CLIVE篟KER Ksi臋ga Krwi V


Clive Barker

Ksi臋gi krwi V

(Prze艂o偶y艂a: Beata Jankowska-Rosadzi艅ska)

Ka偶de cia艂o jest ksi臋g膮 krwi.

Gdziekolwiek je otworzysz, jest czerwone.

ZAKAZANY

Jak doskona艂a tragedia, kt贸rej struktura zagubiona jest w cierpieniu - idealna geometria dzielnicy Spector Street by艂a widoczna tylko z lotu ptaka. Spacerowanie jej mrocznymi, brudnymi uliczkami, z jednego betonowego placu do nast臋pnego pobudza艂o wyobra藕ni臋. Na placu otoczonym murami ros艂y drzewa, zanim nie okaleczono ich i nie wyrwano z korzeniami, a wysoka trawa niewiele mia艂a wsp贸lnego ze zdrow膮 zieleni膮.

Bez w膮tpienia dzielnica by艂a marzeniem architekta. Miejscy projektanci op艂akiwali projekt zasiedlenia 36 os贸b na jednym hektarze, ale wychwalali miejsce przeznaczone na plac zabaw dla dzieci. Spector Street, a dok艂adniej m贸wi膮c jej podw贸rza, cieszy艂y si臋 w膮tpliw膮 reputacj膮, kt贸rej w przysz艂o艣ci miano zaradzi膰. Na razie projektanci porzucili j膮 na pastw臋 losu. Architekci zajmowali odbudowane domy Georgijczyk贸w na drugim ko艅cu miasta i prawdopodobnie nigdy nie postawili tu nogi.

Pewnie jednak nie byliby zawstydzeni odstraszaj膮cym wygl膮dem dzielnicy, nawet gdyby tu przyjechali. Ich dziecinne umys艂y by艂y r贸wnie wspania艂e, jak jej precyzyjna geometria. To ludzie zniszczyli Spector Street. Nawet nie sprzeciwiali si臋 temu oskar偶eniu. Helen rzadko widywa艂a centrum miasta tak zdewastowane. Porozbijane lampy i obdrapane 艣ciany dom贸w. Samochody, z kt贸rych wymontowano ko艂a i silniki, a reszt臋 spalono, blokuj膮c wjazd do gara偶y. W jednym z podw贸rzy dwa czy trzy dwupoziomowe mieszkania by艂y ca艂kowicie strawione przez ogie艅; w oknach i drzwiach stercza艂y osmolone deski i skorodowane 偶elastwo.

Jeszcze bardziej przera偶aj膮ce by艂y graffiti, kt贸re specjalnie przysz艂a obejrze膰, zach臋cona przez Archiego, i nie rozczarowa艂a si臋. Trudno by艂o uwierzy膰 patrz膮c na r贸偶norodno艣膰 kompozycji: nazwiska, niemoralne obrazki i doktryny religijne bazgrane sprayami na ka偶dym daj膮cym si臋 wykorzysta膰 murze. Spector Street istnia艂o od trzech i p贸艂 roku. 艢ciany, niedawno dziewicze, teraz by艂y tak zniszczone, 偶e Miejski Departament Czysto艣ci straci艂 nadziej臋, i偶 kiedykolwiek uda si臋 przywr贸ci膰 je do pierwotnego stanu. Warstwa bielid艂a pokrywaj膮ca t臋 wizualn膮 kakofoni臋 zach臋ca艂aby tylko do bazgrania od nowa.

Helen by艂a w si贸dmym niebie. Ka偶dy k膮t, w kt贸ry spojrza艂a, oferowa艂 nowe materia艂y do jej rozprawy pt. „Graffiti wyrazem miejskiej rozpaczy". Temat skupia艂 jej ulubione dyscypliny - socjologi臋 i estetyk臋 - i kiedy w臋drowa艂a przez t臋 szczeg贸ln膮 dzielnic臋, zacz臋艂a zastanawia膰 si臋, czy kto艣 nie napisa艂 ju偶 o tym ksi膮偶ki. Sz艂a od podw贸rza do podw贸rza, kopiuj膮c wi臋kszo艣膰 interesuj膮cych bazgro艂贸w i zapisuj膮c, gdzie je znalaz艂a. Potem posz艂a do samochodu po aparat fotograficzny i wr贸ci艂a w ciekawsze rejony.

Kiepsko jej sz艂o. Nie by艂a ekspertem-fotografem. Promienie pa藕dziernikowego s艂o艅ca po艂yskiwa艂y w kawa艂kach metalu i pot艂uczonego szk艂a, w za艂amaniach mur贸w. Ka偶d膮 艣cian臋 fotografowa艂a w r贸偶nych uj臋ciach, a by艂o ich wiele. Przypomnia艂a sobie, 偶e jej obecne z艂e samopoczucie zostanie zrekompensowane, kiedy poka偶e te materia艂y Trevorowi.

- Pisanie po 艣cianach? - m贸wi艂 u艣miechaj膮c si臋 w ten irytuj膮cy, charakterystyczny dla niego spos贸b. - Robili to ze sto razy.

Oczywi艣cie, to by艂a prawda. Sami nauczyli ich graffiti - wype艂nionych po brzegi socjologicznym 偶argonem: pozbawienie praw obywatelskich, wyrzutki spo艂ecze艅stwa... Ale pochlebia艂a sobie, 偶e w艂a艣nie ona mo偶e znale藕膰 mi臋dzy tymi bazgro艂ami co艣, czego nie znale藕li poprzedni analitycy - mo偶e jakie艣 jednocz膮ce konwencje, kt贸rych mog艂aby u偶y膰 jako has艂a przewodniego swej rozprawy. Odpowiedni efekt mo偶e da膰 tylko sprawne skatalogowanie zebranych informacji i zdj臋膰, zanim je ujawni. Bardzo wa偶na jest tak偶e jako艣膰 zdj臋膰. Pracowa艂o tu zbyt wiele r膮k, zbyt wiele my艣li zosta艂o tu uwiecznionych - chocia偶, gdyby znalaz艂a jaki艣 schemat, jaki艣 przewa偶aj膮cy motyw, mia艂aby gwarancj臋, 偶e rozprawa przyci膮gnie uwag臋 powa偶nych ludzi, a tym samym ona zostanie zauwa偶ona.

- Co robisz? - zapyta艂 kto艣 stoj膮cy za jej plecami. Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a m艂od膮 kobiet臋 z w贸zkiem.

Sta艂a na chodniku. Wygl膮da艂a na zm臋czon膮 i zmarzni臋t膮. Dziecko gaworzy艂o trzymaj膮c w r膮czce pomara艅czowego lizaka.

Helen u艣miechn臋艂a si臋 do kobiety. Wyda艂a jej si臋 st臋skniona serdeczno艣ci.

- Fotografuj臋 艣ciany - odpowiedzia艂a.

- Masz na my艣li te niemoralne brudy? - zapyta艂a kobieta.

Wed艂ug oceny Helen mog艂a mie膰 najwy偶ej dwadzie艣cia lat.

- Napisy i rysunki... - powiedzia艂a Helen, a po chwili doda艂a: - Tak, niemoralne brudy.

- Jeste艣 z Rady Miejskiej?

- Nie, z uniwersytetu.

- To ohydne - powiedzia艂a kobieta spogl膮daj膮c na 艣ciany. - To nie tylko dzieciaki.

- Nie?

- Doro艣li m臋偶czy藕ni. Tak偶e doro艣li m臋偶czy藕ni. Przekl臋ci. Rozejrzyj si臋, a zobaczysz ich wsz臋dzie... - Spojrza艂a na dziecko, kt贸re wyrzuci艂o lizaka na ziemi臋. - Kerry? - zawo艂a艂a starszego ch艂opca, ale nie zwr贸ci艂 na ni膮 uwagi. - Chc膮 to zamalowa膰? - zapyta艂a.

- Nie wiem. Jestem z uniwersytetu - przypomnia艂a jej Helen.

- Ach! - zdziwi艂a si臋, jakby us艂ysza艂a co艣 nowego. - Wi臋c nie masz nic wsp贸lnego z Rad膮 Miejsk膮?

- Nie.

- Niekt贸re s膮 niemoralne, po prostu wstr臋tne, prawda? Patrzenie na niekt贸re z tych bazgro艂贸w wprawia mnie w zak艂opotanie.

Helen przytakn臋艂a, obserwuj膮c dzieci. Malec postanowi艂 w艂o偶y膰 Kerry'emu lizaka do ucha.

- Nie r贸b tego! - powiedzia艂a do niego matka i lekko pacn臋艂a dziecko po r膮czkach. To nie mog艂o zabole膰, ale rozp艂aka艂 si臋. Helen skorzysta艂a z okazji i wr贸ci艂a do pracy, ale kobieta uparcie dalej chcia艂a rozmawia膰: - Nie tylko tutaj wida膰 ich dzia艂alno艣膰 - stwierdzi艂a.

- S艂ucham?

- W艂amuj膮 si臋 do pustych mieszka艅. Rada Miejska pr贸bowa艂a temu zaradzi膰, ale niewiele zdzia艂ali. Zawsze znajd膮 spos贸b, by dosta膰 si臋 do 艣rodka. U偶ywaj膮 ich jako toalet i jeszcze wi臋cej 艣wi艅stw wypisuj膮 na 艣cianach. Podpalaj膮 samochody i mieszkania. Nikt nie czuje si臋 tu bezpieczny.

Jej s艂owa zaciekawi艂y Helen. Czy graffiti na wewn臋trznych 艣cianach r贸偶ni艂y si臋 od tych z miejsc publicznych? Tamte z pewno艣ci膮 by艂yby cenniejszym odkryciem.

- Znasz takie miejsca w tej okolicy?

- Chodzi ci o puste mieszkania?

- Z grafitti.

- W s膮siedztwie jest takie jedno czy nawet dwa - powiedzia艂a. - Mieszkam przy Placu Buttsa.

- Mog艂aby艣 mi je pokaza膰? - poprosi艂a. Kobieta wzdrygn臋艂a si臋. - Przy okazji, nazywam si臋 Helen Buchanem.

- Anne-Marie - przedstawi艂a si臋.

- By艂abym wdzi臋czna, gdyby艣 mog艂a zaprowadzi膰 mnie do jednego z nich.

Anne-Marie by艂a zak艂opotana entuzjazmem Helen, nie mog艂a jej zrozumie膰 i tylko otrz膮sn臋艂a si臋 z niesmakiem.

- Nie ma tam nic wi臋cej pr贸cz tego, co tu widzisz.

Helen zebra艂a sw贸j sprz臋t i posz艂y uliczkami 艂膮cz膮cymi place. Wszystkie by艂y otoczone pi臋ciopi臋trowymi, betonowymi budynkami, co w efekcie wywo艂ywa艂o okropn膮 klaustrofobi臋. W膮skie uliczki i schody, ciemne zakamarki i nie o艣wietlone tunele by艂y wymarzone dla z艂odziei. Sterty 艣mieci, wyrzucanych z okien na wy偶szych pi臋trach, musia艂y by膰 siedliskiem szczur贸w i powodem wielu po偶ar贸w. Wsz臋dzie by艂o ich pe艂no - nawet na klatkach schodowych. Od贸r, nawet w ch艂odny dzie艅, by艂 nie do zniesienia, a co dopiero latem.

- Mieszkam po drugiej stronie - powiedzia艂a Anne-Marie, kiedy dotar艂y na miejsce. - Tam, gdzie te 偶贸艂te drzwi. A po tej stronie znajdziesz pi膮te albo sz贸ste mieszkanie od ko艅ca. Oba s膮 puste ju偶 od kilku tygodni. Jedna z rodzin przeprowadzi艂a si臋 na Plac Ruskina.

Odwr贸ci艂a si臋 plecami do Helen i zaj臋艂a dzieckiem.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a Helen.

Anne-Marie spojrza艂a na ni膮 przez rami臋, ale nie odpowiedzia艂a. Helen posz艂a we wskazanym kierunku. Firanki we wszystkich oknach by艂y g臋ste i zaci膮gni臋te tak dok艂adnie, 偶e nic nie by艂o przez nie wida膰. Przed drzwiami mieszka艅 nie by艂o butelek na mleko ani porzuconych zabawek, kt贸rymi bawi艂y si臋 dzieci. Nic, ani 艣ladu 偶ycia. Na drzwiach okupowanych mieszka艅 by艂o wi臋cej szokuj膮cych graffiti. Obejrza艂a tylko t臋 na korytarzu, cz臋艣ciowo dlatego, 偶e ba艂a si臋 otworzy膰 kt贸re艣 drzwi i znale藕膰 co艣 naprawd臋 obrzydliwego, ale w ko艅cu ciekawo艣膰 zwyci臋偶y艂a.

Na progu mieszkania numer 14 w jej nozdrza uderzy艂 od贸r odchod贸w, farby i palonego plastyku. Waha艂a si臋 dobrych dziesi臋膰 sekund, zastanawiaj膮c si臋, czy warto zajrze膰 do 艣rodka. Bezspornie, dzielnica by艂a dla niej obcym terytorium, zamkni臋tym we w艂asnej n臋dzy, ale pokoje, do kt贸rych wesz艂a, przesz艂y jej naj艣mielsze oczekiwania - ledwie mog艂a przebi膰 wzrokiem zastraszaj膮c膮 ciemno艣膰 tego labiryntu. Kiedy zaczyna艂a traci膰 odwag臋, pomy艣la艂a o Trevorze i o tym, jak bardzo chce uciszy膰 jego w膮tpliwo艣ci. Wesz艂a do 艣rodka, rozmy艣lnie kopi膮c walaj膮ce si臋 wsz臋dzie deski - z nadziej膮, 偶e nie spotka tam dzikiego lokatora.

Upewniwszy si臋, 偶e z mieszkania nie dochodzi 偶aden d藕wi臋k, wesz艂a do pierwszego pokoju. S膮dz膮c po stoj膮cej w k膮cie zniszczonej sofie i podartym dywanie - by艂 to pok贸j dzienny. Jasnozielone 艣ciany, jak obieca艂a Anne-Marie, pokryte by艂y bazgro艂ami, kt贸rych wi臋kszo艣膰 by艂a miniaturowym pierwowzorem tych z miejsc publicznych, malowanych sprayami w sze艣ciu kolorach.

Niekt贸re komentarze by艂y interesuj膮ce, cho膰 zna艂a je ju偶 ze 艣cian na zewn膮trz. Powtarza艂y si臋 znajome imiona i pogr贸偶ki. Cho膰 nigdy nie widzia艂a tych ludzi - wiedzia艂a, jak bardzo Fabian J. chcia艂 pozbawi膰 dziewictwa Michelle, a Michelle mia艂a chrapk臋 na kogo艣 nazywanego Mr Sheen. M臋偶czyzna nazywany Bia艂ym Szczurem chwali艂 si臋 swoim interesem, a obietnica powrotu Okrutnych Braci wypisana by艂a czerwon膮 farb膮. Znalaz艂a te偶 jeden czy dwa rysunki, kt贸rych podpisy by艂y szczeg贸lnie interesuj膮ce, jakby natchnione. Obok imienia Chrystusa namalowano chudego m臋偶czyzn臋 z w艂osami stercz膮cymi wok贸艂 jego g艂owy jak promienie, na kt贸rych nadziane by艂y inne g艂owy. Tu偶 obok w bardzo brutalny, odra偶aj膮cy spos贸b przedstawiono stosunek. W pierwszej chwili rysunek skojarzy艂 si臋 jej z no偶em wbijanym w oko. Pok贸j by艂 ciemny i Helen 偶a艂owa艂a, 偶e nie zabra艂a lampy b艂yskowej. Je艣li chcia艂a udokumentowa膰 swoje odkrycie, musia艂a wr贸ci膰 tu.

Mieszkanie nie nale偶a艂o do du偶ych i mia艂o ma艂e okna. Od贸r odchod贸w by艂 odra偶aj膮cy. Czu艂o si臋 go wsz臋dzie. Wycofa艂a si臋 z pokoju dziennego i kr贸tkim korytarzykiem przesz艂a do nast臋pnego pomieszczenia, najbardziej oddalonego od drzwi. Tutaj by艂o jeszcze ciemniej i musia艂a odczeka膰, a偶 jej oczy przywykn膮 do mroku, by mog艂a cokolwiek zobaczy膰. Domy艣li艂a si臋, 偶e to sypialnia, cho膰 meble roztrzaskane by艂y na drzazgi. Tylko materac zosta艂 prawie nietkni臋ty, rzucony w k膮t i przykryty n臋dznymi, poszarpanymi kocami. Na pod艂odze wala艂y si臋 gazety i pot艂uczone naczynia.

Na zewn膮trz 艣wieci艂o s艂o艅ce, ale niewiele 艣wiat艂a przedostawa艂o si臋 do pokoju, w kt贸rym graffiti okaza艂y si臋 jeszcze ciekawsze - od list贸w mi艂osnych do pogr贸偶ek. W po艣piechu ogl膮da艂a 艣ciany, a偶 jej uwag臋 przyku艂 obraz na 艣cianie, w kt贸rej by艂y drzwi.

Arty艣ci nie sko艅czyli go jeszcze. Wygl膮da艂o na to, 偶e celowo wybrali 艣cian臋 z drzwiami, kt贸re wykorzystali jako usta namalowanej sprayami wielkiej twarzy. By艂o to wymy艣lniejsze graffiti ni偶 te, kt贸re dot膮d widzia艂a. Zawiera艂o wi臋cej detali zapo偶yczonych z wyobra藕ni. Ko艣ci policzkowe wystaj膮ce przez sk贸r臋, z臋by wbijaj膮ce si臋 w drzwi. Z powodu niskiego sufitu oczy znajdowa艂y si臋 zaledwie kilka cali nad g贸rn膮 warg膮, ale ta fizyczna niezgodno艣膰 sprawia艂a, 偶e obraz wywiera艂 silniejsze wra偶enie. Gmatwanina poskr臋canych w艂os贸w pokrywa艂a ca艂y sufit.

Czy to portret? By艂o co艣 specyficznego w linii brwi i zmarszczkach wok贸艂 szerokich ust. Pewnie pochodzi艂 z nocnego koszmaru albo mo偶e z transu narkotycznego. Jakiekolwiek by艂o jego 藕r贸d艂o, by艂o p艂odne. Cho膰by pomys艂 wykorzystania drzwi jako ust. W miejscu, gdzie powinna znajdowa膰 si臋 szyja, by艂 brzuch. Ca艂a posta膰 przywodzi艂a na my艣l okaleczonego bezwstydnego upiora. Robi艂 wra偶enie. Sta艂a na 艣rodku sypialni oszo艂omiona obrazem, z kt贸rego, z bezlitosnym uporem, patrzy艂y na ni膮 przekrwione oczy. Postanowi艂a wr贸ci膰 tu jutro z lamp膮 b艂yskow膮 i filmem o wi臋kszej czu艂o艣ci.

Kiedy zbiera艂a si臋 ju偶 do wyj艣cia, przez okno wpad艂y promienie s艂o艅ca. Obejrza艂a si臋 przez rami臋 i dopiero teraz zauwa偶y艂a na przeciwleg艂ej 艣cianie wypisany sprayem slogan.

„S艂odycze dla Cukiereczka!" - przeczyta艂a. Pozna艂a ju偶 r贸偶ne cytaty, ale nie zna艂a ich 藕r贸de艂. Czy by艂 to rodzaj wyznania mi艂osnego? Je艣li tak, to umieszczono je w dziwnym miejscu. Mimo materaca w k膮cie i wzgl臋dnej izolacji tego pokoju, nie mog艂a wyobrazi膰 sobie autora tego napisu, stoj膮cego tutaj i wr臋czaj膮cego bukiet swej wybrance. 呕adni m艂odociani kochankowie, jakkolwiek zaanga偶owani, nie le偶eliby tutaj bawi膮c si臋 w mam臋 i tat臋. Nie pod t膮 艣cian膮, b臋d膮c膮 wyrazem terroru. Przebieg艂a wzrokiem po pozosta艂ych napisach. Przewa偶a艂y odcienie r贸偶u. Nawet usta i d艂onie przera偶aj膮cej postaci by艂y r贸偶owe.

Us艂ysza艂a za sob膮 ha艂as. Odwr贸ci艂a si臋 tak gwa艂townie, 偶e straci艂a r贸wnowag臋 i omal nie upad艂a na materac.

- Kto tam?...

Do pokoju wszed艂 ch艂opiec. M贸g艂 mie膰 sze艣膰 - siedem lat. Spojrza艂 na Helen b艂yszcz膮cymi oczyma, jakby czeka艂, a偶 dojdzie do siebie.

- Tak? - odezwa艂a si臋.

- Anne-Marie pyta, czy chcesz herbaty - wyrecytowa艂 jednym tchem.

Rozmowa z t膮 kobiet膮 nale偶a艂a ju偶 do przesz艂o艣ci, ale Helen by艂a jej wdzi臋czna za zaproszenie. Zd膮偶y艂a ju偶 zmarzn膮膰.

- Tak... - powiedzia艂a do ch艂opca. - Ch臋tnie. Dziecko nie poruszy艂o si臋, wci膮偶 w ni膮 wpatrzone.

- Poka偶esz mi drog臋? - zapyta艂a.

- Je艣li chcesz - odpowiedzia艂 bez entuzjazmu.

- Tak, chc臋.

- Fotografujesz? - zapyta艂.

- Tak, ale nie tutaj.

- Dlaczego?

- Jest za ciemno - wyja艣ni艂a.

- A nie mo偶na po ciemku? - chcia艂 wiedzie膰. - Nie.

Ch艂opiec ze zrozumieniem pokiwa艂 g艂ow膮, jakby odpowied藕 zgadza艂a si臋 z jego wiedz膮 na ten temat, odwr贸ci艂 si臋 bez s艂owa i Helen sama musia艂a domy艣li膰 si臋, 偶e ma i艣膰 za nim.

Kiedy weszli, Anne-Marie by艂a w kuchni. Wykonywa艂a kilka czynno艣ci naraz, jak 偶ongler. Helen patrzy艂a na ni膮 z podziwem. Jej umiej臋tno艣ci, je艣li chodzi o prace domowe, by艂y wprost 偶a艂osne. W ko艅cu rozmowa zesz艂a na interesuj膮cy j膮 temat.

- Po co fotografujesz te 艣ciany? - zapyta艂a Anne-Marie.

- Pisz臋 prac臋 o graffiti i musz臋 mie膰 troch臋 ilustracji.

- Ale one nie s膮 艂adne.

- Nie, masz racj臋. Ale my艣l臋, 偶e s膮 interesuj膮ce. Anne-Marie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Nienawidz臋 ca艂ej tej dzielnicy - powiedzia艂a. - Tutaj nie ma bezpiecznego schronienia. Ludzie s膮 okradani na w艂asnych klatkach schodowych. Dzieciaki co chwil臋 podpalaj膮 艣mieci. Zesz艂ego lata stra偶 po偶arna musia艂a przyje偶d偶a膰 dwa albo trzy razy dziennie. 艢mieci walaj膮 si臋 wsz臋dzie i pe艂no tu szczur贸w. To nie do zniesienia.

- Mieszkasz sama?

- Tak, odk膮d Davey odszed艂.

- To tw贸j m膮偶?

- Ojciec Kerry'ego, ale nigdy nie byli艣my ma艂偶e艅stwem. Mieszkali艣my razem przez dwa lata, wiesz. Dobrze nam by艂o ze sob膮. Ale kiedy by艂am z Kerrym w ci膮偶y, jednego dnia spakowa艂 si臋 i odszed艂. Mo偶e nawet lepiej, 偶e tak si臋 sta艂o - powiedzia艂a. - Ale czasami boj臋 si臋 mieszka膰 tu sama. Chcesz jeszcze herbaty?

- Nie mam zbyt wiele czasu.

- Tylko jeszcze jedn膮 fili偶ank臋 - nalega艂a Anne-Marie. Kiedy odwraca艂a si臋, by si臋gn膮膰 po czajnik, zauwa偶y艂a co艣 przy zlewozmywaku i rozdusi艂a kciukiem. - A masz, ty pluskwo - mrukn臋艂a. - Mamy tu te偶 czerwone mr贸wki - wyja艣ni艂a g艂o艣no.

- Mr贸wki?

- Ca艂a dzielnica jest ska偶ona. To insekty z Egiptu - nazywaj膮 je mr贸wkami faraona. Ma艂e, brunatne robale. Dostaj膮 si臋 do mieszka艅 przez otwory wentylacyjne. Istna plaga.

Mr贸wki z Egiptu? Chcia艂o jej si臋 艣mia膰, ale nie odezwa艂a si臋. Anne-Marie wyjrza艂a przez okno na tylne podw贸rze.

- Powinna艣 im powiedzie膰... - powiedzia艂a, cho膰 Helen nie bardzo wiedzia艂a komu - powiedz im, 偶e zwykli ludzie nie mog膮 nawet przej艣膰 ulic膮...

- Naprawd臋 jest a偶 tak 藕le? - zapyta艂a z niedowierzaniem.

Kobieta spojrza艂a jej w oczy.

- Tutaj wielu ludzi pada ofiar膮 morderstwa - powiedzia艂a powa偶nie.

- Naprawd臋?

- Tego lata by艂o jedno - starszy cz艂owiek z Ruskin. To niedaleko st膮d. Nie zna艂am go, ale by艂 przyjacielem siostry mojej s膮siadki. Nie pami臋tam, jak si臋 nazywa艂.

- I zosta艂 zamordowany?

- Po膰wiartowali go w jego w艂asnym pokoju. Le偶a艂 tam prawie tydzie艅.

- A co z jego s膮siadami? Nie zauwa偶yli, 偶e znikn膮艂?

Anne-Marie wzruszy艂a ramionami, jakby obecno艣膰 s膮siad贸w nie mia艂a najmniejszego znaczenia.

- To straszne - powiedzia艂a Helen.

- Ale sta艂o si臋. - Kobieta m贸wi艂a, siedz膮c bez ruchu. - Mia艂 wyd艂ubane oczy.

Helen drgn臋艂a.

- Nie - szepn臋艂a wstrzymuj膮c oddech.

- To prawda. Ale to jeszcze nie wszystko, co mu zrobili. - Przerwa艂a na moment, by dalszy ci膮g zabrzmia艂 efektownie. - Domy艣lasz si臋, jakiego rodzaju cz艂owiek jest w stanie zrobi膰 co艣 takiego?

Helen skin臋艂a g艂ow膮.

- Czy poci膮gni臋to go do odpowiedzialno艣ci? - zapyta艂a.

Anne-Marie parskn臋艂a kpi膮cym 艣miechem.

- Policji nie obchodzi, co si臋 tu dzieje. O ile to mo偶liwe, omijaj膮 t臋 dzielnic臋. Kiedy ju偶 przyjad膮 na patrol, ograniczaj膮 si臋 do wy艂apywania pijanych dzieciak贸w. Po prostu boj膮 si臋. Wol膮 mie膰 czyste r臋ce.

- Nie 艣cigaj膮 mordercy?

- W膮tpi臋.

A po chwili doda艂a: - On mia艂 hak.

- Hak?

- M臋偶czyzna, kt贸ry to zrobi艂, mia艂 hak, jak Jednor臋ki Jack.

Helen nie by艂a ekspertem, je艣li chodzi o morderstwa, ale by艂a pewna, 偶e Jednor臋ki nie u偶ywa艂 swego haka do takich cel贸w. Opowiadanie Anne-Marie zakrawa艂o na fantazje, cho膰 brzmia艂o do艣膰 makabrycznie - wyd艂ubane oczy, hak, poszatkowane cia艂o. Najskrupulatniejsi reporterzy z pewno艣ci膮 nie przegapiliby takiego zdarzenia.

Kobieta chcia艂a dola膰 jej herbaty.

- Nie, dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a Helen. - Naprawd臋 musz臋 ju偶 i艣膰.

- Jeste艣 m臋偶atk膮? - zapyta艂a Anne-Marie.

- Tak. Jest wyk艂adowc膮 na uniwersytecie.

- Jak ma na imi臋? - Trevor.

Anne-Marie nala艂a sobie herbaty, wsypa艂a dwie 艂y偶eczki cukru i zamiesza艂a.

- Wr贸cisz tu jeszcze? - zapyta艂a.

- Tak, mam nadziej臋. Pod koniec tygodnia. Chc臋 zrobi膰 kilka zdj臋膰 graffiti w mieszkaniu, kt贸re mi wskaza艂a艣.

- Odwied藕 mnie.

- Ch臋tnie. I dzi臋kuj臋 za pomoc.

- Nie ma sprawy - odpowiedzia艂a Anne-Marie. - Ale nie m贸w nikomu, dobrze?

- Prawdopodobnie m臋偶czyzna mia艂 hak zamiast r臋ki.

Trevor spojrza艂 na ni膮 nieprzytomnie.

- S艂ucham?

Helen opowiedzia艂a mu ca艂膮 histori臋, staraj膮c si臋 nie koloryzowa膰 jej. Interesowa艂o j膮, co Trevor my艣li o tym, a wiedzia艂a, 偶e je艣li pierwsza wyrazi opini臋, to on instynktownie b臋dzie pr贸bowa艂 podwa偶y膰 wiarygodno艣膰 tej krwawej sceny.

- Mia艂 hak - powt贸rzy艂a.

Trevor od艂o偶y艂 widelec i poci膮gn膮艂 nosem.

- Nie czyta艂em nic na ten temat.

- Nie czytasz lokalnej prasy. Zreszt膮, 偶adne z nas. Mi臋dzynarodowe chyba nigdy nie zajmowa艂y si臋 tego typu sprawami.

- „Starzec zamordowany przez hako-r臋kiego maniaka" - zastanawia艂 si臋. - Taki tytu艂 musia艂bym zauwa偶y膰. Kiedy mog艂o si臋 to zdarzy膰?

- Minionego lata. Chyba akurat byli艣my w Irlandii.

- Mo偶e - przyzna艂 i zabra艂 si臋 do jedzenia.

- Dlaczego powiedzia艂e艣 „mo偶e"? - nie dawa艂a za wygran膮.

- Bo nie jestem pewny - wyja艣ni艂. - A poza tym, to opowiadanie brzmi absurdalnie.

- Nie wierzysz, 偶e to si臋 sta艂o?

Trevor spojrza艂 na ni膮, oblizuj膮c z k膮cika ust resztki sosu. Jego twarz wyra偶a艂a cierpliwo艣膰 - bez w膮tpienia, tak samo wygl膮da艂a, gdy s艂ucha艂 swoich student贸w.

- A ty wierzysz? - zapyta艂. To by艂 jego ulubiony chwyt - odpowiadanie pytaniem na pytanie - by zbi膰 kogo艣 z tropu.

- Nie jestem pewna - odpowiedzia艂a, uparcie szukaj膮c sta艂ego gruntu w morzu w膮tpliwo艣ci.

- Dobrze, zapomnijmy o tym... - powiedzia艂 si臋gaj膮c po szklank臋 z czerwonym winem. - A ta kobieta? Uwierzy艂a艣 jej?

- Tak. - Wyobrazi艂a sobie Anne-Marie, zanim us艂ysza艂a t臋 przera偶aj膮c膮 histori臋. - Tak, my艣l臋, 偶e wiedzia艂abym, gdyby k艂ama艂a.

- Wi臋c dlaczego pytasz mnie o zdanie? Czy to jest wa偶ne, do cholery, czy ona k艂ama艂a, czy nie?

Dobre pytanie. Dlaczego to jest takie wa偶ne? Mo偶e chcia艂a mie膰 w艂asne zdanie o Spector Street, a nie sugerowa膰 si臋 plotkami? Dzielnica, rzeczywi艣cie, by艂a brudna, beznadziejna, za艣miecona. Tuszowano nieporz膮dek i jej niekorzystne po艂o偶enie, bo by艂o to zbyt banalne, a ona akceptowa艂a to jako nieprzyjemn膮 rzeczywisto艣膰. Ale historia zamordowanego staruszka i innych okalecze艅 by艂a czym艣 wi臋cej ni偶 plotk膮. Na samo wspomnienie o tej strasznej 艣mierci parali偶owa艂o j膮 przera偶enie.

Zda艂a sobie spraw臋, 偶e uczucia ma wymalowane na twarzy i 偶e patrz膮cy na ni膮 Trevor nie jest nimi zachwycony.

- Je艣li tak bardzo ci臋 to martwi, to dlaczego nie wr贸cisz tam i nie popytasz ludzi, zamiast zastanawia膰 si臋 przy obiedzie: uwierzy膰 czy nie uwierzy膰?

Musia艂a co艣 odpowiedzie膰.

- My艣la艂am, 偶e lubisz takie 艂amig艂贸wki. Rzuci艂 jej ponure spojrzenie.

- Znowu b艂膮d.

Przeprowadzenie 艣ledztwa nie by艂o z艂ym pomys艂em, cho膰 niew膮tpliwie mia艂 swoje powody, by to zaproponowa膰. Z dnia na dzie艅 patrzy艂a na Trevora mniej lito艣ciwie. Kiedy艣 uwa偶a艂a go za powa偶nego, odpowiedzialnego cz艂owieka, ale teraz wiedzia艂a, 偶e tylko takiego zgrywa艂. Namawia艂 j膮 nie z powodu dreszczyku grozy, wywo艂anego makabrycznym opowiadaniem - by艂 patologicznie konkurencyjny. Patrzy艂a na niego, podejmowa艂a wyzwania i wiedzia艂a, 偶e nie pomo偶e jej, nawet je艣li dojdzie do przelewu krwi. Dlaczego zawsze j膮 w to pakuje, dlaczego sam si臋 tym nie zajmie? Akademia by艂a jedn膮 z ostatnich fortec zawodowego tracenia czasu, a ich otoczenie zdominowane przez wychowanych g艂upc贸w, zagubionych na straconym l膮dzie przestarza艂ej retoryki i nieodpowiedzialno艣ci.

Z jednego straconego l膮du na drugi. Nast臋pnego dnia wr贸ci艂a do Spector Street z lamp膮 b艂yskow膮 i filmem o wysokiej czu艂o艣ci. Zerwa艂 si臋 silny, arktyczny wiatr, wyczuwalny nawet w w膮skich uliczkach i na otoczonych murami placach. Posz艂a wprost pod numer 14 i ponad godzin臋 sp臋dzi艂a na fotografowaniu 艣cian sypialni i pokoju dziennego. My艣la艂a, 偶e od wczoraj prace nad wielk膮 graffiti w sypialni posun臋艂y si臋 dalej, ale nie. Chocia偶 stara艂a si臋, jak mog艂a - wiedzia艂a, 偶e fragmentaryczne uj臋cie wszystkich szczeg贸艂贸w b臋dzie tylko marnym echem wspania艂ej graffiti.

Oczywi艣cie, by odebra膰 w艂a艣ciwy efekt, trzeba b臋dzie ogl膮da膰 j膮 w ca艂o艣ci. Umieszczenie jej w tym szarym, okropnym miejscu by艂o niewybaczalnym b艂臋dem. To tak, jakby szuka艂a ikony w zsypie na 艣mieci - po艂yskuj膮cego symbolu wywy偶szenia ze 艣wiata ci臋偶kiej pracy i rozk艂adu. Tkwi艂a w bolesnym prze艣wiadczeniu, 偶e intensywno艣膰 jej reakcji prawdopodobnie przewy偶szy jej zdolno艣ci krasom贸wcze. Jej s艂ownictwo by艂o analityczne, pe艂ne potocznych zwrot贸w i akademickiej terminologii, ale teraz okaza艂o si臋 zbyt ubogie. Mia艂a nadziej臋, 偶e fotografie b臋d膮 wystarczaj膮co czytelne, by mo偶na by艂o zauwa偶y膰 przynajmniej si艂臋 wyrazu graffiti, nawet je艣li nie rzuci na nikogo uroku.

Kiedy wysz艂a na dw贸r, wiatr by艂 jeszcze silniejszy, ale ch艂opiec - ten sam, kt贸ry wczoraj zaprowadzi艂 j膮 do Anne-Marie - czeka艂 wytrwale, ubrany jak na wiosenn膮 pogod臋. Na jej widok u艣miechn膮艂 si臋.

- Cze艣膰! - powiedzia艂a Helen.

- Czeka艂em - oznajmi艂.

- Czeka艂e艣?

- Anne-Marie powiedzia艂a, 偶e wr贸cisz.

- Ale planowa艂am przyj艣膰 dopiero pod koniec tygodnia - powiedzia艂a. - Mog艂e艣 bardzo d艂ugo czeka膰.

Ch艂opiec zmarszczy艂 nos w u艣miechu.

- W porz膮dku - powiedzia艂. - I tak nie mam nic do roboty.

- A szko艂a?

- Nie lubi臋 szko艂y - oznajmi艂, jakby nie musia艂 si臋 uczy膰, je艣li mu to nie odpowiada.

- Rozumiem - odpowiedzia艂a Helen i ruszy艂a w kierunku domu Anne-Marie. Ch艂opiec pod膮偶y艂 za ni膮. Na 艣rodku placu by艂 ma艂y trawnik z kilkoma krzes艂ami i wyschni臋tymi drzewkami u艂o偶onymi w stos.

- Co to jest? - mrukn臋艂a do siebie.

- Noc Ogniska 1 - poinformowa艂 malec. - W przysz艂ym tygodniu.

- Oczywi艣cie.

- Idziesz odwiedzi膰 Anne-Marie? - zapyta艂.

- Tak.

- Nie ma jej w domu.

- Jeste艣 pewien?

- Tak.

- No, to mo偶e ty mi powiesz... - Zatrzyma艂a si臋 i spojrza艂a na niego. Patrzy艂 na ni膮 wyczekuj膮co, a jego oczy b艂yszcza艂y dum膮. - S艂ysza艂am o staruszku, kt贸rego zamordowano tu w pobli偶u. To by艂o latem. Wiesz co艣 o tym?

- Nie.

- Nic? Nie pami臋tasz, kto go zabi艂?

- Nie - powiedzia艂 ponownie i doda艂, by zako艅czy膰 rozmow臋. - Nie pami臋tam.

- Tak czy inaczej, dzi臋kuj臋.

Tym razem, kiedy zawr贸ci艂a do samochodu, ch艂opiec nie poszed艂 za ni膮. Skr臋ci艂a w boczn膮 uliczk臋 i obejrza艂a si臋 - sta艂 w tym samym miejscu, gdzie go zostawi艂a, i patrzy艂 za ni膮, jakby by艂a wariatk膮.

Dotar艂a do samochodu i schowa艂a sprz臋t fotograficzny do baga偶nika, gdy zacz膮艂 pada膰 deszcz. Najch臋tniej zapomnia艂aby, 偶e w og贸le s艂ysza艂a o czymkolwiek, i wr贸ci艂a do domu, gdzie by艂a ciep艂a kawa, nawet je艣li nikt na ni膮 nie czeka艂. Potrzebowa艂a jednak odpowiedzi na pytanie Trevora: „A ty wierzysz?" Wtedy nie wiedzia艂a, co mu odpowiedzie膰, i teraz te偶. Mo偶e terminologia okre艣laj膮ca prawd臋 by艂a tutaj bogatsza. Mo偶e ostateczna odpowied藕 na jego pytanie wcale nie by艂a odpowiedzi膮, lecz kolejnym pytaniem. Je艣li tak, to musia艂a je znale藕膰.

Plac Ruskina by艂a r贸wnie opuszczony, jak s膮siednie, je艣li nie bardziej. Nie by艂o na nim nawet stosu na ognisko. Na trzecim pi臋trze, na balkonie, jaka艣 kobieta zbiera艂a pranie, by nie zmok艂o. Na trawniku, po艣rodku placu, goni艂y si臋 dwa psy, beztrosko merdaj膮c ogonami. Kiedy sz艂a pustym chodnikiem, na jej twarzy malowa艂 si臋 wyraz zdecydowania. Odwa偶ne spojrzenie, jak powiedzia艂a raz Bernadette, powstrzymuj膮ce atak. Ujrzawszy dwie kobiety rozmawiaj膮ce na drugim ko艅cu placu, szybko pod膮偶y艂a w ich kierunku.

- Przepraszam - powiedzia艂a uprzejmie.

Kobiety, obie w 艣rednim wieku, spojrza艂y na ni膮 zaskoczone.

- Czy mog艂yby mi panie pom贸c?

Wyczu艂a ich nieufno艣膰. W ko艅cu jedna z nich zapyta艂a wprost:

- Czego chcesz?

Helen nagle straci艂a ca艂膮 pewno艣膰 siebie. Jakby tu je podej艣膰, by uzyska膰 odpowied藕 nie wyjawiaj膮c powodu zainteresowania?

- M贸wiono mi... - zacz臋艂a niepewnie - ...m贸wiono mi, 偶e gdzie艣 tu w pobli偶u mia艂o miejsce morderstwo. Czy to prawda?

Kobieta unios艂a brwi.

- Morderstwo?

- Jeste艣 z prasy? - zapyta艂a druga. Wygl膮da艂a starzej. Wok贸艂 ust mia艂a zmarszczki, a brunatne w艂osy przypr贸szone by艂y siwizn膮.

- Nie, nie jestem z prasy - powiedzia艂a Helen. - Jestem przyjaci贸艂k膮 Anne-Marie z Placu Buttsa. - Okre艣lenie „przyjaci贸艂ka" mija艂o si臋 z prawd膮, ale najwyra藕niej uspokoi艂o kobiety.

- Przyjecha艂a艣 w odwiedziny?

- Mo偶na to i tak nazwa膰...

- Masz inn膮 wymow臋...

- Anne-Marie m贸wi艂a mi o kim艣, kto latem zosta艂 tutaj zamordowany. Zaciekawi艂o mnie to.

- Naprawd臋?

- Wiecie co艣 o tym?

- Tutaj dzieje si臋 wiele rzeczy - oznajmi艂a jedna z kobiet. - Nawet po艂owy jeszcze nie s艂ysza艂a艣.

- A wi臋c to prawda...

- Musieli zamkn膮膰 toalety - wtr膮ci艂a druga.

- To prawda - przytakn臋艂a pierwsza.

- Toalety? - zdziwi艂a si臋 Helen. - Co to ma wsp贸lnego ze 艣mierci膮 tego staruszka?

- To by艂o przera偶aj膮ce. Josie, czy to tw贸j Frank m贸wi艂 ci o tym?

- Nie, nie Frank - odpowiedzia艂a Josie. - On by艂 wtedy nad morzem. To by艂a pani Tyzack.

Ustali艂y fakty i Josie, spogl膮daj膮c na Helen, opowiedzia艂a ca艂膮 histori臋 od pocz膮tku. Wci膮偶 jednak by艂a podejrzliwa.

- W艂a艣ciwie to by艂 ju偶 koniec lata - m贸wi艂a. - Koniec sierpnia, prawda? - spojrza艂a na przyjaci贸艂k臋. - Ty masz g艂ow臋 do dat, Maureen.

- Nie pami臋tam - powiedzia艂a niezadowolona. By艂o jasne, 偶e nie chce mie膰 z tym nic wsp贸lnego.

- Chcia艂abym wiedzie膰... - wtr膮ci艂a Helen, ale Josie nie dopu艣ci艂a jej do g艂osu: - Przy sklepach by艂y toalety. Wiesz, takie publiczne. Nie jestem pewna, jak to dok艂adnie by艂o, ale kr臋ci艂 si臋 tu ch艂opak... No, w艂a艣ciwie nie by艂 ju偶 ch艂opcem, mia艂 dwadzie艣cia lat albo i wi臋cej, ale by艂... - szuka艂a odpowiedniego s艂owa - niedorozwini臋ty umys艂owo. Matka musia艂a si臋 nim zajmowa膰, jakby mia艂 cztery latka. W ka偶dym razie pozwoli艂a mu p贸j艣膰 do toalety, podczas gdy sama posz艂a do supermarketu, jak on si臋 nazywa艂? - spojrza艂a na Maureen, ale ta odwr贸ci艂a g艂ow臋... jakby w og贸le nie s艂ucha艂a, wi臋c Josie m贸wi艂a dalej: - To by艂o w bia艂y dzie艅, w po艂udnie. A wi臋c ch艂opak poszed艂 to toalety, a matka do sklepu. Potem, wiesz, jak to jest, zaj臋艂a si臋 zakupami i zapomnia艂a o nim, a kiedy przypomnia艂a sobie, 偶e nie ma go ju偶 do艣膰 d艂ugo...

W tym momencie Maureen nie wytrzyma艂a i wtr膮ci艂a si臋:

- Pok艂贸ci艂a si臋 ze sprzedawc膮, bo sprzeda艂 jej nie艣wie偶y bekon. Oto dlaczego straci艂a tyle czasu...

- Rozumiem - powiedzia艂a Helen.

- Tak czy inaczej - kontynuowa艂a opowie艣膰 Josie - sko艅czy艂a zakupy i kiedy wysz艂a przed sklep, jego nadal tam nie by艂o...

- Wi臋c poprosi艂a kogo艣 z personelu sklepowego - zacz臋艂a Maureen, ale Josie nie pozwoli艂a jej doko艅czy膰. - Poprosi艂a jakiego艣 m臋偶czyzn臋 ze sklepu, by poszed艂 do toalety i poszuka艂 go.

- To by艂o straszne - wtr膮ci艂a Maureen.

- Le偶a艂 na pod艂odze w ka艂u偶y krwi.

- Zamordowany? Josie skin臋艂a g艂ow膮.

- Dla niego lepiej, 偶e umar艂. Zaatakowano go brzytw膮... - przerwa艂a na moment. - Odci臋li mu intymne cz臋艣ci cia艂a, a potem wrzucili do muszli klozetowej i spu艣cili wod臋. Nie mieli 偶adnego powodu, by mu to zrobi膰.

- O m贸j Bo偶e!

- Lepiej, 偶e umar艂 - powt贸rzy艂a Josie. - To znaczy... i tak nie mogliby mu pom贸c, prawda?

Przera偶aj膮ca historia w rzeczywisto艣ci musia艂a wygl膮da膰 gorzej, ni偶 kiedy kto艣 j膮 opowiada艂, cho膰by stwierdzenie: „Lepiej, 偶e umar艂".

- A ch艂opiec - zapyta艂a Helen - nie by艂 w stanie opisa膰 napastnik贸w?

- Nie - odpowiedzia艂a Josie - by艂 niedorozwini臋ty umys艂owo. Nie potrafi艂 skleci膰 razem wi臋cej ni偶 dwa s艂owa.

- I nikt nie widzia艂 ich wchodz膮cych do toalety? Albo wychodz膮cych?

- Ludzie przez ca艂y czas wchodz膮 tam i wychodz膮... - powiedzia艂a Maureen, ale takie wyja艣nienie sprawy nie zadowoli艂o Helen. W tej dzielnicy nie ma na ulicach a偶 takiego ruchu. Mo偶e w okolicach sklep贸w kr臋ci si臋 wi臋cej ludzi - zastanawia艂a si臋 - ale kto艣 musia艂 co艣 zauwa偶y膰.

- Wi臋c nie znale藕li przest臋pc贸w? - zapyta艂a.

- Nie. - Oczy Josie straci艂y blask zapa艂u. Dla niej najistotniejsz膮 rzecz膮 by艂a zbrodnia i jej konsekwencje. Niewiele obchodzili j膮 sprawcy czy pojmanie ich.

- Nawet we w艂asnych 艂贸偶kach nie jeste艣my bezpieczni - stwierdzi艂a Maureen. - Zapytaj kogokolwiek.

- Anne-Marie m贸wi艂a to samo - przyzna艂a Helen. - Opowiedzia艂a mi o tym staruszku, kt贸ry zosta艂 zamordowany latem, gdzie艣 w okolicy Placu Ruskina.

- Co艣 sobie przypominam - powiedzia艂a Josie. - Stary cz艂owiek i jego pies. Pobili go na 艣mier膰, psa te偶 wyko艅czyli... Nie wiem. To z pewno艣ci膮 nie by艂o tutaj. To musia艂o by膰 w jednej z s膮siednich dzielnic.

- Jest pani pewna?

Kobieta patrzy艂a na ni膮 szukaj膮c w pami臋ci.

- Tak - powiedzia艂a w ko艅cu. - To znaczy, gdyby to zdarzy艂o si臋 tutaj, zna艂yby艣my t臋 histori臋, prawda Maureen?

Helen podzi臋kowa艂a im za pomoc i postanowi艂a rozejrze膰 si臋 po placu w poszukiwaniu innych pustych mieszka艅, kt贸rych, jak przypuszcza艂a, powinno by膰 wiele. Podobnie jak na Placu Buttsa, wi臋kszo艣膰 okien by艂a dok艂adnie pozas艂aniana, a wszystkie drzwi zamkni臋te na klucz. Ale je艣li w Spector Street naprawd臋 grasowa艂 maniak zdolny mordowa膰 w tak okrutny spos贸b, to nie by艂a zaskoczona, 偶e spokojni mieszka艅cy siedzieli w domach, pozamykani na cztery spusty. Poza tym nie znalaz艂a nic ciekawego. Okna i drzwi wszystkich pustych mieszka艅 dok艂adnie pozabijano deskami. Jednak jeden szczeg贸艂 przyci膮gn膮艂 jej uwag臋 - na chodniku, na wp贸艂 zmyty przez deszcz, widnia艂 ten sam napis, kt贸ry widzia艂a w sypialni pod numerem 14: „S艂odycze dla Cukiereczka". S艂owa brzmia艂y tak 偶yczliwie. Dlaczego wi臋c wyczuwa艂a w nich gro藕b臋? Mo偶e w艂a艣nie zbyt 偶yczliwie, zbyt s艂odko?

Sz艂a przed siebie w strugach deszczu, a偶 dotar艂a do miejsca, do kt贸rego wcale nie zmierza艂a. By艂o to, chyba jedyne w tej dzielnicy, normalne miejsce. Znajdowa艂 si臋 tam plac zabaw dla dzieci, ogrodzony p艂otem wybieg dla ps贸w i basen, co prawda pusty, ale by艂. Zauwa偶y艂a te偶 sklepy. Niekt贸re by艂y nawet otwarte, ale niezbyt atrakcyjne - brudne i z kratami w oknach.

Mija艂a je z niesmakiem. Na naro偶niku ujrza艂a ceglasty budynek. Mimo 偶e zlikwidowano tablice informacyjne - domy艣li艂a si臋, 偶e to publiczne toalety. 呕elazne bramy pozamykane by艂y na k艂贸dki. Stoj膮c przed tym budynkiem nie mog艂a pozby膰 si臋 my艣li o tym, co si臋 w nim wydarzy艂o. Na samo wspomnienie dostawa艂a md艂o艣ci. W ko艅cu uda艂o jej si臋 skupi膰 uwag臋 na zbrodniarzu. Zastanawia艂a si臋, jak m贸g艂 wygl膮da膰 cz艂owiek zdolny do takiego okrucie艅stwa. Pr贸bowa艂a wyobrazi膰 go sobie, ale nie by艂a w stanie. Potwory rzadko pokazuj膮 si臋 w 艣wietle dnia. Ten cz艂owiek pobudza艂 wyobra藕ni臋 tak d艂ugo, jak d艂ugo znany by艂 tylko ze swych czyn贸w, ale wiedzia艂a, 偶e obraz stworzony przez ludzi ogarni臋tych groz膮 by艂by gorzkim rozczarowaniem. On nie by艂 potworem - musia艂 wygl膮da膰 jak ka偶dy, ale jego krwio偶ercze potrzeby okaza艂y si臋 silniejsze ni偶 strach.

Wiatr wzmaga艂 si臋 i pada艂o coraz mocniej. Stwierdzi艂a, 偶e wystarczy przyg贸d, jak na jeden dzie艅. Odwr贸ci艂a si臋 i pobieg艂a do samochodu - t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 tu przysz艂a. Strugi lodowatego deszczu siek艂y jej twarz.

Zaproszeni na obiad go艣cie z uwag膮 wys艂uchali jej opowiadania, ale Trevor, s膮dz膮c po wyrazie jego twarzy, by艂 z艂y. A jednak sta艂o si臋 - zacz臋艂a opowiada膰 i musia艂a sko艅czy膰. Gdy zamilk艂a, zapad艂a 偶enuj膮ca cisza, kt贸r膮 po chwili przerwa艂a Bernadette, asystentka Trevora na wydziale historii.

- Kiedy to by艂o? - zapyta艂a.

- Latem - odpowiedzia艂a Helen.

- Nie przypominam sobie, 偶ebym o tym czyta艂 - odezwa艂 si臋 Archie, kt贸ry wypi艂 ju偶 troch臋 za du偶o i pl膮ta艂 mu si臋 j臋zyk.

- Mo偶e policja nie poda艂a tego do wiadomo艣ci - zastanawia艂 si臋 Daniel.

- Konspiracja? - zapyta艂 Trevor cynicznie.

- To si臋 cz臋sto zdarza - broni艂 si臋 Daniel.

- Dlaczego mieliby nie podawa膰 tego do wiadomo艣ci? - zdziwi艂a si臋 Helen. - To bez sensu.

