艂 si臋 w delikatnej sytuacji: w kilka minut musia艂 podj膮膰 decyzj臋, co zrobi膰 z Mustaf膮. Je偶eli pozwoli艂by mu umrze膰, dwudniowy cykl wskrzeszeniowy najprawdopodobniej zako艅czy艂by si臋 powodzeniem, a kardyna艂 wiele by nie wycierpia艂. Tymczasem sprawca ataku - Chy偶war, tubylcy, uczniowie Enei czy mo偶e Intruzi - przez te dwa dni pozosta艂by nieznany. Lempriere zdecydowa艂 w dziesi臋膰 sekund. Kapitan Wolmak musia艂 poczeka膰 na meldunek dalsze cztery minuty.
- Ustabilizowa膰 stan rannego - brzmia艂y rozkazy dla dow贸dcy „Jibrila”. - Pod艂膮czy膰 do systemu podtrzymywania 偶ycia w l膮downiku. Obudzi膰 ze 艣pi膮czki i przes艂ucha膰. Kiedy wszystkiego si臋 dowiemy, niech autochirurg postawi diagnoz臋 i przedstawi swoje przewidywania. Je偶eli oka偶e si臋, 偶e najszybciej b臋dzie kardyna艂a wskrzesi膰, nale偶y pozwoli膰 mu umrze膰.
- Przyj膮艂em, admirale - nada艂 w odpowiedzi Wolmak i przekaza艂 stanowisko dow贸dcy 偶o艂nierzom na planecie.
Marines poszerzyli tymczasem obszar poszukiwa艅 - korzystaj膮c z plecak贸w odrzutowych rozejrzeli si臋 po urwiskach w okolicy Fallusa Siwy i przeczesali radarem g艂臋boko艣ciowym Rhan Tso, Jezioro Wydr, w kt贸rym nie znale藕li ani wydr, ani brakuj膮cych zw艂ok. Wielkiemu Inkwizytorowi towarzyszy艂 w enklawie dwunastoosobowy oddzia艂 komandos贸w oraz pilot l膮downika, ale i ci ludzie przepadli bez 艣ladu. Pobrano pr贸bki DNA ze wszystkich plam krwi i strz臋p贸w wn臋trzno艣ci i doliczono si臋 wi臋kszo艣ci zaginionych - samych cia艂 jednak nie znaleziono.
- Czy mamy obj膮膰 poszukiwaniami tak偶e pa艂ac zimowy? - zapyta艂 porucznik dowodz膮cy marines. 呕o艂nierzom szczeg贸lnie wyra藕nie powiedziano, 偶e maj膮 nie niepokoi膰 tubylc贸w - zw艂aszcza dalajlamy i jego najbli偶szych ludzi - i czeka膰, a偶 statek Centrum u艣pi mieszka艅c贸w Tien Szanu.
- Zaczekajcie chwil臋 - powiedzia艂 Wolmak. Na ekranie migota艂a lampka sygnalizuj膮ca zg艂oszenie oficera nas艂uchu, zasiadaj膮cego w kapsule z kamerami i czujnikami.
- O co chodzi?
- Kapitanie, mamy na wizji pa艂ac. Sta艂o si臋 tam co艣 strasznego.
- Co takiego?! - warkn膮艂 Wolmak. Nie przywyk艂 do tego, 偶eby cz艂onkowie jego za艂ogi wyra偶ali si臋 w podobnie m臋tny spos贸b.
- Nie wiemy, kapitanie. Musieli艣my co艣 przegapi膰. - Wolmak pami臋ta艂, 偶e funkcj臋 oficera nas艂uchu pe艂ni m艂oda, bystra dziewczyna. - Przestawili艣my optyk臋, 偶eby sprawdzi膰 okolice enklawy, ale prosz臋 popatrze膰 na to...
Wolmak obr贸ci艂 lekko g艂ow臋. W holoramie uformowa艂 si臋 obraz, kt贸ry, jak wiedzia艂 kapitan, transmitowano tak偶e do admira艂a: pa艂ac zimowy, Potala, widziany od strony wschodniej, z punktu po艂o偶onego kilkaset metr贸w ponad mostem Kyi Chu.
Most znikn膮艂, za to na schodach i tarasach prowadz膮cych do pa艂acu, jak r贸wnie偶 na w膮skich p贸艂eczkach skalnych w przepa艣ci pomi臋dzy Potala i klasztorem Drepung, znajdowa艂y si臋 setki zakrwawionych, zmasakrowanych cia艂.
- Jezu Chryste! - Wolmak si臋 prze偶egna艂.
- W艣r贸d fragment贸w zw艂ok zidentyfikowano g艂ow臋 regenta Tokry - ci膮gn臋艂a oficer spokojnym g艂osem.
- G艂ow臋? - powt贸rzy艂 kapitan, zanim zda艂 sobie spraw臋, 偶e jego bezsensowna reakcja r贸wnie偶 dotrze do admira艂a. Za cztery minuty Lempriere dowie si臋, 偶e Wolmak czyni g艂upie uwagi. Mniejsza z tym. - Jest tam jeszcze kto艣 wa偶ny?
- Nie, panie kapitanie. Odbieram natomiast liczne transmisje radiowe na r贸偶nych cz臋stotliwo艣ciach.
Wolmak si臋 zdziwi艂; do tej pory pa艂ac zimowy zachowywa艂 absolutne milczenie na falach eteru.
- Na jaki temat?
- M贸wi膮 g艂贸wnie po mandary艅sku i nowotybeta艅sku, panie kapitanie. S膮 przera偶eni. Dalajlama znikn膮艂, podobnie jak dow贸dca jego osobistej stra偶y. Genera艂 Surkhang Sewon Chempo, dow贸dca gwardii pa艂acowej, nie 偶yje... W艣r贸d zw艂ok znaleziono jego bezg艂owe cia艂o.
Wolmak spojrza艂 na zegar. Obraz z holoramy i ich rozmowa pokona艂a po艂ow臋 dystansu do okr臋tu admira艂a.
- Kto to zrobi艂? - zapyta艂. - Chy偶war?
- Nie wiemy, panie kapitanie. Tak jak m贸wi艂am, aparatur臋 skierowali艣my w inne miejsce. Ale sprawdzimy zapis na dyskach.
- Koniecznie. - Wolmak uzna艂, 偶e nie mo偶e d艂u偶ej zwleka膰. Po艂膮czy艂 si臋 z dow贸dc膮 marines. - Id藕cie do pa艂acu, poruczniku, i sprawd藕cie co si臋 tam do ci臋偶kiej cholery dzieje! Wysy艂am pi臋膰 nast臋pnych l膮downik贸w, opancerzone EMV i bojowy topter. Interesuj膮 nas wszelkie 艣lady po arcybiskupie Breque, ojcu Farrellu i ojcu LeBlancu. Szukamy te偶 pilota i stra偶y przybocznej kardyna艂a.
- Tak jest, kapitanie.
Kontrolka wi膮zki komunikacyjnej mign臋艂a zielono: admira艂 odebra艂 ostatni przekaz; za p贸藕no, 偶eby czeka膰 na jego polecenia. Wolmak skontaktowa艂 si臋 z najbli偶szymi jednostkami Paxu - dwoma liniowcami, czaj膮cymi si臋 tu偶 za g艂贸wnym ksi臋偶ycem - i kaza艂 im zej艣膰 na t臋 sam膮 orbit臋, co „Jibril”. Mog艂o si臋 okaza膰, 偶e b臋dzie potrzebowa艂 wsparcia ogniowego. Widzia艂 ju偶, co potrafi Chy偶war i na my艣l o tym, 偶e potw贸r m贸g艂by pojawi膰 si臋 na pok艂adzie jego okr臋tu, przebieg艂 go lodowaty dreszcz. Po艂膮czy艂 si臋 z kapitan Carol Samuels, dow贸dc膮 HHS „艢w. Bonawentura”.
- Carol, mam pro艣b臋 - powiedzia艂, kiedy zdumiona twarz pani kapitan pojawi艂a si臋 na ekranie. - Wejd藕 na chwil臋 w przestrze艅 taktyczn膮.
Sam r贸wnie偶 w艂膮czy艂 si臋 w komtakt i stan膮艂 niczym olbrzym nad b艂yszcz膮cym Tien Szanem. Tu偶 obok, w gwiezdnej pustce, pojawi艂a si臋 kapitan Samuels.
- Carol, na dole dzieje si臋 co艣 z艂ego. Podejrzewam, 偶e Chy偶war zn贸w szaleje. Je偶eli w kt贸rym艣 momencie przestaniecie nas odbiera膰, albo zaczn膮 do was dochodzi膰 tylko jakie艣 niezrozumia艂e wrzaski...
- Przy艣l臋 trzy kapsu艂y z marines - zaproponowa艂a Samuels.
- Nie - zaoponowa艂 Wolmak. - Natychmiast ostrzelajcie „Jibrila”. Zr贸bcie z niego miazg臋.
Kapitan Samuels spojrza艂a na艅 z niedowierzaniem. Zamigota艂 sygnalizator po艂膮czenia z „Raguelem” i Wolmak wy艂膮czy艂 si臋 z przestrzeni taktycznej.
Komunikat by艂 kr贸tki:
- „Raguel” przygotowuje si臋 do skoku hawkingowskiego do wn臋trza uk艂adu. Wyhamujemy tu偶 ponad studni膮 grawitacyjn膮 Tien Szanu - oznajmi艂 Lempriere ze 艣miertelnie powa偶n膮 twarz膮.
Wolmak ju偶 chcia艂 zaprotestowa膰, ale zaraz sobie u艣wiadomi艂, 偶e jego s艂owa dotr膮 na miejsce prawie trzy minuty po skoku okr臋tu flagowego. Zamkn膮艂 usta. Taki skok oznacza艂 ogromne ryzyko: co najmniej dwadzie艣cia pi臋膰 procent szans, 偶e wszyscy pasa偶erowie zgin膮 w katastrofie. Kapitan rozumia艂 jednak, 偶e Lempriere chce koniecznie znale藕膰 si臋 w centrum wydarze艅, gdzie jego rozkazy b臋d膮 bezzw艂ocznie wykonywane.
Jezu Chryste, pomy艣la艂 Wolmak, Wielki Inkwizytor ledwie 偶ywy, arcybiskupa i reszty nie ma, a pa艂ac tego przekl臋tego dalajlamy przypomina mrowisko, kt贸re kto艣 przed chwil膮 rozgrzeba艂. Niech szlag trafi tego ca艂ego Chy偶wara. Gdzie si臋 podziewa kurier od papie偶a? Gdzie ten obiecany przez Centrum statek? Czy mo偶e by膰 jeszcze gorzej?
- Kapitanie? - rozleg艂 si臋 g艂os jednego z wys艂anych na planet臋 lekarzy. Meldunek pochodzi艂 z izolatki na pok艂adzie l膮downika.
- S艂ucham.
- Kardyna艂 Mustafa odzyska艂 przytomno艣膰, kapitanie... Oczywi艣cie nadal nie widzi... i strasznie cierpi, ale...
- Daj go tu - rzuci艂 kr贸tko Wolmak.
Holoram臋 wype艂ni艂 makabryczny obraz. Kapitan nie musia艂 si臋 odwraca膰, 偶eby wyczu膰, jak wszyscy na mostku odruchowo si臋 skrzywili.
Twarz Wielkiego Inkwizytora wci膮偶 ocieka艂a krwi膮 z pustych oczodo艂贸w, w kt贸rych pozosta艂y resztki poszarpanej tkanki. Kiedy krzycza艂, krew sp艂ywa艂a mu do ust i barwi艂a z臋by czerwieni膮.
Wolmak nie od razu zrozumia艂, jakie s艂owo powtarza si臋 we wrzaskach kardyna艂a. Dopiero po chwili dotar艂 do niego jego sens:
- Nemes! Nemes! Nemes!
Nemes, Scylla i Briareus pod膮偶aj膮 na wsch贸d. Nie wy艂膮czaj膮 pola fazowego; nie obchodzi ich, ile energii wymaga jego utrzymanie. Energia pochodzi sk膮din膮d - to nie ich zmartwienie. W najbli偶szych chwilach poka偶膮, po co zostali stworzeni.
Po trwaj膮cej u艂amek sekundy rzezi pod Pargo Kaling, Nemes prowadzi ca艂膮 tr贸jk臋 na wie偶臋 i po linach, na kt贸rych zwykle zawisa most, zje偶d偶aj膮 do klasztoru Drepung. Przebiegaj膮 przez targowisko, mijaj膮c zastyg艂ych w bursztynowym powietrzu ludzi. Na bazarze w Phari tysi膮ce pos膮g贸w kupc贸w i sprzedawc贸w zmuszaj膮 Nemes do u艣miechu: mog艂aby poobcina膰 im wszystkim g艂owy, a oni nawet nie wiedzieliby, co ich spotka艂o. Na razie ma jednak zadanie do wykonania.
Przy platformie zjazdowej wszyscy troje wychodz膮 z nadczasu. W przeciwnym razie tarcie o lin臋 mog艂oby okaza膰 si臋 zbyt du偶e.
Scylla, idziesz pomocn膮 Powietrzn膮 Drog膮, nadaje Nemes na wsp贸lnym kanale. Briareus, 艣rodkowy most. Ja zjad臋 po linie.
Towarzysz膮cy jej kobieta i m臋偶czyzna odpowiadaj膮 skinieniem g艂owy i znikaj膮. Liniarz robi krok do przodu, 偶eby wypchn膮膰 Nemes z pocz膮tku kolejki, gdzie stan臋艂a mimo t艂umu oczekuj膮cych na zjazd. Na platformie panuje spory ruch.
Rhadamanth Nemes chwyta m臋偶czyzn臋 jedn膮 r臋k膮 i zrzuca go w przepa艣膰. Kilkana艣cie rozw艣cieczonych os贸b rzuca si臋 na ni膮, ona za艣 skacze i 艂apie lin臋 przesuni臋tymi w fazie d艂o艅mi; nie potrzebuje w贸zka, hamulc贸w ani uprz臋偶y. Rozp臋dza si臋 w stron臋 Kun Luna, a w艣ciekli podr贸偶ni ruszaj膮 za ni膮 w po艣cig: wpinaj膮 si臋 w lin臋, najpierw kilku, potem dziesi臋ciu, dwudziestu... Liniarz by艂 powszechnie lubian膮 osob膮.
Zjazd do Kun Luna zajmuje Nemes o po艂ow臋 mniej czasu ni偶 przeci臋tnemu u偶ytkownikowi liny. Hamuje niezdarnie na ostatnim odcinku i z impetem wali w ska艂臋, w ostatniej chwili dokonuj膮c przeskoku fazowego. Kiedy wstaje, w kruchym kamieniu pozostaje odci艣ni臋ty zarys jej cia艂a. Nemes wraca na skraj przepa艣ci.
W贸zki hamuj膮 ze 艣wistem, gdy awangarda pogoni zbli偶a si臋 na odleg艂o艣膰 kilkuset metr贸w do grani Kun Luna. Czarne punkciki, podwieszone pod lin膮, ci膮gn膮 si臋 a偶 po horyzont i zwiastuj膮 ca艂膮 rzesz臋 nieproszonych go艣ci. Nemes u艣miecha si臋, przesuwa w fazie obie r臋ce i przecina lin臋.
Jest zdumiona, 偶e tak niewielu z nich krzyczy umieraj膮c.
Podchodzi do lin prowadz膮cych na szczyt grani, wspina si臋 po jednej z nich bez asekuracji, a p贸藕niej odcina je wszystkie: te do wspinaczki, te do zjazdu i zabezpieczaj膮ce. Pi臋ciu uzbrojonych funkcjonariuszy milicji z Hsi wangmu staje jej na drodze nie opodal 艣lizgu. Nemes przesuwa w fazie lew膮 r臋k臋 i zrzuca wszystkich w przepa艣膰. Spogl膮da na pomocny zach贸d i ogniskuje sensory podczerwieni i widma widzialnego na d艂ugim, bambusowym mo艣cie wisz膮cym, 艂膮cz膮cym masywy Phari i Kun Luna. Na jej oczach most spada w otch艂a艅; liny i por臋cze skr臋caj膮 si臋 dziko, deszczu艂ki lec膮 w powietrze, a kiedy most zwisa pionowo w d贸艂, jego koniec nurza si臋 w fosgenowych ob艂okach.
To koniec, nadaje Briareus.
Ilu zgin臋艂o na mo艣cie? pyta Nemes.
Wielu, odpowiada jej brat i ko艅czy transmisj臋.
Po sekundzie w艂膮cza si臋 Scylla: Pomocny most odci臋ty. Id臋 Powietrzn膮 Drog膮 i niszczej膮 po kawa艂ku.
艢wietnie, nadaje Nemes. Do zobaczenia w Jokungu.
Dochodz膮c do le偶膮cego w rozpadlinie miasta wszyscy troje wychodz膮 z nadczasu. Z g臋stych niczym letnia mg艂a chmur pada drobniutki deszczyk. Rzadkie w艂osy lepi膮 si臋 Nemes do czo艂a; jej rodze艅stwo wygl膮da podobnie.
T艂um rozst臋puje si臋 przed trojgiem postaci, a na drodze do Napowietrznej 艢wi膮tyni nikogo nie ma.
Nemes idzie przodem, gdy docieraj膮 do ostatniego, kr贸ciutkiego mostu wisz膮cego. Most ma dwadzie艣cia metr贸w d艂ugo艣ci, 艂膮czy dwie dolomitowe iglice kilometr ponad chmurami i by艂 pierwsz膮, pro艣ciutk膮 konstrukcj膮, kt贸rej odnowienia podj臋艂a si臋 Enea. Teraz jednak monsunowe ob艂oki dochodz膮 pod samo prz臋s艂o.
Po przeciwnej stronie rozpadliny stoi wysoka posta膰, niezbyt dobrze widoczna, bo spowita wszechobecn膮 mg艂膮. Nemes przestawia wzrok na podczerwie艅 i z zadowoleniem stwierdza, 偶e sylwetka nie emituje ani odrobiny ciep艂a. Generuje pojedynczy sygna艂 radarowy, po czym analizuje uzyskany obraz: trzy metry wysoko艣ci, kolce, cztery masywne, zako艅czone ostrzami r臋ce, metalowy korpus, brzytwy na czole i klatce piersiowej, drut kolczasty oplataj膮cy ramiona; brak oznak oddechu.
Znakomicie, nadaje Nemes.
Znakomicie, wt贸ruj膮 jej Scylla i Briareus.
Posta膰 po drugiej stronie mostu nie reaguje.
Dotarli艣my na Taj Szan z minimalnym zapasem. Kiedy spadli艣my poni偶ej dolnej granicy pr膮du strumieniowego, zacz臋li艣my systematycznie, nieub艂aganie obni偶a膰 lot. Nad morzem chmur rzadko napotykali艣my pr膮dy wznosz膮ce, nie brakowa艂o za to podmuch贸w, kt贸re spycha艂y nas w d贸艂, tote偶 o ile pierwsze pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w pokonali艣my w par臋 minut z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮, o tyle drug膮 po艂ow臋 dystansu stanowi艂 powolny, dramatyczny upadek. Chwilami mieli艣my pewno艣膰, 偶e bez k艂opotu dolecimy na miejsce, chwilami zn贸w, 偶e zaraz wpadniemy w chmury i pozostanie tylko czeka膰, a偶 skrzyd艂a zaton膮 w morzu kwasu.
Rzeczywi艣cie opadli艣my w chmury, ale by艂y to zwyk艂e monsunowe ob艂oki skroplonej pary wodnej, w kt贸rych da艂o si臋 oddycha膰. Lecieli艣my blisko siebie - niebieski tr贸jk膮t, zaraz za nim 偶贸艂ty i zielony - niemal dotykaj膮c si臋 skrzyd艂ami, jakby艣my uznali, 偶e lepiej zderzy膰 si臋 i spa艣膰 razem ni偶 pogubi膰 we mgle i zgin膮膰 samotnie.
Mieli艣my z Ene膮 do dyspozycji system 艂膮czno艣ci, ale skorzystali艣my z niego tylko raz podczas tego dramatycznego lotu. My艣la艂em w艂a艣nie o tym, 偶e mia艂a dziecko... Wysz艂a za m膮偶... Kocha艂a innego m臋偶czyzn臋... Gdy nagle w uchu zabrzmia艂 mi jej g艂os:
- Raul?
- S艂ucham, male艅ka?
- Kocham ci臋, Raul.
Odczeka艂em kilka uderze艅 serca, ale emocjonalna pustka, kt贸ra jeszcze przed chwil膮 nie dawa艂a mi spokoju, znikn臋艂a bez 艣ladu, ust臋puj膮c miejsca przyp艂ywowi czu艂o艣ci wobec mojej ukochanej.
- Kocham ci臋, Eneo. - Zni偶yli艣my lot. Mia艂em wra偶enie, 偶e wyczuwam gryz膮c膮 wo艅 w powietrzu... Czy偶by pocz膮tek fosgenowych chmur? - Male艅ka?
- S艂ucham? - dobieg艂 mnie jej szept. Jaki艣 czas temu zdj臋li艣my ju偶 maski osmotyczne, kt贸re uchroni艂yby nas przed zatruciem gazem. Nie wiedzieli艣my, czy A. Bettik mo偶e oddycha膰 fosgenem; porozumieli艣my si臋 bez s艂贸w, 偶e gdyby okaza艂o si臋, i偶 gaz jest dla niego r贸wnie szkodliwy, jak dla nas, za艂o偶ymy maski i postaramy si臋 poholowa膰 go na tak膮 wysoko艣膰, 偶eby m贸g艂 spokojnie oddycha膰, a potem wyl膮dujemy. Zdawali艣my sobie spraw臋, 偶e w膮t艂y to plan: ze wskaza艅 radaru, kt贸re 艣ledzi艂em podczas pierwszego podej艣cia do l膮dowania, wynika艂o, 偶e wi臋kszo艣膰 zboczy opada stromo poni偶ej poziomu truj膮cych ob艂ok贸w i, wpad艂szy w chmury, mieliby艣my bardzo blisko do morza. Lepiej jednak by艂o mie膰 plan, ni偶 po prostu si臋 podda膰. Wci膮gn臋li艣my maski z powrotem na twarze, 偶eby nacieszy膰 si臋 艣wie偶ym powietrzem.
- Male艅ka - powt贸rzy艂em - skoro to wszystko nie ma sensu... Skoro widzia艂a艣 co艣, co, jak s膮dzisz...
- Skoro widzia艂am w艂asn膮 艣mier膰, tak? - doko艅czy艂a za mnie Enea; te s艂owa nie chcia艂y mi przej艣膰 przez gard艂o.
Pokiwa艂em g艂ow膮, niezbyt m膮drze, bo nie mog艂a tego widzie膰.
- To tylko mo偶liwo艣ci, Raul. Ta, kt贸ra odznacza si臋 najwy偶szym prawdopodobie艅stwem, jest inna. Nie b贸j si臋, nie prosi艂abym, 偶eby艣cie obaj ze mn膮 lecieli, gdybym ba艂a si臋, 偶e... to koniec. - Nutka weso艂o艣ci przebi艂a si臋 przez dominuj膮ce w jej g艂osie napi臋cie.
- Wiem o tym - powiedzia艂em. Cieszy艂em si臋, 偶e A. Bettik nie mo偶e uczestniczy膰 w naszej rozmowie. - I nie o to mi chodzi艂o. - Mia艂em na my艣li, 偶e mog艂a widzie膰, jak ja z androidem docieramy na miejsce, a tylko ona spada do oceanu, ale przesta艂em w to wierzy膰. Dop贸ki nasze losy si臋 splata艂y, by艂em got贸w na wszystko. - Zastanawia艂em si臋 tylko, dlaczego zn贸w uciekamy. Rzyga膰 mi si臋 chce, kiedy pomy艣l臋, 偶e Pax nas 艣ciga.
- Mnie te偶 - przyzna艂a Enea. - Zaufaj mi jednak, Raul, nie jeste艣my tu tylko po to, 偶eby ucieka膰. Psiakrew!
Zdziwi艂em si臋, s艂ysz膮c rzadki w ustach mesjasza niezbyt elegancki wykrzyknik, ale zaraz zrozumia艂em jego przyczyn臋. Dwadzie艣cia metr贸w przed nami z mg艂y wynurzy艂o si臋 skaliste zbocze, strome w g贸rnej partii, pionowe w dolnej.
A. Bettik podlecia艂 pierwszy, w ostatniej chwili szarpn膮艂 za dr膮偶ek sterowy i wyci膮gn膮艂 nogi ze strzemion, 偶eby u偶y膰 latawca w charakterze spadochronu. Wyl膮dowa艂, podskoczy艂 dwa razy i szarpn膮艂 paralotni臋 w d贸艂, wypl膮tuj膮c si臋 od razu z uprz臋偶y. Lhomo nieraz nam demonstrowa艂, 偶e na w膮skich, wietrznych l膮dowiskach nale偶y natychmiast odczepi膰 si臋 od skrzyd艂a, 偶eby nie 艣ci膮gn臋艂o cz艂owieka w przepa艣膰. A tutaj bez w膮tpienia mia艂oby nas gdzie poci膮gn膮膰.
Nast臋pna l膮dowa艂a Enea, a zaraz po niej ja. Wypad艂em najgorzej: odbi艂em si臋 wysoko, prawie spad艂em z grani, skr臋ci艂em kostk臋 na drobnych kamykach i upad艂em na kolana. Paralotnia grzmotn臋艂a w g艂az nad moj膮 g艂ow膮, pogi臋艂a si臋, podar艂a i opad艂a do ty艂u, pr贸buj膮c znie艣膰 mnie poza skraj l膮dowiska - dok艂adnie tak, jak pokazywa艂 to Lhomo. Na szcz臋艣cie A. Bettik od razu z艂apa艂 za jedn膮 z rurek, po chwili Enea chwyci艂a wspornik i przytrzymali lotni臋 nieruchomo, ja za艣 wypl膮ta艂em si臋 z uprz臋偶y i odku艣tyka艂em kilka krok贸w na bok, ci膮gn膮c za sob膮 plecak.
Enea ukl臋k艂a przede mn膮 na zimnych kamieniach, rozsznurowa艂a mi but i obejrza艂a kostk臋.
- Chyba nic z艂ego si臋 nie sta艂o - stwierdzi艂a. - Spuchnie ci troch臋, ale nie powiniene艣 mie膰 k艂opotu z chodzeniem.
- To dobrze - zauwa偶y艂em g艂upawo, skoncentrowany na dotyku jej d艂oni na mojej nagiej stopie. Podskoczy艂em, kiedy spryska艂a mi obrzmiewaj膮c膮 nog臋 jakim艣 specyfikiem z medpaka.
Oboje z A. Bettikiem pomogli mi wsta膰, po czym zebrali艣my ekwipunek i ruszyli艣my w g贸r臋 stromego zbocza, gdzie chmury rozja艣nia艂 s艂oneczny blask.
Promienie s艂o艅ca dosi臋gn臋艂y nas wysoko na 艣wi臋tym stoku Taj Szanu. Wcze艣niej ju偶 zsun膮艂em z g艂owy kaptur pr贸偶niosk贸ry i zdj膮艂em mask臋, ale Enea zasugerowa艂a, 偶ebym nie zdejmowa艂 samego skafandra. Naci膮gn膮艂em wi臋c na wierzch kurtk臋, dzi臋ki czemu czu艂em si臋 mniej rozebrany; moja przyjaci贸艂ka uczyni艂a to samo. A. Bettik rozciera艂 zbiela艂e z zimna ramiona.
- Nic ci nie b臋dzie? - zapyta艂em.
- Niech si臋 pan nie martwi, M. Endymion - uspokoi艂 mnie. - Aczkolwiek wystarczy艂oby jeszcze par臋 minut na takiej wysoko艣ci...
Spojrza艂em w d贸艂, gdzie zatopione w chmurach kry艂o si臋 nasze l膮dowisko z po艂amanymi lotniami.
- Chyba nie wr贸cimy st膮d na latawcach - zauwa偶y艂em.
- To prawda - przytakn臋艂a Enea. - Patrzcie.
Go艂oborza i ska艂y sko艅czy艂y si臋 i stan臋li艣my na skraju trawiastej wy偶yny, wci艣ni臋tej mi臋dzy dwie strome 艣ciany. Poro艣ni臋t膮 sukulentami 艂膮k臋 przecina艂y niezliczone tropy zyk贸z, u艂o偶one z kamieni 艣cie偶ki i wyp艂ywaj膮ce z topniej膮cych lodowc贸w strumienie - na szcz臋艣cie nad tymi ostatnimi przerzucono kamienne mostki. Kilku pasterzy przygl膮da艂o si臋 nam z daleka oboj臋tnie, kiedy podchodzili艣my wy偶ej, a偶 wreszcie skr臋cili艣my w miejscu, gdzie ko艅czy艂 si臋 j臋zor rozleg艂ego lodowca i oczom naszym ukaza艂y si臋 bia艂e 艣wi膮tynie za szarymi wa艂ami. Na tle b艂臋kitno-bia艂ej po艂aci lodu, kt贸ra ci膮gn臋艂a si臋 w g贸r臋 i zdawa艂a si臋 si臋ga膰 nieba, ol艣niewaj膮ce budowle przywodzi艂y na my艣l o艂tarze. Enea wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 wskaza艂a nam olbrzymi, bia艂y kamie艅, le偶膮cy przy 艣cie偶ce. Wyryto w nim taki oto wiersz:
Z czym偶e m贸g艂bym por贸wna膰 Wielki Szczyt?
Jego b艂臋kitne i zielone zbocza wida膰 z ka偶dego zak膮tka okolicznych prowincji.
Obdarzony przez Dawc臋 Kszta艂t贸w bosk膮 moc膮,
Ocieniony i rozpalony s艂o艅cem rozdziela noc od dnia.
Pn臋 si臋 ku chmurom, brakuje mi tchu w piersi,
Oczy z trudem 艣ledz膮 los ptak贸w, kt贸re jego zbocza uczyni艂y swoim domem.
Pewnego dnia wejd臋 na jego niezr贸wnany wierzcho艂ek
I jednym spojrzeniem ogarn臋 wszystkie g贸ry.
- Tu Fu, dynastia Tang, Chiny, Stara Ziemia
Tak oto znale藕li艣my si臋 w Tajan, Mie艣cie Pokoju, mie艣cie setek 艣wi膮ty艅, sklep贸w, gospod, kapliczek i dom贸w. Przy ruchliwej g艂贸wnej ulicy sta艂y niezliczone kolorowe kramy z p艂贸ciennymi markizami. Mieszka艅cy Tajan byli po prostu 艣liczni - troch臋 to niezgrabne okre艣lenie, ale jedyne, jak mniemam, stosowne. Mieli czarne w艂osy, jasne oczy, 艣nie偶nobia艂e z臋by, 艣niad膮 sk贸r臋, odznaczali si臋 wrodzon膮 godno艣ci膮, wigorem i dumn膮 postaw膮. Ubierali si臋 w jedwab i farbowan膮 bawe艂n臋, lubili jaskrawe kolory, a ich stroje prezentowa艂y si臋 nad wyraz elegancko. Wsz臋dzie zreszt膮 roi艂o si臋 od mnich贸w w pomara艅czowych i czerwonych szatach. Wybaczy艂bym ludziom, gdyby gapili si臋 na nas jak na nieziemskie zjawisko - nikt przecie偶 nie odwiedza艂 Taj Szanu w porze monsunu - ale oni tylko przygl膮dali si臋 nam 偶yczliwie; ba, niekt贸rzy wr臋cz wo艂ali Ene臋 po imieniu i przepychali si臋 przez t艂um, 偶eby dotkn膮膰 jej r臋ki czy ubrania. Przypomnia艂em sobie, 偶e by艂a ju偶 na Wielkim Szczycie.
Pokaza艂a nam r贸wnie偶 olbrzymi膮, bia艂膮, kamienn膮 p艂yt臋, wmurowan膮 w zbocze wzg贸rza za Miastem Pokoju. Na wyg艂adzonej do po艂ysku powierzchni bloku wypisano chi艅skimi znakami tekst, jak mi powiedzia艂a, Diamentowej sutry, jednego z filar贸w filozofii buddyjskiej. Mia艂 on przypomina膰 mnichom i 艣wieckim przechodniom o ostatecznej naturze rzeczywisto艣ci, symbolizowanej przez bezkresny przestw贸r nieba. Na skraju miasta znajdowa艂a si臋 tak偶e Pierwsza Brama Niebia艅ska - gigantyczny kamienny 艂uk z czerwonym, pagodowatym dachem, pod kt贸rym zaczyna艂y si臋 licz膮ce dwadzie艣cia siedem tysi臋cy stopni schody, wiod膮ce na Nefrytowy Wierzcho艂ek.
To niewiarygodne, ale oczekiwano naszego przybycia. W ogromnej gompie w samym 艣rodku miasta ponad tysi膮c dwie艣cie odzianych w czerwie艅, siedz膮cych po turecku mniszek i mnich贸w cierpliwie czeka艂o na Ene臋. Naczelny lama klasztoru powita艂 j膮niskim uk艂onem. Pomog艂a mu wsta膰 i obj臋艂a go, a po chwili zaj臋li艣my z A. Bettikiem miejsca obok niskiego, wy艂o偶onego poduszkami podwy偶szenia, z kt贸rego Enea wyg艂osi艂a kr贸tk膮 przemow臋 do zebranych.
- Zapowiada艂am wiosn膮, 偶e wr贸c臋 w porze deszczowej - zacz臋艂a cicho, a jej g艂os ni贸s艂 si臋 daleko w marmurowym gmachu. - Moje serce raduje si臋 na wasz widok. Wiem, 偶e ci, kt贸rzy przyj臋li w贸wczas moj膮 komuni臋, prawdziwie poznali j臋zyk umar艂ych i j臋zyk 偶ywych; wiem r贸wnie偶, 偶e niekt贸rzy nauczyli si臋 s艂ysze膰 muzyk臋 sfer. Obiecuj臋 wam, 偶e wkr贸tce nauczycie si臋 tak偶e, jak zrobi膰 pierwszy krok.
Dzisiejszy dzie艅 jest pod wieloma wzgl臋dami dniem smutku, za to rysuje si臋 przed nami jasna przysz艂o艣膰, opromieniona blaskiem optymizmu i zmiany. Czuj臋 si臋 zaszczycona, 偶e zechcieli艣cie widzie膰 we mnie nauczycielk臋. Podobny zaszczyt stanowi dla mnie fakt, 偶e wsp贸lnie poznawali艣my wszech艣wiat, kt贸rego bogactwo przekracza wszelkie wyobra偶enie. - W tym miejscu spojrza艂a na A. Bettika i na mnie. - Oto moi towarzysze: A. Bettik, przyjaciel i Raul Endymion, m贸j ukochany. Dzielili ze mn膮 wszystkie trudy najd艂u偶szej podr贸偶y w moim 偶yciu i dzi艣 b臋d膮 mi towarzyszy膰 w pielgrzymce. Kiedy was opu艣cimy, przejdziemy przez trzy Niebia艅skie Bramy, pokonamy Paszcz臋 Smoka i - je艣li Budda i chaos pozwol膮 - odwiedzimy Ksi臋偶niczk臋 Lazurowych Ob艂ok贸w, a potem, jeszcze dzi艣, ujrzymy 艢wi膮tyni臋 Nefrytowego Cesarza.
Enea zamilk艂a i rozejrza艂a si臋 po ogolonych g艂owach, popatrzy艂a w b艂yszcz膮ce oczy mnich贸w. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e nie mam przed sob膮 religijnych fanatyk贸w, bezrozumnych s艂ug ani wiecznie umartwiaj膮cych si臋 ascet贸w, lecz kilkadziesi膮t szereg贸w inteligentnych, czujnych i m艂odych m臋偶czyzn i kobiet. Napisa艂em „m艂odych”, chocia偶 wiele oblicz wyr贸偶nia艂o si臋 siateczk膮 zmarszczek i przypr贸szonymi siwizn膮 skroniami.
- M贸j drogi przyjaciel - powiedzia艂a Enea - naczelny lama waszej gompy, m贸wi艂 mi, 偶e jest wi臋cej takich, kt贸rzy chcieliby dzi艣 uczestniczy膰 w komunii z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy.
Oko艂o stu mnich贸w, zajmuj膮cych miejsca w pierwszych rz臋dach, kl臋kn臋艂o. Enea skin臋艂a g艂ow膮.
- Niech i tak b臋dzie - rzek艂a cicho. Prze艂o偶ony klasztoru przyni贸s艂 butle z winem i mn贸stwo ma艂ych, br膮zowych czarek. Przed tym jednak, jak Enea naci臋艂a sobie palec i rozla艂a wino do czarek, powiedzia艂a: - Zanim we藕miecie udzia艂 w komunii, musz臋 wam przypomnie膰, 偶e czeka was przemiana fizyczna, nie duchowa. Wasze indywidualne poszukiwanie Boga czy O艣wiecenia musi trwa膰... i pozosta膰 wasz膮 osobist膮 spraw膮. Przemiana, kt贸rej do艣wiadczycie, nie obiecuje satori ani zbawienia. Jest po prostu... zmian膮. - Moja przyjaci贸艂ka podnios艂a d艂o艅 z wyprostowanym palcem. - W kom贸rkach mojej krwi znajduj膮 si臋 specyficznie uformowane cz膮steczki DNA i RNA, kt贸re w po艂膮czeniu z pewnymi czynnikami wirusowymi przenikn膮 do waszych cia艂. Zacznie si臋 od tego, 偶e zostan膮 cz臋艣ciowo wch艂oni臋te w 偶o艂膮dku, a sko艅czy na tym, 偶e b臋dziecie je mieli w ka偶dej kom贸rce cia艂a. Te wirusy maj膮 natur臋 somatyczn膮... co oznacza, 偶e przeka偶ecie je dzieciom.
Szkoli艂am waszych nauczycieli, oni za艣 nauczali was, 偶e wprowadzone w ten spos贸b zmiany fizyczne pozwol膮 wam - po odpowiednim przeszkoleniu - na bardziej bezpo艣redni kontakt z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy; poznacie j臋zyk umar艂ych i j臋zyk 偶ywych, a p贸藕niej us艂yszycie muzyk臋 sfer i dowiecie si臋, jak uczyni膰 prawdziwy krok w Pustk臋. - Podnios艂a r臋k臋 wy偶ej. - Nie ma w tym 偶adnej metafizyki, drodzy przyjaciele. Przeka偶臋 wam zmutowanego wirusa. Pami臋tajcie: nigdy nie b臋dziecie mogli przyj膮膰 krzy偶okszta艂tu, podobnie jak wasze dzieci i wnuki. Zmiana w genach i chromosomach nast膮pi na tak g艂臋bokim poziomie, 偶e tego rodzaju fizyczna nie艣miertelno艣膰 stanie si臋 dla was nieosi膮galna.
Moja komunia nie przyniesie wam wiecznego 偶ycia, przyjaciele. Przeciwnie, dzi臋ki niej zyskacie pewno艣膰, 偶e 艣mier膰 czeka nas wszystkich. Powtarzam wi臋c: nie oferuj臋 wam 偶ycia wiecznego ani natychmiastowego satori. Je偶eli na tych w艂a艣nie rzeczach najbardziej wam zale偶y, musicie osi膮gn膮膰 je na drodze w艂asnych poszukiwa艅 religijnych. Ja proponuj臋 tylko mo偶liwo艣膰 pog艂臋bienia do艣wiadczania 偶ycia oraz 艂膮czno艣膰 z innymi - nie tylko lud藕mi - kt贸rzy podzielaj膮 t臋 pasj臋. Je艣li chcecie si臋 teraz wycofa膰, nie musicie si臋 wstydzi膰 swojej decyzji. Komunia b臋dzie dla wielu oznacza艂a obowi膮zki, niewygody i powa偶ne niebezpiecze艅stwo, staniecie si臋 bowiem nauczycielami Pustki, Kt贸ra 艁膮czy i poniesiecie dalej wirusa ludzkiego wyboru.
Enea przerwa艂a i odczeka艂a chwil臋, ale 偶aden z mnich贸w nie wyszed艂. Kl臋czeli bez ruchu, z pochylonymi g艂owami, jak gdyby pogr膮偶eni w kontemplacji.
- Dobrze wi臋c - powiedzia艂a Enea. - 呕ycz臋 wszystkim powodzenia. - Nak艂u艂a palec wskazuj膮cy i wycisn臋艂a po kropelce krwi do przyniesionych przez starszego lam臋 czarek.
W kilka minut podawane z r膮k do r膮k czarki dotar艂y do wszystkich i ka偶dy m贸g艂 wypi膰 odrobin臋 wina. Wsta艂em z poduszki, zamierzaj膮c uda膰 si臋 na koniec najbli偶szego szeregu i wzi膮膰 udzia艂 w komunii, ale Enea da艂a mi zna膰, 偶ebym do niej podszed艂. Z艂apa艂a mnie za rami臋.
- Nie teraz, najdro偶szy - szepn臋艂a.
Mia艂em ochot臋 wda膰 si臋 w k艂贸tni臋 - jakim prawem chcia艂a mnie wykluczy膰 ze swojej wsp贸lnoty? - ale po prostu wr贸ci艂em na miejsce. Pochyli艂em si臋 do androida.
- Nie przyjmowa艂e艣 tej tak zwanej komunii, prawda? - zapyta艂em szeptem.
Niebieski cz艂owiek si臋 u艣miechn膮艂.
- Nie, M. Endymion. I nigdy tego nie zrobi臋.
Zamierza艂em go zapyta膰 dlaczego, ale ceremonia w艂a艣nie dobieg艂a ko艅ca i tysi膮c dwustu uczestnik贸w wsta艂o. Enea przesz艂a pomi臋dzy nimi - tu do kogo艣 zagada艂a, tu u艣cisn臋艂a czyj膮艣 d艂o艅 - a po spojrzeniu, jakie mi pos艂a艂a, pozna艂em, 偶e pora si臋 zbiera膰.
Nemes, Scylla i Briareus obserwuj膮 stoj膮cego na drugim ko艅cu mostu Chy偶wara. Nie przechodz膮 w nadczas, 偶eby przez chwil臋 nacieszy膰 oczy jego widokiem.
Nonsens, nadaje Briareus. Straszyd艂o dla dzieci: te kolce, z臋by, ostrza. Jakie to g艂upie.
Powiedz to Gygesowi, odpowiada Nemes. Gotowi?
Ja tak, odzywa si臋 Scylla.
Ja te偶, przychodzi odpowied藕 Briareusa.
R贸wnocze艣nie dokonuj膮 przesuni臋cia w fazie. Nemes patrzy, jak otaczaj膮ce j膮 powietrze g臋stnieje, a 艣wiat艂o upodabnia si臋 do syropu w kolorze sepii. Wie, 偶e nawet je艣li Chy偶war wykona oczywisty w tej sytuacji manewr - odetnie most - nie zrobi im to r贸偶nicy. Dop贸ki pozostan膮 w nadczasie, most b臋dzie opada艂 d艂ugo, bardzo d艂ugo... Rodze艅stwo zd膮偶y go przebiec dziesi臋膰 razy.
G臋siego wchodz膮 na most. Nemes prowadzi. Chy偶war ani drgnie; nawet nie rusza g艂ow膮, 偶eby 艣ledzi膰 ich marsz. Jego czerwone oczy l艣ni膮 s艂abo, jak szkar艂atne zwierciad艂a, w kt贸rych przegl膮da si臋 zach贸d s艂o艅ca.
Co艣 tu nie gra, zauwa偶a Briareus.
Cisza, rozkazuje Nemes. Nie odzywajcie si臋 na wsp贸lnym pa艣mie, dop贸ki ja nie zainicjuj臋 kontaktu. Podesz艂a ju偶 na niespe艂na dziesi臋膰 metr贸w do kraw臋dzi mostu, a stw贸r nie reaguje. Nemes idzie wi臋c dalej, a偶 wreszcie jej stopy trafiaj膮 na ska艂臋. Jej bli藕niacza siostra schodzi z mostu i staje z lewej strony, Briareus za艣 zajmuje pozycj臋 po prawej. Od niewzruszonego stworzenia z hyperio艅skich legend dzieli ich oko艂o trzech metr贸w.
- Je偶eli nie ust膮pisz nam z drogi, zostaniesz zniszczony - m贸wi Nemes, wyszed艂szy na chwil臋 z nadczasu. - Tw贸j czas min膮艂. Dziewczyna nale偶y dzi艣 do nas.
Chy偶war nie odpowiada.
Zniszczy膰 go, rozkazuje Nemes i dokonuje przeskoku fazowego.
Chy偶war przenosi si臋 w czasie i znika.
Nemes otrz膮sa si臋 z dzia艂ania fali uderzeniowej pola czasowego, po czym rozgl膮da dooko艂a, wykorzystuj膮c pe艂ne spektrum swojego wzroku. W Napowietrznej 艢wi膮tyni znajduje si臋 kilkoro ludzi, nigdzie jednak nie dostrzega Chy偶wara.
Wyjd藕cie z nadczasu, nadaje, a jej brat i siostra natychmiast wykonuj膮 rozkaz. 艢wiat staje si臋 ja艣niejszy, powietrze zaczyna si臋 porusza膰, wracaj膮 d藕wi臋ki.
- Znajd藕cie j膮 - m贸wi Nemes.
Scylla biegiem wpada na o艣 m膮dro艣ci na Szlachetnej O艣miorakiej 艢cie偶ce i po schodach mknie na platform臋 Prawego Rozumienia. Briareus kieruje si臋 ku osi moralno艣ci i przeskakuje wprost do pagody Prawego S艂owa. Nemes rusza w g贸r臋 trzecich, najwy偶szych schod贸w i kieruje si臋 do pawilon贸w Prawego Skupienia i Prawej Medytacji. Na radarze widzi ludzi, zasiadaj膮cych w najwy偶ej po艂o偶onej budowli. Po kilku sekundach staje obok niej i sprawdza, czy w samym pawilonie i przyleg艂ej 艣cianie nie ma ukrytych pomieszcze艅. Nic nie znajduje. W Pawilonie Prawej Medytacji znajduje si臋 m艂oda kobieta i przez u艂amek sekundy Nemes s膮dzi, 偶e poszukiwania dobieg艂y ko艅ca. Okazuje si臋 jednak, 偶e cho膰 dziewczyna jest w podobnym wieku, nie jest Ene膮. W pagodzie przebywa jeszcze kilka os贸b: stara kobieta, w kt贸rej Nemes rozpoznaje Gromow艂adn膮 Loch臋 z przyj臋cia w Potali, Naczelny Herold i dow贸dca si艂 bezpiecze艅stwa dalajlamy Carl Linga William Eiheji oraz ma艂y ch艂opiec - Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 we w艂asnej osobie.
- Gdzie ona jest? - pyta Nemes. - Gdzie jest ta, kt贸ra nazywa si臋 Ene膮?
Zanim ktokolwiek zd膮偶y si臋 odezwa膰, Eiheji si臋ga pod po艂臋 szaty i w b艂yskawicznym ge艣cie ciska sztyletem.
Nemes bez trudu unika trafienia; nawet bez przechodzenia w nadczas reaguje znacznie szybciej ni偶 wi臋kszo艣膰 ludzi. Kiedy jednak Eiheji si臋ga po r臋czn膮 kartaczownic臋, Nemes dokonuje przeskoku w fazie, podchodzi do m臋偶czyzny, otula go w艂asnym polem fazowym i przez si臋gaj膮ce od pod艂ogi do sufitu drzwi shoji wyrzuca w przepa艣膰. Oczywi艣cie z chwil膮, gdy Eiheji znajduje si臋 poza obr臋bem pola, zastyga w powietrzu niczym niezdarny ptak wypchni臋ty z gniazda, kt贸ry jeszcze nie umie lata膰, ale za nic nie chce spa艣膰 na ziemi臋.
Nemes odwraca si臋 twarz膮 do ch艂opca i wychodzi z nadczasu. Za jej plecami Eiheji z krzykiem wypada na zewn膮trz.
Usta dalajlamy uk艂adaj膮 si臋 w zgrabne, okr膮g艂e „O”. Z jego punktu widzenia Eiheji znikn膮艂 z miejsca, w kt贸rym sta艂, po czym znienacka pojawi艂 si臋 w powietrzu, w p贸艂 drogi do otwartej 艣ciany pawilonu, jak gdyby postanowi艂 teleportowa膰 si臋 na spotkanie 艣mierci.
- Nie wolno ci... - zaczyna Dorje Phamo.
- Macie zakaz... - wt贸ruje jej dalajlama.
- Nie masz... - odzywa si臋 kobieta, kt贸ra, jak domy艣la si臋 Nemes, jest Rachel膮 albo Theo, jedn膮 ze wsp贸lniczek Enei.
Sama Nemes nie m贸wi ani s艂owa, lecz przechodzi w nadczas, podchodzi bli偶ej i obejmuje ch艂opca swoim polem fazowym. Zamierza w艂a艣nie wyj艣膰, gdy z pawilonu Prawego D膮偶enia odzywa si臋 Briareus:
Nemes!
O co chodzi?
Zamiast bawi膰 si臋 w werbalizacj臋 na wsp贸lnym pa艣mie, Briareus zu偶ywa nieco wi臋cej energii, by przekaza膰 transmisj臋 wizualn膮. W bursztynowym powietrzu, kilka kilometr贸w nad ich g艂owami widnieje l膮duj膮cy statek, wsparty na b艂臋kitnej kolumnie ognia z silnik贸w j膮drowych.
Wyjd藕cie z nadczasu, rozkazuje Nemes.
Mnisi spakowali nam posi艂ek do papierowej torby. Dali r贸wnie偶 A. Bettikowi zabytkowy kombinezon - kiedy艣 widzia艂em taki w muzeum astronautyki w Port Romance - kiedy za艣 pr贸bowali i nas podobnie obdarowa膰, pokazali艣my im ukryte pod kurtkami pr贸偶niosk贸ry. Przy Pierwszej Bramie 偶egna艂o nas tysi膮c dwustu mnich贸w i ze trzy razy tyle zwyk艂ych mieszka艅c贸w Miasta Pokoju.
Na gigantycznych schodach nikogo nie spotkali艣my. Szli艣my spokojnie do g贸ry; A. Bettik odrzuci艂 przezroczysty he艂m na plecy jak kaptur, a Ene膮 i ja nie zak艂adali艣my na razie osmotycznych masek. Stopnie by艂y niskie, cho膰 ka偶dy z nich mia艂 siedem metr贸w szeroko艣ci. Z pocz膮tku sz艂o si臋 bardzo 艂atwo, tym bardziej 偶e co sto stopni napotykali艣my szeroki taras, na kt贸rym pielgrzymi mogli odpocz膮膰. W schodach zainstalowano r贸wnie偶 wewn臋trzne ogrzewanie, tote偶 nawet p贸藕niej, gdy pokonali艣my po艂ow臋 drogi i znale藕li艣my si臋 w strefie wiecznego 艣niegu na zboczach Taj Szanu, l贸d nie uprzykrza艂 nam 偶ycia.
Po godzinie dotarli艣my do Drugiej Bramy Niebia艅skiej - olbrzymiej, czerwonej pagody, rozpi臋tej nad pi臋tnastometrowej wysoko艣ci 艂ukiem - po czym zrobi艂o si臋 bardziej stromo; ruszyli艣my w g贸r臋 niemal pionowego uskoku, zwanego Paszcz膮 Smoka. Wiatr si臋 nasili艂, temperatura spad艂a dramatycznie, a powietrze niebezpiecznie si臋 rozrzedzi艂o. Ju偶 przy drugiej bramie za艂o偶yli艣my uprz臋偶e wspinaczkowe, tote偶 mogli艣my si臋 teraz wpi膮膰 w jedn膮 z karbonowych lin, biegn膮cych po obu stronach schod贸w. Zainstalowali艣my tak偶e prowizoryczne hamulce, kt贸re mia艂yby nas zatrzyma膰 w razie upadku lub zdmuchni臋cia przez silniejszy powiew wichury. Min臋艂o jeszcze tylko kilka minut, zanim A. Bettik napompowa艂 powietrzem baniasty he艂m i za艂o偶y艂 go na g艂ow臋. Uniesionym kciukiem da艂 nam zna膰, 偶e wszystko w porz膮dku, a my tymczasem za艂o偶yli艣my maski.
Wspinali艣my si臋 w stron臋 znajduj膮cej si臋 kilometr nad naszym g艂owami Po艂udniowej Bramy Niebios. Wsz臋dzie dooko艂a 艣wiat k艂ad艂 si臋 nam do st贸p. Ju偶 drugi raz w ci膮gu ostatnich paru godzin mogli艣my podziwia膰 ten widok, ale tym razem sycili艣my si臋 nim do woli, kiedy co trzysta stopni robili艣my kr贸tki post贸j na z艂apanie oddechu. Dyszeli艣my ci臋偶ko, podziwiaj膮c ogromne g贸ry w promieniach popo艂udniowego s艂o艅ca. Tajan znikn臋艂o nam z oczu - od miasta dzieli艂o nas pi臋tna艣cie tysi臋cy stopni i kilka kilometr贸w lodu i ska艂y, przez kt贸re prowadzi艂a nasza wspinaczka. Przypomnia艂em sobie, 偶e dzi臋ki komunikatorom w pr贸偶niosk贸rach zn贸w mo偶emy z Ene膮 liczy膰 na odrobin臋 prywatno艣ci i zapyta艂em:
- Jak si臋 czujesz, male艅ka?
- Jestem zm臋czona - odpar艂a, ale zaraz u艣miechn臋艂a si臋 do mnie.
- Mo偶esz mi powiedzie膰 dok膮d idziemy?
- Do 艢wi膮tyni Nefrytowego Cesarza, kt贸ra stoi na wierzcho艂ku.
- Tego si臋 domy艣li艂em - odpar艂em. Przenios艂em stop臋 na kolej - ny szeroki stopie艅, p贸藕niej na nast臋pny, i jeszcze jeden... W tym miejscu schody wrzyna艂y si臋 w skalnolodow膮 przewieszk臋 i wiedzia艂em, 偶e je艣li spojrz臋 za siebie, mog臋 nie zapanowa膰 nad zawrotami g艂owy. To by艂o du偶o gorsze od latania na paralotni. - Czy mog艂aby艣 mi zatem powiedzie膰, po co tam idziemy, kiedy 艣wiat za nami wali si臋 w gruzy?
- Co masz na my艣li?
- Nemes z rodze艅stwem 艣cigaj膮 nas pewnie bez wytchnienia, z pewno艣ci膮 przysz艂a pora, 偶eby Pax wykona艂 sw贸j ruch, wszystko si臋 sypie, a my wybieramy si臋 na pielgrzymk臋.
Enea pokiwa艂a g艂ow膮. Mimo rozrzedzonego powietrza wiatr zawodzi艂 przera藕liwie, jakby艣my wdrapali si臋 wprost w obj臋cia pr膮du strumieniowego. Posuwali艣my si臋 naprz贸d z pochylonymi g艂owami, skuleni jak pod ci臋偶arem ogromnego 艂adunku. Zastanawia艂em si臋, o czym my艣li A. Bettik.
- Mo偶e by艣my po prostu 艣ci膮gn臋li statek i wynie艣li si臋 st膮d, co? - zaproponowa艂em. - Je艣li i tak mamy st膮d zwiewa膰, to na co czekamy?
Widzia艂em pod mask膮 g艂臋bokie oczy Enei, w kt贸rych odbija艂o si臋 ciemniej膮ce niebo.
- Je偶eli wezwiemy statek, zaraz b臋dziemy mieli na karku ze trzydzie艣ci okr臋t贸w Paxu - zauwa偶y艂a. - Nie mo偶emy tego zrobi膰, dop贸ki nie b臋dziemy gotowi.
Ruchem r臋ki wskaza艂em strome schody.
- Rozumiem, 偶e w艂a偶膮c na g贸r臋 nale偶ycie si臋 przygotujemy?
- Mam nadziej臋 - odrzek艂a cicho. S艂ysza艂em, 偶e z trudem oddycha.
- Co tam jest, male艅ka?
Osi膮gn臋li艣my kolejny trzysetny stopie艅 i przystan臋li艣my sapi膮c jak miechy, zbyt wyczerpani, 偶eby podziwia膰 widoki. Znale藕li艣my si臋 chyba na skraju atmosfery, bo niebo prawie poczernia艂o i pojawi艂y si臋 pierwsze, najja艣niejsze gwiazdy. Jeden z mniejszych ksi臋偶yc贸w zbli偶a艂 si臋 szybko do zenitu. A mo偶e to nie ksi臋偶yc, tylko okr臋t Paxu?
- Nie wiem, co tam znajdziemy, Raul - powiedzia艂a zm臋czonym g艂osem Enea. - Czasem co艣 widz臋, o niekt贸rych rzeczach 艣ni臋, nawet po kilka razy... a potem ten sam sen powtarza si臋 w innej wersji. Nie cierpi臋 o tym m贸wi膰, dop贸ki nie zobacz臋, kt贸ra rzeczywisto艣膰 faktycznie zaistnieje.
Pokiwa艂em g艂ow膮 na znak rozumienia - ale k艂ama艂em. Ruszyli艣my do g贸ry.
- Enea?
- Tak, Raul?
- Czemu nie chcesz mnie dopu艣ci膰... no wiesz... do komunii?
Skrzywi艂a si臋.
- Nie znosz臋 tej nazwy.
- Wiem o tym, ale wszyscy tak m贸wi膮. Powiedz mi przynajmniej t臋 jedn膮 rzecz: dlaczego nie dajesz mi wypi膰 wina?
- Dla ciebie czas jeszcze nie nadszed艂, Raul.
- Dlaczego? - Czu艂em, jak w g艂臋bi duszy wzbiera mi zn贸w fala z艂o艣ci i frustracji, kt贸ra miesza si臋 z mi艂o艣ci膮, jak膮 darzy艂em t臋 kobiet臋.
- Pami臋tasz, co m贸wi艂am o czterech etapach...
- Poznanie j臋zyka umar艂ych, j臋zyka 偶ywych, pierwszy krok... tak, tak, pami臋tam - przerwa艂em jej bez specjalnego zainteresowania, zaj臋ty stawianiem prawdziwych krok贸w na bardzo materialnych, marmurowych stopniach.
U艣miechn臋艂a si臋 s艂ysz膮c ton mojego g艂osu.
- Te sprawy potrafi膮... ca艂kowicie zaabsorbowa膰 cz艂owieka, kt贸ry pierwszy raz si臋 z nimi styka. A na razie ja potrzebuj臋 ca艂ej twojej uwagi. I pomocy.
Brzmia艂o to sensownie. Wyci膮gn膮艂em r臋k臋 i poklepa艂em Ene臋 po plecach, czuj膮c pod palcami materia艂 kurtki i pr贸偶niosk贸r臋. A. Bettik spojrza艂 na nas z drugiej strony schod贸w i pokiwa艂 g艂ow膮, jakby wyra偶aj膮c swoj膮 aprobat臋 dla naszego kontaktu. Upomnia艂em sam siebie, 偶e przecie偶 nie s艂yszy, o czym rozmawiamy.
- Czy jeste艣 nowym mesjaszem, Eneo?
Westchn臋艂a.
- Nie, Raul. Nigdy tego nie twierdzi艂am i nigdy nie chcia艂am by膰 mesjaszem. Jestem zwyczajn膮, zm臋czon膮, m艂od膮 kobiet膮, g艂owa p臋ka mi z b贸lu, dr臋cz膮 mnie skurcze... i zaczyna mi si臋 okres.
Na mojej twarzy musia艂 si臋 chyba pojawi膰 wyraz kompletnego zaskoczenia. Ja chromol臋, pomy艣la艂em, nie co dzie艅 stajesz twarz膮 w twarz z mesjaszem tylko po to, 偶eby us艂ysze膰, 偶e jest rozdra偶niony, bo miesi膮czkuje.
Enea parskn臋艂a 艣miechem.
- Nie jestem mesjaszem, Raul. Wybrano mnie, bym zosta艂a T膮, Kt贸ra Naucza i to w艂a艣nie pr贸buj臋 robi膰... kiedy tylko mog臋.
Co艣 w tonie jej g艂osu sprawi艂o, 偶e 偶o艂膮dek zacisn膮艂 mi si臋 w lodowaty supe艂.
- W porz膮dku - powiedzia艂em. Przebyli艣my w艂a艣nie dalsze trzysta stopni i zatrzymali艣my si臋 na platformie. Sapali艣my jeszcze dono艣niej ni偶 poprzednio. Popatrzy艂em do g贸ry, ale Brama Po艂udniowa wci膮偶 nie pojawi艂a si臋 w zasi臋gu wzroku; mieli艣my wczesne popo艂udnie, ale niebo sczernia艂o do reszty. P艂on臋艂y na nim tysi膮ce gwiazd, kt贸re prawie nie migota艂y. U艣wiadomi艂em sobie, 偶e ryk wichury ucich艂. Taj Szan by艂 najwy偶szym szczytem Niebia艅skich G贸r i si臋ga艂 g贸rnych stref atmosfery. Gdyby nie pr贸偶niosk贸ry, dawno ju偶 eksplodowa艂yby nam p艂uca, ga艂ki oczne i b臋benki w uszach, krew zacz臋艂aby wrze膰, a...
Z wysi艂kiem porzuci艂em podobne rozmy艣lania.
- No dobrze - powiedzia艂em - ale gdyby艣 by艂a mesjaszem, jak brzmia艂oby twoje przes艂anie dla ludzko艣ci?
Enea zn贸w zachichota艂a, tym razem jednak z namys艂em, a nie z czystej weso艂o艣ci.
- A gdyby艣 ty by艂 mesjaszem - wyrzuci艂a z siebie mi臋dzy jednym wdechem a drugim - co by艣 powiedzia艂 ludziom?
Roze艣mia艂em si臋 w g艂os. A. Bettik nie m贸g艂 mnie s艂ysze膰 - rozrzedzone powietrze nie przenosi艂o ju偶 d藕wi臋k贸w - ale widzia艂 chyba, jak odrzuci艂em g艂ow臋 do ty艂u, bo pos艂a艂 mi zaciekawione spojrzenie. Pomacha艂em mu r臋k膮.
- Nie mam zielonego poj臋cia - stwierdzi艂em.
- No w艂a艣nie. Kiedy by艂am dzieckiem..., to znaczy naprawd臋 ma艂ym dzieckiem, zanim si臋 poznali艣my, i wiedzia艂am, 偶e b臋d臋 musia艂a robi膰 co艣 takiego, zawsze zastanawia艂am si臋 nad tre艣ci膮 mojego przes艂ania dla ludzi. Oczywi艣cie poza tym, czego mia艂am ich naucza膰. Chcia艂am, 偶eby by艂o to co艣 g艂臋bokiego, jak nowe Kazanie Na G贸rze.
Rozejrza艂em si臋 dooko艂a. Na tej wysoko艣ci nie osadza艂 si臋 艣nieg ani l贸d. Bia艂e, marmurowe schody bieg艂y w g贸r臋 w艣r贸d czarnej ska艂y.
- G贸r臋 ju偶 masz stwierdzi艂em.
- To fakt - przyzna艂a Enea, a ja zn贸w us艂ysza艂em zm臋czenie w jej g艂osie.
- Jak wobec tego brzmi przes艂anie? - zapyta艂em, cho膰 bardziej zale偶a艂o mi na tym, 偶eby po prostu m贸wi艂a ni偶 na us艂yszeniu odpowiedzi. Dawno nie mieli艣my okazji zwyczajnie porozmawia膰.
U艣miechn臋艂a si臋.
- D艂ugo nad nim pracowa艂am - powiedzia艂a w ko艅cu. - Z pocz膮tku chcia艂am, 偶eby by艂o r贸wnie kr贸tkie i tre艣ciwe, jak Kazanie Na G贸rze, ale p贸藕niej dosz艂am do wniosku, 偶e to kiepski pomys艂; tak jak nie mia艂o sensu, kiedy wujek Martin, op臋tany wol膮 tworzenia, chcia艂 prze艣cign膮膰 Szekspira. Uzna艂am wi臋c, 偶e m贸j przekaz musi by膰 kr贸tszy.
- To znaczy? Jak kr贸tki?
- Ograniczy艂am si臋 do trzydziestu pi臋ciu s艂贸w. Stwierdzi艂am, 偶e to za du偶o. Skr贸ci艂am tre艣膰 do dwudziestu siedmiu wyraz贸w. Wci膮偶 za du偶o. Kilka lat zaj臋艂o mi obci臋cie pos艂ania do dziesi臋ciu s艂贸w. Nadal za du偶o. Wreszcie zmie艣ci艂am si臋 w trzech.
- W trzech s艂owach? Jakich?
Osi膮gn臋li艣my platform臋 po trzystu stopniach..., po raz siedemdziesi膮ty albo osiemdziesi膮ty. Z wdzi臋czno艣ci膮 przyj膮艂em mo偶liwo艣膰 odsapni臋cia. Schyli艂em si臋, opar艂em d艂onie na kolanach i skupi艂em na powstrzymywaniu wymiot贸w: rzyganie w masce osmotycznej nie nale偶a艂o do dobrego tonu.
- Jakich? - powt贸rzy艂em, kiedy z艂apa艂em troch臋 tchu w p艂uca i uzna艂em, 偶e dudnienie w skroniach przycich艂o na tyle, i偶 us艂ysz臋 odpowied藕.
- Wybierz jeszcze raz.
Przez d艂ugi, zdyszany, zasapany moment rozwa偶a艂em s艂owa Enei.
- Wybierz jeszcze raz? - zapyta艂em.
U艣miechn臋艂a si臋. Uda艂o jej si臋 wyr贸wna膰 oddech i patrzy艂a teraz wprost w otch艂a艅 za naszymi plecami, gdzie ba艂em si臋 skierowa膰 wzrok. Chyba cieszy艂 j膮 ten widok, ja za艣 poczu艂em przyjacielsk膮 ch臋膰 zepchni臋cia jej ze schod贸w. M艂odo艣膰 bywa czasami niezno艣na.
- Wybierz jeszcze raz - powiedzia艂a zdecydowanym tonem.
- Powiesz co艣 wi臋cej?
- Nie. O to w艂a艣nie chodzi: wyrazi膰 to jak najpro艣ciej. Wska偶 jak膮艣 kategori臋, a zrozumiesz, o co chodzi.
- Religia - powiedzia艂em.
- Wybierz jeszcze raz.
Za艣mia艂em si臋.
- Ja nie 偶artuj臋, Raul - powiedzia艂a, kiedy ruszyli艣my w dalsz膮 drog臋. A. Bettik sprawia艂 wra偶enie zatopionego w rozmy艣laniach.
- Wiem, male艅ka - odpar艂em bez przekonania. - Kategorie... Aha... Systemy polityczne.
- Wybierz jeszcze raz.
- Nie uwa偶asz, 偶eby Pax by艂 najwy偶szym stadium ewolucji ludzkiego spo艂ecze艅stwa, prawda? Chocia偶 doprowadzi艂 do odrodzenia si臋 handlu mi臋dzygwiezdnego, zaprowadzi艂 stabilne rz膮dy i... no tak, zapewni艂 podw艂adnym nie艣miertelno艣膰.
- Nadszed艂 czas ponownego wyboru. A skoro jeste艣my ju偶 przy ewolucji...
- To co?
- Wybierz jeszcze raz.
- Co mam wybra膰? Kierunek rozwoju?
- Nie - odrzek艂a Enea. - Mam na my艣li nasze pogl膮dy na to, czy ewolucja ma w og贸le kierunek. W wi臋kszo艣ci naszych teorii.
- Zgadzasz si臋 wobec tego czy nie z papie偶em Teilhardem..., to znaczy z hyperio艅skim pielgrzymem, ojcem Paulem Dure, kt贸ry pisze, 偶e Teilhard de Chardin mia艂 racj臋? 呕e wszech艣wiat ewoluuje ku samo艣wiadomo艣ci i po艂膮czeniu si臋 z B贸stwem? Zgadzasz si臋 z koncepcj膮 Punktu Omega?
Enea spojrza艂a na mnie.
- Du偶o czyta艂e艣 w Taliesinie, prawda?
- Du偶o.
- Nie, nie zgadzam si臋 z Teilhardem... ani z dwudziestowiecznym jezuit膮, ani z kr贸tko panuj膮cym papie偶em. Jak wiesz, moja matka zna艂a i ojca Dure, i obecnego uzurpatora, ojca Hoyta.
Zaskoczy艂a mnie. Musia艂em o tym wiedzie膰, rzecz jasna, ale przypomnienie mi tego... u艣wiadomienie kontakt贸w, jakie na przestrzeni ubieg艂ych trzech stuleci utrzymywa艂a moja przyjaci贸艂ka, sprawi艂o, 偶e straci艂em rezon.
- W ka偶dym razie nauka o ewolucji nie藕le ucierpia艂a w ostatnim tysi膮cleciu - ci膮gn臋艂a. - Najpierw TechnoCentrum sprzeciwi艂o si臋 badaniom na tym polu, boj膮c si臋 gwa艂townego rozwoju sterowanej przez ludzi in偶ynierii genetycznej. Post臋p w tej dziedzinie grozi艂 przemian膮 gatunku ludzkiego w formy, na kt贸rych Sztuczne Inteligencje nie mog艂yby 偶erowa膰. Nast臋pnie Hegemonia, pod wp艂ywem Centrum, na kilkaset lat zaniedba艂a teorie ewolucji i nauki biologiczne, teraz za艣 Pax najzwyczajniej si臋 ich boi.
- Ale dlaczego?
- Dlaczego Pax boi si臋 bada艅 biologicznych i genetycznych?
- Nie, to chyba rozumiem. Centrum chce zatrzyma膰 ludzko艣膰 w postaci, jaka jest dla niego wygodna i w tym wzgl臋dzie doskonale dogaduje si臋 Ko艣cio艂em. Dla nich istota ludzka sprowadza si臋 do w艂a艣ciwej liczby r膮k, n贸g i tak dalej. Dlaczego jednak uwa偶asz, 偶e potrzebne jest przedefiniowanie poj臋cia ewolucji? Po co rozpoczyna膰 dyskusj臋 ojej kierunku lub jego braku? Czy stara teoria nam nie wystarczy?
- Nie - rzuci艂a kr贸tko moja przyjaci贸艂ka i przez nast臋pne kilka minut szli艣my w milczeniu. - Poza mistykami, a do takich zalicza艂 si臋 pierwszy Teilhard - odezwa艂a si臋 w ko艅cu - wi臋kszo艣膰 dawnych specjalist贸w od ewolucji bardzo stara艂a sienie ujmowa膰 jej w kategoriach „cel贸w” czy „d膮偶e艅”; tym mog艂a zajmowa膰 si臋 religia, a nie nauka. Sama idea ukierunkowania ewolucji by艂a prehegira艅skim uczonym g艂臋boko wstr臋tna. Potrafili m贸wi膰 tylko o „tendencjach”, rozumianych jako powtarzaj膮ce si臋 prawid艂owo艣ci statystyczne.
- No i?
- No i st膮d w艂a艣nie bra艂a si臋 ich kr贸tkowzroczno艣膰, tak jak w przypadku Teilharda de Chardin przyczyn膮 b艂臋du w rozumowaniu by艂a wiara. Ewolucja ma swoje cele.
- Sk膮d wiesz? - zapyta艂em cicho, zastanawiaj膮c si臋 w duchu czy w og贸le odpowie.
Odpowiedzia艂a, i to szybko:
- Z informacji, kt贸re pozna艂am, zanim si臋 urodzi艂am, dzi臋ki kontaktom mojego ojca w Centrum. Sztuczne Inteligencje dawno ju偶 zrozumia艂y natur臋 ewolucji, chocia偶 ludzie nic o tym nie wiedzieli. SI, b臋d膮c z natury hiperpaso偶ytami, ewoluuj膮 tylko w stron臋 coraz bardziej wyspecjalizowanego paso偶ytnictwa. Mog膮 co najwy偶ej obserwowa膰 istoty 偶ywe i krzyw膮 ich rozwoju... albo rozw贸j 贸w powstrzyma膰.
- Jakie w takim razie s膮 cele ewolucji? - zapyta艂em. - Wi臋ksza inteligencja? Boski umys艂 zbiorowy? - Intrygowa艂o mnie, jak Enea postrzega lwy, tygrysy i nied藕wiedzie.
- Umys艂 zbiorowy - powt贸rzy艂a. - Obrzydlistwo. Nie przychodzi ci do g艂owy nic bardziej nudnego i ohydnego zarazem?
Nie odezwa艂em si臋. Tak w艂a艣nie wyobra偶a艂em sobie tre艣膰 jej nauk o poznawaniu j臋zyka umar艂ych i tym podobnych sprawach. Postanowi艂em nast臋pny raz pilniej jej s艂ucha膰.
- Niemal wszystkie interesuj膮ce aspekty ludzkiego istnienia wynikaj膮 z indywidualnych do艣wiadcze艅, z wyja艣niania ich i dzielenia si臋 nimi - powiedzia艂a po chwili Enea. - Umys艂 zbiorowy pasowa艂by do dawnych program贸w telewizyjnych... albo 偶ycia w szczytowym okresie rozwoju datasfery; taki dobrowolny idiotyzm.
- No dobrze - przytakn膮艂em, chocia偶 nadal mia艂em m臋tlik w g艂owie. - W jakim zatem kierunku zmierza ewolucja?
- Wi臋cej 偶ycia. 呕ycie kocha 偶ycie - do tego si臋 wszystko sprowadza. Co jednak ciekawe, nie偶ycie r贸wnie偶 kocha 偶ycie... I chcia艂oby si臋 w nie w艂膮czy膰.
- Nie rozumiem - przyzna艂em.
Enea pokiwa艂a g艂ow膮.
- Na Starej Ziemi, na d艂ugo przed hegir膮, w latach dwudziestych dwudziestego wieku, 偶y艂 pewien geolog, kt贸ry to zrozumia艂. Nazywa艂 si臋 W艂adimir Wiernadski i pochodzi艂 z pa艅stwa narodowego, zwanego Rosj膮. Uku艂 termin „biosfera”, kt贸ryje艣li wszystko p贸jdzie po naszej my艣li - powinien wkr贸tce nabra膰 dla nas obojga nowego znaczenia.
- Jak to?
- Sam si臋 przekonasz, najdro偶szy - uspokoi艂a mnie Enea i dotkn臋艂a mojej r臋ki. - Wiernadski w 1926 roku pisa艂, 偶e „atomy, kt贸re zostan膮 raz wci膮gni臋te w nurt 偶ywej materii, nie zechc膮 go 艂atwo opu艣ci膰”.
Zastanowi艂em si臋 nad jej s艂owami. Nie by艂em szczeg贸lnym specem od nauk 艣cis艂ych - ca艂a moja wiedza ogranicza艂a si臋 do opowie艣ci Starowiny i lektur w taliesi艅skiej bibliotece - ale brzmia艂o to sensownie.
- Przed tysi膮c dwustu laty ubrano t臋 prawd臋 w bardziej naukowe s艂owa i rozpowszechniono jako „Prawo Doi艂o” - m贸wi艂a dalej Enea. - Chodzi w nim z grubsza o to, 偶e ewolucja si臋 nie cofa... Takie wyj膮tki, jak wieloryb ze Starej Ziemi, kt贸ry prze偶ywszy czas jaki艣 na l膮dzie zapragn膮艂 zn贸w sta膰 si臋 ryb膮, pozostaj膮 rzadkimi wyj膮tkami. 呕ycie idzie naprz贸d i bezustannie znajduje nowe nisze, w kt贸rych mo偶e si臋 zagnie藕dzi膰.
- To jasne - przytakn膮艂em. - Dlatego ludzko艣膰 opu艣ci艂a Star膮 Ziemi臋 na statkach kolonizacyjnych.
- Niezupe艂nie. Przede wszystkim exodus nast膮pi艂 przedwcze艣nie. TechnoCentrum wywar艂o wtedy przemo偶ny wp艂yw na ludzi, a w dodatku Ziemia zacz臋艂a umiera膰... Nawiasem m贸wi膮c, zrzucenie czarnej dziury do rdzenia planety r贸wnie偶 by艂o sprawk膮 Centrum. Po drugie - dysponuj膮c nap臋dem Hawkinga, mogli艣my przeczesa膰 najbli偶sz膮 okolic臋 Galaktyki i znale藕膰 przypominaj膮ce Ziemi臋 planety o wysokich notowaniach w skali Solmewa. Wi臋kszo艣膰 z nich i tak terraformowano, a potem zasiedlono sprowadzonymi z Ziemi formami 偶ycia, poczynaj膮c od 偶yj膮cych w glebie bakterii i robak贸w, a ko艅cz膮c na kaczkach, na kt贸re polowa艂e艣 na hyperio艅skich mokrad艂ach.
Pokiwa艂em g艂ow膮, my艣l膮c: A jak inaczej mia艂by post膮pi膰 gatunek, planuj膮cy ekspansj臋 w kosmosie? Co jest z艂ego w tym, 偶e wybrali艣my miejsca przypominaj膮ce nam dom? Zw艂aszcza 偶e do domu nie mogli艣my ju偶 wr贸ci膰.
- Ale z obserwacji Wiernadskiego i Prawa Doi艂o wynika co艣 jeszcze ciekawszego - powiedzia艂a Enea.
- Co takiego, male艅ka? - zapyta艂em, my艣lami wci膮偶 b臋d膮c przy kaczkach.
- 呕ycie te偶 si臋 nie wycofuje.
- To znaczy? - spyta艂em, ale ledwie sko艅czy艂em m贸wi膰, zrozumia艂em o co jej chodzi.
- No w艂a艣nie. - Zauwa偶y艂a moje ol艣nienie. - Je偶eli 偶ycie uchwyci gdzie艣 przycz贸艂ek, nie da go sobie odebra膰. W dowolnym miejscu: na arktycznych pustkowiach, na skutej lodem marsja艅skiej pustyni, we wrz膮cej wodzie naturalnych 藕r贸de艂, na litej skale - tak jak tu, na Tien Szanie - nawet w programach Sztucznej Inteligencji. Jak gdzie艣 si臋 uczepi, jest nie do ruszenia.
- Co z tego wynika?
- 呕ycie, pozostawione same sobie, pewnego dnia wype艂ni wszech艣wiat. Zacznie od zielonej Galaktyki, a potem przeniesie si臋 do s膮siednich gwiazd i mg艂awic.
- Troch臋 mnie to niepokoi.
Enea przystan臋艂a i obrzuci艂a mnie badawczym spojrzeniem.
- Dlaczego? Ja uwa偶am, 偶e to pi臋kne.
- Widywa艂em ju偶 zielone planety. Mog臋 sobie wyobrazi膰 zielon膮 atmosfer臋, aczkolwiek z niejakim trudem...
- Nie musisz ogranicza膰 si臋 do ro艣lin. - U艣miechn臋艂a si臋. - 呕ycie si臋 przystosowuje... Najpierw ptaki, potem ludzie w lataj膮cych maszynach, ty i ja na paralotniach... Uczymy si臋 lata膰.
- Jeszcze si臋 nie nauczyli艣my, a poza tym chodzi艂o mi o co艣 innego: zielona galaktyka, ludzie, zwierz臋ta i...
- 呕ywe maszyny. I androidy, i tysi膮ce form sztucznego 偶ycia...
- No w艂a艣nie, ludzie, zwierz臋ta, maszyny, androidy, co tylko zechcesz. .. Musieliby si臋 przystosowa膰 do 偶ycia w kosmosie. Ale jak...
- My ju偶 si臋 przystosowali艣my, a wkr贸tce b臋dzie nas jeszcze wi臋cej.
Stan臋li艣my na nast臋pnym trzysetnym stopniu, 偶eby sobie troch臋 podysze膰.
- Jakich jeszcze kierunk贸w ewolucji nie dostrzegamy? - zagadn膮艂em, kiedy ruszyli艣my dalej.
- Rosn膮cej r贸偶norodno艣ci i z艂o偶ono艣ci. Uczeni od wiek贸w zmagaj膮 si臋 z tymi kwestiami, nie ulega jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e na d艂u偶sz膮 met臋 ewolucja faworyzuje te dwa czynniki. Wa偶niejsza z nich jest r贸偶norodno艣膰.
- Dlaczego? - Enea mia艂a ju偶 prawo zm臋czy膰 si臋 s艂uchaniem moich pyta艅; czu艂em si臋 jak ciekawski trzylatek.
- Kiedy艣 uczeni s膮dzili, 偶e wzorc贸w ewolucyjnych nieustannie przybywa. Zjawisko to nazwano r贸偶nicowaniem. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e si臋 myl膮. Zr贸偶nicowanie podstawowych plan贸w maleje w miar臋 wzrostu antyentropicznego potencja艂u 偶ycia - czyli ewolucji. Sp贸jrz na wszystkie sieroty ze Starej Ziemi. Nie do艣膰, 偶e dziel膮 takie samo bazowe DNA, to s膮 skonstruowane na podobnych zasadach: dwuboczna symetria cia艂a, okr膮g艂y przekr贸j jelit, oczy, otwory g臋bowe, dwie p艂cie... 艁atwo pozna膰, 偶e s膮 z jednej planety.
- M贸wi艂a艣 przecie偶, 偶e r贸偶norodno艣膰 jest wa偶na.
- Bo jest, ale r贸偶norodno艣膰 to nie to samo, co zr贸偶nicowanie plan贸w genetycznych. Kiedy ewolucja dojdzie do optymalnego projektu, odrzuca jego wcze艣niejsze warianty i skupia si臋 na niemal niesko艅czonej r贸偶norodno艣ci w ramach tego jednego planu. Powstaj膮 tysi膮ce, dziesi膮tki tysi臋cy spokrewnionych gatunk贸w.
- Trylobity - zauwa偶y艂em. Zaczyna艂em rozumie膰 o co chodzi.
- W艂a艣nie. A potem...
- 呕uczki. Wszystkie niezliczone odmiany 偶uk贸w.
Enea u艣miechn臋艂a si臋 pod mask膮.
- Oczywi艣cie, a kiedy ju偶...
- Owady - przerwa艂em jej ponownie. - Na ka偶dej planecie, kt贸r膮 widzia艂em, roi si臋 od robactwa - komary, niezliczone gatunki...
- No widzisz! Z chwil膮, gdy podstawowy plan zostanie opracowany i daje mo偶liwo艣膰 zasiedlenia kolejnej niszy, 偶ycie wrzuca wy偶szy bieg. Og贸lny zarys organizmu zostaje zachowany, ale pojawiaj膮 si臋 nowe gatunki. Przez te tysi膮c lat, odk膮d nauczyli艣my si臋 lata膰 do gwiazd, w naturze pojawi艂y si臋 tysi膮ce nowych ro艣lin i zwierz膮t. Nie wszystkie s膮 dzie艂em in偶ynierii biologicznej - niekt贸re po prostu w wariackim tempie przystosowa艂y si臋 do 偶ycia na planetach, na kt贸re rzuci艂 je los.
- Tripole - zauwa偶y艂em, skupiaj膮c si臋 na samym Hyperionie. - B艂臋kitki. Drzewa teslowe?
- Tesle pochodz膮 z Hyperiona.
- R贸偶norodno艣膰 jest w takim razie dobra - powiedzia艂em, staraj膮c si臋 skierowa膰 rozmow臋 na pocz膮tkowe tory.
- Jak najbardziej - zgodzi艂a si臋 Enea. - Tak jak powiedzia艂am, pozwala 偶yciu przyspieszy膰 i zaj膮膰 si臋 spokojnie bezrozumnym zazielenianiem wszech艣wiata. Istnieje jednak co najmniej jeden gatunek, wywodz膮cy si臋 ze Starej Ziemi, kt贸ry niezbyt si臋 zr贸偶nicowa艂... W ka偶dym razie nie na przyjaznych, skolonizowanych planetach.
- My - powiedzia艂em. - Ludzie.
Moja rozm贸wczyni pokiwa艂a sm臋tnie g艂ow膮.
- Od kiedy nasi przodkowie z CroMagnon przyczynili si臋 do wyt臋pienia sprytniejszych neandertalczyk贸w, prawie si臋 nie zmienili艣my - rzek艂a. - Teraz mamy szans臋 gwa艂townego rozwoju, ale Hegemonia, Pax czy Centrum do tego nie dopuszczaj膮.
- A czy potrzeba r贸偶norodno艣ci nie dotyczy tak偶e ludzkich instytucji? Religii? System贸w spo艂ecznych? - Pytaj膮c rozmy艣la艂em o ludziach, kt贸rzy pomogli mi na Vitus-Gray-
Balianusie B: Dem Ria, Dem Loa, ich rodzina, Widmowa Helisa Amoiete'a, z艂o偶one, pokr臋cone wierzenia...
- Bezwzgl臋dnie tak - przyzna艂a mi racj臋 Enea. - Popatrz.
A. Bettik przystan膮艂 przy marmurowym bloku, na kt贸rym wyrze藕biono napis w dw贸ch j臋zykach - chi艅skim i starym angielskim.
Wysoko wznosi si臋 Wschodni Szczyt
Wystrzela w b艂臋kitne niebo.
A po艣r贸d skal - pustka tkwi,
Ukryta, nieruchoma, tajemna!
Nietkni臋ta d艂utem ni oskardem.
Os艂oni臋ta dachem z chmur.
O, Czasie, o, Pory Roku, czym偶e jeste艣cie, wy,
kt贸re przynosicie memu 偶yciu ci膮g艂e zmiany?
Skryj臋 si臋 na wieki w owej pustce
Gdzie nie zna膰 wiosny ni jesieni.
- Taojun, 偶ona genera艂a Wang Ningczi, 400 A.D.
Ruszyli艣my dalej. Zdawa艂o mi si臋, 偶e u szczytu kolejnej serii schod贸w majaczy co艣 czerwonego: czy偶by Po艂udniowa Brama Niebios, za kt贸r膮 zaczyna si臋 ostatnie podej艣cie? Czas by艂 po temu najwy偶szy.
- Czy to nie pi臋kne? - zagadn膮艂em, maj膮c wiersz 艣wie偶o w pami臋ci. - Czy tego rodzaju ci膮g艂o艣膰 nie jest r贸wnie wa偶na, a mo偶e nawet wa偶niejsza ni偶 r贸偶norodno艣膰 w instytucjach?
- Nie mog臋 odm贸wi膰 ci racji, Raul. K艂opot w tym, 偶e od tysi膮ca lat ludzie nie robi膮 nic innego, tylko dbaj膮 o zachowanie ci膮g艂o艣ci. Odtwarzaj膮 idee i o偶ywiaj膮 instytucje ze Starej Ziemi na nowych planetach. Hegemonia, Ko艣ci贸艂, Pax... Nawet Tien Szan.
- Tien Szan? - zdziwi艂em si臋. - Tu jest pi臋knie...
- Te偶 tak uwa偶am, ale to same zapo偶yczenia. Buddyzm odrobin臋 ewoluowa艂, odszed艂 od ba艂wochwalstwa i rytua艂u z powrotem ku otwarto艣ci umys艂u, kt贸ra go na pocz膮tku wyr贸偶nia艂a... Ale wszystko inne to mniej lub bardziej udane pr贸by odtworzenia rzeczy straconych wraz ze Star膮 Ziemi膮.
- Na przyk艂ad?
- J臋zyk, str贸j, nazwy g贸r, zwyczaje... Kurcz臋, Raul, nawet ten szlak pielgrzymkowy i 艢wi膮tynia Nefrytowego Cesarza, do kt贸rej, mam nadziej臋, dotrzemy.
- Czy to znaczy, 偶e na Ziemi istnia艂a g贸ra Taj Szan?
- Ale偶 oczywi艣cie. Mia艂a swoje Miasto Pokoju, mia艂a Paszcz臋 Smoka... Ponad trzy tysi膮ce lat temu Konfucjusz wspi膮艂 si臋 na jej szczyt. Schody liczy艂y tylko siedem tysi臋cy stopni.
- No to szkoda, 偶e nie po nich wchodzimy - zauwa偶y艂em. Zastanawia艂em si臋, na ile jeszcze starczy mi si艂. Schodki by艂y niskie, ale liczne. - Ale rozumiem, co masz na my艣li.
Enea pokiwa艂a g艂ow膮.
- Kultywowanie tradycji to wspania艂a rzecz - powiedzia艂a - ale zdrowy organizm si臋 rozwija, tak pod wzgl臋dem fizycznym, jak i kulturalnym.
- Czyli wracamy do ewolucji. Jakie jeszcze wykazuje tendencje, jakie ma cele czy kierunki, kt贸re od kilkuset lat ignorujemy?
- Jest ich jeszcze kilka. Pierwszy aspekt to wzrost liczby osobnik贸w. 呕ycie cieszy si臋 z trylion贸w gatunk贸w, ale jeszcze bardziej zachwycaj膮 je centyliony osobnik贸w. W taliesi艅skiej bibliotece by艂a taka ksi膮偶ka Stanleya Salthe'a, „Ewolucja system贸w hierarchicznych”. Czyta艂e艣 j膮?
- Nie. Musia艂em j膮 przegapi膰 w zalewie tanich holopornos贸w z pocz膮tk贸w dwudziestego pierwszego wieku.
- Aha. Mniejsza z tym: Salthe 艂adnie to uj膮艂: „W sko艅czonym 艣wiecie materialnym mo偶e istnie膰 niesko艅czona liczba r贸偶nych osobnik贸w, pod warunkiem, 偶e s膮 zagnie偶d偶one jedne w drugich, a 艣wiat si臋 rozszerza”.
- Zagnie偶d偶one... - powt贸rzy艂em z namys艂em. - W porz膮dku, 艂api臋. Bakterie ze Starej Ziemi w naszym uk艂adzie pokarmowym, pantofelki, kt贸re ponie艣li艣my ze sob膮 w kosmos, inne kom贸rki... Wi臋cej 艣wiat贸w, wi臋cej ludzi... Jasne.
- Przede wszystkim chodzi o wi臋cej ludzi - powiedzia艂a Enea. - Jest nas kilkaset miliard贸w, ale od Upadku populacja w Galaktyce - nie licz膮c Intruz贸w - praktycznie si臋 nie zmieni艂a.
- No wiesz, kontrola urodzin jest bardzo wa偶na - odpar艂em, cytuj膮c opini臋 wpajan膮 wszystkim mieszka艅com Hyperiona. - Zw艂aszcza kiedy krzy偶okszta艂t pozwala zachowa膰 ludzi przy 偶yciu przez setki lat.
- Zgadza si臋. Wraz ze sztuczn膮 nie艣miertelno艣ci膮 przychodzi fizyczna i duchowa stagnacja. To nieuniknione.
Zmarszczy艂em brwi.
- Ale to jeszcze nie pow贸d, 偶eby odbiera膰 ludziom prawo do przed艂u偶enia sobie 偶ycia.
- Nie... - g艂os Enei zabrzmia艂, jakby my艣lami odlecia艂a gdzie艣 daleko ode mnie i naszej rozmowy, jakby pogr膮偶y艂a si臋 w kontemplacji czego艣 niesko艅czenie wi臋kszego. - Samo w sobie nie.
- A wracaj膮c do cel贸w ewolucji? - podpowiedzia艂em. Czerwona pagoda przed nami ros艂a w oczach i mia艂em nadziej臋, 偶e rozmowa pozwoli mi oderwa膰 my艣li od mo偶liwo艣ci sturlania si臋 w d贸艂 po dwudziestu paru tysi膮cach stopni.
- S膮 jeszcze trzy warte uwagi: wzrost specjalizacji, wzrost wsp贸艂zale偶no艣ci i wzrost ewolucyjno艣ci. Wszystkie s膮 wa偶ne, ale ostatni ma znaczenie najwi臋ksze.
- To znaczy?
- Ewolucja ewoluuje. Nie ma wyboru. Zdolno艣膰 do rozwoju jest dziedziczn膮 cech膮 warunkuj膮c膮 prze偶ycie. Wszystkie uk艂ady, 偶ywe i nie, musz膮 nauczy膰 si臋 ewoluowa膰 i, w pewnej mierze, sterowa膰 kierunkiem i szybko艣ci膮 tego procesu. Przed tysi膮cem lat znale藕li艣my si臋, jako gatunek, o krok od takiego poziomu wiedzy, ale Centrum odebra艂o nam t臋 mo偶liwo艣膰. Przynajmniej wi臋kszo艣ci z nas.
- Co to znaczy „wi臋kszo艣ci z nas”?
- Obiecuj臋, 偶e za kilka dni wszystko stanie si臋 jasne, Raul.
Przeszli艣my pod czerwon膮, 艂ukowato sklepion膮 Po艂udniow膮 Bram膮 Niebios, os艂oni臋t膮 z艂ocistym dachem. Tu zaczyna艂a si臋 Niebia艅ska Droga, czyli wydeptana w 艂agodnym, skalistym zboczu 艣cie偶ka, prowadz膮ca na ledwie widoczny wierzcho艂ek g贸ry. R贸wnie dobrze mogliby艣my i艣膰 po powierzchni pozbawionego atmosfery ksi臋偶yca - takiego jak ten, kt贸ry kr膮偶y艂 wok贸艂 Starej Ziemi - bo wok贸艂 panowa艂y r贸wnie sprzyjaj膮ce 偶yciu warunki. Ju偶 chcia艂em powiedzie膰 co艣 o 偶yciu, kt贸re nie zdoby艂o przycz贸艂ka w tej niszy, kiedy zeszli艣my ze 艣cie偶ki do malutkiej 艣wi膮tynki, wybudowanej w艣r贸d skalnych z艂om贸w kilkaset metr贸w od szczytu. Wst臋pu do wn臋trza broni艂a 艣luza powietrzna, tak zabytkowa, 偶e podobne chyba instalowano na pierwszych statkach kolonizacyjnych. Ku mojemu najwy偶szemu zdumieniu zadzia艂a艂a jednak bez zarzutu, kiedy weszli艣my do niej, a po chwili otworzy艂y si臋 wewn臋trzne drzwi.
Znale藕li艣my si臋 w niedu偶ym i praktycznie pozbawionym sprz臋t贸w pomieszczeniu. Urozmaica艂 je ozdobny wazon z br膮zu, pe艂en 艣wie偶ych kwiat贸w, kilka zielonych ga艂膮zek na niewielkim podwy偶szeniu i 艣liczny, naturalnej wielko艣ci pos膮g kobiety w pow艂贸czystych szatach, na oko wykonany ze z艂ota. Kobieta mia艂a pulchn膮, mi艂膮 twarz, niczym 偶e艅ska wersja Buddy, a jej g艂ow臋 zdobi艂a z艂ota korona z li艣ci i podejrzanie chrze艣cija艅ska aureola, r贸wnie偶 ze szlachetnego kruszcu.
A Bettik 艣ci膮gn膮艂 he艂m.
- Powietrze jest w porz膮dku - powiedzia艂. - A ci艣nienie bardziej ni偶 wystarczaj膮ce.
Oboje z Ene膮 zdj臋li艣my kaptury i maski i z przyjemno艣ci膮 normalnie odetchn臋li艣my.
U st贸p pos膮gu znajdowa艂a si臋 gar艣膰 ofiarnych trociczek i pude艂ko zapa艂ek. Enea przykl臋k艂a na jedno kolano i zapali艂a jeden z aromatycznych sto偶k贸w. W powietrze unios艂a si臋 smuga silnie pachn膮cego dymu.
- Oto Ksi臋偶niczka Lazurowych Ob艂ok贸w - powiedzia艂a i u艣miechn臋艂a si臋 do z艂otej postaci. - Bogini 艣witu. Zapalaj膮c kadzide艂ko, z艂o偶y艂am ofiar臋 w intencji wnuk贸w.
Usta ju偶 z艂o偶y艂y mi si臋 do u艣miechu, gdy nagle zamar艂em. Ma dziecko. Moje kochanie ma dziecko. Co艣 艣cisn臋艂o mnie w gardle i spu艣ci艂em wzrok. Enea podesz艂a i wzi臋艂a mnie za r臋k臋.
- Przek膮simy co艣? - zaproponowa艂a.
Zapomnia艂em o zapakowanym w papierow膮 torb臋 lunchu, kt贸rego nie mieli艣my okazji zje艣膰 z maskami na twarzach.
Usiedli艣my wi臋c w przyciemnionym, pozbawionym okien pokoju i zjedli艣my ofiarowane nam przez mnich贸w kanapki.
- Co teraz? - zapyta艂em, gdy Enea podesz艂a do 艣luzy.
- S艂ysza艂em, 偶e na wsch贸d od wierzcho艂ka znajduje si臋 pionowa 艣ciana zwana Urwiskiem Samob贸jc贸w - odezwa艂 si臋 A. Bettik. - Kiedy艣 sk艂adano tam prawdziwe ofiary. Podobno skok z urwiska gwarantuje natychmiastowe po艂膮czenie si臋 z Nefrytowym Cesarzem i wys艂uchanie pro艣by. Je艣li wi臋c chcecie mie膰 wnuki, najlepiej b臋dzie skoczy膰 w przepa艣膰.
Popatrzy艂em na androida szeroko otwartymi oczyma. Nigdy nie potrafi艂em powiedzie膰, czy ma poczucie humoru, czy raczej skrzywion膮 osobowo艣膰.
Enea wybuchn臋艂a 艣miechem.
- Chod藕my najpierw do 艣wi膮tyni - powiedzia艂a. - Zobaczymy, czy kto艣 tam jest.
Na zewn膮trz uderzy艂a mnie przede wszystkim idealna widoczno艣膰, jak na 艣rodowisko pozbawione powietrza przysta艂o. Maska osmotyczna prawie ca艂kowicie zmatowia艂a w odpowiedzi na ostry blask promieni s艂onecznych. Cienie by艂y g艂臋bokie i wyra藕ne.
Do szczytu brakowa艂o nam mo偶e z pi臋膰dziesi膮t metr贸w, gdy masywna posta膰 wynurzy艂a si臋 z cienia za ska艂膮 i zast膮pi艂a nam drog臋. Pomy艣la艂em Chy偶war! i zacisn膮艂em pi臋艣ci, zanim dobrze przyjrza艂em si臋 nieznajomemu.
Sta艂 przed nami wysoki m臋偶czyzna w poci臋tym laserem pr贸偶niowym pancerzu bojowym, stanowi膮cym standardowe wyposa偶enie marines Paxu i Gwardii Szwajcarskiej. Pod wykonanym z pancernego szk艂a wizjerem mign臋艂a mi twarz o czarnej sk贸rze, mocnych rysach, okolona kr贸tko przyci臋tymi, siwymi w艂osami i poznaczona 艣wie偶ymi, czerwonymi bliznami. Oczy wcale nie sprawia艂y wra偶enia przyjaznych. 呕o艂nierz trzyma艂 w r臋kach karabin wielozadaniowy, bro艅 komandos贸w, kt贸r膮 w艂a艣nie w nas wycelowa艂.
- Sta膰! - krzykn膮艂. Komunikator w jego pancerzu nadawa艂 na cz臋stotliwo艣ci naszych pr贸偶niosk贸r.
Zatrzymali艣my si臋, ale olbrzymi m臋偶czyzna nie wiedzia艂 chyba, co dalej.
W ko艅cu wpadli艣my w 艂apy Paxu, pomy艣la艂em.
Enea zrobi艂a krok do przodu.
- Sier偶ant Gregorius? - zapyta艂a.
呕o艂nierz szarpn膮艂 g艂ow膮, ale nie opu艣ci艂 karabinu. Nie mia艂em z艂udze艅: ta bro艅 dzia艂a艂aby w pr贸偶ni doskonale - m贸g艂 wystrzeli膰 艂adunek kartaczy, odpali膰 laser, uruchomi膰 miotacz cz膮stek, pos艂a膰 nam zwyk艂膮 kulk臋 albo pocisk hiperkinetyczny. A celowa艂 mojej ukochanej kobiecie w twarz.
- Sk膮d wiesz jak si臋... - zacz膮艂 i zachwia艂 si臋 na nogach. - To ty. Jeste艣 dziewczyn膮, kt贸rej tyle czasu i w tylu miejscach szukali艣my. Enea.
- Tak. Czy kto艣 jeszcze prze偶y艂?
- Trzy osoby - rzek艂 m臋偶czyzna, kt贸rego Enea nazwa艂a Gregoriusem. Machn膮艂 r臋k膮 w prawo, a pod膮偶ywszy za ni膮 wzrokiem dostrzeg艂em czarn膮 rys臋 na tle r贸wnie czarnych ska艂 i osmalone resztki czego艣, co wygl膮da艂o na kapsu艂臋 ratunkow膮.
- Ojciec de Soya te偶? - zapyta艂a Enea.
Skojarzy艂em to nazwisko; przypomnia艂em sobie g艂os de Soi, dobiegaj膮cy z l膮downika, kiedy dawno temu, na Bo偶ej Kniei, uratowa艂 nas przed Nemes i pozwoli艂 nam uciec.
- Tak jest. Kapitan 偶yje, ale niewiele 偶ycia mu zosta艂o. Strasznie si臋 poparzy艂 na naszym biednym „Rafaelu”. Wyparowa艂by razem z nim, ale straci艂 przytomno艣膰 i zdo艂a艂em go zaci膮gn膮膰 do kapsu艂y. Pozosta艂a dw贸jka jest ranna, tylko kapitan umiera. - Opu艣ci艂 bro艅 i opar艂 si臋 na niej. - Naprawd臋 umiera... Nie mamy tu kom贸r zmartwychwsta艅czych, a poza tym musia艂em mu obieca膰, 偶e po 艣mierci rozwal臋 go w drobny mak. Nie chcia艂, 偶eby go wskrzesili jako kretyna.
- Mo偶esz mnie do niego zaprowadzi膰? - spyta艂a Enea kiwn膮wszy g艂ow膮. - Musz臋 z nim porozmawia膰.
Gregorius zarzuci艂 sobie bro艅 na rami臋. Obrzuci艂 mnie i A. Bettika podejrzliwym spojrzeniem.
- A ci dwaj?
- To m贸j przyjaciel - odpar艂a Enea, dotykaj膮c ramienia androida. Wzi臋艂a mnie za r臋k臋. - A to jest m贸j ukochany.
Olbrzym skin膮艂 g艂ow膮, odwr贸ci艂 si臋 i poprowadzi艂 nas do 艢wi膮tyni Nefrytowego Cesarza.
CZ臉艢膯 TRZECIA
22
Na Hyperionie, le偶膮cym sto lat 艣wietlnych bli偶ej j膮dra Galaktyki ni偶 Tien Szan, zapomniany przez wszystkich starzec przebudzi艂 si臋 z kriogenicznego snu bez marze艅 i z wolna zaczyna艂 oswaja膰 si臋 z otoczeniem. Otoczenie to sk艂ada艂o si臋 z bezdotykowego 艂贸偶ka, pl膮taniny aparatury do podtrzymywania 偶ycia, kt贸rej elementy opad艂y go niczym setka wyg艂odnia艂ych s臋p贸w, oraz niezliczonych przewod贸w, rurek i czujnik贸w, odpowiedzialnych za od偶ywianie jego cia艂a, odtruwanie krwi, stymulacj臋 nerek, przenoszenie antybiotyk贸w i 艣ledzenie oznak 偶ycia. Ca艂y ten sprz臋t narusza艂 jego cielesn膮 nietykalno艣膰 i godno艣膰 osobist膮, by obudzi膰 go i utrzyma膰 przy 偶yciu.
- Kurwa ma膰 - wycharcza艂 staruszek. - Przebudzenie jest jednym wielkim, przekl臋tym, g贸wnianym i pojebanym koszmarem dla kogo艣, kto jest nieuleczalnie stary. Da艂bym milion marek, 偶eby m贸c o w艂asnych si艂ach wsta膰 z 艂贸偶ka i normalnie si臋 odla膰.
- Rzeczywi艣cie, mi艂y mamy dzie艅, M. Silenus - odpowiedzia艂 b艂臋kitnosk贸ry android p艂ci 偶e艅skiej, zerkaj膮c na ekran aparatury monitoruj膮cej. - Chyba ca艂kiem nie藕le si臋 pan dzi艣 czuje.
- W dupie mam wszystkie niebieskie wyw艂oki - wymamrota艂 Martin Silenus. - Gdzie moje z臋by?
- Jeszcze panu nie odros艂y, M. Silenus - odpar艂a kobieta. Nazywa艂a si臋 A. Raddik i mia艂a niewiele ponad trzysta lat... Niespe艂na jedn膮 trzeci膮 tego, ile liczy艂a sobie ludzka mumia, zawieszona w polu si艂owym 艂贸偶ka.
- Sram na to. I tak nied艂ugo zn贸w zasn臋. Jak d艂ugo spa艂em?
- Dwa lata, trzy miesi膮ce i osiem dni.
Silenus zerkn膮艂 do g贸ry: p艂贸cienny dach najwy偶szego pi臋tra wie偶y zrolowano, patrzy艂 wi臋c prosto w lazurowe niebo. Promienie s艂o艅ca pada艂y niemal poziomo, by艂 wi臋c albo wczesny ranek, albo p贸藕ne popo艂udnie. 艢wietliste paj膮czki trzepota艂y i migota艂y delikatnie, a ich p贸艂metrowe, motyle skrzyd艂a kry艂y si臋 w cieniu.
- Jak膮 mamy por臋 roku? - zapyta艂 Silenus, cho膰 m贸wienie przychodzi艂o mu z ogromnym trudem.
- P贸藕n膮 wiosn臋 - odpar艂a androidka przy aparaturze. Inni niebieskosk贸rzy s艂u偶膮cy starego poety kr臋cili si臋 po pokoju, wype艂niaj膮c sobie tylko znane polecenia.
- Jak dawno odlecieli? - Nie musia艂 dodawa膰, kogo ma na my艣li; A. Raddik wiedzia艂a, 偶e chodzi mu nie tylko o Raula Endymiona, ostatniego go艣cia, jaki zawita艂 do opuszczonego uniwersytetu, ale te偶 o dziewczynk臋 imieniem Enea, kt贸r膮 Silenus pozna艂 przed trzystu laty i kt贸r膮 mia艂 nadziej臋 jeszcze raz ujrze膰 przed 艣mierci膮.
- Dziewi臋膰 lat, osiem miesi臋cy i osiem dni temu. Wed艂ug standardowej miary ziemskiej, oczywi艣cie.
- Hggrhh - chrz膮kn膮艂 poeta nie przestaj膮c wpatrywa膰 si臋 w niebosk艂on. Blask s艂o艅ca przenika艂 przez odwini臋t膮 na wsch贸d warstw臋 p艂贸tna i pada艂 od wewn膮trz na po艂udniow膮 艣cian臋 wie偶yczki. Nie dosi臋ga艂 twarzy Silenusa, ale i tak wystarczy艂, by w pora偶onych oczach starca zaszkli艂y si臋 艂zy. - Sta艂em si臋 stworzeniem mroku - mrukn膮艂 poeta. - Jak Drakula, psiakrew! Co kilka lat wstaj臋 z grobu, 偶eby sprawdzi膰, jak si臋 miewa 艣wiat 偶ywych.
- To prawda, M. Silenus - przytakn臋艂a A. Raddik i wcisn臋艂a jakie艣 guziki na pulpicie.
- Stul dzi贸b, paskudo.
- Dobrze, M. Silenus.
- Raddik, kiedy b臋d臋 si臋 m贸g艂 przenie艣膰 na fotel? - zapyta艂 m臋偶czyzna i j臋kn膮艂 dono艣nie.
Androidka od臋艂a wargi.
- Za jakie艣 dwa dni, M. Silenus. Mo偶e dwa i p贸艂.
- Niech to szlag! - wymamrota艂 poeta. - Za ka偶dym razem coraz wolniej dochodz臋 do siebie. Kt贸rego艣 dnia w og贸le si臋 nie obudz臋. .. Maszyneria nie zdo艂a mnie docuci膰.
- Zgadza si臋, M. Silenus. Ka偶da hibernacja ma fatalny wp艂yw na pa艅ski organizm, a sprz臋t reanimacyjny i system podtrzymywania 偶ycia jest bardzo stary. Rzeczywi艣cie, niewiele czeka pana udanych przebudze艅.
- Zamknij偶e si臋! - rykn膮艂 staruszek. - Ty wredna, zidiocia艂a suko.
- Tak jest, M. Silenus.
- Od kiedy mi s艂u偶ysz, co, Raddik?
- Od dwustu czterdziestu jeden lat, jedenastu miesi臋cy i dziewi臋tnastu dni. Standardowych.
- I nie nauczy艂a艣 si臋 jeszcze nawet parzy膰 porz膮dnej kawy.
- Nie, M. Silenus.
- Ale wstawi艂a艣 wod臋, prawda?
- Owszem, M. Silenus. Zgodnie z wydanymi przez pana instrukcjami.
- Tyle dobrego.
- Na razie jednak, co najmniej przez dwana艣cie godzin, nie b臋dzie m贸g艂 pan przyjmowa膰 doustnie 偶adnych p艂yn贸w.
- Psiakrew!
- Tak jest, M. Silenus.
Up艂yn臋艂o kilka minut. Poeta wygl膮da艂, jakby lada moment mia艂 ponownie zapa艣膰 w sen, ale nagle si臋 odezwa艂:
- By艂y jakie艣 wiadomo艣ci od ch艂opaka? Albo od ma艂ej?
- Nie, prosz臋 pana, ale mamy dost臋p tylko do systemu 艂膮czno艣ci Paxu w obr臋bie naszego uk艂adu planetarnego. W dodatku u偶ywaj膮 niez艂ych szyfr贸w.
- A jakie艣 plotki?
- Nic pewnego, M. Silenus. W Paksie bardzo 藕le si臋 dzieje... W wielu uk艂adach wybuch艂y rebelie, krucjata przeciw Intruzom nie idzie najlepiej, bez przerwy przegrupowuj膮 si艂y... M贸wi si臋 te偶 co艣 o jakiej艣 chorobie wirusowej, ale informacje s膮 tajne, zakodowane i ma艂o konkretne.
- Choroba wirusowa... Martin Silenus obna偶y艂 bezz臋bne dzi膮s艂a w u艣miechu. - Wygl膮da mi to na robot臋 dzieciaka.
To mo偶liwe, M. Silenus, aczkolwiek nie mo偶na wykluczy膰 wybuchu prawdziwej epidemii na planetach, gdzie...
- Nie - przerwa艂 kobiecie poeta. Pokr臋ci艂 zdecydowanie g艂ow膮. - To Enea i jej nauki. Rozprzestrzeniaj膮 si臋 jak grypa peki艅ska. Nie pami臋tasz grypy, prawda, Raddik?
- Nie, prosz臋 pana. - Androidka zako艅czy艂a w艂a艣nie sprawdzanie odczyt贸w i przestawi艂a aparatur臋 w tryb automatyczny. - Nie by艂o mnie wtedy. Tylko pan pami臋ta tamte czasy.
W normalnej sytuacji nale偶a艂oby si臋 w tym momencie spodziewa膰 kolejnej serii przekle艅stw, ale Silenus tylko pokiwa艂 g艂ow膮.
- Wiem o tym. Jestem wybrykiem natury: wrzu膰 dwa centy i wejd藕 popatrze膰... Najstarszy cz艂owiek w Galaktyce... Mumia, kt贸ra chodzi i m贸wi... Zobaczcie obrzydlistwo, kt贸re nie chce umiera膰... Dziwaczne. Jestem dziwakiem, prawda, A. Raddik?
- Tak, M. Silenus.
Poeta chrz膮kn膮艂.
- No, no, nie obiecuj sobie za wiele, ty niebieska pokrako. Nie kopn臋 w kalendarz, dop贸ki nie dowiem si臋 czego艣 o Raulu i Enei. Musz臋 doko艅czy膰 „Pie艣ni”, a nie poznam zako艅czenia, p贸ki oni go dla mnie nie stworz膮. Sk膮d mam wiedzie膰, co my艣l臋, dop贸ki nie zobacz臋, co zrobi膮?
- W rzeczy samej, M. Silenus.
- Nie pocieszaj mnie, szkapo.
- Dobrze, M. Silenus.
- Ten ch艂opak, Raul... Min臋艂o prawie dziesi臋膰 lat, odk膮d pyta艂 mnie czego od niego chc臋. Kaza艂em mu... uratowa膰 dziecko, Ene臋... obali膰 Pax... unicestwi膰 pot臋g臋 Ko艣cio艂a... i 艣ci膮gn膮膰 Ziemi臋 stamt膮d, gdzie w choler臋 znikn臋艂a. Powiedzia艂, 偶e to zrobi. Wiem, wiem - by艂 wtedy pijany w trupa, tak samo jak ja zreszt膮.
- Tak, M. Silenus.
- No wi臋c?
- No wi臋c co, prosz臋 pana?
- Czy wygl膮da na to, 偶e wype艂ni艂 jak膮艣 cz臋艣膰 obietnicy, Raddik?
- Z przechwyconych transmisji Paxu sprzed dziewi臋ciu lat i o艣miu miesi臋cy wiemy, 偶e zdo艂a艂 opu艣ci膰 Hyperiona na pok艂adzie statku konsula - odpar艂a androidka. - Mo偶emy mie膰 nadziej膮, 偶e Enea nadal ma si臋 dobrze.
- Pewnie, pewnie - wymrucza艂 Silenus machn膮wszy s艂abo r臋k膮. - Czy Pax run膮艂?
- W ka偶dym razie nie w taki spos贸b, 偶eby艣my to zauwa偶yli, M. Silenus. Boryka si臋 z pewnymi k艂opotami i ruch turystyczny na Hyperionie znacznie os艂ab艂, ale...
- A czy ten jebany Ko艣ci贸艂 dalej produkuje zombich? - dopytywa艂 si臋 poeta znacznie silniejszym g艂osem.
- Ko艣ci贸艂 ro艣nie w si艂臋, prosz臋 pana. Coraz wi臋cej mieszka艅c贸w mokrade艂 przyjmuje krzy偶okszta艂t.
- Ja pierdol臋! Nie przypuszczam w takim razie, 偶eby Ziemia wr贸ci艂a na swoje miejsce.
- Nic nie s艂yszeli艣my o wyst膮pieniu tego nieprawdopodobnego zjawiska - przyzna艂a A. Raddik. - Oczywi艣cie, jak ju偶 nadmieni艂am, musieli艣my ograniczy膰 pods艂uch do transmisji w obr臋bie naszego uk艂adu gwiezdnego, odk膮d za艣 przed blisko pi臋ciu laty M. Endymion i M. Enea opu艣cili Hyperiona, zabieraj膮c ze sob膮 statek, nasze mo偶liwo艣ci deszyfracji komunikat贸w nie...
- Dobrze ju偶, dobrze - przerwa艂 jej starzec, kt贸rego g艂os zn贸w zdradza艂 wy艂膮cznie 艣miertelne zm臋czenie. - Przenie艣 mnie na fotel.
