CLIVE BARKER
Ksi臋ga Krwi II
Byty te偶 zdj臋cia. Straszne zdj臋cia. Na ich widok poczu艂 si臋 bardzo dziwnie.
Wszystkie co do jednego przedstawia艂y zmar艂ych ludzi. Na cz臋艣ci wida膰 by艂o ma艂e dzieci, na innych starsze. Le偶a艂y lub na wp贸艂 siedzia艂y, na twarzach i cia艂ach mia艂y g艂臋bokie rany; rozci臋cia ukazywa艂y wn臋trzno艣ci, mieszanin臋 jelit l艣ni膮cych i mokrych. Wsz臋dzie wok贸艂 by艂y trupy. Nie w g艂adkich stosach, lecz porozrzucane, ze 艣ladami palc贸w, napisami, bardzo brudne.
Na trzech czy czterech zdj臋ciach by艂o narz臋dzie, kt贸re spowodowa艂y rany. Wiedzia艂, jak si臋 nazywa.
Top贸r.
Ka偶dy z nas jest krwaw膮 ksi臋g膮
Gdziekolwiek si臋 nas otworzy, jeste艣my czerwoni
L臉K
Nie ma nic bardziej fascynuj膮cego ni偶 lek. Gdyby艣my usiedli niewidzialni pomi臋dzy dwojgiem ludzi w poci膮gu, poczekalni czy biurze i pods艂uchali ich rozmow臋, to przekonaliby艣my si臋, 偶e kr膮偶y ona stale wok贸艂 tego tematu. Na poz贸r dyskutowano by o polityce, opowiadano o 艣miertelnych wypadkach drogowych lub rosn膮cych cenach us艂ug dentystycznych. Jednak tak naprawd臋 wszystkich interesuje tylko l臋k. Bardzo rzadko dyskutujemy o naturze Boga i 偶yciu wiecznym, natomiast z rozkosz膮 roztrz膮samy drobiazgowo wszelkie nieszcz臋艣cia. Tak samo zachowujemy si臋 i w 艂a藕ni, i na sali wyk艂adowej. Tak jak nie umiemy si臋 powstrzyma膰 przed dotykaniem j臋zykiem bol膮cego z臋ba, tak te偶 powracamy stale do naszych obaw, zabieramy si臋 do m贸wienia o nich z 艂apczywo艣ci膮 g艂odnego cz艂owieka, maj膮cego przed sob膮 obfity, paruj膮cy posi艂ek.
Stephen Grace, studiuj膮c na uniwersytecie, stara艂 si臋 znale藕膰 odpowied藕 na dr臋cz膮ce go pytanie: "dlaczego odczuwa si臋 l臋k?" Do tej pory ba艂 si臋 nawet o tym m贸wi膰. Teraz chcia艂 nie tylko g艂o艣no o tym krzycze膰, lecz r贸wnie偶 rozwa偶a膰 i analizowa膰 ka偶de napi臋cie nerw贸w.
W tych poszukiwaniach mia艂 nauczyciela: Quaida.
By艂y to czasy guru. Jak Anglia d艂uga i szeroka, na wszystkich uniwersytetach m艂odzi ludzie spogl膮dali na Wsch贸d i Zach贸d w poszukiwaniu tych, za kt贸rymi mogliby i艣膰 jak owce; Steve Grace by艂 jednym z nich. Na swoje nieszcz臋艣cie wybra艂 sobie Quaida na mistrza.
Spotkali si臋 w klubie studenckim.
- Nazywam si臋 Quaid - powiedzia艂 m臋偶czyzna siedz膮cy przy barze obok Steve'a.
- Aha.
- A ty...?
- Steve Grace.
- Tak. Jeste艣 w grupie etyki, zgadza, si臋?
- Zgadza.
- Nie widzia艂em ci臋 na innych seminariach czy wyk艂adach z filozofii.
- To m贸j dodatkowy przedmiot. Jestem na Wydziale Literatury Angielskiej. Nie mog艂em znie艣膰 my艣li o roku w grupie staronordyckiego.
- Dlatego wybra艂e艣 etyk臋?
-Tak.
Quaid zam贸wi艂 podw贸jn膮 brandy. Nie wygl膮da艂 na bogatego, a dla Steve'a podobne zam贸wienie oznacza艂oby powa偶ne nadszarpni臋cie finans贸w przeznaczonych na nast臋pny tydzie艅. Quaid szybko wypi艂 swoj膮 brandy i poprosi艂 o kolejn膮.
- A ty?
Steve s膮czy艂 ma艂e piwo, zdecydowany pi膰 je co najmniej przez godzin臋.
- Dla mnie nic.
- Napijesz si臋!
- Nie, dzi臋kuj臋.
- Jeszcze jedna brandy i du偶e piwo dla mojego przyjaciela.
Steve nie protestowa艂. Dodatkowe piwo przy jego niedo偶ywieniu bardzo mu pomo偶e przetrzyma膰 nud臋 zbli偶aj膮cego si臋 seminarium o "Karolu Dickensie jako badaczu spo艂ecze艅stwa". Ziewa艂 na sam膮 my艣l o nim.
- Kto艣 powinien napisa膰 prac臋 o piciu jako formie aktywno艣ci spo艂ecznej. - Quaid przez chwil臋 wpatrywa艂 si臋 w brandy, wreszcie j膮 wypi艂. - Lub zapomnienia - doda艂.
Steve przyjrza艂 mu si臋. Quaid mia艂 jakie艣 dwadzie艣cia pi臋膰 lat, o pi臋膰 wi臋cej ni偶 on. Ubrany by艂 dziwnie. Wystrz臋pione buty sportowe, sztruksowe spodnie i znoszona szarobia艂a koszula, a na niej bardzo kosztowna sk贸rzana kurtka, wisz膮ca niezgrabnie na wysokiej, szczup艂ej postaci. Twarz Quaida by艂a poci膮g艂a i nijaka; oczy mia艂 jasnoniebieskie, tak blade, 偶e trudno by艂o dostrzec t臋cz贸wki na bia艂ym tle, a za grubymi okularami wida膰 by艂o jedynie male艅kie kropki 藕renic. Wargi grube jak u Micka Jaggera, lecz blade i wcale nie zmys艂owe. S艂owem - 艣wi艅ski blondyn.
Steve uzna艂, 偶e Quaid wygl膮da na 膰puna.
Nie nosi艂 偶adnego znaczka, a by艂y one bardzo popularne w艣r贸d student贸w i Quaid sprawia艂 wra偶enie nagiego bez wskaz贸wki zdradzaj膮cej jego upodobania. Czy by艂 peda艂em, feminist膮, obro艅c膮 wieloryb贸w czy faszystowskim wegetarianinem? Kim by艂, na mi艂o艣膰 bosk膮?
- Powiniene艣 by艂 wybra膰 staronordycki - powiedzia艂 Quaid.
- Dlaczego?
- Nie chce im si臋 nawet sprawdza膰 prac. Steve nie s艂ysza艂 o tym. Quaid ci膮gn膮艂 dalej:
- Po prostu rzucaj膮 je w powietrze. Te, kt贸re upadn膮 tekstem do g贸ry, oceniaj膮 na tr贸jk臋, a do do艂u - na dw贸je.
"A wiec to 偶art, Quaid jest dowcipny". - Steve za艣mia艂 si臋 niepewnie, lecz twarz jego rozm贸wcy pozosta艂a nieporuszona.
- Powiniene艣 by膰 na staronordyckim - powt贸rzy艂. - Komu jest potrzebny biskup Berkeley? Albo Platon! Albo...
- Albo?
- Wszystko to kupa 艣mieci.
- Tak.
- Obserwowa艂em ci臋 na zaj臋ciach z filozofii... Steve zacz膮艂 si臋 zastanawia膰.
- ... nigdy nie robisz notatek, prawda?
-Tak.
- Pomy艣la艂em, 偶e albo znakomicie znasz si臋 na wszystkim, albo po prostu nic ci臋 to nie obchodzi.
- Ani jedno, ani drugie. Zupe艂nie si臋 pogubi艂em. Quaid chrz膮kn膮艂 i wyj膮艂 paczk臋 tanich papieros贸w. Zn贸w co艣 tu nie pasowa艂o. Pali艂o si臋 gauloisy, camele lub wcale.
- Nie ucz膮 tutaj prawdziwej filozofii - stwierdzi艂 Quaid z wyra藕n膮 pogard膮.
- Taaak?
- Daj膮 nam kawal膮tek Platona, k臋s Benthama, i to bez prawdziwej analizy. Oczywi艣cie na poz贸r wszystko jest w porz膮dku. Przypomina to zwierz臋, dla nie wtajemniczonych nawet troch臋 pachnie jak zwierz臋.
- Jakie zwierz臋?
- Filzofia. Prawdziwa Filozofia. To zwierz臋, Stephen. Nie uwa偶asz?
- Nie...
- Jest dzika. Gryzie. - Nagle u艣miechn膮艂 si臋 podst臋pnie. Tak. Gryzie - powt贸rzy艂. Wyra藕nie go to cieszy艂o. Ponownie rzuci艂:
- Gryzie.
Stephen kiwn膮艂 g艂ow膮, cho膰 nie zrozumia艂 metafory.
- Uwa偶am, 偶e powinni艣my zosta膰 zmia偶d偶eni naszym przedmiotem - Quaid wyra藕nie si臋 o偶ywia艂. - Powinni艣my ba膰 si臋 d偶ungli idei, o kt贸rych mogliby艣my dyskutowa膰.
- Dlaczego?
- Bo gdyby艣my byli prawdziwymi filozofami, nie obchodzi艂yby nas przyjemno艣ci 偶ycia uniwersyteckiego. Nie 偶onglowaliby艣my semantyk膮, nie stosowaliby艣my sztuczek j臋zykowych dla ukrywania najwa偶niejszych problem贸w.
- A co by艣my robili?
Steve zaczyna艂 czu膰 si臋 jak prostaczek. Quaid nie 偶artowa艂. Twarz mia艂 napi臋t膮, male艅kie 藕renice zw臋zi艂y si臋 jeszcze bardziej.
- Podchodziliby艣my do zwierz臋cia, prawda, Steve? Pr贸bowaliby艣my je dotkn膮膰, pog艂aska膰, napoi膰 mlekiem.
- Czym... no... czym jest to zwierze? Prozaiczno艣膰 pytania troch臋 zdenerwowa艂a Quaida.
- Przedmiotem ka偶dej warto艣ciowej filozofii, Stephen. Boimy si臋 go, bo go nie rozumiemy. To mrok za drzwiami.
Steve pomy艣la艂 o drzwiach. Pomy艣la艂 o mroku. Zacz膮艂 rozumie膰, do czego pokr臋tnie zd膮偶a Quaid. Filozofia by艂a sposobem rozmawiania o strachu.
- Omawialiby艣my najbardziej skryte zak膮tki dusz - powiedzia艂 Quaid. - Nie robi膮c tego - ryzykujemy... Quaid nagle zamilk艂.
-Czym?
Quaid wpatrywa艂 si臋 w pust膮 szklaneczk臋, jakby usi艂owa艂 ujrze膰 j膮 znowu pe艂n膮.
- Chcesz jeszcze jedn膮? - zapyta艂 Steve, modl膮c si臋, by odm贸wi艂.
- Czym ryzykujemy? - Quaid powt贸rzy艂 pytanie. - C贸偶, je艣li nie wyruszymy na poszukiwanie bestii... Steve domy艣la艂 si臋 ju偶, jaka b臋dzie konkluzja.
-... to wcze艣niej czy p贸藕niej ona przyjdzie i znajdzie nas.
Nie ma nic bardziej fascynuj膮cego ni偶 lek. Dop贸ki obok jest drugi cz艂owiek.
Przez nast臋pny tydzie艅 czy dwa Steve wypytywa艂 czasem o tajemniczego pana Quaida.
Nikt nie zna艂 jego imienia.
Nikt nie wiedzia艂 dok艂adnie, ile ma lat. Wed艂ug jednej z sekretarek przekroczy艂 trzydziestk臋 i by艂o to niespodziank膮.
Cheryl s艂ysza艂a, jak m贸wi艂, 偶e jego rodzice nie 偶yj膮. Chyba zostali zabici. Tylko tyle wiedziano o Quaidzie.
* * *
- Wisz臋 ci drinka - powiedzia艂 Steve, dotykaj膮c ramienia Quaida. Ten obejrza艂 si臋, jakby co艣 go ugryz艂o.
- Brandy?
- Dzi臋ki.
Steve zam贸wi艂 napoje.
- Przestraszy艂em ci臋?
- Rozmy艣la艂em.
- 呕aden filozof si臋 bez tego nie obejdzie.
- Bez czego?
- M贸zgu.
Zacz臋li rozmawia膰. Steve nie wiedzia艂, dlaczego podszed艂 do Quaida. Facet by艂 przecie偶 dziesi臋膰 lat starszy od niego, a je艣li chodzi o intelekt... c贸偶, przybyli z r贸偶nych bajek. Onie艣miela艂 Steve'a, co uczciwie trzeba przyzna膰. Grace czu艂 si臋 zmieszany bezlitosnym m贸wieniem Quaida o zwierz臋ciu, mimo to by艂o mu ma艂o; ma艂o metafor, ma艂o powa偶nego g艂osu stwierdzaj膮cego, jakich bezu偶ytecznych maj膮 tu wyk艂adowc贸w i jak s艂abych student贸w.
W 艣wiecie Quaida nie by艂o pewnik贸w. Nie mia艂 艣wieckich guru ani 偶adnej religii. Niezdolny by艂 do wyzbycia si臋 cynizmu w podej艣ciu do jakiegokolwiek systemu politycznego czy filozoficznego.
Cho膰 艣mia艂 si臋 rzadko, to Steve wyczuwa艂 jednak gorzki humor w jego widzeniu 艣wiata. Wed艂ug Quaida ludzie to owce i jagni臋ta, wypatruj膮ce nie istniej膮cych pasterzy. W mrokach otaczaj膮cych owczarni臋 istnia艂y jedynie leki skupiaj膮ce si臋 na niewinnym stadzie.
W膮tpi膰 trzeba we wszystko, bo nie istnieje nic poza l臋kiem.
Arogancja intelektualna Quaidaby艂a o偶ywcza. Steve szybko pokocha艂 obrazoburcz膮 艂atwo艣膰, z jak膮 tamten obala艂 jedno wierzenie po drugim. Czasem czu艂 b贸l, gdy kt贸ry艣 z jego dogmat贸w zostawa艂 rozniesiony niezbitymi argumentami Quaida. Jednak po kilku tygodniach radowa艂y Steve'a nawet odg艂osy takiego rozbijania. Czu艂 si臋 wolny.
Nar贸d, rodzina, ko艣ci贸艂, prawo. Wszystko spopiela艂e, bezu偶yteczne. Wszystko to oszustwa, kr臋puj膮ce i dusz膮ce.
Jest tylko l臋k.
- Ja si臋 l臋kam, ty si臋 l臋kasz, my si臋 l臋kamy. - Quaid uwielbia艂 gada膰. - On, ona, ono si臋 l臋ka. Nie ma na 艣wiecie 艣wiadomej istoty, dla kt贸rej l臋k nie by艂by bli偶szy ni偶 bicie jego serca.
Jedn膮 z ulubionych ofiar Quaida by艂a inna studentka filozofii i literatury angielskiej, Cheryl Fromm. Jego oburzaj膮ce uwagi dzia艂a艂y na ni膮 jak p艂achta na byka i gdy szli w dyskusji na no偶e, Steve obserwowa艂 to, traktuj膮c jak 艣wietne widowisko. Wed艂ug okre艣lenia Quaida, Cheryl by艂a patologiczn膮 optymistk膮.
- A ty jeste艣 pe艂en gnoju - twierdzi艂a o swoim interlokutorze dziewczyna. - Co kogo obchodzi, 偶e boisz si臋 w艂asnego cienia? Ja si臋 nie l臋kam.
Wygl膮da艂a na to. By艂a jak marzenie.
- Wszyscy czasem czujemy l臋k - odpowiada艂 Quaid, przygl膮daj膮c si臋 jej uwa偶nie wodnistymi oczami i czekaj膮c na jej reakcj臋. Steve by艂 pewien, 偶e stara si臋 znale藕膰 jej s艂aby punkt.
- Nie ja.
- 呕adnych strach贸w? 呕adnych koszmar贸w?
- Najmniejszych. Mam dobr膮 rodzin臋; nikt nie schowa艂 szkieletu w mojej szafie. Nie jadam mi臋sa, nie czuj臋 si臋 wi臋c winna, mijaj膮c rze藕nie. Nie musz臋 niczego skrz臋tnie ukrywa膰. Czy to znaczy, 偶e nie istnieje?
- To znaczy - oczy Quaida zw臋zi艂y si臋 jaku w臋偶a - 偶e twoja 艣wiadomo艣膰 kryje co艣 wielkiego.
- Wracamy do koszmar贸w.
- Wielkich koszmar贸w.
- B膮d藕 dok艂adny; okre艣l bli偶ej swoje terminy.
- Nie wiem, czego si臋 boisz?
- To powiedz, czego sam si臋 l臋kasz. Quaid zawaha艂 si臋.
- To poza dyskusj膮.
- Poza dyskusj膮 to mo偶e by膰 m贸j ty艂ek! Steve u艣miechn膮艂 si臋 bezwiednie. Ty艂eczek Cheryl napewno by艂 poza dyskusj膮. Mo偶na by艂o tylko kl臋kn膮膰 i czci膰 go. Quaid odzyska艂 ju偶 wigor.
- Moje leki s膮 spraw膮 osobist膮. Nic nie znacz膮 w szerszym kontek艣cie. Ich oznaki, obrazy u偶ywane przez m贸zg po to, by wyrazi膰 obawy, s膮 niczym w por贸wnaniu z prawdziw膮 zgroz膮, b臋d膮c膮 podstaw膮 mojej osobowo艣ci.
- Ja mam wspomnienia z dzieci艅stwa, kt贸re powoduj膮, 偶e my艣l臋 o... - Steve przerwa艂, 偶a艂uj膮c, 偶e zdoby艂 si臋 na takie wyznanie.
- O czym? - spyta艂a Cheryl. - Chodzi ci o nieprzyjemne do艣wiadczenia? Upadek z roweru czy co艣 w ty rodzaju?
- Mo偶e - odpar艂 Steve. - Czasami o tym my艣l臋. Jest to zupe艂nie niezamierzone. Jakby m贸zg prze艂膮cza艂 si臋 na nie automatycznie.
Quaid chrz膮kn膮艂 z zadowoleniem.
- Dok艂adnie.
- Pisa艂 o tym Freud - powiedzia艂a Cheryl.
-Kto?
- Freud - powt贸rzy艂a Cheryl, tym razem dobitnie, jakby poucza艂a dziecko. - Zygmunt Freud; mo偶e o nim s艂ysza艂e艣.
Quaid wyd膮艂 wargi w wyra藕nej pogardzie.
- Manie nie s膮 odpowiedzi膮. Prawdziwa groza tkwi膮ca we mnie, w nas wszystkich, jest starsza od osobowo艣ci. Lek istnia艂, nim zacz臋li艣my postrzega膰 siebie jako jednostki. Kruszyna ukryta w 艂onie matki te偶 ju偶 czuje strach.
- Pami臋tasz to? - spyta艂a Cheryl.
- Mo偶e... - odpar艂 Quaid ze 艣mierteln膮 powag膮.
- Z 艂ona?
Quaid lekko si臋 u艣miechn膮艂. Steve odczyta艂 to jako: "Wiem o tym, czego ty nie wiesz".
By艂 to z艂o艣liwy, nieprzyjemny u艣mieszek. Steve wola艂by go nie widzie膰.
- Jeste艣 k艂amc膮 - powiedzia艂a Cheryl wstaj膮c i patrz膮c z g贸ry na Quaida.
- Mo偶e i jestem - odpar艂 nagle szarmancko.
Zako艅czy艂o to ich spory.
Nie rozmawiali ju偶 o koszmarach, nie dyskutowali o rzeczach czaj膮cych si臋 w nocy. Przez nast臋pny miesi膮c Steve rzadko widywa艂 Quaida, a ilekro膰 go spotyka艂, ten by艂 zawsze w towarzystwie Cheryl Fromm. Quaid sta艂 si臋 dla niej uprzejmy, nawet nadskakuj膮cy. Nie nosi艂 ju偶 sk贸rzanej kurtki, bo Cheryl nie znosi艂a zapachu resztek zwierz臋cia. Ta nag艂a zmiana w ich stosunkach zdumiewa艂a Stephena; t艂umaczy艂 j膮 jednak swoj膮 ma艂膮 znajomo艣ci膮 spraw seksu. Nie by艂 prawiczkiem, lecz kobiety nadal stanowi艂y dla niego tajemnic臋; by艂y pe艂ne sprzeczno艣ci.
By艂 zazdrosny, cho膰 nigdy by si臋 do tego nie przyzna艂. Nie podoba艂o mu si臋, 偶e Cheryl - idea艂 z jego sn贸w erotycznych - po艣wi臋ca tyle czasu Quaidowi.
Czu艂 co艣 jeszcze; mia艂 dziwne wra偶enie, i偶 z jakich艣 nieznanych przyczyn Quaid umizguje si臋 do Cheryl. Na pewno nie chodzi艂o mu o 艂贸偶ko. Nie poci膮ga艂a go te偶 inteligencja
Cheryl - Nie zale偶a艂o mu na niej - Steve czu艂 to pod艣wiadomie. Cheryl Fromm by艂a szczuta jak zwierz臋 na polowaniu. Po miesi膮cu Quaid podczas rozmowy rzuci艂 uwag臋 o Cheryl:
- Jest wegetariank膮.
- Cheryl?
- Oczywi艣cie.
- Wiem. Wspomina艂a o tym.
- Tak, ale to nie kaprys. Bardzo si臋 tym przejmuje. Nie znosi nawet patrzenia na wystaw臋 rze藕nika. Nie dotyka mi臋sa, nie lubi jego zapachu...
- Aha. - Steve zastanawia艂 si臋, do czego to prowadzi.
- L臋k, Steve.
- Przed mi臋sem?
- Oznaki s膮 r贸偶ne. L臋ka si臋 mi臋sa. Ma si臋 za tak膮 zdrow膮, tak膮 zr贸wnowa偶on膮. Bzdura! Dowiem si臋...
- O czym?
- O l臋ku, Steve.
- Nie chcesz chyba jej... - Stevenie wiedzia艂, jak bez cienia oskar偶enia wyrazi膰 sw贸j niepok贸j.
- Skrzywdzi膰? - dopowiedzia艂 Quaid. - Nie, ani troch臋. Je艣li co艣 si臋 jej stanie, to wy艂膮cznie z jej w艂asnej winy. Quaid patrzy艂 na niego niemal hipnotycznie.
- Pora, by艣my sobie zaufali - powiedzia艂. Nachyli艂 si臋 bli偶ej. - Mi臋dzy nami...
- Czekaj, nie chc臋 o tym s艂ysze膰.
- Steve, musimy dotkn膮膰 zwierz臋cia.
- Do diab艂a ze zwierz臋ciem! Nie chc臋 s艂ucha膰! Steve wsta艂, zar贸wno po to, by wyrwa膰 si臋 spod w艂adzy spojrzenia Quaida, jak i dla zako艅czenia rozmowy.
- Jeste艣my przyjaci贸艂mi, Stephen.
- Tak...
- Przestrzegaj wi臋c tego.
- Czego?
- Milczenia. Ani s艂owa.
Steve kiwn膮艂 g艂ow膮. Tak膮 obietnic臋 艂atwo m贸g艂 dotrzyma膰. Nie by艂o nikogo, komu m贸g艂by zdradzi膰 swoje obawy bez gro藕by wy艣miania.
Quaid wygl膮da艂 na zadowolonego. Wyszed艂 szybko, a Steve mia艂 poczucie, jakby wbrew woli wst膮pi艂 do jakiego艣 tajnego zwi膮zku, o kt贸rego celach nie mia艂 najmniejszego poj臋cia. Quaid zawar艂 z nim przymierze i to by艂o denerwuj膮ce.
W nast臋pnym tygodniu Steve opu艣ci艂 wszystkie wyk艂ady i wi臋kszo艣膰 seminari贸w. Nie robi艂 notatek, nie czyta艂 lektur, nie pisa艂 prac. Tylko dwa razy wszed艂 do budynku uniwersytetu, ale w贸wczas przekrada艂 si臋 ostro偶nie jak mysz, uwa偶aj膮c, by nie natkn膮膰 si臋 na Quaida.
Nie musia艂 si臋 ba膰. Raz tylko dostrzeg艂 Quaida, gdy ten na dziedzi艅cu wymienia艂 u艣miechy z Cheryl Fromm. 艢mia艂a si臋 d藕wi臋cznie, jej g艂os odbija艂 si臋 echem od 艣cian Wydzia艂u Historii. Steve nie by艂 ju偶 zazdrosny. Nie powinien by艂 tak zabiega膰 o kontakty z Quaidem, o wej艣cie z nim w za偶y艂o艣膰.
Czas sp臋dzony samotnie, poza wyk艂adami i rojnymi korytarzami, pozwala艂 Steve'owi na rozmy艣lania.
Wraca艂 my艣lami do swojego dzieci艅stwa.
W wieku sze艣ciu lat Steve wpad艂 pod samoch贸d. Obra偶enia nie by艂y gro藕ne, lecz od wstrz膮su niemal og艂uch艂. Dzia艂a艂o to na niego bardzo przygn臋biaj膮co, nie rozumia艂, czemu nagle zosta艂 odci臋ty od 艣wiata. By艂a to niewyt艂umaczalna m臋ka, kt贸ra dla dziecka wydawa艂a si臋 ci膮gn膮膰 w niesko艅czono艣膰.
Jego 偶ycie by艂o prawdziwe, pe艂ne krzyk贸w i 艣miechu. Potem w jednej chwili zosta艂 od tego odsuni臋ty, 艣wiat zewn臋trzny sta艂 si臋 akwarium pe艂nym dysz膮cych, u艣miechaj膮cych si臋 groteskowo ryb. Co gorsza, niekiedy dzwoni艂o mu w uszach. G艂ow臋 wype艂nia艂y mu bardzo dziwne odg艂osy, krzyki i gwizdy, kt贸re odbiera艂 jak muzyk臋 odbijaj膮c膮 falowanie 艣wiata zewn臋trznego. W tych chwilach przewraca艂o mu si臋 w 偶o艂膮dku, a wok贸艂 skroni zaciska艂a si臋 偶elazna obr臋cz, rozbijaj膮ca mu my艣li na kawa艂ki. Ogarnia艂a go panika; dop贸ki w g艂owie mu 艣piewa艂o i grzechota艂o, nie by艂 w stanie dostrzega膰 w 艣wiecie sensu.
Najbardziej przera偶aj膮ce by艂y noce. Budzi艂 si臋 czasem w swojej sypialni, kt贸ra pozornie koi艂a jego l臋ki, ca艂y mokry od potu. Otwiera艂 gwa艂townie oczy. Pe艂en by艂 ochryp艂ego zgie艂ku, ton膮艂 w nim bez nadziei na ratunek. Nic nie mog艂o uciszy膰 ha艂asu i wydawa艂o si臋, 偶e nigdy ju偶 nie wr贸ci do 艣wiata mowy, 艣miechu i krzyku.
By艂 sam.
Taki by艂 pocz膮tek, 艣rodek i koniec l臋ku. Samotno艣膰. Zupe艂nie sam. Zamkni臋ty w domu, w pokoju, w g艂owie, by艂 wi臋藕niem g艂uchego, 艣lepego cia艂a.
By艂o to niemal nie do zniesienia. Ch艂opiec czasem p艂aka艂 w nocy, nie wiedz膮c, 偶e to robi, a czujni rodzice zapalali 艣wiat艂o i przychodzili mu na pomoc. Pochylali nad 艂贸偶kiem wielkie twarze, wykrzywiaj膮c brzydko bezg艂o艣ne usta w pr贸bach pocieszenia. W ko艅cu ich dotkni臋cia uspokaja艂y go, a z czasem matka nauczy艂a si臋 rozprasza膰 ogarniaj膮c膮 go panik臋.
Na tydzie艅 przed si贸dmymi urodzinami wr贸ci艂 mu s艂uch, niezbyt dobry, lecz mimo to wyda艂 mu si臋 cudem. 艢wiat wr贸ci艂 na swoje miejsce, 偶ycie zacz臋艂o si臋 na nowo.
Dopiero po kilku miesi膮cach ch艂opiec ponownie uwierzy艂 swoim zmys艂om. Ci膮gle budzi艂 si臋 w nocy, jakby oczekuj膮c odg艂os贸w w g艂owie.
Teraz uszy Steve'a reagowa艂y na najcichszy d藕wi臋k, powstrzymuj膮c go przed chodzeniem z innymi studentami na koncerty rockowe.
Oczywi艣cie, pami臋ta艂. Bardzo dobrze. M贸g艂 przywo艂a膰 smak paniki, poczu膰 na g艂owie 偶elazn膮 obr臋cz. Strach przed ciemno艣ci膮 i przed odosobnieniem pozosta艂 na zawsze.
Czy偶 jednak wszyscy nie czuj膮 strachu przed samotno艣ci膮? Ca艂kowit膮 samotno艣ci膮.
Steve czu艂 teraz inny l臋k, znacznie trudniejszy do pokonania.
Quaid.
Kiedy艣 po pijanemu opowiedzia艂 Quaidowi o swoim dzieci艅stwie, g艂uchocie, nocnych zmorach.
Wiedz膮c o jego s艂abo艣ci, Quaid mia艂 otwart膮 drog臋 do samego j膮dra l臋ku Steve'a. Mia艂 na niego bro艅, bat, kt贸rego m贸g艂 zawsze u偶y膰. Mo偶e dlatego w艂a艣nie Grace nie zdecydowa艂 si臋 na rozmow臋 z Cheryl (czy zamierza艂 j膮 ostrzec?) na pewno jednak z tego powodu unika艂 Quaida. A ten coraz bardziej wygl膮da艂 na chorego. Sprawia艂 wra偶enie, 偶e choroba tkwi w nim g艂臋boko, bardzo g艂臋boko.
Mo偶e to miesi膮ce przygl膮dania si臋 ludziom w absolutnej ciszy uczuli艂y Steve'a na drobne spojrzenia, skrzywienia ust i u艣mieszki przemykaj膮ce po twarzach innych. Wiedzia艂, 偶e 偶ycie Quaida to labirynt pe艂en gro藕nych tajemnic.
Nast臋pny etap poznawania przez Steve 'a tajemnego 艣wiata Quaida nast膮pi艂 po przesz艂o trzech miesi膮cach. Nadesz艂y letnie wakacje i studenci rozjechali si臋. Steve jak zwykle zacz膮艂 pracowa膰 w drukarni ojca. D艂ugie, wyczerpuj膮ce fizycznie godziny by艂y dla艅 wielk膮 ulg膮. Uniwersytet prze艂adowa艂 mu umys艂, ch艂opak czu艂 si臋 utuczony na si艂臋 s艂owami i ideami. Pracuj膮c w drukami, wypoci艂 je wszystkie, uporz膮dkowa艂 zam臋t w g艂owie.
By艂 to dobry okres, Steve prawie wcale nie my艣la艂 o Quaidzie.
Wr贸ci艂 na uniwersytet pod koniec wrze艣nia. Student贸w by艂o jeszcze niewielu. Wi臋kszo艣膰 zaj臋膰 mia艂a si臋 zacz膮膰 w nast臋pnym tygodniu. Brak rozgadanej, flirtuj膮cej m艂odzie偶y wywo艂ywa艂 pewn膮 melancholie.
Steve by艂 w bibliotece i zamawia艂 kilka wa偶nych ksi膮偶ek, nim dopadn膮 je inni studenci. Na pocz膮tku semestru, kiedy to og艂aszano ju偶 listy lektur, a ksi臋garnia uniwersytecka twierdzi艂a niezmiennie, 偶e konieczne pozycje s膮 zam贸wione, ksi膮偶ki by艂y na wag臋 z艂ota. Najwa偶niejsze tytu艂y przybywa艂y z regu艂y w dwa dni po dacie zaj臋膰, na kt贸re by艂y potrzebne. B臋d膮c ju偶 na ostatnim roku, Steve postanowi艂, 偶e zawczasu postara si臋 o kilka pozycji znajduj膮cych si臋 w bibliotece.
Nagle us艂ysza艂 znajomy g艂os.
- Wcze艣nie zabierasz si臋 do pracy. Steve spojrza艂 w male艅kie oczy Quaida.
- Zdumiewasz mnie, Steve.
- Czym?
- Zapa艂em do pracy.
- Ach!
- Czego szukasz? - u艣miechn膮艂 si臋 Quaid.
- Czego艣 Benthama.
- Mam "Zasady moralno艣ci i prawodawstwa". Mo偶e by膰? "To pu艂apka. Nie, co za absurd. Proponuje ksi膮偶k臋, jak taki zwyk艂y gest m贸g艂by by膰 pu艂apk膮?"
- Przypomnia艂em sobie - rzek艂 tamten z jeszcze szerszym u艣miechem - 偶e to chyba ksi膮偶ka z biblioteki. Dam ci j膮.
- Dzi臋ki.
- Mia艂e艣 dobre wakacje?
- Tak. Dzi臋kuje. A ty?
- Bardzo korzystne.
U艣miech znikn膮艂 z zaci艣ni臋tych ust.
- Zapu艣ci艂e艣 w膮sy.
Nie wygl膮da艂y dobrze. Rzadkie, nier贸wne i jasne, skr臋ca艂y si臋 pod nosem Quaida, jakby w pr贸bie ucieczki z jego twarzy. Quaid wygl膮da艂 na troch臋 zmieszanego.
- Czy to dla Cheryl?
By艂 teraz wyra藕nie zmieszany.
- No...
Zmieszanie zosta艂o przyt艂oczone przez co艣 innego.
- Mam wspania艂e zdj臋cia - powiedzia艂 Quaid.
- Jakie zdj臋cia?
- Z wakacji.
Steve nie wierzy艂 w艂asnym uszom. Czy偶by Cheryl Fromm poskromi艂a Quaida? Wakacyjne zdj臋cia?
- Niekt贸re pewnie by ci臋 zdziwi艂y.
Quaid przypomina艂 troch臋 Araba sprzedaj膮cego brudne poczt贸wki. "Co, u diab艂a, jest na tych zdj臋ciach? Go艂a Cheryl czytaj膮ca Kanta?"
- Nie wiedzia艂em, 偶e jeste艣 fotografem.
- Sta艂o si臋 to moj膮 pasj膮.
U艣miechn膮艂 si臋 m贸wi膮c "pasj膮". Z trudem powstrzymywa艂 podniecenie. Ca艂y p艂on膮艂 z rado艣ci.
- Musisz przyj艣膰 je obejrze膰.
- Ja...
- Dzi艣 wieczorem. Przy okazji we藕miesz Benthama.
- Dzi臋ki.
- Wynaj膮艂em dla siebie dom. Tu偶 za szpitalem po艂o偶niczym, na Pilgrim Street. Numer sze艣膰dziesi膮t cztery. Mo偶e po dziewi膮tej?
- Zgoda. Dzi臋kuj臋. Nie wiedzia艂em, 偶e na Pilgrim Street s膮 domy mieszkalne.
- Numer sze艣膰dziesi膮ty czwarty.
Pilgrim Street podupad艂a. Wi臋kszo艣膰 dom贸w to by艂y ruiny. Kilka dopiero co si臋 zawali艂o. Wida膰 by艂o ich 艣ciany wewn臋trzne; r贸偶owe i bladozielone tapety. Kominki na pi臋trze wisia艂y nad dziurami otoczonymi ceg艂ami. Schody prowadzi艂y znik膮d donik膮d, wszystko zarasta艂o chwastami.
Wzd艂u偶 numeru sze艣膰dziesi膮tego czwartego patrolowa艂 sw贸j teren tr贸jnogi, bia艂y pies, pozostawiaj膮c na znak swej w艂asno艣ci 艣lady moczu.
Dom Quaida, cho膰 daleko mu by艂o do pa艂acu, wygl膮da艂 znacznie przytulniej od okolicznych ruder.
Wypili troch臋 przyniesionego przez Steve'a, kiepskiego czerwonego wina, potem palili trawk臋. Steve nie widzia艂 jeszcze Quaida takiego 艂agodnego. Chemie gaw臋dzi艂 o g艂upstwach, zamiast o l臋kach; opowiedzia艂 nawet 艣wi艅ski kawa艂.
Wn臋trze domu by艂o niemal sparta艅skie, bez obraz贸w na 艣cianach i jakichkolwiek ozd贸b. Ksi膮偶ki Quaida, a by艂y ich setki, pi臋trzy艂y si臋 na pod艂odze bez 偶adnego dostrzegalnego dla Steve'a porz膮dku. Kuchnia i 艂azienka uderza艂y swoj膮 skromno艣ci膮. Ca艂o艣膰 wygl膮da艂a niemal jak wn臋trze klasztoru.
Po kilku beztroskich godzinach odezwa艂a si臋 ciekawo艣膰 Steve'a.
- Gdzie masz te wakacyjne zdj臋cia? - zapyta艂, czuj膮c, 偶e j臋zyk troch臋 mu si臋 pl膮cze.
- To taki m贸j eksperyment.
- Eksperyment?
- M贸wi膮c prawd臋, Steve, nie jestem pewien, czy powinienem ci je pokazywa膰.
- Dlaczego?
- To powa偶na sprawa, Steve.
- A ja si臋 nie nadaj臋 do powa偶nych spraw, to chcia艂e艣 powiedzie膰?
Steve ulega艂 sztuczkom Quaida, cho膰 widzia艂 wyra藕nie, do czego ten zmierza.
- Nie powiedzia艂em, 偶e si臋 nie nadajesz...
- Co to za cholerna sprawa?
- Obrazki.
-Aha.
- Pami臋tasz Cheryl? "Zdj臋cia Cheryl. Ha!"
- Jak m贸g艂bym zapomnie膰?
- Nie wr贸ci na zaj臋cia.
- Och!
- Mia艂a objawienie. - Quaid patrzy艂 jak bazyliszek.
- Co masz na my艣li?
- Zawsze by艂a taka spokojna, prawda? - Quaid m贸wi艂 o niej, jakby nie 偶y艂a. - Spokojna, zimna i opanowana.
- Tak, chyba rzeczywi艣cie.
- Biedna suka. Potrzebowa艂a jedynie dobrego r偶ni臋cia.
Steve u艣miechn膮艂 si臋 niepewnie, jak dziecko, na plugawe s艂owa Quaida. By艂 troch臋 zaszokowany. To tak, jakby zobaczy艂 nauczyciela z przyrodzeniem zwisaj膮cym z rozporka.
- Sp臋dzi艂a tu cz臋艣膰 wakacji.
- Tutaj?
- W tym domu.
- A wi臋c j 膮 lubisz?
- Niedouczona krowa. Jest pretensjonalna, s艂aba i g艂upia. Ale nie da艂aby, nie da艂aby za grosz.
- Czego nie da艂aby, dupy?
- Och nie, zerwa艂aby majtki, nim by nawet na ciebie spojrza艂a. Nie da艂aby pozna膰, 偶e ma l臋ki. Ta sama stara 艣piewka.
- Nam贸wi艂em j膮 jednak, po jakim艣 czasie.
Quaid wyci膮gn膮艂 pude艂ko zza sterty ksi膮偶ek filozoficznych. W 艣rodku by艂 plik czamo-bia艂ych zdj臋膰, powi臋kszonych do formatu podw贸jnej poczt贸wki. Poda艂 Steve'owi pierwsze.
- Widzisz, Steve, zamkn膮艂em j膮 - Quaid m贸wi艂 bez emocji, jak spiker czytaj膮cy wiadomo艣ci. - Chcia艂em sprawdzi膰, czy zdo艂am j膮 sk艂oni膰 do ods艂oni臋cia lek贸w.
- Jak to: zamkn膮艂e艣?
- Na g贸rze.
Steve poczu艂 si臋 dziwnie. S艂ysza艂, jak co艣 艣piewa mu w uszach, bardzo cicho. Pod艂e wino zawsze powodowa艂o u niego dzwonienie w g艂owie.
- Zamkn膮艂em j膮 na g贸rze - powt贸rzy艂 Quaid - w ramach eksperymentu. Dlatego wynaj膮艂em ten dom. Nie ma tu 偶adnych pods艂uchuj膮cych s膮siad贸w.
- S膮siad贸w pods艂uchuj膮cych co? - Steve spojrza艂 na trzymane przez siebie zdj臋cia.
- Ukryty aparat - powiedzia艂 Quaid. - Nie domy艣li艂a si臋 nigdy, 偶e j膮 fotografowa艂em.
Zdj臋cie pierwsze ukazywa艂o ma艂y, nijaki pok贸j. Kilka prostych mebli.
- To ten pok贸j. Na poddaszu. Ciep艂y. Nawet troch臋 duszny. Wyt艂umiony.
Wyt艂umiony.
Quaid wyci膮gn膮艂 drugie zdj臋cie.
Ten sam pok贸j. Wi臋kszo艣膰 mebli zosta艂a usuni臋ta. Pod 艣cian膮 le偶a艂 艣piw贸r. St贸艂. Krzes艂o. Go艂a 偶ar贸wka.
- Przygotowa艂em to dla niej.
- Wygl膮da na cel臋. Quaid chrz膮kn膮艂.
Zdj臋cie trzecie. Ten sam pok贸j. Na stole dzbanek z wod膮. W k膮cie pokoju wiadro przykryte r臋cznikiem.
- Po co to wiadro?
- Musia艂a siusia膰.
-Tak.
- Wszystkie niezb臋dne rzeczy zapewnione - powiedzia艂 Quaid. - Nie zamierza艂em zamieni膰 jej w zwierz臋.
Nawet po pijanemu Steve dostrzeg艂 konkluzj臋 Quaida. Nie zamierza艂 zamiera膰 jej w zwierze. Jednak偶e...
Zdj臋cie czwarte. Na stole, na prostym talerzu kawa艂ek mi臋sa. Wystaje z niego ko艣膰.
- Wo艂owina - wyja艣ni艂 Quaid.
- Przecie偶 jest wegetariank膮.
- No to co? To lekko osolona, dobrze wypieczona wo艂owina.
Zdj臋cie pi膮te. Ten sam pok贸j. W nim Cheryl. Drzwi s膮 zamkni臋te. Wali w nie nogami i pi臋艣ciami, twarz wykrzywia w艣ciek艂o艣膰.
- Zanios艂em j膮 do pokoju ko艂o pi膮tej rano. Spa艂a. Przenios艂em j膮 przez pr贸g. Bardzo romantycznie. Nie mia艂a najmniejszego poj臋cia, o co chodzi.
- Zamkn膮艂e艣 j膮 tam?
- Oczywi艣cie. Eksperyment.
- Nic o nim nie wiedzia艂a?
- Rozmawiali艣my o l臋kach, znasz mnie. Wiedzia艂a, co chc臋 odkry膰. Wiedzia艂a, 偶e potrzebuj臋 kr贸lika do艣wiadczalnego. Szybko si臋 po艂apa艂a. Uspokoi艂a si臋, gdy zrozumia艂a, co robi臋.
Zdj臋cie sz贸ste. Cheryl siedzi w k膮cie pokoju, rozmy艣la.
- My艣la艂a chyba, 偶e mnie przetrzyma. Zdj臋cie si贸dme. Cheryl patrzy na udziec wo艂owy le偶膮cy na stole.
- 艁adna fotka, nie s膮dzisz? Zauwa偶 wyraz niesmaku na jej twarzy. Nie znosi nawet zapachu gotowanego mi臋sa. Oczywi艣cie nie by艂a jeszcze g艂odna.
脫sme: 艣pi.
Dziewi膮te: siusia. Steve czu艂 si臋 nieswojo, patrz膮c na dziewczyn臋 przykucni臋t膮 nad wiadrem, z majtkami wok贸艂 kostek. 艁zy na twarzy.
Dziesi膮te: pije wod臋 z dzbanka.
Jedenaste: ponownie 艣pi, zwr贸cona plecami do pokoju, skulona jak p艂贸d.
- Jak d艂ugo by艂a w tym pokoju?
- To dopiero czternasta godzina. Bardzo szybko straci艂a poczucie czasu. Widzisz, 艣wiat艂o si臋 nie zmienia. Nied艂ugo to trwa艂o, zanim rozregulowa艂 si臋 jej zegar wewn臋trzny.
- Jak d艂ugo tam by艂a?
- Dop贸ki nie dowiod艂em tezy.
Dwunaste: obudzona, kr膮偶y wok贸艂 mi臋sa le偶膮cego na stole, patrzy na nie ukradkiem.
- Zrobione nast臋pnego ranka. Spa艂em, lecz aparat robi艂 zdj臋cia co kwadrans. Sp贸jrz na jej oczy...
Steve przyjrza艂 si臋 zdj臋ciu uwa偶niej. Na twarzy Cheryl dostrzeg艂 oznaki rozpaczy, nieprzytomny, dziki wzrok. Wpatrywa艂a si臋 w mi臋so, jakby stara艂a sieje zahipnotyzowa膰.
- Wygl膮da na chor膮.
- Jest zm臋czona, to wszystko. Spa艂a du偶o, ale to jeszcze bardziej j膮 wyczerpywa艂o. Nie wie ju偶, czy to dzie艅, czy noc. I jest oczywi艣cie g艂odna. Min臋艂o p贸艂tora dnia. Czuje co艣 wi臋cej, ni偶 tylko ssanie w 偶o艂膮dku.
Trzynaste: znowu 艣pi, skulona jeszcze mocniej, jakby chcia艂a po艂kn膮膰 sam膮 siebie.
Czternaste: pije wod臋.
- Wymieni艂em dzbanek w czasie jej snu. Spa艂a g艂臋boko; mog艂em wnie艣膰 dzbanek tak, 偶e si臋 nie obudzi艂a. Stracona dla 艣wiata. - Wyszczerzy艂 z臋by.
"Oszala艂 - pomy艣la艂 Steve - musia艂 oszale膰".
- Tu 艣mierdzia艂o. Wiesz, jak kobiety czasem pachn膮; nie potem, lecz czym艣 innym. Ci臋偶ki zapach, zawiesisty. Krwisty. Przyby艂a tu przed okresem. Nie planowa艂em tego.
Pi臋tnaste: dotyka mi臋sa.
- Zaczyna si臋 艂ama膰 - powiedzia艂 Quaid z lekkim tryumfem w g艂osie. - To pocz膮tek l臋ku.
Steve przyjrza艂 si臋 zdj臋ciu uwa偶niej. By艂o nieostre, lecz dziewczyna cierpia艂a, to pewne. Twarz wykrzywiona w odrazie i pragnieniu, r臋ka dotyka jedzenia.
Szesnaste: dziewczyna jest znowu przy drzwiach, rzuca si臋 na nie ca艂ym cia艂em. Usta wykrzywione z艂o艣ci膮 s膮 czarn膮 plam膮. Co艣 krzyczy do g艂adkich desek.
- Co jaki艣 czas wyg艂asza艂a pod moim adresem kr贸tk膮 m贸wk臋.
- Jak d艂ugo ju偶 tam jest?
- Ko艅czy si臋 trzeci dzie艅. Patrzysz na g艂odn膮 kobiet臋.
Nietrudno by艂o to dostrzec. Na nast臋pnym zdj臋ciu sta艂a spokojnie na 艣rodku pokoju, odwraca艂a oczy od jedzenia, cia艂o mia艂a napi臋te w rozterce.
-G艂odzi艂e艣 j膮.
- Mog艂a bez trudu wytrzyma膰 dziesi臋膰 dni bez jedzenia. Posty wyst臋puj膮 w ka偶dym cywilizowanym kraju. Sze艣膰dziesi膮t procent Brytyjczyk贸w jest chorobliwie oty艂ych. Ona te偶 by艂a za gruba.
Osiemnaste: dziewczyna siedzi zap艂akana w k膮cie pokoju.
- Zaczyna艂a mie膰 halucynacje. Ma艂a odchy艂ka psychiczna. Zdawa艂o si臋 jej, 偶e co艣 czuje we w艂osach albo na grzbiecie d艂oni. Widzia艂em czasem, jak patrzy w powietrze, obserwuj膮c co艣.
Dziewi臋tnaste: myje si臋. Rozebra艂a si臋 do pasa, ma obwis艂e piersi; twarz bez wyrazu. Mi臋so jest ciemniejsze ni偶 na poprzednich zdj臋ciach.
- My艂a si臋 regularnie. Co dwana艣cie godzin szorowa艂a si臋 od st贸p do g艂贸w.
- Mi臋so wygl膮da na...
- Zgni艂e?
- Ciemniejsze.
- W tym ma艂ym pokoiku by艂o do艣膰 ciep艂o, znalaz艂o si臋 tam te偶 kilka much. Wyczu艂y mi臋so; z艂o偶y艂y jajeczka. Tak, 艂adnie ju偶 zgni艂o.
- To by艂o cz臋艣ci膮 twego planu?
- Oczywi艣cie. Je艣li odpycha艂o j膮 艣wie偶e mi臋so, to jak膮 odraz臋 musia艂o budzi膰 zgni艂e? To sedno jej dylematu, prawda? Im d艂u偶ej zwleka z jedzeniem, tym bardziej odstr臋cza j膮 od tego, co musi zje艣膰. Z jednej strony trapi j膮 l臋k przed mi臋sem, z drugiej strach przed 艣mierci膮. Kt贸remu ulegnie wcze艣niej?
Steve wydawa艂 si臋 by膰 z艂apany w nie mniejsz膮 pu艂apk臋.
Z jednej strony 偶art posun膮艂 si臋 zbyt daleko, eksperyment Quaida przekszta艂ci艂 si臋 w pokaz sadyzmu. Z drugiej, pragn膮艂 wiedzie膰, czym to si臋 wszystko sko艅czy艂o. Przygl膮danie si臋 cierpi膮cej kobiecie niew膮tpliwie go poci膮ga艂o.
Nast臋pne siedem zdj臋膰 - dwudzieste, dwudzieste pierwsze, drugie, trzecie, czwarte, pi膮te i sz贸ste ukazywa艂o ci膮g tych samych wydarze艅. Spanie, mycie si臋, siusianie, patrzenie na mi臋so. Spanie, mycie si臋, siusianie...
Dwudzieste si贸dme.
- Widzisz?
- Podnosi mi臋so.
- Tak, bierze je. Kawa艂ek mi臋sa wygl膮da na dobrze ju偶 przegni艂y, pe艂en jajek much.
- Gryzie je.
Na nast臋pnym zdj臋ciu twarz zanurzona w mi臋sie.
Steve czu艂 w gardle smak zgni艂ego mi臋sa. "Jak mog艂a to zrobi膰?"
Dwudzieste dziewi膮te: wymiotuje do wiadra w k膮cie pokoju.
Trzydzieste: siedzi, patrz膮c na st贸艂. Pusty. Dzbanek z wod膮 wala si臋 pod 艣cian膮, talerz rozbity. Mi臋so le偶y na pod艂odze w stanie rozk艂adu.
Trzydzieste pierwsze: 艣pi. G艂owa wtulona w rami臋. Trzydzieste drugie: stoi. Zn贸w patrzy na kusz膮ce j膮 mi臋so. Na twarzy wyra藕nie rysuje si臋 g艂贸d. I wstr臋t. Trzydzieste trzecie. 艢pi.
- Ile to trwa艂o? - zapyta艂 Steve.
- Pi臋膰 dni. Nie, sze艣膰.
- "Sze艣膰 dni".
Trzydzieste czwarte. Jej posta膰 jest zamazana, widocznie miota si臋 pod 艣cian膮. Mo偶e wali w ni膮 g艂ow膮, Steve nie by艂 pewien. Nie zapyta艂. Co艣 w nim nie chcia艂o wiedzie膰.
Trzydzieste pi膮te: ponownie 艣pi, tym razem pod sto艂em. 艢piw贸r jest rozdarty na strz臋py, kawa艂ki tkaniny i wy艣ci贸艂ki wype艂niaj膮 pok贸j.
Trzydzieste sz贸ste: m贸wi do drzwi, chocia偶 wie, 偶e nie otrzyma odpowiedzi.
Trzydzieste si贸dme: je zepsute mi臋so.
Siedzi spokojnie pod sto艂em jak pierwotny cz艂owiek w jaskini i rwie mi臋so siekaczami. Twarz ma zn贸w bez wyrazu. Ca艂膮 energie po艣wiec膮 zadaniu chwili. Jedzeniu.
Steve wpatrywa艂 si臋 w zdj臋cie.
- Zdumia艂o mnie - m贸wi艂 Quaid -jak nagle si臋 podda艂a. To by艂 moment. Chwile wcze艣niej wydawa艂a si臋 r贸wnie odporna jak przedtem. Jej m贸wka pod drzwiami by艂a zwyk艂膮 mieszanin膮 gr贸藕b i przeprosin, jak膮 raczy艂a mnie co dzie艅. Potem przerwa艂a. Jak widzisz, kucn臋艂a pod sto艂em i zjad艂a mi臋so do ko艣ci, jakby by艂a to wyborowa porcja.
Trzydzieste 贸sme: 艣pi. Drzwi s膮 otwarte. Wpada przez nie 艣wiat艂o.
Trzydzieste dziewi膮te: pok贸j jest pusty.
- Dok膮d posz艂a?
- Zesz艂a na d贸艂. Posz艂a do kuchni, wypi艂a kilka szklanek wody i przez trzy czy cztery godziny siedzia艂a bez s艂owa na krze艣le.
- Czy co艣 do niej m贸wi艂e艣?
- W ko艅cu tak. Gdy zacz臋艂a wychodzi膰 z odr臋twienia. Eksperyment si臋 sko艅czy艂. Nie chcia艂em jej skrzywdzi膰.
- Co powiedzia艂a?
-Nic.
-Nic?
- Zupe艂nie nic. Przez d艂u偶szy czas my艣la艂em, 偶e nie zauwa偶a mojej obecno艣ci. Potem upiek艂em kilka ziemniak贸w Zjad艂a je.
- Nie pr贸bowa艂a wezwa膰 policji?
- Nie.
- Nie musia艂e艣 u偶ywa膰 przemocy?
- Nie. Wiedzia艂a, co chcia艂em zrobi膰 i dlaczego to uczyni艂em. Nie by艂o to wcze艣niej uzgadniane, ale rozmawiali艣my o takich eksperymentach czysto teoretycznie. Nie sta艂a si臋 jej 偶adna krzywda. Mo偶e troch臋 straci艂a na wadze, ale to wszystko.
- Gdzie jest teraz?
- Wyjecha艂a nast臋pnego dnia. Nie wiem dok膮d.
-I czego to dowiod艂o?
- Mo偶e niczego. Lecz by艂 to interesuj膮cy pocz膮tek moich bada艅.
- Pocz膮tek? Zaledwie pocz膮tek? - W g艂osie Steve'a 艂atwo by艂o odczyta膰 pogard臋 dla Quaida.
- Stephen...
-Mog艂e艣 j膮 zabi膰!
-Nie.
- Mog艂a zwariowa膰. Oszale膰 na zawsze.
- Mo偶liwe. Lecz ma艂o prawdopodobne. By艂a kobiet膮 o silnej woli.
- Ale j膮 z艂ama艂e艣.
