CLIVE BARKER
Ksi臋ga Krwi III
KSI臉GA KRWI
Wszyscy jeste艣my ksi臋gami krwi, pod 艣nie偶n膮 biel膮 kart t臋tni krew gotowa wytrysn膮膰 szkar艂atn膮 fontann膮.
SYN CELULOIDU
(SON OF CELLULOID)
I. ZAPOWIED殴
Pomimo postrza艂u Barberio czu艂 si臋 nie藕le. Owszem, kiedy oddycha艂 g艂臋boko, czu艂 w piersiach ucisk, a rozwalone udo nie nale偶a艂o do najmilszych widok贸w, ale nie raz ju偶 go dziurawiono i zawsze wychodzi艂 z tego z u艣miechem. Najwa偶niejsze, 偶e w ko艅cu by艂 wolny. Nikomu, przysi膮g艂, nikomu nie da si臋 zn贸w zapuszkowa膰; raczej si臋 zabije ni偶 da si臋 raz jeszcze wsadzi膰 do pud艂a. Je偶eli szcz臋艣cie nie dopisze i nie b臋dzie mia艂 innego wyj艣cia, wpakuje sobie luf臋 w usta i poci膮gnie za spust. Nie ma mowy, nie zawlok膮 go ju偶 偶ywcem do celi.
Je艣li siedzi si臋 w ciupie i odmierza 偶ycie sekundami, robi si臋 ono zbyt d艂ugie. Zrozumienie tej lekcji zaj臋艂o mu zaledwie kilka miesi臋cy. 呕ycie robi si臋 d艂ugie, monotonne i og艂upiaj膮ce, a je艣li nie jeste艣 do艣膰 silny, szybko dochodzisz do wniosku, 偶e lepiej umrze膰 ni偶 偶y膰 w tym pierdlu, do kt贸rego ci臋 wpakowano. Lepiej w samym 艣rodku nocy zadynda膰 na pasku ni偶 znosi膰 brzemi臋 kolejnych dwudziestu czterech godzin, kolejnych osiemdziesi臋ciu tysi臋cy czterystu sekund.
Tak wi臋c postawi艂 na zrywk臋.
Zacz膮艂 od kupienia na wi臋ziennym czarnym rynku spluwy. Kosztowa艂a go wszystko, co posiada艂, i jeszcze gar艣膰 rewers贸w do sp艂acenia na wolno艣ci, o ile zostanie przy 偶yciu. Potem wykona艂 najklasyczniejszy ruch: przeszed艂 przez mur. I 贸w b贸g strzeg膮cy drobnych w艂amywaczy, kimkolwiek by艂, czuwa艂 nad nim tej nocy, gdy偶, do cholery, uda艂o mu si臋 przele藕膰 przez ten mur i zwia膰, a nawet pies z kulaw膮 nog膮 go nie zauwa偶y艂.
A gliny? Pocz膮wszy od niedzieli pieprzy艂y wszystko r贸wno i dok艂adnie, szukaj膮c go tam, gdzie nawet nie trafi艂; zatrzymuj膮c jego brata i bratow膮 pod zarzutem ukrywania go, podczas gdy tamci nawet nie wiedzieli, 偶e zwia艂; wypuszczaj膮c list go艅czy z jego rysopisem z czas贸w przedwi臋ziennych, kiedy by艂 o dobre dziesi臋膰 kilo grubszy ni偶 obecnie. Wszystkiego tego dowiedzia艂 si臋 od Geraldine, swej dziewczyny z dawnych lat, kt贸ra opatrzy艂a mu nog臋 i obdarowa艂a butelk膮 southern comfort. Flaszka ta, nie: mai pusta, znajdowa艂a si臋 w jego kieszeni. Przyj膮艂 wtedy gorza艂臋 i wsp贸艂czucie i uda艂 si臋 w drog臋, ufaj膮c legendarnej g艂upocie prawa i bogu, kt贸ry doprowadzi艂 go tak daleko.
Nazwa艂 tego boga Sing-Singiem. Wyobra偶a艂 go sobie jako t艂ustego faceta z u艣miechem od ucha do ucha i pierwszorz臋dnym salami w jednej r臋ce, a fili偶ank膮 czarnej kawy w drugiej. Wierzy艂, 偶e Sing-Sing pachnie dobrym 偶arciem jak dom za czas贸w, gdy mama mia艂a jeszcze dobrze w g艂owie, a on by艂 jej dum膮 i rado艣ci膮.
Na nieszcz臋艣cie, kiedy jedyny sokolooki glina w ca艂ym mie艣cie wypatrzy艂 Barberia, le偶膮cego w zau艂ku, i rozpozna艂 go na podstawie zdezaktualizowanego listu go艅czego, Sing-Sing spogl膮da艂 w inn膮 stron臋. M艂ody gliniarz, najwy偶ej dwudziestolatek, rwa艂 si臋 do tego, by zosta膰 bohaterem. By艂 zbyt t臋py, by poj膮膰 lekcj臋, jak膮 ni贸s艂 w sobie ostrzegawczy strza艂 Barberia. Zamiast si臋 ukry膰 i da膰 opryszkowi szans臋 ucieczki, wymusi艂 rozstrzygni臋cie, id膮c przez zau艂ek w jego kierunku.
Barberio nie mia艂 wyboru. Strzeli艂.
Glina odpowiedzia艂 ogniem. Tu zapewne Sing-Sing si臋 wtr膮ci艂 i zm膮ci艂 celno艣膰 policjanta, gdy偶 kula, kt贸ra mia艂a trafi膰 zbiega w serce, waln臋艂a Barberia w nog臋, natomiast jego pocisk, wiedziony bosk膮 moc膮, wbi艂 si臋 prosto w nos gliniarza. Sokolooki run膮艂 tak nagle, jakby w艂a艣nie przypomnia艂 sobie o randce z ziemi膮, a Barberio umkn膮艂 kln膮c, ranny i przera偶ony. Nigdy dot膮d nie zastrzeli艂 cz艂owieka, a teraz zacz膮艂 od gliny. Niez艂e wej艣cie w fach.
Ale Sing-Sing nadal go chroni艂. Zraniona noga bola艂a, lecz zabiegi Geraldine powstrzyma艂y krwawienie, trunek cudownie u艣mierzy艂 b贸l i oto w par臋 godzin p贸藕niej Barberio przeku艣tyka艂 ju偶 p贸艂 miasta, tak g臋stego od m艣ciwych glin jak Bal Policjanta. Teraz prosi艂 swego opiekuna jedynie o miejsce, gdzie m贸g艂by spokojnie wypocz膮膰. Nie d艂ugo, tylko tyle, by z艂apa膰 dech i zaplanowa膰 dalsze posuni臋cia. Godzina czy dwie drzemki te偶 nie by艂yby od rzeczy.
Problem w tym, 偶e bola艂 go brzuch - by艂 to ostry b贸l, nasilaj膮cy si臋 z ka偶dym dniem. Mo偶e odpocz膮wszy nieco, Barberio znalaz艂by telefon i zadzwoni艂 do Geraldine prosz膮c, by nak艂oni艂a s艂odkimi s艂贸wkami jakiego艣 lekarza do obejrzenia go. Pocz膮tkowo planowa艂, 偶e przed p贸艂noc膮 opu艣ci miasto, lecz teraz 贸w wariant wydawa艂 si臋 ma艂o prawdopodobny. Mimo zagro偶enia zmuszony by艂 sp臋dzi膰 tu gdzie艣 noc, a mo偶e nawet i wi臋kszo艣膰 nast臋pnego dnia, a pr贸b臋 wydostania si臋 z miasta podj膮膰 dopiero wtedy, gdy nabierze troch臋 si艂 i wyjm膮 mu kul臋 z nogi.
Rany, ale ten brzuch nadawa艂! Barberio podejrzewa艂, 偶e to wrz贸d, pami膮tka po ohydnej breji, kt贸r膮 klawisze nazywali jedzeniem. Wielu facet贸w z wi臋zienia mia艂o problemy z brzuchem i dup膮. By艂 jednak cholernie pewien, 偶e po kilku dniach przy pizzy i piwie przejdzie mu to.
W s艂owniku Barberia nie istnia艂o s艂owo "rak". Nie zaprz膮ta艂 sobie g艂owy t膮 koszmarn膮 chorob膮, a z pewno艣ci膮 nie 艂膮czy艂 jej ze sob膮. To by艂oby tak, jakby jaki艣 rze藕ny w贸艂, id膮c pod n贸偶, zadr臋cza艂 si臋 wrastaj膮cym kopytem. Cz艂owiek z jego bran偶y, 偶yj膮cy za pan brat ze 艣mierci膮, nie oczekuje, 偶e scze藕nie przez nowotw贸r z艂o艣liwy. Ale tym w艂a艣nie by艂 贸w b贸l.
Na ty艂ach kina "Movie Pa艂ace" by艂a kiedy艣 restauracja, lecz przed trzema laty zniszczy艂 j膮 ogie艅 i nikt nawet nie uprz膮tn膮艂 pogorzeliska.
Nie nadawa艂a si臋 do odbudowania, tote偶 nikt zbytnio si臋 ni膮 nie interesowa艂. W s膮siedztwie niegdy艣 bywa艂o gwarno, ale to w latach sze艣膰dziesi膮tych i wczesnych siedemdziesi膮tych. Przybytki rozrywki - restauracje, bary i kina - mia艂y wtedy sw贸j z艂oty okres, kt贸ry trwa艂 przesz艂o dekad臋. Potem dosz艂o do nieuchronnego upadku. Coraz mniej dzieciak贸w przychodzi艂o tu wydawa膰 swoj膮 fors臋; pojawi艂y si臋 nowe lokale do podbicia, nowe miejsca, w
kt贸rych nale偶a艂o si臋 pokaza膰. Bary pozamyka艂y swe podwoje, restauracje posz艂y w ich 艣lady. Pozosta艂 tylko "Movie Pal膮ce", pami膮tka dawnych dni w dzielnicy, kt贸ra z ka偶dym rokiem stawa艂a si臋 coraz bardziej niebezpieczna.
Bujne powoje, poprzetykane przegni艂ymi belkami, pokrywaj膮ce pusty plac, przypad艂y do gustu Barberiowi. Noga dawa艂a zna膰 o sobie, potyka艂 si臋 ze zm臋czenia, a brzuch bola艂 coraz bardziej. Potrzebowa艂 miejsca, gdzie b臋dzie m贸g艂 z艂o偶y膰 otumanion膮 g艂ow臋, i to cholernie szybko; gdzie b臋dzie m贸g艂 doko艅czy膰 southern comfort i pomy艣le膰 o Geraldine.
Dochodzi艂a pierwsza trzydzie艣ci, kocie schadzki na placu trwa艂y w najlepsze. Kiedy rozsun膮艂 kilka desek p艂otu i zag艂臋bi艂 si臋 w cie艅, zwierzaki, sp艂oszone, uciek艂y w krzaki. Schronienie cuchn臋艂o szczynami, ludzkimi i kocimi, 艣mieciami i spalenizn膮, ale dla niego by艂o prawdziwym sanktuarium.
Barberio opar艂 si臋 o tyln膮 艣cian臋 "Movie Palce" i wyrzuci艂 z siebie nadmiar southern comfort oraz 偶贸艂ci. Kawa艂ek dalej, pod sam膮 艣cian膮, jakie艣 dzieciaki postawi艂y sza艂as z d藕wigar贸w, osmalonych desek i skorodowanego 偶elastwa. "Idealny - pomy艣la艂. - Sanktuarium wewn膮trz sanktuarium." Sing-Sing szczerzy艂 do niego zat艂uszczone z臋by. Barberio, j臋cz膮c cicho - brzuch dzi艣 naprawd臋 dawa艂 mu w ko艣膰 - powl贸k艂 si臋 wzd艂u偶 muru i wsun膮艂 si臋 do wn臋trza owej szopy.
Kto艣 tu kiedy艣 sypia艂 - zbieg siadaj膮c wymaca艂 wilgotny worek. Jaka艣 butelka z brz臋kiem upad艂a na ceg艂臋. 艢mierdzia艂o tu tak strasznie, jakby gdzie艣 wzbiera艂y 艣cieki - wola艂 nie my艣le膰, dlaczego. Wszystko tu by艂o plugawe, ale mimo to dawa艂o wi臋ksze poczucie bezpiecze艅stwa ni偶 ulica. Siedzia艂 oparty o 艣cian臋 "Movie Pa艂ace" i d艂ugo, powoli dochodzi艂 do siebie.
Nie dalej ni偶 o przecznic臋, a mo偶e nawet bli偶ej, niczym dziecko zbudzone w nocy, zawy艂a syrena wozu policyjnego, i spok贸j prysn膮艂 bez 艣ladu. Zbli偶ali si臋 tu, by go zabi膰, wiedzia艂 o tym. Igrali z nim, pozwolili mu my艣le膰, 偶e uciek艂, a ca艂y czas kr膮偶yli jak rekiny, bezszelestnie, czekaj膮c, a偶 b臋dzie zbyt zm臋czony, by stawi膰 op贸r. Rany, zabi艂 glin臋; za艂atwi膮 go na cacy, jak tylko go dostan膮. Ukrzy偶uj膮 go.
"OK, Sing-Singu, co teraz? Zetrzyj ze swej twarzy ten wyraz zdziwienia i wyci膮gnij mnie z tego."
Przez chwil臋 nic si臋 nie dzia艂o. Potem oczyma duszy ujrza艂 u艣miech boga i niespodziewanie poczu艂, 偶e w plecy uwieraj膮 go jakie艣 zawiasy.
"Kurcz臋! Drzwiczki. Opieram si臋 o drzwiczki."
St臋kaj膮c z b贸lu, odwr贸ci艂 si臋 i przesun膮艂 palcami po klapie, przy kt贸rej siedzia艂. Je艣li wierzy膰 dotykowi, by艂a to ma艂a kratka doprowadzaj膮ca powietrze, najwy偶ej trzy stopy kwadratowe. Mo偶e wiod艂a do kana艂u wentylacyjnego, a mo偶e do czyjej艣 kuchni - jedna cholera! Wewn膮trz jest bezpieczniej ni偶 na zewn膮trz - tej lekcji uczy si臋 ka偶dy noworodek przy pierwszym klapsie.
Od wycia syreny cierp艂a mu sk贸ra. Serce bi艂o szybciej. Grube palce Barberia w臋drowa艂y wzd艂u偶 kraw臋dzi kratki, szukaj膮c jakiego艣 zamka i, do diab艂a, znalaz艂y k艂贸dk臋, r贸wnie prze偶art膮 przez rdz臋, jak reszta metalu.
"No, Sing-Singu - modli艂 si臋. - Jeszcze jeden raz, to wszystko, o co ci臋 prosz臋. Wpu艣膰 mnie, a na zawsze b臋d臋 tw贸j, przysi臋gam."
Poci膮gn膮艂 za k艂贸dk臋, ale ta diablica nie zamierza艂a ust膮pi膰. Albo by艂a solidniejsza ni偶 mu si臋 zdawa艂o, albo on by艂 s艂abszy. Mo偶e i jedno, i drugie.
Samoch贸d z ka偶d膮 sekund膮 by艂 coraz bli偶ej. Wycie zag艂uszy艂o nawet jego w艂asny oddech.
Wyci膮gn膮艂 z kieszeni spluw臋, zab贸jczyni臋 gliny i wepchn膮艂 j膮 w k艂贸dk臋 jak 艂om. Niezbyt nadawa艂a si臋 do tego, by艂a zbyt kr贸tka, ale kilka chwil wysi艂ku, okraszonych przekle艅stwami, za艂atwi艂o spraw臋. Zamek ust膮pi艂, deszcz p艂atk贸w rdzy zasypa艂 mu twarz. Barberio ledwie st艂umi艂 okrzyk triumfu.
Teraz pozostawa艂o tylko otworzy膰 kratk臋 i uciec z tego wrednego 艣wiata w mrok.
Przesun膮艂 palce pomi臋dzy pr臋tami i poci膮gn膮艂. Przeszy艂 go b贸l, skr臋ci艂 mu trzewia, docieraj膮c a偶 do nogi. Zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie.
- Otw贸rz si臋, do cholery - powiedzia艂 do kratki. - Sezamie, otw贸rz si臋.
Drzwiczki ust膮pi艂y. Otwar艂y si臋 nagle, przewracaj膮c go na wilgotny bar艂贸g. W chwil臋 p贸藕niej zn贸w sta艂, wpatruj膮c si臋 w jeszcze g艂臋bsz膮 ciemno艣膰, wn臋trze "Movie Pa艂ace".
"Niech gliny przyje偶d偶aj膮 - pomy艣la艂 z satysfakcj膮. -Mam kryj贸wk臋, w kt贸rej b臋dzie mi ciep艂o". Bo by艂o tam ciep艂o, prawd臋 m贸wi膮c, gor膮co. Powietrze w dziurze cuchn臋艂o, jakby od wiek贸w nie dotar艂 tam 艣wie偶y powiew.
Kiedy przeczo艂giwa艂 si臋 przez drzwiczki w kompletn膮 czer艅, czu艂 w nodze mr贸wki, bola艂o jak diabli. W tym samym czasie zawodzenie syreny ucich艂o, samoch贸d skr臋ci艂 za pobliski r贸g. Czy偶 to nie tupot praworz膮dnych st贸p s艂ycha膰 by艂o na chodniku?
Niezgrabnie obr贸ci艂 si臋 w ciemno艣ci, wlok膮c za sob膮 bezw艂adn膮 ko艅czyn臋, stop臋 wielko艣ci arbuza, i zamkn膮艂 drzwiczki. To podnoszenie mostu zwodzonego i pozostawienie wroga po drugiej stronie fosy nape艂ni艂o go tak膮 satysfakcj膮, 偶e nie liczy艂o si臋 nawet, i偶 tamci mog膮 r贸wnie 艂atwo otworzy膰 kratk臋 i w艣lizn膮膰 si臋 za nim do 艣rodka. Niczym dzieciak by艂 pewien, 偶e nikt go nie znajdzie, 偶e tak d艂ugo, jak on nie b臋dzie widzia艂 prze艣ladowc贸w, oni nie zobacz膮 jego.
Je艣li gliny rzeczywi艣cie szuka艂y go na placu, robi艂y to cicho. Mo偶e si臋 jednak myli艂, mo偶e 艣cigali nie jego, a jakiego艣 innego nieszcz臋snego gnoja? No c贸偶. Znalaz艂 sobie mi艂膮 kryj贸wk臋, w kt贸rej m贸g艂 odpocz膮膰, i wszystko by艂o cacy.
Zabawne, powietrze nie by艂o tu takie z艂e. Nic ze st臋chlizny, typowej dla wn臋k lub piwnic. Ono po prostu 偶y艂o. Nie chodzi艂o tu o 艣wie偶y powiew - czu艂o si臋, 偶e nie
ma tutaj 偶adnej wentylacji, ale mimo to wibrowa艂o. 艢piewa艂o mu w uszach, k膮sa艂o jego sk贸r臋 jak zimny prysznic, wpe艂za艂o do nosa i wyczynia艂o cuda w jego g艂owie. Czu艂 si臋 艣wietnie, zupe艂nie jak na haju. Noga ju偶 nie bola艂a, a je艣li nawet, uwag臋 jego odwraca艂y obrazy kr膮偶膮ce pod czaszk膮. Wype艂nia艂 si臋 obrazami po same brzegi: ta艅cz膮cymi dziewczynami i ca艂uj膮cymi si臋 parami, po偶egnaniami na dworcach, starymi, ciemnymi domami, komikami, kowbojami, podmorskimi przygodami - scenami, kt贸rych nie prze偶y艂by w ci膮gu miliona lat, ale kt贸re porusza艂y go teraz jak autentyczne do艣wiadczenia, prawdziwe i niepodwa偶alne. Chcia艂 p艂aka膰 podczas po偶egna艅, ale i chcia艂 艣mia膰 si臋 z komik贸w, tyle 偶e dziewczyny potrzebowa艂y zalotnych spojrze艅, a kowbojom nale偶a艂o wt贸rowa膰 okrzykami.
Gdzie si臋 w艂a艣ciwie znajdowa艂? Zamruga艂, staraj膮c si臋 przenikn膮膰 wzrokiem owe po艂yskliwe obrazy. Przebywa艂 w miejscu szerokim najwy偶ej na cztery stopy, ale za to wysokim i rozja艣nionym przez migoc膮ce 艣wiat艂o, prze艣lizguj膮ce si臋 przez szczeliny w 艣cianie. Barberio nazbyt by艂 zamroczony, aby poj膮膰 pochodzenie owego 艣wiat艂a, a szum w uszach nie pozwala艂 mu zrozumie膰 dialogu, dobiegaj膮cego z ekranu po drugiej stronie 艣ciany. By艂 to "Satyricon", kolejny z dw贸ch film贸w Felliniego, jakie tej soboty prezentowano w "Pa艂ace" na nocnym seansie.
Barberio nigdy nie widzia艂 tego filmu, nie s艂ysza艂 te偶 o Fellinim. Czu艂by zreszt膮 niesmak. Wola艂 podmorskie przygody i filmy wojenne. I ta艅cz膮ce dziewczyny. Wszystko o tancerkach.
Zabawne, cho膰 nikogo wi臋cej nie by艂o w kryj贸wce, mia艂 dziwaczne wra偶enie, 偶e jest obserwowany. Przez kalejdoskop rewii Busby'ego Berkeleya, migoc膮cy pod jego czaszk膮, czu艂, 偶e jakie艣 oczy - nie kilkoro, tysi膮ce - obserwuj膮 go. Nie by艂o to takie z艂e, by musia艂 sobie 艂ykn膮膰, ale te oczy wci膮偶 tam by艂y, gapi艂y si臋 na niego, jakby by艂 czym艣 wartym ogl膮dania, czasem 艣mia艂y si臋 z niego, czasem p艂aka艂y, ale przewa偶nie wgapia艂y si臋 w niego g艂odnym wzrokiem.
Prawd臋 m贸wi膮c, nic nie m贸g艂 na to poradzi膰. Nie czu艂 r膮k ani n贸g. Nie wiedzia艂 - i nawet lepiej, 偶e nie wiedzia艂 - i偶 czo艂gaj膮c si臋, rozdrapa艂 ran臋 i wykrwawia艂 si臋 na 艣mier膰.
Oko艂o drugiej pi臋膰dziesi膮t, kiedy "Satyricon" Felliniego dobiega艂 do niejasnego ko艅ca, Barberio zmar艂 w szczelinie pomi臋dzy murem budynku a tyln膮 艣cian膮 sali projekcyjnej.
"Movie Pa艂ace" by艂 niegdy艣 Domem Misyjnym i gdyby zbieg, konaj膮c, spojrza艂 w g贸r臋, zobaczy艂by mo偶e widoczny jeszcze poprzez brud, absurdalny fresk, przedstawiaj膮cy Zast臋p Anio艂贸w, i dozna艂 osobistego Wniebowzi臋cia. Ale umar艂, ogl膮daj膮c ta艅cz膮ce dziewcz臋ta i to go urz膮dza艂o.
Fa艂szyw膮 艣cian臋, t臋, kt贸ra przepuszcza艂a 艣wiat艂o ekranu, wzniesiono, by zas艂oni膰 fresk z Zast臋pem. W tym ge艣cie kry艂o si臋 z ca艂膮 pewno艣ci膮 wi臋cej szacunku ni偶 w ewentualnym zamalowaniu anio艂贸w, a poza tym cz艂owiek, kt贸ry zarz膮dzi艂 ow膮 poprawk臋, bra艂 pod uwag臋, 偶e popyt na kino pr臋dzej czy p贸藕niej przeminie, a kiedy tak si臋 stanie, on po prostu zburzy 艣cian臋 i wr贸ci do interesu opartego na wielbieniu Boga, a nie Grety Garbo.
Nigdy do tego nie dosz艂o. Popyt, cho膰 niepewny, nigdy nie siad艂, a filmy lecia艂y dalej. 脫w niewierny Tomasz, kt贸ry nazywa艂 si臋 Harry Cleveland, zmar艂, a o szczelinie zapomniano. Nikt z 偶yj膮cych nawet nie podejrzewa艂 jej istnienia. Barberio, przeszukawszy ca艂e miasto, nie znalaz艂by bardziej sekretnego miejsca na swoj膮 艣mier膰.
Szczelina ta - a zw艂aszcza zawarte w niej powietrze -od pi臋膰dziesi臋ciu ju偶 lat 偶y艂a w艂asnym 偶yciem. Niczym zbiornik przyjmowa艂a elektryzuj膮ce spojrzenia tysi臋cy, dziesi膮tek tysi臋cy oczu. Przez p贸艂 wieku wiod艂a zast臋pczy 偶ywot dzi臋ki kinomanom z drugiej strony ekranu w "Movie Pa艂ace", odciskaj膮cym w migoc膮cej iluzji swe sympatie i pasje, a energia ich emocji, niczym le偶akuj膮cy koniak zyskiwa艂a na sile w powietrzu wype艂niaj膮cym kryj贸wk臋. Pr臋dzej czy p贸藕niej musia艂o doj艣膰 do wy艂adowania. Brakowa艂o tylko katalizatora.
Do czasu nowotworu Barberia.
II. G艁脫WNY W膭TEK
Dziewczyna w wi艣niowej sukience z cytrynowym nadrukiem snu艂a si臋 po ciasnym foyer "Movie Pa艂ace" ju偶 od dwudziestu minut i wygl膮da艂a na do艣膰 zaniepokojon膮. By艂a ju偶 niemal trzecia nad ranem i nocny seans dawno si臋 sko艅czy艂.
Od chwili gdy Barberio zmar艂 na ty艂ach kina, min臋艂o osiem miesi臋cy, osiem leniwych miesi臋cy, w najlepszym razie nieszczeg贸lnych dla interesu. A mimo to nocne podw贸jne seanse w pi膮tki i soboty zawsze wype艂nia艂y widowni臋. Dzi艣 by艂y dwa filmy z Eastwoodem, spaghetti westerny. Zdaniem Birdy, dziewczyna w wi艣niowej sukience nie wygl膮da艂a na wielbicielk臋 western贸w; to nie by艂o babskie kino. Mo偶e przyci膮ga艂 j膮 tu nie tyle gwa艂t bij膮cy z ekranu, co sam Eastwood, cho膰 Birdy nie widzia艂a nic poci膮gaj膮cego w jego wiecznie zmru偶onych oczach.
- Mo偶e ci pom贸c? - zapyta艂a. Dziewczyna spojrza艂a na ni膮 nerwowo.
- Czekam na swojego ch艂opaka - powiedzia艂a. - Na Deana.
- Zgubi艂a艣 go?
- Pod koniec filmu poszed艂 do toalety i jeszcze nie wr贸ci艂.
- Czy czu艂 si臋... hm... 藕le?
- O nie - odpowiedzia艂a szybko dziewczyna, chroni膮c swego partnera przed podejrzeniem o nietrze藕wo艣膰.
- Wy艣l臋 kogo艣, 偶eby go poszuka艂 - oznajmi艂a Birdy.
Zrobi艂o si臋 p贸藕no, by艂a zm臋czona, a trawka przestawa艂a ju偶 dzia艂a膰. My艣l, 偶e mia艂aby sp臋dzi膰 w tej norze wi臋cej czasu ni偶 nale偶a艂o, nie wygl膮da艂a specjalnie zach臋caj膮co. Chcia艂a wr贸ci膰 do domu, do 艂贸偶ka i spa膰. Po prostu - spa膰. Maj膮c trzydzie艣ci cztery lata, uzna艂a, 偶e wyros艂a z seksu. 艁贸偶ko by艂o do spania, zw艂aszcza dla grubych dziewczyn.
Pchn臋艂a wahad艂owe drzwi i wetkn臋艂a g艂ow臋 do sali projekcyjnej. Ogarn膮艂 j膮 g臋sty zapach papieros贸w, pra偶onej kukurydzy i ludzi. By艂o tu o kilka stopni cieplej ni偶 w foyer.
- Ricky?
Ricky zamyka艂 wyj艣cie na drugim ko艅cu sali.
- Smr贸d ju偶 si臋 ulotni艂 - zawo艂a艂 do niej.
- 艢wietnie. - Kilka miesi臋cy temu w okolicach ekranu potwornie cuchn臋艂o.
- Co艣 zdech艂o na podw贸rzu, ko艂o drzwi - powiedzia艂.
- Mo偶esz po艣wi臋ci膰 mi minut臋? - odkrzykn臋艂a.
- Czego chcesz?
Ruszy艂 powoli w jej stron臋 po czerwonym chodniku, pobrz臋kuj膮c kluczami na pasku. Jego koszulka g艂osi艂a: "Tylko M艂odzi Umieraj膮 Dobrze".
- Problemy? - spyta艂, wycieraj膮c nos.
- Tam jest dziewczyna. M贸wi, 偶e jej ch艂opak przepad艂 w kiblu.
Ricky wygl膮da艂 na zbola艂ego.
- W kiblu?
- W艂a艣nie. Zajrzysz? Nie masz nic przeciwko temu, co?
"Mog艂aby sobie darowa膰 te docinki" - pomy艣la艂, posy艂aj膮c jej nieszczery u艣miech. Rzadko si臋 teraz do siebie odzywali. Zbyt wiele ich 艂膮czy艂o, to zawsze rozwala艂o przyja藕艅 na d艂u偶sz膮 met臋. Poza tym Birdy mia艂a na swym koncie kilka wielce niemi艂ych, cho膰 trafnych uwag na temat jego kumpli, na kt贸re zareagowa艂 do艣膰 gwa艂townie. Nie odzywali si臋 potem do siebie przez trzy i p贸艂 tygodnia. Teraz trwa艂 niewygodny rozejm, bardziej w imi臋 zdrowia psychicznego ni偶 czegokolwiek innego. Nie przestrzegali go zbyt skrupulatnie.
Zawr贸ci艂, powl贸k艂 si臋 w d贸艂 przej艣cia i ruszy艂 wzd艂u偶 rz臋du E w kierunku toalety, podnosz膮c po drodze siedzenia foteli. Te siedzenia widywa艂y lepsze dni w czasach "Voyagera". Teraz wygl膮da艂y jak postrzelane; domaga艂y si臋 odnowienia albo nawet wymiany. W samym rz臋dzie E cztery z nich poci臋to tak, 偶e nie mog艂a im pom贸c 偶adna naprawa. Zauwa偶y艂 te偶 pi膮te, dzisiejszy nabytek. Jaki艣 bezmy艣lny g贸wniarz znudzi艂 si臋 filmem albo swoj膮 dziewczyn膮, a by艂 zbyt przymulony, by wyj艣膰. Bywa艂y czasy, kiedy sam to robi艂 - uwa偶a艂 to za wyraz wolno艣ci, protest przeciwko kapitalistom, kt贸rzy prowadzili takie przybytki. Bywa艂y czasy, kiedy robi艂 wiele durnych rzeczy.
Birdy patrzy艂a, jak znika w "m臋skiej". "B臋dzie mia艂 frajd臋 - pomy艣la艂a z krzywym u艣mieszkiem. - To w sam raz dla niego." I pomy艣le膰, 偶e kiedy艣 napala艂a si臋 na niego, za dawnych czas贸w - sze艣膰 miesi臋cy temu - kiedy w jej stylu byli chudzi jak brzytwa m臋偶czy藕ni z nosami jak Jimmy Durante i encyklopedyczn膮 wiedz膮 na temat film贸w de Niro. Teraz widzia艂a go takim, jaki by艂 naprawd臋: szcz膮tek z utraconego statku nadziei. Wci膮偶 maniak pigu艂ek, wci膮偶 teoretycznie biseksualny, wci膮偶 oddany wczesnym filmom Pola艅skiego i symbolicznemu pacyfizmowi. Jaki w艂a艣ciwie towar mia艂 mi臋dzy uszami? "Ten sam co ja" - zbeszta艂a siebie my艣l膮c, 偶e jednak w tym typie jest co艣 sexy.
Odczeka艂a kilka sekund, obserwuj膮c drzwi. Nie pojawi艂 si臋 jednak, wr贸ci艂a wi臋c na chwil臋 do foyer, zobaczy膰, co z dziewczyn膮. Ma艂a pali艂a papierosa niczym pocz膮tkuj膮ca aktorka, kt贸ra nie umie jeszcze tego robi膰 z klas膮. Opiera艂a si臋 o por臋cz i zadar艂szy sukienk臋, drapa艂a si臋 w nog臋.
- Rajstopy - wyja艣ni艂a.
- Kierownik poszed艂 po Deana.
- Dzi臋ki. - Drapa艂a si臋 dalej. - Mam od nich wysypk臋. Jestem na nie uczulona.
Na 艂adnych nogach dziewczyny wida膰 by艂o plamy, kt贸re raczej psu艂y efekt.
- To dlatego, 偶e mi gor膮co i sm臋tnie - ci膮gn臋艂a. - Kiedy jest mi gor膮co i sm臋tnie, uczulenie daje zna膰 o sobie.
-Och.
- Wiesz, Dean pewnie sp艂yn膮艂, gdy tylko si臋 odwr贸ci艂am. To by do niego pasowa艂o. On si臋 nie pier... On si臋 nie przejmuje.
Birdy widzia艂a, 偶e dziewczyna jest bliska 艂ez, a to ju偶 by艂 kana艂. 殴le znosi艂a 艂zy. K艂贸tnie, nawet b贸jki, w porz膮dku. 艁zy, nie ma mowy.
- Wszystko b臋dzie OK. - Tylko tyle mog艂a powiedzie膰, 偶eby zapobiec 艂zom.
- Nie, nie jest - odpar艂a dziewczyna. -1 nie b臋dzie OK, bo to sukinsyn. Wszystkich traktuje jak 艣mieci. - Zdusi艂a na wp贸艂 wypalonego papierosa spiczastym czubem wi艣niowego buta, dbaj膮c o to, by zgasi膰 wszystkie 偶arz膮ce si臋 drobiny tytoniu.
- M臋偶czy藕ni si臋 nie przejmuj膮, co? - powiedzia艂a, patrz膮c na Birdy z roztkliwiaj膮c膮 wprost szczero艣ci膮. Pod fachowo po艂o偶onym makija偶em ukrywa艂a si臋 co najwy偶ej siedemnastolatka. Tusz nieco si臋 rozmaza艂, a pod oczyma rysowa艂y si臋 worki 艣wiadcz膮ce o zm臋czeniu.
- Nie - potwierdzi艂a Birdy, odwo艂uj膮c si臋 do bolesnych do艣wiadcze艅. - Niczym si臋 nie przejmuj膮.
Pomy艣la艂a ponuro, 偶e nigdy nie wygl膮da艂a tak atrakcyjnie jak ta zm臋czona nimfetka. Oczy mia艂a za ma艂e i zbyt grube r臋ce. "Nie ok艂amuj siebie, dziewczyno, jeste艣 po prostu gruba. Ale r臋ce wygl膮daj膮 najgorzej" - przekonywa艂a siebie. Bywali m臋偶czy藕ni, ca艂e mn贸stwo, kt贸rzy lecieli na wielkie piersi, na poka藕ny ty艂ek, ale 偶aden, kt贸rego zna艂a, nie przepada艂 za grubymi r臋kami. Zawsze chcieli zamyka膰 przegub swej dziewczyny pomi臋dzy kciukiem i palcem wskazuj膮cym. W ten prymitywny spos贸b oceniali zwi膮zek. Gdyby chcia艂a by膰 brutalna wobec siebie, musia艂aby stwierdzi膰, 偶e jej przegub贸w nie mo偶na by艂o w 偶aden spos贸b wyr贸偶ni膰. Grube d艂onie da艂y pocz膮tek grubym przedramionom, kt贸re przechodzi艂y w grube ramiona. M臋偶czy藕ni nie mogli obj膮膰 jej przegub贸w, gdy偶 nie mia艂a przegub贸w i to ich odstr臋cza艂o. C贸偶, taki by艂 przynajmniej jeden z powod贸w. Poza tym zawsze by艂a bystra, a to zdecydowanie przeszkadza艂o, je艣li chcia艂o si臋 mie膰 facet贸w u swoich st贸p. Bior膮c jednak pod uwag臋 wszystkie powody, dla kt贸rych nie znalaz艂a szcz臋艣cia w
mi艂o艣ci, sk艂ania艂a si臋 ku twierdzeniu, 偶e najbardziej zawini艂y w艂a艣nie grube r臋ce.
A tamta dziewczyna ramiona mia艂a szczup艂e niczym tancerka z Bali, przeguby jej zdawa艂y si臋 by膰 z cienkiego, delikatnego szk艂a.
Doprawdy, za艂amuj膮ce. Na dodatek pewnie nie by艂a zbytnio rozgarni臋ta. Bo偶e, ta dziewczyna mia艂a wszelkie fory.
- Jak si臋 nazywasz? - spyta艂a Birdy.
- Lindi Lee - odpowiedzia艂a dziewczyna. Pewnie tak.
Ricky mia艂 wra偶enie, 偶e gdzie艣 pope艂ni艂 b艂膮d. "To nie mo偶e by膰 toaleta" - powiedzia艂 do siebie.
Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e sta艂 na g艂贸wnej ulicy jakiego艣 miasteczka z pogranicza, jakie ogl膮da艂 w paru setkach western贸w. Doko艂a szala艂a chyba burza piaskowa. Musia艂 przymru偶y膰 oczy w obawie przed wiruj膮cym py艂em. Odni贸s艂 jednak wra偶enie, 偶e przez wiry brunatno-szarego powietrza dostrzega sklep, biuro szeryfa i saloon. Sta艂y tam, gdzie powinny by膰 kabiny. Nie opodal zata艅czy艂 zb艂膮kany chwast, gnany gor膮cym, pustynnym wiatrem. Pod stopami Ricky'ego znajdowa艂 si臋 ubity piach, kafelki znik艂y bez 艣ladu. Znik艂o bez 艣ladu wszystko, co cho膰 troch臋 mog艂o kojarzy膰 si臋 z toalet膮.
Ricky popatrzy艂 w prawo, w d贸艂 ulicy. Tam, gdzie powinna by艂a znajdowa膰 si臋 艣ciana kibla, ulica oddala艂a si臋 w namalowan膮 przestrze艅. To by艂 fa艂sz, oczywi艣cie, wszystko tu by艂o fa艂szem. Gdyby tylko Ricky zdo艂a艂 si臋 dostatecznie skoncentrowa膰, przenikn膮艂by przez t臋 u艂ud臋 odkrywaj膮c, jak osi膮gni臋to 贸w efekt - projekcjami, sztuczkami z ukrytym o艣wietleniem, dekoracjami na p艂贸tnie, miniaturkami, ca艂膮 gam膮 trik贸w. A jednak, mimo i偶 koncentrowa艂 si臋 tak intensywnie, jak tylko by艂o to mo偶liwe w stanie lekkiego zaburzenia przestrzeni, nie m贸g艂 zwalczy膰, zdemaskowa膰 tej iluzji.
Wiatr wci膮偶 wia艂, chwast nadal si臋 toczy艂. Gdzie艣 po艣r贸d burzy trzasn臋艂y wrota stodo艂y, otworzy艂y si臋 i zn贸w trzasn臋艂y targane podmuchami. Czu膰 by艂o nawet ko艅skie 艂ajno. Efekt doprowadzono do perfekcji. Podziw zapiera艂 dech.
Ale ktokolwiek stworzy艂 t臋 niesamowit膮 scenografi臋, dopi膮艂 ju偶 swego. Zrobi艂 wra偶enie na Ricky'm, m贸g艂 ju偶 sko艅czy膰 zabaw臋.
Ricky odwr贸ci艂 si臋 ku drzwiom toalety. Znikn臋艂y. 艢ciana py艂u zmaza艂a wszelki 艣lad po nich i Ricky nagle poczu艂 si臋 samotny i zagubiony.
Wrota stodo艂y nie przestawa艂y trzaska膰. W narastaj膮cej burzy przekrzykiwa艂y si臋 jakie艣 g艂osy. A gdzie saloon i biuro szeryfa? Budynki r贸wnie偶 przes艂oni艂 piach. Ricky posmakowa艂 czego艣, czego nie zna艂 od dzieci臋cych lat: paniki spowodowanej znikni臋ciem opiekuna. Tym razem utraci艂 zdrowy rozs膮dek.
Gdzie艣 na lewo od niego rozleg艂 si臋 strza艂, co艣 艣wisn臋艂o mu ko艂o ucha. Poczu艂 ostry b贸l. Ostro偶nie podni贸s艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 obola艂ego miejsca. Odstrzelono mu kawa艂ek ucha. Kolczyk znikn膮艂, a palce splami艂a krew. Kto艣, kto chcia艂 rozwali膰 mu 艂eb, w艂a艣nie chybi艂, a mo偶e po prostu urz膮dza艂 sobie morderczy ubaw.
- Hej, cz艂owieku! - krzykn膮艂 prosto w g臋b臋 tej 偶a艂osnej fikcji i odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie, by sprawdzi膰, czy dostrze偶e napastnika. Nikogo jednak nie widzia艂. Ukry艂 go wiruj膮cy piach, nie by艂o szans, by w kt贸r膮kolwiek stron臋 ruszy膰 si臋 z miejsca, nic nie ryzykuj膮c. Rewolwerowiec m贸g艂 by膰 w pobli偶u, m贸g艂 czeka膰, a偶 ofiara ku niemu podejdzie.
- To mi si臋 nie podoba - powiedzia艂 g艂o艣no Ricky, licz膮c na to, 偶e rzeczywisty 艣wiat jako艣 go us艂yszy i wkroczy, by wybawi膰 strz臋py jego umys艂u. Pogrzeba艂 w kieszeni d偶ins贸w, szukaj膮c pigu艂ki albo dw贸ch, czegokolwiek, co mog艂oby poprawi膰 sytuacj臋, ale wyprztyka艂 si臋 ju偶 z proch贸w, a w zakamarkach szw贸w nie zawieruszy艂o si臋 nawet byle walium. Poczu艂 si臋 nagi. Tak si臋 zamota膰 w koszmary a la Zene Grey!
Pad艂 drugi strza艂, ale temu ju偶 nie towarzyszy艂 艣wist. Ricky by艂 pewien, 偶e to znaczy艂o, i偶 zosta艂 trafiony. Oby艂o si臋 jednak bez krwi i b贸lu, nie m贸g艂 wi臋c tego potwierdzi膰.
Nagle us艂ysza艂 to niepowtarzalne skrzypni臋cie drzwiczek saloonu, a zaraz potem - jakiego艣 innego cz艂owieka, b臋d膮cego tu偶 tu偶. Burza na moment ucich艂a. Czy rzeczywi艣cie widzia艂 saloon i wytaczaj膮cego si臋 stamt膮d m艂odego cz艂owieka, kt贸ry porzuci艂 namalowany 艣wiat stolik贸w, luster i rewolwerowc贸w? Nim zdo艂a艂 wyt臋偶y膰 wzrok, piasek zasypa艂 mu oczy i Ricky zw膮tpi艂 w to, co ujrza艂. I wtedy prze偶y艂 kolejny wstrz膮s: ch艂opak, po kt贸rego tu przyszed艂, ni st膮d ni zow膮d pojawi艂 si臋 tu偶 obok i run膮艂 mu w ramiona. Wargi mia艂 trupiosine. Jego kostium, podobnie jak ubi贸r Ricky'ego, nie pasowa艂 do tego filmu. Wystrza艂owa kurtka imitowa艂a styl lat pi臋膰dziesi膮tych, a na koszulce widnia艂o u艣miechni臋te oblicze Myszki Miki.
Lewe oko Myszki by艂o przekrwione i wci膮偶 jeszcze krwawi艂o. Kula nieomylnie znalaz艂a serce tego m艂okosa. Zd膮偶y艂 jeszcze wyszepta膰 pytanie: "Co tu si臋 odpierdala?" i skona艂.
Jego ostatnim s艂owom brakowa艂o stylu, ale nie spos贸b by艂o odm贸wi膰 im szczero艣ci. Ricky przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 st臋偶a艂ej twarzy ch艂opaka, bezw艂adne cia艂o zrobi艂o si臋 jednak zbyt ci臋偶kie i nie mia艂 wyboru, musia艂 je pu艣ci膰. Kiedy zetkn臋艂o si臋 z ziemi膮, piasek na moment zamieni艂 si臋 w zasikane kafelki. I zn贸w fikcja wzi臋艂a g贸r臋: kurz zawirowa艂, zab艂膮kany chwast podj膮艂 sw膮 w臋dr贸wk臋, a Ricky raz jeszcze znalaz艂 si臋 na 艣rodku g艂贸wnej ulicy Deadwood Gulch, z trupem pod nogami.
Mia艂 wra偶enie, 偶e po艂kn膮艂 mro偶onego indyka. Uleg艂 czemu艣 na kszta艂t ta艅ca 艣wi臋tego Wita, poza tym bardzo chcia艂o mu si臋 la膰. Jeszcze chwila a zmoczy portki.
"Gdzie艣 tu - pomy艣la艂 - gdzie艣 w tym ob艂膮kanym 艣wiecie znajduj膮 si臋 pisuary. Jest 艣ciana pokryta napisami, prawdziwa ksi膮偶ka telefoniczna dla erotoman贸w. Jest has艂o: To nie jest schron przeciwatomowy, wydrapane na kafelkach i mn贸stwo obscenicznych rysunk贸w. S膮 zbiorniki na wod臋, rolki, kt贸re od dawna nie ogl膮da艂y papieru, i po艂amane sedesy. Unosi si臋 ohydny smr贸d moczu i zastarza艂ych piard贸w. Trzeba to odnale藕膰! Na Boga, odnale藕膰 t臋 rzeczywisto艣膰, zanim fikcja dokona nieodwracalnego spustoszenia."
Je偶eli przyj膮膰, 偶e saloon i sklep to w rzeczywisto艣ci kabiny, pisuary musia艂y znajdowa膰 si臋 za plecami Ricky'ego. Nale偶a艂o si臋 wi臋c cofn膮膰. C贸偶 mog艂o by膰 gorszego od stania na 艣rodku ulicy, gdzie kto艣 urz膮dza艂 sobie strzelanin臋?
Dwa kroki, dwa ostro偶ne kroki i zn贸w trafi艂 jedynie na powietrze. Ale przy trzecim - no no, c贸偶 my tu mamy? - d艂o艅 dotkn臋艂a ch艂odnej powierzchni kafelek.
- Hurra! - zawo艂a艂.
Znalaz艂 pisuar. Dotykaj膮c go, czu艂 si臋 jak kto艣, kto odkry艂 z艂oto w sicie pe艂nym 艣miecia. "Czy偶 to nie mdl膮cy od贸r lizolu, bij膮cy z kanalizacji? Tak, ch艂opie, to w艂a艣nie to."
Wci膮偶 pokrzykuj膮c, rozpi膮艂 rozporek i pospiesznie uwolni艂 p臋cherz od b贸lu, opryskuj膮c sobie buty. No, do licha, dokopa艂 tej iluzji. Jak si臋 odwr贸ci, zobaczy, 偶e z艂udzenie prys艂o. Saloon, martwego ch艂opaka, burz臋 - wszystko trafi szlag. To by艂 tylko jaki艣 odjazd, spowodowany marn膮 chemi膮; kiepski towar pad艂 mu na m贸zg i pu艣ci艂 w tr膮b臋 jego wyobra藕ni臋. A jednak, kiedy Ricky strz膮sn膮艂 ostatnie krople na swoje b艂臋kitne zamszaki, us艂ysza艂 g艂os gwiazdora western贸w:
- Lejesz na mojej ulicy, ch艂opcze?
G艂os Johna Wayne'a, prawdziwy do ostatniej, niewyra藕nej sylaby, dochodzi艂 tu偶 zza jego plec贸w. A Ricky nie m贸g艂 sobie nawet pozwoli膰 na w-ty艂-zwrot. Facet niew膮tpliwie rozwali艂by mu 艂eb. To czu艂o si臋 w jego tonie, t臋 gro藕n膮 mi臋kko艣膰, kt贸ra ostrzega艂a: "Jestem got贸w z艂apa膰 za spluw臋, zr贸b wi臋c co艣 g艂upiego". Kowboj by艂 uzbrojony, a Ricky mia艂 w gar艣ci jedynie swego palanta, kt贸ry w 偶adnym wypadku nie m贸g艂 r贸wna膰 si臋 z rewolwerem.
Jak najostro偶niej ukry艂 swoj膮 bro艅 i zapi膮艂 spodnie, po czym podni贸s艂 r臋ce. 艢ciana toalety zafalowa艂a i zn贸w znikn臋艂a. Wicher zawy艂, ze zranionego ucha 艣cieka艂a na szyj臋 krew.
- OK, ch艂opcze. Odepnij teraz pas z broni膮 i rzu膰 go na ziemi臋. S艂ysza艂e艣? - poleci艂 Wayne.
-Tak.
- R贸b to grzecznie i powoli. R臋ce trzymaj wci膮偶 na widoku.
Ten facet nie bajerowa艂.
Grzecznie i powoli, tak jak tamtem nakaza艂, Ricky odpi膮艂 pasek, wyci膮gn膮艂 go ze szlufek d偶ins贸w i rzuci艂 na pod艂og臋. W zderzeniu z kafelkami klucze powinny brz臋kn膮膰, modli艂 si臋, 偶eby tak si臋 sta艂o. Nic z tego. Us艂ysza艂 jedynie g艂uche szcz臋kni臋cie, jakby upad艂y na ziemi臋.
- 艢wietnie - stwierdzi艂 Wayne. - Zaczynasz post臋powa膰, jak nale偶y. Co masz na swoje usprawiedliwienie?
- Przepraszam - podsun膮艂 s艂abo Ricky.
- Przepraszasz?
- Za sikanie na ulicy.
- Nie wydaje mi si臋, by "przepraszam" by艂o wystarczaj膮cym zado艣膰uczynieniem - powiedzia艂 Wayne.
- Ale naprawd臋 mi przykro. To by艂 b艂膮d.
- Takich obcych, jak ty, mamy w tych stronach serdecznie do艣膰. Dzieciak z portkami wok贸艂 kostek sadzi艂 kup臋 na 艣rodku saloonu. To w艂a艣nie nazywam nieokrzesaniem! Gdzie was tego ucz膮, sukinsyny? To takie wykszta艂cenie daj膮 owe dziwaczne szko艂y na Wschodzie?
- Nie wiem, co powiedzie膰.
- I dobrze, 偶e nie wiesz - o艣wiadczy艂 Wayne, przeci膮gaj膮c s艂owa. - By艂e艣 z tym dzieciakiem?
- W pewnym sensie.
- Co to za gadka? - Wbi艂 luf臋 w plecy Ricky'ego. Efekt by艂 do艣膰 realistyczny. - By艂e艣 z nim czy nie?
- Chcia艂em tylko powiedzie膰...
- Na tym terytorium nie masz nic do powiedzenia, stary, mo偶esz mi wierzy膰.
Odci膮gn膮艂 z trzaskiem spust.
- Czemu si臋 nie odwr贸cisz, synu? Zobaczymy, z czego jeste艣 zrobiony.
Ricky zna艂 takie obrazki. Cz艂owiek odwraca si臋, si臋ga po ukryt膮 spluw臋 i Wayne go zabija. Bez gadania, bez dyskusji o etyce takiego post臋powania. Kula za艂atwia spraw臋 skuteczniej ni偶 s艂owa.
- Odwr贸膰 si臋, powiedzia艂em.
Ricky najwolniej jak m贸g艂, odwr贸ci艂 si臋, by stan膮膰 twarz膮 w twarz z bohaterem tysi膮ca strzelanin. Zobaczy艂 go, a w艂a艣ciwie jego wyidealizowany wizerunek. Wayne ze 艣rodkowego okresu swojej kariery, jeszcze nie taki gruby i nie schorowany. Wayne z "Rio Grand臋", okryty kurzem dalekich szlak贸w, o oczach zm臋czonych odwiecznym wpatrywaniem si臋 w horyzont.
Ricky nigdy nie gustowa艂 w westernach. Nie trawi艂 tego wymuszonego kultu m臋sko艣ci, wielbienia brudu i taniego heroizmu. Jego pokolenie wk艂ada艂o kwiaty w lufy karabin贸w. Wtedy uwa偶a艂 to za co艣 fajnego; prawd臋 m贸wi膮c, s膮dzi艂 tak i teraz.
Ta twarz, tak krety艅sko m臋ska, tak bezkompromisowa, uosabiaj膮ca legend臋 o chwale pionierskich pocz膮tk贸w Ameryki, o moralno艣ci dora藕nego wymiaru sprawiedliwo艣ci, o czu艂o艣ci przepe艂niaj膮cej serca brutali. A偶 go r臋ce 艣wierzbi艂y, by r膮bn膮膰 tego dupka.
Pieprzy膰 to! Je偶eli aktor, kimkolwiek by艂, zamierza艂 go zastrzeli膰, c贸偶 szkodzi艂o wpakowa膰 pi臋艣膰 w g臋b臋 sukinsyna? My艣l zamieni艂a si臋 w czyn; Ricky zacisn膮艂 palce i zamachn膮艂 si臋. Kostki zderzy艂y si臋 z podbr贸dkiem Wayne'a. Aktor by艂 wolniejszy ni偶 jego filmowe kreacje. Nie zd膮偶y艂 uchyli膰 si臋 przed ciosem. Ricky skorzysta艂 z okazji, by wytr膮ci膰 mu rewolwer. Potem zasypa艂 kowboja lawin膮 uderze艅 w korpus, tak jak pokazywano to na filmach. 脫w popis m贸g艂 robi膰 wra偶enie.
Ros艂y m臋偶czyzna zachwia艂 si臋 pod naporem cios贸w. Potkn膮艂 si臋, ostroga wpl膮ta艂a si臋 we w艂osy martwego ch艂opaka. Straci艂 r贸wnowag臋 i pokonany run膮艂 w py艂.
Le偶a艂, sukinsyn! Ricky poczu艂 dreszcz, jakiego nigdy dot膮d nie uda艂o mu si臋 zazna膰, eufori臋 p艂yn膮c膮 z przewagi fizycznej. M贸j Bo偶e! Pokona艂 najwi臋kszego kowboja na 艣wiecie. Zwyci臋stwo st艂umi艂o wrodzony krytycyzm Ricky'ego.
Burza piaskowa zn贸w nabra艂a si艂. Wayne wci膮偶 le偶a艂, zalany krwi膮 z rozbitego nosa i p臋kni臋tej wargi. Tumany kurzu ogranicza艂y widoczno艣膰, kryj膮c jego upokarzaj膮c膮 kl臋sk臋.
- Wstawaj! - za偶膮da艂 Ricky, staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad sytuacj膮, p贸ki jeszcze mia艂 na to szans臋.
Poprzez wiruj膮cy piach dostrzeg艂 u艣miech Wayne'a.
- No, ch艂opcze - zadrwi艂 kowboj, rozcieraj膮c podbr贸dek. - Jeszcze zrobimy z ciebie m臋偶czyzn臋...
I nagle jego cia艂o rozwia艂o si臋 w k艂臋bach kurzu, ust臋puj膮c miejsca czemu艣 innemu, kszta艂towi, kt贸rego Ricky nie potrafi艂 nazwa膰. Czemu艣, co by艂o i nie by艂o Wayne'em, raptownie trac膮cym cechy ludzkie.
Piach natar艂 z furi膮, wdzieraj膮c si臋 do uszu i w oczy. Ricky, zataczaj膮c si臋, unikn膮艂 z pola walki. Krztusi艂 si臋. Jakim艣 cudem znalaz艂 艣cian臋, a potem drzwi i nim jeszcze dotar艂o do niego, gdzie si臋 znalaz艂, hucz膮ca burza wyplu艂a go w cisz臋 "Movie Pa艂ace".
I cho膰 w dniu, w kt贸rym zdecydowa艂 si臋 na zapuszczenie w膮s贸w, obieca艂 sobie, 偶e nigdy ju偶 nie b臋dzie p臋ka艂, teraz j臋kn膮艂 tak, 偶e nie powstydzi艂aby si臋 tego Fay Wray, i zemdla艂.
A w foyer Lindi Lee t艂umaczy艂a Birdy, dlaczego nie przepada za kinem.
- Wiesz, to Dean lubi westerny. Mnie specjalnie nie ci膮gnie do kina. Ale zdaje si臋, 偶e nie powinnam ci tego m贸wi膰...
- Nie przejmuj si臋.
- Chodzi mi o to, 偶e ty pewnie kochasz kino. Pracujesz tu.
- Niekt贸re filmy lubi臋. Nie wszystkie.
- O? - Dziewczyna wygl膮da艂a na zaskoczon膮. Wydawa艂o si臋, 偶e 艂atwo j膮 zaskoczy膰. - Wiesz, ja lubi臋 filmy przyrodnicze.
- Tak...
- 艁apiesz, o co mi chodzi? Zwierz臋ta... i w og贸le.
- Tak... - Birdy przypomnia艂a sobie, jak dosz艂a do wniosku, 偶e Lindi Lee nie nale偶y do rozgarni臋tych. Trafi艂a w sedno.
- Ciekawe, co ich zatrzyma艂o? - zamy艣li艂a si臋 Lindi.
Kawa艂 偶ycia, jaki Ricky sp臋dzi艂 po艣r贸d tuman贸w piasku, w rzeczywisto艣ci trwa艂 mo偶e dwie minuty. Ale w filmach czas jest elastyczny.
- P贸jd臋 sprawdzi膰 - zaproponowa艂a Birdy.
- Pewnie wyszed艂 beze mnie - zas臋pi艂a si臋 zn贸w Lindi.
- Zobacz臋.
- Dzi臋ki.
- Nie 艂am si臋 - powiedzia艂a Birdy, k艂ad膮c d艂o艅 na chudym ramieniu dziewczyny. - Jestem pewna, 偶e wszystko gra.
Znikn臋艂a za wahad艂owymi drzwiami sali projekcyjnej, zostawiaj膮c Lindi Lee sam膮 w foyer. Dziewczyna westchn臋艂a. Dean nie by艂 pierwszym, kt贸ry od niej uciek艂 tylko dlatego, 偶e nie da艂a mu tego, czego chcia艂. Mia艂a swoj膮 w艂asn膮 koncepcj臋, kiedy i jak nale偶y i艣膰 z ch艂opakiem na ca艂o艣膰; to nie by艂 ten czas, a Dean nie by艂 tym ch艂opakiem. By艂 zbyt 艣liski, zbyt zmienny, a jego w艂osy cuchn臋艂y naft膮. Je艣li zwia艂, trudno, nie b臋dzie wylewa艂a wiader 艂ez. Jak mawia艂a jej matka: ~W morzu jest jeszcze pe艂no ryb".
Kiedy gapi艂a si臋 na plakat reklamuj膮cy gw贸藕d藕 przysz艂ego tygodnia, co艣 g艂ucho stukn臋艂o za jej plecami. Na 艣rodku foyer siedzia艂, wpatruj膮c si臋 w ni膮, 艂aciaty kr贸lik, t艂usty, zaspany rozkoszniaczek.
- Cze艣膰 - powiedzia艂a do kr贸lika.
Zwierzak uroczo poliza艂 swe futerko.
Lindi Lee kocha艂a zwierz臋ta; uwielbia艂a te filmy, gdzie pokazywano je w ich naturalnym 艣rodowisku w takt muzyki Rossiniego - gdzie skorpiony urz膮dza艂y sobie pota艅c贸wki godowe, a ka偶dego nied藕wiadka s艂odko nazywano gagatkiem. Ale najbardziej ze wszystkich lubi艂a kr贸liki. Kr贸lik da艂 kilka sus贸w i ju偶 by艂 przy niej. Ukl臋k艂a, by go pog艂aska膰. By艂 cieplutki, a 艣lepka mia艂 okr膮g艂e i r贸偶owe. Przekica艂 obok niej, kieruj膮c si臋 na schody.
- Oj, chyba nie powiniene艣 tam i艣膰 - powiedzia艂a.
Po pierwsze, na g贸rze by艂o ciemno. Po drugie, wisz膮ca na 艣cianie tabliczka g艂osi艂a: "Nieupowa偶nionym wst臋p wzbroniony". Ale kr贸lik wygl膮da艂 na zdecydowanego i wyprzedzi艂 j膮, bystrzak. Posz艂a wi臋c za nim.
Szczyt schod贸w ton膮艂 w ca艂kowitej czerni. Kr贸lik przepad艂. Na jego miejscu siedzia艂o teraz co艣 innego, o jaskrawo p艂on膮cych oczach.
Lindi Lee nie wymaga艂a z艂o偶onych iluzji. W odr贸偶nieniu od tamtego ch艂opaka, nie trzeba jej by艂o otacza膰 kompletn膮 fikcj膮. Ona ju偶 艣ni艂a. 艁atwy k膮sek.
- Cze艣膰 - powiedzia艂a, troch臋 zaniepokojona tym, co mia艂a przed sob膮. Wyt臋偶y艂a wzrok, pr贸buj膮c wy艂owi膰 z ciemno艣ci jaki艣 zarys, cho膰by 艣lad twarzy. Nic jednak nie znalaz艂a. Nawet nie s艂ysza艂a oddechu.
Zesz艂a stopie艅 ni偶ej, ale to co艣 si臋gn臋艂o po ni膮 i schwyci艂o, zanim upad艂a. Uciszy艂o j膮 szybko i czule.
Dziewczyna niewiele mia艂a w sobie energii, kt贸r膮 mo偶na by jej skra艣膰, ale mog艂a pos艂u偶y膰 innemu celowi. Delikatne cia艂o wci膮偶 jeszcze by艂o p膮kiem; otwory nie zazna艂y penetracji. To co艣 wci膮gn臋艂o Lindi na szczyt schod贸w i ukry艂o, by zbada膰 w przysz艂o艣ci.
- Ricky? O Bo偶e, Ricky!
Birdy ukl臋k艂a przy ciele Ricky'ego i potrz膮sn臋艂a nim. Przynajmniej oddycha艂, to ju偶 co艣. Pocz膮tkowo mia艂a wra偶enie, 偶e ca艂y tonie we krwi, ale z ulg膮 stwierdzi艂a, 偶e mia艂 tylko zadra艣ni臋te ucho.
Zn贸w nim potrz膮sn臋艂a, tym razem brutalniej, ale nie zareagowa艂. Gor膮czkowo poszuka艂a pulsu: by艂 regularny i silny. Kto艣 musia艂 napa艣膰 na Ricky'ego; prawdopodobnie zrobi艂 to ch艂opak Lindi Lee. A gdzie w takim razie sam si臋 podziewa艂? Mo偶e nadal w kiblu, uzbrojony i niebezpieczny? Nie, mowy nie ma, nie b臋dzie na tyle g艂upia, by tam zajrze膰, za cz臋sto ogl膮da艂a to w filmach. "Kobieta w niebezpiecze艅stwie" - standard. Ciemny pok贸j, przyczajona bestia. Nie, zamiast pakowa膰 si臋 w t臋 konwencj臋, zamierza艂a zrobi膰 to, do czego nie raz w duchu nak艂ania艂a bohaterki: oprze膰 si臋 ciekawo艣ci i wezwa膰 gliny.
Zostawiwszy Ricky'ego tam, gdzie le偶a艂, posz艂a do foyer. By艂o puste. Pewnie odpu艣ci艂a sobie ch艂opaka, a mo偶e znalaz艂a na ulicy kogo艣, kto odprowadzi艂 j膮 do domu. Tak czy inaczej, zamkn臋艂a za sob膮 drzwi frontowe, pozostawiaj膮c w powietrzu nik艂y aromat dzieci臋cego pudru Johnsona. "OK, to u艂atwia spraw臋" - powiedzia艂a sobie Birdy, wchodz膮c do kasy, by zadzwoni膰 po gliny. By艂a nawet zadowolona, 偶e dziewczyna znalaz艂a w sobie do艣膰 zdrowego rozs膮dku, by darowa膰 sobie t臋 parszyw膮 randk臋.
Podnios艂a s艂uchawk臋 i z miejsca kto艣 si臋 odezwa艂.
- Cze艣膰 tam - powiedzia艂 jaki艣 g艂os, nosowy i nieprzyjemny. - Chyba ju偶 do艣膰 p贸藕no jak na korzystanie z telefonu, co?
Jedno by艂o pewne: to nie by艂 nikt z centrali. Nawet nie wybra艂a jeszcze numeru. Poza tym 贸w g艂os barw膮 przypomina艂 g艂os Petera Lorre'a.
- Kto m贸wi?
- Nie poznajesz mnie?
- Chc臋 m贸wi膰 z policj膮.
- Chcia艂bym ci pom贸c, naprawd臋 chcia艂bym.
- Wy艂膮cz si臋 pan, dobra? To pilne! Musz臋 po艂膮czy膰 si臋 z policj膮.
- Ju偶 to s艂ysza艂em - zapiszcza艂o w s艂uchawce.
- Kim pan jest?
- Ju偶 zagra艂a艣 ten motyw.
- Mam tu rannego, czy m贸g艂by pan...
- Biedny Rick.
"Wiedzia艂, jak mu na imi臋! "Biedny Rick", powiedzia艂, tak jakby zna艂 go doskonale."
Pot 艣cieka艂 jej na brwi. Czu艂a, jak przeciska si臋 przez pory sk贸ry. Wiedzia艂 jak mu na imi臋.
- Biedny, biedny Rick - powt贸rzy艂 g艂os. - Ale wci膮偶 jestem pewien, 偶e b臋dziemy mieli nappy end. A ty nie?
- To sprawa 偶ycia i 艣mierci - nalega艂a Birdy, marz膮c o tym, by opanowanie w jej g艂osie nie by艂o tylko udawane.
- Wiem - stwierdzi艂 Lorre. - Czy to nie podniecaj膮ce?
- Niech ci臋 cholera! Z艂a藕 z tego telefonu. Albo pom贸偶 mi...
- W czym ci pom贸c? Czy偶 taka gruba dziewucha, jak ty, mo偶e w sytuacji takiej, jak ta, zrobi膰 co艣 wi臋cej ni偶 tylko si臋 rozbecze膰?
- Ty pieprzony zboku.
- Ca艂a przyjemno艣膰 po mojej stronie.
- Czy ja ci臋 znam?
- I tak, i nie. - G艂os teraz falowa艂.
- Jeste艣 jednym z kumpli Ricky'ego, tak? Jednym ze 艣wir贸w, z kt贸rymi si臋 kiedy艣 trzyma艂? Ta idiotyczna zabawa jest ca艂kiem w waszym stylu. Dobra, uda艂 ci si臋 ten krety艅ski dowcip, a teraz wy艂膮cz si臋, zanim wi臋cej narozrabiasz.
- Jeste艣 zaniepokojona - stwierdzi艂 g艂os, 艂agodniej膮c. - Rozumiem... - Zmieni艂 si臋 w niepoj臋ty spos贸b, podni贸s艂 si臋 o oktaw臋. - Pr贸bujesz pom贸c m臋偶czy藕nie, kt贸rego kochasz. - Ton by艂 teraz kobiecy, akcent zupe艂nie inny. Zmieni艂 si臋 w g艂os Garbo.
- Biedny Richard - zwr贸ci艂a si臋 do Birdy. - Tak bardzo si臋 stara艂, nieprawda偶? - By艂a 艂agodna jak baranek.
Birdy zabrak艂o s艂贸w; kreacja by艂a r贸wnie nienaganna, jak przedtem Peter Lorre - tak kobieca, jak przedtem by艂a m臋ska.
- W porz膮dku, jestem pod wra偶eniem - przyzna艂a. - A teraz pozw贸l mi porozmawia膰 z glinami.
- Czy偶 to nie wspania艂a noc na spacer, Birdy? Tylko my dwie i nikt wi臋cej.
- Wiesz jak mi na imi臋?
- Oczywi艣cie, 偶e wiem, jak ci na imi臋. Jestem ci bardzo bliska.
- Co chcesz przez to powiedzie膰?
Odpowiedzi膮 by艂 jedynie gard艂owy 艣miech, uroczy 艣miech Garbo.
Birdy mia艂a ju偶 tego do艣膰. Sztuczka by艂a zbyt perfekcyjna. Czu艂a, 偶e ulega iluzji, i偶 naprawd臋 rozmawia z gwiazd膮.