- Obawiam si臋, 偶e z tym musi pan jeszcze poczeka膰, i to przynajmniej ze dwa dni - przypomnia艂a A. Raddik 艂agodnie.
- Go艅 si臋, frajerko - odpar艂a prastara posta膰, zawieszona w paj臋czynie przewod贸w i czujnik贸w. - Mo偶esz mnie przynajmniej przeturla膰 do okna? Prosz臋, Raddik. Chcia艂bym popatrze膰 na ruiny starego miasta i zielone chalmy.
- Dobrze, M. Silenus - odrzek艂a androidka. Szczerze si臋 ucieszy艂a, 偶e mo偶evzrobi膰 dla starca co艣 poza utrzymywaniem go przy 偶yciu.
Przez ca艂膮 godzin臋 Martin Silenus nie odrywa艂 wzroku od rozpo艣cieraj膮cego si臋 za oknem krajobrazu, walcz膮c z naturalnymi po przebudzeniu falami b贸lu i ch臋ci膮 ponownego zapadni臋cia w sen kriogeniczny. Ca艂a okolica p艂awi艂a si臋 w 艣wietle poranka. Wszczepy s艂uchowe przekazywa艂y poecie ptasie trele. My艣la艂 o siostrzenicy, kt贸r膮 adoptowa艂... o dziewczynce, kt贸ra kaza艂a nazywa膰 si臋 Enea... i o jej matce, a swojej przyjaci贸艂ce, Brawne Lamii... Tak d艂ugo byli wrogami, nienawidzili si臋 podczas wsp贸lnej w臋dr贸wki, ostatniej Wielkiej Pielgrzymki do Chy偶wara... dawno, dawno temu. Przypomnia艂 sobie opowie艣ci, jakie snuli, cuda, jakie ogl膮dali... Chy偶wara o p艂on膮cych czerwieni膮 oczach w Dolinie Grobowc贸w Czasu... uczonego.. . jak偶e偶 on si臋 nazywa艂? Soi... Sol zabra艂 ze sob膮 opatulonego w becik bachora, kt贸ry z dnia na dzie艅 stawa艂 si臋 coraz m艂odszy. .. I by艂 z nimi 偶o艂nierz, Kassad... Pu艂kownik Kassad... Silenus zawsze gardzi艂 wojskowymi, kt贸rych bez wyj膮tku uwa偶a艂 za idiot贸w... Tymczasem Kassad opowiedzia艂 interesuj膮c膮 histori臋, prze偶y艂 ciekawe 偶ycie... Towarzysz膮cy im ksi膮dz, Lenar Hoyt, okaza艂 si臋 niesympatycznym dupkiem, ale ten drugi... Taki o smutnych oczach, z pami臋tnikiem w sk贸rzanej oprawie... Paul Dure... Tak, Dure by艂 cz艂owiekiem wartym jego pi贸ra.
Martin Silenus z powrotem odp艂yn膮艂 w sen. 艢wiat艂o poranka uwydatni艂o faktur臋 niezliczonych zmarszczek i rozja艣ni艂o blad膮, niemal przezroczyst膮 sk贸r臋, pod kt贸r膮 s艂abo pulsowa艂y b艂臋kitne 偶y艂y. Nic mu si臋 nie 艣ni艂o... chocia偶 cz臋艣膰 jego umys艂u pracowa艂a nad szkicem dalszego ci膮gu „Pie艣ni”.
Sier偶ant Gregorius wcale nie przesadza艂: ojciec kapitan de Soya, potwornie pokiereszowany i poparzony w ostatniej walce „Rafaela”, by艂 bliski 艣mierci.
Gregorius zaprowadzi艂 A. Bettika, Ene臋 i mnie do 艣wi膮tyni, kt贸ra okaza艂a si臋 r贸wnie niezwyk艂a, jak samo spotkanie na wierzcho艂ku. U jej wej艣cia wmurowano olbrzymi膮, idealnie g艂adk膮 kamienn膮 p艂yt臋; Enea wspomnia艂a co艣, 偶e blok przywieziono ze Starej Ziemi, gdzie sta艂 obok pierwotnej 艢wi膮tyni Nefrytowego Cesarza i 偶e w licz膮cych kilka tysi臋cy lat dziejach pielgrzymek nie wykuto na jego powierzchni 偶adnych napis贸w. Wewn膮trz hermetycznie zamykanego kompleksu panowa艂o normalne ci艣nienie. Na dziedzi艅cu echo zwielokrotnia艂o kroki i g艂osy wiernych, a kamienna balustrada okala艂a g艂az, kt贸ry w istocie stanowi艂 czubek Taj Szanu, 艣wi臋tej Wielkiej G贸ry Pa艅stwa 艢rodka. Na ty艂ach ogromnej 艣wi膮tyni znajdowa艂y si臋 ma艂e pokoje mieszkalne i jadalne dla pielgrzym贸w. W艂a艣nie w jednym z nich znale藕li艣my ojca kapitana de Soy臋 i dw贸ch pozosta艂ych cz艂onk贸w za艂ogi, kt贸rzy ocaleli z katastrofy okr臋tu: okrutnie poparzonego i nieprzytomnego Carela Shana, specjalist臋 od system贸w uzbrojenia, oraz Hoagana Lieblera, kt贸rego Gregorius przedstawi艂 nam jako by艂ego pierwszego oficera na „Rafaelu”. Liebler wygl膮da艂 zreszt膮 najlepiej z ca艂ej czw贸rki: lew膮 r臋k臋 nosi艂 wprawdzie na temblaku, ale nie mia艂 ani siniak贸w, ani 偶adnych widocznych ran. Sprawia艂 za to wra偶enie nieobecnego duchem, jakby wci膮偶 nie otrz膮sn膮艂 si臋 z szoku albo zmaga艂 si臋 w my艣lach z powa偶nym problemem.
Enea natychmiast po艣wi臋ci艂a ca艂膮 uwag臋 kapitanowi Federico de Soi. Le偶a艂 na jednej z niewygodnych pielgrzymich prycz. Zastanawia艂em si臋, czy to Gregorius rozebra艂 go do pasa, czy te偶 ksi膮dz straci艂 g贸rn膮 cz臋艣膰 munduru w ogniu walki. Spodnie mia艂 w strz臋pach, stopy bose, a jedynym fragmentem jego cia艂a, kt贸ry wygl膮da艂 na nietkni臋ty p艂omieniem, by艂 wro艣ni臋ty w pier艣, obrzydliwie r贸偶owy krzy偶okszta艂t. Twarz de Sol pokrywa艂y blizny po kroplach roztopionego metalu i oparzeniach radiacyjnych. Ogie艅 opali艂 mu wszystkie w艂osy z g艂owy. Mimo tych obra偶e艅 nie mia艂em w膮tpliwo艣ci, 偶e mam przed sob膮 nieprzeci臋tnego cz艂owieka - g艂贸wnie za spraw膮 zm臋czonych i smutnych br膮zowych oczu, kt贸rych blasku nie zdo艂a艂 przy膰mi膰 nawet wszechogarniaj膮cy b贸l. Kto艣 posmarowa艂 sk贸r臋 umieraj膮cego ksi臋dza leczniczym kremem, 艣rodkiem odka偶aj膮cym i sk贸rolepem i pod艂膮czy艂 go do kropl贸wki ze standardowego medpaka z kapsu艂y ratunkowej, ale niewiele to zmieni艂o. Widywa艂em ju偶 ludzi z podobnymi obra偶eniami - i to nie odniesionymi w kosmicznych potyczkach: trzech moich kumpli na Szelfie Lodowym zmar艂o na moich oczach, kiedy przez kilka godzin nie mogli艣my ich ewakuowa膰. Ich krzyk by艂 nie do zniesienia.
Ojciec kapitan de Soya nie krzycza艂; widzia艂em, 偶e z najwy偶szym trudem powstrzymuje 艂zy b贸lu, ale nie wyda艂 z siebie 偶adnego d藕wi臋ku. Dop贸ki Enea nie ukl臋k艂a przy pryczy zdawa艂 si臋 koncentrowa膰 wy艂膮cznie na powstrzymywaniu szlochu.
Z pocz膮tku jej nie pozna艂.
- To ty, Bettz? - wymamrota艂. - O艢 Argyle? To niemo偶liwe, przecie偶 zgin臋艂a艣 na stanowisku... I inni te偶. Poi Denish... Elijah pr贸bowa艂 spu艣ci膰 kapsu艂臋 rufow膮... I ci m艂odzi 偶o艂nierze, kiedy... p臋k艂 kad艂ub na g艂贸wnym pok艂adzie... Ale ja ci臋... sk膮d艣 znam.
Enea zamierza艂a z艂apa膰 go za r臋k臋, ale ujrzawszy, 偶e brakuje w niej trzech palc贸w, po艂o偶y艂a d艂o艅 na zakrwawionym kocu.
- Ojcze kapitanie - rzek艂a cicho.
- Enea - szepn膮艂 de Soya i pierwszy raz naprawd臋 na ni膮 spojrza艂. - To ty... Tyle czasu ci臋 艣cigali艣my... Widzia艂em ci臋, jak wychodzi艂a艣 ze Sfinksa. - Przeni贸s艂 wzrok na mnie. - Ty jeste艣 Raul Endymion. Widzia艂em twoje akta ze Stra偶y Planetarnej. Prawie ci臋 dostali艣my na Mar臋 Infinitus. - Przez cia艂o ksi臋dza przetoczy艂a si臋 fala b贸lu; zamkn膮艂 oczy i zagryz艂 pop臋kan膮, zakrwawion膮 doln膮 warg臋. Dopiero po chwili zn贸w na mnie popatrzy艂. - Mam co艣, co do ciebie nale偶a艂o. Zabra艂em pakunek w rzeczach osobistych na „Rafaela”. 艢wi臋te Oficjum pozwoli艂o mi go zachowa膰 po zako艅czeniu 艣ledztwa. Sier偶ant Gregorius da go wam, kiedy umr臋.
Pokiwa艂em g艂ow膮, nie maj膮c poj臋cia, o czym m贸wi.
- Ojcze kapitanie de Soya - wyszepta艂a Enea. - Federico... S艂yszysz mnie? Rozumiesz, co do ciebie m贸wi臋?
- Tak - odpar艂 cicho kap艂an. - Te 艣rodki przeciwb贸lowe... Powiedzia艂em sier偶antowi, 偶eby mi ich nie dawa艂... Nie chcia艂em odej艣膰 we 艣nie, cicho i spokojnie.
B贸l powr贸ci艂. Rany i skrzepy na szyi i piersi de Sol otwar艂y si臋; ropa i 艣luz pociek艂y na koc. Ksi膮dz zamkn膮艂 oczy, 偶eby przeczeka膰 m臋czarnie - i tym razem trwa艂o to d艂u偶ej. Przypomnia艂em sobie, jak zwija艂em si臋 z b贸lu, dr臋czony kamieniem nerkowym i pr贸bowa艂em sobie wyobrazi膰 cierpienie kapitana. Nie uda艂o mi si臋.
- Ojcze kapitanie - powt贸rzy艂a Enea - mo偶e pan jeszcze 偶y膰...
De Soya pokr臋ci艂 gwa艂townie g艂ow膮, nie bacz膮c na b贸l, jaki musia艂o mu to sprawia膰. Zauwa偶y艂em, 偶e lewe ucho ma ca艂kowicie zw臋glone; kawa艂ek tkanki spad艂 na poduszk臋.
- Nie! - krzykn膮艂 de Soya. - M贸wi艂em ju偶 Gregoriusowi... nie chc臋 cz臋艣ciowego wskrzeszenia... nie chc臋 by膰 kretynem... bezp艂ciowym kretynem... - Rozchyli艂 wargi i spoza osmolonych z臋b贸w doby艂 si臋 charkot, kt贸ry m贸g艂 uchodzi膰 za 艣miech. - Wystarczy mi to, co przeszed艂em jako ksi膮dz. Zm臋czy艂em si臋... mam go do艣膰... - Poczernia艂ymi kikutami palc贸w prawej d艂oni uderzy艂 w r贸偶owy krzy偶 na pokrytej 艣luzem, 艂uszcz膮cej si臋 sk贸rze piersi. - Chc臋, 偶eby umar艂 razem ze mn膮.
Enea skin臋艂a g艂ow膮.
- Nie chodzi mi o wskrzeszenie, ojcze kapitanie - powiedzia艂a. - Mo偶e pan 偶y膰. Wyzdrowie膰.
Zaskoczony de Soya pr贸bowa艂 odruchowo zamruga膰, ale osmalone powieki nie pozwoli艂y mu na to.
- Nie chc臋 by膰 wi臋藕niem Paxu - wykrztusi艂 z trudem. Wypowiada艂 po jednym s艂owie przy ka偶dym chrapliwym wydechu. - Zabij膮. .. mnie. Zas艂u偶y艂em... Zabija艂em... niewinnych... m臋偶czyzn... i kobiety. Broni艂em... przyjaci贸艂.
Enea nachyli艂a si臋 nad nim, 偶eby m贸g艂 spojrze膰 jej w oczy.
- Ojcze kapitanie, Pax wci膮偶 nas 艣ciga. Mamy jednak statek, a w nim autochirurga.
Sier偶ant Gregorius, kt贸ry dot膮d zm臋czony opiera艂 si臋 o 艣cian臋, podszed艂 do nas. Carel Shan nie odzyska艂 przytomno艣ci, a Hoag Liebler, najwyra藕niej zatopiony w otch艂ani osobistej m臋ki, nie zareagowa艂.
Enea musia艂a powt贸rzy膰 swoj膮 kwesti臋, zanim de Soya zrozumia艂, co m贸wi.
- Statek? Ten zabytek z czas贸w Hegemonii, kt贸rym mi uciekli艣cie? Nie jest uzbrojony, prawda?
- Prawda. Nigdy nie by艂.
De Soya zn贸w pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Opad艂o nas... chyba z pi臋膰dziesi膮t... archanio艂贸w. Kilka... wys艂ali艣my... na wieczny... spoczynek. Nie uda... nam si臋... osi膮gn膮膰 ... punktu... skoku.
Przymkn膮艂 powoli oczy, poddaj膮c si臋 kolejnej fali b贸lu. Tym razem niewiele brakowa艂o, 偶eby straci艂 przytomno艣膰; ockn膮艂 si臋 jak z g艂臋bokiego snu.
- Nic z艂ego si臋 nie stanie - wyszepta艂a Enea. - Wszystkim si臋 zajm臋. Trafi pan do autochirurga. Musi pan jednak co艣 najpierw zrobi膰.
Ojciec kapitan nie mia艂 si艂y si臋 odezwa膰, ale przechyli艂 g艂ow臋, 偶eby lepiej s艂ysze膰 Ene臋.
- Musi si臋 pan wyrzec krzy偶okszta艂tu. Odrzuci膰 ten rodzaj nie艣miertelno艣ci.
Poczernia艂e wargi zn贸w rozchyli艂y si臋 w u艣miechu.
- Z przyjemno艣ci膮... - wycharcza艂 kap艂an. - Ale to... niemo偶liwe.. . krzy偶okszta艂tu... nie mo偶na... si臋 pozby膰.
- Ale偶 mo偶na - szepn臋艂a w odpowiedzi Enea. - Je艣li si臋 pan zgodzi, sprawi臋, 偶e krzy偶okszta艂t odpadnie. Mamy starego autochirurga, kt贸ry nie poradzi sobie z wyleczeniem pana, dop贸ki tkanki paso偶yta przenikaj膮 ca艂e cia艂o. Anie dysponujemy komor膮 zmartwychwsta艅cz膮...
De Soya wyci膮gn膮艂 pozbawion膮 trzech palc贸w r臋k臋 i z艂apa艂 Ene臋 za r臋kaw kurtki.
- To niewa偶ne... niewa偶ne, czy umr臋... Uwolnij mnie... od niego... Zabierz go... Umr臋 jako... prawdziwy... katolik... je偶eli mnie... UWOLNISZ! - prawie wykrzycza艂 ostatnie s艂owo.
Enea zwr贸ci艂a si臋 do sier偶anta:
- Macie tu jaki艣 kubek? Albo szklank臋?
- W medpaku jest kubeczek - zadudni艂 basowy olbrzym i zacz膮艂 gmera膰 w pakiecie. - Ale nie mamy wody...
- Przynios艂am wod臋 - przerwa艂a mu moja przyjaci贸艂ka i odpi臋艂a od pasa termos.
Spodziewa艂em si臋 ujrze膰 wino, ale przed opuszczeniem Napowietrznej 艢wi膮tyni nabrali艣my do manierek najzwyklejszej wody. Kiedy偶 to by艂o?
Enea nie bawi艂a si臋 w sterylne lancety czy odka偶anie miejsca uk艂ucia alkoholem - da艂a mi znak, 偶ebym si臋 zbli偶y艂, wyj臋艂a mi n贸偶 z pochwy przy pasie i szybkim ruchem, od kt贸rego ciarki mnie przebieg艂y, naci臋艂a opuszki trzech palc贸w. Pop艂yn臋艂a krew. Enea zaledwie na u艂amek sekundy umoczy艂a palce w plastikowym kubku, ale wystarczy艂o to, by w wodzie pojawi艂y si臋 szkar艂atne, skr臋caj膮ce si臋 smugi.
- Prosz臋 to wypi膰 - poleci艂a de Sol i podnios艂a mu g艂ow臋.
Ojciec kapitan poci膮gn膮艂 艂yk wody, zakrztusi艂 si臋 i 艂ykn膮艂 jeszcze raz. Zamkn膮艂 oczy, gdy Enea z艂o偶y艂a jego g艂ow臋 z powrotem na zaplamionej poduszce.
- Po dwudziestu czterech godzinach krzy偶okszta艂t odpadnie - oznajmi艂a szeptem.
Z ust ojca kapitana dobieg艂 znajomy mi ju偶, zgrzytliwy 艣miech.
- A ja za godzin臋 umr臋.
- Nie, za kwadrans znajdzie si臋 pan pod opiek膮 autochirurga - zaoponowa艂a Enea i dotkn臋艂a jego zdrowszej d艂oni. - Niech si臋 pan teraz zdrzemnie, Federico de Soya... ale prosz臋 nie umiera膰 mi na r臋kach. Musimy porozmawia膰, a pan musi mi... nam... wy艣wiadczy膰 wielk膮 przys艂ug臋.
Sier偶ant Gregorius podszed艂 bli偶ej.
- M. Enea... - powiedzia艂, ale urwa艂 w p贸艂 zdania. Przest膮pi艂 z nogi na nog臋 i spr贸bowa艂 jeszcze raz: - M. Enea, czyja r贸wnie偶 m贸g艂bym si臋 napi膰 tej... wody?
Enea odwr贸ci艂a si臋 w jego stron臋.
- Owszem, sier偶ancie... Ale kiedy ju偶 pan to zrobi, nie b臋dzie pan m贸g艂 zachowa膰 krzy偶okszta艂tu. Straci pan mo偶liwo艣膰 zmartwychwstania. S膮 te偶 inne... efekty uboczne.
Gregorius machni臋ciem r臋ki uci膮艂 dalsz膮 dyskusj臋.
- Od dziesi臋ciu lat s艂ucham rozkaz贸w mojego kapitana, wi臋c i teraz zrobi臋 to, co on. - I sier偶ant wypi艂 poka藕ny haust r贸偶owawej wody.
De Soya mia艂 zamkni臋te oczy, przypuszcza艂em wi臋c, 偶e zasn膮艂 albo straci艂 przytomno艣膰. Teraz otworzy艂 je i przem贸wi艂 do Gregoriusa:
- Sier偶ancie, czy m贸g艂by pan przynie艣膰 M. Endymionowi paczk臋, kt贸r膮 zabrali艣my z kapsu艂y?
- Tak jest, kapitanie - odrzek艂 Gregorius i poszed艂 pogrzeba膰 w stercie grat贸w w k膮cie pokoju. Wr臋czy艂 mi zamkni臋t膮 tub臋, mniej wi臋cej metrowej d艂ugo艣ci.
Spojrza艂em na ksi臋dza-kapitana, kt贸ry oscylowa艂 mi臋dzy delirium i ca艂kowitym szokiem.
- Otworz臋 j膮, kiedy kapitan poczuje si臋 lepiej - powiedzia艂em.
Gregorius skin膮艂 g艂ow膮, zani贸s艂 kubek nieprzytomnemu Shanowi i wla艂 mu odrobin臋 wody w rozchylone usta.
- Carel mo偶e umrze膰, zanim 艣ci膮gniecie statek - rzek艂. - Macie na pok艂adzie dwa automaty chirurgiczne?
- Jeden - odpar艂a Enea - ale z trzema komorami. Pan r贸wnie偶 b臋dzie m贸g艂 si臋 wyleczy膰.
Sier偶ant wzruszy艂 ramionami, podszed艂 do Lieblera i poda艂 mu kubek. By艂y pierwszy oficer tylko na niego popatrzy艂.
- Mo偶e p贸藕niej - stwierdzi艂a Enea.
Gregorius kiwn膮艂 g艂ow膮 i odda艂 jej naczynie.
- By艂 wi臋藕niem na okr臋cie. Szpiegiem, wrogiem kapitana. A ojciec kapitan zaryzykowa艂 偶ycie, 偶eby wyci膮gn膮膰 go z po偶aru... To wtedy si臋 tak poparzy艂. Hoag chyba nie ca艂kiem rozumie, co si臋 sta艂o.
Liebler podni贸s艂 na niego wzrok.
- Rozumiem - powiedzia艂 cicho. - Tylko po prostu nie rozumiem.
Enea wsta艂a od pryczy.
- Mam nadziej臋, Raul, 偶e nie zgubi艂e艣 nadajnika.
W kilka sekund wygrzeba艂em z kieszeni elektroniczny notatnik.
- Wyjd臋 st膮d i nadam komunikat na dworze. U偶yj臋 wtyczki w pr贸偶niosk贸rze. Jakie艣 szczeg贸lne instrukcje dla statku?
- Niech si臋 pospieszy - rzuci艂a Enea.
Przetransportowanie p贸艂przytomnego de Sol i nieprzytomnego Carela Shana na statek sprawi艂o nam troch臋 k艂opotu. Nie mieli skafandr贸w, a na zewn膮trz panowa艂o niezwykle niskie ci艣nienie. Sier偶ant Gregorius wyja艣ni艂 nam, 偶e przeni贸s艂 ich z wraku kapsu艂y do 艣wi膮tyni w nadmuchiwanym b膮blu transferowym, kt贸ry jednak uleg艂 uszkodzeniu. Mia艂em oko艂o pi臋tnastu minut, 偶eby si臋 nad tym zastanowi膰, zanim ujrza艂em statek. Opada艂 wsparty moc膮 repulsor贸w i kolumn膮 ognia z silnik贸w j膮drowych. Kaza艂em mu wyl膮dowa膰 na wprost 艣luzy, morfowa膰 ruchome schody do samych drzwi oraz uformowa膰 pole si艂owe wok贸艂 drzwi i schod贸w. P贸藕niej wystarczy艂o ju偶 tylko 艣ci膮gn膮膰 z pok艂adu elektromagnetyczne nosze i przenie艣膰 na nie rannych, nie czyni膮c im zbytniej krzywdy. Nie uda艂o nam si臋 niestety unikn膮膰 otarcia poparzonej sk贸ry de Sol - ojciec kapitan poruszy艂 si臋 i otworzy艂 oczy, ale nie krzykn膮艂. Shan nie odzyska艂 艣wiadomo艣ci.
Po kilku miesi膮cach sp臋dzonych na Tien Szanie wn臋trze statku konsula nadal wygl膮da艂o znajomo, ale na takiej samej zasadzie, jak znajomy jest dom, o kt贸rym 艣nimy, a w kt贸rym przed laty mieszkali艣my. Z艂o偶yli艣my de Soy臋 i jego oficera w komorach autochirurga. Dziwnie si臋 czu艂em, stoj膮c na dywanie obok holoramy. Zabytkowy steinway, Enea i A. Bettik znajdowali si臋 tu偶 obok - jak zawsze - ale towarzyszy艂 nam olbrzymi 偶o艂nierz z gotow膮 do strza艂u broni膮 i pierwszy oficer de Soi, siedz膮cy ponuro na schodach.
- Autochirurg zako艅czy艂 proces diagnostyczny - poinformowa艂 nas statek. - Obecno艣膰 paso偶yta w kszta艂cie krzy偶a uniemo偶liwia leczenie. Mam przerwa膰 proces, czy wprowadzi膰 pacjent贸w w sen kriogeniczny?
- Sen kriogeniczny - powiedzia艂a Enea. - Automat zajmie si臋 nimi najdalej za dwadzie艣cia cztery godziny. Prosz臋 ustabilizowa膰 ich stan i utrzyma膰 ich przy 偶yciu do tego czasu.
- Przyj膮艂em - potwierdzi艂 statek. - M. Enea? M. Endymion?
- S艂ucham? - odezwa艂em si臋.
- Czy macie pa艅stwo 艣wiadomo艣膰, 偶e od chwili opuszczenia kryj贸wki na trzecim ksi臋偶ycu by艂em bezustannie 艣ledzony przez czujniki dalekiego zasi臋gu? Podczas gdy my tu rozmawiamy, leci ku nam co najmniej trzydzie艣ci siedem okr臋t贸w Paxu. Jeden znajduje si臋 ju偶 na orbicie parkingowej Tien Szanu, inny za艣 dokona艂 wysoce niezwyk艂ego manewru: skoku hawkingowskiego na granicy studni grawitacyjnej planety.
- Nie szkodzi - uspokoi艂a go Enea. - Nie przejmuj si臋 nimi.
- S膮dz臋 wszelako, i偶 zamierzaj膮 nas przechwyci膰 i zniszczy膰 - zaprotestowa艂 statek. - Dokonaj膮 tego, zanim wzniesiemy si臋 ponad atmosfer臋.
- Wiem o tym. Ale powtarzam: nie przejmuj si臋 nimi.
- Przyj膮艂em - oznajmi艂 statek najbardziej bezosobowym g艂osem, jakim zdarzy艂o mu si臋 do nas przemawia膰. - Dok膮d mam lecie膰?
- Do poro艣ni臋tej drzewami bonsai rozpadliny, po艂o偶onej sze艣膰 kilometr贸w na wsch贸d od Hsuankung Ssu - rzek艂a Enea - czyli Napowietrznej 艢wi膮tyni. Tylko szybko - spojrza艂a na chronometr na nadgarstku. - Trzymaj si臋 nisko, statku. W chmurach.
- Ma pani na my艣li ob艂oki fosgenu czy chmury z艂o偶one z cz膮steczek wody?
- Najni偶ej, jak tylko zdo艂asz. Chyba 偶e opary fosgenu mog膮 sprawi膰 ci jaki艣 k艂opot.
- Ale偶 nie - uspokoi艂 j膮 statek. - Czy 偶yczy sobie pani, bym wytyczy艂 trajektori臋 lotu pod powierzchni膮 morza kwasu? Radar g艂臋boko艣ciowy i tak nas wykryje, ale m贸g艂bym tego dokona膰. Potrzebowa艂bym minimalnie wi臋cej czasu i...
- Nie - przerwa艂a mu Enea. - Le膰 w chmurach.
Wszyscy 艣ledzili艣my wy艣wietlaj膮cy si臋 w holoramie obraz, kiedy statek zsun膮艂 si臋 z Urwiska Samob贸jc贸w, zanurkowa艂 dziesi臋膰 kilometr贸w w d贸艂 i, przeleciawszy przez szare ob艂oki, skry艂 si臋 w zielonych. Zanosi艂o si臋 na to, 偶e w par臋 minut dotrzemy do rozpadliny.
Usiedli艣my na wy艂o偶onych chodnikiem schodach, a ja przypomnia艂em sobie o tubie, kt贸r膮 na rozkaz de Sol wr臋czy艂 mi sier偶ant. Obr贸ci艂em j膮 w d艂oniach.
- 艢mia艂o, prosz臋 j膮 otworzy膰 - podpowiedzia艂 mi Gregorius. - Kapitan dziewi臋膰 lat czeka艂 na chwil臋, w kt贸rej b臋dzie j膮 m贸g艂 panu da膰.
Nie mia艂em poj臋cia, o czym m贸wi. Sk膮d m贸g艂 wiedzie膰, 偶e mnie jeszcze spotka? A poza tym nie mia艂em nic... Wi臋c jakim cudem chcia艂 mi co艣 zwraca膰?
Otworzy艂em tub臋 z jednego ko艅ca i zajrza艂em do 艣rodka: ciasno zrolowany materia艂. Si臋gn膮艂em r臋k膮 i, zrozumiawszy, co mam przed sob膮, roz艂o偶y艂em zw贸j na pod艂odze.
Enea roze艣mia艂a si臋 zachwycona.
- M贸j Bo偶e - powiedzia艂a - wiele razy 艣ni艂am o dzisiejszym dniu, ale tego nie przewidzia艂am. To cudowne!
Le偶a艂a przed nami mata grawitacyjna... Lataj膮cy dywan, na kt贸rym przed dziesi臋ciu laty uciekli艣my z Enea z Doliny Grobowc贸w Czasu. Straci艂em j膮... Chwil臋 zaj臋艂o mi przypomnienie sobie okoliczno艣ci: na Mar臋 Infinitus, dziewi臋膰 lat temu, porucznik Paxu, z kt贸rym walczy艂em, wyci膮gn膮艂 n贸偶, ci膮艂 mnie i zepchn膮艂 z maty do morza. Co dzia艂o si臋 dalej? Towarzysze porucznika pomylili go ze mn膮 i rozstrzelali z r臋cznych kartaczownic, trup spad艂 do morza, a mata polecia艂a dalej... No, niezupe艂nie: komu艣 uda艂o si臋 j膮 z艂apa膰.
- Sk膮d ojciec kapitan j膮 ma? - zapyta艂em, cho膰 nie wypowiedzia艂em jeszcze dobrze tych s艂贸w, gdy ju偶 zna艂em odpowied藕. De Soya 艣ciga艂 nas w贸wczas bez wytchnienia.
Gregorius kiwn膮艂 g艂ow膮.
- Ojciec kapitan znalaz艂 na niej pr贸bki krwi i DNA, dzi臋ki kt贸rym 艣ci膮gn臋li艣my z Hyperiona akta pa艅skiej s艂u偶by w Stra偶y. Gdyby艣my mieli skafandry, uciekliby艣my na niej z tej cholernej g贸ry.
- Czy to znaczy, 偶e ona dzia艂a? - Z niedowierzaniem pog艂aska艂em sploty nap臋dowe. Mata by艂a bardziej postrz臋piona, ni偶 j膮 zapami臋ta艂em, ale unios艂a si臋 dziesi臋膰 centymetr贸w nad ziemi臋. - Niech mnie diabli.
- Zbli偶amy si臋 do rozpadliny o podanych wsp贸艂rz臋dnych - zameldowa艂 statek.
W holoramie chmury rozwia艂y si臋 i ods艂oni艂y przemykaj膮c膮 obok, ku wschodowi, gra艅 Jokungu. Zwolnili艣my i zawi艣li艣my bez ruchu sto metr贸w ponad ni膮. Znale藕li艣my si臋 w tej samej dolince, w kt贸rej statek wysadzi艂 mnie przed trzema miesi膮cami. By艂a zielona, jak zawsze, tym razem jednak k艂臋bi艂 si臋 w niej t艂umek ludzi. Rozpozna艂em Theo, Lhomo i innych znajomych z Napowietrznej 艢wi膮tyni. Statek zni偶y艂 lot i czeka艂 na instrukcje.
- Opu艣膰 schody - poleci艂a mu Enea. - Wpu艣膰 ich na pok艂ad.
- O艣miel臋 si臋 pani przypomnie膰 - odezwa艂 si臋 statek - 偶e na pok艂adzie znajduje si臋 tylko sze艣膰 le偶anek kriogenicznych i aparat贸w do podtrzymywania 偶ycia, na zewn膮trz za艣 czeka oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu os贸b. W razie d艂u偶szego skoku mi臋dzygwiezdnego...
- Opu艣膰 schody i zabierz ich - rozkaza艂a Enea. - Natychmiast.
Statek wykona艂 polecenie bez dalszych dyskusji. Theo poprowadzi艂a uciekinier贸w, w艣r贸d kt贸rych znalaz艂a si臋 wi臋kszo艣膰 ludzi, kt贸rych zostawili艣my w 艣wi膮tyni: mnisi, Tromo Trochi z Dhomu, eks-偶o艂nierz Gyalo Thondup, Lhomo Dondrub - 禄ucieszyli艣my si臋 niepomiernie, widz膮c, 偶e uda艂o mu si臋 bezpiecznie wr贸ci膰, a s膮dz膮c z tego, jak si臋 u艣miecha艂 i obejmowa艂 nas, spotkanie to sprawi艂o mu podobn膮 rado艣膰; byli tu te偶 opat Kempo Ngha Wang Tashi, Chim Din, Jigme Taring, Kuku i Kay, George i Jigme, brat dalajlamy Labsang, murarze Viki i Kim, nadzorca Tsipon Shakabpa, mniej skwaszony ni偶 zwykle Rimsi Kyipup, eksperci od prac na wysoko艣ci - Haruyuki i Kenshiro, specjali艣ci od bambus贸w - Wojtek i Janusz; by艂 nawet burmistrz Jokungu, Charles Chikyap Kempo. Zabrak艂o tylko dalajlamy i Dorje Phamo.
- Rachela wr贸ci艂a po nich - wyja艣ni艂a Theo, kt贸ra ostatnia wesz艂a na pok艂ad. - Dalajlama upiera艂 si臋, 偶e odejdzie ostatni, a Locha zosta艂a, 偶eby dotrzyma膰 mu towarzystwa. Powinni jednak ju偶 tu by膰. Mia艂am w艂a艣nie po nich p贸j艣膰...
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Polecimy razem.
Nie by艂o mowy o tym, 偶eby wszyscy mogli usi膮艣膰 czy cho膰by wygodnie stan膮膰: ludzie kr臋cili si臋 po schodach, w bibliotece i w sypialni na dziobie, sk膮d przez przezroczyste 艣ciany mogli wyjrze膰 na zewn膮trz. Cz臋艣膰 z nich zebra艂a si臋 na pok艂adzie kriogenicznym i w maszynowni.
- Lecimy, statku - odezwa艂a si臋 Enea. - Do Napowietrznej 艢wi膮tyni. Podej艣cie bezpo艣rednie.
„Podej艣cie bezpo艣rednie” oznacza艂o dla maszyny odpalenie silnik贸w odrzutowych, skok na pi臋tna艣cie kilometr贸w w g贸r臋 i pionowe l膮dowanie, w ostatniej chwili zako艅czone uruchomieniem repulsor贸w i g艂贸wnych silnik贸w. Ca艂y proces zaj膮艂 oko艂o trzydziestu sekund, tote偶 mimo 偶e pole si艂owe nie pozwoli艂o zrobi膰 z nas marmolady, widok za oknem sypialni musia艂 by膰 cokolwiek dezorientuj膮cy. Wraz z Enea, A. Bettikiem i Theo 艣ledzi艂em lot w holoramie, a i tak niewiele brakowa艂o, 偶ebym kurczowo z艂apa艂 si臋 grodzi - czy mo偶e raczej dywanu. Zawisn臋li艣my pi臋膰dziesi膮t metr贸w nad 艣wi膮tynnym kompleksem.
- Psiakrew! - rzuci艂a Theo. Na naszych oczach w wype艂nion膮 chmurami otch艂a艅 spad艂 cz艂owiek. Nie mieli艣my szans go wy艂apa膰: w jednej chwili lecia艂, w nast臋pnej poch艂on臋艂y go ob艂oki. - Kto to by艂?
- Statku - zakomenderowa艂a Enea - odtw贸rz obraz w powi臋kszeniu.
Carl Linga William Eiheji, dow贸dca stra偶y, osobisty ochroniarz dalajlamy.
W kilka sekund p贸藕niej z pawilonu Prawej Medytacji na najwy偶sz膮 platform臋 - t臋 sam膮, kt贸r膮 niespe艂na przed miesi膮cem pomaga艂em budowa膰 - wysz艂o kilka postaci.
- Cholera! - zakl膮艂em g艂o艣no. Nemes, trzymaj膮c ma艂ego dalajlam臋 w jednej r臋ce, podesz艂a do skraju tarasu. Za ni膮... za tym czym艣... sta艂o dwoje jej rodze艅stwa, a za ich plecami na platformie pojawi艂y si臋 Rachela i Dorje Phamo.
Enea z艂apa艂a mnie za r臋k臋.
- Chcesz wyj艣膰 ze mn膮, Raul?
Chwil臋 wcze艣niej kaza艂a wysun膮膰 statkowi taras z fortepianem, ale wiedzia艂em, 偶e nie o to jej chodzi.
- Pewnie - powiedzia艂em, my艣l膮c sobie w duchu: Czy tak ma wygl膮da膰 jej 艣mier膰? Czy w艂a艣nie t臋 chwil臋 ogl膮da艂a zanim przysz艂a na 艣wiat? Czyja te偶 teraz umr臋? - Pewnie, 偶e tak.
A. Bettik i Theo ruszyli za nami, ale Enea ich powstrzyma艂a:
- Nie - rzek艂a. - Prosz臋, zosta艅cie. - Uj臋艂a d艂o艅 androida w swoj膮. - St膮d b臋dziesz wszystko widzia艂, przyjacielu.
- Wola艂bym pani towarzyszy膰, M. Enea.
Pokiwa艂a g艂ow膮.
- Wiem, aleja i Raul musimy sami stawi膰 im czo艂o.
A. Bettik r贸wnie偶 skin膮艂 g艂ow膮, cho膰 minimalnie, po czym wr贸ci艂 do holoramy. Nikt ze zgromadzonych w bibliotece i na schodach ludzi si臋 nie odezwa艂. Zapad艂a cisza, jak na statkuwidmie. Wyszli艣my z Enea na taras.
Nemes wci膮偶 trzyma艂a ch艂opca nad przepa艣ci膮, my za艣 znajdowali艣my si臋 dwadzie艣cia metr贸w nad nimi. Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e nie wiemy, jak wysoko te potwory potrafi膮 skaka膰.
- Hej tam! - krzykn臋艂a moja przyjaci贸艂ka.
Nemes podnios艂a wzrok, a mi przyszed艂 na my艣l 艣lepiec, kt贸remu wy艂upiono oczy: w jej spojrzeniu nie by艂o nic ludzkiego.
- Pu艣膰 ch艂opca - rozkaza艂a jej Enea.
Nemes u艣miechn臋艂a si臋 i rozlu藕ni艂a chwyt. Dalajlama zacz膮艂 spada膰, ale w ostatniej chwili z艂apa艂a go drug膮 r臋k膮.
- Uwa偶aj, o co prosisz, dzieciaku - odezwa艂a si臋.
- Pu艣膰 go i pozw贸lcie odej艣膰 kobietom, to zejd臋 na d贸艂.
Nemes wzruszy艂a ramionami.
- I tak nie zdo艂asz st膮d odlecie膰 - stwierdzi艂a. Nie podnosi艂a g艂osu, a mimo to doskonale j膮 s艂yszeli艣my.
- Pu艣膰 ich, a zejd臋 - powt贸rzy艂a Enea.
Nemes zn贸w wzruszy艂a ramionami i cisn臋艂a ch艂opcem przez ca艂膮 platform臋, niczym zwini臋tym w kulk臋 zwitkiem papieru. Rachela podbieg艂a do niego - krwawi艂, ale przekona艂a si臋, 偶e 偶yje - i ze w艣ciek艂ym grymasem na twarzy zwr贸ci艂a si臋 ku Nemes i jej rodze艅stwu.
- NIE! - krzykn臋艂a Enea; nigdy przedtem nie s艂ysza艂em u niej takiego tonu: i ja, i Rachela zamarli艣my bez ruchu. - Prosz臋 ci臋, Rachelo - m贸wi艂a Enea dalej, ju偶 spokojnym g艂osem - przyprowad藕 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 i Dorje Phamo na statek.
Polecenie by艂o grzeczne, ale wypowiedziane tonem rozkazu, kt贸remu nie potrafi艂bym si臋 oprze膰. Rachela te偶 nie potrafi艂a.
Na rozkaz Enei statek obni偶y艂 lot i morfowa艂 prowadz膮ce na taras schody. Ruszy艂a w d贸艂, wi臋c pospieszy艂em za ni膮. Zeszli艣my na cedrow膮 platform臋... pomaga艂em uk艂ada膰 tu ka偶d膮 deszczu艂k臋... Dwie kobiety i ch艂opiec min臋li nas, zd膮偶aj膮c na statek. Enea musn臋艂a w przelocie g艂ow臋 Racheli.
Schody cofn臋艂y si臋 do wn臋trza statku. Dorje Phamo i Rachela do艂膮czy艂y do stoj膮cych na balkonie Theo i A. Bettika, kto艣 inny tymczasem zabra艂 ranne dziecko.
Stali艣my dwa metry od Rhadamanth Nemes. Jej bli藕niaczy brat i siostra zaj臋li pozycje po obu jej bokach.
- Czego艣 mi jeszcze brakuje - powiedzia艂a Nemes. - Gdzie tw贸j... A, tu jest.
Chy偶war wynurzy艂 si臋 z cienia pawilonu. Napisa艂em „wynurzy艂”, bo cho膰 si臋 poruszy艂, nie widzia艂em, 偶eby stawia艂 kroki.
Na przemian zaciska艂em d艂onie i prostowa艂em palce. Nic nie uk艂ada艂o si臋 tak, jak powinno. Wszed艂szy na statek zdj膮艂em kurtk臋, ale nie pozby艂em si臋 tej krety艅skiej pr贸偶niosk贸ry ani uprz臋偶y, chocia偶 ca艂y sprz臋t zosta艂 na pok艂adzie. Czu艂em, 偶e uprz膮偶 i skafander b臋d膮 mi teraz kr臋powa膰 ruchy.
Kr臋powa膰 ruchy? Przecie偶 widzia艂em ju偶 Nemes w akcji. Czy raczej, 偶eby trzyma膰 si臋 fakt贸w: nie widzia艂em jej. Kiedy na Bo偶ej Kniei walczy艂a z Chy偶warem, ujrza艂em tylko rozmazane kszta艂ty, us艂ysza艂em huk, a potem wszystko znikn臋艂o i ucich艂o. Mog艂a obci膮膰 Enei g艂ow臋 i wypru膰 mi flaki zanim zn贸w zacisn臋 pi臋艣ci.
Pi臋艣ci. Statek nie mia艂 偶adnego uzbrojenia, ale w bibliotece siedzia艂 Gregorius z wieloczynno艣ciowym karabinem Armii. Pierwsza zasada, jak膮 poznali艣my w Stra偶y, brzmia艂a: „Nie walcz go艂ymi r臋koma, je艣li mo偶esz zdoby膰 bro艅”. Rozejrza艂em si臋. Platforma by艂a pusta i g艂adka, nie mia艂a 偶adnej lu藕nej belki, kt贸rej m贸g艂bym u偶y膰 w charakterze maczugi. Wraz z por臋cz膮 zbudowano j膮 na tyle solidnie, 偶e mog艂em zapomnie膰 o wyrwaniu przypadkowej deski.
Przenios艂em wzrok na skaln膮 艣cian臋 z lewej strony: 偶adnych kamieni. Wiedzia艂em, 偶e w szczelinach wci膮偶 tkwi膮 haki i nity do lin - korzystali艣my z nich buduj膮c ten poziom i nie usun臋li艣my potem wszystkich - siedzia艂y jednak na tyle mocno, 偶e go艂ymi r臋kami nie wyrwa艂bym 偶adnego z nich; co innego Nemes - pewnie poradzi艂aby sobie jednym palcem. Poza tym na co zda艂by mi si臋 hak wspinaczkowy czy kostka asekuracyjna w walce z tymi potworami?
Nigdzie w pobli偶u nie znalaz艂em nic, co nadawa艂oby si臋 na bro艅. C贸偶, umr臋 nieuzbrojony. Mia艂em tylko nadziej臋, 偶e zd膮偶臋 zada膰 cho膰 jeden cios, zanim otoczy mnie ciemno艣膰... Albo przynajmniej si臋 zamachn膮膰.
Nemes i Enea nie odrywa艂y od siebie wzroku, nie zwracaj膮c uwagi na stoj膮cego dziesi臋膰 krok贸w dalej Chy偶wara. Kobieta-potw贸r rzek艂a:
- Wiesz ju偶 o tym, 偶e nie planuj臋 zabra膰 ci臋 st膮d i odda膰 w r臋ce Paxu, prawda, ty ma艂a suko?
- Owszem - przytakn臋艂a moja ukochana. Nie spu艣ci艂a wzroku.
Nemes si臋 u艣miechn臋艂a.
- Ale wierzysz, 偶e tw贸j kolczasty obro艅ca zn贸w ci臋 ocali?
- Nie.
- To dobrze, bo tym razem mu si臋 nie uda. - Nemes skinieniem g艂owy da艂a znak swoim towarzyszom.
Wiem ju偶, jak si臋 nazywali: Scylla i Briareus; wiem r贸wnie偶, co zobaczy艂em p贸藕niej.
Nie powinienem by艂 nic widzie膰, bo potworne rodze艅stwo w u艂amku sekundy dokona艂o przej艣cia w fazie. Spodziewa艂em si臋 ujrze膰 srebrzyst膮 smug臋, chaos i nic poza tym. W tym jednak momencie Enea dotkn臋艂a mojego karku - jak zwykle niemal poczu艂em przeskok iskry - i nagle 艣wiat艂o wok贸艂 mnie pociemnia艂o i nabra艂o g艂臋bi, a powietrze zg臋stnia艂o niczym woda. U艣wiadomi艂em sobie, 偶e serce przesta艂o mi bi膰, nie mrugam i nie oddycham. Teraz brzmi to przera偶aj膮co, ale w owej chwili zupe艂nie si臋 tym nie przej膮艂em.
Nie mo偶emy wraz z nimi przej艣膰 w nadczas ani walczy膰 z nimi w ten spos贸b, dobieg艂 mnie g艂os Enei ze s艂uchawki w odwini臋tym kapturze pr贸偶niosk贸ry... A mo偶e us艂ysza艂em go, gdy nasze cia艂a si臋 zetkn臋艂y? Nie potrafi艂bym powiedzie膰. Nie wolno w ten spos贸b wykorzystywa膰 energii Pustki, Kt贸ra 艁膮czy. Mog臋 jednak pom贸c nam ogl膮da膰 to, co si臋 b臋dzie dzia艂o.
A by艂o na co popatrze膰.
Na wydany przez Nemes rozkaz, Scylla i Briareus rzucili si臋 na Chy偶wara, on za艣 roz艂o偶y艂 czworo ramion i skoczy艂 wprost ku niej. Brat i siostra Nemes dopadli go w p贸艂 skoku. Mimo zmiany postrzegania - statek zawis艂 dla mnie nieruchomo w powietrzu, nasi przyjaciele na balkonie zmienili si臋 w pos膮gi, a przelatuj膮cy g贸r膮 ptak zastyg艂 w g臋stym powietrzu jak owad z艂apany w bry艂k臋 bursztynu - z najwy偶szym trudem zdo艂a艂em wychwyci膰 moment, w kt贸rym si臋 to wydarzy艂o.
Chy偶war zderzy艂 si臋 ze Scyll膮 i Briareusem dos艂ownie o metr przed stoj膮c膮 nieruchomo, srebrzyst膮 rze藕b膮 Nemes. M臋偶czyzna zada艂 mu cios, kt贸ry z pewno艣ci膮 rozp艂ata艂by nasz statek na p贸艂, ale jego rami臋 odbi艂o si臋 od zbrojnego w ciernie karku hyperio艅skiego demona, nie czyni膮c mu krzywdy. Rozleg艂 si臋 odg艂os, przywodz膮cy na my艣l podwodne trz臋sienie ziemi, odtworzone wstecz w zwolnionym tempie, po czym Scylla podci臋艂a Chy偶wara. Ten upad艂, z艂apawszy jednak uprzednio jedn膮 par膮 r膮k kobiet臋, drug膮 za艣 zatopiwszy g艂臋boko w ciele Briareusa. Oboje padli na niego, staraj膮c si臋 dosi臋gn膮膰 srebrnego korpusu stalowymi z臋bami i pazurami. Widzia艂em, 偶e kraw臋dzie ich usztywnionych w nadczasie d艂oni i przedramion upodobni艂y si臋 do miniaturowych gilotyn, gro藕niejszych chyba ni偶 ciernie i ostrza na ciele Chy偶wara.
Troje walcz膮cych splot艂o si臋 w u艣cisku. Turlali si臋 po ca艂ej platformie, ok艂adali pi臋艣ciami i gry藕li, a偶 deski furkota艂y w powietrzu. Kt贸re艣 z nich uderzy艂o w ska艂臋 i w u艂amku sekundy zerwali si臋 na nogi. Chy偶war rozwar艂 olbrzymie szcz臋ki i zatopi艂 k艂y w szyi Briareusa. W tym samym momencie Scylla trafi艂a go w rami臋, kt贸re odgi臋艂o si臋 w ty艂 i chyba trzasn臋艂o w stawie. Nie rozlu藕niaj膮c u艣cisku szcz臋k, wgryziony w czerep Briareusa srebrny stw贸r odwr贸ci艂 si臋 do Scylli, a wtedy przeciwnicy r贸wnocze艣nie z艂apali go za wystaj膮ce z g艂owy kolce i szarpn臋li do ty艂u. Spodziewa艂em si臋, 偶e lada moment us艂ysz臋 trzask i g艂owa Chy偶wara potoczy si臋 na deski. Tymczasem, nie wiedzie膰 jak, us艂ysza艂em rozkaz Nemes: Teraz! Zr贸bcie to!
Scylla i Briareus bez namys艂u odskoczyli od 艣ciany urwiska i szarpn臋li Chy偶wara za sob膮, ku barierce na skraju platformy. Zrozumia艂em, 偶e spr贸buj膮 zepchn膮膰 go w przepa艣膰, tak jak zrzucili dow贸dc臋 stra偶y dalajlamy. By膰 mo偶e Chy偶war r贸wnie偶 to zauwa偶y艂, bo w tym samym momencie przyci膮gn膮艂 ich do siebie i nabi艂 na wystaj膮ce z piersi ciernie. Chromowe ostrza zag艂臋bi艂y si臋 w polach fazowych i cia艂ach rodze艅stwa Nemes. Przez chwil臋 wszyscy troje wirowali, rzucali si臋 i turlali op臋ta艅czo, niczym zwariowana nakr臋cana zabawka, przestawiona w najszybszy tryb pracy, a偶 wreszcie Chy偶war w towarzystwie nadzianych na jego kolce, kopi膮cych i m艂贸c膮cych ramionami Scylli i Briareusa uderzy艂 w cedrow膮 balustrad臋, rozpru艂 j膮, jakby zbudowano j膮 z przemoczonej tektury, i spad艂 w otch艂a艅.
Patrzyli艣my z Ene膮, jak wysoka, srebrzysta posta膰 w towarzystwie dw贸ch mniejszych, szarpi膮cych si臋 sylwetek spada i maleje w oczach. Po chwili ca艂膮 tr贸jk臋 poch艂on臋艂y chmury. Wiedzia艂em, 偶e zgromadzeni na tarasie widzowie zarejestruj膮 tylko nag艂e znikni臋cie trzech istot i strzaskan膮 barierk臋, a potem zobacz膮 Nemes, Ene臋 i mnie, stoj膮cych samotnie na platformie. Srebrna istota, w kt贸r膮 zmieni艂a si臋 Rhadamanth Nemes, odwr贸ci艂a pozbawion膮 rys贸w twarz w naszym kierunku.
艢wiat艂o si臋 zmieni艂o. Poczu艂em na policzku powiew wiatru, powietrze sta艂o si臋 rzadsze, a ja zn贸w us艂ysza艂em bicie..., nie, 艂omotanie w艂asnego serca. Mrugn膮艂em par臋 razy.
Nemes wr贸ci艂a do ludzkiej postaci.
- Mo偶e sko艅czymy t臋 fars臋? - zwr贸ci艂a si臋 do Enei.
- Z przyjemno艣ci膮 - odpar艂a moja przyjaci贸艂ka.
Nemes z u艣miechem przygotowa艂a si臋 do przeskoku fazowego. Nic si臋 nie sta艂o. Zmarszczy艂a brwi, a na jej twarzy pojawi艂 si臋 wyraz skupienia. Nadal bez skutku.
- Nie potrafi臋 powstrzyma膰 ci臋 od przej艣cia w nadczas - stwierdzi艂a Enea. - S膮 jednak tacy, kt贸rzy mog膮 to zrobi膰... i zrobili.
Przez chwil臋 na twarzy Nemes odbi艂a si臋 irytacja, ale zaraz potem diabelska kobieta wybuchn臋艂a 艣miechem.
- Moi tw贸rcy zaraz si臋 tym zajm膮 - oznajmi艂a. - Ja jednak nie chc臋 tak d艂ugo czeka膰. Nie musz臋 wchodzi膰 w nadczas, 偶eby ci臋 zabi膰, ty cholerny dzieciaku.
- To prawda - przyzna艂a Enea. Podczas ca艂ego dotychczasowego starcia nawet nie drgn臋艂a. Sta艂a tak, jak na pocz膮tku spotkania: na lekko rozstawionych nogach, z opuszczonymi swobodnie r臋koma.
Nemes ods艂oni艂a w u艣miechu drobne z臋by, kt贸re na moich oczach zacz臋艂y rosn膮膰, jak gdyby wysuwa艂y si臋 coraz dalej z otwor贸w w dzi膮s艂ach i szcz臋ce. Naliczy艂em ich trzy rz臋dy.
Podnios艂a r臋ce, a w贸wczas jej paznokcie, i tak d艂ugie, uros艂y o dalsze dziesi臋膰 centymetr贸w, przeobra偶aj膮c si臋 w l艣ni膮ce ostrza. Jednym poci膮gni臋ciem tych ostrzy zdar艂a sobie sk贸r臋 z prawego przedramienia, ods艂aniaj膮c fragment metalicznego szkieletu wewn臋trznego, na poz贸r wykonanego ze stali, ale znacznie od niej ostrzejszego.
- Zaczynajmy wi臋c - rzek艂a Nemes i post膮pi艂a krok w kierunku Enei.
Stan膮艂em pomi臋dzy nimi.
- Nic z tego - powiedzia艂em i unios艂em pi臋艣ci, niczym bokser na pocz膮tku walki.
Nemes wyszczerzy艂a wszystkie z臋by w u艣miechu.
23
W szelki ruch ulega spowolnieniu, a sekundy znowu rozci膮gaj膮 si臋 w niesko艅czono艣膰, jakbym znalaz艂 si臋 w nadczasie, ale tym razem jest to tylko efekt ca艂kowitej koncentracji i przyp艂ywu adrenaliny. M贸j umys艂 wrzuca wy偶szy bieg; zmys艂y wyostrzaj膮 mi si臋 nienaturalnie; z niewiarygodn膮 klarowno艣ci膮 widz臋, czuj臋 i kalkuluj臋 ka偶d膮 mikrosekund臋.
Nemes robi krok do przodu... kieruje si臋 nieco w lewo ode mnie, bardziej ku Enei ni偶 w moj膮 stron臋.
Mam wra偶enie, 偶e uczestnicz臋 w pojedynku szachowym, a nie walce na pi臋艣ci. Wiem, 偶e zwyci臋偶臋, je偶eli uda mi si臋 zabi膰 t臋 wredn膮 suk臋 albo zrzuciwszy jaz platformy zyska膰 do艣膰 czasu, 偶eby艣my zd膮偶yli uciec. Ona za艣 nie musi mnie zabija膰... Wystarczy, 偶e wy艂膮czy mnie z walki i zabije Ene臋. To Enea jest bowiem jej celem. Zawsze by艂a. Zg艂adzenie Enei jest jedynym uzasadnieniem istnienia potwora.
Szachy. Nemes przed chwil膮 po艣wi臋ci艂a dwie najsilniejsze figury - brata i siostr臋 - i wyeliminowa艂a nasz膮 wie偶臋, Chy偶wara. Trzy figury zdj臋to z planszy, na kt贸rej zosta艂a Nemes - kr贸lowa czarnych, Enea - kr贸lowa ludzi i pionek Enei - czyli ja.
By膰 mo偶e pionek b臋dzie musia艂 zgin膮膰, ale zabierze ze sob膮 kr贸low膮 czarnych - nie 偶ywi co do tego 偶adnych w膮tpliwo艣ci.
Nemes si臋 u艣miecha. Widz臋 jej ostre, zwielokrotnione z臋by. R臋ce zwiesza swobodnie wzd艂u偶 bok贸w, d艂ugie paznokcie l艣ni膮, a rozszarpane prawe przedrami臋 przywodzi na my艣l ohydny eksponat w klinice chirurgicznej. Wn臋trze jej cia艂a nie jest ludzkie... Nie tylko wn臋trze: Nemes w og贸le nie jest cz艂owiekiem. W ostrzu ko艣ci odbija si臋 popo艂udniowe 艣wiat艂o.
- Eneo - m贸wi臋 cicho - prosz臋, cofnij si臋.
Najwy偶sza platforma 艂膮czy si臋 z kamiennym chodnikiem i schodami, kt贸re wykuli艣my w skale, 偶eby da艂o si臋 wej艣膰 na wyci臋t膮 w przewieszce 艣cie偶k臋. Chc臋, 偶eby moja przyjaci贸艂ka opu艣ci艂a platform臋.
- Raul ja...
- Cofnij si臋 - powtarzam. - Natychmiast. - Nie podnosz臋 g艂osu, ale wk艂adam w te s艂owa ca艂y autorytet i moc, na jakie zas艂u偶y艂em i jakie posiad艂em w trwaj膮cym trzydzie艣ci dwa lata standardowe 偶yciu.
Enea cofa si臋 i po czterech krokach trafia na kamienn膮 p贸艂k臋. Statek unosi si臋 pi臋膰dziesi膮t metr贸w nad nami, poza obr臋bem platformy. Z tarasu obserwuje nas t艂um pasa偶er贸w. Staram si臋 si艂膮 woli zmusi膰 sier偶anta Gregoriusa, 偶eby wyszed艂 do nich i ustrzeli艂 Nemes z karabinu, ale po艣r贸d widz贸w nie dostrzegam jego 艣niadej twarzy. By膰 mo偶e rany zanadto go os艂abi艂y; by膰 mo偶e uwa偶a, 偶e to powinna by膰 uczciwa walka.
Sra艂 to pies, my艣l臋. Wola艂bym nie toczy膰 uczciwej walki - chc臋 zabi膰 tego potwora w dowolny spos贸b i ucieszy艂bym si臋 z ka偶dej pomocy. Czy Chy偶war naprawd臋 zgin膮艂? Czy to mo偶liwe? Martin Silenus w „Pie艣niach” wspomina o tym, 偶e w dalekiej przysz艂o艣ci Chy偶war zostanie pokonany przez pu艂kownika Fedmahna Kassada. Ale sk膮d Silenus to wiedzia艂? Poza tym, czym jest przysz艂o艣膰 dla istoty, kt贸ra swobodnie porusza si臋 w strumieniu czasu? Je偶eli Chy偶war prze偶y艂, z wielk膮 rado艣ci膮 widzia艂bym go teraz u swego boku.
Nemes robi krok w lewo, wi臋c r贸wnie偶 przesuwam si臋 i blokuj臋 jej dost臋p do Enei. W nadczasie odznacza si臋 nadludzk膮 si艂膮 i szybko艣ci膮 b艂yskawicy, ale teraz nie mo偶e zrobi膰 przeskoku. Mam nadziej臋.
I tak zapewne przewy偶sza mnie szybko艣ci膮 i si艂膮..., tak jak ka偶dego cz艂owieka. Musz臋 zak艂ada膰, 偶e tak w艂a艣nie jest. W dodatku ma pazury, z臋by i ko艣ci ostre jak brzytwy.
- Jeste艣 gotowy na 艣mier膰, Raulu Endymionie? - pyta mnie i ods艂ania w u艣miechu z臋by.
Jej mocne strony: prawdopodobnie szybko艣膰, si艂a i solidna konstrukcja. Na dobr膮 spraw臋 Nemes mo偶e by膰 bardziej robotem czy androidem ni偶 istot膮 ludzk膮. Prawie na pewno nie czuje b贸lu. Mo偶e mie膰 wbudowan膮 w cia艂o bro艅, kt贸rej na razie nie ujawni艂a. Nie mam poj臋cia, jak m贸g艂bym j膮 zabi膰 czy pokona膰... Ma metalowy szkielet, a mi臋艣nie, cho膰 wygl膮daj膮 jak prawdziwe, mog艂y zosta膰 wykonane z siatki stalowej b膮d藕 plastalowych w艂贸kien. Ma艂o prawdopodobne, by standardowe techniki poskutkowa艂y wobec takiego przeciwnika.
Jej s艂abo艣ci: nie znam. Mo偶e nadmierna pewno艣膰 siebie; mo偶e zbytnie przyzwyczajenie do przej艣cia fazowego, kiedy to zabija wrog贸w, kt贸rzy s膮 wobec niej bezradni. Faktem jest jednak, 偶e przed dziewi臋ciu laty uzyska艂a remis w walce z Chy偶warem - w艂a艣ciwie mo偶na wr臋cz powiedzie膰, 偶e wygra艂a, bo usun臋艂a go i niemal dopad艂a Ene臋. Uratowa艂a nas interwencja ojca kapitana de Soi, kt贸ry ostrzela艂 j膮 laserem, czerpi膮cym moc ze wszystkich uk艂ad贸w okr臋tu.
Nemes wystawia przed siebie r臋ce i kuca. Prostuje uzbrojone w pazury palce. Jak daleko mo偶e skoczy膰? Czy przeskoczy mi nad g艂ow膮 i dopadnie Ene臋?
Moje mocne strony: dwa lata do艣wiadcze艅 bokserskich ze Stra偶y Planetarnej, kiedy to reprezentowa艂em nasz regiment. Nienawidzi艂em boksu i przegra艂em mniej wi臋cej jedn膮 trzeci膮 walk. Wiem, 偶e b贸l mnie nie powstrzyma; nie 偶ebym go nie czu艂, ale mog臋 go znie艣膰. Po ciosie w twarz oczy zasnuwa mi czerwona mg艂a; kiedy艣 dostaj膮c w g臋b臋 wpada艂em w sza艂, zapomina艂em o ca艂ej technice i treningu, kiedy za艣 mgie艂ka rozwiewa艂a si臋, a ja wci膮偶 sta艂em na nogach, wygrywa艂em. Teraz jednak 艣lepa furia na niewiele si臋 zda - je偶eli cho膰by na chwil臋 puszcz膮 mi nerwy, potw贸r mnie zabije.
W boksie potrafi艂em by膰 szybki - owszem, dziesi臋膰 lat temu. Mia艂em te偶 ci臋偶k膮 r臋k臋 - chocia偶 dawno ju偶 nie trenowa艂em i nie pracowa艂em nad sob膮. Potrafi艂em zebra膰 na siebie sporo cios贸w w ringu, co nie jest bynajmniej r贸wnowa偶ne z odporno艣ci膮 na b贸l; nigdy mnie nie znokautowano, mimo 偶e zdarza艂o mi si臋 po kilkana艣cie razy w jednej walce le偶e膰 na deskach. Zawsze wstawa艂em.
Poza tym przez jaki艣 czas by艂em wykidaj艂膮 w kasynie na Felixie, tyle 偶e ta robota polega艂a g艂贸wnie na umiej臋tnych zagrywkach psychologicznych i unikaniu mordobicia przy wyprowadzaniu schlanych klient贸w za drzwi. Starcia, do kt贸rych dochodzi艂o - na moich warunkach - rozstrzyga艂em w kilka sekund.
W Stra偶y Planetarnej uczono mnie walki wr臋cz i zabijania w zwarciu, ale do podobnych akcji dochodzi艂o r贸wnie rzadko, co do szar偶 na bagnety.
W najci臋偶sze b贸jki wdawa艂em si臋 na barkach. Raz nawet stan膮艂em naprzeciwko faceta, kt贸ry mia艂 ch臋膰 poszatkowa膰 mnie kordelasem, ale prze偶y艂em. Inny zn贸w marynarz, ten, o kt贸rym ju偶 wspomina艂em, powali艂 mnie jednym ciosem. Jako przewodnik na bagnach prze偶y艂em spotkanie z mierz膮cym do mnie z kilku metr贸w z kartaczownicy my艣liwym; nawiasem m贸wi膮c, przypadkiem go zabi艂em, a kiedy go wskrzeszono, zeznawa艂 przeciwko mnie. Na dobr膮 spraw臋 od tego wszystko si臋 zacz臋艂o.
Ze wszystkich s艂abo艣ci jedna jest zdecydowanie najpowa偶niejsza: nie lubi臋 robi膰 ludziom krzywdy. Za ka偶dym razem - nie licz膮c kolesia z kordelasem na barce i chrze艣cija艅skiego my艣liwego - powstrzymywa艂em si臋 i nie bi艂em tak mocno, jak mog艂em. Nie chcia艂em nikogo skrzywdzi膰.
I to si臋 musi zmieni膰. Natychmiast. Mam przed sob膮 nie cz艂owieka, lecz maszyn臋 do zabijania. Je艣li jej szybko nie zniszcz臋, ona zabije mnie bez wahania.
Nemes rzuca si臋 na mnie, bierze zamach praw膮 r臋k膮 i tnie pazurami jak kos膮. Odskakuj臋 i robi臋 unik. Prawie mi si臋 udaje, ale widz臋, jak ostrza rozdzieraj膮 mi koszul臋 nad lewym 艂okciem i w powietrze tryska stru偶ka krwi. Doskakuj臋 do Nemes i trzy razy - szybko, mocno - uderzam j膮 w twarz.
Cofa si臋 b艂yskawicznie. Po pazurach lewej d艂oni 艣cieka jej krew. Moja krew. Nemes ma z艂amany nos, kt贸ry przekrzywi艂 si臋 i przylgn膮艂 bokiem do twarzy. Z艂ama艂em jej co艣 - ko艣膰? Chrz膮stk臋? Metalowe w艂贸kno? - w miejscu, gdzie mia艂a lew膮 brew. Nie wida膰 krwi, a Nemes zdaje si臋 nie zauwa偶a膰 obra偶e艅. Wci膮偶 si臋 u艣miecha.
Spogl膮dam na lewy biceps. Rany pal膮 mnie 偶ywym ogniem. Czy偶by trucizna? Mo偶e i tak, ale je艣li si臋 nie myl臋, powinienem ju偶 nie 偶y膰. Po co mia艂aby u偶ywa膰 艣rodka dzia艂aj膮cego z op贸藕nieniem?
Spokojnie. Piecze jak ka偶de skaleczenie. Cztery ci臋cia na r臋ce s膮 g艂臋bokie... ale nie si臋gn臋艂y mi臋艣nia. Nie licz膮 si臋. Skup si臋 na jej oczach. Spr贸buj przewidzie膰 nast臋pny ruch.
Nie rzucaj si臋 na wroga z go艂ymi r臋koma - zasada pierwsza ze szkolenia w Stra偶y. Znajd藕 bro艅 do walki w zwarciu. Straci艂e艣 bro艅 osobist膮? Znajd藕 co艣 innego, improwizuj: kamie艅, kij, kawa艂ek metalowej sztaby - nawet zaci艣ni臋ty w pi臋艣ci otoczak czy wystaj膮ce spomi臋dzy palc贸w klucze s膮 lepsze ni偶 nic. „Knykcie p臋kaj膮 艂atwiej ni偶 szcz臋ka”, jak powtarza艂 nasz instruktor. Je偶eli wi臋c absolutnie nie masz wyj艣cia i musisz si臋 bi膰 bez broni, uderzaj kraw臋dzi膮 d艂oni; zadawaj ciosy wyprostowanymi palcami albo zakrzyw je jak szpony i celuj w oczy i jab艂ko Adama.
A dooko艂a ani jednego kamienia, patyka, klucza... Nic, co mog艂oby udawa膰 bro艅. W dodatku ten stw贸r nie ma jab艂ka Adama, a podejrzewam, 偶e jego oczy s膮 zimne i twarde jak marmur.
Nemes jeszcze raz pr贸buje obej艣膰 mnie z lewej. Spogl膮da na Ene臋.
- Ju偶 po ciebie id臋, kochanie - syczy.
K膮tem oka dostrzegam Ene臋, kt贸ra stoi na kamiennym parapecie, tu偶 poza obrysem platformy. Nie rusza si臋; na jej twarzy nie wida膰 偶adnych emocji. Nie znam jej takiej... Powinna ciska膰 kamieniami, wskoczy膰 przeciwnikowi na plecy..., zrobi膰 co艣, zamiast pozwoli膰 mi walczy膰 samotnie.
Ta chwila nale偶y do ciebie, kochanie. S艂ysz臋 jej g艂os wyra藕nie jak szept pod pokryw膮 czaszki. Bo to jest szept: dolatuje ze s艂uchawek odrzuconego na plecy kaptura pr贸偶niosk贸ry. Nie mia艂em kiedy jej zdj膮膰, podobnie zreszt膮, jak tej cholernej uprz臋偶y. Zaczynam subwokalizowa膰 odpowied藕, ale przypominam sobie, 偶e w艂膮czy艂em mikrofony w gniazdo nadajnika, kiedy sprowadza艂em statek na Taj Szan. Nadajnik mam w kieszeni i gdybym si臋 teraz odezwa艂, s艂yszano by mnie tak偶e na statku.
Przemieszczam si臋 w lewo i zn贸w staj臋 Nemes na drodze. Mam coraz mniejsze pole manewru.
Tym razem porusza si臋 szybciej: robi zw贸d w prawo i tnie od lewej, wierzchem prawej d艂oni i ods艂oni臋t膮 ko艣ci膮 przedramienia. Ostrze celuje w moj膮 pier艣.
Odskakuj臋, ale rozcina mi sk贸r臋 i mi臋艣nie pod najni偶szym 偶ebrem z lewej strony. Pr贸buj臋 si臋 uchyli膰 i widz臋, jak pazury jej lewej r臋ki mierz膮 w moje oczy; migaj膮 jak b艂yskawice, robi臋 wi臋c kolejny unik - tym razem udaje jej si臋 zedrze膰 mi fragment sk贸ry z g艂owy. Na kr贸ciute艅k膮 chwil臋 powietrze ponownie wype艂niaj膮 drobiny krwi.
Podchodz臋 o krok bli偶ej, bior臋 zamach, jakbym zamierza艂 uderzy膰 m艂otem kowalskim i uderzam praw膮 r臋k膮 z g贸ry, po skosie, od lewej. Zaciskam pi臋艣膰. Trafiam Nemes z boku w szyj臋, tu偶 poni偶ej 偶uchwy. Syntetyczne cia艂o zmienia si臋 w miazg臋, sk贸ra p臋ka, ale umieszczone pod spodem metalowe pr臋ty si臋 nie odkszta艂caj膮.
Nemes ponownie tnie prawym ramieniem jak kos膮 i r贸wnocze艣nie wyprowadza cios lew膮, szponiast膮 d艂oni膮. Odskakuj臋. Chybia ca艂kowicie.
Dopadam do niej od ty艂u i kopi臋 j膮 w zgi臋cia kolan; mam nadziej臋, 偶e uda mi si臋 j膮 podci膮膰. Do strzaskanej barierki na skraju platformy brakuje nam o艣miu metr贸w. Gdybym j膮 przewr贸ci艂... nawet, je艣li mieliby艣my oboje spa艣膰...
Czuj臋 si臋 tak, jakbym kopn膮艂 偶elazny s艂up. Noga mi dr臋twieje, Nemes za艣 nawet na moment nie traci r贸wnowagi, chocia偶 mi臋kkie tkanki ulegaj膮 zmia偶d偶eniu. Musi by膰 ze dwa razy ci臋偶sza ode mnie.
Odpowiada kopni臋ciem i 艂amie mi dwa lewe 偶ebra. S艂ysz臋 ich trzask i trac臋 dech w piersi.
Zataczam si臋 wstecz. Na wp贸艂 艣wiadomie spodziewam si臋 odbi膰 od lin ringu, ale zamiast nich uderzam w tward膮, 艣lisk膮, pionow膮 ska艂臋. Wystaj膮cy z niej hak wbija mi si臋 w plecy i wyciska resztki powietrza z pru膰.
Wiem, co zrobi臋.
Nast臋pny oddech przypomina zassanie p艂ynnego ognia, wi臋c robi臋 kilka szybkich wdech贸w, 偶eby upewni膰 si臋, 偶e nie straci艂em tej umiej臋tno艣ci. Czuj臋, 偶e mam szcz臋艣cie: strzaskane 偶ebra nie przebi艂y mi p艂uca.
Nemes rozk艂ada ramiona, odcinaj膮c mi tym samym drog臋 ucieczki, i podchodzi bli偶ej.
Robi臋 krok naprz贸d i wpadam w jej obj臋cia; jestem teraz zbyt blisko, 偶eby mog艂a mnie dosi臋gn膮膰 praw膮 r臋k膮. Z ca艂ej si艂y obiema pi臋艣ciami uderzam j膮 z bok贸w w g艂ow臋. Mia偶d偶臋 jej uszy - w powietrze tryska struga 偶贸艂tej cieczy - ale czuj臋, 偶e nie naruszy艂em permastalowej czaszki. R臋ce mi odskakuj膮, potykam si臋 i zataczam w ty艂. Chwilowo trac臋 czucie w d艂oniach.
Ona skacze.
Padam na ziemi臋, opieram si臋 plecami o ska艂臋 i przyjmuj臋 Nemes na nogi. Kopi臋 z ca艂ej si艂y. Trafiam j膮 w pier艣.
Odrzucona do ty艂u tnie pazurami: przecina mi cz臋艣ciowo uprz膮偶, pr贸偶niosk贸r臋 i mi臋艣nie u g贸ry klatki piersiowej. Z prawej strony. To dobrze, nie trafi艂a w przewody nadajnika.
Robi salto w ty艂 i l膮duje na nogach o pi臋膰 metr贸w od kraw臋dzi. Nie ma mowy, 偶eby uda艂o mi siej膮 zepchn膮膰 z platformy. Nie chce gra膰 na moich warunkach.
Zaciskam pi臋艣ci i rzucam si臋 na ni膮.
Uderza lew膮 r臋k膮 z do艂u. B艂yskawiczny cios powinien mnie wypatroszy膰, ale z po艣lizgiem hamuj臋 o milimetry od 艣mierciono艣nych pazur贸w. Nemes bierze zamach prawym ramieniem, 偶eby przeci膮膰 mnie w p贸艂, ja za艣 obracam si臋 na pi臋cie i z ca艂ej si艂y kopi臋 j膮 prosto w pier艣.
Ze siekni臋ciem rozwiera masywne szcz臋ki i niczym wielki pies zatapia z臋by w mojej stopie: zdziera mi z buta obcas i ca艂膮 podeszw臋, nie si臋ga jednak cia艂a. Odzyskuj臋 r贸wnowag臋 i ponownie do niej doskakuj臋. Chwytam lew膮 d艂oni膮 jej prawy nadgarstek, dzi臋ki czemu brzytwiaste ko艣ci nie rozoraj膮 mi chwilowo plec贸w, a drug膮 r臋k膮 艂api臋 j膮 za w艂osy. Jej szcz臋ki zatrzaskuj膮 si臋 o w艂os od mojej twarzy; migaj膮 mi rz臋dy stalowych z臋b贸w, obryzguje mnie ohydna, 偶贸艂tawa mieszanina jej 艣liny i cieczy zast臋puj膮cej krew. Odchylam jej g艂ow臋 do ty艂u, czuj膮c, jak 艣liskie od krwi i 艣luzu w艂osy wy艣lizguj膮 si臋 z mojego uchwytu. Szarpiemy si臋 i miotamy po pomo艣cie niczym para op臋tanych tancerzy.
Jeszcze raz uderzam w ni膮 ca艂ym cia艂em, staraj膮c si臋 nie dopu艣ci膰, 偶eby odzyska艂a r贸wnowag臋 i przesuwam palce ku jej oczom. Zaciskam mocniej d艂o艅 i, zapar艂szy si臋 ojej tors, jeszcze bardziej odci膮gam jej g艂ow臋. Ust臋puje: z pocz膮tku odgina si臋 o trzydzie艣ci stopni, potem pi臋膰dziesi膮t, sze艣膰dziesi膮t - powinienem ju偶 s艂ysze膰 trzask p臋kaj膮cych kr臋g贸w, ale nic z tego - osiemdziesi膮t stopni... G艂owa Nemes odchyla si臋 wstecz pod k膮tem prostym do tu艂owia. Czuj臋 pod palcami ch艂贸d twardych ga艂ek ocznych, a ona otwiera usta, 偶eby wbi膰 mi z臋by w przedrami臋.
Puszczam j膮.
Skacze na mnie natychmiast, jakby nap臋dzana olbrzymi膮 spr臋偶yn膮. Pazurami przeje偶d偶a mi po plecach - rozcina sk贸r臋 i mi臋艣nie od lewego barku po praw膮 艂opatk臋; s艂ysz臋 zgrzyt metalu o moje ko艣ci. Pochylam si臋, zapieram g艂ow膮 o jej 艣lisk膮 od smaru pier艣 i wyprowadzam seri臋 kr贸tkich, szybkich cios贸w w brzuch: dwa, cztery, sze艣膰 uderze艅 z kr贸tkiego zamachu. Krew z zerwanego p艂ata sk贸ry na g艂owie zalewa mi oczy, ale s艂ysz臋, jak w jej brzuchu co艣 p臋ka z metalicznym chrz臋stem. Wi臋cej 偶贸艂tej mazi sp艂ywa mi na plecy i barki. To Nemes wymiotuje.
Cofam si臋 chwiejnie, a ona si臋 u艣miecha. Obrzydliwy, 偶贸艂ty 艣luz 艣cieka jej z ust na i tak ju偶 艣liskie deski platformy. W jej ustach w艣r贸d 偶贸艂ci l艣ni膮 z臋by. Krzyczy, a jej krzyk przypomina mi 艣wist pary z dogorywaj膮cego bojlera. Jej prawe rami臋 zatacza b艂yskawiczny, niemal niewidoczny 艂uk.
Odskakuj臋. Zatrzymuj臋 si臋 trzy metry od 艣ciany i p贸艂ki, na kt贸rej stoi Enea.
Nemes bierze kolejny zamach; jej rami臋 ze 艣wistem przeszywa powietrze, niczym 艣mierciono艣ne stalowe wahad艂o. Mo偶e mnie teraz zap臋dzi膰, gdzie zechce.
Przez u艂amek sekundy Enea jest ods艂oni臋ta - nie stoj臋 ju偶 pomi臋dzy ni膮 i potworem.
S艂abo艣膰 Nemes... Postawi艂em wszystko na jedn膮 kart臋, zaryzykowa艂em 偶yciem Enei: wierz臋, 偶e Nemes ma natur臋 drapie偶cy i znalaz艂szy si臋 tak blisko zwyci臋stwa postanowi najpierw mnie wyko艅czy膰.
Przesuwa si臋 w prawo, staraj膮c si臋 zarazem znale藕膰 bli偶ej Enei i zagoni膰 mnie pod 艣cian臋 urwiska. Kosa 艣miga w powietrzu i niewiele brakuje, bym zgin膮艂 z obci臋t膮 g艂ow膮. Przewracam si臋 i turlam w lewo, byle dalej od Enei. Le偶臋 na deskach i macham bez艂adnie nogami. Jest 艣lisko.
Nemes staje okrakiem nade mn膮. 呕贸艂ta ma藕 sp艂ywa mi na twarz i pier艣. Nemes podnosi rami臋 z obna偶onymi ko艣膰mi, krzyczy i uderza.
- Statku! Natychmiast l膮duj na platformie! Bez dyskusji!
Udaje mi si臋 wykrzycze膰 te s艂owa do mikrofonu krtaniowego, kiedy przetaczam si臋 na bok i uderzam o nog臋 Nemes. Zaostrzone przedrami臋 wbija si臋 w twarde drewno cedru w miejscu, gdzie przed momentem le偶a艂em.
Wci膮偶 stoi nade mn膮. Prawe rami臋 ma uwi臋zione w deskach platformy i przez kilka sekund usi艂uje trafi膰 mnie pazurami lewej d艂oni. Nie mog膮c si臋 solidnie zaprze膰, nie jest w stanie wyrwa膰 ostrza z drewna. Olbrzymi cie艅 przes艂ania nas oboje.
Szpony tn膮 mi praw膮 cz臋艣膰 g艂owy - niewiele brakuje, 偶ebym straci艂 ucho - zje偶d偶aj膮 na twarz, orz膮 sk贸r臋 na policzku i omal nie si臋gaj膮 t臋tnicy. Podstaw膮 d艂oni uderzam od do艂u w szcz臋k臋 Nemes i przytrzymuj臋 j膮 obur膮cz, 偶eby nie mog艂a mnie ugry藕膰. Jest silniejsza ode mnie.
Od tego, czy wydostan臋 si臋 spod niej, zale偶y teraz moje 偶ycie. Nadal nie mo偶e wyrwa膰 prawej r臋ki, ale w tej chwili jest to dla niej korzystne, bo nie daj臋 rady jej odepchn膮膰.
Cie艅 si臋 pog艂臋bia.
Dziesi臋膰 sekund, nie wi臋cej.
Nemes tnie pazurami po moich zapartych o jej 偶uchw臋 r臋kach, wyszarpuje ostrze z drewna, zatacza si臋 i staje wyprostowana. Przenosi wzrok na lewo, gdzie stoi bezbronna Enea.
Przetaczani si臋 w bok, oddalam od Nemes... i od Enei. Zostawiam j膮 bez opieki. Wbijam paznokcie w kamie艅, podnosz臋 si臋 na czworaka i z trudem wstaj臋. Moja prawa r臋ka jest zupe艂nie bezu偶yteczna - najwidoczniej ostatnie ci臋cie Nemes si臋gn臋艂o 艣ci臋gien - tote偶 lew膮 d艂oni膮 odpinam od uprz臋偶y lin臋 asekuracyjn膮, maj膮c nadziej臋, 偶e jest nienaruszona. Wpinam zwisaj膮cy z jej ko艅ca karabinek w ucho na ko艅cu haka, kt贸ry sterczy ze ska艂y. Odg艂os przypomina mi trzask zamykanych kajdanek.
Nemes okr臋ca si臋 na pi臋cie i zapomina o mnie zupe艂nie. Wlepia wzrok w Ene臋, kt贸ra stoi nieporuszona.
Zgodnie z moim rozkazem statek siada na platformie z wy艂膮czonymi repulsorami; ca艂ym ci臋偶arem opiera si臋 na drewnianej konstrukcji i z przera藕liwym 艂oskotem mia偶d偶y pawilon Prawej Medytacji. Stateczniki o w艂os mijaj膮 Nemes i mnie.
Potw贸r spogl膮da przez rami臋 na pi臋trz膮cy si臋 nad nim czarny kszta艂t, ale postanawia si臋 nim nie przejmowa膰 i przykuca, szykuj膮c si臋 do skoku na Ene臋.
Przez u艂amek sekundy boj臋 si臋, 偶e cedrowy taras wytrzyma... 偶e jest mocniejszy, ni偶 wynika艂oby to z oblicze艅 Enei i moich do艣wiadcze艅 - ale w tej samej chwili z potwornym trzaskiem platforma Prawej Medytacji odrywa si臋 od stoku g贸ry i wraz ze schodami do pawilonu Prawego Skupienia zaczyna spada膰 w przepa艣膰.
Ludzie z tarasu widokowego statku zostaj膮 si艂膮 bezw艂adno艣ci ci艣ni臋ci do wn臋trza, gdy maszyna osuwa si臋 gwa艂townie.
- Statku! - rozkazuj臋. - Zawi艣nij w powietrzu!
Ponownie skupiam ca艂膮 uwag臋 na Nemes.
Platforma usuwa si臋 jej spod n贸g. Nemes skacze, mierz膮c wprost w Ene臋, kt贸ra ani drgnie.
Brak solidnego oparcia w chwili skoku nie pozwala Nemes si臋gn膮膰 celu. Jej palce chybiaj膮, uderzaj膮 w powierzchni臋 p贸艂ki, krzesz膮 iskry - i znajduj膮 chwyt. Platforma wali si臋 w d贸艂; rozpada si臋 na mniejsze kawa艂ki, z kt贸rych cz臋艣膰 spada na ni偶sze poziomy budowli. Niekt贸re kondygnacje ulegaj膮 uszkodzeniu, na innych zbieraj膮 si臋 stery od艂amk贸w.
Nemes wisi na r臋kach dos艂ownie metr poni偶ej st贸p Enei.
Moja lina asekuracyjna ma osiem metr贸w. Zaciskaj膮c lew膮 d艂o艅 - jedyn膮 sprawn膮 - popuszczam troch臋 艣liskiego od krwi sznura i kopniakiem odpycham si臋 od urwiska.
Nemes wdrapuje si臋 wy偶ej, a偶 wreszcie udaje si臋 jej zaczepi膰 d艂o艅 na g贸rnej kraw臋dzi wyst臋pu. Klinuje palce w szczelinie i podci膮ga si臋 niczym mistrz wspinaczki, pokonuj膮cy skalny okap. Wygina cia艂o w 艂uk; jej stopy szukaj膮 oparcia poni偶ej parapetu, gdy szykuje si臋 do ostatniego skoku na Ene臋. Enea si臋 nie porusza.
Zataczam 艂uk na linie - oddalam si臋 od p贸艂ki, obijam o kamienn膮 艣cian臋 i odpycham od niej bos膮 stop膮, z kt贸rej Nemes zerwa艂a mi but. Widz臋 teraz, 偶e lina zosta艂a nadci臋ta podczas walki; nie mam poj臋cia, czy wytrzyma najbli偶sz膮 minut臋. Tym niemniej obci膮偶am j膮 silnie i w najwy偶szym punkcie 艂uku znajduj臋 si臋 wysoko nad Nemes, kt贸ra tymczasem wype艂za na p贸艂k臋, kl臋ka, a potem staje na r贸wne nogi niespe艂na metr od mojej ukochanej.
Tr臋 prawym barkiem o ska艂臋 i, niczym wahad艂o, p臋dz臋 w d贸艂. Przez jedn膮 przera偶aj膮c膮 chwil臋 wydaje mi si臋, 偶e zabraknie mi impetu, 偶e lina oka偶e si臋 za kr贸tka..., ale zaraz przekonuj臋 si臋, 偶e wystarczy, wystarczy na styk...
Nemes odwraca si臋 ku mnie, kiedy jestem tu偶, tu偶: lec臋 ku niej z rozchylonymi udami, a potem zamykam je i zaciskam, krzy偶uj膮c nogi w kostkach. Krzyczy i wznosi do ciosu prawe rami臋. Mierzy w m贸j nie os艂oni臋ty brzuch i podbrzusze.
Staram si臋 o tym nie my艣le膰... Tak jak nie my艣l臋 o naderwanej linie i wszechobecnym b贸lu - tylko zaciskam kurczowo chwyt, podczas gdy bezw艂adno艣膰 i ci膮偶enie 艣ci膮gaj膮 nas oboje w ty艂... Nemes jest ci臋偶sza ni偶 ja... Przez kolejny straszny u艂amek sekundy nie mog臋 poci膮gn膮膰 jej za sob膮... Ale wreszcie udaje mi si臋: nie odzyska艂a jeszcze w pe艂ni r贸wnowagi, a stoi na samej kraw臋dzi. Wypr臋偶am si臋, wyginam do ty艂u, przenosz臋 艣rodek ci臋偶ko艣ci bli偶ej skrwawionych bark贸w... i Nemes ze艣lizguje si臋 z p贸艂ki.
Rozk艂adam nogi i puszczam j膮.
Kontynuuj臋 ruch po 艂uku na linie, gdy ostatni cios brzytwiastych ko艣ci o milimetry chybia mojego brzucha. Nemes spada, lec膮c coraz dalej i dalej od urwiska, w miejscu, gdzie przed chwil膮 znajdowa艂a si臋 platforma.
Szoruj臋 bokiem po skale, 偶eby wytraci膰 impet i przesta膰 si臋 hu艣ta膰, gdy wtem lina p臋ka.
Rozk艂adam szeroko r臋ce i nogi i usi艂uj臋 przylgn膮膰 ca艂ym cia艂em do ska艂y, ale zaczynam si臋 zsuwa膰. Prawa r臋ka do niczego mi si臋 nie przyda, wciskam zatem palce lewej w szpar臋... trac臋 chwyt... zaczynam zje偶d偶a膰 szybciej... lew膮 stop膮 trafiam na wyst臋p o szeroko艣ci centymetra. Opieram si臋 na nim, co w po艂膮czeniu z tarciem o ska艂臋 hamuje m贸j zjazd. Zerkam przez lewe rami臋 w d贸艂.
Nemes wije si臋 i skr臋ca, staraj膮c si臋 zmieni膰 tor lotu i zaczepi膰 cho膰by jedn膮 r臋k膮 o kraw臋d藕 najni偶szej platformy. Mija si臋 z ni膮 dos艂ownie o cztery-pi臋膰 centymetr贸w, po czym, sto metr贸w ni偶ej, uderza o skalny wyst臋p i odbija si臋 daleko od stoku. Kilometr ni偶ej w otch艂a艅 spadaj膮 schody, s艂upy i d藕wigary. Nemes krzyczy. Echo zwielokrotnia i niesie jej podobny do d藕wi臋ku strzaskanej kaliope*[organy parowe - d藕wi臋k ni贸s艂 si臋 20 km] wrzask.
Nie mog臋 si臋 d艂u偶ej utrzyma膰 na 艣cianie; straci艂em za du偶o krwi i zbyt wiele mi臋艣ni w moim ciele uleg艂o uszkodzeniu. Czuj臋, jak kamie艅 wy艣lizguje si臋 spod mojej piersi, policzka, d艂oni i dr偶膮cej lewej stopy. Przekr臋cam g艂ow臋, 偶eby cho膰 spojrzeniem po偶egna膰 si臋 z Ene膮.
艁apie mnie za r臋k臋 w chwili, gdy zaczynam si臋 zsuwa膰 - zesz艂a do mnie po 艣cianie, kiedy 艣ledzi艂em upadek Nemes.
Serce wali mi z przera偶enia jak m艂otem, gdy my艣l臋, 偶e m贸g艂bym poci膮gn膮膰 nas oboje w otch艂a艅. Czuj臋, 偶e zje偶d偶am... Moje wysmarowane krwi膮 r臋ce wy艣lizguj膮 si臋 z silnych d艂oni Enei, ona jednak nie rozlu藕nia u艣cisku.
- Raul - m贸wi, a ja s艂ysz臋, 偶e g艂os jej dr偶y nie ze zm臋czenia czy strachu, lecz z emocji.
Przenosi ca艂y ci臋偶ar cia艂a na stop臋 wspart膮 na jedynym wygodnym stopniu, wyci膮ga lew膮 r臋k臋 do g贸ry i wpina w艂asn膮 lin臋 asekuracyjn膮 w ko艂ysz膮cy si臋 na haku m贸j karabinek. Tym razem oboje zje偶d偶amy kawa艂ek po 艣cianie i ocieramy sobie sk贸r臋 z d艂oni, ale ju偶 za chwil臋 Enea obejmuje mnie r臋koma i oplata nogami. Przypomina mi to u艣cisk, jakim obdarzy艂em Nemes, z t膮 r贸偶nic膮, 偶e Ene膮 kieruje mi艂o艣膰 i 偶膮dza, przetrwania, nie za艣 nienawi艣膰 i pragnienie zniszczenia.
Osiem metr贸w liny ko艅czy si臋 i hamuje nasz lot. Boj臋 si臋, 偶e ci臋偶ar naszych cia艂 wyszarpnie hak ze szczeliny albo zerwie sznur.
Hu艣tamy si臋 przez chwil臋, trzy razy obijamy o 艣cian臋 i zawisamy nad przepa艣ci膮. Hak trzyma, lina nie p臋ka, Enea nie wypuszcza mnie z obj臋膰.
- Raul - powtarza. - O Bo偶e, o m贸j Bo偶e.
Mam wra偶enie, 偶e po prostu g艂aszcze mnie po g艂owie, ale ona pr贸buje tylko nasun膮膰 odci臋ty p艂at sk贸ry na swoje miejsce.
- Nic mi nie jest - staram si臋 odpowiedzie膰, ale z opuchni臋tych i krwawi膮cych warg nie mog臋 wydoby膰 ani s艂owa. Nie mog臋 nawet wyda膰 polecenia statkowi.
Enea orientuje si臋 w czym rzecz, nachyla si臋 bli偶ej i szepcze do moich mikrofon贸w:
- Statku, obni偶 lot i zdejmij nas ze 艣ciany. Szybko.
Cie艅 zni偶a si臋, jakby chcia艂 nas zmia偶d偶y膰. Na tarasie zn贸w k艂臋bi si臋 t艂um ludzi, kt贸rzy z wytrzeszczonymi oczyma 艣ledz膮 manewry statku. Maszyna hamuje trzy metry od 艣ciany i morfuje trap prowadz膮cy na taras. Przyjazne d艂onie wci膮gaj膮 nas bezpiecznie na pok艂ad.
Enea nie puszcza mnie do chwili, a偶 znajdujemy si臋 wewn膮trz statku, na dywanie, z dala od przepa艣ci.
S艂ysz臋 g艂os statku, kt贸ry dobiega do mnie jakby z bardzo daleka:
- W obr臋bie uk艂adu znajduj膮 si臋 okr臋ty bojowe, kt贸re p臋dz膮 nam na spotkanie. Jeden z nich znajduje si臋 tu偶 ponad warstw膮 atmosfery, dziesi臋膰 tysi臋cy kilometr贸w na zach贸d od nas. Zbli偶a si臋.
- Zabierz nas st膮d - rozkazuje Enea. - Le膰 prosto do g贸ry. Zaraz podam ci wsp贸艂rz臋dne do skoku. Le膰!
Kr臋ci mi si臋 w g艂owie. Zamykam oczy, gdy dobiega mnie ryk silnik贸w j膮drowych. Wydaje mi si臋, 偶e Enea ca艂uje mnie, przytula, zn贸w ca艂uje - w powieki, w zakrwawione czo艂o, w policzek... P艂acze.
- Rachelo - s艂ysz臋 z oddali jej g艂os - mo偶esz mu zrobi膰 diagnoz臋?
Czuj臋 na ca艂ym ciele szybki dotyk palc贸w nie nale偶膮cych do mojej ukochanej, czuj臋 te偶 uk艂ucia b贸lu, chocia偶 coraz bardziej oddalam si臋 od tych dozna艅. Owiewa mnie ch艂贸d. Pr贸buj臋 otworzy膰 oczy, ale co艣 nie pozwala mi podnie艣膰 powiek: krzepn膮ca krew? Opuchlizna? Mo偶e jedno i drugie...
- To, co wygl膮da najgorzej, jest zarazem najmniej gro藕ne - dobiega mnie spokojny, rozs膮dny g艂os Racheli. - Sk贸ra na g艂owie, nadci臋te ucho, z艂amana noga i tak dalej. Obawiam si臋 jednak, 偶e odni贸s艂 te偶 obra偶enia wewn臋trzne... Nie chodzi mi tylko o strzaskane 偶ebra, ale o krwotok. A ci臋cie przez plecy si臋gn臋艂o kr臋gos艂upa.
Enea nie przestaje p艂aka膰, ale jej g艂os ca艂y czas brzmi rozkazuj膮co:
- Pom贸偶cie mi... Lhomo... A. Bettiku... Przenie艣my go do autochirurga.
- Przykro mi - wtr膮ca statek, daleko, na granicy s艂yszalno艣ci - ale wszystkie trzy komory automatu s膮 zaj臋te. Sier偶ant Gregorius straci艂 przytomno艣膰 wskutek obra偶e艅 wewn臋trznych i zosta艂 umieszczony w trzeciej z nich. Wszyscy pacjenci wymagaj膮 w tej chwili pe艂nego wspomagania funkcji 偶yciowych.
- Psiakrew - szepcze Enea. - Raul? Kochany, s艂yszysz mnie?
Chc臋 si臋 odezwa膰, uspokoi膰 j膮, 偶e wszystko gra, 偶eby si臋 o mnie nie martwi艂a, ale spomi臋dzy moich przetr膮conych szcz臋k i obrzmia艂ych warg dobywa si臋 tylko nieartyku艂owany be艂kot.
- Raul - m贸wi dalej Enea - musimy uciec przed okr臋tami Paxu. Przeniesiemy ci臋 na jedn膮 z le偶anek kriogenicznych. Prze艣pisz si臋 troch臋, a偶 zwolni si臋 miejsce w autochirurgu. S艂yszysz mnie? Raul?
Postanawiam nic nie m贸wi膰, udaje mi si臋 natomiast skin膮膰 g艂ow膮. Czuj臋, jak co艣 opada mi lu藕no na czo艂o, niczym za lu藕na czapka: p艂at sk贸ry z czaszki.
- W porz膮dku - m贸wi Enea, po czym nachyla si臋 i szepcze mi prosto w zdrowe ucho: - Kocham ci臋. Wyzdrowiejesz. Wiem, 偶e wyzdrowiejesz.
Czyje艣 r臋ce podnosz膮 mnie, nios膮 i k艂ad膮 na czym艣 twardym i zimnym. B贸l zalewa mnie falami, ale czuj臋 si臋, jakby nie dotyczy艂 mnie, lecz kogo艣 innego. Przed zatrza艣ni臋ciem wieka le偶anki wyra藕nie s艂ysz臋 spokojny g艂os statku:
- Cztery okr臋ty Paxu ka偶膮 nam zmieni膰 kurs. Twierdz膮, 偶e je艣li w ci膮gu dziesi臋ciu minut nie wy艂膮czymy silnik贸w, zostaniemy zniszczeni. Chyba nie od rzeczy b臋dzie przypomnie膰, 偶e znajdujemy si臋 jedena艣cie godzin od najbli偶szego punktu translacji? Ca艂a czw贸rka znajduje si臋 natomiast w zasi臋gu strza艂u.
- Le膰 dok艂adnie tak, jak ci powiedzia艂am, statku - odpowiada zm臋czonym g艂osem Enea. - Znasz wsp贸艂rz臋dne. Nie reaguj.
Spr贸bowa艂em si臋 u艣miechn膮膰. Robili艣my to ju偶 kiedy艣: 艣cigali艣my si臋 z jednostkami Paxu, mimo 偶e z pozoru byli艣my bez szans. Jest jednak co艣, czego si臋 nauczy艂em i czym koniecznie chcia艂bym podzieli膰 si臋 z Enea - gdyby tylko usta przesta艂y odmawia膰 mi wsp贸艂pracy i gdyby troch臋 rozja艣ni艂o mi si臋 w g艂owie: bez wzgl臋du na to, jak d艂ugo los ci sprzyja, w ko艅cu i tak ci臋 dopadn膮. My艣l臋, 偶e to jest takie moje ma艂e o艣wiecenie, sp贸藕nione satori.
Na razie jednak ch艂贸d otacza mnie i przenika ca艂e moje cia艂o; czuj臋 go w sercu, w g艂owie, w ko艣ciach i w 偶o艂膮dku. Mam tylko nadziej臋, 偶e to skutek dzia艂ania uk艂adu kriogenicznego, kt贸ry musia艂by pracowa膰 szybciej, ni偶 pami臋tam. Je偶eli natomiast zbli偶a si臋 艣mier膰... C贸偶, niech i tak b臋dzie, bylebym m贸g艂 ponownie spotka膰 si臋 z Enea.
To moja ostatnia 艣wiadoma my艣l.
24
Spadam! Z bij膮cym sercem obudzi艂em si臋 w czym艣, co na pierwszy rzut oka nie przypomina艂o 偶adnego znanego mi miejsca.
Przede wszystkim unosi艂em si臋 w powietrzu, a nie spada艂em. Z pocz膮tku pomy艣la艂em nawet, 偶e ko艂ysz臋 si臋 na powierzchni silnie zasolonego oceanu koloru sepii, po chwili jednak zda艂em sobie spraw臋 z ca艂kowitego braku ci膮偶enia, fal i pr膮d贸w morskich. Otacza艂a mnie nie woda, lecz powietrze, a wn臋trze pomieszczenia sk膮pane by艂o w ciep艂ym, 偶贸艂tobr膮zowym 艣wietle. Jestem na statku? Ale nie: znajdowa艂em si臋 w zaciemnionym, pustym wn臋trzu o jajowatym kszta艂cie i przynajmniej pi臋tnastu metrach d艂ugo艣ci. Przez cieniutkie, matowe, jak gdyby pergaminowe 艣ciany, s膮czy艂 si臋 blask o艣lepiaj膮cego s艂o艅ca. Na zewn膮trz ci膮gn臋艂a si臋 we wszystkich kierunkach z艂o偶ona, dziwna, organiczna struktura, kt贸rej nie potrafi艂em rozpozna膰. Dotkn膮艂em swojej twarzy, g艂owy, r膮k...
Rzeczywi艣cie znalaz艂em si臋 w zerowym ci膮偶eniu. Cienka uprz膮偶 oplata艂a moje cia艂o i 艂膮czy艂a si臋 z paskiem lepu, biegn膮cym wzd艂u偶 艣cian. Mia艂em bose nogi, a na sobie tylko bawe艂nian膮 tunik臋, kt贸rej nigdy w 偶yciu nie widzia艂em i nie mia艂em poj臋cia czy jest pi偶am膮, czy mo偶e standardowym strojem szpitalnym.
Sk贸r臋 twarzy mia艂em mi臋kk膮, delikatn膮 i poznaczon膮 wypuk艂o艣ciami, kt贸re wygl膮da艂y mi na blizny. Straci艂em w艂osy, a sk贸ra na czaszce by艂a ca艂kiem 艣wie偶a i mocno pobli藕niona; namaca艂em wprawdzie oboje uszu, ale prawe by艂o jeszcze okropnie obola艂e. W s艂abym 艣wietle widzia艂em te偶 blade blizny na r臋kach, a kiedy podwin膮艂em koszul臋 i zerkn膮艂em na fatalnie po艂aman膮 nog臋, ujrza艂em wyleczon膮, mocn膮 i zdrow膮 ko艅czyn臋. Pomaca艂em si臋 po 偶ebrach: bola艂y, ale zros艂y si臋 bez 艣ladu. A wi臋c uda艂o mi si臋 do偶y膰 chwili, gdy trafi艂em do autochirurga.
Musia艂em odezwa膰 si臋 na g艂os, unosz膮ca si臋 bowiem tu偶 obok ciemna posta膰 przem贸wi艂a:
- Uda艂o ci si臋, Raulu Endymionie, ale i tak cz臋艣膰 zabieg贸w i szycia przeprowadzono w starym stylu... Sama si臋 tym zaj臋艂am.
Szarpn膮艂em si臋 i wykr臋ci艂em g艂ow臋 - g艂os nie nale偶a艂 do Enei.
Kiedy ciemna posta膰 podp艂yn臋艂a bli偶ej, rozpozna艂em sylwetk臋, w艂osy i - na ostatku - skojarzy艂em g艂os.
- Rachela - powiedzia艂em, a w艂a艣ciwie wyskrzecza艂em, bo zasch艂o mi w gardle, a wargi mia艂em okropnie sp臋kane.
Przysun臋艂a si臋 do mnie i poda艂a mi mi臋kk膮 butelk臋. Pierwsze kilka kropel uwolni艂o si臋 z niej, uformowa艂o w kule i rozbryzn臋艂o mi na twarzy, ale szybko zorientowa艂em si臋, jak nale偶y nacisn膮膰 butelk臋, 偶eby p艂yn trafi艂 do ust. Woda by艂a ch艂odna i smakowa艂a wspaniale.
- Od dw贸ch tygodni od偶ywiamy ci臋 i poimy przez kropl贸wk臋 - poinformowa艂a mnie Rachela - ale lepiej b臋dzie, jak zaczniesz normalnie pi膰.
- Od dw贸ch tygodni! - powt贸rzy艂em i rozejrza艂em si臋 dooko艂a. - Co z Ene膮? Czy ona... Oni...
- Nikomu nic si臋 nie sta艂o - uspokoi艂a mnie Rachela. - Enea jest zaj臋ta. Ostatnio wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂a tutaj, przy tobie... Opiekowa艂a si臋 tob膮... Tylko kiedy musi si臋 spotka膰 z Minmunem i reszt膮, przysy艂a mnie.
- Z Minmunem? - Spojrza艂em na zewn膮trz, przez p贸艂prze藕roczyst膮 艣cian臋: ma艂a gwiazda, mniejsza ni偶 s艂o艅ce Hyperiona, 艣wieci艂a jasno, a jej promienie pada艂y na niewiarygodn膮 struktur臋, kt贸ra rozci膮ga艂a si臋 daleko w przestrzeni. Gdzie ja jestem? Jak si臋 tu znale藕li艣my?
Rachela parskn臋艂a 艣miechem.
- Zaczn臋 od drugiego pytania, bo za chwil臋 sam zobaczysz, jak wygl膮da odpowied藕 na pierwsze. Za spraw膮 Enei dokonali艣my przeskoku. Ojciec kapitan de Soya, sier偶ant Gregorius i ten oficer, Carel Shan, znali wsp贸艂rz臋dne. Oczywi艣cie byli nieprzytomni, ale okaza艂o si臋, 偶e czwarty ocala艂y z „Rafaela” 偶o艂nierz - ich by艂y wi臋zie艅, Hoag Liebler - r贸wnie偶 wie, gdzie ukryto to miejsce.
Oderwa艂em od niej wzrok i ponownie spojrza艂em na zewn膮trz. Konstrukcja sprawia艂a wra偶enie naprawd臋 olbrzymiej; rozci膮ga艂a si臋 we wszystkich kierunkach, niczym utkana ze 艣wiat艂a i cienia sie膰. Jak mo偶na ukry膰 co艣 takiego? I kto m贸g艂by to zrobi膰?
- Jakim cudem zd膮偶yli艣my osi膮gn膮膰 punkt translacji? - zaskrzecza艂em i 艂ykn膮艂em wody. - Zdawa艂o mi si臋, 偶e 艣cigaj膮 nas okr臋ty Paxu.
- Rzeczywi艣cie, goni艂y nas. Do dogodnego punktu skoku hawkingowskiego nigdy nie zd膮偶yliby艣my dolecie膰. Zaczekaj, nie ma sensu, 偶eby艣 tkwi艂 wci膮偶 przy tej 艣cianie. - Zerwa艂a mocuj膮ce mnie do 艣ciany ta艣my.
Przekr臋ci艂em si臋 w powietrzu tak, 偶eby widzie膰 jej twarz w powodzi sepii i zapyta艂em:
- Jak wobec tego nam si臋 uda艂o?
- To nie by艂a zwyk艂a translacja. Enea poprowadzi艂a statek do punktu, z kt贸rego przenie艣li艣my si臋 tutaj.
- Przenie艣li艣my? Czy to znaczy, 偶e nad Tien Szanem znajdowa艂 si臋 aktywny transmiter? Taki sam, jak u偶ywane dawno temu przez Armi臋 do przenoszenia okr臋t贸w? Nie s膮dzi艂em, 偶e kt贸ry艣 z nich przetrwa艂 Upadek.
Rachela ju偶 od jakiej艣 chwili kr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie by艂o 偶adnego transmitera. Po prostu: znale藕li艣my si臋 w pewnym punkcie przestrzeni, kilkaset tysi臋cy kilometr贸w od drugiego ksi臋偶yca. Po艣cig by艂 niesamowity: okr臋ty Paxu ca艂y czas wywo艂ywa艂y nas i grozi艂y otwarciem ognia. W ko艅cu rzeczywi艣cie tak zrobi艂y: ze wszystkich stron strzeli艂y ku nam promienie laser贸w i pewnie zmieniliby艣my si臋 nawet nie tyle w chmur臋 od艂amk贸w, co raczej ob艂oczek gazu, gdyby nie fakt, 偶e dotarli艣my do wyznaczonego przez Ene臋 punktu i nagle znale藕li艣my si臋... tutaj.
Nie zapyta艂em ponownie „Gdzie jestem”, ale podp艂yn膮艂em do 艣ciany, 偶eby mie膰 lepszy widok. W dotyku by艂a ciep艂a, g膮bczasta, jak 偶ywa - i odcina艂a wi臋kszo艣膰 blasku s艂o艅ca. W efekcie wn臋trze p艂awi艂o siew 艂agodnym, cudnym 艣wietle, ale na zewn膮trz widzia艂em niewiele: o艣lepiaj膮ce s艂o艅ce i zarys niesamowitej konstrukcji.
- Chcesz zobaczy膰, gdzie jest „tutaj”?
- Pewnie.
- Str膮ku - powiedzia艂a Rachela - powierzchnia przezroczysta.
Nagle 艣ciany znikn臋艂y. Niewiele brakowa艂o, 偶ebym wrzasn膮艂 z przera偶enia, tymczasem jednak zacz膮艂em m艂贸ci膰 r臋koma i nogami w poszukiwaniu sta艂ego punktu oparcia. Rachela odbi艂a si臋 kopni臋ciem od przeciwleg艂ej 艣ciany, podp艂yn臋艂a bli偶ej i przytrzyma艂a mnie.
Znajdowali艣my si臋 w przestrzeni kosmicznej. Otaczaj膮ce nas 艣ciany str膮ka sta艂y si臋 idealnie przejrzyste i na dobr膮 spraw臋 mogliby艣my szybowa膰 w otwartym kosmosie, gdyby nie powietrze, kt贸rym oddychali艣my i gdyby nie fakt, 偶e str膮k znajdowa艂 si臋 na koniuszku ga艂臋zi...
„Drzewo” nie jest tu najlepszym s艂owem. Widzia艂em wiele drzew i to, co mia艂em przed sob膮, nie przypomina艂o 偶adnego z nich.
Nas艂ucha艂em si臋 niema艂o o dawnych drzewostatkach templariuszy, widzia艂em kikut Drzewo艣wiata na Bo偶ej Kniei... S艂ysza艂em te偶 o mierz膮cych par臋 kilometr贸w d艂ugo艣ci statkach, kt贸re przemierza艂y mi臋dzygwiezdne otch艂anie w czasach pielgrzymki Martina Silenusa.
To nie by艂 drzewostatek ani drzewo艣wiat.
S艂ysza艂em r贸wnie偶 zwariowan膮 legend臋 - s艂ysza艂em od Enei, wobec czego nie by艂a to zapewne wcale legenda - o pier艣cieniu z drzew wok贸艂 gwiazdy, o uplecionym z 偶ywej materii warkoczu, okalaj膮cym s艂o艅ce podobne do ziemskiego. Pr贸bowa艂em nawet kiedy艣 obliczy膰, ile materii o偶ywionej wymaga艂oby utworzenie takiego pier艣cienia, ale szybko doszed艂em do wniosku, 偶e to nonsens.
To nie by艂 drzewny pier艣cie艅.
Otacza艂a mnie upleciona z 偶ywych ro艣lin kula. Znajdowa艂em si臋 na jej wewn臋trznej powierzchni, ona za艣 rozci膮ga艂a si臋 wsz臋dzie dooko艂a i zakrzywia艂a do 艣rodka w takiej odleg艂o艣ci, 偶e m贸j nawyk艂y do 偶ycia na planetach umys艂 nie potrafi艂 ogarn膮膰 jej rozmiar贸w. Pnie drzew musia艂y mie膰 dziesi膮tki, je艣li nie setki kilometr贸w 艣rednicy, konary - kilka kilometr贸w grubo艣ci, li艣cie - setki metr贸w szeroko艣ci, a pl膮tanina korzeni ci膮gn臋艂a si臋 daleko, daleko w kosmos. Jak okiem si臋gn膮膰, splecione ga艂臋zie wyci膮ga艂y si臋 do wn臋trza kuli, widziane z daleka pnie d艂ugo艣ci ziemskiej Missisipi przypomina艂y drobne patyczki, a korony drzew mia艂y wielko艣膰 Aquili, mojego macierzystego kontynentu i stapia艂y si臋 w zagajniki i masy zieleni... Wsz臋dzie, ze wszystkich stron, dooko艂a mnie... Dostrzeg艂em te偶 liczne otwory prowadz膮ce na zewn膮trz, ca艂kiem czarne i niekt贸re naprawd臋 ogromne, ale wszystkie przes艂ania艂a cho膰by szcz膮tkowa sie膰 korzeni i konar贸w, z kt贸rych wyrasta艂y miliardy li艣ci, zwr贸conych blaszkami ku s艂o艅cu, p艂on膮cemu w samym 艣rodku...
Zamkn膮艂em oczy.
- To nie mo偶e istnie膰 naprawd臋 - powiedzia艂em.
- Ale偶 istnieje - zaoponowa艂a Rachela.
- Intruzi?
- Owszem - odpar艂a. - I templariusze, i ergi, i... inni. To 偶ywy konstrukt... Rozumny.
- To niemo偶liwe. Przecie偶 wyhodowanie takiej... takiej kuli... zaj臋艂oby miliony lat.
- To biosfera - poprawi艂a mnie Rachela z u艣miechem.
Ponownie pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- „Biosfera” to stare okre艣lenie, oznaczaj膮ce zamkni臋ty system 偶ycia na planecie i wok贸艂 niej.
- To jest biosfera - powt贸rzy艂a. - Tylko bez planet. S膮 tu za to komety. Sp贸jrz. - Wskaza艂a mi co艣 r臋k膮.
Daleko, zapewne kilkaset czy nawet kilka tysi臋cy kilometr贸w od nas, gdzie mimo braku zniekszta艂ce艅 obrazu widzianego w pr贸偶ni wewn臋trzna powierzchnia kuli przechodzi艂a w jednolit膮, rozmazan膮 ziele艅, dostrzeg艂em 艣wietlist膮 smug臋, przesuwaj膮c膮 si臋 wolno na tle czarnego otworu.
- Kometa - powt贸rzy艂em os艂upia艂y.
- Do podlewania zu偶ywa si臋 miliony komet. Na szcz臋艣cie w ob艂oku O枚rta jest ich par臋 miliard贸w, a w Pier艣cieniu Kuipera jeszcze wi臋cej.
Gapi艂em si臋 w przestrze艅 szeroko otwartymi oczyma. Zauwa偶y艂em dalsze jasne punkciki, ci膮gn膮ce za sob膮 d艂ugie, l艣ni膮ce ogony; niekt贸re przemyka艂y w艣r贸d pni i ga艂臋zi, co da艂o mi pewne poj臋cie o prawdziwych rozmiarach biosfery. Trajektorie komet wytyczono tak, by wpada艂y do 艣rodka biosfery przez prowadz膮ce na zewn膮trz otwory. Je偶eli rzeczywi艣cie jest to kula, musz膮 r贸wnie偶 z niej wylatywa膰. Jakiej偶 trzeba pewno艣ci siebie, 偶eby co艣 takiego skonstruowa膰?