- Tak. By艂a gotowa na takie do艣wiadczenie. Rozmawiali艣my o stawieniu czo艂a jej l臋kowi. Ja tylko umo偶liwi艂em to Cheryl. W gruncie rzeczy - nic wielkiego.
- Zmusi艂e艣 j膮 do tego! Inaczej by si臋 nie zdecydowa艂a.
- Rzeczywi艣cie. By艂a to dla niej nauczka.
- To teraz jeste艣 nauczycielem?
Steve wola艂by usun膮膰 sarkazm ze swego g艂osu, ale to mu si臋 nie uda艂o. W jego tonie s艂ycha膰 by艂o sarkazm, gniew i odrobin臋 l臋ku.
- Tak, jestem nauczycielem - odpar艂 Quaid, patrz膮c z ukosa. - Ucz臋 ludzi l臋ku. Steve patrzy艂 na drzwi.
- Jeste艣 zadowolony z tego, czego nauczy艂e艣?
- I pozna艂em, Steve. Te偶 si臋 nauczy艂em. To bardzo obiecuj膮ca dziedzina - badanie 艣wiata l臋k贸w. Zw艂aszcza u stworze艅 rozumnych. Nawet w obecnych, racjonalnych czasach...
Steve wsta艂.
- Nie chc臋 wi臋cej tego s艂ucha膰.
- Ach tak? Dobrze.
- Jutro z samego rana mam zaj臋cia.
- Nie.
- Co?
- Nie. Nie id藕 jeszcze.
- Czemu? - Serce Steve'a bi艂o szale艅czo. Ba艂 si臋 Quaida, nigdy dot膮d nie u艣wiadamia艂 sobie, jak g艂臋boko.
- Przynios臋 ci jeszcze kilka ksi膮偶ek.
Steve poczu艂, 偶e si臋 rumieni. Lekko. Co sobie my艣la艂? 呕e Quaid powali go chwytem judo i zacznie robi膰 eksperymenty z l臋kiem?
Nie. Bzdurne my艣li.
- Mam ksi膮偶k臋 Kierkegaarda, spodoba ci si臋. Na g贸rze. Wracam za dwie minuty. Quaid wyszed艂 z u艣miechem.
Steve przysiad艂 i zacz膮艂 zn贸w przerzuca膰 zdj臋cia. Najbardziej fascynowa艂o go to, na kt贸rym Cheryl po raz pierwszy podnosi gnij膮ce mi臋so. Wyraz jej twarzy w niczym nie przypomina艂 znanej mu kobiety. Wypisana na niej by艂a w膮tpliwo艣膰, zmieszanie i g艂臋boki... l臋k.
L臋k.
To s艂owo Quaida. Paskudne s艂owo. Nieprzyzwoite, b臋dzie mu si臋 teraz kojarzy膰 z Quaidem torturuj膮cym niewinn膮 dziewczyn臋.
Przez chwil臋 pomy艣la艂 o wyrazie swej twarzy przy ogl膮daniu zdj臋cia. Czy nie by艂o i na niej takiego samego zmieszania? A mo偶e i odrobiny czekaj膮cego na wyzwolenie l臋ku.
Us艂ysza艂 za sob膮 jaki艣 szmer, zbyt cichy jak na Quaida.
Chyba, 偶e si臋 skrada艂.
- Bo偶e, chyba, 偶e si臋...
Nasycona chloroformem szmatka opad艂a na usta i nozdrza Steve'a. Nie艣wiadomie wci膮gn膮艂 powietrze. Przed oczyma zawirowa艂y mu czarne plamy. Powoli zapada艂 si臋 w bezdenn膮 otch艂a艅. Jak z oddali s艂ysza艂 st艂umiony g艂os Quaida. Wymawia艂 jego imi臋.
- Stephen. Znowu.
- ...ephen.
- ...phen.
- ...hen.
- ...en.
艢wiat by艂 mroczny, odp艂ywa艂. Z oczu i z umys艂u.
Steve pad艂 ci臋偶ko na fotografie.
Po przebudzeniu nie m贸g艂 doj艣膰 do siebie. Ze wszystkich stron otacza艂a go ciemno艣膰. Le偶a艂 przez godzin臋 z otwartymi oczyma, nim zrozumia艂, 偶e nie s膮 ju偶 zamkni臋te.
Badawczo poruszy艂 r臋koma i nogami, potem g艂ow膮. Wbrew temu, czego si臋 spodziewa艂, nie by艂 zwi膮zany. Jedynie wok贸艂 lewej kostki mia艂 艂a艅cuch, czy co艣 podobnego. Otar艂 sobie sk贸r臋, gdy poruszy艂 si臋 zbyt mocno.
By艂o mu niewygodnie. Macaj膮c d艂o艅mi, zorientowa艂 si臋, 偶e le偶y na wielkiej kracie. Przesun膮艂 r臋ce mi臋dzy pr臋tami, szukaj膮c twardego pod艂o偶a. Znalaz艂 tylko pustk臋.
Zrobione przez Quaida w podczerwieni fotografie pokazywa艂y uwi臋zionego Stephena. Zgodnie z przewidywaniami, badany obiekt zachowywa艂 si臋 ca艂kiem rozs膮dnie.
Nie histeryzowa艂. Nie przeklina艂. Nie p艂aka艂. W tym tkwi艂a przewaga tego w艂a艣nie obiektu. Wiedzia艂 dok艂adnie, co si臋 dzieje, i reagowa艂 logicznie na w艂asne obawy. Na pewno jego umys艂 b臋dzie znacznie trudniej z艂ama膰 ni偶 w przypadku Cheryl.
Tym bardziej cenne b臋d膮 wyniki, gdy zacznie p臋ka膰. Czy偶 nie otworzy w贸wczas swojej duszy, by Quaid m贸g艂 j膮 ogl膮da膰 i dotyka膰? We wn臋trzu cz艂owieka kry艂o si臋 tyle rzeczy, kt贸re pragn膮艂 bada膰.
Oczy Steve'a stopniowo przyzwyczaja艂y si臋 do ciemno艣ci.
By艂 chyba uwi臋ziony w czym艣 w rodzaju szybu, kt贸ry mia艂 jakie艣 sze艣膰 metr贸w szeroko艣ci i by艂 okr膮g艂y. Czy to kana艂 wentylacyjny tunelu lub jakiej艣 podziemnej fabryki? Umys艂 Steve'a analizowa艂 tereny wok贸艂 Pilgrim Street, staraj膮c si臋 odnale藕膰 najbardziej prawdopodobne miejsca, w kt贸rych m贸g艂 umie艣ci膰 go Quaid. Nie potrafi艂 wyszuka膰 偶adnego.
Nigdzie.
By艂 zagubiony w miejscu, kt贸rego nie potrafi艂 rozpozna膰. Wok贸艂 niego wznosi艂y si臋 g艂adkie 艣ciany. Ani 艣ladu szczeliny czy dziury, na kt贸rych mo偶na by zawiesi膰 wzrok.
Najgorsze, 偶e le偶a艂 rozci膮gni臋ty na kracie zawieszonej nad tym szybem. Nie m贸g艂 przebi膰 wzrokiem zalegaj膮cej pod nim ciemno艣ci; zdawa艂a si臋 nie mie膰 dna. Przed upadkiem chroni艂 go jedynie cienki ruszt i s艂aby 艂a艅cuch. Steve wyobrazi艂 sobie, 偶e wisi nad pustym, czarnym niebem.
Powietrze by艂o ciep艂e i st臋ch艂e. Wysuszy艂o 艂zy, kt贸re nagle pojawi艂y mu si臋 w oczach. Gdy zacz膮艂 wzywa膰 pomocy, co uczyni艂 zaraz po p艂aczu, ciemno艣膰 bez trudu poch艂ania艂a s艂owa.
Wrzeszcz膮c ochryple, le偶a艂 na metalowej kracie. Nie potrafi艂 powstrzyma膰 si臋 przed my艣l膮, 偶e mrok panuje wsz臋dzie, poza jego kruchym 艂o偶em. Oczywista bzdura. - Nic nie panuje wsz臋dzie - powiedzia艂 na g艂os.
Nic nie trwa wiecznie.
Nigdy si臋 jednak o tym nie dowie. Gdyby wpad艂 w ca艂kowity mrok zalegaj膮cy pod nim, spada艂by i spada艂by, nie widz膮c zbli偶aj膮cego si臋 dna szybu. Cho膰 pr贸bowa艂 my艣le膰 o ja艣niejszych, milszych sprawach, w g艂owie tkwi艂 mu ci膮gle obraz jego cia艂a lec膮cego strasznym szybem; cia艂a znajduj膮cego si臋 p贸艂 metra nad jego dnem, ukrytym przed wzrokiem.
P贸ki w nie nie uderzy.
Czy ujrzy 艣wiat艂o, gdy g艂owa p臋knie mu przy upadku? Czy w chwili, gdy jego cia艂o zmieni si臋 w potrzaskan膮 mas臋 mi臋sa, zrozumie dlaczego 偶y艂 i umar艂?
Potem pomy艣la艂: "Quaid by si臋 nie o艣mieli艂. Nie o艣mieli艂!"
Potem, nast臋pna my艣l, naprawd臋 paskudna. A je艣li Quaid wybra艂 to koliste piek艂o, bo nigdy nie b臋dzie przeszukane, nigdy nie b臋dzie zbadane? Mo偶e chce doprowadzi膰 eksperyment do ko艅ca.
Do ko艅ca. Ko艅cem tym jest 艣mier膰. Czy偶 dla Quaida nie by艂by to ostateczny eksperyment? Obserwowanie umierania cz艂owieka; obserwowanie zbli偶ania si臋 strachu przed 艣mierci膮, pod艂o偶a wszystkich l臋k贸w. Sartre napisa艂, 偶e 偶aden cz艂owiek nie do艣wiadczy swojej 艣mierci. Czy偶 jednak poznawanie z bliska 艣mierci innych - patrzenie na gimnastyk臋 umys艂u, poprzez kt贸r膮 spr贸buje na pewno umkn膮膰 gorzkiej prawdzie - nie jest kluczem do natury 艣mierci? Mog艂oby to, cho膰by odrobin臋, przygotowa膰 cz艂owieka do w艂asnej 艣mierci. Zast臋pcze prze偶ywanie l臋ku kogo艣 innego by艂o najbezpieczniejszym, najsprytniejszym sposobem dotykania zwierz臋cia.
"Tak - pomy艣la艂 - Quaid m贸g艂by mnie zabi膰 ze wzgl臋du na w艂asn膮 groz臋."
Steve zaczerpn膮艂 z tej my艣li gorzk膮 satysfakcj臋. Quaid, ten zimny eksperymentator, fa艂szywy guru, mia艂 obsesj臋 strachu, bo sam czu艂 g艂臋boki l臋k.
To dlatego musia艂 obserwowa膰, jak inni radz膮 sobie z l臋kami. Potrzebowa艂 rozwi膮zania, wyj艣cia dla siebie.
Steve rozmy艣la艂 nad tym godzinami. W ciemno艣ciach jego m贸zg by艂 ruchliwy jak rt臋膰, lecz chaotyczny. Przekona艂 si臋, 偶e trudno mu d艂u偶ej skupia膰 si臋 na jednym ci膮gu rozumowania. Jego my艣li przypomina艂y ryby, ma艂e, szybkie rybki wymykaj膮ce si臋 z r膮k, gdy tylko pr贸bowa艂 je schwyta膰.
Jednak偶e ci膮gle pami臋ta艂, 偶e musi przechytrzy膰 Quaida. To na pewno. Musi by膰 spokojny; udowodni膰 Quaidowi, 偶e jako obiekt bada艅 nie ma warto艣ci.
Zdj臋cia z owych godzin ukazywa艂y Stephena le偶膮cego na kracie, z zamkni臋tymi oczyma i lekko wykrzywion膮 twarz膮. Paradoksalnie, czasem twarz rozja艣nia艂 mu nik艂y u艣mieszek. Czasem nie spos贸b by艂o stwierdzi膰 - 艣pi czy czuwa, my艣li czy 艣ni?
Quaid czeka艂.
Wreszcie oczy Steve'a zacz臋艂y drga膰 pod powiekami, nieomylna oznaka sn贸w. Obiekt spa艂, nadesz艂a pora dokr臋cenia 艣ruby.
Steve obudzi艂 si臋 z r臋koma skutymi razem. Na talerzu obok siebie widzia艂 misk臋 z wod膮; za ni膮 sta艂a druga pe艂na letniej, niesolonej owsianki. Z ochot膮 zjad艂 i napi艂 si臋.
Po posi艂ku zauwa偶y艂 dwie rzeczy. Po pierwsze, odg艂osy jedzenia hucza艂y mu bardzo g艂o艣no w g艂owie; po drugie, poczu艂 wok贸艂 skroni co艣 kr臋puj膮cego.
Zdj臋cia ukazywa艂y Stephena si臋gaj膮cego niezdarnie do g艂owy. Tkwi艂a ona w uprz臋偶y przytrzymuj膮cej mocno zatyczki w uszach, zapobiegaj膮ce przedostawaniu si臋 jakichkolwiek d藕wi臋k贸w.
Zdj臋cia pokaza艂y zdumienie. Potem gniew. Wreszcie strach.
Steve by艂 g艂uchy.
S艂ysza艂 jedynie g艂osy w g艂owie. Szcz臋kanie z臋b贸w. Cmokanie i prze艂ykanie. Brzmia艂o to pod czaszk膮 jak wystrza艂y.
艁zy trysn臋艂y mu z oczu. Kopa艂 w krat臋, nie s艂ysz膮c walenia pi臋t o metalowe pr臋ty. Krzycza艂 a偶 do nadwer臋偶enia gard艂a. Nie us艂ysza艂 swoich wrzask贸w.
Budzi艂a si臋 w nim panika.
Zdj臋cia pokazywa艂y jej narodziny. Twarz si臋 zarumieni艂a, oczy rozszerzy艂y, w grymasie przera偶enia ods艂oni艂y si臋 z臋by i dzi膮s艂a.
Wygl膮da艂 jak przestraszona ma艂pa.
Zala艂y go wszystkie znane z dzieci艅stwa uczucia. Pami臋ta艂 je jak twarze starych wrog贸w; dr偶膮ce ko艅czyny, pot, md艂o艣ci. W rozpaczy chwyci艂 misk臋 z wod膮 i przykry艂 ni膮 twarz. Wstrz膮s wywo艂any zimn膮 wod膮 natychmiast uspokoi艂 go. Steve po艂o偶y艂 si臋 na kracie, wyci膮gn膮艂 i nakaza艂 sobie oddycha膰 g艂臋boko i r贸wno.
- Odpr臋偶 si臋, odpr臋偶 si臋, odpr臋偶 - powtarza艂.
W g艂owie s艂ysza艂 mlaskanie j臋zyka. S艂ysza艂 te偶, jak 艣luz sp艂ywa ospale w skurczonym panik膮 nosie, zatykaj膮c i od-tykaj膮c uszy. M贸g艂 teraz wykry膰 niski, mi臋kki syk czaj膮cy si臋 pod wszystkimi innymi d藕wi臋kami. G艂os jego umys艂u.
Przypomina艂o to j臋k wydawany pod narkoz膮, odg艂os rozbrzmiewaj膮cy w uszach tu偶 przed za艣ni臋ciem.
Jego ko艅czyny nadal drga艂y nerwowo, ju偶 tylko na wp贸艂 艣wiadomie walczy艂 z kajdankami, nie zwracaj膮c uwagi na rany, jakie ich kraw臋dzie ry艂y na przegubach r膮k.
Zdj臋cia dok艂adnie zarejestrowa艂y wszystkie te reakcje. Jego walk臋 z histeri膮, pr贸by zapobie偶enia wyp艂yni臋ciu na wierzch l臋k贸w. Jego 艂zy. Zakrwawione nadgarstki.
Wreszcie wyczerpanie pokona艂o panik臋, cz臋sto zdarza si臋 to u dziecka. Ile偶 to razy zasypia艂 ze s艂onym smakiem 艂ez w nosie i buzi, niezdolny do dalszej walki!
Zm臋czenie podwy偶szy艂o ton g艂os贸w w g艂owie. Jego m贸zg zamiast nuci膰 ko艂ysank臋, gwizda艂 i krzycza艂.
Zapomnienie jest czym艣 dobrym.
Quaid by艂 rozczarowany. Pr臋dko艣膰 reakcji wskazywa艂a wyra藕nie, 偶e Stephen Grace bardzo szybko si臋 za艂amie. W zasadzie ju偶 si臋 za艂ama艂, zaledwie po kilku godzinach eksperymentu. A Quaid liczy艂 na Stephena. Po miesi膮cach przygotowa艅 okazywa艂o si臋, 偶e ten obiekt traci rozum bez zdradzenia najmniejszej cho膰by wskaz贸wki.
Quaid potrzebowa艂 tylko jednego s艂owa, jednego n臋dznego s艂owa. Ma艂ego znaku ods艂aniaj膮cego natur臋 doznania. A jeszcze lepiej - czego艣 podsuwaj膮cego rozwi膮zanie, leczniczego totemu, nawet modlitwy. Gdy umys艂 wpada w szale艅stwo, na pewno wzywa Zbawc臋? Musi co艣 by膰.
Quaid czeka艂 jak s臋p na miejscu masakry, licz膮c minuty pozostaj膮ce dla wyczerpanej duszy, wypatruj膮c swego k臋sa.
Steve obudzi艂 si臋, le偶膮c twarz膮 do kraty. Powietrze by艂o teraz znacznie bardziej st臋ch艂e, metalowe pr臋ty w偶yna艂y mu si臋 w policzek. By艂o mu gor膮co i niewygodnie.
Le偶a艂 spokojnie, czekaj膮c, a偶 oczy znowu przyzwyczaj膮 si臋 do otoczenia. Linie kraty bieg艂y w doskona艂ej perspektywie do 艣cian szybu. Obraz przecinaj膮cych si臋 pod k膮tem prostym pr臋t贸w uderzy艂 go swoim pi臋knem. Tak, pi臋knem. Steve bieg艂 wzrokiem po liniach tam i z powrotem, a偶 go to zm臋czy艂o. Znudzony przekr臋ci艂 si臋 na plecy, czuj膮c, 偶e ruszt pod nim drga. Czy jest teraz mniej stabilny? Zdaje si臋 troch臋 ko艂ysa膰 przy ruchach.
Zgrzany i spocony Steve rozpi膮艂 koszul臋. Na piersiach mia艂 krople 艣liny, lecz ich nie star艂. No to co, 偶e si臋 艣lini? Kto to zobaczy?
艢ci膮gn膮艂 koszul臋 do po艂owy i jedn膮 nog膮 zdj膮艂 but z drugiej-
Buty, kratownica, upadek. Niezdarnie po艂膮czy艂 to w umy艣le. Usiad艂. Och, biedny but. Spadnie. Przeleci mi臋dzy pr臋tami i b臋dzie stracony. Ale nie. Sta艂 balansuj膮c mi臋dzy dwoma otworami w kracie; m贸g艂by go jeszcze uratowa膰.
Si臋gn膮艂 po sw贸j biedny bucik i ten ruch przechyli艂 krat臋.
But zacz膮艂 si臋 zsuwa膰.
- Prosz臋 ci臋 - b艂aga艂 - nie spadnij. - Nie chcia艂 traci膰 swego mi艂ego buta, pi臋knego buta. "Nie mo偶e spa艣膰. Nie mo偶e spa艣膰".
Gdy wyci膮gn膮艂 si臋, by go chwyci膰, but przechyli艂 si臋 pi臋t膮 w d贸艂 i wpad艂 w ciemno艣膰.
Steve wyda艂 krzyk straty, kt贸rego nie m贸g艂 us艂ysze膰.
Och, gdyby tylko m贸g艂 s艂ysze膰 upadek buta, liczy膰 sekundy jego lotu, zarejestrowa膰 odg艂os uderzenia w dno szybu! Wiedzia艂by przynajmniej, jak d艂ugo spada艂by przed 艣mierci膮.
Nie m贸g艂 tego d艂u偶ej znie艣膰. Przekr臋ci艂 si臋 na brzuch i opu艣ci艂 przez krat臋 obie r臋ce, krzycz膮c:
- Te偶 spadn臋! Te偶 spadn臋!
Nie m贸g艂 znie艣膰 oczekiwania na upadek, w ciemno艣ci, w ciszy. Zapragn膮艂 lecie膰 za butem, w d贸艂 szybu, a偶 do zag艂ady, do zako艅czenia raz na zawsze ca艂ej tej gry.
- Spadn臋! Spadn臋! Spadn臋! - skrzecza艂. Krata, na kt贸rej le偶a艂 poruszy艂a si臋,
Co艣 si臋 z艂ama艂o. P臋k艂a lina podtrzymuj膮c膮 krat臋. Nie le偶a艂 ju偶 poziomo; zsuwa艂 si臋 po pr臋tach str膮caj膮cych go w mrok.
Poczu艂 ze zgroz膮, 偶e nie jest ju偶 przykuty.
Spadnie.
Tamten czeka艂 na jego upadek. Z艂y cz艂owiek - jak si臋 nazywa? Quake? Quail? Quarrel...
Zsun膮wszy si臋 dalej, instynktownie chwyci艂 obur膮cz za krat臋. Mo偶e jednak nie chce spa艣膰, tak jak but? Mo偶e 偶ycie, dodatkowa chwila 偶ycia, warte jest trzymania si臋?
Mrok za brzegiem kraty jest taki g艂臋boki; kto wie, co si臋 w nim czai?
G艂osy paniki w jego g艂owie nasili艂y si臋. Mokre od potu d艂onie trzyma艂y coraz s艂abiej. Czyha艂a na niego grawitacja. Domaga艂a si臋 swoich praw do cia艂a; 偶膮da艂a, by spad艂o. Zerkaj膮c przez rami臋 w otwieraj膮c膮 si臋 pod nim paszcz臋, mia艂 przez chwil臋 wra偶enie, 偶e widzi roj膮ce si臋 tam potwory. 艢mieszne kszta艂ty, ledwo naszkicowane, ciemne na mrocznym de. Straszliwe rysunki wyp艂yn臋艂y ze wspomnie艅 dzieci艅stwa i wystawi艂y szpony, by z艂apa膰 go za nogi.
- Mamo - powiedzia艂, gdy zawiod艂y go d艂onie i uleg艂 l臋kowi.
- Mamo.
To to s艂owo. Quaid s艂ysza艂 je wyra藕nie w ca艂ej jego banalno艣ci.
- Mamo!
Steve uderzy艂 w dno szybu, spada艂 znacznie kr贸cej, ni偶 mu si臋 zdawa艂o. Przed chwil膮 jego d艂onie pu艣ci艂y krat臋, a wiedz膮c, 偶e ogarnia go mrok, przestawi艂 umys艂. Jego zwierz臋ca cz臋艣膰 odpr臋偶y艂a mi臋艣nie, zapobiegaj膮c powa偶niejszym obra偶eniom przy upadku. Reszta jego 偶ycia, wszystko poza najprostszymi reakcjami, zosta艂a rozbita, kawa艂ki schowa艂y si臋 po zakamarkach pami臋ci.
Gdy w ko艅cu zab艂ys艂o 艣wiat艂o, spojrza艂 na stoj膮c膮 w drzwiach posta膰 w masce Myszki Miki i u艣miechn膮艂 si臋 do niej. By艂 to u艣miech dziecka, pe艂en wdzi臋czno艣ci dla 艣miesznego wybawcy. Pozwoli艂 chwyci膰 si臋 za kostki i wywlec z wielkiego, okr膮g艂ego pokoju, w kt贸rym le偶a艂. Mia艂 mokro w spodniach, wiedzia艂, 偶e zla艂 si臋 w czasie snu. Mimo to 艣mieszna Myszka mog艂a przecie偶 go poca艂owa膰.
Podczas wyci膮gania z izby tortur g艂owa uderzy艂a o pod艂og臋. Gdzie艣 niedaleko le偶a艂 but. Ponad dwa metry nad nim widzia艂 krat臋, z kt贸rej spad艂. Nic mu nie m贸wi艂a.
Pozwoli艂 Myszce, by posadzi艂a go w jasno o艣wietlonym pokoju. Pozwoli艂 Myszce przywr贸ci膰 mu s艂uch, cho膰 w gruncie rzeczy go nie potrzebowa艂. Ch臋tnie patrzy艂 na 艣wiat bez d藕wi臋k贸w, pobudza艂o go to do 艣miechu.
Napi艂 si臋 wody, zjad艂 kawa艂ek s艂odkiego ciasta.
By艂 zm臋czony. Chcia艂 spa膰. Chcia艂 do mamy. Mysz jednak chyba tego nie rozumia艂a, zap艂aka艂 wi臋c i kopn膮艂 w st贸艂, zrzucaj膮c na pod艂og臋 talerze i kubki. Potem pobieg艂 do s膮siedniego pokoju i rzuci艂 w powietrze wszystkie znajduj膮ce si臋 tam papiery. Fajnie by艂o patrze膰, jak spadaj膮. Niekt贸re upad艂y stron膮 zapisan膮 do g贸ry, niekt贸re czyst膮. By艂y te偶 zdj臋cia. Straszne zdj臋cia. Na ich widok poczu艂 si臋 bardzo dziwnie.
Wszystkie, co do jednego, przedstawia艂y zmar艂ych ludzi. Na cz臋艣ci wida膰 by艂o ma艂e dzieci, na innych starsze. Le偶a艂y lub na wp贸艂 siedzia艂y, na twarzach i cia艂ach mia艂y g艂臋bokie rany, rozci臋cia ukazywa艂y wn臋trzno艣ci, mieszanin臋 jelit l艣ni膮cych i mokrych. Wsz臋dzie wok贸艂 by艂y trupy. Nie w g艂adkich stosach, lecz porozrzucane, ze 艣ladami palc贸w, napisami, bardzo brudne.
Na trzech czy czterech zdj臋ciach by艂o narz臋dzie, kt贸re spowodowa艂o rany. Wiedzia艂, jak si臋 nazywa.
Top贸r.
Tkwi艂 w twarzy kobiety, zag艂臋biony niemal po r臋koje艣膰. By艂 w nodze m臋偶czyzny, inny le偶a艂 na pod艂odze kuchni obok martwego niemowl臋cia.
Ten cz艂owiek zbiera艂 zdj臋cia trup贸w i topor贸w, co wed艂ug Steve' a by艂o dziwne.
By艂a to jego ostatnia my艣l przed dobrze znanym zapachem chloroformu wype艂niaj膮cym mu g艂ow膮. Straci艂 przytomno艣膰.
Obskurne drzwi pachnia艂y starym moczem i 艣wie偶ymi wymiocinami. To on wymiotowa艂, mia艂 wszystko na koszuli. Pr贸bowa艂 wsta膰 ale, nogi chwia艂y si臋 pod nim. By艂 bardzo s艂aby. Bola艂o go gard艂o.
Potem us艂ysza艂 kroki. Chyba wraca Mysz. Mo偶e zabierze go do domu.
- Wstawaj, synu.
To nie by艂a Myszka. Zobaczy艂 policjanta.
- Co pan tu robi? Powiedzia艂em, by pan wsta艂. Opieraj膮c si臋 o pokruszone ceg艂y wok贸艂 drzwi, Steve zdo艂a艂 wsta膰. Policjant o艣wietli艂 go latark膮.
- Jezus Maria - powiedzia艂 ze wstr臋tem na twarzy. - Jest pan w paskudnym stanie. Gdzie pan mieszka?
Steve pokr臋ci艂 g艂ow膮, patrz膮c na sw膮 zarzygan膮 sk贸r臋 jak skarcony ucze艅.
- Jak si臋 pan nazywa?
Nie m贸g艂 sobie przypomnie膰.
- Nazwisko, ch艂opie?
Pr贸bowa艂. 呕eby tylko policjant nie strzela艂.
- Idziemy, we藕 si臋 w gar艣膰.
S艂owa niewiele mu m贸wi艂y. Steve czu艂 艂zy zbieraj膮ce si臋 w k膮cikach oczu.
- Dom.
Becza艂 teraz i poci膮ga艂 nosem, czu艂 si臋 zupe艂nie zapomniany. Chcia艂 umrze膰; po艂o偶y膰 si臋 i umrze膰.
Policjant potrz膮sn膮艂 nim.
- Uderzy艂e艣 si臋? - zapyta艂, ci膮gn膮c Steve'a pod latarni臋 uliczn膮 i ogl膮daj膮c jego zap艂akan膮 twarz. - Lepiej chod藕my st膮d.
- Mama - powiedzia艂 Steve - chc臋 do mamy.
Te s艂owa zmieni艂y wszystko.
Policjant uzna艂 nagle ca艂膮 scen臋 za wstr臋tn膮 i 偶a艂osn膮. Ten ma艂y 艂obuz z przekrwionymi oczami i kolacj膮 na koszuli naprawd臋 przesadza. Za du偶o pieni臋dzy, za du偶o paskudztwa w 偶y艂ach, za ma艂o dyscypliny.
"Mama" by艂a ostatni膮 kropl膮. Waln膮艂 Steve'a w 偶o艂膮dek, g艂adkie, ostre, skuteczne uderzenie. Steve zgi膮艂 si臋 w p贸艂 i zaskomla艂.
- Zamknij si臋, synu.
Drugim ciosem ostatecznie unieruchomi艂 dzieciaka, a potem chwyci艂 go za w艂osy i przyci膮gn膮艂 do siebie oszo艂omion膮 twarz.
- Chcesz by膰 wyrzutkiem, co?
- Nie. Nie.
Steve nie wiedzia艂, co to znaczy "wyrzutek", chcia艂 tylko, by policjant go polubi艂.
- Prosz臋 - powiedzia艂 zn贸w we 艂zach - zabierz mnie do domu.
Policjant si臋 zmiesza艂. Dzieciak nie awanturowa艂 si臋 ani nie odwo艂ywa艂 do praw obywatelskich, jak to przewa偶nie robili inni. Zwykle tak ko艅czyli, na ziemi, z krwawi膮cymi nosami, wzywaj膮c opiekuna spo艂ecznego. Ten tylko p艂aka艂. Policjant zaczaj: go 偶a艂owa膰. Chyba jest psychiczny. A on waln膮艂 tego ma艂ego gnoja. Pieprzy膰. Teraz poczu艂 si臋 odpowiedzialny za niego. Chwyci艂 Steve'a za rami臋 i zaci膮gn膮艂 przez ulic臋 do samochodu.
- W艂a藕.
- Zabierz mnie.
- Zabior臋 ci臋 do domu, synu. Zabior臋 ci臋 do domu.
W nocnym przytu艂ku przetrz膮艣ni臋to ubranie Steve'a, szukaj膮c jakiego艣 dokumentu z nazwiskiem. Niczego nie znaleziono. Potem zbadano, czy nie ma pche艂 i wszy. Wreszcie policjant odszed艂, co sprawi艂o Steve'owi ulg臋. Nie lubi艂 go.
Ludzie w przytu艂ku rozmawiali o nim, jakby by艂 nieobecny. M贸wili, jaki jest m艂ody, oceniali jego poziom umys艂owy i wygl膮d. Potem dali mu kawa艂ek myd艂a i pokazali prysznic. Po dziesi臋ciu minutach stania w zimnej wodzie wytar艂 si臋 brudnym r臋cznikiem. Nie ogoli艂 si臋, cho膰 po偶yczono mu brzytw臋. Zapomnia艂, jak si臋 to robi.
Dali mu jakie艣 stare ubranie. Spodoba艂o mu si臋. Nie byli tacy 藕li, cho膰 m贸wili o nim, jakby go nie by艂o. Jeden si臋 nawet do niego u艣miechn膮艂, kr臋py m臋偶czyzna ze szpakowat膮 brod膮. U艣miechn膮艂 si臋 jak do psa.
Dosta艂 dziwne ciuchy. Za du偶e albo za ma艂e. Bardzo kolorowe: 偶贸艂te skarpetki, brudn膮 bia艂膮 koszul臋, spodnie w drobne paski uszyte na grubasa, wy艣wiechtany sweter, ci臋偶kie buty. Lubi艂 si臋 ubiera膰 i gdy nikt nie patrzy艂 na艂o偶y艂 dwie kamizelki i dwie pary skarpetek. Czu艂 si臋 bezpieczniej, opatulony w kilka warstw bawe艂ny i we艂ny.
Wreszcie zostawiono go z kwitkiem na 艂贸偶ko w r臋ku, by zaczeka艂 na otwarcie sypialni. Nie by艂 taki niecierpliwy, jak niekt贸rzy inni na korytarzu. Wrzeszczeli co艣 niesk艂adnie, rzucali oskar偶enia, pluli na siebie. Ba艂 si臋 ich. Chcia艂 tylko spa膰. Po艂o偶y膰 si臋 i zasn膮膰.
O jedenastej jeden z piel臋gniarzy otworzy艂 drzwi do sypialni i wszyscy bezdomni rzucili si臋 do 偶elaznych 艂贸偶ek. Wielka, s艂abo o艣wietlona sypialnia 艣mierdzia艂a 艣rodkami dezynfekuj膮cymi i starymi lud藕mi.
Unikaj膮c oczu i machaj膮cych r膮k innych wyrzutk贸w, Steve znalaz艂 dla siebie niezgrabne 艂贸偶ko przykryte jednym cienkim kocem i po艂o偶y艂 si臋. Wsz臋dzie wok贸艂 s艂ysza艂 kaszle, mruczenie i 艂kanie. Jeden z m臋偶czyzn odmawia艂 modlitw臋 patrz膮c w sufit. Steve pomy艣la艂, 偶e to dobry pomys艂. Zm贸wi艂 wi臋c sw贸j dzieci臋cy paciorek.
Dobry Jezu, 艂agodny i mi艂y, Sp贸jrz na t臋 dziecin臋,
Po偶a艂uj mnie... Jak by艂o dalej?
Po偶a艂uj mnie - prostego, Pozw贸l mi przyj艣膰 do Ciebie.
Poczu艂 si臋 po tym lepiej i zasn膮艂 koj膮cym snem, smutnym i g艂臋bokim.
Quaid siedzia艂 w mroku. Zgroza znowu go opanowa艂a, gorsza ni偶 zwykle. Cia艂o zesztywnia艂o mu ze strachu tak bardzo, 偶e nie m贸g艂 nawet wsta膰 z 艂贸偶ka i zapali膰 艣wiat艂a. A co, je艣li teraz, akurat teraz, zgroza si臋 spe艂ni? Je艣li drwal stoj膮cy za drzwiami jest z krwi i ko艣ci? U艣miecha si臋 do niego jak g艂upiec, ta艅czy jak diabe艂 na szczycie schod贸w, taki sam, jakiego Quaid widzia艂 w snach, ta艅cz膮cego i u艣miechni臋tego, u艣miechni臋tego i ta艅cz膮cego.
Nic si臋 nie poruszy艂o. 呕adnego skrzypienia schod贸w, chichotania w cieniu. To jednak nie on. Quaid doczeka ranka.
Odpr臋偶y艂 si臋 troch臋. Opu艣ci艂 nogi i zapali艂 艣wiat艂o. Pok贸j by艂 rzeczywi艣cie pusty. Dom cichy. Przez otwarte drzwi widzia艂 szczyt schod贸w. Nie by艂o tam oczywi艣cie 偶adnego drwala.
Steve'a obudzi艂y krzyki. By艂o jeszcze ciemno. Nie wiedzia艂, jak d艂ugo spa艂, lecz nogi i r臋ce ju偶 mniej go bola艂y. Opieraj膮c si臋 o poduszki, na wp贸艂 usiad艂, rozgl膮daj膮c si臋 po sypialni w poszukiwaniu 藕r贸d艂a zamieszania. Par臋 艂贸偶ek dalej bili si臋 dwaj m臋偶czy藕ni. Przedmiot sporu by艂 niewiadomy. Ok艂adali si臋 nawzajem jak dziewczyny. Roz艣mieszy艂o to Steve'a. Wrzeszczeli i wyrywali sobie w艂osy. W 艣wietle ksi臋偶yca krew na twarzach i r臋kach by艂a czarna. Jeden z nich, starszy, rzuci艂 si臋 na swe 艂贸偶ko krzycz膮c:
- Nie p贸jd臋 na Finchley Road! Nie nam贸wisz mnie. Nie bij! Nie jestem twoim niewolnikiem. Nie jestem!
Drugi nie s艂ucha艂, by艂 zbyt g艂upi lub zbyt rozw艣cieczony, by zrozumie膰, 偶e stary b艂aga o zostawienie w spokoju. Podjudzany przez gapi贸w przeciwnik starego zdj膮艂 but i zacz膮艂 nim wali膰 swoj膮 ofiar臋. Steve s艂ysza艂 uderzenia obcasem po g艂owie. Ka偶demu towarzyszy艂y pochwalne wrzaski i s艂abn膮ce krzyki starego.
Nagle gapie umilkli, kto艣 wszed艂 do sypialni. Steve go nie widzia艂, mi臋dzy nim a drzwiami t艂oczyli si臋 ludzie.
Zobaczy艂 jednak, jak zwyci臋zca wznosi艂 but w powietrze z ko艅cowym okrzykiem:
- Skurwysyn!
But.
Steve nie m贸g艂 oderwa膰 oczu od buta. Wzni贸s艂 si臋 w powietrze, okr臋ci艂 i opad艂 na go艂e dechy jak ustrzelony ptak. Steve widzia艂 go wyra藕nie, wyra藕niej ni偶 cokolwiek od wielu dni.
Spad艂 niedaleko niego.
Spad艂 z g艂o艣nym hukiem.
Spad艂 na bok. Jak jego but. Jego but. Ten, kt贸ry 艣ci膮gn膮艂. Na kracie. W pokoju. W domu. Na Pilgrim Street.
Quaida obudzi艂 ten sam sen. Zawsze schody. Zawsze patrzy z do艂u w tunel schod贸w, co za 艣mieszny widok, 偶art zmieszany z przera偶eniem, schodzi ku niemu, 艣miech rozbrzmiewa na ka偶dym stopniu.
Nigdy dot膮d nie mia艂 tego snu dwa razy tej samej nocy. Przewiesi艂 r臋k臋 przez kraw臋d藕 艂贸偶ka, macaj膮c szuka艂 butelki. W mroku poci膮gn膮艂 z niej zdrowo.
Steve min膮艂 grup臋 rozw艣cieczonych ludzi, nie zwracaj膮c uwagi na ich krzyki ani na j臋ki i przekle艅stwa starego. Piel臋gniarze mieli du偶o roboty z opanowaniem zamieszania. Po raz ostatni wpu艣cili starego Crowleya - zawsze wywo艂ywa艂 b贸jki. Ta to niemal bunt, min膮 godziny, nim zostanie opanowany.
Nikt nie zatrzyma艂 Steve'a, kt贸ry szed艂 korytarzem, mija艂 drzwi i sie艅 nocnego przytu艂ku. Brama by艂a zamkni臋ta, lecz dochodz膮ce zza niej nocne, ostre powietrze bardzo orze藕wia艂o.
Pok贸j portiera by艂 pusty, przez uchylone drzwi Steve zobaczy艂 wisz膮c膮 na 艣cianie ga艣nic臋. By艂a czerwona i jaskrawa. Zwini臋ty obok na czerwonym b臋bnie d艂ugi, czarny szlauch wygl膮da艂 jak dymi膮cy w膮偶. Niedaleko wisia艂 top贸r.
Bardzo 艂adny top贸r.
Stephen wszed艂 do portierni. S艂ysza艂 w pobli偶u odg艂osy biegania, gwizdki. Nikt jednak nie przyszed艂 przeszkodzi膰 Steve'owi, gdy ten zaprzyja藕nia艂 si臋 z toporem.
Wpierw si臋 do niego u艣miechn膮艂.
Krzywe ostrze odwzajemni艂o u艣miech.
Potem go dotkn膮艂.
Toporowi to si臋 spodoba艂o. By艂 zakurzony, dawno nikt go nie u偶ywa艂. Zbyt dawno. Chcia艂 by膰 u偶yty, chcia艂, by nim walono. U艣miecha艂 si臋 do tego. Steve bardzo 艂agodnie zdj膮艂 go z uchwyt贸w i schowa艂 pod kurtk臋, by tam ogrza膰. Potem wyszed艂 z portierni przez wahad艂owe drzwi i wyruszy艂 na poszukiwanie swego buta.
Quaid zn贸w si臋 obudzi艂.
Steve bardzo szybko zorientowa艂 si臋, gdzie jest. Spr臋偶ystym krokiem szed艂 na Pilgrim Street. Ubrany w kolorowe, workowate spodnie i 艣mieszne buciory, czu艂 si臋 jak klaun. Czy偶 nie wygl膮da 艣miesznie?! Chcia艂o mu si臋 艣mia膰 z siebie, taki by艂 komiczny.
Dopad艂 go wiatr, wprawi艂 w dr偶enie, przeczesa艂 w艂osy i zmrozi艂 oczy w dwie grudki lodu.
Steve zacz膮艂 biec, podskakiwa膰, ta艅czy膰, bryka膰 po ulicach, bia艂y w 艣wietle, ciemny w cieniach. "Raz mnie wida膰, raz nie. Raz mnie wida膰, raz..."
Tym razem Quaida nie obudzi艂 sen. Teraz co艣 us艂ysza艂. Wyra藕nie.
Ksi臋偶yc wzni贸s艂 si臋 na tyle wysoko, by rzuca膰 po艣wiat臋 przez okno i drzwi, o艣wietlaj膮c szczyt schod贸w. Nie musia艂 zapala膰 艣wiat艂a. Widzia艂 wszystko co trzeba. Schody by艂y puste jak zawsze.
Potem zaskrzypia艂y na dole, cichutko, jakby kto艣 w nie dmucha艂.
Quaid pozna艂 l臋k.
Nast臋pne skrzypni臋cie. 艢mieszny sen wchodzi艂 do niego po schodach. Musi 艣ni膰. Wie przecie偶, 偶e nie ma 偶adnych klaun贸w, 偶adnych zab贸jc贸w z toporami. Czy偶 ten absurdalny obraz, budz膮cy go ci膮gle w nocy, mo偶e by膰 czym艣 innym ni偶 snem?
Tak, mo偶e niekt贸re sny s膮 tak niedorzeczne, 偶e musz膮 by膰 prawd膮?
„呕adnych klaun贸w" - powtarza艂 sobie, stoj膮c i patrz膮c na drzwi, schody, jasne plamy ksi臋偶yca. Quaid zna艂 tylko kruche umys艂y, tak s艂abe, 偶e nie mog艂y da膰 mu wskaz贸wki zdradzaj膮cej natur臋, pocz膮tki lub lekarstwo na panik臋, kt贸ra go teraz opanowa艂a. Przy najmniejszej oznace l臋ku potrafi艂y si臋 tylko za艂amywa膰 i rozsypywa膰 w proch.
Wiedzia艂, 偶e nie ma 偶adnych klaun贸w, nigdy nie by艂o i nie b臋dzie.
Wtedy si臋 pojawi艂, z twarz膮 g艂upka Kredowoblady w 艣wietle ksi臋偶yca, jego m艂odzie艅cze policzki by艂y podrapane, nie ogolone i pulchne, u艣miecha艂 si臋 jak dziecko. Na dolnej szcz臋ce mia艂 rozmazan膮 krew, a dzi膮s艂a by艂y od niej niemal czarne. Mimo to by艂 to klaun. Niew膮tpliwie klaun w nie dobranym ubiorze, taki nie na miejscu, taki patetyczny.
Z tym u艣miechem m贸g艂 si臋 r贸wna膰 jedynie top贸r rzucaj膮cy b艂yski w 艣wietle ksi臋偶yca.
Gdy klaun robi艂 nim kr贸tkie, r膮bi膮ce ruchy, jego male艅kie czarne oczy l艣ni艂y na my艣l o czekaj膮cej go zabawie.
Niemal na szczycie schod贸w zatrzyma艂 si臋 i nie rezygnuj膮c nawet na chwile z u艣miechu, przygl膮da艂 si臋 przera偶eniu Quaida.
Nogi Quaida za艂ama艂y si臋, opad艂 na kolana.
Klaun zszed艂 z podskokiem o jeden stopie艅. B艂yszcz膮ce oczy utkwione w Quaidzie wype艂nia艂a 艂agodna z艂o艣liwo艣膰. Top贸r ko艂ysa艂 si臋 w jego bia艂ych d艂oniach.
Quaid zna艂 go.
To jego ucze艅, kr贸lik do艣wiadczalny przeistoczony w kszta艂t jego w艂asnego leku.
On. Spo艣r贸d wszystkich ludzi. On. G艂uchy ch艂opiec.
Podskoki by艂y teraz wy偶sze, klaun wydawa艂 gard艂owe d藕wi臋ki niby jaki艣 fantastyczny ptak. Top贸r zatacza艂 w powietrzu coraz szersze ko艂a, ka偶de kolejne by艂o coraz bardziej 艣mierciono艣ne.
- Stephen - powiedzia艂 Quaid.
Imi臋 to nic nie znaczy艂o dla Steve'a. Zobaczy艂 tylko otwieraj膮ce si臋 usta. Potem si臋 zamkn臋艂y. Mo偶e wyda艂y jaki艣 d藕wi臋k, mo偶e nie. By艂o mu to oboj臋tne.
Z gard艂a klauna wydar艂 si臋 krzyk, a trzymany obur膮cz top贸r wzni贸s艂 si臋 nad g艂ow臋. W tej偶e chwili weso艂e podrygiwanie przesz艂o w bieg, Steve skoczy艂 z ostatnich dw贸ch stopni i wpad艂 do sypialni. Znalaz艂 si臋 w 艣wietle.
Cia艂o Quaida odwr贸ci艂o si臋 w ucieczce przed morderczym ciosem, lecz nie by艂 to ruch dostatecznie szybki ani zgrabny. Ostrze 艣wisn臋艂o w powietrzu i wbi艂o si臋 w rami臋 Quaida, odcinaj膮c wi臋ksz膮 cz臋艣膰 mi臋艣nia tr贸jg艂owego, przerywaj膮c 艣ci臋gna, by nast臋pnie zag艂臋bi膰 si臋 w przedramieniu, tu偶 obok t臋tnicy.
Ryk Quaida s艂ycha膰 by艂o o dziesi臋膰 dom贸w dalej. Nikt go jednak nie us艂ysza艂. Nikt nie przyszed艂 i nie odci膮gn膮艂 od niego klauna.
Top贸r, niecierpliwy swojej roboty, r膮bn膮艂 teraz w udo Quaida, jakby by艂 to pie艅 drzewa. Otwarta rana, szeroka na jakie艣 dziesi臋膰 centymetr贸w, ukaza艂a b艂yszcz膮c膮 powierzchni臋 mi臋艣nia, ko艣膰 i szpik. Po ka偶dym uderzeniu klaun szarpa艂 za top贸r, by go wyci膮gn膮膰, a cia艂o Quaida podskakiwa艂o jak lalka.
Quaid wrzeszcza艂. Quaid b艂aga艂. Quaid przymila艂 si臋.
Klaun nie s艂ysza艂 ani s艂owa.
Dobiega艂y do niego tylko odg艂osy z wn臋trza g艂owy: gwizdy, krzyki, wycia, szumy. Znalaz艂 tam schronienie, do kt贸rego nie dotr膮 nigdy racjonalne argumenty ani gro藕by. Dudnienie jego serca rozbrzmiewa艂o tam cicho, a szum krwi by艂 muzyk膮.
Jak偶e ta艅czy艂 ten g艂uchy ch艂opak, ta艅czy艂 jak g艂upi, patrz膮c, jak jego oprawca rozwiera usta niby ryba, jak milknie na zawsze jego zdeprawowany umys艂. Jak偶e tryska艂a krew! Jak bulgota艂a i bi艂a w g贸r臋!
Ma艂y klaun urz膮dzi艂 sobie nocne widowisko i cieszy艂 si臋. Top贸r na zawsze zostanie jego przyjacielem, sprytnym i m膮drym. Mo偶e ci膮膰, przecina膰, 膰wiartowa膰, amputowa膰 i zachowywa膰 przy tym cz艂owieka przy 偶yciu, a je艣li b臋dzie robi艂 to dobrze, to na d艂ugo, bardzo d艂ugo.
Steve cieszy艂 si臋 jak dziecko. Czeka ich jeszcze ca艂a noc, a w g艂owie s艂ysza艂 ca艂膮 potrzebn膮 mu muzyk臋.
Quaid zrozumia艂, patrz膮c w oboj臋tne oczy klauna, 偶e na 艣wiecie jest co艣 gorszego ni偶 l臋k. Gorszego nawet ni偶 艣mier膰.
To b贸l bez nadziei na ukojenie. To 偶ycie, kt贸re nie mo偶e si臋 sko艅czy膰, mimo 偶e umys艂 b艂aga cia艂o o zgon. A najgorsze jest spe艂nienie si臋 sn贸w.
PIEKIELNA KONKURENCJA
Tego wrze艣nia na ulice i place Londynu wysz艂o Piek艂o. Wy艂oni艂o si臋 z lodowatych g艂臋bin Dziewi膮tego Kr臋gu. By艂o tak zmarzni臋te, 偶e nawet s艂o艅ce babiego lata nie mog艂o go ogrza膰. Jak zwykle starannie u艂o偶y艂o swoje plany. Tym razem by艂y one mo偶e bardziej dopracowane ni偶 zazwyczaj. Ka偶dy szczeg贸艂 zosta艂 dwa lub trzy razy sprawdzony, aby by艂a pewno艣膰, 偶e nie zaniedbano niczego. Precyzyjne przygotowania zwi臋ksza艂y szans臋 zwyci臋stwa w tej najwa偶niejszej grze.
Nigdy nie brakowa艂o mu woli walki; tysi膮ce tysi臋cy razy w wielu stuleciach wyst臋powa艂o ogniem przeciw cia艂u, czasem wygrywaj膮c, cz臋艣ciej jednak doznaj膮c pora偶ek. Mimo wszystko hazard by艂 podstaw膮 jego posuni臋膰. Bez ludzkiej nami臋tno艣ci do wsp贸艂zawodnictwa, ryzyka i hazardu Pandemonium upad艂oby by膰 mo偶e, z braku obywateli. Ta艅ce, wy艣cigi ps贸w, gra na skrzypcach by艂y wszystkim dla Piek艂a, ka偶da gra, w kt贸rej przy dostatecznych umiej臋tno艣ciach mog艂o zgarn膮膰 dusz臋 b膮d藕 dwie. W艂a艣nie dlatego pewnego jasnego, bezchmurnego dnia pojawi艂o si臋 w Londynie, by 艣ciga膰 i chwyta膰 tyle dusz, ile si臋 da, tyle, by przez nast臋pny wiek zajmowa膰 si臋 ich zatracaniem.
Cameron nastawi艂 radio; g艂os spikera zanika艂, jakby dochodzi艂 z bieguna, a nie z Katedry 艢w. Paw艂a. Do rozpocz臋cia wy艣cigu by艂o jeszcze p贸艂 godziny, lecz Cameron chcia艂 wys艂ucha膰 podsycaj膮cych emocje komentarzy, dowiedzie膰 si臋, co m贸wi膮 o jego ch艂opcu.
- ... atmosfera jest napi臋ta... prawdopodobnie dziesi膮tki tysi臋cy wzd艂u偶 trasy...
G艂os zamilk艂, Cameron zakl膮艂 i tak d艂ugo kr臋ci艂 ga艂k膮, a偶 zn贸w rozleg艂y si臋 te bzdury.
-... b臋dzie prawdopodobnie wy艣cigiem roku. C贸偶 za dzie艅, nieprawda偶, Jim?
- Na pewno, Mik臋.
- Wielki Jim Delaney b臋dzie 艣ledzi艂 tras臋 wy艣cigu z lotu ptaka, zgadza, si臋, Jim?
- Dok艂adnie, Mik臋.
- Za lini膮 wielkie poruszenie, zawodnicy ustawiaj膮 si臋 na starcie. Widz臋 tam Nicka Loyera, ma numer trzeci i musze powiedzie膰, 偶e wydaje si臋 by膰 w 艣wietnej formie. Zaraz po przybyciu zwierzy艂 mi si臋, 偶e zwykle nie biega w niedziele, lecz dla tego wy艣cigu zrobi wyj膮tek ze wzgl臋du na jego dobroczynny charakter. Jak pa艅stwo wiecie, ca艂y zysk z dzisiejszych zawod贸w jest przeznaczony na badania nad rakiem. Obok zawodnika z numerem trzecim stoi Joel Jones; nasz z艂oty medalista na 800 metr贸w pobiegnie ze swym wielkim rywalem, Frankiem McCloudem. W pobli偶u znanych biegaczy widz臋 nowe twarze. Z numerem pi膮tym na koszulce to Malcolm Voight z Afryki Po艂udniowej, walczy膰 b臋dzie tak偶e Lester Kinderman, niespodziewany zwyci臋zca zesz艂orocznego maratonu w Austrii. Musze przyzna膰, 偶e wszyscy oni prezentuj膮 si臋 wspaniale w to wrze艣niowe popo艂udnie. Nie mo偶na by sobie wymarzy膰 pi臋kniejszego dnia, prawda, Jim?
Joel obudzi艂 si臋 z koszmaru.
- Dobrze wypadniesz, nie denerwuj si臋 - powiedzia艂 mu Cameron.
Nie czu艂 si臋 jednak dobrze, dokucza艂 mu 偶o艂膮dek. To nie by艂a trema przed startem; przywyk艂 do niej i potrafi艂 sobie z
ni膮 radzi膰. To by艂o co艣 zupe艂nie innego. Tkwi艂o znacznie g艂臋biej, gdzie艣 w samym 艣rodku.
Cameron nie okaza艂 wsp贸艂czucia.
- To wy艣cig na cele dobroczynne, a nie olimpiada - powiedzia艂, przygl膮daj膮c si臋 ch艂opcu. - Jeste艣 przecie偶 ju偶 doros艂y.
Oto spos贸b Camerona. Jego s艂odki g艂os stworzony by艂 do pochlebstw, lecz u偶ywa艂 go wy艂膮cznie do terroryzowania innych. Jednak bez stymulowanej przez niego presji nie by艂oby z艂otego medalu, wiwatuj膮cych t艂um贸w ani rozentuzjazmowanych dziewcz膮t. Jedna z gazet og艂osi艂a Joela czarnosk贸rym biegaczem roku. Mi艂o mu by艂o, 偶e nieznani ludzie witali go jak przyjaciela; lubi艂 s艂aw臋, cho膰by mia艂a si臋 okaza膰 kr贸tkotrwa艂a.
- Kochaj膮 ci臋 - powiedzia艂 Cameron. - B贸g wie dlaczego, ale ci臋 kochaj膮. Potem si臋 roze艣mia艂, troch臋 z艂o艣liwie.
- Wszystko b臋dzie dobrze, synu - szepn膮艂. - Wstawaj i biegnij. Chodzi tu przecie偶 o twoje 偶ycie.
