CLIVE BARKER
Ksi臋ga Krwi I
Ka偶dy z nas jest krwaw膮 ksi臋g膮
Gdziekolwiek si臋 nas otworzy, jeste艣my czerwoni
Wst臋p napisany przez Ramseya Campbella
"Stw贸r zacisn膮艂 wargi, napi膮艂 mi臋艣nie, czu艂 ka偶dy musku艂, ka偶d膮 kosteczk臋; usi艂owa艂 na nowo poruszy膰 Balaclav臋"
Czujecie to?
Oto jeszcze jedna pr贸bka tego, czego mo偶ecie si臋 spodziewa膰 od Clive'a Barkera: "Ka偶dy m臋偶czyzna, kobieta i dziecko w tej 偶ywej wie偶y - wszyscy byli 艣lepi. Widzieli wszystko oczyma miasta. My艣leli, jak my艣la艂o miasto, sami b臋d膮c bezmy艣lnymi. Wierzyli, 偶e s膮 nie艣miertelni dzi臋ki swej powolnej, ale nieugi臋tej sile. Ogromni, szaleni i nie艣miertelni."
Widzicie teraz, 偶e Barker jest r贸wnie marzycielski jak makabryczny. Nast臋pny cytat z kolejnego opowiadania brzmi: "Czym by艂oby Zmartwychwstanie bez 艣mierci?"
Zacytowa艂em to celowo, aby ostrzec boja藕liwych. Je偶eli my艣lisz, 偶e ksi膮偶ka, kt贸r膮 trzymasz w r臋ku, jest 艂agodnym horrorem, wystarczaj膮co nieprawdopodobnym, aby go nie bra膰 powa偶nie i je偶eli spodziewasz si臋, 偶e nocne koszmary nie b臋d膮 zak艂贸ca艂y Ci snu, to znaczy, 偶e trafi艂e艣 na niew艂a艣ciw膮 ksi膮偶k臋. Je偶eli z drugiej strony jeste艣 zm臋czony tajemnicami, kt贸re ci臋 otaczaj膮 i zostawiasz zapalone 艣wiat艂o na noc, b臋dziesz mia艂 tak膮 jak ja satysfakcj臋 odkrywaj膮c, 偶e Clive Barker jest najbardziej oryginalnym tw贸rc膮 horror贸w, jaki pojawi艂 si臋 od kilkunastu lat. Jest przy tym, co bardzo wa偶ne, pisarzem wstrz膮saj膮cym najg艂臋biej, w odr贸偶nieniu od wielu wsp贸艂czesnych autor贸w, kt贸rzy nie maj膮 nic wi臋cej do zaoferowania ni偶 zion膮c膮 przeci臋tno艣ci膮 nud臋. Bardziej wymagaj膮cy czytelnik prawdopodobnie w og贸le o nich nie s艂ysza艂.
Spodziewamy si臋, 偶e horror b臋dzie wywo艂ywa艂 偶ywio艂ow膮 reakcj臋. Oczywi艣cie, wielu najlepszych autor贸w osi膮gn臋艂o ten efekt, jednak napisano tak偶e mn贸stwo nonsensownych ksi膮偶ek i nie ma powodu, aby teraz pisarze tego typu powie艣ci czerpali z tego dziedzictwa.
Kiedy wkraczamy w 艣wiat wyobra藕ni, jedynym naszym przewodnikiem jest instynkt. Clive'a Barkera prowadzi on nieomylnie. Twierdzenie /wypowiadane przez niekt贸rych auto* r贸w, co wydaje si臋 rodzajem obrony/, 偶e fundamentem horroru jest zestawienie tego co normalne z nadnaturalno艣ci膮 i obco艣ci膮, nie jest zbyt odleg艂e od pogl膮du /notabene g艂oszonego przez pewnych wydawc贸w/, i偶 horror po prostu musi opisy wad zwyczajny dzie艅 szarego cz艂owieka w konfrontacji z niesamowito艣ci膮. Dzi臋ki Bogu, nikt nie przekona艂 Poe'go do takiego pogl膮du. I dzi臋ki Bogu za pisarzy tak radykalnych jak Clive Barker. Wcale zreszt膮 nie dlatego, 偶e jest on tak niekonwencjonalny. Po prostu tradycyjny motyw napisany przez Barkera przestaje by膰 tradycyjny. "Seks, 艣mier膰 i 艣wiat艂o gwiazd" jest w艂a艣ciwie tylko zwyk艂膮 histori膮 o strachach w teatrze. "Resztki cz艂owieka" s膮 wspania艂膮 wariacj膮 na temat duchowego sobowt贸ra pewnego cz艂owieka. Oba te opowiadania jednak s膮 dalsze od codzienno艣ci ni偶 cokolwiek, co mo偶na sobie wyobrazi膰. Nie zmienia tego fakt, 偶e oba zawieraj膮 spor膮 doz臋 czarnego humoru i przewrotnego optymizmu. To samo mo偶na powiedzie膰 o "Nowych mordercach z Rue Morque", raczej makabrycznej komedii. Tu wkroczyli艣my ju偶 w najbardziej bulwersuj膮ce fragmenty tw贸rczo艣ci Barkera - seksualn膮 otwarto艣膰.
Warn pozostawiam interpretacj臋 tych i innych opowiada艅. Ostrzeg艂em Was, 偶e ksi膮偶ek tych nie napisano dla s艂abych i boja藕liwych. Warto mie膰 to na uwadze, kiedy zabieracie si臋 do opowiadania takiego jak "Nocny poci膮g z mi臋sem", w kt贸rym wszystkie kolory wida膰 tak wyra藕nie jak w filmie w Technicolorze. "Koz艂y ofiarne" - pe艂ne grozy opowiadanie zosta艂o sfilmowane i jest obecnie dost臋pne na wideokasetach. Kolejne opowiadanie, "Syn Plastiku", pod膮偶a ku najbardziej chronionym tabu z nieomylno艣ci膮 godn膮 tw贸rczo艣ci Davida Cronenberga. Warto jednak zauwa偶y膰, 偶e prawdziw膮 warto艣ci膮 tego opowiadania jest przede wszystkim ogromna inwencja autora. Podobnie jest z opowiadaniem "W g贸rach, miastach" /daje ono fa艂szywe wyobra偶enie, i偶 nie jest w rzeczywisto艣ci horrorem/ i opowiadaniem "Sk贸ry ojc贸w". Fantazja i pomys艂owo艣膰 z jak膮 zosta艂y napisane, przypomina najwspanialsze dzie艂a malarzy fantastycznych. Naprawd臋 nie potrafi臋 wskaza膰 wsp贸艂czesnego autora horror贸w poza Clivem Barkerem, kt贸rego dzie艂a mo偶na by por贸wna膰 do prac tych malarzy. "Blues 艣wi艅skiej krwi" czy "Strach" to utwory balansuj膮ce na granicy pomi臋dzy pornografi膮 a sadystycznymi zboczeniami.
My艣l臋 jednak, 偶e czas najwy偶szy zako艅czy膰 me wywody i pozwoli膰 Warn czyta膰.
Oto przed Wami 膰wier膰 miliona s艂贸w napisanych przez Clive'a /mam nadziej臋, 偶e kupicie ca艂y cykl - planowa艂 go jako ca艂o艣膰/. Jest to jego wyb贸r najbardziej zas艂uguj膮cych na publikacj臋 opowiada艅. Pisa艂 je przez osiemna艣cie miesi臋cy. Siada艂 wieczorami, poniewa偶 dni wype艂nia艂o mu pisanie sztuk teatralnych /ciesz膮cych si臋, nawiasem m贸wi膮c, du偶ym powodzeniem/. Moim zdaniem, opowiadania Clive'a dostarczaj膮 wielu zdumiewaj膮cych dozna艅. Jest to, bez w膮tpienia, najbardziej ekscytuj膮cy debiut w literaturze horroru przez ostatnie kilkana艣cie lat.
KRWAWA KSI臉GA
Umarli maj膮 swoje drogi. Podr贸偶uj膮, u偶ywaj膮c swych poci膮g贸w pe艂nych duch贸w, swych wagon贸w-widm, poprzez pustynny kraj, jaki istnieje poza naszym 偶yciem. Kraj, pe艂en dusz ludzi, kt贸rzy odeszli. Odg艂osy ich ruchu mog臋 by膰 us艂yszane poprzez dziury w naszym 艣wiecie. Dziury, kt贸re zosta艂y zrobione przez tych, kt贸rzy dopuszczaj膮 si臋 okrucie艅stw, przemocy i deprawacji. T臋 w臋druj膮c膮 艣mier膰 mo偶na dostrzec w przelocie, gdy serce ju偶 prawie p臋ka, a rzeczy, kt贸re powinny by膰 ukryte, ukazuj膮 si臋 nagle jasno.
Te drogi maj膮 swoje znaki, mosty i pobocza. Maj膮 swoje ronda i skrzy偶owania.
Najcz臋艣ciej w艂a艣nie na skrzy偶owaniach, gdzie t艂um umar艂ych si臋 miesza, zdarza si臋, 偶e dostaj膮 si臋 oni do naszego 艣wiata i roz艂a偶膮 si臋 po nim. Ruch jest tu bardzo wielki, a g艂osy umar艂ych najbardziej przenikliwe. Tutaj bariera oddzielaj膮ca rzeczywisto艣膰 od 艣wiata umar艂ych jest najcie艅sza, gdy偶 zosta艂a starta przez stopy niezliczonych, kt贸rzy j膮 przekroczyli.
Takie w艂a艣nie skrzy偶owanie na drodze umar艂ych znajdowa艂o si臋 przy Tollington Place, pod numerem 65. Zwyk艂y, ceglany, podrobiony na styl gregoria艅ski dom sta艂 osobno. Nie wyr贸偶nia艂 si臋 niczym. Stary, zapomniany, odarty ze swej wspania艂o艣ci, kt贸r膮 niegdy艣 si臋 cieszy艂. By艂 pusty od dziesi臋ciu, mo偶e nawet dwudziestu lat. To nie wilgo膰, kt贸ra panowa艂a w tym domu, wyp艂oszy艂a z niego mieszka艅c贸w. Nie by艂o tak偶e przyczyn膮 gnicie sufit贸w czy p臋kni臋cia przedniej 艣ciany domu, ci膮gn膮ce si臋 od ganku po dach. Prawdziw膮 przyczyn膮 porzucenia domu by艂 s艂yszalny w nim odg艂os przechodzenia bariery. Na wy偶szych pi臋trach odg艂os tego ruchu nigdy nie ustawa艂. Nieustaj膮cy ha艂as od艂upa艂 tynk ze 艣cian i spowodowa艂 wypaczenie belek stropowych. Sprawia艂, 偶e dzwoni艂y szyby. Sprawia艂, 偶e dr偶a艂 m贸zg. Dom nr 65 przy Tollington Place by艂 nawiedzony. Nikt nie by艂 w stanie by膰 jego w艂a艣cicielem i mieszka膰 w nim d艂u偶ej bez popadni臋cia w ob艂臋d.
Horror wkroczy艂 do tego domu dawno, ale nikt nie wie, kiedy. Jednak nawet niewprawny obserwator nie mo偶e si臋 pomyli膰 co do rodzaju zjawisk zachodz膮cych w domu. W jego powietrzu czuje si臋 tchnienie wieczno艣ci i krew. Szczeg贸lnie mocno odczuwa si臋 t臋 atmosfer臋 na najwy偶szym pi臋trze. Wyczuwalny tam zapach potrafi艂 przyprawi膰 o md艂o艣ci nawet najodporniejszego. Budynek zosta艂 opuszczony przez robactwo i ptaki, nawet przez muchy. 呕aden kornik nie dr膮偶y艂 desek kuchennej pod艂ogi, 偶aden ptak nie za艂o偶y艂 gniazd na strychu.
Nieistotne, jaki gwa艂t mia艂 miejsce w tym domu. Wa偶ne jest, 偶e rozpru艂 barier臋 pomi臋dzy dworna 艣wiatami tak skutecznie, jak n贸偶 rozpruwa brzuch ryby. Przez t臋 ran臋 w granicy dziel膮cej rzeczywisto艣膰 od 艣wiata dusz, umarli mogli przej艣膰.
Tak w ka偶dym razie g艂osi艂a plotka...
Mija艂 trzeci tydzie艅 bada艅 w domu pod numerem 65 przy Tollington Place. Trzeci tydzie艅 bezprecedensowych sukces贸w w paranormalnym kr贸lestwie. Medium by艂 20-letni Simon McNeal. By艂 nowicjuszem w bran偶y, ale korzystaj膮cy z jego us艂ug Instytut Parapsychologii Uniwersytetu w Essex stwierdzi艂 bezspornie istnienie 偶ycia po 艣mierci.
Eksperymenty z McNealem dokonywane by艂y w najwy偶ej po艂o偶onym pokoju, a w艂a艣ciwie w prowadz膮cym do niego korytarzu. Korytarz budzi艂 klaustrofobiczny l臋k nawet u najodporniejszych. Ch艂opak zwo艂a艂 co艣 w rodzaju zebrania umar艂ych. Na jego pro艣b臋 zostawiali oni wiele znak贸w potwierdzaj膮cych ich wizyt臋. By艂y to setki napis贸w na 艣cianach koloru bladej orchy. Pisali wszystko, co tylko wpad艂o im do g艂owy: imiona, daty urodzenia i 艣mierci, fragmenty wspomnie艅 i 偶yczenia powodzenia dla ich 偶yj膮cych potomk贸w. Niekt贸rzy zostawiali r贸wnie偶 dziwne, niezrozumia艂e wiersze, opisuj膮ce ich obecne cierpienie i wyra偶aj膮ce 偶al za utraconymi rado艣ciami 偶ycia. Niekt贸re z pisz膮cych r膮k by艂y kwadratowe i brzydkie, inne natomiast - delikatne, wyra藕nie kobiece. Mi臋dzy wersetami romantycznych wierszy mo偶na by艂o dostrzec nieprzyzwoite rysunki albo nie doko艅czone dowcipy: kiepsko narysowana r贸偶a, gra w k贸艂ko i krzy偶yk, lista zakup贸w...
Przy tej 艣cianie p艂aczu pojawia艂y si臋 tak偶e r臋ce s艂aw tego 艣wiata. By艂 tam Mussolini, Lennon i Janis Joplin - podpisywali si臋 obok szarych ludzi. By艂o to co艣 w rodzaju apelu umar艂ych. Z dnia na dzie艅 艣ciana zape艂nia艂a si臋 coraz bardziej. Wydawa艂o si臋, 偶e wszystko czego nie powiedzieli za 偶ycia, chc膮 teraz napisa膰 w pokoju na 艣cianie.
Doktor Florescu ca艂e 偶ycie zajmowa艂a si臋 problemami psychiki. Zd膮偶y艂a ju偶 przyzwyczai膰 si臋 do niepowodze艅. By艂a to nawet swego rodzaju wygoda, wiedzie膰, 偶e nigdy nie uzyska si臋 niezbitego dowodu na istnienie 艣wiata paranormalnego. Teraz, gdy nagle osi膮gn臋艂a niespodziewany sukces, poczu艂a jednocze艣nie dum臋, podniecenie, ale i zmieszanie.
By艂a, tak jak zwykle w ci膮gu ostatnich trzech tygodni, w du偶ym pokoju na pierwszym pi臋trze. Pi臋tro wy偶ej by艂 pok贸j, w kt贸rym pojawia艂y si臋 napisy na 艣cianie. Z rodzajem trwogi s艂ucha艂a wrzawy dochodz膮cej z g贸ry, dziwi膮c si臋 sobie, 偶e mia艂a do艣膰 odwagi, aby uczestniczy膰 w tym niesamowitym zjawisku. Wprawdzie ju偶 wcze艣niej zdarza艂y si臋 r贸偶nego rodzaju sygna艂y dochodz膮ce ze 艣wiata umar艂ych, ale nigdy nie by艂o to tak wyra藕ne i namacalne.
G艂osy na g贸rze umilk艂y.
Mary spojrza艂a na zegarek: by艂a 18.17.
Dla jakich艣 sobie tylko znanych powod贸w, umarli nigdy nie kontaktowali si臋 po 18.30. Postanowi艂a poczeka膰 wi臋c do 18.30, potem p贸j艣膰 na g贸r臋. Co dzi艣 tam zobaczy? Kto pojawi艂 si臋 dzi艣 w tym ma艂ym, obskurnym pokoju? Kto zostawi艂 sw贸j znak?
- Czy mam wyregulowa膰 kamery? - zapyta艂 jej asystent, Reg Fuller.
- Prosz臋 - mrukn臋艂a, wyrwana z zamy艣lenia.
- Damy im jeszcze dziesi臋膰 minut.
- Jasne.
Pi臋tro wy偶ej McNeal siedz膮cy w rogu pokoju patrzy艂 na pa藕dziernikowe s艂o艅ce. Czu艂 si臋 osaczony w tym przekl臋tym miejscu. U艣miechn膮艂 si臋 do siebie bladym u艣miechem, kt贸ry rozbraja艂 ka偶dego. Doktor Florescu tak偶e uleg艂a magii jego 艣miechu, jego oczom i jego nieobecnemu spojrzeniu. To wszystko wydawa艂o si臋 by膰 fajn膮 zabaw膮.
Faktycznie, na pocz膮tku by艂a to tylko zabawa, jednak teraz Simon zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e gra toczy si臋 o wi臋ksz膮 stawk臋. Zacz臋艂o si臋 to zupe艂nie niepowa偶nie, ale teraz sta艂o si臋 prawdziw膮 walk膮: McNeal przeciwko Prawdzie. Prawda by艂a oczywista: jest oszustem. Sam nabazgra艂 wszystkie te napisy na 艣cianach. Zrobi艂 to kawa艂kiem grafitu, kt贸ry ukry艂 pod j臋zykiem. Wali艂, 艂omota艂, krzycza艂 dla zwyk艂ej zgrywy. Te wszystkie nazwiska, kt贸re napisa艂 na 艣cianach, bra艂 z ksi膮偶ki telefonicznej. Chcia艂o mu si臋 艣mia膰, gdy o tym pomy艣la艂.
Tak, zabawa rzeczywi艣cie 艣wietna.
Obieca艂a mu bardzo wiele, kusi艂a go s艂aw膮, powoduj膮c, 偶e wymy艣la艂 coraz to nowe wyg艂upy. Przyrzek艂a mu bogactwo, wywiady w telewizji, aplauz i pochlebstwa jakich dot膮d nie zna艂. Jednak musia艂 stworzy膰 duchy, aby to wszystko osi膮gn膮膰.
Jeszcze raz si臋 u艣miechn膮艂. Nazywa艂a go Pos艂a艅cem! By艂 wed艂ug niej prostodusznym dostarczycielem wiadomo艣ci. Wiedzia艂, 偶e pani doktor wkr贸tce si臋 pojawi na g贸rze. Popatrzy na niego i patetycznym, p艂aczliwym g艂osem b臋dzie si臋 zachwyca膰 kolejnymi nagryzmolonymi na 艣cianie bzdurami.
Lubi艂, jak patrzy艂a na jego nago艣膰. Prawd臋 powiedziawszy, nigdy nie by艂 zupe艂nie nagi. Podczas wszystkich sesji by艂 ubrany wy艂膮cznie w slipki, aby wykluczy膰 ukrycie czegokolwiek. Zabawna ostro偶no艣膰. Wszystko, czego potrzebowa艂, to kawa艂ka grafitu ukrytego pod j臋zykiem i dosy膰 energii, aby miota膰 si臋 i wrzeszcze膰 przez mniej wi臋cej p贸艂 godziny.
By艂 spocony, ca艂a klatka piersiowa by艂a mokra, w艂osy lepi艂y si臋 do czo艂a. Dzisiaj ci臋偶ko si臋 napracowa艂. Chcia艂 wyj艣膰 z pokoju i zazna膰 cho膰 troch臋 podziwu. Pos艂aniec po艂o偶y艂 r臋k臋 na slipkach i przez chwil臋 leniwie bawi艂 si臋 ze sob膮. Gdzie艣 w pokoju brz臋cza艂a mucha, mo偶e kilka much schwytanych w pu艂apk臋. Pora roku by艂a ju偶 dosy膰 p贸藕na jak dla much, ale s艂ysza艂 ich kilka. Brz臋cza艂y niespokojnie w okolicy okna i 偶ar贸wki. S艂ysza艂 cienkie, w膮t艂e musze g艂osy. Nie zwraca艂 jednak na to uwagi. By艂 zbyt zaabsorbowany my艣lami o zgrywie i zadowoleniem z zabawy ze sob膮. Jak one brz臋cza艂y - te nieszkodliwe insekty, jak brz臋cza艂y, 艣piewa艂y i skar偶y艂y si臋! Jak one si臋 skar偶y艂y!
Mary Florescu zab臋bni艂a palcami w st贸艂. Obr膮czka 艣lubna by艂a dzisiaj jaka艣 lu藕na, czu艂a, jak przesuwa si臋 na palcu, Czasami by艂a ciasna, a czasami lu藕na. By艂a to jedna z tych ma艂ych, nieistotnych tajemnic, kt贸rych nigdy nie stara艂a si臋 wyja艣ni膰. Po prostu je akceptowa艂a. Dzisiaj obr膮czka by艂a bardzo lu藕na, prawie spada艂a. Wyobrazi艂a sobie twarz Alana. Kochan膮 twarz Alana. Czy 艣mier膰 wygl膮da jak tunel? Czy jest si臋 po prostu wci膮ganym w ten mroczny tunel coraz g艂臋biej i g艂臋biej?
Ko艅cem palca by艂a w stanie wyczu膰 kwa艣ny smak metalu , obr膮czki. Ciekawe odczucie, rodzaj iluzji?
Aby usun膮膰 gorycz, pomy艣la艂a o Simonie. Bardzo 艂atwo mog艂a sobie wyobrazi膰 jego twarz. Pojawia艂 si臋 przed jej oczyma, u艣miechaj膮c si臋 w charakterystyczny dla niego spos贸b. By艂 jeszcze tak bardzo ch艂opi臋cy - z jego g艂adk膮 sk贸r膮 i niewinno艣ci膮 w oczach wygl膮da艂 prawie jak dziewczyna.
Palce wci膮偶 dotyka艂y obr膮czki, a kwa艣ny smak w ustach spot臋gowa艂 si臋. Podnios艂a wzrok. Fuller przygotowa艂 sprz臋t. Wok贸艂 jego 艂ysiej膮cej g艂owy migota艂a i falowa艂a bladozielona aureola.
Oszo艂omi艂o j膮 to, co zobaczy艂a.
Fuller nic nie widzia艂 i nie czu艂. By艂 zbyt zaabsorbowany prac膮, aby cokolwiek zauwa偶y膰. Mary wpatrywa艂a si臋 w niego. Ci膮gle widzia艂a nad nim to k贸艂ko. Poczu艂a co艣 dziwnego, co艣 w niej jakby o偶y艂o. Cz膮steczki tlenu, wodoru i azotu naciera艂y na ni膮, poufale j膮 obejmuj膮c. Aureola nad g艂ow膮 Fullera zacz臋艂a si臋 rozszerza膰, przenosz膮c sw贸j blask na wszystkie przedmioty w pokoju. Dziwaczne uczucie w koniuszku palca tak偶e jakby si臋 wzmog艂o. Powietrze, kt贸re wydycha艂a, nie by艂o prze藕roczyste, a r贸偶owo-pomara艅czowe, s艂ysza艂a ca艂kiem dobrze g艂os biurka, na kt贸rym siedzia艂a; by艂 to skowyt wyra偶aj膮cy 偶al, 偶e jest sta艂e, nieruchome i masywne.
艢wiat odkrywa艂 swe tajemnice. Doprowadzi艂o to jej zmys艂y do ekstazy, powodowa艂o, 偶e normalne ich funkcje miesza艂y si臋. Nagle dostrzeg艂a 艣wiat jako uk艂ad nie polityczny czy religijny, ale jako uk艂ad zmys艂贸w. Uk艂ad rozci膮gaj膮cy si臋 od istot 偶ywych do martwego drzewa, z kt贸rego wykonano biurko, do starego z艂ota, z jakiego zrobiono jej obr膮czk臋. I jeszcze dalej. Poza drzewo, poza z艂oto. Szczelina, kt贸ra powsta艂a, prowadzi艂a do drogi umar艂ych. S艂ysza艂a g艂osy dochodz膮ce z ust, kt贸re nie 偶y艂y.
Podnios艂a wzrok, jaka艣 si艂a zmusi艂a j膮 do spojrzenia na sufit. Pokryty by艂 robactwem. Nie, to bzdura! Cho膰 wydawa艂 si臋 by膰 偶ywy, ca艂y ta艅czy艂 i pulsowa艂. Widzia艂a poprzez sufit ch艂opaka znajduj膮cego si臋 pi臋tro wy偶ej. Siedzia艂 na pod艂odze z g艂ow膮 zadart膮 do g贸ry i trzyma艂 w r臋ku stercz膮cy cz艂onek. Jego ekstaza by艂a tak g艂臋boka jak jej. Jej nowy zmys艂 pozwoli艂 jej dostrzec przez sufit pulsuj膮ce 艣wiat艂o otaczaj膮ce jego cia艂o, widzia艂a rozsadzaj膮c膮 go nami臋tno艣膰.
Zobaczy艂a tak偶e co innego. Ujrza艂a wype艂niaj膮ce go k艂amstwo, nie znalaz艂a w nim 偶adnej mocy! Widzia艂a teraz jasno, 偶e nigdy nie mia艂 偶adnego daru umo偶liwiaj膮cego mu porozumiewanie si臋 z duchami. By艂 zwyk艂ym, ma艂ym 艂garzem, s艂odkim, bia艂ym 艂garzem. Nie mia艂 nawet poj臋cia, 偶e odwa偶y艂 si臋 na zbyt wiele.
Teraz jednak nadszed艂 czas. K艂amstwo ujawniono, sztuczki zosta艂y pokazane. Umarli w臋druj膮cy po swej drodze zdecydowali, 偶e czas po艂o偶y膰 kres drwinom. Domagali si臋 zado艣膰uczynienia.
To ona spowodowa艂a powstanie szczeliny. Nie艣wiadomie, stopniowo otwiera艂a to przej艣cie. Po偶膮da艂a ch艂opca i to by艂o bezpo艣redni膮 przyczyn膮. My艣la艂a o nim bez przerwy, jej 偶ar spowodowa艂, 偶e szczelina otwiera艂a si臋 coraz szerzej. Mi艂o艣膰, jej towarzyszka, nami臋tno艣膰 i ich towarzyszka - strata, by艂y g艂贸wnymi sprawczyniami otwarcia szczeliny. Mary uciele艣nia艂a te trzy si艂y. Jej uczucie do pos艂a艅ca powoli zamiera艂o. Wypar艂a si臋 go, ale teraz by艂o ju偶 za p贸藕no.
To nieprawda! Nieprawda! Pragn臋艂a go, pragn臋艂a go teraz z g艂臋bi serca. Jednak teraz by艂o ju偶 za p贸藕no. Ruch umar艂ych nie m贸g艂 by膰 d艂u偶ej powstrzymywany. Domagali si臋 przyst臋pu do tego ma艂ego oszusta.
Nie mog艂a nic zrobi膰. Mog艂a tylko obserwowa膰 drog臋 i skrzy偶owanie ze 艣wiatem umar艂ych, na kt贸rym sta艂a. Fuller wreszcie co艣 us艂ysza艂.
- Pani doktor? - Oderwa艂 si臋 od swego zaj臋cia. Mary k膮tem oka widzia艂a jego zalan膮 b艂臋kitnym 艣wiat艂em twarz, kt贸ra wyra偶a艂a zainteresowanie.
- Czy pani co艣 powiedzia艂a? - zapyta艂.
Pomy艣la艂a, czuj膮c md艂o艣ci, 偶e zaczyna zbli偶a膰 si臋 do ko艅ca.
Eteryczne twarze umar艂ych by艂y tu偶 przed ni膮. Widzia艂a ich g艂臋bokie cierpienie. Zrozumia艂a ich bolesne d膮偶enie do tego, aby ich us艂yszano.
Jasno widzia艂a, 偶e skrzy偶owanie dr贸g umar艂ych przy Tollington Place nie jest zwyk艂ym skrzy偶owaniem. Nie by艂 to zwyk艂y i leniwy ruch umar艂ych. Dom otworzy艂 si臋 na szlak, po kt贸rym w臋drowa艂y ofiary i sprawcy gwa艂t贸w i przemocy. M臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci cierpieli m臋ki trudne do wyobra偶enia. Ich my艣li okre艣lone by艂y przez 艣mier膰, jak膮 ponie艣li. Ich oczy m贸wi艂y o agonii; cia艂a, kt贸re by艂y ju偶 tylko wyobra偶eniami prawdziwych cia艂, wci膮偶 nosi艂y rany, kt贸re im zadano. Widzia艂a tak偶e po艣r贸d tych wszystkich niewinnych ich oprawc贸w i dr臋czycieli. Te oszala艂e potwory o zdegenerowanych m贸zgach zagl膮da艂y przez szczelin臋 do jej 艣wiata. Straszliwe niemowy, wstr臋tny wytw贸r naszego gatunku, rycza艂y i wy艂y przera藕liwie.
Ch艂opak b臋d膮cy pi臋tro wy偶ej nagle co艣 wyczu艂. Zauwa偶y艂a, 偶e lekko si臋 poruszy艂. G艂osy, kt贸re s艂ysza艂, nie by艂y brz臋czeniem much, to nie owady si臋 skar偶y艂y. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e 偶y艂 w k膮cie 艣wiata, 偶e s膮 Trzecie, Czwarte i Pi膮te 艢wiaty. 艢wiaty te atakowa艂y go, jego - k艂amc臋. Mary wyczu艂a jego panik臋 jako specyficzny zapach i smak. Nie by艂o to jednak nic, co przypomina艂oby poca艂unek. By艂 to po prostu smak jego paniki. To dope艂ni艂o zjednoczenia mi臋dzy ni膮 a Simonem. Jego przera偶one spojrzenie sta艂o si臋 jej przera偶onym spojrzeniem. Z wyschni臋tych garde艂 wydobywa艂 si臋 ten sam szept:
- Prosz臋...
To mia艂o ub艂aga膰 dzieci-duchy.
- Prosz臋...
To zapewnia艂o opiek臋 i trosk臋.
- Prosz臋...
Nawet umarli powinni wys艂ucha膰 tych pr贸艣b.
- Prosz臋...
Mary nagle zrozumia艂a, 偶e nie b臋dzie lito艣ci. Duchy cierpia艂y krzywd臋 przez wieki, znosi艂y rany, od kt贸rych umar艂y, i szale艅c贸w, kt贸rzy je zabili. Musia艂y teraz znosi膰 lekkomy艣lno艣膰 i zuchwalstwo McNeala. Uczyni艂 zabaw臋 z tego, co by艂o ci臋偶k膮 pr贸b膮. Teraz chcia艂y prawdy.
Fuller spojrza艂 na ni膮. Jego twarz zalana by艂a pulsuj膮cym, pomara艅czowym 艣wiat艂em. Poczu艂a jego r臋ce. Smakowa艂y jak ocet.
- Dobrze si臋 pani czuje? - zapyta艂. Jego oddech by艂 jak 偶elazo. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.
Nie czu艂a si臋 dobrze, nic nie by艂o dobrze.
Szpara poszerza艂a si臋 z ka偶d膮 sekund膮. Widzia艂a przez ni膮 niebo 艣wiata umar艂ych. Ciemnoszare niebo chmurz膮ce si臋 nad drog膮, niebo, kt贸re rzuca艂o cie艅 na zwyczajno艣膰 domu, w kt贸rym byli.
- Prosz臋... - j臋kn臋艂a. Patrzy艂a na bledn膮cy materia艂 sufitu.
Szerzej. Szerzej...
Kruchy 艣wiat, w kt贸rym 偶y艂a, napina艂 si臋 coraz bardziej. Nagle p臋k艂 niczym tama pod naporem wody. Czarna woda przela艂a si臋 i wype艂ni艂a pok贸j.
Fuller czu艂, 偶e co艣 jest nie w porz膮dku. Dostrzeg艂 wreszcie dziwn膮 艣wiat艂o艣膰, kt贸ra go otacza艂a. Nie rozumia艂 jednak, co si臋 dzieje. Mary widzia艂a, jak napina grzbiet, czu艂a, jak kr臋ci mu si臋 w g艂owie.
- Co si臋 dzieje? - zapyta艂. Bezsensowno艣膰 pytania roz艣mieszy艂a j膮.
Pi臋tro wy偶ej woda pot艂uk艂a dzbanek, niszczy艂a wszystko.
Fuller podszed艂 do drzwi. Trz臋s艂y si臋 i dr偶a艂y, jakby walili w nie wszyscy mieszka艅cy piekie艂. Ga艂ka w drzwiach obr贸ci艂a si臋. I jeszcze raz. I jeszcze. Farba pokrywaj膮ca drzwi wybrzuszy艂a si臋 p臋cherzykami. Klucz tkwi膮cy w zamku rozjarzy艂 si臋 do czerwono艣ci.
Fuller popatrzy艂 na Mary. Ci膮gle sta艂a w tej dziwnej pozycji, w kt贸rej j膮 zostawi艂: g艂owa zadarta do g贸ry, nieobecny wzrok.
Si臋gn膮艂 do klamki, ale drzwi otworzy艂y si臋, zanim ich dotkn膮艂. Korytarz, kt贸ry by艂 za drzwiami, znikn膮艂. Swojskie wn臋trze domu zosta艂o zast膮pione drog膮 nikn膮c膮 na linii horyzontu. Ten widok zabi艂 Fullera w jednej chwili. Jego umys艂 nie m贸g艂 tego znie艣膰. Jego nerwy nie wytrzyma艂y. Serce stan臋艂o. To, co znalaz艂 za drzwiami, nie mog艂o pomie艣ci膰 mu si臋 w g艂owie. Zawi贸d艂 jego p臋cherz i jelita, nogi si臋 pod nim za艂ama艂y. Kiedy pada艂 na pod艂og臋, jego twarz pokry艂a si臋 b膮blami jak wcze艣niej drzwi. Cia艂o trz臋s艂o si臋. By艂 ju偶 tylko bezw艂adnym cia艂em, tak samo bezw艂adnym jak drzewo czy stal. Gdzie艣 na wschodzie jego dusza do艂膮czy艂a do korowodu okaleczonych na drodze. Korowodu zmierzaj膮cego do skrzy偶owania, na kt贸rym przed chwil膮 zmar艂.
Mary Florescu zrozumia艂a, 偶e zosta艂a sama. Pi臋tro wy偶ej jej cudowny ch艂opak, ten pi臋kny, k艂amliwy dzieciak wi艂 si臋, skrzecza艂, gdy umarli dotykali go m艣ciwymi r臋koma. Wiedzia艂a, czego chc膮. Wyczyta艂a to z ich oczu. Nie by艂o w tym nic nowego; historia ma w sobie szczeg贸lne okrucie艅stwo i lubi si臋 powtarza膰. Zamierzali u偶y膰 go do zapisania swych testament贸w, mia艂 by膰 ich stronic膮, ksi臋g膮, w kt贸rej zapisz膮 swe 偶yciorysy. Krwaw膮 ksi臋g膮. Ksi臋g膮, w kt贸rej strony b臋d膮 pe艂ne krwi. Ksi臋g膮 napisan膮 krwi膮. Widz膮c sk贸r臋 umar艂ych, mog膮c jej dotkn膮膰, my艣la艂a o okrucie艅stwie, z jakim si臋 nad nimi zn臋cano. My艣la艂a o 艣ladach przemocy, jakie widzia艂a na ich cia艂ach. Widzia艂a ich bardzo wiele. Plecy niekt贸rych z w臋druj膮cych umar艂ych by艂y poci臋te.
Takie pisanie krwawych ksi膮g nie by艂o niczym nowym, ale pisanie na tej delikatnej sk贸rze by艂o jednak zbrodni膮. Ch艂opak krzycza艂, gdy szklane ig艂y z pot艂uczonego dzbanka wbija艂y si臋 i ora艂y jego cia艂o. Odbiera艂a jego m臋czarnie tak, jakby to j膮 torturowano, nie by艂o to jednak takie okropne, jak si臋 spodziewa艂a.
Jeszcze krzycza艂. I walczy艂 z tymi, kt贸rzy go atakowali. Nie zwracali na to uwagi. T艂oczyli si臋 dooko艂a, nie reagowali ani na obron臋, ani na modlitwy. Pisali na nim z entuzjazmem w艂a艣ciwym tym, kt贸rych zmuszano do milczenia zbyt d艂ugo. Mary s艂ysza艂a, jak jego pe艂en skargi g艂os cichnie. Walczy艂a ze s艂abo艣ci膮, kt贸ra i j膮 ogarnia艂a. Jakim艣 dziwnym sposobem zrozumia艂a, 偶e musi dosta膰 si臋 do pokoju na g贸rze. Niewa偶ne, co znajdzie za drzwiami czy na schodach. Wystarczy艂o, 偶e Simon jej potrzebowa艂.
Widzia艂a, 偶e jej w艂osy poruszaj膮 si臋, wij膮c si臋 jak w臋偶e na g艂owie Gorgony. Ca艂y 艣wiat jakby p艂ywa艂; ledwo mog艂a dostrzec pod艂og臋, na kt贸rej sta艂a. Deski, z kt贸rych zbudowany by艂 dom, sta艂y si臋 deskami-duchami. Za nimi szczerzy艂a si臋 na ni膮 szalona ciemno艣膰. Popatrzy艂a na drzwi. Ca艂y czas by艂a w letargu, kt贸rego nie mog艂a przezwyci臋偶y膰.
Oczywi艣cie umarli nie chcieli, aby dosta艂a si臋 do pokoju na g贸rze. Mo偶liwe nawet, 偶e troch臋 si臋 jej obawiali. Kiedy o tym pomy艣la艂a, zrobi艂o si臋 jej ra藕niej. Gdyby si臋 jej nie bali, po c贸偶 staraliby si臋 j膮 przestraszy膰? Niewykluczone, 偶e Mary, kt贸ra mia艂a dosy膰 si艂y, aby otworzy膰 przej艣cie mi臋dzy dwoma 艣wiatami, by艂a teraz dla nich gro藕na, sama o tym nie wiedz膮c.
Ob艂a偶膮ce z farby drzwi by艂y otwarte. Za nimi panowa艂 chaos w艂a艣ciwy drodze umar艂ych. Przest膮pi艂a pr贸g, staraj膮c si臋 stop膮 wyczu膰 pod艂og臋. Nie potrafi艂a jej dostrzec, poniewa偶 ca艂y czas widzia艂a drog臋 umar艂ych. Niebo nad ni膮 mia艂o kolor pruskiego b艂臋kitu, droga by艂a szeroka i wietrzna, umarli nadchodzili ze wszystkich stron. Przepycha艂a si臋 mi臋dzy nimi jak w normalnym t艂umie 偶ywych ludzi. Spogl膮dali na ni膮 bezmy艣lnie. Ich g艂upie twarze zwraca艂y si臋 ku niej z grymasem niezadowolenia, 偶e 艣mia艂a tu si臋 wedrze膰.
Przesta艂a j臋cze膰: "Prosz臋...". Nic nie m贸wi艂a, po prostu zacisn臋艂a z臋by i przymkn臋艂a oczy. Posuwa艂a si臋 do przodu, szukaj膮c stopni schod贸w, o kt贸rych wiedzia艂a, 偶e s膮, wbrew temu, co m贸wi艂 jej wzrok. Odnalaz艂a je i potkn臋艂a si臋. Ryk t艂umu sta艂 si臋 jeszcze g艂o艣niejszy. Nie mog艂a si臋 zorientowa膰, czy 艣miej膮 si臋 z jej niezdarno艣ci, czy ostrzegaj膮, 偶e zasz艂a za daleko.
Pierwszy stopie艅. Drugi stopie艅. Trzeci stopie艅,
Mimo, 偶e t艂um szarpa艂 j膮, wygrywa艂a z nim. Widzia艂a ju偶 drzwi do pokoju, w kt贸rym le偶a艂 ten ma艂y oszust, otoczony ze wszystkich stron przez tych, kt贸rzy go atakowali. Slipki opad艂y mu do kostek. Wygl膮da艂o to wszystko jak rodzaj gwa艂tu. Ju偶 nie krzycza艂, ale oczy mia艂 pe艂ne strachu i b贸lu. Wci膮偶 jednak 偶y艂. Nawet jego m艂ody i elastyczny m贸zg nie m贸g艂 obj膮膰 tego, co si臋 wok贸艂 niego dzia艂o.
Nagle poderwa艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na ni膮 przez drzwi. W tej ekstremalnej sytuacji znalaz艂 w sobie prawdziw膮 zdolno艣膰, kt贸ra by艂a tylko u艂amkiem mo偶liwo艣ci Mary. Wystarczy艂a jednak, aby nawi膮za膰 z ni膮 kontakt Ich oczy spotka艂y si臋. W morzu atramentowej ciemno艣ci, otoczeni przez co艣, czego nigdy nie znali i nie rozumieli, potrafili si臋 odnale藕膰. Ich serca spotka艂y si臋 i po艂膮czy艂y.
- Przepraszam - powiedzia艂 cicho. By艂 w tym zdaniu bezmierny 偶al. - Przepraszam. Przepraszam. - Odwr贸ci艂 wzrok, jego spojrzenie pow臋drowa艂o gdzie indziej.
By艂a pewna, 偶e jest prawie na szczycie schod贸w. Wzrok m贸wi艂 jej, 偶e st膮pa w powietrzu, a twarze podr贸偶uj膮cych umar艂ych by艂y wsz臋dzie dooko艂a niej. Widzia艂a ju偶 jednak, wprawdzie bardzo s艂abo, kontur drzwi pokoju, w kt贸rym le偶a艂 Simon. Od st贸p do g艂owy by艂 sk膮pany we krwi. Znaki, hieroglify pokrywa艂y ka偶dy centymetr jego cia艂a. Tors, twarz, ko艅czyny. Skupi艂a si臋 i przez moment widzia艂a go w pustym pokoju, w kt贸rym s艂oneczny blask o艣wietla艂 pot艂uczony dzbanek. Nagle zawaha艂a si臋 na moment i jej g艂臋boka koncentracja os艂ab艂a. Zn贸w widzia艂a jak pisz膮 na ciele Simona, kt贸re zawis艂o teraz w powietrzu. Wyrywali w艂osy z jego g艂owy i cia艂a tak, jakby czy艣cili stron臋 w ksi膮偶ce. Pisali pod pachami, pisali na powiekach, genitaliach i po艣ladkach, nawet na podeszwach st贸p.
Krwawi艂 ci膮gle, niezale偶nie od tego, czy widzia艂a go okr膮偶onego przez autor贸w makabrycznych napis贸w, czy samego.
Dotar艂a do drzwi. Jej dr偶膮ca r臋ka dotkn臋艂a twardego i rzeczywistego materia艂u klamki. Jednak, mimo ca艂ej koncentracji, nic nie dociera艂o do niej wyra藕nie. Mimo maksymalnego skupienia nie mog艂a rozstrzygn膮膰, czy klamka jest tylko urojeniem, czy jest prawdziwa. 艢cisn臋艂a j膮, przekr臋ci艂a i otworzy艂a drzwi do pokoju.
By艂 tam, naprzeciwko niej. Dzieli艂 ich najwy偶ej metr niespokojnego powietrza. Ich oczy znowu si臋 spotka艂y w spojrzeniu pe艂nym zrozumienia. Spojrzeniu, kt贸re przynale偶a艂o do jednego i drugiego 艣wiata. By艂a w tym spojrzeniu i mi艂o艣膰, i lito艣膰. Fikcje odesz艂y, a k艂amstwa rozsypa艂y si臋 w proch. Zamiast sprytnego u艣miechu, na twarzy ch艂opca pojawi艂a si臋 prawdziwa s艂odycz. S艂odycz, kt贸ra znalaz艂a odbicie w jej twarzy.
Umarli, przera偶eni tym spojrzeniem, odwr贸cili g艂owy. Ich twarze si臋 艣ci膮gn臋艂y, tak jakby sk贸ra naci膮gn臋艂a si臋 na czaszce. W przewidywaniu przegranej ich cia艂a zsinia艂y, g艂osy sta艂y si臋 smutne. Dotkn臋艂a Simona. Nie musia艂a ju偶 walczy膰 z hordami umar艂ych. Uciekali we wszystkich kierunkach, obijaj膮c si臋 o 艣ciany, jak umieraj膮ce muchy, kt贸re obijaj膮 si臋 o szyby.
Delikatnie dotkn臋艂a jego twarzy. To dotkni臋cie by艂o jak b艂ogos艂awie艅stwo. 艁zy wype艂ni艂y oczy Simona i p艂yn臋艂y po pokaleczonych policzkach, mieszaj膮c si臋 z krwi膮.
Umarli ju偶 ucichli. Zgubili si臋 na swej drodze, ich z艂o艣liwo艣膰 zosta艂a zahamowana.
P艂aszczyzna po p艂aszczy藕nie, pok贸j si臋 uspokaja艂. Pod艂oga sta艂a si臋 na powr贸t widoczna. Wida膰 by艂o ka偶dy gw贸藕d藕, ka偶d膮 brudn膮 desk臋. Okna zn贸w sta艂y si臋 przejrzyste. Na zewn膮trz zapada艂 zmierzch. S艂yszeli wrzaw臋 bawi膮cych si臋 dzieci. Droga znikn臋艂a na dobre. Podr贸偶uj膮cy po niej odwr贸cili si臋 ku ciemno艣ci i odeszli w zapomnienie, zostawiaj膮c po sobie tylko znaki.
Na drugim pi臋trze domu pod nr 65 pozosta艂o poparzone, dymi膮ce cia艂o Rega Fullera. Zosta艂 on przypadkowo zadeptany przez stopy podr贸偶nik贸w, przechodz膮cych przez skrzy偶owanie. Dusza Fullera do艂膮czy艂a do t艂umu umar艂ych i spogl膮da艂a na cia艂o, kt贸re kiedy艣 zajmowa艂a. Fullera zabi艂 dum umar艂ych, kt贸rzy pod膮偶ali, aby wymierzy膰 sprawiedliwo艣膰.
Mary ukl臋kn臋艂a obok McNeala i pog艂aska艂a go po zakrwawionej g艂owie. Nie chcia艂a wychodzi膰, aby wezwa膰 pomoc -nie chcia艂a zostawi膰 go samego. Musia艂a by膰 pewna, 偶e ich dr臋czyciele nie wr贸c膮. By艂o cicho. S艂ysza艂a tylko d藕wi臋k odrzutowca lec膮cego przez stratosfer臋 na wsch贸d. Simona nie otacza艂a 偶adna aureola. Wszystkie zmys艂y powr贸ci艂y na swoje miejsce. Wzrok. S艂uch. Dotyk.
Dotyk.
Dotkn臋艂a go jak nigdy przedtem. Zostawi艂a 艣lady swych d艂oni na jego pokrytym krwi膮 ciele. Jej palce porusza艂y si臋 delikatnie po ciele Simona, jak palce 艣lepej czytaj膮cej Breille'a. Malarskie s艂owa zosta艂y wydrapane tysi膮cem r膮k na ka偶dym milimetrze jego cia艂a. Nawet przez krew mog艂a wyczu膰 drobiazgow膮 dok艂adno艣膰, z jak膮 wyryto te s艂owa. Mimo przy膰mionego 艣wiat艂a mog艂a odczyta膰 niekt贸re wyra偶enia. Istnienie duch贸w zosta艂o udowodnione ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, cho膰 bardzo by chcia艂a, o Bo偶e, jak bardzo, aby si臋 to nigdy nie sta艂o. W ko艅cu, po d艂ugim czekaniu mia艂a dow贸d 偶ycia poza cia艂em. Dow贸d wypisany na ciele.
Ch艂opak prze偶yje, to by艂o pewne. Krew ju偶 wysch艂a, setki ran powoli si臋 zamyka艂y. By艂 zdrowy i silny. Nie mia艂 powa偶niejszych obra偶e艅. Nigdy jednak nie b臋dzie ju偶 pi臋kny. W najlepszym przypadku b臋dzie wzbudza艂 ciekawo艣膰, a w najgorszym wstr臋t i strach. Ale ona b臋dzie go chroni艂a, a Simon nauczy si臋 z czasem, 偶e mo偶na jej ufa膰. Ich losy by艂y po艂膮czone na zawsze.
Po pewnym czasie, gdy s艂owa na jego ciele stan膮 si臋 strupami i bliznami, przeczyta je. Z niewyczerpan膮 mi艂o艣ci膮 i cierpliwo艣ci膮 b臋dzie 艣ledzi艂a histori臋, kt贸r膮 napisali na nim umarli.
Tajemnice napisane kursyw膮 na brzuchu. 艢wiadectwo wypisane 艣licznym, eleganckim drukiem na jego twarzy i czole. Historie z jego plec贸w, n贸g i r膮k. Przeczyta i zrelacjonuje je wszystkie, ka偶d膮 sylab臋, kt贸r膮 wyczuje swymi delikatnie g艂aszcz膮cymi palcami. 艢wiat pozna historie, kt贸re opowiedzieli umarli.
On by艂 Krwaw膮 Ksi臋g膮, a ona b臋dzie jedynym t艂umaczem.
Kiedy zapad艂a ciemno艣膰, poprowadzi艂a go nagiego poprzez koj膮c膮 b贸l noc.
Oto poni偶ej macie historie zapisane w Krwawej Ksi臋dze. Przeczytajcie je, je偶eli chcecie i wynie艣cie z nich nauk臋. S膮 map膮 tej ciemnej drogi, kt贸ra prowadzi przez 偶ycie w nieznanym kierunku. Niekt贸rzy ni膮 nie p贸jd膮. Wi臋kszo艣膰 jednak spokojnie, z modlitw膮 na ustach, b臋dzie pod膮偶a艂a o艣wietlonymi ulicami, otwieraj膮cymi si臋 poza 偶yciem. Jednak niekt贸rzy napotkaj膮 na swej drodze strach, kt贸ry b臋dzie chcia艂 ich zepchn膮膰 na drog臋 pot臋pionych.
Wi臋c czytajcie. Czytajcie i uczcie si臋.
Najlepiej by膰 przygotowanym na najgorsze. M膮drze jest nauczy膰 si臋 chodzi膰, zanim zabraknie oddechu.
NOCNY POCI膭G Z MI臉SEM
Leon Kaufman ju偶 przywyk艂 do miasta. Kiedy by艂 jeszcze prostodusznym ch艂opakiem, nazywa艂 je Pa艂acem Rozkoszy. By艂o to jednak dawno. Mieszka艂 wtedy w Atlancie, a Nowy Jork by艂 czym艣 w rodzaju Ziemi Obiecanej. By艂 miejscem, w kt贸rym wszystko jest mo偶liwe.
Mieszka艂 ju偶 trzy i p贸艂 miesi膮ca w Nowym Jorku i ten wymarzony Pa艂ac Rozkoszy nie spe艂nia艂 jego oczekiwa艅. Czy rzeczywi艣cie tylko trzy miesi膮ce up艂yn臋艂y od czasu, kiedy wysiad艂 na Dworcu Autobusowym Port Authority? Spojrza艂 wtedy ciekawie wzd艂u偶 42. Ulicy, w kierunku jej skrzy偶owania z Brodway'em. W tak kr贸tkim czasie rozwia艂o si臋 tak wiele jego marze艅. Kiedy wspomina艂 sw膮 naiwno艣膰, popad艂 w zak艂opotanie. Krzywi艂 si臋, kiedy sobie przypomnia艂, 偶e stan膮艂 wtedy i g艂o艣no powiedzia艂:
- Nowy Jorku, kocham ci臋.
By艂 wtedy 艣lepy.
Teraz, po sp臋dzonych tu trzech miesi膮cach, Nowy Jork straci艂 ca艂y sw贸j urok i otaczaj膮c膮 go aur臋 doskona艂o艣ci.
Nowy Jork to po prostu miasto.
Widzia艂, jak Nowy Jork budzi si臋, wyd艂ubuje zabitych spomi臋dzy z臋b贸w i wytrz膮sa samob贸jc贸w ze swych w艂os贸w. Widzia艂 to miasto w nocy, jego brudne zau艂ki, widzia艂, jak bezwstydnie obna偶a sw膮 deprawacj臋. Widzia艂 je podczas gor膮cego popo艂udnia, leniwe i wstr臋tne, oboj臋tne na wszelkie okrucie艅stwa i gwa艂ty dokonuj膮ce si臋 w mrocznych przej艣ciach.
To nie by艂 Pa艂ac Rozkoszy.
Nowy Jork - to nie rozkosz, lecz 艣mier膰.
Ka偶dy, kogo spotka艂, zetkn膮艂 si臋 z przemoc膮. Takie by艂y realia 偶ycia w Nowym Jorku. Niemal do dobrego tonu nale偶a艂o zna膰 kogo艣, kto zgin膮艂 gwa艂town膮 艣mierci膮. To dowodzi艂o, 偶e mieszkasz w Nowym Jorku.
Kaufman kocha艂 to miasto z daleka przez prawie dwadzie艣cia lat. Ca艂e swe przysz艂e 偶ycie wi膮za艂 z Nowym Jorkiem. Dlatego ci臋偶ko mu by艂o odrzuci膰 wszystkie te uczucia, tak jakby nigdy nic dla niego nie znaczy艂y. Ci膮gle jeszcze by艂y chwile, wczesnym rankiem lub o zmierzchu, kiedy Manhattan wydawa艂 mu si臋 czym艣 cudownym. W艂a艣nie te chwile powodowa艂y, 偶e ci膮gle jeszcze mia艂 cie艅 nadziei, 偶e ci膮gle jeszcze wierzy艂 w to miasto, mimo barbarzy艅stwa, jakie w nim obserwowa艂. To miasto nie mia艂o zwyczaju przebaczania. Przez tych kilka miesi臋cy Kaufman widzia艂 wiele rozlanej na jego ulicach krwi. W艂a艣ciwie, to nie ulice by艂y najgorsze. Najniebezpieczniejsze by艂y tunele pod tymi ulicami.
"Rze藕 w metrze" sta艂a si臋 przebojem miesi膮ca. W ci膮gu ostatniego tygodnia dokonano nast臋pnych trzech zab贸jstw. Cia艂a znaleziono w wagonie na stacji Avenue of the Americas. By艂y por膮bane i cz臋艣ciowo wypatroszone, tak jakby kto艣 przerwa艂 mordercy robot臋. Ta makabryczna praca by艂a wykonana z tak sumienn膮 fachowo艣ci膮, 偶e policja sprawdza艂a ka偶dego cz艂owieka z kartoteki, kt贸ry mia艂 w przesz艂o艣ci do czynienia z rze藕nictwem. Obserwowano zak艂ady pakuj膮ce mi臋so. Mimo tych stara艅, nikogo jednak nie aresztowano.
Trzy cia艂a, kt贸re znaleziono ostatnio, nie by艂y jedynymi, jakie morderca zostawi艂 w tym stanie. W dniu przyjazdu Kaufmana ca艂膮 histori臋 opisano w artykule w "The Times". Ci膮gle jeszcze by艂 to temat numer jeden dla sekretarek i gospody艅 domowych.
"The Times" wyja艣ni艂, 偶e turysta z Niemiec, zagubiwszy si臋 w metrze, odnalaz艂 zw艂oki m艂odej, dobrze zbudowanej kobiety. Mia艂a trzydzie艣ci lat. Pozbawiono j膮 ubrania. Morderca zdar艂 wszystko, ka偶dy skrawek odzienia i ca艂膮 bi偶uteri臋, wyj膮艂 nawet kolczyki z uszu. Najdziwniejsze by艂o to, 偶e ca艂e ubranie zosta艂o schludnie i starannie z艂o偶one. Ka偶d膮 cz臋艣膰 garderoby umieszczono w osobnym worku plastikowym i po艂o偶ono na siedzeniu obok cia艂a.
Co jeszcze dziwniejsze, cia艂o by艂o nie tylko rozebrane. Wed艂ug doniesie艅, nie potwierdzonych jednak przez policj臋, cia艂o by艂o skrupulatnie ogolone. Dok艂adnie usuni臋to ka偶dy w艂os - z g艂owy, pachwiny, spod pach. Kto艣 wyrwa艂 nawet brwi i rz臋sy. To nie by艂 bezmy艣lny rze藕nik. Musia艂 to by膰 morderca o precyzyjnym m贸zgu, z zami艂owaniem do porz膮dku. Na ko艅cu morderca powiesi艂 tak spreparowane cia艂o za stopy, przywi膮zuj膮c je do uchwyt贸w pod dachem wagonu. Pod cia艂em ustawi艂 czarne wiadro, wy艣cielone r贸wnie偶 czarn膮 plastikow膮 foli膮, do kt贸rego kapa艂a p艂yn膮ca z ran krew.
W艂a艣nie w takim stanie znaleziono cia艂o. Nagie, ogolone, zawieszone i ca艂kiem pozbawione krwi. Cia艂o Loretty Dyer. By艂o to ohydnie staranne i kompletnie niezrozumia艂e. Nie znaleziono 艣lad贸w gwa艂tu ani tortur. Ofiara zosta艂a obrobiona szybko i sprawnie, jakby by艂a zwyk艂ym kawa艂kiem mi臋sa. A rze藕nik by艂 ci膮gle na wolno艣ci.
Ojcowie miasta, w swej m膮dro艣ci, postanowili zabroni膰 publikacji prasowych na ten temat. Podano jedynie, 偶e cz艂owiek, kt贸ry znalaz艂 cia艂o, przebywa w areszcie prewencyjnym w New Jersey. Uniemo偶liwi艂o to dziennikarzom rozmow臋 z nim. Jednak, mimo tych 艣rodk贸w ostro偶no艣ci, pojawi艂 si臋 jaki艣 przeciek. Pewien chciwy policjant ujawni艂 istotne fakty reporterowi z "The Times". Ka偶dy w Nowym Jorku zna艂 potworn膮 histori臋 zar偶ni臋tych ofiar. To by艂 g艂贸wny temat rozmowy w ka偶dym barze i sklepie. I rzecz oczywista, w metrze.
Niestety, Loretta Dyer nie by艂a jedyn膮 ofiar膮. By艂a tylko pierwsz膮 ofiar膮.
W takich samych okoliczno艣ciach znaleziono nast臋pne trzy cia艂a. R贸偶nica polega艂a tylko na tym, 偶e kto艣 przerwa艂 prac臋 mordercy i ten nie m贸g艂 jej doko艅czy膰. Nie wszystkie cia艂a by艂y ogolone, nie poder偶ni臋to im r贸wnie偶 garde艂, aby doprowadzi膰 do wykrwawienia. By艂a jeszcze jedna istotna r贸偶nica. Tym razem to nie turysta, lecz reporter z "The New York Times" znalaz艂 cia艂o.
Kaufman przejrza艂 doniesienie, kt贸re zajmowa艂o prawie ca艂膮 pierwsz膮 stron臋. Nie wzbudza艂o to w nim niezdrowej ciekawo艣ci; inaczej ni偶 u siedz膮cego obok s膮siada. Czu艂 tylko obrzydzenie, kt贸re spowodowa艂o, 偶e odsun膮艂 talerz z gotowanymi zbyt d艂ugo jajami. To by艂 jeszcze jeden pow贸d dekadenckiego nastroju, jakim napawa艂o go to miejsce. Nie potrafi艂 czerpa膰 zadowolenia z choroby tocz膮cej Nowy Jork.
Mimo wszystko, nie m贸g艂 zignorowa膰 krwawych detali opisanych w artykule na pierwszej stronie. Artyku艂 nie by艂 utrzymany w tonie sensacyjnym, jednak prostota i lakoniczno艣膰 stylu powodowa艂y, 偶e by艂 jeszcze bardziej wstrz膮saj膮cy. Nie m贸g艂 przesta膰 my艣le膰 o okrucie艅stwie mordercy. Czy autorem wszystkich morderstw by艂 ten sam cz艂owiek, czy mo偶e nast臋pne by艂y tylko na艣ladowaniem pierwszego zab贸jstwa? Mo偶e to by艂 dopiero pocz膮tek tego koszmaru? Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e b臋d膮 nast臋pne morderstwa. Mo偶e morderca b臋dzie zabija艂 tak d艂ugo, a偶 pope艂ni b艂膮d, zbyt ekscytuj膮c si臋 tym, co robi, i uda si臋 go z艂apa膰. Do tego czasu ukochane miasto Kaufmana b臋dzie 偶y艂o w stanie pomi臋dzy histeri膮 a ekstaz膮.
Siedz膮cy obok brodacz przewr贸ci kaw臋 Kaufmana.
- Cholera - powiedzia艂.
Leon odsun膮艂 sw贸j sto艂ek, aby unikn膮膰 kapi膮cej z lady kawy.
- Cholera - znowu zakl膮艂 brodacz.
- Nic si臋 nie sta艂o - rzek艂 Kaufman. Spojrza艂 na s膮siada z lekk膮 pogard膮 na twarzy. Ten niezgrabny baran pr贸bowa艂 wytrze膰 kaw臋 serwetk膮, kt贸ra momentalnie zmieni艂a si臋 w papk臋. Kaufman z艂apa艂 si臋 na tym, 偶e zastanawia si臋, czy ten idiota z rumianymi policzkami i zaniedban膮 brod膮 by艂by zdolny do morderstwa. Czy wida膰 by艂o co艣 w tej spasionej twarzy, jak膮艣 nieprawid艂owo艣膰 w kszta艂cie g艂owy, kt贸ra by na to wskazywa艂a?
- Chcesz jeszcze jedn膮? - odezwa艂 si臋 s膮siad. Kaufman potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Kaw臋. Zwyk艂膮. Czarn膮 - powiedzia艂 brodacz do dziewczyny za lad膮. Podnios艂a g艂ow臋 znad rusztu, kt贸ry w艂a艣nie my艂a.
- Co?
- Kaw臋. G艂ucha jeste艣?
Facet wyszczerzy艂 z臋by do Leona.
- G艂ucha - powiedzia艂.
Kaufman zauwa偶y艂, 偶e facet nie ma trzech z臋b贸w w dolnej szcz臋ce.
- Nieciekawie wygl膮da, nie? - rzek艂 s膮siad.
Co wygl膮da nieciekawie? Kawa? Jego uz臋bienie?
- Trzej ludzie. Pokrojeni. Kaufman przytakn膮艂.
- Pobudza do my艣lenia - powiedzia艂 brodaty.
- Jasne.
- To znaczy, 偶e oni wszystko zatajaj膮. Wiedz膮, kto to zrobi艂.
"Ta rozmowa jest 艣mieszna" - doszed艂 do wniosku Leon. Zdj膮艂 okulary i schowa艂 je. Brodata g臋ba ju偶 nie b臋dzie tak dobrze widoczna. By艂 to w ko艅cu jaki艣 podst臋p.
- Dranie - powiedzia艂 facet. - Pieprzone dranie, wszyscy oni. Powiem ci co艣 jeszcze.
- O czym?
- Maj膮 kartotek臋. Tylko nas trzymaj膮 w pieprzonej niewiedzy. Jest w niej napisane o czym艣, co nie jest cz艂owiekiem.
Kaufman zrozumia艂. To by艂a sekretna teoria tego idioty. Dzia艂a艂o to na niego jak panaceum. Leon s艂ysza艂 ju偶 takie rzeczy wiele razy.
- Kapujesz, robili eksperymenty genetyczne i sprawa wymkn臋艂a im si臋 z r膮k. To mog膮 by膰 rosn膮ce pieprzone potwory, o kt贸rych nie mamy poj臋cia. Jest w tym co艣, o czym nam nie powiedz膮. Zatajaj膮, powiedzia艂em. Nie puszcz膮 pary.
Wa艂臋saj膮ce si臋 potwory, oto, co zajmowa艂o tego barana. Sze艣膰 g艂贸w, tuzin oczu. Dlaczego nie? To usprawiedliwia艂o jego miasto, pozwala艂o mu by膰 poza ca艂膮 afer膮. Ale Kaufman wiedzia艂, 偶e potwory, kt贸re zostan膮 znalezione w tunelach, b臋d膮 prawdziwymi lud藕mi.
Brodacz rzuci艂 pieni膮dze na lad臋. Jego t艂uste cia艂o sp艂yn臋艂o z zaplamionego sto艂ka.
- Pewnie jaki艣 pieprzony gliniarz - rzek艂 na odchodnym -pr贸bowa艂 stworzy膰 bohatera, a wyszed艂 pieprzony potw贸r. -Wyszczerzy艂 si臋 groteskowo. - Nie puszcz膮 pary. - Wci膮偶 gadaj膮c, oci臋偶ale wytoczy艂 si臋 z baru.