- W czym si臋 znajdujemy? - zapyta艂em.
- W str膮ku mieszkalnym, kt贸ry akurat dostosowano do pe艂nienia funkcji ambulatoryjnych: nie tylko monitoruje podawanie ci kropl贸wki, funkcje 偶yciowe i nadzoruje regeneracj臋 tkanek, lecz tak偶e wytwarza wi臋kszo艣膰 lek贸w i innych 艣rodk贸w chemicznych.
Dotkn膮艂em d艂oni膮 przezroczystej 艣ciany.
- Jak膮 ma grubo艣膰?
- Oko艂o milimetra, ale jest bardzo wytrzyma艂a. Bez trudu chroni nas przed uderzeniami mikrometeoryt贸w.
- Sk膮d Intruzi bior膮 taki materia艂?
- Przekszta艂caj膮 jego struktur臋 genetyczn膮, a potem ju偶 sam ro艣nie. Jeste艣 gotowy, 偶eby spotka膰 si臋 z Ene膮 i paroma innymi lud藕mi? Wszyscy czekali, a偶 si臋 obudzisz.
- Oczywi艣cie - powiedzia艂em, po czym natychmiast si臋 poprawi艂em: - Nie! Rachelo?
Odwr贸ci艂a si臋 do mnie. W niezwyk艂ym 艣wietle jej oczy l艣ni艂y g艂臋bokim blaskiem... Prawie jak oczy Enei.
- Rachelo... - Nie wiedzia艂em jak zacz膮膰. Wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 zapar艂a si臋 o 艣cian臋, 偶eby ustawi膰 si臋 naprzeciwko mnie. - Rachelo, nie mieli艣my zbyt wielu okazji, 偶eby porozmawia膰...
- Nie przepada艂e艣 za mn膮 - stwierdzi艂a z u艣miechem.
- Nie, to nie tak... To znaczy... Owszem, w pewnym sensie masz racj臋, ale to dlatego, 偶e nie wszystko od razu zrozumia艂em. Przez pi臋膰 lat nie widzia艂em Enei na oczy... Trudno mi by艂o... Chyba by艂em zazdrosny.
Zdziwi艂a si臋.
- Jak to: zazdrosny? Czy s膮dzi艂e艣, 偶e pod twoj膮 nieobecno艣膰 zosta艂y艣my z Ene膮 kochankami?
- No nie... To znaczy, nie wiedzia艂em...
Przerwa艂a mi podnosz膮c r臋k臋 i oszcz臋dzi艂a dalszego be艂kotu.
- Nie jeste艣my kochankami - powiedzia艂a. - I nigdy nie by艂y艣my. Ene膮 w 偶yciu by si臋 na to nie zgodzi艂a. Co innego Theo, j膮 mog艂oby to zainteresowa膰, ale od pocz膮tku wiedzia艂a, 偶e mnie i Enei przeznaczone jest pokocha膰 konkretnych m臋偶czyzn.
Wlepi艂em w ni膮 wzrok: przeznaczone?
Rachela zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a, ja za艣 wyobrazi艂em sobie, jak ten sam u艣miech rozja艣nia twarzyczk臋 dziecka, o kt贸rym Sol opowiada艂 w swojej „Pie艣ni”.
- Nie martw si臋, Raul. Tak si臋 sk艂ada, i偶 wiem z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e Ene膮 nie kocha艂a nikogo poza tob膮. Od dziecka, zanim si臋 poznali艣cie, zawsze by艂e艣 jej wybra艅cem. - Posmutnia艂a lekko. - Szkoda, 偶e wszyscy nie mamy tyle szcz臋艣cia.
Chcia艂em ju偶 co艣 powiedzie膰, ale si臋 zawaha艂em. Rachela przesta艂a si臋 u艣miecha膰.
- Ach, chodzi ci o to trwaj膮ce rok, jedena艣cie miesi臋cy, tydzie艅 i sze艣膰 godzin interregnum?
- W艂a艣nie - przytakn膮艂em. - I o to, 偶e mia艂a... - Nie sko艅czy艂em. G艂upio mi si臋 robi艂o, kiedy odbiera艂o mi mow臋 przy Racheli. Ju偶 nigdy nie b臋dzie mnie traktowa膰 tak samo.
- Dziecko? - upewni艂a si臋 szybko.
Spojrza艂em na ni膮, jak gdybym spodziewa艂 si臋 ujrze膰 w jej twarzy gotow膮 odpowied藕.
- M贸wi艂a ci? - Czu艂em si臋 tak, jakbym zdradza艂 Ene臋, usi艂uj膮c wydoby膰 t臋 informacj臋 od osoby trzeciej. Nie potrafi艂em si臋 jednak powstrzyma膰. - Czy wiedzia艂a艣 wtedy, gdzie...
- Gdzie jest? I co si臋 z ni膮 dzieje, tak? Czy wiedzia艂am, 偶e wysz艂a za m膮偶?
Mog艂em tylko skin膮膰 g艂ow膮.
- Tak - rzek艂a. - Wszyscy wiedzieli艣my.
- Byli艣cie przy niej?
Rachela zawaha艂a si臋, jakby wa偶膮c odpowied藕 w my艣lach.
- Nie - odpar艂a. - A. Bettik, Theo i ja czekali艣my blisko dwa lata na jej powr贸t, wype艂niaj膮c tymczasem jej... pos艂anie? Misj臋? Jak to zwa艂, tak to zwa艂, ale podj臋li艣my jej dzie艂o: uczyli艣my tego, czego ona nas nauczy艂a, znajdowali艣my ludzi ch臋tnych do przyj臋cia komunii, m贸wili艣my im, kiedy mog膮 si臋 spodziewa膰 powrotu Enei.
- Czyli wiedzieli艣cie kiedy wr贸ci?
- Oczywi艣cie, co do dnia.
- Sk膮d?
- Nie mia艂a wyj艣cia; musia艂a wr贸ci膰 do nas dok艂adnie w tamtym momencie. Wykorzysta艂a dany jej czas co do minuty, ale nie mog艂a zosta膰 d艂u偶ej, 偶eby nie nara偶a膰 swojej misji. Nast臋pnego dnia Pax zacz膮艂 nas 艣ciga膰... Gdyby nie Enea, kt贸ra przenios艂a nas wszystkich, wpadliby艣my w ich r臋ce.
Pokiwa艂em g艂ow膮, cho膰 my艣lami b艂膮dzi艂em daleko od wy艣cigu z armi膮 Paxu.
- Pozna艂a艣... go? - spyta艂em, bezskutecznie staraj膮c si臋, by m贸j g艂os brzmia艂 neutralnie.
- Chodzi ci o ojca dziecka? - upewni艂a si臋 ze 艣miertelnie powa偶n膮 min膮. - M臋偶a Enei?
Wiedzia艂em, 偶e Rachela nie jest z natury okrutna, ale jej s艂owa sprawi艂y mi b贸l o wiele wi臋kszy ni偶 szpony Nemes.
- W艂a艣nie.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nikt z nas nie widzia艂 go, kiedy z nim odesz艂a.
- A czy wiecie przynajmniej, dlaczego wybra艂a go na ojca swojego dziecka? - Czu艂em si臋 jak Wielki Inkwizytor, kt贸remu umkn臋li艣my na Tien Szanie.
- Tak - odpar艂a, patrz膮c mi prosto w oczy. Nie doda艂a nic wi臋cej.
- Czy to mia艂o jaki艣 zwi膮zek z jej... misj膮? - Co艣 艣ciska艂o mnie za gard艂o i m贸wienie przychodzi艂o mi z coraz wi臋kszym trudem. - Czy musia艂a to zrobi膰... mie膰 dziecko akurat z nim? Mo偶esz mi powiedzie膰, Rachelo?
Z艂apa艂a mnie mocno za nadgarstek.
- Wiesz przecie偶, Raul, 偶e Enea wyja艣ni ci wszystko we w艂a艣ciwym czasie.
Prychn膮艂em i szarpni臋ciem uwolni艂em r臋k臋.
- We w艂a艣ciwym czasie - warkn膮艂em. - Jezusie Nazare艅ski, rzyga膰 mi si臋 chce, jak to s艂ysz臋! Od samego czekania te偶 ju偶 robi mi si臋 niedobrze.
Rachela wzruszy艂a ramionami.
- To doprowad藕 do konfrontacji z Enea. Zagro藕, 偶e j膮spierzesz na kwa艣ne jab艂ko, jak ci nie powie. Rozprawi艂e艣 si臋 z Nemes, wi臋c Enea nie powinna sprawi膰 ci k艂opotu.
Spojrza艂em na ni膮 spode 艂ba.
- A tak powa偶nie, Raul, to sprawa mi臋dzy tob膮 i ni膮. Ja mog臋 ci powiedzie膰 tylko tyle, 偶e jeste艣 jedynym m臋偶czyzn膮, o jakim kiedykolwiek m贸wi艂a, a tak偶e, o ile mi wiadomo, jedynym, kt贸rego kiedykolwiek kocha艂a,
- Sk膮d do diab艂a mo偶esz to... - zacz膮艂em w艣ciek艂y, po czym si艂膮 woli zmusi艂em si臋 do zamkni臋cia ust. Poklepa艂em Rachel臋 niezdarnie po r臋ku. Gest ten sprawi艂, 偶e zacz膮艂em z wolna obraca膰 si臋 wok贸艂 w艂asnej osi; w zerowym ci膮偶eniu nie jest 艂atwo by膰 przy kim艣 nie dotykaj膮c go. - Dzi臋kuj臋 ci.
- Got贸w na spotkanie z reszt膮?
Odetchn膮艂em g艂臋boko.
- Prawie - odpar艂em. - Czy wewn臋trzna powierzchnia str膮ka mo偶e odbija膰 艣wiat艂o?
- Str膮ku - odezwa艂a si臋 Rachela - przezroczysto艣膰 dziewi臋膰dziesi膮t procent, wysoka refleksyjno艣膰 wn臋trza. - Po czym doda艂a, ju偶 do mnie: - Chcesz si臋 przejrze膰 przed randk膮?
艢ciany upodobni艂y si臋 do ka艂u偶 wody - nie sta艂y si臋 idealnym zwierciad艂em, ale wystarczy艂o to, bym m贸g艂 si臋 w nich przejrze膰. Ujrza艂em nowego Raula Endymiona, z bliznami na twarzy i ogolonej g艂owie, gdzie delikatna sk贸ra mia艂a rozkosznie r贸偶owiutki odcie艅, i z si艅cami pod podpuchni臋tymi oczyma... W dodatku ten nowy Endymion by艂 przera藕liwie chudy: ko艣ci i mi臋艣nie na twarzy i tu艂owiu rysowa艂y mi si臋 tak wyra藕nie, jakby kto艣 naszkicowa艂 je grubymi ma藕ni臋ciami mi臋kkiego o艂贸wka. Prawie nie pozna艂em w艂asnych oczu.
- Jezu Chryste - wyszepta艂em.
Rachela machn臋艂a r臋k膮.
- Autochirurg chcia艂 ci臋 zatrzyma膰 jeszcze przez tydzie艅, ale Enea stwierdzi艂a, 偶e nie mo偶e d艂u偶ej czeka膰. Blizny zejd膮... no, w ka偶dym razie wi臋kszo艣膰. 艢rodek podany ci w kropl贸wce przyspiesza regeneracj臋 tkanek. Za jakie艣 dwa, trzy tygodnie standardowe zaczn膮 ci odrasta膰 w艂osy.
Pomaca艂em si臋 po g艂owie - czu艂em si臋, jakbym poklepa艂 po delikatnej, pobli藕nionej pupci jakiego艣 paskudnego niemowlaka.
- Za dwa, trzy tygodnie - powt贸rzy艂em. - Fantastycznie. Kurwa, wspaniale!
- Wyluzuj si臋 - uspokoi艂a mnie Rachela. - Wcale nie藕le si臋 prezentujesz i na twoim miejscu zachowa艂abym ten image. Poza tym s艂ysza艂am, 偶e Enea ma s艂abo艣膰 do starszych facet贸w, a teraz z pewno艣ci膮 na takiego wygl膮dasz.
- Dzi臋ki wielkie - rzuci艂em oschle.
- Nie ma za co. Str膮ku, otw贸rz przej艣cie do g艂贸wnej, hermetycznej 艂odygi.
Po tych s艂owach pierwsza w艣lizn臋艂a si臋 w otwieraj膮cy si臋 niczym przes艂ona obiektywu otw贸r.
Kiedy wszed艂em do pokoju... czy raczej do str膮ka, Enea obj臋艂a mnie tak mocno, 偶e zastanawia艂em si臋 przez chwil臋, czy mi zn贸w 偶ebra nie p臋kn膮. Odpowiedzia艂em jej tym samym.
W臋dr贸wka przez hermetyczn膮 艂odyg臋, na ko艅cu kt贸rej znajdowa艂 si臋 str膮k, nie by艂a niczym nadzwyczajnym - pod warunkiem oczywi艣cie, 偶e fruwanie w dwumetrowych, przezroczystych i elastycznych rurach z pr臋dko艣ci膮, kt贸r膮 oszacowa艂em na jakie艣 sze艣膰dziesi膮t kilometr贸w na godzin臋, nie robi na cz艂owieku wra偶enia. P贸藕niej dowiedzia艂em si臋, 偶e do przyspieszenia przelotu w ci膮gach komunikacyjnych stosuje si臋 t艂oczone pod ci艣nieniem strumienie czystego tlenu. Mn贸stwo ludzi - w wi臋kszo艣ci bardzo szczup艂ych, wysokich i bezw艂osych - mija艂o nas w odleg艂o艣ci paru centymetr贸w, lec膮c w przeciwnym kierunku z wzgl臋dn膮 pr臋dko艣ci膮 si臋gaj膮c膮 stu dwudziestu kilometr贸w na godzin臋. Rozp臋dzeni trafili艣my do okr膮g艂ego pomieszczenia, z kt贸rego rozchodzi艂o si臋 kilkana艣cie podobnych 艂odyg. P臋dzili艣my niczym wstrzykni臋te do wn臋trza olbrzymiego serca krwinki, kozio艂kowali艣my, wymachiwali艣my nogami, unikali艣my zderzenia z innymi podr贸偶nymi, po czym uda艂o si臋 nam wpa艣膰 w kolejn膮 aort臋. Rych艂o straci艂em orientacj臋, ale Rachela doskonale wiedzia艂a, gdzie jeste艣my - kierowa艂a si臋 kolorowymi plamami, wtopionymi w tkank臋 ro艣linn膮 nad wylotami tuneli - i wkr贸tce znale藕li艣my si臋 w str膮ku niewiele wi臋kszym od mojego i pe艂nym wydzielonych stanowisk i foteli z lepem na siedzeniach. W 艣rodku k艂臋bi艂 si臋 t艂um ludzi. Niekt贸rych - Ene臋, A. Bettika, Theo, Dorje Phamo i Lhomo Dondruba - zna艂em doskonale; innych - jak ojca kapitana de Soy臋, kt贸ry bez w膮tpienia wyzdrowia艂 i odzyska艂 si艂y, a teraz przywdzia艂 czarne ksi臋偶e spodnie, tunik臋 i koloratk臋, oraz sier偶anta Gregoriusa w mundurze polowym Gwardii Szwajcarskiej - pozna艂em ca艂kiem niedawno; jeszcze innych - wysokich, chudych, dziwacznych Intruz贸w i zakapturzonych templariuszy - postrzega艂em jako istoty cudowne i tajemnicze, ale potrafi艂em ogarn膮膰 rozumem ich istnienie.
By艂o tu jednak tak偶e dw贸ch m臋偶czyzn, kt贸rych Enea przedstawi艂a mi jako Heta Masteena, Prawdziwy G艂os Drzewa, oraz by艂ego pu艂kownika Armii Hegemonii Fedmahna Kassada - s艂ysza艂em o nich, ale nie mog艂em uwierzy膰, 偶e oto stoj臋 z nimi twarz膮 w twarz. W przeciwie艅stwie do Racheli czy matki Enei, Brawne Lamii, Het Masteen i Kassad nie byli dla mnie po prostu postaciami z „Pie艣ni” Martina Silenusa, lecz w najlepszym razie dawno nie偶yj膮cymi archetypami z mit贸w, kt贸re nigdy nie mog艂yby zab艂ysn膮膰 na firmamencie 偶ycia codziennego.
Ale poza nimi wszystkimi, w pozbawionym ci膮偶enia str膮ku Intruz贸w znajdowali si臋 jeszcze inni, kt贸rzy... w og贸le nie byli lud藕mi, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Enea przedstawi艂a mnie dw贸m zielonym, kruchym i chudym istotom, o imionach Lleeoonn i Ooeeaall - jednym z nielicznych ocala艂ych przedstawicieli Seneszaj贸w, rasy empat贸w z Hebronu. Oto mia艂em przed sob膮 stworzenia zupe艂nie obce, a zarazem obdarzone inteligencj膮. Nie mog艂em oderwa膰 od nich wzroku: mia艂y bladozielon膮 sk贸r臋 i oczy, cia艂a tak szczup艂e, 偶e kciukiem i palcem wskazuj膮cym obj膮艂bym ich w pasie, dwie r臋ce, dwie nogi i g艂ow臋 - ale oczywi艣cie byli zarazem zupe艂nie od ludzi r贸偶ni. Ich ko艅czyny uk艂ada艂y si臋 w 艂agodne, p艂ynne linie, bez 艣ladu staw贸w, ko艣ci czy cho膰by chrz膮stek, rozczapierzone palce przywodzi艂y na my艣l 偶abie 艂apki, a g艂owy rozmiarami przypomina艂y czaszki ludzkich p艂od贸w, nie za艣 doros艂ych osobnik贸w. Oczy wygl膮da艂y jak para ciemniejszych plamek na zielonych obliczach.
Seneszajowie wygin臋li pono膰 ca艂kowicie w pierwszych latach hegiry... Byli legend膮, kt贸r膮 traktowa艂em z jeszcze wi臋ksz膮 rezerw膮 ni偶 opowie艣ci o Kassadzie czy Hecie Masteenie. Tymczasem jedna z zielonych legend w艂a艣nie pog艂aska艂a mnie trzypalczast膮 d艂oni膮 po r臋ku.
By艂y tu i inne istoty, kt贸rych nie zaliczy艂bym do ludzi, android贸w ani Intruz贸w. Nieopodal przezroczystej 艣ciany kr臋ci艂a si臋 grupka du偶ych - blisko dwumetrowej 艣rednicy - ruchliwych, zielonkawych kr膮偶k贸w z jakiego艣 mi臋kkiego materia艂u. Ju偶 je kiedy艣 widzia艂em... Na planecie chmur, gdzie po艂kn臋艂a mnie lataj膮ca m膮twa.
Nie po艂kn臋艂a, M. Endymion, zadudni艂o mi w g艂owie. Przetransportowa艂a.
Telepatia? zada艂em w my艣lach pytanie i na wp贸艂 skierowa艂em je do lataj膮cych spodk贸w. Przypomnia艂em sobie s艂owa, rozbrzmiewaj膮ce mi pod czaszk膮 na gazowym olbrzymie; wtedy zdziwi艂em si臋 niepomiernie, sk膮d dochodz膮.
- To przypomina telepati臋 - odpowiedzia艂a mi Enea - ale nie ma w tym nic nadnaturalnego. Akerataeli nauczyli si臋 naszego j臋zyka w tradycyjny spos贸b: ich symbionty, zepliny, odbiera艂y d藕wi臋ki jako wibracje powietrza, a Akerataeli do skutkuje analizowali. Kontroluj膮 zepliny za pomoc膮 pewnego rodzaju skupionych impuls贸w mikrofalowych dalekiego zasi臋gu...
- Czyli to zeplin mnie po艂kn膮艂 - przerwa艂em jej.
- Tak.
- Taki sam, jak te z Wiru?
- I z Jowisza.
- Wydawa艂o mi si臋, 偶e wyt臋piono je na pocz膮tku hegiry.
- Na Wirze tak. Na Jowiszu r贸wnie偶, tylko jeszcze wcze艣niej, ale przecie偶 nie lata艂e艣 kajakiem ani po jednym, ani po drugim, tylko po zasobnym w tlen olbrzymie, le偶膮cym sze艣膰set lat 艣wietlnych w g艂臋bi Pogranicza.
Pokiwa艂em g艂ow膮.
- Przepraszam, przerwa艂em ci. M贸wi艂a艣 co艣 o impulsach mikrofalowych...
Enea uczyni艂a d艂oni膮 wdzi臋czny, odsuwaj膮cy wszystko gest, kt贸ry nauczy艂em si臋 rozpoznawa膰, gdy mia艂a dwana艣cie lat.
- Po prostu 偶yj膮 z zeplinami w symbiozie i steruj膮 ich poczynaniami za po艣rednictwem precyzyjnej stymulacji pewnych o艣rodk贸w nerwowych w m贸zgu. Pozwolili艣my Akerataelim w podobny spos贸b stymulowa膰 nasze o艣rodki s艂uchowe, dzi臋ki czemu „s艂yszymy” ich g艂os. Wydaje mi si臋, 偶e dla nich przypomina to gr臋 na jakim艣 skomplikowanym fortepianie...
Skin膮艂em g艂ow膮, wci膮偶 niewiele rozumiej膮c.
- Akerataeli r贸wnie偶 podr贸偶uj膮 po wszech艣wiecie - odezwa艂 si臋 ojciec kapitan de Soya. - Na przestrzeni dziej贸w skolonizowali ponad dziesi臋膰 tysi臋cy olbrzym贸w gazowych o du偶ej zawarto艣ci tlenu w atmosferze.
- Dziesi臋膰 tysi臋cy! - powt贸rzy艂em i tym razem szcz臋ka chyba naprawd臋 mi opad艂a. Ludzko艣膰 wyruszy艂a w kosmos przed tysi膮c dwustu laty, a zd膮偶y艂a zbada膰 i zasiedli膰 niespe艂na dziesi臋膰 procent tej liczby planet.
- Zajmuj膮 si臋 tym d艂u偶ej ni偶 my - doda艂 de Soya 艂agodnym g艂osem.
Spojrza艂em na delikatnie wibruj膮ce spodki: nie zauwa偶y艂em oczu ani uszu... S艂ysza艂y nas? Na pewno... Przecie偶 jeden z nich zareagowa艂 na moje my艣li. Czy wobec tego czyta艂y w naszych my艣lach r贸wnie 艂atwo, jak stymulowa艂y nasze o艣rodki s艂uchu?
Gapi艂em si臋 na Akerataelich, podczas gdy ludzie i Intruzi wr贸cili do przerwanej rozmowy.
- Informacje nale偶y uzna膰 za wiarygodne - powiedzia艂 bladolicy Intruz, kt贸rego p贸藕niej przedstawiono mi jako Navsona Hamnima. - W uk艂adzie Lacaille 9352 zebra艂o si臋 co najmniej trzysta okr臋t贸w klasy archanio艂. Na ka偶dym z nich znajduje si臋 przedstawiciel Zakonu Kawaler贸w Jerozolimskich lub Malta艅skich: to prawdziwa krucjata.
- Lacaille 9352 - powt贸rzy艂 zamy艣lony de Soya. - Gorycz Sibiatu. Znam t臋 planet臋. Jak stare s膮 te dane?
- Pochodz膮 sprzed dwudziestu godzin - odpar艂 Intruz. - Przys艂ano je jedynym bezza艂ogowym kurierem z nap臋dem Gedeona, jaki nam zosta艂... dwa pozosta艂e, kt贸re uda艂o si臋 wam przej膮膰 podczas rajd贸w, uleg艂y zniszczeniu. Nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e okr臋t zwiadowczy, kt贸ry go wys艂a艂, zosta艂 wykryty i ostrzelany w kilka sekund p贸藕niej.
- Trzysta archanio艂贸w - rzek艂 de Soya i przejecha艂 d艂oni膮 po policzku. - Je艣li wiedz膮, 偶e dowiedzieli艣my si臋 o koncentracji si艂, mog膮 lada dzie艅... lada godzina dokona膰 skoku tutaj. Potem dwa dni na wskrzeszenie. .. Razem zostaj膮 nam niespe艂na trzy dni, 偶eby si臋 przygotowa膰. Czy od czasu mojej ostatniej wizyty ulepszono system obronny?
Inny z Intruz贸w - Systenj Coredwell, jak si臋 p贸藕niej przekona艂em - roz艂o偶y艂 r臋ce w ge艣cie oznaczaj膮cym - tego te偶 dowiedzia艂em si臋 potem - „ani troch臋”; zauwa偶y艂em, 偶e smuk艂e palce ma po艂膮czone b艂on膮.
- Wi臋kszo艣膰 okr臋t贸w musia艂a uda膰 si臋 pod Wielki Mur, 偶eby powstrzyma膰 post臋py grupy uderzeniowej „Ko艅ska g艂owa”. Toczymy tam ci臋偶kie walki; tylko nieliczni zdo艂aj膮 wr贸ci膰.
- Czy Pax wie, co tu macie? - zapyta艂a Enea.
Navson Hamnim roz艂o偶y艂 r臋ce w podobny spos贸b, jak przed chwil膮 jego towarzysz.
- Raczej nie, wiedz膮 natomiast, 偶e ostatnio cz臋sto wyrusza艂y st膮d okr臋ty uczestnicz膮ce w obronie naszych plac贸wek. Wydaje mi si臋, 偶e spodziewaj膮 si臋 zasta膰 tu kolejn膮 baz臋 wojskow膮, by膰 mo偶e otoczon膮 fragmentem le艣nego pier艣cienia orbitalnego.
- Co mo偶emy zrobi膰, 偶eby zatrzyma膰 okr臋ty krucjaty? Tym razem Enea zwr贸ci艂a si臋 do wszystkich obecnych w pokoju.
- Nic - odpar艂 bez emocji wysoki, szczup艂y i muskularny m臋偶czyzna, przedstawiony mi jako Fedmahn Kassad. M贸wi艂 po angielsku, ale z dziwnym akcentem. Kr贸ciutko przyci臋ty zarost znaczy艂 lini臋 jego szcz臋k i okala艂 usta. W „Pie艣niach” poeta opisywa艂 go jako m艂odego cz艂owieka, tymczasem wojownik, kt贸rego mia艂em przed sob膮, liczy艂 sobie dobrze ponad sze艣膰dziesi膮t lat standardowych, mia艂 g艂臋bokie zmarszczki przy ustach i w k膮cikach oczu oraz spalon膮 - s艂o艅cem pustyni albo kosmicznym promieniowaniem ultrafioletowym - 艣niad膮 sk贸r臋. Kr贸tka szczecina na jego g艂owie przywodzi艂a mi na my艣l srebrne gwo藕dziki.
Wszyscy obr贸cili si臋 w jego kierunku.
- Po zniszczeniu statku de Sol - m贸wi艂 dalej pu艂kownik - stracili艣my jedyn膮 szans臋 dokonywania udanych wypad贸w. Nielicznym okr臋tom hawkingowskim, jakie nam pozosta艂y, skok do uk艂adu Lacaille 9352 i powr贸t zaj膮艂by co najmniej dwa miesi膮ce; w tym czasie archanio艂y z pewno艣ci膮 zjawi艂yby si臋 tu, a my zostaliby艣my bez 偶adnej obrony.
Navson Hamnim odbi艂 si臋 od 艣ciany pomieszczenia i ustawi艂 tak, by stan膮膰 naprzeciwko Kassada.
- Te kilka okr臋t贸w i tak nie stanowi znacz膮cej si艂y obronnej - zauwa偶y艂 艣piewnym g艂osem. - Czy nie lepiej zgin膮膰 w walce?
Enea wp艂yn臋艂a mi臋dzy rozmawiaj膮cych.
- Uwa偶am, 偶e najlepiej nie gin膮膰 w og贸le - stwierdzi艂a. - I nie dopu艣ci膰 do zniszczenia biosfery.
To bardzo zdecydowane stanowisko, zabrzmia艂 g艂os w mojej g艂owie. Niestety nie wszystkie zdecydowane stanowiska da si臋 poprze膰 podmuchem w艂a艣ciwego dzia艂ania.
To fakt - przyzna艂a Enea i spojrza艂a na zielonkawe kr膮偶ki. - By膰 mo偶e tym razem znajdzie si臋 jednak taki podmuch.
Oby pr膮dy termiczne wam sprzyja艂y, us艂ysza艂em w g艂臋bi umys艂u, po czym lataj膮ce talerze przemie艣ci艂y si臋 pod 艣cian臋, w kt贸rej pojawi艂 si臋 otw贸r. Znikn臋艂y w nim i 艣ciana si臋 zasklepi艂a.
Enea wzi臋艂a g艂臋boki wdech.
- Proponuj臋, 偶eby艣my za siedem godzin spotkali si臋 na „Yggdrasillu”, zjedli wsp贸lny posi艂ek i wr贸cili do tej rozmowy - rzek艂a. - Mo偶e wpadniemy na jaki艣 pomys艂.
Nikt nie zaprotestowa艂. Ludzie, Intruzi i Seneszajowie opu艣cili str膮k przez wyj艣cia, kt贸rych istnienia chwil臋 wcze艣niej nikt by nie podejrzewa艂.
Enea podp艂yn臋艂a do mnie i jeszcze raz mnie obj臋艂a. Zmierzwi艂em jej w艂osy.
- Chod藕 ze mn膮, najdro偶szy - powiedzia艂a.
Poszli艣my do jej - a w艂a艣ciwie naszego, jak mi u艣wiadomi艂a - prywatnego str膮ka mieszkalnego. Pod wieloma wzgl臋dami przypomina艂 pomieszczenie, w kt贸rym si臋 obudzi艂em, chocia偶 znajdowa艂o si臋 w nim mn贸stwo organicznych p贸艂ek, nisz, szafek, tabliczek do pisania oraz interfejs do komlogu. Cz臋艣膰 moich zabranych ze statku ubra艅 z艂o偶ono starannie w jednej z szafek, a zapasowa para but贸w trafi艂a do plastow艂贸knowej szuflady.
Enea wyj臋艂a z ch艂odziarki co艣 do jedzenia i zaj臋艂a si臋 przygotowywaniem kanapek.
- Musisz by膰 porz膮dnie g艂odny - stwierdzi艂a, prze艂amuj膮c niekszta艂tny chleb. Na wy艂o偶onym lepem stole le偶a艂a gruda sera z zykoziego mleka i zapakowane w foli臋 kawa艂ki pieczeni, zapewne zabrane ze statku, a obok sta艂y ba艅ki z musztard膮 i par臋 kufli ry偶owego piwa z Tien Szanu. Nagle kiszki zacz臋艂y gra膰 mi marsza.
Kanapki okaza艂y si臋 grube i solidne. Enea wy艂o偶y艂a je na leptalerz z jakiego艣 mocnego w艂贸kna, zabra艂a pojemniki z piwem, po czym kopni臋ciem skierowa艂a si臋 ku zewn臋trznej 艣cianie str膮ka, w kt贸rej pojawi艂 si臋 szybko rosn膮cy otw贸r.
- Eee... - rzuci艂em czujnie, maj膮c na my艣li: „Przepraszam bardzo, Eneo, ale tam jest pr贸偶nia. Czy nie obawiasz si臋, 偶e nasze cia艂a eksploduj膮? To straszna 艣mier膰”.
Przelecia艂a przez 偶ywy portal, wi臋c tylko wzruszy艂em ramionami i pod膮偶y艂em za ni膮.
Otoczy艂y nas krzy偶uj膮ce si臋 chodniki, wisz膮ce mosty, wy艂o偶one lepem schody, balkony i tarasy. Wszystkie konstrukcje wykonano z twardego jak stal materia艂u ro艣linnego i wpleciono w pl膮tanin臋 p臋d贸w, konar贸w i pni niczym wszechobecny bluszcz. Co wi臋cej - mia艂em czym oddycha膰: najprawdziwsze powietrze pachnia艂o lasem po deszczu.
- Pole si艂owe - powiedzia艂em, my艣l膮c w duchu, 偶e nale偶a艂o si臋 tego spodziewa膰. Przecie偶 je偶eli zabytkowy statek konsula potrafi艂 wysun膮膰 w otwart膮 przestrze艅 kosmiczn膮 taras widokowy... Rozejrza艂em si臋. - Jak jest zasilane? - spyta艂em. - Z baterii s艂onecznych?
- Po艣rednio tak - przyzna艂a Enea. Znalaz艂a w艂a艣nie obit膮 lepem 艂aweczk臋 i mat臋. Male艅ki, upleciony z ga艂膮zek balkonik nie mia艂 barierki. Pot臋偶na ga艂膮藕, co najmniej trzydziestometrowej szeroko艣ci, ko艅czy艂a si臋 nad naszymi g艂owami pi贸ropuszem li艣ci. Kratownica pni i konar贸w „w dole” przekona艂a moje ucho wewn臋trzne, 偶e jeste艣my zawieszeni wysoko na 艣cianie zbudowanej z 偶ywych d藕wigar贸w. Powstrzyma艂em si臋 od padni臋cia na mat臋 i 艣ci艣ni臋cia jej ze wszystkich si艂 w ge艣cie, kt贸ry mia艂by uchroni膰 mnie przed upadkiem w otch艂a艅 bez dna. Obok nas przemkn膮艂 z trzepotem skrzyde艂 hyperio艅ski 艣wietlisty paj膮czek, a zaraz za nim nie znany mi ptaszek z rozwidlonym ogonem.
- Po艣rednio? - zagadn膮艂em i wgryz艂em si臋 w kanapk臋.
- Ergi przetwarzaj膮 energi臋 艣wiat艂a s艂onecznego - w wi臋kszo艣ci - na pole si艂owe - wyja艣ni艂a Enea. 艁ykn臋艂a piwa i popatrzy艂a po otaczaj膮cych nas ze wszystkich stron li艣ciach. Ich blaszki zwraca艂y si臋 wprost ku s艂o艅cu. Powietrza by艂o za ma艂o, 偶eby niebo przybra艂o b艂臋kitny odcie艅, ale pole si艂owe polaryzowa艂o promienie s艂oneczne na tyle, 偶eby nas nie o艣lepia艂y.
Niewiele brakowa艂o, 偶ebym si臋 zakrztusi艂 i zaplu艂 fragmentami kanapki.
- Ergi? Takie jak w aldebara艅skich pu艂apkach energetycznych? M贸wisz powa偶nie? Takie jak ten, kt贸rego zabrano na ostatni膮 hyperio艅sk膮 pielgrzymk臋?
- Takie same - odpar艂a Enea i spojrza艂a mi w oczy.
- S膮dzi艂em, 偶e wygin臋艂y.
- Nie.
Poci膮gn膮艂em solidny 艂yk piwa i pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Nic nie rozumiem - stwierdzi艂em.
- Nie dziwi臋 ci si臋, przyjacielu.
- Ca艂e to miejsce... - Niepewnym gestem obj膮艂em mur z ga艂臋zi i li艣ci, ci膮gn膮cy si臋 dalej, ni偶 si臋ga艂 wzrok na przeci臋tnej planecie; w g贸rze niesko艅czenie odleg艂a krzywizna kuli gin臋艂a mi z oczu. - To niemo偶liwe.
- Niezupe艂nie. Templariusze i Intruzi pracuj膮 nad biosferami - t膮 i innymi podobnymi - od tysi膮ca lat.
Wr贸ci艂em do prze偶uwania kanapki; ser i piecze艅 by艂y wy艣mienite.
- Zatem to tu trafi艂y miliony drzew z porzuconej po Upadku Bo偶ej Kniei - rzek艂em.
- Niekt贸re tak, ale ju偶 na d艂ugo przedtem templariusze wsp贸艂pracowali z Intruzami przy tworzeniu orbitalnych pier艣cieni le艣nych.
Spojrza艂em do g贸ry: odleg艂o艣ci przyprawia艂y mnie o zawroty g艂owy. Robi艂o mi si臋 s艂abo na my艣l o tym, 偶e siedz臋 na maciupe艅kiej platformie z li艣ci, zawieszonej nad licz膮c膮 setki kilometr贸w przepa艣ci膮. Daleko w dole, nieco z prawej, w艣r贸d splecionych ga艂臋zi przemieszcza艂o si臋 wolno co艣 na kszta艂t m艂odziutkiego p臋du. Dopiero zwr贸ciwszy uwag臋 na otaczaj膮c膮 go po艣wiat臋 pola si艂owego, zda艂em sobie spraw臋, 偶e ogl膮dam jeden z legendarnych drzewostatk贸w templariuszy, z pewno艣ci膮 kilkukilometrowej d艂ugo艣ci.
- Czy ta konstrukcja jest sko艅czona? - zapyta艂em. - Jak prawdziwa sfera Dysona? Kula wok贸艂 gwiazdy?
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Daleko jej jeszcze do uko艅czenia, aczkolwiek przed oko艂o dwudziestu laty standardowymi uda艂o im si臋 po艂膮czy膰 wszystkie g艂贸wne pnie. Technicznie rzecz bior膮c jest to wi臋c sfera, tyle 偶e na razie z艂o偶ona g艂贸wnie z dziur. Niekt贸re z nich maj膮 po milion kilometr贸w 艣rednicy.
- Psiakrew, ale偶 to fantastyczne! - rzuci艂em i zaraz u艣wiadomi艂em sobie, 偶e mog艂em wykaza膰 si臋 wi臋ksz膮 elokwencj膮. Podrapa艂em si臋 po policzku; pod palcami poczu艂em solidny zarost. - Dwa tygodnie by艂em nieprzytomny?
- Pi臋tna艣cie dni standardowych.
- Autochirurg pracuje zwykle du偶o szybciej - zauwa偶y艂em. Sko艅czy艂em kanapk臋, przyczepi艂em leptalerz do sto艂u i skupi艂em si臋 na piwie.
- Zwykle tak - zgodzi艂a si臋 Enea. - Ale Rachela m贸wi艂a ci ju偶 pewnie, 偶e stosunkowo niewiele czasu sp臋dzi艂e艣 w automacie? Wi臋kszo艣膰 wst臋pnego szycia przeprowadzi艂a sama.
- Dlaczego?
- Autochirurg by艂 zaj ety. Odmrozili艣my ci臋 natychmiast po przybyciu tutaj, ale trzej pacjenci, kt贸rzy przed tob膮 trafili do kom贸r, byli w fatalnym stanie. De Soya przez tydzie艅 walczy艂 ze 艣mierci膮. Ten sier偶ant, Gregorius... okaza艂o si臋, 偶e jest znacznie ci臋偶ej ranny, ni偶 sam s膮dzi艂, kiedy spotkali艣my go na Taj Szanie. Trzeci oficer, Carel Shan, zmar艂 mimo stara艅 automatu i wysi艂k贸w tutejszych lekarzy.
- Szlag by to... - Odstawi艂em piwo. - Szkoda.
Przyzwyczai艂em si臋 do my艣li, 偶e autochirurg ze wszystkim sobie poradzi. Enea wpatrywa艂a si臋 we mnie z takim nat臋偶eniem, 偶e od jej spojrzenia robi艂o mi si臋 ciep艂o, jakbym siedzia艂 w plamie s艂onecznego blasku.
- Jak si臋 czujesz, Raul?
- 艢wietnie. Troch臋 jestem obola艂y, czuj臋 jak mi si臋 偶ebra zrastaj膮, blizny mnie sw臋dz膮... Poza tym za du偶o chyba ostatnio spa艂em. .. Ale og贸lnie jest w porz膮dku.
Z艂apa艂a mnie za r臋k臋. Zauwa偶y艂em, 偶e w oczach zaszkli艂y si臋 jej 艂zy.
- Wpieni艂abym si臋, gdyby艣 umar艂 mi na r臋kach - powiedzia艂a po chwili zduszonym g艂osem.
- Ja te偶. - 艢cisn膮艂em jej d艂o艅, zerkn膮艂em do g贸ry i nagle zerwa艂em si臋 na r贸wne nogi. Uderzy艂em w stolik i ba艅ka z piwem spiralnym lotem poszybowa艂a w powietrze. Sam poszed艂bym w jej 艣lady, gdyby nie lepy na podeszwach but贸w. - Jasny gwint! - krzykn膮艂em i wyci膮gn膮艂em przed siebie r臋k臋.
Z tej odleg艂o艣ci stw贸r przypomina艂 m膮tw臋 o d艂ugo艣ci metra, mo偶e dw贸ch - ale ja oswaja艂em si臋 z wolna z perspektyw膮 i mia艂em pewne do艣wiadczenie, wi臋c wiedzia艂em, jak sprawy maj膮 si臋 naprawd臋.
- To zeplin - oznajmi艂a Enea. - Kilkadziesi膮t tysi臋cy zeplin贸w pracuje pod kierunkiem Akerataelich przy budowie Biosfery. Przemieszczaj膮 si臋 w b膮blach tlenu i dwutlenku w臋gla.
- Ale drugi raz mnie nie zje, prawda?
- W膮tpi臋. - Enea wyszczerzy艂a z臋by w u艣miechu. - Jeden ci臋 posmakowa艂 i wie艣ci si臋 rozesz艂y, to wystarczy.
Rozejrza艂em si臋 za piwem i dostrzeg艂em ba艅k臋 kozio艂kuj膮c膮 w powietrzu sto metr贸w pod nami. Przez chwil臋 zastanawia艂em si臋, czy za ni膮 nie skoczy膰, ale przemy艣lawszy spraw臋 siad艂em na 艂awce.
Enea poda艂a mi sw贸j kufel.
- Pij 艣mia艂o. Ja nigdy nie umiem dopi膰 do ko艅ca. A skoro ju偶 rozmawiamy, masz jeszcze jakie艣 pytania?
Prze艂kn膮艂em piwo i machn膮艂em niedbale r臋k膮.
- No wiesz, tak si臋 sk艂ada, 偶e kr臋ci si臋 tu troch臋 wymar艂ych istot, mitycznych postaci i nie偶yj膮cych ludzi. Mo偶esz to skomentowa膰?
- M贸wi膮c o istotach wymar艂ych masz na my艣li zepliny, Seneszaj贸w i templariuszy?
- W艂a艣nie. I ergi... Chocia偶 nie, erg贸w jeszcze nie widzia艂em.
- Tak samo jak koloni艣ci na Maui-Przymierzu starali si臋 ocali膰 delfiny ze Starej Ziemi, templariusze i Intruzi sprzymierzyli si臋 w walce o ochron臋 gin膮cych gatunk贸w rozumnych - najpierw przed pierwsz膮 fal膮 hegiry, p贸藕niej przed Hegemoni膮, a teraz przed Paxem.
- A postacie mityczne?
- Pu艂kownik Kassad, tak?
- I Het Masteen. Na dobr膮 spraw臋 tak偶e Rachela. Ca艂a cholerna obsada „Pie艣ni”.
- Niezupe艂nie - zaprzeczy艂a Enea cichym, smutnym g艂osem. - Konsul nie 偶yje, a ojcu Dure nie pozwalaj膮 偶y膰... No i brakuje mojej matki.
- Przykro mi, male艅ka...
Znowu musn臋艂a moj膮 d艂o艅.
- Nic si臋 nie sta艂o. Wiem, co masz na my艣li. To takie... niepokoj膮ce.
- Zna艂a艣 wcze艣niej pu艂kownika Kassada i HetaMasteena?
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Oczywi艣cie, mama mi o nich opowiada艂a, a wujek Martin doda艂 co艣 od siebie w „Pie艣niach”... Ale odeszli, zanim si臋 urodzi艂am.
- Odeszli - powt贸rzy艂em. - A nie „umarli”?
Z wysi艂kiem zacz膮艂em przypomina膰 sobie strofy „Pie艣ni”. Je艣li wierzy膰 s艂owom Silenusa, Het Masteen, Prawdziwy G艂os Drzewa, znikn膮艂 z pok艂adu wiatrowozu podczas podr贸偶y przez Trawiaste Morze wkr贸tce po tym, jak jego drzewostatek, „Yggdrasill”, sp艂on膮艂 na orbicie. W jego kajucie znaleziono mn贸stwo krwi, co skierowa艂o podejrzenia na Chy偶wara. Templariusz zostawi艂 po sobie erga, zamkni臋tego w sze艣cianie M贸biusa. P贸藕niej pielgrzymi znale藕li Masteena w Dolinie Grobowc贸w Czasu; nie potrafi艂 wyja艣ni膰, co si臋 z nim sta艂o, twierdzi艂, 偶e to nie jego krew zbryzga艂a kajut臋 wiatrowozu, wykrzycza艂, i偶 mia艂 zosta膰 G艂osem Drzewa B贸lu - i umar艂.
Pu艂kownik Kassad znikn膮艂 mniej wi臋cej w tym samym czasie, kr贸tko po wej艣ciu do doliny. Wed艂ug poety nie zgin膮艂 jednak, lecz pod膮偶y艂 za sw膮 widmow膮 kochank膮, Monet膮, w odleg艂膮 przysz艂o艣膰, gdzie mia艂 polec w pojedynku z Chy偶warem. Przymkn膮艂em oczy i wyrecytowa艂em g艂o艣no:
... P贸藕niej, w grz膮skiej od krwi dolinie,
Moneta wraz z kilkoma Wybranymi Wojownikami,
Poranieni okrutnie w walce z hord膮 nieprzyjaci贸艂,
Znale藕li cia艂o Fedmahna Kassada,
Wci膮偶 splecione w 艣miertelnym u艣cisku z
Milcz膮cym Chy偶warem.
Podnie艣li go z czci膮 zrodzon膮 z ognia walki
I poczucia straty.
Obmyli i opatrzyli jego okaleczone zw艂oki
I przenie艣li go do Kryszta艂owego Monolitu.
Z艂o偶yli go jak bohatera na bia艂ym, marmurowym katafalku,
A u st贸p z艂o偶yli mu bro艅 jego.
W dolinie za ich plecami ogromne ognisko
Wype艂ni艂o powietrze 艣wiat艂em.
M臋偶czy藕ni i kobiety z pochodniami
Przemierzyli mrok,
Inni sp艂yn臋li 艂agodnie z nieba,
Oblanego porannym lazurem,
Jeszcze inni przybyli na ba艣niowych statkach, w kulach blasku,
Na skrzyd艂ach zrodzonych z czystej energii,
W aureolach z zieleni i z艂ota.
P贸藕niej, gdy na niebie zab艂ys艂y gwiazdy,
Moneta po偶egna艂a si臋 z przyjaci贸艂mi z przysz艂o艣ci
I wesz艂a do Sfinksa.
T艂umy 艣piewa艂y.
Szczury zacz臋艂y buszowa膰 w艣r贸d proporc贸w poleg艂ych,
na polu bitwy, gdzie gin臋li herosi.
Wiatr szepta艂 w ostrzach i cierniach
Stalowego korpusu.
Tak oto
W dolinie
Grobowce zamigota艂y,
Zmieni艂y barw臋 ze z艂otej na brunatn膮
I rozpocz臋艂y d艂ug膮 podr贸偶 powrotn膮.
- Masz 艣wietn膮 pami臋膰 - zauwa偶y艂a Enea.
- Starowina dawa艂a mi klapsa, je艣li si臋 pomyli艂em. Nie zmieniaj tematu: z „Pie艣ni” wynika, 偶e templariusz i pu艂kownik nie 偶yj膮.
- To prawda, umr膮. Tak jak i my wszyscy.
Postanowi艂em zaczeka膰, a偶 Enea wyjdzie z fazy delfickiej.
- W „Pie艣niach” wujek pisze, 偶e Het Masteen zosta艂 przeniesiony przez Chy偶wara w inne miejsce... A w艂a艣ciwie w inny czas - ci膮gn臋艂a. - Po powrocie zmar艂 w Dolinie Grobowc贸w Czasu. Nie wiemy, czy znikn膮艂 na godzin臋, czy na trzydzie艣ci lat. Nie wiemy, bo wujek te偶 tego nie wiedzia艂.
Spojrza艂em na ni膮 spod przymru偶onych powiek.
- A co z Kassadem, male艅ka? W jego przypadku „Pie艣ni” nie pozostawiaj膮 w膮tpliwo艣ci... Wyrusza w przysz艂o艣膰 za Monet膮, wdaje si臋 w bitw臋 z Chy偶warem...
- Z ca艂膮 armi膮 Chy偶war贸w - poprawi艂a mnie Enea.
- Prawda - przytakn膮艂em. Nigdy tego nie rozumia艂em. - Na razie jednak wszystko wygl膮da do艣膰 sp贸jnie: idzie za ni膮, walczy, ginie, jego cia艂o trafia do Kryszta艂owego Monolitu i razem z Monet膮 wracaj膮 pod pr膮d czasu.
Enea u艣miechn臋艂a si臋 i skin臋艂a g艂ow膮.
- I z Chy偶warem - doda艂a.
Umilk艂em. Chy偶war wyszed艂 z Grobowc贸w... Moneta przyw臋drowa艂a razem z nim... W takim razie mimo 偶e „Pie艣ni” twierdzi艂y, i偶 Kassad pokona艂 go w wielkiej, ostatecznej bitwie, potw贸r jakim艣 cudem prze偶y艂 i wr贸ci艂 z pu艂kownikiem i Monet膮...
Cholera jasna! Czy w kt贸rymkolwiek miejscu by艂o powiedziane wprost, 偶e Kassad poni贸s艂 艣mier膰?
- Jak wiesz, wujek musia艂 wymy艣li膰 par臋 kawa艂k贸w poematu. Rachela opowiedzia艂a mu co nieco, ale we fragmentach, kt贸rych nie rozumia艂, pos艂u偶y艂 si臋 licentia poetica.
- Aha - przytakn膮艂em. Rachela. Moneta. Poemat nie pozostawia艂 cienia w膮tpliwo艣ci co do tego, 偶e dziecko, kt贸re wraz z ojcem, Solem, przenios艂o si臋 ze Sfinksa w przysz艂o艣膰, mia艂o powr贸ci膰 pod postaci膮 doros艂ej Monety, na wp贸艂 rzeczywistej kochanki Kassada; kobiety, za kt贸r膮 mia艂 pod膮偶y膰 w przysz艂o艣膰 na spotkanie przeznaczenia. .. Co takiego powiedzia艂a mi par臋 godzin temu Rachela, gdy ujawni艂em jej swe podejrzenia, 偶e by艂a kochank膮 Enei? „Tak si臋 sk艂ada, 偶e jestem zwi膮zana z pewnym 偶o艂nierzem, m臋偶czyzn膮... Dzi艣 go poznasz. To znaczy tak naprawd臋 kiedy艣 b臋d臋 z nim zwi膮zana. Bo widzisz... Cholera, to skomplikowane”.
Rzeczywi艣cie; g艂owa mnie rozbola艂a. Odstawi艂em ba艅k臋 z piwem na st贸艂 i opar艂em g艂ow臋 na d艂oniach.
- To jest bardziej skomplikowane, ni偶 my艣lisz - powiedzia艂a Enea.
Spojrza艂em na ni膮 przez rozcapierzone palce.
- Nie zechcia艂aby艣 mi tego wyja艣ni膰?
- Z przyjemno艣ci膮, ale...
- Wiem, wiem: we w艂a艣ciwym czasie.
- No w艂a艣nie.
Po艂o偶y艂a d艂o艅 na mojej r臋ce.
- A niby dlaczego nie mogliby艣my o tym teraz porozmawia膰?
- Musimy uda膰 si臋 do naszego str膮ka i zmatowi膰 艣ciany.
- Serio?
- Serio.
- A potem?
- Potem - odpar艂a Enea, kiedy odczepiwszy si臋 od lepu na pod艂odze poci膮gn臋艂a mnie za sob膮 - b臋dziemy si臋 kocha膰. Godzinami.
25
Brak ci膮偶enia. Niewa偶ko艣膰.
Nigdy wcze艣niej nie docenia艂em w pe艂ni tych okre艣le艅 i zwi膮zanej z nimi rzeczywisto艣ci.
艢ciany naszego str膮ka mieszkalnego zosta艂y silnie zmatowione, tak 偶e wieczorne 艣wiat艂o s艂o艅ca s膮czy艂o si臋 do 艣rodka jak przez gruby pergamin. Nie pierwszy raz odnios艂em wra偶enie, jakbym znalaz艂 si臋 wewn膮trz olbrzymiego, ciep艂ego serca; po raz kolejny zrozumia艂em, jakie miejsce zajmuje Enea w moim sercu.
Z pocz膮tku nasze spotkanie przypomina艂o wizyt臋 w szpitalu: Enea ostro偶nie mnie rozebra艂a i obejrza艂a wszystkie goj膮ce si臋 blizny, dotkn臋艂a zrastaj膮cych si臋 偶eber i przesun臋艂a d艂oni膮 po moich plecach.
- Powinienem si臋 ogoli膰 - zauwa偶y艂em. - I wzi膮膰 prysznic.
- Bzdura - wyszepta艂a w odpowiedzi. - Codziennie obmywa艂am ci臋 g膮bk膮 i urz膮dza艂am ci k膮piel w ultrad藕wi臋kach. Dzi艣 rano te偶. Jeste艣 czy艣ciutki, a ja bardzo lubi臋 tak膮 szczecink臋.
Unosili艣my si臋 w powietrzu nad mi臋kkimi, 艂agodnie zaokr膮glonymi p贸艂eczkami. Pomog艂em Enei wypl膮ta膰 si臋 z koszuli, spodni i bielizny; ka偶d膮 cz臋艣膰 garderoby kopni臋ciem kierowa艂a do szuflady, po czym, kiedy wszystkie znalaz艂y si臋 na miejscu, zamkn臋艂a j膮 bos膮 stop膮. Zachichotali艣my. Moje ubrania szybowa艂y obok nas w nieruchomym powietrzu, a r臋kawy koszuli zdawa艂y si臋 powoli gestykulowa膰.
- Zrobi臋 troch臋...
- Nic nie zrobisz - uci臋艂a i przyci膮gn臋艂a mnie do siebie.
Ca艂owanie si臋 przy braku ci膮偶enia wymaga zupe艂nie nowych umiej臋tno艣ci. W艂osy uk艂ada艂y si臋 w 艣wietlist膮 koron臋 wok贸艂 twarzy Enei, gdy po艂o偶y艂em d艂onie na jej policzkach i nasze usta si臋 zetkn臋艂y. Ca艂owa艂em jej wargi, oczy, policzki, czo艂o - i zn贸w wraca艂em do ust. Zacz臋li艣my z wolna kozio艂kowa膰, ocieraj膮c si臋 o g艂adk膮, l艣ni膮c膮 i ciep艂膮 w dotyku 艣cian臋. Kt贸re艣 z nas odepchn臋艂o si臋 od niej i przelecieli艣my na 艣rodek owalnego pomieszczenia.
Nasze poca艂unki stawa艂y si臋 coraz bardziej niespokojne i pospieszne. Pozostawali艣my ciasno spleceni r臋koma i nogami, a przy ka偶dym gwa艂towniejszym ruchu zaczynali艣my obraca膰 si臋 wok贸艂 niewidzialnego wsp贸lnego 艣rodka masy, coraz szybciej i szybciej. Nie przerywaj膮c poca艂unku, wyci膮gn膮艂em przed siebie r臋k臋, zaczeka艂em, a偶 zetknie si臋 ze 艣cian膮 i uspokoi艂em nasz lot. Odbili艣my si臋 przy tym leciutko od b艂ony str膮ka i wolno, bardzo wolno, poszybowali艣my ku 艣rodkowi pomieszczenia.
Enea oderwa艂a usta od moich ust, odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u i, odsun膮wszy si臋 na odleg艂o艣膰 wyci膮gni臋tej r臋ki, obrzuci艂a mnie bacznym spojrzeniem. W ostatnich dziesi臋ciu latach jej 偶ycia tysi膮ce razy widywa艂em, jak si臋 u艣miecha i my艣la艂em, 偶e na pami臋膰 znam wszystkie jej u艣miechy, tym razem jednak kry艂a si臋 w nim niezwyk艂a g艂臋bia, dojrza艂o艣膰, tajemnica, a zarazem zapowied藕 psoty, jakiej jeszcze nie ogl膮da艂em.
- Nie ruszaj si臋 - wyszepta艂a Enea, po czym, wspar艂szy si臋 o moje rami臋, zacz臋艂a si臋 obraca膰.
- Eneo... - tyle tylko zd膮偶y艂em powiedzie膰, a potem odebra艂o mi mow臋. Zanikn膮艂em oczy i bez reszty skupi艂em si臋 na jej dotyku; czu艂em jej d艂onie na tylnej stronie ud, kiedy przyci膮ga艂a mnie bli偶ej!
Opar艂a mi kolana na barkach, a jej uda zetkn臋艂y si臋 delikatnie z moj膮 piersi膮. Z艂apa艂em j膮 za biodra i poci膮gn膮艂em do siebie, przesuwaj膮c policzkami po wewn臋trznej stronie jej ud.
W Taliesinie Zachodnim jedna z kucharek mia艂a kotk臋. Cz臋sto wieczorami siadywa艂em na tarasie i podziwia艂em zach贸d s艂o艅ca, czuj膮c, jak otaczaj膮ce mnie kamienie promieniuj膮 nagromadzonym za dnia ciep艂em i czekaj膮c, a偶 b臋dziemy mieli z Ene膮 chwil臋 dla siebie, 偶eby wsp贸lnie usi膮艣膰 i pogaw臋dzi膰. Obserwowa艂em wtedy kotk臋, jak rozleniwiona odchodzi z gracj膮 od miseczki z mlekiem i zwija si臋 w k艂臋bek do snu.
Teraz te偶 przypomnia艂em sobie jej mi臋kkie, kocie ruchy, zaraz jednak wszelkie wspomnienia zblak艂y i odesz艂y w nico艣膰: zosta艂o tylko wszechogarniaj膮ce uczucie mi艂o艣ci, gdy moja ukochana otworzy艂a si臋 dla mnie. Poczu艂em delikatny aromat i smak morza, a nasze ruchy przywiod艂y mi na my艣l fale przyp艂ywu. Ca艂a moja istota skupi艂a si臋 wok贸艂 narastaj膮cego w g艂臋bi mego cia艂a uczucia.
Nie mam poj臋cia, jak d艂ugo szybowali艣my w tej pozycji; ogromne podniecenie, jakie mn膮 zaw艂adn臋艂o, by艂o niczym ogie艅, kt贸ry trawi czas. Bezgraniczna blisko艣膰 z drug膮 osob膮 pozwala wymkn膮膰 si臋 czasoprzestrzennym wymogom wszech艣wiata. Narastaj膮ca 偶膮dza i niepowstrzymana ch臋膰 jeszcze wi臋kszego zbli偶enia wyznacza艂y chwil臋, w kt贸rej musieli艣my zacz膮膰 si臋 kocha膰.
Enea rozchyli艂a szerzej uda, odepchn臋艂a si臋 ode mnie i wypu艣ci艂a mnie z obj臋cia swych ust - ale nie z d艂oni. Obr贸ci艂a si臋 wzgl臋dem mnie, sk膮pana w powodzi g臋stego 艣wiat艂a, wci膮偶 zaciskaj膮c lekko palce. Nasze usta zetkn臋艂y si臋, a jej d艂o艅 obj臋艂a mnie nieco cia艣niej.
- Chod藕 - wyszepta艂a Enea. Pos艂ucha艂em jej.
Je偶eli natura wszech艣wiata kryje jak膮艣 prawdziw膮 tajemnic臋, to w takich chwilach j膮 odkrywamy... podczas tych pierwszych kilku sekund ciep艂a i ca艂kowitej akceptacji ze strony ukochanej osoby. Zacz臋li艣my zn贸w si臋 ca艂owa膰, nie bacz膮c na powolny obr贸t w przestrzeni, jaki wykonywa艂y nasze cia艂a. Na kr贸tk膮 chwil臋 otworzy艂em oczy i ujrza艂em d艂ugie loki Enei, spowijaj膮ce j膮 w p贸艂mroku niczym p艂aszcz Ofelii. Czu艂em si臋 rzeczywi艣cie tak, jakby艣my unosili si臋 w morskiej toni; byli艣my niewa偶cy, ciep艂e powietrze otula艂o nas niczym tropikalny ocean, a nasze regularne ruchy przypomina艂y fale 艂ami膮ce si臋 na rozgrzanym piasku.
- Ojejku! - szepn臋艂a moja ukochana. Nasz zgodny ruch dopiero si臋 rozpoczyna艂.
Przesta艂em j膮 ca艂owa膰, 偶eby szybkim rzutem oka oceni膰 sytuacj臋.
- Zasada dynamiki Newtona - szepn膮艂em jej w zgi臋cie szyi.
- Ka偶de dzia艂anie... - odpowiedzia艂a i parskn臋艂a 艣miechem. Z艂apa艂a mnie za ramiona.
- ... budzi dzia艂anie identyczne, lecz przeciwnie skierowane - doko艅czy艂em. U艣miechn膮艂em si臋 i Enea zn贸w mnie poca艂owa艂a.
- A oto rozwi膮zanie - szepn臋艂a i oplot艂a moje l臋d藕wie udami. Jej piersi ociera艂y si臋 o m贸j tors.
Odchyli艂a si臋 w ty艂, niczym p艂ywak le偶膮cy na wodzie i 艂api膮cy chwil臋 wytchnienia. Roz艂o偶y艂a szeroko r臋ce, cho膰 nasze palce pozosta艂y splecione. Obracali艣my si臋 wolniutko w s艂onecznym p贸艂mroku; moje cia艂o zatacza艂o 艂uki, jakbym w zwolnionym tempie dokonywa艂 powietrznych akrobacji - tyle 偶e w tej chwili elegancka balistyka naszego kochania si臋 przesta艂a mnie interesowa膰 i skoncentrowa艂em si臋 na samym kochaniu. Poruszali艣my si臋 coraz szybciej w ciep艂ym morzu.
W kilka minut potem Enea pu艣ci艂a moje d艂onie, wyprostowa艂a si臋 i przysun臋艂a do mnie. Nie przestawali艣my kozio艂kowa膰, gdy wbi艂a mi w plecy paznokcie, wpi艂a siew moje usta, a potem szarpn臋艂a w ty艂 i cicho j臋kn臋艂a. Tylko raz. W tym samym momencie poczu艂em, jak gor膮cy wszech艣wiat jej wn臋trza zaciska si臋 wok贸艂 mnie w kr贸tkim spazmie, w intymnym, wsp贸lnym drgnieniu, a po sekundzie to mnie zapar艂o dech w piersi i przycisn膮艂em j膮 do siebie, czuj膮c, jak w niej pulsuj臋.
- Eneo... - wyszepta艂em. - Eneo - powt贸rzy艂em jak w modlitwie. Mojej jedynej modlitwie - wtedy i dzi艣.
Jeszcze d艂ugi czas po tym, jak na powr贸t stali艣my si臋 dwojgiem ludzi - nie za艣 jedn膮, po艂膮czon膮 istot膮 - szybowali艣my w powietrzu spleceni nogami, g艂aszcz膮c si臋 i muskaj膮c r臋koma. Wtuli艂em usta w szyj臋 Enei i poczu艂em na wargach pulsowanie jej krwi w 偶y艂ach.
Zrozumia艂em w owej chwili, 偶e wszystko, co wydarzy艂o si臋 przedtem, jest bez znaczenia i 偶e niewa偶ne jest r贸wnie偶 to, co przyniesie przysz艂o艣膰. Liczy艂 si臋 tylko dotyk sk贸ry Enei i ciep艂o jej ocieraj膮cych si臋 o mnie piersi. To by艂o satori. To by艂a prawda.
Enea odepchn臋艂a si臋 od 艣ciany, podp艂yn臋艂a do jednej z szafek i wr贸ci艂a z ma艂ym, ciep艂ym r臋czniczkiem, kt贸rym nawzajem ocierali艣my pot z naszych cia艂. Obok mnie przesun臋艂a si臋 moja koszula, z r臋kawami na艣laduj膮cymi ramiona p艂ywaka. Enea pryc艅n臋艂a 艣miechem, nie przestaj膮c delikatnie wyciera膰 i masowa膰 mojej sk贸ry, a jej zabiegi stawa艂y si臋 coraz mniej niewinne.
- Oj-oj-oj! - U艣miechn臋艂a si臋, patrz膮c na mnie. - A co my tu mamy?
- Efekt dzia艂ania zasad dynamiki?
- Ca艂kiem mo偶liwe - szepn臋艂a. - Jaka b臋dzie zatem reakcja na... co艣 takiego?
Chyba oboje byli艣my zaskoczeni natychmiastowym skutkiem jej eksperymentu.
- Do spotkania na drzewostatku mamy jeszcze kilka godzin - rzek艂a Enea cicho, po czym wypowiedzia艂a par膮 s艂贸w pod adresem str膮ka i 艂agodnie zakrzywione 艣ciany sta艂y si臋 ca艂kiem przezroczyste. Nagle znale藕li艣my si臋 w samym 艣rodku pl膮taniny niezliczonych ga艂臋zi i wielkich niczym 偶agle li艣ci. P艂awili艣my si臋 w ciep艂ych promieniach s艂o艅ca, podziwiaj膮c nocny mrok i gwiazdy po przeciwnej stronie str膮ka.
- Nie b贸j si臋 - powiedzia艂a Enea. - My wszystko widzimy, ale z zewn膮trz str膮k jest nieprzezroczysty. Odbija 艣wiat艂o jak lustro.
- Sk膮d wiesz? - szepn膮艂em przekornie i poca艂owa艂em j膮 w szyj臋, szukaj膮c znajomego pulsu.
Westchn臋艂a.
- Chyba nie mo偶emy by膰 tego pewni, dop贸ki nie wyjdziemy i sami si臋 nie przekonamy. David Hume te偶 mia艂 taki problem.
Z wysi艂kiem przypomnia艂em sobie filozoficzne lektury w taliesi艅skiej bibliotece i dyskusje o Berkeleyu, Hume i Kancie. Parskn膮艂em 艣miechem.
- Mo偶emy to sprawdzi膰 inaczej - zasugerowa艂em, ocieraj膮c si臋 pi臋tami o jej 艂ydki.
- Niby jak? - mrukn臋艂a sennie, zamkn膮wszy oczy.
- Je艣li kto艣 nas zobaczy... - zacz膮艂em i ustawi艂em si臋 za plecami Enei. Otar艂em si臋 o nie, zarazem nie daj膮c jej odlecie膰. - To za jakie艣 p贸艂 godziny za 艣cian膮 zbierze si臋 niez艂y t艂umek Intruz贸w-anio艂贸w, templariuszy i pasterzy komet.
- Czy偶by? - zdziwi艂a si臋, Enea nie otwieraj膮c oczu. - A to dlaczego?
Pokaza艂em jej dlaczego.
Otworzy艂a oczy.
- O rany - wyszepta艂a.
Przez moment ba艂em si臋, czy zanadto jej nie szokuj臋.
- Raul? - szepn臋艂a.
- Tak? - Nie przerywa艂em tego, co zacz膮艂em. Teraz ja zamkn膮艂em oczy.
- Mo偶e masz racj臋, co do str膮ka lustrzanego od zewn膮trz - wyszepta艂a i westchn臋艂a g艂臋boko.
- To znaczy?
Z艂apa艂a mnie i przyci膮gn臋艂a bli偶ej, po czym zaproponowa艂a szeptem:
- Mo偶e powinni艣my zrobi膰 lustro od 艣rodka, a z zewn膮trz za偶yczy膰 sobie przezroczystych 艣cian?
Otworzy艂em gwa艂townie oczy.
- Tak tylko 偶artowa艂am.
Odepchn臋艂a si臋 od 艣ciany str膮ka i poci膮gn臋艂a mnie za sob膮 na 艣rodek pomieszczenia.
Wok贸艂 nas 艣wieci艂y gwiazdy.
Na uroczyst膮 kolacj臋 i konferencj臋 na „Yggdrasillu” za艂o偶yli艣my oficjalne, wieczorowe stroje. Cieszy艂em si臋 na my艣l, 偶e znajd臋 si臋 na pok艂adzie legendarnego drzewostatku i by艂em rozczarowany, gdy nawet nie zauwa偶y艂em, jak z ga艂臋zi biosfery przeszli艣my do wewn膮trz jego kad艂uba. Dopiero kiedy na tarasach i w otwartych str膮kach zebra艂o si臋 艂adne kilkaset os贸b, a statek rzuci艂 cumy i zacz膮艂 si臋 oddala膰 od g臋stwiny li艣ci wielko艣ci miast, ga艂臋zi d艂ugo艣ci ca艂ych prowincji i pni, kt贸re rozmiarami dor贸wnywa艂y ca艂ym kontynentom, dotar艂o do mnie, 偶e lec臋 na „Yggdrasillu”.
Musia艂 mierzy膰 nieco ponad kilometr d艂ugo艣ci, od spiczasto zw臋偶onej korony po spl膮tane korzenie, z kt贸rych plun膮艂 strumie艅 energii j膮drowej. Z chwil膮 uruchomienia nap臋du wr贸ci艂o 艣ladowe ci膮偶enie, wynosz膮ce zapewne kilka procent ziemskiego, ale wystarczaj膮ce, by dawa膰 si臋 we znaki po tak d艂ugo trwaj膮cej niewa偶ko艣ci. Pomaga艂o nam za to orientowa膰 si臋 w przestrzeni: mogli艣my ostro偶nie usi膮艣膰 przy sto艂ach i patrze膰 rozm贸wcom w oczy, zamiast ci膮gle szybuj膮c stara膰 si臋 przyj膮膰 wygodn膮 i grzeczn膮 pozycj臋... Przypomnia艂em sobie ostatnie godziny sp臋dzone z Enea i obla艂em si臋 rumie艅cem. Na wielopoziomowych platformach ustawiono niezliczone sto艂y i krzes艂a, ci za艣 spo艣r贸d go艣ci, kt贸rzy nie zaj臋li na nich miejsca, t艂oczyli si臋 na kruchych mostkach, 艂膮cz膮cych tarasy z odleg艂ymi ga艂臋ziami, oraz na skr臋conych spiralnie schodach, prowadz膮cych w g贸r臋 w艣r贸d li艣ci i konar贸w na kszta艂t pn膮czy. Niekt贸rzy podwiesili si臋 do rozhu艣tanych lian i przemykali w艣r贸d listowia.
My z Enea zasiedli艣my przy g艂贸wnym, okr膮g艂ym, stole wraz z Prawdziwym G艂osem Drzewa Hetem Masteenem, przyw贸dcami Intruz贸w i czterdziestoma innymi go艣膰mi g艂贸wnie templariuszami i uchod藕cami z Tien Szanu. Siedzia艂em na lewo od Enei, najbli偶ej niej, podczas gdy dostojnicy Bractwa Muir zaj臋li miejsca po jej prawej r臋ce. Do dzi艣 pami臋tam nazwiska wi臋kszo艣ci rozm贸wc贸w i biesiadnik贸w.
Opr贸cz kapitana drzewostatku, Heta Masteena, towarzyszy艂o nam kilku innych templariuszy - mi臋dzy innymi Ket Rosteen, kt贸rego przedstawiono nam jako Prawdziwy G艂os Drzewogwiazdy, Najwy偶szego Kap艂ana Muir oraz rzecznika Bractwa Templariuszy. W艣r贸d kilkunastu Intruz贸w znale藕li si臋 nie tylko typowi ich przedstawiciele - wysocy i chudzi Systenj Coredwell i Navson Hamnim - ale i inni, zupe艂nie do nich niepodobni: Am Chipeta i Kent Quinkent, prawdopodobnie ma艂偶e艅stwo, niscy, 艣niadzi, o 偶ywym b艂ysku w oku i bez b艂ony mi臋dzy palcami; Sian Quintana Ka'an, kobieta, o kt贸rej nie potrafi艂bym powiedzie膰, czy przywdzia艂a przewspania艂膮 szat臋 z jaskrawych pi贸r, czy raczej si臋 z nimi urodzi艂a; przystrojeni w niebieskie pi贸ra partnerzy Sian, Paul Uray i Morgan Bottoms. By艂o jeszcze dw贸ch m臋偶czyzn - Drivenj Nicaagat i Palou Koror - kt贸rzy znacznie lepiej pasowali mi na Intruz贸w, nie ulega艂o bowiem w膮tpliwo艣ci, 偶e dostosowali si臋 do 偶ycia w pr贸偶ni, a poza tym przez ca艂y bankiet nie zdejmowali srebrzystych pr贸偶niosk贸r.
Opr贸cz nich znalaz艂o si臋 tu r贸wnie偶 czterech zielonkawych, zwiewnych Seneszaj贸w z Hebronu: Lleeoonn i Ooeeaall, kt贸rych pozna艂em ju偶 wcze艣niej, oraz Aallooee i Nneelloo; mog艂em tylko przypuszcza膰, 偶e wszystkich czworo 艂膮czy zwi膮zek ma艂偶e艅ski b膮d藕 inny z艂o偶ony uk艂ad.
Nie zwr贸ci艂em uwagi na Akerataelich, dop贸ki Enea nie wskaza艂a mi miejsca w艣r贸d ga艂臋zi, gdzie panowa艂o chyba jeszcze mniejsze ci膮偶enie i gdzie - w艣r贸d 艣wietlistych paj膮czk贸w i ptaszk贸w - uwija艂y si臋 talerzokszta艂tne istoty. Nawet trzy ergi, steruj膮ce polem si艂owym statku, uczestniczy艂y w kolacji, uwi臋zione w sze艣cianach M枚biusa z dyskami translator贸w zatopionymi w czarnej obudowie.
Po mojej lewej zasiada艂 ojciec kapitan de Soya, a dalej sier偶ant Gregorius i pu艂kownik Fedmahn Kassad w galowym mundurze Armii, podobny do hologramu z zapomnianej przesz艂o艣ci Hegemonii. Obok niego zaj臋艂a miejsce Gromow艂adna Locha, wyprostowana i dumnajak siedz膮cy obok 偶o艂nierz, a jeszcze dalej Getswang Ngwang Lobsang Tengin Gyapso Sisunwangyur Tshungpa Mapai Dhepal Sangpo, m艂ody dalajlama o zaciekawionym spojrzeniu.
Wszyscy pozostali uciekinierzy z Niebia艅skich G贸r r贸wnie偶 znajdowali si臋 na naszej platformie: przy g艂贸wnym stole rozpozna艂em w t艂umie Lhomo Dondruba, Labsanga Samtena, George'a i Jigme, Haruyuki, Kenshiro, Wojtka, Viki, Kuku, Kay i kilkoro innych. Obok templariuszy - naprzeciwko nas - znale藕li si臋 A. Bettik, Rachela i Theo Bernard. Rachela nie odrywa艂a oczu od Kassada, z wyj膮tkiem moment贸w, kiedy Enea przemawiaj膮c zwraca艂a uwag臋 zgromadzonych. Dla Racheli istnieli tylko oni dwoje.
Drobni s艂u偶膮cy templariuszy - klony za艂ogowe, jak poinformowa艂a mnie szeptem Enea - podali wod臋 oraz mocniejsze napoje i przez chwil臋 trwa艂y typowe, przedobiednie, grzeczne i niezbyt g艂o艣ne rozmowy. W pewnym momencie zapad艂a cisza jak przed odm贸wieniem zbiorowego pacierza, a kiedy Ket Rosteen, Prawdziwy G艂os Drzewogwiazdy, wsta艂, 偶eby zabra膰 g艂os, wszyscy poderwali si臋 z miejsc.
- Przyjaciele - odezwa艂a si臋 niewysoka, zakapturzona posta膰 - bracia w Muir, czcigodni Intruzi - nasi sprzymierze艅cy, rozumni bracia i siostry we wszechogarniaj膮cym 呕yciodrzewie, uciekinierzy z Paxu, oraz szlachetna pani, Ty, Kt贸ra Nauczasz. - Ket Rosteen sk艂oni艂 si臋 przed Enea. - Jak wi臋kszo艣ci z was wiadomo, Dni Odkupienia, kt贸re prze偶ywamy od blisko trzech stuleci i kt贸re przed wiekami nazwano tak w Ko艣ciele Chy偶wara, maj膮 si臋 ku ko艅cowi. Prawdziwe G艂osy Bractwa Muir pod膮偶a艂y 艣cie偶kami proroctw, teraz za艣 oczekuj膮 przepowiedzianych wydarze艅 i siej膮 ziarno w 偶yzn膮 gleb臋 objawienia.
W najbli偶szych miesi膮cach i latach okre艣lona zostanie przysz艂o艣膰 wielu rozumnych ras, nie tylko ludzi. S膮 wprawdzie w艣r贸d nas osoby obdarzone darem zagl膮dania we wzorce przysz艂o艣ci, odczytywania prawdopodobie艅stwa zdarze艅 ciskanych niczym ko艣ci na nier贸wn膮 materi臋 przestrzeni i czasu, ale nawet one wiedz膮, 偶e nie istnieje wyra藕na, jedyna droga w przysz艂o艣膰 dla nas i naszych potomnych. Zdarzenia s膮 p艂ynne. Przysz艂o艣膰 przypomina dym z p艂on膮cego lasu, kt贸ry czeka, a偶 wiatr losu i osobistej odwagi wybra艅c贸w poniesie iskry rzeczywisto艣ci w konkretnym kierunku.
Dzisiaj na tym drzewostatku, odrodzonym i ponownie ochrzczonym „Yggdrasillu”, sami sobie okre艣limy 艣cie偶ki, kt贸re zaprowadz膮 nas w przysz艂o艣膰. Ja sam nie modl臋 si臋 do Si艂y 呕ycia objawionej przez Muir o to, by Biosfera przetrwa艂a; nie modl臋 si臋 po prostu o przetrwanie Bractwa, drugie 偶ycie dla naszych braci Intruz贸w, naszych rozumnych kuzyn贸w Seneszaj贸w i Akerataelich, kt贸rzy tyle wycierpieli... Nie modl臋 si臋 r贸wnie偶 o pomy艣lno艣膰 dla erg贸w i zeplin贸w ani o przetrwanie gatunku, zwanego ludzkim. Prosz臋 Muir, by dzi艣 zacz臋艂y si臋 spe艂nia膰 nasze przepowiednie, by wszystkie gatunki mi艂uj膮ce 偶ycie - ludzie, 偶贸艂wie o mi臋kkich skorupach, 艣wiec膮ce pyski z Mar臋 Infinitus, szopy pracze ze Starej Ziemi, jastrz臋bie Thomasa z Maui-Przymierza - odrodzi艂y si臋 z szacunkiem dla r贸偶norodno艣ci w niesko艅czonym cyklu 偶ycia we wszech艣wiecie.
Prawdziwy G艂os Drzewogwiazdy ponownie uk艂oni艂 si臋 Enei.
- Czcigodna Ty, Kt贸ra Nauczasz, zebrali艣my si臋 dzi艣 tutaj z twojej przyczyny. Wiemy z naszych proroctw - wizji naszych braci, ale i innych, kt贸rzy dotkn臋li spoiwa, zwanego Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy - 偶e jeste艣 najwi臋ksz膮 nadziej膮 na pogodzenie ludzko艣ci z Centrum, z inn膮 ras膮 rozumn膮. Wiemy r贸wnie偶, 偶e zosta艂o nam niewiele czasu, przysz艂o艣膰 za艣 mo偶e nam przynie艣膰 zar贸wno zal膮偶ek owej zgody i naszego wyzwolenia, jak i ca艂kowit膮 zag艂ad臋. Zanim podejmiemy jakiekolwiek decyzje, niekt贸rzy spo艣r贸d nas musz膮 jeszcze zada膰 ci ostatnie pytania. Czy przy艂膮czysz si臋 do naszej dyskusji? Czy nadszed艂 ju偶 czas, by m贸wi膰 o rzeczach, o kt贸rych trzeba powiedzie膰 i kt贸re nale偶y zrozumie膰, zanim wszystkie planety i 艣wiaty Intruz贸w, templariuszy i Paxu stan膮 rami臋 w rami臋 do ostatecznej bitwy o ludzk膮 dusz臋?
- Tak - odrzek艂a Enea.
Ket Rosteen usiad艂, Enea za艣 wsta艂a bez s艂owa. Wyj膮艂em rejestrator z kieszeni kamizelki.
SYSTENJ COREDWELL, INTRUZ: M. Enea, czcigodna Ty, Kt贸ra Nauczasz, czy mo偶esz nam powiedzie膰, czy Biosfera, nasza drzewogwiazda, uniknie zniszczenia? Czy w og贸le nast膮pi atak si艂 Paxu?
ENEA: Nie potrafi臋 odpowiedzie膰 na to pytanie, wolny cz艂owieku Coredwellu. Gdybym nawet umia艂a, post膮pi艂abym 藕le, m贸wi膮c wam o tym. Moja rola nie polega na wybieraniu prawdopodobie艅stw z wielkich epicykli chaosu, kt贸re s膮 mo偶liwymi przysz艂o艣ciami. Wiem tylko - i wiem to z ca艂膮 pewno艣ci膮 - 偶e najbli偶sze dni zadecyduj膮 o przetrwaniu b膮d藕 zniszczeniu waszej wspania艂ej Biosfery; nasze poczynania b臋d膮 mia艂y na to ogromny wp艂yw, co nie znaczy, 偶e istnieje tylko jeden poprawny wzorzec dzia艂ania.
Je艣li pozwolicie... Mam pro艣b臋: niekt贸rzy z moich przyjaci贸艂 pierwszy raz znale藕li si臋 w drzewogwie藕dzie i w og贸le w kosmosie Intruz贸w. Dobrze zrobi艂oby to naszej dyskusji, gdyby kt贸ry艣 z gospodarzy zechcia艂 przedstawi膰 im pokr贸tce dzieje rasy Intruz贸w, ide臋 i histori臋 Biosfery i innych, podobnych projekt贸w, jak r贸wnie偶 zaprezentowa膰 zr臋by filozofii Intruz贸w i templariuszy.
SIAN QUINTANA KA' AN, INTRUZKA: Z przyjemno艣ci膮 opowiem o tym naszym nowym go艣ciom, M. Enea. Wa偶ne, by wszyscy uczestnicy tych rozwa偶a艅 zrozumieli, o co toczy si臋 gra.
Jak zapewne wszyscy nasi bracia - templariusze i Intruzi - wiedz膮, rasa Intruz贸w powsta艂a przed ponad o艣miuset laty w rozlicznych, bardzo od siebie odleg艂ych uk艂adach gwiezdnych. Statki kolonizacyjne, wioz膮ce mi臋dzy innymi specjalist贸w w dziedzinie genetyki, startowa艂y ze Starej Ziemi ju偶 w okresie poprzedzaj膮cej hegir臋 ekspansji. Znakomita wi臋kszo艣膰 tych jednostek porusza艂a si臋 z pr臋dko艣ciami pod艣wietlnymi: wyposa偶ano je w prymitywne bussardowskie silniki odrzutowe, 偶agle na wiatr s艂oneczny, silniki jonowe, nuklearne silniki impulsowe, nap臋d laserowy, by艂y w艣r贸d nich tak偶e wystrzelone si艂膮 grawitacji kuledysonowskie... Tylko kilkadziesi膮t najp贸藕niej wys艂anych maszyn mia艂o nad艣wietlny nap臋d Hawkinga.
Ci koloni艣ci - nasi przodkowie, przemierzaj膮cy wszech艣wiat w stanie hibernacji o wiele g艂臋bszej ni偶 zwyk艂y sen kriogeniczny - nale偶eli do najznakomitszych nanotechnik贸w i genetyk贸w na Starej Ziemi. Mieli za zadanie znale藕膰 nadaj膮ce si臋 do zamieszkania planety i - przypominam, 偶e nie znano jeszcze w贸wczas technik terraformowania - dostosowa膰 na drodze in偶ynierii genetycznej i zmian nanotechnologicznych zamro偶one w 艂adowniach gatunki istot ziemskich do panuj膮cych na nich warunk贸w.
Wiemy, 偶e kilka statk贸w kolonizacyjnych rzeczywi艣cie dotar艂o do go艣cinnych 艣wiat贸w - na Now膮 Ziemi臋, Tau Ceti, planet臋 Barnarda. Wi臋kszo艣膰 jednak trafi艂a do uk艂ad贸w gwiezdnych, w kt贸rych nie potrafi艂y przetrwa膰 偶adne formy 偶ycia. Ci w艂a艣nie pionierzy stan臋li przed wyborem: mogli ruszy膰 w dalsz膮 drog臋 z nadziej膮, 偶e systemy podtrzymywania 偶ycia na statkach wytrzymaj膮 kolejne kilkadziesi膮t czy kilkaset lat mi臋dzygwiezdnej podr贸偶y, albo wykorzystuj膮c in偶ynieri臋 genetyczn膮 zaadaptowa膰 samych siebie i zamro偶one embriony do warunk贸w znacznie bardziej surowych, ni偶 wyobra偶ali sobie to projektanci statk贸w.
Wybrali to drugie rozwi膮zanie. Pos艂uguj膮c si臋 najbardziej zaawansowan膮 nanotechnologi膮 - kt贸ra na Starej Ziemi i w Hegemonii zosta艂a zakazana przez Centrum, a potem ca艂kowicie zapomniana - ludzie nauczyli si臋 偶y膰 w zupe艂nie niesprzyjaj膮cych warunkach na planetach i w pr贸偶ni mi臋dzygwiezdnej. Po kilkuset latach wi臋kszo艣膰 kolonii i roj贸w Intruz贸w zacz臋艂a dysponowa膰 nap臋dem Hawkinga, tymczasem jednak os艂ab艂a w nich 偶膮dza poszukiwania nowych, go艣cinniejszych planet. Wszystko, czego chcieli, to dostosowywa膰 si臋 dalej do wymaga艅 narzucanych przez nowe 艣wiaty i mi臋dzygwiezdn膮 pustk臋 - i pozwoli膰 na to wszystkim sierotom Ziemi.
Wraz z tak膮 zmian膮 istoty ich misji zmieni艂a si臋 te偶 filozofia, jak膮 wyzna wali... Przyj臋li艣my j膮 i traktujemy z niemal religijn膮 偶arliwo艣ci膮, jej ide膮 za艣 jest rozprzestrzenianie 偶ycia w Galaktyce... W ca艂ym wszech艣wiecie. I nie chodzi tu tylko o ludzi i gatunki znane nam ze Starej Ziemi, lecz o wszelkie formy 偶ycia w ich niesko艅czonej r贸偶norodno艣ci i z艂o偶ono艣ci.
Cz臋艣膰 obecnych tu go艣ci nie zdaje sobie zapewne sprawy z faktu, i偶 Intruzom i templariuszom przy艣wieca cel znacznie wykraczaj膮cy poza stworzenie i funkcjonowanie otaczaj膮cej nas Drzewogwiazdy. Naszym marzeniem jest, by pewnego dnia powietrze, woda i 偶ycie wype艂ni艂y niemal ca艂膮 przestrze艅, rozci膮gaj膮c膮 si臋 od 艣cian Biosfery do p艂on膮cego w jej wn臋trzu s艂o艅ca.
Bractwo Muir i lu藕no powi膮zane organizacje Intruz贸w chc膮 tylko tego, by l膮dy, wody i atmosfera na wszystkich planetach, kr膮偶膮cych wok贸艂 wszystkich gwiazd, rozkwit艂y wszelkimi mo偶liwymi formami 偶ycia. Co wi臋cej, chcemy ujrze膰 jak zieleni si臋 Galaktyka, jak owa ziele艅 wypuszcza macki... takie superstruny 偶ycia... ku s膮siednim skupiskom gwiazd.
Jednym z efekt贸w ubocznych przyj臋cia tej filozofii, a zarazem powodem, dla kt贸rego Ko艣ci贸艂 i Pax chc膮 naszej zguby, jest fakt, i偶 od wiek贸w tak sterujemy ewolucj膮 rodzaju ludzkiego, by jak najlepiej spe艂nia艂a wymogi obcych 艣rodowisk. Na razie wci膮偶 istnieje tylko jeden gatunek ludzki - homo sapiens - co oznacza ni mniej, ni wi臋cej tyle, 偶e ka偶dy z nas m贸g艂by, za obop贸ln膮 zgod膮, sp艂odzi膰 potomstwo z dowolnym templariuszem b膮d藕 chrze艣cijaninem z Paxu. R贸偶nice jednak si臋 nasilaj膮, a genetyczna przepa艣膰 rozszerza. Ju偶 wykszta艂ci艂y si臋 postaci Intruz贸w, kt贸re znajduj膮 si臋 na granicy gatunku... Najwa偶niejsze za艣 jest to, 偶e owe r贸偶nice s膮 przekazywane potomstwu.
Tego za艣 Ko艣ci贸艂 znie艣膰 nie mo偶e i dlatego toczymy z nim okrutn膮 wojn臋, kt贸rej stawk膮 jest przysz艂o艣膰 rodzaju ludzkiego: czy mamy pozosta膰 na wieki jednym gatunkiem, czy raczej nasze umi艂owanie r贸偶norodno艣ci we wszech艣wiecie powinno zosta膰 uszanowane.
ENEA: Dzi臋kuj臋 ci, wolny cz艂owieku Sian Quintano Ka'an. Nie w膮tpi臋, i偶 twoje wyja艣nienia oka偶膮 si臋 pomocne dla tych spo艣r贸d moich przyjaci贸艂, kt贸rzy pierwszy raz goszcz膮 u Intruz贸w; pozosta艂ym z pewno艣ci膮 pos艂u偶膮 jako memento, gdy przyjdzie do podejmowania wa偶kich decyzji. Czy kto艣 jeszcze chce zabra膰 g艂os?
DALAJLAMA: Eneo, m贸j a przyjaci贸艂ko, chcia艂bym skomentowa膰 twoje s艂owa i zada膰 ci pytanie. Przyznam, 偶e oferowana przez Pax nie艣miertelno艣膰 tak偶e i mnie sk艂oni艂a do - jakkolwiek kr贸tkotrwa艂ych - rozwa偶a艅 o mo偶liwo艣ci nawr贸cenia si臋 na chrze艣cija艅stwo. Wszyscy tutaj kochamy 偶ycie; jego umi艂owanie stanowi 艣wietlist膮 ni膰, kt贸ra nas 艂膮czy. Dlaczego w takim razie krzy偶okszta艂t jest dla nas z艂em? Pozw贸l, 偶e zwr贸c臋 twoj膮 uwag臋 tak偶e na fakt, i偶 jego paso偶ytnicza natura nie przera偶a ani mnie, ani wielu podobnie my艣l膮cych ludzi. W naszych cia艂ach 偶yj膮 r贸偶ne istoty - jak chocia偶by bakterie w przewodzie pokarmowym - kt贸re cho膰 nas wykorzystuj膮, pozwalaj膮 nam zarazem 偶y膰. Czym naprawd臋 jest krzy偶okszta艂t, Eneo? Dlaczego nale偶y go odrzuci膰?
ENEA (na chwil臋 zamyka oczy, wzdycha, po czym spogl膮da w twarz dalajlamy): Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰, krzy偶okszta艂t jest produktem desperackich dzia艂a艅 TechnoCentrum, podj臋tych wkr贸tce po zarz膮dzonym przez Mein臋 Gladstone ataku, kt贸ry doprowadzi艂 do Upadku.
Centrum, o czym wielokrotnie i przy r贸偶nych okazjach wspomina艂am, potrafi 偶y膰 i rozumowa膰 wy艂膮cznie jak paso偶yt. W tym te偶 sensie rodzaj ludzki od wiek贸w by艂 dla niego 偶ywicielem, a mo偶e raczej symbiontem: nasza technika rozwija艂a si臋 zgodnie ze wskazaniami Centrum, kt贸re zarazem narzuca艂y jej ograniczenia; nasze spo艂ecze艅stwo powstawa艂o, zmienia艂o si臋 i podupada艂o pod dyktando TechnoCentrum i w rytm jego l臋k贸w; nasze istnienie zosta艂o w znacznej mierze okre艣lone w nieko艅cz膮cej si臋, opartej na strachu i kaprysach paso偶yta, rozgrywce z intelektami z Centrum.
Po Upadku, kiedy Sztuczne Inteligencje straci艂y kontrol臋 nad Hegemoni膮, kt贸r膮 rz膮dzi艂y za po艣rednictwem datasfer i transmiter贸w, kiedy wymkn臋艂o im si臋 z r臋ki najwi臋ksze narz臋dzie do obr贸bki danych - po艂膮czone sieci膮 transmiter贸w miliardy ludzkich m贸zg贸w, kt贸rych w艂a艣ciciele zag艂臋biali si臋 w Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy - TechnoCentrum musia艂o wymy艣li膰 nowy spos贸b 偶erowania na ludziach. A czasu mia艂o niewiele.
Tak oto narodzi艂 si臋 krzy偶okszta艂t, najbardziej wyrafinowany produkt nanotechnologii - a przy tym najbardziej szkodliwy. O ile nasi przyjaciele, Intruzi, wykorzystuj膮 in偶ynieri臋 genetyczn膮 i nanotechnologi臋 w dziele rozsiewania 偶ycia w kosmosie, o tyle Centrum pos艂uguje si臋 t膮 wiedz膮 po to, by rozprzestrzenia膰 w艂asn膮, paso偶ytnicz膮 form臋 istnienia.
Ka偶dy krzy偶okszta艂t sk艂ada si臋 z miliard贸w po艂膮czonych z Centrum istot. Wszystkie te istoty porozumiewaj膮 si臋 bezustannie mi臋dzy sob膮 - a tak偶e z innymi krzy偶okszta艂tami - dzi臋ki okrutnemu nadu偶ywaniu mo偶liwo艣ci Pustki, Kt贸ra 艁膮czy. TechnoCentrum wie o jej istnieniu od tysi膮ca lat - i niemal r贸wnie d艂ugo korzysta z niej w niewybaczalny, egoistyczny spos贸b. Najpierw tak zwane silniki Hawkinga zacz臋艂y wydziera膰 w niej dziury; potem transmitery bezlito艣nie narusza艂y struktur臋 tworz膮cej j膮 materii; jeszcze p贸藕niej sterowana z Centrum megasfera oraz komunikatory wykrada艂y informacje z Pustki w spos贸b, kt贸ry spycha艂 w niebyt ca艂e rasy rozumnych istot i druzgota艂 gromadzone przez milenia wspomnienia. Krzy偶okszta艂t za艣 stanowi narz臋dzie najbardziej bezwzgl臋dnego i cynicznego nadu偶ycia Pustki, Kt贸ra 艁膮czy.
Tym, co czyni go w naszych oczach tak cudownym wynalazkiem, nie jest po prostu zdolno艣膰 odtwarzania 偶ycia na jakim艣 tam poziomie, tego rodzaju mo偶liwo艣ci istnia艂y bowiem od dawna. Rzecz w tym, 偶e krzy偶okszta艂t jest w stanie przywr贸ci膰 zmar艂emu cz艂owiekowi jego osobowo艣膰 i wspomnienia. Kiedy u艣wiadomimy sobie, i偶 wymaga to zdolno艣ci zapisania i odczytu 6 x l023 bajt贸w informacji dla ka偶dej wskrzeszonej osoby, istnienie krzy偶okszta艂tu faktycznie zaczyna zakrawa膰 na cud. Najwy偶si dostojnicy Ko艣cio艂a katolickiego, kt贸rzy zdaj膮 sobie spraw臋 z rzeczywistej roli Centrum w procesie zmartwychwstania, przypisuj膮 t臋 osza艂amiaj膮c膮 - niewiarygodn膮 - zdolno艣膰 obliczeniow膮 wykorzystaniu potencja艂u megasfery.
Centrum jednak nie dysponuje nawet w przybli偶eniu takimi mo偶liwo艣ciami. Nawet gdy badania Ostatecznych, zmierzaj膮ce do stworzenia idealnej maszyny my艣l膮cej, Najwy偶szego Intelektu, prowadzono z najwi臋kszym rozmachem, 偶adna ze Sztucznych Inteligencji - a nawet 偶adna grupa SI z Centrum - nie posiad艂a zdolno艣ci zapisania informacji, kt贸ra wystarczy艂aby do przywr贸cenia 偶ycia cho膰by jednemu cz艂owiekowi. Co wi臋cej, nawet gdyby Centrum dysponowa艂o podobnym potencja艂em obliczeniowym, nie mia艂oby sk膮d czerpa膰 energii niezb臋dnej do takiego odtworzenia uk艂adu atom贸w i cz膮steczek, by powsta艂o ludzkie cia艂o - nie wspominaj膮c ju偶 o skopiowaniu z艂o偶onych front贸w falowych, kt贸re tworz膮 osobowo艣膰.
Wskrzeszenie pojedynczej osoby zawsze dalece wykracza艂o i nadal wykracza poza mo偶liwo艣ci TechnoCentrum.
Przynajmniej wykracza艂oby, gdyby Centrum nie postanowi艂o jeszcze silniej naruszy膰 struktury Pustki, Kt贸ra 艁膮czy - transtemporalnego medium mi臋dzygwiezdnego, w kt贸rym zapisano wspomnienia i emocje wszystkich istot rozumnych.
Sztuczne Inteligencje uczyni艂y to zreszt膮 bez specjalnego namys艂u czy wahania. To w艂a艣nie w Pustce zapisywane s膮 fronty fal holistycznych, tworz膮cych osobowo艣膰 ponownie narodzonych chrze艣cijan... Sam krzy偶okszta艂t jest zaledwie opracowanym w Centrum nanotechnologicznym przyrz膮dem do transmisji danych.
Tymczasem przy ka偶dym zmartwychwstaniu istoty ludzkiej, z Pustki, Kt贸ra 艁膮czy, nieodwracalnie wymazywane s膮 fragmenty tysi臋cy innych osobowo艣ci - nie tylko nale偶膮cych do ludzi. Ci spo艣r贸d was, kt贸rzy przyj臋li moj膮 komuni臋, kt贸rzy poznali j臋zyk umar艂ych i j臋zyk 偶ywych, starali si臋 us艂ysze膰 muzyk臋 sfer i rozwa偶ali mo偶liwo艣膰 uczynienia pierwszego kroku, w pe艂ni rozumiej膮 barbarzy艅skie okrucie艅stwo takiego post臋powania. Nale偶y po艂o偶y膰 temu kres. Ja musz臋 tego dokona膰.
(Enea na kilka d艂ugich sekund zamyka oczy i dopiero po chwili, otwar艂szy je ponownie, m贸wi dalej).
To jednak nie koniec z艂a, kt贸rego 藕r贸d艂em s膮 krzy偶okszta艂ty.
Podkre艣lam jeszcze raz: istoty zamieszkuj膮ce TechnoCentrum s膮 paso偶ytami i nic tego faktu nie zmieni. Poza mo偶liwo艣ci膮 kontrolowania ludzi przez Ko艣ci贸艂 - a w ostateczno艣ci dr臋czenia opornych b贸lem, emanuj膮cym z krzy偶a na piersi - jest jeszcze jeden pow贸d, dla kt贸rego Sztuczne Inteligencje zaproponowa艂y ludziom tak膮 form臋 zmartwychwstania.
Wraz z Upadkiem Transmiter贸w Centrum straci艂o mo偶liwo艣膰 wykorzystywania trylion贸w ludzkich szarych kom贸rek w projekcie maj膮cym na celu stworzenie Najwy偶szego Intelektu. Bez portali, kt贸re pozwala艂y Sztucznym Inteligencjom na kszta艂t pijawek podczepia膰 si臋 pod nasze m贸zgi, spija膰 energi臋 偶yciow膮 z neuron贸w i holistycznych front贸w falowych oraz 艂膮czy膰 nasze umys艂y w r贸wnoleg艂e obwody przetwarzaj膮ce, projekt zosta艂 wstrzymany.
Dopiero dzi臋ki krzy偶okszta艂tom paso偶ytnicze praktyki od偶y艂y, a zarazem przybra艂y znacznie bardziej z艂o偶on膮 natur臋 ni偶 proste po艂膮czenie ludzkich m贸zg贸w w wysoko wydajn膮 struktur臋 obliczeniow膮. Wiele stuleci temu, w wieku dwudziestym A.D., naukowcy zajmuj膮cy si臋 badaniem sieci neuronowych, z艂o偶onych z prymitywnych, krzemowych przodk贸w dzisiejszych SI, przekonali si臋, 偶e najlepszym sposobem wyzyskania pe艂nego potencja艂u takiej sieci jest jej zabicie. W ostatnich sekundach, czasem nawet nanosekundach 艣wiadomego czy p贸艂艣wiadomego istnienia, liniowe procesy zachodz膮ce w艣r贸d neuron贸w przekracza艂y wszelkie bariery i zyskiwa艂y zdolno艣ci tw贸rcze, jakich nikt si臋 nie spodziewa艂 - a wszystko to w bliskim 艣mierci stanie wyzwolenia od regu艂 rz膮dz膮cych przetwarzaniem binarnym.
Symulacyjne gry wojenne, uruchamiane na komputerach pod koniec dwudziestego wieku, wykaza艂y, 偶e gin膮ca sie膰 neuronowa jest zdolna do nieoczekiwanych, lecz zarazem nadzwyczaj skutecznych decyzji. Jedna z pierwotnych Sztucznych Inteligencji, pozbawiona jeszcze 艣wiadomo艣ci, dowodzi艂a podczas symulacji flot膮 morsk膮, kt贸ra ponios艂a powa偶ne straty. I co si臋 okaza艂o? SI pozwoli艂a zatopi膰 wszystkie uszkodzone okr臋ty, dzi臋ki czemu resztki floty zdo艂a艂y umkn膮膰 przed po艣cigiem. Tak oto objawi艂 si臋 geniusz umieraj膮cej, nieliniowej sieci neuronowej.
Centrum zawsze cierpia艂o na brak podobnych zdolno艣ci; jego architektura w istocie niczym nie r贸偶ni si臋 od architektury szeregowych procesor贸w, z kt贸rych wyewoluowa艂o, a obsesyjna umys艂owo艣膰 paso偶yta wcale nie przyczynia si臋 do rozwoju kreatywno艣ci.
Tymczasem za spraw膮 krzy偶okszta艂tu ca艂a ogromna machina neuronowa, jak膮 stanowi spo艂eczno艣膰 opatrzonych nim chrze艣cijan, uzyska艂a niemal nieograniczone 藕r贸d艂o potencja艂u tw贸rczego. Katalizatorem procesu staje si臋 艣mier膰 znacznego fragmentu sieci - a dzi臋ki ludziom nie brakuje do tego okazji. Sztuczne Inteligencje osaczaj膮 chrze艣cijan niby wampiry, kt贸re tylko czekaj膮, 偶eby posili膰 si臋 gin膮cym ludzkim m贸zgiem, je艣li mo偶na tak powiedzie膰: wyssa膰 szpik geniuszu z psychicznych ko艣ci cz艂owieka. Kiedy za艣 偶niwo 艣mierci staje si臋 zbyt ubogie, albo w Centrum wrasta zapotrzebowanie na tw贸rcze rozwi膮zania - doprowadza si臋 do kilku milion贸w dodatkowych zgon贸w. Zdarzaj膮 si臋 dziwne wypadki; wiadomo, 偶e ludzie choruj膮 znacznie cz臋艣ciej, ni偶 przed kilkuset laty; coraz wi臋cej odnotowuje si臋 zej艣膰 艣miertelnych wskutek raka czy choroby wie艅cowej ... Poza tym s膮 znacznie sprytniejsze metody likwidacji ludzi na 偶yczenie. Mimo 偶e Pax 偶elazn膮 r臋k膮 zaprowadzi艂 pok贸j w swoim mi臋dzygwiezdnym imperium, okazji do gwa艂townej 艣mierci jest coraz wi臋cej; wprowadza si臋 nowe sposoby zabijania - archanio艂y s膮 tylko pocz膮tkiem. 艢mier膰 jest tania we wszech艣wiecie ponownie narodzonych, dla Centrum za艣 stanowi niewyczerpane 藕r贸d艂o zdolno艣ci tw贸rczych.
St膮d w艂a艣nie wzi臋艂y si臋 krzy偶okszta艂ty. S膮dz臋, 偶e przedstawi艂am wam co najmniej jeden pow贸d, dla kt贸rego nale偶y wykorzeni膰 je z ludzkich cia艂 i umys艂贸w.
(Kiedy Enea przestaje m贸wi膰, cisza przeci膮ga si臋 w niesko艅czono艣膰. Li艣cie drzewostatku szeleszcz膮 cicho w sztucznie generowanych podmuchach wiatru. Kilkaset ludzkich i humanoidalnych istot, zgromadzonych na platformach, ga艂臋ziach, pomostach i schodach, w milczeniu wpatruje si臋 w moj膮 przyjaci贸艂k臋. Wreszcie odzywa si臋 dono艣ny g艂os...)
OJCIEC KAPITAN DE SOYA: Nadal nosz臋 koloratk臋 i obowi膮zuj膮 mnie 艣luby kap艂a艅skie. Jestem katolickim ksi臋dzem... Czy dla mojego Ko艣cio艂a nie ma ju偶 nadziei? Nie chodzi mi o Ko艣ci贸艂 Paxu pod jarzmem TechnoCentrum, rz膮dzony przez chciwych kardyna艂贸w i biskup贸w, ale o Ko艣ci贸艂 Jezusa Chrystusa i setek milion贸w wiernych, kt贸rzy pos艂uchali Jego s艂贸w.
ENEA: Federico... Ojcze de Soya, sam musi pan sobie odpowiedzie膰 na to pytanie, pan i podobni panu wierni. Wiem jednak z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e miliardy ludzi chcia艂yby powr贸ci膰 na 艂ono Ko艣cio艂a, kt贸ry zajmuje si臋 sprawami ducha i szanuje nauki Chrystusa, zamiast oddawa膰 si臋 obsesji fa艂szywego zmartwychwstania. Niekt贸rzy z tych m臋偶czyzn i kobiet wci膮偶 jeszcze nosz膮 krzy偶okszta艂t, wi臋kszo艣膰 jednak pozby艂a si臋 go...
HET MASTEEN, TEMPLARIUSZ: Ty, Kt贸ra Nauczasz, o czcigodna, pozw贸l, 偶e skieruj臋 rozmow臋 na temat bardziej osobisty i przyziemny...
ENEA: Z pewno艣ci膮 nic, o czym m贸wisz, nie jest spraw膮 przyziemn膮, Prawdziwy G艂osie Drzewa, Hecie Masteenie.
HET MASTEEN, TEMPLARIUSZ: Towarzyszy艂em twojej matce w ostatniej pielgrzymce na Hyperiona...
ENEA: Wiele mi o tobie opowiada艂a, Prawdziwy G艂osie Drzewa.
HET MASTEEN, TEMPLARIUSZ: Wiesz w takim razie, Ty, Kt贸ra Nauczasz, 偶e W艂adca B贸lu... Chy偶war, przyby艂 do mnie, gdy przemierzali艣my wiatrowozem Trawiaste Morze. Przeni贸s艂 mnie w przysz艂o艣膰 i w inne miejsce w przestrzeni... Znalaz艂em si臋 tutaj, teraz.
ENEA: Wiem o tym.
HET MASTEEN, TEMPLARIUSZ: Z rozm贸w z tob膮, pani, i z moimi bra膰mi w Muir wynika, 偶e przeznaczone mi jest s艂u偶y膰 Mu i sprawie 偶ycia w tych czasach, tak jak przed wiekami przepowiedzieli to nasi prorocy, kt贸rzy potrafili zajrze膰 w Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy. Tymczasem us艂ysza艂em jednak o poemacie Martina Silenusa i, mimo najszczerszych wysi艂k贸w mych braci i serdecznych przyjaci贸艂, jakich mam w艣r贸d Intruz贸w, natrafi艂em na egzemplarz „Pie艣ni”...
ENEA: To rzeczywi艣cie nieszcz臋艣liwy zbieg okoliczno艣ci, Prawdziwy G艂osie Drzewa. M贸j wujek Martin napisa艂 „Pie艣ni”, opieraj膮c si臋 na znanych sobie faktach, lecz nie posiad艂 pe艂ni wiedzy.
HET MASTEEN, TEMPLARIUSZ: Tym niemniej w „Pie艣niach” napisano, czcigodna Ty, Kt贸ra Nauczasz, 偶e kt贸rego艣 dnia pielgrzymi... znale藕li mnie na Hyperionie, w Dolinie Grobowc贸w Czasu... i 偶e wkr贸tce potem zmar艂em. M贸j przyjaciel, pu艂kownik Kassad, potwierdzi艂, i偶 rzeczywi艣cie tak si臋 sta艂o...
ENEA: S艂owa te s膮 prawdziwe w kontek艣cie poematu, ale.
HET MASTEEN, TEMPLARIUSZ (podni贸s艂szy d艂o艅, 偶eby przerwa膰 mojej ukochanej): Nie chodzi mi o nieuniknion膮 natur臋 mego powrotu poprzez czas na Hyperiona; nie martwi mnie r贸wnie偶 konieczno艣膰 艣mierci, o czcigodna. Rozumiem, i偶 jest to zaledwie jedna z wielu czekaj膮cych mnie przysz艂o艣ci... jakkolwiek ma艂o po偶膮dana czy prawdopodobna by by艂a. Chcia艂bym jednak upewni膰 si臋 co do prawdziwo艣ci moich ostatnich s艂贸w, zgodnie z tym, co poeta przekaza艂 w „Pie艣niach”. Czy rzeczywi艣cie tu偶 przed 艣mierci膮 mam powiedzie膰: „Jestem Prawdziwym Wybranym. Musz臋 przeprowadzi膰 Drzewo B贸lu przez czasy pokuty”?
ENEA: Tak napisano w „Pie艣niach”, Prawdziwy G艂osie Drzewa.
HET MASTEEN, TEMPLARIUSZ (u艣miecha si臋 spod kaptura): Czy ten czas jest bliski, o czcigodna? Czy „Yggdrasill” stanie si臋 Drzewem B贸lu w dziele naszego Odkupienia, jak przepowiadali to prorocy?
ENEA: Tak w艂a艣nie b臋dzie, Hecie Masteenie. Za kilka dni wyrusz臋 w drog臋, by dokona膰 tego dzie艂a. Prosz臋 ci臋, by „Yggdrasill” pos艂u偶y艂 nam w tej podr贸偶y i sta艂 si臋 narz臋dziem Odkupienia. Dzi艣 wieczorem wielu z was zostanie zaproszonych, by towarzyszy膰 mi w tej w臋dr贸wce. Zwracam si臋 do ciebie, Prawdziwy G艂osie Drzewa, z oficjaln膮 pro艣b膮 o poprowadzenie „Yggdrasilla”, kt贸ry b臋dzie odt膮d znany pod mianem „Drzewa B贸lu”.
HET MASTEEN, TEMPLARIUSZ: Przyjmuj臋 tw贸j e zaproszenie i zgadzam si臋 by膰 kapitanem „Yggdrasilla” w misji Odkupienia, o czcigodna Ty, Kt贸ra Nauczasz.
(Zapada trwaj膮ca kilka minut cisza).
JIGME NORBU, MAJSTER: Eneo, mamy z George'em pytanie.
ENEA: S艂ucham, Jigme?
JIGME NORBU, MAJSTER: Opowiada艂a艣 nam o potajemnym ludob贸jstwie, jakiego Centrum dokona艂o na takich planetach, jak Hebron, Qom-Rijad i kilka innych. To znaczy... w艂a艣ciwie nie ludob贸jstwie, lecz okrutnym porwaniu, gdy偶 ludzi u艣piono, wprowadzono w stan do z艂udzenia przypominaj膮cy 艣mier膰.
ENEA: Zgadza si臋.
JIGME NORBU, MAJSTER: Czy po tym, jak odlecieli艣my z naszego ukochanego Tien Szanu, sta艂o si臋 z nim to samo? Czy nasi przyjaciele i krewni zostali u艣pieni promieniami 艣mierci i przeniesieni na kt贸r膮艣 z planet z labiryntem?
ENEA: Tak, Jigme, przykro mi to m贸wi膰, ale taki w艂a艣nie los spotka艂 Niebia艅skie G贸ry. Cia艂a mieszka艅c贸w s膮 w艂a艣nie teraz wywo偶one z Tien Szanu.
KUKU SE: Ale po co? Po co uprowadza膰 ca艂e populacje? 呕ydzi, muzu艂manie, hindui艣ci, atei艣ci, marksi艣ci, a teraz mieszka艅cy naszego 艣licznego, buddyjskiego 艣wiata. Czy Pax chce wykorzeni膰 wszystkie obce religie?
ENEA: Takie motywy kieruj膮 Paxem i Ko艣cio艂em, Kuku, natomiast w przypadku TechnoCentrum sprawa jest bardziej z艂o偶ona. Niechrze艣cijanie, kt贸rzy nie zechc膮 przecie偶 przyj膮膰 krzy偶okszta艂t贸w, nie nadaj膮 si臋 do wykorzystania w sieci neuronowej Centrum. Je艣li jednak wprowadzi膰 ich w stan bliski 艣mierci, mo偶na u偶y膰 ich m贸zg贸w do stworzenia olbrzymiej struktury do obr贸bki danych. Umowa jest korzystna dla obu stron: Ko艣ci贸艂, kt贸ry odpowiada za transport cia艂, pozbywa si臋 zagro偶enia ze strony niewiernych, Centrum za艣, kt贸re usypia ludzi i organizuje sk艂adowiska w labiryntach, zyskuje nowe ogniwa w sieci Najwy偶szego Intelektu.
GEORGE TSARONG, MAJSTER: Czy w takim razie nie ma dla nich nadziei? Czy naprawd臋 nie mo偶emy im pom贸c?
NAYSON HAMNIM, INTRUZ: M. Tsarong, M. Enea, pozw贸lcie prosz臋, 偶e si臋 wtr膮c臋. Powinni艣my chyba u艣wiadomi膰 naszym przyjacio艂om, 偶e gdy nadejdzie czas wsp贸lnych dzia艂a艅 ofensywnych templariuszy i Intruz贸w, na pierwszy ogie艅 p贸jd膮 w艂a艣nie planety, w kt贸rych skorupach wydr膮偶ono labirynty. Zamierzamy wyzwoli膰 je spod w艂adzy Paxu i podj膮膰 pr贸b臋 przywr贸cenia 偶ycia uwi臋zionym na nich ludziom.
DORJE PHAMO (g艂o艣no): Przywr贸ci膰 im 偶ycie? Niby jak? Jak chcecie tego dokona膰?
ENEA: Zadaj膮c bezpo艣redni cios TechnoCentrum.
LHOMO DONDRUB: A gdzie w艂a艣ciwie znajduje si臋 TechnoCentrum, Eneo? Powiedz mi tylko, a natychmiast si臋 tam udam i stawi臋 czo艂o tym tch贸rzliwym Sztucznym Inteligencjom.