- Zapominasz, 偶e mog艂o to mie膰 znaczenie dla policji, kt贸ra musi post臋powa膰 wed艂ug okre艣lonej procedury... - t艂umaczy艂 jej Daniel.

Bernadette uci臋艂a jego wyw贸d, zanim Helen zd膮偶y艂a otworzy膰 usta.

- Przecie偶 my nawet nie wysilamy si臋, by przeczyta膰 tego rodzaju notatki - powiedzia艂a.

- M贸w za siebie - wtr膮ci艂 kto艣, ale zignorowa艂a go.

- Jeste艣my kompletnie znieczuleni na takie zdarzenia. Nie zauwa偶amy ich, nawet je艣li maj膮 miejsce tu偶 przed naszymi nosami.

- W telewizji ka偶dej nocy mo偶esz obejrze膰 艣mier膰 i nieszcz臋艣cie w pe艂nych kolorach - doda艂 Archie.

- Nie ma w tym nic nowego - stwierdzi艂 Trevor. -Za panowania El偶biety I wci膮偶 ogl膮dano 艣mier膰. Publiczne egzekucje by艂y popularn膮 form膮 rozrywki.

Po dw贸ch godzinach niewinnego plotkowania nagle rozp臋ta艂a si臋 burzliwa dyskusja. Temat okaza艂 si臋 kontrowersyjny. S艂uchaj膮c, Helen 偶a艂owa艂a, 偶e nie zacz臋艂a od pokazania im fotografii. Purcell, jak zwykle, upiera艂 si臋 przy swoim punkcie widzenia, co zapowiada艂o k艂贸tni臋.

- Przecie偶 ci ludzie mogli k艂ama膰 - powiedzia艂.

- K艂ama膰? - oburzy艂a si臋 Helen.

- Dlaczego nie? - podchwyci艂 kto艣. - Niekt贸rzy maj膮 bujn膮 wyobra藕ni臋. Historia fizycznego okaleczenia w publicznej toalecie. Zamordowanie staruszka. Nawet ten hak. To do艣膰 oklepane elementy. Musisz sobie u艣wiadomi膰, 偶e jest w nich co艣 tradycyjnego. Kto艣 pu艣ci艂 plotk臋, a ludzie powtarzali j膮 sobie, dodaj膮c coraz to nowe szczeg贸艂y.

- Mo偶e dla ciebie to jest oklepane... - zaatakowa艂a Helen. Purcell zawsze by艂 bardzo zr贸wnowa偶ony, co irytowa艂o j膮. Nawet je艣li jego argumenty by艂y logiczne, raczej przekl臋艂aby sama siebie, ni偶 przyzna艂a mu racj臋. - Ja nigdy jeszcze nie s艂ysza艂am podobnej historii.

- Nie? - zapyta艂 Purcell, cho膰 wypowiedzia艂a si臋 wystarczaj膮co wyra藕nie. - A ta o kochankach i zbieg艂ym lunatyku? Tej te偶 nie s艂ysza艂a艣?

- S艂ysza艂em o tym... - odezwa艂 si臋 Daniel.

- Kochanek zosta艂 wypatroszony przez hako-r臋kiego m臋偶czyzn臋. Jego cia艂o le偶a艂o na dachu samochodu, w kt贸rym ukry艂a si臋 jego luba. To mia艂o by膰 ostrze偶enie przed z艂em rozprzestrzeniaj膮cej si臋 hetero-seksualno艣ci.

Z komentarza 艣miali si臋 wszyscy, pr贸cz Helen.

- Te historie s膮 bardzo pospolite.

- Wi臋c uwa偶asz, 偶e k艂amali... - protestowa艂a.

- Nie k艂amali, po prostu...

- Powiedzia艂e艣, 偶e k艂amali...

- Zosta艂em sprowokowany. - Purcell pr贸bowa艂 odwr贸ci膰 kota ogonem. - Tak tylko sobie powiedzia艂em. Nie mia艂em nic z艂ego na my艣li. Ale musisz przyzna膰, 偶e wierzysz w ka偶d膮 plotk臋, kt贸r膮 us艂yszysz. Wszystkie te zdarzenia mia艂y miejsce nie wiadomo kiedy i przytrafi艂y si臋 niezwyk艂ym ludziom. Na dodatek okazuje si臋, 偶e byli bra膰mi albo przyjaci贸艂mi kogo艣 z dalszej rodziny. Prosz臋, rozwa偶 mo偶liwo艣膰, 偶e w og贸le nie wydarzy艂y si臋 w realnym 艣wiecie, lecz s膮 wymys艂em znudzonych gospody艅...

Helen zabrak艂o pomys艂贸w, by odeprze膰 argumenty Purcella. Jego punkt widzenia wydawa艂 si臋 logiczny i musia艂a ust膮pi膰. Kobiety zdecydowanie stwierdzi艂y, 偶e staruszka zamordowano w innej dzielnicy. - To rzeczywi艣cie dziwne - zastanawia艂a si臋.

- Ale dlaczego? - zapyta艂a nagle Bernadette.

- Dlaczego co? - odpowiedzia艂 pytaniem Archie.

- Dlaczego opowiadaj膮 te okropne historie, skoro nie s膮 prawdziwe?

- W艂a艣nie - podchwyci艂a Helen. - Dlaczego? Purcell westchn膮艂 zadowolony, 偶e rozpoczynaj膮c dyskusj臋 sta艂 si臋 dusz膮 towarzystwa.

- Nie wiem - powiedzia艂 z uszcz臋艣liwion膮 min膮. - Helen, naprawd臋 nie musisz bra膰 tak powa偶nie tego, co m贸wi臋. Ja te偶 nie bior臋 siebie powa偶nie. - Dusz臋 Purcella wype艂nia艂a pycha.

- Mo偶e to jest temat tabu - podsun膮艂 Archie.

- Nie ujawniany publicznie... - doda艂 Daniel.

- 殴le mnie zrozumia艂e艣, Danielu - zaprzeczy艂 Archie. - Przecie偶 ca艂y 艣wiat nie jest polityk膮.

- Co za naiwno艣膰.

- Co mo偶e by膰 tabu w 艣mierci? - wtr膮ci艂 Trevor.- Bernadette ci膮gle powtarza: mamy j膮 przez ca艂y czas - w telewizji, w gazetach...

- Mo偶e ta sprawa jeszcze nie jest zamkni臋ta... - zauwa偶y艂a Bernadette.

- Co rozumiesz przez jeszcze nie zamkni臋ta"? - spyta艂a Helen.

- Nie wiem dok艂adnie. - Wzruszy艂a ramionami. - Mo偶e to morderstwo mia艂o miejsce ca艂kiem niedawno i policja jeszcze nie skomentowa艂a go przed dziennikarzami...

Helen 艣ci膮gn臋艂a brwi. To mia艂oby sens, ale Anne-Marie twierdzi艂a, 偶e to by艂o latem.

- To naprawd臋 dziwne, 偶e nie spotka艂am nikogo, kto widzia艂by cokolwiek, nigdy nie by艂o 艣wiadk贸w.

- W porz膮dku - powiedzia艂 Purcell. - Je艣li znajdziesz cho膰 jednego 艣wiadka i b臋dziesz mog艂a udowodni膰, 偶e tw贸j maniak-morderca 偶yje i oddycha, stawiam wszystkim obiad w „Appollinaires". No i jak? My艣lisz, 偶e zak艂ada艂bym si臋, gdybym nie by艂 pewny wygranej? - 艣mia艂 si臋, uderzaj膮c d艂o艅mi w st贸艂.

- Brzmi to ciekawie - u艣miechn膮艂 si臋 Trevor. - Co ty na to, Helen?

Nie wr贸ci艂a do Spector Street a偶 do nast臋pnego poniedzia艂ku, ale przez ca艂y weekend by艂a tam my艣lami: stoj膮c przed zamkni臋t膮 toalet膮, w deszczu i na wietrze, albo w sypialni wpatrzona w portret. Poch艂ania艂y ca艂膮 jej uwag臋. Kiedy w sobot臋, p贸藕nym popo艂udniem, Trevor przedstawi艂 jej kilka nowych argument贸w, udawa艂a, 偶e nie docieraj膮 do niej. Jej oboj臋tno艣膰 doprowadza艂a go do sza艂u. Wpad艂 w furi臋 i postanowi艂 odwiedzi膰 kt贸r膮kolwiek z kobiet zapraszaj膮cych go w tym miesi膮cu. By艂a zadowolona, 偶e wyszed艂. Nie przejmowa艂a si臋, nawet kiedy nie wr贸ci艂 na noc. By艂 g艂upi i niezbyt inteligentny. Straci艂a nadziej臋 na to, 偶e kiedykolwiek ujrzy natchnienie w jego t臋pym spojrzeniu. A co jest wart m臋偶czyzna bez natchnienia?

Nie wr贸ci艂 do niedzielnego wieczoru, a nast臋pnego ranka zaczyna艂a si臋 ju偶 na niego z艂o艣ci膰. Zaparkowa艂a samoch贸d w samym sercu dzielnicy i nikt nie wiedzia艂, 偶e przyjecha艂a i 偶e mo偶e tu utkn膮膰 na wiele dni. Jak staruszek, o kt贸rym m贸wi艂a jej Anne-Marie - zapomniany, siedz膮cy w swoim ulubionym fotelu, z wyd艂ubanymi oczyma, przy stole, na kt贸rym le偶y sple艣nia艂e jedzenie, zje艂cza艂e mas艂o.

Zbli偶a艂a si臋 Noc Ogniska i stos na Placu Buttsa znacznie ur贸s艂 przez weekend. Mia艂 dziwny kszta艂t, ale chyba nie zastanawia艂o to nikogo, opr贸cz niej. By艂y na nim meble, stare dywany, gazety. Mia艂a w膮tpliwo艣ci, czy w og贸le uda im si臋 to zapali膰, a je艣li nawet, to up艂ynie sporo czasu, zanim ca艂y sp艂onie. W drodze do domu Anne-Marie cztery razy zaczepia艂y j膮 dzieci zbieraj膮ce pieni膮dze na zakup fajerwerk贸w.

- Pieni膮偶ek dla kuk艂y! - wo艂a艂y, cho膰 偶adne z nich nie mia艂o jej ze sob膮. W rezultacie Helen dotar艂a do drzwi z pustymi kieszeniami.

Anne-Marie by艂a w domu, ale nie powita艂a jej u艣miechem. Tylko patrzy艂a na ni膮, jak zahipnotyzowana.

- Mam nadziej臋, 偶e nie zapomnia艂a艣 mnie jeszcze... - Nie odpowiedzia艂a. - ...chcia艂abym porozmawia膰.

- Jestem zaj臋ta - odezwa艂a si臋 w ko艅cu. Nie zaprosi艂a jej do 艣rodka ani nie zaproponowa艂a herbaty.

- No, tak... zajm臋 ci tylko kilka minut.

Tylne drzwi by艂y otwarte, wi臋c sta艂y w przewiewie. Na podw贸rzu fruwa艂y papiery. Helen zauwa偶y艂a je, spogl膮daj膮c ponad ramieniem kobiety.

- Czego chcesz? - zapyta艂a Anne-Marie.

- Chc臋 tylko zapyta膰 o tego staruszka. Kobieta 艣ci膮gn臋艂a brwi. Wygl膮da艂a na chor膮. Helen od razu zwr贸ci艂a uwag臋 na jej blad膮 twarz i przet艂uszczone, spl膮tane w艂osy.

- O jakiego staruszka?

- Kiedy by艂am tu ostatnim razem, opowiada艂a艣 mi o staruszku, kt贸rego zamordowano, pami臋tasz?

- Nie.

- Powiedzia艂a艣, 偶e mieszka艂 przy s膮siednim placu.

- Nie pami臋tam - powiedzia艂a stanowczo.

- Ale wyra藕nie powiedzia艂a艣 mi...

W kuchni co艣 spad艂o na pod艂og臋 i st艂uk艂o si臋. Anne-Marie obejrza艂a si臋, ale nie odesz艂a od drzwi. Jej rami臋 zagradza艂o Helen wej艣cie do mieszkania. Korytarz zawalony by艂 dziecinnymi zabawkami.

- Dobrze si臋 czujesz? Twierdz膮co skin臋艂a g艂ow膮.

- Mam co艣 do zrobienia.

- I nie pami臋tasz, 偶e opowiada艂a艣 mi o staruszku?

- Musia艂a艣 藕le zrozumie膰 - odpowiedzia艂a, a potem doda艂a ponuro. - Nie powinna艣 przychodzi膰. Wszyscy wiedz膮.

- Co wiedz膮? Dziewczyna zaczyna艂a dr偶e膰.

- Nie rozumiesz, prawda? My艣lisz, 偶e ludzie nie patrz膮?

- O co ci chodzi? Wszyscy, kt贸rych pyta艂am, byli...

- Nic nie wiem - powt贸rzy艂a Anne-Marie. - Cokolwiek ci powiedzia艂am - sk艂ama艂am.

- W takim razie, dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a Helen. Dotar艂o do niej, 偶e Anne-Marie nie chce mie膰 z tym nic wsp贸lnego. Odwr贸ci艂a si臋 i, prawie natychmiast, us艂ysza艂a, jak kobieta zamyka drzwi na klucz.

Rozmowa by艂a pierwszym niepowodzeniem tego ranka. Pod膮偶y艂a do supermarketu, o kt贸rym m贸wi艂a Josie. Chcia艂a dowiedzie膰 si臋 czego艣 o toaletach, ale miesi膮c temu zmieni艂 si臋 personel sklepu, a nowy w艂a艣ciciel, ma艂om贸wny Pakista艅czyk, o艣wiadczy艂, 偶e nie wie, kiedy i dlaczego je zamkni臋to. W pewnym momencie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e wszyscy j膮 obserwuj膮. Czu艂a si臋, jak parias. Uczucie to pog艂臋bi艂o si臋, gdy wychodz膮c z supermarketu zauwa偶y艂a Josie. Zawo艂a艂a j膮 tylko po to, by nie i艣膰 samotnie w膮skimi uliczkami. Nagle straci艂a ca艂膮 pewno艣膰 siebie.

Sta艂a ze 艂zami w oczach, zak艂opotana w艂asn膮 g艂upot膮. Nie pasowa艂a do tego miejsca. Ile偶 to razy krytykowa艂a innych za ich zarozumia艂o艣膰 i brak zrozumienia? A teraz sama przychodzi艂a tutaj z aparatem fotograficznym i list膮 pyta艅, traktuj膮c 偶ycie i 艣mier膰 tych ludzi jak materia艂 na plotki opowiadane przy herbacie. Nie mia艂a 偶alu do Anne-Marie, 偶e zamkn臋艂a jej drzwi przed nosem. Czy偶 nie zas艂u偶y艂a sobie na to?

Zm臋czona i zmarzni臋ta uzna艂a, 偶e najwy偶szy czas przyzna膰 Purcellowi racj臋. Wszystko, co jej opowiedzia艂y, by艂o fikcj膮. Zabawi艂y si臋 jej kosztem, wyczuwaj膮c jej pragnienie us艂yszenia jakiej艣 strasznej historii, a ona - kompletna idiotka - uwierzy艂a w ka偶de ich s艂owo. Najwy偶szy czas spakowa膰 manatki i jecha膰 do domu.

Tak czy inaczej, zanim wr贸ci do samochodu, chcia艂a ostatni raz spojrze膰 na portret w mieszkaniu pod numerem 14. Kiedy tam dotar艂a - okaza艂o si臋, 偶e drzwi s膮 zamkni臋te na klucz, a okna pozabijane deskami.

Jednak nie da艂a tak 艂atwo za wygran膮. Obesz艂a dom od podw贸rza i znalaz艂a tylne drzwi. Wygl膮da艂o na to, 偶e zamkni臋to je od 艣rodka, ale pchn臋艂a z ca艂ej si艂y i, ku jej zdziwieniu, ust膮pi艂y. Przej艣cie zagradza艂y stare dywany, kartony i sfatygowana choinka z ozdobami.

Wspi臋艂a si臋 do okna zabitego deskami. Na dworze by艂o jeszcze jasno, ale wewn膮trz panowa艂 mrok, wi臋c niewiele mog艂a zobaczy膰.

Wtem przez sypialni臋 przesun膮艂 si臋 jaki艣 cie艅. Odskoczy艂a ze strachu. Nie by艂a pewna, co w艂a艣ciwie zobaczy艂a. Mo偶e to by艂 jej w艂asny cie艅? Ale ona nie rusza艂a si臋, a on tak.

Ostro偶nie zbli偶y艂a si臋 do okna. Powietrze drga艂o. S艂ysza艂a czyj艣 oddech, ale nie by艂a pewna, czy dochodzi艂 z pokoju. Ponownie zajrza艂a przez szpary mi臋dzy deskami i nagle co艣 doskoczy艂o do okna. Krzykn臋艂a. Co艣 skroba艂o od wewn膮trz, jakby chcia艂o si臋 wydosta膰.

Pies! I to du偶y, bo skoczy艂 do艣膰 wysoko.

- G艂upia - powiedzia艂a do siebie g艂o艣no. Odetchn臋艂a z ulg膮.

Skrobanie ucich艂o, ale nie mia艂a odwagi znowu podej艣膰. Pewnie robotnicy, kt贸rzy zabezpieczali mieszkanie, nie sprawdzili go dok艂adnie i przez pomy艂k臋 uwi臋zili w nim to biedne zwierz臋. Dobrze, 偶e nie uda艂o jej si臋 wej艣膰 do 艣rodka. Nie wiadomo, jak d艂ugo ju偶 tam siedzia艂. Na sam膮 my艣l o zg艂odnia艂ym, mo偶e oszala艂ym w pu艂apce psie ciarki przesz艂y jej po plecach.

Czu艂a, 偶e obserwuje j膮. S艂ysza艂a jego r贸wny oddech i skrobanie pazurami w parapet.

- Paskudna sprawa... - szepn臋艂a. - Nie mog臋 go tak zostawi膰.

Cofn臋艂a si臋 do tylnych drzwi i zacz臋艂a wyci膮ga膰 choink臋, a potem kartony i dywany, ale nie by艂o to takie proste. Niekt贸re kartony by艂y pe艂ne i za ci臋偶kie, by mog艂a ruszy膰 je z miejsca. Zamkn臋艂a drzwi i obesz艂a dom od frontu. Wtedy us艂ysza艂a syreny. Zatrzyma艂a si臋 zdezorientowana. Co艣 dzia艂o si臋 na Placu Buttsa. Dopiero teraz zauwa偶y艂a kilku policjant贸w biegn膮cych przez trawnik i ambulans zatrzymuj膮cy si臋 na chodniku po drugiej stronie placu. Ludzie wyszli z mieszka艅 i stali na balkonach, spogl膮daj膮c w d贸艂. Inni zebrali si臋 na dole. Helen poczu艂a skurcz 偶o艂膮dka, gdy dotar艂o do niej, 偶e wszystko rozgrywa si臋 przed drzwiami Anne-Marie. Policja torowa艂a przej艣cie dla lekarza i sanitariuszy. Po chwili podjecha艂 drugi radiow贸z, z kt贸rego wysiad艂o dw贸ch oficer贸w.

Podesz艂a do t艂umu. Gapie rozmawiali p贸艂g艂osem, a jedna czy dwie starsze kobiety p艂aka艂y. Stawa艂a na palcach, ale nic nie mog艂a zobaczy膰 ponad ich g艂owami. Zapyta艂a stoj膮cego obok m臋偶czyzn臋. S艂ysza艂, 偶e kto艣 nie 偶yje, ale nie by艂 pewny.

- Anne-Marie? - zapyta艂a Helen. Kobieta stoj膮ca przed ni膮 odwr贸ci艂a si臋.

- Znasz j膮? - zapyta艂a takim tonem, jakby chodzi艂o o kogo艣 bardzo jej bliskiego.

- Troch臋 - odpowiedzia艂a z wahaniem. - Czy mo偶e mi pani powiedzie膰, co si臋 sta艂o?

Kobieta mimowolnie zakry艂a usta d艂oni膮, jakby chcia艂a powstrzyma膰 s艂owa, kt贸re ju偶 mia艂a na ko艅cu j臋zyka.

- Dziecko... - wykrztusi艂a.

- Kerry?

- Kto艣 w艂ama艂 si臋 do mieszkania tylnymi drzwiami i poder偶n膮艂 mu gard艂o.

Helen zn贸w poczu艂a skurcz 偶o艂膮dka. Przypomnia艂a sobie podw贸rko, kt贸re widzia艂a ponad ramieniem Anne-Marie, i lataj膮ce po nim gazety.

- Nie - szepn臋艂a.

- Niestety, to prawda.

Patrzy艂a na t臋 tragedi臋 i nic nie zauwa偶y艂a.

- Nie - powt贸rzy艂a. Nie mog艂a w to uwierzy膰. Czu艂a, 偶e robi jej si臋 s艂abo.

Odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie i odesz艂a. Nie by艂o tu nic do ogl膮dania, a nawet je艣li by艂o, to nie chcia艂a tego widzie膰. Nie chcia艂a mie膰 nic wsp贸lnego z tymi gapiami 偶膮dnymi sensacji, kolejnego tematu do plotek. Nie nale偶a艂a do nich i nigdy nie b臋dzie nale偶e膰. Mia艂a ochot臋 uderzy膰 w ka偶d膮 z tych zaciekawionych twarzy, by ich w艂a艣ciciele odzyskali wra偶liwo艣膰, zapyta膰: „Chcecie pozna膰 b贸l i cierpienie? Dlaczego? Dlaczego?" Ale nie mia艂a odwagi. Nagle opu艣ci艂y j膮 si艂y i stch贸rzy艂a.

Trevor wr贸ci艂 do domu. Nie raczy艂 wyja艣ni膰 swej d艂ugiej nieobecno艣ci - czeka艂, a偶 zacznie go wypytywa膰. Kiedy tego nie zrobi艂a, zacz膮艂 wymy艣la膰 r贸偶ne bzdury, co by艂o gorsze ni偶 dotychczasowe, ostentacyjne milczenie. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e jej brak zainteresowania by艂 dla niego gorsz膮 kar膮 ni偶 atakowanie go pytaniami. Jednak nie dba艂a o to.

Nastawi艂a radio na lokaln膮 stacj臋 i s艂ucha艂a wiadomo艣ci. Sta艂o si臋 jasne, 偶e kobieta chcia艂a jej co艣 powiedzie膰, ale nie mog艂a. Kerry Latimer nie 偶y艂. Nieznana osoba lub osoby w艂ama艂y si臋 do domu tylnymi drzwiami i zamordowa艂y dziecko bawi膮ce si臋 w kuchni. Policjant, z kt贸rym rozmawia艂 reporter, okre艣li艂 艣mier膰 Kerry'ego jako „nie daj膮c膮 si臋 opisa膰 zbrodni臋", a napastnika jako „niebezpieczn膮 i g艂臋boko niepokoj膮c膮 indywidualno艣膰". To by艂o potworne, a m臋偶czyzna ze spokojem opisywa艂, co zastali w kuchni mieszkania Anne-Marie, jakby by艂o to co艣 najnormalniejszego w 艣wiecie.

- S艂uchasz radia? - zdziwi艂 si臋 Trevor. Nie by艂o sensu robi膰 tajemnicy z tego, co odkry艂a w Spector Street. Pr臋dzej czy p贸藕niej i tak by si臋 dowiedzia艂. Kiedy ju偶 troch臋 och艂on臋艂a, opowiedzia艂a mu, co wydarzy艂o si臋 na Placu Buttsa.

- Ta Anne-Marie jest kobiet膮, kt贸r膮 spotka艂a艣, kiedy pojecha艂a艣 tam pierwszy raz, prawda?

Helen skin臋艂a g艂ow膮 w nadziei, 偶e nie b臋dzie zadawa艂 zbyt wielu pyta艅. 艁zy cisn臋艂y si臋 jej do oczu, a nie chcia艂a si臋 przy nim rozklei膰.

- Wi臋c mia艂a艣 racj臋 - powiedzia艂.

- Racj臋?

- 呕e grasuje tam maniak.

- Nie - powiedzia艂a. - Nie.

- Ale ten dzieciak...

Wsta艂a i podesz艂a do okna. Dlaczego czu艂a potrzeb臋 odrzucenia tej teorii? Dlaczego modli艂a si臋, by Purcell mia艂 racj臋, by wszystko, co opowiedzia艂y jej te kobiety, okaza艂o si臋 k艂amstwem? Przypomnia艂a sobie wygl膮d i zachowanie Anne-Marie, gdy odwiedzi艂a j膮 rano: blada, zdenerwowana, przestraszona i pe艂na nadziei. Potraktowa艂a j膮 jak nieproszonego go艣cia, kt贸ry zak艂贸ci艂 jej oczekiwanie. Ale na co czeka艂a, albo na kogo? Czy to mo偶liwe, by Anne-Marie ju偶 wtedy zna艂a morderc臋? Mo偶e sama wpu艣ci艂a go do domu?

- Mam nadziej臋, 偶e znajd膮 tego drania - powiedzia艂a, wci膮偶 wygl膮daj膮c na ulic臋.

- Na pewno - odpowiedzia艂 Trevor. - Zamordowa艂 dziecko. Chryste! Za co艣 takiego powinien dosta膰 kar臋 艣mierci.

Na rogu pojawi艂 si臋 jaki艣 m臋偶czyzna. Rozejrza艂 si臋 i odszed艂. Us艂ysza艂a pisk opon - to owczarek alzacki omal nie wpad艂 pod ko艂a samochodu.

- Pies - mrukn臋艂a do siebie.

- Co?

W tym wszystkim zapomnia艂a o psie. Teraz, kiedy szok min膮艂, przypomnia艂a sobie o biednym zwierz臋ciu.

- Jaki pies? - Trevor nie ust臋powa艂.

- Posz艂am dzi艣 do mieszkania, w kt贸rym znalaz艂am t臋 du偶膮 graffiti. By艂 tam zamkni臋ty pies.

- No i?

- By艂 tam uwi臋ziony. Nikt o nim nie wiedzia艂.

- Sk膮d wiesz, 偶e nie zamkni臋to go tam, 偶eby pilnowa艂?

- Robi艂 za du偶o ha艂asu... - odpowiedzia艂a.

- Wszystkie psy szczekaj膮 - u艣miechn膮艂 si臋 Trevor. - Akurat to potrafi膮 najlepiej.

- Nie... - przypomnia艂a sobie odg艂osy dochodz膮ce zza zabitego deskami okna. - On nie szczeka艂...

- Zapomnij o psie - poradzi艂 jej. - I o dziecku. Nic na to nie poradzisz. Nie mia艂a艣 na to 偶adnego wp艂ywu.

Jego s艂owa by艂y echem jej w艂asnych my艣li, ale nie mog艂a si臋 z nimi pogodzi膰. Nie potrafi艂a uwierzy膰, uzna膰 tego, co si臋 sta艂o, za przesz艂o艣膰. Do艣wiadczenie zawsze zostawia jakie艣 pi臋tno. Jeszcze nie wiedzia艂a, w co si臋 wpl膮ta艂a, rozumia艂a tylko, 偶e boi si臋 tego.

- Nie mamy ju偶 nic mocniejszego do picia - powiedzia艂a, przechylaj膮c pust膮 butelk臋 po whisky.

Trevor wygl膮da艂 na ucieszonego, 偶e wreszcie ma pretekst, by okaza膰 jej uprzejmo艣膰.

- Wychodz臋 na chwil臋 - powiedzia艂. - Przynie艣膰 butelk臋 albo dwie.

- Je艣li chcesz - odpowiedzia艂a oboj臋tnie.

Nie by艂o go tylko p贸艂 godziny. Wola艂aby, 偶eby potrwa艂o to d艂u偶ej. Nie chcia艂a rozmawia膰, tylko siedzie膰 i rozmy艣la膰. Cho膰 Trevor usilnie stara艂 si臋 odwr贸ci膰 jej uwag臋 od psa, nie mog艂a o nim zapomnie膰, ani o zamkni臋tym mieszkaniu, ani o grafitti w sypialni, ani o skrobaniu w deski... Cokolwiek m贸wi艂, nie wierzy艂a, by by艂o tam co艣 godnego pilnowania. Nie, nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e pies zosta艂 przypadkowo uwi臋ziony i szala艂 z przera偶enia i g艂odu. Zaczyna艂a si臋 obawia膰, 偶e jaki艣 dzieciak, nie zastanawiaj膮c si臋 nad konsekwencjami, m贸g艂 si臋 tam w艂ama膰 w poszukiwaniu drewna na ognisko. Ba艂a si臋, 偶e pies mo偶e j膮 odnale藕膰, przyj艣膰 po 艣ladach.

Trevor wr贸ci艂 z whisky i pili do oporu, a偶 zrobi艂o si臋 jej niedobrze i zasn臋艂a w toalecie. Zapyta艂 przez drzwi, czy potrzebuje czego艣, ale za偶膮da艂a, by zostawi艂 j膮 sam膮. Kiedy, godzin臋 p贸藕niej, wysz艂a, Trevor spa艂 w 艂贸偶ku. Nie po艂o偶y艂a si臋 obok niego, lecz na sofie i tak zasn臋艂a.

Nast臋pnego ranka we wszystkich gazetach ukaza艂a si臋 notatka o morderstwie i zdj臋cia: roztrz臋sionej matki wyprowadzanej z domu, z tylnego podw贸rza i kuchni. Czy to krew jest na pod艂odze, czy cie艅?

Helen nie by艂a w stanie przeczyta膰 artyku艂u - mia艂a okropnego kaca i b贸l rozsadza艂 jej g艂ow臋 - ale, o dziwo, bardzo zainteresowa艂 Trevora, kt贸ry osobi艣cie przyni贸s艂 gazety.

- Kobieta przebywa w areszcie - powiedzia艂 odk艂adaj膮c „Daily Telegraph", swoj膮 ulubion膮 gazet臋, typowo polityczn膮, ale zawieraj膮c膮 dok艂adne notatki o ka偶dym przest臋pstwie.

Wiadomo艣膰 podzia艂a艂a na Helen jak kube艂 zimnej wody.

- W areszcie? - zdziwi艂a si臋. - Anne-Marie?

- Tak.

- Poka偶. Poda艂 jej gazet臋.

- Na trzeciej stronie - poinformowa艂 uprzejmie. Znalaz艂a artyku艂 i rzeczywi艣cie - Anne-Marie zosta艂a zabrana do aresztu w celu wyja艣nienia, co robi艂a od momentu zgonu dziecka do godziny zg艂oszenia na policj臋. Helen kilkakrotnie przeczyta艂a to zdanie, by upewni膰 si臋, 偶e dobrze zrozumia艂a. A jednak. Lekarz policyjny stwierdzi艂, 偶e Kerry zmar艂 mi臋dzy godzin膮 6.00 a 6.30 rano. Morderstwa nie zg艂oszono do godziny 12.00.

Cztery razy czyta艂a raport, ale straszne fakty pozostawa艂y faktami. Dziecko zosta艂o zamordowane przed 艣witem. Kiedy by艂a tam tego ranka, Kerry nie 偶y艂 ju偶 od czterech godzin. Cia艂o le偶a艂o w kuchni, zaledwie kilka jard贸w od miejsca, w kt贸rym sta艂a, a Anne-Marie nic nie powiedzia艂a. Co艣 tu nie pasowa艂o. Dlaczego czeka艂a tak d艂ugo, zanim zawiadomi艂a policj臋?

- O Chryste... - westchn臋艂a Helen, odk艂adaj膮c gazet臋.

- Co jest?

- Musz臋 i艣膰 na policj臋?

- Po co?

- 呕eby powiedzie膰 im, 偶e by艂am w tym domu - wyja艣ni艂a. Trevor patrzy艂 jak zahipnotyzowany. - Dziecko nie 偶y艂o, Trevor. Kiedy wczorajszego ranka widzia艂am si臋 z Anne-Marie, Kerry ju偶 nie 偶y艂.

Zadzwoni艂a na policj臋, pod numer wymieniony w artykule, i p贸艂 godziny p贸藕niej przyjecha艂 po ni膮 radiow贸z. Zdziwi艂a si臋 us艂yszawszy, 偶e nikt nie zg艂osi艂 jej obecno艣ci na terenie dzielnicy. Z pewno艣ci膮 zauwa偶y艂o j膮 wiele os贸b.

- Oni nie chc膮 wiedzie膰... - wyja艣ni艂 jej detektyw. - ...nie chc膮 艣wiadk贸w z zewn膮trz. Je艣li nawet sami co艣 widzieli, zaprzecz膮. Przest臋pstwo tego rodzaju...

- Czy to pierwsze?... - zapyta艂a. Spojrza艂 na ni膮 zaskoczony.

- Pierwsze?

- S艂ysza艂am o kilku morderstwach w tej dzielnicy. Tego lata.

Detektyw pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nic o tym nie wiem. Owszem, by艂o kilka napad贸w, jedna z kobiet tydzie艅 le偶a艂a w szpitalu. Ale morderstwa? Nie.

Detektyw podoba艂 si臋 jej. Jego oczy, z czaruj膮cym oci膮ganiem, lustrowa艂y jej sylwetk臋. I ten wyraz szczero艣ci na twarzy.

- Dlaczego ci ludzie opowiadali mi r贸偶ne k艂amstwa? - Nie dba艂a, czy zabrzmi to g艂upio, czy nie. - O ofiarach z wyd艂ubanymi oczyma. To okropne.

M臋偶czyzna potar艂 sw贸j d艂ugi nos.

- Nam te偶 to opowiadali - przyzna艂. - Ludzie przychodz膮 tu i spowiadaj膮 si臋 z r贸偶nych bzdur - i to ze szczeg贸艂ami. Czasami ca艂膮 noc rozmawiamy o rzeczach, kt贸re zrobili, albo my艣l膮, 偶e zrobili. A kiedy zapytamy ich po raz drugi - okazuje si臋, 偶e nic nie pami臋taj膮 i nic nie wiedz膮.

- Mo偶e nie opowiadali panu o tym, co ju偶 si臋 zdarzy艂o..., lecz o tym, co dopiero maj膮 zamiar zrobi膰...

Detektyw poderwa艂 si臋 z miejsca.

- Tak! - powiedzia艂 z entuzjazmem. - Niech nam B贸g pomo偶e. Pani mo偶e mie膰 racj臋.

Czy偶by wi臋c historie, kt贸re s艂ysza艂a, by艂y zapowiedzi膮 przysz艂ych zbrodni? Ale sk膮d te kobiety mog艂y tak dok艂adnie zna膰 przysz艂e fakty? Wygl膮da艂o na to, 偶e morderca potrzebuje bod藕ca i prawdopodobnie by艂y nim te zmy艣lone historie. Wracaj膮c do domu zat艂oczonymi ulicami zastanawia艂a si臋, ilu z mijaj膮cych j膮 ludzi zna podobne historie. Czy偶by Purcell mia艂 racj臋? Gdzie ukrywa艂 si臋 morderca, skoro zna艂 je wszystkie?

- Dzwoni艂 Purcell - powiedzia艂 Trevor, gdy wesz艂a do mieszkania. - Zaprasza nas na kolacj臋.

Skrzywi艂a si臋, bo nie mia艂a ochoty przyj膮膰 zaproszenia.

- „Appollinaires", pami臋tasz? - m贸wi艂 dalej. - Obieca艂, 偶e zaprosi nas wszystkich na obiad, je艣li udowodnisz, 偶e si臋 myli艂.

Na sam膮 my艣l, 偶e zawdzi臋cza ten obiad 艣mierci syna Anne-Marie, robi艂o jej si臋 md艂o i powiedzia艂a to g艂o艣no.

- Obrazi si臋, je艣li odm贸wisz.

- Z nikim si臋 nie zak艂ada艂am i nie chc臋 je艣膰 obiadu z Purcellem.

- Prosz臋 ci臋 - powiedzia艂 艂agodnie. - Stawiasz go w trudnej sytuacji. Nie odmawiaj mu tej drobnej przyjemno艣ci.

Unios艂a g艂ow臋 i napotka艂a jego 偶ebrz膮ce spojrzenie spaniela. Cwany dra艅 - pomy艣la艂a.

- Dobrze, p贸jd臋 - powiedzia艂a. - Ale nie oczekuj, 偶e z rado艣ci b臋d臋 ta艅czy膰 na sto艂ach.

- To ju偶 zostawimy Archiemu - ucieszy艂 si臋. - Powiedzia艂em Purcellowi, 偶e jutrzejszy wiecz贸r mamy wolny. Pasuje ci?

- Oboj臋tne.

- Zamawia stolik na 20.00.

W wieczornych gazetach ukaza艂y si臋 kolejne notatki o tragicznej 艣mierci Kerry'ego. Zawiera艂y kilka nowych informacji - dok艂adniej opisano miejsce zbrodni oraz wspomniano, 偶e Anne-Marie, po przes艂uchaniu, zosta艂a zwolniona z aresztu i obecnie przebywa u przyjaci贸艂. 艢ledztwo trwa.

Helen nie mog艂a oprze膰 si臋 ch臋ci powrotu do Spector Street. Posz艂a spa膰, a rano, gdy tylko obudzi艂a si臋, podj臋艂a decyzj臋.

Id膮c uliczkami, a potem przez Plac Ruskina, zauwa偶y艂a, 偶e tragedia pobudzi艂a dzielnic臋 do 偶ycia. Ludzie przekazywali sobie zas艂yszane gdzie艣 plotki, niekt贸rzy przywdziali nawet 偶a艂ob臋. Jedynie dzieci nadal bawi艂y si臋 beztrosko. Helen wczu艂a si臋 w panuj膮c膮 wok贸艂 atmosfer臋.

Uliczki by艂y zat艂oczone, ale obecno艣膰 tylu ludzi uspokaja艂a j膮. Musia艂a przyzna膰, i偶 jest szcz臋艣liwa, 偶e wr贸ci艂a do Spector Street. Podw贸rza z po艂amanymi m艂odymi drzewkami i zszarza艂a trawa wydawa艂y jej si臋 realniejsze ni偶 zadbane klomby i czyste chodniki, do kt贸rych przywyk艂a. Nie znane twarze na ulicach i balkonach znaczy艂y wi臋cej ni偶 jej koledzy z uniwersytetu. S艂owem - czu艂a si臋 tu jak w domu.

Zza zakr臋tu wy艂oni艂 si臋 kondukt 偶a艂obny z艂o偶ony z kilku samochod贸w - pierwszy pokryty by艂 kaskad膮 bia艂ych kwiat贸w; na jego widok jaka艣 kobieta z t艂umu zaszlocha艂a g艂o艣no. Wszyscy patrzyli w milczeniu. Nawet dzieci ucich艂y.

Helen nie uroni艂a ani jednej 艂zy. Nie potrafi艂a zmusi膰 si臋, jak niekt贸rzy, a tym bardziej w tak licznym towarzystwie. W drugim samochodzie zauwa偶y艂a Anne-Marie i dwie inne kobiety. Pozbawiona dziecka matka tak偶e unika艂a publicznego okazywania b贸lu. Siedzia艂a wyprostowana, niewzruszona, prawie dumna. Helen nie mog艂a tego poj膮膰. Anne-Marie zachowywa艂a si臋 tak, jakby by艂y to najwspanialsze chwile w jej 偶yciu. Jakby nie dociera艂 do niej fakt, 偶e straci艂a syna - wa偶ne, 偶e znalaz艂a si臋 w centrum zainteresowania. Kondukt powoli znika艂 za zakr臋tem.

Gapie st艂oczeni wok贸艂 Helen rozeszli si臋 od razu. By艂a jednym z niewielu maruder贸w, kt贸rzy pozostali na swoich miejscach, a potem skierowali si臋 na Plac Buttsa. Zamierza艂a wr贸ci膰 do zamkni臋tego mieszkania, by sprawdzi膰, czy pies nadal tam jest. Je艣li tak, postanowi艂a odnale藕膰 dzielnicowego rakarza i poinformowa膰 go o tym.

Plac w por贸wnaniu z innymi by艂 praktycznie pusty. Mo偶e mieszka艅cy udali si臋 na pogrzeb Kerry'ego? W ko艅cu byli s膮siadami Anne-Marie. Jakikolwiek by艂 pow贸d, plac by艂 jak wymar艂y. Tylko dzieci kr臋ci艂y si臋 wok贸艂 stosu przygotowanego na Noc Ogniska.

Dotar艂a do drzwi i, zaskoczona, zasta艂a je zn贸w otwarte, jak wtedy, gdy przysz艂a tu po raz pierwszy. Zajrza艂a do 艣rodka. Wszystko wygl膮da艂o po staremu. 呕adnego d藕wi臋ku. Pies pewnie uciek艂 albo zdech艂 z g艂odu przez te kilka dni. Ma艂a strata, kr贸tki 偶al - pomy艣la艂a ostatni raz wchodz膮c do sypialni. Spojrza艂a na portret i znajomy slogan.

„S艂odycze dla Cukiereczka". Nigdy nie zastanawia艂a si臋 nad jego pochodzeniem. Uwa偶a艂a, 偶e to bez znaczenia. Ka偶dy z widniej膮cych na 艣cianach napis贸w mia艂 jakie艣 藕r贸d艂o, ale to jej nie interesowa艂o. Wa偶ny by艂 efekt.

Sta艂a z bij膮cym sercem. Na jej ustach b艂膮ka艂 si臋 u艣miech.

- Wspania艂e grafitti\ - szepn臋艂a do siebie. Cofaj膮c si臋, by ca艂e obj膮膰 wzrokiem, potkn臋艂a si臋 o materac, kt贸ry wci膮偶 le偶a艂 w k膮cie. Spojrza艂a w d贸艂. Co艣 b艂ysn臋艂o w艣r贸d poduszek i kocy. Pochyli艂a si臋, by lepiej widzie膰, i znalaz艂a gar艣膰 s艂odyczy - czekoladek i cukierk贸w - zawini臋tych w b艂yszcz膮cy papier... umazany krwi膮. Podnios艂a si臋 gwa艂townie i cofn臋艂a, ale w tym samym momencie us艂ysza艂a kroki w s膮siednim pokoju. Odwr贸ci艂a si臋 przestraszona. W mrocznym korytarzu zamajaczy艂a sylwetka m臋偶czyzny. Raczej wyczu艂a go, ni偶 zobaczy艂a. Pachnia艂 艣wie偶ym pieczywem i bakaliami - i zagradza艂 jej drog臋 ucieczki.

- W艂a艣nie... przysz艂am obejrze膰... obraz - wykrztusi艂a przez 艣ci艣ni臋te gard艂o.

M臋偶czyzna nie poruszy艂 si臋. S艂ysza艂a jego r贸wny oddech.

- No, tak... - powiedzia艂a. - Zobaczy艂am ju偶 to, co chcia艂am zobaczy膰.

Mia艂a nadziej臋, 偶e sk艂oni go tymi s艂owami do usuni臋cia si臋 z drogi, ale nie poruszy艂 si臋, a ona nie mia艂a odwagi przej艣膰 obok niego.

- Musz臋 ju偶 i艣膰. - Jej g艂os dr偶a艂, mimo 偶e ca艂膮 si艂膮 woli stara艂a si臋 nad nim panowa膰. - Czekaj膮 na mnie...

To nie ca艂kiem by艂o k艂amstwem. Wieczorem um贸wili si臋 na kolacj臋 w „Appollinaires", ale do 20.00 zosta艂y jeszcze cztery godziny. Czu艂a, 偶e d艂u偶ej nie wytrzyma.

- Czy m贸g艂by mnie pan przepu艣ci膰? - zapyta艂a najuprzejmiej, jak potrafi艂a w tej chwili.

Nareszcie odezwa艂 si臋, a jego g艂os by艂 r贸wnie s艂odki jak zapach.

- Nie musisz jeszcze wychodzi膰 - westchn膮艂.

- Jestem um贸wiona...

Cho膰 nie mog艂a dojrze膰 jego oczu, czu艂a na sobie spojrzenie, kt贸re, o dziwo, dzia艂a艂o na ni膮 uspokajaj膮co.

- Przyszed艂em dla ciebie - powiedzia艂. „Przyszed艂em dla ciebie" - powt贸rzy艂a w my艣lach.

Gdyby mia艂y oznacza膰 gro藕b臋, z pewno艣ci膮 nie powiedzia艂by ich tym tonem.

- Ja... nie znam pana.

- Nie - mrukn膮艂 - ale w膮tpi艂a艣 w moje istnienie.

- W膮tpi艂am?

- Nie wystarczy艂y ci te historie ani to, co napisali na 艣cianach, wi臋c musia艂em przyj艣膰.

Dopiero po chwili dotar艂o do niej, co powiedzia艂. By艂 legend膮, a ona, nie wierz膮c w jego istnienie, zmusi艂a go do ujawnienia si臋. Spojrza艂a na jego d艂onie - jedn膮 z nich zast臋powa艂 hak.

- To ciebie b臋d膮 wini膰 - m贸wi艂 dalej. - Powiedz膮, 偶e przez twoje zw膮tpienie pola艂a si臋 krew niewinnego dziecka. Ale po c贸偶 jest krew, je艣li nie po to, by j膮 przelewa膰? Po jakim艣 czasie przerw膮 dochodzenie, policja odejdzie, reporterzy znajd膮 sobie now膮 sensacj臋, a ludzie nadal b臋d膮 opowiada膰 historie o Cukierniku.

- Cukiernik? - szepn臋艂a.

- Przyszed艂em dla ciebie - powiedzia艂 艂agodnie i wszed艂 do sypialni.

Zna艂a go, bez w膮tpienia. Zna艂a go od pierwszej chwili, kiedy tu przysz艂a. To m臋偶czyzna ze 艣ciany. Jego portret nie by艂 fantazj膮 - w rzeczywisto艣ci wygl膮da艂 r贸wnie przera偶aj膮co. Ale kiedy zastanowi艂a si臋, dosz艂a do wniosku, 偶e wygl膮da 艣miesznie i w gruncie rzeczy jest niegro藕ny. Ludzie potrzebowali sensacji, istnienia jakiego艣 okrutnego mordercy, demona powstaj膮cego z grobu, a ten cz艂owiek zaspokaja艂 ich potrzeby.

By艂a prawie oczarowana - jego g艂osem, barwnym makija偶em, s艂odkim zapachem jego cia艂a. Nie mog艂a mu si臋 oprze膰. By艂a tu z potworem, wspaniale odgrywaj膮cym swoj膮 rol臋, a u jej st贸p le偶a艂y zakrwawione jeszcze brzytwy. Czy zawaha艂by si臋 podcinaj膮c jej gard艂o, gdyby j膮 schwyta艂?

Kiedy pr贸bowa艂 zbli偶y膰 si臋 do niej, szybkim ruchem pochyli艂a si臋 i poderwa艂a koc. Grad brzytew i s艂odyczy uderzy艂 w ramiona m臋偶czyzny. Zarzuci艂a mu koc na g艂ow臋. Ale zanim zd膮偶y艂a prze艣lizn膮膰 si臋 obok niego, poduszka, le偶膮ca na materacach, stoczy艂a si臋 jej pod nogi.

To wcale nie by艂a poduszka! Cokolwiek widzia艂a w karawanie okrytym kaskad膮 bia艂ych kwiat贸w - nie by艂o cia艂em Kerry'ego, kt贸re teraz le偶a艂o u jej st贸p. Na jego nagim, zakrwawionym ciele widnia艂y znaki szatana.

Zamar艂a z przera偶enia, a Cukiernik zrzuci艂 z siebie koc. Kurtka nie mia艂a guzik贸w i gdy uni贸s艂 r臋ce do g贸ry - wbrew swej woli - ujrza艂a jego nagi, poraniony tors. Kiedy odwr贸ci艂a si臋 ze wstr臋tem, roze艣mia艂 si臋.

- S艂odycze dla Cukiereczka - mrukn膮艂 i zbli偶y艂 hak do jej twarzy. Nie widzia艂a ju偶 艣wiat艂a wpadaj膮cego przez okno ani nie s艂ysza艂a dzieci bawi膮cych si臋 na podw贸rzu. Nie mia艂a ju偶 szans powrotu do normalnego 艣wiata. Cukiernik by艂 coraz bli偶ej.

- Nie zabijaj mnie - wykrztusi艂a.

- Wierzysz w moje istnienie? - zapyta艂. Odpowiedzia艂a niemal natychmiast:

- Jak mog艂abym nie wierzy膰?

- Wi臋c dlaczego chcesz 偶y膰?

Nie rozumia艂a, ale ba艂a si臋 zdenerwowa膰 go, wi臋c milcza艂a.

- Gdyby艣 nauczy艂a si臋 troch臋 ode mnie... - powiedzia艂 - nie prosi艂aby艣 o 偶ycie. - Jego g艂os przeszed艂 w szept. - Jestem wytworem ludzkiej fantazji - pochyli艂 si臋 do jej ucha. - To b艂ogos艂awiony stan, uwierz mi. 呕y膰 w ludzkich marzeniach, s艂ysze膰, jak szepcz膮 o tobie po k膮tach, ale nie istnie膰 naprawd臋. Rozumiesz?

Jej um臋czone cia艂o rozumia艂o. Jej nerwy, zm臋czone ha艂asem, rozumia艂y. S艂odycz, kt贸r膮 jej proponowa艂, by艂a 偶yciem bez 偶ycia - by膰 martwym, ale pami臋tanym przez wszystkich, uwiecznionym w plotkach i graffiti.

- B膮d藕 moj膮 ofiar膮 - szepn膮艂 uwodzicielsko.

- Nie...

- Nie mog臋 u偶ywa膰 przemocy - powiedzia艂 uprzejmie. - Nie mog臋 zmusi膰 ci臋, 偶eby艣 umar艂a. Ale pomy艣l. Pomy艣l. Je艣li zabij臋 ci臋 tutaj - je艣li nie u偶yj臋 haka... - Najwyra藕niej odgra偶a艂 si臋. Ciarki przesz艂y jej po plecach. - Pomy艣l, jak to wyja艣ni膮 w swoich rozmowach... jak b臋d膮 brzmia艂y plotki? Powiedz膮: „Umar艂a tam. Ta kobieta z zielonymi oczami". Twoja 艣mier膰 b臋dzie opowiastk膮 do straszenia dzieci. Kochankowie b臋d膮" u偶ywa膰 jej jako pretekstu, by zachowa膰 dystans...

Mia艂a racj臋 - pr贸bowa艂 j膮 uwie艣膰.

- Tak 艂atwo zdoby膰 s艂aw臋 - kusi艂. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Wol臋 by膰 zapomniana ni偶 zapami臋tana w ten spos贸b.

Wzruszy艂 ramionami.

- Wygra艂a艣! - Opu艣ci艂 hak. - Powiedzia艂em, 偶e nie b臋d臋 ci臋 zmusza膰, i dotrzymam s艂owa. Pozw贸l mi chocia偶 na poca艂unek...

Przysun膮艂 si臋 jeszcze bli偶ej. Wyszepta艂a kilka bezsensownych protest贸w, kt贸re zignorowa艂. Cofa艂a si臋, a偶 plecami dotkn臋艂a 艣ciany.

Jego s艂odki zapach przyci膮ga艂 pszczo艂y. Wyobrazi艂a sobie robactwo gnie偶d偶膮ce si臋 w jego w艂osach i 艂achmanach. Sama my艣l o tym napawa艂a j膮 obrzydzeniem.

B艂aga艂a, by j膮 zostawi艂, ale nie s艂ucha艂. Pr贸bowa艂a go odepchn膮膰, lecz w tym samym momencie chwyci艂 j膮 za kark i przy艂o偶y艂 hak do gard艂a. Zdr臋twia艂a. M贸g艂 j膮 zabi膰 jednym zdecydowanym ruchem, ale da艂 s艂owo.. i dotrzyma艂 go.

Pszczo艂y by艂y wsz臋dzie. Czu艂a je na swojej sk贸rze, we w艂osach i uszach... i cukier na wargach, ale nic nie mog艂a zrobi膰, bo hak wci膮偶 spoczywa艂 na jej gardle. Znalaz艂a si臋 w pu艂apce bez wyj艣cia, jak w nocnym koszmarze z dzieci艅stwa. Kiedy we 艣nie znalaz艂a si臋 w tak beznadziejnej sytuacji, a demony dotyka艂y jej cia艂a, pozostawa艂 tylko jeden spos贸b - odej艣膰, zrezygnowa膰 z ch臋ci do 偶ycia i pozostawi膰 cia艂o w ciemno艣ci. Teraz, gdy twarz Cukiernika pochyla艂a si臋 nad jej twarz膮, a brz臋czenie pszcz贸艂 zag艂usza艂o jej w艂asny oddech, wykorzysta艂a ten spos贸b. I jak we 艣nie - wszystko ucich艂o.