Kaufman powoli odetchn膮艂, nieco si臋 odpr臋偶y艂. Nie cierpia艂 tego rodzaju rozm贸w. Powodowa艂y, 偶e zapomina艂 j臋zyka w g臋bie i stawa艂 si臋 nieudolny. Nienawidzi艂 tak偶e ludzi tego rodzaju; upartych brutali, kt贸rych Nowy Jork tak czule piel臋gnowa艂.
By艂a prawie sz贸sta, kiedy Mahogany si臋 obudzi艂. Poranny deszcz przeszed艂 w wieczorn膮 m偶awk臋. Powietrze mia艂o ten sam co zawsze na Manhattanie zapach. Przeci膮gn膮艂 si臋 i wsta艂, odrzucaj膮c brudny, we艂niany koc. Musia艂 i艣膰 do pracy.
W 艂azience woda sp艂ywa艂a na obudow臋 klimatyzatora, wype艂niaj膮c ca艂e mieszkanie rytmicznym odg艂osem kapania. Mahogany w艂膮czy艂 telewizor, aby zag艂uszy膰 ten d藕wi臋k. Sam program wcale go nie interesowa艂. Podszed艂 do okna. Po艂o偶ona sze艣膰 pi臋ter ni偶ej ulica zat艂oczona by艂a lud藕mi i samochodami.
Po ci臋偶kim dniu pracy Nowy Jork wraca艂 do domu. Po to, aby si臋 bawi膰, kocha膰. Ludzie wylewali si臋 z biur i wsiadali do samochod贸w. Niekt贸rzy z nich rozdra偶nieni ca艂odzienn膮 prac膮 w pocie czo艂a, w s艂abo wentylowanych biurach, inni, 艂agodni jak baranki, powlok膮 si臋 do dom贸w alejami, do艂膮czaj膮c do rzeki id膮cych ludzi. Jeszcze inni b臋d膮 t艂oczyli si臋 w metrze, 艣lepi na napisy na 艣cianach, g艂usi na sw膮 w艂asn膮 paplanin臋 i g艂usi na nieprzyjazne gromy rozlegaj膮ce si臋 w tunelach metra.
Mahogany'emu my艣lenie o tym sprawia艂o przyjemno艣膰. W ko艅cu nie by艂 jednym z nich. Nie nale偶a艂 do stada. M贸g艂 na nich patrze膰 z g贸ry przez okno, wiedz膮c, 偶e jest wybra艅cem. Mia艂 oczywi艣cie, podobnie jak ci ludzie z ulicy, terminy, kt贸rych musia艂 dotrzyma膰. Jednak jego praca nie by艂a tym, czym by艂y ich bezsensowne zaj臋cia. Jego praca by艂a czym艣 w rodzaju u艣wi臋conego obowi膮zku.
Musia艂 偶y膰, spa膰 i sra膰 jak oni. Jednak to nie pragnienie pieni臋dzy nim kierowa艂o, a zew historii. By艂 wielk膮 tradycj膮, kt贸ra si臋ga艂a dalej wstecz ni偶 Ameryka. By艂 nocnym w臋drowcem. Jak Kuba Rozpruwacz, jak Gilles de Rais. By艂 偶ywym wcieleniem 艣mierci, widmem o twarzy cz艂owieka, nocnym koszmarem, tym, kt贸ry wzbudza przera偶enie. Ludzie na dole nie mogli widzie膰 jego twarzy, ci, kt贸rzy widzieli, nie mogli spojrze膰 na ni膮 dwa razy. Jego wzrok osacza艂 ich, podnosi艂, wybiera艂 najlepszych, zdrowych i najm艂odszych po to, aby padli od ciosu jego u艣wi臋conego no偶a. Czasami Mahogany mia艂 wielk膮 ochot臋, aby ujawni膰 swe oblicze 艣wiatu. Wiedzia艂 jednak, 偶e polega si臋 na nim, mia艂 odpowiedzialne zadanie. Nie m贸g艂 oczekiwa膰 s艂awy. M贸g艂 dzia艂a膰 tylko w tajemnicy. Wy艂膮cznie jego pycha t臋skni艂a do s艂awy. Zreszt膮, czy befsztyk sk艂ada ho艂d rze藕nikowi, gdy ten go oprawia? Mimo wszystko, by艂 zadowolony. By膰 cz臋艣ci膮 tej wielkiej tradycji, to wystarczaj膮ca nagroda. Ostatnio wprawdzie co nieco odkryli. Oczywi艣cie nie pope艂ni艂 偶adnego b艂臋du. Nikt nie m贸g艂 go obwinia膰. Po prostu mia艂 pecha. 呕ycie nie jest teraz takie 艂atwe jak dziesi臋膰 lat temu. Teraz by艂 starszy, praca bardziej go wyczerpywa艂a. Jego obowi膮zek ci膮偶y艂 mu coraz bardziej. By艂 wybra艅cem. Ci臋偶ko jednak by艂o 偶y膰 z tym przywilejem. Od jakiego艣 czasu zastanawia艂 si臋, czy nie powinien wy膰wiczy膰 kogo艣 m艂odszego, aby pe艂ni艂 jego obowi膮zki. Musia艂by skonsultowa膰 si臋 z Ojcami. Zbrodni膮 by艂oby zmarnowa膰 jego do艣wiadczenie i nikomu go nie przekaza膰. Mia艂 tyle ciekawych sekret贸w do przekazania, tyle sztuczek z jego niezwyk艂ego zawodu: jak najlepiej si臋 skrada膰, ci膮膰, rozbiera膰, upuszcza膰 krew, jak wybiera膰 najlepsze mi臋so, najprostsza metoda dzielenia na porcje. Tak wiele szczeg贸艂贸w, tak wiele zgromadzonej wiedzy.
Mahogany pocz艂apa艂 do 艂azienki i odkr臋ci艂 prysznic. Kiedy pod niego wchodzi艂, spojrza艂 na swoje cia艂o: zaokr膮glaj膮cy si臋 powoli brzuch, siwiej膮ce w艂osy na wiotczej膮cej piersi, blizny i piegi pokrywaj膮ce blad膮 sk贸r臋. Starza艂 si臋. A mia艂 dzi艣 w nocy, zreszt膮 jak zawsze, prac臋 do wykonania.
Kaufman pospiesznie wbieg艂 na klatk臋 schodow膮, trzymaj膮c w r臋ku kanapk臋. Opu艣ci艂 ko艂nierz i strz膮sn膮艂 krople, kt贸re osiad艂y na p艂aszczu. Zegar nad drzwiami windy pokazywa艂 7.16. M贸g艂 pracowa膰 do dziesi膮tej, nie d艂u偶ej. Winda zawioz艂a go na 12. pi臋tro do biur Pappasa. Zm臋czonym krokiem posuwa艂 si臋 w labiryncie biurek i zakrytych maszyn do swego ma艂ego terytorium. Ci膮gle pali艂o si臋 tam 艣wiat艂o. Jedyn膮 osob膮 w pobli偶u by艂a sprz膮taczka. Zdj膮艂 p艂aszcz, strz膮sn膮艂 z niego krople deszczu tak dok艂adnie, jak si臋 da艂o i powiesi艂. Siad艂 przed stert膮 papier贸w, z kt贸rymi walczy艂 przez ostatnie trzy dni i zacz膮艂 prac臋. Jeszcze jedna noc i sko艅czy prac臋. By艂 tego pewien. 艁atwiej mu by艂o si臋 skoncentrowa膰 teraz, bez tego ci膮g艂ego klekotu maszyn do pisania. Odwin膮艂 sw膮 pszenn膮 bu艂k臋 z szynk膮 i majonezem i schowa艂 jako prowiant na reszt臋 nocy.
By艂a dziewi膮ta.
Mahogany by艂 gotowy do nocnej wyprawy. Mia艂 na sobie jak zawsze spokojny, br膮zowy garnitur, schludnie zawi膮zany krawat, srebrne spinki do mankiet贸w /prezent od pierwszej 偶ony/, nieskalan膮, starannie wyprasowan膮 koszul臋. Rzadkie w艂osy by艂y starannie u艂o偶one i zwil偶one 偶elem, paznokcie starannie obci臋te i wypolerowane. Twarz skropi艂 wod膮 kolo艅sk膮. Torba by艂a ju偶 spakowana: r臋czniki, instrumenty, fartuch ochronny. Sprawdzi艂 sw贸j wygl膮d w lustrze. Ci膮gle jeszcze wygl膮da艂 na 45-50 lat.
Kiedy przygl膮da艂 si臋 w艂asnej twarzy, my艣la艂 o obowi膮zku, kt贸ry musi spe艂ni膰. Poza wszystkim, musi by膰 ostro偶ny. Wiele oczu mo偶e go dzi艣 obserwowa膰, kontrolowa膰 i ocenia膰. Musi wygl膮da膰 zupe艂nie niewinnie, nie mo偶e wzbudza膰 podejrze艅.
"Gdyby tylko wiedzieli" - pomy艣la艂. Ci, przechodz膮cy obok niego, mijaj膮cy go, zderzaj膮cy si臋 z nim bez s艂owa przeprosin. Gdyby tylko wiedzieli ci, na kt贸rych patrzy艂 z pogard膮, ci, kt贸rzy u艣miechali si臋, widz膮c jego wielk膮 posta膰. Gdyby zdawali sobie spraw臋, co zrobi艂 i co niesie ze sob膮, a przede wszystkim, gdyby wiedzieli kim jest.
- Uwaga - powiedzia艂 do siebie i zgasi艂 艣wiat艂o. W mieszkaniu zapad艂a ciemno艣膰. Podszed艂 do drzwi i otworzy艂 je. By艂 przyzwyczajony do poruszania si臋 w ciemno艣ci. By艂 szcz臋艣liwy w ciemno艣ci.
Chmury deszczowe ca艂kowicie si臋 ju偶 rozproszy艂y. Mahogany skierowa艂 si臋 Amsterdamsk膮 do stacji metra na 145. Ulicy. Zamierza艂 wsi膮艣膰 do Avenue of the Americas, jego ulubionej i najbardziej urodzajnej linii.
A wi臋c po schodach do metra, trzymaj膮c w d艂oni 偶eton, potem przej艣膰 przez automatyczne drzwi. Zapach tuneli metra znowu dra偶ni艂 jego nozdrza. Nie by艂 to oczywi艣cie zapach tych g艂臋bokich tuneli, kt贸re pachnia艂y bardzo specyficznie. Mimo, 偶e powietrze w tunelach tej p艂ytkiej linii by艂o zestarza艂e i raczej 艣mierdz膮ce, by艂o w tym zapachu co艣 koj膮cego. Nie艣wie偶y oddech milion贸w pasa偶er贸w, t艂ocz膮cych si臋 niczym mr贸wki, miesza艂 si臋 z oddechami wszystkich wstr臋tnych stworze艅 偶yj膮cych w tych tunelach. Kocha艂 to. Zapach, ciemno艣膰, huk jad膮cego poci膮gu.
Sta艂 na peronie i krytycznie obserwowa艂 wsp贸艂pasa偶er贸w. Dwa lub trzy cia艂a obejrza艂 dok艂adniej. Wi臋kszo艣膰 jednak - to by艂y 艣miecie. Tylko par臋 by艂o wartych polowania. Fizycznie zniszczone, oty艂e, chore i zm臋czone. Cia艂a zniszczone przez brak umiaru i niedba艂o艣ci. Jako profesjonalist臋 bardzo go to denerwowa艂o. S艂abo艣膰 zepsu艂a tak wiele dobrych cia艂.
Sta艂 na stacji przesz艂o godzin臋, wa艂臋saj膮c si臋 od peronu do peronu. Poci膮gi przyje偶d偶a艂y i odje偶d偶a艂y, przyje偶d偶a艂y i odje偶d偶a艂y, a ludzie wraz z nimi. Przygn臋biaj膮cy by艂 fakt, 偶e tak ma艂o w艣r贸d nich by艂o cia艂 godnych uwagi. Wygl膮da艂o na to, 偶e ka偶dego dnia b臋dzie musia艂 czeka膰 coraz d艂u偶ej na cia艂o warte u偶ycia. By艂o ju偶 prawie wp贸艂 do jedenastej, a on nie widzia艂 jeszcze nikogo, kto by艂by naprawd臋 dobry do uboju. Niewa偶ne, powiedzia艂 sobie, ci膮gle jeszcze by艂 czas. Wkr贸tce uka偶膮 si臋 ludzie powracaj膮cy z teatr贸w. By艂y to dobre, silne cia艂a. Dobrze wykarmieni inteligenci, trzymaj膮cy kurczowo resztki bilet贸w i rozmawiaj膮cy na temat rozrywek kulturalnych - tak, tam co艣 b臋dzie. Je偶eli nie /a by艂y ju偶 noce, kiedy wydawa艂o si臋, 偶e nie znajdzie nic odpowiedniego/, pojedzie na przedmie艣cie. Znajdzie na rogu jak膮艣 zakochan膮 par臋 albo atlet臋, kt贸ry dopiero co opu艣ci艂 sal臋 gimnastyczn膮. Sportowcy zawsze stanowili dobry materia艂, czasami jednak trafia艂y si臋 tak dobre egzemplarze, 偶e atakuj膮c je, nara偶a艂 si臋 na op贸r. Pami臋ta艂 jak zaatakowa艂 dw贸ch czarnych samc贸w. Mo偶e by艂o to rok temu, mo偶e dawniej. R贸偶nica wieku pomi臋dzy samcami wynosi艂a mo偶e 40 lat. Chyba byli to ojciec i syn. Bronili si臋, u偶ywaj膮c no偶y. W efekcie Mahogany trafi艂 do szpitala na 6 tygodni. By艂a to ostra walka. Zacz膮艂 ju偶 nawet w膮tpi膰 w swe mo偶liwo艣ci. Gorzej, zastanawia艂 si臋, co z nim zrobi膮 w艂adcy, gdy odniesie powa偶niejsze obra偶enia. Mo偶e zostanie dostarczony do swej rodziny w New Jersey i b臋dzie mia艂 przyzwoity, chrze艣cija艅ski pogrzeb? A mo偶e rzuc膮 jego padlin臋 w ciemno艣膰, jak szmat臋?
Nag艂贸wek porzuconego na 艂awce "New York Post" zwr贸ci艂 jego uwag臋: "Policja wzmaga wysi艂ki, aby schwyta膰 morderc臋". My艣li o pora偶ce, s艂abo艣ci i 艣mierci znikn臋艂y. By艂 przecie偶 tylko cz艂owiekiem, morderc膮 i my艣l, 偶e m贸g艂by zosta膰 z艂apany by艂a 艣mieszna. Zreszt膮 jego poczynania by艂y usankcjonowane przez najwy偶sze mo偶liwe autorytety. 呕aden policjant nie mo偶e go z艂apa膰, 偶aden s膮d s膮dzi膰. Prawo i porz膮dek, kt贸re go 艣ciga艂y, s艂u偶y艂y tym samym panom, kt贸rym on s艂u偶y艂. Czasami niemal mia艂 ochot臋, 偶eby z艂apa艂 go jaki艣 gliniarz z dwoma belkami na czapce. Pe艂en triumfu zaprowadzi艂by wtedy Mohogany'ego przed s膮d. Mahogany zobaczy艂by ich g艂upie twarze, gdy okaza艂oby si臋, 偶e jest cz艂owiekiem chronionym, stoj膮cym ponad prawem i statutami.
Teraz po 10.30 sytuacja si臋 polepszy艂a. Strumie艅 powracaj膮cych do domu wielbicieli teatru ju偶 nap艂ywa艂. Nie by艂o jednak na razie nic ciekawego. Zreszt膮 i tak chcia艂 przeczeka膰 najwi臋kszy ruch. Chcia艂 pod膮偶y膰 za jednym lub dwoma upatrzonymi okazami do ko艅ca linii. Jak ka偶dy m膮dry my艣liwy, czeka艂 na w艂a艣ciwy moment.
O jedenastej Kaufman jeszcze pracowa艂, mimo 偶e obieca艂 sobie sko艅czy膰 o dziesi膮tej. Rozdra偶nienie i zm臋czenie jeszcze bardziej utrudnia艂y prac臋. Arkusze wykres贸w zacz臋艂y zamazywa膰 si臋 przed oczami. Dziesi臋膰 po jedenastej rzuci艂 pi贸ro i przyzna艂 si臋 do pora偶ki. Tar艂 oczy wierzchem d艂oni, a偶 zobaczy艂 wiruj膮ce kolorowe p艂aty.
- Pieprzy膰 to - powiedzia艂.
Nigdy nie przeklina艂 w towarzystwie. Jednak przynosi艂o mu ulg臋, gdy raz na jaki艣 czas zakl膮艂 sobie w samotno艣ci. Wyszed艂 z biura, przewiesi艂 p艂aszcz przez rami臋, skierowa艂 si臋 do windy. By艂 zm臋czony, oczy same mu si臋 zamyka艂y.
Na dworze by艂o zimniej, ni偶 si臋 spodziewa艂. Otrze藕wi艂o go to nieco. Ruszy艂 w kierunku stacji metra na 34. Ulicy. Z艂apie lini臋 Express do Far Rockaway. Za godzin臋 b臋dzie w domu.
Kaufman ani Mahogany nie wiedzieli, 偶e na skrzy偶owaniu 90. i Broadwayu policja aresztowa艂a pewnego cz艂owieka, bior膮c go za Morderc臋 z Metra. Z艂apano go w jednym z podmiejskich poci膮g贸w. Ma艂y cz艂eczyna, z pochodzenia Europejczyk, dzier偶y艂 w r臋ku m艂otek i pi艂臋 i grozi艂 zap臋dzonej w k膮t kobiecie, 偶e przetnie j膮 na p贸艂 w imi臋 Jehowy.
W膮tpliwym by艂o, czy by艂by w stanie spe艂ni膰 sw膮 gro藕b臋. Nie mia艂 偶adnych szans. Przygl膮daj膮cy si臋 pasa偶erowie /w艣r贸d nich by艂o dw贸ch 偶o艂nierzy piechoty morskiej/ zobaczyli, jak niedosz艂a ofiara kopn臋艂a napastnika w j膮dra. Facet upu艣ci艂 m艂otek, kobieta podnios艂a go i z艂ama艂a m臋偶czy藕nie szcz臋k臋 i ko艣膰 policzkow膮, zanim piechota morska wkroczy艂a do akcji.
Kiedy poci膮g zatrzyma艂 si臋 na 96. Ulicy, policja czeka艂a ju偶 na peronie, aby aresztowa膰 Rze藕nika z Metra. Policjanci wpadli do wagonu ca艂膮 hord膮, wrzeszcz膮c upiornie i cholernie wszystkich strasz膮c. Rze藕nik le偶a艂 w rogu wagonu z pokiereszowan膮 twarz膮. Triumfuj膮c, rzucili si臋 na niego. Po przes艂uchaniu kobieta zosta艂a odprowadzona do domu przez dw贸ch 偶o艂nierzy.
Mahogany nic nie wiedzia艂 o tej bardzo przydatnej dla niego dywersji. Prawie ca艂膮 noc policja straci艂a, aby ustali膰 to偶samo艣膰 swego wi臋藕nia. Niedosz艂y morderca nie m贸g艂 im w tym pom贸c, poniewa偶 jedyne, co m贸g艂 zrobi膰 przy pomocy swych zmasakrowanych ust, to 艣lini膰 si臋. Dopiero o 3.30 kapitan Davis, kt贸ry przyszed艂 na s艂u偶b臋, rozpozna艂 m臋偶czyzn臋. By艂 to emerytowany kwiaciarz. Nazywa艂 si臋 Hank Vasarely. By艂 on wielokrotnie aresztowany za agresywne i nieprzyzwoite zachowanie. Przypuszczenia, 偶e on jest rze藕nikiem z Metra, okaza艂y si臋 mylne: Vasarely by艂 mniej wi臋cej tak gro藕ny jak wielkanocna babka. Nie by艂 Morderc膮 z Metra. Jednak, kiedy gliniarze si臋 o tym przekonali, Mahogany ju偶 pracowa艂.
By艂o pi臋tna艣cie po jedenastej, kiedy Kaufman z艂apa艂 metro linii Express do Mott Avenue. Jecha艂 z dw贸jk膮 innych podr贸偶nych. Jednym z nich by艂a Murzynka w 艣rednim wieku, ubrana w purpurowy p艂aszcz, drugim - pryszczaty m艂ody cz艂owiek, gapi膮cy si臋 spod wp贸艂otwartych powiek na napis na suficie: "Poca艂uj m贸j bia艂y ty艂ek".
Kaufman siedzia艂 w pierwszym wagonie. Mia艂 przed sob膮 35 minut jazdy. Przymkn膮艂 oczy, u艣piony rytmicznym stukotem k贸艂. Podr贸偶 by艂a nudna, a on zm臋czony. Nie dostrzeg艂 migotania 艣wiat艂a w s膮siednim wagonie. Nie widzia艂 tak偶e twarzy Mahogany'ego, kt贸ry patrzy艂 przez szyb臋 w drzwiach dziel膮cych wagony i szuka艂 swego mi臋sa.
Na 14. ulicy kobieta wysiad艂a. Nikt nie wsiad艂.
Kaufman na kr贸tko otworzy艂 oczy i spojrza艂 na pusty peron 14. ulicy. Kiedy poci膮g ruszy艂, ponownie je zamkn膮艂. Drzwi sykn臋艂y i zamkn臋艂y si臋. P贸艂 drzema艂, by艂 gdzie艣 pomi臋dzy jaw膮 a snem. Jakie艣 rodz膮ce si臋 marzenia senne trzepota艂y mu w g艂owie. By艂o to przyjemne uczucie. Poci膮g znowu jecha艂, pod膮偶aj膮c w kierunku tunelu.
Mo偶liwe, 偶e drzemi膮cy Kaufman dostrzeg艂 otwieraj膮ce si臋 powoli drzwi pomi臋dzy wagonami. Mo偶e wyczu艂 wpadaj膮cy do wagonu smr贸d tunelu. Niewykluczone, 偶e us艂ysza艂 g艂o艣niejszy przez chwil臋 stukot k贸艂. Jednak zignorowa艂 to. Mo偶e nawet s艂ysza艂 szamotanin臋 ujarzmionego przez Mahogany'ego m艂odzie艅ca o nieobecnym spojrzeniu. Jednak d藕wi臋k by艂 zbyt odleg艂y, a perspektywa snu zbyt kusz膮ca. Zdrzemn膮艂 si臋.
Nie wiadomo dlaczego, 艣ni艂a mu si臋 kuchnia matki. Matka ci臋艂a rzep臋 i u艣miecha艂a si臋 艂agodnie. By艂 we 艣nie ma艂ym dzieckiem i patrzy艂 na jej promienn膮 twarz.
Raptownie otworzy艂 oczy. Matka znikn臋艂a. Wagon by艂 pusty. Zagapionego ch艂opaka nie by艂o. Jak d艂ugo drzema艂? Nie pami臋ta艂 przystanku na 4. Zachodniej Ulicy. Wsta艂 zupe艂nie jeszcze zaspany. Wydawa艂o mu si臋, 偶e ha艂as k贸艂 jest w艣ciek艂y. Pr臋dko艣膰 by艂a jakby wi臋ksza. Mo偶e maszynista te偶 spieszy si臋 do domu, pragnie lec w 艂贸偶ku obok swej 偶ony. Ta pr臋dko艣膰 mia艂a w sobie co艣 upajaj膮cego, naprawd臋 by艂o to co艣 cholernie ekscytuj膮cego.
Zas艂ona na szybie w drzwiach dziel膮cych oba wagony by艂a do po艂owy opuszczona. O ile pami臋ta艂, poprzednio okno by艂o zupe艂nie ods艂oni臋te. Jakie艣 skojarzenie przedar艂o si臋 do otumanionego snem m贸zgu Kaufmana. Pewnie spa艂 d艂u偶ej, ni偶 przypuszcza艂. Konduktor sprawdzaj膮cy bilety przeoczy艂 go i teraz Leon jecha艂 na jak膮艣 bocznic臋, na kt贸r膮 odstawia si臋 poci膮gi na noc.
- Pieprzy膰 to - powiedzia艂 g艂o艣no.
Mo偶e p贸j艣膰 do maszynisty? To cholernie g艂upie pytanie: "Gdzie ja jestem?" Jedyn膮 odpowiedzi膮, jakiej m贸g艂by si臋 spodziewa膰 o tej porze, by艂oby przekle艅stwo.
Poci膮g zacz膮艂 zwalnia膰. Stacja. Tak, stacja. Poci膮g wynurzy艂 si臋 z tunelu i wtoczy艂 si臋 na stacj臋 przy 4. Zachodniej Ulicy. A jednak Leon nie przespa艂 偶adnej stacji. Wi臋c gdzie podzia艂 si臋 ch艂opak? Mo偶e zignorowa艂 tabliczk臋 na 艣cianie wagonu, zabraniaj膮c膮 przechodzenia mi臋dzy wagonami w czasie jazdy? A mo偶e poszed艂 do przedzia艂u maszynisty? Mo偶e zabawia艂 si臋 z maszynist膮? Nie by艂oby w tym nic dziwnego. Nowy Jork do Pa艂ac Rozkoszy. Ka偶dy ma tu prawo do odrobiny mi艂o艣ci w mroku.
Kaufman wzruszy艂 ramionami. Co go w艂a艣ciwie obchodzi, gdzie poszed艂 ch艂opak?
Drzwi si臋 zamkn臋艂y. Nikt nie wsiad艂 do poci膮gu. Metro wytoczy艂o si臋 ze stacji, 艣wiat艂a zamigota艂y, jakby zwi臋kszenie pr臋dko艣ci wymaga艂o dodatkowej mocy.
Zmys艂y Kaufmana wreszcie si臋 obudzi艂y. Nawet poprzez stukot i 艂omot k贸艂, us艂ysza艂 odg艂os darcia materia艂u dobywaj膮cy si臋 z nast臋pnego wagonu. Czy kto艣 dar艂 sw膮 koszul臋? Wsta艂 i aby utrzyma膰 r贸wnowag臋, z艂apa艂 za uchwyt pod sufitem wagonu. Okno pomi臋dzy wagonami by艂o zupe艂nie zas艂oni臋te, ale Kaufman wpatrywa艂 si臋 w nie ze zmarszczonymi brwiami, jakby chcia艂 je prze艣wietli膰 promieniami Roentgena. Wagon hu艣ta艂 si臋 i trz膮s艂. Leon znowu podr贸偶owa艂 na jawie.
Nast臋pny odg艂os darcia?
Czy to gwa艂t?
Ze wzrastaj膮cym zainteresowaniem zbli偶y艂 si臋 do drzwi dziel膮cych oba wagony. Mia艂 nadziej臋, 偶e znajdzie jak膮艣 dziurk臋 albo szczelin臋 w zas艂onie. Patrzy艂 ci膮gle w drzwi, nie zauwa偶y艂 wi臋c, 偶e st膮pa po plamach krwi. Dop贸ki... nie po艣lizgn膮艂 si臋. Spojrza艂 w d贸艂. Pszenna bu艂ka z szynk膮 podesz艂a mu do gard艂a. Krew. Odetchn膮艂 kilka razy nie艣wie偶ym powietrzem i zn贸w spojrza艂 na okno. W g艂owie kot艂owa艂o si臋 s艂owo: "krew"!
Drzwi by艂y nie dalej ni偶 jard lub dwa. Musia艂 zobaczy膰. Mia艂 krew na bucie, plamy prowadzi艂y do drugiego wagonu, musia艂 tam zajrze膰. Naprawd臋 musia艂.
Zrobi艂 dwa kroki i uwa偶nie obejrza艂 zas艂on臋, szukaj膮c jakich艣 szpar. Jedna spruta nitka mog艂a mu wystarczy膰. Znalaz艂 male艅k膮 dziurk臋. Przy艂o偶y艂 do niej oko. M贸zg nie chcia艂 zaakceptowa膰 tego, co widzia艂y oczy, odrzuca艂 absurdalny widok, jak koszmar senny. Rozs膮dek m贸wi艂 mu, 偶e to, co widzi nie mo偶e by膰 prawd膮, jednak Kaufman wiedzia艂, 偶e na pewno nie 艣ni. Cia艂o zesztywnia艂o ze strachu. Mruga艂 oczami, staraj膮c si臋 nie widzie膰 przera偶aj膮cej sceny za drzwiami. Stal przy drzwiach, wydawa艂o mu si臋, 偶e krew przesta艂a kr膮偶y膰 w jego ciele, zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie z powodu braku tlenu. R贸偶nokolorowe plamy zamigota艂y Leonowi przed oczyma, odcinaj膮c go nareszcie od okrutnego widoku.
Zemdla艂.
By艂 ci膮gle nieprzytomny, gdy poci膮g doje偶d偶a艂 do Jay Street. Nie s艂ysza艂 zapowiedzi maszynisty, 偶e wszyscy pasa偶erowie powinni przesi膮艣膰 si臋 do innego poci膮gu. Zreszt膮, nawet gdyby j膮 s艂ysza艂, nie uwierzy艂by jej. 呕aden poci膮g nie ko艅czy艂 biegu na Jay Street. Linia bieg艂a do Mott Avenue przez Aqueduct Race Track, mijaj膮c lotnisko JFK. M贸g艂by zapyta膰, co to w艂a艣ciwie za poci膮g, tylko 偶e pytanie by艂o ju偶 niepotrzebne. Odpowied藕 by艂a w nast臋pnym wagonie: zadowolona u艣miecha艂a si臋 do siebie spoza zakrwawionego fartucha - kolczugi.
To by艂 Nocny Poci膮g z Mi臋sem.
Nie potrafi艂by powiedzie膰, jak d艂ugo by艂 nieprzytomny. Mog艂y min膮膰 r贸wnie dobrze sekundy jak i godziny, zanim oczy Kaufmana znowu si臋 otworzy艂y i oceni艂y now膮 sytuacj臋.
Le偶a艂 pod jednym z siedze艅, oparty o dr偶膮c膮 艣cian臋 wagonu. By艂 niewidoczny z drugiego wagonu. Szcz臋艣cie jak dot膮d mu sprzyja艂o. W jaki艣 spos贸b drgania metra przesun臋艂y jego bezw艂adne cia艂o poza zasi臋g wzroku. Przypomnia艂 sobie koszmar z Wagonu nr 2 i znowu zebra艂o mu si臋 na wymioty. By艂 sam. Gdziekolwiek by艂 konduktor /mo偶e zosta艂 zabity/, Leon i tak nie m贸g艂 zawo艂a膰 o pomoc. A maszynista? Czy poci膮g toczy艂 si臋 teraz przez nieznane tunele ku swej zag艂adzie? Tunele bez 偶adnej znanej stacji?
A je偶eli nawet nie b臋dzie katastrofy kolejowej, w kt贸rej m贸g艂by zgin膮膰, ci膮gle jeszcze jest rze藕nik. Rze藕nik, kt贸rego dzieli艂a od Kaufmana jedynie grubo艣膰 drzwi. Gdziekolwiek si臋 obr贸ci艂, czeka艂a na niego 艣mier膰. Kiedy le偶a艂o si臋 na pod艂odze, ha艂as by艂 og艂uszaj膮cy. Z臋by szcz臋ka艂y o siebie, twarz zdr臋twia艂a od wibracji. Bola艂a go od tych wstrz膮s贸w ca艂a g艂owa. Stopniowo wraca艂o mu czucie, a wraz z nim md艂o艣ci. Ci膮gle pami臋ta艂 straszliw膮 scen臋, jak膮 widzia艂 w drugim wagonie. Widzia艂 wcze艣niej zdj臋cia ofiar, ale to nie to samo, co widzie膰 morderstwo na w艂asne oczy. By艂 w poci膮gu razem z Rze藕nikiem, potworem, kt贸ry przywi膮zywa艂 za stopy swe nagie i bezw艂ose ofiary do uchwyt贸w pod dachem wagonu. Ile czasu jeszcze minie, zanim morderca otworzy drzwi i dobierze si臋 do niego? By艂 pewien, 偶e je偶eli morderca go nie wyko艅czy, to zrobi to za niego to straszne oczekiwanie.
Us艂ysza艂 ruch za drzwiami.
Instynkt zadzia艂a艂. Kaufman wcisn膮艂 si臋 g艂臋biej pod siedzenie, zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek, przytulaj膮c blad膮 twarz do 艣ciany. Zakry艂 g艂ow臋 r臋kami. Zamkn膮艂 oczy jak ka偶de boj膮ce si臋 straszyd艂a dziecko.
Drzwi powoli si臋 otworzy艂y. Klik. Syk. Ruch wpadaj膮cego powietrza. Pachnia艂o dziwniej i zimniej ni偶 kiedykolwiek. Pachnia艂o jako艣 pierwotnie, wrogo i tajemniczo. Zadr偶a艂.
Drzwi si臋 zamkn臋艂y. Klik. Rze藕nik by艂 tu偶 obok. Kaufman by艂 tego pewien. Mo偶e sta艂 dos艂ownie o cale od miejsca, gdzie le偶a艂 Leon. Czy patrzy teraz z g贸ry na jego plecy? Czy pochyla si臋 z no偶em w r臋ku, aby wyci膮gn膮膰 go spod siedzenia jak 艣limaka z muszli?
Nic takiego si臋 nie sta艂o. Nie czu艂 偶adnego oddechu. Nikt nie rozpru艂 mu plec贸w. Us艂ysza艂 ciche st膮panie obok g艂owy; odg艂osy powoli oddala艂y si臋. Kaufman z ulg膮 wypu艣ci艂 powietrze. P艂uca ju偶 prawie mu p臋ka艂y od powstrzymywania oddechu.
Mahogany poczu艂 si臋 rozczarowany, 偶e 艣pi膮cy m臋偶czyzna wysiad艂 na 4. Zachodniej Ulicy. Mia艂 nadziej臋 na jeszcze jedn膮 robot臋 tej nocy, da艂oby mu to upragnione zaj臋cie. Ale nie: m臋偶czyzna wysiad艂. "Zreszt膮, potencjalna ofiara nie wygl膮da艂a zbyt zdrowo" - pomy艣la艂. Wygl膮da艂 na anemicznego 偶ydowskiego ksi臋gowego. Mi臋so by艂oby kiepskiej jako艣ci. Mahogany skierowa艂 si臋 do kabiny maszynisty. Zamierza艂 tam sp臋dzi膰 reszt臋 czasu.
"M贸j Bo偶e, on zamierza zabi膰 maszynist臋" - pomy艣la艂 Kaufman.
Us艂ysza艂, jak otwieraj膮 si臋 drzwi do kabiny. Potem dotar艂 do niego g艂os Rze藕nika:
- Cze艣膰.
- Cze艣膰. Znali si臋.
- Zrobione?
- Zrobione.
Kaufmana zaskoczy艂a banalno艣膰 tego dialogu... Zrobione? Co tu znaczy: zrobione? Nie dos艂ysza艂 kilku nast臋pnych s艂贸w, bo poci膮g jecha艂 po wyj膮tkowo g艂o艣nym odcinku trasy.
Kaufman nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej wytrzyma膰. Ostro偶nie wyturla艂 si臋 i spojrza艂 sponad ramion. Wszystko co m贸g艂 zobaczy膰 to nogi Rze藕nika i d贸艂 otwartych drzwi. Cholera. Chcia艂 zobaczy膰 twarz tego potwora jeszcze raz.
Znowu us艂ysza艂 艣miech.
Kaufman rozwa偶y艂 ryzyko. Arytmetyka paniki. Je偶eli dobrze ocenia艂 miejsce, w kt贸rym si臋 znajdowa艂, wcze艣niej czy p贸藕niej Rze藕nik go zobaczy i zrobi z niego budy艅. Z drugiej strony, je偶eli ruszy si臋 ze swojego miejsca i zacznie ucieka膰, ryzykuje, 偶e go zobacz膮 i b臋d膮 艣ciga膰. Co jest gorsze? Bezruch i oczekiwanie na 艣mier膰 pod siedzeniem, czy spotkanie z Rze藕nikiem twarz膮 w twarz na 艣rodku wagonu? Kaufman zaskoczy艂 odwag膮 samego siebie; postanowi艂 si臋 ruszy膰.
Niesko艅czenie wolno wype艂za艂 spod siedzenia, obserwuj膮c bez przerwy plecy Rze藕nika. Zacz膮艂 czo艂ga膰 si臋 w kierunku drzwi. Ka偶dy centymetr by艂 tortur膮. Rze藕nik jednak wygl膮da艂 na zbyt zaabsorbowanego rozmow膮, aby si臋 odwraca膰. Dotar艂 do drzwi. Zacz膮艂 wstawa膰, staraj膮c przygotowa膰 si臋 do tego, co zobaczy w Wagonie nr 2. 艢cisn膮艂 klamk臋 i powolutku zacz膮艂 otwiera膰 drzwi. Ha艂as wzm贸g艂 si臋, a fala wilgotnego, cuchn膮cego powietrza wpad艂a do wagonu. Rze藕nik na pewno to us艂yszy albo wyczuje. Na pewno si臋 odwr贸ci. Ale nie. Kaufman prze艣lizgn膮艂 si臋 przez w膮sk膮 szczelin臋 p贸艂otwartych drzwi i wszed艂 do krwawego Wagonu nr 2. Ulga sprawi艂a, 偶e sta艂 si臋 nieuwa偶ny. 殴le zamkn膮艂 drzwi i te zacz臋艂y si臋 otwiera膰 pod wp艂ywem wstrz膮s贸w poci膮gu.
Mahogany wystawi艂 g艂ow臋 z kabiny maszynisty i spojrza艂 na drzwi.
- Co jest, kurwa? - zapyta艂 maszynista.
- 殴le zamkn膮艂em drzwi. To wszystko.
Kaufman s艂ysza艂, jak rze藕nik podchodzi do drzwi. Kucn膮艂 za 艣cian膮, czuj膮c nagle narastaj膮ce md艂o艣ci. Morderca zamkn膮艂 drzwi z drugiej strony i kroki znowu si臋 oddali艂y.
Bezpieczniej, przynajmniej jeszcze przez chwil臋.
Otworzy艂 oczy przygotowuj膮c si臋 na straszny widok. Nie by艂o przed tym ucieczki.
Potworno艣膰 odbierana by艂a wszystkimi zmys艂ami. Smr贸d wn臋trzno艣ci, wisz膮ce cia艂o, mokra pod艂oga pod palcami, skrzypienie uchwyt贸w pod ci臋偶arem cia艂a. Powietrze o kwa艣nym zapachu krwi. Ca艂y ten tocz膮cy si臋 przez ciemno艣膰 wagon wype艂niony by艂 艣mierci膮. Teraz jednak nie ogarn臋艂y go md艂o艣ci. Nie pozosta艂o nic innego jak obrzydzenie. Patrzy艂 na cia艂a nawet z pewn膮 ciekawo艣ci膮. Szcz膮tki najbli偶ej niego by艂y tym, co pozosta艂o z pryszczatego m艂odzie艅ca, kt贸rego widzia艂 w wagonie nr 1. Cia艂o wisia艂o do g贸ry nogami, ko艂ysz膮c si臋 zgodnie z podrygiwaniem poci膮gu, wsp贸lnie z trzema innymi, wykonuj膮c co艣 w rodzaju "dance macabre". Kolana zwisa艂y lu藕no, ko艂ysz膮c si臋 w stawach. Zrobiono w nich g艂臋bokie naci臋cia /na cal lub dwa/. Ka偶da cz臋艣膰 cia艂a dzieciucha hipnotycznie przyci膮ga艂a wzrok Kaufmana. J臋zyk zwisaj膮cy z otwartych ust. G艂owa kiwaj膮ca si臋 na poder偶ni臋tej szyi. Nawet penis ch艂opaka kiwa艂 si臋 na prawo i lewo, zwisaj膮c z wyskubanej pachwiny. Z ran na g艂owie i szyi krew sp艂ywa艂a wci膮偶 do czarnego wiadra. By艂a w tym wszystkim jaka艣 elegancja. Po prostu dobrze wykonana praca.
Opr贸cz ch艂opaka, w wagonie wisia艂y jeszcze cia艂a dw贸ch m艂odych, bia艂ych kobiet i 艣niadego m臋偶czyzny. Kaufman spojrza艂 na ich twarze. By艂y zupe艂nie blade. Jedna z dziewczyn by艂a pi臋kna. Stwierdzi艂, 偶e m臋偶czyzna jest Portoryka艅czykiem. Wszystkie cia艂a by艂y dok艂adnie ogolone lub opalone. W powietrzu czu膰 by艂o jeszcze cierpki zapach charakterystyczny dla palonych w艂os贸w. Kaufman powoli podni贸s艂 si臋, opieraj膮c si臋 o 艣cian臋. Nagle cia艂o jednej z kobiet obr贸ci艂o si臋, pokazuj膮c plecy.
Leon nie by艂 przygotowany na straszny widok, jaki zobaczy艂. Plecy od szyi po po艣ladki zosta艂y ca艂kowicie pozbawione sk贸ry. Rze藕nik usun膮艂 tak偶e mi臋艣nie. Wida膰 by艂o b艂yszcz膮cy kr臋gos艂up. W ten spos贸b morderca udowodni艂 sw膮 wielk膮 fachowo艣膰. W Wagonie nr 2 wisia艂y szcz膮tki ludzkie, podgolone, pozbawione krwi, wypatroszone jak ryby - gotowe do spo偶ycia.
Kaufman prawie si臋 u艣miechn膮艂, gdy u艣wiadomi艂 sobie perfekcj臋 Rze藕nika. Poczu艂 ogarniaj膮ce m贸zg szale艅stwo, prowadz膮ce do zapomnienia i obiecuj膮ce zoboj臋tnienie wobec 艣wiata. Zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰. Nie m贸g艂 tego powstrzyma膰. Jego struny g艂osowe formowa艂y si臋 do krzyku. By艂o to niezno艣ne. Nie m贸g艂 krzycze膰, je艣li nie chcia艂 za chwil臋 zawisn膮膰 obok tych czterech cia艂.
- Pieprzy膰 to - powiedzia艂 g艂o艣niej ni偶 zamierza艂.
Odepchn膮艂 si臋 od 艣ciany i zacz膮艂 i艣膰 wzd艂u偶 wagonu, omijaj膮c ko艂ysz膮ce si臋 cia艂a, patrz膮c na schludnie pouk艂adane obok niedawnych w艂a艣cicieli ubrania i rzeczy osobiste. Pod艂oga by艂a lepka od krwi i 偶贸艂ci. Przymru偶y艂 oczy, aby jak najmniej widzie膰 z tego potwornego obrazu. Niewiele to jednak pomog艂o. Wyra藕nie widzia艂 pe艂ne krwi wiadra, ci臋偶kie i t艂uste.
Mija艂 w艂a艣nie cia艂o ch艂opaka i widzia艂 ju偶 drzwi do trzeciego wagonu. Musia艂 jak najszybciej opu艣ci膰 to pomieszczenie pe艂ne okrucie艅stwa. Pogania艂 sam siebie, pr贸buj膮c zignorowa膰 otaczaj膮cy go koszmar i wlepi艂 wzrok w drzwi, kt贸re wiod艂y do normalnego 艣wiata. Min膮艂 pierwsz膮 kobiet臋. Jeszcze kilka jard贸w, najwy偶ej dziesi臋膰 krok贸w, mniej, je艣li b臋dzie st膮pa艂 pewnie.
Nagle zgas艂o 艣wiat艂o.
- Jezu Chryste - j臋kn膮艂.
Poci膮g gwa艂townie si臋 przechyli艂, Kaufman straci艂 r贸wnowag臋. Pr贸bowa艂 j膮 odzyska膰 w ca艂kowitej ciemno艣ci, kt贸ra panowa艂a teraz w wagonie. Jego m艂贸c膮ce ramiona obj臋艂y cia艂o wisz膮ce obok. Zanim m贸g艂 cokolwiek zrobi膰, poczu艂 jak r臋ce zag艂臋biaj膮 si臋 w letnie cia艂o. R臋ka uchwyci艂a obna偶ony mi臋sie艅 zabitej kobiety. Palcami dotkn膮艂 ko艣ci kr臋gos艂upa. Policzkiem dotkn膮艂 bezw艂osego uda. Wrzasn膮艂. Kiedy krzycza艂, 艣wiat艂a zamigota艂y i powt贸rnie si臋 zapali艂y. Kiedy krzyk ucich艂, Leon us艂ysza艂 tupot st贸p Rze藕nika biegn膮cego ku drzwiom dziel膮cym wagony. Pu艣ci艂 cia艂o, kt贸re obejmowa艂. Twarz mia艂 umazan膮 krwi膮, kt贸ra sp艂ywa艂a po nodze zabitej kobiety. Czu艂 j膮 na policzku; by艂a jak barwy wojenne.
Krzyk wyrwa艂 jego m贸zg z letargu. Poczu艂 si臋 nagle silniejszy. Nie b臋dzie ucieczki, nie b臋dzie tch贸rzostwa. Nie teraz. To b臋dzie walka na 艣mier膰 i 偶ycie, twarz膮 w twarz. Wszystkie chwyty s膮 dozwolone. Sprawa jest prosta: albo 偶ycie, albo 艣mier膰.
Klamka zaskrzypia艂a.
Kaufman rozejrza艂 si臋 w poszukiwaniu broni. Wzrok mia艂 spokojny i wyrachowany. Jego spojrzenie pad艂o na torb臋 le偶膮c膮 obok cia艂a Portoryka艅czyka. By艂 tam n贸偶, le偶膮cy w艣r贸d imitacji z艂otych 艂a艅cuch贸w i pier艣cieni. Niepokalanie czysta bro艅 o d艂ugim ostrzu by艂a pewnie dum膮 i ulubion膮 zabawk膮 w艂a艣ciciela. Kaufman min膮艂 zwisaj膮ce, dobrze umi臋艣nione cia艂o i z艂apa艂 n贸偶. Dobrze le偶a艂 w r臋ce. Bro艅 w r臋ku doda艂a Leonowi odwagi.
Drzwi otworzy艂y si臋 i ukaza艂a si臋 twarz mordercy.
Kaufman spojrza艂 na Mahogany'ego. Na poz贸r by艂 zwyk艂ym, 艂ysiej膮cym m臋偶czyzn膮 z nadwag膮 w wieku oko艂o 50 lat. Mia艂 wielk膮 twarz i g艂臋boko osadzone oczy. Usta Mahogany'ego by艂y ma艂e i delikatne. Wygl膮da艂y prawie jak kobiece.
Mahogany nie m贸g艂 poj膮膰, sk膮d si臋 wzi膮艂 ten intruz. Zdawa艂 sobie jednak spraw臋, 偶e to jeszcze jeden dow贸d jego rosn膮cej z wiekiem niekompetencji. Natychmiast musi za艂atwi膰 t臋 n臋dzn膮 kreatur臋. W ko艅cu do ko艅ca linii zosta艂o ju偶 tylko mila lub dwie. Musi poci膮膰 i powiesi膰" tego ma艂ego cz艂owieczka, zanim dotr膮 do miejsca przeznaczenia. Wszed艂 do Wagonu nr 2.
- Zaspa艂e艣 - powiedzia艂, rozpoznaj膮c Kaufmana. - Widzia艂em ci臋. Kaufman milcza艂.
- Powiniene艣 by艂 wysi膮艣膰. Co pr贸bowa艂e艣 zrobi膰? Ukry膰 si臋 przede mn膮?
Kaufman ci膮gle milcza艂.
Mahogany po艂o偶y艂 r臋k臋 na trzonku tasaka, kt贸ry zwisa艂 z mocno zu偶ytego paska. By艂 ca艂y we krwi, podobnie jak fartuch, m艂otek i pi艂a.
- Skoro tak - powiedzia艂 - musz臋 si臋 tob膮 zaj膮膰. Kaufman podni贸s艂 n贸偶. Wygl膮da艂 on raczej mizernie w por贸wnaniu ze sprz臋tem Rze藕nika.
- Pieprzy膰 to - powiedzia艂.
Mahogany u艣miechn膮艂 si臋 pob艂a偶liwie, widz膮c, 偶e ma艂y m臋偶czyzna zamierza si臋 broni膰.
- Nie powiniene艣 tego widzie膰. To nie dla takich jak ty - powiedzia艂, robi膮c krok w kierunku Kaufmana. - To tajemnica.
"Aha, wi臋c ten facet jest nieco nawiedzony" - pomy艣la艂 Kaufman. To troch臋 wyja艣nia艂o.
- Pieprzy膰 to - powiedzia艂 jeszcze raz. Rze藕nik zmarszczy艂 brwi. Nie podoba艂 mu si臋 lekcewa偶膮cy stosunek tego facecika do jego pracy i reputacji.
- Ka偶dy z nas kiedy艣 umrze - powiedzia艂. - Powiniene艣 by膰 zadowolony: nie zostaniesz spalony jak wielu innych. Wykorzystam ci臋, aby nakarmi膰 Ojc贸w.
Jedyn膮 odpowiedzi膮 Kaufmana by艂 szyderczy 艣miech. Nie ba艂 si臋 ju偶 tego t艂ustego, niezgrabnego cz艂owieka.
Rze藕nik wyj膮艂 tasak zza pasa i uni贸s艂 go.
- Taki brudny 呕yd jak ty - powiedzia艂 - powinien by膰 wdzi臋czny za to, 偶e jest u偶yteczny. By膰 mi臋sem - to powinno zaspokaja膰 twoje aspiracje.
Nagle rze藕nik zaatakowa艂. Tasak przeci膮艂 powietrze z ogromn膮 szybko艣ci膮, ale Kaufman zd膮偶y艂 si臋 odsun膮膰. Tasak rozerwa艂 r臋kaw p艂aszcza Leona i utkwi艂 w goleni Portoryka艅czyka. Impet uderzenia wbi艂 top贸r do po艂owy, a ci臋偶ar dope艂ni艂 reszty - rana jeszcze bardziej si臋 rozszerzy艂a. Mi臋so uda przypomina艂o stek, soczysty i apetyczny.
Rze藕nik wyci膮gn膮艂 top贸r z rany. W tym w艂a艣nie momencie Kaufman zaatakowa艂. N贸偶 zmierza艂 ku oku Mahogany'ego, ale b艂膮d Leona spowodowa艂, 偶e wbi艂 si臋 on w szyj臋 mordercy. Przeszy艂 gard艂o. Koniec ostrza ukaza艂 si臋 z drugiej strony. Na wylot. Jednym uderzeniem. Na wylot.
Mahogany poczu艂 wbijaj膮ce si臋 w szyj臋 ostrze. By艂o to zupe艂nie takie samo uczucie jak przy d艂awieniu si臋 ko艣ci膮 z kurczaka. Wyda艂 z siebie dziwaczny d藕wi臋k, przypominaj膮cy kaszel. Krew nap艂yn臋艂a do ust czerwieni膮c je, jak szminka czerwieni usta kobiety. Tasak upad艂 na ziemi臋 z 艂omotem.
Kaufman wyrwa艂 n贸偶. Krew chlusn臋艂a z obu ran.
Magohany pad艂 na kolana, patrz膮c na n贸偶, kt贸ry go zabi艂. Ma艂y m臋偶czyzna patrzy艂 na niego spokojnie. Co艣 m贸wi艂, ale uszy Mahogany'ego by艂y ju偶 g艂uche. Rze藕nik nagle o艣lep艂. Z 偶alem u艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie b臋dzie ju偶 nigdy widzia艂 ani s艂ysza艂. To by艂a 艣mier膰. Przysz艂a po niego. Pod palcami czu艂 materia艂 spodni. Czu艂 gor膮ce krople padaj膮ce na r臋ce. Jego 偶ycie zatrzyma艂o si臋 na palcach, kiedy mia艂 jeszcze czucie w r臋kach... potem cia艂o zwali艂o si臋. R臋ce, 偶ycie, u艣wi臋cony obowi膮zek pad艂 pod ci臋偶arem szarego cia艂a.
Rze藕nik by艂 martwy.
Kaufman zaczerpn膮艂 艂yk nie艣wie偶ego powietrza i z艂apa艂 za uchwyt, aby utrzyma膰 r贸wnowag臋. 艁zy kapa艂y na pod艂og臋 rze藕ni, w kt贸rej si臋 znajdowa艂. Czas mija艂. Nie mia艂 poj臋cia jak d艂ugo tak sta艂, napawaj膮c si臋 zwyci臋stwem.
Poci膮g zacz膮艂 zwalnia膰. Czu艂 i s艂ysza艂, 偶e u偶yto hamulc贸w. Gdy poci膮g zwalnia艂, wisz膮ce cia艂a przechyli艂y si臋 do przodu. Ko艂a piszcza艂y, 艣lizgaj膮c si臋 po szynach.
Kaufmana opanowa艂a ciekawo艣膰. Czy poci膮g wje偶d偶a do podziemnej rze藕ni mordercy, udekorowanej zdobytymi trofeami? Co zrobi 艣miej膮cy si臋 maszynista, tak oboj臋tny na masakr臋, gdy poci膮g si臋 zatrzyma? Rozpami臋tywanie sytuacji nie mia艂o sensu. M贸g艂 teraz stawi膰 czo艂a wszystkim. Zatrzeszcza艂 g艂o艣nik.
- Jeste艣my. Lepiej 偶eby艣 zaj膮艂 swoje miejsce - powiedzia艂 maszynista.
Zaj膮艂 swoje miejsce? Co to znaczy?
Poci膮g zwolni艂 do 艣limaczego tempa. Za drzwiami panowa艂a nieprzenikniona ciemno艣膰. 艢wiat艂a zamigota艂y i zgas艂y. Tym razem nie zapali艂y si臋 powt贸rnie.
Kaufmana otacza艂a zupe艂na ciemno艣膰.
- Sko艅czymy za p贸艂 godziny - obwie艣ci艂 g艂o艣nik, jakby to by艂a normalna stacyjna zapowied藕.
Poci膮g dojecha艂 do stacji. Zamilk艂y znieruchomia艂e na szynach ko艂a. S艂ycha膰 by艂o tylko buczenie g艂o艣nika. Kaufman nadal nic nie widzia艂. Nagle us艂ysza艂 syk. Drzwi si臋 otwiera艂y. Smr贸d wtargn膮艂 do wagonu. Smr贸d tak zjadliwy, 偶e Leon zakry艂 nos r臋koma. Przez chwil臋, kt贸ra wydawa艂a mu si臋 wiekiem, sta艂 nieruchomo, z r臋kami przy twarzy. Nic nie widzia艂. Nic nie s艂ysza艂. Nic si臋 nie odezwa艂o.
Nagle za oknem b艂ysn臋艂o 艣wiat艂o. Cie艅 framugi drzwi pad艂 na przeciwleg艂膮 艣cian臋. Blask stopniowo wzrasta艂. W wagonie by艂o ju偶 na tyle jasno, 偶e Kaufman widzia艂 skurczone cia艂o Rze藕nika u swych st贸p i wisz膮ce cia艂a.
Na zewn膮trz rozleg艂y si臋 szepty wielu cieniutkich jak brz臋czenie pszcz贸艂 g艂os贸w, W tunelu 偶yli ludzie. Kaufman widzia艂 ich sylwetki. Niekt贸rzy z nich nie艣li pochodnie pa艂ace si臋 trupim 艣wiat艂em. D藕wi臋k, kt贸ry s艂ysza艂, by艂 prawdopodobnie szuraniem st贸p po wilgotnej ziemi lub mo偶e mlaskaniem. A mo偶e obydwoma tymi d藕wi臋kami.
Kaufman nie by艂 ju偶 tak nie艣wiadomy jak godzin臋 temu. Nie by艂o 偶adnych w膮tpliwo艣ci co do intencji zbli偶aj膮cych si臋 w ciemno艣ci starc贸w. Rze藕nik mordowa艂 i 膰wiartowa艂 ludzi dla nich na posi艂ek. Nadchodzili, aby zje艣膰 obiad w tym potwornym wagonie restauracyjnym.
Kaufman schyli艂 si臋 i podni贸s艂 upuszczony przez morderc臋 tasak. D藕wi臋k dochodz膮cy od stwor贸w zbli偶a艂 si臋 z ka偶d膮 chwil膮. Odwr贸ci艂 si臋 i chcia艂 uciec od otwartych drzwi. Jednak drugie drzwi by艂y tak偶e otwarte i stamt膮d te偶 dochodzi艂y owe dziwne odg艂osy.
Przykucn膮艂 za siedzeniem. Kiedy si臋 chowa艂, cienka, w膮t艂a, niemal prze藕roczysta r臋ka z艂apa艂a za framug臋 drzwi. Nie m贸g艂 przesta膰 patrze膰 i to wcale nie dlatego, 偶e widok go zmrozi艂. Po prostu chcia艂 to widzie膰.
Stw贸r wszed艂 do wagonu. Pochodnie trzymane za nim ocienia艂y twarz, ale Leon doskonale widzia艂 kontur jego cia艂a. Nie by艂o w nim nic niezwyk艂ego. Mia艂 dwie r臋ce i dwie nogi, g艂owa by艂a normalnego kszta艂tu. By艂 drobnej budowy, wspinaczka do wagonu przyspieszy艂a jego oddech. Za chwil臋 pojawili si臋 nast臋pni. Wchodzili wszystkimi drzwiami.
Kaufman znalaz艂 si臋 w pu艂apce. Uni贸s艂 tasak, wa偶膮c go w r臋ce, got贸w do walki z tymi antycznymi potworami. Kt贸ra艣 z nich wni贸s艂 do wagonu pochodni臋. Pozwoli艂o to Leonowi dostrzec ich twarze.
Byli kompletnie 艂ysi. Sk贸ra na czaszkach by艂a napi臋ta i 艣wiec膮ca. Ich twarze mia艂y niezdrowy wygl膮d. Wida膰 by艂o na nich wrzody i p艂aty rozk艂adaj膮cej si臋 sk贸ry. U niekt贸rych z nich sk贸ra i mi臋艣nie zupe艂nie wysch艂y lub zgni艂y i wida膰 by艂o ociekaj膮ce ciemn膮 rop膮 ko艣ci skroni i policzka. Niekt贸rzy byli zupe艂nie nadzy. Patrz膮c na ich papkowate, syfilityczne cia艂a, z trudno艣ci膮 mo偶na by艂o odr贸偶ni膰 p艂e膰. Co艣, co kiedy艣 by艂o kobiecymi piersiami, teraz przypomina艂o zwisaj膮ce, sk贸rzane worki. M臋skie genitalia ca艂kowicie si臋 skurczy艂y.
Gorzej od nagich wygl膮dali ci, kt贸rzy mieli na sobie ubrania. Kaufman szybko zorientowa艂 si臋, 偶e gnij膮ce okrycia, w kt贸re owijali ramiona, b膮d藕 kt贸re zwisa艂y im z bioder, by艂y zrobione ze sk贸ry ludzkiej. Wszyscy pchali si臋 jeden na drugiego. Pierwsi z nich ju偶 doszli do wisz膮cych cia艂. Dotykali zwisaj膮cego mi臋sa, g艂adz膮c ogolone cia艂o z wyra藕n膮 przyjemno艣ci膮. Oblizywali wargi i 艣linili si臋, opryskuj膮c 艣lin膮 wisz膮ce mi臋so. Ich oczy b艂yszcza艂y g艂odem i podnieceniem.
Nagle jeden z nich dostrzeg艂 Kaufmana.
Przez moment kreatura obserwowa艂a go. Badawcze spojrzenie spocz臋艂o na Leonie z groteskowym zainteresowaniem.
- Ty - powiedzia艂 potw贸r g艂osem tak samo zgni艂ym jak usta, z kt贸rych si臋 wydobywa艂.
Kaufman podni贸s艂 nieco tasak, obliczaj膮c szans臋. W wagonie by艂o ich ze trzydziestu i o wielu wi臋cej na zewn膮trz. Wygl膮dali jednak na bardzo s艂abych, nie mieli w og贸le broni.
Potw贸r znowu si臋 odezwa艂. G艂os tym razem mia艂 mi艂膮 modulacj臋, jakby jego w艂a艣ciciel by艂 dobrze wychowanym, kulturalnym m臋偶czyzn膮.
- Zast膮pi艂e艣 tego poprzedniego, tak? - Stw贸r spojrza艂 na cia艂o Mahogany'ego. Bardzo szybko potrafi艂 si臋 znale藕膰 w nowej sytuacji.
- By艂 ju偶 stary. - Uwa偶nie studiowa艂 Kaufmana wodnistymi oczyma.
- Spieprzaj - powiedzia艂 Leon.
Maszkara pr贸bowa艂a skrzywi膰 usta w u艣miechu. Dawno ju偶 jednak zapomnia艂, jak to si臋 robi i rezultatem by艂 wstr臋tny grymas, prezentuj膮cy garnitur spi艂owanych na ostro z臋b贸w.
- Musisz to teraz dla nas robi膰 - powiedzia艂 potw贸r, u艣miechaj膮c si臋 szyderczo - nie mo偶emy 偶y膰 bez jedzenia.
Poklepa艂 comber najbli偶ej wisz膮cego cia艂a. Kaufman nie wiedzia艂 co ma odpowiedzie膰. Patrzy艂 z obrzydzeniem jak palce potwora przesuwaj膮 si臋 mi臋dzy po艣ladkami. Czu艂 jak stopniowo jego mi臋艣nie napr臋偶aj膮 si臋.
- Brzydzi nas to nie mniej ni偶 ciebie - powiedzia艂 stw贸r - ale musimy je艣膰 to mi臋so albo umrzemy. M贸j Bo偶e, wcale nie mam na to apetytu.
Mimo, 偶e to co艣 tak m贸wi艂o, to jednak 艣lina ciek艂a mu z ust.
Kaufman odzyska艂 g艂os. Czu艂 si臋 bardziej skr臋powany ni偶 przera偶ony.
- Czym wy jeste艣cie? - Przypomnia艂 sobie brodacza z baru. - Czy powstali艣cie w wyniku jakiego艣 nieudolnego do艣wiadczenia?
- Jeste艣my Ojcami miasta - powiedzia艂o monstrum - i Matkami, C贸rkami i Synami. Jeste艣my budowniczymi, ustanawiamy prawo. Stworzyli艣my to miasto.
- Nowy Jork? - b膮kn膮艂 Kaufman. - Pa艂ac Rozkoszy?
- Zanim si臋 urodzi艂e艣, zanim ktokolwiek si臋 urodzi艂.
M贸wi膮c, potw贸r g艂adzi艂 obna偶one mi臋艣nie wisz膮cego cia艂a. Dotyka艂 pieszczotliwie i g艂aska艂. Reszta zacz臋艂a ju偶 odwi膮zywa膰 cia艂a od uchwyt贸w, obchodz膮c si臋 z nimi w ten sam troskliwy, pieszczotliwy-spos贸b, g艂aszcz膮c piersi i biodra. Niekt贸rzy zacz臋li obdziera膰 cia艂a ze sk贸ry.
- Dostarczysz nam wi臋cej - powiedzia艂 Ojciec - wi臋cej mi臋sa dla nas. Niekt贸rzy z nas s膮 s艂abi. Kaufman popatrzy艂 niedowierzaj膮co.
- Ja? - zapyta艂. - Karmi膰 was? Za kogo mnie masz?
- Musisz to zrobi膰 dla nas i dla starszych spo艣r贸d nas. Dla tych, kt贸rzy si臋 urodzili, zanim jeszcze my艣lano o mie艣cie, kiedy Ameryka by艂a bezludna, poro艣ni臋ta puszcz膮.
Delikatna r臋ka wskazywa艂a na zewn膮trz poci膮gu.
Spojrzenie Kaufmana pow臋drowa艂o w ciemno艣膰 za wskazuj膮cym palcem. Na zewn膮trz by艂o co艣, czego nie zauwa偶y艂 wcze艣niej. Co艣 o wiele wi臋kszego ni偶 jakikolwiek cz艂owiek.
Grupa potwor贸w rozst膮pi艂a si臋, czyni膮c Kaufmanowi przej艣cie. M贸g艂 teraz podej艣膰 i zobaczy膰 z bliska to co艣, co sta艂o na zewn膮trz. Nogi odm贸wi艂y mu jednak pos艂usze艅stwa.
- Id藕 - powiedzia艂 Ojciec.