ENEA: Pos艂uchaj, Lhomo, kryj贸wka Centrum jest jego najpilniej strze偶onym sekretem od czas贸w, kiedy tysi膮c lat temu SI opu艣ci艂y Star膮 Ziemi臋. Ich rzeczywistego, fizycznego miejsca pobytu, nie zna艂 nikt... Tajemnica jest ich najlepszym zabezpieczeniem przed nami, ich tw贸rcami.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KAS S AD.: Przewodnicz膮ca Meina Gladstone s膮dzi艂a, 偶e istoty z Centrum 偶yj膮 w szczelinach medium, w kt贸rym dzia艂a艂y transmitery... Niczym niewidzialne paj膮ki w niewidzialnej sieci. Dlatego w艂a艣nie wyda艂a rozkaz zbombardowania sieci portali... Chcia艂a uderzy膰 w serce TechnoCentrum. Czy偶by si臋 myli艂a? Czy zniszczenie transmiter贸w posz艂o na marne?
ENEA: Rzeczywi艣cie myli艂a si臋, Fedmahnie. Centrum nie znajdowa艂o si臋 w medium portali, czyli w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy. Nie znaczy to jednak, 偶e zbombardowanie transmiter贸w nie mia艂o sensu. Pozbawiono w ten spos贸b Centrum 艣rodka, kt贸ry umo偶liwia艂 mu paso偶ytowanie na ludzkich umys艂ach, a przy okazji unicestwiono znaczn膮 cz臋艣膰 megasfery.
LHOMO DONDRUB: Ale ty, Eneo, wiesz, gdzie mieszkaj膮 Sztuczne Inteligencje, prawda?
ENEA: Wydaje mi si臋, 偶e tak.
LHOMO DONDRUB: Czy zdradzisz nam ich kryj贸wk臋, 偶eby艣my mogli zaatakowa膰 je z臋bami, pazurami, broni膮 paln膮 i bombami plazmowymi?
ENEA: Nie zrobi臋 tego teraz, Lhomo; nie powiem nic, dop贸ki nie zyskam ca艂kowitej pewno艣ci. Poza tym Centrum nie mo偶na zaatakowa膰 fizyczn膮 broni膮, tak jak materialna istota nie mo偶e przenikn膮膰 do jego wn臋trza.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Czy偶by zatem znowu by艂o dla nas niedost臋pne? Czy zn贸w nie dojdzie do konfrontacji?
ENEA: Nie. Centrum ani nie jest dla nas niedost臋pne, ani nie uniknie konfrontacji. Je偶eli los mi pozwoli, osobi艣cie poprowadz臋 atak; w艂a艣ciwie atak ten ju偶 si臋 rozpocz膮艂 - w spos贸b, kt贸ry, mam nadziej臋, wyja艣ni臋 wam nieco p贸藕niej. Obiecuj臋 r贸wnie偶, 偶e stawi臋 czo艂o Centrum w jego kryj贸wce.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: M. Eneo, c贸rko Brawne, czy mog臋 zada膰 jeszcze jedno pytanie na temat moich przysz艂ych los贸w?
ENEA: Spr贸buj臋 na nie odpowiedzie膰, pu艂kowniku, aczkolwiek podkre艣lam jeszcze raz, 偶e nie chc臋 wdawa膰 si臋 w szczeg贸艂owe rozwa偶ania na tak niepewny temat, jakim jest nasza przysz艂o艣膰.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Mo偶esz tego nie chcie膰, dziecko, ale wydaje mi si臋, 偶e zas艂uguj臋 na odpowied藕. Ja te偶 czyta艂em te cholerne „Pie艣ni”. Napisano w nich, 偶e pod膮偶y艂em za Monet膮 w przysz艂o艣膰 podczas walki z Chy偶warem..., kiedy stara艂em si臋 obroni膰 przed nim pozosta艂ych pielgrzym贸w. To prawda: kilka miesi臋cy temu przyby艂em tutaj. Moneta znikn臋艂a, a potem pojawi艂a si臋 jako m艂odsza kobieta, Rachela Weintraub. Z poematu wynika jednak r贸wnie偶, 偶e wkr贸tce czeka mnie bitwa z armi膮 Chy偶war贸w, w kt贸rej zgin臋. Nast臋pnie zostan臋 pogrzebany w nowo wybudowanym Grobowcu Czasu, zwanym Kryszta艂owym Monolitem, po czym moje cia艂o wyruszy w przesz艂o艣膰 u boku Monety. Jak to mo偶liwe, M. Enea? Czy偶bym przeni贸s艂 si臋 w niew艂a艣ciwy czas? A mo偶e miejsce?
ENEA: Pu艂kowniku, by艂 pan przyjacielem i obro艅c膮 mojej matki i innych pielgrzym贸w... Zapewniam pana, 偶e wszystko odbywa si臋 zgodnie z planem, kt贸ry gdzie艣 tam zapewne istnieje. Wuj Martin stworzy艂 „Pie艣ni” pod wp艂ywem takiego ol艣nienia, jakie by艂o mu dane. Nie zna艂 wszystkich szczeg贸艂贸w na temat pa艅skiego 偶ycia... mojego zreszt膮 te偶. Tak naprawd臋, to dowiedzia艂 si臋 bardzo niewiele o wydarzeniach, przy kt贸rych nie by艂 osobi艣cie obecny.
Mog臋 powiedzie膰 panu jedno, pu艂kowniku: walka z Chy偶warem jest prawdziwa... mniejsza ju偶 ojej metaforyczne przedstawienie. W jednej z wersji przysz艂o艣ci rzeczywi艣cie zginie pan w taki spos贸b - stawiwszy czo艂o armii Chy偶war贸w - a potem pa艅skie zw艂oki w uroczystym pogrzebie trafi膮 do Kryszta艂owego Monolitu. Je偶eli jednak mia艂oby si臋 tak sta膰, czeka pana najpierw wiele innych potyczek... i wiele lat 偶ycia. Ma pan zadanie do wykonania. Prosz臋 wi臋c, by towarzyszy艂 mi pan na „Yggdrasillu”, gdy za trzy dni odlec臋 z Biosfery. W ten spos贸b uczyni pan pierwszy krok na swym bojowym szlaku.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD. (u艣miecha si臋): Unikn臋艂a pani odpowiedzi na moje pytanie, M. Enea. Chcia艂bym zatem zapyta膰 ... Czy za trzy dni standardowe Chy偶war znajdzie si臋 na pok艂adzie Drzewa B贸lu?
ENEA: S膮dz臋, 偶e tak.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Nie powiedzia艂a nam dzi艣 pani, M. Enea, czym jest Chy偶war... ani sk膮d pochodzi... ani jak膮 odgrywa rol臋 w tej ci膮gn膮cej si臋 od wiek贸w i planowanej na dalsze stulecia grze.
ENEA: To prawda, pu艂kowniku. Nikomu o tym dzi艣 nie m贸wi艂am.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: A wcze艣niej?
ENEA: R贸wnie偶 nie.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Znasz jednak sekret jego pochodzenia, prawda, dziecko?
ENEA: Tak.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Czy zdradzisz go nam, c贸rko Brawne Lamii?
ENEA: Wola艂abym tego nie robi膰, pu艂kowniku.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Je偶eli jednak kolejny raz ci臋 poprosz臋, uczynisz to, czy tak? A przynajmniej udzielisz odpowiedzi na moje bezpo艣rednie pytania na temat Chy偶wara?
ENEA bez s艂owa kiwa g艂ow膮. Widz臋 艂zy w jej oczach.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Chy偶war po raz pierwszy pojawia si臋 w tej samej, odleg艂ej przysz艂o艣ci, w kt贸rej - wed艂ug „Pie艣ni” - mam z nim stoczy膰 walk臋, czy tak, M. Enea? W dniu, w kt贸rym Centrum w ostatnim bastionie stawi op贸r wrogom?
ENEA: Zgadza si臋.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: I jest..., a w艂a艣ciwie b臋dzie, konstruktem, prawda? Sztucznym tworem, dzie艂em Centrum, czy tak?
ENEA: Tak.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: B臋dzie stanowi艂 dziwaczne po艂膮czenie niewiarygodnej techniki TechnoCentrum, energii Pustki, Kt贸ra 艁膮czy oraz cybrydalnej osobowo艣ci, opartej na autentycznej istocie ludzkiej, prawda, M. Enea?
ENEA: Owszem, pu艂kowniku. B臋dzie tym wszystkim, a zarazem czym艣 wi臋cej.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: I zostanie stworzony przez Centrum, lecz z czasem stanie si臋 s艂ug膮 i awatarem innych... si艂... innych istot, czy tak?
ENEA: Tak.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Czy zgodzi艂aby艣 si臋 ze mn膮, Eneo, gdybym nazwa艂 Chy偶wara pionkiem reprezentuj膮cym obie strony... wszystkie strony... w wojnie o ludzk膮 dusz臋? Wojnie, kt贸ra toczy si臋 w przesz艂o艣ci i przysz艂o艣ci zarazem, niczym czterowymiarowa partia szach贸w?
ENEA: Tak, pu艂kowniku... Chocia偶 chyba nie pionkiem; mo偶e lepiej: wie偶膮.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Dobrze, niech b臋dzie: wie偶膮. Czy zatem owemu cybrydowi, wytworowi in偶ynierii genetycznej i nanotechnologii, potwornie zmutowanemu i po艂膮czonemu z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy... Czy na pocz膮tku nada mu si臋 osobowo艣膰 jednego, konkretnego wojownika? Jego przeciwnika w trwaj膮cej tysi膮c lat wojnie?
ENEA: Czy naprawd臋 musi pan to wiedzie膰, pu艂kowniku? Nie ma nic gorszego, ni偶 pozna膰 szczeg贸艂y w艂asnej...
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: W艂asnej przysz艂o艣ci? 艢mierci? Losu? Wszystko to wiem, Eneo, c贸rko Brawne Lamii; wiem, 偶e ju偶 przed przyj艣ciem na 艣wiat zosta艂a艣 obarczona podobnymi wizjami i podobn膮 pewno艣ci膮... Sta艂o si臋 to, zanim jeszcze z twoj膮 matk膮 przemierzyli艣my g贸ry i morza Hyperiona, 偶eby stan膮膰 oko w oko z Chy偶warem i, jak s膮dzili艣my, naszym przeznaczeniem. Wiem, 偶e du偶o wycierpia艂a艣, Eneo... Wi臋cej, ni偶 mogliby艣my sobie wyobrazi膰. Ka偶dy z nas ugi膮艂by si臋 pod takim brzemieniem.
Chc臋 jednak zna膰 t臋 cz臋艣膰 mojej przysz艂o艣ci. Uwa偶am, 偶e d艂ugie lata s艂u偶by w tej wojnie... lata, kt贸re min臋艂y, i te, kt贸re dopiero nadejd膮, daj膮 mi prawo do otrzymania odpowiedzi.
Czy zatem Chy偶war zosta艂 oparty na osobowo艣ci jednego cz艂owieka? 呕o艂nierza?
ENEA: Tak.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD.: Na mojej osobowo艣ci? Czy po tym, jak zgin臋, elementy Centrum... a mo偶e inne si艂y... wbuduj膮 moj膮 wol臋, moj膮 dusz臋, w tego... potwora? A potem wy艣l膮 go w przesz艂o艣膰 w Kryszta艂owym Monolicie?
ENEA: Tak, pu艂kowniku. Pewne fragmenty pa艅skiej osobowo艣ci - ale tylko fragmenty - zostan膮 wykorzystane przy tworzeniu 艣wiadomego konstruktu zwanego Chy偶warem.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD. (ze 艣miechem): Zarazem mog臋 do偶y膰 chwili, w kt贸rej pokonam go w walce, czy tak?
ENEA: Tak.
PU艁KOWNIK FEDMAHN KASSAD. (艣mieje si臋 szczerze, z g艂臋bi piersi): Bo偶e... Na Allaha, je艣li wszech艣wiat ma dusz臋, jest to dusza rozmi艂owana w ironii. Zabijam nieprzyjaciela, zjadam jego serce i nieprzyjaciel staje si臋 mn膮... a ja nim.
(Na kolejnych kilka minut zapada cisza. Widz臋, 偶e „Yggdrasill” obr贸ci艂 si臋 i ponownie zbli偶amy si臋 do zakrzywionej, wewn臋trznej 艣ciany Drzewogwiazdy).
RACHELA WEINTRAUB: Eneo, moja przyjaci贸艂ko, ukochana nauczycielko. .. Przez te wszystkie lata, gdy s艂ucha艂am twoich nauk, dr臋czy艂a mnie pewna zagadka.
ENEA: Co masz na my艣li, Rachelo?
RACHELA WEINTRAUB: W Pustce, Kt贸ra 艁膮czy, s艂ysza艂a艣 g艂osy Innych... G艂osy rozumnych istot spoza naszego czasu i przestrzeni, kt贸rych wspomnienia i osobowo艣ci odbijaj膮 si臋 echem w Pustce. Dzi臋ki komunii twojej krwi niekt贸rzy z nas r贸wnie偶 nauczyli si臋 s艂ysze膰 szepty lw贸w, tygrys贸w i nied藕wiedzi.
ENEA: Jeste艣 jedn膮 z najpilniej szych moich uczennic, Rachelo. Pewnego dnia i ty us艂yszysz je wyra藕nie, podobnie jak nauczysz si臋 s艂ysze膰 muzyk臋 sfer i zrozumiesz, jak zrobi膰 pierwszy krok.
RACHELA WEINTRAUB (kr臋ci przecz膮co g艂ow膮): Nie to mia艂am na my艣li, Eneo. Tajemnic膮 jest dla mnie obecno艣膰 w艣r贸d nas obserwatora... b膮d藕 obserwator贸w, wys艂anych przez tych Innych... przez lwy, tygrysy i nied藕wiedzie... Kogo艣, kto mia艂by bacznie si臋 nam przyjrze膰 i zda膰 im raport. Czy obecno艣膰 obserwatora... jednego czy mo偶e wielu, nale偶y rozumie膰 dos艂ownie?
ENEA: Jak najbardziej.
RACHELA WEINTRAUB: Czy m贸g艂by - mogliby - przyj膮膰 posta膰 cz艂owieka, Intruza albo templariusza?
ENEA: Obserwatorzy nie mog膮 dowolnie zmienia膰 kszta艂t贸w. Chocia偶 prawd膮 jest, 偶e postanowili zjawi膰 si臋 w艣r贸d nas w jakiej艣 艣miertelnej postaci... Tak jak m贸j ojciec by艂 艣miertelnikiem, cho膰 mia艂 osobowo艣膰 cybryda.
RACHELA WEINTRAUB: I maj膮 na nas baczenie ju偶 od kilkuset lat, prawda?
ENEA: Tak.
RACHELA WEINTRAUB: Czy ten obserwator, a mo偶e jeden z obserwator贸w, znajduje si臋 dzi艣 w艣r贸d nas? Czy jest obecny na drzewostatku? Siedzi z nami przy stole?
ENEA (z wahaniem): Rachelo, lepiej b臋dzie, je艣li tym razem nie powiem nic wi臋cej. Nie brakuje ludzi, kt贸rzy z miejsca zabiliby go, by broni膰 Paxu lub tego, co w ich mniemaniu oznacza „ludzko艣膰”. Ju偶 samo potwierdzenie jego istnienia wi膮偶e si臋 z ogromnym ryzykiem. Bardzo mi przykro... Obiecuj臋, 偶e ta... tajemnica... niebawem si臋 wyja艣ni, a to偶samo艣膰 obserwatora czy obserwator贸w stanie si臋 og贸lnie znana. I nie ja ich zdemaskuj臋, lecz oni sami si臋 ujawni膮.
KET ROSTEEN, TEMPLARIUSZ, PRAWDZIWY G艁OS DRZEWOGWIAZDY: Bracia w Muir, szanowni Intruzi, szlachetni go艣cie, umi艂owani przyjaciele z innych ras rozumnych, czcigodna Ty, Kt贸ra Nauczasz... Doko艅czymy t臋 dyskusj臋 w innym miejscu i czasie. Rozumiem, 偶e wszyscy zebrani zgadzaj膮 si臋, by zgodnie z 偶yczeniem M. Enei drzewostatek „Yggdrasill” za trzy dni standardowe wyruszy艂 do kosmosu Paxu. Tym sposobem, je偶eli wystarczy nam szcz臋艣cia i odwagi, wype艂ni膮 si臋 pradawne przepowiednie templariuszy, w kt贸rych Drzewo B贸lu oznacza odkupienie dla wszystkich dzieci Starej Ziemi.
Posilmy si臋 teraz i porozmawiajmy o innych sprawach. Oficjalne spotkanie uwa偶am za zako艅czone. Proponuj臋 te偶, by reszt臋 naszej podr贸偶y wype艂ni艂a przyjacielska pogaw臋dka, smaczne posi艂ki i sakrament picia prawdziwej kawy, wyhodowanej z ro艣lin ocalonych ze Starej Ziemi, naszego wsp贸lnego domu... dobrej Ziemi.
Og艂aszam zamkni臋cie dyskusji.
Wieczorem, w ciszy i 艂agodnym 艣wietle naszego prywatnego str膮ka mieszkalnego, kochali艣my si臋, rozmawiali艣my na tematy osobiste, a potem urz膮dzili艣my sobie sp贸藕nion膮 drug膮 kolacj臋, na kt贸r膮 z艂o偶y艂o si臋 wino, chleb i ser z zykoziego mleka.
Enea wysz艂a na chwil臋 do wn臋ki kuchennej, po czym wr贸ci艂a z dwoma kryszta艂owymi ba艅kami wina. Poda艂a mi jedn膮 z nich.
- Prosz臋, Raul. Wypij to, kochanie.
- Dzi臋ki - odpar艂em bez namys艂u i ju偶 mia艂em podnie艣膰 naczynie do ust, gdy nagle zamar艂em. - Czy to... Czy...
- Tak - powiedzia艂a. - Komunia, kt贸rej tak d艂ugo ci odmawia艂am. Teraz masz wolny wyb贸r: mo偶esz wypi膰 to wino, ale nie musisz tego robi膰. Je艣li tego nie uczynisz, i tak nie przestan臋 ci臋 kocha膰, najdro偶szy.
Patrz膮c jej prosto w oczy, opr贸偶ni艂em ba艅k臋 do dna. Nap贸j smakowa艂 jak zwyk艂e wino.
Enea zacz臋艂a p艂aka膰. Odwr贸ci艂a g艂ow臋, ale zd膮偶y艂em dostrzec b艂ysk 艂ez w jej uroczych, ciemnych oczach. Porwa艂em j膮 w ramiona i zacz臋li艣my razem unosi膰 si臋 w ciep艂ym, wieczornym blasku.
- Male艅ka - wyszepta艂em - co si臋 dzieje?
W sercu zak艂u艂o mnie na my艣l, 偶e przypomnia艂a sobie tego innego m臋偶czyzn臋, ma艂偶e艅stwo, dziecko... Po winie kr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie i zaczyna艂o zbiera膰 na wymioty. Mo偶e zreszt膮 nie po winie?
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Kocham ci臋, Raul.
- I ja ci臋 kocham, Eneo.
Poca艂owa艂a mnie w szyj臋 i silniej przytuli艂a si臋 do mnie.
- Za to, co w艂a艣nie dla mnie zrobi艂e艣, b臋d膮 ci臋 prze艣ladowa膰 i 艣ciga膰...
Zmusi艂em si臋 do weso艂ego prychni臋cia.
- Zaraz, male艅ka, jestem prze艣ladowany, odk膮d na lataj膮cej macie opu艣cili艣my Dolin臋 Grobowc贸w Czasu. Nie zaskoczysz mnie. W艂a艣ciwie zrobi艂oby mi si臋 przykro, gdyby przesta艂o im na nas zale偶e膰.
Nie u艣miechn臋艂a si臋. Poczu艂em, jak jej 艂zy 艣ciekaj膮 mi na szyj臋 i pier艣, gdy wtuli艂a si臋 we mnie jeszcze mocniej.
- Ty pierwszy p贸jdziesz w moje 艣lady, Raul - rzek艂a. - Zostaniesz przyw贸dc膮 w trwaj膮cej ca艂e dziesi臋ciolecia walce. B臋d膮 ci臋 szanowali i nienawidzili, b臋d膮 ci臋 s艂ucha膰 i tob膮 gardzi膰... B臋d膮 chcieli zrobi膰 z ciebie boga.
- Akurat - szepn膮艂em jej do ucha. - Wiesz, male艅ka, 偶e 偶aden ze mnie przyw贸dca. Odk膮d si臋 znamy, moja rola ogranicza si臋 do pod膮偶ania za tob膮. Kurcz臋... W艂a艣ciwie ca艂y czas staram si臋 po prostu ci臋 dogoni膰.
Enea podnios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a mi w oczy.
- By艂e艣 moim wybra艅cem, zanim si臋 urodzi艂am, Raulu Endymionie. Kiedy mnie zabraknie, b臋dziesz za nas dwoje kontynuowa艂 moje dzie艂o. Musimy razem przetrwa膰 w tobie...
Po艂o偶y艂em jej palec na ustach i sca艂owa艂em 艂zy z policzk贸w i rz臋s.
- Nie chc臋 s艂ysze膰 o tym, 偶e mia艂oby kt贸rego艣 z nas zabrakn膮膰 - powiedzia艂em rozkazuj膮co. - M贸j plan jest prosty: chc臋 zosta膰 z tob膮 na zawsze, by膰 przy tobie w ka偶dej chwili... dzieli膰 wszystko, co nam los przyniesie; co przydarzy si臋 tobie, przydarzy si臋 i mnie, male艅ka. Kocham ci臋, Eneo.
Szybowali艣my wolno w ciep艂ym powietrzu. Tuli艂em j膮 w ramionach.
- Tak - odpar艂a szeptem i obj臋艂a mnie z pasj膮. - Kocham ci臋, Raul. Razem. Zawsze. Tak.
Na tym zako艅czyli艣my rozmow臋. W jej poca艂unkach czu艂em wino i s贸l 艂ez. Zn贸w si臋 kochali艣my, a p贸藕niej razem odp艂yn臋li艣my w sen, spleceni niczym dwa morskie stwory... niczym jeden, cudownie skomplikowany morski stw贸r, ko艂ysany 艂agodnymi falami.
26
Nast臋pnego dnia szybko polecieli艣my statkiem konsula w stron臋 s艂o艅ca.
Spodziewa艂em si臋, 偶e obudz臋 si臋 ze 艣wiadomo艣ci膮 o艣wiecenia, 偶e spo偶ycie wina pozwoli艂o mi w jedn膮 noc osi膮gn膮膰 satori; oczekiwa艂em, i偶 w najgorszym razie du偶o lepiej zrozumiem istot臋 wszech艣wiata - w najlepszym za艣 doznam uczucia wszechwiedzy i wszechmocy. Tymczasem obudzi艂em si臋 z pe艂nym p臋cherzem, lekkim b贸lem g艂owy i gar艣ci膮 mi艂ych wspomnie艅 z ubieg艂ej nocy.
Enea wsta艂a przede mn膮, tote偶 zanim wyszed艂em z 艂azienki, zd膮偶y艂a zaparzy膰 kaw臋 oraz przygotowa膰 owoce i 艣wie偶e, chrupi膮ce bu艂eczki.
- Nie spodziewaj si臋 takiej obs艂ugi co rano - uprzedzi艂a mnie z u艣miechem.
- Nie ma sprawy, male艅ka. Jutro ja zrobi臋 艣niadanie.
- Omlet? - zapyta艂a i poda艂a mi ba艅k臋 z kaw膮.
Odpiecz臋towa艂em naczynie, zaci膮gn膮艂em si臋 aromatem napoju i wycisn膮艂em sobie kropl臋 do ust, bardzo przy tym uwa偶aj膮c, 偶eby si臋 nie sparzy膰 i nie pozwoli膰 jej ulecie膰 w powietrze.
- Jasne - odpar艂em. - Co tylko zechcesz.
- No to 偶ycz臋 powodzenia w szukaniu jajek. - Dwoma k臋sami poch艂on臋艂a swoj膮 bu艂k臋. - Nasza Drzewogwiazda to mi艂e miejsce, ale kur tu nie maj膮.
- Szkoda - przyzna艂em i zerkn膮艂em przez przezroczyst膮 艣cian臋 na zewn膮trz. - Mia艂yby gdzie si臋 nie艣膰. Male艅ka, co do tego wina... - zagadn膮艂em powa偶nym tonem. - No wiesz, min臋艂o z osiem godzin standardowych i...
- I nie czujesz 偶adnej zmiany - doko艅czy艂a za mnie Enea. - No to chyba jeste艣 jednym z tych rzadkich osobnik贸w, na kt贸rych magia nie dzia艂a.
- Serio?
W moim g艂osie musia艂a zabrzmie膰 zgroza albo ulga - albo jedno i drugie jednocze艣nie - bo Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- 呕artowa艂am. Musi min膮膰 oko艂o dwudziestu czterech godzin, a zapewniam ci臋, 偶e to poczujesz.
- A gdyby zdarzy艂o si臋, 偶e b臋dziemy wtedy... zaj臋ci? - zapyta艂em i znacz膮co poruszy艂em brwiami. Lekki ruch wystarczy艂, 偶ebym prawie odp艂yn膮艂 od sto艂u.
Westchn臋艂a.
- Uspok贸j si臋, ma艂y, bo ci przyszyj臋 brwi nad oczami.
- Pewnie - mrukn膮艂em i wyszczerzy艂em si臋 do niej znad naczynia z kaw膮. - Lubi臋, kiedy m贸wisz mi takie 艣wi艅stwa.
- Pospiesz si臋. - Enea wstawi艂a naczynie po kawie do ultrad藕wi臋kowej zmywarki i wepchn臋艂a obrus do przetwornika.
Prze艂kn膮艂em ostatni k臋s i spojrza艂em na niewiarygodny krajobraz, rozpo艣cieraj膮cy si臋 za 艣cian膮.
- Mam si臋 pospieszy膰? Po co? Wybieramy si臋 gdzie艣?
- Mamy spotkanie na statku - odrzek艂a. - Naszym statku. A potem musimy wr贸ci膰 i dopilnowa膰 za艂adunku „Yggdrasilla” przed jutrzejszym odlotem.
- Dlaczego na naszym statku? - zdziwi艂em si臋. - Nie b臋dzie tam za ciasno po tym, ile tu jest miejsca?
- Sam zobaczysz.
W艣lizn臋艂a si臋 w niebieskie, mi臋kkie spodnie, zasznurowa艂a je przy kostkach i wepchn臋艂a do nich bia艂膮 koszul臋 z kilkoma zamykanymi na rzepy kieszeniami. Na stopy wsun臋艂a szare kapcie; ja przyzwyczai艂em si臋 ju偶 do chodzenia boso po okolicznych 艂odygach.
- Pospiesz si臋 - powt贸rzy艂a. - Statek wyrusza za dziesi臋膰 minut, a mamy spory kawa艂ek do str膮ka, w kt贸rym cumuje.
Na pok艂adzie rzeczywi艣cie panowa艂 艣cisk. Mimo 偶e pole si艂owe symulowa艂o zaledwie jedn膮 sz贸st膮 g, po oswojeniu si臋 z niewa偶ko艣ci膮 mia艂em wra偶enie, jakbym znalaz艂 si臋 na Jowiszu. Dziwnie si臋 czu艂em, t艂ocz膮c si臋 w zamkni臋tym wn臋trzu ze wszystkimi zebranymi, podczas gdy wok贸艂 nas marnowa艂o si臋 tyle przestrzeni. W bibliotece, przy fortepianie, na 艂awach, wy艣cie艂anych a偶 do przesady fotelach i p贸艂kach wzd艂u偶 holoramy zasiedli Intruzi: Navson Hamnim, Systenj Coredwell, zdobna w pi贸ra Sian Quintana Ka'an, przystosowani do 偶ycia w pr贸偶ni Palou Koror i Drivenj Nicaagat oraz Paul Uray i Am Chipeta. Przyby艂 te偶 Het Masteen ze swym prze艂o偶onym, Ketem Rosteenem; nie zabrak艂o pu艂kownika Kassada, kt贸ry nie ust臋powa艂 wzrostem Intruzom; towarzyszy艂a nam wiekowa Dorje Phamo, po kr贸lewsku nosz膮ca bia艂oszar膮 szat臋, wzdymaj膮c膮 si臋 cudownie w bliskim zera ci膮偶eniu; wraz z ni膮 przyszli Lhomo, Rachela, Theo, A. Bettik i dalajlama. Na tym ko艅czy艂a si臋 lista towarzysz膮cych nam istot rozumnych.
Wyszli艣my na taras, by popatrze膰, jak wewn臋trzna powierzchnia Drzewogwiazdy oddala si臋 coraz bardziej, w miar臋 jak statek mknie ku le偶膮cemu w jej 艣rodku s艂o艅cu, wsparty na kolumnie b艂臋kitnych p艂omieni.
- Witam ponownie, pu艂kowniku - odezwa艂 si臋 statek, gdy wr贸cili艣my do biblioteki.
Pos艂a艂em Enei zdumione spojrzenie, zaskoczony, 偶e statek po tylu latach rozpozna艂 dawnego pasa偶era.
- Dzi臋kuj臋, statku - odpar艂 zamy艣lony, jakby nieobecny duchem Kassad.
Wznoszenie si臋 ponad zakrzywiaj膮c膮 si臋 do wewn膮trz powierzchni膮 Biosfery przyprawia艂o mnie o zawroty g艂owy, jakich nie do艣wiadcza艂em obserwuj膮c malej膮ce w dole planety. Znajdowali艣my si臋 w 艣rodku orbitalnej konstrukcji i o ile z ga艂臋zi widzia艂o si臋 g艂贸wnie otwarte przestrzenie mi臋dzy konarami i li艣膰mi, przez kt贸re prze艣wieca艂y gwiazdy, o tyle znalaz艂szy si臋 tysi膮ce kilometr贸w w g贸rze dostrzega艂o si臋 jednolit膮 kul臋: olbrzymie li艣cie zmniejszy艂y si臋 i zla艂y w jeden ogromny, wkl臋s艂y, zielony ocean i uczucie przebywania w ogromnej misie, z kt贸rej nie ma ucieczki, sta艂o si臋 obezw艂adniaj膮ce.
Na pniach i ga艂臋ziach l艣ni艂a niebieskawa po艣wiata uwi臋zionej polem si艂owym atmosfery, jak gdyby spl膮tane konary i migocz膮ce li艣cie oplot艂a siatka wy艂adowa艅 elektrycznych. Wsz臋dzie panowa艂 o偶ywiony ruch: Intruzi-anio艂owie o mierz膮cych kilkaset kilometr贸w skrzyd艂ach nie tylko 艣migali w艣r贸d zieleni, ale mkn臋li te偶 przez otwart膮 przestrze艅 - do 艣rodka, w kierunku s艂o艅ca, albo na zewn膮trz, b艂yskawicznie przemykaj膮c przez ci膮gn膮ce si臋 kilometrami systemy korzeniowe; b艂臋kitn膮 atmosfer臋 zamieszkiwa艂y te偶 ca艂e gromady niniejszych istot: 艣wietlistych paj膮czk贸w, papug, niebieskich drzewc贸w, ma艂p i delfin贸w ze Starej Ziemi, tropikalnych ryb, kt贸re w zerowym ci膮偶eniu poszukiwa艂y zasobnych w wodne komety obszar贸w, czapli, g臋si, marsja艅skich kaczek koniakowych... Wkr贸tce znale藕li艣my si臋 na tyle daleko, 偶e przesta艂em rozr贸偶nia膰 wi臋kszo艣膰 stworze艅.
Im bardziej si臋 od nich oddalali艣my, tym lepiej zdawa艂em sobie spraw臋 z rozmiar贸w poszczeg贸lnych istot i roj贸w. Znalaz艂szy si臋 kilka tysi臋cy kilometr贸w „nad” powierzchni膮 Biosfery, rozpozna艂em migotanie skupisk niebieskich kr膮偶k贸w, czyli przemieszczaj膮cych si臋 w stadach Akerataelich. Po pierwszym spotkaniu z nimi w Gwiazdodrzewie zapyta艂em Ene臋, czy w obr臋bie Biosfery znajduje si臋 ich wi臋cej ni偶 dwa osobniki, kt贸re widzia艂em na zebraniu.
- Troch臋 ich jeszcze jest - przyzna艂a. - Jakie艣 sze艣膰set milion贸w.
Teraz w艂a艣nie patrzy艂em, jak bez wysi艂ku przemierzaj膮 w pr膮dach powietrznych przestrze艅 mi臋dzy odleg艂ymi o setki kilometr贸w ga艂臋ziami. Roje liczy艂y tysi膮ce, mo偶e wr臋cz dziesi膮tki tysi臋cy osobnik贸w, a towarzyszyli im ich wierni s艂udzy - podniebne ka艂amarnice, zepliny, przezroczyste meduzy i ogromne, opatrzone mackami i wype艂nione gazem balony, takie jak ten, kt贸ry poch艂on膮艂 mnie na planecie chmur.
Tylko znacznie wi臋ksze. „Mojego” stwora szacowa艂em na jakie艣 dziesi臋膰 kilometr贸w d艂ugo艣ci, lecz tutejsze bestie musia艂y by膰 dziesi臋cio - czy dwudziestokrotnie wi臋ksze - zreszt膮 gdyby uwzgl臋dni膰 niezliczone macki, wypustki, ogony, czu艂ki i szypu艂ki, stworzenia jeszcze zyska艂yby na wielko艣ci. Patrz膮c na nie zrozumia艂em, 偶e s膮 zaj臋te wykonywaniem wyznaczonych im zada艅: splata艂y ga艂臋zie, 艂odygi i str膮ki w z艂o偶one konstrukcje, przycina艂y martwe odnogi i li艣cie, wielkie niczym miasta, wpasowywa艂y zaprojektowane przez Intruz贸w urz膮dzenia w przewidziane dla nich miejsca w strukturze Gwiazdodrzewa, przenosi艂y materia艂y budowlane...
- Ile kontrolowanych przez Akerataelich zeplin贸w znajduje si臋 w Gwiazdodrzewie? - zapyta艂em Ene臋, gdy znalaz艂a woln膮 chwil臋.
- Nie wiem - odpar艂a. - Zapytajmy Navsona.
- Nie mamy poj臋cia - odrzek艂 Intruz. - Mno偶膮 si臋 w zale偶no艣ci od potrzeb. Sami Akerataeli stanowi膮 idealny przyk艂ad roju, umys艂u zbiorowego: 偶aden z dysk贸w sam z siebie nie jest istot膮 rozumn膮, ale razem osi膮gn臋艂y niezwyk艂e wy偶yny intelektualne. Powietrzne m膮twy i inne istoty z jowiszowych planet rozmna偶aj膮 si臋 tu od ponad siedmiuset lat standardowych, przypuszczam wi臋c, i偶 obecnie pracuje ich kilkaset milion贸w... Mo偶e nawet miliard.
Bez s艂owa wlepi艂em wzrok w uwijaj膮ce si臋 na gin膮cej w dole powierzchni istoty: by艂o ich miliard, a ka偶da z nich dor贸wnywa艂a rozmiarami p艂askowy偶owi Pinion.
Nieco p贸藕niej luki w powierzchni Biosfery - milion kilometr贸w przed nami i p贸艂 miliona kilometr贸w w dole - sta艂y si臋 doskonale widoczne. Sektor, z kt贸rego wzlecieli艣my, by艂 najstarszy i najg臋stszy, za to dalej widzia艂o si臋 coraz wi臋cej otwor贸w: niekt贸re z nich pozostawiono celowo, inne czeka艂y na chwil臋, gdy zostan膮 zasklepione 偶yw膮 materi膮. R贸wnie偶 one t臋tni艂y 偶yciem - w艣r贸d gigantycznych drzew po precyzyjnie wyznaczonych trajektoriach fruwa艂y wsz臋dobylskie komety. Generowane przez Intruz贸w i kontrolowane przez ergi wi膮zki 艣wiat艂a, naprowadzane na cel za pomoc膮 kilkusetkilometrowej 艣rednicy genetycznie zmodyfikowanych, lustrzanych li艣ci, odparowywa艂y wod臋 z ich powierzchni. Ob艂oki skroplonej pary osiada艂y na korzeniach i miliardach kilometr贸w kwadratowych listowia.
Roje rozmieszczonych starannie asteroid i ksi臋偶yc贸w pasterskich porusza艂y si臋 kilkana艣cie, a mo偶e nawet kilkadziesi膮t tysi臋cy kilometr贸w nad zewn臋trzn膮 i wewn臋trzn膮 pow艂ok膮 Biosfery. Ich zadanie polega艂o na korygowaniu dryfu orbitalnego oraz zapewnieniu oddzia艂ywania grawitacyjnego, kt贸re pozwala艂o prawid艂owo rozwija膰 si臋 drzewom. Ma艂e cia艂a niebieskie rzuca艂y w odpowiednich miejscach cienie na wewn臋trzn膮 powierzchni臋 sfery, a przy okazji s艂u偶y艂y za punkty obserwacyjne templariuszom i Intruzom, kt贸rzy od stuleci nadzorowali realizacj臋 projektu.
Teraz za艣, gdy znale藕li艣my si臋 p贸艂 minuty 艣wietlnej bli偶ej s艂o艅ca, jak gdyby w poszukiwaniu punktu translacji, wydawa艂o mi si臋, 偶e ruch jeszcze si臋 nasili艂: wsz臋dzie kr臋ci艂y si臋 okr臋ty bojowe Intruz贸w - wedle standard贸w Paxu ca艂kowicie przestarza艂e - opatrzone b膮blami silnik贸w Hawkinga i generatorami p贸l si艂owych, staromodne niszczyciele, statki klasy K3 rodem z minionej epoki, smuk艂e towarowe 偶aglowce s艂oneczne z ogromnymi, zakrzywionymi 偶aglami z monop艂贸tna... Nie brakowa艂o te偶 pojedynczych anio艂贸w o ruchliwych, migotliwych skrzyd艂ach, 艣migaj膮cych w t臋 i z powrotem, do s艂o艅ca i w d贸艂, ku Biosferze.
Enea wr贸ci艂a do 艣rodka w towarzystwie kilku os贸b, z kt贸rymi prowadzi艂a o偶ywion膮 dyskusj臋 na wci膮偶 aktualny temat: jak powstrzyma膰 atak Paxu, jaki fortel zastosowa膰, by zapobiec napa艣ci olbrzymiej floty... Ja jednak mia艂em wa偶niejsze sprawy na g艂owie.
Kiedy A. Bettik odwr贸ci艂 si臋 i zamierza艂 zej艣膰 z tarasu, z艂apa艂em go za r臋kaw.
- Mo偶esz jeszcze chwil臋 zosta膰? Chcia艂bym z tob膮 porozmawia膰 - poprosi艂em.
- Ale偶 oczywi艣cie, M. Endymion - odpar艂 swoim zwyk艂ym, 艂agodnym tonem.
Odczeka艂em, a偶 zostaniemy sami; dobiegaj膮cy z wn臋trza statku szmer rozm贸w zapewnia艂 nam minimum prywatno艣ci. Opar艂em si臋 o barierk臋.
- Przepraszam, 偶e nie mieli艣my okazji pogada膰, odk膮d znale藕li艣my si臋 w Gwiazdodrzewie - zagai艂em.
Pozbawiona ow艂osienia czaszka A. Bettika po艂yskiwa艂a w ciep艂ym 艣wietle s艂o艅ca. Kiedy spojrzenie androida spocz臋艂o na mnie, by艂o jak zawsze przyjazne i spokojne.
- Nic nie szkodzi, M. Endymion. Wydarzenia i tak tocz膮 si臋 tu w osza艂amiaj膮cym tempie. Zgadzam si臋 jednakowo偶 z panem, i偶 ta konstrukcja sprawia, 偶e ma si臋 ochot臋 o niej porozmawia膰. - Machni臋ciem zdrowej r臋ki ogarn膮艂 krzywizn臋 Gwiazdodrzewa, kt贸ra w s膮siedztwie o艣lepiaj膮cego s艂o艅ca zdawa艂a si臋 rozmywa膰 we mgle.
- Nie chodzi mi o Gwiazdodrzewo ani Intruz贸w - powiedzia艂em cicho. Przysun膮艂em si臋 do A. Bettika, kt贸ry tylko pokiwa艂 g艂ow膮. - Towarzyszy艂e艣 Enei w podr贸偶y przez wszystkie planety, na jakie trafi艂a mi臋dzy Star膮 Ziemi膮 i Tien Szanem. Byli艣cie razem na Iksjonie, Maui-Przymierzu, Renesansie i pozosta艂ych, prawda?
- Owszem, M. Endymion. Spotka艂 mnie zaszczyt podr贸偶owania z ni膮 w okresie, w kt贸rym zgodzi艂a si臋 mie膰 towarzyszy.
Zagryz艂em warg臋; wiedzia艂em, 偶e zaraz zrobi臋 z siebie idiot臋, ale nie mia艂em wyboru.
- A co si臋 dzia艂o w czasie, gdy nie pozwala艂a wam sobie towarzyszy膰?
- Chodzi panu o okres, kt贸ry sp臋dzi艂em na Groombridge Dysonie D razem z Rachel膮, Theo i pozosta艂ymi? Kontynuowali艣my dzie艂o M. Enei. Ja osobi艣cie zajmowa艂em si臋 konstrukcj膮...
- Nie, nie - przerwa艂em mu. - Co wiesz o jej nieobecno艣ci?
A. Bettik zawaha艂 si臋 przez moment.
- Dos艂ownie nic, M. Endymion. Zapowiedzia艂a nam, 偶e przez jaki艣 czas jej nie b臋dzie. Dopilnowa艂a, 偶eby艣my mieli co robi膰, a poza tym pracowa艂a ze swoimi... uczniami. A potem pewnego dnia znikn臋艂a - jak si臋 okaza艂o na mniej wi臋cej dwa lata standardowe.
- Na rok, jedena艣cie miesi臋cy, tydzie艅 i sze艣膰 godzin - uzupe艂ni艂em.
- Tak, M. Endymion. Nie myli si臋 pan.
- A po powrocie... Czy nigdy nie m贸wi艂a, co si臋 z ni膮 dzia艂o?
- Nie, M. Endymion. O ile mi wiadomo, nigdy nikomu o tym nie wspomina艂a.
Mia艂em ochot臋 z艂apa膰 go za ramiona, potrz膮sn膮膰 nim, zmusi膰 go do zrozumienia, dlaczego jest to dla mnie sprawa 偶ycia i 艣mierci. Czy zrozumia艂by mnie? Nie mia艂em poj臋cia, ale staraj膮c si臋 zachowa膰 spok贸j, jakby w og贸le mnie to nie interesowa艂o - co zreszt膮 zupe艂nie mi si臋 nie powiod艂o - spyta艂em:
- Czy zauwa偶y艂e艣 w niej jak膮艣 niezwyk艂膮 zmian臋 po powrocie z tego urlopu?
Tym razem zw艂oka w odpowiedzi nie wynika艂a chyba z wahania, czy ma mi odpowiedzie膰, lecz raczej 艣wiadczy艂a o wysi艂ku zwi膮zanym z przypominaniem sobie niuans贸w ludzkiego zachowania.
- Niemal natychmiast po tym wyruszyli艣my na Tien Szan, M. Endymion. Je艣li jednak dobrze pami臋tam, M. Enea przez kilka miesi臋cy bardzo 艂atwo ulega艂a emocjom: w jednej chwili promienia艂a szcz臋艣ciem, by zaraz potem popa艣膰 w rozpacz. Zanim przyby艂 pan na Tien Szan, owo rozchwianie emocjonalne zanik艂o.
- A ona nie m贸wi艂a, z czego mog艂oby wynika膰? - Czu艂em si臋 jak 艣winia, wypytuj膮c w ten spos贸b o moj膮 ukochan膮, ale wiedzia艂em, 偶e ze mn膮 nie zechcia艂aby o tym rozmawia膰.
- Nie, M. Endymion. Nigdy nie wspomina艂a o przyczynach, ja za艣 zak艂ada艂em, i偶 chodzi o wydarzenie b膮d藕 wydarzenia, kt贸re nast膮pi艂y podczas jej nieobecno艣ci.
Odetchn膮艂em g艂臋boko.
- A zanim znikn臋艂a, jeszcze na poprzednich planetach... Na Amritsarze, Patawpha... na wszystkich, kt贸re odwiedzili艣cie przed Groombridge Dysonem D... Czy mia艂a... To znaczy, czy by艂a... Czy by艂 kto艣 jeszcze?
- Nie rozumiem o czym pan m贸wi, M. Endymion.
- Czy w jej 偶yciu pojawi艂 si臋 inny m臋偶czyzna, A. Bettiku? Kto艣, kogo darzy艂a uczuciem? Kto艣, kto m贸g艂by by膰 jej szczeg贸lnie bliski?
- Aha - rzek艂 android. - Nie, M. Endymion. Nie by艂o 偶adnego m臋偶czyzny, kt贸ry przejawia艂by jakie艣 szczeg贸lne zainteresowanie M. Ene膮... Oczywi艣cie wy艂膮czaj膮c tych, kt贸rzy traktowali j膮 jak nauczycielk臋 i mesjasza.
- Jasne - przytakn膮艂em. - I po roku, jedenastu miesi膮cach, tygodniu i sze艣ciu godzinach nikt z ni膮 nie wr贸ci艂?
- Nie, M. Endymion.
Z艂apa艂em go za r臋k臋.
- Dzi臋kuj臋, przyjacielu. I przepraszam za te g艂upie pytania. Po prostu... Nie rozumiem... Czego艣 mi tu... Zreszt膮, to bez znaczenia. Po prostu takie g艂upie ludzkie uczucia. - Odwr贸ci艂em si臋 do niego plecami z zamiarem powrotu do wn臋trza statku.
A. Bettik chwyci艂 mnie za nadgarstek.
- M. Endymion - rzek艂 cicho - je偶eli ma pan na my艣li mi艂o艣膰, to wydaje mi si臋, i偶 wystarczaj膮co d艂ugo obserwuj膮 rodzaj ludzki, by stwierdzi膰, 偶e nigdy nie jest ona uczuciem g艂upim. S膮dz臋, 偶e M. Enea ma racj臋, kiedy naucza o niej jako g艂贸wnej sile sprawczej we wszech艣wiecie.
Zastyg艂em w bezruchu i z rozdziawionymi ustami gapi艂em si臋, jak android wraca do zat艂oczonej biblioteki.
Decyzja ju偶 niemal zosta艂a podj臋ta.
- Uwa偶am, 偶e powinni艣my wys艂a膰 sond臋 z nap臋dem Gedeona i na jej pok艂adzie umie艣ci膰 wiadomo艣膰 - dobieg艂y mnie s艂owa Enei, gdy wr贸ci艂em do salonu. - I 偶e nale偶y to zrobi膰 w ci膮gu najbli偶szej godziny.
- Skonfiskuj膮 j膮 - zauwa偶y艂a Sian Quintana Ka'an melodyjnym kontraltem. - A to ostatnia tego typu jednostka, jak膮 mamy.
- To dobrze - zauwa偶y艂a Enea. - Nap臋d Gedeona to plugastwo. Ka偶de jego u偶ycie niszczy fragment Pustki.
- Mo偶na jednak wykorzysta膰 sond臋 jako no艣nik broni - rzek艂 Paul Uray. Jego ostry akcent sprawia艂, 偶e s艂ucha艂o si臋 go jak przez trzeszcz膮ce radio.
- 呕eby ostrzela膰 armad臋 g艂owicami nuklearnymi i plazmowymi? - spyta艂a Enea. - My艣la艂am, 偶e odrzucili艣my ju偶 t臋 mo偶liwo艣膰.
- To jedyna szansa, 偶eby uprzedzi膰 ich uderzenie - stwierdzi艂 pu艂kownik Kassad.
- Nie ma sensu tego robi膰 - wtr膮ci艂 Prawdziwy G艂os Gwiazdodrzewa Ket Rosteen. - Sondy nie da si臋 precyzyjnie wycelowa膰, a archanio艂 zniszczy艂by j膮 kilka minut 艣wietlnych przed osi膮gni臋ciem celu. Zgadzam si臋 z T膮, Kt贸ra Naucza: nale偶y wys艂a膰 wiadomo艣膰.
- A czy to na pewno ich powstrzyma? - zapyta艂 z pow膮tpiewaniem Systenj Coredwell.
Enea skin臋艂a r臋k膮 w tak dobrze znanym mi ge艣cie.
- Nie mamy 偶adnej gwarancji... Je艣li jednak wytr膮cimy ich z r贸wnowagi, wy艣l膮 w艂asne sondy, 偶eby zatrzyma膰 flot臋. Chyba warto spr贸bowa膰.
- Jak b臋dzie brzmia艂a wiadomo艣膰? - spyta艂a Rachela.
- Dajcie mi pergamin i pisak.
Theo przynios艂a 偶膮dane przedmioty i po艂o偶y艂a je na steinwayu. Wszyscy - nie wy艂膮czaj膮c mnie - skupili si臋 wok贸艂 Enei, kt贸ra skre艣li艂a nast臋puj膮ce s艂owa:
Do: papie偶a Urbana XVI i kardyna艂a Lourdusamy
Przybywam na Pacem, do Watykanu.
Enea
- Prosz臋 - powiedzia艂a, podaj膮c pergamin Navsonowi Hamnimowi. - Kiedy zacumujemy, za艂adujcie to do sondy, nastawcie transponder na „komunikat drukowany” i wy艣lijcie j膮 na Pacem.
M臋偶czyzna przyj膮艂 kartk臋 z jej r膮k. Nie nauczy艂em si臋 jeszcze odczytywa膰 emocji z twarzy Intruz贸w, ale nie mia艂em w膮tpliwo艣ci, 偶e co艣 go poruszy艂o - kto wie, czy nie s艂absza wersja przera偶enia i niedowierzania, kt贸re przepe艂nia艂y mnie w tym momencie.
„Przybywam na Pacem”. Co to, psiakrew, mia艂o znaczy膰? Jak to mo偶liwe, 偶eby Enea prze偶y艂a wizyt臋 na Pacem? Nie mia艂a szans! Gdziekolwiek za艣 si臋 wybiera艂a, by艂em pewien tylko jednego: 偶e b臋d臋 przy niej... Wobec tego, je艣li dotrzyma obietnicy, ja r贸wnie偶 musia艂bym zgin膮膰 - a nie zwyk艂a 艂ama膰 danego s艂owa. „Przybywam na Pacem”. Czy tym podst臋pem chcia艂a op贸藕ni膰 atak floty? Gro藕ba bez pokrycia... Ale mo偶e ich zatrzyma? Mia艂em ochot臋 potrz膮sn膮膰 ni膮 za ramiona, tak 偶eby z臋by jej powypada艂y - albo 偶eby wszystko mi wyja艣ni艂a.
- Raul - powiedzia艂a i da艂a mi znak, 偶ebym podszed艂 bli偶ej. Mia艂em nadziej臋, 偶e zaraz otrzymam tak po偶膮dane wyt艂umaczenie, 偶e odczyta艂a z mojej twarzy co dzieje si臋 w mojej duszy, ale sko艅czy艂o si臋 na propozycji: - Palou Koror i Drivenj Nicaagat chc膮 mi pokaza膰 co to znaczy fruwa膰 jak anio艂. Chcesz spr贸bowa膰? Lhomo te偶 si臋 wybiera.
Fruwa膰 jak anio艂? Przez chwil臋 odnios艂em wra偶enie, 偶e postrada艂a rozum.
- Maj膮 dodatkow膮 pr贸偶niosk贸r臋, wi臋c nie b臋dzie k艂opotu, ale musimy zaraz wyruszy膰. Wracamy do Gwiazdodrzewa; za par臋 minut cumowanie. Het Masteen musi si臋 zaj膮膰 za艂adunkiem „Yggdrasilla”, a ja mam ze sto rzeczy zrobienia na jutro.
- Oczywi艣cie - mrukn膮艂em, nie bardzo wiedz膮c z czym si臋 zgadzam. - Id臋 z wami.
By艂em na tyle w艣ciek艂y, 偶e przysz艂o mi do g艂owy, i偶 moja odpowied藕 doskonale charakteryzuje ca艂膮 dziesi臋cioletni膮 odysej臋, jak膮 mia艂em za sob膮: Pewnie, nie mam poj臋cia, co jest grane i w co si臋 pakuj臋, ale wchodz臋 w to.
Palou Koror wr臋czy艂a nam pr贸偶niosk贸ry. Nie pierwszy raz mia艂em do czynienia z tego rodzaju kombinezonem; zaledwie kilka tygodni wcze艣niej - cho膰 bardziej prawdopodobne wydawa艂o mi si臋, 偶e up艂yn臋艂y ju偶 miesi膮ce, a mo偶e nawet lata od tamtych czas贸w - pr贸偶niosk贸ry przyda艂y si臋 nam przy wspinaczce na Taj Szan w Pa艅stwie 艢rodka. Nigdy jednak nie widzia艂em czego艣 podobnego.
Pr贸偶niosk贸ry maj膮 kilkusetletni膮 histori臋; opieraj膮 si臋 na idei, 偶e najlepszym sposobem zabezpieczenia cia艂a ludzkiego przed rozsadzeniem w pr贸偶ni nie jest gruby, niezgrabny skafander, jaki znamy z pierwszych lat podboju kosmosu, lecz ubi贸r ochronny tak cienki, by przepuszcza膰 pot, chroni膮c zarazem w艂a艣ciciela przed okrutnym zimnem, gor膮cem i niskim ci艣nieniem. Przez te kilkaset lat nie wprowadzono w ich konstrukcji znacz膮cych zmian, mo偶e poza uzupe艂nieniem struktury o w艂贸kna dwudech贸w i panele osmotyczne. Oczywi艣cie ostatnia pr贸偶niosk贸ra, kt贸r膮 na sobie mia艂em, a kt贸r膮 Nemes rozdar艂a na strz臋py, pochodzi艂a z czas贸w Hegemonii.
Teraz jednak trzyma艂em w r臋kach co艣 zupe艂nie innego: Palou Koror po艂o偶y艂a mi na d艂oni olbrzymi膮, cho膰 zarazem pozbawion膮 ci臋偶aru kropl臋 ciep艂ej, srebrzystej protoplazmy. Porusza艂a si臋 i dr偶a艂a jak rt臋膰... nie, jak 偶ywa istota o p贸艂p艂ynnym ciele. Zaskoczony omal jej nie upu艣ci艂em, ale w ostatniej chwili z艂apa艂em j膮 drug膮 r臋k膮. Protoplazma podpe艂z艂a kilka centymetr贸w w g贸r臋 mojego ramienia, za nadgarstek, niczym jaki艣 mi臋so偶erny, obcy organizm.
Chyba powiedzia艂em co艣 na g艂os, bo Enea uspokoi艂a mnie:
- Ta pr贸偶niosk贸ra naprawd臋 偶yje, Raul. Powsta艂a na drodze manipulacji genetycznych i nanotechnicznych i ma zaledwie trzy moleku艂y grubo艣ci.
- A jak si臋 j膮 zak艂ada? - Patrzy艂em, jak przezroczysta masa wspina si臋 po mojej r臋ce coraz wy偶ej, do r臋kawa tuniki, po czym cofa si臋 w d贸艂. Nie mog艂em oprze膰 si臋 wra偶eniu, 偶e obserwuj臋 drapie偶nika, a nie cz臋艣膰 garderoby. Poza tym z pr贸偶niosk贸rami zawsze by艂 pewien problem: nale偶a艂o je nosi膰 bezpo艣rednio na go艂e cia艂o, bez 偶adnych warstw po艣rednich.
- To proste - rzek艂a Enea. - Nie ma mowy o szarpaniu si臋 i naci膮ganiu, jak ze starymi skafandrami. Rozbierz si臋 do naga, sta艅 spokojnie i po艂贸偶 sobie t臋 kropl臋 na g艂owie. Obleje ci臋 ca艂ego. Tylko si臋 pospiesz.
Nie mog臋 powiedzie膰, 偶eby jej s艂owa obudzi艂y we mnie szczeg贸lny entuzjazm.
Przeprosili艣my wszystkich na moment i wbiegli艣my po schodach do sypialni na dziobie statku. Pospiesznie zrzucili艣my ubranie. Spojrza艂em na moj膮 ukochan膮, stali艣my tu偶 obok zabytkowego (i ca艂kiem wygodnego, jak doskonale pami臋ta艂em) 艂o偶a konsula i zamierza艂em w艂a艣nie zaproponowa膰 lepszy spos贸b sp臋dzenia wolnego czasu, gdy Enea pogrozi艂a mi palcem, podnios艂a grud臋 protoplazmy nad g艂ow臋 i pozwoli艂a jej opa艣膰 na w艂osy.
Zaniepokoi艂em si臋 patrz膮c, jak srebrzysty stw贸r poch艂ania jej cia艂o, sp艂ywa na ciemnoblond czupryn臋 niczym roztopiony metal albo b艂yszcz膮ca lawa, dalej na szyj臋, ramiona, piersi, brzuch, biodra, 艂ono, uda, kolana... Na koniec Enea podnios艂a jedn膮 nog臋, potem drug膮 i pr贸偶niosk贸ra obla艂a j膮 w ca艂o艣ci.
- Wszystko w porz膮dku? - zapyta艂em s艂abym g艂osem. Moja w艂asna kropla srebra dr偶a艂a mi w d艂oni, czekaj膮c, kiedy b臋dzie mog艂a si臋 na mnie rzuci膰.
Enea - a w艂a艣ciwie chromowy pos膮g, kt贸ry przed chwil膮 by艂 Enea - pokaza艂a mi wyprostowany kciuk i podnios艂a r臋k臋 do gard艂a. Zrozumia艂em: tak samo, jak w skafandrze Hegemonii, od tej pory mog艂a si臋 porozumiewa膰 tylko przez mikrofony subwokalizacyjne.
Podnios艂em pulsuj膮c膮 grud臋 nad g艂ow臋, zamkn膮艂em oczy i rozsun膮艂em d艂onie.
Wszystko odby艂o si臋 w niespe艂na pi臋膰 sekund. Przez jedn膮 kr贸tk膮, przera偶aj膮c膮 chwil臋 czu艂em, 偶e si臋 udusz臋 - lepka masa zala艂a mi nos i usta - ale wtedy przypomnia艂em sobie o oddychaniu i nabra艂em powietrza w p艂uca: by艂o czyste i 艣wie偶e.
S艂yszysz mnie, Raul? G艂os Enei dobieg艂 mnie znacznie wyra藕niej, ni偶 ze s艂uchawek w starej pr贸偶niosk贸rze.
Pokiwa艂em g艂ow膮 i subw0kalizowa艂em w odpowiedzi: Ca艂kiem nie藕le. To dziwne uczucie.
Jeste艣cie gotowi? M. Enea? M. Endymion? Chwil臋 trwa艂o, nim zda艂em sobie spraw臋, 偶e to Drivenj Nicaagat, drugi ze znanych mi 偶yj膮cych w otwartym kosmosie Intruz贸w, w艂膮czy艂 si臋 na lini臋. Nieraz ju偶 s艂ysza艂em jego g艂os, Zawsze jednak przetworzony przez syntezator mowy; przy bezpo艣rednim kontakcie brzmia艂 jeszcze bardziej melodyjnie i czysto ni偶 ptasie trele Sian Quintany Ka'an.
Gotowi, odpar艂a Enea. Zeszli艣my po kr臋conych schodach, przecisn臋li艣my si臋 przez t艂um i znale藕li艣my si臋 na tarasie.
呕ycz臋 powodzenia, dobieg艂 nas g艂os A. Bettika, korzystaj膮cego z aparatury komunikacyjnej statku. Dotkn膮艂 ka偶dego z nas, gdy stawali艣my przy balustradzie obok Koror i Nicaagata.
Lhomo ju偶 czeka艂. Srebrzysta pr贸偶niosk贸ra podkre艣la艂a ka偶de w艂贸kno rysuj膮cych si臋 wyrazie mi臋艣ni na jego nagich ramionach, udach i brzuchu. Przez chwil臋 g艂upio mi si臋 zrobi艂o i zacz膮艂em 偶a艂owa膰, 偶e nie mam na sobie czego艣 wi臋cej ni偶 mikronowej grubo艣ci skafandra i 偶e nie dba艂em o utrzymanie lepszej formy. Enea wygl膮da艂a prze艣licznie, niczym chromowa rze藕ba tak ukochanego przeze mnie cia艂a. Cieszy艂em si臋, 偶e tylko android towarzyszy nam na tarasie.
Statek zbli偶y艂 si臋 do powierzchni Gwiazdodrzewa na odleg艂o艣膰 kilku tysi臋cy kilometr贸w i ostro hamowa艂. Palou Koror da艂a nam znak i bez wysi艂ku wskoczy艂a na barierk臋 tarasu, z 艂atwo艣ci膮 艂api膮c r贸wnowag臋 przy jednej sz贸stej ziemskiego ci膮偶enia. Drivenj Nicaagat poszed艂 w jej 艣lady, nast臋pny by艂 Lhomo, potem Enea, a na ko艅cu - z o wiele mniejszym wdzi臋kiem - do艂膮czy艂em do nich i ja. Wra偶enie znalezienia si臋 nad bezdenn膮 przepa艣ci膮 by艂o prawie obezw艂adniaj膮ce: pod nami rozci膮ga艂a si臋 zielona niecka Biosfery, po obu stronach li艣ciaste 艣ciany wznosi艂y si臋 w niesko艅czono艣膰, kad艂ub statku zakrzywia艂 si臋 pod naszymi stopami, balansuj膮c na smuk艂ym s艂upie ognia z dysz silnik贸w, niczym budynek chwiejnie wsparty na kruchym, niebieskim filarze. Dotar艂o do mnie, 偶e zaraz skoczymy w t臋 przepa艣膰 - i poczu艂em zalewajk膮 mnie fal臋 md艂o艣ci.
Prosz臋 si臋 nie martwi膰. Pole si艂owe zostanie otwarte dok艂adnie w momencie waszego skoku, a potem przejd臋 na repulsory kiedy znajdziecie si臋 w zasi臋gu p艂omieni z dysz. Zrozumia艂em, 偶e tym razem odezwa艂 si臋 statek. Nie mia艂em poj臋cia, co planujemy.
Skafandry powinny da膰 wam pewne poj臋cie o tym, jak wygl膮da nasza adaptacja do 偶ycia w otwartym kosmosie, w艂膮czy艂a si臋 Palou Koror. Oczywi艣cie ci spo艣r贸d nas, kt贸rzy zdecydowali si臋 na pe艂n膮 integracj臋, nie potrzebuj膮 na wp贸艂 rozumnych pr贸偶niosk贸r i wbudowanych w nie molekularnych mikroprocesor贸w, 偶eby 偶y膰 i podr贸偶owa膰 w pr贸偶ni; wykorzystujemy do tego odpowiednio przekszta艂cone obwody w naszych cia艂ach - we krwi, w m贸zgu, w sk贸rze.
Ale jak... zacz膮艂em, czuj膮c, 偶e mam k艂opoty z subwokalizacj膮, zupe艂nie jakby sucho艣膰 w gardle mog艂a wp艂yn膮膰 na prac臋 mi臋艣ni krtani.
Prosz臋 si臋 nie niepokoi膰, rzek艂 Nicaagat. Nie roz艂o偶ymy skrzyde艂, dop贸ki wystarczaj膮co nie oddalimy si臋 od statku. Nie ma te偶 mowy o zderzeniu; pole si艂owe do tego nie dopu艣ci. Steruj膮c skrzyd艂ami zawierzcie intuicji. Uk艂ady optyczne pr贸偶niosk贸ry sprz臋gn膮 si臋 z waszym uk艂adem nerwowym i neurosensorami, 偶eby w razie potrzeby wy艣wietli膰 niezb臋dne dane.
Dane? Jakie znowu dane? Zamierza艂em tylko tak pomy艣le膰, ale nadajnik pos艂a艂 moje s艂owa do wszystkich.
Enea z艂apa艂a mnie za r臋k臋.
Spodoba ci si臋, Raul. Przypuszczam, 偶e to jedyne chwile, kt贸re dzi艣 uda nam si臋 sp臋dzi膰 razem. Mo偶e nie tylko dzi艣.
W tamtym momencie, stoj膮c na barierce na skraju przera偶aj膮cej otch艂ani, nie skupi艂em si臋 zbytnio na znaczeniu jej s艂贸w.
Chod藕my, zakomenderowa艂a Palou Koror i zeskoczy艂a z balustrady.
Trzymaj膮c si臋 za r臋ce poszli艣my z Enea w jej 艣lady.
Pu艣ci艂a mnie, gdy zakr臋ci艂o nami i polecieli艣my w przeciwnych kierunkach. W polu si艂owym otworzy艂a si臋 luka, przez kt贸r膮 odskoczyli艣my na bezpieczn膮 odleg艂o艣膰, po czym otaczaj膮ca kad艂ub pow艂oka ponownie si臋 scali艂a i statek przemkn膮艂 obok nas, lec膮c pozornie ku g贸rze - hamowa艂 ze znacznie wi臋kszym przeci膮偶eniem ni偶 my w tej chwili. Spadali艣my, pi臋膰 srebrzystych postaci z rozpostartymi szeroko ramionami, coraz dalej i dalej od siebie; mkn臋li艣my ku plecionce Gwiazdodrzewa, od kt贸rej wci膮偶 dzieli艂y nas tysi膮ce kilometr贸w. I wtedy roz艂o偶yli艣my skrzyd艂a.
Dla naszych cel贸w w zupe艂no艣ci wystarcz膮 nam dzi艣 skrzyd艂a 艣wietlne o rozpi臋to艣ci oko艂o kilometra, poinformowa艂a nas Palou Koror. Gdyby艣my mieli pokona膰 wi臋ksz膮 odleg艂o艣膰, albo porusza膰 si臋 szybciej, rozpostar艂yby si臋 znacznie szerzej, mo偶e nawet na kilkaset kilometr贸w.
Kiedy podnios艂em r臋ce, p艂aty energii wyrastaj膮ce z mojej pr贸偶niosk贸ry roz艂o偶y艂y si臋 niczym skrzyd艂a motyla. Dos艂ownie poczu艂em impet 艣wiat艂a s艂onecznego.
Tym, co nas popycha, jest w艂a艣ciwie pr膮d g艂贸wnego pola magnetycznego, wzd艂u偶 linii kt贸rego si臋 przemieszczamy, oznajmi艂a Palou Koror. Pozw贸lcie, 偶e na chwil臋 przejm臋 sterowanie waszymi skafandrami... No, ju偶.
Co艣 zmieni艂o si臋 w moim polu widzenia. Spojrza艂em w lewo, gdzie obok mnie lecia艂a Enea, odleg艂a ju偶 o 艂adne kilka kilometr贸w; przypomina艂a l艣ni膮c膮 poczwark臋, kt贸ra w艂a艣nie rozk艂ada z艂ociste skrzyd艂a. Tym razem naprawd臋 zobaczy艂em wiatr s艂oneczny, strumienie na艂adowanych cz膮stek, fale plazmy, skr臋caj膮ce si臋 zgodnie z niesko艅czenie z艂o偶onymi prawami geometrii heliosfery. Wij膮ce si臋, czerwone linie pola magnetycznego porusza艂y si臋 nieustannie, jakby namalowano je na wewn臋trznej powierzchni spiralnej, pozostaj膮cej w ci膮g艂ym ruchu muszli. Rozedrgane, wielowarstwowe i wielobarwne smugi prowadzi艂y wzrok ku s艂o艅cu, kt贸re z bladej gwiazdki zmieni艂o si臋 w splot milion贸w zbiegaj膮cych si臋 w nim linii si艂 pola. Bryzga艂y ze艅 pi贸ropusze plazmy, miotane z pr臋dko艣ci膮 czterystu kilometr贸w na sekund臋, skr臋cane pod wp艂ywem pulsuj膮cych p贸l, najsilniejszych przy biegunach gwiazdy; fioletowe krzywizny linii pola biegn膮cych ku s艂o艅cu miesza艂y si臋 i przenika艂y ze szkar艂atnymi p艂aszczyznami, symbolizuj膮cymi pole skierowane za zewn膮trz; b艂臋kitne wiry heliosferycznych fal uderzeniowych migota艂y na zewn臋trznej powierzchni Gwiazdodrzewa; ksi臋偶yce i komety rozcina艂y ocean plazmy niczym statki przemierzaj膮ce nocne, fosforyzuj膮ce morze; widzia艂em, jak nasze z艂ote skrzyd艂a oddzia艂uj膮 z plazm膮 i magnetycznym medium, jak w ich sie膰 wpadaj膮 fotony na podobie艅stwo miliard贸w robaczk贸w 艣wi臋toja艅skich, jak delikatna materia wydyma si臋 niczym 偶agle, w kt贸re dmie plazmowy wicher. Nasze srebrzyste cia艂a rozp臋dza艂y si臋 coraz bardziej, mkn膮c wzd艂u偶 rozmigotanych linii i magnetycznych spiral.
Poza poszerzeniem widma uk艂ad optyczny pr贸偶niosk贸ry wy艣wietla艂 mi na bie偶膮co informacje o trajektorii lotu i mn贸stwo danych, kt贸re dla mnie nic nie znaczy艂y - - za to dla Intruz贸w ich znajomo艣膰 by艂a spraw膮 偶ycia lub 艣mierci. Miga艂y mi r贸wnania i wzory funkcji, jak gdyby unosz膮c si臋 w przestrzeni na granicy ostro艣ci widzenia. Pami臋tam tylko kilka z nich.
GM3Mc McV2cir
---------- = -------------
r2 r
V12 + ?V2 + 2?V(Vi2 + V2)1/2 > Vi2 + ?V2 + 2 ?VVi
Nawet nie rozumiej膮c 偶adnego z r贸wna艅 wiedzia艂em, 偶e zbli偶amy si臋 do Gwiazdodrzewa ze zbyt du偶膮 szybko艣ci膮. Na pocz膮tku p臋dzili艣my z tak膮 sam膮 pr臋dko艣ci膮, jak statek, a potem jeszcze przyspieszyli艣my, gnani wiatrem s艂onecznym i falami plazmy. Zaczyna艂em ju偶 rozumie膰, jak korzystaj膮c ze skrzyde艂 Intruz贸w mo偶na oddali膰 si臋 od gwiazdy, i to w niez艂ym tempie, co jednak nale偶a艂o zrobi膰, 偶eby zatrzyma膰 si臋 na odcinku - tak na oko - poni偶ej tysi膮ca kilometr贸w?
Fantastyczne, dobieg艂 mnie g艂os Lhomo. Niewiarygodne.
Przekr臋ci艂em g艂ow臋 na tyle, 偶eby dostrzec naszego przyjaciela-lotnika z Tien Szanu: znajdowa艂 si臋 daleko z lewej, kilka kilometr贸w pod nami. Zanurzy艂 si臋 ju偶 w listowiu i 艣miga艂 tu偶 nad niebiesk膮, rozmyt膮 po艣wiat膮 pola si艂owego, okrywaj膮c膮 ga艂臋zie i przestrze艅 pomi臋dzy nimi na kszta艂t osmotycznej membrany.
Jak on to zrobi艂?
Chyba zn贸w musia艂em subwokalizowa膰 swoj膮 my艣l, bo us艂ysza艂em w odpowiedzi charakterystyczny, basowy 艣miech Lhomo.
U呕YJ skrzyde艂, Raul, rzek艂 lotnik. Wsp贸艂dzia艂aj z drzewem i ergami!
Jak to: wsp贸艂dzia艂aj z drzewem? Z jakimi ergami? Facet chyba postrada艂 zmys艂y.
Wtedy w艂a艣nie zobaczy艂em, jak Enea rozk艂ada skrzyd艂a, kieruj膮c nimi jednocze艣nie my艣l膮 i ruchami ramion. Spojrza艂em za jej plecy, gdzie pl膮tanina ga艂臋zi mkn臋艂a nam na spotkanie z przera偶aj膮c膮 szybko艣ci膮 - i zacz膮艂em rozumie膰, na czym polega sztuczka.
Dobrze, odezwa艂 si臋 Drivenj Nicaagat. Teraz z艂ap wsteczny wiatr. Dobrze.
Dwaj Intruzi zatrzepotali skrzyd艂ami jak motyle, a ja ujrza艂em wzbijaj膮cy si臋 im na spotkanie z Gwiazdodrzewa podmuch energii. Przemkn膮艂em obok nich, jakbym kontynuowa艂 swobodny spadek, podczas gdy oni nagle otworzyli spadochrony.
Z bij膮cym sercem, dysz膮c ci臋偶ko pod osmotyczn膮 b艂on膮 pr贸偶niosk贸ry, roz艂o偶y艂em szeroko r臋ce i nogi i si艂膮 woli zmusi艂em skrzyd艂a do zwi臋kszenia powierzchni. P艂aszczyzny energii zamigota艂y i rozpostar艂y si臋 do szeroko艣ci co najmniej dw贸ch kilometr贸w. Znajduj膮ce si臋 pod moimi stopami li艣cie zacz臋艂y si臋 powoli obraca膰, jak na odtwarzanym w zwolnionym tempie przyrodniczym holofilmie, po czym na艂o偶y艂y si臋 cz臋艣ciowo na siebie, tworz膮c g艂adk膮, paraboliczn膮 mis臋 o 艣rednicy jakich艣 pi臋ciu kilometr贸w. W tej偶e chwili ich powierzchnia zmieni艂a si臋 w lustro.
Zala艂o mnie 艣wiat艂o s艂o艅ca. O艣lep艂bym natychmiast, gdyby nie chroni膮cy moje oczy wizjer pr贸偶niosk贸ry, kt贸ry od razu zareagowa艂 przyciemnieniem obrazu. Dos艂ownie us艂ysza艂em, jak promienie s艂oneczne uderzaj膮 w m贸j skafander i skrzyd艂a - zab臋bni艂y na nich niczym ulewny deszcz na blaszanym dachu. Roz艂o偶y艂em szerzej ramiona, 偶eby z艂apa膰 wsteczny podmuch, 偶yj膮ce za艣 w Gwiazdodrzewie ergi zakrzywi艂y pole heliosfery i skierowa艂y na nas strumie艅 plazmy, kt贸ry pozwoli艂 nam gwa艂townie, cho膰 bezbole艣nie wyhamowa膰. Zatrzepotali艣my z Ene膮 skrzyd艂ami i wpadli艣my pomi臋dzy pierwsze splecione ga艂臋zie Biosfery. W wizjerze wci膮偶 miga艂y mi matematyczne formu艂y:
Nadal ich nie rozumia艂em, ale w jaki艣 spos贸b dawa艂y mi poczucie pewno艣ci, 偶e drzewo odbija odpowiedni膮 ilo艣膰 s艂onecznego 艣wiat艂a - w funkcji jego masy i jasno艣ci - erg za艣 wspomaga te wysi艂ki wystarczaj膮cym strumieniem plazmy i energii magnetycznej, 偶eby wyhamowa膰 nas do zera, zanim grzmotniemy w kt贸ry艣 z g艂贸wnych konar贸w albo zderzymy si臋 z jego polem si艂owym.
Lecieli艣my z Ene膮 za Intruzami, identycznie steruj膮c skrzyd艂ami, to rozpo艣cieraj膮c je maksymalnie, to zn贸w gwa艂townie trzepocz膮c, na przemian hamowali艣my i 艂apali艣my w nie wiatr s艂oneczny, kt贸ry pcha艂 nas naprz贸d, pikowali艣my w stron臋 ni偶szych ga艂臋zi, 艣migali艣my nad listowiem i zn贸w zanurzali艣my si臋 w pl膮tanin臋 drzew, sk艂adali艣my skrzyd艂a, 偶eby prze艣lizn膮膰 si臋 mi臋dzy str膮kami i pod prz臋s艂ami p贸l si艂owych; przygl膮dali艣my si臋 z bliska zapracowanym ka艂amamicom, o mackach dziesi臋膰 razy d艂u偶szych ni偶 statek konsula, kt贸ry w艂a艣nie ostro偶nie zbli偶a艂 si臋 do warstwy li艣ci; i zn贸w rozk艂adali艣my skrzyd艂a, by 艣mign膮膰 obok 艂awicy b艂臋kitnych dysk贸w Akerataelich - wydawa艂o mi si臋, 偶e machaj膮 do nas, kiedy ich mijamy.
Na jednym z pni, tu偶 pod otoczk膮 powierzchni膮 pola si艂owego znajdowa艂a si臋 olbrzymia platforma. Nie mia艂em poj臋cia jak zachowaj膮 si臋 skrzyd艂a w zetkni臋ciu z polem, ale po艣wiata zamigota艂a tylko leciutko, gdy Palou Koror przelecia艂a przez ni膮 niczym p艂ywak, wdzi臋cznym ruchem zanurzaj膮cy si臋 w niewzruszonej wodzie. Za chwil臋 zanurkowa艂 Drivenj Nicaagat, potem Lhomo, Enea i ja. Przy przekraczaniu bariery energetycznej podkurczy艂em skrzyd艂a, tak 偶e wpadaj膮c w atmosfer臋 mia艂y najwy偶ej z dziesi臋膰 metr贸w szeroko艣ci. Wr贸ci艂y d藕wi臋ki, zapachy i ch艂odny wietrzyk.
Wyl膮dowali艣my na platformie.
- Bardzo 艂adnie, jak na pierwszy lot - przyzna艂a Palou Koror znanym mi ju偶, syntetyzowanym g艂osem. - Chcieli艣my podzieli膰 si臋 z wami cz膮stk膮 naszego 偶ycia.
Enea zdezaktywowa艂a pr贸偶niosk贸r臋 wok贸艂 twarzy i skafander sp艂yn膮艂 jej na ramiona niczym ko艂nierz z rt臋ci. Nigdy przedtem nie widzia艂em, 偶eby oczy jej tak b艂yszcza艂y. Sk贸r臋 mia艂a zar贸偶owion膮, a w艂osy wilgotne od potu.
- To by艂o cudowne! - wykrzykn臋艂a i 艣cisn臋艂a moj膮 d艂o艅. - Cudowne.. . Dzi臋kuj臋 wam bardzo, dzi臋kuje, wolni ludzie.
- Ca艂a przyjemno艣膰 po naszej stronie, o dostojna Ty, Kt贸ra Nauczasz.
Podni贸s艂szy wzrok zorientowa艂em si臋, 偶e „Yggdrasill” jest przycumowany do Gwiazdodrzewa nad naszymi g艂owami; jego kilometrowej d艂ugo艣ci pie艅 i konary stapia艂y si臋 z drzewami tworz膮cymi Biosfer臋. Tylko statek konsula, kt贸ry w艂a艣nie znika艂 w str膮ku pe艂ni膮cym na drzewostatku rol臋 hangaru - wci膮gany tam przez olbrzymi膮 ka艂amamic臋 - pozwoli艂 mi zidentyfikowa膰 „Yggdrasilla”. Dostrzeg艂em pogr膮偶one w pracy klony za艂ogowe, przenosz膮ce na statek Heta Masteena sze艣ciany M贸biusa; niezliczone 艂odygi i pn膮cza 艂膮czy艂y drzewostatek z Gwiazdodrzewem, zasilaj膮c uk艂ady podtrzymywania 偶ycia.
Enea nie puszcza艂a mojej r臋ki. Kiedy przenios艂em na ni膮 wzrok, przysun臋艂a si臋 i poca艂owa艂a mnie w usta.
- Wyobra偶asz to sobie, Raul? - zagadn臋艂a. - Miliony Intruz贸w 偶yj膮cych tak na co dzie艅... widz膮 pulsuj膮c膮 energi臋... ca艂ymi miesi膮cami przemierzaj膮 pustk臋... daj膮 si臋 nie艣膰 wzburzonym magnetosferom wok贸艂 planet... mkn膮 wraz z podmuchami wiatru s艂onecznego, kt贸ry niesie ich miliony kilometr贸w w kosmiczny mrok, a potem dalej, do granicy heliopauzy, ponad sto jednostek astronomicznych od s艂o艅ca, gdzie wiatr cichnie i zaczyna si臋 prawdziwa przestrze艅 mi臋dzy gwiazdami. Mo偶esz to sobie wyobrazi膰? Szum, szept i grzmot fal przyboju kosmicznego oceanu?
- Nie - odpar艂em. Nie umia艂em sobie tego wyobrazi膰, nie wiedzia艂em nawet, o czym m贸wi. Jeszcze nie.
Z 艂odygi transportowej wynurzyli si臋 A. Bettik, Rachela, Theo, Kassad i kilkoro pozosta艂ych. Rachela przynios艂a ubranie Enei, A. Bettik trzyma艂 moje.
Wszyscy st艂oczyli si臋 wok贸艂 mojej przyjaci贸艂ki. Posypa艂y si臋 pytania, na kt贸re natychmiast nale偶a艂o znale藕膰 odpowiedz, pro艣by o wyja艣nienie rozkaz贸w, raporty o bliskim ju偶 wys艂aniu sondy z nap臋dem Gedeona. T艂um nas rozdzieli艂.
Enea odwr贸ci艂a si臋 i pomacha艂a do mnie. Podnios艂em r臋k臋 - wci膮偶 odzian膮 w srebrzyst膮 pr贸偶niosk贸r臋 - ale zanim zd膮偶y艂em pomacha膰, Enea by艂a ju偶 daleko.
Wieczorem wraz z kilkuset osobami znalaz艂em si臋 w str膮ku transportowym, ci膮gni臋tym przez kosmiczn膮 m膮tw臋 do miejsca le偶膮cego tysi膮ce kilometr贸w na pomocny zach贸d nad p艂aszczyzn膮 ekliptyki, wewn膮trz Biosfery. Podr贸偶 zaj臋艂a nam niespe艂na p贸艂 godziny, gdy偶 ka艂amarnica polecia艂a skr贸tem, 艣cinaj膮c krzywizn臋 Gwiazdodrzewa wprost do punktu docelowego.
Konstrukcja str膮k贸w mieszkalnych, platform komunalnych, pi臋trz膮cych si臋 wok贸艂 nas konar贸w i pomost贸w w tej cz臋艣ci Gwiazdodrzewa r贸偶ni艂a si臋 nieco od znanych mi dot膮d okolic cho膰 wed艂ug ka偶dej sensownej topografii Biosfery nale偶a艂o przyzna膰, 偶e oba obszary znajduj膮 si臋 wzgl臋dnie blisko siebie. Wszystko by艂o tu wi臋ksze, barokowe, bardziej obce, a mieszka艅cy m贸wili z dziwnym akcentem. Intruzi mieli ponadto zwyczaj ozdabiania swoich stroj贸w barwnymi, opalizuj膮cymi wst臋gami, jakich dotychczas nie spotka艂em. W atmosferze nie brakowa艂o nowych gatunk贸w ptak贸w i zwierz膮t; w zamglonym powietrzu p艂ywa艂y egzotyczne istoty przypominaj膮ce orki ze Starej Ziemi, ale o cia艂ach zaopatrzonych w kr贸tkie ramiona, zako艅czone smuk艂ymi d艂o艅mi.
Skoro na przestrzeni zaledwie paru tysi臋cy kilometr贸w nast膮pi艂a taka zmiana, nie potrafi艂em sobie nawet wyobrazi膰 r贸偶norodno艣ci kultur i form 偶ycia w ca艂ej Biosferze. Pierwszy raz dotar艂 do mnie sens s艂贸w powtarzanych mi przez Ene臋 i pozosta艂ych: wewn臋trzna powierzchnia uko艅czonych sektor贸w Gwiazdodrzewa przewy偶sza艂a 艂膮czn膮 powierzchni臋 wszystkich planet, jakie ludzko艣膰 odkry艂a w tysi膮cletnich dziejach podboju kosmosu. Kiedy konstrukcja zostanie uko艅czona, a Biosfera zacznie w pe艂ni sprawnie funkcjonowa膰, nadaj膮ce si臋 do zamieszkania obszary przerosn膮 艂膮czn膮 powierzchni臋 wszystkich planet w naszej Galaktyce.
Powitali nas miejscowi urz臋dnicy; trumnie przybyli na okoliczne platformy dygnitarze zgotowali nam gor膮c膮 owacj臋, po czym trafili艣my do str膮ka tak wielkiego, 偶e z powodzeniem m贸g艂by uchodzi膰 za niewielki ksi臋偶yc.
Tam czeka艂 na nas t艂um z艂o偶ony z kilkuset tysi臋cy Intruz贸w i templariuszy, kilkuset Seneszaj贸w i 艂awic skupionych wok贸艂 centralnego podwy偶szenia Akerataelich. Ze zdumieniem zda艂em sobie spraw臋, 偶e ergi ustawi艂y wewn臋trzne pole si艂owe na wygodn膮 jedn膮 sz贸st膮 ziemskiej grawitacji, co sprawi艂o, 偶e go艣cie zebrali si臋 na wewn臋trznej powierzchni kulistego str膮ka... Dopiero wtedy zauwa偶y艂em, 偶e fotele pn膮 si臋 po 艣cianach w g贸r臋 i zape艂niaj膮 szczelnie ca艂膮 zakrzywion膮 艣cian臋. T艂um musia艂 zatem liczy膰 grubo ponad milion istot.
Intruz Navson Hamnim i templariusz, Prawdziwy G艂os Gwiazdodrzewa Ket Rosteen przedstawili Ene臋 jako t臋, kt贸ra przynios艂a wiadomo艣膰, na jak膮 ich ludy od wiek贸w czeka艂y.
Moja ukochana wesz艂a na podium, rozejrza艂a si臋 dooko艂a, spojrza艂a do g贸ry i w d贸艂, jakby stara艂a si臋 nawi膮za膰 kontakt wzrokowy z ka偶dym obecnym. Nag艂o艣nienie by艂o tak niewiarygodne, 偶e s艂yszeli艣my, jak prze艂yka 艣lin臋 i robi wdech. Sprawia艂a wra偶enie opanowanej.
- Wybierzcie jeszcze raz - powiedzia艂a, odwr贸ci艂a si臋 i zesz艂a z podwy偶szenia. Zatrzyma艂a si臋 przy d艂ugim stole, na kt贸rym znajdowa艂o si臋 mn贸stwo klielich贸w. Kilkuset z nas upu艣ci艂o po kropli krwi z 偶y艂 do puchar贸w, kt贸re nast臋pnie puszczono mi臋dzy zgromadzonych. S膮dzi艂em, 偶e nie ma mowy o tym, by ponad milion oczekuj膮cych komunii Intruz贸w i templariuszy zdo艂a艂 skosztowa膰 krwi tych kilkuset osobnik贸w, kt贸rzy komuni臋 mieli ju偶 za sob膮. Tymczasem pomocnicy Enei oddali po kilka kropli krwi do olbrzymiego zbiornika z winem, ca艂a rzesza asystent贸w zaj臋艂a si臋 przekazywaniem b膮bli z napojem do ponownego nape艂nienia i po godzinie wszyscy, kt贸rzy chcieli dost膮pi膰 komunii, otrzymali wino. Kulista sala zacz臋艂a si臋 opr贸偶nia膰.
Po tym, jak Enea zesz艂a z podium, tego wieczora nie pad艂y ju偶 偶adne s艂owa. Pierwszy raz owego d艂ugiego - nie ko艅cz膮cego si臋 - dnia, panowa艂o prawie ca艂kowite milczenie, gdy w str膮ku trafili艣my z powrotem do... domu, w znajome okolice Gwiazdodrzewa, w cie艅 „Yggdrasilla”, kt贸ry za dwadzie艣cia godzin mia艂 wyruszy膰 w drog臋.
Czu艂em si臋 jak najgorszy oszust. Wypi艂em wino przed blisko dwudziestu czterema godzinami i wci膮偶 nic nie czu艂em... Nic poza zwyk艂膮 mi艂o艣ci膮 do Enei - to znaczy absolutnie niezwyk艂膮, niepowtarzaln膮, nie daj膮c膮 si臋 z niczym por贸wna膰 mi艂o艣ci膮 do Enei.
Tysi膮ce ch臋tnych pi艂o dzi艣 jej krew. Ogromna sfera opustosza艂a w ciszy; milczeli nawet ci, kt贸rzy nie przyst膮pili do komunii - nie wiedzia艂em tylko, czy rozczarowa艂o ich z艂o偶one z zaledwie trzech s艂贸w przem贸wienie mojej ukochanej, czy te偶 rozwa偶ali kwestie znacznie bardziej z艂o偶onej natury.
Wr贸cili艣my w nasz rejon Gwiazdodrzewa, ograniczaj膮c wymian臋 zda艅 do niezb臋dnego minimum. Milczenie nie wynika艂o bynajmniej z rozczarowania czy niezr臋czno艣ci sytuacji, raczej z nabo偶nego l臋ku, jaki towarzyszy zako艅czeniu jednego etapu w 偶yciu i rozpocz臋ciu - a przynajmniej nadziei rozpocz臋cia - nast臋pnego.
Wybierzcie jeszcze raz. Kochali艣my si臋 z Ene膮 w naszym zaciemnionym str膮ku mieszkalnym, nie bacz膮c na zm臋czenie i p贸藕n膮 por臋: powoli, delikatnie i s艂odko.
Wybierzcie jeszcze raz. Kiedy odp艂ywa艂em w sen - dos艂ownie - takie w艂a艣nie s艂owa majaczy艂y mi w umy艣le. Wybierz jeszcze raz. Zrozumia艂em. Wybra艂em Ene臋 i 偶ycie u jej boku. Wierz臋, 偶e ona wybra艂a mnie.
Jutro zn贸w ja wybior臋 j膮, a ona mnie, i pojutrze, i p贸藕niej - w ka偶dej godzinie na nowo.
Wybierz jeszcze raz. Tak. W艂a艣nie tak.
27
Nazywam si臋 Jakub Schulmann i pisz臋 list do moich przyjaci贸艂, mieszkaj膮cych w 艁odzi:
Najdro偶si, czeka艂em z napisaniem tego listu, a偶 potwierdz膮 si臋 zas艂yszane przeze mnie pog艂oski. Niestety, okaza艂y si臋 prawdziwe, co tylko pog艂臋bia m贸j smutek. Rozmawia艂em z cz艂owiekiem, kt贸remu uda艂o si臋 uciec; wszystko mi opowiedzia艂. Morduj膮 ich w Che艂mnie, nieopodal D膮bia i grzebi膮 w okolicznych lasach. Zabija si臋 na dwa sposoby: rozstrzeliwuje albo zagazowuje. Tak w艂a艣nie zgin臋艂y tysi膮ce 艂贸dzkich 呕yd贸w. Niech si臋 wam nie wydaje, 偶e czytacie s艂owa szale艅ca. To wszystko tragiczna, przera偶aj膮ca prawda.
„To straszne! Straszne! Cz艂owieku, zrzu膰 ubranie, posyp g艂ow臋 popio艂em, wyjd藕 na ulic臋 i ta艅cz w swym ob艂臋dzie”. Jestem zm臋czony, nie mog臋 ju偶 d艂u偶ej pisa膰. Stw贸rco, wspom贸偶 nas!
Pisz臋 ten list dziewi臋tnastego stycznia 1942 A.D. Kilka tygodni p贸藕niej, podczas lutowej odwil偶y, kiedy z otaczaj膮cych Grab贸w las贸w niesie si臋 zwodnicza wo艅 przedwczesnej wiosny, 艂aduj膮 nas - m臋偶czyzn z obozu - do ci臋偶ar贸wek. Niekt贸re z nich maj膮 na burtach wymalowane tropikalne drzewa i egzotyczne zwierz臋ta - ubieg艂ego lata tymi samochodami zabrali z obozu dzieci. Przez zim臋 farby wyblak艂y, a Niemcom nie chcia艂o bawi膰 si臋 w odnawianie weso艂ych obrazk贸w, kt贸re teraz zdaj膮 si臋 blade jak letnie sny.
Jedziemy do odleg艂ego o pi臋tna艣cie kilometr贸w Che艂mna, przez Niemc贸w nazwanego Kulmhof. Wyp臋dzaj膮 nas z ci臋偶ar贸wek i ka偶膮 wypr贸偶ni膰 si臋 w lesie. Nie potrafi臋... Nie w takiej sytuacji, kiedy patrz膮 na mnie stra偶nicy i pozostali m臋偶czy藕ni. Udaj臋 wi臋c, 偶e odda艂em mocz i zapinam spodnie.
Zaganiaj膮 nas z powrotem do samochod贸w i wioz膮 na zamek, gdzie zn贸w ka偶膮 nam wyj艣膰. Przechodzimy przez dziedziniec, na kt贸rym walaj膮 si臋 ubrania i buty i schodzimy do piwnicy. Na 艣cianie widnieje napis w jidysz: „Nikt nie wychodzi st膮d 偶ywy”. Jest nas w piwnicy kilkuset, sami m臋偶czy藕ni, Polacy, w wi臋kszo艣ci z okolicznych wiosek - z Gradowa, z Ko艂a - ale i z 艁odzi. Powietrze pachnie wilgoci膮, zgnilizn膮, zimnymi kamieniami i ple艣ni膮.
Jednak偶e po kilku godzinach, gdy 艣wiat艂o dnia zaczyna gasn膮膰, opuszczamy piwnic臋 - 偶ywi! Przyjecha艂y nast臋pne ci臋偶ar贸wki, wi臋ksze, z dwuskrzyd艂owymi drzwiami. S膮 zielone, a ich 艣cian nie zdobi膮 偶adne malunki. Kiedy stra偶nicy otwieraj膮 drzwi, okazuje si臋, 偶e samochody s膮 prawie pe艂ne: w ka偶dym znajduje si臋 ju偶 siedemdziesi臋ciu, mo偶e osiemdziesi臋ciu ludzi. Nie znam nikogo z nich.
Popychaj膮c i bij膮c Niemcy ka偶膮 nam wcisn膮膰 si臋 do 艣rodka. S艂ysz臋 krzyki znanych mi m臋偶czyzn, wi臋c postanawiam poprowadzi膰 ich w modlitwie, gdy 艂aduj膮 nas do cuchn膮cych ci臋偶ar贸wek: Szema Izrael, modlimy si臋 wsp贸lnie. Nie przestajemy tak偶e w贸wczas, gdy drzwi z trzaskiem zamykaj膮 si臋 za nami.
Niemcy pokrzykuj膮 na polskiego kierowc臋 i jego pomagier贸w. Jeden z nich krzyczy po polsku „Gaz!” i spod pod艂ogi auta dobiega nas d藕wi臋k, jakby gdzie艣 pod艂膮czano jak膮艣 rur臋 czy przew贸d. Silnik zapala z g艂o艣nym rykiem.
Zgromadzeni najbli偶ej mnie modl膮 si臋 ca艂y czas, ale wi臋kszo艣膰 m臋偶czyzn zaczyna krzycze膰. Samochody wolno rusz膮 j膮 z miejsca. Wiem, 偶e jedziemy w膮sk膮, asfaltow膮 dr贸偶k膮, wytyczon膮 przez Niemc贸w i prowadz膮c膮 z Che艂mna w g艂膮b lasu. Wszyscy okoliczni mieszka艅cy dziwili si臋 temu pomys艂owi, gdy偶 droga prowadzi donik膮d... Ko艅czy si臋 w 艣rodku lasu, na polanie, gdzie samochody mog膮 zawr贸ci膰. Nic tam jednak nie ma, je艣li nie liczy膰 wybudowanych na rozkaz Niemc贸w piec贸w i wykopanych na ich polecenie do艂贸w - wiemy to od 呕yd贸w z obozu, kt贸rzy pracowali przy budowie drogi, kopali do艂y i stawiali piece. Wtedy im nie wierzyli艣my, a p贸藕niej znikn臋li... Trafili do transportu.
Powietrze staje si臋 coraz g臋艣ciejsze; krzyk narasta. G艂owa mnie boli; coraz trudniej mi oddycha膰, serce wali mi jak m艂otem. Trzymam za r臋k臋 siedz膮cego po lewej m艂odego m臋偶czyzn臋 - ch艂opca w艂a艣ciwie - i staruszka z prawej strony. Modl膮 si臋 wraz ze mn膮.
Kto艣 w naszym samochodzie 艣piewa w jidysz. Jego g艂os, szkolony baryton, wznosi si臋 ponad krzyki:
Bo偶e m贸j, Bo偶e,
Czemu艣 mnie opu艣ci艂?
Przeszli艣my ju偶 przez ogie艅,
Ale nigdy艣my nie sprzeniewierzyli si臋 Twoim 艣wi臋tym prawom.
Enea! M贸j Bo偶e! Co si臋 dzieje?
膯艣艣艣. Wszystko w porz膮dku, kochanie. Jestem tutaj.
Nic nie... co takiego?
Nazywam si臋 Kaltryn Cateyen Endymion i by艂am 偶on膮 Trorbego Endymiona, kt贸ry przed pi臋cioma miejscowymi miesi膮cami zgin膮艂 na polowaniu. Jestem tak偶e matk膮 dziecka imieniem Raul. Ma trzy hyperio艅skie lata i bawi si臋 przy ognisku rozpalonym w kr臋gu woz贸w. Ciotka ma na niego baczenie.
Wchodz臋 na trawiasty pag贸rek nad dolin膮, w kt贸rej tabor zatrzyma艂 si臋 na noc. Nad brzegiem strumienia ro艣nie par臋 tripoli, ale poza tym na bagnach brak wszelkich drzew: tylko niska trawa, wrzos, sitowie, ska艂y i mchy. No i owce; nasze licz膮ce kilkaset sztuk stado wida膰 - i s艂ycha膰 - w艣r贸d wzg贸rz na wsch贸d st膮d. Kr臋c膮 si臋 po okolicy, pos艂uszne pilnuj膮cym ich owczarkom.
Starowina siedzi nieopodal na kamieniu, z kt贸rego ma wspania艂y widok na zachodni膮 dolin臋. Ceruje ubrania. Horyzont jest z tej strony lekko zamglony - zwiastuje blisko艣膰 otwartego morza - ale nasz 艣wiatek ograniczaj膮 mokrad艂a, wieczorne niebo wpadaj膮ce w coraz g艂臋bszy lazur, przecinaj膮ce je w ciszy 艣wietlne smugi meteor贸w i szelest wiatru w trawie.
Przysiadam obok Starowiny, kt贸ra jest matk膮 m贸j ej 艣wi臋tej pami臋ci mamy. Ma tak膮 sam膮 twarz jak ja, tylko starsz膮, bardziej ogorza艂膮 i pomarszczon膮, okolon膮 siwymi w艂osami: ostro zarysowane ko艣ci policzkowe, wyrazisty nos, kurze 艂apki w k膮cikach br膮zowych oczu...
- Nareszcie wr贸ci艂a艣 - m贸wi. - Jak tam podr贸偶 do domu? Oby艂o si臋 bez k艂opot贸w?
- Pewnie - odpowiadam. - Tom zabra艂 nas z Port Romance. Pojechali艣my wzd艂u偶 wybrze偶a, a potem autostrad膮 na Dziobie, zamiast p艂aci膰 za prom przez Mokrad艂a. Pierwsz膮 noc przespali艣my w gospodzie w Benbroke, na drug膮 rozbili艣my si臋 nad Suiss.
Starowina kiwa g艂ow膮. Jej palce migaj膮 szybko, kiedy szyje. Na kamieniu obok niej stoi kosz pe艂en ubra艅.
- Co powiedzieli lekarze?
- Klinika jest ogromna - m贸wi臋. - Chrze艣cijanie znacznie j膮 rozbudowali od czasu mojej ostatniej bytno艣ci w Port Romance. A siostry... piel臋gniarki, by艂y bardzo mi艂e podczas test贸w.
Starowina czeka w milczeniu.
Spogl膮dam w d贸艂, na dolin臋. S艂o艅ce wynurza si臋 zza ciemnych chmur i jego promienie padaj膮 na g贸rne pi臋tra wzg贸rz, budz膮c 艂agodne cienie niskich ska艂ek i z臋batych szczyt贸w; wrzosy zdaj膮 si臋 p艂on膮膰 偶ywym ogniem.
- To rak - m贸wi臋 wreszcie. - Zupe艂nie nowa odmiana.
- Tyle ju偶 wiedzieli艣my od lekarza ze Skraju Moczar贸w. Jakie prognozy?
Bior臋 do r臋ki koszul臋; kiedy艣 nale偶a艂a do Trorbego, teraz nosi j膮 jego brat, Ley, wuj Raula. Wyci膮gam wbit膮 w fartuch ig艂臋 z nitk膮 i zaczynam przyszywa膰 guzik, kt贸ry Trorbe zgubi艂 tu偶 przed ostatni膮 wypraw膮 my艣liwsk膮 na p贸艂noc. Moje policzki rozpala wstydliwy rumieniec, gdy pomy艣l臋, 偶e da艂am koszul臋 Leyowi nie przyszywszy guzika.
- Zaproponowali mi przyj臋cie krzy偶a.
- Nie ma na to lekarstwa? - dziwi si臋 Starowina. - Maj膮 przecie偶 takie maszyny i szczepionki!
- Kiedy艣 by艂o, ale najwidoczniej opiera艂o si臋 na technologii molekularnej...
- Nanotechnologii - m贸wi Starowina.
- W艂a艣nie. A jaki艣 czas temu Ko艣ci贸艂 zakaza艂 jej praktykowania. Na bardziej rozwini臋tych planetach istniej膮 lepsze sposoby.
- Ale nie na Hyperionie. - Starowina odk艂ada ubrania na bok.
- Zgadza si臋.
Czuj臋 si臋 bardzo zm臋czona po testach i d艂ugiej podr贸偶y; jestem spokojna - i bardzo mi smutno. Wiatr przynosi do nas odg艂os 艣miechu Raula i innych ch艂opc贸w.
- Doradzaj膮 ci, 偶eby艣 przyj臋艂a krzy偶 - powtarza Starowina, ostro akcentuj膮c ostatnie s艂owo.
- Tak. Wczoraj kilka godzin rozmawia艂am o tym z takim mi艂ym, m艂odym ksi臋dzem.
Grandam podnosi wzrok i patrzy mi w oczy.
- Zrobisz to, Kaltryn?
Nie spuszczam oczu.
- Nie.
- Jeste艣 pewna?
- Ca艂kowicie.
- Trorbe 偶y艂by i by艂 w艣r贸d nas, gdyby zesz艂ej wiosny przyj膮艂 krzy偶okszta艂t, jak namawia艂 ten misjonarz.
- M贸j Trorbe nigdy by tego nie zrobi艂 - odpowiadam i odwracam si臋 do niej plecami. P艂acz臋 pierwszy raz, odk膮d przed siedmioma tygodniami poczu艂am b贸le; wiem, 偶e nie rozpaczam nad sob膮, lecz p艂acz臋 za Trorbem. Przypominam sobie, jak u艣miecha艂 si臋 i macha艂 nam na po偶egnanie tamtego ranka, kiedy wyruszy艂 z bra膰mi na wybrze偶e, zapolowa膰 na solne ibzony.
Starowina trzyma mnie za r臋k臋.
- My艣lisz o Raulu? - pyta.
- Jeszcze nie. - Kr臋c臋 przecz膮co g艂ow膮. - Ale za par臋 tygodni nie b臋d臋 w stanie my艣le膰 o niczym innym.
- Wiesz przecie偶, 偶e nie musisz si臋 o niego martwi膰 - uspokaja mnie Starowina. - Wci膮偶 pami臋tam, jak wychowuje si臋 dzieci; znam historie, kt贸re trzeba opowiedzie膰, posiadam umiej臋tno艣ci, kt贸re nale偶y przekaza膰... Dopilnuj臋, 偶eby ci臋 nie zapomnia艂.
- B臋dzie taki ma艂y, kiedy... - nie ko艅cz臋 zdania.
Czuj臋 u艣cisk palc贸w Starowiny na mojej d艂oni.
- M艂odzi najlepiej pami臋taj膮. Kiedy si臋 starzejemy, naj艂atwiej przychodzi nam przywo艂a膰 wspomnienia z dzieci艅stwa.
艁zy w moich oczach zniekszta艂caj膮 cudowny zach贸d s艂o艅ca. Stoj臋 bokiem do Starowiny, 偶eby nie patrze膰 jej w twarz.
- Nie chc臋, 偶eby wspomina艂 mnie dopiero kiedy si臋 zestarzeje. Chc臋 go ogl膮da膰, codziennie... Chc臋 widzie膰, jak si臋 bawi, jak dorasta...
- Pami臋tasz taki stary wiersz Ryokan, kt贸rego nauczy艂am ci臋, kiedy by艂a艣 niewiele starsza ni偶 Raul jest teraz?
Nie udaje mi si臋 powstrzyma膰 od parskni臋cia 艣miechem.
- Uczy艂a艣 mnie mn贸stwa jego wierszy, babciu.
- Mam na my艣li ten pierwszy.
Przypominam go sobie w u艂amku sekundy i recytuj臋 na g艂os, staraj膮c si臋 unika膰 melodyjnego falowania g艂osu - tak jak mnie uczy艂a, kiedy mia艂am kilka lat wi臋cej od Raula:
Jaka偶 jestem szcz臋艣liwa,
Gdy r臋ka w r臋k臋
Id臋 z dzie膰mi
Rwa膰 艣wie偶膮 ziele艅
Z wiosennych p贸l!
Starowina zamyka oczy; widz臋, jak bardzo jej powieki upodobni艂y si臋 do cieniutkiego pergaminu.
- Lubi艂a艣 go kiedy艣, Kaltryn.
- I nadal lubi臋.
- A czy jest w nim co艣 o tym, 偶e trzeba rwa膰 艣wie偶膮 ziele艅 za tydzie艅, za rok czy dziesi臋膰 lat, 偶eby teraz by膰 szcz臋艣liwym?
U艣miecham si臋.
- 艁atwo ci tak m贸wi膰, stara kobieto - m贸wi臋 spokojnie, pogodnie, 偶eby z艂agodzi膰 ostre s艂owa. - Rwiesz ziele艅 ju偶 od siedemdziesi臋ciu czterech wiosen i masz w planach dalsze siedemdziesi膮t.
- Chyba nie a偶 tyle. - Ostatni raz 艣ciska moj膮 r臋k臋, po czym j膮 puszcza. - Chodzi jednak o to, 偶eby teraz spacerowa膰 z dzie膰mi, cieszy膰 si臋 blaskiem wiosennych wieczor贸w i spieszy膰 si臋 z rwaniem kwiat贸w, 偶eby zd膮偶y膰 dzi艣 przed kolacj膮. Przygotowa艂am twoje ulubione danie.
Klaszcz臋 w r臋ce z rado艣ci.
- Zup臋 pomocnych wiatr贸w? Ale przecie偶 pory jeszcze nie dojrza艂y!
- Na po艂udniu ju偶 tak, a tam w艂a艣nie kaza艂am szuka膰 Lee i jego ch艂opakom. Przynie艣li ca艂y gar. Id藕 ju偶, zerwij co艣 zielonego, 偶eby si臋 do nich przy艂膮czy膰. We藕 ch艂opca i wr贸膰, zanim zrobi si臋 ciemno.
- Kocham ci臋, babciu.
- Wiem. Raul te偶 ci臋 kocha, male艅ka. A ja si臋 postaram, 偶eby kr膮g nie zosta艂 przerwany. Id藕 ju偶.
Spadam. Budz臋 si臋... Nie 艣pi臋 ju偶 jaki艣 czas. Li艣cie Gwiazdodrzewa przes艂oni艂y str膮ki i zapad艂a noc. Gwiazdy na zewn膮trz Biosfery p艂on膮 o艣lepiaj膮cym ogniem. G艂osy nie cichn膮; obrazy nie blakn膮. To nie sen, lecz dziki wir obraz贸w i g艂os贸w... tysi臋cznych ch贸r贸w, kt贸rych ka偶dy uczestnik prosi o wys艂uchanie. Nigdy przedtem nie umia艂em sobie przypomnie膰 g艂osu matki. A kiedy rabi Schulmann krzycza艂 po polsku i modli艂 si臋 w jidysz, rozumia艂em nie tylko jego s艂owa, ale i my艣li.
Wariuj臋.
- Nie, najdro偶szy, wcale nie - szepcze Enea. Unosi si臋 obok mnie w powietrzu, tu偶 obok ciep艂ej 艣ciany str膮ka. Obejmuje mnie. Chronometr komlogu twierdzi, 偶e okres snu w naszym rejonie Biosfery prawie dobieg艂 ko艅ca; za godzin臋 li艣cie obr贸c膮 si臋 i dotrze do nas 艣wiat艂o s艂o艅ca.
G艂osy szepcz膮, k艂贸c膮 si臋, pomrukuj膮, szlochaj膮... Obrazy przemykaj膮 gdzie艣 z ty艂u mojej czaszki, jak kolorowe plamy po solidnym ciosie w g艂ow臋. Stwierdzam, 偶e cia艂o mam sztywne, zaciskam kurczowo pi臋艣ci i szcz臋ki, 偶y艂y wyst膮pi艂y mi na szyi - jakbym zmaga艂 si臋 z wichur膮 albo okrutnym b贸lem.
- Nie, Raul, nie - m贸wi Enea i g艂aszcze mnie po policzku i skroni. Niczym kwa艣na aureola otacza mnie chmurka kropelek potu. - Odpr臋偶 si臋. Jeste艣 taki wra偶liwy, kochanie... Spodziewa艂am si臋 tego. Odpr臋偶 si臋 i pozw贸l im zamilkn膮膰. Mo偶esz je kontrolowa膰, s艂ucha膰 ich, kiedy zechcesz i t艂umi膰 je, kiedy musisz.
- Ale one zawsze tam b臋d膮? - pytam.
- B臋d膮 blisko - szepcze Enea. Na wschodzie skrzyd艂a anio艂贸w b艂yszcz膮 w s艂o艅cu.
- S艂ysza艂a艣 je odk膮d by艂a艣 dzieckiem, tak?
- S艂ysza艂am je, zanim si臋 urodzi艂am - odpowiada moja ukochana.
- Bo偶e m贸j, Bo偶e. - Przyciskam pi臋艣ci do oczu. - Bo偶e.
Nazywam si臋 Amnye Machen Al Ata. Mam jedena艣cie lat standardowych, gdy na Qom-Rijad przybywaj膮 ludzie Paxu. Nasza wie艣 le偶y na uboczu, z dala od nielicznych autostrad i szybkich dr贸g powietrznych, z dala nawet od przecinaj膮cych skaln膮 pustyni臋 i Ogniste R贸wniny szlak贸w karawan.
Przez ostatnie dwie noce patrzy艂am, jak statki Paxu, podobne do 偶arz膮cych si臋 w臋gli, przelatuj膮 w g贸rze ze wschodu na zach贸d. M贸j ojciec m贸wi, 偶e poruszaj膮 si臋 na takiej wysoko艣ci, 偶e nie ma tam ju偶 powietrza. Wczoraj us艂yszeli艣my w radiu, 偶e imam z Al-
Ghazali dowiedzia艂 si臋 przez telefon z Omaru, i偶 wszyscy mieszka艅cy Wy偶yny i oboz贸w w oazach na Ognistych R贸wninach maj膮 wyj艣膰 przed jurty i czeka膰. Ojciec uda艂 si臋 na spotkanie m臋偶czyzn w meczecie.
Ca艂a nasza rodzina zebra艂a si臋 przed jurt膮; pozosta艂e trzydzie艣ci rodzin te偶. Nasz wioskowy poeta Farid ud-Din Attar chodzi od jednych do drugich i stara si臋 nas uspokoi膰 recytuj膮c wiersze, ale nawet doro艣li si臋 boj膮.
Ojciec wr贸ci艂. Mu艂艂a m贸wi, 偶e nie mo偶na czeka膰, a偶 niewierni nas pozabijaj膮. Z naszego radia nie uda艂o si臋 nawi膮za膰 kontaktu z meczetem w Al.-Ghazali ani w Omarze. Ojciec podejrzewa, 偶e radio zn贸w si臋 zepsu艂o, ale mu艂艂a twierdzi, 偶e niewierni wymordowali wszystkich ludzi na zach贸d od Ognistych R贸wnin.
Sprzed jednej z jurt dobiega nas odg艂os strza艂贸w. Matka i najstarsza siostra chc膮 tam natychmiast biec, ale ojciec ka偶e im zosta膰. S艂ycha膰 krzyki. Patrz臋 w niebo i czekam, a偶 ponownie pojawi膮 si臋 na nim okr臋ty niewiernych z Paxu, a kiedy spuszczam wzrok, ludzie mu艂艂y wychodz膮 zza naszej jurty. Maj膮 ponure, zaci臋te twarze, kiedy wk艂adaj膮 nowe magazynki do karabin贸w.
Ojciec ka偶e nam wzi膮膰 si臋 za r臋ce.
- B贸g jest wielki - m贸wi, a my odpowiadamy:
- B贸g jest wielki.
Nawet ja wiem, 偶e „islam” oznacza podporz膮dkowanie si臋 woli mi艂osiernego Allaha.
W ostatnim u艂amku sekundy dostrzegam ogniki na niebie: to statki Paxu lec膮 na zach贸d, wysoko nad naszymi g艂owami.
- B贸g jest wielki! - krzyczy ojciec.
S艂ysz臋 strza艂y.
- Eneo, nie rozumiem, co znacz膮 te obrazy.
- Raul, one po prostu s膮.
- Istniej膮 naprawd臋?
- Jak ka偶de wspomnienia, najdro偶szy.
- Ale jak to mo偶liwe? S艂ysz臋 g艂osy... tysi膮ce g艂os贸w, a kiedy... dotkn臋 jednego z nich umys艂em, wspomnienia staj膮 si臋 silniejsze i wyra藕niejsze od moich w艂asnych.
- Tym niemniej to tylko wspomnienia, kochanie.
- Zmar艂ych...
- Tak.
- Poznanie j臋zyka umar艂ych...
- Musimy uczy膰 si臋 ich j臋zyka na wiele sposob贸w, Raul. J臋zyka, kt贸rym m贸wili - angielskiego, jidysz, polskiego, perskiego, tamal, greki, mandary艅skiego - ale te偶 poznawa膰 ich serca. Rozumie膰 dusze ich wspomnie艅.
- Czy to duchy do nas m贸wi膮, Eneo?
- Duchy nie istniej膮, najdro偶szy. 艢mier膰 jest ostateczna. Dusza jest tym niemo偶liwym do opisania po艂膮czeniem pami臋ci i osobowo艣ci, kt贸re nosimy w sobie przez ca艂e 偶ycie... A kiedy 偶ycie si臋 ko艅czy, dusza umiera wraz z nim.
- A te wspomnienia...
- Odbijaj膮 si臋 echem w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy.
- Jak to? Miliardy istnie艅...
- Nale偶膮cych do tysi臋cy ras przez miliardy lat, ukochany. S膮 tu wspomnienia twojej matki... i mojej... Ale s膮 te偶 emocje istot, kt贸re dzieli od nas niewyobra偶alna przepa艣膰 w czasie i przestrzeni.
- Czy ich tak偶e mog臋 dotkn膮膰, Eneo?