Kiedy si臋 obudzi艂a, by艂o ciemno. W pierwszej chwili wpad艂a w panik臋; nie mog艂a sobie przypomnie膰, gdzie jest. Potem ze zdziwieniem stwierdzi艂a, 偶e nie czuje b贸lu. Ostro偶nie dotkn臋艂a swego gard艂a. 呕adnego dra艣ni臋cia po haku. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e le偶y na materacu. Czy偶by zemdla艂a? Nerwowo lustrowa艂a swoje cia艂o - nie krwawi艂a, ubranie te偶 nie by艂o poszarpane. Wygl膮da艂o na to, 偶e Cukiernik chcia艂 j膮 tylko poca艂owa膰. Nic wi臋cej.

Usiad艂a. W sypialni panowa艂 mrok. Spojrza艂a na drzwi. By艂y otwarte. Us艂ysza艂a czyj艣 szept. W s膮siednim pokoju krz膮ta艂a si臋 jaka艣 kobieta.

Helen nie poruszy艂a si臋. Ci ludzie s膮 szaleni. Wiedzieli, co wywo艂a艂a jej obecno艣膰 na Placu Buttsa, i chronili go - tego cukrowego psychopat臋. Dawali mu nocleg i s艂odycze, ukrywali go przed nieproszonymi go艣膰mi i zachowywali spok贸j, gdy przelewa艂 krew niewinnych ofiar. Nawet Anne-Marie zachowa艂a kamienn膮 twarz, wiedz膮c, 偶e jej dziecko le偶y martwe kilka jard贸w dalej.

Dziecko! To by艂 dow贸d, kt贸rego potrzebowa艂a. Musieli jako艣 wykra艣膰 cia艂o (ale co pod艂o偶yli zamiast niego? martwego psa?) i przynie艣膰 tutaj - do kryj贸wki Cukiernika - jak zabawk臋. Mog艂a zabra膰 Kerry'ego na policj臋 i opowiedzie膰 ca艂膮 t臋 histori臋. W cokolwiek by nie wierzyli, cia艂o dziecka by艂oby wystarczaj膮cym dowodem. To jedyny spos贸b, by przerwa膰 to szale艅stwo i samej nie oszale膰.

Nagle szeptanie ucich艂o i kto艣 wszed艂 do sypialni. Na szcz臋艣cie nie mia艂 ze sob膮 latarki. Helen skurczy艂a si臋 i wcisn臋艂a w k膮t, w nadziei, 偶e nie zauwa偶y jej.

Szczup艂a posta膰 pochyli艂a si臋 i podnios艂a z pod艂ogi do艣膰 du偶e zawini膮tko. Po jasnych w艂osach, opadaj膮cych na ramiona, rozpozna艂a Anne-Marie, a w zawini膮tku musia艂o by膰 cia艂o Kerry'ego. Kobieta, nie patrz膮c w kierunku Helen, odwr贸ci艂a si臋 i wysz艂a.

Ws艂ucha艂a si臋 w odg艂os krok贸w, a gdy ucich艂y, wsta艂a i pod膮偶y艂a za ni膮. Na placu by艂o ciemno i kobieta znikn臋艂a jej z oczu.

By艂a ch艂odna, bezwietrzna noc. W 偶adnym oknie nie pali艂o si臋 艣wiat艂o. Plac Buttsa by艂 jak wymar艂y.

Helen waha艂a si臋, czy i艣膰 za dziewczyn膮, czy skorzysta膰 z okazji i uciec do samochodu. Ale je艣li ucieknie, to b臋d膮 mieli czas, by ukry膰 cia艂o dziecka. Kiedy wr贸ci tu z policj膮, wypr膮 si臋 i wm贸wi膮 jej, 偶e wymy艣li艂a sobie Cukiernika i zw艂oki ch艂opca. Wszystko, co prze偶y艂a, stanie si臋 kolejn膮 plotk膮, uwiecznion膮 na 艣cianie. A ona do ko艅ca 偶ycia nie odwa偶y si臋 wej艣膰 do publicznej toalety.

Pobieg艂a za Anne-Marie, kt贸ra wcale nie sz艂a do domu, lecz na 艣rodek placu. Do stosu! Tak, do stosu! Widzia艂a wyra藕nie, jak wspi臋艂a si臋 na jego szczyt i odrzuca艂a szcz膮tki mebli, by ukry膰 pod nimi zw艂oki. Oto jak planowali pozby膰 si臋 dowodu. Nie wystarczy艂o pochowa膰 ch艂opca, trzeba by艂o go spali膰! Kto by pomy艣la艂?

Min臋艂o zaledwie kilka minut. Kobieta wykona艂a swoj膮 cz臋艣膰 zadania, pospiesznie zesz艂a ze stosu i znikn臋艂a w ciemno艣ci.

Helen szybko pobieg艂a do miejsca, kt贸re opu艣ci艂a Anne-Marie. Wydawa艂o jej si臋, 偶e ju偶 widzi blade cia艂o ch艂opca, ale w 偶aden spos贸b nie mog艂a si臋 do niego dosta膰. Dzi臋kuj膮c Bogu, 偶e jest szczup艂a jak jej matka, w艣lizn臋艂a si臋 mi臋dzy graty. Gwo藕dzie stercz膮ce z roztrzaskanych mebli rozdziera艂y jej sukienk臋. Uwalnia艂a si臋 od nich dr偶膮cymi palcami.

Wci膮偶 napotyka艂a przeszkody; jej d艂onie dotyka艂y desek i starych foteli zamiast zimnej sk贸ry dziecka. Nie mog艂a sobie wybaczy膰, 偶e zemdla艂a i straci艂a tyle czasu -ju偶 dawno mog艂a zabra膰 Kerry'ego i wydosta膰 si臋 z tej przekl臋tej dzielnicy. Poranione r臋ce krwawi艂y. Nagle w naro偶nikach piramidy b艂ysn膮艂 p艂omie艅. Krew zastyg艂a jej w 偶y艂ach. Ogie艅! A by艂a ju偶 tak blisko cia艂a - nieca艂y jard. Nerwowo odrzuca艂a szczapy drewna, ale ci膮gle nie mog艂a go dosi臋gn膮膰. Mia艂a coraz mniej czasu.

Wreszcie uda艂o si臋. Dziecko le偶a艂o twarz膮 w d贸艂. Ju偶 mia艂a wzi膮膰 je w ramiona i wycofa膰 si臋, gdy co艣 uderzy艂o j膮 w rami臋. Zamar艂a z przera偶enia. Ledwie opanowa艂a si臋, by nie krzykn膮膰. Us艂ysza艂a brz臋czenie pszcz贸艂 i poczu艂a s艂odki zapach. Przeszy艂 j膮 dreszcz.

- Wiedzia艂em, 偶e przyjdziesz. - Us艂ysza艂a za plecami. Zanim zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, Cukiernik zakry艂 jej usta d艂oni膮 i przycisn膮艂 do siebie. - Musimy i艣膰 - szepn膮艂 jej do ucha - nasz膮 wsp贸ln膮 drog膮. Tylko ty i ja.

Pr贸bowa艂a uwolni膰 si臋, krzykn膮膰, by nie podpalali stosu, ale trzyma艂 j膮 mocno. Ogniste j臋zyki by艂y coraz bli偶ej. Robi艂o si臋 gor膮co. Widzia艂a ludzi t艂ocz膮cych si臋 wok贸艂 wielkiego ogniska. Stali tam przez ca艂y czas i doskonale wiedzieli, co si臋 dzieje, ale nie reagowali. Zaplanowali to wszystko!

Krztusi艂a si臋 dymem i patrzy艂a na u艣miechni臋te twarze dzieci, rodzic贸w ostrzegaj膮cych je, by nie podchodzi艂y za blisko, na rozradowane staruszki, ogrzewaj膮ce splamione krwi膮 d艂onie i u艣miechaj膮ce si臋 niewinnie. Teraz Cukiernik pozwoli艂 jej krzycze膰 - wiedzia艂, 偶e nikt jej nie us艂yszy w艣r贸d trzasku p艂omieni, a nawet je偶eli - to i tak ju偶 jej nie uratuj膮.

Ogie艅 dotar艂 do cia艂a Kerry'ego i zaczyna艂 je trawi膰. Nie by艂o drogi ucieczki.

Wsz臋dzie tylko gor膮ce p艂omienie i dym. Helen zaczyna艂a si臋 dusi膰. Na wp贸艂 艣wiadoma spoczywa艂a w ramionach Cukiernika. Jego twarz rozja艣nia艂 triumfalny u艣miech. W jednej chwili znale藕li si臋 na wsp贸lnej drodze, jak obieca艂, i nie by艂o dla nich ratunku.

Mo偶e ludzie zapami臋taj膮 j膮 jako jego kochank臋, a mo偶e b臋d膮 straszy膰 ni膮 dzieci. Sk艂ama艂a, m贸wi膮c, 偶e nie ma dla niej znaczenia, jak umrze. Teraz jednak nie mog艂a ju偶 tego zmieni膰. On nie musia艂 si臋 martwi膰. 艢mia艂 si臋. Jego oczy zosta艂y uwiecznione na setkach 艣cian i dziesi臋膰 tysi臋cy ust b臋dzie powtarza膰 jego histori臋. Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci - zapami臋taj膮 go. Wtem w t艂umie ujrza艂a znajom膮 twarz. Trevor! Zrezygnowa艂 z obiadu w „Appollinaires" i przyszed艂 jej szuka膰.

Patrzy艂a, jak zaczepia艂 gapi贸w, a oni przecz膮co kr臋cili g艂owami i 艣miali mu si臋 w twarz. Biedna ofiara oszustwa - pomy艣la艂a - tak naprawd臋 obchodz膮 go tylko antyki. Usi艂owa艂a przyci膮gn膮膰 jego spojrzenie, by zauwa偶y艂 j膮 w艣r贸d p艂omieni. Nie po to, by j膮 uratowa艂 - straci艂a ju偶 nadziej臋 na ocalenie; po prostu mia艂a ochot臋 zakpi膰 z niego, da膰 mu pow贸d do przera偶enia, uczyni膰 go 艣wiadkiem tej strasznej 艣mierci, kt贸rej wspomnienie b臋dzie go prze艣ladowa膰 do ko艅ca 偶ycia.

MADONNA

Jerry Coloqhoun czeka艂 na Garveya ponad trzydzie艣ci pi臋膰 minut. Przez cienkie podeszwy but贸w czu艂 zimne stopnie p艂ywalni przy Leopold Road. My艣l, 偶e kiedy艣 inni b臋d膮 tak na niego czeka膰, uspokaja艂a go. A by艂o to realne w najbli偶szej przysz艂o艣ci, je艣li uda mu si臋 nam贸wi膰 Ezr臋 Garveya, by zainwestowa艂 w Kopu艂臋 Przyjemno艣ci. Sprawa wymaga艂a zami艂owania do ryzyka i pewnego 藕r贸d艂a dochod贸w, a informatorzy zapewniali go, 偶e Garvey, jak膮kolwiek cieszy si臋 reputacj膮, spe艂nia oba warunki, i to w nadmiarze. W aktach nie by艂o 偶adnej wzmianki o 藕r贸d艂ach dochod贸w tego cz艂owieka, ale Jerry nie mia艂 w膮tpliwo艣ci. Wi臋kszo艣膰 bogaczy, do kt贸rych zwraca艂 si臋 w ci膮gu ostatnich sze艣ciu miesi臋cy, odk艂ada艂a projekt do szuflady.

Nie by艂 tym zaskoczony. Nasta艂y ci臋偶kie czasy, a nie ka偶dy mia艂 odwag臋 ryzykowa膰. Wi臋cej, wp艂ywa艂y na ich opini臋 o 艣mia艂ym projekcie przekszta艂cenia p艂ywalni w Salon Rozkoszy. Poszukiwania przekona艂y go, 偶e w rejonach, w kt贸rych kupuj膮 i remontuj膮 domy przedstawiciele klasy 艣redniej nawykli do luksusu, nie dostanie ani centa.

Ale to ju偶 inna sprawa. Rada Miejska, kt贸rej w艂asno艣ci膮 by艂a p艂ywalnia, stawia艂a coraz to nowe warunki, 偶eby zyska膰 na czasie. Jerry przekupi艂 - dworna butelkami d偶inu - faceta z kierownictwa Pomocy Spo艂ecznej, kt贸ry doni贸s艂 mu, 偶e budynek mo偶na kupi膰, je艣li zaproponuje si臋 odpowiedni膮 cen臋. I teraz to stanowi艂o g艂贸wny problem.

Oczywi艣cie, Garveyowi brakowa艂o pewnych umiej臋tno艣ci. Do czasu jego przyjazdu Jerry dr偶a艂 z niepokoju, co rzadko mu si臋 zdarza艂o. Jednak opanowa艂 si臋, gdy szofer otworzy艂 drzwi samochodu i Garvey wszed艂 na schody. Jerry rozmawia艂 z nim tylko przez telefon i oczekiwa艂 kogo艣 okazalszego, ale mimo tego braku, nie mia艂 w膮tpliwo艣ci co do autorytetu tego cz艂owieka. Obrzuci艂 go uwa偶nym spojrzeniem i u艣cisn臋li sobie d艂onie.

- Mi艂o mi pana widzie膰, panie Garvey. M臋偶czyzna bez s艂owa skin膮艂 g艂ow膮. Jerry pragn膮艂 rozwia膰 ten ch艂贸d. Otworzy艂 drzwi i pu艣ci艂 go przodem.

- Mam tylko dziesi臋膰 minut - powiedzia艂 Garvey.

- 艢wietnie - odpowiedzia艂 Jerry. - Chcia艂em pokaza膰 panu projekt.

- Obejrza艂 pan ju偶 to miejsce?

- Oczywi艣cie.

By艂o to k艂amstwo. Jerry kr膮偶y艂 wok贸艂 tego budynku od sierpnia zesz艂ego roku i grzecznie czeka艂 na odpowied藕 z Departamentu Architektury, ale zna艂 go tylko z zewn膮trz. Nie zagl膮da艂 tam od pi臋ciu miesi臋cy i mia艂 nadziej臋, 偶e wn臋trze nie wygl膮da najgorzej. Weszli do obszernego hallu. 艢mierdzia艂o wilgoci膮, ale mo偶na by艂o wytrzyma膰.

- Nie ma elektryczno艣ci - wyja艣ni艂. - Latarka musi nam wystarczy膰. - Wyj膮艂 j膮 z kieszeni i zapali艂. Podeszli do wewn臋trznych drzwi, lecz by艂y zamkni臋te na k艂贸dk臋. Nie przypomina艂 sobie, by by艂y zamkni臋te, kiedy by艂 tu ostatnim razem. Pr贸bowa艂 dopasowa膰 klucz, wiedz膮c, 偶e i tak nic z tego nie wyjdzie. Kl膮艂 w my艣lach, szukaj膮c wyj艣cia z niezr臋cznej sytuacji. Mogli zrezygnowa膰 i odej艣膰, ale wtedy nici z plan贸w Jerry'ego, albo musia艂 wywa偶y膰 drzwi. Spojrza艂 na Garveya, kt贸ry zapali艂 cygaro i czeka艂 otoczony chmur膮 aromatycznego dymu.

- Przepraszam za usterki - odezwa艂 si臋 Jeny.

- Zdarza si臋 - odpowiedzia艂 spokojnie.

- Chyba b臋dziemy musieli zrobi膰 u偶ytek z naszych silnych ramion.

- Zgoda.

Jerry rozejrza艂 si臋 po mrocznym hallu. Znalaz艂 gruby, stalowy pr臋t, w艂o偶y艂 go w szpar臋 mi臋dzy drzwi a futryn臋 i z pomoc膮 Garveya zerwa艂 艂a艅cuch spi臋ty k艂贸dk膮, kt贸ry z brz臋kiem upad艂 na wy艂o偶on膮 kafelkami pod艂og臋.

- Sezamie, otw贸rz si臋 - mrukn膮艂 z satysfakcj膮 i pchn膮艂 drzwi, puszczaj膮c Garveya przodem.

Brz臋k spadaj膮cego 艂a艅cucha brzmia艂 echem w pustych korytarzach, kt贸rymi szli. Wn臋trze wygl膮da艂o gorzej, ni偶 kiedy Jerry widzia艂 je poprzednio. Przez brudne okna wpada艂o niewiele 艣wiat艂a dziennego. Kiedy艣 p艂ywalnia przy Leopold Road by艂a niew膮tpliwie luksusowym miejscem z b艂yszcz膮cymi w s艂o艅cu kafelkami, mozaikami na 艣cianach i pod艂ogach, ale Jerry nie pami臋ta艂 czas贸w jej 艣wietno艣ci. Zniszczone przez wilgo膰 kafelki postukiwa艂y pod ich stopami, a 艣ciany pokrywa艂 grzyb. Wygl膮da艂o to niezbyt zach臋caj膮co i obawia艂 si臋, 偶e Garvey wycofa si臋 z interesu. No i na razie nie by艂o szans na wykupienie budynku. Ale Garvey zaanga偶owa艂 si臋 ju偶 bardziej, ni偶 Jerry przypuszcza艂. Ogl膮da艂 wszystko uwa偶nie i mrucza艂 co艣 do siebie. Wydawa艂o si臋, 偶e m臋偶czyzna przyszed艂 do tego mauzoleum tylko z chorobliwej ciekawo艣ci.

- Co za atmosfera. To miejsce ma mo偶liwo艣ci - zaskoczy艂 go Garvey. - Musisz wiedzie膰, Coloqhoun, 偶e nie mam zbyt dobrej reputacji jako filantrop, ale czasami lubi臋 zrobi膰 co艣 po偶ytecznego. - Zatrzyma艂 si臋 przed mozaik膮 przedstawiaj膮c膮 mitologiczne nimfy, bog贸w morza i ryby. - Dzisiaj ju偶 nigdzie nie znajdziesz czego艣 takiego - wskaza艂 na ni膮 cygarem.

- Tak, rzeczywi艣cie wspania艂e - przyzna艂 Jerry, cho膰 kompletnie nie zna艂 si臋 na sztuce.

- Poka偶 mi reszt臋.

Opr贸cz dw贸ch du偶ych basen贸w znajdowa艂y si臋 tam sauny oraz 艂a藕nie tureckie. Wszystkie pomieszczenia po艂膮czone by艂y labiryntem korytarzy, niewiele r贸偶ni膮cych si臋 od tego, kt贸rym szli na pocz膮tku, tyle 偶e bez okien. Garveyowi nie przeszkadza艂a ciemno艣膰 i md艂e 艣wiat艂o latarki. Chcia艂 obejrze膰 ka偶dy zakamarek. Dziesi臋膰 minut, kt贸re obieca艂 Jerry'emu, przed艂u偶a艂o si臋 do dwudziestu, a potem trzydziestu, ale jednocze艣nie wzrasta艂 jego entuzjazm.

- Teraz chc臋 zobaczy膰 baseny - za偶膮da艂 Garvey. Jerry z rado艣ci膮 wskaza艂 mu drog臋. Szli w膮skim korytarzem wzd艂u偶 艂a藕ni tureckich.

- Cicho! - powiedzia艂 nagle Garvey. Jerry zatrzyma艂 si臋.

- Co?

- S艂ysza艂em czyj艣 g艂os. Nas艂uchiwali chwil臋.

- Nic nie s艂ysz臋...

- Cicho! - warkn膮艂 Garvey i zamar艂 w bezruchu. Panowa艂a absolutna cisza. Wzruszy艂 ramionami i wyrzuci艂 cygaro, kt贸re zgas艂o z powodu wilgoci.

- To z艂udzenie - wyja艣ni艂 Jerry. - Korytarze odbijaj膮 echo. Czasami, s艂ysz膮c w艂asne kroki, mo偶na mie膰 wra偶enie, 偶e kto艣 idzie nam na spotkanie.

Garvey jednak nie da艂 si臋 tak 艂atwo przekona膰.

- S艂ysza艂em co艣 - upiera艂 si臋 i dalej nas艂uchiwa艂. Korytarze by艂y tak wyg艂uszone, 偶e niemo偶liwo艣ci膮 by艂o us艂ysze膰 ruch uliczny na Leopold Road. W ko艅cu ust膮pi艂.

- Dajmy sobie z tym spok贸j - powiedzia艂. Jerry nie pami臋ta艂 dok艂adnie drogi do basen贸w.

Kilka razy 藕le skr臋cili, a偶 wreszcie trafili tam, gdzie chcieli.

- Ciep艂y - stwierdzi艂 Garvey, gdy stali przy mniejszym basenie.

Jerry przytakn膮艂 niepewnie, rozejrza艂 si臋, ale nie zauwa偶y艂 nigdzie termometru. Powietrze by艂o wilgotne, lecz nie cuchn臋艂o, jak w korytarzach. Mia艂 nadziej臋, 偶e Garvey pal膮c cygaro nie zwr贸ci艂 na to uwagi.

- Ogrzewanie jest w艂膮czone - doda艂.

- Na to wygl膮da - przytakn膮艂 Jerry. Wr贸ci艂 tu bezwiednie. Mo偶e Departament przys艂a艂 in偶ynier贸w, by uruchomili system grzewczy. Ale po co? Mo偶e Garvey us艂ysza艂 ich g艂osy? Na wszelki wypadek obmy艣la艂 spos贸b wyt艂umaczenia ich obecno艣ci tutaj.

Garvey podszed艂 do brzegu basenu. Niewiele by艂o do ogl膮dania. Dno, nie czyszczone od lat, pokrywa艂a ple艣艅; ledwie mo偶na by艂o zauwa偶y膰 pod ni膮 kafelki.

- Zawsze ba艂em si臋 wody - przyzna艂 si臋 Garvey, spogl膮daj膮c na pusty basen. - Nie wiem, sk膮d si臋 to bra艂o.

- Z dzieci艅stwa - zaryzykowa艂 Jerry.

- Nie s膮dz臋. Moja 偶ona twierdzi, 偶e to dziedziczne.

- Dziedziczne?

- M贸j ojciec te偶 nie znosi艂 wody - za艣mia艂 si臋. Nagle cisz臋 przeszy艂 kr贸tki d藕wi臋k, jakby co艣 upad艂o. Garvey zamar艂.

- S艂ysza艂 pan? - szepn膮艂. - Kto艣 tu jest.

- Szczury - powiedzia艂 Jerry z lekcewa偶eniem. Za wszelk膮 cen臋 chcia艂 unikn膮膰 spotkania z in偶ynierami i niezr臋cznych wyja艣nie艅.

- Niech mi pan da latark臋 - powiedzia艂 Garvey i wyrwa艂 mu j膮 z r膮k. Uwa偶nie lustrowa艂 ca艂e pomieszczenie, ale nic nie zauwa偶y艂. - Nie lubi臋 gryzoni...

- Budynek ju偶 od lat jest zaniedbany - wyja艣ni艂 Jerry.

Garvey odda艂 mu latark臋.

- Mam wrog贸w, panie Coloqhoun, a pan 偶artuje sobie ze mnie. Na pewno wie pan, 偶e nie jestem czysty jak 艂za. - Niepok贸j Garveya wydawa艂 si臋 uzasadniony. Nie ba艂 si臋 szczur贸w, lecz ludzi, kt贸rym wyrz膮dzi艂 krzywd臋. - My艣l臋, 偶e powinni艣my ju偶 i艣膰. poka偶 mi drugi basen i wychodzimy.

- Jasne. - Jerry by艂 uszcz臋艣liwiony. Trafi艂 bezb艂臋dnie, pchn膮艂 drzwi, lecz stawi艂y op贸r.

- Jaki艣 problem?

- Musz膮 by膰 zamkni臋te od 艣rodka.

- Jest inne wej艣cie?

- Chyba tak. Chce pan, 偶ebym znalaz艂? Garvey spojrza艂 na zegarek.

- Dwie minuty. Potem mam spotkanie. Patrzy艂, jak Coloqhoun znika w ciemnym korytarzu. Nie lubi艂 go - by艂 za dok艂adnie ogolony i nosi艂 w艂oskie buty. Ale interesowa艂 go projekt. Garvey lubi艂 atmosfer臋 p艂ywalni. Natomiast instytucje takie, jak szko艂a, szpital czy wi臋zienie niepokoi艂y go. Przera偶a艂 go panuj膮cy w nich chaos. Uwa偶a艂, 偶e lepszy jest 艣wiat zbyt zorganizowany ni偶 kompletnie niezorganizowany.

Zapali艂 kolejne cygaro, ale zn贸w zgas艂o. W md艂ym 艣wietle p艂omienia zapa艂ki uchwyci艂 sylwetk臋 nagiej dziewczyny, stoj膮cej na ko艅cu korytarza i patrz膮cej na niego. Widzia艂 j膮 tylko przez u艂amek sekundy, ale kiedy zapa艂ka zgas艂a, pojawi艂a si臋 w jego wyobra藕ni - - taka, jak膮 zapami臋ta艂. By艂a m艂oda - mia艂a najwy偶ej pi臋tna艣cie lat i pi臋kne cia艂o. Kropelki potu na sk贸rze dodawa艂y jej zmys艂owo艣ci. Wyrzuci艂 cygaro i pospiesznie zapali艂 nast臋pn膮 zapa艂k臋, ale dziewczyna znikn臋艂a, jakby rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu.

- Hej, male艅ka - szepn膮艂.

Nago艣膰 i wyraz przera偶enia w jej oczach obudzi艂y w nim po偶膮danie.

- Male艅ka?

Szed艂 kilka jard贸w korytarzem.

- Jeste艣 tam?

Nie mo偶e by膰 daleko - pomy艣la艂. Szuka艂 jej, zapalaj膮c jedn膮 zapa艂k臋 po drugiej. Us艂ysza艂 za sob膮 kroki. Odwr贸ci艂 si臋. To tylko Jerry - westchn膮艂 rozczarowany.

- Nie ma innego wej艣cia - oznajmi艂.

- Nie musisz mnie o艣lepia膰 - mrukn膮艂 Garvey i niechc膮cy wytr膮ci艂 mu z d艂oni latark臋. - Przepraszam. Tu kto艣 jest, Coloqhoun. Dziewczyna.

- Dziewczyna?

- Wiesz co艣 o tym?

- Nie.

- By艂a ca艂kiem naga. Sta艂a trzy albo cztery jardy ode mnie.

Jerry spojrza艂 na Garveya z politowaniem. Czy偶by ten cz艂owiek mia艂 zaburzenia na tle seksualnym?

- M贸wi臋 panu, 偶e widzia艂em dziewczyn臋 - protestowa艂, cho膰 Jerry niczemu nie zaprzecza艂. - Gdyby艣 nie nadszed艂, mia艂bym j膮 w r臋kach. - Obejrza艂 si臋. - Po艣wie膰 tu. - Jerry skierowa艂 艣wiat艂o w d贸艂 korytarza, ale nie zauwa偶y艂 ani 艣ladu 偶ycia.

- Do diab艂a! - zakl膮艂 Garvey. Spojrza艂 na Jerry'ego. - No, dobrze. Wyno艣my si臋 st膮d.

- Interesuje mnie pa艅ska propozycja - powiedzia艂, gdy wyszli na schody. - Projekt jest obiecuj膮cy. Ma pan plan tego budynku?

- Nie, ale mog臋 go zdoby膰 - zapewni艂 Jerry.

- Dobrze. - Garvey zaci膮gn膮艂 si臋 cygarem i odetchn膮艂 z ulg膮. - I prosz臋 mi przys艂a膰 dok艂adniejsze informacje, pa艅skie propozycje itd. Wtedy porozmawiamy konkretniej.

Zdobycie planu p艂ywalni kosztowa艂o Jerry'ego kolein膮 艂ap贸wk臋, ale by艂 na to przygotowany. Na planie wn臋trze budynku wygl膮da艂o jak labirynt. I, jak w najlepszych labiryntach, rozmieszczenie 艂a藕ni, prysznic贸w i szatni nie mia艂o okre艣lonego porz膮dku. Jednak Carole udowodni艂a mu, 偶e jest w b艂臋dzie.

- Co to jest? - zapyta艂a, gdy wieczorem ogl膮da艂 plan. Te cztery czy pi臋膰 godzin mieli sp臋dzi膰 razem, w jego mieszkaniu, z dala od codziennych problem贸w.

- Plan p艂ywalni przy Leopold Road. Chcesz jeszcze brandy?

- Nie, dzi臋kuj臋. - Spogl膮da艂a na plan, kiedy nape艂nia艂 swoj膮 szklank臋.

- Chyba dobij臋 targu w Garveyem.

- Chcesz za艂atwia膰 z nim interesy?

- Nie traktuj mnie, jak bia艂ego niewolnika. Ten cz艂owiek ma pieni膮dze.

- Brudne pieni膮dze.

- Co mo偶e by膰 brudnego mi臋dzy przyjaci贸艂mi? Rzuci艂a mu tak lodowate spojrzenie, 偶e zapragn膮艂 cofn膮膰 czas i to, co powiedzia艂.

- Zale偶y mi na tym projekcie - powiedzia艂, siadaj膮c obok niej na sofie i rozk艂adaj膮c plan na podr臋cznym stoliku. - Potrzebuj臋 czego艣, co mi si臋 uda, co b臋dzie po偶yteczne nie tylko dla mnie...

Spojrza艂a na niego 艂askawszym okiem.

- Nadal uwa偶am, 偶e Garvey i jego forsa nie wr贸偶膮 nic dobrego - powiedzia艂a. - Nie obchodzi mnie, ile jej ma. To 艂ajdak, Jerry.

- A wi臋c powinienem zostawi膰 ca艂膮 spraw臋, tak? To chcia艂a艣 powiedzie膰? - K艂贸cili si臋 o to ju偶 od tygodni. - Powinienem zapomnie膰 o trudzie i pracy, kt贸r膮 w to w艂o偶y艂em, i odda膰 m贸j pomys艂 innym?

- Nie ma powodu do krzyku.

- Nie krzycz臋! Wzruszy艂a ramionami.

- W porz膮dku - powiedzia艂a spokojnie. - Nie l krzyczysz.

- Chryste!

Pochyli艂a si臋 nad planem. Patrzy艂 na ni膮 znad szklanki whisky. Na jej pochylon膮 g艂ow臋, na jasne w艂osy... Pomy艣la艂, 偶e dot膮d okazywali sobie zbyt ma艂o uczucia. Proces, kt贸ry doprowadzi艂 ich do obecnej nami臋tno艣ci, by艂 oczywisty, cho膰 czasami mieli trudno艣ci ze znalezieniem wsp贸lnego j臋zyka, z rozs膮dn膮 wymian膮 pogl膮d贸w. Ale przecie偶 zdarza艂o si臋 to setkom innych par. Jakiekolwiek my艣li rodzi艂y si臋 w jej 艣licznej g艂贸wce, wydawa艂y mu si臋 okropne. I mo偶na przypuszcza膰, 偶e podobnie my艣la艂a o jego pomys艂ach.

- To jest spirala - powiedzia艂a.

- Co?

- Korytarze p艂ywalni tworz膮 spiral臋.

Wsta艂 i spojrza艂 na plan z g贸ry, a Carole palcem przebiega艂a gmatwanin臋 korytarzy. Mia艂a racj臋, chocia偶 nie艂atwo by艂o to zauwa偶y膰. Jej palec stopniowo przesuwa艂 si臋 coraz bli偶ej 艣rodka, a偶 zatrzyma艂 si臋 na du偶ym basenie. Jerry w milczeniu ogl膮da艂 plan. Wiedzia艂, 偶e bez jej pomocy nie odkry艂by tego. Tygodniami m贸g艂by si臋 w niego wpatrywa膰 i nic by nie zauwa偶y艂.

Carole zdecydowa艂a, 偶e nie zostanie na noc, co wcale nie oznacza艂o, 偶e mi臋dzy nimi wszystko sko艅czone. Po prostu stwierdzi艂a, 偶e Jerry jest zbyt zaabsorbowany swoim planem, by po艣wi臋ci膰 jej ca艂膮 uwag臋. Pu艣ci艂 ten argument mimo uszu. W ko艅cu nie byli ma艂偶e艅stwem i nie m贸g艂 jej zatrzyma膰 wbrew jej woli.

Przyzwyczai艂 si臋 do samotno艣ci. W艂a艣ciwie wola艂 spa膰 sam ni偶 dzieli膰 z kim艣 艂贸偶ko, nawet z Carole. Ale tej nocy chcia艂, 偶eby z nim zosta艂a. Nawet niekoniecznie ona - ktokolwiek. Czu艂 si臋 bezradny jak dziecko. Kiedy zasypia艂, zaraz budzi艂 si臋, jak z koszmarnego snu.

Za kt贸rym艣 razem nie wytrzyma艂. Wsta艂, owin膮艂 si臋 w szlafrok i poszed艂 do kuchni, by napi膰 si臋 herbaty, plan nadal le偶a艂 na podr臋cznym stoliku. Sta艂 wpatruj膮c si臋 w niego i s膮cz膮c ciep艂y, s艂odki nap贸j. Teraz, kiedy Carole wysz艂a, jedyn膮 rzecz膮, na kt贸rej m贸g艂 si臋 skoncentrowa膰, by艂a spirala ukryta w chaotycznej gmatwaninie korytarzy i pomieszcze艅. Ponownie prze艣ledzi艂 drog臋 do du偶ego basenu.

Potem dopi艂 herbat臋 i wr贸ci艂 do 艂贸偶ka. Tym razem czu艂 si臋 dziwnie odpr臋偶ony i zasn膮艂 natychmiast. Carole obudzi艂a go o 7.15 - zadzwoni艂a z pracy, by przeprosi膰 za ostatni wiecz贸r.

- Nie chc臋, 偶eby wszystko si臋 mi臋dzy nami popsu艂o, Jerry. Wiesz o tym, prawda? Przecie偶 wiesz, ile dla mnie znaczysz.

Rano nie potrafi艂 prowadzi膰 mi艂osnych rozm贸w, kt贸re uwa偶a艂 za bardzo romantyczne o p贸艂nocy - nawet gdyby go obudzi艂a. Odwzajemni艂 jej wyznania najlepiej jak tylko m贸g艂 i um贸wi艂 si臋 z ni膮 na nast臋pny wiecz贸r, a potem wr贸ci艂 do 艂贸偶ka.

Ezra Garvey nie m贸g艂 pozby膰 si臋 my艣li o dziewczynie z p艂ywalni. Wci膮偶 widzia艂 jej twarz - w czasie obiadu z 偶on膮 i upojnych godzin w ramionach kochanki. Nie dawa艂a mu ani chwili spokoju. Garvey uwa偶a艂 si臋 za Don Juana. Uwielbia艂 towarzystwo kobiet - ich g艂osy, perfumy, 艣miech... Straci艂 ju偶 na nie fortun臋, ale nigdy nie m贸g艂 oprze膰 si臋 pokusie. Kiedy tego ranka wr贸ci艂 na Leopold Road, kieszenie mia艂 wypchane pieni臋dzmi i drogimi b艂yskotkami.

By艂o zimno i pada艂 deszcz. Nikt nie zwraca艂 uwagi na m臋偶czyzn臋 stoj膮cego na schodach p艂ywalni pod czarnym parasolem i drugiego, manipuluj膮cego przy drzwiach. Chandaman by艂 ekspertem od wszelkiego rodzaju zamk贸w. Za pomoc膮 wytrycha zaj臋艂o mu to zaledwie kilka sekund. Garvey z艂o偶y艂 parasol i wszed艂 do hallu.

- Poczekaj tutaj - poleci艂 Chandamanowi. - I zamknij drzwi.

- Tak, prosz臋 pana.

- Je艣li b臋d臋 ci臋 potrzebowa艂 - zawo艂am. Wzi膮艂e艣 latark臋?

Chandaman poda艂 mu j膮 bez s艂owa i Garvey znikn膮艂 w korytarzu. Mimo 偶e na dworze by艂o ch艂odno, wewn膮trz panowa艂 upa艂. Rozpi膮艂 marynark臋 i rozlu藕ni艂 krawat. Gor膮ce powietrze kojarzy艂o mu si臋 z cia艂em dziewczyny z jego marze艅, z nami臋tnym spojrzeniem jej ciemnych oczu. Zapali艂 latark臋. Zawsze dobrze orientowa艂 si臋 w labiryntach i teraz te偶 bez problemu trafi艂 do korytarza, w kt贸rym widzia艂 dziewczyn臋. Zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 i s艂ucha艂.

Garvey nale偶a艂 do ludzi, kt贸rzy maj膮 oczy wko艂o g艂owy. 呕ycie nauczy艂o go ostro偶no艣ci i czujno艣ci -w wi臋zieniu czy poza nim musia艂 uwa偶a膰, by nie dosta膰 no偶em w plecy. Po prostu wyczuwa艂 obecno艣膰 drugiego cz艂owieka, zanim go jeszcze zobaczy艂. Panowa艂a absolutna cisza. By艂 pewien, 偶e w pobli偶u nie ma nikogo. Nawet gdyby zawiod艂o go pi臋膰 zmys艂贸w, sz贸sty na pewno da艂by mu zna膰 o niebezpiecze艅stwie. Ju偶 wiele razy uratowa艂 mu 偶ycie i Garvey wierzy艂, 偶e teraz doprowadzi go w ramiona tej 艣licznotki.

Zdaj膮c si臋 na instynkt, zgasi艂 latark臋 i poszed艂 w d贸艂 korytarza, w kt贸rym znikn臋艂a dziewczyna. Dra偶ni艂 go odg艂os w艂asnych krok贸w. Domy艣la艂 si臋, 偶e w korytarzu musi znajdowa膰 si臋 jakie艣 tajemne przej艣cie, kt贸rego u偶y艂a a kt贸rego on nie potrafi艂 znale藕膰. Ta my艣l podnieca艂a go. Ona i on, sami w tym labiryncie, prowadz膮cy gr臋, kt贸rej zako艅czenie znali oboje. Czu艂 cudowny dreszcz przebiegaj膮cy jego cia艂o.

Nagle korytarz sko艅czy艂 si臋. Garvey zatrzyma艂 si臋. Kusi艂o go, 偶eby zapali膰 latark臋, ale co m贸g艂 zobaczy膰?

艢cian臋? Zn贸w zda艂 si臋 na instynkt, skr臋ci艂 w lewo i... trafi艂 na drzwi. By艂y otwarte. Wszed艂 do do艣膰 du偶ego pomieszczenia. S艂ysza艂 tylko odg艂os w艂asnych krok贸w. Zatrzyma艂 si臋. Wydawa艂o mu si臋, 偶e ze wszystkich stron dochodz膮 r贸偶ne d藕wi臋ki - mi臋dzy innymi st膮panie bosych st贸p na kafelkach. Czy to tylko wyobra藕nia, czy rzeczywi艣cie widzia艂 dziewczyn臋 - jej cia艂o wy艂ania艂o si臋 z mroku, bledsze ni偶 otaczaj膮ca ich ciemno艣膰, aksamitne? Tak! To by艂a ona. Ju偶 mia艂 j膮 zawo艂a膰, ale powstrzyma艂 si臋. Postanowi艂 w milczeniu kontynuowa膰 jej gr臋, jak d艂ugo zechce. Przeszed艂 przez pok贸j i wyszed艂 innymi drzwiami, prowadz膮cymi do tunelu. Tutaj powietrze by艂o jeszcze cieplejsze. Zawaha艂 si臋 - mo偶e to pu艂apka? Mo偶e dziewczyna jest przyn臋t膮 i za chwil臋 kto艣 zatopi n贸偶 w jego serce? Ale sz贸sty zmys艂 m贸wi艂 mu, 偶e w pobli偶u jest tylko ta kobieta i 偶e nic mu nie grozi.

Szed艂 za dziewczyn膮. Kiedy jej kroki ucich艂y, zatrzyma艂 si臋. Sk膮d艣 dochodzi艂o 艣wiat艂o. Oblizuj膮c wargi poczu艂 s艂ony smak. Dotkn膮艂 艣cian - kafelki by艂y mokre. Pod butami czu艂 艣lisk膮 ma藕.

艢wiat艂o wyda艂o mu si臋 ja艣niejsze, ale nie by艂y to promienie s艂o艅ca - wygl膮da艂o raczej na 艣wiat艂o ksi臋偶yca. Jakiekolwiek by艂o jego 藕r贸d艂o, wreszcie m贸g艂 przyjrze膰 si臋 dziewczynie. Ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e nie jest to ta sama, kt贸r膮 widzia艂 wcze艣niej. Tak偶e by艂a naga i m艂oda, ale inna. Uchwyci艂 jej spojrzenie, zanim skr臋ci艂a w boczny korytarz. Doszed艂 do wniosku, 偶e nie jedna, lecz dwie dziewczyny ukrywaj膮 si臋 w tym tajemniczym miejscu. Ale dlaczego?

Obejrza艂 si臋, by mie膰 pewno艣膰, 偶e nic nie zagradza mu drogi ucieczki. Dok艂adnie pami臋ta艂 drog臋, wi臋c nie musia艂 obawia膰 si臋, 偶e zginie. Pos艂usznie poszed艂 za dziewczyn膮, skr臋ci艂 w lewo, potem zn贸w w lewo, ale straci艂 j膮 z oczu. Korytarze by艂y coraz kr贸tsze. Zorientowa艂 si臋, 偶e zbli偶a si臋 do centrum czego艣, cho膰 nie wiedzia艂 czego. Pogo艅 podnieca艂a l go coraz bardziej.

Nagle korytarz sko艅czy艂 si臋 i wszed艂 do ma艂ej, s艂abo o艣wietlonej izby. Upa艂 stawa艂 si臋 nie do zniesienia. Rozpi膮艂 ko艂nierzyk koszuli. Ca艂e cia艂o mia艂 zlane potem i oddycha艂 z trudem. Wiedzia艂 tylko, 偶e pogo艅 dobieg艂a ko艅ca. Obiekt jego po偶膮dania sta艂 odwr贸cony do niego plecami, a jej aksamitna sk贸ra sprawi艂a, 偶e zapomnia艂 o dokuczaj膮cej mu zwykle klaustrofobii.

- Male艅ka... - szepn膮艂. - Zm臋czy艂a艣 mnie tym polowaniem.

Uda艂a, 偶e nie s艂yszy, albo mo偶e by艂a to dalsza cz臋艣膰 gry.

Ruszy艂 w jej kierunku, ostro偶nie st膮paj膮c po 艣liskich kafelkach.

- M贸wi臋 do ciebie.

Kiedy dzieli艂o go od niej jakie艣 sze艣膰 st贸p, odwr贸ci艂a si臋. Nie by艂a to dziewczyna, za kt贸r膮 goni艂 korytarzami, ani ta, kt贸r膮 widzia艂 za pierwszym razem, lecz ca艂kiem inna. Jego spojrzenie spocz臋艂o na obcej twarzy, a potem ze艣lizn臋艂o si臋 na dziecko, kt贸re trzyma艂a w ramionach. Karmi艂a je, jak niemowlaka, przyciskaj膮c do piersi. Nigdy w 偶yciu nie widzia艂 takiej kreatury. Zbiera艂o mu si臋 na md艂o艣ci.

Widok dziewczyny karmi膮cej piersi膮 by艂 wystarczaj膮c膮 niespodziank膮, ale karmienie w ten spos贸b takiego czego艣 - w艂a艣ciwie nie wiadomo, jak to okre艣li膰: ani cz艂owiek, ani zwierz臋 - przewy偶sza艂o odporno艣膰 jego 偶o艂膮dka.

- Na Chrystusa! Co to jest?...

Dziewczyna spojrza艂a na niego i u艣miechn臋艂a si臋 czule. Dziecko nadal ssa艂o jej pier艣. Garveya doprowadza艂o to do sza艂u. Ignoruj膮c protesty dziewczyny, wyrwa艂 potworka z jej obj臋膰, z ca艂ej si艂y rzuci艂 nim o 艣cian臋 i z obrzydzeniem wytar艂 r臋ce w spodnie. Dziecko krzykn臋艂o uderzaj膮c o kafelki i umilk艂o niemal natychmiast. Matka podbieg艂a i wzi臋艂a w ramiona bezkostne, roztrzaskane cia艂o.

Gdzie艣 w s膮siedztwie rozleg艂 si臋 ryk. Garvey nie mia艂 w膮tpliwo艣ci co do jego znaczenia. Co艣 odpowiedzia艂o na 艣miertelny krzyk dziecka i coraz g艂o艣niejszy szloch matki. Przerazi艂 si臋. Cudowny sen zmieni艂 si臋 w koszmar. Przypomnia艂 sobie krwawe sceny z horror贸w, potwora rozszarpuj膮cego sw膮 ofiar臋 Potem stwierdzi艂, 偶e ponosi go fantazja, ale kiedy ryk powt贸rzy艂 si臋 raz i drugi - Garvey rzuci艂 si臋 do ucieczki.

Straci艂 orientacj臋. Bieg艂 z jednego korytarza w drugi i nie m贸g艂 znale藕膰 w艂a艣ciwego. Wszystkie wygl膮da艂y podobnie: takie same kafelki, taki sam mrok, a ka偶dy z nich prowadzi艂 z powrotem do izby. Ogarn臋艂a go panika. By艂 sam i co艣 czyha艂o na niego w ciemno艣ci. To Coloqhoun by艂 odpowiedzialny za t臋 m臋k臋! Garvey przysi臋ga艂, 偶e je艣li si臋 st膮d wydostanie, osobi艣cie po艂amie mu wszystkie ko艣ci. Powtarza艂 to sobie w k贸艂ko, jakby w ten spos贸b chcia艂 roz艂adowa膰 strach. Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e zamiast oddala膰 si臋 od izby, wci膮偶 wraca do punktu wyj艣cia. Dziecko le偶a艂o na pod艂odze - martwe i porzucone - a jego matka znikn臋艂a.

Garvey zatrzyma艂 si臋 i zacz膮艂 rozwa偶a膰 swoj膮 sytuacj臋. Je艣li cofnie si臋 korytarzem, kt贸rym w艂a艣nie przyszed艂, to znowu si臋 zgubi. Je艣li p贸jdzie prosto, przez izb臋, w stron臋 艣wiat艂a, mo偶e rozwi膮偶e ten w臋ze艂 gordyjski i odnajdzie w艂a艣ciw膮 drog臋. Nie mia艂 czasu do stracenia. Szybkim krokiem przeszed艂 przez izb臋 do drzwi na przeciwleg艂ej 艣cianie. Na ko艅cu korytarza znalaz艂 kolejne drzwi, a za nimi otwart膮 przestrze艅. Basen! Na pewno basen!

W pomieszczeniu panowa艂 jeszcze wi臋kszy upa艂. Garvey czu艂, 偶e krew uderza mu do g艂owy. Skronie przeszy艂 mu t臋py b贸l.

Du偶y basen nie by艂 wyschni臋ty, jak mniejszy. Prawie po brzegi wype艂nia艂a go - nie czysta woda, lecz pieni膮ca si臋 ma藕, kt贸ra bulgota艂a pod wp艂ywem temperatury. To ona by艂a 藕r贸d艂em 艣wiat艂a. Jej powierzchnia fosforyzowa艂a, zabarwiaj膮c wszystko - kafelki, trampolin臋, szatnie, natryski i - niew膮tpliwie - j jego r贸wnie偶.

Rozejrza艂 si臋. Nigdzie ani 艣ladu kobiety, a jego sytuacja nie uleg艂a zmianie. Szed艂 od jednych drzwi do drugich, ale wszystkie by艂y zamkni臋te. Kafelki pokrywa艂a 艣liska ma藕. Przyjrza艂 si臋 jej, lecz w md艂ym 艣wietle trudno by艂o okre艣li膰, co to mo偶e by膰 i jakiego jest koloru.

Obejrza艂 si臋 na basen - ciekawo艣膰 okaza艂a si臋 silniejsza ni偶 strach. Co艣 zawirowa艂o pod powierzchni膮 p贸艂p艂ynnej mazi i dziwny cie艅 zamajaczy艂 w ciemno艣ci. Garvey pomy艣la艂 o potworku, kt贸rego zabi艂, o jego bezkszta艂tnym, o艣liz艂ym ciele. Czy偶by spotka艂 nast臋pnego? Zn贸w co艣 zabulgota艂o i cie艅 znik艂.

Zdenerwowany odwr贸ci艂 si臋 i stwierdzi艂, 偶e nie jest sam. Nie wiadomo sk膮d zjawi艂y si臋 trzy dziewczyny i sz艂y w jego stron臋. W jednej z nich rozpozna艂 t臋, kt贸r膮 widzia艂 za pierwszym razem. W przeciwie艅stwie do si贸str, ubrana by艂a w sukienk臋 ekstrawagancko prze- j pasan膮 sznurem. Jedn膮 pier艣 mia艂a obna偶on膮. Podchodz膮c bli偶ej, patrzy艂a na niego 艣mia艂o.

W momencie pojawienia si臋 trzech pi臋kno艣ci zawarto艣膰 basenu zawrza艂a, jakby jego mieszka艅cy usi艂owali wyj艣膰 im na spotkanie. Garvey zauwa偶y艂 pod powierzchni膮 trzy czy cztery rozdra偶nione, bezkszta艂tne stwory. Waha艂 si臋 mi臋dzy instynktown膮 ch臋ci膮 ucieczki a pragnieniem ujrzenia, co kryje si臋 w basenie. Spojrza艂 na drzwi oddalone o dziesi臋膰 jard贸w. Bez trudu pokona艂by t臋 odleg艂o艣膰 kilkoma susami. M贸g艂 pobiec ch艂odnym korytarzem i zawo艂a膰 Chandamana, kt贸ry musia艂by go us艂ysze膰 - tego by艂 pewny.

Dziewczyny sta艂y zaledwie kilka st贸p od niego. Odpowiada艂 na ich spojrzenia. Po偶膮danie, przez kt贸re si臋 tu znalaz艂, wygas艂o. Nie pragn膮艂 ju偶 piersi tych kreatur, ani tego, co kry艂o si臋 mi臋dzy ich g艂adkimi udami. Te kobiety nie by艂y tym, na co wygl膮da艂y. Ich spok贸j nie by艂 uleg艂o艣ci膮, lecz narkotycznym transem. Ich nago艣膰 nie by艂a zmys艂owa, lecz odra偶aj膮co oboj臋tna i odbiera艂 j膮 jako obelg臋. Nawet ich m艂odo艣膰, aksamitna sk贸ra i b艂yszcz膮ce w艂osy - nawet to by艂o, w pewnym sensie, zepsute. Kiedy dziewczyna w sk膮pej sukience zbli偶y艂a si臋 i dotkn臋艂a jego zlanej potem twarzy, j臋kn膮艂 z obrzydzeniem, jakby by艂a o艣liz艂膮 偶mij膮. Reakcja Garveya nie zniech臋ci艂a jej. Zbli偶y艂a si臋 jeszcze bardziej, patrz膮c mu w oczy. Nie pachnia艂a perfumami, jak jego kochanka. W nozdrza uderzy艂 go odurzaj膮cy, naturalny zapach sk贸ry. Sta艂 jak sparali偶owany, napotykaj膮c jej spojrzenie, gdy ca艂owa艂a go w policzek i owija艂a sznur wok贸艂 jego szyi.

Jerry przez ca艂y dzie艅, w p贸艂godzinnych odst臋pach, wydzwania艂 do biura Garveya. Najpierw poinformowano go, 偶e wyszed艂 i prawdopodobnie wr贸ci dopiero p贸藕nym popo艂udniem. Z biegiem czasu wiadomo艣膰 zmienia艂a si臋, a偶 w ko艅cu us艂ysza艂, 偶e w og贸le nie b臋dzie go ju偶 dzi艣 w biurze.

- Pan Garvey 藕le si臋 czu艂 - powiedzia艂a sekretarka - i poszed艂 do domu odpocz膮膰. Prosz臋 zadzwoni膰 jutro.

Jerry zostawi艂 wiadomo艣膰, 偶e zdoby艂 plan p艂ywalni i chcia艂by spotka膰 si臋 z panem Garveyem w celu przedyskutowania sprawy.

P贸藕nym popo艂udniem zadzwoni艂a Carole.

- Mo偶e wyjdziemy gdzie艣 wieczorem? - zaproponowa艂a. - Co powiesz na kino?

- Co chcia艂aby艣 obejrze膰? - zapyta艂.

- Jeszcze nie wiem. Nie zastanawia艂am si臋 nad tym. Pomy艣limy wieczorem, zgoda?

Ostatecznie poszli na francuski film, kt贸ry, zgodnie z przypuszczeniami Jerry'ego, by艂 kompletnie bez sensu. Sk艂ada艂 si臋 z serii nie zwi膮zanych ze sob膮 dialog贸w mi臋dzy bohaterami dyskutuj膮cymi o swych pora偶kach i marzeniach. W rezultacie wyszed艂 艣miertelnie znudzony.

- Nie podoba艂 ci si臋...

- Nie za bardzo. Flaki z olejem.

- I 偶adnej akcji.

- 呕adnej akcji. U艣miechn臋艂a si臋 do siebie.

- Co w tym 艣miesznego?

- Nic...

- Nie m贸w, 偶e nic. Wzruszy艂a ramionami.

- Po prostu u艣miecham si臋. Nie mog臋?

- Jezu! Ka偶dy z tych dialog贸w powinien mie膰 podtytu艂.

Szli w d贸艂 Oxford Street.