- Nie - powiedzia艂a do s艂uchawki. - Nie przekona艂a艣 mnie, s艂yszysz? - I wtedy wysiad艂y jej nerwy. - Jeste艣 kanciara! - wrzasn臋艂a tak g艂o艣no, 偶e a偶 poczu艂a dr偶enie s艂uchawki, a potem r膮bn臋艂a ni膮 o wide艂ki. Wysz艂a z kasy i ruszy艂a w kierunku drzwi wej艣ciowych. Lindi Lee nie zatrzasn臋艂a ich za sob膮. By艂y zamkni臋te na zamek i zasuwk臋.
- Cholera! - powiedzia艂a cicho.
Foyer skurczy艂o si臋 nagle, podobnie jej zapas zimnej krwi. Wyobrazi艂a sobie, 偶e si臋 policzkuje - standardowa technika bohaterek na skraju histerii. "Przemy艣l to - pouczy艂a siebie. Po pierwsze, drzwi s膮 zamkni臋te. Lindi Lee tego nie zrobi艂a, Ricky nie zdo艂a艂by nawet do nich doj艣膰, ona sama te偶 nie mia艂a z tym nic wsp贸lnego. Czyli...
Po drugie, w kinie jest psych, mo偶e ten sam, z kt贸rym rozmawia艂a przez telefon. Czyli...
Po trzecie, tamten czy tamta, musi mie膰 dost臋p do innego aparatu. Jedyny, o kt贸rym wiedzia艂a Birdy, znajdowa艂 si臋 na pi臋trze, w magazynie. Ale 偶adna si艂a nie zawlok艂aby jej tam teraz. Pow贸d? Patrz - "Bohaterka w niebezpiecze艅stwie". Czyli...
Po czwarte, trzeba skorzysta膰 z kluczy Ricky'ego i otworzy膰 drzwi.
Tak, to by艂o najwa偶niejsze: klucze Ricky"ego.
Wr贸ci艂a na widowni臋. Wszystkie 艣wiat艂a migota艂y, a mo偶e to tylko jej przera偶ony wzrok odmawia艂 pos艂usze艅stwa? Nie, lekko migota艂y; ca艂e wn臋trze zdawa艂o si臋 falowa膰, jakby oddycha艂o.
Zignoruj to, we藕 klucze.
Pogna艂a w g艂膮b przej艣cia, 艣wiadoma - jak zawsze, kiedy bieg艂a - 偶e jej piersi i po艣ladki podskakuj膮. "Je艣li kto艣 mnie tu widzi - pomy艣la艂a - ma niez艂y ubaw." P贸艂przytomny Ricky j臋cza艂. Birdy poszuka艂a wzrokiem kluczy. Jego pasek znikn膮艂.
- Ricky... - powiedzia艂a, nachylaj膮c si臋 nad jego twarz膮. J臋cza艂 coraz g艂o艣niej. - Ricky, s艂yszysz mnie? Gdzie s膮 klucze?
- Birdy?
- Zamkni臋to nas, Ricky. Gdzie s膮 klucze?
- ...Klucze?
- Nie masz swojego paska, Ricky - m贸wi艂a powoli, jak do debila. - Gdzie s膮 twoje klucze?
艁amig艂贸wka, nad kt贸r膮 pracowa艂a obola艂a g艂owa Ricky'ego, z艂o偶y艂a si臋 nagle w ca艂o艣膰. Usiad艂.
- Ch艂opak! - zawo艂a艂.
- Jaki ch艂opak?
- W kiblu. Martwy.
- Martwy? Chryste! Martwy? Jeste艣 pewien?
Wygl膮da艂o na to, 偶e Ricky jest w jakim艣 transie. Nie patrzy艂 na ni膮, jego wzrok zatrzymywa艂 si臋 w po艂owie drogi, dotykaj膮c czego艣, czego nie umia艂a dostrzec.
- Gdzie s膮 klucze? - zapyta艂a ponownie. - Ricky, to wa偶ne. Skoncentruj si臋.
- Klucze?
Chcia艂a trzasn膮膰, ale na jego twarzy ju偶 i tak by艂a krew i wygl膮da艂oby to na sadyzm.
- Na pod艂odze - powiedzia艂 po chwili.
- W kiblu? Na pod艂odze w kiblu?
Ricky skin膮艂 g艂ow膮. Zdawa艂o si臋, 偶e ten ruch wyzwoli艂 w nim jakie艣 okropne my艣li; przez chwil臋 mia艂a wra偶enie, 偶e jest bliski p艂aczu.
- Wszystko b臋dzie dobrze - pocieszy艂a go. D艂onie Ricky'ego znalaz艂y jego twarz. Bada艂 swoje rysy, szukaj膮c potwierdzenia w艂asnej to偶samo艣ci.
- Naprawd臋 tu jestem? - zapyta艂 cicho.
Birdy nie us艂ysza艂a tego. Zbli偶a艂a si臋 do toalety. Musi tam wej艣膰, trup nie trup, co do tego nie by艂o najmniejszych w膮tpliwo艣ci. Wej艣膰, z艂apa膰 klucze, wyj艣膰. Natychmiast.
Przesz艂a przez drzwi. Przemkn臋艂o jej przez g艂ow臋, 偶e nigdy dot膮d nie by艂a w m臋skiej toalecie. Mia艂a szczer膮 nadziej臋, 偶e b臋dzie to pierwsza i ostatnia okazja.
Toaleta ton臋艂a w mroku. 艢wiat艂a migota艂y tu r贸wnie kapry艣nie, jak na widowni, by艂y jednak o wiele s艂absze. Stan臋艂a przy drzwiach czekaj膮c, a偶 oczy oswoj膮 si臋 z nowymi warunkami, a potem rozejrza艂a si臋.
Pomieszczenie by艂o puste. Nie widzia艂a 偶adnego ch艂opaka, martwego czy te偶 偶ywego. Znalaz艂a jednak klucze. Pasek Ricky'ego le偶a艂 w rynience 艣ciekowej pisuaru. Wyci膮gn臋艂a go, mimo i偶 intensywny zapach lizolu przyprawi艂 j膮 o b贸l g艂owy.
Zdj膮wszy klucze z k贸艂ka, wysz艂a z toalety we wzgl臋dn膮 艣wie偶o艣膰 widowni. Ju偶 po wszystkim; tak 艂atwo posz艂o.
Ricky wgramoli艂 si臋 na jeden z foteli i tkwi艂 w nim bezw艂adnie, wygl膮daj膮c jak obraz n臋dzy i rozpaczy. Us艂ysza艂 Birdy i podni贸s艂 wzrok.
- Mam klucze - oznajmi艂a.
Co艣 st臋kn膮艂. "Bo偶e, wygl膮da na chorego" - pomy艣la艂a. Nie mog艂a jednak ju偶 zdoby膰 si臋 na wsp贸艂czucie. Najwidoczniej mia艂 halucynacje, zapewne po jakich艣 艣rodkach. Sam by艂 sobie winien.
- Tam nikogo nie ma, Ricky.
- Co?
- W kiblu nie ma trupa, w og贸le nikogo nie ma. A przy okazji, co bra艂e艣?
Ricky popatrzy艂 na swoje rozedrgane d艂onie.
- Nic nie bra艂em. Szczerze.
- Kretyn - powiedzia艂a. Mog艂a podejrzewa膰, 偶e robi j膮 w konia, tyle 偶e takie kawa艂y nie by艂y w jego stylu. Pod tym wzgl臋dem Ricky mia艂 w sobie co艣 w purytanina; to by艂o jedn膮 z jego zalet.
- Potrzebujesz lekarza?
Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, nad膮sany.
- Jeste艣 pewien?
- Powiedzia艂em: nie! - warkn膮艂.
- OK, ja proponowa艂am.
Sz艂a ju偶 do wyj艣cia, mijaj膮c rz臋dy foteli. Mamrota艂a co艣 pod nosem. Przy drzwiach do foyer zatrzyma艂a si臋.
- Zdaje si臋, 偶e mamy nieproszonego go艣cia - zawo艂a艂a do Ricky'ego. - Kto艣 bawi艂 si臋 naszym telefonem. Popilnujesz przy drzwiach, a偶 zawo艂am gliny?
- Za minut臋.
Ricky siedzia艂 w niepewnym 艣wietle lamp i zastanawia艂 si臋. Skoro Birdy twierdzi艂a, 偶e ch艂opaka tam nie ma, nie by艂o powodu w to w膮tpi膰. Najlepiej by艂oby samemu to sprawdzi膰. Zyska艂by pewno艣膰, 偶e prze偶y艂 drobne zaburzenie rzeczywisto艣ci pod wp艂ywem jakiego艣 kiepskiego towaru, poszed艂by do domu, waln膮艂 si臋 spa膰 i zbudzi艂 oko艂o po艂udnia wyleczony. Nie mia艂 jednak ochoty pakowa膰 si臋 do tej 艣mierdz膮cej nory. A je偶eli to ona si臋 myli艂a, mia艂a zaburzenia? Czy偶 nie ma czego艣 takiego jak z艂udzenie normalno艣ci?
Z trudem zwl贸k艂 si臋 z fotela, min膮艂 przej艣cie i pchn膮艂 drzwi toalety. Wewn膮trz by艂o stosunkowo ciep艂o, ale nie na tyle, by nie m贸g艂 si臋 przekona膰, 偶e nie ma tam 偶adnych burz piaskowych, martwych dzieciak贸w, rewolwerowc贸w ani nawet kawa艂ka zab艂膮kanego chwastu. "Ten m贸j umys艂 to dopiero co艣 - pomy艣la艂. - Stworzy膰 tak realistyczny alternatywny 艣wiat. Cudowny trik. Szkoda, 偶e nie pos艂u偶y艂 czemu艣 lepszemu, a tylko wystraszy艂 mnie jak diabli. Czasem si臋 wygrywa, czasem przegrywa."
I wtedy zobaczy艂 krew. Na kafelkach. Smug臋 krwi, zbyt wielk膮 jak na jedno rozwalone ucho. Ha! Nie wymy艣li艂 sobie tego wszystkiego. Widzia艂 krew, widzia艂 艣lady but贸w; wszystko, co dot膮d uwa偶a艂 za urojenia, wydarzy艂o si臋 naprawd臋, O Jezu, co jest w艂a艣ciwie gorsze - wiedzie膰 czy nie wiedzie膰? Czy偶 nie lepiej by艂oby si臋 艂udzi膰 my艣l膮c, 偶e to by艂 tylko kiepski odlot, ni偶 zna膰 prawd臋, mie膰 艣wiadomo艣膰 swoich nik艂ych szans wobec mocy, zdolnej przekszta艂ci膰 艣wiat?
Ricky przyjrza艂 si臋 smudze krwi i id膮c jej tropem, przeci膮艂 toalet臋, zatrzymuj膮c si臋 pod kabin膮, kt贸ra podczas owej burzy musia艂a si臋 znajdowa膰 na lewo od niego. Teraz drzwi by艂y zamkni臋te, dopiero teraz. Morderca, kimkolwiek by艂, ukry艂 w niej ch艂opaka. Ricky nie musia艂 nawet zagl膮da膰 do 艣rodka.
- OK - powiedzia艂. - Tu ci臋 mam.
Poci膮gn膮艂 za klamk臋. Drzwi otwar艂y si臋 i zobaczy艂 ch艂opaka, rozpartego na klozecie, z szeroko rozstawionymi nogami i wisz膮cymi bezw艂adnie r臋kami. Wyd艂ubano mu oczy. Po chamsku, bez chirurgicznej precyzji. Wypchni臋to je, zostawiaj膮c na policzkach strz臋py mi臋艣ni.
Ricky zatka艂 d艂oni膮 usta, m贸wi膮c sobie, 偶e nie rzygnie. 呕o艂膮dek buntowa艂 si臋, ale pos艂ucha艂 rozkazu. M臋偶czyzna pu艣ci艂 si臋 p臋dem w kierunku wyj艣cia, jakby si臋 obawia艂, 偶e trup wstanie i za偶膮da zwrotu pieni臋dzy za bilet.
- Birdy... Birdy...
Ta t艂usta dziwa myli艂a si臋, myli艂a si臋 na ca艂ego. By艂a tu 艣mier膰 i jeszcze co艣 gorszego.
Ricky wyrwa艂 si臋 z kibla prosto w czelu艣膰 widowni.
艢wiat艂a, os艂oni臋te aba偶urami w stylu Art Deco, ta艅czy艂y, pe艂ga艂y jak p艂omyki tu偶 przed wyga艣ni臋ciem. Ciemno艣ci by nie zni贸s艂, zwariowa艂by.
Nagle odnalaz艂 w owym migotaniu co艣 znajomego, co艣, czego nie umia艂 nazwa膰. Przez chwil臋 sta艂 w przej艣ciu, beznadziejnie zagubiony.
I wtedy us艂ysza艂 ten g艂os. Cho膰 by艂 pewien, 偶e to nadchodzi 艣mier膰, podni贸s艂 wzrok.
- Halo, Ricky - powiedzia艂a, id膮c ku niemu wzd艂u偶 rz臋du E. To nie by艂a Birdy. Nie, Birdy nigdy nie nosi艂a przejrzystych bia艂ych sukienek, nie mia艂a zmys艂owych warg, tak pi臋knych w艂os贸w czy oczu obiecuj膮cych tak膮 s艂odycz. Sz艂a ku niemu Monroe, przekl臋ta r贸偶a Ameryki.
- Nie powiesz mi cze艣膰? - zbeszta艂a go 艂agodnie.
- ...er...
- Ricky, Ricky, Ricky. Po tym wszystkim.
"Po tym wszystkim?" Co chcia艂a przez to powiedzie膰?
- Kim jeste艣?
Obdarzy艂a go promiennym u艣miechem.
- Tak jakby艣 nie wiedzia艂.
- Nie jeste艣 Marylin. Marylin nie 偶yje.
- W filmach nikt nie umiera, Ricky. Wiesz to r贸wnie dobrze, jak ja. Zawsze mo偶na raz jeszcze przewin膮膰 celuloidow膮 ta艣m臋...
Z tym w艂a艣nie skojarzy艂o mu si臋 migotanie 艣wiate艂, z ruchem ta艣my w projektorze; z klatkami, gnaj膮cymi jedna za drug膮; z iluzj膮 偶ycia, stworzon膮 z doskona艂ego ci膮gu male艅kich zgon贸w.
- ...i oto zn贸w jeste艣my, zn贸w rozmawiamy, zn贸w 艣piewamy. - Wybuchn臋艂a 艣miechem, przypominaj膮cym brz臋k lodu w szklance. - Nigdy nie mylimy tekst贸w, nie starzejemy si臋, nie gubimy rytmu...
- Ty nie istniejesz - przerwa艂 jej Ricky.
Zdawa艂a si臋 by膰 rozczarowana tym stwierdzeniem, tak jakby czepia艂 si臋 drobiazg贸w.
Dosz艂a ju偶 do ko艅ca rz臋du i sta艂a teraz nie dalej ni偶 o trzy stopy od Ricky'ego. I z tej odleg艂o艣ci iluzja by艂a r贸wnie pe艂na i oszo艂amiaj膮ca. Zapragn膮艂 j膮 posi膮艣膰, tutaj, w przej艣ciu. I co, do cholery, nawet je艣li by艂a fikcj膮? I fikcje daj膮 si臋 pieprzy膰, je艣li tylko nie zale偶y ci na ma艂偶e艅stwie.
- Pragn臋 ci臋 - oznajmi艂, zdumiony w艂asn膮 艣mia艂o艣ci膮.
- I ja ci臋 pragn臋 - odpowiedzia艂a, co wprawi艂o go w jeszcze wi臋ksze os艂upienie. - Prawd臋 m贸wi膮c, potrzebuj臋 ci臋. Jestem bardzo s艂aba.
- S艂aba?
- Wiesz, nie艂atwo by膰 obiektem westchnie艅. Odczuwasz, 偶e trzeba ci tego coraz bardziej. Trzeba ludzi, kt贸rzy na ciebie patrz膮. W dzie艅 i w nocy.
- Ja patrz臋.
- Czy jestem pi臋kna?
- Jeste艣 bogini膮, kimkolwiek jeste艣.
- Jestem twoja, oto, kim jestem.
Doskona艂a odpowied藕. Definiowa艂a siebie w odniesieniu do niego. Jestem funkcj膮 ciebie, stworzona z ciebie dla ciebie. Najdoskonalsza fantazja.
- Nie przestawaj na mnie patrze膰, Ricky, patrz na mnie wiecznie. Potrzebuj臋 twoich rozkochanych spojrze艅. Nie mog臋 bez nich 偶y膰.
Im d艂u偶ej na ni膮 patrzy艂, tym wyra藕niej j膮 widzia艂. Migotanie usta艂o. Wsz臋dzie panowa艂 spok贸j.
- Czy chcesz mnie dotkn膮膰? My艣la艂, 偶e nigdy o to nie zapyta.
- Tak - odpowiedzia艂.
- To dobrze - u艣miechn臋艂a si臋 kokieteryjnie.
Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, by dotkn膮膰 jej cia艂a. W ostatniej chwili wdzi臋cznie umkn臋艂a spod jego palc贸w i 艣miej膮c si臋 podbieg艂a w kierunku ekranu. Ochoczo pod膮偶y艂 za ni膮. Skoro chcia艂a si臋 bawi膰, jego te偶 to urz膮dza艂o.
Wpad艂a w 艣lepy zau艂ek. Ten kraniec sali nie dawa艂 偶adnej szansy ucieczki i s膮dz膮c z gest贸w zach臋ty, jakie mu posy艂a艂a, doskonale o tym wiedzia艂a. Odwr贸ci艂a si臋 do niego i przywar艂a do 艣ciany, rozchylaj膮c nieco nogi.
Kiedy dzieli艂o ich ju偶 tylko par臋 jard贸w, wiatr znik膮d zadar艂 jej sukienk臋. Podczas gdy fala jedwabiu podnosi艂a si臋, ods艂aniaj膮c jej cia艂o, Marylin 艣mia艂a si臋, mru偶膮c oczy. Nic nie mia艂a pod spodem.
Ricky raz jeszcze wyci膮gn膮艂 r臋k臋; tym razem nie broni艂a si臋. Sukienka unios艂a si臋 nieco wy偶ej. Nie mog膮c oderwa膰 wzroku, wpatrywa艂 si臋 w to, co dot膮d by艂o dla niego zagadk膮, w futerko, o kt贸rym marzy艂y miliony.
I widzia艂 tam krew. Niewiele, kilka odcisk贸w palc贸w na wewn臋trznej stronie uda. Nieskazitelne pi臋kno jej sk贸ry zosta艂o naruszone. Ale Ricky'emu to nie przeszkadza艂o i dopiero, kiedy poruszy艂a lekko biodrami i wargi rozchyli艂y si臋, poj膮艂, 偶e 藕r贸d艂em wilgotnego po艂ysku w jej wn臋trzu nie by艂y soki jej cia艂a, ale co艣 zupe艂nie innego. Ledwie jej mi臋艣nie drgn臋艂y, krwawe oczy, kt贸re skry艂a wewn膮trz swego cia艂a, wpi艂y si臋 w Ricky'ego.
Odkry艂a w jego spojrzeniu, 偶e nie schowa艂a ich do艣膰 g艂臋boko, ale gdzie偶 dziewczyna, skrywaj膮ca sw膮 nago艣膰 jedynie pod cienk膮 zas艂on膮, mog艂a ukry膰 owoce swej pracy?
- Ty go zabi艂a艣 - powiedzia艂 Ricky, wci膮偶 wpatrzony w wargi i gapi膮ce si臋 spomi臋dzy nich oczy. Obraz by艂 tak sugestywny, 偶e nawet nie budzi艂 w nim przera偶enia. By艂o w tym co艣 z perwersji; odraza, zamiast gasi膰 po偶膮danie, jeszcze je podsyca艂a. Co z tego, 偶e to morderczyni? By艂a przecie偶 legend膮.
- Kochaj mnie - powiedzia艂a. - Kochaj mnie wiecznie.
Podszed艂 do niej, wiedz膮c doskonale, 偶e idzie po 艣mier膰. Ale 艣mier膰 to sprawa wzgl臋dna, nieprawda偶? Cia艂o Marylin by艂o martwe, ale tu 偶y艂a - w jego m贸zgu czy te偶 w rozwibrowanej matrycy powietrza, a mo偶e i tu, i tam. Niewa偶ne, grunt, 偶e m贸g艂 by膰 z ni膮.
Obj膮艂 j膮, odpowiedzia艂a mu tym samym. Zacz臋li si臋 ca艂owa膰. To przysz艂o 艂atwo. Nie wyobra偶a艂 sobie, 偶e jej wargi s膮 a偶 tak delikatne. Tak bardzo chcia艂 w ni膮 wej艣膰, 偶e czu艂 b贸l w kroczu.
R臋ce cienkie niczym ga艂膮zki owin臋艂y si臋 wok贸艂 jego pasa, znalaz艂 si臋 w obj臋ciach rozkoszy.
- Uczynisz mnie siln膮 - powiedzia艂a. - Tylko patrz na mnie. Umr臋, je艣li nikt nie b臋dzie na mnie patrzy艂. Tak to ju偶 jest z iluzjami.
Obejmowa艂a go coraz mocniej. R臋ce splecione na jego plecach nie mia艂y ju偶 nic wsp贸lnego z delikatnymi ga艂膮zkami. By艂o mu niewygodnie. Zacz膮艂 stawia膰 op贸r.
- Nie ma sensu - zagrucha艂a mu w ucho. - Nale偶ysz do mnie.
Odwr贸ci艂 g艂ow臋, by spojrze膰 na to, co go obejmowa艂o. Zdumiony, stwierdzi艂, 偶e r臋ce nie s膮 ju偶 r臋kami, ale jak膮艣 zaciskaj膮c膮 si臋 p臋tl膮, pozbawion膮 palc贸w, d艂oni i przegub贸w.
- O Jezu! - zawo艂a艂.
- Popatrz na mnie, ch艂opcze - powiedzia艂a. S艂owom zabrak艂o delikatno艣ci. To ju偶 nie Marylin trzyma艂a go w ramionach; co艣 ca艂kowicie obcego. Obr臋cz wci膮偶 si臋 zaciska艂a, wypieraj膮c z p艂uc Ricky'ego oddech, powietrze, kt贸rego, niemal zgnieciony, nie m贸g艂 ponownie zaczerpn膮膰. Kr臋gos艂up trzeszcza艂, a race b贸lu przeszywa艂y ca艂e cia艂o, eksploduj膮c w oczach wszystkimi kolorami.
- Powiniene艣 by艂 wyjecha膰 z miasta - zauwa偶y艂a Marylin. Pod doskona艂ymi 艂ukami jej ko艣ci policzkowych pojawi艂a si臋 twarz Wayne'a. Kowboj patrzy艂 na niego ze wzgard膮, ale to trwa艂o tylko moment, gdy偶 i ten obraz p臋k艂, a za fasad膮 s艂awnych twarzy pojawi艂o si臋 co艣 nowego. Ricky zada艂 ostatnie w swym 偶yciu pytanie:
- Kim jeste艣?
Zwyci臋zca nie odpowiedzia艂. Karmi艂 si臋 jego fascynacj膮. Ofiara nie odwr贸ci艂a wzroku, nawet gdy z jego cia艂a wy艂oni艂y si臋 niczym rogi 艣limaka, dwa bli藕niacze organy, mo偶e anteny, wyd艂u偶aj膮ce si臋 na kszta艂t sond, d膮偶膮ce ku jego g艂owie.
- Potrzebuj臋 ciebie - powiedzia艂 w ko艅cu 贸w stw贸r szorstkim, pozbawionym delikatno艣ci g艂osem, nie maj膮cym nic wsp贸lnego z Wayne'em czy Monroe; g艂osem opryszka. - Jestem kurewsko s艂aby. 呕ycie w tym 艣wiecie wyczerpuje mnie.
Czerpa艂 z Ricky'ego, 偶ywi艂 si臋 jego spojrzeniami, pocz膮tkowo pe艂nymi uwielbienia, teraz - przera偶enia. Ricky czu艂, jak stw贸r wysysa mu 偶ycie przez oczy, upajaj膮c si臋 obserwowaniem jego duszy, kt贸r膮 ods艂ania艂 gin膮c.
By艂 pewien, 偶e jest o krok od 艣mierci, gdy偶 od d艂u偶szego czasu nie udawa艂o mu si臋 nabra膰 tchu. S膮dzi艂, 偶e to trwa ju偶 ca艂e minuty, nie m贸g艂 jednak tego potwierdzi膰.
Kiedy tak pr贸bowa艂 wy艂owi膰 bicie swego serca, 艣limacze rogi okr膮偶y艂y jego g艂ow臋 i wbi艂y si臋 w uszy. Nawet w tej sytuacji by艂o to obrzydliwe; chcia艂 wrzeszcze膰, by przesta艂y. "Palce" jednak wcisn臋艂y si臋 do wn臋trza g艂owy, rozsadzaj膮c b臋benki. Niczym natr臋tne tasiemce penetrowa艂y jego m贸zg. Wci膮偶 jeszcze 偶y艂, nadal wpatrywa艂 si臋 w swego kata i czu艂, jak palce tamtego znajduj膮 gaiki oczne i wypychaj膮 je na zewn膮trz.
Oczy Ricky'ego wyba艂uszy艂y si臋 nagle i wyskoczy艂y z orbit, opu艣ci艂y oczodo艂y. Przez chwil臋, kiedy stacza艂y si臋 po policzkach, ogl膮da艂 艣wiat pod innym k膮tem. Widzia艂 swoj膮 warg臋, podbr贸dek.
To przera偶aj膮ce do艣wiadczenie na szcz臋艣cie trwa艂o kr贸tko. Potem w膮tek Ricky'ego, ci膮gn膮cy si臋 od trzydziestu siedmiu lat, urwa艂 si臋 w p贸艂 rolki, a on sam zaton膮艂 w ramionach fikcji.
Uwiedzenie i zabicie Ricky'ego nie trwa艂o d艂u偶ej ni偶 trzy minuty. W tym czasie Birdy wypr贸bowa艂a wszystkie klucze i nie zdo艂a艂a zmusi膰 偶adnego do otwarcia drzwi. Gdyby nie jej up贸r, zapewne wr贸ci艂aby na widowni臋, prosz膮c o pomoc. Jednak偶e wszelkie mechanizmy, nawet zamki i klucze, stanowi艂y wyzwanie, rzucone jej kobieco艣ci. Nie znosi艂a owej instynktownej wy偶szo艣ci, jak膮 m臋偶czy藕ni okazywali jej p艂ci, gdy tylko chodzi艂o o silniki, systemy i procesy logiczne. Za 偶adn膮 choler臋 nie zamierza艂a wr贸ci膰 do Ricky'ego skowycz膮c, 偶e nie uda艂o si臋 jej otworzy膰 tych piekielnych drzwi.
W chwili gdy zrezygnowa艂a, Ricky po偶egna艂 si臋 z 偶yciem. Przyszed艂 jego kres. Pu艣ci艂a wi膮zank臋 pod adresem kluczy i przyzna艂a si臋 do kl臋ski. Ricky mia艂 dryg do tych rzeczy, dryg, kt贸rego nigdy nie zdo艂a艂a z艂apa膰. Jego fart. Teraz pragn臋艂a tylko wydosta膰 si臋 na zewn膮trz. Odzywa艂a si臋 klaustrofobia. Pozostawanie w zamkni臋ciu, podczas gdy kto艣 nieznany czai艂 si臋 na pi臋trze, nie budzi艂o w niej zachwytu.
I jakby jeszcze tego by艂o ma艂o, 艣wiat艂a foyer wysiad艂y, z ka偶dym migni臋ciem by艂y coraz s艂absze.
"Co tu si臋, do cholery, dzieje?"
Nagle, bez 偶adnego ostrze偶enia, zgas艂y wszystkie lampy, a zza drzwi sali projekcyjnej dobieg艂 jaki艣 szelest. Przez szczelin臋 przes膮cza艂o si臋 艣wiat艂o, silniejsze ni偶 z latarki. Pulsuj膮ce, r贸偶nobarwne.
- Ricky? - rzuci艂a w ciemno艣膰. Zdawa艂o si臋, 偶e mrok po艂kn膮艂 to s艂owo. Mo偶e tak, a mo偶e po prostu nie wierzy艂a, 偶e to Ricky, i co艣 jej nakaza艂o, skoro ju偶 musia艂a zawo艂a膰, zni偶y膰 g艂os do szeptu. \
- Ricky...
Skrzyd艂a wahad艂owych drzwi poruszy艂y si臋 lekko, jakby z drugiej strony co艣 na nie napiera艂o.
-...czy to ty?
Powietrze by艂o naelektryzowane; kiedy sz艂a ku drzwiom, spod jej but贸w strzela艂y iskry, a w艂osy na r臋kach zje偶y艂y si臋. 艢wiat艂o po tamtej stronie drzwi z ka偶dym jej krokiem stawa艂o si臋 coraz ja艣niejsze.
Przystan臋艂a, zastanawiaj膮c si臋, co w艂a艣ciwie robi. Wiedzia艂a, 偶e to nie Ricky. Mo偶e to 贸w tajemniczy rozm贸wca - m臋偶czyzna czy te偶 kobieta - jaki艣 martwooki maniak z odjazdem na punkcie prze艣ladowania t臋gich kobiet?
Cofn臋艂a si臋 do kasy, wci膮偶 po艣r贸d iskier, i-si臋gn臋艂a pod blat po Przypa艂, 偶elazny pr臋t, kt贸ry chowa艂a tam od dnia, kiedy kas臋 oblega艂o trzech potencjalnych rabusi贸w o wygolonych g艂owach, uzbrojonych w elektryczne wiertarki. Rozwrzeszcza艂a si臋 w贸wczas i zbiegli, ale przysi臋g艂a sobie, 偶e nast臋pnym razem pr臋dzej st艂ucze kt贸rego艣 albo wszystkich do nieprzytomno艣ci ni偶 da si臋 sterroryzowa膰.
Uzbrojona, zn贸w stan臋艂a pod drzwiami.
Otwar艂y si臋 nagle i niesamowity ryk wype艂ni艂 jej umys艂. Wyra藕nie rozr贸偶nia艂a s艂owa:
- Oto patrzy na ciebie, dzieciaku.
Drzwi wype艂nia艂o oko, jedno ogromne oko. Ha艂as by艂 og艂uszaj膮cy. Oko mruga艂o, wielkie, wilgotne i leniwe, wpatrywa艂o si臋 w stoj膮c膮 przed nim lalk臋 z wynios艂o艣ci膮 w艂a艣ciw膮 Jedynemu Prawdziwemu Bogu, stworzycielowi celuloidowej Ziemi i celuloidowego Nieba.
Birdy by艂a przera偶ona, 偶adne inne s艂owo nie mog艂o odda膰 jej stanu. Nie by艂o tu miejsca na niepok贸j typu "Uwa偶aj, tam z ty艂u!", nie by艂o miejsca na ekscytuj膮ce oczekiwanie czy na rozkoszny dreszczyk. To by艂 prawdziwy strach, strach z g艂臋bi trzewi, niczym nie upi臋kszony, ohydny jak g贸wno.
Usidlona nieust臋pliwym spojrzeniem owego oka, s艂ysza艂a w艂asne skomlenie; nogi odmawia艂y jej pos艂usze艅stwa. Jeszcze chwila i upadnie na chodnik tu偶 pod drzwiami, i to ju偶 z ca艂膮 pewno艣ci膮 b臋dzie koniec.
I wtedy przypomnia艂a sobie o Przypale. Kochany Przypa艂. Obur膮cz unios艂a pr臋t i wymachuj膮c nim, pobieg艂a w kierunku oka.
Jeszcze go nie dopad艂a, a ju偶 si臋 zamkn臋艂o. 艢wiat艂o zgas艂o i Birdy zn贸w mia艂a wok贸艂 siebie ciemno艣膰. Po owej wizji pozosta艂o pieczenie siatk贸wek.
Z ciemno艣ci dolecia艂y do niej s艂owa:
- Ricky nie 偶yje.
Tylko tyle. Ale by艂o to gorsze ni偶 tamto oko, ni偶 g艂osy duch贸w Hollywood, gdy偶 jakim艣 cudem wiedzia艂a, 偶e us艂ysza艂a prawd臋. Kino zamieni艂o si臋 w rze藕ni臋. Ricky mia艂 racj臋 m贸wi膮c, 偶e ch艂opak Lindi Lee, Dean, nie 偶yje. Teraz i jego spotka艂 ten sam los. Wszystkie drzwi by艂y pozamykane, gra dotyczy艂a zatem ju偶 tylko dw贸ch os贸b. Jej i tamtego.
Rzuci艂a si臋 ku schodom, nie maj膮c jeszcze planu dzia艂ania, pewna jednak, 偶e dalszy pobyt w foyer r贸wna艂 si臋 samob贸jstwu. Ledwie dotkn臋艂a stop膮 najni偶szego stopnia, wahad艂owe drzwi ponownie otwar艂y si臋 z westchnieniem i co艣 szybkiego i migocz膮cego ruszy艂o jej 艣ladem. Podczas gdy bez tchu pi臋艂a si臋 po schodach, przeklinaj膮c sw膮 nadwag臋, trzyma艂o si臋 o krok lub dwa za ni膮. Jaskrawe b艂yski, emanuj膮ce z jego cia艂a, przelatywa艂y obok niej. By艂a pewna, 偶e przeciwnik szykuje kolejn膮 sztuczk臋.
Wpad艂a wreszcie na pi臋tro, nadal nie mog膮c uwolni膰 si臋 od owego natr臋tnego wielbiciela. Korytarz, kt贸ry mia艂a przed sob膮, o艣wietlony jedn膮, lepk膮 od brudu 偶ar贸wk膮, nie wygl膮da艂 zach臋caj膮co. Ci膮gn膮艂 si臋 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 kina, daj膮c dost臋p do kilku magazyn贸w wype艂nionych 艣mieciem: plakatami, okularami do projekcji tr贸jwymiarowych, zaple艣nia艂ymi fotosami. By艂a pewna, 偶e w jednym z magazyn贸w znajduje si臋 wyj艣cie na wypadek po偶aru. Tylko w kt贸rym? Tu na g贸rze by艂a tylko raz, i to przed dwoma laty.
- Cholera. Cholera. Cholera - powtarza艂a. Podbieg艂a do pierwszego z magazyn贸w. Drzwi by艂y zamkni臋te. Za艂omota艂a w nie na znak protestu. Nie ust膮pi艂y. Tak samo drugie. I trzecie. Nawet gdyby by艂a w stanie przypomnie膰 sobie, gdzie nale偶a艂o szuka膰 wyj艣cia, wywa偶enie drzwi przysz艂oby jej z trudem. U偶ywaj膮c Przypa艂u, mog艂a to za艂atwi膰 w dziesi臋膰 minut, tyle 偶e tu偶 za jej plecami czai艂o si臋 tamto Oko. C贸偶 tu m贸wi膰 o dziesi臋ciu minutach - nie mia艂a nawet dziesi臋ciu sekund.
Pozostawa艂o tylko jedno: konfrontacja. Odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie, modl膮c si臋 w duchu, gotowa stan膮膰 twarz膮 w twarz z klatk膮 schodow膮 i nieznanym prze艣ladowc膮. Korytarz by艂 pusty.
Przyjrza艂a si臋 smutnemu ci膮gowi przepalonych 偶ar贸wek i 艂uszcz膮cej si臋 farbie, pragn膮c chyba odkry膰 tam co艣 niewidzialnego, ale przeciwnik nie stawi艂 jej czo艂a; zn贸w by艂 za ni膮. Za jej plecami ponownie rozb艂ys艂y jaskrawe 艣wiat艂a, blask da艂 pocz膮tek wizji i z ca艂ego korytarza zbieg艂y si臋 ku dziewczynie niemal zapomniane, wspania艂e obrazy. Sceny z tysi膮ca film贸w, spuszczone ze smyczy; ka偶da przywo艂ywa艂a jedyne w swoim rodzaju skojarzenia. Birdy zaczyna艂a ju偶 pojmowa膰, z jakim to niesamowitym tworem ma do czynienia. Objawi艂 si臋 jej duch kina, syn celuloidu.
- Oddaj mi dusz臋 - powiedzia艂o "Tysi膮c gwiazd".
- Nie wierz臋 w istnienie duszy - odpowiedzia艂a zgodnie z prawd膮.
- Oddaj mi zatem to, co oddajesz ekranowi, co ka偶dy mu oddaje. Daj mi troch臋 mi艂o艣ci.
To dlatego wci膮偶 przewija艂y si臋 przed ni膮 te sceny. Wszystkie przywo艂ywa艂y momenty, w kt贸rych publiczno艣膰 w magiczny spos贸b zespala艂a si臋 z ekranem patrz膮c, patrz膮c i patrz膮c a偶 do b贸lu oczu. Sama to cz臋sto robi艂a. Ogl膮da艂a jaki艣 film i czu艂a, 偶e wzruszy艂 j膮 tak g艂臋boko, i偶
niwecz膮ce iluzj臋 napisy ko艅cowe dostarcza艂y niemal fizycznego cierpienia, jakby traci艂a co艣 z siebie, jakby jak膮艣 cz膮stka jej wewn臋trznego "ja" gin臋艂a wraz z bohaterami. Mo偶e tak w艂a艣nie by艂o? Mo偶e powietrze unosi艂o 艂adunek jej pragnie艅 i sk艂ada艂o go gdzie艣 wraz z 艂adunkami innych serc, magazynowa艂o w jakim艣 schowku, a偶...
A偶 do tej chwili. Do momentu narodzin dziecka ich zbiorowej emocji: technikolorowego uwodziciela, banalnego, durnego i urzekaj膮cego.
"W porz膮dku - pomy艣la艂a. - Zrozumie膰 kata to jedno, a czym innym jest zmusi膰 go, by nie dope艂ni艂 obowi膮zk贸w wynikaj膮cych z jego fachu."
Obrazy kreowane przez potwora spowija艂y j膮 nawet wtedy, gdy analizowa艂a ow膮 zagadk臋. Nic na to nie mog艂a poradzi膰. Urocze migawki z 偶ywot贸w, kt贸re prze偶y艂a; twarze, kt贸re kocha艂a. Gish w "Z艂amanej lilii", Garland z pieskiem Toto u boku, obserwuj膮ca tr膮b臋 powietrzn膮 nad Kansas, Astaire w "Panach w cylindrach", Welles w "Obywatelu Kane", Brando i Crawford, Tr膮cy i Hepburn - ludzie tak zakorzenieni w sercach widz贸w, 偶e nie potrzebowali nawet imion. O ile偶 wspanialej by艂o oddawa膰 si臋 takim w艂a艣nie chwilom; widzie膰 tylko rozchylenie ust, a nie sam poca艂unek; cios, a nie pojednanie; cie艅, a nie potwora; ran臋, a nie 艣mier膰.
Usidli艂 j膮 bez dw贸ch zda艅. Zaw艂adn膮艂 jej oczyma, przyku艂 j膮 do pod艂ogi.
- Czy jestem pi臋kny? - spyta艂. Tak, by艂 pi臋kny.
- Czemu mi si臋 nie oddasz?
Przesta艂a my艣le膰, nie potrafi艂a ju偶 w艂a艣ciwie tego wszystkiego oceni膰 i nagle w nat艂oku wizji pojawi艂o si臋 co艣, co niczym uderzenie sprawi艂o, 偶e zn贸w by艂a sob膮. Dumbo! Gruby s艂onik. Jej gruby s艂onik. W艂a艣nie to, gruby s艂onik, w kt贸rym widzia艂a siebie.
Czar prys艂. Odwr贸ci艂a wzrok od potwora. Przez u艂amek sekundy k膮cikiem oka widzia艂a pod tym ca艂ym blichtrem co艣 chorego i paskudnego. Kiedy by艂a dzieckiem, wszystkie bachory z okolicy przezywa艂y j膮 Dumbo. Przez dwadzie艣cia lat 偶y艂a z tym idiotycznym, szarym koszmarem, nie mog膮c si臋 od niego uwolni膰. Jego grube cielsko przypomina艂o o jej w艂asnej tuszy, jego smutne oczka - o wyobcowaniu. Pomy艣la艂a o tym, jak garn膮艂 si臋 do tr膮by swej matki, uznanej za W艣ciek艂膮 S艂onic臋, i zapragn臋艂a zat艂uc tego potwora, 偶eruj膮cego na sentymentach.
- To pierdolone 艂garstwo! - wyplu艂a.
- Nie wiem, o czym m贸wisz - zaprotestowa艂.
- Co si臋 wi臋c pod tym kryje? S膮dz臋, 偶e co艣 wrednego.
艢wiat艂a zamigota艂y, parada zapowiedzi straci艂a sw贸j rytm. Birdy dojrza艂a za 艣wietlist膮 kurtyn膮 inny kszta艂t, ma艂y i ciemny. Pe艂en w膮tpliwo艣ci. W膮tpliwo艣ci i l臋ku przed 艣mierci膮. Nawet na dziesi臋膰 krok贸w wyczu艂aby od贸r tego l臋ku.
- A jaki jeste艣 pod spodem? Zrobi艂a krok w jego kierunku.
- Co ukrywasz? No?
Znalaz艂 w sobie g艂os. Ludzki i przera偶ony.
- Nic do mnie nie masz.
- Pr贸bowa艂e艣 mnie zabi膰.
- Chc臋 偶y膰.
- Ja r贸wnie偶.
Na kra艅cu korytarza zrobi艂o si臋 ciemno, pojawi艂 si臋 zastarza艂y smr贸d zgnilizny. Zna艂a go, by艂o w nim co艣 zwierz臋cego. Zesz艂ej wiosny, jak tylko stopnia艂y 艣niegi, na podw贸rzu za swym mieszkaniem znalaz艂a szcz膮tki zwierz臋cia. Pieska lub kota, trudno to by艂o okre艣li膰. Podczas grudniowych 艣nie偶yc zi膮b przyni贸s艂 艣mier膰 jakiemu艣 udomowionemu zwierzakowi. Szcz膮tki pad艂y ofiar膮 robak贸w, 偶贸艂tawych, szarych i r贸偶owych - pastelowa przyn臋ta dla much, z艂o偶ona z tysi膮ca ruchomych cz臋艣ci.
Taki sam smr贸d panowa艂 teraz w korytarzu. Mo偶e poza tymi urojeniami kry艂o si臋 co艣 cielesnego?
Znalaz艂szy w sobie do艣膰 odwagi, wci膮偶 n臋kana wizj膮 Dumba, zbli偶y艂a si臋 do niewyra藕nej sylwetki. Na wypadek, gdyby stw贸r pr贸bowa艂 zrobi膰 co艣 g艂upiego, unios艂a w g贸r臋 Przypa艂.
Deski pod jej stopami zatrzeszcza艂y, ale by艂a zbyt zainteresowana swoim 艂upem, by s艂ucha膰 ich ostrze偶e艅. Nadszed艂 czas, by dorwa膰 tego zab贸jc臋, potrz膮sn膮膰 nim i wydusi膰 ze艅 jego sekret.
Przeszli tak przez ca艂y korytarz - on si臋 cofa艂, ona naciera艂a. A偶 w ko艅cu nie mia艂 ju偶 偶adnego wyj艣cia.
Nagle deski ust膮pi艂y pod jej ci臋偶arem. Run臋艂a na parter w chmurze kurzu. Pu艣ci艂a Przypa艂 i wyrzuci艂a r臋ce, by si臋 czego艣 z艂apa膰, ale wszystko by艂o prze偶arte przez robaki i kruszy艂o si臋 jej w palcach.
Zwali艂a si臋 niezgrabnie na co艣 mi臋kkiego. Tu smr贸d zgnilizny by艂 bez por贸wnania mocniejszy, wpycha艂 jej 偶o艂膮dek do gard艂a. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, wsz臋dzie by艂o 艣lisko i zimno. Mia艂a wra偶enie, 偶e wpad艂a do wn臋trza cz臋艣ciowo wypatroszonej ryby. Przez deski pierwszego pi臋tra przenika艂o niespokojne 艣wiat艂o. Rozejrza艂a si臋, cho膰 B贸g jeden wie, 偶e tego nie chcia艂a. Le偶a艂a po艣r贸d szcz膮tk贸w jakiego艣 cz艂owieka; ci, kt贸rzy 偶ywili si臋 jego cia艂em, rozwlekli je doko艂a. Chcia艂a wy膰. Instynkt nakazywa艂 jej zedrze膰 sp贸dnic臋 i bluzk臋, klej膮c膮 si臋 ju偶 od tej substancji, ale nie mog艂a zosta膰 naga, nie w obecno艣ci syna celuloidu.
Przygl膮da艂 si臋 jej z g贸ry.
- Teraz ju偶 wiesz - powiedzia艂, przegrany.
- To ty...
- Tak, to cia艂o, kt贸re kiedy艣 zajmowa艂em. Nazywa艂 si臋 Barberio. Kryminalista, nic efektownego. Nigdy nie d膮偶y艂 do wielko艣ci.
-A ty?
- Jego rak. Jestem t膮 jego cz膮stk膮, kt贸ra mia艂a aspiracje, kt贸ra pragn臋艂a by膰 czym艣 wi臋cej ni偶 tylko zwyczajn膮 kom贸rk膮. Jestem chorob膮, kt贸ra marzy. Nic dziwnego, 偶e kocham kino.
Syn celuloidu, nachylony nad kraw臋dzi膮 rozbitej pod艂ogi, p艂aka艂. Teraz, kiedy nie mia艂 ju偶 powodu, by roztacza膰 filmowe wizje, wida膰 by艂o jego prawdziwe cia艂o.
By艂 obrzydliwy - nowotw贸r utuczony na zaprzepaszczonych emocjach. Ob艂y paso偶yt o ciele niczym surowa w膮troba. Na ko艅cu odw艂oku na moment uformowa艂y si臋 pofa艂dowane, bezz臋bne usta, kt贸re oznajmi艂y:
- Zamierzam znale藕膰 nowy spos贸b na zjedzenie twej duszy.
Zwali艂 si臋 w d贸艂, spad艂 tu偶 obok Birdy. Pozbawiony mieni膮cego si臋, technikolorowego p艂aszcza, by艂 wielko艣ci ma艂ego dziecka. Kiedy wysun膮艂 czu艂ek, by jej dotkn膮膰, odsun臋艂a si臋, ale niewiele mia艂a szans na unik. Nisza by艂a w膮ska i w cz臋艣ci zablokowana czym艣, co wygl膮da艂o na po艂amane krzes艂a i porzucone modlitewniki. Jedynym wyj艣ciem by艂o to, przez kt贸re si臋 tu dosta艂a i kt贸re znajdowa艂o si臋 pi臋tna艣cie st贸p wy偶ej.
Rak ostro偶nie dotkn膮艂 jej stopy. Poczu艂a md艂o艣ci. Nic nie mog艂a na to poradzi膰, cho膰 wstydzi艂a si臋 reagowa膰 tak prymitywnie. Skr臋ca艂o j膮 jak nigdy dot膮d.
- Id藕 do diab艂a! - powiedzia艂a, kopi膮c go w 艂eb. Wci膮偶 si臋 jednak zbli偶a艂. Obrzydliwa masa wi臋zi艂a jej nogi. Kiedy wpe艂za艂 na ni膮, czu艂a, jak przelewaj膮 si臋 jego wn臋trzno艣ci.
Nap贸r jego masy na brzuch i podbrzusze dostarczy艂 jej niemal seksualnych dozna艅. Dala si臋 ponie艣膰 ci膮gowi skojarze艅 i przemkn臋艂o jej przez my艣l odra偶aj膮ce pytanie, czy taki stw贸r mo偶e mie膰 tak偶e ambicje erotyczne? Co艣 w natarczywym przekszta艂caniu si臋 jego macek, dotykaj膮cych jej sk贸ry, w delikatnym wnikaniu pod bluzk臋, w wyci膮ganiu si臋, by si臋gn膮膰 do jej warg, mog艂o kojarzy膰 si臋 tylko z po偶膮daniem. "Niech si臋 zbli偶y - pomy艣la艂a. - Niech si臋 tylko zbli偶y, skoro musi."
Pozwoli艂a mu pe艂zn膮膰, a偶 ca艂y u艂o偶y艂 si臋 na jej ciele; zwalczy艂a wszelkie pokusy, by go zrzuci膰 - a potem zatrzasn臋艂a pu艂apk臋.
Przetoczy艂a si臋.
Kiedy ostatnio sprawdza艂a swoj膮 wag臋, wa偶y艂a dwie艣cie dwadzie艣cia pi臋膰 funt贸w, a od tego czasu zapewne jeszcze przyty艂a. Przygniot艂a potwora. Zanim zdo艂a艂 poj膮膰, co i dlaczego si臋 dzieje, ju偶 z por贸w jego sk贸ry zacz膮艂 si臋 s膮czy膰 obrzydliwy p艂yn.
Rak podj膮艂 walk臋, ale nawet wij膮c si臋, nie m贸g艂 wyle藕膰 spod Birdy. Wbi艂a we艅 paznokcie i zacz臋艂a rozdziera膰 jego boki, wyrywaj膮c ca艂e kawa艂y g膮bczastej materii i uwalniaj膮c coraz wi臋cej cieczy. Gniewne wycie przesz艂o w skowyt, 艣wiadcz膮cy o b贸lu. Po kr贸tkiej chwili choroba pe艂na marze艅 zrezygnowa艂a z walki.
Birdy jeszcze przez jaki艣 czas le偶a艂a nieruchomo. To, co by艂o pod ni膮, zamar艂o.
W ko艅cu wsta艂a. Nie spos贸b by艂o stwierdzi膰, czy nowotw贸r jest martwy. Zgodnie z tym, co wiedzia艂a, nigdy nie by艂 偶yw膮 istot膮. Poza tym nie zamierza艂a go zn贸w dotyka膰. Lepiej ju偶 by艂o zmaga膰 si臋 z samym diab艂em ni偶 po raz drugi bra膰 w r臋ce raka Barberia.
Popatrzy艂a w g贸r臋, na korytarz; by艂a zrozpaczona. Czy偶 ma tu umrze膰 wzorem Barberia? W chwil臋 p贸藕niej jednak, kiedy zn贸w spojrza艂a na przeciwnika, zauwa偶y艂a za nim kratk臋. P贸ki na dworze panowa艂a noc, nie by艂o jej wida膰. Teraz 艣wita艂o i przez pr臋ty prze艣lizgiwa艂y si臋 promienie s艂o艅ca.
Nachyli艂a si臋 nad kratk膮, pchn臋艂a j膮 mocno i nagle do wn臋trza wdar艂 si臋 dzie艅. Ci臋偶ko by艂o przecisn膮膰 si臋 przez tak ma艂y otw贸r, poza tym Birdy wci膮偶 mia艂a wra偶enie, 偶e monstrum chwyta j膮 za nogi, ale w ko艅cu wydosta艂a si臋 na zewn膮trz, maj膮c tylko nieco podrapane piersi.
Zapuszczone podw贸rze nie zmieni艂o si臋 zbytnio od wizyty Barberia, bardziej tylko zaros艂o pokrzywami. Birdy sp臋dzi艂a na nim jeszcze chwil臋, wdychaj膮c 艣wie偶e powietrze, a potem ruszy艂a w kierunku p艂otu i znajduj膮cej si臋 za nim ulicy.
Id膮c膮 do domu, t艂ust膮 kobiet臋 o b艂臋dnym wzroku i cuchn膮cym ubraniu szerokim 艂ukiem omijali zar贸wno gazeciarze, jak i psy.
III. SCENY USUNI臉TE PRZEZ CENZUR臉
To nie by艂 koniec.
Policja zjawi艂a si臋 w "Movie Pa艂ace" tu偶 po dziewi膮tej trzydzie艣ci. Birdy przyjecha艂a wraz z nimi. Rewizja ukaza艂a okaleczone cia艂a Deana i Ricky'ego, a tak偶e szcz膮tki "Sonny'ego" Barberia. Na pi臋trze, w rogu korytarza, znaleziono wi艣niowy but.
Birdy nie odezwa艂a si臋 s艂owem, ale swoje wiedzia艂a. Lindi Lee nie opu艣ci艂a kina.
Bileterk臋 oskar偶ono o zamordowanie dw贸ch os贸b, cho膰 nikt w艂a艣ciwie w to nie wierzy艂 i uniewinniono z braku dowod贸w. Wyrokiem s膮du zosta艂a skierowana pod opiek臋 psychiatr贸w na okres nie kr贸tszy ni偶 dwa lata. Ta kobieta mog艂a nie by膰 morderczyni膮, ale ewidentnie by艂a ob艂膮kana. Niczyjej reputacji nie s艂u偶膮 opowie艣ci o chodz膮cych nowotworach.
W pocz膮tkach nast臋pnego lata Birdy zrobi艂a sobie tygodniow膮 g艂od贸wk臋. Uwolni艂a swe cia艂o g艂贸wnie od nadmiaru wody, ale to wystarczy艂o, 偶eby przekona膰 jej przyjaci贸艂, i偶 pragnie upora膰 si臋 ze sw膮 tusz膮.
W nast臋pny weekend znikn臋艂a na dwadzie艣cia cztery godziny.
Birdy znalaz艂a Lindi Lee w opuszczonym domu w Seattle. Nie trudno by艂o trafi膰 na jej 艣lad: w owych dniach biedna Lindi ju偶 coraz s艂abiej panowa艂a nad sob膮, a co dopiero m贸wi膰 o unikaniu potencjalnych prze艣ladowc贸w. Tak si臋 jednak z艂o偶y艂o, 偶e rodzice dziewczyny ju偶 przed kilkoma miesi膮cami zrezygnowali z poszukiwa艅. Tylko Birdy nie ust臋powa艂a; zap艂aci艂a pewnemu detektywowi za odnalezienie Lindi i w ko艅cu jej cierpliwo艣膰 zosta艂a nagrodzona widokiem kruchej 艣licznotki - bardziej kruchej ni偶 przedtem, ale wci膮偶 pi臋knej - siedz膮cej w pustym po-
k贸j u. Powietrze roi艂o si臋 od much. Na 艣rodku pod艂ogi znajdowa艂a si臋 kupa, by膰 mo偶e ludzka.
Birdy jeszcze przed otwarciem drzwi wyci膮gn臋艂a pistolet. Lindi Lee, wyrwana z zadumy, podnios艂a wzrok i u艣miechn臋艂a si臋 do go艣cia. To powitanie trwa艂o zaledwie moment; paso偶yt, okupuj膮cy cia艂o Lindi, rozpozna艂 Birdy, zobaczy艂 bro艅 i poj膮艂, co zamierza zrobi膰.
- No c贸偶 - powiedzia艂 wstaj膮c, by przyj膮膰 go艣cia.
Oczy Lindi Lee p臋k艂y, p臋k艂y jej usta, pochwa i ty艂ek, uszy i nos; wszystko p臋k艂o i nowotw贸r wyla艂 si臋 z niej obrzydliwymi r贸偶owymi strugami. Wyciek艂 z jej bezmlecznych piersi, ze skaleczenia na kciuku, z siniaka na udzie. Ze wszystkich otwor贸w Lindi Lee.
Birdy podnios艂a pistolet i odda艂a trzy strza艂y. Rak skoczy艂 ku niej, zachwia艂 si臋 i run膮艂. Kiedy znieruchomia艂, Birdy spokojnie wyj臋艂a z kieszeni buteleczk臋 z kwasem, zdj臋te nakr臋tk臋 i wyla艂a paruj膮c膮 ciecz zar贸wno na pozosta艂o艣ci po raku, jak i po dziewczynie. Nowotw贸r rozpu艣ci艂 si臋 bez jednego krzyku. Zostawi艂a go tam, sk膮panego w s艂o艅cu i dusz膮cych oparach.
Spe艂niwszy swoj膮 powinno艣膰, wysz艂a na ulic臋 i ruszy艂a swoj膮 drog膮, w duchu planuj膮c, 偶e b臋dzie 偶y艂a jeszcze d艂ugo po tym, jak pojawi膮 si臋 napisy, zwiastuj膮ce koniec owej szczeg贸lnej komedii.
KR脫L TRUPIOG艁OWY
(RAWHEAD REX)
Spo艣r贸d wszystkich zwyci臋skich armii, jakie przez stulecia tratowa艂y uliczki Zeal, najwi臋cej osi膮gn臋艂a w膮t艂a struga weekendowicz贸w; cisn臋艂a wreszcie wiosk臋 na kolana. Ani rzymskie legiony, ani hordy Nor ma no w, ani te偶 koszmary wojny domowej nie zmusi艂y jej do rezygnacji ze swej to偶samo艣ci na rzecz okupanta. Zeal, kt贸re przetrwa艂o wieki krwi i terroru, ugi臋艂o si臋 dopiero przed turystami - nowymi barbarzy艅cami, zbrojnymi w uprzejmo艣膰 i grub膮 got贸wk臋.
Wioska stanowi艂a idealny cel inwazji. Usytuowana czterdzie艣ci mil od Londynu, po艣r贸d typowych dla hrabstwa Kent sad贸w i plantacji chmielu, le偶a艂a na tyle daleko od stolicy, 偶e warto by艂o w niej odetchn膮膰, ale i na tyle blisko, 偶e w razie z艂ej pogody szybko mo偶na by艂o uciec. We wszystkie weekendy pomi臋dzy majem a pa藕dziernikiem stawa艂a si臋 rajem dla strudzonych londy艅czyk贸w. W ka偶d膮 s艂oneczn膮 sobot臋 zalewali wiosk臋, przywo偶膮c swoje psy, plastykowe pi艂ki i t艂umy dzieci. Wypuszczali je rozwrzeszczanymi bandami na okoliczne 艂膮ki, a sami zasiadali "Pod Wysokim M臋偶em" i nad szklanicami ciep艂ego piwa snuli opowiastki spod znaku czterech k贸艂ek.
Mieszka艅cy Zeal ze swej strony nie trapili si臋 zbytnio weekendowiczami, tamci przynajmniej nie uciekali si臋 do rozlewu krwi. Jednak偶e 贸w brak agresywno艣ci czyni艂 t臋 Inwazj臋 bardziej zdradliw膮.
Zm臋czeni miastem ludzie zacz臋li stopniowo odciska膰 na wiosce swe pocz膮tkowo niezauwa偶alne, lecz trwa艂e pi臋tno. Wielu z nich zamarzy艂o o domu na wsi, urzek艂y ich kamienne chaty po艣r贸d ros艂ych d臋b贸w, zachwyci艂y go艂臋bie na przyko艣cielnych cisach. "Nawet powietrze - mawiali, oddychaj膮c g艂臋boko. - Nawet powietrze jest tu 艣wie偶sze. Pachnie Angli膮".
Najpierw kilku, a potem coraz wi臋cej zacz臋艂o dogadywa膰 si臋 z miejscowymi i wynajmowa膰 samotne stodo艂y i opustosza艂e domy, jakich pe艂no by艂o w Zeal i na jego peryferiach. W ka偶dy s艂oneczny weekend wida膰 by艂o, jak stoj膮 w艣r贸d gruz贸w i chaszczy planuj膮c, jak rozbuduj膮 kuchni臋 albo gdzie ustawi膮 toalety. I cho膰 wielu z nich, wr贸ciwszy do komfortu Killburn lub St. John's Wood, rezygnowa艂o z przeprowadzki, co roku jeden czy dwaj dobijali targu z kim艣 ze wsi.
I tak mija艂y lata, a rdzennych mieszka艅c贸w Zeal zabiera艂a staro艣膰, otwieraj膮c drog臋 cywilizowanej dziczy. Okupacja by艂a subtelna, ale ka偶de baczne oko natychmiast wychwytywa艂o zmiany. Dostrzega艂o si臋 je w gazetach, jakie zacz臋艂a sprowadza膰 poczta - kt贸ry z mieszka艅c贸w Zeal kupowa艂 sobie egzemplarz "Harper's and Queen" albo kartkowa艂 "Times Literary Supplement"? 艢wiadectwo nowego stanowi艂y r贸wnie偶 nowe, jaskrawe auta, t艂ocz膮ce si臋 na w膮skiej ulicy, szumnie zwanej High Road, kt贸ra stanowi艂a kr臋gos艂up osady. Czu艂o si臋 to r贸wnie偶, s艂uchaj膮c plotek "Pod Wysokim M臋偶em", gdzie sprawy przyjezdnych sta艂y si臋 wa偶nym tematem dyskusji i drwin.
W istocie, z czasem naje藕d藕cy znale藕li sobie jeszcze trwalsze miejsce w sercu Zeal, w miar臋 jak wieczne demony ich gor膮czkowego 偶ycia, Rak i Zawa艂 Serca, zbiera艂y swe 偶niwo, dopadaj膮c swe ofiary nawet w tej nowo odkrytej krainie. Podobnie jak niegdy艣 Rzymianie, jak Normanowie i wszyscy inni zdobywcy, i ci niedzielni go艣cie wi膮zali si臋 艣ci艣le z ziemi膮, nie buduj膮c na niej, ale spoczywaj膮c pod ni膮.
Druga dekada tamtego wrze艣nia, ostatniego wrze艣nia w dziejach Zeal, by艂a wyj膮tkowo d偶d偶ysta.
Thomas Garrow, jedyny syn nieod偶a艂owanego Thomasa Garrowa, powodowany zdrow膮 ch臋ci膮 pracy, w pocie czo艂a kopa艂 d贸艂 w naro偶niku Trzyakrowego Pola. Poprzedniego dnia, we czwartek, nad wsi膮 przesz艂a gwa艂towna burza i ziemia namok艂a. Oczyszczenie gruntu pod przysz艂oroczn膮 ork臋 nie by艂o tak 艂atwe, jak si臋 Thomas spodziewa艂, ale poprzysi膮g艂 sobie, 偶e do ko艅ca tygodnia sko艅czy z tym polem. Usuwanie kamieni i wybieranie piachu z przestarza艂ych maszyn, kt贸re jego ojciec, leniwy skurczybyk, porzuci艂, gdzie popad艂o, pozwalaj膮c im rdzewie膰, by艂o ci臋偶k膮 har贸w膮. "To musia艂y by膰 naprawd臋 niez艂e lata" - pomy艣la艂 Thomas. Cholernie dobre lata, je艣li jego ojciec m贸g艂 sobie pozwoli膰 na marnowanie tak dobrego sprz臋tu. Je偶eli ju偶 o tym mowa, m贸g艂 sobie te偶 pozwoli膰 na pozostawienie najlepszej cz臋艣ci trzech akr贸w nie zaoranej i to dobrej, zdrowej gleby. A w ko艅cu by艂 to Ogr贸d Anglii, ziemia na wag臋 z艂ota. Pozostawienie trzech akr贸w od艂ogiem stanowi艂o luksus, na kt贸ry w obecnych ci臋偶kich czasach nikt nie m贸g艂 sobie pozwoli膰. Jezu, jaka to by艂a ci臋偶ka robota: praca, do kt贸rej ojciec p臋dzi艂 go od ma艂ego i kt贸r膮 od tamtej pory darzy艂 najg艂臋bsz膮 nienawi艣ci膮. Ale trzeba to by艂o zrobi膰.
Dzie艅 zacz膮艂 si臋 dobrze. Traktor po remoncie generalnym spisywa艂 si臋 lepiej, a poranne niebo g臋ste by艂o od mew, przylatuj膮cych tu znad wybrze偶a w poszukiwaniu 艣wie偶o wykopanych robak贸w. Dotrzymywa艂y mu jazgotliwego towarzystwa, ich bezczelno艣膰 i temperament zawsze go bawi艂y. P贸藕niej jednak, kiedy po obiedzie w "Pod Wysokim M臋偶em" wr贸ci艂 na pole, wszystko zacz臋艂o i艣膰 na opak. Najpierw zacz膮艂 przerywa膰 silnik - ta sama usterka, za kt贸rej usuni臋cie Thomas wy艂o偶y艂 w艂a艣nie dwie艣cie funt贸w - a potem, gdy tylko uda艂o mu si臋 zn贸w zabra膰 do pracy, natrafi艂 na g艂az.
Nie robi艂 wra偶enia, wystawa艂 z ziemi na stop臋, widoczna cz臋艣膰 mia艂a mo偶e jard 艣rednicy, powierzchnia by艂a g艂adka i naga. Ani 艣ladu mchu, jedynie kilka rys, kt贸re kiedy艣 mog艂y tworzy膰 napis. Mo偶e wyznanie mi艂osne, ale raczej co艣 w stylu: "By艂 tu Kilroy", a najprawdopodobniej data i nazwisko. Czymkolwiek kiedy艣 by艂 ten g艂az, pomnikiem czy kamieniem milowym, teraz sta艂 si臋 zawalidrog膮. Thomas b臋dzie musia艂 go wykopa膰, inaczej w przysz艂ym roku straci dobre trzy jardy ziemi ornej. Nie by艂o szans, by obok g艂azu tej wielko艣ci przejecha膰 p艂ugiem.
Thomas nie m贸g艂 poj膮膰, jakim cudem to cholerstwo przele偶a艂o na polu tyle czasu i nikt nie spr贸bowa艂 go usun膮膰. Z drugiej strony jednak, od ostatnich zbior贸w z Trzyakrowego Pola min臋艂o mn贸stwo czasu z pewno艣ci膮 nie mia艂y one miejsca podczas trzydziestu sze艣ciu lat jego 偶ywota, a mo偶e nawet - jak przysz艂o mu teraz do g艂owy - nie za 偶ycia jego ojca. Z jakiego艣 powodu ta po艂a膰 ziemi Garrow贸w le偶a艂a od艂ogiem od wielu lat, mo偶e wi臋c i od pokole艅. Pod czaszk膮 Thomasa b艂膮ka艂o si臋 niejasne wra偶enie, 偶e kto艣, zapewne ojciec, stwierdzi艂 kiedy艣, i偶 w tym w艂a艣nie miejscu nigdy nie wyro艣nie zbo偶e. Oczywisty nonsens. Przecie偶 pokrzywy i powoje ros艂y na tych przekl臋tych trzech akrach g臋艣ciej i bujniej ni偶 gdziekolwiek indziej. Nie istnia艂 wi臋c najmniejszy pow贸d, dla kt贸rego nie mia艂oby tu rosn膮膰 zbo偶e. Mo偶e nawet sad, cho膰 sad wymaga艂by wi臋cej cierpliwo艣ci i mi艂o艣ci ni偶 Thomas zdo艂a艂by z siebie wykrzesa膰. Cokolwiek zdecydowa艂by si臋 tutaj posadzi膰, na tak bogatej glebie b臋dzie ros艂o lepiej ni偶 gdzie indziej, a on dorobi si臋 trzech akr贸w 偶yznej ziemi, wzbogacaj膮cej niepewne dochody.
Je艣li tylko zdo艂a wykopa膰 ten cholerny g艂az.
Przesz艂o mu przez my艣l, 偶e m贸g艂by wynaj膮膰 jedn膮 z koparek, pracuj膮cych na budowie na p贸艂nocnym skraju wioski, po to jedynie, by tu podjecha艂a i rozwi膮za艂a problem jednym k艂apni臋ciem metalowych szcz臋k. Pozby艂by si臋 kamienia w dwie sekundy. By艂 jednak zbyt dumny, by biec po pomoc, ledwie pojawi艂y si臋 pierwsze problemy. Zreszt膮, nie tak wiele by艂o tu do roboty. Sam go wykopie, tak jak zrobi艂by to jego ojciec. To w艂a艣nie postanowi艂. Teraz, w dwie i p贸艂 godziny p贸藕niej, 偶a艂owa艂 pochopnej decyzji.
Przyjemne popo艂udniowe s艂o艅ce z czasem sta艂o si臋 niezno艣ne, a rozedrgane, parne powietrze dusi艂o. Nad nizinami przetoczy艂 si臋 g艂uchy grzmot i Thomas poczu艂, 偶e w艂osy na jego karku staj膮, naelektryzowane. Niebo nad polem opustosza艂o; p艂oche mewy odlecia艂y nad morze, 艂akn膮c s艂onego morskiego powietrza.