Teraz, w jasnym 艣wietle dnia, Joel przygl膮da艂 si臋 rywalom z troch臋 mniejszym niepokojem. Kinderman jest wytrzyma艂y, lecz na 艣rednich dystansach brak mu dobrego finiszu. Maraton wymaga zupe艂nie innej taktyki. Ponadto ch艂opak by艂 kr贸tkowzroczny, w drucianych oprawkach z grubymi szk艂ami wygl膮da艂 jak otumaniona 偶aba. Niczym mu nie zagra偶a. Loyer, ten jest dobry, ale to nie jego dystans. Przede wszystkim jest plotkarzem, czasami sprinterem. Czterysta metr贸w to szczyt jego mo偶liwo艣ci. Voight, z Po艂udniowej Afryki. Ma艂o o nim wie. Z wygl膮du jest niez艂y. Z pewno艣ci膮 trzeba mie膰 go na oku. Jednak prawdziwy problem mo偶e mie膰 z McCloudem. Dwa razy go pokona艂, raz (wspomina艂 to z b贸lem) tamten zwyci臋偶y艂. Ma艂y Frankie ma si臋 za co rewan偶owa膰; zw艂aszcza za pora偶k臋 na olimpiadzie, tak niech臋tnie odbiera艂 srebrny medal. Musi uwa偶a膰 na Franka. Nawet w biegu dobroczynnym McGoud da z siebie wszystko - dla tego t艂umu i w艂asnej dumy. By艂 ju偶 na linii, przymierzaj膮c si臋 do pozycji startowej. "B艂ysk" to prawdziwy m臋偶czyzna, nie ma co w膮tpi膰.
Przez chwile Joel poczu艂, jak Voight mu si臋 przygl膮da. To niezwyk艂e. Zawodnicy rzadko patrz膮 na siebie przed biegiem, to rodzaj nie艣mia艂o艣ci. Ten by艂 blady, zaczyna艂 艂ysie膰. Wygl膮da艂 na faceta tu偶 po trzydziestce, lecz sylwetk臋 mia艂 m艂odsz膮, smuklejsz膮. D艂ugie nogi, wielkie r臋ce. Gdy spotka艂y si臋 ich spojrzenia, Voight odwr贸ci艂 wzrok. Cienki 艂a艅cuszek na jego szyi b艂ysn膮艂 w s艂o艅cu, a zawieszony na nim z艂oty krzy偶yk buja艂 si臋 lekko na wietrze.
Joel te偶 mia艂 przy sobie talizman. Za paskiem szort贸w zatkn膮艂 kosmyk w艂os贸w matki, zapleciony dla niego dziesi臋膰 lat temu, przed pierwszym wa偶nym biegiem. Nast臋pnego roku matka wr贸ci艂a na Barbados i tam zmar艂a. Wielki 偶al, ogromna strata. Bez Camerona za艂ama艂by si臋.
Cameron ze stopni katedry przygl膮da艂 si臋 przygotowaniom. Chcia艂 zobaczy膰 start, a nast臋pnie zamierza艂 objecha膰 rowerem Strand od ty艂u i zd膮偶y膰 na finisz. Przyb臋dzie tam na d艂ugo przed zawodnikami, a o przebiegu wy艣cigu pos艂ucha w radiu. Czu艂 si臋 dobrze. Jego ch艂opak jest w 艣wietnej formie, bez wzgl臋du na md艂o艣ci, ten bieg to idealny spos贸b na pobudzenie jego bojowo艣ci.
Trasa by艂a wprawdzie d艂uga, bieg艂a przez Ludgate Circus, wzd艂u偶 Fleet Street, skr臋ca艂a przy Tempie Bar w Strand, nast臋pnie przecina艂a naro偶nik Trafalgar i kierowa艂a si臋 ko艂o Whitehall do parlamentu. Nawierzchnia asfaltowa. To jednak dobra pr贸ba dla Joela, zmusi go do wysi艂ku, co wyjdzie mu na dobre. Ch艂opak nadawa艂 si臋 na d艂ugodystansowca, Cameron wiedzia艂 o tym. Nigdy nie by艂 sprinterem, nie potrafi艂 tak precyzyjnie stawia膰 krok贸w. Potrzebowa艂 dystansu i czasu, by wej艣膰 w tempo, uspokoi膰 si臋 i wypracowa膰 w艂asn膮 taktyk臋. Powy偶ej 800 metr贸w biega艂 naturalnie, bardzo oszcz臋dnym krokiem, rytmem bliskim doskona艂emu. Przede wszystkim mia艂 odwag臋. Dzi臋ki niej zdoby艂 z艂oto, dzi臋ki niej stale pierwszy osi膮ga艂 met臋. To odr贸偶nia艂o Joela od innych. Pojawia艂y si臋 rzesze dzieciak贸w z b艂yskotliw膮 technik膮, lecz bez odwagi te umiej臋tno艣ci nic nie znaczy艂y. Ryzykowa膰, kiedy warto, biec a偶 do utraty przytomno艣ci, to si臋 liczy艂o, Cameron wiedzia艂 o tym. Ch臋tnie my艣la艂, 偶e sam ma co艣 z tego.
Dzi艣 ch艂opak nie wygl膮da na szcz臋艣liwego. Cameron stawia艂 na k艂opoty z kobiet膮. Zawsze by艂y z tym problemy, zw艂aszcza odk膮d Joel zdoby艂 s艂aw臋 z艂otego medalisty. Stara艂 si臋 mu wyt艂umaczy膰, 偶e po zako艅czeniu kariery b臋dzie mia艂 mn贸stwo czasu na 艂贸偶ko i figle, lecz celibat nie poci膮ga艂 Joela. Zreszt膮 Cameron nie mia艂 mu tego za z艂e.
Uniesiony w g贸r臋 pistolet wypali艂. By艂o to raczej pykni臋cie ni偶 wystrza艂. Sp艂oszone z kopu艂y 艣w. Paw艂a go艂臋bie przerwa艂y mod艂y i wznios艂y si臋 w g贸r臋, g艂o艣no trajkocz膮c.
Joelowi wyszed艂 start. Czysty, g艂adki i szybki.
T艂um natychmiast zacz膮艂 skandowa膰 jego nazwisko, dobieg艂o do艅 z bok贸w i z ty艂u w burzy sympatii i entuzjazmu.
Cameron obserwowa艂 pierwsze dwadzie艣cia metr贸w, na kt贸rych biegacze ustawili si臋 w stawce. Na przedzie znalaz艂 si臋 Loyer, Cameron nie by艂 pewny, przypadkowo czy celowo. Joel trzyma艂 si臋 za McCloudem biegn膮cym tu偶 po Loyerze.
- Nie 艣piesz si臋, ch艂opcze - powiedzia艂 Cameron i wycofa艂 si臋 z miejsca startu. Rower zostawi艂 w Paternoster R贸w, minut臋 drogi od placu. Nigdy nie lubi艂 samochod贸w. Na rowerze jest si臋 panem samego siebie. Czego wi臋cej mo偶na by chcie膰?
- ... Co za wspania艂y start, zanosi si臋 na cudowny bieg. S膮 ju偶 za placem, t艂um p臋dzi za nimi. Bardziej przypomina to mistrzostwa Europy ni偶 bieg dobroczynny. Czy nie wydaje ci si臋, Jim?
- Tak, Mik臋, widz臋 t艂umy wzd艂u偶 ca艂ej trasy na Heet Street. Policja prosi艂a mnie, bym przypomnia艂 ludziom, aby nie pr贸bowali przyje偶d偶a膰 na miejsce biegu, bo oczywi艣cie wszystkie ulice zosta艂y z tej okazji zamkni臋te. Kto spr贸buje w nie wjecha膰, nigdzie si臋 nie dostanie.
- Kto teraz prowadzi?
- C贸偶, teraz dyktuje tempo Nick Loyer, cho膰 oczywi艣cie, wiemy, 偶e przy takim dystansie stosuje si臋 r贸偶ne taktyki. To wi臋cej ni偶 bieg 艣redniodystansowy, a mniej ni偶 maraton, lecz wszyscy zawodnicy s膮 taktykami, b臋d膮 pr贸bowali zmusi膰 innych do obj臋cia prowadzenia na pocz膮tku biegu.
Cameron zawsze m贸wi艂: „pozw贸l innym na bohaterstwo".
Joelowi trudno si臋 by艂o tego nauczy膰.
- „To g艂upie, bardzo g艂upie. Nie marnuj czasu na popisy, niech supermeni maj膮 swoje pi臋膰 minut. Trzymaj si臋 w stawce, lecz raczej z ty艂u. Lepiej niech ci gratuluj膮 zwyci臋stwa, ni偶 by mieli ci臋 nazywa膰 ambitnym przegranym.
Zwyci臋偶. Zwyci臋偶. Zwyci臋偶.
Za ka偶d膮 cen臋. Niemal za ka偶d膮 cen臋.
Zwyci臋偶.
Cz艂owiek, kt贸ry nie chce zwyci臋偶y膰, nie b臋dzie moim przyjacielem. Je艣li chcesz to robi膰, bo lubisz, dla sportu, id藕 do kogo艣 innego. Tylko uczniaki wierz膮 w te bzdury o rado艣ci p艂yn膮cej z samej gry. Przegrywaj膮cy si臋 nie raduj膮, m贸j ch艂opcze. Co powiedzia艂em?
- Przegrani si臋 nie raduj膮.
- B膮d藕 barbarzy艅c膮. Przestrzegaj zasad, lecz balansuj na ich skraju. Naci膮gaj, jak tylko mo偶esz. Nie daj innym sukinsynom wm贸wi膰 sobie czego艣 innego. Masz wygra膰. Co powiedzia艂em?
- Wygra膰".
Paternoster R贸w dobiega艂a st艂umiona wrzawa, budynki zas艂ania艂y s艂o艅ce. By艂o ch艂odno. Go艂臋bie ci膮gle kr膮偶y艂y. Tylko one wype艂nia艂y boczne uliczki. Wydawa艂o si臋, 偶e reszta 艣wiata ogl膮da bieg.
Cameron odczepi艂 rower, schowa艂 艂a艅cuch i k艂贸dk臋, potem wskoczy艂 na siode艂ko. Ca艂kiem zgrabnie jak na pi臋膰dziesi膮tk臋, pomimo wypalania sporej ilo艣ci tanich cygar. W艂膮czy艂 radio. Odbi贸r by艂 s艂aby, przeszkadza艂y domy, s艂ysza艂 same trzaski. Peda艂uj膮c pr贸bowa艂 poprawi膰 foni臋. Bez wi臋kszego skutku.
- ... NickLoyer zosta艂 ju偶 w tyle...
Szybko posz艂o. Loyer mia艂 szczyt formy dwa czy trzy lata temu. Pora zrzuci膰 kolce i ust膮pi膰 m艂odszym. Musi to zrobi膰, cho膰 B贸g wie, jakie to trudne. Cameron przypomnia艂 sobie z b贸lem, co czu艂, maj膮c trzydzie艣ci trzy lata, kiedy zrozumia艂, 偶e najlepsze biegi ma ju偶 za sob膮. Wydawa艂o mu si臋, 偶e jedn膮 nog膮 wst臋puje do grobu, przypomnia艂o mu to, jak szybko rozkwita cia艂o i jak szybko zaczyna wi臋dn膮膰.
Gdy wyjecha艂 z cienia na s艂oneczn膮 ulic臋, min膮艂 go czarny mercedes. Pasa偶erowie tylko mign臋li Cameronowi. W jednym rozpozna艂 cz艂owieka, o kt贸rym m贸wi艂 Voight przed biegiem, faceta ko艂o czterdziestki o w膮skiej twarzy i ustach tak zaci艣ni臋tych, jakby usun膮艂 je chirurg.
Za nim siedzia艂 Voight.
Niemo偶liwe, ale to chyba twarz Voighta widoczna by艂a za tyln膮 szyb膮 z przyciemnionego szk艂a, mia艂 nawet na sobie kostium do biegu.
Cameronowi to si臋 nie spodoba艂o. Pi臋膰 minut wcze艣niej widzia艂 go w grupie biegaczy. Kim wi臋c jest ten? Niew膮tpliwie sobowt贸rem. Co艣 mu tu 艣mierdzia艂o, od贸r bi艂 a偶 do nieba.
Mercedes znikn膮艂 ju偶 za rogiem. Cameron wy艂膮czy艂 radio i ruszy艂 ostro za samochodem.
Mercedes przedziera艂 si臋 z pewn膮 trudno艣ci膮 przez w膮skie uliczki, nie zwracaj膮c przy tym uwagi na oznakowanie ulic jednokierunkowych. Dzi臋ki jego wolnej je藕dzie Cameron m贸g艂 do艣膰 艂atwo trzyma膰 si臋 z ty艂u, nie b臋d膮c widzianym przez pasa偶er贸w.
Mercedes zatrzyma艂 si臋 na w膮skiej, bezimiennej alejce na wsch贸d od Fetter Lane, w bardzo g臋stym cieniu. Cameron, kryj膮c si臋 za rogiem kilkana艣cie metr贸w od samochodu, zobaczy艂, jak szofer otwiera drzwiczki przed bezwargim m臋偶czyzn膮 i bli藕niakiem Voighta. Weszli do domu. Gdy wszyscy trzej znikn臋li, Cameron opar艂 rower o 艣cian臋 i poszed艂 za nimi.
Na uliczce by艂o cicho jak makiem zasia艂. Sprawia艂a wra偶enie, jakby znajdowa艂a si臋 w innym 艣wiecie. Przemykaj膮ce cienie ptak贸w, zamurowane okna dom贸w, zdarte tynki, od贸r gnicia w powietrzu. Na jezdni le偶a艂 zdech艂y kr贸lik. Muchy wzbija艂y si臋 z niego i opada艂y, kierowane na przemian strachem i 偶ar艂oczno艣ci膮.
Cameron skrada艂 si臋, jak tylko m贸g艂 najciszej, do otwartych drzwi. Okaza艂o si臋, 偶e nie mia艂 si臋 czego ba膰. Tr贸jka m臋偶czyzn dawno ju偶 znikn臋艂a w ciemnej sieni. By艂o w niej ch艂odno, pachnia艂o bagnem. Rozgl膮daj膮c si臋 艣mia艂o, lecz czuj膮c l臋k, Cameron wszed艂 do budynku. Tapeta w sieni by艂a sraczkowata, podobnie jak tynk. Przypomina艂o to wchodzenie do kiszek trupa, zimnych i pe艂nych 艂ajna. Schody by艂y spr贸chnia艂e i uniemo偶liwia艂y dost臋p na pi臋tra. Poszli wi臋c nie na g贸r臋, lecz w d贸艂.
Drzwi do piwnicy znajdowa艂y si臋 obok klatki schodowej, dobiega艂y z nich g艂osy.
"Nie ma na co czeka膰" - pomy艣la艂 i uchyli艂 drzwi na tyle, by zajrze膰 w mrok za nimi. By艂 lodowaty. Nie zimny czy
wilgotny, lecz mro藕ny jak w lod贸wce. Cameron przez moment my艣la艂, 偶e wchodzi do ch艂odni.
Pomy艣la艂, 偶e nie mo偶e si臋 teraz cofn膮膰 i spojrza艂 na pokryte szronem stopnie. Nie by艂o ca艂kowicie ciemno. U do艂u schod贸w, bardzo daleko, migota艂o blade 艣wiat艂o, jego banalny blask udawa艂 dzie艅. Cameron spojrza艂 t臋sknie na otwart膮 bram臋. Bardzo go poci膮ga艂a, lecz by艂 tak偶e ciekawy, taki ciekawy, 偶e m贸g艂 tylko schodzi膰 w d贸艂.
Zapach tego miejsca dra偶ni艂 go w nozdrza. 呕ona cz臋sto wypomina艂a mu, 偶e ma st臋piony w臋ch i smak. Twierdzi艂a, 偶e nie odr贸偶nia czosnku od r贸偶y, i chyba mia艂a racj臋. Jednak ten od贸r co艣 mu przypomina艂, co艣, co przewraca艂o mu 偶o艂膮dek.
Koz艂y. 艢mierdzi koz艂ami.
By艂 ju偶 niemal u st贸p schod贸w, sze艣膰, mo偶e dziesi臋膰 metr贸w pod ziemi膮. G艂osy dobiega艂y z dalszej odleg艂o艣ci, zza drugich drzwi.
Sta艂 w ma艂ym pomieszczeniu o 艣cianach niedbale pobielonych i pokrytych spro艣nymi rysunkami, przewa偶nie przedstawiaj膮cymi stosunki. Na pod艂odze sta艂 siedmioramienny 艣wiecznik. Pali艂y si臋 tylko dwie zakopcone 艣wiece, ich p艂omienie by艂y niemal niebieskie. Ko藕li zapach by艂 teraz silniejszy. Miesza艂 si臋 z jakim艣 mdl膮cym, s艂odkim zapachem, jakby z tureckiego burdelu.
W pomieszczeniu by艂o dwoje drzwi; zza jednych dochodzi艂a do Camerona jaka艣 rozmowa. Z wielk膮 ostro偶no艣ci膮 podszed艂 do nich, st膮paj膮c po 艣liskiej pod艂odze. Stara艂 si臋 zrozumie膰 co艣 ze st艂umionych g艂os贸w.
-... szybko...
-... w艂a艣ciwe umiej臋tno艣ci...
-... dzieci, dzieci... 艢miech.
- Wierz臋, 偶e jutro my wszyscy... Zn贸w 艣miech.
G艂osy nagle zacz臋艂y si臋 przybli偶a膰, jakby rozm贸wcy szli w stron臋 drzwi. Cameron cofn膮艂 si臋 trzy kroki po oszronionej pod艂odze, niemal wpadaj膮c na 艣wiecznik. Gdy go mija艂, p艂omienie strzeli艂y do g贸ry.
Mia艂 do wyboru schody lub drugie drzwi. Schody oznacza艂yby ucieczk臋. Na g贸rze by艂by bezpieczny, lecz niczego by si臋 nie dowiedzia艂. Nie odkry艂by, sk膮d ten ch艂贸d, b艂臋kitne p艂omienie, smr贸d koz艂贸w. Drzwi stanowi艂y szans臋. Zwr贸cony do nich plecami, patrz膮c na przeciwleg艂膮 艣cian臋, walczy艂 z przejmuj膮co zimn膮 mosi臋偶n膮 klamk膮. Ust膮pi艂a po chwili, jednocze艣nie z otwarciem si臋 drzwi naprzeciwko. Oba ruchy by艂y doskonale zgrane, B贸g mia艂 go w opiece.
Zamykaj膮c drzwi wiedzia艂 ju偶, 偶e pope艂ni艂 b艂膮d. B贸g jednak si臋 nim nie opiekowa艂.
Ig艂y mrozu przenika艂y jego g艂ow臋, z臋by, oczy, palce. Czu艂 si臋 tak, jakby wrzucono go nagiego do wn臋trza g贸ry lodowej. Krew krzep艂a mu w 偶y艂ach, 艣lina na j臋zyku zmienia艂a si臋 w l贸d, 艣luz w nosie st臋偶a艂 i odpryskiwa艂. Mr贸z zdawa艂 si臋 go unieruchamia膰, nie m贸g艂 si臋 nawet odwr贸ci膰.
Gdy w ko艅cu z trudem poruszy艂 mi臋艣niami, wyci膮gn膮艂 zapalniczk臋 palcami tak zgrabia艂ymi, 偶e nic by nie poczu艂, gdyby je odcinano.
Zapalniczka przyklei艂a si臋 do palc贸w, pot na nich zmieni艂 si臋 w szron. Pr贸bowa艂 j膮 zapali膰, by pokona膰 mrok i mr贸z. Z oporami wykrzesa艂a u siebie migotliwy p艂omie艅.
Pok贸j by艂 du偶y, przypomina艂 lodow膮 jaskini臋. 艢ciany i nier贸wny sufit iskrzy艂y si臋 i l艣ni艂y. Ogromne, ostre jak w艂贸cznie sople wisia艂y u sufitu. Pod艂oga, na kt贸rej m臋偶czyzna z trudem sta艂, nachyla艂a si臋 w stron臋 otworu na 艣rodku. Szeroki by艂 na p贸艂tora, dwa metry, kraw臋d藕 i 艣ciany mia艂 pofa艂dowane, jakby tworzy艂a je zamar艂a rzeka sp艂ywaj膮ca w ciemno艣ciach.
Pomy艣la艂 o "Xanadu", znanym na pami臋膰 wierszu. Wizja innego Albionu.
... tam, gdzie p艂ynie W pieczarach, kt贸rych my艣l cz艂owieka
Nie zmierzy, Alpha, 艣wi臋ta rzeka co w mrocznym morzu ginie.
Je艣li morze jest tam rzeczywi艣cie, to zamarzni臋te. Zakrzep艂e na zawsze.
Z trudem utrzymywa艂 si臋 na nogach, chroni膮c przed ze艣lizgni臋ciem i upadkiem w nieznane. Lodowaty wiatr zdmuchn膮艂 ogie艅.
- Cholera - powiedzia艂 Cameron, gdy zala艂a go ciemno艣膰.
Nigdy si臋 nie dowiedzia艂, czy tr贸jka na zewn膮trz us艂ysza艂a to s艂owo, czy te偶 B贸g opu艣ci艂 go ca艂kowicie w tej chwili. W ka偶dym razie otworzyli drzwi, zwalaj膮c Camerona z n贸g. Zbyt odr臋twia艂y i zmarzni臋ty, by uchroni膰 si臋 przed upadkiem, run膮艂 na pokryt膮, lodem pod艂og臋. Pok贸j wype艂ni艂 si臋 ko藕lim zapachem.
Cameron odwr贸ci艂 si臋. W drzwiach sta艂 sobowt贸r Voihgta, obok szofer i trzeci cz艂owiek z mercedesa. Nosi艂 p艂aszcz zrobiony z kilku ko藕lich sk贸r. Nadal zwisa艂y z nich rogi i kopyta. Krew na sier艣ci by艂a br膮zowa i lepka.
- Co pan tu robi, Cameron? - zapyta艂 m臋偶czyzna w ko藕lich sk贸rach.
Cameron z trudem m贸g艂 m贸wi膰. Czu艂 jedynie, jak 艣rodek czo艂a przewierca mu b贸l.
- Co za piekielne sprawy si臋 tu dziej膮? - poruszy艂 wargami.
- Dok艂adnie takie, panie Cameron - us艂ysza艂 odpowied藕. -Dziej膮 si臋 tu sprawy Piek艂a.
Gdy przebiegli obok ko艣cio艂a St. Maryle-Strand, Loyer potykaj膮c ogl膮da艂 si臋 za siebie. Trzymaj膮cy si臋 trzy metry za prowadz膮cymi Joel wiedzia艂, 偶e tamten si臋 poddaje. Zbyt szybko, co艣 idzie nie tak. Zwolni艂 kroku, pozwalaj膮c si臋 min膮膰 Mcdoudowi i Voightowi. Bez po艣piechu. Kinderman by艂 z ty艂u, nie m贸g艂 si臋 zmierzy膰 z szybszymi. W tym wy艣cigu by艂 na pewno 偶贸艂wiem. Loyera min膮艂 McCloud, potem Voight, wreszcie Jones i Kinderman. Brakowa艂o mu tchu, nogi mia艂 jak z o艂owiu. Gorzej, widzia艂 jak asfalt pod jego butami trzeszczy i p臋ka, a z ziemi wyrastaj膮 palce, staraj膮c si臋 go dotkn膮膰. Chyba nie widzia艂 ich nikt wi臋cej. T艂umy rycza艂y, a owe urojone r臋ce wystrzeli艂y spod asfaltu i mocno go z艂apa艂y. Wpad艂 wyczerpany w ich straszliwe obj臋cia, opu艣ci艂a go m艂odo艣膰 i si艂y. Badawcze palce trup贸w ci膮gle go chwyta艂y, d艂ugo jeszcze po tym, jak lekarze podnie艣li go z jezdni, zbadali i dali 艣rodek uspokajaj膮cy.
Wiedzia艂 oczywi艣cie dlaczego le偶y na gor膮cym asfalcie, a inni wok贸艂 niego si臋 krz膮taj膮. Obejrza艂 si臋 za siebie. To dlatego przyszli. Obejrza艂 si臋...
- Po sensacyjnym upadku Loyera bieg trwa nadal. Frank "B艂ysk" McCloud dyktuje teraz tempo, wyprzedza do艣膰 znacznie Voighta. Joel Jones jest jeszcze bardziej z ty艂u, wydaje si臋, 偶e nie jest w stanie dor贸wna膰 prowadz膮cym. Co o tym s膮dzisz, Jim?
- C贸偶, albo jest ju偶 wyko艅czony, albo naprawd臋 liczy na to, 偶e pozostali przeforsuj膮 swoje si艂y. Pami臋taj, 偶e to dla niego nowy dystans.
- Tak, Jim.
- I mo偶e by膰 na nim nierozwa偶ny. Na pewno b臋dzie si臋 musia艂 mocno napracowa膰, aby poprawi膰 obecne trzecie miejsce.
Joelowi kr臋ci艂o si臋 w g艂owie. Patrz膮c jak Loyer traci pozycj臋 w wy艣cigu, us艂ysza艂 przez chwil臋 jego g艂o艣n膮 modlitw臋. Prosi艂 Boga o wybawienie. Tylko on s艂ysza艂 s艂owa:
"Tak, mimo i偶 krocz臋 poprzez
cienie Doliny 艢mierci, to
nie przestrasz臋 si臋 z艂ego, bo jeste艣
ze mn膮, twa r贸偶d偶ka i laska".
S艂o艅ce grza艂o teraz mocniej i Joel zaczyna艂 czu膰 znajome sygna艂y coraz bardziej zm臋czonych n贸g. Biegnie po asfalcie, nadwer臋偶a stopy i stawy. Nie tak jednak, by sk艂ania膰 do modlitwy. Pr贸bowa艂 zapomnie膰 o rozpaczy Loyera i skupi膰 si臋 na sytuacji.
Czeka ich jeszcze du偶o biegania, wy艣cig nie dotar艂 nawet do po艂owy trasy. Ma mn贸stwo czasu, aby dogoni膰 bohater贸w; mn贸stwo.
Biegn膮c usi艂owa艂 przypomnie膰 sobie modlitwy, kt贸rych uczy艂a go matka, lecz lata ich nie odmawia艂 i nie pami臋ta艂 ju偶 偶adnej.
- Nazywam si臋 Gregory Burgess - powiedzia艂 m臋偶czyzna w ko藕lim p艂aszczu - cz艂onek parlamentu. Nie b臋dzie mnie pan pami臋ta艂. Staram si臋 nie rzuca膰 w oczy.
- Pose艂? - spyta艂 Cameron.
- Tak. Niezale偶ny. Bardzo niezale偶ny.
- Czy to brat Voighta?
Burgess spojrza艂 na bli藕niaczy wizerunek Voighta. Pomimo ogromnego mrozu nie dr偶a艂 nawet, cho膰 mia艂 na sobie jedynie cienk膮 koszul臋 i szorty.
- Brat? - powt贸rzy艂 Burgess. - Och nie. To m贸j, jak to si臋 nazywa, chowaniec.
S艂owo to zabrzmia艂o znajomo, lecz Cameron nie by艂 oczytany. Kim jest chowaniec?
- Poka偶 mu - powiedzia艂 Burgess wielkodusznie.
Twarz Voighta zadr偶a艂a, sk贸ra si臋 pomarszczy艂a, wargi ods艂oni艂y z臋by topniej膮ce w bia艂y wosk, kt贸ry sp艂yn膮艂 mu do gard艂a. Ono z kolei przekszta艂ci艂o si臋 w srebrzy艣cie b艂yszcz膮c膮 kolumn臋. To nie by艂a ju偶 twarz cz艂owieka, a nawet ssaka. Zmieni艂a si臋 w wachlarz z no偶y, ich ostrza l艣ni艂y w 艣wietle 艣wiecznika stoj膮cego za drzwiami. Ledwo kszta艂t ten si臋 ustali艂, a zacz膮艂 zn贸w si臋 przetwarza膰, no偶e stopnia艂y i 艣ciemnia艂y, poros艂y sier艣ci膮, pojawi艂y si臋 oczy wielko艣ci balonik贸w. Z nowej g艂owy wystawa艂y czu艂ki, miazga formowa艂a si臋 w szcz臋ki, a偶 na szyi Voighta spocz膮艂 艂eb pszczo艂y.
Pokaz ten spodoba艂 si臋 Burgessowi; bi艂 brawo d艂o艅mi w r臋kawiczkach.
- To te偶 chowaniec - skin膮艂 na szofera, kt贸ry zdj膮艂 czapk臋, rozsypuj膮c na ramiona k艂臋bowisko kasztanowych w艂os贸w. Dziewczyna by艂a zachwycaj膮co pi臋kna, za jej twarz mo偶na by艂o odda膰 偶ycie. To jednak z艂udzenie. Chowaniec na pewno m贸g艂 udawa膰 niesko艅czon膮 ilo艣膰 os贸b.
- Obaj nale偶膮 oczywi艣cie do mnie - powiedzia艂 z dum膮 Burgess.
- Co? - tyle tylko zdo艂a艂 wypowiedzie膰 Cameron; mia艂 nadziej臋, 偶e zawiera to wszystkie pytania, jakie chcia艂 zada膰.
- S艂u偶臋 Piek艂u, panie Cameron. Piek艂o ze swej strony s艂u偶y mnie.
-Piek艂u?
- Ma pan za sob膮 jedno z wej艣膰 do Dziewi膮tego Kr臋gu. Zna pan chyba Dantego?
"Patrz! Dis; i patrz! miejsce Gdzie musisz uzbroi膰 w moc swe serce".
- Po co pan tu jest?
- By uczestniczy膰 w wy艣cigu. Czy raczej m贸j trzeci chowaniec ju偶 w nim biegnie. Tym razem nie zostanie pokonany. Tym razem to piekielna konkurencja sportowa, panie Cameron, i nikt nie odbierze nam wygranej.
- Piek艂o - powt贸rzy艂 Cameron.
- Wierzy mi pan, prawda? Chodzi pan do ko艣cio艂a. Stale modli si臋 przed posi艂kami, jak ka偶da bogobojna dusza, l臋kaj膮ca si臋 zakrztuszenia przy jedzeniu.
- Sk膮d pan wie, 偶e si臋 modl臋?
- Powiedzia艂a mi pa艅ska 偶ona. Och, okaza艂a si臋 bardzo rozmowna na pana temat, Cameron, otworzy艂a si臋 ca艂a przede mn膮. Bardzo us艂u偶na. Na艂ogowa analityczka, wed艂ug mnie. Przekaza艂a mi wiele... informacji. Jest pan dobrym socjalist膮, prawda, jak pa艅ski ojciec?
- Polityka teraz...
- Och, polityka to p臋pek 艣wiata, panie Cameron. Bez niej b艂膮kaliby艣my si臋 po pustyni, prawda? Nawet w Piekle konieczny jest porz膮dek. Dziewi臋膰 wielkich kr臋g贸w, rosn膮ce nat臋偶enie kar. Niech pan spojrzy w d贸艂, a zobaczy pan sam.
Cameron czu艂 dziur臋 pod plecami, nie musia艂 patrze膰.
- Widzi pan, stawiamy na porz膮dek. Nie na chaos. To tylko niebia艅ska propaganda. A wie pan co wygramy?
- To wy艣cig dobroczynny.
- Dobroczynno艣膰 jest w nim najmniej wa偶na. Nie biegniemy po to, by uchroni膰 艣wiat przed rakiem. Biegniemy po rz膮d.
Cameron ledwo to rozumia艂.
- Rz膮d - powiedzia艂.
- Raz na stulecie odbywa si臋 bieg od 艢w. Paw艂a do Pa艂acu Westminster. Cz臋sto toczy艂 si臋 w 艣rodku nocy, bez og艂aszania i oklaskiwania. Dzisiejszy wypad艂 w pe艂nym s艂o艅cu, ogl膮daj膮 go tysi膮ce ludzi. Bez wzgl臋du jednak na okoliczno艣ci, to zawsze ten sam wy艣cig. Wasi zawodnicy przeciwko jednemu
z naszych. Je艣li wygracie, macie nast臋pne sto lat demokracji. Je艣li my wygramy... co si臋 stanie... nast膮pi koniec znanego panu 艣wiata.
Pod plecami Cameron poczu艂 dr偶enie. Wyraz twarzy Burgessa uleg艂 nag艂ej zmianie; pewno艣膰 siebie zosta艂a zak艂贸cona, zadowolenie w jednej chwili przesz艂o w nerwowo艣膰.
- No, nie - powiedzia艂, machaj膮c r臋koma jak ptak. - Wygl膮da na to, 偶e odwiedz膮 nas wy偶sze moce. Co za zaszczyt...
Cameron odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 przez kraw臋d藕 otworu. Jego ciekawo艣膰 niczego ju偶 nie zmieni. Maj膮 go; mo偶e spokojnie patrze膰.
Z bezs艂onecznego kr臋gu buchn膮艂 k艂膮b mro藕nego powietrza i w mroku szybu m臋偶czyzna dojrza艂 zbli偶aj膮cy si臋 kszta艂t. Posuwa艂 si臋 miarowo, z odrzucon膮 g艂ow膮 patrz膮c na 艣wiat.
Cameron s艂ysza艂 jego oddech, widzia艂, jak otwieraj膮 i zamykaj膮 si臋 w ciemno艣ciach rany na jego twarzy, oleiste ko艣ci zwieraj膮 si臋 i rozwieraj膮 jak szczypce kraba.
Burgess opad艂 na kolana, obaj chowa艅cy le偶eli p艂asko na pod艂odze z obu jego stron, twarzami do ziemi.
Cameron wiedzia艂, 偶e nie b臋dzie mia艂 nast臋pnej szansy. Z trudem panuj膮c nad nogami, min膮艂 Burgessa, kt贸ry zamkn膮艂 oczy w uni偶onej modlitwie. Bardziej przypadkowo ni偶 celowo uderzy艂 go kolanem w podbr贸dek, rozci膮gaj膮c na posadzce.
Nogi Camerona wynios艂y go z lodowatej jaskini do pomieszczenia ze 艣wiecznikiem.
Pok贸j za nim wype艂ni艂y dymy i westchnienia, a Cameron, jak 偶ona Lota uciekaj膮ca po zniszczeniu Sodomy, obejrza艂 si臋 na zakazany widok z ty艂u.
Co艣 wynurzy艂o si臋 z szybu. Szare cielsko wype艂nia艂o o艣wietlony otw贸r. Oczy g艂臋boko osadzone w nagiej czaszce monstrualnej g艂owy spojrza艂y przez otwarte drzwi na Camerona. Zdawa艂y si臋 spoczywa膰 na nim jak poca艂unki, wnikaj膮c przez oczy do my艣li.
Nie zamieni艂 si臋 w s艂up soli. Oderwawszy ciekawskie spojrzenie od przera偶aj膮cej twarzy, przelecia艂 jak na 艂y偶wach przez przedsionek i zacz膮艂 si臋 wspina膰 po dwa, trzy stopnie na raz, upadaj膮c i wstaj膮c, upadaj膮c i wstaj膮c. Drzwi by艂y nadal otwarte. Za nimi by艂o 艣wiat艂o i 艣wiat.
Min膮艂 je i wpad艂 do sieni, czuj膮c, jak ciep艂o zaczyna pobudza膰 zmarzni臋te nerwy. Ze schod贸w nie dochodzi艂 偶aden d藕wi臋k, pewnie zbyt si臋 obawiali bezcielesnego go艣cia, by goni膰 cz艂owieka. Wl贸k艂 si臋 wzd艂u偶 艣ciany sieni, jego cia艂o rozrywa艂y drgawki i ciarki.
Ci膮gle nie by艂 艣cigany.
Na dworze by艂o o艣lepiaj膮co jasno, Cameron zacz膮艂 czu膰 rado艣膰 z ucieczki. Nigdy dot膮d czego艣 takiego nie dozna艂. Ma艂o brakowa艂o, ale si臋 uratowa艂. Mimo wszystko B贸g by艂 z nim.
Dotar艂 z trudem do roweru, zdecydowany przerwa膰 bieg, oznajmiaj膮c 艣wiatu...
Rower sta艂 nienaruszony, jego kierownica by艂a ciep艂a jak ramiona 偶ony.
Gdy przek艂ada艂 nog臋 przez ram臋, spojrzenie, jakie wymieni艂 z Piek艂em, wywo艂a艂o ogie艅. Cia艂o, lekcewa偶膮c po偶ar m贸zgu, chwil臋 jeszcze kontynuowa艂o ruchy, naciskaj膮c stopami na peda艂y.
Cameron poczu艂 p艂omienie w g艂owie i wiedzia艂, 偶e umiera.
Ten widok, spojrzenie za siebie...
呕ona Lota.
Jak g艂upia 偶ona Lota...
B艂yskawica przeskoczy艂a mu mi臋dzy uszami, szybsza ni偶 my艣l.
Czaszka p臋k艂a, a ze 艣rodka m贸zgu wyskoczy艂 rozpalony do bia艂o艣ci piorun. Oczy w oczodo艂ach zasch艂y w czarne orzechy, m臋偶czyzna miota艂 艣wiat艂o z ust i nozdrzy. Zmieni艂 si臋 w ci膮gu sekundy w s艂up sczernia艂ego cia艂a.
Kompletnie zw臋glone zw艂oki zjecha艂y na rowerze z jezdni i rozbi艂y okno wystawowe krawca. Leg艂y w 艣rodku sklepu jak manekin, twarz膮 w d贸艂, w艣r贸d spopiela艂ych ubra艅.
T艂umy na Trafalgar S膮uare kipia艂y entuzjazmem. Krzyki, 艂zy i flagi. Wydawa艂o si臋, 偶e ten podrz臋dny wy艣cig znaczy wiele dla tych ludzi, jest rytua艂em, kt贸rego znaczenia nie mog膮 zna膰. Mimo to czuli gdzie艣 wewn膮trz, 偶e dzie艅 podszyty jest siark膮, 偶e ich dusze wspinaj膮 si臋 na palce, by dosi臋gn膮膰 nieba. Zw艂aszcza....dzieci. Bieg艂y wzd艂u偶 trasy, krzycz膮c niezgrabne b艂ogos艂awie艅stwa, ich twarze pokrywa艂y 艂zy. Niekt贸re wo艂a艂y jego imi臋:
- Joel! Joel!
A mo偶e mu si臋 zdaje? Mo偶e wyobrazi艂 sobie zar贸wno modlitw臋 sp艂ywaj膮c膮 z ust Loyera, jak i promienne twarze dzieci trzymanych wysoko, by patrzy艂y na biegaj膮cych zawodnik贸w?
Na skr臋cie do Whitehall Frank McCloud zerkn膮艂 przez rami臋 i Piek艂o go dopad艂o.
Zachwia艂 si臋, lodowata d艂o艅 w jego piersiach zacz臋艂a d艂awi膰 mu 偶ycie.
Joel zwolni艂, gdy do niego dobieg艂. Frank mia艂 purpurow膮 twarz i pian臋 na ustach.
- McCloud - powiedzia艂 Joel i stan膮艂, by spojrze膰 w szczup艂膮 twarz swego wielkiego rywala.
McCloud dojrza艂 go poprzez zas艂on臋 dymu, kt贸ra za偶贸艂ci艂a jego szare oczy. Joel nachyli艂 si臋, by mu pom贸c.
- Nie dotykaj mnie - j臋kn膮艂 McCloud. Drobne naczy艅ka w jego oczach p臋cznia艂y i krwawi艂y.
- Skurcz? - spyta艂 Joel. - Czy to skurcz?
- Biegnij, idioto, biegnij - m贸wi艂 mu McCloud, podczas gdy d艂o艅 w jego wn臋trzu wyrywa艂a ze艅 偶ycie. Krew s膮czy艂a mu si臋 teraz z por贸w twarzy, p艂aka艂 czerwonymi 艂zami. -Biegnij. I nie ogl膮daj si臋. Na mi艂o艣膰 bosk膮, nie ogl膮daj si臋!
- Co ci jest?
- Biegnij po 偶ycie!
Nie by艂a to pro艣ba, lecz rozkaz.
Biegnij!
Chodzi艂o nie o z艂oto czy s艂aw臋. Stawk膮 by艂o 偶ycie.
Joel poczu艂 nagle na karku zimny oddech.
Poderwa艂 pi臋ty i pobieg艂.
-... Co艣 nie wiedzie si臋 tu zawodnikom, Jim. Po sensacyjnym upadku Loyera, teraz zas艂ab艂 Frank McCloud. Nigdy czego艣 takiego nie widzia艂em. Zdaje si臋 jednak, 偶e wymieni艂 kilka s艂贸w z mijaj膮cym go Joelem, musi wi臋c by膰 z nim dobrze.
McCloud zmar艂, nim umieszczono go w karetce, a do nast臋pnego ranka uleg艂 rozk艂adowi.
Joel bieg艂. Jezu, jak bieg艂. S艂o艅ce grza艂o okrutnie w jego twarz, pozbawiaj膮c barw krzycz膮ce t艂umy, twarze i flagi.
Wszystko by艂o jednym wielkim szumem, wypranym z cz艂owiecze艅stwa.
Joel zna艂 ogarniaj膮ce go uczucie, towarzysz膮ce zwykle zm臋czeniu i niedotlenieniu. Bieg艂 w otoczce w艂asnej 艣wiadomo艣ci, my艣li, potu. Cierpia艂 sam, dla siebie.
Samotno艣膰 nie by艂a taka z艂a. G艂ow臋 zacz臋艂y wype艂nia膰 mu piosenki: strz臋py hymn贸w, urywki z ballad mi艂osnych, spro艣ne przy艣piewki. Jego ja藕艅 pr贸偶nowa艂a, do g艂osu dosz艂y marzenia, bezimienne i nieustraszone.
Przed nim, zalany bia艂ym deszczem 艣wiat艂a, bieg艂 Voight. To przeciwnik, musi go pokona膰, Voight, z b艂yszcz膮cym krzy偶ykiem ko艂ysz膮cym si臋 w s艂o艅cu. Mo偶e tego dokona膰, je艣li si臋 tylko nie obejrzy, je艣li si臋 tylko nie obejrzy...
Za siebie.
Burgess otworzy艂 drzwiczki mercedesa i wsiad艂 do 艣rodka. Zmarnowa艂 czas, cenny czas. Powinien by膰 w parlamencie, na linii mety, got贸w do powitania zawodnik贸w. Mia艂 scen臋 do odegrania, b臋dzie udawa艂 艂agodn膮, u艣miechni臋t膮 twarz demokracji. A jutro? Ju偶 mniej 艂agodn膮.
D艂onie spoci艂y mu si臋 z podniecenia, a garnitur w drobne pr膮偶ki 艣mierdzia艂 p艂aszczem z ko藕lich sk贸r, kt贸ry musia艂 nosi膰 w tamtym pokoju. Nikt jednak tego nie zauwa偶y艂, a gdyby nawet, to kt贸ry Anglik by艂by na tyle niegrzeczny, by zwr贸ci膰 mu uwag臋, 偶e 艣mierdzi koz艂em?
Nienawidzi艂 Dolnej Izby, wiecznego lodu, przekl臋tej, ziej膮cej dziury z odleg艂ymi odg艂osami zatracenia. Ma to ju偶 jednak za sob膮. Dokona艂 ofiary, okaza艂 ca艂kowite, niepodwa偶alne oddanie Piek艂u. Nadesz艂a pora odebrania nagrody.
Prowadz膮c samoch贸d, my艣la艂 o licznych ofiarach w imi臋 ambicji. Najpierw drobne zwierz臋ta: koci臋ta i kurczaki. Potem odkry艂, 偶e te gesty uwa偶ali za 艣mieszne. Na pocz膮tku by艂 jednak naiwny, nie wiedzia艂, co da膰 i w jaki spos贸b. Z up艂ywem lat coraz lepiej pojmowa艂 ich wymagania i w ko艅cu nauczy艂 si臋 obrz臋du sprzeda偶y duszy. Jego umartwiania by艂y dok艂adnie planowane i nieskazitelnie dozowane, cho膰 pozbawi艂y go sutk贸w oraz nadziei na dzieci. Jednak偶e warto by艂o cierpie膰; stopniowo zdobywa艂 moc.
Najpierw trzy dyplomy w Oxfordzie, 偶ona odpowiadaj膮ca jego ambicjom, miejsce w parlamencie, a wkr贸tce, ju偶 nied艂ugo, ca艂y kraj.
Jak zwykle przy zdenerwowaniu, bola艂y go przypalane ko艅ce kciuk贸w. Machinalnie zacz膮艂 jeden ssa膰.
-... No, zbli偶amy si臋 do decyduj膮cych chwil tego rzeczywi艣cie piekielnego biegu, co Jim?
- O tak, naprawd臋 okaza艂 si臋 niesamowity. Voight wysforowa艂 si臋 mocno, bez wi臋kszego trudu ucieka przed pozosta艂ymi zawodnikami. Oczywi艣cie Jones wykona艂 niekorzystny dla siebie gest i sprawdzi艂, czy Frank McCloud czuje si臋 dobrze po paskudnym upadku, to sprawi艂o, 偶e zosta艂 w tyle.
- Jones przez to przegra艂 bieg?
- Chyba tak.
- Rzecz jasna, to tylko bieg dobroczynny.
- Oczywi艣cie. A przy takich okazjach nie chodzi o zwyci臋stwo czy przegran膮...
- Lecz o sam udzia艂.
- Racja.
- Racja.
- Odk膮d skr臋cili do Whitehall, widz膮 ju偶 budynki parlamentu. T艂umy dopinguj膮 swego ch艂opca, s膮dz臋 jednak, 偶e na pr贸偶no...
- Pami臋tasz, w Szwecji zdoby艂 si臋 na co艣 nadzwyczajnego.
- Tak. Rzeczywi艣cie.
- Mo偶e uczyni to jeszcze raz.
Joel bieg艂, odst臋p mi臋dzy nim a Voightem zacz膮艂 male膰. Ch艂opak skupi艂 si臋 na plecach przeciwnika, oczyma przewierca艂 mu koszulk臋, poznawa艂 jego rytm, szuka艂 s艂abych punkt贸w.
Zwalnia teraz. Nie jest ju偶 taki szybki. Stawia kroki nier贸wno, to nieomylna oznaka zm臋czenia.
Mo偶e go dogoni膰. Z odwag膮, mo偶e go dogoni膰...
I Kinderman. Zapomnia艂 o Kindermanie. Nie namy艣laj膮c si臋, Joel zerkn膮艂 przez rami臋 i obejrza艂 si臋 za siebie.
Kinderman by艂 z ty艂u, nie trac膮c dystansu. Bieg艂 sta艂ym krokiem marato艅czyka. Za Joelem by艂o jednak co艣 jeszcze, inny biegacz niemal depta艂 mu po pi臋tach; upiorny, ogromny.
Odwr贸ci艂 wzrok i spojrza艂 przed siebie, przeklinaj膮c swoj膮 g艂upot臋.
Z ka偶dym krokiem zbli偶a艂 si臋 do Voighta, kt贸ry bardzo wyra藕nie traci艂 si艂y. Joel wiedzia艂, 偶e na pewno go dogoni, je艣li tylko si臋 postara. "Zapomnij o goni膮cym, kimkolwiek jest, zapomnij o wszystkim, poza 艣ci膮ganiem Voighta".
Nie m贸g艂 jednak pozby膰 si臋 widoku tego, co zobaczy艂 za sob膮.
„Nie ogl膮daj si臋"- s艂owa McClouda. Za p贸藕no, ju偶 to zrobi艂. Lepiej si臋 dowiedzie膰, kim jest duch.
Obejrza艂 si臋 ponownie.
Wpierw nie zobaczy艂 niczego, jedynie p臋dz膮cego samotnie Kindermana. Potem pojawi艂a si臋 jeszcze raz biegn膮ca mara i Joel dowiedzia艂 si臋, co powali艂o McClouda i Loyera.
To nie biegacz, 偶ywy czy martwy. Nawet nie cz艂owiek. To mgliste cia艂o i ziej膮ca ciemno艣膰 zamiast g艂owy. 艢ciga go samo Piek艂o.
"Nie ogl膮daj si臋".
Jego usta, je艣li to usta, s膮 otwarte. Oddech jest tak zimny, 偶e Joela a偶 zatyka. To dlatego Loyer mamrota艂 modlitwy podczas biegu. Niewiele mu to pomog艂o; i tak zmar艂.
Joel obejrza艂 si臋, nie dba艂 o to, 偶e Piek艂o jest tak blisko za nim, pr贸bowa艂 zlekcewa偶y膰 nag艂膮 s艂abo艣膰 w kolanach.
Voight ogl膮da艂 si臋 tak偶e. Mia艂 mroczn膮, zaniepokojon膮 min臋. Joel sk膮d艣 wiedzia艂, 偶e nale偶y do Piek艂a, 偶e cie艅 z ty艂u to pan Voighta.
- Voight. Voight. Voight - Joel wyrzuca艂 z siebie to nazwisko za ka偶dym krokiem. Voight us艂ysza艂 swoje nazwisko.
- Czarny gn贸j - powiedzia艂 na g艂os. Joel troch臋 wyd艂u偶y艂 krok. Mia艂 dwa metry do biegacza z Piek艂a.
- Sp贸jrz... za... siebie - powiedzia艂 Voight.
- Widzia艂em to.
- Przyszed艂... po ... ciebie.
S艂owa by艂y melodramatyczne, dwuwymiarowe. Czy偶 nie by艂 panem swego cia艂a? Nie ba艂 si臋 te偶 ciemno艣ci, pokrywa艂a mu sk贸r臋. Czy偶 w oczach innych ludzi nie czyni艂o go to czym艣 gorszym od cz艂owieka?
A mo偶e lepszym, du偶o lepszym: bardziej cielesnym, spoconym, krwistym. Co mu mo偶e zrobi膰 Piek艂o? Zje艣膰 go? Nie smakowa艂by dobrze. Zamrozi膰? By艂 zbyt gor膮cokrwisty, zbyt szybki, zbyt 偶ywotny. Nic go nie we藕mie, by艂 barbarzy艅c膮 z manierami d偶entelmena.
Voight cierpia艂, b贸l wida膰 by艂o w jego urywanym oddechu, poszarpanym rytmie krok贸w. Byli zaledwie pi臋膰dziesi膮t metr贸w od schod贸w i mety, lecz przewaga Voighta systematycznie mala艂a, ka偶dy krok zbli偶a艂 biegaczy do siebie.
Potem zacz臋艂y si臋 targi.
- Pos艂uchaj... mnie.
- Czym jeste艣?
- Moc... dam ci moc... tylko... daj... nam... wygra膰. Joel by艂 niemal przy nim.
- Za p贸藕no.
Z dum膮 stawia艂 nogi, umys艂 rozpiera艂a mu rado艣膰. Piek艂o za nim, Piek艂o za nim. Czym si臋 tu martwi膰? Mo偶e biec.
Min膮艂 Voighta spr臋偶ystym krokiem, jak doskona艂a maszyna.
- Bydl臋. Bydl臋. Bydl臋... - m贸wi艂 chowaniec z twarz膮 wykrzywion膮 wielkim wysi艂kiem. Czy nie zafalowa艂a, gdy Joel go mija艂? Czy jego rysy nie przesta艂y na chwil臋 udawa膰 ludzkich?
Potem Voight zosta艂 w tyle, t艂umy wiwatowa艂y, a 艣wiat odzyskiwa艂 barwy. Czeka艂o go zwyci臋stwo. Nie wiedzia艂 w czym, ale jednak zwyci臋stwo.
Widzia艂 teraz Camerona, sta艂 na schodach obok nieznanego Joelowi m臋偶czyzny w garniturze w drobne pr膮偶ki. Cameron u艣miechn膮艂 si臋 i krzycza艂 z niezwyk艂ym dla niego entuzjazmem, kiwaj膮c na Joela.
Bieg艂 jeszcze szybciej w stron臋 mety, widok Camerona doda艂 mu si艂. Potem jego twarz zacz臋艂a si臋 zmienia膰. Czy tylko 偶ar powoduje, 偶e jego w艂osy migocz膮? Nie, policzki mu nabrzmia艂y, na szyi i czole pojawiaj膮 si臋 ciemne plamy. W艂osy sta艂y mu na g艂owie, ja艣nia艂y. Cameron p艂on膮艂. Cameron p艂on膮艂, lecz mimo to u艣miecha艂 si臋 i nadal kiwa艂 r臋k膮.
Joel poczu艂 nag艂膮 rozpacz.
Piek艂o za nim. Piek艂o przed nim.
To nie jest Cameron. Nie by艂o go nigdzie wida膰, a wi臋c Cameron zmar艂.
Czu艂 to. Cameron zmar艂, a jego czarna karykatura u艣miecha艂a si臋 i pozdrawia艂a go do ostatniej chwili jak inni wielbiciele.
Joel zmyli艂 krok, straci艂 rytm. Za plecami s艂ysza艂 oddech Voighta, strasznie mocny i bliski, coraz bli偶szy.
Nagle zbuntowa艂o si臋 ca艂e jego cia艂o. 呕o艂膮dek chcia艂 wyrzuci膰 swoj膮 zawarto艣膰, nogi wo艂a艂y o upadek, g艂owa odmawia艂a my艣lenia, pragn臋艂a si臋 tylko ba膰.
- Biegnij - m贸wi艂 do siebie. - Biegnij. Biegnij. Biegnij.
Ale przed nim jest Piek艂o. Jak mo偶na biec w jego ramiona?
Voight dogoni艂 go, bieg艂 u jego boku, popchn膮艂 przy mijaniu.
艁atwo odbiera艂 Joelowi zwyci臋stwo, tak jak dziecku odbiera si臋 cukierek. Meta znajdowa艂a si臋 tylko o kilka krok贸w, a Voight znowu prowadzi艂. Ledwo u艣wiadamiaj膮c sobie, co robi, Joel wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i chwyci艂 Voighta, z艂apa艂 go za koszulk臋. By艂 to faul widoczny dla ka偶dego w t艂umie. Do diab艂a z tym.
Szarpn膮艂 mocno Voighta, obaj si臋 zachwiali. Ludzie rozst膮pili si臋, gdy wybiegli z trasy i ci臋偶ko upadli, Voight na Joela.
R臋ka Joela, wyci膮gni臋ta, by uchroni膰 go przed zbyt gwa艂townym upadkiem, trzasn臋艂a pod ci臋偶arem obu cia艂. P臋k艂a 藕le ustawiona ko艣膰 przedramienia. Joel us艂ysza艂 trzask, nim opanowa艂 go skurcz, potem krzykn膮艂 z b贸lu.
Na schodach Burgess rycza艂 jak dziki. Co za widowisko! Kamery kr臋ci艂y, komentatorzy komentowali.
- Wstawaj! Wstawaj! - wrzeszcza艂.
Joel trzyma艂 jednak Voighta zdrow膮 r臋k膮, nic nie mog艂o mu go wyrwa膰.
Przewracali si臋 obaj na 偶wirze, ka偶dy obr贸t mia偶d偶y艂 r臋k臋 Joela i wydziera艂 mu z wn臋trzno艣ci bluzgi wymiocin.
Udaj膮c Voighta chowaniec, by艂 wyczerpany. Nie zna艂 dot膮d takiego zm臋czenia, nie by艂 przygotowany na wysi艂ek w biegu, w kt贸rym kaza艂 mu uczestniczy膰 jego pan. Traci艂 nerwy, by艂 niebezpiecznie blisko utraty opanowania. Joel czu艂 na twarzy jego oddech i zapach koz艂a.
- Poka偶 si臋 - powiedzia艂.
Oczy stwora straci艂y 藕renice, by艂y teraz ca艂kowicie bia艂e.