- Chcesz co艣 zje艣膰? - zapyta艂, gdy doszli do krzy偶贸wki z Poland Street. - Mo偶emy wst膮pi膰 do Czerwonego Fortu.

- Nie, dzi臋kuj臋. Nie znosz臋 p贸藕nych posi艂k贸w.

- Na Chrystusa! Nie sprzeczajmy si臋 o ten n臋dzny film.

- Kto si臋 sprzecza?

- Jeste艣 bliska ataku sza艂u...

- To nic nowego przy naszym trybie 偶ycia - odpowiedzia艂a. Jej twarz obla艂a si臋 purpur膮.

- Dzi艣 rano powiedzia艂a艣...

- Co?

- 呕e nie powinni艣my niszczy膰...

- To by艂o rano - mrukn臋艂a, a po chwili doda艂a: - Nikt ci臋 nie obchodzi, Jerry. Ani ja, ani nikt inny.

Spojrza艂a na niego prawie wyzywaj膮co. Wygl膮da艂a na bardzo zadowolon膮, gdy sta艂 zaszokowany i nie wiedzia艂, co powiedzie膰.

- Dobranoc... - rzuci艂a kr贸tko i odesz艂a. Patrzy艂 za ni膮, walcz膮c z ch臋ci膮 zawo艂ania jej. Sam nie wiedzia艂, co go powstrzymywa艂o. Z przera偶eniem pomy艣la艂 o pustym i zimnym 艂贸偶ku, o kolejnej samotnej nocy...

- Carole!

Nie odwr贸ci艂a si臋, nawet nie zwolni艂a kroku. Musia艂 j膮 dogoni膰. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e ta scena mo偶e by膰 pocz膮tkiem rozpadu ich zwi膮zku.

- Carole! - Chwyci艂 j膮 za rami臋. Zatrzyma艂a si臋. Kiedy stan膮艂 przed ni膮, ujrza艂 艂zy sp艂ywaj膮ce po jej policzkach. By艂 zdziwiony i zmieszany. Nie lubi艂, kiedy p艂aka艂a.

- Poddaj臋 si臋 - powiedzia艂 zmuszaj膮c si臋 do u艣miechu. - Ten film by艂 arcydzie艂em. Prawda?

Nie reagowa艂a, jakby wcale go nie s艂ysza艂a.

- Przesta艅. Prosz臋, przesta艅... Ja nie... - Chcia艂 j膮 przeprosi膰, ale nie potrafi艂.

- Nic si臋 nie sta艂o - powiedzia艂a 艂agodnie. Zauwa偶y艂, 偶e nie by艂a z艂a, tylko nieszcz臋艣liwa.

- Chod藕my do domu.

- Nie chc臋.

- Ale ja chc臋, 偶eby艣 ze mn膮 posz艂a - odpowiedzia艂. - Nie lubi臋 rozmawia膰 na ulicy.

Obj膮艂 j膮 ramieniem i zawr贸cili do Kentish Town. Carole odezwa艂a si臋 dopiero w po艂owie schod贸w prowadz膮cych do drzwi mieszkania.

- Wstr臋tny perfum.

Rzeczywi艣cie, na schodach czu艂o si臋 silny, kwa艣ny zapach.

- Kto艣 tu by艂 - powiedzia艂 zaniepokojony i szybko wbieg艂 na g贸r臋. Drzwi swego mieszkania zasta艂 otwarte. Zakl膮艂.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a, do艂膮czaj膮c do niego.

- W艂amanie.

Wszed艂 do 艣rodka i zapali艂 艣wiat艂o. Mieszkanie by艂o kompletnie zdemolowane - potrzaskane meble, walaj膮ce si臋 wsz臋dzie papiery, rozprute no偶em poduszki, obicia foteli i sofy, wyrwane z ram obrazy, pot艂uczone szk艂o. Jerry sta艂 po艣rodku jak sparali偶owany, a Carole chodzi艂a od pokoju do pokoju, wsz臋dzie znajduj膮c ten sam chaos.

- To wygl膮da na osobiste porachunki, Jerry. - Skin膮艂 g艂ow膮. - Zadzwoni臋 po policj臋 - zdecydowa艂a. - Sprawd藕, co zgin臋艂o.

By艂 blady jak 艣ciana. Zastanawia艂 si臋, komu mog艂o zale偶e膰 na mieszaniu si臋 w jego 偶ycie. Posuwa艂 si臋 krok po kroku, wk艂adaj膮c szuflady na miejsce, zbieraj膮c dokumenty i odzie偶. W k膮cie sypialni znalaz艂 album ze zdj臋ciami - by艂y podziurawione kulami do艣膰 du偶ego kalibru.

- Policja jest ju偶 w drodze - oznajmi艂a Carole. - Powiedzieli, 偶eby niczego nie dotyka膰.

- Za p贸藕no - mrukn膮艂.

- Co zgin臋艂o?

- Nic - odpowiedzia艂. - W艂amywacze nie zabrali niczego: ani sprz臋tu stereo, ani wideo, ani kart kredytowych, ani bi偶uterii, kt贸r膮 kiedy艣 tu zostawi艂a艣... - Przypomnia艂 sobie o planie. Wr贸ci艂 do pokoju dziennego i zacz膮艂 przewraca膰 stosy papier贸w, cho膰 wiedzia艂, 偶e i tak go nie znajdzie. - Garvey - szepn膮艂.

- Nie rozumiem...

- Przyszed艂 po plan p艂ywalni albo przys艂a艂 kogo艣.

- Dlaczego? Przecie偶 mia艂e艣 zamiar mu go da膰.

Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Sama ostrzega艂a艣 mnie przed jego nieuczciwo艣ci膮...

- Ale nie s膮dzi艂am, 偶e zrobi co艣 takiego.

- Ani ja.

Policja przyjecha艂a i odjecha艂a przepraszaj膮c, 偶e w tej chwili nic nie mog膮 zrobi膰.

- Zdemolowali ca艂e mieszkanie - stwierdzi艂 oficer. - Na dole nikogo nie ma...

- Nie. Wyjechali - potwierdzi艂 Jerry.

- Obawiam si臋, 偶e byli nasz膮 ostatni膮 nadziej膮. Mamy wiele podobnych zg艂osze艅. Jest pan ubezpieczony?

- Tak.

- Nic nie mo偶emy zrobi膰.

Taki obr贸t sprawy odpowiada艂 Jerry'emu. Wola艂 sam wyja艣ni膰 to z Garveyem. Gdyby zaj臋艂a si臋 nim policja, na pewno mia艂by przygotowane alibi.

- Co zrobisz? - zapyta艂a Carole, gdy zostali sami.

- Nie wiem. Nie ma pewno艣ci, 偶e to by艂 Garvey. A nawet je艣li, to jak mu to udowodni臋?

- Nie wiem. Lepiej daj sobie z tym spok贸j - radzi艂a. - Chcesz zosta膰 tutaj czy idziemy do mnie.

- Zostajemy.

Uprz膮tn臋li ba艂agan - na tyle, na ile by艂o to mo偶liwe - odwr贸cili materace na drug膮 stron臋, znale藕li dwie ca艂e poduszki i poszli do 艂贸偶ka.

Chcia艂a si臋 z nim kocha膰, ale atmosfera nie sprzyja艂a amorom. Pod wp艂ywem zdenerwowania Jerry zrobi艂 si臋 szorstki, a to z kolei z艂o艣ci艂o Carole. By艂a spi臋ta i niech臋tnie odpowiada艂a na jego poca艂unki. Jej op贸r podnieca艂 go jeszcze bardziej.

- Przesta艅 - powiedzia艂a, gdy ju偶 mia艂 w ni膮 wej艣膰. - Nie chc臋 tego.

Ale on chcia艂. I to bardzo. Pchn膮艂, zanim zd膮偶y艂a ponownie zaprotestowa膰.

- Jerry, powiedzia艂am: nie. Nic do niego nie dociera艂o.

- Przesta艅.

Zamkn膮艂 oczy. Powt贸rzy艂a 偶膮danie - tym razem z prawdziw膮 z艂o艣ci膮, ale napar艂 na ni膮 jeszcze mocniej - tak, jak prosi艂a go czasami, czuj膮c zalewaj膮c膮 j膮 fal臋 ciep艂a. Pr贸bowa艂a go odepchn膮膰, jednak by艂 o po艂ow臋 ci臋偶szy ni偶 ona. Wbija艂a mu w plecy paznokcie, szarpa艂a za w艂osy, lecz jej protesty odnosi艂y wr臋cz przeciwny skutek, jakby b贸l sprawia艂 mu przyjemno艣膰. By艂 brutalny, cho膰 bardzo dobrze wiedzia艂, 偶e Carole znienawidzi go za to.

Wreszcie osi膮gn膮艂 szczyt podniecenia i zsun膮艂 si臋 z niej wyczerpany.

- Dra艅! - powiedzia艂a.

Plecy piek艂y go niemi艂osiernie. Kiedy wsta艂, na prze艣cieradle zosta艂y 艣lady krwi. W pokoju dziennym uda艂o mu si臋 znale藕膰 nienaruszon膮 butelk臋 whisky. Szklanki by艂y nadt艂uczone, ale nie lubi艂 pi膰 z butelki. Opar艂 si臋 plecami o ch艂odn膮 艣cian臋. Nie czu艂 ani wstydu, ani dumy. Drzwi wej艣ciowe otworzy艂y si臋 i zatrzasn臋艂y. Sta艂, s艂uchaj膮c, jak Carole zbiega po schodach, a potem rozp艂aka艂 si臋. W ko艅cu poszed艂 do kuchni i upi艂 si臋 do nieprzytomno艣ci.

Gabinet Garveya robi艂 wra偶enie - p贸艂ki z ksi膮偶kami, dywan dobrany kolorystycznie do obi膰 foteli i stylowe biurko. Je偶eli w nocy 藕le spa艂, tutaj m贸g艂 drzema膰 w swoim wygodnym, obitym sk贸r膮 fotelu, albo snu膰 plany. Jednak nie tej nocy. Czymkolwiek by si臋 nie zaj膮艂, jego my艣li wci膮偶 powraca艂y na Leopold Road.

Pami臋ta艂 jak przez mg艂臋, co si臋 tam wydarzy艂o, i by艂 przera偶ony, bo zawsze szczyci艂 si臋 niezawodn膮 pami臋ci膮. Rzeczywi艣cie, przypomina艂 sobie twarze ludzi, kt贸rych kiedy艣 spotka艂, oraz setek swoich pracownik贸w, cho膰 nie wszystkich potrafi艂 nazwa膰 po imieniu.

Ale zdarzenia przy Leopold Road zaledwie sprzed trzydziestu sze艣ciu godzin? Pami臋ta艂 tylko fragmenty - otaczaj膮ce go kobiety, sznur zaciskaj膮cy si臋 wok贸艂 jego szyi i to, 偶e zaprowadzi艂y go do izby, gdzie praktycznie straci艂 przytomno艣膰. A co si臋 sta艂o z dziwnymi stworzeniami poruszaj膮cymi si臋 w mazi wype艂niaj膮cej basen - nieznanymi, budz膮cymi l臋k? Z tamtych chwil pozosta艂o mu uczucie upokorzenia i przera偶enie. Nic wi臋cej nie pami臋ta艂.

Nigdy nie wierzy艂 w opowiastki o potworach, ale teraz nie by艂 pewny, co o tym my艣le膰. Nie lubi艂 niejasnych sytuacji i musia艂 rozwik艂a膰 tajemnic臋 p艂ywalni. Pierwsz膮 rzecz膮, kt贸r膮 zrobi艂, by艂o wys艂anie Chandamana i Fryera do mieszkania Coloqhouna. Je艣li, jak przypuszcza艂, ca艂e przedsi臋wzi臋cie by艂o pu艂apk膮 zaaran偶owan膮 przez jego wrog贸w, to Coloqhoun by艂 w to zamieszany. Na pewno nie by艂 szefem, ale zdemolowanie mieszkania Garvey uwa偶a艂 za wystarczaj膮ce ostrze偶enie dla jego pracodawc贸w. Chandaman wr贸ci艂 z planem p艂ywalni, tak wi臋c upiekli dwie pieczenie przy jednym ogniu. Garvey analizowa艂 le偶膮cy przed nim plan w nadziei, 偶e przypomni sobie co艣 wi臋cej, ale wkr贸tce zrezygnowa艂 rozczarowany.

Wsta艂 i podszed艂 do okna. Za domem rozci膮ga艂 si臋 du偶y ogr贸d, teraz pogr膮偶ony w mroku. Spojrza艂 na usiane gwiazdami niebo, ale wszystko, co m贸g艂 zobaczy膰, to w艂asne odbicie w szybie.

Sta艂 jak zahipnotyzowany. Obraz zafalowa艂 mu przed oczyma i poczu艂 uk艂ucie w dole brzucha. Po艂o偶y艂 na nim d艂onie. Drga艂, jakby co艣 trz臋s艂o si臋 w jego wn臋trzu. My艣lami zn贸w by艂 na p艂ywalni - nagi i przera偶ony. Omal nie krzykn膮艂. Odwr贸ci艂 si臋 od okna i rozejrza艂 po pokoju - dywan, ksi膮偶ki, meble - to tylko nocny koszmar - pomy艣la艂. Jednak niepok贸j nie opuszcza艂 go.

Min臋艂o kilka minut, zanim m贸g艂 ponownie spojrze膰 na swoje odbicie w szybie. Tym razem wspomnienia nie powr贸ci艂y. Pragn膮艂, by nigdy wi臋cej nie powt贸rzy艂a si臋 ta noc - bezsenna i nawiedzona. Do 艣witu zosta艂y nieca艂e dwie godziny. Nadchodzi艂 dzie艅 ostatecznej rozprawy z panem Coloqhounem.

Jerry pr贸bowa艂 dodzwoni膰 si臋 do Carole. Powinna ju偶 by膰 w biurze, ale wci膮偶 nie odbiera艂a. W ko艅cu zrezygnowa艂 i zaj膮艂 si臋 sprz膮taniem mieszkania, kt贸re nadal wygl膮da艂o, jakby przelecia艂 przez nie tajfun. Po godzinie daremnego trudu da艂 sobie z tym spok贸j. Chaos odzwierciedla艂 jego samopoczucie - absolutnie nie m贸g艂 zebra膰 my艣li.

Ko艂o po艂udnia zadzwoni艂 telefon.

- Pan Coloqhoun? Pan Jerry Coloqhoun?

- Zgadza si臋.

- Nazywam si臋 Fryer. Dzwoni臋 w imieniu pana Garveya.

- Ach, tak?

Czy mia艂o to by膰 napawanie si臋 cudzym nieszcz臋艣ciem, czy gro藕ba?

- Pan Garvey oczekuje od pana propozycji - powiedzia艂 Fryer.

- Propozycji?

- Bardzo zainteresowa艂 go projekt dotycz膮cy p艂ywalni przy Leopold Road, panie Coloqhoun. Chcia艂by rozpocz膮膰 jego realizacj臋.

Jerry nie odpowiedzia艂. Wyczuwa艂 co艣 z艂owr贸偶bnego w g艂osie swego rozm贸wcy.

- Pan Garvey chcia艂by si臋 z panem spotka膰 mo偶liwie najpr臋dzej.

- Tak?

- Przed p艂ywalni膮. Jest tam kilka architektonicznych szczeg贸艂贸w, kt贸re chcia艂by pokaza膰 kolegom.

- Rozumiem.

- Odpowiada panu dzi艣 po po艂udniu?

- Tak. Oczywi艣cie.

- O 16.30?

Mniej wi臋cej w ten spos贸b zako艅czy艂a si臋 ta niespodziewana dla Jerry'ego rozmowa. G艂os Fryera brzmia艂 spokojnie. Nie czyni艂 偶adnych konkretnych aluzji, ale co艣 w tym wszystkim nie pasowa艂o. Mo偶e policja mia艂a racj臋 - w艂amania dokonali przypadkowi wandale i zabrali plan p艂ywalni s膮dz膮c, 偶e nie wiadomo co tam znajd膮? Jeszcze nie wszystko stracone - pomy艣la艂 z optymizmem.

Podniesiony na duchu takim obrotem spraw ponownie zadzwoni艂 do Carole. Tym razem nie przyj膮艂 przeprosin wyrecytowanych przez kt贸r膮艣 z jej kole偶anek, lecz za偶膮da艂, by po艂膮czy艂a go z Carole. W ko艅cu odebra艂a telefon.

- Nie chc臋 z tob膮 rozmawia膰, Jerry. Id藕 do diab艂a!

- Tylko wys艂uchaj mnie...

Zanim zd膮偶y艂 doko艅czy膰, od艂o偶y艂a s艂uchawk臋. Natychmiast zadzwoni艂 jeszcze raz. Kiedy us艂ysza艂a g艂os Jerry'ego, wydawa艂a si臋 zak艂opotana jego uporem.

- Po co w og贸le pr贸bujesz? - zapyta艂a. - Jezu Chryste! Po co?

S艂ysza艂 jej g艂os zd艂awiony 艂kaniem.

- Chc臋, 偶eby艣 zrozumia艂a, jak podle si臋 czuj臋. Pozw贸l mi to naprawi膰. Prosz臋, pozw贸l...

Nie odpowiedzia艂a.

- Nie odk艂adaj s艂uchawki. Prosz臋. Wiem, 偶e to by艂o niewybaczalne. Jezu, wiem...

Nadal milcza艂a.

- Pomy艣l o tym, dobrze? Daj mi szans臋, 偶ebym m贸g艂 wszystko naprawi膰. Zgoda?

- To nie ma sensu - powiedzia艂a bardzo spokojnie.

- Mog臋 zadzwoni膰 do ciebie jutro? Westchn臋艂a.

- Mog臋?

- Tak. Tak. - Prawie zawo艂a艂a i od艂o偶y艂a s艂uchawk臋.

Do spotkania przed p艂ywalni膮 zosta艂y jeszcze trzy kwadranse, ale w po艂owie drogi zaskoczy艂 go deszcz Na ulicach by艂y korki, bo wycieraczki nie nad膮偶a艂y l zbiera膰 strumieni zalewaj膮cych szyby i kierowcy z ledwo艣ci膮 mogli dojrze膰 艣wiat艂a jad膮cych przed nimi pojazd贸w. Tak czy inaczej, sp贸藕ni艂 si臋. Nikt nie czeka艂 na schodach p艂ywalni. W dole ulicy zauwa偶y艂 zaparkowany samoch贸d Garveya, ale nie by艂o w nim szofera. Jerry znalaz艂 wolne miejsce po drugiej stronie ulicy. Od drzwi p艂ywalni dzieli艂a go nieca艂e pi臋膰dziesi膮t jard贸w, ale pokonuj膮c biegiem t臋 odleg艂o艣膰 przem贸k艂 do suchej nitki. Drzwi by艂y otwarte. To pewnie dzie艂o Garveya, kt贸ry chcia艂 ukry膰 si臋 przed ulew膮. Jerry zajrza艂 do 艣rodka.

Kto艣 by艂 w hallu, lecz nie Garvey. Przy wewn臋trznych drzwiach sta艂 cz艂owiek wzrostu Jerry'ego, ale o po艂ow臋 t臋偶szy. Na r臋kach mia艂 sk贸rzane r臋kawiczki.

- Coloqhoun?

- Tak.

- Pan Garvey czeka na pana w 艣rodku.

- Kim pan jest?

- Chandaman - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna. - Prosz臋 wej艣膰.

Na ko艅cu korytarza pali艂o si臋 艣wiat艂o. Jerry pchn膮艂 szklane drzwi i pod膮偶y艂 w jego kierunku. Za sob膮 us艂ysza艂, jak m臋偶czyzna zamyka frontowe drzwi na klucz.

Garvey rozmawia艂 z innym m臋偶czyzn膮, ni偶szym od Chandamana, kt贸ry trzyma艂 latark臋. Kiedy Jerry pozdrowi艂 ich, spojrzeli w jego stron臋 i zmienili temat Garvey nie poda艂 mu r臋ki.

- Sp贸藕ni艂 si臋 pan - powiedzia艂 tylko.

- Ulewa... - zacz膮艂 Jerry, a potem pomy艣la艂, 偶e lepiej zachowa膰 wyja艣nienia dla siebie.

- Masz pecha - powiedzia艂 m臋偶czyzna. Jerry natychmiast rozpozna艂 jego g艂os.

- Fryer.

- We w艂asnej osobie.

- Mi艂o mi pana widzie膰.

U艣cisn臋li sobie d艂onie i w tym momencie Jerry uchwyci艂 spojrzenie Garveya, kt贸ry patrzy艂 na niego jak na dziwol膮ga. Nie odzywa艂 si臋 przez d艂u偶sz膮 chwile, jakby zmieszanie maluj膮ce si臋 na twarzy Jerry'ego sprawia艂o mu przyjemno艣膰.

- Nie jestem g艂upi - powiedzia艂 w ko艅cu.

Zmieszanie ust膮pi艂o miejsca zdziwieniu.

- Nie wierz臋, 偶eby艣 by艂 szefem tej kombinacji - m贸wi艂 dalej. - Sta膰 mnie na lito艣膰.

- O co panu chodzi?

- Lito艣膰... - powt贸rzy艂 Garvey - ... poniewa偶 my艣l臋, 偶e manipuluj膮 panem. Prawda?

Jerry 艣ci膮gn膮艂 brwi.

- W艂a艣nie - wtr膮ci艂 Fryer.

- Nie s膮dz臋, by wiedzia艂 pan, w jakie wpakowa艂 si臋 k艂opoty - powiedzia艂 Garvey.

Jerry wyczu艂 stoj膮cego za nim Chandamana i straci艂 pewno艣膰 siebie.

- Ale nie s膮dz臋 te偶, 偶eby w pana sytuacji ignorancja by艂a na miejscu - kontynuowa艂. - To znaczy, je艣li pan nie zrozumia艂, 偶e nie wywinie si臋. Jasne?

- Nie mam poj臋cia, o czym pan m贸wi - zaprotestowa艂 Jerry. W 艣wietle latarki twarz Garveya by艂a wychud艂a i blada. Najwyra藕niej potrzebowa艂 wakacji.

- O tym miejscu - odpowiedzia艂. - M贸wi臋 o tym miejscu. O kobietach, kt贸re pan tu zamkn膮艂... na moj膮 zgub臋. O co w tym wszystkim chodzi, Coloqhoun? Chc臋 wiedzie膰, o co w tym wszystkim chodzi!

Jerry drgn膮艂. S艂owa Garveya przej臋艂y go groz膮, ale, jak us艂ysza艂, ignorancja nic mu nie pomo偶e. Doszed艂 do wniosku, 偶e pytanie b臋dzie najm膮drzejsz膮 odpowiedzi膮.

- Widzia艂 pan tutaj kobiety?

- Raczej dziwki - odpowiedzia艂. W jego oddechu czu艂o si臋 aromat cygar. - Dla kogo pracujesz, Coloqhoun?

- Dla siebie. Interes, kt贸ry proponuj臋...

- Zapomnij o swoim pieprzonym interesie. Nie obchodzi mnie tw贸j projekt.

- Rozumiem - powiedzia艂 Jeny. - W takim razie ta rozmowa nie ma sensu. - Cofn膮艂 si臋 o p贸艂 kroku i zamierza艂 odej艣膰, ale Chandaman przytrzyma艂 go za klapy prochowca.

- Jeszcze nie pozwoli艂em ci odej艣膰 - stwierdzi艂 Garvey.

- Mam spraw臋...

- Wi臋c b臋dzie musia艂a poczeka膰 - przerwa艂 mu Fryer. Jerry zrozumia艂, 偶e nie ma szans na ucieczk臋 ani l na zaatakowanie Garveya. Chandaman mia艂 nad nim zbyt du偶膮 przewag臋, no i ich by艂o trzech, a on sam.

- Nie lubi臋 takich numer贸w - powiedzia艂 Garvey. - Lepiej zastan贸w si臋, zanim ulegniesz tragicznemu wypadkowi. Pozw贸l, 偶e co艣 ci powiem... - zbli偶y艂 si臋 do Jerry'ego. - Nie donios臋 na ciebie. Chc臋 tylko wiedzie膰, dla kogo pracujesz. Rozumiesz?

- Przecie偶 powiedzia艂em ju偶...

- Dla kogo pracujesz? - W jego g艂osie zabrzmia艂a gro藕ba. - A mo偶e wolisz sam za to zap艂aci膰?

- Chryste... Dla nikogo nie pracuj臋. I nic nie wiem o 偶adnych kobietach.

- Nie b膮d藕 uparty - radzi艂 Fryer.

- M贸wi臋 prawd臋.

- Chyba b臋dziemy musieli mu pom贸c - powiedzia艂 Fryer, a Chandaman roze艣mia艂 si臋: - Bardzo ch臋tnie.

- Nazwiska albo po艂amiemy ci nogi - zagrozili Garvey. Jerry wpad艂 w panik臋. Wszystko, co m贸g艂 zrobi膰, to dalej powtarza膰, 偶e jest niewinny. Gdyby poda艂 im fa艂szywe nazwiska, bardzo szybko zorientowaliby si臋 w k艂amstwie i tylko pogorszy艂by swoj膮 sytuacj臋.

- Sprawd藕 moje papiery uwierzytelniaj膮ce - prosi艂 . -Od pocz膮tku pracuj臋 sam. Nie mam wsp贸lnik贸w, Garvey. Nigdy nie mia艂em.

Garvey zmierzy艂 go zimnym spojrzeniem. Serce t艂uk艂o si臋 w piersiach Jerry'ego jak oszala艂e. Nagle Chandaman chwyci艂 go za ko艂nierz i rzuci艂 o 艣cian臋. O艣lepiony b贸lem osun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Zn贸w pad艂o pytanie:

- Kto jest twoim szefem?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. W tym samym momencie Chandaman wymierzy艂 mu kopniaka w nerki.

- Jezu... Jezu... - j臋kn膮艂. Nie m贸g艂 powstrzyma膰 艂ez p艂yn膮cych mu po policzkach. Fryer skierowa艂 na niego strumie艅 艣wiat艂a.

- Nazwiska!

Kolejny kopniak - tym razem w brzuch.

- Jeszcze raz - poleci艂 Garvey i but Chandamana trafi艂 w g艂ow臋 Jerry'ego.

- Wsta艅, kiedy do ciebie m贸wi臋 - rozkaza艂 Garvey.

Jerry dr偶a艂 na ca艂ym ciele. Uda艂, 偶e nie mo偶e si臋 podnie艣膰.

- Wsta艅! - rykn膮艂 Fryer, pochylaj膮c si臋 nad nim. Wtedy Jerry poczu艂 zapach, na kt贸ry Carole zwr贸ci艂a uwag臋, gdy wchodzili do domu - to by艂a woda po goleniu Fryera. - Wsta艅! - powt贸rzy艂.

Jerry podni贸s艂 r臋k臋 do zmasakrowanej twarzy. Prawie nic nie widzia艂, ale s艂ysza艂, 偶e Fryer powstrzymuje Chandamana przed kolejnymi r臋koczynami, a Garvey zapala w艂a艣nie cygaro. Wykorzysta艂 ten moment nieuwagi.

Przyczai艂 si臋 w mroku i skoczy艂, wytr膮caj膮c latark臋 z r臋ki Fryera. Spad艂a na kafelki i zgas艂a.

Ciemno艣膰 okaza艂a si臋 sprzymierze艅cem Jerry'ego - rzuci艂 si臋 do ucieczki. Za plecami s艂ysza艂 rozkazy Garveya oraz sprzeczki Fryera i Chandamana szukaj膮cych latarki. D艂o艅mi namaca艂 kant 艣ciany i skr臋ci艂 w nast臋pny korytarz. Nie mia艂 szans na przedostanie si臋 do frontowych drzwi. Jedyn膮 nadziej膮 by艂o ukrycie si臋 w labiryncie korytarzy.

Zn贸w namaca艂 kant 艣ciany i skr臋ci艂 w prawo, staraj膮c si臋 zapami臋ta膰 drog臋. Z trudem oddycha艂. Ka偶dy krok wywo艂ywa艂 ostry b贸l przeszywaj膮cy ca艂e cia艂o. Omal nie krzykn膮艂, kiedy po艣lizn膮艂 si臋 na kafelkach.

Wci膮偶 s艂ysza艂, niesiony echem, g艂os Garveya. Znale藕li latark臋 i zamierzali dogoni膰 go. Jerry przyspieszy艂 kroku, cho膰 i tak mieli nad nim przewag臋. Je艣li, jak wspomina艂a Carole, korytarze tworz膮 spiral臋, to by艂 zgubiony. B贸l rozsadza艂 mu czaszk臋, ale uparcie szed艂 naprz贸d i modli艂 si臋 o ratunek.

- Szed艂 t臋dy - stwierdzi艂 Fryer. - Nie ma innej drogi.

Garvey skin膮艂 g艂ow膮. Dla Coloqhouna by艂 to nie lada wyczyn - w jego stanie i bez 艣wiat艂a zapuszcza膰 si臋 w labirynt.

- Idziemy za nim? - zapyta艂 Chandaman. Najwyra藕niej mia艂 ochot臋 doko艅czy膰 masakry, kt贸r膮 zacz膮艂. - Nie m贸g艂 uj艣膰 daleko.

- Nie - powiedzia艂 Garvey. Nic, nawet obietnica zemsty, nie mog艂a zmusi膰 go do powrotu do tego piek艂a.

Fryer poszed艂 jeszcze kilka jard贸w w d贸艂 korytarza.

- Ciep艂o - stwierdzi艂.

Garvey zbyt dobrze wiedzia艂, jak ciep艂o by艂o w centrum labiryntu. Ten upa艂 nie by艂 naturalny, a przynajmniej nie w Anglii. W tym klimacie temperatury s膮 umiarkowane - dlatego ba艂 si臋 tajemniczego ciep艂a.

- Co robimy? - dopytywa艂 si臋 Chandaman. - Czekamy, a偶 wyjdzie?

Garvey zastanawia艂 si臋 chwil臋. Od贸r z korytarza odstrasza艂 go. Na sam膮 my艣l o wej艣ciu w g艂膮b dostawa艂 g臋siej sk贸rki. Instynktownie po艂o偶y艂 d艂onie na brzuchu. Jego m臋sko艣膰 skurczy艂a si臋 z niepokoju.

- Nie - powiedzia艂 nagle.

- Nie?

- Nie czekamy.

- On nie mo偶e zosta膰 tam na zawsze.

- Powiedzia艂em, nie! - To miejsce przera偶a艂o go. Na razie musia艂 zrezygnowa膰 z zemsty. Wiedzia艂, 偶e je艣li zostanie tu d艂u偶ej, straci nad sob膮 kontrol臋.

- Mo偶ecie poczeka膰 na niego w mieszkaniu - powiedzia艂 do Chandamana. - Pr臋dzej czy p贸藕niej b臋dzie musia艂 wr贸ci膰 do domu.

- Szkoda - mrukn膮艂 Fryer, wycofuj膮c si臋 do wyj艣cia. - Lubi臋 polowanie.

Mo偶e nie szli za nim. Ju偶 od kilku minut Jerry nie s艂ysza艂 ich g艂os贸w. Bicie serca wr贸ci艂o do normy. Uspokoi艂 si臋, ale jednocze艣nie opu艣ci艂y go si艂y.

Sta艂 oparty o 艣cian臋, a potem osun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Przemoczone ubranie przylgn臋艂o do jego cia艂a. W korytarzu panowa艂 upa艂. Jerry'emu zasch艂o w gardle. Zdj膮艂 p艂aszcz, potem krawat i rozpi膮艂 koszul臋, ale niewiele to pomog艂o.

Zamkn膮艂 oczy i stara艂 si臋 zapomnie膰 o b贸lu. Wtem w pobli偶u rozleg艂y si臋 kroki i g艂osy - nie Garveya i jego kompan贸w, lecz kobiece. Natychmiast uni贸s艂 powieki, ale nic nie zauwa偶y艂 w otaczaj膮cej go ciemno艣ci.

Wsta艂 i zdj膮艂 mokr膮 marynark臋. Szed艂 w kierunku, z kt贸rego dochodzi艂y g艂osy. Potem zauwa偶y艂 dziwne 艣wiat艂o. Temperatura wzrasta艂a z ka偶d膮 minut膮 - zaczyna艂 mie膰 halucynacje.

Wreszcie dotar艂 do zakr臋tu. 艢wiat艂o wyda艂o mu si臋 ja艣niejsze. Jeszcze jeden zakr臋t i znalaz艂 si臋 w ma艂ej, wy艂o偶onej kafelkami izbie. Z trudem 艂apa艂 oddech, jak ryba wyj臋ta z wody. Szed艂 z wyci膮gni臋tymi przed siebie r臋koma. Nagle po艣lizn膮艂 si臋, upad艂 i straci艂 przytomno艣膰.

Kiedy si臋 ockn膮艂, nadal le偶a艂 na pod艂odze, a w drzwiach sta艂a naga dziewczyna. Jej sk贸ra b艂yszcza艂a, jakby by艂a naoliwiona. Na jej piersiach i udach zauwa偶y艂 smugi zakrzep艂ej krwi, ale na pewno nie by艂a to jego krew.

Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 do niego. Nie potrafi艂 ukry膰 zmieszania. Uni贸s艂 g艂ow臋, by lepiej jej si臋 przyj r偶e膰. Wci膮偶 u艣miechaj膮c si臋, ruszy艂a w jego kierunku. Dopiero teraz zauwa偶y艂, 偶e za ni膮 sta艂y inne. To kobiety, o kt贸rych wspomina艂 Garvey - u艣wiadomi艂 sobie Jerry.

- Kim jeste艣? - zapyta艂, gdy dziewczyna pochyli艂a si臋 nad nim. Kiedy uwa偶niej lustrowa艂a jego zwini臋te z b贸lu cia艂o, u艣miech znik艂 z jej twarzy.

Pr贸bowa艂 usi膮艣膰, ale zdr臋twia艂e ramiona nie wytrzyma艂y obci膮偶enia i z powrotem osun膮艂 si臋 na posadzk臋. Kobieta nie odpowiedzia艂a na pytanie ani nie l pr贸bowa艂a mu pom贸c. Tylko patrzy艂a na niego, jakby by艂a w transie. Jerry czu艂, 偶e zn贸w traci przytomno艣膰. Upa艂, b贸l i to nag艂e spotkanie by艂o ponad jego si艂y. Pozosta艂e kobiety znikn臋艂y w ciemno艣ci. Izba wydawa艂a mu si臋 magicznym pude艂kiem, dop贸ki jego uwagi nie przyci膮gn臋艂a dziwna istota. Na jej nieme polecenie Jerry wszed艂 w hipnotyczny trans i poczu艂 dotyk jej sk贸ry, jej bezkszta艂tnego cia艂a... By艂 jej. Zatapia艂a go w swoich oczach i pie艣ci艂a rz臋sami. Owija艂a go wok贸艂 swego brzucha i mi臋kkiego grzbietu. Potem z艂o偶y艂a go na swym 艂onie i wprowadzi艂a jego nabrzmia艂ego cz艂onka do gor膮cej pochwy, a偶 doprowadzaj膮ca do sza艂u rozkosz przywr贸ci艂a Jerry'ego do 偶ycia. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e jego cia艂o spoczywa w obj臋ciach wodnistego stworzenia, ale zanim zd膮偶y艂 przyjrze膰 si臋 temu fenomenowi, zn贸w straci艂 przytomno艣膰.

Cia艂o nie potrzebuje 艣wiadomo艣ci. Procesy nape艂niania i opr贸偶niania, pompowania krwi i oddychania s膮 zakodowanymi odruchami organizmu. 艢wiadomo艣膰 jest potrzebna tylko wtedy, gdy jeden z tych odruch贸w zostanie zak艂贸cony. W przypadku Coloqhouna trwa艂o to zaledwie kilka minut, ale kiedy si臋 ockn膮艂, w pierwszej chwili nie wiedzia艂, gdzie jest i co si臋 dzieje.

Kobiety wzi臋艂y go na r臋ce. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e nios膮 go wzd艂u偶 kraw臋dzi du偶ego basenu. Wci膮gn膮艂 w nozdrza dziwny zapach. K膮tem oka zauwa偶y艂 fosforyzuj膮c膮 ma藕 wype艂niaj膮c膮 basen, a w niej poruszaj膮ce si臋 bezkszta艂tne cienie.

Chc膮 mnie utopi膰 - pomy艣la艂. Wyobrazi艂 sobie wod臋 wype艂niaj膮c膮 mu usta, cienie chwytaj膮ce go za gard艂o i 艣ci膮gaj膮ce na samo dno. Cia艂em Jerry'ego wstrz膮sn臋艂y konwulsje.

Poczu艂 d艂o艅 spoczywaj膮c膮 na jego twarzy. Palce by艂y cudownie ch艂odne.

- Spokojnie - szepn膮艂 kto艣.

Mia艂 wra偶enie, 偶e wyrwa艂 si臋 z nocnego koszmaru i zapada w b艂ogi sen.

D艂o艅 rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu. Rozejrza艂 si臋 po mrocznej izbie w poszukiwaniu swego wybawcy. Z rur wychodz膮cych ze 艣ciany tryska艂y fontanny wody. Drobne kropelki przyjemnego prysznica unosi艂y si臋 w powietrzu. Jerry usiad艂. Za kaskadami wody zauwa偶y艂 jaki艣 ruch; cie艅 by艂 zbyt rozleg艂y, by m贸g艂 nale偶e膰 do cz艂owieka. Pr贸bowa艂 rozr贸偶ni膰 jego kszta艂ty. Czy to zwierz臋? Ostry zapach sugerowa艂 mu, 偶e znajduje si臋 w mena偶erii.

Jerry, nie spuszczaj膮c z oka dziwnego wsp贸艂lokatora, stara艂 si臋 wsta膰 nie zwracaj膮c na siebie uwagi.

Jednak nogi odm贸wi艂y mu pos艂usze艅stwa. Wszystko, co by艂 w stanie zrobi膰, to czo艂ga膰 si臋.

Czu艂, 偶e jest przytomny i 偶e spogl膮da na niego ciemna, rozleniwiona kreatura. Cia艂o Jerry'ego przeszy艂 dreszcz. Nie m贸g艂 oderwa膰 od niej oczu. A potem, kiedy przyjrza艂 si臋 jej dok艂adnie - stwierdzi艂, 偶e fosforyzuje i zmienia okropny kszta艂t, jakby chcia艂a mu si臋 przypodoba膰.

Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e ta kreatura jest rodzaju 偶e艅skiego, cho膰 nie zauwa偶y艂 typowych narz膮d贸w p艂ciowych. Fizyczna powierzchnia istoty zmarszczy艂a si臋 i ponownie zmieni艂a kszta艂t. Patrz膮c na ni膮 Jerry pomy艣la艂 o szkle, kt贸re pod wp艂ywem temperatury staje si臋 p贸艂p艂ynne i zachowuje si臋 podobnie, jak ten l fenomen. Nie mia艂a g艂owy ani ko艅czyn - w pe艂nym tego s艂owa znaczeniu - ale zachowywa艂a idealne kontury cia艂a ludzkiego, kt贸re rozp艂ywa艂y si臋, a potem zn贸w pojawia艂y - udoskonalone.

Poruszaj膮c si臋 wydawa艂a ciche d藕wi臋ki, jak mlaskanie czy westchnienia. Jerry domy艣li艂 si臋, 偶e s膮 adresowane do niego i 偶e powinien na nie odpowiedzie膰, Wtedy us艂ysza艂 kroki i do izby wesz艂a m艂oda kobieta,

- Nie b贸j si臋 - powiedzia艂a.

- Nie boj臋 si臋 - odpowiedzia艂 i by艂o to zgodne z prawd膮. Pi臋kno jej cia艂a parali偶owa艂o go, lecz nie budzi艂o w nim strachu. - Kim jeste艣? - zapyta艂.

Kobieta stan臋艂a blisko niego. Jej sk贸ra, sk膮pana w 艣wietle emitowanym przez kreatur臋, po艂yskiwa艂a z艂otem. Mimo sytuacji, w kt贸rej si臋 znalaz艂 - a mo偶e w艂a艣nie z jej powodu - Jerry poczu艂 przeszywaj膮cy go dreszcz po偶膮dania.

- To Madonna. Dziewicza Matka.

- Matka? - szepn膮艂 i odwr贸ci艂 g艂ow臋, by przyjrze膰 si臋 jej ponownie. 殴r贸d艂o pulsuj膮cego 艣wiat艂a znajdowa艂o si臋 w centrum cia艂a Madonny. Us艂ysza艂 kolejne kroki, potem szepty, 艣miech i aplauz.

Madonna rodzi艂a. Jej nabrzmia艂e cia艂o by艂o otwarte, a w powietrzu unosi艂 si臋 od贸r dymu i krwi. Dziewczyna krzykn臋艂a, jakby odczuwa艂a b贸l zamiast Madonny. Aplauz nagle przeszed艂 w spazm i dziecko - co艣 mi臋dzy o艣miornic膮 a jagni臋ciem bez sier艣ci - upad艂o na pod艂og臋. Woda tryskaj膮ca z rur ocuci艂a je, jak klaps wymierzany ka偶demu noworodkowi. Mia艂o tylko jedno l艣ni膮ce oko. Dziewczyna stoj膮ca obok Jerry'ego podesz艂a i wzi臋艂a je na r臋ce. Bezz臋bne usta natychmiast odnalaz艂y jej pier艣. Dziewczyna nie wygl膮da艂a na zaskoczon膮 ani nie protestowa艂a.

- To nie jest cz艂owiek - mrukn膮艂 Jerry. Nie by艂 przygotowany na to, 偶e ujrzy potworka i to tak inteligentnego. - Czy wszystkie... wszystkie dzieci s膮 takie, jak to?

Zast臋pcza matka spojrza艂a czule na male艅stwo spoczywaj膮ce w jej ramionach.

- 呕adne nie jest takie samo - powiedzia艂a. - Karmimy je. Kilka umar艂o, a te, kt贸re prze偶yj膮, id膮 w艂asn膮 drog膮.

- Na Boga! Gdzie?

- Do wody. Do morza. W sny.

艁agodnie szepta艂a do wpatrzonego w ni膮 potworka.

- A ojciec?

- Ona nie potrzebuje m臋偶a - wyja艣ni艂a. - Je艣li tylko zapragnie, mo偶e rodzi膰 dzieci w fontannach wody.

Obejrza艂 si臋 na Madonn臋. Emitowane przez ni膮 艣wiat艂o zblad艂o, jakby wyczerpana zapad艂a w sen. Tymczasem matka i dziecko znikn臋li. W艂a艣ciwie odesz艂y wszystkie, pr贸cz jednej - tej, kt贸r膮 ujrza艂 pierwsz膮. U艣miechn臋艂a si臋 jak wtedy i usiad艂a na drugim , ko艅cu izby. Niecierpliwie po偶era艂 wzrokiem jej pi臋kne cia艂o.

- Czego si臋 boisz? - zapyta艂a.

- Nie boj臋 si臋.

- Wi臋c dlaczego do mnie nie przyjdziesz?

Wsta艂 pos艂usznie i podszed艂 do niej. Obecno艣膰 Madonny nie kr臋powa艂a go. Prawie o niej zapomnia艂. Je艣li w og贸le go widzia艂a, to niew膮tpliwie uzna艂a za 艣miesznego. Jezu! Nawet on sam tak o sobie my艣la艂. Wci膮偶 jeszcze mia艂 nadziej臋, 偶e nie jest zgubiony.

Jutro to wszystko - woda, dzieci, pi臋kne kobiety kusz膮ce go swoj膮 nago艣ci膮 - oka偶e si臋 snem. Jutro pomy艣li, 偶e umar艂 na jeden dzie艅 i odwiedzi艂 艂a藕ni臋 dla anio艂贸w. Teraz m贸g艂 robi膰, co mu si臋 podoba, i korzysta膰 z okazji.

Kochali si臋 - on i u艣miechni臋ta dziewczyna. Kiedy potem pr贸bowa艂 przypomnie膰 sobie szczeg贸艂y aktu - nie by艂 pewny, czy stan膮艂 na wysoko艣ci zadania. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie pami臋ta jej poca艂unk贸w ani samego stosunku - tylko mleko s膮cz膮ce si臋 z jej piersi i szept: „Nigdy... nigdy", kiedy le偶eli spleceni w mi艂osnym u艣cisku. Potem nagle zmieni艂a si臋 - nie odezwa艂a si臋 ani nie u艣miechn臋艂a. Po prostu wsta艂a i wysz艂a. Jerry za艂o偶y艂 brudne spodnie i zostawi艂 Madonn臋 spoczywaj膮c膮 za wodn膮 zas艂on膮.

Kr贸tki korytarz prowadzi艂 do hali z du偶ym basenem. Jak ju偶 wcze艣niej zauwa偶y艂, gdy nios艂y go przed oblicze Madonny, wype艂nia艂a go fosforyzuj膮ca, p贸艂p艂ynna ma藕, w kt贸rej bawi艂y si臋 jej szkaradne dzieci. Kobiety czuwa艂y nad ich bezpiecze艅stwem, nie zwracaj膮c na niego uwagi. Drzwi na zewn臋trzny korytarz by艂y otwarte. Wyszed艂 i ledwie zd膮偶y艂 zrobi膰 kilka krok贸w, gdy zatrzasn臋艂y si臋 za nim.

Za p贸藕no. Ezra Garvey wiedzia艂, 偶e powr贸t na j p艂ywalni臋 by艂 b艂臋dem, ale 偶膮dza zemsty zag艂uszy艂a j rozs膮dek. Krzyk Coloqhouna przypomnia艂 mu jego drug膮 wizyt臋 tutaj, kobiety i to, co z nim wyprawia艂y. Pami臋ta艂 swoje przera偶enie, gdy odkry艂 ich prawdziw膮 natur臋. By艂 przekonany, 偶e nafaszerowa艂y go narkotykami, a kiedy straci艂 przytomno艣膰, wykorzysta艂y w ohydny spos贸b. Karmi艂y go piersi膮, jak dziecko, potraktowa艂y go jak 偶yw膮 zabawk臋. Wspomnienia wprawi艂y go w zak艂opotanie. Gdyby opowiedzia艂 to komu艣, z pewno艣ci膮 wy艣mia艂by go, a przecie偶 by艂o w tym co艣 przera偶aj膮cego - izba, 艣ciana wody tryskaj膮ca z rur, potworek, ciemno艣膰 i fosforyzuj膮ca ma藕...

Nadszed艂 czas, by przerwa膰 ten koszmar. By艂 wp艂ywowym cz艂owiekiem. M贸g艂 robi膰, co mu si臋 偶ywnie podoba. Dochodzi艂a 23.00. Garvey telefonicznie wyda艂 polecenia. Cokolwiek zamieszkiwa艂o p艂ywalni臋 przy Leopold Road, nie mia艂o prawa d艂u偶ej istnie膰. Zadowolony z nocnych manewr贸w, poszed艂 spa膰.

Po powrocie ze spotkania z Coloqhounem wypi艂 p贸艂 butelki w贸dki, zanim si臋 uspokoi艂, i mia艂 ju偶 nie藕le w czubie. Nawet nie pr贸bowa艂 si臋 rozebra膰. Po艂o偶y艂 si臋 w ubraniu i zapad艂 w kamienny sen. Kiedy si臋 obudzi艂, by艂a godzina 1.30.

Usiad艂 i j臋kn膮艂. Mia艂 potwornego kaca - b贸l g艂owy prawie go o艣lepia艂. Przytrzymuj膮c si臋 艣cian, dowl贸k艂 si臋 do kuchni. Nala艂 sobie szklank臋 mleka, usiad艂 przy stole i pr贸bowa艂 zmusi膰 si臋 do wypicia, ale nie chcia艂o mu przej艣膰 przez gard艂o. Jego spojrzenie spoczywa艂o na d艂oni trzymaj膮cej szklank臋. Widzia艂 j膮 jak przez mg艂臋. Nie wygl膮da艂a na jego w艂asn膮 - by艂a za delikatna, za g艂adka. Zadr偶a艂 i odstawi艂 szklank臋 z takim impetem, 偶e mleko wyla艂o si臋 na st贸艂 i sp艂yn臋艂o na pod艂og臋.

Wsta艂, a odg艂os kapi膮cego na kuchenne kafelki mleka przywo艂a艂 wspomnienia. Garvey wpad艂 w panik臋. Nie chcia艂 by膰 sam. Podni贸s艂 s艂uchawk臋 i usi艂owa艂 Przypomnie膰 sobie numer telefonu kt贸rego艣 z przyjaci贸艂, ale nie m贸g艂 zebra膰 my艣li. Ogarnia艂o go coraz wi臋ksze przera偶enie. Czy to pocz膮tki ob艂臋du? Z艂udzenie zmienionej r臋ki, nienaturalne dr偶enie przebiegaj膮ce jego cia艂o... Pr贸bowa艂 rozpi膮膰 koszul臋 i w tym momencie jego d艂o艅 zn贸w zmieni艂a kszta艂t - na jeszcze bardziej absurdalny ni偶 przedtem. Palce brutalnie szarpa艂y koszul臋. Garvey wmawia艂 sobie, 偶e to wszystko nie mo偶e by膰 prawd膮. To niemo偶liwe!

Ale fakty pozostawa艂y faktami. Dotyka艂 cia艂a, kt贸re nie by艂o ju偶 jego w艂asnym. Widzia艂, jak przeistacza si臋 w galaretowat膮 substancj臋 i zmienia kszta艂t.

Z przera偶eniem u艣wiadomi艂 sobie, 偶e upodabnia si臋 do pi臋knych kobiet z p艂ywalni. Tamte m臋ki by艂y niczym w por贸wnaniu z obecnymi. Nie by艂 sob膮! Co one zrobi艂y z jego cia艂em, gdy le偶a艂 nieprzytomny?!

Nie m贸g艂 powstrzyma膰 艂ez. Zacz膮艂 nerwowo rozpina膰 pasek u spodni. Bo偶e! B艂agam - 艂ka艂 - b艂agam, pozw贸l mi znowu by膰 sob膮. 艁zy obfitym strumieniem sp艂ywa艂y mu po policzkach. Otar艂 je i spojrza艂 na swoje genitalia. Widz膮c, 偶e te偶 uleg艂y deformacji, zawy艂, a偶 zadr偶a艂y szyby w oknach.

Garvey nie by艂 ju偶 prawdziwym m臋偶czyzn膮. Wed艂ug prawa w艂a艣ciwie nie istnia艂. Nie by艂 pewien, jak t臋 zmian臋 odbior膮 wsp贸lnicy, ale nie martwi艂 si臋 tym zbytnio. W tej chwili wiedzia艂 tylko, 偶e umrze ze wstydu, je艣li ca艂a sprawa wyjdzie na jaw. Wr贸ci艂 do kuchni, wyj膮艂 z szuflady du偶y n贸偶 do mi臋sa, a nast臋pnie ubra艂 si臋 i wyszed艂 z domu.

Opanowa艂 si臋 na tyle, 偶e m贸g艂 bezpiecznie jecha膰 pustymi ulicami w d贸艂 rzeki. Przy mo艣cie Blackfriars zatrzyma艂 samoch贸d i zszed艂 na nabrze偶e. Tej nocy wody Tamizy by艂y wzburzone, na powierzchni tworzy艂y si臋 bia艂e grzywy.

Dopiero teraz zastanowi艂 si臋, po co tu przyszed艂. By艂 bogatym i wp艂ywowym cz艂owiekiem. Co kaza艂o mu tu przyj艣膰? Zachowywa艂 si臋, jak lunatyk krocz膮cy przed siebie bez celu. Ale na jak d艂ugo b臋dzie 艣wiadomy tego, co si臋 z nim dzieje? Wiedzia艂, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej zn贸w p贸jdzie gdzie艣 bez wyra藕nego powodu. Znalaz艂 si臋 w sytuacji bez wyj艣cia.

Ch艂odny wiatr i deszcz ocuci艂y go nieco. Przypomnia艂 sobie wszystko: 艂a藕ni臋, fontanny wody tryskaj膮ce rur, pod艂og臋 wy艂o偶on膮 kafelkami, upa艂, kobiety 艣miej膮ce si臋 i wiwatuj膮ce. A w ko艅cu istot臋 偶yj膮c膮 za 艣cian膮 wody, kreatur臋 bardziej odra偶aj膮c膮 ni偶 te, kt贸re pami臋ta艂 ze swych nocnych koszmar贸w. Zgwa艂ci艂y go! - przypomnia艂 sobie brutalny akt; kiedy straci艂 przytomno艣膰, te dziwki dobra艂y si臋 do niego. I o to nie mia艂 do nich 偶alu. Ale co jeszcze mu zrobi艂y, co jeszcze? Ostatecznie poczyni艂 ju偶 pierwsze kroki, by zniszczy膰 ich kryj贸wk臋. Teraz m贸g艂 unicestwi膰 to, co z niego uczyni艂y pos艂uguj膮c si臋 czarami.