Nawet ziemia, kt贸ra rankiem, kiedy ostrza przewraca艂y skiby, tchn臋艂a tak s艂odkim, a jednocze艣nie ostrym aromatem, teraz cuchn臋艂a i kiedy Thomas wkopywa艂 si臋 w czarno-ziem otaczaj膮cy kamie艅, chc膮c nie chc膮c powr贸ci艂 my艣l膮 do zgnilizny, kt贸ra czyni艂a gleb臋 tak 偶yzn膮. My艣li kr膮偶y艂y bezsensownie wok贸艂 niezliczonych, niewiele znacz膮cych zgon贸w, kt贸rych 艣lady odkrywa艂 za ka偶dym wbiciem 艂opaty w ziemi臋. Zazwyczaj nie rozwa偶a艂 takich spraw i dlatego przygn臋bi艂o go to. Na moment przerwa艂 prac臋. Opar艂 si臋 na 艂opacie 偶a艂uj膮c, 偶e podczas obiadu si臋gn膮艂 po czwarty kufel Guinnessa. Normalnie dawka nie by艂aby zbyt wielka, ale dzi艣 czu艂, jak piwo kot艂uje mu si臋 w 偶o艂膮dku, ciemne niczym ziemia na 艂opacie, zamieniaj膮c kwasy i na p贸艂 strawiony posi艂ek w b艂oto.
"Pomy艣l o czym艣 innym - upomnia艂 siebie. - Inaczej si臋 porzygasz". 呕eby nie dr臋czy膰 si臋 tym d艂u偶ej, popatrzy艂 na pole. Nic w nim nie by艂o nadzwyczajnego, ot, nieforemny czworobok, otoczony wyro艣ni臋tym 偶ywop艂otem z g艂og贸w. W cieniu g艂og贸w le偶a艂y szcz膮tki dw贸ch stworze艅: martwego szpaka i czego艣, co ju偶 trudno by艂o rozpozna膰. By艂o tu dziwnie pusto, ale ostatecznie, c贸偶 w tym mog艂o by膰 niezwyk艂ego. Wkr贸tce nadejdzie jesie艅, lato trwa艂o zbyt d艂ugo i by艂o za gor膮ce, by si臋 nim rozkoszowa膰.
Spojrza艂 w g贸r臋, ponad 偶ywop艂oty i dostrzeg艂 brudno-偶贸艂t膮 chmur臋, posy艂aj膮c膮 b艂yskawic臋 w kierunku wzg贸rz. Popo艂udniowa jasno艣膰 zbieg艂a si臋 tu偶 nad horyzontem w cienk膮, b艂臋kitn膮 lini臋. "Wkr贸tce b臋dzie pada膰 - pomy艣la艂 i z ulg膮 powita艂 t臋 my艣l. - Ch艂odny deszcz, mo偶e ulewa jak poprzednim razem. Oby dzi艣 na dobre oczy艣ci艂 powietrze".
Thomas ponownie popatrzy艂 na nieruchomy g艂az i uderzy艂 we艅 艂opat膮. Wyskoczy艂a bia艂a iskierka.
Skl膮艂 g艂o艣no i barwnie kamie艅, siebie i pole. G艂az spoczywa艂 teraz w fosie, kt贸r膮 wok贸艂 niego wykopa艂. Thomasowi brak艂o ju偶 pomys艂贸w, otoczy艂 kamie艅 rowem, g艂臋bokim na dwie stopy, wbi艂 pod niego ko艂ki, opl贸t艂 go 艂a艅cuchem i nawet uruchomi艂 traktor, by go wywlec. Nie by艂o powod贸w do rado艣ci. Widocznie b臋dzie musia艂 pog艂臋bi膰 r贸w i wbi膰 mocniej paliki. Nie zamierza艂 podda膰 si臋 temu cholerstwu.
Zaciskaj膮c z臋by, kopa艂 dalej. Na grzbiet jego d艂oni spad艂y pierwsze krople, ale ledwie to zauwa偶y艂. Z do艣wiadczenia wiedzia艂, 偶e praca tego rodzaju wymaga pe艂nego oddania, pochylonej g艂owy i odrzucenia wszystkiego, co mog艂oby rozprasza膰. Odrzuca艂 wszystkie inne my艣li. Istnia艂a tylko ziemia, 艂opata, kamie艅 i jego w艂asne cia艂o.
Wbi膰, wygarn膮膰. Wbi膰, wygarn膮膰. Thomas tak g艂臋boko pogr膮偶y艂 si臋 w transie, 偶e nie by艂 nawet pewien, ile czasu up艂yn臋艂o, zanim g艂az si臋 poruszy艂.
To drgni臋cie przywr贸ci艂o mu przytomno艣膰. Thomas wyprostowa艂 si臋, s艂ysz膮c trzask kr臋gos艂upa, nie do ko艅ca pewien, czy kamie艅 naprawd臋 si臋 poruszy艂, czy mo偶e to tylko jemu drgn臋艂a powieka. Postawiwszy stop臋 na opornym g艂azie, pchn膮艂. Tak, g艂az si臋 ruszy艂. M臋偶czyzna by艂 zbyt zm臋czony, by si臋 u艣miechn膮膰, ale czu艂, 偶e zwyci臋偶a. Dosta艂 tego drania.
Deszcz si臋 wzmaga艂, orze藕wi艂 go. Thomas wbi艂 pod kamie艅 jeszcze kilka ko艂k贸w, chc膮c go bardziej podwa偶y膰. Zamierza艂 jak najszybciej zako艅czy膰 t臋 walk臋. "Koniec z tob膮 - pomy艣la艂. - Koniec." Trzeci palik wszed艂 g艂臋biej ni偶 dwa poprzednie, zdawa艂o si臋, 偶e przebi艂 p臋cherz gazu, zebranego pod kamieniem, wypuszczaj膮c 偶贸艂taw膮 chmur臋 tak cuchn膮c膮, 偶e Thomas musia艂 cofn膮膰 si臋 o krok i z艂apa膰 nieco 艣wie偶ego powietrza. Nic to jednak nie da艂o. Zdo艂a艂 jedynie pozby膰 si臋 flegmy, wype艂niaj膮cej gard艂o i p艂uca. Cokolwiek kry艂o si臋 pod tym kamieniem - a w smrodzie czu艂o si臋 co艣 zwierz臋cego - gni艂o.
Zmusi艂 si臋 jednak do pracy, 艂ykaj膮c powietrze haustami, byle tylko nie przez nos. G艂owa mu p臋ka艂a, tak jakby sp臋cznia艂y m贸zg napiera艂 na czaszk臋, chc膮c si臋 z niej wyzwoli膰.
- Pieprz臋 ci臋 - powiedzia艂 Thomas i wbi艂 pod kamie艅 kolejny palik. Mia艂 wra偶enie, 偶e jego kr臋gos艂up tego nie wytrzyma. P臋cherz na prawej d艂oni p臋k艂. Na ramieniu m臋偶czyzny usadowi艂 si臋 giez. Po偶ywia艂 si臋 bez przeszk贸d. Ostatni ko艂ek wbi艂 niemal nie艣wiadomie.
I wtedy kamie艅 si臋 zako艂ysa艂.
Thomas nawet go nie dotkn膮艂. G艂az wypycha艂a jaka艣 si艂a, napieraj膮ca od do艂u. Si臋gn膮艂 po 艂opat臋, wci膮偶 jeszcze uwi臋zion膮 pod kamieniem. Poczu艂 nagle, 偶e jest jego w艂asno艣ci膮. 艁opata by艂a jego, by艂a jego cz臋艣ci膮 i nie chcia艂, by znajdowa艂a si臋 blisko do艂u. Nie teraz, kiedy kamie艅 dygota艂, jakby kry艂 si臋 pod nim bliski wybuchu gejzer. Nie kiedy powietrze stawa艂o si臋 偶贸艂te, a m贸zg p臋cznia艂 jak dynia w sierpniu.
Szarpn膮艂 mocno 艂opat臋, nawet nie drgn臋艂a. Zakl膮艂 i z艂apa艂 j膮 obur膮cz, odchodz膮c na d艂ugo艣膰 r膮k od dziury. Kiedy tak ci膮gn膮艂, kamie艅 wynurza艂 si臋 coraz szybciej, wyrzucaj膮c w powietrze fontanny ziemi, robak贸w i kamyk贸w.
Thomas raz jeszcze napar艂 na 艂opat臋, ale nie ust膮pi艂a. Nie traci艂 czasu na analizowanie tego faktu. Do艣膰 mia艂 tej pracy, chcia艂 jedynie wyci膮gn膮膰 艂opat臋, swoj膮 艂opat臋, z tej dziury i uciec w diab艂y.
Kamie艅 podnosi艂 si臋 jeszcze wy偶ej, ale Thomas nadal nie puszcza艂 styliska. Wbi艂 sobie do g艂owy, 偶e musi odzyska膰 艂opat臋. Dopiero gdy znajdzie si臋 w jego r臋kach ca艂a i bezpieczna, b臋dzie m贸g艂 pos艂ucha膰 instynktu i zwia膰.
Ziemia pod jego stopami eksplodowa艂a. G艂az stoczy艂 si臋 na bok, lekki jak pi贸rko, jakby zdmuchni臋ty przez kolejny ob艂ok gazu, ohydniejszy od poprzedniego. W tej samej chwili 艂opata wy艂oni艂a si臋 z dziury i Thomas zobaczy艂, co j膮 przytrzymywa艂o.
Nagle wszystko na niebie i ziemi straci艂o sens. 艁opat臋 trzyma艂a r臋ka, 偶ywa r臋ka, tak szeroka, 偶e z 艂atwo艣ci膮 mog艂a zacisn膮膰 si臋 na ostrzu.
Thomas zrozumia艂, co si臋 dzieje. Rozst臋puj膮ca si臋 ziemia, r臋ka, smr贸d. Zna艂 to z koszmarnej bajki, jak膮 s艂ysza艂, siedz膮c na kolanach ojca.
Teraz pragn膮艂 wypu艣ci膰 艂opat臋, ale nie panowa艂 ju偶 nad swoj膮 wol膮. M贸g艂 jedynie podporz膮dkowa膰 si臋 nakazom p艂yn膮cym spod ziemi i ci膮gn膮膰 j膮 dalej, a偶 pop臋kaj膮 mu wi膮zad艂a i 艣ci臋gna zaczn膮 krwawi膰.
Skryty pod w膮t艂膮 warstw膮 ziemi, Trupiog艂owy poczu艂 zapach nieba. Podzia艂a艂 na jego przyt臋pione zmys艂y jak eter, przyprawi艂 o md艂o艣ci. Kr贸lestwa do wzi臋cia, odleg艂e zaledwie o par臋 cali. Po tylu latach, po nie ko艅cz膮cej si臋 niewoli jego oczy zn贸w ujrza艂y 艣wiat艂o, odczu艂 ludzkie przera偶enie.
G艂owa przebi艂a si臋 ju偶 na powierzchni臋; czarne w艂osy, uwie艅czone robactwem, sk贸ra, pokryta czerwonymi paj膮czkami. Owe paj膮ki, w偶eraj膮ce si臋 w szpik kostny, dra偶ni艂y go ju偶 od stu lat. Nie m贸g艂 doczeka膰 si臋, kiedy je zmia偶d偶y. "Ci膮gnij, ci膮gnij" - nakazywa艂 cz艂owiekowi i Thomas Garrow ci膮gn膮艂, dop贸ki w jego 偶a艂osnym ciele tli艂y si臋 jeszcze jakie艣 si艂y, a Trupiog艂owy cal po calu wy艂ania艂 si臋 ze swego grobu.
G艂az, kt贸ry wi臋zi艂 go od tak dawna, zosta艂 wreszcie usuni臋ty i olbrzym wynurza艂 si臋 bez przeszk贸d, odrzucaj膮c ziemi臋 jak w膮偶 star膮 sk贸r臋. Tors by艂 ju偶 wolny. Barki, dwukrotnie szersze ni偶 u cz艂owieka, szczup艂e, pokryte bliznami ramiona, kt贸rym nie sprosta艂aby 偶adna ludzka istota. Krew t臋tni艂a w 偶y艂ach, syc膮c si臋 wskrzeszeniem. D艂ugie, mordercze palce rytmicznie dar艂y ziemi臋, nabieraj膮c si艂y.
Thomas Garrow sta艂 i patrzy艂. Nie czu艂 nic poza zdumieniem. Strach odczuwaj膮 ci, kt贸rzy maj膮 jeszcze szans臋 na prze偶ycie, on nie mia艂 偶adnej.
Trupiog艂owy ju偶 opu艣ci艂 gr贸b. Po raz pierwszy od wiek贸w zacz膮艂 si臋 prostowa膰. Kiedy zaprezentowa艂 si臋 w ca艂ej swej okaza艂o艣ci - g贸rowa艂 nad sze艣ciostopowym Garrowem o dobry jard - z jego torsu spad艂y grudy wilgotnej ziemi.
Thomas Garrow sta艂 w cieniu Trupiog艂owego, wbijaj膮c wci膮偶 wzrok w czelu艣膰, z kt贸rej wy艂oni艂 si臋 Kr贸l. Praw膮 d艂o艅 nadal zaciska艂 na stylisku 艂opaty. Trupiog艂owy podni贸s艂 go za w艂osy. Sk贸ra g艂owy nie utrzyma艂a ci臋偶kiego cia艂a, wi臋c olbrzym z艂apa艂 go za szyj臋, bez trudu zamykaj膮c j膮 w ogromnej d艂oni.
Twarz Garrowa zala艂a si臋 krwi膮 i to go otrze藕wi艂o. 艢mier膰 by艂a nieunikniona i wiedzia艂 o tym. Popatrzy艂 na swoje nogi, majtaj膮ce bezradnie nad ziemi膮, a potem podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 prosto w bezlitosn膮 twarz Trupiog艂owego.
By艂a wielka jak ksi臋偶yc w pe艂ni. Wielka i bursztynowa. Z bladej, dziobatej tarczy tego ksi臋偶yca spogl膮da艂y na niego p艂on膮ce 艣lepia. Skojarzy艂y mu si臋 z ranami, tak jakby kto艣 wybi艂 w mi臋sistej g艂owie olbrzyma dwie dziury i wstawi艂 w nie 艣wieczki.
Ogrom tej twarzy oszo艂omi艂 Garrowa. Farmer przyjrza艂 si臋 niesamowitym oczom, wilgotnym szparom, pe艂ni膮cym rol臋 nosa, i wreszcie - przera偶ony jak dziecko -jego ustom. Bo偶e, co to by艂y za usta! Tak szerokie, tak przepastne, i偶 zdawa艂o si臋, 偶e g艂owa potwora rozpada si臋 na dwie cz臋艣ci. Tak w艂a艣nie wygl膮da艂a ostatnia my艣l Thomasa Garrowa; 偶e p臋kni臋ty ksi臋偶yc wali si臋 z nieba prosto na jego g艂ow臋.
Potem Kr贸l odwr贸ci艂 cia艂o do g贸ry nogami - zawsze tak post臋powa艂 z pokonanym wrogiem - i wrzuci艂, g艂ow膮 w d贸艂, do jamy, pogrzeba艂 w tym samym grobie, w kt贸rym przodkowie farmera wi臋zili go przez ca艂e wieki.
Gdy nad Zeal rozp臋ta艂a si臋 burza, Kr贸l skry艂 si臋 w stodole Nicholson贸w, o mil臋 od Trzyakrowego Pola. W wiosce wszyscy zajmowali si臋 swoimi sprawami, nie zwa偶aj膮c zbytnio na deszcz. Niewiedza zapewnia艂a im spok贸j. Nie by艂o po艣r贸d nich Kasandry, a rubryka "Gwiazdy m贸wi膮 o Twojej przysz艂o艣ci" w najnowszym numerze "Gazety" s艂owem nawet nie wspomnia艂a, 偶e Bli藕ni臋ta czy Lwy, Strzelca i kilka innych znak贸w w najbli偶szym czasie spotka 艣mier膰.
Wraz z gromami nadci膮gn膮艂 deszcz, wielkie, lodowate krople, daj膮ce pocz膮tek oberwaniu chmury. Rynsztoki zamieni艂y si臋 w rw膮ce strumienie i to dopiero zap臋dzi艂o ludzi do dom贸w.
Na budowie mok艂a bezu偶yteczna koparka, kt贸ra jeszcze przed chwil膮 kszta艂towa艂a z grubsza ogr贸dek Ronnie'ego Miltona. Operator uzna艂 ulew臋 za sygna艂, 偶e nale偶y uda膰 si臋 do baraku i pogaw臋dzi膰 o wy艣cigach konnych i kobietach.
Troje wie艣niak贸w, kryj膮cych si臋 w bramie urz臋du pocztowego, obserwowa艂o wzbieraj膮ce 艣cieki narzekaj膮c, 偶e to zdarza si臋 przy ka偶dym deszczu i 偶e za p贸艂 godziny w kotlinie na kra艅cu High Road zbierze si臋 tyle wody, i偶 b臋dzie mo偶na p艂ywa膰 艂贸dk膮.
W samej za艣 kotlinie, w zakrystii ko艣cio艂a 艣w. Piotra, ko艣cielny Declan Ewan wpatrywa艂 si臋 w zach艂anne strugi wody, kt贸re 艣cieka艂y po stoku, tworz膮c pod bram膮 co艣 na kszta艂t niewielkiego morza. "Wkr贸tce zbierze si臋 jej tyle, 偶e b臋dzie si臋 mo偶na utopi膰" - pomy艣la艂 i zdziwiony, sk膮d mu to przysz艂o do g艂owy, odwr贸ci艂 si臋 od okna, wracaj膮c do sk艂adania ornat贸w. By艂 dzisiaj dziwnie podekscytowany i nie m贸g艂, nie by艂 w stanie, a nawet nie chcia艂 tego st艂umi膰. Uczucie to nie mia艂o nic wsp贸lnego z burz膮, cho膰 ju偶 od dziecka kocha艂 pioruny. Nie, co艣 innego nie dawa艂o mu spokoju, nie umia艂 jednak tego okre艣li膰. Tak jakby znowu by艂 dzieckiem. Jakby zn贸w nadesz艂o Bo偶e Narodzenie i lada moment mia艂 si臋 pojawi膰 u drzwi Miko艂aj, pierwszy b贸g, w kt贸rego uwierzy艂. Samo skojarzenie sprawi艂o, 偶e chcia艂 si臋 roze艣mia膰, ale zakrystia by艂a zbyt dostojnym miejscem, wi臋c powstrzyma艂 si臋 od tego, pozwalaj膮c sobie jedynie na marzenia.
Podczas gdy wszyscy uciekli przed deszczem, Gwen Nicholson mok艂a. Wci膮偶 znajdowa艂a si臋 na podw贸rzu za domem i ci膮gn臋艂a kucyka Amelii w kierunku stodo艂y. G艂upie zwierz臋 przestraszy艂o si臋 grzmotu i za nic nie chcia艂o ruszy膰 z miejsca. Gwen by艂a wi臋c przemoczona i w艣ciek艂a.
- Idziesz, durniu? - wrzasn臋艂a, przekrzykuj膮c burz臋. Deszcz ch艂osta艂 podw贸rko i b臋bni艂 jej w g艂ow臋. W艂osy przylepi艂y si臋 do sk贸ry. - Rusz si臋! Rusz si臋!
Kucyk nawet nie drgn膮艂. W przera偶onych oczach pojawi艂y si臋 bia艂e p贸艂ksi臋偶yce. Im wi臋cej doko艂a przetacza艂o si臋 grzmot贸w i trzaska艂o b艂yskawic, tym mocniej si臋 zapiera艂. Rozz艂oszczona Gwen zdzieli艂a go w zad, mocniej ni偶 nale偶a艂o. W odpowiedzi na uderzenie zrobi艂 kilka krok贸w, gubi膮c po drodze kupki paruj膮cego 艂ajna. Gwen wykorzysta艂a okazj臋. Skoro ju偶 zmusi艂a go do ruchu, mog艂a poci膮gn膮膰 go dalej.
- Ciep艂a stodo艂a - obiecywa艂a. - Chod藕, tu jest mokro, przecie偶 nie chcesz sta膰 na deszczu.
Wrota stodo艂y by艂y uchylone. "Nawet dla kucyka o ptasim m贸偶d偶ku musz膮 wygl膮da膰 n臋c膮co" - pomy艣la艂a. Zaci膮gn臋艂a go na odleg艂o艣膰 spluni臋cia od stodo艂y, a potem kolejnym klapsem przepchn臋艂a przez drzwi.
Tak jak obieca艂a temu cholernikowi, wewn膮trz by艂o sucho i s艂odko, mimo i偶 burza nada艂a powietrzu metaliczny posmak.
Gwen przywi膮za艂a kucyka do poprzecznej belki w jego boksie i zamaszystym ruchem zarzuci艂a derk臋 na jego po艂yskliw膮 sier艣膰. Do licha, nie b臋dzie przecie偶 wyciera膰 tego zwierzaka, to robota Amelii. Taki uk艂ad zawar艂a z c贸rk膮, kiedy decydowa艂y si臋 na kupno kucyka. Amelia odpowiada艂a za oporz膮dzanie i sprz膮tanie i trzeba przyzna膰, 偶e mniej wi臋cej wywi膮zywa艂a si臋 z tych obowi膮zk贸w.
Kucyk wci膮偶 panikowa艂. Wali艂 kopytami i przewraca艂 oczami jak w kiepskiej tragedii. Na jego wargach pojawi艂a si臋 piana. Gwen, czuj膮c si臋 nieco winna, poklepa艂a go po boku. Da艂a si臋 ponie艣膰 nerwom. Miesi膮czka. Teraz tego 偶a艂owa艂a. Mia艂a tylko nadziej臋, 偶e Amelia nie wygl膮da艂a przez okno w sypialni.
Podmuch wiatru uderzy艂 we wrota stodo艂y i zatrzasn膮艂 je. Szum deszczu, dochodz膮cy z podw贸rza, raptownie przycich艂. Nagle zrobi艂o si臋 ciemno.
Kucyk ucich艂. Gwen przesta艂a go g艂adzi膰. Wszystko znieruchomia艂o. Zdawa艂o si臋, 偶e jej serce te偶.
Zza snop贸w siana za jej plecami wy艂oni艂a si臋 jaka艣 posta膰, przewy偶szaj膮ca j膮 niemal dwukrotnie. Gwen nie widzia艂a olbrzyma. Poczu艂a nag艂y skurcz. "Cholerny okres" - pomy艣la艂a, rozmasowuj膮c powoli podbrzusze. Zazwyczaj przychodzi艂 regularnie jak w zegarku, ale w tym miesi膮cu pospieszy艂 si臋 o dzie艅. Powinna wr贸ci膰 do domu, umy膰 si臋 i przebra膰.
Trupiog艂owy sta艂 wpatrzony w kark Gwen Nicholson. M贸g艂by j膮 zabi膰 jednym uderzeniem. W 偶aden jednak spos贸b nie potrafi艂 si臋 zmusi膰, by j膮 dotkn膮膰. Uleg艂a cyklowi krwi; czu艂 ten zapach, przyprawiaj膮cy go o md艂o艣ci. Ta krew by艂a tabu, nigdy nie zabi艂 kobiety ska偶onej jej obecno艣ci膮.
Czuj膮c wilgo膰 mi臋dzy nogami, Gwen wybieg艂a ze stodo艂y i nie obejrzawszy si臋 za siebie, pogna艂a do domu, zostawiaj膮c niespokojnego kucyka w mrocznej stodole.
Trupiog艂owy s艂ucha艂 oddalaj膮cego si臋 tupotu, czekaj膮c na trza艣niecie drzwiami.
Odczeka艂 jeszcze chwil臋, aby upewni膰 si臋, 偶e kobieta nie wr贸ci, po czym podszed艂 cicho do zwierz臋cia, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i przytrzyma艂 je. Kucyk kopa艂 i protestowa艂, ale Trupiog艂owy w swoim 偶yciu radzi艂 sobie ze zwierz臋tami daleko wi臋kszymi i gro藕niejszymi.
Otworzy艂 usta. Z nabrzmia艂ych, krwawych dzi膮se艂, niczym kocie pazury wy艂oni艂y si臋 z臋by. W ka偶dej szcz臋ce znajdowa艂y si臋 dwa rz臋dy, dwa tuziny ostrych jak ig艂y szpikulc贸w. Zacisn臋艂y si臋 na karku kucyka. W g艂膮b gard艂a Trupiog艂owego pociek艂a g臋sta, 艣wie偶a krew, 艂yka艂 j膮 chciwie. Gor膮cy smak 艣wiata. Poczu艂 si臋 silny i m膮dry. A przecie偶 to by艂 dopiero pierwszy z czekaj膮cych go posi艂k贸w. B臋dzie si臋 karmi艂 wszystkim, na co mu przyjdzie ochota, i nikt go nie powstrzyma, nie tym razem. A kiedy ju偶 b臋dzie got贸w, by zrzuci膰 ze swego tronu uzurpator贸w, spali ich w ich w艂asnych domostwach, wyr偶nie im dzieci, a z jelit niemowl膮t uczyni naszyjniki. To miejsce nale偶a艂o do niego. To, 偶e na jaki艣 czas ujarzmili natur臋, nie oznacza艂o, 偶e zaw艂adn臋li ziemi膮. By艂a jego i nikt mu jej nie m贸g艂 odebra膰, nawet 艣wi臋ci. By艂 na to zbyt m膮dry. Drugi raz nie da si臋 poskromi膰.
Siedzia艂 ze skrzy偶owanymi nogami na pod艂odze stodo艂y, otoczony szaro-r贸偶owymi wn臋trzno艣ciami kucyka, i opracowywa艂 najlepsz膮 strategi臋, na jak膮 go by艂o sta膰. My艣lenie nigdy nie by艂o jego najmocniejsz膮 stron膮. Zbyt wielki apetyt przy膰miewa艂 rozs膮dek. G艂贸d i poczucie si艂y nie odst臋powa艂y go ani na krok, zostawiaj膮c nieco miejsca na pierwotne przywi膮zanie do ziemi, co pr臋dzej czy p贸藕niej musia艂o doprowadzi膰 do rzezi.
Deszcz pada艂 jeszcze przesz艂o godzin臋.
Ro艅 Milton niecierpliwi艂 si臋; ta cecha jego charakteru obdarzy艂a go wrzodem i znacz膮cym stanowiskiem w biurze projekt贸w. Nikt nie obs艂u偶y艂by ci臋 szybciej ni偶 Milton. By艂 najlepszy, lenistwa nie znosi艂 zar贸wno u siebie, jak i u innych. We藕my na przyk艂ad ten cholerny dom. Obiecali, 偶e sko艅cz膮 go w po艂owie lipca, zrobi膮 ogr贸d, u艂o偶膮 podjazd, wszystko za艂atwi膮 - i oto teraz, w dwa miesi膮ce po terminie, spogl膮da艂 na dom, nie nadaj膮cy si臋 do zamieszkania. Po艂owa okien nie by艂a jeszcze oszklona, brakowa艂o drzwi frontowych, ogr贸d budzi艂 mordercze instynkty, a podjazd zamieni艂 si臋 w bagnisko.
I to mia艂 by膰 jego zamek, jego schronienie przed 艣wiatem, kt贸ry da艂 mu niestrawno艣膰 i maj膮tek. Azyl z dala od ha艂a艣liwego miasta, miejsce, gdzie Maggie mog艂a hodowa膰 r贸偶e, a dzieci - oddycha膰 艣wie偶ym powietrzem. Na to jednak trzeba by艂o poczeka膰. "Do cholery, w tym tempie budowa przeci膮gnie si臋 do nast臋pnej wiosny. Kolejna zima w Londynie." Na sam膮 my艣l o tym ci臋偶ko zrobi艂o mu si臋 na sercu.
Maggie os艂oni艂a go sw膮 czerwon膮 parasolk膮.
- Gdzie s膮 dzieci? - zapyta艂.
- W hotelu - za艣mia艂a si臋. - Doprowadzaj膮 do sza艂u pani膮 Blatter.
Enid Blatter znosi艂a jego pociechy ju偶 przez sze艣膰 weekend贸w. Sama kiedy艣 mia艂a dzieciaki i zajmowa艂a si臋 Debbie i 艂anem, nie trac膮c zimnej krwi. Ale nawet jej humor i cierpliwo艣膰 mia艂y swoje granice.
- Lepiej wracajmy ju偶 do miasta.
- Nie, prosz臋, zosta艅my jeszcze dzie艅, dwa. Pojedziemy w niedziel臋 wieczorem. Chc臋, 偶eby艣my wszyscy wybrali si臋 w niedziel臋 na uroczysto艣ci do偶ynkowe.
Teraz z kolei Ro艅 si臋 skrzywi艂.
- O cholera.
- To cz膮stka wiejskiego 偶ycia, Ronnie. Je艣li mamy tu 偶y膰, musimy wtopi膰 si臋 w spo艂eczno艣膰.
Kiedy by艂 w takim nastroju, marudzi艂 jak dzieciak. Pozna艂a go na tyle dobrze, 偶e wiedzia艂a, jakie teraz padn膮 s艂owa.
- Ja nie chc臋.
- Nie mamy wyboru.
- Mo偶emy wraca膰 dzisiaj.
- Ronnie...
- Nic tu nie mamy do roboty. Dzieciaki si臋 nudz膮, ty zmizernia艂a艣...
Twarz Maggie skamienia艂a; kobieta nie zamierza艂a ust膮pi膰 ani o cal. Zna艂 t臋 twarz tak samo dobrze, jak ona jego marudzenie.
Wbi艂 wzrok w ka艂u偶e, zbieraj膮ce si臋 w miejscu, kt贸re by膰 mo偶e kiedy艣 nazwie swoim ogrodem. Jako艣 nie m贸g艂 sobie tam wyobrazi膰 trawy ani r贸偶, nagle wyda艂o mu si臋 to nierealne.
- Ronnie, je艣li chcesz, to wracaj do miasta. We藕 dzieciaki. Ja tu jeszcze zostan臋. Przyjad臋 poci膮giem w niedziel臋 wieczorem.
"Sprytna - pomy艣la艂. - Lepiej ju偶 by艂o si臋 podda膰. Dwa dni samotnego dogl膮dania dzieciak贸w? Nie, dzi臋kuj臋."
- OK, wygra艂a艣. P贸jdziemy na te diabelne do偶ynki.
- M臋czennik.
- O ile nie b臋d臋 musia艂 si臋 modli膰 podczas mszy.
Amelia Nicholson wbieg艂a do kuchni, niezwykle blada, i na oczach matki zemdla艂a. Zielony sztormiak by艂 t艂usty od wymiocin, zielone kalosze - zalane krwi膮.
Gwen zawo艂a艂a Denny'ego. Ich dziewczynka dr偶a艂a, usta bezskutecznie pr贸bowa艂y wym贸wi膰 jakie艣 s艂owo czy te偶 s艂owa.
- Co jest?
Denny z rumorem zbieg艂 ze schod贸w.
- Na lito艣膰 bosk膮...
Amelia zn贸w wymiotowa艂a. Twarz mia艂a sin膮.
- Co si臋 jej sta艂o?
- W艂a艣nie wesz艂a. Lepiej zadzwo艅 po pogotowie. Denny po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej policzku.
- Jest w szoku.
- Karetk臋, Denny... - Gwen 艣ci膮gn臋艂a z ramion dziewczynki sztormiak i rozlu藕ni艂a jej bluzk臋. Denny powoli wsta艂. Przez zachlapane deszczem okno widzia艂 podw贸rze; wrota stodo艂y, targane przez wiatr, otwiera艂y si臋 i zamyka艂y. Kto艣 tam by艂 w 艣rodku, co艣 mign臋艂o.
- Na lito艣膰 bosk膮... karetk臋! - powt贸rzy艂a Gwen.
Denny nie s艂ucha艂. Kto艣 zakrad艂 si臋 do jego stodo艂y, na jego ziemi臋, a tacy natr臋ci zas艂ugiwali tylko na jedno.
Jak na z艂o艣膰, wrota stodo艂y zn贸w si臋 otwar艂y. "Tak! Intruz."
Cofn膮艂 si臋 w g艂膮b.
Denny chwyci艂 stoj膮c膮 ko艂o drzwi strzelb臋, w miar臋 mo偶no艣ci nie spuszczaj膮c z oczu podw贸rka. Za jego plecami Gwen zostawi艂a Ameli臋 na pod艂odze i dzwoni艂a po pomoc. Dziewczynka ju偶 poj臋kiwa艂a; wyjdzie z tego. Po prostu, przestraszy艂 j膮 jaki艣 parszywy intruz i tyle. Na jego ziemi.
Otworzy艂 drzwi i wyszed艂 na podw贸rze. Mia艂 na sobie koszulk臋 z kr贸tkimi r臋kawami i czu艂 k膮艣liwy powiew zimnego wiatru, ale przynajmniej przesta艂o pada膰. Ziemia l艣ni艂a od deszczu, a z ganku i okap贸w spada艂y krople wody, wt贸ruj膮c jego krokom nerwowym b臋bnieniem.
Wrota stodo艂y zn贸w si臋 uchyli艂y i tym razem pozosta艂y otwarte. Nie zauwa偶y艂 nic szczeg贸lnego. Zaczai si臋 zastanawia膰, czy nie da艂 si臋 zwie艣膰 grze cieni...
Jednak nie. Dostrzeg艂 jaki艣 ruch. Stodo艂a nie by艂a pusta. Kto艣, nie kucyk, nawet w tej chwili go obserwowa艂. "Zobacz膮 strzelb臋 i spoc膮 si臋 ze strachu. Prosz臋 bardzo: W taki spos贸b w艂azi膰 na cudzy teren. Niech my艣l膮, 偶e chc臋 im odstrzeli膰 jaja."
Sze艣cioma pewnymi krokami przemierzy艂 odleg艂o艣膰 dziel膮c膮 go od stodo艂y i wszed艂 do 艣rodka.
Trafi艂 butem na 偶o艂膮dek kucyka. Jedna z n贸g zwierz臋cia le偶a艂a na prawo od Denny'ego, g贸rna jej cz臋艣膰 by艂a ogryziona a偶 do ko艣ci. W ka艂u偶ach g臋stniej膮cej krwi odbija艂y si臋 dziury w dachu. Zemdli艂o go od tej jatki.
- Dobra jest - wyzwa艂 cienie. - Wychodzi膰! - Podni贸s艂 strzelb臋. - S艂yszysz mnie, sukinsynu? Wy艂a藕, powiedzia艂em, albo wy艣l臋 ci臋 do Kr贸lestwa Niebieskiego.
By艂 got贸w to zrobi膰.
Pomi臋dzy snopami siana, po drugiej stronie stodo艂y, co艣 si臋 poruszy艂o. "Mam tego skurwysyna" - pomy艣la艂 Denny. Intruz wsta艂 i popatrzy艂 na farmera z wysoko艣ci dziesi臋ciu st贸p.
- Jee-zuu!
I nagle, bez ostrze偶enia, natar艂 na Denny'ego. Sun膮艂 jak lokomotywa, pewnie i nieuchronnie. Farmer strzeli艂, kula wesz艂a w pier艣, ale napastnik nawet nie zwolni艂.
Nicholson odwr贸ci艂 si臋 i uciek艂. Buty 艣lizga艂y si臋 na kamieniach, nie m贸g艂 wi臋c nabra膰 dostatecznej szybko艣ci. Tamten w dw贸ch susach znalaz艂 si臋 za jego plecami. Za trzecim go dopad艂.
Gwen, us艂yszawszy strza艂, wypu艣ci艂a s艂uchawk臋. Dopad艂a do okna akurat w chwili, gdy jej s艂odki Denny znalaz艂 si臋 w cieniu ogromnej sylwetki. Olbrzym wyj膮c porwa艂 go i cisn膮艂 w powietrze jak worek pierza. Bezradnie patrzy艂a, jak cia艂o m臋偶a skr臋ca si臋 w kulminacyjnym punkcie lotu, by zaraz run膮膰 na ziemi臋. R膮bn臋艂o o podw贸rze z hukiem, kt贸ry odczu艂a ka偶dym nerwem. Olbrzym niczym strza艂a dopad艂 do niego i wgni贸t艂 w b艂oto jego kochan膮 twarz.
Krzykn臋艂a i spr贸bowa艂a st艂umi膰 ten krzyk d艂oni膮. Za p贸藕no. D藕wi臋k ju偶 si臋 wydoby艂 i olbrzym spojrza艂 na ni膮, patrzy艂 prosto na ni膮, nienawistnym wzrokiem przeszywaj膮c okno. O Bo偶e, zobaczy艂 j膮 i teraz szed艂 po ni膮, sadz膮c wielkimi krokami przez podw贸rze i u艣miechaj膮c si臋 z艂owrogo.
Gwen podnios艂a Ameli臋 i obj臋艂a j膮 mocno, wciskaj膮c twarz dziewczynki w sw膮 szyj臋. Mo偶e nie widzia艂a? Na pewno nie widzia艂a. Plaskanie st贸p uderzaj膮cych o mokr膮 ziemi臋, przybra艂o na sile. Cie艅 olbrzyma wype艂ni艂 kuchni臋.
- Jezu, pom贸偶 mi.
Napiera艂 na okno, by艂 tak ogromny, 偶e przes艂oni艂 艣wiat艂o; po偶膮dliwa, odra偶aj膮ca twarz rozmaza艂a si臋 na szybie. Przebi艂a si臋 przez ni膮, nie zwa偶aj膮c na szk艂o, wrzynaj膮ce si臋 w cia艂o. Olbrzym wyczu艂 dzieci臋ce mi臋so. 艁akn膮艂 dzieci臋cego mi臋sa. Po偶ywi si臋 dzieci臋cym mi臋sem.
Nagle pojawi艂y si臋 z臋by. U艣miech zmieni艂 si臋 w plugawy grymas, ze szcz臋k zwisa艂y sznury 艣liny. Potw贸r zagarnia艂 艂apami powietrze niczym kot, poluj膮cy na zamkni臋t膮 w klatce mysz; wdziera艂 si臋 coraz dalej i dalej, z ka偶dym ruchem zbli偶aj膮c si臋 do swej zdobyczy.
Gwen otworzy艂a na o艣cie偶 drzwi do przedpokoju, akurat gdy olbrzym znudzi艂 si臋 wyci膮ganiem 艂ap i zacz膮艂 prze艂azi膰 przez okno, rozwalaj膮c je. Kiedy przekr臋ca艂a klucz, dobieg艂 do niej trzask 艂amanego drewna i brz臋k t艂uczonej porcelany. Zepchn臋艂a pod drzwi meble - st贸艂, krzes艂a i wieszak - mimo i偶 mia艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e w dwie sekundy obr贸c膮 si臋 w drzazgi. Amelia kl臋cza艂a na pod艂odze, tam gdzie j膮 Gwen zostawi艂a. Na szcz臋艣cie nie dosz艂a jeszcze do siebie.
W porz膮dku. Gwen zrobi艂a wszystko, co by艂o w jej mocy. A teraz - na g贸r臋. Podnios艂a c贸rk臋, lekk膮 jak pi贸rko, i wbieg艂a po schodach, przeskakuj膮c po trzy stopnie na raz. Kiedy by艂a w po艂owie drogi na g贸r臋, ha艂as w kuchni ucich艂.
Nagle zw膮tpi艂a w rzeczywisto艣膰. Na pi臋trze, gdzie teraz sta艂a, panowa艂 ca艂kowity spok贸j. Na parapetach zbiera艂 si臋 kurz, kwiaty wi臋d艂y, 偶ycie w domu w najdrobniejszych nawet szczeg贸艂ach toczy艂o si臋 tak, jakby nic si臋 nie wydarzy艂o.
- To mi si臋 艣ni艂o - powiedzia艂a. - Bo偶e, tak, to by艂 sen.
Usiad艂a na 艂贸偶ku, kt贸re od o艣miu lat dzieli艂a z Dennym, i spr贸bowa艂a pomy艣le膰 rozs膮dnie.
Jaki艣 okropny koszmar, zwi膮zany z menstruacj膮, jaki艣 nieposkromiony sen o gwa艂cie. Po艂o偶y艂a Ameli臋 na r贸偶owej pierzynie - Denny nie znosi艂 r贸偶u, ale dla niej to 艣cierpia艂 - i pog艂adzi艂a po spoconym czole.
- To mi si臋 艣ni艂o.
I wtedy w pokoju zrobi艂o si臋 ciemno. Podnios艂a wzrok wiedz膮c, co zobaczy.
By艂 tam - jej koszmar - rozpi臋ty na oknie, paj臋czymi ramionami ogarnia艂 ca艂膮 szeroko艣膰 szyby. Wczepiaj膮c si臋 we framug臋 niczym akrobata, obserwowa艂 jej przera偶enie, a potworne z臋by to kryty si臋, to zn贸w pojawia艂y.
Jednym ruchem zgarn臋艂a Ameli臋 z 艂贸偶ka i rzuci艂a si臋 do drzwi. Us艂ysza艂a, 偶e szk艂o p臋k艂o. Do pokoju wdar艂 si臋 zimny powiew. Potw贸r nadchodzi艂.
Pobieg艂a korytarzem w kierunku schod贸w, ale prze艣ladowca w mgnieniu oka pop臋dzi艂 za ni膮, kul膮c si臋 w drzwiach. Jego paszcza przypomina艂a tunel. Z okrzykiem triumfu si臋gn膮艂 po oniemia艂e dziecko, kt贸re tuli艂a w ramionach. Zdawa艂o si臋, 偶e wype艂nia sob膮 ca艂y w膮ski korytarz.
Gwen nie by艂a w stanie mu uciec ani z nim walczy膰. Z zatrwa偶aj膮c膮 艂atwo艣ci膮 wpi艂 r臋ce w Ameli臋 i szarpn膮艂. Kiedy zabiera艂 dziewczynk臋, ta krzykn臋艂a, a jej paznokcie wyryty cztery krechy na twarzy matki.
Gwen zatoczy艂a si臋 w ty艂, oszo艂omiona niewiarygodn膮 scen膮, kt贸ra rozgrywa艂a si臋 tu偶 przed ni膮. Na szczycie schod贸w straci艂a r贸wnowag臋. Spadaj膮c dostrzeg艂a jeszcze, jak zap艂akana buzia zesztywnia艂ej ze strachu Amelii znika pomi臋dzy rz臋dami z臋b贸w. Potem g艂owa Gwen uderzy艂a o por臋cz, kark trzasn膮艂. Kiedy jej cia艂o obija艂o si臋 o ostatnie sze艣膰 stopni, by艂a ju偶 martwa.
Wieczorem poziom wody nieco opad艂, ale sztuczne jeziorko na dnie kotliny wci膮偶 zakrywa艂o drog臋 kilkucalow膮 warstw膮. W niczym niezm膮conej powierzchni odbija艂o si臋 niebo. 艁adne to by艂o, ale uci膮偶liwe. Wielebny Coot 艂agodnie przypomnia艂 Declanowi Ewanowi, 偶e spraw臋 zapchanych 艣ciek贸w nale偶y zg艂osi膰 radzie miejskiej. Prosi艂 o to ju偶 po raz trzeci i Declan obla艂 si臋 rumie艅cem.
- Przepraszam, ja...
- W porz膮dku. Nic si臋 nie sta艂o, Declan. Trzeba je jednak oczy艣ci膰. Oczywi艣cie, jesienne opady zn贸w je zapchaj膮.
Coot zakre艣li艂 r臋k膮 co艣 w rodzaju kr臋gu sugeruj膮c, 偶e w艂a艣ciwie to, czy rada oczy艣ci 艣cieki, czy te偶 nie, nie ma wi臋kszego znaczenia, po czym uwolni艂 si臋 od tej my艣li. Istnia艂y daleko bardziej nagl膮ce sprawy. Po pierwsze, niedzielne kazanie. Po drugie, pow贸d, dla kt贸rego dzi艣 wiecz贸r nie sz艂o mu pisanie tego kazania. W powietrzu wisia艂 jaki艣 niepok贸j, sprawiaj膮cy, 偶e ka偶de s艂owo pokrzepienia, przelewane na papier, martwia艂o ju偶 w trakcie zapisywania. Coot zbli偶y艂 si臋 do okna, odwracaj膮c si臋 od Declana. Roztar艂 d艂onie. Sw臋dzia艂y - mo偶e nowy atak egzemy? Gdyby tylko uda艂o si臋 znale藕膰 odpowiednie s艂owa, jako艣 wyrazi膰 swoje strapienie. Nigdy dot膮d, przez ca艂e czterdzie艣ci pi臋膰 lat swojego 偶ywota, nie czu艂 si臋 r贸wnie niezdolny do rozmowy, nigdy te偶 nie by艂o tak wa偶ne, 偶eby zabra艂 g艂os.
- Mam ju偶 i艣膰? - zapyta艂 Declan. Coot potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Jeszcze chwil臋, je艣li pozwolisz... Odwr贸ci艂 si臋 do ko艣cielnego. Declan Ewan mia艂 dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat, cho膰 jego twarz wygl膮da艂a du偶o starzej. Mi臋kkie, ma艂o wyraziste rysy, przedwcze艣nie rzedniej膮ce w艂osy.
"Jak ten jajog臋by zareaguje na moje objawienie? - zastanawia艂 si臋 Coot. - Boj臋 si臋, 偶e wyjd臋 na durnia. Oto ja, duchowny, ca艂ym sob膮 oddany misterium chrze艣cija艅stwa. Po raz pierwszy od czterdziestu lat dotkn膮艂em r膮bka tajemnicy, mo偶e nawet mia艂em wizj臋 i l臋kam si臋, 偶e zostan臋 wy艣miany. Dure艅, dure艅 z tego Coota."
Zdj膮艂 okulary. Nieokre艣lone rysy Declana zamieni艂y si臋 w mg艂臋. Teraz przynajmniej nie b臋dzie wida膰 ironicznego u艣mieszku.
- Declan, dzi艣 rano prze偶y艂em co艣, co mog臋 nazwa膰 tylko... nawiedzeniem.
Declan nie powiedzia艂 ani s艂owa.
- Nie bardzo wiem, jak to wyrazi膰... Nasze s艂ownictwo jest bardzo ubogie, je偶eli chodzi o te sprawy... ale szczerze m贸wi膮c, nigdy dot膮d tak bezpo艣rednio, tak jednoznacznie nie objawi艂 mi si臋...
Coot umilk艂. Czy naprawd臋 chcia艂 powiedzie膰 "B贸g"?
- B贸g - powiedzia艂 nie wierz膮c, 偶e si臋 na to zdoby艂. Declan przez chwil臋 milcza艂. Coot zaryzykowa艂 w艂o偶enie okular贸w. Jajko nie p臋k艂o.
- Mo偶esz to opisa膰? - zapyta艂 Declan. Nie wygl膮da艂 na poruszonego.
Coot pokr臋ci艂 g艂ow膮. Przez ca艂y dzie艅 pr贸bowa艂 znale藕膰 odpowiednie s艂owa, ale wszystkie zdania wydawa艂y mu si臋 zbyt szumne.
- Jak to by艂o? - nalega艂 Declan. "Czy偶 nie pojmuje, 偶e nie istniej膮 w艂a艣ciwe s艂owa? Musz臋 spr贸bowa膰, musz臋" - pomy艣la艂 Coot.
- By艂em przy o艂tarzu tu偶 po porannej modlitwie - zacz膮艂. - Nagle poczu艂em, 偶e co艣 mnie przenika. Prawie jak pr膮d. W艂osy stan臋艂y mi d臋ba. Dos艂ownie d臋ba.
Przypominaj膮c sobie to doznanie, przejecha艂 d艂oni膮 po kr贸tko 艣ci臋tych w艂osach. Stan臋艂y w贸wczas prosto jak 艂any siworudego zbo偶a. I do tego szum w skroniach, w p艂ucach i podbrzuszu. Dozna艂 nawet wzwodu, ale o tym nie m贸g艂 powiedzie膰 Declanowi. A przecie偶 sta艂 przed o艂tarzem, maj膮c tak pot臋偶n膮 erekcj臋, jakby na nowo odkry艂 rozkosz, p艂yn膮c膮 z po偶膮dania.
- Nie twierdz臋... Nie mog臋 twierdzi膰, 偶e to by艂 nasz Pan B贸g... Nie mam nawet pewno艣ci, czy mia艂o to co艣 wsp贸lnego z chrze艣cija艅stwem. Ale dzi艣 co艣 si臋 wydarzy艂o. Czu艂em to.
Twarz Declana wci膮偶 by艂a nieprzenikniona. Coot przygl膮da艂 si臋 jej przez kilka sekund, niecierpliwie czekaj膮c na wzgard臋.
- No i? - chcia艂 wiedzie膰.
- No i co?
- Nie masz nic do powiedzenia? Jajko marszczy艂o si臋 przez chwil臋, na skorupce pojawi艂a si臋 fa艂da. Potem powiedzia艂o:
- Bo偶e, zlituj si臋 nad nami. - Zni偶y艂o g艂os prawie do szeptu.
- Co?
- Ja te偶 to czu艂em. Nie ca艂kiem tak, jak opisa艂e艣, nie ca艂kiem jak elektrowstrz膮s, ale co艣 poczu艂em;
- Dlaczego "Bo偶e, zlituj si臋"? L臋kasz si臋 czego艣? Nie odpowiedzia艂.
- Je艣li wiesz na temat tych dozna艅 co艣, czego ja nie wiem, prosz臋, powiedz mi. Chc臋 wiedzie膰, chc臋 zrozumie膰. Na Boga, musz臋 to zrozumie膰.
Declan zacisn膮艂 wargi.
- C贸偶... - Wyraz jego oczu wci膮偶 trudno by艂o rozszyfrowa膰, ale Coot dopiero teraz dostrzeg艂 w nich jaki艣 b艂ysk. Mo偶e 艣lad rozpaczy?
- Wiesz, z t膮 okolic膮 wi膮偶e si臋 pewna historia - powiedzia艂 ko艣cielny. - Opowie艣膰 o dawnych mieszka艅cach tej ziemi.
Coot wiedzia艂, 偶e Declan studiowa艂 dzieje Zeal. Do艣膰 nieszkodliwe hobby: przesz艂o艣膰 to przesz艂o艣膰.
- Tutaj ju偶 przed wiekami by艂a osada, na d艂ugo przed okupacj膮 rzymsk膮. Nikt nie wie, kiedy powsta艂a. I prawdopodobnie w tym miejscu zawsze znajdowa艂a si臋 艣wi膮tynia.
- Nic dziwnego. - Coot zdoby艂 si臋 na u艣miech; chcia艂 zach臋ci膰 Declana, by doda艂 mu ducha. Co艣 w nim pragn臋艂o us艂ysze膰, 偶e z jego 艣wiatem jest wszystko w porz膮dku, nawet je艣li mia艂oby to by膰 k艂amstwem.
Declan spos臋pnia艂. Nie mia艂 do powiedzenia nic krzepi膮cego.
- I by艂 tu las. Ogromny. Dziewiczy B贸r. - Czy w jego oczach nadal czai艂a si臋 rozpacz? - Nie jaki艣 niewielki zagajnik. Las, w kt贸rym mo偶na by zgubi膰 miasto, pe艂en bestii...
- My艣lisz o wilkach? Nied藕wiedziach? Declan potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- T膮 ziemi膮 w艂ada艂y niegdy艣 pewne istoty. Przed Chrystusem. Przed nadej艣ciem cywilizacji. Wi臋kszo艣膰 z nich nie przetrwa艂a spustoszenia ich naturalnego 艣rodowiska. S膮dz臋, 偶e by艂y zbyt prymitywne. Ale silne. Inne ni偶 my. Nie mia艂y w sobie nic z cz艂owieka.
- I co dalej?
- Jedna z nich dotrwa艂a a偶 do czternastego wieku. Istnieje p艂askorze藕ba, przedstawiaj膮ca jej pogrzeb. Znajduje si臋 na o艂tarzu.
- Na o艂tarzu?
- Pod obrusem. Odkry艂em j膮 jaki艣 czas temu, ale nie zaprz膮ta艂em sobie tym g艂owy. A偶 do dzisiejszego dnia. Dzi艣... spr贸bowa艂em jej dotkn膮膰.
Wyci膮gn膮艂 pi臋艣膰 i rozprostowa艂 palce. D艂o艅 pokrywa艂y p臋cherze. Z male艅kich p臋kni臋膰 s膮czy艂a si臋 ropa.
- To nie boli - wyja艣ni艂. - R臋ka jakby zdr臋twia艂a. Ale s艂u偶y mi dobrze. Powinienem by艂 to przewidzie膰.
W pierwszej chwili Coot pomy艣la艂, 偶e tamten k艂amie; Potem, 偶e musi istnie膰 jakie艣 logiczne wyt艂umaczenie. Wreszcie przypomnia艂 sobie porzekad艂o, kt贸re cz臋sto powtarza艂 mu ojciec: "Logika jest ostatni膮 nadziej膮 tch贸rza".
Declan m贸wi艂 dalej. Tym razem lekko podekscytowany.
- Nazwali go Trupiog艂owy.
- Kogo?
- Besti臋, kt贸r膮 pogrzebali. Tak g艂osz膮 kroniki. Nazwano go Trupiog艂owym, gdy偶 g艂ow臋 mia艂 ogromn膮, o barwie ksi臋偶yca i nag膮 jak 偶ywe mi臋so.
Ko艣cielny przesta艂 panowa膰 nad sob膮. U艣miechn膮艂 si臋.
- Po偶era艂 dzieci - oznajmi艂 i roze艣mia艂 si臋 jak niemowl臋 przed otrzymaniem matczynego cycka.
艢lady masakry na farmie Nicholson贸w odkryto dopiero wczesnym rankiem w niedziel臋.
Mik臋 Glossop jecha艂 akurat do Londynu i wybra艂 drog臋 biegn膮c膮 obok farmy. "Sam nie wiem, dlaczego. Zwykle je偶d偶臋 inn膮. To dopiero, co?" Zauwa偶y艂, 偶e fryzyjskie krowy Nicholson贸w rycz膮 pod bram膮. Wida膰 by艂o, 偶e nie dojono ich od dwudziestu czterech godzin. Zostawi艂 wi臋c jeepa na drodze i wszed艂 na podw贸rze.
Mimo i偶 s艂o艅ce by艂o w g贸rze dopiero od godziny, muchy zd膮偶y艂y ju偶 obsi膮艣膰 cia艂o Denny'ego Nicholsona. Wewn膮trz domu Glossop odkry艂, 偶e po Amelii pozosta艂y jedynie strz臋py sukienki i porzucona w po艣piechu stopa. Zw艂oki Gwen Nicholson, nietkni臋te, le偶a艂y u podn贸偶a schod贸w.
O dziewi膮tej trzydzie艣ci w Zeal roi艂o si臋 ju偶 od policji, a na ulicach nie spos贸b by艂o spotka膰 kogo艣, kim nie wstrz膮sn臋艂aby zbrodnia. Relacje dotycz膮ce stanu ofiar, cz臋stokro膰 by艂y sprzeczne, jedno wszak nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci: brutalno艣膰 owego mordu. Wra偶enie robi艂a zw艂aszcza 艣mier膰 dziecka - najprawdopodobniej po膰wiartowanego. Zbrodniarz zabra艂 ze sob膮 jego cia艂o, B贸g jeden wie, po co.
Ekipa z Wydzia艂u Zab贸jstw zainstalowa艂a si臋 "Pod Wysokim M臋偶em", przepytuj膮c r贸wnocze艣nie ca艂膮 wiosk臋 w poszukiwaniu potencjalnych 艣wiadk贸w. Pierwsze rozmowy nic nie daty. W okolicy nie widziano 偶adnych obcych, a podejrzane zachowanie niekt贸rych obywateli Zeal ogranicza艂o si臋 do sfery k艂usownictwa i kant贸w budowlanych. Dopiero Enid Blatter, kobieta o wydatnym biu艣cie i silnie rozwini臋tym instynkcie macierzy艅skim, wspomnia艂a, 偶e od przesz艂o dwudziestu czterech godzin nie widzia艂a Toma Garrowa.
Znaleziono go w miejscu, w kt贸rym zostawi艂 go zab贸jca. G艂ow膮 zaj臋艂y si臋 robaki, a nogami - mewy. 艁ydki w miejscu, gdzie spodnie wylaz艂y z cholewek, objedzone by艂y do ko艣ci. Kiedy go odkopano, z uszu umkn臋艂y ca艂e kolonie robak贸w.
Tego wieczoru w hotelu panowa艂a przygn臋biaj膮ca atmosfera. Przebywaj膮cy w barze detektyw sier偶ant Gissing, postawiony przez Londyn na czele zespo艂u dochodzeniowego, znalaz艂 w Roni臋 Milionie ch臋tnego s艂uchacza. Rad by艂, 偶e mo偶e pogada膰 z krajanem z Londynu, a Milton ju偶 od niemal godziny dba艂 o to, by nie zabrak艂o im szkockiej z wod膮.
- Dwadzie艣cia lat s艂u偶by - powtarza艂 wci膮偶 Gissing. -A jeszcze nie widzia艂em nic podobnego.
Nie by艂o to w pe艂ni zgodne z prawd膮. Pami臋ta艂 przecie偶 t臋 kurw臋, a w艂a艣ciwie jej najatrakcyjniejsze kawa艂ki, kt贸r膮 dobre dziesi臋膰 lat temu odkry艂 w walizce, zdanej na baga偶 na dworcu w Euston. A 膰pun, kt贸ry podj膮艂 si臋 zahipnotyzowania nied藕wiedzia polarnego w londy艅skim zoo, kiedy go wyci膮gano z fosy, r贸wnie偶 nie stanowi艂 os艂ody dla oczu. Tak, Stanley Gissing niejedno ju偶 widzia艂...
- Ale czego艣 takiego... w 偶yciu nie ogl膮da艂em - upiera艂 si臋. - Naprawd臋 chcia艂o mi si臋 rzyga膰.
Ro艅 nie bardzo wiedzia艂, dlaczego s艂ucha Gissinga; zapewne po to, by noc szybciej przesz艂a. Od czas贸w m艂odzie艅czego radykalizmu nie przepada艂 za policj膮 i z faktu, 偶e ten zachwycony sob膮 gadu艂a o ptasim m贸偶d偶ku robi艂 teraz pod siebie, czerpa艂 jak膮艣 艣wirni臋t膮 satysfakcj臋.
- To pieprzony wariat - stwierdzi艂 Gissing. - Masz na to moje s艂owo. Raz dwa go dopadniemy. Widzisz, tacy jak on nie panuj膮 nad sob膮. Nie dbaj膮 o zacieranie trop贸w, nie obchodzi ich nawet, czy 偶yj膮, czy zdychaj膮. Na Boga, ka偶dy, kto jest w stanie tak rozszarpa膰 siedmioletni膮 dziewczynk臋, jest zdrowo szurni臋ty. Widywa艂em ju偶 takich.
- Tak?
- Tak. Widzia艂em, jak p艂akali jak dzieci, zlani krwi膮, jakby w艂a艣nie wyszli z jatki. Ton臋li we 艂zach. 呕a艂osne.
- A wi臋c b臋dziecie go mieli?
- O tak! - oznajmi艂 Gissing i pstrykn膮艂 palcami. Podni贸s艂 si臋 nieco chwiejnie. - To, 偶e b臋dziemy go mieli, jest tak pewne, jak to, 偶e B贸g stworzy艂 jab艂uszka. - Popatrzy艂 na zegarek i na pust膮 szklank臋.
Ro艅 nie zaproponowa艂 powt贸rki.
- C贸偶 - rzek艂 Gissing. - Musz臋 wraca膰 do miasta. Z艂o偶y膰 raport.
Po偶eglowa艂 do drzwi, kwesti臋 uregulowania rachunku zostawiaj膮c Milionowi.
Trupiog艂owy przygl膮da艂 si臋, jak samoch贸d Gissinga opuszcza wiosk臋 i wlecze si臋 p贸艂nocn膮 drog膮, p艂osz膮c reflektorami noc. Ryk silnika, narastaj膮cy, w miar臋 jak samoch贸d pi膮艂 si臋 pod g贸r臋 nie opodal farmy Nicholson贸w, zdenerwowa艂 olbrzyma. 呕adna znana mu bestia nie rycza艂a i nie krztusi艂a si臋 tak dono艣nie, a mimo to 贸w homo sapiens jako艣 nad ni膮 panowa艂. Trupiog艂owy poj膮艂, 偶e je艣li ma wydrze膰 Kr贸lestwo z r膮k tych samozwa艅c贸w, pr臋dzej czy p贸藕niej b臋dzie musia艂 sprosta膰 kt贸remu艣 z ich potwor贸w. Zdusi艂 w sobie strach i przygotowa艂 si臋 do konfrontacji.
Ksi臋偶ycowi wyros艂y z臋by.
Stanley, siedz膮cy w tyle samochodu, zapad艂 ju偶 w g艂臋boki sen; 艣ni艂 o ma艂ych dziewczynkach. W jego 艣nie owe urocze nimfetki pi臋ty si臋 do 艂贸偶ek po d艂ugiej drabinie, a on trzyma艂 wart臋 na dole, przypatruj膮c si臋 wspinaczce i ukradkiem zerkaj膮c na nieco przybrudzone majteczki znikaj膮cych w niebie dziewczynek. Zna艂 dobrze ten sen, cho膰 nigdy si臋 do niego nie przyznawa艂, nawet po pijanemu. Nie, 偶eby si臋 go wstydzi艂; doskonale wiedzia艂, 偶e wielu z jego koleg贸w urozmaica艂o sobie 偶ycie drobnymi grzeszkami, daleko mniej powabnymi. Ale ten sen by艂 jego w艂asno艣ci膮; by艂 wyj膮tkowy i Stanley nie zamierza艂 go z nikim dzieli膰.
M艂ody policjant, od niespe艂na p贸艂 roku kierowca Gissinga, czeka艂 tylko, a偶 stary na dobre za艣nie. Dopiero wtedy b臋dzie m贸g艂 pokusi膰 si臋 o w艂膮czenie radia i poznanie wynik贸w rozgrywek krykietowych. Australia sta艂a do艣膰 marnie, w膮tpliwe, by zdoby艂a si臋 na nag艂y zryw. "To si臋 nazywa kariera - pomy艣la艂. - Wszelkie zasady trafia szlag".
Ani pasa偶er, ani kierowca - obaj pogr膮偶eni w marzeniach - nie zauwa偶yli Trupiog艂owego. A potw贸r sadzi艂 teraz wielkimi susami przez pole, z 艂atwo艣ci膮 dotrzymuj膮c kroku samochodowi, sun膮cemu po kr臋tej, nieo艣wietlonej drodze.
Nag艂y gniew ow艂adn膮艂 nim bez reszty, olbrzym z rykiem wyskoczy艂 na asfalt.
Na widok ogromnej sylwetki, kt贸ra, wyj膮c niczym sfora w艣ciek艂ych ps贸w, pojawi艂a si臋 nagle w blasku reflektor贸w, kierowca skr臋ci艂.
Samoch贸d zata艅czy艂 na mokrej nawierzchni, lewy bok otar艂 si臋 o krzewy, ci膮gn膮ce si臋 wzd艂u偶 pobocza - ga艂臋zie chlasn臋艂y w szyb臋. Kiedy 贸w rajd przez 偶ywop艂ot zako艅czy艂 si臋 zderzeniem z 偶elazn膮 bram膮, Gissing spad艂 z drabiny. Wyl膮dowa艂 na przednim siedzeniu, trac膮c dech, ale przynajmniej nie odni贸s艂 powa偶niejszych obra偶e艅. Szofer przelecia艂 ponad kierownic膮 i wypad艂 przez szyb臋. Gissing zobaczy艂 jedynie drgaj膮ce konwulsyjnie stopy.
Trupiog艂owy sta艂 na drodze, obserwuj膮c 艣mier膰 metalowego pud艂a. Rozpaczliwy krzyk auta, j臋k wgniecionego boku i szcz臋k zgruchotanego oblicza przerazi艂y go. A jednak bestia by艂a ju偶 martwa.
Na wszelki wypadek odczeka艂 kilka chwil, a potem zbli偶y艂 si臋, by obw膮cha膰 zgnieciony korpus. W powietrzu unosi艂 si臋 intensywny zapach, k艂uj膮cy go w nozdrza. 殴r贸d艂em owej woni by艂a krew tego pud艂a, wyciekaj膮ca ze zmia偶d偶onego tu艂owia na drog臋. Upewniwszy si臋, 偶e sko艅czy艂 z przeciwnikiem, Trupiog艂owy podszed艂 jeszcze bli偶ej.
W pudle znajdowa艂 si臋 kto艣 偶ywy. Nie s艂odkawe dzieci臋ce mi臋so, za kt贸rym przepada艂, zaledwie kawa艂 偶ylastego m臋偶czyzny. Twarz, kt贸ra wpatrywa艂a si臋 w olbrzyma, wygl膮da艂a komicznie. Dzikie, okr膮g艂e oczy. Usta otwiera艂y si臋 i zamyka艂y - jak u ryby. Trupiog艂owy kopn膮艂 w pud艂o, chc膮c je otworzy膰, a kiedy to nie poskutkowa艂o, wyrwa艂 drzwi. Potem nachyli艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 skoml膮cego m臋偶czyzn臋 z jego ukrycia. Czy偶by ten okaz nale偶a艂 do gatunku, kt贸ry ongi艣 poskromi艂 Kr贸la? To l臋kliwe szczeni臋 o trz臋s膮cych si臋 wargach? Olbrzym wy艣mia艂 b艂agania Gissinga, a potem odwr贸ci艂 go g艂ow膮 do do艂u i podni贸s艂 za nog臋. Zaczeka艂, a偶 umilkn膮 krzyki i si臋gn膮艂 pomi臋dzy dygocz膮ce nogi, szukaj膮c cz艂onka tego mi臋czaka. Nie by艂 du偶y. Skurczony ze strachu. Gissing wyrzuca艂 z siebie potoki bezsensownych s艂贸w. Jedynym zrozumia艂ym dla Trupiog艂owego odg艂osem, jaki wyszed艂 z jego ust, by艂 wysoki wrzask, towarzysz膮cy kastracji. Po wszystkim olbrzym porzuci艂 Gissinga ko艂o samochodu.
Strzaskany silnik zapali艂 si臋. Trupiog艂owy nie by艂 jednak zwierz臋ciem, l臋kaj膮cym si臋 p艂omieni. Owszem, szanowa艂 ogie艅, ale si臋 go nie ba艂. Ogie艅 by艂 narz臋dziem, sam z niego niejeden raz korzysta艂. S艂u偶y艂 do tego, by pali膰 wrog贸w, puszcza膰 ich z dymem. Gdy tylko p艂omie艅 odnalaz艂 benzyn臋 i buchn膮艂 wysoko, Trupiog艂owy cofn膮艂 si臋. Owion膮艂 go gor膮cy podmuch. Olbrzym poczu艂, 偶e pal膮 mu si臋 w艂osy na piersiach, ale nie odwr贸ci艂 wzroku; urzek艂o go to widowisko. Ogie艅 pobieg艂 艣ladem krwi owej bestii, poch艂aniaj膮c po drodze Gissinga. Zlizywa艂 stru偶k臋 benzyny niczym pies 艣lady moczu suki. Trupiog艂owy przygl膮da艂 si臋 p艂omieniom, ch艂on膮c now膮, 艣mierciono艣n膮 lekcj臋.
W chaosie swego gabinetu Coot bezskutecznie walczy艂 ze snem. Wi臋kszo艣膰 wieczoru sp臋dzi艂 przy o艂tarzu, po cz臋艣ci wraz z Declanem. Czas ten po艣wi臋cili nie na modlitw臋, lecz na szkicowanie. Na biurku Coota le偶a艂a teraz kopia p艂askorze藕by z o艂tarza. Wpatrywa艂 si臋 w ni膮 ju偶 od godziny. Jak dot膮d, bezowocnie. Albo ta p艂askorze藕ba by艂a zbyt enigmatyczna, albo jego wyobra藕ni brakowa艂o rozmachu. Jednym s艂owem, niewiele zdo艂a艂 wyczyta膰 z tego dzie艂a. Niew膮tpliwie przedstawia艂o ono ceremoni臋 pogrzebow膮, ale to by艂o wszystko, co uda艂o mu si臋 stwierdzi膰. Mo偶e chowane cia艂o by艂o nieco wi臋ksze ni偶 sylwetki 偶a艂obnik贸w, jednak nie na tyle, by by艂o w tym co艣 niezwyk艂ego. Pomy艣la艂 o pubie "Pod Wysokim M臋偶em" i u艣miechn膮艂 si臋. Niewykluczone, 偶e jaki艣 艣redniowieczny kawalarz utrwali艂 na o艂tarzu pogrzeb piwowara.