Joel odchrz膮kn膮艂 flegm臋 z g艂臋bi gard艂a i plun膮艂 ni膮 w twarz chowa艅ca.
Tamten si臋 za艂ama艂.
Twarz si臋 rozpu艣ci艂a. Niby cia艂o przybra艂o nowy kszta艂t, bez oczu i nosa, bez uszu i w艂os贸w. Otaczaj膮cy ich t艂um cofn膮艂 si臋. Ludzie krzyczeli i mdleli. Joel ich nie widzia艂, lecz z rado艣ci膮 s艂ucha艂 g艂os贸w. Nie tylko on widzia艂 przemian臋. Sta艂a si臋 znana wszystkim. Ka偶dy dostrzega艂 prawd臋, ohydn膮, zion膮c膮 prawd臋.
G臋ba by艂a wielka, wype艂niona rz臋dami z臋b贸w jak pysk pewnej ryby g艂臋binowej, groteskowo ogromnej. Zdrowa r臋ka Joela znajdowa艂a si臋 po doln膮 szcz臋k膮 stwora, stara艂 si臋 go odsun膮膰, krzycz膮c o pomoc.
Nikt nie podchodzi艂.
T艂um sta艂 w bezpiecznej odleg艂o艣ci, ci膮gle wrzeszcz膮c i gapi膮c si臋, nieskory do interwencji. Przygl膮da艂 si臋 zapasom z Diab艂em. Nie chcia艂 mie膰 z nimi nic wsp贸lnego.
Joel poczu艂 w ko艅cu, 偶e opuszczaj膮 go si艂y, nie by艂 w stanie d艂u偶ej odpycha膰 pyska. Z rozpacz膮 poczu艂 z臋by na brwiach i brodzie, ich wdzieranie si臋 w cia艂o i ko艣ci. Gdy g臋ba odgryz艂a mu twarz, poczu艂, jak ogarnia go noc.
Chowaniec wsta艂 znad zw艂ok ze zwisaj膮cymi mu miedzy z臋bami kawa艂kami g艂owy Joela. Zdar艂 mu twarz jak mask臋, pozostawiaj膮c krew i poszarpane mi臋艣nie. W otwartych ustach Joela trzepota艂 i wi艂 si臋 je偶yk.
Burgess nie dba艂 o to, co pomy艣li o nim 艣wiat. Bieg by艂 dla艅 wszystkim, zwyci臋stwo jest zwyci臋stwem, oboj臋tnie jak osi膮gni臋te. A Jones przecie偶 pope艂ni艂 faul.
- Tu! - wrzeszcza艂 do chowa艅ca. - Tu! Stw贸r zwr贸ci艂 do niego pokryt膮 krwi膮 twarz.
- Chod藕 tutaj - rozkaza艂 Burgess. Byli tylko o kilka metr贸w, par臋 krok贸w do mety i zwyci臋stwo zapewnione.
- Biegiem do mnie! - skrzecza艂 Burgess. - Biegiem! Biegiem! Biegiem!
Chowaniec by艂 zm臋czony, ale pozna艂 g艂os swego pana. Powl贸k艂 si臋 do mety, 艣lepo s艂uchaj膮c krzyk贸w Burgessa.
- Cztery kroki. Trzy...
Met臋 min膮艂 Kinderman. Kr贸tkowzroczny Kinderman wygra艂 bieg o krok przed Voightem, nie wiedz膮c, 偶e zwyci臋偶a, nie widz膮c nawet krwawej jatki u swoich st贸p.
Mini臋cia mety nie skwitowa艂y 偶adne wiwaty, 偶adne gratulacje. Powietrze wok贸艂 schod贸w pociemnia艂o, pojawi艂 si臋 niezwyk艂y o tej porze roku szron.
Kr臋c膮c przepraszaj膮co g艂ow膮, Burgess upad艂 na kolana.
- Ojcze nasz, kt贸ry艣 jest w niebie...
Co za stara sztuczka. Co za naiwna reakcja.
T艂um zacz膮艂 si臋 cofa膰. Niekt贸rzy ludzie biegli. Najmniej przestraszone by艂y dzieci znaj膮ce natur臋 mroku, kt贸ry dopiero co opu艣ci艂y. Bra艂y rodzic贸w za r臋ce i wyprowadza艂y stamt膮d jak owieczki, ka偶膮c, by si臋 nie ogl膮dali. Rodzice przypominali sobie m臋tnie 艂ono, pierwszy tunel, pierwsze bolesne wyj艣cia z po艣wi臋conego miejsca, pierwsz膮 straszn膮 pokus臋, by si臋 obejrze膰 i umrze膰. Pami臋taj膮c odchodzili ze swoimi dzie膰mi.
Tylko Kinderman wygl膮da艂 na nieporuszonego. Usiad艂 na stopniach i zacz膮艂 czy艣ci膰 okulary, u艣miechni臋ty, raduj膮cy si臋 ze zwyci臋stwa, nieczu艂y na ch艂贸d.
Burgess, wiedz膮c, i偶 jego mod艂y nie poskutkowa艂y, podwin膮艂 ogon i znikn膮艂 w Pa艂acu Westminster.
Opuszczony chowaniec przesta艂 udawa膰 cz艂owieka i sta艂 si臋 sob膮. Niesta艂y, bezbarwny, wyplu艂 niesmaczne cia艂o Joela Jonesa. Na wp贸艂 prze偶uta twarz biegacza spad艂a na 偶wir obok cia艂a. Chowaniec zwin膮艂 si臋 w powietrzu i wr贸ci艂 do Kr臋gu, kt贸ry by艂 mu domem.
W korytarzach w艂adzy 艣mierdzia艂o; nie by艂o w nich 偶ycia, pomocy.
Burgess nie by艂 wysportowany, z biegu szybko przeszed艂 w marsz.
Mija艂 ponure korytarze, krocz膮c niemal bezg艂o艣nie po wydeptanym dywanie.
Nie wiedzia艂, co robi膰. Niew膮tpliwie zostanie obwiniony o nieuwzgl臋dnienie w planach wszystkich okoliczno艣ci, lecz by艂 pewny, 偶e zdo艂a si臋 z tego wyt艂umaczy膰. Odda im wszystko, co zechc膮, by wynagrodzi膰 brak przezorno艣ci. Ucho, stop臋, nie ma niczego do stracenia opr贸cz cia艂a i krwi.
Musi jednak starannie zaplanowa膰 obron臋, bo oni nie znosz膮 b艂臋dnej logiki. Staj膮c przed nimi z nie uporz膮dkowanymi wyja艣nieniami ryzykowa艂 wi臋cej ni偶 偶ycie.
Za nim by艂 mr贸z, wiedzia艂, czym jest. Piek艂o sz艂o za nim cichymi korytarzami, prosto do samego 艂ona demokracji. Wytrzyma to, dop贸ki si臋 nie odwr贸ci. Jak d艂ugo b臋dzie patrzy艂 na pod艂og臋 lub d艂onie bez kciuk贸w, nic mu nie grozi. By艂a to jedna z pierwszych lekcji, jakie opanowa艂, wchodz膮c w komityw臋 z Piek艂em.
W powietrzu by艂 szron. Burgess widzia艂 sw贸j oddech, g艂owa bola艂a go z zimna.
- Przepraszam - szczerze oznajmi艂 goni膮cemu. G艂os, kt贸ry mu odpowiedzia艂, by艂 艂agodniejszy, ni偶 si臋 spodziewa艂.
- To nie twoja wina.
- Nie - stwierdzi艂 Burgess pokrzepiony pojednawczym tonem. - To by艂 b艂膮d, jestem pe艂en skruchy. Przeoczy艂em Kindermana.
- Wszyscy pope艂niamy b艂臋dy - odpar艂o Piek艂o. - Za sto lat spr贸bujemy znowu. Demokracja to ci膮gle nowy kult, nie straci艂a jeszcze swego sztucznego blasku. Damy im nast臋pny wiek, potem dostaniemy najlepszych.
-Tak.
- Ale ty...
- Wiem.
- 呕adnej w艂adzy dla ciebie, Gregory.
- 呕adnej.
- To nie koniec 艣wiata. Sp贸jrz na mnie.
- Nie teraz, je艣li pozwolisz.
Burgess szed艂 dalej, stawiaj膮c miarowe kroki. "Zachowuj si臋 spokojnie, rozs膮dnie".
- Prosz臋 ci臋, sp贸jrz na mnie - zawo艂a艂o Piek艂o.
- P贸藕niej, panie.
- Prosz臋 ci tylko o spojrzenie. Doceni臋 odrobin臋 szacunku.
- Spojrz臋. Naprawd臋 spojrz臋. P贸藕niej.
Korytarz si臋 tu rozdziela艂. Burgess skr臋ci艂 w lewe odga艂臋zienie. Symbolizm go zawi贸d艂. By艂a to 艣lepa uliczka.
Burgess sta艂 twarz膮 do 艣ciany. Mr贸z przenika艂 do szpiku ko艣ci, kikuty kciuk贸w naprawd臋 bola艂y. Zdj膮艂 r臋kawiczki i zacz膮艂 je mocno ssa膰.
- Sp贸jrz na mnie. Odwr贸膰 si臋 i sp贸jrz - dobieg艂 go uprzejmy g艂os.
Co ma teraz zrobi膰? Najlepiej chyba, je艣li cofnie si臋 korytarzem i znajdzie inn膮 drog臋. Musi kr膮偶y膰 tak d艂ugo, a偶 zdo艂a na tyle wyt艂umaczy膰 swoje stanowisko, by prze艣ladowca go opu艣ci艂.
Gdy sta艂, rozwa偶aj膮c dost臋pne mo偶liwo艣ci, poczu艂 lekki b贸l w karku.
- Sp贸jrz na mnie - oznajmi艂 znowu g艂os.
Co艣 d艂awi艂o mu gard艂o, w g艂owie dziwnie zgrzyta艂o, jakby ko艣膰 tar艂a o ko艣膰. Wydawa艂o mu si臋, 偶e na podstawie jego czaszki spocz膮艂 n贸偶.
- Sp贸jrz na mnie - powiedzia艂o Piek艂o po raz ostatni i g艂owa Burgessa odwr贸ci艂a si臋.
Reszta cia艂a tkwi艂a nieruchoma przed pust膮 艣cian膮 艣lepego korytarza.
G艂owa jednak skr臋ca艂a si臋 na wiotkiej szyi, lekcewa偶膮c rozum i anatomi臋. Burgess zacharcza艂, gdy gard艂o skr臋ci艂o si臋 w w臋ze艂, a kr臋gos艂up star艂 si臋 na proszek. Chrz膮stki rozpad艂y si臋 w py艂. Oczy zasz艂y mu krwi膮, a uszy nabrzmia艂y. Zmar艂, patrz膮c na twarz swego pana, kt贸rego nie uda艂o mu si臋 zadowoli膰.
- Powiedzia艂em ci, by艣 na mnie spojrza艂 - oznajmi艂o Piek艂o i odesz艂o swoimi gorzkimi drogami, zostawiaj膮c go tam dla demokrat贸w, kt贸rzy znajd膮 cia艂o, gdy wejd膮 do Westminsteru.
NOWE MORDERSTWA PRZY RUE MORGU
Zima, stwierdzi艂 Lewis, to nie pora dla starych ludzi. To co radowa艂o go w dzieci艅stwie, wita艂 teraz przekle艅stwami. Z ca艂ego serca nienawidzi艂 rzucaj膮cych 艣nie偶kami dzieci, a tak偶e m艂odych kochank贸w, ch臋tnie daj膮cych si臋 przy艂apa膰 przez 艣nie偶yc臋. By艂o mu niewygodnie i 藕le, wola艂by zosta膰 w Fort Lauderdale, gdzie grzeje s艂o艅ce.
Telegram Catherine by艂 jednak nagl膮cy. 艁膮cz膮ce ich od pi臋膰dziesi臋ciu lat wi臋zy przyja藕ni nakazywa艂y mu jecha膰. Przyby艂 na wezwanie z przesz艂o艣ci tak szybko, jakby p艂on膮艂 Pary偶.
By艂o to miasto jego matki, urodzi艂a si臋 na Boulevard Diderot, gdy miasta nie zeszpeci艂y jeszcze swobodne wizje architekt贸w i in偶ynier贸w. Przed ka偶dym przybyciem do Pary偶a Lewis przygotowywa艂 si臋 na now膮 profanacj臋. Zauwa偶y艂, 偶e ostatnio jest ich wi臋cej. Recesja w Europie sprawi艂a, 偶e rz膮dy mniej ch臋tnie wysy艂a艂y spychacze. Mimo to wci膮偶 burzono stare pi臋kne domy. Czasem spotyka艂o to ca艂e ulice.
Nawet Rue Morgue.
Nie by艂 ju偶 nawet pewny, czy ta ulica naprawd臋 istnia艂a.
Z biegiem lat Lewisowi coraz mniej zale偶a艂o na rozr贸偶nianiu fakt贸w od fikcji. By艂a to kwestia akademicka. Jakie znaczenie ma prawda i fa艂sz? R贸偶nica mi臋dzy rzeczywistym a wymy艣lonym? Wed艂ug niego wszystko razem, p贸艂prawdy i k艂amstwa, tworzy艂o 偶ycie cz艂owieka. Mo偶e istnia艂a jaka艣 Rue Morgue, kt贸r膮 opisa艂 w swoim nie艣miertelnym opowiadaniu Edgar Allan Poe, a mo偶e zosta艂a ca艂kowicie wymy艣lona.
Troch臋 si臋 jednak rozczarowa艂, kiedy nie znalaz艂 tej ulicy. Mimo wszystko tworzy艂a cz臋艣膰 jego dziedzictwa. Je艣li prawdziwe by艂y opowie艣ci, kt贸rych s艂ucha艂 w dzieci艅stwie, to o wydarzeniach opisanych w "Morderstwie przy Rue Morgue" Poe'go dowiedzia艂 si臋 od dziadka Lewisa. Matka by艂a dumna, 偶e jej ojciec spotka艂 Poe'go podczas pobytu w Ameryce. Jako zapalony podr贸偶nik by艂 nieszcz臋艣liwy, je艣li co tydzie艅 nie odwiedzi艂 nowego miasta. W zimie 1835 roku znalaz艂 si臋 w Richmond, w Wirginii. By艂a wtedy mro藕na zima, taka sama j akta tutaj.
Pewnej nocy jego dziadek schroni艂 si臋 przed 艣nie偶yc膮 do baru. Spotka艂 tam niskiego, ciemnego melancholijnego m艂odzie艅ca, na kt贸rego wo艂ano Eddie. By艂 miejscow膮 s艂aw膮, odk膮d napisa艂 opowiadanie, kt贸re wygra艂o konkurs "Baltimore Saturday Yisitor". Opowiadanie nosi艂o tytu艂: "R臋kopis znaleziony w butelce", a m艂ody cz艂owiek nazywa艂 si臋 Edgar Allan Poe.
Pili razem ca艂y wiecz贸r, a Poe (zwykle tak czyni艂) grzecznie nagabywa艂 dziadka Lewisa o znane mu opowie艣ci o dziwnych wydarzeniach, duchach i chorobach. Bywa艂y w 艣wiecie podr贸偶nik ch臋tnie uleg艂 namowom, opowiadaj膮c niewiarygodne rzeczy, kt贸re pisarz zamieni艂 p贸藕niej w "Tajemnic臋 Marii Roget" oraz "Morderstwo przy Rue Morgue". W obu tych opowiadaniach r贸偶ne okropie艅stwa wykrywa艂 C. Auguste Dupin, szczeg贸lny geniusz.
Poe stworzy艂 wizerunek doskona艂ego detektywa, spokojnego, rozs膮dnego i niesamowicie spostrzegawczego. Opowiadania, w kt贸rych wyst臋powa艂, szybko sta艂y si臋 s艂ynne i Dupin sta艂 si臋 bardzo znany. Nikt w Ameryce nie wiedzia艂, 偶e istnia艂 naprawd臋.
By艂 bratem dziadka Lewisa. Stryjeczny dziadek Lewisa nazywa艂 si臋 w艂a艣nie C. Auguste Dupin.
Jego najwi臋ksze odkrycie - morderstwo przy Rue Morgue - by艂o tak偶e oparte na prawdziwym zdarzeniu. Na tej ulicy brutalnie zamordowano dwie kobiety. By艂y to pani L'Espa-naye i jej c贸rka Camille. Obie cieszy艂y si臋 dobr膮 reputacja, 偶y艂y spokojnie i bez sensacji. Tym wi臋kszy wstrz膮s wywo艂a艂 okrutny koniec ich 偶ycia. Cia艂o c贸rki wrzucono do komina, matk臋 odnaleziono na podw贸rku z podci臋tym gard艂em. Nie znaleziono motywu morderstwa, a tajemnic臋 pog艂臋bi艂y zeznania mieszka艅c贸w domu, z kt贸rych ka偶dy twierdzi艂, i偶 morderca m贸wi艂 w innym j臋zyku. Francuz by艂 pewien, 偶e po hiszpa艅sku, Anglik us艂ysza艂 niemczyzn臋, Holender by艂 przekonany, i偶 chodzi o francuski. Prowadz膮cy 艣ledztwo Dupin zauwa偶y艂, 偶e 偶aden ze 艣wiadk贸w nie zna艂 j臋zyka, kt贸rego wed艂ug nich mia艂 u偶ywa膰 morderca. Doszed艂 do wniosku, 偶e nie by艂 to prawdopodobnie j臋zyk, lecz nieartyku艂owany g艂os dzikiego zwierz臋cia.
Rzeczywi艣cie. By艂a to ma艂pa, wielki orangutan z wysp Indii Wschodnich. Dupin znalaz艂 br膮zowe w艂osy w zaci艣ni臋tej d艂oni pani L'Espanaye. Bestia nale偶a艂a do malta艅skiego marynarza, uciek艂a mu i uda艂a si臋 do mieszkania przy Rue Morgue.
To zasadniczy zr臋b opowie艣ci.
Ta historia wywar艂a wielki wp艂yw na Lewisa. Lubi艂 rozmy艣la膰 o swoim stryjecznym dziadku, logicznie rozwi膮zuj膮cym tajemnic臋. Uwa偶a艂 jego spok贸j za czysto europejski i przynale偶ny zapomnianej epoce, w kt贸rej ceniono 艣wiat艂o rozumu.
Teraz, gdy dwudziesty wiek zbli偶a si臋 ku ko艅cowi, przywykli艣my do znacznie wi臋kszych okropie艅stw. Antropolodzy zbadali 艂agodnego orangutana i stwierdzili, i偶 jest on 偶yj膮cym samotnie spokojnym zwierz臋ciem ro艣lino偶ernym.
Prawdziwe potwory nie rzucaj膮 si臋 w oczy i s膮 dlatego bardziej niebezpieczne. Przy ich mo偶liwo艣ciach brzytwa wygl膮da 偶a艂o艣nie.
Lewis cieszy艂 si臋, 偶e jest stary i nied艂ugo opu艣ci ten 艣wiat. Tak. Mr贸z przenika go do szpiku ko艣ci. Widok m艂odej dziewczyny o boskiej twarzy ju偶 nie budzi w nim po偶膮dania. Czuje si臋 teraz obserwatorem, nie uczestnikiem.
Nie zawsze tak by艂o.
W roku 1937, w tym samym pokoju przy Quai de Bourbon 18, w kt贸rym teraz siedzi, zdobywa艂 liczne do艣wiadczenia. Pary偶 by艂 wtedy rozkosznym miejscem, beztrosko lekcewa偶膮cym pog艂oski o wojnie, zachowuj膮cym nastr贸j radosnej naiwno艣ci. W贸wczas sp臋dza艂 偶ycie na rozrywkach. Oczywi艣cie z艂udne to by艂o szcz臋艣cie, ale wtedy nikt jeszcze nie wierzy艂, 偶e nadejdzie najgorsze.
Powr贸ci艂 my艣lami do swojej nowojorskiej wystawy. Ukazana w niej seria malowanych kronik pot臋pionej Europy odnios艂a wspania艂y sukces. W wieku siedemdziesi臋ciu trzech lat Lewis Fox by艂 fetowany. Wszystkie pisma po艣wi臋cone sztuce zamie艣ci艂y o nim artyku艂y. Wielbiciele i kupcy dobijali si臋 o jego prace, cisn臋li si臋, by z nim pom贸wi膰, u艣cisn膮膰 go. Wszystko to przysz艂o za p贸藕no. Okres tw贸rczy mia艂 ju偶 dawno za sob膮. Pi臋膰 lat temu od艂o偶y艂 p臋dzel. Teraz, gdy by艂 jedynie widzem, jego triumf wydawa艂 mu si臋 parodi膮; patrzy艂 na ten cyrk z rosn膮cym niesmakiem.
Kiedy otrzyma艂 z Pary偶a telegram z pro艣b膮 o przybycie, z wielk膮 ochot膮 porzuci艂 ten krety艅ski kr膮g.
Czeka艂 teraz w ciemnym mieszkaniu, patrz膮c na potok samochod贸w przeje偶d偶aj膮cych pr臋偶 most Ludwika Filipa; zm臋czeni pary偶anie wracali w 艣nie偶ycy do dom贸w. Rozlega艂y si臋 klaksony, silniki krztusi艂y si臋 i rycza艂y, 艣wiat艂a przeciwmg艂owe przecina艂y most. Catherine ci膮gle nie nadchodzi艂a.
艢nieg zacz膮艂 pada膰 dopiero wieczorem. Zapada艂 zmrok. Wreszcie us艂ysza艂 kroki na korytarzu i szepty wymieniane z dozorczyni膮.
To Catherine. Nareszcie jest!
Wsta艂, patrz膮c na drzwi. Wyobra偶a艂 sobie, jak si臋 otworz膮 i zobaczy j膮 na progu.
- Lewis! Kochany - u艣miechn臋艂a si臋 do niego; blady u艣miech na bladej twarzy. Wygl膮da艂a staro. Ile偶 to lat min臋艂o od ich ostatniego spotkania? Cztery? Pi臋膰? Pachnia艂a tak samo jak zawsze, ta sta艂o艣膰 napawa艂a Lewisa spokojem. Uca艂owa艂 j膮 w zimne policzki.
- Dobrze wygl膮dasz - sk艂ama艂.
- Nie wygl膮dam - powiedzia艂a. - Gdybym wygl膮da艂a dobrze, Phillipe m贸g艂by poczu膰 si臋 ura偶ony. Jak mog臋 si臋 dobrze czu膰, skoro mam takie k艂opoty?
Jak zwykle bystra i gro藕na. By艂a od niego trzy lata starsza, lecz traktowa艂a go jak nauczycielka ucznia. Zawsze taka by艂a; w ten spos贸b zachowywa艂a si臋 wobec tych, kt贸rych lubi艂a.
Po przywitaniu usiad艂a przy oknie, patrz膮c na Sekwan臋. Ma艂e, szare kry przep艂ywa艂y pod mostem, zderzaj膮c si臋 i obracaj膮c. Woda wygl膮da艂a gro藕nie.
- Jakie k艂opoty ma Phillipe?
- Jest oskar偶ony o...
Drobne zawieszenie g艂osu. Drgni臋cie powieki.
- ...morderstwo.
Lewisowi chcia艂o si臋 艣mia膰. To niedorzeczne! Phillipe mia艂 sze艣膰dziesi膮t dziewi臋膰 lat i by艂 艂agodny jak baranek.
- Rozumiesz, 偶e nie mog艂am ci tego napisa膰 w telegramie. Morderstwo! Jest oskar偶ony o morderstwo.
- Kogo?
- Oczywi艣cie dziewczyny. Jednej z jego kochanek.
- Ci膮gle gania za sp贸dniczkami?
- Cz臋sto 偶artowa艂, 偶e umrze na kobiecie, pami臋tasz? Lewis kiwn膮} g艂ow膮.
- Mia艂a dziewi臋tna艣cie lat. Natalie Perec. By艂a nie藕le wykszta艂cona. I 艣liczna. D艂ugie, rude w艂osy. Pami臋tasz, 偶e Phillipe uwielbia艂 rude?
- Mia艂a dziewi臋tna艣cie lat?
Nie odpowiedzia艂a. Lewis usiad艂, wiedz膮c, 偶e denerwuje j膮 chodzenie po pokoju. Mia艂a nadal 艂adny profil, a wpadaj膮ca przez okno po艣wiata 艂agodzi艂a rysy jej twarzy, wymazuj膮c magicznie kilkadziesi膮t lat z jej 偶ycia.
- Gdzie on jest?
- Zamkn臋li go. Powiedzieli, 偶e jest niebezpieczny i mo偶e znowu kogo艣 zabi膰. Lewis czu艂 b贸l w skroni.
- On chce si臋 z tob膮 zobaczy膰. Bardzo nalega. Teraz wiedzia艂, 偶e nie mo偶e by膰 jedynie widzem.
Phillipe Laborteaux patrzy艂 na Lewisa nad pustym sto艂em. Mia艂 zm臋czon膮, przygn臋bion膮 twarz. Przywitali si臋 skinieniem r臋ki; wszelki kontakt fizyczny by艂 艣ci艣le zakazany.
- Jestem zrozpaczony! Moja Natalie nie 偶yje.
- Powiedz, jak to si臋 sta艂o.
- Mam ma艂e mieszkanko na Montmartrze. W zasadzie sam pok贸j do przyjmowania przyjaci贸艂. Wiesz, jaki porz膮dek utrzymuje zawsze Catherine, nie mo偶na czu膰 si臋 z ni膮 swobodnie. Natalie sp臋dza艂a ze mn膮 wiele czasu, wszyscy j膮 znali. By艂a taka dobra, taka pi臋kna. Przygotowywa艂a si臋 do studi贸w medycznych. Kocha艂a mnie.
Phillipe by艂 przystojny i ci膮gle elegancko ubrany. Bi艂 z niego nastr贸j minionego wieku.
- Wyszed艂em w sobot臋 rano do piekarni. A gdy wr贸ci艂em... - S艂owa utkn臋艂y mu w gardle. - Lewis...
W oczach pokaza艂y mu si臋 艂zy bezsilno艣ci. Nie m贸g艂 znie艣膰, 偶e usta odmawiaj膮 mu wypowiedzenia niezb臋dnych s艂贸w.
- Nie m贸w - zacz膮艂 Lewis.
- Chc臋 ci co艣 powiedzie膰. Powiniene艣 zobaczy膰 j膮 tak膮, jak膮 by艂a, gdy wr贸ci艂em, 偶eby艣 wiedzia艂, co jest... co jest... co jest na 艣wiecie. - 艁zy sp艂ywa艂y mu po twarzy. - By艂a zalana krwi膮. Zdarta sk贸ra... wydarte w艂osy, j臋zyk na poduszce. Wyobra藕 to sobie! Odgryz艂a go z przera偶enia. Le偶a艂 na poduszce. Oczy, by艂y ca艂e zakrwawione, jakby p艂aka艂a krwi膮. By艂a dla mnie najdro偶szym stworzeniem na 艣wiecie. By艂a pi臋kna.
- By艂a...
- Chc臋 umrze膰, Lewis.
-Nie.
- Nie mam po co 偶y膰.
- Nie uznaj膮 ci臋 winnym.
- To niewa偶ne, Lewis. Teraz ty musisz troszczy膰 si臋 o Catherine. Czyta艂em o twojej wystawie. - Niemal si臋 u艣miechn膮艂. - Wspaniale ci si臋 powiod艂o. Pami臋tasz? Przed wojn膮 zawsze m贸wili艣my, 偶e ty b臋dziesz s艂awny, a ja... - przesta艂 si膮 u艣miecha膰 - os艂awiony. W gazetach pisz膮 teraz o mnie straszne rzeczy. Starzec uganiaj膮cy si臋 za m艂odymi dziewcz臋tami. Sam rozumiesz. Przypuszczalnie uwa偶aj膮, 偶e si臋 w艣ciek艂em, bo nie mog艂em jej zadowoli膰. Na pewno tak my艣l膮. - Straci艂 w膮tek, umilk艂, po czym znowu zacz膮艂: - Musisz dba膰 o Catherine. Ma pieni膮dze, ale brak jej przyjaci贸艂. Jest zimna i zbyt zraniona w 艣rodku, to odstr臋cza od niej ludzi. Musisz z ni膮 zosta膰.
- Zostan臋.
- Wiem, wiem. Dlatego czuj臋 si臋 szcz臋艣liwy, naprawd臋...
- Nie, Phillipe.
- Umieram. Nic innego nam nie zosta艂o, Lewis. 艢wiat jest zbyt okrutny.
Lewis pomy艣la艂 o 艣niegu, krach i przyzna艂 w my艣li, 偶e umieranie ma sens.
Oficer prowadz膮cy 艣ledztwo nie by艂 uprzejmy, cho膰 Lewis przedstawi! si臋 jako krewny szanowanego powszechnie detektywa Dupina.
- Pa艅ski przyjaciel, monsieur Fox - powiedzia艂 inspektor, ogl膮daj膮c sw贸j brudny kciuk - jest morderc膮. Dowody s膮 niezaprzeczalne.
- Nie mog臋 w to uwierzy膰.
- Ma pan prawo wierzy膰, w co pan zechce. Mamy wszelkie dowody, aby skaza膰 Phillipe'a Laborteaux za morderstwo z premedytacj膮. Pope艂ni艂 je z zimn膮 krwi膮 i zostanie ukarany z ca艂膮 surowo艣ci膮 prawa.
- Jakie dowody ma pan przeciw niemu?
- Panie Fox, nie musz臋 ich zdradza膰. Powiem tylko, 偶e w czasie, kiedy oskar偶ony mia艂 rzekomo przebywa膰 w wymy艣lonej piekarni, w domu nie widziano nikogo innego, a do pokoju denatki mo偶na si臋 by艂o dosta膰 jedynie po schodach.
- A oknem nie?
- G艂adki mur, trzy pi臋tra. Jedynie akrobata m贸g艂by si臋 po nim wspi膮膰.
- Jak wygl膮da艂o cia艂o? Inspektor skrzywi艂 si臋 z odrazy.
- Strasznie. Sk贸ra i mi臋艣nie oderwane od ko艣ci. Widoczny kr臋gos艂up. Mn贸stwo krwi.
- Phillipe ma prawie siedemdziesi膮tk臋!
- No to co?
- Stary cz艂owiek nie by艂by zdolny...
- Pod innymi wzgl臋dami - przerwa艂 mu inspektor - wydaje si臋 ca艂kiem zdolny! By艂 nami臋tnym kochankiem; do tego by艂 zdolny.
- A jaki m贸g艂 mie膰 motyw?
Inspektor 艣ci膮gn膮艂 usta, przewr贸ci艂 oczami i klepn膮艂 si臋 w pier艣.
- Mi艂o艣膰... - powiedzia艂, jakby pr贸bowa艂 wyja艣ni膰 spraw臋 sercow膮. - Ludzkie serce, czy nie? - Owiewaj膮c Lewisa nie艣wie偶ym oddechem, otworzy艂 drzwi. - Traci pan czas, panie Fox. Zbrodnia to zbrodnia. Jest czym艣 rzeczywistym, inaczej ni偶 na pa艅skich obrazach.
Dojrza艂 zdziwienie na twarzy Lewisa.
- Och, oczywi艣cie dosz艂y mnie s艂uchy o pa艅skiej s艂awie. Prosz臋, niech pan fantazjuje jak potrafi, w tym jest pan znakomity! Ja za艣 znam si臋 na dochodzeniu prawdy.
Lewis nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej wytrzyma膰 z tym szczurem.
- Prawdy? - warkn膮艂 na inspektora. - Nie pozna艂by pan prawdy, cho膰by si臋 pan o ni膮 potkn膮艂.
Inspektor wygl膮da艂 tak, jakby dosta艂 w twarz zdech艂膮 ryb膮.
Satysfakcja by艂a bardzo ma艂a, lecz dzi臋ki niej Lewis poczu艂 si臋 lepiej.
Wspinaj膮c si臋 do pokoiku na drugim pi臋trze domu przy Rue des Martyrs, Lewis czu艂 zapach wilgoci. Otwiera艂y si臋 za nim drzwi, s艂ysza艂 za sob膮 pe艂ne ciekawo艣ci szepty, lecz nikt nie pr贸bowa艂 go zatrzyma膰. Pok贸j, w kt贸rym zdarzy艂 si臋 ten koszmar, by艂 zamkni臋ty. Zdenerwowany, cho膰 nie wiedzia艂, jak widok wn臋trza pokoju mia艂by mu pom贸c rozwik艂a膰 spraw臋 Phillipe'a, zszed艂 po schodach na zewn膮trz.
Catherine wr贸ci艂a na Quai de Bourbon. Rozpu艣ci艂a kok, a siwe w艂osy opad艂y swobodnie na ramiona. W 艣wietle lamp jej twarz mia艂a chorobliwy, szaro偶贸艂ty odcie艅. Dr偶a艂a.
- Co艣 si臋 sta艂o? - zapyta艂.
- By艂am w mieszkaniu Phillipe'a.
- Ja te偶 by艂em, ale jest zamkni臋te.
- Mam zapasowy klucz. Chcia艂am wzi膮膰 stamt膮d troch臋 jego ubra艅.
Lewis kiwn膮艂 g艂ow膮.
- No i?
- By艂 tam kto艣 jeszcze.
- Policja?
- Nie.
- A kto?
- Mia艂 na sobie obszerny p艂aszcz, twarz zas艂ania艂 szalikiem. Nosi艂 kapelusz i r臋kawiczki. - Zamilk艂a i po chwili doda艂a: -Mia艂 te偶 brzytw臋.
- Brzytw臋?
- Otwart膮 brzytw臋. Jak fryzjer.
Co艣 drgn臋艂o w umy艣le Lewisa. Otwarta brzytwa, kto艣 tak ubrany...?!
- Czy co艣 ci zrobi艂? Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Krzykn臋艂am, a on wtedy uciek艂.
- Czy co艣 m贸wi艂?
- Nie.
- Mo偶e to jest jaki艣 przyjaciel Phillipe'a?
- Znam jego przyjaci贸艂.
- No to tej dziewczyny. Mo偶e jej brat.
- Mo偶e. Ale...
- Co?
- By艂o w nim co艣 dziwnego. Czu艂am od niego perfumy, mocne, ponadto bardzo drobi艂 kroczki, mimo 偶e by艂 pot臋偶ny. Lewis obj膮艂 j膮 ramieniem.
- Ktokolwiek to by艂, przestraszy艂a艣 go. Nie mo偶esz tam chodzi膰. Je艣li Phillipe potrzebuje ubra艅, ch臋tnie p贸jd臋 po nie.
- Dzi臋kuj臋. Mo偶e on po prostu wpad艂 tam, by zobaczy膰 miejsce zbrodni. Ludzie czasem tak robi膮, prawda? To taka chorobliwa ciekawo艣膰...
- Jutro pogadam z tym szczurem.
- Szczurem?
- Inspektorem Marais. Powiem mu, by przeszuka艂 to miejsce.
- Czy widzia艂e艣 si臋 z Phillipem?
-Tak.
- Dobrze si臋 czuje? Lewis do艣膰 d艂ugo milcza艂.
- Chce umrze膰. Przesta艂 walczy膰, nim jeszcze dosz艂o do procesu.
- Przecie偶 on tego nie zrobi艂.
- Nie mo偶emy tego dowie艣膰.
- Chwali艂e艣 si臋 zawsze swoimi przodkami. Wynosi艂e艣 Dupina pod niebiosa. Dowied藕 tego...
- Od czego mam zacz膮膰?
- Porozmawiaj z lud藕mi. Mo偶e ta kobieta mia艂a wrog贸w.
Jacques Solal wpatrywa艂 si臋 w Lewisa poprzez grube, okr膮g艂e szk艂a okular贸w, powi臋kszaj膮ce jego 藕renice. Wla艂 w siebie nieco za du偶o koniaku.
- Ona nie mia艂a 偶adnych wrog贸w - powiedzia艂. - Mo偶e tylko kilka kobiet zazdro艣ci艂o jej urody...
Lewis bawi艂 si臋 opakowanymi kostkami cukru, kt贸re podano mu do kawy. Solal nie by艂 skory do udzielania informacji. Trudno by艂o uwierzy膰, 偶e ten karze艂 jest wed艂ug Catherine najbli偶szym przyjacielem Phillipe'a.
- Uwa偶asz, 偶e to Phillipe j膮 zamordowa艂? Solal zacisn膮艂 usta.
- Sk膮d mog臋 wiedzie膰?
- A kogo podejrzewasz?
- Phillipe jest moim przyjacielem. Powiedzia艂bym, kto j膮 zabi艂, gdybym tylko zna艂 prawd臋.
Wygl膮da艂o na to, 偶e nie k艂amie. Ten ma艂y m臋偶czyzna topi艂 w koniaku swoj膮 rozpacz.
- Jest d偶entelmenem - powiedzia艂 Solal, patrz膮c na ulic臋. Za przydymionymi oknami kawiarni pary偶anie brn臋li w 艣niegu i zamieci.
- D偶entelmenem - powt贸rzy艂.
- A jaka by艂a dziewczyna?
- By艂a pi臋kna, kocha艂 j膮. Mia艂a oczywi艣cie tak偶e innych wielbicieli. Kobieta taka jak ona...
- Zazdrosnych?
- Sk膮d to mog臋 wiedzie膰?
Sk膮d mog臋 wiedzie膰? Sk膮d mog臋 wiedzie膰? To stawa艂o si臋 denerwuj膮ce.
- Czy przypominasz sobie jakiego艣 jej szczeg贸lnego zalotnika? - zapyta艂.
Solal u艣miechn膮艂 si臋. W dolnej szcz臋ce brakowa艂o mu z臋b贸w.
- O, tak. By艂 kto艣 taki.
- Kto?
- Nie znam jego nazwiska. Wielki facet; kilka razy widzia艂em go przed domem. Cho膰, s膮dz膮c po zapachu, mo偶na by podejrzewa膰, 偶e jest... - Zrobi艂 min臋 zdradzaj膮c膮, i偶 ma na my艣li homoseksualist臋. Uniesione brwi i 艣ci膮gni臋te usta czyni艂y go jeszcze 艣mieszniejszym.
- Pachnia艂?
- O, tak.
- Czym?
- Perfumami, Lewis. Perfumami.
"Gdzie艣 w Pary偶u jest cz艂owiek, kt贸ry zna艂 ukochan膮 Phillipe'a. Opanowa艂a go wywo艂ana zazdro艣ci膮 furia. W napadzie dzikiego sza艂u w艂ama艂 si臋 do mieszkania Phillipe'a i zmasakrowa艂 dziewczyn臋. To jasne" - my艣la艂 gor膮czkowo Lewis.
- Jeszcze koniaku? Solal pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Ju偶 mam do艣膰 - powiedzia艂.
Lewis przywo艂a艂 kelnera. Spojrza艂 na plik gazet wisz膮cych za barem.
- Phillipe lubi艂 pisma ilustrowane - powiedzia艂 Solal. -Czasami tu przychodzi艂, by je przegl膮da膰.
Wycinki by艂y stare, poplamione i wyblak艂e. By艂a tu wzmianka o piorunach kulistych widzianych na pobliskich ulicach. Inna m贸wi艂a o ch艂opcach, kt贸rzy sp艂on臋li w swoim sza艂asie. Jedna dotyczy艂a zbieg艂ej pumy, druga nieznanego r臋kopisu Rimbauda, trzecia (zilustrowana zdj臋ciem) 艣miertelnych ofiar katastrofy lotniczej na lotnisku w Orleanie. Pod stosem tych ciekawostek le偶a艂a tak absurdalna fotografia, 偶e jej autorem m贸g艂 by膰 Max Ernst. Grupa dobrze ubranych d偶entelmen贸w, nosz膮cych sumiaste w膮sy, popularne w latach dziewi臋膰dziesi膮tych dziewi臋tnastego wieku, skupiona wok贸艂 wielkiego, zakrwawionego cielska goryla, zawieszonego na latami za tylne 艂apy. Twarze na zdj臋ciu wyra偶a艂y t臋p膮 dum臋 z ca艂kowitej w艂adzy nad martwym zwierz臋ciem. Jego odwr贸cony 艂eb by艂 w chwili 艣mierci szlachetnie pochylony. Brwi mia艂 g臋ste i grube, ze szcz臋ki, na kt贸rej widnia艂a straszliwa rana, zwiesza艂a si臋 rzadka jak u patrycjusza broda, g艂臋boko osadzone oczy wydawa艂y si臋 by膰 pe艂ne troski o bezlitosny 艣wiat.
呕a艂osne!
- Co to jest? - zapyta艂 Lewis pryszczatego barmana, wskazuj膮c na zdj臋cie. M臋偶czyzna w odpowiedzi wzruszy艂 ramionami.
- Sk膮d to mo偶e wiedzie膰? - powiedzia艂 w tyle Solal.
Na pewno nie by艂a to ma艂pa z opowiadania Poe'go. Pochodzi ona z roku 1835, a zdj臋cie jest znacznie p贸藕niejsze. Ponadto przedstawia ono niew膮tpliwie goryla.
Czy historia si臋 powt贸rzy艂a? Czy ma艂pa ta b艂膮ka艂a si臋 na prze艂omie wieku po ulicach Pary偶a?
A je艣li opowie艣膰 o ma艂pie powt贸rzy艂a si臋 raz... dlaczego nie mia艂aby powt贸rzy膰 si臋 dwukrotnie?
Wracaj膮c mro藕n膮 noc膮 do mieszkania przy Quai de Bourbon, Lewis wyobra偶a艂 sobie powt贸rk臋 owych wydarze艅 i dostrzeg艂 dalsze odpowiedniki.
Czy to mo偶liwe, by on, stryjeczny wnuk C. Auguste'a Dupina wpl膮ta艂 si臋 w identyczn膮 spraw臋?
Klucz do pokoju Phillipe'a mia艂 w kieszeni i chocia偶 by艂o dobrze po p贸艂nocy, Lewis zawr贸ci艂 na mo艣cie i wkroczy艂 na Boulevard de Sebastopol, skr臋ci艂 na zach贸d w Boulevard Bonne-Nouvelle i ponownie na p贸艂noc w stron臋 placu Pigalle. By艂a to d艂uga, wyczerpuj膮ca w臋dr贸wka, lecz chcia艂 zaczerpn膮膰 zimnego powietrza. Wreszcie dotar艂 na Rue des Martyrs.
By艂a sobotnia noc i z wielu mieszka艅 ci膮gle dochodzi艂y g艂osy. Lewis wszed艂 na drugie pi臋tro najciszej, jak potrafi艂. Klucz obr贸ci艂 si臋 lekko i drzwi stan臋艂y otworem.
艢wiat艂a uliczne wpada艂y do pokoju, o艣wietlaj膮c puste 艂贸偶ko. Po艣ciel zabrano pewnie dla przeprowadzenia bada艅. Wielkie plamy krwi pozosta艂y na materacach, widoczne w p贸艂mroku
Lewis si臋gn膮艂 do kontaktu, by w艂膮czy膰 艣wiat艂o, ale nie zapali艂o si臋. 呕ar贸wka by艂a rozbita. Pomy艣la艂, by wr贸ci膰 tu rano, gdy b臋dzie ja艣niej, jednak jego oczy zacz臋艂y si臋 przyzwyczaja膰 do ciemno艣ci i dostrzeg艂 pod 艣cian膮 wielk膮 szaf臋. "Tam s膮 pewnie ubrania Phillipe'a". W pokoju panowa艂 ba艂agan. Lewis brn膮艂 do szafy, kln膮c pod nosem, gdy wpad艂 na zwalon膮 lamp臋 i rozbit膮 waz臋. Dosz艂y go ha艂asy i krzyki rozbawionego towarzystwa na dole. "Co si臋 tam dzieje?" Szarpn膮艂 za g贸rn膮 szuflad臋 szafy, a偶 wreszcie j膮 wysun膮艂 i zacz膮艂 w niej myszkowa膰 w poszukiwaniu najpotrzebniejszych rzeczy.
Nagle dotar艂 do niego zapach perfum. Wszystko przesi膮kni臋te by艂o tym zapachem!
Obr贸ci艂 si臋 w stron臋 艣rodka pokoju i jego wzrok przyci膮gn膮艂 cie艅 za 艂贸偶kiem. Od razu rozpozna艂 w nim nieznajomego z brzytw膮.
Ku swojemu zdziwieniu, Lewis nie poczu艂 strachu.
- Co pan tu robi? - spyta艂 g艂o艣no i dobitnie.
Twarz wychodz膮cego z kryj贸wki znalaz艂a si臋 w s艂abym 艣wietle padaj膮cym z ulicy; by艂a szeroka i p艂aska, oczy g艂臋boko osadzone. Nieznajomy u艣miecha艂 si臋 do Lewisa.
-Kim pan jest?
M臋偶czyzna pokr臋ci艂 g艂ow膮, wskazuj膮c na usta. Czy偶by by艂 niemy? Kr臋cenie g艂ow膮 nasila艂o si臋, jakby mia艂 dosta膰 ataku.
- Dobrze si臋 pan czuje?
Nagle drgawki usta艂y i, ku swojemu zdziwieniu, Lewis ujrza艂, 偶e nieznajomy p艂acze. Jakby zawstydzony zdradzeniem swoich uczu膰, odwr贸ci艂 si臋 od 艣wiat艂a, zaszlocha艂 i wyszed艂. Lewis poszed艂 za nim; jego ciekawo艣膰 przewa偶a艂a nad lekiem.
- Zaczekaj!
M臋偶czyzna schodzi艂 ze schod贸w.
- Prosz臋 zaczeka膰, chce z panem pom贸wi膰. - Lewis zacz膮艂 schodzi膰 w 艣lad za nim.
Nie by艂 w stanie go dogoni膰. Patrzy艂, jak nieznajomy p臋dzi ulic膮, stawiaj膮c drobne kroki. To dreptanie 艣miesznie wygl膮da艂o u tak wysokiego cz艂owieka. Pozosta艂 po nim lekki zapach perfum.
Zm臋czony Lewis ponownie wspi膮艂 si臋 po schodach, by zabra膰 ubrania dla Phillipe'a.
Nast臋pnego dnia Pary偶 obudzi艂 si臋 w 艣nie偶ycy. W budkach le偶a艂y gazety, kt贸rych nikt nie chcia艂 czyta膰. Ma艂o kto mia艂 ochot臋 wychodzi膰 z domu w tak膮 zamie膰. Ludzie siedzieli przy piecach, grzej膮c si臋 i marz膮c o wio艣nie.
Catherine chcia艂a odwiedzi膰 Phillipe'a w wi臋zieniu, lecz Lewis postanowi艂, 偶e p贸jdzie sam. Czeka艂a go ci臋偶ka rozmowa, musia艂 zada膰 przyjacielowi dra偶liwe pytania. Po nocnym spotkaniu w jego pokoju nie w膮tpi艂 ju偶, i偶 mia艂 on rywala, kt贸ry prawdopodobnie posun膮艂 si臋 do zbrodnii. Jedynym sposobem ocalenia 偶ycia Phillipe'owi by艂o odszukanie tego cz艂owieka. Phillipe na pewno nie zechce rozmawia膰 o takich sprawach w obecno艣ci Catherine.
Ubranie przyniesione przez Lewisa zosta艂o przeszukane i oddane Phillipe'owi, kt贸ry podzi臋kowa艂 kiwni臋ciem g艂owy.
- Noc膮 poszed艂em po nie do twego pokoju.
-Tak?
- Kto艣 tam by艂!
Szcz臋ka Phillipe'a drgn臋艂a, zazgrzyta艂 z臋bami, unikaj膮c wzroku Lewisa.
- Wielki m臋偶czyzna, z brod膮. Czy go znasz?
- Nie.
- Phillipe?
- Nie!
- Ten sam m臋偶czyzna zaatakowa艂 Catherine.
- Co? - Phillipe zacz膮艂 dr偶e膰.
- Brzytw膮.
- Zaatakowa艂 j膮? - upewni艂 si臋 Phillipe.
- Zamierza艂 zaatakowa膰. Kto to jest, Phillipe? Czy go znasz?
- Powiedz jej, by wi臋cej tam nie chodzi艂a, prosz臋 ci臋, Lewis... Na mi艂o艣膰 bosk膮, powiedz jej to, prosz臋. Te偶 tam nie chod藕.
- Kim on jest?
-Powiedz jej.
- Powiem. Ale musisz mi powiedzie膰, kim on jest.
- Nie zrozumia艂by艣.
- Chc臋 ci pom贸c. Kim on jest?
- Pozw贸l mi tylko umrze膰... Chce zapomnie膰. Dlaczego ka偶esz mi pami臋ta膰?
Uni贸s艂 wzrok, oczy mia艂 przekrwione i podkr膮偶one od p艂aczu. Teraz jednak wysch艂y w nich 艂zy; wysch艂y zupe艂nie wraz z l臋kiem przed 艣mierci膮, mi艂o艣ci膮 i pragnieniem 偶ycia. By艂y oboj臋tne.
- By艂a dziwk膮. - Phillipe zacisn膮艂 d艂onie. - Dziwk膮 - powt贸rzy艂 g艂o艣no.
- Cicho tam - warkn膮艂 stra偶nik.
- Dziwk膮!
Lewis nic nie rozumia艂.
- Wszystko zacz臋艂o si臋 od ciebie... - powiedzia艂 Phillipe, patrz膮c na Lewisa, po raz pierwszy nie uciekaj膮c przed jego wzrokiem. M贸wi艂 to z wyrzutem. - Od twoich opowiada艅. Z tym cholernym Dupinem. To wszystko 艂garstwa, g艂upie 艂garstwa. Kobiety, morderstwo...
- Chodzi ci o histori臋 przy Rue Morgue?
- Jeste艣 z niej bardzo dumny, prawda? Z tych dziecinnych k艂amstw. Nie ma w nich odrobiny prawdy.
- Jest.
- Nie. Nigdy nie by艂o. To tylko opowie艣膰. Dupin, Rue Morgue, mordercy, ma艂pa...
- Co z t膮 ma艂p膮?
- To zwierz臋ta, Lewis. Niekt贸re s膮 godne lito艣ci, zw艂aszcza trzymane w cyrkach. Nie maj膮 rozumu, to urodzone ofiary. Ale s膮 inne...
- Jakie inne?
- Natalie by艂a dziwk膮! - wrzasn膮艂.
Chwyci艂 Lewisa za klapy i zacz膮艂 nim trz膮艣膰. Wszyscy spojrzeli na dw贸ch starych m臋偶czyzn mocuj膮cych si臋 nad sto艂em.
- Dziwk膮! Dziwk膮! Dziwk膮! - krzycza艂 wleczony do celi.
Catherine sta艂a przy drzwiach swojego mieszkania. By艂a wstrz膮艣ni臋ta i zap艂akana.
艁ka艂a, nie mog膮c si臋 uspokoi膰. Min臋艂o wiele lat, odk膮d po raz ostatni pociesza艂 kobiet臋, i zapomnia艂 jak to robi膰. By艂 zak艂opotany. Wyrwa艂a si臋 z jego obj臋cia.
- By艂 tutaj! - powiedzia艂a.
Nie musia艂 pyta膰 kto. Straszny nieznajomy z brzytw膮.
- Czego chcia艂?
- Ci膮gle m贸wi艂 "Phillipe". Raczej chrz膮ka艂 ni偶 m贸wi艂, a gdy nie odpowiada艂am, zacz膮艂 wszystko niszczy膰.
Mieszkanie by艂o zdemolowane. Lewis brodzi艂 mi臋dzy kawa艂kami porcelany i strz臋pami tkanin. Miesza艂y mu si臋 w g艂owie twarze Catherine, Phillipe'a, nieznajomego. W jego ma艂ym 艣wiecie wszyscy byli zranieni i za艂amani. Wszyscy cierpieli, lecz nie m贸g艂 nigdzie dostrzec 藕r贸d艂a, powodu tych cierpie艅.
"Wszystko zacz臋艂o si臋 od ciebie" - czy偶 nie tak brzmia艂y s艂owa Phillipe'a?
Ale w jaki spos贸b?
Lewis stan膮艂 przy oknie. Ma艂e szybki by艂y st艂uczone i do mieszkania wdziera艂 si臋 wiatr. Patrzy艂 na pokryte grub膮 kr膮 wody Sekwany; jego oczy przyku艂 jaki艣 ruch. Co艣 艣cisn臋艂o mu 偶o艂膮dek.
Za oknem zobaczy艂 nieznajomego. Jego ubranie by艂o w nie艂adzie, wygl膮da艂 偶a艂o艣nie. Co to wszystko mia艂o znaczy膰? Gdy Lewis spogl膮da艂 na艅 z g贸ry, obcy uni贸s艂 ramiona w ge艣cie b艂agania o przebaczenie. Po chwili ujrza艂, jak obcy odchodzi. Dreptanie przesz艂o w ko艂ysz膮ce si臋 susy.
To ko艂ysanie to nie ch贸d cz艂owieka. Tak drepcze wyprostowane zwierz臋, kt贸re nauczy艂o si臋 chodzi膰, a teraz, bez swego pana, zapomina tej sztuczki. O Bo偶e, Bo偶e, to ma艂pa!
- Musz臋 si臋 zobaczy膰 z Phillipe'em Laborteaux.
- Przykro rai, prosz臋 pana.
- To sprawa 偶ycia i 艣mierci - Lewis spr贸bowa艂 k艂amstwa. - Jego siostra umiera. B艂agam pana o odrobin臋 wsp贸艂czucia.
- Och... tak...
Lewis nacisn膮艂 troch臋 mocniej.
- Tylko kilka chwil...
- Nie mo偶e to poczeka膰 do jutra?
- Mo偶e umrze膰 w nocy - k艂ama艂. By艂o to konieczne, musia艂 si臋 zobaczy膰 z Phillipe'em. Historia mo偶e si臋 powt贸rzy膰 jeszcze tej nocy. Obudzono Phillipe'a.
- Czego chcesz?
Lewis nie pr贸bowa艂 dalej ci膮gn膮膰 swego k艂amstwa.
- Trzyma艂e艣 ma艂p臋, prawda?
Twarz Phillipe'a wyra偶a艂a przera偶enie.
- Lewis...
- Odpowiedz mi, b艂agam ci臋, nim b臋dzie za p贸藕no; czy trzyma艂e艣 ma艂p臋?
- To by艂 eksperyment, nic wi臋cej. Eksperyment! Wszystko przez te twoje cholerne opowie艣ci. Chcia艂em si臋 przekona膰, czy naprawd臋 s膮 takie dzikie, chcia艂em zrobi膰 z niej cz艂owieka. A ta dziwka... Natalie... Uwiod艂a j膮!
Lewis poczu艂 si臋 s艂abo. Tego nie przewidzia艂.
- Gdzie jest ta ma艂pa?
-Zabijesz j膮?
- W艂ama艂a si臋 do mieszkania, gdy by艂a w nim Catherine. Wszystko zniszczy艂a, Phillipe. Bez ciebie jest niebezpieczna. Nie rozumiesz?
- Jest wytresowana, nie skrzywdzi jej. Obserwowa艂a j膮 z ukrycia. Przychodzi艂a i odchodzi艂a. Cicho jak myszka. O Natalie by艂a zazdrosna.
- Dlatego j膮 zamordowa艂a?
- Mo偶e. Nie wiem! Nie chc臋 o tym my艣le膰.
- Dlaczego im nie powiedzia艂e艣?