Wiatr by艂 zimny, ale jego krew gor膮ca. Gdy przeci膮艂 偶y艂臋, trysn臋艂a szkar艂atnym strumieniem. Tamiza przyj臋艂a j膮 z entuzjazmem. B艂yskawiczna utrata krwi os艂abi艂a Garveya. Nie martw si臋 - pomy艣la艂 - osuwaj膮c si臋 na kolana i staczaj膮c do wody - nikt si臋 o tobie nie dowie... tylko ryby. Gdy spienione fale rzeki zamyka艂y si臋 nad nim, modli艂 si臋, by 艣mier膰 nie by艂a kobiet膮.

Zanim Garvey obudzi艂 si臋 w nocy i stwierdzi艂, 偶e jego cia艂o zbuntowa艂o si臋, Jerry opu艣ci艂 p艂ywalni臋, wsiad艂 do samochodu i zamierza艂 wr贸ci膰 do domu. Jednak nie by艂 przygotowany na kolejn膮 niespodziank臋. Oczy mu 艂zawi艂y i mia艂 przyt臋piony refleks. Ma艂o brakowa艂o, a spowodowa艂by wypadek. Wtedy zaparkowa艂 samoch贸d i dalej poszed艂 pieszo. Po ostatnich prze偶yciach pozosta艂o niejasne wspomnienie, cho膰 min臋艂a dopiero nieca艂a godzina. G艂ow臋 mia艂 Pe艂n膮 dziwnych skojarze艅. Pogr膮偶ony w marzeniach, szed艂 ulicami. Do rzeczywisto艣ci przywo艂a艂 go widok Chandamana i Fryera, czekaj膮cych w jego sypialni.

Nie czeka艂, a偶 go z艂api膮, lecz odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i uciek艂. Znudzeni d艂ugim oczekiwaniem, opr贸偶nili gospodarzowi ca艂y barek i zanim zd膮偶yli si臋 zorientowa膰, Jerry by艂 ju偶 na ulicy.

Poszed艂 do Carole, ale nie by艂o jej w domu. Postanowi艂 zaczeka膰. Prawie p贸艂 godziny siedzia艂 na schodach, a kiedy wr贸ci艂 s膮siad z g贸ry, Jerry skorzysta艂 z jego zaproszenia. Wypi艂 fili偶ank臋 gor膮cej herbaty i, nie chc膮c nadu偶ywa膰 go艣cinno艣ci, poszed艂 do 艣r贸dmie艣cia, gdzie zostawi艂 samoch贸d. Zebra艂o si臋 tam mn贸stwo ludzi.

- Dok膮d idziecie? - pyta艂 ich.

- Obejrze膰 czarownice - odpowiadali.

- Jakie czarownice? - chcia艂 wiedzie膰, ale nikt nie zwraca艂 ju偶 na niego uwagi. Szed艂 za innymi. Zapada艂 zmierzch i ulice rozja艣nia艂o tylko s艂abe 艣wiat艂o latarni. Ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e t艂um pod膮偶a w kierunku p艂ywalni. S艂ysza艂 odg艂os podobny do plusku fal rozbijaj膮cych si臋 o morski brzeg. Skr臋ci艂 w Leopold Road. Sk膮d ten plusk? - zastanawia艂 si臋. Wci膮gn膮艂 w nozdrza powietrze nasycone wilgoci膮 i sol膮, jakby znajdowa艂 si臋 blisko morza, a nie rzeki. Jerry by艂 coraz bardziej zdziwiony. Zatrzyma艂 si臋 i patrzy艂, jak ulic膮 p艂ynie woda. Ludzie zbierali si臋 przy schodach p艂ywalni. Wkr贸tce Jerry sta艂 ju偶 po kostki w wodzie, Ryby - drobne, srebrzyste strza艂ki - p艂yn臋艂y z jej pr膮dem.

- Jerry? - Carole sta艂a na schodach i patrzy艂a na niego zaniepokojona. - Co si臋 z tob膮, do diab艂a, dzia艂o?

Opowiedzia艂 jej o zasadzce zorganizowanej przez Garveya, o tym, jak go zbili, a potem czekali na niego j w domu. Skwitowa艂a to ch艂odn膮 sympati膮. Nie powie-dzia艂 jej nic o ucieczce, ani o kobietach, ani o tym, co widzia艂 w 艂a藕ni. Nie potrafi艂 jej tego wyja艣ni膰, nawet gdyby chcia艂 - z ka偶d膮 godzin膮 traci艂 pewno艣膰, 偶e w og贸le cokolwiek widzia艂.

- Chcesz tu zosta膰? - przerwa艂a jego wyja艣nienia.

- Ba艂em si臋, 偶e nigdy nie zapytasz.

- K膮piel dobrze by ci zrobi艂a. Jeste艣 pewien, 偶e nic ci nie z艂amali?

- My艣l臋, 偶e czu艂bym.

Ko艣ci mia艂 ca艂e, ale nie oby艂o si臋 bez siniak贸w, Dopiero teraz pot艂uczone cia艂o da艂o o sobie zna膰. Kiedy, po p贸艂godzinnej k膮pieli, wyszed艂 z wanny i przejrza艂 si臋 w lustrze, stwierdzi艂, 偶e wygl膮da okropnie.

- Jutro musisz i艣膰 na policj臋 - powiedzia艂a Carole, gdy le偶eli ju偶 obok siebie. - My艣lisz, 偶e aresztuj膮 tego drania, Garveya?

- Chyba tak.

Pochyli艂a si臋 nad jego zapuchni臋t膮 twarz膮 i poca艂owa艂a go delikatnie.

- Chc臋 ci臋 kocha膰 - powiedzia艂a. - Dlaczego tak mi to utrudniasz?

- Ja? - przymkn膮艂 oczy. Chcia艂a wsun膮膰 r臋k臋 pod p艂aszcz k膮pielowy, kt贸ry wci膮偶 jeszcze mia艂 na sobie - nigdy nie mog艂a poj膮膰 jego nie艣mia艂o艣ci, ale uwa偶a艂a j膮 za czaruj膮c膮 - i pie艣ci膰 go. Kiedy sykn膮艂 z b贸lu, daj膮c jej do zrozumienia, 偶e nie jest w formie, uszanowa艂a jego wol臋.

- Zgasz臋 艣wiat艂o - powiedzia艂a, ale Jerry ju偶 spa艂.

Pr膮d nie by艂 偶yczliwy dla Ezry Garveya. Porwa艂 jego cia艂o i bawi艂 si臋 nim, jak dziecko bawi si臋 obiadem, na kt贸ry nie ma apetytu. Uni贸s艂 je kilka mil w d贸艂 rzeki i wyrzuci艂 na mielizn臋 przy brzegu. Nie krwawi艂o ju偶.

Jerry'ego obudzi艂 odg艂os wody puszczanej w 艂azience. Okna sypialni by艂y zas艂oni臋te, wi臋c trudno by艂o okre艣li膰, kt贸ra mo偶e by膰 godzina. Obola艂e cia艂o utrudnia艂o ka偶dy, najmniejszy nawet ruch. Czeka艂 go ci臋偶ki dzie艅 - musia艂 p贸j艣膰 na policj臋 i wyja艣ni膰 wydarzenia, kt贸rych wcale nie by艂 pewien. Najbardziej obawia艂 si臋 pyta艅. Plusk wody dra偶ni艂 go. Usiad艂 i odrzuci艂 prze艣cierad艂o, kt贸rym by艂 przykryty.

Pierwsz膮 my艣l膮, gdy spojrza艂 na siebie, by艂o, 偶e jeszcze si臋 nie obudzi艂, 偶e nadal le偶y z g艂ow膮 na poduszce i 艣ni o w艂asnym przebudzeniu. 艢ni, 偶e ma piersi i mi臋kkie 艂ono... To nie by艂o jego cia艂o! Jego by艂o innej p艂ci!

Pr贸bowa艂 obudzi膰 si臋 z koszmarnego snu, ale nic si臋 nie zmieni艂o. By艂 kobiet膮! I to przera偶on膮 w艂asnym wygl膮dem.

Plusk wody przypomnia艂 mu Madonn臋 i kobiet臋, z kt贸r膮 si臋 kocha艂. Teraz rozumia艂, co mia艂y oznacza膰 s艂owa, kt贸re czule szepta艂a mu do ucha: „Nigdy... nigdy..." Tak, wtedy po raz ostatni wsp贸艂偶y艂 jako m臋偶czyzna. By艂y w zmowie - Madonna i ta kobieta. Za chwil臋 doprowadzaj膮cego do sza艂u szcz臋艣cia zap艂aci艂 w艂asn膮 m臋sko艣ci膮. Ukara艂y go! Czy nic ju偶 nie da si臋 zrobi膰? Ogarnia艂a go rozpacz.

Wsta艂 i dotyka艂 d艂o艅mi swego nowego cia艂a. Nie ba艂 si臋 go, ale i nie wpada艂 w zachwyt. Musia艂 pogodzi膰 si臋 z faktami i zacz膮膰 偶ycie od nowa - nie mia艂 wyboru.

Musia艂o istnie膰 jakie艣 logiczne wyt艂umaczenie tego, co si臋 sta艂o. A je艣li tak, to powinien wr贸ci膰 na p艂ywalni臋 i znale藕膰 je. Musia艂 dotrze膰 do gor膮cego serca spirali i dowiedzie膰 si臋, o co w tym wszystkim chodzi艂 Zdarzaj膮 si臋 jeszcze cuda na 艣wiecie! Moc wywracaj膮ca cia艂o na drug膮 stron臋 bez przelewu krwi... To okropne!

Z 艂azienki ci膮gle dochodzi艂 plusk wody. Podszed艂 do drzwi. Nie by艂y zamkni臋te, wi臋c otworzy艂 je. Carole siedzia艂a na brzegu wanny z r臋kami przyci艣ni臋tymi do twarzy. Kiedy us艂ysza艂a, 偶e wszed艂, wstrz膮sn膮艂 ni膮 dreszcz. Nie spojrza艂a.

- Widzia艂am... - powiedzia艂a. G艂os jej dr偶a艂. - Czy ja zwariowa艂am? - Nie.

- Wi臋c, co si臋 dzieje?

- Nie wiem - odpowiedzia艂. - Czy wygl膮dam a偶 tak strasznie?

- Podle! - Rozp艂aka艂a si臋. - Inaczej. Nie chc臋 na ciebie patrze膰. S艂yszysz? Nie chc臋 widzie膰!

Nie pr贸bowa艂 przekonywa膰 Carole. Nie chcia艂a go zna膰 i mia艂a do tego pe艂ne prawo.

Wycofa艂 si臋 do sypialni, za艂o偶y艂 brudne, poszarpane ciuchy i postanowi艂 natychmiast wr贸ci膰 na p艂ywalni臋.

Szed艂 nie zauwa偶ony, albo raczej ludzie, nie wiedz膮c o jego przemianie, nie zwracali na niego uwagi. Czu艂 si臋 okropnie.

Kiedy dotar艂 na Leopold Road, na schodach sta艂o kilku m臋偶czyzn. Jerry nie s艂ysza艂 ich, ale rozmawiali o zniszczeniu budynku. Wszed艂 do sklepu po przeciwnej stronie ulicy i odczeka艂, a偶 odejd膮, a potem spokojnie pod膮偶y艂 do frontowych drzwi. Obawia艂 si臋, 偶e mogli zmieni膰 zamki, ale na szcz臋艣cie nie zrobili tego. Wszed艂 do hallu i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.

Nie wzi膮艂 ze sob膮 latarki, wi臋c musia艂 zda膰 si臋 na w艂asny instynkt. I nie zawi贸d艂 go - kilka minut p贸藕niej znalaz艂 marynark臋, kt贸r膮 wczoraj zgubi艂 uciekaj膮c. Kilka zakr臋t贸w i ju偶 by艂 w izbie, gdzie po raz pierwszy ujrza艂 u艣miechaj膮c膮 si臋 zalotnie dziewczyn臋.

Szybkim krokiem przemierzy艂 izb臋 i - straci艂 wszelk膮 nadziej臋. Basen, wype艂niony po brzegi brudn膮 wod膮, by艂 opustosza艂y. Odesz艂y - pomy艣la艂. Matki, dzieci... Niew膮tpliwie Madonna r贸wnie偶 znikn臋艂a.

Sprawdzi艂 艂a藕nie. Rzeczywi艣cie, odesz艂a. Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e pomieszczenia wygl膮daj膮 jakby inaczej. By艂y zdewastowane! Wsz臋dzie wala艂y si臋 obt艂uczone ze 艣cian kafelki, rury wyrwane ze 艣cian... Gdzieniegdzie zauwa偶y艂 plamy krwi.

W pierwszej chwili my艣la艂, 偶e to jego niespodziewane wtargni臋cie wyp艂oszy艂o je z kryj贸wki. Cokolwiek by艂o powodem, czarownice odesz艂y, a jego - dzie艂o swoich przekl臋tych czar贸w - zostawi艂y na 艂ask臋 losu.

Pogr膮偶ony w ponurych my艣lach, spacerowa艂 wzd艂u偶 basenu. Powierzchnia wody nie by艂a ca艂kiem spokojna - pulsowa艂a, jakby gdzie艣 w jej otch艂ani bi艂o serce. Wpatrzy艂 si臋 w ni膮. Nagle co艣 zawirowa艂o i poziom wody zacz膮艂 si臋 gwa艂townie obni偶a膰, jakby kto艣 otworzy艂 zaw贸r wypustowy. Czy tutaj schroni艂a si臋 Madonna? Szybkim krokiem obszed艂 basen, uwa偶nie ogl膮daj膮c kafelki. Tak! Uciekaj膮c zostawi艂a za sob膮 smug臋 mazi. Dzi臋ki temu m贸g艂 j膮 odnale藕膰.

Nie wiedzia艂 dok艂adnie, gdzie wypuszczano wod臋 z basenu. Pewnie do kanalizacji, potem do rzeki, a w ko艅cu do morza. 艢mier膰 przez utopienie. Wraz z zag艂ad膮 czarownic, ich magia powinna straci膰 moc, ale chyba nic z tego. Wody ubywa艂o w b艂yskawicznym tempie.

Nie mia艂 nic do stracenia - skoczy艂. Wir wci膮gn膮艂 go natychmiast. Pr膮d 艣ci膮ga艂 go coraz ni偶ej i ni偶ej, a偶 uderzy艂 o dno basenu i w艣lizn膮艂 si臋 do kana艂u. Otworzy艂 oczy, ale nic nie m贸g艂 dojrze膰. Wir rzuca艂 nim we wszystkie strony.

Wtem zauwa偶y艂 przed sob膮 艣wiat艂o. Nie potrafi艂 okre艣li膰 odleg艂o艣ci, ale co za r贸偶nica, i tak brakowa艂o mu ju偶 powietrza. A je艣li utonie, zanim dop艂ynie do 艣wiat艂a, i tak zako艅czy si臋 jego 艣miertelna podr贸偶? 艢mier膰 by艂a niczym wi臋cej jak snem, w kt贸rym 偶y艂 -przez ca艂e lata. Oczyma wyobra藕ni ogl膮da艂 to, co bezpowrotnie utraci艂 - ziemi臋, s艂o艅ce, gwiazdy... Otworzy艂 usta, jakby chcia艂 krzykn膮膰, a 艣wiat艂o by艂o coraz bli偶ej i bli偶ej...

DZIECI KRZYKU

Dlaczego Vanessa nie mog艂a oprze膰 si臋 nie oznaczonej drodze, prowadz膮cej B贸g jeden wie, dok膮d? Uwa偶a艂a, 偶e ma nosa, cho膰 ju偶 wiele razy dzi臋ki niemu wpakowa艂a si臋 w k艂opoty. Kiedy艣 ca艂膮 noc b艂膮dzi艂a w Alpach; epizod w Marrakech omal nie sko艅czy艂 si臋 gwa艂tem; nie wspominaj膮c ju偶 o przygodzie z uczniami po艂ykacza mieczy na okropnych peryferiach Manhattanu. Te gorzkie do艣wiadczenia powinny j膮 czego艣 nauczy膰, ale kiedy mia艂a wybra膰 mi臋dzy drog膮 oznaczon膮 a nie oznaczon膮 - bez wahania wybra艂a t臋 ostatni膮.

Droga wiod艂a wzd艂u偶 wybrze偶a Kithnos. Co mog艂o by膰 przyjemnego w samotnej je藕dzie przez pustkowie? W najlepszym wypadku mia艂a szans臋 natkn膮膰 si臋 na kozy wypasane w pobli偶u i ujrze膰 strome, skaliste wybrze偶e Morza Egejskiego. Ale ten sam widok mog艂a podziwia膰 z okien hotelu w zatoce Merikha - w tym celu nawet nie musia艂a wstawa膰 z 艂贸偶ka. Na krzy偶贸wce zauwa偶y艂a drogowskazy: jeden do Lutry, gdzie znajdowa艂y si臋 ruiny weneckiego fortu, i drugi do Driopis. S艂ysza艂a, 偶e obie wioski s膮 urocze, ale nie odwiedzi艂a ani jednej, bo zdaniem Vanessy, z powodu zbyt powa偶nie brzmi膮cych nazw traci艂y na atrakcyjno艣ci. Droga, kt贸r膮 jecha艂a, nadal pozostawa艂a bez nazwy. Krajobraz zmieni艂 si臋.

Nigdzie nie zauwa偶y艂a k贸z, a rzadko rosn膮ce na polach warzywa wygl膮da艂y do艣膰 marnie. Wyspa nie by艂a rajem. Niepodobna do Santorini z malowniczym wulkanem, albo do Mykonos z pi臋knymi pla偶ami i luksusowymi hotelami - Kithnos niczym nie przyci膮ga艂a turyst贸w. Dlatego przyjecha艂a tu Vanessa -chcia艂a uciec jak najdalej od ludzi, a ta droga dawa艂 jej upragniony azyl.

Nagle w艣r贸d ska艂 rozleg艂 si臋 krzyk, kt贸rego nie mog艂a zignorowa膰. Kto艣 wzywa艂 pomocy. Zatrzyma艂a samoch贸d i zgasi艂a silnik. Przera藕liwy krzyk powt贸rzy艂 si臋, ale tym razem po nim nast膮pi艂 strza艂, cisza i drugi strza艂.

Nie namy艣laj膮c si臋, otworzy艂a drzwi samochodu i wysz艂a na drog臋. Powietrze by艂o przesycone zapachem kwiat贸w i zi贸艂, kt贸rego przedtem nie czu艂a. Wtem pad艂 trzeci strza艂 i ujrza艂a sylwetk臋 - sta艂a zbyt daleko, by j膮 rozpozna膰, nawet gdyby to by艂 jej m膮偶 - wdrapuj膮c膮 si臋 na wzniesienie, aby zaraz za nim znikn膮膰. Po chwili ukazali si臋 prze艣ladowcy. Pad艂 kolejny strza艂. O ile mog艂a si臋 zorientowa膰, strzelali w powietrze, a nie do m臋偶czyzny. Raczej ostrzegali go, by si臋 zatrzyma艂, ni偶 chcieli zabi膰. Nie widzia艂a ich dok艂adnie, ale wydawa艂o jej si臋, 偶e prze艣ladowcy ubrani byli w lu藕ne, czarne kombinezony.

Wsiadaj膮c do samochodu waha艂a si臋, czy powinna po prostu odjecha膰, czy dogoni膰 ich i dowiedzie膰 si臋, o co w tym wszystkim chodzi. Wystrza艂y nie brzmia艂y zbyt zach臋caj膮co, ale czy偶 mog艂a biernie patrze膰 na co艣 takiego?! M臋偶czy藕ni w czerni pod膮偶ali za sw膮 ofiar膮. Obserwowa艂a ich przez moment i ruszy艂a w kierunku wzniesienia, za kt贸rym znikn臋li.

Ukszta艂towanie terenu okaza艂o si臋 bardzo zwodnicze. Wszystkie wzniesienia by艂y do siebie podobne. Przez dziesi臋膰 minut b艂膮dzi艂a po polach, ale nigdzie nie zauwa偶y艂a 艣ladu m臋偶czyzn. Krzyki i wystrza艂y ucich艂y- S艂ysza艂a tylko wrzask mew i cykady. Rozejrza艂a si臋 i stwierdzi艂a, 偶e nie wie, gdzie jest.

- Do diab艂a! - zakl臋艂a. - Dlaczego ja to robi臋?

Wybra艂a najwy偶sze wzniesienie, z kt贸rego mog艂a rozejrze膰 si臋 po okolicy. Jednak zanim tam dotar艂a, straci艂a z oczu samoch贸d. Z optymizmem pomy艣la艂a, 偶e je艣li dojrzy skaliste wybrze偶e, to ju偶 z 艂atwo艣ci膮 odnajdzie drog臋, na kt贸rej go zostawi艂a, a potem wr贸ci po w艂asnych 艣ladach i wszystko b臋dzie w porz膮dku. Ale wzniesienie okaza艂o si臋 niewiele wy偶sze od pozosta艂ych i plany Vanessy spe艂z艂y na niczym. Gdzie nie spojrza艂a - wsz臋dzie identyczny krajobraz zalany promieniami popo艂udniowego s艂o艅ca. Zdesperowana, obliza艂a palec i wystawi艂a go na wiatr, wnioskuj膮c, 偶e powinien wia膰 od morza. Ledwie wyczuwalny - by艂 jedyn膮 wskaz贸wk膮, jak膮 mia艂a.

Jednak po pi臋ciominutowej w臋dr贸wce ujrza艂a nie sw贸j samoch贸d, lecz kompleks bia艂ych budynk贸w otoczonych murem, z wie偶膮 po艣rodku. Przysz艂o jej na my艣l, 偶e mo偶e w艂a艣nie tutaj dotarli m臋偶czy藕ni, co by艂o wystarczaj膮cym powodem, by omin膮膰 to miejsce z daleka. Ale bez czyjej艣 pomocy nie mia艂a szans na odnalezienie samochodu i powr贸t do hotelu. Poza tym blisko艣膰 budynk贸w uspokaja艂a j膮. Wok贸艂 rozci膮ga艂y si臋 ogrody, w kt贸rych mog艂a znale藕膰 przynajmniej cie艅, a mo偶e nawet owoce - by艂a spragniona i g艂odna. Ruszy艂a w kierunku bramy.

Jedno skrzyd艂o by艂o uchylone, wi臋c wesz艂a do 艣rodka. Zaro艣ni臋te drzewami i krzewami podw贸rze przecina艂y liczne chodniczki. Z ulg膮 wkroczy艂a w zacienion膮 alejk臋 i pod膮偶y艂a do jednego z budynk贸w. Tajemnicze miejsce obudzi艂o w niej 偶膮dz臋 przyg贸d. W niszy zauwa偶y艂a figur臋 Marii Dziewicy z ma艂ym Jezusem na r臋ku. Patrz膮c na ni膮, Vanessa poczu艂a si臋 bezpieczniej. To musi by膰 jakie艣 sanktuarium - pomy艣la艂a.

Nie by艂a wierz膮ca ju偶 od wczesnej m艂odo艣ci. Od dwudziestu pi臋ciu lat nie przekroczy艂a prog贸w ko艣cio艂a, a teraz, maj膮c lat czterdzie艣ci jeden, szuka艂a w nim schronienia. Tak czy inaczej - zamierza艂a spyta膰 o drog臋 i zaraz wyj艣膰.

Kiedy spojrza艂a na zalane promieniami s艂o艅ca mury, wydawa艂o jej si臋, 偶e czuje ich 艣wiadomo艣膰, t臋tni膮ce w nich 偶ycie. To by艂y skutki przebywania z Ronaldem, wys艂uchiwania jego teorii na temat sz贸stego zmys艂u. Jego 艣mieszna zazdro艣膰 zniszczy艂a ich ma艂偶e艅stwo. Rozstali si臋 przed trzema miesi膮cami, bo nie mog艂a d艂u偶ej znie艣膰 ci膮g艂ego szpiegowania. Taktyki Ronalda nie powstydziliby si臋 nawet agenci Bia艂ego Domu. Wtem poczu艂a, 偶e kto艣 j膮 obserwuje. Jaki艣 cie艅 zamajaczy艂 w w膮skim oknie, jednak nikt nie zapyta艂 jej, co tu robi. Mo偶e nie wolno im m贸wi膰 - pomy艣la艂a - i b臋d臋 musia艂a dogada膰 si臋 na migi? Lepsze to ni偶 nic.

Gdzie艣 w pobli偶u us艂ysza艂a bieganin臋, a po chwili szcz臋k zamykanej bramy. Ze strachu serce zamar艂o jej l w piersiach. Czu艂a, 偶e nogi ma jak z waty.

Posz艂a w kierunku, z kt贸rego dochodzi艂y odg艂osy bieganiny. K膮tem oka zauwa偶y艂a, 偶e g艂owa figury obr贸ci艂a si臋 nieznacznie. Jej niebieskie oczy pod膮偶a艂y za Vaness膮, kt贸ra zatrzyma艂a si臋 nas艂uchuj膮c. W bocznej alejce pojawi艂y si臋 trzy zakonnice w czarnych habitach. Tylko brody i po艂yskuj膮ce pistolety zdradza艂y, 偶e nie s膮 s艂u偶ebnicami Chrystusa. Chcia艂o jej si臋 艣mia膰 z tej niekonsekwencji, ale w tym samym momencie skierowali na ni膮 bro艅.

Najwyra藕niej nie mieli ochoty na wys艂uchiwanie wyja艣nie艅. Zreszt膮 widok uzbrojonych m臋偶czyzn przebranych za zakonnice przerazi艂 j膮 do tego stopnia, 偶e i tak nie mog艂a wykrztusi膰 ani s艂owa.

Trzy 艣wi臋te „siostrzyczki" zwi膮za艂y j膮 i dok艂adnie przeszuka艂y. To jeszcze mog艂a znie艣膰, ale modli艂a si臋, by wreszcie od艂o偶y艂y bro艅. Wygl膮da艂o na to, 偶e stawianie oporu nie ma sensu. Kiedy zako艅czyli rewizj臋, jeden z m臋偶czyzn zaprowadzi艂 j膮 do ma艂ego pokoju i zamkn膮艂. Czu艂a si臋, jak Alicja zagubiona w Krainie Czar贸w i marzy艂a o powrocie do Chicago.

- Chyba nast膮pi艂a pomy艂ka - powiedzia艂 m臋偶czyzna z obfitym w膮sem. Nie mia艂 nic wsp贸lnego z zakonem. Znajdowali si臋 w jego gabinecie. Siedzia艂 na biurku i patrzy艂 na ni膮. Ubrany by艂 w bia艂膮 koszul臋, krawat i spodnie na szelkach. Mia艂 dziwny akcent. Vanessa zastanawia艂a si臋, czy jest Francuzem, czy mo偶e Niemcem?... Kiedy obserwowa艂a, jak wyjmuje z szuflady czekolad臋, dosz艂a do wniosku, 偶e musi by膰 Szwedem. Przedstawi艂 si臋 jako pan Klein.

- Pomy艂ka? - przerwa艂a mu. - Do diab艂a! Ma pan racj臋! To pomy艂ka!

- Zlokalizowali艣my pani samoch贸d. Skontaktowali艣my si臋 tak偶e z pani hotelem. Tak wi臋c... m贸wi艂a pani prawd臋.

- Nie jestem k艂amczuch膮 - odpowiedzia艂a. Mimo mi艂ej powierzchowno艣ci, pan Klein nie przypad艂 jej do gustu. Pewnie jest ju偶 p贸藕na noc - zastanawia艂a si臋. Nie mia艂a zegarka, a w pokoju nie by艂o okien. Tylko pan Klein wiedzia艂, kt贸ra jest godzina, ale nie mia艂a odwagi zapyta膰. - Ciesz臋 si臋, 偶e jest pan zadowolony. Czy teraz mo偶e mnie pan odwie藕膰 do hotelu? Jestem zm臋czona.

Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie. Obawiam si臋, 偶e nie b臋dzie to mo偶liwe.

Vanessa wsta艂a tak gwa艂townie, 偶e omal nie przewr贸ci艂a krzes艂a. W tym samym momencie drzwi otworzy艂y si臋 i do pokoju wpad艂a jedna z uzbrojonych „siostrzyczek".

- W porz膮dku, Stanislaus - powstrzyma艂 go Klein. - Pani Jape nie rzuci艂a mi si臋 do gard艂a.

„Siostra" Stanislaus wycofa艂a si臋, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

- Dlaczego? - zapyta艂a Vanessa. Obecno艣膰 stra偶nika rozz艂o艣ci艂a j膮.

- Dlaczego co?

- Zakonnice.

Klein spojrza艂 na ni膮 i dotkn膮艂 dzbanka z kaw膮, przyniesionego przed godzin膮, by sprawdzi膰, czy jeszcze nie ostyg艂. Zanim odpowiedzia艂, nape艂ni艂 swoj膮 fili偶ank臋 do po艂owy.

- Moim zdaniem powod贸w jest wiele, pani Jape. I przyrzekam, 偶e uwolni臋 pani膮, jak tylko b臋dzie to mo偶liwe. Do tego czasu b臋d臋 spe艂nia艂 pani zachcianki. Prosz臋 pomy艣le膰 o tym, jak o grze... - Na jego ustach b艂膮ka艂 si臋 u艣miech. - ...Oni lubi膮 gry...

- Kto? Klein 艣ci膮gn膮艂 brwi.

- Niewa偶ne - powiedzia艂. - Im mniej pani wie, tym mniej b臋dziemy musieli zrobi膰, 偶eby pani zapomnia艂a.

- To wszystko jest bez sensu - stwierdzi艂a.

- I o to chodzi - odpowiedzia艂 i wypi艂 kaw臋. - Przychodz膮c tutaj pope艂ni艂a pani niewybaczalny b艂膮d Oczywi艣cie, my te偶 zrobili艣my b艂膮d wpuszczaj膮c pani膮. Normalnie brama jest zamkni臋ta. Zaskoczy艂a nas pani i...

- Niech pan pos艂ucha - przerwa艂a mu Vanessa. - Nie wiem, co si臋 tu dzieje, i nie chc臋 wiedzie膰. Wszystko, czego pragn臋, to wr贸ci膰 do hotelu i w spokoju sp臋dzi膰 reszt臋 wakacji. - By艂a coraz bardziej zdenerwowana. - Czy prosz臋 o zbyt wiele? - zapyta艂a. - Nic nie zrobi艂am i nic nie widzia艂am. W czym problem?

Klein wsta艂.

- Problem - powt贸rzy艂 z namys艂em. - Oto jest pytanie. - Najwyra藕niej nie zamierza艂 na nie odpowiedzie膰. - Stanislaus? - zawo艂a艂.

Drzwi otworzy艂y si臋 i wesz艂a „zakonnica".

- Odprowad藕 pani膮 Jape do jej pokoju.

- Z艂o偶臋 protest w mojej ambasadzie! - zagrozi艂a. - Mam prawa!

- Prosz臋 - zrobi艂 zbola艂膮 min臋. - Gro藕by nie pomog膮 偶adnemu z nas.

„Zakonnica" uj臋艂a Vaness臋 za rami臋. Na 偶ebrach poczu艂a luf臋 pistoletu.

- Mo偶emy ju偶 i艣膰? - zapyta艂 Stanislaus.

- A mam wyb贸r?

- Nie.

Dobra farsa, jak poinformowa艂 j膮 kiedy艣 przyrodni brat - tymczasowy aktor - polega na odegraniu jej ze 艣mierteln膮 powag膮. Nie wolno okaza膰 ani odrobiny rozbawienia. Powinna zabrzmie膰 prawdziwie. Umiej臋tno艣ci Vanessy ocenia艂a grupa ekspert贸w, bior膮c pod uwag臋 niezwyk艂o艣膰 sytuacji. Dawa艂a z siebie wszystko, 偶eby ich zadowoli膰. Oczywi艣cie, brakowa艂o jej, niezb臋dnych do tego rodzaju komedii, cech charakteru. Wkr贸tce zauwa偶膮 pomy艂k臋 i wypuszcz膮 j膮 na wolno艣膰, szcz臋艣liwsz膮 ni偶 kiedykolwiek.

Dzi臋ki butelce whisky, kt贸r膮 kto艣 wspania艂omy艣lnie zostawi艂 w jej pokoju, spa艂a dobrze. By艂a kompletnie pijana i kiedy obudzi艂a si臋 rano, mia艂a okropnego kaca. B贸l rozsadza艂 jej czaszk臋 i m臋czy艂o j膮 pragnienie. Chwil臋 rozgl膮da艂a si臋 po pokoju, zanim przypomnia艂a sobie, gdzie jest. Nagle okienko w drzwiach otworzy艂o si臋 i ujrza艂a w nim obc膮 twarz. By艂 to starszy m臋偶czyzna z siwiej膮c膮 brod膮 i rozbieganymi oczyma.

- Pani Jape - szepn膮艂. - Pani Jape. Mog臋 prosi膰 na s艂贸wko?

Podesz艂a do drzwi. M臋偶czyzna mia艂 nie艣wie偶y oddech, wi臋c stan臋艂a w bezpiecznej odleg艂o艣ci, cho膰 przywo艂ywa艂 j膮 bli偶ej.

- Kim pan jest? - zapyta艂a Vanessa. Nie by艂a pewna, ale kogo艣 jej przypomina艂.

Rzuci艂 jej dumne spojrzenie.

- Jestem pani wielbicielem - powiedzia艂.

- Znam pana? Zaprzeczy艂 ruchem g艂owy.

- Jeste艣 za m艂oda, ale ja znam ciebie. Widzia艂em, jak wchodzi艂a艣. Chcia艂em ci臋 ostrzec, ale nie zd膮偶y艂em.

- Pan te偶 jest wi臋藕niem.

- Niestety, tak. Prosz臋 mi powiedzie膰... widzia艂a pani Floyda?

- Kogo?

- Uciek艂 przedwczoraj.

- Aha. - Vanessa zaczyna艂a 艂膮czy膰 fakty. - Floyd by艂 m臋偶yczyzn膮, kt贸rego gonili?

- Na pewno. Kiedy uciek艂, poszli za nim, dranie, i zostawili bram臋 otwart膮. W ostatnich dniach poczuli si臋 bezpiecznie... - Wygl膮da艂 na doskonale zorientowanego w sytuacji. - Nie 偶ebym si臋 cieszy艂, 偶e tu jeste艣, ale s艂yszeli艣my strza艂y i... - zawaha艂 si臋. - Nie dostali go, prawda?

- Nie widzia艂am - odpowiedzia艂a. - Przysz艂am tu i...

- Ha! - krzykn膮艂. - A wi臋c uciek艂.

Nagle przysz艂o jej do g艂owy, 偶e ta rozmowa mog艂a by膰 pu艂apk膮. 呕e m臋偶czyzna by艂 szpiegiem, kt贸ry mia艂 wybada膰, ile o nich wie! Ale instynkt m贸wi艂 jej co innego. Na jego pomarszczonej twarzy klowna malowa艂a si臋 taka rado艣膰, 偶e nie m贸g艂 by膰 jednym z nich. Zaufa艂a mu. Nie mia艂a wielkiego wyboru.

- Pom贸偶 mi uciec - prosi艂a. - Musz臋 si臋 st膮d wydosta膰.

Spojrza艂 na ni膮 zaskoczony.

- Ju偶? Przecie偶 dopiero co przyjecha艂a艣.

- Nie jestem z艂odziejem. Nie lubi臋 siedzie膰 w zamkni臋tym na klucz pokoju.

Ze zrozumieniem pokiwa艂 g艂ow膮.

- Oczywi艣cie, 偶e nie. Przykro mi. Taka pi臋kna kobieta... Nigdy nie mia艂em do czynienia...

- Czy jest pan pewien, 偶e nie znam sk膮d艣 pana? - zapyta艂a. - Pa艅ska twarz wydaje mi si臋 znajoma.

- Naprawd臋? - ucieszy艂 si臋. - Bardzo mi mi艂o. Wszystkim nam si臋 wydaje, 偶e nikt nas ju偶 nie pami臋ta.

- Wszystkim?

- Uprowadzili nas wiele lat temu. Wielu z nas by艂o tylko pocz膮tkuj膮cymi badaczami. To dlatego Floyd uciek艂. Chcia艂, chocia偶 kilka miesi臋cy przed ko艅cem, uczciwie popracowa膰. Czasami czuj臋 to samo - zaczyna艂 wpada膰 w melancholi臋. - Nazywam si臋 Harvey Gomm. Profesor Harvey Gomm. Chocia偶 dzi艣 zapomnia艂em ju偶, czego by艂em profesorem.

Gomm. Gdzie艣 ju偶 s艂ysza艂a to nazwisko, ale w tej chwili nie mog艂a skojarzy膰.

- Nie pami臋tasz, prawda? - spojrza艂 jej prosto w oczy.

Mia艂a ochot臋 sk艂ama膰, ale mog艂o go to obrazi膰 bardziej ni偶 prawda.

- Nie... Rzeczywi艣cie nie pami臋tam. Chocia偶, mo偶e gdyby mi pan podpowiedzia艂...

Zanim zd膮偶y艂 otworzy膰 usta, us艂ysza艂 g艂osy.

- Nie mo偶emy teraz rozmawia膰, pani Jape. - M贸w mi Vanessa.

- Mog臋? - Jego twarz obla艂 ognisty rumieniec. - Vanessa - szepn膮艂. - Pomo偶esz mi? - zapyta艂a.

- Najlepiej, jak b臋d臋 m贸g艂 - odpowiedzia艂. - Ale je艣li zobaczysz mnie w towarzystwie...

- ...Nigdy si臋 nie spotkali艣my.

- W艂a艣nie. Au revoir - powiedzia艂 i zamkn膮艂 okienko. Us艂ysza艂a kroki - kto艣 szed艂 korytarzem. Za ka偶dym razem, gdy stra偶nik - uprzejmy bandyta imieniem Guillemot - przynosi艂 jej posi艂ki i herbat臋 rozp艂ywa艂a si臋 w u艣miechach.

Jej starania zaczyna艂y dawa膰 owoce. Tego ranka, po 艣niadaniu, pan Klein zawo艂a艂 j膮 do siebie i o艣wiadczy艂, 偶e b臋dzie mog艂a spacerowa膰 po ogrodzie, oczywi艣cie, w towarzystwie Guillemota. Najbardziej ucieszy艂a si臋 z nowych ciuch贸w - troch臋 na ni膮 za du偶ych, ale mimo to lepszych ni偶 te, kt贸re nosi艂a w ci膮gu ostatnich dni, dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋. Klein nie musia艂 by膰 a偶 tak z艂y, skoro darzy艂 j膮 takimi wzgl臋dami.

Zastanawia艂a si臋, ile czasu up艂ynie, zanim - raczej niezbyt rozgarni臋ty - dyrektor hotelu zauwa偶y, 偶e nie wr贸ci艂a. I co wtedy zrobi? Mo偶e ju偶 zawiadomi艂 w艂adze? Mo偶e znajd膮 porzucony samoch贸d i dotr膮 do tego dziwnego fortu? Jednak rano pozbawiono j膮 tej nadziei - samoch贸d sta艂 przy bramie, w cieniu laurowych drzewek, a w nocy pada艂 deszcz, kt贸ry z pewno艣ci膮 zmy艂 wszystkie 艣lady. Ci dranie nie byli g艂upi. Wygl膮da艂o na to, 偶e b臋dzie musia艂a czeka膰, a偶 kto艣 w Anglii zainteresuje si臋 jej przed艂u偶aj膮cymi si臋 wakacjami, ale do tego czasu mog艂a umrze膰 z nud贸w.

W przeciwie艅stwie do niej, inni wi臋藕niowie nie mieli prawa spacerowa膰 po ogrodzie. Pewnego ranka Vanessa us艂ysza艂a g艂osy dochodz膮ce z s膮siedniego podw贸rza - jeden z nich nale偶a艂 do Gomma. Wyra偶a艂y podniecenie.

- Co tam si臋 dzieje? - zapyta艂a.

- Graj膮 w co艣 - odpowiedzia艂 Guillemot.

- Mo偶emy p贸j艣膰 i popatrze膰? - prosi艂a.

- Nie...

- Lubi臋 gry.

- Tak? - zastanawia艂 si臋 chwil臋. - Wi臋c mo偶emy w co艣 pogra膰.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwa艂a, ale naleganie mog艂oby wzbudzi膰 podejrzenia.

- Dlaczego nie? - odpowiedzia艂a. Mo偶e uda jej si臋 zdoby膰 jego zaufanie.

- Poker?

- Nigdy w to nie gra艂am.

- Naucz臋 ci臋 - zaproponowa艂 z entuzjazmem. Z s膮siedniego podw贸rza dochodzi艂y krzyki i pohukiwania, jakby odbywa艂y si臋 jakie艣 wy艣cigi. Guillemot zauwa偶y艂 jej skupienie.

- 呕aby - wyja艣ni艂. - Zorganizowali wy艣cigi 偶ab.

- Domy艣li艂am si臋.

Guillemot spojrza艂 na ni膮 prawie czule.

- Lepiej nie.

Mimo ostrze偶enia, wci膮偶 ws艂uchiwa艂a si臋 w g艂osy, kt贸re rozbrzmiewa艂y przez ca艂e popo艂udnie. Gomm i jego przyjaciele bawili si臋, jak dzieci, co chwil臋 wybuchaj膮c 艣miechem. Ale czy dzi臋ki temu zapominali, 偶e nadal s膮 wi臋藕niami? Kiedy p贸藕nym wieczorem twarz Gomma pojawi艂a si臋 w okienku, Vanessa nie pozwoli艂a mu doj艣膰 do s艂owa.

- S艂ysza艂am was rano na s膮siednim podw贸rzu. A potem po po艂udniu. Wygl膮da艂o na to, 偶e dobrze si臋 bawili艣cie.

- Och, zabawy - westchn膮艂. - To by艂 ci臋偶ki dzie艅. Tyle pracy mieli艣my przy sortowaniu.

- M贸g艂by艣 przekona膰 ich, 偶eby pozwolili mi przy艂膮czy膰 si臋 do was? Umieram z nud贸w.

- Biedna Vanessa. Chcia艂bym ci pom贸c, ale to praktycznie niemo偶liwe. W tej chwili jeste艣my zbyt zapracowani, tym bardziej 偶e Floyd uciek艂.

Zapracowani? Wy艣cigami 偶ab? - pomy艣la艂a. Jednak nie wyrazi艂a g艂o艣no w膮tpliwo艣ci, gdy偶 ba艂a si臋 go obrazi膰.

- Co tu si臋 dzieje? - zapyta艂a. - Przecie偶 nie jeste艣cie kryminalistami, prawda?

Gomm wygl膮da艂 na ura偶onego.

- Kryminali艣ci?

- Przepraszam...

- W porz膮dku, wiem, co mia艂a艣 na my艣li. Rozumiem, 偶e zastanawia ci臋, dlaczego jeste艣my tu uwi臋zieni. Ale zapewniam ci臋, 偶e nie jeste艣my kryminalistami.

- Wi臋c kim? Czy to jaka艣 tajemnica? Zanim odpowiedzia艂, wzi膮艂 g艂臋boki oddech.

- Je偶eli ci powiem... - zawaha艂 si臋. - Czy pomo偶esz nam wydosta膰 si臋 st膮d?

- Jak?

- Przy bramie stoi tw贸j samoch贸d.

- Tak, widzia艂am...

- Gdyby艣my dostali si臋 do niego... wywioz艂a by nas?

- Ilu was jest?

- Czterech: ja, Ireniya, Mottershead, Goldberg. Oczywi艣cie, gdzie艣 na zewn膮trz jest jeszcze Floyd, ale skoro uda艂o mu si臋 uciec, sam musi sobie poradzi膰.

- To ma艂y samoch贸d - ostrzeg艂a.

- Jeste艣my ma艂ymi lud藕mi - odpowiedzia艂 Gomm. - Z wiekiem cz艂owiek kurczy si臋, wiesz, jak suszony owoc. A my jeste艣my ju偶 starzy. W sumie mamy trzysta dziewi臋膰dziesi膮t osiem lat. Wszyscy mamy za sob膮 gorzkie do艣wiadczenia, ale 偶aden z nas nie zm膮drza艂.

Nagle na podw贸rzu rozleg艂 si臋 krzyk. Gomm znikn膮艂 na moment, a kiedy pojawi艂 si臋 znowu, szepn膮艂 zdruzgotany:

- Znale藕li go. O m贸j Bo偶e! Znale藕li go. Vanessa podbieg艂a do okna, ale niewiele mog艂a zobaczy膰. Podw贸rze pe艂ne by艂o „zakonnic", a dwaj stra偶nicy prowadzili wi臋藕nia - bez w膮tpienia zbieg艂ego Floyda. Nie najlepiej wygl膮da艂 po kilku dobach tu艂aczki - brudne, poszarpane ubranie, twarz spalona s艂o艅cem i zapadni臋te policzki. Us艂ysza艂a g艂os Kleina, kt贸ry zbli偶y艂 si臋 do Floyda i wykrzykiwa艂 co艣 - wychwytywa艂a tylko co dziesi膮te s艂owo, ale og贸lny sens doprowadzi艂 starszego m臋偶czyzn臋 do 艂ez. Odwr贸ci艂a si臋 od okna, modl膮c si臋, by pan Klein ud艂awi艂 si臋 kolejnym kawa艂kiem czekolady, kt贸r膮 ci膮g艂e zajada艂.

By艂a zaskoczona: funduje jej pizz臋, nowe ciuchy, pozwala na spacery po ogrodzie, a tamtego cz艂owieka traktuje z takim okrucie艅stwem. Sprawa stawa艂a si臋 coraz bardziej tajemnicza. Dlaczego jest tu tylko pi臋ciu wi臋藕ni贸w (z ni膮 sze艣ciu) i wszyscy (opr贸cz niej) s膮 starszymi lud藕mi? Po tym, co zobaczy艂a na podw贸rzu, musia艂a pozna膰 sekret, nawet gdyby mia艂o to by膰 niebezpieczne, i pom贸c Gommowi i jego towarzyszom odzyska膰 upragnion膮 wolno艣膰.

Profesor nie pokaza艂 si臋 ju偶 tego wieczoru. Mo偶e schwytanie Floyda zak艂贸ci艂o normalny plan zaj臋膰 - zastanawia艂a si臋, cho膰 sama w to nie wierzy艂a. Raczej wygl膮da艂o na to, 偶e zapomnia艂 o niej. Guillemot przyni贸s艂 jej jedzenie i picie, ale nie zosta艂, by nauczy膰 j膮 gra膰 w pokera, jak obiecywa艂, ani nie zabra艂 na spacer. Siedz膮c w dusznym pokoju, bez towarzystwa, pogr膮偶y艂a si臋 we w艂asnych my艣lach.

Po po艂udniu us艂ysza艂a g艂uche uderzenie w zewn臋trzn膮 艣cian臋. Wsta艂a i ju偶 mia艂a wyjrze膰 na podw贸rze, gdy co艣 wpad艂o przez okno. Na dole nikogo nie zauwa偶y艂a.

Podnios艂a z pod艂ogi klucz owini臋ty papierem. „Vanessa - przeczyta艂a - b膮d藕 gotowa". Tw贸j, in saecula saeculorum. H. G."

艁acina nie by艂a jej mocn膮 stron膮. Mia艂a nadziej臋, 偶e ostatnie s艂owa nie by艂y zaszyfrowan膮 instrukcj膮. Sprawdzi艂a, czy klucz pasuje do drzwi jej pokoju. Pasowa艂. Domy艣li艂a si臋, 偶e nie powinna teraz wychodzi膰, lecz Poczeka膰 na sygna艂 od Gomma. Oczywi艣cie, 艂atwiej powiedzie膰 ni偶 zrobi膰. Kusi艂o j膮, by otworzy膰 drzwi i uciec, zapomnie膰 o Gommie i innych. Ale przecie偶 H. G. musia艂 sporo ryzykowa膰, by zdoby膰 ten klucz. Mia艂a u niego d艂ug wdzi臋czno艣ci.

Niecierpliwi艂a si臋. Za ka偶dym razem, gdy s艂ysza艂a kroki na korytarzu albo wo艂anie na podw贸rzu, podrywa艂a si臋, gotowa do rozpocz臋cia akcji, ale Gomm nie odezwa艂 si臋. Min臋艂o po艂udnie i nadszed艂 wiecz贸r. Guillemot przyni贸s艂 jej pizz臋 i butelk臋 coca-coli. Zanim si臋 obejrza艂a, zapad艂a noc.

Mo偶e przyjd膮 pod os艂on膮 ciemno艣ci - my艣la艂a, ale nie przyszli. Ju偶 dawno min臋艂a p贸艂noc i nadal 偶adnego znaku od H. G. Zaczyna艂a obawia膰 si臋 najgorszego - 偶e odkryto spisek i zostali ukarani. Je艣li tak, to Klein, pr臋dzej czy p贸藕niej, dowie si臋 ojej wsp贸艂udziale. By艂a pewna, 偶e potraktuje j膮 tak, jak ich. Zastanawia艂a si臋, czy warto czeka膰, a偶 dobior膮 si臋 jej do sk贸ry - to nie w jej stylu! Ucieknie, ale co dalej? B臋dzie si臋 b艂膮ka膰 jak Floyd, a偶 znowu j膮 z艂api膮? Nie ma nic do stracenia.

Wysz艂a z pokoju, zamkn臋艂a za sob膮 drzwi i pobieg艂a korytarzami. Na podw贸rzu nie by艂o nikogo, ale przypomnia艂a sobie o kamerze zamontowanej w figurze. Niczemu nie mo偶na tu zaufa膰 - pomy艣la艂a. Zastanawia艂a si臋, kt贸ra 艣cie偶ka prowadzi do wyj艣cia, gdy偶 wszystkie wygl膮da艂y tak samo. Ta, kt贸r膮 wybra艂a, prowadzi艂a na s膮siednie podw贸rze. Na 艣rodku ros艂y drzewka laurowe. 艢wiat艂o ksi臋偶yca po艂yskiwa艂o w ich li艣ciach.

Vanessa nie mog艂a oprze膰 si臋 pokusie, by nie zwiedzi膰 go. Na betonowym placu zauwa偶y艂a malowid艂o. Podkrad艂a si臋 bli偶ej. By艂a to mapa 艣wiata z zaznaczonymi oceanami, kontynentami i wielkimi miastami, z nakre艣lonymi granicami pa艅stw, dziwnymi symbolami... Nie bardzo wiedzia艂a, o co w tym wszystkim chodzi.

Fascynacja zag艂usza艂a rozs膮dek. Nawet nie us艂ysza艂a za sob膮 krok贸w. Gomm zatrzyma艂 si臋 w cieniu. Zauwa偶y艂a go dopiero, gdy si臋 odezwa艂.

- Nie ruszaj si臋 - mrukn膮艂.

Us艂ucha艂a. H. G. rozejrza艂 si臋 i podszed艂 do niej.

- Co tu robisz? - zapyta艂 z wyrzutem.

- Nie przyszed艂e艣 - usprawiedliwia艂a si臋. - My艣la艂am, 偶e zapomnia艂e艣 o mnie.

- Sprawy skomplikowa艂y si臋. Obserwuj膮 nas przez ca艂y czas.

- Nie mog艂am d艂u偶ej czeka膰, Harvey. To nie jest wymarzone miejsce na wakacje.

- Masz racj臋, oczywi艣cie - przyzna艂. - To beznadziejne. Beznadziejne. Powinna艣 pr贸bowa膰 sama si臋 wydosta膰. Zapomnij o nas. Nigdy nas nie wypuszcz膮. Prawda jest zbyt okropna.

- Jaka prawda? Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Zapomnij o tym. Zapomnij, 偶e kiedykolwiek si臋 spotkali艣my.

Vanessa przytrzyma艂a go za rami臋.

- Nie. Musz臋 wiedzie膰, co si臋 tu dzieje. Gomm wzruszy艂 ramionami.

- Mo偶e powinna艣 wiedzie膰. Mo偶e ca艂y 艣wiat powinien wiedzie膰. - Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i poprowadzi艂 pod os艂on臋 drzew.

- Co to za mapa? - zapyta艂a.

- To tutaj si臋 bawimy - zacz膮艂 - cho膰 nie zawsze s膮 to gry... To plan strategiczny...

- Nic z tego nie rozumiem - przerwa艂a mu. - Jaki plan?

Przez chwil臋 milcza艂, wpatruj膮c si臋 w map臋 艣wiata.

- W 1962 roku, w Dniu Zdrowia, zarzucono wielkim potentatom, 偶e niszcz膮 艣wiat. Odrzucono nawet ich projekty ochrony 艣rodowiska. Potem odby艂o si臋 sympozjum w Genewie. To by艂o niesamowite! Przedstawiciele partii, parlament贸w, kongres贸w i senat贸w - w艂adcy Ziemi - debatowali w jednej sali nad eksploatacj膮... - Vanessa niewiele z tego rozumia艂a, ale s艂ucha艂a w milczeniu. - ...zaj臋li si臋 tym specjali艣ci z trzynastu pa艅stw: kilku Europejczyk贸w, jeden z Nowej Zelandii i grupa Amerykan贸w... Posiadali艣my wielk膮 wiedz臋. Dostali艣my dwie nagrody Nobla...