Rozregulowany zegar w przedpokoju wybi艂 kwadrans po dwunastej, co oznacza艂o, 偶e dochodzi pierwsza. Coot wsta艂 od biurka, przeci膮gn膮艂 si臋 i zgasi艂 lamp臋. Blask ksi臋偶yca, przes膮czaj膮cy si臋 przez szczelin臋 w zas艂onach, zaskoczy艂 go. By艂a pe艂nia i 艣wiat艂o, cho膰 ch艂odne, zachwyca艂o bogactwem.
Zabezpieczy艂 kominek i wyszed艂 do ciemnego przedpokoju, zamykaj膮c za sob膮 drzwi. Zegar tyka艂 g艂o艣no. Od strony Goudhurst dolecia艂 sygna艂 karetki pogotowia.
"Co si臋 sta艂o?" - zapyta艂 si臋 w duchu i otworzy艂 drzwi, by sprawdzi膰, czy co艣 zobaczy. W oddali, na wzg贸rzu, sta艂 jaki艣 samoch贸d o zapalonych 艣wiat艂ach. Dostrzeg艂 te偶 migotanie niebieskiego sygna艂u policyjnego, daleko bardziej regularne ni偶 dochodz膮ce zza jego plec贸w tykanie. Wypadek na drodze pomocnej. Za wcze艣nie na l贸d i jeszcze nie do艣膰 zimno. Przyjrza艂 si臋 gasn膮cym w oddali 艣wiat艂om, odcinaj膮cym si臋 od wzg贸rz jak klejnoty na grzbiecie bajkowego wieloryba. Na dobr膮 spraw臋, zrobi艂o si臋 do艣膰 mro藕nie. To nie pogoda, by tak stercze膰 w...
Zmarszczy艂 brwi. Co艣 przyci膮gn臋艂o jego uwag臋, jaki艣 ruch w odleg艂ym k膮cie dziedzi艅ca, pod drzewami. Ksi臋偶yc zala艂 t臋 scen臋 mlecznym 艣wiat艂em. Czarne cisy, szare kamienie, groby obsypane p艂atkami bia艂ych chryzantem. I skryty w cieniu cis贸w, ale wyra藕nie widoczny na tle marmurowego grobowca - olbrzym.
Coot, nie zwa偶aj膮c na to, 偶e jest w kapciach, wyszed艂 z domu.
Olbrzym nie by艂 sam. Kto艣 przed nim kl臋cza艂 - jaka艣 drobniejsza, bardziej przypominaj膮ca cz艂owieka sylwetka. Uniesiona g艂owa by艂a wyra藕nie widoczna w 艣wietle ksi臋偶yca. Declan! Nawet z tej odleg艂o艣ci wida膰 by艂o, 偶e ko艣cielny u艣miecha si臋 do swego pana.
Coot chcia艂 podej艣膰 bli偶ej, przyjrze膰 si臋 lepiej owemu koszmarowi. Kiedy wykona艂 trzeci krok, pod stop膮 za-chrz臋艣ci艂 mu 偶wir.
Zdawa艂o si臋, 偶e olbrzym si臋 poruszy艂. Czy odwr贸ci艂 g艂ow臋, by spojrze膰 na ksi臋dza? Serce podesz艂o Cootowi do gard艂a.
"Nie! Bo偶e, spraw, by og艂uch艂! Prosz臋, nie pozw贸l mu mnie zobaczy膰, uczy艅 mnie niewidzialnym."
Modlitwa zosta艂a wys艂uchana. Olbrzym w 偶aden spos贸b nie okaza艂, 偶e us艂ysza艂 Coota. Ksi膮dz, o艣mielony, ruszy艂 przez cmentarz, przemykaj膮c si臋 od nagrobka do nagrobka. Ba艂 si臋 oddycha膰. Podszed艂 na tyle blisko, 偶e zobaczy艂, jak 艂eb potwora nachyla si臋 nad Declanem. Us艂ysza艂 g艂os, rodz膮cy si臋 w jego gardzieli, przypominaj膮cy tarcie papierem 艣ciernym o kamie艅. Ale dostrzeg艂 i co艣 wi臋cej.
Kom偶a Declana by艂a podarta i brudna, w膮t艂a pier艣 -obna偶ona. Ksi臋偶ycowa po艣wiata podkre艣la艂a cieniem mostek i 偶ebra. Stan ko艣cielnego, jego pozycja, m贸wi艂y wszystko. To by艂 akt adoracji, czysty i prosty. I wtedy Coot us艂ysza艂 szum. Podszed艂 jeszcze bli偶ej i zobaczy艂, 偶e olbrzym kieruje w uniesion膮 twarz Declana po艂yskliw膮 strug臋 moczu. Bryzn臋艂a w rozdziawione usta ko艣cielnego, 艣ciek艂a po jego torsie. Podczas owego chrztu z oczu Declana ani na moment nie znikn膮艂 radosny blask, ko艣cielny wr臋cz podstawia艂 g艂ow臋, by dozna膰 pe艂ni zbezczeszczenia.
Smr贸d moczu potwora dolecia艂 do Coota. By艂 ostry, plugawy. "Jak Declan m贸g艂 pozwoli膰, by spad艂a na niego cho膰 kropla, nie m贸wi膮c ju偶 o k膮pieli?" Coot pragn膮艂 krzykn膮膰, powstrzyma膰 ten blu藕nierczy obrz臋d, ale sylwetka bestii, nawet przes艂oni臋ta cieniem cis贸w, by艂a przera偶aj膮ca. Du偶o wy偶sza i masywniejsza ni偶 jakikolwiek cz艂owiek.
To musia艂 by膰 Potw贸r z Dziewiczego Boru, po偶eracz dzieci, o kt贸rym opowiada艂 Declan. Czy opiewaj膮c to monstrum, ko艣cielny pomy艣la艂 cho膰 przez moment, 偶e zaw艂adnie ono jego 艣wiadomo艣ci膮? Czy spodziewa艂 si臋, 偶e kiedy bestia go wyw臋szy, kl臋knie przed ni膮, nazwie j膮 Panem i przyjmie z u艣miechem zawarto艣膰 jej p臋cherza?
Tak. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 - tak.
"Niech wi臋c ma swoj膮 chwil臋. Nie warto za niego nadstawia膰 karku - pomy艣la艂 Coot. - Ma to, czego chcia艂." Ksi膮dz powoli wycofa艂 si臋 w kierunku zakrystii, nie spuszczaj膮c oczu z upokarzaj膮cej sceny, jaka rozgrywa艂a si臋 pod cisami. Obrz臋d ju偶 w艂a艣ciwie dobieg艂 ko艅ca, ale w stulonych d艂oniach Declana znajdowa艂o si臋 jeszcze do艣膰 du偶o owej ohydnej cieczy. Ko艣cielny podni贸s艂 d艂onie do ust i napi艂 si臋.
Coot zakrztusi艂 si臋, nie zdo艂a艂 tego opanowa膰. Zacisn膮艂 na moment powieki, chc膮c odci膮膰 si臋 od tego obrazu, a kiedy zn贸w otworzy艂 oczy, spostrzeg艂, 偶e niesamowita g艂owa odwraca si臋 w jego stron臋, 艣widruj膮c go p艂on膮cymi w艣r贸d czerni 艣lepiami.
- Chryste wszechmocny!
Zobaczy艂 go. Tym razem z pewno艣ci膮 go zobaczy艂. Za-rycza艂, otwieraj膮c paszcz臋 tak szeroko, 偶e jego g艂owa nieomal zmieni艂a kszta艂t.
- S艂odki Jezu!
Ju偶 p臋dzi艂 w stron臋 ksi臋dza, szybki jak antylopa. Zostawi艂 pod drzewem swego p贸艂przytomnego akolit臋. Coot odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 biec, przeskakuj膮c przez groby, po raz pierwszy od d艂ugich lat zmusi艂 si臋 do biegu. Mo偶e i nie mia艂 偶adnych szans, ale m贸g艂 zyska膰 czas na zastanowienie, na znalezienie broni. "Gnaj, stary draniu. Chrystus to wy艣cig. Chrystus to nagroda. Cztery jardy. Gnaj!" - powtarza艂 sobie.
Drzwi byty otwarte.
Ju偶 prawie meta, jeszcze tylko jard...
Przebieg艂 przez pr贸g i odwr贸ci艂 si臋, by zatrzasn膮膰 drzwi przed 艣cigaj膮cym go potworem. Nic z tego! Trupiog艂owy wepchn膮艂 mi臋dzy drzwi r臋k臋, trzy razy wi臋ksz膮 od ludzkiej. Dar艂a teraz powietrze, pr贸buj膮c dosi臋gn膮膰 ofiary. Ryk nie ustawa艂.
Coot ca艂ym ci臋偶arem cia艂a napar艂 na d臋bowe drzwi. Okuta kraw臋d藕 wgryz艂a si臋 w przedrami臋 Trupiog艂owego. Ryk przeszed艂 w skowyt; w艣ciek艂o艣膰 i cierpienie zmiesza艂y si臋 w jednym wrzasku, s艂yszalnym na wszystkich kra艅cach Zeal.
脫w krzyk zbruka艂 t臋 noc. Dolecia艂 a偶 na drog臋 p贸艂nocn膮, gdzie zbierano w艂a艣nie i pakowano w plastyk szcz膮tki Gissinga i jego kierowcy. Obi艂 si臋 o lodowate mury Kaplicy Wiecznego Spoczynku, gdzie zaczyna艂y ju偶 gni膰 cia艂a Gwen i Denny'ego Nicholson贸w. S艂ycha膰 go by艂o w sypialniach, gdzie tuli艂y si臋 do siebie pary 偶ywych, niekiedy z r臋k膮 zdr臋twia艂膮 od ci臋偶aru ukochanego cia艂a; gdzie starzec, cierpi膮cy na bezsenno艣膰, studiowa艂 geografi臋 sufitu; gdzie dzieci 艣ni艂y o 艂onie, a niemowl臋ta za nim t臋skni艂y.
Krzyk powt贸rzy艂 si臋, a potem znowu i znowu. Trupio-g艂owy szala艂 pod drzwiami. Cootowi kr臋ci艂o si臋 ju偶 w g艂owie od tego skowytu. Usta mamrota艂y modlitwy, ale tak bardzo potrzebne wsparcie z g贸ry nie nadchodzi艂o. Poczu艂, 偶e traci si艂y. Olbrzym stopniowo zyskiwa艂 przewag臋, cal po calu otwieraj膮c drzwi. Stopy Coota 艣lizga艂y si臋 na zbyt dobrze wypastowanej posadzce, s艂abn膮ce mi臋艣nie dr偶a艂y. Nie mia艂 szans na wygranie tego pojedynku; nie, je艣li chcia艂 przeciwstawi膰 sile bestii swoj膮 w艂asn膮, mi臋艣nie przeciw mi臋艣niom. Je偶eli zamierza艂 doczeka膰 ranka, musia艂 znale藕膰 inne rozwi膮zanie.
Coot jeszcze mocniej przywar艂 do drzwi, rozgl膮daj膮c si臋 za jak膮艣 broni膮. Tamten nie mo偶e tu wej艣膰, nie mo偶e narzuci膰 mu swej woli. Wci膮偶 czu艂 ten kwa艣ny od贸r. Przez chwil臋 widzia艂 siebie nagiego, kl臋cz膮cego przed olbrzymem, z czaszk膮 sk膮pan膮 w strudze moczu. Tu偶 za tym obrazem przysz艂y kolejne, r贸wnie ohydne. Musia艂 z nimi walczy膰, nie m贸g艂 dopu艣ci膰, by raz na zawsze zaw艂adn臋艂y jego my艣lami. Umys艂 potwora wdziera艂 si臋 w jego w艂asny, przywo艂uj膮c g艂臋boko pogrzebane pragnienia. Czy偶 olbrzym, jak na boga przysta艂o, nie domaga艂 si臋 po prostu uwielbienia? I czy偶 jego 偶膮dania nie by艂y oczywiste i realne? Nie niejasne jak wola Pana, kt贸remu Coot s艂u偶y艂 do tej pory. Niez艂a my艣l: odda膰 si臋 mocy, kt贸ra wali w drzwi, otworzy膰 si臋 przed ni膮, odda膰 umys艂 w jej w艂adanie. Trupiog艂owy. To imi臋 pulsowa艂o mu w uszach. Trupiog艂owy.
Czuj膮c, 偶e jego kruche si艂y psychiczne s膮 na wyczerpaniu, traci艂 ju偶 nadziej臋, kiedy wzrok jego pad艂 na wieszak, stoj膮cy na lewo od drzwi.
Trupiog艂owy. Trupiog艂owy. W tym imieniu kry艂o si臋 co艣 wa偶nego. Trupiog艂owy. Przywo艂ywa艂o na my艣l pozbawion膮 sk贸ry g艂ow臋, pozbawion膮 chroni膮cej j膮 warstwy, blisk膮 p臋kni臋cia, nie wiadomo - z b贸lu czy z rozkoszy. Ale to 艂atwo by艂o sprawdzi膰...
Wiedzia艂, 偶e tamten bliski jest zwyci臋stwa, wyb贸r by艂 prosty: teraz albo nigdy. Oderwa艂 od drzwi r臋k臋 i wyci膮gn膮艂 j膮 ku wieszakowi w poszukiwaniu laski - wyrobionego i spr臋偶ystego, p贸艂torajardowego kawa艂ka okorowanego jesionu, kt贸ry nazywa艂 kijem pielgrzyma. Przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie.
Trupiog艂owy wykorzysta艂 ten moment s艂abo艣ci; sk贸rzasta r臋ka wdar艂a si臋 jeszcze g艂臋biej, nie zwa偶aj膮c na kalecz膮c膮 j膮 framug臋. Stalowopalca d艂o艅 zacisn臋艂a si臋 na fa艂dach marynarki Coota.
Ksi膮dz podni贸s艂 jesionowy kij i trzasn膮艂 nim w 艂okie膰 potwora, celuj膮c w miejsce, gdzie sk贸ra niemal styka艂a si臋 z ko艣ci膮. Laska p臋k艂a, ale uderzenie zrobi艂o swoje. Za drzwiami zn贸w rozleg艂 si臋 skowyt. Trupiog艂owy natychmiast cofn膮艂 r臋k臋. Ledwie jego palce znik艂y za futryn膮,
Coot zatrzasn膮艂 drzwi i zasun膮艂 rygiel. Po kr贸tkiej chwili, paru sekundach ciszy, potw贸r wznowi艂 atak. Tym razem u偶y艂 pi臋艣ci. Zawiasy si臋 wygi臋艂y, zatrzeszcza艂o drewno. Jeszcze moment, u艂amek sekundy i olbrzym wedrze si臋 do 艣rodka. Furia wzmog艂a jeszcze jego si艂臋.
Coot przebieg艂 przez przedpok贸j i podni贸s艂 s艂uchawk臋. "Policja" - powiedzia艂 sobie i zacz膮艂 kr臋ci膰 numer. Ile czasu minie, zanim olbrzym p贸jdzie po rozum do g艂owy i zrezygnuje z drzwi na rzecz okien? By艂y wprawdzie wzmocnione o艂owiem, ale to nie mog艂o zatrzyma膰 go dostatecznie d艂ugo. Cootowi pozosta艂y minuty, a mo偶e sekundy, wszystko zale偶a艂o od inteligencji potwora.
W umy艣le ksi臋dza, uwolnionym z side艂 Trupiog艂owego, miesza艂y si臋 bez艂adnie strz臋py modlitw i 偶膮da艅. Z艂apa艂 si臋 na tym, 偶e zastanawia si臋, czy 艣mier膰 daleko brutalniejsza ni偶 ta, jakiej m贸g艂 si臋 spodziewa膰 przeci臋tny wiejski proboszcz, zostanie mu wynagrodzona w niebiosach. Czy za to, 偶e zostanie rozszarpany w przedsionku zakrystii, doczeka si臋 w raju zado艣膰 uczynienia?
Na posterunku dy偶urowa艂 tylko jeden policjant. Reszta znajdowa艂a si臋 teraz na drodze p贸艂nocnej, sprz膮ta艂a resztki po Gissingu. Biedaczysko niewiele zrozumia艂 z b艂aga艅 wielebnego Coota, ale nieomylnie rozpozna艂 towarzysz膮cy be艂kotowi trzask drewna i nieludzki skowyt.
Oficer dy偶urny od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 i wezwa艂 przez radio wsparcie. Patrol odpowiedzia艂 po dwudziestu, mo偶e dwudziestu pi臋ciu sekundach. W tym czasie Trupiog艂owy zdruzgota艂 艣rodkow膮 p艂yt臋 drzwi zakrystii i teraz niszczy艂 reszt臋. O tym jednak policjanci nie wiedzieli. Widok, jaki zastali na drodze - zw臋glone cia艂o kierowcy, okaleczone zw艂oki Gissinga - wyzwoli艂 w nich tak膮 w艣ciek艂o艣膰, jakby przez godzin臋 stali si臋 weteranami wojny. Przekonanie ich o rozpaczy, jaka brzmia艂a w g艂osie Coota, zaj臋艂o oficerowi dy偶urnemu dobr膮 minut臋. W tym czasie Trupiog艂owy wdar艂 si臋 do wn臋trza.
Ro艅 Milton obserwowa艂 z okna hotelu parad臋 艣wiate艂 na wzg贸rzu, s艂ucha艂 syren i wycia Trupiog艂owego i wci膮偶 bi艂 si臋 z my艣lami. Czy to naprawd臋 by艂a owa cicha wioska, w kt贸rej chcia艂 osi膮艣膰 wraz z rodzin膮? Popatrzy艂 na Maggie, kt贸ra po tym jak zbudzi艂 j膮 ha艂as, ponownie zasn臋艂a, zostawiaj膮c na stoliku nocnym prawie pust膮 fiolk臋 艣rodk贸w nasennych. Pewnie 艣mia艂aby si臋 z niego, ale czu艂 si臋 jej opiekunem, pragn膮艂 by膰 jej rycerzem. A jednak to ona robi艂a wieczorowe kursy samoobrony, podczas gdy on ty艂 na bankietach. Jej sen w po艂膮czeniu ze 艣wiadomo艣ci膮, jak znikoma by艂a jego w艂adza nad 偶yciem i 艣mierci膮, nape艂ni艂 go nieokre艣lonym smutkiem.
Trupiog艂owy sta艂 w przedsionku zakrystii, po艣r贸d strzaskanego drewna. Tors jego pokaleczy艂y tuziny drzazg, po masywnej piersi 艣cieka艂y teraz stru偶ki krwi. Kwa艣ny od贸r potu przenika艂 ca艂e wn臋trze niczym blu藕niercze kadzid艂o.
Kr贸l poci膮gn膮艂 nosem, szukaj膮c cz艂owieka, ale ten ukry艂 si臋 gdzie艣 dalej. Trupiog艂owy obna偶y艂 z臋by w bezsilnej w艣ciek艂o艣ci, wypuszczaj膮c z g艂臋bi gardzieli cichy gwizd, po czym wielkimi susami pobieg艂 w kierunku gabinetu. Tam by艂o ciep艂o. Przewr贸ci艂 biurko i roztrzaska艂 dwa krzes艂a - po cz臋艣ci po to, by zrobi膰 sobie miejsce, ale g艂贸wnie z czystej 偶膮dzy niszczenia - a potem usiad艂. Owion臋艂o go ciep艂o, koj膮ce, nios膮ce 偶ycie. P艂awi艂 si臋 w nim - pie艣ci艂o jego twarz, p艂aski brzuch i ko艅czyny. Czu艂 te偶, jak rozgrzewa mu krew, a to wskrzesi艂o wspomnienie innych p艂omieni, p艂omieni, kt贸re wznieca艂 na polach dojrzewaj膮cych zb贸偶.
A potem przypomnia艂 sobie jeszcze inny ogie艅, ten kt贸ry stara艂 si臋 bezskutecznie wymaza膰 z pami臋ci - upokorzenie, kt贸re pozostanie w nim na zawsze. Tak starannie wybrali por臋: pe艂ni臋 lata, kiedy to od dw贸ch miesi臋cy nie spad艂a ani kropla deszczu. Poszycie Dziewiczego Boru suche by艂o jak hubka, nawet 偶yj膮ce, pe艂ne sok贸w drzewo natychmiast stawa艂o w p艂omieniach. Wykurzyli go z jego twierdzy, og艂upia艂ego i przera偶onego, niewiele widz膮cego przez za艂zawione oczy. Ze wszystkich stron otoczy艂y go zaostrzone ko艂ki i sieci... Mieli te偶 ze sob膮 to... co艣, czemu nie by艂 w stanie sprosta膰.
Rzecz jasna, nie odwa偶yli si臋 go zabi膰, nazbyt byli przes膮dni. Zreszt膮, czy偶 nawet rani膮c go, nie uznawali jego w艂adzy? Czy偶 ich przera偶enie nie by艂o rodzajem ho艂du? Pogrzebali go wi臋c 偶ywcem, co by艂o gorsze ni偶 艣mier膰. C贸偶 mog艂o by膰 gorszego? M贸g艂 prze偶y膰 stulecia i nie zazna膰 艣mierci - wci膮偶 uwi臋ziony pod zwa艂ami ziemi. Przysz艂o mu czeka膰 setki lat, podczas gdy nad jego g艂ow膮 przechadza艂y si臋, 偶y艂y, umiera艂y i zapomina艂y p nim nast臋pne pokolenia. Mo偶e tylko kobiety o nim pami臋ta艂y. Nawet spod ziemi czu艂, jak zbli偶a艂y si臋 do jego grobu i cho膰 same nie rozumia艂y przyczyny swego niepokoju, nak艂ania艂y m臋偶czyzn, by zabrali je z tego miejsca. Wtedy zn贸w zostawa艂 sam, pozbawiony nawet towarzystwa 艣mierci. Pomy艣la艂, 偶e to odizolowanie go by艂o ich zemst膮 za owe czasy, kiedy on i jego bracia porywali kobiety do lasu, rozci膮gali je na ziemi, gwa艂cili i puszczali wolno, krwawi膮ce i zap艂odnione. Rodz膮c narzucone im si艂膮 dzieci, umiera艂y. Budowa kobiety nie mog艂a znie艣膰 miotania si臋 hybrydy, jej z臋b贸w. Tylko w ten spos贸b on i jego bracia mogli si臋 m艣ci膰 na owej wielkobrzuchej p艂ci.
Trupiog艂owy masturbuj膮c si臋 popatrzy艂 na poz艂acan膮 reprodukcj臋 "艢wiat艂o艣ci 艢wiata", wisz膮c膮 nad kominkiem. Obraz nie wywo艂a艂 w nim dreszczu trwogi ani odrazy, przedstawia艂 bezp艂ciowego m臋czennika, sarniookiego i zbola艂ego. 呕adnego wyzwania, kt贸remu nale偶a艂o sprosta膰. Prawdziwa moc, jedyna moc, kt贸ra mog艂aby pokona膰 Kr贸la, najprawdopodobniej ju偶 sczez艂a; zgin臋艂a w pomroce dziej贸w, wyparta przez tego niewinnego pastuszka. W milczeniu doszed艂 do ekstazy, nasienie zasycza艂o na dywaniku. Nikt nie przeszkodzi mu w zaw艂adni臋ciu tym 艣wiatem. Ciep艂a i po偶ywienia b臋dzie mia艂 pod dostatkiem. Nawet niemowl臋ta. Tak, mi臋so niemowl膮t nie mia艂o sobie r贸wnych. Szczeni臋ta prosto z 艂ona, jeszcze 艣lepe.
Wyci膮gn膮艂 si臋 przed kominkiem, wzdychaj膮c na my艣l o tych rarytasach, a w m贸zgu roi艂y mu si臋 sceny rzezi.
Ze swej kryj贸wki w krypcie Coot s艂ysza艂 pisk opon woz贸w policyjnych, zatrzymuj膮cych si臋 przed zakrysti膮, a potem tupot but贸w na 偶wirowej 艣cie偶ce. Doszed艂 do wniosku, 偶e przyjecha艂o z p贸艂 tuzina policjant贸w. Tylu powinno wystarczy膰.
Ostro偶nie brn膮艂 przez ciemno艣膰 w kierunku schod贸w.
Co艣 go dotkn臋艂o; omal nie wrzasn膮艂, w ostatniej chwili ugryz艂 si臋 w j臋zyk.
- Nie wychod藕 teraz - powiedzia艂 jaki艣 g艂os za jego plecami. Declan. Ale m贸wi艂 zbyt g艂o艣no, by by艂o to bezpieczne. Potw贸r znajdowa艂 si臋 gdzie艣 nad nimi; us艂yszy ich, o ile ko艣cielny nie zachowa ostro偶no艣ci. O Bo偶e, nie mo偶e ich us艂ysze膰.
- Jest nad nami - szepn膮艂 Coot.
- Wiem. - Zdawa艂o si臋, 偶e g艂os Declana wydobywa si臋 nie z krtani, ale z jego trzewi, jakby przeciska艂 si臋 przez warstw臋 brudu. - Niech wi臋c tu zejdzie. Wiesz, 偶e ci臋 szuka. Chce, 偶ebym ja...
- Co si臋 z tob膮 sta艂o?
Zobaczy艂 w ciemno艣ci twarz Deelana. U艣miech ob艂膮kanego.
- S膮dz臋, 偶e i ciebie chcia艂 ochrzci膰. Jakby ci si臋 to podoba艂o? Chcia艂by艣 tak? Obsika艂 mnie, widzia艂e艣? I to jeszcze nie wszystko. O nie, on chce wi臋cej. Chce wszystkiego. S艂yszysz? Wszystkiego.
Declan zamkn膮艂 Coota w nied藕wiedzim u艣cisku, cuchn膮cym moczem potwora.
- Idziesz ze mn膮? - Zerkn膮艂 na twarz Coota.
- Pok艂adam nadziej臋 w Bogu.
Declan roze艣mia艂 si臋. To nie by艂 pusty 艣miech, kry艂o si臋 w nim autentyczne wsp贸艂czucie dla zagubionej duszyczki.
- On jest Bogiem - oznajmi艂. - By艂 tu, zanim jeszcze zbudowano ten pieprzony sracz. Wiesz o tym.
- Psy te偶 by艂y.
- H臋?
- To nie znaczy, 偶e mam pozwala膰, by podnosi艂y na mnie nog膮.
- Strasznie sprytny z ciebie sukinsyn, co? - powiedzia艂 Declan, wydymaj膮c wargi. - On ci臋 o艣wieci. Zmienisz si臋...
- Nie, Declan. Pu艣膰 mnie. U艣cisk by艂 jednak zbyt mocny.
- Chod藕 na g贸r臋, dupku. B贸g nie mo偶e czeka膰.
Wci膮gn膮艂 Coota na schody, wci膮偶 oplataj膮c go ramionami. Ksi臋dzu brakowa艂o s艂贸w, logicznych argument贸w. Czy偶 nie mia艂 do powiedzenia nic, co ukaza艂oby temu cz艂owiekowi jego upadek?
Weszli do ko艣cio艂a i Coot automatycznie spojrza艂 w kierunku o艂tarza, szukaj膮c otuchy. Nie znalaz艂 jej. O艂tarz zosta艂 zbezczeszczony. Obrusy by艂y podarte i wysmarowane ekskrementami, krzy偶 i 艣wieczniki wyl膮dowa艂y wraz z modlitewnikami w ogniu, p艂on膮cym na stopniach o艂tarza. We wn臋trzu ko艣cio艂a unosi艂a si臋 sadza, powietrze by艂o g臋ste od dymu.
- Ty to zrobi艂e艣? Declan chrz膮kn膮艂.
- Chce, 偶ebym wszystko zniszczy艂. Rozebra艂 kamie艅 po kamieniu, je艣li b臋dzie trzeba.
- Nie odwa偶y si臋.
- O tak, odwa偶y si臋. Nie boi si臋 Jezusa, nie boi si臋... Przez chwil臋 czu艂 zw膮tpienie i Coot nie omieszka艂 skorzysta膰 z tego wahania.
- A jednak jest tu co艣, czego si臋 boi. Inaczej by tu wszed艂, sam by to wszystko zrobi艂.
Declan nie patrzy艂 na Coota. Oczy mia艂 teraz szkliste.
- Co to jest, Declan? Czego on nie znosi? Mo偶esz mi to powiedzie膰...
Declan splun膮艂 Cootowi w twarz. Grudka g臋stej flegmy przywar艂a do policzka ksi臋dza niczym 艣limak.
- Nie twoja sprawa.
- W imi臋 Chrystusa, Declanie, sp贸jrz, co on z tob膮 zrobi艂!
- Pozna艂em swego pana, ledwie go zobaczy艂em... - Declan dygota艂. -...I ty go te偶 poznasz.
Odwr贸ci艂 Coota ku po艂udniowym drzwiom. By艂y otwarte, a na progu sta艂 potw贸r. Schyli艂 si臋 zgrabnie, by przej艣膰 pod portykiem. Coot po raz pierwszy zobaczy艂 Trupiog艂owego w pe艂nym 艣wietle i dopiero teraz naprawd臋 poczu艂 groz臋. Dot膮d stara艂 si臋 nie my艣le膰 zbyt wiele o jego rozmiarach, spojrzeniu i rodowodzie. Teraz gdy tamten powoli - niemal statecznie - zbli偶a艂 si臋 ku niemu, serce ksi臋dza uzna艂o jego pot臋g臋. Pomimo grzywy i potwornych z臋b贸w nie by艂o to zwyk艂e zwierz臋, jego oczy 艣widrowa艂y Coota z g艂臋bok膮 wzgard膮, na jak膮 nie by艂oby sta膰 偶adnego zwierzaka. Paszcza otwiera艂a si臋 coraz szerzej, a z dzi膮se艂 wysuwa艂y si臋 z臋by, d艂ugie na dwa, trzy cale. Kiedy nie by艂o ju偶 gdzie uciec, Declan pu艣ci艂 Coota. Zreszt膮 ksi膮dz i tak nie by艂 w stanie si臋 ruszy膰 - uwi臋zi艂o go uporczywe spojrzenie olbrzyma. Trupio g艂owy wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i podni贸s艂 ksi臋dza. Ca艂y 艣wiat stan膮艂 na g艂owie...
Policjant贸w by艂o siedmiu, nie sze艣ciu jak przypuszcza艂 Coot. Trzej byli uzbrojeni; mieli bro艅, sprowadzon膮 z Londynu na rozkaz detektywa sier偶anta Gissinga. Nieod偶a艂owanego detektywa sier偶anta Gissinga, przewidzianego do po艣miertnego odznaczenia. Ow膮 si贸demk膮 dobrych i dzielnych m臋偶贸w dowodzi艂 sier偶ant Ivanhoe Baker. Ivanhoe nie mia艂 w sobiel nic z bohatera; nie da艂y mu tego cechy charakteru ani wykszta艂cenie. G艂os, kt贸ry wedle jego mod艂贸w mia艂 go nie zawie艣膰, kiedy nadejdzie pora wydania odpowiednich rozkaz贸w, zamieni艂 si臋 w zduszony j臋k, ledwie Trupiog艂owy wy艂oni艂 si臋 z wn臋trza ko艣cio艂a.
- Widz臋 go! - oznajmi艂 sier偶ant. Wszyscy go widzieli. Mia艂 dziesi臋膰 st贸p wzrostu, by艂 zalany krwi膮 i wygl膮da艂 jak alegoria piek艂a. Nikt nie musia艂 wskazywa膰 go palcem. Bez rozkazu Ivanhoe'a unios艂y si臋 karabiny, a nie uzbrojeni policjanci nagle poczuli si臋 nadzy, uca艂owali swoje pa艂ki i zacz臋li si臋 modli膰. Jeden z nich uciek艂.
- Zosta艅 na miejscu! - zaskrzecza艂 Ivanhoe. Je艣li te sukinsyny zaczn膮 bra膰 nogi za pas, b臋dzie zdany tylko na siebie. Jemu nie przydzielono broni, a tylko dow贸dztwo i nie by艂o to zbyt wygodne.
Trupiog艂owy wyci膮gn膮艂 r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂 Coota. Stopy duchownego wisia艂y 艂okie膰 nad ziemi膮, g艂owa by艂a odchylona w ty艂, oczy zamkni臋te. Potw贸r pokaza艂 to cia艂o wrogom, dowodz膮c swej si艂y.
- Czy my... prosz臋... czy mo偶emy... zastrzeli膰 tego drania? - dopytywa艂 si臋 jeden ze strzelc贸w.
Ivanhoe odchrz膮kn膮艂, a potem odpowiedzia艂:
- Trafimy proboszcza.
- On i tak nie 偶yje - zauwa偶y艂 strzelec.
- Tego nie wiemy.
- Na pewno nie 偶yje. Tylko popatrz...
Trupiog艂owy potrz膮sn膮艂 Cootem jak pierzyn膮, wytrz膮saj膮c ze艅 wn臋trzno艣ci, co wzbudzi艂o w sier偶ancie g艂臋boki niesmak. Nagle olbrzym - niemal od niechcenia - cisn膮艂 duchownego w kierunku policjant贸w. Cia艂o zwali艂o si臋 na 偶wir nie opodal bramy i le偶a艂o tam bez ruchu. Ivanhoe odzyska艂 wreszcie g艂os.
- Ognia!
Strzelcy nie potrzebowali zach臋ty. Nie zd膮偶y艂 jeszcze wydusi膰 z siebie ostatniej sylaby, a ich palce ju偶 naciska艂y na j臋zyki spustowe.
Trwa艂o to tylko chwil臋, ale Trupiog艂owy zosta艂 trafiony przez pi臋膰 ku艂, w wi臋kszo艣ci skierowanych w jego pier艣. K膮sa艂y go; musia艂 unie艣膰 rami臋, by os艂oni膰 twarz. Drug膮 r臋k膮 chroni艂 j膮dra. Tego b贸lu nie przewidzia艂. O postrzale, jaki otrzyma艂 ze strzelby Nicholsona, zd膮偶y艂 ju偶 zapomnie膰 po艣r贸d krwawych rozkoszy, ale te kolce sprawi艂y mu b贸l i do tego wci膮偶 nadlatywa艂y nowe. Poczu艂 uk艂ucie strachu. Instynkt nakazywa艂 mu stawi膰 czo艂a tym b艂yskaj膮cym i pykaj膮cym rurom, ale l臋k przed cierpieniem okaza艂 si臋 silniejszy. Olbrzym, zamiast natrze膰, odwr贸ci艂 si臋
i umkn膮艂, skacz膮c przez groby. Byle tylko dosta膰 si臋 do wzg贸rza. Tam by艂y zagajniki, kt贸re zna艂, jamy i jaskinie, gdzie m贸g艂 si臋 skry膰, 偶eby przemy艣le膰 ten nowy problem. Ale najpierw musia艂 zgubi膰 tamtych.
Niezw艂ocznie ruszyli za nim, podnieceni 艂atwym zwyci臋stwem. Ivanhoe, pozostawiony sam, znalaz艂 na jednym z grob贸w pusty wazon i zwymiotowa艂.
Na drodze nad kotlin膮 nie by艂o ju偶 艣wiate艂 i Trupio-g艂owy poczu艂 si臋 bezpieczniej. M贸g艂 wtopi膰 si臋 w ciemno艣膰, w ziemi臋, robi艂 to tysi膮c razy. Pobieg艂 skr贸tem przez pole. J臋czmie艅 by艂 ci臋偶ki od ziaren. Kr贸l biegn膮c tratowa艂 go, mia偶d偶y艂 nasiona i 艂odygi. Gdzie艣 tam prze艣ladowcy gubili trop. Samoch贸d, kt贸rym przyjechali, zatrzyma艂 si臋 na drodze; olbrzym widzia艂 za sob膮 jego 艣wiat艂a, jedno bia艂e i dwa niebieskie. Wr贸g wydawa艂 chaotyczne rozkazy, wykrzykiwa艂 moc niezrozumia艂ych s艂贸w: Niewa偶ne. Trupiog艂owy zna艂 ludzi. 艁atwo ich by艂o przestraszy膰. Dzi艣 ju偶 nie b臋d膮 go szuka膰, korzystaj膮c z mroku jako pretekstu do odwo艂ania ob艂awy, m贸wi膮c sobie, 偶e rany jakie mu zadali, z pewno艣ci膮 go zabi艂y. Naiwne dzieci, oto kim byli.
Wspi膮艂 si臋 na szczyt wzg贸rza i spojrza艂 w dolin臋. Poni偶ej w臋偶a drogi, kt贸rego 艣lepiami by艂y 艣wiat艂a wozu policyjnego, le偶a艂a wioska, kr膮g ciep艂ego blasku, ozdobiony migoc膮cym b艂臋kitem i czerwieni膮. Doko艂a, ze wszystkich stron pi臋trzy艂a si臋 nieprzenikniona czer艅 wzg贸rz, nad kt贸rymi wisia艂y sznury i ki艣cie gwiazd. Za dnia b臋dzie to tylko nieckowata dolin膮 z male艅kim miasteczkiem dla lalek. Noc膮 by艂a niezmierzona, bardziej jego ni偶 ich.
Wrogowie wracali ju偶 do swoich nor, tak jak to przewidzia艂. Od艂o偶yli po艣cig na nast臋pny dzie艅.
Po艂o偶y艂 si臋 na ziemi. Obserwowa艂 meteor, kt贸ry wypalaj膮c si臋 sun膮艂 gdzie艣 na po艂udniowy zach贸d. Kr贸tka, jasna smuga roz艣wietli艂a chmur臋, zaraz potem zgas艂a. Trupiog艂owy m贸g艂 teraz odpocz膮膰, zaj膮膰 si臋 swoimi ranami. Rano Kr贸l zn贸w b臋dzie silny, a potem - potem ich wszystkich spali.
Coot 偶y艂 jeszcze, ale by艂 bliski 艣mierci. Osiemdziesi膮t procent ko艣ci po艂ama艂o si臋 lub pop臋ka艂o, twarz i szyja pokryte by艂y labiryntem skalecze艅, a jedna r臋ka zosta艂a doszcz臋tnie zmia偶d偶ona. 艢mier膰 by艂a tylko kwesti膮 czasu i wewn臋trznej zgody na ni膮.
W wiosce uczestnicy wydarze艅 pod ko艣cio艂em ubarwiali swe relacje. Go艂e fakty by艂y 藕r贸d艂em najbardziej fantastycznych rewelacji. Chaos na dziedzi艅cu ko艣cio艂a, rozbite drzwi zakrystii, samoch贸d na drodze pomocnej, otoczony kordonem. Cokolwiek wydarzy艂o si臋 tej sobotniej nocy, mia艂o na d艂ugo pozosta膰 w pami臋ci.
Do偶ynki odwo艂ano, co zreszt膮 nikogo nie zdziwi艂o.
- Chc臋, 偶eby艣my wr贸cili do Londynu - upiera艂a si臋 Maggie.
- Przedwczoraj chcia艂a艣 tu zosta膰. Wtopi膰 si臋 w spo艂eczno艣膰.
- To by艂o w pi膮tek, zanim... zanim... Ro艅, tu grasuje jaki艣 maniak.
- Je艣li teraz wyjedziemy, wi臋cej tu nie wr贸cimy.
- Co ty gadasz? Pewnie, 偶e wr贸cimy.
- Je艣li raz opu艣cimy zagro偶one miejsce, b臋dziemy mogli po艂o偶y膰 na nim krzy偶yk.
- To 艣mieszne.
- To ty d膮偶y艂a艣 do tego, 偶eby nas uznano za swoich. Chcia艂a艣, 偶eby艣my dostroili si臋 do wiejskiego 偶ycia. C贸偶, musimy si臋 dostroi膰 i do 艣mierci. Ja zamierzam tu zosta膰 a偶 do ko艅ca. Mo偶esz wraca膰 do Londynu. We藕 dzieciaki.
- Nie.
Ci臋偶ko westchn膮艂.
- Chc臋 zobaczy膰, 偶e go z艂apali, kimkolwiek jest. Chc臋 wiedzie膰, 偶e zapanowa艂 spok贸j, przekona膰 si臋 o tym na w艂asne oczy. To jedyny spos贸b, 偶eby艣my w przysz艂o艣ci czuli si臋 tu bezpiecznie.
Niech臋tnie skin臋艂a g艂ow膮.
- Wyrwijmy si臋 przynajmniej z tego hotelu. Pani Blat-ter robi si臋 nerwowa. Nie mo偶emy si臋 gdzie艣 przejecha膰? Troch臋 odetchn膮膰?...
- Jasne. Czemu nie?
By艂 pi臋kny wrze艣niowy dzie艅, okolica t臋tni艂a 偶yciem. P贸藕ne kwiaty zdobi艂y 偶ywop艂oty, ptaki obni偶a艂y lot nad drog膮, kt贸r膮 jechali. Niebo by艂o lazurowe, chmury przypomina艂y fantastyczn膮 bit膮 艣mietan臋. Groza minionej nocy ulotni艂a si臋 kilka mil za wiosk膮, a niezwyk艂e bogactwo tego dnia podnios艂o ca艂膮 rodzin臋 na duchu. Z ka偶d膮 mil膮, oddalaj膮c膮 ich od Zeal, obawy Rona mala艂y. Zacz膮艂 nawet 艣piewa膰.
Jad膮ca na tylnym siedzeniu Debbie by艂a niemo偶liwa. Najpierw "Tatusiu, gor膮co mi", potem "Tatusiu, chc臋 soku pomara艅czowego" i wreszcie "Tatusiu, ja chc臋 siusiu".
Ro艅 zatrzyma艂 w贸z na pustej drodze i zabawi艂 si臋 w pob艂a偶liwego ojca. Dzieciaki wiele przesz艂y, dzi艣 mo偶na im by艂o pofolgowa膰.
- Dobrze, kochanie. Mo偶esz si臋 tutaj wysiusia膰, a potem pojedziemy poszuka膰 dla was lod贸w.
- A gdzie jest psi-psi? - Cholernie g艂upi zwrot, eufemizm, wymy艣lony przez te艣ciow膮.
Maggie w艂膮czy艂a si臋 do rozmowy. Z humorkami Debbie radzi艂a sobie lepiej ni偶 Ro艅.
- Mo偶esz i艣膰 za 偶ywop艂ot - powiedzia艂a.
Debbie wygl膮da艂a na zgorszon膮. Ro艅 wymieni艂 z 艂anem p贸艂u艣miechy.
Ch艂opiec zrobi艂 dziwn膮 min臋. Krzywi膮c si臋 wr贸ci艂 do swego wymi臋toszonego komiksu.
- Pospiesz si臋, dobra - wymamrota艂. - To pojedziemy w jakie艣 normalne miejsce.
"W jakie艣 normalne miejsce - pomy艣la艂 Ro艅. - Mia艂 na my艣li miasto. Ma艂y mieszczuch z tego lana. Przekonanie go, 偶e wzg贸rze i las to te偶 normalne miejsca, troch臋 potrwa". Debbie wci膮偶 jeszcze grymasi艂a.
- Nie mog臋 tam i艣膰, mamo.
- Czemu nie?
- Kto艣 m贸g艂by mnie zobaczy膰.
- Nikt ci臋 nie zobaczy, kochanie - uspokoi艂 j膮 Ro艅. -A teraz zr贸b to, o co prosi mama. - Odwr贸ci艂 si臋 do Maggie. - Id藕 z ni膮, kotku.
Maggie nawet nie drgn臋艂a.
- Nic jej nie b臋dzie.
- Sama nie zdo艂a wspi膮膰 si臋 na bram臋.
- No to ty id藕.
Ro艅 nie zamierza艂 si臋 spiera膰, zmusi艂 si臋 do u艣miechu.
- Chod藕 - powiedzia艂.
Debbie wysz艂a z samochodu i Ro艅 pom贸g艂 jej przej艣膰 przez 偶elazn膮 bram臋 w 偶ywop艂ocie na znajduj膮ce si臋 po drugiej stronie pole. Zbo偶e by艂o ju偶 z偶臋te. Pachnia艂o tu... ziemi膮.
- Nie patrz - upomnia艂a go c贸rka, szeroko otwieraj膮c oczy. - Nie wolno ci patrze膰.
Ju偶 teraz ta dojrza艂a dziewi臋ciolatka by艂a niez艂膮 manipulatork膮. Gra艂a na jego uczuciach lepiej ni偶 na pianinie podczas lekcji. Oboje o tym wiedzieli. U艣miechn膮艂 si臋 do niej i zamkn膮艂 oczy.
- W porz膮dku. Widzisz? Mam zamkni臋te oczy. Ale pospiesz si臋, Debbie. Prosz臋.
- Obiecaj, 偶e nie b臋dziesz podgl膮da艂.
- Nie b臋d臋 podgl膮da艂. - "Bo偶e - pomy艣la艂. - Robi z tego ca艂y koncert." - Pospiesz si臋.
Zerkn膮艂 na samoch贸d, 艂an siedzia艂 na tylnym siedzeniu, wci膮偶 pogr膮偶ony w jakim艣 tanim komiksie. Ze skupieniem wpatrywa艂 si臋 w kolejne strony. Ch艂opak by艂 taki powa偶ny. Ronowi tylko czasem udawa艂o si臋 go naci膮gn膮膰 na p贸艂u艣miech. To nie by艂a gra, maska tajemniczo艣ci. Chyba z ulg膮 zostawi艂 ca艂y teatr siostrze.
Chowaj膮c si臋 za 偶ywop艂otem, Debbie 艣ci膮gn臋艂a swoje niedzielne majteczki i przykucn臋艂a, ale przez to ca艂e zamieszanie nic nie polecia艂o. Skoncentrowa艂a si臋, to jednak tylko pogorszy艂o spraw臋.
Ro艅 patrzy艂 teraz na skraj pola, na horyzont. Ko艂uj膮ce nad nim mewy najwidoczniej spiera艂y si臋 o jaki艣 k膮sek. Obserwowa艂 je chwil臋, zaczynaj膮c si臋 niecierpliwi膰.
- No ju偶, kochanie - powiedzia艂.
Zn贸w spojrza艂 na samoch贸d. Teraz i 艂an przygl膮da艂 si臋 ojcu. Na jego twarzy malowa艂o si臋 co艣 na kszta艂t nudy. "A mo偶e to co艣 innego, na przyk艂ad og贸lne zniech臋cenie?" - zapyta艂 siebie Ro艅. Ch艂opiec wr贸ci艂 do czytania "Utopii", nie odpowiadaj膮c na spojrzenie ojca.
I wtedy Debbie zacz臋艂a krzycze膰.
- Chryste!
Ro艅 natychmiast wspi膮艂 si臋 na bram臋, a Maggie znalaz艂a si臋 tu偶 za nim.
- Debbie!
Ro艅 odkry艂, 偶e dziewczynka stoi pod 偶ywop艂otem, wpatrzona w ziemi臋. Co艣 mamrota艂a. Twarz jej poczerwienia艂a.
- Co si臋 sta艂o, na Boga?
Wyj膮ka艂a co艣 bez 艂adu i sk艂adu. Pod膮偶y艂 艣ladem jej wzroku.
- Co si臋 sta艂o? - Maggie mia艂a trudno艣ci z przej艣ciem przez bram臋.
- Ju偶 w porz膮dku... Wszystko w porz膮dku. Na skraju pola le偶a艂 martwy kret. Mia艂 wyd艂ubane oczy, a jego gnij膮ca sk贸ra roi艂a si臋 od much.
- O Bo偶e, Ro艅. - Maggie spojrza艂a na niego z wyrzutem, jakby to on z艂o艣liwie pod艂o偶y艂 tu wcze艣niej to paskudztwo.
- Ju偶 wszystko w porz膮dku, z艂otko - powiedzia艂a, przepychaj膮c si臋 przed m臋偶a i bior膮c Debbie w ramiona.
艁kanie nieco ucich艂o. "Dzieciaki z miasta - pomy艣la艂 Ro艅. - Je偶eli maj膮 偶y膰 na wsi, powinny si臋 przyzwyczai膰 do takich widok贸w. Tu nie ma zamiataczy, kt贸rzy co rano uprz膮taj膮 rozjechane koty." Maggie ko艂ysa艂a j膮. Wygl膮da艂o na to, 偶e najci臋偶szy wstrz膮s ju偶 min膮艂.
- Nic jej nie b臋dzie - powiedzia艂 Ro艅.
- Oczywi艣cie, 偶e nic ci nie b臋dzie, prawda, kochanie?
Maggie pomog艂a jej wci膮gn膮膰 majteczki. Ma艂a nadal pochlipywa艂a, zapomnia艂a nawet o swej wstydliwo艣ci.
Ian s艂ucha艂 zawodzenia siostry i pr贸bowa艂 skupi膰 si臋 na komiksie. "Zrobi艂aby wszystko, byle zwr贸ci膰 na siebie uwag臋 - pomy艣la艂. - C贸偶, prosz臋 bardzo."
Nagle zrobi艂o si臋 ciemno.
Podni贸s艂 wzrok znad pisemka, czuj膮c bicie w艂asnego serca. Co艣 nachyli艂o si臋 nad samochodem i zagl膮da艂o teraz do wn臋trza, wtykaj膮c twarz w okno, oddalone od ramienia ch艂opca zaledwie o sze艣膰 cali. Twarz z piek艂a rodem, 艂an nie m贸g艂 nawet krzykn膮膰, j臋zyk odm贸wi艂 mu pos艂usze艅stwa. Ch艂opiec zdo艂a艂 jedynie zmoczy膰 siedzenie i na darmo kopn膮膰 w pokryte bliznami r臋ce, kt贸re wyci膮ga艂y si臋 ku niemu przez okno. Pazury bestii rozry艂y jego kostki, zdar艂y skarpetk臋. Podczas szamotaniny spad艂 jeden z bucik贸w malca. Potw贸r z艂apa艂 lana za nog臋 i poci膮gn膮艂 po mokrym siedzeniu w kierunku okna. Ch艂opiec odzyska艂 wreszcie g艂os. Nie ca艂kiem sw贸j g艂os, raczej 偶a艂osny, g艂upi pisk, nie pasuj膮cy do 艣miertelnego przera偶enia, kt贸re teraz czu艂. Zreszt膮, by艂o i tak za p贸藕no; bestia przeci膮gn臋艂a ju偶 przez okno nogi i cz臋艣膰 jego ty艂ka. B臋d膮c ju偶 niemal na zewn膮trz, 艂an zd膮偶y艂 jeszcze zobaczy膰 stoj膮cego za bram膮 tat臋. Mia艂 taki niedorzeczny wyraz twarzy. Ojciec ju偶 wspina艂 si臋, bieg艂 na ratunek, bieg艂 go wybawi膰, ale porusza艂 si臋 zbyt wolno, 艂an wiedzia艂 od samego pocz膮tku, 偶e skazany by艂 na przegran膮, gdy偶 w snach umiera艂 tak setki razy, a tata nigdy nie dobieg艂 na czas. Paszcza by艂a szersza ni偶 ta ze snu; by艂a dziur膮, w kt贸r膮 wpad艂 niczym w studni臋. Cuchn臋艂a milion razy gorzej ni偶 艣mietniki na ty艂ach szkolnej sto艂贸wki. W chwili gdy ch艂opca chwyci艂y torsje, potw贸r odgryz艂 mu czubek g艂owy.
Ro艅 nigdy w 偶yciu nie histeryzowa艂. A偶 do tej chwili s膮dzi艂, 偶e wrzask jest broni膮 s艂abszej p艂ci, teraz jednak mia艂 przed sob膮 potwora, mia偶d偶膮cego szcz臋kami g艂ow臋 jego syna, i nie m贸g艂 nie krzycze膰.
Trupiog艂owy us艂ysza艂 贸w krzyk i odwr贸ci艂 si臋 bez cienia l臋ku, by znale藕膰 jego 藕r贸d艂o. Spotkali si臋 wzrokiem. Mro偶膮ce krew w 偶y艂ach spojrzenie Kr贸la przeszy艂o Rona do szpiku ko艣ci i przyku艂o do drogi. Dopiero Maggie przerwa艂a ten trans zawodz膮c:
- O... prosz臋... nie!
Ro艅 otrz膮sn膮艂 si臋 i ruszy艂 w kierunku samochodu, w kierunku syna. Ale owa chwila wahania da艂a Trupiog艂owemu szans臋, kt贸rej w艂a艣ciwie nie potrzebowa艂, i potw贸r by艂 ju偶 daleko; unosi艂 w z臋bach sw贸j 艂up. Wiatr porwa艂 krople krwi lana. Ro艅 czu艂, jak osiadaj膮 mu na twarzy niczym m偶awka.
Declan sta艂 w prezbiterium ko艣cio艂a 艣w. Piotra i s艂ucha艂 buczenia. Tamto wci膮偶 tu by艂o. Pr臋dzej czy p贸藕niej odnajdzie 藕r贸d艂o tego d藕wi臋ku i zniszczy je, cho膰by mia艂 za to zap艂aci膰 偶yciem. Tego wymaga艂 jego nowy pan. Taka ju偶 by艂a kolej rzeczy, a my艣l o 艣mierci nie przera偶a艂a go, wprost przeciwnie. W ci膮gu kilku ostatnich dni zaspokoi艂 ukryte, a cz臋sto zapomniane pragnienia, kt贸re tkwi艂y w nim przez lata.
Podnosz膮c wzrok na czarnego kolosa, kt贸ry oblewa艂 go moczem, odnalaz艂 najczystsz膮 rado艣膰. Je艣li to doznanie, kt贸re kiedy艣 nape艂ni艂oby go niesmakiem, mog艂o by膰 tak donios艂e, jaka musia艂a by膰 艣mier膰? Jeszcze bardziej niezwyk艂a. A czy偶 艣mier膰 zadana r臋k膮 Trupiog艂owego, ow膮 szerok膮 艂ap膮, kt贸ra tak potwornie cuchn臋艂a, nie by艂aby - gdyby tylko uda艂o si臋 jej dost膮pi膰 - niezwyk艂ym do艣wiadczeniem?
Popatrzy艂 na o艂tarz i resztki ugaszonego przez policj臋 ogniska. Kiedy zabrali Coota, zacz臋li i jego szuka膰, ale zna艂 przecie偶 tuzin kryj贸wek, kt贸rych nigdy by nie znale藕li, rych艂o wi臋c zrezygnowali. Mieli na oku grubsz膮 ryb臋. Zebra艂 kolejne nar臋cze "Pie艣ni Chwa艂y" i dorzuci艂 do wilgotnych popio艂贸w. 艢wieczniki stopi艂y si臋 nieco, ale wci膮偶 jeszcze mo偶na by艂o je rozpozna膰. Krucyfiks znikn膮艂; albo przepad艂 w p艂omieniach, albo sprz膮tn膮艂 go jaki艣
pazerny s艂uga prawa. Declan wydar艂 ze 艢piewnik贸w kilka gar艣ci hymn贸w i zapali艂 zapa艂k臋. Stare pie艣ni potrafi艂y rozgrza膰 atmosfer臋.
Ro艅 Milton czu艂 gorycz 艂ez, smak dawno ju偶 zapomniany. Od lat nie pozwoli艂 sobie na p艂acz, zw艂aszcza w obecno艣ci innych m臋偶czyzn. Ale to nie mia艂o znaczenia; zreszt膮 te sukinsyny z policji i tak nie by艂y lud藕mi. Kiedy wywala艂 z siebie wszystko, gapili si臋 na niego, kiwaj膮c g艂owami jak idioci.
- Zmobilizowali艣my ludzi ze wszystkich posterunk贸w w obr臋bie pi臋膰dziesi臋ciu mil, panie Milton - oznajmi艂a bezbarwna twarz o rozumnych oczach. - Przeczesujemy wzg贸rza. Dopadniemy tego stwora, czymkolwiek jest.
- Porwa艂 moje dziecko. Rozumiecie, co m贸wi臋? Zabi艂 je... na moich oczach.
Zdawa艂o si臋, 偶e nie dociera do nich groza tego zdarzenia.
- Robimy, co mo偶emy.
- To nie wystarczy. Ten potw贸r... to nie istota ludzka. Ivanhoe, ten o rozumnych oczach, cholernie dobrze o tym wiedzia艂.
- Maj膮 tu przyjecha膰 ludzie z Ministerstwa Obrony. Dop贸ki nie zerkn膮 na dowody, niewiele wi臋cej b臋dziemy mogli zdzia艂a膰 - powiedzia艂. - To przecie偶 pieni膮dze podatnik贸w, sir - doda艂, by zako艅czy膰 spraw臋.
- Ty pieprzony idioto! Jakie ma znaczenie, ile b臋dzie kosztowa艂o zabicie go? To nie cz艂owiek. Przyby艂 z piek艂a. Z twarzy Ivanhoe'a znik艂o wsp贸艂czucie.
- Gdyby naprawd臋 przyby艂 z piek艂a, sir - o艣wiadczy艂 -moim zdaniem, nie poradzi艂by sobie tak 艂atwo z wielebnym Cootem.
"Coot, to by艂 odpowiedni cz艂owiek. Dlaczego wcze艣niej na to nie wpad艂? Coot!"
Ro艅 nigdy nie nale偶a艂 do pobo偶nych, by艂 jednak wolny od uprzedze艅, a teraz gdy zetkn膮艂 si臋 z przeciwnikiem Boga - a przynajmniej z jednym z jego s艂ug - got贸w by艂 nawet zrewidowa膰 swoje zapatrywania. Uwierzy艂by we wszystko, dos艂ownie we wszystko, je艣li tylko pomog艂oby mu to w walce z diab艂em.
Musia艂 dotrze膰 do Coota.
- Co z pa艅sk膮 偶on膮? - zawo艂a艂 za nim policjant. Maggie siedzia艂a w jednym z s膮siednich pomieszcze艅, ot臋pia艂a po 艣rodkach uspokajaj膮cych. Debbie spa艂a tu偶 przy niej. Ro艅 nie m贸g艂 im w niczym pom贸c. Byty tu tak samo bezpieczne, jak gdziekolwiek indziej.
Poza tym musia艂 dotrze膰 do Coota, zanim tamten umrze.
Dowie si臋 tego, co wie duchowny, on zrozumie b贸l lepiej ni偶 te ma艂py. W ko艅cu u podstaw Ko艣cio艂a r贸wnie偶 leg艂a 艣mier膰 syna.
Kiedy wsiada艂 do samochodu, zdawa艂o mu si臋 przez moment, 偶e czuje obecno艣膰 swego syna, ch艂opca nosz膮cego jego imi臋 - Iana Ronalda Miltona, ch艂opca, kt贸ry by艂 jego nasieniem obleczonym w cia艂o i ukszta艂towanym na jego podobie艅stwo. Cichego dziecka, kt贸re spogl膮da艂o na niego z okna samochodu z tak膮 rezygnacj膮 w oczach.
Tym razem 艂zy nie pop艂yn臋艂y. Spala艂o go pragnienie zemsty.
By艂o wp贸艂 do dwunastej. Kr贸l Trupiog艂owy wylegiwa艂 si臋 na jednym z p贸l po艂o偶onych na po艂udniowy zach贸d od farmy Nicholson贸w, sk膮pany w blasku ksi臋偶yca. 艢ciernisko ju偶 ciemnia艂o, a z ziemi emanowa艂 oszo艂amiaj膮cy zapach gnij膮cych ro艣lin. Obok olbrzyma le偶a艂a jego kolacja, Ian Ronald Milton. Twarz skierowan膮 mia艂 ku g贸rze, a przepon臋 rozdart膮. Potw贸r od czasu do czasu wspiera艂 si臋 na 艂okciu i grzeba艂 palcami w stygn膮cej zupie, szukaj膮c smako艂yk贸w.
I oto, sk膮pany w srebrzystym 艣wietle ksi臋偶yca w pe艂ni, rozwalony wygodnie na polu, delektuj膮cy si臋 ludzkim mi臋sem, poczu艂, 偶e jest niezwyci臋偶ony. Z le偶膮cej obok misy wy艂owi艂 nerk臋 i po艂kn膮艂 j膮 w ca艂o艣ci.
S艂odka.
Pomimo 艣rodk贸w nasennych Coot by艂 przytomny. Wiedzia艂, 偶e umiera, a czas by艂 zbyt cenny, by traci膰 go na drzemk臋. Twarzy, kt贸ra go przes艂uchiwa艂a w 偶贸艂tawym p贸艂mroku, nie potrafi艂 przypisa膰 偶adnego nazwiska, ale w g艂osie tamtego czu艂o si臋 tyle natr臋tnego uporu, 偶e musia艂 go wys艂ucha膰, cho膰 przeszkodzi艂o mu to w jednaniu si臋 z Bogiem. Poza tym, dr臋czy艂y ich te same pytania -pytania, dotycz膮ce bestii, kt贸ra zrobi艂a ze艅 miazg臋.
- Porwa艂 mi syna - powiedzia艂 贸w m臋偶czyzna. - Co wiesz o tym potworze? Prosz臋, powiedz mi. Uwierz臋 we wszystko, co powiesz. - Teraz w tym g艂osie zabrzmia艂a nuta desperacji. - Wyja艣nij tylko...
Przez spoczywaj膮c膮 na gor膮cej poduszce g艂ow臋 Coota przelatywa艂y chaotyczne my艣li. Chrzest Declana, u艣cisk bestii, o艂tarz, w艂osy - i nie tylko w艂osy - staj膮ce d臋ba. Mo偶e jednak m贸g艂 co艣 przekaza膰 owemu ojcu, czuwaj膮cemu przy 艂贸偶ku?
- ...w ko艣ciele...
Ro艅 nachyli艂 si臋 nad Cootem. Od ksi臋dza wion臋艂o ju偶 艣mierci膮.
- ...o艂tarz... on si臋 l臋ka... o艂tarz...
- My艣lisz o krzy偶u? On si臋 l臋ka krzy偶a?
- Nie... nie...
- Nie...
Mi臋艣nie napi臋艂y si臋 po raz ostatni i zamar艂y. Ro艅 widzia艂, jak maska 艣mierci zakrywa twarz Coota; 艣lina na wargach duchownego zasch艂a; t臋cz贸wka w nie uszkodzonym oku zw臋zi艂a si臋. Przygl膮da艂 si臋 jeszcze d艂ugo, dopiero potem zadzwoni艂 po piel臋gniark臋 i po cichu uciek艂.
W ko艣ciele kto艣 by艂. Drzwi, kt贸re policja zamkn臋艂a na k艂贸dk臋, sta艂y teraz otworem. Wy艂amano zamek. Ro艅 uchyli艂 je nieco i w艣lizn膮艂 si臋 do 艣rodka. Lampy by艂y zgaszone; 艣wiat艂o pochodzi艂o jedynie z ogniska na stopniach o艂tarza. Dogl膮da艂 go miody cz艂owiek, kt贸rego Ro艅 widywa艂 niekiedy we wsi. Oderwa艂 teraz wzrok od ognia, ale
nadal podsyca艂 p艂omienie kartkami wydzieranymi z ksi膮偶ek.
- Czym mog臋 s艂u偶y膰? - zapyta艂 oboj臋tnie.
- Przyszed艂em... - Ro艅 zawaha艂 si臋. Co mu powiedzie膰? Prawd臋? Nie, co艣 tu nie gra艂o.
- Zada艂em ci pytanie - powiedzia艂 m艂ody cz艂owiek. -Czego chcesz?
Zbli偶aj膮c si臋 do ogniska, Ro艅 coraz wyra藕niej widzia艂 pytaj膮cego. Na jego ubraniu widnia艂y plamy przypominaj膮ce b艂oto, oczy mia艂 zapadni臋te.
- Nie masz prawa tu wchodzi膰...
- My艣la艂em, 偶e ka偶dy mo偶e wst膮pi膰 do ko艣cio艂a - zauwa偶y艂 Ro艅, wpatruj膮c si臋 w czerniej膮ce w ogniu stronice.
- Nie dzisiaj. Wypieprzaj st膮d! Ro艅 nadal szed艂 w kierunku o艂tarza.
- Wypieprzaj, powiedzia艂em!
Twarz tamtego wykrzywi艂a si臋 dziwacznie, 艂yka艂a na Rona z ukosa. Twarz ob艂膮kanego.
- Przyszed艂em obejrze膰 o艂tarz. Dopiero kiedy to zrobi臋, wyjd臋.
- Rozmawia艂e艣 z Cootem, tak?
- Z Cootem?
- Co ci powiedzia艂 ten stary 艣wir? Cokolwiek to by艂o, na艂ga艂. Przez ca艂e swoje cholerne 偶ycie nie powiedzia艂 ani s艂owa prawdy. Mo偶esz mi wierzy膰. Wystawa艂 tam. - Cisn膮艂 modlitewnikiem w pulpit. - 艁ga艂 jak z pieprzonych nut!
- Chc臋 sam obejrze膰 o艂tarz. Zobaczymy, czy rzeczywi艣cie sk艂ama艂.
- Mowy nie ma!
M艂ody cz艂owiek wrzuci艂 w ogie艅 kolejny plik ksi膮偶ek i zast膮pi艂 Ronowi drog臋. Cuchn膮艂 nie b艂otem, lecz ka艂em. Zaatakowa艂 bez ostrze偶enia. Z艂apa艂 Rona za szyj臋 i obaj upadli. Palce Declana d膮偶y艂y ku oczom Miliona, z臋by k艂apa艂y tu偶 przy jego nosie.
Ro艅 by艂 zaskoczony w艂asn膮 s艂abo艣ci膮. Dlaczego nie grywa艂 w squasha, jak radzi艂a Maggie? Dlaczego mia艂 tak wiotkie mi臋艣nie? Chwila nieuwagi i tamten go zabije.
Nagle przez okno wdar艂o si臋 艣wiat艂o - 艣wit w 艣rodku nocy. Tu偶 po nim do walcz膮cych dotar艂a fala krzyk贸w. Wn臋trze ko艣cio艂a roz艣wietli艂 blask p艂omieni, daleko wi臋kszych ni偶 te na stopniach o艂tarza. Zata艅czy艂 na witra偶ach.
Declan na chwil臋 zapomnia艂 o swej ofierze i Ro艅 zaatakowa艂. Odgi膮艂 w ty艂 podbr贸dek przeciwnika, wepchn膮艂 kolano pod jego tors i z ca艂ej si艂y kopn膮艂. Wr贸g stoczy艂 si臋 z niego i teraz Ro艅 by艂 g贸r膮. Przytrzymuj膮c szale艅ca za w艂osy, t艂uk艂 nasad膮 d艂oni w jego twarz, dop贸ki nie poczu艂, 偶e nos tamtego krwawi, a chrz膮stki p臋kaj膮 z trzaskiem - bi艂 艂 bi艂, a偶 pokaleczy艂 sobie r臋k臋. Dopiero wtedy pu艣ci艂 Declana.
Zeal stan臋艂o w ogniu.
Trupiog艂owy nie raz ju偶 wznieca艂 po偶ary. Benzyna by艂a jednak now膮 broni膮, z kt贸r膮 si臋 musia艂 oswoi膰. Nauka nie trwa艂a d艂ugo. Sekret tkwi艂 w okaleczeniu owych skrzy艅 na ko艂ach, a to by艂o 艂atwe. Otworzy膰 ich boki, 偶eby wyciek艂a ich krew - krew, od kt贸rej bola艂a go g艂owa. Bez trudu pokona艂 te skrzynie. Sta艂y rz臋dem wzd艂u偶 chodnik贸w jak byczki przeznaczone na rze藕. Kroczy艂 po艣r贸d nich, bezradnych w obliczu 艣mierci, rozlewa艂 ich krew wzd艂u偶 High Road i podpala艂 j膮. Strumienie p艂ynnego ognia wdziera艂y si臋 do ogrod贸w i przelewa艂y przez progi. P艂omienie ogarnia艂y strzechy. Chaty sz艂y z dymem. Po kilku minutach po偶ar rozszerzy艂 si臋 na ca艂e Zeal.
Ro艅 艣ci膮gn膮艂 z o艂tarza brudny obrus, staraj膮c si臋 nie my艣le膰 o Debbie i Margaret. Policja na pewno zabierze je w bezpieczne miejsce. Najwa偶niejsze by艂o to, co robi艂.