Leon pomy艣la艂 o mie艣cie, kt贸re kocha艂. Czy naprawd臋 byli jego pomys艂odawcami, projektantami i tw贸rcami? Musia艂 w to wierzy膰. Mo偶e na powierzchni ziemi byli ludzie - biurokraci, politycy, rz膮dz膮cy, kt贸rzy znali t臋 straszn膮 tajemnic臋 i kt贸rych zadaniem by艂o chroni膰 te potwory i karmi膰 je. My艣l ta obudzi艂a w Leonie jakie艣 atawistyczne uczucia, do kt贸rych nie przyzna艂by si臋 艣wiadomie. Nogi, wbrew jego woli, poruszy艂y si臋. Przeszed艂 ko艂o wisz膮cych cia艂 i wyszed艂 z poci膮gu. Pochodnie z trudno艣ci膮 rozja艣nia艂y bezmiern膮 ciemno艣膰 na zewn膮trz. Powietrze by艂o a偶 g臋ste od smrodu staro艣ci. Wydawa艂o si臋 niemal cia艂em sta艂ym. Ale Kaufman nic nie czu艂. Pochyli艂 g艂ow臋, staraj膮c si臋 nie zemdle膰 jeszcze raz.
To by艂o tu. Przodek cz艂owieka. Prawdziwy, pierwszy mieszkaniec Ameryki. By艂 tu jeszcze przed Cheyenami. Je艣li to co艣 mia艂o oczy, to teraz na niego patrzy艂o.
Leon zatrz膮s艂 si臋. Zacz臋艂y mu szcz臋ka膰 z臋by. S艂ysza艂 odg艂osy 偶ycia tego czego艣. Chrz臋st, szuranie i j臋ki. To co艣 unios艂o si臋 nieco w ciemno艣ci. D藕wi臋k towarzysz膮cy ruchowi tego stworzenia wzbudzi艂 w Leonie groz臋. To by艂o zupe艂nie jak ruchoma g贸ra.
Kaufman podni贸s艂 wzrok i zanim m贸g艂 sobie zda膰 spraw臋 z tego co robi, kl臋kn膮艂 w gnoju otaczaj膮cym Ojca Ojc贸w.
Ka偶dy dzie艅 偶ycia zbli偶a艂 go do tego momentu, przyspiesza艂 nadej艣cie tej niespodziewanej chwili u艣wi臋cenia i strachu.
Nie by艂 pewien, czy w tej ciemnicy by艂o dosy膰 艣wiat艂a, aby zobaczy膰 ca艂ego potwora. Niemniej to, co zobaczy艂, wstrz膮sn臋艂o nim do g艂臋bi. Serce gwa艂townie zatrzepota艂o w piersi. To by艂 gigant. Nie mia艂 g艂owy, ani ko艅czyn. 呕adnego podobie艅stwa do cz艂owieka, 偶adnego organu zmys艂u lub zmys艂贸w. Je偶eli to w og贸le co艣 przypomina艂o, to mo偶e ewentualnie 艂awic臋 ryb. Tysi膮ce paszcz, podnosz膮cych si臋 i opadaj膮cych, otwieraj膮cych i zamykaj膮cych si臋 rytmicznie. Czasem to co艣 mieni艂o si臋 jak per艂a, a czasami przybiera艂o kolor, kt贸rego Kaufman nigdy nie widzia艂 i nie potrafi艂 nazwa膰.
Nic wi臋cej nie m贸g艂 zobaczy膰, zreszt膮 to co widzia艂 i tak przekracza艂o jego wytrzyma艂o艣膰. Co艣 migota艂o i trzepota艂o si臋 tak偶e poza o艣wietlonym obszarem.
Nie m贸g艂 d艂u偶ej na to patrze膰. Odwr贸ci艂 si臋. W tym samym momencie z poci膮gu wylecia艂a pi艂ka futbolowa i potoczy艂a si臋 w kierunku Ojca. Leonowi wydawa艂o si臋, 偶e to pi艂ka, jednak gdy bli偶ej si臋 przyjrza艂, stwierdzi艂, 偶e jest to g艂owa Rze藕nika. Sk贸ra na twarzy zdarta pasek po pasku. Ociekaj膮ca krwi膮 g艂owa le偶a艂a przed w艂adc膮. Kaufman odwr贸ci艂 wzrok i skierowa艂 si臋 z powrotem do poci膮gu. Wszystko w nim szlocha艂o, mimo 偶e jego oczy pozosta艂y suche. By艂y zbyt zaszokowane tym, co zobaczy艂y, aby p艂aka膰.
Wewn膮trz potwory ju偶 zacz臋艂y sw膮 kolacj臋. Jedna z nich wy艂upi艂a oko jednemu z wisz膮cych, kobiecych cia艂. Inny obgryza艂 r臋k臋. U st贸p Kaufmana le偶a艂o bezg艂owe cia艂o Rze藕nika z obficie krwawi膮c膮 szyj膮.
Potw贸r, z kt贸rym wcze艣niej rozmawia艂, stan膮艂 przed Kaufmanem.
- B臋dziesz nam s艂u偶y艂? - zapyta艂 艂agodnie.
Kaufman popatrzy艂 na tasak - symbol profesji Rze藕nika. Potwory wychodzi艂y z wagonu, wlok膮c za sob膮 na p贸艂 zjedzone cia艂a. Zabiera艂y pochodnie. Do wagonu wraca艂a ciemno艣膰. Zanim jednak zapad艂a zupe艂nie, pytaj膮cy go Ojciec dopad艂 Leona, z艂apa艂 jego twarz, obr贸ci艂 i pokaza艂 Kaufmanowi jego odbicie w brudnej szybie. Otumaniony Kaufman zrozumia艂, 偶e bardzo si臋 zmieni艂: by艂 bledszy ni偶 kiedykolwiek, pokryty krwi膮 i brudem.
R臋ka Ojca nadal 艣ciska艂a twarz Kaufmana. Potw贸r wepchn膮艂 Leonowi palec wskazuj膮cy do gard艂a, drapi膮c paznokciem wn臋trze prze艂yku. Kaufman nie mia艂 si艂y ani ochoty si臋 broni膰.
- S艂u偶 - powiedzia艂 potw贸r.
Kaufman za p贸藕no zorientowa艂 si臋, jaki jest zamiar Ojca.
Palce potwora mocno uchwyci艂y j臋zyk Leona i wyrwa艂y go. Kaufman w szoku upu艣ci艂 tasak. Pr贸bowa艂 krzycze膰, ale nie wydoby艂 z siebie 偶adnego d藕wi臋ku. Krew zala艂a mu gard艂o, cia艂o dr偶a艂o konwulsyjnie. Potw贸r wyj膮艂 zakrwawion膮 i o艣linion膮 r臋k臋 z ust Leona. Podni贸s艂 j膮 do twarzy Kaufmana. Mi臋dzy kciukiem, a palcem wskazuj膮cym trzyma艂 j臋zyk.
Kaufman sta艂 si臋 niemow膮.
- S艂u偶 - powiedzia艂 Ojciec i wetkn膮艂 wyrwany j臋zyk sobie do ust, 偶uj膮c go z wyra藕n膮 satysfakcj膮. Kaufman upad艂 na kolana i zwymiotowa艂.
Ojciec znikn膮艂 w ciemno艣ciach. Reszta potwor贸w tak偶e odesz艂a, kryj膮c si臋 w swych norach do nast臋pnej nocy.
Trzasn膮艂 g艂o艣nik.
- Do domu - powiedzia艂 maszynista.
Drzwi sykn臋艂y i zamkn臋艂y si臋. Poci膮g zadr偶a艂, budz膮c si臋 do 偶ycia. 艢wiat艂a zapali艂y si臋, zgas艂y, potem znowu si臋 zapali艂y.
Ruszyli.
Kaufman le偶a艂 na pod艂odze. 艁zy sp艂ywa艂y mu po twarzy. By艂y to 艂zy pora偶ki i rezygnacji. Postanowi艂, 偶e wykrwawi si臋 na 艣mier膰. Niewa偶ne, 偶e umrze. 艢wiat jest plugawy.
Maszynista obudzi艂 go. Leon otworzy艂 oczy. Maszynista by艂 Murzynem. U艣miechn膮艂 si臋 przyja藕nie. Kaufman pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale usta skleja艂a zakrzep艂a krew. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, staraj膮c si臋 co艣 powiedzie膰, jednak tylko zacharcza艂.
Nie umar艂. Nie wykrwawi艂 si臋 na 艣mier膰.
Maszynista pom贸g艂 mu ukl臋kn膮膰, przemawiaj膮c jak do dziecka.
- Masz zadanie do wykonania, m贸j ch艂opcze, bardzo im si臋 spodoba艂e艣.
Murzyn poliza艂 palec i zwil偶y艂 napuchni臋te wargi Leona, pr贸buj膮c rozerwa膰 zakrzep艂膮, sklejaj膮c膮 je krew.
- Do nast臋pnej nocy musisz si臋 wiele nauczy膰. Wiele si臋 nauczy膰. Nauczy膰 si臋 wiele.
Maszynista wyprowadzi艂 Kaufmana z poci膮gu. Leon nie zna艂 stacji, na kt贸rej si臋 zatrzymali. By艂a to stara stacja wy艂o偶ona bia艂ymi kafelkami. 呕adne napisy nie szpeci艂y 艣cian. Nie by艂o na niej okienek kasowych ani przej艣膰 dla pasa偶er贸w. Nie by艂o r贸wnie偶 pasa偶er贸w. Ta linia obs艂ugiwa艂a tylko Nocny Poci膮g z Mi臋sem. Ranna zmiana sprz膮taczy zmy艂a krew z siedze艅 i pod艂ogi wagonu. Kto艣 rozbiera艂 cia艂o Rze藕nika, przygotowuj膮c je do wys艂ania do New Jersey. Wszyscy dooko艂a Kaufmana szybko si臋 uwijali. 艢wiat艂o wschodz膮cego s艂o艅ca wpada艂o przez lufcik w dachu stacji. Dooko艂a metalowego szkieletu, tworz膮cego konstrukcj臋 stacji, wirowa艂y k艂臋by kurzu. Kaufman obserwowa艂 je. Nie widzia艂 nic tak pi臋knego od czasu, kiedy by艂 dzieckiem. Wspania艂e k艂臋by kurzu. Wirowa艂y i wirowa艂y, i wirowa艂y.
Maszyni艣cie uda艂o si臋 wreszcie rozdzieli膰 wargi Leona. Za bardzo bola艂a go twarz, 偶eby m贸g艂 porusza膰 wargami, ale m贸g艂 teraz chocia偶 oddycha膰 swobodnie. Zreszt膮 b贸l zacz膮艂 tak偶e jakby przechodzi膰. Maszynista u艣miechn膮艂 si臋 do niego, po czym odwr贸ci艂 si臋 do reszty ludzi pracuj膮cych na stacji.
- Chcia艂bym wam przedstawi膰 nast臋pc臋 Mahogany'ego -naszego nowego rze藕nika - powiedzia艂.
Robotnicy spojrzeli na Kaufmana z wyra藕nym szacunkiem. Sprawi艂o mu to przyjemno艣膰.
Kaufman zn贸w popatrzy艂 na wpadaj膮ce 艣wiat艂o s艂o艅ca, kt贸re o艣wietla艂o go teraz. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Chcia艂 wyj艣膰 na g贸r臋, na 艣wie偶e powietrze. Maszynista przytakn膮艂 i poprowadzi艂 go do stromych schod贸w wychodz膮cych na w膮sk膮 uliczk臋, kt贸ra dochodzi艂a do wi臋kszej.
Dzie艅 by艂 wyj膮tkowo pi臋kny. Gdzieniegdzie na b艂臋kitnym niebie sun臋艂y delikatne pasemka blador贸偶owych chmur. Powietrze pachnia艂o porankiem. Ulice i aleje by艂y w艂a艣ciwie puste. Od czasu do czasu przejecha艂a taks贸wka, lub min膮艂 go spocony biegacz. Nied艂ugo te ulice zape艂ni膮 si臋 lud藕mi. Miasto zajmie si臋 swoimi sprawami nie艣wiadome tego, co kryje si臋 pod jego powierzchni膮 i komu zawdzi臋cza swe istnienie. Bez wahania Kaufman upad艂 na kolana i zakrwawionymi wargami poca艂owa艂 brudny beton, przysi臋gaj膮c wierno艣膰 na wieki.
Pa艂ac Rozkoszy przyj膮艂 ho艂d bez s艂owa.
YATTERING I JACK
Dlaczego ci, kt贸rzy rz膮dz膮 /a mog膮 jeszcze rz膮dzi膰 d艂ugo i wielu osobom bru藕dzi膰/ wys艂ali go z piek艂a, aby obstawia艂 Jacka Polo? Yattering nie m贸g艂 tego poj膮膰. Zawsze, kiedy przechodzi艂 okresowe testy przed swym w艂adc膮, zadawa艂 pytanie: "Co w艂a艣ciwie tutaj robi臋?". Szef odpowiada艂, 偶e to nie jest sprawa Yatteringa. Ma wykona膰 zadanie lub zgin膮膰, pr贸buj膮c to zrobi膰. Po sze艣ciu miesi膮cach 艣cigania Polo, Yattering stwierdzi艂, 偶e 艣mier膰 nie by艂aby najgorszym wyj艣ciem. Nie ko艅cz膮ca si臋 gra w chowanego nie bawi艂a nikogo, a Yatteringa doprowadza艂a do ogromnej frustracji. Obawia艂 si臋 wrzod贸w i psychosomatycznego tr膮du /pogarsza艂a mu si臋 kondycja/. Najbardziej jednak obawia艂 si臋, 偶e straci panowanie nad sob膮 i w odruchu w艣ciek艂o艣ci zabije faceta natychmiast
Kim by艂 Jack Polo?
To importer korniszon贸w; na jaja Leviticusa, by艂 po prostu importerem korniszon贸w. Jego 偶ycie wlok艂o si臋 ospale, jego rodzina by艂a nudna, politycy prostoduszni, a 偶ycie duchowe nie istnia艂o. By艂 to szary cz艂owiek, niczym przez natur臋 nie wyr贸偶niony - po co zawraca膰 sobie nim g艂ow臋? Nie by艂 to Faust. Nie mo偶na by艂o z nim podpisa膰 cyrografu, nie chcia艂 sprzeda膰 duszy. Nie zainteresowa艂by si臋 nawet t膮 transakcj膮. Pow膮cha艂by, wzruszy艂by ramionami i powr贸ci艂 do swojego handlu og贸rkami.
Yattering musia艂 przez wszystkie te d艂u偶膮ce si臋 noce i jeszcze d艂u偶sze dni pracowa膰 nad swym podopiecznym. Musia艂 go doprowadzi膰 do ob艂臋du. Wygl膮da艂o na to, 偶e praca b臋dzie d艂uga, je偶eli nie niesko艅czona. Tak, by艂y momenty, 偶e nawet tr膮d psychosomatyczny /gdyby dali mu zwolnienie/ wydawa艂 si臋 lepszy od tej g艂upiej misji.
Jak dot膮d Jack J. Polo by艂 najbardziej nieu艣wiadomionym z ludzi. Jego droga 偶yciowa by艂a dowodem jego naiwno艣ci. Jego ci膮gle lamentuj膮ca 偶ona notorycznie go zdradza艂a. W dw贸ch przypadkach Jack by艂 w domu i ogl膮da艂 telewizj臋. By艂 ostatni膮 osob膮, kt贸ra si臋 dowiedzia艂a o jej wyskokach. A robi艂a to przecie偶, specjalnie si臋 nie kryj膮c. 艢lepy, g艂uchy, niemy facet domy艣li艂by si臋 czego艣. Ale nie Jack. Mia艂 艣wira na punkcie nudnego interesu, kt贸ry prowadzi艂 i nigdy nie zwr贸ci艂 uwagi na unosz膮cy si臋 w jego domu zapach m臋skiej wody kolo艅skiej. Nie odnotowa艂 r贸wnie偶 szczeg贸lnej regularno艣ci, z jak膮 jego 偶ona zmienia艂a po艣ciel. Nie wykaza艂 specjalnego zainteresowania, gdy m艂odsza c贸rka Amanda wyzna艂a mu, 偶e jest lesbijk膮. Spojrza艂 na ni膮 z nieodgadnion膮 min膮.
- C贸偶, 偶eby艣 tylko nie zasz艂a w ci膮偶臋 - powiedzia艂, wychodz膮c do ogrodu, beztroski jak zawsze.
No i co mo偶na zrobi膰 z takim cz艂owiekiem?
Yattering pr贸bowa艂 uczyni膰 jaki艣 wy艂om w psychice Jacka, ale jego psychika by艂a prosta i nie mia艂a 偶adnych rys, 偶adnego punktu zaczepienia. Jego oboj臋tno艣膰 czyni艂a go ca艂kowicie odpornym na wszelkie tego typu ataki. Wydawa艂o si臋, 偶e wszystkie nieszcz臋艣cia jakie go w 偶yciu spotka艂y, nie zostawi艂y w jego psychice 偶adnych 艣lad贸w. Nawet wtedy, gdy dowiedzia艂 si臋 o zdradach 偶ony /z艂apa艂 j膮 z kochankiem w wannie, gdy si臋 pieprzyli/, nie potrafi艂 odczu膰 upokorzenia ani b贸lu.
- To si臋 zdarza - powiedzia艂 do siebie, wychodz膮c z 艂azienki. Zamierza艂 pozwoli膰 im sko艅czy膰 to, co zacz臋li.
- Che sera, sera.
Cne sera, sera. Tak, facet nuci艂 ten kawa艂ek z monotonn膮 regularno艣ci膮. By艂 chyba swego rodzaju fatalist膮. Pozwala艂 偶yciu atakowa膰 jego m臋sko艣膰, ambicj臋 i godno艣膰. Wszystkie te ataki sp艂ywa艂y po nim tak, jak krople deszczu sp艂ywa艂y z jego 艂ysej czaszki.
Yattering s艂ysza艂, jak 偶ona wyznaje Polowi wszystko /stw贸r wisia艂 do g贸ry nogami na 偶yrandolu, jak zawsze niewidzialny/. Scena ta przyprawi艂a go o md艂o艣ci. Oto grzesznica, niemal b艂agaj膮ca o kar臋, wrzeszcz膮ca, wal膮ca g艂ow膮 w mur, a on zamiast powiedzie膰, 偶e jej nienawidzi, tylko wzruszy艂 ramionami i pozwoli艂 wywn臋trzy膰 si臋 jej do ko艅ca. Odesz艂a wreszcie, bardziej z poczuciem zawodu i smutku ni偶 winy. Yattering s艂ysza艂, jak m贸wi艂a do lustra w 艂azience, 偶e brak s艂usznego gniewu m臋偶a jest dla niej obra藕liwy. W kilka godzin p贸藕niej wyskoczy艂a z balkonu w kinie Roxy.
Jej samob贸jstwo by艂o z pewnych wzgl臋d贸w wygodne. 呕ona Jacka by艂a martwa, jego c贸rki odesz艂y, Yattering m贸g艂 wi臋c planowa膰 swobodniej swe sztuczki, os艂abiaj膮c ofiar臋. M贸g艂 atakowa膰 bez obawy, 偶e osoby nie wyznaczone przez w艂adc贸w zostan膮 wmieszane w spraw臋. Jednak pustka, jaka zapanowa艂a w domu w czasie dnia /kiedy Jack by艂 w pracy/, wkr贸tce sta艂a si臋 dla Yatteringa niezno艣na. Godziny od dziewi膮tej do pi膮tej wydawa艂y si臋 nie mie膰 ko艅ca. W艂贸czy艂 si臋 w z艂ym humorze od pokoju do pokoju, planuj膮c r贸偶ne dziwne wyg艂upy i niepraktyczne zagrywki. Towarzyszy艂y mu tylko d藕wi臋ki w艂膮czania i wy艂膮czania lod贸wki albo trzaski stygn膮cego kaloryfera. Wkr贸tce sytuacja sta艂a si臋 tak beznadziejna, 偶e poczta dostarczana w 艣rodku dnia sta艂a si臋 dla niego najciekawsz膮 rozrywk膮. Gdy okazywa艂o si臋, 偶e listonosz nie ma nic do dor臋czenia i przechodzi obok do nast臋pnego domu, Yattering popada艂 w wielk膮 melancholi臋.
Kiedy wraca艂 Jack, gry zaczyna艂y si臋 na powa偶nie. Zwyk艂a rutyna. Kilka numer贸w na rozgrzewk臋. Najpierw powodowa艂, 偶e klucz Jacka nie chcia艂 obr贸ci膰 si臋 w zamku. Walka trwa艂a minut臋 lub dwie, a偶 Jack znajdowa艂 metod臋 na Yatteringa i wygrywa艂. Wewn膮trz Yattering zaczyna艂 ko艂ysa膰 aba偶urami lamp. Jack z regu艂y ignorowa艂 to przedstawienie bez wzgl臋du na jego intensywno艣膰. Mo偶na by艂o jeszcze mrucze膰: "Wspom贸偶!!!" na tle nie艣miertelnego "Che sera, sera" Jacka.
W 艂azience Yattering wyciska艂 past臋 do z臋b贸w na desk臋 klozetow膮 i zatyka艂 prysznic rozmoczonym papierem toaletowym. M贸g艂by nawet bra膰 prysznic razem z Jackiem i wisz膮c na szynie, po kt贸rej przesuwa艂a si臋 zas艂ona, szepta膰 do jego ucha r贸偶ne obsceniczno艣ci. To zawsze by艂o skuteczne, nauczono go tego w Akademii. Obsceniczno艣ci szeptane do ucha nigdy nie zawodzi艂y. Klienci s膮dzili, 偶e s膮 to ich w艂asne z艂e my艣li. Zaczynali czu膰 obrzydzenie do samych siebie, odrzucali w艂asne ego. Doprowadza艂o to ich wkr贸tce do szale艅stwa. Czasami zdarza艂o si臋, 偶e ofiary by艂y tak podniecone szeptanymi sugestiami, 偶e wychodzi艂y na ulic臋 i wed艂ug nich post臋powa艂y. Cz臋sto przy tym do sprawy miesza艂a si臋 policja i delikwenci trafiali do wi臋zienia Wi臋zienie, jak wiadomo, prowadzi do dalszych zbrodnii. Ludzie tracili tam zasady moralne i zwyci臋stwo by艂o zapewnione. Tak czy inaczej ofiary by艂y doprowadzone do szale艅stwa.
Nie wiadomo dlaczego, ale te regu艂y nie odnosi艂y si臋 do Jacka Polo. By艂 niewzruszony. By艂 niewzruszon膮 wie偶膮.
Faktycznie, na razie wszystko wskazywa艂o na to, 偶e tym, kt贸ry si臋 za艂amie, b臋dzie Yattering. By艂 zm臋czony, bardzo zm臋czony. Os艂abia艂y go nie ko艅cz膮ce si臋 dni, sp臋dzone na dr臋czeniu ofiary, czytaniu g艂upot z wczorajszej gazety i obserwowaniu bezskuteczno艣ci swoich zabieg贸w.
W ko艅cu z nud贸w Yattering poczu艂 ch臋膰 spotkania kobiety z przeciwka. By艂a to m艂oda wdowa. Wygl膮da艂o na to, 偶e wi臋kszo艣膰 偶ycia sp臋dza, paraduj膮c po domu kompletnie nago. Bywa艂y chwile, gdy wr臋cz nie mo偶na by艂o tego znie艣膰. Ale czasami poczciarz nie dzwoni艂 i pozostawa艂a mu tylko obserwacja nagiej s膮siadki. Wiedzia艂, 偶e nigdy nie b臋dzie m贸g艂 przekroczy膰 ulicy.
Zabrania艂o mu tego Prawo. Yattering by艂 demonem klasy 艣redniej i jego zadaniem by艂o 艂apanie dusz. Miejsce pobytu Yatteringa ogranicza艂o si臋 do domu ofiary. Przekroczenie tej granicy oznacza艂o niepos艂usze艅stwo wobec w艂adzy. Oznacza艂o to poddanie si臋 os膮dowi ludzkiemu.
Ca艂y czerwiec, lipiec i wi臋kszo艣膰 sierpnia demon sp臋dzi艂, poc膮c si臋 w swym wi臋zieniu. Przez ten czas Jack Polo kompletnie ignorowa艂 ataki Yatteringa. By艂o to bardzo przygn臋biaj膮ce i, co gorsza, powodowa艂o, 偶e Yattering stopniowo traci艂 pewno艣膰 siebie. Jego ofiara bez problemu wytrzymywa艂a wszystkie tricki i pr贸by ataku podejmowane przez demona.
Yattering p艂aka艂.
Yattering wrzeszcza艂.
W odruchu niekontrolowanego gniewu, demon zagotowa艂 wod臋 w akwarium wraz z rybkami.
Polo nic nie s艂ysza艂. Nic nie widzia艂.
W ko艅cu wrze艣nia Yattering z艂ama艂 jedn膮 z obowi膮zuj膮cych go regu艂 i odwo艂a艂 si臋 wprost do swych zwierzchnik贸w.
Jesie艅 jest mi艂膮 por膮 roku dla Piek艂a i dlatego demony na wy偶szych stanowiskach s膮 bardziej 偶yczliwe. By艂y na tyle 艂askawe, 偶e wys艂ucha艂y Yatteringa.
- Czego chcesz? - zapyta艂 Belzebub. Od jego g艂osu pociemnia艂o wok贸艂 powietrze.
- Ten cz艂owiek... - zacz膮艂 nerwowo Yattering.
- Tak?
- Ten Polo...
- Tak?
- Nic nie potrafi艂em z nim osi膮gn膮膰. Nie mog臋 go przerazi膰, nie mog臋 wywo艂a膰 w nim strachu, on nie interesuje si臋 w og贸le moj膮 dzia艂alno艣ci膮. Nie jestem w stanie nic osi膮gn膮膰, o Panie Much, dlatego prosi艂bym, aby zabrano mi t臋 misj臋.
Twarz Belzebuba wype艂ni艂a ca艂e lustro, za kt贸rego po艣rednictwem rozmawiali.
- Czego by艣 chcia艂?
Belzebub by艂 teraz na p贸艂 s艂oniem, na p贸艂 os膮. Yattering bal si臋.
- Ja... chcia艂bym umrze膰.
- Nie mo偶esz umrze膰.
- Odej艣膰 z tego 艣wiata. Po prostu umrze膰 w tym 艣wiecie. Chcia艂bym zosta膰 przeniesiony.
- Nie umrzesz.
- Ale ja nie potrafi臋 go z艂ama膰! - zapiszcza艂 Yattering p艂acz膮c.
- Musisz!
- Dlaczego?
- Dlatego, 偶e tak ci kazali艣my. - Belzebub u偶ywa艂 zawsze kr贸lewskiego "my" mimo, 偶e nie mia艂 prawa tak czyni膰.
- Prosz臋, powiedz mi chocia偶, dlaczego zosta艂em wys艂any do tego domu - prosi艂 Yattering. - Kim on jest?! Nikim! Jest nikim!
Spodoba艂o si臋 to Belzebubowi. Zaczaj si臋 艣mia膰, brz臋cze膰 i tr膮bi膰.
- Jack Jahnson Polo jest dzieckiem wyznawczyni Ko艣cio艂a Straconego Zbawienia. Nale偶y do nas.
- Ale po co jest wam potrzebny? Jest przecie偶 taki nudny.
- Chcemy go, poniewa偶 przyobiecano nam jego dusz臋, a jego matka jej nie dostarczy艂a. Oszuka艂a nas. Umar艂a w ramionach ksi臋dza, a jej dusza zosta艂a bezpiecznie odstawiona do...
Nast臋pne s艂owo by艂o przekl臋te. W艂adca Much z trudno艣ci膮 zmusi艂 si臋 do wym贸wienia go.
-... Nieba - powiedzia艂 Belzebub z wielkim 偶alem w g艂osie.
- Nieba - powiedzia艂 Yattering, niezupe艂nie wiedz膮c, co znaczy to s艂owo.
- Polowanie na Jacka Polo zosta艂o rozpocz臋te w imieniu Starca i musi on zosta膰 ukarany za zbrodnie swej matki. 呕adna kara nie jest zbyt sroga dla rodziny, kt贸ra nas zdradzi艂a.
- Jestem zm臋czony - broni艂 si臋 demon 艣mia艂o, zbli偶aj膮c si臋 do lustra. - Prosz臋. B艂agam!
- Zdob膮d藕 tego cz艂owieka - odrzek艂 Belzebub - albo b臋dziesz cierpia艂 zamiast niego. Posta膰 w lustrze zacz臋艂a falowa膰 i rozp艂ywa膰 si臋.
- Gdzie twoja duma, Yattering? - g艂os s艂ab艂 i oddala艂 si臋. - Duma, Yattering, duma.
G艂os ucich艂.
Zawiedziony Yattering z艂apa艂 kota i cisn膮艂 go w ogie艅. Kot spali艂 si臋 momentalnie. "Gdyby tylko prawo dopuszcza艂o podobne okrucie艅stwo wzgl臋dem ludzkiego cia艂a" - pomy艣la艂. Gdyby tylko, gdyby tylko. Pozn臋ca艂by si臋 wtedy nad Jackiem "tfoch臋”. Ale nie. Yattering zna艂 prawo tak dok艂adnie, jak swoje pi臋膰 palc贸w. Wbijali im je do g艂owy nauczyciele w Akademii. Prawo Pierwsze g艂osi艂o:
"Nie b臋dziesz swych ofiar krzywdzi艂".
Nigdy mu nie powiedziano, dlaczego to prawo istnieje. Istnia艂o jednak i musia艂 go przestrzega膰.
"Nigdy nie b臋dziesz..."
Ca艂a bolesna operacja trwa艂a dalej. Dzie艅 po dniu. Ofiara nadal nie interesowa艂a si臋 zabiegami demona. W ci膮gu dw贸ch nast臋pnych tygodni Yattering zabi艂 kolejne dwa koty, kt贸re
Polo przynosi艂 na miejsce Freddy'ego /kt贸ry by艂 teraz popio艂em/.
Pierwszy z przyniesionych kot贸w zosta艂 utopiony w muszli klozetowej pewnego leniwego pi膮tkowego popo艂udnia. To by艂a wielka rado艣膰 - patrze膰 na zmartwienie maluj膮ce si臋 na twarzy Jacka. Jednak ca艂膮 przyjemno艣膰 niweczy艂o jego zachowanie. Fatalistycznie pogodzi艂 si臋 ze 艣mierci膮 kota. Spokojnie wyni贸s艂 z 艂azienki ociekaj膮cy wod膮 t艂umok, owin膮艂 go w r臋cznik i pogrzeba艂 w ogrodzie, mrucz膮c co艣 cicho pod nosem.
Drugi z kot贸w przyniesionych przez Jacka wyczuwa艂 niewidzialn膮 obecno艣膰 demona Drugi tydzie艅 listopada by艂 interesuj膮cy. Yattering odzyska艂 ch臋膰 偶ycia, bawi膮c si臋 z Freddym Trzecim w kotka i myszk臋. Freddy by艂 myszk膮. Wprawdzie koty nie s膮 zbyt bystrymi stworzeniami, ale na szcz臋艣cie zabawa nie wymaga艂a wielkiej inteligencji. Gra jednak stanowi艂a dla Yatteringa pewn膮 odmian臋 w ci膮gu tych nieko艅cz膮cych si臋 dni oczekiwania, w艂贸czenia si臋 i przegrywania. W ko艅cu stworzenie zaakceptowa艂o obecno艣膰 Yatteringa. Niestety, pewnego dnia, pod wp艂ywem z艂ego nastroju /spowodowanego ponownym o偶enkiem nagiej wdowy/ demon straci艂 do kota cierpliwo艣膰. Zwierz臋 ostrzy艂o pazury o syntetyczny dywan, drapi膮c i skrobi膮c bez ko艅ca. Ha艂as powodowa艂, 偶e demon zgrzyta艂 swymi metafizycznymi z臋bami. Spojrza艂 kr贸tko na kota, po czym ten wybuch艂, jakby by艂 偶yj膮cym granatem. Efekt by艂 niez艂y. Rezultaty 艣wietne. M贸zg koci, kocie futro, kocie jelita by艂y wsz臋dzie.
Polo wr贸ci艂 tego dnia wyczerpany. Stan膮艂 w drzwiach jadalni i zblad艂, gdy zobaczy艂 rze藕ni臋, kt贸ra by艂a Freddym III.
- Cholerne psy - powiedzia艂. - Cholerne, cholerne psy.
W jego g艂osie by艂 gniew. "Tak - uradowa艂 si臋 Yattering. Gniew". Facet by艂 z艂y, na jego twarzy wyra藕nie by艂o to wida膰.
Podniecony demon jak rakieta przelecia艂 przez dom, zdecydowany wykorzysta膰 swe zwyci臋stwo: trzaska艂 drzwiami, rozbija艂 wazony, ko艂ysa艂 aba偶urami.
Polo spokojnie zbiera艂 to, co zosta艂o z kota...
Demon zlecia艂 na parter, dr膮c poduszk臋. Wygl膮da艂o to tak jakby poduszka o偶y艂a i atakowa艂a chichocz膮c. Polo pochowa艂 Freddy'ego III obok grobu Freddy'ego II i proch贸w Freddy'ego I. Potem po艂o偶y艂 si臋 do 艂贸偶ka, nie zwracaj膮c uwagi na brak poduszki.
Yattering by艂 kompletnie za艂amany. Je偶eli ten cz艂owiek okazuje tylko cie艅 gniewu, gdy znajduje swego kota rozerwanego na strz臋py w jadalni, to jaka jest szansa z艂amania go?
Zosta艂a jedna mo偶liwo艣膰.
Zbli偶a艂o si臋 Bo偶e Narodzenie i dzieci Jacka na pewno do niego przyjad膮. Mo偶e mog艂yby go przekona膰, 偶e nie wszystko jest w domu w porz膮dku. Mo偶e one pomog膮 Yatteringowi z艂ama膰 Jacka? Pocieszaj膮c si臋 t膮 my艣l膮, demon czeka艂 do ko艅ca grudnia, planuj膮c ataki z wykorzystaniem ca艂ej z艂o艣liwo艣ci, jaka mu jeszcze zosta艂a.
Tymczasem 偶ycie Jacka p艂yn臋艂o spokojnie i powoli. Wygl膮da艂o to wszystko tak, jakby Jack 偶y艂 nieco poza otaczaj膮cym go 艣wiatem. 呕y艂 jak bohater absurdalnego opowiadania, kt贸ry nigdy zbyt g艂臋boko nie anga偶uje si臋 w zdarzenia. Chocia偶 kilka razy mo偶na by艂o zauwa偶y膰 rado艣膰, jak膮 odczuwa艂 z powodu nadchodz膮cych 艣wi膮t. Dok艂adnie posprz膮ta艂 pokoje c贸rek. Po艂o偶y艂 im na 艂贸偶kach 艣wie偶o i s艂odko pachn膮c膮 po艣ciel. Wyczy艣ci艂 dywan ze wszystkich plam krwi, pozosta艂ych po kocie. Ustawi艂 tak偶e choink臋 w pokoju, obwiesiwszy j膮 opalizuj膮cymi bombkami, 艣wiecide艂kami i prezentami.
Nie ustaj膮c w przygotowaniach, Jack pomy艣la艂 o czekaj膮cej go nier贸wnej rozgrywce. Rozwa偶y艂 swoje szans臋. Nadchodz膮ce dni z pewno艣ci膮 nie b臋d膮 艂atwe dla niego ani dla c贸rek. Jednak zawsze kiedy si臋 nad tym zastanawia艂, uwa偶a艂, 偶e warto zaryzykowa膰. Spokojnie wi臋c przygotowywa艂 si臋 do nadchodz膮cych dni. Czeka艂.
Spad艂 艣nieg. Przyklei艂 si臋 do szyb i zasypa艂 drzwi. Dom odwiedzi艂y dzieci, 艣piewaj膮ce kol臋dy. Jack hojnie je obdarowa艂. Przez kr贸tk膮 chwil臋 mo偶na by艂o uwierzy膰, 偶e 艣wiat jest spokojny i pe艂en mi艂o艣ci.
P贸藕nym wieczorem 23 grudnia przyjecha艂y c贸rki Jacka i gor膮co przywita艂y si臋 z nim. Pierwsza przyjecha艂a m艂odsza, Amanda. Nie wygl膮da艂o na to, 偶e b臋dzie bardzo pomocna w z艂amaniu Jacka. Tak naprawd臋, to wygl膮da艂a na niebezpieczn膮.
Gin膮 przyjecha艂a w godzin臋 czy dwie p贸藕niej. Delikatna, dobrze wychowana dwudziestoczterolatka, onie艣miela艂a dok艂adnie tak samo jak jej siostra. Wype艂ni艂y dom krz膮tanin膮 i 艣miechem. Poprzestawia艂y meble, wyrzuci艂y z lod贸wki stare jedzenie. Bez przerwy m贸wi艂y sobie /i ojcu/, jak bardzo do siebie i niego t臋skni艂y. W kilka godzin monotonny i szary dot膮d dom wype艂ni艂y jasno艣ci膮, zabaw膮 i mi艂o艣ci膮.
Powodowa艂o to u Yatteringa md艂o艣ci. Demon j臋cz膮c schowa艂 g艂ow臋 pod poduszk臋, aby odci膮膰 si臋 od odg艂os贸w przywi膮zania i mi艂o艣ci, ale fale tych uczu膰 i tak do niego dochodzi艂y. Jedyne co m贸g艂 zrobi膰 to si膮艣膰, s艂ucha膰 i planowa膰 zemst臋.
Jack by艂 zachwycony odwiedzinami c贸rek. Amanda, tryskaj膮ca pomys艂ami, silna, by艂a zupe艂nie jak jej matka. Gin膮 bardziej przypomina艂a Jackowi jego matk臋: by艂a rozwa偶na i rozs膮dna. Tak cieszy艂 si臋 z ich obecno艣ci, 偶e omal nie p艂aka艂 z rado艣ci. By艂 ojcem dumnym ze swoich c贸rek. Czy m贸g艂 je nara偶a膰 na jakiekolwiek ryzyko? Co jednak m贸g艂 zrobi膰? Gdyby powiedzia艂 im, 偶eby nie przyje偶d偶a艂y na Bo偶e Narodzenie, nabra艂yby podejrze艅. Fakt, 偶e ich przyjazd m贸g艂 za艂ama膰 jego strategi臋 i pobudzi膰 wroga do dzia艂ania.
Nie, musi by膰 silny. B臋dzie zachowywa艂 si臋 tak jak spodziewa si臋 przeciwnik.
O 3.15 nad ranem Yattering rozpocz膮艂 dzia艂ania wojenne, wyrzucaj膮c Amand臋 z 艂贸偶ka. Efekt by艂 gorszy ni偶 za najlepszych czas贸w Yatteringa, ale zrobi艂 dostateczne wra偶enie. Dziewczyna sennie pociera艂a guza, kt贸rego sobie nabi艂a i wesz艂a z powrotem do 艂贸偶ka, po to tylko, aby by膰 z niego ponownie wykopni臋t膮.
Ha艂as obudzi艂 reszt臋 domownik贸w. Gin膮 pojawi艂a si臋 pierwsza.
- Co si臋 dzieje?
- Kto艣 jest pod 艂贸偶kiem.
- Co?
Gin膮 unios艂a prze艣cierad艂o i kaza艂a intruzowi si臋 wynie艣膰. Yattering, niewidzialny, siedzia艂 na parapecie i robi艂 nieprzyzwoite miny, wi膮偶膮c jednocze艣nie supe艂ki na swych genitaliach.
Gin膮 zajrza艂a pod 艂贸偶ko. Yattering siedzia艂 na 偶yrandolu. Rozko艂ysa艂 go na boki. Wydawa艂o mu si臋, 偶e pok贸j wiruje.
- Nic tam nie ma.
- Jest.
Amanda wiedzia艂a, o tak, ona wiedzia艂a.
- Co艣 tam jest, Gino - powiedzia艂a. - Co艣 jest z nami w pokoju. Jestem pewna.
- Nie - powiedzia艂a Gin膮 stanowczo. - Nikogo nie ma. Amanda zagl膮da艂a pod szaf臋, gdy wszed艂 Polo.
- Co to za ha艂asy?
- Co艣 jest w domu, tatusiu. Wyrzuci艂o mnie z 艂贸偶ka.
Jack spojrza艂 na zmi臋t膮 po艣ciel, rozbebeszony materac, a potem na Amand臋. Pierwsza pr贸ba. Musi k艂ama膰 tak wiarygodnie, jak to tylko mo偶liwe.
- Wygl膮da na to, 偶e 艣ni艂 ci si臋 jaki艣 koszmar, kochanie - powiedzia艂, u艣miechaj膮c si臋 niewinnie.
- Co艣 by艂o pod 艂贸偶kiem - upiera艂a si臋 Amanda.
- Nikogo tu nie ma.
- Ale ja to czu艂am.
- C贸偶, sprawdz臋 reszt臋 domu - powiedzia艂 bez entuzjazmu. - Zosta艅cie tu na wszelki wypadek.
Kiedy Polo wyszed艂, demon jeszcze bardziej rozhu艣ta艂 偶yrandol.
- Za艂amuj膮ce - powiedzia艂a Gin膮.
Na dole by艂o zimno. Mimo, 偶e Jack st膮pa艂 po kafelkach, niemi艂osiernie zi臋bi膮cych nagie stopy, by艂 zadowolony z takiego obrotu sprawy. Obawia艂 si臋 nieco, 偶e demon u偶yje swej mocy w o wiele bardziej brutalny spos贸b. Jednak tak si臋 nie sta艂o. Jack, mimo wszystko, w艂a艣ciwie oceni艂 spos贸b post臋powania Yatteringa. Na razie demon u偶y艂 jednego ze spokojniejszych forteli. Zademonstrowa艂 sw膮 moc delikatnie, a m贸g艂 przecie偶 zagra膰 o wiele ostrzej.
"B膮d藕 ostro偶ny - powiedzia艂 sobie Jack - b膮d藕 ostro偶ny!"
Zm臋czonym krokiem kr膮偶y艂 po domu, delikatnie otwieraj膮c szafy i zagl膮daj膮c za meble. Potem wr贸ci艂 do c贸rek siedz膮cych na szczycie schod贸w. Amanda by艂a blada i przestraszona. Zn贸w by艂a dzieckiem, a nie dwudziestoczteroletni膮 kobiet膮.
- Nic si臋 nie dzieje - rzek艂 do niej z u艣miechem.
- Mamy Wigili臋 rano i wszystko w domu... Gin膮 doko艅czy艂a.
- Nic si臋 nie rusza, nawet mysz.
- Nawet mysz, kochanie.
W tym samym momencie Yattering zrzuci艂 ogonem waz臋 z kominka. Nawet Jack podskoczy艂.
- Cholera - powiedzia艂. Wygl膮da na to, 偶e demon nie zamierza ich zostawi膰 w spokoju.
- Cne sera, sera - zanuci艂 Jack, zbieraj膮c kawa艂ki pot艂uczonej chi艅skiej wazy i k艂ad膮c je na kawa艂ku papieru.
- Dom nieco si臋 zapada po lewej stronie - powiedzia艂 g艂o艣niej - to trwa ju偶 od lat.
- To nie mog艂o mnie wyrzuci膰 z 艂贸偶ka - zaoponowa艂a Amanda z przekonaniem.
Gin膮 milcza艂a. Mo偶liwo艣ci by艂y ograniczone. Alternatywa nie by艂a zach臋caj膮ca.
- C贸偶, mo偶e to by艂 艣w. Miko艂aj - powiedzia艂 Polo z pozorn膮 beztrosk膮. Zawin膮艂 resztki wazonu w papier i powl贸k艂 si臋 do kuchni, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e jest obserwowany. - C贸偶 innego mog艂oby to by膰? - zapyta艂 przez rami臋, upychaj膮c gazet臋 do kosza na 艣mieci. - Jedynym innym wyja艣nieniem jest... - urwa艂 w p贸艂 s艂owa, u艣wiadomiwszy sobie jak blisko jest prawdy. - Jedyne inne wyja艣nienie jest zbyt absurdalne, aby je bra膰 pod uwag臋.
To czysta ironia - negowa膰 istnienie niewidzialnego 艣wiata, wiedz膮c, 偶e demon m艣ciwie dyszy nad tw膮 g艂ow膮.
- Masz na my艣li duchy? - zapyta艂a Gin膮.
- Mam na my艣li to wszystko, co wali i chrobocze po nocach. Jeste艣my jednak doro艣li, prawda? Nie wierzymy przecie偶 w Bab臋 Jag臋.
- Nie-- odpar艂a Gin膮 stanowczo. - Nie wierzymy, ja nie wierz臋 jednak tak偶e, 偶e dom si臋 zapada.
- C贸偶, chyba ju偶 wystarczy - nonszalancko zako艅czy艂 Jack - nie mamy przecie偶 zamiaru straci膰 Bo偶ego Narodzenia, rozmawiaj膮c o chochlikach.
Roze艣miali si臋.
Chochliki. To niez艂y pomys艂 wezwa膰 to piekielne nasienie. Yattering, zniech臋cony j za艂amany, roni艂 kwa艣ne 艂zy na swe niewidzialne policzki. Zacisn膮艂 z臋by. Najwy偶szy czas ju偶 zetrze膰 ten u艣miech niedowierzania z t艂ustawej twarzy Jacka. Czas min膮艂. 呕adnych p贸艂艣rodk贸w. Koniec z delikatno艣ci膮. Czas na frontalny atak.
Niech poleje si臋 krew. Niech b臋d膮 m臋czarnie.
Z艂amie ich wszystkich.
Amanda by艂a w kuchni i przygotowywa艂a obiad, gdy Yattering szykowa艂 si臋 do drugiego ataku. W ca艂ym domu brzmia艂a kol臋da "W Betlejem, nie bardzo pod艂ym mie艣cie...", 艣piewana przez Ch贸r Kr贸lewskiego College'u. Obejrzano ju偶 prezenty, w domu panowa艂a szcz臋艣liwa atmosfera 艣wi膮t.
Nag艂e zimno wype艂ni艂o kuchni臋. Amanda zadr偶a艂a. Podesz艂a do lekko uchylonego okna i zamkn臋艂a je. Mo偶e co艣 wyczu艂a. Yattering patrzy艂 na jej krz膮tanin臋. Amanda wyra藕nie cieszy艂a si臋 艣wi膮teczn膮 atmosfer膮. Wyczu艂a jego spojrzenie. Obejrza艂a si臋. Nic. Powr贸ci艂a do p艂ukania brukselki. Ci臋艂a j膮 na ma艂e kawa艂ki, po czym p艂uka艂a.
Ch贸r 艣piewa艂.
Jack i Gin膮 艣miali si臋 z czego艣 w korytarzu.
Nagle jaki艣 dziwny d藕wi臋k zak艂贸ci艂 spok贸j. Najpierw by艂o to grzechotanie, a p贸藕niej jakby pukanie do drzwi. Amanda upu艣ci艂a n贸偶 do miski z brukselk膮 i rozejrza艂a si臋. Ha艂as si臋 nasila艂. Zupe艂nie jakby kto艣 by艂 zamkni臋ty w szafie i za wszelak膮 cen臋 stara艂 si臋 z niej wydosta膰. Tak jakby kot by艂 zamkni臋ty w pude艂ku, lub... Ptak.
D藕wi臋k dochodzi艂 z piekarnika.
Amanda zacisn臋艂a z臋by, gdy wyobrazi艂a sobie, co to mo偶e by膰. Czy偶by zamkn臋艂a jakie艣 zwierz臋 w piekarniku, gdy wk艂ada艂a tam indyka? Zawo艂a艂a ojca. Z艂apa艂a 艣ciereczk臋 i podesz艂a do piekarnika. Ca艂a kuchenka trz臋s艂a si臋 od gwa艂townych ruch贸w wi臋藕nia. Wyobrazi艂a sobie na wp贸艂 upieczonego kota ze spalonym futrem, kt贸ry skacze na ni膮 po otwarciu kuchenki.
W drzwiach kuchni stan膮艂 Jack.
- Co艣 jest w piekarniku - powiedzia艂a do niego, jakby informacja by艂a konieczna. Kuchenka trz臋s艂a si臋, jej zawarto艣膰 wali艂a w drzwiczki.
Jack wzi膮艂 艣ciereczk臋 od Amandy. "To co艣 nowego - pomy艣la艂. - Jeste艣 lepszy, ni偶 my艣la艂em. To ca艂kiem chytre i oryginalne".
Gin膮 wesz艂a do kuchni.
- Co si臋 piecze? - za偶artowa艂a.
Dowcip jednak nie wypali艂, bo kuchenka zacz臋艂a ta艅czy膰 po ca艂ej kuchni. Stoj膮ce na niej garnki pospada艂y na pod艂og臋. Gor膮ca woda obla艂a nog臋 Jacka, kt贸ry wrzasn膮艂 i cofaj膮c si臋 wpad艂 na Gin臋. Potem rzuci艂 si臋 w kierunku kuchenki z rykiem, kt贸rego nie powstydzi艂by si臋 samuraj. Uchwyt na drzwiczkach by艂 艣liski od gor膮cego t艂uszczu, ale Jack z艂apa艂 go i otworzy艂 piekarnik. Chmury pary pachn膮cej pieczonym indykiem i fala gor膮ca zala艂y kuchni臋. Ptak w piekarniku najwyra藕niej nie mia艂 zamiaru zosta膰 zjedzony. Rzuca艂 si臋 od 艣cianki do 艣cianki, parz膮c si臋 i pryskaj膮c na wszystkie strony sosem. Kruche, br膮zowe skrzyd艂a 偶a艂o艣nie trzepota艂y, 艂apy wali艂y w obudow臋 piekarnika. Nagle ptak dostrzeg艂, 偶e kuchenka zosta艂a otwarta. Napi膮艂 skrzyd艂a i na p贸艂 wypchn膮艂, na p贸艂 wyrzuci艂 sw贸j nadziewany tu艂贸w z kuchenki. Ten ruch by艂 groteskow膮 parodi膮 偶ycia. Bezg艂owy, z wypadaj膮cym nadzieniem i kawa艂kami cebuli, indyk rzuca艂 si臋 po pod艂odze. Nikt, za diab艂a, nie wiedzia艂, czy ta tryskaj膮ca gor膮cym t艂uszczem rzecz jest 偶ywa.
Amanda krzykn臋艂a.
Jack rzuci艂 si臋 do drzwi, gdy ptak niezdarnie wzbi艂 si臋 w powietrze, 艣lepy lecz dysz膮cy zemst膮. Co ta rzecz zamierza艂a zrobi膰 ze swymi ofiarami - pozostawa艂o tajemnic膮. Gin膮 poci膮gn臋艂a Amand臋 do hallu i zatrzasn臋艂a drzwi do kuchni, w chwili, gdy 艣lepy ptak waln膮艂 w nie z ca艂ej si艂y. Ciemny t艂uszcz pryska艂 przez szpar臋 pod drzwiami.
Drzwi nie mia艂y zamka, jednak Jack uwa偶a艂, 偶e ptak nie potrafi przekr臋ci膰 ga艂ki. Gdy si臋 odwr贸ci艂, przekl膮艂 sw膮 pewno艣膰. Przeciwnik wzi膮艂 si臋 ostrzej do roboty, ni偶 Polo m贸g艂 przypuszcza膰.
Amanda bezsilnie opiera艂a si臋 o 艣cian臋 i szlocha艂a. Twarz mia艂a brudno, spryskan膮 t艂uszczem z indyka. Jedyne do czego by艂a zdolna, to kr臋cenie g艂ow膮 i powtarzanie s艂owa "nie", jakby ono mog艂o j膮 ochroni膰 przed koszmarem w kuchni. Jack wyprowadzi艂 ja do salonu.
Z radia p艂yn臋艂y kol臋dy, kt贸re zag艂usza艂y ha艂as dochodz膮cy z kuchni, ale pe艂ne mi艂o艣ci i pokoju s艂owa kol臋dy nie by艂y w stanie zmieni膰 atmosfery panuj膮cej w domu.
Gin膮 nala艂a siostrze czystej brandy i siad艂a obok niej na sofie, staraj膮c si臋 j膮 uspokoi膰. Nie odnios艂o to jednak wielkiego skutku.
- Co to by艂o? - zapyta艂a ojca tonem domagaj膮cym si臋 natychmiastowej odpowiedzi.
- Nie wiem, co to by艂o - odpowiedzia艂 Jack.
- Masowa histeria? - dopytywa艂a si臋. Ojciec co艣 przed nimi ukrywa艂. Wiedzia艂, co si臋 dzieje w domu, ale nie chcia艂 im tego zdradzi膰 z sobie tylko wiadomych powod贸w.
- Kogo powinnam wezwa膰 - policj臋 czy egzorcyst臋?
- Nikogo.
- Na Boga...
- Nic si臋 nie dzieje, Gin膮. Naprawd臋.
Ojciec odwr贸ci艂 wzrok od okna i spojrza艂 za ni膮. Oczy powiedzia艂y jej to, czego nie chcia艂y powiedzie膰 usta. W domu trwa艂a wojna.
Jack si臋 ba艂. Dom wyda艂 mu si臋 nagle wi臋zieniem. Gra z demonem mog艂a by膰 zgubna. Wr贸g, zamiast stosowa膰 swe Zwyk艂e wyg艂upy, zamierza艂 wyrz膮dzi膰 im krzywd臋.
W kuchni indyk wreszcie si臋 podda艂. W radiu kol臋dy zosta艂y zast膮pione przez kazanie i b艂ogos艂awie艅stwo.
Co艣, co z pocz膮tku by艂o zabawne, sta艂o si臋 teraz powa偶ne i gro藕ne. Spojrza艂 na Amand臋 i Gin臋. Obie dr偶a艂y. Polo zapragn膮艂 wszystko im powiedzie膰, wyt艂umaczy膰. Jednak demon na pewno ich obserwowa艂 i s艂ucha艂.
Myli艂 si臋. Yattering odpoczywa艂 na strychu, zadowolony ze swych dokona艅. Ptak by艂 genialnym posuni臋ciem. M贸g艂 teraz odpocz膮膰 chwil臋. Odzyska膰 si艂y. Pozw贸lmy przeciwnikowi denerwowa膰 si臋 i pozw贸lmy mu oczekiwa膰. Potem w wybranym momencie demon wykona swe coup de grace. Leniwie zastanawia艂 si臋, czy jaki艣 inspektor widzia艂 jego numer z indykiem. Mo偶e byliby pod wra偶eniem oryginalno艣ci Yatteringa i dali mu awans? Przecie偶 nie szkolono go przez tyle lat po to tylko, aby polowa艂 wy艂膮cznie na takich p贸艂g艂贸wk贸w jak Polo. Na pewno czeka na niego co艣 bardziej ekscytuj膮cego. W swych niewidzialnych ko艣ciach czu艂 zwyci臋stwo. By艂o to mi艂e uczucie. W polowaniu na Pola nast膮pi艂 chyba prze艂omowy moment. C贸rki przekonaj膮 go /je艣li ju偶 sam si臋 nie przekona艂/, 偶e co艣 strasznego dzieje si臋 w domu. W ko艅cu p臋knie. Za艂amie si臋. Mo偶e po prostu oszaleje. B臋dzie rwa艂 w艂osy i dar艂 ubranie, usmaruje si臋 swymi w艂asnymi ekskrementami. O tak, zwyci臋stwo by艂o blisko. Szefowie Yatteringa b臋d膮 na pewno dla niego bardzo mili. Czy偶 nie obsypi膮 go pochwa艂ami i zaszczytami? Wystarczy jeszcze jeden pokaz. Jeszcze jedna, ko艅cowa zagrywka i Polo b臋dzie tylko kwicz膮cym cia艂em.
Zm臋czony, lecz pewny siebie demon wszed艂 do salonu.
Amanda spa艂a wyci膮gni臋ta na sofie. 艢ni艂a o indyku. Przez cienk膮 sk贸r臋 powiek wida膰 by艂o poruszaj膮ce si臋 ga艂ki oczne. Dolna warga dziewczyny dr偶a艂a Gin膮 siedzia艂a obok wy艂膮czonego teraz radia. Trzyma艂a otwart膮 ksi膮偶k臋, ale jej nie czyta艂a. Importera og贸rk贸w nie by艂o w pokoju. Kto艣 wchodzi艂 po schodach. Chyba on? Wchodzi艂 na g贸r臋, aby si臋 za艂atwi膰.
Idealny moment.
Yattering przeci膮艂 pok贸j. Amandzie 艣ni艂 si臋 jaki艣 koszmar. 艢ni艂o jej si臋 co艣, co wywo艂a艂o w ustach smak goryczy.
Gin膮 podnios艂a oczy znad ksi膮偶ki.
Bombki na choince lekko dr偶a艂y. Zreszt膮 nie tylko bombki, lameta i ca艂e ga艂臋zie tak偶e. Tak w艂a艣ciwie, to dr偶a艂o ca艂e drzewko. Dr偶a艂o zupe艂nie tak, jakby kto艣 nim potrz膮sa艂.
Gin膮 mia艂a jak najgorsze przeczucia. Wsta艂a. Ksi膮偶ka upad艂a na pod艂og臋.
Choinka zacz臋艂a si臋 obraca膰.
- Chryste - powiedzia艂a. - Jezu Chryste.
Amanda spa艂a.
Nagle drzewko unios艂o si臋 do g贸ry.
Gin膮 podesz艂a do sofy tak spokojnie, jak tylko potrafi艂a, i stara艂a si臋 obudzi膰 siostr臋. Amanda opiera艂a si臋 przez moment.
- Ojcze! - zawo艂a艂a Gin膮 dono艣nie. Jej g艂os wype艂ni艂 dom i obudzi艂 Amand臋.
Polo us艂ysza艂 dochodz膮cy z do艂u odg艂os, przypominaj膮cy wycie psa. Nie, dw贸ch ps贸w. Kiedy zbieg艂, po schodach duet przekszta艂ci艂 si臋 w trio. Wpad艂 do salonu, spodziewaj膮c si臋 tam zasta膰 ca艂e piekielne zast臋py ta艅cz膮ce na cia艂ach jego c贸rek.
Ale nie. To choinka wy艂a, wy艂a jak sfora ps贸w kr臋c膮cych si臋 bez ustanku. Lampki powypada艂y z oprawek. Powietrze 艣mierdzia艂o rozgrzanym plastikiem i 偶ywic膮. Choinka wirowa艂a jak b膮k zrzucaj膮c ze swych um臋czonych ga艂臋zi dekoracje i prezenty. Robi艂a to z hojno艣ci膮 szalonego w艂adcy.
Jack odwr贸ci艂 wzrok od tego widowiska i zobaczy艂, 偶e Gin膮 i Amanda kucaj膮 przera偶one za sof膮.
- Wyno艣 si臋 st膮d! - wrzasn膮艂 Jack.
Telewizor stan膮艂 na jednej n贸偶ce i zacz膮艂 si臋 kr臋ci膰 podobnie jak choinka, nabieraj膮c momentalnie pr臋dko艣ci. Do tego ta艅ca do艂膮czy艂 si臋 zegar stoj膮cy na kominku, pogrzebacze stoj膮ce obok kominka, poduszki, bibeloty na p贸艂kach. Ka偶dy przedmiot mia艂 sw贸j udzia艂 w orkiestrze pisk贸w i j臋k贸w. D藕wi臋k narasta艂 z sekundy na sekund臋 zmierzaj膮c do obezw艂adniaj膮cego szczytu. Pok贸j zacz膮艂 si臋 wype艂nia膰 zapachem palonego drzewa, jakby tarcie rozgrza艂o wiruj膮c膮 choink臋 do temperatury zap艂onu. Powietrze wirowa艂o razem z przedmiotami.
Gin膮 ci膮gn臋艂a Amand臋 w kierunku drzwi, aby os艂oni膰 j膮 przed gradem igie艂 rozrzucanych przez wci膮偶 przy艣pieszaj膮c膮 choink臋.
Zacz臋艂y wirowa膰 偶yrandole.
Ksi膮偶ki pospada艂y z p贸艂ek i do艂膮czy艂y do taranteli.
Jack widzia艂 wroga. Widzia艂 go oczami duszy lataj膮cego pomi臋dzy rzeczami, kt贸re wype艂nia艂y pok贸j. Niczym kuglarz talerze na patyku, tak on wprawia艂 przedmioty w ruch. "To musi by膰 m臋cz膮ce" - pomy艣la艂 Jack.
Demon by艂 prawdopodobnie bliski wyczerpania. Ten demon nie potrafi my艣le膰 spokojnie. Jest impulsywny, nerwowy i przez to ma艂o odporny. Musi by膰 jaka艣 mo偶liwo艣膰 pokonania go. Stan膮膰 z nim twarz膮 w twarz, oprze膰 si臋 mu i schwyta膰 w pu艂apk臋.
Yattering 艣wietnie si臋 bawi艂 podczas tej orgii niszczenia. Lata艂 od rzeczy do rzeczy i wprawia艂 je w ruch. Z satysfakcj膮 patrzy艂, jak obie dziewczyny dr偶膮 i uciekaj膮. 艢mia艂 si臋, widz膮c starego cz艂owieka z oczami jak spodki, gapi膮cego si臋 na jego absurdalny balet.
Ju偶 prawie szaleje, nieprawda偶?
Dziewczyny ju偶 dobieg艂y do drzwi. We w艂osach i na ciele mia艂y pe艂no igie艂. Polo nie widzia艂 jak wybiega艂y. Przebieg艂 przez pok贸j, ledwo unikaj膮c gradu ta艅cz膮cych przedmiot贸w. Z艂apa艂 mosi臋偶ny widelec do pieczenia, kt贸ry zosta艂 przez demona przeoczony. Bibeloty wype艂nia艂y powietrze doko艂a g艂owy Jacka, wiruj膮c z niesamowit膮 pr臋dko艣ci膮. Cia艂o mia艂 podrapane i pok艂ute. Jednak ch臋膰 walki porwa艂a go. Chcia艂 te wszystkie lataj膮ce ksi膮偶ki, zegarki, porcelanowe figurki po-rozwala膰 na kawa艂ki. Bieg艂 przez pok贸j jakby w chmurze szara艅czy, wal膮c swe ulubione ksi膮偶ki, mia偶d偶膮c drezde艅sk膮 porcelan臋 i rozwalaj膮ce lampy. Resztki zas艂a艂y ca艂膮 pod艂og臋, niekt贸re fragmenty drga艂y jeszcze jakby w agonii. Jednak na ka偶dy rozwalony przedmiot przypada艂 tuzin ci膮gle wiruj膮cych i j臋cz膮cych. S艂ysza艂 jak Gin膮 krzyczy przy drzwiach, aby zostawi艂 to wszystko i ucieka艂. Jednak walka z wrogiem, tak otwarta jak nigdy przedtem, by艂a bardzo ekscytuj膮ca. Jack nie chcia艂 si臋 podda膰. Chcia艂, aby demon by艂 zmuszony si臋 pokaza膰, ujawni膰. Chcia艂 konfrontacji z wys艂annikiem piekie艂.
Nagle choinka podda艂a si臋 rosn膮cej sile od艣rodkowej i eksplodowa艂a z d藕wi臋kiem przypominaj膮cym j臋k 艣mierci. Ga艂臋zie, ga艂膮zki, ig艂y, bombki, lampki, 艂a艅cuchy, wst膮偶ki rozlecia艂y si臋 po pokoju. Jack by艂 odwr贸cony do wybuchu plecami. Poczu艂 pot臋偶ny pr膮d powietrza i przewr贸ci艂 si臋. W plecy i szyj臋 powbija艂y mu si臋 ig艂y choinkowe. Pozbawiona igie艂 ga艂膮藕 tr膮ci艂a go w g艂ow臋 i wbi艂a si臋 w sof臋. Fragmenty choinki upstrzy艂y pod艂og臋 dooko艂a Jacka.
Teraz zacz臋艂y wybucha膰 pozosta艂e wiruj膮ce przedmioty. Wylecia艂 w powietrze telewizor, siej膮c po pokoju 艣mierciono艣n膮 fal臋 szk艂a. Na szcz臋艣cie wi臋kszo艣膰 szkie艂 utkn臋艂a nieszkodliwie w 艣cianie. Gor膮ce wn臋trzno艣ci telewizora spad艂y na Jacka w momencie, gdy wycofywa艂 si臋 do drzwi; by艂 jak 偶o艂nierz pod bombami.
Pok贸j pe艂en by艂 lataj膮cych skorup. Pierze z poduszek sypa艂o si臋 na dywan. Kawa艂ki porcelany: rami臋 i g艂owa 艣licznej porcelanowej tancerki le偶a艂y na pod艂odze przed nosem Jacka.