Teraz przypomnia艂a sobie, sk膮d go zna. Oboje byli o wiele m艂odsi. By艂a uczennic膮 wkuwaj膮c膮 na pami臋膰 jego teorie.

- ...Chcieli艣my pogodzi膰 problemy ekonomiczne i ekologiczne. Oczywi艣cie, w teorii wygl膮da艂o to wspaniale, ale gorzej wypad艂o w praktyce.

- Dlaczego?

Gomm wskaza艂 na map臋.

- Pomoc 艣wiatu polega艂a na wywo艂ywaniu ma艂ych wojen i niedopuszczaniu, by przerodzi艂y si臋 w wi臋ksze. Chcieli艣my oczy艣ci膰 艣wiat z brudu... Mo偶liwo艣ci by艂y ogromne, ale nie potrafili艣my ich wykorzysta膰. Na pocz膮tku bawi艂o nas to. Rz膮dzili艣my 艣wiatem, a nikt nie domy艣la艂 si臋 nawet naszego istnienia. Oczywi艣cie, pr贸cz Najwy偶szej Rady Mi臋dzynarodowej.

To syndrom Napoleona - pomy艣la艂a Vanessa. Gomm jest bohaterem! Ale dlaczego zamkn臋li go tutaj? Przecie偶 by艂 przeciwny zniszczeniom.

- To chyba nie fair, 偶e zamkni臋to ci臋 tutaj...

- Powiedzieli, 偶e to dla naszego bezpiecze艅stwa - westchn膮艂. - Pomy艣l, co by by艂o, gdyby kto艣 odkry艂 nasz膮 dzia艂alno艣膰, przyjecha艂 tutaj i nie zasta艂 nas. Wszystko zaplanowali. Zrobili艣my swoje, ale nie mo偶emy odej艣膰, bo za du偶o wiemy. Zmuszaj膮 nas do podejmowania strasznych decyzji, za kt贸re sami nie ponosz膮 odpowiedzialno艣ci. Tak im wygodniej. Jeste艣my tu odci臋ci od 艣wiata, kt贸ry ka偶膮 nam zniszczy膰...

- To 艣mieszne - przerwa艂a mu Vanessa.

- Mo偶e, ale tylko na pierwszy rzut oka - odpowiedzia艂. - Skutki b臋d膮 tragiczne. Po艂owa ekipy ju偶 nie 偶yje. Solovatenko wyskoczy艂 oknem. Buchanan zmar艂 na syfilis - nawet nie wiedzia艂, 偶e jest chory. Yoniyoko, Berheimer i Sourbutts - ze staro艣ci. Pr臋dzej czy p贸藕niej wyko艅cz膮 nas wszystkich. Klein obieca艂 powiedzie膰 ludziom prawd臋, ale nie zrobi tego. Nikogo nie obchodzi, 偶e jeste艣my marionetkami! Nikogo...

Czy to wszystko by艂o prawd膮? - zastanawia艂a si臋 Vanessa. Je艣li tak, to mo偶e mog艂aby powstrzyma膰 ten proces...

- Chcesz si臋 st膮d wydosta膰? - zapyta艂a. Gomm skin膮艂 g艂ow膮.

- Zanim umr臋, chcia艂bym jeszcze raz zobaczy膰 m贸j dom. Tak wiele straci艂em, Vanesso. Zrobili ze mnie niewolnika. Chc臋 si臋 st膮d wydosta膰! Chc臋...

- Ciszej! - rozejrza艂a si臋 przestraszona. Gomm opami臋ta艂 si臋.

- Zanim umr臋, chc臋 jeszcze troch臋 po偶y膰 na wolno艣ci. Wszyscy chcemy. I ty mo偶esz nam w tym pom贸c - spojrza艂 na ni膮 b艂agalnie. - Co si臋 sta艂o?

- Sta艂o?

- Dlaczego patrzysz na mnie w ten spos贸b?

- Wydaje ci si臋, Harvey. Nie s膮dz臋, 偶eby艣 by艂 niebezpieczny, ale...

- Poczekaj chwil臋 - przerwa艂 jej. - Jak my艣lisz, co ci powiedzia艂em? Te wszystkie k艂opoty...

- Harvey. To wspania艂a historia...

- Historia? Co chcesz przez to powiedzie膰? - Spojrza艂 na ni膮 przestraszony. - Ach, rozumiem. Nie wierzysz mi, tak? Ale to prawda! Zdradzi艂em ci najwi臋kszy sekret 艣wiata, a ty mi nie wierzysz!

- Nie twierdz臋, 偶e k艂amiesz...

- Czy偶by? My艣lisz, 偶e jestem lunatykiem! - krzykn膮艂 Gomm. Jego g艂os odbi艂 si臋 echem w艣r贸d nocnej ciszy i wszystkich postawi艂 na nogi. - Zobacz, co narobi艂a艣 - powiedzia艂 z wyrzutem.

- Ja?

- Mamy k艂opoty.

- Pos艂uchaj, H. G., to nie znaczy...

- Za p贸藕no na dyskusje. Zosta艅 tu, a ja ich odci膮gn臋.

Przed odej艣ciem odwr贸ci艂 si臋 do Vanessy, uj膮艂 jej d艂o艅 i z艂o偶y艂 na niej poca艂unek.

- Je艣li oszala艂em - szepn膮艂 - to przez ciebie.

Potem pobieg艂 przez podw贸rze. Kiedy by艂 w po艂owie drogi, pojawili si臋 stra偶nicy. Krzyczeli, by si臋 zatrzyma艂, a kiedy nie us艂ucha艂, jeden z nich strzeli艂. Na szcz臋艣cie nie trafi艂 - odetchn臋艂a z ulg膮, Vanessa.

- Dobrze ju偶, dobrze - zawo艂a艂, zatrzymuj膮c si臋 z r臋kami nad g艂ow膮. - Mea culpa!

Otoczyli go stra偶nicy.

- Ach, to ty, Sidney - powiedzia艂 H. G. do kapitana.

- Co robisz na zewn膮trz o tej porze? - zapyta艂.

- Ogl膮dam gwiazdy.

- Nie by艂e艣 sam - stwierdzi艂 kapitan. Serce Vanessy zamar艂o. 呕eby dosta膰 si臋 z powrotem do pokoju musia艂a przeci膮膰 podw贸rze. Nie mia艂a szans. Poza tym Guillemot na pewno sprawdzi艂 ju偶, czy jest u siebie.

- To prawda - przyzna艂 Gomm. - Nie by艂em sam. - Czy obrazi艂a go, a偶 tak bardzo, 偶e zaraz j膮 zdradzi? - Widzia艂em kobiet臋, kt贸r膮 tu trzymacie...

- Gdzie?

- Wspinaj膮c膮 si臋 po 艣cianie - odpowiedzia艂.

- Tego jeszcze nam brakowa艂o...

- Powiedzia艂em do niej - kontynuowa艂 Gomm - powiedzia艂em, 偶e skr臋ci sobie kark i lepiej 偶eby poczeka艂a, a偶 otworzycie bram臋...

Otwarta brama! Wcale nie jest lunatykiem - pomy艣la艂a z uznaniem.

- Philipenko... - rozkaza艂 kapitan - ...odprowad藕 Harveya do jego pokoju...

- Dzi臋kuj臋, ale nie potrzebuj臋 bajki na dobranoc - protestowa艂 Gomm.

- Id藕 z nim.

Stra偶nik prowadzi艂 H. G. przed sob膮. Kapitan przeklina艂 pod nosem i wydawa艂 polecenia. Po chwili podw贸rze by艂o puste.

Vanessa odczeka艂a, a偶 ucichn膮 ostatnie kroki, wysz艂a z ukrycia i pod膮偶y艂a t膮 sam膮 drog膮. Musia艂a dosta膰 si臋 do znajomego ogrodu. Przemyka艂a si臋 pod 艣cianami, tak ukryta w cieniu, 偶e nikt nie m贸g艂 jej zauwa偶y膰. Wreszcie dotar艂a do bramy. Rzeczywi艣cie by艂a otwarta. Jak wspomina艂 Gomm, nie zawsze zachowywali ostro偶no艣膰.

Kiedy bieg艂a w jej stron臋, za plecami us艂ysza艂a szelest. Obejrza艂a si臋 przez rami臋 - z k臋py drzew wyszed艂 kapitan z pistoletem w d艂oni.

- Troch臋 czekolady, pani Jape? - zapyta艂 pan Klein.

- To szpital lunatyk贸w - powiedzia艂a, gdy odprowadzi艂 j膮 do pokoju. - Nic wi臋cej. Nie ma pan prawa trzyma膰 mnie tutaj.

Zignorowa艂 jej protesty. - Rozmawia艂a艣 z Gommem.

- A je艣li nawet, to co?

- Co ci powiedzia艂?

- Ja pierwsza zada艂am pytanie.

- A ja odpowiedzia艂em pytaniem. Co ci powiedzia艂? - powt贸rzy艂 z naciskiem. Vanessa 偶yczy艂a mu ataku apopleksji. - Chc臋 wiedzie膰, pani Jape.

Zadr偶a艂a z obawy przed wybuchem gniewu tego cz艂owieka.

- Opowiada艂 jakie艣 bzdury. Jest umys艂owo chory, My艣l臋, 偶e wszyscy jeste艣my 艣wirami.

- Jakie bzdury ci opowiada艂?

- Po prostu bzdury.

- Chc臋 wiedzie膰, pani Jape. - Klein wpad艂 w furi臋. - Odpowiedz!

- Opowiada艂 o jakiej艣 Radzie Mi臋dzynarodowej, grupie naukowc贸w rz膮dz膮cych 艣wiatem politycznym... 偶e jest jednym z nich. Kompletnie bez sensu.

- Co jeszcze?

- Delikatnie da艂am mu do zrozumienia, 偶e jest wariatem.

Klein u艣miechn膮艂 si臋 zadowolony.

- Oczywi艣cie, to tylko fikcja.

- Tak - potwierdzi艂a Vanessa. - Jezu Chryste! Niech mnie pan nie traktuje jak niedorozwini臋t膮 umys艂owo, panie Klein. Jestem doros艂膮 kobiet膮...

- Pan Gomm...

- Powiedzia艂, 偶e jest profesorem.

- Kolejne k艂amstwo. Pan Gomm jest paranoicznym schizofrenikiem. Mo偶e by膰 niebezpieczny, je艣li wymknie si臋 spod kontroli. Mia艂a pani szcz臋艣cie.

- A inni?

- Inni?

- Przecie偶 nie jest tu sam. S艂ysza艂am ich. Czy wszyscy s膮 schizofrenikami?

Klein skin膮艂 g艂ow膮.

- Wszyscy s膮 umys艂owo chorzy, cho膰 w r贸偶nym stopniu. A na wolno艣ci byli mordercami. - Zamilk艂 na moment, a potem doda艂: - Niekt贸rzy z nich wielokrotnie mordowali dla czystej przyjemno艣ci. Dlatego s膮 zamkni臋ci na tym odludziu... I dlatego stra偶nicy s膮 uzbrojeni.

Vanessa ju偶 otwiera艂a usta, by zapyta膰, dlaczego s膮 poprzebierani za zakonnice, ale Klein nie dopu艣ci艂 jej do g艂osu.

- Prosz臋 mi wierzy膰, 偶e pani pobyt tutaj jest mi r贸wnie nie na r臋k臋, jak pani...

- Wi臋c prosz臋 pozwoli膰 mi odej艣膰.

- Dopiero, kiedy zako艅cz臋 badania - powiedzia艂. - Pani wsp贸艂praca mo偶e mi bardzo pom贸c. Je艣li pan Gomm, albo kt贸rykolwiek inny pacjent, b臋dzie pr贸bowa艂 wtajemniczy膰 pani膮 w jaki艣 plan, prosz臋 mnie natychmiast powiadomi膰. Zgoda?

- Powiedzmy...

- I prosz臋 wi臋cej nie pr贸bowa膰 ucieczki. Nast臋pna mo偶e by膰 fatalna w skutkach.

- Chc臋 zapyta膰...

- Mo偶e jutro - powiedzia艂 spogl膮daj膮c na zegarek. - Teraz prosz臋 po艂o偶y膰 si臋 spa膰.

Kt贸ry z nich m贸wi prawd臋 - zastanawia艂a si臋 nie mog膮c usn膮膰 - Gomm czy Klein? Ich wyja艣nienia brzmia艂y r贸wnie sensownie, ale dlaczego trzymano j膮 tu si艂膮? Obwinia艂a si臋 za nierozwag臋 za to, 偶e wybra艂a nie oznaczon膮 drog臋, i za ciekawo艣膰, przez kt贸r膮 zawsze wpada艂a w tarapaty. Ale, jak twierdzi艂 Ronald, mia艂a to ju偶 we krwi. Gdyby nie ufa艂a 艣lepo swemu instynktowi, nie siedzia艂aby teraz pod kluczem. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e je艣li nikt nie zacznie jej szuka膰 - b臋dzie zgubiona.

Ca艂y dzie艅 czeka艂a na Gomma, ale nie by艂a zaskoczona, gdy nie pokaza艂 si臋. Domy艣li艂a si臋, 偶e ma k艂opoty z powodu ich nocnego spotkania. Nigdy jeszcze nie czu艂a si臋 tak bezradna. Guillemot przychodzi艂 i odchodzi艂, przynosi艂 jej jedzenie i picie, gra艂 z ni膮 w karty... Ca艂kiem nie藕le opanowa艂a gr臋 w pokera.

- Mam do ciebie pro艣b臋. Chcia艂abym si臋 wyk膮pa膰 albo chocia偶 umy膰 - powiedzia艂a, gdy przyni贸s艂 jej obiad. - Zaczynam ju偶 czu膰 sam膮 siebie...

- Za艂atwi臋 to... dla ciebie - u艣miechn膮艂 si臋,

- Naprawd臋? - ucieszy艂a si臋. - To mi艂o z twojej strony.

. Wr贸ci艂 godzin臋 p贸藕niej i o艣wiadczy艂, 偶e uzyska艂 zgod臋 pana Kleina, ale musi p贸j艣膰 z ni膮.

- Masz zamiar umy膰 mi plecy? - zapyta艂a za lotnie.

Guillemot spojrza艂 na ni膮 zmieszany, a jego twarz obla艂a si臋 ognistym rumie艅cem.

- Prosz臋 i艣膰 za mn膮 - powiedzia艂 kr贸tko. Vanessa oci膮ga艂a si臋, jakby chcia艂a dobrze zapami臋ta膰 drog臋, kt贸r膮 potem zamierza艂a przeby膰 bez towarzystwa stra偶nika.

Wyposa偶enie 艂azienki zaskoczy艂o j膮 - lustra, nowoczesny prysznic, 艂adne kafelki... Spodziewa艂a si臋 czego艣 r贸wnie prymitywnego, jak meble w jej pokoju. Zapomnia艂a ju偶, jakim luksusem jest czysto艣膰.

- B臋d臋 za drzwiami - oznajmi艂 Guillemot.

- W takim razie jestem tu bezpieczna - odpowiedzia艂a, posy艂aj膮c mu spojrzenie, kt贸re, jak s膮dzi艂a, odebra艂 jako obietnic臋, i zamkn臋艂a drzwi. Potem pu艣ci艂a gor膮c膮 wod臋, a偶 pomieszczenie wype艂ni艂o si臋 par膮, i wysmarowa艂a wilgotn膮 pod艂og臋 myd艂em. Kiedy uzna艂a j膮 za wystarczaj膮co 艣lisk膮, zawo艂a艂a Guillemota. Gdy wszed艂 i, zdezorientowany, usi艂owa艂 utrzyma膰 r贸wnowag臋 - wynurzy艂a si臋 z ob艂ok贸w pary i uderzy艂a go z ca艂ej si艂y. Osun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Dostaj膮c si臋 pod strumie艅 wrz膮cej wody, j臋kn膮艂. Vanessa podnios艂a le偶膮cy obok pistolet maszynowy i skierowa艂a go w pier艣 m臋偶czyzny. Cho膰 by艂a marnym strzelcem i trz臋s艂y si臋 jej r臋ce - oboje wiedzieli, do czego jest zdolna za艣lepiona strachem kobieta.

- Nie strzelaj - wykrztusi艂, unosz膮c r臋ce do g贸ry.

- Je艣li mnie do tego zmusisz...

- Prosz臋... nie strzelaj.

- Teraz... zabierzesz mnie do Gomma i innych. Szybko i spokojnie.

- Po co?

- Zaprowad藕 mnie do nich - rozkaza艂a, broni膮 wskazuj膮c drzwi 艂azienki. - Je艣li b臋dziesz pr贸bowa艂 jakich艣 sztuczek, strzel臋 ci w plecy. Wiem, 偶e to nie po m臋sku, ale w ko艅cu nie jestem m臋偶czyzn膮. Jestem tylko gotow膮 na wszystko kobiet膮, wi臋c lepiej r贸b, co ci ka偶臋.

- ...dobrze.

Prowadzi艂 j膮 korytarzami, a potem przez centralny dziedziniec, obok dzwonnicy. Zawsze my艣la艂a, 偶e to kaplica, ale myli艂a si臋. Gdy weszli do 艣rodka - stwierdzi艂a, 偶e wygl膮da raczej jak bunkier ni偶 miejsce kultu religijnego. Dopiero teraz uwierzy艂a w s艂owa Gomma - to by艂a baza, w kt贸rej przygotowywano atak nuklearny. Schodzili korytarzem w d贸艂. Czy tutaj trzymano tych, pono膰 nienormalnych, ludzi?

- Co to za miejsce? - zapyta艂a.

- Nazywamy je buduarem - odpowiedzia艂 pos艂usznie. - To tutaj wszystko si臋 rozgrywa.

W tej chwili chyba nic si臋 nie dzia艂o. W wi臋kszo艣ci pokoi panowa艂a ciemno艣膰. W jednym komputer oblicza艂 swoje szans臋 na uniezale偶nienie si臋, w innym telex pisa艂 do siebie listy mi艂osne. Szli dalej korytarzem, a偶 skr臋caj膮c w nast臋pny natkn臋li si臋 na kobiet臋 szoruj膮c膮 linoleum. Guillemot skorzysta艂 z okazji. Popchn膮艂 Vaness臋 tak, 偶e uderzy艂a o 艣cian臋, i uciek艂. Zanim zd膮偶y艂a zorientowa膰 si臋 w sytuacji, znikn膮艂 jej z oczu.

Przeklina艂a sam膮 siebie. Po chwili rozleg艂o si臋 alarmuj膮ce bicie dzwon贸w. Wiedzia艂a, 偶e je艣li nadal i b臋dzie sta膰 w miejscu, to jest zgubiona. Bieg艂a wzd艂u偶 korytarza, zagl膮daj膮c do ka偶dego pokoju. W jednym znalaz艂a tuziny zegar贸w - ka偶dy pokazywa艂 inn膮 godzin臋; w drugim dziesi膮tki czarnych telefon贸w; w trzecim, najwi臋kszym, 艣ciany oblepione by艂y monitorami, ale tylko jeden by艂 w艂膮czony. Przed nim, w fotelu na k贸艂kach, siedzia艂a „zakonnica" z obfitym w膮sem i popija艂a piwo. Vanessa podesz艂a bli偶ej. Z odraz膮 stwierdzi艂a, 偶e m臋偶czyzna ogl膮da wyj膮tkowo ohydnego pornosa. Wyczuwaj膮c jej obecno艣膰, zerwa艂 si臋, jak dzieciak przy艂apany na gor膮cym uczynku Wymierzy艂a do niego z pistoletu.

- Zabij臋 ci臋, je艣li si臋 poruszysz - zagrozi艂a.

- Cholera!

- Gdzie jest Gomm i inni?

- Co?

- Gdzie oni s膮? Szybko!

- Na dole. Korytarzem w lewo i jeszcze raz w lewo - odpowiedzia艂. - Nie chc臋 umiera膰 - j臋kn膮艂.

- Wi臋c siadaj i zamknij si臋.

- Dzi臋ki Bogu - szepn膮艂. Kiedy wysz艂a, pad艂 na kolana i modli艂 si臋.

W lewo i jeszcze raz w lewo. M贸wi艂 prawd臋 - dotar艂a do pokoi wi臋藕ni贸w. W艂a艣nie mia艂a zapuka膰 do pierwszych drzwi, gdy zawy艂a syrena alarmowa. Teraz ju偶 bez pukania otwiera艂a wszystkie po kolei. W trzecim znalaz艂a Gomma. Spojrza艂 na ni膮 z niedowierzaniem.

- Vanessa? - Mia艂 na sobie tylko koszul臋. - Przysz艂a艣? Przysz艂a艣!

Wkr贸tce wszyscy wyszli na korytarz: Ireniya, Floyd, Mottershead, Goldberg. Patrz膮c na nich uwierzy艂a, 偶e razem maj膮 czterysta lat.

- Obud藕cie si臋, stare niedowiarki - zawo艂a艂 Gomm. Znalaz艂 jakie艣 spodnie i zak艂ada艂 je w po艣piechu.

- W艂膮czyli alarm - zauwa偶y艂 m臋偶czyzna z siwymi w艂osami opadaj膮cymi na ramiona.

- Zaraz tu b臋d膮 - powiedzia艂a Ireniya.

- Nie martwcie si臋 - odpowiedzia艂 Gomm. Floyd sko艅czy艂 ubiera膰 si臋.

- Jestem gotowy - oznajmi艂.

- Ale jest nas za ma艂o - protestowa艂a Vanessa. - Nigdy nie wydostaniemy si臋 st膮d 偶ywi.

- Ona ma racj臋 - odezwa艂 si臋 kto艣 ponuro. - Nie mamy szans.

- Zamknij si臋, Goldberg - skarci艂 go Gomm. - Przecie偶 ma pistolet...

- Jeden - przerwa艂 mu siwow艂osy m臋偶czyzna. Domy艣li艂a si臋, 偶e musia艂 to by膰 Mottershead. - Jeden pistolet przeciwko nim wszystkim.

- Wracam do 艂贸偶ka - oznajmi艂 Goldberg.

- Mamy szans臋 ucieczki - nie ust臋powa艂 Gomm. - Mo偶e ju偶 nigdy nie b臋dziemy mieli takiej okazji.

- On ma racj臋 - powiedzia艂a kobieta.

- A co z grami? - martwi艂 si臋 Goldberg.

- Zapomnij o grach - powiedzia艂 Floyd. - Niech sami si臋 bawi膮.

- Za p贸藕no - odezwa艂a si臋 Vanessa. - Ju偶 id膮. - Z ko艅ca korytarza dochodzi艂 tupot wielu n贸g. - Jeste艣my w pu艂apce.

- No i co z tego?

- Harvey, jeste艣 szalony - westchn臋艂a zrezygnowana.

Floyd pr贸bowa艂 wycofa膰 si臋.

- A偶 tak bardzo to nie chc臋 st膮d wychodzi膰...

- Zamknij si臋! Nie rezygnuj, Vanesso - nalega艂 Gomm. - Powiedz im, 偶e zabijesz nas, je艣li b臋d膮 pr贸bowali co艣 zrobi膰!

Ireniya u艣miechn臋艂a si臋, ukazuj膮c bezz臋bne dzi膮s艂a - protez臋 zostawi艂a w sypialni.

- Czasami masz niez艂e pomys艂y - powiedzia艂a z uznaniem do Harveya.

- On ma racj臋 - podchwyci艂 Floyd. - Nie b臋d膮 ryzykowa膰 naszego 偶ycia. Musz膮 pozwoli膰 nam odej艣膰.

- Zapomnieli艣cie o czym艣 - mrukn膮艂 Goldberg. - Tam, na zewn膮trz, nie mamy 偶adnej przysz艂o艣ci. Nic nie mamy... - Wr贸ci艂 do swego pokoju i zatrzasn膮艂 drzwi.

Na obu ko艅cach korytarza stali stra偶nicy. Gomm chwyci艂 Vaness臋 za r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂a bro艅 i skierowa艂 j膮 w swoje serce.

- B膮d藕 dzielna - szepn膮艂 i pos艂a艂 jej ca艂usa.

- Niech pani si臋 podda, pani Jape - us艂ysza艂a znajomy g艂os i po chwili pojawi艂 si臋 pan Klein. - Jest pani otoczona i nie ma 偶adnych szans.

- Zabij臋 ich wszystkich - powiedzia艂a z wahaniem. - Ostrzegam pana. Jestem zdecydowana na wszystko. - Odzyska艂a pewno艣膰 siebie. - Zabij臋 ich, zanim zd膮偶y pan cokolwiek zrobi膰.

- Rozumiem... - odpowiedzia艂 spokojnie. - A dlaczego uwa偶a pani, 偶e ma dla mnie jakie艣 znaczenie, czy ich pani zabije, czy nie? To wariaci. Powiedzia艂em pani, 偶e wszyscy s膮 lunatykami, mordercami...

- Oboje wiemy, 偶e to nieprawda - przerwa艂a Kleinowi, patrz膮c mu prosto w oczy. - Chc臋, 偶eby艣cie otworzyli bram臋 i oddali mi kluczyki od samochodu. Je艣li spr贸buje pan zrobi膰 co艣 g艂upiego, panie Klein, b臋d臋 systematycznie zabija膰 zak艂adnik贸w. Teraz prosz臋 odwo艂a膰 swoje „siostrzyczki" i wykona膰 moje polecenia.

Klein zawaha艂 si臋, ale w ko艅cu kaza艂 ludziom wycofa膰 si臋.

- Tylko tak dalej - szepn膮艂 Gomm.

- Znasz drog臋, prawda? - zwr贸ci艂a si臋 do niego. Skin膮艂 g艂ow膮 i ruszy艂 przodem. Klein 艣ledzi艂 ka偶dy jej krok, ale nie odwa偶y艂 si臋 sugerowa膰, 偶e blefuje. Bez problem贸w wydostali si臋 na zewn膮trz.

Vanessa czu艂a na sobie spojrzenia stra偶nik贸w, cho膰 nie widzia艂a 偶adnego z nich. Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e w ka偶dej chwili mo偶e nast膮pi膰 atak. Przebiegli przez podw贸rze do samochodu. Brama by艂a otwarta.

- Gomm - szepn臋艂a. - Otw贸rz drzwi samochodu.

Bez s艂owa wykona艂 polecenie. Twierdzi艂, 偶e cz艂owiek na staro艣膰 kurczy si臋. Mo偶e to i prawda, ale umieszczenie pi臋ciu os贸b w ma艂ym samochodzie okaza艂o si臋 nie lada problemem. Vanessa wsiad艂a ostatnia.

Nagle pad艂 strza艂 i ostry b贸l przeszy艂 jej rami臋. Upu艣ci艂a pistolet.

- Dranie! - krzykn膮艂 Gomm.

- Zostaw j膮 - zawo艂a艂 kto艣 z tylnego siedzenia, ale Harvey wyskoczy艂 ju偶 z samochodu i wepchn膮艂 Vaness臋 na przednie siedzenie obok Floyda. Potem usiad艂 za kierownic膮 i uruchomi艂 silnik.

- Umiesz prowadzi膰? - denerwowa艂a si臋 Ireniya.

- Oczywi艣cie! Kiedy艣 by艂em 艣wietnym kierowc膮 - powiedzia艂 z dum膮 i ruszy艂 z kopyta, a偶 silnik zawy艂 z wysi艂ku. Przejechali przez bram臋.

Vanessa nigdy przedtem nie by艂a ranna i mia艂a nadziej臋, 偶e nigdy wi臋cej nie przydarzy si臋 jej co艣 podobnego. Rana krwawi艂a obficie. Floyd usi艂owa艂 zatamowa膰 krwotok, ale Gomm jecha艂 jak pirat i udzielenie pierwszej pomocy stawa艂o si臋 praktycznie niemo偶liwe.

- Tam jest droga... - j臋kn臋艂a.

- Ale kt贸ra jest w艂a艣ciwa?

- W prawo! W prawo!

Gomm pu艣ci艂 kierownic臋 i z zak艂opotaniem spogl膮da艂 na swoje r臋ce. f - Kt贸ra jest prawa?

- Na Chrystusa...

Ireniya, siedz膮ca za nim, zmusi艂a go do trzymania kierownicy. Samoch贸d podskakiwa艂 na wertepach jak pi艂ka, co Vanessie sprawia艂o okropny b贸l.

- Widz臋 j膮! - krzykn膮艂. - Widz臋 drog臋! - Wdusi艂 sprz臋g艂o i skr臋ci艂 ostro.

W tym momencie drzwi otworzy艂y si臋 i Vanessa omal nie wypad艂a. Floyd i Mottershead pr贸bowali wci膮gn膮膰 j膮 z powrotem i zamkn膮膰 je. Wjechali na drog臋.

- Duszno mi - powiedzia艂 Gomm, ale jecha艂 dalej.

Pogo艅 zbli偶a艂a si臋 coraz bardziej. Klein wiedzia艂, 偶e zgubili bro艅. Nie mieli szans.

- Szybciej! - krzykn膮艂 Floyd. - Doganiaj膮 nas!

- Ju偶 szybciej nie mo偶na - odpowiedzia艂 Gomm.

- Zga艣 艣wiat艂a - radzi艂a Ireniya. - Jak nie b臋d膮 nas widzie膰, to mo偶e zrezygnuj膮.

- Ale wtedy nie b臋d臋 widzia艂 drogi...

- Wi臋c co zrobimy?

Mottershead roze艣mia艂 si臋. Ranna Vanessa wci膮偶 krwawi艂a. Traci艂a przytomno艣膰 i nic nie mog艂a na to poradzi膰. To by艂 szalony pomys艂. Jak mog艂a zgodzi膰 si臋 na ich plan?! Jedno by艂o pewne - ci ludzie nie byli wariatami i nie mieli nic do stracenia. Gomm m贸wi艂 prawd臋 - te dranie bawi膮 si臋 w wojn臋.

- Dostan膮 nas - odezwa艂 si臋 Floyd.

- Nie damy si臋 z艂apa膰 - odpowiedzia艂 Mottershead. - Raczej wszyscy umrzemy.

- Tam! - krzykn臋艂a Ireniya. - Tam jest inna droga! Spr贸buj j膮!

Gomm skr臋ci艂 we wskazanym kierunku. Nie zwraca艂 uwagi na wycie silnika i s艂abe o艣wietlenie. Po prostu chcia艂 uciec.

- Dok膮d jedziemy? - zapyta艂a Vanessa.

- Nie mam poj臋cia.

Droga okaza艂a si臋 bardziej wyboista ni偶 poprzednia, lecz nie zawr贸ci艂. Nie mieli czasu do stracenia.

Mottershead wyjrza艂 przez okno, wpuszczaj膮c do 艣rodka tumany kurzu.

- Zgubili艣my ich! - krzykn膮艂 triumfalnie. - Zgubili艣my ich!

Wszystkich ogarn臋艂a taka rado艣膰, 偶e zacz臋li 艣piewa膰. Zachowywali si臋 zbyt g艂o艣no, by Gomm m贸g艂 us艂ysze膰 g艂os Mottersheada informuj膮cego, 偶e droga znikn臋艂a. Rzeczywi艣cie, H. G. nie zdawa艂 sobie sprawy, 偶e jedzie wzd艂u偶 skalnego wybrze偶a. Nagle ziemia jakby usun臋艂a si臋 spod k贸艂 samochodu i ujrzeli przed sob膮 morze.

- Pani Jape? Pani Jape?

Rozejrza艂a si臋 nieprzytomnie. Jej g艂ow臋 i rami臋 przeszy艂 b贸l. Potrzebowa艂a d艂u偶szej chwili, by przypomnie膰 sobie, gdzie jest i co si臋 zdarzy艂o. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e samoch贸d stoczy艂 si臋 z urwiska i wpad艂 do morza. Kiedy ton膮艂, s艂ysza艂a przera藕liwy krzyk staruszk贸w. Przypomnia艂a sobie, 偶e obok niej siedzia艂 Floryd. Zawo艂a艂a go po imieniu, ale nie odpowiedzia艂. Zawo艂a艂a jeszcze raz...

- Nie 偶yje - us艂ysza艂a g艂os Kleina. - Wszyscy nie 偶yj膮.

- O m贸j Bo偶e - szepn臋艂a. Nie patrzy艂a na jego twarz, lecz na czekoladow膮 plam臋 na prochowcu.

- Zapomnij o nich - powiedzia艂.

- Zapomnie膰?

- Jest o wiele wa偶niejsza sprawa, pani Jape. Musi pani wsta膰 i to szybko.

Ostre brzmienie g艂osu Kleina poderwa艂o Vaness臋 na nogi.

- Czy to ranek? - zapyta艂a, gdy偶 w pokoju nie by艂o okien. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e znajduj膮 si臋 w buduarze.

- Tak, to ranek - odpowiedzia艂 zniecierpliwiony. - Teraz prosz臋 i艣膰 za mn膮. Chc臋 pani co艣 pokaza膰. - Otworzy艂 drzwi i wyszli na korytarz. Zewsz膮d dochodzi艂y g艂osy rozgor膮czkowanych ludzi.

- Co si臋 dzieje?

- Ostrzegaj膮 przed Apokalips膮 - odpowiedzia艂 i zaprowadzi艂 j膮 do pokoju, w kt贸rym widzia艂a monitory. Teraz wszystkie by艂y w艂膮czone, a ka偶dy przedstawia艂 co innego: gabinety ministr贸w wojny, prezydent贸w i premier贸w r贸偶nych pa艅stw.

- Przez dwa dni by艂a pani nieprzytomna - poinformowa艂 j膮 Klein, jakby w tej chwili mia艂o to jakie艣 znaczenie. Wci膮偶 dokucza艂 jej b贸l g艂owy. Czyta艂a napisy w rogach monitor贸w: Waszyngton, Hamburg, Sydney, Rio de Janeiro... Wszyscy czekali na straszn膮 wiadomo艣膰.

- S膮 narz臋dziami w naszych r臋kach - powiedzia艂 z satysfakcj膮. - Wystarczy, 偶e przeka偶emy wiadomo艣膰 o Apokalipsie, a ka偶dy z nich naci艣nie guzik i, nie艣wiadomie, uruchomi program zag艂ady Ziemi.

- Ale co ja mam z tym wsp贸lnego? - zapyta艂a przera偶ona. - Nie jestem strategiem.

- Nie by艂 nim ani Gomm, ani pozostali, a teraz sytuacja wymyka si臋 spod kontroli.

- Wi臋c to, co opowiada艂 mi Gomm, jest prawd膮?...

- Tak. Kiedy tu przyjecha艂em, po艂owa ekipy ju偶 nie 偶y艂a. A reszta przesta艂a interesowa膰 si臋 zadaniem...

- Gomm m贸wi艂, 偶e mieli w艂adz臋 - wtr膮ci艂a.

- Tak.

- Rz膮dzili 艣wiatem?

- W pewnym sensie - odpowiedzia艂 Klein.

- Co pan przez to rozumie?

Spojrza艂 na monitory. Jego oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami.

- Nie wyja艣ni艂? Bawili si臋, pani Jape. Kiedy praca zaczyna艂a ich nudzi膰, grali w monety.

- Nie...

- Organizowali wy艣cigi 偶ab... To by艂a ich ulubiona zabawa.

- Ale rz膮d... - protestowa艂a - ...nie, to nie mo偶e by膰 prawda...

- My艣li pani, 偶e martwili si臋 o to? Dop贸ki pokazywali si臋 publicznie, mia艂o to dla nich jakie艣 znaczenie, ale teraz?... Musieli艣my ich tu wi臋zi膰, inaczej ju偶 dawno nast膮pi艂by koniec.

- Nie mog臋 w to uwierzy膰...

- Ja te偶 nie mog艂em, dop贸ki nie zobaczy艂em tego na w艂asne oczy.

- To straszne! - Nagle stracili ca艂膮 jej sympati臋. Nie mog艂a zrozumie膰, sk膮d w takich mi艂ych starszych ludziach wzi臋艂o si臋 tyle okrucie艅stwa i bezwzgl臋dno艣ci. Jak to si臋 sta艂o, 偶e wykszta艂ceni (Gomm by艂 przecie偶 profesorem), inteligentni ludzie wykazali si臋 tak膮 nieodpowiedzialno艣ci膮? Ogarn臋艂a j膮 czarna rozpacz.

Kiedy wyszli na podw贸rze, by艂o ju偶 ciemno. Vanessa odetchn臋艂a 艣wie偶ym powietrzem. Klein wyja艣ni艂, 偶e mo偶e skompletowa膰 now膮 ekip臋, ale zajmie mu to kilka tygodni. Tymczasem Ziemia mog艂a przesta膰 istnie膰. Kto艣 musia艂 kierowa膰 tymi bezmy艣lnymi kreaturami, kt贸re widzia艂a na monitorach.

- Goldberg nadal 偶yje - powiedzia艂 Klein. - B臋dzie kontynuowa艂 gr臋. Ale do tego potrzeba dw贸ch os贸b.

- Wi臋c dlaczego nie do艂膮czysz do niego?

- Poniewa偶 nienawidzi mnie. Nienawidzi nas wszystkich. Powiedzia艂, 偶e zaakceptuje tylko ciebie.

Goldberg siedzia艂 w cieniu laurowych drzewek i gra艂 sam ze sob膮. By艂 kr贸tkowidzem, wi臋c ka偶d膮 kart臋 musia艂 zbli偶a膰 do oczu, by cokolwiek zobaczy膰. Zanim obejrza艂 je do ko艅ca, nie pami臋ta艂 ju偶, co by艂o na pocz膮tku.

- Zgodzi艂a si臋 - oznajmi艂 Klein. Goldberg nie zareagowa艂. - Powiedzia艂em, 偶e zgodzi艂a si臋.

- Jestem 艣lepy, a nie g艂uchy. - odpowiedzia艂 i dalej ogl膮da艂 karty. Wreszcie spojrza艂 na Vaness臋. - M贸wi艂em, 偶e to si臋 藕le sko艅czy... - powiedzia艂 mi臋kko. Wiedzia艂a, jak bardzo czu艂 si臋 samotny. - Od pocz膮tku uwa偶a艂em, 偶e powinni艣my tu zosta膰. Nie ma szans na ucieczk臋. - Wzruszy艂 ramionami. - Zreszt膮 dok膮d ucieka膰? - 艢wiat zmieni艂 si臋. Wiem, bo to my go zmienili艣my.

- Nie by艂 taki z艂y - stwierdzi艂a.

- 艢wiat?

- Spos贸b, w jaki umarli.

- Aha.

- Byli szcz臋艣liwi... do ostatniej chwili.

- Gomm by艂 taki sentymentalny - westchn膮艂 Goldberg. - Nigdy nie lubili艣my go zbytnio.

Wielka 偶aba wyskoczy艂a na 艣cie偶k臋. Oczy staruszka uchwyci艂y ruch.

- Kto to? - zapyta艂.

- To tylko 偶aba - wyja艣ni艂a, z obrzydzeniem odtr膮caj膮c j膮 nog膮.

- Jak wygl膮da?

- Jest gruba - odpowiedzia艂a. - Z trzema czerwonymi centkami na grzbiecie.

- To Izrael - wyja艣ni艂. - Nie przejmuj si臋 nim.

- Czy mo偶ecie przed p贸艂noc膮 podj膮膰 jakie艣 decyzje? - nalega艂 Klein. - Chodzi mi przede wszystkim o sytuacj臋 w Zatoce, sp贸r w Meksyku i...

- Tak, tak, tak - przerwa艂 mu Goldberg. - Odejd藕 ju偶.

- Ale...

- Id藕! I tak nie powiesz mi nic nowego albo znowu wszystko pokr臋cisz - spojrza艂 na Vaness臋. - A ty usi膮d藕 wreszcie.

Pos艂usznie wykona艂a polecenie.

- No, to zostawiam was samych - ust膮pi艂 Klein i odszed艂.

Z gard艂a Goldberga wydoby艂 si臋 d藕wi臋k podobny do rechotania 偶ab. Po chwili zacz臋艂y mu odpowiada膰 z ka偶dego k膮ta podw贸rza. Vanessa u艣miechn臋艂a si臋. Przypomnia艂a sobie, 偶e dobra farsa musi by膰 odegrana z powag膮 na twarzy, jakby by艂a prawd膮, 偶e tylko tragedia wymaga u艣miechu, ale nie mog艂a si臋 powstrzyma膰.

W CIELE

Kiedy Cleveland Smith - po widzeniu z oficerem dy偶urnym - wr贸ci艂 do celi, na jego pryczy le偶a艂 nowy materac. S艂o艅ce zagl膮da艂o tu na kr贸tko - tylko p贸艂 godziny w ci膮gu ca艂ego popo艂udnia. W jego promieniach, wpadaj膮cych przez zakratowane okno, po艂yskiwa艂 kurz unosz膮cy si臋 w powietrzu.

- To ty jeste艣 Tait? - zapyta艂, a raczej stwierdzi艂 Cleve.

Wi臋zie艅 spogl膮da艂 na s艂o艅ce. Mayflower powiedzia艂, 偶e nowy ch艂opak ma dwadzie艣cia dwa lata, ale Tait wygl膮da艂 pi臋膰 lat m艂odziej. Mia艂 twarz zagubionego psa. Brzydkiego psa, porzuconego przez w艂a艣cicieli w centrum ruchu ulicznego. Wy艂upiaste oczy, obfite usta, szczup艂e ramiona - urodzona ofiara. Cleve by艂 z艂y, 偶e musi siedzie膰 z nim w jednej celi. Tait by艂 kompletnie za艂amany, a on nie mia艂 najmniejszej ochoty zaj膮膰 si臋 protekcj膮 ch艂opaka, mimo 偶e Mayflower nalega艂, by okaza艂 mu serdeczno艣膰.

- Tak - odpowiedzia艂 ch艂opak o psiej twarzy. - William.

- Znajomi nazywaj膮 ci臋 William? - Nie. Oni nazywaj膮 mnie Billy.

- Billy - mrukn膮艂 Cleve i przeszed艂 na drugi koniec celi. W Pentonville nie wprowadzano zbyt ostrego re偶imu. Rano i po po艂udniu, przez dwie godziny, cele pozostawa艂y otwarte i wi臋藕niowie mogli si臋 swobodnie porusza膰. Musieli jednak przestrzega膰 praw ustalonych przez Mayflowera.

- Kazali mi udzieli膰 ci kilku rad.

- Tak?

- Siedzia艂e艣 ju偶 kiedy艣?

- Nie.

- Nawet w poprawczaku? Tait unika艂 jego spojrzenia.

- Troch臋.

- Wi臋c znasz uk艂ady. Wiesz, 偶e jeste艣 tu nikim.

- Pewnie.

- Wygl膮da na to, 偶e nie potrzebujesz mojej pomocy - powiedzia艂 znudzony.

Tait spojrza艂 na Cleve'a niebieskimi oczyma, w kt贸rych odbija艂y si臋 promienie s艂o艅ca.

- Nie przejmuj si臋 mn膮 - powiedzia艂. - Niczego mi nie zawdzi臋czasz.

- Do diab艂a! Pewnie, 偶e nie. Ale jeste艣 tu nowy i jestem za ciebie odpowiedzialny. - W g艂osie Cleve'a s艂ycha膰 by艂o rozdra偶nienie.

Cleve dosta艂 dwa miesi膮ce za handel marihuan膮. Ju偶 trzeci raz przebywa艂 w Pentonville. Mia艂 trzydzie艣ci lat i jego masywne cia艂o by艂o w pe艂ni si艂. Uwag臋 przykuwa艂a szczup艂a twarz o szlachetnych rysach. Ka偶de ubranie nawet zniszczone, nosi艂 z elegancj膮 godn膮 prawnika. Uwa偶ny obserwator m贸g艂 zauwa偶y膰 na jego szyi blizn臋 - pami膮tk臋 po utarczce z jakim艣 oprychem - i charakterystyczny ch贸d.

Cleve by艂 m艂odym cz艂owiekiem. Ostatni s臋dzia powiedzia艂 mu nawet, 偶e ma jeszcze czas, by zmieni膰 styl 偶ycia. Nie odpowiedzia艂 g艂o艣no, ale w g艂臋bi serca wiedzia艂, 偶e urodzi艂 si臋 i wychowa艂 jako lampart.

Przest臋pstwa by艂y 艂atwiejsze ni偶 praca. Uwa偶a艂, 偶e jest w tym dobry, a je艣li go z艂apali, ponosi艂 konsekwencje. Odsiadka nie by艂a taka z艂a, je艣li zajmowa艂o si臋 wysok膮 pozycje w hierarchii. Jedzenie by艂o zno艣ne, towarzystwo tak偶e. Nie przypomina艂 sobie, 偶eby kiedykolwiek co艣 mu nie odpowiada艂o. Obecnie czyta艂 o grzechu. Wys艂ucha艂 ju偶 tyle r贸偶nych definicji - od prostych judzi, prawnik贸w i duchownych - 偶e w ko艅cu temat zainteresowa艂 go, wi臋c studiowa艂 teorie socjologiczne, teologiczne i ideologiczne. Niekt贸re nawet by艂y godne uwagi, ale wi臋kszo艣膰 brzmia艂a tak absurdalnie (np. grzech pierworodny), 偶e czytaj膮c nagle wybucha艂 艣miechem.

By艂 to twardy orzech do zgryzienia, ale musia艂 co艣 robi膰 dla zabicia czasu. Zdarza艂o si臋, 偶e czyta艂 nawet w nocy, gdy偶 w wi臋zieniu 藕le sypia艂. A byli temu winni wsp贸艂wi臋藕niowie. Cleve by艂 tylko handlarzem narkotyk贸w zaspokajaj膮cym potrzeby innych i nie mia艂 z tego powodu wyrzut贸w sumienia, ale wygl膮da艂o na to, 偶e inni mieli. Nawiedza艂y ich koszmarne sny. Nieraz tak krzyczeli przez ca艂膮 noc, 偶e obudziliby umar艂ego.

- Czy zawsze tak jest? - zapyta艂 Billy po tygodniu. Ch艂opak r贸wnie偶 miewa艂 napady - jednej chwili p艂aka艂, nast臋pnej odgra偶a艂 si臋 nie przebieraj膮c w s艂owach.

- Tak. Prawie ca艂y czas - odpowiedzia艂 Cleve. - Wi臋kszo艣膰 z nich musi si臋 wykrzycze膰, 偶eby nie postrada膰 zmys艂贸w.

- Ale ty nie - m贸wi艂 monotonnie - tylko czytasz te swoje ksi膮偶ki i zachowujesz zimn膮 krew. Obserwowa艂em ci臋. Nie masz mi tego za z艂e, prawda?

- Mog臋 z tym 偶y膰 - odpowiedzia艂 Cleve. - Nie mam 偶ony, kt贸ra przychodzi艂aby tutaj co tydzie艅 i przypomina艂a mi, za czym t臋skni臋.

- A przedtem mia艂e艣?

- Dwie. Ch艂opak zawaha艂 si臋.

- Przypuszczam, 偶e znasz tu ka偶dy k膮t...?

- Niezbyt dok艂adnie, ale znam. Dlaczego pytasz?

- Nie... tak tylko...

- Masz jakie艣 pytanie?

Tait milcza艂 przez chwil臋, a potem wykrztusi艂:

- S艂ysza艂em, 偶e tutaj... 偶e tutaj wieszaj膮 ludzi. Nie spodziewa艂 si臋 takiego pytania. Ju偶 kilka dni temu zauwa偶y艂, 偶e Billy Tait jest dziwny - bystre spojrzenie niebieskich oczu, spos贸b, w jaki przygl膮da艂 si臋 艣cianom i oknu, jakby czego艣 szuka艂.

- Moim zdaniem, to tylko plotki - odpowiedzia艂. Zapad艂a cisza. Ch艂opak milcza艂, ale sprawa nie dawa艂a mu spokoju.

- Ale jest gdzie艣 tu szubienica?

- Co? Nie wiem. Nigdzie ju偶 nie wieszaj膮 ludzi, Billy. Musia艂e艣 si臋 przes艂ysze膰. - Ci膮g艂e pytania zaniepokoi艂y Cleve'a. - O co ci w艂a艣ciwie chodzi?

- O nic. Po prostu ciekawo艣膰.

Inni r贸wnie偶 zwr贸cili uwag臋 na jego przeci膮g艂e spojrzenia i natur臋 samotnika. Jeden tylko Lowell inaczej odebra艂 zachowanie Billy'ego i mia艂 niedwuznaczne zamiary.

- Chcesz po偶yczy膰 mi swoj膮 dam臋 na popo艂udnie? - zapyta艂 Cleve'a, gdy czekali w kolejce po 艣niadanie. Ani Cleve, ani Tait nie odpowiedzieli na zaczepk臋.

- S艂yszysz? Zada艂em ci pytanie.

- S艂ysza艂em. Zostaw go w spokoju.

- Trzeba si臋 dzieli膰 z bli藕nimi - nie ust臋powa艂 Lowell. - Mog臋 ci sprawi膰 przyjemno艣膰. Mo偶e si臋 dogadamy...

- On nie jest na sprzeda偶.

- No, to zapytajmy jego o zdanie. - Lowell zbli偶y艂 si臋 do ch艂opaka. - Co ty na to, kochanie? Tait obejrza艂 si臋.

- Nie, dzi臋kuj臋.

- Nie, dzi臋kuj臋 - przedrze藕nia艂 go Lowell, u艣miechaj膮c si臋 do Cleve'a, lecz jego 艣miech wcale nie 艣wiadczy艂 o rozbawieniu. - Nie藕le go wytresowa艂e艣. Czy tak偶e siada i czo艂ga si臋 na komend臋?

- Id藕 na spacer, Lowell - odpowiedzia艂 Cleve. - On nie jest na sprzeda偶. To wszystko.

- Nie jeste艣 w stanie pilnowa膰 go non stop - zauwa偶y艂 Lowell. - Pr臋dzej czy p贸藕niej zostanie sam, a wtedy b臋dzie m贸j.

Aluzja dotyczy艂a jego wsp贸艂lokatora - Naylera. Cleve uchodzi艂 za spokojnego cz艂owieka, ale kiedy komu艣 grozi艂, wszyscy wiedzieli, 偶e nie blefuje. Teraz wykorzysta艂 t臋 opini臋.

- Szukasz guza, Lowell? - wycedzi艂 przez z臋by. - Ju偶 wystarczaj膮co du偶o blizn ukrywasz pod t膮 ohydn膮 brod膮.

Spojrza艂 na Cleve'a i u艣miech znik艂 z jego twarzy. Nie by艂 pewien, czy to mia艂 by膰 偶art, i wola艂 potulnie zaj膮膰 swoje miejsce w kolejce.

- To jedyny spos贸b na tego drania - mrukn膮艂 Cleve.

Przez ca艂y dzie艅 nie rozmawiali o potyczce przy 艣niadaniu, ale wieczorem Billy nie wytrzyma艂.

- S艂ysza艂em wasz膮 rozmow臋 - powiedzia艂. - Nie Powiniene艣 tego robi膰. Lowell jest strasznym zabijak膮.

- Wola艂by艣, 偶eby ci臋 zgwa艂ci艂?

- Nie - odpowiedzia艂 szybko. - Chryste, nie. Ale zaskoczy艂e艣 mnie.

- Gdyby Lowell dosta艂 ci臋 w swoje brudne 艂apy, nie dziwi艂by艣 si臋 ju偶 niczemu.

Billy zeskoczy艂 z pryczy i stan膮艂 na 艣rodku celi.

- Domy艣lam si臋, 偶e chcesz czego艣 w zamian -powiedzia艂.

Cleve przewr贸ci艂 si臋 na drugi bok i spojrza艂 na niego niepewnie.

- Co masz takiego, czego ja bym chcia艂, ch艂opcze?

- To, czego chcia艂 Lowell.

- Zwariowa艂e艣?! Za kogo ty mnie masz?! - zdenerwowa艂 si臋, a po chwili zapyta艂: - Naprawd臋 my艣lisz, 偶e tego chc臋?

- Tak - odpowiedzia艂 zmieszany.

- Jak sam powiedzia艂e艣: nie, dzi臋kuj臋. - Odwr贸ci艂 si臋 do 艣ciany.

- Nie s膮dzi艂em...

- Nie obchodzi mnie, co s膮dzi艂e艣. Nie chc臋 o tym s艂ysze膰, zgoda? Schod藕 Lowellowi z drogi i nie wkurzaj mnie.

- Hej - mrukn膮艂 Billy - nie w艣ciekaj si臋, prosz臋. Prosz臋. Jeste艣 moim jedynym przyjacielem.

- Nie jestem niczyim przyjacielem - burkn膮艂 Cleve. - I niczego od ciebie nie chc臋. Rozumiesz?

- Niczego nie chcesz - powt贸rzy艂 ch艂opak.

- Dobra. A teraz daj mi spa膰.