- By膰 mo偶e; z czasem na pewno, musisz tylko po膰wiczy膰. Zrozumienie ich zaj臋艂o mi ca艂e lata. Ju偶 same wra偶enia zmys艂owe stworze艅, kt贸re zupe艂nie inaczej ewoluowa艂y, s膮 bardzo z艂o偶one i trudne do ogarni臋cia, a co dopiero ich my艣li, wspomnienia i uczucia.
- Ale tobie si臋 uda艂o, prawda?
- Pr贸bowa艂am.
- Masz na my艣li obcych? Takich jak Seneszajowie i Akerataeli?
- Znacznie bardziej obcych, Raul. Seneszajowie przez stulecia 偶yli w ukryciu na Hebronie, w s膮siedztwie ludzkich osadnik贸w. S膮 empatami - emocje s膮 wi臋c ich g艂贸wnym j臋zykiem. Akerataeli bardzo si臋 od nas r贸偶ni膮, ale s膮 z kolei podobni do istot z Centrum, kt贸re odwiedza艂 m贸j ojciec.
- G艂owa mi p臋ka, male艅ka. Mo偶esz mi pom贸c? Zrobi膰 co艣, 偶eby potok g艂os贸w i obraz贸w usta艂?
- Mog臋 pom贸c ci je uciszy膰, najdro偶szy, ale dop贸ki 偶yjesz, nigdy zupe艂nie nie znikn膮. Na tym polega b艂ogos艂awie艅stwo i przekle艅stwo, jakie przyjmuje si臋 wraz z moj膮 krwi膮. Zanim jednak poka偶臋 ci, jak je st艂umi膰, pos艂uchaj jeszcze przez chwil臋. Nied艂ugo wzejdzie s艂o艅ce.
Nazywam si臋 Lenar Hoyt i by艂em kiedy艣 ksi臋dzem, teraz jednak jestem papie偶em Urbanem XVI. Odprawiam msz臋 zmartwychwsta艅cz膮 w intencji Johna Domenico kardyna艂a Mustafy w Bazylice 艢wi臋tego Piotra. Uczestniczy w niej ponad p贸艂 tysi膮ca najznakomitszych watyka艅skich wiernych.
Stoj臋 przed o艂tarzem z rozpostartymi ramionami i czytam z msza艂u:
Pro艣my wi臋c Pana, Boga naszego,
Kt贸rego syn, Jezus Chrystus, zmartwychwsta艂,
aby zbawi膰 nas wszystkich.
Kardyna艂 Lourdusamy, kt贸ry s艂u偶y mi do mszy jako diakon, intonuje:
M贸dlmy si臋, aby zmar艂y kardyna艂 John Domenico Mustafa,
kt贸ry poprzez chrzest otrzyma艂 ziarno 偶ycia wiecznego,
wr贸ci艂 do wiecznej spo艂eczno艣ci wiernych.
Ciebie prosimy, wys艂uchaj nas, Panie.
M贸dlmy si臋, aby ten, kt贸ry za 偶ycia piastowa艂 urz膮d biskupa Ko艣cio艂a
i przewodzi艂 艢wi臋temu Oficjum,
m贸g艂 ponownie s艂u偶y膰 Panu naszemu w nowym 偶yciu.
Ciebie prosimy, wys艂uchaj nas, Panie.
M贸dlmy si臋, aby Pan nasz wynagrodzi艂 duszom naszych braci i si贸str,
naszych krewnych i dobroczy艅c贸w
ich wysi艂ki.
Ciebie prosimy, wys艂uchaj nas, Panie.
M贸dlmy si臋, aby 艣wiat艂o 艂aski Pa艅skiej
sp艂yn臋艂o na wszystkich, kt贸rzy zasn臋li z nadziej膮 zmartwychwstania
i pozwoli艂o im zmartwychwsta膰,
by jeszcze lepiej Mu s艂u偶yli.
Ciebie prosimy, wys艂uchaj nas, Panie.
M贸dlmy si臋, aby Pan nasz wspomaga艂 i pociesza艂
tych naszych braci i siostry, kt贸rzy cierpi膮 prze艣ladowania
z r膮k bezbo偶nych i upad艂ych.
Ciebie prosimy, wys艂uchaj nas, Panie.
M贸dlmy si臋, aby Pan wezwa艂 do swego przewspania艂ego kr贸lestwa
wszystkich zgromadzonych tu w wierze i oddaniu,
i zes艂a艂 na nas to samo b艂ogos艂awie艅stwo zmartwychwstania
w imi臋 Chrystusa, Pana naszego.
Ciebie prosimy, wys艂uchaj nas, Panie.
Ch贸r zaczyna 艣piewa膰 i wierni kl臋kaj膮 w oczekiwaniu Eucharystii. W ciszy najl偶ejsze szelesty odbijaj膮 si臋 echem. Odwracam si臋 ty艂em do o艂tarza i m贸wi臋:
- Przyjmij, o Panie, te dary, kt贸re sk艂adamy Ci w imieniu s艂ugi Twego, Johna Domenico kardyna艂a Mustafy. Ty艣 go nagrodzi艂 najwy偶sz膮 godno艣ci膮 kap艂a艅sk膮 w tym 艣wiecie; pozw贸l mu na kr贸tko zjednoczy膰 si臋 z Twoimi 艢wi臋tymi w Kr贸lestwie Niebieskim, a potem wr贸ci膰 do nas w sakramencie zmartwychwstania. Przez Chrystusa, Pana naszego.
Wierni odpowiadaj膮 jednym g艂osem:
- Amen.
Podchodz臋 do trumny kardyna艂a Mustafy, stoj膮cej w komorze zmartwychwsta艅czej nieopodal o艂tarza, i skrapiam j膮 wod膮 艣wi臋con膮 ze s艂owami:
Zaprawd臋 godne to i sprawiedliwe, s艂uszne i zbawienne,
aby艣my zawsze i wsz臋dzie Tobie sk艂adali dzi臋kczynienie,
Panie, Ojcze 艣wi臋ty, wszechmog膮cy wieczny Bo偶e,
przez Chrystusa, Pana naszego.
W Nim to zab艂ys艂a dla nas nadzieja chwalebnego zmartwychwstania
i cho膰 nas zasmuca nieunikniona konieczno艣膰 艣mierci,
znajdujemy pociech臋 w obietnicy przysz艂ej nie艣miertelno艣ci.
Albowiem 偶ycie Twoich wiernych, o Panie, zmienia si臋, ale si臋 nie ko艅czy
i gdy rozpadnie si臋 dom doczesnej pielgrzymki,
znajd膮 przygotowane w niebie wieczne mieszkanie.
Przeto z Anio艂ami i Archanio艂ami,
z b艂ogos艂awionymi Duchami
oraz ze wszystkimi ch贸rami niebios
艣piewamy hymn ku Twojej chwale,
bez ko艅ca wo艂aj膮c:
Kiedy ch贸r zaczyna 艣piewa膰 „Sanctus”, w艂膮czaj膮 si臋 basowym dudnieniem pot臋偶ne organy Bazyliki:
艢wi臋ty,
艢wi臋ty,
艢wi臋ty
Pan, B贸g Zast臋p贸w.
Pe艂ne s膮 niebiosa i ziemia chwa艂y Twojej.
Hosanna na wysoko艣ci.
B艂ogos艂awiony, kt贸ry idzie w imi臋 Pa艅skie.
Hosanna na wysoko艣ci.
Po komunii msza si臋 ko艅czy, t艂um rozchodzi, a ja wolno wracam do zakrystii. Jestem zasmucony i boli mnie serce - jak najbardziej dos艂ownie. Choroba zn贸w si臋 rozwin臋艂a; moje 偶y艂y zatykaj膮 si臋 z wolna, przez co ka偶dy krok i ka偶de s艂owo sprawia mi b贸l. Tylko ani s艂owa Lourdusamy'emu, my艣l臋.
Kardyna艂 wchodzi do zakrystii, gdy akolici i ministranci pomagaj膮 mi zdj膮膰 liturgiczne szaty.
- Przechwycili艣my bezza艂ogowy statek kurierski z nap臋dem Gedeona, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - m贸wi.
- Z kt贸rego frontu?
- Nie wys艂ano go z naszej floty, Ojcze 艢wi臋ty - odpowiada kardyna艂. Marszczy brwi, patrz膮c na trzyman膮 w d艂oniach, drukowan膮 wiadomo艣膰.
- A sk膮d? - pytam i wyci膮gam r臋k臋 w niecierpliwym ge艣cie. S艂owa wypisano na cienkim pergaminie:
Przybywam na Pacem, do Watykanu.
Enea.
Spogl膮dam na mojego Sekretarza Stanu.
- Czy mo偶esz odwo艂a膰 flot臋, Simon Augustino?
Jego podbr贸dek dr偶y.
- Nie, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰. Okr臋ty dokona艂y skoku ponad dwadzie艣cia cztery godziny temu. Za艂ogi powinny w艂a艣nie ko艅czy膰 przyspieszony cykl zmartwychwsta艅czy. Lada moment rozpoczn膮 atak. Nie zd膮偶ymy przygotowa膰 i wys艂a膰 kuriera z rozkazem odwrotu.
Widz臋, 偶e r臋ce mi si臋 trz臋s膮. Oddaj臋 pergamin kardyna艂owi.
- Wezwij Marusyna i pozosta艂ych dow贸dc贸w floty - m贸wi臋. - Ka偶 im bezzw艂ocznie 艣ci膮gn膮膰 do uk艂adu Pacem wszelkie dost臋pne okr臋ty bojowe. Natychmiast.
- Ale, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - wtr膮ca zaniepokojony Lourdusamy - w tej chwili nasze jednostki i grupy uderzeniowe uczestnicz膮 w licznych wa偶nych misjach...
- Natychmiast! - rzucam kr贸tko.
Lourdusamy gnie si臋 w uk艂onie.
- Natychmiast, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
Kiedy odwracam si臋 od niego, mam wra偶enie, 偶e b贸l w piersi i trudno艣ci z oddychaniem s膮 przypomnieniem od Boga, 偶e zosta艂o mi niewiele czasu.
- Eneo! Papie偶...
- Spokojnie, Raul. Jestem przy tobie.
- By艂em papie偶em, by艂em Lenarem Hoytem... Ale przecie偶 on 偶yje, prawda?
- Uczysz si臋 tak偶e j臋zyka 偶ywych, Raul. To niewiarygodne, 偶e na pierwszy kontakt z inn膮 偶yw膮 istot膮 wybra艂e艣 w艂a艣nie jego. S膮dz臋...
- Nie teraz, Eneo! Nie ma czasu do stracenia. Ten kardyna艂... Lourdusamy, przyni贸s艂 mu wiadomo艣膰 od ciebie. Papie偶 chcia艂 odwo艂a膰 flot臋, ale Lourdusamy stwierdzi艂, 偶e jest ju偶 za p贸藕no... Skok nast膮pi艂 ponad dob臋 wcze艣niej i okr臋ty s膮 gotowe do ataku! Mog膮 uderzy膰 w艂a艣nie tutaj, Eneo. Zgrupowanie floty w uk艂adzie Lacaille 9352...
- Nie! - Krzyk Enei wyrywa mnie z kakofonii d藕wi臋k贸w i pl膮taniny obraz贸w, nak艂adaj膮cych si臋 wspomnie艅 i wra偶e艅 zmys艂owych. Nie gin膮 ca艂kowicie, ale cofaj膮 si臋, upodabniaj膮c do g艂o艣no nastawionej muzyki za 艣cian膮.
Enea 艣ci膮gn臋艂a z p贸艂ki komlog i teraz wywo艂uje jednocze艣nie nasz statek i Navsona Hamnima.
Przez chwil臋 usi艂uj臋 skupi膰 na niej wzrok, pr贸buj膮c si臋 r贸wnocze艣nie ubra膰, ale czuj臋 si臋 tak, jakbym nie m贸g艂 si臋 otrz膮sn膮膰 ze szczeg贸lnie realistycznego snu: szmer wspomnie艅 mnie nie opuszcza.
Ojciec kapitan de Soya kl臋czy w swoim prywatnym str膮ku mieszkalnym na pok艂adzie „Yggdrasilla”. Modli si臋. Nie my艣li o sobie jako „ojcu kapitanie”, lecz po prostu jako o „ojcu”. Zreszt膮 w膮tpi nawet w to, czy ma prawo cho膰by do tego tytu艂u. Modli si臋, tak jak modli艂 si臋 przez d艂ugie godziny ostatniej nocy, i w poprzednie dni i noce, po tym, jak przyj膮艂 komuni臋 z krwi Enei i krzy偶okszta艂t znikn膮艂 z jego cia艂a.
B艂aga o przebaczenie, kt贸rego - wie to bez cienia w膮tpliwo艣ci - z pewno艣ci膮 nie jest godzien. Modli si臋 o wybaczenie lat s艂u偶by w stopniu kapitana floty, niezliczonych bitew, 偶a艂uje wszystkich istot, kt贸rym odebra艂 偶ycie, wszystkich cudownych twor贸w r臋ki boskiej i ludzkiej, kt贸re zniszczy艂... Ojciec Federico de Soya kl臋czy w milczeniu, w jednej sz贸stej ziemskiego ci膮偶enia, i prosi swego Pana i Zbawiciela... Mi艂osiernego Boga, w kt贸rego nauczono go wierzy膰 i w kt贸rego teraz zw膮tpi艂... prosi Go, by wybaczy艂 mu nie dla niego samego, ale po to, by w nadchodz膮cych miesi膮cach i latach - albo godzinach, gdyby jego 偶ycie mia艂o trwa膰 tak kr贸tko - m贸g艂 lepiej Mu s艂u偶y膰, my艣l膮 i czynem...
Zrywam kontakt z nag艂ym wstr臋tem, charakterystycznym dla kogo艣, kto w艂a艣nie zda艂 sobie spraw臋, 偶e jest podgl膮daczem. U艣wiadamiam sobie, 偶e skoro Enea od lat zna ,j臋zyk 偶ywych”, skoro zna go odk膮d si臋 urodzi艂a, to z pewno艣ci膮 znacznie wi臋cej energii kosztowa艂o j膮 powstrzymywanie si臋 od s艂uchania go - od zagl膮dania w cudze 偶ycie - ni偶 pr贸by poznania go.
Na jej rozkaz w 艣cianie str膮ka otworzy艂o si臋 okr膮g艂e przej艣cie i wysz艂a z komlogiem na balkon. Podp艂ywam do niej i opadam na mi臋kk膮 gleb臋 艣ci膮gany delikatn膮 jedn膮 dziesi膮t膮 g, na jak膮 nastawiono tutaj pole si艂owe. Nad ekranem komlogu unosi si臋 kilka twarzy: widz臋 Heta Masteena, Keta Rosteena i Navsona Hamnima, 偶aden z nich jednak nie patrzy w kamer臋; Enea r贸wnie偶 nie.
Dopiero po chwili podnosz臋 wzrok i widz臋 to, co ona.
Obok pi臋knych, czerwonych i pomara艅czowych ognistych kwiat贸w, przestrze艅 we wn臋trzu Gwiazdodrzewa przeszywaj膮 o艣lepiaj膮ce promienie. Przez chwil臋 wydaje mi si臋, 偶e to po prostu wsch贸d s艂o艅ca, 偶e odwracaj膮ce si臋 bokiem li艣cie przepuszczaj膮 dzienne 艣wiat艂o, kt贸re wydobywa z mroku ka艂amarnice, anio艂y i komety - ale wtedy dociera do mnie prawdziwe znaczenie ogl膮danych obraz贸w.
Tysi膮ce okr臋t贸w Paxu przemierzaj膮 Gwiazdodrzewo; p艂omienie z dysz silnik贸w j膮drowych tn膮 pnie i konary niczym lodowate ostrza no偶y. Setki tysi臋cy kilometr贸w od nas w powietrze lec膮 chmury li艣ci i od艂amk贸w, a pod艂oga pod naszymi stopami dr偶y jak przy odleg艂ym trz臋sieniu ziemi. Panuje chaos. Promienie lanc laserowych, widoczne w pr贸偶ni dzi臋ki rozproszonym drobinom materii i cz膮steczkom gaz贸w z atmosfery, strzelaj膮 na wszystkie strony; li艣cie p艂on膮; wsz臋dzie pe艂no krwi Intruz贸w i templariuszy. Lance rozcinaj膮 i pal膮 wszystko, z czym si臋 zetkn膮.
Kolejne eksplozje, tym razem blisko, kilka kilometr贸w od nas. Pole si艂owe nie ust臋puje, ale fala d藕wi臋kowa ciska nas o 艣cian臋 str膮ka, kt贸ra dr偶y i marszczy si臋 niczym cia艂o zranionego zwierza. Komlog Enei ga艣nie w tej samej chwili, gdy wznosz膮ca si臋 nad nami krzywizna Biosfery bucha p艂omieniami i eksploduje w pr贸偶ni. S艂ysz臋 krzyki i grzmot, ale wiem, 偶e pole lada chwila padnie i zostaniemy wyssani w pr贸偶ni臋, wraz z tonami organicznych drobin.
Pr贸buj臋 wci膮gn膮膰 j膮 z powrotem do str膮ka, kt贸ry zamyka si臋 w skazanej na niepowodzenie pr贸bie przetrwania.
- Nie, Raul! Patrz!
Pod膮偶am wzrokiem za jej wyci膮gni臋t膮 r臋k膮. Nad nami, a potem w dole i wsz臋dzie dooko艂a Gwiazdodrzewo eksploduje, pn膮cza i ga艂臋zie p臋kaj膮 z trzaskiem, anio艂y p艂on膮, ogromne ka艂amarnice padaj膮 ofiar膮 implozji, drzewostatki buchaj膮 ogniem, usi艂uj膮c odcumowa膰 i ruszy膰 w drog臋.
- Zabijaj膮 ergi! - Enea przekrzykuje ryk wichury i 艂oskot wybuch贸w.
Wal臋 w 艣cian臋 str膮ka, wykrzykuj膮c polecenia. Drzwi otwieraj膮 si臋 na u艂amek sekundy, kt贸ry akurat wystarcza mi, 偶eby wci膮gn膮膰 Ene臋 do 艣rodka.
Ale to kiepskie schronienie. Nawet po pe艂nym spolaryzowaniu 艣cian wida膰 przez nie kwiaty eksploduj膮cych 艂adunk贸w plazmowych.
Enea wygrzeba艂a sw贸j plecak i zarzuci艂a go na ramiona. 艁api臋 wi臋c sw贸j i przypinam do pasa pochw臋 z no偶em, zupe艂nie jakbym liczy艂 na to, 偶e przyda mi si臋 w walce z 偶o艂nierzami.
- Musimy dosta膰 si臋 na „Yggdrasilla”! - krzyczy Enea.
Kopni臋ciem odpychamy si臋 od 艣ciany, mierz膮c w wylot 艂odygi transportowej, ale str膮k nie chce nas wypu艣ci膰. Przebiega go dr偶enie.
- 艁odyga zosta艂a uszkodzona - z wysi艂kiem sapie Enea. Widz臋 w jej r臋ce komlog - stary, ze statku konsula - na kt贸rym wywo艂uje dane z sieci informacyjnej Gwiazdodrzewa. - Pomosty wci膮gni臋te. Musimy dosta膰 si臋 na drzewostatek.
Przez 艣cian臋 widz臋 pomara艅czowe plamy ognia. „Yggdrasill” znajduje si臋 dziesi臋膰 kilometr贸w na umowny wsch贸d od nas. Po zniszczeniu 艂odyg transportowych i pomost贸w r贸wnie dobrze m贸g艂by cumowa膰 tysi膮c lat 艣wietlnych st膮d.
- Wezwij statek - m贸wi臋. - Statek konsula.
Enea kr臋ci g艂ow膮.
- Het Masteen pr贸buje wyprowadzi膰 „Yggdrasilla” z doku, nie ma czasu, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 nasz statek. Albo dostaniemy si臋 do niego w trzy, cztery minuty, albo... A pr贸偶niosk贸ry? Mogliby艣my w nich przelecie膰.
Teraz moja kolej: kr臋c臋 przecz膮co g艂ow膮.
- Nie ma ich tu. Kiedy si臋 rozebrali艣my po wyl膮dowaniu, A. Bettik zabra艂 je na drzewostatek.
Str膮k podskakuje pod wp艂ywem nag艂ego wstrz膮su. Enea odwraca si臋 i patrzy, jak 艣ciana czerwienieje i zaczyna si臋 topi膰.
Otwieram swoj膮 szafk臋, odrzucam na bok zb臋dny sprz臋t i ubrania, po czym si臋gam po jedyny pozaziemski artefakt, jaki mam. Otwieram sk贸rzan膮 tub臋 i wyjmuj臋 podarunek od de Soi.
Uderzam palcami w sploty steruj膮ce. Mata sztywnieje i zawisa nad pod艂og膮 w zerowym ci膮偶eniu. Pole elektromagnetyczne w najbli偶szej okolicy jest zatem nienaruszone.
- Wskakuj! - krzycz臋. 艢ciana topi si臋 do reszty i rozst臋puje, gdy wci膮gam Ene臋 na mat臋.
Zostajemy wyssani przez otw贸r wprost w pr贸偶ni臋 i chaos.
28
Sterowane przez ergi pole magnetyczne trzyma艂o si臋 jeszcze, ale uleg艂o dziwnym deformacjom. Zamiast lecie膰 nisko nad szerokim jak bulwar konarem, wprost ku „Yggdrasillowi”, mata grawitacyjna wola艂a ustawi膰 si臋 pod k膮tem prostym do tej arterii komunikacyjnej, przez co skierowani g艂owami w d贸艂 pomkn臋li艣my niczym w szybkobie偶nej windzie przez pl膮tanin臋 dr偶膮cych ga艂臋zi, zerwanych most贸w, przeci臋tych wp贸艂 艂odyg, w艣r贸d ku艂 ognia i setek Intruz贸w, kt贸rzy na naszych oczach rzucali si臋 w wir bitwy i gin臋li. Dop贸ki jednak zbli偶ali艣my si臋 do drzewostatku, nie ingerowa艂em w poczynania maty.
Tu i 贸wdzie zosta艂y jeszcze b膮ble utrzymywanej polem si艂owym atmosfery, wi臋kszo艣膰 lokalnych p贸l znikn臋艂a jednak w chwili 艣mierci erg贸w, kt贸re je podtrzymywa艂y. Mimo wielokrotnie zdublowanych zabezpiecze艅 powietrze wycieka艂o ze str膮k贸w i ca艂y najbli偶szy rejon Gwiazdodrzewa traci艂 ci艣nienie - w jednych miejscach powoli, w innych wskutek gwa艂townej dekompresji. Nie mieli艣my skafandr贸w pr贸偶niowych, ale na szcz臋艣cie w ostatniej chwili przed opuszczeniem str膮ka przypomnia艂em sobie, 偶e zabytkowy lataj膮cy dywan ma w艂asny generator pola si艂owego, dzi臋ki kt贸remu nie gubi pasa偶er贸w - i powietrza. Nie zaprojektowano go z my艣l膮 o d艂ugotrwa艂ym zachowaniu sta艂ego ci艣nienia w pr贸偶ni, ale przed dziewi臋ciu laty, na nienazwanej, poro艣ni臋tej d偶ungl膮 planecie wznie艣li艣my si臋 na nim powy偶ej zdatnej do oddychania atmosfery, mia艂em wi臋c nadziej臋, 偶e odpowiednie uk艂ady wci膮偶 s膮 sprawne.
Rzeczywi艣cie by艂y... przynajmniej cz臋艣ciowo. Pole w艂膮czy艂o si臋 automatycznie, ledwie wyskoczyli艣my ze str膮ka i zacz臋li艣my zdobywa膰 wysoko艣膰. Prawie czu艂em, jak z ka偶d膮 chwil膮 powietrze na macie rzednie, ale powtarza艂em sobie, 偶e do „Yggdrasilla” z pewno艣ci膮 go wystarczy.
Niewiele brakowa艂o, a nie dotarliby艣my do drzewostatku.
Nie pierwszy raz ogl膮da艂em bitw臋 w kosmosie: nie tak dawno temu - cho膰 zdawa艂o si臋, 偶e od tej chwili min臋艂y ca艂e wieki - razem z Ene膮 podziwiali艣my z najwy偶szego tarasu Napowietrznej 艢wi膮tyni 艣wietlny spektakl, jaki towarzyszy艂 potyczce si艂 Paxu z archanio艂em ojca de Soi. Pierwszy raz jednak obserwowa艂em starcie, w kt贸rym pr贸bowano mnie zabi膰.
Wsz臋dzie tam, gdzie osta艂y si臋 resztki powietrza, ha艂as by艂 og艂uszaj膮cy: eksplozje przeplata艂y si臋 z implozjami, a trzask p臋kaj膮cych pni i 艂odyg miesza艂 si臋 z rykiem umieraj膮cych ka艂amarnic, skowytem sygna艂贸w alarmowych i be艂kotem komlog贸w i innych odbiornik贸w. Panuj膮ca w pr贸偶ni cisza sprawia艂a jeszcze bardziej przera偶aj膮ce wra偶enie. Cia艂a Intruz贸w i templariuszy kozio艂kowa艂y bezw艂adnie: kobiety, dzieci, wojownicy, kt贸rzy nie zd膮偶yli si臋gn膮膰 po bro艅 ani dotrze膰 na stanowiska bojowe, kap艂ani Muir w d艂ugich szatach - wszyscy zmierzali bez艂adn膮 kolumn膮 ku s艂o艅cu, odarci z wszelkiej godno艣ci, jak wszystkie ofiary gwa艂townej 艣mierci, w艣r贸d bezg艂o艣nie p艂on膮cego ognia, nies艂yszalnych krzyk贸w, miotani cyklonem, kt贸rego nie poprzedza艂 艣wist wichury.
Enea skuli艂a si臋 nad stare艅kim komlogiem Siri, gdy zanurzyli艣my si臋 tym chaosie. Widzia艂em, jak Systenj Coredwell pokrzykuje co艣 do nas z holograficznego ekranu, po chwili za艣 jego miejsce zaj臋li Kent Quinkent i Sian Quintana Ka'an, gor膮czkowo o czym艣 rozprawiaj膮c. Musia艂em jednak skupi膰 si臋 ca艂kowicie na sterowaniu mat膮 i nie mog艂em przys艂uchiwa膰 si臋 ich s艂owom.
Ogniste ogony okr臋t贸w Paxu znikn臋艂y mi z oczu i tylko promienie lanc rozorywa艂y p贸艂mrok ob艂ok贸w gazu i chmur od艂amk贸w, tn膮c Gwiazdodrzewo niczym skalpel 偶ywe cia艂o. Olbrzymie pnie i poskr臋cane ga艂臋zie krwawi艂y: wyciekaj膮ce z nich soki miesza艂y si臋 z krwi膮 Intruz贸w w pl膮taninie 艣wiat艂owod贸w, wrz膮c natychmiast w zerowym ci艣nieniu. Na moich oczach lanca dwukrotnie przeci臋艂a w poprzek dziesi臋ciokilometrow膮 m膮tw臋, kt贸rej macki zadrga艂y tylko w ostatnim, spazmatycznym ta艅cu 艣mierci. Anio艂y tysi膮cami podrywa艂y si臋 do lotu - i tysi膮cami gin臋艂y. Drzewostatek, usi艂uj膮cy w艂a艣nie odcumowa膰, w mgnieniu oka zosta艂 przeci臋ty wp贸艂. Bogata w tlen atmosfera eksplodowa艂a wewn膮trz b膮bla pola si艂owego i zanim ca艂a ba艅ka wype艂ni艂a si臋 k艂臋bami dymu, wszyscy cz艂onkowie za艂ogi byli martwi.
- To nie „Yggdrasill”! - krzykn臋艂a do mnie Enea.
Pokiwa艂em g艂ow膮. Umieraj膮cy drzewostatek przybywa艂 z p贸艂nocy Biosfery, „Yggdrasill” powinien za艣 znajdowa膰 si臋 bardzo blisko nas, niespe艂na kilometr nad naszymi g艂owami.
Pod warunkiem, 偶e nie skr臋ci艂em w z艂膮 stron臋, 偶e nie zosta艂 zniszczony i 偶e nie odlecia艂 bez nas.
- Rozmawia艂am z Hetem Masteenem - wrzasn臋艂a Enea. Znale藕li艣my si臋 w p臋cherzu rzedn膮cego powietrza i ha艂as by艂 nie do wytrzymania. - Tylko oko艂o trzystu z tysi膮ca jest na pok艂adzie.
- W porz膮dku - odpar艂em. Nie mia艂em poj臋cia, o co jej chodzi. Z jakiego tysi膮ca? Nie mia艂em czasu, 偶eby zapyta膰. K膮tem oka dostrzeg艂em ciemnozielon膮 plam臋 drzewostatku ponad kilometr nad nami, nieco na lewo - na zupe艂nie innym, skr臋conym konarze - i z艂o偶y艂em mat臋 w ostry skr臋t w tym kierunku. Nawet gdyby nie by艂 to „Yggdrasilli”, i tak musieliby艣my szuka膰 schronienia na jego pok艂adzie. Pole elektromagnetyczne Gwiazdodrzewa s艂ab艂o z ka偶d膮 sekund膮, przez co mata traci艂a si艂臋 no艣n膮 i rozp臋d.
A偶 wreszcie wysiad艂o do reszty. Nasz lataj膮cy dywan pomkn膮艂 艣lizgiem jeszcze kawa艂ek, a potem zacz臋li艣my spada膰 w mrok pomi臋dzy potrzaskanymi ga艂臋ziami, przynajmniej z kilometr od najbli偶szych, p艂on膮cych 艂odyg. W dole, za nami, ujrza艂em skupisko mieszkalnych str膮k贸w, z kt贸rego wystartowali艣my: wszystkie zosta艂y rozdarte - wyp艂ywa艂o z nich powietrze i cia艂a zabitych, a 艂odygi i 艂膮cz膮ce je ga艂膮zki podrygiwa艂y pos艂uszne prawu reakcji Newtona.
- To koniec - stwierdzi艂em. M贸j g艂os zabrzmia艂 cicho, gdy偶 poza nasz膮 kurcz膮c膮 si臋 ba艅k膮 energii nie zosta艂a ju偶 ani krztyna powietrza. Projektant maty chcia艂 przed siedmiuset laty zaimponowa膰 swej nastoletniej siostrzenicy - nie mia艂 ambicji skonstruowania wehiku艂u gwarantuj膮cego przetrwanie w pr贸偶ni. - Pr贸bowali艣my, male艅ka. - Odsun膮艂em si臋 od splot贸w steruj膮cych i obj膮艂em Ene臋 ramieniem.
- Nie - odpar艂a, sprzeciwiaj膮c si臋 nie tyle mojej czu艂o艣ci, co pochopnemu wyrokowi 艣mierci. Zacisn臋艂a kurczowo palce na moim ramieniu. - Nie, nie - powt贸rzy艂a i wystuka艂a co艣 na klawiaturze komlogu.
Na ekranie pojawi艂 si臋 zakapturzony Het Masteen na tle wiruj膮cych dziko gwiazd.
- Tak - rzek艂. - Widz臋 was.
Ogromny drzewostatek wisia艂 kilometr nad nami, niczym jednolite sklepienie le艣ne, migocz膮ce pod fioletow膮 po艣wiat膮 pola si艂owego. Wolniutko odrywa艂 si臋 od p艂on膮cego Gwiazdodrzewa. Poczuli艣my ostre szarpni臋cie; przez moment zdawa艂o mi si臋, 偶e w艂a艣nie trafi艂a nas jedna z lanc.
- Ergi wci膮gaj膮 nas na pok艂ad - oznajmi艂a Enea, nie puszczaj膮c mojej r臋ki.
- Ergi? - powt贸rzy艂em. - S膮dzi艂em, 偶e na ka偶dym drzewostatku znajduje si臋 tylko jeden erg, kt贸ry steruje i nap臋dem, i polem si艂owym.
- Zwykle tak to w艂a艣nie wygl膮da - zgodzi艂a si臋 Enea. - W wyj膮tkowych sytuacjach umieszcza si臋 na pok艂adzie dwa... Kiedy na przyk艂ad chce si臋 zanurzy膰 w zewn臋trznej pow艂oce czerwonego olbrzyma, albo oczekuje si臋 zderzenia z fal膮 uderzeniow膮 w heliosferze gwiazdy podw贸jnej.
- W takim razie na „Yggdrasillu” s膮 dwa ergi, tak? - upewni艂em si臋, patrz膮c, jak statek wype艂nia ca艂e niebo. Za nami w ciszy wybucha艂y 艂adunki plazmowe.
- Nie - odrzek艂a Enea. - Dwadzie艣cia siedem.
Wci膮gni臋to nas na „g贸r臋”, kt贸ra za chwil臋 przeorientowa艂a si臋 i sta艂a „do艂em”. Znale藕li艣my si臋 na najwy偶szym pok艂adzie, tu偶 pod mostkiem, w pobli偶u korony drzewa. Zanim jeszcze klepn膮艂em mat臋, 偶eby wy艂膮czy膰 jej skromniutkie pole si艂owe, Enea porwa艂a komlog, plecak i pop臋dzi艂a ku schodom.
Zwin膮艂em porz膮dnie dywanik, wsun膮艂em go w sk贸rzan膮 tub臋, przerzuci艂em pojemnik przez rami臋 - i pomkn膮艂em za Enea.
Na koronie mostka zastali艣my tylko kapitana drzewostatku, Heta Masteena, w towarzystwie garstki oficer贸w, za to na platformach i schodach poni偶ej t艂oczy艂o si臋 mn贸stwo ludzi, zar贸wno dobrze mi znanych, jak i zupe艂nie obcych. Rozpozna艂em Rachel臋, Theo, A. Bettika, ojca de Soy臋, sier偶anta Gregoriusa, Lhomo Dondruba i kilkudziesi臋ciu innych uciekinier贸w z Tien Szanu, ale nie brakowa艂o m臋偶czyzn, kobiet i dzieci - nie Intruz贸w i nie templariuszy - kt贸rych w 偶yciu nie widzia艂em.
- To uchod藕cy z ponad stu planet Paxu, kt贸rych ojciec kapitan de Soya zabra艂 na „Rafaela” przez ostatnie par臋 lat - wyja艣ni艂a Enea. - Spodziewali艣my si臋 dzi艣 kilkuset dalszych przybysz贸w, ale teraz ju偶 za p贸藕no.
Weszli艣my na mostek, gdzie po艣rodku kr臋gu organicznych przyrz膮d贸w steruj膮cych sta艂 Het Masteen. Otacza艂y go ekrany, zape艂nione obrazami ze 艣wiat艂owodowych nerw贸w statku, pok艂adowych holokamer, kamer na dziobie i rufie „Yggdrasilla”; obok znajdowa艂o si臋 centrum komunikacyjne, dzi臋ki kt贸remu kapitan pozostawa艂 w sta艂ym kontakcie z templariuszami nadzoruj膮cymi prac臋 erg贸w - w rdzeniu pola si艂owego, w korzeniach nap臋dowych i wsz臋dzie indziej; najwi臋cej miejsca zajmowa艂 holosymulacyjny obraz samego drzewostatku, kt贸ry za dotkni臋ciem r臋ki udost臋pnia艂 interaktywne 艂膮cza i umo偶liwia艂 sterowanie jednostk膮. Templariusz podni贸s艂 na nas wzrok. Spod kaptura wyziera艂a spokojna twarz Azjaty ze Starej Ziemi.
- Ciesz臋 si臋, 偶e tam nie zosta艂a艣, Ty, Kt贸ra Nauczasz - rzuci艂 sucho. - Dok膮d chcesz si臋 uda膰?
- Poza uk艂ad - odpar艂a bez wahania Enea.
Het Masteen skin膮艂 g艂ow膮.
- Zwr贸cimy na siebie uwag臋 i 艣ci膮gniemy ostrza艂, a si艂y ognia Floty Paxu nie nale偶y lekcewa偶y膰.
Enea tylko pokiwa艂a g艂ow膮. Holosymulacja drzewostatku zacz臋艂a si臋 obraca膰; zerkn膮wszy w g贸r臋 ujrza艂em okr臋caj膮ce si臋 powoli, rozgwie偶d偶one niebo. Znajdowali艣my si臋 zaledwie kilkaset kilometr贸w w g艂臋bi Biosfery, ku kt贸rej zmasakrowanej powierzchni w艂a艣nie si臋 zwr贸cili艣my. W miejscu naszych str膮k贸w mieszkalnych zia艂a olbrzymia dziura o poszarpanych kraw臋dziach, podobnie jak w ca艂ej najbli偶szej, licz膮cej tysi膮ce kilometr贸w kwadratowych okolicy. „Yggdrasill” p艂yn膮艂 wolno w powodzi zerwanych li艣ci; niekt贸re z nich, wci膮偶 otoczone b膮blami powietrza, spala艂y si臋 we w艂asnej atmosferze, maluj膮c migotliw膮 barier臋 pola si艂owego szar膮 barw膮 popio艂u. Wreszcie drzewostatek osi膮gn膮艂 wewn臋trzn膮 pow艂ok臋 Gwiazdodrzewa i ostro偶nie wylecia艂 na zewn膮trz.
Wynurzywszy si臋 z drugiej strony zacz臋li艣my szybko si臋 rozp臋dza膰, gdy sterowane przez ergi silniki plun臋艂y ogniem. Dopiero teraz mogli艣my podziwia膰 pole bitwy w ca艂ej okaza艂o艣ci. Otaczaj膮ca nas pr贸偶nia migota艂a miriadami 艣wietlnych drobinek - ostrzeliwanych przez lance indywidualnych p贸l si艂owych, niezliczonych eksplozji termonuklearnych i plazmowych, pocisk贸w, broni hiperkinetycznej, ma艂ych okr臋t贸w bojowych i archanio艂贸w ci膮gn膮cych za sob膮 ogniste ogony. Zakrzywiona, coraz dalsza powierzchnia Biosfery przypomina艂a spleciony z w艂贸kien wulkan, buchaj膮cy p艂omieniami i wyrzucaj膮cy chmury od艂amk贸w. Komety wodne i asteroidy pasterskie, wytr膮cone z idealnie wyliczonych trajektorii, dziurawi艂y Gwiazdodrzewo jak tektur臋. Het Masteen wywo艂a艂 na ekranie taktyczny hologram ca艂ej Biosfery, poznaczonej dziesi膮tkami tysi臋cy ognisk - a niejedno z nich poch艂on臋艂oby ca艂ego Hyperiona - i setkami tysi臋cy szram i rozdar膰 w pow艂oce, kt贸rej utkanie trwa艂o bez ma艂a dziesi臋膰 stuleci. Radary i czujniki dalekiego zasi臋gu 艣ledzi艂y ruch tysi臋cy zaopatrzonych we w艂asny nap臋d obiekt贸w, kt贸rych jednak z ka偶d膮 chwil膮 ubywa艂o: niepokonane archanio艂y z odleg艂o艣ci kilku jednostek astronomicznych namierza艂y i ostrzeliwa艂y lancami patrolowce, liniowce, niszczyciele i drzewostatki; miliony skrzydlatych Intruz贸w rzuca艂y si臋 na napastnik贸w - gin臋li niczym 膰my, kt贸re trafi艂y pod miotacz ognia.
Lhomo Dondrub wszed艂 wolno na mostek. Mia艂 na sobie otrzyman膮 od Intruz贸w pr贸偶niosk贸r臋, w r臋kach za艣 trzyma艂 d艂ugi karabin wojskowy, bro艅 zaczepn膮 czwartej klasy.
- Eneo, do ci臋偶kiej cholery, dok膮d tym razem lecimy?
- Uciekamy - odpar艂a moja ukochana. - Musimy si臋 st膮d wyrwa膰.
Lotnik pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Mylisz si臋. Powinni艣my zosta膰 i walczy膰. Nie wolno nam porzuci膰 przyjaci贸艂 na pastw臋 tych s臋p贸w z Paxu.
- Lhomo, nie mo偶emy ju偶 pom贸c Gwiazdodrzewu - t艂umaczy艂a Enea. - A ja musz臋 si臋 st膮d wydosta膰, 偶eby walczy膰 z Paxem.
- Uciekaj ponownie, skoro tak uwa偶asz. - Na twarzy Lhomo w艣ciek艂o艣膰 miesza艂a si臋 z bezradno艣ci膮. Naci膮gn膮艂 na g艂ow臋 kaptur pr贸偶niosk贸ry. - Ja jednak zostan臋 i stawi臋 im czo艂o.
- Zabij膮 ci臋, przyjacielu. Nic nie wsk贸rasz przeciw archanio艂om.
- No to patrzcie - rzuci艂 Lhomo, kiedy srebrzysta b艂ona okry艂a mu ca艂膮 g艂ow臋. Tylko twarz mia艂 ods艂oni臋t膮. - Powodzenia, Raul.
- Powodzenia, Lhomo - odpar艂em. Co艣 艣cisn臋艂o mnie w gardle i poczu艂em, 偶e si臋 czerwieni臋, po cz臋艣ci ze wstydu za w艂asne tch贸rzostwo, po cz臋艣ci z 偶alu za tym odwa偶nym cz艂owiekiem.
Enea po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.
- Lhomo, wi臋cej zdzia艂asz, je艣li teraz polecisz z nami...
Dondrub pokr臋ci艂 g艂ow膮 i spu艣ci艂 pr贸偶niosk贸r臋 na twarz. Jego g艂os, przetworzony przez mikrofony krtaniowe, przybra艂 metaliczn膮 barw臋:
- Powodzenia, Eneo. Niech B贸g i Budda maj膮 ci臋 w swojej opiece. Ciebie i nas wszystkich.
Stan膮艂 na skraju platformy i obejrza艂 si臋 przez rami臋 na Heta Masteena. Templariusz skin膮艂 g艂ow膮, musn膮艂 d艂oni膮 koron臋 hologramu statku i szepn膮艂 co艣 do jednego z mikrofon贸w.
Ci膮偶enie os艂ab艂o, zewn臋trzne pole si艂owe zamigota艂o i rozsun臋艂o si臋. Lhomo zosta艂 poderwany z pok艂adu, obr贸cony w powietrzu i katapultowany daleko w kosmos, poza zasi臋g ga艂臋zi, 艣wiat艂a i atmosfery. Patrzy艂em, jak rozk艂ada srebrzyste skrzyd艂a; 艣wiat艂o wype艂ni艂o je i nasz lotnik do艂膮czy艂 do grupy podobnych mu anio艂贸w z broni膮 r臋czn膮. Na fali s艂onecznego 艣wiat艂a pomkn臋li ku najbli偶szemu z archanio艂贸w.
Na mostek schodzi艂o si臋 coraz wi臋cej ludzi - Rachela, Theo, Dorje Phamo, ojciec de Soya z sier偶antem, A. Bettik, dalajlama - wszyscy jednak zachowywali pe艂en szacunku dystans od kapitana, poch艂oni臋tego prowadzeniem statku.
- Namierzyli nas - powiedzia艂 Het Masteen. - Strzelaj膮.
Pole rozb艂ys艂o czerwieni膮, a ja niemal us艂ysza艂em, jak skwierczy. Czu艂em si臋, jakby艣my wpadli w samo serce s艂o艅ca.
Ekrany zamigota艂y.
- Trzyma - rzek艂 Prawdziwy G艂os Drzewa. - Trzyma.
Mia艂 na my艣li obronne pole si艂owe, ale okr臋ty Paxu r贸wnie偶 nie ust臋powa艂y, trzymaj膮c nas pod sta艂ym ogniem lanc. Tylko holosymulacja drzewostatku pozwala艂a stwierdzi膰, 偶e si臋 poruszamy, 偶e nabieramy szybko艣ci kieruj膮c si臋 na zewn膮trz uk艂adu. Przez rozpalon膮, trzeszcz膮c膮, sycz膮c膮 i gotuj膮c膮 si臋 pow艂ok臋 energii nie widzieli艣my ani jednej gwiazdy.
- Jaki kurs? - zwr贸ci艂 si臋 Het Masteen do Enei.
Przesun臋艂a d艂oni膮 po czole, jak osoba zagubiona we w艂asnych my艣lach.
- Jeszcze kawa艂ek, tak 偶eby by艂o wida膰 gwiazdy.
- Pod takim ostrza艂em nie zdo艂amy osi膮gn膮膰 punktu translacji - uprzedzi艂 templariusz.
- Wiem o tym - odpar艂a Enea. - Wydosta艅my si臋 poza uk艂ad... Musz臋 ujrze膰 gwiazdy.
Het Masteen ogarn膮艂 wzrokiem otaczaj膮ce nas rozpalone piek艂o.
- To si臋 nam mo偶e nie uda膰 - stwierdzi艂.
- Nie mamy wyj艣cia.
Nagle gdzie艣 powy偶ej nas zrobi艂o si臋 zamieszanie i rozleg艂y si臋 pokrzykiwania. Podnios艂em wzrok.
Powy偶ej mostka znajdowa艂o si臋 jeszcze tylko kilka ma艂ych platform, przywodz膮cych na my艣l bocianie gniazda na znanych mi z holodram statkach pirackich, czy ambon臋 my艣liwsk膮, kt贸r膮 kiedy艣 widzia艂em na hyperio艅skich mokrad艂ach. Na jednej z nich sta艂a posta膰, kt贸ra sta艂a si臋 藕r贸d艂em zamieszania. Klony za艂ogowe pokazywa艂y j膮 sobie palcami i wykrzykiwa艂y co艣 bez przerwy. Het Masteen zerkn膮艂 we wskazanym kierunku i odwr贸ci艂 si臋 do Enei.
- W艂adca B贸lu jest z nami - rzek艂.
Kolory piek艂a, rozp臋tanego na granicy pola si艂owego, migota艂y na chromowej piersi i czole Chy偶wara.
- S膮dzi艂em, 偶e zgin膮艂 na Tien Szanie - zauwa偶y艂em.
Nigdy nie widzia艂em Enei tak zm臋czonej, jak w chwili, kiedy mi odpowiedzia艂a:
- Chy偶war przemierza czas znacznie 艂atwiej, ni偶 my przestrze艅, Raul. M贸g艂 zgin膮膰 na Tien Szanie... Mo偶e polec za tysi膮c lat w pojedynku z pu艂kownikiem Kassadem... A mo偶e by膰 niezniszczalny. Nigdy si臋 tego nie dowiemy.
Jakby przywo艂any na mostek d藕wi臋kiem swego nazwiska stan膮艂 obok nas Fedmahn Kassad. Mia艂 na sobie zabytkowy pancerz z czas贸w Hegemonii, a w r臋ku trzyma艂 karabin, kt贸ry kiedy艣 widzia艂em w szafce z broni膮 na statku konsula. Nie odrywa艂 wzroku od Chy偶wara.
- Mog臋 tam wej艣膰? - spyta艂 kapitana statku.
Het Masteen, wci膮偶 zaj臋ty wydawaniem rozkaz贸w i 艣ledzeniem wskaza艅 monitor贸w, machni臋ciem r臋ki wskaza艂 mu prowadz膮ce na wy偶szy poziom drabinki sznurowe.
- Tylko 偶adnego strzelania na pok艂adzie drzewostatku! - ostrzeg艂 na odchodnym pu艂kownika. Kassad kiwn膮艂 g艂ow膮 i zacz膮艂 si臋 wspina膰.
Pozostali wr贸cili wzrokiem do ekran贸w holosymulacji. Co najmniej trzy archanio艂y wycelowa艂y w nas lance z odleg艂o艣ci nie przekraczaj膮cej miliona kilometr贸w. Ostrzeliwa艂y nas na zmian臋, od czasu do czasu zwracaj膮c si臋 ku innym celom, ale nasza niewyt艂umaczalna odporno艣膰 na ciosy chyba coraz bardziej rozw艣ciecza艂a ich dow贸dc贸w, tote偶 lance uparcie wraca艂y. Ich promienie wolno pokonywa艂y dziel膮ce nas kilka sekund 艣wietlnych i eksplodowa艂y ogniem na skorupie naszego pola si艂owego. Jeden z okr臋t贸w lada chwila mia艂 znikn膮膰 za tarcz膮 Gwiazdodrzewa, lecz pozosta艂a dw贸jka lecia艂a wprost na nas i mia艂a czyste pole ostrza艂u.
- Odpalili pociski - zameldowa艂 jeden z porucznik贸w g艂osem, jakim ja m贸g艂bym zapowiedzie膰, 偶e w jadalni w艂a艣nie podano obiad. - Dwa... cztery... dziewi臋膰. Pod艣wietlne, najprawdopodobniej z g艂owicami plazmowymi.
- Wytrzymamy? - zapyta艂a Theo. Rachela 艣ledzi艂a wspinaczk臋 Kassada na spotkanie Chy偶wara.
Het Masteen nie mia艂 czasu udzieli膰 odpowiedzi, wi臋c do rozmowy w艂膮czy艂a si臋 Enea:
- Nie wiadomo. Wszystko zale偶y od spoiwa... od erg贸w.
- Detonacja za sze艣膰dziesi膮t sekund - oznajmi艂 ten sam porucznik, nie zmienionym, opanowanym tonem.
Het Masteen dotkn膮艂 jednego z przyrz膮d贸w na tablicy.
- Prosz臋 wszystkich o zas艂oni臋cie oczu - powiedzia艂 nie podnosz膮c g艂osu, kt贸ry i tak si臋gn膮艂 wszystkich zakamark贸w drzewostatku. - Nie patrzcie w stron臋 pola si艂owego. Ergi spolaryzuj膮 je i przyt艂umi膮 b艂ysk, ale prosz臋 nie podnosi膰 wzroku. Niech pok贸j Muir towarzyszy nam wszystkim.
Popatrzy艂em na Ene臋.
- Pos艂uchaj, male艅ka, czy ten statek jest uzbrojony?
- Nie - odpar艂a; w jej oczach odbija艂o si臋 zm臋czenie, kt贸re przebija艂o z jej s艂贸w.
- Czyli nie staniemy do walki... B臋dziemy ucieka膰, tak?
- Tak, Raul.
Zazgrzyta艂em z臋bami.
- Zgadzam si臋 z Lhomo - stwierdzi艂em. - Do艣膰 tego tch贸rzostwa. Czas pom贸c naszym przyjacio艂om, czas...
W tym momencie eksplodowa艂y przynajmniej trzy z wystrzelonych w nas rakiet. Odtwarzaj膮c t臋 scen臋 z pami臋ci przypominam sobie o艣lepiaj膮cy b艂ysk 艣wiat艂a, w kt贸rym ujrza艂em czaszk臋 i kr臋gos艂up Enei, prze艣wiecaj膮ce jej przez sk贸r臋 i mi臋艣nie... Cho膰 wiem, 偶e to niemo偶liwe. Zaczajeni spada膰, jakby pod艂oga usun臋艂a mi si臋 spod n贸g... Po chwili ci膮偶enie wr贸ci艂o, a infrad藕wi臋kowe dudnienie zagra艂o mi bole艣nie w ko艣ciach i z臋bach.
Zamruga艂em, 偶eby pozby膰 si臋 powidok贸w z siatk贸wki. Wci膮偶 widzia艂em przed sob膮 twarz Enei: ujrza艂em jej zaognione policzki, odgarni臋te po艣piesznie z czo艂a i niedbale spi臋te w艂osy, wilgotne od potu, zm臋czone, a zarazem pe艂ne 偶ycia oczy, ods艂oni臋te, opalone ramiona... W przyp艂ywie uczucia doszed艂em do wniosku, 偶e m贸g艂bym tak umrze膰: z obliczem Enei wypalonym na zawsze w duszy i w umy艣le.
Statek zadygota艂, gdy wybuch艂y nast臋pne dwie g艂owice, a potem cztery dalsze.
- Trzyma - powiedzia艂 porucznik. - Wszystkie pola wytrzyma艂y.
- Lhomo i Raul maj膮 racj臋 zwr贸ci艂a si臋 do Enei Dorje Phamo, odziana w prost膮, bawe艂nian膮 sukni臋. Z kr贸lewsk膮 godno艣ci膮 wysz艂a o krok przed zebranych. - Ca艂e lata kryjesz si臋 przed Paxem. Najwy偶sza pora stawi膰 im czo艂o... Wszyscy musimy z nimi walczy膰.
Wlepi艂em w ni膮 wzrok, nie mog膮c oderwa膰 oczu od otaczaj膮cej j膮 aury... nie, to z艂e s艂owo, nazbyt mistyczne... Nie mog艂em jednak oprze膰 si臋 wra偶eniu, 偶e z jej postaci emanuje silne, g艂臋boko szkar艂atne 艣wiat艂o, r贸wnie mocne, jak jej osobowo艣膰. Zda艂em sobie spraw臋, 偶e tego wieczora u wszystkich dostrzegam tak膮 otoczk臋: jasny b艂臋kit odwagi u Lhomo, z艂ot膮 pewno艣膰 siebie i opanowanie u Heta Masteena, migotliwy fiolet zdumienia u pu艂kownika Kassada, gdy ten ujrza艂 Chy偶wara... Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy jest to jeden z aspekt贸w poznawania j臋zyka 偶ywych, czy raczej efekt pora偶enia blaskiem plazmowych eksplozji. Wiedzia艂em, 偶e kolory nie s膮 prawdziwe, 偶e nie mam halucynacji i nie dwoi mi si臋 w oczach, ale rozumia艂em, 偶e to w moim umy艣le nawi膮zuje si臋 tego rodzaju kontakt, dzi臋ki kt贸remu udaje mi si臋 na moment zajrze膰 w dusze otaczaj膮cych mnie os贸b.
Widzia艂em r贸wnie偶, 偶e aura otaczaj膮ca Ene臋 pokrywa ca艂y zakres widzialnego spektrum, a zarazem daleko poza nie wykracza: jej blask przenika艂 ca艂y statek tak samo intensywnie, jak b艂yski plazmy zalewa艂y otaczaj膮cy nas wszech艣wiat.
- Nie, pani - zaoponowa艂 ojciec de Soya 艂agodnie i z szacunkiem. - Lhomo i Raul si臋 myl膮. Mimo przepe艂niaj膮cej nas wszystkich z艂o艣ci i 偶膮dzy odwetu, to Enea ma racj臋. Lhomo - je偶eli prze偶yje - dowie si臋 tego, czego dowiemy si臋 wszyscy, je艣li uda nam si臋 wyj艣膰 z tego ca艂o: po komunii z Enea dzielimy b贸l tych, kt贸rych pr贸bujemy skrzywdzi膰. Naprawd臋, dos艂ownie i fizycznie odczuwamy go tak samo, jak oni. To cz臋艣膰 j臋zyka 偶ywych.
Dorje Phamo spojrza艂a na niego z g贸ry.
- Wiem, 偶e to prawda, chrze艣cijaninie, ale to wcale nie znaczy, 偶e mamy pozosta膰 bezczynni, gdy inni nas krzywdz膮. - Wyprostowan膮 r臋k膮 wskaza艂a przecieraj膮ce si臋 z wolna pole si艂owe nad naszymi g艂owami, przez kt贸re zn贸w zaczynali艣my dostrzega膰 偶arz膮ce si臋 w臋gielki i ogniste ogony okr臋t贸w. - Te... te potwory z Paxu niszcz膮 w艂a艣nie jedno z najdoskonalszych osi膮gni臋膰 ludzkiej rasy! Musimy ich powstrzyma膰!
- Nie teraz - rzek艂 de Soya. - Nie powstrzymamy ich, staj膮c tu z nimi do walki. Zaufajcie Enei.
Ogromny sier偶ant Gregorius wszed艂 mi臋dzy rozm贸wc贸w.
- Ka偶dy nerw, ka偶da blizna, ka偶da sekunda szkolenia... Wszystko podpowiada mi, 偶e powinni艣my natychmiast ruszy膰 w b贸j - burkn膮艂 basowo. - Ale kiedy艣 ufa艂em ojcu de Sol jako kapitanowi i dzi艣 ufam mu jako ksi臋dzu. Je偶eli on m贸wi, 偶e musimy zawierzy膰 tej m艂odej kobiecie... to nie mamy innego wyj艣cia.
Het Masteen gestem uciszy艂 dyskutant贸w.
- Niepotrzebnie tracimy czas na t臋 k艂贸tni臋. Jak ju偶 powiedzia艂a Ta, Kt贸ra Naucza, „Yggdrasill” jest nieuzbrojony; jedyn膮 nasz膮 obron臋 stanowi膮 ergi, kt贸re jednak nie mog膮 dokona膰 przesuni臋cia nap臋du w fazie, utrzymuj膮c zarazem tak silne pole ochronne. W zwi膮zku z tym praktycznie si臋 nie poruszamy. Dryfujemy po pierwotnym kursie, zaledwie kilka minut 艣wietlnych od pozycji wyj艣ciowej. Pi臋膰 dalszych archanio艂贸w zmieni艂o ju偶 kurs, 偶eby nas przechwyci膰. - Templariusz spojrza艂 na nas. - Prosz臋 wszystkich o opuszczenie mostka. Tylko wielebna Ta, Kt贸ra Naucza i jej przyjaciel Raul mog膮 zosta膰 przy mnie.
T艂umek rozproszy艂 si臋 bez s艂owa. Uchwyci艂em spojrzenie Racheli, zanim ruszy艂a w stron臋 schod贸w i pod膮偶y艂em za jej wzrokiem: pu艂kownik Kassad dotar艂 do najwy偶szego bocianiego gniazda i stan膮艂 twarz膮 w twarz z Chy偶warem. Mimo wysokiego wzrostu wygl膮da艂 jak karze艂 przy trzymetrowym pos膮gu, z艂o偶onym z chromowych kolc贸w i ostrzy. Mierzyli si臋 w bezruchu wzrokiem z odleg艂o艣ci niespe艂na metra.
Ponownie spojrza艂em na holosymulacj臋 drzewostatku. Ogniki symbolizuj膮ce okr臋ty Paxu zbli偶a艂y si臋 b艂yskawicznie. Pole si艂owe sta艂o si臋 zn贸w ca艂kowicie przezroczyste.
- Daj r臋k臋, Raul - powiedzia艂a Enea. Z艂apa艂em j膮 za r臋k臋, a przez g艂ow臋 przelecia艂y mi wszystkie sytuacje, w kt贸rych czyni艂em to przez ostatnie dziesi臋膰 lat. - Gwiazdy - szepn臋艂a. - Sp贸jrz w gwiazdy. Pos艂uchaj ich.
Drzewostatek „Yggdrasill” zawis艂 na niskiej orbicie pomara艅czowoczerwonej planety, kt贸rej bieguny skry艂y si臋 pod 艣nie偶nymi czapami. Na jej powierzchni dostrzeg艂em kratery wi臋ksze ni偶 ca艂y p艂askowy偶 Pinion oraz dolin臋 rzeki, ci膮gn膮c膮 si臋 przez pi臋膰 tysi臋cy kilometr贸w niczym blizna po wyci臋ciu wyrostka z brzucha 艣wiata.
- To jest Mars - oznajmi艂a Enea. - Tu rozstaniemy si臋 z pu艂kownikiem Kassadem.
Pu艂kownik zszed艂 z bocianiego gniazda zaraz po skoku kwantowym. Nie umiem opisa膰 tego, co zrobili艣my: w jednej chwili dryfowali艣my w pobli偶u Biosfery z unieruchomionymi silnikami, czekaj膮c, a偶 opadnie nas horda archanio艂贸w - a potem nagle znale藕li艣my si臋 na geostacjonarnej orbicie wymar艂ej planety w Uk艂adzie S艂onecznym Starej Ziemi.
- Jak to zrobi艂a艣? - zapyta艂em w sekund臋 po przeskoku. Nie mia艂em bowiem najmniejszych w膮tpliwo艣ci, 偶e to ona nas... przenios艂a.
- Nauczy艂am si臋 s艂ysze膰 muzyk臋 sfer - odpar艂a. - I robi膰 krok.
Wlepi艂em w ni膮 bezrozumne spojrzenie. Nadal trzyma艂em j膮 za r臋k臋 i nie zamierza艂em uwolni膰 jej z u艣cisku, dop贸ki nie zacznie m贸wi膰 w zrozumia艂ym j臋zyku.
- Ka偶de miejsce mo偶na zrozumie膰, Raul - powiedzia艂a, 艣wiadoma, 偶e naszej rozmowie przys艂uchuj膮 si臋 wszyscy zgromadzeni. - A kiedy tego dokonasz, to tak, jakby艣 us艂ysza艂 jego muzyk臋. Ka偶dy 艣wiat jest jak nowy akord; ka偶dy uk艂ad gwiezdny to nowa sonata; ka偶de miejsce brzmi w艂asn膮, wyra藕n膮 i niepowtarzaln膮 nut膮.
Nie pu艣ci艂em jej d艂oni.
- A jak si臋 przenie艣膰 z miejsca na miejsce bez transmitera?
Pokiwa艂a g艂ow膮.
- Nazywam to po prostu skokiem, prawdziwym skokiem kwantowym; poruszamy si臋 we wszech艣wiecie makroskopowym tak, jak elektron w swoim mikrokosmosie. Stawiamy krok maj膮c oparcie w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy.
- Energia. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Sk膮d czerpiesz energi臋, male艅ka? Nic nie bierze si臋 z niczego.
- Ale wszystko bierze si臋 ze wszystkiego.
- Co to znaczy, Eneo?
Oswobodzi艂a d艂o艅 i dotkn臋艂a mego policzka.
- Pami臋tasz tak膮 nasz膮 rozmow臋, dawno, dawno temu, o newtonowskiej fizyce mi艂o艣ci?
- Mi艂o艣膰 to uczucie, ma艂a. Nie forma energii.
- Mi艂o艣膰 jest zarazem uczuciem i form膮 energii, Raul. Naprawd臋. A przy tym stanowi jedyny klucz do najwi臋kszych zasob贸w energii we wszech艣wiecie.
- Masz na my艣li religi臋? - zapyta艂em, w艣ciek艂y pospo艂u na jej tajemniczo艣膰 i w艂asn膮 t臋pot臋.
- Nie - odrzek艂a. - Mam na my艣li celowe rozpalanie kwazar贸w, oswajanie pulsar贸w, czerpanie energii z eksploduj膮cych j膮der galaktyk jak ze zwyk艂ych parowych turbin; chodzi mi o projekt in偶ynierski zapocz膮tkowany przed dwu i p贸艂 miliardami lat, a wci膮偶 ledwie zacz臋ty.
Nie potrafi艂em wykrztusi膰 ani s艂owa.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- P贸藕niej ci to wyja艣ni臋, kochanie. Na razie po prostu uwierz w to, 偶e mo偶na si臋 przenosi膰 z miejsca na miejsce bez transmitera. Transmitery nigdy nie istnia艂y, nie by艂o 偶adnych magicznych wr贸t do innych 艣wiat贸w... To tylko wypaczona przez TechnoCentrum forma drugiego co do wspania艂o艣ci daru Pustki, Kt贸ra 艁膮czy.
Powinienem by艂 od razu zapyta膰, jaki wobec tego jest dar najwspanialszy, ale zak艂ada艂em, 偶e chodzi o dost臋p do wspomnie艅 wszystkich rozumnych ras, zwi膮zany z poznaniem j臋zyka umar艂ych... A przede wszystkim o dost臋p do g艂osu mojej matki. Powiedzia艂em jednak co innego:
- Czy w taki w艂a艣nie spos贸b podr贸偶owa艂y艣cie z Rachel膮 i Theo z planety na planet臋 bez d艂ugu czasowego?
- Tak.
- I tak samo uda艂o ci si臋 przenie艣膰 statek konsula z Tien Szanu do Biosfery bez korzystania z nap臋du Hawkinga?
- Tak.
Zamierza艂em doda膰 jeszcze: A tak偶e polecie膰 na nieznan膮 mi planet臋, na kt贸rej spotka艂a艣 swego kochanka, z kt贸rym pobrali艣cie si臋 i dochowali艣cie dziecka, ale te s艂owa nie chcia艂y mi przej艣膰 przez gard艂o.
- To jest Mars - przerwa艂a milczenie Enea. - Tu rozstaniemy si臋 z pu艂kownikiem Kassadem.
Wysoki 偶o艂nierz stan膮艂 u jej boku. Rachel膮 podesz艂a do nas, wspi臋艂a si臋 na palce i poca艂owa艂a go w usta.
- Pewnego dnia przyjmiesz imi臋 Moneta - rzek艂 cicho Kassad. - I zostaniemy kochankami.
- Tak - przyzna艂a i cofn臋艂a si臋 o krok.
Enea wzi臋艂a d艂o艅 pu艂kownika w swoj膮. Kassad wci膮偶 mia艂 na sobie zabytkowy kombinezon; w zgi臋ciu r臋ki opar艂 wygodnie karabin. Z lekkim u艣miechem na twarzy spojrza艂 na najwy偶sz膮 platform臋, gdzie wci膮偶 sta艂 Chy偶war; krwawy blask Marsa l艣ni艂 na jego korpusie.
- Raul - zwr贸ci艂a si臋 do mnie Enea - idziesz z nami?
Poda艂em jej r臋k臋.
Wiatr mi贸t艂 mi w oczy tumany piachu; nie mog艂em z艂apa膰 tchu. Enea poda艂a mi mask臋 osmotyczn膮, kt贸r膮 za jej przyk艂adem czym pr臋dzej naci膮gn膮艂em na twarz.
Piasek i ska艂y mia艂y czerwon膮 barw臋, a niebo dopasowa艂o si臋 do nich burzowym r贸偶em. Stali艣my na dnie wyschni臋tego koryta rzeki, wytyczonego przez skalne urwiska i za艣mieconego mas膮 skalnych od艂amk贸w, z kt贸rych niekt贸re mia艂y rozmiary statku konsula. Pu艂kownik Kassad spu艣ci艂 na twarz wizjer skafandra i w naszych s艂uchawkach jego g艂os zmiesza艂 si臋 z trzaskami zak艂贸ce艅:
- St膮d pochodz臋 - powiedzia艂. - Urodzi艂em si臋 w obozie dla przesiedle艅c贸w w Tharsis, kilkaset kilometr贸w w tamt膮 stron臋. - Gestem wskaza艂 ma艂e, zawieszone nisko nad ska艂ami S艂o艅ce. Jego opancerzona sylwetka, z艂owroga ju偶 przez sam膮 mas臋 i rozmiary, a do tego zaopatrzona w ci臋偶ki, cho膰 dziwnie zb臋dny na marsja艅skim pustkowiu karabin, zwr贸ci艂a si臋 twarz膮 ku Enei. - Co mam zrobi膰, kobieto?
W g艂osie Enei zabrzmia艂y czyste, ostre tony dow贸dcy nawyk艂ego do wydawania rozkaz贸w:
- Z powodu powstania Palesty艅czyk贸w i wzmo偶onej aktywno艣ci Marsja艅skiej Machiny Wojennej Pax chwilowo wycofa艂 si臋 z Marsa i ca艂ego Uk艂adu S艂onecznego. Nie maj膮 tu 偶adnych obiekt贸w strategicznych, wi臋c nic ich tu nie trzyma, skoro s膮 bardzo zaj臋ci gdzie indziej.
Kassad pokiwa艂 g艂ow膮.
- Ale wr贸c膮 tu, i to w znacznej sile. Nie wystarczy im pacyfikacja Marsa; zechc膮 zaj膮膰 ca艂y Uk艂ad. - Enea rozejrza艂a si臋 dooko艂a. Pod膮偶ywszy za jej wzrokiem dostrzeg艂em ciemne figurki, zmierzaj膮ce ku nam przez zas艂an膮 kamieniami r贸wnin臋. By艂y uzbrojone. - Nie wolno ich panu wpu艣ci膰 do Uk艂adu S艂onecznego, pu艂kowniku. Prosz臋 zrobi膰 wszystko, co uzna pan za konieczne, po艣wi臋ci膰 ka偶dego, kogo b臋dzie trzeba... Przez najbli偶sze pi臋膰 lat standardowych Pax nie ma tu prawa wst臋pu.
Nigdy nie s艂ysza艂em, 偶eby przemawia艂a tak ostro i bezlito艣nie.
- Pi臋膰 lat standardowych - powt贸rzy艂 Kassad. Niemal widzia艂em, jak si臋 u艣miecha pod wizjerem. - Nie ma sprawy. Gdyby chodzi艂o o lata marsja艅skie, kosztowa艂oby mnie to troch臋 wysi艂ku.
Enea r贸wnie偶 si臋 u艣miechn臋艂a. Ciemne sylwetki by艂y coraz bli偶ej.
- Musi pan zaj膮膰 stanowisko przyw贸dcy tutejszego ruchu oporu - m贸wi艂a dalej ze 艣mierteln膮 powag膮. - U偶ywaj膮c dowolnych 艣rodk贸w.
- Zrobi臋 to - odpar艂 Kassad r贸wnie nieust臋pliwym g艂osem.
- Trzeba zjednoczy膰 wojuj膮ce plemiona i frakcje.
- Dopilnuj臋 tego.
- I doprowadzi膰 do trwa艂ego sojuszu z astronautami z Machiny Wojennej.
Kassad pokiwa艂 g艂ow膮. Przemierzaj膮ce pole g艂az贸w sylwetki dzieli艂o od nas niespe艂na sto metr贸w. Celowa艂y do nas z karabin贸w.
- Poza tym musi pan strzec Starej Ziemi. Za 偶adn膮 cen臋 nie dopu艣ci膰 na ni膮 Paxu.
Nie kry艂em zdumienia, ale i pu艂kownik musia艂 podziela膰 moje zaskoczenie.
- Chodzi o Uk艂ad S艂oneczny, w kt贸rym kiedy艣 znajdowa艂a si臋 Stara Ziemia, tak? - upewni艂 si臋.
- Mam na my艣li Star膮 Ziemi臋, pu艂kowniku. - Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Niech jej pan nie oddaje Paxowi. Ma pan oko艂o roku na konsolidacj臋 obrony i kontroli nad Uk艂adem. Powodzenia.
Podali sobie r臋ce.
- Twoja matka by艂a wspania艂膮, dzieln膮 kobiet膮 - rzek艂 Kassad. - Wysoko ceni艂em sobie jej przyja藕艅.
- A ona ceni艂a pa艅sk膮.
Ciemne sylwetki wolno podchodzi艂y bli偶ej, kryj膮c si臋 w艣r贸d g艂az贸w i wydm. Pu艂kownik Kassad wyszed艂 im na spotkanie, wznosz膮c wysoko praw膮 d艂o艅. Karabin wci膮偶 mia艂 oparty w zgi臋ciu lewego ramienia.
Enea podesz艂a do mnie i wzi臋艂a mnie za r臋k臋.
- Zimno tu, prawda, Raul? - zagadn臋艂a.
Mia艂a racj臋. Nast膮pi艂 nag艂y b艂ysk, jakbym zaliczy艂 cios w potylic臋 - cho膰 nie czu艂em b贸lu - i znale藕li艣my si臋 z powrotem na mostku „Yggdrasilla”. Zgromadzeni na nim ludzie cofn臋li si臋 odruchowo, zaskoczeni naszym nag艂ym pojawieniem si臋; l臋k przed czarami tkwi g艂臋boko w genach naszego gatunku. Mars migota艂 czerwono i zimno spoza pow艂oki pola si艂owego.
- Jaki kurs, wielebna Ty, Kt贸ra Nauczasz? - Prosz臋 po prostu odwr贸ci膰 statek, tak 偶eby艣my ujrzeli gwiazdy - powiedzia艂a Enea.
29
Vggdrasill, zwany przez kapitana „Drzewem b贸lu”, kontynuowa艂 rejs. Trudno by艂oby si臋 spiera膰 z Hetem Masteenem co do s艂uszno艣ci tej nazwy: ka偶dy skok odbiera艂 Enei, mojej biednej, ukochanej, um臋czonej Enei kolejn膮 porcj臋 energii; ka偶de rozstanie zape艂nia艂o t臋 pustk臋 narastaj膮cymi pok艂adami smutku. Chy偶war ca艂y czas sta艂 samotny - i bezu偶yteczny - na najwy偶szej platformie kad艂uba, niczym koszmarny galion na statku-widmie, albo makabryczny anio艂 艣mierci, zatkni臋ty na wierzcho艂ku ponurej choinki.
Zostawiwszy pu艂kownika Kassada na Marsie, przenie艣li艣my si臋 na orbit臋 Maui-
Przymierza, gdzie wrza艂o powstanie i gdzie spodziewa艂em si臋 ujrze膰 ca艂膮 armad臋 wychodz膮c膮 nam na spotkanie - planeta le偶a艂a bowiem g艂臋boko w kontrolowanym przez Pax kosmosie. Jednak偶e podczas kilku godzin, jakie tam sp臋dzili艣my, nikt nas nie niepokoi艂.
Tym razem schodz膮c na powierzchni臋 planety Enea poda艂a r臋k臋 Theo Bernard. Towarzyszy艂em im.
Zmru偶y艂em oczy, pora偶one o艣lepiaj膮cym b艂yskiem i znale藕li艣my si臋 na p艂ywaj膮cej wyspie. Rozpi臋te mi臋dzy drzewami 偶agle wype艂nia艂 ciep艂y, tropikalny wietrzyk, a niebo i morze mia艂y ten sam, zapieraj膮cy dech w piersi odcie艅 b艂臋kitu. P艂yn臋li艣my po艣rodku stada wysp, a naszym 艣ladem mkn臋li je藕d藕cy delfin贸w.
Znajduj膮cy si臋 na nadrzewnej platformie ludzie nie kryli zdumienia naszym przybyciem, ale trudno powiedzie膰, 偶eby si臋 nas przestraszyli. Theo pad艂a w obj臋cia wysokiego blondyna, a zaraz potem wy艣ciska艂a jego ciemnow艂os膮 偶on臋, z kt贸r膮 wyszed艂 nam na spotkanie.
- Eneo, Raulu, pozw贸lcie, 偶e przedstawi臋 wam Merina i Deneb AspicCoreau.
- Merina? - powt贸rzy艂em czuj膮c si艂臋 u艣cisku r臋ki m臋偶czyzny.
U艣miechn膮艂 si臋.
- Dziesi臋膰 pokole艅 m艂odszy od tamtego Merina - wyja艣ni艂. - Ale jestem jego potomkiem w prostej linii, podobnie jak Deneb pochodzi wprost od naszej s艂ynnej Siri. - Po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Enei. - Wr贸ci艂a艣, tak jak obiecywa艂a艣. I zwracasz nam nasz膮 najdzielniejsz膮 wojowniczk臋.
- To prawda - przyzna艂a Enea. - Pilnujcie jej dobrze. Przez najbli偶sze kilka miesi臋cy musicie za wszelk膮 cen臋 unika膰 kontakt贸w z Paxem.
Deneb Aspic-Coreau parskn臋艂a 艣miechem. Doszed艂em do wniosku - bez cienia zawi艣ci - i偶 jest chyba najpi臋kniejsz膮 kobiet膮, jak膮 zdarzy艂o mi si臋 widzie膰.
- Na razie uciekamy, 偶eby prze偶y膰 - rzek艂a. - Trzy razy pr贸bowali艣my wysadzi膰 kompleks wiertniczy na Tr贸jnurcie i trzy razy skosili nas jak m艂od膮 trawk臋. Teraz liczymy ju偶 tylko na to, 偶e dotrzemy do Archipelagu R贸wnikowego i ukryjemy si臋 w艣r贸d migruj膮cych wysp. Chcieliby艣my dokona膰 przegrupowania w podwodnej bazie na r贸wniku.
- Strze偶cie Theo jak oka w g艂owie - powt贸rzy艂a Enea. - B臋d臋 za tob膮 t臋skni膰, moja droga - doda艂a pod adresem przyjaci贸艂ki.
Theo Bernard usilnie stara艂a si臋 nie rozp艂aka膰, ale nic jej z tego nie wysz艂o i rzuci艂a si臋 Enei na szyj臋.
- Przez ca艂y czas... by艂o mi tak dobrze - wykrztusi艂a i cofn臋艂a si臋. - B臋d臋 si臋 modli膰, 偶eby ci si臋 powiod艂o... i zarazem 偶eby ci si臋 nie uda艂o, dla twojego w艂asnego dobra.
Enea pokr臋ci艂a zdecydowanie g艂ow膮.
- M贸dl si臋, 偶eby wszystkim nam si臋 uda艂o - rzek艂a i pomacha艂a Theo na po偶egnanie. Razem zeszli艣my na ni偶sz膮 platform臋.
Poczu艂em dusz膮cy, s艂onorybny zapach morza; s艂o艅ce o艣lepia艂o mnie tak, 偶e nie mog艂em przesta膰 mru偶y膰 oczu, ale temperatura powietrza by艂a wr臋cz idealna. Woda l艣ni艂a na grzbietach delfin贸w r贸wnie wyra藕nie, jak pot na moim przedramieniu. Czu艂em, 偶e m贸g艂bym zosta膰 w tym miejscu na zawsze.
- Musimy i艣膰 - przypomnia艂a mi Enea i wzi臋艂a mnie za r臋k臋.
Kiedy znale藕li艣my si臋 na granicy studni grawitacyjnej Maui-Przymierza, na radarze pojawi艂 si臋 jaki艣 zab艂膮kany liniowiec, ale zignorowali艣my jego obecno艣膰. Enea sta艂a samotnie po艣rodku mostka i patrzy艂a w gwiazdy. Podszed艂em do niej.
- S艂yszysz je? - zapyta艂a szeptem.
- Gwiazdy?
- Planety. Ich mieszka艅c贸w; ich sekrety; ich milczenie; bicie niezliczonych serc.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Kiedy nic nie rozprasza mojej uwagi, nie daj膮 mi spokoju g艂osy i obrazy z innych miejsc - powiedzia艂em. - I innych czas贸w. M贸j ojciec poluje z bra膰mi na bagnach, ojciec Glaucus ginie z r臋ki Rhadamanth Nemes...
Enea obrzuci艂a mnie bacznym spojrzeniem.
- Widzia艂e艣 to?
- Widzia艂em. To by艂 koszmar. Staruszek nie widzia艂, kto go atakuje, a potem lecia艂... w ciemno艣ci, w zimnie... I ten b贸l, kt贸ry poczu艂 przed 艣mierci膮. Odm贸wi艂 przyj臋cia krzy偶okszta艂tu. To dlatego Ko艣ci贸艂 zes艂a艂 go na Sol Draconi Septem, skaza艂 na wygnanie w艣r贸d lod贸w.
- Wiem - rzek艂a Enea. - W ubieg艂ych latach wiele razy 艣ledzi艂am jego ostatnie wspomnienia... Ale s膮 tam i inne obrazy z pami臋ci ojca Glaucusa, Raul, ciep艂e, radosne, pi臋kne... pe艂ne 艣wiat艂a. Mam nadziej臋, 偶e je znajdziesz.
- Chc臋 tylko, 偶eby g艂osy umilk艂y - przyzna艂em. - To... - machni臋ciem r臋ki obj膮艂em drzewostatek, naszych przyjaci贸艂 i Heta Masteena za sterami - to wszystko jest zbyt wa偶ne.
- W rzeczy samej. - Enea si臋 u艣miechn臋艂a. - W tym ca艂y k艂opot, prawda? - Zn贸w spojrza艂a w gwiazdy. - Ale nie, Raul, tym, co musisz us艂ysze膰, zanim zdo艂asz wykona膰 pierwszy krok, nie s膮 echa j臋zyka zmar艂ych... Nie chodzi tak偶e o j臋zyk 偶ywych. Liczy si臋... istota rzeczy.
Zawaha艂em si臋, nie chc膮c wyj艣膰 na idiot臋, ale przemog艂em si臋 i wyrecytowa艂em na g艂os:
Po tysi膮ckro膰
Musi ocean wznie艣膰 si臋 i opada膰,
On za艣 mu si臋 podda膰. Nie umrze jednak,
Gdy przyp艂ywy si臋 dope艂ni膮. Cho膰by do cna...
Enea wesz艂a mi w s艂owo:
... Przejrza艂 magii sekrety, odkry艂
Znaczenie wszelkich ruch贸w, kszta艂t贸w i d藕wi臋k贸w,
Cho膰by dotar艂 do wszystkich form i substancji
Symbolicznej istoty,
Nie umrze...
I zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a.
- Ciekawe co s艂ycha膰 u wujka Martina. Przesypia te wszystkie lata w hibernacji? Z艂orzeczy tym biednym, s艂u偶膮cym mu androidom? Pracuje nad wiecznie nie uko艅czonymi „Pie艣niami”? W snach nigdy nie udaje mi si臋 go ujrze膰.
- On umiera - powiedzia艂em.
Enea zesztywnia艂a ze zdziwienia.
- 艢ni艂em o nim... w艂a艣ciwie mog臋 powiedzie膰, 偶e dok艂adnie widzia艂em go dzi艣 rano - ci膮gn膮艂em. - Kaza艂 si臋 odmrozi膰 po raz ostatni, przynajmniej tak powiedzia艂 s艂u偶bie. Tylko aparatura trzyma go przy 偶yciu. Efekty kuracji Poulsena zanik艂y. Ju偶 tylko... - urwa艂em.
- Powiedz to - poprosi艂a Enea.
- Czeka, 偶eby ostatni raz ci臋 zobaczy膰 - doko艅czy艂em. - Ale stoi ju偶 nad grobem.
- To dziwne. - Enea spu艣ci艂a wzrok. - Nie znosili si臋 z moj膮 matk膮, zgrzyta艂o mi臋dzy nimi podczas ca艂ej pielgrzymki. W艂a艣ciwie par臋 razy niewiele brakowa艂o, 偶eby si臋 pozabijali... Tymczasem przed 艣mierci膮 sta艂 si臋 jej najbli偶szym przyjacielem. A teraz... - prze艂kn臋艂a z wysi艂kiem 艣lin臋.
- Musisz jeszcze troch臋 po偶y膰, male艅ka - rzek艂em, nie poznaj膮c w艂asnego g艂osu. - Wytrwa膰 w dobrym zdrowiu i wr贸ci膰 do niego. Jeste艣 mu to winna.
- Podaj mi r臋k臋, Raul.
Statek dokona艂 przeskoku w b艂ysku 艣wiat艂a.
W uk艂adzie Tau Ceti z miejsca stali艣my si臋 celem ataku, i to nie tylko jednostek Paxu, ale tak偶e liniowc贸w ambitnej buntowniczki, arcybiskup Silvaski d膮偶膮cej do oderwania si臋 od Ko艣cio艂a. Pole si艂owe rozb艂ys艂o jak wybuchaj膮ca supernowa.
- Przez co艣 takiego nie zdo艂asz si臋 przecie偶 teleportowa膰 - powiedzia艂em, kiedy Enea poda艂a r臋ce Tromo Trochi z Dhomu i mnie.
- Przeskoku nie dokonuje si臋 przez 偶adne bariery - odpar艂a i znale藕li艣my si臋 na powierzchni by艂ej stolicy 艣wi臋tej pami臋ci Hegemonii.
Tromo Trochi nigdy przedtem nie by艂 na Pierwszej Tau Ceti; prawd臋 m贸wi膮c, nigdy nie wychyli艂 nosa poza rodzinny Tien Szan, ale opowie艣ci o dawnym centrum kapitalistycznego wszech艣wiata pobudzi艂y jego wyobra藕ni臋.
- Szkoda, 偶e nie mam nic na sprzeda偶 - zauwa偶y艂, jak na urodzonego kupca przysta艂o. - Na tak 偶yznym gruncie w p贸艂 roku zbudowa艂bym prawdziwe imperium handlowe.
Enea wyj臋艂a z plecaka ci臋偶k膮 sztabk臋 z艂ota.
- Na pocz膮tek chyba ci wystarczy - powiedzia艂a. - Nie zapominaj tylko, po co tu naprawd臋 jeste艣.
Ma艂y cz艂owieczek ze sztabk膮 w d艂oni uk艂oni艂 si臋 nisko.
- Nigdy nie zapomn臋, o Ty, Kt贸ra Nauczasz. Nie na darmo poznawa艂em j臋zyk umar艂ych.
- Uwa偶aj na siebie przez najbli偶sze par臋 miesi臋cy - zaleci艂a Enea. - P贸藕niej, jak mniemam, b臋dzie ci臋 sta膰 na przelot do dowolnego miejsca w naszej Galaktyce.
- Przyb臋d臋 tam, gdzie b臋d臋 m贸g艂 ci臋 spotka膰, M. Enea - rzek艂 kupiec, a ja pierwszy raz ujrza艂em na jego twarzy odbicie prawdziwych, g艂臋bokich emocji. - I b臋d臋 got贸w zap艂aci膰 za to ca艂ym moim maj膮tkiem - przesz艂ym, przysz艂ym i wyimaginowanym.
Nie wierzy艂em w艂asnym uszom; pierwszy raz dotar艂o do mnie, 偶e wielu uczni贸w Enei mog艂o si臋 w niej po trochu podkochiwa膰 - i pewnie tak w艂a艣nie by艂o, mimo nabo偶nej czci, jak膮 zarazem j膮 otaczali. Tym niemniej us艂ysze膰 co艣 takiego od zapatrzonego 艣lepo w pieni膮dz handlarza - to by艂 szok.
Enea dotkn臋艂a jego ramienia.
- Uwa偶aj na siebie - powiedzia艂a. - Powodzenia.
Kiedy wr贸cili艣my, „Yggdrasill” wci膮偶 znajdowa艂 si臋 pod ostrza艂em - i pod ostrza艂em Enea przenios艂a nas poza uk艂ad Tau Ceti.
G臋sto zaludniony Lusus niewiele si臋 zmieni艂 od czasu mojej ostatniej wizyty: Kopce pi臋trzy艂y si臋 jeden za drugim nad w膮wozami z szarej stali. Zostawili艣my na nim Jigme Norbu i George'a Tsaronga. Kr臋py, muskularny George - kt贸ry zreszt膮 pop艂aka艂 si臋 przy po偶egnaniu - m贸g艂by od biedy uj艣膰 za przeci臋tnego Luzyjczyka, ale chudy jak szczapa Jigme nie mia艂 szans zgubi膰 si臋 w t艂umie. Na szcz臋艣cie na Lususie obcy nikogo specjalnie nie dziwili i dop贸ki naszym majstrom starczy艂oby pieni臋dzy, nie mieli czego si臋 obawia膰. Niestety, by艂a to r贸wnie偶 jedna z nielicznych planet Paxu, na kt贸rych wr贸cono do uniwersalnych kart kredytowych, a tych Enea w plecaku nie mia艂a.
Jednak偶e w par臋 minut po tym, jak opu艣cili艣my puste korytarze Kopca Drega, na spotkanie wysz艂o nam siedem postaci w szkar艂atnych p艂aszczach. Wyszed艂em naprz贸d, staj膮c pomi臋dzy nimi i Ene膮, m臋偶czy藕ni jednak nie rzucili si臋 na nas, lecz ukl臋kli na poplamionej olejem pod艂odze, sk艂onili si臋 nisko i zaintonowali:
NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONA
NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONE 殴R脫D艁O NASZEGO ZBAWIENIA
NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONE NARZ臉DZIE NASZEGO ODKUPIENIA
NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONY OWOC NASZEGO POJEDNANIA
NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONA
- Kult Chy偶wara - zauwa偶y艂em niezbyt bystrze. - Zdawa艂o mi si臋, 偶e wygin臋li po Upadku.
- Wolimy nazywa膰 si臋 Ko艣cio艂em Ostatecznego Odkupienia - poprawi艂 mnie najbli偶szy z m臋偶czyzn. Wsta艂 z kolan, ale nie podnosi艂 g艂owy. - Poza tym... Nie, nie „wygin臋li艣my”, jak to uj膮艂e艣... Po prostu zostali艣my zmuszeni do ukrycia si臋. Witaj, C贸rko 艢wiat艂a. Witaj, Narzeczone Awatara.
- Nie jestem niczyj膮 narzeczon膮, biskupie Duruyen. - Enea ze zniecierpliwieniem pokr臋ci艂a g艂ow膮. Oto dwaj ludzie, kt贸rych na najbli偶sze dziesi臋膰 miesi臋cy chc臋 powierzy膰 waszej opiece.
Odziany w szkar艂at biskup sk艂oni艂 si臋 jeszcze ni偶ej.
- Tak jak to przepowiedzia艂a艣, C贸rko 艢wiat艂a.
- Niczego nie przepowiada艂am - zaoponowa艂a Enea. - Obieca艂am. - Ostatni raz obj臋艂a George'a i Jigme.
- Spotkamy si臋 jeszcze, architekcie? spyta艂 Jigme.
- Tego nie mog臋 wam obieca膰, ale je艣li b臋dzie to w mojej mocy, jeszcze b臋dziemy w kontakcie.
Wr贸ci艂em z Ene膮 tunelami pod Kopcem Drega do pustej sali, gdzie nasze znikni臋cie nie mog艂o nikogo zdziwi膰 i wej艣膰 do bogatego kanonu cud贸w Ko艣cio艂a Chy偶wara.
Na Tsintao-Hsishuang Pannie po偶egnali艣my si臋 z dalajlam膮 i jego bratem, Labsangiem Samtenem. Labsang p艂aka艂; ma艂y dalajlam膮 nie.
- Tutejszy dialekt mandary艅ski jest niewiarygodnie zniekszta艂cony - zauwa偶y艂 ch艂opiec.
- Zrozumiej膮 ci臋, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 - uspokoi艂a go Enea. - B臋d膮 s艂ucha膰.
- Ale to ty jeste艣 moj膮 nauczycielk膮 - w g艂osie dalajlamy pobrzmiewa艂 艣lad gniewu. - Jak mam naucza膰 bez twojej pomocy?
- Pomog臋 ci. Spr贸buj臋. P贸藕niej wszystko b臋dzie zale偶a艂o od ciebie - i od nich.
- I mo偶emy udzieli膰 im komunii? - zapyta艂 Labsang.
- Je艣li poprosz膮 - tak - odpar艂a Enea i ponownie zwr贸ci艂a si臋 do dalajlamy: - Czy Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰 udzieli mi b艂ogos艂awie艅stwa?
Ch艂opiec si臋 u艣miechn膮艂.
- To ja powinienem ci臋 o to prosi膰 - rzek艂.
- Prosz臋 - powiedzia艂a Enea, a ja zn贸w us艂ysza艂em w jej g艂osie zm臋czenie.
Dalajlam膮 pochyli艂 si臋 nad ni膮, zamkn膮艂 oczy i rzek艂:
- To b臋dzie fragment „Modlitwy Kuntu Sangpo”, objawionej mi w wizji z poprzedniego wcielenia.
Ach! 艢wiat ten niezwyk艂y, wszystkie byty, samsara i nirwana,
Jedn膮 maj膮 podstaw臋, cho膰 wiod膮 do niej dwie 艣cie偶ki i dwa mog膮 by膰 wyniki -
Dowodz膮ce ignorancji i wiedzy.
Staraniem Kuntu Sangpo,
W Pa艂acu Pierwotnej Nico艣ci
Niech wszelkie stworzenie osi膮gnie idealne spe艂nienie i zbli偶y si臋 do Buddy.
Uniwersalnej podstawy nic nie podwa偶y.
Spontanicznie wzrasta rozleg艂a wewn臋trzna przestrze艅, kt贸rej nie spos贸b wyrazi膰,
Gdzie nie istnieje samsara ni nirwana.
艢wiadomo艣膰 tej rzeczywisto艣ci pozwala zbli偶y膰 si臋 do Buddy;
Istoty niewiedz膮ce b艂膮dz膮 w samsarze.
Niech wszystkie 艣wiadome stworzenia trzech kr贸lestw
dost膮pi膮 poznania natury nieopisywalnego fundamentu.
Enea odpowiedzia艂a uk艂onem.
- Pa艂ac Pierwotnej Nico艣ci... - powt贸rzy艂a cicho. - O ile偶 pi臋kniejsza fraza od mojej niezdarnej „Pustki, Kt贸ra 艁膮czy”. Dzi臋kuj臋, Wasza 艢wi膮tobliwo艣膰.
- To ja ci dzi臋kuj臋, czcigodna nauczycielko - odpar艂 ch艂opiec i r贸wnie偶 si臋 uk艂oni艂. - Niech twoja 艣mier膰 b臋dzie szybsza i mniej bolesna, ni偶 oboje to przewidujemy.
Wr贸cili艣my z Ene膮 na pok艂ad drzewostatku.
- Co on mia艂 na my艣li? - zapyta艂em, k艂ad膮c jej d艂onie na ramionach. - Co to znaczy „艣mier膰 szybsza i mniej bolesna”? Co to, psiakrew, ma by膰?! Chcesz si臋 da膰 ukrzy偶owa膰?! Czy kolejne wcielenie mesjasza musi sko艅czy膰 w podobnie idiotyczny spos贸b?! Odpowiedz mi, Eneo!
Zauwa偶y艂em, 偶e potrz膮sam ni膮 gwa艂townie... 呕e szarpi臋 moj膮 ukochan膮 dziewczynk臋. Pu艣ci艂em j膮, a ona mnie obj臋艂a.
- B膮d藕 przy mnie, Raul. Zosta艅 tak d艂ugo, jak tylko zdo艂asz.
- Zostan臋 - powiedzia艂em i pog艂aska艂em j膮 po plecach. - Przysi臋gam, 偶e zostan臋.
Na Fuji po偶egnali艣my Kenshiro Endo i Haruyukiego Otaki; na Denebie Drei - dzieciaka, kt贸rego nigdy nie widzia艂em: dziesi臋cioletni膮 dziewczynk臋 imieniem Katherine, kt贸ra wcale nie wygl膮da艂a na przestraszon膮, 偶e zostaje sama na obcej planecie. Na Sol Draconi Septem, w 艣wiecie, gdzie powietrze zamarza na ko艣膰, grasuj膮 upiory 艣nie偶ne i gdzie zamordowano ojca Glaucusa i naszych Chitcharuk贸w, przysz艂a kolej na smutnego, zamy艣lonego konstruktora rusztowa艅, Rimsiego Kyipupa, kt贸ry z ch臋ci膮 zosta艂 na skutej lodem planecie. Na Nigdy Wi臋cej rozstali艣my si臋 z m臋偶czyzn膮, kt贸rego r贸wnie偶 nie mia艂em przyjemno艣ci pozna膰 - uroczym starszym panem, kt贸ry pasowa艂by na m艂odszego i sympatyczniejszego brata Martina Silenusa. Na Bo偶ej Kniei, gdzie przed dziesi臋ciu laty A. Bettik straci艂 p贸艂 r臋ki, wraz ze mn膮 i Ene膮 znalaz艂o si臋 dw贸ch oficer贸w ze statku Heta Masteena; nie wr贸cili z nami na „Yggdrasilla”. Na Hebronie, pozbawionym 偶ydowskich osadnik贸w i zasiedlanym przez gromady przys艂anych przez Pax przyk艂adnych chrze艣cijan, opr贸cz mnie i Enei znale藕li si臋 dwaj Seneszaje, empaci - Lleeoonn i Ooeeaall. Po偶egnali艣my si臋 wieczorem na pustyni, kt贸rej ska艂y wci膮偶 emanowa艂y po艣wiat膮 dnia.
Na Parvati zwykle roze艣miane i weso艂e siostry Kuku Se i Kay Se pop艂aka艂y si臋, 艣ciskaj膮c nas po raz ostatni. Na Asquith zostawili艣my rodzin臋 z艂o偶on膮 z dwojga rodzic贸w i pi膮tki dzieciak贸w o z艂otych lokach. Kiedy znale藕li艣my si臋 nad spowitym w bia艂e chmury Mar臋 Infinitus - planet膮, kt贸rej nazwa zawsze kojarzy膰 mi si臋 b臋dzie z b贸lem i oddaniem moich przyjaci贸艂 - Enea zaproponowa艂a sier偶antowi Gregoriusowi, 偶eby przeni贸s艂 si臋 z ni膮 na d贸艂 i przy艂膮czy艂 do rebeliant贸w.
- Mia艂bym zostawi膰 kapitana? - olbrzym nie ukrywa艂 zaskoczenia. De Soya podszed艂 do niego.
- Kapitana ju偶 nie ma, sier偶ancie - powiedzia艂. - Zosta艂 tylko ksi膮dz bez ko艣cio艂a, przyjacielu. Podejrzewam poza tym, 偶e bardziej przydamy si臋 teraz oddzielnie, ni偶 trzymaj膮c si臋 razem. Nie myl臋 si臋 chyba, prawda, M. Enea?
Moja najdro偶sza skin臋艂a g艂ow膮.
- Mia艂am nadziej臋, 偶e to Lhomo b臋dzie mnie reprezentowa艂 na Mar臋 Infinitus - przyzna艂a. - Przemytnicy, rebelianci i k艂usownicy poluj膮cy na 艣wiec膮ce pyski doceniliby takiego silnego cz艂owieka. B臋dzie trudno i niebezpiecznie... Powstanie trwa, a Pax nie bierze je艅c贸w.
- Nie chodzi o niebezpiecze艅stwo! - krzykn膮艂 Gregorius. - W obronie s艂usznej sprawy got贸w by艂bym i sto razy umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮.
- Wiem o tym, sier偶ancie - rzek艂a Enea.
Gregorius przeni贸s艂 wzrok na swego by艂ego dow贸dc臋, a potem zn贸w spojrza艂 Enei w oczy.
- S艂uchaj, dziewczyno, wiem, 偶e nie lubisz patrze膰 w przysz艂o艣膰, ale wiem tak偶e, 偶e od czasu do czasu to robisz. Powiedz mi jedno... Czy b臋d臋 mia艂 jeszcze szans臋 spotka膰 mojego kapitana?
- Oczywi艣cie, podobnie jak kilka innych os贸b, kt贸re uwa偶a pan za zmar艂e... Na przyk艂ad kaprala Kee.
- W takim razie zgoda. Zrobi臋, o co poprosisz. Nie nale偶臋 ju偶 mo偶e do Gwardii Szwajcarskiej, ale dyscyplin臋 mam we krwi.
- Nie chodzi teraz o dyscyplin臋 i pos艂usze艅stwo - wtr膮ci艂 ojciec de Soya. - To co艣 g艂臋bszego.
Sier偶ant zamy艣li艂 si臋 na moment.
- Rozumiem - rzek艂 wreszcie i na chwil臋 obr贸ci艂 si臋 do wszystkich ty艂em. - Chod藕my, dziewczyno - powiedzia艂 i poda艂 r臋k臋 Enei.
Zostawili艣my go na opustosza艂ej platformie, gdzie艣 na Szelfie Po艂udniowym, sk膮d, zgodnie z obietnic膮 Enei, nast臋pnego dnia mia艂a go zabra膰 艂贸d藕 podwodna.
Na orbicie MadredeDios ojciec de Soya zg艂osi艂 si臋 na ochotnika, ale Enea powstrzyma艂a go ruchem r臋ki.
- Przecie偶 to jest m贸j 艣wiat - zdziwi艂 si臋 ksi膮dz. - Urodzi艂em si臋 tutaj, tu mia艂em diecezj臋... Wyobra偶am sobie, 偶e tu w艂a艣nie umr臋.
- Mo偶e i tak si臋 stanie - powiedzia艂a Enea. - Na razie jednak jeste艣 mi potrzebny w bardziej niebezpiecznym miejscu, Federico.
- To znaczy?
- Na Pacem. Tam polecimy na ko艅cu.
- Zaraz, male艅ka - wtr膮ci艂em si臋. - Je偶eli wci膮偶 wybierasz si臋 na Pacem, id臋 z tob膮. M贸wi艂a艣, 偶e b臋d臋 m贸g艂 ci towarzyszy膰. - Nawet dla mnie m贸j g艂os brzmia艂 jak rozpaczliwe skamlenie.
- To prawda. - Enea musn臋艂a palcami m贸j nadgarstek. - Ale chc臋, 偶eby ojciec de Soya by艂 z nami, gdy nadejdzie ta chwila.
Jezuita by艂 chyba zmieszany i troch臋 rozczarowany, ale tylko sk艂oni艂 si臋 pokornie; najwyra藕niej Towarzystwo Jezusowe skuteczniej wpaja艂o zasad臋 pos艂usze艅stwa ni偶 Gwardia Szwajcarska.
Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e Wojtek Maj er i jego nowa narzeczona, Viki Groselj, zg艂osili si臋 na ochotnika, 偶eby zosta膰 na MadredeDios. Na Freeholmie po偶egnali艣my si臋 z Januszem Kurtyk膮; na Kastrop-Rauxelu, niedawno poddanym powt贸rnemu terraformowaniu i zasiedlanym przez chrze艣cijan, Jigme Paring, 偶o艂nierz dalajlamy, zgodzi艂 si臋 odszuka膰 zbuntowanych mieszka艅c贸w planety; na orbicie Oszcz臋dno艣ci, gdzie pod ostrza艂em okr臋t贸w Paxu nasze pole si艂owe wybuch艂o burz膮 grzmot贸w i 艣wiat艂a, niejaka Helen Dean O'Brian wzi臋艂a Ene臋 za r臋k臋; na Nadziei zostawili艣my by艂ego burmistrza Jokungu, Charlesa Chikyap Kempo; na Trawie, stoj膮c po艣rodku si臋gaj膮cego nam szyi morza prerii, rozstali艣my si臋 z Isher Perpet, jedn膮 z odwa偶nych buntowniczek wyratowanych z galery wi臋ziennej Paxu przez ojca de Soy臋; na Qom-Rijadzie, gdzie meczety po艣piesznie r贸wnano z ziemi膮 b膮d藕 przerabiano na paksowskie katedry, wyl膮dowali艣my w 艣rodku nocy i szeptem po偶egnali艣my uchod藕c臋 z tej偶e planety, Merwina Muliammeda Alego, oraz Perriego Samdupa, naszego t艂umacza z Tien Szanu.
Nad Renesansem Mniejszym ca艂a horda stacjonuj膮cych w uk艂adzie statk贸w rzuci艂a si臋 ku nam w morderczych zamiarach. Milcz膮cy i blady eks-wi臋zie艅 de Soi, Hoagan Liebler, zg艂osi艂 si臋 do Enei.
- By艂em szpiegiem - powiedzia艂. M贸wi艂 do mojej ukochanej, ale patrzy艂 w oczy de Soi. - Sprzeda艂em si臋, aby m贸c wr贸ci膰 na t臋 planet臋 i upomnie膰 o utracone przez m贸j r贸d dobra. Zdradzi艂em kapitana i w艂asn膮 dusz臋.
- Synu - odezwa艂 si臋 de Soya - twoje grzechy dawno ju偶 zosta艂y ci zapomniane, je艣li w og贸le mo偶na m贸wi膰 o grzechach... Przebaczy艂 ci i tw贸j kapitan, i, co wa偶niejsze, sam B贸g. Nikogo nie skrzywdzi艂e艣.
Liebler pokiwa艂 z namys艂em g艂ow膮.
- Te g艂osy, kt贸re s艂ysz臋 bezustannie, odk膮d napi艂em si臋 wina M. Enei... - nie doko艅czy艂 zdania. - Znam wielu mieszka艅c贸w Renesansu Mniejszego - ci膮gn膮艂 po chwili ju偶 mocniejszym g艂osem. - Chc臋 wr贸ci膰 do domu i rozpocz膮膰 nowe 偶ycie.
- Dobrze - powiedzia艂a Enea i poda艂a mu r臋k臋.
Na Vitus-Gray-Balianusie B przenie艣li艣my si臋 z Enea i Dorje Phamo na pustyni臋, z dala od rzeki, ci膮gn膮cych si臋 wzd艂u偶 niej p贸l i pomalowanych w barwy t臋czy domostw - to w jednym z nich dobrzy ludzie z Widmowej Helisy Amoiete'a zaopiekowali si臋 mn膮 i pomogli mi wymkn膮膰 si臋 Paxowi. Otacza艂y nas porozrzucane bez艂adnie g艂azy i sp臋kana, czerwona r贸wnina; tu i 贸wdzie widnia艂y wej艣cia do licznych tuneli, ci膮gn膮cych si臋 pod ziemi膮 niczym labirynt, a od spowitego czarnym ob艂okiem zachodniego horyzontu zbli偶a艂a si臋 burza piaskowa. S艂o艅ce zachodzi艂o krwawo. Okolica przypomina艂a Marsa z troch臋 cieplejszym i g臋艣ciejszym powietrzem, przesyconym w dodatku woni膮 艣mierci i kordytu.
W mgnieniu oka zaroi艂o si臋 wok贸艂 nas od okutanych w d艂ugie szaty postaci, uzbrojonych w kartaczownice i bicze bo偶e. Ponownie spr贸bowa艂em zas艂oni膰 Ene臋 przed niebezpiecze艅stwem, ale zostali艣my otoczeni. Obcy wycelowali w nas bro艅.
- St贸jcie! - dobieg艂 mnie dziwnie znajomy krzyk. Z najbli偶szej wydmy zsun臋艂a si臋 kobieta. Stan臋艂a tu偶 przed nami. - Nie strzela膰! - krzykn臋艂a ponownie i odwin臋艂a zaw贸j z twarzy.
- Dem Loa! - wykrzykn膮艂em i rzuci艂em si臋 w ramiona odzianej w p臋katy kombinezon postaci. 艁zy p艂yn臋艂y jej po twarzy, 偶艂obi膮c kanaliki w pokrywaj膮cym policzki kurzu.
- Przyprowadzi艂e艣 swoj膮 ukochan膮 - powiedzia艂a kobieta, kt贸ra ocali艂a mi 偶ycie. - Zgodnie z obietnic膮.
Przedstawi艂em j膮 Enei i Dorje Phamo; by艂o mi g艂upio, chocia偶 czu艂em si臋 zarazem szcz臋艣liwy. Dem Loa i Enea zmierzy艂y si臋 wzrokiem i pad艂y sobie w ramiona.
Popatrzy艂em na reszt臋 otaczaj膮cych nas postaci. Trzyma艂y si臋 nieco z ty艂u, wi臋c nie widzia艂em ich za dobrze w czerwonym 艣wietle zmierzchu.
- Gdzie Dem Ria? - spyta艂em. - I Alem Mikail Dem Alem? I dzieci, Bin i Ces Ambr臋?
- Nie 偶yj膮 - odpowiedzia艂a Dem Loa. - Wszyscy; tylko Ces Ambr臋 uznano za zaginion膮 po ostatnim nalocie z Bombasino.
Odebra艂o mi mow臋.
- Bin Ria Dem Loa Alem zmar艂 na raka - m贸wi艂a dalej kobieta. - Pozostali zgin臋li na wojnie z Paxem.
- Na wojnie - powt贸rzy艂em. - Bo偶e m贸j, mam nadziej臋, 偶e nie ja j膮 rozp臋ta艂em...
Dem Loa uspokoi艂a mnie, podnosz膮c d艂o艅.
- Nie, Raulu Endymionie. Nie rozp臋ta艂e艣 jej. Ci spo艣r贸d nas, kt贸rzy nale偶膮 do Widmowej Helisy Amoiete'a i ceni膮 sobie niezawis艂o艣膰, odm贸wili przyj臋cia krzy偶a... i tak si臋 zacz臋艂o. Powstanie wybuch艂o, kiedy jeszcze by艂e艣 z nami, a po twoim odej艣ciu wydawa艂o nam si臋 nawet przez moment, 偶e zwyci臋stwo mamy w kieszeni. Tch贸rze z Bombasino skamleli o pok贸j, nie bacz膮c na rozkazy prze艂o偶onych, ale wtedy przyby艂y kolejne okr臋ty. Zbombardowali w艂asn膮 baz臋... A potem zaatakowali nasze wsie. Od tamtej pory trwa wojna. Za ka偶dym razem, gdy l膮duj膮 i podejmuj膮 pr贸b臋 okupacji, zabijamy ich. Przysy艂aj膮 wi臋c nast臋pnych.
- Dem Loa - powiedzia艂em. - Tak mi przykro.
Po艂o偶y艂a mi d艂o艅 na piersi i skin臋艂a g艂ow膮. U艣miechn臋艂a si臋 tak samo, jak pami臋ta艂em to ze swojego pierwszego pobytu na planecie i przenios艂a wzrok na Ene臋.
- To o tobie m贸wi艂 w chwilach najwi臋kszego cierpienia. Kocha ci臋. Czy i ty go kochasz, dziecko?
- Tak, kocham go - odpar艂a Enea.
- To dobrze. By艂oby to smutne, gdyby m臋偶czyzna na 艂o偶u 艣mierci wyra偶a艂 najg艂臋bsz膮 mi艂o艣膰 do kogo艣, kto nie odwzajemnia jego uczu膰. - Dem Loa spojrza艂a na milcz膮c膮, dostojn膮 Dorje Phamo. - Jeste艣 kap艂ank膮, pani?
- Nie - odrzek艂a Gromow艂adna Locha. - Prze艂o偶on膮 klasztoru Samden.
Dem Loa wyszczerzy艂a si臋 w u艣miechu.
- Rz膮dzisz mnichami? M臋偶czyznami?
- Raczej... przewodz臋 im - poprawi艂a j膮 Dorje Phamo. Wiatr targa艂 jej stalowosiwe w艂osy.
- To tak, jakby艣 nimi rz膮dzi艂a. - Dem Loa si臋 roze艣mia艂a. - Witaj wi臋c w艣r贸d nas, Dorje Phamo. Zostajesz z nami, dziecko? - Te s艂owa zn贸w skierowane zosta艂y pod adresem Enei. - Czy te偶 to tylko przelotna wizyta, o kt贸rej wspomina艂y nasze proroctwa?
- Musz臋 odej艣膰 - powiedzia艂a Enea. - Zostawiam wam Dorje Phamo jako sprzymierze艅ca i moj膮... 艂膮czniczk臋.
Niska kobieta pokiwa艂a g艂ow膮.
- Niebezpiecznie tu teraz - ostrzeg艂a Gromow艂adn膮 Loch臋, kt贸ra odpowiedzia艂a jej u艣miechem. W obu kobietach wyczuwa艂o si臋 moc, kt贸ra otacza艂a je niemal namacalnym kokonem. - Znakomicie - stwierdzi艂a Dem Loa i obj臋艂a mnie mocno. - Dbaj o swoj膮 ukochan膮, Raulu Endymionie. B膮d藕 dla niej dobry podczas tych godzin, kt贸re przypad艂y wam w udziale w odwiecznych cyklach 偶ycia i chaosu.
- B臋d臋 o tym pami臋ta艂.
- Dzi臋kuj臋, 偶e przyby艂a艣 do nas, dziecko - rzek艂a Dem Loa do Enei. - Pragn臋li艣my tego. 呕yli艣my nadziej膮, 偶e tak si臋 stanie.
Obj臋艂y si臋, a ja poczu艂em si臋 onie艣mielony, jakbym przyjecha艂 przedstawi膰 Ene臋 w艂asnej matce albo Starowinie.
Dorje Phamo po艂o偶y艂a nam d艂onie na ramionach.
- Kale pe a - powiedzia艂a do Enei.
Zanurzyli艣my si臋 w ob艂ok piasku i w b艂ysku bia艂ego 艣wiat艂a przenie艣li艣my na „Yggdrasilla”. Stoj膮c na mostku zapyta艂em:
- Co ona powiedzia艂a?
- Kale pe a - powt贸rzy艂a Enea. - To stare tybeta艅skie po偶egnanie, kt贸rego u偶ywano, gdy karawany wyrusza艂y ku podniebnym prze艂臋czom. Znaczy „Nie spiesz si臋, je偶eli chcesz wr贸ci膰”.
To samo powt贸rzy艂o si臋 jeszcze na setce innych planet. Na ka偶dej z nich sp臋dzili艣my zaledwie par臋 chwil, ale ka偶de po偶egnanie by艂o na sw贸j w艂asny spos贸b wzruszaj膮ce i zapada艂o mi w pami臋膰. Nie potrafi臋 powiedzie膰 ile dni i nocy trwa艂a moja ostatnia podr贸偶 w towarzystwie Enei; sk艂ada艂a si臋 tylko z nast臋puj膮cych po sobie skok贸w w d贸艂 i na g贸r臋 - statek zanurza艂 si臋 w powodzi 艣wiat艂a w jednym miejscu i wynurza艂 zupe艂nie gdzie indziej, a gdy wszyscy byli zbyt zm臋czeni, by kontynuowa膰 w臋dr贸wk臋, dryfowa艂 po prostu w pr贸偶ni przez par臋 godzin. Ergi odpoczywa艂y, a my pr贸bowali艣my si臋 zdrzemn膮膰.
Przypominani sobie co najmniej trzy takie okresy snu, mo偶liwe wi臋c, 偶e lecieli艣my tylko trzy dni i noce... A mo偶e tydzie艅, czy nawet d艂u偶ej, a po prostu spali艣my tylko trzy razy. Pami臋tam jednak, 偶e niewiele z Ene膮 sypiali艣my, za to kochali艣my si臋 czule, jakby ka偶dy raz, kiedy trzyma艂em j膮 w ramionach, mia艂 by膰 naszym ostatnim.
Podczas jednego z tych kr贸tkich okres贸w, kt贸re mieli艣my tylko dla siebie, zapyta艂em jej szeptem:
- Dlaczego robisz to wszystko, male艅ka? Przecie偶 nie tylko po to, 偶eby艣my wszyscy mogli sta膰 si臋 podobni do Intruz贸w, mie膰 skrzyd艂a i chwyta膰 w nie blask s艂o艅ca. Bo wiesz... To pi臋kne, ale... Ja po prostu lubi臋 planety, lubi臋 czu膰 grunt pod stopami, lubi臋 by膰... cz艂owiekiem. M臋偶czyzn膮.
Enea zachichota艂a i musn臋艂a d艂oni膮 m贸j policzek. 艢wiat艂o by艂o przy膰mione, ale nie przeszkodzi艂o mi to dostrzec kropelek potu mi臋dzy jej piersiami.
- Ja te偶 lubi臋, kiedy jeste艣 m臋偶czyzn膮, Raul.
- Ale... - zacz膮艂em niezdarnie.
- Wiem, co masz na my艣li - szepn臋艂a. - Ja te偶 lubi臋 planety i lubi臋 by膰 cz艂owiekiem... kobiet膮. I nie chodzi mi o jak膮艣 utopijn膮 ewolucj臋 ludzko艣ci, kt贸ra mia艂aby ze wszystkich uczyni膰 anio艂y na wz贸r Intruz贸w czy podobnych Seneszajom empat贸w, kiedy robi臋... to, co musz臋.
- W takim razie dlaczego?
- Ludzie powinni mie膰 wyb贸r, 偶eby ka偶dy m贸g艂 pozosta膰 cz艂owiekiem w takim sensie, w jakim najbardziej mu to odpowiada.
- 呕eby m贸g艂 wybra膰 jeszcze raz?
- W艂a艣nie. Nawet gdyby mia艂o oznacza膰 to niezmienno艣膰 decyzji, wi臋cej, nawet gdyby kto艣 postanowi艂 wybra膰 Pax, krzy偶okszta艂t i uni臋 z Centrum.