Gin膮 przykucn臋艂a przy drzwiach, pop臋dzaj膮c go i bacznie obserwuj膮c grad fruwaj膮cych przedmiot贸w. Jack dopad艂 drzwi, gdy ramiona Giny obj臋艂y go, m贸g艂by przysi膮c, 偶e dobieg艂 go g艂o艣ny 艣miech z salonu. G艂o艣ny i pe艂en satysfakcji.
Amanda sta艂a w hallu i patrzy艂a na ojca. We w艂osach mia艂a pe艂no igie艂. Jack przeczo艂ga艂 si臋 przez pr贸g, a Gin膮 zatrzasn臋艂a drzwi.
- Co to jest? - chcia艂a wiedzie膰. - Duch? Demon! Duch mamy?
My艣l, 偶e zmar艂a 偶ona mog艂aby by膰 odpowiedzialna za t臋 ca艂膮 destrukcj臋 wydawa艂a si臋 Jackowi zabawna.
Amanda lekko si臋 u艣miechn臋艂a. "Dobrze - pomy艣la艂 - ju偶 dochodzi do siebie". Nagle napotka艂 jej puste spojrzenie i dotar艂a do niego prawda. Za艂ama艂a si臋, jej m贸zg szuka艂 schronienia tam, gdzie te niesamowito艣ci nie mog艂y dotrze膰.
- Co tam jest? - dopytywa艂a si臋 Gin膮, 艣ciskaj膮c rami臋 Jacka tak mocno, 偶e zahamowa艂a dop艂yw krwi.
- Nie wiem - sk艂ama艂. - Amanda?
Nie przestawa艂a si臋 u艣miecha膰. Patrzy艂a nieobecnym wzrokiem gdzie艣 w dal.
- Wiesz?
- Nie.
- K艂amiesz!
- My艣l臋...
Podni贸s艂 si臋 z pod艂ogi, otrzepuj膮c si臋 z pierza i kawa艂k贸w szk艂a.
- My艣l臋, 偶e... p贸jd臋 na spacer.
Za drzwiami usta艂 wszelki ruch. Powietrze w korytarzu by艂o naelektryzowane. Jack wyczu艂 czyj膮艣 obecno艣膰. Niewidzialn膮 jak zawsze, ale bardzo blisk膮. Nadchodzi艂 najbardziej niebezpieczny moment. Nie wolno mu teraz straci膰 panowania nad sob膮. Musi si臋 zachowywa膰, jak gdyby nic si臋 nie sta艂o. Musi zostawi膰 Amand臋 w takim stanie, w jakim jest. Trzeba od艂o偶y膰 wyja艣nienia na p贸藕niej, gdy to wszystko si臋 sko艅czy.
- Na spacer? - zapyta艂a Gin膮 z niedowierzaniem.
- Tak... na spacer. Potrzebuj臋 艣wie偶ego powietrza.
- Nie mo偶esz nas tu zostawi膰.
- Znajd臋 kogo艣, kto pomo偶e nam tu sprz膮ta膰.
- Ale Amanda...
- Poradzi sobie. Zostaw j膮.
By艂o to ci臋偶kie. Prawie niewybaczalne. Jednak ju偶 si臋 dokona艂o.
Niepewnie ruszy艂 w kierunku drzwi frontowych, czuj膮c podchodz膮ce do gard艂a md艂o艣ci. Gin膮 krzycza艂a za nim:
- Nie mo偶esz po prostu odej艣膰! Czy straci艂e艣 rozum?
- Potrzebuj臋 艣wie偶ego powietrza - powiedzia艂, gdy odzyska艂 g艂os. - Musz臋 wi臋c wyj艣膰 na moment.
"Nie - pomy艣la艂 Yattering - nie, nie, nie". By艂 tu偶 za Jackiem. Polo czu艂 to. W艣ciek艂y, gotowy ukr臋ci膰 temu cz艂owiekowi g艂ow臋. Nie by艂o to jednak dozwolone, nie m贸g艂 go nawet dotkn膮膰. Jack dok艂adnie wyczu艂 jego gniew. Zrobi艂 nast臋pny krok w stron臋 drzwi. Demon by艂 ci膮gle za nim, 艣ledzi艂 ka偶dy krok Pola. Jego cie艅, ruchy.
- Ty sukinsynie, sp贸jrz na Amand臋. Straci艂a rozum.
Nie, nie wolno mu patrze膰 na Amand臋. Je偶eli na ni膮 spojrzy, prawdopodobnie si臋 zawaha, za艂amie si臋, tak jak chce tego demon. Wszystko b臋dzie stracone.
- Przejdzie jej - powiedzia艂 bardzo cicho.
Dotkn膮艂 klamki. Demon b艂yskawicznie i z trzaskiem zamkn膮艂 drzwi. Nie by艂o czasu na zabaw臋. Jack tak spokojnie, jak tylko potrafi艂, odemkn膮艂 zasuwy: g贸rn膮 i doln膮. Natychmiast zasun臋艂y si臋 z powrotem.
Ta zabawa by艂a przera偶aj膮ca, ale jednocze艣nie ekscytuj膮ca. Je偶eli cz艂owiek posunie si臋 za daleko, czy demon w gniewie nie zapomni o zakazie wpojonym mu w szkole?
Delikatnie i spokojnie Jack ponownie odsun膮艂 zasuwy. Tak samo delikatnie i spokojnie Yattering zasun膮艂 je.
Jack zastanawia艂 si臋, jak d艂ugo potrafi to jeszcze wytrzyma膰. Musia艂 wyj艣膰 na zewn膮trz. Musia艂 wyci膮gn膮膰 demona poza pr贸g domu. Wed艂ug prawa, jeden krok poza pr贸g powinien wystarczy膰. Tak przynajmniej uwa偶a艂 Jack na podstawie swych bada艅. Jeden ma艂y krok.
Otwarte. Zamkni臋te. Otwarte. Zamkni臋te.
Gin膮 sta艂a dwa lub trzy jardy za ojcem. Nie rozumia艂a tego co widzi, zdawa艂a sobie jednak spraw臋, 偶e jej ojciec walczy z kim艣 lub czym艣.
- Tatusiu... - zacz臋艂a.
- Cicho b膮d藕 - powiedzia艂 艂agodnie, u艣miechaj膮c si臋 i otwieraj膮c si贸dmy raz drzwi. W jego spojrzeniu by艂o szale艅stwo, g艂os by艂 jednak spokojny.
Nie wiadomo dlaczego, Gin膮 odpowiedzia艂a na u艣miech ojca. U艣miech by艂 ledwie skrzywieniem warg, ale by艂 prawdziwy. Cokolwiek si臋 tu dzia艂o, ona kocha Jacka.
Polo skierowa艂 si臋 do drzwi znajduj膮cych si臋 na ty艂ach domu. Demon by艂 trzy kroki przed nim, mkn膮c przez dom jak sprinter. Zatrzasn膮艂 zasuwy zanim Jack zd膮偶y艂 dotkn膮膰 klamki. Przez niewidzialne r臋ce klucz zosta艂 przekr臋cony w zamku, a potem rozpad艂 si臋 w py艂.
Jack uda艂, 偶e zamierza wydosta膰 si臋 przez okno obok drzwi. Zas艂ony b艂yskawicznie si臋 zasun臋艂y, a okiennice zosta艂y zatrza艣ni臋te zaraz potem. Yattering, zbyt zaj臋ty zamykaniem okna, nie zauwa偶y艂, 偶e ten z powrotem biegnie do drzwi frontowych. Gdy demon odkry艂 podst臋p, zaskrzecza艂 ze z艂o艣ci. Ruszy艂 za Jackiem w pogo艅, prawie na niego wpadaj膮c na 艣liskiej pod艂odze. Unikn膮艂 kolizji tylko dzi臋ki swej zr臋czno艣ci. To mog艂oby by膰 tragiczne: dotkn膮膰 cz艂owieka w ruchu.
Polo znowu by艂 przy drzwiach frontowych. Gin膮 bardzo m膮drze otworzy艂a drzwi, gdy ojciec toczy艂 b贸j na ty艂ach domu. Drzwi by艂y lekko uchylone. Mro藕ne powietrze rze艣kiego, zimowego popo艂udnia wtargn臋艂o do hallu. Jack przebieg艂 kilka ostatnich jard贸w, kt贸re dzieli艂y go od drzwi, staraj膮c si臋 nie s艂ysze膰 pe艂nego skargi ryku Yatteringa.
Wszystko, czego teraz pragn膮艂 demon, to wzi膮膰 czaszk臋 tego cz艂owieka w r臋ce i unicestwi膰 j膮. Po艂ama膰 j膮 na kawa艂ki i gor膮cy m贸zg rozla膰 na 艣niegu. Sko艅czy膰 z Jackiem J. Polo raz na zawsze.
Czy wymaga艂 zbyt wiele?
Jack szed艂 po skrzypi膮cym 艣niegu, kapcie i nogawki spodni zanurzy艂y si臋 w puchu. Jack odszed艂 ju偶 trzy, cztery jardy od domu, zostawiaj膮c na 艣niegu 艣lady. Ucieka膰. Ucieka膰.
Yattering znowu wrzasn膮艂, zapominaj膮c o tym, czego go nauczono. Ka偶da lekcja, ka偶da zasada, kt贸r膮 mu wpojono, sta艂a si臋 niewa偶na wobec prostej ch臋ci zabicia Pola. Demon przest膮pi艂 pr贸g i rzuci艂 si臋 w pogo艅". To by艂o niewybaczalne wykroczenie. Gdzie艣 w Piekle w艂adcy /oby panowali d艂ugo i oby d艂ugo srali na g艂owy pot臋pionych/ poczuli pope艂niony grzech i zrozumieli, 偶e bitwa o dusz臋 Jacka Polo jest przegrana. Jack zrozumia艂 to tak偶e. S艂ysza艂 odg艂os gotowania wody, gdy stopy demona dotyka艂y 艣niegu i zmienia艂y go w par臋. Szed艂 za nim! Demon z艂ama艂 podstawow膮 zasad臋! To koniec. Poczu艂 przepe艂niaj膮c膮 go 艣wiadomo艣膰 zwyci臋stwa.
Demon dogoni艂 Jacka przy furtce. Wida膰 by艂o jego oddech, mimo, 偶e cia艂o nadal by艂o niewidzialne. Jack pr贸bowa艂 otworzy膰 furtk臋, ale demon zatrzasn膮艂 j膮 na powr贸t.
- Che sera, sera - zanuci艂 Jack.
Yattering nie m贸g艂 ju偶 tego wytrzyma膰. Z艂apa艂 g艂ow臋 Pola w r臋ce, zamierzaj膮c roztrzaska膰 j膮 na kawa艂ki. Dotkni臋cie by艂o drugim grzechem Yatteringa. Pogr膮偶y艂o go to ostatecznie. Wrzasn膮艂 i pu艣ci艂 Jacka. Pad艂 plecami na 艣nieg.
Demon wiedzia艂, 偶e pope艂ni艂 b艂膮d. Przypomnia艂 sobie to, co m贸wiono na lekcjach. Wiedzia艂, 偶e zostanie ukarany za opuszczenie domu i dotkni臋cie cz艂owieka. Teraz musia艂 by膰 pos艂uszny nowemu panu. By艂 niewolnikiem tego idioty, kt贸ry sta艂 nad nim.
Polo wygra艂. 艢mia艂 si臋, patrz膮c na kszta艂t cia艂a demona odci艣ni臋ty na 艣niegu. Yattering stawa艂 si臋 coraz bardziej widzialny, jak podczas wywo艂ywania zdj臋cia. Prawo zaczyna艂o dzia艂a膰. Yattering nigdy ju偶 nie b臋dzie m贸g艂 si臋 ukry膰 przed swym panem. Oto le偶a艂 u st贸p Pola w ca艂ej swej piekielnej okaza艂o艣ci: karmazynowe cia艂o, oczy pozbawione powiek i ramiona jak cepy. Jego cia艂o ugrz臋z艂o w topniej膮cym 艣niegu.
- Ty b臋karcie - powiedzia艂 demon z australijskim akcentem.
- Nie odzywaj si臋, dop贸ki ci nie pozwol臋 - odpar艂 Polo cicho, ale stanowczo. - Zrozumiano? Oczy demona nabra艂y pokory.
- Tak.
- Tak, panie Polo.
- Tak, panie Polo.
Yattering wygl膮da艂 偶a艂o艣nie i nieporadnie, jak zbity pies.
- Mo偶esz wsta膰.
- Dzi臋kuj臋, panie Polo.
Wsta艂. Nie by艂 to mi艂y widok, ale Jackowi sprawi艂 rado艣膰.
- Jeszcze pana dostan膮 - powiedzia艂 demon.
- Kto?
- Pan wie - odpar艂 Yattering z wahaniem.
- Nazwij ich.
- Belzebub - odrzek艂 stw贸r, z dum膮 wypowiadaj膮c imi臋 swego dawnego pana. - W艂adcy. Samo piek艂o.
- Nie s膮dz臋 - zastanowi艂 si臋 Polo. - Nie z tob膮 jako dowodem swych mo偶liwo艣ci. Czy nie jestem lepszy od nich? Wzrok demona spos臋pnia艂.
- Czy偶 nie?
- Tak - przyzna艂 gorzko potw贸r. - Tak. Jest pan od nich lepszy. Demon zacz膮艂 dr偶e膰.
- Zimno ci? - zapyta艂 Polo.
Demon przytakn膮艂. Wygl膮da艂 jak porzucone dziecko.
- Damy ci wobec tego zaj臋cie - powiedzia艂 Jack. - Wr贸膰 do domu i zacznij sprz膮ta膰.
Demon wygl膮da艂 na zaskoczonego, nawet rozczarowanego tym poleceniem.
- Nic wi臋cej? - zapyta艂 z niedowierzaniem. - 呕adnych cud贸w? 呕adnej Heleny Troja艅skiej? Latania?
My艣l o lataniu nad za艣mieconym 艣wiatem tego mro藕nego popo艂udnia nie zainteresowa艂a Pola. By艂 cz艂owiekiem o niewielkich wymaganiach. Wszystko, czego oczekiwa艂 od 偶ycia, to mi艂o艣ci c贸rek, mi艂ego domu i wysokiej ceny korniszon贸w.
- 呕adnego latania - odpowiedzia艂.
Yattering ruszy! w kierunku domu. Wydawa艂o si臋, 偶e ma ochot臋 na jeszcze jednego figla. Uni偶enie obr贸ci艂 si臋 do Pola. By艂 wyra藕nie z siebie zadowolony.
- Czy mog臋 co艣 powiedzie膰? - zapyta艂.
- M贸w.
- Moim obowi膮zkiem jest poinformowa膰 pana, 偶e to nie po Bo偶emu rozmawia膰 ze mn膮. To nawet tr膮ci herezj膮.
- Naprawd臋?
- O tak - gor膮co odpowiedzia艂 demon. - Palono ludzi na stosie za mniejsze przewinienia.
- Nie w dzisiejszych czasach - odrzek艂 Jack.
- Ale Serafin to b臋dzie widzia艂 - upiera艂 si臋 Yattering. - To znaczy, 偶e nigdy nie dostaniesz si臋 do tego miejsca.
- Jakiego miejsca?
Yattering pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰 s艂owo, kt贸rego u偶y艂 Belzebub.
- Do nieba - powiedzia艂 triumfuj膮co demon i wykrzywi艂 si臋 szkaradnie. To by艂 najlepszy numer, jak kiedykolwiek zrobi艂. Przecie偶 to 偶onglowanie teologi膮.
Jack powoli przytakn膮艂 i przygryz艂 warg臋.
Potw贸r prawdopodobnie mia艂 racj臋. Zadawanie si臋 z nim i jemu podobnymi nie mo偶e by膰 dobrze widziane w zast臋pach 艣wi臋tych i anio艂贸w. Bardzo mo偶liwe, 偶e wst臋p do nieba b臋dzie dla Jacka zamkni臋ty.
- C贸偶 - westchn膮艂. - Zapewne wiesz, co powinienem ci odpowiedzie膰, prawda?
Yattering spojrza艂 na niego krzywo. Nie mia艂 poj臋cia, co Polo mia艂 na my艣li. Nagle twarz demona rozja艣ni艂a si臋 satysfakcj膮 i zrozumieniem. Wiedzia艂, do czego zmierza Jack.
- Co ja powiem? - zapyta艂 Polo. Pokonany Yattering zamrucza艂:
- Che sera, sera.
- Jeszcze jest dla ciebie nadzieja - u艣miechn膮艂 si臋 Jack. Przest膮pi艂 pr贸g i z pogodnym wyrazem twarzy zamkn膮艂 drzwi.
BLUES 艢WI艃SKIEJ KRWI
Mo偶na wyczu膰 dzieciaki w臋chem, zanim jeszcze je dostrze偶esz. W korytarzach z pozamykanymi oknami czujesz ich m艂ody pot. Czujesz zapach nie艣wie偶ych oddech贸w i nie domytych g艂贸w. I ich g艂osy, troch臋 tylko okie艂znane przez zasady wychowania.
Nie biegaj! Nie gwi偶d偶! Nie bij si臋!
Nazywa艂o si臋 to Centrum dla M艂odocianych Przest臋pc贸w.
Praktycznie by艂o to jednak zwyk艂e wi臋zienie. By艂y tam zamki, klucze i stra偶nicy. Pozory liberalizmu nie by艂y w stanie przys艂oni膰 prawdy. Tetherdowne by艂o wi臋zieniem jak inne, tyle 偶e o przyjemniejszej nazwie. Wi臋藕niowie dobrze o tym wiedzieli.
Redman nie mia艂 偶adnych z艂udze艅 co do swych wychowank贸w. Byli gro藕ni i zostali zamkni臋ci nie bez powodu. Wi臋kszo艣膰 z nich obrabowa艂aby lub pobi艂a bez zmru偶enia oka tylko dla zaspokojenia zachcianki. Sp臋dzi艂 zbyt wiele lat w tej robocie, aby wierzy膰 w teorie socjologiczne. Zna艂 ofiary i zna艂 swoje dzieciaki. Nie byli skrzywdzonymi idiotami. Byli szybcy, ostrzy i amoralni, zupe艂nie jak ostrza brzytew, kt贸re chowali pod j臋zykami i kt贸rych u偶ywali bez 偶adnych skrupu艂贸w.
- Witamy w Tetherdowne.
Ta kobieta nazywa艂a si臋 Leverton albo Leverfall czy...
- Jestem doktor Leverthal.
Leverthal. Tak. Uszczypliwa ma艂pa. Spotka艂 j膮 na...
- Spotkali艣my si臋 podczas widzenia.
- Tak.
- Mi艂o tu pana widzie膰, panie Redman.
- Neil, prosz臋 mi m贸wi膰 Neil.
- Staramy si臋 nie u偶ywa膰 imion w obecno艣ci ch艂opc贸w. Zauwa偶yli艣my, 偶e wtedy wydaje im si臋, 偶e wetkn臋li nos w nasze prywatne 偶ycie. Wola艂abym wi臋c, aby pan nie u偶ywa艂 swego imienia podczas pe艂nienia obowi膮zk贸w s艂u偶bowych.
Nie poda艂a mu swego imienia. Mo偶e jako艣 dziwnie si臋 nazywa艂a? Yvonne. Albo Lydia. Wymy艣li sobie co艣 odpowiedniego. Wygl膮da艂a na pi臋膰dziesi膮tk臋, ale prawdopodobnie mia艂a czterdzie艣ci lat. By艂a bez makija偶u, w艂osy zosta艂y perfekcyjnie zaczesane do ty艂u i zwi膮zane.
- Zacznie pan z m艂odszymi klasami pojutrze. Gubernator poleci艂 mi przywita膰 pana w Centrum w jego imieniu i przeprosi膰, 偶e nie m贸g艂 tego zrobi膰 osobi艣cie. Ma pewne k艂opoty z funduszami dla nas.
- Pewnie to stan normalny?
- Niestety tak. Wygl膮da to na walk臋 z wiatrakami. Spo艂ecze艅stwo nie jest zbyt hojne.
Czego si臋 po nich spodziewano? Wyprucia z艂ych nawyk贸w z ka偶dego dzieciaka w mo偶liwie ekspresowym tempie. Kiedy艣 tak post臋powano.
- Niewykluczone, 偶e stracimy Tetherdowne ca艂kowicie - powiedzia艂a. - By艂aby to ha艅ba. Wiem, 偶e nie wygl膮da to zbyt...
- Ale jest to dom - roze艣mia艂 si臋. 呕art jednak pad艂 w pr贸偶ni臋. Zachowa艂a si臋 tak, jakby go nie us艂ysza艂a.
- Pan - jej g艂os stwardnia艂. - Pan ma solidne poparcie w policji. Pana obecno艣膰 tutaj mo偶e przekona膰 naszych ofiarodawc贸w.
Ach, wi臋c to tak. Sprowadzono go tutaj, bo mia艂 poparcie w policji. Dlatego by艂 im potrzebny. Tak naprawd臋, to wcale go tutaj nie chcieli. Potrzebowali tylko socjologa pisz膮cego raporty o efektywno艣ci systemu w walce z brutalno艣ci膮 w艣r贸d nastolatek. Da艂a mu do zrozumienia, 偶e praktycznie jest niepotrzebny.
- M贸wi艂em pani, dlaczego odszed艂em z policji.
- Wspomnia艂 pan. K艂opoty zdrowotne.
- Nie chcia艂em siedzie膰 za biurkiem, to proste jak drut. Nie chcieli mi te偶 da膰 tej pracy, kt贸r膮 wykonywa艂em najlepiej. By艂o to, wed艂ug nich, niebezpieczne dla mnie.
Wygl膮da艂a na nieco zak艂opotan膮 jego wyja艣nieniem. Obna偶a艂 przed ni膮 swe bardzo prywatne sprawy. By艂 w porz膮dku, do diab艂a.
- Zosta艂em wi臋c pozbawiony swego zaj臋cia po dwudziestu czterech latach pracy. Zawaha艂 si臋. Doko艅czy艂:
- Nie jestem tajniakiem. W og贸le nie jestem policjantem. Policja i ja wzi臋li艣my rozw贸d. Czy pani rozumie, co mam na my艣li?
- Dobrze, dobrze. - Nie zrozumia艂a ani jednego, cholernego s艂owa. Spr贸bowa艂 jeszcze raz.
- Chcia艂bym wiedzie膰, co powiedziano ch艂opcom.
- Powiedziano?
- O mnie.
- C贸偶, powiedziano co nieco o pa艅skiej przesz艂o艣ci policyjnej.
- Rozumiem. Ostrze偶ono ich. "Uwaga, jad膮 艣winie".
- Wydawa艂o si臋 nam to potrzebne. Odkaszln膮艂.
- Niech pani pos艂ucha, wielu z tych ch艂opc贸w jest bardzo agresywnych. To w艂a艣nie jest 藕r贸d艂em problem贸w z nimi. Nie mog膮 nad sob膮 zapanowa膰 i cierpi膮 z tego powodu.
Nie argumentowa艂 dalej. Patrzy艂a na niego jednak tak uwa偶nie, jak gdyby jeszcze nie sko艅czy艂.
- O tak, cierpi膮. Dlatego tak ci臋偶ko udowodni膰 im, 偶e istniej膮 plusy sytuacji, w kt贸rej si臋 znale藕li. A trzeba ich przecie偶 przekona膰, 偶e s膮 inne mo偶liwo艣ci.
Podesz艂a do okna. Widok z pierwszego pi臋tra by艂 rozleg艂y; Tetherdowne by艂o rodzajem wielkiej posiad艂o艣ci. Przynale偶a艂y do niego nie tylko budynki, ale tak偶e ziemia. Wida膰 by艂o boisko do gry. Pokrywa艂a je zszarza艂a od letniego s艂o艅ca trawa. Za nim by艂 zagajnik z anemicznymi drzewami i kawa艂 ziemi, na kt贸rej nic nie ros艂o, dalej by艂 mur. Widzia艂a go ju偶 z zewn膮trz. Alcatraz by艂oby z tego muru dumne.
- Staramy si臋 da膰 im nieco wolno艣ci, nieco wiedzy i uczucia. Znana i popularna jest opinia, 偶e kryminalistom ich dzia艂alno艣膰 sprawia przyjemno艣膰, prawda? Ja si臋 z tym nie zgadzam. Przychodz膮 do mnie z poczuciem winy, za艂amania...
Kt贸ra艣 z za艂amanych ofiar rzuci艂a czym艣 w plecy doktor Leverthal, gdy przechodzili korytarzem.
- Mimo wszystko, to jednak przest臋pcy - stwierdzi艂 Redman.
- Tak, ale...
- I trzeba im o tym przypomina膰.
- Wydaje mi si臋, 偶e nie potrzebuj膮 przypominania, panie Redman. My艣l臋, 偶e poczucie winy ich przyt艂acza.
By艂a chora na punkcie poczucia winy. Nie zaskoczy艂o go to. Tych teoretyk贸w brano wprost zza biurek. Istnieli od pocz膮tku 艣wiata. Wyg艂aszali oklepane kazania przy pomocy oklepanego s艂ownictwa. Historia stara jak 艣wiat. Obietnica wyleczenia zagubionych pod warunkiem przestrzegania rytua艂u.
Zauwa偶y艂 gonitw臋 na boisku. Gonitw臋, a potem jej fina艂. Goni膮cy skaka艂 po swej ofierze. By艂 to okrutny widok. Pani doktor zobaczy艂a t臋 scen臋 r贸wnocze艣nie z Redmanem.
- Przepraszam. Musz臋... Zacz臋艂a schodzi膰 po schodach.
- Pa艅ska pracownia to trzecie drzwi na lewo. Je艣li pan chce, prosz臋 j膮 obejrze膰' - zawo艂a艂a przez rami臋. - Zaraz b臋d臋 z powrotem.
Pewnie, 偶e zaraz wr贸ci. 艢ledzi艂 scen臋 rozgrywaj膮c膮 si臋 na boisku. Stwierdzi艂, 偶e ci臋偶ko b臋dzie rozdzieli膰 walcz膮cych.
Powl贸k艂 si臋 do pracowni. Drzwi by艂y zamkni臋te. Przez szyb臋 zobaczy艂 jednak sto艂y, imad艂a i narz臋dzia. Nie jest 藕le. M贸g艂by ich nawet nauczy膰 stolarki, gdyby mu na to pozwolono. Zmartwi艂 si臋 tym, 偶e nie m贸g艂 wej艣膰 do pracowni. Poszed艂 wi臋c w 艣lad za doktor Leverthal. 艁atwo znalaz艂 wyj艣cie na zalany s艂o艅cem plac. Grupka widz贸w otacza艂a miejsce, gdzie le偶a艂 pobity ch艂opak.
Walka, czy raczej masakra, sko艅czy艂a si臋. Doktor Leverthal sta艂a nad ch艂opcem. Jeden ze stra偶nik贸w kl臋cza艂 i ogl膮da艂 g艂ow臋 ofiary. Obra偶enia wygl膮da艂y powa偶nie.
Wielu z patrz膮cych na ch艂opaka podnios艂o wzrok; zobaczyli nowego tu Redmana. Rozleg艂y si臋 szepty, niekt贸rzy si臋 u艣miechali.
Redman popatrzy艂 na ch艂opca. Mia艂 mo偶e 16 lat. Le偶a艂 z policzkiem przyci艣ni臋tym do ziemi, jakby nas艂uchiwa艂 dochodz膮cych z niej d藕wi臋k贸w.
- Lacey - doktor Leverthal poda艂a nazwisko ch艂opca Redmanowi.
- Czy jest powa偶nie ranny?
Cz艂owiek kl臋cz膮cy ko艂o g艂owy ch艂opca zaprzeczy艂.
- Nie jest tak 藕le. Kilka zadra艣ni臋膰. Nic nie jest z艂amane.
Twarz ch艂opca umazana by艂a krwi膮 p艂yn膮c膮 z rozkwaszonego nosa. Oczy by艂y zamkni臋te. Le偶a艂 bez ruchu. Wygl膮da艂 tak, jakby by艂 nie偶ywy.
- Gdzie s膮 te cholerne nosze? - zapyta艂 stra偶nik. Najwyra藕niej by艂o mu niewygodnie kl臋cze膰 na twardej, suchej ziemi.
- Ju偶 je nios膮, prosz臋 pana - odpowiedzia艂 kto艣.
Redmanowi wydawa艂o si臋, 偶e powiedzia艂 to sprawca pobicia, szczup艂y m艂odzian w wieku mniej wi臋cej 19 lat. Mia艂 mro偶膮ce spojrzenie, zdolne zabi膰 konia.
Rzeczywi艣cie, grupka ch艂opc贸w wynurzy艂a si臋 z g艂贸wnego budynku, nios膮c nosze i czerwony koc. Wszyscy u艣miechali si臋 od ucha do ucha. Gapie zacz臋li si臋 rozprasza膰. Najciekawsza cz臋艣膰 widowiska by艂a zako艅czona. W dalszej cz臋艣ci nie by艂o ju偶 nic zabawnego.
- Czekajcie, czekajcie - zatrzyma艂 ich Redman - czy偶 nie b臋dziemy potrzebowali 艣wiadka? Kto to zrobi艂?
Kilku ch艂opc贸w wzruszy艂o pogardliwie ramionami. Wi臋kszo艣膰 jednak udawa艂a g艂uchych. Oddalili si臋, jakby nic nie zosta艂o powiedziane.
- Widzieli艣my walk臋 - powiedzia艂 Redman. - Przez okno. Doktor Leverthal nie wykazywa艂a ch臋ci pomocy. Czy偶 nie widzieli艣my bijatyki? - naciska艂 Redman.
- By艂o zbyt daleko, aby艣my mogli kogokolwiek wskaza膰 bez w膮tpliwo艣ci. Nie chc臋 jednak, aby tego typu akty brutalno艣ci powt贸rzy艂y si臋 jeszcze kiedykolwiek. Czy wszyscy mnie zrozumieli艣cie?
Widzia艂a jednak i rozpozna艂a Laceya z du偶ej odleg艂o艣ci. Dlaczego twierdzi, 偶e nie widzia艂a napastnika? Redman skarci艂 si臋 za to, 偶e nie przyjrza艂 si臋 bli偶ej zdarzeniu.
Patrzy艂 na twarze, nie zna艂 jednak nazwisk, wi臋c trudno mu by艂o je odr贸偶ni膰. Ryzyko pomy艂ki by艂o zbyt du偶e, aby m贸g艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮 stwierdzi膰, 偶e sprawc膮 jest 贸w m艂odzian o twardym spojrzeniu. "Nie ma co zgadywa膰" - zdecydowa艂. Sprawa i tak nie b臋dzie rozstrzygni臋ta.
- Lacey - powiedzia艂a spokojnie - to zawsze musi by膰 Lacey.
- Prosi艂 si臋 o to - powiedzia艂 jeden z ch艂opc贸w nios膮cych nosze. Odgarn膮艂 z oczu jasne w艂osy. - Dobrze mu tak.
Nie zwracaj膮c uwagi na gapi贸w, doktor pilnowa艂a, aby prawid艂owo przeniesiono pobitego na nosze. Potem podnios艂a si臋 i skierowa艂a do g艂贸wnego budynku. Redman pod膮偶y艂 za ni膮. To wszystko by艂o takie rutynowe - pomy艣la艂.
- Nie najlepiej, Lacey - powiedzia艂a zagadkowo, jakby to mia艂o co艣 wyja艣ni膰. To by艂o wszystko. 呕adnego wsp贸艂czucia.
Redman spojrza艂 przez rami臋. Owijano w艂a艣nie Laceya czerwonym kocem, gdy prawie jednocze艣nie wydarzy艂y si臋 dwie rzeczy.
Kto艣 z grupy powiedzia艂:
- To 艣winia.
W tym samym momencie Lacey otworzy艂 oczy i spojrza艂 prosto na Redmana. Oczy ch艂opca by艂y czyste i szczere.
Redman sp臋dzi艂 cz臋艣膰 nast臋pnego dnia, porz膮dkuj膮c pracowni臋. Wiele narz臋dzi by艂o po艂amanych i bezu偶ytecznych tylko dlatego, 偶e u偶ywa艂y ich niesprawne r臋ce. Pi艂y mia艂y powy艂amywane z臋by, d艂uta by艂y st臋pione, znalaz艂o si臋 te偶 kilka uszkodzonych imade艂. B臋dzie trzeba pieni臋dzy, aby doprowadzi膰 pracowni臋 do ca艂kowitego porz膮dku. Redman zamierza艂 jednak poprosi膰 o to p贸藕niej. Lepiej na razie poczeka膰 i uczciwie pracowa膰. By艂 przyzwyczajony do zasad panuj膮cych w tego typu instytucjach.
Oko艂o 4.30 zacz膮艂 dzwoni膰 dzwonek. Zignorowa艂 go. Jednak po jakim艣 czasie instynkt zmusi艂 go do opuszczenia pracowni. Dzwonki alarmowa艂y, alarmy s膮 za艣 po to, aby ostrzega膰 ludzi. Porzuci艂 sprz膮tanie, zamkn膮艂 za sob膮 drzwi i skierowa艂 si臋 w stron臋 藕r贸d艂a d藕wi臋ku.
Dzwonki dzwoni艂y w cz臋艣ci budynku, kt贸ra szumie nazywa艂a si臋 cz臋艣ci膮 szpitaln膮. /By艂y to dwa czy trzy pokoje oddzielone od reszty budynku, udekorowane kilkoma obrazami i zas艂onami w oknach/. Nie czu艂o si臋 dymu w powietrzu, wi臋c raczej nie by艂 to po偶ar. Opr贸cz dzwonienia s艂ycha膰 by艂o tak偶e krzyk. Wi臋cej ni偶 krzyk. Wycie.
Przy艣pieszy艂 kroku. Szed艂 przez nie ko艅cz膮ce si臋 korytarze. Gdy skr臋ci艂 w ostatni korytarz, prowadz膮cy do cz臋艣ci szpitalnej, jaka艣 ma艂a posta膰 zacz臋艂a biec w jego kierunku. Zderzyli si臋. Zderzenie odebra艂o oddech im obydw贸m. Redman z艂apa艂 ch艂opaka za rami臋, zanim ten zd膮偶y艂 zareagowa膰. Jeniec zacz膮艂 rozpaczliwie kopa膰, jednak ten trzyma艂 go mocno.
- Pu艣膰 mnie, ty pierdolony...
- Uspok贸j si臋, uspok贸j si臋. 艢cigaj膮cy ju偶 do nich dobiegli.
- Trzymaj go!
- Skurwiel! Skurwiel! Skurwiel! Skurwiel!
- Trzymaj go!
To by艂o co艣 jak zapasy z krokodylem. Strach doda艂 ch艂opakowi energii. Si艂y jednak powoli go opuszcza艂y. 艁zy nap艂yn臋艂y do podbitych oczu ma艂ego wi臋藕nia.
Splun膮艂 Redmanowi w twarz. To by艂 Lacey, chory Lacey.
- Ok. Mamy go.
Stra偶nik wzi膮艂 ch艂opca z r膮k Redmana, kt贸ry si臋 cofn膮艂. Wygl膮da艂o na to, 偶e klawisz zamierza z艂ama膰 Laceyowi rami臋, tak mocno go trzyma艂. Dw贸ch lub trzech nast臋pnych wynurzy艂o si臋 zza rogu. Za nimi pojawili si臋 dwaj ch艂opcy i wygl膮daj膮ca bardzo niesympatycznie piel臋gniarka.
- Pu艣膰 mnie... Pu艣膰 mnie - j臋cza艂 Lacey.
Jednak duch walki go opu艣ci艂. Jego twarz wyra偶a艂a rezygnacj臋, oczy zn贸w spojrza艂y na Redmana. Nie wygl膮da艂 teraz na swoje 16 lat. Na twarzy mi臋dzy siniakami i 藕le za艂o偶onym opatrunkiem wida膰 by艂o kilka krost. Jednak jego twarz by艂a niemal dziewcz臋ca. I jego oczy.
Zbyt p贸藕no, aby w czymkolwiek pom贸c, pojawi艂a si臋 doktor Leverthal.
- Co si臋 dzieje?
Stra偶nik dysza艂 ci臋偶ko. Po艣cig pozbawi艂 go oddechu i energii.
- Zamkn膮艂 si臋 w ust臋pie. Pr贸bowa艂 zwia膰 przez okno.
- Dlaczego?
Pytanie skierowane by艂o do stra偶nika, a nie do Laceya. Zapad艂o k艂opotliwe milczenie. Zmieszany stra偶nik wzruszy艂 ramionami.
- Dlaczego? - Redman skierowa艂 pytanie do ch艂opaka. Lacey spojrza艂 tak, jak gdyby nigdy w 偶yciu nie zadawano mu 偶adnych pyta艅.
- Jeste艣 艣wini膮? - zapyta艂 nagle. Glut zwisa艂 mu z nosa.
- 艢wini膮?
- Ma na my艣li policjanta - powiedzia艂 jeden z obserwuj膮cych zdarzenie ch艂opc贸w. Zdanie by艂o wypowiedziane z drwi膮c膮 precyzj膮, jak gdyby m贸wi膮cy zwraca艂 si臋 do imbecyla.
- Wiem, co on mia艂 na my艣li, ch艂opcze - odpar艂 Redman, ci膮gle zdecydowany wybada膰 Laceya. - Bardzo dobrze wiem, co mia艂 na my艣li.
- Czy偶by?
- B膮d藕 cicho, Lacey - powiedzia艂a Leverthal - dosy膰 ju偶 narobi艂e艣 sobie k艂opot贸w.
- Tak, synu. Jestem 艣wini膮.
M臋偶czyzna i ch艂opiec zmierzyli si臋 spojrzeniami.
- Nic nie wiesz - powiedzia艂 Lacey. Nie by艂a to zwyk艂a uwaga Ch艂opak naprawd臋 tak uwa偶a艂. Nie ucieka艂 ze spojrzeniem, m贸wi膮c to.
- W porz膮dku Lacey, wystarczy. - Stra偶nik pr贸bowa艂 odci膮gn膮膰 ch艂opaka. Zadarta g贸ra pi偶amy ods艂oni艂a bia艂y dzieci臋cy brzuch.
- Prosz臋 pozwoli膰 mu m贸wi膰 - powiedzia艂 Redman. - Czego nie wiem?
- Mo偶e z艂o偶y膰 zeznania zarz膮dcy - powiedzia艂a doktor Leverthal, zanim Lacey zd膮偶y艂 si臋 odezwa膰. - To pana nie dotyczy.
Jednak bardzo go dotyczy艂o. Spojrzenie ch艂opaka spowodowa艂o, 偶e Redman poczu艂, 偶e to go dotyczy. Dotyczy艂o go jak cholera. Spowodowa艂o to jedno spojrzenie.
- Prosz臋 pozwoli膰 mu m贸wi膰 - odpar艂 Redman. Si艂a jego tonu pokona艂a pani膮 Leverthal. Stra偶nik nieco zwolni艂 u艣cisk.
- Dlaczego pr贸bowa艂e艣 uciec, Lacey?
- Bo on wraca.
- Kto wraca? Nazwisko, Lacey. O kim m贸wisz? Ch艂opiec przez kilka sekund walczy艂 z wewn臋trznym nakazem milczenia. Po chwili potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, zrywaj膮c ni膰 po-
Rozumienia mi臋dzy sob膮 a Redmanem. Wygl膮da艂o na to, 偶e nie wie, co robi膰. Kry艂 w sobie jak膮艣 tajemnice.
- Nic z艂ego ci si臋 nie stanie.
Lacey spojrza艂 na Redmana krzywo.
- Chcia艂bym wr贸ci膰 do 艂贸偶ka - powiedzia艂 niewinnie.
- Nic ci si臋 nie stanie. Przyrzekam.
Przyrzeczenie nie odnios艂o zbyt wielkiego skutku, Lacey milcza艂. By艂o to jednak wa偶ne przyrzeczenie i Redman mia艂 nadziej臋, 偶e Lacey zdaje sobie z tego spraw臋. Ch艂opak wygl膮da艂 na wyczerpanego nieudan膮 ucieczk膮 i t膮 rozmow膮. Mia艂 szar膮 twarz. Redman pozwoli艂 stra偶nikowi go zabra膰. Zanim skr臋cili za r贸g, twarz Laceya nagle si臋 zmieni艂a, zn贸w uzewn臋trzni艂a si臋 na niej walka. Ch艂opak obr贸ci艂 twarz do Redmana.
- Henessey - powiedzia艂, zn贸w patrz膮c Redmanowi w oczy. To by艂o wszystko. Stra偶nik poci膮gn膮艂 go za sob膮, zanim ch艂opiec zd膮偶y艂 co艣 doda膰.
- Henessey? - zapyta艂 Redman. Poczu艂 si臋 dziwnie.
- Kto to jest Henessey?
Doktor Leverthal pali艂a papierosa. R臋ce jej lekko dr偶a艂y. Nie zauwa偶y艂 tego wczoraj, ale wcale go to nie zaskoczy艂o. Najwyra藕niej pani doktor mia艂a problemy.
- Ch艂opak k艂amie - powiedzia艂a - Henesseya ju偶 z nie ma z nami.
Przerwa. Redman nie przerywa艂 ciszy, to mog艂oby j膮 zdenerwowa膰.
- Lacey jest bystry - kontynuowa艂a, wk艂adaj膮c papierosa w [falowane usta. - Zna swoje miejsce.
- Hmm?
- Jest pan tu nowy i Lacey chce na panu wywrze膰 wra偶enie, dlatego daje do zrozumienia, 偶e zna jak膮艣 tajemnic臋.
- Wi臋c nie ma 偶adnej tajemnicy?
- Henessey? - prychn臋艂a. - Dobry Bo偶e, nie. Wymkn膮艂 si臋 l spod naszej opieki na pocz膮tku maja. On i Lacey... - Urwa艂a, sama tego nie chc膮c. - Co艣 by艂o pomi臋dzy Laceyem i nim. Mo偶e narkotyki, nie wiemy tego. Mo偶e razem w膮chali klej albo si臋 masturbowali. B贸g raczy wiedzie膰.
Temat by艂 dla niej wyra藕nie nieprzyjemny. Na jej twarzy wida膰 by艂o niesmak.
- Jak uciek艂 Henessey?
- Dot膮d nie wiemy - odpar艂a. - Po prostu pewnego ranka nie zg艂osi艂 si臋 na apel. Wszystko przeszukali艣my, nic jednak nie znale藕li艣my.
- Czy to mo偶liwe, aby wr贸ci艂? Szczery 艣miech.
- O Jezu, nie. Nienawidzi艂 tego miejsca. Zreszt膮 jak m贸g艂by si臋 tutaj dosta膰?
- Potrafi艂 si臋 st膮d wydosta膰. Leverthal przytakn臋艂a mrukliwie.
- Nie by艂 zbyt bystry, ale nie mo偶na mu by艂o odm贸wi膰 przebieg艂o艣ci. Jego znikni臋cie specjalnie nas nie zaskoczy艂o. Na kilka tygodni przed ucieczk膮 sta艂 si臋 zamkni臋ty w sobie. Nie mog艂am nic z niego wyci膮gn膮膰, mimo, 偶e normalnie by艂 bardzo rozmowny.
- A Lacey?
- By艂 pod jego wp艂ywem. To si臋 cz臋sto zdarza. M艂odszy ch艂opiec ma starszego idola, bardziej do艣wiadczonego i samodzielnego. Lacey pochodzi z bardzo z艂ej rodziny.
艁adnie, pomy艣la艂 Redman. Tak 艂adnie, 偶e nie wierzy艂 w ani jedno s艂owo. Osobowo艣ci nie s膮 obrazami na wystawie, ponumerowanymi i wisz膮cymi z etykietkami: "przebieg艂a" albo "wra偶liwa". S膮 czym艣 skomplikowanym i niejednoznacznym.
A ma艂y Lacey? Trzeba mu si臋 przyjrze膰.
Lekcje zacz臋艂y si臋 nazajutrz. Upa艂 sprawi艂, 偶e w pracowni by艂o jak w piekarniku. Ch艂opcy szybko poj臋li uk艂ady, jakie b臋d膮 ich 艂膮czy艂y z Redmanem. By艂 to cz艂owiek, kt贸rego mogli szanowa膰. Nie oczekiwali for贸w i ich nie dostawali. By艂 to trwa艂y uk艂ad.
Redman stwierdzi艂, 偶e personel pracuj膮cy w tym o艣rodku jest mniej komunikatywny ni偶 ch艂opcy. Mimo wszystko, by艂a to dziwaczna zbieranina. Nie by艂o w艣r贸d ch艂opak贸w jakiego艣 specjalnie wyr贸偶niaj膮cego si臋 si艂膮 charakteru. Rutyna panuj膮ca w Tetherdowne, klasyfikacje, poni偶enie - wszystko to zmieli艂o ch艂opc贸w na py艂. Nagle Redman stwierdzi艂, 偶e unika rozmowy z personelem. Pracownia sta艂a si臋 rodzajem sanktuarium, domem wype艂nionym zapachem cia艂 i 艣wie偶ego drzewa.
W poniedzia艂ek, kt贸ry艣 z ch艂opc贸w wspomnia艂 o farmie.
Nikt nie powiedzia艂 Redmanowi o tym, 偶e na terenach Centrum istnieje farma. Pomys艂 wyda艂 mu si臋 g艂upi.
- Nikt tam specjalnie nie chodzi - m贸wi艂 Creeley, jeden z najgorszych stolarzy na tym bo偶ym 艣wiecie. - Ona cuchnie. Gremialny 艣miech.
- Dobra, ch艂opcy. Siadajcie.
艢miech ucich艂. Zast膮pi艂o go kilka szeptanych uwag.
- Gdzie jest ta farma, Creeley?
- Tak naprawd臋, to w艂a艣ciwie nie jest farma - odpar艂 Creeley, bez przerwy nerwowo przesuwaj膮c j臋zyk. - To tylko kilka cha艂up. Diabelnie tam cuchnie, prosz臋 pana. Szczeg贸lnie teraz.
Wskaza艂 palcem odludzie rozci膮gaj膮ce si臋 za oknem... Od czasu, kiedy Redman zobaczy艂 ten widok po raz pierwszy, zaraz po przyje藕dzie, sta艂 si臋 on jeszcze bardziej przygn臋biaj膮cy. Creeley pokazywa艂 dalekie ceglane zabudowania, cz臋艣ciowo zas艂oni臋te krzewami.
- Widzi pan?
- Tak widz臋.
- To chlew, prosz臋 pana. Klasa zachichota艂a.
- Co w tym 艣miesznego? - Redman spojrza艂 na nich. Tuzin g艂贸w pochyli艂o si臋 zn贸w nad pulpitami.
- Nie poszed艂bym tam, prosz臋 pana. Ta pieprzona farma 艣mierdzi na odleg艂o艣膰.
Creeley nie przesadza艂. Nawet tego ch艂odnego popo艂udnia mdl膮cy smr贸d unosi艂 si臋 wsz臋dzie dooko艂a farmy.
Aby trafi膰 do gospodarstwa wystarczy艂o zaufa膰 powonieniu. Doprowadza艂o ono do farmy bezb艂臋dnie.
Redman widzia艂 teraz budynki, kt贸re z daleka by艂y zas艂oni臋te: kilka rozpadaj膮cych si臋 szop z pogi臋tej blachy i gnij膮cego drewna. Farma sk艂ada艂a si臋 z rozwalonego kurnika i zbudowanego z cegie艂 chlewa. Zgodnie z tym, co powiedzia艂 Creeley, nie by艂a to typowa farma. Z wygl膮du przypomina艂a ma艂y ob贸z koncentracyjny, brudny i opuszczony.
Kto艣 karmi艂 wi臋藕ni贸w /kury, p贸艂 tuzina g臋si, 艣winie/, najwyra藕niej jednak, nikt nie przejmowa艂 si臋 brudem. Dlatego wszystko tak okropnie 艣mierdzia艂o. 艢winie topi艂y si臋 we w艂asnym 艂ajnie, w ca艂ych g贸rach 艂ajna, wysuszonego przez s艂o艅ce. Wsz臋dzie by艂o mn贸stwo much.
Chlew przedzielono ceglanym murem na dwie cz臋艣ci. Przed wej艣ciem le偶a艂a ma艂a, c臋tkowana 艣winia. Po jej pokrytym 艂ajnem boku pe艂za艂y niesamowite ilo艣ci robactwa. Wida膰 by艂o r贸wnie偶 inn膮, mniejsz膮 艣wini臋, tarzaj膮c膮 si臋 na pok艂adach g贸wna wewn膮trz chlewa. Redman nie wzbudzi艂 zainteresowana 偶adnej z nich.
Druga cz臋艣膰 chlewa wygl膮da艂a na pust膮. Przed wej艣ciem do niej nie by艂o ekskrement贸w, by艂o znacznie mniej much. Smr贸d, panuj膮cy tu wsz臋dzie, by艂 tak pot臋偶ny, 偶e Redman by艂 ju偶 got贸w powr贸ci膰 do Centrum, gdy nagle z rzekomo opuszczonej cz臋艣ci chlewa dobieg艂 go ha艂as, jakby porusza艂o si臋 tam co艣 wielkiego. Redman napar艂 na zamkni臋te drewniane wrota, staraj膮c si臋 nie zwraca膰 uwagi na obezw艂adniaj膮cy smr贸d. Spojrza艂 przez szpar臋 do 艣rodka. Ujrza艂 ogromn膮 艣wini臋. By艂a chyba trzy razy wi臋ksza od tych, kt贸re widzia艂 poprzednio. Mo偶liwe, 偶e urodzi艂a 艣winie, kt贸re widzia艂 na zewn膮trz. Jednak tamte 艣winie by艂y potwornie brudne i nie wygl膮da艂y najlepiej, natomiast ta by艂a czysta i tryska艂a zdrowiem. Jej rozmiary zaszokowa艂y Redmana. "Musi wa偶y膰 dwa razy tyle co ja" - pomy艣la艂. Niesamowity stw贸r. Wielkie, t艂uste zwierz臋, pokryte jasn膮 szczecin膮 przechodz膮c膮 w delikatny puch na t艂ustym ryju, patrzy艂o na niego ma艣lanymi oczami.
Redman, wychowany w mie艣cie, rzadko mia艂 okazj臋 widzie膰 偶yj膮cy materia艂 na kotlety. Patrzy艂 teraz na zwierz臋 z uwag膮. Przez ca艂e 偶ycie uto偶samia艂 s艂owo 艣winia z g艂upot膮 i niechlujstwem. Teraz przekona艂 si臋, 偶e by艂o to b艂臋dem. 艢winia by艂a pi臋kna, od pyska a偶 po zwini臋ty ogonek. 艢winia obejrza艂a go dok艂adnie. Podziwia艂a Redmana nie mniej ni偶 on j膮.
Redman przecisn膮艂 si臋 przez szpar臋 i podszed艂 bli偶ej do zwierz臋cia. Doszed艂 go md艂y, s艂odkawy zapach. Kto艣 tu przychodzi艂 ka偶dego ranka, czy艣ci艂 艣wini臋 i karmi艂 j膮. W korycie pozosta艂y resztki jedzenia. 艢winia nie wyliza艂a ich, najwyra藕niej nie by艂a 偶ar艂okiem.
Zdaje si臋, 偶e zwierz臋 ju偶 zaspokoi艂o sw膮 ciekawo艣膰, bo kwikn臋艂o cicho i obr贸ciwszy si臋 skry艂o si臋 w ciemno艣ciach chlewa. Audiencja by艂a sko艅czona.
Tej nocy Redman zamierza艂 odszuka膰 Laceya. Ch艂opca przeniesiono do celi-izolatki. Nadal by艂 terroryzowany przez swych wsp贸艂wi臋藕ni贸w i izolatka by艂a jedynym wyj艣ciem. Gdy Redman nadszed艂, ch艂opak siedzia艂 na pod艂odze nad starym komiksem. Nie czyta艂 go, lecz gapi艂 si臋 na 艣cian臋. W zestawieniu z ponura ok艂adk膮 komiksu, twarz ch艂opca wydawa艂a si臋 jeszcze m艂odsza i bardziej niewinna. Zdj臋to mu ju偶 banda偶e, siniaki stawa艂y si臋 偶贸艂te.
Redman poda艂 Laceyowi r臋k臋. Ch艂opak uporczywie mu si臋 przypatrywa艂. By艂 zupe艂nie inny ni偶 podczas ostatniego spotkania. Spokojny, niemal uleg艂y. U艣cisk jego r臋ki by艂 s艂aby i niepewny.
- Dobrze si臋 czujesz? Ch艂opiec przytakn膮艂.
- Wolisz by膰 sam?
- Tak, prosz臋 pana.
- Niewykluczone, 偶e b臋dziesz musia艂 wr贸ci膰 na sal臋 zbiorow膮. Lacey potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Nie mo偶esz tutaj zosta膰 na sta艂e, chyba rozumiesz?
- Wiem, prosz臋 pana.
- B臋dziesz musia艂 kiedy艣 wr贸ci膰.
Lacey przytakn膮艂. Wygl膮da艂o na to, 偶e nie bardzo jest w stanie logicznie my艣le膰. Otworzy艂 komiks o Supermanie i gapi艂 si臋 na poplamione kartki, nie widz膮c ich.
- Pos艂uchaj mnie, Lacey. Chcia艂bym, aby艣my si臋 dobrze zrozumieli. Dobrze?
- Tak, prosz臋 pana.
- Nie b臋d臋 m贸g艂 ci pom贸c, je偶eli nie powiesz mi prawdy, rozumiesz?
- Tak.
- Dlaczego wymieni艂e艣 nazwisko Kevina Henesseya, kiedy ostatnio rozmawiali艣my? Wiem, 偶e go tu nie ma. Uciek艂, prawda?
Lacey w dalszym ci膮gu wlepia艂 wzrok w Supermana.
- Prawda, 偶e uciek艂?
- On tu jest - odpar艂 bardzo cicho Lacey. Oderwa艂 si臋 wreszcie od komiks贸w. W jego g艂osie mo偶na by艂o wyczu膰 napi臋cie.
- Je偶eli uciek艂, to po co mia艂 wraca膰? Nie wydaje mi si臋 to zbyt sensowne, a tobie?
Lacey potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Chlipa艂, a to, co m贸wi艂, by艂o niewyra藕ne. Jednak Redman zrozumia艂.
- On nigdy si臋 st膮d nie wydosta艂.
- Co? Twierdzisz, 偶e on nie uciek艂?
- On jest bystry, prosz臋 pana. Pan nie zna Kevina. On jest bystry. Zamkn膮艂 komiks i spojrza艂 na Redmana.
- W jakim sensie bystry?
- Wszystko sobie zaplanowa艂, prosz臋 pana. Wszystko.
- M贸w ja艣niej.
- Pan mi nie uwierzy. Taki b臋dzie koniec, bo pan mi i tak nie uwierzy. On pana s艂yszy, jest wsz臋dzie. Mury mu nie przeszkadzaj膮. Umarli takimi rzeczami si臋 nie przejmuj膮.
艢mier膰. Kr贸tkie s艂owo, kt贸re odbiera oddech.
- Mo偶e przychodzi膰 i odchodzi膰 - m贸wi艂 Lacey - kiedykolwiek chce.
- Henessey jest martwy? - wykrztusi艂 Redman. - Uwa偶aj, Lacey.
Ch艂opak si臋 zawaha艂. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e st膮pa po bardzo cienkiej linie. Wiedzia艂, 偶e w ka偶dej chwili mo偶e straci膰 jedyn膮 偶yczliw膮 mu osob臋.
- Pan przyrzek艂 - powiedzia艂 nagle Lacey zimno.
- Przyrzek艂em, 偶e nic ci si臋 nie stanie. Powiedzia艂em to i dotrzymam przyrzeczenia. To wcale jednak nie znaczy, 偶e mo偶esz mnie oszukiwa膰, Lacey.
- Jak to oszukiwa膰, prosz臋 pana?
- Henessey nie jest martwy.
- Jest, prosz臋 pana. Wszyscy wiedz膮, 偶e nie 偶yje. Powiesi艂 si臋. Razem ze 艣winiami.
Wielokrotnie pr贸bowano ok艂amywa膰 Redmana, dlatego my艣la艂, 偶e potrafi ju偶 odr贸偶ni膰 k艂amstwo od prawdy. Wiedzia艂, jak zachowuje si臋 k艂amca, gdy k艂amie. Po ch艂opcu nie by艂o jednak nic wida膰. On naprawd臋 wierzy艂, 偶e Henessey jest nieboszczykiem.
- Gdyby Henessey by艂 martwy...
- Jest, prosz臋 pana.
- Gdyby by艂 martwy, to jak m贸g艂by by膰 tutaj? Ch艂opak spojrza艂 na Redmana otwarcie.
- Nie wierzy pan w duchy?
To proste rozwi膮zanie zaskoczy艂o Redmana. Henessey jest martwy, wi臋c Henessey jest tutaj. Czyli Henessey jest duchem.
- Nie wierzy pan?
Ch艂opiec nie zada艂 retorycznego pytania. Chcia艂, nie, 偶膮da艂 sensownej odpowiedzi na sensowne pytanie.
- Nie, ch艂opcze - odpowiedzia艂 wreszcie Redman. - Nie wierz臋. Lacey wyda艂 si臋 by膰 uspokojony t膮 r贸偶nic膮 zda艅.
- Zobaczy pan - powiedzia艂 - zobaczy pan.
Wielka, bezimienna maciora mieszkaj膮ca w chlewie by艂a g艂odna. Rozr贸偶nia艂a poszczeg贸lne dni i z ich up艂ywem jej 艂aknienie ros艂o. Resztki posi艂ku w korycie ju偶 zgni艂y. Nie mia艂a ochoty ich je艣膰. Mia艂a chrapk臋, od czasu gdy jej to podano po raz pierwszy, na co艣 twardego, sta艂ego, a nie na zwyk艂膮 papk臋. Nie musia艂a tego je艣膰 zawsze, ale czasami mia艂a na to ochot臋. Nie by艂a to ch臋膰 obezw艂adniaj膮ca, a jednak czasami mia艂a ochot臋 schrupa膰 r臋k臋, kt贸ra j膮 karmi艂a.
Stan臋艂a w drzwiach swego wi臋zienia, oboj臋tnie oczekuj膮c. Wzdycha艂a i parska艂a, niecierpliwo艣膰 powoli przeradza艂a si臋 w t臋py gniew. Na zewn膮trz wieprze, jej wykastrowani synowie, wyczuwaj膮c gniew matki, zacz臋艂y si臋 niespokojnie kr臋ci膰.
Znali j膮, by艂a niebezpieczna. Zjad艂a ju偶 dw贸ch ich braci zaraz po urodzeniu, mokrych jeszcze od w贸d porodowych.
Nagle o zmierzchu da艂y si臋 s艂ysze膰 ha艂asy. Kto艣 przedziera艂 si臋 przez otaczaj膮ce farm臋 pokrzywy. Dw贸ch ch艂opc贸w skradaj膮c si臋 ostro偶nie, zbli偶a艂o si臋 do budynk贸w. Obecno艣膰 maciory zdenerwowa艂a ich. By艂o to zrozumia艂e. Ojej podst臋pach kr膮偶y艂o mn贸stwo opowie艣ci. Czy nie m贸wi艂a, gdy by艂a w艣ciek艂a? Czy nie stawa艂a na tylnych racicach, r贸偶owa i w艂adcza, domagaj膮c si臋 przys艂ania nagich, ma艂ych ch艂opc贸w, aby j膮 nasyci膰? Czy nie wali艂a racicami ze z艂o艣ci膮, gdy jedzenie, kt贸re jej przynosili by艂o zbyt rozdrobnione? Tak, robi艂a te rzeczy.
I jeszcze o wiele gorsze.
Ch艂opcy zdawali sobie spraw臋 z tego, 偶e i tym razem nie przynie艣li tego, czego chcia艂a. Na talerzu, kt贸ry nie艣li, nie le偶a艂o po偶膮dane przez ni膮 mi臋so. Nie by艂o to s艂odkie, bia艂e mi臋so, o kt贸re prosi艂a swym niesamowitym g艂osem. Mi臋so to mog艂aby zdoby膰, je艣liby zechcia艂a, si艂膮. Dzisiaj nie艣li jej stary bekon, kt贸ry ukradli z kuchni. Mi臋so, kt贸rego naprawd臋 pragn臋艂a, kt贸rym uwielbia艂a si臋 delektowa膰, by艂o chronione. Trzeba by艂o mie膰 specjalne chody u rze藕nika.
Mieli nadziej臋, 偶e maciora przyjmie ich pro艣by i 艂zy i nie po偶re ich w gniewie. Jeden z ch艂opc贸w popu艣ci艂 w spodnie, gdy dotar艂 do muru chlewa i maciora wyczu艂a jego obecno艣膰. Jej g艂os przybra艂 inny ton. Cieszy艂a si臋 ich strachem. Zamiast kwiku wydawa艂a z siebie gro藕niejszy d藕wi臋k.
- Wiem. Wiem. Chod藕cie, b臋dziecie os膮dzeni - powiedzia艂a. - Wiem. Wiem.
Obserwowa艂a ich przez szpary w drzwiach. Oczy maciory b艂yszcza艂y jak karbunku艂y. By艂y ja艣niejsze od 艣wiat艂a gwiazd i l艣ni艂y po偶膮daniem.
Ch艂opcy kl臋kn臋li u wr贸t i z艂o偶yli r臋ce w niemej pro艣bie. Talerz, kt贸ry przynie艣li i trzymali przed sob膮, nakryty by艂 mu艣linem.
- Wi臋c? - powiedzia艂a 艣winia. Ch艂opcy wyra藕nie s艂yszeli g艂os. Jej g艂os wydobywaj膮cy si臋 ze 艣wi艅skiego ryja.
Starszy z ch艂opc贸w, Murzyn, powiedzia艂 cicho i z przestrachem, zwracaj膮c si臋 do l艣ni膮cych oczu:
- Nie mamy tego, co chcia艂a艣. Przepraszamy. Drugi z ch艂opc贸w, ubrany w przyciasne spodnie, tak偶e wymamrota艂 przeprosiny:
- Z艂apiemy go dla ciebie. Z艂apiemy, naprawd臋. Przyprowadzimy go do ciebie tak szybko, jak to b臋dzie mo偶liwe.
- Dlaczego nie dzi艣? - zapyta艂a 艣winia.
- Strzyg膮 go.
- Nowy nauczyciel, pan Redman.
Wygl膮da艂o na to, 偶e maciora wie o tym. Pami臋ta艂a dzisiejsz膮 wizyt臋. Patrzy艂 na ni膮, jakby by艂a jakim艣 zoologicznym dziwactwem. W takim razie ten stary cz艂owiek jest jej wrogiem. Dopadnie go, o tak.
Ch艂opcy wyczuli jej ch臋膰 zemsty. Wyra藕nie im ul偶y艂o, 偶e uwaga 艣wini zosta艂 od nich odwr贸cona.
- Daj jej mi臋so - powiedzia艂 czarny ch艂opak.
Ch艂opiec wsta艂 i zdj膮艂 艣ciereczk臋 przykrywaj膮c膮 talerz. Bekon pachnia艂 nie艣wie偶o, jednak maciora pochrz膮kiwa艂a z zadowoleniem. Mo偶e im przebaczy.
- Dalej, szybko.
Ch艂opiec wzi膮艂 pierwszy plaster pomi臋dzy kciuk i palec wskazuj膮cy i poda艂 艣wini. Maciora unios艂a ryj i zjad艂a mi臋so, ukazuj膮c im 偶贸艂te z臋by. Po艂kn臋艂a kawa艂ek b艂yskawicznie, potem drugi, trzeci, czwarty i pi膮ty. Sz贸sty i ostatni kawa艂ek z艂apa艂a razem z palcami ch艂opca, odgryzaj膮c je tak szybko, 偶e dzieciak zd膮偶y艂 tylko wrzasn膮膰. Pogryz艂a je i po艂kn臋艂a. Ch艂opiec odsun膮艂 szybko r臋k臋 od muru chlewa i gapi艂 si臋 na kikut. "Mog艂o by膰 gorzej" - pomy艣la艂. Straci艂 czubek kciuka i po艂ow臋 palca wskazuj膮cego. Rany obficie krwawi艂y. Krew kapa艂a na koszulk臋 i buty. Maciora chrz膮kn臋艂a z zadowoleniem.
Ch艂opiec zacz膮艂 biec poj臋kuj膮c.
- Jutro - powiedzia艂a maciora do drugiego ch艂opaka - nie 偶ycz臋 sobie tego podstarza艂ego 艣wi艅skiego mi臋sa. Musz臋 zachowa膰 jasny kolor. Musz臋 by膰 bia艂a i... pi臋kna. - Pomy艣la艂a, 偶e to 艣wietny 偶art.