Pod obrusem znajdowa艂a si臋 poka藕na skrzynia, kt贸rej przedni膮 艣cian臋 pokrywa艂a jaka艣 toporna p艂askorze藕ba. Nie zwr贸ci艂 uwagi na to, co przedstawia艂a, mia艂 wa偶niejsze sprawy na g艂owie. Na dworze szala艂a bestia. S艂ysza艂 jej triumfalny ryk i a偶 pali艂 si臋 - tak, a偶 pali艂 si臋 - by stawi膰 jej czo艂a. Zabi膰 j膮 lub zgin膮膰. Ale najpierw - skrzynia. Kry艂a w sobie moc, co do tego nie by艂o w膮tpliwo艣ci, moc, kt贸ra ju偶 teraz elektryzowa艂a jego w艂osy i oddzia艂ywa艂a na jego cz艂onek, powoduj膮c bolesny wzw贸d. Podniecenie ow艂adn臋艂o ca艂ym jego cia艂em, upaja艂o go. Z艂akniony, po艂o偶y艂 obie d艂onie na skrzyni. Ramionami jego targn膮艂 nag艂y wstrz膮s. Ro艅 mia艂 wra偶enie, 偶e gotuj膮 mu si臋 stawy. Odlecia艂 w ty艂. B贸l by艂 tak okropny, 偶e niemal pozbawi艂 go przytomno艣ci. Zaraz jednak ust膮pi艂. Ro艅 rozejrza艂 si臋 w poszukiwaniu narz臋dzia, kt贸re pomog艂oby mu bezbole艣nie otworzy膰 skrzyni臋.
Zdesperowany, owin膮艂 d艂o艅 strz臋pem obrusa i podni贸s艂 ze skraju ogniska mosi臋偶ny lichtarz. P艂贸tno zacz臋艂o si臋 tli膰, 偶ar dotkn膮艂 jego sk贸ry. Ro艅 cofn膮艂 si臋 o krok i zacz膮艂 wali膰 w skrzyni臋 jak op臋tany, a偶 polecia艂y drzazgi. R臋ce mu ca艂kiem zdr臋twia艂y, nie czu艂 nawet, czy rozgrzany metal pali mu d艂onie. Jakie to zreszt膮 mia艂o znaczenie? Tam wewn膮trz znajdowa艂a si臋 bro艅, oddalona zaledwie o kilka cali. Gdyby tylko zdo艂a艂 do niej dotrze膰, wzi膮膰 j膮 w posiadanie. Erekcja stawa艂a si臋 ju偶 trudna do zniesienia, czu艂 dra偶ni膮ce sw臋dzenie.
- Chod藕 do mnie. No chod藕. No chod藕 - powtarza艂 bezmy艣lnie. - Chod藕 do mnie. Chod藕 do mnie. - Zupe艂nie, jakby chcia艂 wzi膮膰 贸w skarb w ramiona; jakby mia艂 do czynienia z dziewczyn膮, kt贸rej pragn膮艂, kt贸rej po偶膮da艂 jego cz艂onek i kt贸r膮 nale偶a艂o zahipnotyzowa膰, by wesz艂a do 艂贸偶ka.
- Chod藕 do mnie, chod藕 do mnie...
Drewno p臋ka艂o. Dysz膮c z wysi艂ku, odwala艂 kraw臋dzi膮 podstawy lichtarza co wi臋ksze od艂amki. O艂tarz by艂 w rzeczywisto艣ci wydr膮偶on膮 skrzyni膮. I do tego pust膮.
Pust膮.
Je艣li nie bra膰 pod uwag臋 kamiennej kuli wielko艣ci ma艂ej futbol贸wki. Czy偶by to by艂a jego zdobycz? A偶 nie m贸g艂 w to uwierzy膰. Tak niepozornie wygl膮da艂a, a jednak powietrze wok贸艂 niego wci膮偶 by艂o naelektryzowane, a krew w 偶y艂ach wrza艂a. Wsun膮艂 r臋k臋 w wy艂amany przez siebie otw贸r i wydoby艂 ow膮 relikwi臋.
Na dworze Trupiog艂owy 艣wi臋ci艂 triumfy.
Ro艅 wa偶y艂 贸w kamie艅 w zmartwia艂ej d艂oni, a przed jego oczyma przesuwa艂y si臋 niesamowite obrazy. Trup o p艂on膮cych stopach, chata w p艂omieniach, pies - 偶ywy k艂膮b ognia - biegn膮cy przez ulic臋. To wszystko rozgrywa艂o si臋 teraz w Zeal; czeka艂o, by po艂o偶y膰 temu kres.
A on m贸g艂 przeciwstawi膰 podpalaczowi jedynie 贸w kamie艅. Przez p贸艂 dnia wierzy艂 Bogu i zawi贸d艂 si臋 na tym. Zdoby艂 zwyk艂y kamie艅, pieprzony kamie艅. Obraca艂 teraz w r臋kach t臋 kul臋, pr贸buj膮c wy艂owi膰 w jej fa艂dach i wypuk艂o艣ciach jaki艣 sens. Mo偶e co艣 przedstawia艂a? Mo偶e nie dostrzeg艂 jej prawdziwego znaczenia?
Z drugiego kra艅ca ko艣cio艂a dobieg艂 do niego jaki艣 zgie艂k, trzask, krzyk spod drzwi i huk p艂omieni.
Do wn臋trza wpad艂o dwoje ludzi, 艢ciganych przez dym i b艂agania.
- Podpali艂 wiosk臋 - powiedzia艂 jaki艣 nieobcy Ronowi g艂os. 呕yczliwy policjant, kt贸ry nie wierzy艂 w istnienie piek艂a. Stara艂 si臋 teraz nie ulec panice, mo偶e ze wzgl臋du na sw膮 towarzyszk臋, pani膮 Blatter z hotelu. Koszula nocna, w kt贸rej kobieta wypad艂a na ulic臋, zd膮偶y艂a si臋 ju偶 podrze膰 i ods艂ania艂a piersi, kt贸re trz臋s艂y si臋 w rytm szlochu. Pani Blatter chyba nie wiedzia艂a, 偶e jest p贸艂naga ani nawet, gdzie si臋 znalaz艂a.
- Chryste, pom贸偶 nam! - powiedzia艂 Ivanhoe.
- Tu nie ma 偶adnego cholernego Chrystusa - odezwa艂 si臋 Declan. Wsta艂 ju偶 i szed艂 teraz chwiejnie ku intruzom. Ro艅, z miejsca, gdzie sta艂, nie widzia艂 jego twarzy, ale by艂 pewien, 偶e trudno by艂oby j膮 rozpozna膰. Pani Blatter min臋艂a kieruj膮cego si臋 ku drzwiom szale艅ca i pobieg艂a w kierunku o艂tarza. W miejscu, gdzie teraz p艂on臋艂o ognisko, kiedy艣 bra艂a 艣lub.
Ro艅 patrzy艂 na ni膮, urzeczony.
By艂a zdecydowanie za gruba; mia艂a obwis艂e piersi i zbyt du偶y brzuch, na tyle przes艂aniaj膮cy 艂ono, 偶e nale偶a艂o w膮tpi膰, czy kiedykolwiek je widzia艂a. A jednak dzi臋ki niej Ro艅 poj膮艂, dlaczego mia艂 tak silny wzw贸d i dlaczego kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie.
Trzyma艂 w d艂oni jej podobizn臋. Na Boga, tak, to j膮 trzyma艂 w d艂oni, by艂a 偶ywym odzwierciedleniem owej bry艂ki. Kobieta. Wizerunek Wenus, kobiety t臋偶szej ni偶 pani Blatter, o brzuchu nabrzmia艂ym od potomstwa, cyckach jak g贸ry i otwartej dla ca艂ego 艣wiata dolinie, kt贸ra zaczyna艂a si臋 poni偶ej jej p臋pka. Przez te wszystkie lata wierni chylili g艂owy przed bogini膮, ukryt膮 pod obrusem i krzy偶em.
Ro艅 zszed艂 ze stopni o艂tarza i pu艣ci艂 si臋 biegiem przez ko艣ci贸艂, odtr膮caj膮c na bok pani膮 Blatter, policjanta i szale艅ca.
- Nie wychod藕! - ostrzeg艂 go Ivanhoe. - Jest tu偶 pod ko艣cio艂em.
Ro艅 mocno trzyma艂 Wenus, czerpi膮c z jej ci臋偶aru poczucie bezpiecze艅stwa. Zza jego plec贸w dolecia艂 wrzask ko艣cielnego, maj膮cy ostrzec jego pana. Tak, to na pewno by艂o ostrze偶enie.
Ro艅 kopni臋ciem otworzy艂 drzwi. Jak okiem si臋gn膮膰, szala艂 ogie艅. Chata w p艂omieniach, trup o p艂on膮cych stopach i gnaj膮cy na o艣lep pies, sk膮pany w ogniu. I oczywi艣cie, Trupiog艂owy, wyra藕nie widoczny na tle szalej膮cych p艂omieni. Rozgl膮da艂 si臋; mo偶e dlatego, 偶e us艂ysza艂 krzyk ko艣cielnego, prawdopodobniejsze jednak by艂o, 偶e wiedzia艂, wyczu艂, i偶 odnaleziono wizerunek kobiety.
- Tutaj! - krzykn膮艂 Ro艅. - Tutaj jestem! Tu jestem!
Ju偶 naciera艂, pewnym krokiem jak triumfator zmierzaj膮cy do ostatecznego i absolutnego zwyci臋stwa. Ro艅 zw膮tpi艂 nagle w swoje si艂y. Dlaczego olbrzym szed艂 tak pewnie, nie zwa偶aj膮c na bro艅 trzyman膮 przez cz艂owieka?
Czy偶by jej nie widzia艂? Nie s艂ysza艂 ostrze偶enia?
Chyba 偶e...
"O Bo偶e, Kr贸lu Niebios!
...Chyba 偶e Coot si臋 myli艂. A to by艂 tylko kamie艅, bezu偶yteczna, nic nie znacz膮ca bry艂ka." Nagle czyje艣 r臋ce oplot艂y szyj臋 Rona. Szaleniec. Cichy g艂os wyplu艂 mu w ucho jedno s艂owo:
- Skurwysyn!
Ro艅 nie odrywa艂 wzroku od zbli偶aj膮cego si臋 Trupiog艂owego.
- Tu jest! - zaskrzecza艂 szaleniec. - Za艂atw go. Zabij go. Tu jest!
U艣cisk zel偶a艂 i Ro艅, rzuciwszy okiem w ty艂, zauwa偶y艂, 偶e Ivanhoe odci膮ga Declana pod mury ko艣cio艂a. Z rozbitych ust ko艣cielnego wydobywa艂o si臋 skrzeczenie:
- Tu jest. Tutaj!
Ro艅 zn贸w spojrza艂 na Trupiog艂owego. Bestia by艂a tu偶 tu偶; nie zd膮偶y艂by nawet unie艣膰 kamienia w ge艣cie samoobrony. Ale olbrzym nie po niego tu przyszed艂. Czu艂 i s艂ysza艂 jedynie Declana. Ledwie olbrzymie 艂apy przesun臋艂y si臋 obok Rona, si臋gaj膮c po szale艅ca, Ivanhoe rozprostowa艂 palce. Sceny, kt贸ra nast膮pi艂a potem, nie spos贸b by艂o ogl膮da膰. Ro艅 wola艂 nawet nie wyobra偶a膰 sobie, jak owe r臋ce rozdzieraj膮 Declana na strz臋py; s艂ysza艂 jedynie be艂kotliwe b艂agania, przechodz膮ce w rozpaczliwy wrzask. Kiedy ju偶 odwa偶y艂 si臋 obejrze膰, to co zobaczy艂 na ziemi i murze w niczym ju偶 nie przypomina艂o cz艂owieka...
...A Trupiog艂owy szed艂 teraz po niego, szed艂 zrobi膰 z nim to samo albo co艣 jeszcze gorszego. Wielki 艂eb obr贸ci艂 si臋, wbijaj膮c we艅 wzrok i szeroko rozdziawiaj膮c paszcz臋. Ro艅 dostrzeg艂 teraz, 偶e ogie艅 nie oszcz臋dzi艂 olbrzyma. Bestia, upojona masakr膮, nazbyt by艂a beztroska; ogie艅 opali艂 jej twarz i pier艣. Sier艣膰 mia艂a zw臋glon膮, grzywa zamieni艂a si臋 w szczecin臋, a lewa r臋ka poczernia艂a i pokry艂a si臋 b膮blami. Ga艂ki oczne, li藕ni臋te p艂omieniem, p艂ywa艂y teraz po艣r贸d 艣luzu i 艂ez. To dlatego potw贸r szed艂 艣ladem g艂osu Declana, omijaj膮c Rona - niewiele ju偶 widzia艂.
Ale jedno jeszcze musi zobaczy膰. Musi.
- Tutaj... tutaj... - powiedzia艂 Ro艅. - Tu jestem.
Trupiog艂owy us艂ysza艂 go. Szuka艂 go nie widz膮cymi oczyma, pr贸bowa艂 wyt臋偶y膰 wzrok.
- Tutaj! Tu jestem!
Trupiog艂owy warkn膮艂. Piek艂a go poparzona twarz; pragn膮艂 st膮d uciec, uciec w ch艂贸d g臋stej brzeziny, sk膮panej w 艣wietle ksi臋偶yca.
Jak przez mg艂臋 zobaczy艂 kamie艅, kt贸ry 贸w homo sapiens tuli艂 do siebie, jakby piastowa艂 dziecko. Nie widzia艂 go wyra藕nie, ale wiedzia艂, z czym ma do czynienia. I ten widok sprawia艂 mu b贸l. K艂u艂 go, a zarazem 艂askota艂.
To oczywi艣cie by艂 jedynie symbol, oznaka mocy, nie moc sama w sobie, ale umys艂 potwora nie dor贸s艂 do tak subtelnych rozr贸偶nie艅. Dla niego kamie艅 by艂 tym, czego najbardziej si臋 obawia艂: krwawi膮c膮 kobiet膮, kt贸rej rozdziawiona szpara po偶era艂a nasienie i wypluwa艂a dzieci. Ta szpara, ta kobieta - to by艂o 偶ycie, nie ko艅cz膮ca si臋 p艂odno艣膰. I to go przera偶a艂o.
Trupiog艂owy cofn膮艂 si臋; po jego nodze sp艂yn臋艂a stru偶ka ka艂u. L臋k, widoczny na jego twarzy, doda艂 Ronowi si艂. M臋偶czyzna wykorzysta艂 t臋 przewag臋, napieraj膮c na ust臋puj膮c膮 besti臋. Ledwie do niego dociera艂o, 偶e Ivanhoe obstawi艂 go swoimi lud藕mi i 偶e gdzie tylko zdo艂a艂 si臋gn膮膰 k膮tem oka, czai艂y si臋 uzbrojone postacie, rw膮ce si臋 do tego, by po艂o偶y膰 trupem podpalacza.
Si艂y go jednak opuszcza艂y. Kamie艅, niesiony wysoko nad g艂ow膮, tak by Trupiog艂owy widzia艂 go wyra藕nie, z ka偶d膮 chwil膮 wydawa艂 mu si臋 ci臋偶szy.
- Ruszajcie - powiedzia艂 cicho Ro艅 do otaczaj膮cych go mieszka艅c贸w Zeal. - Ruszajcie, bierzcie go. Bierzcie go...
Jeszcze nie sko艅czy艂 m贸wi膰, a ju偶 zacie艣nili kr膮g.
Trupiog艂owy raczej ich wyczu艂, ni偶 zobaczy艂; obola艂e oczy utkwi艂 w pos膮偶ku.
Z臋by wysun臋艂y si臋 z ukrycia, gotowe do odparcia ataku. Ze wszystkich stron osacza艂 go ludzki od贸r.
Paniczny l臋k wzi膮艂 g贸r臋 nad uprzedzeniami i olbrzym, broni膮c si臋 przed kamieniem, natar艂 na Rona. Atak zaskoczy艂 cz艂owieka. Szpony wbi艂y si臋 w sk贸r臋 na g艂owie, twarz Rona zala艂a si臋 krwi膮.
Ale ju偶 zaci膮gni臋to p臋tl臋. Ludzkie r臋ce - bia艂e, s艂abe ludzkie r臋ce - dosi臋g艂y Trupiog艂owego. Pi臋艣ci t艂uk艂y w jego kr臋gos艂up, paznokcie dar艂y sk贸r臋.
Pu艣ci艂 Rona, gdy kto艣 dorwa艂 si臋 z no偶em do jego n贸g i przeci膮艂 mu 艣ci臋gna. B贸l sprawi艂, 偶e olbrzym swym wyciem str膮ci艂 niebo, a przynajmniej tak mu si臋 zdawa艂o. W spalonych przez ogie艅 oczach Trupiog艂owego zawirowa艂y gwiazdy, zwali艂 si臋 na drog臋 s艂ysz膮c, jak trzaskaj膮 kr臋gi. Ludzie nie zwlekaj膮c przygnietli go swoim ci臋偶arem. Z艂ama艂 komu艣 palce, innemu zmia偶d偶y艂 twarz, ale nic ju偶 nie mog艂o ich powstrzyma膰. Ich nienawi艣膰 liczy艂a sobie wieki; mimo i偶 o tym nie wiedzieli, tkwi艂a w ich ko艣ciach.
Dop贸ki m贸g艂, miota艂 si臋 jeszcze, ale wiedzia艂, 偶e nie uniknie 艣mierci. Tym razem nie b臋dzie wskrzeszenia, nie doczeka pod ziemi膮 chwili, 偶e zapomn膮 o nim ich potomkowie. Na zawsze scze藕nie, obr贸ci si臋 w nico艣膰.
Ta my艣l uspokoi艂a go nieco i na ile by艂o to mo偶liwe, podni贸s艂 wzrok ku miejscu, gdzie sta艂 贸w niedu偶y ojciec. Ich oczy spotka艂y si臋, jak w贸wczas na drodze, kiedy porywa艂 ch艂opca. Tyle tylko, 偶e spojrzenie Trupiog艂owego straci艂o sw膮 parali偶uj膮c膮 moc. Jego twarz by艂a pusta i martwa jak ksi臋偶yc. Przegra艂, zanim Ro艅 wbi艂 kamie艅 mi臋dzy jego 艣lepia. Czaszka by艂a mi臋kka, zapad艂a si臋 i m贸zg bryzn膮艂 na drog臋.
Kr贸l skona艂. Wszystko sko艅czy艂o si臋 nagle, bez uroczystej ceremonii. Koniec, raz na zawsze. Nikt nie roni艂 艂ez.
Ro艅 zostawi艂 kamie艅 tam, gdzie uderzy艂 - na wp贸艂 wbity w czo艂o bestii. Wsta艂 chwiejnie i pomaca艂 g艂ow臋. Sk贸ra by艂a zdarta i ko艅ce palc贸w dotkn臋艂y czaszki. Krew la艂a si臋 i la艂a. Znalaz艂y si臋 jednak r臋ce, zdolne go podtrzyma膰, a perspektywa snu wolnego od l臋ku te偶 by艂a nie do pogardzenia.
Nikt nie zauwa偶y艂, 偶e Trupiog艂owy konaj膮c opr贸偶ni艂 p臋cherz. Stru偶ka uryny wyp艂yn臋艂a spod trupa i pociek艂a w d贸艂 drogi. Paruj膮c w mro藕nym powietrzu, szuka艂a miejsca, w kt贸re mog艂aby wsi膮kn膮膰. Kilka st贸p dalej znalaz艂a 艣ciek i pod膮偶y艂a nim a偶 do szczeliny w nawierzchni, tam zespoli艂a si臋 z go艣cinn膮 ziemi膮.
PORNOGRAFIA I CA艁UN
(CONFESSION OF A/PORNOGRAPHER'S/ SHROUD)
By艂 kiedy艣 cia艂em. Cia艂em, ko艣ci膮 i ambicj膮. Tb by艂o jednak wieki temu, tak mu si臋 przynajmniej zdawa艂o, a pami臋膰 o owym b艂ogos艂awionym stanie szybko gas艂a.
Pozosta艂y jednak pewne 艣lady minionego 偶ycia, czas nie zdo艂a艂 mu wszystkiego odebra膰. Wyra藕nie, a偶 do b贸lu, pami臋ta艂 twarze tych, kt贸rych kocha艂 lub nienawidzi艂. Wpatrywa艂y si臋 w niego z przesz艂o艣ci, wyraziste i jasne. Wci膮偶 widzia艂 s艂odkie, ostatnie spojrzenie swoich dzieci. Oraz pozbawione s艂odyczy, ale te偶 ostatnie, 艂otr贸w, kt贸rych zamordowa艂.
Przy niekt贸rych wspomnieniach zbiera艂o mu si臋 na p艂acz, ale z wykrochmalonych oczu nie mog艂a sp艂yn膮膰 艂za. Zreszt膮, zbyt p贸藕no ju偶 by艂o na 偶al. 呕al to luksus zarezerwowany dla 偶ywych, tych, kt贸rzy maj膮 jeszcze do艣膰 czasu, tchu i energii, by dzia艂a膰.
On przeszed艂 ju偶 ten etap. On, male艅ki Ronnie mamusi - gdyby tak mog艂a go teraz widzie膰 - nie 偶y艂 ju偶 niemal od trzech tygodni. O wiele za d艂ugo, by czegokolwiek 偶a艂owa膰.
Zrobi艂 wszystko, co m贸g艂, aby naprawi膰 pope艂nione b艂臋dy. Przed艂u偶y艂 sw贸j byt do granic mo偶liwo艣ci, a nawet jeszcze d艂u偶ej, skrad艂 nieco cennego czasu, by zako艅czy膰 rachunki, wyprowadzi膰 bilans na zero. Male艅ki Ronnie mamusi zawsze by艂 porz膮dnicki - wz贸r schludno艣ci. To te偶 by艂o jednym z powod贸w, dla kt贸rych zaj膮艂 si臋 ksi臋gowo艣ci膮. 艢ciganie po艣r贸d setek liczb kilku niew艂a艣ciwie wpisanych pens贸w by艂o pasjonuj膮c膮 gr膮, a zbilansowanie ksi膮g pod koniec dnia przynosi艂o mn贸stwo satysfakcji. Niestety, zbyt p贸藕no u艣wiadomi艂 sobie, 偶e 偶ycie nie jest tak porz膮dne. Ale i tak spisa艂 si臋 najlepiej, jak tylko potrafi艂. Na wi臋cej, jak mawia艂a matka, lepiej nie liczy膰. Teraz pozostawa艂o tylko wyspowiada膰 si臋, a po spowiedzi uda膰 si臋 przed oblicze S臋dziego, z czystymi r臋kami i ze skruch膮.
Kiedy tak tkwi艂, przewieszony przez l艣ni膮cy od cz臋stego u偶ywania kl臋cznik konfesjona艂u w ko艣ciele 艣w. Marii Magdaleny, obawia艂 si臋 tylko tego, 偶e przyw艂aszczone przez niego cia艂o nie utrzyma go w sobie na tyle d艂ugo, by zdo艂a艂 zrzuci膰 z siebie wszystkie grzechy, ci膮偶膮ce na jego p艂贸ciennym sercu. Skoncentrowa艂 si臋, pr贸buj膮c zachowa膰 na te kilka ostatnich, najwa偶niejszych minut jedno艣膰 duszy i cia艂a.
Wkr贸tce nadejdzie ojciec Rooney. Zasi膮dzie za krat膮 konfesjona艂u, ofiaruje mu s艂owa pociechy, zrozumienia i przebaczenia i wtedy, podczas ostatnich kilku minut swego skradzionego bytu, Ronnie Glass opowie mu wszystko.
Zacznie od zaprzeczenia najszkaradniejszej potwarzy, jaka na nim ci膮偶y艂a: oskar偶eniu o szerzenie pornografii.
Kr贸l pornografii.
Ju偶 sama my艣l by艂a absurdalna. Nie by艂o w nim nic z rekina pornobiznesu. Za艣wiadczy膰 o tym mogli wszyscy, kt贸rzy go znali podczas trzydziestu dw贸ch lat 偶ywota. Chryste, nawet nie przepada艂 za seksem! Ze wszystkich ludzi, kt贸rym mo偶na by by艂o zarzuci膰 handel 艣wi艅stwami, on by艂 ostatnim. Podczas gdy zdawa艂o si臋, 偶e wszyscy szczyc膮 si臋 swoim rozpasaniem niczym trzeci膮 nog膮, on wi贸d艂 nieskazitelne 偶ycie. Zakazane uciechy cielesne, podobnie jak wypadki samochodowe, zdarza艂y si臋 zawsze innym, nie jemu. Seks by艂 jak jazda kolejk膮 g贸rsk膮 w lunaparku: raz do roku m贸g艂 bawi膰. Dwa razy, to jeszcze by艂o zno艣ne, trzeci raz przyprawia艂o o md艂o艣ci. Czy偶 nale偶a艂o si臋 dziwi膰, 偶e w ci膮gu lat ma艂偶e艅stwa z dobr膮 katoliczk膮 ten dobry katolik dorobi艂 si臋 tylko dw贸jki dzieci?
Mimo wstrzemi臋藕liwo艣ci seksualnej by艂 jednak kochaj膮cym m臋偶em i ojcem, a jego 偶ona, Bernadette, dzieli艂a z nim 贸w stosunek do seksu, nigdy wi臋c nie dochodzi艂o mi臋dzy nimi do k艂贸tni z tego powodu.
Ich najwi臋ksz膮 rado艣ci膮 by艂y dzieci. Samantha stawa艂a si臋 ju偶 idea艂em grzeczno艣ci i schludno艣ci, a Imogen odziedziczy艂a u艣miech po matce.
Trzeba przyzna膰, 偶ycie by艂o udane. By艂 niemal w艂a艣cicielem po艂owy nie wyr贸偶niaj膮cego si臋 niczym bli藕niaka na zielonych peryferiach Londynu. Mia艂 niewielki ogr贸dek, o kt贸ry troszczy艂 si臋 w niedziel臋 - tak samo, jak o dusz臋. Na ile m贸g艂 to oceni膰, wi贸d艂 偶ycico typowe, skromne i wolne od brudu.
I takie by pozosta艂o, gdyby nie 贸w robak chciwo艣ci w jego naturze. Bez dw贸ch zda艅, to chciwo艣膰 go zgubi艂a.
Gdyby nie pazerno艣膰, nie zainteresowa艂by si臋 robot膮 oferowan膮 mu przez Maguire'a. Zaufa艂by instynktowi, rozejrza艂by si臋 po ciasnym, zadymionym biurze nad w臋giersk膮 cukierni膮 w Soho i zrobi艂 w ty艂 zwrot. Ale pokusa bogactwa przes艂oni艂a mu oczywist膮 prawd臋 - 偶e u偶ywa艂 wszystkich swych buchalteryjnych talent贸w, by nada膰 poz贸r wiarygodno艣ci operacjom, kt贸re cuchn臋艂y przest臋pstwem. W duchu o tym, oczywi艣cie, wiedzia艂. Wiedzia艂, 偶e Maguire, pomimo nieustaj膮cych opowie艣ci o odnowie moralnej, pomimo sympatii, jak膮 偶ywi艂 dla dzieci i obsesji na punkcie wyrafinowanej sztuki bonsai, by艂 wsz膮. Najn臋dzniejsz膮 z n臋dznych. Ronnie jednak skutecznie odcina艂 si臋 od tych fakt贸w, zadowalaj膮c si臋 tym, co do niego nale偶a艂o: bilansowaniem ksi膮g. Maguire by艂 hojny, nietrudno by艂o wi臋c pozosta膰 艣lepym. Ronnie zacz膮艂 nawet lubi膰 tego cz艂owieka i jego wsp贸lnik贸w. Przyzwyczai艂 si臋 do pow艂贸cz膮cego nogami olbrzyma, Dennisa Luzzatiego, zwanego Dorkiem, wiecznie nosz膮cego na t艂ustych wargach 艣lady krem贸wek. Przywyk艂 te偶 do niewielkiego, trzypalcego Henry'ego B. Henry'ego, jego karcianych sztuczek i trajkotania - codziennie o czym艣 innym. Nie nale偶eli do zbyt wyrafinowanych rozm贸wc贸w i z pewno艣ci膮 nie byliby mile widziani w Klubie Tenisowym, ale wygl膮dali do艣膰 nieszkodliwie.
Szokiem, prawdziwym szokiem by艂o dla Ronnie'ego zrzucenie zas艂ony i odkrycie, jakimi bestiami s膮 w rzeczywisto艣ci Dork, Henry i Maguire.
Objawienie nast膮pi艂o przypadkiem.
Pewnego wieczoru, sko艅czywszy w艂a艣nie jakie艣 sprawozdanie finansowe, Ronnie podjecha艂 taks贸wk膮 pod magazyn, zamierzaj膮c osobi艣cie wr臋czy膰 je szefowi. Nigdy dot膮d nie by艂 w tym magazynie, cho膰 to miejsce cz臋sto pojawia艂o si臋 w ich rozmowach. Maguire od kilku miesi臋cy sk艂adowa艂 tam zapasy ksi膮偶ek. G艂贸wnie ksi膮偶ek kucharskich z Europy, tak przynajmniej powiedziano Ronnie'emu, mia艂 ujrze膰 prawd臋 w ca艂ej jej wielobarwnej okaza艂o艣ci. Znalaz艂 Maguire'a w jednym z nie otynkowanych pokoi. Szef siedzia艂 na krze艣le, otoczony paczkami i skrzyniami. Dork te偶 tam by艂, pa艂aszowa艂 ciastko. Henry B. uk艂ada艂 pasjansa. Wok贸艂 tej tr贸jki pi臋trzy艂y si臋 stosy czasopism, tysi膮ce zeszyt贸w o po艂yskliwych ok艂adkach.
Maguire podni贸s艂 wzrok znad rachunk贸w.
- Glassy - powiedzia艂. Zawsze go tak nazywa艂.
Ronnie nie m贸g艂 oderwa膰 oczu od wn臋trza pokoju. Nawet z tej odleg艂o艣ci m贸g艂 zgadn膮膰, jakich to skarb贸w stosy widzi.
- W艂a藕 - powiedzia艂 Henry B. - Partyjk臋?
- Nie r贸b takiej powa偶nej miny - rzek艂 uspokajaj膮co Maguire. - To tylko towar.
Oniemia艂y ze zgrozy, Ronnie zbli偶y艂 si臋 do jednego ze stos贸w i otworzy艂 le偶膮ce na wierzchu czasopismo.
"Climax Erotica", g艂osi艂a ok艂adka. "Barwna pornografia dla dyskryminowanych doros艂ych. Wersja angielska, niemiecka i francuska." Nie mog膮c si臋 oprze膰, zacz膮艂 wertowa膰 magazyn. Ledwie s艂ysza艂 lawin臋 偶art贸w i gr贸藕b, jakimi zasypywa艂 go Maguire. P艂on膮艂 ze wstydu.
Ze stron czasopism wy艂ania艂y si臋 roje obscenicznych zdj臋膰. Nigdy w 偶yciu nie widzia艂 nic podobnego. Zarejestrowano tu z najdrobniejszymi szczeg贸艂ami ka偶dy akt seksualny, jakiego mogli si臋 dopu艣ci膰 z艂aknieni kochankowie. Uczestnicy owych akt贸w u艣miechali si臋 do Ronnie'ego szklistymi oczyma, nurzali si臋 w bagnie seksu, a na ich obrzmia艂ych od rozpusty twarzach nie wida膰 by艂o 艣ladu wstydu czy poczucia winy. Wyra藕nie za to by艂o wida膰 wszystkie szpary, otwory, ka偶d膮 zmarszczk臋 i pieprzyk. Patrz膮c na te splecione w akrobatycznych pozycjach cia艂a, Glass dosta艂 md艂o艣ci.
Zamkn膮艂 magazyn i zerkn膮艂 na kolejny stos. Inne twarze, ta sama w艣ciek艂a ruja. Zgromadzono tu wszelkie mo偶liwe zboczenia seksualne. Same tytu艂y 艣wiadczy艂y o atrakcjach, jakie mo偶na by艂o znale藕膰 wewn膮trz. "Rozpustnice w 艂a艅cuchach", wo艂a艂 jeden z nich. "Zniewolona przez gum臋", obiecywa艂 inny. Trzeci oferowa艂 "Kochanka rasy Labrador", przedstawionego wiernie, po najdrobniejszy kosmyk mokrej sier艣ci.
Do sko艂owanego umys艂u Ronnie'ego zacz膮艂 si臋 z wolna przes膮cza膰 przepalony przez papierosy g艂os Michaela Maguire'a. Sypa艂 pochlebstwami, a przynajmniej pr贸bowa艂 to robi膰, co gorsza, drwi艂 z jego naiwno艣ci:
- Pr臋dzej czy p贸藕niej i tak by艣 si臋 dowiedzia艂 - twierdzi艂. - Chyba lepiej, 偶e sta艂o si臋 to wcze艣niej, co? Nic w tym strasznego.
Ronnie gwa艂townie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, pr贸buj膮c wyrzuci膰 z niej obrazy, jakie wyry艂y si臋 pod powiekami. Zaczyna艂y ju偶 opanowywa膰 jego umys艂, dziewiczy dotychczas pod tym wzgl臋dem. Wyobra藕nia podsuwa艂a mu wizj臋 sfory labrador贸w w sk贸rzanych kostiumach, 艂apczywie pij膮cych z cia艂 sp臋tanych kurew. By艂 przera偶ony strumieniami ohydztwa, atakuj膮cymi go ze wszystkich stron. Poczu艂, 偶e je艣li si臋 nie przeciwstawi, zadusz膮 go.
- Okropne. - Tylko tyle by艂 w stanie powiedzie膰. -Okropne.
- Jest na nie wielki popyt.
- Nie u mnie! - zaprotestowa艂, jakby Maguire sugerowa艂 mu, 偶e to on jest tym zainteresowany.
- W porz膮dku, a zatem ci nie le偶膮. Jemu nie le偶膮, Dork.
Dork delikatn膮 chusteczk膮 艣ciera艂 krem ze swych kr贸tkich palc贸w.
- Czemu nie?
- Za 艣wi艅skie dla niego.
- Okropne - powiedzia艂 znowu Ronnie.
- C贸偶, siedzisz w tym po szyj臋, synu - oznajmi艂 Maguire. Czy jego glos by艂 teraz g艂osem diab艂a? Z ca艂膮 pewno艣ci膮, tak. - R贸wnie dobrze mo偶esz znie艣膰 to z u艣miechem:
- Pie艣膰 to z u艣miechem - parskn膮艂 Dork. - To mi si臋 podoba, Mick. Naprawd臋 mi si臋 podoba.
Ronnie przyjrza艂 si臋 Maguire'owi. Tamten mia艂 czterdzie艣ci pi臋膰 lat, ale przez sw膮 sp臋kan膮, pomarszczon膮 twarz wydawa艂 si臋 znacznie starszy. Ca艂y urok prys艂, twarz, z kt贸r膮 Ronnie spotka艂 si臋 wzrokiem, nie mia艂a w sobie nic ludzkiego. Pot, szczecina i pop臋kane usta przywiod艂y mu na my艣l ty艂ek mi臋sistej dziwki z jednego z magazyn贸w.
- My wszyscy jeste艣my kryminalistami - oznajmi艂 贸w organ. - I je艣li nas zn贸w przy艂api膮, nie b臋dziemy mieli nic do stracenia.
- Nic - powt贸rzy艂 Dork.
- Ale ty, synu, jeste艣 czy艣ciutki jak 艂za. Je艣li jednak zdecydujesz si臋 rozklepa膰 na prawo i lewo o tych 艣wi艅skich interesach, stracisz reputacj臋 mi艂ego, rzetelnego ksi臋gowego. Zaryzykowa艂bym stwierdzenie, 偶e nigdzie ju偶 nie znajdziesz pracy. Rozumiesz, co mam na my艣li?
Ronnie zapragn膮艂 uderzy膰 Maguire'a i zrobi艂 to, do艣膰 mocno. Kiedy cios dosi臋gn膮! z臋b贸w tamtego, rozleg艂 si臋 satysfakcjonuj膮cy trzask, a spomi臋dzy warg pociek艂a krew. Ronnie bi艂 si臋 jednak po raz pierwszy od czas贸w szko艂y i zbyt by艂 powolny, by uchyli膰 si臋 przed nieuniknion膮 kontr膮. Uderzenie, kt贸rym odpowiedzia艂 Maguire, pos艂a艂o go, brocz膮cego krwi膮, pomi臋dzy "Rozpustnice". Ronnie nie zdo艂a艂 si臋 jeszcze pozbiera膰, a ju偶 pi臋ta Dorka wbi艂a si臋 w jego nos, 艂ami膮c chrz膮stk臋. Podczas gdy pr贸bowa艂 mruganiem oczy艣ci膰 oczy z krwi, Dork podni贸s艂 go i przytrzyma艂.
Upier艣cieniona r臋ka Maguire'a zmieni艂a si臋 w pi臋艣膰 i przez nast臋pne pi臋膰 minut szef wykorzystywa艂 swego ksi臋gowego jako worek treningowy, zaczynaj膮c poni偶ej pasa i d膮偶膮c w g贸r臋.
Dziwne, ale b贸l doda艂 Ronnie'emu otuchy, zdawa艂o si臋, 偶e uwolni艂 jego dusz臋 od jakiejkolwiek winy skuteczniej ni偶 艂a艅cuszek Zdrowasiek. Kiedy bicie usta艂o i Dork pu艣ci艂 go, poharatanego, Ronnie nie czu艂 ju偶 ani krzty z艂o艣ci - a jedynie siln膮 potrzeb臋 wyr贸wnania rachunk贸w z Maguire'em.
Wr贸ci艂 tamtej nocy do domu i sk艂ama艂 Bernadette, 偶e napadni臋to go na ulicy. Tak si臋 przej臋艂a, 偶e wstyd mu by艂o j膮 oszukiwa膰, ale nie mia艂 wyboru. I tamtej nocy, i nast臋pnej nie m贸g艂 zasn膮膰. Le偶a艂 w 艂贸偶ku obok swej ufnej po艂owicy i pr贸bowa艂 zrozumie膰 w艂asne uczucia. Czu艂 w ko艣ciach, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej prawda wyjdzie na jaw. Lepiej by艂o, rzecz jasna, uda膰 si臋 na policj臋.
Ale to wymaga艂o odwagi, a nigdy jeszcze nie czu艂 si臋 tak s艂aby. Tak przetrwa艂 czwartkow膮 noc i pi膮tkow膮 czekaj膮c, a偶 si艅ce z偶贸艂kn膮 i ustanie niepewno艣膰.
W niedziel臋 za艣 bomba p臋k艂a.
Na pierwszych stronach najmarniejszych niedzielnych brukowc贸w pojawi艂a si臋 jego twarz, zaopatrzona w nag艂贸wek: "Erotyczne imperium Ronalda Glassa". Wewn膮trz by艂y fotografie, zrobione przy niewinnych okazjach, teraz przedstawione jako dowody winy. Glass wygl膮daj膮cy na zaszczutego. Glass wygl膮daj膮cy na nieogolonego; kr贸tkie w艂osy kojarzy艂y si臋 z kanonem estetyki, typowym dla wi臋ziennictwa i cenionym przez bra膰 z p贸艂艣wiatka. Jako kr贸tkowidz, mru偶y艂 oczy, na zdj臋ciu wygl膮da艂 przez to jak oble艣ny szczur.
Sta艂 przed kioskiem, wpatruj膮c si臋 we w艂asn膮 twarz i wiedzia艂, 偶e na horyzoncie pojawi艂 si臋 jego osobisty Armagedon. Dygocz膮c wczyta艂 si臋 w 艂garstwa zawarte w artykule.
Kto艣 - nigdy w艂a艣ciwie nie doszed艂 do tego, kto - opowiedzia艂 d艂ug膮 bajk臋. Pornografia, burdele, sex-shopy, kina. Tajemny 艣wiat brudu, stworzony przez geniusz Maguire'a, doczeka艂 si臋 opisu, obfituj膮cego w najbardziej plugawe szczeg贸艂y. Brakowa艂o tam tylko nazwiska Maguire'a. Zapomniano te偶 o Dorku i Henrym. By艂 jedynie Glass, wsz臋dzie tylko Glass, jego wina by艂a oczywista. Nazwano go deprawatorem dzieci, "Cichym Ch艂opaczkiem", kt贸ry obr贸s艂 w pi贸rka i zhardzia艂.
Protesty nic by nie da艂y. Kiedy wr贸ci艂 do domu, Bernadette ju偶 nie by艂o, zabra艂a tak偶e dzieci. Kto艣 zd膮偶y艂 j膮 powiadomi膰, zapewne 艣lini膮c si臋 do s艂uchawki, uradowany tym 艣wi艅stwem.
Ronnie posta艂 chwil臋 w kuchni, patrz膮c na st贸艂, nakryty do 艣niadania, kt贸rego nikt nie ruszy艂 i ju偶 nie ruszy. Rozp艂aka艂 si臋. Nie przesadnie, zapas 艂ez mia艂 do艣膰 ograniczony, jedynie na tyle, by uzna膰, 偶e spe艂ni艂 powinno艣膰. Zako艅czywszy 贸w akt skruchy i jak przysta艂o na uczciwego cz艂owieka, kt贸rego nies艂usznie oskar偶ono, zaj膮艂 si臋 planowaniem morderstwa.
Pod wieloma wzgl臋dami zdobycie pistoletu by艂o trudniejsze ni偶 wszystko, co nast膮pi艂o p贸藕niej. Wymaga艂o rozwagi, kilku g艂adkich s艂贸w i poka藕nej harmonii twardej got贸wki. Znalezienie broni, jakiej potrzebowa艂, i zg艂臋bienie jej tajnik贸w zaj臋艂o mu p贸艂tora dnia.
A potem, kiedy nadesz艂a odpowiednia pora, zaj膮艂 si臋 swoimi sprawami.
Henry B. umar艂 jako pierwszy. Ronnie zastrzeli艂 go w jego w艂asnej kuchni, wy艂o偶onej sosnow膮 boazeri膮, w coraz popularniejszym Islington. Henry trzyma艂 w tr贸jpalcej d艂oni fili偶ank臋 艣wie偶o zaparzonej kawy, a w jego oczach b艂ysn臋艂o 偶a艂osne przera偶enie. Pierwszy pocisk r膮bn膮艂 go w bok, przedziurawi艂 koszul臋, powoduj膮c niewielki up艂yw krwi. Mniejszy ni偶 si臋 Ronnie spodziewa艂. Strzeli艂 wi臋c po raz drugi, ju偶 pewniej. Druga kula trafi艂a w cel, w szyj臋, wygl膮da艂o na to, 偶e to ona przynios艂a 艣mier膰. Henry B. upad艂 na twarz jak komik w niemym filmie. Do chwili zderzenia z pod艂og膮 nie wypu艣ci艂 fili偶anki. Naczynie zawirowa艂o po艣r贸d zmieszanych kropli kawy i krwi. Znieruchomia艂o.
Ronnie zbli偶y艂 si臋 do trupa Henry'ego B. i umie艣ci艂 trzeci膮 kul臋 w jego karku. Ostatni strza艂 przypiecz臋towa艂 tylko pierwszy z wystawionych rachunk贸w. Potem Ronnie bez wi臋kszych trudno艣ci wymkn膮艂 si臋 tylnymi drzwiami, podniecony 艂atwo艣ci膮, z jak膮 mu to posz艂o. Mia艂 wra偶enie, 偶e usidli艂 i zabi艂 szczura; nieprzyjemna, ale powinno艣膰.
Euforia trwa艂a pi臋膰 minut. Potem pojawi艂y si臋 md艂o艣ci.
Jednym s艂owem, Henry'ego mia艂 z g艂owy. Koniec z jego sztuczkami.
艢mier膰 Dorka wywar艂a na Ronnie'em wi臋ksze wra偶enie. 呕ycie olbrzyma dobieg艂o kresu na wy艣cigach ps贸w, w chwili gdy poczu艂 d艂ugi n贸偶, wchodz膮cy pomi臋dzy czwarte i pi膮te 偶ebro, pokazywa艂 Ronnie'emu bilet, na kt贸ry pad艂a wygrana. Ledwie dotar艂o do niego, 偶e umiera, na nalanej od ci膮g艂ego jedzenia ciastek twarzy zago艣ci艂 wyraz najg艂臋bszego zdumienia. Popatrzy艂 na kr臋c膮cych si臋 wok贸艂 niego frajer贸w, tak jakby kt贸ry艣 z nich mia艂 za chwil臋 wskaza膰 go palcem i wybuchn膮膰 艣miechem wyja艣niaj膮c, 偶e to by艂 tylko 偶art, przedwczesna niespodzianka z okazji urodzin.
Potem Ronnie przekr臋ci艂 ostrze, czyta艂 kiedy艣, 偶e to przyspiesza 艣mier膰 i Dork poj膮艂 w ko艅cu, 偶e - niezale偶nie od wygranej na wy艣cigach - nie by艂 to jego szcz臋艣liwy dzie艅.
Ci臋偶kie cia艂o sun臋艂o w zbitym ciasno t艂umie przez dobre dziesi臋膰 jard贸w, zanim utkn臋艂o w kleszczach wyj艣cia. Dopiero wtedy kto艣 zauwa偶y艂 krew, tryskaj膮c膮 z rany i wrzasn膮艂.
Ale Ronnie by艂 ju偶 daleko.
Zadowolony, z poczuciem dobrze spe艂nionego obowi膮zku, wr贸ci艂 do domu. Zasta艂 tam Bernadette, pakuj膮c膮 ubrania i ulubione b艂yskotki. Chcia艂 jej powiedzie膰 "Bierz wszystko, mnie na tym nie zale偶y", ale wymkn臋艂a si臋 zaraz niczym duch. St贸艂 kuchenny wci膮偶 czeka艂 na niedzielne 艣niadanie. Na p艂atkach kukurydzianych, wype艂niaj膮cych dzieci臋ce miseczki, osiad艂 kurz. Powietrze przesycone by艂o woni膮 zje艂cza艂ego t艂uszczu. Ronnie sp臋dzi艂 przy tym stole popo艂udnie, zmierzch i noc - a偶 do wczesnych godzin porannych - syc膮c si臋 nowo odkryt膮 w艂adz膮 nad 偶yciem i 艣mierci膮. Potem poszed艂 do 艂贸偶ka, nie zdejmuj膮c ubrania; nie dba艂 ju偶 o zachowanie pozor贸w. Spa艂 snem sprawiedliwego.
Maguire bez trudu odgad艂, kto sprz膮tn膮艂 Dorka i Henry'ego B. Henry'ego, nie艂atwo jednak by艂o mu prze艂kn膮膰, 偶e dokona艂 tego taki p臋tak. Wielu przedstawicieli p贸艂艣wiatka 艣mia艂o si臋 wraz z kr贸lem porno z numeru, jaki wyci膮艂 temu niewini膮tku. Nikt jednak nie przypuszcza艂, 偶e Ronald Glass b臋dzie zdolny do tak ostrej rozprawy z wrogiem. W najbardziej zakazanych melinach m贸wiono o nim teraz jak o swoim, ceni膮c jego determinacj臋 i 偶膮dz臋 krwi. Inni, a w tym Maguire, uwa偶ali jednak, 偶e posun膮艂 si臋 za daleko, by mogli powita膰 go w stadzie jak zb艂膮kan膮 owc臋. Ustalono zatem, 偶e nale偶y go usun膮膰, zanim bardziej zaszkodzi kruchej r贸wnowadze si艂.
Tak wi臋c dni Ronnie'ego by艂y ju偶 policzone. Mo偶na je by艂o policzy膰 nawet na trzech palcach Henry'ego B.
Przyszli po niego w sobot臋 po po艂udniu. Zgarn臋li go szybko, nawet nie zd膮偶y艂 pos艂u偶y膰 si臋 broni膮. Zawie藕li go do Magazynu Salami 艂 W臋dlin, a tam, w bia艂ej od lodu ch艂odni, gdzie nikt im nie m贸g艂 przeszkodzi膰, powiesili na haku i zabrali si臋 do tortur. Wszyscy, kt贸rych cokolwiek 艂膮czy艂o z Dorkiem lub Henrym B., mieli okazj臋 odreagowa膰 sw贸j smutek. No偶ami, m艂otkami, palnikami acetyleno-tlenowymi. Strzaskali mu kolana i 艂okcie. Wyrwali b臋benki, spalili podeszwy st贸p.
Z czasem, oko艂o jedenastej, zacz臋li traci膰 zapa艂. W艂a艣nie o偶ywa艂y nocne kluby, rozgrzewa艂y si臋 stoliki w kasynach; nadesz艂a pora, by sko艅czy膰 z owym wymiarem sprawiedliwo艣ci i ruszy膰 w miasto.
Wtedy w艂a艣nie pojawi艂 si臋 Micky Maguire, od艣wi臋tnie ubrany kat. Ronnie jak przez mg艂臋 wyczuwa艂 jego obecno艣膰. Zmys艂y odmawia艂y mu ju偶 pos艂usze艅stwa, wi臋c ledwie widzia艂 luf臋, wymierzon膮 w jego g艂ow臋, z trudem us艂ysza艂 huk wystrza艂u, jaki rozbrzmia艂 w wy艂o偶onym bia艂ymi kafelkami pomieszczeniu.
Celnie wymierzony pocisk wwierci艂 si臋 w jego m贸zg przez sam 艣rodek czo艂a. Powsta艂 w ten spos贸b otw贸r przypominaj膮cy trzecie oko.
Maguire z godno艣ci膮 przyj膮艂 owacje, uca艂owa艂 damy, podzi臋kowa艂 drogim przyjacio艂om, kt贸rzy nie opu艣cili go w potrzebie i poszed艂 si臋 zabawi膰. Cia艂o, ukryte w worku z czarnego plastyku, porzucono wczesnym rankiem na skraju lasu Epping, gdzie w艣r贸d jesion贸w i jawor贸w budzi艂 si臋 poranny ptasi ch贸r. Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e sprawa zosta艂a zako艅czona. Ale to by艂 dopiero pocz膮tek.
Cia艂o Ronnie'ego znalaz艂 w poniedzia艂ek rano, tu偶 przed si贸dm膮, jaki艣 jogger. Od chwili, kiedy je porzucono, min臋艂a ju偶 ca艂a doba, zacz臋艂o si臋 wi臋c rozk艂ada膰.
Ale patolog widywa艂 ju偶 o wiele gorsze rzeczy. Zoboj臋tnia艂y, czeka艂, a偶 asystenci rozbior膮 zw艂oki, z艂o偶膮 odzie偶 i umieszcz膮 j膮 w oznakowanych plastykowych workach. Czeka艂 cierpliwie i taktownie, a偶 do jego kr贸lestwa ciszy wprowadz膮 wdow臋 po zmar艂ym, o spopiela艂ej twarzy i oczach opuchni臋tych od nadmiaru 艂ez. W spojrzeniu, jakim omiata艂a cia艂o m臋偶a, nie by艂o mi艂o艣ci; bez zmru偶enia powiek przygl膮da艂a si臋 ranom i 艣ladom tortur. Patolog wiedzia艂, co kryje si臋 w owym ostatnim spotkaniu Kr贸la Seksu i jego nad wyraz spokojnej 偶ony. Ma艂偶e艅stwo pozbawione mi艂o艣ci; k艂贸tnie o jego odra偶aj膮cy tryb 偶ycia; jej rozpacz, jego brutalno艣膰 - i teraz ulga, koniec udr臋ki, szansa na rozpocz臋cie nowego 偶ycia. Zakodowa艂 sobie w pami臋ci, 偶e musi sprawdzi膰 adres 艣licznej wd贸wki. Jej oboj臋tno艣膰 na widok okaleczonych zw艂ok dobrze rokowa艂a na przysz艂o艣膰. Na sam膮 my艣l o niej pociek艂a mu 艣lina.
Ronnie wiedzia艂, 偶e Bernadette z艂o偶y艂a mu kr贸tk膮 wizyt臋, wyczuwa艂 te偶 inne twarze, kt贸re zajrza艂y do kostnicy tylko po to, by rzuci膰 okiem na Kr贸la Seksu. Nawet po 艣mierci budzi艂 fascynacj臋 i przera偶ony tym faktem t艂uk艂 si臋 teraz po zimnych zwojach m贸zgowych niczym lokator, kt贸remu grozi eksmisja. 艢wiat wok贸艂 niego wali艂 si臋, a on nie by艂 w stanie temu przeciwdzia艂a膰.
Od czasu swej 艣mierci nie my艣la艂 nawet o ucieczce. Siedzia艂 pod sklepieniem martwej czaszki, nie mog膮c znale藕膰 drogi do 艣wiata 偶ywych, a nie chc膮c rozsta膰 si臋 na zawsze z 偶yciem i odej艣膰 do Nieba. Nadal gorza艂a w nim 偶膮dza zemsty. Cz臋艣膰 jego umys艂u, nieust臋pliwa wobec wrog贸w, gotowa by艂a odroczy膰 wej艣cie do Raju w imi臋 sp艂acenia zaleg艂ych rachunk贸w. Nale偶a艂o zbilansowa膰 ksi臋gi; dop贸ki Michael Maguire b臋dzie st膮pa艂 w艣r贸d 偶ywych, Ronnie Glass nie podda si臋 pokucie.
Obserwowa艂 wi臋c ze swego kulistego wi臋zienia wizyty ciekawskich i zbiera艂 si艂y do swego ostatniego zadania.
Patolog zaj膮艂 si臋 trupem Ronnie'ego z szacunkiem, godnym speca od patroszenia ryb. Starannie wyd艂uba艂 kul臋 spod czaszki i zacz膮艂 myszkowa膰 w艣r贸d miazgi, pe艂nej od艂amk贸w ko艣ci i chrz膮stek, jaka zajmowa艂a obecnie miejsce kolan i 艂okci denata. Ronnie'emu nie spodoba艂 si臋 ten patolog. Przedtem gapi艂 si臋 na Bernadette w spos贸b dalece odbiegaj膮cy od jego etyki zawodowej, teraz za艣, kiedy odgrywa艂 zawodowca, razi艂 grubosk贸rno艣ci膮. Gdyby tak mie膰 glos, mie膰 pi臋艣膰 i cia艂o - cho膰 na jaki艣 czas. Pokaza艂by temu rze藕nikowi, jak nale偶y traktowa膰 zw艂oki. Sama wola niewiele jednak znaczy艂a, trzeba by艂o jeszcze mie膰 艣rodki do jej realizacji.
Patolog sko艅czy艂 ogl臋dziny, topornie zszy艂 cia艂o, cisn膮艂 wilgotne r臋kawice oraz brudne instrumenty na w贸zek, obok tampon贸w i alkoholu, po czym zostawi艂 denata asystentom.
Ronnie us艂ysza艂 skrzypni臋cie wahad艂owych drzwi, towarzysz膮ce odej艣ciu lekarza. Gdzie艣 tam pociek艂a woda, rozbryzguj膮c si臋 w umywalce. Irytuj膮cy by艂 ten odg艂os.
Stoj膮cy obok sto艂u, na kt贸rym le偶a艂, asystenci rozmawiali o butach. W艂a艣nie o butach. "Co za bana艂 - pomy艣la艂 Ronnie. - Tragiczny bana艂."
- Widzia艂e艣 moje nowe obcasy, Lenny? Te, kt贸re zrobi艂em w br膮zowych zamszakach? Bez sensu. Cholerna tandeta.
- Nic dziwnego.
- A ile za nie da艂em. Popatrz na nie, tylko popatrz. Star艂y si臋 w miesi膮c.
- Cienkie jak bibu艂ka.
- W艂a艣nie, Lenny, cienkie jak bibu艂ka. Zamierzam je zwr贸ci膰.
- Ja bym tak zrobi艂.
- Zwr贸c臋.
Po wielogodzinnych torturach, nag艂ym zgonie i sekcji, kt贸rej tak niedawno do艣wiadczy艂, trudno by艂o Ronnie'emu znie艣膰 t臋 bezmy艣ln膮 rozmow臋. Duch jego t艂uk艂 si臋 wewn膮trz m贸zgu niczym w艣ciek艂a pszczo艂a, uwi臋ziona w odwr贸conym s艂oiku po d偶emie, marz膮ca tylko, by si臋 wydosta膰 i wbi膰 gdzie艣 偶膮d艂o...
- Cienkie jak cholerna bibu艂ka.
- Nic dziwnego.
- Cholerny import. Wyr贸b pieprzonej Korei.
- Korei?
- Dlatego s膮 takie cienkie jak bibu艂ka.
Bezdenna g艂upota tych ludzi by艂a nie do zniesienia. Ale oni 偶yli, dzia艂ali i istnieli, podczas gdy on t艂uk艂 si臋 pod czaszk膮, dostaj膮c ju偶 艣wira. I gdzie tu sprawiedliwo艣膰?
- Niez艂y strza艂, co?
- Co?
- Ten sztywniak. Ten, jak mu tam, Kr贸l Pornografii. Stukni臋ty w sam 艣rodek czo艂a. Widzisz? Bach, i nie ma faceta.
Wygl膮da艂o jednak na to, 偶e tamten nadal trapi si臋 podeszwami, cienkimi jak bibu艂ka. Nie odpowiedzia艂. Lenny ostro偶nie zsun膮艂 ca艂un z czo艂a Ronnie'ego. Naci臋cia i miejsca, z kt贸rych usuni臋to sk贸r臋, niezgrabnie za艂atano, ale otw贸r po kuli wci膮偶 by艂 nienaruszony.
- Tylko popatrz.
Tamten spojrza艂 na trupa. Ran臋 g艂owy po sprawdzeniu jej przez patologa raz jeszcze oczyszczono. Kraw臋dzie otworu by艂y bia艂e i sp臋kane.
- My艣la艂em, 偶e zwykle 艂aduj膮 w serce - powiedzia艂 nieszcz臋sny w艂a艣ciciel but贸w.
- To nie by艂a rozr贸ba uliczna. Prawdziwa egzekucja, co艣 jak kara 艣mierci - odpar艂 Lenny, pakuj膮c palec w ran臋. - Doskona艂y strza艂. Bach, w sam 艣rodek czo艂a. Jakby mia艂 troje oczu.
- No...
Ca艂un zn贸w przykry艂 twarz Ronnie'ego.
- S艂ysza艂e艣 o trzecim oku, nie?
- A ty co?
- Stella czyta艂a mi kiedy艣, 偶e to 艣rodek cia艂a.
- Gadasz o p臋pku. Jak czo艂o mo偶e by膰 艣rodkiem cia艂a?
- Ale...
- M贸wi臋 ci, 偶e p臋pek.
- Nie, to chodzi o 艣rodek duchowy. Tamten nie raczy艂 odpowiedzie膰.
- Le偶y mniej wi臋cej tam, gdzie wesz艂a ta kula - zako艅czy艂 Lenny, wci膮偶 pe艂en podziwu dla zab贸jcy Ronnie'ego.
Glass s艂ucha艂 uwa偶nie. Dziura po kuli by艂a dot膮d jedn膮 wi臋cej dziur膮 w jego 偶yciu. Po 偶onie i dzieciach zosta艂y dziury. Dziury, niczym nie widz膮ce oczy, wpatrywa艂y si臋 w niego ze stronic magazyn贸w, r贸偶owe, br膮zowe, ow艂osione. Dziury z prawej, dziury z lewej...
Czy to mo偶liwe, 偶e w ko艅cu znalaz艂 dziur臋, dzi臋ki kt贸rej m贸g艂 co艣 zyska膰? Czemu nie uciec przez ran臋?
Duch zdecydowa艂 si臋 i ruszy艂 w kierunku czo艂a, pe艂zn膮c przez kor臋 m贸zgow膮. Nie wiedzia艂, czy cieszy膰 si臋, czy l臋ka膰. Wyczuwa艂 drzwi pe艂ne 艣wiat艂a, czekaj膮ce na ko艅cu d艂ugiego tunelu. Dalej, na zewn膮trz niczym ziemia obiecana biela艂o p艂贸tno ca艂unu. Nie zmyli艂 kierunku; w miar臋 jak posuwa艂 si臋 do przodu, blask stawa艂 si臋 intensywniejszy, a g艂osy wyra藕niejsze. W chwili, gdy duch Ronnie'ego wydosta艂 si臋 z cia艂a, nie zabrzmia艂y 偶adne fanfary; ot, po prostu wyciek艂a czyja艣 dusza. Drobinki cieczy, nios膮ce w sobie wol臋 i 艣wiadomo艣膰 umar艂ego, wsi膮ka艂y w ca艂un jak 艂zy w pory sk贸ry.
Przyrodzone mu cia艂o opustosza艂o, sta艂o si臋 lodowat膮 skorup膮, nadaj膮c膮 si臋 tylko do spalenia.
Ronnie Glass znalaz艂 si臋 w nowym 艣wiecie, w 艣wiecie z bia艂ego p艂贸tna, odmiennym od wszystkiego, czym 偶y艂 i o czym marzy艂.
Wcieli艂 si臋 w sw贸j ca艂un.
Gdyby patolog nie mia艂 k艂opot贸w z pami臋ci膮, nie pojawi艂by si臋 teraz w prosektorium, aby odnale藕膰 notatnik, w kt贸rym zapisa艂 sobie numer wdowy Glass; a gdyby nie wr贸ci艂, 偶y艂by nadal. A tak...
- Jeszcze si臋 nim nie zaj臋li艣cie? - warkn膮艂 na asystent贸w.
Wymamrotali jakie艣 przeprosiny, czy co艣 w tym rodzaju. O tej porze zawsze bywa艂 w艣ciek艂y; przywykli do jego wybuch贸w.
- Do roboty! - zarz膮dzi艂, 艣ci膮gaj膮c ca艂un z cia艂a i ciskaj膮c go z irytacj膮 na pod艂og臋. - P贸ki ten sukinsyn nie wyni贸s艂 si臋 st膮d, obra偶ony. Nie chcemy chyba, 偶eby nasz hotelik zyska艂 z艂膮 s艂aw臋, prawda?
- Tak, sir. To znaczy, nie, sir.
- No, to nie st贸jcie jak ko艂ki. Pakowa膰 go. Wdowa chce, 偶eby go wyekspediowa膰 najszybciej, jak si臋 da. Do艣膰 ju偶 si臋 na niego napatrzy艂em.
Ronnie le偶a艂 na pod艂odze jak zmi臋ty ga艂gan, z wolna podporz膮dkowuj膮c sobie nowo zdobyte terytorium. Dobrze by艂o zn贸w mie膰 cia艂o, nawet sterylne i prostok膮tne. Wykorzystuj膮c ogrom swej woli, o kt贸rego istnieniu nie mia艂 dot膮d poj臋cia, Ronnie w pe艂ni zaw艂adn膮艂 ca艂unem.
Pocz膮tkowo p艂贸tno opiera艂o si臋 o偶ywieniu. Zawsze by艂o bierne, zgodnie ze sw膮 natur膮. Nie nadawa艂o si臋 do tego, 偶eby mie膰 dusz臋. Ale Ronnie nie zamierza艂 ust膮pi膰.
Narzuci艂 mu sw膮 wol臋. Wbrew wszelkim regu艂om rozci膮gn膮艂 p艂贸tno i nada艂 mu poz贸r 偶ycia.
Ca艂un podni贸s艂 si臋.
Patolog znalaz艂 ju偶 sw膮 czarn膮 ksi膮偶eczk臋 i w艂a艣nie chowa艂 j膮 do kieszeni, kiedy tu偶 przed nim rozpostar艂a si臋 bia艂a zas艂ona, przeci膮gaj膮ca si臋 jak cz艂owiek zbudzony z d艂ugiego snu.
Ronnie pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale wydoby艂 z siebie jedynie szelest p艂贸tna na wietrze, zbyt lekki, zbyt bezcielesny, by przebi膰 si臋 przez j臋ki przera偶onych ludzi. A byli przera偶eni. Mimo apelu patologa nikt nie pospieszy艂 z pomoc膮. Lenny i jego kompan cofali si臋 ku wahad艂owym drzwiom, a z ich rozdziawionych ust wydobywa艂y si臋 be艂kotliwe b艂agania, kierowane do wszystkich b贸stw, kt贸re zechcia艂yby ich wys艂ucha膰.
Patolog opar艂 si臋 o st贸艂 do sekcji, nie my艣l膮c teraz o mod艂ach.
- Precz z moich oczu! - powiedzia艂. Ronnie obj膮艂 go. Mocno.
- Pomocy! - zawo艂a艂 patolog niemal bezg艂o艣nie. Ale nie by艂o dla艅 pomocy. Ucieka艂a w g艂膮b korytarza, wci膮偶 be艂koc膮c, pierzch艂a przed cudem, jaki mia艂 miejsce w prosektorium. Patolog zosta艂 sam, owini臋ty wykrochmalonym u艣ciskiem, wyrzuca艂 z siebie wszystkie s艂owa przeprosin, jakie uda艂o mu si臋 odnale藕膰 pod pow艂ok膮 dumy.
- Przepraszam ci臋, kimkolwiek jeste艣. Czymkolwiek jeste艣. Przepraszam.
Ale Ronnie'ego ogarn膮艂 gniew. Nie by艂o miejsca na litowanie si臋 nad skruszonym grzesznikiem, nie by艂o miejsca na darowanie win, na rozgrzeszenie. Ten rybiooki b臋kart, ten syn skalpela poci膮艂 i wypatroszy艂 jego cia艂o jak po艂e膰 wo艂owiny. My艣l o tym, jak 贸w padalec traktowa艂 sprawy 偶ycia, 艣mierci i Bernadette, doprowadza艂a Ronnie'ego do sza艂u. Sukinsyn musi umrze膰. Tutaj, po艣r贸d swoich ofiar. Koniec z tym bezdusznym konowa艂em.
Rogi ca艂unu, sterowane wol膮 Glassa, przekszta艂ca艂y si臋 w niezgrabne ramiona. Nadanie nowemu cia艂u dawnego kszta艂tu zdawa艂o si臋 by膰 najbardziej naturalnym rozwi膮zaniem. Najpierw stworzy艂 og贸lny zarys d艂oni, potem stawy, w ko艅cu szcz膮tkowy kciuk. Praojciec Adam powstaj膮cy z p艂贸tna.
R臋ce, jeszcze nie w pe艂ni dopracowane, ju偶 zaciska艂y si臋 na szyi patologa. W p艂贸ciennych palcach nie by艂o czucia, trudno wi臋c by艂o oceni膰, jak mocno nale偶y je zacisn膮膰. Ronnie u偶y艂 wszystkich swoich si艂. Twarz ofiary poczernia艂a, a z ust wystrzeli艂 j臋zyk o barwie 艣liwki, twardy i ostry niczym grot w艂贸czni. Ronnie, nie panuj膮c nad sob膮, skr臋ci艂 m臋偶czy藕nie kark. Rozleg艂 si臋 nag艂y trzask i g艂owa patologa odchyli艂a si臋 pod nienaturalnym k膮tem. Umilk艂y pr贸偶ne b艂agania.
Ronnie rzuci艂 go na wycyklinowan膮 pod艂og臋 i popatrzy艂 na stworzone przez siebie d艂onie, popatrzy艂 oczyma, kt贸re wci膮偶 jeszcze wygl膮da艂y jak dwie dziurki w poplamionym prze艣cieradle.
W swym ciele czu艂 si臋 pewnie i - na Boga! - by艂 teraz si艂aczem, bez wysi艂ku skr臋ci艂 temu draniowi kark. Zajmuj膮c to dziwne, bezkrwiste cia艂o, uwolni艂 si臋 od ogranicze艅 narzucanych przez ludzki organizm. Nagle zacz膮艂 偶y膰 偶yciem powietrza czuj膮c, jak go ono przepe艂nia i zmusza do falowania. Z pewno艣ci膮 potrafi艂 tak偶e lata膰 jak prze艣cierad艂o na wietrze, a tak偶e zrobi膰 w臋ze艂 na kszta艂t pi臋艣ci i zmusi膰 艣wiat do uleg艂o艣ci. Perspektywom nie by艂o ko艅ca...
A jednak... czu艂, 偶e osi膮gn膮艂 to tylko na pewien czas. Pr臋dzej czy p贸藕niej ca艂un powr贸ci do dawnego kszta艂tu, kawa艂kowi p艂贸tna zostanie przywr贸cona jego prawdziwa, bierna natura. To cia艂o nie by艂o mu dane na zawsze, a jedynie po偶yczone, mia艂o pos艂u偶y膰 jego zem艣cie. Przecie偶 najwa偶niejsze to znale藕膰 Maguire'a i pozby膰 si臋 go. Potem, je偶eli czas pozwoli, zobaczy膰 dzieci. Niem膮drze by艂oby jednak odwiedzi膰 je w postaci fruwaj膮cego prze艣cierad艂a. Nale偶a艂o popracowa膰 nad iluzj膮 cz艂owiecze艅stwa, sprawdzi膰, co da si臋 w tej mierze osi膮gn膮膰.