- Nie wiedzia艂em, czy rzeczywi艣cie tak by艂o. Przecie偶 to brzmi jak historyjka z brukowca. - Gorzki, chytry u艣mieszek pojawi艂 si臋 na jego wym臋czonej twarzy. - Chyba rozumiesz, o co mi chodzi. Taka niewiarygodna bajeczka o Dupinie nie mo偶e si臋 urzeczywistni膰.
Lewis wsta艂. Rozmowa by艂a m臋cz膮ca, miesza艂a si臋 w niej rzeczywisto艣膰 i fikcja.
- Gdzie jest ma艂pa? - za偶膮da艂 odpowiedzi. Phillipe splun膮艂 Lewisowi w twarz.
- Nie wiesz, co艣 zrobi艂. Nigdy si臋 nie dowiesz.
Stra偶nicy wyprowadzili wi臋藕nia z sali. Pozostawiony samotnie w zimnym pokoju widze艅 Lewis rozmy艣la艂, jak bardzo Phillipe to sobie u艂atwi艂. Wybra艂 ucieczk臋 w udawan膮 win臋, da艂 si臋 zamkn膮膰 tam, gdzie nigdy ju偶 nie dotr膮 do niego wspomnienia, zemsta i prawda, okrutna, niepokoj膮ca prawda. W tej chwili nienawidzi艂 go z ca艂ego serca. Nienawidzi艂 go za partactwo i tch贸rzostwo, jakie zawsze w nim dostrzega艂. Phillipe nie tworzy艂 wok贸艂 siebie lepszego 艣wiata, lecz kryj贸wk臋, r贸wnie nieprawdziw膮, jak w lecie roku 1937. Nie mo偶na by艂o prowadzi膰 takiego 偶ycia bez zap艂acenia za nie rachunku. Teraz to nast膮pi艂o.
Tej nocy Phillipe nie spa艂 w swojej bezpiecznej celi. By艂o w niej ciep艂o, lecz on czu艂 ch艂贸d. W g艂臋bokich ciemno艣ciach szarpa艂 z臋bami nadgarstki, dop贸ki nie trysn臋艂a krew. Po艂o偶y艂 si臋, spokojnie czekaj膮c, a偶 si臋 wykrwawi.
O samob贸jstwie donios艂a prasa. Wiadomo艣ci膮 dnia by艂o jednak sensacyjne morderstwo prostytutki w ma艂ym domku przy Rue de Rochechquant. Monique Zevaco zosta艂a znaleziona przez mieszkaj膮c膮 z ni膮 kole偶ank臋 o trzeciej nad ranem. Jej cia艂o by艂o w stanie tak okropnym, 偶e "nie daje si臋 tego opisa膰".
Wszystkie gazety szczeg贸艂owo rozprawia艂y o ka偶dym rozci臋ciu, rozdarciu i zag艂臋bieniu cz臋艣ciowo obna偶onego cia艂a Monique. Pisano o jej dobrze ubranym i przesadnie wyperfumowanym mordercy, kt贸ry najpierw podgl膮da艂 j膮 przez ma艂e okienko toalety, a nast臋pnie w艂ama艂 si臋 i napad艂 na mademoiselle Zevaco w 艂azience. Morderca ucieka艂 po schodach, wpadaj膮c na jej kole偶ank臋, kt贸ra nast臋pnie odnalaz艂a zmasakrowane zw艂oki Monique. Nikt nie zauwa偶y艂 dziwnego zbiegu okoliczno艣ci: oskar偶ony Phillipe Laborteaux tej nocy targn膮艂 si臋 na w艂asne 偶ycie.
Pogrzeb odby艂 si臋 podczas zamieci. Smutny orszak pod膮偶a艂 opustosza艂ymi ulicami w stron臋 Montparnasse, a zacinaj膮cy 艣nieg niemal ca艂kowicie zas艂ania艂 drog臋. Na miejsce ostatniego spoczynku odprowadzali Phillipe'a tylko Lewis, Catherine i Jacques Solal. Inni znajomi nie chcieli uczestniczy膰 w pogrzebie samob贸jcy oskar偶onego o morderstwo.
Okaza艂o si臋 jednak, 偶e przysz艂o wiele obcych os贸b. Solal przysun膮艂 si臋 do Lewisa i szturchn膮艂 go.
- Co?
- Tam, pod drzewem...
Sta艂 daleko, za marmurowym grobowcem. Twarz zas艂oni艂 grubym, czarnym szalikiem, kapelusz o szerokim rondzie opu艣ci艂 na same brwi. Wielka ma艂pa. Catherine te偶 j膮 dostrzeg艂a i zacz臋艂a dr偶e膰 ze strachu. To niesamowite, 偶e ma艂pa przysz艂a zobaczy膰 sk艂adanie Phillipe'a do grobu. Co czu艂a? Udr臋k臋? Win臋?
Wiedzia艂a, 偶e j膮 dostrze偶ono, odwr贸ci艂a si臋 i odesz艂a, pow艂贸cz膮c nogami. Nic nie m贸wi膮c, Jacques Solal ruszy艂 za ni膮 w pogo艅. Po chwili znikn臋li w 艣nie偶ycy.
Po powrocie na Quai de Bourbon Catherine i Lewis nie rozmawiali o tym. Analizy nie mia艂y sensu, 偶ale nic by nie da艂y. Phillipe nie 偶y艂. Z nim umar艂a ich wsp贸lna przesz艂o艣膰. Ostatni rozdzia艂 ich wsp贸lnego 偶ycia przekre艣li艂 ca艂kowicie wszystko poprzednie, tak i偶 nie pozosta艂o im 偶adne wspomnienie, kt贸re mogliby przywo艂ywa膰 z rado艣ci膮. Phillipe mia艂 straszn膮 艣mier膰, po偶era艂 w艂asne cia艂o i krew, by膰 mo偶e 艣wiadomo艣膰 winy i zepsucia przyprawi艂a go o ob艂臋d.
W milczeniu op艂akiwali strat臋, nie tylko Phillipe'a, lecz i w艂asnej przesz艂o艣ci. Lewis rozumia艂 teraz niech臋膰 Phillipe'a do pozostawania przy 偶yciu po tak okropnym doznaniu.
Zadzwoni艂 Solal. Zadyszany i podniecony, wyra藕nie zadowolony z siebie.
- Halo, Lewis! Dowiedzia艂em si臋, gdzie mieszka nasz przyjaciel, znalaz艂em go! Jestem na Dworcu P贸艂nocnym.
- Wspaniale. Ju偶 jad臋. Wezm臋 taks贸wk臋.
- Jest w piwnicy domu przy Rue des Fleurs szesna艣cie. Poczekam tam na ciebie.
- Nie id藕 tam, Jacques. Zaczekaj na mnie!
Telefon brz臋kn膮艂 i Solal umilk艂. Lewis si臋gn膮艂 po p艂aszcz.
- Kto to by艂?
Zapyta艂a, lecz nie pragn臋艂a wiedzie膰.
- Nie martw si臋. Zaraz wr贸c臋.
- Zabierz szalik - powiedzia艂a. - Jeszcze si臋 przezi臋bisz. Zostawi艂 j膮 patrz膮c膮 na okryt膮 noc膮 Sekwan臋.
Na Rue des Fleurs nie zobaczy艂 nigdzie Solala, lecz 艣wie偶e 艣lady na 艣niegu prowadzi艂y do frontowych drzwi domu numer szesna艣cie, a stamt膮d na ty艂 budynku. Lewis u艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie zabra艂 broni. Mo偶e lepiej b臋dzie, je艣li wr贸ci, znajdzie 艂om, n贸偶 lub cokolwiek. W tym momencie otworzy艂y si臋 drzwi i ukaza艂 si臋 nieznajomy ubrany w znajomo wygl膮daj膮cy p艂aszcz. Lewis przylgn膮艂 do muru, maj膮c nadzieje, 偶e ma艂pa go nie dostrze偶e. Zwierz臋 mia艂o jednak inne zmartwienia. Sta艂o w drzwiach z ca艂kowicie ods艂oni臋t膮 twarz膮 i w 艣wietle ksi臋偶yca, odbijaj膮cym si臋 od 艣niegu, Lewis dostrzeg艂 po raz pierwszy wyra藕nie jego rysy. By艂o 艣wie偶o ogolone, w mro藕nym powietrzu czu膰 by艂o wod臋 kolo艅sk膮. Sk贸r臋 mia艂o r贸偶ow膮 jak brzoskwinia. Lewis pomy艣la艂 o otwartej brzytwie. Zwierze wci膮ga艂o sk贸rzane r臋kawiczki na szerokie, ostrzy偶one d艂onie i lekko pokas艂ywa艂o. Ta istota pragn臋艂a by膰 cz艂owiekiem! Na艣ladowa艂a po swojemu idea艂, jakim by艂 dla niej Phillipe. Teraz, pozbawiona nauczyciela, 艣mieszna i nieszcz臋艣liwa, pr贸bowa艂a sama stawi膰 czo艂a 艣wiatu. Nie mia艂a innego wyj艣cia, nie mog艂a ponownie sta膰 si臋 beztroskim zwierz臋ciem. Umieszczona w pu艂apce nowej osobowo艣ci musia艂a prowadzi膰 偶ycie, kt贸rego smaku nie potrafi艂a si臋 wyrzec. Nie patrz膮c w stron臋 Lewisa, spokojnie zamkn臋艂a za sob膮 drzwi i przesz艂a podw贸rko drobnymi krokami.
Lewis odczeka艂 chwile w cieniu, ledwo oddychaj膮c. Zwierze nie wraca艂o, o艣mieli艂 si臋 wiec wyj艣膰 z kryj贸wki. Drzwi do piwnicy nie by艂y zamkni臋te. Uderzy艂 go od贸r, md艂y, s艂odki zapach gnij膮cych owoc贸w, zmieszany z wod膮 kolo艅sk膮; zoo po艂膮czone z buduarem.
Zszed艂 po 艣liskich, kamiennych stopniach i dotar艂 do drzwi. Te tak偶e by艂y otwarte, za nimi 艣wiat艂o 偶ar贸wki ukazywa艂o dziwn膮 scen臋.
Pod艂og臋 pokrywa艂 wielki, zniszczony dywan perski; mebli by艂o ma艂o; 艂贸偶ko niedbale za艣cielone kocami i poplamion膮 narzut膮; szafa wypchana ubraniami, mn贸stwo owoc贸w, niekt贸re le偶膮ce na pod艂odze; kosz wype艂niony s艂om膮 i cuchn膮cymi odchodami. Na 艣cianie wielki krucyfiks. Na kominku wsp贸lna fotografia Catherine, Lewisa i Phillipe'a. W zlewie przybory do golenia. Myd艂o, p臋dzel, brzytwa. 艢wie偶e mydliny. Na szafce stosik pieni臋dzy le偶膮cych beztrosko obok
strzykawek i wielu buteleczek. W kryj贸wce zwierz臋cia by艂o ciep艂o; mo偶e w s膮siedniej piwnicy mie艣ci艂 si臋 piec ogrzewaj膮cy ca艂y dom. Nikogo nie by艂o.
Nagle rozleg艂 si臋 jaki艣 ha艂as.
Lewis odwr贸ci艂 si臋 do drzwi, spodziewaj膮c si臋 ujrze膰 w nich ma艂p臋 z wyszczerzonymi z臋bami i szale艅czymi oczami. Straci艂 jednak orientacj臋; odg艂osy dochodzi艂y nie od drzwi, lecz z szafy.
- Solal?
Z szafy wypad艂 m臋偶czyzna. Twarz pokrywa艂a mu jedna straszliwa rana. Ma艂pa zerwa艂a mi臋艣nie z ko艣ci. Lewis ukl臋kn膮艂 przy Solalu; mia艂 silne nerwy. Podczas wojny, sprzeciwiaj膮c si臋 uczestnictwu w walkach ze wzgl臋du na kwestie sumienia, s艂u偶y艂 ochotniczo w szpitalu wojskowym. Ma艂o by艂o takich zniekszta艂ce艅 ludzkiego cia艂a, kt贸rych by tam nie widzia艂. 艁agodnie podni贸s艂 cia艂o, nie zwracaj膮c uwagi na krew.
Ko艅czyny trz臋s艂y mu si臋 nerwowo, nie mia艂 si艂, niemal upad艂, straci艂 r贸wnowag臋.
Nie tutaj. W imi臋 Boga, nie tutaj.
Mo偶e powinien teraz wyj艣膰, poszuka膰 telefonu. To by艂o najm膮drzejsze. Zadzwoni膰 na policj臋, tak... do Catherine, tak... a nawet poszuka膰 kogo艣 do pomocy w tym domu. Ale oznacza艂oby to zostawienie Jacquesa. Sta艂 na 艣rodku pokoju, nic nie robi膮c. Tak najlepiej, na pewno. Nic nie robi膰. Jest zbyt zm臋czony, zbyt os艂abiony. Najlepiej nic nie robi膰.
Nie m贸g艂 wyrwa膰 si臋 z odr臋twienia. Trwa艂 zawieszony mi臋dzy skalan膮 przesz艂o艣ci膮 i upiorn膮 przysz艂o艣ci膮. Marzy艂 o zapomnieniu; czeka艂 na koniec 艣wiata.
Odg艂os otwieranych drzwi pobudzi艂 Lewisa do dzia艂ania. Z pewnym trudem zaci膮gn膮艂 Jacquesa do szafy, sam te偶 si臋 tam schowa艂, trzymaj膮c zmasakrowan膮 g艂ow臋.
W pokoju rozleg艂 si臋 kobiecy g艂os. Przez szpar臋 w drzwiczkach szafy Lewis dojrza艂 besti臋, a z ni膮 m艂od膮 dziewczyn臋; trajkota艂a bez przerwy.
- Dostaniesz wi臋cej. Och, s艂odziutki, m贸j drogi, to wspania艂e. Sp贸jrz!
W obu d艂oniach trzyma艂a pigu艂ki i po艂yka艂a je jak cukierki.
Czy to te偶 sprawka Phillipe'a, a mo偶e ma艂pa ukrad艂a pigu艂ki z w艂asnej inicjatywy? Czy zawsze kusi艂a lekami prostytutki?
Dziewczyna zacz臋艂a si臋 rozbiera膰.
- Tu... jest... tak... gor膮co.
Zwr贸cona plecami do Lewisa ma艂pa te偶 si臋 przygl膮da艂a. Jaki wyraz przybra艂a ta ogolona twarz? Czy mia艂a w oczach po偶膮danie, czy mo偶e w膮tpliwo艣膰?
Dziewczyna mia艂a pi臋kne piersi, bia艂膮 sk贸r臋, sutki r贸偶owe jak p艂atki kwiat贸w. Unios艂a r臋ce nad g艂ow膮 i przeci膮ga艂a si臋, wznosz膮c i lekko sp艂aszczaj膮c wspania艂e p贸艂kule. Ma艂pa wyci膮gn臋艂a szerok膮 d艂o艅 i 艂agodnie popie艣ci艂a jedn膮 brodawk臋, g艂adz膮c j膮 ciemnymi palcami. Dziewczyna westchn臋艂a.
- Czy mam... zdj膮膰 wszystko? Ma艂pa chrz膮kn臋艂a.
- Nie gadasz wiele.
Kobieta wy艣lizn臋艂a si臋 z czerwonej sp贸dniczki. Mia艂a teraz na sobie jedynie d艂ugie majtki. Po艂o偶y艂a si臋 na 艂贸偶ku i znowu przeci膮gn臋艂a, zadowolona ze swego cia艂a i ciep艂a pokoju. Nawet nie patrzy艂a na gospodarza.
Lewis poczu艂 si臋 藕le. Nogi zdr臋twia艂y mu ca艂kowicie, straci艂 czucie w prawej r臋ce, przyci艣ni臋tej do tylnej 艣ciany szafy, lecz nie odwa偶y艂 si臋 rusza膰. Wiedzia艂, 偶e ma艂pa jest zdolna do wszystkiego. Ka偶da cz膮stka jego cia艂a by艂a przeszyta b贸lem. Trzymane na kolanach zw艂oki Solala ci膮偶y艂y mu coraz bardziej. Cierpienie stawa艂o si臋 nie do zniesienia; zacz膮艂 my艣le膰, 偶e gdy ta dziwaczna para b臋dzie si臋 kocha膰, on umrze w tej n臋dznej kryj贸wce.
Lewis spojrza艂 na 艂贸偶ko. Ma艂pa trzyma艂a r臋k臋 mi臋dzy nogami prostytutki wij膮cej si臋 pod wp艂ywem tych pieszczot.
- Tak, o tak - powtarza艂a ci膮g艂e, gdy kochanek rozebra艂 j膮 ca艂kowicie.
Tego by艂o ju偶 za wiele. Odr臋twienie dosz艂o do m贸zgu Lewisa. Czy to 艣mier膰? To 艣wiat艂o w g艂owie, szum w uszach?
Zamkn膮艂 oczy.
Wreszcie ciemno艣膰.
Ockn膮艂 si臋 nagle. Drzwi szafy sta艂y otworem, a ma艂pa przygl膮da艂a mu si臋 z u艣miechem. By艂a naga, cia艂o mia艂a ca艂kowicie ogolone. Na 艣rodku pot臋偶nej piersi l艣ni艂 ma艂y, z艂oty krzy偶yk. Lewis rozpozna艂 go natychmiast. Kupi艂 ten klejnot dla Phillipe'a tu偶 przed wojn膮, na Champs Elysees. Szorstka r臋ka ma艂py wyrwa艂a go spod cia艂a Solala. Nie m贸g艂 si臋 wyprostowa膰. Nogi mia艂 jak z waty, nie chcia艂y go utrzyma膰. Bestia podpar艂a go. Lewis spojrza艂 na szaf臋, w kt贸rej le偶a艂 Solal zwini臋ty jak dziecko.
Dziewczyna w 艂贸偶ku w艂a艣nie si臋 obudzi艂a.
- Phillipe, kto to? Och... Phillipe... prosz臋. Czy mam p贸j艣膰 i z nim? Zrobi臋 to, je艣li zechcesz, tylko daj mi pigu艂ki. Zwykle nie chodz臋 ze starszymi panami.
Ma艂pa warkn臋艂a. Zmieni艂 si臋 wyraz jej twarzy, jakby po raz pierwszy zacz臋艂a si臋 domy艣la膰, z kim mia艂a do czynienia. By艂 to jednak problem zbyt trudny dla oszo艂omionego umys艂u.
Lewis patrzy艂 na ma艂p臋. Zdj臋艂a fotografi臋 z kominka. Ciemnym paznokciem wskazywa艂a na wizerunek Lewisa. Pozna艂a go!
- Lewis - powiedzia艂a. - Lewis - powiedzia艂a znowu i wskaza艂a na kobiet臋 siedz膮c膮 teraz na 艂贸偶ku z roz艂o偶onymi nogami.
Lewis pokr臋ci艂 g艂ow膮. Na wp贸艂 fikcja, na wp贸艂 rzeczywisto艣膰. Naga ma艂pa ofiarowuje mu kobiet臋.
To ju偶 na pewno ostatni rozdzia艂 w utworze zapocz膮tkowanym przez jego stryjecznego dziadka. Zacz臋艂o si臋 od mi艂o艣ci, by przez zbrodni臋 do niej wr贸ci膰. Do mi艂o艣ci ma艂py do cz艂owieka. On to spowodowa艂 swoimi marzeniami o wymy艣lonych bohaterach. Sk艂oni艂 Phillipe'a do wcielenia w 偶ycie opowie艣ci z utraconej m艂odo艣ci. To jego wina. Nie tej biednej, dumnej ma艂py; nie Phillipe'a pragn膮cego zachowa膰 wieczn膮 m艂odo艣膰; na pewno nie zimnej Catherine, kt贸ra zostanie teraz zupe艂nie sama. To przez niego. Jego jest zbrodnia, wina i kara.
Lewis odzyska艂 odrobin臋 si艂y i zacz膮艂 si臋 wlec do drzwi.
- Nie zostaje pan? - spyta艂a rudow艂osa.
- Ta istota... - Nie m贸g艂 wym贸wi膰 nazwy zwierz臋cia.
- Chodzi panu o Phillipe'a?
- Nie nazywa si臋 Phillipe - odpar艂 Lewis. - Nie jest nawet cz艂owiekiem.
- Jak pan chce. - Wzruszy艂a ramionami.
Za ni膮 odezwa艂a si臋 ma艂pa, wymawiaj膮c jego imi臋. Tym razem jednak nie by艂o to podobne do chrz膮kni臋cia. Ma艂pie podniebienie odda艂o g艂os Phillipe'a z nieomyln膮 dok艂adno艣ci膮, precyzyjniej ani偶eli najlepiej wytresowana papuga. To by艂 Phillipe, dok艂adnie.
- Lewis - powiedzia艂a.
Nie prosi艂a. Nie 偶膮da艂a. Po prostu nazywa艂a z rado艣ci m贸wienia do r贸wnego sobie.
Na widok starego m臋偶czyzny wspinaj膮cego si臋 na balustrad臋 Pont du Carrousel przechodnie przystawali, ale nie
mogli go powstrzyma膰. Stan膮艂 prosto, zachwia艂 si臋 i run膮艂 w lodowat膮 wod臋.
Par臋 os贸b przesz艂o na drug膮 stron臋 mostu, by zobaczy膰, czy pr膮d go porwa艂. Samob贸jca unosi艂 si臋 na powierzchni z sin膮 twarz膮, potem jaki艣 wir chwyci艂 go i wci膮gn膮艂 w g艂膮b. Woda zala艂a go i poch艂on臋艂a.
- Kim by艂? - kto艣 zapyta艂.
- Sk膮d mog臋 wiedzie膰? - pad艂a odpowied藕.
Dzie艅 by艂 pogodny; pada艂 ostatni 艣nieg tej zimy, kt贸ry na pewno stopnieje przed noc膮. Ptaki kr膮偶y艂y nad Sacr膰 Coeur. Pary偶 zaczyna艂 si臋 rozbiera膰 na wiosn臋; dziewicza biel bruka si臋 zbyt szybko, by d艂ugo j膮 nosi膰.
P贸藕nym rankiem m艂oda, rudow艂osa kobieta, trzymana za r臋k臋 przez wielkiego, brzydkiego m臋偶czyzn臋, wspina艂a si臋 powoli schodami prowadz膮cymi do ko艣cio艂a. S艂o艅ce im b艂ogos艂awi艂o. Bi艂y dzwony.
Zacz膮艂 si臋 nowy dzie艅.
JACQUELINEESS: JEJ WOLA I TESTAMENT
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - nie mo偶na tak 偶y膰. Dzie艅 po dniu nuda, har贸wka, frustracja. Chryste - modli艂a si臋 - uwolnij mnie, ukrzy偶uj, je艣li musisz, lecz wyrwij z tego marazmu".
Wyj臋艂a brzytw臋 Bena i pewnego marcowego dnia zamkn臋艂a si臋 w 艂azience, by podci膮膰 sobie 偶y艂y.
Poprzez dudnienie w uszach ledwo s艂ysza艂a g艂os Bena stoj膮cego pod drzwiami 艂azienki.
- Jeste艣 tam, kochanie?
- Odejd藕. - Zdawa艂o jej si臋, 偶e to powiedzia艂a.
- Wr贸ci艂em dzi艣 wcze艣niej, najdro偶sza. Nie by艂o du偶ego ruchu.
- Odejd藕, prosz臋.
Wyczerpana osun臋艂a si臋 na bia艂e kafelki pod艂ogi, pokryte krzepn膮cymi ju偶 ka艂u偶ami krwi.
- Kochanie?
- Zostaw mnie!
- Kochanie!
- Precz.
- Dobrze si臋 czujesz?
"Teraz drapie w drzwi jak szczur. Czy nie rozumie, 偶e nie mo偶e ich otworzy膰, nie jest w stanie?"
- Odpowiedz mi, Jackie.
J臋kn臋艂a. Nie mog艂a si臋 powstrzyma膰. B贸l nie by艂 taki straszny, jak my艣la艂a, lecz czu艂a si臋 藕le, jak gdyby kto艣 kopa艂 jaw g艂ow臋. Nie zd膮偶y ju偶 jednak jej przeszkodzi膰, za p贸藕no, cho膰by nawet wy艂ama艂 drzwi.
Ben wy艂ama艂 drzwi.
Patrzy艂a na niego, walcz膮c ze 艣mierci膮 zasnuwaj膮c膮 jej oczy.
- Za p贸藕no. - Znowu nie by艂a pewna, czy naprawd臋 to powiedzia艂a. Myli艂a si臋.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - wi臋c jednak nie umar艂am" Lekarz wezwany przez Bena by艂 a偶 do przesady 艂agodny.
"Tylko najlepszy - m贸wi艂 Ben - tylko najlepszy dla mojej
Jackie".
- To nic - zapewnia艂 j膮 doktor. - Sko艅czy si臋 na ma艂ej 艂ataninie.
"Dlaczego nie poprzestanie na tym?" - pomy艣la艂a. Nie pot臋pia艂 jej. Nie wiedzia艂, jak to jest.
- Mia艂em wiele do czynienia z takimi kobiecymi k艂opotami - zapewnia艂 j膮, znakomicie udaj膮c wsp贸艂czucie. - W pewnym wieku to niemal epidemia.
Mia艂a zaledwie trzydziestk臋. Co jej wmawia艂? 呕e ma przedwczesn膮 menopauz臋?
- Depresja, cz臋艣ciowe lub ca艂kowite zamykanie si臋 w sobie, nerwice. Nie jest pani jedyna, prosz臋 mi wierzy膰.
"Na pewno jestem - pomy艣la艂a. - Nie mo偶esz wiedzie膰, co czuj臋".
- Wyci膮gniemy pani膮 z tego w mgnieniu oka.
"Czy ma mnie za g艂upi膮?"
Przygl膮da艂 si臋 w zadumie wisz膮cym w ramkach dyplomom, potem swoim wypiel臋gnowanym paznokciom, pi贸rom i notatnikom na biurku. Nie patrzy艂 na Jacqueline. Wsz臋dzie, tylko nie na ni膮.
- Wiem - m贸wi艂 dalej - co pani przesz艂a. Kobiety maj膮 pewne potrzeby. Je艣li nie zostaj膮 zaspokojone...
"Co mo偶esz wiedzie膰 o potrzebach kobiet? Nie jeste艣 kobiet膮" - pomy艣la艂a.
- Co? - zapyta艂.
Czy co艣 powiedzia艂a? Potrz膮sn臋艂a przecz膮co g艂ow膮. Ci膮gn膮艂 dalej, wpadaj膮c ponownie w rytm.
- Nie zamierzam wp臋dza膰 pani w d艂ugie sesje terapeutyczne. Nie chce ich pani, prawda? Potrzebuje pani odrobiny poczucia bezpiecze艅stwa i czego艣, co pomo偶e zasn膮膰 w nocy.
Mocno j膮 ju偶 zdenerwowa艂. Jego 艂askawo艣膰 zdawa艂a si臋 nie mie膰 granic. Wszechwiedz膮cy ojciec, to jego styl. Jakby obdarowany by艂 moc膮 cudownego wejrzenia w natur臋 kobiecej duszy.
- Oczywi艣cie, przedtem pr贸bowa艂em d艂ugich terapii, lecz mi臋dzy nami m贸wi膮c...
Lekko poklepa艂 j膮 po d艂oni. R臋ka ojca na jej r臋ce. Mia艂o j膮 to uspokoi膰, podbudowa膰, mo偶e nawet uwie艣膰.
- ... mi臋dzy nami m贸wi膮c, zbyt du偶o jest s艂贸w. Ci膮g艂e rozmowy. Prawd臋 powiedziawszy, nic dobrego z nich nie wynika. Wszyscy mamy problemy. Nie zagadamy ich, prawda?
"Nie jeste艣 kobiet膮. Nie wygl膮dasz jak kobieta, nie odczuwasz jak kobieta..."
- Czy pani co艣 powiedzia艂a? Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Wydawa艂o mi si臋. 艢mia艂o, mo偶e by膰 pani ze mn膮 szczera.
Nie odpowiedzia艂a, a udawanie poufa艂o艣ci zacz臋艂o go chyba m臋czy膰. Wsta艂, podszed艂 do okna i zas艂oni艂 sob膮 widok na wi艣nie rosn膮ce na trawniku.
- Uwa偶am, 偶e najlepsze dla pani...
Sta艂 pod 艣wiat艂o. Patrzy艂a na jego szerokie ramiona, w膮skie biodra. Dobra figura dla m臋偶czyzny, jak powiedzia艂by Ben. Nie urodzi dziecka.
- Uwa偶am, 偶e najlepsze dla pani...
"Co mo偶e wiedzie膰 z takimi biodrami, takimi ramionami? Jest po prostu m臋偶czyzn膮, wi臋c jak mo偶e cokolwiek w niej zrozumie膰?"
- Uwa偶am, 偶e najlepsze dla pani by艂yby oczywi艣cie 艣rodki uspokajaj膮ce... Patrzy艂a teraz na jego brzuch.
-... i wakacje.
Skupia艂a si臋 na ciele os艂oni臋tym ubraniem. Mi臋艣nie, ko艣ci i krew pod elastyczn膮 sk贸r膮. Ogl膮da艂a je ze wszystkich stron, mierzy艂a, ocenia艂a zdolno艣膰 do oporu, potem zamkn臋艂a oczy. Pomy艣la艂a:
"B膮d藕 kobiet膮"
Gdy tylko wypowiedzia艂a t臋 niedorzeczn膮 my艣l, m臋偶czyzna zacz膮艂 si臋 zmienia膰. Niestety, nie by艂a to czarodziejska przemiana, jego cia艂o sprzeciwia艂o si臋 takiej magii. Pragn臋艂a, by m臋ska pier艣 doktora sta艂a si臋 biustem, i ta rzeczywi艣cie zacz臋艂a nabrzmiewa膰, powoduj膮c p臋kni臋cie sk贸ry. Mostek uwypukli艂 si臋. Miednica, rozdzierana a偶 do p臋kni臋cia, prze艂ama艂a si臋; pozbawiony podparcia run膮艂 na biurko i stamt膮d patrzy艂 na ni膮 z twarz膮 poblad艂膮 z b贸lu. Obliza艂 wargi.
Usta mia艂 suche, s艂owa wi臋z艂y mu w gardle. Spomi臋dzy jego n贸g dochodzi艂y odg艂osy skapuj膮cej na dywan krwi i wysuwaj膮cych si臋 jelit.
Krzykn臋艂a. Widok by艂 potworny.
Cofn臋艂a si臋 w najdalszy k膮t pokoju, gdzie zwymiotowa艂a do donicy z drzewkiem kauczukowym.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - to nie mo偶e by膰 morderstwo. Tylko go dotkn臋艂am".
Jacqueline zachowa艂a dla siebie to, co zrobi艂a tego dnia.
Nie by艂o sensu wp臋dza膰 ludzi w bezsenne noce, wype艂nione d艂ugimi rozmy艣laniami o tak niesamowitej mocy.
Policja by艂a bardzo uprzejma. Przedstawili wiele wyja艣nie艅 nag艂ego odej艣cia doktora Blandisha, cho膰 niedostatecznie t艂umacz膮cych, jak jego pier艣 mog艂a si臋 tak wygi膮膰, tworz膮c dwie 艂adne, cho膰 ow艂osione kopu艂y.
Przypuszczano, 偶e jaki艣 szalony psychopata w艂ama艂 si臋 do gabinetu lekarza, zrobi艂 swoje, a potem uciek艂, wprawiaj膮c niewinn膮 Jacqueline Ess w pe艂ne grozy milczenie, kt贸rego nie mog艂o przerwa膰 偶adne przes艂uchanie.
Niemal zapomnia艂a. W miar臋 up艂ywu miesi臋cy wraca艂o to do niej stopniowo, jak pami臋膰 o potajemnym cudzo艂贸stwie. Kusi艂o j膮 zabronionymi przyjemno艣ciami. Zapomnia艂a o dokuczliwych wymiotach, pami臋ta艂a o mocy. Zapomnia艂a o poczuciu winy, kt贸re j膮 potem opanowa艂o. N臋ci艂o j膮. N臋ci艂o, by to powt贸rzy膰.
Tylko tym razem w doskonalszy spos贸b.
- Jacqueline.
"Czy to m贸j m膮偶 - pomy艣la艂a - wo艂a mnie po imieniu? Zwykle m贸wi艂 Jackie lub Jack, lub w og贸le nic"
- Jacqueline.
Patrzy艂 na ni膮 swoimi wielkimi, dzieci臋cymi, niebieskimi oczami jak ucze艅, kt贸rego pokocha艂a od pierwszego wejrzenia. Mia艂 jednak twardsze usta, a jego poca艂unki smakowa艂y jak sple艣nia艂y chleb.
- Jacqueline.
-Tak.
- Chc臋 o czym艣 z tob膮 pom贸wi膰.
"Rozmowa? - pomy艣la艂a. - Dzi艣 musi by膰 艣wi臋to".
- Nie wiem, jak ci to powiedzie膰...
- Spr贸buj - odpar艂a zach臋caj膮co.
Wiedzia艂a, 偶e gdyby tylko chcia艂a, mog艂aby my艣l膮 sk艂oni膰 jego j臋zyk do m贸wienia. Sk艂oni膰 do powiedzenia tego, co pragn臋艂aby us艂ysze膰. Mo偶e s艂owa mi艂o艣ci, je艣liby przypomnia艂a sobie, jak brzmi膮. Co by jej jednak z tego przysz艂o? Lepsza jest pr膮 wda.
- Kochanie, troch臋 zszed艂em z drogi.
- Co masz na my艣li? - spyta艂a. "Mam ci臋, 艂otrze" - pomy艣la艂a.
- Sta艂o si臋 to wtedy, gdy nie by艂a艣 ca艂kiem sob膮. Wiesz, kiedy mi臋dzy nami si臋 popsu艂o. Oddzielne pokoje... Pragn臋艂a艣 tego... Wariowa艂em ze zdenerwowania. Nie chcia艂em ci臋 martwi膰, dlatego o niczym nie m贸wi艂em. Nie potrafi臋 jednak prowadzi膰 podw贸jnego 偶ycia.
- Ben, mo偶esz mie膰 romans, je艣li zechcesz.
- To nie romans, Jackie. Kocham j膮...
Przygotowa艂 jedn膮 ze swych gadek, widzia艂a, jak w ustach nabrzmiewaj膮 mu s艂owa wyja艣nienia przechodz膮ce w oskar偶enie; przeprosiny, kt贸re zawsze przekszta艂ca艂y si臋 w napa艣ci na jej charakter. Gdy si臋 rozp臋dzi, nic go nie powstrzyma. Nie chcia艂a tego s艂ucha膰.
- Zupe艂nie nie przypomina ciebie, Jackie. Jest troch臋 frywolna. Chyba nazwa艂aby艣 j膮 powierzchown膮.
"Warto mu przerwa膰 - pomy艣la艂a - nim znowu zacznie gl臋dzi膰".
- Nie jest taka nastrojowa jak ty. Widzisz, to normalna kobieta. Nie chc臋 przez to powiedzie膰, 偶e ty nie jeste艣 normalna, nie mo偶esz nic poradzi膰 na swoje depresje. Ale ona nie jest taka wra偶liwa.
- Nie trzeba, Ben...
- Nie, do diab艂a, chc臋 to wszystko z siebie zrzuci膰. "Na mnie" - pomy艣la艂a.
- Nigdy nie pozwalasz mi wyja艣ni膰 - m贸wi艂. - Zawsze rzucasz na mnie jedno ze swych cholernych spojrze艅, jakby艣 chcia艂a...
"Umieraj"
-... chcia艂a, bym si臋 zamkn膮艂. "Zamknij si臋"
- Nie dbasz o to, co czuje. - krzycza艂 teraz. - Zawsze tkwisz we w艂asnym ma艂ym 艣wiecie.
"Zamknij si臋" - pomy艣la艂a znowu.
Dwa doskona艂e szeregi jego z臋b贸w spad艂y na siebie, trzeszcz膮c i p臋kaj膮c, nerwy i 艣lina utworzy艂y r贸偶owaw膮 pian臋 na brodzie, gdy jego usta zapad艂y si臋 do 艣rodka.
"Zamknij si臋" - powtarza艂a w my艣li, gdy jego zdumione, dzieci臋ce, b艂臋kitne oczy wbi艂y si臋 w czaszk臋, a nos wwierci艂 si臋 w m贸zg.
To ju偶 nie by艂 Ben, lecz cz艂owiek z czerwonym 艂bem jaszczurki, po偶eraj膮cej si臋 艂apczywie. Dzi臋ki Bogu, raz na zawsze sko艅czy艂y si臋 te jego gadki.
Zacz臋艂a czerpa膰 przyjemno艣膰 ze zmian, kt贸re na nim wymusza艂a.
Rozci膮gn臋艂a go na pod艂odze i zacz臋艂a kurczy膰 mu r臋ce i nogi, skupiaj膮c cia艂o i oporne ko艣ci na coraz mniejszej przestrzeni. Ubranie zawin臋艂o si臋 do 艣rodka, a tkanki 偶o艂膮dka, wyrwane z ciasno upakowanych wn臋trzno艣ci, oplot艂y cia艂o. Palce wyrasta艂y mu teraz z 艂opatek, a ci膮gle wal膮ce w艣ciekle stopy, zosta艂y przywi膮zane do jelit. Przewr贸ci艂a go po raz ostatni, by 艣cisn膮膰 kr臋gos艂up w d艂ug膮 na stop臋 kolumn臋 gnoju. To by艂 koniec.
Po wyj艣ciu z transu ujrza艂a Bena siedz膮cego na pod艂odze, zajmuj膮cego nie wi臋cej miejsca ni偶 jedna z jego pi臋knych sk贸rzanych akt贸wek. Krew, 偶贸艂膰 i limfa pulsowa艂y s艂abo.
Tym razem nie czeka艂a na pomoc. Wiedzia艂a teraz, co robi (domy艣la艂a si臋 nawet jak) i uwa偶a艂a swoj膮 zbrodnie za ca艂kowicie uzasadnion膮. Spakowa艂a rzeczy i opu艣ci艂a dom.
"呕yje - pomy艣la艂a. - Po raz pierwszy w ca艂ym moim paskudnym 偶yciu".
Testament Vassiego (cz臋艣膰 pierwsza)
Opowiadam to marz膮cym o s艂odkiej, ale silnej kobiecie. To obietnica, jak r贸wnie偶 wyznanie, a tak偶e i ostatnie s艂owa zgubionego cz艂owieka, kt贸ry chcia艂 tylko kocha膰 i by膰 kochanym. Siedz臋 tu dr偶膮c, czekaj膮c na noc, czekaj膮c, a偶 zn贸w przyjdzie pod moje drzwi ten j臋cz膮cy rajfur Koos i wymieni wszystko, co mam, na klucz do jej pokoju.
Nie jestem odwa偶ny i nigdy nie by艂em, boj臋 si臋 tego, co mo偶e si臋 dzisiaj ze mn膮 sta膰. Nie mog臋 jednak sp臋dzi膰 ca艂ego 偶ycia na marzeniach, czekaj膮c na u艣miech losu. Wcze艣niej czy p贸藕niej trzeba pom贸c szcz臋艣ciu. Cho膰by nawet trzeba by艂o odda膰 za to 偶ycie.
Przypuszczalnie nie zostan臋 zrozumiany. My艣licie sobie, natkn膮wszy si臋 na ten testament, 偶e zostawi艂 go jaki艣 idiota.
Nazywam si臋 Oliver Vassi. Mam teraz trzydzie艣ci osiem lat. By艂em prawnikiem, a偶 przed jakim艣 rokiem rozpocz膮艂em poszukiwania, kt贸re doprowadzi艂y mnie do tego rajfura z jego bezcennym kluczem.
Wszystko zacz臋艂o si臋 przesz艂o rok temu. Przyby艂a do biura twierdz膮c, 偶e jest wdow膮 po moim koledze ze Szko艂y Prawniczej, niejakim Benjaminie Essie. Po d艂u偶szej chwili przypomnia艂em sobie. Kiedy艣 nasz wsp贸lny znajomy, kt贸ry by艂 na ich 艣lubie, pokaza艂 m i zdj臋cie Benjaminiego rozpromienionej 偶ony. To by艂a ona.
Pami臋tam, 偶e podczas pierwszej rozmowy by艂a bardzo zmieszana. Przysz艂a w godzinach szczytu, mia艂em pracy po uszy, tak jednak mnie oczarowa艂a, 偶e od艂o偶y艂em wszystkie spotkania, a gdy wesz艂a sekretarka, jej stalowe spojrzenie podzia艂a艂o na mnie jak kube艂 zimnej wody. Chyba zakocha艂em si臋 od razu, a ona wyczu艂a to. Udawa艂em, 偶e jestem tylko grzeczny dla wdowy po starym przyjacielu. Nie chcia艂em my艣le膰 o uczuciach, nie by艂y dla mnie typowe, tak przynajmniej s膮dzi艂em. Jak ma艂o wiedzia艂em - chodzi mi o prawdziw膮 wiedz臋 - o naszych mo偶liwo艣ciach.
Przy pierwszym spotkaniu Jacqueline uraczy艂a mnie k艂amstwami. M贸wi艂a, 偶e Ben zmar艂 na raka, 偶e cz臋sto o mnie m贸wi艂. Chyba mog艂a mi wtedy powiedzie膰 prawd臋, a ja bym to przyj膮艂 - s膮dz臋, 偶e od pocz膮tku uleg艂em tej kobiecie ca艂kowicie.
Trudno jednak pami臋ta膰, jak i kiedy zainteresowanie innym cz艂owiekiem przechodzi w co艣 g艂臋bszego, przemienia si臋 w uczucie. By膰 mo偶e wymy艣li艂em to, 偶e wywar艂a na mnie przy pierwszym spotkaniu olbrzymie wra偶enie, po prostu wymy艣li艂em wszystko, by usprawiedliwi膰 p贸藕niejsze post臋pki. Nie jestem pewien. Oboj臋tnie jednak, gdzie i kiedy to si臋 sta艂o, szybko czy wolno post臋powa艂o, nie opar艂em si臋 jej jednak i zacz膮艂 si臋 romans.
Nie jestem zbyt dociekliwy wobec przyjaci贸艂 czy partnerek w 艂贸偶ku. Jako prawnik ca艂y czas grzebi臋 si臋 w brudach innych ludzi i naprawd臋, osiem godzin ka偶dego dnia wystarcza mi w zupe艂no艣ci. Poza biurem z ch臋ci膮 zostawiam ludzi w spokoju. Nie szperam, nie grzebi臋, przyjmuj臋 wszystko za dobr膮 monet臋.
Jacqueline nie stanowi艂a wyj膮tku od tej regu艂y. By艂a kobiet膮, z kt贸r膮 ch臋tnie dzieli艂bym 偶ycie bez wzgl臋du na jej przesz艂o艣膰. Posiada艂a cudown膮 zimn膮 krew, by艂a dowcipna, troch臋 lubie偶na. Nigdy nie spotka艂em bardziej czaruj膮cej kobiety. To, jak 偶y艂a z Benem, jak wygl膮da艂o ich ma艂偶e艅stwo, nie by艂o moj膮 spraw膮. Nale偶a艂o tylko do niej. Czu艂em si臋 szcz臋艣liwy w tamtych dniach. Tote偶 pozwala艂em przesz艂o艣ci umrze膰 wraz z Essem. Chyba nawet pochlebia艂em sobie, 偶e je艣li cierpia艂a, pomog臋 jej o tym zapomnie膰.
Jej opowie艣ci na pewno nie by艂y pe艂ne. Jako prawnik mia艂em ucho wyczulone na k艂amstwa i cho膰 pr贸bowa艂em st艂umi膰 profesjonalne nawyki, to czu艂em, 偶e nie by艂a ze mn膮 ca艂kowicie szczera. Ka偶dy jednak ma swoje sekrety, wiedzia艂em o tym. Niech je sobie zachowa, my艣la艂em.
Tylko raz zapyta艂em o szczeg贸艂y jej historii. M贸wi膮c o 艣mierci Bena, napomkn臋艂a, 偶e dosta艂 to, na co zas艂ugiwa艂. Spyta艂em, co ma na my艣li. U艣miechn臋艂a si臋 swym u艣miechem Giocondy i odpowiedzia艂a, 偶e wed艂ug niej nale偶y przywr贸ci膰 r贸wnowag臋 mi臋dzy m臋偶czyznami i kobietami. Pomin膮艂em t臋 uwag臋. By艂em wtedy op臋tany, bez nadziei na ocalenie; cokolwiek by mi powiedzia艂a, ch臋tnie bym to przyj膮艂.
Widzicie, by艂a taka pi臋kna. Nie w banalnym sensie, nie by艂a m艂oda ani niewinna, nie mia艂a zgrabnej sylwetki, tak ulubionej przez fotograf贸w i facet贸w od reklamy. Wygl膮da艂a na kobiet臋 tu偶 po czterdziestce, cz臋sto 艣miej膮c膮 si臋 i p艂acz膮c膮, co pozostawia艂o na twarzy 艣lady. Mia艂a jednak zdolno艣膰 przekszta艂cania siebie w bardzo subtelny spos贸b, dzi臋ki czemu jej twarz zmienna by艂a jak niebo. Pocz膮tkowo s膮dzi艂em, 偶e to kwestia makija偶u. Coraz cz臋艣ciej jednak spali艣my ze sob膮, widywa艂em j膮 rano z zaspanymi oczyma, wieczorem padaj膮c膮 ze zm臋czenia i wkr贸tce zrozumia艂em, 偶e sprawia to si艂a jej woli.
Dzi臋ki temu kocha艂em Jacqueline jeszcze mocniej.
Pewnej nocy obudzi艂em si臋 przy niej. Cz臋sto spali艣my na pod艂odze, wola艂a j膮 od 艂贸偶ka. Jak m贸wi艂a, 艂贸偶ka przypomina艂y jej o ma艂偶e艅stwie. W ka偶dym razie tej nocy le偶a艂a pod ko艂dr膮 na dywanie w moim pokoju, a ja w zachwycie przygl膮da艂em si臋 jej twarzy.
Je艣li kto艣 jest zaanga偶owany po uszy, widok ukochanej pogr膮偶onej we 艣nie mo偶e by膰 strasznym do艣wiadczeniem. Mo偶e znacie to parali偶uj膮ce wpatrywanie si臋 w cudz膮 twarz, wyra偶aj膮c膮 to, czego nigdy, nigdy nie poznacie - wn臋trze czyjego艣 umys艂u. Jak powiedzia艂em, dla zakochanych jest to zgroza. Wiadomo, 偶e w takich chwilach ich luba istnieje jedynie jako twarz, osobowo艣膰. Dlatego gdy ta twarz jest chroniona mask膮 snu, a osobowo艣膰 kryje si臋 we w艂asnym, niedost臋pnym 艣wiecie, czujemy si臋 ca艂kowicie pozbawieni celu. Jak planeta bez s艂o艅ca, obracaj膮ca si臋 w mroku.
Tak w艂a艣nie czu艂em si臋 tej nocy, patrz膮c na jej nadzwyczajne rysy. Gdy przetrawia艂em w艂asn膮 bezduszno艣膰, jej twarz zacz臋艂a si臋 zmienia膰. Na pewno spa艂a, ale jakie musia艂a mie膰 sny! Porusza艂a j膮 najskrytsza cz臋艣膰 duszy, jej mi臋艣nie, w艂osy, policzki falowa艂y pod wp艂ywem wewn臋trznego rytmu. Wargi zakwit艂y, wydymaj膮c si臋 w za艣linion膮 wie偶臋 ze sk贸ry, w艂osy unios艂y si臋 nad g艂ow膮, jakby le偶a艂a w wodzie, policzki tworzy艂y bruzdy i wzg贸rki jak obrz臋dowe blizny wojownika; zaczerwienione i pulsuj膮ce fragmenty tkanki nabrzmiewa艂y i przekszta艂ca艂y si臋 wed艂ug jakiego艣 wzoru. Wszystko to by艂o dla mnie straszne i musia艂em zrobi膰 co艣, aby to przerwa膰. Nie obudzi艂a si臋, lecz zbli偶y艂a troch臋 do powierzchni snu, opuszczaj膮c g艂臋bsze wody, siedlisko owych mocy.
Znowu mia艂a twarz spokojnie 艣pi膮cej kobiety.
By艂o to decyduj膮ce do艣wiadczenie, cho膰 przez kilka nast臋pnych dni pr贸bowa艂em przekona膰 siebie, 偶e tego nie widzia艂em.
Wysi艂ki nie zda艂y si臋 na nic. Wiedzia艂em, 偶e dzieje si臋 z ni膮 co艣 z艂ego, a wtedy jeszcze o niczym nie mia艂em poj臋cia. By艂em przekonany, 偶e ma jakie艣 k艂opoty ze zdrowiem i 偶e lepiej zrobi臋, sprawdzaj膮c jej histori臋, nim powiem, co widzia艂em.
Z perspektywy wydaje si臋 to 艣mieszn膮 naiwno艣ci膮. Jak mog艂em my艣le膰, 偶e nie wiedzia艂a, i偶 posiada tak膮 moc. 艁atwiej mi jednak by艂o wyobra偶a膰 sobie j膮 jako ofiar臋 takich pot臋g ni偶 jako ich pani膮. Tak m臋偶czy藕ni my艣l膮 o kobietach; nie tylko ja, Oliver Vassi, o niej, Jacqueline Ess. Nie mo偶emy uwierzy膰, 偶e w ciele kobiet mo偶e przebywa膰 jaka艣 inna moc ni偶 moc dziecka p艂ci m臋skiej. 呕adna inna. Tylko m臋偶czy藕ni maj膮 si艂y dane im przez Boga. Tak wmawiaj膮 nam nasi ojcowie, idioci jak i my.
W ka偶dym razie skrycie zbiera艂em informacje o Jacqueline. Mia艂em znajomych w Yorku, gdzie mieszka艂a z Benem i nietrudno mi by艂o poprosi膰 tam o dane. Min膮艂 tydzie艅, nim do mnie dotar艂y, bo moja wtyczka musia艂a mocno si臋 napracowa膰 z policj膮, by dotrze膰 do prawdy. W ko艅cu jednak je otrzyma艂em - by艂y z艂e.
Ben rzeczywi艣cie zmar艂. W 偶adnej jednak mierze nie by艂 to rak. M贸j znajomy otrzyma艂 jedynie niewyra藕ne dane odno艣nie stanu cia艂a Bena, lecz wynika艂o z nich, 偶e zosta艂o dziwnie okaleczone. A g艂贸wny podejrzany? Moja ukochana - Jacqueline Ess. Ta sama niewinna kobieta, kt贸ra u mnie mieszka艂a, spa艂a ka偶dej nocy u mego boku.
Powiedzia艂em jej wi臋c, 偶e co艣 przede mn膮 ukrywa. Nie wiem, czego si臋 spodziewa艂em. Odpowiedzi膮 by艂 pokaz jej mocy. Objawi艂a j膮 swobodnie, bez z艂o艣liwo艣ci, lecz by艂bym g艂upi, gdybym nie odczyta艂 w nim ostrze偶enia. Najpierw wyja艣ni艂a mi, jak odkry艂a swoj膮 wyj膮tkow膮 w艂adz臋 nad duchem i cia艂em ludzi. Twierdzi艂a, 偶e znalaz艂szy si臋 w rozpaczy na kraw臋dzi samob贸jstwa, w najg艂臋bszych warstwach swej natury odkry艂a zdolno艣ci, jakich nigdy dot膮d nie zna艂a. Gdy dosz艂a do siebie, moce te wyp艂yn臋艂y na powierzchni臋 niczym ryby do 艣wiat艂a.
Nast臋pnie objawi艂a mi najdrobniejsz膮 cz膮stk臋 tych si艂, wyrywaj膮c po jednym w艂osy z mojej g艂owy. Tylko kilka, do艣膰, aby ukaza膰 niezwyk艂e umiej臋tno艣ci. Czu艂em, jak wyskakuj膮. M贸wi艂a: "Jeden zza ucha" - i ju偶 czu艂em mrowienie sk贸ry i zaraz podskakiwa艂em, gdy palcami woli wyrywa艂a w艂os. Potem nast臋pny i jeszcze jeden. By艂o to co艣 niewiarygodnego. Pos艂ugiwa艂a si臋 t膮 moc膮 z wielk膮 sztuk膮, znajduj膮c i wyci膮gaj膮c w艂osy z g艂owy z precyzj膮 godn膮 podziwu.
Naprawd臋 siedzia艂em tam zdr臋twia艂y ze strachu, 艣wiadom, 偶e si臋 mn膮 bawi. By艂em pewny, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej nadejdzie czas, gdy zamknie mi usta na zawsze.
W膮tpi艂a jednak w siebie. Powiedzia艂a mi, 偶e jej umiej臋tno艣ci, cho膰 膰wiczone, krzywdz膮 j膮. Twierdzi艂a, 偶e potrzebuje kogo艣, kto pomo偶e jej lepiej je wykorzystywa膰. Nie mnie. By艂em jedynie kim艣, kto j膮 kocha, kocha艂, nim mu si臋 zwierzy艂a i b臋dzie kocha艂 nadal, pomimo wszystko.
Istotnie, po tym zdarzeniu szybko przywyk艂em do nowego obrazu Jacqueline. Zamiast si臋 jej ba膰, bez reszty odda艂em serce kobiecie, kt贸ra pozwala艂a mi mie膰 swoje cia艂o.
Praca zacz臋艂a mnie denerwowa膰, sta艂a si臋 zawad膮 przeszkadzaj膮c膮 my艣le膰 o ukochanej. Opinia o mnie pogorszy艂a si臋, traci艂em sprawy, wiarygodno艣膰. Po dw贸ch, trzech miesi膮cach moje 偶ycie zawodowe skurczy艂o si臋 niemal do zera. Przyjaciele mnie 偶a艂owali, znajomi unikali.
Nie 偶erowa艂a na mnie. Chc臋 stwierdzi膰 to jasno. Nie by艂a strzyg膮 ani wied藕m膮. Ja i tylko ja jestem odpowiedzialny za swoj膮 偶yciow膮 kl臋sk臋. Nie czarowa艂a mnie, to romantyczne usprawiedliwienie przemocy. By艂a jak morze, musia艂em w nim p艂ywa膰. Czy mia艂o to sens? Wiod艂em 偶ycie na brzegu, na sta艂ym gruncie prawa i by艂em tym zm臋czony. Ona by艂a wod膮; bezkresnym morzem w jednym ciele, potopem w ma艂ej przestrzeni i ch臋tnie w nim ton膮艂em, skoro mi na to pozwala艂a. By艂a to jednak moja decyzja. Zrozumcie. Zawsze by艂a to moja decyzja. Postanowi艂em dzi艣 by膰 z ni膮 po raz ostatni. Czyni臋 to z w艂asnej woli.
Jaki偶 m臋偶czyzna uczyni艂yby inaczej? By艂a i jest wspania艂a.
Przez miesi膮c po tym pokazie mocy 偶y艂em w ci膮g艂ej ekstazie. Nauczy艂a mnie kocha膰 w spos贸b przekraczaj膮cy ograniczenia wszystkich innych istot na bo偶ej ziemi. Powiedzia艂em: "bez ogranicze艅", bo nie mia艂a 偶adnych. Zauroczenie trwa艂o nawet wtedy, gdy jej nie by艂o, albowiem zmieni艂a m贸j 艣wiat.