- Tak - odpowiedzia艂 Murzyn. - Tak, oczywi艣cie.
- Bez wpadki - rozkaza艂a.
- Tak.
- Albo sama po niego przyjd臋. Rozumiesz?
- Tak.
- Przyjd臋 po niego sama. Znajd臋 go, gdziekolwiek si臋 skryje. Zjem go w 艂贸偶ku, je艣li mi si臋 tak spodoba. Gdy b臋dzie spal, zjem mu stopy, potem nogi, jaja, biodra...
- Tak, tak.
- Chc臋 go - powiedzia艂a maciora, zgrzytaj膮c z臋bami. - On jest m贸j.
- Henessey nie 偶yje? - zapyta艂 doktor Leverthal. Pochyla艂a si臋 nad biurkiem, pisz膮c jeden ze swych raport贸w. - To kolejny wymys艂. Raz ch艂opak m贸wi, 偶e Henessey jest w Centrum, potem, 偶e nie 偶yje. On po prostu nie potrafi powiedzie膰 prawdy.
Zak艂adaj膮c, 偶e Lacey wierzy艂 w duchy, obecno艣膰 Henesseya w Centrum wcale nie zaprzecza艂a jego 艣mierci. Tej kobiecie nie da si臋 jednak niczego wyt艂umaczy膰. To bez sensu. Wiara w duchy jest g艂upot膮, wynika z jakich艣 nieokre艣lonych strach贸w.
Natomiast w samob贸jstwo Henesseya Redman by艂 w stanie uwierzy膰. Zamierza艂 u偶y膰 tego argumentu.
- Wiec sk膮d Lacey wzi膮艂 t臋 histori臋 o 艣mierci Henesseya? To 艣mieszne s膮dzi膰, 偶e j膮 wymy艣li艂. Wreszcie raczy艂a podnie艣膰 wzrok. Jej twarz by艂a bez wyrazu.
- Bujna wyobra藕nia nie jest tutaj niczym niezwyk艂ym. Mog臋 panu zaprezentowa膰 fantazje, jakie nagra艂am na ta艣mie. Niesamowita inwencja niekt贸rych z nich na pewno pana zaszokuje.
- Czy by艂y ju偶 tutaj przypadki samob贸jstw?
- Podczas moich rz膮d贸w? - My艣la艂a przez chwil臋 z pi贸rem uniesionym nad kartk膮. - Dwie pr贸by. 呕adna, jak s膮dz臋, nie by艂a na serio. Wo艂ali o pomoc.
- Czy Henessey pr贸bowa艂 wcze艣niej? Pozwoli艂a sobie na odrobin臋 szyderstwa i potrz膮sn膮wszy g艂ow膮, odpar艂a:
- Henessey by艂 niezr贸wnowa偶ony, ale nie w tym sensie. Wydawa艂o mu si臋, 偶e b臋dzie 偶y艂 wiecznie. To by艂o jego marzenie. Henessey, nietzschea艅ski Ubermensch. Mia艂 w sobie pogard臋 dla t艂umu. Kiedy si臋 czym艣 zainteresowa艂, potrafi艂 by膰 niezwykle u偶yteczny. Razem z nami, zwyk艂ymi 艣miertelnikami, kt贸rymi pogardza艂, zajmowa艂 si臋 tymi nieszcz臋艣liwymi...
Wiedzia艂, 偶e zamierza艂a powiedzie膰 "艣winiami", jednak powstrzyma艂a si臋 w ostatniej chwili.
- ... Tymi nieszcz臋艣liwymi zwierz臋tami z farmy - powiedzia艂a, patrz膮c znowu na le偶膮cy na biurku raport.
- Du偶o czasu sp臋dza艂 na farmie?
- Nie wi臋cej ni偶 inni - sk艂ama艂a. - 呕aden z nich nie lubi艂 tych obowi膮zk贸w. Nale偶y to jednak do programu naszych zaj臋膰. Wyrzucanie gnoju nie nale偶y do przyjemnych zaj臋膰. Zapewniam pana.
Redman wiedzia艂, 偶e doktor Leverthal k艂amie. Postanowi艂 nie pyta膰 o to /czego i tak by艂 pewien/, czy Henessey zgina艂 w chlewie. Wzruszy艂 ramionami i zacz膮艂 z innej beczki.
- Czy Lacey dostaje jakie艣 lekarstwo?
- Tylko 艣rodki uspokajaj膮ce.
- Czy zawsze po b贸jce podajecie im 艣rodki uspokajaj膮ce?
- Tylko wtedy, gdy pr贸buj膮 ucieka膰. Nie mamy do艣膰 personelu, aby specjalnie nadzorowa膰 takich jak Lacey. Nie rozumiem, dlaczego pana to tak interesuje?
- Chc臋, aby mi zaufa艂. Przyrzek艂em mu co艣. Nie chc臋, aby si臋 na mnie zawi贸d艂.
- Szczerze m贸wi膮c, nie pojmuj臋, dlaczego pan go tak faworyzuje. Jest jednym z wielu. Zwyczajne problemy, 偶adnej szczeg贸lnej nadziei na zbawienie.
- Zbawienie? U偶y艂a pani dziwnego s艂owa.
- Resocjalizacj臋. Jakkolwiek by pan tego nie nazwa艂, panie Redman, b臋d臋 szczera. Mamy odczucia, 偶e pan nie gra z nami fair.
- Tak?
- Wydaje nam si臋, zarz膮dcy r贸wnie偶, 偶e powinien pan pozwoli膰 stosowa膰 nam metody, do kt贸rych przywykli艣my. Niech pan nauczy si臋 regu艂 gry, zanim zacznie pan si臋...
- Wtr膮ca膰. Przytakn臋艂a.
- Tak samo dobre s艂owo, jak ka偶de inne... Robi pan sobie wrog贸w.
- Dzi臋kuj臋 za ostrze偶enie.
- Ta praca jest dosy膰 trudna i bez wrog贸w, prosz臋 mi wierzy膰.
Pok贸j zarz膮dcy by艂 zamkni臋ty. Licz膮c dzisiejszy dzie艅, ten stan trwa艂 od tygodnia. T艂umaczono to r贸偶nie. Spotkanie z fundatorami, takie wyja艣nienie kr膮偶y艂o w艣r贸d personelu. Sekretarka twierdzi艂a, 偶e nie wie, co si臋 dzieje z szefem. Mo偶e jakie艣 seminaria na uniwersytecie, na kt贸re zwyk艂 ucz臋szcza膰. Je偶eli pan Redman sobie 偶yczy, to mo偶e zostawi膰 wiadomo艣膰, pan zarz膮dca na pewno j膮 otrzyma.
Lacey czeka艂 na niego w pracowni. By艂o prawie pi臋tna艣cie po si贸dmej. Lekcje si臋 sko艅czy艂y.
- Co tu robisz?
- Czekam, prosz臋 pana.
- Na kogo?
- Na pana. Chcia艂bym panu da膰 list. Dla mojej mamy. Czy da jej go pan?
- Mog艂e艣 go chyba wys艂a膰 normalnie, prawda? Daj go sekretarce, ona go wy艣le. Wolno ci wysy艂a膰 dwa listy tygodniowo. Lacey opu艣ci艂 wzrok.
- Oni czytaj膮 listy, prosz臋 pana. Boj膮 si臋, 偶e napiszemy co艣 niew艂a艣ciwego. Je艣li co艣 takiego jest w li艣cie, to go pal膮.
- Czy napisa艂e艣 co艣 takiego? Przytakn膮艂.
- Co?
- O Kevinie. Napisa艂em jej wszystko o Kevinie, o tym, co mu si臋 sta艂o.
- Nie jestem pewien, czy to, co my艣lisz o sprawie Henesseya jest zgodne z prawd膮. Ch艂opiec wzruszy艂 ramionami.
- To jest prawda, prosz臋 pana - powiedzia艂 cicho, straciwszy nagle zapa艂 do przekonywania Redmana. - To prawda. On tam jest. W niej.
- W kim? O czy ty m贸wisz?
Mo偶e Lacey wymy艣li艂 sobie to wszystko, jak sugerowa艂a doktor Leverthal. Cierpliwo艣膰 Redmana do ch艂opca mia艂a swoje granice.
Kto艣 zapuka艂 do drzwi. W szybie pojawi艂a si臋 kro艣ciata twarz indywiduum zwanego S 艂ap臋.
- Wejd藕'!
- Pilny telefon do pana. W biurze sekretarki. Redman nienawidzi艂 telefon贸w. Niemi艂a maszyna, nigdy nie jest zwiastunem dobrych wie艣ci.
- Pilny? Od kogo?
Slape wzruszy艂 ramionami i poskroba艂 si臋 po twarzy.
- Zosta艅 z Laceyem, dobrze? Slape nie by艂 zbyt zachwycony.
- Tutaj, prosz臋 pana? - zapyta艂.
- Tutaj.
- Tak, prosz臋 pana.
- Polegam na tobie, nie zawied藕 mnie!
- Nie zawiod臋, prosz臋 pana.
Redman obr贸ci艂 si臋 do Lacey 'a. Ch艂opiec mia艂 艂zy w oczach.
- Daj mi sw贸j list. Zanios臋 go do biura. Lacey si臋gn膮艂 do kieszeni po kopert臋. Wyci膮gn膮艂 ja niech臋tnie i poda艂 Redmanowi.
- Powiedz: dzi臋kuj臋.
- Dzi臋kuj臋, prosz臋 pana.
Korytarze opustosza艂y. Rozpocz膮艂 si臋 wieczorny seans telewizyjny. Wszyscy b臋d膮 siedzieli jak przyklejeni przed migoc膮cym pud艂em, kt贸re by艂o g艂贸wnym meblem w wypoczynkowym pokoju. B臋d膮 wgapia膰 si臋 w papk臋 na temat wyczyn贸w gliniarzy, sportowc贸w i 偶o艂nierzy. Ich usta b臋d膮 otwarte, a m贸zgi zamkni臋te. W pe艂nej napi臋cia ciszy b臋d膮 oczekiwali na jaki艣 kawa艂ek, dotycz膮cy przemocy lub seksu. Wtedy pok贸j wype艂ni si臋 gwizdami, obscenicznymi uwagami i krzykami zach臋ty. Potem znowu zapadn膮 w ponure milczenie, oczekuj膮c kolejnego pistoletu lub biustu.
Redman s艂ysza艂 strzelanin臋 i muzyk臋 dochodz膮c膮 z pokoju wypoczynkowego.
Biuro by艂o otwarte. Sekretarka gdzie艣 wysz艂a. By膰 mo偶e posz艂a ju偶 do domu. Zegar wisz膮cy w biurze wskazywa艂 8.19. Redman ustawi艂 sw贸j zegarek. S艂uchawka le偶a艂a na wide艂kach. Ktokolwiek dzwoni艂 do niego, zniecierpliwi艂 si臋 d艂ugim oczekiwaniem i przerwa艂 po艂膮czenie, nie pozostawiaj膮c wiadomo艣ci. Redman poczu艂 ulg臋, 偶e telefon nie by艂 jednak tak bardzo pilny. 呕a艂owa艂 troch臋, 偶e nie m贸g艂 sobie pogada膰 z kim艣 spoza Centrum. Czu艂 si臋 jak Crusoe, kt贸ry widzi w dali 偶agiel mijaj膮cy jego wysp臋. 艢mieszne: nie by艂 tu przecie偶 wi臋藕niem. M贸g艂 sobie p贸j艣膰, gdziekolwiek chcia艂. M贸g艂 odej艣膰 w ka偶dej chwili i przesta膰 by膰 Robinsonem Crusoe. Zastanawia艂 si臋, czy zostawi膰 na biurku list Lacey'a, jednak zrezygnowa艂. Przyrzek艂 ch艂opcu, 偶e b臋dzie broni艂 jego spraw i powinien tego przyrzeczenia dotrzyma膰. Je偶eli b臋dzie trzeba, ujawni ten list.
My艣l膮c o wszystkim i o niczym, wraca艂 powoli do pracowni. Nagle ogarn臋艂o go nieokre艣lone uczucie niepokoju. Westchn膮艂 ci臋偶ko.
- Cholerne miejsce - powiedzia艂 g艂o艣no. Mia艂 na my艣li nie 艣ciany i pod艂ogi, ale to, na co si臋 sk艂ada艂y. Wydawa艂o mu si臋, 偶e m贸g艂by tu umrze膰 i nikt by si臋 tym specjalnie nie zainteresowa艂. Idealizm by艂 tutaj s艂abo艣ci膮, budzi艂 lito艣膰. Wszystko tu by艂o z艂e, z艂e i...
Cisza.
W艂a艣nie cisza zwr贸ci艂a jego uwag臋. Mimo, 偶e telewizor nadal dar艂 si臋 w pokoju wypoczynkowym, to nie s艂ycha膰 by艂o 偶adnego akompaniamentu. Nikt nie gwizda艂 i nie krzycza艂.
Redman pop臋dzi艂 korytarzem w kierunku sali telewizyjnej. W tej cz臋艣ci budynku wolno by艂o pali膰 i wsz臋dzie wala艂y si臋 niedopa艂ki papieros贸w. Telewizor ci膮gle gra艂: jaka艣 kobieta wywrzaskiwa艂a czyje艣 imi臋, m臋偶czyzna odpowiedzia艂, jego g艂os zag艂uszy艂 d藕wi臋k strzelaniny. Dalszy ci膮g historii zawis艂 w powietrzu.
Dopad艂 drzwi pokoju i pr臋dko je otworzy艂.
- Padnij! - powiedzia艂 do niego telewizor.
- On ma bro艅! Jeszcze jeden strza艂.
Blondynka z du偶ym biustem dosta艂a kul臋 w serce. Umar艂a na chodniku obok m臋偶czyzny, kt贸rego kocha艂a.
Nikt nie ogl膮da艂 tego filmu. Pok贸j wypoczynkowy by艂 pusty. Stare fotele i pomazane sto艂y otacza艂y telewizor. Publiczno艣膰 najwyra藕niej mia艂a dzi艣 wiecz贸r lepsze zaj臋cie ni偶 ogl膮danie telewizji. Redman przecisn膮艂 si臋 mi臋dzy siedzeniami i wy艂膮czy艂 telewizor. Kiedy srebrny ekran zgas艂 i ucich艂a muzyka, Redman jeszcze wyra藕niej zda艂 sobie spraw臋 z ponurego nastroju panuj膮cego w budynku. Nagle wyczu艂 czyj膮艣 obecno艣膰 za plecami.
- Kto to?
- Slape, prosz臋 pana.
- Mia艂e艣 zosta膰 z Laceyem.
- Musia艂 i艣膰, prosz臋 pana.
- I艣膰?
- Wybieg艂, prosz臋 pana. Nie mog艂em go zatrzyma膰.
- Szlag by ci臋 trafi艂. Co to znaczy, nie mog艂e艣 go zatrzyma膰? - Redman ruszy艂 w kierunku drzwi. W po艂owie drogi potkn膮艂 si臋 o krzes艂o, kt贸re przewracaj膮c si臋, zadrapa艂o linoleum.
Slape si臋 wykrzywi艂.
- Przepraszam pana - powiedzia艂. - Nie mog艂em go z艂apa膰. Boli mnie noga. Rzeczywi艣cie, Slape kula艂.
- Dok膮d poszed艂?
Slape wzruszy艂 ramionami.
- Nie wiem dok艂adnie, prosz臋 pana.
- Lepiej sobie przypomnij.
- Nie ma potrzeby, aby pan si臋 denerwowa艂.
S艂owo "pan" by艂o wypowiedziane niedbale, sta艂o si臋 parodi膮 szacunku. Redman mia艂 ochot臋 uderzy膰 kro艣ciatego szczeniaka. By艂 od niego tylko w odleg艂o艣ci kilku st贸p. Slape sta艂 w drzwiach.
- Zejd藕 mi z drogi, Slape.
- Naprawd臋, prosz臋 pana, nie mo偶e mu pan w niczym pom贸c. On odszed艂.
- Powiedzia艂em, zejd藕 mi z drogi.
Gdy zbli偶y艂 si臋 do Slape'a, aby go odepchn膮膰, us艂ysza艂 ciche klikni臋cie. Ten gnojek mia艂 n贸偶 spr臋偶ynowy i przyciska艂 go do brzucha Redmana. Czubek no偶a zadrasn膮艂 mu sk贸r臋.
- Nie ma po co i艣膰 za Laceyem, prosz臋 pana.
- Co ty robisz na mi艂o艣膰 Bosk膮, Slape?
- Po prostu bawimy si臋 - wycedzi艂 ch艂opak przez sczernia艂e z臋by. - Nic si臋 nikomu nie dzieje. Najlepiej niech pan da spok贸j.
Czubek no偶a zaczerwieni艂 si臋 krwi膮. Slape chcia艂 go zabi膰, nie by艂o co do tego 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Czymkolwiek by艂a ta gra, Slape zamierza艂 si臋 zabawi膰 na w艂asn膮 r臋k臋. Ta zabawa nazywa艂a si臋 zabijaniem nauczyciela. Morderca coraz mocniej naciska艂 n贸偶, wbijaj膮c go bardzo powoli w g艂膮b cia艂a Redmana. Cienki z pocz膮tku strumyczek krwi stawa艂 si臋 coraz obfitszy.
- Kevin lubi艂 wpa艣膰 czasami i si臋 zabawi膰 - powiedzia艂 Slape.
- Henessey?
- Tak. Lubisz m贸wi膰 do nas po nazwisku, prawda? To bardziej m臋skie, nie? To znaczy, 偶e nie jeste艣my dzie膰mi, lecz m臋偶czyznami. Jednak widzi pan, Kevin nie jest jeszcze m臋偶czyzn膮. Nigdy nie chcia艂 by膰 m臋偶czyzn膮. W sumie, nienawidzi艂 my艣li, 偶e kiedy艣 b臋dzie m臋偶czyzn膮. Wiesz dlaczego? -N贸偶 przebija艂 powoli mi臋艣nie.
- Uwa偶a艂, 偶e kiedy stajesz si臋 m臋偶czyzn膮, zaczynasz umiera膰, a Kevin m贸wi艂, 偶e nigdy nie umrze.
- Nigdy nie umrze?
- Nigdy.
- Chcia艂bym z nim porozmawia膰.
- Ka偶dy by chcia艂, prosz臋 pana. On jest bardzo charyzmatyczny. To s艂owo, kt贸rego u偶ywa pani doktor charyzmatyczny.
- Chcia艂bym spotka膰 tego charyzmatycznego faceta.
- Nied艂ugo.
- Teraz.
- Powiedzia艂em, 偶e nied艂ugo.
Redman z艂apa艂 r臋k臋 no偶ownika za nadgarstek tak szybko, 偶e Slape nie zd膮偶y艂 doko艅czy膰 swego dzie艂a. By膰 mo偶e Slape by艂 na膰pany i dlatego tak wolno reagowa艂. Redman 艂atwo uzyska艂 nad nim przewag臋. Drug膮 r臋k膮 Redman z艂apa艂 Slape'a za chud膮 szyj臋 i nacisn膮艂 palcem jab艂ko Adama. Morderca zakrztusi艂 si臋.
- Gdzie jest Henessey? Zaprowad藕 mnie do niego! Slape patrzy艂 na Redmana ma艣lanym wzrokiem.
- Zaprowad藕 mnie do niego! - krzykn膮艂 nauczyciel.
Morderca uderzy艂 pi臋艣ci膮 w ran臋 na brzuchu Redmana. Nauczyciel zakl膮艂. Slape prawie wy艣lizgn膮艂 si臋 z nagle os艂ab艂ego u艣cisku. Ten jednak uderzy艂 go mocno kolanem w krocze. Slape szarpn膮艂 si臋 konwulsyjnie. Redman trzyma艂 go mocno. Kolano uderzy艂o jeszcze raz, mocniej. I jeszcze raz. I jeszcze. 艁zy sp艂ywa艂y po twarzy ch艂opaka, toruj膮c sobie drog臋 mi臋dzy pokrywaj膮cymi j膮 parchami.
- Mog臋 ci zrobi膰 o wiele wi臋ksz膮 krzywd臋 ni偶 ty mnie - powiedzia艂 Redman. - Wi臋c je艣li zamierzasz dalej si臋 tak zabawia膰, jestem got贸w.
Slape potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, spazmatycznie 艂apa艂 powietrze.
- Chcesz wi臋cej?
Slape zn贸w potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Redman pu艣ci艂 go i popchn膮艂 na 艣cian臋. 艁kaj膮c z b贸lu, z wykrzywion膮 twarz膮 morderca osun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Kolanami 艣ciska艂 r臋ce.
- Gdzie jest Lacey?
Slape zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰. M贸wi艂 z trudno艣ci膮.
- Jak my艣lisz? Kevin go ma.
- Gdzie jest Kevin?
Slape spojrza艂 zaintrygowany na Redmana.
- Nie wiesz?
- Gdybym wiedzia艂, to bym ci臋 nie pyta艂.
Nagle Slape j臋cz膮c, rzuci艂 si臋 do przodu. Redmanowi wydawa艂o si臋, 偶e ch艂opak po prostu si臋 przewraca. Slape jednak chcia艂 jeszcze raz spr贸bowa膰 zwyci臋偶y膰 Redmana. W jego r臋ce pojawi艂 si臋 n贸偶, podniesiony z pod艂ogi i mierz膮cy teraz w krocze nauczyciela. Redman o w艂os unikn膮艂 ostrza. M艂ody morderca ju偶 zapomnia艂 o b贸lu. Sta艂 przed nauczycielem, wymachuj膮c spr臋偶ynowcem.
- Zabij臋 ci臋, 艣winio - wysycza艂 przez z臋by Slape. - Zabij臋. Nagle szeroko otworzy艂 usta i wrzasn膮艂.
- Kevin! Kevin! Pom贸偶 mi!
Jego ruchy by艂y ma艂o precyzyjne. 艁zy sp艂ywa艂y mu po twarzy. Potyka艂 si臋 wci膮偶, kr膮偶膮c wok贸艂 swej ofiary.
Redman wybra艂 odpowiedni moment i pot臋偶nie kopn膮艂 go w kolano. Mia艂 nadziej臋, 偶e by艂o to to s艂absze kolano. Trafi艂 dobrze. Slape wrzasn膮艂, zatoczy艂 si臋 i obr贸ciwszy si臋 uderzy艂 twarz膮 o 艣cian臋. Redman z艂apa艂 ch艂opaka i przycisn膮艂 do niej. By艂o to ju偶 niepotrzebne. Slape nadzia艂 si臋 na sw贸j w艂asny n贸偶. Pr贸bowa艂 go wyci膮gn膮膰, ale zn贸w opar艂 si臋 o 艣cian臋, wbijaj膮c ostrze jeszcze g艂臋biej.
By艂 martwy, zanim osun膮艂 si臋 na pod艂og臋.
Redman przewr贸ci艂 cia艂o na plecy. Nigdy nie m贸g艂 si臋 oswoi膰 z nag艂o艣ci膮 i nieodwracalno艣ci膮 艣mierci. Cz艂owiek odchodzi艂 tak szybko, nik艂 jak obraz z wy艂膮czonego telewizora.
Panuj膮ca w budynku absolutna cisza by艂a przyt艂aczaj膮ca. Rana Redmana nie by艂a zbyt powa偶na. Krew spowodowa艂a, 偶e koszula sta艂a si臋 jakby banda偶em i przyklei艂a si臋 do rany, zamykaj膮c j膮. Bola艂o to jednak nie藕le. Mimo to, skaleczenie by艂o teraz najmniejszym problemem. Redman musia艂 rozwik艂a膰 tajemnic臋. Niestety, nie bardzo czu艂 si臋 na si艂ach, aby tego dokona膰. By艂 wyczerpany i zu偶yty. Czu艂 ci臋偶k膮 atmosfer臋 panuj膮c膮 w budynku. Nie mia艂 si艂 ani ch臋ci pozostawa膰 tu d艂u偶ej.
Nagle uwierzy艂 w duchy.
Westybul o艣wietla艂a naga 偶ar贸wka zwisaj膮ca z sufitu. Przy jej 艣wietle Redman odczyta艂 pognieciony list Laceya. Poplamiony list powi臋kszy艂 jeszcze panik臋 nauczyciela
Mamusiu!
Nakarmi膮 mn膮 艣wini臋. Nie wierz im, gdy Ci powiedz膮, 偶e nigdy Ciebie nie kocha艂em albo jak Ci powiedz膮, 偶e uciek艂em. To nieprawda. Nakarmi膮 mn膮 艣wini臋. Kocham ci臋. Tommy.
Wepchn膮艂 list do kieszeni i wybieg艂szy z budynku, ruszy艂 przez pola. Na dworze by艂o zupe艂nie ciemno, nie 艣wieci艂y nawet gwiazdy. Powietrze by艂o ci臋偶kie i parne. Nawet za dnia mia艂by k艂opoty z trafieniem na farm臋, teraz wydawa艂o mu si臋 to niemal niemo偶liwe. Zgubi艂 si臋. Wydawa艂o mu si臋, 偶e stoi gdzie艣 pomi臋dzy boiskiem a drzewami. Budynek by艂 zbyt daleko, aby mo偶na go by艂o zobaczy膰, a wszystkie drzewa wydawa艂y si臋 identyczne. Nocne powietrze by艂o st臋ch艂e i nieruchome. Najl偶ejszy wiatr nie ch艂odzi艂 zm臋czonego cia艂a Redmana. Wydawa艂o si臋, 偶e ca艂y 艣wiat sta艂 si臋 nagle dusznym pokojem z namalowanymi na suficie chmurami.
Sta艂 w ciemno艣ci. Krew pulsowa艂a w skroniach. Pr贸bowa艂 odzyska膰 orientacj臋. Spojrza艂 w lewo, migota艂o tam jakie艣 艣wiat艂o. Wydawa艂o mu si臋, 偶e 艣wiat艂o to dochodzi z budynk贸w nie nale偶膮cych ju偶 do Centrum. Zgubi艂 si臋 kompletnie. To 艣wiat艂o dochodzi艂o z chlewa, promienie 艣wiat艂a prze艣wieca艂y przez szpary rozpadaj膮cego si臋 ogrodzenia wybiegu dla kur. Stali tam jacy艣 ludzie i patrzyli na co艣, czego Redman nie m贸g艂 dostrzec.
Ruszy艂 w stron臋 chlewa Nie mia艂 poj臋cia, co zrobi, gdy tam dojdzie. Je偶eli wszyscy s膮 uzbrojeni i bezwzgl臋dni jak Slape, to nie b臋dzie mia艂 偶adnych szans. Ta my艣l wcale go nie przerazi艂a. Nie wiadomo dlaczego, ale perspektywa opuszczenia tego n臋dznego 艣wiata wydawa艂a mu si臋 kusz膮ca. Umrze膰, odej艣膰 z tego 艣wiata.
Ale by艂 jeszcze Lacey. W pewnym momencie, po rozmowie z doktor Leverthal, Redman sam zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, dlaczego tak bardzo przejmuje si臋 losem ch艂opca. Faktycznie, traktowa艂 Laceya wyj膮tkowo, lepiej ni偶 innych. Czy czu艂 co艣 wi臋cej do Thomasa Laceya? Nawet teraz, gdy niepewnie bieg艂 w stron臋 艣wiat艂a, jedyn膮 rzecz膮, o kt贸rej my艣la艂, by艂y ogromne, g艂臋bokie oczy ch艂opca.
Kilka postaci oderwa艂o si臋 od budynk贸w farmy i odchodzi艂o w ciemno艣膰. Widzia艂 je dzi臋ki 艣wiat艂u padaj膮cemu z chlewa. Czy ju偶 wszystko si臋 sko艅czy艂o?
Skr臋ci艂 w lewo, aby omin膮膰 odchodz膮cych obserwator贸w. Szli w absolutnej ciszy. Nie rozmawiali, nie 艣miali si臋. Nieodparcie kojarzyli si臋 z rozchodz膮cym si臋 konduktem pogrzebowym. Szli ogarni臋ci zadum膮 i szacunkiem.
Dotar艂 do wybiegu dla kur. Na szcz臋艣cie uda艂o mu si臋 unikn膮膰 bezpo艣redniego spotkania z id膮cymi. Dooko艂a chlewa ci膮gle kr臋ci艂o si臋 jeszcze kilka postaci. Przy 艣cianie obory sta艂o mn贸stwo, ca艂e setki 艣wieczek. Pali艂y si臋 spokojnie w nieruchomym powietrzu, o艣wietlaj膮c 艣cian臋 i twarze tych, kt贸rzy ci膮gle jeszcze wgapiali si臋 w tajemnicze wn臋trze chlewu. By艂a tu r贸wnie偶 doktor Leverthal i stra偶nik, kt贸ry pierwszego dnia zaj膮艂 si臋 Laceyem po b贸jce. Dooko艂a kr臋ci艂o si臋 kilku ch艂opc贸w, kt贸rych twarze Redman rozpozna艂. Nie potrafi艂 jednak przypomnie膰 sobie nazwisk.
Nagle z chlewa dobieg艂 d藕wi臋k 艣wi艅skich racic depcz膮cych siano. Kto艣 co艣 m贸wi艂, jednak Redman nie potrafi艂 si臋 zorientowa膰, kto. Jaki艣 m艂ody, weso艂y g艂os. Kiedy g艂os zamilk艂, stra偶nik i jeden z ch艂opc贸w szybko ruszyli w ciemno艣膰, jakby dostali pozwolenie na oddalenie si臋. Redman podczo艂ga艂 si臋 odrobin臋 bli偶ej. Zbli偶a艂 si臋 decyduj膮cy moment. Wkr贸tce odkryj膮 zw艂oki Slape'a w g艂贸wnym budynku i podnios膮 alarm. Musi teraz odnale藕膰 Laceya, je偶eli jeszcze w og贸le jest kogo szuka膰.
Doktor Leverthal pierwsza go zobaczy艂a. Odwr贸ci艂a oczy od chlewa i pozdrowi艂a go kiwni臋ciem g艂owy, wcale nie zdziwiona jego pojawieniem si臋. Zachowywa艂a si臋 tak, jakby spodziewa艂a si臋 nadej艣cia Redmana, tak jakby wszystkie drogi prowadzi艂y do 艣mierdz膮cej ekskrementami farmy. Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e naprawd臋 w to wierzy艂a. Nawet Redman prawie w to uwierzy艂.
- Leverthal - powiedzia艂.
U艣miechn臋艂a si臋 do niego otwarcie. Ch艂opcy stoj膮cy obok, niej podnie艣li g艂owy i te偶 si臋 u艣miechn臋li.
- Czy ty jeste艣 Henessey? - zapyta艂, patrz膮c na jednego z nich. M艂odzieniec i doktor Leverthal roze艣miali si臋.
- Nie - odpar艂a. - Nie. Nie. Nie. Henessey jest tam.
Wskaza艂a chlew.
Redman poszed艂 do chlewa. Ba艂 si臋, 偶e zobaczy tam 艣wini臋 nad zakrwawionym cia艂em Laceya. Jednak ch艂opca nie by艂o w chlewie. Zobaczy艂 tylko macior臋, wielk膮 i dostojn膮 jak zawsze. Sta艂a mi臋dzy w艂asnymi odchodami. Jej wielkie, zabawne uszy dynda艂y obok 艣lepi贸w.
- Gdzie jest Henessey? - zapyta艂 Redman, napotkawszy wzrok 艣wini.
- Tutaj - odpar艂 ch艂opak.
- To przecie偶 艣winia.
- Ona go zjad艂a - odpar艂 m艂odzieniec, ci膮gle si臋 u艣miechaj膮c. Najwyra藕niej uwa偶a艂 ca艂膮 sytuacj臋 za zabawn膮. - Zjad艂a go i teraz on m贸wi z jej wn臋trza.
Redmanowi zachcia艂o si臋 艣mia膰. W por贸wnaniu z tym, co us艂ysza艂, duchy Laceya wydawa艂y si臋 dziecinn膮 zabawk膮. Chcieli mu wm贸wi膰, 偶e Henessey wcieli艂 si臋 w 艣wini臋.
- Henessey si臋 powiesi艂, tak jak powiedzia艂 Tommy? Doktor Leverthal przytakn臋艂a.
- W chlewie?
Kolejne przytakni臋cie.
Nagle wyobrazi艂 sobie ca艂膮 t臋 sytuacj臋. Wyobrazi艂 sobie, jak 艣winia zbli偶a si臋 do wisz膮cego cia艂a Henesseya, w膮cha jego stopy i wyczuwaj膮c zapach 艣mierci, zaczyna si臋 po偶膮dliwie 艣lini膰. Wyobra偶a艂 sobie, jak najpierw oblizuje gnij膮ce cia艂o, potem delikatnieje obgryza, aby wreszcie je po偶re膰. Nietrudno by艂o poj膮膰, dlaczego ch艂opcy oddawali niemal bosk膮 cze艣膰 zwierz臋ciu, kt贸re by艂o sprawc膮 tego obrzydlistwa. 艢wieca, ho艂dy, hymny, zamierzona ofiara z Laceya. To wszystko dowodzi艂o choroby, nie by艂o jednak wcale bardziej niezwyk艂e ni偶 tysi膮ce innych przypadk贸w. Rozumia艂 tak偶e rezygnacj臋 i brak woli walki Laceya.
"Mamo, nakarmi膮 mn膮 艣wini臋".
Nie: mamo, ratuj mnie! Pom贸偶 mi! Po prostu: nakarmi膮 mn膮 艣wini臋.
Oni byli dzie膰mi, wielu z nich nigdy nie chodzi艂o do szko艂y, niekt贸rzy z ch艂opc贸w byli w艂a艣ciwie niedorozwini臋ci, 艂atwo by艂o na nich wp艂yn膮膰. Nie potrafi艂 jednak zrozumie膰 doktor Leverthal. Zn贸w zagl膮da艂a do chlewa. Redman zauwa偶y艂, 偶e ma rozpuszczone w艂osy, kt贸re w 艣wietle 艣wiec nabra艂y miodowego koloru.
- Ta 艣winia wed艂ug mnie wygl膮da zupe艂nie zwyczajnie -odezwa艂 si臋.
- M贸wi jego g艂osem - odpar艂a cicho doktor Leverthal. - M贸wi, u偶ywaj膮c jego j臋zyka. Zaraz go us艂yszysz. Mojego drogiego ch艂opca.
Wreszcie zrozumia艂.
- Pani i Henessey...?
- Niech si臋 pan tak nie dziwi - odrzek艂a. - Mia艂 osiemna艣cie lat i ciemniejsze w艂osy ni偶 ktokolwiek, kogo spotka艂am w 偶yciu. I kocha艂 mnie.
- Dlaczego si臋 powiesi艂?
- Aby 偶y膰 wiecznie - odpowiedzia艂a.
- I nigdy nie by膰 m臋偶czyzn膮.
- Nie mogli艣my go znale藕膰 przez sze艣膰 dni - wtr膮ci艂 jeden z ch艂opc贸w, szepcz膮c Redmanowi do ucha. -1 nawet wtedy nie pozwoli艂a si臋. nikomu zbli偶y膰 do jego cia艂a. Chcia艂a go mie膰 dla siebie. 艢winia, znaczy. Nie pani doktor. Pan rozumie, wszyscy kochali Kevina - szepta艂 poufale. - On by艂 pi臋kny.
- A gdzie jest Lacey?
U艣miech spe艂z艂 z twarzy doktor Leverthal.
- Z Kevinem - odpar艂 ch艂opak. - Jest tam, gdzie 偶yczy艂 sobie Kevin.
Wskaza艂 na wn臋trze chlewa. Na s艂omie w g艂臋bi le偶a艂o nieruchome cia艂o.
- Je偶eli chce go pan wyci膮gn膮膰, to musi pan tam wej艣膰 -kontynuowa艂. W chwil臋 p贸藕niej podskoczy艂 do Redmana i z艂apa艂 go za szyj臋 z si艂膮 imad艂a.
艢winia zareagowa艂a na ruch. Zacz臋艂a prze偶uwa膰 s艂om臋, b艂yskaj膮c bia艂kami oczu.
Redman jedn膮 r臋k膮 pr贸bowa艂 rozlu藕ni膰 u艣cisk ch艂opca, jednocze艣nie 艂okciem drugiej pr贸bowa艂 waln膮膰 go w brzuch. Ch艂opak cofn膮艂 si臋, kln膮c i dysz膮c ci臋偶ko. Zamiast niego, Redmana zaatakowa艂a doktor Leverthal.
- Id藕 do niego - wrzeszcza艂a, szarpi膮c nauczyciela za w艂osy. - Id藕 do niego, je艣li go szukasz!
D艂ugimi paznokciami rozora艂a Redmanowi nos i skro艅, o milimetry mijaj膮c oko.
- Zostaw mnie! - krzykn膮艂. Stara艂 si臋 strz膮sn膮膰 z siebie szalej膮c膮 kobiet臋, Leverthal jednak trzyma艂a go mocno, pr贸buj膮c uderzy膰 jego g艂ow膮 o mur.
Wszystko dzia艂o si臋 z przera偶aj膮c膮 pr臋dko艣ci膮. D艂ugie w艂osy walcz膮cej kobiety zbli偶y艂y si臋 do p艂omienia 艣wiecy i zapali艂y si臋. P艂omie艅 obj膮艂 je szybko. Leverthal wrzasn臋艂a przera藕liwie i potkn膮wszy si臋, uderzy艂a we wrota od chlewu. Pod wp艂ywem ci臋偶aru jej cia艂a wrota otworzy艂y si臋 i p艂on膮ca kobieta wpad艂a do 艣rodka, przewracaj膮c si臋 na kup臋 s艂omy. Redman by艂 bezradny. P艂omienie buchn臋艂y rado艣nie i pobieg艂y b艂yskawicznie w stron臋 maciory, otaczaj膮c j膮 ze wszystkich stron.
Nawet teraz, wobec zagro偶enia 偶ycia, 艣winia by艂a tylko 艣wini膮. Nie by艂o 偶adnych cud贸w, 偶adnego m贸wienia, b艂agania, pos艂ugiwania si臋 ludzkim j臋zykiem. Zwierz臋 przera偶one patrzy艂o na otaczaj膮ce je p艂omienie, kt贸re zaczyna艂y ju偶 liza膰 jego t艂uste boki. Powietrze wype艂ni艂 od贸r pal膮cego si臋 mi臋sa. P艂omienie rozpe艂z艂y si臋 ju偶 po cielsku maciory, opalaj膮c w艂osy na jej 艂bie i piersiach. Jej g艂os by艂 g艂osem 艣wini, skargi by艂y 艣wi艅skimi skargami. Maciora kwicza艂a rozpaczliwie. Ruszy艂a wreszcie w stron臋 wr贸t, tratuj膮c po drodze doktor Leverthal.
P艂on膮ca, biegn膮ca 艣lepo przez pole, oszala艂a z b贸lu 艣winia by艂a niesamowitym widokiem w ciemno艣ciach nocy. Mimo, 偶e zwierz臋 si臋 oddala艂o, jego kwik nie cich艂. Wydawa艂o si臋, 偶e g艂os odbija si臋 od niewidzialnych 艣cian i wraca zwielokrotnionym echem.
Redman przest膮pi艂 p艂on膮ce cia艂o kobiety i wszed艂 do chlewa. Ca艂a s艂oma sp艂on臋艂a. Ogie艅 posuwa艂 si臋 w stron臋 drzwi. Przymkn膮艂 oczy, aby je uchroni膰 od gryz膮cego dymu i ruszy艂 w g艂膮b.
Lacey le偶a艂 tak jak go pozostawiono, plecami do drzwi. Redman obr贸ci艂 ch艂opca. Jeszcze 偶y艂. By艂 przytomny. Twarz by艂a mokra od 艂ez. Oczy rozmiarem mog艂y konkurowa膰 ze spodkami.
- Wsta艅! - powiedzia艂 Redman, pochylaj膮c si臋 nad nim.
Lacey le偶a艂 sztywno. Redman rozdzieli艂 jego zaci艣ni臋te r臋ce. Przemawiaj膮c do ch艂opca, delikatnie zacz膮艂 go podnosi膰. Dym zg臋stnia艂.
- No wstawaj, ju偶 wszystko w porz膮dku. Wstawaj!
Redman podni贸s艂 si臋 i stan膮艂 prosto. Poczu艂 co艣 we w艂osach. Na jego g艂ow臋 spada艂y dziesi膮tki robak贸w. Nauczyciel spojrza艂 w g贸r臋 i zobaczy艂 Henesseya, albo raczej to, co z niego zosta艂o. Cia艂o nadal wisia艂o na sznurze, kt贸ry przywi膮zany by艂 do belki podpieraj膮cej dach budynku. Nie spos贸b by艂o odr贸偶ni膰 rys贸w twarzy, kt贸ra zamieni艂a si臋 w zgni艂膮 papk臋. Cia艂o by艂o odarte z ubrania i pogryzione. Wn臋trzno艣ci wisia艂y z rozprutego brzucha. Zamieni艂y si臋 w gniazda dla robactwa.
Dym na szcz臋艣cie przyt艂umi艂 smr贸d rozk艂adaj膮cego si臋 cia艂a. Potworne obrzydzenie doda艂o Redmanowi si艂. Z艂apa艂 Laceya i pchn膮艂 w stron臋 drzwi, chc膮c go uwolni膰 od potworno艣ci tego miejsca.
P艂omienie ju偶 nieco przygas艂y, jednak blask po偶aru, 艣wiat艂o 艣wiec i p艂on膮cego cia艂a nadal rozprasza艂o mrok nocy.
- Chod藕 ch艂opcze - rzek艂 Redman i przeni贸s艂 ch艂opca nad p艂omieniami. Oczy Laceya by艂y nienaturalnie du偶e i b艂yszcz膮ce. By艂y bezradne. Przeskoczywszy cia艂o doktor Leverthal podeszli do wr贸t i ruszyli przez ciemne pola otaczaj膮ce farm臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e ch艂opiec uspokaja si臋 z ka偶dym oddalaj膮cym ich od farmy krokiem. Za ich plecami chlew w艂a艣nie przechodzi艂 do historii. Noc nadal by艂a ciemna i nieprzenikniona.
Redman stara艂 si臋 nie my艣le膰 o 艣wini. Z pewno艣ci膮 jest ju偶 martwa. Nagle jednak us艂yszeli za sob膮 ha艂as. Co艣 wielkiego pod膮偶a艂o za nimi, stale utrzymuj膮c t臋 sam膮 odleg艂o艣膰. Szed艂 za nimi kto艣 ostro偶ny, ale bezwzgl臋dny. Chwyci艂 r臋k臋 Laceya i zwi臋kszy艂 tempo. Ziemia pod ich stopami zacz臋艂a przesuwa膰 si臋 szybciej. Lacey zacz膮艂 co艣 pomrukiwa膰. Nie wymawia艂 s艂贸w, ale wydawa艂 z siebie d藕wi臋ki, a to ju偶 by艂o co艣. To by艂 dobry znak i Redman ucieszy艂 si臋. Chyba uda si臋 uspokoi膰 ch艂opca i przywr贸ci膰 go 艣wiatu. Bez przeszk贸d dotarli do budynku. Korytarze by艂y tak samo puste jak przed godzin膮. Mo偶e jeszcze nikt nie znalaz艂 cia艂a Slape'a. To ca艂kiem mo偶liwe. Ch艂opcy nie mieli raczej nastroju do ogl膮dania TV. Mo偶e wr贸cili do swoich sal i zasn臋li.
Nale偶a艂o znale藕膰 telefon i zadzwoni膰 na policj臋.
M臋偶czyzna i ch艂opiec szli rami臋 w rami臋 do biura zarz膮dcy. Lacey zn贸w ucich艂, jednak wydawa艂o si臋, 偶e jego strach ju偶 nie by艂 tak obezw艂adniaj膮cy. Redman s膮dzi艂, 偶e ch艂opiec nied艂ugo powinien doj艣膰 do siebie. Lacey g艂o艣no poci膮ga艂 nosem. Jego u艣cisk na r臋ce Redmana nieco os艂ab艂, a w chwil臋 potem zupe艂nie si臋 rozlu藕ni艂.
Nagle przed nimi pojawi艂 si臋 ciemny odcinek korytarza. Najwyra藕niej kto艣 ostatnio st艂uk艂 偶ar贸wk臋. Ci膮gle jeszcze jej resztki ko艂ysa艂y si臋 na kablu, migoc膮c w blasku wpadaj膮cym przez okno.
- Chod藕. Nie ma si臋 czego ba膰. Chod藕.
Lacey raptownie wyszarpn膮艂 r臋k臋 z d艂oni Redmana. Zrobi艂 to tak szybko, 偶e nauczyciel nie zd膮偶y艂 zareagowa膰. Ch艂opiec ucieka艂 w stron臋 przeciwn膮 ni偶 biuro zarz膮dcy.
Niewa偶ne. Nie ucieknie daleko. Redman cieszy艂 si臋, 偶e s膮 w budynku, a nie na otwartej przestrzeni.
Redman przebrn膮艂 przez ciemn膮 cz臋艣膰 korytarza. Nic si臋 nie sta艂o. Ktokolwiek zbi艂 t臋 偶ar贸wk臋 zachowywa艂 si臋 bardzo cicho. Wszed艂 do pokoju sekretarki. Telefon by艂 tak偶e rozbity. W艂a艣ciwie nie rozbity, a bardzo skrupulatnie zmia偶d偶ony. Nauczyciel ruszy艂 w kierunku pokoju szefa. Tam musia艂 by膰 telefon. Wandale go tak 艂atwo nie powstrzymaj膮. Oczywi艣cie drzwi by艂y zamkni臋te, co wcale Redmana nie zaskoczy艂o. Rozbi艂 艂okciem matow膮 szyb臋 w drzwiach i si臋gn膮艂 do 艣rodka. Nie by艂o klucza.
"Do diab艂a z tym" - pomy艣la艂 i napar艂 ramieniem na przeszkod臋. Drzewo by艂o twarde i mocne, zamek r贸wnie偶. Zanim uda艂o si臋 mu wywa偶y膰 drzwi i dosta膰 do pokoju, min臋艂o sporo czasu. Rana na brzuchu na powr贸t si臋 otworzy艂a.
Na pod艂odze wala艂o si臋 mn贸stwo siana. Smr贸d panuj膮cy w pokoju by艂 tak okropny, 偶e zaduch chlewa by艂 w por贸wnaniu z nim s艂odki. Zarz膮dca le偶a艂 na biurku. Mia艂 wyrwane serce.
- 艢winia - powiedzia艂 Redman. - 艢winia. 艢winia - wci膮偶 to powtarza艂, si臋gaj膮c po telefon.
D藕wi臋k. Obr贸ci艂 si臋 i otrzyma艂 pot臋偶ne uderzenie w twarz. Ko艣膰 policzkowa i nos p臋k艂y. Pok贸j zawirowa艂 i znik艂.
Korytarz zn贸w by艂 jasny. Setki 艣wiec o艣wietla艂y ka偶dy jego zakamarek. Obraz przed oczyma Redmana by艂 zamazany i niewyra藕ny. By膰 mo偶e by艂a to tylko jedna 艣wieca, powielona przez jego rozregulowane zmys艂y. Nie m贸g艂 by膰 tego pewien. Sta艂 na 艣rodku korytarza, nie bardzo rozumiej膮c, jakim cudem w og贸le jest w stanie utrzyma膰 si臋 na nogach. Przecie偶 w og贸le nie czu艂 n贸g. Nie widzia艂 ludzi stoj膮cych ze 艣wiecami, ale s艂ysza艂 ich rozmowy. Nie, w艂a艣ciwie nie rozmowy. To nie by艂y s艂owa. To by艂y jakie艣 bezsensowne mamrotania i bulgotania. W chwil臋 potem us艂ysza艂 pochrz膮kiwanie i s艂aby, astmatyczny oddech maciory; zobaczy艂 j膮 przed sob膮 w migotliwym 艣wietle 艣wiec. Nie by艂a ju偶 pi臋kna. Mia艂a okopcone boki, jej pi臋kne oczy zosta艂y wypalone, a ryj by艂 niemi艂osiernie poparzony. Utykaj膮c, powoli zbli偶a艂a si臋 do Redmana. Dostrzeg艂 teraz, 偶e na 艣wini kto艣 siedzi okrakiem. To by艂 Tommy Lacey, nagi jak go Pan B贸g stworzy艂. Jego cia艂o by艂o r贸偶owe i pozbawione w艂os贸w jak cia艂o prosi臋cia. Twarz Tommy'ego wyprana by艂a z wszelkich uczu膰. Jego oczy by艂y teraz oczami 艣wini.
Uje偶d偶a艂 macior臋, trzymaj膮c j膮 za uszy. Odg艂osy spazmatycznego oddechu wydobywa艂y si臋 z ust Laceya, a nie maciory. By艂 teraz jej ustami.
Redman szybko powiedzia艂 jego imi臋. Nie Lacey, powiedzia艂 Tommy. Wygl膮da艂o na to, 偶e ch艂opiec nie us艂ysza艂. Nagle Redman zrozumia艂 dlaczego m贸g艂 stad. Dooko艂a szyi zawi膮zano mu sznur. P臋tla zacisn臋艂a si臋 mocniej, zosta艂 podniesiony w powietrze.
Nie b贸l, lecz o wiele gorszy od niego, obezw艂adniaj膮cy strach spowodowa艂, 偶e przesta艂 walczy膰. Podda艂 si臋.
Pod nim, ch艂opiec i 艣winia dotarli do swego celu i zatrzymali si臋 pod jego dyndaj膮cymi stopami. Ch艂opiec zszed艂 z grzbietu 艣wini i ci膮gle chrz膮kaj膮c, przykucn膮艂 u jej boku. Gasn膮cymi oczyma Redman widzia艂 nagie, bezw艂ose plecy ch艂opca. Zobaczy艂 tak偶e stercz膮cy spomi臋dzy po艣ladk贸w ch艂opca postrz臋piony sznur, kt贸ry mia艂 symbolizowa膰 艣wi艅ski ogon.
Maciora podnios艂a pozbawiony oczu 艂eb. Redmanowi sprawi艂a przyjemno艣膰 my艣l, 偶e maciora cierpi i cierpie膰 b臋dzie, a偶 do 艣mierci. Niemal zapomnia艂 o swej w艂asnej sytuacji, delektuj膮c si臋 cierpieniem zwierz臋cia. Ryj 艣wini otworzy艂 si臋 i stw贸r przem贸wi艂. Redman nie rozumia艂 w jaki spos贸b zwierz臋 wydobywa z siebie s艂owa, faktem jest, 偶e jednak m贸wi艂o. M贸wi艂o ch艂opi臋cym g艂osem.
- To s膮 terytoria bestii - powiedzia艂 stw贸r - zjedz i b膮d藕 zjedzony.
Maciora si臋 u艣miechn臋艂a. Mimo odr臋twienia Redman poczu艂 nagle gwa艂towny b贸l; Lacey odgryz艂 pierwszy kawa艂ek jego stopy. Po chwili ch艂opiec wspi膮艂 si臋 wy偶ej, aby z艂o偶y膰 zbawienn膮 ofiar臋 z 偶ycia Redmana.
SEKS, 艢MIER膯 I 艢WIAT艁O GWIAZD
Diana g艂aska艂a kilkudniowy zarost pokrywaj膮cy brod臋 Terry'ego.
- Uwielbiam to - powiedzia艂a - nawet te k艂uj膮ce, szare w艂oski.
Uwielbia艂a wszystko, gdy spe艂nia艂 jej 偶yczenia.
Uwielbia艂a, gdy j膮 ca艂owa艂.
Uwielbia艂a, gdy j膮 rozbiera艂.
Uwielbia艂a, uwielbia艂a, uwielbia艂a, gdy 艣ci膮ga艂 swe slipki.
Rzuca艂a si臋 na niego z tak niepohamowanym entuzjazmem, 偶e m贸g艂 tylko patrze膰 na jej popielatoblond w艂osy przykrywaj膮ce jego genitalia i mie膰 nadziej臋, 偶e nikt ich nie zaskoczy w tej sytuacji. By艂a przecie偶 m臋偶atk膮. On tak偶e gdzie艣 mia艂 偶on臋. Takie tete-a-tete kto艣 m贸g艂 sfotografowa膰 i by艂by problem. Terry stara艂 si臋 wyrobi膰 sobie reputacj臋 solidnego re偶ysera. Bez plotek i z艂o艣liwych uwag. Chcia艂 uchodzi膰 za poch艂oni臋tego wy艂膮cznie sztuk膮.
Jednak w ko艅cu nawet my艣li o karierze rozp艂ywa艂y si臋 w rozkoszy dawanej mu przez Dian臋, delikatnie pieszcz膮ca go j臋zykiem. Nie by艂a najlepsz膮' aktork膮, ale na Boga, jak膮偶 wspania艂膮 by艂a kochank膮. Bezb艂臋dna technika, wszystko we w艂a艣ciwym momencie, wiedzia艂a /instynktownie lub z do艣wiadczenia/ kiedy nasili膰 dzia艂anie, a kiedy doprowadzi膰 zabaw臋 do satysfakcjonuj膮cego fina艂u.
Kiedy sko艅czy艂a, mia艂 ochot臋 bi膰 brawo.
Ca艂a obsada "Wieczoru Trzech Kr贸li" re偶yserowanego przez Callowaya wiedzia艂a o tym, co go 艂膮czy z Dian膮. Z艂o艣liwie komentowano ka偶de ich sp贸藕nienie na pr贸b臋. Podobn膮 reakcj臋 wywo艂ywa艂y jego wypieki lub jej widoczne zadowolenie. Stara艂 si臋 wyt艂umaczy膰 Dianie, 偶e nie powinna za nim wodzi膰 tym kociakowatym i pow艂贸czystym spojrzeniem, jednak ona nie potrafi艂a dostatecznie dobrze udawa膰 oboj臋tno艣ci. Chocia偶, wzi膮wszy pod uwag臋 jej zaw贸d, powinna posiada膰 t臋 umiej臋tno艣膰.
Jednak La Duval, jak nazwa艂 j膮 Edward, nie musia艂a by膰 wielka aktork膮, do艣膰, 偶e by艂a s艂awna. C贸偶 z tego, 偶e klepie Szekspira, jakby to by艂a wyliczanka: tramta, tramta, tramta, tramta? C贸偶 z tego, 偶e jej 偶ycie wewn臋trzne by艂o raczej ubogie, logika zawodowa, zachowanie cz臋sto nieodpowiednie? C贸偶 z tego, 偶e jej brak wyczucia poezji m贸g艂 jedynie konkurowa膰 z jej brakiem przyzwoito艣ci? By艂a gwiazd膮, a to oznacza艂o pieni膮dze.
Nie mo偶na by艂o zaprzeczy膰, 偶e jej nazwisko przynosi艂o pieni膮dze. Teatr "Elysium" zapowiedzia艂 jej wyst臋p wysokimi na trzy cale, czarnymi literami na 偶贸艂tym tle.
"Diana Duval, gwiazda z "Ukochanego dziecka".
"Ukochane dziecko"... Prawdopodobnie najgorsza mydlana opera jaka kiedykolwiek pojawi艂a si臋 na ekranach telewizor贸w. Dwie godziny tygodniowo ci膮gn膮cych si臋 w niesko艅czono艣膰 martwych dialog贸w papierowych postaci spowodowa艂y, 偶e graj膮cy tam aktorzy stali si臋 gwiazdami niemal z dnia na dzie艅.
Najwi臋ksz膮 i najja艣niej 艣wiec膮c膮 gwiazd膮 zosta艂a Diana Duval.
Mo偶e ona nie by艂a stworzona do grania klasyk贸w, ale dzi臋ki niej mo偶na by艂o zrobi膰 pieni膮dze. W dzisiejszych, ci臋偶kich dla teatru czasach liczy艂a si臋 tylko liczba wyprzedanych miejsc.
Calloway nie wierzy艂 z pocz膮tku w sukces "Nocy Trzech Kr贸li". Jednak teraz, z Dian膮 w roli Violi szans臋 na sukces zdecydowanie wzros艂y Mia艂 nadziej臋, 偶e udane przedstawienie otworzy mu par臋 drzwi w West Endzie. Poza tym praca '艣 zalotn膮 i po偶膮dliw膮 pann膮 D. Duval mia艂a swe plusy.
Calloway 艣ci膮gn膮艂 be偶owy sweter i spojrza艂 na Dian臋. U艣miecha艂a si臋 do niego kusz膮co. Tego samego u艣miechu u偶ywa艂a na scenie. Wyraz twarzy numer pi臋膰; co艣 po艣redniego mi臋dzy u艣miechem matki i dziewicy.
U偶y艂 jednego ze swoich standardowych u艣miech贸w. Skromny, pe艂en mi艂o艣ci u艣miech wygl膮da艂 prawdziwie, gdy widzia艂o si臋 go z odleg艂o艣ci nie mniejszej ni偶 jard. Spojrza艂 na zegarek.
- Bo偶e, jeste艣my sp贸藕nieni, kochanie.
Obliza艂a wargi. Czy naprawd臋 tak bardzo jej to smakowa艂o?
- Lepiej si臋 uczesz臋 - odpar艂a. Wsta艂a i przejrza艂a si臋 w du偶ym lustrze, wisz膮cym obok kabiny z prysznicem.
-Tak.
- Dobrze by艂o?
- Nie mog艂o by膰 lepiej - odpowiedzia艂. Poca艂owa艂 j膮 delikatnie w nos i wyszed艂.
Wpad艂 na moment do m臋skiej garderoby, aby poprawi膰 na sobie ubranie i och艂odzi膰 pod kranem rozpalon膮 twarz. Po chwilach sp臋dzonych z kobiet膮 Calloway zawsze mia艂 na twarzy czerwone plamy. Ochlapywa艂 wod膮 twarz i przygl膮da艂 si臋 sobie krytycznie w lustrze wisz膮cym nad umywalk膮. Trzydzie艣ci sze艣膰 lat u偶erania si臋 na tym 艣wiecie pozostawi艂y na twarzy pi臋tno zm臋czenia. Przestawa艂 by膰 m艂odzie艅cem. Pod oczami mia艂 worki, kt贸re nie mia艂y nic wsp贸lnego z brakiem snu. Twarz przecina艂y dwie pionowe bruzdy. Kiedy艣 by艂 uwa偶any za cudowne dziecko, jednak te czasy min臋艂y ju偶 bezpowrotnie. R贸偶ne drobne 艣wi艅stwa i nieuczciwo艣ci, kt贸re pope艂ni艂 w 偶yciu, wycisn臋艂y na jego twarzy swe pi臋tno. Seks, pija艅stwo, chorobliwa ambicja i rozczarowania wynik艂e z niepowodze艅.
"Jak wygl膮da艂aby moja twarz, gdybym by艂 zwyk艂ym, szarym cz艂owiekiem pracuj膮cym z dnia na dzie艅?" - pomy艣la艂 gorzko.
Prawdopodobnie sk贸ra na twarzy by艂aby delikatna jak pupcia niemowl臋cia. Wi臋kszo艣膰 ludzi pracuj膮cych w teatrze mia艂a takie twarze. Bezmy艣lni i zadowoleni, jak krowy.
- C贸偶, wybierasz i p艂acisz - powiedzia艂 do swego odbicia w lustrze. Jeszcze raz rzuci艂 okiem na twarz podniszczonego anio艂ka. Mimo wszystko, kobiety nadal nie potrafi艂y mu si臋 oprze膰. Wyszed艂 z garderoby stawi膰 czo艂o trudno艣ciom wynikaj膮cym z narodzin aktu III.
Na scenie trwa艂a gor膮ca dyskusja. Stolarz imieniem Jake, postawi艂 dwa 偶ywop艂oty w ogrodzie Olivii. Bieg艂y one przez scen臋 do znajduj膮cej si臋 w g艂臋bi planszy, na kt贸rej mia艂a by膰 wkr贸tce namalowana reszta ogrodu. 呕adnych symboli. Ogr贸d by艂 ogrodem: zielona trawa, niebieskie niebo. Publiczno艣ci si臋 to podoba艂o. Terry rozumia艂 ich nieskomplikowane gusty.
- Terry, kochany. - Eddie Cunningham z艂apa艂 go za rami臋 i poci膮gn膮艂 w stron臋 sprzeczaj膮cych si臋 os贸b.
- O co chodzi?
- Terry, drogi, chyba nie zamierzasz tak zostawi膰 tych pieprzonych /dziwnie akcentowa艂 to s艂owo: pieprzonych/ 偶ywop艂ot贸w? Powiedz wujkowi Eddiemu, zanim go szlag trafi, 偶e nie zamierzasz tego tak zostawi膰. - Eddie wskaza艂 oskar偶ycielsko na 偶ywop艂oty. - Sp贸jrz na nie. - Mia艂 przykry spos贸b m贸wienia; drobinki 艣liny wylatywa艂y w powietrze.
- O co chodzi? - Terry ponowi艂 pytanie.
- O co? Blokuj膮, kochany, blokuj膮. Pomy艣l tylko. 膯wiczymy ca艂膮 t臋 scen臋, ja latam jak kot z p臋cherzem w t膮 i z powrotem, w prawo, w lewo. Nie mog臋 tego robi膰, gdy nie mam do艣膰 miejsca za plecami.
- Popatrz! Te pieprzone 偶ywop艂oty dochodz膮 a偶 do ko艅ca t艂a!
- Tak musi by膰. Chcemy stworzy膰 wra偶enie perspektywy, Eddie.
- Jednak ja nie mog臋 si臋 tu porusza膰, Terry. Musisz mnie zrozumie膰.
Szukaj膮c poparcia, odwr贸ci艂 si臋 do obserwuj膮cych ca艂膮 scen臋 stolarzy, dw贸ch technik贸w i trzech aktor贸w.
- Eddie, odsuniemy to.
- Och.
Nagle zabrak艂o mu wiatru w 偶aglach.
- Nie?
- Uhm.
- Wydaje mi si臋, 偶e tak b臋dzie 艂atwiej, prawda?
- Tak... Ja po prostu...
- Wiem.
- Dobrze. Jak trzeba to trzeba. A co z krykietem?
- Tak偶e to wytniemy.
- Ca艂y interes z kijami do krykieta? I te wszystkie spro艣no艣ci?
- To musi p贸j艣膰. Przepraszam, ale jeszcze tego nie przemy艣la艂em. Nie by艂o to dla mnie takie proste. Eddie zawaha艂 si臋.
- To zawsze by艂o dla ciebie proste, kochany...
Chichoty. Terry nie zwr贸ci艂 na nie uwagi. Eddie mia艂 racj臋. Terry nie wzi膮艂 pod uwag臋 tych 偶ywop艂ot贸w.
- Bardzo mi przykro, nie mo偶emy jednak tego zmieni膰.
- Jestem pewien, 偶e nikomu innemu nie b臋dziesz robi艂 problem贸w - powiedzia艂 Eddie. Przez rami臋 Callowaya spojrza艂 na zbli偶aj膮c膮 si臋 Dian臋, po czym ruszy艂 w stron臋 garderoby. By艂 wyra藕nie w艣ciek艂y. Terry nie pr贸bowa艂 go zatrzyma膰. To mog艂oby jeszcze bardziej go rozdra偶ni膰.
- O, Jezu - westchn膮艂 cicho i przesun膮艂 r臋k膮 po twarzy. Najwi臋ksz膮 wad膮 jego zawodu by艂a konieczno艣膰 obcowania z aktorami.
- Czy kto艣 go przyprowadzi z powrotem? - zapyta艂. Cisza.
- Gdzie jest Ryan?
Asystent re偶ysera wychyli艂 zza 偶ywop艂otu sw膮 twarz okularnika.
- Tak?
- Ryan, m贸j drogi, czy m贸g艂by艣 wzi膮膰 fili偶ank臋 kawy, p贸j艣膰 do Eddiego i sprowadzi膰 go na powr贸t na 艂ono rodziny?
Wyraz twarzy Ryana m贸wi艂 jasno, 偶e po Eddiego powinien p贸j艣膰 ten, kto go obrazi艂. Jednak Calloway zdawa艂 si臋 tego nie widzie膰; by艂 w tym specjalist膮. Po prostu patrzy艂 na Ryana niewinnym wzrokiem, a偶 ten opu艣ci艂 oczy i przytakn膮艂.
- Jasne - rzek艂 ponuro.
- Fajny z ciebie facet.
Ryan spojrza艂 na niego oskar偶ycielsko i ruszy艂 w pogo艅 za Eddem Cunninghamem.