Wiedzia艂, ile mo偶na zdzia艂a膰, odpowiednio fa艂duj膮c p艂贸tno. Czasem doszukiwa艂 si臋 zarys贸w twarzy w zmi臋tych poduszkach lub w kurtkach wisz膮cych w przedpokoju. Jeszcze bardziej fascynuj膮cy by艂 Ca艂un Tury艅ski, cudowny wizerunek ukrzy偶owanego Jezusa Chrystusa. Bernadette otrzyma艂a kiedy艣 poczt贸wk臋 z jego zdj臋ciem, na kt贸rym wida膰 by艂o wyra藕nie ka偶d膮 ran臋 po gwo藕dziu czy w艂贸czni. Czy偶 nie m贸g艂 sam doprowadzi膰 si艂膮 woli do takiego cudu? Przecie偶 i on powsta艂 z martwych.
Zbli偶y艂 si臋 do umywalki i zakr臋ci艂 kurek, po czym spojrza艂 w lustro, chc膮c zobaczy膰 kszta艂t, jaki ca艂unowi nada jego wola. W miar臋 jak formowa艂 p艂贸tno, materia艂 drga艂 i wyci膮ga艂 si臋. Pocz膮tkowo pojawi艂 si臋 toporny zarys g艂owy, troch臋 jak u ba艂wana. Dwa wg艂臋bienia zamiast oczu, guzowaty nos. Ronnie skoncentrowa艂 si臋, nakazuj膮c p艂贸tnu rozci膮gni臋cie si臋 do granic mo偶liwo艣ci. Poskutkowa艂o! Naprawd臋 poskutkowa艂o. Nici opiera艂y si臋, ale ulegaj膮c jego 偶膮daniom, uk艂ada艂y si臋 w wierny wizerunek nozdrzy, a potem powiek. G贸rna warga, potem dolna. Niczym zakochany przywo艂ywa艂 z pami臋ci rysy utraconej twarzy i kopiowa艂 je jak najwierniej. Potem wykreowa艂 kolumn臋, pe艂ni膮c膮 rol臋 szyi, pozornie do艣膰 solidn膮. Ni偶ej ca艂un utworzy艂 tors. R臋ce by艂y ju偶 uformowane, pojawi艂y si臋 jeszcze nogi. Dokona艂o si臋.
Stworzy艂 si臋, na w艂asny obraz i podobie艅stwo.
Iluzja nie by艂a doskona艂a. Je艣li pomin膮膰 plamy, by艂 艣nie偶nobia艂y, a jego cia艂o wci膮偶 przypomina艂o tkanin臋. Zmarszczki na twarzy rysowa艂y si臋 mo偶e zbyt ostro, prawie jak na obrazach kubist贸w, nie spos贸b te偶 by艂o wyczarowa膰 z p艂贸tna czego艣 na kszta艂t paznokci lub w艂os贸w. By艂 jednak gotowy na spotkanie ze 艣wiatem i jako o偶ywiony ca艂un wi臋cej nie m贸g艂 osi膮gn膮膰.
Nadszed艂 czas na pokazanie si臋 publiczno艣ci.
- Wygra艂e艣, Micky.
Maguire rzadko przegrywa艂 w pokera. By艂 na to zbyt sprytny, a jego zm臋czona twarz - nieodgadniona. Jego znu偶one, przekrwione oczy widzia艂y wszystko. Mimo i偶 prawie zawsze wygrywa艂, nigdy nie ucieka艂 si臋 do oszustwa. Tak膮 zawar艂 ze sob膮 umow臋. Wygrana, osi膮gni臋ta kantem, nie przynosi艂a satysfakcji. To by艂a kradzie偶 dobra dla kryminalist贸w. A on by艂 przecie偶 cz艂owiekiem interesu, rasowym i rzetelnym.
Tego wieczoru w przeci膮gu dw贸ch i p贸艂 godziny zgarn膮艂 porz膮dn膮 sumk臋. 呕ycie by艂o pi臋kne. Od czasu 艣mierci Dorka, Henry'ego B. i Glassa policja zajmowa艂a si臋 g艂贸wnie morderstwami, niezbyt anga偶uj膮c si臋 w pomniejsze sprawy z zakresu obyczaj贸wki. Poza tym r臋ce w艂adz by艂y porz膮dnie nasmarowane, tamci nie mieli powodu do narzeka艅. Inspektor Wall, odwieczny kompan od kielicha, zaproponowa艂 nawet Maguire'owi ochron臋 przed grasuj膮cym w okolicy maniakiem. Absurdalno艣膰 tego pomys艂u rozbawi艂a Maguire'a.
Dochodzi艂a trzecia nad ranem. Czas, by niegrzeczne dziewczynki i 藕li ch艂opcy znale藕li si臋 w 艂贸偶kach, by 艣ni膰 o wyst臋pkach, jakie przyniesie im nast臋pny dzie艅. Maguire wsta艂 od sto艂u, daj膮c sygna艂 do zako艅czenia nocnej gry. Zapi膮艂 kamizelk臋 i starannie zawi膮za艂 krawat z cytrynowego jedwabiu.
- Zagramy w przysz艂ym tygodniu? - zaproponowa艂.
Pokonani gracze wyrazili zgod臋. Przywykli ju偶 do tracenia pieni臋dzy na rzecz szefa, 偶aden z nich nie mia艂 o to pretensji. By艂o im troch臋 smutno: brakowa艂o Henry'ego B. i Dorka. Sobotnie wieczory bywa艂y dawniej tak weso艂e. Teraz wkrad艂o si臋 w nie jakie艣 wyciszenie.
Perglut pierwszy poderwa艂 si臋 do wyj艣cia. Zdusi艂 cygaro w wype艂nionej po brzegi popielniczce.
- Dobranoc, Mick.
- Dobranoc, Frank. U艣ciskaj dzieciaki od wujka Micka.
- Bankowo.
Perglut wyni贸s艂 si臋 wraz ze swym bratem j膮ka艂膮.
- D-d-dobranoc.
- Dobranoc, Ernest. Bracia zbiegli ze schod贸w.
Ostatni, jak zwykle, wychodzi艂 Norton.
- Jutro wysy艂ka? - zapyta艂.
- Jutro jest niedziela - przypomnia艂 Maguire. Nigdy nie pracowa艂 w niedziel臋, ten dzie艅 nale偶a艂 do rodziny.
- Nie, dzisiaj jest niedziela - sprostowa艂 Norton, staraj膮c si臋, 偶eby wypad艂o to naturalnie, bez cienia pedanterii. - Jutro jest poniedzia艂ek.
- Fakt.
- Wysy艂ka w poniedzia艂ek?
- Mam nadziej臋.
- Wybierasz si臋 do magazynu?
- Pewnie tak.
- Z艂api臋 ci臋 tam. Razem za艂atwimy spraw臋.
- 艢wietnie.
Norton by艂 r贸wnym facetem. Bez poczucia humoru, ale mo偶na by艂o na nim polega膰.
- No, to dobranoc.
- Dobranoc.
Jego trzycalowe obcasy podbite by艂y blaszkami. Zastuka艂y na schodach jak kobiece szpilki. Na dole trzasn臋艂y drzwi.
Maguire przeliczy艂 wygran膮, wys膮czy艂 z kieliszka reszt臋 cointreau i zgasi艂 艣wiat艂o w sali gier. Powietrze cuchn臋艂o dymem. Jutro pode艣le tu kogo艣, kto otworzy okno i wpu艣ci nieco 艣wie偶ych zapach贸w Soho. Salami i ziaren kawy, interes贸w i luzactwa. Uwielbia艂 to, uwielbia艂 bez granic, tak jak niemowlak uwielbia cycek.
Schodz膮c do ciemnego teraz sex-shopu, s艂ysza艂 dochodz膮ce z ulicy g艂osy, trzask drzwiczek i warkot sygnalizuj膮cy odjazd kosztownych samochod贸w. Mi艂y wiecz贸r z dobrymi przyjaci贸艂mi, czeg贸偶 wi臋cej mo偶na chcie膰?
U do艂u schod贸w zatrzyma艂 si臋 na chwilk臋. Migotliwe 艣wiat艂o neonu z naprzeciwka rozja艣ni艂o sklep na tyle, 偶e m贸g艂 rozr贸偶ni膰 rz臋dy czasopism. Powleczone plastykiem, l艣ni艂y silikonowe piersi, obfite po艣ladki pr臋偶y艂y si臋 z ok艂adek niczym dojrza艂e owoce, wypacykowane twarze wydyma艂y usta, obiecuj膮c wszelkie rozkosze, jakie samotnym m贸g艂 da膰 papier. Ale to go nie bra艂o, dawno ju偶 min臋艂y czasy, kiedy si臋 tym emocjonowa艂. Teraz by艂 to jedynie pieni膮dz. By艂 przecie偶 szcz臋艣liwym ma艂偶onkiem, mia艂 偶on臋, kt贸rej wyobra藕nia si臋ga艂a ledwie drugiej strony Kamasutry i kt贸ra dawa艂a dziecku lanie za jedno nieprzyzwoite s艂owo.
W k膮cie, gdzie prezentowano pisma dla sadyst贸w i masochist贸w, co艣 podnios艂o si臋 z pod艂ogi. Przez ten migocz膮cy r贸偶nymi barwami neon Maguire mia艂 k艂opoty z rozr贸偶nieniem szczeg贸艂贸w. Czerwony, niebieski. Ale w ka偶dym razie nie by艂 to Norton ani 偶aden z Perglut贸w.
A jednak spod rz臋d贸w "Sp臋tanej i zgwa艂conej" u艣miecha艂a si臋 do niego twarz, kt贸r膮 zna艂. Glass..!
Maguire nie zastanawia艂 si臋 nawet, jakim cudem umar艂y mo偶e si臋 mu przygl膮da膰, jego p艂aszcz i dolna szcz臋ka opad艂y jednocze艣nie. Zacz膮艂 ucieka膰.
Drzwi by艂y zamkni臋te, a klucz wisia艂 na k贸艂ku wraz z dwoma tuzinami innych. Jezu, po c贸偶 mu by艂o tyle kluczy? Klucze od magazynu, klucze od szklarni, klucze od burdelu.
I jeszcze to pulsuj膮ce 艣wiat艂o. Czerwone, niebieskie. Czerwone, niebieskie.
Chwyci艂 klucze i szcz臋艣liwym trafem pierwszy, po kt贸ry si臋gn膮艂, okaza艂 si臋 w艂a艣ciwy. Posz艂o jak po ma艣le. Drzwi by艂y otwarte, droga na ulic臋 - wolna.
Zanim jednak Maguire zdo艂a艂 przest膮pi膰 pr贸g, Glass bez najmniejszego szelestu znalaz艂 si臋 za jego plecami i zarzuci艂 mu na g艂ow臋 jak膮艣 szmat臋. 艢mierdzia艂a szpitalem: eterem albo lizolem, a mo偶e jednym i drugim. Maguire pr贸bowa艂 krzykn膮膰, ale kawa艂 tej 艣ciery wype艂ni艂 mu usta. Zakrztusi艂 si臋, zebra艂o mu si臋 na wymioty. W odpowiedzi na to zab贸jca jeszcze wzmocni艂 nacisk.
Szamotanin臋 w drzwiach sklepu obserwowa艂a z drugiej strony ulicy dziewczyna, kt贸r膮 Maguire zna艂 pod imieniem Natalie. Jej pusta twarz nosi艂a 艣lady przy膰pania. Dziewczyna raz czy dwa widzia艂a, jak kogo艣 mordowano, bywa艂a te偶 艣wiadkiem gwa艂t贸w i nie zamierza艂a si臋 w nic miesza膰. Co wi臋cej, by艂o ju偶 p贸藕no i bola艂y j膮 pachwiny. Zawr贸ci艂a wi臋c w g艂膮b r贸偶owego korytarza, pozostawiaj膮c b贸jk臋 jej naturalnemu biegowi. Maguire zanotowa艂 sobie w pami臋ci, 偶e trzeba b臋dzie tej dziewczynie poci膮膰 twarz. O ile sam przetrwa to starcie, co z ka偶d膮 chwil膮 stawa艂o si臋 coraz mniej prawdopodobne. Czerwie艅 i b艂臋kit zla艂y si臋 w jedno, niedotleniony m贸zg przesta艂 rozr贸偶nia膰 kolory i cho膰 Maguire'owi uda艂o si臋 chwyci膰 napastnika, op贸r tamtego nagle zel偶a艂 i przez spocone palce kr贸la porno przecieka艂a tylko szmata, pusta szmata.
Nagle us艂ysza艂 jaki艣 g艂os. Nie dobiega艂 zza jego plec贸w, nie by艂 g艂osem zab贸jcy. Dochodzi艂 z ulicy. Norton. To by艂 Norton. Chwa艂a Bogu. Z jakiego艣 powodu wr贸ci艂 i wysiada艂 w艂a艣nie z samochodu o dziesi臋膰 jard贸w od sklepu. Wo艂a艂 Maguire'a.
D艂awi膮cy u艣cisk ust膮pi艂 i Maguire zachwia艂 si臋. Czuj膮c, 偶e wszystko wok贸艂 wiruje, zwali艂 si臋 na chodnik. W blasku neonu przypomina艂 le偶膮c膮 fioletow膮 kuk艂臋.
Norton pu艣ci艂 si臋 biegiem w kierunku szefa, usi艂uj膮c wyszarpn膮膰 spluw臋 spo艣r贸d drobiazg贸w, wype艂niaj膮cych jego kiesze艅. Ubrany na bia艂o zab贸jca znikn膮艂 w g艂臋bi ulicy, rezygnuj膮c ze starcia z drugim przeciwnikiem. "Do licha - pomy艣la艂 Norton. - Wygl膮da jak 偶a艂osny cz艂onek Ku Klux Klanu: kaptur, d艂uga szata, peleryna." Gangster opad艂 na kolano, trzymaj膮c obur膮cz bro艅, wymierzy艂 w faceta i strzeli艂. Z zadziwiaj膮cym skutkiem. Sylwetka tamtego wyd臋艂a si臋 jak balon, znikn臋艂y gdzie艣 zarysy cia艂a. Pozosta艂a jedynie bia艂a, 艂opocz膮ca p艂achta z niewyra藕nym wizerunkiem twarzy. S艂ycha膰 by艂o co艣, jakby trzepotanie po艣cieli, wisz膮cej na sznurze - odg艂os zupe艂nie nie na miejscu w tym ponurym zau艂ku. Zdumienie unieruchomi艂o Nortona. Zdawa艂o mu si臋, 偶e cz艂owiek-prze艣cierad艂o wzbi艂 si臋 w powietrze.
Le偶膮cy u st贸p Nortona Maguire z j臋kiem dochodzi艂 do siebie. Pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale s艂owa, wydobywaj膮ce si臋 z okaleczonego gard艂a, trudno by艂o zrozumie膰. Norton nachyli艂 si臋 nad nim. Szef cuchn膮艂 wymiocinami.
- Glass - wykrztusi艂.
To wystarczy艂o. Norton skin膮艂 g艂ow膮, uspokoi艂 szefa. Jasne, ta twarz na prze艣cieradle. Glass, nieroztropny ksi臋gowy. Norton pami臋ta艂, jak przypiekali mu stopy, by艂 艣wiadkiem tamtej z艂owrogiej ceremonii. Nie przypad艂a mu do smaku.
"No, no, Ronnie Glass mia艂 najwidoczniej przyjaci贸艂, przyjaci贸艂 nie gardz膮cych zemst膮."
Norton spojrza艂 w g贸r臋, ale wiatr ju偶 uni贸s艂 zjaw臋 ponad szczyty dach贸w.
Pierwsze do艣wiadczenia nie nastraja艂y optymistycznie. Ronnie wci膮偶 rozpami臋tywa艂 wydarzenia tamtej nocy. Le偶a艂 zmi臋ty w k膮cie obskurnej, opuszczonej fabryki na po艂udnie od rzeki i walczy艂 z ogarniaj膮c膮 go panik膮. C贸偶 warte by艂y jego niezwyk艂e mo偶liwo艣ci, je艣li przy pierwszym sygnale zagro偶enia traci艂 nad nimi kontrol臋? B臋dzie musia艂 opracowa膰 precyzyjniejszy plan i zmobilizowa膰 ca艂膮 si艂臋 woli, aby nic nie by艂o w stanie si臋 mu oprze膰. Ju偶 teraz czu艂, jak uchodzi z niego energia, trudniej by艂o ponownie odtworzy膰 cia艂o. Nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na nowe niepowodzenie. B臋dzie musia艂 dopa艣膰 Maguire'a w miejscu, z kt贸rego tamten nie zdo艂a uciec.
艢ledztwo w sprawie wydarze艅 w prosektorium przez p贸艂 dnia nie posun臋艂o si臋 nawet o krok. Nadej艣cie nocy nie zapowiada艂o zmian. Inspektor Wall ze Scotland Yardu pr贸bowa艂 ju偶 wszystkiego. Obietnic, gr贸藕b, kokieterii, zaskoczenia, a nawet bicia. Mimo to Lenny wci膮偶 opowiada艂 t臋 sam膮 historyjk臋, absurdaln膮 bajeczk臋, kt贸r膮 -jak si臋 zaklina艂 - m贸g艂 potwierdzi膰 jego wsp贸艂pracownik, znajduj膮cy si臋 obecnie w stanie os艂upienia katatoniczne-go. Inspektor jednak w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 traktowa膰 powa偶nie jego opowiastki. Chodz膮cy ca艂un? Jak to umie艣ci膰 w raporcie? Nie, tu trzeba by艂o czego艣 konkretnego, nawet je偶eli mia艂o to by膰 艂garstwo.
- Czy mog臋 prosi膰 o papierosa? - zapyta艂 po raz kolejny Lenny.
Wall potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Hej, Fresco - zwr贸ci艂 si臋 do swego zast臋pcy, Ala Kincaida. - S膮dz臋, 偶e pora, by艣 znowu zrewidowa艂 tego szczeniaka.
Lenny wiedzia艂, co oznacza艂a taka rewizja, eufemizm zast臋puj膮cy pobicie. Pod 艣cian臋, nogi w rozkroku, r臋ce na g艂ow臋 i... Na t臋 my艣l 偶o艂膮dek podjecha艂 mu do g贸ry.
- S艂uchajcie... - powiedzia艂 b艂agalnie.
- Co, Lenny?
- Ja tego nie zrobi艂em.
- Oczywi艣cie, 偶e to zrobi艂e艣 - o艣wiadczy艂 Wall, d艂ubi膮c w nosie. - Chcemy tylko wiedzie膰, dlaczego. Nie lubi艂e艣 tego starego pierdo艂y? Robi艂 艣wi艅skie uwagi na temat twoich przyjaci贸艂ek? O ile wiem, nawet z tego s艂yn膮艂.
Al Fresco wykrzywi艂 si臋 w u艣miechu.
- Na lito艣膰 bosk膮 - powiedzia艂 Lenny. - My艣licie, 偶e opowiedzia艂bym wam tak膮 pieprzon膮 historyjk臋, gdybym nie ogl膮da艂 tego na w艂asne oczy?
- S艂ownictwo - zadrwi艂 Fresco.
- Ca艂uny nie lataj膮 - oznajmi艂 Wall ze zrozumia艂ym przekonaniem.
- No to gdzie ten ca艂un? - zapyta艂 rozs膮dnie Lenny.
- Spali艂e艣 go, zjad艂e艣, sk膮d, do kurwy n臋dzy, mam wiedzie膰?
- S艂ownictwo - powiedzia艂 cicho Lenny.
Zanim Fresco zd膮偶y艂 go uderzy膰, zadzwoni艂 telefon. Policjant podni贸s艂 s艂uchawk臋, powiedzia艂 co艣 i przekaza艂 j膮 Wallowi. Potem r膮bn膮艂 Lenny'ego, taki przyjacielski klaps, nie zostawiaj膮cy 艣lad贸w.
- S艂uchaj - rzek艂 Fresco, podchodz膮c do przes艂uchiwanego tak blisko, jakby chcia艂 wyssa膰 powietrze z jego ust. - Wiemy, 偶e to zrobi艂e艣, rozumiesz? Poza tob膮 nie by艂o w prosektorium 偶ywego ducha, zdolnego to zrobi膰, rozumiesz? Chcemy tylko wiedzie膰, dlaczego? To wszystko. Dlaczego?
- Fresco - zwr贸ci艂 si臋 do swojego pomagiera Wall, zakrywaj膮c d艂oni膮 s艂uchawk臋.
- Tak, sir.
- To pan Maguire.
- Pan Maguire?
- Micky Maguire. Fresco pokiwa艂 g艂ow膮.
- Jest bardzo zaniepokojony.
- Ach tak? Z jakiego powodu?
- S膮dzi, 偶e zosta艂 napadni臋ty przez faceta z prosektorium. Przez kr贸la pornografii.
- Glassa - podpowiedzia艂 Lenny. - Ronnie'ego Glassa.
- Ronalda Glassa, jak s艂ysza艂e艣. - Wall wyszczerzy艂 z臋by.
- To absurd - stwierdzi艂 Fresco.
- C贸偶, my艣l臋, 偶e powinni艣my s艂u偶y膰 pomoc膮 wybitnemu cz艂onkowi naszej spo艂eczno艣ci, nieprawda偶? Skocz do prosektorium, je艣li 艂aska. Upewnij si臋...
- Upewni膰 si臋?
- 呕e ten sukinsyn jeszcze tam le偶y...
- O!
Fresco wyszed艂, zdziwiony, lecz pos艂uszny.
Lenny nic z tego nie rozumia艂, ale ma艂o go to obchodzi艂o. Co to, do cholery, mia艂o z nim wsp贸lnego? Zacz膮艂 bawi膰 si臋 swoimi jajami przez dziur臋 w lewej kieszeni. Wall obserwowa艂 go z dezaprobat膮.
- Nie r贸b tego - powiedzia艂. - B臋dziesz m贸g艂 si臋 zabawia膰, ile tylko zechcesz, jak wpakujemy ci臋 do ma艂ej, ciep艂ej celi.
Fresco wr贸ci艂 z prosektorium, nieco zadyszany.
- Jest tam - oznajmi艂, wyra藕nie podbudowany 艂atwo艣ci膮 zadania.
- Oczywi艣cie, 偶e jest - rzek艂 Wall.
- Martwy jak dodo - uzupe艂ni艂 Fresco.
- Co to jest dodo? - chcia艂 wiedzie膰 Lenny. Fresco wygl膮da艂 na zmieszanego.
- Zwrot retoryczny - powiedzia艂 rozdra偶niony.
Wall zn贸w rozmawia艂 z Maguire'em. Facet na drugim ko艅cu linii zdawa艂 si臋 by膰 przera偶ony i zapewnienia inspektora niewiele tu pomaga艂y.
- Le偶y spokojnie na miejscu, Micky. Musia艂e艣 si臋 pomyli膰.
L臋k Maguire'a czu艂o si臋 nawet przez telefon.
- Widzia艂em go, do cholery.
- Le偶y tu z dziur膮 w g艂owie, Micky. Jakim wi臋c cudem mog艂e艣 go widzie膰?
- Nie wiem - przyzna艂 Maguire.
- A wi臋c...
- S艂uchaj... Wpadnij do mnie przy okazji, dobrze? Umowa, jak zwykle. Mia艂bym dla ciebie sympatyczn膮 rob贸tk臋.
Wall nie lubi艂 omawia膰 interes贸w przez telefon, robi艂 si臋 niespokojny.
- Pogadamy p贸藕niej, Micky.
- OK. Zajrzysz?
- Zajrz膮.
- Obiecujesz?
- Tak.
Wall od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 i popatrzy艂 na podejrzanego. Lenny zn贸w gra艂 w kieszonkowy bilard. "Beznadziejnie durny bydlaczek, a偶 si臋 prosi o kolejn膮 rewizj臋" - pomy艣la艂.
- Fresco - zagrucha艂 s艂odko Wall. - By艂by艣 艂askaw nauczy膰 Lenny'ego, 偶e nie przystoi si臋 tak zabawia膰 przed oficerami policji?
Maguire skry艂 si臋 w swej twierdzy w Richmond. P艂aka艂 jak dziecko.
Widzia艂 Glassa, bez dw贸ch zda艅. Wall m贸g艂 gada膰, 偶e cia艂o znajduje si臋 w prosektorium, ale on wiedzia艂 swoje. Glass nawia艂, 艂azi艂 na ulicy, mimo 偶e Maguire sam rozwali艂 sukinsynowi 艂eb.
Maguire by艂 cz艂owiekiem bogobojnym i wierzy艂 w 偶ycie pozagrobowe, cho膰 nigdy do tej pory nie zastanawia艂 si臋, na czym ono polega. Oto pojawi艂a si臋 odpowied藕: cuchn膮cy eterem sukinsyn o twarzy bez wyrazu - tak w艂a艣nie wygl膮da 偶ycie po 艣mierci. To wszystko doprowadza艂o go do p艂aczu, ba艂 si臋 偶y膰, ale jeszcze bardziej ba艂 si臋 umiera膰.
Dawno ju偶 wzesz艂o s艂o艅ce, spokojny niedzielny ranek. Tu, w zaciszu "Ponderosy" w 艣wietle dnia nic mu si臋 nie mog艂o przytrafi膰. To by艂a jego twierdza, zbudowana za ci臋偶ko zarobione pieni膮dze. Tu czuwa艂 Norton, uzbrojony po z臋by. Pod ka偶d膮 bram膮 warowa艂y psy. Nikt, czy 偶ywy, czy martwy, nie odwa偶y艂by si臋 zakwestionowa膰 jego w艂adzy nad tym terytorium. Tutaj, po艣r贸d portret贸w swoich idoli, Louisa B. Mayera, Dillingera i Churchilla, po艣r贸d rodziny, po艣r贸d kosztownych bibelot贸w, pieni臋dzy i dzie艂 sztuki, by艂 panem. Je偶eli ten szalony ksi臋gowy przyjdzie tu po niego, oberwie na amen, duch czy nie duch. Finis.
Czy偶 w ko艅cu nie by艂 Michaelem Roscoe Maguire'em, tw贸rc膮 imperium? Zrodzony w n臋dzy, osi膮gn膮艂 zaszczyty. Swoje mroczne sk艂onno艣ci ujawnia艂 tylko raz na jaki艣 czas, i to w 艣ci艣le okre艣lonych okoliczno艣ciach, tak jak podczas egzekucji Glassa. Ten ma艂y spektakl dostarczy艂 mu niek艂amanej przyjemno艣ci, to zabicie cierpi膮cego zawiera艂o w sobie ogrom lito艣ci, by艂o prawdziwym coup de grace. Ale to gwa艂towne 偶ycie istnia艂o gdzie艣 obok. Teraz czu艂 si臋 cz艂onkiem bur偶uazji, bezpiecznym w swojej fortecy.
Raquel obudzi艂a si臋 o 贸smej i zacz臋艂a robi膰 艣niadanie.
- Zjesz co艣? - zapyta艂a Maguire'a. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Za bardzo bola艂 go prze艂yk.
- Kawy?
- Tak.
- Poda膰 ci tutaj?
Potwierdzi艂. Lubi艂 przesiadywa膰 przy oknie wychodz膮cym na trawnik i szklarni臋. Robi艂o si臋 coraz cieplej, t艂uste chmury-baranki bryka艂y, popychane przez wiatr, a ich cienie k艂ad艂y si臋 na doskona艂ej zieleni trawnik贸w. "Mo偶e powinienem zacz膮膰 malowa膰 - pomy艣la艂. - Podobnie jak Winston. Przenosi膰 na p艂贸tno ulubione pejza偶e, mo偶e widok ogrodu czy nawet akt Raquel, utrwali膰 go, zanim jej cycki zwiotczej膮 tak, 偶e nikt nie zdo艂a im pom贸c."
- Dobrze si臋 czujesz? - zapyta艂a.
"G艂upia suka. Jasne, 偶e nie czuj臋 si臋 dobrze."
- Pewnie - odpowiedzia艂.
- Masz go艣cia.
- Co? - A偶 wyprostowa艂 si臋 w sk贸rzanym fotelu. - Kto taki?
U艣miechn臋艂a si臋 do niego.
- Tr膮cy - powiedzia艂a. - Chce, 偶eby艣 j膮 przytuli艂. Wypu艣ci艂 z sykiem powietrze. "G艂upia, g艂upia suka."
- Mog臋 j膮 tu wpu艣ci膰?
- Pewnie.
"Ma艂a wpadka", jak j膮 lubi艂 nazywa膰, sta艂a w drzwiach, ubrana jeszcze w szlafroczek.
- Cze艣膰, tatusiu.
- Czo艂em, kochanie.
Pop艂yn臋艂a ku niemu przez pok贸j. Pomniejszona kopia matki.
- Mama m贸wi, 偶e jeste艣 chory.
- Ju偶 mi lepiej.
- Ciesz臋 si臋.
- Ja r贸wnie偶.
- P贸jdziemy dzi艣 na spacer?
- Mo偶e.
- Obejrzymy jarmark?
- Mo偶e.
Wyd臋艂a rozkosznie usta, perfekcyjnie kontroluj膮c efekt. Zn贸w sztuczka Raquel. Mia艂 tylko nadziej臋, 偶e Tr膮cy nie wyro艣nie na tak膮 idiotk臋, jak jej matka.
- Zobaczymy - powiedzia艂, staraj膮c si臋 zasugerowa膰 "tak", cho膰 wiedzia艂, 偶e m贸wi "nie".
Wspi臋艂a si臋 na jego kolano. Przez jaki艣 czas poddawa艂 si臋 figlom tej pi臋ciolatki, potem odes艂a艂 j膮, by si臋 ogarn臋艂a. Od m贸wienia bola艂o go gard艂o, poza tym tego dnia nie czu艂 si臋 najlepiej w roli kochaj膮cego ojca.
I zn贸w samotny, wpatrywa艂 si臋 w ta艅cz膮ce na trawniku cienie.
Tu偶 po jedenastej rozszczeka艂y si臋 psy. W chwil臋 p贸藕niej umilk艂y. Wsta艂, 偶eby poszuka膰 Nortona. By艂 w kuchni, siedzia艂 wraz z Tr膮cy nad puzzlami. "W贸z z sianem" z dw贸ch tysi臋cy kawa艂k贸w. Jedna z ulubionych uk艂adanek Raquel.
- Sprawdzi艂e艣 psy, Norton?
- Nie, szefie.
- To zr贸b to, kurwa!
Rzadko przeklina艂 przy dziecku, ale tym razem a偶 kipia艂. Norton zaskoczy艂 od razu. Kiedy otworzy艂 drzwi kuchenne, Maguire'a owion膮艂 zapach dnia. Kusi艂o go, 偶eby wyj艣膰 przed dom. Jednak偶e w szczekaniu ps贸w by艂o co艣, co sprawi艂o, 偶e zahucza艂o mu w g艂owie, a w d艂oniach poczu艂 mrowienie. Tr膮cy pochyli艂a si臋 nad puzzlami, w napi臋ciu czekaj膮c, czy ojciec wybuchnie gniewem. Nie odezwa艂 si臋 jednak s艂owem. Wr贸ci艂 do salonu.
Ze swego fotela widzia艂 Nortona, krocz膮cego przez trawnik. Psy ju偶 umilk艂y. Norton znikn膮艂 za szklarni膮. D艂uga chwila oczekiwania. Maguire zacz膮艂 si臋 ju偶 niepokoi膰, ale Norton zn贸w si臋 pojawi艂. M贸wi艂 co艣, wzruszaj膮c ramionami. Maguire otworzy艂 rozsuwane drzwi i wyszed艂 na patio. Powietrze dzia艂a艂o jak balsam.
- Co m贸wi艂e艣? - krzykn膮艂 do Nortona.
- Z psami wszystko w porz膮dku - odkrzykn膮艂 zapytany.
Maguire rozlu藕ni艂 si臋. Oczywi艣cie, 偶e wszystko w porz膮dku. Czemu nie mia艂yby sobie poszczeka膰, od czego w ko艅cu s膮? O ma艂y w艂os nie zrobi艂 z siebie durnia, lej膮c w portki, tylko dlatego, 偶e psom zachcia艂o si臋 szczeka膰. Kiwn膮艂 na Nortona i zszed艂 z patio na trawnik. "Pi臋kny dzie艅" - pomy艣la艂. Przyspieszaj膮c kroku, ruszy艂 w kierunku szklarni, gdzie ros艂y jego troskliwie piel臋gnowane drzewka bonsai. Norton pos艂usznie czeka艂 pod drzwiami, wywracaj膮c kieszenie w poszukiwaniu mi臋t贸wek.
- Chce pan, 偶ebym tu zosta艂?
- Nie.
- Na pewno?
- Na pewno - powiedzia艂 wspania艂omy艣lnie. - Wracaj pobawi膰 si臋 z dzieciakiem. Norton kiwn膮艂 g艂ow膮.
- Z psami wszystko w porz膮dku - powt贸rzy艂.
- Dobra.
- To pewnie wiatr je zdenerwowa艂.
Tak, wia艂 wiatr. Ciep艂y, ale silny. Poruszy艂 ga艂臋zie czerwonych buk贸w, okalaj膮cych ogr贸d. Zadrga艂y, ukazuj膮c niebu blade spody li艣ci. Mi臋kko艣膰 i subtelno艣膰 tego falowania podnosi艂a na duchu.
Maguire otworzy艂 drzwi szklarni i wszed艂 do swego azylu. Tu, w tym sztucznym Edenie, znajdowa艂o si臋 to, co naprawd臋 kocha艂, karmione czu艂o艣ci膮 i nawozem z m膮tw. Jego ja艂owiec Sargenta, kt贸ry przetrwa艂 trudy 偶ycia na g贸rze Ishizuchi; jego kwitn膮ca pigwa; jego 艣wierk z Yeddo (Picea Jesoensis), jego ulubiony karze艂, kt贸rego po kilku nieudanych pr贸bach nauczy艂 lgn膮膰 do kamieni. Same 艣licznotki, male艅kie cuda o w臋偶owych pniach i kaskadach igie艂, warte najtroskliwszej opieki.
Zadowolony, wy艂膮czaj膮c si臋 na jaki艣 czas z otaczaj膮cego go 艣wiata, zaj膮艂 si臋 nimi.
Psy walczy艂y o Ronnie'ego, jakby by艂 zabawk膮. Przy艂apa艂y go, kiedy przekrada艂 si臋 przez mur, i osaczy艂y, zanim zd膮偶y艂 uciec. Rzuca艂y si臋 na niego z zapa艂em, dr膮c i pluj膮c strz臋pami p艂贸tna. Wymkn膮艂 si臋 tylko dzi臋ki nadej艣ciu Nortona, kt贸re na chwil臋 poskromi艂o ich sza艂.
Cia艂o Ronnie'ego podar艂o si臋 w kilku miejscach. Walka nadw膮tli艂a jego energi臋, a w ca艂unie pojawi艂y si臋 dziury, niwecz膮c poz贸r cielesno艣ci. Ronnie mia艂 teraz rozdarty brzuch, do tego lewa noga trzyma艂a si臋 na ostatnich nitkach. Przyby艂o plam - do krwi do艂膮czy艂 艣luz i psie 艂ajno.
Wszystko zale偶a艂o jednak od jego woli, od jego silnej woli. By艂 ju偶 tak blisko; nie pora, by rozk艂ada膰 r臋ce i ust臋powa膰 przed naturaln膮 kolej膮 rzeczy. Sam by艂 przejawem buntu przeciw naturze, pisz膮cej mu inny los. Po raz pierwszy w 偶yciu? (艣mierci!) ogarnia艂a go euforia. Czy to a偶 takie straszne, by膰 czym艣 nadnaturalnym, zaprzeczeniem ustalonego porz膮dku i zdrowego rozs膮dku? By艂 obsrany, zakrwawiony i martwy. Zmartwychwsta艂 jako kawa艂 poplamionego prze艣cierad艂a, by艂 czym艣 absurdalnym. Ale by艂. Dop贸ki istnia艂a jego wola, nikt nie m贸g艂 zaprzeczy膰 i jego istnieniu. To by艂a przepyszna my艣l niczym odkrycie nowego sensu w 艣lepym i g艂uchym 艣wiecie.
Wypatrzy艂 w szklarni Maguire'a i przez jaki艣 czas nie spuszcza艂 go z oka. Wr贸g by艂 ca艂kowicie poch艂oni臋ty swoim hobby; piel臋gnuj膮c swoje kwitn膮ce pupilki, co艣 nawet gwizda艂. Ronnie zbli偶y艂 si臋 do szyby, cichutko szeleszcz膮c.
Maguire nie s艂ysza艂 szelestu p艂贸tna, dop贸ki twarz Ronnie'ego nie rozp艂aszczy艂a si臋 na szybie, rozmazana i niekszta艂tna. Upu艣ci艂 艣wierk z Yeddo. Drzewko wyl膮dowa艂o na pod艂odze; mia艂o po艂amane ga艂臋zie.
Maguire chcia艂 wrzasn膮膰, ale uda艂o mu si臋 wydusi膰 z siebie zaledwie zd艂awiony pisk. Rzuci艂 si臋 do drzwi, a rozd臋ta 偶膮dz膮 zemsty twarz wypchn臋艂a szyb臋. Potem sta艂o si臋 co艣, czego Maguire nie by艂 w stanie poj膮膰. Jakim艣 sposobem, przecz膮c fizyce, g艂owa i cia艂o tamtego prze艣lizn臋艂y si臋 przez rozbite szk艂o i znalaz艂y si臋 w jego sanktuarium, ponownie przybieraj膮c ludzkie kszta艂ty.
Nie, nie ca艂kiem ludzkie. Przybysz wygl膮da艂 jak po zawale, by艂 bia艂y jak 艣mier膰, a poszarpane cia艂o zwisa艂o lu藕no; kiedy ruszy艂 za Maguire'em, wida膰 by艂o, 偶e wlecze za sob膮 rozdart膮 nog臋.
Maguire otworzy艂 drzwi i umkn膮艂 do ogrodu. Zjawa pospieszy艂a za nim, wyci膮gaj膮c r臋ce. Us艂ysza艂 jej g艂os.
- Maguire...
Wymieni艂a jego nazwisko, tak cicho, 偶e mo偶e mu si臋 tylko zdawa艂o. Ale nie, odezwa艂a si臋 ponownie.
- Poznajesz mnie, Maguire? - zapyta艂a. Jasne, 偶e rozpozna艂. Nawet te martwe, rozfalowane rysy nie mog艂y ukry膰 przed nim Ronnie'ego Glassa.
- Glass - odpowiedzia艂.
- Tak - potwierdzi艂a zjawa.
- Nie chc臋... - zacz膮艂 Maguire, ale zaraz urwa艂. Czego w艂a艣ciwie nie chcia艂? Na pewno nie chcia艂 rozmawia膰 z tym upiorem. Nie chcia艂 te偶 uwierzy膰 w jego istnienie. Ale najbardziej nie chcia艂 umiera膰.
- Nie chc臋 umiera膰.
- Umrzesz - oznajmi艂a zjawa.
Maguire poczu艂 gwa艂towny podmuch - p艂achta skoczy艂a ku jego twarzy, a mo偶e to tylko wiatr cisn膮艂 we艅 tego bezcielesnego potwora.
Jakkolwiek to si臋 sta艂o, u艣cisk zjawy cuchn膮艂 eterem, lizolem i 艣mierci膮. P艂贸cienne ramiona zaciska艂y si臋, a twarz z rozdziawionymi ustami napiera艂a, jakby chcia艂a go poca艂owa膰.
Maguire odruchowo spl贸t艂 r臋ce na grzbiecie napastnika. D艂onie odkry艂y dziur臋 w ca艂unie, dzie艂o ps贸w. Zacisn膮艂 palce na kraw臋dziach tej szpary i szarpn膮艂. Z zadowoleniem s艂ucha艂 trzasku dartego p艂贸tna. Nied藕wiedzi u艣cisk zel偶a艂. Ca艂un wyrwa艂 si臋 z r膮k Maguire'a, a rozmyte usta otwar艂y si臋 w niemym krzyku.
Ronnie poczu艂 potworny b贸l: a ju偶 my艣la艂, 偶e si臋 od niego uwolni艂, jak od cia艂a i ko艣ci. I oto b贸l - straszliwy b贸l - zn贸w mu towarzyszy艂.
Odlecia艂 od swego oprawcy, krzycz膮c najg艂o艣niej, jak potrafi艂. Maguire z oczyma rozszerzonymi ze strachu pobieg艂 chwiejnie przez trawnik. By艂 bliski ob艂臋du, jego umys艂 musia艂 ju偶 trafi膰 szlag. Ale to nie wystarczy艂o. Ronnie musi zabi膰 tego sukinsyna: dotrzyma膰 danej sobie obietnicy.
B贸l nie mala艂, ale Ronnie spr贸bowa艂 go zignorowa膰: ca艂膮 energi臋 w艂o偶y艂 w pogo艅 za Maguire'em, biegn膮cym przez trawnik w kierunku domu. Taki by艂 s艂aby: niemal ulega艂 wiatrowi, przenikaj膮cemu przez ca艂un i igraj膮cemu strz臋pami jego cia艂a. Wygl膮da艂 jak sztandar, poszarpany w bitewnym ogniu, zbrukany tak, 偶e trudno by艂o go rozpozna膰, bliski rezygnacji.
Tyle 偶e, tyle 偶e... by艂 jeszcze Maguire.
Maguire wpad艂 do domu i zatrzasn膮艂 drzwi. Prze艣cierad艂o przywar艂o do okna, 艂opocz膮c idiotycznie i drapi膮c szk艂o p艂贸ciennymi palcami. Zamazuj膮ca si臋 twarz 艂akn臋艂a zemsty.
- Wpu艣膰 mnie - domaga艂a si臋. - Dostan臋 si臋 do 艣rodka. Maguire wycofa艂 si臋 do hallu.
- Raquel...
"Gdzie ta kobieta?"
- Raquel?... Raquel...
W kuchni jej nie by艂o. Z pokoiku dobiega艂 艣piew Tr膮cy. Zajrza艂 tam. Dziewczynka by艂a sama. Siedzia艂a ze s艂uchawkami na uszach na 艣rodku pod艂ogi i wt贸rowa艂a jakiej艣 ulubionej piosence.
- Mama? - pokaza艂 na migi.
- Na g贸rze - odpowiedzia艂a, nie zdejmuj膮c s艂uchawek.
Na g贸rze. Wspinaj膮c si臋 po schodach, s艂ysza艂, 偶e w ogrodzie szczekaj膮 psy. Co robi ta zjawa? Co ten skurwysyn robi?
- Raquel - zawo艂a艂 tak cicho, 偶e ledwie sam siebie s艂ysza艂. Jak gdyby on r贸wnie偶 sta艂 si臋 duchem.
Na pi臋trze panowa艂a cisza.
Wpad艂 do wy艂o偶onej br膮zowymi kafelkami 艂azienki i zapali艂 艣wiat艂o. Lubi艂 przegl膮da膰 si臋 w jego blasku. Mi臋kka po艣wiata 艂agodzi艂a starcze rysy. Tym razem jednak nie by艂a w stanie tego zrobi膰. Zobaczy艂 twarz starego, zaszczutego cz艂owieka.
Dopad艂 do bieli藕niarki i pogrzeba艂 pomi臋dzy ciep艂ymi r臋cznikami. Jest! Pistolet, czekaj膮cy na tak膮 okazj臋. Do ust nap艂yn臋艂a mu 艣lina. Wyci膮gn膮艂 bro艅, sprawdzi艂. Wszystko gra艂o. Kiedy艣 ju偶 za艂atwi艂 z niej Glassa i zrobi to ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze.
Otworzy艂 drzwi sypialni.
- Raquel...
Siedzia艂a na skraju 艂贸偶ka, oplataj膮c nogami Nortona. Oboje byli jeszcze ubrani, ale jedna z bujnych piersi Raquel, wyzwolona z biustonosza, przywiera艂a ciasno do zach艂annych ust m臋偶czyzny. Kobieta podnios艂a wzrok, jak zwykle, durna, nie pojmuj膮c, co narobi艂a.
Niewiele my艣l膮c, strzeli艂.
Przyj臋艂a kul臋 z otwartymi ustami, nienasycona. Pocisk wychodz膮c wywali艂 w jej karku poka藕n膮 dziur臋.
Norton przerwa艂 - nie by艂 wszak nekrofilem - i skoczy艂 do okna. Nie wiadomo, co zamierza艂 zrobi膰. Ucieczka by艂a niemo偶liwa.
Nast臋pna kula wbi艂a si臋 w 艣rodek jego plec贸w i przesz艂a na wylot, dziurawi膮c szyb臋.
Dopiero wtedy, kiedy jej kochanek ju偶 nie 偶y艂, Raquel zwali艂a si臋 na 艂贸偶ko; pier艣 plasn臋艂a, nogi rozchyli艂y si臋 szeroko. Maguire przygl膮da艂 si臋 jej upadkowi. Opu艣ci艂 pistolet.
Psy ju偶 nie szczeka艂y.
Wymkn膮艂 si臋 na korytarz, zamykaj膮c cicho drzwi, 偶eby nie przeszkadza膰 dziecku. Stan膮wszy u szczytu schod贸w, zobaczy艂 ujmuj膮c膮 twarzyczk臋 obserwuj膮cej go z do艂u c贸rki.
- Tatusiu.
Przyjrza艂 si臋 jej, zaintrygowany.
- Kto艣 by艂 pod drzwiami. Widzia艂am przez szyb臋. Schodzi艂 niepewnie po schodach, stopie艅 po stopniu. "Tylko powoli" - pomy艣la艂.
- Otworzy艂am drzwi, ale ju偶 nikogo nie by艂o. "Wall. To musia艂 by膰 Wall. On b臋dzie wiedzia艂, co trzeba zrobi膰."
- Czy to by艂 wysoki m臋偶czyzna?
- Nie widzia艂am go wyra藕nie, tatusiu. Tylko jego twarz. By艂 nawet bledszy od ciebie.
"Drzwi. O Jezu, drzwi! Je偶eli zostawi艂a otwarte... za p贸藕no."
Twarz m臋偶czyzny, kt贸ry wszed艂 do hallu, wykrzywi艂a si臋 w u艣miechu. Maguire w ca艂ym swoim 偶yciu nie widzia艂 nic potworniejszego.
To nie by艂 Wall.
Wall by艂 pe艂nokrwistym m臋偶czyzn膮 - przybysz przypomina艂 szmacian膮 lalk臋. Wall by艂 ponurakiem - ten si臋 u艣miecha艂. Wall by艂 uosobieniem 偶ycia, prawa i porz膮dku. Ten stw贸r nie.
Oczywi艣cie, Glass.
Maguire potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Dziewczynka, nie widz膮c sylwetki faluj膮cej w powietrzu za jej plecami, 藕le zrozumia艂a ten gest.
- Zrobi艂am co艣 nie tak?
Ronnie wymin膮艂 j膮, szybuj膮c w g贸r臋 schod贸w; bardziej cie艅 ni偶 cz艂owiek. Wl贸k艂 za sob膮 strz臋py p艂贸tna. Maguire nie mia艂 ju偶 ani czasu, ani si艂y, by stawia膰 op贸r. Otworzy艂 usta, chc膮c co艣 powiedzie膰 i Ronnie wepchn膮艂 w nie jedyn膮 ju偶 teraz r臋k臋, skr臋con膮 w p艂贸cienny sznur, si臋gaj膮c do krtani. Maguire zacz膮艂 si臋 krztusi膰, ale m艣ciciel si臋ga艂 coraz dalej, poza opieraj膮c膮 si臋 nag艂o艣ni臋, przedziera艂 si臋 przez prze艂yk, w kierunku 偶o艂膮dka. Maguire czu艂 to, czu艂 si臋 wypchany jak po przejedzeniu, tyle, 偶e to, co trafi艂o w g艂膮b jego cia艂a, wi艂o si臋, kalecz膮c 艣cianki 偶o艂膮dka i rozpychaj膮c go p艂贸tnem. Wszystko toczy艂o si臋 tak szybko, 偶e nawet nie zd膮偶y艂 si臋 udusi膰. O tym, cho膰 by艂o to okropne, m贸g艂 jedynie marzy膰. Poczu艂 natomiast, jak r臋ka Ronnie'ego skr臋ca si臋 w jego brzuchu, wciskaj膮c si臋 g艂臋biej, by lepiej uchwyci膰 jego okr臋偶nic臋, zacisn膮膰 si臋 na dwunastnicy. A kiedy ju偶 chwyci艂a to, co chcia艂a, ten skurwiel wyci膮gn膮艂 j膮.
Wycofanie jej trwa艂o kilka sekund, ale dla Maguire'a zdawa艂o si臋 nie mie膰 ko艅ca. Ledwie zacz臋艂o si臋 to wybebeszanie, zgi膮艂 si臋 w p贸艂 czuj膮c, jak trzewia podchodz膮 mu do gard艂a. Ronnie wywraca艂 go na lew膮 stron臋. 呕ycie uchodzi艂o z niego w powodzi 艣liny, krwi, kawy i kwas贸w.
Ronnie zaci膮gn膮艂 Maguire'a na szczyt schod贸w. Opr贸偶niony tors zapada艂 si臋. Wleczony za w艂asne wn臋trzno艣ci, kr贸l pornografii zatrzyma艂 si臋 na najwy偶szym stopniu. Ronnie rozprostowa艂 palce i Maguire z g艂ow膮 okr臋con膮 trzewiami stoczy艂 si臋 w d贸艂, tam gdzie wci膮偶 sta艂a jego c贸rka.
S膮dz膮c z jej wyrazu twarzy, nie by艂a nawet zaniepokojona, ale Ronnie wiedzia艂, 偶e dzieci bywaj膮 zwodnicze.
Zrobiwszy swoje, zszed艂 chwiejnie ze schod贸w. Rozwin膮艂 r臋k臋 i potrz膮saj膮c g艂ow膮, pr贸bowa艂 cho膰 troch臋 odzyska膰 ludzk膮 posta膰. Wysi艂ek si臋 op艂aci艂. Mijaj膮c stoj膮ce nieruchomo dziecko, by艂 ju偶 w stanie zaoferowa膰 mu co艣 w rodzaju ludzkiego dotyku. Nie zareagowa艂a, wi臋c odszed艂, maj膮c nadziej臋, 偶e dziewczynka kiedy艣 o tym wszystkim zapomni.
Ledwie odszed艂, Tr膮cy wspi臋艂a si臋 na g贸r臋 w poszukiwaniu matki. Raquel nie odpowiedzia艂a na 偶adne z jej pyta艅, podobnie m臋偶czyzna le偶膮cy na dywanie pod oknem. By艂o w nim jednak co艣, co j膮 zafascynowa艂o. Gruby, czerwony w膮偶, wygl膮daj膮cy ze spodni. Rozbawi艂o j膮 to g艂upstewko.
Kiedy - jak zwykle za p贸藕no - nadjecha艂 Wall ze Scotland Yardu, dziewczynka jeszcze si臋 艣mia艂a. Obejrzawszy dok艂adnie dom, inspektor nie 偶a艂owa艂, 偶e sp贸藕ni艂 si臋 na to spotkanie.
Ca艂un Ronnie'ego Glassa, skulony w konfesjonale u 艣wi臋tej Marii Magdaleny, by艂 niemal ca艂kiem zniszczony. Niewiele zosta艂o w nim czucia. Jedynie nieodparte, coraz silniejsze pragnienie, by jak najpr臋dzej opu艣ci膰 okaleczone cia艂o. S艂u偶y艂o mu dobrze, na to nie m贸g艂 narzeka膰, ale d艂u偶ej ju偶 nie m贸g艂 o偶ywia膰 tego, co martwe.
Pragn膮艂 si臋 wyspowiada膰, tak bardzo pragn膮艂 si臋 wyspowiada膰. Opowiedzie膰 Ojcu, opowiedzie膰 Synowi i Duchowi 艢wi臋temu, jakie grzechy pope艂ni艂, o jakich marzy艂, za jakimi t臋skni艂. Istnia艂a tylko jedna mo偶liwo艣膰: je偶eli ojciec Rooney nie przyjdzie do niego, on p贸jdzie do ojca Rooneya.
Otworzy艂 drzwi konfesjona艂u. Ko艣ci贸艂 by艂 prawie pusty. Nadszed艂 ju偶 chyba wiecz贸r, a kt贸偶 mia艂 czas na zapalanie 艣wiec i modlitw臋, kiedy nale偶a艂o gotowa膰 kolacj臋, kupowa膰 mi艂o艣膰, korzysta膰 z 偶ycia? Jedynie grecki kwiaciarz, modl膮cy si臋 w bocznej nawie o uniewinnienie swych syn贸w, widzia艂, jak zataczaj膮cy si臋 ca艂un opuszcza konfesjona艂, kieruj膮c si臋 ku wej艣ciu do zakrystii. Ronnie wygl膮da艂 jak jaki艣 postrzelony nastolatek, schowany pod brudnym prze艣cierad艂em. Kwiaciarz nie m贸g艂 znie艣膰 tak bezbo偶nego zachowania, zapragn膮艂 wi臋c przetrzepa膰 sk贸r臋 temu szczeniakowi.
- Hej, ty! - powiedzia艂, odrobink臋 za g艂o艣no.
Ca艂un odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Greka; oczy mia艂 jak dwie dziury w 艣wie偶ym cie艣cie. B贸l, maluj膮cy si臋 na twarzy zjawy, pozbawi艂 kwiaciarza s艂贸w.
Ronnie nacisn膮艂 na klamk臋. Nic to nie da艂o. Drzwi do zakrystii pozosta艂y zamkni臋te.
Z wn臋trza dobieg艂 jaki艣 niewyra藕ny g艂os.
- Kto tam? - zapyta艂 ojciec Rooney.
Ronnie tylko zagrzechota艂 klamk膮 jak rasowy duch.
- Kto tam? - spyta艂 zn贸w ksi膮dz, nieco zniecierpliwiony.
"Wyspowiadaj mnie" - chcia艂 rzec Ronnie. - "Wyspowiadaj mnie, bo zgrzeszy艂em".
Drzwi nadal by艂y zamkni臋te. Ojciec Rooney by艂 zaj臋ty. Robi艂 zdj臋cia do swojej prywatnej kolekcji; fotografowa艂 swoj膮 ulubienic臋, znan膮 pod imieniem Natalie. C贸r臋 grzechu, jak mu kiedy艣 powiedziano. Nie wierzy艂 w to. By艂a zbyt ofiarna, zbyt anielska. Wok贸艂 dorodnych piersi owin臋艂a r贸偶aniec, jakby przed chwil膮 opu艣ci艂a klasztor.
Szcz臋kanie klamki ucich艂o w ko艅cu. "Dobrze - pomy艣la艂 ojciec Rooney. - Kimkolwiek byli, wr贸c膮. To nie mog艂o by膰 nic pilnego". U艣miechn膮艂 si臋 do dziewczyny. Odpowiedzia艂a mu wyd臋ciem warg.
Ronnie dowl贸k艂 si臋 do o艂tarza i kl臋kn膮艂.
Trzy rz臋dy za nim kwiaciarz przerwa艂 modlitw臋, ura偶ony tym blu藕nierstwem. Ch艂opak zatacza艂 si臋, by艂 najwidoczniej pijany, a m臋偶czyzny nie przera偶a艂a maska 艣mierci, kt贸r膮 przywdzia艂. Kwiaciarz, przeklinaj膮c dosadn膮 grek膮 艣wi臋tokradc臋, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w kierunku ducha, kl臋cz膮cego u st贸p o艂tarza.
Pod prze艣cierad艂em by艂a pustka.
Grek poczu艂, 偶e p艂贸tno dr偶y mu w r臋ku. Wypu艣ci艂 je z j臋kiem. Wycofa艂 si臋 w g艂膮b nawy, 偶egnaj膮c si臋 raz za razem jak sklerotyczna wdowa. Kiedy od drzwi ko艣cio艂a dzieli艂o go ju偶 tylko kilka jard贸w, nie wytrzyma艂 i pu艣ci艂 si臋 biegiem.
Ca艂un le偶a艂 tam, gdzie rzuci艂 go kwiaciarz. Ronnie, zmi臋ty i pe艂en fa艂d - brudny ga艂gan u st贸p wspania艂ego o艂tarza - podni贸s艂 wzrok. O艂tarz nawet w w膮t艂ym 艣wietle 艣wiec emanowa艂 jasno艣ci膮. Urzeczony jego pi臋knem, Ronnie czu艂 ulg臋, 偶e zostawia ten brudny 艢wiat. Bez spowiedzi, ale nie l臋kaj膮c si臋 s膮du, duch jego odszed艂.
Jak膮艣 godzin臋 p贸藕niej ojciec Rooney otworzy艂 drzwi zakrystii, wyprowadzi艂 z ko艣cio艂a cnotliw膮 Natalie i zamkn膮艂 g艂贸wn膮 bram臋. Wracaj膮c zajrza艂 do konfesjona艂u, by sprawdzi膰, czy nie schowa艂y si臋 tam jakie艣 dzieciaki. Pusto, ca艂y ko艣ci贸艂 by艂 pusty. Niewielu pami臋ta艂o o 艣wi臋tej Marii Magdalenie.
Kiedy pogwizduj膮c szed艂 ju偶 do zakrystii, zauwa偶y艂 ca艂un Ronnie'ego Glassa. Brudn膮, zapomnian膮 przez kogo艣 szmat臋, le偶膮c膮 na stopniach o艂tarza. "Idealna" - pomy艣la艂, podnosz膮c j膮. Na posadzce zakrystii zosta艂y niedyskretne plamy. B臋dzie mia艂 czym je wytrze膰.
Pow膮cha艂 p艂贸tno, uwielbia艂 zapachy. Nosi艂o w sobie ich tysi膮ce. Eter, pot, psy, wn臋trzno艣ci, krew, lizol, puste pokoje, z艂amane serca, kwiaty i niepowodzenia. "Fascynuj膮ce. Oto dreszczyk typowy dla parafii w Soho - pomy艣la艂. - Codziennie co艣 nowego. Tajemnice na ka偶dym progu i na stopniach o艂tarza. Zbrodnie tak liczne, 偶e sp艂ukanie ich wymaga艂oby oceanu wody 艣wi臋conej. Na ka偶dym rogu rozpusta na sprzeda偶. Trzeba tylko wiedzie膰, gdzie jej szuka膰."
Wsadzi艂 ca艂un pod pach臋.
- Za艂o偶臋 si臋, 偶e mia艂by艣 wiele do opowiedzenia - rzek艂, gasz膮c 艣wiece palcami, tak rozpalonymi, 偶e nie czu艂y 偶aru p艂omieni.
KOZ艁Y OFIARNE
(SCAPE-GOATS)
Wyspa, na kt贸r膮 wyni贸s艂 nas przyp艂yw, by艂a w艂a艣ciwie martw膮 g贸r膮 kamieni. Nazwanie tej garbatej sterty 艂ajna wysp膮 by艂oby pochlebstwem. Wyspy to morskie oazy, zielone i p艂odne. Ta tutaj skazana by艂a na zapomnienie; nie p艂ywa艂y wok贸艂 niej foki, nie unosi艂y si臋 nad ni膮 ptaki. Nie mam poj臋cia, dlaczego istniej膮 takie miejsca - chyba tylko po to, by mo偶na by艂o rzec: "Widzia艂am j膮dro nico艣ci i prze偶y艂am".
- Nie ma jej na 偶adnej mapie - powiedzia艂 Ray, pochylony nad map膮 Hebryd贸w, zaznaczaj膮c paznokciem miejsce, gdzie wed艂ug jego oblicze艅 utkn臋li艣my. Tak jak powiedzia艂, na mapie by艂a tylko pusta przestrze艅, bladoniebieskie morze; nawet najmniejsza kropka nie sygnalizowa艂a istnienia tej ska艂y. Nie tylko foki i ptaki ignorowa艂y to miejsce, kartografowie r贸wnie偶. Ko艂o palca Raya widoczne by艂y jedynie strza艂ki, oznaczaj膮ce pr膮dy, kt贸re powinny by艂y wynie艣膰 nas na p贸艂noc: czerwone strza艂ki na papierowym oceanie.
Jonathan, gdy tylko odkry艂, 偶e wyspy nie naniesiono na 偶adn膮 z map, rozchmurzy艂 si臋, z miejsca poczu艂 si臋 uniewinniony. To, 偶e tu wyl膮dowali艣my, nie by艂o ju偶 jego win膮; zawinili kartografowie. Nie m贸g艂 przecie偶 przyj膮膰 na siebie odpowiedzialno艣ci za fakt, 偶e utkn臋li艣my w miejscu, kt贸rego nawet nie zaznaczono. Skruch臋, kt贸ra malowa艂a si臋 na jego twarzy od samego pocz膮tku naszego pozaplanowego postoju, zast膮pi艂o spojrzenie pe艂ne satysfakcji.
- Nie spos贸b omin膮膰 czego艣, co nie istnieje, zgadzacie si臋? - triumfowa艂. - Pytam, czy si臋 zgadzacie?
- Mog艂e艣 skorzysta膰 z oczu, kt贸rymi B贸g ci臋 obdarzy艂 - ripostowa艂 Ray, ale Jonathan mia艂 w nosie nawet najrozs膮dniejsze argumenty.
- To sta艂o si臋 tak nagle, Raymondzie - powiedzia艂. -Przez t臋 mg艂臋 nie mia艂em 偶adnej szansy. Spad艂a na nas, zanim si臋 po艂apa艂em.
To by艂o niespodziewane, bez dw贸ch zda艅. Szykowa艂am w kambuzie 艣niadanie, jako 偶e ani Angela, ani Jonathan nie kwapili si臋 do wzi臋cia tego na siebie, kiedy kad艂ub "Emmanuelle" zazgrzyta艂 na ska艂ach, po czym dygocz膮c wry艂 si臋 w kamienist膮 pla偶臋. Przez chwil臋 panowa艂a cisza, potem rozleg艂y si臋 krzyki. Wydosta艂am si臋 z kambuza i zobaczy艂am Jonathana, stoj膮cego na pok艂adzie. U艣miecha艂 si臋 g艂upio i wymachiwa艂 r臋kami sygnalizuj膮c, 偶e to nie jego wina.
- Nawet nie pytaj - powiedzia艂. - Nie wiem, jak to si臋 sta艂o. Minut臋 temu p艂yn臋li艣my wzd艂u偶...
- Jezusie sakramencki! - Ray wygramoli艂 si臋 z kabiny, wci膮gaj膮c d偶insy. Po nocy sp臋dzonej w jednej koi z Angel膮, wygl膮da艂 o wiele gorzej ni偶 zwykle. Mia艂am w膮tpliwy zaszczyt wys艂uchiwania jej kolejnych orgazm贸w; bezsprzecznie, by艂a wymagaj膮ca. Jonathan ponownie zacz膮艂 sw膮 mow臋 obro艅cz膮 od s艂贸w: "Nawet nie pytaj...", ale Ray uciszy艂 go kilkoma starannie dobranymi epitetami. Kiedy na pok艂adzie pop艂yn臋艂y soczyste przekle艅stwa, uciek艂am w zacisze kambuza. Fakt, 偶e Jonathan si臋gn膮艂 po 偶argon, sprawi艂 mi niema艂膮 satysfakcj臋. Mia艂am nawet nadziej臋, 偶e Ray da si臋 ponie艣膰 nerwom i rozkwasi ten jego doskona艂y, orli nos.
Kambuz przypomina艂 wiadro pomyj. 艢niadanie, kt贸re robi艂am, wyl膮dowa艂o na pod艂odze i zostawi艂am je tam: 偶贸艂tka jajek, szynk臋 i tosty, wszystko zakrzep艂e teraz w rozlanym t艂uszczu. To by艂a wina Jonathana; niech on sprz膮ta. Nala艂am sobie szklank臋 soku grejpfrutowego, odczeka艂am, a偶 umilkn膮 obelgi, i wr贸ci艂am na pok艂ad.
Od 艣witu min臋艂y dopiero dwie godziny i mg艂a, kt贸ra ukry艂a wysp臋 przed wzrokiem Jonathana, wci膮偶 jeszcze przes艂ania艂a s艂o艅ce. Gdyby i dzi艣 utrzyma艂a si臋 taka pogoda, jak przez ostatni tydzie艅, w po艂udnie pok艂ad by艂by zbyt nagrzany, by st膮pa膰 po nim boso, ale teraz, gdy mg艂a by艂a jeszcze g臋sta, w samych figach by艂o mi ch艂odno. Kiedy si臋 偶egluje po艣r贸d wysp, niewielkie ma znaczenie, co na siebie wk艂adasz. Nikt ci臋 nie widzi. Dorobi艂am si臋 najlepszej w swym 偶yciu opalenizny. Ale tego ranka ch艂贸d zagna艂 mnie zn贸w pod pok艂ad po sweter. Nie by艂o wiatru, tylko zi膮b, ci膮gn膮cy od morza. "Tam w dole jeszcze trwa noc - pomy艣la艂am. - Zaledwie o kilka jard贸w od pla偶y trwa bezgraniczna noc".
Wci膮gn臋艂am sweter i wr贸ci艂am na g贸r臋. Wyj臋li mapy; Ray w艂a艣nie nachyla艂 si臋 nad nimi. Jego nagie plecy 艂uszczy艂y si臋 od nadmiernej opalenizny, wida膰 te偶 by艂o 艂ysink臋, kt贸r膮 pr贸bowa艂 ukry膰 pod brudno偶贸艂tymi k臋dziorami. Jonathan wpatrywa艂 si臋 w pla偶臋 i pociera艂 nos.
- Chryste, co za miejsce! - powiedzia艂am.
Zerkn膮艂 na mnie, pr贸buj膮c si臋 u艣miechn膮膰. Biedny Jonathan, 艂udzi艂 si臋, 偶e jego twarz urzek艂aby nawet 偶贸艂wia, wywabiaj膮c go ze skorupy, i prawd臋 m贸wi膮c, istnia艂o kilka kobiet, kt贸re rozp艂ywa艂y si臋, ledwie na nie popatrzy艂. Ja do nich nie nale偶a艂am i to go irytowa艂o. Zawsze uwa偶a艂am, 偶e jego 偶ydowski profil jest zbyt nieskazitelny, 偶eby by膰 naprawd臋 pi臋kny. Moja oboj臋tno艣膰 dzia艂a艂a na niego jak czerwona p艂achta na byka.
Spod pok艂adu dolecia艂 zaspany i nad膮sany g艂os. Nasza Pani od Koi raczy艂a si臋 wreszcie obudzi膰; nadszed艂 czas na jej oczekiwane wyj艣cie. Kokieteryjnie owin臋艂a biodra r臋cznikiem. Twarz mia艂a nabrzmia艂膮 od nadmiaru czerwonego wina, a w艂osy prosi艂y si臋 o grzebie艅. Mimo to rozgrza艂a atmosfer臋, przyci膮gn臋艂a spojrzenia. Kiepska kopia Shirley Tempie.
- Co si臋 sta艂o, Ray? Gdzie jeste艣my? Ray nie podni贸s艂 wzroku znad oblicze艅; zarobi艂 przez to u niej krech臋.
- Mamy cholernego nawigatora, to wszystko - powiedzia艂.
- Nie rozumiem, co si臋 sta艂o - zaprotestowa艂 Jonathan, najwidoczniej licz膮c, 偶e Angela oka偶e mu wsp贸艂czucie. Nic takiego nie nast膮pi艂o.
- Ale gdzie jeste艣my? - zapyta艂a znowu.
- Dzie艅 dobry, Angelo - powiedzia艂am; mnie te偶 zignorowa艂a.
- Czy to wyspa? - pyta艂a dalej.
- Jasne, 偶e wyspa. Nie wiem jeszcze, jaka - odpar艂 Ray.
- Mo偶e to Barra? - zasugerowa艂a. Ray zrobi艂 g艂upi膮 min臋.
- Jeste艣my daleko od Barry - wyja艣ni艂. - Je偶eli tylko pozwolicie mi odtworzy膰 nasze kroki...
"Odtworzy膰 kroki na morzu? Ray ma obsesj臋 na punkcie Jezusa" - pomy艣la艂am, rozgl膮daj膮c si臋 po pla偶y. Nie spos贸b by艂o odgadn膮膰 jej rozmiar贸w, mg艂a pokry艂a wszystko, co by艂o dalej ni偶 sto jard贸w. Mo偶e ta szara 艣ciana zakrywa艂a jak膮艣 osad臋?