Tait bez s艂owa wr贸ci艂 na swoj膮 prycz臋. Spr臋偶yny zatrzeszcza艂y pod jego ci臋偶arem. Cleve le偶a艂 nieruchomo i zastanawia艂 si臋 nad propozycj膮 Billy'ego. W艂a艣ciwie nie interesowa艂a go... chocia偶... Chyba za ostro go potraktowa艂. C贸偶, sta艂o si臋.

Us艂ysza艂 st艂umiony szept. Wyt臋偶y艂 s艂uch. Min臋艂o kilka sekund, zanim zorientowa艂 si臋, 偶e ch艂opak odmawia modlitw臋.

Tej nocy Cleve mia艂 pi臋kny sen. Nie pami臋ta艂 o czym, cho膰 podczas porannej toalety nadal go prze艣ladowa艂. Samo wspomnienie, pod艣wiadomie, wywo艂ywa艂o przyjemne dreszcze.

W bibliotece spotka艂 Wesleya, kt贸rego zna艂 ju偶 poprzednich pobyt贸w tutaj. Podszed艂 do Cleve'a i zacz膮艂 rozmow臋, jakby byli najlepszymi kumplami. Kaza艂 mu si臋 zamkn膮膰, ale Wesley nie przestawa艂 m贸wi膰.

- Masz k艂opoty.

- Czy偶by?

- Chodzi o twojego ch艂opaka.

- Co z nim?

- Zadaje za du偶o pyta艅, a ludzie tego nie lubi膮. M贸wi膮, 偶e powiniene艣 si臋 nim zaj膮膰.

- Nie jestem jego nia艅k膮. Wesley nie ust臋powa艂.

- M贸wi臋 ci to jako przyjaciel.

- Odchrza艅 si臋.

- Nie b膮d藕 g艂upi, Cleveland. Masz wrog贸w.

- Na przyk艂ad?

- Lowell, Nayler... - rzuci艂. - W艂a艣ciwie wszyscy. Nie lubi膮 takich jak Tait.

- Takich, to znaczy jakich? Wesley uczyni艂 niecierpliwy gest.

- W艂a艣nie pr贸buj臋 ci powiedzie膰. To cwaniak. Pieprzony szczur. B臋d膮 z nim k艂opoty.

- Bawisz si臋 w proroka? - zakpi艂 Cleve.

Wygl膮da艂o na to, 偶e Wesley wykraka艂. Kiedy nast臋pnego dnia Cleve wraca艂 z pracowni, gdzie 膰wiczy艂 sw贸j intelekt, montuj膮c ko艂a do plastykowych samochod贸w, Mayflower ju偶 na niego czeka艂.

- Prosi艂em, 偶eby艣 zaj膮艂 si臋 Williamem Taitem, Smith - odezwa艂 si臋 oficer. - A ty co?

- Co si臋 sta艂o?

- Oczywi艣cie, nie zrobi艂e艣 tego...

- Pyta艂em, co si臋 sta艂o, sir.

- Nic wielkiego. Tym razem. Pobili go. To wszystko. Wygl膮da na to, 偶e Lowell ma na niego ochot臋. Zgadza si臋? - Cleve nie odpowiedzia艂. - Zawiod艂em si臋 na tobie, Smith. My艣la艂em, 偶e w g艂臋bi duszy nie jeste艣 takim twardzielem. M贸j b艂膮d.

Billy le偶a艂 na pryczy. Mia艂 zapuchni臋t膮 twarz i zamkni臋te oczy. Nie otworzy艂 ich, gdy wszed艂 Cleve.

- Nic ci nie jest?

- Pewnie - odpowiedzia艂 cicho.

- Nic ci nie po艂amali?

- Wyli偶臋 si臋.

- Zrozum wreszcie...

- Pos艂uchaj - Billy otworzy艂 oczy. By艂y ciemniejsze ni偶 zwykle albo tylko tak mu si臋 zdawa艂o. - Prze偶y艂em. Wiesz, 偶e nie jestem idiot膮. Wiedzia艂em, co mnie tu czeka. - Najwyra藕niej m贸wienie sprawia艂o mu b贸l. - Poradz臋 sobie z Lowellem, wi臋c nie denerwuj si臋 - przerwa艂 na moment i odetchn膮艂 ci臋偶ko. - Mia艂e艣 racj臋.

- Z czym?

- Tutaj nie ma przyjaci贸艂. Ja jestem sam i ty te偶 jeste艣 sam. Zgadza si臋? Powoli si臋 ucz臋, tyle 偶e musz臋 przekona膰 si臋 na w艂asnej sk贸rze - u艣miechn膮艂 si臋 do siebie.

- Zadawa艂e艣 za du偶o pyta艅.

- Tak? Kto tak powiedzia艂?

- Je艣li masz pytania, to przyjd藕 z tym do mnie. Od innych niczego si臋 nie dowiesz. S膮 zbyt ostro偶ni. A kiedy Lowell wkracza do akcji, odwracaj膮 si臋 plecami. Nie chc膮 mie膰 k艂opot贸w.

Billy zdj膮艂 zimny ok艂ad i dotkn膮艂 zapuchni臋tego policzka.

- On ju偶 jest martwy - mrukn膮艂 do siebie.

- Nie ryzykuj. - Szczerze m贸wi膮c dziwi艂 si臋, 偶e ch艂opakowi uda艂o si臋 uj艣膰 z 偶yciem.

- M贸wi臋 powa偶nie. Lowell nie wyjdzie st膮d 偶ywy. - Jego oczy b艂yszcza艂y nienawi艣ci膮.

Cleve nie odpowiedzia艂. Uzna艂, 偶e lepiej da膰 mu czas na przemy艣lenie sprawy.

- Co chcia艂e艣 wiedzie膰, 偶e tak ci臋 urz膮dzili?

- Nic szczeg贸lnego - stwierdzi艂 Billy. - Zapyta艂em tylko, gdzie chowaj膮 skaza艅c贸w. To wszystko.

- Co?

- Nie wiedzia艂e艣, 偶e chowaj膮 tu tych, kt贸rych wieszaj膮? Kto艣 m贸wi艂 mi, 偶e w miejscu, gdzie pochowali Crippena, ro艣nie krzak r贸偶y.

Cleve zaprzeczy艂 ruchem g艂owy. Przypomnia艂 sobie, 偶e ju偶 raz ch艂opak pyta艂 go o szubienic臋, a teraz jeszcze o groby. Billy spojrza艂 na niego.

- Wiesz, gdzie one s膮, Cleve?

- Mog臋 poszuka膰, ale pod warunkiem, 偶e wyja艣nisz mi, dlaczego chcesz wiedzie膰.

Billy pr贸bowa艂 zas艂oni膰 obola艂膮 twarz przed promieniami s艂o艅ca. W ko艅cu spu艣ci艂 nogi z pryczy i usiad艂 na brzegu materaca.

- M贸j dziadek, to jest... ojciec mojej matki, zosta艂 tu powieszony - m贸wi艂 bardzo cicho. - W 1937 roku. Edgar Tait. Edgar St Clair Tait.

- Chyba wspomina艂e艣, 偶e to ojciec twojej matki?

- Przyj膮艂em jego nazwisko. Nie chcia艂em nosi膰 nazwiska ojca. Nigdy do niego nie nale偶a艂em.

- Nikt do nikogo nie nale偶y. - Odpowiedzia艂 Cleve. - Jeste艣 panem samego siebie...

- To nieprawda - zaprotestowa艂, wpatruj膮c si臋 w smug臋 艣wiat艂a padaj膮c膮 na 艣cian臋. - Nale偶臋 do mojego dziadka. Zawsze jest przy mnie.

- Nie by艂o ci臋 jeszcze na 艣wiecie, kiedy...

- No i co z tego? Co za r贸偶nica? Jedni odchodz膮, inni przychodz膮.

Zastanowi艂y go s艂owa ch艂opaka. Z takim spokojem m贸wi艂 o 偶yciu i 艣mierci. Zanim zd膮偶y艂 o cokolwiek zapyta膰, Billy zn贸w si臋 odezwa艂.

- Oczywi艣cie, by艂 winny. Nie tak, jak my艣leli, ale by艂 winny. Wiedzia艂, kim by艂 i za co go skazali. Powiesili go za zabicie czterech ludzi.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e zabi艂 ich wi臋cej? Nie odpowiedzia艂 na pytanie.

- Nikt nie przyszed艂 zobaczy膰, gdzie go pochowali To nie fair, prawda? My艣l臋, 偶e ich to nie obchodzi. Po wykonaniu wyroku ca艂a rodzina odetchn臋艂a z ulg膮. Od pocz膮tku uwa偶ali go za czarn膮 owc臋. Ale on nie by艂 z艂y. Wiem, 偶e nie by艂. Mam jego r臋ce i oczy. Tak m贸wi艂a mama. Zanim umar艂a, wszystko mi o nim opowiedzia艂a. M贸wi艂a mi rzeczy, kt贸rych nigdy ni-komu by nie powiedzia艂a... Tylko mnie, bo jestem do niego podobny. - Ukry艂 twarz w d艂oniach, jakby obawia艂 si臋, 偶e powiedzia艂 za du偶o.

- Co ci powiedzia艂a matka? Billy zastanawia艂 si臋 chwil臋.

- 呕e... 偶e mamy podobny spos贸b bycia.

- Czyli szale艅cy? - za偶artowa艂 Cleve.

- Co艣 w tym rodzaju. Dlatego tu przyszed艂em. 呕eby m贸j dziadek wiedzia艂, 偶e nie zapomnia艂em o nim.

- Przyszed艂e艣? - zdziwi艂 si臋. - O czym ty m贸wisz? Z艂apali ci臋 i skazali. Nie mia艂e艣 wyboru.

Chmura musia艂a zas艂oni膰 s艂o艅ce, bo 艣wiat艂o na 艣cianie znik艂o. Billy spojrza艂 na Cleve'a. Oczy b艂yszcza艂y mu jak w gor膮czce.

- Celowo da艂em si臋 z艂apa膰 - wyja艣ni艂. - Zaplanowa艂em to przest臋pstwo.

Cleve z niedowierzaniem pokr臋ci艂 g艂ow膮. To wszystko brzmia艂o absurdalnie.

- Ju偶 dwa razy pr贸bowa艂em, ale dopiero teraz mi si臋 uda艂o.

- Nie 偶artuj sobie ze mnie, Billy - ostrzeg艂 go Cleve.

- Nie 偶artuj臋. - Wsta艂 z u艣miechem na twarzy. - By艂e艣 dla mnie dobry. Nie my艣l, 偶e tego nie doceniam. Naprawd臋 jestem ci wdzi臋czny i... - spojrza艂 mu prosto w oczy. - Chc臋 wiedzie膰, gdzie go pochowali. Pom贸偶 mi znale藕膰 jego gr贸b, a nie us艂yszysz ju偶 nic wi臋cej na ten temat, obiecuj臋.

Cleve nie zna艂 a偶 tak dobrze tego wi臋zienia ani jego historii, ale by艂 kto艣, kto powinien co艣 wiedzie膰. Mia艂 na imi臋 Bishop i cz臋sto spotykali si臋 w pracowni. W ci膮gu czterdziestu lat swojego 偶ycia wiele razy siedzia艂 w tym wi臋zieniu. By艂 chodz膮c膮 encyklopedi膮 kryminalistyki i zna艂 tu ka偶dy k膮t. Cleve podszed艂 i wsun膮艂 mu do kieszeni pude艂ko tabaki.

- Co chcia艂by艣 wiedzie膰? - zapyta艂 Bishop.

- Wszystko o tutejszych wyrokach 艣mierci. Bishop u艣miechn膮艂 si臋.

- Wspania艂e historie. - I zacz膮艂 opowiada膰. Wiele szczeg贸艂贸w zgadza艂o si臋 z tym, co m贸wi艂 Billy. W Pentonville wykonywano wyroki a偶 do po艂owy tego wieku, ale obecnie nie by艂o tu ju偶 szubienicy. Historia o r贸偶y Crippena r贸wnie偶 by艂a prawdziwa. Bishop poinformowa艂 Cleve'a, 偶e na ty艂ach budynku jest ma艂y trawnik, po艣rodku kt贸rego posadzono krzak r贸偶y, na pami膮tk臋 dr. Crippena, powieszonego w 1919 roku.

- Czy wszystkich tam pochowano?

- Nie, nie - zaprzeczy艂 zapalaj膮c papierosa. - Groby s膮 wzd艂u偶 艣ciany, na lewo od trawnika. D艂ugi pas murawy. Musia艂e艣 go zauwa偶y膰.

- 呕adnych p艂yt nagrobkowych?

- Absolutnie. Nawet je艣li kto艣 umie艣ci艂 tabliczk臋, zaraz j膮 likwidowali. Tylko gubernator wie, gdzie kto le偶y, o ile nie zgubi艂 planu. - Wyrzuci艂 niedopa艂ek i robi艂 nast臋pnego skr臋ta. - Jak dot膮d nikt si臋 tym nie interesowa艂. Co z oczu, to z my艣li. Ale nie zawsze tak jest. Ludzie zapominaj膮 premier贸w, ale morderc贸w zawsze pami臋taj膮. Tylko udaj膮, 偶e ich to nie obchodzi.

- A ty wiesz, gdzie kto jest pochowany?

- Mniej wi臋cej - odpowiedzia艂 Bishop.

- S艂ysza艂e艣 kiedy艣 o Edgarze Tait? Bishop uni贸s艂 brwi.

- St Tait? Jasne. Nie艂atwo go zapomnie膰.

- Co o nim wiesz?

- Zabi艂 swoj膮 偶on臋, a potem dzieci. Popodcina艂 im gard艂a.

- Wszystkim?

Bishop zastanawia艂 si臋 przez moment.

- Kto艣 prze偶y艂. Chyba c贸rka... Nie pami臋tam dok艂adnie. - Rzuci艂 Cleve'owi bystre spojrzenie. - Dlaczego interesujesz si臋 Taitem? Powiesili go jeszcze przed wojn膮.

- W 1937 roku. Pewnie nic ju偶 z niego nie zosta艂o...

- No, nie wiem. Widzisz, wi臋zienie zbudowano na specyficznym gruncie. Pogrzebane tu cia艂a nie ulegaj膮 rozk艂adowi, jak gdzie indziej. - Zauwa偶y艂 niepewn膮 min臋 Cleve'a i doda艂: - To prawda. Kilka lat temu eksperci prowadzili w okolicy badania. Gleba zawiera jakie艣 sk艂adniki, kt贸re konserwuj膮 cia艂o.

Cleve zebra艂 dla Billy'ego sporo wiadomo艣ci, co nie by艂o w jego stylu, i uzyska艂 dla niego pozwolenie wychodzenia na powietrze, mimo 偶e podpad艂 Mayflowerowi.

Pewnego ch艂odnego kwietniowego ranka Billy przycina艂 traw臋 na grobach.

Cleve nie wiedzia艂, co naprawd臋 wydarzy艂o si臋 tego dnia - od ka偶dego s艂ysza艂 inn膮 wersj臋. Przy porz膮dkowaniu trawnika pracowa艂o czterech ludzi. Pilnowa艂 ich tylko jeden stra偶nik. Nagle powsta艂o zamieszanie.

Stra偶nik musia艂 wiedzie膰, co si臋 艣wi臋ci. Zameldowa艂, 偶e Tait pr贸bowa艂 uciec, w co Cleve nie wierzy艂. W ka偶dym razie znaleziono go le偶膮cego na trawie pod murem. By艂 siny na twarzy i zwija艂 si臋 z b贸lu. Inni twierdzili, 偶e sam po艂o偶y艂 si臋 na ziemi, szepta艂 co艣 i p艂aka艂. W ko艅cu uznali go za szale艅ca.

Teraz Cleve znalaz艂 si臋 w centrum zainteresowania i wcale mu to nie odpowiada艂o. Jeszcze nast臋pnego dnia nie dawali mu spokoju. Chcieli wiedzie膰, jak to jest, kiedy mieszka si臋 w jednej celi ze 艣wirem. Nie mia艂 im nic do powiedzenia. Tait by艂 idealnym wsp贸艂 lokatorem - spokojnym, niekonfliktowym, po prostu normalnym. To samo powt贸rzy艂 Mayflowerowi, gdy ten wezwa艂 go do siebie, a p贸藕niej wi臋ziennemu lekarzowi. Nie wspomina艂 o jego zainteresowaniu grobami i o to samo poprosi艂 Bishopa, kt贸remu r贸wnie偶 nie zale偶a艂o na rozg艂osie, wi臋c zgodzi艂 si臋 bez opor贸w.

Billy dwa dni sp臋dzi艂 w odosobnieniu. Mayflower nic nie m贸g艂 dla niego zrobi膰. Devlin trzyma艂 na wszystkim 艂ap臋. Do Pentonville zosta艂 przydzielony odg贸rnie i mia艂 paskudn膮 reputacj臋. W dniu powrotu Billy'ego Taita wezwa艂 do siebie Cleve'a.

- Podobno ty i Tait jeste艣cie kumplami - powie-dzia艂 Devlin, zachowuj膮c kamienn膮 twarz.

- Nie ca艂kiem, sir.

- Nie pope艂ni臋 tego samego b艂臋du, co Mayflower, Smith. Tait ci膮gle sprawia k艂opoty. Mam zamiar obserwowa膰 go dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋, a kiedy mnie nie b臋dzie w pobli偶u, ty si臋 tym zajmiesz, rozumiesz? Masz chodzi膰 za nim, jak cie艅. Ma zachowywa膰 si臋 tak, 偶ebym m贸g艂 zwolni膰 go przed terminem, inaczej wy艣l臋 go gdzie indziej. Czy wyrazi艂em si臋 wystarczaj膮co jasno?

- Op艂aca艂o ci si臋? - zapyta艂 Cleve.

W szpitalu Billy wychud艂 jeszcze bardziej. Koszula wisia艂a na nim, a w pasku przy spodniach zabrak艂o ju偶 dziurek. Cleve pomy艣la艂, 偶e ch艂opak z艂amie si臋, gdy podniesie co艣 ci臋偶kiego. Nie wygl膮da艂 najlepiej - podkr膮偶one oczy nie b艂yszcza艂y jak dawniej, a na twarzy pojawi艂 si臋 wyraz rozpaczy.

- Zada艂em ci pytanie.

- S艂ysza艂em - odpowiedzia艂 Billy. Dzi艣 nie by艂o s艂o艅ca, ale i tak wpatrywa艂 si臋 w 艣cian臋, na kt贸r膮 powinny pada膰 promienie.

- Devlin kaza艂 mi ci臋 piklowa膰. Chce wypu艣ci膰 ci臋 przed terminem albo przenie艣膰 gdzie indziej.

- Co? - Rzuci艂 Cleve'owi przera偶one spojrzenie. - Wywie藕膰 st膮d?

- Tak powiedzia艂.

- Nie mog膮!

- Mog膮. Wszystko mog膮. Dzi艣 jeste艣 tu, jutro...

- Nie - szepn膮艂 Tait i zacisn膮艂 pi臋艣ci. Nagle zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰. Cleve przestraszy艂 si臋, 偶e to nawr贸t choroby, ale po chwili ch艂opak opanowa艂 si臋. Na nie ogolonej twarzy mia艂 偶贸艂to-zielone pozosta艂o艣ci po si艅cach. Patrz膮c na niego, Cleve mia艂 wyrzuty sumienia.

- Powiedz mi - poprosi艂.

- Co mam ci powiedzie膰? - Billy spojrza艂 na niego zaskoczony.

- Co si臋 sta艂o przy grobach?

- Zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie i upad艂em. Nast臋pn膮 rzecz膮, kt贸r膮 pami臋tam, by艂 szpital.

- To powiedzia艂e艣 im, a jak by艂o naprawd臋?

- To jest prawda.

- A ja s艂ysza艂em co innego. Dlaczego nie chcesz powiedzie膰? Zaufaj mi.

- Ufam ci - odpowiedzia艂 Billy - ale musz臋 zachowa膰 to dla siebie. To sprawa mi臋dzy mn膮 a nim.

- Tob膮 a Edgarem? Cz艂owiekiem, kt贸ry wymordowa艂 ca艂膮 swoj膮 rodzin臋, opr贸cz twojej matki?

- Tak - powiedzia艂 z wahaniem. - Tak, zabi艂 ich. Mam臋 pewnie te偶 by zabi艂, gdyby nie uciek艂a. W ten spos贸b chcia艂 uchroni膰 ich przed dziedziczeniem z艂ej krwi.

- Twoja krew jest z艂a? Billy u艣miechn膮艂 si臋 lekko.

- Nie. Nie s膮dz臋. Dziadek myli艂 si臋. Czasy si臋 zmieni艂y, prawda?

On jest szalony - pomy艣la艂 Cleve. Billy jakby czyta艂 w jego my艣lach.

- Nie zwariowa艂em - powiedzia艂. - Powiedz im to. Powiedz Devlinowi, gdyby pyta艂... innym te偶. - W oczach ch艂opaka pojawi艂 si臋 dawny blask. - Nie musz膮 mnie st膮d wyrzuca膰, Cleve. Nie teraz, kiedy mam kumpla. Mam tu interes do za艂atwienia. Wa偶ny interes.

- Z nieboszczykiem?

- Z nieboszczykiem.

Cokolwiek Billy zamierza艂, odgrywaj膮c przed Cleve'em t臋 scen臋, nie wysz艂o na jaw, nawet gdy wr贸ci艂 do codziennych zaj臋膰. Nikomu nie zadawa艂 偶adnych pyta艅, nikomu nie podpad艂. Cleve by艂 pod wra偶eniem. Ch艂opak okaza艂 si臋 wspania艂ym aktorem.

Tylko Cleve wiedzia艂, 偶e co艣 kombinuje. Dla innych po prostu uspokoi艂 si臋 i nie szuka艂 k艂opot贸w. Lekarz, do kt贸rego Billy musia艂 zg艂asza膰 si臋 co jaki艣 czas, stwierdzi艂, 偶e ch艂opak wyszed艂 ju偶 z depresji i dochodzi do siebie. Uwa偶a艂, 偶e w tej sytuacji sen jest najlepszym lekarstwem i przepisa艂 mu 艣rodki nasenne, kt贸re Billy uzna艂 za zb臋dne i odst膮pi艂 Cleve'owi. Ten z kolei by艂 mu wdzi臋czny, bo po raz pierwszy od miesi臋cy m贸g艂 si臋 porz膮dnie wyspa膰.

W dzie艅 ich przyjazne stosunki zmienia艂y si臋 w ch艂odn膮 uprzejmo艣膰. Cleve mia艂 wra偶enie, 偶e Billy zamyka si臋 w sobie, ograniczaj膮c jego protekcj臋.

Nie po raz pierwszy by艂 艣wiadkiem takiego zachowania. Trzy lata temu jego przyrodnia siostra, Rosanna, zmar艂a na raka p艂uc. Przez ca艂y czas mia艂a nadziej臋, 偶e wyzdrowieje, ale w ostatnim tygodniu za艂ama艂a si臋. Cleve nie by艂 z ni膮 zbyt blisko, ale mo偶e w艂a艣nie ten dystans pozwala艂 mu na obiektywn膮 ocen臋 jej zachowania. Widzia艂, jak systematycznie przygotowywa艂a si臋 na 艣mier膰. Nie mog艂a jedynie pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e zostawi dzieci. O innych, nawet o m臋偶a, nie martwi艂a si臋.

Tak膮 sam膮 beznami臋tno艣膰 zauwa偶y艂 w zachowaniu Billy'ego. Zamyka艂 si臋 w sobie, jak rozbitek p艂yn膮cy wp艂aw do beznadziejnie odleg艂ego l膮du. To by艂o przera偶aj膮ce. Mieszkanie z nim w celi dwana艣cie st贸p na osiem stawa艂o si臋 nie do zniesienia.

Jedyn膮 korzy艣ci膮 by艂y 艣rodki nasenne, kt贸re lekarz nadal zapisywa艂 Billy'emu. Gwarantowa艂y Cleve'owi odpoczynek, a czasem nawet sny.

Najcz臋艣ciej 艣ni艂 o mie艣cie.

Nie, nie o mie艣cie - o pustyni. Szed艂 przez pustkowie, po niebiesko-czarnym piasku, kt贸ry dostawa艂 mu si臋 do oczu i nosa, unoszony zimnym wiatrem. Sk膮d艣 zna艂 to miejsce, ten monotonny krajobraz bez drzew, ale nie m贸g艂 skojarzy膰. By艂 sam, a nad jego g艂ow膮 zbiera艂y si臋 ciemne chmury.

Poobcierane stopy krwawi艂y i coraz cz臋艣ciej mia艂 halucynacje.

Ani 艣ladu oazy. 呕adnych drzew owocowych ani 藕r贸d艂a z wod膮 - kompletnie nic. Potem by艂o miasto - z domami bez drzwi. Niekt贸re by艂y spalone, na wp贸艂 zburzone, inne dobrze utrzymane, z otaczaj膮cymi je ogrodami...

Wiedzia艂, 偶e s膮 zamieszkane, cho膰 nigdzie nie zauwa偶y艂 ludzi. Mia艂 wra偶enie, 偶e kto艣 go obserwuje. Tak by艂o za pierwszym razem.

Za drugim - 艣ni艂o mu si臋 tylko miasto. Stopy nadal krwawi艂y i szed艂 t膮 sam膮 drog膮, ale wiatr by艂 jakby silniejszy. Zrywa艂 z okien firany i potrz膮sa艂 b艂yszcz膮cymi, chi艅skimi dzwoneczkami. S艂ysza艂 przera偶aj膮ce nieludzkie wycie, dochodz膮ce gdzie艣 spoza miasta. Nie chcia艂 zna膰 jego 藕r贸d艂a, w og贸le nie chcia艂 wchodzi膰 na to terytorium.

Sen powtarza艂 si臋 noc po nocy - za ka偶dym razem szed艂, krwawi艂y mu stopy, wsz臋dzie widzia艂 tylko motyle i szczury, i czarny piasek zasypuj膮cy ulice... Zawsze to samo. Nic si臋 nie zmienia艂o.

Tylko raz widzia艂 tam innego cz艂owieka i to by艂 Billy. To dziwne, ale pewnej nocy przebudzi艂 si臋 - Billy sta艂 po艣rodku celi i spogl膮da艂 na 艣wiat艂o wpadaj膮ce przez okno. To nie by艂o 艣wiat艂o ksi臋偶yca, lecz ch艂opak zdawa艂 si臋 nie zauwa偶a膰 tego. Twarz mia艂 zwr贸con膮 do okna, zamkni臋te oczy i otwarte usta. Cleve, zanim ponownie zapad艂 w sen, zda艂 sobie spraw臋, 偶e Billy w niezrozumia艂y spos贸b zosta艂 wprowadzony w trans. Jego pod艣wiadomo艣膰 zakodowa艂a ten fragment rzeczywisto艣ci i przeni贸s艂 go w senn膮 wizj臋. Kiedy zn贸w ujrza艂 miasto, Billy Tait sta艂 na ulicy z twarz膮 zwr贸con膮 ku zachmurzonemu niebu, | zamkni臋tymi oczyma i otwartymi ustami.

Trwa艂 tak przez d艂u偶sz膮 chwil臋, a potem odszed艂, zostawiaj膮c na piasku 艣lady st贸p. Cleve zawo艂a艂 go, ale Billy przyspieszy艂 kroku. Wtedy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e wie, dok膮d pod膮偶a - za miasto. Tam, gdzie ko艅cz膮 si臋 domy, a zaczyna pustynia. Ale po co? Mo偶e na spotkanie przyjaci贸艂? Nie by艂 pewien, lecz wiedzia艂 jedno - 偶e nie chce straci膰 z oczu jedynego w tym wymar艂ym miejscu cz艂owieka. Jeszcze raz, g艂o艣niej, zawo艂a艂 Billy'ego po imieniu.

Nagle poczu艂 na ramieniu czyj膮艣 d艂o艅, wyrywaj膮ca go z koszmaru. Obudzi艂 si臋 w celi.

- W porz膮dku - powiedzia艂 Billy. - To tylko sen. Cleve pr贸bowa艂 uwolni膰 si臋 od wspomnie艅 o mie艣cie, ale wci膮偶 widzia艂 natchnion膮 twarz ch艂opaka.

- To tylko sen - powt贸rzy艂 Billy. - Obud藕 si臋. Potrz膮sa艂 nim, dop贸ki nie oprzytomnia艂. Z艂y sen min膮艂, ale Cleve zn贸w mia艂 wra偶enie, 偶e Billy czyta w jego my艣lach.

- Wiesz, prawda? - zapyta艂.

Tait spojrza艂 zaskoczony.

- O czym ty m贸wisz?

Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Mo偶e tylko mu si臋 zdawa艂o? Kiedy spojrza艂 na d艂o艅 Billy'ego, nadal spoczywaj膮c膮 na jego ramieniu, ujrza艂 tylko szczup艂膮 d艂o艅 z brudnymi paznokciami. Nic wi臋cej.

Gn臋bi艂y go w膮tpliwo艣ci. Par臋 razy przy艂apa艂 si臋 na tym, 偶e od minionej nocy uwa偶niej obserwuje ch艂opaka, wychwytuj膮c ka偶dy jego gest, jak mrugni臋cie okiem czy oblizanie warg. Jednak okaza艂o si臋 to strat膮 czasu. Tak samo, jak kiedy艣 Rosanna, Billy sta艂 si臋 sekretn膮 ksi臋g膮, niedost臋pn膮 dla 艣wiata. Odk膮d przesta艂 za偶ywa膰 艣rodki nasenne, koszmar nie powt贸rzy艂 si臋.

- Potrzebujesz czego艣 na sen - powiedzia艂 Billy po powrocie od lekarza. - We藕 moje pigu艂ki.

- Ty te偶 potrzebujesz snu - odpowiedzia艂 Cleve, ciekawy, czy ch艂opak b臋dzie nalega艂. - My艣l臋, 偶e dam sobie bez nich rad臋.

- We藕, na wszelki wypadek - poda艂 mu fiolk臋. - Wiem przecie偶, jak dokuczliwe s膮 te nocne ha艂asy.

- Kto艣 m贸wi艂 mi, 偶e w wi臋kszej ilo艣ci mog膮 by膰 szkodliwe - odpowiedzia艂. - Obejd臋 si臋 bez nich.

- Nie - zapewnia艂 go Billy. Teraz Cleve nie mia艂 ju偶 w膮tpliwo艣ci - ch艂opak chcia艂 zrobi膰 z niego lekomana. - 艢pi臋, jak dziecko. Prosz臋, we藕 je. Tobie bardziej si臋 przydadz膮 i na pewno nie zaszkodz膮. Inaczej lekarz nie da艂by mi ich. Cleve wzruszy艂 ramionami.

- Skoro tak uwa偶asz...

- Jasne.

- W takim razie dzi臋kuj臋. - Schowa艂 fiolk臋 do kieszeni.

U艣miech, kt贸ry pojawi艂 si臋 na twarzy Taita, nie wr贸偶y艂 nic dobrego. Zanosi艂o si臋 na k艂opoty.

Tego wieczoru Cleve uda艂, 偶e, jak zwykle, za偶ywa pigu艂k臋, ale nie po艂kn膮艂 jej. P贸藕niej, le偶膮c twarz膮 do 艣ciany, wyplu艂 j膮 i schowa艂 pod poduszk臋.. Stara艂 si臋 oddycha膰 miarowo, jakby spa艂.

Wi臋zienny dzie艅 zaczyna艂 si臋 i ko艅czy艂 wcze艣nie - mi臋dzy 20.45 a 9.00 wi臋kszo艣膰 cel by艂a ciemna. Stra偶nicy zamykali wszystkie na klucz i do rana, praktycznie, mieli wolne. Tej nocy by艂o spokojniej ni偶 zwykle. Nawet bez pigu艂ki Cleve z 艂atwo艣ci膮 zapad艂 w drzemk臋. Z pryczy Billy'ego nie dochodzi艂 偶aden d藕wi臋k. Le偶膮c ty艂em, Cleve nie mia艂 mo偶liwo艣ci, by obserwowa膰 go niepostrze偶enie. M贸g艂 tylko, co jaki艣 czas, spojrze膰 na zegarek i s艂ucha膰. Zaczyna艂 obawia膰 si臋, 偶e za艣nie, zanim cokolwiek si臋 wydarzy. I rzeczywi艣cie.

Kiedy si臋 obudzi艂 i spojrza艂 na zegarek, by艂a 1.51. W celi panowa艂a absolutna cisza. Le偶a艂 nieruchomo, usi艂uj膮c zlokalizowa膰 Taita. Po kwadransie przewr贸ci艂 si臋 na drugi bok i rozejrza艂. Ku jego przera偶eniu, ch艂opak zn贸w sta艂 po艣rodku celi.

W s膮siedniej celi kto艣 chodzi艂, spuszcza艂 wod臋 w toalecie... Nie s艂ysza艂 tylko Billy'ego, jego oddechu.

Min膮艂 kolejny kwadrans i Cleve poczu艂 ogarniaj膮ce go znajome odr臋twienie. Wiedzia艂, 偶e jeszcze chwila, a za艣nie i obudzi si臋 dopiero rano. Je艣li chcia艂 si臋 czego艣 dowiedzie膰, musia艂 si臋 opanowa膰 i patrze膰. Sennym ruchem przes艂oni艂 twarz r臋k膮 w ten spos贸b, 偶e bez problemu m贸g艂 otworzy膰 oczy i obserwowa膰.

Cela wyda艂a mu si臋 ciemniejsza ni偶 tamtej nocy, gdy zobaczy艂 Billy'ego stoj膮cego z twarz膮 zwr贸con膮 do okna. By艂 przekonany, 偶e ch艂opak nie mo偶e go widzie膰, wi臋c lekko uni贸s艂 g艂ow臋. Co艣 by艂o nie tak, ale nie wiedzia艂 co. Odczeka艂, a偶 oczy przywykn膮 mu do ciemno艣ci, lecz obraz nie zmieni艂 si臋. Pozosta艂 niejasny, jakby zamazany i brudny. Wreszcie dotar艂o do niego, 偶e cela nie jest pusta, 偶e w k膮tach kryj膮 si臋 dziwne cienie. Serce zabi艂o mu mocniej. Chcia艂 podnie艣膰 si臋 z pos艂ania i zawo艂a膰 Taita, ale zdrowy rozs膮dek powstrzymywa艂 go. Postanowi艂 nie wtr膮ca膰 si臋, tylko le偶e膰 i patrze膰.

Zrozumia艂, co jest nie tak - cienie znajdowa艂y si臋 w miejscach, gdzie nigdy ich nie by艂o. Wy艂ania艂y si臋 ze 艣ciany, na kt贸r膮 zwykle pada艂o 艣wiat艂o ksi臋偶yca... Nie, to tam by艂o 藕r贸d艂o 艣wiat艂a. Cleve zamkn膮艂 oczy przekonany, 偶e ma halucynacje. Kiedy otworzy艂 je ponownie, serce zamar艂o mu w piersiach. W k膮cie ukszta艂towa艂 si臋 jeden cie艅 i wci膮偶 r贸s艂.

Nigdy jeszcze nie ba艂 si臋 tak bardzo. Nigdy jeszcze nie czu艂 tak lodowatego dreszcza, przeszywaj膮cego jego sparali偶owane ze strachu cia艂o. Nie m贸g艂 z艂apa膰 oddechu ani poruszy膰 si臋. Instynkt nakazywa艂 mu schowa膰 g艂ow臋 pod koc, jak czyni艂 w dzieci艅stwie, lecz dwie my艣li powstrzymywa艂y go od tego: 偶e ruchem mo偶e zwr贸ci膰 na siebie uwag臋 i 偶e Billy jest gdzie艣 w celi - mo偶liwe, 偶e r贸wnie przera偶ony, jak on.

Wtem us艂ysza艂 g艂os ch艂opaka. Brzmia艂 mi臋kko, jakby m贸wi艂 przez sen. Pocz膮tkowo Cleve nie zwraca艂 uwagi na znaczenie s艂贸w, ale potem zrozumia艂, 偶e Billy m贸wi do dziwnego przybysza.

- ...to boli - powiedzia艂 z wyrzutem - ...nie m贸wi艂e艣, jak bardzo to boli...

Cleve by艂 coraz bardziej przera偶ony. Czy偶by to by艂 wytw贸r jego wyobra藕ni?

Cie艅 poruszy艂 si臋. Cleve przyjrza艂 mu si臋 uwa偶niej i krzyk zamar艂 mu w zaschni臋tym gardle.

- ...mo偶esz nauczy膰 mnie wszystkiego... - m贸wi艂 Billy - ...szybko... - Ale do Cleve'a nie dociera艂 sens s艂贸w. Ca艂膮 uwag臋 skupi艂 na tajemniczym przybyszu wy艂aniaj膮cym si臋 z mroku. To nie by艂o z艂udzenie. Widzia艂 m臋偶czyzn臋, a raczej jego dok艂adn膮 kopi臋, pulsuj膮c膮 i materializuj膮c膮 si臋 stopniowo. Uderzaj膮cy by艂 dobrotliwy wyraz jego twarzy. W jaki spos贸b Billy z tak膮 艂atwo艣ci膮 kontaktowa艂 si臋 z tym... czym艣? - zastanawia艂 si臋 Cleve.

Nagle Billy wsta艂 z pryczy. Gwa艂towny ruch, po lawinie szeptanych s艂贸w, przestraszy艂 Cleve'a. Z trudem opanowa艂 si臋, by nie krzykn膮膰, i dalej, spod przymkni臋tych powiek, 艣ledzi艂 wydarzenia.

Ch艂opak zn贸w co艣 m贸wi艂, ale zbyt cicho, by m贸g艂 rozr贸偶ni膰 s艂owa. Zbli偶y艂 si臋 do cienia i prawie zas艂oni艂 go swoim cia艂em. Rzeczywi艣cie mieli do za艂atwienia jaki艣 interes.

Za cieniem unosi艂 si臋 tuman bezwonnego dymu czy kurzu. Cleve'owi wyda艂o si臋, 偶e cia艂o ch艂opaka skurczy艂o si臋 albo mo偶e cela powi臋kszy艂a... Dopiero po chwili rozpozna艂 rozci膮gaj膮cy si臋 przed nim widok - miasto z jego snu.

Billy sta艂 obok swego mistrza. Cie艅 by艂 du偶o wy偶szy i bi艂a od niego niesamowita moc. Cleve nie wiedzia艂, w jaki spos贸b i dlaczego ch艂opak mu ulega艂, i obawia艂 si臋 o jego bezpiecze艅stwo, ale strach przykuwa艂 go do pryczy i nic nie m贸g艂 zrobi膰. W tym momencie zda艂 sobie spraw臋, 偶e nigdy nikogo nie kocha艂, m臋偶czyzny ani kobiety, 偶e zawsze by艂 sam. Teraz ta my艣l przera偶a艂a go. Patrzy艂 na Taita stoj膮cego rami臋 w rami臋 z dziwnym przybyszem i zrozumia艂, 偶e s膮 do siebie podobni - dwie zagubione dusze.

Wtedy zerwa艂 si臋 silny wiatr i Cleve us艂ysza艂 to samo wycie, co we 艣nie, ale tym razem rozpozna艂 je - by艂 to krzyk niedorozwini臋tych dzieci, co艣 mi臋dzy p艂aczem a krzykiem. Jakby pod jego wp艂ywem, duch wzi膮艂 Billy'ego w ramiona i u艣cisn膮艂. Ch艂opak nie broni艂 si臋, a nawet odpowiedzia艂 r贸wnie przyjaznym gestem. Cleve nie m贸g艂 na to patrze膰. Zamkn膮艂 oczy, a kiedy je otworzy艂 - obraz znik艂, a cie艅 rozp艂ywa艂 si臋 w powietrzu. Odetchn膮艂 z ulg膮 - zn贸w otacza艂y go znajome 艣ciany. Tylko Billy dalej sta艂 po艣rodku i wpatrywa艂 si臋 w 艣wiat艂o wpadaj膮ce przez okno.

Cleve nie zasn膮艂 ju偶 tej nocy. Le偶膮c na pryczy zastanawia艂 si臋, czy kiedykolwiek b臋dzie w stanie spokojnie spa膰.

Nast臋pnego dnia stara艂 si臋 ukry膰 przed Taitem, 偶e by艂 艣wiadkiem nocnego spotkania. Ostatni膮 rzecz膮, kt贸rej pragn膮艂, by艂a utrata jego zaufania. Ale nie by艂o to takie 艂atwe. Cho膰 usi艂owa艂 zachowywa膰 si臋 normalnie, wci膮偶 dr臋czy艂 go niepok贸j. Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e ch艂opak domy艣la si臋 prawdy - przecie偶 by艂 dobrym obserwatorem. Czy w tej sytuacji nie powinien si臋 przyzna膰? Kiedy po po艂udniu wr贸ci艂 z pracowni, Billy sam zacz膮艂 rozmow臋:

- Co si臋 z tob膮 dzisiaj dzieje?

Cleve zaj膮艂 si臋 poprawianiem pos艂ania na swojej pryczy.

- Nic - odpowiedzia艂, unikaj膮c jego spojrzenia. - 殴le si臋 czuj臋, to wszystko.

- 殴le spa艂e艣? - zapyta艂 Billy. Cleve instynktownie wyczu艂 jego uwa偶ne spojrzenie.

- Nie. - Stara艂 si臋 zachowa膰 spok贸j. - Jak zwykle wzi膮艂em twoj膮 pigu艂k臋.

- To dobrze.

Kiedy zapad艂o milczenie, Cleve odetchn膮艂 z ulg膮, ale jak d艂ugo m贸g艂 ukrywa膰 prawd臋? Kiedy艣 musia艂a si臋 wyda膰. Gdy odwr贸ci艂 si臋 od pryczy, Billy siedzia艂 przy stole i przegl膮da艂 jedn膮 z jego ksi膮偶ek.

- Po co to czytasz? - zapyta艂.

- Dla zabicia czasu - odpowiedzia艂 Cleve i po艂o偶y艂 si臋.

- Nie chodzi mi o to, dlaczego w og贸le czytasz ksi膮偶ki. Po co czytasz te ksi膮偶ki? Wszystkie dotycz膮 grzechu.

Cleve s艂ysza艂 jego g艂os jak przez mg艂臋. W艂a艣nie rozmy艣la艂 o wydarzeniach minionej nocy. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e nawet w dzie艅 niekt贸re k膮ty celi s膮 ciemne, i serce skoczy艂o mu do gard艂a.

- S艂yszysz? - zniecierpliwi艂 si臋 Billy.

Cleve wyda艂 nieartyku艂owany d藕wi臋k, maj膮cy oznacza膰, 偶e s艂ysza艂.

- No, wi臋c dlaczego?

- Bo nikt inny nie wypo偶ycza ich z biblioteki. - Z trudem opanowa艂 dr偶enie g艂osu.

- Ale chyba nie wierzysz w to, co tu pisz膮?

- Nie. Nie wierz臋 w ani jedno s艂owo. Ch艂opak odetchn膮艂 uspokojony i dalej przegl膮da艂 ksi膮偶ki. Po chwili pad艂o kolejne pytanie - spowied藕.

- Boisz si臋 jej?

Rozmowa ca艂kowicie oderwa艂a Cleve'a od w艂asnych my艣li. Dlaczego Billy pyta o strach? Czy偶by te偶 si臋 ba艂?

- Czego mia艂bym si臋 ba膰?

K膮tem oka zauwa偶y艂, 偶e ch艂opak poruszy艂 si臋 niespokojnie.

- Tego, co si臋 stanie. Tego, czego nie mo偶esz kontrolowa膰...

- Tak - odpowiedzia艂 niepewnie. - Tak, oczywi艣cie. Czasami si臋 boj臋.

- Co wtedy robisz? - zapyta艂 Billy.

- A co mog臋 zrobi膰? - westchn膮艂. - Przesta艂em si臋 modli膰, odk膮d zmar艂 m贸j ojciec.

Us艂ysza艂, jak Billy zamyka ksi膮偶k臋. Spojrza艂 na niego. Ch艂opak siedzia艂 nieruchomo, blady na twarzy. On si臋 boi - pomy艣la艂 Cleve. Bardziej ni偶 ja nie chce, by powt贸rzy艂 si臋 nocny koszmar. Prawdopodobnie nie jest 艣wiadomy tego, co si臋 dzieje, a jego strach jest instynktowny.

Uzna艂, 偶e najwy偶szy czas, by porozmawia膰. Teraz, zanim zgasz膮 艣wiat艂a i wszystkie cele pogr膮偶膮 si臋 w mroku. Potem mo偶e ju偶 by膰 za p贸藕no. Mo偶liwe, 偶e zn贸w pojawi si臋 cie艅 i wprowadzi go w ten cholerny trans.

- Mam sny. - Billy nie odpowiedzia艂, ale spojrza艂 w jego stron臋. - ...艣ni mi si臋 miasto.

Ch艂opak ani drgn膮艂.

- Wiesz, o czym m贸wi臋?

- Nie. Nigdy nie mam sn贸w.

- Ka偶dy ma sny.

- W takim razie nie pami臋tam ich.

- Ja pami臋tam m贸j - powiedzia艂 Cleve. - I ty w nim by艂e艣. By艂e艣 w tym mie艣cie.

Zauwa偶y艂, 偶e ch艂opak wstrzyma艂 oddech.

- Co to za miejsce, Billy?

- Sk膮d mam wiedzie膰? - odpowiedzia艂 i u艣miechn膮艂 si臋. - Nie wiem. To twoje sny.

Us艂yszeli g艂os stra偶nika og艂aszaj膮cego cisz臋 nocn膮. Za chwil臋 zamkn膮 cele i zgasz膮 艣wiat艂o. Najbli偶sze dziesi臋膰 godzin b臋dzie musia艂 sp臋dzi膰 w towarzystwie Taita i jakiej艣 zjawy...

- Ostatniej nocy... - zawaha艂 si臋. Ba艂 si臋 m贸wi膰 o tym, co widzia艂 i s艂ysza艂, ale jeszcze bardziej ba艂 si臋, 偶e koszmar mo偶e si臋 powt贸rzy膰. - Ostatniej nocy widzia艂em... - Dlaczego nie mo偶e zdoby膰 si臋 na odwag臋, by wyrzuci膰 to z siebie? - Widzia艂em...

- Co widzia艂e艣? - zapyta艂 Billy zniecierpliwiony. Mo偶e on tak偶e czu艂 si臋 osaczony?

- Moj膮 matk臋 - sk艂ama艂 Cleve. Na ustach Taita b艂膮ka艂 si臋 u艣miech.

- Tak... Widzia艂em moj膮 matk臋. Jak 偶yw膮 - doda艂 Cleve.

- I to ci臋 tak przygn臋bi艂o?

- Za dwie minuty gasz臋 艣wiat艂o! - zawo艂a艂 oficer.

- Chyba powiniene艣 za偶ywa膰 wi臋ksz膮 dawk臋 pigu艂ek - stwierdzi艂 Billy i podszed艂 do swojej pryczy. - Wtedy, tak jak ja, nie b臋dziesz mia艂 sn贸w.

Cleve zacisn膮艂 szcz臋ki. Ten cwaniak wpuszcza go w maliny! Le偶a艂 wpatrzony w sufit i zastanawia艂 si臋, co robi膰, a Billy, najspokojniej w 艣wiecie, rozebra艂 si臋 i po艂o偶y艂 spa膰.

Mia艂 jeszcze czas, by zerwa膰 si臋 z pryczy i przywo艂a膰 oficera. W najgorszym razie m贸g艂 wali膰 g艂ow膮 w drzwi, a偶 w ko艅cu kto艣 mu otworzy. Ale jak wyja艣ni ten atak histerii? Powie, 偶e ma z艂e sny? A kto ich nie ma? 呕e boi si臋 ciemno艣ci? A kto si臋 nie boi? Roze艣miej膮 mu si臋 w twarz i ka偶膮 wraca膰 do 艂贸偶ka. To bez sensu.

Modlitwa? Powiedzia艂 Taitowi prawd臋 - porzuci艂 Boga, odk膮d nie wys艂ucha艂 jego pr贸艣b o 偶ycie ojca. W艂a艣ciwie sta艂 si臋 ateist膮 i nawet strach nie m贸g艂 tego zmieni膰 w jednej chwili.

Kiedy ju偶 na dobre zgas艂o 艣wiat艂o, ogarn臋艂o go przera偶enie. Nie by艂 w stanie my艣le膰 o niczym innym. Kurczowo zacisn膮艂 palce na poduszce. Nie by艂o mowy o spaniu.

My艣l o ojcu obudzi艂a w nim wspomnienia, lecz gdy tylko zamkn膮艂 oczy, obrazy z dzieci艅stwa ulega艂y potwornemu zniekszta艂ceniu i zn贸w szed艂 przez koszmarne miasto, zostawiaj膮c na piasku krwawe 艣lady st贸p.

Ka偶dy szmer sprawia艂, 偶e Cleve oblewa艂 si臋 zimnym potem. W ko艅cu, znu偶ony, zapad艂 w niespokojn膮 drzemk臋.

Bez przeszk贸d dotar艂 do granic miasta i zatrzyma艂 si臋. Niebo, jak zwykle, zasnute by艂o ciemnymi chmurami. Wyra藕nie s艂ysza艂 krzyk dzieci, ale nie robi艂 ju偶 na nim takiego wra偶enia. Odbiera艂 go jak co艣 prawie • naturalnego.

A potem us艂ysza艂 za sob膮 szelest. Obejrza艂 si臋 przez rami臋 - kilka krok贸w od niego sta艂 u艣miechni臋ty m臋偶czyzna, ubrany w niedzielny garnitur. W d艂oni trzyma艂 zakrwawiony n贸偶. Dopiero teraz Cleve zauwa偶y艂 czerwone plamy na jego koszuli. Z przera偶enia nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu. Zacz膮艂 si臋 wycofywa膰. Wygl膮da艂o na to, 偶e m臋偶czyzna nie zauwa偶y艂 go - po prostu min膮艂 Cleve'a i poszed艂 na pustyni臋. Och艂on膮wszy troch臋, Cleve rozejrza艂 si臋 uwa偶niej - ca艂a ulica us艂ana by艂a no偶ami, sznurami, a nawet ludzkimi r臋kami, brutalnie odci臋tymi od korpus贸w.

Wiatr wzmaga艂 si臋, a krzyk dzieci przerodzi艂 si臋 w 艣miech. M臋偶czyzna zatrzyma艂 si臋 sto jard贸w dalej. Sta艂 na szczycie wydmy, jakby czeka艂. Szale艅czy 艣miech przybiera艂 na sile. Cleve wpad艂 w panik臋, ale nie m贸g艂 ruszy膰 si臋 z miejsca, nie m贸g艂 oderwa膰 oczu od m臋偶czyzny, kt贸ry zdj膮艂 marynark臋 i zacz膮艂 rozlu藕nia膰 krawat.

Obok niego zamajaczy艂a czyja艣 sylwetka. Teraz 艣miech zmieni艂 si臋 w j臋k rozkoszy. Cleve patrzy艂 jak zahipnotyzowany...

Nagle kto艣 krzykn膮艂 z przera偶enia, lecz krzyk nie pochodzi艂 ze snu. Zna艂 ten g艂os, ale nie m贸g艂 skojarzy膰 go z osob膮. Obejrza艂 si臋 na wydm臋... W tym momencie zawy艂a syrena alarmowa i wyrwa艂a Cleve'a ze snu.

- Nie... - mrucza艂 - ...pozw贸lcie mi zobaczy膰 -

Ale obraz znik艂. Otworzy艂 oczy. 艢wiat艂o nadal by艂o zgaszone, cho膰 stra偶nicy biegali jak op臋tani.

Le偶a艂 jeszcze chwil臋 na pryczy, z nadzieja, 偶e sen powr贸ci. W ko艅cu, zrezygnowany, usiad艂.

- Co si臋 dzieje, Billy? - Ch艂opak nie odpowiedzia艂. Mo偶e 艣pi? - pomy艣la艂 Cleve - Billy? - Spojrza艂 na jego prycz臋. By艂a pusta.

Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i nerwowo rozejrza艂 po celi. Nie by艂o go - nie mia艂 gdzie si臋 schowa膰 - po prostu nie by艂o go. Mo偶e, gdy spa艂, zabrali go do innego wi臋zienia, jak wspomina艂 Devlin? Ale w nocy? Nie. To ten cie艅... Co艣 musia艂o si臋 sta膰.

Podszed艂 do drzwi, by sprawdzi膰, co si臋 dzieje. Stra偶nicy biegali w t臋 i z powrotem, kto艣 krzycza艂... Cleve nie m贸g艂 si臋 zorientowa膰, sk膮d dochodz膮 g艂osy.

Kiedy tak sta艂 przy drzwiach, w nadziei, 偶e uda mu si臋 czego艣 dowiedzie膰, odni贸s艂 wra偶enie, 偶e nie jest sam. Gdy uni贸s艂 d艂onie, by przetrze膰 zaspane oczy, zauwa偶y艂, 偶e dosta艂 g臋siej sk贸rki.