Nie rozumia艂em jej, ale w tamtym momencie znacznie bardziej zale偶a艂o mi na przytulaniu jej ni偶 na rozumieniu.
Po d艂u偶szej chwili milczenia Enea odezwa艂a si臋 ponownie:
- Raul... ja te偶 uwielbiam zgrzyt piasku pod stopami i szelest ko艂ysanej wiatrem trawy. Zrobisz co艣 dla mnie?
- Co tylko zechcesz - zaofiarowa艂em si臋 z zapa艂em.
- Gdyby zdarzy艂o si臋 tak, 偶e umr臋 pierwsza, zawieziesz moje prochy na Star膮 Ziemi臋 i rozsypiesz je w miejscu, gdzie prze偶yli艣my najszcz臋艣liwsze chwile, dobrze?
Nie czu艂bym takiego b贸lu, nawet gdyby pchn臋艂a mnie wtedy sztyletem w serce.
- Powiedzia艂a艣, 偶e b臋d臋 m贸g艂 zosta膰 z tob膮 - wykrztusi艂em wreszcie z trudem. - I wsz臋dzie ci towarzyszy膰.
- M贸wi艂am powa偶nie, kochanie - szepn臋艂a. - Ale gdybym umar艂a przed tob膮, zrobisz to dla mnie? Odczekaj kilka lat, a potem zawie藕 moje prochy na Star膮 Ziemi臋, do miejsca, kt贸re by艂o dla nas najcudowniejsze.
Mia艂em ochot臋 przytuli膰 j膮 tak, 偶eby zacz臋艂a krzycze膰, przynajmniej dop贸ki nie cofnie swojej pro艣by.
- A jak niby, do wszystkich diab艂贸w, mam wr贸ci膰 na Star膮 Ziemi臋? - zapyta艂em szeptem. - Jest przecie偶 w Mniejszym Ob艂oku Magellana, nie? To jakie艣 sto sze艣膰dziesi膮t tysi臋cy lat 艣wietlnych st膮d!
- To prawda.
- No wi臋c? Zamierzasz zn贸w uruchomi膰 transmiter, 偶ebym m贸g艂 si臋 tam dosta膰?
- Nie - odrzek艂a. - Te drzwi s膮 ju偶 na zawsze zamkni臋te.
- W takim razie jakim cudem mam... - Zamkn膮艂em oczy. Nie pro艣 mnie o to, Eneo.
- Ju偶 ci臋 poprosi艂am, najdro偶szy.
- Popro艣 lepiej, 偶ebym umar艂 razem z tob膮.
- Nie. Prosz臋, 偶eby艣 dla mnie 偶y艂. I 偶eby艣 spe艂ni艂 moje 偶yczenie.
- Psiakrew - powiedzia艂em.
- Czy to znaczy „tak”, Raul?
- To znaczy „psiakrew” - odrzek艂em. - Nienawidz臋 m臋czennik贸w. Nienawidz臋 przeznaczenia. I nie cierpi臋 historii mi艂osnych, kt贸re si臋 smutno ko艅cz膮.
- Ja te偶 - szepn臋艂a. - Zrobisz to dla mnie?
Chrz膮kn膮艂em.
- A gdzie by艂o nam na Starej Ziemi najlepiej? - zapyta艂em w ko艅cu. - Masz chyba na my艣li Taliesin Zachodni, bo niewiele po niej w臋drowali艣my razem.
- B臋dziesz wiedzia艂. Chod藕my spa膰.
- Nie chc臋 mi si臋 spa膰 - burkn膮艂em.
Oplot艂a mnie ramionami. Cudownie by艂o sypia膰 u jej boku w niewa偶ko艣ci Gwiazdodrzewa, ale jeszcze wspanialej czu艂em si臋 dziel膮c z ni膮 ciasn膮 koj臋 w male艅kiej, prywatnej kajucie na „Yggdrasillu”. Nie wyobra偶a艂em sobie, jak to b臋dzie zasypia膰 samotnie.
- Rozsypa膰 twoje prochy, co? - wyszepta艂em.
- Tak - mrukn臋艂a sennie.
- Kochanie, jeste艣 wredn膮, ma艂膮 wied藕m膮.
- Zgadza si臋. Ale twoj膮.
Jaki艣 czas potem rzeczywi艣cie poszli艣my spa膰.
Ostatniego dnia Enea przenios艂a nas do uk艂adu czerwonego kar艂a typu M3, kt贸rego po niskiej orbicie okr膮偶a艂a s艂odka, bardzo podobna do Ziemi planetka.
- Nie - powiedzia艂a Rachela, gdy nasza nieliczna grupka zebra艂a si臋 na mostku Heta Masteena. Zostawili艣my za sob膮 trzysta os贸b; uczniowie Enei rozproszyli si臋 w morzu planet Paxu niczym butelki w oceanie - butelki bez wiadomo艣ci. Zostali ju偶 tylko ojciec de Soya, Rachela, Enea, kapitan Het Masteen, A. Bettik, kilka klon贸w za艂ogowych, ergi na dolnym pok艂adzie i ja. No i Chy偶war, niewzruszenie stoj膮cy w bocianim gnie藕dzie.
- Nie - powt贸rzy艂a Rachela. - Zmieni艂am zdanie. Chc臋 ci towarzyszy膰.
Enea sta艂a naprzeciw niej z za艂o偶onymi na piersi r臋koma. Tego ranka, podczas licznych po偶egna艅, wydawa艂a mi si臋 szczeg贸lnie przygn臋biona i milcz膮ca.
- Jak sobie 偶yczysz - stwierdzi艂a. - Wiesz, 偶e do niczego ci臋 nie zmuszam.
- Szlag by ci臋 trafi艂 - powiedzia艂a cicho Rachela..
- W艂a艣nie.
- Kurcz臋, czy to si臋 kiedy艣 sko艅czy? - Rachela zacisn臋艂a pi臋艣ci.
- Co masz na my艣li?
- Dobrze wiesz, co mam na my艣li! M贸j ojciec... moja matka... i twoja te偶... Ca艂e ich 偶ycie by艂o tym naznaczone. I moje 偶ycie..., kt贸re prze偶y艂am ju偶 dwa razy. Wieczna walka z niewidzialnym wrogiem, wieczna ucieczka, czekanie. Z biegiem czasu i pod pr膮d, niczym jaka艣 przekl臋ta marionetka... Cholera!
Enea milcza艂a.
- Mam jedn膮 pro艣b臋 - powiedzia艂a Rachela i spojrza艂a na mnie. - Nie gniewaj si臋, Raul; bardzo ci臋 lubi臋, ale chcia艂abym, 偶eby Enea sama odprowadzi艂a mnie na planet臋 Barnarda.
Popatrzy艂em na Ene臋.
- Nie mam nic przeciwko temu - rzek艂em.
Rachela westchn臋艂a.
- Wracam na t臋 zapomnian膮 planetk臋... Pola kukurydzy, zachody s艂o艅ca, urocze miasteczka, a w nich ogromne bia艂e domy z wielkimi werandami. Mia艂am ich do艣膰 w wieku o艣miu lat.
- Kocha艂a艣 je maj膮c osiem lat - powiedzia艂a Enea.
- Tak - przyzna艂a Rachela. - To fakt. - Poda艂a r臋k臋 ksi臋dzu, Helowi Masteenowi i, na ko艅cu, mnie.
Pod wp艂ywem nag艂ego impulsu, przypomniawszy sobie najbardziej dziwaczne wersy „Pie艣ni”, z kt贸rych za艣miewa艂em si臋 do 艂ez przy obozowym ognisku, gdy Starowina kaza艂a mi je do znudzenia powtarza膰, a ja zastanawia艂em si臋, czy to mo偶liwe, 偶eby ludzie naprawd臋 wygadywali takie rzeczy, powiedzia艂em:
- Siemanek, Rachelo.
Spojrza艂a na mnie zdziwiona, a w jej zielonych oczach zamigota艂o 艣wiat艂o majacz膮cej nad nami planety.
- Dowidzonek, Raul - odpar艂a.
Wzi臋艂a Ene臋 za r臋k臋 i obie znikn臋艂y.
Nie by艂o 偶adnego b艂ysku 艣wiat艂a, nic, po prostu nag艂a nieobecno艣膰.
Enea wr贸ci艂a po pi臋ciu minutach. Het Masteen cofn膮艂 si臋 od ster贸w i wsun膮艂 d艂onie w r臋kawy szaty.
- Co teraz, czcigodna Ty, Kt贸ra Nauczasz? - rzek艂.
- Uk艂ad Pacem, Prawdziwy G艂osie Drzewa.
Templariusz ani drgn膮艂.
- Wiesz o tym, najukocha艅sza przyjaci贸艂ko i nauczycielko, 偶e Pax zd膮偶y艂 ju偶 艣ci膮gn膮膰 w pobli偶e Watykanu po艂ow臋 floty.
Enea podnios艂a wzrok i ogarn臋艂a spojrzeniem szeleszcz膮ce delikatnie li艣cie przepi臋knego drzewa, na kt贸rym si臋 znajdowali艣my. Kilometr od nas bucha艂 pi贸ropusz ognia z silnik贸w j膮drowych, wypychaj膮cych nas z wolna ze studni grawitacyjnej planety Barnarda. 呕aden okr臋t Paxu nie pr贸bowa艂 nas tu zaczepi膰.
- Czy ergi zdo艂aj膮 utrzyma膰 pole tak d艂ugo, 偶eby艣my zbli偶yli si臋 do Pacem? - zapyta艂a.
Kapitan wydoby艂 r臋ce z r臋kaw贸w i wysun膮艂 je przed siebie, d艂o艅mi do g贸ry.
- W膮tpi臋; s膮 wyczerpane. Te ataki sporo je kosztowa艂y...
- Wiem - przerwa艂a mu Enea. - I bardzo mi przykro z tego powodu. Wystarczy, 偶eby艣my wytrzymali w uk艂adzie minut臋, g贸ra dwie. Mo偶e gdyby艣my teraz si臋 rozp臋dzili i przygotowali do manewr贸w na pe艂nej szybko艣ci nad Pacem, statek zdo艂a艂by odskoczy膰, zanim ostrza艂 prze艂amie pole.
- Spr贸bujemy - zgodzi艂 si臋 Het Masteen. - Ale przygotujcie si臋 do natychmiastowego skoku. Mo偶e by膰 i tak, 偶e czas 偶ycia „Yggdrasilla” b臋dzie si臋 liczy艂 w sekundach.
- Najpierw musimy odes艂a膰 statek konsula - rzek艂a Enea. - I to zaraz. To potrwa tylko chwil臋, kapitanie.
Templariusz skin膮艂 g艂ow膮 i wr贸ci艂 do przyrz膮d贸w.
- O nie - zaoponowa艂em, gdy wzrok Enei spocz膮艂 na mnie. - Nie wracam statkiem na Hyperiona.
Chyba j膮 zaskoczy艂em.
- My艣la艂e艣, 偶e ci臋 ode艣l臋? - zapyta艂a. - Po tym, jak obieca艂am ci, 偶e mo偶esz mi towarzyszy膰?
Skrzy偶owa艂em ramiona na piersi.
- Odwiedzili艣my wi臋kszo艣膰 planet w Paksie i na Pograniczu - stwierdzi艂em. - Zosta艂 tylko Hyperion. Nie wiem, co knujesz, ale nie wierz臋, 偶eby艣 wy艂膮czy艂a z tego nasz膮 rodzinn膮 planet臋.
- Nie zamierzam, co jednak nie znaczy, 偶e zaraz si臋 tam przeniesiemy.
Nic nie rozumia艂em.
- A. Bettiku - m贸wi艂a dalej Enea - statek powinien by膰 prawie gotowy. Czy masz list, kt贸ry napisa艂am do wuja Martina?
- Owszem, M. Enea - odrzek艂 android; nie wygl膮da艂 na szcz臋艣liwego, ale chyba te偶 nie martwi艂 si臋 zbytnio.
- Przeka偶 mu moje uca艂owania - poprosi艂a Enea.
- Zaraz, zaraz - zaprotestowa艂em. - Czy A. Bettik ma by膰 twoim... wys艂annikiem... na Hyperionie?
Enea potar艂a w zamy艣leniu policzek. Zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e jest bardziej zm臋czona, ni偶 przypuszcza艂em, ale wci膮偶 oszcz臋dza si艂y na jaki艣 wa偶ny moment.
- Moim wys艂annikiem? - powt贸rzy艂a. - Tak jak Rachela, Theo, Dorje Phamo, George i Jigme?
- No w艂a艣nie - przytakn膮艂em. - I ze trzy setki innych ludzi.
- Nie, A. Bettik nie b臋dzie moim wys艂annikiem. Nie w takim sensie. Poza tym lec膮c statkiem konsula zbierze spory d艂ug czasowy - nie dotrze na miejsce przez kilka miesi臋cy naszego czasu.
- Kto w takim razie jest... 艂膮cznikiem? - dopytywa艂em si臋, nie mog膮c sobie wyobrazi膰, 偶eby Hyperion mia艂 zosta膰 pomini臋ty.
- Jeszcze si臋 nie domy艣li艂e艣? - U艣miechn臋艂a si臋. - M贸j ukochany wujek Martin. Poeta i krytyk ponownie staje si臋 graczem w nieko艅cz膮cej si臋 partii szach贸w, jak膮 rozgrywamy z Centrum.
- Przecie偶 wszyscy inni przyj臋li komuni臋 i... - nie doko艅czy艂em.
- W艂a艣nie - rzek艂a Enea. - Kiedy by艂am ma艂a, wuj zrozumia艂 i wypi艂 wino. Nie musia艂 si臋 zbytnio wysila膰, 偶eby si臋 przyzwyczai膰... Na sw贸j spos贸b, jako poeta, dawno temu nauczy艂 si臋 s艂ysze膰 j臋zyk 偶ywych i umar艂ych. G艂贸wnie dzi臋ki temu napisa艂 „Pie艣ni”; dlatego uwa偶a艂 Chy偶wara za swoj膮 muz臋.
- Ale po co A. Bettik zabiera statek na Hyperiona? Ma zawie藕膰 tw贸j list?
- Nie tylko. Je艣li wszystko p贸jdzie po naszej my艣li, to sam si臋 przekonasz.
Enea przytuli艂a androida, kt贸ry niezr臋cznie poklepa艂 j膮 po plecach zdrow膮 r臋k膮.
W chwil臋 p贸藕niej u艣cisn膮艂em jego b艂臋kitn膮 d艂o艅. Nawet nie przypuszcza艂em, 偶e mo偶e to we mnie obudzi膰 tyle emocji.
- B臋dzie mi ciebie brakowa艂o - rzuci艂em g艂upawo.
Patrzy艂 na mnie d艂u偶sz膮 chwil臋, a potem skin膮艂 g艂ow膮 i odwr贸ci艂 si臋, by uda膰 si臋 na statek.
- A. Bettiku! - krzykn膮艂em, gdy sta艂 ju偶 we w艂azie.
Zatrzyma艂 si臋, ja za艣 rzuci艂em si臋 do sterty baga偶u na ni偶szej platformie, po czym truchcikiem wbieg艂em na schody i stan膮艂em obok niego.
- We藕 to, prosz臋. - Poda艂em mu sk贸rzan膮 tub臋.
- Mata grawitacyjna - powiedzia艂. - Oczywi艣cie, M. Endymion. Z przyjemno艣ci膮 przechowam j膮 dla pana do czasu naszego ponownego spotkania.
- A gdyby艣my si臋 nie spotkali... - nie sko艅czy艂em. Mia艂em zamiar powiedzie膰 „Oddaj j膮 Martinowi Silenusowi”, ale z w艂asnych sn贸w na jawie wiedzia艂em, 偶e poeta umiera. - Gdyby艣my si臋 nie spotkali, A. Bettiku, zachowaj j膮 na pami膮tk臋 naszej wsp贸lnej podr贸偶y. I naszej przyja藕ni.
Android ponownie popatrzy艂 na mnie w milczeniu, jeszcze raz skin膮艂 g艂ow膮 i znikn膮艂 we wn臋trzu statku konsula. Na wp贸艂 spodziewa艂em si臋, 偶e statek osobi艣cie si臋 z nami po偶egna, w przemowie pe艂nej mizapropizm贸w i b艂臋dnych informacji, ale on tylko porozumiawszy si臋 z ergami drzewostatku uni贸s艂 si臋 na repulsorach i wydosta艂 poza pole si艂owe, gdzie w艂膮czy艂 pomocnicze silniki odrzutowe. Oddaliwszy si臋 na bezpieczn膮 odleg艂o艣膰 uruchomi艂 nap臋d j膮drowy; z jego dysz buchn臋艂y p艂omienie tak jaskrawe, 偶e 艂zy nap艂yn臋艂y mi do oczu, gdy patrzy艂em, jak oddala si臋 od „Yggdrasilla”. 呕a艂owa艂em serdecznie, 偶e nie znajdujemy si臋 z Enea na jego pok艂adzie i w towarzystwie A. Bettika nie wracamy na Hyperiona. Mogliby艣my ca艂ymi dniami spa膰 w ogromnym 艂贸偶ku na dziobie, s艂ucha膰 brzmienia steinwaya, p艂ywa膰 w niewa偶ko艣ci nad tarasem...
- Czas na nas - rzek艂a Enea do Heta Masteena. - Prosz臋 przygotowa膰 ergi na to, co nas czeka, kapitanie.
- Jak sobie 偶yczysz, czcigodna - odpowiedzia艂 Prawdziwy G艂os Drzewa.
- Jeszcze jedno...
Templariusz odwr贸ci艂 si臋 w oczekiwaniu dalszych rozkaz贸w.
- Dzi臋kuj臋, kapitanie - powiedzia艂a Enea. - W imieniu wszystkich, kt贸rzy znale藕li si臋 na pok艂adzie „Yggdrasilla” w tej ostatniej podr贸偶y i kt贸rzy b臋d膮 o niej opowiada膰 nast臋pnym pokoleniom, dzi臋kuj臋, Hecie Masteenie.
Kapitan uk艂oni艂 si臋 i stan膮艂 za sterami.
- Nap臋d j膮drowy: dziewi臋膰dziesi膮t dwa procent mocy. Przygotowa膰 si臋 do unik贸w. Cel: uk艂ad Pacem - rzek艂 do swoich ukochanych erg贸w, oplecionych wok贸艂 niewidzialnej osobliwo艣ci czasoprzestrzennej, blisko kilometr pod naszymi stopami. - Uk艂ad Pacem.
Ojciec de Soya, kt贸ry sta艂 w milczeniu obok nas, z艂apa艂 praw膮 d艂o艅 Enei w swoj膮 lew膮. Woln膮 r臋k膮 pob艂ogos艂awi艂 templariusza i towarzysz膮ce mu klony:
- In nomine Patris et Filii et Spiritu Sanctus.
- Amen - powiedzia艂em i z艂apa艂em Ene臋 za drug膮 r臋k臋.
- Amen - zawt贸rowa艂a mi moja ukochana.
30
Trafili nas niespe艂na dwie sekundy po tym, jak znale藕li艣my si臋 nad Pacem: liniowce i archanio艂y otworzy艂y ogie艅, t艂ocz膮c si臋 wok贸艂 drzewostatku niczym t臋czowe rekiny, kt贸re przed laty opad艂y mnie na Mar臋 Infinitus.
- Ruszajcie! - krzykn膮艂 Prawdziwy G艂os Drzewa Het Masteen. Ledwie udawa艂o mu si臋 przekrzycze膰 huk i trzaski przeci膮偶onego pola si艂owego. - Ergi umieraj膮, pole wytrzyma najwy偶ej kilka sekund! Ruszajcie! Niech Muir prowadzi wasze my艣li!
Enea mia艂a tylko dwie sekundy, 偶eby zerkn膮膰 na 偶贸艂t膮 gwiazd臋 w 艣rodku uk艂adu i zauwa偶y膰 mniejszy 艣wiec膮cy punkcik - Pacem - ale to wystarczy艂o: trzymaj膮c si臋 za r臋ce zanurzyli艣my si臋 we troje w powodzi 艣wiat艂a. B艂ysk i ha艂as sprawia艂y wra偶enie, jakby艣my wynurzali si臋 z kot艂a, w kt贸rym w ogniu lanc gotuje si臋 pole si艂owe drzewostatku, a pot臋pione dusze skowycz膮 z b贸lu w piekielnym 偶arze.
艢wiat艂o zblad艂o, by po chwili powr贸ci膰 pod postaci膮 艂agodnie rozproszonego blasku s艂o艅ca. Niebo nad Watykanem zasnu艂y chmury; by艂o zimno, a na brukowane uliczki si膮pi艂 drobny, lodowaty deszcz. Enea mia艂a na sobie jasnobr膮zow膮 koszul臋, sk贸rzan膮, nieco ciemniejsz膮 kamizelk臋 i eleganckie, czarne spodnie, w jakich rzadko mia艂em okazj臋 j膮 ogl膮da膰. W艂osy zaczesa艂a do ty艂u i upi臋艂a dwoma c臋tkowanymi zapinkami. Jej twarz tchn臋艂a m艂odo艣ci膮 i 艣wie偶o艣ci膮, oczy za艣 - tak ostatnio zm臋czone - b艂yszcza艂y spokojem. Trzymaj膮c si臋 za r臋ce przygl膮dali艣my si臋 uliczce i otaczaj膮cym nas ludziom.
Znajdowali艣my si臋 na skraju alejki odchodz膮cej od szerokiego bulwaru. Grupki przechodni贸w - m臋偶czyzn i kobiet w oficjalnych, czarnych strojach, ksi臋偶y, zakonnic, towarzysz膮cych im dzieci z czarnymi i czerwonymi parasolami - pod膮偶a艂y po chodnikach w obie strony, po jezdni za艣 przemyka艂y cicho niskie, ciemne samochody. Na tylnym siedzeniu mign臋艂a mi kilka razy sylwetka biskupa czy arcybiskupa, zniekszta艂cona w sp艂ywaj膮cych po panoramicznych szybach kroplach deszczu. Nasze nag艂e pojawienie si臋 nie zwr贸ci艂o niczyjej uwagi.
Enea podnios艂a wzrok na spowite chmurami niebo.
- „Yggdrasill” wydosta艂 si臋 w艂a艣nie poza uk艂ad - oznajmi艂a. - Poczuli艣cie to?
Zamkn膮艂em oczy, 偶eby skupi膰 si臋 na rozbrzmiewaj膮cych tu偶 poza zasi臋giem mojego umys艂u g艂osach i przep艂ywaj膮cych wraz z nimi obrazach. Odczu艂em... brak; ujrza艂em ogie艅, kiedy zewn臋trzne ga艂臋zie drzewostatku buchn臋艂y p艂omieniem.
- W tym samym momencie pole si艂owe ust膮pi艂o - stwierdzi艂em. - Ale jak uda艂o im si臋 dokona膰 przeskoku bez ciebie, Eneo? - Ledwie sko艅czy艂em m贸wi膰, dostrzeg艂em oczywist膮 odpowied藕: - Chy偶war.
- Zgadza si臋. - Enea nie wypuszcza艂a mojej d艂oni z u艣cisku. Zimny deszcz 艣cieka艂 nam po twarzach; s艂ysza艂em, jak woda bulgocze w rynnach i studzienkach. Enea m贸wi艂a dalej, bardzo cichym g艂osem: - Chy偶war przeniesie „Yggdrasilla” i Prawdziwy G艂os Drzewa przez czas i przestrze艅, ku ich... przeznaczeniu.
Przypomnia艂em sobie strz臋py „Pie艣ni”: p艂on膮cy drzewostatek, kt贸ry pielgrzymi widzieli z Trawiastego Morza na kr贸tko przed tajemniczym znikni臋ciem Heta Masteena z wiatrowozu; ponowne pojawienie si臋 templariusza, w towarzystwie Chy偶wara, w kilka dni p贸藕niej, w pobli偶u Doliny Grobowc贸w Czasu... Wkr贸tce potem zmar艂 wskutek odniesionych ran; by艂 jedynym uczestnikiem pielgrzymki, kt贸rego opowie艣ci nie wys艂uchano podczas podr贸偶y. Pielgrzymi - pu艂kownik Kassad, konsul Hegemonii, Sol - ojciec Racheli, Brawne 艁ami膮 - matka Enei, templariusz Het Masteen, Martin Silenus i Lenar Hoyt, aktualny papie偶 - nie mieli poj臋cia, co naprawd臋 si臋 wydarzy艂o. Dla mnie, kt贸ry pozna艂em ich histori臋 w dzieci艅stwie, d艂ugo pozostawali postaciami z mit贸w, „Pie艣ni” za艣 - niezrozumia艂ym poematem o obcych na Hyperionie. Ju偶 im si臋 wydawa艂o, 偶e ich wysi艂ki i przygody dobieg艂y ko艅ca, gdy wtem okaza艂o si臋, 偶e nadesz艂a pora jeszcze raz wzi膮膰 na barki stare brzemi臋. Nagle nasun臋艂a mi si臋 smutna refleksja - mnie, doros艂emu, trzydziestoletniemu z g贸r膮 facetowi: jak偶e cz臋sto tak w艂a艣nie uk艂ada si臋 偶ycie ludzkie...
- Widzicie ten ko艣ci贸艂 po drugiej stronie ulicy? - zapyta艂 ojciec de Soya.
Musia艂em potrz膮sn膮膰 g艂ow膮, 偶eby wr贸ci膰 do tera藕niejszo艣ci i zag艂uszy膰 szept my艣li i g艂os贸w.
- Pewnie - rzek艂em i otar艂em wilgo膰 z czo艂a. - To bazylika 艢wi臋tego Piotra?
- Nie - odpar艂 ksi膮dz. - Ko艣ci贸艂 parafialny 艢wi臋tej Anny. Obok niego znajduje si臋 brama Watykanu, Porta Sant'Anna. Do g艂贸wnego wej艣cia na plac 艢wi臋tego Piotra trzeba podej艣膰 kawa艂ek tym bulwarem i skr臋ci膰 przy kolumnadzie.
- A idziemy tam? - zapyta艂em Ene臋. - Do Watykanu?
- Zobaczymy, czy nam si臋 uda.
Ruszyli艣my chodnikiem: ot, jaki艣 m臋偶czyzna, m艂odsza od niego kobieta i ksi膮dz na spacerze, pewnego ch艂odnego, deszczowego dnia. Tablica po drugiej stronie ulicy oznajmia艂a, 偶e mijana w艂a艣nie masywna, pozbawiona okien budowla, to koszary Gwardii Szwajcarskiej. Przy Porta Sant'Anna i na skrzy偶owaniu stali gwardzi艣ci z tych偶e koszar贸w, odziani w tradycyjne, renesansowe mundury: czarne p艂aszcze, bia艂e krezy i pasiaste, czarno偶贸艂te spodnie. Ich piki mia艂y odstrasza膰 intruz贸w, podczas gdy funkcjonariusze s艂u偶b bezpiecze艅stwa Paxu w porz膮dnych, czarnych pancerzach bojowych pilnowali zap贸r na drogach. G贸r膮 przemyka艂y czarne 艣migacze.
Plac 艢wi臋tego Piotra zosta艂 zamkni臋ty dla swobodnego ruchu pieszego. Przy nielicznych bramkach stra偶nicy uwa偶nie sprawdzali przepustki i identyfikatory.
- T臋dy nie przejdziemy - stwierdzi艂 de Soya. Dzie艅 by艂 mroczny, tote偶 w艂膮czono umieszczone u szczytu kolumnady Berniniego reflektory, o艣wietlaj膮ce grup臋 pos膮g贸w i wyrze藕biony w kamieniu herb papieski. Ksi膮dz wskaza艂 nam dwa o艣wietlone okna powy偶ej kolumnady, nieco na prawo od fasady bazyliki, ozdobionej figurami Chrystusa, 艣wi臋tego Jana Chrzciciela i aposto艂贸w. - To prywatne apartamenty papieskie.
- W sam raz, 偶eby strzeli膰 z karabinu - rzuci艂em, chocia偶 nie planowa艂em zamachu na papie偶a.
Ojciec de Soya pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Pole si艂owe dziesi膮tej klasy - rzek艂 i rozejrza艂 si臋 dooko艂a. Wi臋kszo艣膰 przechodni贸w wpuszczono na plac i na ulicy coraz bardziej rzucali艣my si臋 w oczy. - Albo zaraz co艣 zrobimy, albo kto艣 si臋 nami zainteresuje.
- Czy to normalny poziom zabezpiecze艅? - zaciekawi艂a si臋 Enea.
- Nie. Mo偶liwe, 偶e zaalarmowa艂a ich twoja wiadomo艣膰, Eneo, bardziej prawdopodobne jednak, 偶e to Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 osobi艣cie odprawia msz臋. Dzwony, kt贸re s艂yszeli艣my, wzywa艂y na celebrowane przez niego popo艂udniowe nabo偶e艅stwo.
- Sk膮d ojciec wie to wszystko? - zdumia艂em si臋, s艂ysz膮c ile wyczyta艂 ze zwyk艂ego bicia dzwon贸w.
On r贸wnie偶 wygl膮da艂 na zdziwionego.
- Dzi艣 jest Wielki Czwartek. - Nie wiem, czy bardziej zaskoczy艂a go nasza nie艣wiadomo艣膰 tak oczywistego faktu, czy raczej to, 偶e sam dopiero teraz sobie o tym przypomnia艂. - Mamy Wielki Tydzie艅 - m贸wi艂 dalej cicho, jakby my艣la艂 na g艂os. - Papie偶 musi wype艂nia膰 nie tylko obowi膮zki wynikaj膮ce z pontyfikatu, ale i obowi膮zki biskupa diecezji. Dzisiaj wieczorem... zapewne podczas tej w艂a艣nie mszy, obmyje stopy dwunastu ksi臋偶om, symbolizuj膮cym dwunastu uczni贸w, kt贸rym Chrystus umy艂 nogi przed Ostatni膮 Wieczerz膮. Niegdy艣 ceremonia ta odbywa艂a si臋 w papieskim ko艣ciele diecezjalnym, czyli bazylice 艢wi臋tego Jana Latera艅skiego, a wi臋c poza murami Watykanu, odk膮d jednak przeniesiono Stolic臋 Apostolsk膮 na Pacem, uroczysto艣膰 ma miejsce w bazylice 艢wi臋tego Piotra. Bazylik臋 艢wi臋tego Jana Latera艅skiego zostawiono na pastw臋 losu, gdy偶 uleg艂a zniszczeniu w Wojnie Siedmiu Narod贸w w dwudziestym pierwszym wieku i... - Nerwowa paplanina de Sol ucich艂a. Jego twarz przybra艂a spokojny, nieobecny wyraz, charakterystyczny dla os贸b g艂臋boko zamy艣lonych albo epileptyk贸w, u kt贸rych choroba ma 艂agodny przebieg.
Stali艣my bez ruchu i w milczeniu. Przyznam, 偶e z coraz wi臋kszym niepokojem spogl膮da艂em ku zmierzaj膮cym w nasz膮 stron臋, odzianym w czer艅 stra偶nikom Paxu.
- Wiem, jak dosta膰 si臋 do Watykanu - rzek艂 nagle ojciec de Soya. Okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie i skierowa艂 wprost w uliczk臋 po drugiej stronie Bulwaru Watyka艅skiego.
- 艢wietnie - rzuci艂a Enea i ruszy艂a za nim.
Jezuita stan膮艂 jak wryty.
- Mo偶liwe, 偶e wiem, jak tam wej艣膰 - stwierdzi艂. - Ale nie mam poj臋cia, jak mieliby艣my wr贸ci膰.
- Prosz臋, zaprowad藕 nas tam tylko - powiedzia艂a Enea.
Metalowe drzwi znajdowa艂y si臋 na ty艂ach popadaj膮cej w ruin臋, pozbawionej okien kaplicy, po艂o偶onej o trzy przecznice od Watykanu. Wisia艂 na nich du偶y, solidny 艂a艅cuch, spi臋ty niepozorn膮 k艂贸dk膮. Na przybitej po艣rodku tabliczce widnia艂 napis: WYCIECZKI CO DRUG膭 SOBOT臉. W WIELKIM TYGODNIU ZAMKNI臉TE. KONTAKT: WATYKA艃SKIE BIURO OBS艁UGI RUCHU TURYSTYCZNEGO, PLAC PIERWSZYCH M臉CZENNIK脫W 3888.
- Dasz rad臋 rozerwa膰 艂a艅cuch? - zapyta艂 mnie de Soya.
Pomaca艂em masywne ogniwa, zwa偶y艂em w r臋ku k艂贸dk臋. Jedynym narz臋dziem, jakie mia艂em ze sob膮, by艂 no偶yk my艣liwski w pochwie przy pasie.
- Nie - stwierdzi艂em. - Mo偶e uda艂oby mi si臋 otworzy膰 k艂贸dk臋. Przyda艂by si臋 tylko jaki艣 drut... Mo偶e tam, w 艣mietniku co艣 b臋dzie...
Stali艣my tak na deszczu przez dobre dziesi臋膰 minut. Powoli robi艂o si臋 coraz ciemniej, za to ha艂as dochodz膮cy z pobliskich ulic zdawa艂 si臋 narasta膰. Czeka艂em tylko, a偶 偶o艂nierze Gwardii Szwajcarskiej albo Paxu zgarn膮 nas w tym zau艂ku.
Ca艂a moja wiedza o otwieraniu zamk贸w wytrychami pochodzi艂a od pewnego starego szulera z Kansu, kt贸ry po艣wi臋ci艂 si臋 grze w karty po tym, jak w艂adze Port Romance skaza艂y go na obci臋cie dw贸ch palc贸w za kradzie偶. Mocuj膮c si臋 z k艂贸dk膮 wspomina艂em w艂asn膮 dziesi臋cioletni膮 odysej臋 u boku Enei i d艂ug膮 drog臋, jak膮 przeby艂 ojciec de Soya, 偶eby znale藕膰 si臋 tu z nami: setki lat 艣wietlnych, tysi膮ce godzin napi臋cia, b贸lu, po艣wi臋cenia i strachu...
A ta cholerna, groszowa k艂贸dka nie chcia艂a pu艣ci膰!
W ko艅cu z艂ama艂em czubek no偶a. Zakl膮艂em szpetnie, wyrzuci艂em nieprzydatne narz臋dzie i grzmotn膮艂em przekl臋tym, zardzewia艂ym, g贸wno wartym kawa艂kiem metalu o 艣cian臋.
K艂贸dka otworzy艂a si臋 z trzaskiem.
W budynku panowa艂 mrok. Je艣li gdzie艣 w pobli偶u znajdowa艂 si臋 wy艂膮cznik 艣wiat艂a, 偶adne z nas nie potrafi艂o go znale藕膰, a je偶eli jaka艣 debilna SI w okolicy sterowa艂a o艣wietleniem, to nie zareagowa艂a na nasze polecenia. Nie mieli艣my latarek. Przez ca艂e latanie rozstawa艂em si臋 z kieszonkowym laserem, ale tego dnia zostawi艂em go w plecaku. Kiedy mieli艣my opu艣ci膰 „Yggdrasilla” poda艂em po prostu r臋k臋 Enei, nie zawracaj膮c sobie g艂owy broni膮 ani innym sprz臋tem.
- Czy to bazylika 艢wi臋tego Jana Latera艅skiego? - spyta艂a szeptem Enea. W otaczaj膮cej nas, wszechobecnej ciemno艣ci nie spos贸b by艂o m贸wi膰 cho膰by o ton g艂o艣niej.
- Ale偶 nie - odpar艂 r贸wnie偶 szeptem de Soya. - Po prostu kapliczka dzi臋kczynna, dobudowana do bazyliki w dwudziestym pierwszym... - Urwa艂 w p贸艂 zdania, a ja oczyma wyobra藕ni ujrza艂em powracaj膮cy na jego twarz wyraz zamy艣lenia. - I to chyba do dzi艣 u偶ywana. Zaczekajcie.
Stali艣my z Ene膮 rami臋 w rami臋 i s艂uchali艣my, jak ojciec de Soya krz膮ta si臋 po niezbyt obszernym wn臋trzu. W pewnej chwili rozleg艂 si臋 艂oskot, jakby jaki艣 ci臋偶ki, metalowy przedmiot spad艂 na pod艂og臋. Wstrzymali艣my oddech. Po d艂u偶szej chwili ojciec de Soya ruszy艂 dalej; us艂yszeli艣my szelest jego sutanny, szmer przesuwaj膮cych si臋 po 艣cianie d艂oni, a potem st艂umione: - Aha!
W sekund臋 p贸藕niej rozb艂ys艂o 艣wiat艂o.
Ksi膮dz sta艂 niespe艂na dziesi臋膰 metr贸w od nas. W jednej r臋ce trzyma艂 zapalon膮 zapa艂k臋, w drugiej - pude艂ko.
- To czynna kaplica - wyja艣ni艂. - Nadal maj膮 tu 艣wiecznik do 艣wiec wotywnych.
Same 艣wiece stopi艂y si臋 w jednolit膮, bezu偶yteczn膮 mas臋 i nikt nie zadba艂 o to, by dostarczy膰 nowe, ale pude艂ko zapa艂ek przele偶a艂o nie wiedzie膰 jak d艂ugo w mrocznym, zapomnianym wn臋trzu. Stan臋li艣my obok ksi臋dza w kr臋gu 艣wiat艂a, poczekali艣my a偶 zapali drug膮 zapa艂k臋 i razem z nim podeszli艣my do masywnych, drewnianych drzwi, ukrytych za zmursza艂膮 kotar膮.
- Kiedy przed paru laty trzymano mnie niedaleko st膮d w areszcie domowym, ojciec Baggio, kt贸ry opiekowa艂 si臋 mn膮 po wskrzeszeniu, opowiada艂 mi o tej trasie wycieczkowej - wyszepta艂 ojciec de Soya. Zamek by艂 otwarty i drzwi uchyli艂y si臋 z przera藕liwym skrzypieniem dawno nie oliwionych zawias贸w. - Zdawa艂o mu si臋 pewnie, 偶e utrafi w m贸j gust, je艣li chodzi o nocne koszmary. - Ksi膮dz prowadzi艂 nas po w膮skich, kr臋conych schodkach, niewiele szerszych od moich bark贸w. Enea sz艂a zaraz za nim, ja natomiast trzyma艂em si臋 na ko艅cu.
Schody wiod艂y w d贸艂, w d贸艂 i w d贸艂. Na moje oko znale藕li艣my si臋 ze dwadzie艣cia metr贸w poni偶ej poziomu ulicy, kiedy urwa艂y si臋 nagle i przeszed艂szy w膮ziutkimi tunelami dotarli艣my do przestronniejszego korytarza, w kt贸rym nasze kroki zadudni艂y g艂o艣nym echem. Zu偶yli艣my do tego momentu z pi臋膰, mo偶e sze艣膰 zapa艂ek; ksi膮dz upuszcza艂 ka偶d膮 z nich dopiero w贸wczas, gdy parzy艂a mu palce. Nie pyta艂em, ile ich jeszcze zosta艂o w pude艂ku.
- Kiedy podczas hegiry Ko艣ci贸艂 postanowi艂 przenie艣膰 Bazylik臋 i ca艂y Watykan - odezwa艂 si臋 de Soya g艂o艣niej - w ca艂o艣ci przerzucili je na Pacem, za pomoc膮 ruchomych generator贸w p贸l si艂owych i wie偶 grawitacyjnych. Masa obiekt贸w nie stanowi艂a problemu, wi臋c zabrali te偶 kawa艂 Rzymu, w tym Zamek 艢wi臋tego Anio艂a i lochy starego miasta do g艂臋boko艣ci sze艣膰dziesi臋ciu metr贸w - a wi臋c tak偶e tunele dwudziestowiecznego metra.
Szli艣my w艂a艣nie po czym艣, co okaza艂o si臋 by膰 starym peronem kolejowym. W niekt贸rych miejscach p艂ytki, kt贸rymi wy艂o偶ono sufit, odklei艂y si臋, a wsz臋dzie poza wydeptan膮 w膮sk膮 艣cie偶k膮 zalega艂y pok艂ady wiekowego kurzu, skalnych od艂amk贸w i kawa艂k贸w plastiku. Po ziemi wala艂y si臋 niemo偶liwe do odcyfrowania tablice informacyjne i po艂amane 艂awki. Zeszli艣my dalsze kilka pi臋ter po zardzewia艂ych schodach - windy, jak sobie u艣wiadomi艂em, nie dzia艂a艂y pewnie od tysi膮ca lat - i zanurzyli艣my si臋 w kolejny korytarz, kt贸ry niebawem przeszed艂 w przestronn膮 ramp臋 i wyprowadzi艂 nas na nast臋pny peron. Z ko艅ca peronu spuszczono plastow艂贸know膮 drabink臋 na tory... kt贸re wci膮偶 znajdowa艂y si臋 na swoim miejscu, ukryte pod warstw膮 kurzu, rdzy i wszelakiego 艣miecia.
Zeszli艣my w艂a艣nie po drabince i zag艂臋bili艣my si臋 w tunel, gdy zgas艂a kolejna zapa艂ka. Wcze艣niej jednak zd膮偶yli艣my z Ene膮 dostrzec, co nas czeka.
W tunelu le偶a艂y ludzkie ko艣ci, u艂o偶one w r贸wne, blisko dwumetrowej wysoko艣ci stosy po obu stronach w膮skiego przej艣cia mi臋dzy torami: sterty ko艣ci, a na nich, w r贸wnych odst臋pach, czaszki zmar艂ych; w niekt贸rych miejscach czerepy u艂o偶ono nawet w geometryczne wzory.
Ojciec de Soya zapali艂 nast臋pn膮 zapa艂k臋 i wszed艂 pomi臋dzy szcz膮tki. P艂omyczek zachybota艂 si臋 niepewnie w podmuchu powietrza.
- Po Wojnie Siedmiu Narod贸w, na pocz膮tku dwudziestego pierwszego wieku, rzymskim cmentarzom zacz臋艂o grozi膰 przepe艂nienie - de Soya m贸wi艂 teraz normalnym, konwersacyjnym tonem. - Wsz臋dzie na przedmie艣ciach i w parkach kopano zbiorowe mogi艂y, kt贸re wobec globalnego ocieplenia i cz臋stych powodzi stanowi艂y zagro偶enie epidemiologiczne; swoje do艂o偶y艂a te偶 bro艅 biologiczna i chemiczna. Poniewa偶 metro i tak przesta艂o kursowa膰, w艂adze miejskie zarz膮dzi艂y usuni臋cie zw艂ok z mogi艂 i pogrzebanie ich w tunelach.
Kiedy tym razem zapa艂ka si臋 wypali艂a, znajdowali艣my si臋 w okolicy, gdzie ko艣ci pi臋trzy艂y si臋 w pi臋ciu warstwach. Ka偶d膮 z nich wyznacza艂 rz膮dek czaszek: 艣wiat艂o ta艅czy艂o na bia艂ych, wypuk艂ych 艂ukach brwiowych, ale puste oczodo艂y pozostawa艂y niewzruszone nasz膮 obecno艣ci膮. Starannie ustawiony ko艣ciany mur mia艂 w tym miejscu grubo艣膰 co najmniej sze艣ciu metr贸w i si臋ga艂 sklepionego p贸艂okr膮g艂o sufitu dziesi臋膰 metr贸w nad naszymi g艂owami. W paru miejscach zesz艂y drobne lawiny i przysz艂o nam uwa偶nie wyszukiwa膰 drog臋 w艣r贸d za艣cielaj膮cych posadzk臋 resztek - zreszt膮 i tak ca艂y czas chrz臋艣ci艂o nam pod stopami. W chwilach po zga艣ni臋ciu zapa艂ki, gdy zapada艂a ca艂kowita ciemno艣膰, nie ruszali艣my si臋 z miejsca; czekali艣my w milczeniu, a ciszy nie m膮ci艂 偶aden d藕wi臋k... 呕adnego myszkowania szczur贸w ani kapania wody; tylko nasze oddechy i s艂owa narusza艂y spok贸j tego miejsca.
- Co najdziwniejsze - odezwa艂 si臋 znowu de Soya, gdy przeszli艣my dalsze dwie艣cie metr贸w - nie zaczerpni臋to tego pomys艂u ze staro偶ytnych rzymskich katakumb, kt贸re ci膮gn膮 si臋 pod ca艂ym miastem, lecz z tak zwanych katakumb paryskich..., a w艂a艣ciwie starych tuneli kamienio艂om贸w, rozpo艣cieraj膮cych si臋 pod stolic膮 Francji. W pierwszej po艂owie dziewi臋tnastego wieku jej mieszka艅cy zostali zmuszeni do usuni臋cia szkielet贸w zmar艂ych z przepe艂nionych cmentarzy. Okaza艂o si臋, 偶e na kilku kilometrach korytarzy bez trudu pomieszcz膮 si臋 doczesne szcz膮tki sze艣ciu milion贸w ludzi. No, jeste艣my...
Po lewej stronie otworzy艂o si臋 jeszcze w臋偶sze przej艣cie pomi臋dzy ko艣cianymi 艣cianami. W za艣cielaj膮cym pod艂og臋 kurzu odcisn臋艂y si臋 tu 艣lady kilku par but贸w, a na ko艅cu korytarza znale藕li艣my kolejne metalowe drzwi - tak偶e otwarte. Wszyscy troje musieli艣my si臋 zaprze膰, 偶eby je uchyli膰, po czym ksi膮dz powi贸d艂 nas kolejnymi kr臋conymi schodami w d贸艂. Dotarli艣my chyba na g艂臋boko艣膰 trzydziestu, mo偶e trzydziestu pi臋ciu metr贸w pod poziom ulic. Zapa艂ka zgas艂a, gdy weszli艣my w nast臋pny korytarz, znacznie starszy ni偶 tunele metra, niedbale wykuty w kamieniu i wyra藕nie zniszcza艂y. Mign臋艂y mi po drodze boczne odnogi, rozrzucone w nich ko艣ci, czaszki, strz臋py gnij膮cej odzie偶y.
- Ojciec Baggio twierdzi艂, 偶e tu zaczynaj膮 si臋 prawdziwe katakumby - g艂os ojca de Sol wr贸ci艂 do szeptu. - Chrze艣cija艅skie, z pierwszego wieku naszej ery. - B艂ysn臋艂a zapa艂ka; s膮dz膮c z grzechotu w pude艂ku niewiele ich ju偶 zosta艂o. - Chyba t臋dy - mrukn膮艂 de Soya i skr臋ci艂 w prawo.
- Jeste艣my ju偶 pod Watykanem? - zapyta艂a Enea szeptem w chwil臋 p贸藕niej. Wyczuwa艂em w jej g艂osie zniecierpliwienie. Zapa艂ka zgas艂a.
- Ju偶 prawie, prawie - uspokoi艂 Ene臋 de Soya i zapali艂 zapa艂k臋. Tym razem w pude艂ku nic nie zagrzechota艂o.
Po nast臋pnych stu pi臋膰dziesi臋ciu metrach korytarz ko艅czy艂 si臋 艣lepo. Nie by艂o tu 偶adnych ko艣ci ani czaszek - tylko kamienne 艣ciany tunelu i zbudowany ludzk膮 r臋k膮 mur przed nami. Zapa艂ka zgas艂a. Enea z艂apa艂a moj膮 r臋k臋.
- Przykro mi - oznajmi艂 ksi膮dz - ale zapa艂ki si臋 sko艅czy艂y.
St艂umi艂em narastaj膮c膮 mi w piersi fal臋 paniki. Tym razem by艂em pewien, 偶e s艂ysz臋 d藕wi臋ki... W najlepszym razie szczury buszowa艂y gdzie艣 w pobli偶u, w najgorszym - kto艣 w艂a艣nie schodzi艂 do nas po schodach...
- Wracamy po w艂asnych 艣ladach? - zaproponowa艂em. M贸j szept zabrzmia艂 w mroku o wiele za g艂o艣no.
- Ojciec Baggio m贸wi艂 mi, 偶e katakumby 艂膮cz膮 si臋 na pomocy z tunelami biegn膮cymi pod Watykanem - wyszepta艂 ojciec de Soya. - A dok艂adniej pod bazylik膮 艢wi臋tego Piotra.
- Chyba si臋 myli艂... - Nie sko艅czy艂em zdania, przypomniawszy sobie ostatni widok przed zga艣ni臋ciem zapa艂ki: 艣ciana zamykaj膮ca korytarz wygl膮da艂a na stosunkowo now膮... Jakby liczy艂a najwy偶ej kilkaset lat, a nie z tysi膮c, jak ca艂y tunel. Ruszy艂em wolno do przodu z wyci膮gni臋t膮 przed siebie r臋k膮, a偶 natrafi艂em na ceg艂y i skrusza艂膮 zapraw臋. - W po艣piechu to murowali - zauwa偶y艂em, opieraj膮c si臋 wy艂膮cznie na w艂asnych do艣wiadczeniach z Dzioba, gdzie dawno temu udziela艂em si臋 przy przebudowie maj膮tk贸w ziemskich. - Zaprawa pop臋ka艂a i ceg艂y si臋 krusz膮. - Zacz膮艂em 偶ywiej przebiera膰 palcami. - Dajcie mi co艣, 偶ebym m贸g艂 tu podr膮偶y膰. Cholera, niepotrzebnie wyrzuci艂em n贸偶...
Enea poda艂a mi jaki艣 ostro zako艅czony patyk i wzi膮艂em si臋 ostro do roboty. Dopiero po d艂u偶szej chwili zda艂em sobie spraw臋, 偶e d艂ubi臋 w 艣cianie z艂amanym udem nieboszczyka. Ojciec de Soya i Enea zacz臋li mi pomaga膰: kuli艣my mur ko艣膰mi i drapali艣my go paznokciami, a偶 palce zacz臋艂y nam krwawi膰. Wreszcie zrobili艣my sobie chwil臋 przerwy. Nasze oczy wcale nie przywyk艂y do ciemno艣ci, kt贸rej nie rozprasza艂a najdrobniejsza nawet iskierka 艣wiat艂a.
- Msza lada moment si臋 sko艅czy - wyszepta艂a Enea grobowym tonem, jak gdyby obwieszcza艂a jakie艣 tragiczne wydarzenie.
- To celebra - zaoponowa艂 r贸wnie偶 szeptem ksi膮dz. - Takie ceremonie troch臋 trwaj膮.
- Zaraz! - powiedzia艂em. U艣wiadomi艂em sobie, 偶e przed chwil膮 poczu艂em pod palcami jak ceg艂y ust臋puj膮, nie w jednym, konkretnym miejscu, ale jako ca艂o艣膰. - Cofnijcie si臋 - poleci艂em. - Pod 艣cian臋.
Sam odszed艂em par臋 krok贸w w ty艂, po prostej, stan膮艂em bokiem do 艣ciany, pochyli艂em g艂ow臋 i rozp臋dzi艂em si臋, celuj膮c lewym barkiem w mur. Troch臋 si臋 obawia艂em, 偶e wyr偶n臋 g艂ow膮 w kamie艅 i strac臋 przytomno艣膰.
Waln膮艂em w 艣cian臋 z dono艣nym st臋kni臋ciem. Na g艂ow臋 posypa艂 mi si臋 deszcz od艂amk贸w i piachu, ale mimo i偶 ceg艂y wcale si臋 nie rozpad艂y, poczu艂em, 偶e ust臋puj膮.
Enea i de Soya zn贸w stan臋li u mego boku i przez kolejn膮 minut臋 czy dwie wygrzebywali艣my 艣rodkowe ceg艂y i spychali艣my je przed siebie, na pod艂og臋, a偶 powsta艂 otw贸r w 艣cianie.
S艂abiute艅kie 艣wiate艂ko, s膮cz膮ce si臋 z drugiego ko艅ca tunelu, pozwoli艂o nam dostrzec ramp臋 z gruzu, ko艅cz膮c膮 si臋 u wylotu kolejnego korytarza. Przeczo艂gali艣my si臋 ni膮 na czworaka, znale藕li艣my miejsce, gdzie mo偶na by艂o si臋 wyprostowa膰 i weszli艣my w pachn膮cy 艣wie偶膮 ziemi膮 tunel. Dwa zakr臋ty dalej znale藕li艣my si臋 w takich samych katakumbach jak na wy偶szym poziomie, lecz rozja艣nianych blaskiem w膮skiego pasa 艣wiat艂owst臋gi, umieszczonej na prawej 艣cianie, na wysoko艣ci pasa. Przeszli艣my kr臋tym tunelem kolejne pi臋膰dziesi膮t metr贸w, ca艂y czas pilnuj膮c 艣wiat艂owst臋gi, a偶 wreszcie dotarli艣my do odnowionego, szerszego korytarza, w kt贸rym co pi臋膰 metr贸w rozmieszczono 偶arkule. Nie 艣wieci艂y, ale wst臋ga prowadzi艂a nas dalej.
- Znajdujemy si臋 teraz pod Bazylik膮 - oznajmi艂 ojciec de Soya szeptem. - Pierwszy raz archeologowie dotarli tu w 1939 A.D., po tym, jak Pius XI zosta艂 pochowany w pobliskiej grocie. Przez ponad dwadzie艣cia lat prowadzono tu prace wykopaliskowe, a potem zapomniano o tym miejscu. Naukowcy nie mieli tu ju偶 nigdy wst臋pu.
Korytarz rozszerzy艂 si臋 jeszcze bardziej - pierwszy raz mogli艣my i艣膰 we troje obok siebie. Kamienne, miejscami otynkowane 艣ciany, pokryte by艂y freskami, wczesnochrze艣cija艅sk膮 mozaik膮 i marmurowymi wstawkami; nisz, w kt贸rych spoczywa艂y ludzkie ko艣ci, strzeg艂y potrzaskane pos膮gi. Wej艣cia wi臋kszo艣ci grot grobowych przes艂oni臋te p艂ytami plastiku, kt贸ry z czasem z偶贸艂k艂 i zmatowia艂 do tego stopnia, 偶e miejscami ko艣ci sta艂y si臋 niemal niewidoczne, ale je艣li si臋 cz艂owiek przysun膮艂 i spojrza艂 uwa偶nie, m贸g艂 rozr贸偶ni膰 owalne miednice i ziej膮ce pustk膮 oczodo艂y.
Obrazy na 艣cianach przedstawia艂y sceny z religii chrze艣cija艅skiej: go艂臋bice z ga艂膮zkami oliwnymi w dzi贸bkach, kobiety czerpi膮ce wod臋 ze studni, wszechobecny motyw ryby... Tu偶 obok jednak stare groty, urny i grobowce pyszni艂y si臋 ozdobami z dawniejszej przesz艂o艣ci: Izyda, Apollo, Bachus, witaj膮cy zmar艂ych amforami z winem, wesel膮ce si臋 byd艂o, ta艅cz膮cy satyr - natychmiast zwr贸ci艂em uwag臋 na 艂udz膮ce podobie艅stwo do Martina Silenusa i zerkn膮艂em na Ene臋 w sam膮 por臋, by uchwyci膰 jej porozumiewawcze spojrzenie; dalej istoty, kt贸re ojciec de Soya nazywa艂 bachantkami, jakie艣 sceny wiejskie, szeregi przepi贸rek, paw, pyszni膮cy si臋 b艂臋kitem pi贸r z lazurytu, kt贸re wci膮偶 b艂yszcza艂y w 艣wietle...
Podgl膮danie tych ozd贸b przez warstw臋 prastarego, p贸艂przejrzystego pleksi kojarzy艂o mi si臋 z w臋dr贸wk膮 w艣r贸d akwari贸w, w kt贸rych przebywaj膮 umarli. Wreszcie dotarli艣my do pomalowanej na czerwono 艣ciany, od kt贸rej pod k膮tem prostym odchodzi艂 ni偶szy, niebieskawy murek, nosz膮cy 艣lady 艂aci艅skich napis贸w. Plastik by艂 tu nowszy i czystszy, tote偶 doskonale widzieli艣my czaszk臋, kt贸ra patrzy艂a na nas ze zgrabnego stosiku ko艣ci z niejakim, rzek艂bym, zainteresowaniem.
Ojciec de Soya ukl臋kn膮艂, prze偶egna艂 si臋 i pochyli艂 g艂ow臋 w modlitwie. Czekali艣my z uczuciem za偶enowania, jakie zawsze czuje niedowiarek w obliczu os贸b prawdziwie wierz膮cych.
Kiedy ksi膮dz wsta艂, oczy zaszkli艂y mu si臋 艂zami.
- Zgodnie z oficjaln膮 histori膮 Ko艣cio艂a i s艂owami ojca Baggio, robotnicy odkryli te 偶a艂osne szcz膮tki w 1949 A.D. Przeprowadzona p贸藕niej analiza pozwoli艂a stwierdzi膰, i偶 cia艂o nale偶a艂o do zdrowego m臋偶czyzny, kt贸ry zmar艂 w wieku sze艣膰dziesi臋ciu kilku lat. Znajdujemy si臋 dok艂adnie pod g艂贸wnym o艂tarzem bazyliki 艢wi臋tego Piotra, wybudowanej w tym miejscu na podstawie legendy, zgodnie z kt贸r膮 pochowano tu potajemnie samego 艣wi臋tego Piotra. W 1968 roku papie偶 Pawe艂 VI og艂osi艂 oficjalne stanowisko Stolicy Apostolskiej: Watykan uwa偶a, i偶 s膮 to szcz膮tki doczesne rybaka, tego samego Piotra, kt贸ry towarzyszy艂 Jezusowi w jego w臋dr贸wkach i sta艂 si臋 opok膮, na kt贸rej Chrystus zbudowa艂 sw贸j Ko艣ci贸艂.
Popatrzyli艣my na u艂o偶one za plastikow膮 szyb膮 ko艣ci, a potem z powrotem na ksi臋dza.
- Wiesz o tym, Federico, 偶e nie pr贸buj臋 obali膰 Ko艣cio艂a - powiedzia艂a Enea. Walcz臋 tylko z jego obecn膮, wypaczon膮 form膮.
- Wiem - odrzek艂 de Soya. Pospiesznym gestem otar艂 艂zy, zostawiaj膮c na policzkach rozmazany kurz. - Wiem, Eneo.
Popatrzy艂 dooko艂a, podszed艂 do drzwi i otworzy艂 je. Metalowe schody wiod艂y na g贸r臋.
- Z pewno艣ci膮 wystawili stra偶e - szepn膮艂em.
- Nie s膮dz臋 - odpar艂a Enea. - Od o艣miuset lat Watykan obawia si臋 ataku z g贸ry, z kosmosu; nie wydaje mi si臋 prawdopodobne, 偶eby zawracali sobie g艂ow臋 lochami.
Wysun臋艂a si臋 przed ksi臋dza i szybkim krokiem ruszy艂a po schodach. Pop臋dzi艂em za ni膮, a ojciec de Soya obejrza艂 si臋 jeszcze raz przez rami臋, prze偶egna艂 i ruszy艂 naszym 艣ladem do bazyliki 艢wi臋tego Piotra.
Wpadaj膮ce do wn臋trza bazyliki wieczorne 艣wiat艂o, mimo i偶 przefiltrowane przez witra偶e, w po艂膮czeniu z blaskiem 艣wiec by艂o wr臋cz o艣lepiaj膮ce dla naszych oswojonych z mrokiem katakumb oczu.
Przeszli艣my przez podziemn膮 kaplic臋, min臋li艣my pomnik zwyci臋skiego Gajusza, przemkn臋li艣my bocznymi przej艣ciami i drzwiami dla s艂u偶by, trafili艣my do przedpokoju zakrystii, a偶 wreszcie wynurzyli艣my si臋 z cienia na ty艂ach g艂贸wnej nawy bazyliki 艢wi臋tego Piotra. Znale藕li艣my si臋 w towarzystwie kilkuset dygnitarzy nie do艣膰 wa偶nych, by dost膮pi膰 zaszczytu zasiadania w 艂awkach, ale zarazem wystarczaj膮co znacz膮cych, by otrzyma膰 zaproszenie na t臋 uroczysto艣膰. Rozejrzawszy si臋 przelotnie dooko艂a, stwierdzi艂em, 偶e wszystkich wyj艣膰 - tak偶e tych prowadz膮cych do s膮siednich kaplic i komnat - strzeg膮 偶o艂nierze Gwardii Szwajcarskiej i funkcjonariusze si艂 bezpiecze艅stwa. Dop贸ki trzymali艣my si臋 z ty艂u, nikt nie zwraca艂 na nas uwagi - byli艣my po prostu towarzysz膮c膮 jakiemu艣 ksi臋dzu par膮 nie ca艂kiem stosownie ubranych parafian, kt贸rym pozwolono z daleka ogl膮da膰 Ojca 艢wi臋tego w Wielki Czwartek.
Msza trwa艂a; w powietrzu wo艅 kadzid艂a miesza艂a si臋'z zapachem wosku 艣wiec. Setki odzianych w barwne szaty biskup贸w i innych dostojnych go艣ci zape艂nia艂y wypolerowane do po艂ysku 艂awki. Tu偶 obok marmurowej balustrady g艂贸wnego o艂tarza, przed barokowo ozdobnym, ukrytym pod baldachimem Tronem Piotrowym, kl臋cza艂 Jego 艢wi膮tobliwo艣膰 i osobi艣cie my艂 nogi dwana艣ciorga siedz膮cych przed nim ksi臋偶y - o艣miu m臋偶czyzn i czterech kobiet. Ukryty przed naszym wzrokiem ch贸r wy艣piewywa艂 hymn:
Daj nam przez Ciebie Ojca zna膰,
daj, by i Syn poznany by艂,
i Ciebie, jedno Tchnienie Dw贸ch,
niech wyznajemy z wszystkich sil.
Niech Bogu Ojcu chwa艂a brzmi,
Synowi, kt贸ry zmartwychwsta艂.
I Temu, co pociesza nas,
niech ho艂d wieczystych p艂ynie chwa艂.
W tym momencie nasun臋艂a mi si臋 refleksja: co my tutaj robimy? Dlaczego nie maj膮ca ko艅ca walka zaprowadzi艂a nas w ko艅cu do g艂贸wnego o艣rodka chrze艣cija艅skiej religii? Wierzy艂em we wszystko, czego Enea nas uczy艂a, ceni艂em sobie ka偶d膮 my艣l, jak膮 zechcia艂a si臋 z nami podzieli膰, ale to przecie偶 trzy tysi膮ce lat wiary i tradycji ukszta艂towa艂y t臋 pie艣艅 i doprowadzi艂y do wybudowania tej osza艂amiaj膮cej katedry. Mimo woli przypomnia艂em sobie proste, drewniane platformy, solidne, lecz nieozdobne pomosty i schody, kt贸re Enea odtwarza艂a w Napowietrznej 艢wi膮tyni... Czym偶e by艂a owa budowla... i my sami, w por贸wnaniu z otaczaj膮cym nas teraz splendorem i pokor膮? Enea by艂a architektem-
samoukiem, je艣li nie liczy膰 paru lat wczesnej m艂odo艣ci, sp臋dzonych w towarzystwie cybryda pana Wrighta, kiedy to nauczy艂a si臋 miesza膰 r臋cznie zapraw臋 i budowa膰 kamienne mury na pustyni; a t臋 bazylik臋 projektowa艂 sam Micha艂 Anio艂.
Msza dobiega艂a ko艅ca. Niekt贸rzy wierni, st艂oczeni z ty艂u nawy, zaczynali z wolna opuszcza膰 ko艣ci贸艂, na palcach, 偶eby nie zak艂贸ci膰 ostatniej fazy uroczysto艣ci tupotem krok贸w; nawet rozmawia膰 zaczynali dopiero znalaz艂szy si臋 na prowadz膮cych na plac schodach. Ujrza艂em, 偶e Enea szepcze co艣 ojcu de Sol na ucho, przysun膮艂em si臋 wi臋c do nich, 偶eby pos艂ucha膰 - ba艂em si臋, 偶e przegapi臋 jakie艣 wa偶ne polecenie.
- Czy wy艣wiadczy mi teraz ojciec ostatni膮, najwa偶niejsz膮 przys艂ug臋? - spyta艂a Enea.
- Oczywi艣cie, co tylko zechcesz - odpar艂 szeptem de Soya.
- Niech ojciec wyjdzie z bazyliki. Natychmiast, w t艂umie wiernych. Niech ojciec zaszyje si臋 gdzie艣 w Rzymie do czasu, a偶 b臋dzie mo偶na spokojnie wyj艣膰 z ukrycia.
Zaskoczony ojciec de Soya zesztywnia艂; w jego oczach, kiedy patrzy艂 na Ene臋 z odleg艂o艣ci niespe艂na metra, mign膮艂 偶al cz艂owieka opuszczonego przez wszystkich. Nachyli艂 si臋 ku niej.
- Popro艣 mnie o co innego, Nauczycielko.
- Prosz臋 w艂a艣nie o to, ojcze. Z ca艂ym szacunkiem i mi艂o艣ci膮, jakimi ojca darz臋.
Ch贸r zaintonowa艂 kolejny hymn. Patrz膮c ponad g艂owami stoj膮cych z przodu widzia艂em, jak Ojciec 艢wi臋ty ko艅czy obmywa膰 stopy ostatnim z ksi臋偶y i wraca do o艂tarza, pod z艂ocony baldachim. Wszyscy wstali w oczekiwaniu ostatnich s艂贸w litanii i po偶egnalnego b艂ogos艂awie艅stwa.
Ojciec de Soya sam pob艂ogos艂awi艂 Ene臋, odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i wyszed艂, wmieszawszy si臋 w t艂um grzechocz膮cych r贸偶a艅cami zakonnik贸w.
Wbi艂em w Ene臋 wzrok, kt贸ry by艂by zdolny zapali膰 drewno; chcia艂em przekaza膰 jej telepatyczn膮 pro艣b臋: TYLKO NIE KA呕 MI TERAZ WYJ艢膯!
Da艂a mi znak, 偶ebym przysun膮艂 si臋 bli偶ej i wyszepta艂a mi wprost do ucha:
- Zr贸b dla mnie jeszcze jedno, kochanie.
Niewiele brakowa艂o, 偶eby z moich ust wyrwa艂 si臋 ryk „Nie ma mowy, do diab艂a!”, kt贸ry zadudni艂by pod sklepieniem bazyliki 艢wi臋tego Piotra w najwa偶niejszym momencie wielkoczwartkowej celebry. Powstrzyma艂em si臋 jednak.
Z kieszeni kamizelki Enea wygrzeba艂a ma艂膮 fiolk臋, wype艂nion膮 przezroczystym, chyba nieco g臋stszym od wody p艂ynem.
- Wypij to, prosz臋 - szepn臋艂a.
Przyszli mi na my艣l Romeo i Julia, Cezar i Kleopatra, Heloiza i Abelard, George Wu i Howard Sung... sami przekl臋ci przez los kochankowie. Samob贸jstwo. Trucizna. Jednym haustem opr贸偶ni艂em fiolk臋 i schowa艂em j膮 do kieszeni. Czeka艂em, 偶eby i Enea post膮pi艂a podobnie, ale nic takiego nie nast膮pi艂o.
- Co to by艂o? - zapyta艂em cichutko, przygotowany na ka偶d膮 odpowied藕.
Enea, 艣ledz膮c przebieg ko艅c贸wki mszy, przechyli艂a si臋 w moj膮 stron臋 i odpar艂a szeptem:
- Antidotum niweluj膮ce dzia艂anie 艣rodk贸w antykoncepcyjnych, kt贸rymi nafaszerowali ci臋 w Stra偶y Planetarnej.
Co takiego, do kurwy n臋dzy?! prawie wrzasn膮艂em na ca艂y g艂os - a zag艂uszy艂bym w贸wczas ostatnie s艂owa Ojca 艢wi臋tego. W takiej chwili martwisz si臋 o planowanie rodziny?! Czy艣 ty do reszty zwariowa艂a?!
Kiedy odchyliwszy si臋 w ty艂 odezwa艂a si臋 ponownie, poczu艂em na szyi jej ciep艂y oddech:
- Dzi臋ki Bogu. Od dw贸ch dni nosi艂am je przy sobie i prawie zapomnia艂am ci da膰. Za trzy tygodnie zacznie dzia艂a膰 i przestaniesz strzela膰 艣lepakami.
By艂em w szoku. Odwa偶ne blu藕nierstwo pod kopu艂膮 Bazyliki? Czy po prostu dow贸d wyj膮tkowo z艂ego smaku? Nagle m贸j rozum wrzuci艂 wy偶szy bieg: To wspania艂a wiadomo艣膰... cokolwiek by si臋 nie wydarzy艂o, widzi dla nas jak膮艣 przysz艂o艣膰... chce mie膰 ze mn膮 dziecko! A co z tym pierwszym? I w艂a艣ciwie dlaczego zak艂adam, 偶e da艂a mi antidotum, 偶eby艣my mogli... Po co mia艂aby... Mo偶e to prezent po偶egnalny... Po co... Dlaczego...
- Poca艂uj mnie, Raul - wyszepta艂a na tyle g艂o艣no, 偶e stoj膮ca przed nami starsza zakonnica obejrza艂a si臋 zbulwersowana.
Nie zadawa艂em zb臋dnych pyta艅: poca艂owa艂em Ene臋. Jej usta by艂y mi臋kkie i delikatnie wilgotne, takie jak kiedy ca艂owali艣my si臋 pierwszy raz na brzegu Missisipi, w miejscu zwanym Hannibalem. D艂ugo to trwa艂o, a zanim nasze wargi si臋 rozdzieli艂y, musn臋艂a d艂oni膮 m贸j kark.
Papie偶 stan膮艂 po艣rodku Bazyliki i b艂ogos艂awi艂 zebranym w obu cz臋艣ciach nawy g艂贸wnej i transeptu wiernym.
Enea wesz艂a w przej艣cie wiod膮ce 艣rodkiem, mi臋dzy 艂awkami, odpychaj膮c delikatnie stoj膮cych jej na drodze ludzi.
- Lenarze Hoyt! - krzykn臋艂a, znalaz艂szy si臋 na otwartej przestrzeni. Ruszy艂a w stron臋 o艂tarza, a jej g艂os odbi艂 si臋 echem od sklepionego wysoko w g贸rze sufitu. Papie偶 przerwa艂 udzielanie b艂ogos艂awie艅stwa. Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e Enea nie ma najmniejszych szans na pokonanie dziel膮cych j膮 od Urbana XVI stu pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w. Pobieg艂em za ni膮.
- Lenarze Hoyt! - powt贸rzy艂a okrzyk i setki g艂贸w zwr贸ci艂y si臋 w jej stron臋. W bocznych, skrytych w cieniu nawach zrobi艂 si臋 ruch, kiedy Szwajcarzy rzucili si臋 do akcji. - Lenarze Hoyt, to ja, Enea! Jestem c贸rk膮 Brawne Lamii, kt贸ra wraz z tob膮 przyby艂a na Hyperiona, by stan膮膰 twarz膮 w twarz z Chy偶warem! Moim ojcem by艂 cybryd Johna Keatsa, kt贸rego cielesn膮 pow艂ok臋 dwakro膰 zamordowali twoi mocodawcy z Centrum!
Papie偶 sta艂 bez ruchu, jak wro艣ni臋ty w ziemi臋, z r臋k膮 wci膮偶 uniesion膮 w ge艣cie b艂ogos艂awie艅stwa. Trz膮s艂 si臋, jakby dosta艂 drgawek. Lew膮 d艂o艅 zacisn膮艂 na szatach na piersi, a mitra podskakiwa艂a mu na dr偶膮cej g艂owie.
- Ty! - krzykn膮艂 s艂abym, wysokim g艂osem. - Ty potworze!
- To ty jeste艣 potworem! - zakrzycza艂a go Enea i rzuci艂a si臋 biegiem w jego kierunku. Otrz膮sn臋艂a si臋 z uchwytu dw贸ch odzianych na czarno sylwetek, kt贸re wychyliwszy si臋 z 艂awek si臋gn臋艂y po ni膮; szarpn膮艂em obu m臋偶czyzn na ziemi臋 i zostawi艂em ich za plecami, gdy pomkn臋艂a dalej, p贸藕niej przeskoczy艂em nad rzucaj膮cym si臋 ku moim nogom stra偶nikiem i zr贸wna艂em si臋 z Ene膮. Nie spuszcza艂em oka ze Szwajcar贸w, kt贸rzy usi艂owali rozgarn膮膰 t艂um pikami, nie chc膮c strzela膰, dop贸ki tylu dostojnik贸w mog艂o znale藕膰 si臋 na linii ognia; wiedzia艂em, 偶e gdy staniemy dziesi臋膰 metr贸w od papie偶a, przestan膮 si臋 waha膰. - To ty jeste艣 potworem! - powt贸rzy艂a Enea w pe艂nym p臋dzie, unikaj膮c wyci膮gaj膮cych si臋 ze wszystkich stron r膮k. - Judaszu Ko艣cio艂a katolickiego, Lenarze Hoyt, wyprzedajesz jego 艣wi臋te dzieje za...
Pot臋偶nie zbudowany m臋偶czyzna w mundurze admira艂a Floty Paxu doby艂 z pochwy ozdobn膮 szabl臋 i wymierzy艂 cios w g艂ow臋 mojej ukochanej. Uchyli艂a si臋, a ja zablokowa艂em jego zamach, z艂ama艂em mu r臋k臋, kopn膮艂em szabl臋 w t艂um i rzuci艂em go艣ciem w 艂awk臋, gdzie t艂oczyli si臋 jego podw艂adni.
Pu艂kownik Kassad m贸wi艂 kiedy艣, 偶e poznawszy j臋zyk 偶ywych zacz膮艂 odczuwa膰 b贸l, kt贸ry sprawia艂 innym. Teraz i ja tego do艣wiadczy艂em: przedrami臋 pali艂o mnie 偶ywym ogniem, jakbym mia艂 strzaskane ko艣ci, zerwane mi臋艣nie i naruszone nerwy, a p贸藕niej w ca艂ym ciele poczu艂em impet uderzenia, gdy cia艂o admira艂a wpad艂o mi臋dzy ludzi. Kiedy jednak spojrza艂em na w艂asn膮 r臋k臋, by艂a nienaruszona - pozosta艂 tylko b贸l, a nim nie zamierza艂em si臋 przejmowa膰.
Kordon ksi臋偶y, mnich贸w i biskup贸w oddzieli艂 Ene臋 od Ojca 艢wi臋tego. Ujrza艂em, jak papie偶 zaciska mocniej szponiaste palce na piersi i upada na ziemi臋, ale stoj膮cy obok diakoni z艂apali go i przenie艣li pod baldachim zaprojektowanego przez Berniniego tronu. Przed nami zaroi艂o si臋 od gwardzist贸w szwajcarskich, kt贸rzy zagrodzili Enei drog臋 pikami i murem cia艂. Jeszcze wi臋cej 偶o艂nierzy st艂oczy艂o si臋 za naszymi plecami, brutalnymi pchni臋ciami pik roztr膮caj膮c gapi贸w na boki. Z g贸ry rzucili si臋 na nas ochroniarze Paxu, odziani w czarne pancerze bojowe i wyposa偶eni w pasy repulsorowe. Na twarzy i piersi Enei zata艅czy艂y dziesi膮tki laserowych punkcik贸w.
Rzuci艂em si臋 naprz贸d, 偶eby zas艂oni膰 j膮 przed nieuniknionymi pociskami i strumieniami energii. B艂ysk lasera trafi艂 mnie w prawe oko i zupe艂nie o艣lepi艂. Roz艂o偶y艂em szeroko ramiona i co艣 wykrzycza艂em. .. Mo偶e wyzwanie... A z pewno艣ci膮 protest.
- Sta膰! Bra膰 ich 偶ywcem! - rykn膮艂 basem pot臋偶ny jak g贸ra kardyna艂; jego g艂os zabrzmia艂 jak rozkaz samego Boga.
Jeden ze Szwajcar贸w skoczy艂 ku Enei, mierz膮c t臋pym ko艅cem piki w jej g艂ow臋. Enea przysiad艂a, rzuci艂a si臋 艣lizgiem naprz贸d, chwyci艂a 偶o艂nierza pod kolana i szarpni臋ciem roz艂o偶y艂a go na posadzce. Kopn膮艂em go w g艂ow臋 i obr贸ci艂em si臋 w sam膮 por臋, 偶eby wyrwa膰 pik臋 nast臋pnemu. Pchn膮艂em go tak, 偶e polecia艂 w t艂um, ja za艣 zakr臋ci艂em m艂y艅ca pik膮 i op臋dzi艂em si臋 od nast臋pnej pi膮tki, zachodz膮cej mnie od ty艂u. Padli jak 艣ci臋ci.
Nadlatuj膮cy z g贸ry 偶o艂nierz trafi艂 mnie dwoma strza艂kami w lewy bark. Zapewne zawiera艂y 艣rodek usypiaj膮cy, ale wyrwa艂em je natychmiast i odrzuci艂em w kierunku strzelca; nic nie poczu艂em. Dalszych dwoje stra偶nik贸w - pot臋偶ny facet i jeszcze wi臋ksza od niego kobieta - z艂apa艂o mnie za ramiona. Szarpn膮艂em ich do przodu i zderzy艂em g艂owami. Osun臋li si臋 na posadzk臋.
- Enea!
Zd膮偶y艂a w艂a艣nie wsta膰 i wyrwa膰 si臋 jednemu Szwajcarowi, gdy dw贸ch czarnych 偶o艂nierzy zast膮pi艂o jej drog臋. Wszyscy krzyczeli, a w tej chwili do kakofonii przy艂膮czy艂y si臋 organy bazyliki, rozbrzmiewaj膮c j臋kiem godnym kobiety w po艂ogu. Jeden ze stra偶nik贸w strzeli艂 do Enei z odleg艂o艣ci pi臋ciu metr贸w. Szarpn臋艂o ni膮, a w贸wczas jaka艣 偶o艂nierka uderzy艂a j膮 pa艂k膮 w g艂ow臋, powali艂a na ziemi臋 i wykr臋ci艂a jej r臋ce do ty艂u.
Jednym ciosem przedramienia wys艂a艂em paksowsk膮 dziwk臋 w kilkumetrowy lot w powietrzu, lecz wtedy stra偶nik wepchn膮艂 mi pik臋 w brzuch, a przelatuj膮cy ochroniarz trafi艂 mnie z og艂uszacza. Og艂uszacze maj膮 pono膰 dzia艂anie natychmiastowe, ale i tak zd膮偶y艂em zacisn膮膰 r臋ce na gardle najbli偶szego Szwajcara, zanim dosta艂em drugi raz, a potem trzeci. Moje cia艂o drgn臋艂o po raz ostatni, upad艂em na ziemi臋 i opr贸偶ni艂em p臋cherz, gdy zwieracze przesta艂y funkcjonowa膰. Moim ostatnim 艣wiadomym wspomnieniem by艂a struga moczu, 艣ciekaj膮ca mi po spodniach na cudowne kafelki bazyliki 艢wi臋tego Piotra.
Nie poczu艂em ju偶, jak na grzbiet zwali艂o mi si臋 z dziesi臋膰 postaci w pancerzach, jak z艂apano mnie pod r臋ce i wyniesiono z ko艣cio艂a; nie s艂ysza艂em ani nie czu艂em, jak uderzam g艂ow膮 o posadzk臋, a na czole otwiera mi si臋 rana, si臋gaj膮ca od brwi do linii w艂os贸w.
W ostatnich trzech czy czterech sekundach wzgl臋dnej przytomno艣ci widzia艂em czarne bojowe buciory, zgubion膮 przez jednego z gwardzist贸w czapk臋, znowu czyje艣 nogi... Wiedzia艂em, 偶e tu偶 obok mnie na pod艂og臋 powalono Ene臋, ale nie by艂em w stanie obr贸ci膰 g艂owy, 偶eby pos艂a膰 jej po偶egnalne spojrzenie.
Odci膮gn臋li mnie stamt膮d, zostawiaj膮c na posadzce smug臋 krwi, moczu i flegmy. Nic mnie to nie obchodzi艂o.
Tak ko艅czy si臋 moja opowie艣膰.
Podczas trwaj膮cego dziesi臋膰 minut „procesu” przed odzianymi w czer艅 s臋dziami 艢wi臋tego Oficjum by艂em przytomny, ale wszczepione w m贸zg blokady neuronowe nie pozwala艂y mi si臋 ruszy膰. Skazano mnie na 艣mier膰. 呕adna ludzka istota nie zechcia艂aby plami膰 swego sumienia moj膮 egzekucj膮, postanowiono wi臋c zapakowa膰 mnie do pude艂ka dla kota i umie艣ci膰 na orbicie obj臋tego kwarantann膮 Armaghastu. Niezmienne prawa fizyki kwantowej mia艂y dokona膰 wyroku.
Gdy tylko proces dobieg艂 ko艅ca, znalaz艂em si臋 na bezza艂ogowym liniowcu z nap臋dem Hawkinga, kt贸ry z du偶ym przyspieszeniem pomkn膮艂 na Armaghast. Zarobi艂em dwa miesi膮ce d艂ugu czasowego. Gdziekolwiek zabrali Ene臋 i cokolwiek si臋 z ni膮 sta艂o... Kiedy si臋 obudzi艂em, instalowano w艂a艣nie wykonan膮 z zamro偶onej energii skorup臋 mojego wi臋zienia. By艂o ju偶 dwa miesi膮ce za p贸藕no, 偶eby przyj艣膰 Enei z pomoc膮.
A p贸藕niej, nie wiem na jak d艂ugo - wiele dni, mo偶e nawet miesi臋cy - oszala艂em. Potem za艣, przez kolejne niezliczone dni i noce, z pewno艣ci膮 d艂u偶ej, ni偶 trwa艂 m贸j ob艂臋d, by艂em zaj臋ty spisywaniem tej historii w rejestratorze, kt贸ry razem ze mn膮 zamkni臋to w celi. Moi kaci musieli zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e obecno艣膰 rejestratora b臋dzie dla mnie dodatkow膮 kar膮; chcia艂em umrze膰, zapisuj膮c codziennie po par臋 stron mikropergaminu, kt贸ry wrzuca艂em nast臋pnie do przetwornika, 偶eby mie膰 na czym pisa膰 rano - niczym w膮偶 po偶eraj膮cy w艂asny ogon. Wiedzia艂em, 偶e nikt nigdy nie przeczyta opowie艣ci zapisanej w pami臋ci urz膮dzenia.
Na samym pocz膮tku uprzedza艂em ci臋, czytelniku, kt贸ry nie mo偶esz istnie膰, 偶e czytasz moje s艂owa z niew艂a艣ciwych powod贸w. Twierdzi艂em, 偶e je偶eli chcesz pozna膰 los Enei - albo m贸j - to trafi艂e艣 na niew艂a艣ciwy dokument. Nie by艂o mnie przy niej, gdy jej los si臋 dope艂ni艂, moje za艣 偶ycie znalaz艂o si臋 teraz znacznie bli偶ej punktu ko艅cowego, ni偶 gdy zaczyna艂em pisa膰.
Nie by艂o mnie przy niej.
Nie by艂o mnie przy niej.
Jezusie Nazare艅ski, Bo偶e Moj偶esza, Allahu, Buddo, Zeusie, Muir, Elyisie, Chrystusie... Je艣li kt贸ry艣 z was naprawd臋 istnieje, albo istnia艂 i zachowa艂 cho膰 cie艅 mocy w swych szarych, martwych d艂oniach... niech sprawi, bym teraz umar艂. Teraz. Niech detektor wykryje cz膮stk臋 i uwolni gaz. Teraz.
Nie by艂o mnie przy niej.
31
Ok艂ama艂em ci臋.
Napisa艂em na samym pocz膮tku opowie艣ci, 偶e nie towarzyszy艂em Enei, gdy rozstrzyga艂y si臋 jej losy - co mog艂oby znaczy膰, i偶 nie wiem, co si臋 z ni膮 sta艂o; powt贸rzy艂em te s艂owa przed kilkoma okresami snu, spisuj膮c, jak mniema艂em, ostatni rozdzia艂 tej historii.
Pope艂ni艂em grzech zaniechania, jak powiedzieliby zapewne ksi臋偶a.
Sk艂ama艂em, gdy偶 nie chcia艂em wi臋cej o tym pisa膰. Nie chcia艂em tego ponownie prze偶ywa膰. Nie chcia艂em w to wierzy膰. Wiem jednak, 偶e nie mam innego wyj艣cia - prze偶ywam te chwile na nowo w ka偶dej godzinie uwi臋zienia; wierz臋 we wszystko, co si臋 wydarzy艂o, od czasu, gdy dzieli艂em do艣wiadczenie tych chwil z moj膮 umi艂owan膮 Ene膮.
Zna艂em los mojej ma艂ej dziewczynki zanim jeszcze wystrzelono mnie z Pacem. Uwierzywszy we艅 i prze偶ywszy go po tysi膮ckro膰, musz臋 go tu przedstawi膰 - zar贸wno ze wzgl臋du na wiarygodno艣膰 tej opowie艣ci, jak i przez wzgl膮d na wspomnienie naszej mi艂o艣ci.
Do艣wiadczy艂em tego w godzin膮 po b艂yskawicznym procesie przed obliczem Inkwizytor贸w, kt贸ry odby艂 si臋 w bazie wojskowej Paxu, na asteroidzie odleg艂ej o dziesi臋膰 minut lotu od Pacem. By艂em naszpikowany 艣rodkami uspokajaj膮cymi, potulny i zwisa艂em z uprz臋偶y w zbiorniku antyakceleracyjnym na pok艂adzie zrobotyzowanego promu kosmicznego. Kiedy tylko ujrza艂em, us艂ysza艂em i poczu艂em, co si臋 dzieje, zda艂em sobie spraw臋, 偶e to wszystko prawda, 偶e jestem 艣wiadkiem wydarze艅 zachodz膮cych w tym w艂a艣nie momencie i 偶e tylko bliski zwi膮zek z Ene膮 i s艂aba znajomo艣膰 j臋zyka 偶ywych pozwala mi z tak膮 moc膮 odczuwa膰 to, co ona czuje. Zacz膮艂em wy膰, miota膰 si臋 w pasach, szarpa膰 pl膮tanin臋 przewod贸w aparatury podtrzymywania 偶ycia i wali膰 w grod藕 pi臋艣ciami i g艂ow膮, a偶 wype艂niaj膮ca zbiornik woda zar贸偶owi艂a si臋 od mojej krwi. Pr贸bowa艂em zerwa膰 mask臋 osmotyczn膮, przywart膮 do mojej twarzy niczym ohydny, pozbawiaj膮cy mnie tchu paso偶yt - na pr贸偶no. Przez trzy godziny wrzeszcza艂em i t艂uk艂em si臋 o 艣ciany, doprowadzaj膮c si臋 na skraj przytomno艣ci; tysi膮c razy prze偶ywa艂em nasze wsp贸lne chwile i tysi膮c razy skowycza艂em z b贸lu. Wreszcie statek wstrzykn膮艂 mi 艣rodek nasenny, zbiornik opr贸偶niono i zapad艂em si臋 w otch艂a艅 snu kriogenicznego. Liniowiec osi膮gn膮艂 punkt translacji i przeni贸s艂 mnie do le偶膮cego nieopodal uk艂adu Armaghastu.
Obudzi艂em si臋 w schr枚dingerowskim pude艂ku dla kota - automat prze艂adowa艂 mnie do oplecionego skorup膮 energetyczn膮 satelity i bez interwencji ze strony cz艂owieka wyni贸s艂 na orbit臋. Przez chwil臋 by艂em troch臋 og艂upia艂y; mia艂em nadziej臋, 偶e prze偶ycia, kt贸re dzieli艂em z Ene膮, oka偶膮 si臋 tylko sennym koszmarem - a potem realno艣膰 obraz贸w i odczu膰 wr贸ci艂a z now膮 si艂膮, a ja ponownie zacz膮艂em krzycze膰. I chyba zn贸w, tym razem na kilka miesi臋cy, straci艂em rozum.
A oto co doprowadzi艂o mnie do szale艅stwa.
Ene臋 tak偶e wyniesiono z bazyliki zakrwawion膮 i nieprzytomn膮, ale w przeciwie艅stwie do mnie obudzi艂a si臋 nast臋pnego ranka bez bocznik贸w neuronowych i bez 艣ladu 艣rodk贸w odurzaj膮cych w organizmie. Odzyska艂a przytomno艣膰 - ja za艣 dzieli艂em z ni膮 t臋 艣wiadomo艣膰 niby alternatywny zestaw wra偶e艅 zmys艂owych, znacznie wyra藕niejszy ni偶 moje w艂asne wspomnienia - w olbrzymiej sali o kamiennych 艣cianach i suficie, zawieszonym pi臋膰dziesi膮t metr贸w nad posadzk膮. W sklepienie wstawiono ogromn膮 p艂yt臋 matowego szk艂a, udaj膮c膮 艣wietlik, ale cho膰 s膮czy艂o si臋 przez ni膮 艣wiat艂o, Ene膮 przypuszcza艂a raczej, 偶e komnata znajduje si臋 g艂臋boko we wn臋trzu o wiele wi臋kszej budowli.
Lekarze opatrzyli moje rany przed procesem, nikt jednak nie zaj膮艂 si臋 Ene膮: lew膮 po艂ow臋 twarzy mia艂a obrzmia艂膮 i posiniaczon膮, usta obite i obola艂e, lewe oko niemal ca艂kowicie przes艂oni臋te opuchlizn膮 - widzia艂a na nie tylko z najwi臋kszym wysi艂kiem, natomiast obraz z prawego oka rozmywa艂 si臋, jakby nie wr贸ci艂o do formy po uderzeniu; zdarto z niej ubranie - nag膮 pier艣, uda, przedramiona i brzuch pokrywa艂y liczne ci臋cia i si艅ce; na cz臋艣ci ran potworzy艂y si臋 strupy, kilka jednak by艂o g艂臋bszych i wymaga艂o za艂o偶enia szw贸w, bo wci膮偶 krwawi艂y.
Zosta艂a przypi臋ta pasami do zardzewia艂ego, metalowego rusztowania w kszta艂cie gwiazdy, kt贸re zwiesza艂o si臋 na 艂a艅cuchach spod sufitu. Mog艂a odchyli膰 si臋 do ty艂u i oprze膰 na nim sw贸j ci臋偶ar, ale podpora i tak utrzymywa艂a j膮 niemal w pozycji stoj膮cej, dziesi臋膰 centymetr贸w nad krat膮 w pod艂odze. Zatrza艣ni臋te na jej nadgarstkach i kostkach obr臋cze nie pozwala艂y jej si臋 wyrwa膰, mog艂a natomiast porusza膰 g艂ow膮. Poza stalowym stela偶em w okr膮g艂ej komnacie znajdowa艂 si臋 jeszcze fotel, obszerny kosz na odpadki, wy艂o偶ony plastikowym workiem, oraz zardzewia艂y stojak z mn贸stwem narz臋dzi: by艂y tam zabytkowe szpikulce i c臋gi dentystyczne, no偶e o p贸艂okr膮g艂ych ostrzach, skalpele, d艂ugie szczypce, pi艂y do ko艣ci, kawa艂ki drutu, z kt贸rego w trzycentymetrowych odst臋pach stercza艂y ciernie, no偶yce - jedne d艂ugie, drugie kr贸tsze, z臋bate, butelki pe艂ne ciemnych cieczy, tuby z past膮, komplet igie艂, szpulka grubych nici oraz m艂otek. Jeszcze gorzej prezentowa艂a si臋 okr膮g艂a, mierz膮ca dwa i p贸艂 metra 艣rednicy krata w pod艂odze, pod kt贸r膮 czai艂y si臋 ma艂e, niebieskie p艂omyczki. W powietrzu czu膰 by艂o gaz.
Ene膮 szarpn臋艂a si臋 w wi臋zach - nie ust膮pi艂y ani o cal - poczu艂a pulsowanie w otartych kostkach i przegubach i z powrotem opar艂a g艂ow臋 o zimny metal. W艂osy mia艂a pozlepiane krwi膮, a na czubku g艂owy i ni偶ej, u podstawy czaszki, wyczuwa艂a dwa wyra藕ne guzy. Zbiera艂o si臋 jej na wymioty, wi臋c skoncentrowa艂a si臋 na ich powstrzymaniu.
Min臋艂o kilka minut, gdy otworzy艂y si臋 zamaskowane dot膮d w kamiennej 艣cianie drzwi i wesz艂a przez nie Rhadamanth Nemes. Stan臋艂a na skraju kraty po prawej r臋ce Enei, a druga Nemes zaj臋艂a miejsce po przeciwnej stronie. Jeszcze dwie identyczne istoty wesz艂y do komnaty i ustawi艂y si臋 nieco dalej z ty艂u. 呕adna z nich nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. Ene膮 r贸wnie偶 nie przem贸wi艂a.
W par臋 minut potem z powietrza zmaterializowa艂 si臋 John Domenico kardyna艂 Mustafa - jego naturalnych rozmiar贸w hologram znalaz艂 si臋 twarz膮 w twarz z Ene膮. Z艂udzenie jego fizycznej obecno艣ci by艂oby doskona艂e, gdyby nie fotel, na kt贸rym zasiada艂, a kt贸ry nie zosta艂 odwzorowany na hologramie, przez co Mustafa wygl膮da艂, jakby w pozycji siedz膮cej unosi艂 si臋 w powietrzu. Prezentowa艂 si臋 lepiej i m艂odziej ni偶 na Tien Szanie. Chwil臋 p贸藕niej do艂膮czy艂 do niego holograficzny obraz ogromnego kardyna艂a w szkar艂atnych szatach, a po chwili jeszcze holo szczup艂ego, wygl膮daj膮cego na gru藕lika ksi臋dza. Wysoki, przystojny m臋偶czyzna w szarym stroju wszed艂 przez materialne drzwi do sali i stan膮艂 obok ko艣cielnych dostojnik贸w. Obaj kardyna艂owie siedzieli, natomiast przybysz i holograficzny monsignore zaj臋li miejsca za ich fotelami, niby oczekuj膮cy rozkaz贸w s艂u偶膮cy.
- M. Enea - odezwa艂 si臋 Wielki Inkwizytor - pozw贸l, 偶e przedstawi臋 ci watyka艅skiego Sekretarza Stanu, Jego Eminencj臋 kardyna艂a Lourdusamy, jego asystenta, monsignora Lucasa Oddiego oraz szanownego radc臋 Albedo.
- Gdzie jestem? - spyta艂a Enea. Musia艂a powt贸rzy膰 pytanie, gdy偶 za pierwszym razem obite usta i obola艂a szcz臋ka nie pozwoli艂y jej uformowa膰 s艂贸w.
Wielki Inkwizytor si臋 u艣miechn膮艂.
- Odpowiemy na wszystkie twoje pytania, moja droga. W zamian za to ty odpowiesz na nasze; zapewniam ci臋, 偶e tak si臋 stanie. Wracaj膮c do twojego pytania: znajdujemy si臋 w najg艂臋biej po艂o偶onej... hmm, sali przes艂ucha艅... w Zamku 艢wi臋tego Anio艂a, na prawym brzegu Nowego Tybru, nieopodal mostu 艢wi臋tego Anio艂a, bardzo blisko Watykanu. Wci膮偶 na Pacem.
- Gdzie jest Raul?
- Raul? - zdziwi艂 si臋 kardyna艂 Mustafa. - Ach, masz na my艣li swojego raczej ma艂o u偶ytecznego opiekuna... Je艣li si臋 nie myl臋, zako艅czy艂 ju偶 spotkanie z przedstawicielami 艢wi臋tego Oficjum i znajduje si臋 na pok艂adzie statku, kt贸ry zabierze go z naszego przemi艂ego uk艂adu. Czy to kto艣 wa偶ny dla ciebie, moja droga? Mogliby艣my za艂atwi膰 mu powr贸t do Zamku.
- On jest bez znaczenia - odpar艂a cicho Enea. W pierwszej chwili jej s艂owa sprawi艂y mi b贸l i poczu艂em z艂o艣膰, ale zaraz potem wyczu艂em jej prawdziwe my艣li... trosk臋, strach o mnie, nadziej臋, 偶e nie u偶yj膮 mnie, by j膮 z艂ama膰.
- Jak sobie 偶yczysz - zgodzi艂 si臋 Wielki Inkwizytor. - To z tob膮 chcemy dzi艣 porozmawia膰. Jak si臋 czujesz?
Enea pos艂a艂a mu spojrzenie jedynego sprawnego oka.
- No c贸偶, chyba nie s膮dzi艂a艣, 偶e napa艣膰 na papie偶a w bazylice 艢wi臋tego Piotra ujdzie ci p艂azem.
Enea mrukn臋艂a co艣 niezrozumiale.
- S艂ucham? Co powiedzia艂a艣, moja droga? - zainteresowa艂 si臋 Mustafa z u艣miechem zadowolonej z siebie ropuchy. - Nie zrozumieli艣my ci臋.
- Nie... napad艂am... na... papie偶a.
Kardyna艂 roz艂o偶y艂 r臋ce.
- Skoro tak twierdzisz... Ale nie mia艂a艣 chyba przyjaznych zamiar贸w. Co zatem planowa艂a艣, biegn膮c mi臋dzy 艂awkami w stron臋 Ojca 艢wi臋tego?
- Chcia艂am go ostrzec - rzek艂a Enea. S艂uchaj膮c paplaniny Mustafy cz臋艣膰 uwagi po艣wi臋ci艂a zbadaniu stanu w艂asnego cia艂a i odniesionych obra偶e艅: troch臋 powa偶nych si艅c贸w, 偶adnych z艂ama艅, na udzie rana od szabli, wymagaj膮ca szycia, drugie takie ci臋cie na piersi... Co艣 jednak by艂o nie w porz膮dku z jej organizmem: czy偶by krwotok wewn臋trzny? Nie, chyba nie. Pewnie co艣 jej wstrzykni臋to.
- Przed czym? - zapyta艂 Wielki Inkwizytor przymilnie.
Enea przekr臋ci艂a g艂ow臋, przenios艂a spojrzenie lewego oka na kardyna艂a Lourdusamy, a potem na radc臋 Albedo. Nic nie powiedzia艂a.
- Przed czym? - powt贸rzy艂 Mustafa. Kiedy i tym razem nie doczeka艂 si臋 odpowiedzi, skinieniem g艂owy da艂 znak najbli偶ej stoj膮cemu klonowi Nemes. Bladosk贸ra kobieta stan臋艂a obok stojaka z narz臋dziami, wybra艂a mniejsze no偶yce, zamy艣li艂a si臋, po czym od艂o偶y艂a je na tac臋 i podszed艂szy bli偶ej ukl臋k艂a na jedno kolano na kracie. Odgi臋艂a ma艂y palec prawej d艂oni Enei do ty艂u, odgryz艂a go, z u艣miechem wyprostowa艂a si臋 i wyplu艂a go do kosza.
Enea krzykn臋艂a z b贸lu i, odchyliwszy si臋 na rusztowanie, prawie zemdla艂a.
Nemes posmarowa艂a kikut palca wyci艣ni臋t膮 z tuby past膮 tamuj膮c膮 krwawienie.
Holograficzny kardyna艂 Mustafa przybra艂 smutny wyraz twarzy.
- Nie chcemy ci zadawa膰 b贸lu, ale w razie potrzeby nie zawahamy si臋 tego uczyni膰 - rzek艂. - Albo szybko i szczerze odpowiesz na nasze pytania, albo wi臋cej kawa艂k贸w twojego cia艂a znajdzie si臋 w koszu. J臋zyk stracisz na ko艅cu.
Enea zwalczy艂a kolejn膮 fal臋 md艂o艣ci. B贸l promieniuj膮cy z okaleczonej d艂oni by艂 wr臋cz niewiarygodny - ja sam, kt贸ry znajdowa艂em si臋 dziesi臋膰 minut 艣wietlnych stamt膮d, czuj膮c go rycza艂em jak op臋tany.
- Chcia艂am ostrzec papie偶a, 偶e planujecie... zamach stanu. - Enea nie odrywa艂a wzroku od Lourdusamy'ego i Albedo. - Atak serca.
Kardyna艂 Mustafa nie kry艂 zdumienia.
- Rzeczywi艣cie jeste艣 wied藕m膮 - stwierdzi艂 cichym tonem.
- A ty zdradzieckim sukinsynem - powiedzia艂a Enea, g艂o艣no i wyra藕nie. - Tak jak i reszta. Sprzedali艣cie Ko艣ci贸艂, a teraz sprzedajecie swoj膮 marionetk臋, Lenara Hoyta.
- Czy偶by? - odezwa艂 si臋 lekko rozbawiony Lourdusamy. - Jak niby si臋 to odbywa, drogie dziecko?
Enea szarpni臋ciem g艂owy wskaza艂a radc臋 Albedo.
- Centrum poprzez krzy偶okszta艂ty kontroluje 偶ycie i 艣mier膰 wszystkich wiernych. Ludzie umieraj膮, gdy Sztucznym Inteligencjom jest to na r臋k臋... Bo gin膮ce sieci neuronowe s膮 bardziej wydajne ni偶 偶ywe. Zamierzacie ponownie zamordowa膰 papie偶a, tyle 偶e tym razem nie uda si臋 go wskrzesi膰, prawda?
- Celne spostrze偶enie, moja droga - zadudni艂 kardyna艂 Lourdusamy. - Mo偶e rzeczywi艣cie czas zmieni膰 papie偶a. - Machni臋ciem r臋ki spowodowa艂 pojawienie si臋 w pokoju kolejnego hologramu: Urban XVI, pogr膮偶ony w 艣pi膮czce, le偶a艂 w szpitalnym 艂贸偶ku, otoczony rojem si贸str, lekarzy i maszyn. Po kolejnym ruchu r臋ki kardyna艂a obraz znikn膮艂.
- Twoja kolej, 偶eby zasi膮艣膰 na Pi臋trowym Tronie? - zapyta艂a Enea i zamkn臋艂a oczy. Pod powiekami ta艅czy艂y jej czerwone plamy. Kiedy ponownie spojrza艂a na Lourdusamy'ego, ten w艂a艣nie skromnie wzrusza艂 ramionami.
- Do艣膰 tego - wtr膮ci艂 si臋 radca Albedo. Przeszed艂 przez hologramy siedz膮cych kardyna艂贸w i stan膮艂 na brzegu kraty, naprzeciwko Enei. - W jaki spos贸b nauczy艂a艣 si臋 manipulowa膰 o艣rodkiem, w kt贸rym dzia艂a艂y transmitery? Jak podr贸偶ujesz, nie korzystaj膮c z portali?
Enea przenios艂a na niego spojrzenie jedynego oka.
- Przera偶a to pana, prawda, radco? Tak jak kardyna艂owie za bardzo si臋 mnie boj膮, 偶eby osobi艣cie uczestniczy膰 w przes艂uchaniu.
M臋偶czyzna w szarym stroju ods艂oni艂 w u艣miechu idealnie r贸wne z臋by.
- Mylisz si臋, Eneo. Potrafisz jednak przenosi膰 si臋 z miejsca na miejsce bez transmiter贸w i zabiera膰 w podr贸偶 tych, kt贸rzy ci towarzysz膮. Ich Eminencje kardyna艂 Lourdusamy i kardyna艂 Mustafa, podobnie jak monsignore Oddi, nie chcieliby raczej znienacka opu艣ci膰 Pacem razem z tob膮. Je艣li za艣 chodzi o mnie... By艂oby wspaniale, gdyby艣 przenios艂a nas gdzie indziej. - Albedo umilk艂, a gdy Enea nie odezwa艂a si臋 ani nie poruszy艂a, u艣miechn膮艂 si臋 ponownie. - Wiemy, 偶e jeste艣 jedyn膮 osob膮, kt贸ra potrafi tego dokona膰 - rzek艂 cicho. - 呕aden z twoich tak zwanych uczni贸w nie opanowa艂 tej techniki - i jeszcze du偶o im brakuje. Jaka jednak jest jej istota? Jedyny spos贸b, w jaki nauczyli艣my si臋 wykorzystywa膰 Pustk臋 do przenoszenia obiekt贸w, polega na dokonywaniu trwa艂ych uszkodze艅 tego medium... na to za艣 potrzeba zbyt wiele energii.
- A poza tym ju偶 nie pozwalaj膮 wam tego robi膰 - wymrucza艂a Enea. Zamruga艂a, 偶eby pozby膰 si臋 czerwonych plam z pola widzenia i m贸c spojrze膰 m臋偶czy藕nie w oczy. B贸l z d艂oni nasila艂 si臋 i s艂ab艂, niczym powolne fale na niespokojnym morzu.
Brwi radcy unios艂y si臋 leciutko ze zdumienia.
- Nie pozwalaj膮? Kto nam nie pozwala, dziecko? Powiedz nam, kim s膮 twoi panowie.
- Nie ma 偶adnych pan贸w - powiedzia艂a s艂abo Enea. Musia艂a si臋 bardzo skupi膰, 偶eby przezwyci臋偶y膰 zawroty g艂owy. - Tylko lwy, tygrysy i nied藕wiedzie.
- Do艣膰 tego be艂kotu - zagrzmia艂 Lourdusamy i skin膮艂 na drug膮 Nemes, ta za艣 wzi臋艂a ze stojaka zardzewia艂e c臋gi, z艂apa艂a mocno lewy nadgarstek Enei, 偶eby utrzyma膰 jej d艂o艅 w bezruchu i jeden po drugim wyrwa艂a jej wszystkie paznokcie.
Enea zawy艂a, na moment straci艂a przytomno艣膰, ockn臋艂a si臋 i, nie zd膮偶ywszy w por臋 odwr贸ci膰 g艂owy, zwymiotowa艂a sobie na piersi. J臋kn臋艂a cicho.
- W b贸lu nie ma nic podnios艂ego, moje dziecko - rzek艂 kardyna艂 Mustafa. - Odpowiedz na pytania pana radcy, a smutne przedstawienie zaraz si臋 sko艅czy. Zabierzemy ci臋 st膮d, opatrzymy, wyhodujemy ci nowy palec, umyjemy ci臋, odziejemy i wr贸cisz do swojego opiekuna, ucznia, czy kim on tam jest. Paskudny epizod w twoim 偶yciu dobiegnie ko艅ca.
Mimo wszechogarniaj膮cego b贸lu Enea wci膮偶 mia艂a 艣wiadomo艣膰 kr膮偶膮cej w jej 偶y艂ach podejrzanej substancji, kt贸r膮 wstrzykni臋to jej, zanim odzyska艂a przytomno艣膰. Teraz za艣 uda艂o jej si臋 j膮 rozpozna膰: trucizna, 艣miertelny jad z op贸藕nionym zap艂onem - mia艂 si臋 uaktywni膰 po dwudziestu czterech godzinach - na kt贸ry nie ma antidotum. Zrozumia艂a, czego naprawd臋 od niej chc膮.
Od niepami臋tnych czas贸w pozostawa艂a w ci膮g艂ym kontakcie z Centrum - zanim si臋 urodzi艂a, ju偶 mia艂a do niego dost臋p za po艣rednictwem cybrydalnej persony ojca, znajduj膮cej si臋 na dysku Schr枚na, kt贸ry jej matce wszczepiono w czaszk臋. Wiedzia艂a, jak si臋gn膮膰 bezpo艣rednio do prymitywnych datasfer - i teraz uczyni艂a to samo, wyczuwaj膮c pier艣cie艅 tajemniczych, zaprojektowanych przez Centrum urz膮dze艅, oplataj膮cy podziemn膮 sal臋 tortur: instrumenty pomiarowe, czujniki, kt贸rych dzia艂ania umys艂 ludzki nie potrafi艂by nie tylko opisa膰, ale nawet zrozumie膰, przyrz膮dy funkcjonuj膮ce w czterech wymiarach... Wszystkie zamar艂e w oczekiwaniu.
Kardyna艂owie, radca Albedo i ca艂e Centrum chcieli, 偶eby im uciek艂a. Wszystko przygotowano w taki spos贸b, by zmusi膰 j膮 do skoku kwantowego; wyja艣nia艂o to godn膮 taniej holodramy brutalno艣膰 przes艂uchania, melodramatyczn膮 absurdalno艣膰 m臋czarni w podziemiach Zamku 艢wi臋tego Anio艂a, okrucie艅stwo Inkwizycji... Zamierzali zadawa膰 jej b贸l do chwili, a偶 nie mog膮c go d艂u偶ej znie艣膰 dokona przeskoku, a wtedy instrumenty pomiarowe Centrum zarejestruj膮 wszystkie jego parametry z dok艂adno艣ci膮 do miliardowych cz臋艣ci nanosekundy. Przeanalizuj膮 spos贸b, w jaki korzysta z Pustki i naucz膮 si臋 go na艣ladowa膰. Centrum odzyska w艂adz臋 nad Pustk膮 - i to nie za pomoc膮 tak prymitywnych narz臋dzi, jak transmitery czy silniki Gedeona, lecz w spos贸b elegancki i natychmiastowy, a tej wiedzy nikt im ju偶 nie odbierze.
Enea zignorowa艂a s艂owa Wielkiego Inkwizytora, przesun臋艂a j臋zykiem po spierzchni臋tych, pop臋kanych wargach i zwr贸ci艂a si臋 do radcy Albedo:
- Wiem, gdzie si臋 ukrywacie.
Usta m臋偶czyzny drgn臋艂y w niekontrolowanym grymasie.
- Co takiego?
- Wiem, gdzie znajduje si臋 Centrum, gdzie s膮 jego fizyczne elementy.
Albedo u艣miechn膮艂 si臋, lecz pos艂a艂 szybkie, ukradkowe spojrzenie obu kardyna艂om i ksi臋dzu.
- To nonsens - stwierdzi艂. - 呕aden cz艂owiek nie zna kryj贸wki TechnoCentrum.
- Na pocz膮tku Centrum by艂o ulotn膮 istot膮, unosz膮c膮 si臋 bezw艂adnie w prymitywnej datasferze Starej Ziemi, nazywanej Internetem - powiedzia艂a Enea, a jej g艂os dr偶a艂 prawie niezauwa偶alnie. - P贸藕niej, jeszcze przed hegir膮, przenie艣li艣cie bloki pami臋ci b膮belkowej, serwery i g艂贸wny w臋ze艂 magazynowania danych do zlepka asteroid, okr膮偶aj膮cych S艂o艅ce po wyd艂u偶onej orbicie. Z dala od Starej Ziemi, kt贸r膮 postanowili艣cie zniszczy膰...
- Uciszcie j膮 - warkn膮艂 Albedo, zwracaj膮c si臋 do Lourdusamy'ego, Mustafy i Oddiego. - Pr贸buje odwr贸ci膰 nasz膮 uwag臋 od przes艂uchania. Jej opowiastka jest nieistotna.
Wyraz twarzy kardyna艂贸w i ksi臋dza sugerowa艂 co艣 wr臋cz przeciwnego.
Za czas贸w Hegemonii... - m贸wi艂a dalej Enea. Powieka lewego oka trzepota艂a jej w nie kontrolowany spos贸b, gdy stara艂a si臋 skupi膰 na w艂asnych s艂owach i zapanowa膰 nad g艂osem mimo powracaj膮cych fal b贸lu. - Za czas贸w Hegemonii Centrum uzna艂o, 偶e najlepiej b臋dzie, je偶eli jego fizyczne elementy ulegn膮 rozproszeniu: macierze pami臋ci b膮belkowych trafi艂y do dziewi臋ciu odkrytych labirynt贸w, a serwery obs艂uguj膮ce komunikatory wyniesiono na orbit臋 Pierwszej Tau Ceti, do znajduj膮cych si臋 tam o艣rodk贸w przemys艂owych. Cybrydalne persony SI mog艂y si臋 mi臋dzy nimi porusza膰 po pasmach komunikacyjnych transmiter贸w, a wszystko po艂膮czy艂a megasfera, rozpi臋ta na wydartych przez portale wyrwach w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy.
- Bredzisz. - Albedo skrzy偶owa艂 ramiona na piersi.
- Jednak偶e po zniszczeniu portali Centrum zacz臋艂o si臋 martwi膰. - Enea nie spuszcza艂a wzroku z twarzy cybryda. - Atak Meiny Gladstone na transmitery troch臋 was przystopowa艂, mimo 偶e zniszczenia w megasferze da艂o si臋 naprawi膰. Postanowili艣cie jednak jeszcze bardziej si臋 rozproszy膰: rozmno偶y膰 osobowo艣ci, zminiaturyzowa膰 bloki pami臋ci i bardziej bezpo艣rednio paso偶ytowa膰 na ludzkich umys艂ach...
- Bredzi - rzek艂 Albedo, odwracaj膮c si臋 plecami do Enei i daj膮c znak najbli偶ej stoj膮cej Nemes. - Zaszyj jej usta.
- Nie! - zaoponowa艂 Lourdusamy. Jego drobne oczka b艂yszcza艂y z zaciekawienia. - Nie wa偶cie si臋 jej tkn膮膰, dop贸ki na to nie zezwol臋.
Stoj膮ca po prawej stronie Enei Nemes wzi臋艂a ju偶 do r臋ki szpul臋 z ni膰mi i ig艂臋, teraz jednak zawaha艂a si臋 i zerkn臋艂a pytaj膮co na Albedo.
- Zaczekaj - poleci艂 radca.
- Chcieli艣cie bardziej bezpo艣rednio wykorzystywa膰 ludzkie m贸zgi - ci膮gn臋艂a Enea. - Dlatego te偶 miliardy tworz膮cych Centrum istot przekszta艂ci艂y niezb臋dne im do 偶ycia instrumenty do postaci krzy偶okszta艂t贸w i po艂膮czy艂y si臋 z ludzkimi 偶ywicielami. Ka偶da Sztuczna Inteligencja ma teraz do dyspozycji istot臋 ludzk膮, w kt贸rej mieszka i kt贸r膮 mo偶e w ka偶dej chwili unicestwi膰. Zachowujecie 艂膮czno艣膰 dzi臋ki starym datasferom i w臋z艂om osobliwo艣ci nap臋du Gedeona w megasferze, ale wolicie mieszka膰 blisko 藕r贸d艂a po偶ywienia...
Albedo odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i wybuchn膮艂 艣miechem, ponownie ukazuj膮c idealne z臋by. Roz艂o偶y艂 ramiona i odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do trzech hologram贸w.
- To znakomita rozrywka - stwierdzi艂, nie mog膮c jeszcze opanowa膰 chichotu. - Tyle przygotowa艅 do przes艂uchania - jednym ruchem r臋ki obj膮艂 ca艂膮 komnat臋, 艣wietlik i stalowe rusztowanie, do kt贸rego przykuto Ene臋 - a sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e to ona igra z waszymi umys艂ami. Czysty nonsens, cho膰 nie b臋d臋 ukrywa艂, 偶e 艣wietnie si臋 bawi臋.
Mustafa, Lourdusamy i Oddi nie odrywali wzroku od Albedo, ale wszyscy trzej jak na komend臋 podnie艣li d艂onie do piersi.