Potem mnie porzuci艂a.
Wiem dlaczego; odesz艂a, by poszuka膰 kogo艣, kto nauczy艂by j膮 wykorzystywa膰 moc. Rozumienie powod贸w jej decyzji nie czyni艂o mnie jednak spokojniejszym.
Za艂ama艂em si臋, straci艂em prac臋 i tych paru przyjaci贸艂, kt贸rzy dotychczas mi zostali. Ledwo to zauwa偶y艂em. By艂y to drobiazgi w por贸wnaniu z utrat膮 Jacqueline...
- Jacqueline.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - czy to rzeczywi艣cie najbardziej wp艂ywowy cz艂owiek w kraju? Wygl膮da tak niepoci膮gaj膮co, zwyczajnie. Nie ma nawet stanowczego podbr贸dka".
Mimo to Titus Pettifer mia艂 w艂adz?.
Nie by艂 w stanie policzy膰 monopoli, kt贸rymi kierowa艂; w 艣wiecie finans贸w m贸g艂 艂ama膰 koncerny jak s艂omki, niszczy膰 ambicje setek, kariery tysi臋cy. W jego cieniu wyrasta艂y nagle fortuny, korporacje upada艂y, gdy tylko dmuchn膮艂. Spe艂nia艂y si臋 wszystkie jego zachcianki. Je艣li kto艣 ma moc, to tylko on. Musia艂a si臋 od niego uczy膰.
- Nie b臋dzie pani przeszkadza膰, 偶e b臋d臋 jej m贸wi艂 J.?
- Nie.
- D艂ugo czeka艂a艣?
- Do艣膰 d艂ugo.
- Zwykle nie pozwalam czeka膰 pi臋knym kobietom.
- Pozwalasz.
Zna艂a go ju偶, wystarczy艂y jej na to dwie minuty. Szybciej go pokona, je艣li b臋dzie spokojna i bezczelna.
- Czy zawsze u偶ywasz inicja艂贸w wobec nie znanych ci kobiet?
- To wygodne, przeszkadza ci?
- Zale偶y.
- Od czego?
- Od tego, co dostan臋 za przyznanie ci tego przywileju.
- Poznanie twego imienia jest przywilejem?
-Tak.
- Hmm... Pochlebia mi to. Chyba 偶e wszystkim udzielasz tego przywileju?
Pokr臋ci艂a g艂ow膮. Nie, widzia艂, 偶e nie by艂a rozrzutna w swoich uczuciach.
- Dlaczego tak d艂ugo czeka艂a艣, by si臋 ze mn膮 zobaczy膰? -zapyta艂. - Dlaczego dochodzi艂y mnie informacje, 偶e zam臋czasz moje sekretarki ci膮g艂ymi 偶膮daniami spotkania si臋 ze mn膮? Czy chcesz pieni臋dzy? Je艣li tak, odejdziesz z pustymi r臋koma. Zdoby艂em bogactwo, bo by艂em pod艂y. I im jestem bogatszy, tym bardziej staj臋 si臋 pod艂y.
Powiedzia艂 prawd臋.
- Nie chc臋 pieni臋dzy - odpar艂a r贸wnie szczerze.
- To pocieszaj膮ce.
- S膮 bogatsi od ciebie.
Uni贸s艂 brwi ze zdumieniem. "Ta pi臋kno艣膰 potrafi gry藕膰".
- Prawda - przyzna艂. - Na tej p贸艂kuli by艂o co najmniej kilku ludzi z wi臋kszym maj膮tkiem.
- Jestem tu dla twojego nazwiska. Przysz艂am, bo mo偶emy by膰 razem. Mo偶emy sobie nawzajem wiele zaoferowa膰.
- Na przyk艂ad? - zapyta艂.
- Mam cia艂o.
U艣miechn膮艂 si臋. Od lat nie s艂ysza艂 bardziej bezpo艣redniej oferty.
- A co mam ci da膰 za tak膮 hojno艣膰?
- Chc臋 si臋 nauczy膰...
- Nauczy膰?
-... jak korzysta膰 z pot臋gi. "Jest coraz dziwniejsza".
- Co masz na my艣li? - zwleka艂. Nie oceni艂 jej jeszcze, denerwowa艂a go, wprawia艂a w zak艂opotanie.
- Mam ci to przeliterowa膰? - odpar艂a z bezczelnym u艣miechem.
- Nie trzeba. Chcesz si臋 nauczy膰 korzysta膰 z pot臋gi. Chyba m贸g艂bym to zrobi膰...
- Wiem o tym.
- Zdajesz sobie spraw臋, 偶e mam 偶on臋? Jestem z Virgini膮 od osiemnastu lat.
- Macie trzech syn贸w, cztery domy, pokoj贸wk臋 imieniem Mirabelle. Nie znosisz Nowego Jorku, uwielbiasz Bangkok, masz numer ko艂nierzyka szesna艣cie i p贸艂, tw贸j ulubiony kolor to ziele艅.
- Turkus.
- Na staro艣膰 stajesz si臋 subtelniejszy.
- Nie jestem stary.
- Osiemna艣cie lat ma艂偶e艅stwa. Przez to przedwcze艣nie dojrza艂e艣.
- Nie.
- Udowodnij.
- Jak?
- We藕 mnie.
- Co?
- We藕 mnie.
- Tutaj?
- Zaci膮gnij zas艂ony, zamknij drzwi na klucz, wy艂膮cz ko艅c贸wk臋 komputera i we藕 mnie. Pozwalam ci.
- Pozwalasz?
Ile to ju偶 czasu min臋艂o, nim ktokolwiek pozwoli艂 mu zrobi膰 cokolwiek?
- Pozwalasz?
By艂 podniecony. Od wielu lat nie by艂 r贸wnie podniecony. Zaci膮gn膮艂 zas艂ony, zamkn膮艂 drzwi na klucz, wy艂膮czy艂 ekran 艂膮cz膮cy go z maj膮tkiem.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - mam go".
Nie by艂a to 艂atwa sprawa, zupe艂nie co innego ni偶 z Vassim. Po pierwsze, Pettifer by艂 niezdarnym kochankiem. Po drugie, zbyt obawia艂 si臋 偶ony, by zosta膰 dobrym. Wsz臋dzie widzia艂 Virgini臋, na korytarzach hoteli, w kt贸rych wynajmowali pokoje na dzie艅, w taks贸wkach kr膮偶膮cych po ulicach po ich spotkaniach, raz nawet (przysi臋ga艂, 偶e podobie艅stwo jest ca艂kowite) dopatrzy艂 si臋 jej w kelnerce i wywali艂 stolik w restauracji. Wszystko to by艂y wymys艂y, lecz przeszkadza艂y w spontaniczno艣ci ich romansu.
Mimo to uczy艂a si臋 od niego. By艂 r贸wnie b艂yskotliwym potentatem, co niezdarnym kochankiem. Nauczy艂a si臋 by膰 pot臋偶n膮 bez okazywania si艂y, a tak偶e jak nie ulega膰 zepsuciu, jak upraszcza膰 decyzje, jak by膰 bezlitosn膮. W tej akurat dziedzinie nie potrzebowa艂a 偶adnego szkolenia. Mo偶e s艂uszniej by艂oby powiedzie膰, 偶e nauczy艂 j膮 nie ubolewa膰 nad brakiem wrodzonego wsp贸艂czucia, lecz ocenia膰 wy艂膮cznie rozumowo, kto zas艂uguje za zniszczenie, a kogo mo偶na zaliczy膰 do sprawiedliwych.
Ani razu nie odkry艂a si臋 przed nim, cho膰 u偶ywa艂a potajemnie swoich umiej臋tno艣ci, by dawa膰 przyjemno艣膰 jego napi臋tym nerwom.
By艂o to w czwartym tygodniu ich znajomo艣ci. Le偶eli obok siebie w liliowym pokoju. Za oknami s艂ycha膰 by艂o popo艂udniowy ruch. Seks im nie wyszed艂, Pettifer by艂 nerwowy, nie potrafi艂a go rozbudzi膰 偶adnymi sztuczkami. Wszystko sko艅czy艂o si臋 szybko, niemal bez 偶aru.
Zamierza艂 co艣 jej powiedzie膰. Wiedzia艂a o tym, czeka艂o to ukryte gdzie艣 w g艂臋bi jego gard艂a. Masowa艂a mu my艣lami skronie i zach臋ca艂a do m贸wienia.
Zamierza艂 zepsu膰 dzie艅.
Zamierza艂 zepsu膰 karier臋.
Zamierza艂, niech B贸g ma go w swojej opiece, zepsu膰 swoje 偶ycie.
- Musz臋 przesta膰 si臋 z tob膮 widywa膰 - oznajmi艂. "Nie odwa偶y si臋" - pomy艣la艂a.
- Nie jestem pewny, co wiem o tobie, czy raczej, co mi si臋 zdaje, 偶e wiem, lecz czyni mnie to... ostro偶nym. Rozumiesz, J.?
- Nie.
- Niestety, podejrzewam ci臋 o... morderstwo.
- Morderstwo?
- Masz przesz艂o艣膰.
- Kto ci nagada艂? - zapyta艂a.- Na pewno nie Virginia.
- Nie, ona nie.
- No to kto?
- Nie twoja sprawa.
- Kto?
艢cisn臋艂a lekko jego skronie. Zabola艂o go i skrzywi艂 si臋.
- Co si臋 sta艂o? - spyta艂a.
- Boli mnie g艂owa.
- Napi臋cie, kochanie, to tylko napi臋cie. Mog臋 je usun膮膰, Titusie. - Dotkn臋艂a palcami jego czo艂a i zwolni艂a sw贸j uchwyt. Westchn膮艂 z ulg膮.
- Teraz lepiej?
-Tak.
- Kto wtyka nos w nie swoje sprawy, Titusie? - nalega艂a.
- Mam osobistego sekretarza, Lyndona. S艂ysza艂a艣, jak z nim rozmawia艂em. Od pocz膮tku wie o naszym zwi膮zku. To on rezerwowa艂 hotele, kry艂 mnie przed Virgini膮.
W jego s艂owach by艂o co艣 ch艂opi臋cego, co j膮 rozrzewni艂o. Porzucenie jej raczej go k艂opota艂o, ni偶 艂ama艂o serce.
- Lyndon to cudotw贸rca. U艂atwi艂 wiele rzeczy mi臋dzy nami. Nie ma nic przeciwko tobie. Przypadkowo zobaczy艂 jedno z twoich zdj臋膰. Da艂em mu je do zniszczenia.
- Dlaczego?
- Nie powinienem by艂 go zabiera膰, zrobi艂em b艂膮d. Virginia mog艂aby... - Przerwa艂 na moment. -W ka偶dym razie rozpozna艂 ci臋, cho膰 nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, gdzie widzia艂 ci臋 wcze艣niej.
- W ko艅cu sobie jednak przypomnia艂.
- Wsp贸艂pracowa艂 z rubryk膮 towarzysk膮 jednej z moich gazet. Tak zosta艂 moim osobistym sekretarzem. To mu pomog艂o ustali膰 twoj膮 to偶samo艣膰. Jacqueline Ess, 偶ona zmar艂ego Benjamina Essa.
- Zmar艂ego - podkre艣li艂a.
- Przyni贸s艂 mi inne zdj臋cia.
- Zdj臋cia czego?
- Twojego domu. I cia艂a twojego m臋偶a. Twierdzili, 偶e to cia艂o, cho膰 na Boga, diabelnie ma艂o by艂o w nim czegokolwiek ludzkiego.
- Od pocz膮tku by艂o tego diabelnie ma艂o - powiedzia艂a, my艣l膮c o ch艂odnych oczach Bena i jeszcze zimniejszych d艂oniach. Zas艂ugi wa艂 jedynie na wieczne zapomnienie.
- Co si臋 sta艂o?
- Benowi? Zosta艂 zabity.
- Jak? - Czy g艂os nie zadr偶a艂 mu lekko?
- Bardzo 艂atwo. - Wsta艂a z 艂贸偶ka i stan臋艂a w oknie. Silne letnie s艂o艅ce przedziera艂o si臋 przez 偶aluzje, wydobywa艂o z cienia rysy jej twarzy.
- Ty to zrobi艂a艣.
- Tak - nauczy艂 j膮 szczero艣ci. - Zrobi艂am. Nauczy艂 j膮 tak偶e zwi臋z艂o艣ci w gro藕bach.
- Zostaw mnie, a zrobi臋 to jeszcze raz. Pokr臋ci艂 g艂ow膮,
- Nigdy. Nie odwa偶ysz si臋. - Sta艂 teraz przed ni膮. - Musimy si臋 rozumie膰, J. Jestem pot臋偶ny i czysty. Rozumiesz? Mojego publicznego wizerunku nie tkn膮艂 nawet cie艅 skandalu. Mog臋 znie艣膰 wyj艣cie na jaw informacji, 偶e mam kochank臋, nawet kilka. Ale 偶e moj膮 kochank膮 jest morderczyni? Nie, to zrujnowa艂oby moje 偶ycie.
- Czy Lyndon ci臋 szanta偶uje?
Patrzy艂 przez 偶aluzje na 艣wiat z nieszcz臋艣liw膮 min膮. Pod lewym okiem drga艂 mu nerwowo policzek.
- Je艣li musisz wiedzie膰, to tak- powiedzia艂 g艂ucho. - Ten n臋dznik ma mnie w gar艣ci.
- Rozumiem.
- Skoro on si臋 domy艣li艂, mog膮 i inni. Rozumiesz?
- Jestem silna; jeste艣my silni. Mo偶emy ich okr臋ci膰 wok贸艂 ma艂ego palca.
-Nie.
- Tak! Mam moc, Titusie.
- Nie chc臋 wiedzie膰.
- D o w i e s z si臋 - oznajmi艂a z naciskiem.
Spojrza艂a na niego i chwyci艂a za r臋ce nie dotykaj膮c. Patrzy艂 ze zdumieniem, jak wbrew swej woli unosi d艂onie, by dotkn膮膰 jej twarzy. Pog艂adzi艂 w艂osy czu艂ym gestem. Zmusi艂a go do przesuni臋cia dr偶膮cych palc贸w po piersiach z wi臋kszym 偶arem, ni偶 m贸g艂by wykrzesa膰 z w艂asnej inicjatywy.
- By艂e艣 zawsze zbyt uleg艂y, Titusie - stwierdzi艂a, sprawiaj膮c, 偶e drapa艂 j膮 niemal do krwi. - Tak lubi臋. - Teraz opu艣ci艂a jego r臋ce, przybieraj膮c inn膮 min臋. Przez jej twarz przechodzi艂y fale, by艂a ca艂a w ruchu.
- G艂臋biej.
Zag艂臋bi艂a jego palce, przycisn臋艂a kciuki.
- Lubi臋 to, Titusie. Dlaczego nie robi艂e艣 mi tego bez ponaglania?
Zarumieni艂 si臋. Nie lubi艂 m贸wi膰 o tym, co robili razem. Pobudzi艂a go mocniej szepcz膮c:
- Nie z艂ami臋 si臋, wiesz o tym. Mo偶e Virginia jest z saskiej porcelany, ale nie ja. Zr贸b co艣, abym ci臋 pami臋ta艂a, gdy zostan臋 bez ciebie. Nic nie trwa wiecznie, prawda? Chc臋 jednak zachowa膰 mi艂e wspomnienia o tej nocy.
Upad艂 na kolana, trzymaj膮c d艂onie na jej ciele niczym w臋druj膮ce, lubie偶ne kraby. Cia艂o obla艂 mu pot. Pomy艣la艂a, 偶e po raz pierwszy widzi go spoconego.
- Nie zabijaj mnie - wyszepta艂. - Wiem, wiem - m贸wi艂. -Mo偶esz mnie 艂atwo zabi膰.
P艂aka艂. "M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - ten wielki cz艂owiek 艂ka u moich st贸p jak dziecko. Jak mog臋 nauczy膰 si臋 w艂adzy od niego". Star艂a mu 艂zy z policzk贸w z wi臋ksz膮 si艂膮, ni偶 by艂o to potrzebne. Sk贸ra mu poczerwienia艂a.
- Zostaw mnie, J. Nie mog臋 ci pom贸c. Jestem dla ciebie bezu偶yteczny.
To prawda. By艂 ca艂kowicie bezu偶yteczny. Z pogard膮 pu艣ci艂a jego d艂onie. Opad艂y bezw艂adnie.
- Nie pr贸buj nigdy mnie odszuka膰, Titusie. Rozumiesz? Nie wysy艂aj nigdy pacho艂k贸w, by zachowa膰 swoj膮 reputacj臋, bo b臋d臋 bardziej bezlitosna, ni偶 ty by艂e艣 kiedykolwiek.
Nic nie powiedzia艂; kl臋cza艂 tam, twarz膮 do okna, gdy umy艂a twarz, wypi艂a zam贸wion膮 kaw臋 i wysz艂a.
Lyndon ze zdziwieniem spojrza艂 na stoj膮ce otworem drzwi do swojego biura. By艂a zaledwie si贸dma trzydzie艣ci sze艣膰. Sekretarki poka偶膮 si臋 dopiero za godzin臋. Jedna ze sprz膮taczek musia艂a zapomnie膰 zamkn膮膰 drzwi. Dowie si臋, kt贸ra to, i wywali z roboty.
Wszed艂.
Jacqueline siedzia艂a plecami do drzwi. Pozna艂 ty艂 jej g艂owy, kaskad臋 kasztanowych w艂os贸w.
Jego biuro, s膮siaduj膮ce z gabinetem Pettifera, by艂o pedantycznie uporz膮dkowane. Rozejrza艂 si臋 po nim, wygl膮da艂o na to, 偶e wszystko jest na swoim miejscu.
- Co pani tu robi?
Odetchn臋艂a g艂臋biej.
Po raz pierwszy wszystko zaplanowa艂a. Nie robi艂a tego pod wp艂ywem chwili.
Podesz艂a do biurka, po艂o偶y艂a na nim akt贸wk臋 i dok艂adnie z艂o偶ony egzemplarz "Financial Timesa".
- Nie mia艂a pani prawa przychodzi膰 tu bez mojego pozwolenia.
Obr贸ci艂a si臋 leniwie razem z krzes艂em, tak samo jak on to robi艂, gdy mia艂 kogo艣 skarci膰.
- Lyndon - powiedzia艂a.
- Nic, co pani powie czy zrobi, nie zmieni faktu, pani Ess - zaoszcz臋dzi艂 jej zb臋dnych wst臋p贸w - 偶e zamordowa艂a pani m臋偶a z premedytacj膮. Powiadomienie pana Pettifera o tym by艂o moim 艣wi臋tym obowi膮zkiem.
- Zrobi艂e艣 to dla dobra Titusa?
- Oczywi艣cie.
- A szanta偶 te偶 jest dla jego dobra?
- Wyno艣 si臋 z mojego biura... - wysycza艂.
- Jest, Lyndon, czy nie jest?
- Ty dziwko! Dziwki niczego nie wiedz膮, to g艂upie, chore zwierz臋ta. - Plun膮艂. - Och, przyznaj臋, jeste艣 sprytna - tak jak ka偶da inna fl膮dra.
Wsta艂a. Spodziewa艂 si臋 riposty, lecz nie by艂o 偶adnej, przynajmniej s艂ownej. Poczu艂 jednak napi臋cie na twarzy, jakby kto艣 j 膮 艣ciska艂.
- Co... robisz? - zapyta艂.
- Robi臋?
Oczy zw臋zi艂y mu si臋 do szparek, jak u dziecka udaj膮cego Chi艅czyka, usta rozwar艂y si臋 szeroko w ol艣niewaj膮cym u艣miechu. Trudno mu by艂o m贸wi膰.
- Przerwij... to... Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Dziwko... - powt贸rzy艂, ci膮gle si臋 opieraj膮c.
A ona tylko patrzy艂a. 艢ciskana twarz zacz臋艂a wykrzywia膰 si臋 i rozci膮ga膰, mi臋艣nie dr偶a艂y.
- Policja... - pr贸bowa艂 powiedzie膰 - je艣li tkniesz mnie palcem...
- Nie tkn臋 - obieca艂a.
Poczu艂 pod ubraniem to samo napi臋cie. Zrywa艂o mu sk贸r臋, rozci膮ga艂o coraz mocniej. Co艣 nie wytrzyma, wiedzia艂 o tym. Jaka艣 jego cz膮stka oka偶e si臋 s艂aba i p臋knie pod tym bezlitosnym atakiem. A gdy raz zacznie si臋 rozdziera膰, nic ju偶 go nie uratuje. My艣la艂 o tym ch艂odno, podczas gdy jego cia艂o skr臋ca艂o si臋.
- Kurwo - przeklina艂 j膮 z wymuszonym u艣miechem. Syfilityczna kurwo.
"Nie wygl膮da na przestraszonego" - pomy艣la艂a.
W istocie, tak bardzo jej nienawidzi艂, 偶e zapomnia艂 ca艂kowicie o strachu. Zn贸w wyzywa艂 j膮 od dziwek, cho膰 twarz mia艂 wykrzywion膮 nie do poznania.
Potem zacz膮艂 p臋ka膰.
Rozdarcie zacz臋艂o si臋 od grzbietu nosa i sz艂o w g贸r臋 czo艂a oraz w d贸艂, rozpo艂awiaj膮c wargi i podbr贸dek, potem szyj臋 do piersi. W kilka sekund koszula zabarwi艂a si臋 na czerwono, ciemny garnitur, mankiety i nogawki ocieka艂y krwi膮. Sk贸ra z d艂oni zesz艂a jak r臋kawiczki chirurga, dwa pier艣cienie szkar艂atnej tkanki zwisa艂y z obu stron obdartej ze sk贸ry twarzy jak uszy s艂onia.
Przesta艂 wyzywa膰.
Zmar艂 z powodu wstrz膮su w ci膮gu dziesi臋ciu sekund, lecz Jacqueline nadal pastwi艂a si臋 nad nim, obdzieraj膮c ze sk贸ry i rozrzucaj膮c jej skrawki po ca艂ym pokoju. Zadowolona z efektu, sko艅czy艂a wreszcie.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a, spokojnie schodz膮c schodami - to by艂o morderstwo z zimn膮 krwi膮".
W 偶adnej z gazet ani w telewizji nie znalaz艂a wiadomo艣ci o 艣mierci Lyndona. Niew膮tpliwie zmar艂 tak jak 偶y艂, nieznany opinii publicznej.
Zabi艂a Lyndona nie tylko dlatego, 偶e by艂a na niego z艂a. Chcia艂a r贸wnie偶 rozdra偶ni膰 wrog贸w, 艣ci膮gn膮膰 ich na siebie. Niech si臋 ods艂oni膮, uka偶膮 swoj膮 pogard臋, przera偶enie. Sp臋dzi艂a 偶ycie na szukaniu w艂asnego oblicza, lecz mog艂a jedynie okre艣la膰 sw贸j charakter poprzez jego odbicie w oczach innych. Teraz chcia艂a z tym sko艅czy膰. Pora zmierzy膰 si臋 z prze艣ladowcami.
Na pewno wszyscy, kt贸rzy j膮 widzieli, najpierw Pettifer, nast臋pnie Vassi, b臋d膮 jej szuka膰. Musi zamkn膮膰 na zawsze ich oczy, sprawi膰, by o niej zapomnieli. Dopiero po zniszczeniu 艣wiadk贸w b臋dzie wolna.
Oczywi艣cie Pettifer nie przyszed艂 osobi艣cie. 艁atwo mu by艂o wynaj膮膰 innych, ludzi bez skrupu艂贸w i wsp贸艂czucia, kt贸rym psy go艅cze mog艂yby pozazdro艣ci膰 w臋chu.
Zastawiono na ni膮 pu艂apk臋, cho膰 nie mog艂a jeszcze dostrzec, jakiego rodzaju. Wsz臋dzie by艂y jej oznaki. Dziwne 艣wiat艂o w dalekim oknie, kroki, gwizdy, m臋偶czy藕ni w ciemnych ubraniach czytaj膮cy gazety.
Mija艂y tygodnie, a oni si臋 nie zbli偶ali, cho膰 tak偶e nie oddalali. Czekali przyczajeni jak koty na drzewie o sennie zmru偶onych 艣lepiach i leniwie poruszaj膮cych si臋 ogonach.
艢cigano j膮 na spos贸b Pettifera. Na tyle go rozszyfrowa艂a, by rozpozna膰 jego ostro偶no艣膰 i przebieg艂o艣膰. Dopadn膮 j膮 kiedy艣, w wybranym przez nich, a nie przez ni膮, czasie. Mo偶e nie tyle przez nich, co przez niego. I cho膰 nigdy nie widzia艂a jego twarzy, czu艂a si臋 tak, jakby Titus osobi艣cie depta艂 jej po pi臋tach.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - moje 偶ycie jest zagro偶one, a ja si臋 tym nie martwi臋".
W艂adza nad cia艂ami nie przyda si臋 jej na nic, je艣li nie znajdzie sobie celu. U偶ywa艂a jej z w艂asnych, drobnych powod贸w, by uspokoi膰 nerwy i ukoi膰 gniew. Jednak偶e owe wyczyny nie zbli偶a艂y jej do innych ludzi, czyni艂y j膮 jedynie wariatk膮 w ich oczach.
Czasami my艣la艂a o Vassim, zastanawiaj膮c si臋, gdzie jest i co robi. Nie by艂 silnym cz艂owiekiem, lecz mia艂 w duszy troch臋 nami臋tno艣ci. Wi臋cej ni偶 Ben, wi臋cej ni偶 Pettifer i na pewno wi臋cej ni偶 Lyndon. Przypomnia艂a te偶 sobie z dum膮, 偶e jako jedyny nazywa艂 j膮 Jacqueline. Wszyscy inni wymy艣lali okropne zdrobnienia: Jackie, J. czy Juju, jak m贸wi艂 Ben w chwilach z艂o艣liwo艣ci. Tylko Vassi nazywa艂 j膮 Jacqueline, zwyczajnie i prosto, okazuj膮c w ten spos贸b, 偶e akceptuje j膮 w ca艂o艣ci. My艣l膮c o nim, pr贸buj膮c sobie wyobrazi膰, jak m贸g艂by do niej wr贸ci膰, odczuwa艂a obaw臋 o niego.
Testament Vassiego (cz臋艣膰 druga).
Jasne, 偶e jej szuka艂em. Dopiero po straceniu kogo艣 rozumiemy bzdumo艣膰 powiedzenia "艣wiat jest ma艂y". Nie jest. Jest ogromny, przepastny, zw艂aszcza wtedy, gdy jest si臋 samotnym.
B臋d膮c adwokatem, przywyk艂em widzie膰 codziennie tych samych ludzi. Z niekt贸rymi rozmawia艂em, innych obdarza艂em u艣miechem czy kiwni臋ciem g艂ow膮. Mogli艣my by膰 przeciwnikami na sali s膮dowej, lecz nale偶eli艣my do tej samej sfery. Jadali艣my przy tych samych stolikach, pili艣my te same koktajle. Wymieniali艣my si臋 nawet kobietami, cho膰 nie zawsze o tym wiedzieli艣my. W takich okoliczno艣ciach 艂atwo jest wierzy膰, 偶e 艣wiat ci臋 nie skrzywdzi. Na pewno si臋 starzejesz, lecz wraz ze wszystkimi innymi. Mo偶esz nawet uwa偶a膰, w pochlebiaj膮cy sobie spos贸b, 偶e mijaj膮ce lata czyni膮 ci臋 troch臋 m膮drzejszym.
Przekonanie, 偶e 艣wiat jest przyjazny, jest jednak ok艂amywaniem siebie, wiara w tak zwane pewniki to zwyk艂a u艂uda.
艢wiat nie jest ma艂y, gdy jest tylko jedna twarz, kt贸rej widoku pragniesz, i kt贸ra gdzie艣 znika. 艢wiat nie jest ma艂y, gdy grozi ci to, 偶e tych kilka najwa偶niejszych wspomnie艅 o twojej mi艂o艣ci zginie pod nat艂okiem tysi膮ca zdarzaj膮cych si臋 co dzie艅 spraw.
By艂em za艂amanym facetem.
Budzi艂em si臋 w ciasnych pokojach n臋dznych hotelik贸w, cz臋艣ciej pi艂em ni偶 jad艂em i jak klasyczny maniak pisa艂em ci膮gle jej imi臋. Na 艣cianach, poduszkach, wn臋trzu d艂oni. Przebi艂em przy tym sk贸r臋 i atrament zakazi艂 mi krew. Ci膮gle mam znaki, patrz臋 na nie teraz. Jacqueline, Jacqueline.
Wreszcie pewnego dnia dostrzeg艂em j膮. By艂 to czysty przypadek. Brzmi to melodramatycznie, ale wydawa艂o mi si臋 wtedy, 偶e umieram. Tak d艂ugo o niej marzy艂em, przygotowywa艂em si臋 na ujrzenie jej znowu, 偶e gdy do tego dosz艂o, ugi臋艂y si臋 pode mn膮 nogi i omal nie zemdla艂em na 艣rodku ulicy. Nie by艂o to klasyczne pojednanie, w kt贸rym kochanek na widok lubej zdziera z siebie koszul臋. Ale przecie偶 nic, co zachodzi艂o mi臋dzy mn膮 a Jacqueline, nie by艂o ca艂kiem normalne czy naturalne.
艢ledzi艂em j膮 z du偶ym trudem, bo sz艂a bardzo szybko zat艂oczon膮 ulic膮. Nie wiedzia艂em, czy mam j膮 zawo艂a膰 po imieniu. Zdecydowa艂em, 偶e nie. Co zrobi艂aby, widz膮c w艂贸cz臋g臋 zataczaj膮cego si臋 w jej stron臋, wykrzykuj膮cego jej imi臋? Prawdopodobnie uciek艂aby. Albo gorzej, si臋gn臋艂aby mi do piersi, chwytaj膮c serce u艣ciskiem woli i wyzwoli艂aby mnie z m膮k, zanim zdo艂a艂bym powiedzie膰 o niej 艣wiatu.
Dlatego szed艂em za ni膮 cicho jak pies tam, gdzie prawdopodobnie by艂o jej mieszkanie. Przebywa艂em w jego pobli偶u przez nast臋pne dwa i p贸艂 dnia, niezbyt zdaj膮c sobie spraw臋 z tego, co robi臋. Moje rozterki by艂y 艣mieszne. Tak d艂ugo jej
szuka艂em, a teraz, maj膮c j膮 w zasi臋gu r臋ki, nie odwa偶y艂em si臋 podej艣膰. Mo偶e ba艂em si臋 艣mierci?
Teraz tkwi臋 w Amsterdamie, w tym 艣mierdz膮cym pokoju, pisz臋 testament i czekam, a偶 Koos przyniesie mi jej klucze. Nie boj臋 si臋 ju偶 艣mierci. Prawdopodobnie nie podszed艂em do niej z powodu pr贸偶no艣ci. Nie chcia艂em, by ujrza艂a mnie za艂amanego i opuszczonego, pragn膮艂em przyj艣膰 do niej czysty, jak wy艣niony kochanek.
Kiedy czeka艂em, przyszli po ni膮.
Nie wiedzia艂em, kim s膮. Dwaj m臋偶czy藕ni w prostych ubraniach. Nie byli policjantami, wygl膮dali na zbyt ugrzecznionych. Nie opiera艂a si臋. Sz艂a z u艣miechem.
Przy pierwszej okazji wr贸ci艂em do tego domu troch臋 lepiej ubrany, dowiedzia艂em si臋, kt贸re mieszkanie jest jej, i w艂ama艂em si臋 tam. By艂o urz膮dzone bardzo skromnie. W k膮cie pokoju sta艂 st贸艂, przy kt贸rym pisa艂a pami臋tnik. Usiad艂em i zacz膮艂em czyta膰. Kilka kartek zabra艂em z sob膮. Nie wysz艂a poza pierwsze siedem lat 偶ycia.
Zabra艂em te偶 troch臋 jej ubra艅, tylko te, kt贸re nosi艂a w czasie naszego zwi膮zku. Nic intymnego, nie jestem fetyszyst膮. Chcia艂em tylko pami膮tki po niej, bym m贸g艂 j膮 sobie 艂atwiej wyobra偶a膰. Pomy艣la艂em jednak, 偶e nigdy nie spotka艂em cz艂owieka, kt贸ry lepiej wygl膮da艂by jedynie we w艂asnej sk贸rze.
Tak utraci艂em j膮 po raz drugi. Tym razem nie z winy okoliczno艣ci, a z powodu w艂asnego tch贸rzostwa.
Pettifer przez cztery tygodnie nie zbli偶a艂 si臋 do domu, w kt贸rym trzymali pani膮 Ess. Dostawa艂a niemal wszystko to, o co prosi艂a, z wyj膮tkiem wolno艣ci, a o ni膮 zwraca艂a si臋 w bardzo abstrakcyjny spos贸b. Nie interesowa艂a si臋 ucieczk膮, cho膰 to by艂oby bardzo 艂atwe do przeprowadzenia. Raz czy dwa Jacqueline zastanawia艂a si臋, czy Titus zdradzi艂 pilnuj膮cym jej dw贸m m臋偶czyznom i kobiecie, do czego jest zdolna; nie s膮dzi艂a, by to zrobi艂. Traktowali j膮 tak, jakby by艂a po prostu kobiet膮, kt贸ra wpad艂a w oko Titusowi.
Maj膮c sw贸j pok贸j i dowoln膮 ilo艣膰 papieru, zacz臋艂a pisa膰 wspomnienia.
Lato si臋 ko艅czy艂o, noce by艂y coraz ch艂odniejsze. Czasem, by si臋 ogrza膰, k艂ad艂a si臋 na pod艂odze (poprosi艂a o usuni臋cie 艂贸偶ka) i zmusza艂a cia艂o do falowania. Bez seksu sta艂o si臋 dla niej znowu tajemnic膮. Zrozumia艂a po raz pierwszy, 偶e mi艂o艣膰 fizyczna umo偶liwi艂a badanie najbardziej osobistych, lecz tak偶e najmniej znanych aspekt贸w jej istoty; jej cia艂a. Najlepiej pojmowa艂a siebie, gdy obejmowa艂a kogo艣 innego. Gdy spoczywa艂y na niej czyje艣 wielbi膮ce, 艂agodne usta. Zn贸w my艣la艂a o Vassim; na wspomnienie o nim piersi falowa艂y niczym g贸ry podczas trz臋sienia ziemi, przez brzuch przebiega艂y ogromne fale. W jego pami臋ci by艂a p艂ynna, dlatego topi艂a si臋, wspominaj膮c go.
My艣la艂a o kilku spokojnych chwilach swojego 偶ycia. Mi艂o艣膰 fizyczna usuwaj膮ca ambicj臋 i pr贸偶no艣膰 poprzedza艂a zawsze te kruche momenty. Mo偶e by艂y i inne sposoby, lecz ma艂o o nich wiedzia艂a. Jej matka powtarza艂a zawsze, 偶e kobiety, b臋d膮c bardziej pogodzonymi ze sob膮 ni偶 m臋偶czy藕ni, potrzebuj膮 mniej odskoczni od cierpie艅. Ona tego nie zauwa偶y艂a. Jej 偶ycie by艂o pe艂ne cierpie艅, lecz niemal pozbawione sposob贸w ochrony przed nimi.
Porzuci艂a pisanie pami臋tnika po doj艣ciu do dziewi膮tego roku 偶ycia. W dniu przybycia Pettifera spali艂a kartki w ognisku rozpalonym na 艣rodku pokoju.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - to nie mo偶e by膰 uosobienie pot臋gi".
Pettifer wygl膮da艂 藕le, zmieni艂 si臋 tak, jak jej dawny przyjaciel zmar艂y na raka. Przed miesi膮cem tryska艂 zdrowiem, teraz zapada艂 si臋 w sobie, po偶erany od 艣rodka. Przypomina艂 cie艅 cz艂owieka; sk贸r臋 mia艂 szar膮 i poplamion膮. Jedynie oczy b艂yszcza艂y mu niczym u w艣ciek艂ego psa. Ubrany by艂 nieskazitelnie, jak na 艣lub.
- J.
- Titus.
Obejrza艂 j膮 od st贸p do g艂贸w.
- Dobrze si臋 czujesz?
- Tak, dzi臋kuj臋.
- Daj膮 ci wszystko, czego chcesz?
- Doskonali opiekunowie.
- Nie opiera艂a艣 si臋.
- Opiera艂am? Czemu?
- Przebywaniu tuaj. Zamkni臋ciu. Po Lyndonie liczy艂em si臋 z nast臋pn膮 rzezi膮 niewini膮tek.
- Lyndon nie by艂 niewini膮tkiem, Titusie. Ci tutaj s膮. Nic im nie powiedzia艂e艣.
- Nie uwa偶a艂em tego za konieczne. Czy mog臋 zamkn膮膰 drzwi?
By艂 jej porywaczem, lecz przyszed艂 tu jak pose艂 do obozu wi臋kszej pot臋gi. Podoba艂o jej si臋 to, 偶e tak si臋 zachowuje, tch贸rzliwie, lecz i z dum膮.
- Kocham ci臋, J. I boj臋 si臋 ciebie. Prawd臋 m贸wi膮c, kocham ci臋 dlatego, 偶e si臋 boj臋. Czy to normalne?
- Nie s膮dz臋.
- Ani ja.
- Dlaczego tak zwleka艂e艣 z przyj艣ciem?
- Musia艂em uporz膮dkowa膰 pewne sprawy. Inaczej po moim odej艣ciu nast膮pi艂by chaos.
- Wyje偶d偶asz?
Spojrza艂 na ni膮 z twarz膮 nagle zmienion膮.
- Mam nadziej臋.
- Dok膮d?
Nadal nie domy艣la艂a si臋, co sprowadza go do niej, co spowodowa艂o, 偶e porz膮dkuje wszystkie sprawy, prosi o wybaczenie niczego nie艣wiadom膮, 艣pi膮c膮 偶on臋, pali za sob膮 wszystkie mosty.
Nadal nie domy艣la艂a si臋, 偶e przyszed艂 tu umrze膰.
- Zredukowa艂a艣 mnie, J. Zredukowa艂a艣 do zera. Nie mam dok膮d i艣膰. Rozumiesz?
- Nie.
- Nie mog臋 偶y膰 bez ciebie... - wyzna艂. Brzmia艂o to strasznie banalnie. Nie m贸g艂 zdoby膰 si臋 na wi臋ksz膮 oryginalno艣膰?! Omal nie skwitowa艂a 艣miechem trywialno艣ci tego stwierdzenia.
Nie sko艅czy艂 jednak.
-... i na pewno nie mog臋 偶y膰 z tob膮. - Nagle zmieni艂 ton. -Przyprawiasz mnie o md艂o艣ci, kobieto, wszystko w tobie jest obrzydliwe.
- A wi臋c? - zapyta艂a mi臋kko.
- Wi臋c... - m贸wi艂 znowu 艂agodnie i zaczyna艂a ju偶 pojmowa膰 -... zabij mnie.
By艂o to groteskowe. Patrzy艂 na ni膮 rozgor膮czkowanymi oczyma z jak膮艣 dziwn膮 moc膮.
- Tego chc臋 - powiedzia艂. - Uwierz mi, tylko tego pragn臋 od 艣wiata. Zabij mnie w spos贸b w jaki zechcesz. Nie b臋d臋 si臋 opiera艂 ani skar偶y艂.
Przypomnia艂a sobie stary 偶art. Masochista prosi sadyst臋: "Skrzywd藕 mnie! Na mi艂o艣膰 bosk膮, skrzywd藕 mnie!" Sadysta odpowiada: "Nie".
- A je艣li odm贸wi臋? - zapyta艂a.
- Nie mo偶esz mi odm贸wi膰. Jestem wstr臋tny.
- Aleja nie czuj臋 do ciebie nienawi艣ci, Titusie.
- Powinna艣. Jestem taki s艂aby. Bezu偶yteczny dla ciebie. Niczego ci臋 nie nauczy艂em.
- Nauczy艂e艣 mnie wielu rzeczy. Potrafi臋 teraz nad sob膮 panowa膰.
- 艢mier膰 Lyndona by艂a wi臋c zaplanowana?
- Oczywi艣cie.
- Wyda艂a mi si臋 troch臋 przesadna.
- Zas艂u偶y艂 na wszystko, co dosta艂.
- W takim razie daj i mnie to, na co zas艂uguj臋. Zamkn膮艂em ci臋. Odrzuci艂em, gdy艣 mnie potrzebowa艂a. Ukarz mnie za to.
- Ju偶 o tym zapomnia艂am.
- J.! - Nawet przyparty do muru nie m贸g艂 si臋 zdoby膰 na wypowiedzenie ca艂ego jej imienia. - B艂agam w imi臋 Boga! B艂agam! Chc臋 od ciebie tylko tego jednego. Zr贸b to z jakiego zechcesz powodu. Wsp贸艂czucia, pogardy czy mi艂o艣ci. Zr贸b, prosz臋.
- Nie - odpar艂a.
Nagle przeszed艂 przez pok贸j i wymierzy艂 jej policzek.
- Lyndon m贸wi艂, 偶e jeste艣 dziwk膮. Mia艂 racj臋 - jeste艣. Uliczn膮 kurw膮, niczym wi臋cej.
Cofn膮艂 si臋, odwr贸ci艂, podszed艂 znowu i jeszcze raz uderzy艂, szybciej i silniej. Powt贸rzy艂 to sze艣膰 czy siedem razy, odchodz膮c i wracaj膮c.
Potem stan膮艂 艂kaj膮c.
- Chcesz pieni臋dzy?
Teraz si臋 targuje. Najpierw bicie, potem targi. Widzia艂a jego twarz wykrzywion膮 rozpacz膮, zalan膮 艂zami, kt贸rych nie mog艂a powstrzyma膰.
- Czy chcesz pieni臋dzy? - zapyta艂 znowu.
- A jak my艣lisz?
Nie zauwa偶y艂 sarkazmu w jej g艂osie i zacz膮艂 sypa膰 jej pod nogi banknoty, niby wota wok贸艂 pos膮gu Madonny.
- Ile tylko zechcesz - powiedzia艂 -Jacqueline. Poczu艂a w brzuchu co艣 niczym b贸l, kiedy zrodzi艂a si臋 w niej nagle ch臋膰 zabicia go. Uda艂o jej si臋 j膮 odsun膮膰. By艂a kukie艂k膮 w jego r臋kach, pozbawionym mocy narz臋dziem jego woli. Wykorzystuje ja, jak wszyscy dot膮d. By艂a karmiona jak krowa, by co艣 w zamian dawa膰. M臋偶om opiek臋, dzieciom mleka, starcom 艣mier膰. I jak po krowie spodziewano si臋 po niej, 偶e b臋dzie us艂u偶na na ka偶de wezwanie, oboj臋tne, kiedy by nadesz艂o. C贸偶, nie tym razem... Podesz艂a do drzwi.
- Dok膮d idziesz? Si臋gn臋艂a po klucz.
- Twoja 艣mier膰 obchodzi ciebie, nie mnie - powiedzia艂a. Podbieg艂 do niej, nim otworzy艂a drzwi i uderzy艂, mocno, szale艅czo.
- Suko! - krzykn膮艂 zasypuj膮c j膮 gradem cios贸w.
W jej 偶o艂膮dku wzrasta艂a ch臋膰 mordu.
Szarpa艂 j膮 za w艂osy, ci膮gn膮艂 w g艂膮b pokoju, obrzuca艂 wyzwiskami. Bluzga艂 nimi bez ko艅ca, zalewaj膮c potokami 艣ciek贸w. "To tylko jeszcze jeden spos贸b wymuszenia tego, o co mu chodzi - m贸wi艂a sobie. - Je艣li dasz si臋 sprowokowa膰, b臋dziesz zgubiona. Manipuluje tob膮".
Ci膮gle p艂yn臋艂y s艂owa, te same pomyje, kt贸rymi oblewano pokolenia krn膮brnych kobiet. Kurwo; j臋dzo; cipo; suko; potworze.
"Tak - pomy艣la艂a - jestem potworem."
Ta my艣l j膮 uspokoi艂a. Odwr贸ci艂a si臋. Wiedzia艂a, co zrobi, nim jeszcze na niego spojrza艂a. Przesta艂a si臋 ju偶 kontrolowa膰.
"Nazwa艂 mnie potworem: jestem nim. Zrobi臋 to dla siebie, nie dla niego. Nigdy dla niego. Dla siebie!"
Zapar艂o mu dech, gdy dotkn臋艂a go swoj膮 wol膮. B艂yszcz膮ce oczy przygas艂y na chwil臋, pragnienie 艣mierci przesz艂o w pragnienie prze偶ycia, oczy wi艣cie za p贸藕no. Krzykn膮艂 przera藕liwie.
Us艂ysza艂a g艂osy i dudnienie st贸p po schodach. Za chwil臋 jego ludzie znajd膮 si臋 w pokoju.
- Jeste艣 zwierz臋ciem - powiedzia艂a.
- Nie! - wrzasn膮艂, nawet teraz pewien, 偶e to on rozkazuje.
- Nie istniejesz. - Podesz艂a bli偶ej. - Nigdy nie znajd臋 nawet kawa艂ka Titusa. Titus znikn膮艂. Reszta jest tylko...
B贸l by艂 straszliwy. Unieruchomi艂 nawet je偶yk. A mo偶e to ona zmieni艂a mu gard艂o, podniebienie, ca艂膮 g艂ow臋? Rozrywa艂a p艂aty jego czaszki i ustawia艂a na nowo.
"Nie - chcia艂 powiedzie膰 - to nie subtelny obrz臋d, jaki planowa艂em. Chcia艂em umrze膰 zawini臋ty w ciebie, chcia艂em odej艣膰 z ustami zaci艣ni臋tymi na tobie, ch艂odz膮c ci臋 swoj膮 艣mierci膮. Pragn膮艂em, by odby艂o si臋 to inaczej. Nie. Nie. Nie."
M臋偶czy藕ni, kt贸rzy jej pilnowali, byli przy drzwiach, walili w nie. Nie ba艂a si臋 ich, 偶a艂owa艂a jedynie, 偶e mog膮 zepsu膰 jej arcydzie艂o, nim je wyko艅czy.
Kto艣 wywa偶a艂 drzwi. Drewno zatrzeszcza艂o i pu艣ci艂o. Obaj m臋偶czy藕ni byli uzbrojeni. Wycelowali w ni膮 pistolety.
- Panie Pettifer! - zawo艂a艂 m艂odszy. W k膮cie pokoju, pod sto艂em, b艂yszcza艂y oczy Titusa. - Panie Pettifer! - powt贸rzy艂, zapominaj膮c o kobiecie.
Pettifer pokr臋ci艂 ryjowat膮 g艂ow膮. "Prosz臋, nie podchod藕 bli偶ej" - pomy艣la艂.
M臋偶czyzna przykucn膮艂 i spojrza艂 pod st贸艂 na przycupni臋t膮 tam wstr臋tn膮 besti臋, zakrwawion膮 po przemianie, lecz 偶yw膮. Trwa艂a bez ruchu, nie czuj膮c b贸lu, z r臋koma zamienionymi w szpony, nogami zawini臋tymi wok贸艂 plec贸w, kolanami wyko艣lawionymi tak, 偶e wygl膮da艂a jak krab o czterech odn贸偶ach, ods艂oni臋tym m贸zgiem, oczami pozbawionymi powiek, z艂aman膮 doln膮 szcz臋k膮, oderwanymi uszami, przetr膮conym kr臋gos艂upem.
Faceta z pistoletem zatka艂o, gdy rozpozna艂 swojego pana. Wsta艂 oblany zimnym potem i spojrza艂 na kobiet臋.
Jacqueline wzruszy艂a ramionami.
- Zrobi艂a艣 to? - spyta艂 z przera偶eniem zmieszanym z odraz膮.
Kiwn臋艂a g艂ow膮.
- Chod藕, Titus - powiedzia艂a, przytykaj膮c palcami. Zwierz臋 pokr臋ci艂o g艂ow膮 i za艂ka艂o.
- Chod藕, Titusie - potworzy艂a dobitnie i Titus Pettifer wylaz艂 z kryj贸wki, zostawiaj膮c po sobie krwawy 艣lad.
M臋偶czyzna instynktownie strzeli艂 do resztek Pettifera. Za nic nie chcia艂 pozwoli膰, by ta wstr臋tna istota zbli偶y艂a si臋 do niego.
Titus cofn膮艂 si臋 dwa kroki na zakrwawionych 艂apach, wzdrygn膮艂, upad艂 i skona艂.
- Zadowolony? - spyta艂a.
Zab贸jca spojrza艂 znak zw艂ok. Czy zwracano si臋 do niego? Nie, Jacqueline patrzy艂a na cia艂o Pettifera, to jemu zada艂a pytanie.
- Zadowolony?
Zab贸jca rzuci艂 pistolet. Drugi m臋偶czyzna zrobi艂 to samo.
- Jak to si臋 sta艂o? - zapyta艂.
- Prosi艂 - wyja艣ni艂a Jacqueline. - Tylko tyle mog艂am mu da膰. Kiwn膮艂 g艂ow膮 ze zrozumieniem i osun膮艂 si臋 na kolana.
Testament Vassiego (cz臋艣膰 ostatnia^
Niepokoj膮co wielk膮 rol臋 w moim romansie z Jacqueline Ess odgrywa艂 przypadek.
Znalaz艂em j膮 nie wiedz膮c, 偶e to uczyni艂em - oto ironia losu. Dotar艂em jej 艣ladem najpierw do domu w Surrey, w kt贸rym poprzedniego roku zamordowano Titusa Pettifer, znanego miliardera. W pokoju na pi臋trze, gdzie dokonano zab贸jstwa, panowa艂 spok贸j. Je艣li tu by艂a, to usuni臋to 艣lady jej obecno艣ci. Ca艂y dom, teraz zrujnowany, pokrywa艂y rozmaite napisy, a na obt艂uczonej 艣cianie tego偶 pokoju kto艣 narysowa艂 kobiet臋. By艂a przesadnie wulgarna, z wielkiego 艂ona wystawa艂o co艣 na kszta艂t b艂yskawicy. U st贸p niewiasty le偶a艂a nieokre艣lona istota. Mo偶e by艂 to krab, mo偶e pies, mo偶e nawet cz艂owiek. Patrz膮c na tego pokracznego stwora, gapi膮cego si臋 w ja艣niej膮c膮 Madonn臋, domy艣la艂em si臋, 偶e oto mam przed sob膮 portret Jacqueline i jej kolejnej ofiary.
Nie wiem, jak d艂ugo tak sta艂em, przygl膮daj膮c si臋 rysunkowi. Zaczepi艂 mnie wtedy cz艂owiek. Wygl膮da艂 jeszcze gorzej ni偶 ja. Mia艂 d艂ug膮, dawno nie myt膮 i nie strzy偶on膮 brod臋 i sprawia艂 wra偶enie tak wycie艅czonego, 偶e nie wiedzia艂em, jakim cudem mo偶e sta膰. 艢mierdzia艂 tak okropnie, 偶e nawet skunks nie powstydzi艂by si臋 tej woni.
Nigdy nie pozna艂em jego nazwiska, ale przyzna艂 mi si臋, 偶e to on jest autorem rysunku na 艣cianie. 艁atwo by艂o w to uwierzy膰. Jego rozpacz, g艂贸d i niechlujny wygl膮d 艣wiadczy艂y dobitnie o tym, 偶e widzia艂 Jacqueline.
Je艣li zbyt mocno go przyciska艂em przy wypytywaniu, to na pewno mi wybaczy艂. Ul偶y艂o mu, gdy opowiada艂 o wszystkim, co widzia艂 w dniu 艣mierci Pettifera, wiedzia艂 te偶, 偶e we wszystko uwierzy艂em. M贸wi艂 mi, 偶e jego kolega, ten, kt贸ry odda艂 艣miertelny strza艂, pope艂ni艂 samob贸jstwo w wi臋zieniu.
Jego w艂asne 偶ycie, twierdzi艂, straci艂o wszelki sens. Zniszczy艂a je. Pociesza艂em go, jak mog艂em, t艂umacz膮c, 偶e nie chcia艂a go skrzywdzi膰, i 偶e nie musi si臋 ba膰, i偶 po niego przyjdzie. Gdy mu to powiedzia艂em, zacz膮艂 p艂aka膰, bardziej chyba z 偶alu ni偶 ulgi.
Wreszcie spyta艂em go, czy wie, gdzie Jacqueline jest teraz. Zostawi艂em to pytanie na koniec, cho膰 na tym najbardziej mi zale偶a艂o, bo nie 艣mia艂em mie膰 nadziei, 偶e wie. I na Boga, wiedzia艂. Po zastrzeleniu Pettifera zosta艂a jeszcze troch臋 w tym domu. Siedzia艂a z moim rozm贸wc膮, wypytuj膮c go spokojnie o dzieci, krawca, samoch贸d. Pyta艂a tak偶e o matk臋 i wyzna艂 jej, 偶e by艂a ona prostytutk膮. Jacqueline chcia艂a wiedzie膰, czy by艂a szcz臋艣liwa. Odpar艂, 偶e nie wie. Czy kiedykolwiek p艂aka艂a? Odpowiedzia艂, 偶e nigdy w 偶yciu nie widzia艂 jej p艂aczu ani 艣miechu. Wtedy kiwn臋艂a g艂ow膮 i podzi臋kowa艂a.
Potem kolega po wiedzia艂 mu przed 艣mierci膮, 偶e Jacqueline wyjecha艂a do Amsterdamu. By艂a to pewna wiadomo艣膰 od cz艂owieka nazwiskiem Koos. Kr膮g zaczyna si臋 zamyka膰, prawda?
Siedzia艂em w Amsterdamie siedem tygodni, nie znajduj膮c najmniejszego 艣ladu, kt贸ry prowadzi艂by do niej. Dopiero wczoraj wieczorem trafi艂em! Siedem tygodni 偶y艂em w celibacie, rzecz dla mnie niezwyk艂a. Rozdzierany niepokojem, poszed艂em do dzielnicy czerwonych latarni, by poszuka膰 tam kobiety. Siedz膮 w oknach jak manekiny, obok lamp z r贸偶owymi aba偶urami. Niekt贸re trzymaj膮 na kolanach male艅kie psy, inne czytaj膮. Wi臋kszo艣膰 gapi si臋 na ulic臋.
呕adna twarz nie zainteresowa艂a mnie. Wszystkie wydawa艂y mi si臋 pozbawione rado艣ci, mroczne, zbyt ma艂o przypominaj膮ce Jacqueline. Nie mog艂em jednak odej艣膰. Zachowywa艂em si臋 jak gruby ch艂opiec w sklepie ze s艂odyczami, kt贸ry nie mo偶e nic kupi膰, lecz jest zbyt 艂akomy, by nie popatrze膰.
W 艣rodku nocy zagadn膮艂 mnie m艂ody cz艂owiek. Nie mia艂 brwi, jedynie kreski narysowane o艂贸wkiem na l艣ni膮cej sk贸rze. W lewym uchu tkwi艂o grono z艂otych kolczyk贸w. W d艂oni w bia艂ej r臋kawiczce trzyma艂 na wp贸艂 zjedzon膮 gruszk臋, sanda艂y ods艂ania艂y polakierowane paznokcie st贸p. Chwyci艂 mnie w艂adczo za r臋kaw.