Za plecami us艂ysza艂 czyj艣 oddech.

- Billy? - szepn膮艂 ledwie s艂yszalnie. Poczu艂 nieprzyjemny dreszcz. Cela nie by艂a pusta - kto艣 tu z nim by艂.

Zmusi艂 si臋 do odwr贸cenia. Cela wyda艂a mu si臋 ciemniejsza i ch艂odniejsza ni偶 przedtem, ale nie by艂o w niej Taita. Nikogo nie by艂o.

Zn贸w us艂ysza艂 oddech - ci臋偶ki, astmatyczny. Jego uwag臋 przyci膮gn臋艂a prycza ch艂opaka. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e tylko tam panuje mrok, a nie w ca艂ej celi. W miejscu, gdzie powinien le偶e膰 Billy, unosi艂a si臋 chmura dymu, jak wtedy za plecami dziwnego przybysza.

Cleve na sam膮 my艣l o tym dostawa艂 g臋siej sk贸rki, ale nie ba艂 si臋 ju偶 tak, jak na pocz膮tku. W ci膮gu ostatnich dni przyzwyczai艂 si臋 do tego rodzaju niespodzianek. Nie m贸g艂 zamkn膮膰 oczu i modli膰 si臋 do rana, bo prawdopodobnie obudzi艂by si臋 martwy i nigdy nie dowiedzia艂by si臋, o co w tym wszystkim chodzi.

Wzi膮艂 g艂臋boki oddech i zbli偶y艂 si臋 do pryczy. Zacz臋艂a drga膰. Cleve zatrzyma艂 si臋 w bezpiecznej odleg艂o艣ci.

- Billy? - szepn膮艂.

Cie艅 poruszy艂 si臋. W nozdrza uderzy艂 go zapach mokrych od deszczu kamieni i zrobi艂o si臋 jeszcze zimniej.

To by艂 Billy, a w艂a艣ciwie - tylko jego duch. By艂 zgubiony, a Cleve nie m贸g艂 nic dla niego zrobi膰. Bezradno艣膰 przyt艂acza艂a go. Nagle cie艅 zacz膮艂 si臋 materializowa膰 - najpierw ko艣ci, potem cia艂o... Widok by艂 przera偶aj膮cy. Cleve chcia艂 wyrwa膰 ch艂opaka z tego ob艂臋du, ale w ostatniej chwili u艣wiadomi艂 sobie, 偶e interweniowanie w proces, kt贸rego by艂 艣wiadkiem, mo偶e okaza膰 si臋 fatalne w skutkach. Wszystko, co m贸g艂 zrobi膰, to sta膰 i biernie si臋 przygl膮da膰.

Wreszcie ujrza艂, wykrzywion膮 w potwornym grymasie, twarz Taita. Potem cie艅 znik艂 i tylko Billy le偶a艂 na pryczy - nagi i wij膮cy si臋 z b贸lu.

B艂agalnie spojrza艂 na Cleve'a, kt贸ry przypomnia艂 sobie fragment rozmowy mi臋dzy ch艂opakiem a zjaw膮: „...to boli... nie powiedzia艂e艣 mi, jak bardzo to boli..." M贸wi艂 prawd臋. Jego cia艂o skr臋ca艂o si臋 w m臋ce, jednak zn贸w by艂 cz艂owiekiem.

Billy otworzy艂 usta. By艂y krwisto czerwone, jak umalowane szmink膮.

- Teraz... - j臋cza艂 - ...co teraz zrobimy?

M贸wienie kosztowa艂o go zbyt wiele wysi艂ku. Z jego gard艂a wydobywa艂y si臋 nieartyku艂owane d藕wi臋ki. Przycisn膮艂 r臋k臋 do ust. Cleve cofn膮艂 si臋 przera偶ony, gdy Billy wsta艂 i powl贸k艂 si臋 w k膮t celi, gdzie noc膮 pojawia艂 si臋 cie艅. Jego wyci膮gni臋te d艂onie trafi艂y w pr贸偶ni臋 i upad艂 na pod艂og臋. Zacz膮艂 rzuca膰 si臋, jak w ataku epilepsji. Od贸r wype艂niaj膮cy cel臋 stawa艂 si臋 nie do zniesienia.

Cleve obejrza艂 si臋 na posta膰 majacz膮c膮 w k膮cie - rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu. Billy momentalnie znieruchomia艂. Bezw艂adne cia艂o le偶a艂o w ka艂u偶y krwi.

Mi臋dzy wi臋藕niami przebywaj膮cymi w jednej celi przez szesna艣cie godzin na dob臋 dochodzi czasem do nieporozumie艅. Minionej nocy w celi Lowella i Naylera wydarzy艂o si臋 co艣 potwornego, cho膰 wszyscy - wi臋藕niowie i stra偶nicy - uwa偶ali ich za zgran膮 par臋. Krzyk rozleg艂 si臋 nagle - nie poprzedzony 偶adn膮 sprzeczk膮, kt贸r膮 musieliby us艂ysze膰 przynajmniej wi臋藕niowie w s膮siednich celach. Co sprowokowa艂o Naylera do niespodziewanego ataku? Problem mia艂 dwa aspekty: dlaczego i jak. Opisy stra偶nik贸w by艂y szokuj膮ce. Cia艂o Lowella wygl膮da艂o okropnie - w艂a艣ciwie nie by艂o to ju偶 cia艂o, lecz jego szcz膮tki. Sprawca brutalnie wypru艂 mu flaki, wyd艂uba艂 oczy i odci膮艂 genitalia. Cela by艂a zamkni臋ta, wi臋c Nayler by艂 jedynym podejrzanym, cho膰 wci膮偶 powtarza艂 swoj膮 wersj臋 W ko艅cu przewieziono go do zak艂adu psychiatrycznego.

Cleve nie mia艂 problem贸w z trzymaniem si臋 na uboczu. R贸wnie偶 mia艂 co艣 do opowiedzenia, ale kto by mu uwierzy艂? Sam ledwie m贸g艂 uwierzy膰 w to, czego by艂 艣wiadkiem. Przez ca艂y dzie艅 zastanawia艂 si臋, czy przypadkiem nie zwariowa艂. Czy szale艅stwo mo偶e by膰 zara藕liwe? Jednego by艂 pewien - widzia艂 przekszta艂caj膮cego si臋 Billy'ego Taita. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e je艣li zaufa swoim oczom - do ko艅ca 偶ycia b臋dzie ba艂 si臋 ciemno艣ci.

Billy zaspa艂 na 艣niadanie. Wygl膮da艂o to raczej na 艣pi膮czk臋 ni偶 normalny, zdrowy sen. Obudzi艂 si臋 dopiero na lunch. Cleve zauwa偶y艂, 偶e ch艂opak jest w o wiele lepszym humorze ni偶 przez ostatnie tygodnie. Nic nie wskazywa艂o na to, 偶e wiedzia艂, co wydarzy艂o si臋 minionej nocy. Po po艂udniu Cleve nie wytrzyma艂.

- Zabi艂e艣 Lowella - powiedzia艂. Musia艂 wreszcie pozna膰 prawd臋. Je艣li ch艂opak nie pami臋ta, co robi艂, to mu przypomni. A je艣li pami臋ta? Lepiej od razu przyzna膰 si臋, 偶e go 艣ledzi艂em - pomy艣la艂 Cleve. -Widzia艂em ci臋 - powiedzia艂. - Widzia艂em, jak si臋 zmieniasz...

Billy nie by艂 zaskoczony tym, co us艂ysza艂.

- Tak - odpowiedzia艂. - To ja zabi艂em Lowella. Masz o to do mnie 偶al?

Pytanie nie zbi艂o Cleve'a z tropu.

- Co si臋 z tob膮 dzieje? Widzia艂em ci臋... tam - wskaza艂 na prycz臋 - nie by艂e艣 cz艂owiekiem.

- Nie chcia艂em, 偶eby艣 to widzia艂 - odpowiedzia艂 Billy. - Dlatego da艂em ci pigu艂ki. Nie powiniene艣 mnie szpiegowa膰.

- A poprzedniej nocy... r贸wnie偶 si臋 obudzi艂em i... Ch艂opak z politowaniem pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Naprawd臋 jeste艣 g艂upi - stwierdzi艂. - Za g艂upi.

- Mo偶e i tak, ale to nie by艂a moja wina - odpowiedzia艂 Cleve. - Mia艂em sny.

- Och, tak. - Tait 艣ci膮gn膮艂 brwi. - 艢ni艂o ci si臋 miasto, prawda?

- Co to za miejsce, Billy?

- Czyta艂em gdzie艣, 偶e umarli maj膮 w艂asny 艣wiat. No i... maj膮 te偶 miasta.

- Umarli? Chcesz powiedzie膰, 偶e to co艣 w rodzaju miasta duch贸w?

- Nie chcia艂em ci臋 w to wci膮ga膰. Tak by艂oby lepiej dla nas obu. Pami臋tasz? Wspomina艂em, 偶e mam w Pentonville interes do za艂atwienia.

- Z Edgarem Taitem?

- W艂a艣nie.

Cleve'owi chcia艂o si臋 艣mia膰. Co ten cwaniak pr贸buje mu wm贸wi膰 - miasto umar艂ych? Kompletna bzdura!

- M贸j dziadek zamordowa艂 swoje dzieci - wyja艣ni艂 Billy - poniewa偶 nie chcia艂, by nast臋pne pokolenia odziedziczy艂y jego wad臋. Dop贸ki nie mia艂 偶ony i dzieci - nie zdawa艂 sobie sprawy, 偶e nie jest taki, jak wi臋kszo艣膰 m臋偶czyzn. By艂 inny i nie m贸g艂 si臋 z tym pogodzi膰. Sko艅czy艂by ze sob膮, ale moja matka zdo艂a艂a uciec i zanim j膮 odnalaz艂 i zabi艂, aresztowali go.

- Powiesili i pogrzebali.

- Tak, ale on i tak nie odszed艂. Nikt nie odchodzi, Cleve.

- Przyszed艂e艣 tu, by go odnale藕膰.

- Wi臋cej: odnale藕膰 i zmusi膰, by mi pom贸g艂. Od dziecka wiem, do czego jestem zdolny. Nie ca艂kiem 艣wiadomie, ale miewa艂em przeczucia. I ba艂em si臋 ich. To by艂o okropne.

- A ta mutacja? Zawsze to robi艂e艣?

- Nie, ale w jaki艣 spos贸b wiedzia艂em, 偶e potrafi臋. Przyszed艂em tu, 偶eby dziadek nauczy艂 mnie, jak to robi膰. Nawet teraz... - spojrza艂 na swoje szczup艂e ramiona - ...z jego pomoc膮... b贸l jest prawie nie do wytrzymania.

- Wi臋c dlaczego to robisz?

Ch艂opak rzuci艂 Cleve'owi nieufne spojrzenie.

- 呕eby nie by膰 sob膮. 呕eby by膰 dymem, cieniem... 呕eby by膰 czym艣 przera偶aj膮cym. Nie chcia艂by艣 tego samego?

Cleve zaprzeczy艂 ruchem g艂owy.

- To, co robi艂e艣 ostatniej nocy, by艂o odra偶aj膮ce.

- Tak samo my艣la艂 m贸j dziadek. Dlatego postanowi艂 z tym sko艅czy膰. Kiedy艣 powiedzia艂 oficjalnie: „Jestem narz臋dziem szatana. Na Boga! Powie艣cie mnie albo spalcie". - Billy u艣miechn膮艂 si臋. - Oczywi艣cie nie uwierzyli mu. Kilka razy pr贸bowa艂 sam si臋 powiesi膰, ale nic z tego nie wysz艂o. - Spojrza艂 powa偶nie na Cleve'a. - Nie b贸j si臋. Nic ci nie zrobi臋, dop贸ki nie zaczniesz opowiada膰 na prawo i lewo. Nie zdradzisz mnie, prawda?

- Cokolwiek bym powiedzia艂, wezm膮 mnie za wariata. Nie. nie zdradz臋 ci臋.

- Dobrze. Nied艂ugo wyjdziemy st膮d i zapomnisz o wszystkim.

- W膮tpi臋.

- Kiedy mnie tu nie b臋dzie, nawet sny ustan膮. J Sam si臋 od nich uwolnisz, bo masz pewne zdolno艣ci medialne. Uwierz mi. Nie masz si臋 czego ba膰.

- Miasto... -Tak?

- Gdzie s膮 jego mieszka艅cy? Nigdy nie widzia艂em 偶adnego. Nie, to nie ca艂kiem tak. Widzia艂em jednego. M臋偶czyzn臋 z no偶em... id膮cego na pustyni臋...

- Nie mog臋 ci pom贸c. Jestem tam tylko go艣ciem. Wiem tylko to, co powie mi dziadek - to miasto okupowane jest przez dusze zmar艂ych. Cokolwiek tam widzia艂e艣, zapomnij o tym. Nie masz tam wst臋pu. Jeszcze nie jeste艣 martwy.

Czy to rozs膮dne - wierzy膰 we wszystko, co powie umar艂y? Czy proces umierania oczyszcza ich z dawnych k艂amstw, uszlachetnia i od razu wprowadza do stanu 艣wi臋tych? Cleve nie by艂 tego taki pewny. Uwa偶a艂, 偶e raczej zabieraj膮 wszystkie swoje wady i zalety na tamten 艣wiat, by wykorzysta膰 je najlepiej, jak potrafi膮. Przecie偶 w raju te偶 potrzebni s膮 szewcy, a jak wykonywaliby swoj膮 prac臋, gdyby zapomnieli, jak zeszy膰 sk贸r臋 czy przyklei膰 zel贸wk臋?

Ciekawo艣膰 okaza艂a si臋 silniejsza ni偶 strach. Cleve chcia艂 pozna膰 ca艂膮 prawd臋: co kryje si臋 w mie艣cie i co przytrafi艂o si臋 Lowellowi i Naylerowi. Tej nocy zn贸w nawiedzi艂 go sen i kiedy miasto stan臋艂o przed nim otworem, wkroczy艂 do niego - nie jak przera偶ony rozbitek, lecz jak go艣膰, kt贸ry przyjecha艂 w ulubione miejsce na wakacje.

Jakby w odpowiedzi na jego pewno艣膰 siebie, miasto przyj臋艂o go go艣cinnie - wszystkie drzwi by艂y otwarte. Bez wahania skorzysta艂 z okazji, by obejrze膰 mieszkania. Ale nie zasta艂 w nich nic rajskiego - wsz臋dzie panowa艂 chaos: na pod艂odze wala艂y si臋 r贸偶ne narz臋dzia, zauwa偶y艂 nawet plamy krwi. Meble by艂y poprzewracane i zniszczone. Wiele pomieszcze艅 by艂o strawionych przez ogie艅.

Zrozumia艂, 偶e w ka偶dym z nich mia艂o miejsce jakie艣 morderstwo. Mieszka艅cy odeszli - zostali tylko mordercy i ich ofiary. Cleve wyobra偶a艂 sobie ka偶de tragiczne wydarzenie: tutaj zmar艂o dziecko, tam zamordowano kogo艣 w 艂贸偶ku... zakrwawiona poduszka, dywan...

Przyt艂acza艂 go ogrom okrucie艅stwa, kt贸rego dot膮d nie zauwa偶a艂. Ale gorsza by艂a my艣l, 偶e mordercy, nawet po 艣mierci, stanowili zagro偶enie.

Potem przypomnia艂 sobie m臋偶czyzn臋 w od艣wi臋tnym ubraniu, z zakrwawionymi r臋kami, i zawr贸ci艂 na pustyni臋.

- Gdzie jeste艣? - zapyta艂 wyzywaj膮co. - Poka偶 si臋.

K膮tem oka uchwyci艂 ruch. Obejrza艂 si臋. M臋偶czyzna sta艂 na skraju miasta. Cleve zda艂 sobie spraw臋, 偶e przez ca艂y czas musia艂 go obserwowa膰, tyle 偶e by艂 niewidzialny. Gdy zrozumia艂, 偶e ka偶dy z pokoi, kt贸re ogl膮da艂, kryje morderc臋, straci艂 pewno艣膰 siebie. M臋偶czyzna podszed艂 bli偶ej. By艂 w 艣rednim wieku i, najwyra藕niej, rano zaci膮艂 si臋 przy goleniu.

- Kim jeste艣? - zapyta艂. - Widzia艂em ci臋 ju偶 wcze艣niej.

Jego g艂os brzmia艂 mi臋kko i spokojnie. Nie przypomina艂 g艂osu mordercy - pomy艣la艂 Cleve.

- Jestem tu tylko go艣ciem - odpowiedzia艂.

- Tutaj nie ma go艣ci. Tylko przyszli mieszka艅cy. - Cleve usi艂owa艂 zrozumie膰, co m臋偶czyzna mia艂 na my艣li. - Znam ci臋? Coraz cz臋艣ciej zapominam, a to niedobrze. Je偶eli zapomn臋, nigdy si臋 st膮d nie wydostan臋, wiesz?

- Wydosta膰 si臋 st膮d? - zdziwi艂 si臋 Cleve.

- Zamieni膰 si臋 - wyja艣ni艂.

- I dok膮d p贸j艣膰?

- Z powrotem, do 艣wiata 偶ywych. Cleve'a zamurowa艂o.

- Mo偶esz mi pom贸c - kontynuowa艂 m臋偶czyzna. - Mo偶emy ubi膰 interes.

- Nie rozumiem.

M臋偶czyzna u艣miechn膮艂 si臋, jakby uwa偶a艂, 偶e Cleve blefuje.

- Rozumiesz - powiedzia艂. - Doskonale rozumiesz. Chcesz si臋 targowa膰, jak wszyscy, prawda? Kim jeste艣? Morderc膮?

Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Ja tylko 艣ni臋.

- B膮d藕 dobrym kumplem. Nie jestem takim cwaniakiem, jak inni. Dostaj膮 si臋 tutaj i ju偶 za kilka godzin s膮 wolni. To profesjonali艣ci. Wszystko maj膮 zaplanowane. Ja to co innego. Nie by艂em przygotowany. Zostan臋 tu, dop贸ki nie ubij臋 interesu. Prosz臋, b膮d藕 przyjacielem.

- Nie mog臋 ci pom贸c - odpowiedzia艂 Cleve, nie bardzo wiedz膮c, czego m臋偶czyzna od niego 偶膮da.

- Oczywi艣cie, 偶e nie - westchn膮艂 morderca. - Jak mog艂em przypuszcza膰... Wiesz, jak apetycznie pachnie gotuj膮ce si臋 ludzkie mi臋so? Czy to naprawd臋 a偶 taka zbrodnia? - Odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂.

Cleve sta艂 zaszokowany. To by艂o odra偶aj膮ce. Czu艂, 偶e zbiera mu si臋 na md艂o艣ci. Zobaczy艂 ju偶 wszystko, co chcia艂, a nawet za du偶o. Mia艂 nadziej臋, 偶e ranek jest blisko i wkr贸tce obudzi go dzwonek rozpoczynaj膮cy wi臋zienny dzie艅.

Rozmy艣lania przerwa艂o mu pojawienie si臋 dziewczynki. Mia艂a sze艣膰 lub siedem lat i z pewno艣ci膮 nie by艂a morderc膮. Ruszy艂 w jej stron臋, ale uciek艂a. Pod膮偶y艂 za ni膮. Skr臋ci艂a w 艣lep膮 uliczk臋 i czeka艂a na niego, a gdy dotar艂 do 艣ciany, znikn臋艂a. Cleve opar艂 si臋 plecami o ch艂odne ceg艂y i nagle znalaz艂 si臋 w celi, w Pentonville. Z trudem 艂apa艂 powietrze. Co tu jest grane - pomy艣la艂 przestraszony. Po chwili zda艂 sobie spraw臋, 偶e to wcale nie jest jego cela, lecz Lowella i Naylera.

- Bo偶e Wszechmog膮cy! - mrukn膮艂. - Billy...

Odskoczy艂 od zachlapanej krwi膮 艣ciany i w tym momencie zad藕wi臋cza艂 dzwonek oznajmiaj膮cy pobudk臋.

To by艂 podst臋p! Cleve nie wiedzia艂 dok艂adnie, jak to jest mo偶liwe, ale mordercy wracali w艣r贸d 偶ywych. Billy nie wiedzia艂, w co si臋 pakuje. Edgar Tait wykorzystywa艂 wnuka, oszukiwa艂. Dlatego nie powiedzia艂 mu prawdy o mieszka艅cach miasta, nie powiedzia艂 mu, 偶e to miasto morderc贸w.

- M贸j dziadek nie lubi ci臋 - odpowiedzia艂 Billy.

- Tak? Dlaczego?

- M贸wi, 偶e za du偶o w臋szysz. W mie艣cie. Siedzieli na pryczach. Oczy ch艂opaka b艂yszcza艂y gniewem, a偶 Cleve'owi ciarki przechodzi艂y po plecach.

- Wkr贸tce umrzesz - powiedzia艂 powa偶nie. - Widzia艂em... w mie艣cie.

Billy wzruszy艂 ramionami.

- Czasami m贸wisz jak szaleniec. Dziadek uwa偶a, 偶e nie powinienem ci wierzy膰.

- Dlatego, 偶e si臋 mnie boi.

Tait parskn膮艂 szyderczym 艣miechem. Brzmia艂 odra偶aj膮co. Pewnie nauczy艂 si臋 od dziadka - pomy艣la艂 Cleve.

- On nikogo si臋 nie boi - wycedzi艂 przez z臋by.

- ...boi si臋 tego, co widzia艂em. Tego, co ci powiem - nie ust臋powa艂 Cleve.

- Nie! - zawo艂a艂 Billy.

- To on kaza艂 ci zabi膰 Lowella, prawda?

- Dlaczego tak my艣lisz?

- Nigdy nie chcia艂e艣 go zabi膰. Mo偶e nastraszy膰 ich obu, ale nie zabi膰. To by艂 pomys艂 twojego kochanego dziadka.

- Nikt nie m贸wi mi, co mam robi膰 - odpowiedzia艂 Billy, rzucaj膮c mu lodowate spojrzenie. - Nikt.

- W porz膮dku - kontynuowa艂 Cleve - to mo偶e przekona艂 ci臋, co? Podpu艣ci艂 ci臋!

- Je艣li nawet, to co?

- Wiem, co si臋 z tob膮 stanie, Billy. Widzia艂em przeznaczone dla ciebie miejsce... ono czeka na ciebie... - Ch艂opak spojrza艂 niepewnie. - Billy, tam mieszkaj膮 tylko mordercy. Dlatego jest tam tw贸j dziadek. Je偶eli zgodzisz si臋 by膰 jego narz臋dziem i zabijesz wi臋cej ludzi, on b臋dzie wolny.

Billy poderwa艂 si臋, jak w ataku sza艂u.

- Co chcesz przez to powiedzie膰?

- On wr贸ci do 偶ywych, wr贸ci tu.

- K艂amiesz...

- Sam go zapytaj.

- Nie wystawi艂by mnie. Jego krew jest moj膮 krwi膮.

- My艣lisz, 偶e jego to obchodzi? Po pi臋膰dziesi臋ciu latach oczekiwania na tak膮 okazj臋? Nie b膮d藕 naiwny!

- Powt贸rz臋 mu to wszystko... - powiedzia艂 Billy. - Jeste艣 martwy. Kiedy dowie si臋, 偶e chcia艂e艣 mnie z nim sk艂贸ci膰, dobierze si臋 do ciebie. Tak... b臋dziesz b艂aga艂 o lito艣膰.

Jednak jego z艂o艣膰 nie dotyczy艂a Cleve'a. Po prostu by艂a obron膮 przed zw膮tpieniem i strachem.

Wygl膮da艂o na to, 偶e Cleve nie mo偶e si臋 ju偶 wycofa膰. Nawet gdyby poprosi艂 o natychmiastowe przeniesienie (i tak nie m贸g艂by powiedzie膰 prawdy, najwy偶ej, 偶e Billy jest niebezpiecznym szale艅cem, albo co艣 w tym rodzaju), nawet gdyby umie艣cili go w innej celi - nie mia艂by 偶adnej gwarancji bezpiecze艅stwa. Ch艂opak m贸wi艂, 偶e jest dymem, cieniem, a wi臋c nie istnia艂y dla niego 偶adne przeszkody. Najlepszym dowodem by艂 los Lowella i Naylera. To nie by艂 ju偶 Billy, lecz narz臋dzie Edgara St Clair Taita. Jak膮 moc musia艂 posi膮艣膰? - zastanawia艂 si臋. Jednak, z drugiej strony, zostawanie z nim na noc w jednej celi by艂o samob贸jstwem. Nie mia艂 nic do stracenia.

Przed kolacj膮 odszuka艂 Devlina i poprosi艂 o kr贸tkie widzenie.

- Prosi艂 pan, 偶ebym mia艂 na oku Taita, sir?

- No i? - zapyta艂 Devlin.

Cleve zastanawia艂 si臋, ile mo偶e mu powiedzie膰, nie zaciskaj膮c sobie stryczka na szyi.

- Ja... prosz臋 o przeniesienie do innej celi.

- Dlaczego?

- Ch艂opak jest niezr贸wnowa偶ony - odpowiedzia艂 Cleve. - Nie czuj臋 si臋 bezpiecznie w jego towarzystwie.

- Przesta艅. Dasz sobie z nim rad臋 jedn膮 r臋k膮. To sama sk贸ra i ko艣ci - u艣miechn膮艂 si臋 Devlin. Najwyra藕niej rozmawia艂 z Mayflowerem. - Nie wiem, o co ci chodzi? Jest czysty jak 艂za. Spokojny, zawsze uprzejmy. Nie jest zagro偶eniem ani dla ciebie, ani dla innych.

- Nie zna go pan...

- Co ty pr贸bujesz mi wm贸wi膰?

- Niech mnie pan przeniesie do celi nr 43, oboj臋tnie gdzie... ale niech mnie pan z nim nie zostawia. Prosz臋.

Devlin patrzy艂 na Cleve'a zaskoczony.

- Boisz si臋 go - powiedzia艂 wreszcie.

- Tak.

- Co si臋 z tob膮 dzieje? Siedzia艂e艣 ju偶 z wi臋kszymi twardzielami i nie by艂o problemu...

- On jest inny - przerwa艂 mu Cleve, ale nie m贸g艂 powiedzie膰 nic, pr贸cz: - On jest szalony. Niech mi pan uwierzy.

- Ca艂y 艣wiat jest szalony, Smith. Nie s艂ysza艂e艣? - roze艣mia艂 si臋. - Wracaj do celi i nie zawracaj mi g艂owy.

Kiedy Cleve wr贸ci艂 do celi, Billy pisa艂 list. Siedz膮c na pryczy, pochylony nad kartk膮 papieru, wygl膮da艂 niepozornie. Devlin mia艂 racj臋 - sama sk贸ra i ko艣ci. Trudno by艂o uwierzy膰 w jego mo偶liwo艣ci.

- Billy...

Ch艂opak nie zareagowa艂.

- ...to, co m贸wi艂em o mie艣cie... Przesta艂 pisa膰.

- ...mo偶e faktycznie to wszystko by艂o tylko z艂ym snem... Powiedzia艂em ci to dlatego, 偶e ba艂em si臋 o ciebie. Zale偶y mi na twojej przyja藕ni...

Billy podni贸s艂 g艂ow臋.

- To nie zale偶y ode mnie - powiedzia艂 spokojnie. - Ju偶 nie. Teraz to sprawa dziadka. Mo偶e ci wybaczy, a mo偶e nie.

- Dlaczego musisz mu powiedzie膰?

- Czyta w moich my艣lach. On i ja... jeste艣my jak jeden. Dlatego wiem, 偶e mnie nie wystawi.

Wkr贸tce zapadnie noc. Zgasn膮 艣wiat艂a i znowu zacznie si臋 koszmar.

- A wi臋c pozostaje mi tylko czeka膰? - zapyta艂 Cleve.

Billy skin膮艂 g艂ow膮.

- Zawo艂am go, a potem zobaczymy.

Zawo艂a go? - pomy艣la艂 Cleve. Czy偶by przywo艂ywa艂 go ka偶dej nocy? Czy dlatego stawa艂 po艣rodku celi z zamkni臋tymi oczami i twarz膮 zwr贸con膮 do okna? Je艣li tak, to m贸g艂 go powstrzyma膰!

Zapada艂 zmrok. Cleve le偶a艂 na pryczy i zastanawia艂 si臋, czy czeka膰 i sprawdzi膰, co z tego wyniknie, czy lepiej przej膮膰 kontrol臋 nad sytuacj膮 i uniemo偶liwi膰 temu staremu draniowi powr贸t do 艣wiata 偶ywych. Wyja艣nienia nic mu nie pomog膮. Jego agresja zostanie zrozumiana jako agresja. Je艣li jednak przeszkodzi ch艂opakowi w przywo艂aniu Edgara Taita - koszmar sko艅czy si臋.

Zgas艂y 艣wiat艂a. Jedni wi臋藕niowie k艂adli si臋 spa膰, inni planowali dalsz膮 karier臋 po wyj艣ciu na wolno艣膰. Cleve ws艂uchiwa艂 si臋 w oddech Taita. Czas wl贸k艂 si臋 niemi艂osiernie.

Wkr贸tce wszystko ucich艂o. Prawdopodobnie Billy wstrzyma艂 oddech i r贸wnie偶 s艂ucha艂. Ale czeka艂 na pr贸偶no. Nie zamknie oczu i nie pozwoli zaskoczy膰 si臋 we 艣nie. Nie by艂 艣wini膮 prowadzon膮 pod n贸偶 rze藕nika.

Poruszaj膮c si臋 mo偶liwie najostro偶niej, by nie zwr贸ci膰 na siebie uwagi, Cleve rozpi膮艂 pasek u spodni i zdj膮艂 go. W razie potrzeby m贸g艂 skr臋powa膰 nim ch艂opaka. Czeka艂.

Tej nocy wdzi臋czny by艂 innym za ha艂asy - 艣mier膰 Lowella wywo艂a艂a panik臋 - dzi臋ki nim nie usn膮艂. Billy wsta艂 z pryczy dopiero po dw贸ch godzinach.

W艂a艣nie min臋艂a p贸艂noc. Cleve zn贸w us艂ysza艂 jego oddech. Spod przymkni臋tych powiek widzia艂, jak Billy zakrada si臋 na sta艂e miejsce naprzeciw okna. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e zamierza przywo艂a膰 dziadka.

Gdy Billy zamkn膮艂 oczy, Cleve usiad艂, odrzuci艂 koc i ze艣lizn膮艂 si臋 z pryczy. Ch艂opak nie zareagowa艂. Zanim si臋 zorientowa艂, Cleve skoczy艂 w jego stron臋, odci膮gn膮艂 go pod 艣cian臋 i zakry艂 mu usta d艂oni膮.

- Nic z tego - wysycza艂. - Nie mam zamiaru sko艅czy膰 jak Lowell. Billy szarpn膮艂 si臋, ale Cleve by艂 du偶o silniejszy od niego.

- Nie przyjdzie tej nocy - powiedzia艂, spogl膮daj膮c mu w oczy - bo nie mo偶esz go zawo艂a膰.

Billy za wszelk膮 cen臋 pr贸bowa艂 uwolni膰 si臋 - kopa艂, bi艂 na 艣lepo r臋kami i gryz艂. Cleve, mimo woli, rozlu藕ni艂 u艣cisk i ch艂opak dwoma susami dopad艂 okna. Z jego gard艂a wydobywa艂y si臋 d藕wi臋ki dziwnej pie艣ni. Po twarzy sp艂ywa艂y mu 艂zy. Cleve odci膮gn膮艂 go ponownie.

- Zamknij si臋! - wycedzi艂 przez z臋by, lecz Billy nie przestawa艂. Cleve z ca艂ej si艂y uderzy艂 go w twarz. - Zamknij si臋! - powt贸rzy艂, ale bez skutku. Rytm pie艣ni zmienia艂 si臋, a on dalej bi艂. Wtem w celi pojawi艂 si臋 cie艅.

Ogarn臋艂a go panika. Bez zastanowienia uderzy艂 Billy'ego pi臋艣ci膮. Ch艂opak zatrzyma艂 si臋 na 艣cianie i osun膮艂 na pod艂og臋. Trzeba by艂o od tego zacz膮膰 - pomy艣la艂 Cleve.

Rozejrza艂 si臋 nerwowo. Cie艅 majaczy艂 niewyra藕nie, ale sam nie m贸g艂 zmaterializowa膰 si臋 do ko艅ca. Serce bi艂o mu jak m艂ot. Przeni贸s艂 Billy'ego na prycz臋. By艂 nieprzytomny, wi臋c Cleve mia艂 troch臋 czasu na skr臋powanie go. Wykorzysta艂 paski do spodni i koszul臋, kt贸r膮 zerwa艂 z ch艂opaka. Wepchn膮艂 mu do ust zwini臋ty r臋kaw i przywi膮za艂 do pryczy. Zaj臋艂o mu to zaledwie kilka minut. Po chwili Tait odzyska艂 przytomno艣膰 i rozejrza艂 si臋 zdziwiony. Kiedy zorientowa艂 si臋 w sytuacji - zacz膮艂 si臋 szarpa膰, jednak nic mu to nie pomog艂o.

- Nie, Billy - mrukn膮艂 Cleve, przykrywaj膮c go kocem, bo patroluj膮cy oficer m贸g艂 co艣 zauwa偶y膰. - Dzisiejszej nocy nie przywo艂asz go. Wszystko, co ci powiedzia艂em, jest prawd膮. - Uj膮艂 jego szczup艂膮 twarz w d艂onie. - Billy, on nie jest twoim przyjacielem. To ja nim jestem. Zawsze by艂em. - Ch艂opak pr贸bowa艂 si臋 wyrwa膰, ale Cleve trzyma艂 mocno. - Nie tra膰 si艂. Zapowiada si臋 d艂uga noc.

Zostawi艂 go na pryczy, a sam przycupn膮艂 pod 艣cian膮. By艂a to jedyna pozycja, w kt贸rej nie m贸g艂 zasn膮膰. Uspokoi艂 si臋 nieco.

Billy przesta艂 walczy膰. Chyba zrozumia艂, 偶e nie ma szans. Wok贸艂 panowa艂a cisza. Cleve siedzia艂 w smudze 艣wiat艂a wpadaj膮cego przez okno i obserwowa艂 go. Spojrza艂 na zegarek. Dochodzi艂a 1.00. Kiedy nadejdzie poranek? Jeszcze co najmniej pi臋膰 godzin. 艢wiat艂o, jak magnes, przyci膮gn臋艂o jego spojrzenie.

Hipnotyzowa艂o go. Czas up艂ywa艂 powoli, a ono nie zmienia艂o si臋. Oficer wci膮偶 patrolowa艂 pi臋tra. Gdyby zatrzyma艂 si臋 przy celi, Billy m贸g艂by wszcz膮膰 alarm, ale nic takiego nie wydarzy艂o si臋. Byli sami. Cleve zastanawia艂 si臋, czy kiedykolwiek uwolni si臋 od cienia depcz膮cego mu po pi臋tach, a Billy kombinowa艂, jak wezwa膰 dziadka.

Min臋艂a sz贸sta - do 艣witu zosta艂a tylko godzina. Cleve przypomnia艂 sobie s艂owa Bishopa, 偶e cia艂a pogrzebane w tutejszej ziemi nie zmieniaj膮 si臋. Przeszy艂 go dreszcz. Wiedzia艂, 偶e nawet je艣li wydostanie si臋 z tej pu艂apki, to niezbyt d艂ugo b臋dzie cieszy艂 si臋 bezpiecze艅stwem, 偶e ta noc jest dopiero pocz膮tkiem piek艂a, kt贸re si臋 rozp臋ta. Beznadziejno艣膰 sytuacji za艂amywa艂a go. - Bierne czekanie na 艣mier膰 - szepn膮艂. - To jest realny 艣wiat. - Wci膮偶 wpatrywa艂 si臋 w 艣wiat艂o i w jednej chwili zapomnia艂 o wszystkim: o ch艂opaku le偶膮cym na pryczy, o b贸lu 艣cierpni臋tych n贸g, a nawet o oddychaniu... Ostry zapach odchod贸w przywr贸ci艂 go do rzeczywisto艣ci.

Spojrza艂 na prycz臋. Najwyra藕niej ch艂opak nie by艂 w stanie powstrzyma膰 moczu. Ale dlaczego? Cia艂em Billy'ego wstrz膮sa艂y konwulsje. To ostatecznie wyrwa艂o Cleve'a z letargu. Billy wisia艂.

Smith pr贸bowa艂 wsta膰, ale zdr臋twia艂e nogi odm贸wi艂y mu pos艂usze艅stwa. Upadaj膮c omal nie uderzy艂 g艂ow膮 w krzes艂o. Ze zgroz膮 patrzy艂, jak co艣 zdar艂o koc z ch艂opaka, kt贸ry zn贸w zacz膮艂 zmienia膰 si臋 w ob艂ok dymu. Stopniowo znika艂o cia艂o, a potem ko艣ci. Cleve, w spontanicznym odruchu, chcia艂 mu pom贸c, lecz proces trwa艂. Jaka艣 niesamowita si艂a wydostawa艂a si臋 na wolno艣膰.

Ujrzawszy now膮 posta膰 Billy'ego, Cleve cofn膮艂 si臋 do drzwi. By艂 potworem - olbrzymim insektem. G艂ow臋 tworzy艂a pl膮tanina j臋zyk贸w, kt贸re z ohydnym mlaskaniem oblizywa艂y mu oczy, potem z臋by... Z paszczy kapa艂a mu g臋sta 艣lina. Zamiast ko艅czyn mia艂 macki l艣ni膮ce od lepkiej substancji. Nie pozosta艂o w nim nic z cz艂owieka. Cleve przypomnia艂 sobie krzyk Lowella i przera偶enie 艣cisn臋艂o mu gard艂o.

Ale Billy mia艂 inne zamiary. Podpe艂z艂 do okna i pr贸bowa艂 wydosta膰 si臋 na zewn膮trz. Cleve zacz膮艂 wali膰 w drzwi, w nadziei, 偶e stra偶nik zjawi si臋, zanim potw贸r zmieni zdanie i dopadnie go.

- Szybko! Na Boga! Szybko! - krzycza艂 ogl膮daj膮c si臋 co chwil臋 przez rami臋. Billy nadal pr贸bowa艂 prze艣lizn膮膰 si臋 mi臋dzy kratami.

Wreszcie Cleve us艂ysza艂, 偶e kto艣 biegnie korytarzem.

- Jezu Chryste, pom贸偶 mi! - wrzeszcza艂 oszala艂y ze strachu. Poczu艂 za sob膮 zimny podmuch. Nie musia艂 odwraca膰 si臋, by wiedzie膰, co dzieje si臋 za jego plecami: z ciemno艣ci wy艂ania艂o si臋 miasto. Tam by艂 Tait. Cleve wyczuwa艂 jego obecno艣膰. Tait - dzieciob贸jca, Tait - cie艅, Tait - potw贸r. Cleve wali艂 w drzwi, a偶 os艂ab艂 i osun膮艂 si臋 na pod艂og臋.

Wiatr wzmaga艂 si臋. Widzia艂 zbli偶aj膮cy si臋 cie艅, a jednocze艣nie poczu艂 zapach piasku i krwi.

Potem dobieg艂 go g艂os. Nie ch艂opaka... - g艂os jego dziadka - Edgara St Clair Taita, wys艂annika szatana. W tym momencie Cleve uwierzy艂, 偶e znajduje si臋 w piekle i jest 艣wiadkiem pot臋gi jego w艂adcy.

- Jeste艣 zbyt ciekawy - powiedzia艂 Edgar. - Czas, 偶eby艣 wr贸ci艂 do 艂贸偶ka.

Cleve nie chcia艂 si臋 odwr贸ci膰, ale Tait zmusi艂 go - mia艂 nad nim kontrol臋.

W celi zauwa偶y艂 wisielca, lecz nie m贸g艂 rozpozna膰 jego twarzy. Dopiero po kilku minutach dotar艂o do niego, 偶e jest zmia偶d偶ona, a reszta cia艂a obdarta ze sk贸ry. Edgar Tait spogl膮da艂 na niego z nie ukrywan膮 satysfakcj膮. Na jego palcu po艂yskiwa艂a 艣lubna obr膮czka.

- Czas umrze膰, Mr Smith - powiedzia艂. Gdzie艣 w oddali Cleve us艂ysza艂 wo艂anie Devlina, ale nie mia艂 si艂y odpowiedzie膰. Potem wydawa艂o mu si臋, 偶e zazgrzyta艂 zamek i kto艣 otworzy艂 drzwi.

W celi szala艂 wiatr. By艂a kompletnie zdemolowana: przewr贸cone krzes艂o i st贸艂, poszarpane materace... wsz臋dzie pe艂no krwi. Edgar i Billy stali obok siebie.

- Chod藕... - nalega艂 Edgar. - Potrzebujemy ci臋, twojego cia艂a i duszy. Chod藕 z nami, Mr Smith. Nie mo偶esz nam odm贸wi膰.

- Nie! - wrzasn膮艂 Cleve. - Nie p贸jd臋... Kto艣 wszed艂 do sali.

- Nie p贸jd臋, s艂yszysz?!

Nagle obraz zamaza艂 si臋. Silny podmuch popchn膮艂 Cleve'a w stron臋 miasta. Stawia艂 op贸r, ale czu艂, 偶e traci przytomno艣膰.

Gdzie艣 daleko Devlin za艣mia艂 si臋 jak hiena. Zwariowa艂 - stwierdzi艂 Cleve, spadaj膮c w przepa艣膰 bez dna.

Obudzi艂 si臋 w mie艣cie umar艂ych. Przypomnia艂 sobie ostatnie chwile 艣wiadomo艣ci - Devlin wpad艂 w histeri臋, jakby zobaczy艂 co艣 strasznego. Cleve zorientowa艂 si臋, 偶e tylko 艣ni. A wi臋c Tait jeszcze nie wygra艂 - pomy艣la艂 z nadziej膮. W rzeczywisto艣ci nadal przebywa艂 w Pentonville.

Wiatr usta艂. Niespodziewany, rozdzieraj膮cy cisz臋 krzyk by艂 dla Cleve'a szokiem. Zaroi艂o si臋 od szczur贸w. Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i bieg艂 w d贸艂 ulicy. W oknach i drzwiach dom贸w pojawili si臋 m臋偶czy藕ni i kobiety, lecz ich twarze by艂y bez wyrazu, jak wykute w kamieniu. W ko艅cu zrozumia艂, 偶e mordercy mieli tyle twarzy, ile ofiar. Cleve sam nie wiedzia艂, jak znalaz艂 si臋 przed 艣cian膮, kt贸r膮 poprzednio pokaza艂a mu dziewczynka.

Wtedy zobaczy艂 Billy'ego, wij膮cego si臋 u st贸p Taita. Do po艂owy by艂 sob膮, a od po艂owy potworem. Jego ludzka cz臋艣膰 bezskutecznie pr贸bowa艂a uwolni膰 si臋 od reszty. Wygl膮da艂o na to, 偶e proces transformacji zosta艂 celowo zatrzymany.

Edgar Tait szczerzy艂 z臋by w triumfalnym u艣miechu. Wnuk przesta艂 go interesowa膰.

- Zw膮tpi艂 we mnie, Mr Smith... - wyja艣ni艂. - ...chce odej艣膰, bo go zbuntowa艂e艣 przeciwko mnie. Musisz ponie艣膰 konsekwencje. - Sk贸ra ch艂opaka zacz臋艂a p臋ka膰 i pokaza艂o si臋 krwiste mi臋so. - Sprowadzi艂em ci臋 tu wbrew twej woli, 偶eby艣 m贸g艂 obejrze膰 agoni臋, kt贸rej jeste艣 sprawc膮.

Tait kopn膮艂 kup臋 mi臋sa drgaj膮c膮 u jego st贸p.

- On mnie potrzebuje - powiedzia艂. - Nie widzisz tego? Beze mnie zginie.

Cleve osun膮艂 si臋 na kolana.

- Billy? - szepn膮艂.

- Zginie - powt贸rzy艂 Tait.

- Billy... - szepn膮艂 Cleve. - Pos艂uchaj mnie...

- On nie wr贸ci. Ty tylko 艣nisz, ale on jest tutaj...

- Billy... S艂yszysz mnie? To ja, Cleve. - Krwista masa znieruchomia艂a na moment. - Billy! Billy! Billy... - krzycza艂 zrozpaczony. Jednym z pierwszych s艂贸w dziecka jest imi臋 kogo艣 bliskiego. Je艣li cokolwiek mog艂o dotrze膰 do ch艂opaka, by艂o to w艂a艣nie jego imi臋. - Billy! Billy...

Wygl膮da艂o na to, 偶e Tait traci sw膮 moc. Zamilk艂, a jego cie艅 zblad艂. Cleve stara艂 si臋 oderwa膰 oczy od Edgara i ca艂膮 energi臋 skoncentrowa膰 na przywo艂ywaniu Billy'ego. Ci膮g艂e powtarzanie jego imienia skutkowa艂o. Z ka偶d膮 chwil膮 odzyskiwa艂 ludzk膮 posta膰.

- Billy?...

Ch艂opak spojrza艂 na Cleve'a i skin膮艂 g艂ow膮. W艂osy mia艂 posklejane od krwi.

- Wiesz, gdzie jeste艣? Kim jeste艣? - zapyta艂, ale Billy utkwi艂 w nim nieprzytomne ze strachu spojrzenie.

Cleve obejrza艂 si臋. Tait sta艂 za jego plecami.

- Nale偶ysz do mnie - powiedzia艂 stanowczo. Billy chcia艂 uciec przed wyci膮gaj膮c膮 si臋 do niego r臋k膮 dziadka, ale by艂 zbyt wyczerpany. D艂o艅 zacisn臋艂a si臋 na jego gardle w stalowym u艣cisku. Z ust ch艂opaka trysn臋艂a krew. Cleve krzykn膮艂.

- Jeste艣 m贸j - powt贸rzy艂 Tait.

Nagle zrobi艂o si臋 bardzo jasno i obraz zacz膮艂 si臋 oddala膰. Cleve usi艂owa艂 schwyta膰 Billy'ego, ale wy艣lizn膮艂 mu si臋 mi臋dzy palcami. Widzia艂 znajome twarze, s艂ysza艂 wo艂aj膮ce go znajome g艂osy...

Na czole czu艂 dotyk ch艂odnej d艂oni lekarza.

- O czym ty 艣nisz, do diab艂a? - zapyta艂. Kompletny idiota.

Billy odszed艂.

Ze wszystkiego, co gubernator, Devlin i stra偶nicy ujrzeli ostatniej nocy, znikni臋cie Williama Tai ta - z zamkni臋tej i strze偶onej celi - by艂o najbardziej niewiarygodne. Pomijaj膮c to, 偶e Devlin wpad艂 w sza艂, 艂atwiej by艂o uwierzy膰 w zbiorowe halucynacje ni偶 w realno艣膰 wydarze艅. Zeznania Cleve'a, przerywane 艂kaniem i chwilami milczenia, skwitowali pe艂nymi politowania spojrzeniami. Wiele razy musia艂 powtarza膰 wszystko od pocz膮tku, a oni wci膮偶 nie wierzyli mu i pytali, gdzie jest Billy Tait.

- Jest w mie艣cie morderc贸w - odpowiada艂 Cleve.

- A jego cia艂o? - pyta艂 gubernator. - Jak my艣lisz, gdzie jest jego cia艂o?

Nie wiedzia艂.

Kiedy cztery dni p贸藕niej sta艂 przy oknie, przypomnia艂 sobie trawnik wzd艂u偶 muru i s艂owa Bishopa.

Natychmiast odnalaz艂 Mayflowera i przedstawi艂 mu swoje domys艂y.

- On jest w grobie. Ze swoim dziadkiem.

Uznali go za wariata, ale psychiatra stwierdzi艂, 偶e sprawdzenie tego na w艂asne oczy b臋dzie dla Cleve'a najlepsz膮 terapi膮. Wieczorem wszyscy - gubernator, Devlin, lekarze, stra偶nicy i Cleve - zebrali si臋 przy grobie Edgara Taita.

To, co ujrzeli, zaszokowa艂o ich: cia艂o mordercy, cho膰 nie ca艂kiem w ludzkiej postaci, by艂o w idealnym stanie. Obok le偶a艂, nagi jak dziecko, Billy Tait. D艂o艅 Edgara zaciska艂a si臋 na jego gardle. Nawet krew nie zd膮偶y艂a jeszcze zakrzepn膮膰. Nikt nie odwa偶y艂 si臋 odezwa膰.

Trzy tygodnie p贸藕niej Cleve zosta艂 zwolniony warunkowo, ale nigdy nie odzyska艂 ca艂kowitej r贸wnowagi psychicznej.

Billy m贸wi艂 prawd臋 - Cleve mia艂 zdolno艣ci medialne. Ilekro膰 przez d艂u偶szy czas przebywa艂 w towarzystwie cz艂owieka, kt贸ry planowa艂 morderstwo, nawiedza艂 go sen o mie艣cie. Z czasem doszed艂 do takiej perfekcji, 偶e wystarczy艂o, by na kogo艣 spojrza艂, a ju偶 zna艂 jego my艣li. Rzeczywisto艣膰 okaza艂a si臋 przera偶aj膮ca - na ulicach roi艂o si臋 od potencjalnych morderc贸w. Cleve nie m贸g艂 tego znie艣膰, wprost ba艂 si臋 wyj艣膰 z domu.

Szuka艂 ucieczki w heroinie, ale wkr贸tce zabrak艂o mu 艣rodk贸w do 偶ycia. Musia艂 wr贸ci膰 do dawnej profesji, bo tylko to potrafi艂. Pewnego dnia wezwa艂 go Grimm - facet, dla kt贸rego handlowa艂. Zaproponowa艂 mu lepiej p艂atn膮 prac臋 i Cleve zgodzi艂 si臋 bez wahania.

Kiedy dotar艂o do jego 艣wiadomo艣ci, 偶e chodzi o morderstwo, by艂o ju偶 za p贸藕no.

„Tutaj nie ma go艣ci. Tylko przyszli mieszka艅cy" - nie pami臋ta艂, od kogo us艂ysza艂 te s艂owa, cho膰 zna艂 ich znaczenie. Je艣li nie wykona zadania, dopadn膮 go. Wiedzia艂, 偶e to tylko kwestia czasu.

Szczeg贸艂y morderstwa wyda艂y mu si臋 znajome. Kiedy ucieka艂 z miejsca zbrodni, z bocznej ulicy wyszed艂 policjant i strzeli艂. Cleve bieg艂 jeszcze kilka metr贸w, zostawiaj膮c krwawe 艣lady st贸p, a偶 pad艂 drugi strza艂 i trzeci… Nagle znalaz艂 si臋 w mie艣cie ze snu.

Zimny wiatr targa艂 jego ubraniem. Za plecami Cleve'a rozci膮ga艂a si臋 pustynia. Gdy rozleg艂o si臋 przera藕liwe wycie, obejrza艂 si臋. Na wydmie pojawi艂 si臋 m臋偶czyzna z pistoletem w d艂oni. Rzuci艂 go na piasek i wtedy wycie zmieni艂o si臋 w szale艅czy 艣miech, a potem w j臋k rozkoszy.

Cleve zrozumia艂, 偶e morderca wraca do 偶ywych. Zadowolony ruszy艂 w stron臋 miasta - wreszcie wiedzia艂, sk膮d na 艣wiecie bierze si臋 grzech i tacy, jak on.

1 Noc Ogniska - 艣wi臋to obchodzone w Anglii, nazywane tak偶e Dniem Guya Fawkesa, kt贸ry 5 listopada 1605 roku pr贸bowa艂 wysadzi膰 w powietrze Parlament. Spisek odkryto i G. Fawkes zosta艂 stracony. Na pami膮tk臋 tego wydarzenia, co roku, dzieci robi膮 du偶e kuk艂y, ubieraj膮 je w stare rzeczy i chodz膮c po ulicach zbieraj膮 pieni膮dze na fajerwerki. W nocy ludzie zapalaj膮 ogniska i pal膮 symboliczne kuk艂y.

??

??

??

??



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
CLIVE?RKER Ksi臋ga Krwi III
Barker Clive Ksiega Krwi V
Barker Clive Ksiega Krwi I
Barker Clive Ksiega Krwi 5
Clive?rker Ksiega Krwi V
Barker Clive - Ksiega krwi t.3
Barker Clive - Ksiega krwi t.2
CLIVE?RKER Ksi臋ga Krwi I
CLIVE?RKER Ksi臋ga Krwi II
Clive?rker Ksiega Krwi I
Barker Clive Ksi臋ga krwi 2
Barker Clive Ksi臋ga krwi 1
Barker Clive Ksi臋ga krwi 5
Barker Clive Ksi臋ga krwi 3

wi臋cej podobnych podstron