- 呕adnej zabawy bez Belcha - powiedzia艂 Calloway, staraj膮c si臋 roz艂adowa膰 atmosfer臋. Kto艣 chrz膮kn膮艂 i kr膮g gapi贸w zacz膮艂 si臋 rozprasza膰. Przedstawienie by艂o sko艅czone.
- OK, OK - rzek艂 Calloway, staraj膮c si臋 powr贸ci膰 do rutyny teatralnej. - Do roboty. Zaczynamy od pocz膮tku. Diana, jeste艣 gotowa?
- Tak.
- OK. Zaczynamy?
Odwr贸ci艂 si臋 ty艂em do ogrodu Olivii. Czekaj膮cy aktorzy zacz臋li gromadzi膰 si臋 na scenie. Pali艂y si臋 tylko 艣wiat艂a o艣wietlaj膮ce scen臋, widownia ton臋艂a w ciemno艣ciach. Rz臋dy pustych krzese艂 wydawa艂y si臋 by膰 znudzone tym, co dzia艂o si臋 przed nimi. Niemal domaga艂y si臋 tego, aby w jaki艣 spos贸b je zabawiono i rozruszano. Ta przekl臋ta samotno艣膰 re偶ysera. Zdarza艂y si臋 dni, gdy wydawa艂o mu si臋, 偶e 偶ycie ksi臋gowego jest prawdziwym spe艂nieniem.
Co艣 poruszy艂o si臋 w ostatnim rz臋dzie. Calloway oderwa艂 si臋 od swych my艣li i spojrza艂 w ciemno艣膰. Czy to Eddie siedzi na ko艅cu widowni? Nie, na pewno nie. Terry nie mia艂 czasu, aby to sprawdzi膰.
- Eddie? - zaryzykowa艂 Calloway, os艂aniaj膮c d艂oni膮 oczy przed blaskiem reflektor贸w. - Czy to ty?
Widzia艂 jak膮艣 posta膰. Nie, nie posta膰, postacie. Dojrza艂 dwie osoby, id膮ce mi臋dzy ostatnimi rz臋dami w stron臋 wyj艣cia. Nie by艂 to z pewno艣ci膮 Eddie.
- To nie Eddie, prawda? - zapyta艂 Calloway, odwracaj膮c si臋 w stron臋 sztucznego ogrodu.
- Nie - odpowiedzia艂 kto艣.
To m贸wi艂 Eddie. Sta艂 na ty艂ach sceny i opiera艂 si臋 o jeden z 偶ywop艂ot贸w. Pali艂 papierosa.
- Eddie...
- W porz膮dku - odpowiedzia艂 pogodnie aktor - nie podlizuj si臋. Nie znosz臋 widoku podlizuj膮cych si臋 przystojnych m臋偶czyzn.
- Zobaczymy, czy damy rad臋 wsadzi膰 gdzie艣 ten interes z krykietem - rzek艂 Calloway pojednawczo. Eddie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i strzepn膮艂 popi贸艂 z papierosa.
- Nie trzeba.
- Naprawd臋...
- I tak nie wyjdzie dobrze.
Drzwi wej艣ciowe zaskrzypia艂y, gdy zamykali je tajemniczy go艣cie. Calloway nie zawraca艂 sobie g艂owy rozgl膮daniem si臋. Kimkolwiek byli, ju偶 sobie poszli.
- Kto艣 tu by艂 dzi艣 po po艂udniu...
Hammersmith podni贸s艂 wzrok znad papieros贸w, nad kt贸rymi 艣l臋cza艂.
- Tak? - Jego krzaczaste brwi sk艂ada艂y si臋 z grubych jak drut w艂os贸w. Zarasta艂y p贸艂 czo艂a nad male艅kimi oczami. By艂y tak dziwne, 偶e wydawa艂y si臋 sztuczne. Hammersmith skubn膮艂 warg臋 br膮zowymi od nikotyny palcami.
- Wiadomo, kto to by艂?
Nadal skuba艂 warg臋 i patrzy艂 na m艂odszego m臋偶czyzn臋 z widocznym lekcewa偶eniem.
- Czy to komu艣 przeszkadza?
- Po prostu chcia艂bym wiedzie膰, kto ogl膮da艂 pr贸b臋, to wszystko. Mam prawo pyta膰.
- Prawo - powiedzia艂 Hammersmith, niedbale potakuj膮c i nadal mi臋tosi艂 wargi.
- M贸wiono co艣 o tym, 偶e ma przyj艣膰 kto艣 z Narodowego - powiedzia艂 Calloway. - Moi agenci mieli co艣 takiego zaaran偶owa膰. Nie 偶ycz臋 sobie, 偶eby ktokolwiek przychodzi艂 na pr贸by bez mojej wiedzy. Szczeg贸lnie, gdy to jest kto艣 wa偶ny.
Hammersmith znowu wlepi艂 wzrok w papiery.
- Terry - rzek艂 zm臋czonym g艂osem -je偶eli przyjdzie kto艣 z South Bank, aby ci臋 sprawdzi膰, b臋dziesz pierwszym, kt贸ry si臋 o tym dowie. W porz膮dku?
Odpowied藕 by艂a naturalnie prosta. Zosta艂 skarcony jak ma艂y ch艂opiec. Terry mia艂 ochot臋 uderzy膰 Hammersmitha.
- Nie chc臋, aby ktokolwiek ogl膮da艂 pr贸by bez mojego pozwolenia, Hammersmith. S艂yszysz? I chc臋 wiedzie膰, kto by艂 dzisiaj na widowni.
Dyrektor westchn膮艂 ci臋偶ko.
- Uwierz mi, Terry - rzek艂 - nie wiem. Proponuj臋, aby艣 zapyta艂 Tallulah, ona mia艂a dzisiaj dy偶ur w portierni. Przypuszczalnie widzia艂a tego, kto wchodzi艂.
- Ju偶 dobrze... Terry?
Calloway da艂 spok贸j. 呕ywi艂 podejrzenie wobec Hammersmitha, kt贸ry mia艂 w dupie teatr i zawsze to podkre艣la艂. Od razu przybiera艂 cierpi膮cy i wyczerpany wyraz twarzy, gdy tylko rozmowa nie dotyczy艂a pieni臋dzy. Wy偶sze warto艣ci dla niego nie istnia艂y. Aktor贸w i re偶yser贸w okre艣la艂 dobitnie wymawianym s艂owem: motyle. Po艣wi臋ca艂 im tyle uwagi, co muszkom jednodni贸wkom. W 艣wiecie Hammersmitha Uczy艂y si臋 tylko pieni膮dze. Teatr "Elysium" by艂 istotny tylko wtedy, gdy mo偶na by艂o ci膮gn膮膰 z niego jakie艣 zyski. W jego prowadzeniu Hammersmith kierowa艂 si臋 wy艂膮cznie interesem.
Calloway by艂 pewien, 偶e Hammersmith sprzeda艂by teatr natychmiast, gdyby tylko otrzyma艂 op艂acaln膮 ofert臋. Podrz臋dne miasto jakim by艂o Redditch, nie potrzebowa艂o teatr贸w. Tutaj budowano biura, supermarkety, magazyny. Cz艂onkowie rady miasta przyczynili si臋 do jego rozwoju poprzez inwestowanie w przemys艂. Ten przemys艂 potrzebowa艂 zaplecza. Zwyk艂a, nikomu niepotrzebna sztuka teatralna nie mog艂a prze偶y膰 wobec takiego pragmatyzmu.
Tallulah nie by艂o w portierni ani we foyer, ani w oran偶erii. Zirytowany arogancj膮 Hammersmitha i nieobecno艣ci膮 Tallulah, Calloway wr贸ci艂 na widowni臋, aby wzi膮膰 sw贸j p艂aszcz. Zamierza艂 p贸j艣膰 si臋 napi膰. Pr贸ba si臋 sko艅czy艂a i aktorzy dawno ju偶 poszli. Z ostatnich rz臋d贸w widowni 偶ywop艂ot wydawa艂 si臋 ma艂y. Mo偶e trzeba go b臋dzie troch臋 powi臋kszy膰. Zanotowa艂 to na odwrocie biletu, kt贸ry znalaz艂 w kieszeni: "wi臋kszy 偶ywop艂ot."
Us艂ysza艂 kroki i podni贸s艂 g艂ow臋. Kto艣 cicho wszed艂 na scen臋, by艂 w miejscu, gdzie zbiega艂y si臋 obie odnogi 偶ywop艂otu. Calloway nie m贸g艂 pozna膰, kto to.
- Pan Calloway? Pan Terence Calloway?
- Tak.
Go艣膰 podszed艂 do kraw臋dzi sceny, gdzie kiedy艣 znajdowa艂y si臋 o艣wietlaj膮ce j膮 lampy i stan膮艂, patrz膮c na widowni臋.
- Przepraszam, 偶e wyrwa艂em pana z zamy艣lenia.
- Nie ma sprawy.
- Chcia艂bym zamieni膰 dwa s艂owa.
- Ze mn膮?
- Je艣li pan pozwoli.
Calloway ruszy艂 w stron臋 sceny, taksuj膮c przybysza wzrokiem.
Od st贸p do g艂贸w m臋偶czyzna ubrany by艂 na szaro. Szary garnitur, szare buty i szary krawat. "Pieprzony elegant" - podsumowa艂 z艂o艣liwie Calloway. Mimo wszystko, facet jednak robi艂 wra偶enie. Jego twarz ukryta by艂a w cieniu rzuconym przez rondo kapelusza.
- Pozwoli pan, 偶e si臋 przedstawi臋.
G艂os by艂 kulturalny i ujmuj膮cy. Idealny do s艂odkich reklam. Po rozmowie z Hammersmithem zetkni臋cie z kim艣 takim by艂o od艣wie偶aj膮ce.
- Nazywam si臋 Lichfield. S膮dz臋, 偶e moje nazwisko nic nie m贸wi cz艂owiekowi tak m艂odemu jak pan.
M艂odemu, no, no. Mo偶e jednak co艣 jeszcze zosta艂o w nim z cudownego dziecka?
- Czy jest pan krytykiem? - zapyta艂 Calloway. Spod kapelusza dobieg艂 Callowaya ironiczny 艣miech.
- Na Boga, nie - odpar艂 Lichfield.
- W takim razie przepraszam, ale nie mam poj臋cia, kim pan jest.
- Nie ma za co przeprasza膰.
- Czy to pan by艂 dzisiaj na pr贸bie? Lichfield zignorowa艂 pytanie.
- Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e jest pan cz艂owiekiem zaj臋tym, panie Calloway i nie chc臋 marnowa膰 pa艅skiego czasu. Zajmuj臋 si臋 teatrem, podobnie jak pan. My艣l臋, 偶e powinni艣my zawrze膰 sojusz, mimo, i偶 spotykamy si臋 po raz pierwszy.
- Ach tak, wielkie braterstwo. To podkre艣lenie przynale偶no艣ci do rodziny ludzi teatru przyprawia艂o Callowaya o md艂o艣ci. Przypomnia艂 sobie wszystkich rzekomych sojusznik贸w, kt贸rzy wbili mu n贸偶 w plecy, przypomnia艂 sobie dramaturg贸w, kt贸rych sam zniszczy艂 i aktor贸w, kt贸rym z艂ama艂 karier臋 dla zabawy. Nie by艂o 偶adnego braterstwa ani sojuszu. Wszyscy skakali sobie do oczu i kopali do艂ki - jeden pod drugim. Tak samo jak w ka偶dej profesji.
- Jestem - kontynuowa艂 Lichfield - ci膮gle zainteresowany tym co si臋 dzieje w "Elysium".
Dziwaczna emfaza przebija艂a ze s艂owa "ci膮gle". W ustach Lichfielda brzmia艂o to tak jako艣 grobowo.
- Tak?
- Tak, sp臋dzi艂em wiele szcz臋艣liwych chwil w tym teatrze. Znam teatr od lat i szczerze m贸wi膮c, bardzo mnie martwi膮 smutne wie艣ci, jakie s艂ysza艂em.
- Jakie wie艣ci?
- Panie Calloway, musz臋 panu powiedzie膰, 偶e pa艅ska "Noc Trzech Kr贸li" b臋dzie ostatni膮 sztuk膮 wystawion膮 w tym teatrze.
Calloway spodziewa艂 si臋 tego, a jednak poczu艂 b贸l, gdy to us艂ysza艂. Lichfield zauwa偶y艂 drgni臋cie twarzy re偶ysera.
- Ach... wi臋c pan nic nie wiedzia艂? Tak przypuszcza艂em... Zawsze trzymaj膮 nas artyst贸w w nie艣wiadomo艣ci, prawda? To dla nich satysfakcja. Zemsta ksi臋gowych.
- Hammersmith - powiedzia艂 Calloway.
- Hammersmith.
- B臋kart.
- Nigdy nie mo偶na by艂o mu ufa膰. Przykro mi to panu m贸wi膰.
- Czy jest pan pewien decyzji o zamkni臋ciu?
- Oczywi艣cie. Zrobi艂by to jutro, gdyby m贸g艂.
- Ale dlaczego? Wystawia艂em tu Stopparda, Tenesse Williamsa - wszystkie spektakle cieszy艂y si臋 powodzeniem. To bez sensu.
- Obawiam si臋, 偶e w rozumieniu finansisty to ma wielki sens. Je艣li b臋dzie pan tak my艣la艂 jak Hammersmith, to nie oprze si臋 pan prostej arytmetyce. "Elysium" si臋 starzeje. Wszyscy si臋 starzejemy i zaczynamy umiera膰. Wyczuwamy staro艣膰 w naszych cz艂onkach. Najch臋tniej po艂o偶yliby艣my si臋 i umarli.
Umarli. G艂os sta艂 si臋 nagle pe艂nym t臋sknoty, melodramatycznym szeptem.
- Sk膮d pan to wie?
- By艂em przez wiele lat administratorem teatru. Jestem na emeryturze ale, jak to si臋 m贸wi, nadal lubi臋 wiedzie膰, co w trawie piszczy.... Trudno sobie przypomnie膰 niegdysiejsze wspania艂e triumfy tej sceny.
Popad艂 w zadum臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e m贸wi szczerze.
Zn贸w powr贸ci艂 do interes贸w.
- Teatr umiera, panie Calloway. B臋dzie pan obecny na pogrzebie. Wydawa艂o mi si臋, 偶e powinienem pana... ostrzec.
- Dzi臋kuj臋. Doceniam to. Prosz臋 mi powiedzie膰, czy by艂 pan kiedykolwiek aktorem?
- Dlaczego pan pyta?
- Pana g艂os.
- M贸j niezwyk艂y problem. Przekle艅stwo. Nie mog臋 zam贸wi膰 fili偶anki kawy, by nie zagrzmie膰 jak kr贸l Lear podczas burzy.
Szczerze si臋 roze艣mia艂. Calloway zaczyna艂 lubi膰 faceta. Mo偶e wygl膮da艂 troch臋 staro艣wiecko, by艂 nieco stukni臋ty, co艣 jednak w jego zachowaniu uj臋艂o re偶ysera. Lichfield nie fetyszyzowa艂 swej mi艂o艣ci do teatru, jak wielu ludzi z bran偶y, kt贸rzy na scenie grali ogony, a naprawd臋 oddani byli telewizji.
- Mhm... Musz臋 si臋 przyzna膰, 偶e nieco para艂em si臋 tym rzemios艂em - zwierza艂 si臋 Lichfield - nie mia艂em jednak do tego zdrowia. Teraz moja 偶ona...
- 呕ona? - Calloway by艂 zaskoczony, 偶e kto艣 taki jak Lichfield mo偶e mie膰 kontakty z kobietami.
- ... Moja 偶ony Constantia gra艂a tutaj wiele razy i jak mi si臋 wydaje osi膮gn臋艂a sukces. Oczywi艣cie przed wojn膮.
- Szkoda, 偶e zamkn膮 ten teatr.
- Rzeczywi艣cie. Obawiam si臋 jednak, 偶e nie b臋dzie 偶adnych cud贸w. "Elysium" rozleci si臋 w sze艣膰 tygodni i b臋dzie koniec. Chcia艂em, aby pan wiedzia艂, 偶e to nie durni handlowcy ogl膮daj膮 pr贸by. Mo偶e nas pan uwa偶a膰 za kogo艣 w rodzaju anio艂贸w str贸偶贸w. Chcia艂bym pana zapewni膰, Terence, 偶e wszyscy panu dobrze 偶yczymy.
To zosta艂o powiedziane z prawdziw膮 przyja藕ni膮, prosto i jasno. Calloway by艂 poruszony g艂臋bok膮 trosk膮 tego cz艂owieka. Poczu艂 wyrzuty sumienia za swe przyziemne pragnienia. Jego prywatne ambicje zesz艂y na dalszy plan.
- Pragniemy zobaczy膰, jak ten teatr dobiega godnie swych dni - kontynuowa艂 Lichfield - i jak potem umiera dobr膮, warto艣ciow膮 艣mierci膮.
- Cholerne 艣wi艅stwo.
- Zbyt p贸藕no na 偶ale. Nie powinni艣my byli nigdy dopu艣ci膰 do tego, 偶eby Dionizos podda艂 si臋 Apollinowi.
- Co?
- Nie powinni艣my odda膰 teatru ksi臋gowym, tym praktycznie my艣l膮cym ludziom, takim jak pan Hammersmith. Jego dusza, je艣li j膮 ma, musi mie膰 rozmiary mego paznokcia i z pewno艣ci膮 jest szara jak grzbiet wszy. Powinni艣my mie膰 tyle odwagi, co postacie, kt贸re grywamy. Dawa膰 ludziom poezj臋 i 偶y膰 pod gwiazdami.
Calloway nie zgadza艂 si臋 do ko艅ca z tym, co m贸wi艂 Lichfield, jednak przedmowa porwa艂a go i mia艂 wiele szacunku dla takiego punktu widzenia.
Z lewej strony sceny rozleg艂 si臋 g艂os Diany, kt贸ry zak艂贸ci艂 uroczyst膮 atmosfer臋 rozmowy.
- Terry? Jeste艣 tam?
Przedmowa zosta艂a przerwana. Calloway dopiero teraz u艣wiadomi艂 sobie, jak bardzo hipnotyczna by艂a obecno艣膰 Lichfielda. S艂ucha膰 go, to tak jakby by膰 ko艂ysanym w ramionach kogo艣 bliskiego. Go艣膰 podszed艂 do prawej kraw臋dzi sceny i sko艅czy艂 konspiracyjnym szeptem.
- Jeszcze jedno, Terence...
- Tak?
- Pa艅ska Viola. Brakuje jej wielu cech, aby zagra膰 t臋 rol臋. Mam nadziej臋, 偶e mi wybaczysz wytkni臋cie tego. Calloway zesztywnia艂.
- Wiem - kontynuowa艂 Lichfield - osobiste zobowi膮zania w takich przypadkach s膮 wa偶niejsze ni偶 uczciwo艣膰.
- Tak - odpar艂 Calloway - ma pan racj臋. Ale ona jest popularna.
- Tak jak kiedy艣 ta艅ce nied藕wiedzi, Terence. U艣miechn膮艂 si臋 szeroko pod rondem kapelusza.
- 呕artuj臋 - powiedzia艂 Lichfield, nieomal chichocz膮c -nied藕wiedzie potrafi膮 by膰 czaruj膮ce.
- Terry, tu jeste艣.
Ukaza艂a si臋 Diana. Jak zwykle by艂a zbyt ciep艂o ubrana. W powietrzu wisia艂o co艣, co Diana powinna wyczu膰. Lichfield jednak ju偶 si臋 oddala艂. Znikn膮艂 za 偶ywop艂otem.
- Tu jestem - powiedzia艂 Terry.
- Z kim rozmawia艂e艣?
Lichfield wyszed艂 tak samo niepostrze偶enie, jak wszed艂. Diana go nie widzia艂a.
- Och, tylko z anio艂em - odpar艂 Calloway.
Pierwsza pr贸ba kostiumowa nie by艂a z艂a, jak spodziewa艂 si臋 tego Calloway. By艂a o wiele gorsza. Nikt nie pami臋ta艂 jego wskaz贸wek, wej艣cia by艂y fatalne, humor sprawia艂 wra偶enie wymys艂u szale艅ca. Sztuka wydawa艂a si臋 by膰 albo grafoma艅ska, albo bardzo b艂aha. To by艂 "Wiecz贸r Trzech Kr贸li", kt贸ry wygl膮da艂 na ostatni wiecz贸r w roku. W po艂owie trzeciego aktu Calloway spojrza艂 na zegarek.
Siedzia艂 na widowni, podpieraj膮c g艂ow臋 r臋koma i my艣la艂 nad ogromn膮 prac膮 jaka go jeszcze czeka, zanim b臋dzie m贸g艂 wystawi膰 t臋 sztuk臋 na odpowiednim poziomie. Nie pierwszy ju偶 raz czu艂 si臋 bezradny wobec problem贸w z obsad膮. Mo偶na prze膰wiczy膰 wej艣cia, poprawi膰 intonacj臋, polepszy膰 zgranie scen, ale z艂y aktor pozostanie z艂ym aktorem. Calloway mo偶e pracowa膰 wi臋c do upad艂ego, wyg艂adzaj膮c i poprawiaj膮c, ale nie mo偶e nic poradzi膰 na d臋bowe uszy Diany Duvall.
Z uporem godnym lepszej sprawy pomija艂a wszystkie mo偶liwe do zaakcentowania fragmenty, robi艂a wszystko, aby nie poruszy膰 publiczno艣ci, skutecznie zabija艂a wszelkie dwuznaczno艣ci sztuki. By艂o to tak potworne, 偶e Calloway skr臋ca艂 si臋 z b贸lu i mia艂 ochot臋 wy膰. Ta Viola by艂a bezbarwna, papkowata i beznadziejna.
Krytycy j膮 po prostu rozszarpi膮.
I co gorsza Lichfield b臋dzie bardzo rozczarowany. Sam Terry by艂 zaskoczony wra偶eniem, jakie wywar艂a na nim jego wizyta. Calloway by艂 ci膮gle zafascynowany retoryk膮, elokwencj膮 i postaw膮 Lichfielda. Poruszy艂o go to do g艂臋bi. Pod wp艂ywem tych my艣li zacz膮艂 si臋 zastanawia膰 nad Viol膮 w swym "Wieczorze Trzech Kr贸li". Jak mo偶na wystawi膰 sztuk臋 z tak膮 aktork膮 w ukochanym teatrze Lichfielda? Nie wiadomo dlaczego, ale wydawa艂o si臋 to Callowayowi niewdzi臋czno艣ci膮.
Cz臋sto ostrzegano go, 偶e zaw贸d re偶ysera jest ci臋偶kim kawa艂kiem chleba. M贸wiono mu to, zanim zacz膮艂 si臋 tym na serio zajmowa膰.
Jego ulubiony, nie偶yj膮cy ju偶 nauczyciel z Actos Centre, Wellbeloved /mia艂 szklane oko/ powiedzia艂 mu kiedy艣:
- Re偶yser jest najbardziej samotnym stworzeniem na Ziemi. Wie co jest dobre, a co z艂e w sztuce, albo przynajmniej powinien wiedzie膰 i musi t臋 informacj臋 zachowa膰 dla siebie, ca艂y czas si臋 u艣miechaj膮c. Wtedy wydawa艂o si臋 to takie trudne.
- Ta praca nie polega na osi膮gni臋ciu powodzenia - cz臋sto m贸wi艂 Wellbeloved - ta praca polega na tym, 偶eby nie upa艣膰 na ryj.
Dobra rada. Ci膮gle jeszcze dok艂adnie pami臋ta艂 Wellbeloveda. Pami臋ta艂 jak pakowa艂 im ow膮 m膮dro艣膰 do g艂贸w, pami臋ta艂 jego 艂ys膮 l艣ni膮c膮 g艂ow臋 i cynicznie b艂yszcz膮ce oko. Nikt nie kocha艂 teatru bardziej ni偶 Wellbeloved. Tak przynamniej uwa偶a艂 Calloway. Wellbeloved na pewno by艂by wkurzony, gdyby widzia艂 to, co dzia艂o si臋 na scenie.
By艂a prawie pierwsza w nocy, gdy sko艅czyli t臋 偶a艂osn膮 pr贸b臋. Wszyscy byli ponurzy i rozczarowani. Calloway chcia艂 zosta膰 sam tej nocy, nie chcia艂 plotek, nocnego pija艅stwa ani 偶adnych eksces贸w seksualnych. Mia艂 mroczny nastr贸j, kt贸rego nie mog艂a rozproszy膰 zabawa ani wino, ani kobieta. Nie potrafi艂by spojrze膰 Dianie w oczy. Podczas pr贸by poczyni艂 notatki, kt贸re nie by艂y dla niej przychylne. Szczerze m贸wi膮c, by艂y bardzo krytyczne. Ich rozmowa nie doprowadzi艂aby do niczego dobrego. We foyer spotka艂 Tallulah, wci膮偶 偶waw膮 mimo podesz艂ego wieku.
- Zamykasz dzisiaj? - zapyta艂, aby co艣 powiedzie膰.
- Zawsze zamykam - odpar艂a. Mia艂a dobrze ponad siedemdziesi膮tk臋; gdyby nie jej up贸r i wytrwa艂o艣膰, pewnie ju偶 dawno by j膮 wyrzucono. Zreszt膮 w obecnej sytuacji kwestia by艂a akademicka. Ciekawe, co Tallulah powiedzia艂aby na wie艣膰 o planowanej likwidacji teatru. Z艂ama艂oby jej to chyba serce. Czy to Hammersmith powiedzia艂 mu, 偶e Tallulah pracowa艂a w teatrze od pi臋tnastego roku 偶ycia?
- C贸偶, dobranoc Tallulah.
Jak zwykle niedbale skin臋艂a g艂ow膮. Potem podesz艂a do Callowaya i z艂apa艂a go za r臋k臋.
- Tak?
- Pan Lichfield... - zacz臋艂a.
- Co z panem Lichfieldem?
- Pr贸ba mu si臋 nie podoba艂a.
- By艂 tu dzisiaj?
- O, tak - odpar艂a, jakby jakiekolwiek w膮tpliwo艣ci w tej materii dowodzi艂y g艂upoty pytaj膮cego. - Oczywi艣cie, 偶e by艂.
- Nie widzia艂em go.
- C贸偶... niewa偶ne. Nie by艂 zbyt zadowolony. Calloway stara艂 si臋 zachowywa膰 oboj臋tnie.
- To nic nie pomo偶e.
- Pa艅skie przedstawienie jest bardzo bliskie jego sercu.
- Zdaj臋 sobie z tego spraw臋 - odpar艂 Calloway, unikaj膮c pe艂nego wyrzutu spojrzenia Tallulah. Mia艂 dosy膰 problem贸w na dzisiaj. Nie chcia艂 s艂ucha膰 wyra藕nie rozczarowanej portierki.
Uwolni艂 r臋k臋 i ruszy艂 do drzwi. Tallulah nie pr贸bowa艂a go zatrzyma膰.
- Powinien pan zobaczy膰 si臋 z Constanti膮 - powiedzia艂a po prostu.
- Z Constanti膮? - Gdzie on s艂ysza艂 to imi臋? Oczywi艣cie, 偶ona Lichfielda.
- Ona by艂a wspania艂膮 Viol膮.
By艂 zbyt zm臋czony, aby zawraca膰 sobie g艂ow臋 umar艂ymi aktorami. Ona chyba nie 偶yje? Lichfield zdaje si臋 m贸wi艂, 偶e umar艂a?
- Wspania艂膮 - powt贸rzy艂a Tallulah.
- Dobranoc, Tallulah. Do zobaczenia jutro.
Starowina nie odpowiedzia艂a. Je偶eli obcesowo艣膰 Callowaya obrazi艂a j膮, to trudno. Zostawi艂 j膮 z jej zmartwieniami i wyszed艂 na ulic臋.
By艂 koniec listopada. Na dworze by艂o zimno. Powietrze 艣mierdzia艂o smo艂膮, kt贸r膮 niedawno po艂o偶ono na sta艂y asfalt. Wiatr ni贸s艂 drobinki piasku. Calloway podni贸s艂 ko艂nierz p艂aszcza i po艣pieszy艂 do domu. Tym domem by艂 daj膮cy w膮tpliwe schronienie hotel Murphy'ego. Tallulah zamkn臋艂a drzwi i obr贸ciwszy si臋 plecami do zimnego, mrocznego 艣wiata, pocz艂apa艂a w g艂膮b 艣wi膮tyni marze艅. W teatrze unosi艂 si臋 zapach zm臋czenia. Budynek by艂 zm臋czony staro艣ci膮 i ci膮g艂ym u偶ywaniem. By艂 w tym podobny do Tallulah. Zbli偶a艂 si臋 czas 艣mierci dla tego teatru i dla Tallulah. Nie mo偶na ju偶 d艂u偶ej zatrzymywa膰 czasu. Odnosi艂o si臋 to i do teatru, i do starej portierki. Ale "Elysium" musi umrze膰 tak, jak 偶y艂o - w chwale.
Ostro偶nie i z szacunkiem kobieta ods艂oni艂a czerwone zas艂ony kryj膮ce portrety, kt贸re wisia艂y w korytarzu prowadz膮cym z foyer na widowni臋. Irving Barrymove - wielkie nazwisko i wielki aktor. Obraz by艂 stary i wyp艂owia艂y, lecz wspomnienia by艂y tak 艣wie偶e jak wiosenna ziele艅. I portret dumy teatru, ostatni w rz臋dzie obraz przestawiaj膮cy Constanti臋 Lichfield. Twarz o nieziemskiej urodzie, kt贸ra wprawi艂aby w zachwyt ka偶dego znawc臋 pi臋kna. By艂a zbyt m艂oda dla Lichfielda i to by艂a jedna z przyczyn tragedii. Lichfield Svengali, cz艂owiek dwa razy od niej starszy, m贸g艂 jej da膰 wszystko, czego pragn臋艂a; s艂aw臋, pieni膮dze i towarzystwo. Nie m贸g艂 jej da膰 tego, czego najbardziej potrzebowa艂a; samego 偶ycia. Umar艂a na raka piersi zanim sko艅czy艂a dwadzie艣cia lat. Odesz艂a tak nagle, 偶e nawet dzisiaj trudno by艂o uwierzy膰 w jej 艣mier膰. 艁zy zal艣ni艂y w oczach Tallulah na wspomnienie tego utraconego i zmarnowanego talentu. Tak wiele r贸l mog艂aby zagra膰, gdyby 偶y艂a: Kleopatra, Hedda, Rosalinda, Elektra. Jednak sta艂o si臋 inaczej. Odesz艂a, zdmuchni臋ta nagle jak 艣wieca przez szalej膮cy huragan i przez tych, dla kt贸rych 偶ycie by艂o nudnym marszem przez ziemski pad贸艂. 艢wita艂o ju偶, gdy Tallulah odwr贸ci艂a si臋 od portretu, modl膮c si臋 o to, aby umrze膰 we 艣nie.
P艂yn膮ce 艂zy o艣lepi艂y j膮, jej twarz by艂a teraz ca艂a mokra. O Bo偶e, kto艣 za ni膮 sta艂, pewnie pan Calloway wr贸ci艂 po co艣, a ona tu stoi i beczy, zachowuj膮c si臋 jak stara, g艂upia kobieta. By艂a zreszt膮 pewna, 偶e Calloway za tak膮 j膮 uwa偶a. Co taki m艂ody cz艂owiek jak on mo偶e wiedzie膰 o b贸lu z powodu staro艣ci i bezpowrotnie utraconych szans. To go jeszcze nie dotyczy. Kiedy艣 to poczuje, wcze艣niej ni偶 my艣li, ale jeszcze nie teraz.
- Tallie - powiedzia艂 kto艣.
Wiedzia艂a, kto to. Richard Waldon Lichfield. Odwr贸ci艂a si臋. Sta艂 od niej nie dalej ni偶 sze艣膰 st贸p. Wytworny jak zawsze. "Ma chyba dwadzie艣cia lat wi臋cej ni偶 Tallulah, ale staro艣膰 najwyra藕niej nie ma do niego przyst臋pu". Poczu艂a wstyd, 偶e przy艂apa艂 j膮 na p艂aczu.
- Tallie - powiedzia艂 ciep艂o - wiem, 偶e jest troch臋 p贸藕no, ale by艂em pewien, 偶e b臋dziesz chcia艂a si臋 przywita膰.
艁zy obesch艂y i zobaczy艂a, 偶e Lichfield nie jest sam. Za jego plecami, utrzymuj膮c pewien dystans, kto艣 sta艂. Posta膰 cz臋艣ciowo skrywana by艂a przez mrok. Nagle ta posta膰 wysz艂a z ciemno艣ci i Tallulah rozpozna艂a j膮. Zna艂a t臋 twarz tak dobrze jak swe w艂asne lustrzane odbicie. By艂a to twarz, na kt贸r膮 tak bardzo czeka艂a. Wreszcie przyby艂a, aby wype艂ni膰 pustk臋 samotnego 偶ycia. Nie wierzy艂a w艂asnym oczom.
To by艂a Constantia, promienna Constantia. Obj臋艂a Lichfielda i powa偶nie odpowiedzia艂a na gor膮ce powitanie Tallulah. Droga, zmar艂a Constantia.
Tego ranka pr贸ba mia艂a si臋 rozpocz膮膰 o 9.30. Jak zwykle Diana Duvall sp贸藕ni艂a si臋 o p贸艂 godziny. Wygl膮da艂a tak, jakby nie spa艂a przez ca艂膮 noc.
- Przepraszam za sp贸藕nienie - rzek艂a swym przesadnie afektowanym g艂osem. Calloway nie by艂 w ba艂wochwalczym nastroju.
- Mamy jutro otwarcie - zgrzytn膮艂 - a wszyscy musz膮 na ciebie czeka膰.
- Naprawd臋? - pr贸bowa艂a udawa膰 zaskoczenie. By艂o zbyt p贸藕no i jej popis nie spotka艂 si臋 z 偶adnym odzewem.
- Dobra, zaczynamy - obwie艣ci艂 Calloway. - Prosz臋, aby ka偶dy mia艂 sw膮 kopi臋 i pi贸ro. Mam tu list臋 ci臋膰 i chcia艂bym, aby艣my to prze膰wiczyli przed obiadem. Ryan, czy masz sw膮, kopi臋?
Ryan zaprzeczy艂 ruchem g艂owy.
- C贸偶, w takim razie zdob膮d藕 j膮. Nie chc臋 s艂ysze膰 偶adnych skarg, jest na to zbyt p贸藕no. Ostatnia pr贸ba przypomina艂a styp臋 po pogrzebie, a nie przedstawienie. Wszystko by艂o n臋dzne, epizody by艂y grane beznadziejnie. Mam zamiar ci膮膰 i nie b臋dzie to zbyt przyjemne.
Nie by艂o. Mimo ostrze偶e艅 Callowaya pojawi艂y si臋 skargi, dyskusje, propozycje kompromis贸w, niezadowolone twarze i mruczane przekle艅stwa. Dwie czy trzy osoby z obsady zrozumia艂y, 偶e Calloway raczej da si臋 pokroi膰, a nie ust膮pi. Trzem nast臋pnym wszystko by艂o oboj臋tne. Ca艂y ten ba艂agan by艂 diabelnie denerwuj膮cy.
Co gorsze, re偶yser mia艂 ca艂y czas wra偶enie, 偶e jest obserwowany, mimo, 偶e widownia wydawa艂a si臋 pusta. Pomy艣la艂, 偶e mo偶e Lichfield obserwuje go przez jaki艣 otw贸r w 艣cianie. Potem zrozumia艂, 偶e takie my艣lenie zakrawa na paranoj臋. W ko艅cu nadszed艂 czas na przerw臋 obiadow膮. Calloway wiedzia艂, gdzie znale藕膰 Dian臋. By艂 przygotowany na przykr膮 rozmow臋. Oskar偶enie, 艂zy, zapewnienie, 偶e b臋dzie lepiej, zn贸w 艂zy i wreszcie pojednanie. Normalne.
Zapuka艂 do drzwi gwiazdy.
- Kto tam?
Czy ju偶 p艂aka艂a, czy po prostu m贸wi艂a, trzymaj膮c szklank臋 przy ustach?
- To ja.
- Och.
- Czy mog臋 wej艣膰?
- Tak.
Trzyma艂a w r臋ku szklank臋 z dobr膮 w贸dk膮. Na razie nie by艂o 艂ez.
- Jestem beznadziejna, prawda? - powiedzia艂a, zanim zd膮偶y艂 zamkn膮膰 drzwi. Spojrza艂a na niego. Jej oczy prosi艂y, aby zaprzeczy艂.
- Nie b膮d藕 g艂upia - odpar艂!
- Nigdy nie wyczuj臋 Szekspira - powiedzia艂a z kwa艣n膮 min膮, tak jakby to by艂a wina pisarza. - Tych wszystkich pieprzonych s艂贸w. - Czu艂, 偶e zbli偶a si臋 awantura.
- W porz膮dku - sk艂ama艂, obejmuj膮c j膮. - Potrzebujesz po prostu troch臋 czasu. Jej twarz spochmurnia艂a.
- Otwieramy jutro - rzek艂a stanowczo. Nie da si臋 ukry膰, 偶e mia艂a racj臋. - Rozszarpi膮 mnie na kawa艂ki, prawda? Chcia艂 zaprzeczy膰, ale nie pozwoli艂a mu na to uczciwo艣膰.
- Tak. Chyba, 偶e...
- Nigdy ju偶 nie b臋d臋 pracowa膰. Harry nam贸wi艂 mnie na to, ten 呕yd. P贸艂g艂贸wek. Powiedzia艂, 偶e to b臋dzie dobre dla mojej reputacji. Powiedzia艂, 偶e zyskam wi臋cej szacunku. Co on wie?
Zabiera swoje cholerne dziesi臋膰 procent i zostawia mnie na lodzie. Wygl膮dam na idiotk臋, prawda?
Zacz臋艂o si臋. Calloway pr贸bowa艂 ja uspokoi膰 wszelkimi sposobami, jednak by艂o to niezwykle trudne. Szlocha艂a tak g艂o艣no, 偶e straci艂 g艂ow臋. Poca艂owa艂 j膮 delikatnie, po ojcowsku, jak ka偶dy przyzwoity re偶yser i /cud nad cudy/ wydawa艂o si臋, 偶e to pomog艂o. Kontynuowa艂 ju偶 艣mielej i z wi臋kszym zapa艂em...
Zacz膮艂 g艂adzi膰 jej piersi, jego r臋ce b艂膮dzi艂y pod bluzk膮 Diany, a偶 znalaz艂y sutki i zacz臋艂y je pie艣ci膰. Dzia艂a艂o to znakomicie. Przez chmury jej rozpaczy zacz臋艂o prze艣wieca膰 s艂o艅ce. Poci膮gn臋艂a nosem i odpi臋艂a pasek przytrzymuj膮cy spodnie Callowaya. Terry g艂adzi艂 jej cia艂o. Wzdycha艂a cicho i delikatnie, jednak prowokuj膮co. W kt贸rym艣 momencie Diana przewr贸ci艂a butelk臋 z w贸dk膮, ale 偶adne z nich nawet tego nie zauwa偶y艂o. P艂yn rozla艂 si臋 na stole. D藕wi臋k spadaj膮cych na pod艂og臋 kropel towarzyszy艂 ich j臋kom i westchnieniom. Nagle cholerne drzwi otworzy艂y si臋. Do pokoju wpad艂o zimne powietrze, momentalnie ch艂odz膮c ich zapa艂y. Calloway poderwa艂 si臋, zdaj膮c sobie spraw臋 z tego, 偶e jego spodnie s膮 rozpi臋te. Spojrza艂 w lustro wisz膮ce nad g艂ow膮 Diany, aby zobaczy膰, kto im przeszkodzi艂. To Lichfield. Patrzy艂 na Callowaya z niewzruszon膮 twarz膮.
- Przepraszam, powinienem by艂 zapuka膰.
Jego g艂os by艂 spokojny i s艂odki, jednak da艂o si臋 w nim wyczu膰 dr偶enie gniewu. Calloway poprawi艂 spodnie, zapi膮艂 pasek i obr贸ci艂 si臋 do Lichfielda, po cichu kln膮c sw膮 p艂on膮c膮 z podniecenia twarz.
- Tak... to by艂oby grzeczne - rzek艂.
- Jeszcze raz przepraszani. Chcia艂bym zamieni膰 dwa s艂owa z... - Oczy starca by艂y niezg艂臋bione. Spojrza艂 na Dian臋. -... Z pa艅sk膮 gwiazd膮 - doko艅czy艂.
Calloway wyczu艂, jak Diana puchnie z dumy pod wp艂ywem tego s艂owa. Czy偶by Lichfield zmieni艂 front? Czy przyszed艂 tutaj, aby z艂o偶y膰 sw贸j ho艂d u st贸p Diany Duvall?
- Chcia艂bym porozmawia膰 z pani膮 w cztery oczy, je偶eli to mo偶liwe - kontynuowa艂 mi艂ym g艂osem Lichfield.
- C贸偶, my tylko...
- Oczywi艣cie - przerwa艂a Diana. - Za momencik, dobrze? Momentalnie potrafi艂a znale藕膰 si臋 w nowej sytuacji. Zapomnia艂a ju偶 o 艂zach.
- B臋d臋 na zewn膮trz - powiedzia艂 Lichfield wychodz膮c. Zanim drzwi si臋 zamkn臋艂y Diana sta艂a przed lustrem i wyciera艂a makija偶, kt贸ry m贸g艂by zdradzi膰, 偶e p艂aka艂a.
- C贸偶 - zaszczebiota艂a. - Jak to mi艂o spotka膰 kogo艣 偶yczliwego. Znasz go?
- Nazywa si臋 Lichfield - odpar艂 Calloway. - By艂 administratorem tego teatru.
- Mo偶e chce co艣 zaproponowa膰?
- W膮tpi臋.
- Nie b膮d藕 taki za艂amany, Terence - burkn臋艂a. - Nie mo偶esz si臋 pogodzi膰 z my艣l膮, 偶e ktokolwiek inny mo偶e si臋 mn膮 interesowa膰, co?
- M贸j b艂膮d. Spojrza艂a w lustro.
- Jak wygl膮dam? - zapyta艂a.
- Dobrze.
- Przepraszam, za to co si臋 sta艂o wcze艣niej.
- Wcze艣niej?
- Wiesz.
- A... tak.
- Zobaczymy si臋 w pubie, dobrze?
Dosta艂 pozwolenie na odej艣cie, jego obecno艣膰 jako kochanka i powiernika nie by艂a ju偶 potrzebna.
Lichfield czeka艂 cierpliwie w ch艂odnym korytarzu. Mimo, 偶e 艣wiat艂o by艂o tu lepsze ni偶 na scenie, Calloway nadal nie widzia艂 dok艂adnie jego twarzy. By艂o w tej postaci co艣 - jakby to powiedzie膰 - co艣 sztucznego. Jego twarz by艂a w艂a艣ciwie nieruchoma, jakby wyciosana z drewna, cera by艂a zbyt r贸偶owa.
- Jeszcze nie jest ca艂kiem gotowa - powiedzia艂 Calloway do Lichfielda.
- Jest urocz膮 kobiet膮 - mrukn膮艂 starzec.
- Tak.
- Nie pos膮dzam pana...
- Uhm.
- Jednak nie jest aktork膮.
- Chyba nie zamierza si臋 pan wtr膮ca膰, Lichfield? Nie pozwol臋 panu.
- Prosz臋 o tym zapomnie膰.
Lichfield najwyra藕niej lubi艂 denerwowa膰 Callowaya i sprawia艂o mu to przyjemno艣膰. Szacunek re偶ysera do starego administratora zmala艂.
- Nie pozwol臋, aby pan j膮 denerwowa艂.
- Nasze interesy si臋 pokrywaj膮, Terence. Wszystko, czego pragn臋 to sukcesu tego przedstawienia, prosz臋 mi wierzy膰. Czy zale偶a艂oby mi na denerwowaniu pa艅skiej Pierwszej Damy? B臋d臋 艂agodny jak baranek, Terence.
- Cokolwiek b臋dzie pan robi艂 - rzek艂 Calloway gniewnie - nie jest pan barankiem.
U艣miech znowu rozja艣ni艂 twarz Lichfielda. Nienaturalnie r贸偶owa sk贸ra jego twarzy napi臋艂a si臋 pod wp艂ywem tego grymasu. Calloway wszed艂 do pubu z uczuciem gniewu. Nie bardzo wiedzia艂 zreszt膮, dlaczego si臋 tak w艣cieka. W garderobie pe艂nej luster Diana Duval by艂a prawie gotowa do odegrania swej sceny.
- Mo偶e pan wej艣膰, panie Lichfield - zawo艂a艂a. Otworzy艂 drzwi, zanim sko艅czy艂a zdanie. Panna Duvall - lekko si臋 uk艂oni艂. U艣miechn臋艂a si臋. By艂 bardzo d偶entelme艅ski.
- Wybaczy mi pan wcze艣niejsz膮 niezr臋czn膮 sytuacj臋? Przybra艂a nie艣mia艂膮 min臋, to zawsze rozbraja艂o m臋偶czyzn.
- Pan Calloway... - zacz臋艂a.
- Bardzo uparty, m艂ody cz艂owiek.
- Tak.
- Po艣wi臋ca zapewne wiele uwagi swej Pierwszej Damie? Zmarszczy艂a brwi. Na jej twarzy pojawi艂 si臋 wyraz skupienia.
- My艣l臋, 偶e tak.
- Nie 艣wiadczy to zbyt dobrze o jego profesjonalizmie - rzek艂 Lichfield. - Prosz臋 mi jednak wybaczy膰 t臋 moj膮 niezrozumia艂膮 nadgorliwo艣膰.
Zbli偶y艂a si臋 do niego i obr贸ci艂a, wiedz膮c, 偶e lampa o艣wietlaj膮ca toaletk臋 interesuj膮co pod艣wietli jej w艂osy.
- Wi臋c, panie Lichfield, co mog臋 dla pana zrobi膰?
- Szczerze m贸wi膮c, to delikatna sprawa - odpar艂 Lichfield. - Gorzka prawda jest taka - jakby to uj膮膰? - 偶e pani talent nie pasuje do tego przedstawienia. Pani stylowi brak subtelno艣ci.
Zapad艂a cisza. Powoli dociera艂o do niej, to co powiedzia艂 Lichfield. Podesz艂a do drzwi. Zdecydowanie nie podoba艂o jej si臋, to co powiedzia艂. Spodziewa艂a si臋 wielbiciela, a zamiast niego spotka艂a krytyka.
- Precz! - powiedzia艂a ostrym jak brzytwa g艂osem.
- Pani Duvall...
- S艂ysza艂 pan?
- 殴le si臋 pani czuje w roli Violi, prawda? - kontynuowa艂 Lichfield, tak jakby nic do niego nie dotar艂o.
- To nie pa艅ski cholerny interes - wypali艂a.
- A jednak tak. Widzia艂em pr贸by. Wypad艂a pani blado, nieprzekonywuj膮co. Humor jest przyziemny, scena zgromadzenia, kt贸ra powinna 艂ama膰 nasze serca, nie ma w sobie 偶ycia.
- Nie potrzebuj臋 pa艅skich opinii. Dzi臋kuj臋.
- Nie ma pani stylu...
- Odpieprz si臋.
- ... 偶adnej postawy ani stylu. Jestem przekonany, 偶e w telewizji gra pani doskonale, ale scena potrzebuje czego艣 specjalnego, g艂臋bi ducha, kt贸rej pani, szczerze m贸wi膮c, brakuje.
Atmosfera stawa艂a si臋 coraz bardziej napi臋ta. Chcia艂a go uderzy膰, ale prawd臋 m贸wi膮c, nie bardzo mia艂a za co. Nie mo偶na przecie偶 bra膰 powa偶nie tego podstarza艂ego pozera. W swych schludnych szarych r臋kawiczkach i eleganckim krawacie by艂 bardziej komediowy ni偶 melodramatyczny. G艂upi i zjadliwy, co on mo偶e wiedzie膰 o aktorstwie?
- Niech si臋 pan wyniesie, zanim zawo艂am asystenta re偶ysera - powiedzia艂a, ale Lichfield zast膮pi艂 jej drog臋 do drzwi. Gwa艂t? Czy on ma na ni膮 ochot臋? Bo偶e, nie dopu艣膰.
- Moja 偶ona - m贸wi艂 - gra艂a Viol臋...
- Chwa艂a jej za to.
- ... i ma wra偶enie, 偶e mog艂aby w t臋 rol臋 tchn膮膰 wi臋cej 偶ycia.
- Jutro zaczynamy - powt贸rzy艂a jakby w obronie przed potokiem wymowy Lichfielda. Dlaczego do diab艂a pr贸bowa艂a si臋 z nim spiera膰? Siedzi tu i dyskutuje z tym g艂upim facetem. Mo偶e dlatego, 偶e nieco si臋 go boi. Poczu艂a jego oddech. Mia艂 zapach drogiej czekolady.
- Zna t臋 rol臋 dok艂adnie. W艂o偶y艂a w ni膮 wiele serca.
- To moja rola. I zamierzam j膮 zagra膰. Zagram j膮, nawet gdybym mia艂a zosta膰 najgorsz膮 Viol膮 w historii tego teatru. W porz膮dku?
Stara艂a si臋 panowa膰 nad sob膮, cho膰 by艂o to trudne. Co艣 w Lichfieldzie j膮 denerwowa艂o; nie obawia艂a si臋 z jego strony przemocy, jednak czu艂a pewien niepok贸j.
- Obawiam si臋, 偶e ju偶 przyrzek艂em t臋 rol臋 mojej 偶onie.
- Co? - jego arogancja zaskoczy艂a Dian臋.
- I Constantia zagra Viol臋.
Imi臋 roz艣mieszy艂o Dian臋. Mo偶e pochodzi艂o z komedii? Co艣 z Sheridana albo Wilde'a, stare i s艂odziutkie. Jednak Lichfield przemawia艂 z wielk膮 pewno艣ci膮 siebie i powag膮.
"Constantia zagra t臋 rol臋" - m贸wi艂, jakby wszystko ju偶 zaplanowa艂 i ustali艂.
- Nie b臋d臋 z panem d艂u偶ej dyskutowa艂a. Je艣li pa艅ska 偶ona zamierza zagra膰 Viol臋, to b臋dzie musia艂a to zrobi膰 na pieprzonej ulicy. Zrozumiano?
- Ona jutro zaczyna.
- Czy jeste艣 g艂uchy, czy g艂upi, czy mo偶e jedno i drugie?
Jaki艣 wewn臋trzny g艂os kaza艂 jej si臋 uspokoi膰. Wychodzi艂a z roli, jakakolwiek ta rola by艂a.
Podszed艂 do niej i 艣wiat艂o znad toaletki wy艂oni艂o jego twarz z cienia rzuconego przez rondo kapelusza. Nie przyjrza艂a mu si臋 wcze艣niej. Teraz ujrza艂a g艂臋bokie bruzdy otaczaj膮ce jego oczy i usta. To, co pokrywa艂o jego twarz, z pewno艣ci膮 nie by艂o cia艂em. Przyklei艂 sobie do twarzy lateksow膮 mask臋. Mia艂a ochot臋 j膮 zedrze膰 i ujrze膰 jego prawdziwe oblicze.
Oczywi艣cie. To by艂o to. Scena, kt贸r膮 odgrywali, nazywa艂a si臋: Zdj臋cie Maski.
- Zobaczymy jak wygl膮dasz - rzek艂a i dotkn臋艂a jego policzka, zanim zd膮偶y艂 powstrzyma膰 atakuj膮c膮 go r臋k臋. U艣miechn膮艂 si臋 szeroko. Pomy艣la艂a, 偶e on chcia艂, aby zdar艂a mask臋 z jego twarzy. By艂o za p贸藕no na wycofanie si臋 lub przeprosiny. Z艂apa艂a za brzeg maski i poci膮gn臋艂a.
Cienka warstwa lateksu odklei艂a si臋 bez trudno艣ci. Ukaza艂a si臋 prawdziwa fizjonomia Lichfielda. Diana pr贸bowa艂a si臋 cofn膮膰, ale starzec przytrzyma艂 j膮 za w艂osy. Patrzy艂a z obrzydzeniem i przera偶eniem na pozbawion膮 cia艂a twarz. Kilka pasemek wysuszonych mi臋艣ni zwisa艂o tu i 贸wdzie. Na obdartym ze sk贸ry podbr贸dku wida膰 by艂o kilka k臋pek w艂os贸w, b臋d膮cych zapewne pozosta艂o艣ci膮 brody. Wszystko to, co kiedy艣 偶y艂o w jego twarzy, dawno ju偶 zgni艂o. Cz臋艣膰 twarzy by艂a kompletnie pozbawiona cia艂a, wida膰 by艂o zmursza艂e i nadjedzone przez robaki ko艣ci czaszki.
- Nie zosta艂em zabalsamowany - powiedzia艂a czaszka. - W odr贸偶nieniu od Constantii.
Wyja艣nienie przerazi艂o Dian臋. Nie krzycza艂a, mimo, 偶e potworno艣膰, kt贸r膮 widzia艂a, usprawiedliwia艂aby krzyk. Potrafi艂a zdoby膰 si臋 tylko na cichy szloch i odsuwa艂a g艂ow臋 na tyle, na ile pozwala艂 jego u艣cisk.
- Wcze艣niej czy p贸藕niej musimy dokona膰 wyboru pomi臋dzy s艂u偶eniem sobie, a s艂u偶eniem sztuce - powiedzia艂 Lichfield. Jego oddech nie pachnia艂 ju偶 czekolad膮, lecz zgnilizn膮.
Nie zrozumia艂a.
- Umarli musz膮 wybiera膰 uwa偶niej ni偶 偶ywi. Nie mo偶emy traci膰 energii, je艣li mi pani wybaczy to wyra偶enie, na czcze przyjemno艣ci. Pani nie lubi sztuki, jak s膮dz臋. Prawda?
Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, maj膮c nadziej臋, 偶e takiej odpowiedzi oczekiwa艂.
- Pani pragnie rozkoszy cia艂a, a nie ducha. I b臋dzie j膮 pani mia艂a.
- Dzi臋... kuj臋.
- Je偶eli pani ich pragnie, mo偶e je pani mie膰.
Nagle r臋ka, kt贸ra tak mocno trzyma艂a jej w艂osy, pu艣ci艂a je, by dla odmiany uchwyci膰 j膮 za szyj臋. Lichfield przyci膮gn膮艂 Dian臋 do siebie, aby j膮 poca艂owa膰. Chcia艂a krzycze膰, ale jego zgni艂y oddech odebra艂 jej si艂y.
Ryan znalaz艂 Dian臋 le偶膮c膮 na pod艂odze garderoby kilka minut przed drug膮. Trudno by艂o stwierdzi膰, co si臋 sta艂o. Nie by艂o 偶adnych 艣lad贸w przemocy. Nie mo偶na by艂o znale藕膰 偶adnych ran na jej ciele czy g艂owie. Nie mo偶na by艂o tak偶e stwierdzi膰, 偶e jest martwa. Wydawa艂o si臋, 偶e zapad艂a na rodzaj 艣pi膮czki. By膰 mo偶e po艣lizgn臋艂a si臋 i upadaj膮c uderzy艂a o co艣 g艂ow膮. Cokolwiek si臋 sta艂o, Diana Duvall wypad艂a z gry. Godziny pozosta艂y do generalnej pr贸by kostiumowej, a Viol臋 odwo偶ono ambulansem na oddzia艂 intensywnej terapii.
- Im pr臋dzej rozwali si臋 to miejsce, tym lepiej - powiedzia艂 Hammersmith. Pi艂 podczas pracy w biurze. Calloway nigdy wcze艣niej nie widzia艂, aby to robi艂. Butelka whisky sta艂a na biurku obok nape艂nionej do po艂owy szklanki. Na papierach pokrywaj膮cych biurko pe艂no by艂o mokrych kr膮偶k贸w znacz膮cych kolejne odstawienia szklanki. R臋ce biuralisty dr偶a艂y.
- Jakie wiadomo艣ci ze szpitala?
- Ona jest pi臋kn膮 kobiet膮 - odpar艂 Hammersmith, gapi膮c si臋 na szklank臋. Calloway m贸g艂by przysi膮c, 偶e siedz膮cemu naprzeciw m臋偶czy藕nie niewiele brakuje, aby si臋 rozp艂aka膰.
- Hammersmith? Jak ona si臋 czuje?
- Ma 艣pi膮czk臋. Ale jej stan nie zagra偶a 偶yciu.
- To ju偶 co艣, mam nadziej臋.
Hammersmith spojrza艂 na Callowaya. Jego krzaczaste brwi nastroszy艂y si臋 z gniewu.
- Ty gnoju! - wrzasn膮艂. - Pieprzy艂e艣 j膮, prawda? Bawi艂o ci臋 to, co? C贸偶, pozw贸l, 偶e ci co艣 powiem. Diana Duvall jest warta tuzin takich jak ty. Tuzin!
- To dlaczego pozwoli艂e艣 na wystawienie tego ostatniego przedstawienia, Hammersmith? Bo j膮 zobaczy艂e艣 i pragn膮艂e艣 )H wymaca膰 swoimi ma艂ymi, ciep艂ymi r膮czkami?
- Nigdy tego nie zrozumiesz. Masz m贸zg w spodniach. -Wygl膮da艂 na autentycznie zgorszonego sugesti膮, 偶e mia艂 kiedy艣 zamiary wobec Diany.
- W porz膮dku, niech ci b臋dzie. Nadal nie mamy Violi.
- Dlatego kasuj臋 przedstawienie - rzek艂 Hammersmith powoli.
To si臋 musia艂o sta膰. Bez Diany Duvall nie b臋dzie "Wieczoru Trzech Kr贸li". - Mo偶e to zreszt膮 lepiej. Pukanie do drzwi.
- Kto tam, do kurwy n臋dzy? - zapyta艂 niedelikatnie Hammersmith.
- Wej艣膰.
Wszed艂 Lichfield. Calloway by艂 niemal zadowolony, widz膮c zn贸w t臋 dziwn膮 posta膰. Mia艂 zamiar zada膰 Lichfieldowi kilka pyta艅. Chcia艂 wiedzie膰, jak Diana si臋 czu艂a, gdy staruszek wychodzi艂, o czym rozmawiali. Wydawa艂o mu si臋 jednak, 偶e lepiej b臋dzie, je艣li porozmawiaj膮 na osobno艣ci, bez Hammersmitha w roli obserwatora. Wszelkie podejrzenia jakie mia艂 wobec Lichfielda upad艂y, gdy zobaczy艂 go w drzwiach. Je偶eli co艣 zrobi艂 Dianie, to po co wraca艂by tu tak szybko i tak bardzo rozpromieniony?
- Kim pan jest? - chcia艂 wiedzie膰 Hammersmith.
- Richard Walden Lichfield. Bytem kiedy艣 administratorem w "Elysium".
- Och...
- To by艂 kiedy艣 m贸j interes...
- Czego pan sobie 偶yczy? - przerwa艂 Hammersmith zirytowany spokojem tamtego.
- S艂ysza艂em, 偶e przedstawienie jest w niebezpiecze艅stwie - odpar艂 Lichfield spokojnie.
- 呕adne niebezpiecze艅stwo, poniewa偶 nie ma przedstawienia. Zosta艂o odwo艂ane.
- Tak? - Lichfield spojrza艂 na Callowaya.
- Czy pan si臋 na to zgodzi艂? - zapyta艂 re偶ysera.
- On nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie. Ma tylko prawo w nag艂ych przypadkach odwo艂a膰 pr贸by i skasowa膰 przedstawienie. To jest w jego kontrakcie. Teatr jest od dzisiaj zamkni臋ty. I nie b臋dzie ju偶 otwarty powt贸rnie.
- Owszem b臋dzie - rzek艂 Lichfield.
- Co? - Hammersmith poderwa艂 si臋 na nogi. Calloway u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zawsze widzia艂 go siedz膮cego, nigdy stoj膮cego. By艂 bardzo niski.
- Wystawimy "Wiecz贸r Trzech Kr贸li", tak jak zapowiedzieli艣my - mrukn膮艂 Lichfield. - Moja 偶ona bardzo ch臋tnie zast膮pi pann臋 Duvall w roli Violi.
Hammersmith zacz膮艂 si臋 艣mia膰 ordynarnym, obrzydliwym 艣miechem. Zamilk艂 jednak, gdy po biurze rozszed艂 si臋 zapach lawendy i w drzwiach ukaza艂a si臋 Constantia Lichfield, odziana w jedwabie i futro. Wygl膮da艂a tak pi臋knie, jak w dniu swej 艣mierci. Nawet Hammersmith wstrzyma艂 oddech na jej widok.
- Nasza nowa Viola - obwie艣ci艂 Lichfield. Hammersmith po chwili odzyska艂 g艂os.
- Przecie偶 ta kobieta nie opanuje roli w p贸艂 dnia.
- Dlaczego nie? - odezwa艂 si臋 Calloway, nie odrywaj膮c wzroku od Constantii. Lichfield to szcz臋艣ciarz. Constantia by艂a niezwykle pi臋kna. Mimo woli wstrzymywa艂o si臋 przy niej oddech w obawie, aby nie sp艂oszy膰 tego wspania艂ego zjawiska.
Nagle odezwa艂a si臋. Przem贸wi艂a s艂owami z Aktu 5., Sceny I.:
"Je艣li do szcz臋艣cia jedyn膮 przeszkod膮
Jest ten str贸j m臋ski nieprawnie noszony,
Wstrzymaj u艣ciski, a偶 okoliczno艣ci
Czasu, wydarze艅 i miejsca wyka偶膮.
呕e jestem Viol膮".
Mia艂a delikatny i melodyjny g艂os p艂yn膮cy z g艂臋bi serca. Ka偶dy wers wypowiedziany by艂 z wielkim uczuciem i pasj膮.
I ta twarz. T臋tni艂a 偶yciem, wypowiadane s艂owa odbija艂y si臋 na niej cudownie. By艂a czaruj膮ca.
- Przepraszam - powiedzia艂 Hammersmith - ale s膮 okre艣lone ^zasady post臋powania w takich przypadkach. Czy ona jest zarejestrowana w Zwi膮zku Aktorskim?
- Nie - odpowiedzia艂 Lichfield.
- C贸偶, sam pan widzi, 偶e to niemo偶liwe. Zwi膮zek wyklucza takie osoby. Zabraliby nam chleb.
- Przecie偶 to pana nie dotyczy, Hammersmith - odezwa艂 si臋 Calloway - co to pana, do kurwy, obchodzi? Pa艅ska noga wi臋cej nie postanie w teatrze, je偶eli ju偶 pan go zamknie.
- Moja 偶ona ogl膮da艂a pr贸by. Jest doskonale przygotowana.
- To mo偶e by膰 zrz膮dzenie losu - rzek艂 Calloway z entuzjazmem. Patrzy艂 zachwycony na Constanti臋.
- Zadziera pan ze zwi膮zkiem, Calloway - ostrzeg艂 Hammersmith.
- Podejm臋 to ryzyko.
- Tak jak pan powiedzia艂, to mnie nie dotyczy. Je艣li jednak jaki艣 ma艂y ptaszek opowie im o tym, zarzuc膮 pana zgni艂ymi jajami.
- Hammersmith, niech jej pan da szans臋. Niech pan da szans臋 nam wszystkim. Je偶eli zwi膮zek na mnie napadnie - to moja sprawa.
Hammersmith usiad艂 ponownie.
- Nikt nie przyjdzie na przestawienie, zdaje pan sobie z tego spraw臋? Diana Duvall by艂a gwiazd膮, obejrzeliby pa艅skie d臋te przedstawienie tylko po to, aby j膮 zobaczy膰. Ale kto艣 nieznany... C贸偶, to b臋dzie najwy偶ej pa艅ski koniec. Niech pan si臋 bierze do roboty, ja umywam r臋ce. Wszystko jest na pa艅skiej g艂owie Calloway, niech pan o tym pami臋ta. Mam nadziej臋, 偶e za to obedr膮 pana ze sk贸ry.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 Lichfield. - Bardzo pan mi艂y.
Hammersmith zacz膮艂 porz膮dkowa膰 biurko, aby wygospodarowa膰 wi臋cej miejsca dla szklanki i butelki. Spotkanie by艂o sko艅czone. Nic go nie obchodz膮 te ich wszystkie g艂upie pomys艂y.
- Wyjd藕cie - powiedzia艂. - Po prostu wyjd藕cie.
- Mam kilka pr贸艣b - powiedzia艂 Lichfield do Callowaya p& wyj艣ciu z biura. - S膮 to uwagi do przedstawienia, kt贸re uwydatni膮 rol臋 mojej 偶ony.