Ray, okre艣liwszy na mapie miejsce, gdzie prawdopodobnie osiedli艣my, zszed艂 na pla偶臋 i obrzuci艂 krytycznym spojrzeniem dzi贸b. Do艂膮czy艂am do niego, g艂贸wnie po to, by zej艣膰 z oczu Angeli. Okr膮g艂e kamyki pod moimi bosymi stopami by艂y zimne i 艣liskie. Ray niemal pieszczotliwie przesun膮艂 d艂onie po burcie "Emmanuelle", po czym przykucn膮艂, by zbada膰 uszkodzenie.
- Zdaje si臋, 偶e nie ma dziury - stwierdzi艂. - Ale g艂owy nie dam.
- Odp艂yniemy, kiedy nadejdzie wysoka fala - powiedzia艂 Jonathan, pr臋偶膮c si臋 na dziobie z r臋kami na biodrach. - Nie ma strachu. - Mrugn膮艂 do mnie. - Nie ma strachu.
- G贸wno tam, odp艂yniemy! - warkn膮艂 Ray. - Popatrz tylko na siebie.
- No to znajdziemy kogo艣, kto nas 艣ci膮gnie. - Pewno艣膰 Jonathana nie dozna艂a uszczerbku.
- Akurat kogo艣 za艂atwisz, dupku.
- Jasne, czemu nie? Odczekamy godzin臋 czy dwie, a偶 mg艂a ust膮pi, a wtedy przejd臋 si臋, sprowadz臋 jak膮艣 pomoc.
Odszed艂 pospiesznie.
- Zrobi臋 kaw臋 - zaproponowa艂a Angela. Znaj膮c j膮, wiedzia艂am, 偶e parzenie potrwa godzin臋. Nadszed艂 czas na spacer. Posz艂am wzd艂u偶 pla偶y.
- Nie odchod藕 zbyt daleko, kochanie - zawo艂a艂 Ray.
-Nie.
"Kochanie" - powiedzia艂. 艁atwe s艂贸wko; nic nim nie wyra偶a艂.
S艂o艅ce przygrzewa艂o ju偶 mocniej i id膮c 艣ci膮gn臋艂am sweter. Piersi mia艂am br膮zowe jak orzechy. "I tak samo du偶e" - pomy艣la艂am. C贸偶, nie mo偶na mie膰 wszystkiego. Mam w g艂owie przynajmniej dwa neurony, ocieraj膮ce si臋 o siebie, a to ju偶 wi臋cej ni偶 u Angeli; ona mia艂a cyce jak melony i m贸zg, kt贸rego powstydzi艂by si臋 mu艂.
S艂o艅ce dziwacznie przes膮cza艂o si臋 przez mg艂臋. Nier贸wnomiernie o艣wietla艂o wysp臋; jego blask zaciera艂 kontury, pozbawiaj膮c okolic臋 soczysto艣ci barw, przekszta艂caj膮c morze, ska艂y i piasek pla偶y w olbrzymi膮, sp艂owia艂膮, szar膮 plam臋.
Przesz艂am zaledwie sto jard贸w, ale co艣 w atmosferze tego miejsca zacz臋艂o mnie przyt艂acza膰, wi臋c zawr贸ci艂am. Na prawo ode mnie w膮t艂e, szemrz膮ce fale wpe艂za艂y na brzeg, spadaj膮c na kamienie z niemrawym mla艣ni臋ciem. 呕adnych majestatycznych ba艂wan贸w, tylko regularne mla艣ni臋cia zm臋czonej wody.
Ju偶 znienawidzi艂am to miejsce.
Ray pr贸bowa艂 uruchomi膰 radio, ale z niejasnych dla nas przyczyn na ka偶dej cz臋stotliwo艣ci znajdowa艂 jedynie szumy. Przez chwil臋 przeklina艂 je do 偶ywego, potem ust膮pi艂. W p贸艂 godziny p贸藕niej nadesz艂a pora 艣niadania; musieli艣my si臋 zadowoli膰 sardynkami, pieczarkami i resztkami tost贸w. Serwowa艂a je Angela, jak zwykle zadowolona z siebie; zachowywa艂a si臋 tak, jakby w艂a艣nie powt贸rzy艂a cud z rybami i chlebem. W 偶adnym wypadku nie mo偶na by艂o cieszy膰 si臋 tym posi艂kiem. Zdawa艂o si臋, 偶e powietrze wysysa z niego wszelki smak.
- Czy to nie zabawne... - zacz膮艂 Jonathan.
- Prze艣mieszne - uci膮艂 Ray.
- ...偶e nie s艂ycha膰 syren przeciwmgielnych? Jest mg艂a, a nie ma syren. Nawet nie s艂ycha膰 ryku silnik贸w. Niesamowite.
Mia艂 racj臋. Otacza艂a nas kompletna cisza, wilgotne i przygniataj膮ce milczenie. Tylko pokorny plusk fal i d藕wi臋k naszych g艂os贸w 艣wiadczy艂y o tym, 偶e nie og艂uchli艣my.
Siedzia艂am na rufie, wpatrzona w puste morze. Jeszcze by艂o szare, ale s艂o艅ce zaczyna艂o ju偶 nasyca膰 je innymi barwami: mroczn膮 zieleni膮, a dalej ma藕ni臋ciami niebieskawego fioletu. Widzia艂am pasma wodorost贸w, kt贸rymi bawi艂 si臋 przyp艂yw. Morze wygl膮da艂o kusz膮co, a ka偶dy pretekst by艂 dobry, by wyrwa膰 si臋 z beznadziejnego nastroju, panuj膮cego na pok艂adzie "Emmanuelle".
- Id臋 pop艂ywa膰 - o艣wiadczy艂am.
- Nie radzi艂bym, kochanie - powiedzia艂 Ray.
- Dlaczego?
- Pr膮d, kt贸ry nas tu wyrzuci艂, musi by膰 diablo silny. Lepiej, 偶eby ci臋 nie porwa艂.
- Ale jeszcze trwa przyp艂yw, znios艂oby mnie na pla偶臋.
- Nie wiesz, jakie tam mog膮 by膰 pr膮dy. Mo偶e nawet wiry; s膮 tu do艣膰 powszechne. Wci膮gn膮 ci臋 w mgnieniu oka.
Zn贸w popatrzy艂am na morze. Wygl膮da艂o do艣膰 bezpiecznie, ale poj臋艂am ju偶, jak bardzo mo偶e by膰 zdradzieckie. Zmieni艂am plany.
Angela da艂a ma艂y pokaz nad膮sania, gdy偶 nikt nie doko艅czy艂 jej fenomenalnego 艣niadania. Ray jeszcze j膮 podpuszcza艂. Uwielbia艂 to robi膰, prowokuj膮c z jej strony g艂upie gierki. Md艂o si臋 od tego robi艂o.
Zesz艂am na d贸艂, 偶eby pozmywa膰 i wywali艂am resztki przez bulaj do morza. Nie od razu uton臋艂y. Nie dojedzone pieczarki i p艂aty sardynek unosi艂y si臋 na wodzie, otoczone plam膮 oleju, tak jakby kto艣 tu narzyga艂. Pokarm dla krab贸w, o ile jaki艣 szanuj膮cy si臋 krab zni偶y艂 si臋 do 偶ycia tutaj.
W kambuzie znalaz艂 mnie Jonathan. Mimo ca艂ej jego brawury, wida膰 by艂o, 偶e wci膮偶 mu g艂upio. Stan膮艂 w drzwiach, pr贸buj膮c zwr贸ci膰 na siebie uwag臋, podczas gdy ja wlewa艂am do miski zimn膮 wod臋 i z umiarkowanym zapa艂em sp艂ukiwa艂am t艂uszcz z plastykowych talerzy. Pragn膮艂 tylko us艂ysze膰 ode mnie, 偶e to nie by艂a jego wina i 偶e jest, oczywi艣cie, moim koszernym Adonisem. Nic nie powiedzia艂am.
- Mo偶na ci s艂u偶y膰 pomoc膮? - zapyta艂.
- Troch臋 tu ciasno, jak na dwie osoby - odpowiedzia艂am, staraj膮c si臋, 偶eby nie wypad艂o to zbyt kategorycznie. Mimo to wzdrygn膮艂 si臋; cho膰 nie dawa艂 tego po sobie pozna膰, ca艂a ta historia naruszy艂a jego wiar臋 w siebie bardziej ni偶 przypuszcza艂am.
- Pos艂uchaj - powiedzia艂am 艂agodnie. - Dlaczego nie wr贸cisz na pok艂ad i nie poopalasz si臋, zanim zacznie si臋 upa艂?
- G贸wnianie si臋 czuj臋.
- To by艂 wypadek.
- Naprawd臋 g贸wnianie.
- Tak jak powiedzia艂e艣, odp艂yw nas st膮d 艣ci膮gnie.
Wcisn膮艂 si臋 do wn臋trza. Jego obecno艣膰 wywo艂a艂a u mnie nieomal klaustrofobi臋. By艂 zbyt du偶y, jak na t臋 klitk臋, zbyt opalony i zbyt zdecydowany.
- Powiedzia艂am, 偶e troch臋 tu ciasno, Jonathanie.
Poczu艂am na karku jego r臋k臋 i zamiast j膮 strz膮sn膮膰, pozwoli艂am jej tam zosta膰. Delikatnie rozmasowywa艂 mi mi臋艣nie. Chcia艂am powiedzie膰, 偶eby sobie poszed艂, ale panuj膮ca apatia chyba i mnie si臋 udzieli艂a. Druga d艂o艅 Jonathana spocz臋艂a na moim brzuchu i rozpocz臋艂a w臋dr贸wk臋 ku piersiom. Oboj臋tnie przyjmowa艂am te zabiegi; skoro tego chce, prosz臋 bardzo.
Na pok艂adzie Angela chichota艂a histerycznie, pr贸buj膮c w chwilach spokoju z艂apa膰 troch臋 powietrza. Wyobra偶a艂am sobie, jak odchyla g艂ow臋, potrz膮saj膮c w艂osami. Jonathan rozpi膮艂 szorty i pozwoli艂 im opa艣膰. Ofiarowanie jego napletka Bogu zosta艂o przeprowadzone po mistrzowsku, a j"ego wzw贸d by艂 tak nieskazitelny w swoim entuzjazmie, 偶e wydawa艂 si臋 celem samym w sobie. Pozwoli艂am jego ustom przyklei膰 si臋 do moich, pozwoli艂am jego j臋zykowi bada膰 moje dzi膮s艂a; robi艂 to natarczywie jak palec dentysty. Jonathan zsun膮艂 moje figi przymierzaj膮c si臋. Ustawia艂 si臋 chwil臋, a potem wszed艂.
Za jego plecami zaskrzypia艂y schody. Zerkn臋艂am przez jego rami臋 i zobaczy艂am Raya, jak schyla si臋 nad lukiem, wpatrzony w po艣ladki Jonathana i nasze splecione r臋ce. Zastanawia艂am si臋, czy widzi, 偶e nic nie odczuwam, czy rozumie, 偶e robi臋 to beznami臋tnie, 偶e tylko zast膮pienie g艂owy, grzbietu i fiuta Jonathana przez jego walory wzbudzi艂oby we mnie po偶膮danie. Bezszelestnie wycofa艂 si臋 ze schod贸w, potem min臋艂a chwila, w czasie kt贸rej Jonathan wyzna艂, 偶e mnie kocha, i wreszcie Angela zn贸w wybuchn臋艂a 艣miechem, s艂uchaj膮c opowie艣ci Raya o tym, co w艂a艣nie ogl膮da艂. "A niech sobie ta dziwka my艣li, co chce; wszystko mi jedno."
Jonathan wci膮偶 jeszcze obrabia艂 mnie wywa偶onymi, ale pozbawionymi duszy ruchami, marszcz膮c brew jak uczniak, pr贸buj膮cy rozwi膮za膰 jakie艣 skomplikowane r贸wnanie. Jego orgazm nadszed艂 bez ostrze偶enia, zasygnalizowany jedynie przez nieco silniejszy nacisk na moje ramiona i g艂臋bszy mars na czole. Pchni臋cia sta艂y si臋 wolniejsze, a w ko艅cu usta艂y. Przez kr贸tki, gor膮cy moment nasze spojrzenia spotka艂y si臋. Chcia艂am go poca艂owa膰, ale straci艂 ochot臋. Wycofa艂 si臋, nadal twardy. Skrzywi艂 si臋.
- Zawsze po wytrysku robi臋 si臋 dra偶liwy - wymamrota艂, wci膮gaj膮c szorty. - By艂o ci dobrze?
Kiwn臋艂am g艂ow膮. By艂o 艣miesznie; ca艂a sprawa by艂a 艣miechu warta. Utkn臋艂am na tym pustkowiu z tym dwudziestosze艣cioletnim ch艂opaczkiem, Angela i m臋偶czyzn膮, kt贸rego nie obchodzi艂o, czy 偶yj臋, czy te偶 nie. Mo偶e zreszt膮 i mnie by艂o to oboj臋tne? Ni st膮d, ni zow膮d, pomy艣la艂am o pomyjach, unosz膮cych si臋 w wodzie, czekaj膮cych na fal臋, kt贸ra je zabierze.
Jonathan wymkn膮艂 si臋 ju偶 na g贸r臋. Zaparzy艂am kaw臋 i wyjrza艂am przez bulaj. Czu艂am, jak na moich udach zasycha nasienie, zamieniaj膮c si臋 w per艂ow膮 skorup臋.
Kiedy wysz艂am z kaw膮, Raya i Angeli ju偶 nie by艂o. Udali si臋 w g艂膮b wyspy, najprawdopodobniej w poszukiwaniu pomocy.
Jonathan zaj膮艂 moje miejsce na rufie. Wpatrywa艂 si臋 w mg艂臋.
- S膮dz臋, 偶e troch臋 si臋 podnios艂a - powiedzia艂am g艂o艣no po to, by przerwa膰 milczenie.
- Rzeczywi艣cie?
Postawi艂am ko艂o niego kubek czarnej kawy.
- Dzi臋ki.
- Gdzie reszta?
- Rozgl膮daj膮 si臋.
Odwr贸ci艂 si臋 do mnie, zak艂opotany.
- Nadal czuj臋 si臋 g贸wnianie. Zauwa偶y艂am obok niego butelk臋 ginu.
- Troch臋 wcze艣nie na picie, nie?
- Chcesz 艂yka?
- Nie ma nawet jedenastej.
- Kogo to obchodzi? - Wskaza艂 na morze. - Popatrz na m贸j palec - powiedzia艂.
Opar艂am si臋 o jego rami臋 i zrobi艂am, o co prosi艂.
- Nie, nie patrzysz tam, gdzie trzeba. Patrz na m贸j palec. Widzisz?
- Nic nie ma.
- Na skraju mg艂y. Pojawia si臋 i znika. Jest! Znowu!
Co艣 by艂o w wodzie, dwadzie艣cia albo trzydzie艣ci jard贸w od rufy "Emmanuelle". Co艣 br膮zowego i pomarszczonego, przewraca艂o si臋.
- To foka - powiedzia艂am.
- Nie s膮dz臋.
- Morze nagrzewa si臋 od s艂o艅ca. Pewnie przyp艂ywaj膮 tu, by tapla膰 si臋 na p艂yci藕nie.
- To nie wygl膮da na fok臋. Zabawnie si臋 obraca...
- Mo偶e pozosta艂o艣膰 po jakim艣 wraku?
- Mo偶liwe. - Poci膮gn膮艂 z butelki.
- Zostaw troch臋 na wiecz贸r.
- Tak, mamusiu.
Przez kilka minut siedzieli艣my w milczeniu. Tylko fale uderza艂y o pla偶臋.
Co jaki艣 czas to co艣 w wodzie - foka czy te偶 nie - wynurza艂o si臋, przewraca艂o i ponownie znika艂o w morzu.
"Jeszcze godzina i zacznie si臋 odp艂yw - pomy艣la艂am. -艢ci膮gnie nas z tej niewydarzonej pami膮tki po akcie stworzenia".
- Hej! - Z oddali dolecia艂 do nas g艂os Angeli. - Hej, kolesie!
Nazwa艂a nas kolesiami.
Jonathan wsta艂, os艂aniaj膮c oczy przed blaskiem rozpalonej s艂o艅cem pla偶y. Poja艣nia艂o, z ka偶d膮 chwil膮 powi臋ksza艂 si臋 te偶 skwar.
- Macha do nas - stwierdzi艂 oboj臋tnie.
- Niech macha.
- Kolesie! - zaskrzecza艂a, wymachuj膮c r臋kami. Jonathan zwin膮艂 d艂onie wok贸艂 ust i odkrzykn膮艂:
- Czego chcesz?
- Chod藕cie tu.
- Chce, 偶eby艣my tam poszli.
- S艂ysza艂am.
- Rusz si臋 - powiedzia艂. - Nic nie tracimy.
Nie chcia艂o mi si臋 rusza膰, ale ci膮gn膮艂 mnie za r臋k臋. Nie warto by艂o si臋 k艂贸ci膰. Mia艂 艂atwopalny oddech.
Droga pod g贸r臋 nie nale偶a艂a do 艂atwych. Kamienie by艂y nie tyle mokre, co pokryte 艣lisk膮 pow艂ok膮 szarozielonych alg; co艣 jak czaszki zlane potem.
Jonathanowi sz艂o jeszcze gorzej ni偶 mnie. Dwukrotnie straci艂 r贸wnowag臋 i wyl膮dowa艂 na ty艂ku, kln膮c do 偶ywego. Ty艂 jego szort贸w przybra艂 barw臋 brudnych oliwek, a przez rozdarcie prze艣witywa艂y po艣ladki.
呕adna ze mnie balerina, ale powoli, krok po kroku, pi臋艂am si臋 pod g贸r臋, omijaj膮c co wi臋ksze g艂azy, tak by w razie po艣lizgu nie spada膰 zbyt d艂ugo.
Co kilka jard贸w natrafiali艣my na pasy cuchn膮cych wodorost贸w. Przeskakiwa艂am przez nie w miar臋 elegancko, ale Jonathan, podci臋ty i niezbyt pewny swojej r贸wnowagi, brn膮艂 na prze艂aj, zanurzaj膮c w tej brei bose stopy. Nie wodorosty by艂y tu najgorsze, ale typowy 艣mietnik, jaki morze zostawia na ka偶dej pla偶y: st艂uczone butelki, pordzewia艂e puszki po coli, o艣liz艂e kawa艂ki korka, bry艂ki smo艂y, szcz膮tki krab贸w, blado偶贸艂ty dureks. Po owych cuchn膮cych kupach 艣mieci 艂azi艂y d艂ugie na cal, wy艂upiastookie, niebieskie muchy. Ca艂e ich setki obsiad艂y to g贸wno, bzyczeniem oznajmiaj膮c, 偶e 偶yj膮; 偶yj膮c po to, by bzycze膰.
By艂y pierwszymi 偶ywymi istotami, na jakie tu trafili艣my.
Przechodz膮c przez kt贸re艣 z kolei pasmo wodorost贸w, robi艂am wszystko, by si臋 nie wywali膰, kiedy po lewej posypa艂y si臋 kamyki. Trzy, cztery czy pi臋膰, potr膮caj膮c si臋 wzajemnie po drodze ku morzu, poci膮gn臋艂y z tuzin nast臋pnych.
Trudno by艂o wyczu膰, co spowodowa艂o ten ruch.
Jonathan nawet nie podni贸s艂 g艂owy, zbyt wiele trudu sprawia艂o mu utrzymanie nabytej po przodkach pionowej postawy cia艂a.
Lawina ucich艂a. Zaraz jednak posypa艂a si臋 nast臋pna, tym razem pomi臋dzy nami a morzem. Ruszy艂y si臋 kamienie wi臋ksze ni偶 poprzednio, wy偶ej te偶 podskakiwa艂y spadaj膮c. Trwa艂a te偶 nieco d艂u偶ej. Kamienie wprawia艂y w ruch nast臋pne, a偶 w ko艅cu kilka z nich pogr膮偶y艂o si臋 w morzu, ko艅cz膮c 贸w taniec.
Zapad艂a g艂ucha cisza, przerywana tylko pluskiem fal.
Zza jednego z wielkich g艂az贸w, wie艅cz膮cych pla偶臋, wy艂oni艂 si臋 Ray. Cieszy艂 si臋 jak g艂upi.
- Na Marsie jest 偶ycie - wrzasn膮艂 i znikn膮艂 tam, sk膮d przyszed艂.
Min臋艂o jeszcze kilka niebezpiecznych chwil i dotarli艣my do niego. Spocone w艂osy przywiera艂y do naszych g艂贸w jak czapki.
Jonathan wygl膮da艂 niewyra藕nie.
- Co to za sensacja?- zapyta艂.
- Patrzcie, co znale藕li艣my - rzek艂 Ray i poprowadzi艂 nas za g艂azy.
Pierwszy szok.
Ledwie wspi臋li艣my si臋 na szczyt, zobaczyli艣my drug膮 stron臋 wyspy. Taka sama monotonna pla偶a i dalej morze. 呕adnych ludzi, 艂odzi, ani 艣ladu obecno艣ci cz艂owieka. Wyspa mia艂a najwy偶ej p贸艂 mili 艣rednicy jak grzbiet jakiego艣 ogromnego wieloryba.
Istnia艂o tu jednak 偶ycie i to by艂 drugi szok.
Wewn膮trz kr臋gu pot臋偶nych, nagich g艂az贸w, g贸ruj膮cych nad wysp膮, znajdowa艂a si臋 zagroda. Wprawdzie paliki nieco przegni艂y, ale rozci膮gni臋ty pomi臋dzy nimi zardzewia艂y drut kolczasty wci膮偶 tworzy艂 co艣 w rodzaju ogrodzenia. Wn臋trze zagrody porasta艂a zwyczajna trawa. Na owej po偶a艂owania godnej 艂膮czce sta艂y trzy owce. I Angela.
Sta艂a na 艣rodku tej kolonii karnej, g艂aszcz膮c jedn膮 ze wsp贸艂lokatorek i szczebiocz膮c w jej oboj臋tny pysk.
- Owce - o艣wiadczy艂a triumfalnie. Jonathan zareagowa艂 szybciej ni偶 ja.
- No to co? - warkn膮艂.
- Czy to nie troch臋 dziwne? - zapyta艂 Ray. - Trzy owce na takiej wysepce?
- Nie wygl膮daj膮 najlepiej - zauwa偶y艂a Angela.
Mia艂a racj臋. Zwierz臋ta, nie posiadaj膮ce 偶adnego schronienia, wygl膮da艂y fatalnie. Oczy mia艂y zaropia艂e, a sko艂tunione runo ods艂ania艂o ci臋偶ko poruszaj膮ce si臋 boki. Jedna z owiec opad艂a na drut kolczasty i nie mia艂a si艂y si臋 podnie艣膰, wyczerpana, a mo偶e chora.
- To okrutne - powiedzia艂a Angela.
Musia艂am si臋 z ni膮 zgodzi膰. Zamkni臋cie tych stworze艅 tutaj, gdzie mia艂y tylko kilka 藕d藕be艂 trawy i obt艂uczone koryto ze st臋ch艂膮 wod膮, by艂o sadyzmem.
- Dziwne, nieprawda偶? - spyta艂 Ray.
- Skaleczy艂em si臋 w nog臋. - Jonathan usadowi艂 si臋 na kt贸rym艣 z bardziej p艂askich g艂az贸w, ogl膮daj膮c podbicie prawej stopy.
- Na pla偶y le偶a艂o pot艂uczone szk艂o - powiedzia艂am, wymieniaj膮c puste spojrzenie z jedn膮 z owiec.
- S膮 kompletnie zoboj臋tnia艂e - powiedzia艂 Ray. - Prostaczkowie niebiescy.
Dziwne, ale nie wygl膮da艂y na nieszcz臋艣liwe; patrzy艂y na wszystko z dystansem. Ich oczy m贸wi艂y: "Jestem tylko owc膮, nie oczekuj臋, 偶e mnie polubisz, b臋dziesz si臋 o mnie troszczy膰, zaopiekujesz si臋 mn膮, chyba 偶e dla dobra twojego 偶o艂膮dka". Nie zdoby艂y si臋 na gniewne beczenie czy na pe艂ne desperacji walenie kopytem.
Po prostu - trzy szare owce, czekaj膮ce na 艣mier膰.
Ray odpu艣ci艂 sobie ten problem. Powl贸k艂 si臋 z powrotem na pla偶臋, kopi膮c jak膮艣 puszk臋. Grzechota艂a i podskakiwa艂a; przypomina艂y mi si臋 kamienie.
- Powinni艣my je wypu艣ci膰 - oznajmi艂a Angela. Zignorowa艂am j膮; c贸偶 na tej wyspie znaczy艂a wolno艣膰? Angela jednak nie ust臋powa艂a.
- Nie s膮dzicie, 偶e powinni艣my?
- Nie.
- Zdechn膮.
- Kto艣 nie przypadkiem je tu umie艣ci艂.
- Ale zdechn膮.
- Je艣li je wypu艣cimy, zdechn膮 na pla偶y. Nie znajd膮 tam nic do jedzenia.
- Nakarmimy je.
- Tostami i ginem - zasugerowa艂 Jonathan, wyci膮gaj膮c ze stopy kawa艂ek szk艂a.
- Nie mo偶emy ich tu zostawi膰.
- To nie nasza sprawa - odpar艂am. To robi艂o si臋 ju偶 nudne. Trzy owce. Kogo obchodzi艂o, czy 偶yj膮, czy...
Przed godzin膮 my艣la艂am to samo na sw贸j temat. Te owce i mnie co艣 艂膮czy艂o. Rozbola艂a mnie g艂owa.
- Zdechn膮 - zaskomla艂a po raz trzeci Angela.
- G艂upia kurwa z ciebie - powiedzia艂 do niej Jonathan. Powiedzia艂 to bez z艂o艣ci; spokojnie podkre艣li艂 oczywisty fakt.
Nie mog艂am powstrzyma膰 u艣miechu.
- Co? - Wygl膮da艂a, jakby co艣 j膮 ugryz艂o.
- G艂upia kurwa - powt贸rzy艂. - Kurwa. Angela, czerwona ze z艂o艣ci i zak艂opotania, natychmiast wybuchn臋艂a.
- Przez ciebie tu siedzimy - powiedzia艂a, krzywi膮c si臋 szyderczo.
- Zrobi艂em to specjalnie - oznajmi艂, pluj膮c na palce i wcieraj膮c 艣lin臋 w skaleczenie. - Chcia艂em sprawdzi膰, czy uda si臋 tu ciebie porzuci膰.
- Jeste艣 pijany.
- A ty g艂upia. Ale ja do jutra wytrze藕wiej臋. Stare teksty nadal trafia艂y w samo sedno. Pokonana, ruszy艂a w 艣lad za Rayem, pr贸buj膮c powstrzyma膰 艂zy, dop贸ki nie zniknie nam z oczu. Niemal jej wsp贸艂czu艂am. W utarczkach s艂ownych by艂a z g贸ry przegrana.
- Kiedy chcesz, wy艂azi 偶 ciebie sukinsyn - powiedzia艂am do Jonathana. Spojrza艂 na mnie szklanym wzrokiem.
- Lepiej zosta艅my przyjaci贸艂mi. Nie chc臋 by膰 sukinsynem i dla ciebie.
- Nie boj臋 si臋.
- Wiem.
Owca zn贸w si臋 na mnie gapi艂a. Odpowiedzia艂am jej tym samym.
- Pieprzone owce - powiedzia艂.
- Nic na to nie poradz膮.
- Gdyby mia艂y jak膮艣 godno艣膰, poder偶n臋艂yby swoje szpetne, pieprzone gardziele.
- Wracam na 艂贸dk臋.
- Szpetne pierdziele.
- Idziesz?
Z艂apa艂 mnie za r臋k臋, szybko i mocno, przytrzyma艂, jakby ju偶 nigdy nie mia艂 mnie wypu艣ci膰. Wbi艂 we mnie wzrok.
- Nie id藕.
- Za gor膮co tutaj.
- Zosta艅. Kamie艅 jest ciep艂y i przyjemny. Po艂贸偶 si臋. Tym razem nam nie przeszkodz膮.
- Wiedzia艂e艣? - zdziwi艂am si臋.
- My艣lisz o Rayu? Jasne, 偶e wiedzia艂em. S膮dz臋, 偶e dali艣my niez艂y pokaz.
Przyci膮ga艂 mnie do siebie stopniowo, jakby 艣ci膮ga艂 lin臋. Zapach jego cia艂a przypomina艂 mi kambuz, zmarszczon膮 brew, wyszeptana wyznanie i jego cich膮 ucieczk臋.
Deja vu.
Ale c贸偶 mo偶na by艂o robi膰 w taki dzie艅, jak nie b艂膮ka膰 si臋 w ponurym kole niczym owce w zagrodzie? W ko艂o i w ko艂o. Oddycha膰, je艣膰, kocha膰 si臋, sra膰.
Gin dotar艂 ju偶 do jego krocza. Jonathan robi艂, co m贸g艂, ale sprawa wygl膮da艂a beznadziejnie. R贸wnie dobrze mo偶na by艂o pr贸bowa膰 przewlec makaron przez ucho igielne. W艣ciek艂y, stoczy艂 si臋 ze mnie.
- Pieprzone. Pieprzone. Pieprzone.
S艂owo wci膮偶 powtarzane traci艂o sens. Robi艂o si臋 puste.
- To niewa偶ne - pocieszy艂am go.
- Odpierdol si臋.
- Naprawd臋 niewa偶ne.
Nie spojrza艂 na mnie, ca艂y czas wpatrywa艂 si臋 w swojego fiuta. Gdyby mia艂 teraz w r臋ku n贸偶, odci膮艂by go chyba i z艂o偶y艂 na nagrzanej skale w ofierze.
Zostawi艂am go pogr膮偶onego w zadumie i wr贸ci艂am na "Emmanuelle". Kiedy sz艂am, uderzy艂o mnie co艣 dziwnego, na co przedtem nie zwr贸ci艂am uwagi. Niebieskie muchy nie ucieka艂y przede mn膮, pozwala艂y si臋 tratowa膰. Pogr膮偶one w letargu albo 艂akn膮ce 艣mierci. Siedzia艂y na nagrzanych kamieniach i tylko strzela艂y pod mymi stopami; ich rozbrz臋czone 偶ycie gas艂o jak miriady 艣wiate艂ek.
Mg艂a wreszcie prys艂a, a powietrze nagrza艂o si臋, pozwalaj膮c wyspie wyci膮gn膮膰 z zanadrza kolejn膮 niemi艂膮 sztuczk臋: smr贸d. Zapach by艂 r贸wnie zdrowy, jak w pomieszczeniu pe艂nym gnij膮cych brzoskwi艅, intensywny i mdl膮cy. Ws膮cza艂 si臋 przez nozdrza i pory sk贸ry jak syrop. A pod s艂odycz膮 kry艂o si臋 co艣 innego, gorszego od brzoskwi艅, 艣wie偶ych albo zgni艂ych. Smr贸d przywodz膮cy na my艣l d贸艂 pe艂en starego mi臋sa lub rynsztoki rze藕ni, zapchane 艂ojem i czarn膮 krwi膮. Przyj臋艂am, 偶e to wodorosty, cho膰 na 偶adnej pla偶y nie czu艂am dot膮d takiego smrodu.
By艂am ju偶 w po艂owie drogi do "Emmanuelle", z zatkanym nosem przechodzi艂am przez pasma gnij膮cych wodorost贸w, kiedy z g贸ry dolecia艂 przed艣miertny kwik. Rozpaczliwy j臋k zabijanej owcy uton膮艂 zaraz we wrzasku Jonathana, pe艂nym diabelskiej euforii. Czu艂am, co zrobi艂 ten pijany sukinsyn.
Zawr贸ci艂am, 艣lizgaj膮c si臋 na szlamie. Dla jednego ze zwierz膮t by艂o ju偶 za p贸藕no, ale mo偶e da艂oby si臋 jeszcze powstrzyma膰 go przed zmasakrowaniem pozosta艂ej pary. Nie widzia艂am zagrody - kry艂a si臋 za g艂azami - ale s艂ysza艂am triumfalne okrzyki Jonathana i 艂oskot uderze艅. Wiedzia艂am ju偶, co tam zastan臋.
Szarozielona trawa zalana by艂a krwi膮. Jonathan znajdowa艂 si臋 wewn膮trz zagrody. Owce, kt贸re prze偶y艂y, miota艂y si臋 tam i z powrotem w panicznym l臋ku, przera藕liwie becz膮c, a ch艂opak, teraz w pe艂ni si艂 m臋skich, sta艂 nad trzecim zwierz臋ciem. Ofiara na p贸艂 le偶a艂a: przednie, patykowate nogi ugi臋艂y si臋, tylne zesztywnia艂y. Tu艂贸w dygota艂 spazmatycznie, a w oczach wi臋cej by艂o bieli ni偶 br膮zu. Czaszka, niemal ca艂kowicie strzaskana, ods艂ania艂a szar膮 mas臋 m贸zgowia, pokancerowan膮 przez od艂amki ko艣ci, zmia偶d偶on膮 owalnym kamieniem, kt贸ry wci膮偶 znajdowa艂 si臋 w r臋kach Jonathana. Jeszcze na moich oczach r膮bn膮艂 nim w 艂eb owcy. Strz臋py tkanki rozbryzn臋艂y si臋 na wszystkie strony, ochlapuj膮c i mnie. Jonathan wygl膮da艂 teraz jak ob艂膮kaniec z koszmarnego snu i chyba nim by艂. Nagie cia艂o, do niedawna bia艂e, zbryzgane by艂o krwi膮 jak fartuch rze藕nika po ci臋偶kim dniu w jatce. Blada twarz r贸wnie偶 unurzana by艂a w owczej posoce.
Zwierz臋 by艂o ju偶 martwe. Ca艂kowicie ucich艂y jego rozpaczliwe skargi. Upad艂o niezdarnie, jak posta膰 z kresk贸wki; jedno z uszu nadzia艂o si臋 na drut. Jonathan przygl膮da艂 si臋 temu, pod jego krwaw膮 mask膮 malowa艂 si臋 u艣miech. Ten u艣miech s艂u偶y艂 tak wielu celom. Czy偶 nie tym samym u艣miechem Jonathan zniewala艂 kobiety? Obiecywa艂 rozpust臋 i mi艂o艣膰? Teraz jednak ujawni艂o si臋 jego prawdziwe znaczenie: by艂 bezmy艣lnym grymasem zaspokojonego dzikusa, stoj膮cego nad 艂upem z kamieniem w jednej r臋ce i swoim cz艂onkiem w drugiej.
U艣miech powoli gas艂, ch艂opak dochodzi艂 do siebie.
- Jezu - j臋kn膮艂 Jonathan z obrzydzenia, a 偶o艂膮dek podszed艂 mu do gard艂a. Widzia艂am wyra藕nie, jak wymiotowa艂 pochylony nad traw膮, wyrzucaj膮c z siebie na p贸艂 strawiony gin i resztki grzanki.
Nie drgn臋艂am. Nie zamierza艂am nie艣膰 mu ulgi, koi膰 go, pociesza膰, nie by艂am w stanie mu pom贸c. Odwr贸ci艂am si臋.
- Frankie - powiedzia艂 poprzez 偶贸艂膰.
Nie zdoby艂am si臋 na to, by na niego spojrze膰. Owcy nie mo偶na by艂o ju偶 pom贸c. Le偶a艂a martwa, a ja pragn臋艂am jedynie uciec z tego niewielkiego kamiennego kr臋gu i zatrze膰 w pami臋ci 贸w widok.
- Frankie.
Najszybciej, jak tylko by艂o to mo偶liwe na tak zdradliwym gruncie, ruszy艂am z powrotem na pla偶臋, ku wzgl臋dnej normalno艣ci "Emmanuelle".
Smr贸d jeszcze si臋 nasili艂; bi艂 spod ziemi ohydnymi falami prosto w moj膮 twarz.
Okropna wyspa. Z艂a, cuchn膮ca, ob艂膮kana.
Przedzieraj膮c si臋 przez wodorosty i 艣mieci, my艣la艂am tylko o nienawi艣ci. "Emmanuelle" by艂a ju偶 ca艂kiem blisko...
I zn贸w rozleg艂 si臋 rumor kamyk贸w, podobnie jak przedtem. Zatrzyma艂am si臋, chwiejnie balansuj膮c na 艣liskim g艂azie. Spojrza艂am w lewo, gdzie zatrzymywa艂 si臋 w艂a艣nie jeden z kamieni. Ledwie znieruchomia艂, inny, wi臋kszy, maj膮cy prawie sze艣膰 cali 艣rednicy, drgn膮艂 bez 偶adnej wyra藕nej przyczyny i potoczy艂 si臋 w d贸艂, obijaj膮c si臋 o swych s膮siad贸w i inicjuj膮c kolejn膮 w臋dr贸wk臋 ku morzu. Zmarszczy艂am brwi.
Czy kamienie porusza艂o jakie艣 zwierz臋 - mo偶e krab? -znajduj膮ce si臋 pod ziemi膮? A mo偶e to 偶ar w jaki艣 spos贸b budzi艂 w nich 偶ycie?
I zn贸w - wi臋kszy kamie艅...
Posz艂am dalej, a za mn膮 wci膮偶 z rumorem i grzechotem spada艂y kamyki, powoduj膮c nieustaj膮c膮 kanonad臋.
Poczu艂am nagle nieokre艣lony, niewyt艂umaczalny l臋k.
Angela i Ray opalali si臋 na pok艂adzie "Emmanuelle".
- Jeszcze par臋 godzin i spr贸bujemy ruszy膰 st膮d t臋 dziwk臋 - powiedzia艂 do mnie Ray, mru偶膮c oczy.
Pocz膮tkowo s膮dzi艂am, 偶e chodzi mu o Angel臋, potem poj臋艂am, 偶e m贸wi o 艂odzi i o wyp艂yni臋ciu w morze.
- Tymczasem mo偶emy z艂apa膰 troch臋 s艂o艅ca - u艣miechn膮艂 si臋 blado.
- Racja.
Angela albo spa艂a, albo mnie ignorowa艂a. Wszystko jedno. I tak mnie to urz膮dza艂o.
Waln臋艂am si臋 na pok艂ad u st贸p Raya, ch艂on膮c w siebie s艂o艅ce. Plamki krwi zasch艂y mi na sk贸rze niczym male艅kie strupy. Zdrapywa艂am je leniwie, ws艂uchana w grzechot kamieni i szum morza.
Us艂ysza艂am szelest stronic. Obejrza艂am si臋. Ray, niezdolny do d艂u偶szej bezczynno艣ci, kartkowa艂 ksi膮偶k臋 o Hebrydach, kt贸r膮 przywi贸z艂 z domu.
Spojrza艂am zn贸w na s艂o艅ce. Moja matka mawia艂a, 偶e je艣li si臋 spojrzy prosto w s艂o艅ce, wypali dziur臋 w oku, ale ono przynajmniej by艂o gor膮ce i 偶ywe. Chcia艂am poczu膰 jego ciep艂o. Czu艂am ch艂贸d - nie wiem, sk膮d si臋 wzi膮艂 - ch艂贸d w trzewiach i pomi臋dzy nogami i nie mog艂am si臋 od niego uwolni膰. Mo偶e przy pomocy s艂o艅ca uda si臋 go zwalczy膰.
Wypatrzy艂am w oddali Jonathana, drepcz膮cego ku morzu. Z tej odleg艂o艣ci kontrast krwi i bia艂ej sk贸ry sprawia艂, 偶e ch艂opak wygl膮da艂 jak 艂aciaty dziwol膮g. 艢ci膮gn膮艂 szorty i kucn膮艂 nad wod膮, staraj膮c si臋 zmy膰 艣lady po owcy.
I wtedy us艂ysza艂am g艂os Raya, niezwykle cichy.
- O Bo偶e! - powiedzia艂 tak niepewnie, 偶e ju偶 wiedzia艂am, i偶 nie us艂ysz臋 dobrych wie艣ci.
- Co jest?
- Odkry艂em, gdzie jeste艣my.
- 艢wietnie.
- Nie, nie 艣wietnie.
- Dlaczego nie? Co艣 nie tak? - Usiad艂am, odwracaj膮c si臋 do niego.
- Znalaz艂em to tutaj, w tej ksi膮偶ce. Jest tu rozdzia艂 o tym miejscu.
Angela otwar艂a jedno oko.
- I co? - zapyta艂a.
- To nie jest jaka艣 tam wyspa. To cmentarzysko.
Ch艂贸d mi臋dzy mymi nogami narasta艂. S艂o艅ce nie by艂o do艣膰 gor膮ce, by rozgrza膰 mnie tam, gdzie powinnam by膰 najgor臋tsza.
Odwr贸ci艂am g艂ow臋, zn贸w spogl膮daj膮c na pla偶臋. Jonathan my艂 si臋 jeszcze, ochlapuj膮c pier艣 wod膮. Cienie kamieni wyda艂y mi si臋 nagle czarne i ci臋偶kie...
Widz膮c, 偶e patrz臋, Jonathan zamacha艂.
Czy to mo偶liwe, 偶e pod tymi kamieniami s膮 trupy? Pochowane twarzami do s艂o艅ca jak wczasowicze opalaj膮cy si臋 na pla偶y w Blackpool?
艢wiat jest monochromatyczny. S艂o艅ce i cie艅. Na wierzchu 偶ycie, a pod spodem 艣mier膰.
- Cmentarz? - spyta艂a Angela. - Jaki cmentarz?
- Ofiar wojny - odpar艂 Ray.
- My艣lisz o Wikingach czy kim艣 takim? - dopytywa艂a si臋 dalej.
- Pierwsza wojna 艣wiatowa, druga wojna 艣wiatowa. 呕o艂nierze ze storpedowanych transportowc贸w, marynarze zmyci przez fale. 艢ci膮gni臋ci tu przez Golfsztrom. Najwidoczniej pr膮d kieruje ich przez cie艣niny i wyrzuca na brzegach okolicznych wysp.
- Wyrzuca? - zdziwi艂a si臋 Angela.
- Tak tu napisano.
- Ale to ju偶 przesz艂o艣膰.
- Na pewno jeszcze teraz trafiaj膮 tu cia艂a rybak贸w -odpar艂 Ray.
Jonathan wsta艂, wpatruj膮c si臋 w morze, ju偶 uwolniony od krwi. Os艂aniaj膮c d艂oni膮 oczy, przygl膮da艂 si臋 niebiesko-szarej wodzie. Pod膮偶y艂am za jego spojrzeniem, tak jak poprzednio za palcem. Sto jard贸w dalej zn贸w tapla艂o si臋 w morzu to samo zagadkowe stworzenie - foka, wieloryb, a mo偶e co艣 zupe艂nie innego. Przewracaj膮c si臋 wyrzuca艂o w g贸r臋 p艂etw臋, jakby kogo艣 przywo艂uj膮c.
- Ilu ludzi tu pogrzebano? - nonszalancko zapyta艂a Angela. Zdawa艂o si臋, 偶e fakt, i偶 tu siedzimy na grobach kompletnie jej nie dotkn膮艂.
- Zapewne setki.
- Setki?
- Ksi膮偶ka podaje tylko "wielu zmar艂ych".
- Chowano ich w trumnach?
- Sk膮d mog臋 wiedzie膰?
Oczywi艣cie, ta zapomniana przez Boga ska艂a mog艂a by膰 tylko cmentarzem. Spojrza艂am na wysp臋 nowymi oczyma, jakbym dopiero teraz widzia艂a j膮 ca艂膮. Zyska艂am pow贸d, by czu膰 wstr臋t do jej garbatego grzbietu i obskurnej pla偶y, wstr臋t do zapachu brzoskwi艅.
- Ciekawe, czy grzebano ich, gdzie popad艂o - zastanawia艂a si臋 Angela - czy tylko na szczycie wzg贸rza, gdzie znale藕li艣my te owce? Prawdopodobnie, tylko na g贸rze, poza zasi臋giem wody.
Tak, wody zapewne mieli ju偶 dosy膰; nieszcz臋sne, zielone twarze, obgryzione przez ryby, przegni艂e mundury, dystynkcje zdobione algami. Co za 艢mier膰 i co gorsza, c贸偶 za w臋dr贸wka po艣miertna, rami臋 w rami臋 z martwymi towarzyszami broni, z biegiem Golfsztromu na to 偶a艂osne cmentarzysko. Oczyma wyobra藕ni widzia艂am cia艂a 偶o艂nierzy, pos艂uszne wszystkim kaprysom nurtu, kolebi膮ce si臋 na wszystkie strony w morskiej pianie, dop贸ki kt贸ra艣 z ko艅czyn nie zahaczy o ska艂臋, pozbawiaj膮c morze w艂adzy nad zw艂okami. Cia艂a odkrywane z ka偶dym odp艂ywem, nap臋cznia艂e, zmienione w s艂on膮 galaret臋, wypluwane przez morze, cuchn膮cy pokarm dla mew.
Ow艂adn臋艂o mn膮 nagle upiorne pragnienie, by zn贸w zej艣膰 na pla偶臋 - z baga偶em tej wiedzy - i poprzewraca膰 kilka kamieni, ods艂oni膰 ko艣膰 albo dwie.
My艣l ta dopiero nabiera艂a kszta艂t贸w, a ju偶 moje cia艂o podj臋艂o za mnie decyzj臋. Sta艂am; schodzi艂am z "Emmanuelle".
- Dok膮d idziesz? - zapyta艂a Angela.
- Do Jonathana - wymamrota艂am, stawiaj膮c stop臋 na pla偶y.
殴r贸d艂o smrodu przesta艂o by膰 tajemnic膮; mia艂am do czynienia z odorem umar艂ych. Mo偶e - tak jak zasugerowa艂 Ray - nadal chowano tu topielc贸w, grzebano pod zwa艂ami kamieni? Nieuwa偶nego 偶eglarza i beztroskiego p艂ywaka - o przegnitych twarzach. Muchy by艂y teraz mniej oci臋偶a艂e ni偶 przedtem; zamiast biernie czeka膰 na 艣mier膰, zrywa艂y si臋 i wype艂nia艂y powietrze brz臋czeniem, zn贸w pe艂ne 偶ycia.
Nigdzie nie widzia艂am Jonathana. Jego szorty le偶a艂y wci膮偶 na kamieniach, tu偶 nad wod膮, ale on sam znikn膮艂. Spojrza艂am na morze; nic, 偶adnej g艂owy wy艂aniaj膮cej si臋 z fal, 偶adnego stworzenia przewracaj膮cego si臋 w oddali. Zawo艂a艂am go.
M贸j g艂os przestraszy艂 chyba muchy, ha艂a艣liwe roje wzbi艂y si臋 w powietrze. Jonathan nie odpowiada艂.
Ruszy艂am wzd艂u偶 brzegu, czuj膮c niekiedy dotyk leniwych fal. U艣wiadomi艂am sobie, 偶e nie powiedzia艂am Angeli i Rayowi o martwej owcy. Mo偶e mia艂o to zosta膰 sekretem nas czworga: Jonathana, moim i zwierz膮t, kt贸rym uda艂o si臋 przetrwa膰?
I wtedy go zobaczy艂am. By艂 kilka jard贸w dalej: bia艂y tors, czysty, wolny od najmniejszej nawet plamki krwi. "A zatem to sekret" - pomy艣la艂am.
- Gdzie by艂e艣? - zawo艂a艂am.
- Musia艂em to przechodzi膰 - odkrzykn膮艂.
- Co przechodzi膰?
- Nadmiar ginu - u艣miechn膮艂 si臋.
Odwzajemni艂am ten u艣miech ca艂kiem spontanicznie. W kambuzie wyzna艂, 偶e mnie kocha, a to ju偶 by艂o co艣.
Za jego plecami zagrzechota艂y osypuj膮ce si臋 kamienie! Dzieli艂o nas ju偶 najwy偶ej dziesi臋膰 jard贸w: nadchodzi艂, bezwstydnie nagi, chyba trze藕wy.
W grzechocie kamieni pojawi艂a si臋 teraz pewna regularno艣膰. Znik艂a gdzie艣 lawina przypadkowych d藕wi臋k贸w, wywo艂ywanych przez zderzaj膮ce si臋 kamyki - s艂ycha膰 by艂o wyra藕ny rytm, ci膮g powtarzaj膮cych si臋 uderze艅, puls.
Nie przypadkowy - celowy.
Nie 艣lepy traf - 艢wiadome dzia艂anie.
Jaka艣 si艂a kierowa艂a ruchem kamieni, podnosi艂a je...
Jonathan by艂 ju偶 blisko. Sk膮pana w s艂o艅cu sk贸ra zdawa艂a si臋 艣wieci膰 na tle ciemno艣ci.
"Zaraz... sk膮d si臋 wzi臋艂a ta ciemno艣膰?" - gor膮czkowo szuka艂am odpowiedzi.
W powietrzu, przecz膮c prawom grawitacji, unosi艂 si臋 kamie艅. G艂adki, czarny g艂az, wyrwany z ziemi. By艂 wielko艣ci dziecka, gwi偶d偶膮ce dziecko, kt贸re rosn膮c z ka偶d膮 chwil膮, mkn臋艂o ku g艂owie Jonathana.
Pla偶a, ciskaj膮c kamienie do morza, napr臋偶a艂a swoje mi臋艣nie. Przez ca艂y czas wzmacnia艂a te偶 sw膮 wol臋, by teraz d藕wign膮膰 贸w bezw艂adny g艂az i rzuci膰 nim w nie艣wiadom膮 niczego ofiar臋.
Kamie艅, narz臋dzie mordu, zwi臋ksza艂 si臋 z ka偶d膮 chwil膮, ale nie by艂am w stanie wydusi膰 z krtani 偶adnego d藕wi臋ku, odpowiadaj膮cego memu przera偶eniu.
Czy偶by Jonathan og艂uch艂? Zn贸w rozchyli艂 usta w u艣miechu. My艣la艂 pewnie, 偶e zgroza, maluj膮ca si臋 na mojej twarzy, jest reakcj膮 na jego nago艣膰. Nie rozumia艂...
G艂az zmia偶d偶y艂 g贸rn膮 cz臋艣膰 g艂owy, pozostawiaj膮c szcz膮tek nosa, nietkni臋te usta, wci膮偶 jeszcze rozdziawione, i j臋zyk, oblany teraz krwi膮. Trysn臋艂a szkar艂atna fontanna. Krwawe szcz膮tki m贸zgu, przemieszane z od艂amkami ko艣ci, polecia艂y wprost na mnie. Nietkni臋te oczy zdawa艂y si臋 wpatrywa膰 we mnie z bolesnym zdziwieniem.
Upad艂am i kamie艅 ze 艣wistem przelecia艂 nade mn膮, zataczaj膮c 艂uk w kierunku morza. Nad wod膮 zabrak艂o mu chyba morderczej woli i zachwia艂 si臋 w powietrzu, po czym run膮艂 w fale.
Krew utworzy艂a bajoro, rozci膮gaj膮ce si臋 od cia艂a Jonathana le偶膮cego z roz艂upan膮 czaszk膮 a偶 do moich st贸p.
Wci膮偶 jeszcze nie wrzeszcza艂am, cho膰 dla w艂asnego dobra powinnam by艂a uwolni膰 d艂awi膮c膮 mnie groz臋. "Niech mnie kto艣 us艂yszy, we藕mie w ramiona, zabierze st膮d i wszystko wyja艣ni, zanim spadaj膮ce g艂azy ponownie odnajd膮 sw贸j rytm. Albo, co gorsza, zanim istoty skryte pod pla偶膮, nie zaspokojone morderstwem na dystans, odwal膮 kamienie nagrobne i same wstan膮, by mnie uca艂owa膰" -modli艂am si臋 w duchu.
Nadal jednak nie by艂am w stanie krzycze膰.
W uszach mia艂am jedynie stuk kamieni osypuj膮cych si臋 na prawo i lewo. Tamci zamierzali zabi膰 nas wszystkich za zbezczeszczenie ich sanktuarium. Ukamienowa膰 jak heretyk贸w.
I nagle ten g艂os:
- Na lito艣膰 bosk膮...
G艂os m臋偶czyzny, ale nie Raya.
Mia艂am wra偶enie, 偶e jestem 艣wiadkiem nag艂ej materializacji. Tu偶 nad wod膮 sta艂 niski, kr臋py cz艂owiek. W r臋ku trzyma艂 wiadro, a pod pach膮 mia艂 wi膮zk臋 siana. "Karma dla owiec - pomy艣la艂am, szukaj膮c w艂a艣ciwych s艂贸w. - Karma dla owiec".
M臋偶czyzna przyjrza艂 si臋 najpierw mnie, a potem cia艂u Jonathana. W jego zm臋czonych oczach pojawi艂 si臋 pop艂och.
- Co tu si臋 sta艂o? - zapyta艂. Mia艂 szorstki, gaelicki akcent. - W imi臋 Chrystusa, co tu si臋 sta艂o?
Pokr臋ci艂am g艂ow膮. Odnios艂am wra偶enie, 偶e nie jest po艂膮czona z karkiem i mog艂abym j膮 strz膮sn膮膰. Mo偶e wskaza艂am na zagrod臋, mo偶e nie. Tak czy inaczej, poj膮艂 chyba, o czym my艣l臋, i ruszy艂 ku szczytowi wyspy, odrzucaj膮c po drodze wiadro i wi膮zk臋 siana.
Og艂upia艂a, posz艂am za nim, ale nie dotar艂am nawet do g艂az贸w, a ju偶 wy艂oni艂 si臋 z ich cienia. Na jego twarzy malowa艂 si臋 paniczny l臋k.
- Kto to zrobi艂?
- Jonathan - odpowiedzia艂am. Machn臋艂am r臋k膮 w kierunku trupa, nie odwa偶ywszy si臋 na niego spojrze膰. M臋偶czyzna zakl膮艂 po gaelicku i wybieg艂 z kamiennego kr臋gu.
- Co艣cie zrobili? - krzykn膮艂. - Chryste, co艣cie zrobili? Zabijacie dary.
- Tylko jedn膮 owc臋 - odpar艂am. Pami臋膰 w k贸艂ko odtwarza艂a mi scen臋 艣mierci Jonathana.
- Potrzebuj膮 ich, rozumiesz? Inaczej powstan膮...
- Kto powstanie? - zapyta艂am, znaj膮c odpowied藕. Widzia艂am ruch kamieni.
- Oni wszyscy. Pochowani bez p艂aczu i ceremonii. Ich 偶ywio艂em jest przecie偶 morze.
Rozumia艂am, o czym m贸wi; nagle sta艂o si臋 to dla mnie oczywiste. Zgadza si臋 - na wyspie byli umarli. Pod kamieniami. Zwi膮zani rytmem morza, nie znali spoczynku. 呕eby ich zjedna膰, uwi臋ziono w zagrodzie owce, sk艂adaj膮c je w ofierze.
Czy umarli 偶ywi膮 si臋 baranin膮? Nie, to nie jedzenia chcieli. To by艂 wyraz akceptacji i nic wi臋cej.
- Topielcy - m贸wi艂. - Wszyscy, kt贸rzy uton臋li.
I zn贸w rozleg艂 si臋 znajomy rumor, stukot kamieni. Znienacka przerodzi艂 si臋 w og艂uszaj膮cy 艂oskot, jakby si臋 ca艂a pla偶a ruszy艂a.
A w owej kakofonii da艂o si臋 wyr贸偶ni膰 trzy inne d藕wi臋ki: plusk, wrzask i seri臋 trzask贸w.
Odwr贸ci艂am si臋 i ujrza艂am fal臋 kamieni, wzbijaj膮c膮 si臋 w powietrze po drugiej stronie wyspy...
I zn贸w ten potworny krzyk, wydarty z dr臋czonego, mia偶d偶onego cia艂a.
Zaatakowali "Emmanuelle". Zaatakowali Raya. Pobieg艂am w kierunku 艂odzi. Pla偶a pulsowa艂a mi pod stopami. Z ty艂u dobiega艂 stukot but贸w owczarza. W miar臋 jak si臋 zbli偶ali艣my, ha艂as narasta艂. Kamienie wirowa艂y w powietrzu jak t艂uste ptaki, przes艂aniaj膮c s艂o艅ce, po czym spada艂y, wal膮c w jaki艣 niewidoczny cel. Mo偶e w 艂贸d藕? A mo偶e w ludzi?...
Przera藕liwy wrzask Angeli ucich艂.
Obieg艂am cypel, wyprzedzaj膮c o kilka jard贸w owczarza. Zobaczy艂am wreszcie "Emmanuelle". 艁odzi i jej za艂odze nie spos贸b by艂o ju偶 pom贸c. Na jacht spada艂y nie ko艅cz膮ce si臋 zwa艂y kamieni r贸偶nej wielko艣ci i kszta艂tu. Dzi贸b by艂 zmia偶d偶ony: maszt i pok艂ad - zdruzgotane. Angela le偶a艂a rozci膮gni臋ta na szcz膮tkach nadbud贸wki, najwyra藕niej martwa. W艣ciek艂y grad jednak nie ustawa艂. Kamienie b臋bni艂y o resztki dziobu, rozrywa艂y na strz臋py zw艂oki Angeli.
Nigdzie nie by艂o wida膰 Raya.
Dopiero teraz wrzasn臋艂am. 艁oskot ucich艂; na moment odroczono atak. Potem zn贸w si臋 zacz臋艂o: kamienie i g艂azy, fala za fal膮, zrywa艂y si臋 z pla偶y, spadaj膮c na nic ju偶 nie czuj膮ce ofiary. Zdawa艂o si臋, 偶e nie spoczn膮, dop贸ki "Emmanuelle" nie zamieni si臋 we wrak, a z cia艂a Angeli nie zostan膮 strz臋py dostatecznie ma艂e, by zaspokoi膰 krewetki.
Owczarz z艂apa艂 mnie za r臋k臋 tak mocno, 偶e niemal zdr臋twia艂a.
- Chod藕 - powiedzia艂. S艂ysza艂am, co m贸wi, ale nie drgn臋艂am. Czeka艂am, a偶 pojawi si臋 twarz Raya - albo na to, 偶e us艂ysz臋 jego g艂os. A jednak nic, tylko 艂oskot kamieni. Ray le偶a艂 martwy gdzie艣 pod szcz膮tkami 艂odzi, doszcz臋tnie zmia偶d偶ony.
Owczarz ci膮gn膮艂 mnie gdzie艣 w g艂膮b pla偶y.
- 艁贸dka - m贸wi艂. - Uciekniemy moj膮 艂贸dk膮... Pomys艂 ucieczki wyda艂 mi si臋 niedorzeczny. Wyspa d藕wiga艂a nas na swoim grzbiecie; to do niej nale偶eli艣my.
Ale posz艂am za nim. Potykaj膮c si臋 i 艣lizgaj膮c na mokrych ska艂ach, brn臋艂am przez stosy wodorost贸w tam, sk膮d przyszli艣my.
Po drugiej stronie wyspy kryla si臋 w膮t艂a szansa na 偶ycie. 艁贸d藕 wios艂owa, wyci膮gni臋ta na brzeg, niepozorna 艂upinka.
Czy zdo艂amy wyp艂yn膮膰 ni膮 w morze?
Nie opiera艂am si臋, kiedy ci膮gn膮艂 mnie ku naszemu wybawieniu. Z ka偶dym krokiem nabiera艂am jednak pewno艣ci, 偶e pla偶a poderwie si臋 nagle, by nas ukamienowa膰. Mo偶e - jak ju偶 b臋dziemy o krok od naszej szansy - przemieni si臋 w mur albo wie偶臋? Mog艂a igra膰 z nami, jak chcia艂a. Ale z drugiej strony, mo偶e umarli nie lubi膮 gier? Gry tocz膮 si臋 o jak膮艣 stawk臋, a oni ju偶 przegrali. Mo偶e umarli uznaj膮 tylko pustk臋, matematyczn膮 pewno艣膰?
Na p贸艂 wrzuci艂 mnie do lodzi i zacz膮艂 spycha膰 j膮 na wod臋. Nie pojawi艂y si臋 偶adne kamienne mury, zdolne przeszkodzi膰 nam w ucieczce. Nie wyros艂y 偶adne wie偶e, nie posypa艂 si臋 morderczy grad. Ucich艂 nawet szturm na "Emmanuelle".
Czy偶by zaspokoi艂y ich trzy ofiary? A mo偶e chroni艂a mnie obecno艣膰 owczarza, niewinnego s艂ugi umar艂ych.
艁贸d藕 zsun臋艂a si臋 z kamieni. Ko艂ysali艣my si臋 troch臋 na grzbietach ma艂ych fal, a偶 znale藕li艣my si臋 na tyle g艂臋boko, 偶e mogli艣my ju偶 si臋gn膮膰 po wios艂a, a potem ju偶 tylko oddalali艣my si臋 od brzegu. M贸j wybawca siedzia艂 naprzeciw mnie; wk艂ada艂 w wios艂owanie wszystkie swoje si艂y. Widzia艂am na jego czole krople potu, kt贸rych przybywa艂o z ka偶dym poci膮gni臋ciem wiose艂.
Pla偶a pozosta艂a w tyle; byli艣my wolni. Owczarz chyba si臋 odpr臋偶y艂. Utkwi艂 wzrok w ka艂u偶y brudnej wody, jaka powsta艂a na dnie 艂odzi, i kilkakrotnie g艂臋boko odetchn膮艂. Potem spojrza艂 na mnie. Z jego poradlonej twarzy nie spos贸b by艂o nic wyczyta膰.
- To si臋 musia艂o sta膰 kt贸rego艣 dnia - powiedzia艂 cicho i ze smutkiem. - Kto艣 musia艂 zak艂贸ci膰 nasze 偶ycie, zaburzy膰 rytm.
Tak monotonny by艂 ten ruch wiose艂: do przodu i do ty艂u. Pragn臋艂am zasn膮膰, owin膮膰 si臋 brezentem, na kt贸rym siedzia艂am i zapomnie膰 o wszystkim. Pla偶a rysowa艂a si臋 w oddali ju偶 tylko jako cienka kreska. Nie mog艂am dostrzec "Emmanuelle".
- Dok膮d p艂yniemy? - zapyta艂am.
- Wracamy do Tiree - odpowiedzia艂. - Tam zobaczymy, co si臋 da zrobi膰. Znajdziemy jaki艣 spos贸b, by wszystko naprawi膰, by zn贸w mogli zasn膮膰.
- Czy oni 偶ywi膮 si臋 owcami?
- Na co umar艂ym jedzenie? Nie. Nie 艂akn膮 baraniny. Przyjmuj膮 te zwierz臋ta jako wyraz pami臋ci. Pami臋膰. Skin臋艂am g艂ow膮.
- W ten spos贸b ich op艂akujemy...
Przesta艂 wios艂owa膰, zbyt przygn臋biony, by doprowadzi膰 do ko艅ca wyja艣nienia - zbyt wyczerpany, by zdoby膰 si臋 na co艣 wi臋cej ni偶 powierzenie nas falom, kt贸re doprowadz膮 艂贸d藕 do domu.
Zapad艂a cisza.
Przerwa艂o j膮 to skrobanie.
Nic wielkiego, jakby jaka艣 mysz; takie drapanie, jakby kto艣 muska艂 paznokciami sp贸d 艂odzi prosz膮c, by go wpu艣ci膰. Nie jeden, wielu. Skrobanie narasta艂o. Przegni艂e palce tar艂y o drewno.
Nie drgn臋li艣my, s艂owem si臋 nie odezwali艣my, nie mogli艣my uwierzy膰. Nawet kiedy us艂yszeli艣my najgorsze, wci膮偶 jeszcze nie wierzyli艣my.
Plusk za sterburt膮. Odwr贸ci艂am si臋 i zobaczy艂am tego, kt贸ry zbli偶a艂 si臋 do mnie, sztywny niczym figura na dziobie okr臋tu, d藕wigany przez niewidocznych lalkarzy. To by艂 Ray, ca艂y pokryty ranami i si艅cami. Najpierw go ukamienowali, a potem przynie艣li tutaj jako ponur膮 maskotk臋, straszliwy dow贸d swej pot臋gi. Mia艂 lu藕no opuszczone r臋ce i stopy skryte w pianie; zdawa艂 si臋 i艣膰 po wodzie. Przyjrza艂am si臋 jego twarzy: by艂a pokaleczona i zmia偶d偶ona. Jedno oko niemal zamkni臋te, drugie wybite.
O dwa jardy od 艂odzi lalkarze zn贸w ukryli go w morzu; znikn膮艂 w r贸偶owym wirze.
- Tw贸j towarzysz? - zapyta艂 owczarz.
Potwierdzi艂am. Widocznie spad艂 z burty "Emmanuelle". Teraz by艂 jak tamci: by艂 topielcem. Przyj臋li go jako towarzysza zabaw. A wi臋c jednak lubili igraszki; przyci膮gn臋li go z pla偶y jak dzieci zapraszaj膮ce nowego koleg臋, by z nimi pofiglowa艂.
Skrobanie ucich艂o. Cia艂o Raya znikn臋艂o bez 艣ladu. Odwieczne morze milcza艂o, tylko fale uderza艂y o burty.
Z艂apa艂am za wios艂a...
- Wios艂uj! - krzykn臋艂am na owczarza. - Wios艂uj, bo nas zabij膮.
Mia艂am wra偶enie, 偶e pogodzi艂 si臋 z losem, jaki nam przeznaczyli. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i splun膮艂 do wody. Pod powierzchni膮, na kt贸rej unosi艂a si臋 jego flegma, co艣 si臋 poruszy艂o. Przewraca艂y si臋 tam i kozio艂kowa艂y jakie艣 blade sylwetki, zbyt g艂臋boko zanurzone, by mo偶na by艂o rozr贸偶ni膰 szczeg贸艂y. Na moich oczach ruszy艂y w stron臋 艂odzi, wyci膮gaj膮c r臋ce, by nas pochwyci膰. Z ka偶dym s膮偶niem coraz wyra藕niej widzia艂am ich z偶arte przez morze twarze.
艁awica trup贸w. Tuziny umar艂ych, objedzonych przez kraby i ryby; szkielety, ledwie oblepione cia艂em.
艁贸d藕 zako艂ysa艂a si臋 lekko, kiedy jej dotkn臋li.
Wyraz rezygnacji ani na moment nie opu艣ci艂 twarzy owczarza; nawet gdy 艂贸d藕 zako艂ysa艂a si臋, hu艣tana najpierw 艂agodnie, a potem coraz bardziej zajadle, tak 偶e miota艂o nami jak lalkami. Zamierzali j膮 wywr贸ci膰 i nic nie mogli艣my na to poradzi膰. W chwil臋 p贸藕niej przekr臋ci艂a si臋 do g贸ry dnem.
Woda by艂a lodowata, o wiele zimniejsza ni偶 przypuszcza艂am. Z miejsca pozbawi艂a mnie tchu. Ale zawsze do艣膰 dobrze radzi艂am sobie w wodzie. I teraz pewnymi ruchami ci臋艂am spienione fale, oddalaj膮c si臋 od 艂odzi. Owczarz mia艂 mniej szcz臋艣cia. Najwidoczniej, jak wielu ludzi 偶yj膮cych za pan brat z morzem, nie umia艂 p艂ywa膰. Poszed艂 na dno jak kamie艅, bez krzyku i bez modlitwy.
Na co liczy艂am? 呕e cztery ofiary wystarcz膮; 偶e zostawi膮 mnie w spokoju, a偶 natrafi臋 na jaki艣 pr膮d, kt贸ry poniesie mnie w bezpieczne miejsce? Na co bym nie liczy艂a, nied艂ugo to trwa艂o.
Poczu艂am, 偶e co艣 delikatnie - niezwykle delikatnie, niemal pieszczotliwie - ociera si臋 o moje kostki i stopy. Co艣 innego wynurzy艂o si臋 na chwil臋 tu偶 ko艂o mojej g艂owy. Mign膮艂 mi szary grzbiet. Mo偶e wielka ryba? Mi臋kkie mu艣ni臋cia zmieni艂y si臋 w u艣cisk. G膮bczasta r臋ka, sp臋cznia艂a od d艂ugiego przebywania w wodzie, chwyci艂a mnie, nieodwo艂alnie ofiarowuj膮c morzu. Nabieraj膮c po raz ostatni powietrza, zobaczy艂am g艂ow臋 Raya, wynurzaj膮c膮 si臋 nie dalej ni偶 jard ode mnie. Wyra藕nie widzia艂am rany - wyp艂ukane przez wod臋 p艂aty bia艂ej tkanki ods艂ania艂y ko艣膰. Wybite oko gdzie艣 odp艂yn臋艂o, a w艂osy, przylepione do czaszki, nie zakrywa艂y ju偶 艂ysinki.