Odziany w szkar艂at Sekretarz Stanu wsta艂 z niewidzialnego fotela i podszed艂 do kraw臋dzi kraty. Hologram tak doskonale imitowa艂 rzeczywisto艣膰, 偶e do uszu Enei dolecia艂 szelest szat, o kt贸re ociera艂 si臋 zawieszony na czerwonym, jedwabnym sznurze biskupi krzy偶; w sznur wpleciono z艂ot膮 ni膰, a u jego ko艅ca zwisa艂a olbrzymia, czerwonoz艂ota kita. Enea skupi艂a si臋 na ko艂ysz膮cym si臋 krzy偶u, 偶eby zapomnie膰 o b贸lu emanuj膮cym z d艂oni. Czu艂a, jak trucizna powoli toruje sobie drog臋 w jej ciele, przes膮cza si臋 do ko艅czyn i w tu艂贸w, niczym w艂贸kna i sploty wrastaj膮cego w cia艂o paso偶yta. U艣miechn臋艂a si臋. Niewa偶ne, co jeszcze jej zrobi膮: kom贸rki jej cia艂a i krwi nigdy ju偶 nie zaakceptuj膮 krzy偶okszta艂tu.
- To rzeczywi艣cie ciekawe, moje dziecko, ale zupe艂nie nas nie interesuje - mrukn膮艂 kardyna艂 Lourdusamy. - To za艣 - skin膮艂 d艂oni膮 w stron臋 poranionego, nagiego cia艂a Enei, jakby budzi艂o w nim obrzydzenie - jest w najwy偶szym stopniu niesmaczne. - Hologram pochyli艂 si臋 i wlepi艂 w ni膮 spojrzenie 艣wi艅skich oczek. - I niepotrzebne. Powiedz radcy to, co chce wiedzie膰.
Enea podnios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a ogromnemu jak g贸ra m臋偶czy藕nie w oczy.
- Jak podr贸偶owa膰 bez transmitera?
- Tak. - Kardyna艂 obliza艂 w膮skie wargi. - W艂a艣nie to.
- To proste. - Enea si臋 u艣miechn臋艂a. - Trzeba wys艂ucha膰 paru lekcji, dowiedzie膰 si臋, jak mo偶na pozna膰... j臋zyk umar艂ych, j臋zyk 偶ywych, jak us艂ysze膰 muzyk臋 sfer... Potem wystarczy ju偶 tylko przyj膮膰 komuni臋 z krwi mojej albo kt贸rego艣 z moich uczni贸w, kt贸rzy napili si臋 wina.
Lourdusamy szarpn膮艂 si臋 w ty艂, jakby go spoliczkowano. Z艂apa艂 krzy偶 i zas艂oni艂 si臋 nim jak tarcz膮.
- Blu藕nisz! - zadudni艂. - Jesus Christus est primogenitus mortuorum; ipsi gloria et imperium in saecula saeculorum!
- Jezus Chrystus rzeczywi艣cie by艂 pierwszym, kt贸ry powsta艂 z martwych - przyzna艂a Enea cicho. Odbite od krzy偶a 艣wiat艂o zamigota艂o w jej jedynym otwartym oku. - I nale偶y mu si臋 cze艣膰. A tak偶e w艂adza, je艣li taka wasza wola. Nigdy jednak nie by艂o jego zamys艂em, 偶eby ludzi wskrzesza膰 z martwych niczym laboratoryjne myszy, zgodnie z kaprysami my艣l膮cych maszyn...
- Nemes - warkn膮艂 radca Albedo. Tym razem nikt mu si臋 nie sprzeciwi艂. Stoj膮cy pod 艣cian膮 klon podszed艂 do kraty, wysun膮艂 z opuszk贸w palc贸w pi臋ciocentymetrowe szpony i przejecha艂 nimi po policzkach Enei, zaczynaj膮c tu偶 pod oczami i ko艅cz膮c przy szyi. Pazury przeci臋艂y cia艂o i ods艂oni艂y ko艣ci policzkowe mojej ukochanej. Z piersi Enei doby艂 si臋 przeci膮g艂y, okropny j臋k; osun臋艂a si臋 bezw艂adnie na metalowe podpory. Nemes nachyli艂a si臋 nad ni膮 i wyszczerzy艂a drobne, ostre z臋by; jej oddech cuchn膮艂 padlin膮.
- Odgry藕 jej nos i powieki - rozkaza艂 Albedo. - Tylko powoli.
- St贸j! - krzykn膮艂 Mustafa i zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi. Rzuci艂 si臋 naprz贸d, 偶eby powstrzyma膰 Nemes, ale jego holograficzne d艂onie przesz艂y przez cia艂o kobiety, nie robi膮c na niej najmniejszego wra偶enia.
- Chwileczk臋 - powiedzia艂 Albedo i podni贸s艂 w g贸r臋 wyprostowany palec. Nemes zamar艂a z ustami rozwartymi tu偶 nad twarz膮 Enei.
- To potworno艣膰 - rzek艂 Wielki Inkwizytor. - Tak samo, jak potworne by艂o wasze zachowanie wobec mnie.
Albedo wzruszy艂 ramionami.
- Zadecydowano, 偶e Wasza Eminencja zas艂uguje na nauczk臋.
Mustafa zatrz膮s艂 si臋 z w艣ciek艂o艣ci.
- Czy naprawd臋 uwa偶acie si臋 za naszych pan贸w?!
Radca Albedo westchn膮艂.
- Zawsze tak by艂o - odpar艂. - Jeste艣cie niczym wi臋cej, jak tylko kup膮 gnij膮cego mi臋sa, skrywaj膮c膮 szympansi m贸zg; be艂kocz膮cymi naczelnymi, kt贸rych cia艂o od chwili narodzin rozk艂ada si臋 i nieuchronnie d膮偶y ku 艣mierci. Odegrali艣cie we wszech艣wiecie rol臋 akuszerki dla wy偶szej formy samo艣wiadomo艣ci, dla istot prawdziwie nie艣miertelnych.
- Ma pan na my艣li Centrum... - Mustafa nie kry艂 pogardy.
- Prosz臋 si臋 odsun膮膰 - poleci艂 Albedo. - Albo...
- Albo co? - zaperzy艂 si臋 Wielki Inkwizytor. - B臋dziecie mnie torturowa膰, tak jak t臋 ob艂膮kan膮 kobiet臋? A mo偶e ka偶e pan swoim potworom zn贸w mnie zabi膰? - R臋ka kardyna艂a przesz艂a nieszkodliwie przez tu艂贸w Nemes, a potem przez cia艂o Albedo. - I tak jeste艣 martwa, moje dziecko. Powiedz temu pozbawionemu duszy potworowi to, co chce us艂ysze膰, a twoje cierpienia w kilka sekund si臋 sko艅cz膮, bez...
- Cisza! - rykn膮艂 Albedo, podnosz膮c d艂o艅 z zakrzywionymi jak szpony palcami.
Holograficzny kardyna艂 Mustafa zawy艂, z艂apa艂 si臋 za pier艣, upad艂 na ziemi臋 i poturla艂 si臋 po kracie. Przenikn膮艂 przez zakrwawione stopy Enei, belk臋 rusztowania i nog臋 Nemes, krzykn膮艂 jeszcze raz i znikn膮艂.
Kardyna艂 Lourdusamy i monsignore Oddi spojrzeli na Albedo. Ich twarze nie wyra偶a艂y 偶adnych uczu膰.
- Panie radco - odezwa艂 si臋 Sekretarz Stanu pe艂nym szacunku g艂osem - czy mog臋 j膮 sam przes艂ucha膰? Je艣li nic mi z tego nie wyjdzie, b臋dzie do pa艅skiej dyspozycji.
Albedo pos艂a艂 mu lodowate spojrzenie, ale po chwili wahania poklepa艂 Nemes po ramieniu. Maszyna do zabijania zamkn臋艂a pysk i cofn臋艂a si臋 o trzy kroki,
Lourdusamy wyci膮gn膮艂 r臋k臋 ku okaleczonej prawej d艂oni Enei, jakby chcia艂 j膮 u艣cisn膮膰. Jego niematerialne palce zag艂臋bi艂y si臋 w ciele mojej ukochanej.
- Quodpetis? - zapyta艂 szeptem. Dziesi臋膰 minut 艣wietlnych od Pacem, wrzeszcz膮c i wij膮c si臋 w uprz臋偶y zbiornika antyakceleracyjnego, zrozumia艂em jego s艂owa, tak jak rozumia艂a je Enea: Czego pragniesz?
- Virtutes - odpar艂a. - Concede mihi virtutes, guibus indigeo, valeum impere.
Ton膮c w powodzi gniewu, smutku i wzburzonej wody w zbiorniku, z ka偶d膮 chwil膮 coraz dalej od Enei, zrozumia艂em: Si艂y. Prosz臋 o si艂臋, 偶eby wytrwa膰 w mym postanowieniu.
- Desiderium tuum grave est - wyszepta艂 Lourdusamy. To powa偶ny zamiar. - Quod ultra quaeris? - Czego jeszcze pragniesz?
Enea mrugni臋ciem oczy艣ci艂a oko z krwi i spojrza艂a kardyna艂owi w twarz.
- Quaero togampacem - odrzek艂a cicho, ale zdecydowanie. Pragn臋 pokoju.
Radca Albedo zn贸w si臋 roze艣mia艂.
- Czy偶by Wasza Eminencja s膮dzi艂, 偶e nie znam 艂aciny? - zapyta艂 sarkastycznie.
Lourdusamy odwr贸ci艂 si臋 do niego.
- Wprost przeciwnie, panie radco. Jestem pewien, 偶e zna pan ten j臋zyk. Lada moment dziewczyna p臋knie; widz臋 to w jej twarzy. Ale najbardziej boi si臋 ognia..., a nie zwierz膮t, kt贸rymi j膮 pan szczuje.
Na twarzy Albedo odmalowa艂o si臋 pow膮tpiewanie.
- Prosz臋 da膰 mi pi臋膰 minut z ogniem, radco - powiedzia艂 kardyna艂. - Je艣li mi si臋 nie uda, spu艣ci pan besti臋 ze smyczy.
- Trzy minuty - rzek艂 Albedo i cofn膮艂 si臋. Stan膮艂 obok tej Nemes, kt贸ra rozora艂a Enei twarz.
Lourdusamy cofn膮艂 si臋 znad kraw臋dzi kraty.
Obawiam si臋, dziecko, 偶e to b臋dzie bardzo, bardzo bola艂o - powiedzia艂 w standardowym angielskim. Zrobi艂 ruch d艂oni膮 i ma艂e, b艂臋kitne ogniki pod nogami Enei zmieni艂y si臋 w s艂up fioletowego ognia, kt贸ry si臋gn膮艂 jej nagich, podkurczonych st贸p. Sk贸ra zaczerwieni艂a si臋, poczernia艂a i zacz臋艂a odchodzi膰 p艂atami. Cela wype艂ni艂a si臋 odorem palonego mi臋sa.
Enea zawy艂a z b贸lu i szarpn臋艂a si臋 w wi臋zach, kt贸re nie ust膮pi艂y ani na milimetr. Metalowe rusztowanie, do kt贸rego j膮 przypi臋to, rozgrza艂o si臋 u do艂u do czerwono艣ci, pal膮c jej 艂ydki i uda. Na sk贸rze pojawi艂y si臋 p臋cherze i z piersi Enei doby艂 si臋 kolejny krzyk.
Kardyna艂 Lourdusamy machn膮艂 ponownie r臋k膮. P艂omienie opad艂y i zn贸w zmieni艂y si臋 w ma艂e ogniki, przyczajone niczym drapie偶ne, niebieskookie zwierz臋 tu偶 pod krat膮.
- To tylko przedsmak b贸lu, jaki ci臋 czeka - mrukn膮艂 kardyna艂. - Co wi臋cej, tak si臋 niestety sk艂ada, 偶e przy powa偶nych poparzeniach b贸l odczuwa si臋 nawet w贸wczas, gdy mi臋艣nie i nerwy zostan膮 nieodwracalnie spalone. To pono膰 najbardziej bolesna droga ku 艣mierci.
Enea zgrzytn臋艂a z臋bami, 偶eby nie krzykn膮膰 po raz kolejny. Krew z poci臋tych policzk贸w kapa艂a jej na blade piersi... te same piersi, kt贸re tuli艂em w d艂oniach, ca艂owa艂em i na kt贸rych zapada艂em w sen. Uwi臋ziony w zbiorniku antyakceleracyjnym miliony kilometr贸w od Pacem, czekaj膮c na skok kwantowy i przynosz膮cy zapomnienie sen kriogeniczny, skowycza艂em i miota艂em si臋 bezsilnie. Nikt mnie nie s艂ysza艂.
Albedo wszed艂 na krat臋.
- Przenie艣 si臋 st膮d - powiedzia艂 do mojej ukochanej. - Uciekaj, przeskocz na statek, kt贸ry wiezie Raula ku pewnej 艣mierci. Uwolnij go. Autochirurg ci臋 wyleczy i reszt臋 偶ycia sp臋dzisz u boku m臋偶czyzny, kt贸rego kochasz. Masz wyb贸r: albo zrobisz to, co radz臋, albo ty zginiesz powoln膮, okrutn膮 艣mierci膮 tutaj, a Raul umrze, cierpi膮c, z dala od ciebie. Nigdy go ju偶 nie zobaczysz, nie us艂yszysz jego g艂osu. Uciekaj, Eneo. Uratuj si臋, p贸ki jeszcze mo偶esz, uratuj tego, kt贸rego kochasz. Za chwil臋 kardyna艂 opali ci cia艂o z r膮k i n贸g i zw臋gli ko艣ci... Ale nie pozwolimy ci umrze膰. Spuszcz臋 Nemes ze smyczy, 偶eby si臋 tob膮 po偶ywi艂y. Uciekaj, Eneo.
- Eneo - wtr膮ci艂 si臋 kardyna艂 Lourdusamy - es igitur paratus! - Czy zatem jeste艣 gotowa?
- In nomine Humanitus, egoparatus sum - odrzek艂a Enea i podnios艂a wzrok na kardyna艂a. - W imi臋 Humanitusa, jestem gotowa.
Kardyna艂 uczyni艂 ruch r臋k膮 i wszystkie palniki r贸wnocze艣nie buchn臋艂y ogniem. P艂omienie obj臋艂y Ene臋 i stoj膮cego tu偶 obok cybryda Albedo.
Enea wypr臋偶y艂a si臋 z b贸lu.
- Sta膰! - rykn膮艂 Albedo z powodzi ognia i zszed艂 z kraty. Jego syntetyczne cia艂o spala艂o si臋 wolno, ods艂aniaj膮c sztuczne ko艣ci. Kosztowny, szary garnitur ulecia艂 pod sufit w postaci p艂on膮cych strz臋p贸w materia艂u; rysy urodziwej twarzy rozmywa艂y si臋, gdy stopione oblicze m臋偶czyzny sp艂ywa艂o mu na pier艣. - Przesta艅, do diab艂a! - krzykn膮艂 cybryd i p艂on膮cymi palcami z艂apa艂 Lourdusamy'ego za gard艂o.
D艂onie Albedo przesz艂y na wylot przez hologram, a kardyna艂 nie odrywa艂 wzroku od twarzy Enei. Podni贸s艂 praw膮 r臋k臋.
- Miserecordiam Dei... in nomine Patris, et Filii, et Spiritu Sanctus.
Jego s艂owa by艂y ostatnimi, jakie us艂ysza艂a Enea, bo w tym momencie ogie艅 si臋gn膮艂 jej uszu, gard艂a i twarzy; w艂osy buchn臋艂y p艂omieniem; pod powiekami zata艅czy艂y jej pomara艅czowe plamy, kt贸re zaraz znik艂y, gdy 偶ar wypali艂 jej oczy.
W ostatnich sekundach jej 偶ycia poczu艂em, jak cierpi i us艂ysza艂em my艣li, kt贸re jak krzyk - nie, jak szept - rozbrzmia艂y mi w m贸zgu:
- Kocham ci臋, Raul.
Potem by艂 ju偶 tylko ogie艅 i b贸l; przepe艂niaj膮ca Ene臋 偶膮dza 偶ycia, mi艂o艣膰 i poczucie misji wype艂ni艂y wszech艣wiat i unios艂y si臋 ponad p艂omieniami, niczym dym strzelaj膮cy ku nikn膮cemu w g贸rze sufitowi. Enea umar艂a.
Chwil臋 jej 艣mierci odczu艂em jako unicestwienie wszystkich kszta艂t贸w, d藕wi臋k贸w i symbolicznej istoty wszechrzeczy. Wszystko we wszech艣wiecie, co warto by艂o kocha膰 i dla czego warto by艂o 偶y膰, w u艂amku sekundy przesta艂o istnie膰.
Nie krzycza艂em; przesta艂em bi膰 pi臋艣ciami w 艣ciany. Unosi艂em si臋 niewa偶ki w przestrzeni, czu艂em, jak zbiornik si臋 opr贸偶nia, a potem przewody uk艂ad贸w podtrzymywania 偶ycia w hibernacji opad艂y mnie niczym robactwo. Wstrzykni臋to mi jakie艣 艣rodki uspokajaj膮ce. Nie walczy艂em; by艂o mi wszystko jedno.
Enea nie 偶y艂a.
Liniowiec dokona艂 skoku w przestrze艅 Hawkinga, a kiedy si臋 obudzi艂em, znajdowa艂em si臋 ju偶 w mojej celi 艣mierci.
Nie mia艂o to 偶adnego znaczenia. Enea nie 偶y艂a.
32
Nie mia艂em ani zegara, ani kalendarza; nie mam poj臋cia, ile standardowych dni, tygodni czy miesi臋cy trwa艂 m贸j ob艂臋d. Mo偶liwe, 偶e ca艂ymi dniami obchodzi艂em si臋 bez snu, ale r贸wnie dobrze mog艂em przesypia膰 tydzie艅 za tygodniem. Trudno mi to stwierdzi膰.
W ko艅cu jednak, gdy cyjanek i prawa fizyki kwantowej pozwala艂y mi prze偶y膰 kolejny dzie艅, godzin臋, minut臋 - zacz膮艂em spisywa膰 moj膮 opowie艣膰. Nie wiem, po co moi s臋dziowie zostawili mi rejestrator i pisak i umo偶liwili wydruk paru stron mikropergaminu dziennie. By膰 mo偶e przewidzieli, 偶e jako cz艂owiek pot臋piony zechc臋 spisa膰 swoje wyznania i potraktowa膰 je jak bezsilny protest przeciw temu, co mnie spotka艂o; a mo偶e uznali, 偶e kiedy pot臋pieniec spisze swe grzechy i urazy, rado艣ci i straty, stan膮 si臋 one dla niego 藕r贸d艂em dodatkowego cierpienia. I mo偶e nawet w pewnym sensie mieli racj臋.
Zarazem szansa spisania w艂asnych prze偶y膰 sta艂a si臋 jednak moim wybawieniem. Najpierw pozwoli艂a mi wydoby膰 si臋 z otch艂ani ob艂臋du i ocali艂a przed samounicestwieniem, gdy powodowa艂 mn膮 wszechogarniaj膮cy smutek i wyrzuty sumienia. P贸藕niej dzi臋ki niej ocali艂em wspomnienia zwi膮zane z Ene膮 - wydoby艂em je z bagniska obraz贸w jej potwornej 艣mierci na solidniejszy grunt wsp贸lnie sp臋dzonych chwil; przypomnia艂em sobie rado艣膰 偶ycia, jaka nieodmiennie jej towarzyszy艂a, istot臋 jej misji, nasze podr贸偶e, jej z艂o偶one, lecz zarazem niewiarygodnie proste przes艂anie dla ca艂ej ludzko艣ci... Te wspomnienia ocali艂y mi 偶ycie.
Wkr贸tce po tym, jak zacz膮艂em pisa膰, przekona艂em si臋, 偶e potrafi臋 zajrze膰 w umys艂y wszystkich uczestnik贸w wydarze艅, 艣wiadk贸w naszej wieloletniej odysei i przegranej walki. Zdawa艂em sobie spraw臋, i偶 wiedz臋 t臋 zawdzi臋czam naukom Enei i komunii z jej krwi, 偶e jest to skutek poznania j臋zyka 偶ywych i j臋zyka umar艂ych. We 艣nie i na jawie wci膮偶 spotyka艂em osoby, kt贸re dawno odesz艂y. Moja matka cz臋sto przychodzi艂a i przemawia艂a do mnie, ale cho膰 posmakowa艂em te偶 cierpienia i m膮dro艣ci niezliczonych innych os贸b, kt贸re zmar艂y przed wiekami - nie ich dusze najbardziej zaprz膮ta艂y teraz moj膮 uwag臋. Bardziej interesowali mnie ci, kt贸rzy mogli reprezentowa膰 inne widzenie rzeczywisto艣ci w czasie, kiedy zna艂em Ene臋.
Nigdy, w ca艂ym okresie oczekiwania na 艣mier膰 w pude艂ku dla kota nie przypuszcza艂em, 偶e mog臋 zagl膮da膰 w umys艂y ludzi mi wsp贸艂czesnych, 偶yj膮cych poza 艣cianami mojego wi臋zienia; zak艂ada艂em chyba, 偶e skorupa energetyczna kr膮偶膮cego wok贸艂 Armaghastu jaja zablokuje podobne pr贸by kontaktu. Szybko jednak nauczy艂em si臋 ucisza膰 zgie艂k nieprzeliczonych starszych g艂os贸w, rozbrzmiewaj膮cych w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy i koncentrowa膰 si臋 na wspomnieniach tych - martwych i przypuszczalnie wci膮偶 偶ywych - kt贸rzy stali si臋 cz臋艣ci膮 dziej 贸w Enei. W taki oto spos贸b przenikn膮艂em w umys艂y i pozna艂em motywy dzia艂ania os贸b my艣l膮cych w spos贸b tak odmienny, 偶e by艂y dla mnie prawdziwie obcymi istotami: kardyna艂贸w Simona Augustino Lourdusamy i Johna Domenico Mustafy, Lenara Hoyta jako papie偶a Juliusza i Urbana XVI, prezes贸w Mercantilusa - Kenzo Isozakiego i Anny Pe艂li Cognani, kap艂an贸w i 偶o艂nierzy - ojca de Soi, sier偶anta Gregoriusa, kapitan Marget Wu i pierwszego oficera Hoagana Lieblera. Niekt贸rzy bohaterowie mojej opowie艣ci s膮 obecni w Pustce pod postaci膮 dziur, ran, wyrw - wszystkie klony Nemes postrzegam jako obszary pr贸偶ni, ale tak偶e radc臋 Albedo i inne Sztuczne Inteligencje z TechnoCentrum - zdo艂a艂em jednak odtworzy膰 ich poczynania, 艣ledz膮c ruch owych luk poprzez materi臋 uplecion膮 ze wspomnie艅 艣wiadomych istot; to troch臋 tak, jak ogl膮danie niewidzialnego cz艂owieka w ulewie - zarys sylwetki b臋dzie wyra藕nie si臋 rysowa艂, prawda? Tak oto, uzupe艂niaj膮c te spostrze偶enia cichymi skargami umar艂ych, mog艂em odtworzy膰 przebieg rzezi, jakiej dokona艂a Rhadamanth Nemes na Sol Draconi Septem, a tak偶e pods艂uchiwa膰 i podgl膮da膰 Scyll臋, Gygesa, Briareusa i Nemes na Vitus-Gray-Balianusie B. Wycieczki w pr贸偶ni臋 i koszmarne sny by艂y na szcz臋艣cie r贸wnowa偶one ciep艂ymi wspomnieniami moich przyjaci贸艂: Dem 艁oi, Dem Rii, ojca Glaucusa, Heta Masteena, A. Bettika i wszystkich pozosta艂ych. Wielu z nich szuka艂em nie tylko we w艂asnych wspomnieniach - mam tu na my艣li wspania艂ych ludzi, takich jak Lhomo Dondrub, kt贸rego widziano po raz ostatni, jak na skrzyd艂ach utkanych z czystego 艣wiat艂a lecia艂 stoczy膰 rycersk膮, beznadziejn膮 walk臋 z okr臋tami Paxu; jak Rachela, kt贸ra prze偶ywa艂a drugi z kilku pe艂nych przyg贸d 偶ywot贸w; jak dostojna Dorje Phamo i m艂ody, m膮dry dalajlama. S艂ucha艂em w艂asnego g艂osu, rozbrzmiewaj膮cego w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy, 偶eby odtworzy膰 wspomnienia z klarowno艣ci膮, do jakiej bez takiego wsparcia nie by艂bym zdolny; zwykle postrzega艂em sam siebie jako ma艂o znacz膮cego bohatera historii, 艣rednio inteligentnego s艂ug臋, kt贸ry wola艂 s艂ucha膰, ni偶 dowodzi膰 i najcz臋艣ciej nie zadawa艂 w艂a艣ciwych pyta艅 w odpowiednich momentach, a w dodatku nie rozumia艂 wi臋kszo艣ci odpowiedzi. Widzia艂em jednak i drugiego Raula Endymiona, kt贸ry odkrywa艂 mi艂o艣膰 i uczy艂 si臋 kocha膰 osob臋, na kt贸r膮 czeka艂 ca艂e 偶ycie - a w贸wczas jego bezwarunkowe pos艂usze艅stwo odpowiada艂o gotowo艣ci natychmiastowego po艣wi臋cenia 偶ycia w obronie ukochanej.
Mimo i偶 nie ulega dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e Enea nie 偶yje, nigdy nie stara艂em si臋 odszuka膰 jej g艂osu w przemawiaj膮cym j臋zykiem umar艂ych ch贸rze. Wyczuwa艂em za to jej obecno艣膰 w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy i dostrzega艂em 艣lad jej osobowo艣ci w sercach i umys艂ach wszystkich dobrych ludzi, kt贸rzy przewin臋li si臋 przez nasz膮 histori臋, albo kt贸rych 偶ycie uleg艂o nieodwracalnej przemianie wskutek naszej walki z Paxem.
Ucz膮c si臋 t艂umi膰 chaotyczny zgie艂k i wy艂apywa膰 z ch贸ru poszczeg贸lne g艂osy, zda艂em sobie spraw臋, 偶e cz臋sto wyobra偶am sobie rezonuj膮ce w Pustce osobowo艣ci ludzkie pod postaci膮 gwiazd: niekt贸re by艂y bledziutkie i s艂abe, ale udawa艂o sieje dostrzec, kiedy cz艂owiek wiedzia艂, gdzie szuka膰; inne p艂on臋艂y niczym supernowe; jeszcze inne 艂膮czy艂y si臋 w uk艂ady podw贸jne z duszami innych zmar艂ych i konstelacje spojone wzajemn膮 mi艂o艣ci膮 i szacunkiem; by艂y i takie - jak Lourdusamy, Mustafa i Hoyt - kt贸re prawie wypali艂y si臋 i zapad艂y w sobie pod wp艂ywem ci膮偶enia ambicji, chciwo艣ci i 偶膮dzy w艂adzy. Ich ludzkie 艣wiat艂o gas艂o niemal ca艂kowicie, gdy zmieniali si臋 w duchowe czarne dziury.
Enei w艣r贸d tych gwiazd nie by艂o. P贸ki 偶y艂a, 艣wiat艂o jej istoty opromienia艂o wszystkich niczym blask s艂o艅ca, jaki omywa艂 nas w ciep艂e, wiosenne dni na 艂膮kach nieopodal Taliesina Zachodniego: sta艂y, leciutko rozproszony, p艂yn膮cy z jednego 藕r贸d艂a, ale ogrzewaj膮cy wszystko dooko艂a, stanowi艂 藕r贸d艂o 偶ycia i wszelkiej energii. I tak jak gdy przychodzi zima lub zapada noc, a brak s艂o艅ca przynosi mrok i ch艂贸d, czekamy nadej艣cia wiosny albo 艣witu.
Wiedzia艂em jednak, 偶e dla Enei nie b臋dzie ju偶 艣witu; 偶e nie ma mowy ojej zmartwychwstaniu i wskrzeszeniu naszej mi艂o艣ci. Ca艂a pot臋ga jej przes艂ania polega na tym, 偶e oferowana przez Pax wersja wskrzeszenia jest jednym wielkim k艂amstwem, aktem r贸wnie wypranym z uczu膰, jak obowi膮zkowe szczepienia antykoncepcyjne. W sko艅czonym wszech艣wiecie nie艣miertelnych istot praktycznie nie ma miejsca dla dzieci. Kosmos Paxu by艂 uporz膮dkowany, statyczny, niezmienny i bezp艂odny; pojawienie si臋 dzieci przynios艂oby chaos, zamieszanie i szans臋 nadej艣cia takiej przysz艂o艣ci, kt贸ra stanowi艂aby zaprzeczenie idei Paxu.
Zastanawia艂em si臋 nad tym wszystkim i rozmy艣la艂em nad ostatnim podarunkiem od Enei - odtrutce na kr膮偶膮ce w moich 偶y艂ach 艣rodki antykoncepcyjne; ciekawi艂o mnie, czy mia艂 to by膰 tylko metaforyczny gest. Mia艂em nadziej臋, 偶e Enea nie chcia艂a, bym naprawd臋 skorzysta艂 z jej prezentu: znalaz艂 sobie inn膮 kobiet臋, o偶eni艂 si臋, mia艂 z ni膮 dzieci... Poruszyli艣my kiedy艣 ten temat, podczas jednej z naszych niezliczonych dyskusji w przedsionku schronu w Taliesinie, kiedy wiatr ni贸s艂 zapach juki i pierwiosnk贸w - kwesti臋 dziwnej elastyczno艣ci natury ludzkiej, kt贸ra pozwala anga偶owa膰 si臋 w nowe zwi膮zki, szuka膰 nowych partner贸w na reszt臋 偶ycia, inwestowa膰 w nowy potencja艂. Jednak偶e mam nadziej臋, 偶e dar p艂odno艣ci, jaki otrzyma艂em od Enei w naszych ostatnich wsp贸lnie sp臋dzonych chwilach, w bazylice 艢wi臋tego Piotra, faktycznie by艂 metafor膮 tego, co ofiarowa艂a ludzko艣ci - szansy na wybranie chaosu, zmiany, cudownych, ukrytych na razie przed naszym wzrokiem mo偶liwo艣ci. Je偶eli chcia艂a, bym potraktowa艂 go dos艂ownie - znalaz艂 kogo艣 i dochowa艂 si臋 dzieci - to najzwyczajniej w 艣wiecie mnie nie zna艂a. Spisuj膮c nasz膮 histori臋 przekona艂em si臋 a偶 za dobrze, patrz膮c na siebie oczyma innych, 偶e Raul Endymion to mi艂y facet, godny zaufania, czasem nawet rycerski - na sw贸j niezdarny spos贸b - ale trudno mu zarzuci膰 nadmiar inteligencji czy przenikliwo艣ci. Inteligencji tej wystarczy艂o jednak przynajmniej mnie samemu - 偶ebym wiedzia艂 bez 偶adnych w膮tpliwo艣ci, i偶 mi艂o艣膰 do Enei wystarczy mi na ca艂e 偶ycie. Nawet gdy zacz膮艂em sobie u艣wiadamia膰, 偶e w jaki艣 przecudowny spos贸b m贸g艂bym wr贸ci膰 mi臋dzy 偶ywych - kiedy w celi up艂ywa艂y mi na pisaniu dni, tygodnie, a potem, z ca艂膮 pewno艣ci膮, miesi膮ce, a 艣mier膰 nie nadchodzi艂a - zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e b臋d臋 chcia艂 si臋 zn贸w 艣mia膰, cieszy膰 i znale藕膰 sobie nowych przyjaci贸艂, ale nigdy nie zapragn臋 szuka膰 bladego cienia mi艂o艣ci, kt贸rej zazna艂em. Nie mog艂o by膰 mowy o dzieciach. Nigdy.
Spisuj膮c wspomnienia, na kilka cudownych dni przekona艂em sam siebie, 偶e Enea powr贸ci艂a ze 艣wiata umar艂ych... 呕e zdarzy艂 si臋 cud. Dotar艂em w艂a艣nie do miejsca, gdy trafili艣my na Star膮 Ziemi臋 - po strasznym spotkaniu z pierwsz膮 Nemes na Bo偶ej Kniei - i do Taliesina Zachodniego.
W nocy, bezpo艣rednio po uko艅czeniu tego fragmentu, przy艣ni艂o mi si臋, 偶e Enea odwiedzi艂a mnie w moim wi臋zieniu: zawo艂a艂a mnie po imieniu, musn臋艂a m贸j policzek i wyszepta艂a:
- Ruszamy w drog臋, kochanie. Jeszcze niepr臋dko, ale gdy tylko sko艅czysz swoj膮 opowie艣膰, gdy wszystko sobie przypomnisz i wszystko zrozumiesz.
Obudziwszy si臋 stwierdzi艂em, 偶e rejestrator zosta艂 uruchomiony, a na mikropergaminie znalaz艂em list od Enei, przetykany obszernymi fragmentami wierszy jej ojca.
Prze wiele dni - tygodni - wierzy艂em, 偶e naprawd臋 mnie odwiedzi艂a, 偶e zdarzy艂 si臋 cud podobny temu, o jakim opowiadali p贸藕niejsi aposto艂owie, kt贸rych Jezus nawiedzi艂 po swojej 艣mierci. Pracowa艂em wi臋c nad t膮 opowie艣ci膮 w gor膮czkowym po艣piechu, chc膮c jak najpr臋dzej wszystko zobaczy膰, zanotowa膰 i zrozumie膰. Zaj臋艂o mi to jednak dalszych kilka miesi臋cy, podczas kt贸rych zda艂em sobie spraw臋, 偶e wizyta Enei nie mog艂a w rzeczywisto艣ci mie膰 miejsca; po prostu pierwszy raz us艂ysza艂em wtedy jej szept w Pustce, po艣r贸d g艂os贸w innych umar艂ych. W niezrozumia艂y dla mnie spos贸b wiadomo艣膰, jak膮 mi przekaza艂a, zosta艂a utrwalona w pami臋ci rejestratora, kt贸ry zaprogramowano tak, by uruchomi艂 si臋, gdy zechc臋 pisa膰 dalej. Nie by艂o to do ko艅ca niemo偶liwe, jedn膮 rzecz wiedzia艂em bowiem z ca艂膮 pewno艣ci膮: Enea potrafi艂a dostrzec strz臋py przysz艂o艣ci - r贸偶nych przysz艂o艣ci, jak zawsze m贸wi艂a, podkre艣laj膮c liczb臋 mnog膮. Potrafi艂aby wi臋c zapewne zapisa膰 w rejestratorze list i jako艣 dopilnowa膰, 偶eby znalaz艂 si臋 w mojej celi 艣mierci.
Albo sta艂o si臋 jeszcze inaczej... I takie w艂a艣nie wyja艣nienie nauczy艂em si臋 ostatecznie akceptowa膰: sam napisa艂em ten list w stanie ca艂kowitego zapomnienia, zag艂臋bienia si臋 w osobowo艣ci Enei, kt贸rej poszukiwa艂em w Pustce i w艂asnych wspomnieniach - chocia偶 „op臋tanie” by艂oby tu chyba lepszym s艂owem. Ta teoria wcale mi si臋 nie podoba, ale zgadza si臋 z jedynym pogl膮dem na temat 偶ycia po 艣mierci, jaki us艂ysza艂em z ust Enei, opartym w mniejszym lub wi臋kszym stopniu na judaistycznej tradycji, 偶e ludzie 偶yj膮 po 艣mierci tylko w sercach i pami臋ci tych, kt贸rych kochali, kt贸rym s艂u偶yli i kt贸rych ocalili.
Jak by nie by艂o, na dalsze par臋 miesi臋cy po艣wi臋ci艂em si臋 pisaniu. Zacz膮艂em dostrzega膰 rzeczywisty rozmach - i daremno艣膰 - misji i ofiary Enei, a偶 wreszcie, gdy gor膮czkowe gryzmolenie dobieg艂o ko艅ca, znalaz艂em w sobie do艣膰 odwagi, by opisa膰 jej 艣mier膰 i w艂asn膮 bezradno艣膰, pop艂aka艂em si臋 drukuj膮c ostatnie strony, przeczyta艂em je i wrzuci艂em do przetwornika. Przykaza艂em rejestratorowi, 偶eby zachowa艂 ca艂膮 histori臋 w pami臋ci i, jak s膮dzi艂em, na dobre wy艂膮czy艂em aparat.
Enea nie przysz艂a; nie uwolni艂a mnie z wi臋zienia. Nie 偶y艂a. Czu艂em jej brak we wszech艣wiecie r贸wnie wyra藕nie, jak od czasu komunii odczuwa艂em wszelkie echa rozbrzmiewaj膮ce w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy.
Le偶a艂em wi臋c na koi w kocim pude艂ku, usi艂uj膮c spa膰, zapominaj膮c o jedzeniu i czekaj膮c na 艣mier膰.
Poszukiwania, jakie prowadzi艂em w Pustce, pozwoli艂y mi dokona膰 kilku odkry膰, kt贸re nie mia艂y bezpo艣redniego zwi膮zku z opowiedzian膮 przeze mnie histori膮. Nie brakowa艂o w艣r贸d nich wspomnie艅 bardzo osobistych: ujrza艂em mojego ojca z bra膰mi na polowaniu, u艣wiadomi艂em sobie, ile dobroci kry艂o si臋 w jego sercu; by艂y te偶 艣wiadectwa ludzkiego okrucie艅stwa, kt贸re, tak jak wspomnienia Jakuba Schulmanna z zapomnianego dwudziestego stulecia, pozwoli艂y mi lepiej zrozumie膰 barbarzy艅stwo naszych czas贸w.
Ale natkn膮艂em si臋 i na inne g艂osy...
Sko艅czy艂em zatem opowiada膰 o moim 偶yciu z Ene膮 i czeka艂em na 艣mier膰; coraz wi臋cej czasu przesypia艂em w nadziei, 偶e decyduj膮ce o moim losie zdarzenie kwantowe zaskoczy mnie we 艣nie. Pami臋ta艂em o s艂owach zapisanych w pami臋ci rejestratora i zastanawia艂em si臋, czy kto艣 kiedy艣 znajdzie spos贸b, 偶eby dosta膰 si臋 do wn臋trza celi, przebi膰 skorup臋, kt贸ra mia艂a wybuchn膮膰, gdyby tylko zacz臋to przy niej majstrowa膰. Mog艂o to nast膮pi膰 za sto czy wi臋cej lat. Za kt贸rym艣 razem przy艣ni艂 mi si臋 sen... Ja za艣 od razu zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie jest to zwyczajne marzenie senne - taneczny uk艂ad front贸w fal holistycznych - lecz 偶e do mojego m贸zgu przebi艂 si臋 jeden z g艂os贸w wo艂aj膮cych j臋zykiem umar艂ych.
Konsul Hegemonii siedzia艂 przy fortepianie na tarasie czarnego statku - tego samego statku, kt贸ry tak dobrze zna艂em - a w pobliskich bagnach przewala艂y si臋 olbrzymie, zielone, jaszczurokszta艂tne bestie. Gra艂 jaki艣 utw贸r Schuberta. Nie rozpozna艂em planety, na kt贸rej si臋 znajdowa艂: ros艂y na niej ogromne, prymitywne ro艣liny, na niebie pi臋trzy艂y si臋 gigantyczne burzowe chmury, a ryki zwierz膮t nie milk艂y ani na chwil臋.
By艂 ni偶szy i drobniejszy, ni偶 go sobie zawsze wyobra偶a艂em. Kiedy sko艅czy艂, jeszcze przez chwil臋 siedzia艂 bez ruchu w blasku wczesnego zmierzchu. Cisz臋 przerwa艂 statek, kt贸ry przem贸wi艂 obcym mi, bardziej ludzkim ni偶 zwykle g艂osem:
- 艢licznie. Naprawd臋 pi臋knie.
- Dzi臋kuj臋, John - odpar艂 konsul, po czym wsta艂 z taboretu i kaza艂 statkowi wci膮gn膮膰 taras do wn臋trza statku. Zacz臋艂o pada膰.
- Czy nadal zamierzasz rano uda膰 si臋 na 艂owy? - zapyta艂 bezcielesny g艂os, z pewno艣ci膮 nie nale偶膮cy do statku.
- Owszem. Lubi臋 tu czasem zapolowa膰.
- Smakuje ci mi臋so dinozaur贸w?
- Ale偶 sk膮d - rzek艂 konsul. - Jest praktycznie niejadalne. Bawi mnie samo polowanie.
- Ryzyko, tak?
- Te偶. - Konsul parskn膮艂 艣miechem. - Chocia偶 uwa偶am na siebie.
- A gdyby艣 jutro nie wr贸ci艂? - Statek przemawia艂 g艂osem m艂odego m臋偶czyzny, z wyra藕nym brytyjskim akcentem.
Konsul wzruszy艂 ramionami.
- Sp臋dzili艣my ju偶... zaraz, ponad sze艣膰 lat... podr贸偶uj膮c po planetach dawnej Hegemonii. Wiemy, jak to wygl膮da: chaos, wojny domowe, kl臋ski g艂odu, rozdrobnienie... Widzieli艣my skutki zniszczenia transmiter贸w.
- Uwa偶asz zatem, 偶e Gladstone nie mia艂a racji, wydaj膮c rozkaz ataku? - spyta艂 cicho statek.
Konsul stan膮艂 przy barku i nala艂 sobie brandy. Przeni贸s艂 szklank臋 na ustawiony przy regale stolik szachowy, po czym usiad艂 i popatrzy艂 na szachownic臋, gdzie dwie armie star艂y si臋 ju偶 w boju.
- W 偶adnym wypadku - odpar艂. - Zrobi艂a to, co nale偶a艂o. Skutki jednak s膮 op艂akane. Min膮 dziesi膮tki, mo偶e nawet setki lat, zanim uda si臋 odtworzy膰 Sie膰 w nowym kszta艂cie. - Wcze艣niej ju偶 wzi膮艂 szklank臋 do r臋ki, 偶eby ogrza膰 i wzburzy膰 jej zawarto艣膰, teraz za艣 zaci膮gn膮艂 si臋 aromatem trunku i poci膮gn膮艂 ma艂y 艂yk. Podni贸s艂 wzrok. - Czy nie zechcia艂by艣 mi towarzyszy膰, John? Doko艅czyliby艣my zacz臋t膮 parti臋.
Na krze艣le po drugiej stronie sto艂u pojawi艂 si臋 hologram przedstawiaj膮cy m艂odego cz艂owieka. M臋偶czyzna by艂 uderzaj膮co przystojny, mia艂 piwne oczy, niskie czo艂o, lekko wkl臋s艂e policzki, drobny. nos, mocno zarysowan膮 szcz臋k臋 i usta, kt贸re zdradza艂y zar贸wno odrobin膮 opanowania, jak i pop臋dliwo艣ci. Ubrany by艂 w lu藕n膮 koszul臋 i spodnie. Jego g臋ste, kr臋cone loki mia艂y kasztanowy odcie艅. Konsul pami臋ta艂, 偶e jego go艣cia opisywano niegdy艣 jako m臋偶czyzn臋 o „偶ywej, czaruj膮cej twarzy” i sk艂onny by艂 z艂o偶y膰 to na karb ogromnej zmienno艣ci rys贸w, zdradzaj膮cej nieprzeci臋tn膮 inteligencj臋 i witalno艣膰.
- Tw贸j ruch - zauwa偶y艂 John.
Konsul popatrzy艂 z namys艂em na szachownic臋 i przestawi艂 go艅ca.
John zareagowa艂 natychmiast, wskazuj膮c pionka, kt贸rego konsul pos艂usznie przesun膮艂 o jedno pole w swoj膮 stron臋. M艂ody cz艂owiek z hologramu spojrza艂 swemu przeciwnikowi w oczy.
- Co b臋dzie, je偶eli jutro nie wr贸cisz z polowania? - zapyta艂 powt贸rnie, z nieskrywan膮 ciekawo艣ci膮.
Wyrwany z zamy艣lenia konsul u艣miechn膮艂 si臋.
- Wtedy statek b臋dzie nale偶a艂 do ciebie. Zreszt膮 i tak jest tw贸j. - Cofn膮艂 go艅ca. - Co wtedy zrobisz, John? Co zrobisz, je艣li tak w艂a艣nie zako艅czy si臋 nasza wsp贸lna podr贸偶?
John b艂yskawicznym gestem pokaza艂 wie偶臋, kt贸r膮 chcia艂 si臋 ruszy膰 - i r贸wnie szybko odpar艂:
- Wy艣l臋 statek na Hyperiona. Zaprogramuj臋 go tak, 偶eby odwiedzi艂 Brawne. Albo Martina Silenusa, je艣li staruszek wci膮偶 偶yje i pracuje nad „Pie艣niami”.
- Wy艣lesz go? - zdziwi艂 si臋 konsul i zmarszczy艂 brwi, nie odrywaj膮c wzroku od szachownicy. - Zamierzasz opu艣ci膰 jego pok艂adow膮 SI? - Przesun膮艂 go艅ca o jedno pole.
- Tak - przyzna艂 John i kaza艂 ponownie ruszy膰 pionka. - I tak uczyni臋 to w najbli偶szych dniach.
Konsul nachmurzy艂 si臋 jeszcze bardziej, podni贸s艂 wzrok na siedz膮cy przed nim hologram, po czym zn贸w skupi艂 sw膮 uwag臋 na szachownicy.
- Dok膮d chcesz si臋 uda膰? - zapyta艂 i zas艂oni艂 kr贸la hetmanem.
- Wr贸c臋 do Centrum - odrzek艂 John. Przesun膮艂 wie偶臋 o dwa pola.
- Chcesz jeszcze raz spotka膰 si臋 ze swoim stw贸rc膮? - Konsul wyprowadzi艂 kolejny atak go艅cem.
John pokr臋ci艂 g艂ow膮. Siedzia艂 wyprostowany na krze艣le i, tak jak mia艂 to w zwyczaju, od czasu do czasu odrzuca艂 opadaj膮ce mu na czo艂o loki dystyngowanym, lekkim ruchem g艂owy.
- Nie - odpar艂 cicho. - Zamierzam wszcz膮膰 zamieszanie w艣r贸d istot zamieszkuj膮cych Centrum; pragn臋 przyspieszy膰 rozw贸j wypadk贸w w ich wiecznych wojnach domowych i wyniszczaj膮cych konfliktach. Chc臋 spe艂nia膰 tak膮 sam膮 rol臋, jak m贸j wzorzec w spo艂eczno艣ci poet贸w - chc臋 dra偶ni膰. - Wyci膮gn膮艂 d艂o艅 i poprosi艂 o przestawienie skoczka.
Konsul rozwa偶y艂 implikacje tego ruchu, uzna艂, 偶e nie stanowi on dla niego zagro偶enia i przesun膮艂 go艅ca.
- Dlaczego? - zapyta艂 wreszcie.
John ponownie si臋 u艣miechn膮艂 i wskaza艂 pole, na kt贸re mia艂a zosta膰 przesuni臋ta jego wie偶a.
- Za par臋 lat moja c贸rka b臋dzie potrzebowa艂a pomocy - powiedzia艂 i parskn膮艂 艣miechem. - Dok艂adnie za dwie艣cie siedemdziesi膮t lat, z hakiem. Szach i mat.
- Co takiego? - Konsul nie posiada艂 si臋 ze zdumienia. - To niemo偶liwe...
John milcza艂.
- Cholera jasna - mrukn膮艂 konsul i po艂o偶y艂 kr贸la na szachownicy. - Niech to szlag trafi!
- W艂a艣nie - przytakn膮艂 John i wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - Jeszcze raz dzi臋kuj臋, mi艂o mi si臋 z tob膮 gra艂o. Mam szczer膮 nadziej臋, 偶e jutrzejsze polowanie przyniesie ci wi臋ksz膮 satysfakcj臋.
- Cholera - powt贸rzy艂 konsul i niewiele my艣l膮c poda艂 hologramowi r臋k臋. Po raz setny jego palce przenikn臋艂y przez niematerialne, szczup艂e palce. - Cholera jasna - rzuci艂 jeszcze raz.
Obudzi艂em si臋 znienacka, a w mojej g艂owie 艂omota艂o jedno, jedyne s艂owo:
- Dziecko!
艢wiadomo艣膰 tego, 偶e Enea mia艂a m臋偶a, zanim nasz zwi膮zek w pe艂ni si臋 rozwin膮艂, i 偶e urodzi艂a mu dziecko, tkwi艂a we mnie i pali艂a mi bole艣nie umys艂, niczym 偶arz膮cy si臋 wiecznie w臋gielek, ale ograniczywszy si臋 do obsesyjnej ciekawo艣ci w kwestii kto i dlaczego - a ciekawo艣ci tej nie zaspokoili ani A. Bettik, ani Rachela, ani nikt inny spo艣r贸d tych, kt贸rzy byli 艣wiadkami jej znikni臋cia - nigdy nie rozwa偶a艂em powa偶nie mo偶liwo艣ci, 偶e to dziecko istnieje gdzie艣 fizycznie, zamieszkuje ten sam wszech艣wiat, co ja. Jej dziecko. Chcia艂o mi si臋 p艂aka膰 - z kilku powod贸w.
- Nigdzie go nie widz臋 - powiedzia艂a kiedy艣.
Gdzie ono mo偶e si臋 podziewa膰? Ile ma lat? Usiad艂em na koi i zacz膮艂em liczy膰: Enea umar艂a... nie, zosta艂a brutalnie zamordowana przez Centrum i pos艂uszne mu marionetki z Paxu, w wieku dwudziestu trzech lat standardowych. Natomiast sko艅czywszy dwadzie艣cia lat znikn臋艂a gdzie艣 na rok, jedena艣cie miesi臋cy, tydzie艅 i sze艣膰 godzin. Dzieciak powinien mie膰 zatem jakie艣 trzy lata standardowe... Do tego dochodzi艂 czas, sp臋dzony przeze mnie w schr枚dingerowskim jaju nad Armaghastem... Ile tego by艂o? Osiem miesi臋cy? Dziesi臋膰? Nie mia艂em poj臋cia, ale je偶eli dziecko 偶y艂o, musia艂o... Rany boskie, nigdy nawet nie zapyta艂em, czy to by艂 ch艂opiec, czy dziewczynka, a Enea nie wspomnia艂a o tym ani s艂owem. Tak si臋 zapami臋ta艂em w b贸lu i dziecinnym poczuciu krzywdy, 偶e nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶eby j膮 o to zapyta膰. Ale偶 ze mnie dure艅! Dziecko - syn albo c贸rka Enei - ma w takim razie mniej wi臋cej cztery latka. Pewnie ju偶 chodzi... na pewno. Mo偶e i m贸wi... jasne, 偶e tak. Bo偶e! Zda艂em sobie nagle spraw臋, 偶e sta艂o si臋 ju偶 艣wiadom膮 ludzk膮 istot膮, nauczy艂o si臋 m贸wi膰, zadawa膰 pytania - mn贸stwo pyta艅, je艣li mog艂em wierzy膰 moim nielicznym osobistym kontaktom z ma艂ymi dzie膰mi... Uczy si臋 pewnie w艂贸czy膰 po lesie, 艂owi膰 ryby, kocha膰 przyrod臋...
Nigdy nie zapyta艂em Enei, jak da艂a dziecku na imi臋 - teraz, kiedy sobie to u艣wiadomi艂em, co艣 艣cisn臋艂o mnie w gardle, a oczy zasz艂y mi 艂zami. Ale trzeba przyzna膰, 偶e wcale nie wykazywa艂a ch臋ci rozmawiania o tym okresie swojego 偶ycia, ja za艣 nie naciska艂em, t艂umacz膮c sobie p贸藕niej, 偶e nie chcia艂em jej denerwowa膰 pytaniami, kt贸re budzi艂yby w niej poczucie winy - a we mnie 偶膮dz臋 mordu. Tylko 偶e nie widzia艂em u niej 艣ladu wyrzut贸w sumienia, gdy wspomina艂a o ma艂偶e艅stwie i dziecku... Uczciwie m贸wi膮c, to w艂a艣nie podsyca艂o moj膮 w艣ciek艂o艣膰 i poczucie bezradno艣ci. Niesamowite, 偶e mimo to nie przestali艣my by膰 kochankami... Jak to by艂o? Przypomnia艂em sobie zwrot, kt贸ry dawno temu znalaz艂em na ekranie rejestratora: „kochankami godnymi najwspanialszych poemat贸w”. W艂a艣nie. 艢wiadomo艣膰 przelotnego zwi膮zku i ma艂偶e艅stwa Enei nie przeszkodzi艂a nam kocha膰 si臋 z uczuciem, jakim nigdy nie darzyli艣my nikogo innego.
Mo偶e i w jej przypadku rzeczywi艣cie tak by艂o? Zawsze zak艂ada艂em, 偶e do 艣lubu popchn臋艂a Ene臋 gwa艂towna, niepohamowana nami臋tno艣膰, nag艂y impuls, ale teraz patrzy艂em na to inaczej: kto by艂 ojcem? W swoim li艣cie napisa艂a, 偶e kocha艂a mnie w przesz艂o艣ci i przysz艂o艣ci - tak w艂a艣nie to czu艂em: jakbym zawsze j膮 kocha艂, jak gdybym ca艂e 偶ycie czeka艂, 偶eby odkry膰 rzeczywisto艣膰 tego uczucia. A je偶eli jej ma艂偶e艅stwo zosta艂o podyktowane nie mi艂o艣ci膮, nie impulsem, lecz... konwenansem? Nie, to z艂e s艂owo... Konieczno艣ci膮?
Templariusze, Intruzi, Ko艣ci贸艂 Ostatecznej Pokuty i wielu innych przepowiada艂o, 偶e matka Enei, Brawne 艁ami膮, urodzi dziecko - Ene臋, jak si臋 p贸藕niej okaza艂o. T臋, Kt贸ra Naucza. Z „Pie艣ni” wynika艂o, 偶e tego dnia, gdy drugi cybryd Keatsa zgin膮艂 fizyczn膮 艣mierci膮, a Brawne 艁ami膮 przebi艂a si臋 do 艣wi膮tyni Chy偶wara, gdzie znalaz艂a schronienie, kap艂ani powitali j膮 hymnem „Niech b臋dzie b艂ogos艂awiona matka naszego zbawiciela, Niech b臋dzie b艂ogos艂awione narz臋dzie naszego odkupienia” - tym w艂a艣nie zbawicielem by艂a Enea.
Mo偶e Enei by艂o przeznaczone zosta膰 matk膮 dziecka, kt贸re przed艂u偶y lini臋 prorok贸w... czy mesjaszy? Takich proroctw wprawdzie nie zna艂em, ale spisuj膮c nasze wsp贸lne dzieje nauczy艂em si臋 jednego: Raul Endymion jest niezbyt bystry, wolno my艣li i zwykle ostatni dochodzi do w艂a艣ciwych wniosk贸w. W takim razie mog艂o istnie膰 tyle samo przepowiedni odnosz膮cych si臋 do nast臋pnego mesjasza, ile dotyczy艂o samej Enei, a ja i tak o niczym bym nie wiedzia艂. Dziecko mog艂o mie膰 poza tym zupe艂nie inne cudowne zdolno艣ci, kt贸rych ludzko艣膰 i wszech艣wiat bardzo potrzebowali.
Oczywiste zatem by艂o, 偶e nie nadaj臋 si臋 na ojca nast臋pnej Tej, Kt贸ra Naucza. Zwi膮zek drugiego cybryda Keatsa i Brawne Lamii by艂, wedle s艂贸w samej Enei, aktem wielkiego porozumienia mi臋dzy najlepszymi elementami TechnoCentrum i ludzko艣ci膮. Wykorzystuj膮c wrodzone cechy i uzdolnienia ludzi i Sztucznych Inteligencji, doprowadzi艂 do narodzin osoby zdolnej do bezpo艣redniego kontaktu z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy. Dzi臋ki niej ludzko艣膰 pozna艂a j臋zyk 偶ywych i j臋zyk umar艂ych. Zdolno艣膰 t臋 nazywano inaczej empati膮 i je偶eli jaki艣 tytu艂 mia艂 pasowa膰 do Enei, najlepiej brzmia艂oby „Dzieci臋 Empatii”.
Kto zatem m贸g艂 by膰 ojcem jej dziecka?
Oczywisto艣膰 odpowiedzi porazi艂a mnie niczym grom z jasnego nieba. Przez chwil臋, zamkni臋ty w celi 艣mierci, dozna艂em takiego wstrz膮su, 偶e by艂em pewien, i偶 uruchamiany cyklicznie detektor wy艂apa艂 pojawienie si臋 cz膮stki i doprowadzi艂 do uwolnienia zasob贸w cyjanku. C贸偶 za ironia losu: zrozumie膰 wszystko i w tej samej chwili umrze膰.
Okaza艂o si臋 jednak, 偶e o szok przyprawi艂a mnie nie wo艅 trucizny w powietrzu, lecz narastaj膮ca pewno艣膰 w艂asnej nieomylno艣ci i coraz silniejszy impuls do dzia艂ania.
W kosmicznej partii szach贸w, kt贸r膮 przez trzysta lat rozgrywa艂a tak偶e Enea, uczestniczy艂 przecie偶 jeszcze jeden gracz: na wp贸艂 mityczny Obserwator, przys艂any przez obce, rozumne rasy, o kt贸rych napomkn臋艂a kilkakrotnie przy r贸偶nych okazjach. Lwy, tygrysy i nied藕wiedzie, istoty tak pot臋偶ne, 偶e zdo艂a艂y ukry膰 Star膮 Ziemi臋 w Mniejszym Ob艂oku Magellana, by zapobiec jej unicestwieniu, na przestrzeni ostatnich paru stuleci wys艂a艂y pomi臋dzy ludzi Obserwatora - lub Obserwator贸w - kt贸ry, je艣li w艂a艣ciwie zinterpretowa艂em s艂owa Enei, przybra艂 ludzkie kszta艂ty, przenikn膮艂 do naszego spo艂ecze艅stwa i od wiek贸w nam towarzyszy艂. W epoce rz膮d贸w Paxu, erze powszechnej nie艣miertelno艣ci, nie przysporzy艂o mu to zapewne k艂opot贸w, zw艂aszcza 偶e byli przecie偶 i tacy jak Martin Silenus, kt贸ry utrzymywa艂 si臋 przy 偶yciu dzi臋ki kombinacji osi膮gni臋膰 medycyny Sieci, kuracji Poulsena i si艂y woli.
Bez w膮tpienia Silenus mia艂 swoje lata, by艂 zapewne najstarsz膮 istot膮 ludzk膮 w ca艂ej Galaktyce - ale z r贸wn膮 pewno艣ci膮 mog艂em stwierdzi膰, 偶e nie nadawa艂 si臋 na Obserwatora: by艂 zbyt uparty, porywczy, 偶膮dny publiki, wulgarny i najzwyczajniej w 艣wiecie wredny, 偶eby okaza膰 si臋 dystyngowanym delegatem wszechmocnych obcych istot. Tak膮 przynajmniej mia艂em nadziej臋.
Gdzie艣 jednak - by膰 mo偶e w miejscu, kt贸rego nigdy nie odwiedzi艂em i kt贸rego nawet nie potrafi艂em sobie wyobrazi膰 - Obserwator w ludzkiej sk贸rze istnia艂 i 艣ledzi艂 rozw贸j wydarze艅. Nie powinno mnie dziwi膰, 偶e Enea mog艂a da膰 si臋 skusi膰 i, wiedziona zar贸wno s艂owami przepowiedni, jak i konieczno艣ci膮 nieskr臋powanej ewolucji rodzaju ludzkiego, o kt贸rej tyle mi opowiada艂a, przenie艣膰 si臋 na ow膮 odleg艂膮 planet臋, spotka膰 z Obserwatorem, sp艂odzi膰 dziecko i pozwoli膰 mu przyj艣膰 na 艣wiat. W ten spos贸b po艂膮czy艂yby si臋 trzy rodziny istot: ludzie, Centrum i Inni.
Idea ta wyda艂a mi si臋 cokolwiek niepokoj膮ca, ale i ekscytuj膮ca jak chyba 偶adna inna od czasu 艣mierci Enei.
Dobrzej膮 zna艂em. Wiedzia艂em, 偶e jej dziecko b臋dzie zwyczajnym, ludzkim dzieckiem: pe艂nym 偶ycia, skorym do 艣miechu i rozkochanym zar贸wno w naturze, jak i starych holodramach. Nigdy nie potrafi艂em poj膮膰, jak mog艂a je opu艣ci膰, ale teraz rozumia艂em ju偶, 偶e nie mia艂a wyboru. Wiedzia艂a, jaki okrutny los j膮 czeka, wiedzia艂a co spotkaj膮 w lochach Zamku 艢wi臋tego Anio艂a, wiedzia艂a wreszcie, 偶e zginie w m臋kach, otoczona przez wrog贸w i potwory. Zdawa艂a sobie z tego spraw臋, zanim si臋 urodzi艂a.
Kolana ugi臋艂y si臋 pode mn膮. Jak w takim razie mog艂a by膰 taka radosna, 艣mia膰 si臋, z nadziej膮 wita膰 ka偶dy nowy dzie艅, celebrowa膰 ka偶d膮 chwil臋, kiedy wiedzia艂a, 偶e nieuchronnie przybli偶a si臋 moment jej okrutnej 艣mierci? Pokr臋ci艂em g艂ow膮 z niedowierzaniem: jakiej si艂y musia艂o wymaga膰 takie 偶ycie... Wiedzia艂em, 偶e mi jej brakuje; Enea mia艂a jej pod dostatkiem.
Ale i tak, znaj膮c swoje przeznaczenie, nie mog艂a zatrzyma膰 dziecka. Wobec tego najprawdopodobniej ojciec zaj膮艂 si臋 jego wychowaniem; Inny pod postaci膮 cz艂owieka. Obserwator.
Coraz mniej mi si臋 to podoba艂o, ale zaraz u艣wiadomi艂em sobie bez cienia w膮tpliwo艣ci, 偶e gdyby tylko by艂o to mo偶liwe, Enea z pewno艣ci膮 przewidzia艂aby dla mnie jak膮艣 rol臋 w 偶yciu dziecka. Kiedy zagl膮da艂a we w艂asn膮 przysz艂o艣膰, wszystko ko艅czy艂o si臋 艣mierci膮 w ogniu. Mo偶e nie wiedzia艂a, 偶e nie zgin臋 w tym samym czasie. Nie, zaraz... Przecie偶 prosi艂a mnie, 偶ebym rozsypa艂 jej prochy na Starej Ziemi, czyli... zak艂ada艂a, 偶e prze偶yj臋. Mo偶e uzna艂a, 偶e nie powinna mnie o to prosi膰: namawia膰, bym odszuka艂 jej dziecko i pomaga艂 mu z ca艂ego serca, kiedy b臋dzie dorasta膰, bym chroni艂 je przed nieprzyjaznym wszech艣wiatem.
Ze zdumieniem spostrzeg艂em, 偶e p艂acz臋 - nie po prostu poci膮gam nosem, ale szlocham, wstrz膮sany nag艂ymi spazmami. Nie p艂aka艂em tak od czasu 艣mierci Enei, teraz za艣 - co dziwne - rozpacza艂em nie tyle z powodu jej nieobecno艣ci, co raczej my艣l膮c o tym, 偶e m贸g艂bym przytuli膰 jej dziecko, tak jak przytula艂em j膮 sam膮, gdy mia艂a dwana艣cie lat, 偶e mia艂bym opiekowa膰 si臋 potomkiem mojej ukochanej kobiety tak samo, jak ni膮 si臋 opiekowa艂em.
Nie do艣膰 dobrze, dopowiedzia艂em sobie oskar偶enie.
Zgadza si臋, w ko艅cu rzeczywi艣cie nie zdo艂a艂em jej pom贸c, ale przecie偶 wiedzia艂a o tym, 偶e jeste艣my skazani na niepowodzenie i 偶e nie uda jej si臋 obali膰 pot臋gi Paxu. Kocha艂a mnie i kocha艂a samo 偶ycie, ca艂y czas zdaj膮c sobie spraw臋 z tego, 偶e nie mo偶e nam si臋 uda膰.
Nie widzia艂em natomiast 偶adnego powodu, dla kt贸rego mia艂bym zawie艣膰 jej dziecko. Mo偶e nawet Obserwator z wdzi臋czno艣ci膮 przyjmie moj膮 pomoc i gotowo艣膰 dzielenia si臋 do艣wiadczeniem z tym wi臋cej ni偶 ludzkim ch艂opcem czy dziewczynk膮. Nie ryzykowa艂em chyba wiele twierdz膮c, i偶 nikt nie zna艂 Enei tak jak ja. To wa偶ne dla dziecka, dla nowego mesjasza. Zabra艂bym ze sob膮 zapisan膮 w rejestratorze opowie艣膰 i dzieli艂 si臋 ni膮 z dzieckiem w miar臋, jak dorasta艂oby, a偶 pewnego dnia odda艂bym mu j膮 w ca艂o艣ci.
Z艂apa艂em rejestrator i pisak w r臋k臋 i zacz膮艂em przemierza膰 moj膮 mikroskopijn膮 cel臋 tam i z powrotem. Pozostawa艂 tylko jeden drobiazg: moja nieuchronna egzekucja. Nikt nie m贸g艂 przyj艣膰 mi na ratunek - wybuchowa skorupa wi臋zienia gwarantowa艂a to w stu procentach, gdyby za艣 da艂o si臋 jako艣 obej艣膰 to ograniczenie, dawno kto艣 by si臋 zjawi艂. I tak mia艂em nieprawdopodobne szcz臋艣cie, 偶e tak d艂ugo osta艂em si臋 przy 偶yciu, skoro co kilka godzin detektor mia艂 szans臋 wychwyci膰 obecno艣膰 zab贸jczej cz膮stki izotopu. D艂ugo opiera艂em si臋 prawom fizyki kwantowej, ale szcz臋艣cie nie trwa wiecznie.
Stan膮艂em jak wryty.
Nauczaj膮c o mo偶liwym zwi膮zku naszej rasy z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy, Enea wspomina艂a o czterech krokach. Jeszcze zanim trafi艂em do celi 艣mierci, do艣wiadczy艂em dzia艂ania j臋zyka umar艂ych i j臋zyka 偶ywych, cho膰 trudno powiedzie膰, bym opanowa艂 t臋 umiej臋tno艣膰 po mistrzowsku. Jak wida膰 ze spisanej w rejestratorze relacji, nauczy艂em si臋 si臋ga膰 w Pustk臋, by odczytywa膰 wspomnienia os贸b 偶yj膮cych, mimo i偶 skorupa energetyczna nie pozwala艂a mi sprawdzi膰, co dzieje si臋 z moimi przyjaci贸艂mi - z ojcem de Soy膮, Rachel膮, Lhomo czy Martinem Silenusem.
Czy jednak rzeczywi艣cie powodem moich k艂opot贸w by艂o jej oddzia艂ywanie? Mo偶e pod艣wiadomie wzbrania艂em si臋 przed kontaktem ze 艣wiatem 偶ywych - przynajmniej gdyby kontakt ten mia艂 wykracza膰 poza wspomnienia dotycz膮ce Enei - poniewa偶 przynale偶a艂em ju偶 do krainy zmar艂ych?
Ale do艣膰 tego: chcia艂em si臋 st膮d wydosta膰.
Dw贸ch dalszych etap贸w - s艂uchania muzyki sfer i robienia pierwszego kroku - Enea nigdy bli偶ej mi nie obja艣ni艂a, z czasem jednak zrozumia艂em ide臋 obu. Dop贸ki nie widzia艂em, jak Enea przenosi si臋 z planety na planet臋 i dop贸ki nie dost膮pi艂em wy偶szego zrozumienia istoty rzeczy, jakie przysz艂o wraz z do艣wiadczeniem jej straszliwej 艣mierci, nic nie pojmowa艂em. Teraz to si臋 zmieni艂o.
Wyobra偶a艂em sobie nas艂uchiwanie muzyki sfer jako rodzaj sztuczki ze swego rodzaju psychicznym radioteleskopem - zupe艂nie jakbym m贸g艂 us艂ysze膰 stukot, trzaski i 艣wist gwiazd, kt贸re radioastronomowie znali od tysi膮ca z g贸r膮 lat. Zrozumia艂em jednak, 偶e Enea mia艂a na my艣li zupe艂nie co innego: to nie gwiazd s艂ucha艂a i szuka艂a we wszech艣wiecie, lecz ludzi - i innych istot - kt贸rzy 贸w wszech艣wiat zamieszkiwali. U偶ywa艂a Pustki jak radiolatarni, kt贸ra pozwala艂a jej namierza膰 upatrzony cel.
Centrum zdo艂a艂o wydrze膰 sta艂e otwory w materii Pustki - a zatem i w czasoprzestrzeni - kt贸re za pomoc膮 transmiter贸w utrzymywano w stanie ci膮g艂ego rozwarcia, niczym rany podczas operacji, w dawnych czasach, gdy zabieg贸w chirurgicznych dokonywano skalpelem. Podr贸偶uj膮c przez Pustk臋, tak jak czyni艂a to Enea, wykorzystywa艂o si臋 j膮 znacznie delikatniej i ostro偶niej.
Kiedy przeskakiwali艣my na „Yggdrasillu” z jednego uk艂adu gwiezdnego do drugiego, a po drodze przenosili艣my si臋 na powierzchni臋 niezliczonych planet, przebieg艂o mi przez g艂ow臋, 偶e za kt贸rym艣 razem mo偶emy si臋 wpakowa膰 w ska艂y, znale藕膰 pi臋膰dziesi膮t metr贸w nad ziemi膮 albo obudzi膰 z ca艂ym drzewostatkiem w samym sercu jakiej艣 gwiazdy; my艣la艂em, 偶e skakanie na 艣lepo wi膮偶e si臋 z takim samym ryzykiem jak nieplanowane skoki hawkingowskie. Tymczasem zawsze l膮dowali艣my dok艂adnie tam, gdzie Enea zaplanowa艂a.
Nareszcie zrozumia艂em, jak to robi艂a.
Nauczy艂a si臋 s艂ysze膰 muzyk臋 sfer; potrafi艂a wej艣膰 w rezonans z Pustk膮, Kt贸ra 艁膮czy, w kt贸rej rozbrzmiewaj膮 my艣li i uczucia wszelkich rozumnych istot, a nast臋pnie, korzystaj膮c z jej niemal nieograniczonych zasob贸w energetycznych... robi艂a pierwszy krok, przenosi艂a si臋 poprzez Pustk臋 do miejsca, z kt贸rego dobiega艂 g艂os. Powiedzia艂a kiedy艣, 偶e Pustka czerpie energi臋 wprost z kwazar贸w, wybuchaj膮cych j膮der galaktyk, czarnych dziur i skupisk antymaterii - co pewnie w zupe艂no艣ci wystarcza艂o, 偶eby przerzuci膰 garstk臋 organicznych istot w poprzek czasoprzestrzeni i da膰 im wyl膮dowa膰 we w艂a艣ciwym miejscu.
Enea m贸wi艂a r贸wnie偶, 偶e mi艂o艣膰 jest g艂贸wnym motorem nap臋dowym wszech艣wiata; 偶artowa艂a nawet, 偶e jest nowym Newtonem, kt贸ry pewnego dnia odkryje prawa fizyczne rz膮dz膮ce tym zupe艂nie niewykorzystanym 藕r贸d艂em energii.
Nie do偶y艂a tej chwili, aleja rozumia艂em ju偶, co mia艂a na my艣li. Wi臋kszo艣膰 muzyki sfer powstawa艂a z po艂膮czenia harmonicznych brzmie艅 i akord贸w mi艂o艣ci. 艁atwo wi臋c by艂o przenie艣膰 si臋 gdzie艣, gdzie czeka kto艣, kogo kochamy; wsp贸lna z nim podr贸偶 pozwala艂a w pe艂ni pozna膰 miejsca, przez kt贸re wiod艂a. I nale偶a艂o nauczy膰 si臋 kocha膰 ogl膮danie nowych miejsc.
Nareszcie ol艣ni艂o mnie, dlaczego przez pierwsze miesi膮ce wsp贸lnej tu艂aczki w艂贸czyli艣my si臋 na poz贸r bez celu po najr贸偶niejszych planetach: Mar臋 Infinitus, Qom-Rijad, Hebron, Sol Draconi Septem, nienazwany 艣wiat, w kt贸rym zostawili艣my uszkodzony statek, nast臋pne planety, potem Stara Ziemia... Nie by艂o 偶adnych dzia艂aj膮cych transmiter贸w - to Enea zabra艂a nas z A. Bettikiem w podr贸偶 po tych miejscach: dotykali艣my ich, poznawali艣my wo艅 ich powietrza, czuli艣my na sk贸rze dotyk s艂o艅ca, do艣wiadczali艣my ich w pe艂ni w gronie przyjaci贸艂 - jej te偶 towarzyszy艂 kto艣, kogo kocha艂a - uczyli艣my si臋 wi臋c muzyki sfer, by potem m贸c j膮 odtworzy膰.
A p贸藕niej moja podr贸偶 w pojedynk臋: skok w kajaku ze Starej Ziemi, wizyta na Lususie, na planecie chmur, i na wszystkich nast臋pnych.. . To Enea przenosi艂a mnie tu i tam, wysy艂a艂a w r贸偶ne miejsca, 偶ebym nauczy艂 si臋 ich i kiedy艣 potrafi艂 odszuka膰 je na w艂asn膮 r臋k臋.
Wydawa艂o mi si臋 zawsze - nawet kiedy ju偶 w celi spisywa艂em wspomnienia na rejestratorze, kt贸ry trzyma艂em teraz pod pach膮 - 偶e by艂em dla Enei po prostu towarzyszem podr贸偶y podczas paru niezapomnianych przyg贸d. Tymczasem wszystko mia艂o sw贸j cel: w臋drowa艂em z moj膮 ukochan膮 - a mo偶e do mojej ukochanej - poprzez muzyczn膮 symfoni臋 艣wiat贸w. Musia艂em dobrze si臋 jej nauczy膰, 偶eby umie膰 p贸藕niej zagra膰 j膮 z pami臋ci.
Zamkn膮艂em oczy i skupi艂em si臋, a potem wykroczy艂em poza granice zwyk艂ej koncentracji i pozwoli艂em mojemu umys艂owi osi膮gn膮膰 stan pustki, jaki pozna艂em, zg艂臋biaj膮c tajniki medytacji na Tien Szanie. Ka偶dy 艣wiat ma sw贸j cel; ka偶da minuta ma swoje znaczenie.
W tej oto niespiesznej nico艣ci otworzy艂em si臋 na Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy i na wszech艣wiat, kt贸ry znajduje w niej swoje odbicie. Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e nie by艂bym do tego zdolny, gdyby nie komunia, w kt贸rej spo偶y艂em krew Enei i wch艂on膮艂em gar艣膰 specjalnie przystosowanych organizm贸w nanotechnicznych, kt贸re mieszka艂y teraz w kom贸rkach mojego cia艂a i kt贸re przeka偶臋 swoim dzieciom. Nie, poprawi艂em si臋 w my艣lach. Nie przeka偶臋. Ale stworzonka te mog膮 zal臋gn膮膰 si臋 w ka偶dym, kto wyrzek艂 si臋 krzy偶okszta艂tu - i dzieci takich ludzi je odziedzicz膮. Nie potrafi艂bym te偶 tego dokona膰, gdybym nie s艂ucha艂 nauk Enei. Nie us艂ysza艂bym g艂os贸w, kt贸re nauczy艂em si臋 s艂ysze膰 - nieprzeliczonych ch贸r贸w, jakich nawet sobie nie wyobra偶a艂em - gdybym uprzednio na w艂asn膮 r臋k臋 nie doszed艂 do 艂adu z gramatyk膮 i sk艂adni膮 j臋zyka umar艂ych i j臋zyka 偶ywych, miesi膮cami pracuj膮c nad moj膮 opowie艣ci膮 i czekaj膮c na 艣mier膰.
Zrozumia艂em te偶, i偶 nie mia艂bym co marzy膰 o tym, gdybym by艂 nie艣miertelny. Raz na zawsze poj膮艂em, 偶e nie艣miertelni nie potrafi膮 tak kocha膰 - ani 偶ycia, ani drugiej osoby; zdolno艣膰 ta dana jest tylko tym, co 偶yj膮 kr贸tko, w wiecznym cieniu straty i 艣mierci.
Stoj膮c tak i ws艂uchuj膮c si臋 w rozbrzmiewaj膮c膮 coraz g艂o艣niej muzyk臋 sfer, zacz膮艂em wychwytywa膰 g艂osy pojedynczych gwiazd: dogorywaj膮cego na Hyperionie Martina Silenusa, Theo z Maui-Przymierza, Racheli z planety Barnarda, pu艂kownika Kassada na Marsie, ojca de Sol na Pacem; rozpozna艂em r贸wnie偶 cudowne d藕wi臋ki pie艣ni umar艂ych - Dem Rii z Vitus-
Gray-Balianusa B, kochanego ojca Glaucusa na lodowatej Sol Draconi Septem, mojej matki... Us艂ysza艂em te偶 s艂owa Johna Keatsa, wypowiadane jego g艂osem, ale zarazem g艂osem Silenusa i Enei:
Takie jest jednak 偶ycie cz艂owieka: wojna, wielkie czyny,
Rozczarowania, strach,
Sprzeczno艣ci umys艂u, te dalekie i te bliskie,
A wszystko to ludzkie; dobrze przy tym,
I偶 dzi臋ki nim poznajemy powietrze, delikatne potrawy,
Czujemy w艂asne istnienie i wiemy
Jak cicha jest 艣mier膰. Gdziekolwiek gleba 偶yzna jest, ludzie hoduj膮
Chwasty b膮d藕 kwiaty; dla mnie wszak
Nie ma g艂臋bi, w kt贸rej m贸g艂bym zaton膮膰...
W moim przypadku sprawy mia艂y si臋 akurat dok艂adnie odwrotnie: by艂o a偶 za wiele g艂臋bi. Wszech艣wiat rozszerzy艂 si臋 niepomiernie, muzyka sfer zmieni艂a si臋 ze 艣piewu ch贸ru w symfoni臋 r贸wnie triumfaln膮, jak dziewi膮ta Beethovena - i wiedzia艂em ju偶, 偶e b臋d臋 m贸g艂 j膮 s艂ysze膰 zawsze, gdy tylko zapragn臋. Pozwoli mi wykona膰 krok na spotkanie tej, kt贸r膮 kocham, lub, gdyby okaza艂o si臋 to niemo偶liwe, uda膰 si臋 do miejsca, kt贸re widzia艂em u jej boku, lub wreszcie, gdyby i to si臋 nie powiod艂o, znale藕膰 miejsce, kt贸re pokocham dla jego w艂asnego pi臋kna i bogactwa.
Wype艂ni艂a mnie moc pulsar贸w i serc galaktyk, ponios艂y mnie fale energii, wspanialsze i bardziej liryczne ni偶 skrzyd艂a Intruz贸w, na kt贸rych 艣lizga艂em si臋 po promieniach s艂o艅ca. Skorupa zab贸jczej energii, wyznaczona na moje wi臋zienie, sta艂a si臋 po prostu 偶a艂osna, niczym u艂o偶ony wok贸艂 mnie na ziemi sznurek, kt贸rego nie wolno mi niby przekroczy膰.
Wyszed艂em z celi i opu艣ci艂em uk艂ad Armaghastu.
Przez chwil臋, gdy czu艂em, jak 艣ciany jajowatego pude艂ka na wieki zostaj膮 gdzie艣 w tyle i gdy nie istnia艂em nigdzie i zarazem by艂em wsz臋dzie, cho膰 fizycznie moje cia艂o - wraz z rejestratorem - pozosta艂o nietkni臋te, da艂em si臋 ponie艣膰 fali czystego uniesienia: by艂em wolny. Wolny! Z rado艣ci chcia艂o mi si臋 p艂aka膰, chcia艂em krzycze膰, by s艂yszano mnie w ca艂ej otaczaj膮cej mnie nieprzestrzeni, w艂膮czy膰 si臋 do ch贸ru 偶ywych i umar艂ych, 艣piewa膰 do wt贸ru przeczystych d藕wi臋k贸w symfonii sfer, p艂yn膮膰 na grzbiecie wzbieraj膮cej, niemal namacalnej fali akustycznej. Nareszcie wolny!
Nagle przypomnia艂em sobie, 偶e jedyna godna uwagi przyczyna uwolnienia si臋 nie istnieje, 偶e jedynej osoby, dla kt贸rej warto by艂o to uczyni膰 - Enei - nie ma w艣r贸d 偶ywych. Rado艣膰 z ucieczki znikn臋艂a bez 艣ladu, ust臋puj膮c miejsca prostej, cho膰 g艂臋bokiej, satysfakcji, i偶 zdo艂a艂em wyrwa膰 si臋 z wi臋zienia. Wszech艣wiat straci艂 dla mnie barwy, ale przynajmniej ca艂e to monochromatyczne kr贸lestwo le偶a艂o u moich st贸p; mog艂em uda膰 si臋 dok膮dkolwiek chcia艂em.
W艂a艣nie: dok膮d? Unosz膮c si臋 na fali 艣wiat艂a, wychodz膮c w kosmos z rejestratorem pod pach膮, nie podj膮艂em jeszcze tej decyzji.
Na Hyperiona? Obieca艂em odwiedzi膰 Martina Silenusa. S艂ysza艂em jego g艂os rozbrzmiewaj膮cy w Pustce dawniej i dzi艣, ale wiedzia艂em, 偶e nied艂ugo ju偶 b臋dzie 艣piewa艂 w kosmicznym ch贸rze. Zosta艂o mu pewnie kilkana艣cie dni 偶ycia. Ale nie, nie udam si臋 na Hyperiona. Jeszcze nie teraz.
Gwiazdodrzewo? Nie posiada艂em si臋 ze zdumienia, gdy us艂ysza艂em, 偶e wci膮偶 istnieje; g艂os Lhomo znikn膮艂 jednak z tworz膮cej je harmonii d藕wi臋k贸w. Biosfera mia艂a dla mnie i Enei ogromne znaczenie, lecz przyjdzie jeszcze na ni膮 czas.
Mo偶e Stara Ziemia? Dziwne, ale doskonale s艂ysza艂em jej muzyk臋, w g艂osie w艂asnym i Enei, i w pie艣niach naszych przyjaci贸艂 z Taliesina. Odleg艂o艣膰 nie gra w Pustce 偶adnej roli, czas za艣 dodaje w niej smaku, ale nie niszczy. Na razie Stara Ziemia r贸wnie偶 musia艂a poczeka膰.
S艂ysza艂em ca艂e mn贸stwo mo偶liwo艣ci, wi臋cej g艂os贸w, ni偶 chcia艂bym us艂ysze膰; rozpoznawa艂em ludzi, kt贸rych m贸g艂bym przytuli膰 i z kt贸rymi ch臋tnie bym zap艂aka艂, ale najsilniej zareagowa艂em na muzyk臋 planety, na kt贸rej zg艂adzono Ene臋: Pacem. Ojczyzna Ko艣cio艂a i gniazdo naszych wrog贸w - co, jak si臋 przekona艂em, znaczy艂o dwie r贸偶ne rzeczy. Pacem. Wiedzia艂em, 偶e nie znajd臋 tam nic poza popio艂ami przesz艂o艣ci.
Enea prosi艂a jednak, 偶ebym zabra艂 jej prochy i rozsypa艂 je na Starej Ziemi, w miejscu, gdzie by艂o nam najlepiej.
Pacem. Wyszed艂szy z celi, wci膮偶 istniej膮c w wirze energii wy艂膮cznie jako kwantowa fala prawdopodobie艅stwa, podj膮艂em decyzj臋 i uda艂em si臋 na Pacem.
33
Watykan le偶y w gruzach, jak gdyby pi臋艣膰 Boga uderzy艂a z nieba, daj膮c wyraz z艂o艣ci, kt贸rej cz艂owiek nie umie ogarn膮膰 rozumem. Otaczaj膮ce go, ci膮gn膮ce si臋 bez ko艅ca miasto biurokrat贸w jest zdruzgotane. Port lotniczy przesta艂 istnie膰. Nawierzchnia rozleg艂ych bulwar贸w jest podziurawiona i miejscami stopiona, a wzd艂u偶 nich stoj膮 wypalone ruiny. Egipski obelisk, stercz膮cy niegdy艣 dumnie na 艣rodku Placu 艢wi臋tego Piotra, zosta艂 艣ci臋ty przy podstawie. Otaczaj膮ce owaln膮 przestrze艅 filary, wy艂amane z kolumnad, le偶膮 porozrzucane jak skamienia艂e k艂ody drewna. Od艂amki strzaskanej kopu艂y 艣wi膮tyni zas艂a艂y schody. Tam, gdzie mury Stolicy Apostolskiej zachowa艂y si臋, ziej膮 w nich wielkie dziury. Budowle mieszcz膮ce si臋 w 艣redniowiecznych granicach miasta - Pa艂ac Apostolski, Tajne Archiwum, koszary Gwardii Szwajcarskiej, Hospicjum 艢wi臋tej Matki Teresy, apartamenty papieskie, Kaplica Syksty艅ska - s膮 zburzone i wypalone.
Znajduj膮cy si臋 na tym samym brzegu rzeki Zamek 艢wi臋tego Anio艂a nie opar艂 si臋 ogniowi lanc laserowych - wielka, okr膮g艂a baszta, wznosz膮ca si臋 na dwadzie艣cia metr贸w z olbrzymiej, kwadratowej podstawy, zmieni艂a si臋 w ob艂y kopiec zastyg艂ej lawy.
Ogl膮dam to wszystko, id膮c po bulwarze na wschodnim brzegu rzeki. Pod stopami mam sp臋kan膮 nawierzchni臋 z kamiennych p艂yt, a przed sob膮 - resztki mostu 艢wi臋tego Anio艂a, kt贸ry p臋k艂 na trzy cz臋艣ci i zwali艂 si臋 do wody. W艂a艣ciwie nie tyle do wody, co w koryto rzeki, wszystko bowiem wskazuje na to, 偶e Nowy Tybr wyparowa艂, pozostawiaj膮c po sobie zeszklone dno i nabrze偶a. Prowizoryczny, sznurowy most wisz膮cy spina oba brzegi, a w dole le偶膮 sterty gruzu.
Znalaz艂em si臋 na Pacem, co do tego nie mam najmniejszych w膮tpliwo艣ci. Rzadkie, ch艂odne powietrze smakuje tak samo jak wtedy, gdy z ojcem de Soy膮 i Ene膮 przyby艂em tu na dzie艅 przed 艣mierci膮 mojej ma艂ej dziewczynki. Wtedy z niskich chmur si膮pi艂 drobny deszczyk, dzi艣 za艣 niebo jest czyste, a zach贸d s艂o艅ca tak uroczy, 偶e nawet rozbita kopu艂a bazyliki wygl膮da przepi臋knie.
Jestem oszo艂omiony, w臋druj膮c swobodnie ulicami miasta po nie wiedzie膰 jak drugim okresie uwi臋zienia. Przyciskam rejestrator do piersi jak tarcz臋, jak talizman, jak Bibli臋 i na dr偶膮cych nogach przemierzam wspania艂膮 niegdy艣 alej臋. Od miesi臋cy dziel臋 wspomnienia wielu ludzi, z wielu miejsc, ale moje oczy, p艂uca, nogi i sk贸ra zapomnia艂y ju偶, co to znaczy by膰 wolnym. Dlatego mimo wszechogarniaj膮cego smutku czuj臋 te偶 uniesienie.
Przeskok na Pacem niczym si臋 z pozoru nie r贸偶ni艂 od podr贸偶owania z Ene膮 z planety na planet臋, na g艂臋bszym jednak poziomie by艂 zupe艂nie nowym do艣wiadczeniem. O艣lepiaj膮cy b艂ysk nie zmieni艂 si臋, podobnie jak 艂atwo艣膰 przej艣cia i delikatny szok, wywo艂any r贸偶nic膮 ci艣nie艅, ci膮偶enia i o艣wietlenia, ale tym razem mia艂em wra偶enie, 偶e raczej s艂ysz臋 艣wiat艂o, ni偶 je widz臋. Da艂em si臋 ponie艣膰 muzyce gwiazd i kr膮偶膮cych wok贸艂 nich miliard贸w planet, a potem podj膮艂em decyzj臋 i zszed艂em na Pacem. Nie wymaga艂o to ode mnie wysi艂ku, wielkiego wydatku energii - wystarczy艂o skoncentrowa膰 si臋 i dokona膰 uwa偶nego wyboru. Muzyka nie ucich艂a - podejrzewam, 偶e nigdy ju偶 nie ucichnie zupe艂nie - i wci膮偶 s艂ysz臋 j膮 w tle, jakby za s膮siednim wzg贸rzem orkiestra przygotowywa艂a si臋 do wieczornego koncertu w plenerze.
Widz臋 艣lady 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e we wraku miasta kto艣 jednak prze偶y艂. W oddali, gdzie wszystko spowija z艂otawa mgie艂ka, dostrzegam dwa wozy, zaprz臋偶one w wo艂y, obok kt贸rych drepcz膮 ludzkie sylwetki. Nieopodal, po mojej stronie rzeki, widz臋 ceglane domy, pobudowane w艣r贸d gruz贸w, p贸藕niej wy艂apuj臋 z ruin ma艂y ko艣ci贸艂ek, potem jeszcze jeden. Gdzie艣 z daleka, zza moich plec贸w, dolatuje mnie zapach pieczonego na ognisku mi臋sa i d藕wi臋k dzieci臋cego 艣miechu, kt贸ry niepodobna z czymkolwiek pomyli膰.
Odwracam si臋 w艂a艣nie ku tej woni i d藕wi臋kom, gdy zza sterty gruzu - zapewne by艂ej str贸偶贸wki u bram Zamku 艢wi臋tego Anio艂a - wynurza si臋 m臋偶czyzna. Jest niski, zwinny, g臋sta broda skrywa mu p贸艂 twarzy, a w艂osy nosi zaczesane w kucyk. Obrzuca mnie czujnym spojrzeniem. Przez rami臋 ma przewieszony karabin na zwyk艂e, o艂owiane naboje - taki, jakich Gwardia Szwajcarska u偶ywa艂a na defiladach.
Przez chwil臋 patrzymy sobie w oczy - bezbronny, s艂aby cz艂owiek z rejestratorem w gar艣ci i ogorza艂y od s艂o艅ca my艣liwy - i nagle rozpoznajemy si臋. Nigdy sienie spotkali艣my, ale wielokrotnie ogl膮da艂em go we wspomnieniach innych w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy. Kiedy widzia艂em go po raz pierwszy, nosi艂 mundur, pancerz i by艂 g艂adko ogolony; ostatnim razem by艂 nagi i poddawano go torturom. Nie wiem, jak to si臋 dzieje, 偶e i on mnie poznaje, ale dostrzegam to w jego oczach na chwil臋 przed tym, jak odk艂ada bro艅 i obur膮cz chwyta mnie za r臋k臋.
- Raul Endymion! - krzyczy. - Oto nadszed艂 ten dzie艅! Bogu dzi臋ki. Witaj. - Bierze mnie w ramiona, po czym odst臋puje o krok i przygl膮da mi si臋 z u艣miechem.
- Kapral Kee - stwierdzam g艂upawo. Najlepiej pami臋tam jego oczy, ogl膮dane z punktu widzenia ojca de Soi, kiedy wraz z sier偶antem Gregoriusem i lansjerem Rettigiem 艣cigali nas przez p贸艂 Galaktyki.
- By艂y kapral Kee - poprawia mnie z u艣miechem. - Teraz po prostu Bassin Kee, obywatel Nowego Rzymu, parafianin diecezji 艣wi臋tej Anny. I my艣liwy szukaj膮cy dzisiejszej kolacji. - Kr臋ci z niedowierzaniem g艂ow膮. - Raul Endymion. M贸j Bo偶e; niekt贸rzy my艣leli, 偶e nigdy nie zdo艂asz wyrwa膰 si臋 z tej pu艂apki dla kota.
- Wiecie o moim wi臋zieniu?!
- Oczywi艣cie. To by艂a cz臋艣膰 Wsp贸lnej Chwili. Ene膮 wiedzia艂a, gdzie ci臋 zabieraj膮, wi臋c wszyscy si臋 dowiedzieli艣my. Poza tym wyczuwali艣my twoj膮 obecno艣膰 w Pustce.
Nagle zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie i poczu艂em md艂o艣ci. Oszo艂omi艂o mnie 艣wiat艂o, 艣wie偶e powietrze, odleg艂y horyzont..., kt贸ry w dodatku zacz膮艂 si臋 chybota膰, jakbym znalaz艂 si臋 na pok艂adzie miotanej falami 艂贸deczki. Zamkn膮艂em oczy, a kiedy ponownie je otworzy艂em, Kee z艂apa艂 mnie za rami臋 i pom贸g艂 usi膮艣膰 na ogromnym bloku bia艂ego kamienia, kt贸ry wygl膮da艂, jakby podmuch wybuchu cisn膮艂 go tu ze stoj膮cej na drugim brzegu Bazyliki.
- Na Boga, Raul, przenios艂e艣 si臋 tu prosto z Armaghastu? - pyta. - Nie by艂e艣 jeszcze nigdzie indziej?
- Tak - odpowiadam. - Nie. - Robi臋 dwa g艂臋bokie wdechy i wydechy. - Co to jest Wsp贸lna Chwila?
Niepozorny m臋偶czyzna patrzy na mnie bacznie.
- Wsp贸ln膮 Chwil臋 dzielili艣my z Ene膮 - m贸wi. - Tak to nazywamy, chocia偶 trwa艂a d艂u偶ej ni偶 chwil臋; obejmowa艂a ca艂膮 jej m臋k臋 i 艣mier膰.
- Ty te偶 to czu艂e艣? - dziwi臋 si臋 i mam wra偶enie, jakby na sercu zaciska艂a mi si臋 niewidzialna pi臋艣膰; nie wiem tylko, czy z rado艣ci, czy przeciwnie, z ogromnego smutku.
- Wszyscy czuli艣my - m贸wi Kee. - Wszyscy w tym uczestniczyli艣my. To znaczy - opr贸cz jej oprawc贸w.
- Ca艂e Pacem?
- Pacem te偶. Ca艂y Lusus, Renesans, ca艂y Mars, Qom-Rijad, Renesans Mniejszy, Pierwsza Tau Ceti, Fuji, Iksjon, Deneb Drei, Gorycz Sibiatu, planeta Barnarda, Bo偶a Knieja, Mar臋 Infmitus, Tsingtao Hsishuang Panna, Patawpha, Groombridge Dyson D... - Kee milknie i u艣miecha si臋, s艂ysz膮c t臋 litani臋. - Wsp贸ln膮 Chwil臋 odczuli mieszka艅cy prawie wszystkich planet, a tak偶e innych rejon贸w kosmosu.. . Wiemy na przyk艂ad, 偶e Gwiazdodrzewo te偶 w niej uczestniczy艂o... Co tam, wszystkie Biosfery!
- To s膮 jeszcze inne gwiazdodrzewa? - Nie kryj臋 zdumienia. Kee kiwa g艂ow膮. - W jaki spos贸b wszystkie 艣wiaty... mog艂y tego do艣wiadczy膰? - pytam, lecz widz臋 odpowied藕, zanim jeszcze sko艅cz臋 m贸wi膰.
- Zgadza si臋 - mruczy by艂y kapral Kee. - Wszystkie planety, kt贸re Enea odwiedzi艂a - cz臋艣膰 z nich razem z tob膮; wszystkie miejsca, do kt贸rych dotarli jej uczniowie, kt贸rzy przyst膮pili do komunii i odrzucili krzy偶okszta艂t. Wsp贸lna Chwila... Godzina 艣mierci Enei by艂a jak pojedynczy sygna艂 radiowy, kt贸ry si臋gn膮艂 najdalszych zak膮tk贸w kosmosu.
Pocieram d艂oni膮 twarz, kt贸ra jest jak odr臋twia艂a.
- Czyli jedynie ci, kt贸rzy przyj臋li komuni臋 albo uczyli si臋 pod okiem Enei... uczestniczyli we Wsp贸lnej Chwili, tak?
Kee kr臋ci g艂ow膮.
- Nie, pos艂u偶yli tylko za przeka藕niki; odebrali Wsp贸ln膮 Chwil臋 z Pustki i przes艂ali j膮 do wszystkich ludzi.
- Do wszystkich? - powtarzam, nic nie rozumiej膮c. - Do setek miliard贸w paksowskich chrze艣cijan r贸wnie偶?
- By艂ych chrze艣cijan - poprawia mnie Kee. - Od tamtej pory wielu wiernych postanowi艂o raz na zawsze pozby膰 si臋 zamieszkuj膮cego ich cia艂a paso偶yta.
Zaczynam rozumie膰. Na ostatnie chwile 偶ycia Enei sk艂ada艂o si臋 co艣 wi臋cej ni偶 s艂owa, cierpienie, b贸l i strach; czu艂em jej my艣li, dzieli艂em z ni膮 zrozumienie motyw贸w kieruj膮cych Centrum, zda艂em sobie spraw臋 z prawdziwej natury krzy偶okszta艂tu, z cynicznego wykorzystywania ludzkiej 艣mierci, pozna艂em spalaj膮c膮 Lourdusamy'ego 偶膮dz臋 w艂adzy, zda艂em sobie spraw臋 z zamieszania panuj膮cego w umy艣le Mustafy, dostrzeg艂em absolutny brak cz艂owiecze艅stwa u Albedo... Je偶eli wszyscy uczestniczyli w tym do艣wiadczeniu, kt贸re sprawi艂o, 偶e godzinami wy艂em z b贸lu i miota艂em si臋 bezradnie w uprz臋偶y na pok艂adzie oddalaj膮cego si臋 od Pacem zautomatyzowanego liniowca, musia艂 to by膰 moment straszliwego o艣wiecenia dla ca艂ej rasy ludzkiej. Ka偶da 偶ywa istota us艂ysza艂a zatem po偶egnalne „Kocham ci臋, Raul”, kiedy p艂omienie otuli艂y cia艂o Enei.
S艂o艅ce zachodzi. Z艂ociste promienie przedzieraj膮 si臋 przez wyrwy w stoj膮cych na zachodnim brzegu ruinach; na nasz膮 stron臋 rzeki k艂ad膮 si臋 wymy艣lne cienie. Stopiona masa Zamku 艢wi臋tego Anio艂a chyli si臋 nam na spotkanie jak kopiec z przetopionego szk艂a. Prosi艂a, 偶ebym rozsypa艂 jej prochy na Starej Ziemi, a ja nawet tego nie mog臋 dla niej uczyni膰. Nawet po 艣mierci nie mo偶e na mnie liczy膰.
Podnosz臋 wzrok na by艂ego kaprala.
- A na Pacem? - pytam. - Przecie偶 nie mia艂a tu 偶adnych uczni贸w, kiedy... Ach tak. - Kaza艂a ojcu de Sol opu艣ci膰 Bazylik臋 tu偶 przed tym, jak pop臋dzili艣my przez naw臋 ku w艂asnej zgubie. Prosi艂a go, 偶eby ukry艂 si臋 w mie艣cie, kt贸re tak dobrze zna i za wszelk膮 cen臋 unika艂 spotkania z funkcjonariuszami Paxu. Pr贸bowa艂 oponowa膰, ale zamkn臋艂a mu usta, m贸wi膮c: „Prosz臋 w艂a艣nie o to, ojcze. Z ca艂ym szacunkiem i mi艂o艣ci膮, jakimi ojca darz臋” - i de Soya wmiesza艂 si臋 w t艂umek zakonnik贸w i wyszed艂 na zalewany deszczem Plac 艢wi臋tego Piotra. Potem za艣 sta艂 si臋 przeka藕nikiem Wsp贸lnej Chwili i przes艂a艂 obraz ostatnich chwil mojej najdro偶szej miliardom mieszka艅c贸w Pacem. - Kiedy ostatnio widzia艂em ci臋 w Pustce... Trzymano ci臋 w 艣pi膮czce, w tym gestem wskazuj臋 bezkszta艂tny dzi艣 Zamek 艢wi臋tego Anio艂a.
- Zgadza si臋, Raul. - Kee kiwa g艂ow膮. - Le偶a艂em w lod贸wce jak kawa艂 mi臋sa, w podziemiach niedaleko od miejsca, w kt贸rym zamordowano Ene臋, ale i tak poczu艂em Wsp贸ln膮 Chwil臋. Ka偶dy 偶ywy cz艂owiek to poczu艂, oboj臋tne, czy spa艂, spi艂 si臋, umiera艂 czy zwariowa艂.
Przez chwil臋 nie potrafi臋 wykrztusi膰 ani s艂owa i tylko patrz臋 na niego; wreszcie m贸wi臋:
- Jak ci臋 wydostali? Jak stamt膮d wyszed艂e艣? - Obaj patrzymy teraz na ruiny siedziby 艢wi臋tego Oficjum.
Kee wzdycha.
- Wkr贸tce po Wsp贸lnej Chwili wybuch艂a rewolucja. Mn贸stwo ludzi - w tym wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w Pacem - nie chcia艂o mie膰 ju偶 nic wsp贸lnego z krzy偶okszta艂tami i zdradzieckim Ko艣cio艂em, kt贸ry je rozdawa艂. Nie brakowa艂o oczywi艣cie cynik贸w, kt贸rym odpowiada艂 pakt z diab艂em i fizyczna nie艣miertelno艣膰, ale miliony... setki milion贸w wiernych wybra艂y komuni臋 i wolno艣膰 od pochodz膮cego z Centrum krzy偶a. I to ju偶 w pierwszym tygodniu. Lojali艣ci Paxu pr贸bowali ich powstrzyma膰. Wybuch艂y walki... powstanie... a potem wojna domowa.
- Nast臋pna wojna domowa - m贸wi臋. - Jak po zniszczeniu transmiter贸w trzysta lat temu.
- Nie, tak 藕le nie by艂o - oponuje Kee. - Nie zapominaj, 偶e gdy kto艣 pozna ju偶 j臋zyk umar艂ych i 偶ywych, cierpi, kiedy zadaje b贸l innym. Poddani Paxu nie podlegali temu ograniczeniu, ale te偶 wsz臋dzie byli w mniejszo艣ci.
Obszernym gestem r臋ki obejmuj臋 le偶膮ce w gruzach miasto.
- M贸wisz o ograniczeniu? Twierdzisz, 偶e nie by艂o tak 藕le?
- Zniszcze艅 nie dokonano podczas powstania przeciwko Watykanowi, Paxowi i 艢wi臋temu Oficjum - wyja艣nia Kee. - Obesz艂o si臋 prawie bez rozlewu krwi, bo lojali艣ci uciekli na pok艂adzie archanio艂贸w. Przenie艣li Nowy Watykan na planetk臋 zwan膮 Madhya... To straszne zadupie. Strze偶e ich tam po艂owa starej floty i kilka milion贸w wiernych.
- Co si臋 w takim razie sta艂o? - pytam, ogl膮daj膮c 艣lady zniszcze艅.
- Centrum to zrobi艂o. Te potwory, Nemes, zniszczy艂y miasto i przechwyci艂y cztery archanio艂y. Poczeka艂y, a偶 lojali艣ci si臋 wynios膮, po czym ostrzela艂y nas z orbity. Centrum by艂o strasznie wpienione - i pewnie dalej jest. Nic nas to nie obchodzi.
Ostro偶nie k艂ad臋 rejestrator na marmurowym bloku i rozgl膮dam si臋 dooko艂a. Coraz wi臋cej m臋偶czyzn i kobiet wychodzi spo艣r贸d ruin. Trzymaj膮 si臋 z szacunkiem na dystans, ale obserwuj膮 nas z niek艂amanym zainteresowaniem. Nosz膮 robocze i my艣liwskie ubrania, lecz nie sk贸ry zwierz臋ce czy szmaty; wida膰, 偶e 偶yje im si臋 ci臋偶ko, a zarazem daleko im do niecywilizowanych dzikus贸w. Ma艂y ch艂opczyk, uroczy blondas, macha do mnie nie艣mia艂o. Odpowiadam mu tym samym gestem.
- Nie odpowiedzia艂em na twoje pytania - m贸wi Kee. - Stra偶nicy wypu艣cili mnie, tak jak wszystkich pozosta艂ych je艅c贸w, w pierwszym tygodniu po Wsp贸lnej Chwili... Panowa艂o okropne zamieszanie. Wielu wi臋藕ni贸w w naszym ramieniu Galaktyki odzyska艂o wtedy wolno艣膰. Po komunii... c贸偶, trudno kogo艣 wi臋zi膰 czy torturowa膰, je偶eli wskutek kontaktu z Pustk膮 samemu odczuwa si臋 po艂ow臋 jego cierpie艅. Intruzi maj膮 mas臋 roboty z przywracaniem do 偶ycia miliard贸w 偶yd贸w, muzu艂man贸w i innych niewinnych ofiar Centrum. Poza tym musz膮 ich przewie藕膰 ze 艣wiat贸w, na kt贸rych s膮 labirynty, na ich macierzyste planety.
Rozwa偶am jego s艂owa w milczeniu przez dobr膮 minut臋.
- Czy ojciec de Soya prze偶y艂? - pytam wreszcie.
Kee u艣miecha si臋 jeszcze szerzej.
- Chyba mo偶na tak powiedzie膰. Jest naszym proboszczem w parafii 艢wi臋tej Anny. Chod藕my do niego. To pi臋膰 minut st膮d. Wie ju偶, 偶e tu jeste艣.
De Soya tak mocno przyciska mnie do piersi, 偶e potem jeszcze przez dobr膮 godzin臋 bol膮 mnie wszystkie 偶ebra. Jest odziany w czarn膮 sutann臋 z koloratk膮. Ko艣ci贸艂 艢wi臋tej Anny nie jest t膮 sam膮, ogromn膮 艣wi膮tyni膮, kt贸r膮 widzieli艣my w Watykanie, lecz ceglanoglinian膮 kapliczk膮, zbudowan膮 na uprz膮tni臋tym z gruz贸w placyku na wschodnim brzegu Nowego Tybru. Parafia liczy chyba oko艂o stu rodzin, kt贸re utrzymuj膮 si臋 z polowania i uprawy roli w dawnym parku, przylegaj膮cym do dawnego portu kosmicznego. Kiedy zasiadamy do posi艂ku na dworze, w o艣wietlonym miejscu tu偶 obok foyer ko艣cio艂a, mam okazj臋 pozna膰 przedstawicieli wi臋kszo艣ci z owych stu rod贸w. Wszyscy zachowuj膮 si臋 tak, jakby znali mnie osobi艣cie i szczerze ciesz膮 si臋 z mojego powrotu do 艣wiata 偶ywych.
Noc zapada ju偶 na dobre, gdy wraz z de Soya i Kee udajemy si臋 do prywatnych kwater ksi臋dza - czyli sparta艅skiego pokoiku na ty艂ach ko艣ci贸艂ka. Ojciec de Soya wyci膮ga sk膮d艣 butelk臋 wina i nalewa nam po kieliszku.
- Oto jedna z nielicznych dobrych stron upadku znanej nam cywilizacji - m贸wi. - Gdziekolwiek nie zacznie cz艂owiek kopa膰, zaraz natknie si臋 na prywatn膮 piwniczk臋, pe艂n膮 najlepszych win. To nie kradzie偶 - to archeologia.
Kee podnosi kielich, jakby chcia艂 wyg艂osi膰 toast, ale waha si臋 chwil臋.
- Za Ene臋? - proponuje.
- Za Ene臋 - wt贸rujemy mu z de Soya i wychylamy kieliszki. Ksi膮dz ponownie je nape艂nia.
- Jak d艂ugo mnie nie by艂o? - pytam. Policzki jak zwykle rumieni膮 mi si臋 od wina; Enea zawsze si臋 ze mnie na艣miewa艂a.
- Od Wsp贸lnej Chwili up艂yn臋艂o trzyna艣cie miesi臋cy standardowych - odpowiada de Soya.
Kr臋c臋 z niedowierzaniem g艂ow膮. Musia艂em ca艂y ten czas sp臋dzi膰 pisz膮c i czekaj膮c na 艣mier膰; poszczeg贸lne tw贸rcze zrywy trwa艂y pewnie po trzydzie艣ci i wi臋cej godzin, a oddziela艂y je nieliczne godziny snu. Naukowcy nazywaj膮 to „swobodnym przebiegiem” - kompletnie rozregulowa艂em sobie zegar biologiczny.
- Macie kontakt z innymi planetami? - pytam dalej. Spogl膮dam na Kee i sam udzielam sobie odpowiedzi: - Z pewno艣ci膮. Bassin opowiada艂 mi, jak zareagowano na Wsp贸ln膮 Chwil臋 w ca艂ym wszech艣wiecie; m贸wi艂 te偶 o powrocie uprowadzonych miliard贸w niechrze艣cijan na macierzyste planety.
- Zjawi艂o si臋 na Pacem par臋 statk贸w - m贸wi de Soya - ale odk膮d nie ma ju偶 archanio艂贸w, loty trwaj膮 d艂u偶ej. Templariusze i Intruzi przewo偶膮 wi臋藕ni贸w Centrum drzewostatkami, poza tym jednak niech臋tnie korzystamy z nap臋du Hawkinga, odk膮d dowiedzieli艣my si臋, jakie spustoszenie czyni w Pustce, Kt贸ra 艁膮czy. A mimo 偶e wszyscy przyk艂adaj膮 si臋 do nauki, tylko nieliczni nauczyli si臋 s艂ysze膰 muzyk臋 sfer i robi膰 pierwszy krok.
- To nie takie trudne - stwierdzam i chichocz臋 sam do siebie. Poci膮gam 艂yk wina. - To cholernie trudne - dodaj臋. - Przepraszam, ojcze.
De Soya rozgrzesza mnie skinieniem g艂owy.
- To naprawd臋 cholernie trudne - m贸wi. - Setki razy zdawa艂o mi si臋, 偶e jestem tu偶, tu偶, ale zawsze w ostatniej chwili co艣 mnie rozprasza.
- Widz臋, 偶e pozosta艂 ojciec katolikiem - rzucam, patrz膮c mu w oczy.
De Soya wychyla kielich do dna.
- Nie „pozosta艂em”, Raul. Na nowo odkrywam, co to znaczy by膰 katolikiem, chrze艣cijaninem, cz艂owiekiem wierz膮cym.
- Nawet po Wsp贸lnej Chwili?
Kapral Kee obserwuje nas bacznie z drugiego ko艅ca sto艂u. W 艣wietle oliwnych lampek na 艣cianach ta艅cz膮 cienie.
De Soya kiwa g艂ow膮.
- Zrozumia艂em ju偶 g艂臋bi臋 zepsucia Ko艣cio艂a, kt贸ry zawar艂 pakt z Centrum - m贸wi cicho. - To, czego do艣wiadczy艂em dzi臋ki Enei, pomog艂o mi wyra藕niej okre艣li膰, co to znaczy by膰 cz艂owiekiem... dzieckiem Chrystusa.
Wci膮偶 zastanawiam si臋 nad jego s艂owami, gdy ksi膮dz dodaje:
- Chodz膮 s艂uchy, 偶e chc膮 ze mnie zrobi膰 biskupa, ale nie podoba mi si臋 ten pomys艂. Dlatego w艂a艣nie zosta艂em tutaj, mimo 偶e wszystkie w miar臋 zdatne do 偶ycia o艣rodki cywilizacji znalaz艂y si臋 na prowincji. Wystarczy jeden rzut oka na ruiny naszej wspania艂ej tradycji, 偶ebym u艣wiadomi艂 sobie niebezpiecze艅stwo zbytniego uzale偶nienia si臋 od hierarchii.
- Nie ma wi臋c papie偶a? - pytam. - Nie ma Ojca 艢wi臋tego?
De Soya wzrusza ramionami i uzupe艂nia poziom p艂ynu w pucharach. Po trzynastu miesi膮cach 偶ywno艣ci z odzysku i braku alkoholu wino b艂yskawicznie uderza mi do g艂owy.
- Monsignore Lucas Oddi prze偶y艂 rewolucj臋 i umkn膮艂 przed atakiem Centrum, po czym ustanowi艂 papiestwo na wygnaniu, na Madhyi - m贸wi ostro de Soya. - Nie s膮dz臋 jednak, by kto艣 poza jego obro艅cami i wiernymi, kt贸rzy uciekli razem z nim, czci艂 go jako prawdziwego Ojca 艢wi臋tego. - Ksi膮dz poci膮ga 艂yk wina. - Nie pierwszy raz Ko艣ci贸艂 ma antypapie偶a.
- A co z Urbanem XVI? - pytam. - Zmar艂 na atak serca?
- Tak - odpowiada mi Kee i opiera 艂okcie na stole.
- Zosta艂 wskrzeszony?
- Niezupe艂nie.
Spogl膮dam na by艂ego kaprala w oczekiwaniu wyja艣nie艅, ale nie zanosi si臋 na to, bym mia艂 jakie艣 uzyska膰.
- Da艂em ju偶 zna膰 na drugi brzeg - m贸wi de Soya. - S艂owa Bassina lada chwila stan膮 si臋 bardziej zrozumia艂e.
Rzeczywi艣cie, w chwil臋 p贸藕niej wisz膮ca u wej艣cia zas艂ona zostaje odsuni臋ta na bok i do pokoju wchodzi wysoki m臋偶czyzna w sutannie. Nie jest to Lenar Hoyt, lecz inny cz艂owiek, kt贸rego nigdy nie spotka艂em, chocia偶 mam wra偶enie, 偶e znam go doskonale: smuk艂e d艂onie, poci膮g艂a twarz, wielkie, smutne oczy, szerokie czo艂o i rzedn膮ce, posiwia艂e w艂osy. Wstaj臋, 偶eby poda膰 mu r臋k臋, uk艂oni膰 si臋, poca艂owa膰 pier艣cie艅 na jego palcu, cokolwiek...
- Raul, m贸j ch艂opcze - m贸wi ojciec Paul Dure. - Jak偶e si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋. Wszyscy nie posiadamy si臋 z rado艣ci, 偶e wr贸ci艂e艣.
艢ciska moj膮 d艂o艅, przytula mnie mocno do piersi, a potem podchodzi do kredensu, jakby by艂 u siebie w domu, znajduje kieliszek, nape艂nia zlew wod膮, myje naczynie i nalewa sobie wina. Siada naprzeciwko Kee.
- Opowiadamy Raulowi, co wydarzy艂o si臋 przez ostatni rok i miesi膮c, kiedy nie by艂o go z nami - wyja艣nia ojciec de Soya.
- Mam wra偶enie, 偶e min臋艂o ze sto lat - m贸wi臋. Patrz臋 przed siebie, daleko poza st贸艂 i pok贸j.