- Jakie?
- Dla wygody Constantii prosi艂bym o znaczne zmniejszenie o艣wietlenia. Nie jest po prostu przyzwyczajona do gry przy tak intensywnym 艣wietle.
- Dobrze.
- Prosi艂bym tak偶e o zainstalowanie 艣wiate艂 pod艂ogowych.
- Pod艂ogowych?
- Dziwne to 偶膮danie, wiem. Jednak ona czuje si臋 o wiele lepiej ze 艣wiat艂ami pod艂ogowymi.
- B臋d膮 o艣lepia艂y aktor贸w - zaoponowa艂 Calloway. - Nie b臋d膮 widzieli publiczno艣ci.
- Mimo wszystko... musz臋 偶膮da膰 ich instalacji.
- OK.
- Po trzecie, prosi艂bym, aby wszystkie sceny zawieraj膮ce poca艂unki, obejmowania si臋 itd. zosta艂y tak przeredagowane, 偶eby usun膮膰 te wszystkie fizyczne kontakty.
- Wszystko?
- Wszystko.
- Dlaczego na Boga?
- Moja 偶ona nie potrzebuje takiego dodatkowego udramatyzowania, Terence.
Dziwna intonacja tego zdania zdumia艂a Callowaya. "Dodatkowego udramatyzowania". Calloway przez chwil臋 patrzy艂 Constantii prosto w oczy. By艂y jakby nawiedzone.
- Przedstawimy nasz膮 now膮 Viol臋 towarzystwu? - zasugerowa艂 Lichfield.
- Dlaczego nie?
Tr贸jka wesz艂a do teatru.
Przeredagowanie wszystkiego tak, aby wykluczy膰 wszelkie kontakty fizyczne by艂y proste. Na pocz膮tku reszta zespo艂u odnosi艂a si臋 z rezerw膮 do nowej kole偶anki, ale jej bezpretensjonalne zachowanie i naturalny urok wkr贸tce ich podbi艂y. Poza tym jej obecno艣膰 gwarantowa艂a, 偶e przedstawienie si臋 odb臋dzie. O sz贸stej Calloway og艂osi艂 przerw臋. Zapowiedzia艂 pr贸b臋 kostiumow膮 na dziewi膮t膮 i radzi艂 im, aby wykorzystali czas przerwy i odpr臋偶yli si臋. Towarzystwo rozesz艂o si臋, na nowo kipi膮c entuzjazmem. To co jeszcze dwana艣cie godzin wcze艣niej wydawa艂o si臋 niemo偶liwe, teraz zaczyna艂o przybiera膰 konkretne kszta艂ty. Oczywi艣cie jeszcze mn贸stwo rzeczy nale偶a艂o poprawi膰... tysi膮ce niedor贸bek technicznych, kostiumy, kt贸re 藕le pasowa艂y, s艂abe momenty realizacji. Jednak wszyscy byli dobrej my艣li. Aktorzy byli szcz臋艣liwsi ni偶 kiedykolwiek dot膮d podczas pr贸b. Nawet Ed Cunninghan powiedzia艂 jedn膮 lub dwie mi艂e rzeczy.
Lichfield znalaz艂 Tallulah w palmiarni.
- Dzi艣 w nocy...
- Tak, prosz臋 pana.
- Nie musisz si臋 ba膰.
- Nie boj臋 si臋 - odparta - co za pomys艂. Tak jakby...
- To mo偶e troch臋 bole膰, za co z g贸ry przepraszam. Ciebie i nas wszystkich.
- Rozumiem.
- Oczywi艣cie, kochasz teatr tak jak ja. Znasz paradoksy tego zawodu. Gra膰 偶ycie... och, Tallulah, gra膰 偶ycie... c贸偶 za zdumiewaj膮ca rzecz. Czasami zastanawiam si臋, jak d艂ugo b臋d臋 m贸g艂 jeszcze udawa膰.
- Robi pan to doskonale - odrzek艂a stara.
- Tak s膮dzisz? Naprawd臋 tak my艣lisz? - jej opinia wyra藕nie dodawa艂a mu otuchy. To by艂o takie m臋cz膮ce, ca艂y czas udawa膰 偶ycie, oddycha膰, chodzi膰, udawa膰, 偶e si臋 ma 偶yj膮ce cia艂o. Wdzi臋czny Tallulah za te s艂owa, zbli偶y艂 si臋 do niej.
- Chcia艂aby艣 umrze膰, Tallulah?
- Czy to boli?
- Tylko troch臋.
- To mog艂oby mnie uszcz臋艣liwi膰.
- I powinno.
Zamkn膮艂 jej oczy poca艂unkiem. Po nieca艂ej minucie Tallulah by艂a martwa. Podda艂a si臋 tchnieniu 艣mierci dobywaj膮cemu si臋 z jego ust. Po艂o偶y艂 j膮 na wytartej kanapie i przekr臋ci艂 klucz w drzwiach od palmiarni. Szybko ostygnie w zimnie wype艂niaj膮cym pok贸j. O偶yje zn贸w, zanim przyb臋dzie publiczno艣膰.
O sz贸stej pi臋tna艣cie Diana Duvall wysiad艂a z taks贸wki przed "Elysium". By艂o ciemno i zimno, ale Diana czu艂a si臋 dobrze. Nic nie mog艂o jej dzisiaj zepsu膰 nastroju. Ani zimno, ani ciemno艣膰. Nie zauwa偶ona przez nikogo min臋艂a plakaty ze swym zdj臋ciem i nazwiskiem, wesz艂a do teatru i pod膮偶y艂a do swej garderoby. Tam znalaz艂a otoczonego k艂臋bami papierosowego dymu Terry'ego.
-Terry.
Zatrzyma艂a si臋 na chwil臋 w drzwiach, pozwalaj膮c mu och艂on膮膰 ze zdumienia. Zblad艂, gdy j膮 zobaczy艂. Spodziewa艂a si臋 jednak nieco innej reakcji, spojrza艂a na niego twardo, po chwili jednak jej twarz z艂agodnia艂a.
Calloway nie wiedzia艂 co powiedzie膰. Bez dw贸ch zda艅 - Diana wygl膮da艂a 藕le. Nie mia艂a makija偶u, a jej w艂osom przyda艂oby si臋 mycie. Je偶eli opu艣ci艂a szpital po to, aby wzi膮膰 udzia艂 w pr贸bie generalnej, b臋dzie musia艂 jej to wyperswadowa膰.
- Co ty tutaj robisz? - zapyta艂, gdy zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.
- Nie za艂atwi艂am jeszcze wszystkich spraw - odpar艂a.
- Pos艂uchaj... Musz臋 ci co艣 powiedzie膰. "O Bo偶e, to b臋dzie ci臋偶ka rozmowa".
- Znale藕li艣my zast臋pstwo do roli Violi. - Patrzy艂a na niego bez wyrazu. M贸wi艂 szybko, zacinaj膮c si臋. - Wydawa艂o nam si臋, 偶e nie b臋dziesz gra膰, rozumiesz. To nie jest sta艂e zast臋pstwo, ale na pocz膮tek...
- Nie martw si臋 - przerwa艂a. Szcz臋ka z lekka mu opad艂a.
- Nie martw si臋?
- Co to ma wsp贸lnego ze mn膮?
- Powiedzia艂a艣, 偶e wr贸ci艂a艣, aby za艂atwi膰 swoje sprawy... Przerwa艂. Rozpina艂a sukienk臋. Ona nie mo偶e tego zrobi膰, nie mo偶e. Seks? Teraz?
- Wiele my艣la艂am przez kilka ostatnich godzin. - Rozpina艂a sukienk臋 do ko艅ca, zsun臋艂a j膮 na biodra i pozwoli艂a opa艣膰 jej na ziemi臋. Mia艂a bia艂y biustonosz, kt贸ry bezskutecznie pr贸bowa艂a odpi膮膰. - Zdecydowa艂am si臋 nie przejmowa膰 teatrem. Pom贸偶 mi, dobrze?
Odwr贸ci艂a si臋 do niego plecami. Automatycznie odpi膮艂 biustonosz, nie bardzo wiedz膮c czy tego chce, czy nie. To zakrawa艂o na paranoj臋. Przyby艂a, aby doko艅czy膰 to, co im przerwano; proste jak drut. Mimo dziwnych d藕wi臋k贸w wydobywaj膮cych si臋 z jej ust, i szklanych oczu, nadal by艂a atrakcyjn膮 kobiet膮.
Obr贸ci艂a si臋. Calloway podziwia艂 jej pe艂ne piersi. Wydawa艂y si臋 jakby bledsze ni偶 zwykle, ale nadal by艂y pi臋kne. Spodnie nagle sta艂y si臋 dla niego zbyt ciasne. Diana prowokowa艂a go coraz bardziej, g艂adz膮c r臋kami swe biodra, masuj膮c uda i krocze.
- Nie martw si臋 o mnie - rzek艂a. - Zmieni艂am zdanie. To czego naprawd臋 chc臋...
R臋ce, kt贸rymi jeszcze przed chwil膮 pie艣ci艂a swe cia艂o, po艂o偶y艂a na twarzy Callowaya. By艂y zimne jak l贸d.
- To czego chc臋, to ty. Nie mog臋 jednocze艣nie uprawia膰 seksu i gra膰 na scenie... W 偶yciu ka偶dego cz艂owieka nadchodzi czas decyzji.
Obliza艂a usta. Mimo to, jej wargi pozosta艂y suche jak przedtem.
- Wypadek spowodowa艂, 偶e zacz臋艂am si臋 zastanawia膰, na czym mi naprawd臋 zale偶y. I szczerze m贸wi膮c... - odpina艂a pasek w spodniach Callowaya - g贸wno mnie obchodzi...
Teraz odpina艂a zamek.
- ... ta, czy inna sztuka. Spodnie re偶ysera opad艂y.
- Poka偶臋 ci, co mnie naprawd臋 interesuje.
Zdj臋艂a jego slipki i wzi臋艂a cz艂onek w r臋k臋. Zimno jej r膮k podnieci艂o go jeszcze bardziej. Roze艣mia艂 si臋 i zamkn膮艂 oczy, gdy Diana ukl臋k艂a u jego st贸p.
By艂a jednak ekspertem w tej dziedzinie. Wn臋trze jej ust by艂o suche, pie艣ci艂a go j臋zykiem. Poczu艂 dzik膮 rozkosz. To by艂o niesamowite, wch艂on臋艂a go g艂臋biej ni偶 kiedykolwiek przedtem, podnieca艂a wszelkimi znanymi sobie sposobami. Zwalnia艂a i przy艣piesza艂a, gdy zbli偶a艂 si臋 kulminacyjny moment. Ca艂kowicie by艂 w jej w艂adaniu.
Otworzy艂 oczy i spojrza艂 na ni膮: jej twarz wyra偶a艂a ekstaz臋.
- Dobrze - sapa艂. - To wspania艂e. O tak, o tak.
Nie zwr贸ci艂a uwagi na jego s艂owa, nadal go pie艣ci艂a. Nie mrucza艂a z zadowolenia jak zwykle, nie oddycha艂a ci臋偶ko. Po偶era艂a jego cia艂o w absolutnej ciszy.
Wstrzyma艂 na chwil臋 oddech, bo ogarn臋艂o go straszliwe przeczucie.
Nadal mia艂a zamkni臋te oczy. Obejmowa艂a jego penisa wargami, kontynuuj膮c nieprzerwanie sw膮 prac臋. Min臋艂o p贸艂 minuty, minuta, p贸艂torej. Straszliwe przeczucie sta艂o si臋 przera偶aj膮c膮 prawda.
Nie oddycha艂a, nie przerywa艂a ani na moment, 偶eby zaczerpn膮膰 powietrza.
Calloway zesztywnia艂, poczu艂, 偶e jego cz艂onek wiotczeje. Diana nie przerywa艂a, nadal pie艣ci艂a jego genitalia. W jego umy艣le narodzi艂a si臋 my艣l: "Ona nie 偶yje. Trzyma mnie w ustach, zimnych ustach i jest martwa". Dlatego przysz艂a, o偶y艂a w kostnicy i wr贸ci艂a tu. Mia艂a zamiar sko艅czy膰 to, co zacz臋艂a... Sztuka nic j膮 nie obchodzi艂a. To by艂a jej scena, jej rola. B臋dzie j膮 gra艂a przez wieki.
Calloway nie m贸g艂 nic zrobi膰, patrzy艂 tylko na d贸艂, jak to martwe cia艂o usi艂uje da膰 mu rozkosz.
Nagle Diana jakby wyczu艂a jego przera偶enie. Otworzy艂a oczy i spojrza艂a na niego. Jak m贸g艂 si臋 da膰 tak oszuka膰? Jak m贸g艂 nie dostrzec tego, 偶e ona jest martwa? Delikatnie wyj臋艂a penisa z ust.
- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a. Ci膮gle udawa艂a 偶ycie.
- Ty... ty nie... oddychasz. Opu艣ci艂a g艂ow臋. Pu艣ci艂a go.
- Kochanie - powiedzia艂a - nie jestem do艣膰 dobra w odgrywaniu tej roli, prawda?
Jej g艂os by艂 g艂osem upiora. Cienkim i nieszcz臋艣liwym. Jej sk贸ra, kt贸ra na pierwszy rzut oka wydawa艂a si臋 l艣ni膮co bia艂a, by艂a teraz woskowo偶贸lta.
- Jeste艣 martwa? - zapyta艂.
- Obawiam si臋, 偶e tak. Umar艂am we 艣nie dwie godziny temu. Jednak musia艂am przyj艣膰, Terry, aby za艂atwi膰 swoje sprawy. Dokona艂am wyboru. Powiniene艣 by膰 z tego zadowolony. Jeste艣 zadowolony, prawda?
Podnios艂a si臋 i si臋gn臋艂a po torebk臋, kt贸r膮 zostawi艂a na toaletce. Calloway popatrzy艂 na drzwi, usi艂uj膮c bezskutecznie przezwyci臋偶y膰 bezw艂ad n贸g. Swobod臋 ruchu ogranicza艂y r贸wnie偶 opuszczone do kostek spodnie. Je偶eli spr贸buje zrobi膰 krok, na pewno upadnie.
Odwr贸ci艂a si臋 zn贸w do niego. Trzyma艂a w d艂oni co艣 po艂yskuj膮cego i ostrego. Nie potrafi艂 rozpozna膰 co to. Cokolwiek to jednak by艂o, przeznaczone zosta艂o dla niego.
Od czasu, gdy zbudowano w 1934 roku krematorium, cmentarz coraz bardziej podupada艂. Grobowce porozbijano, tu i 贸wdzie z ziemi wystawa艂y kawa艂ki trumien, a nagrobki by艂y po艂amane i pomalowane r贸偶nokolorowymi sprayami. Bardzo niewielu ludzi przychodzi艂o teraz, aby porz膮dkowa膰 groby; nie wszyscy mieli do艣膰 nerw贸w, aby ogl膮da膰 skutki wandalizmu.
Nie zawsze tak by艂o. Wiele znanych i wp艂ywowych rodzin mia艂o tu swe mauzolea, kapliczki i grobowce. Mieli tu swoje miejsca ojcowie miasta, przemys艂owcy i dygnitarze, wszyscy, kt贸rzy co艣 znaczyli.
Aktorka Constantia Lichfield tak偶e zosta艂a pogrzebana tutaj /"Dop贸ki Dzie艅 si臋 nie z艂amie i Cienie nie odejd膮"/. Jednak o jej gr贸b kto艣 si臋 troszczy艂.
Nikt nie kr臋ci艂 si臋 po cmentarzu tej nocy. By艂o zbyt zimno dla zakochanych. Nikt nie widzia艂, jak Charlotte Hancock otwiera艂a sw贸j gr贸b. Jej wyj艣ciu na spotkanie ksi臋偶yca towarzyszy艂 tylko trzepot go艂臋bich skrzyde艂. Jej m膮偶 Gerard le偶a艂 razem z ni膮, jednak by艂 mniej 艣wie偶y ni偶 ona, poniewa偶 zmar艂 trzyna艣cie lat wcze艣niej. Joseph Jardine, przyjaciel rodziny, le偶a艂 niedaleko od Hancock贸w, podobnie jak Marriott Fletcher i Ann臋 Sn臋li, i bracia Peacock... / lista nie mia艂a ko艅ca /.
W rogu Alfred Crawshaw /kapitan 17 pu艂ku lansjer贸w /pomaga艂 wsta膰 swej ukochanej 偶onie Emmie z ich butwiej膮cego 艂o偶a. Wsz臋dzie przez szpary w pop臋kanych p艂ytach nagrobnych wygl膮da艂y twarze. Czy to nie Kezia Reynolds ze swym dzieckiem, kt贸re umar艂o, 偶yj膮c jeden dzie艅?
A to przecie偶 Martin van der Linde / "Pami臋ci B艂ogos艂awionego" /, kt贸rego 偶ony nigdy nie znaleziono. Tam powstaj膮 Rosa i Selina Goldfinch, a tam Thomas Jerrey i...
Zbyt wiele nazwisk, aby je wszystkie wymieni膰. Zbyt wiele rozk艂adaj膮cych si臋 cia艂. Wystarczy powiedzie膰, 偶e powstawali ubrani w niegdy艣 eleganckie, a teraz nad偶arte przez czas i robactwo stroje, z twarzami pozbawionymi pi臋kna. Ci膮gle nadchodzili, opuszczali cmentarz tyln膮 bram膮 i ruszali do "Elysium". Z daleka s艂ycha膰 by艂o jad膮ce samochody. Nad ich g艂owami przelecia艂 odrzutowiec. Jeden z braci Peacock zagapi艂 si臋 na przelatuj膮cego olbrzyma i przewr贸ciwszy si臋 roztrzaska艂 sobie szcz臋k臋. Podniesiono go troskliwie i poprowadzono. Nic wielkiego si臋 nie sta艂o. Czym by艂oby Zmartwychwstanie bez niespodzianek?
Przedstawienie si臋 zacz臋艂o.
"Je偶eli muzyka jest po偶ywieniem mi艂o艣ci, grajmy.
Daj mi jej zbyt du偶o, a偶 do przesytu;
To spowoduje, 偶e strac臋 apetyt i umr臋".
Nie znaleziono Callowaya za kurtyn膮, jednak Ryan otrzyma艂 od Hammersmitha polecenie, kt贸re przekaza艂 mu wszechobecny pan Lichfield, aby zaczyna膰 niezale偶nie do tego, czy re偶yser jest, czynie.
- Na pewno jest na g贸rze, w lo偶y - powiedzia艂 Lichfield. -Widz臋 go st膮d.
- U艣miecha si臋? - zapyta艂 Eddie. ,
- Od ucha do ucha.
- No to go olewam.
Aktorzy si臋 roze艣miali. Dzisiejszego wieczora mieli powody do rado艣ci. Przedstawienie przebiega艂o bez zgrzyt贸w i - mimo 偶e nie widzieli publiczno艣ci z powodu zainstalowanych 艣wiate艂 pod艂ogowych - wyczuwali jej przychylno艣膰. Aktorzy zeszli ze sceny podekscytowani.
- Wszyscy siedz膮 w lo偶ach - rzek艂 Eddie - ale pa艅scy przyjaciele Lichfield zachowuj膮 si臋 艣wietnie. S膮 cisi, ale szeroko si臋 u艣miechaj膮.
Akt I, Scena II. Pierwsze ukazanie si臋 Constantii Lichfield w roli Violi spotka艂o si臋 z ogromnym aplauzem. Wielkim aplauzem.
Przypomina艂o to bicie w dziurawe b臋bny lub walenie jednym wyschni臋tym kijem o drugi. Hojne, obfite brawa.
I, na Boga, ona potrafi艂a wykorzysta膰 t臋 okazj臋. Rozpocz臋艂a w wielkim stylu, wk艂adaj膮c w rol臋 ca艂膮 dusz臋. Nie musia艂a nawet gestami podkre艣la膰 g艂臋bi swych prze偶y膰, wystarczy艂o 偶e deklamowa艂a cudowne wersy z tak wielk膮 m膮dro艣ci膮 i uczuciem, 偶e prosty, nic nie znacz膮cy gest jej r臋ki, wart by艂 tysi膮ca gestykulacji innych aktor贸w. Po jej pierwszym wej艣ciu ka偶de nast臋pne witane by艂o tak samo entuzjastycznie. Po gor膮cych oklaskach nast臋powa艂a niemal klasztorna cisza.
Za kulisami, mi臋dzy wszystkimi aktorami powsta艂a jaka艣 ni膰 porozumienia. Zrozumieli, 偶e ich d膮偶enia s膮 wsp贸lne. Wszyscy wyczuwali sukces, kt贸ry wydawa艂 si臋 by膰 cudem. Jeszcze wczoraj nie mogli nawet marzy膰 o czym艣 takim.
Jeszcze raz! Oklaski! Oklaski!
Do siedz膮cego w biurze Hammersmitha dociera艂y tylko strz臋py objaw贸w uznania widowni. Nie ma si臋 zreszt膮 czemu dziwi膰. Biuralista by艂 zdrowo pijany. W艂a艣nie osusza艂 贸smego drinka, gdy otworzy艂y si臋 drzwi. Podni贸s艂 wzrok i stwierdzi艂, 偶e go艣ciem jest ten plebejski Calloway. "Chod藕 i wypowiedz sw贸j triumf - pomy艣la艂 Hammersmith. - Powiedz, jak bardzo si臋 myli艂em".
- Czego chcesz?
Intruz milcza艂. Hammersmithowi wydawa艂o si臋, 偶e k膮tem oka widzi szeroki u艣miech na twarzy Callowaya. U艣miech samozadowolenia.
- Przypuszczam, 偶e ju偶 s艂ysza艂e艣? Przytakni臋cie.
- Umar艂a - rzek艂 Hammersmith. - Umar艂a kilka godzin temu, nie odzyskuj膮c przytomno艣ci.
- Nie powiedzia艂em aktorom. Nie s膮 tego warci.
Calloway nic nie odpowiedzia艂. Czy nic go to nie obchodzi艂o? Czy nie widzi, 偶e to koniec 艣wiata? Kobieta umar艂a. Umar艂a w "Elysium". B臋dzie oficjalne 艣ledztwo, sprawdz膮 zabezpieczenia i ubezpieczenie. Dochodzenie mo偶e ujawni膰 pewne niewygodne fakty.
Opr贸偶ni艂 szklank臋 do dna, nie przejmuj膮c si臋 obecno艣ci膮 Callowaya.
- Twoja kariera przysiadzie po tym, synu. Nie z mojego powodu, o nie. Calloway nadal milcza艂.
- Nie obchodzi ci臋 to? - zapyta艂 Hammersmith. Chwila ciszy, po kt贸rej rozleg艂a si臋 odpowied藕 re偶ysera:
- G贸wno mnie to obchodzi!
- Jeste艣 tylko podskakuj膮cym asystentem re偶ysera. Wszyscy wy, pieprzeni re偶yserzy, nimi jeste艣cie. Jedno dobre przedstawienie i czujecie si臋 bogami. Pozw贸l, 偶e ci co艣 powiem na ten temat...
Spojrza艂 na Callowaya. By艂 ju偶 jednak tak pijany, 偶e widzia艂 niezbyt ostro. W ko艅cu jednak skoncentrowa艂 si臋.
Calloway, ta wstr臋tna pluskwa, by艂 nagi od pasa w d贸艂. Mia艂 na sobie tylko buty i skarpetki, nie by艂o wida膰 spodni, ani majtek. Ca艂a ta scena by艂aby nawet komiczna, gdyby nie wyraz twarzy re偶ysera. Najwyra藕niej oszala艂: przewraca艂 oczami, z ust i nosa ciek艂a mu 艣lina i 艣luz, j臋zyk zwisa艂 na brod臋 jak dysz膮cemu psu.
Hammersmith odstawi艂 szklank臋 i spojrza艂 ni偶ej. Koszula Callowaya by艂a zakrwawiona. Jego szyja by艂a rozci臋ta. Rana bieg艂a niemal od prawego do lewego ucha, z kt贸rego stercza艂 nale偶膮cy do Diany Duvall pilnik do paznokci. Jego ostrze z pewno艣ci膮 si臋ga艂o m贸zgu. Re偶yser by艂 niew膮tpliwie martwy.
Jednak sta艂, m贸wi艂 i chodzi艂.
Z teatru dobieg艂a kolejna fala oklask贸w. Wydawa艂o si臋, 偶e d藕wi臋k ten dobiega jakby z innego 艣wiata. Ze 艣wiata, do kt贸rego Hammersmith nigdy nie nale偶a艂. Nigdy nie zosta艂 aktorem, chocia偶 B贸g wie, 偶e pr贸bowa艂, a dwie napisane przez niego sztuki by艂y okropne. Stara艂 si臋 czyta膰 du偶o ksi膮偶ek i nowo艣ci ze 艣wiata teatru, ABY NIE TRACI膯 kontaktu ze scen膮. Za brak artystycznych zdolno艣ci nienawidzi艂 samego siebie do tego stopnia, 偶e w ko艅cu wrogiem sta艂 si臋 dla niego ka偶dy, kto te zdolno艣ci posiada艂.
Oklaski umilk艂y. Calloway ruszy艂 w stron臋 Hammersmitha, tak jakby dosta艂 nies艂yszalne polecenie z zewn膮trz. Maska, kt贸r膮 sta艂a si臋 nagle jego twarz, by艂a jednocze艣nie groteskowa i przera偶aj膮ca. Ocieka艂 krwi膮 i 艣mia艂 si臋. Hammersmith skuli艂 si臋 w k膮cie pokoju za biurkiem. Calloway wskoczy艂 na nie / wygl膮da艂 bardzo 艣miesznie z dyndaj膮cymi genitaliami / i z艂apa艂 Hammersmitha za krawat.
- Filister - powiedzia艂 Calloway, kt贸ry nigdy nie zna艂 Hammersmitha naprawd臋. Z艂ama艂 mu kark - chrup! - w momencie, gdy z teatru zn贸w dobieg艂y wiwaty.
"Wstrzymaj u艣ciski, a偶 okoliczno艣ci
Czasu, wydarze艅 i miejsce wyka偶膮,
呕e jestem Viol膮".
S艂owa te wypowiedziane przez Constanti臋 by艂y odkryciem czego艣 nowego. Zupe艂nie jakby "Wiecz贸r Trzech Kr贸li" by艂 now膮, pierwszy raz gran膮 sztuk膮 i jakby rola Violi by艂a napisana dla Constantii Lichfield. Aktorzy, kt贸rzy grali wraz z ni膮, czuli si臋 przyt艂oczeni jej kreacj膮.
Ostatni akt zbli偶a艂 si臋 do gorzkiego ko艅ca. Publiczno艣膰 by艂a ca艂kowicie oczarowana i s艂ucha艂a s艂贸w Szekspira z zapartym tchem.
Ksi膮偶臋 m贸wi艂:
"Daj mi r臋k臋.
I daj si臋 ujrze膰 w twych szatach niewie艣cich".
Podczas pr贸b zrezygnowano z tego wersu, aby spe艂ni膰 偶膮danie Lichfielda, kt贸ry nie chcia艂, 偶eby dotykano jego 偶ony. Jednak w gor膮czce przedstawienia zapomniano o tym zakazie. Porwany emocj膮 aktor zbli偶y艂 si臋 do Constantii. Ona, r贸wnie偶 zapomniawszy si臋, wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋.
Z boku Lichfield szepn膮艂:
- Nie. - Jednak nikt go nie us艂ysza艂.
Ksi膮偶e chwyci艂 r臋k臋 Violi. 艢mier膰 i 偶ycie trzyma艂y si臋 za r臋ce. D艂o艅 Constantii by艂a zimna, pozbawiona pulsu. Jednak tu, na zalanej 艣wiat艂em scenie ksi膮偶臋 nie zwr贸ci艂 na to uwagi.
Byli r贸wni, 偶ycie i 艣mier膰, i nikt nie m贸g艂by wskaza膰 r贸偶nicy mi臋dzy nimi.
Lichfield za kurtyn膮 odetchn膮艂 g艂臋boko i nawet lekko si臋 u艣miechn膮艂. Obawia艂 si臋 tego dotyku, ba艂 si臋, 偶e to z艂amie rytm przedstawienia. Jednak Dionizos najwyra藕niej im sprzyja艂 dzisiejszej nocy. Wszystko b臋dzie dobrze. Czu艂 to.
Sztuka mia艂a si臋 ku ko艅cowi. Wyprowadzono Malvolia, kt贸ry nawet pokonany nadal miota艂 gro藕by. Jeden po drugim, aktorzy opuszczali scen臋, pozwalaj膮c klownowi zako艅czy膰 przedstawienie.
"Dawno ju偶 t emu jak ziemia stworzona
Cho膰 deszcz i wiatry, cho膰 wiatr i deszcz
A nam c贸偶 to? Komedia sko艅czona
Gracj膮 b臋dziemy tak w ko艂o - dzie艅 w dzie艅".
艢wiat艂a zacz臋艂y ciemnie膰, a偶 zgas艂y zupe艂nie. Opad艂a kurtyna. Rozleg艂y si臋 gwa艂towne wiwaty i oklaski. Ca艂y zesp贸艂 sta艂 za kurtyn膮; wszystkie twarze by艂y rozja艣nione i szcz臋艣liwe. Premiera przynios艂a sukces. Kurtyna unios艂a si臋, aplauz wzr贸s艂.
Calloway do艂膮czy艂 do Lichfielda. Ubra艂 si臋 ju偶 i zmy艂 krew z szyi.
- C贸偶, osi膮gn臋li艣my wspania艂y sukces - powiedzia艂a czaszka - to naprawd臋 wielka szkoda, 偶e teatr zostanie wkr贸tce zamkni臋ty.
- To prawda - przytakn臋艂o cia艂o. Aktorzy wo艂ali ze sceny, aby Calloway do nich do艂膮czy艂. Oklaskiwali go i zach臋cali, aby si臋 pokaza艂. Re偶yser po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Lichfielda.
- P贸jdziemy razem, prosz臋 pana - rzek艂.
- Nie, nie. Ja nie mog臋.
- Pan musi. To w r贸wnej mierze pana triumf, jak m贸j.
Lichfield przytakn膮艂 i wyszli razem, aby si臋 uk艂oni膰 publiczno艣ci.
Tallulah pracowa艂a na ty艂ach sceny. Po 艣nie w palmiarni czu艂a si臋 od艣wie偶ona. Tak wiele nieprzyjemnych dozna艅 odesz艂o wraz z 偶yciem. Nie mia艂a ju偶 b贸l贸w reumatycznych ani migreny. Nie trzeba ju偶 by艂o z wysi艂kiem oddycha膰, nie musia艂a przem臋cza膰 siedemdziesi臋cioletnich p艂uc. Sprz膮ta艂a energicznie, zgarniaj膮c na kup臋 odpadki, kt贸re pozosta艂y po pr贸bach: skrawki materia艂u, deseczki, kawa艂ki dekoracji. Gdy sterta by艂a ju偶 wystarczaj膮co du偶a, zapali艂a zapa艂k臋 i rzuci艂a j膮 na g贸r臋 艣mieci.
"Elysium" zaczyna艂o si臋 pali膰. Kto艣 przekrzykiwa艂 grzmot oklask贸w.
- Cudownie, kochani, cudownie!
To by艂 g艂os Diany, rozpoznali go natychmiast, mimo, 偶e jej nie widzieli. Sta艂a przed pierwszym rz臋dem i robi艂a z siebie idiotk臋.
- G艂upia dziwka - powiedzia艂 Eddie.
- O kurcz臋! - j臋kn膮艂 Calloway.
Sta艂a teraz przy samej scenie i m贸wi艂a do niego:
- Masz to, czego pragn膮艂e艣, prawda? Czy ta twoja nowa kochanka jest dobra? Jest dobra?
Stara艂a si臋 wej艣膰 na scen臋. Dotkn臋艂a r臋k膮 gor膮cej obudowy lampy. Palona sk贸ra zaskwiercza艂a.
- Na rany Boga, niech j膮 kto艣 powstrzyma - krzykn膮艂 Eddie. Diana nie zdawa艂a sobie najwyra藕niej sprawy z tego, co si臋 dzieje z jej r臋k膮. Nadal si臋 do nich u艣miecha艂a. Na scen臋 wion膮艂 smr贸d palonego cia艂a. Aktorzy z艂amali szeregi i zapomnieli o owacjach.
- Zgasi膰 艣wiat艂a! - wrzasn膮艂 kto艣.
Chwil臋 p贸藕niej 艣wiat艂a zgas艂y. Diana upad艂a z dymi膮cymi r臋kami. Jeden z aktor贸w zemdla艂, nast臋pnemu wyra藕nie zbiera艂o si臋 na wymioty. Za ich plecami s艂ycha膰 by艂o 艂akomy trzask p艂omieni, jednak nikt nie zwraca艂 na to uwagi.
Gdy zgas艂y 艣wiat艂a pod艂ogowe, aktorzy dok艂adniej zobaczyli publiczno艣膰. Parter by艂 pusty, ale balkon i lo偶e szczelnie wype艂niali widzowie. Kto艣 zacz膮艂 klaska膰 i aplauz wybuch艂 znowu. Jednak teraz tylko kilku aktor贸w poczu艂o dum臋 z tego powodu. Nawet z odleg艂ej sceny i mimo zm臋czonych 艣wiat艂ami oczu, aktorzy zdali sobie spraw臋 z tego, 偶e ca艂a ta publiczno艣膰 jest martwa. Niekt贸rzy powiewali jedwabnymi chusteczkami, trzymanymi w zgni艂ych d艂oniach, inni po prostu klaskali ko艣ci膮 o ko艣膰.
Calloway u艣miechn膮艂 si臋 i jeszcze raz g艂臋boko uk艂oni艂 si臋, przyjmuj膮c owacje z wdzi臋czno艣ci膮. Podczas pi臋tnastoletniej pracy w teatrze jeszcze nigdy nie spotka艂 tak 偶yczliwej publiczno艣ci. Dzi臋kuj膮c za uznanie, Richard i Konstancja Lichfield post膮pili dwa kroki do przodu i sk艂onili si臋 g艂臋boko.
呕yj膮cy aktorzy rozproszyli si臋 w przera偶eniu. Zacz臋li krzycze膰 i modli膰 si臋, biegali po scenie jak szaleni. Przypomina艂o to wszystko fars臋. I podobnie jak w farsie, nie by艂o wyj艣cia z tej sytuacji. Pierwsze p艂omienie pojawi艂y si臋 na ty艂ach sceny. Si臋ga艂y ju偶 dachu, faluj膮c niespokojnie i 偶ar艂ocznie. Z przodu umarli, za plecami 艣mier膰! Powietrze pociemnia艂o od dymu, trudno by艂o cokolwiek zobaczy膰. Ogie艅" ju偶 kogo艣 dosi臋gn膮!.
Czyja艣 toga zacz臋艂a si臋 pali膰 jasnym p艂omieniem. Ofiara wrzeszcza艂a przera藕liwie. Kto艣 inny pr贸bowa艂 walczy膰 z 偶ywio艂em przy pomocy ga艣nicy. Wszystko to jednak by艂o bezcelowe i bezsensowne. Wkr贸tce p艂omienie ogarn臋艂y dach. Wi臋kszo艣膰 publiczno艣ci opu艣ci艂a lo偶e. Spokojnym krokiem powracali do swych grob贸w. Spieszyli si臋, aby opu艣ci膰 teatr przed pojawieniem si臋 stra偶y po偶arnej. Ich twarze o艣wietla艂a 艂una po偶aru oznaczaj膮cego koniec Teatru "Elysium". Ostatnie przedstawienie dobieg艂o ko艅ca. By艂o dobre, dlatego cieszyli si臋, wracaj膮c do dom贸w. Plotkowali weso艂o.
Ogie艅 p艂on膮艂 przez ca艂膮 noc, mimo nadludzkich wysi艂k贸w stra偶y po偶arnej. Zacz膮艂 przygasa膰 dopiero nad ranem i stra偶acy pokonali go ostatecznie oko艂o czwartej rano. Po偶ar ca艂kowicie zniszczy艂 Teatr "Elysium".
W ruinach znaleziono kilka cia艂 w stanie wykluczaj膮cym 艂atw膮 identyfikacj臋. Przeprowadzono badania uz臋bienia i stwierdzono, 偶e jedno z cia艂 nale偶y do Gilesa Hammersmitha/dyrektora /, drugie do Ryana Xaviera / asystenta re偶ysera /, a trzecie, co zdumia艂o wszystkich, do Diany Duvall. "Gwiazda serialu "Ukochane dziecko" sp艂on臋艂a" - napisali dziennikarze. Po tygodniu zapomniano o niej. Nikt nie ocala艂. Kilku cia艂 nigdy nie znaleziono.
Stali obok autostrady i patrzyli na przeje偶d偶aj膮ce samochody. By艂 w艣r贸d nich oczywi艣cie Lichfield i by艂a Constantia, jak zawsze promienna i cudowna Calloway zdecydowa艂, 偶e p贸jdzie z nimi. Podobnie uczyni艂 Eddie i Tallulah. Cztery inne osoby do艂膮czy艂y do nich. To by艂a pierwsza noc ich wolno艣ci. Stali teraz, w臋drowna trupa, na autostradzie. Eddie udusi艂 si臋 w dymie, ale jego towarzysze mieli powa偶niejsze obra偶enia. Spalone cia艂a, z艂amane ko艅czyny. Jednak publiczno艣膰, dla kt贸rej b臋d膮 gra膰, z pewno艣ci膮 wybaczy im te drobne u艂omno艣ci.
- Niekt贸rzy 偶yj膮 dla mi艂o艣ci - powiedzia艂 Lichfield do swych nowych przyjaci贸艂. - Inni 偶yj膮 dla sztuki. Ciesz臋 si臋, 偶e wybrali艣cie t臋 drug膮 mo偶liwo艣膰.
Rozleg艂y si臋 pomruki aprobaty.
- Witajcie w nowym 艣wiecie, wy, kt贸rzy nigdy nie umarli艣cie!
Co jaki艣 czas o艣wietla艂y ich 艣wiat艂a p臋dz膮cych autostrad膮 samochod贸w. Z daleka wygl膮dali jak normalni, 偶yj膮cy m臋偶czy藕ni i kobiety. Zreszt膮, czy偶 udawanie nie by艂o ich zawodem? Tak udawa膰 偶ycie, aby niczym si臋 nie r贸偶ni艂o od prawdziwego. Ich nowa publiczno艣膰, oczekuj膮ca w grobowcach, kaplicach i ko艣cio艂ach z pewno艣ci膮 doceni ich umiej臋tno艣ci. Kto bardziej doceni udawanie emocji i b贸lu ni偶 umarli, kt贸rzy kiedy艣 to odczuwali?
Umarli potrzebuj膮 rozrywki nie mniej ni偶 偶yj膮cy, a s膮 naprawd臋 zaniedbywan膮 publiczno艣ci膮.
Ta grupa nie b臋dzie gra艂a dla pieni臋dzy. B臋d膮 grali z mi艂o艣ci do sztuki. Lichfield powiedzia艂 im to zupe艂nie jasno. Nie b臋d膮 s艂u偶yli Apollinowi.
- A teraz - zapyta艂 - kt贸r膮 drog臋 wybieramy; na p贸艂noc, czy na po艂udnie?
- Na p贸艂noc - odpar艂 Eddie. - Moja matka jest pochowana w Glasgow. Umar艂a zanim zacz膮艂em gra膰. Chcia艂bym, aby mnie zobaczy艂a.
- Wi臋c na p贸艂noc - zdecydowa艂 Lichfield. - Czy poszukamy jakiego艣 艣rodka lokomocji?
Poprowadzi艂 ich w stron臋 restauracji dla podr贸偶uj膮cych, kt贸rej neon rozprasza艂 nieco ciemno艣膰. By艂 teatralnie kolorowy: szkar艂atno-cytrynowo-kobaltowo-bialy. Automatyczne drzwi baru sapn臋艂y i ukaza艂 si臋 w nich podr贸偶ny nios膮cy hamburgery i ciastka dzieciom, kt贸re czeka艂y w samochodzie.
- Na pewno jaki艣 偶yczliwy kierowca znajdzie dla nas miejsce - odezwa艂 si臋 Lichfield.
- Dla nas wszystkich? - zdziwi艂 si臋 Calloway.
- Na przyk艂ad ci臋偶ar贸wka zabra艂aby wszystkich. Nie mo偶emy 偶膮da膰 zbyt wiele, jeste艣my teraz kim艣 w rodzaju 偶ebrak贸w. Taki ju偶 kaprys naszych patron贸w.
- Zawsze mo偶emy ukra艣膰 samoch贸d - wtr膮ci艂a Tallulah.
- Nie ma potrzeby kra艣膰. To mo偶emy zrobi膰 tylko w ostateczno艣ci - zaoponowa艂 Lichfield. - Constantia i ja p贸jdziemy i poszukamy szofera.
Wzi膮艂 偶on臋 za r臋k臋.
- Nikt nie odmawia pi臋knej kobiecie - rzek艂.
- Co mamy zrobi膰, gdy kto艣 zapyta nas, co tu robimy? - Zapyta艂 Eddie nerwowo. Nie by艂 przyzwyczajony do swej nowej roli. Potrzebowa艂 zabezpieczenia. Lichfield odwr贸ci艂 si臋 do nich. Jego g艂os zagrzmia艂 w ciemno艣ci.
- Co macie robi膰? Gra膰 偶ycie, oczywi艣cie! I u艣miecha膰 si臋!
W G脫RACH I MIASTACH
Nie min膮艂 tydzie艅 ich podr贸偶y do Jugos艂awii, a Mick ju偶 mia艂 dosy膰 politycznej bigoterii swego kochanka. Przecie偶 go ostrzegano. Powiedziano mu na k膮pielisku, 偶e Judd ma bardziej prawicowe pogl膮dy ni偶 Hun Atylla. Jednak facet, kt贸ry go ostrzeg艂, by艂 jednym z eks-kochank贸w Judda i dlatego Mick sadzi艂, 偶e nie jest obiektywny.
Powinien by艂 jednak go pos艂ucha膰. Nie siedzia艂by teraz w volkswagenie, kt贸ry wydawa艂 mu si臋 nie wi臋kszy ni偶 trumna i nie jecha艂by t膮 nie maj膮c膮 ko艅ca drog膮. Judd bez przerwy przedstawia艂 swoje pogl膮dy na sowiecki ekspansjonizm. O Bo偶e, jaki偶 on by艂 nudny! On nie rozmawia艂, on wyk艂ada艂, w niesko艅czono艣膰 wyk艂ada艂. We W艂oszech przekonywa艂 Micka, 偶e komuni艣ci wykorzystali g艂osy ludu. Teraz, w Jugos艂awii, Judd naprawd臋 si臋 zapali艂 i Mick mia艂 ochot臋 rozwali膰 jego zadufany 艂eb m艂otkiem.
Mia艂 go dosy膰 wcale nie dlatego, 偶e si臋 nie zgadza艂 z jego pogl膮dami. Niekt贸re z przytoczonych argument贸w / te, kt贸re Mick poj膮艂 / wydawa艂y si臋 ca艂kiem sensowne. Zreszt膮, co on wie? Jest tylko nauczycielem ta艅ca. Judd natomiast by艂 dziennikarzem, cz艂owiekiem wykszta艂conym. Wydawa艂o mu si臋, jak zreszt膮 wi臋kszo艣ci dziennikarzy, 偶e powinien mie膰 gotow膮 opini臋 na temat wszystkiego, co si臋 dzia艂o na 艣wiecie. Szczeg贸lnie fascynowa艂y go kwestie polityczne. M贸g艂 o tym rozprawia膰 godzinami. Babra艂 si臋 w tym politycznym bajorku i ba-bra艂, a ty babra艂e艣 si臋 razem z nim. Temat by艂 dla Judda niewyczerpany, potrafi艂 pod polityk臋 podci膮gn膮膰 dos艂ownie wszystko. Wszystko bowiem, wed艂ug Judda, mia艂o swe odbicie w polityce. Sztuka jest upolityczniona. Seks jest upolityczniony. Religia, handel, ogrodnictwo, jedzenie, picie i oddychanie te偶 s膮 upolitycznione.
Jezu, on by艂 wyka艅czaj膮ce, zab贸jczo, 艣miertelnie nudny.
Co gorsza, Judd zdawa艂 si臋 nie dostrzega膰 znudzenia Micka, a nawet je艣li je widzia艂, to najwyra藕niej nic go to nie obchodzi艂o. Po prostu kontynuowa艂 sw膮 tyrad臋, argumenty stawa艂y si臋 coraz gor臋tsze, a zdania wyd艂u偶a艂y si臋 z ka偶d膮 przebyt膮 przez nich mil膮.
Mick doszed艂 do wniosku, 偶e Judd jest po prostu samolubnym pierdo艂膮. Zdecydowa艂, 偶e rozstanie si臋 z nim, jak tylko ich miesi膮c miodowy dobiegnie ko艅ca.
Judd dosy膰 szybko zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e Mick absolutnie nie jest odpowiednim dla niego partnerem do dyskusji. Facet nie wykazywa艂 偶adnego zainteresowania ekonomi膮 i polityk膮 kraj贸w, przez kt贸re przeje偶d偶ali. Nie obchodzi艂a go sytuacja ekonomiczna W艂och. Ziewa艂, tak ziewa艂, gdy Judd pr贸bowa艂 rozmawia膰 o rosyjskim traktowaniu pokoju na 艣wiecie. Mick by艂 po prostu dam膮, to najtrafniejsze s艂owo. Mimo, i偶 nie nosi艂 eleganckich sukni i bi偶uterii, to jednak by艂 dam膮. Wystarcza艂o mu, 偶e wygl膮da艂 przez okno jad膮cego samochodu i patrzy艂 na ruiny kwitn膮cych niegdy艣 kultur. By艂 ograniczony. Po prostu by艂 艂adny i zadbany, ale nic wi臋cej. Miesi膮c miodowy.
Droga prowadz膮ca z Belgradu do Nowego Pazaru by艂a, jak na jugos艂owia艅skie standardy, ca艂kiem niez艂a. Nawierzchnia nie mia艂a tylu dziur, co drogi, kt贸rymi podr贸偶owali dotychczas. Nowy Pazar le偶a艂 w dolinie rzeki Raska, na po艂udnie od miasta nazwanego imieniem rzeki. Nie by艂y to tereny cz臋sto odwiedzane przez turyst贸w. Opr贸cz dobrej drogi nie by艂o tu 偶adnych innych udogodnie艅. Mick jednak koniecznie chcia艂 zobaczy膰 klasztor w Sopocani le偶膮cy na zach贸d od miasta. Po dyskusji Judd si臋 zgodzi艂.
Podr贸偶 by艂a m臋cz膮ca. Po obu stronach drogi ci膮gn臋艂y si臋 wysuszone i piaszczyste pola. Lato by艂o bardzo gor膮ce i susza ogarn臋艂a spory obszar kraju. Zbo偶e wysch艂o, a inwentarz domowy zar偶ni臋to i zjedzono, aby uchroni膰 go przed 艣mierci膮 z pragnienia. Kilka twarzy, kt贸re dostrzegli mijaj膮c wioski, sprawia艂o przygn臋biaj膮ce wra偶enie. Nawet dzieci by艂y pos臋pne. Zbyt wcze艣nie zwali艂y si臋 na nie troski godne doros艂ych ludzi.
Po k艂贸tni w Belgradzie nie odzywali si臋 do siebie. Jednak prosta droga, kt贸r膮 jechali, by艂a tak nudna, 偶e zmusi艂a ich do rozmowy. Gdy prowadzenie samochodu nie wymaga uwagi, umys艂 zaczyna szuka膰 innego zaj臋cia. Mo偶na si臋 na przyk艂ad pok艂贸ci膰.
- Po co do cholery chcesz zobaczy膰 ten klasztor? - zapyta艂 Judd. To by艂o niew膮tpliwe zaproszenie do rozmowy.
- Skoro przejechali艣my ju偶 tyle... Mick stara艂 si臋 m贸wi膰 tonem konwersacyjnym. Nie mia艂 ochoty na argumentacj臋.
- Pieprzona Dziewica, Tak?
Powstrzymuj膮c wybuch, Mick podni贸s艂 do oczu przewodnik i przeczyta艂 g艂o艣no:
- "... by膰 mo偶e najwspanialsze dzie艂o serbskich malarzy. Nadal znajduje si臋 w dobrym stanie. Specjali艣ci s膮dz膮, 偶e mo偶e by膰 to najwi臋ksze arcydzie艂o ze szko艂y Raska: Sen Dziewicy".
Cisza.
- Mam ju偶 dosy膰 ko艣cio艂贸w - powiedzia艂 Judd.
- To arcydzie艂o.
- Wed艂ug tej cholernej ksi膮偶ki wszystko jest arcydzie艂em. Mick czu艂, 偶e powoli traci panowanie nad sob膮.
- Tylko dwie i p贸艂 godziny jazdy, aby zobaczy膰 najbardziej...
- Powiedzia艂em ci, mam ju偶 dosy膰 ko艣cio艂贸w. Mdli mnie od panuj膮cego tam smrodu. Stare kadzid艂o, stare k艂amstwa i gadki...
- To kr贸tka wycieczka. Potem wr贸cimy i b臋dziesz mi m贸g艂 urz膮dzi膰 kolejny wyk艂ad na temat subwencji na rolnictwo w Sandzak.
- Staram si臋 po prostu nak艂oni膰 ci臋 do inteligentnej rozmowy, zamiast tego obje偶d偶ania pieprzonych, serbskich arcydzie艂...
- Zatrzymaj si臋!
- Co?
- Zatrzymaj si臋!
Judd zatrzyma艂 volkswagena na poboczu. Mick wysiad艂. Mimo lekkiego wiaterku by艂o potwornie gor膮co. Mick odetchn膮艂 g艂臋boko i stan膮艂 na 艣rodku drogi. Droga by艂a pusta. Ani samochod贸w, ani pieszych. G贸ry l艣ni艂y w blasku s艂o艅ca. Na polach ros艂y dzikie maki. Mick przeszed艂 na drug膮 stron臋 drogi, pochyli艂 si臋 i zerwa艂 kwiat.
Us艂ysza艂 trza艣niecie drzwi samochodu.
- Po co stan臋li艣my? - chcia艂 wiedzie膰 Judd. Z jego g艂osu przebija艂 gniew. Nadal chcia艂 si臋 k艂贸ci膰. Pragn膮艂 tego. Mick przygl膮da艂 si臋 kwiatom. P艂atki odpada艂y za najl偶ejszym dotkni臋ciem. Zbli偶a si臋 koniec lata. Ma艂e plamy czerwieni na szarej ziemi.
- Zada艂em ci pytanie - zn贸w odezwa艂 si臋 Judd.
Mick si臋 obejrza艂. Judd sta艂 obok samochodu ze zmarszczonym czo艂em. Jaki艣 by艂 m臋ski i przystojny. Kobiety nie mog艂y uwierzy膰, 偶e jest peda艂em. Du偶e, czarne, wypiel臋gnowane starannie w膮sy i oczy, kt贸re zawsze by艂y inne. Nie mo偶na by艂o si臋 nim znudzi膰. Dlaczego tak 艂adny i przystojny m臋偶czyzna jak Judd musi by膰" tak niewra偶liwym g贸wnem?
Judd tak偶e patrzy艂 taksuj膮ce na 艂adnego ch艂opca stoj膮cego po drugiej stronie drogi. Chcia艂o mu si臋 rzygn膮膰, gdy widzia艂 艂zawe gesty Micka. To pasowa艂o mo偶e do szesnastoletniej dziewicy, ale nie do dwudziestopi臋cioletniego pederasty.
Mick rzuci艂 kwiat i wyci膮gn膮艂 koszulk臋 ze spodni. Zdj膮艂 j膮, ukazuj膮c 艣wiatu szczup艂e cia艂o. Wzburzy艂 sobie w艂osy, spojrza艂 na Judda i u艣miechn膮艂 si臋 szeroko. Judd obserwowa艂 go uwa偶nie. Niezbyt muskularne, ale 艂adne cia艂o. Na brzuchu widnia艂a blizna po operacji wyrostka robaczkowego. Szyj臋 Micka otacza艂 delikatny, z艂oty 艂a艅cuszek. Mimo woli Judd odwzajemni艂 u艣miech ch艂opaka. Napi臋cie mi臋dzy nimi opad艂o.
Mick odpina艂 pasek od spodni.
- Chcesz si臋 pieprzy膰? - zapyta艂, nadal si臋 u艣miechaj膮c.
- To bez znaczenia - pad艂a odpowied藕.
- Dlaczego?
- Nie pasujemy do siebie.
- Chcesz si臋 za艂o偶y膰?
Odpina艂 zamek i odwr贸ci艂 si臋 do p贸l rozci膮gaj膮cych si臋 obok drogi. Judd patrzy艂 jak Mick 艣ci膮ga spodnie. Jego plecy mia艂y kolor zbo偶a. Pieprzenie si臋 na powietrzu by艂o niebezpieczne. Nie byli w San Francisco ani nawet w Hampstead. Judd nerwowo rozejrza艂 si臋 po drodze. Nadal by艂a pusta. Mick obejrza艂 si臋 i odchodz膮c coraz dalej w pole macha艂 na Judda r臋k膮. Diabli tam... nikogo nie by艂o wida膰. Tylko bezludne, pokryte do po艂owy lasem wzg贸rza, kt贸rych mam臋, ludzkie sprawy nic nie obchodz膮. Judd ruszy艂 za Mickiem, odpinaj膮c koszul臋. Spod st贸p ucieka艂y sp艂oszone myszy polne, zdumione obecno艣ci膮 giganta, kt贸ry zak艂贸ci艂 ich spokojne 偶ycie. Judda rozbawi艂a ich paniczna ucieczka. Nie chcia艂 ich skrzywdzi膰, ale sk膮d one mog艂y o tym wiedzie膰? Mo偶e, gdy tak idzie przez pole, jest sprawc膮 setek zab贸jstw. Zabija myszy, 偶uki, glisty i r贸偶ne robaki. Dotar艂 do le偶膮cego, nagiego Micka. Ch艂opak wystawia艂 swe genitalia ku s艂o艅cu, le偶a艂 na zgniecionym zbo偶u i ci膮gle si臋 u艣miecha艂.
To by艂o dobre, bardzo dobre i sprawi艂o jednakow膮 przyjemno艣膰 im obu. Kochali si臋 nami臋tnie i czule, pe艂ni po偶膮dania, kt贸re natychmiast musia艂o by膰 zaspokojone. Tulili si臋 do siebie, pie艣cili si臋 i ca艂owali, z cia艂 utworzyli w臋ze艂, kt贸ry tylko orgazm m贸g艂 rozwi膮za膰. Pokaleczyli sobie plecy i po艣ladki o ostre k艂osy zbo偶a. W czasie spe艂nienia us艂yszeli miarowe posapywania silnika traktora. Zd膮偶yli si臋 ju偶 jednak zaspokoi膰.
Wr贸cili do volkswagena. We w艂osach, w uszach, mi臋dzy palcami n贸g - wsz臋dzie mieli ziarna pszenicy. U艣miechali si臋 艂agodnie. Zawarli rozejm. Nie b臋dzie on mo偶e zbyt trwa艂y, ale na pewno zapewni im spok贸j na kilka godzin.
Samoch贸d zamieni艂 si臋 w istny piekarnik. Otworzyli wszystkie okna i ruszyli do Nowego Pazaru. By艂a czwarta, a im zosta艂a jeszcze godzina drogi.
Gdy wsiadali do samochodu, Mick powiedzia艂:
- Zapomnijmy o klasztorze, dobrze? Judd spojrza艂 zaskoczony.
- My艣la艂em...
- Nie m贸g艂bym znie艣膰 jeszcze jednej pieprzonej Dziewicy... Roze艣miali si臋, poca艂owali gor膮co, aby jeszcze raz poczu膰 sw贸j smak.
Nazajutrz tak偶e 艣wieci艂o s艂o艅ce, ale dzie艅 nie by艂 ju偶 taki upalny. Na niebie pojawi艂o si臋 nawet kilka chmur. Ranne powietrze dzia艂a艂o bardzo orze藕wiaj膮co - jak eter lub mi臋ta.
Vaslav Jelovsek patrzy艂 na go艂臋bie igraj膮ce z przeje偶d偶aj膮cymi samochodami. Cz臋艣膰 jad膮cych samochod贸w nale偶a艂a do wojska. Ch艂odne powietrze poranka tylko nieznacznie 艂agodzi艂o podniecenie. Podniecenie, kt贸re odczuwa艂 dzisiaj ka偶dy mieszkaniec Popolacu. Wydawa艂o si臋, 偶e go艂臋bie wyczuwaj膮 to podniecenie i w jaki艣 spos贸b je podzielaj膮. Umyka艂y spod k贸艂 samochodowych w ostatniej chwili, jakby igranie ze 艣mierci膮 sprawia艂o im przyjemno艣膰.
Jelovsek spojrza艂 na niebo. Nic si臋 nie zmieni艂o od 艣witu. Warstwa chmur wisia艂a nisko. Nie by艂o to najlepsze dla obchod贸w. Przysz艂o mu na my艣l angielskie zdanie, kt贸re us艂ysza艂 od przyjaciela: "mie膰 g艂ow臋 w chmurach". Domy艣la艂 si臋, 偶e to znaczy艂o 偶y膰 w 艣wiecie marze艅. Pomy艣la艂 z艂o艣liwie, 偶e to jest wszystko, co 艣wiat Zachodu jest w stanie powiedzie膰 o chmurach. Znaczenie tego zdania mo偶e by膰 przecie偶 zupe艂nie inne. Czy tu, w艣r贸d tych tajemniczych wzg贸rz, nie tworzy si臋 niezwyk艂ej rzeczywisto艣ci pasuj膮cej do tego zdania? 呕yj膮ce przys艂owie.
G艂owa w chmurach.
Na placu zatrzyma艂 si臋 pierwszy kontyngent. Jedna czy dwie osoby by艂y nieobecne z powodu choroby, ale zast膮pili je natychmiast ochotnicy. Co za zapa艂! I jakie szerokie u艣miechy na twarzach tych, kt贸rych nazwiska zosta艂y wyczytane. Kazano im do艂膮czy膰 do formuj膮cej si臋 na placu kolumny. Doskona艂a organizacja. Wszyscy mieli co robi膰 i wiedzieli jak to robi膰. Nie by艂o przepychanek. Wszystko odbywa艂o si臋 przy akompaniamencie pe艂nych zapa艂u g艂os贸w. Z podziwem patrzy艂 na prac臋. Ustawianie i wi膮zanie przebiega艂o niezwykle sprawnie. Zapowiada si臋 d艂ugi i ci臋偶ki dzie艅. Vaslav by艂 na placu ju偶 na godzin臋 przed 艣witem. Popija艂 od czasu do czasu kaw臋 z importowanego, plastikowego kubka i sprawdza艂 prognozy pogody nadchodz膮ce z Pristiny i Mitrovic. Popatrywa艂 co chwila na coraz ja艣niejsze niebo. Pi艂 w艂a艣nie sz贸st膮 kaw臋, zbli偶a艂a si臋 si贸dma godzina. Po drugiej stronie placu sta艂 Metzinger. Wygl膮da艂 na tak samo zm臋czonego i zaniepokojonego jak Vaslav.
Stali na placu jednakowo d艂ugo. Teraz jednak nie odzywali si臋 do siebie, jakby zapomnieli o wcze艣niejszym partnerstwie. Tak ju偶 pozostanie a偶 do ko艅ca zawod贸w. W ko艅cu Metzinger pochodzi艂 z Podujeva. Musia艂 reprezentowa膰 swoje miasto w nadchodz膮cej walce. Jutro wymieni膮 wra偶enia, jednak dzisiaj musz膮 si臋 zachowywa膰 tak, jakby si臋 nie znali. Nie wolno im nawet u艣miecha膰 si臋 do siebie. Dzisiaj s膮 partyzantami troszcz膮cymi si臋 tylko o zwyci臋stwo swego rodzinnego miasta
Ku zadowoleniu Metzingera i Vaslava utworzono ju偶 pierwszy oddzia艂 reprezentuj膮cy Popolac. Kontrola bezpiecze艅stwa zosta艂a przeprowadzona w spos贸b bardzo drobiazgowy. Oddzia艂 opu艣ci艂 plac, rzucaj膮c wielki cie艅 na front ratusza.
Vaslav po艂kn膮艂 艂yk s艂odkiej kawy i wyda艂 z siebie cichy pomruk zadowolenia. Co za dni, co za wspania艂e dni. Dni chwa艂y, powiewaj膮cych wysoko flag, wzruszaj膮cych widok贸w. Dni, kt贸rych wspomnienie mo偶e wype艂ni膰 reszt臋 偶ycia. Wspania艂y posmak niebios. Niech Ameryka zabawia si臋 swymi animowanymi myszkami, zamkami z czekolady i kultem techniki. Jego, Vaslava, takie rzeczy nie bawi膮. Najwi臋kszy cud 艣wiata ukryty jest tutaj, w艣r贸d wzg贸rz. Och, c贸偶 za wspania艂e dni.
Na g艂贸wnym placu Podujeva rozgrywa艂a si臋 podobna scena. Nastr贸j tu panuj膮cy nie by艂 jednak tak radosny. By艂o to zrozumia艂e. Nita Obrenovic, ukochana organizatorka, zmar艂a w tym roku. Ostatniej zimy sko艅czy艂a dziewi臋膰dziesi膮t cztery lala. Osieroci艂a miasto, pozbawiaj膮c je swej energii i trafno艣ci opinii. Nita pracowa艂a z mieszka艅cami Podujeva przez ponad sze艣膰dziesi膮t lat, planuj膮c zawody i wymy艣laj膮c ci膮gle co艣 nowego. Ca艂膮 sw膮 energi臋 wk艂ada艂a w przygotowywanie obchod贸w wspanialszych od poprzednich.
W tym roku umar艂a i wszystkim bardzo jej brakowa艂o. Mimo nieobecno艣ci Nity wszystko odbywa艂o si臋 w wielkim porz膮dku, jednak, niestety, nie tak sprawnie i Podujevo mia艂o dwadzie艣cia pi臋膰 minut sp贸藕nienia. C贸rka Nity kierowa艂a przygotowaniami, nie mia艂a jednak w sobie energii i staranno艣ci matki. By艂a, kr贸tko m贸wi膮c, zbyt delikatna do tej roboty. Ta praca wymaga艂a umiej臋tno艣ci maga i przyw贸dcy ludu jednocze艣nie. .Niewykluczone, 偶e za dwa, trzy lata c贸rka Nity znajdzie w艂a艣ciw膮 metod臋 post臋powania i b臋dzie w stanie w pe艂ni zast膮pi膰 matk臋. Dzisiaj jednak Podujevo nie by艂o najlepiej zorganizowane. Przeoczono zabezpieczenia, nerwy zast膮pi艂y spok贸j i ufno艣膰 minionych lat. Mimo wszystko, pierwszy oddzia艂 opu艣ci艂 Podujevo za sze艣膰 贸sma i ruszy艂 do wyznaczonego punktu zbornego, aby tam oczekiwa膰 na nowego przyw贸dc臋.
Mick obudzi艂 si臋 r贸wno o si贸dmej, mimo 偶e ich prosto umeblowany pok贸j w hotelu Belgrad nie by艂 wyposa偶ony w budzik. Le偶a艂 na swym 艂贸偶ku i s艂ucha艂 regularnego oddechu Judda, dochodz膮cego z drugiej strony pokoju. Przy膰mione 艣wiat艂o poranka wpad艂o do pokoju przez cienkie zas艂ony, nie zach臋caj膮c raczej do wczesnego wstawania. Po kilku minutach bezmy艣lnego gapienia si臋 na pop臋kan膮 farb臋 pokrywaj膮c膮 sufit, Mick wsta艂 i podszed艂 do okna. Nieciekawy dzie艅 - doszed艂 do wniosku. Niebo by艂o zachmurzone. Nowy Pazar w szarym 艣wietle poranka przedstawia艂 smutny i beznadziejny widok. Jednak daleko za miastem Mick dostrzeg艂 wzg贸rza, kt贸re o艣wietla艂o s艂o艅ce. S艂o艅ce muska艂o grzbiety wzniesie艅, o艣wietla艂o zielone lasy, jakby zapraszaj膮c na wycieczk臋.