Musia艂em si臋 wzdrygn膮膰 na jego widok, lecz ani troch臋 nie przej膮艂 si臋 moim wstr臋tem. "Wygl膮dasz na bystrego faceta" - powiedzia艂. Odpar艂em, 偶e si臋 myli. "Nie - stwierdzi艂 - to nie by艂a pomy艂ka. Jeste艣 Oliver Vassi".
W pierwszej chwili pomy艣la艂em, 偶e chce mnie zabi膰. Pr贸bowa艂em mu si臋 wyrwa膰, lecz mocno trzyma艂 mnie za mankiet.
"Szukasz kobiety" - powiedzia艂. Czy na tyle zawaha艂em si臋 z odmowna odpowiedzi膮, i偶 pozna艂, 偶e istotnie po to przyszed艂em? "Mam kobiet臋 inn膮 od wszystkich - ci膮gn膮艂 dalej - jest cudowna. Wiem, 偶e ch臋tnie spotkasz si臋 z ni膮".
Sk膮d si臋 domy艣li艂em, 偶e m贸wi艂 o Jac膮uelinie? Mo偶e dzi臋ki temu, i偶 rozpozna艂 mnie w艣r贸d t艂umu, jakby siedzia艂a w kt贸rym艣 z okien i wybiera艂a sobie kochank贸w, niby go艣膰 w restauracji zamawiaj膮cy homara z akwarium. Mo偶e przez spos贸b, w jaki bez strachu spogl膮da艂 w moje oczy, bo l臋k jak i zachwyt czu艂 wobec jednej tylko istoty. Czy偶 nie widzia艂em w艂asnego odbicia w jego gro藕nym spojrzeniu? Zna艂 Jacqueline, nie mia艂em w膮tpliwo艣ci.
Wiedzia艂em, 偶e zosta艂em z艂apany na haczyk, bo na widok mojego wahania odwr贸ci艂 si臋, wzruszaj膮c ramionami, jakby m贸wi艂: przegapi艂e艣 szans臋.
- Gdzie ona jest? - spyta艂em, chwytaj膮c go za cienkie rami臋.
Wskaza艂 g艂ow膮 w d贸艂 ulicy i poszed艂em za nim og艂upia艂y.
Gdy szli艣my, robi艂o si臋 coraz pu艣ciej. Przygas艂y czerwone latarnie. Wiele razy pyta艂em go, dok膮d idziemy, wola艂 nie odpowiada膰, nim nie znale藕li艣my si臋 przed w膮skimi drzwiami w w膮skim domu przy bardzo w膮skiej ulicy.
- Jeste艣my na miejscu - oznajmi艂, jakby ta buda by艂a pa艂acem w Wersalu.
Poza pokojem na drugim pi臋trze dom by艂 pusty. Pchn膮艂 mnie na nie, by艂y zamkni臋te.
- Patrz - rozkaza艂 - jest w 艣rodku.
- Zamkni臋te - odpar艂em. Serce bi艂o mi szale艅czo, by艂a blisko, na pewno, wiedzia艂em o tym.
- Patrz - powt贸rzy艂 i wskaza艂 na ma艂y otw贸r w drzwiach. Widz膮c w nim 艣wiat艂o, przy艂o偶y艂em oko do dziury.
W n臋dznym wn臋trzu dostrzeg艂em tylko materac i Jac膮ueline. Le偶a艂a rozci膮gni臋ta na nim, przywi膮zana za przeguby n贸g i r膮k do palik贸w osadzonych w pod艂odze.
- Kto to zrobi艂? - rzuci艂em, nie odrywaj膮c oka od jej nago艣ci.
- Prosi艂a o to - odpar艂. - Sama tego chcia艂a. Prosi艂a. Us艂ysza艂a m贸j g艂os, z pewnym trudem odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a prosto na drzwi.
- Oliver - powiedzia艂a.
- Jacqueline - wym贸wi艂em jej imi臋, sk艂adaj膮c usta jak do poca艂unku. Jej cia艂o kipia艂o, ogolone 艂ono otwiera艂o si臋 i zamyka艂o jak wspania艂y purpurowo-r贸偶owy kwiat.
- Wpu艣膰 mnie - zwr贸ci艂em si臋 do Koosa.
- Nie prze偶yjesz nocy z ni膮.
- Wpu艣膰 mnie.
- Jest droga - ostrzeg艂.
- Ile chcesz?
- Wszystko co masz. Koszul臋 z grzbietu, pieni膮dze, bi偶uteri臋; je艣li dasz, b臋dzie twoja.
Chcia艂em wy艂ama膰 drzwi lub tak d艂ugo rozgniata膰 jego poplamione nikotyn膮 palce, a偶 da mi klucz. Wiedzia艂, o czym my艣l臋.
- Klucz jest schowany - powiedzia艂 - a drzwi mocne. Musi pan zap艂aci膰, panie Vassi. Musi pan zap艂aci膰. M贸wi艂 prawd臋. Chcia艂em zap艂aci膰.
- Chcesz mi da膰 wszystko, co kiedykolwiek mia艂e艣, wszystko, czym by艂e艣. Chcesz p贸j艣膰 do niej. Wiem o tym. Wszyscy tego chc膮.
- Wszyscy? Wielu ich jest?
- Jest nienasycona. - Nie przechwala艂 si臋, s艂ysza艂em wyra藕nie b贸l w jego s艂owach. - Ci膮gle szukam dla niej nowych, a potem ich grzebi臋.
Grzebi臋.
To chyba by艂o, zadaniem Kossa, pozbywanie si臋 trup贸w. Po dzisiejszej nocy chwyci mnie d艂o艅mi o polakierowanych paznokciach, zabierze ze sob膮 i znajdzie jak膮艣 dziur臋, kana艂, piec, by mnie tam porzuci膰. Nie by艂a to zbyt poci膮gaj膮ca wizja.
Mimo to jestem tu ze wszystkimi pieni臋dzmi, jakie zdo艂a艂em zdoby膰 ze sprzeda偶y kilku pozosta艂ych mi rzeczy. Bez godno艣ci, bez nadziei na jutro czekam na rajfura i klucz.
Jest ju偶 ca艂kiem ciemno, sp贸藕nia si臋. My艣l臋 jednak, 偶e przyjdzie. Nie dla pieni臋dzy, prawdopodobnie niewiele potrzebuje, jedynie na heroin臋 i tusz do rz臋s. Przyjdzie ubi膰 ze mn膮 interes, bo ona tego 偶膮da, a on jest jej niewolnikiem do szpiku ko艣ci, tak jak i ja. Och, przyjdzie. Oczywi艣cie, 偶e przyjdzie.
C贸偶, chyba wystarczy.
To m贸j testament. Nie mam czasu przeczyta膰 go od pocz膮tku. S艂ysz臋 kroki na schodach i musz臋 i艣膰. Zostawiam te kartki dla tych, kt贸rzy je znajd膮, mog膮 je wykorzysta膰, jak zechc膮. Rano b臋d臋 martwy i szcz臋艣liwy. W to wierz臋.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - Koos mnie oszuka艂".
Vassi by艂 za drzwiami, czu艂a umys艂em jego cia艂o, obejmowa艂a je. Ale Koos go nie wpu艣ci艂, wbrew wyra藕nym poleceniom. Spo艣r贸d wszystkich ludzi tylko Vassi m贸g艂 wej艣膰 za darmo, Koos o tym wiedzia艂. Oszuka艂 j膮 jednak, tak jak oszukiwali j膮 wszyscy z wyj膮tkiem Vassiego. Tylko on, by膰 mo偶e, wiedzia艂, co to jest mi艂o艣膰.
Ca艂膮 noc le偶a艂a na 艂贸偶ku, nie 艣pi膮c. Rzadko kiedy spa艂a d艂u偶ej ni偶 kilka minut, tylko wtedy, gdy Koos jej pilnowa艂. Mog艂aby we 艣nie zrobi膰 sobie krzywd臋, okaleczy膰 nie艣wiadomie.
Zn贸w jest ciemno, domy艣la艂a si臋 tego, lecz nie by艂a pewna. W tym pokoju zawsze panowa艂 dzie艅 dla jej cia艂a, noc dla duszy. Spoczywa艂a ws艂uchana w odleg艂e odg艂osy ulicy, czasem drzemi膮c przez chwil臋, czasem jedz膮c z r臋ki Koosa, myta, oporz膮dzana, u偶ywana.
Klucz obr贸ci艂 si臋 w zamku. Unios艂a si臋 znad materaca, by zobaczy膰, kto to. Drzwi si臋 otwieraj膮... otwieraj膮...otwieraj膮.
Vassi. O Bo偶e, to nareszcie Vassi, widzi, jak idzie ku niej, ku swojej zgubie.
"Oby nie by艂o to nast臋pne wspomnienie - modli艂a si臋 - oby tym razem to by艂 on, prawdziwy i realny".
- Jacqueline.
Wym贸wi艂 imi臋 jej cia艂a, ca艂e imi臋.
- Jacqueline.
Z ty艂u Koos wpatrywa艂 si臋 w miejsce pomi臋dzy jej nogami, zafascynowany ta艅cem warg.
- Koo... - spr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰.
- Przyprowadzi艂em go. - Wyszczerzy艂 z臋by, nie odwracaj膮c przy tym oczu od jej 艂ona.
- Dzie艅 - szepn臋艂a. - Czeka艂am dzie艅, Koos. Zmusi艂e艣 mnie doczekania...
- C贸偶 dla ciebie znaczy dzie艅? - zapyta艂, u艣miechaj膮c si臋 ci膮gle.
Ju偶 nie potrzebowa艂a rajfura, cho膰 on o tym nie wiedzia艂. W swojej naiwno艣ci s膮dzi艂, 偶e Vassi to kolejny m臋偶czyzna, kt贸rego skusi艂a, by wyssa膰 i porzuci膰. Koos wierzy艂, 偶e b臋dzie jutro potrzebny, dlatego tak szczerze gra艂 swoj膮 rol臋.
- Zamknij drzwi - poleci艂a mu. - Je艣li chcesz, mo偶esz zosta膰.
- Zosta膰? - zapyta艂 po偶膮dliwie. - M贸g艂bym popatrze膰?
I tak podgl膮da艂. Wiedzia艂a, 偶e patrzy przez dziur臋 wywiercon膮 w drzwiach, niekiedy s艂ysza艂a, jak dyszy. Tym razem pozwoli mu jednak zosta膰 na zawsze.
Uwa偶nie wyj膮艂 klucz z zewn臋trznej strony drzwi, zamkn膮艂 je, w艂o偶y艂 klucz ponownie i przekr臋ci艂. W tej samej chwili zabi艂a go, nim zdo艂a艂 si臋 odwr贸ci膰 i spojrze膰 na ni膮 znowu. Egzekucja nie by艂a wymy艣lna, po prostu si臋gn臋艂a w jego go艂臋bi膮 pier艣 i 艣cisn臋艂a p艂uca. Opar艂 si臋 o drzwi i osun膮艂, szoruj膮c twarz膮 po drewnie.
Vassi nie odwr贸ci艂 si臋, by to zobaczy膰; chcia艂 patrze膰 tylko na ni膮.
Podszed艂 do materaca, przykl臋kn膮艂 i zacz膮艂 odwi膮zywa膰 Jacqueline.
Nogi mia艂a poranione, sznur przesi膮k艂 star膮 krwi膮. Vassi cierpliwie rozpl膮tywa艂 w臋z艂y, znajduj膮c w sobie spok贸j, kt贸ry uwa偶a艂 za utracony, odczuwa艂 proste zadowolenie, 偶e wreszcie tu jest, 偶e nie mo偶e zawr贸ci膰. Wiedzia艂, i偶 jego dalszy los zale偶y od niej.
Uwolniwszy kostki n贸g, zabra艂 si臋 do nadgarstk贸w, zas艂aniaj膮c jej sob膮 sufit. Spyta艂 艂agodnie:
- Czemu pozwoli艂a艣 mu na to?
- Ba艂am si臋.
- Czego?
- Ruchu; nawet 偶ycia. Ka偶dy dzie艅 to agonia.
Dobrze rozumia艂 ow膮 ca艂kowit膮 niezdolno艣膰 do istnienia. Poczu艂a obok siebie jego nagie cia艂o, a potem gor膮ce poca艂unki na swojej pop臋kanej, ch艂odnej sk贸rze.
Le偶a艂 przy niej i jego dotyk nie by艂 nieprzyjemny.
Dotyka艂 jej g艂owy. Mia艂a zesztywnia艂e stawy, ka偶dy ruch sprawia艂 jej b贸l, lecz pragn臋艂a przyci膮gn膮膰 jego twarz do swojej. Zobaczy艂a jego u艣miech.
"M贸j Bo偶e - pomy艣la艂a - jeste艣my razem".
Na t臋 my艣l jej wola sta艂a si臋 cia艂em. Pod jego ustami topnia艂y rysy jej twarzy, sta艂a si臋 czerwonym morzem, o kt贸rym 艣ni艂a i kt贸re zala艂o j膮 wod膮 powsta艂膮 z my艣li i ko艣ci.
Spiczaste piersi k艂u艂y go jak strza艂y, odwzajemni艂 si臋 jednym pchni臋ciem wzwiedzionego cz艂onka, wyostrzonego jej my艣l膮. Zanurzeni w potopie mi艂o艣ci pomy艣leli, 偶e w nim uton膮, i tak si臋 sta艂o.
Tam, na zewn膮trz, by艂 inny 艣wiat. Mamrotanie kupuj膮cych i sprzedaj膮cych trwa艂o ca艂膮 noc. W ko艅cu oboj臋tno艣膰 i zm臋czenie zmog艂o nawet najzagorzalszych handlarzy. Wsz臋dzie zapanowa艂o koj膮ce milczenie.
SK脫RY OJC脫W
Samoch贸d zazgrzyta艂, prychn膮艂 i stan膮艂. Davidson us艂ysza艂 nagle wiatr 艣wiszcz膮cy nad pust膮 drog膮 i poczu艂, jak napiera na szyby mustanga. Pr贸bowa艂 uruchomi膰 silnik, lecz ten odmawia艂 pos艂usze艅stwa. Rozdra偶niony m臋偶czyzna oderwa艂 od kierownicy spocone r臋ce i rozejrza艂 si臋 wok贸艂. Wsz臋dzie gor膮ce powietrze, gor膮ce ska艂y, gor膮ce piaski. Taka jest Arizona.
Otworzy艂 drzwiczki i wyszed艂 na zapylon膮 szos臋. Ci膮gn臋艂a si臋 prosto a偶 po horyzont. Zmru偶ywszy oczy, dostrzeg艂 g贸ry gin膮ce w faluj膮cym od upa艂u powietrzu.
Otworzy艂 mask臋 i spojrza艂 na silnik, 偶a艂uj膮c, i偶 nie zna si臋 na mechanice. "Jezu - pomy艣la艂. - Czemu nie robi膮 tego diabelstwa tak, by si臋 nie psu艂o?"
Potem us艂ysza艂 jakie艣 d藕wi臋ki. Rozlega艂y si臋 tak daleko, 偶e najpierw wyda艂y mu si臋 tylko szumem w uszach, dopiero potem sta艂y si臋 g艂o艣niejsze.
By艂a to jaka艣 muzyka. Jak brzmia艂a? Tak jakby wiatr gra艂 na przewodach telefonicznych; nie mia艂a 藕r贸d艂a, rytmu. Przerazi艂a go. Pr贸bowa艂 to zlekcewa偶y膰, lecz bezskutecznie.
Uni贸s艂 g艂ow臋, by zobaczy膰 muzyk贸w, lecz droga by艂a pusta. Dopiero przyjrzawszy si臋 uwa偶nie, dostrzeg艂 na po艂udniowym wschodzie szereg ledwo widocznych, drobnych figurek, kt贸re sz艂y, skaka艂y lub ta艅czy艂y, ruchliwe jak drgaj膮ce powietrze. Procesja, je艣li by艂a ni膮 w istocie, tworzy艂a d艂ug膮 Uni臋 posuwaj膮c膮 si臋 wzd艂u偶 szosy.
Davidson rzuci艂 jeszcze jedno spojrzenie na tajemnicze wn臋trzno艣ci samochodu, a potem na odleg艂y szereg tancerzy. Potrzebowa艂 pomocy, by艂 tego pewien.
Ruszy艂 ku nim przez pustyni臋.
Poza szos膮 piasek nie ubijany ko艂ami samochod贸w stawa艂 si臋 coraz bardziej sypki. Wzbija艂 si臋 wysoko przy ka偶dym kroku. Davidson posuwaj膮cy si臋 pocz膮tkowo powoli przeszed艂 w trucht, ale tancerze nadal oddalali si臋 od niego. Zacz膮艂 biec.
Muzyka dobiega艂a teraz wyra藕niej. Nie by艂o w niej 偶adnej melodii, sk艂ada艂a si臋 z r贸偶nej wysoko艣ci d藕wi臋k贸w pochodz膮cych z wielu instrument贸w; wycia i buczenia, gwizd贸w, b臋bnienia i ryk贸w.
Prz贸d procesji znikn膮艂 w dali; jej uczestnicy wci膮偶 posuwali si臋 szybko. Davidson zmieni艂 troch臋 kierunek, by przeci膮膰 im drog臋, rzuci艂 te偶 kr贸tkie spojrzenie za siebie. Ze 艣ciskaj膮cym serce poczuciem osamotnienia ujrza艂 na drodze sw贸j samoch贸d, ma艂y jak 偶uk, przyt艂oczony pal膮cym s艂o艅cem.
Bieg艂 dalej. Po jakim艣 kwadransie zobaczy艂 procesj臋 wyra藕niej, cho膰 prowadz膮cy j膮 nadal kryli si臋 za horyzontem. Zacz膮艂 wierzy膰, 偶e jest to jakie艣 niezwyk艂e 艣wi臋to. Ostatni tancerze byli niew膮tpliwie przebrani. Mieli na sobie czapki i maski wystaj膮ce wysoko ponad g艂ow臋 przeci臋tnego cz艂owieka. Tworzy艂y je jaskrawe pi贸ra i proporce powiewaj膮ce na wietrze. Cokolwiek 艣wi臋towali, zataczali si臋 jak pijani, posuwali p臋tlami, niekt贸rzy rzucali si臋 na ziemi臋, przyciskaj膮c brzuchy do gor膮cego piasku.
Z wyczerpania Davidsonowi p臋ka艂y p艂uca i stawa艂o si臋 jasne, 偶e pogo艅 mu si臋 nie uda. Procesja przyspieszy艂a teraz tak, 偶e nie mia艂 si艂y ani do艣膰 woli, by dotrzyma膰 jej kroku.
Stan膮艂, opieraj膮c r臋ce na kolanach, by da膰 wytchnienie zm臋czonym p艂ucom i patrzy艂 spod zalanych potem brwi na znikaj膮c膮 szans臋 ratunku. Potem, zebrawszy wszystkie si艂y, rykn膮艂:
- Sta膰!
Pocz膮tkowo nic si臋 nie dzia艂o. Potem przez szparki oczu dojrza艂, 偶e jaki艣 pijak stan膮艂. Davidson wyprostowa艂 si臋, pewny ju偶, 偶e kto艣 mu si臋 przygl膮da. Poczu艂 raczej ni偶 dostrzeg艂, 偶e na niego patrz膮.
Zacz膮艂 i艣膰 ku nim.
Niekt贸re instrumenty umilk艂y, jakby rozchodzi艂a si臋 wie艣膰 o jego zbli偶aniu si臋. Widzieli go, na pewno.
Szed艂 coraz szybciej i coraz wyra藕niej dostrzega艂 szczeg贸艂y procesji.
Zwolni艂 nieco. Serce, ju偶 przedtem bij膮ce mocno, zacz臋艂o teraz wali膰 jak oszala艂e.
- S艂odki Jezu - powiedzia艂 i by艂a to pierwsza prawdziwa modlitwa w jego trzydziestosze艣cioletnim 偶yciu.
Stan膮艂 kilometr od nich, lecz wzrok go nie myli艂. Jego bol膮ce oczy potrafi艂y odr贸偶ni膰 tektur臋 od cia艂a, iluzj臋 od rzeczywisto艣ci.
Stwory z ko艅ca procesji, ostatni spo艣r贸d ostatnich, maruderzy, by艂y monstrami o wygl膮dzie rodem z koszmar贸w szale艅ca.
Jeden mia艂 sze艣膰 czy siedem metr贸w wzrostu. Jego zwisaj膮ca fa艂dami sk贸ra nabita by艂a kolcami, spiczasta g艂owa szczerzy艂a z臋by osadzone w szkar艂atnych dzi膮s艂ach. Inny, z trzema skrzyd艂ami, bi艂 o ziemi臋 gadzim ogonem o trzech odnogach. Trzeci i czwarty tworzyli razem maszkar臋 wstr臋tniejsz膮 ni偶 ka偶dy z nich osobno. Symbiotyczne monstra zlewa艂y si臋 razem, macki wnika艂y w otwory cia艂a partnera. Pomimo spl膮tanych razem j臋zyk贸w przenikliwie wy艂y.
Davidson cofn膮艂 si臋 o krok, obejrza艂 na szos臋 i samoch贸d. W贸wczas jedna z istot, czarno-czerwona, zacz臋艂a zawodzi膰 jak syrena. Nawet z odleg艂o艣ci kilometra ten d藕wi臋k wdar艂 si臋 do g艂owy Davidsona. Spojrza艂 na procesj臋.
Gwi偶d偶膮cy potw贸r oderwa艂 si臋 od grupy i zacz膮艂 biec ku niemu, dr膮c pazurami piasek pustyni. Niepowstrzymana panika ogarn臋艂a Davidsona. M臋偶czyzna poczu艂, 偶e jego zwieracze nie wytrzyma艂y napi臋cia.
Istota p臋dzi艂a ku niemu z szybko艣ci膮 geparda, rosn膮c z ka偶d膮 sekund膮. Davidson widzia艂 coraz wi臋cej szczeg贸艂贸w dziwacznej anatomii. D艂onie bez kciuk贸w mia艂y z臋biaste brzegi, g艂owa -jedno tylko, tr贸jbarwne oko, 艣ci臋gna ramion i piersi napr臋偶a艂y si臋, rozdwojony cz艂onek wzniesiony w gniewie lub (Bo偶e bro艅!) w po偶膮daniu bi艂 w brzuch.
Davidson krzykn膮艂 niemal r贸wnie g艂o艣no, co monstrum, i rzuci艂 si臋 do ucieczki. Samoch贸d by艂 oddalony o dwa, trzy kilometry i nie stanowi艂 偶adnej ochrony, cho膰by nawet m臋偶czyzna dopad艂 go przed potworem. W tej chwili zrozumia艂, 偶e bardzo ma艂o dzieli go od 艣mierci.
Stw贸r by艂 tu偶 tu偶, Davidson zachwia艂 si臋 i upad艂, a potem zaczaj wlec si臋 w kierunku samochodu. Na odg艂os krok贸w za plecami instynktownie skuli艂 si臋 w dr偶膮cy k艂臋bek, oczekuj膮c na 艣miertelny cios.
Czeka艂. Dwa uderzenia serca. Trzy. Cztery. Ci膮gle 偶y艂.
Gwi偶d偶膮cy g艂os przeszed艂 w niezno艣ny pisk. Zgrzytaj膮ce 艂apy nie pochwyci艂y jego cia艂a. Davidson ostro偶nie spojrza艂 przez palce, spodziewaj膮c si臋, 偶e w tej chwili zostanie mu urwana g艂owa.
Istota go min臋艂a.
Mo偶e gardz膮c jego s艂abo艣ci膮, pobieg艂a dalej w stron臋 szosy.
Davidson poczu艂 zapach swoich ekskrement贸w i strachu. Zosta艂 zlekcewa偶ony. Parada za jego plecami ponownie ruszy艂a. Jedynie kilka ciekawskich potwor贸w nadal ogl膮da艂o si臋 na niego przez rami臋, nim nie znikn臋艂y w pyle.
Gwizd zmieni艂 ton. Davidson ostro偶nie uni贸s艂 g艂ow臋 znad ziemi. Nie s艂ysza艂 ju偶 nic poza przenikliwym szumem w bol膮cej g艂owie.
Wsta艂.
Stw贸r wskoczy艂 na dach samochodu. Wida膰 by艂o wyra藕nie jego erekcje. W ekstazie potrz膮sa艂 艂bem, 艣lepia mu b艂yszcza艂y. G艂os wznosi艂 si臋, a偶 w ko艅cu przesta艂 by膰 s艂yszalny dla ludzkiego ucha. Stw贸r pochyli艂 si臋 nad wozem, rozbi艂 szyb臋 i zacisn膮艂 na dachu chwytne 艂apy. Rozdziera艂 stal jak papier, jego pysk wykrzywia艂 si臋 z rado艣ci, a ca艂e cia艂o podrygiwa艂o. Po zerwaniu dachu zeskoczy艂 na szos臋 i rzuci艂 go w g贸r臋. Blacha obr贸ci艂a si臋 w powietrzu i run臋艂a na pustyni臋. Davidson zastanowi艂 si臋 przez chwil臋, co mo偶e wpisa膰 na formularzu ubezpieczeniowym. Monstrum rozdziera艂o teraz samoch贸d na cz臋艣ci. Drzwi zosta艂y pogruchotane, silnik wyrwany, ko艂a poprzedziurawiane i zerwane z osi.
Davidson poczu艂 wyra藕nie zapach benzyny. Zaraz potem blacha zgrzytn臋艂a o blach臋, a potwora i w贸z ogarn臋艂a faluj膮ca kolumna ognia. Czarny dym zasnu艂 szos臋.
Istota nie wo艂a艂a albo te偶 jej krzyki by艂y nies艂yszalne. Wytoczy艂a si臋 z tego piek艂a z p艂on膮cym cia艂em; macha艂a dziko 艂apami w rozpaczliwych pr贸bach zduszenia ognia. Pobieg艂a szos膮, uciekaj膮c od 藕r贸d艂a m膮k w stron臋 g贸r. P艂omienie bucha艂y z jej grzbietu, a powietrze wype艂nia艂 smr贸d przypiekanego cia艂a. Nie upad艂a, cho膰 ogie艅 musia艂 j膮 bardzo poparzy膰. Bieg艂a coraz dalej, a偶 znikn臋艂a w niebieskiej dali.
Davidson opad艂 na kolana. Pokrywaj膮cy mu nogi ka艂 wysech艂 ju偶 od s艂o艅ca. Samoch贸d nadal p艂on膮艂. Muzyka ucich艂a; procesja potwor贸w znikn臋艂a.
S艂o艅ce wygna艂o go z piasku i zawr贸ci艂o do wypalonego wozu. Patrzy艂 bezmy艣lnie przed siebie, dop贸ki jaki艣 samoch贸d nie zatrzyma艂 si臋, by go zabra膰.
Szeryf Josh Packard patrzy艂 niedowierzaj膮c na 艣lady pazur贸w u swoich st贸p. Zosta艂y odci艣ni臋te przez potwora, kt贸ry dziesi臋膰 minut wcze艣niej przebieg艂 jedyn膮 ulic膮 Welcome. Upad艂 i wyda艂 ostatnie tchnienie o trzy d艂ugo艣ci ci臋偶ar贸wki od banku. Usta艂y wszystkie normalne zaj臋cia Welcome, czyli g艂贸wnie handel i pogaw臋dki. Paru wra偶liwych osobnik贸w pogna艂o do toalet hotelu, gdy smr贸d przypiekanego mi臋sa zasnu艂 pustynne powietrze miasteczka.
Od贸r przypomina艂 co艣 po艣redniego pomi臋dzy rozgotowan膮 ryb膮 a ekshumacj膮. Packardowi by艂o niedobrze. To jego miasto, chroni艂 je i strzeg艂.
Szeryf wyj膮艂 pistolet i zaczaj podchodzi膰 do zw艂ok. P艂omienie ju偶 zgas艂y, poch艂aniaj膮c wcze艣niej wi臋kszo艣膰 cielska. Mimo to by艂o wielkie. To, co mog艂o by膰 艂apami, wci膮偶 os艂ania艂o przypuszczaln膮 g艂ow臋. Reszty cia艂a nie spos贸b by艂o rozpozna膰. Packard by艂 z tego zadowolony. Ta martwa pl膮tanina nadpalonego cia艂a i poczernia艂ych ko艣ci by艂a jednak na tyle nieludzka, 偶e jej widok przyspieszy艂 mu puls.
To potw贸r, szeryf w to nie w膮tpi艂. Istota ziemska lub raczej podziemna. Wysz艂a spod powierzchni i w臋drowa艂a do wielkiej pieczary na nocne 艣wi臋to. Ojciec m贸wi艂 mu, 偶e pustynia co pokolenie wypluwa swoje demony i na kr贸tko pozwala im biega膰 wolno. B臋d膮c rozs膮dnym dzieckiem, Packard nigdy nie wierzy艂 w opowiadane przez ojca bzdury, lecz czy偶 nie mia艂 przed sob膮 takiego demona?
Cokolwiek przywiod艂o do miasta p艂on膮ce monstrum, Packard cieszy艂 si臋, 偶e zdychaj膮c da艂o dow贸d swojej 艣miertelno艣ci. Ojciec nigdy mu nie wspomina艂 o takiej mo偶liwo艣ci.
U艣miechaj膮c si臋 namy艣l o zabieraniu si臋 do tego paskudztwa, Packard podszed艂 do dymi膮cego cia艂a i kopn膮艂 je. Kryj膮cy si臋 ostro偶nie w bramach ludzie krzykn臋li z podziwu dla jego odwagi. Szeryf u艣miechn膮艂 si臋 szerzej. Sam ten kopniak wart jest wieczoru picia, mo偶e nawet kobiety.
Stw贸r le偶a艂 brzuchem do g贸ry. Z oboj臋tn膮 min膮 zawodowego poskramiacza potwor贸w Packard obejrza艂 dok艂adnie spl膮tane przy g艂owie ko艅czyny. Straszyd艂o by艂o martwe, to pewne. Schowa艂 bro艅 i pochyli艂 si臋 nad cia艂em.
- Daj tu aparat, Jedediah - powiedzia艂, dziwi膮c si臋 w艂asnej 艣mia艂o艣ci. - Musimy sfotografowa膰 t臋 pi臋kno艣膰.
Jego zast臋pca pobieg艂 do biura. Packard przykucn膮艂 i dotkn膮艂 sczernia艂ych szcz膮tk贸w. Straci r臋kawiczki, ale warto je po艣wi臋ci膰, 偶eby zrobi膰 wra偶enie na innych. Czuj膮c pe艂ne podziwu spojrzenia, dotkn膮艂 cia艂a i zacz膮艂 odrywa膰 艂apy od 艂ba potwora.
Ogie艅 stopi艂 razem cz臋艣ci cia艂a, wi臋c szeryf musia艂 mocno ci膮gn膮膰 艂ap臋. Pu艣ci艂a z pla艣ni臋ciem, ods艂aniaj膮c wysuszone przez 偶ar oko.
Ze wstr臋tem wypu艣ci艂 ko艅czyn臋.
I w tym momencie poczu艂 uderzenie. Rami臋 potwora 艣mign臋艂o szybko, zbyt szybko, by Packard zd膮偶y艂 si臋 ruszy膰. Z przera偶eniem ujrza艂, 偶e otwiera si臋 paszcza z ostrymi jak brzytwy z臋biskami, by zaraz zacisn膮膰 si臋 na jego r臋ce.
Szeryf rzuci艂 si臋 w ty艂 i usiad艂 na ziemi, uciekaj膮c przed paszcz膮, kt贸ra po艂kn臋艂a ju偶 r臋kawiczk臋 i zacisn臋艂a z臋by na ciele, ucinaj膮c palce.
Packard wi艂 si臋 z rykiem, pr贸buj膮c si臋 uwolni膰. Ta istota mia艂a jeszcze w sobie 偶ycie! B艂agaj膮cy g艂o艣no o ratunek szeryf zdo艂a艂 jako艣 wsta膰, wlok膮c za sob膮 plugawe szcz膮tki stwora.
Tu偶 przy jego uchu zabrzmia艂 strza艂. Opryska艂a go krew i ropa, 艂apa rozlecia艂a si臋 na kawa艂ki, a paszcza zwolni艂a sw贸j chwyt. Przera偶eni gapie mogli teraz zobaczy膰 d艂o艅 szeryfa, czy raczej to, co z niej zosta艂o. Prawa d艂o艅 nie mia艂a ju偶 palc贸w, a pokruszone ko艣ci stercza艂y z cz臋艣ciowo prze偶utej r臋ki.
Eleanor Kooker opu艣ci艂a pistolet, z kt贸rego w艂a艣nie strzeli艂a, i chrz膮kn臋艂a z zadowoleniem.
- Straci艂e艣 d艂o艅 - powiedzia艂a z brutaln膮 prostot膮.
Packard przypomnia艂 sobie s艂owa ojca: "Potwory nigdy nie gin膮". Przypomnia艂 to sobie zbyt p贸藕no i teraz po艣wi臋ci艂 r臋k臋 艣ciskaj膮c膮 zwykle kieliszki i dziewczyny. Zala艂a go t臋sknota za latami straconymi wraz z tymi palcami, a oczy zasnu艂a czarna mg艂a. Ostatni膮 rzecz膮, jak膮 zobaczy艂, gdy pada艂 na ziemi臋, by艂 jego pos艂uszny zast臋pca wznosz膮cy aparat, by zarejestrowa膰 ca艂膮 scen臋.
Buda z ty艂u domu by艂a schronieniem Lucy. Zawsze, gdy Eugene wraca艂 pijany z Welcome lub wpada艂 w nag艂y sza艂, bo mi臋so by艂o zimne, Lucy bieg艂a tam, by si臋 spokojnie wyp艂aka膰. Nigdy w 偶yciu nie zazna艂a wsp贸艂czucia ze strony Eugene'a.
Dzisiaj w艣ciek艂 si臋 z tego samego powodu, co zawsze.
Dziecko.
Piel臋gnowany i starannie wychowywany owoc ich mi艂o艣ci, nosz膮cy imi臋 brata Moj偶esza, Aarona, kt贸re oznacza "wyniesionego". Cudowny ch艂opak. Naj艂adniejszy w ca艂ej okolicy. Ma dopiero pi臋膰 lat, a ju偶 jest tak s艂odki i grzeczny, 偶e pochwali艂aby go ka偶da mamusia z najlepszego towarzystwa.
Aaron. Duma i rado艣膰 Lucy, dziecko stworzone do puszczania baniek mydlanych, ta艅czenia, oczarowania samego Diab艂a.
Eugene by艂 innego zdania.
- To pieprzone dziecko nie jest bardziej ch艂opakiem ni偶 ty -powiedzia艂 do Lucy. - Nie jest nim nawet w po艂owie. Nadaje si臋 jedynie do nak艂adania wymy艣lnych but贸w i sprzedawania perfum lub do wyg艂aszania kaza艅. Nadaje si臋 tylko na kaznodziej臋. - Wyci膮gn膮艂 w stron臋 ch艂opca d艂o艅 z poobgryzanymi
paznokciami na krzywych palcach. - Jeste艣 ha艅b膮 dla swego ojca! S艂yszysz mnie, ch艂opcze?
Aaron spojrza艂 na niego. Eugene odwr贸ci艂 wzrok. Na widok wielkich oczu syna przewraca艂 mu si臋 偶o艂膮dek, by艂y one bardziej psie ni偶 ludzkie.
- Nie chc臋 go w tym domu.
- Co zrobi艂?
- Nie musi nic robi膰. Wystarczy, 偶e jest. Przez niego 艣miej膮 si臋 ze mnie, wiesz o tym?
- Nikt si臋 z ciebie nie 艣mieje, Eugene.
-O, tak.
- Nie z powodu ch艂opca.
- Co?
- Je艣li si臋 艣miej膮, to nie przez ch艂opca. 艢miej膮 si臋 z ciebie.
- Zamknij pysk!
- Znaj膮 ci臋, Eugene. Widz膮 wyra藕nie, tak jak i ja.
- M贸wi臋 ci, kobieto...
- Latasz jak pies po ulicy, gadaj膮c, co widzia艂e艣 i czego si臋 boisz...
Uderzy艂 j膮, jak wiele razy przedtem. Od pi臋ciu lat bi艂 j膮 do krwi, lecz mimo b贸lu zatroszczy艂a si臋 przede wszystkim o ch艂opca.
- Aaronie - powiedzia艂a szlochaj膮c - chod藕 ze mn膮.
- Zostaw b臋karta - powiedzia艂 Eugene dr偶膮cym g艂osem.
- Aaronie.
Dziecko sta艂o pomi臋dzy ojcem a matk膮, nie wiedz膮c, kogo pos艂ucha膰. Jego zmieszana mina wywo艂a艂a jeszcze obfitsze 艂zy Lucy.
- Mamo - powiedzia艂o dziecko bardzo spokojnie, patrz膮c smutnymi oczyma. Nim Lucy zdo艂a艂a uspokoi膰 sytuacj臋, Eugene chwyci艂 syna za w艂osy i przyci膮gn膮艂 do siebie.
- S艂uchaj ojca, ch艂opcze.
- Tak...
- Tak jest, m贸w jak nale偶y do swego ojca. Powiedz: tak jest.
Twarz Aarona zosta艂a przyci艣ni臋ta do 艣mierdz膮cego kroku d偶ins贸w ojca.
-Tak jest.
- Zostanie ze mn膮, kobieto. Nie we藕miesz go wi臋cej do tej pieprzonej budy. Zostanie z ojcem.
Potyczka zosta艂a przegrana i Lucy dobrze o tym wiedzia艂a. Gdyby nalega艂a, narazi艂aby jedynie dziecko na nowe niebezpiecze艅stwo.
- Je艣li ci臋 skrzywdzi...
- Jestem jego ojcem, kobieto - u艣miechn膮艂 si臋 Eugene. - My艣lisz, 偶e skrzywdzi艂bym krew z mojej krwi?
Ch艂opiec tkwi艂 przyparty do biodra ojca w pozycji niemal lubie偶nej. Lucy zna艂a jednak swego m臋偶a, by艂 on bliski nieopanowanego wybuchu. Nie my艣la艂a ju偶 o sobie, tylko o ch艂opcu. By艂 taki wra偶liwy.
- Zejd藕 mi z oczu, kobieto, jeszcze tu jeste艣? Zostan臋 tylko z ch艂opcem, rozumiesz? - Eugene oderwa艂 g艂ow臋 Aarona od swego krocza i prychn膮艂 w jego blad膮 twarz. - Prawda?
- Tak, tato. Tak, tato. Oczywi艣cie, 偶e tak, tato.
Lucy wysz艂a z domu i schroni艂a si臋 w zimnym mroku szopy, by modli膰 si臋 tam za Aarona maj膮cego imi臋 po bracie Moj偶esza. Aaron, kt贸rego imi臋 znaczy "wyniesiony"; zastanawia艂a si臋, jak d艂ugo wytrzyma okrucie艅stwa, jakich dozna w przysz艂o艣ci od 艣wiata.
Ch艂opiec zosta艂 rozebrany. Sta艂 bia艂y przed ojcem. Nie ba艂 si臋. Lanie, kt贸re otrzyma, b臋dzie bola艂o, lecz ma艂y nie czu艂 przed nim prawdziwego l臋ku.
- Jeste艣 chory, ma艂y - powiedzia艂 Eugene, przesuwaj膮c wielk膮 d艂o艅 po brzuchu syna. - S艂aby i chorowity jak chudy prosiak. Gdybym by艂 farmerem i mia艂 takiego 艣winiaka, to wiesz, co bym zrobi艂? - Zn贸w chwyci艂 ch艂opca za w艂osy. Drug膮 r臋k臋 wsadzi艂 mu mi臋dzy nogi. - Wiesz, co bym zrobi艂?
- Nie, tato. Co by艣 zrobi艂?
Stwardnia艂a r臋ka prze艣lizn臋艂a si臋 po ciele Aarona.
- Zar偶n膮艂bym ci臋 i rzuci艂bym reszcie miotu. Prosiakom nic bardziej nie smakuje ni偶 inny wieprzek. Spodoba艂oby ci si臋 to?
- Nie, tato.
- Chcia艂by艣 tego?
- Nie, dzi臋kuje, tato. Twarz Eugene'a stwardnia艂a.
- Chcia艂bym to zobaczy膰, Aaronie. Chcia艂bym widzie膰, co zrobi艂by艣, gdybym ci臋 rozpru艂 i zajrza艂 do 艣rodka.
W zabawach ojca by艂a przemoc, kt贸rej Aaron nie rozumia艂 - nowe gro藕by, nowe bezece艅stwa. Ale ch艂opiec wiedzia艂, 偶e tak naprawd臋 boi si臋 nie on, lecz jego ojciec. Strach by艂 podstaw膮 natury Eugene'a, tak jak Aarona - patrzenie, cierpienie i czekanie, a偶 nadejdzie pora. Wiedzia艂, cho膰 nie rozumia艂, jak i sk膮d, 偶e stanie si臋 przyczyn膮 zniszczenia swojego ojca. A mo偶e nie tylko przyczyn膮.
Eugene kipia艂 z gniewu. Patrzy艂 na syna, tak mocno zacisn膮wszy brunatne pie艣ci, 偶e a偶 zbiela艂y mu knykcie. Ch艂opiec go niszczy艂, zdruzgota艂 spokojne 偶ycie, jakim si臋 cieszy艂 przed jego urodzeniem. Ledwo my艣l膮c o tym, co robi, Eugene zacisn膮艂 d艂onie na w膮t艂ej szyi syna.
Aaron nawet nie pisn膮艂.
- Mog臋 ci臋 zabi膰, ch艂opcze.
- Tak jest.
- Co na to powiesz?
-Nic.
- Powiniene艣 powiedzie膰: dzi臋kuje bardzo.
- Dlaczego?
- Dlaczego, ch艂opcze? Bo twoje 偶ycie jest mniej warte ni偶 psie 艂ajno i zrobi艂bym ci 艂ask臋, jak ojciec synowi.
- Tak jest.
W szopie za domem Lucy przesta艂a p艂aka膰. Nie mia艂o to sensu, ponadto co艣 w niebie widzianym przez dziury w dachu przywo艂a艂o wspomnienia, kt贸re wysuszy艂y 艂zy. Niebiosa - nieskazitelnie b艂臋kitne, l艣ni膮ce czysto艣ci膮. Eugene nie skrzywdzi ch艂opca. Nie odwa偶y si臋 skrzywdzi膰 tego dziecka. Wiedzia艂, kim ono jest, cho膰 nigdy si臋 do tego nie przyznawa艂.
Pami臋ta艂a ten dzie艅 sprzed sze艣ciu lat, gdy niebo l艣ni艂o jak dzisiaj, a powietrze dr偶a艂o od 偶aru. Eugene i ona byli r贸wnie rozpaleni jak powietrze. Ca艂y dzie艅 nie odrywali od siebie oczu.
By艂 wtedy w lepszym stanie, w pe艂ni si艂. Wspania艂y, strzelisty m臋偶czyzna, o ogorza艂ym od s艂o艅ca ciele. Sama te偶 by艂a niebrzydka; mia艂a najlepszy ty艂ek w Backside, j臋drny i g艂adki; szparka mia艂a takie mi臋kkie w艂osy, 偶e Eugene nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰 od ca艂owania ich. Czasami zaspokaja艂 j膮 przez ca艂y dzie艅 i noc w zbudowanym przez nich domu lub na piasku. Pustynia by艂a wygodnym 艂贸偶kiem, nic im nie przeszkadza艂o, gdy le偶eli pod szerokim niebem.
Tego dnia przed sze艣ciu laty niebo pociemnia艂o zbyt szybko, na d艂ugo przed w艂a艣ciw膮 por膮 zmierzchu. Co艣 je na moment zas艂oni艂o i kochankowie poczuli nagle ch艂贸d. Przez rami臋 m臋偶czyzny ujrza艂a kszta艂ty na tle nieba - przygl膮daj膮ce si臋 im monstrualne istoty. On nadal nami臋tnie dzia艂a艂, wpycha艂 i wyci膮ga艂 sw贸j korze艅, tak jak to lubi艂a, a偶 chwyci艂a go za kark czerwona jak burak r臋ka d艂ugo艣ci cz艂owieka i 艣ci膮gn臋艂a z 偶ony. Widzia艂a go uniesionego w g贸r臋. Wygl膮da艂 jak wierzgaj膮cy kr贸lik. Na chwil臋 otworzy艂 oczy i ujrza艂 偶on臋 sze艣膰 metr贸w ni偶ej, nag膮 i otoczon膮 przez potwory. Niedbale, bez z艂o艣liwo艣ci odrzuci艂y go poza sw贸j kr膮g.
Pami臋ta艂a dobrze nast臋pn膮 godzin臋, wype艂nion膮 u艣ciskami monstr贸w. Wcale nie by艂y wstr臋tne czy bolesne, ale ca艂kiem mi艂e. Nie cierpia艂a nawet wtedy, gdy po kolei wciska艂y swoje narz臋dzia do rozmna偶ania, trzy, cztery, pi臋膰? A mo偶e jeszcze wi臋cej? Wlewa艂y w ni膮 nasienie, pieszczotliwie dawa艂y jej rozkosz cierpliwymi pchni臋ciami. Gdy odesz艂y i na jej sk贸r臋 zn贸w pad艂y promienie s艂o艅ca, zamiast wstydzi膰 si臋, poczu艂a 偶al, jakby min膮艂 szczyt jej 偶ycia i przez reszt臋 swoich dni mia艂a jedynie czeka膰 na 艣mier膰.
Wsta艂a wreszcie i podesz艂a do le偶膮cego na piasku nieprzytomnego Eugene'a. Jedn膮 nog臋 mia艂 z艂aman膮. Poca艂owa艂a go, a potem kucn臋艂a, by da膰 mu wody. Mia艂a nadziej臋, i to wielk膮, 偶e mi艂o艣膰 tego dnia wyda owoc, 偶e b臋dzie mie膰 pami膮tk臋 swojej rozkoszy.
W domu Eugene uderzy艂 ch艂opca. Aaronowi pola艂a si臋 krew z nosa, lecz nadal milcza艂.
- M贸w, ch艂opcze.
- Co mam powiedzie膰?
- Jestem twoim ojcem czy nie?
- Tak, ojcze.
- K艂amca!
Uderzy艂 znowu, bez ostrze偶enia. Tym razem cios rozci膮gn膮艂 Aarona na pod艂odze. Wstaj膮c opar艂 o posadzk臋 kuchni ma艂e, delikatne d艂onie, poczu艂 co艣 przez pod艂og臋, jak膮艣 muzyk臋 spod ziemi.
- K艂amca! - wrzeszcza艂 ci膮gle jego ojciec.
"B臋dzie wi臋cej raz贸w, wi臋cej b贸lu, wi臋cej krwi - my艣la艂 ch艂opiec. - Znios臋 to jednak, a muzyka jest oczekiwan膮 od dawna obietnic膮, 偶e bicie sko艅czy si臋 raz na zawsze".
Davidson wl贸k艂 si臋 g艂贸wn膮 ulic膮 Welcome. Zegarek mu stan膮艂, ale m臋偶czyzna ocenia艂, 偶e jest popo艂udnie. Mimo to miasto wygl膮da艂o na opustosza艂e. Nagle Davidson zobaczy艂 ciemny, dymi膮cy wzg贸rek na 艣rodku jezdni, sto metr贸w dalej. Gdyby by艂o to mo偶liwe, na ten widok krew by mu zamarz艂a.
Mimo odleg艂o艣ci rozpozna艂 t臋 kup臋 spalonego mi臋sa i odwr贸ci艂 w przera偶eniu g艂ow臋. "Wszystko to jest jednak prawdziwe" - pomy艣la艂. Przeszed艂 jeszcze kilka krok贸w, walcz膮c z oszo艂omieniem i zm臋czeniem, a偶 podpar艂y go mocne ramiona i poprzez szum w g艂owie us艂ysza艂 uspokajaj膮ce s艂owa. By艂y dla niego niezrozumia艂e, lecz przynajmniej mi臋kkie i ludzkie, m贸g艂 podda膰 si臋 ogarniaj膮cej go s艂abo艣ci. Upad艂, ale wydawa艂o mu si臋, 偶e tylko na chwil臋, bo zn贸w ujrza艂 艣wiat, r贸wnie wstr臋tny jak poprzednio.
Zosta艂 wprowadzony do domu i u艂o偶ony na niewygodnej kanapie. Ujrza艂 nad sob膮 kobiec膮 twarz. Eleanor Kooker u艣miechn臋艂a si臋, gdy doszed艂 do siebie.
- Prze偶yje - powiedzia艂a. Jej g艂os by艂 ostry i chropowaty. Pochyli艂a si臋 ni偶ej. - Widzia艂e艣 to, prawda? Davidson kiwn膮艂 g艂ow膮.
- Lepiej opowiedz nam wszystko.
Podano mu szklank臋, a Eleanor nape艂ni艂a j膮 hojnie whisky.
- Pij - rozkaza艂a. - Potem powiesz nam, co masz do powiedzenia.
Wypi艂 whisky dwoma 艂ykami i natychmiast dolano mu do pe艂na. Drug膮 szklank臋 opr贸偶ni艂 wolniej i poczu艂 si臋 lepiej.
Pok贸j by艂 pe艂en ludzi, wydawa艂o si臋, 偶e ca艂e Welcome t艂oczy si臋 w salonie Kooker贸w. Przypomina艂o to teatr. Davidson rozlu藕niony dzi臋ki whisky zacz膮艂 opowiada膰, jak tylko potrafi艂 najlepiej, bez upi臋ksze艅, po prostu przekazuj膮c wszystko po kolei. Eleanor opisa艂a mu w zamian okoliczno艣ci "wypadku" szeryfa Packarda. Packard te偶 tam by艂, czeka艂 na najgorsze, pocieszaj膮c si臋 whisky i 艣rodkami przeciwb贸lowymi. Jego pokiereszowana d艂o艅 by艂a tak grubo obanda偶owana, 偶e wygl膮da艂a bardziej na k艂od臋 ni偶 r臋k臋.
- Tam jest znacznie wi臋cej potwor贸w - powiedzia艂 Packard po wys艂uchaniu opowie艣ci.
- To ty tak s膮dzisz. - Bystre oczy Eleanor wyra偶a艂y niedowierzanie.
- Tak m贸wi艂 m贸j tata - upiera艂 si臋 szeryf, patrz膮c na obanda偶owan膮 r臋k臋. -1 wierz臋 w to, wierz臋 jak w piek艂o.
- W takim razie lepiej co艣 z tym zr贸bmy.
- Na przyk艂ad, co? - spyta艂 ponury m臋偶czyzna oparty o kominek. - Co mo偶na zrobi膰 z istotami zjadaj膮cymi samochody?
Eleanor wyprostowa艂a si臋 i zwr贸ci艂a si臋 do niego z pogard膮:
- Wykorzystajmy twoj膮 m膮dro艣膰, Lou. Co, wed艂ug ciebie, powinni艣my zrobi膰?
- Uwa偶am, 偶e nale偶y si臋 schowa膰 i poczeka膰, a偶 przejd膮.
- Nie jestem ostryg膮 - odpar艂a Eleanor. - Je艣li chcesz schowa膰 g艂ow臋 w piasek, po偶ycz臋 ci 艂opat臋. Mo偶e wykopiesz sobie gr贸b.
Og贸lny 艣miech - cyniczny, wymuszony - szybko umilk艂 i obecni patrzyli zn贸w na swoje paznokcie.
- Nie mo偶emy tu siedzie膰 i pozwoli膰, by przesz艂y przez miasto - powiedzia艂 zast臋pca Packarda, nie przerywaj膮c 偶ucia gumy.
- Co mo偶e je sk艂oni膰 do zmiany przekl臋tych zamiar贸w? -krzykn臋艂a Eleanor. - Co?
Nikt nie odpowiedzia艂. Kilku kiwn臋艂o g艂owami, kilku nimi pokr臋ci艂o.
- Jedediah - m贸wi艂a dalej - jeste艣 zast臋pc膮 szeryfa. Co o tym wszystkim s膮dzisz?
M艂ody m臋偶czyzna z odznak膮 i strzelb膮 zarumieni艂 si臋 lekko i szarpn膮艂 za w膮sik. Wida膰 by艂o, 偶e nic nie przychodzi mu do g艂owy.
- Oblecia艂 was wszystkich taki strach, 偶e nie wykurzycie tych czort贸w z ich nor, prawda? - doda艂a kobieta, nim co艣 odpowiedzia艂.
Przez pok贸j przesz艂y pomruki usprawiedliwie艅; dalej kr臋-ceno g艂owami.
- Zamierzacie siedzie膰 na ty艂kach i pozwoli膰, by po偶arto wasze kobiety!
Dobre s艂owo: po偶arto. Na Boga, co mo偶e by膰 gorsze od po偶arcia?
- Ciebie 偶aden diabe艂 nie tknie - powiedzia艂 Packard, wstaj膮c z pewnym trudem. Chwiej膮c si臋 na nogach, przem贸wi艂 do wszystkich: - Z艂apiemy tych g贸wnojad贸w i powiesimy.
Zebrani m臋偶czy藕ni nie podj臋li okrzyku wojennego; szeryf straci艂 wiele w ich oczach po zdarzeniu na Main Street.
- Lepsza rozwaga ni偶 odwaga - mrukn膮艂 Davidson pod nosem.
- Jeszcze lepsze jest ko艅skie 艂ajno - uzupe艂ni艂a Eleanor.
Davidson wzdrygn膮艂 si臋 i dopi艂 whisky. Nie dolano mu nowej. Pomy艣la艂 ze skruch膮, i偶 powinien by膰 wdzi臋czny za 偶ycie, jednak偶e leg艂y w gruzach wszystkie jego plany. Musi dosta膰 si臋 do telefonu i wynaj膮膰 samoch贸d, a mo偶e nam贸wi膰 kogo艣, by go st膮d wywi贸z艂. "Potwory" - nie obchodzi艂o go, czym by艂y, ch臋tnie przeczyta艂by o tym kr贸tki artyku艂 w gazecie, teraz jednak pragn膮艂 jedynie zako艅czy膰 swoje interesy w Arizonie i wr贸ci膰 jak najszybciej do domu.
Packard mia艂 jednak inny pomys艂.
- Jest pan 艣wiadkiem - powiedzia艂, wskazuj膮c na Davidsona. - Jako tutejszy szeryf, nakazuj臋 panu pozostanie w Welcome, dop贸ki nie odpowie pan zadowalaj膮co na wszystkie pytania, kt贸re panu zadam.
Prawnicze formu艂ki dziwnie brzmia艂y w jego za艣linionych ustach.
- Mam interesy... - zacz膮艂 Davidson.
Wiedzia艂, 偶e kpi膮c z obcego, szeryf stara si臋 odzyska膰 troch臋 utraconej reputacji. Mimo to Packard reprezentowa艂 prawo, nic nie mo偶na by艂o na to poradzi膰. Davidson kiwn膮艂 g艂ow膮 na znak zgody z mo偶liwie jak najwi臋kszym wdzi臋kiem. Gdy wr贸ci do domu, b臋dzie m贸g艂 z艂o偶y膰 skarg臋 na tego prowincjonalnego Mussoliniego. Teraz lepiej wys艂a膰 telegram i od艂o偶y膰 interesy.
- Co zrobimy? - Eleanor zwr贸ci艂a si臋 do Packarda.