- Dla mnie to rzeczywi艣cie by艂o sto lat - m贸wi starszy jezuita. Ma dziwny, cho膰 zarazem przeuroczy akcent, jak gdyby z jakiej艣 francuskoj臋zycznej planety na Pograniczu. - A w艂a艣ciwie prawie trzysta.
- Widzia艂em, co dzia艂o si臋 z ojcem po wskrzeszeniu - m贸wi臋, a wino dodaje mi odwagi. - Lourdusamy i Albedo zamordowali ojca, 偶eby Hoyt m贸g艂 si臋 zn贸w odrodzi膰 z waszych wsp贸lnych krzy偶okszta艂t贸w.
Ojciec Dure nie skosztowa艂 jeszcze wina; patrzy w kielich, jakby czeka艂, a偶 dokona si臋 przemiana.
- A potem jeszcze raz, i jeszcze... - m贸wi g艂osem, w kt贸rym pobrzmiewa co艣 na kszta艂t t臋sknoty. - Dziwne jest takie 偶ycie: urodzi膰 si臋 po to, by ci臋 zamordowano.
- Enea by si臋 z ojcem zgodzi艂a. - Wiem, 偶e obaj ksi臋偶a s膮 dobrymi lud藕mi i moimi przyjaci贸艂mi i 偶e 偶aden z nich nie darzy samego Ko艣cio艂a szczeg贸ln膮 estym膮.
- To prawda - przytakuje Dure i wznosi kielich w milcz膮cym toa艣cie. Pije do dna.
- Wi臋kszo艣膰 wiernych z Pacem widzia艂aby ojca Dure w roli papie偶a - g艂os Bassina Kee m膮ci cisz臋, jaka na chwil臋 zapad艂a w pokoju.
Patrz臋 na starszego jezuit臋; do艣膰 ju偶 przeszed艂em, 偶eby nie czu膰 si臋 skr臋powanym w obecno艣ci 偶ywej legendy, jednego z g艂贸wnych bohater贸w „Pie艣ni”. Zawsze jest tak, 偶e gdy stajemy twarz膮 w twarz ze s艂ynn膮 postaci膮, jest w niej co艣 bardzo ludzkiego, co sprowadza j膮 z krainy istot mitycznych na ziemi臋 - u ojca Dure rzucaj膮 mi si臋 w oczy k臋pki szarych w艂osk贸w w uszach.
- Teilhard Drugi? - pytam. Pami臋tam, 偶e Dure by艂 ju偶 pono膰 raz papie偶em, i to ca艂kiem niez艂ym. Zasiada艂 na Pi臋trowym Tronie dwie艣cie siedemdziesi膮t dziewi臋膰 lat temu jako Teilhard I - bardzo kr贸tko jednak, gdy偶 rych艂o zamordowano go po raz pierwszy.
Pozwala de Sol dola膰 sobie wina i kr臋ci przecz膮co g艂ow膮. Dostrzegam, 偶e smutek, kt贸ry odbija si臋 w jego oczach, jest taki sam, jak u de Sol - szczery i g艂臋boki.
- Nie chc臋 ju偶 by膰 papie偶em - m贸wi Dure. - Zamierzam po艣wi臋ci膰 reszt臋 偶ycia na zrozumienie nauk Enei; chc臋 s艂ucha膰 g艂os贸w umar艂ych i 偶ywych, a przy okazji od艣wie偶y膰 sobie lekcje naszego Pana na temat pokory. Przez lata odgrywa艂em archeologa i intelektualist臋; czas przypomnie膰 sobie, co to znaczy by膰 proboszczem.
- Amen - dopowiada de Soya i wyjmuje z kredensu nast臋pn膮 butelk臋. S膮dz膮c z jego g艂osu, jest chyba lekko wstawiony.
- Nie macie ju偶 krzy偶okszta艂t贸w, prawda? - z tym pytaniem zwracam si臋 do wszystkich trzech moich rozm贸wc贸w, chocia偶 patrz臋 ca艂y czas na Dure.
Wygl膮daj膮 na wstrz膮艣ni臋tych moimi w膮tpliwo艣ciami.
- Tylko g艂upcy i sko艅czeni cynicy nie pozbyli si臋 krzy偶okszta艂t贸w, Raul - odpowiada mi Dure. - Na Pacem jest ich bardzo niewielu, podobnie zreszt膮 jak wsz臋dzie tam, gdzie odczuwano Wsp贸ln膮 Chwil臋. - K艂adzie d艂o艅 na piersi, jakby przypomina艂 sobie to uczucie. - Ja tak naprawd臋 nie mia艂em wyboru. W najgor臋tszym okresie walk odrodzi艂em si臋 w jednej z watyka艅skich kom贸r zmartwychwsta艅czych i czeka艂em, a偶 Albedo i Lourdusamy jak zwykle mnie odwiedz膮... i jak zwykle zabij膮. Tymczasem ten oto cz艂owiek... - tu pokazuje na Kee, kt贸ry pochyla g艂ow臋 w lekkim uk艂onie i dolewa sobie wina - ten cz艂owiek wpad艂 znienacka do sali z oddzia艂em powsta艅c贸w, wszyscy w pancerzach, z karabinami... I poda艂 mi kielich. Wiedzia艂em, co zawiera; uczestniczy艂em we Wsp贸lnej Chwili.
Wytrzeszczam na niego oczy i my艣l臋: Jak to? U艣piony w matrycy dodatkowego krzy偶okszta艂tu? W trakcie wskrzeszenia?!
- W艂a艣nie - m贸wi Dure, jakby czyta艂 mi w my艣lach. - Co teraz planujesz, Raulu Endymionie?
Waham si臋 tylko przez moment.
- Przyby艂em na Pacem, 偶eby zabra膰 prochy Enei. Prosi艂a mnie... Dawno temu, chcia艂a, 偶ebym...
- Wiemy o tym, synu - przerywa mi spokojnie ojciec de Soya.
- W ka偶dym razie - ci膮gn臋, kiedy udaje mi si臋 zapanowa膰 nad g艂osem - widz臋, 偶e nie mam co ich szuka膰 w ruinach Zamku 艢wi臋tego Anio艂a. Wobec tego zajm臋 si臋 drugim czekaj膮cym mnie zadaniem.
- To znaczy? - pyta ojciec Dure niesko艅czenie 艂agodnym g艂osem. Nagle, w pogr膮偶onym w p贸艂mroku pokoju, siedz膮c przy z gruba ciosanym stole, s膮cz膮c stare wino i ch艂on膮c wszechobecny zapach m臋skiego potu, dostrzegam w starym jezuicie rzeczywist膮 posta膰 z „Pie艣ni” wuja Martina. Nie ulega dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e mam przed sob膮 tego samego cz艂owieka, kt贸ry sam si臋 ukrzy偶owa艂, kt贸ry umiera艂 nie raz, lecz wiele razy, przybity do drzewa teslowego, byle tylko nie odda膰 si臋 we w艂adanie fa艂szywego krzy偶a. Oto siedzi przede mn膮 prawdziwy obro艅ca wiary, cz艂owiek, z kt贸rym Enea koniecznie chcia艂aby si臋 spotka膰 i porozmawia膰. Poczucie straty i b贸l przeszywa mnie tak gwa艂townie, 偶e spuszczani oczy, 偶eby nie widzie膰 spojrze艅 Dure i pozosta艂ych.
- Enea powiedzia艂a mi kiedy艣, 偶e urodzi艂a dziecko - udaje mi si臋 wykrztusi膰, ale zaraz milkn臋. Nie pami臋tam, czy i ten fakt znalaz艂 si臋 w艣r贸d wspomnie艅 i my艣li, kt贸re pos艂a艂a w kosmos we Wsp贸lnej Chwili; je艣li tak, to wszyscy o tym wiedz膮. Podnosz臋 wzrok, ale moi rozm贸wcy tylko czekaj膮, a偶 zbior臋 si臋 na odwag臋, by m贸wi膰 dalej. Nie wiedzieli. - Zamierzam odszuka膰 to dziecko. Chc臋 pom贸c je wychowa膰, je偶eli tylko b臋d臋 m贸g艂.
Ksi臋偶a spogl膮daj膮 po sobie z wyrazem zdumienia na twarzach; Kee patrzy wprost na mnie.
- Nie wiedzieli艣my o tym - m贸wi Federico de Soya. - To niewiarygodne. My艣la艂em, 偶e znam si臋 co nieco na ludzkiej naturze i got贸w by艂bym i艣膰 o zak艂ad, i偶 by艂e艣 w jej 偶yciu jedynym m臋偶czyzn膮... jedyn膮 jej prawdziw膮 mi艂o艣ci膮. Nigdy nie spotka艂em dwojga m艂odych, kt贸rzy byliby razem tak szcz臋艣liwi, jak wy.
- By艂 kto艣 jeszcze - m贸wi臋 i gwa艂townym ruchem podnosz臋 kieliszek do ust, 偶eby dopi膰 wino. Jest pusty. Odstawiam go ostro偶nie na st贸艂 - By艂 kto艣 jeszcze - powtarzam ju偶 mniej 偶a艂osnym, mniej rozemocjonowanym g艂osem. - Ale to niewa偶ne. Liczy si臋 tylko dziecko... Chc臋 je znale藕膰.
- A wiesz, gdzie szuka膰? - pyta Kee.
Z westchnieniem kr臋c臋 g艂ow膮.
- Nie mam poj臋cia. Zamierzam jednak odwiedzi膰 wszystkie planety w dawnym Paksie i na Pograniczu, a jak b臋dzie trzeba, to i w ca艂ej Galaktyce. A mo偶e i poza jej granicami... - urywam w p贸艂 zdania. Jestem pijany, a to zbyt wa偶na rzecz, by rozprawia膰 o niej w takim stanie. - Tam w艂a艣nie si臋 wybieram, i to zaraz.
- Jeste艣 zm臋czony, Raul. - Ojciec de Soya kr臋ci g艂ow膮. - Prze艣pij si臋 z nami; u Bassina w domu jest dodatkowe 艂贸偶ko. Zdrzemniemy si臋, a rano si臋 po偶egnamy.
- Musz臋 ju偶 i艣膰 - m贸wi臋 i wstaj臋 od sto艂u, 偶eby im udowodni膰, 偶e jestem w stanie klarownie my艣le膰 i zdecydowanie dzia艂a膰. Pok贸j przechyla si臋 gwa艂townie, jakby od po艂udniowej strony zapad艂 si臋 grunt pod pod艂og膮. 艁api臋 za kant sto艂u, 偶eby si臋 nie przewr贸ci膰 - niewiele brakuje, 偶ebym si臋 z nim rozmin膮艂 - i z trudem utrzymuj臋 si臋 na nogach.
- Chyba jednak lepiej b臋dzie zaczeka膰 do rana - stwierdza ojciec Dure. Wstaje i k艂adzie mi d艂o艅 na ramieniu.
- Chyba tak - zgadzam si臋 z nim. Z ulg膮 zauwa偶am, 偶e trz臋sienie ziemi s艂abnie. - Jutro b臋dzie lepiej.
Podaj臋 wszystkim r臋k臋 na po偶egnanie. Dwa razy. Mam wra偶enie, 偶e zaraz zn贸w si臋 rozp艂acz臋 - nie ze smutku tym razem, cho膰 smutek wci膮偶 czai si臋 w g艂臋bi mojej duszy, s艂yszalny w tle jak symfonia sfer - ale z ulgi i ze szcz臋艣cia, 偶e mam takich przyjaci贸艂. Tak d艂ugo by艂em sam.
- Chod藕my, przyjacielu - m贸wi by艂y kapral marines i 偶o艂nierz Gwardii Szwajcarskiej Bassin Kee. 艁apie mnie pod drugie rami臋 i razem ze starszym jezuit膮 prowadzi do s膮siedniego domu, gdzie padam jak kloc na jedno z dw贸ch 艂贸偶ek. Odp艂ywam ju偶 w sen, gdy czuj臋, jak kto艣 - chyba by艂y papie偶 - 艣ci膮ga mi buty.
Zapomnia艂em, 偶e na Pacem dzie艅 trwa tylko dziewi臋tna艣cie godzin standardowych. Rankiem wci膮偶 upajam si臋 wolno艣ci膮, ale wszystko mnie boli: g艂owa, plecy, brzuch, z臋by, nawet w艂osy - a w dodatku mam wra偶enie, jakby g艂臋boko w ustach zal臋g艂o mi si臋 stadko male艅kich, puchatych stworzonek.
W rozpo艣cieraj膮cej si臋 za ko艣ci贸艂kiem wiosce panuje o偶ywiony ruch - i okropny ha艂as. Na ogniskach warzy si臋 艣niadanie, kobiety i dzieci krz膮taj膮 si臋 wok贸艂 zwyk艂ych, domowych spraw, z domostw wynurzaj膮 si臋 m臋偶czy藕ni, zaro艣ni臋ci, o przekrwionych oczach... A ja wiem, 偶e wygl膮dam tak samo.
Ksi臋偶a tymczasem s膮 w niez艂ej formie. Patrz臋, jak kilkunastu parafian opuszcza kaplic臋 i u艣wiadamiam sobie, 偶e przespa艂em w najlepsze msz臋 celebrowan膮 wsp贸lnie przez de Soy臋 i Dure. Przechodz膮cy nieopodal Bassin Kee pozdrawia mnie - a czyni to straszliwie dono艣nym g艂osem - i ruchem r臋ki wskazuje mi m臋sk膮 umywalni臋. Instalacja hydrauliczna ogranicza si臋 do zawieszonego w g贸rze zbiornika, do kt贸rego pompuje si臋 zimn膮 wod臋, 偶eby nast臋pnie wyla膰 j膮 sobie na g艂ow臋 w b艂yskawicznym, lodowatym prysznicu, kt贸ry 艣cina cz艂owiekowi szpik w ko艣ciach. Ranek jest zimny, jak na Pacem przysta艂o i przypomina mi przebudzenie na Tien Szanie, osiem tysi臋cy metr贸w nad poziomem morza. Prysznic otrze藕wia mnie ca艂kowicie. Kee przyni贸s艂 mi tymczasem 艣wie偶e ubranie: mi臋kkie, sztruksowe spodnie, delikatn膮 koszul臋 z niebiesko farbowanej we艂ny, szeroki pas i solidne buty, o niebo wygodniejsze od trep贸w, kt贸re uparcie nosi艂em przez ca艂y okres niewoli. Ogolony, umyty, przebrany w czyste ciuchy, z kubkiem paruj膮cej kawy w gar艣ci - dosta艂em go od m艂odej 偶ony by艂ego kaprala - i przyczepionym do przerzuconego przez rami臋 paska rejestratorem, czuj臋 si臋 jak nowo narodzony. Pierwsza my艣l, jak przychodzi mi do g艂owy wraz z fal膮 dobrego samopoczucia, brzmi: Enea by艂aby zachwycona tym porankiem - i dla mnie s艂o艅ce ponownie chowa si臋 za chmury.
Ojciec Dure i ojciec de Soya znajduj膮 mnie, kiedy przysiadam na g艂azie na brzegu wyschni臋tej rzeki. Gruzy Watykanu wygl膮daj膮 jak ruiny z zamierzch艂ej przesz艂o艣ci. 艢wiat艂o s艂o艅ca b艂yska na szybach samochod贸w i rzadko przemykaj膮cych g贸r膮 EMV, ja za艣 zdaj臋 sobie ponownie spraw臋, 偶e daleko nam do zam臋tu, jaki zapanowa艂 po Upadku - skoro nawet Pacem nie stoczy艂o si臋 w otch艂a艅 barbarzy艅stwa. Kee wyja艣ni艂 mi, 偶e kawa pochodzi z transportu 偶ywno艣ci, kt贸ry dotar艂 do stolicy z prawie nietkni臋tych o艣rodk贸w rolniczych na zachodzie kontynentu. Zburzenie Watykanu i o艣rodka administracyjnego planety wygl膮da z tej perspektywy jak lokalna katastrofa, jak gdyby w najbli偶szej okolicy nast膮pi艂o trz臋sienie ziemi czy uderzy艂 huragan.
Kee podchodzi w艂a艣nie do nas z gar艣ci膮 艣wie偶ych bu艂eczek i posilamy si臋 w mi艂ym milczeniu, otrz膮saj膮c si臋 z okruszk贸w i s膮cz膮c kaw臋. Za naszymi plecami s艂o艅ce wspina si臋 na niebosk艂on i o艣wietla s艂upy dymu z ognisk i kuchenek.
- Wci膮偶 usi艂uj臋 si臋 oswoi膰 z now膮 rzeczywisto艣ci膮 - odzywam si臋 wreszcie. - W por贸wnaniu z epok膮 imperium Paxu 偶yjecie sobie na Pacem w zupe艂nej izolacji, tym niemniej doskonale wiecie, co dzieje si臋 na innych planetach.
Ojciec de Soya kiwa g艂ow膮.
- Tak jak ty potrafisz si臋gn膮膰 w Pustk臋 i s艂ucha膰 j臋zyka 偶ywych, my r贸wnie偶 umiemy w niej odnale藕膰 osoby drogie naszemu sercu. Dzi艣 rano na przyk艂ad zajrza艂em w dusz臋 sier偶anta Gregoriusa na Mar臋 Infinitus.
Ja r贸wnie偶, jeszcze przed skokiem na Pacem, s艂ysza艂em jego wyra藕ny g艂os w ch贸rze tworz膮cym muzyk臋 sfer, ale pytam:
- Co u niego? Wszystko w porz膮dku?
- W najlepszym - m贸wi de Soya. - K艂usownicy, przemytnicy i rebelianci szybko odizolowali nieliczn膮 grupk臋 lojalist贸w, aczkolwiek niekt贸re cywilne platformy mocno ucierpia艂y podczas walk mi臋dzy posterunkami Paxu. Gregorius zajmuje stanowisko miejscowego burmistrza, czy mo偶e raczej gubernatora rejonu przybrze偶nego, co, nawiasem m贸wi膮c, zupe艂nie mu nie odpowiada. Nigdy nie interesowa艂o go dowodzenie; gdyby by艂o inaczej, dawno ju偶 dos艂u偶y艂by si臋 stopnia oficerskiego.
- A w艂a艣nie, skoro ju偶 o tym mowa... - wtr膮cam si臋. - Kto rz膮dzi tutaj... tym wszystkim? - M贸j gest obejmuje ruiny, biegn膮ce w dal autostrady i transportowe EMV, kt贸re w艂a艣nie zbli偶aj膮 si臋 do zachodniego brzegu Nowego Tybru.
- Ca艂ym uk艂adem Pacem tymczasowo zarz膮dza dawny prezes Mercantilusa, Kenzo Isozaki - odpowiada ksi膮dz. - Ma biuro w zniszczonym Torus Mercantilus, ale cz臋sto odwiedza sam膮 planet臋.
- Isozaki? - dziwi臋 si臋. - Kiedy ostatni raz go widzia艂em, pracuj膮c nad moj膮 opowie艣ci膮, uczestniczy艂 w ataku na Gwiazdodrzewo.
- Owszem - przytakuje de Soya. - Atak trwa艂, gdy nadesz艂a Wsp贸lna Chwila i zrobi艂o si臋 okropne zamieszanie. Cz臋艣膰 floty pozosta艂a wierna Lourdusamy'emu i jego ludziom, cz臋艣膰 za艣 - niekt贸rymi dowodzi艂 w艂a艣nie Isozaki, maj膮cy tytu艂 Komandora Zakonu Rycerzy Jerozolimskich - usi艂owa艂a powstrzyma膰 rze藕. Lojali艣ci zachowali wi臋kszo艣膰 archanio艂贸w, kt贸rych i tak nie mo偶na wykorzystywa膰 bez znajomo艣ci techniki zmartwychwstania, Isozaki za艣 sprowadzi艂 ponad sto nap臋dzanych silnikami Hawkinga okr臋t贸w na Pacem i ostatecznie rozprawi艂 si臋 z Centrum
- I zosta艂 dyktatorem? - pytam, cho膰 niewiele mnie to obchodzi. Los Pacem to nie m贸j k艂opot.
- Ale偶 nie - m贸wi Kee. - Isozaki tymczasowo pe艂ni obowi膮zki gubernatora, we wsp贸艂pracy z obieralnymi radami kanton贸w planety. Znakomicie zarz膮dza globaln膮 logistyk膮, a na tym najbardziej nam zale偶y. Natomiast lokalne w艂adze ca艂kiem nie藕le radz膮 sobie z w艂asnymi sprawami. Pierwszy raz na Pacem jest prawdziwa demokracja, kt贸ra mo偶e nie dzia艂a zbyt sprawnie, ale dzia艂a. Wydaje mi si臋, 偶e Isozaki chce stworzy膰 rozs膮dny kapitalistyczny system handlowy i przygotowa膰 Pacem do ery, w kt贸rej ruszymy w kosmos.
- Przenosz膮c si臋 z planety na planet臋? - pytam
Wszyscy trzej zgodnie kiwaj膮 g艂owami, ja za艣 nie mog臋 w to wszystko uwierzy膰: miliardy... setki miliard贸w ludzi, kt贸rzy swobodnie przenosz膮 si臋 z miejsca na miejsce, bez statk贸w kosmicznych, bez transmiter贸w... Natychmiastowy kontakt poprzez Pustk臋 - wystarczy zespoli膰 si臋 z ni膮 sercem i umys艂em... B臋dzie jak za czas贸w rozkwitu Hegemonii, tylko bez narzuconej przez Centrum otoczki portali i komunikator贸w. Nie, zdaj臋 sobie natychmiast spraw臋. B臋dzie zupe艂nie inaczej ni偶 w Hegemonii. Czego艣 takiego ludzko艣膰 jeszcze w swych dziejach nie do艣wiadczy艂a. Enea wszystko zmieni艂a.
- Opu艣cisz nas dzi艣, Raul? - pyta ojciec Dure z tym swoim mi臋kkim, francuskim akcentem.
- Jak tylko wypij臋 t臋 doskona艂膮 kaw臋 - m贸wi臋. S艂o艅ce przygrzewa coraz mocniej; czuj臋 je na ods艂oni臋tych r臋kach i karku.
- Dok膮d chcesz si臋 uda膰? - pyta de Soya.
Ju偶 otwieram usta, 偶eby mu odpowiedzie膰, gdy nagle dociera do mnie, 偶e nie mam poj臋cia, gdzie szuka膰 dziecka Enei. Co b臋dzie, je偶eli Obserwator zabra艂 ch艂opca czy dziewczynk臋 do jakiego艣 odleg艂ego uk艂adu gwiezdnego, do kt贸rego nie uda mi si臋 dosta膰? Mogli na przyk艂ad wr贸ci膰 na Star膮 Ziemi臋... Czy zdo艂a艂bym przenie艣膰 si臋 sto sze艣膰dziesi膮t tysi臋cy lat 艣wietlnych st膮d? Enea to potrafi艂a, ale pewnie mog艂a liczy膰 na pomoc lw贸w, tygrys贸w i nied藕wiedzi. Czy i ja pewnego dnia us艂ysz臋 ich g艂osy w ch贸rze Pustki? W tej chwili wszystko to przerasta mnie i ma艂o mnie interesuje.
- Nie wiem - s艂ysz臋 w艂asne s艂owa, wypowiadane g艂osem zagubionego ch艂opczyka. - Chcia艂em wybra膰 si臋 na Star膮 Ziemi臋, bo Enea prosi艂a mnie... Jej prochy... tylko 偶e... - Zak艂opotany i zdenerwowany pokazuj臋 na g贸r臋 stopionego kamienia, kt贸ra kiedy艣 by艂a Zamkiem 艢wi臋tego Anio艂a. - Mo偶e wr贸c臋 na Hyperiona. Spotkam si臋 z Martinem Silenusem. - Zanim umrze, dodaj臋 w my艣lach.
Stajemy we czterech na kamiennym bloku i dopijamy zimn膮 ju偶 kaw臋. Otrzepujemy si臋 z okruch贸w smakowitych bu艂eczek, gdy nagle przychodzi mi do g艂owy oczywista my艣l:
- Czy kt贸ry艣 z was chce mi towarzyszy膰? Albo mo偶e wybiera si臋 gdzie indziej. Wydaje mi si臋, 偶e pami臋tam, jak to si臋 robi... a Enea zabiera艂a nas ze sob膮 po prostu trzymaj膮c nas za r臋ce. Nie, przecie偶 przenosi艂a ca艂ego „Yggdrasilla” sam膮 si艂膮 woli.
- Je偶eli udajesz si臋 na Hyperiona, chyba wybior臋 si臋 tam razem z tob膮 - m贸wi ojciec de Soya. - Najpierw jednak musz臋 ci co艣 pokaza膰. Przepraszam was na chwil臋, ojcze Dure, Bassinie.
Wracam z ksi臋dzem do wioski i do ko艣ci贸艂ka. W male艅kiej zakrystii, gdzie z trudem mie艣ci si臋 drewniana szafa na ubrania i niedu偶y o艂tarzyk, na kt贸rym przechowuje si臋 hosti臋 i wino mszalne, de Soya ods艂ania nisz臋 w 艣cianie i wyjmuje z niej metalowy cylinder, mniejszy ni偶 termos do kawy. Podaje mi go, a ja wyci膮gam r臋ce - i zamieram bez ruchu, niezdolny go dotkn膮膰.
- Tak - m贸wi ksi膮dz. - Prochy Enei, tyle, ile zdo艂ali艣my znale藕膰. Obawiam si臋, 偶e niewiele tego jest.
R臋ce dalej mi si臋 trz臋s膮; nie mog臋 si臋 przem贸c, 偶eby wzi膮膰 od de Sol pojemnik.
- Ale jak? Kiedy?
- Przed decyduj膮cym atakiem Centrum. Uwalniali艣my wi臋藕ni贸w, kiedy doszli艣my do wniosku, 偶e dobrze by by艂o zebra膰 prochy twojej m艂odej przyjaci贸艂ki. Niekt贸rzy chcieli zrobi膰 z nich relikwie... Uczyni膰 podpor膮 nowego kultu. By艂em przekonany, 偶e Enea by sobie tego nie 偶yczy艂a. Mia艂em racj臋, Raul?
- Oczywi艣cie - m贸wi臋, a r臋ce trz臋s膮 mi si臋 coraz bardziej. Teraz i m贸wienie przychodzi mi z trudem. - Tak, bezwzgl臋dnie, mia艂 ojciec ca艂kowit膮 racj臋 - dodaj臋 zdecydowanie. - Nie znios艂aby tego. Nawet ojciec nie wie, ile razy rozprawiali艣my o tragedii Buddy, kt贸rego wyznawcy potraktowali jak boga, a szcz膮tki jak relikwie. On r贸wnie偶 chcia艂, 偶eby jego zw艂oki spalono, a popio艂y rozrzucono, 偶eby... - Nie mam si艂y dalej m贸wi膰.
- Tak - m贸wi de Soya i wyjmuje z kredensu czarn膮 torb臋. Wk艂ada do niej cylinder i przerzucaj膮 sobie przez rami臋. - Je偶eli chcesz, zabior臋 j膮 ze sob膮, gdy ruszymy w podr贸偶.
- Dzi臋kuj臋 - tylko tyle udaje mi si臋 powiedzie膰. Nie jestem w stanie pogodzi膰 偶ywotno艣ci Enei, widoku jej sk贸ry, b艂ysku oczu, kobiecego aromatu, dotyku, 艣miechu, g艂osu, w艂os贸w, jej fizycznej obecno艣ci z ma艂ym, metalowym pojemnikiem. Opuszczam r臋k臋, 偶eby ksi膮dz nie widzia艂, jak okropnie si臋 trz臋sie.
- Jest ojciec got贸w do drogi? - pytam w ko艅cu.
De Soya kiwa potakuj膮co g艂ow膮.
- Chcia艂bym tylko powiedzie膰 paru osobom w wiosce, 偶e przez kilka dni mnie nie b臋dzie. M贸g艂by艣 mnie tu p贸藕niej podrzuci膰? Oboj臋tne, gdzie b臋dziesz si臋 wybiera艂.
Oczywi艣cie, 偶e tak. Ca艂y czas my艣la艂em o dzisiejszym rozstaniu jak o czym艣 ostatecznym, nieodwracalnym niczym podr贸偶 statkiem kosmicznym. Tymczasem do ko艅ca 偶ycia b臋d臋 mia艂 Pacem na wyci膮gni臋cie r臋ki... tak jak i ka偶de inne miejsce we wszech艣wiecie. Pod warunkiem, 偶e pami臋tam, jak s艂ucha膰 muzyki sfer i robi膰 pierwszy krok, 偶e mog臋 zabra膰 kogo艣 ze sob膮 i 偶e skok na Pacem nie by艂 jednorazowym darem, kt贸ry utraci艂em nie wiedz膮c nawet, i偶 go posiadam.
Trz臋s臋 si臋 teraz na ca艂ym ciele, ale wmawiam sobie, 偶e to z nadmiaru kofeiny.
- Jasne - chrypi臋 w odpowiedzi. - Nie ma sprawy. Poczekam na ojca i zamieni臋 jeszcze dwa s艂owa z Kee i ojcem Dure.
Starszego jezuit臋 i by艂ego kaprala spotykam na polu kukurydzy, gdy spieraj膮 si臋 o to, kiedy jest najlepsza pora do zbioru kolb. Paul Dure przyznaje w艂a艣nie, 偶e najch臋tniej zbiera艂by je zaraz, bo przepada za kukurydz膮. Na m贸j widok obaj si臋 u艣miechaj膮.
- Zabierasz w podr贸偶 ojca de Soy臋? - pyta ksi膮dz. Kiwam g艂ow膮. - Pozdr贸wcie ode mnie Martina Silenusa. Dawno temu i w zupe艂nie innym miejscu dzielili艣my ciekawe do艣wiadczenia, przynajmniej w pewnym sensie. S艂ysza艂em o tych jego tak zwanych „Pie艣niach”, ale przyznam, 偶e z niech臋ci膮 my艣l臋 o tym, 偶e mia艂bym je przeczyta膰. - Dure szczerzy z臋by w u艣miechu. - Rozumiem, 偶e obowi膮zuj膮ce w Hegemonii prawa dotycz膮ce znies艂awienia straci艂y wa偶no艣膰.
- Przypuszczam, 偶e 偶y艂 tak d艂ugo tylko po to, 偶eby sko艅czy膰 poemat - m贸wi臋 cicho. - Ale mu si臋 nie uda.
Dure wzdycha ci臋偶ko.
- Dla tych, co tworz膮, ka偶dego 偶ywota by艂oby ma艂o, Raul. Podobnie zreszt膮 jak dla tych, kt贸rzy chc膮 zrozumie膰 w艂asne 偶ycie. Na tym chyba polega przekle艅stwo bycia cz艂owiekiem, przekle艅stwo, ale i b艂ogos艂awie艅stwo.
- Jak to? - dziwi臋 si臋, ale zanim ksi膮dz mo偶e mi odpowiedzie膰, podchodzi do nas de Soya z paroma wie艣niakami. Zaczyna si臋 og贸lna rozmowa, po偶egnania, zaproszenia do powrotu. Spogl膮dam na czarn膮 torb臋 i widz臋, 偶e opr贸cz metalowego cylindra de Soya zapakowa艂 do niej i inne rzeczy.
- Zabieram czyst膮 sutann臋 - wyja艣nia, widz膮c moje spojrzenie. - Poza tym troch臋 bielizny, skarpetki, par臋 brzoskwi艅, Bibli臋, msza艂 i kilka drobiazg贸w niezb臋dnych przy odprawianiu mszy. Nie wiem przecie偶, kiedy wr贸c臋. - Wskazuje r臋k膮 t艂ocz膮cych si臋 dooko艂a ludzi. - Nie pami臋tam, jak to si臋 robi. B臋dziemy potrzebowa膰 wi臋cej miejsca?
- Raczej nie - odpowiadam. - Mo偶e powinni艣my si臋 dotkn膮膰... Przynajmniej za pierwszym razem. - Odwracam si臋 i podaj臋 r臋k臋 Kee, a potem Dure. - Dzi臋kuj臋 wam.
Kee u艣miecha si臋 i cofa, jakby spodziewa艂 si臋, 偶e zaraz wzniesiemy si臋 z de Soya na s艂upie ognia jak z silnik贸w rakietowych. Ojciec Dure po raz ostatni k艂adzie mi d艂o艅 na ramieniu.
- My艣l臋, 偶e jeszcze si臋 spotkamy, Raulu Endymionie - m贸wi. - Chocia偶 pewnie nie w ci膮gu najbli偶szych dw贸ch lat.
Nie mam poj臋cia, co ma na my艣li; przecie偶 obieca艂em wr贸ci膰 z de Soya za par臋 dni. Mniejsza z tym: kiwam g艂ow膮, jakbym 艣wietnie go rozumia艂, drugi raz podaj臋 mu r臋k臋 i odsuwam si臋.
- We藕miemy si臋 za r臋ce? - pyta de Soya.
K艂ad臋 mu d艂o艅 na ramieniu, tak jak przed chwil膮 Dure po艂o偶y艂 r臋k臋 na moim. Sprawdzam, czy mam ze sob膮 rejestrator.
- To powinno wystarczy膰 - stwierdzam.
- Homo fobia? - dopytuje si臋 de Soya z przewrotnym u艣mieszkiem.
- Nie, po prostu nie chc臋 wychodzi膰 na idiot臋 cz臋艣ciej ni偶 to konieczne.
Zamykam oczy, prawie pewien, 偶e tym razem muzyka sfer nie zabrzmi w moim umy艣le i 偶e zapomnia艂em, jak stawia si臋 kroki w Pustce. No c贸偶, m贸wi臋 sobie w duchu, przynajmniej parz膮 smaczn膮 kaw臋 i jest z kim pogada膰, gdyby okaza艂o si臋, 偶e mam tu zosta膰 na zawsze.
Bia艂e 艣wiat艂o otacza nas i poch艂ania.
34
Zak艂ada艂em, 偶e wynurzymy si臋 z powodzi 艣wiat艂a w opuszczonym Endymionie, zapewne u st贸p wie偶y starego poety, ale kiedy o艣lepiaj膮cy blask przygas艂, znale藕li艣my si臋 po艣rodku 艂agodnie pofalowanej r贸wniny. Na planecie panowa艂a noc, a ja sta艂em po kolana - ojciec de Soya po uda - w ko艂ysanej 艂agodnym wiatrem trawie.
- Uda艂o nam si臋? - zapyta艂 podniecony jezuita. - Jeste艣my na Hyperionie? Okolica nie wygl膮da znajomo, ale dot膮d widzia艂em tylko skrawki pomocnego kontynentu, a i to przed ponad jedenastu laty. Poznajesz to miejsce? Grawitacja jest taka, jak pami臋tam, ale powietrze... ma jak膮艣 s艂odsz膮 wo艅.
Odczeka艂em chwil臋, a偶 oczy przywykn膮 mi do ciemno艣ci.
- Wszystko w porz膮dku - uspokoi艂em go i wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 wskaza艂em na rozgwie偶d偶one niebo. - Widzi ojciec te gwiazdozbiory? To jest 艁ab臋d藕, tam wida膰 艁ucznik贸w... A tu jest Nosiwoda, chocia偶 Starowina zawsze nabija艂a si臋 ze mnie, 偶e to W贸z Raula... Kiedy by艂em ma艂y, cz臋sto bawi艂em si臋 takim malutkim wozem na k贸艂kach. - Odetchn膮艂em pe艂n膮 piersi膮 i zapatrzy艂em si臋 w dal. - To jedno z naszych ulubionych miejsc obozowania, z czas贸w, gdy by艂em dzieckiem i prowadzili艣my w臋drowne 偶ycie. - Przykl臋kn膮艂em na jedno kolano i przyjrza艂em si臋 z bliska ziemi. - S膮 艣lady opon, sprzed kilku tygodni. Czyli tabory dalej t臋dy je偶d偶膮.
Sutanna ksi臋dza szele艣ci艂a cicho, gdy przechadza艂 si臋 tam i z powrotem, podenerwowany jak nocny drapie偶nik w niewoli.
- Czy to gdzie艣 blisko? - dopytywa艂 si臋. - Czy mo偶emy st膮d doj艣膰 do wie偶y Silenusa na piechot臋?
- Ze czterysta kilometr贸w - ostudzi艂em jego zapa艂. - Wyl膮dowali艣my na wschodzie moczar贸w, na po艂udnie od Dzioba, a wuj Martin mieszka u podn贸偶a p艂askowy偶u Pinion. - Uderzy艂o mnie, 偶e u偶y艂em okre艣lenia, kt贸rym zawsze pos艂ugiwa艂a si臋 Enea w odniesieniu do starego poety.
- To bez znaczenia - rzek艂 niecierpliwie de Soya. - W kt贸r膮 stron臋 powinni艣my i艣膰?
Naprawd臋 mia艂 zamiar doj艣膰 tam na piechot臋, ale po艂o偶y艂em mu d艂o艅 na ramieniu.
- Chyba nie b臋dziemy musieli i艣膰 pieszo.
Na po艂udniowo-wschodnim horyzoncie jaki艣 ciemny kszta艂t przes艂oni艂 gwiazdy, ja za艣 wychwyci艂em 艣wist silnik贸w turbo艣mig艂owych, przebijaj膮cy si臋 przez szum wiatru. Chwil臋 p贸藕niej zamigota艂y nam zielone i czerwone lampki nawigacyjne, gdy 艣migacz skr臋ci艂 na pomoc i zas艂oni艂 艁ab臋dzia.
- To dobry znak? - zapyta艂 de Soya, a ja poczu艂em, jak ca艂y sztywnieje.
Wzruszy艂em ramionami.
- Za moich czas贸w 艣migacz nie wr贸偶y艂by nic dobrego - odpar艂em. - Wi臋kszo艣膰 maszyn nale偶a艂a do Paxu, a dok艂adniej - do jego s艂u偶b bezpiecze艅stwa.
Nied艂ugo ju偶 przysz艂o nam czeka膰: 艣migacz wyl膮dowa艂, wirniki zamar艂y i lewa owiewka odchyli艂a si臋 na zawiasach w ty艂. Z kabiny b艂ysn臋艂o 艣wiat艂o, a ja dostrzeg艂em b艂臋kitn膮 sk贸r臋, oczy, kikut lewej r臋ki i niebiesk膮 praw膮 d艂o艅, uniesion膮 w ge艣cie powitania.
- To dobry znak - powiedzia艂em.
- Co z nim? - zapyta艂em A. Bettika, gdy na wysoko艣ci trzech kilometr贸w mkn臋li艣my na po艂udniowy wsch贸d. S膮dz膮c z bladej po艣wiaty nad p艂askowy偶em, do 艣witu pozosta艂a mniej wi臋cej godzina.
- Umiera - odpar艂 android. Na d艂ug膮 chwil臋 zapad艂a cisza.
A. Bettik niepomiernie ucieszy艂 si臋 na m贸j widok, chocia偶 sta艂 sztywno i niezgrabnie, gdy wy艣ciska艂em go na powitanie. Androidy nigdy nie czu艂y si臋 najlepiej, gdy przychodzi艂o do wylewnego okazywania uczu膰 wobec tych, kt贸rym mia艂y s艂u偶y膰. Chc膮c jak najlepiej wykorzysta膰 kr贸ciutki lot, zasypywa艂em A. Bettika pytaniami.
Zacz膮艂 od z艂o偶enia mi kondolencji z powodu 艣mierci Enei, co pozwoli艂o mi zada膰 pytanie, jakie bez ustanku ko艂ata艂o mi si臋 po g艂owie:
- Ty te偶 uczestniczy艂e艣 we Wsp贸lnej Chwili?
- Niezupe艂nie, M. Endymion - odrzek艂, co zupe艂nie niczego mi nie wyja艣ni艂o, zaraz jednak zapomnia艂em o tym, gdy偶 zacz膮艂 opowiada膰, co przez ostatnie trzyna艣cie miesi臋cy standardowych wydarzy艂o si臋 na Hyperionie.
Martin Silenus spe艂ni艂 rol臋 przeka藕nika Wsp贸lnej Chwili, tak jak zapowiada艂a to Enea. Wi臋kszo艣膰 ponownie narodzonych oraz 偶o艂nierzy Paxu zdezerterowa艂a natychmiast, by jak najszybciej przyst膮pi膰 do komunii, pozby膰 si臋 paso偶yta i jak ognia unika膰 wszelkiego kontaktu z nielicznymi lojalistami. Wuj Martin dostarczy艂 potrzebne do przemiany wino i krew: trunek gromadzi艂 od dziesi臋cioleci, krew za艣 oddawa艂 po kropelce od czasu, gdy przed ponad dwustu pi臋膰dziesi臋ciu laty sam wypi艂 wino zmieszane z krwi膮 dziesi臋cioletniej w贸wczas Enei.
Wierni poddani Paxu opu艣cili Hyperiona na pok艂adzie trzech statk贸w, jakie im pozosta艂y, a ostatnie zajmowane przez nich miasto - Port Romance - wyzwolono w cztery miesi膮ce po Wsp贸lnej Chwili. Ze swej kryj贸wki w starym o艣rodku uniwersyteckim wuj Martin rozpocz膮艂 nadawanie starych holofilm贸w z udzia艂em Enei - z czas贸w gdy by艂a dzieckiem, a ja jeszcze jej nie zna艂em - na kt贸rych wyja艣nia艂a, jak korzysta膰 z Pustki i prosi艂a o powstrzymanie si臋 od przemocy. Miliony tubylc贸w i by艂ych chrze艣cijan, kt贸rzy w艂a艣nie uczyli si臋 poznawa膰 g艂osy swoich zmar艂ych i s艂ysze膰 j臋zyk 偶ywych, nie pozostali g艂usi na jej pro艣by.
Od A. Bettika dowiedzia艂em si臋 r贸wnie偶, 偶e na orbicie Hyperiona kr膮偶y olbrzymi drzewostatek templariuszy „Sequoia Sempervirens”, kt贸rym dowodzi Prawdziwy G艂os Gwiazdodrzewa Ket Rosteen i na kt贸rym znajduje si臋 kilkoro naszych starych znajomych - Rachela, Theo, Dorje Phamo, dalajlama, Intruzi Navson Hamnim i Sian Quintana Ka'an oraz George Tsarong i Jigme Norbu. Rosteen od dw贸ch dni molestowa艂 Silenusa, 偶eby ten pozwoli艂 mu wyl膮dowa膰, ale poeta uparcie odmawia艂, twierdz膮c, 偶e nie chce nikogo widzie膰, dop贸ki nie spotka si臋 ze mn膮.
- Ze mn膮? - zdziwi艂em si臋. - To Martin Silenus wiedzia艂, 偶e si臋 tu wybieram?
- Ale偶 oczywi艣cie - odrzek艂 android i na tym jego odpowied藕 si臋 sko艅czy艂a.
- A jak Rachela, Dorje Phamo i pozostali trafili na drzewostatek? Czy „Sequoia Sempervirens” odwiedzi艂a po drodze planet臋 Barnarda, Vitus-Gray-Balianusa B i par臋 innych miejsc, 偶eby ich pozbiera膰?
- Z tego co wiem, M. Endymion, Intruzi przybyli na pok艂adzie statku z ruin Biosfery, kt贸r膮 mieli艣my przyjemno艣膰 wsp贸lnie odwiedzi膰. Inni, jak wnioskuj臋 ze zdradzaj膮cych narastaj膮ce przygn臋bienie transmisji M. Rosteena, adresowanych do M. Silenusa, przenie艣li si臋 samodzielnie na „Sequoi臋 Sempervirens”, tak jak pan na Hyperiona.
Wyprostowa艂em si臋 w fotelu, zaskoczony t膮 wiadomo艣ci膮. Nie wiedzie膰 czemu zak艂ada艂em, 偶e jestem jedyn膮 osob膮 wystarczaj膮co sprytn膮, szcz臋艣liw膮 czy co tam by艂o potrzebne, 偶eby nauczy膰 si臋 swobodnego przemieszczania si臋 mi臋dzy gwiazdami. Tymczasem Rachela, Theo, stara prze艂o偶ona klasztoru, dalajlama - wszyscy tego dokonali. No dobrze, dalajlama, Rachela i Theo nale偶eli zapewne do najpilniejszych uczni贸w Enei, ale George? I Jigme? Troch臋 mnie to zbi艂o z tropu - chocia偶 przyznaj臋, 偶e by艂em zarazem podekscytowany: znaczy艂o to, 偶e tysi膮ce szcz臋艣liwc贸w, zapewne tych, kt贸rych Enea osobi艣cie uczy艂a, s膮 o krok od opanowania tej sztuki. Potem za艣... Zn贸w prawie zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie na my艣l o miliardach swobodnie podr贸偶uj膮cych ludzi.
Wyl膮dowali艣my w opuszczonym mie艣cie po艣r贸d wzg贸rz, gdy niebo rozja艣nia艂 brzask. Wyskoczy艂em ze 艣migacza przyciskaj膮c rejestrator do piersi i wbieg艂em po schodach wie偶y na g贸r臋; android i ojciec de Soya zostali daleko w tyle. Spodziewa艂em si臋, 偶e staruszek ucieszy si臋 na m贸j widok i b臋dzie szcz臋艣liwy, 偶e tyle dokona艂em, staraj膮c si臋 spe艂ni膰 jego niemo偶liwe do zrealizowania 偶yczenia: wyratowa艂em Ene臋 z zasadzki w Dolinie Grobowc贸w Czasu, Pax uleg艂 zniszczeniu, zepsuty do szpiku ko艣ci Ko艣ci贸艂 leg艂 w gruzach, Chy偶war nie skrzywdzi艂 ani Enei, ani reszty ludzko艣ci... Wszystko zgodnie z 偶yczeniami poety, kt贸rymi zasypa艂 mnie owego pijackiego wieczora przed ponad dziesi臋ciu laty. Nie mia艂 wyj艣cia: musia艂 si臋 cieszy膰 i czu膰 wdzi臋czno艣膰.
- Jebitnie du偶o czasu ci zabra艂o, 偶eby przywlec tu z powrotem swoje leniwe dupsko - odezwa艂a si臋 zawieszona w paj臋czynie rurek i przewod贸w mumia. - Czeka艂em tylko, a偶 b臋d臋 musia艂 wyle藕膰 z 艂贸偶ka i 艣ci膮gn膮膰 ci臋 tu, jak偶e艣 w艂贸czy艂 si臋 po wszech艣wiecie bez celu, niby jaka艣 kr贸lowa dwudziestowiecznych bal贸w dobroczynnych.
Wyschni臋ty stw贸r, spoczywaj膮cy na le偶ance z pianogumy po艣rodku pl膮taniny maszyn, monitor贸w i respirator贸w, otoczony gromadk膮 androidzich piel臋gniarek, nie przypomina艂 odm艂odzonego kuracjami Poulsena starca, z kt贸rym po偶egna艂em si臋 dziesi臋膰 lat wcze艣niej - dziesi臋膰 dla mnie, on bowiem prze偶y艂 z tego tylko dwa, reszt臋 za艣 sp臋dzi艂 w zamra偶arce. Mia艂em przed sob膮 trupa, kt贸ry nie pozwala艂 si臋 pogrzeba膰; nawet g艂os, kt贸ry s艂ysza艂em, by艂 ju偶 tylko elektronicznym tworem, opartym na subwokalizowanym rz臋偶eniu i chrypieniu.
- Psiakrew, sko艅czy艂e艣 si臋 ju偶 na mnie gapi膰, czy planujesz kupi膰 nast臋pny bilet na przedstawienie? - zapyta艂 zawieszony nad g艂ow膮 mumii syntetyzer mowy.
- Przepraszam - mrukn膮艂em, czuj膮c si臋 jak zbesztane dziecko.
- Z przepraszam to ja nic mia艂 nie b臋d臋. No jak, zamierzasz mi z艂o偶y膰 raport, czy tylko postoisz sobie troch臋, jak zwyk艂a, tubylcza pierdo艂a, kt贸r膮 zreszt膮 jeste艣?
- Raport? - powt贸rzy艂em i od艂o偶y艂em rejestrator na tac臋. - My艣la艂em, 偶e istota rzeczy jest ci znana.
- Istota rzeczy? - rykn膮艂 syntetyzer, t艂umacz膮c mieszanin臋 kaszlni臋膰 i st臋kni臋膰 na s艂owa. - A co ty, kurwa, wiesz o istocie rzeczy, ch艂opcze? Co?
Ostatnie opiekuj膮ce si臋 nim androidki znikn臋艂y mi z oczu.
Poczu艂em przyp艂yw z艂o艣ci; mo偶e z wiekiem m贸zg te偶 staremu palantowi zmursza艂, tak jak wcze艣niej zanik艂y dobre maniery - je偶eli w og贸le kiedy艣 je posiada艂. Przez dobr膮 minut臋 cisz臋 m膮ci艂 tylko chrz臋st mechanicznych miech贸w pod 艂贸偶kiem, kt贸re pompowa艂y powietrze do bezwolnych p艂uc starca.
- Mam z艂o偶y膰 raport - powiedzia艂em wreszcie. - Dobrze. Wi臋kszo艣膰 pa艅skich 偶ycze艅 zosta艂a spe艂niona, M. Silenus. Enea doprowadzi艂a do zako艅czenia rz膮d贸w Paxu i Ko艣cio艂a. Chy偶war najwyra藕niej znikn膮艂. Wszech艣wiat nieodwracalnie si臋 zmieni艂.
- Wszech艣wiat nieodwracalnie si臋 zmieni艂 - przedrze藕nia艂 mnie stary poeta syntetyzowanym falsetem. - A czyja ci臋, do wszystkich diab艂贸w, prosi艂em... ciebie, czy dziewczyn臋, niewa偶ne... 偶eby艣cie zmieniali co艣 w tym pierdolonym wszech艣wiecie?
Wr贸ci艂em my艣lami do naszej rozmowy sprzed dziesi臋ciu lat.
- Nie - przyzna艂em.
- No w艂a艣nie - warkn膮艂 poeta. - Zn贸w ci si臋 co艣 zaczyna rusza膰 w tych szarych kom贸rkach. Jezusie Chrystusie, a ju偶 si臋 ba艂em, 偶e pobyt w pude艂ku Schr枚dingera og艂upi艂 ci臋 do reszty.
Nic nie powiedzia艂em; zastanawia艂em si臋, czy gdybym poczeka艂 odpowiedni d艂ugo, staruszek nie wyzion膮艂by po cichu ducha.
- Dobra, o co w takim razie ci臋 prosi艂em, moje ty dziecko z艂ote? - zapyta艂 wreszcie tonem rozw艣cieczonego belfra.
Usi艂owa艂em przypomnie膰 sobie jakie艣 szczeg贸艂y naszej rozmowy, poza 偶膮daniem, by艣my z Ene膮 obalili rz膮dz膮ce na kilkuset planetach Pax i Ko艣ci贸艂. Chy偶war... Nie, nie o Chy偶wara mu chodzi艂o. Zamiast ufa膰 zawodnej pami臋ci si臋gn膮艂em wprost w Pustk臋, Kt贸ra 艁膮czy, 偶eby odtworzy膰 ostatnie s艂owa, jakie pad艂y mi臋dzy nami, zanim pomkn膮艂em na macie grawitacyjnej na spotkanie dziewczynki.
- Ruszaj - powiedzia艂 wtedy poeta. - Pozdr贸w ode mnie Ene臋 i powiedz jej, 偶e nie mog臋 si臋 doczeka膰, kiedy zobacz臋 Star膮 Ziemi臋. Powiedz te偶, 偶e stary pryk ch臋tnie pos艂ucha, jak Enea wyja艣nia znaczenie wszystkich ruch贸w, kszta艂t贸w i d藕wi臋k贸w.
Istot臋 rzeczy.
- Ach tak - powiedzia艂em na g艂os. - Przykro mi, 偶e Enea nie mo偶e z tob膮 porozmawia膰.
- Mnie te偶 jest przykro - wyszepta艂 starzec w艂asnym, nieprzetworzonym g艂osem. - Mnie te偶. I nie m贸w mi o tym termosie z prochami, kt贸ry ksi膮dz ma w torbie; nie to mia艂em na my艣li, kiedy zapowiada艂em, 偶e chc臋 przed 艣mierci膮 zobaczy膰 moj膮 siostrzenic臋.
Mog艂em tylko skin膮膰 g艂ow膮, kiedy gard艂o 艣cisn臋艂o mi si臋 bole艣nie.
- A co z reszt膮? - odezwa艂 si臋 znowu Silenus. - Zamierzasz spe艂ni膰 moje ostatnie 偶yczenie, czy po prostu dasz mi umrze膰, stoj膮c tak z palcem w ty艂ku?
- Ostatnie 偶yczenie? - W obecno艣ci starego poety moje IQ spada艂o o dobre pi臋膰dziesi膮t punkt贸w.
Syntetyzer westchn膮艂.
- Daj mi pisak i rejestrator, to wypisz臋 ci to wo艂ami: chc臋 zobaczy膰 Star膮 Ziemi臋, zanim kopn臋 w kalendarz. Chc臋 wr贸ci膰 do domu.
Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e postanowili艣my nie rusza膰 go z wie偶y. Opiekuj膮ce si臋 nim androidy naradzi艂y si臋 z lekarzami Intruz贸w - kt贸rym wreszcie pozwolono wyl膮dowa膰 - a potem tak偶e z autochirurgiem na statku konsula, kt贸ry zreszt膮 sta艂 na ty艂ach wie偶y, tak jak A. Bettik zostawi艂 go po l膮dowaniu przed paroma miesi膮cami. Automat skontaktowa艂 si臋 z aparatur膮 nadzoruj膮c膮 stan zdrowia poety i utrzyma艂 werdykt w mocy: wyniesienie starca z wie偶y w celu przetransportowania na drzewostatek lub statek konsula narazi艂oby go na minimalne zmiany ci艣nienia i grawitacji, kt贸re mog艂yby okaza膰 si臋 zab贸jcze.
Zabrali艣my zatem wie偶臋 i kawa艂ek Endymiona ze sob膮.
Ket Rosteen wsp贸lnie z Intruzami zaj膮艂 si臋 szczeg贸艂ami tej operacji, do kt贸rej zaprz臋gni臋to par臋 erg贸w, 艣ci膮gni臋tych w tym celu z drzewostatku. P贸藕niej obliczy艂em, 偶e owego dnia o wschodzie s艂o艅ca w niebo unios艂o si臋 jakie艣 dziesi臋膰 hektar贸w gruntu. Znalaz艂 si臋 na nich statek konsula, wie偶a, pulsuj膮ce sze艣ciany M枚biusa, w kt贸rych trzymano ergi, zaparkowany 艣migacz, przybud贸wki, gdzie znajdowa艂a si臋 pralnia i kuchnia, fragment budynku wydzia艂u chemii, kilka kamiennych domostw, dok艂adnie po艂owa mostu nad rzek膮 Pinion i par臋 milion贸w ton ska艂 i gleby. Nie poczuli艣my momentu startu - sterowanie polem si艂owym zosta艂o tak zgrane przez ergi, Intruz贸w i templariuszy, 偶e w og贸le nie zauwa偶yliby艣my, 偶e odrywamy si臋 od ziemi, gdyby nie gwiazdy nad otwartym sufitem wie偶y i hologramy, na kt贸rych mogli艣my 艣ledzi膰 lot. Nie odrywa艂em od nich wzroku, trzymaj膮c Silenusa za r臋k臋. Poza nami w pokoju znajdowali si臋 A. Bettik, kilka piel臋gniarek i ojciec de Soya.
Fragment Endymiona, najstarszego miasta na ca艂ej planecie, od kt贸rego w dodatku pochodzi艂o nasze rodowe nazwisko, wzni贸s艂 si臋 bezg艂o艣nie w niebo, wzlecia艂 ponad atmosfer臋 i osiad艂 pomi臋dzy rozchylonymi specjalnie w tym celu ga艂臋ziami „Sequoi Sempendrens”, tak 偶e mogli艣my zej艣膰 wprost z hyperio艅skiej ziemi na ga艂臋zie i pomosty dziesi臋ciokilometrowego drzewostatku. Statek obr贸ci艂 si臋 ku gwiazdom.
- Teraz twoja kolej, Raul - powiedzia艂a Dorje Phamo. - M. Silenus nie prze偶y艂by ani skoku hawkingowskiego, ani odpowiednio d艂ugiego snu kriogenicznego.
- Ale to cholernie wielki drzewostatek - zauwa偶y艂em. - Z mn贸stwem ludzi i sprz臋tu na pok艂adzie. Pomo偶esz mi, prawda?
- Oczywi艣cie.
- My te偶 - dodali dalajlama, George i Jigme.
- Na nas te偶 mo偶esz liczy膰 - rzek艂a Rachela i stan臋艂a obok Theo; obie postarza艂y si臋 od czasu, gdy ostatnio je widzia艂em.
- Mo偶e i my spr贸bujemy - de Soya m贸wi艂 za siebie, Keta Rosteena i wszystkich zgromadzonych w ich s膮siedztwie.
Wysoko na mostku, setki metr贸w powy偶ej wie偶y, w kt贸rej kiedy艣 A. Bettik opiekowa艂 si臋 swoim dawnym panem, Dorje Phamo, Rachela, Theo, dalajlama, George, Jigme, ojciec de Soya, kapitan i pozostali wzi臋li si臋 za r臋ce; uzupe艂ni艂em kr膮g, a potem z zamkni臋tymi oczyma ws艂uchali艣my si臋 w gwiazdy.
Wynurzywszy si臋 z powodzi 艣wiat艂a spodziewa艂em si臋 ujrze膰 przypominaj膮c膮 rzek臋 smug臋 gwiazd Mniejszego Ob艂oku Magellana, tymczasem okaza艂o si臋, 偶e patrz臋 na t臋 sam膮 Mleczn膮 Drog臋, co przed chwil膮. W dodatku, gdyby wierzy膰 znajomym konstelacjom, nie oddalili艣my si臋 zbytnio od Hyperiona - gdzie艣 trafili艣my, ale majacz膮ca mi臋dzy ga艂臋ziami planeta nie by艂a b艂臋kitno-bia艂膮 Star膮 Ziemi膮, nie przypomina艂a jej nawet: by艂a rdzawoczerwona, wyschni臋ta na pieprz, poznaczona kraterami i otulona na biegunach czapami 艣niegu.
- To Mars - rzek艂 A. Bettik. - Wr贸cili艣my do Uk艂adu S艂onecznego Starej Ziemi.
Wszyscy s艂yszeli艣my rozbrzmiewaj膮cy w Pustce g艂os przebywaj膮cego na Marsie pu艂kownika Kassada. Zeszli艣my na planet臋, znale藕li艣my go, obja艣nili艣my mu cel podr贸偶y - nie potrzebowa艂 zreszt膮 naszych wyja艣nie艅, s艂ysza艂 bowiem w Pustce, 偶e si臋 zbli偶amy - i zabrali艣my go na pok艂ad „Sequoi Sempervirens”. Martin Silenus da艂 zna膰, 偶e ch臋tnie spotka艂by si臋 z dawnym towarzyszem podr贸偶y, a ja towarzyszy艂em pu艂kownikowi w drodze na szczyt wie偶y.
- Ca艂y uk艂ad jest bezpieczny, zgodnie z poleceniem Tej, Kt贸ra Naucza - powiedzia艂 Kassad, gdy stan臋li艣my na hyperio艅skiej glebie. - Od dziesi臋ciu miesi臋cy 偶aden okr臋t Paxu nie pr贸bowa艂 naruszy膰 jego granic. Nikt, nawet nasze w艂asne jednostki, nie zbli偶膮 si臋 do Starej Ziemi bardziej, ni偶 na dwadzie艣cia milion贸w kilometr贸w.
- Do Starej Ziemi? - powt贸rzy艂em i stan膮艂em jak wryty. Kassad r贸wnie偶 zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 mi w twarz.
- Nie wiedzia艂e艣? - spyta艂 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do g贸ry. Drzewostatek rozp臋dza艂 si臋 p艂ynnie; sterowane przez ergi silniki pracowa艂y pe艂n膮 par膮.
Wygl膮da艂a jak gwiazda podw贸jna, jak to zwykle bywa w przypadku planet z jednym du偶ym ksi臋偶ycem. Widzia艂em jednak, 偶e to Luna, mniejsza i zimna, kr膮偶y wok贸艂 pulsuj膮cej 偶yciem, niebieskobia艂ej Starej Ziemi.
A. Bettik stan膮艂 obok nas przy wrotach wie偶y.
- Kiedy... Kiedy oni... To jest jak... Kiedy wr贸ci艂a? - zapyta艂em, nie odrywaj膮c wzroku od b艂臋kitnej planety.
- Wsp贸lna Chwila - odpar艂 Kassad i otrzepa艂 czerwony piasek z munduru, szykuj膮c si臋 na spotkanie z poet膮.
- Wszyscy ju偶 o tym wiedz膮? - upewni艂em si臋. Biedny, g艂upiutki Raul Endymion o wszystkim dowiaduje si臋 ostatni.
- Teraz ju偶 tak - zgodzi艂 si臋 pu艂kownik.
We trzech ruszyli艣my na spotkanie umieraj膮cego cz艂owieka.
Na widok starego druha, kt贸rego nie widzia艂 od prawie dwustu osiemdziesi臋ciu lat, Martinowi Silenusowi wr贸ci艂 dobry humor.
- Twoja czarna dusza mordercy stanie si臋 zarodkiem istoty Chy偶wara, kiedy za tysi膮c lat zaczn膮 go budowa膰, tak? - wycharcza艂 starzec za po艣rednictwem pracuj膮cego z mozo艂em syntezatora. - No to pi臋kne dzi臋ki, pu艂kowniku.
Kassad zmarszczy艂 brwi i spojrza艂 z g贸ry na szczerz膮c膮 z臋by mumi臋.
- Dlaczego ty jeszcze 偶yjesz, Martin?
- Ju偶 nie 偶yj臋 - odpar艂 Silenus i rozkaszla艂 si臋. - Wieki temu przesta艂em oddycha膰; po prostu nikt nie wpad艂 na to, 偶eby ze mn膮 sko艅czy膰 i sprawi膰 mi pogrzeb.
Syntetyzer podda艂 si臋, nie pr贸buj膮c nawet prze艂o偶y膰 serii prychni臋膰 i kaszlni臋膰, kt贸ra nast膮pi艂a po tych s艂owach.
- Uda艂o ci si臋 doko艅czy膰 ten tw贸j nic nie warty poemat proz膮? - zapyta艂 偶o艂nierz, podczas gdy starzec dusi艂 si臋 i charcza艂, wprawiaj膮c ca艂膮 aparatur臋 w dr偶enie.
- Nie - wtr膮ci艂em si臋. - Nie da艂 rady.
- Tak - zaoponowa艂 Martin Silenus, czystym, wyra藕nym g艂osem. - Sko艅czy艂em go.
Nie wiedzia艂em, co powiedzie膰.
- A w艂a艣ciwie... - st臋kn膮艂 poeta - on go za mnie doko艅czy艂. - Ko艣cista r臋ka, owini臋ta pergaminow膮 sk贸r膮, unios艂a si臋 lekko i wykr臋cony reumatyzmem kciuk skin膮艂 w moj膮 stron臋.
Pu艂kownik Kassad pos艂a艂 mi pytaj膮ce spojrzenie; pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Ale艣 ty jednak jest g艂upi, ch艂opcze - stwierdzi艂 Silenus tonem, kt贸ry g艂o艣nik odda艂 jako ciep艂y i czu艂y. Masz tu gdzie艣 rejestrator?
Odwr贸ci艂em si臋 i spojrza艂em na tac臋 przy 艂贸偶ku, na kt贸rej go zostawi艂em - rejestrator znikn膮艂.
- Wszystko wydrukowa艂em - wyszepta艂 chrapliwie poeta. - Z miliard kopii trafi艂o do datasfery zanim si臋 tu przenie艣li艣my.
- Nie ma 偶adnej datasfery - stwierdzi艂em.
Martin Silenus parskn膮艂 艣miechem i wp臋dzi艂 si臋 w atak kaszlu. Po chwili syntetyzer przet艂umaczy艂 cz臋艣膰 jego charkotu:
- Ty nie jeste艣 po prostu g艂upi. Jeste艣 beznadziejny. A my艣lisz, 偶e czym jest Pustka, Kt贸ra 艁膮czy? To jedna wielka datasfera naszego cholernego wszech艣wiata, ch艂opcze. Od stuleci ws艂uchiwa艂em si臋 w ni膮, zanim ma艂a pozwoli艂a mi przyst膮pi膰 do komunii i wszczepi膰 sobie te nanomaszynki. Wszyscy pisarze i tw贸rcy tak robi膮; ws艂uchuj膮 si臋 w Pustk臋, 偶eby uchwyci膰 g艂osy zmar艂ych, poczu膰 ich b贸l - tak samo zreszt膮, jak b贸l 偶ywych. Kiedy artysta szuka swojej muzy, w rzeczywisto艣ci pr贸buje uchyli膰 drzwi prowadz膮ce w Pustk臋. Enea o tym wiedzia艂a, wi臋c i ty powiniene艣.
- Nie mia艂e艣 prawa publikowa膰 mojej opowie艣ci - powiedzia艂em. - Nale偶y do mnie. Sam j膮 napisa艂em i nie jest cz臋艣ci膮 twoich „Pie艣ni”. - Gdybym wtedy wiedzia艂 na sto procent, kt贸rym przewodem dostarczany jest tlen do jego p艂uc, przydepn膮艂bym go i poczeka艂, a偶 be艂kot ucichnie.
- G贸wno prawda, ch艂opcze. Jak s膮dzisz, po co wys艂a艂em ci臋 na te trwaj膮ce jedena艣cie lat wakacje?
- 呕ebym uratowa艂 Ene臋.
Poeta prychn膮艂 i zani贸s艂 si臋 kaszlem.
- Ona nie potrzebowa艂a twojej pomocy, Raul. Kurcz臋, kiedy 艣ledzi艂em wasze post臋py, wydawa艂o mi si臋, 偶e znacznie cz臋艣ciej to ona wyci膮ga艂a ci臋 z biedy ni偶 tyj膮. Nawet kiedy Chy偶war j膮 ratowa艂, to tylko dlatego, 偶e uda艂o si臋 jej go ob艂askawi膰. - Spojrzenie bia艂ych oczu mumii, zaopatrzonych w wideokulary, spocz臋艂o na Kassadzie. - To znaczy ciebie ob艂askawi膰, wieczna maszyno do zabijania.
Cofn膮艂em si臋 i opar艂em o jeden z biomonitor贸w, 偶eby si臋 uspokoi膰. Nad moj膮 g艂ow膮, w zast臋puj膮cym sufit otworze, Stara Ziemia ros艂a w oczach.
- Jeszcze nie sko艅czy艂e艣, ch艂opcze - odezwa艂 si臋 ponownie stary poeta, jakby dra偶ni艂 si臋 ze mn膮. - „Pie艣ni” wci膮偶 nie maj膮 zako艅czenia.
Pos艂a艂em mu lodowate spojrzenie.
- Co masz na my艣li, staruchu?
- Musisz zabra膰 mnie na d贸艂, 偶eby艣my mogli je doko艅czy膰, Raul. Razem.
Nie mogli艣my przenie艣膰 si臋 wprost na Star膮 Ziemi臋, nie mia艂em bowiem na kogo si臋 namierzy膰. Uznali艣my wi臋c, 偶e najlepiej b臋dzie, jak ergi pos膮dzana niej ca艂y kawa艂 Endymiona. Ryzykowali艣my 偶yciem starego poety, ale Silenus tylko krzycza艂, 偶eby艣my, do kurwy n臋dzy, stulili dzi贸b i wzi臋li si臋 do roboty, wi臋c nie mieli艣my wyboru. Od kilku godzin „Sequoia Sempervirens” okr膮偶a艂a Star膮 Ziemi臋 - a w艂a艣ciwie po prostu Ziemi臋, jak nieustannie podkre艣la艂 to starzec - po niskiej orbicie. Holokamery, radary i wszelkie inne czujniki wskazywa艂y, 偶e na planecie nie ma ani jednego cz艂owieka, za to w bujnych lasach i czystej atmosferze a偶 roi si臋 od ssak贸w, ptak贸w i ryb wszelkich gatunk贸w. Chcia艂em wyl膮dowa膰 w Taliesinie Zachodnim, ale nie wypatrzy艂em przez teleskop ani jednego z budynk贸w. Pozosta艂a po nich go艂a pustynia; zapewne tak samo wygl膮da艂o to kr贸tko przed zaplanowanym wypadkiem z czarn膮 dziur膮, w `08. Rzym, w kt贸rym zmar艂 drugi cybryd Keatsa, znikn膮艂, podobnie jak wszystkie budowle, kt贸re uznawa艂em za do艣wiadczalne rekonstrukcje, przygotowane na u偶ytek lw贸w, tygrys贸w i nied藕wiedzi. Ziemi臋 oczyszczono ze wszystkich 艣lad贸w cywilizacji, t臋tni艂a za to 偶yciem, jakby oczekiwa艂a naszego przybycia.
Znajdowa艂em si臋 nieopodal korzeni drzewostatku, przy statku konsula, w otoczeniu dawnych przyjaci贸艂 Enei. Dyskutowali艣my w艂a艣nie o tym, kto wybiera si臋 na d贸艂 i kto chcia艂by nam towarzyszy膰, ja za艣 my艣la艂em tylko o metalowym cylindrze w baga偶u de Soi, gdy A. Bettik stan膮艂 przed nami i odchrz膮kn膮艂 znacz膮co.
- Prosz臋 mi wybaczy膰, M. Endymion, nie chcia艂bym pa艅stwu przeszkadza膰 - odezwa艂 si臋, tak zak艂opotany, 偶e omal nie zacz膮艂 si臋 rumieni膰, co przydarza艂o mu si臋 za ka偶dym razem, gdy sprzeciwia艂 si臋 komu艣 z nas. - Ale M. Enea przekaza艂a mi szczeg贸艂owe instrukcje, na wypadek gdyby wr贸ci艂 pan na Star膮 Ziemi臋, co bez w膮tpienia w艂a艣nie nast膮pi艂o.
Rozmowy ucich艂y; nie s艂ysza艂em, 偶eby Enea wydawa艂a mu jakie艣 polecenia przed odlotem z „Yggdrasilla”, ale tyle si臋 wtedy dzia艂o, 偶e mog艂em co艣 przegapi膰.
A. Bettik ponownie odchrz膮kn膮艂.
- M. Enea prosi艂a, 偶eby Ket Rosteen dowodzi艂 l膮dowaniem, gdyby mia艂o do niego doj艣膰. Tylko cztery osoby mog膮 znale藕膰 si臋 na planecie wraz z nim, ja za艣 mam przekaza膰 jej najszczersze przeprosiny dla wszystkich pozosta艂ych, kt贸rzy chcieliby natychmiast si臋 tam uda膰. Szczeg贸lne wyrazy ubolewania nale偶膮 si臋 M. Racheli, M. Theo i innym serdecznym przyjacio艂om M. Enei, kt贸rym zapewne najbardziej zale偶y na zobaczeniu Ziemi. M. Enea kaza艂a mi przekaza膰, 偶e za dwa tygodnie - czyli ostatniego dnia przed odlotem drzewostatku - wszyscy pa艅stwo b臋dziecie tam mile widzianymi go艣膰mi. Prosi艂a r贸wnie偶, bym przekaza艂, 偶e za dwa lata standardowe... to znaczy, oczywi艣cie, ziemskie lata... ka偶dy, kto zdo艂a si臋 samodzielnie przenie艣膰 na Star膮 Ziemi臋, b臋dzie m贸g艂 swobodnie tam przyby膰.
- Dwa lata? - zdziwi艂em si臋. - Po co ta kwarantanna?
A. Bettik pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Przykro mi, ale tego M. Enea mi nie wyja艣ni艂a, M. Endymion.
Podnios艂em obie r臋ce do g贸ry.
- Dobrze, kto w takim razie mo偶e od razu lecie膰 na d贸艂? - spyta艂em. Gdyby okaza艂o si臋, 偶e nie ma mnie na li艣cie, i tak wybra艂bym si臋 razem z nimi, bez wzgl臋du na to, czego 偶yczy艂a sobie Enea. Pi臋艣ciami utoruj臋 sobie drog臋 na pok艂ad... albo porw臋 statek konsula i sam nim wyl膮duj臋... Albo po prostu sam si臋 przenios臋 na d贸艂.
- Pan, M. Endymion - rzek艂 A. Bettik. - Pana wymieni艂a na pierwszym miejscu. Oczywi艣cie tak偶e M. Silenus, a poza tym ojciec de Soya i... - android zawaha艂 si臋, ponownie zak艂opotany.
- No dalej - pogoni艂em go, znacznie ostrzejszym tonem, ni偶 pocz膮tkowo zamierza艂em.
- Ja - powiedzia艂 A. Bettik.
- Ty - powt贸rzy艂em i natychmiast doszed艂em do wniosku, 偶e to s艂uszna decyzja. Odby艂 z nami d艂ug膮 w臋dr贸wk臋, sp臋dzi艂 z Enea wi臋cej czasu ni偶 ja - ze wzgl臋du na d艂ug czasowy, jaki zarobi艂em podr贸偶uj膮c samotnie - a poza tym ryzykowa艂 dla niej, a w艂a艣ciwie dla nas, w艂asnym 偶yciem, straci艂 r臋k臋 w zasadzce na Bo偶ej Kniei; s艂ucha艂 nauk Enei, zanim jeszcze pozna艂a Rachel臋 i Theo - ba, zanim ja zosta艂em zaliczony w poczet jej uczni贸w. Oczywi艣cie, 偶e chcia艂aby, aby jej przyjaciel by艂 obecny, gdy wiatr uniesie w powietrze jej prochy. Zrobi艂o mi si臋 g艂upio, 偶e si臋 zdziwi艂em. - Przepraszam - powiedzia艂em. - To oczywiste.
A. Bettik leciute艅ko skin膮艂 g艂ow膮.
- Dwa tygodnie - rzek艂em do zgromadzonych wok贸艂 ludzi, na kt贸rych twarzach malowa艂o si臋 rozczarowanie. - Za dwa tygodnie wszyscy razem obejrzymy sobie, jakie to niespodzianki przygotowa艂y dla nas lwy, tygrysy i nied藕wiedzie.
Po偶egnali艣my wszystkich starych przyjaci贸艂, znajomych templariuszy i Intruz贸w, kt贸rzy zeszli z endymio艅skiej ziemi i zaj臋li miejsca na schodach i platformach drzewostatku, 偶eby patrze膰, jak odlatujemy. Rachela opu艣ci艂a nas ostatnia. Wcze艣niej jednak, ku mojemu zaskoczeniu, u艣cisn臋艂a mnie ze wszystkich si艂.
- Kurcz臋, mam szczer膮 nadziej臋, 偶e jeste艣 tego wart - wyszepta艂a mi do ucha. Nie mia艂em zielonego poj臋cia, co mog艂a mie膰 na my艣li; Rachela by艂a dla mnie - podobnie jak wszystkie kobiety - jedn膮 wielk膮 tajemnic膮.
- No dobrze - powiedzia艂em, gdy zgromadzili艣my si臋 u wezg艂owia 艂贸偶ka Martina Silenusa. Nad g艂owami majaczy艂a nam Stara Ziemia... nie, po prostu Ziemia. Obraz ten zamaza艂 si臋, a potem znikn膮艂 zupe艂nie, gdy pola si艂owe pogrubia艂y i rozdzieli艂y si臋, w艂膮czy艂 si臋 nap臋d i zacz臋li艣my oddala膰 si臋 od drzewostatku. Templariusze z za艂ogi „Sequoi” pospo艂u z Intruzami zainstalowali w pokoju poety prowizoryczne przyrz膮dy sterownicze; zrobi艂o si臋 w nim do艣膰 ciasno, gdy opr贸cz mn贸stwa sprz臋tu znalaz艂o si臋 tam naraz kilkoro ludzi. Sam te偶 uzna艂em, 偶e to chyba najlepsze miejsce, aby przeczeka膰 nadzorowane przez ergi l膮dowanie gigantycznej masy ska艂y i ziemi, fragmentu miasta z wie偶膮, zaparkowanym obok statkiem kosmicznym i prowadz膮cym donik膮d kawa艂kiem mostu - i to na planecie z艂o偶onej w trzech pi膮tych z wody, gdzie nie by艂o ani jednego portu kosmicznego i nie istnia艂a 偶adna naziemna kontrola ruchu. Doszed艂em do wniosku, 偶e gdyby艣my mieli si臋 rozbi膰 i zgin膮膰, u艂amek wcze艣niej zauwa偶臋 oznaki bliskiej katastrofy na niewzruszonym zwykle obliczu Keta Rosteena. Przynajmniej b臋d臋 wiedzia艂.
Nie poczuli艣my momentu wej艣cia w atmosfer臋; tylko stopniowa zmiana w obrazie majacz膮cych nam nad g艂owami gwiazd 艣wiadczy艂a o tym, 偶e otoczy艂o nas powietrze. Nie poczuli艣my te偶 samego l膮dowania; stali艣my w milczeniu, rami臋 w rami臋, gdy nagle Ket Rosteen podni贸s艂 wzrok znad monitor贸w, wyszepta艂 co艣 do swoich erg贸w i zwr贸ci艂 si臋 do nas:
- Wyl膮dowali艣my.
- Zapomnia艂em powiedzie膰, gdzie powinni艣my wyl膮dowa膰 - powiedzia艂em, maj膮c na my艣li pustyni臋, gdzie kiedy艣 znajdowa艂 si臋 Taliesin, a wi臋c z pewno艣ci膮 miejsce, w kt贸rym byli艣my z Enea najszcz臋艣liwsi. Tam w艂a艣nie, na smaganym ciep艂ym, arizo艅skim wiatrem pustkowiu powinienem rozsypa膰 jej prochy. Wiedzia艂em, 偶e nale偶膮 do niej, ale wci膮偶 nie mog艂em w to uwierzy膰.
Ket Rosteen przeni贸s艂 wzrok na pianogumowe 艂贸偶ko Silenusa.
- To ja mu powiedzia艂em, gdzie ma l膮dowa膰, do ci臋偶kiej cholery - wycharcza艂 syntetyzer. - Tu si臋 urodzi艂em i tu zamierzam umrze膰. Czy mogliby艣cie 艂askawie ruszy膰 dupy i wyturla膰 mnie st膮d, 偶ebym m贸g艂 spojrze膰 w niebo?
A. Bettik od艂膮czy艂 zasilanie wi臋kszo艣ci aparatury diagnostycznej, pozostawiaj膮c tylko najbardziej niezb臋dne uk艂ady podtrzymywania 偶ycia, i opl贸t艂 ca艂y sprz臋t wsp贸lnym polem repulsor贸w elektromagnetycznych. Jeszcze na drzewostatku androidy i klony za艂ogowe zbudowa艂y d艂ug膮, 艂agodnie nachylon膮 ramp臋, prowadz膮c膮 z pokoju na szczycie wie偶y prosto na poziom gruntu i wy艂o偶y艂y kamieniami drog臋 a偶 do skraju bloku hyperio艅skiej ziemi. Zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e 偶adna z ich konstrukcji nie ucierpia艂a podczas l膮dowania, wytoczyli艣my wi臋c le偶ank臋 na dw贸r. Kiedy mijali艣my czarny statek konsula, z zewn臋trznych g艂o艣nik贸w dolecia艂 nas jego g艂os:
- Do widzenia, Martinie Silenusie. Poczytuj臋 to sobie za zaszczyt, 偶e mog艂em pana pozna膰.
Wiekowa posta膰 unios艂a wychudzone rami臋 w parodii po偶egnalnego gestu.
- Do zobaczenia w piekle, statku.
Zeszli艣my z kawa艂ka Endymiona i z rampy. Otacza艂a nas preria, tylko w oddali majaczy艂y ciemne wzg贸rza. Okolica przypomina艂a mi krajobrazy, jakie zna艂em z dzieci艅stwa, z t膮 r贸偶nic膮, 偶e ca艂kiem niedaleko, po prawej, ci膮gn臋艂o si臋 pasmo lasu. Ci膮偶enie i ci艣nienie powietrza nie zmieni艂y si臋 od czasu mojego czteroletniego pobytu na Ziemi, cho膰 powietrze by艂o tu o wiele wilgotniejsze ni偶 na pustyni.
- Gdzie jeste艣my? - zapyta艂em, nie kieruj膮c tych s艂贸w do nikogo konkretnego. Ket Rosteen zosta艂 w wie偶y, tote偶 tylko android, umieraj膮cy poeta i ojciec de Soya towarzyszyli mi na Ziemi. Wygl膮da艂o na to, 偶e mamy wiosenny poranek, gdzie艣 na p贸艂nocnej p贸艂kuli.
- W miejscu, gdzie kiedy艣 rozci膮ga艂 si臋 maj膮tek mojej matki - wyszepta艂 Martin Silenus. - W samym sercu Rezerwatu Ameryki Pomocnej.
A. Bettik podni贸s艂 wzrok znad monitor贸w.
- Przed Wielk膮 Pomy艂k膮 nazywano te okolice Illinois - stwierdzi艂. - Jeste艣my, jak mniemam, w samym 艣rodku tego w艂a艣nie stanu. Widz臋, 偶e preria si臋 odrodzi艂a. A te drzewa to wi膮zy i kasztany, kt贸re, je艣li mnie pami臋膰 nie myli, wygin臋艂y na tych terenach w dwudziestym pierwszym stuleciu. Rzeka, kt贸r膮 tam wida膰, p艂ynie na po艂udniowy wsch贸d i wpada do Missisipi. Pan, M. Endymion, mia艂 okazj臋 przep艂yn膮膰 spory jej fragment.
- To prawda - przyzna艂em, wspominaj膮c m贸j kruchy kajak, po偶egnanie z Ene膮 w Hannibalu i nasz pierwszy poca艂unek.
Czekali艣my w milczeniu. S艂o艅ce pi臋艂o si臋 coraz wy偶ej po niebie, wiatr szele艣ci艂 w trawie, a gdzie艣 w艣r贸d drzew rozleg艂 si臋 trel, jaki m贸g艂 pochodzi膰 tylko z ptasiej piersi. Spojrza艂em na Martina Silenusa.
- S艂uchaj no, ch艂opcze - odezwa艂 si臋 syntetyzer starego poety. - Je艣li s膮dzisz, 偶e zaraz wykorkuj臋 tylko po to, 偶eby艣 za bardzo sobie sk贸ry nie spiek艂, to lepiej o tym zapomnij. Trzymam si臋 偶ycia samymi tylko pazurami, ale hodowa艂em je d艂ugo, wi臋c s膮 ca艂kiem solidne.
U艣miechn膮艂em si臋 i po艂o偶y艂em r臋k臋 na jego ko艣cistym ramieniu.
- Ch艂opcze? - wyszepta艂.
- S艂ucham, prosz臋 pana.
- Dawno temu m贸wi艂e艣 mi, 偶e twoja babka - Starowina, jak j膮 nazwa艂e艣 - kaza艂a ci uczy膰 si臋 „Pie艣ni” na pami臋膰, a偶 wylewa艂y ci si臋 uszami. Naprawd臋 tak by艂o?
- Tak, prosz臋 pana.
- A m贸g艂by艣 sobie przypomnie膰, co napisa艂em o tym miejscu? Jak wygl膮da艂o za moich czas贸w?
- Spr贸buj臋 - odpar艂em i zamkn膮艂em oczy. Mia艂em ochot臋 si臋gn膮膰 w Pustk臋 i odnale藕膰 w niej 艣lad prowadzonych g艂osem Starowiny lekcji, zamiast odtwarza膰 je z w艂asnej pami臋ci, ale postanowi艂em niczego sobie nie u艂atwia膰; przypomnia艂em sobie rozmaite techniki mnemoniczne, kt贸re pozwala艂y zapami臋ta膰 wybrane fragmenty poematu, i zacz膮艂em recytowa膰:
Mrok blednie subtelnie, przechodzi w purpur臋
nad wyci臋tymi z bibu艂y sylwetkami drzew
i po艂udniowym trawnikiem.
Niebo jest jak delikatna, p贸艂przejrzysta porcelana,
nieskalana chmur膮 ni 艣ladem maszyny.
Podobny ciszy przed koncertem pojawi艂 si臋 pierwszy blask 艣wiat艂a,
a zaraz potem, z grzmotem cymba艂贸w, przyszed艂 wsch贸d s艂o艅ca.
Oran偶 i rdza zap艂on臋艂y z艂otem,
a potem b艂ysn臋艂a ziele艅:
cienie li艣ci, ga艂膮zki cyprys贸w
i wierzb p艂acz膮cych, cichy,
zielony aksamit.
Maj膮tek matki - nasz maj膮tek - tysi膮c akr贸w
le偶膮cych po艣rodku miliona. Trawniki
wielko艣ci ma艂ych prerii, tak idealne,
偶e a偶 prosi si臋, by na nich spocz膮膰,
zdrzemn膮膰 si臋 na ich mi臋kkiej doskona艂o艣ci.
Szlachetne drzewa jak zegary
s艂oneczne,
ich cienie obracaj膮 si臋 w dostojnej procesji;
to 艂膮cz膮 si臋, to skracaj膮 w po艂udnie,
by rozci膮gn膮膰 si臋 ku wschodowi, gdy dzie艅 umiera.
Kr贸lewski d膮b.
Olbrzymi wi膮z.
Topole, cyprysy, sekwoje i bonsai.
Baniany wypuszczaj膮 nowe pnie
niczym g艂adkie kolumny, wspieraj膮ce strop 艣wi膮tyni,
kt贸rej dachem niebo jest.
Wierzby na brzegach prostych jak strza艂a kana艂贸w i przypadkowych
strumieni,
ich obwis艂e ga艂膮zki wy艣piewuj膮 prastare treny
na wietrze.
Umilk艂em; dalszego ci膮gu nie pami臋ta艂em najlepiej. Nigdy nie przepada艂em za tymi pseudolirycznymi kawa艂kami „Pie艣ni” - wola艂em sceny batalistyczne.
Czu艂em, jak pod moim dotykiem poeta rozlu藕nia si臋 i uspokaja, spodziewa艂em si臋 wi臋c, 偶e otwar艂szy oczy ujrz臋 na le偶ance trupa.
Martin Silenus wyszczerzy艂 z臋by w godnym satyra u艣miechu.
- Nie藕le, ca艂kiem nie藕le - wyskrzecza艂. - Doskonale, jak na takiego mato艂ka. - Spojrzenie wideokular贸w spocz臋艂o na androidzie i ksi臋dzu. - Wiecie ju偶 dlaczego wybra艂em tego ch艂opaka, 偶eby doko艅czy艂 „Pie艣ni”? Pisa膰 nie umie za grosz, ale pami臋膰 majak s艂o艅.
Chcia艂em w艂a艣nie zapyta膰, co to jest s艂o艅, kiedy bez wyra藕nej przyczyny obejrza艂em si臋 przez rami臋 na A. Bettika - i w u艂amku sekundy, po tylu latach znajomo艣ci, naprawd臋 go zobaczy艂em. Szcz臋ka mi opad艂a.
- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂 zaniepokojony de Soya, my艣l膮c zapewne, 偶e dosta艂em zawa艂u.
- To ty - powiedzia艂em do androida. - Ty jeste艣 Obserwatorem.
- Tak - odpar艂.
- Jeste艣 jednym z nich... jednym z lw贸w, tygrys贸w i nied藕wiedzi.
Ksi膮dz przeni贸s艂 wzrok na A. Bettika, potem na wci膮偶 u艣miechni臋tego starca i zn贸w na androida.
- Nigdy nie uwa偶a艂em tego sformu艂owania za szczeg贸lnie trafne - rzek艂 A. Bettik cicho. - Nigdy nie widzia艂em lwa, tygrysa ani nied藕wiedzia, wiem jednak, 偶e cechowa艂a je pewna drapie偶no艣膰, kt贸ra jest zupe艂nie obca... hmm... rasie, z kt贸rej si臋 wywodz臋.
- Ju偶 przed kilkuset laty przybra艂e艣 posta膰 androida - stwierdzi艂em, a szok wywo艂any nag艂ym, pog艂臋biaj膮cym si臋 zrozumieniem, by艂 jak cios pa艂k膮 w g艂ow臋. - By艂e艣 艣wiadkiem wszystkich najwa偶niejszych wydarze艅: 艣ledzi艂e艣 rozw贸j Hegemonii, odkrycie Grobowc贸w Czasu na Hyperionie, widzia艂e艣 Upadek Transmiter贸w i jego skutki... Jezu Chryste, uczestniczy艂e艣 te偶 w ostatniej pielgrzymce do Chy偶wara.
A. Bettik skin膮艂 lekko g艂ow膮.
- Je艣li kto艣 chce obserwowa膰, M. Endymion, musi znajdowa膰 si臋 we w艂a艣ciwym miejscu.
- Wiedzia艂e艣 o tym, starcze? - Nachyli艂em si臋 nad Martinem Silenusem, got贸w wytrz膮sn膮膰 odpowied藕 z jego flak贸w, gdyby zd膮偶y i ju偶 umrze膰.
- Nie wiedzia艂em, dop贸ki z tob膮 nie wyruszy艂, Raul - odpar艂 poeta. - Dop贸ki nie przeczyta艂em w Pustce twojej powie艣ci i nie zrozumia艂em...
Cofn膮艂em si臋 par臋 krok贸w w mi臋kk膮, wysok膮 traw臋.
- Ale偶 ze mnie idiota - zauwa偶y艂em. - Nic nie widzia艂em, nic nie rozumia艂em... By艂em g艂upcem.
- Nie - zaoponowa艂 ojciec de Soya. - By艂e艣 zakochany.
Dwoma szybkimi krokami podszed艂em do A. Bettika, jakbym zamierza艂 go udusi膰, gdyby natychmiast szczerze mi nie odpowiedzia艂. Kto wie, mo偶e faktycznie tak bym zrobi艂.
- To ty jeste艣 ojcem dziecka - rzek艂em. - K艂ama艂e艣, twierdz膮c, 偶e nie wiesz, gdzie przez dwa lata podziewa艂a si臋 Enea. Jeste艣 ojcem jej dziecka, nowego mesjasza.
- Nie - odpar艂 spokojnie android. Obserwator. Jednor臋ki Obserwator, przyjaciel, kt贸ry kilkakro膰 omal z nami nie zgin膮艂. - Nie jestem m臋偶em Enei. Nie jestem ojcem jej dziecka.
- Prosz臋 ci臋 - powiedzia艂em, a r臋ce zacz臋艂y mi si臋 trz膮艣膰 - nie ok艂amuj mnie. - Wiedzia艂em, 偶e nie sk艂ania艂by, 偶e nigdy tego nie zrobi艂.
Spojrza艂 mi w oczy.
- Nie jestem ojcem - powt贸rzy艂. - Nikt nie jest teraz ojcem. Nie ma mesjasza. Nie ma 偶adnego dziecka.
Nie 偶yj膮, oboje nie 偶yj膮... dziecko i m膮偶, kimkolwiek by艂. Enea te偶 nie 偶yje, moja ma艂a, kochana dziewczynka.
W g艂臋bi duszy, kiedy postanowi艂em po艣wi臋ci膰 si臋 odszukaniu dziecka, prosi膰 Obserwatora, by pozwoli艂 mi by膰 jego przyjacielem, opiekunem i uczniem, s艂u偶y膰 mu, jak s艂u偶y艂em Enei i kiedy popychany t膮 now膮 nadziej膮 wymkn膮艂em si臋 z wi臋zienia na orbicie Armaghastu, przeczuwa艂em, 偶e w ca艂ym kosmosie nie ma dziecka mojej ukochanej... Wiedzia艂em, 偶e us艂ysza艂bym jego g艂os, dudni膮cy w Pustce niczym fuga Bacha... Ale dziecka nie by艂o. Tylko prochy.
Odwr贸ci艂em si臋 do ojca de Soi, got贸w odebra膰 od niego cylinder z popio艂ami Enei i przy pierwszym dotkni臋ciu lodowatego metalu ostatecznie pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e na wieki znikn臋艂a z mojego 偶ycia. Chcia艂em sam znale藕膰 miejsce, gdzie je rozsypi臋, p贸j艣膰 piechot膮 do Arizony, gdyby okaza艂o si臋 to konieczne... A mo偶e tylko do Hannibala... Tam si臋 pierwszy raz poca艂owali艣my. Mo偶e to w艂a艣nie tam by艂a najszcz臋艣liwsza?
- Gdzie pojemnik? - zapyta艂em chrapliwie.
- Nie zabra艂em go - odpar艂 ksi膮dz.
- To gdzie jest? - Nie by艂em na niego z艂y, lecz tylko bardzo, bardzo zm臋czony. - Wr贸c臋 po niego do wie偶y.
Ojciec de Soya odetchn膮艂 g艂臋boko i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Zostawi艂em go na drzewostatku, Raul - powiedzia艂. - Nie zapomnia艂em go: zostawi艂em go celowo.
Wyba艂uszy艂em na niego oczy, bardziej chyba zdziwiony ni偶 z艂y - i wtedy zauwa偶y艂em, 偶e nie patrzy na mnie, 偶e wraz z A. Bettikiem i starym poet膮 patrz膮 w stron臋 rzeki.
Mia艂em wra偶enie, jakby chmura przes艂oni艂a s艂o艅ce, a p贸藕niej jeden jedyny, o艣lepiaj膮co jasny promie艅 przebi艂 si臋 i pad艂 na traw臋. Dwie sylwetki przez d艂ug膮 chwil臋 sta艂y nieruchomo, a potem ni偶sza z nich ruszy艂a 偶wawym krokiem w nasz膮 stron臋. Zacz臋艂a biec.
Mimo dziel膮cej nas odleg艂o艣ci wy偶sz膮 posta膰 rozpozna艂em bez trudu: s艂o艅ce l艣ni艂o na jej chromowym korpusie, oczy b艂yszcza艂y czerwono, kolce i ostrza z艂oci艂y si臋 na ca艂ym ciele - ale nie mia艂em za wiele czasu, 偶eby gapi膰 na stoj膮cego nieruchomo Chy偶wara. Zrobi艂 swoje: przeni贸s艂 si臋 wraz z towarzysz膮c膮 mu osob膮 do przodu w czasie, r贸wnie 艂atwo, jak ja nauczy艂em si臋 porusza膰 w przestrzeni.
Enea przebieg艂a ostatnie trzydzie艣ci metr贸w. Wygl膮da艂a m艂odziej, jakby smutek i dramatyczne wydarzenia nie odcisn臋艂y jeszcze na niej swojego pi臋tna; jasne w艂osy zwi膮za艂a w niedba艂y kucyk. U艣wiadomi艂em sobie nagle, 偶e naprawd臋 jest m艂odsza; sta艂em jak wro艣ni臋ty w ziemi臋, gdy wbiega艂a na nasz pag贸rek. Mia艂a dwadzie艣cia lat, o cztery wi臋cej, ni偶 kiedy rozstawali艣my si臋 w Hannibalu, ale o trzy mniej ni偶 podczas naszego ostatniego spotkania.
Poca艂owa艂a A. Bettika, wy艣ciska艂a ojca de Soy臋, pochyli艂a si臋 nad le偶ank膮, 偶eby delikatnie cmokn膮膰 starego poet臋, a potem odwr贸ci艂a si臋 do mnie.
Nadal nie mog艂em ruszy膰 si臋 z miejsca.
Podesz艂a bli偶ej i wspi臋艂a si臋 na palce, jak zawsze, kiedy chcia艂a poca艂owa膰 mnie w policzek - i poca艂owa艂a mnie w usta.
- Przepraszam, Raul - wyszepta艂a. - Przepraszam, 偶e musia艂e艣 tyle wycierpie膰. Wszyscy musieli艣cie.
Ja musia艂em wycierpie膰. Sta艂a przede mn膮 wiedz膮c, co czekaj膮 w Zamku 艢wi臋tego Anio艂a, widz膮c oczyma wyobra藕ni potworne Nemes, kr膮偶膮ce jak s臋py wok贸艂 jej nagiego cia艂a, a potem nag艂膮 pow贸d藕 p艂omieni...
Musn臋艂a d艂oni膮 m贸j policzek.
- Raul, najdro偶szy, jestem tutaj. To naprawd臋 ja. Nie opuszcz臋 ci臋 przez najbli偶szy rok, jedena艣cie miesi臋cy, tydzie艅 i sze艣膰 godzin, i nigdy ju偶 nie b臋d臋 ci przypomina膰, ile czasu nam zosta艂o. Mamy go niesko艅czenie wiele; zawsze b臋dziemy razem. A nasze dziecko zostanie z tob膮.
Nasze dziecko, a nie 偶aden zrodzony z konieczno艣ci mesjasz. Nie by艂o 艣lubu z Obserwatorem. Nasze dziecko, ludzkie, niedoskona艂e, potykaj膮ce si臋 i p艂acz膮ce dziecko.
- Raul? - Jeszcze raz dotkn臋艂a mojej twarzy spracowan膮 d艂oni膮.
- Cze艣膰, male艅ka - powiedzia艂em i wzi膮艂em j膮 w ramiona.
35
Martin Silenus zmar艂 wieczorem nast臋pnego dnia, w kilka godzin po naszym 艣lubie. Oczywi艣cie nie kto inny, jak ojciec de Soya odprawi艂 nabo偶e艅stwo 艣lubne, podobnie jak p贸藕niej, przed zachodem s艂o艅ca, msz臋 na pogrzebie poety. Ucieszy艂 si臋, 偶e zabra艂 z Pacem msza艂 i szaty liturgiczne.
Pochowali艣my Silenusa na jednym z trawiastych wzg贸rz na brzegu rzeki, sk膮d rozpo艣ciera艂 si臋 najwspanialszy widok na morze traw i odleg艂y las. Domy艣lali艣my si臋, 偶e dom jego matki musia艂 znajdowa膰 si臋 w pobli偶u tego w艂a艣nie miejsca. A. Bettik, Enea i ja wykopali艣my g艂臋boki gr贸b, w okolicy bowiem nie brakowa艂o drapie偶nik贸w - w nocy s艂yszeli艣my wycie wilk贸w - a potem przykryli艣my go dodatkowo ci臋偶kimi kamieniami. Na jednym z nich Enea wypisa艂a daty urodzin i 艣mierci zmar艂ego - kt贸remu do okr膮g艂ego tysi膮ca lat 偶ycia zabrak艂o zaledwie czterech miesi臋cy - jego imi臋, nazwisko, a pod spodem proste „NASZ POETA”.
Na tym w艂a艣nie pag贸rku pojawi艂 si臋 Chy偶war z Enea. Nie ruszy艂 si臋 z miejsca ani podczas naszego 艣lubu, ani wieczorem, kiedy stary poeta umiera艂, ani nawet na jego pogrzebie o zachodzie s艂o艅ca - chocia偶 sta艂 nie dalej ni偶 dwadzie艣cia metr贸w od nas, niczym srebrzysty, naje偶ony kolcami wartownik. Dopiero kiedy zeszli艣my ze wzg贸rza, Chy偶war podszed艂 do grobu i stan膮艂 nad nim z pochylon膮 g艂ow膮 i zwieszonymi swobodnie r臋koma. Ostatnie 艣lady dziennego blasku k艂ad艂y si臋 na jego g艂adkim korpusie i migota艂y w rubinowych oczach. Wi臋cej si臋 nie poruszy艂.
Ojciec de Soya i Ket Rosteen namawiali nas, 偶eby艣my sp臋dzili jeszcze jedn膮 noc w wie偶y, ale mieli艣my z Enea inne plany. Ze statku konsula 艣ci膮gn臋li艣my troch臋 sprz臋tu turystycznego, nadmuchiwan膮 tratw臋, sztucer i mn贸stwo liofilizowanej 偶ywno艣ci - na wypadek, gdyby polowanie nie posz艂o nam najlepiej - po czym z niejakim trudem zapakowali艣my wszystko do dw贸ch p臋katych, ci臋偶kich plecak贸w. Stali艣my w艂a艣nie na kraw臋dzi wyrwanej z Hyperiona bry艂y ziemi i patrzyli艣my, jak preria i las z wolna pogr膮偶aj膮 si臋 w mroku. Kopiec na grobie starego poety rysowa艂 si臋 czarn膮 lini膮 na tle ciemniej膮cego nieba.
- 艢ciemnia si臋 - zafrasowa艂 si臋 ojciec de Soya.
- Mamy latarni臋. - Enea si臋 u艣miechn臋艂a.
- Ale tam w艂贸czy si臋 mn贸stwo dzikich zwierz膮t - m贸wi艂 dalej ksi膮dz. - S艂yszeli艣cie przecie偶 to wycie... B贸g jeden wie, jakie bestie wychodz膮 teraz na 偶er.
- To Ziemia - powiedzia艂em. - Ze sztucerem w gar艣ci poradz臋 sobie ze wszystkim, mo偶e poza grizzly.
- A je偶eli grizzly rzeczywi艣cie tu s膮? - upiera艂 si臋 jezuita. - Poza tym mo偶ecie zab艂膮dzi膰; tu nie ma miast, nie ma dr贸g, nie ma most贸w. .. Jak zamierzacie pokonywa膰 rzeki...
- Federico - przerwa艂a mu Enea i z艂apa艂a go za r臋k臋. - To nasza noc po艣lubna.
- Och... - Ksi膮dz u艣cisn膮艂 j膮, poda艂 mi r臋k臋 i si臋 cofn膮艂.
- Czy mog臋 co艣 zasugerowa膰, M. Enea, M. Endymion? - spyta艂 nie艣mia艂o A. Bettik.
Przypina艂em w艂a艣nie pochw臋 z no偶em do pasa. Podnios艂em wzrok na androida.
- Zamierzasz powiedzie膰 nam, jakie atrakcje zaplanowali艣cie dla Ziemi w najbli偶szych latach? - zagadn膮艂em. - A mo偶e wreszcie przywitacie si臋 z nami osobi艣cie?
Android by艂 zak艂opotany.
- Nie... niezupe艂nie - odpar艂. - Mia艂em raczej na my艣li skromny prezent 艣lubny. - Poda艂 nam sk贸rzan膮 tub臋.
Od razu j膮 rozpozna艂em - Enea zreszt膮 r贸wnie偶. Ukl臋kli艣my, 偶eby wyj膮膰 zrolowan膮 mat臋 grawitacyjn膮 i rozwin膮膰 j膮 na trawie.
Zaskoczy艂a od pierwszego dotkni臋cia i unios艂a si臋 metr nad ziemi膮. Zrzucili艣my na ni膮 plecaki, ja po艂o偶y艂em sztucer i wci膮偶 jeszcze wystarczy艂o miejsca dla nas obojga: musia艂em tylko usi膮艣膰 po turecku i wzi膮膰 Ene臋 na kolana.
- Powinna si臋 przyda膰, kiedy przyjdzie do przekraczania rzek i chowania si臋 przed zwierz臋tami - stwierdzi艂a Enea. - Dzisiaj zreszt膮 nie zapu艣cimy si臋 zbyt daleko w poszukiwaniu miejsca na ob贸z: przeskoczymy tylko przez rzek臋, 偶eby znale藕膰 si臋 poza zasi臋giem g艂osu.
- Poza zasi臋giem g艂osu? - powt贸rzy艂 ksi膮dz. - Dlaczego chcecie by膰 tak blisko, skoro i tak nikt nie us艂yszy waszego wo艂ania? Gdyby co艣 wam si臋 sta艂o... Och... - powt贸rzy艂 i poczerwienia艂.
Enea u艣cisn臋艂a go, po czym poda艂a r臋k臋 Ketowi Rosteenowi.
- By艂abym zobowi膮zana, kapitanie, gdyby za dwa tygodnie umo偶liwi艂 pan wszystkim ch臋tnym l膮dowanie na Ziemi - powiedzia艂a. - Mog膮 si臋 tu przenie艣膰 sami albo skorzysta膰 ze statku konsula. Spotkamy si臋 w po艂udnie przy grobie wujka Martina i b臋d膮 mogli zosta膰 z nami do zachodu s艂o艅ca. Za dwa lata ka偶dy, kto zdo艂a o w艂asnych si艂ach si臋 tu dosta膰, b臋dzie sobie m贸g艂 do woli buszowa膰 po Ziemi. Nikomu jednak nie wolno zosta膰 tu d艂u偶ej, ni偶 przez miesi膮c; obowi膮zuje zakaz stawiania wszelkich trwa艂ych konstrukcji, budowania miast, dr贸g i p艂ot贸w. A za dwa lata... - Wyszczerzy艂a si臋 w u艣miechu. - Wspornic z lwami, tygrysami i nied藕wiedziami zaplanowali艣my tej planecie ciekaw膮 przysz艂o艣膰, ale to p贸藕niej. Przez dwa lata w ca艂o艣ci nale偶y do nas dwojga. Prosz臋 ci臋 wi臋c, Prawdziwy G艂osie Drzewa, o pozostawienie po drodze na statek wielkiej, wyra藕nej wywieszki: NIE PRZESZKADZA膯.
- Tak w艂a艣nie zrobimy - odrzek艂 templariusz i wr贸ci艂 do wie偶y, 偶eby przygotowa膰 ergi do startu.
Usadowili艣my si臋 na macie. Przytuli艂em Ene臋 - i w najbli偶szym czasie nie zamierza艂em wypuszcza膰 jej z obj臋膰: jeden ziemski rok, jedena艣cie miesi臋cy, tydzie艅 i sze艣膰 godzin mog膮 trwa膰 wieczno艣膰, je艣li tylko im na to pozwoli膰. Nawet jeden dzie艅 mo偶na rozci膮gn膮膰 w niesko艅czono艣膰. Nawet godzin臋.
Ojciec de Soya pob艂ogos艂awi艂 nas i rzek艂:
- Czy jest co艣, co m贸g艂bym dla was zrobi膰 w najbli偶szej przysz艂o艣ci? Co艣 wam tu przys艂a膰?
- Dzi臋ki, ojcze. - Pokr臋ci艂em g艂ow膮. - Mamy troch臋 sprz臋tu, medpak ze statku, tratw臋 i sztucer... Wszystko b臋dzie w porz膮dku. Nie bez powodu by艂em my艣liwym na Hyperionie.
- Mam jedn膮 pro艣b臋 - wtr膮ci艂a si臋 Enea. Po prawie niezauwa偶alnym drgni臋ciu w k膮ciku ust pozna艂em, 偶e szykuje jaki艣 psikus.
- Co tylko zechcesz - powiedzia艂 ksi膮dz.
- Gdyby ojciec m贸g艂 wr贸ci膰 tu za jaki艣 rok, przyda艂aby mi si臋 przyzwoita po艂o偶na. Wystarczy ojcu czasu, 偶eby si臋 podszkoli膰 w tej materii.
De Soya zblad艂, otworzy艂 usta, 偶eby co艣 powiedzie膰, przemy艣la艂 sobie to i tylko pokiwa艂 ponuro g艂ow膮.
Enea roze艣mia艂a si臋 i z艂apa艂a go za r臋k臋.
- 呕artowa艂am; Dorje Phamo i Dem Loa zgodzi艂y si臋 tu przyby膰, gdyby zaistnia艂a taka potrzeba. - Enea spojrza艂a na mnie. - A z pewno艣ci膮 zaistnieje.
Ojciec de Soya odetchn膮艂 z ulg膮, po艂o偶y艂 r臋k臋 na g艂owie Enei, 偶eby ostatni raz j膮 pob艂ogos艂awi膰 i wolno wr贸ci艂 do wie偶y. Patrzyli艣my, jak jego sylwetka wtapia si臋 w cie艅.
- Co b臋dzie z jego Ko艣cio艂em? - zapyta艂em cicho.
Enea pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Nie wiem, ale cokolwiek si臋 wydarzy, ma szans臋 zacz膮膰 wszystko od pocz膮tku... Na nowo odkry膰 sw膮 dusz臋. - U艣miechn臋艂a si臋 do mnie przez rami臋. - Tak jak i my.
Serce zabi艂o mi szybciej z emocji, ale postanowi艂em nie czeka膰 d艂u偶ej z tym pytaniem:
- Male艅ka... - Enea obr贸ci艂a si臋, wtuli艂a policzek w moj膮 pier艣 i spojrza艂a mi w twarz. - Ch艂opiec czy dziewczynka? Nigdy ci臋 o to nie pyta艂em.
- 呕e co? - zdziwi艂a si臋.
- No wiesz, po co b臋dziesz potrzebowa艂a Gromow艂adnej Lochy i Dem Loi... To b臋dzie ch艂opiec czy dziewczynka?
- Ach, o to ci chodzi. - Zn贸w spojrza艂a przed siebie, opar艂a si臋 plecami o mnie i wsun臋艂a mi g艂ow臋 pod brod臋. Kiedy si臋 odezwa艂a, czu艂em jak jej s艂owa wibruj膮 mi w ko艣ciach. - Nie wiem, Raul. Nie mam poj臋cia. Zawsze unika艂am zagl膮dania w ten okres mojego 偶ycia; wszystko, co si臋 teraz wydarzy, b臋dzie dla nas ca艂kiem nowe. To znaczy... wiem z p贸藕niejszych wspomnie艅, 偶e doczekamy si臋 zdrowego malucha i 偶e decyzja o zostawieniu go... i ciebie... b臋dzie najtrudniejsza w moim 偶yciu. O wiele trudniejsza, ni偶 kiedy dam si臋 z艂apa膰 w bazylice 艢wi臋tego Piotra i trafi臋 przed oblicze inkwizytor贸w. Ale wiem te偶 z tego, co widzia艂am w przysz艂o艣ci - z naszych wsp贸lnych chwil na Tien Szanie, kt贸re dla ciebie ju偶 przemin臋艂y, dla mnie za艣 dopiero nadejd膮 i b臋d臋 okrutnie cierpie膰, nie mog膮c ci nic powiedzie膰 - i偶 znajd臋 pociech臋 w fakcie, 偶e nasze dziecko ma si臋 dobrze i 偶e si臋 nim zajmujesz. Wiem, 偶e nie pozwolisz mu zapomnie膰, kim by艂am ani jak bardzo kocha艂am was oboje. - Westchn臋艂a g艂臋boko. - Ale je艣li chodzi o to, czy to b臋dzie ch艂opiec czy dziewczynka, albo jak damy dziecku na imi臋... Nie mam poj臋cia, kochanie. Postanowi艂am nie zagl膮da膰 w ten okres przysz艂o艣ci, w nasz czas, ale po prostu prze偶y膰 go, cieszy膰 si臋 ka偶dym dniem. Wiem o najbli偶szej przysz艂o艣ci tyle samo, co ty.
Przytuli艂em j膮 mocniej do piersi.
Dopiero s艂ysz膮c dyskretne chrz膮kni臋cie, u艣wiadomili艣my sobie, 偶e A. Bettik wci膮偶 stoi obok nas.
- Przyjacielu - rzek艂a Enea i wzi臋艂a go za r臋k臋. - Jak mam to wyrazi膰?
Android pokr臋ci艂 zrazu g艂ow膮, ale odpar艂:
- Czy czyta艂a pani napisany przez pani ojca sonet „Do Homera”, M. Enea?
Moja ukochana zamy艣li艂a si臋, zmarszczy艂a brwi i odpar艂a:
- Chyba tak, ale go nie pami臋tam.
- Wydaje mi si臋, i偶 ma on po cz臋艣ci zwi膮zek z pytaniem M. Endymiona o przysz艂o艣膰 Ko艣cio艂a ojca de Soi. Z innymi wydarzeniami r贸wnie偶. Pa艅stwo pozwol膮?
- Prosimy - powiedzia艂a Enea. Siedzia艂a w moich obj臋ciach, czu艂em jej d艂o艅 na udzie i wiedzia艂em, 偶e r贸wnie ch臋tnie, jak ja sam, uda艂aby si臋 ju偶 na poszukiwanie miejsca na nocleg. Mia艂em szczer膮 nadziej臋, 偶e popisy A. Bettika nie potrwaj膮 zbyt d艂ugo. Android wyrecytowa艂:
O tak, dociera 艣wiat艂o do wybrze偶y mroku,
Ro艣nie na dnie przepa艣ci trawa wiecznie 艣wie偶a,
Z gleby nocy kie艂kuje brzask; 艣lepemu oku
Los potrojon膮 ostro艣膰 widzenia powierza.'
- Dzi臋kuj臋 - rzek艂a Enea. - Dzi臋kuj臋 ci, przyjacielu. - Wypl膮ta艂a si臋 z moich ramion na tyle, 偶eby poca艂owa膰 androida na po偶egnanie.
- Zaraz, a ja? - upomnia艂em si臋 g艂osem pokrzywdzonego dziecka.
Poca艂owa艂a mnie. To by艂 drugi, g艂臋boki poca艂unek.
Pomachali艣my A. Bettikowi, musn膮艂em sploty steruj膮ce mat膮 i wznie艣li艣my si臋 pi臋膰dziesi膮t metr贸w nad ziemi臋. Przelecieli艣my nad wyszarpan膮 z powierzchni Hyperiona grud膮 ziemi, nad wie偶膮, okr膮偶yli艣my czarny jak noc statek konsula i polecieli艣my na zach贸d. Kieruj膮c si臋 Gwiazd膮 Polarn膮 i debatuj膮c nad tym, czy le偶膮cy par臋 kilometr贸w dalej pag贸rek nada si臋 na obozowisko, przemkn臋li艣my nad grobem starego poety, gdzie milcz膮cy, nieporuszony Chy偶war pe艂ni艂 stra偶, przeskoczyli艣my nad rzek膮, kt贸rej wiry i fale odbija艂y resztki blasku dnia i wzbili艣my si臋 jeszcze wy偶ej, nie odrywaj膮c wzroku od bujnych 艂膮k i g臋stych las贸w naszego nowego podw贸rka, naszej prastarej planety... nowego 艣wiata... pierwszego, przysz艂ego, najlepszego 艣wiata.
PODZI臉KOWANIA
Autor chcia艂by podzi臋kowa膰 nast臋puj膮cym osobom: Kevinowi Kelly'emu - za zamieszczony w ksi膮偶ce Out of Control opis ewolucji sztucznego 偶ycia pod postaci膮 osiemdziesi臋ciobajtowych infostwork贸w; Jeanowi Danielowi Breque i Monique Labailly za oprowadzenie po paryskich katakumbach; Jeffowi Orrowi, cyberkowbojowi extraordinaire - za to, 偶e odwa偶nie rzuci艂 si臋 w otch艂a艅 cyberprzestrzeni i ocali艂 ponad czterdzie艣ci stron tej opowie艣ci, wykradzionych przez TechnoCentrum; swojemu wydawcy, Tomowi Dupree - za cierpliwo艣膰, entuzjazm i podobny, dobry gust, kt贸ry przejawia si臋 umi艂owaniem Mystery Science Theater 3000.
1