Mo偶e dzisiaj pojad膮 do Kosovskiej Mitrovicy, na po艂udnie? Zdaje si臋, 偶e by艂 tam targ i muzeum. P贸藕niej b臋d膮 mogli jecha膰 dalej dolin膮 Ibar, a偶 do wzg贸rz. Wzg贸rza? Tak, zdecydowa艂, 偶e dzisiaj jad膮 w g贸ry. By艂o pi臋tna艣cie po 贸smej.
Korpusy w Popolacu i Podujevie by艂y gotowe przed dziewi膮t膮. W wyznaczonych miejscach czeka艂y na nie pozosta艂e wojska. Vaslav Jelovsek os艂oni艂 oczy d艂o艅mi i spojrza艂 w niebo. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e w ci膮gu ostatniej godziny chmury wyra藕nie si臋 podnios艂y i w niekt贸rych miejscach pojawi si臋 b艂臋kit. Gdzieniegdzie prze艣wieca艂o s艂o艅ce. Nie b臋dzie to mo偶e najlepszy dzie艅 na zawody, ale nie powinno by膰 藕le.
Mick i Judd zjedli na 艣niadanie jajka na szynce i napili si臋 dobrej, czarnej kawy. Pogoda z minuty na minut臋 stawa艂a si臋 coraz lepsza i wraz z ni膮 poprawi艂y si臋 nastroje. Dojad膮 do Kosovskiej Mitrovicy oko艂o dwunastej, a g贸rski zamek Zvecan powinni osi膮gn膮膰 po po艂udniu. Oko艂o dziesi膮tej trzydzie艣ci wyjechali z Nowego Pazaru i drog膮 Srbovac ruszyli na po艂udnie w stron臋 doliny Ibar. Nie by艂a to najlepsza droga, ale wyboje i dziury nie by艂y w stanie popsu膰 ich dobrego nastroju.
Droga by艂a praktycznie pusta, je艣li nie liczy膰 sporadycznie napotykanych pieszych. Po obu jej stronach ci膮gn臋艂y si臋 pola kukurydzy, a w g艂臋bi zacz臋艂y si臋 ju偶 pojawia膰 niewielkie wzg贸rza o pokrytych g臋stym lasem zboczach. Poza ptakami, nie dostrzegli 艣ladu zwierz膮t. Przejechali kilka mil. Nie by艂o ju偶 偶adnych pieszych. Min臋li tylko farm臋, kt贸ra okaza艂a si臋 by膰 zamkni臋ta i opuszczona. Czarne 艣winie biega艂y po zagrodzie. Nie mia艂 ich kto nakarmi膰. Pranie wisia艂o na sznurze, ale nie mia艂 go kto zebra膰.
Ta podr贸偶 w g贸ry wyra藕nie pos艂u偶y艂a ich wzajemnym stosunkom. Po pewnym czasie zacz臋li jednak odczuwa膰 nieokre艣lony niepok贸j.
- Czy nie powinno by膰 jakiego艣 drogowskazu do Mitrovicy, Mick? Mick zerkn膮艂 na map臋.
- Mo偶e...
- ... mo偶e jedziemy z艂膮 drog膮?
- Gdyby by艂 jaki艣 znak, to bym go zobaczy艂. Wydaje mi si臋, 偶e powinni艣my spr贸bowa膰 zjecha膰 z tej drogi, aby jecha膰 bardziej na po艂udnie i dosta膰 si臋 do doliny Ibar.
- Jak mamy zjecha膰 z tej cholernej drogi?
- By艂o kilka skr臋t贸w...
- Polnych dr贸g...
- To chyba lepsze ni偶 jecha膰 tam, gdzie teraz jedziemy. Judd zacisn膮艂 usta.
- Papierosa - poprosi艂.
- Sko艅czy艂y si臋 mil臋 temu.
Wzg贸rza przed nimi stawa艂y si臋 coraz okazalsze. Wydawa艂y si臋 nie zamieszkane. Nie by艂o wida膰 ani jednej smu偶ki dymu, by艂o cicho.
- Dobra - rzek艂 Judd - skr臋camy na nast臋pnym skrzy偶owaniu. To lepsze ni偶 dalej telepa膰 si臋 t膮 drog膮.
Nagle nawierzchnia si臋 popsu艂a, dziury sta艂y si臋 istnymi kraterami, a wyboje g贸rami.
Nagle:
- Tam!
Skr臋t. Nareszcie skr臋t Nie by艂a to oczywi艣cie 偶adna du偶a droga. Prawd臋 m贸wi膮c, by艂 to zwyk艂y polny trakt. Stanowi艂o to jednak jak膮艣 alternatyw臋 dla nie ko艅cz膮cej si臋 drogi, kt贸r膮 jechali.
- To si臋 zaczyna robi膰 jakie艣 cholerne safari - powiedzia艂 Judd, gdy volkswagen zacz膮艂 podskakiwa膰 i j臋cze膰 na wybojach.
- Gdzie twoja 偶y艂ka do przyg贸d?
- Zapomnia艂em j膮 zapakowa膰.
Wspinali si臋 teraz. Droga prowadzi艂a pod g贸r臋. Las otoczy艂 ich ze wszystkich stron. Drzewa ros艂y tak blisko drogi, 偶e ich korony przys艂ania艂y niebo. Nagle rozleg艂 si臋 weso艂y i optymistyczny 艣piew ptaka, jednocze艣nie poczuli zapach 艣wie偶o rozkopanej ziemi. Przed mask膮 przebieg艂 lis; zatrzyma艂 si臋 na sekund臋, aby popatrzy膰 na trz臋s膮cy si臋 samoch贸d. P贸藕niej, spokojnie i dostojnie, jakby si臋 ich w og贸le nie ba艂, znikn膮艂 mi臋dzy drzewami. Dok膮dkolwiek jechali, by艂o to lepsze ni偶 droga, kt贸r膮 opu艣cili. Tak przynajmniej uwa偶a艂 Mick. Nied艂ugo si臋 zatrzymaj膮 i poszukaj膮 miejsca, z kt贸rego b臋dzie mo偶na zobaczy膰 dolin臋, a mo偶e nawet Nowy Pazar.
Dwaj m臋偶czy藕ni nadal posuwali si臋 le艣n膮 drog膮. Mieli jeszcze godzin臋 jazdy do Popolacu, gdy g艂owa kontyngentu zosta艂a uformowana i wymaszerowa艂a, aby do艂膮czy膰 do reszty cia艂a.
Miasto by艂o kompletnie puste. Nawet chorzy i starzy nie zaniedbali swego obowi膮zku. Nikt nie odm贸wi艂 udzia艂u w zawodach. 呕aden z obywateli, nawet mali i s艂abi, kulawi, ci臋偶arne kobiety, nikt nie wypar艂 si臋 reprezentowania swego dumnego miasta. Wszyscy ruszyli do punktu zbornego. Takie by艂o prawo, kt贸remu si臋 podporz膮dkowali. Nie trzeba go by艂o zreszt膮 egzekwowa膰. Ka偶dy chcia艂 tam by膰 i widzie膰 zawody, widzie膰 straszne zmagania. Konfrontacja bez lito艣ci. Miasto przeciw miastu. Tak wi臋c oba miasta ruszy艂y w g贸ry. Do p贸艂nocy obywatele obu miast zbior膮 si臋 w okrytym tajemnic膮 miejscu w g贸rach. Spotkaj膮 si臋, aby, ukryci przed oczami 艣wiata, odby膰 ceremonialn膮 bitw臋. Tysi膮ce serc bi艂o przy艣pieszonym rytmem. Tysi膮ce cia艂 napina艂o si臋 i sp艂ywa艂o potem, gdy obywatele bli藕niaczych miast zajmowali wyznaczone pozycje. Masa ludzi mia偶d偶y艂a wszystko, co napotka艂a na swej drodze, zabija艂a zwierz臋ta, zmienia艂a trawy w py艂, 艂ama艂a krzewy i obala艂a drzewa. Ziemia dr偶a艂a, gdy przechodzili, a g贸ry odbija艂y echo tysi臋cznych st膮pa艅.
W ciele Podujeva nagle pojawi艂y si臋 pewne problemy techniczne. Ma艂a usterka wyst膮pi艂a na lewym boku. W konsekwencji pojawi艂y si臋 problemy z obrotowym po艂膮czeniem biodra. Okaza艂o si臋 to powa偶niejsze, ni偶 my艣lano na pocz膮tku. Ruch straci艂 sw膮 p艂ynno艣膰. Wyst膮pi艂o powa偶ne napr臋偶enie w tej cz臋艣ci cia艂a. Starano si臋 je zlikwidowa膰 wszelkimi si艂ami. Zawody w ko艅cu wymy艣lono po to, aby przezwyci臋偶a膰 takie trudno艣ci. Jednak niebezpiecze艅stwo by艂o bli偶sze, ni偶 ktokolwiek odwa偶y艂by si臋 przyzna膰. Obywatele nie byli ju偶 tak wy-trenowani i sprawni jak kiedy艣. Dekada marnych zbior贸w i nieurodzaju odbi艂a si臋 na sprawno艣ci fizycznej mieszka艅c贸w. Ko艣ci i mi臋艣nie nie mia艂y ju偶 si艂y. 殴le zabezpieczony bok sam w sobie nie stanowi艂 niebezpiecze艅stwa, jednak nie wr贸偶y艂 nic dobrego w zbli偶aj膮cej si臋 walce. Je偶eli cia艂a reszty uczestnik贸w by艂y tak samo s艂abe, 艣mier膰 mo偶e dzi艣 zebra膰 potworne 偶niwo.
Zatrzymali samoch贸d.
- S艂yszysz?
Mick potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Nie mia艂 najlepszego s艂uchu. Bywa艂 na zbyt wielu ha艂a艣liwych koncertach rockowych i dyskotekowych.
Judd wysiad艂 z samochodu. Ptaki ucich艂y, a on zn贸w us艂ysza艂 ten d藕wi臋k. Nie by艂 to zwyk艂y ha艂as. Zdawa艂 si臋 dochodzi膰 z g艂臋bi ziemi, tak jakby dr偶a艂y otaczaj膮ce ich g贸ry.
- Mo偶e to burza?
- Nie, to zbyt rytmiczne. Zn贸w si臋 pojawi艂o. Judd poczu艂 dr偶enie ziemi. Grzmot. Tym razem Mick r贸wnie偶 us艂ysza艂. Wychyli艂 si臋 przez okno samochodu.
- To gdzie艣 przed nami. Teraz s艂ysz臋. Judd przytakn膮艂.
Grzmot.
Ziemia zn贸w zadr偶a艂a.
- Co to jest, do diab艂a? - zapyta艂 Mick.
- Cokolwiek to jest, chc臋 to zobaczy膰... Judd, u艣miechaj膮c si臋, wr贸ci艂 do volkswagena.
- Brzmi prawie jak armaty - powiedzia艂, zapalaj膮c samoch贸d.
- Du偶e armaty.
Przez sw膮 rosyjsk膮 lornetk臋 Vaslav Jelovsek zobaczy艂, jak g艂贸wny s臋dzia unosi pistolet startowy. Dostrzeg艂 bia艂y dymek wylatuj膮cy z lufy, a w chwil臋 p贸藕niej us艂ysza艂 echo strza艂u.
Zawody si臋 rozpocz臋艂y.
Spojrza艂 na bli藕niacze wie偶e Popolacu i Podujeva. G艂owami prawie dotyka艂y chmur. Wygl膮da艂y zupe艂nie tak, jakby ze wszystkich si艂 napr臋偶a艂y si臋, aby dosi臋gn膮膰 nieba. By艂o w tym widoku co艣 gro藕nego i zapieraj膮cego oddech.
Dwa miasta sta艂y naprzeciw siebie gotowe rozpocz膮膰 rytualn膮 walk臋.
Wydawa艂o si臋, 偶e Podujevo ma mniejsze szans臋. W jego postawie by艂a jaka艣 niepewno艣膰 i wahanie. Ale to chyba nic powa偶nego, po prostu jaki艣 brak koordynacji ruch贸w. Kilka krok贸w i miasto b臋dzie porusza艂o si臋 rytmicznie, kilka krok贸w i jego mieszka艅cy stan膮 si臋 jedno艣ci膮, jednym, wielkim, gro藕nym jak sama 艣mier膰 potworem. Potworem gotowym zmierzy膰 si臋 ze swym przeciwnikiem.
Strza艂 sp艂oszy艂 ptaki siedz膮ce na drzewach. Ptaki wznios艂y si臋 w powietrze, 膰wierkaj膮c jakby dla uczczenia wielkich zawod贸w.
- S艂ysza艂e艣 strza艂? - zapyta艂 Judd. Mick przytakn膮艂.
- 膯wiczenia wojskowe...? - Judd u艣miechn膮艂 si臋. Ju偶 widzia艂 te nag艂贸wki - "Raport z tajnych manewr贸w wojskowych w g艂臋bi Jugos艂awii". "Rosyjskie czo艂gi". "膯wiczenia taktyczne w tajemnicy przed Zachodem". Przy odrobinie szcz臋艣cia mo偶e dzi臋ki temu zrobi膰 karier臋.
Grzmot.
Grzmot.
Ptaki poderwa艂y si臋 sp艂oszone. Grzmoty by艂y coraz g艂o艣niejsze. To rzeczywi艣cie brzmia艂o jak armaty.
- To za tym grzbietem... - powiedzia艂 Judd, wskazuj膮c g贸r臋.
- S膮dz臋, 偶e nie powinni艣my i艣膰 dalej.
- Musz臋 to zobaczy膰.
- Ja nie. Na pewno nie jeste艣my po偶膮danymi obserwatorami.
- Sk膮d wiesz?
- Wyrzuc膮 nas, deportuj膮... nie wiem... po prostu my艣l臋. Grzmot.
- Musz臋 to zobaczy膰.
Ledwo to powiedzia艂, kiedy us艂yszeli wrzaski.
Krzycza艂o Podujevo. By艂 to krzyk agonii. Kto艣 pad艂 z przem臋czenia na s艂abym boku. I tak si臋 zacz臋艂o. Kto艣 straci艂 s膮siada, p贸藕niej ten s膮siad - swego s膮siada i tak dalej. Chaos wdar艂 si臋 w cia艂o miasta. Rozszerzaj膮cy si臋 ba艂agan zachwia艂 gwa艂townie ca艂膮 struktur膮 miasta. Arcydzie艂o stworzone przez obywateli Podujeva z ich w艂asnych cia艂 pocz臋艂o si臋 rozpada膰, a偶 wreszcie rozlecia艂o si臋 zupe艂nie. Z uszkodzonego boku wysypali si臋 ludzie. Przypominali lej膮c膮 si臋 z rany krew. Spadaj膮c na ziemi臋, roztrzaskiwali si臋 o ni膮, 艂amali sobie ko艅czyny i umierali w strasznych m臋czarniach. Wielka g艂owa, kt贸ra jeszcze tak niedawno si臋ga艂a chmur przechyli艂a si臋 niebezpiecznie na bok. Dziesi臋膰 tysi臋cy ust rykn臋艂o jednocze艣nie w ob艂臋dnym strachu. By艂 to krzyk bez s艂贸w, 偶a艂osna skarga do niebios. Krzyk rozpaczy, krzyk ostrze偶enia i pewno艣ci zag艂ady. Krzyk 偶alu, 偶e nadesz艂y dni krwi i 艣mierci.
- S艂ysza艂e艣 to?
Mimo si艂y tego g艂osu nie mieli w膮tpliwo艣ci, 偶e krzycza艂 cz艂owiek. Judd poczu艂, 偶e serce podchodzi mu do gard艂a. Spojrza艂 na bladego jak papier Micka.
Judd zatrzyma艂 samoch贸d.
- Nie! - powiedzia艂 Mick.
- S艂uchaj... na Boga...
Krzyk umieraj膮cego zn贸w wype艂ni艂 powietrze. Dochodzi艂 z niewielkiej odleg艂o艣ci.
- Musimy jecha膰 dalej -j臋kn膮艂 Mick.
Judd potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Spodziewa艂 si臋 ujrze膰 za wzg贸rzem po艂ow臋 rosyjskiej armii, ale to, co s艂ysza艂, by艂o ludzkim okrzykiem. Zbyt ludzkim jak na czo艂gi. Przypomina艂o mu to skargi poch艂oni臋tych przez piek艂o, kt贸re s艂ysza艂 w nocnych koszmarach w czasach dzieci艅stwa. Straszne, nie ko艅cz膮ce si臋 cierpienia, kt贸rymi straszy艂a go matka, gdy nie chcia艂 chodzi膰 na religi臋. Odezwa艂 si臋 w nim strach, kt贸rego nie czu艂 od dwudziestu lat. Nagle zn贸w us艂ysza艂 ten krzyk. Wyda艂o mu si臋, 偶e za wzg贸rzem stoi jego matka po to, aby wymierzy膰 mu zas艂u偶on膮 kar臋 i wtr膮ci膰 go do piek艂a.
- Je偶eli ty nie pojedziesz, to ja to zrobi臋.
Mick wysiad艂 z samochodu i obszed艂 go dooko艂a, nerwowo si臋 rozgl膮daj膮c. Nagle zamruga艂 oczami z niedowierzaniem. Obr贸ci艂 si臋 do samochodu z twarz膮 bia艂膮 jak 艣nieg.
Jego kochanek ci膮gle siedzia艂 w samochodzie z twarz膮 ukryt膮 w d艂oniach, staraj膮c si臋 odepchn膮膰 od siebie koszmary.
- Judd...
Judd powoli podni贸s艂 g艂ow臋. Mick patrzy艂 na niego dzikim wzrokiem. Twarz mia艂 mokr膮 od zimnego potu. Judd spojrza艂 na drog臋 za Mlekiem. Kilka metr贸w za plecami m艂odzie艅ca droga gwa艂townie ciemnia艂a. P艂yn臋艂a tamt臋dy istna rzeka krwi. M贸zg Judda pr贸bowa艂 znale藕膰 jakie艣 inne wyt艂umaczenie od tego narzucaj膮cego si臋. Bezskutecznie jednak. To niew膮tpliwie by艂a krew, nieprawdopodobna ilo艣膰 krwi. Nagle wiatr przyni贸s艂 specyficzny zapach wn臋trza ludzkiego cia艂a: na p贸艂 s艂odki, na p贸艂 gorzki.
Mick potykaj膮c si臋 podbieg艂 do samochodu i konwulsyjnie szarpi膮c klamk臋, pr贸bowa艂 otworzy膰 drzwi. Drzwi otworzy艂y si臋. Ch艂opak opad艂 na siedzenie i rozejrza艂 si臋 dzikim wzrokiem.
- Zawracaj - powiedzia艂.
Judd si臋gn膮艂 do stacyjki. Fala krwi omywa艂a ju偶 przednie ko艂a samochodu. Z przodu ca艂a ziemia by艂a czerwona.
- Ruszaj, kurwa, ruszaj!
Judd nie pr贸bowa艂 uruchomi膰 samochodu.
- Musimy si臋 rozejrze膰 - powiedzia艂 bez przekonania - musimy.
- Nic nie musimy - krzykn膮艂 Mick - spieprzajmy st膮d. To nie nasza sprawa...
- Mo偶e to katastrofa lotnicza...
- Nie ma dymu.
To g艂osy ludzi.
Mick chcia艂 stad uciec jak najpr臋dzej. M贸g艂 czyta膰 o tragediach i wypadkach w gazecie, m贸g艂 ogl膮da膰 czarno-biale zdj臋cia, ale nie potrafi艂 sam temu stawi膰 czo艂a. By艂o to zbyt krwawe, zbyt 艣wie偶e i niespodziewane.
Nie wiadomo, co by艂o na ko艅cu drogi, co si臋 tam sta艂o i co spowodowa艂o t臋 rzek臋 krwi.
- Musimy...
Judd zapali艂 samoch贸d, Mick zacz膮艂 cicho szlocha膰. Volkswagen ruszy艂 do przodu, brodz膮c w potokach krwi.
- Nie - zaprotestowa艂 bardzo cicho Mick - prosz臋, nie...
- Musimy - odpar艂 Judd. - Musimy. Musimy...
Popolac powoli odzyskiwa艂 si艂y po walce. Patrzy艂 tysi膮cami oczu na agoni臋 swego rytualnego wroga: tysi膮ce cia艂 roztrzaskanych na zawsze, zapl膮tanych w kilometry sznura. Popolac cofn膮艂 si臋 chwiejnie, machaj膮c r臋kami dla utrzymania r贸wnowagi. Nadal trzyma艂 si臋 na nogach przera偶ony strasznym widokiem u swych st贸p. Po chwili miasto odwr贸ci艂o si臋 od krwawej miazgi Podujeva i odesz艂o w g贸ry.
Cie艅 odchodz膮cego olbrzyma pad艂 na volkswagena i krwaw膮 drog臋, po kt贸rej si臋 porusza艂. Mick niczego nie dostrzeg艂 przez za艂zawione oczy, a Judd, my艣l膮cy tylko o tym, co zobaczy za nast臋pnym zakr臋tem, zauwa偶y艂 tylko, 偶e co艣 przys艂oni艂o na chwil臋 s艂o艅ce. Mo偶e to by艂a chmura, a mo偶e stado ptak贸w. Gdyby spojrza艂 do g贸ry, dostrzeg艂by znikaj膮c膮 w dali ogromn膮 g艂ow臋 szalonego i zwyci臋skiego Popolacu. Przekroczy艂oby to niew膮tpliwie jego zdolno艣膰 rozumowania i na pewno nie pomog艂oby mu zapomnie膰 o koszmarach z dzieci艅stwa.
Mick i Judd, b臋d膮c mimowolnymi 艣wiadkami rozgrywki bli藕niaczych miast, byli tak samo bliscy utraty rozs膮dku jak ich mieszka艅cy.
Pokonali ostatni zakr臋t i ich oczom ukaza艂y si臋 ruiny Podujeva. Nigdy w 偶yciu nie widzieli nic r贸wnie potwornego i brutalnego.
By膰 mo偶e podczas obu wojen 艣wiatowych le偶a艂o obok siebie na polach bitew tak wiele cia艂. Jednak na wojnie bili si臋 m臋偶czy藕ni, a tutaj bardzo wiele cia艂 nale偶a艂o do kobiet i dzieci. Miejscami cia艂a te tworzy艂y prawdziwe pag贸rki. Wygl膮da艂o na to, 偶e ci wszyscy ludzie zgin臋li w wyniku dzia艂ania prostego prawa grawitacji.
Widok m贸g艂 doprowadzi膰 do ob艂臋du. W obliczu tego, co widzieli, umys艂 odmawia艂 pos艂usze艅stwa, rozs膮dek nie potrafi艂 tego zaakceptowa膰, gor膮czkowo szukaj膮c jakiego艣 sensownego wyt艂umaczenia. Mick i Judd powtarzali si臋 mimo woli:
- To si臋 nie sta艂o. To tylko straszny sen, a nie rzeczywisto艣膰.
Jednak by艂a to prawda. To co widzieli, to by艂a prawdziwa 艣mier膰.
Podujevo upad艂o.
Trzydzie艣ci osiem tysi臋cy siedmiuset sze艣膰dziesi臋ciu pi臋ciu obywateli roztrzaska艂o si臋 o ziemi臋, tworz膮c nieforemne sterty cia艂. Ci, kt贸rzy nie zgin臋li w wyniku upadku lub uduszenia, umierali teraz. Prze偶y艂o tylko kilku obserwator贸w, kt贸rzy uciekli wcze艣niej ze swych dom贸w, aby obserwowa膰 zawody. Tych kilku ocalonych sta艂o teraz i w niemym przera偶eniu patrzy艂o na masakr臋, pr贸buj膮c przekona膰 siebie samych, 偶e to tylko senny koszmar.
Judd pierwszy wyszed艂 z samochodu. Ziemia by艂a lepka od krzepn膮cej krwi. Spojrza艂 na gigantyczn膮 rze藕ni臋. Nie by艂o wraku 偶adnego samolotu, nie by艂o ognia, ani smrodu paliwa - po prostu dziesi膮tki tysi臋cy cia艂 jednakowo ubranych m臋偶czyzn, kobiet i dzieci. Niekt贸re z cia艂 mia艂y na艂o偶ony rodzaj sk贸rzanej uprz臋偶y, kt贸ra z kolei by艂a po艂膮czona z niesko艅czenie d艂ugim sznurem. Podszed艂 bli偶ej. Widzia艂 teraz dok艂adniej niezwyk艂y system w臋z艂贸w, pask贸w i sznur贸w. Z jakiego艣 powodu ci ludzie zostali razem powi膮zani: jeden przywi膮zany do drugiego. Niekt贸rzy mieli na swych barkach jakby je藕d藕c贸w i odpowiedni膮 do tego uprz膮偶. Inni byli po prostu powi膮zani rami臋 w rami臋, tworz膮c 偶ywy mur. Jeszcze inni mieli na sobie uprz膮偶 zmuszaj膮c膮 ich do zwini臋cia si臋 w kul臋. Wszyscy byli ze sob膮 po艂膮czeni. Wydawa艂o si臋, 偶e ludzie ci po prostu poszaleli i zabawiali si臋 w jak膮艣 r贸wnie szalon膮 gr臋.
Kolejny strza艂.
Mick podni贸s艂 g艂ow臋.
Z g贸ry schodzi艂 ubrany w szary p艂aszcz cz艂owiek z rewolwerem... Metodycznie i spokojnie dobija艂 rannych. By艂 to straszliwy akt mi艂osierdzia, ale m臋偶czyzna wykonywa艂 sw膮 robot臋 metodycznie, wyszukuj膮c najpierw dzieci. Opr贸偶nia艂 rewolwer, nabija艂 powt贸rnie, opr贸偶nia艂, nabija艂, opr贸偶nia艂...
Mick si臋 poderwa艂.
- Co to jest?! - wrzasn膮艂 piskliwym ze zdenerwowania g艂osem, przekrzykuj膮c j臋ki rannych.
M臋偶czyzna przerwa艂 na chwil臋 swe przera偶aj膮ce zaj臋cie i podni贸s艂 szar膮 jak jego p艂aszcz twarz.
- H臋? - mrukn膮艂 pytaj膮co, patrz膮c z dezaprobat膮 na dw贸ch intruz贸w.
- Co tu si臋 sta艂o?! - krzykn膮艂 Mick do niego. Nale偶a艂o krzycze膰, trzeba by艂o na niego krzycze膰. Mo偶e go to zawstydzi. Dobrze by艂oby go zawstydzi膰.
- Powiedz nam... - prosi艂 Mick. Jego g艂os stawa艂 si臋 coraz bardziej p艂aczliwy. - Na Boga, powiedz. Wyja艣nij.
Szary cz艂owiek potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Nie rozumia艂 ani s艂owa z przemowy tego m艂odego idioty. Wiedzia艂, 偶e ch艂opaki m贸wi膮 po angielsku, ale to wszystko. Mick ruszy艂 w kierunku m臋偶czyzny z rewolwerem, czuj膮c na sobie wzrok tysi臋cy zmar艂ych: oczy 艣wiec膮ce jak czarne per艂y w zamaskowanych twarzach 艣ledzi艂y go uwa偶nie - oczy w g艂owach j臋cz膮cych, oczy w g艂owach milcz膮cych, martwych.
Tysi膮ce oczu.
Doszed艂 do szaro ubranego faceta, kt贸rego rewolwer by艂 ju偶 prawie pusty. Zerwa艂 mu okulary i wyrzuci艂 je. M臋偶czyzna p艂aka艂.
Co艣 poruszy艂o si臋 pod nogami Micka. Nie chcia艂 patrze膰, ale o co艣 dotyka艂o jego buta i Mick odruchowo spojrza艂. U jego st贸p le偶a艂 rozkrzy偶owany m艂ody ch艂opak. By艂 potwornie poraniony. Mia艂 zmia偶d偶one w艂a艣ciwie wszystkie ko艅czyny. Chcia艂 rewolweru m臋偶czyzny. Chcia艂 karabinu maszynowego, miotacza p艂omieni, czegokolwiek, co skr贸ci艂oby jego agoni臋.
Mick podni贸s艂 wzrok i zobaczy艂 jak m臋偶czyzna w szarym p艂aszczu podnosi rewolwer.
- Judd! - zawo艂a艂 Mick, w tym samym jednak momencie m臋偶czyzna w艂o偶y艂 luf臋 do ust i poci膮gn膮艂 za spust. Zachowa艂 ostatni膮 kul臋 dla siebie. Czaszka p臋k艂a jak skorupka jajka. Cia艂o zwiotcza艂o i m臋偶czyzna run膮艂 na ziemi臋, ci膮gle trzymaj膮c luf臋 mi臋dzy wargami.
- Musimy... - zacz膮艂 Mick nie wiadomo do kogo. - Musimy... Co musieli? Co musieli zrobi膰 w tej sytuacji?
- Musimy...
Judd stan膮艂 za nim.
- Pomoc... - powiedzia艂 do Micka.
- Tak. Musimy wezwa膰 pomoc. Musimy...
- Jecha膰.
Jecha膰! To by艂o to, co musieli zrobi膰. Pod jakimkolwiek pretekstem, nawet najb艂ahszym, musieli odjecha膰 st膮d. Wydosta膰 si臋 z tego pola bitwy, wydosta膰 si臋 z tego ogromnego cmentarzyska zmasakrowanych cia艂.
- Musimy zawiadomi膰 w艂adze. Znale藕膰 miasto. Sprowadzi膰 pomoc...
- Ksi臋偶y - Mick. - Oni potrzebuj膮 ksi臋偶y.
Absurdem by艂a sama my艣l o ostatnim sakramencie dla tak wielu ludzi. Potrzeba by armii ksi臋偶y, rzeki 艣wi臋conej wody i g艂o艣nik贸w, aby udzieli膰 rozgrzeszenia.
Odwr贸cili si臋 od pola bitwy, obj臋li si臋 i ruszyli do samochodu.
Kto艣 w nim siedzia艂.
Vaslav Jelovsek zajmowa艂 miejsce kierowcy i pr贸bowa艂 uruchomi膰 volkswagena. Przekr臋ci艂 kluczyk raz. Drugi raz. Za trzecim razem silnik kaszln膮艂 i zacz膮艂 pracowa膰. Ko艂a zabudowa艂y w czerwonym b艂ocie, gdy w艂膮czy艂 wsteczny bieg i doda艂 gazu. Vaslav zobaczy艂, jak Anglicy kln膮c biegn膮 do samochodu. Nie zamierza艂 kra艣膰 samochodu, mia艂 po prostu robot臋 do wykonania. By艂 s臋dzi膮, by艂 wi臋c odpowiedzialny za zawody i bezpiecze艅stwo zawodnik贸w. Jedno z walcz膮cych miast pad艂o. Musi zrobi膰 wszystko, aby Popolac unikn膮艂 losu Podujeva. Musi go 艣ledzi膰 i przekona膰. Uspokoi膰 ciep艂ymi s艂owami i obietnicami. Je偶eli zawiedzie, mo偶e doj艣膰 do drugiej tragedii o tych samych rozmiarach. Jego sumienie by艂o ju偶 wystarczaj膮co obci膮偶one.
Mick ci膮gle bieg艂 za volkswagenem, krzycz膮c do Jelovska.
Z艂odziej nie zwraca艂 na to uwagi, skoncentrowawszy si臋 na prowadzeniu samochodu. Nagle Mick zatrzyma艂 si臋. Samoch贸d zacz膮艂 przy艣piesza膰. Mick sta艂 w艣ciek艂y na 艣rodku drogi. By艂 zbyt zadyszany, aby wrzeszcze膰 ze z艂o艣ci. Pochyli艂 si臋 i opar艂szy r臋ce na kolanach, odzyskiwa艂 si艂y.
- B臋kart! - powiedzia艂 Judd.
Mick spojrza艂 na drog臋. Ich samochodu nie by艂o ju偶 wida膰.
- Ten skurwysyn nawet nie umie dobrze prowadzi膰.
- Musimy... Musimy... go... z艂apa膰... - wydysza艂 Mick.
- Jak?
- Na nogach...
- Nawet nie mamy mapy... Zosta艂a w samochodzie.
- Jezu... Chryste... Wszechmog膮cy...
Ruszyli razem drog膮. Po kilkudziesi臋ciu metrach rzeka krwi ko艅czy艂a si臋. Wida膰 by艂o tylko kilka krzepn膮cych z wolna strumyk贸w. Mick i Judd ruszyli za krwawymi 艣ladami opon.
Droga ze Srbovace by艂a pusta. 艢lady opon prowadzi艂y w lewo.
- Pojecha艂 w g贸ry - odezwa艂 si臋 Judd, gapi膮c si臋 na zielone^ szczyty. - On oszala艂.
- Wracamy drog膮, kt贸r膮 przyjechali艣my?
- B臋dziemy szli ca艂膮 noc.
- Mo偶e z艂apiemy okazj臋?
Judd potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 zrezygnowany i zagubiony.
- Nie rozumiesz Mick, 偶e wszyscy w okolicy wiedz膮, co si臋 tu sta艂o? Ludzie opuszczaj膮 swe farmy, gdy mieszka艅cy okolicy dostaj膮 sza艂u. Nie b臋dzie 偶adnych okazji ani samochod贸w. Nikogo tu nie b臋dzie, no mo偶e kilku takich durni贸w-turyst贸w jak my. Ale turysta nas nie zabierze.
Mia艂 racj臋. Wygl膮dali jak rze藕nicy; cali byli upaprani krwi膮, ich twarze l艣ni艂y od potu, a oczy by艂y szalone.
- Musimy i艣膰 - doko艅czy艂 Judd - t膮 drog膮, kt贸r膮 on odjecha艂.
Wskaza艂 na szos臋. Wzg贸rza pociemnia艂y. S艂o艅ce szybko chyli艂o si臋 ku zachodowi.
Mick wzruszy艂 ramionami. Mieli przed sob膮 co najmniej ca艂膮 noc marszu. Jednak pragn膮艂 i艣膰 gdziekolwiek, byle tylko oddali膰 si臋 od tego zbiorowego grobowca, kt贸ry pozostawili za plecami.
W Popolacu zapanowa艂 spok贸j. Zamiast paniki pojawi艂a si臋 oboj臋tno艣膰 i niema akceptacja. Powi膮zani w jeden 偶yj膮cy organizm, r贸wni jeden drugiemu, obywatele poczuli si臋 silni. Byli teraz jednym cia艂em, m贸zgiem i dusz膮. Stali si臋 w jednej chwili ca艂o艣ci膮, gigantem obdarzonym jednym m贸zgiem. Indywidualno艣膰 ka偶dego z obywateli zast膮piona zosta艂a przez my艣lenie zbiorowe, powsta艂e dzi臋ki telepatycznemu sprz臋偶eniu umys艂贸w. Tysi膮ce g艂os贸w sta艂o si臋 jednym g艂osem.
I ten g艂os powiedzia艂:
- Id藕. Powiedzia艂:
- Oddal si臋. Nie chc臋 widzie膰 tej okropno艣ci u mych st贸p.
Popolac obr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w stron臋 wzg贸rza. Jego jeden krok mia艂 p贸艂 mili. Ka偶dy m臋偶czyzna, kobieta i dziecko w tej 偶ywej wie偶y - wszyscy byli 艣lepi. Widzieli wszystko oczyma miasta. My艣leli, jak my艣la艂o miasto, sami b臋d膮c bezmy艣lnymi. Wierzyli, 偶e s膮 nie艣miertelni dzi臋ki swej powolnej, ale nieugi臋tej sile. Ogromni, szaleni i nie艣miertelni.
Po dw贸ch milach marszu Mick i Judd poczuli zapach benzyny. Kilkana艣cie metr贸w dalej znale藕li swego volkswagena. Le偶a艂 w rowie obok drogi. Nie pali艂 si臋. Drzwi obok miejsca kierowcy by艂y otwarte. Na progu le偶a艂 Vaslav Jelovsek. Mia艂 spokojn膮 i pogodn膮 twarz. Nie mia艂 偶adnych widocznych obra偶e艅 poza dwoma skaleczeniami na twarzy. Delikatnie wyci膮gn臋li z艂odzieja z samochodu i po艂o偶yli na poboczu. J臋kn膮艂 cicho, gdy go przenosili. Mick zrolowa艂 sw贸j sweter i pod艂o偶y艂 Vaslavowi pod g艂ow臋. Zdj臋li mu marynark臋 i krawat. Nagle Jelovsek otworzy艂 oczy. Spojrza艂 na nich.
- Dobrze si臋 czujesz? - zapyta艂 Mick. M臋偶czyzna nic nie odpowiedzia艂. Wydawa艂o si臋, 偶e nic nie rozumie. Nagle:
- Anglicy? - zapyta艂. Mia艂 fatalny akcent, ale sens pytania by艂 jasny.
- Tak.
- S艂ysza艂em wasze g艂osy. Angielskie. Zmarszczy艂 brwi i drgn膮艂.
- Czy pana co艣 boli? - zapyta艂 Judd. M臋偶czy藕nie pytanie wyda艂o si臋 zabawne.
- Czy mnie co艣 boli? - powt贸rzy艂. Jego twarz wyra偶a艂a dziwn膮 mieszanin臋 uczu膰: b贸lu i ulgi.
- Umr臋 - powiedzia艂 przez zaci艣ni臋te z臋by.
- Nie - zaoponowa艂 Mick - nic panu nie jest... M臋偶czyzna potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 stanowczo.
- Umr臋 - powt贸rzy艂 jeszcze raz z determinacj膮. - Chc臋 umrze膰...
Judd kucn膮艂 obok g艂owy rannego. G艂os Vaslava przez chwil臋 by艂 cichszy.
- Powiedz nam, co mamy robi膰 - rzek艂. M臋偶czyzna zamkn膮艂 oczy. Judd potrz膮sn膮艂 nim brutalnie.
- Powiedz! - krzykn膮艂. Jego wsp贸艂czucie ulotni艂o si臋 zupe艂nie,
- Opowiedz nam o wszystkim.
- O tym? - odpar艂 m臋偶czyzna, nadal nie otwieraj膮c oczu. - To by艂 upadek, to wszystko. Po prostu upadek.
- Jaki upadek?
- Miasta. Podujeva. Mojego miasta.
- Sk膮d spad艂o to miasto?
- Samo si臋 przecie偶 przewr贸ci艂o. M臋偶czyzna niczego im nie t艂umaczy艂. Jego odpowiedzi jeszcze bardziej wszystko zagmatwa艂y.
- Gdzie jecha艂e艣? - zapyta艂 Mick, staraj膮c si臋 nada膰 g艂osowi spokojne brzmienie.
- Za Popolacem - odpar艂 ranny.
- Popolac? - spyta艂 Judd. Mick zaczyna艂 co艣 rozumie膰.
- Popolac to drugie miasto. Jak Podujevo. To bli藕niacze miasta. Widzia艂em to na mapie...
- Gdzie to miasto jest teraz? - chcia艂 wiedzie膰 Judd.
Wydawa艂o si臋, 偶e Vaslav Jelovsek zamierza powiedzie膰 prawd臋. Jego twarz wyra偶a艂a wahanie. Wola 偶ycia walczy艂a w nim z ch臋ci膮 艣mierci. Co to ma za znaczenie, gdy teraz zdradzi tajemnic臋? I tak ju偶 nigdy nie b臋dzie zawod贸w. To wszystko ju偶 si臋 sko艅czy艂o.
- Spotka艂y si臋, aby walczy膰 - zacz膮艂 bardzo cicho - Popolac i Podujevo. Spotykaj膮 si臋 zawsze co dziesi臋膰 lat..
- Walczy膰? - przerwa艂 Judd. - Twierdzisz, 偶e wszyscy ci ludzie zgin臋li w walce? Vaslav potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Nie, nie. Oni spadli. M贸wi艂em ci.
- Jak one walcz膮, te miasta? - zapyta艂 Mick.
- Id膮 w g贸ry - to by艂a jedyna odpowied藕.
Vaslav otworzy艂 oczy. Twarze m臋偶czyzn, kt贸rzy si臋 nad nim pochylali by艂y blade i wyczerpane. Ci niewinni cudzoziemcy tak偶e cierpieli. Zas艂u偶yli na wyja艣nienia.
- Jako olbrzymy - kontynuowa艂 Vaslav. - Walcz膮 jako olbrzymy. Tworz膮 cia艂o ze swoich cia艂, rozumiecie? 艢ci臋gna, ko艣ci, mi臋艣nie, oczy, nos, z臋by, wszystko to zbudowane jest z cia艂 m臋偶czyzn i kobiet
- On bredzi - powiedzia艂 Judd.
- Id藕cie w g贸ry - odpar艂 m臋偶czyzna - zobaczycie sami, 偶e to prawda.
- Przypu艣膰my, 偶e nawet... zacz膮艂 Mick.
- S膮 dobrzy w tym udawaniu olbrzym贸w - przerwa艂 mu Jelovsek. Maj膮 ca艂e stulecia do艣wiadcze艅. Ka偶dy olbrzym by艂 wi臋kszy od swego poprzednika sprzed dziesi臋ciu lat. Jedno miasto zawsze chcia艂o by膰 wi臋ksze od drugiego. Wi膮zano ich razem i skuwano, tak aby si臋 razem trzymali. 艢ci臋gna... Wi膮zad艂a... W brzuchu olbrzyma by艂o jedzenie i by艂y jelita, aby odprowadzi膰 nieczysto艣ci. Ci, kt贸rzy mieli najlepszy wzrok siadali w g艂owie, jako oczy, ci z najlepszym i najdono艣niejszym g艂osem - w krtani i ustach. Nie uwierzycie, jak bardzo to wszystko by艂o skomplikowane.
- Ja nie wierz臋 - powiedzia艂 Judd podnosz膮c si臋.
- Temu cia艂u my艣my nadali kszta艂t - powiedzia艂 cicho, prawie szeptem, Vaslav. - To 偶ycie z naszych istnie艅. Zapad艂a cisza. Ma艂e chmury p艂yn臋艂y spokojnie po niebie.
- To cud - powiedzia艂. Zabrzmia艂o to, tak jakby dopiero teraz po raz pierwszy zda艂 sobie spraw臋 z nienormalno艣ci tych zawod贸w.
- To cud.
Wystarczy艂o. Tak. Starczy艂o ca艂kowicie.
Powiedziawszy to, zamkn膮艂 usta i umar艂.
Mick odczu艂 jego 艣mier膰 bardziej ni偶 艣mier膰 tysi臋cy ofiar w dolinie. A mo偶e po prostu 艣mier膰 Vaslava przepe艂ni艂a ju偶 naczynie?
Nie by艂o ju偶 istotne, czy historia, kt贸r膮 opowiedzia艂 Vaslav by艂a prawdziwa, czy nie. Wyobra藕nia Micka by艂a zbyt ograniczona, aby to obj膮膰. Nie potrafi艂 obj膮膰 umys艂em tego wszystkiego. Przyt艂oczy艂 go rozmiar tragedii, kt贸rej dzi艣 by艂 艣wiadkiem.
Stali na drodze, nad ich g艂owami przep艂ywa艂y oboj臋tne na wszystko chmury.
Zmierzcha艂o.
Popolac nie mia艂 si艂y, aby i艣膰 dalej. Czu艂 si臋 potwornie wyczerpany. Niekt贸rzy sk艂adaj膮cy si臋 na to ogromne cia艂o ludzie umarli. Nie by艂o to zab贸jcze dla ca艂ego miasta, ale jednak bolesne. Je偶eli 艣mier膰 nast臋powa艂a wewn膮trz, ludzie po prostu wisieli w swych uprz臋偶ach, je艣li na powierzchni cia艂a, spadali w d贸艂, mi臋dzy drzewa porastaj膮ce g贸ry.
Gigant nie potrafi艂 wsp贸艂czu膰. Chcia艂 tylko i艣膰 dalej.
Gdy s艂o艅ce zasz艂o, Popolac odpocz膮艂 chwil臋. Usiad艂 na niewielkim pag贸rku, podpieraj膮c ogromn膮 g艂ow臋 gigantycznymi r臋koma.
Na niebie zacz臋艂y migota膰 gwiazdy, nadchodzi艂a mi艂osierna noc, przykrywaj膮c rany dnia i o艣lepiaj膮c oczy, kt贸re zbyt du偶o widzia艂y.
Popolac wsta艂 i zn贸w ruszy艂, stawiaj膮c krok za krokiem. Ju偶 nied艂ugo wyczerpi膮 si臋 jego si艂y i olbrzym po艂o偶y si臋 w jakiej艣 spokojnej dolinie aby wyzion膮膰 ducha. Na razie jednak musi i艣膰, krok za krokiem, dop贸ki noc nie przys艂oni mu oczu.
Mick chcia艂 pochowa膰 cia艂o z艂odzieja samochodu gdzie艣 pod lasem. Judd twierdzi艂, 偶e pochowanie cia艂a mo偶e si臋 wydawa膰 podejrzane. A zreszt膮, czy偶 nie kuriozalne by艂oby grzebanie jednego cia艂a, gdy obok le偶a艂y ich tysi膮ce? Zostawili wi臋c cia艂o na poboczu. Samoch贸d jeszcze g艂臋biej ugrz膮z艂 w b艂ocie przydro偶nego rowu.
Zn贸w ruszyli w stron臋 wzg贸rza.
Robi艂o si臋 coraz zimniej a Mick i Judd zg艂odnieli te偶 porz膮dnie. Wszystkie domostwa, kt贸re mijali, by艂y opuszczone i zamkni臋te.
- Co on mia艂 na my艣li? - zapyta艂 Mick, gdy bezskutecznie pukali do kolejnych zamkni臋tych drzwi.
- M贸wi艂 to w przeno艣ni?...
- To wszystko o olbrzymach?
- To by艂y bzdury...
- Nie s膮dz臋.
- A ja wiem. Mowa przed艣miertna, kt贸r膮 pewnie przygotowywa艂 przez lata.
- Nie s膮dz臋 - powt贸rzy艂 Mick i ruszy艂 z powrotem w stron臋 drogi.
- Naprawd臋? - Judd szed艂 za nim.
- Nie nabiera艂 nas.
- Czy chcesz powiedzie膰, 偶e wierzysz w ukrywaj膮ce si臋 w g贸rach olbrzymy? Na lito艣膰 bosk膮!
Mick odwr贸ci艂 si臋 od Judda. Jego twarz skrywa艂 mrok, ale w jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o g艂臋bokie przekonanie.
- Tak, uwa偶am, 偶e m贸wi艂 prawd臋.
- To absurd. To 艣mieszne. Nie...
Judd nienawidzi艂 w tej chwili Micka. Nienawidzi艂 jego naiwno艣ci, jego gotowo艣ci uwierzenia w ka偶d膮 g艂upi膮, byle romantyczn膮 histori臋.
- Nie - powt贸rzy艂 - Nie. Nie. Nie.
Niebo by艂o ciemnogranatowe. G贸ry odcina艂y si臋 smolist膮 czerni膮.
- Marzn臋, do kurwy n臋dzy - odezwa艂 si臋 Mick w ciemno艣ci. - Zostajesz tu, czy idziesz ze mn膮?
- Nie mamy chyba zamiaru tego szuka膰? - wrzasn膮艂 Judd.
- Czeka nas daleka droga.
- Zapuszczamy si臋 coraz dalej w g贸ry.
- R贸b co chcesz, ja id臋.
Mick oddali艂 si臋. Wch艂on臋艂a go ciemno艣膰.
Noc by艂a bezchmurna i przejmuj膮co zimna. Szli skuleni z podniesionymi ko艂nierzami; byli bardzo zm臋czeni i mieli poobcierane stopy. Nad nimi migota艂y tysi膮ce gwiazd. Tysi膮ce 艣wiec膮cych punkcik贸w, z kt贸rych wyobra藕nia mo偶e stworzy膰 mn贸stwo wzor贸w i figur. Po jakim艣 czasie obj臋li si臋. Tak by艂o cieplej i 艂atwiej.
Oko艂o jedenastej w nocy zobaczyli w dali 艣wiat艂o w oknie.
Kobieta, kt贸ra otworzy艂a im drzwi kamiennego domu nie u艣miecha艂a si臋, jednak widzia艂a w jakim s膮 stanie i pozwoli艂a im wej艣膰. Wydawa艂o si臋 bez sensu t艂umaczy膰 gospodyni lub jej kalekiemu m臋偶owi, co dzi艣 prze偶yli. W domu nie by艂o telefonu ani samochodu, wi臋c nawet gdyby uwierzyli w ich opowie艣膰, nic by to nie da艂o.
Gestami i minami dali do zrozumienia, 偶e s膮 wyczerpani i g艂odni. Pr贸bowali r贸wnie偶, raczej bezskutecznie, wyt艂umaczy膰, 偶e si臋 zgubili. W艣ciekali si臋 na siebie, 偶e zostawili s艂ownik w volkswagenie. Wygl膮da艂o na to, 偶e kobieta nie poj臋艂a zbyt wiele z ich gestykulacji. Posadzi艂a ich jednak ko艂o pieca i zacz臋艂a grza膰 jedzenie.
Zjedli t艂ust膮, niesion膮 zup臋 grochow膮 i jaja. U艣miechn臋li si臋 do gospodyni z wdzi臋czno艣ci膮. M臋偶czyzna siedzia艂 po drugiej stronie pieca nie pr贸buj膮c nawi膮za膰 rozmowy. Nawet na nich nie patrzy艂.
Jedzenie by艂o dobre. Poprawi艂o im samopoczucie.
Mogli zosta膰 tu na noc i rano ruszy膰 z powrotem. Do rana cia艂a b臋d膮 policzone, zidentyfikowane i oddane rodzinom. Ranne powietrze przep艂oszy koszmary poprzedniego dnia. Pojawi膮 si臋 helikoptery, ci臋偶ar贸wki i ludzie organizuj膮cy porz膮dkowanie terenu. Wszystkie rutynowe czynno艣ci towarzysz膮ce katastrofom w cywilizowanym 艣wiecie.
Gdy o tym my艣leli, odczuwali ulg臋. Tragedia, oczywi艣cie, ale jakby ucywilizowana i opanowana; wyt艂umaczalna. Wszystko b臋dzie dobrze, tak, wszystko b臋dzie dobrze. Poczekajmy do rana.
Senno艣膰 ogarnia艂a ich uparcie. Po艂o偶yli g艂owy na stole, przy kt贸rym jedli. Okruchy chleba i plamy rozlanej zupy otacza艂y ich le偶膮ce na stole r臋ce.
Nic nie widzieli. O niczym nie 艣nili. Nic nie czuli.
Nagle rozleg艂 si臋 grzmot.
Dochodzi艂 z g艂臋bi ziemi, podobnie jak rano, rytmiczny i pot臋偶ny, niczym st膮panie tytana. Zbli偶a艂 si臋 coraz bardziej.
Kobieta obudzi艂a m臋偶a. Zapali艂a lamp臋 i podesz艂a do drzwi. Niebo by艂o pe艂ne gwiazd, w dali jak zwykle czerni艂y si臋 kontury g贸r.
Grzmot ci膮gle si臋 rozlega艂. Mi臋dzy jednym a drugim hukni臋ciem mija艂o dok艂adnie p贸艂 minuty. Ka偶dy nast臋pny odg艂os dochodzi艂 z wyra藕nej bli偶szej odleg艂o艣ci.
M膮偶 i 偶ona stali w drzwiach i s艂uchali echa tych gigantycznych st膮pa艅; s艂ycha膰 by艂o tylko grzmot, nie by艂o b艂yskawic.
Po prostu grzmot...
Grzmot...
Grzmot...
Ziemia dr偶a艂a, tynk sypa艂 si臋 z sufitu i dzwoni艂y szyby w oknach.
Grzmot...
Grzmot...
Kobieta i m臋偶czyzna nie wiedzieli, co si臋 zbli偶a i jakie ma zamiary, ale wydawa艂o im si臋, 偶e nie ma sensu od tego ucieka膰. Tam gdzie stali, na progu swego skromnego domu, czuli si臋 najbezpieczniej. Sk膮d mogliby wiedzie膰, kt贸re drzewo w lesie ostanie si臋 gromowi? Lepiej by艂o czeka膰 i obserwowa膰.
呕ona mia艂a s艂absze oczy i nie by艂a pewna, czy widzi dobrze, gdy czarny kontur g贸r zmieni艂 sw贸j kszta艂t i podni贸s艂szy si臋 przys艂oni艂 gwiazdy na niebie. Jednak jej m膮偶 to zobaczy艂; widzia艂 nieprawdopodobnie ogromn膮 g艂ow臋 rysuj膮c膮 si臋 coraz wyra藕niej. Posta膰 wydawa艂a si臋 ogromna, nawet przy otaczaj膮cych j膮 wzg贸rzach.
M臋偶czyzna pad艂 na kolana i zacz膮艂 si臋 modli膰. Artretyczne nogi z ledwo艣ci膮 go utrzymywa艂y. Jego 偶ona krzykn臋艂a. Nie zna艂a ani s艂贸w, ani modlitw, kt贸re by艂yby w stanie powstrzyma膰 tego potwora.
Mick obudzi艂 si臋 i szarpn膮wszy ramionami niechc膮cy zrzuci艂 ze sto艂u lamp臋 i talerze.
Obudzi艂 si臋 Judd.
Krzyk na zewn膮trz usta艂. Posta膰 kobiety stoj膮cej dotychczas w drzwiach znikn臋艂a. Gospodyni pobieg艂a w stron臋 lasu. Wszystko by艂o lepsze ni偶 pozostawanie tutaj i obserwowanie potwora. Jej m膮偶 nadal si臋 modli艂, wypowiadaj膮c pro艣by zdr臋twia艂ymi wargami. Monstrum podnios艂o nog臋, aby uczyni膰 nast臋pny krok...
Grzmot...
Chata si臋 zatrz臋s艂a. Talerze wypad艂y z kredensu i rozbi艂y si臋 o pod艂og臋. Gliniana fajka spad艂a z p贸艂ki i roztrzaska艂a si臋 na tysi膮ce kawa艂k贸w.
Mick i Judd wiedzieli, co oznacza ten grzmot i trz臋sienie ziemi.
Mick podskoczy艂 do Judda i z艂apa艂 go za rami臋.
- Widzisz?! - krzykn膮艂. Jego z臋by b艂ysn臋艂y w ciemno艣ci. -Widzisz? Widzisz?
W jego g艂osie pobrzmiewa艂a histeria. Podbieg艂 do drzwi, potykaj膮c si臋 w ciemno艣ci o krzes艂o. Kln膮c, wybieg艂 z chaty.
Grzmot...
Huk by艂 og艂uszaj膮cy. Szyby wypad艂y z ram. Jedna z belek podtrzymuj膮cych dach w sypialni za艂ama艂a si臋. Na pod艂og臋 sypn膮艂 si臋 gruz.
Judd pogoni艂 za kochankiem. Stary cz艂owiek le偶a艂 teraz zwr贸cony twarz膮 do ziemi. Wbi艂 palce w piasek i nadal modli艂 si臋 gor膮czkowo.
Mick patrzy艂 w g贸r臋. Judd pod膮偶y艂 za jego spojrzeniem. Co艣 przys艂ania艂o gwiazdy. To gigantyczny cz艂owiek, olbrzym zas艂oni艂 niebo. Jego g艂owa zdawa艂a si臋 si臋ga膰 chmur. Jego posta膰 sprawia艂a wra偶enie ruchliwego mrowiska. Kontur sk艂ada艂 si臋 z setek postaci. Jednak co艣 by艂o z tym olbrzymem nie w porz膮dku. Olbrzym by艂 nieproporcjonalnie szeroki. Jego nogi by艂y grube i kr贸tkie, podobnie jak r臋ce, kt贸re wydawa艂y si臋 zbyt ma艂e w por贸wnaniu z reszt膮 cia艂a.
Potw贸r uni贸s艂 olbrzymi膮 nog臋 i zrobi艂 krok w ich kierunku.
Grzmot...
Wstrz膮s spowodowa艂, 偶e zawali艂 si臋 dach domu. Wszystko, co powiedzia艂 z艂odziej samochodu, by艂o prawd膮. Popolac by艂 miastem i olbrzymem i odszed艂 w g贸ry.
Ich oczy przywyk艂y ju偶 do ciemno艣ci nocy. Rozr贸偶niali coraz wi臋cej szczeg贸艂贸w potwornej konstrukcji monstrum. To by艂o arcydzie艂o - cz艂owiek stworzony z ludzi, lub raczej bezp艂ciowy olbrzym utworzony z kobiet, m臋偶czyzn i dzieci. Obywatele Popolacu wili si臋 i mocowali w ciele potwora. Ich mi臋艣nie by艂y bliskie zerwania, a ko艣ci z艂amania.
Widzieli ca艂膮 struktur臋 olbrzyma, to, jak szaleni architekci Popolacu go skonstruowali. Widzieli jak obywatele kucali, aby obni偶y膰 艣rodek ci臋偶ko艣ci. Jego nogi by艂y grube dlatego, aby mog艂y utrzyma膰 potworny ci臋偶ar torsu. G艂ow臋 osadzono g艂臋boko mi臋dzy ramionami, aby zminimalizowa膰 problemy ze zbyt s艂ab膮 szyj膮. Mimo tych defloracji, potw贸r 偶y艂. Powi膮zane razem cia艂a by艂y nagie. Tors giganta l艣ni艂 w 艣wietle gwiazd jak ogromny, spocony tors ludzki. Nawet kszta艂t mi臋艣ni by艂 dobrze odtworzony, cho膰, oczywi艣cie, z pewnymi uproszczeniami. Widzieli jak ludzie napinaj膮 mi臋艣nie, aby porusza膰 tym gigantycznym cia艂em. W niekt贸rych miejscach cia艂a tworz膮ce olbrzyma by艂y powi膮zane w spos贸b, kt贸ry sugerowa艂, 偶e ich w艂a艣ciciele musz膮 by膰 doskonale wytrenowani, musz膮 posiada膰 niemal cyrkowe umiej臋tno艣ci.
Najbardziej niesamowity widok przedstawia艂a jednak twarz.
Policzki ulepione z cia艂. Oczodo艂y, w kt贸rych tkwi艂y g艂owy bystrookich: po pi臋膰 na ka偶de oko. Szeroki, p艂aski nos i usta otwieraj膮ce i zamykaj膮ce si臋 rytmicznie. Z tych ust, w kt贸rych nagie dzieci udawa艂y z臋by, dobywa艂 si臋 teraz ogromny g艂os giganta. Ryk teraz by艂 ju偶 o wiele s艂abszy ni偶 poprzednio.
Popolac szed艂 i 艣piewa艂.
Czy gdziekolwiek w Europie mo偶na by艂o co艣 takiego zobaczy膰?
Mick i Judd patrzyli jak monstrum robi kolejny krok w ich stron臋.
Stary cz艂owiek ze strachu zmoczy艂 spodnie. Mrucz膮c i b艂agaj膮c wsta艂 i chwiejnie pobieg艂 w stron臋 otaczaj膮cych zrujnowan膮 chat臋 drzew.
Anglicy zostali i obserwowali zbli偶aj膮ce si臋 do nich zjawisko. Wiedzieli, 偶e nigdy ju偶 niczego podobnego nie zobacz膮. Po fakcie b臋d膮 mogli tylko wspomina膰. Zdecydowali si臋 zosta膰 i patrze膰, nawet je艣li to by艂o 艣miertelnie niebezpieczne. A je艣li potw贸r ich zabije, to sam jego widok by艂 wart tej ceny.
Popolac by艂 ju偶 o dwa kroki od chaty. Widzieli dok艂adnie jego konstrukcj臋. Widzieli ju偶 twarze poszczeg贸lnych obywateli. Blade, zm臋czone i spocone. Kilka cia艂 zwisa艂o martwo w uprz臋偶y. Ko艂ysa艂y si臋 miarowo w takt porusze艅 Popolacu. Niekt贸rzy, szczeg贸lnie dzieci, opu艣cili swe miejsca, nie mog膮c ju偶 wytrzyma膰 wysi艂ku. Cia艂o by艂o przez to jeszcze bardziej zdeformowane i jakby owrzodzone. Jednak potw贸r nadal szed艂, ka偶dy krok by艂 demonstracj膮 niepowstrzymanej si艂y.
Grzmot...
Krok, kt贸ry zmia偶d偶y艂 chat臋 nast膮pi艂 szybciej ni偶 si臋 spodziewali. Mick zobaczy艂 jak gigant unosi nog臋, dostrzeg艂 twarze ludzi, z kt贸rych sk艂ada艂a si臋 kostka i gole艅. Byli to pot臋偶ni m臋偶czy藕ni, kt贸rych silne cia艂a by艂y w stanie d藕wiga膰 ci臋偶ar Popolacu.
Stopa opad艂a z powrotem. W u艂amku sekundy chata zmieni艂a si臋 w py艂.
Popolac ca艂kowicie przys艂oni艂 gwiazdy. Na chwil臋 sta艂 si臋 ca艂ym 艣wiatem, ziemi膮 i niebem. Jego blisko艣膰 przyt艂acza艂a. Jego blisko艣膰 przyprawia艂a o szale艅stwo, oczy panicznie stara艂y si臋 ogarn膮膰 jego ogrom.
Wiruj膮cy kawa艂ek kamienia z rozgniecionej chaty uderzy艂 Judda w twarz. Us艂ysza艂 tylko kr贸tki huk. Nie czu艂 b贸lu. Zgas艂 jak 艣wieca zdmuchni臋ta pot臋偶nym oddechem wiatru. Jego przed艣miertny krzyk zosta艂 zag艂uszony przez rumor wal膮cej si臋 chaty.
Mick nie zauwa偶y艂, 偶e Judd pad艂. Patrzy艂 zafascynowany na nog臋 mia偶d偶膮c膮 dom. Potw贸r unosi艂 drug膮 ko艅czyn臋, aby zrobi膰 nast臋pny krok. Mick wykorzysta艂 szans臋. Krzykn膮艂, podbieg艂 do gigantycznej nogi, chc膮c z艂apa膰 si臋 stopy olbrzyma. Wbieg艂 na zwalone kamienie, kt贸re niedawno by艂y jeszcze domem i stara艂 si臋 z艂apa膰 uprz膮偶, zanim olbrzym podniesie nog臋 i go zostawi. Mick zobaczy艂, jak mi臋艣nie golenia napinaj膮 si臋. Skoczy艂 do przodu, pr贸buj膮c si臋 uchwyci膰 sznura, rzemienia, kogo艣 za w艂osy. Chcia艂 z艂apa膰. Chcia艂 uczepi膰 si臋 czegokolwiek i do艂膮czy膰 do marszu potwora, kt贸ry ju偶 odchodzi艂. Wola艂 p贸j艣膰 z olbrzymem, gdziekolwiek on szed艂, wola艂 umrze膰, ni偶 pozwoli膰 mu odej艣膰 bez niego.
Z艂apa艂 czyj膮艣 stop臋 i znalaz艂 jakie艣 oparcie dla w艂asnej. Wrzeszcz膮c z zachwytu, poczu艂 jak monstrualna stopa unosi si臋 w powietrze. Spojrza艂 w d贸艂 na ruiny chaty, na kt贸rej przed chwil膮 spocz臋艂a noga Popolacu.
Ziemia gwa艂townie mala艂a. Za艂apa艂 si臋 na autostop do nieba! Ca艂e dotychczasowe 偶ycie przesta艂o mie膰 dla niego znaczenie. Chcia艂 偶y膰 z olbrzymem, dla niego, pragn膮艂 by膰 jego cz臋艣ci膮. Chcia艂 go ogl膮da膰 tak d艂ugo jak to mo偶liwe. Krzycza艂 i wy艂, zwisaj膮c z uprz臋偶y, upaja艂 si臋 swym szcz臋艣ciem. Nisko pod sob膮 zobaczy艂 cia艂o Judda przysypane ziemi膮. Nie zainteresowa艂o go to, mi艂o艣膰 i lito艣膰 odesz艂y, odesz艂y w zapomnienie jak jego imi臋, p艂e膰 czy ambicje.
To wszystko nie mia艂o znaczenia. 呕adnego znaczenia
Grzmot...
Grzmot...
Popolac szed艂, kroczy艂 niepowstrzymanie na wsch贸d. Popolac szed艂, jego g艂os si臋 oddala艂.
Nast臋pnego dnia powr贸ci艂y ptaki, lisy, muchy, motyle i osy. Judd poruszy艂 si臋. Oblaz艂y go robaki. Larwy zacz臋艂y si臋 gnie藕dzi膰 w jego brzuchu, tworz膮c wra偶enie 偶ycia. Potem ju偶 posz艂o szybko. Ko艣ci po偶贸艂k艂y i skrusza艂y.
Ciemno艣膰, 艣wiat艂o, ciemno艣膰, 艣wiat艂o. Tak jak gdyby nigdy nie istnia艂 偶aden Judd.