- Za艂atwimy te monstra - powiedzia艂.
- Jak?
- Broni膮, kobieto.
- To nie wystarczy, je艣li s膮 takie wielkie, jak on opowiada艂...
- S膮 - wtr膮ci艂 Davidson. - Uwierzcie mi, s膮 wielkie. Packard prychn膮艂.
- Zabierzemy ca艂y pieprzony arsena艂 - powiedzia艂, wskazuj膮c pozosta艂ym kciukiem na Jedediaha. - Wyci膮gnij ci臋偶k膮 bro艅, ch艂opcze. Przeciwczo艂gow膮, dzia艂ka.
Polecenie szeryfa wywo艂a艂o og贸lne zdumienie.
- Masz dzia艂ka? - spyta艂 Lou, cynik spod kominka.
- Sprz臋t wojskowy - odpar艂 szeryf. - Jeszcze z czas贸w wojny.
Davidson westchn膮艂. Ten facet by艂 psychopat膮, z ca艂ym tym arsena艂em przestarza艂ej broni pewnie bardziej niebezpiecznej dla u偶ytkownika ni偶 ofiary. Wszyscy oni igrali z 偶yciem.
- Mo偶e i straci艂e艣 palce, Joshu Packardzie - odezwa艂a si臋 Eleanor Kooker poruszona tym pokazem brawury. - Lecz jeste艣 jedynym m臋偶czyzn膮 w tym pokoju.
Packard rozja艣ni艂 si臋 i bezwiednie potar艂 krocze. Davidson nie m贸g艂 ju偶 znie艣膰 tej bezmy艣lnej m臋skiej pychy.
- S艂uchajcie - wtr膮ci艂 nie艣mia艂o. - Powiedzia艂em wam wszystko, co wiem. Sami mo偶ecie si臋 tym zaj膮膰.
- Nie odjedziesz, je艣li to masz na my艣li - uprzedzi艂 go Packard.
- Powiedzia艂em tylko...
- Wiem, co m贸wi艂e艣, synu, nie jestem tego ciekaw. Je艣li zobacz臋, 偶e podwijasz ogon do ucieczki, powiesz臋 ci臋 za jaja. Je艣li jakie艣 masz.
"Ten dure艅 mo偶e to zrobi膰 - my艣la艂 Davidson - nawet jedn膮 r臋k膮. P艂y艅 z fal膮 - powiedzia艂 sobie, pr贸buj膮c powstrzyma膰 dr偶enie warg. - Je艣li Packard p贸jdzie szuka膰 potwor贸w i jego cholerne dzia艂ko wybuchnie, jego sprawa. Niech tak b臋dzie".
- Wed艂ug tego, co m贸wi艂 ten pan, jest ich ca艂e stado - 艂agodnie przypomnia艂 Lou. - Jak mo偶emy pokona膰 wszystkie?
- Strategi膮 - powiedzia艂 Packard.
- Nie znamy ich pozycji.
- Zrobimy rozpoznanie - odpar艂 Packard.
- Szeryfie, naprawd臋 mog膮 nas rozpieprzy膰 - zauwa偶y艂 Jedediah, odrywaj膮c od w膮s贸w gum臋 do 偶ucia.
- To nasz teren - powiedzia艂a Eleanor. - Mamy go i nie oddamy.
- A je艣li po prostu znikn膮? Je艣li ich nie znajdziemy? - pyta艂 Lou. - Czy nie mo偶emy po prostu poczeka膰, a偶 wr贸c膮 pod ziemi臋?
- Jasne - odpar艂 Packard. - A potem zaczekamy, a偶 znowu wyjd膮 i po偶r膮 kobiety.
- Mo偶e nie chc膮 nikogo skrzywdzi膰... - odpar艂 Lou.
W odpowiedzi Packard uni贸s艂 sw膮 obanda偶owan膮 r臋k臋.
- Mnie skrzywdzi艂y.
Nie spos贸b by艂o dyskutowa膰.
Packard m贸wi艂 dalej g艂osem ochryp艂ym z przej臋cia:
- Cholera, tak bardzo pragn臋 je za艂atwi膰, 偶e zrobi臋 to, nawet bez pomocy. Musimy je jednak przechytrzy膰 i tak podej艣膰, by nikt nie ucierpia艂.
"M贸wi nawet rozs膮dnie" - pomy艣la艂 Davidson. Rzeczywi艣cie, wywar艂 wra偶enie na wszystkich. Zewsz膮d rozleg艂y si臋 pomruki uznania, nawet spod kominka.
Packard zn贸w wskaza艂 na swojego zast臋pc臋.
- Rusz ty艂ek, synu. Zadzwonisz do tego 艂obuza Crumba w Caution i powiesz mu, by przys艂a艂 tu swoich ch艂opak贸w z wszystkimi karabinami i granatami, jakie tylko maj膮. A gdy zapyta, po co, powiesz mu, 偶e szeryf Packard og艂osi艂 stan zagro偶enia i rekwiruje ca艂膮 bro艅 w promieniu pi臋膰dziesi臋ciu mil, z wszystkimi lud藕mi po drugiej stronie lufy. Biegnij, ch艂opcze.
Teraz wszyscy w pokoju podziwiali go i Packard czu艂 to.
- Przegonimy piekielnik贸w - powiedzia艂.
Przez chwil臋 jego przechwa艂ki zdawa艂y si臋 dzia艂a膰 nawet na Davidsona, tak 偶e niemal uwierzy艂, 偶e jest to mo偶liwe, potem jednak przypomnia艂 sobie szczeg贸艂y procesji, wszystkie ogony, z臋by i ca艂膮 reszt臋 i jego odwaga znikn臋艂a bez 艣ladu.
Istoty podesz艂y do domu bardzo cicho, cho膰 nie skrada艂y si臋 specjalnie.
W 艣rodku Eugene przesta艂 si臋 w艣cieka膰. Siedzia艂 z nogami na stole, maj膮c przed sob膮 pust膮 butelk臋 po whisky. Milczenie w pokoju by艂o tak ci臋偶kie, 偶e a偶 d艂awi艂o.
Aaron siedzia艂 przy oknie z twarz膮 spuchni臋t膮 od cios贸w ojca. Nie musia艂 patrze膰, by wiedzie膰, 偶e id膮 przez piasek do domu, czu艂 ich kroki w swoich 偶y艂ach. Chcia艂 przywita膰 ich u艣miechem, lecz powstrzyma艂 te ch臋膰 i tylko czeka艂, skulony i pobity, a偶 niemal doszli do niego. Wsta艂 dopiero wtedy, gdy ich wielkie cia艂a przes艂oni艂y okno. Ruch ch艂opca wyrwa艂 Eugene'a z ot臋pienia.
- Co jest, ch艂opcze?
Aaron odszed艂 od okna i stan膮艂 spokojnie na 艣rodku pokoju, szlochaj膮c na zapas. Roz艂o偶y艂 drobne r臋ce jak promienie s艂o艅ca i z podniecenia macha艂 palcami.
- Co si臋 sta艂o z oknem?
Ch艂opiec us艂ysza艂, jak g艂os jednego z jego prawdziwych ojc贸w przebija si臋 poprzez mamrotanie Eugene'a. Jak pies oczekuj膮cy dawno nie widzianego pana podbieg艂 do drzwi i pr贸bowa艂 je otworzy膰. By艂y zamkni臋te na klucz i zasuw臋.
- Co to za ha艂as, ch艂opcze?
Eugene odepchn膮艂 syna i zacz膮艂 wojowa膰 z kluczem w zamku, podczas gdy ojciec Aarona wo艂a艂 swoje dziecko. Jego g艂os brzmia艂 jak szum wody, przerywany mi臋kkimi, piskliwymi westchnieniami, by艂 t臋skny i kochaj膮cy. Eugene nagle wszystko zrozumia艂. Z艂apa艂 ch艂opca za w艂osy i odci膮gn膮艂 od drzwi.
Aaron wrzasn膮艂 z b贸lu.
- Tato! - krzykn膮艂.
Eugene my艣la艂, 偶e s艂owo jest skierowane do niego, lecz prawdziwy ojciec Aarona r贸wnie偶 us艂ysza艂 jego g艂os. Jego odpowied藕 pe艂na by艂a troski.
Lucy us艂ysza艂a te g艂osy. Wysz艂a z szopy, wiedz膮c, co ujrzy na tle l艣ni膮cego nieba, lecz mimo to ogarn臋艂o j膮 zdumienie na widok tych istot otaczaj膮cych dom ze wszystkich stron. Poczu艂a b贸l na wspomnienie rozkoszy zaznanej i utraconej przed sze艣ciu laty. Te niezapomniane stworzenia by艂y tu wszystkie, co za niewiarygodne nagromadzenie kszta艂t贸w!
R贸偶owe, piramidalne g艂owy i klasyczne piersi nad migaj膮cymi strz臋pami koronek z cia艂a. Bezg艂owa, srebrzysta pi臋kno艣膰, kt贸rej sze艣膰 ramion z macicy per艂owej tworzy艂o kr膮g wok贸艂 mrucz膮cych, drgaj膮cych ust. Istota przypominaj膮ca fale na szybko mkn膮cym strumieniu, sta艂a, lecz r贸wnocze艣nie zmienna, wydaj膮ca s艂odkie, monotonne d藕wi臋ki. Stworzenia zbyt fantastyczne, by mog艂y istnie膰 naprawd臋 i zbyt prawdziwe, by nie wierzy膰 w ich obecno艣膰; anio艂y ogniska domowego. Jedno mia艂o g艂ow臋 wahaj膮c膮 si臋 niby chor膮giewka na szyi cienkiej jak paj臋cza ni膰, granatowej jak niebo na pocz膮tku nocy i pokrytej dziesi膮tkami oczu b艂yszcz膮cych jak s艂o艅ce. Inny ojciec, wachlarzowaty, otwiera艂 si臋 i zamyka艂 w podnieceniu. Jego pomara艅czowe cia艂o pociemnia艂o, gdy dobieg艂 go ponownie g艂os ch艂opca.
- Tato!
Przy drzwiach domu sta艂a istota wspominana przez Lucy z najwi臋ksz膮 mi艂o艣ci膮; ta, kt贸ra pierwsza j膮 dotkn臋艂a, pierwsza j膮 ukoi艂a, pierwsza w ni膮 wesz艂a, niezmiernie delikatnie. Wyprostowana, mia艂a jakie艣 siedem metr贸w wysoko艣ci. Teraz pochyla艂a si臋 nad drzwiami, a jej pot臋偶na bezw艂osa g艂owa, przypominaj膮ca ptaka namalowanego przez schizofrenika, tkwi艂a tu偶 przy domu i m贸wi艂a co艣 do ch艂opca. Posta膰 by艂a naga, a jej szerokie, ciemne plecy pokrywa艂 pot.
W domu Eugene zas艂ania艂 si臋 trzymanym kurczowo ch艂opcem jak tarcz膮.
- Co wiesz, ma艂y?
- Tato?
- Pyta艂em, co wiesz?
- Tato!
G艂os Aarona przepe艂nia艂a rado艣膰. Czekanie si臋 sko艅czy艂o.
Nagle frontowa 艣ciana domu rozpad艂a si臋. Rami臋 przypominaj膮ce 偶ywy hak zaczepi艂o o nadpro偶e i wyrwa艂o drzwi z zawias贸w. Ceg艂y wzbi艂y si臋 i opad艂y; powietrze wype艂ni艂y kawa艂ki drewna i kurz. Wyrwane z bezpiecznej ciemno艣ci dwie kar艂owate sylwetki ludzi sta艂y w艣r贸d ruin.
Eugene rozgl膮da艂 si臋. Gigantyczne 艂apy zerwa艂y dach i w miejscu belek pojawi艂o si臋 niebo. Z ka偶dej strony widzia艂 wznosz膮ce si臋 nogi, cielska i g艂owy niesamowitych bestii. Zwala艂y pozosta艂e mury, niszcz膮c dom r贸wnie lekko, jak on rozbija艂by butelk臋. Nie wiedzia艂 nawet, kiedy ch艂opiec wy艣lizn膮艂 mu si臋 z r膮k.
Aaron podbieg艂 do postaci na progu.
- Tato!
Zosta艂 podniesiony jak dziecko witane przez ojca po powrocie ze szko艂y. Stw贸r potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 w wielkiej rado艣ci. Wydawa艂 d艂ugie, niemo偶liwe do opisania d藕wi臋ki. Inne monstra podj臋艂y hymn, zawodz膮c uroczy艣cie. Eugene zakry艂 oczy i upad艂 na kolana. Przy pierwszych tonach straszliwej muzyki z nosa pop艂yn臋艂a mu krew, a oczy wype艂ni艂y si臋 艂zami. Nie ba艂 si臋. Wiedzia艂, 偶e nie mog膮 go skrzywdzi膰. P艂aka艂, bo przez sze艣膰 lat odrzuca艂 tak膮 mo偶liwo艣膰, a teraz, maj膮c przed sob膮 ich tajemnic臋 i chwal臋, nie znajdowa艂 w sobie do艣膰 odwagi, by si臋 im przygl膮da膰. Teraz ju偶 by艂o za p贸藕no. Mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e zabior膮 ch艂opca, a jego dom i 偶ycie obr贸c膮 w ruin臋. Odejd膮 oboj臋tne na jego m臋k臋, 艣piewaj膮c rado艣nie i trzymaj膮c ch艂opca w ramionach.
W miasteczku Welcome organizacja by艂a wzorowa. Davidson m贸g艂 tylko patrze膰 z podziwem, jak ci pro艣ci, twardzi ludzie pr贸buj膮 stawi膰 czo艂a zagro偶eniu. Dziwnie go to zniech臋ca艂o, czu艂 si臋 tak, jakby ogl膮da艂 w kinie osadnik贸w gotowych zmierzy膰 si臋 z poga艅sk膮 przemoc膮 dzikich za pomoc膮 lichej broni i wiary. Inaczej jednak ni偶 na filmie, tu Davidson by艂 przekonany o nieuchronno艣ci przegranej. Widzia艂 te potwory; budzi艂y zgroz臋. Pomimo s艂uszno艣ci sprawy i czysto艣ci wiary dzikusi nieraz mia偶d偶yli osadnik贸w. Inaczej by艂o tylko w filmie.
Nos Eugene'a przesta艂 krwawi膰 po p贸艂godzinie, lecz m臋偶czyzna nawet tego nie zauwa偶y艂. Pro艣bami i gro藕bami gna艂 Lucy do Welcome. Nie chcia艂 s艂ucha膰 偶adnych t艂umacze艅 tej fl膮dry, mimo to gada艂a bez przerwy. Mia艂 w uszach jedynie kipi膮ce g艂osy potwor贸w i ci膮gle :"tato", powtarzane przez Aarona.
Wiedzia艂, 偶e spiskowano przeciw niemu, cho膰 nawet w najstraszniejszych wyobra偶eniach nie m贸g艂 poj膮膰 ca艂ej prawdy.
Aaron by艂 szalony. Eugene by艂 o tym przekonany. I w艂a艣nie jego 偶ona, jego ho偶a Lucy, taka pi臋kna i uleg艂a, przyczyni艂a si臋 jako艣 do szale艅stwa ch艂opca i jego w艂asnego smutku. Uwa偶a艂, 偶e sprzeda艂a syna. W jaki艣 niewyt艂umaczalny spos贸b dogada艂a si臋 z tymi piekielnymi stworami i wymieni艂a za co艣 偶ycie i zdrowie swojego jedynaka. Co zyska艂a w zamian? Jakie艣 b艂yskotki schowane w szopie? Bo偶e, zap艂aci mu za to! Nim jednak wyrwie jej w艂osy, wysmaruje smo艂膮 jej bujne piersi. Ta fl膮dra musi si臋 do tego przyzna膰. Zmusi j膮 do tego, nie dla siebie, lecz dla ludzi w Welcome, m臋偶czyzn i kobiet kpi膮cych z jego pijackich majacze艅, 艣miej膮cych si臋 z jego l臋k贸w. Dowiedz膮 si臋 z ust Lucy, jakie koszmary prze偶ywa, i poznaj膮 z przera偶eniem, 偶e potwory, o kt贸rych m贸wi艂, istniej膮 naprawd臋. Oczy艣ci si臋 w贸wczas ca艂kowicie, miasto przytuli go znowu do swego 艂ona, prosz膮c o wybaczenie, a pokryte smo艂膮 i pi贸rami cia艂o tej suki zawi艣nie na s艂upie telefonicznym.
Eugene zatrzyma艂 si臋 dwie mile od Welcome.
- Co艣 nadchodzi.
- Chmura py艂u, a w niej mn贸stwo jarz膮cych si臋 oczu. Ba艂 si臋 najgorszego.
- Jezu Chryste!
Pu艣ci艂 偶on臋. "Czy i j膮 chc膮 porwa膰? Tak, to chyba inna cze艣膰 ich umowy".
- Sun膮 do miasta - powiedzia艂.
Powietrze wype艂nia艂y ich g艂osy. Zbli偶ali si臋 do niego wyj膮c膮 hord膮. Eugene odwr贸ci艂 si臋, got贸w do ucieczki i porzucenia kobiety. Mog膮 j膮 wzi膮膰, byleby jego zostawili w spokoju. Lucy z u艣miechem patrzy艂a na tuman kurzu.
- To Packard - powiedzia艂a.
Eugene obejrza艂 si臋 za siebie, mru偶膮c oczy. Potwory sta艂y si臋 teraz widoczne. Oczy okaza艂y si臋 reflektorami, g艂osy klaksonami. Drog膮 od Welcome jecha艂a armia samochod贸w i motocykli, prowadzona przez d偶ipa Packarda.
Eugene zmiesza艂 si臋. "Co to jest, masowa ucieczka?"
Po raz pierwszy tego cudownego dla niej dnia tak偶e Lucy poczu艂a niepewno艣膰.
Karawana zwolni艂a i stan臋艂a; opad艂 kurz, ods艂aniaj膮c ca艂y oddzia艂 strace艅c贸w Packarda. Sk艂ada艂 si臋 on z dziesi臋ciu samochod贸w i kilku motor贸w za艂adowanych policyjn膮 broni膮.
Packard wychyli艂 si臋 z samochodu, splun膮艂 i zapyta艂:
- Masz jakie艣 k艂opoty, Eugene?
- Nie jestem g艂upi, Packard - odpar艂 Eugene.
- Tego nie powiedzia艂em.
- Widzia艂em je, Lucy ci opowie.
- Wiem o tym, Eugene, wiem. Nikt nie zaprzeczy, 偶e na wzg贸rzach s膮 diab艂y, to jasne jak s艂o艅ce. Jak my艣lisz, na kogo si臋 wybieramy?
Packard u艣miechn膮艂 si臋 do siedz膮cego przy kierownicy Jedediaha.
- Jasne jak s艂o艅ce - powt贸rzy艂. - Wykurzymy ich wszystkich do Kr贸lestwa Niebieskiego.
Siedz膮ca z ty艂u panna Kooker wychyli艂a si臋 z okienka. Pali艂a cygaro.
- Chyba winni艣my ci przeprosiny, Gene - powiedzia艂a z u艣miechem. "Mimo to jest pijusem - pomy艣la艂a. - Niepotrzebnie po艣lubi艂 te dziwk臋 z t艂ustym ty艂kiem. Co za strata".
Twarz Eugene'a rozja艣ni艂a si臋.
- Chyba tak.
- Wsiadaj z Lucy do kt贸rego艣 samochodu - powiedzia艂 Packard. - Wykurzymy je z nor, tak jak si臋 wykurza w臋偶e.
- Odesz艂y na wzg贸rza - powiedzia艂 Eugene.
- Sk膮d wiesz?
- Zabra艂y mojego ch艂opca i rozwali艂y dom.
- Du偶o ich by艂o?
- Oko艂o dziesi臋ciu.
- Dobra, Eugene, lepiej zabierz si臋 z nami. - Packard zwr贸ci艂 si臋 do siedz膮cego z ty艂u policjanta: - Tym cholernikom b臋dzie gor膮co, nie?
Eugene odwr贸ci艂 si臋 do Lucy.
- Chcia艂em... - zacz膮艂.
Ale Lucy pobieg艂a na pustyni臋; jej sylwetka nik艂a w oddali.
- Zboczy艂a z drogi - powiedzia艂a Eleanor. - Zabije si臋.
- To by艂oby dla niej za dobre - powiedzia艂 Eugene, wsiadaj膮c do samochodu. - Jest gorsza od diab艂a.
- Jak to, Gene?
- Ta baba sprzeda艂a piek艂u mojego jedynego syna...
- Zostaw j膮 - powiedzia艂 Packard. - Wcze艣niej czy p贸藕niej piek艂o j膮 poch艂onie.
Lucy wiedzia艂a, 偶e nie b臋dzie im si臋 chcia艂o jej 艣ciga膰. Gdy tylko zobaczy艂a w chmurze kurzu 艣wiat艂a samochod贸w, dostrzeg艂a strzelby i he艂my, wiedzia艂a, 偶e musi to zrobi膰. W najlepszym razie b臋dzie widzem. W najgorszym - umrze na pustyni.
Cz臋sto si臋 zastanawia艂a nad istotami b臋d膮cymi zbiorowym ojcem Aarona. Gdzie mieszkaj膮, dlaczego postanowi艂y w swojej m膮dro艣ci w艂a艣nie z ni膮 si臋 kocha膰? Rozwa偶a艂a te偶, czy w Welcome kto艣 jeszcze o nich wie. Ile ludzkich oczu, poza jej w艂asnymi, widzia艂o ich tajemnicze cia艂a? Zastanawia艂a si臋 te偶 oczywi艣cie, czy nast膮pi kiedy艣 wyznaczona pora i dojdzie do spotkania obu gatunk贸w. Mo偶e to si臋 ju偶 sta艂o?
Gdy samochody i motocykle znikn臋艂y jej z oczu, zawr贸ci艂a po w艂asnych 艣ladach, a偶 znowu znalaz艂a si臋 na szosie. Rozumia艂a, 偶e nie odzyska ju偶 Aarona. By艂a w pewnym sensie jedynie str贸偶em dziecka, bo cho膰 to ona je urodzi艂a, nale偶a艂o ono jednak do istot, kt贸re z艂o偶y艂y w niej swoje nasienie. Mo偶e by艂a narz臋dziem jakiego艣 eksperymentu z rozmna偶aniem, a teraz lekarze przybyli, by zobaczy膰, co z niego wynik艂o? A mo偶e zabrali Aarona po prostu z mi艂o艣ci? Bez wzgl臋du na powody, pragn臋艂a jedynie zobaczy膰 rezultat bitwy. Mia艂a nadziej臋, 偶e zwyci臋偶膮, cho膰by mia艂o to oznacza膰 zag艂ad臋 wielu przedstawicieli jej gatunku.
U podn贸偶a wzg贸rz panowa艂a cisza. Postawiono Aarona w艣r贸d ska艂 i wszyscy cisn臋li si臋, by bada膰 jego ubranie, w艂osy, oczy, u艣miech.
Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r, lecz Aaron nie czu艂 ch艂odu. Piersi jego ojc贸w by艂y ciep艂e i pachnia艂y jak wn臋trze Powszechnego Centrum Handlowego w Welcome - mieszanin膮 cukierk贸w toffi i konopi, 艣wie偶ego sera i 偶elaza. Zachodz膮ce s艂o艅ce pada艂o na jego 艣niad膮 sk贸r臋, w g贸rze pojawia艂y si臋 gwiazdy. W艣r贸d tych istot by艂 szcz臋艣liwszy ni偶 przy piersi matki.
Packard zatrzyma艂 karawan臋 u st贸p wzg贸rz. Gdyby s艂ysza艂 o Napoleonie Bonaparte, uwa偶a艂by si臋 niew膮tpliwie za tego zdobywc臋. Gdyby zna艂 dzieje 偶ycia cesarza, m贸g艂by te偶 czu膰, 偶e to jego Waterloo, lecz Josh Packard 偶y艂 i umar艂 nic nie wiedz膮c o ma艂ym kapralu.
Kaza艂 wysi膮艣膰 ludziom i podszed艂 do nich. Nie by艂a to najodwa偶niejsza armia w dziejach wojen. W艣r贸d 偶o艂nierzy widzia艂 niema艂o chorobliwie bladych twarzy, sporo oczu unika艂o jego wzroku, gdy wydawa艂 rozkazy.
- Ludzie! - wrzasn膮艂.
Kooker i Davidson pomy艣leli jednocze艣nie, 偶e jak na skryty atak, nie by艂o to najm膮drzejsze.
- Ludzie! Jeste艣my tu, mamy bro艅 i Boga po swojej stronie. Ju偶 za艂atwili艣my najgorsz膮 z tych bestii, rozumiecie? Milczenie; przestraszone spojrzenia, potna twarzach.
- Nie chce widzie膰, by kt贸ry艣 z was obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i zwia艂, bo je艣li to zauwa偶臋, ten n臋dznik b臋dzie si臋 wl贸k艂 do domu z plecami podziurawionymi jak sito.
Eleanor chcia艂a zaklaska膰, lecz mowa nie by艂a jeszcze sko艅czona.
- Pami臋tajcie te偶 - g艂os Packarda obni偶y艂 si臋, przybieraj膮c konspiracyjny ton - 偶e te diab艂y zabra艂y Aarona nieca艂e cztery godziny temu. Oderwa艂y go dos艂ownie od cycka matki, gdy uk艂ada艂a go do snu. To tylko dzikusy, bez wzgl臋du na wygl膮d. Nie lituj膮 si臋 nad matkami, dzie膰mi, nad nikim. Dlatego, gdy zobaczycie ich z bliska, pomy艣lcie sobie, jakby艣cie si臋 czuli, gdyby oderwano was od matczynego cycka.
Szeryf zawsze potrafi艂 znale藕膰 drog臋 do serc prostych mieszka艅c贸w Welcome.
- Nie macie si臋 czego ba膰, najwy偶ej tego, 偶e nie oka偶ecie si臋 m臋偶czyznami - rzuci艂 na zako艅czenie. - Idziemy na nich.
Wr贸ci艂 do samochodu. Kto艣 zacz膮艂 klaska膰 i pozostali podj臋li to. Szerok膮, czerwon膮 twarz Packarda przeci膮艂 twardy u艣miech.
- W drog臋! - krzykn膮艂 i karawana ruszy艂a mi臋dzy wzg贸rza.
Aaron poczu艂 zmian臋 w powietrzu. Nie chodzi艂o o zimno; grzej膮ce go piersi nadal by艂y blisko. Mimo to co艣 si臋 zmienia艂o. Patrzy艂 zafascynowany, jak ojcowie na to reaguj膮. Ich cia艂a l艣ni艂y nowymi barwami, ciemniejszymi i mniej jaskrawymi. Kilku unios艂o g艂owy, jakby w膮cha艂o powietrze.
Co艣 by艂o nie tak. Kto艣 nadci膮ga艂, by zak艂贸ci膰 t臋 艣wi膮teczn膮 noc, kto艣 nieoczekiwany i niepo偶膮dany. Istoty wiedzia艂y o tym i by艂y przygotowane na tak膮 ewentualno艣膰. Czy偶 trudno by艂o przewidzie膰, 偶e bohaterowie z Welcome przyb臋d膮 po ch艂opca? Czy偶 ci 偶a艂osni ludzie nie wiedzieli, 偶e ich gatunek powsta艂 z potrzeby Ziemi, kt贸ra chcia艂a pozna膰 siebie i dlatego rozwijaj膮c si臋, w ko艅cu rozkwit艂a jako ludzko艣膰?
Dlatego oczywiste by艂o, i偶 uwa偶ali ojc贸w za wrog贸w, wyrzekli si臋 ich i pr贸bowali zniszczy膰. To by艂a prawdziwa tragedia: ludzie, uwa偶aj膮cy, 偶e ojcostwo mo偶e by膰 jedynie skutkiem ma艂偶e艅stwa dzieci, b艂膮dzili i psuli obrz臋d.
Ludzie byli jednak lud藕mi. Aaron m贸g艂 by膰 inny, cho膰 istnia艂o prawdopodobie艅stwo, 偶e pewnie i on, je艣li wr贸ci kiedy艣 do 艣wiata ludzi, zapomni o wszystkim, czego si臋 nauczy od ojc贸w. Byli oni przodkami ludzi, a nasienie z艂o偶one w ciele Lucy by艂o takie samo jak to, z kt贸rego powstali pierwsi m臋偶czy藕ni. Kobiety istnia艂y zawsze i jako osobny gatunek 偶y艂y z potworami. Brakowa艂o im jednak towarzyszy zabaw i st膮d wzi臋li si臋 m臋偶czy藕ni.
Co za b艂膮d, jaka艣 katastrofalna pomy艂ka. W ci膮gu kilku er z najlepszych wyro艣li najgorsi; kobiety zamienili w niewolnik贸w, a ojc贸w zabili lub wygnali pod ziemi臋. Zosta艂o tylko kilka grupek, kt贸re pr贸bowa艂y powt贸rzy膰 pierwszy eksperyment i stworzy膰 艂udzi takich jak Aaron, m膮drzejszych od poprzednik贸w. Tylko poprzez wmieszanie do rasy pan贸w nowych ch艂opc贸w mo偶na j膮 by艂o uczyni膰 艂agodniejsz膮. Szansa na to by艂a niewielka, nawet bez wtargni臋cia tych gniewnych dzieci, trzymaj膮cych bro艅 w t艂ustych, bia艂ych pi膮stkach.
Aaron poczu艂 zapach Packarda oraz swojego ojczyma i stwierdzi艂, 偶e s膮 mu obcy. Od dzisiaj b臋dzie podchodzi艂 do nich oboj臋tnie jak do zwierz膮t obcego gatunku. Czu艂 si臋 bli偶szy temu cudownemu zgromadzeniu tajemniczych istot i wiedzia艂, 偶e w razie potrzeby odda za nie 偶ycie.
Na czele jecha艂 w贸z Packarda. Z mroku wy艂oni艂y si臋 samochody p臋dz膮ce na zgromadzonych uczestnik贸w obrz臋du z wyciem klakson贸w i zapalonymi reflektorami. Z paru pojazd贸w dobieg艂y wrzaski przera偶enia, gdy ujrzeli ca艂膮 scen臋, lecz atak trwa艂 nadal. Strzelano. Aaron zobaczy艂, jak jego ojcowie cisn膮 si臋 bli偶ej, by go os艂oni膰, a ich cia艂a ciemniej膮 z gniewu i l臋ku.
Packard czu艂 pod艣wiadomie, 偶e te stwory zdolne s膮 do strachu. Do jego obowi膮zk贸w nale偶a艂o rozpoznawanie l臋ku i wykorzystywanie go przeciwko z艂oczy艅com. Wykrzykiwa艂 rozkazy do mikrofonu, prowadz膮c samochody na kr膮g potwor贸w. Na tylnym siedzeniu jednego z woz贸w Davidson zamkn膮艂 oczy, modl膮c si臋 do Jahwe, Buddy i Groucho Marxa: "Daj mi si艂臋, daj mi oboj臋tno艣膰, daj mi poczucie humoru". Nic jednak nie przybywa艂o mu na pomoc; ci膮gle co艣 bulgota艂o w jego p臋cherzu, co艣 艣ciska艂o mu gard艂o.
Na przedzie zazgrzyta艂 hamulec. Davidson otworzy艂 oczy (tylko odrobin臋) i ujrza艂 jedn膮 z istot otaczaj膮c膮 samoch贸d Packarda purpurowo-czarnym ramieniem i unosz膮c膮 go w powietrze. Tylne drzwi otworzy艂y si臋 i wypad艂a z nich Eleanor Kooker, a za ni膮 Eugene. Pozbawione dow贸dcy samochody wpada艂y na siebie, i po chwili ca艂膮 scen臋 zasnu艂 dym i kurz. W艣r贸d odg艂os贸w t艂uczonych si臋 szyb policjanci uciekali z woz贸w. S艂ycha膰 te偶 by艂o trzaski p臋kaj膮cych dach贸w i wyrywanych drzwiczek, cichn膮ce wycie zgniatanych klakson贸w, j臋ki mia偶d偶onych policjant贸w.
G艂os Packarda dobiega艂 jednak wyra藕nie. Szeryf wykrzykiwa艂 rozkazy ze swojego samochodu, cho膰 ten by艂 podniesiony wysoko, jego silnik wy艂, a ko艂a obraca艂y si臋 艣miesznie w powietrzu. Stw贸r trz膮s艂 wozem, jakby by艂a to dzieci臋ca zabawka, a偶 otworzy艂y si臋 drzwiczki od strony kierowcy i Jedediah spad艂 na ziemi臋 tu偶 obok fa艂dy sk贸ry potwora. Davidson zobaczy艂, jak owija ona le偶膮cego ze z艂amanym kr臋gos艂upem zast臋pc臋 szeryfa i wch艂ania w siebie. Widzia艂 Eleanor stoj膮c膮 przed g贸ruj膮cym nad ni膮 potworem, kt贸ry w艂a艣nie po偶ar艂 jej syna.
- Jedediah, wyjd藕 stamt膮d! - wrzasn臋艂a i zacz臋艂a strzela膰 w cylindryczn膮 g艂ow臋 stwora.
Davidson wysiad艂 z samochodu, by lepiej widzie膰. Zza stos贸w rozwalonych pojazd贸w i zakrwawionych dach贸w obserwowa艂 pobojowisko. Istoty wycofywa艂y si臋 z pola bitwy, pozosta艂a tylko najwi臋ksza, trzymaj膮ca Packarda. Uspokojony Davidson zm贸wi艂 modlitw臋 dzi臋kczynn膮 do wszystkich b贸stw. Demony znika艂y. Nie b臋dzie 偶adnej bitwy, walki r膮k przeciwko mackom. Ch艂opiec zostanie zjedzony 偶ywcem lub u偶yty do ich plan贸w. W艂a艣nie, gdzie jest Aaron? Czy to nie ta drobna figurka trzymana w g贸rze przez odchodz膮ce istoty?
Poganiani przekle艅stwami i oskar偶eniami Eleanor policjanci zacz臋li wychodzi膰 z kryj贸wek i otacza膰 pozosta艂ego stwora. Mimo 偶e by艂 sam jeden, trzyma艂 ich Napoleona w 艣luzowatym u艣cisku. 艁adowali w niego salw臋 za salw膮, masakrowali g艂ow臋 i korpus, ale on zdawa艂 si臋 tego nie zauwa偶a膰. Trz膮s艂 tak d艂ugo samochodem Packarda, a偶 szeryf zacz膮艂 w nim lata膰 jak zdech艂a 偶aba w blaszanej puszce. Wtedy zabawa mu si臋 znudzi艂a i odrzuci艂 pojazd. Powietrze wype艂ni艂 zapach benzyny, wywo艂uj膮c u Davidsona md艂o艣ci.
Rozleg艂 si臋 krzyk:
- Na ziemi臋!
"Granaty? - pomy艣la艂 Davidson z przera偶eniem. - Tylko nie to! Za du偶o tu benzyny!" Pad艂 na ziemi臋. Zapad艂a nag艂a cisza, przerywana jedynie zawodzeniami jakiego艣 rannego, a potem rozleg艂 si臋 g艂uchy, wstrz膮saj膮cy pod艂o偶em huk wybuchaj膮cego granatu.
Kto艣 wo艂a艂 Jezusa Chrystusa z triumfem w g艂osie.
Potw贸r stan膮艂 w ogniu. P艂on臋艂a cienka, przesi膮kni臋ta benzyn膮 zewn臋trzna tkanka jego cia艂a; wybuch oderwa艂 jedn膮 z jego n贸g, drug膮 uszkodzi艂; z ran i kikuta tryska艂a g臋sta, bezwonna krew. Rozszed艂 si臋 zapach przypalanego karmelu - istota pali艂a si臋 偶ywcem. Jej cia艂o zwin臋艂o si臋 i zadr偶a艂o, gdy p艂omienie obj臋艂y twarz. Demon odchodzi艂 powoli od swoich prze艣ladowc贸w, nie wyra偶aj膮c b贸lu.
Ten widok uradowa艂 Davidsona; czu艂 t臋 sam膮 przyjemno艣膰, jak przy rozgniataniu butem meduzy. By艂a to jego ulubiona letnia zabawa z czas贸w dzieci艅stwa. Przypomnia艂 sobie ciep艂e popo艂udnie w Maine.
Z wraku samochodu wyci膮gni臋to Packarda. To musia艂 by膰 cz艂owiek ze stali - stan膮艂 prosto i zacz膮艂 wzywa膰 ludzi do pogoni za wrogiem. Lecz w chwili jego najwi臋kszej chwa艂y kawa艂ek cia艂a p艂on膮cego potwora oderwa艂 si臋 i spad艂 w ka艂u偶臋 benzyny, w kt贸rej sta艂 szeryf. Natychmiast jego samoch贸d i dw贸ch ratownik贸w otoczy艂a chmura ognia. Nie mieli 偶adnych szans na ucieczk臋 z szalej膮cych p艂omieni. Davidson widzia艂 ich ciemne sylwetki w samym 艣rodku piek艂a, otoczone k艂臋bami ognia, w kt贸rym gin臋li.
Nim cia艂o Packarda opad艂o na ziemi臋, Davidson us艂ysza艂 g艂os Eugene'a:
- Widzicie, co zrobi艂y?! Widzicie, co zrobi艂y?! Zawt贸rowa艂y mu dzikie wrzaski policjant贸w.
- Zniszczy膰 je! - krzycza艂 Eugene. - Zniszczy膰!
Lucy s艂ysza艂a odg艂osy bitwy, lecz nie pr贸bowa艂a i艣膰 w stron臋 wzg贸rz. Co艣 w wygl膮dzie ksi臋偶yca spowodowa艂o, 偶e straci艂a na to ca艂膮 ochot臋. Zm臋czona sta艂a po艣r贸d pustyni, patrz膮c w niebo.
Gdy po jakim艣 czasie opu艣ci艂a wzrok na horyzont, dostrzeg艂a dwie rzeczy, kt贸re w pierwszym momencie niezbyt j膮 zainteresowa艂y. Wzbijaj膮cy si臋 ze wzg贸rz szary s艂up dymu i ledwo widoczny w s艂abym 艣wietle nocy szereg odchodz膮cych stamt膮d istot. Nagle zacz臋艂a biec.
Odkry艂a, 偶e porusza si臋 spr臋偶y艣cie jak m艂oda dziewczyna i 偶e gnaj膮 to samo, co m艂ode dziewcz臋ta: po艣cig za ukochanym.
Zgromadzone na skrawku pustyni istoty po prostu znikn臋艂y. Lucy wydawa艂o si臋, 偶e poch艂on臋艂a je ziemia. Zn贸w zacz臋艂a biec. Czy ujrzy jeszcze swojego syna i jego ojc贸w, nim przepadn膮 na zawsze? Czy te偶 zostanie tego pozbawiona, pomimo tylu lat oczekiwania?
Davidson kierowa艂 pierwszym samochodem, przymuszony do tego przez Eugene'a, z kt贸rym teraz trudno by艂o dyskutowa膰. Spos贸b, w jaki trzyma艂 strzelb臋, m贸wi艂, 偶e wpierw strzeli, a dopiero potem pomy艣li. Rozkazuj膮c przerzedzonemu oddzia艂owi pod膮偶a膰 za sob膮, wykrzykiwa艂 co jaki艣 czas bezsensowne przekle艅stwa. Oczy jarzy艂y mu si臋 szale艅stwem, a na ustach mia艂 pian臋. "To dzikus" - pomy艣la艂 z przera偶eniem Davidson. Nie m贸g艂 si臋 ju偶 jednak wycofa膰; uczestniczy艂 wraz z nim w tym ostatnim, apokaliptycznym po艣cigu.
- Widzieli艣cie? Te czarnookie sukinsyny nie maj膮 pieprzonych 艂b贸w! - Eugene przekrzykiwa艂 ryk dr臋czonego silnika. - Dlaczego jedziesz tak wolno, ch艂opcze?! - D藕gn膮艂 strzelb膮 w krocze Davidsona. - Jed藕, bo odstrzel臋 ci jaja!
- Nie wiem, kt贸r臋dy posz艂y! - odkrzykn膮艂 Davidson.
- Co tam gadasz? Poka偶!
- Nie mog臋 ci pokaza膰, bo znikn臋艂y! Eugene zastanowi艂 si臋 nad t膮 odpowiedzi膮.
- Zwolnij, ch艂opcze! - Machn膮艂 r臋k膮 przez okienko, zatrzymuj膮c reszt臋 armii. - Sta艅 tutaj. Sta艅! Davidson zatrzyma艂 samoch贸d.
- I zga艣 te cholerne 艣wiat艂a. Wy wszyscy te偶.
Reflektory zosta艂y wy艂膮czone. Nagle zapad艂 mrok. I milczenie. Nic nie by艂o wida膰 ani s艂ycha膰. Znikn臋艂y. Ca艂a j臋kliwa gromada potwor贸w rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu.
Kiedy wzrok ludzi przywyk艂 do blasku rzucanego przez ksi臋偶yc, pustynia sta艂a si臋 lepiej widoczna. Eugene wysiad艂 z samochodu i patrzy艂 na piasek, szukaj膮c 艣lad贸w.
- Niech to cholera - powiedzia艂 bardzo 艂agodnie.
Lucy przesta艂a biec. Podchodzi艂a do samochod贸w. Ju偶 by艂o po wszystkim. Wszyscy zostali oszukani.
Nagle us艂ysza艂a Aarona. Nie widzia艂a go, lecz jego g艂os dobiega艂 wyra藕nie jak dzwon i jak dzwon og艂asza艂 nadej艣cie 艣wi臋ta.
Eugene te偶 go us艂ysza艂 i u艣miechn膮艂 si臋. Mimo wszystko byli blisko.
- Hej! - wo艂a艂 ch艂opiec.
- Gdzie on jest? Widzisz go, Davidson? Davidson pokr臋ci艂 g艂ow膮, lecz prawie w tej samej chwili krzykn膮艂:
- Czekaj! Czekaj! Widz臋 艣wiat艂o! Patrz, prosto przed nami!
- Widz臋.
Z przesadn膮 ostro偶no艣ci膮 Eugene kaza艂 Davidsonowi wraca膰 za kierownic臋.
- Prowad藕, ch艂opcze. Ale powoli. I bez 艣wiate艂.
Davidson przytakn膮艂. "Dalsze meduzy do rozgniatania -pomy艣la艂. - Mo偶e mimo wszystko dorwiemy te diab艂y. Czy偶 nie jest to warte ma艂ego ryzyka?"
Konw贸j ruszy艂 w dalsz膮 drog臋, wlok膮c si臋 w 艣limaczym tempie.
Lucy zacz臋艂a znowu biec, widzia艂a teraz drobn膮 posta膰 Aarona, stoj膮c膮 na skraju skalnej rampy prowadz膮cej pod ziemi臋. Samochody jecha艂y w jej kierunku.
Widz膮c jak si臋 zbli偶aj膮, Aaron przesta艂 krzycze膰 i zacz膮艂 schodzi膰 po pochy艂o艣ci. Nie mia艂 ju偶 na co czeka膰, by艂 pewien, 偶e za nim p贸jd膮. Jego bose stopy prawie nie zostawia艂y 艣lad贸w na drobnym piasku. U podn贸偶a stoku w mrokach ziemi widzia艂 u艣miechaj膮c膮 si臋 do niego i przyzywaj膮c膮 go reszt臋 rodziny.
- Wchodzi tam - powiedzia艂 Davidson.
- To jed藕 za tym ma艂ym 艂obuzem - powiedzia艂 Eugene. -Dzieciak mo偶e nie wiedzie膰, co robi. W艂膮cz 艣wiat艂o.
Reflektory spocz臋艂y na Aaronie. Mia艂 podarte ubranie, szed艂 bardzo powoli.
Stoj膮ca kilka metr贸w od pochy艂o艣ci Lucy zobaczy艂a, 偶e pierwszy samoch贸d zacz膮艂 zje偶d偶a膰 za ch艂opcem w d贸艂 do...
- Nie - powiedzia艂a do siebie. - Nie!
Davidson przestraszy艂 si臋 nagle. Zacz膮艂 zwalnia膰.
- Dalej, ch艂opcze! - Eugene zn贸w szturchn膮艂 go strzelb膮 w krocze. - Zap臋dzili艣my ich do k膮ta. Mamy ich nor臋. Ch艂opak prowadzi nas prosto do nich.
Ju偶 wszystkie samochody znalaz艂y si臋 na stoku, ich ko艂a 艣lizga艂y si臋 po piasku.
Aaron odwr贸ci艂 si臋. Za nim stali ojcowie. Ich cia艂a fosforyzowa艂y w ciemno艣ciach, tworz膮c parad臋 niesamowitych kszta艂t贸w. Ze swoimi nogami, szczypcami, 艂uskami i pazurami rzeczywi艣cie mog艂y kojarzy膰 si臋 ludziom z diab艂ami.
Eugene zatrzyma艂 oddzia艂, wysiad艂 z samochodu i ruszy艂 do Aarona.
- Dzi臋kuj臋, ch艂opcze - powiedzia艂. - Podejd藕 tutaj, zajmiemy si臋 tob膮. Mamy ich. Jeste艣 bezpieczny. Aaron patrzy艂 na niego, nic nie rozumiej膮c.
Z ty艂u policjanci wysiadali z samochod贸w i przygotowywali bro艅. Pospiesznie sk艂adali dzia艂ko przeciwpancerne, repetowali strzelby, wyci膮gali granaty.
- Chod藕 do taty, ch艂opcze - przymila艂 si臋 Eugene. Aaron nie ruszy艂 si臋, wi臋c Eugene zszed艂 kilka metr贸w w d贸艂. Davidson wysiad艂 r贸wnie偶, trz臋s膮c si臋 ze strachu.
- Mo偶e powiniene艣 od艂o偶y膰 bro艅. Pewnie si臋 jej boi -powiedzia艂. Eugene chrz膮kn膮艂 i opu艣ci艂 troch臋 luf臋 strzelby.
- Jeste艣 bezpieczny - powiedzia艂 Davidson. - Ju偶 wszystko dobrze. Podejd藕 do nas, ch艂opcze. Powoli.
Twarz Aarona poczerwienia艂a. Nawet w myl膮cym 艣wietle reflektor贸w wida膰 by艂o wyra藕nie, 偶e zmienia kolor. Policzki wydyma艂y mu si臋 jak balony, sk贸ra na czole falowa艂a, jakby roi艂y si臋 pod ni膮 robaki. G艂owa si臋 rozp艂ywa艂a, zmienia艂a szybko kszta艂t, miga艂a i rozkwita艂a. Maska ch艂opca znika艂a, ukazuj膮c schowan膮 pod ni膮 wielk膮, niesamowit膮 twarz ojca.
Gdy Aaron stawa艂 si臋 synem swojego ojca, zbocze zacz臋艂o mi臋kn膮膰. Davidson pierwszy poczu艂 lekk膮 zmian臋 konsystencji piasku, dokonuj膮c膮 si臋 jakby na rozkaz, cichy, lecz przemo偶ny.
Eugene patrzy艂 z rozdziawionymi ustami na przemian臋 Aarona, kt贸ra teraz obj臋艂a ca艂e cia艂o. Brzuch si臋 rozd膮艂 i wyros艂y z niego liczne sto偶ki, z kt贸rych wysun臋艂y si臋 dziesi膮tki pokr臋conych n贸偶ek. Zmiana by艂a bardzo z艂o偶ona i wspania艂a, z wn臋trza ch艂opca powstawa艂a nowa pot臋ga.
Eugene bez ostrze偶enia uni贸s艂 strzelb臋 i strzeli艂 do syna. Kula ugodzi艂a w 艣rodek twarzy. Aaron upad艂 na wznak, jednak jego przemiana trwa艂a nadal, cho膰 na rozp艂ywaj膮c膮 si臋 ziemi臋 sp艂ywa艂a z rany krew, cz臋艣ciowo czerwona, cz臋艣ciowo srebrna.
Na pomoc ch艂opcu wysz艂y istoty schowane dot膮d w ciemno艣ci. W 艣wiat艂ach reflektor贸w gin臋艂y szczeg贸艂y ich budowy, lecz wydawa艂o si臋, 偶e one tak偶e ulegaj膮 zmianie. 呕al powodowa艂 chudni臋cie ich cia艂, wydawa艂y z siebie 偶a艂obne j臋ki.
Eugene ponownie uni贸s艂 bro艅, krzycz膮c o swoim zwyci臋stwie. Mia艂 ich... Wreszcie mia艂 ich. Tych brudnych, 艣mierdz膮cych, niekszta艂tnych wszarzy.
Piasek pod nim sta艂 si臋 teraz ciep艂ym syropem oblepiaj膮cym 艂ydki i Eugene przy wystrzale straci艂 r贸wnowag臋. Krzykn膮艂 o pomoc, lecz Davidson ju偶 wycofywa艂 si臋 po stoku, uciekaj膮c z w膮wozu przekszta艂caj膮cego si臋 w bagno. Reszta armii wpad艂a w podobn膮 pu艂apk臋. Pustynia rozp艂ywa艂a si臋 i pod nimi, a kleiste b艂oto pe艂z艂o w g贸r臋 pochy艂o艣ci.
Le偶膮cy na plecach Eugene strzeli艂 jeszcze dwukrotnie w kierunku martwego cia艂a Aarona. Rzuca艂 si臋 jak 偶aba z poder偶ni臋tym gard艂em, a z ka偶dym ruchem zag艂臋bia艂 si臋 jeszcze bardziej. Nim twarz zgin臋艂a mu w b艂ocie, zd膮偶y艂 jeszcze zauwa偶y膰 Lucy stoj膮c膮-na skraju zbocza i patrz膮c膮 na zw艂oki Aarona Potem bagno zala艂o mu g艂ow臋, skrywaj膮c go na zawsze.
Pustynia poch艂ania艂a ich b艂yskawicznie.
Dwa samochody zapad艂y si臋 ju偶 ca艂kowicie, a wznosz膮ca si臋 po zboczu fala p艂ynnego piasku bezlito艣nie zalewa艂a uciekaj膮cych. S艂abe wo艂ania o pomoc kolejno milk艂y; piasek zatyka艂 krzycz膮ce usta, kto艣 strzela艂 w ziemi臋 w rozpaczliwej pr贸bie powstrzymania przyp艂ywu, lecz mimo to wzbiera艂 on szybko, a偶 po艂kn膮艂 wszystkich. Nawet Eleanor Kooker nie zdo艂a艂a si臋 uratowa膰. Przeklinaj膮c i wciskaj膮c g艂臋biej w piasek martwe cia艂o policjanta, walczy艂a dziko o wydostanie si臋 z grz膮skiego bagna.
Wszyscy teraz krzyczeli, 艂api膮c si臋 nawzajem w poszukiwaniu punktu oparcia i rozpaczliwie usi艂uj膮c utrzyma膰 g艂owy ponad powierzchni膮 morza piasku.
Davidson tkwi艂 zagrzebany do pasa. Otaczaj膮ca jego nogi ziemia by艂a ciep艂a i dziwnie poci膮gaj膮ca. Pieszczota naciskaj膮cych piask贸w wywo艂a艂a u niego erekcj臋. Kilka metr贸w dalej po偶erany przez pustyni臋 policjant przeklina艂 b艂臋kitnego morderc臋. Jeszcze dalej widzia艂 wystaj膮c膮 z p艂ynnej powierzchni twarz, kt贸ra wygl膮da艂a jak maska rzucona na ziemi臋. Obok niej porusza艂a si臋 jeszcze jaka艣 r臋ka; jak dwa melony nad mulistym morzem stercza艂a para t艂ustych po艣ladk贸w.
Lucy cofn臋艂a si臋 o krok, gdy b艂oto lekko przela艂o si臋 przez skraj otch艂ani, lecz nie dosi臋g艂o jej n贸g. Dziwne, ale nie rozla艂o si臋 przy tym, jak z pewno艣ci膮 sta艂oby si臋 w wypadku wody. Twardnia艂o jak beton, wi臋zi艂o 偶ywe ofiary jak muchy w bursztynie. Z ust chwytaj膮cych jeszcze powietrze wydobywa艂y si臋 nowe krzyki przera偶enia, podczas gdy wok贸艂 walcz膮cych cia艂 zastyga艂a pustynia.
Davidson widzia艂 Eleanor Kooker zagrzeban膮 po pier艣. Po policzkach sp艂ywa艂y jej 艂zy; p艂aka艂a jak ma艂a dziewczynka. Ma艂o my艣la艂 o sobie, wcale o wschodnim wybrze偶u, Barbarze i dzieciach.
Ludzie gin臋li teraz z braku powietrza. 呕y艂a jeszcze tylko Eleanor Kooker, Davidson i dw贸ch innych m臋偶czyzn. Jeden z nich tkwi艂 w ziemi po brod臋. Eleonor by艂a zagrzebana po piersi, wolnymi r臋koma wali艂a bezsilnie po trzymaj膮cym j膮 mocno piasku. Davidson by艂 uwi臋ziony po biodra. Najstraszniej wygl膮da艂a ostatnia posta膰, wystawa艂 jej jedynie nos i usta, a reszta g艂owy by艂a pod ziemi膮. Ten kto艣 nadal oddycha艂 i krzycza艂.
Eleanor Kooker drapa艂a piasek zdartymi paznokciami, lecz to nic nie dawa艂o. By艂 jak skamienia艂y.
- Pom贸偶 mi, Lucy - poprosi艂a, wznosz膮c krwawi膮ce r臋ce. Obie kobiety patrzy艂y na siebie.
- Jezu! - krzycza艂y usta.
G艂owa milcza艂a, lecz szklisty wzrok wskazywa艂 wyra藕nie, 偶e oszala艂a.
- Prosz臋, pom贸偶 nam - b艂aga艂 tu艂贸w Davidsona. - Sprowad藕 pomoc. Lucy kiwn臋艂a g艂ow膮.
- Id藕! - pop臋dza艂a j膮 Eleanor Kooker. - Id藕!
Lucy opornie pos艂ucha艂a. Na wschodzie zaczyna艂o si臋 ju偶 rozja艣nia膰. Wkr贸tce powietrze si臋 rozgrzeje. W odleg艂ym o trzy godziny marszu Welcome Lucy zasta艂a jedynie starc贸w, histeryzuj膮ce kobiety i dzieci. B臋dzie musia艂a 艣ci膮gn膮膰 pomoc z odleg艂o艣ci mo偶e nawet pi臋膰dziesi臋ciu mil. Je艣li znajdzie drog臋 i je艣li nie padnie wyczerpana na piasku i nie umrze.
Najwcze艣niej w po艂udnie zd膮偶y sprowadzi膰 pomoc dla kobiety, tu艂owia, g艂owy i ust. Do tej pory b臋d膮 pod w艂adaniem pustyni. S艂o艅ce wygotuje im m贸zgi w ods艂oni臋tych czaszkach, w臋偶e wpe艂zn膮 pomi臋dzy ich w艂osy, s臋py wydziobi膮 im oczy.
Obejrza艂a si臋 jeszcze raz, patrz膮c na male艅kie postacie, zalewane krwawymi promieniami wstaj膮cego s艂o艅ca. Drobne kropki i przecinki ludzkiego b贸lu na pustej karcie piasku; nie my艣la艂a o pi贸rze, kt贸re je tam napisa艂o. Zastanowi si臋 nad tym jutro.
Po chwili zacz臋艂a biec.