Morze zamkn臋艂o si臋 nade mn膮. Oczy wci膮偶 mia艂am otwarte i widzia艂am, jak z trudem zdobyte powietrze uchodzi w roju srebrnych baniek. Ray by艂 tu偶 przy mnie, troskliwy, czu艂y. Jego r臋ce unosi艂y si臋 nad g艂ow膮, jakby w ge艣cie poddania. Ci艣nienie wody zniekszta艂ci艂o jego twarz, wyd臋艂o policzki, wyci膮gn臋艂o z oczodo艂u przerwane nerwy, niczym macki male艅kiej o艣miornicy.
Nie opiera艂am si臋. Otworzy艂am usta i poczu艂am, jak wype艂nia je zimna woda. S贸l pali艂a mi gard艂o, ch艂贸d mrozi艂 oczy. Piana wype艂ni艂a usta; chciwa woda wdziera艂a si臋 tam, gdzie nigdy nie powinna by艂a trafi膰 - wyp艂ukuj膮c powietrze z p艂uc - a偶 zaw艂adn臋艂a moim organizmem.
Dwa trupy o targanych przez pr膮d w艂osach trzyma艂y mnie za nogi. Ich g艂owy ko艂ysa艂y si臋 i ta艅czy艂y na przegni艂ych sznurach mi臋艣ni karku i cho膰 wpija艂am si臋 w ich r臋ce, a cia艂o odchodzi艂o od ko艣ci szarymi p艂atami, czu艂y u艣cisk nie zel偶a艂. Pragn臋艂y mnie, och, jak bardzo mnie pragn臋艂y.
Ray te偶 mnie trzyma艂: owin膮艂 si臋 wok贸艂 mnie, przyciskaj膮c sw膮 twarz do mojej. My艣l臋, 偶e nie robi艂 tego celowo. Nic nie rozumia艂, nie czu艂, nie zna艂 mi艂o艣ci ani troski.
A ja, z ka偶d膮 sekund膮 trac膮c 偶ycie - absolutnie poddaj膮c si臋 morzu - nie znajdowa艂am 偶adnej rozkoszy w zbli偶eniu, o kt贸rym od tak dawna marzy艂am.
Za p贸藕no na mi艂o艣膰, a i s艂o艅ce ju偶 by艂o wspomnieniem. Czy to 艣wiat gas艂, znikaj膮c wraz z moj膮 艣mierci膮, czy znale藕li艣my si臋 ju偶 tak g艂臋boko, 偶e s艂o艅ce nie mog艂o tu przenikn膮膰? Panika i przera偶enie opu艣ci艂y mnie - serce ju偶 chyba nie bi艂o - nie 艂apa艂am ju偶 rozpaczliwie powietrza jak przedtem. Nasta艂 swoisty spok贸j.
W ko艅cu palce mych towarzyszy zwolni艂y uchwyt i 艂agodny nurt zaj膮艂 si臋 mn膮 po swojemu. Zgwa艂ci艂 moje cia艂o: zniszczy艂 sk贸r臋 i mi臋艣nie, trzewia, oczy, j臋zyk i m贸zg.
Czas si臋 zatrzyma艂. Mo偶e dni przechodzi艂y w tygodnie? Nie wiem. Kile jacht贸w przemyka艂y w g贸rze i mo偶e wtedy wygl膮dali艣my z naszych skalnych nisz, by zobaczy膰, jak przep艂ywaj膮. Upier艣cieniony palec ry艂 wod臋, 艂贸dka bez plusku przecina艂a niebo, 偶y艂ka wlok艂a robaka. Jedyne oznaki 偶ycia.
Mo偶e w godzinie mojej 艣mierci, a mo偶e w rok p贸藕niej pr膮d wywo艂uje mnie z mej niszy i obdarza odrobin膮 lito艣ci. Wyci膮ga mnie spomi臋dzy morskich anemon贸w i oddaje przyp艂ywowi. Ray jest ze mn膮. Jego czas r贸wnie偶 nadszed艂. Morze nas przemieni艂o. Nie ma ju偶 dla nas powrotu.
Przyp艂yw niesie nas bez ustanku - czasem na powierzchni, jako sp臋cznia艂e tratwy dla mew; czasem na wp贸艂 zanurzonych, obgryzanych przez ryby - niesie nas ku wyspie. Rozpoznajemy pla偶臋 i - cho膰 pozbawieni uszu - s艂yszymy grzechot kamieni.
Morze ju偶 dawno zmy艂o wszystkie odpadki z tego talerza. Angela, "Emmanuelle" i Jonathan przepadli. Tylko my, Topielcy, jeste艣my tu u siebie. Pod kamieniami, zwr贸ceni twarzami ku g贸rze, upajamy si臋 rytmem cichych fal i absolutn膮 bezmy艣lno艣ci膮 owiec.
CIE艃 CZ艁OWIEKA
(HUMAN REMAINS)
Pewne profesje najlepiej uprawia膰 za dnia, inne w nocy. Gavin by艂 specjalist膮 tej drugiej kategorii. Zim膮 czy latem, opieraj膮c si臋 o 艣cian臋 lub stercz膮c w bramie z papierosem w ustach, sprzedawa艂 wszystkim ch臋tnym to, co poci艂o si臋 w jego d偶insach.
Czasem obs艂ugiwa艂 przyjezdne wdowy, bogatsze w pieni膮dze ni偶 w mi艂o艣膰, kt贸re wynajmowa艂y go na weekend pe艂en nieprzyzwoitych chwil, gorzkich, natarczywych poca艂unk贸w i - je艣li tylko zapomnia艂y o dawnych partnerach - ja艂owych u艣cisk贸w na 艂贸偶ku, pachn膮cym lawend膮. Czasem opuszczonych ma艂偶onk贸w, g艂odnych swej w艂asnej p艂ci i na tyle zdesperowanych, 偶e 艂akn臋li godziny wsp贸艂偶ycia z ch艂opcem, kt贸ry nie spyta ich o nazwisko.
Gavinowi by艂o wszystko jedno. Jego dewiz膮 - a r贸wnocze艣nie walorem - by艂a oboj臋tno艣膰. To u艂atwia艂o rozstanie z nim, kiedy ju偶 by艂o po wszystkim i pieni膮dze przechodzi艂y z r膮k do r膮k. Komu艣, kogo nie obchodzi, czy 偶yjesz, czy nie, 艂atwo jest powiedzie膰 "Cze艣膰" lub "Do widzenia".
A Gavinowi fach ten odpowiada艂 bardziej ni偶 wszystkie inne. Raz na jaki艣 czas dawa艂 nawet okruch rozkoszy fizycznej, a w najgorszym razie stawa艂 si臋 seksualn膮 har贸w膮. Ale do tego Gavin zdo艂a艂 przez lata przywykn膮膰
Fach przynosi艂 dochody. Pozwala艂 mu zachowa膰 klas臋. Za dnia Gavin przewa偶nie spa艂. Z g艂ow膮 os艂oni臋t膮 ramionami przed nadmiarem 艣wiat艂a, spowity w po艣ciel jak mumia, wygniata艂 w 艂贸偶ku ciep艂y do艂ek. Oko艂o trzeciej wstawa艂, goli艂 si臋 i bra艂 prysznic, po czym sp臋dza艂 p贸艂 godziny przed lustrem, studiuj膮c swoje cia艂o. By艂 a偶 przesadnie samokrytyczny, nigdy nie pozwala艂 sobie na odej艣cie o wi臋cej ni偶 jeden czy dwa funty od wybranego idea艂u wagi.
Dba艂 o to, by od偶ywia膰 sk贸r臋, gdy robi艂a si臋 zbyt sucha, przeciera艂 j膮, o ile by艂a t艂usta, polowa艂 na ka偶dy pryszcz, mog膮cy skazi膰 jego policzki. Uwa偶a艂 zw艂aszcza na najdrobniejsze nawet oznaki chor贸b wenerycznych. Ze sporadycznie 艂apanymi mendoweszkami radzi艂 sobie bez trudu, ale rze偶膮czka, kt贸rej dorobi艂 si臋 dwukrotnie, wy艂膮czy艂a go z roboty na trzy tygodnie, co odbi艂o si臋 fatalnie na finansach. Dlatego obsesyjnie studiowa艂 swe cia艂o, spiesz膮c do lekarza z najdrobniejsz膮 nawet wysypk膮.
Ale to rzadko si臋 zdarza艂o. Je艣li wi臋c nie wchodzi艂y w gr臋 k艂opoty z mendami, owe p贸艂 godziny sp臋dza艂 przewa偶nie na podziwianiu m膮dro艣ci natury, kt贸ra go stworzy艂a. Bo Gavin by艂 cudowny. Ci膮gle mu to m贸wiono. "Twarz, ta twarz" - powtarzali, obejmuj膮c go mocno, jakby mogli przez to skra艣膰 cz膮stk臋 jego uroku.
Rzecz jasna, w bran偶y pracowali i inni pi臋knisie, osi膮galni przez agencje albo nawet na ulicach, je艣li tylko wiedzia艂o si臋, gdzie ich szuka膰. Jednak偶e wi臋kszo艣膰 znanych Gavinowi dziwek mia艂a w por贸wnaniu z nim nie dopracowane twarze. Twarze, kt贸re wygl膮da艂y jak wst臋pne szkice, a nie sko艅czone dzie艂a. On natomiast by艂 w pe艂ni dopracowany. Nie zapomniano o 偶adnym szczeg贸le, pozosta艂o jedynie utrwala膰 t臋 doskona艂o艣膰.
Zako艅czywszy lustracj臋, Gavin ubiera艂 si臋, czasem sta艂 przed lustrem jeszcze przez pi臋膰 minut, a potem wynosi艂 opakowany towar na ulic臋.
Ostatnimi czasy coraz mniej pracowa艂 na ulicy. To stawa艂o si臋 ryzykowne: trzeba by艂o uwa偶a膰 na str贸偶贸w prawa, a czasem pojawia艂 si臋 psych, pragn膮cy oczy艣ci膰 Sodom臋. Zreszt膮, zawsze m贸g艂 za艂apa膰 klienta przez Agencj臋 Towarzysk膮, tyle 偶e tamci kasowali niez艂y procent wyp艂aty. Mia艂 oczywi艣cie i starych klient贸w, kt贸rzy co miesi膮c rezerwowali sobie jego wzgl臋dy. Wdowa z Fort Lauderdale, goszcz膮ca co roku w Europie, za ka偶dym razem wynajmowa艂a go na kilka dni. Inna kobieta, kt贸rej twarz widzia艂 w magazynie ilustrowanym, dzwoni艂a do niego czasem tylko po to, by zje艣膰 z nim kolacj臋 i zwierzy膰 si臋
ze swych problem贸w ma艂偶e艅skich. M臋偶czyzna, kt贸rego Gavin nazwa艂 Roverem - na cze艣膰 samochodu tamtego -co kilka tygodni kupowa艂 sobie noc pe艂n膮 poca艂unk贸w i wyzna艅.
Kiedy jednak nie mia艂 zaklepanego klienta, sam musia艂 bra膰 na siebie szukanie okazji. T臋 sztuk臋 opanowa艂 perfekcyjnie. Nikt inny na "ulicy" nie zna艂 lepiej j臋zyka zach臋t, subtelnej mieszaniny o艣mielania i odpychania, delikatno艣ci i rozpasania. Tego specyficznego przerzucenia ci臋偶aru cia艂a z lewej nogi na praw膮, kt贸re prezentowa艂o krocze pod najlepszym k膮tem. Nie nazbyt krzykliwie, nigdy nie kurewsko. Po prostu - obiecuj膮co.
Szczyci艂 si臋 tym, 偶e nigdy nie czatowa艂 na klienta a偶 godzin臋; zajmowa艂o mu to kilka minut. Je偶eli rozgrywa艂 wszystko z w艂a艣ciw膮 sobie dok艂adno艣ci膮, to namierzywszy rozczarowan膮 偶on臋 czy sm臋tnego m臋偶a, doprowadza艂 do tego, 偶e go nakarmili, niekiedy nawet ubrali, przespali si臋 z nim, 偶ycz膮c na koniec "spokojnej nocy", jeszcze zanim uciek艂 ostatni poci膮g do Hammersmith. Lata p贸艂godzinnych numer贸w - co wiecz贸r trzy dymanki i jedno r偶ni臋cie - mia艂 ju偶 za sob膮. Po pierwsze, nie by艂o mu to ju偶 potrzebne; po drugie za艣, przymierza艂 si臋 do zmiany zaj臋cia. Z ulicznej dziwki na 偶igolaka, z 偶igolaka na utrzymanka, z utrzymanka na ma艂偶onka. Kt贸rego艣 dnia, wiedzia艂 o tym doskonale, po艣lubi jedn膮 z wd贸wek, mo偶e t臋 matron臋 z Florydy. M贸wi艂a mu, jak to sobie wyobra偶a jego, wyleguj膮cego si臋 na skraju basenu w Fort Lauderdale. Gavin podsyca艂 te jej marzenia. Mo偶e jeszcze nie by艂 got贸w, ale zamierza艂 pr臋dzej czy p贸藕niej wykr臋ci膰 taki numer. S臋k w tym, 偶e takie bogate kwiatki wymaga艂y ci膮g艂ej piel臋gnacji; szkoda te偶, 偶e tak wiele wi臋d艂o na d艂ugo przed owocowaniem.
W tym roku jednak to zrobi. Tak, na pewno w tym roku, to musi by膰 ten rok. Jesieni膮 co艣 zmieni si臋 na lepsze, czu艂 to.
A na razie obserwowa艂 pog艂臋biaj膮ce si臋, zmarszczki wok贸艂 jego cudownych ust i pr贸bowa艂 przewidzie膰, jakie przeszkody czyhaj膮 na niego w owym wy艣cigu z czasem.
By艂a ju偶 dwudziesta pierwsza pi臋tna艣cie dwudziestego dziewi膮tego dnia wrze艣nia i nawet w hallu hotelu Imperia艂 panowa艂 ch艂贸d. W tym roku na ulicach nie zago艣ci艂o babie lato. Londyn znalaz艂 si臋 w paszczy jesieni; dr偶a艂 z zimna.
Zimno wkrad艂o si臋 nawet w g艂膮b z臋ba Gavina, parszywego, pr贸chniej膮cego z臋ba. Gdyby tylko, zamiast przewraca膰 si臋 na 艂贸偶ku, skr贸ci艂 sobie sen o godzin臋 i poszed艂 do dentysty, nic by teraz nie dolega艂o. C贸偶, by艂o ju偶 za p贸藕no, zrobi to jutro. Jutro b臋dzie mn贸stwo czasu. Nawet nie b臋dzie musia艂 zamawia膰 wizyty. Wystarczy, 偶e u艣miechnie si臋 do rejestratorki, a ju偶 tamta zmi臋knie i powie, 偶e znajdzie dla niego jak膮艣 luk臋. Wtedy on u艣miechnie si臋 po raz drugi, rejestratorka si臋 zarumieni i z miejsca wpu艣ci go do gabinetu. Nie b臋dzie musia艂 czeka膰 dwa tygodnie jak ci biedni frajerzy, kt贸rym los posk膮pi艂 cudownych twarzy.
Dzisiejsz膮 noc b臋dzie musia艂 przetrzyma膰. Przyda艂by si臋 jaki艣 cholerny klient - m臋偶ulek, kt贸ry za wzi臋cie w usta zap艂aci艂by hojn膮 gar艣ci膮 - a potem pe艂ny relaks w ca艂onocnym klubie w Soho, gdzie mo偶na upaja膰 si臋 swoimi odbiciami. O ile nie trafi na maniaka zwierze艅, ju偶 o wp贸艂 do jedenastej wypluje kich臋 i b臋dzie mia艂 z g艂owy ca艂膮 spraw臋.
A jednak to nie by艂a jego noc. W recepcji Imperialu urz臋dowa艂a nowa twarz, poci膮g艂a, wyzywaj膮ca, zwie艅czona niedopasowan膮 szczecin膮, przyklejon膮 do 艂ysiny. Przypatrywa艂a si臋 krzywo Gavinowi ju偶 niemal od p贸艂 godziny.
Stary recepcjonista, Madox, by艂 cich膮 wod膮; Gavin raz czy dwa widzia艂, jak w艂贸czy艂 si臋 po barach. By艂 te偶 mi臋czakiem, je艣li si臋 wiedzia艂o, jak do niego podej艣膰. Gavin urabia艂 go jak wosk; miesi膮c czy dwa temu Madox kupi艂 nawet godzin臋 jego towarzystwa. Dosta艂 wtedy zni偶k臋 -w ramach rozs膮dnej polityki. Ale ten nowy recepcjonista by艂 inny - z艂o艣liwy, niech臋tny takim jak Gavin.
Gavin oboj臋tnie ruszy艂 w kierunku automatu z papierosami, st膮paj膮c po kosztownym dywanie w rytm muzyki. Parszywa, pierdolona noc.
Recepcjonista czeka艂, a偶 odwr贸ci si臋 od automatu z paczk膮 winston贸w w r臋ku.
- Przepraszam... sir. - Wymawia艂 s艂owa bardzo starannie, a偶 nienaturalnie. Gavin popatrzy艂 na niego s艂odko.
- Tak?
- Czy pan jest aktualnie go艣ciem hotelowym... sir?
- Aktualnie...
- Je艣li nie, to kierownictwo b臋dzie wdzi臋czne, je艣li natychmiast opu艣ci pan hotel.
- Czekam na kogo艣.
- O?
Recepcjonista nie wierzy艂 w ani jedno s艂owo.
- Prosz臋 mi zatem poda膰 nazwisko...
- Nie ma potrzeby.
- Prosz臋 poda膰 nazwisko - nalega艂 tamten. - A ja z przyjemno艣ci膮 sprawdz臋, czy pa艅ski... przyjaciel... przebywa w hotelu.
Ten sukinsyn nie zamierza艂 popu艣ci膰, a to zaw臋偶a艂o mo偶liwo艣ci dzia艂ania. Gavinowi pozosta艂o jedynie rozegra膰 to na ch艂odno i opu艣ci膰 hali albo zagra膰 rozsierdzonego klienta i zmia偶d偶y膰 tamtego wzrokiem. Wybra艂, raczej ze z艂o艣ci ni偶 z rozs膮dku, to drugie wyj艣cie.
- Pan nie ma prawa... - zacz膮艂 si臋 pieni膰, ale recepcjonisty to nie ruszy艂o.
- S艂uchaj, synku... - powiedzia艂. - Wiem, co kombinujesz, nie pr贸buj wi臋c si臋 rzuca膰, bo wezw臋 policj臋. - Straci艂 kontrol臋 nad swoim akcentem; ka偶da sylaba lokowa艂a go coraz dalej na po艂udnie od Tamizy. - Mamy tu mi艂膮 klientel臋, kt贸ra nie chce si臋 zadawa膰 z takimi jak ty, jasne?
- Pojeb - stwierdzi艂 bardzo cicho Gavin.
- To o jedn膮 klas臋 wy偶ej od obci膮gacza, tak? Trafione.
- A teraz, synku, zmyjesz si臋 st膮d na w艂asnym paliwie czy niebiescy ch艂opcy maj膮 ci臋 wynie艣膰 w obr膮czkach? Gavin zagra艂 ostatni膮 kart臋.
- Gdzie jest pan Madox? Chc臋 si臋 widzie膰 z panem Madoxem. On mnie zna.
- Jestem pewien, 偶e zna - parskn膮艂 recepcjonista. - Jestem cholernie pewien, 偶e zna. Zwolniono go za nieodpowiedzialne zachowanie. - Sztuczny akcent wraca艂 na miejsce. - Na twoim miejscu nie pr贸bowa艂bym wi臋c tu szermowa膰 jego nazwiskiem, OK? W ty艂 zwrot.
Wzi膮wszy g贸r臋 na ka偶dym polu, recepcjonista cofn膮艂 si臋 niczym matador i gestem nakaza艂 bykowi wyj艣膰.
- Kierownictwo dzi臋kuje za pa艅skie wsparcie. Prosz臋 ju偶 tu nie przychodzi膰.
Gem, set i mecz dla cz艂owieka ze szczecin膮. Co u licha, s膮 jeszcze inne hotele, inne halle, inni recepcjoni艣ci. Gavin nie musia艂 si臋 babra膰 w tym g贸wnie.
Otwieraj膮c drzwi, pos艂a艂 przez rami臋 u艣miech typu "Do zobaczenia". Mo偶e dzi臋ki temu 贸w palant spoci si臋 nieco kt贸rej艣 nocy, kiedy wracaj膮c do domu, us艂yszy za sob膮 kroki jakiego艣 m艂odego cz艂owieka. Drobna satysfakcja, ale zawsze co艣.
Drzwi zamkn臋艂y si臋, odcinaj膮c Gavina od ciep艂a hotelowego hallu. By艂o teraz o wiele zimniej, ni偶 kiedy wchodzi艂 do hotelu. Kiedy spieszy艂 w d贸艂 Park Lane, w kierunku South Kensington, zacz臋艂o kropi膰 i zanosi艂o si臋 na burz臋. Przy High Street znajdzie si臋 par臋 hoteli, w kt贸rych da si臋 przeczeka膰 - je偶eli nic z tego nie wyjdzie, b臋dzie musia艂 przyzna膰 si臋 do kl臋ski.
Sznury samochod贸w, majestatyczne i l艣ni膮ce, mkn臋艂y do Knightsbridge lub Victorii, mijaj膮c Hyde Park Corner. Gavin wyobrazi艂 sobie, jak stoi na betonowej wysepce mi臋dzy dwoma strumieniami pojazd贸w, wpychaj膮c w kieszenie d偶ins贸w ko艅ce palc贸w - by艂y zbyt ciasne, by wsun膮膰 palce poza pierwszy staw - samotny i zagubiony.
Sp艂yn臋艂a na niego fala przygn臋bienia. Mia艂 dwadzie艣cia cztery lata i pi臋膰 miesi臋cy. Ty艂kiem zarabia艂 ju偶 od siedemnastego roku 偶ycia, obiecuj膮c sobie, 偶e zanim sko艅czy dwadzie艣cia pi臋膰 lat, znajdzie sobie jak膮艣 ch臋tn膮 do o偶enku wd贸wk臋 albo legalne zaj臋cie.
Czas jednak mija艂 i nic nie wychodzi艂o z jego plan贸w. Gavin straci艂 impet i dorobi艂 si臋 kolejnej zmarszczki pod oczami.
A auta wci膮偶 mkn臋艂y l艣ni膮cymi strumieniami, b艂yskaj膮c 艣lepiami reflektor贸w, pe艂ne ludzi, na kt贸rych ch臋tnie by wlaz艂 i kt贸rych fiutami m贸g艂by si臋 pobawi膰. Rw膮ca rzeka, kt贸ra oddziela艂a go od brzegu, od bezpiecznego schronienia,
Gavin nie by艂 zadowolony z siebie. Dr臋czy艂o go ukryte g艂臋boko jego "ja". A m艂odo艣膰 min臋艂a wczoraj.
Dok膮d mia艂 teraz p贸j艣膰? Nawet gdyby wypali艂 nieco trawki, by poszerzy膰 granice pokoju, mieszkanie i tak by艂oby wi臋zieniem. Chcia艂, nie, musia艂 t臋 noc sp臋dzi膰 w czyim艣 towarzystwie. Cho膰by po to, by zobaczy膰 swe cia艂o w cudzych oczach. Wys艂uchiwa膰, jak doskonale jest zbudowany. By膰 goszczony winem i kolacj膮, obsypywany komplementami - nawet je艣li mia艂by mie膰 do czynienia z bogatszym i szpetniejszym bratem Quasimoda. Dzi艣 potrzebowa艂 podkre艣lenia swej warto艣ci.
Podryw wyszed艂 tak diabelnie 艂atwo, 偶e epizod w hallu Imperialu zatar艂 si臋 w pami臋ci Gavina. Facet mniej wi臋cej pi臋膰dziesi臋cioletni, dobrze podkuty: buty od Gucciego, p艂aszcz dobrej klasy. Jednym s艂owem, kto艣.
Gavin sta艂 w drzwiach niewielkiego, ambitnego kina, przygl膮daj膮c si臋 planowi seans贸w, na kt贸rych puszczali film Truffauta, i nagle odkry艂, 偶e przygl膮da mu si臋 jaki艣 frajer. Zerkn膮艂 wi臋c na faceta, 偶eby upewni膰 si臋, czy w gr臋 wchodzi podryw. Wygl膮da艂o na to, 偶e to spojrzenie speszy艂o go艣cia. Facet ruszy艂 z miejsca, potem chyba zmieni艂 zdanie. Wymamrota艂 co艣 pod nosem i wr贸ci艂, niby to wielce zainteresowany repertuarem kina. "Wyra藕nie nie obyty z t膮 gr膮 - pomy艣la艂 Gavin. - Nowicjusz".
Gavin niedbale wyj膮艂 winstona i zapali艂 go. Okryty d艂o艅mi p艂omie艅 zapa艂ki nada艂 jego policzkom z艂oty po艂ysk. Tysi膮c razy robi艂 t臋 sztuczk臋, cz臋sto te偶 przed lustrem - dla w艂asnej przyjemno艣ci. To zerkni臋cie znad male艅kiego p艂omyka by艂o bezb艂臋dne, zawsze skutkowa艂o. Tym razem, kiedy spojrza艂 w oczy frajera, tamten nie odwr贸ci艂 wzroku.
Gavin zaci膮gn膮艂 si臋 papierosem, pstrykni臋ciem wyrzucaj膮c zapa艂k臋. Od kilku miesi臋cy nie mia艂 takiego podrywu, ale by艂 zadowolony, 偶e nie wypad艂 z formy. Bezb艂臋dnie rozpoznaje potencjalnego klienta; cicha propozycja zawarta w wyrazie oczu i ust, w razie pomy艂ki przechodz膮ca w niewinn膮 偶yczliwo艣膰
Ale tym razem pomy艂ka nie wchodzi艂a w gr臋, towar by艂 dobry. Facet wlepia艂 wzrok w Gavina. By艂 nim urzeczony niemal do b贸lu. Rozdziawia艂 usta, jakby zabrak艂o mu s艂贸w na powitanie. Niespecjalna twarz, ale daleka od szpetoty. Facet opala艂 si臋 zbyt cz臋sto i to za szybko; mo偶e mieszka艂 gdzie艣 za granic膮. Gavin przyj膮艂, 偶e go艣膰 jest Anglikiem - 艣wiadczy艂a o tym jego niepewno艣膰.
Wbrew swoim przyzwyczajeniom Gavin zrobi艂 pierwszy ruch.
- Lubisz francuskie filmy?
Zdawa艂o si臋, 偶e facet odetchn膮艂 z ulg膮. Cisza zosta艂a przerwana.
- Tak - odpowiedzia艂.
- Wchodzisz?
M臋偶czyzna zrobi艂 g艂upi膮 min臋.
- Ja... Ja... chyba nie.
- Troch臋 zimno...
- Tak. Zimno.
- Troch臋 za zimno, 偶eby tu sta膰.
- O... tak.
Frajer z艂apa艂 przyn臋t臋.
- Mo偶e... mia艂by艣 ochot臋 na drinka?
Gavin u艣miechn膮艂 si臋.
- Pewnie. Czemu nie?
- Mieszkam niedaleko st膮d.
- W porz膮dku.
- Wiesz, troch臋 mi sm臋tnie w domu.
- Znam ten b贸l.
Teraz tamten si臋 u艣miechn膮艂.
- Jeste艣...
- Gavin.
M臋偶czyzna wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w sk贸rzanej r臋kawiczce. Bardzo formalnie jak w interesach. U艣cisk mia艂 silny; wcze艣niejsze wahanie znikn臋艂o bez 艣ladu.
- Ja jestem Kenneth - powiedzia艂. - Ken Reynolds.
- Ken.
- Zabieramy si臋 z tej zimnicy?
- Pasuje.
- Mieszkam kawa艂ek st膮d.
Kiedy Reynolds otworzy艂 drzwi mieszkania, owion臋艂a ich fala st臋ch艂ego, nagrzanego powietrza. Wspinaczka na trzecie pi臋tro pozbawi艂a Gavina tchu, ale Reynolds nie zwalnia艂. Mo偶e maniak zdrowia? Zaw贸d? Co艣 zwi膮zanego z miastem. U艣cisk d艂oni, sk贸rzane r臋kawiczki. Mo偶e administracja pa艅stwowa?
- Wejd藕, wejd藕.
Czu艂o si臋 pieni膮dze. W艂ochaty dywan by艂 tak puszysty, 偶e t艂umi艂 ich kroki. Ale w przedpokoju by艂o zaledwie kilka sprz臋t贸w: kalendarz wisz膮cy na 艣cianie, ma艂y stoliczek z telefonem, stos ksi膮偶ek telefonicznych, wieszak.
- Tu jest cieplej.
Reynolds uwolni艂 si臋 od p艂aszcza i powiesi艂 go. Nie zdejmuj膮c r臋kawiczek, poprosi艂 Gavina do du偶ego pokoju.
- Daj kurtk臋 - powiedzia艂.
- A... jasne.
Gavin zdj膮艂 kurtk臋, a Reynolds znikn膮艂 z ni膮 w przedpokoju. Wracaj膮c m臋czy艂 si臋 z r臋kawiczkami - kiepsko schodzi艂y ze spoconych r膮k. Facet by艂 wci膮偶 zdenerwowany, nawet na swoim gruncie. Zwykle, kiedy byli ju偶 u siebie, za zamkni臋tymi drzwiami, natychmiast si臋 uspokajali. Ten nie, by艂 k艂臋bkiem nerw贸w.
- Mog臋 ci zrobi膰 drinka?
- Tak, przyda艂by si臋.
- Jak膮 lubisz trucizn臋?
- W贸dk臋.
- Oczywi艣cie. Co艣 do tego?
- Kropl臋 wody.
- Purysta, co?
Gavin nie bardzo rozumia艂 t臋 uwag臋.
- Tak - odpar艂.
- Cz艂owiek w moim typie. Przepraszam, tylko przynios臋 l贸d.
- Nie ma sprawy.
Reynolds rzuci艂 r臋kawiczki na krzes艂o i zostawi艂 Gavina w pokoju. Podobnie jak w przedpokoju, tak i tu by艂o niemal duszno, ale nie z powodu domowej, swojskiej atmosfery. Jaki by nie by艂 zaw贸d Reynoldsa, facet by艂 kolekcjonerem. Pok贸j zastawiono antykami. Zajmowa艂y wszystkie 艣ciany, stoj膮c szeregami na p贸艂kach. Niewiele tu by艂o mebli, a te, kt贸re by艂y, wygl膮da艂y dziwnie - sfatygowane krzes艂a z gi臋tych rurek nie pasowa艂y do tak bogatych apartament贸w. Mo偶e Reynolds by艂 wyk艂adowc膮 uniwersyteckim albo dyrektorem muzeum, jakim艣 naukowcem? Ten pok贸j nie nale偶a艂 do maklera gie艂dowego.
Gavin nie zna艂 si臋 na sztuce, a jeszcze mniej obznajomiony by艂 z histori膮, eksponaty niewiele mu wi臋c m贸wi艂y, ale postanowi艂 si臋 im przyjrze膰 - cho膰by po to, by zrobi膰 dobre wra偶enie. Facet na pewno spyta go, co s膮dzi o tych zbiorach. Z p贸lek wia艂o beznadziejn膮 nud膮. Szcz膮tki glinianych naczy艅 i rze藕b. Nic w ca艂o艣ci, same fragmenty. Na niekt贸rych od艂amkach pozosta艂y jeszcze 艣lady wzor贸w, ale czas zatar艂 kolory. Cz臋艣膰 rze藕b musia艂a przedstawia膰 ludzi; kawa艂ek torsu, stopa, twarz, tak zniszczona, 偶e nie spos贸b by艂o okre艣li膰, czy nale偶a艂a do m臋偶czyzny, czy do kobiety. Gavin st艂umi艂 ziewni臋cie. Zaduch, eksponaty, perspektywa seksu - wszystko to podzia艂a艂o na niego usypiaj膮co.
Skierowa艂 przyt臋pion膮 uwag臋 na antyki na 艣cianach. Kobity wi臋ksze wra偶enie ni偶 te z p贸艂ek, ale i tu trudno by艂o znale藕膰 co艣 kompletnego. Nie m贸g艂 poj膮膰, czemu kto艣 chcia艂by przypatrywa膰 si臋 takim rupieciom. Co w nich by艂o takiego fascynuj膮cego? Kamienne reliefy byty tak podziurawione i zwietrza艂e, 偶e sk贸ra wyobra偶onych postaci zdawa艂a si臋 by膰 dotkni臋ta tr膮dem, a 艂aci艅skie napisy sta艂y si臋 nieczytelne. Nie by艂o w nich nic z pi臋kna, zbyt by艂y zniszczone. Patrz膮c na nie, sam czu艂 si臋 brudny, jakby ich stan si臋 udziela艂.
Tylko jeden z eksponat贸w wyda艂 mu si臋 interesuj膮cy: nagrobek - albo co艣 w rodzaju nagrobka - wi臋ksza od innych p艂askorze藕ba i w nieco lepszym stanie. M臋偶czyzna na koniu, uzbrojony w miecz, g贸ruj膮cy nad bezg艂owym wrogiem. Pod spodem kilka 艂aci艅skich s艂贸w. Przednie nogi konia odpad艂y, a zamykaj膮ce obraz kolumienki z czasem uleg艂y zniekszta艂ceniu, ale mimo to wizerunek mia艂 co艣 w sobie. W topornie zarysowanej twarzy dawa艂o si臋 nawet odczyta膰 jaki艣 艣lad osobowo艣ci: d艂ugi nos, szerokie usta. Co艣 indywidualnego.
Gavin wyci膮gn膮艂 r臋k臋, by dotkn膮膰 napisu, ale cofn膮艂 j膮, s艂ysz膮c wchodz膮cego Reynoldsa.
- Nie, dotknij jej, prosz臋 - powiedzia艂 gospodarz. - Jest tu po to, by si臋 ni膮 zachwyca膰. Dotknij.
Teraz gdy zach臋cono go do tego, straci艂 nagle ochot臋. Czu艂 si臋 g艂upio, z艂apany na gor膮cym uczynku.
- No ju偶 - nalega艂 Reynolds.
Gavin dotkn膮艂 p艂askorze藕by. Zimny kamie艅, nieco chropowaty.
- Rzymski - wyja艣ni艂 Reynolds.
- Nagrobek?
- Tak. Znaleziony w pobli偶u Newcastle.
- Kto to by艂?
- Nazywa艂 si臋 Flawinus. By艂 chor膮偶ym swojego oddzia艂u.
To, co Gavin uzna艂 za miecz, po bli偶szym zbadaniu okaza艂o si臋 drzewcem sztandaru. Zako艅czone by艂o jakim艣 s艂abo czytelnym motywem; mo偶e pszczo艂膮, kwiatem albo ko艂em.
- Jeste艣 zatem archeologiem?
- To wchodzi w zakres mojego zawodu. Poszukuj臋 dawnych osad, czasem nadzoruj臋 wykopaliska. Przewa偶nie jednak kontroluj臋 antyki.
- Takie jak te?
- Mam obsesj臋 na punkcie Brytanii pod rz膮dami Rzymian.
Odstawi艂 szklanki, kt贸re przyni贸s艂, i podszed艂 do p贸艂ek z ceramik膮.
- Zebranie tego wszystkiego zaj臋艂o mi lata. Nigdy nie uwolni艂em si臋 od dreszczyku emocji, jaki towarzyszy zajmowaniu si臋 przedmiotami, kt贸re od wiek贸w nie widzia艂y 艣wiat艂a dnia. To jak wkraczanie w histori臋. Rozumiesz, co mam na my艣li?
- Tak.
Reynolds zdj膮艂 z p贸艂ki kawa艂ek jakiej艣 skorupy.
- Oczywi艣cie na najcenniejszych znaleziskach zaraz k艂ad膮 r臋k臋 grube ryby. Ale je艣li ma si臋 g艂ow臋 na karku, mo偶na zatai膰 kilka okaz贸w. Rzymianie wywarli na nas niesamowity wp艂yw. Pozostawili po sobie budynki, drogi i mosty.
Nagle wybuchn膮艂 艣miechem, rozbawiony w艂asnym entuzjazmem.
- Do licha - powiedzia艂. - Reynolds znowu wyk艂ada. Wybacz, ponios艂o mnie.
Po艂o偶ywszy skorup臋 z powrotem na p贸艂k臋, podszed艂 do szklanek i zacz膮艂 je nape艂nia膰. Odwr贸cony ty艂em, zdoby艂 si臋 na pytanie:
- Czy jeste艣 drogi?
Gavin zawaha艂 si臋. Wyra藕nie czu艂 zdenerwowanie gospodarza, a nag艂e przej艣cie od Rzymian do ceny dymania wymaga艂o pewnego przestrojenia.
- To zale偶y - wybrn膮艂.
- A... - domy艣li艂 si臋 tamten, wci膮偶 jeszcze zaj臋ty szklankami. - Chodzi ci o to, jaka dok艂adnie b臋dzie natura moich... hm... wymaga艅?
- Tak. Oczywi艣cie.
Odwr贸ci艂 si臋 i wr臋czy艂 Gavinowi poka藕n膮 szklank臋 w贸dki. Bez lodu.
- Nie b臋d臋 wymagaj膮cy - oznajmi艂.
- Nie nale偶臋 do tanich.
- Jestem pewien, 偶e nie. - Reynolds pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰, ale nie bardzo mu to wysz艂o. - A ja jestem got贸w ci dobrze zap艂aci膰. B臋dziesz m贸g艂 zosta膰 tu na noc?
- A chcesz, 偶ebym zosta艂?
Reynolds skrzywi艂 si臋 nad swoj膮 szklank膮.
- S膮dz臋, 偶e tak.
- W takim razie zostaj臋.
Nastr贸j gospodarza uleg艂 nagle zmianie, miejsce niezdecydowania zaj膮艂 wybuch entuzjazmu.
- Zdr贸wko - powiedzia艂 Reynolds, stukaj膮c sw膮 pe艂n膮 whisky szklaneczk膮 w szk艂o Gavina. - Za mi艂o艣膰, 偶ycie i wszystko inne, za co warto p艂aci膰.
Dwuznaczno艣膰 tego toastu nie umkn臋艂a uwadze Gavina. Facet by艂 niew膮tpliwie pokr臋cony.
- Te偶 za to wypij臋 - stwierdzi艂 Gavin i 艂ykn膮艂 w贸dki.
Potem picie nabra艂o tempa i przy trzeciej w贸dce ch艂opak poczu艂 si臋 po raz pierwszy od d艂u偶szego czasu naprawd臋 zawiany. Tylko jednym uchem s艂ucha艂 opowie艣ci Reynoldsa o wykopaliskach i chwale Rzymu. My艣li gdzie艣 odp艂ywa艂y; przyjemne uczucie. Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e sp臋dzi tu noc, a przynajmniej zostanie do wczesnych godzin rannych, dlaczego wi臋c nie mia艂by pi膰 w贸dki tego frajera i rozkoszowa膰 si臋 doznaniami, jakie mu dawa艂a? P贸藕niej, zapewne du偶o p贸藕niej, s膮dz膮c po tym, jak si臋 贸w facet rozgada艂, nadejdzie pora na jaki艣 rozrzedzony alkoholem seks w przyciemnionym pokoju i to ju偶 b臋dzie wszystko. Miewa艂 ju偶 takich klient贸w. Byli samotni, mo偶e chwilowo w贸l u i przewa偶nie 艂atwo by艂o ich zaspokoi膰. Ten go艣膰 nie kupowa艂 seksu, ale towarzystwo kogo艣, kto przez chwil臋 z nim posiedzi. 艁atwy szmal.
I nagle ten ha艂as.
Pocz膮tkowo Gavin mia艂 wra偶enie, 偶e to 艂upie mu w g艂owie, ale Reynolds wsta艂, krzywi膮c usta. Swobodna atmosfera prys艂a.
- Co to? - Gavin te偶 si臋 podni贸s艂. Od w贸dki kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie.
- Nic si臋 nie sta艂o. - D艂onie Reynoldsa wcisn臋艂y go w krzes艂o. - Usiad艂
Ha艂as przybra艂 na sile. Niewidoczny dobosz wali艂 coraz mocniej.
- Prosz臋, zaczekaj chwil臋. To tylko kto艣 pi臋tro wy偶ej.
Reynolds k艂ama艂 - odg艂os nie dochodzi艂 z g贸ry. Ten rytmiczny stukot, kt贸ry to przyspiesza艂, to zwalnia艂, mia艂 swe 藕r贸d艂o w mieszkaniu.
- Nalej sobie - rzuci艂 od drzwi gospodarz czerwieni膮c si臋. - Przekl臋ci s膮siedzi.
Wezwanie - to nie mog艂o by膰 nic innego - ucich艂o.
- Tylko chwil臋 - obieca艂 Reynolds i zamkn膮艂 drzwi.
Gavin miewa艂 ju偶 paskudne przygody. Babki, kt贸rych kochankowie pojawiali si臋 w najmniej odpowiednich momentach; facet贸w, kt贸rzy chcieli go wykantowa膰; go艣cia, kt贸rego na tyle dr臋czy艂o poczucie winy, 偶e rozni贸s艂 w drzazgi wynaj臋ty w hotelu pok贸j. Takie rzeczy si臋 zdarza艂y. Problem w tym, 偶e Reynolds by艂 inny, nic nie wskazywa艂o, 偶e ma 艣wira. W g艂臋bi duszy Gavin upomnia艂 siebie jednak, 偶e i tamci faceci nie wygl膮dali na psychicznych. "Diabla tam" - pomy艣la艂. Gdyby tak zacz膮艂 mie膰 cykora za ka偶dym razem, gdy szed艂 z kim艣 nowym, rych艂o musia艂by si臋 wycofa膰 z interesu. W tej bran偶y musia艂 polega膰 na szcz臋艣ciu i instynkcie, a instynkt podpowiada艂 mu, 偶e ten klient nie wywinie numeru.
艁ykn膮wszy szybko reszt臋 drinka, nape艂ni艂 szklank臋 ponownie. Czeka艂, co b臋dzie dalej.
Teraz gdy ha艂as ju偶 ucich艂, o wiele 艂atwiej by艂o zebra膰 fakty. Mo偶e to rzeczywi艣cie s膮siad z g贸ry? Nie by艂o przecie偶 s艂ycha膰, 偶e Reynolds chodzi po mieszkaniu.
Rozejrza艂 si臋 po pokoju w poszukiwaniu czego艣, co na jaki艣 czas zaj臋艂oby jego uwag臋. Ponownie przyjrza艂 si臋 wisz膮cej na 艣cianie p艂ycie nagrobkowej.
Chor膮偶y Flawinus.
W samej idei wyrze藕bienia w kamieniu czyjej艣, cho膰by topornej podobizny i umieszczenia jej w miejscu, gdzie spocz臋艂y jego ko艣ci, by艂o co艣 krzepi膮cego, nawet je艣li potem jaki艣 historyk mia艂by oddzieli膰 kamie艅 od szcz膮tk贸w. Ojciec Gavina nie chcia艂 kremacji, wola艂 spocz膮膰 w grobie. "Jak inaczej sprawi膰, 偶e b臋d膮 o mnie pami臋tali? - mawia艂. - Kto p贸jdzie pod tkwi膮c膮 w murze urn臋, 偶eby si臋 wyp艂aka膰?" Jak na ironi臋, nikt nie chcia艂 chodzi膰 na jego gr贸b. Gavin by艂 tam mo偶e ze dwa razy. Zwyczajny kamie艅 z nazwiskiem, dat膮 i jakim艣 frazesem. Ch艂opak nie potrafi艂 sobie nawet przypomnie膰, w kt贸rym roku zmar艂 jego ojciec.
Ale o Flawinusie ludzie pami臋tali. Dowiedzieli si臋 o nim nawet ci, kt贸rzy dot膮d nie mieli poj臋cia o jego istnieniu i nigdy nie znali takiego 偶ycia, jakie przypad艂o mu w udziale. Gavin wsta艂 i dotkn膮艂 imienia chor膮偶ego, niezgrabnie wyciosanego s艂owa "FLAVINUS".
Stukot si臋 powt贸rzy艂, tym razem jeszcze bardziej natarczywy.
Gavin odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na drzwi, niemal pewien, 偶e zobaczy w nich Reynoldsa, kt贸ry mu wszystko wyja艣ni. Nikt si臋 jednak nie zjawi艂.
- Cholera.
Nerwowe b臋bnienie nie ustawa艂o. Kto艣 si臋 nie藕le wkurzy艂. I tym razem nie by艂o si臋 co oszukiwa膰 - ten, kto b臋bni艂, znajdowa艂 si臋 tu, na tym pi臋trze, mo偶e o kilka jard贸w dalej. Gavina ogarn臋艂a ciekawo艣膰. Opr贸偶ni艂 szklank臋 i wyszed艂 do przedpokoju. Ledwie zamkn膮艂 za sob膮 drzwi, ha艂as ucich艂.
- Ken - zaryzykowa艂. Zdawa艂o si臋, 偶e to s艂owo nawet nie opu艣ci艂o jego warg.
Przedpok贸j ton膮艂 w mroku; jedyne 艣wiat艂o dochodzi艂o z jego drugiego ko艅ca. Gavin poszuka艂 kontaktu. Nieczynny.
- Ken? - powt贸rzy艂.
Tym razem doczeka艂 si臋 odpowiedzi. Us艂ysza艂 j臋k i rumor, jakby si臋 kto艣 przewraca艂 lub zosta艂 przewr贸cony. Czy偶by Reynoldsowi co艣 si臋 sta艂o? Jezu, mo偶e le偶y gdzie艣 tam - o krok od Gavina - bezradny. Trzeba mu pom贸c. Czemu stopy tak opornie ruszaj膮 z miejsca? Czu艂 mrowienie, nieod艂膮cznie towarzysz膮ce nerwowemu wyczekiwaniu. Przywiod艂o mu to na my艣l dzieci臋c膮 zabaw臋 w chowanego i zwi膮zany z ni膮 dreszczyk. Niemal przyjemny.
Niezale偶nie od owego uczucia, czy rzeczywi艣cie m贸g艂 teraz wyj艣膰 nie wiedz膮c, co przytrafi艂o si臋 klientowi? Nie, musia艂 p贸j艣膰 w g艂膮b korytarza.
Pierwsze drzwi by艂y uchylone. Pchn膮艂 je. Zastawiony ksi膮偶kami pok贸j, kt贸ry za nim znalaz艂, by艂 jednocze艣nie sypialni膮 i gabinetem. Przez pozbawione zas艂on okno wdziera艂y si臋 艣wiat艂a ulicy i pada艂y na zawalone szparga艂ami biurko. Nie by艂o tu ani Reynoldsa, ani tamtego, kt贸ry ha艂asowa艂. Ale pierwszy ruch zosta艂 wykonany i Gavin du偶o pewniej penetrowa艂 dalsz膮 cz臋艣膰 korytarza. Nast臋pne drzwi - do kuchni - r贸wnie偶 by艂y otwarte. Wewn膮trz nie pali艂o si臋 偶adne 艣wiat艂o. Gavinowi zacz臋艂y si臋 poci膰 r臋ce. Przypomnia艂 sobie, jak Reynolds 艣ci膮ga艂 r臋kawiczki, kt贸re przylepia艂y mu si臋 do sk贸ry. Czego si臋 obawia艂? Tu chodzi艂o o co艣 wi臋cej ni偶 podryw. W mieszkaniu przebywa艂 kto艣 trzeci, kto艣 bardzo gwa艂towny.
Dostrzeg艂 na drzwiach rozmazany odcisk r臋ki. Zemdli艂o go. To by艂a krew.
Pchn膮艂 drzwi, ale nie chcia艂y si臋 szerzej otworzy膰. Co艣 je blokowa艂o. Przecisn膮艂 si臋 z trudem. W kuchni cuchn臋艂o nie opr贸偶nionym pojemnikiem na 艣mieci albo zapomnianymi dawno warzywami. Przesun膮艂 d艂oni膮 po 艣cianie, szukaj膮c kontaktu. Jarzeni贸wka rozb艂ys艂a pulsuj膮c.
Zza drzwi wystawa艂a znajoma para but贸w od Gucciego. Gavin pchn膮艂 klamk臋. Reynolds wysun膮艂 si臋 ze swej kryj贸wki. Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e wczo艂ga艂 si臋 tam, by si臋 przed kim艣 ukry膰. By艂o w nim co艣 ze zbitego psa. Dotkni臋ty przez Gavina, zadygota艂.
- W porz膮dku... to ja.
Ch艂opak odchyli艂 zakrwawion膮 d艂o艅, kt贸r膮 Reynolds zakry艂 twarz. Od skroni do podbr贸dka archeologa bieg艂a krecha, druga - r贸wnoleg艂a, lecz nieco p艂ytsza, przecina艂a 艣rodek czo艂a i nos. Wygl膮da艂o to, jakby oberwa艂 wid艂ami o dw贸ch z臋bach. Reynolds otworzy艂 oczy. Skoncentrowanie wzroku na Gavinie zaj臋艂o mu sekund臋.
- Id藕 ju偶 - powiedzia艂.
- Jeste艣 ranny.
- Na lito艣膰 bosk膮, id藕 ju偶. Natychmiast. Zmieni艂em zdanie. Rozumiesz?
- Zawiadomi臋 policj臋.
- Spierdalaj st膮d, dobra? - wyrzuci艂 z siebie Reynolds. - Pieprzona ciota!
Gavin podni贸s艂 si臋, pr贸buj膮c odnale藕膰 w tym wszystkim jaki艣 sens. B贸l wzbudzi艂 w facecie agresj臋. Nale偶a艂o zignorowa膰 obelgi i skombinowa膰 jaki艣 opatrunek. To by艂o to: opatrzy膰 ran臋, a potem da膰 go艣ciowi spok贸j. Skoro nie chcia艂 policji, jego sprawa. Zapewne wola艂 unikn膮膰 wyja艣nienia, sk膮d wzi膮艂 si臋 w jego muzeum taki pi臋kni艣.
- Tylko poszukam banda偶a. Gavin cofn膮艂 si臋 do przedpokoju.
- Nie r贸b tego - zaprotestowa艂 Reynolds, ale dzieli艂y ich ju偶 drzwi i ch艂opak tego nie us艂ysza艂. Zreszt膮 i tak nic by to nie zmieni艂o. Gavin uwielbia艂 niepos艂usze艅stwo. Ka偶de "nie r贸b tego" traktowa艂 jak zaproszenie.
Reynolds opar艂 si臋 o drzwi i spr贸bowa艂 wsta膰, podci膮gaj膮c si臋 na klamce. Kr臋ci艂o mu si臋 jednak w g艂owie; karuzela potworno艣ci wirowa艂a coraz szybciej. Nogi odm贸wi艂y mu pos艂usze艅stwa i upad艂 niczym zgrzybia艂y dure艅 -bo. przecie偶 by艂 zgrzybia艂ym durniem. "Cholera. Cholera. Cholera."
Gavin us艂ysza艂 odg艂os upadku, zanadto by艂 jednak przej臋ty poszukiwaniem jakiej艣 broni, by zaraz biec do kuchni. Je偶eli intruz, kt贸ry napad艂 na Reynoldsa, wci膮偶 jeszcze kry艂 si臋 w mieszkaniu, nale偶a艂o mie膰 si臋 na baczno艣ci. Przerzuci艂 notatki, zalegaj膮ce biurko w gabinecie i natrafi艂 na n贸偶 do papieru, le偶膮cy tu偶 obok stosu nie otwartej jeszcze korespondencji. Dzi臋kuj膮c Bogu za to znalezisko, z艂apa艂 go. N贸偶 by艂 lekki, o cienkim ostrzu, ale w艂a艣ciwie u偶yty m贸g艂 nawet zabi膰.
Nieco spokojniejszy, wr贸ci艂 do przedpokoju i po艣wi臋ci艂 chwil臋 na opracowanie planu dzia艂ania. Najpierw nale偶a艂o zlokalizowa膰 艂azienk臋 - mo偶e tam znajdzie si臋 jaki艣 banda偶, wystarczy艂by nawet czysty r臋cznik. A mo偶e potem uda si臋 wyci膮gn膮膰 z faceta co艣 sensownego; mo偶e da si臋 go przekona膰, by wyja艣ni艂, co tu jest grane.
Za kuchni膮 korytarz skr臋ca艂 w lewo. Gavin przeszed艂 par臋 krok贸w i zn贸w zobaczy艂 uchylone drzwi. Za tymi jednak pali艂o si臋 艣wiat艂o, na kafelkach po艂yskiwa艂a woda. 艁azienka.
Zaciskaj膮c palce lewej r臋ki na prawej, trzymaj膮c n贸偶, Gavin zbli偶y艂 si臋 do drzwi. L臋k usztywni艂 mi臋艣nie. Ciekaw by艂, na ile to pomo偶e, je偶eli dojdzie do starcia. Czu艂 si臋 niepewnie.
Zobaczy艂 na framudze krew, 艣lad d艂oni Reynoldsa. A wi臋c to sta艂o si臋 tutaj - Reynolds, pchni臋ty przez napastnika, z艂apa艂 za framug臋, by nie upa艣膰. Je偶eli tamten nie opu艣ci艂 jeszcze mieszkania, znajdowa艂 si臋 w 艂azience. 呕adne inne miejsce nie wchodzi艂o w gr臋.
Analizuj膮c p贸藕niej ca艂膮 sytuacj臋 - o ile, rzecz jasna, doczeka jakiego艣 p贸藕niej - b臋dzie musia艂 wyzwa膰 siebie od durni贸w za to rwanie si臋 do walki. Ale tak w艂a艣nie Gavin post膮pi艂, mimo i偶 wiedzia艂, jaki to idiotyzm. Drzwi otworzy艂y si臋, ukazuj膮c posadzk臋 zalan膮 wod膮 i krwi膮. Jeszcze chwila i pojawi si臋 dziko wrzeszcz膮ca posta膰 o szponiastych 艂apach.
A jednak nie. Nic z tych rzeczy. Nie by艂o go w 艂azience, a to znaczy艂o, 偶e nie ma go ju偶 w mieszkaniu.
Gavin odetchn膮艂, bardzo powoli. N贸偶 zaci膮偶y艂 mu w r臋ku, najzupe艂niej zb臋dny. Mimo i偶 jeszcze przed chwil膮 ch艂opak poci艂 si臋 z przera偶enia, teraz czu艂 co艣 w rodzaju rozczarowania. 呕ycie raz jeszcze go wykiwa艂o - wykrad艂o przez kuchenne drzwi wielk膮 szans臋, zamiast medalu wciskaj膮c mu w gar艣膰 miot艂臋. Pozosta艂o mu jedynie opatrzy膰 starego, posprz膮ta膰 i spada膰 st膮d.
Wn臋trze 艂azienki skomponowane by艂o z r贸偶nych odcieni koloru cytrynowego. Czerwie艅 krwi gryz艂a si臋 z jasn膮 zieleni膮 kafelk贸w. Prysznic zakrywa艂a przejrzysta zas艂ona w stylizowane ryby i wodorosty, cz臋艣ciowo teraz odci膮gni臋ta. Wygl膮da艂o to na scen臋 z kiepskiego dreszczowca, ze scenografi膮 przygotowan膮 przez jakiego艣 durnego pacykarza.
Gavin zostawi艂 n贸偶 w umywalce i otworzy艂 szaf臋 o lustrzanych drzwiach. Pe艂na by艂a p艂yn贸w do ust, od偶ywek i zapomnianych tubek pasty do z臋b贸w, ale jedyn膮 przydatn膮 rzecz膮, kt贸r膮 tam znalaz艂, by艂a paczka elastoplastu. Zamykaj膮c drzwiczki, dostrzeg艂 w lustrze swoje odbicie, swoj膮 zmi臋t膮 twarz. Pu艣ci艂 zimn膮 wod臋 i nachyli艂 si臋 nad umywalk膮. Kilka chlapni臋膰 powinno go otrze藕wi膰 i przywr贸ci膰 kolor jego policzkom.
Ledwie zanurzy艂 twarz w stulonych d艂oniach, z g艂臋bi 艂azienki dolecia艂 do niego jaki艣 odg艂os. Czuj膮c jak serce t艂ucze mu si臋 o 偶ebra, Gavin wyprostowa艂 si臋 i zakr臋ci艂 kurek. Stru偶ki wody 艣ciekaj膮ce z podbr贸dka i rz臋s, bulgoc膮c sp艂ywa艂y do umywalki.
N贸偶 le偶a艂 w umywalce, w zasi臋gu r臋ki. 脫w odg艂os -niezbyt natr臋tny plusk wody - dobiega艂 z wanny.
Wszystko dzia艂o si臋 teraz o wiele intensywniej. Organizm przyspieszy艂 proces produkcji adrenaliny. Ostry zapach myd艂a cytrynowego; na zas艂onie turkusowy anio艂 morski, przemykaj膮cy si臋 po艣r贸d niebiesko-fioletowych wodorost贸w; zimne krople wody na twarzy; fala gor膮ca, uderzaj膮ca mu do g艂owy - szczeg贸艂y, dot膮d pomijane przez jego umys艂, dociera艂y do niego ostrzej i pe艂niej.
Jego umys艂 ostrzega艂 go, 偶e dzieje si臋 to naprawd臋, przypomina艂 mu o gro偶膮cym w ka偶dej chwili niebezpiecze艅stwie. "Czemu艣 nie zajrza艂 do wanny, dupku? Czemu艣 tam nie zajrza艂?"
- Kto tu jest? - zapyta艂, maj膮c absurdaln膮 nadziej臋, 偶e Reynolds hoduje wydr臋, pluskaj膮c膮 si臋 teraz w wodzie. Idiotyczna nadzieja. Na Boga, widzia艂 przecie偶 艣lady krwi.
Gdy tylko plusk ucich艂, Gavin odwr贸ci艂 si臋 od lustra i odci膮gn膮艂 umocowan膮 na plastykowych 偶abkach zas艂on臋. Spiesz膮c si臋, by odkry膰 ow膮 tajemnic臋, zapomnia艂 o no偶u, le偶膮cym wci膮偶 w umywalce. Ju偶 za p贸藕no, turkusowe anio艂y zafalowa艂y i nagle zobaczy艂 wod臋.
Wype艂nia艂a wann臋 prawie po brzegi - jej powierzchni臋 dzieli艂 od kraw臋dzi wanny cal, mo偶e dwa. Pokrywa艂 j膮 wiruj膮cy leniwie, brunatny ko偶uch. Cuchn臋艂o tu czym艣 zwierz臋cym, jakby wilgotn膮 psi膮 sier艣ci膮. Nic jednak nie m膮ci艂o powierzchni.
Gavin wyt臋偶y艂 wzrok, pr贸buj膮c zidentyfikowa膰 kszta艂t, widoczny na dnie wanny, prze艣wituj膮cy przez szczeliny w ko偶uchu. Nie mog膮c wychwyci膰 偶adnego zwi膮zku 艂膮cz膮cego ton膮ce w mule zarysy, nachyla艂 si臋 coraz bardziej, a偶 wreszcie dopatrzy艂 si臋 tam niezgrabnych palc贸w i poj膮艂, 偶e ogl膮da skulonego w pozycji embrionalnej cz艂owieka, le偶膮cego nieruchomo w brudnej wodzie.
Przesun膮艂 d艂oni膮 po powierzchni wody, rozgarniaj膮c ko偶uch i usuwaj膮c rzucany przez niego cie艅. Teraz widzia艂 wyra藕nie. W wannie by艂a rze藕ba: 艣pi膮cy m臋偶czyzna, kt贸rego g艂owa, zamiast przywiera膰 ciasno do cia艂a, odchylona w ty艂 wpatrywa艂a si臋 poprzez mgie艂k臋 osadu w 艣wiat ponad powierzchni膮. Namalowane oczy by艂y otwarte - dwie niekszta艂tne plamy na grubo ciosanej twarzy. Usta zrobiono jednym ci臋ciem. Uszy przypomina艂y absurdalne uchwyty, przytwierdzone do 艂ysej czaszki. M臋偶czyzna by艂 nagi; szczeg贸艂y anatomiczne potraktowano r贸wnie umownie, jak rysy jego twarzy. Dzie艂o rze藕biarza amatora. Farba miejscami od艂azi艂a - by膰 mo偶e, pod wp艂ywem wody - odrywaj膮c si臋 od torsu szarymi p艂atami. Wy艂ania艂o si臋 spod niej ciemne drewno.
Nie by艂o si臋 czego obawia膰. "Arcydzie艂o" w k膮pieli, kt贸re wsadzono do wanny, by usun膮膰 tandetn膮 pow艂ok臋. Plusk, kt贸ry Gavin s艂ysza艂, powodowa艂y zapewne banieczki powietrza, uwalniaj膮ce si臋 w wyniku jakiej艣 reakcji chemicznej. Tak, wszystko dawa艂o si臋 wyja艣ni膰. 呕adnego powodu do paniki.
- Zapomnij, 偶e to widzia艂e艣.
W drzwiach sta艂 Reynolds. Ju偶 nie krwawi艂. Do twarzy przyciska艂 zmi臋t膮, zakrwawion膮 chusteczk臋. W odbitym od kafelk贸w 艣wietle jego sk贸ra wygl膮da艂a jak po 偶贸艂taczce. Blado艣ci m贸g艂 mu pozazdro艣ci膰 niejeden trup.
- Dobrze si臋 czujesz? Nie wygl膮dasz najlepiej.
- Wszystko b臋dzie gra艂o... tylko id藕 ju偶, prosz臋.
- Co si臋 sta艂o?
- Po艣lizn膮艂em si臋. Mokra pod艂oga. Po艣lizn膮艂em si臋, to wszystko.
- Ale ten ha艂as...
Gavin zn贸w wpatrywa艂 si臋 w wann臋. Fascynowa艂o go co艣 w tej rze藕bie. Mo偶e jej nago艣膰 i ten strip-tease, jaki wykonywa艂a pod wod膮. Strip-tease ostateczny, po偶egnanie ze sk贸r膮.
- To tylko s膮siedzi.
- Co to jest? - zapyta艂 Gavin, wci膮偶 wpatrzony w nie dopracowan膮 niczym u lalki twarz.
- To nie twoja sprawa.
Gavin przeni贸s艂 wzrok na Reynoldsa. Zobaczy艂 gasn膮cy, najbardziej krzywy z u艣miech贸w, b臋d膮cy odpowiedzi膮 na jego pytanie.
- Chcesz pieni臋dzy?
-Nie.
- Niech ci臋 cholera! Przyszed艂e艣 tu dla forsy, nie? Pieni膮dze le偶膮 ko艂o 艂贸偶ka. We藕 sobie tyle, ile ci si臋 nale偶y za stracony czas. - Reynolds przyjrza艂 si臋 bacznie Gavinowi. - I za milczenie.
Rze藕ba w wannie przyci膮ga艂a ch艂opaka. Gavin nie m贸g艂 oderwa膰 oczu od jej topornych rys贸w. Jego twarz odbija艂a si臋 w wodzie, doskona艂o艣ci膮 swych proporcji o艣mieszaj膮c tamtego artyst臋.
- Nie my艣l o tym - powiedzia艂 Reynolds.
- Nic na to nie poradz臋.
- To nie twoja sprawa.
- Ukrad艂e艣 j膮... Zgadza si臋? Jest warta gruby szmal, a ty j膮 ukrad艂e艣.
Reynolds zastanowi艂 si臋 nad odpowiedzi膮. Wygl膮da艂o na to, 偶e jest zbyt zm臋czony, aby k艂ama膰.
- Tak. Ukrad艂em j膮… - I teraz kto艣 tu po ni膮 przyszed艂?
- Masz racj臋. Ukrad艂em j膮... - powt贸rzy艂 bezmy艣lnie Reynolds. - I teraz kto艣 tu po ni膮 przyszed艂.
- To tylko chcia艂em wiedzie膰.
- Nie wracaj tu, Gavinie Jaki艣tam. I nic tu nie kombinuj, bo ju偶 mnie tu nie zastaniesz.
- M贸wisz o szanta偶u? - domy艣li艂 si臋 Gavin. - Nie jestem z艂odziejem.
W baczne spojrzenie Reynoldsa wkrad艂a si臋 nagle wzgarda.
- Z艂odziej czy nie, mo偶esz dzi臋kowa膰 losowi, je艣li ci臋 na to sta膰. - Archeolog odsun膮艂 si臋 od drzwi, robi膮c mu przej艣cie. Gavin nawet nie drgn膮艂.
- Za co dzi臋kowa膰? - zapyta艂. Zaczyna艂 si臋 wkurza膰. Mo偶e to absurd, ale czu艂 si臋 sp艂awiony. Jakby pocz臋stowali go p贸艂prawd膮 uznaj膮c, 偶e nie jest wart pe艂nego wtajemniczenia.
Reynoldsowi zabrak艂o si艂 na dalsze wyja艣nienia. Wyczerpany, opar艂 si臋 o framug臋.
- Id藕 - powiedzia艂.
Gavin skin膮艂 g艂ow膮 i zostawi艂 go w drzwiach. Gdy wychodzi艂 do przedpokoju, od rze藕by oddzieli艂 si臋 zapewne kolejny p艂at farby. Ch艂opak s艂ysza艂 plusk wody. M贸g艂 sobie wyobrazi膰, jak zmarszczki na wodzie nadaj膮 drewnianemu cia艂u poz贸r 偶ycia.
- Dobranoc - krzykn膮艂 za nim Reynolds.
Gavin nie odpowiedzia艂, nie skorzysta艂 te偶 z oferowanych pieni臋dzy. Niech si臋 Reynolds ud艂awi swoimi nagrobkami i tajemnicami.
Zaszed艂 jeszcze do salonu po kurtk臋. Ze 艣ciany przygl膮da艂 mu si臋 chor膮偶y Flawinus. "To musia艂 by膰 jaki艣 bohater" - pomy艣la艂 Gavin. Tylko bohater贸w upami臋tnia艂o si臋 w ten spos贸b. Jemu nikt nie zapewni takiego wyrazu pami臋ci, 偶adne kamienne oblicze nie utrwali jego istnienia.
Zamkn膮艂 za sob膮 drzwi wej艣ciowe, u艣wiadamiaj膮c sobie nagle, 偶e z膮b wci膮偶 go boli. Ledwo przest膮pi艂 pr贸g, zn贸w rozleg艂 si臋 贸w ha艂as, przypominaj膮cy walenie pi臋艣ci膮 w 艣cian臋.
Albo, co gorsza, furiackie 艂omotanie przebudzonego nagle serca.
Nast臋pnego ranka nie spos贸b ju偶 by艂o wytrzyma膰 z tym z臋bem. Gavin uda艂 si臋 wi臋c do dentysty licz膮c, 偶e oczaruje dziewczyn臋 z rejestracji na tyle, i偶 ta wpu艣ci go poza kolejno艣ci膮. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e krucho jest z jego urokiem, a w oczach nie p艂on膮 owe wspania艂e iskierki. Dziewczyna oznajmi艂a, 偶e o ile nie jest to nag艂y wypadek, b臋dzie musia艂 zaczeka膰 do pi膮tku. Wyja艣ni艂, 偶e jest nag艂y. Nie przyj臋艂a tego do wiadomo艣ci. Zapowiada艂 si臋 paskudny dzie艅: b贸l z臋ba, lesbijka u dentysty, l贸d na ka艂u偶ach, na ka偶dym rogu gderaj膮ce baby, szkaradne dzieci, szkaradne niebo.
I w艂a艣nie tego dnia kto艣 zacz膮艂 go 艣ledzi膰.
Nie raz ju偶 za Gavinem uganiali si臋 adoratorzy, ale tamto to by艂o co innego. Amanci ca艂ymi dniami 艂azili za nim po barach i ulicach, tak wiernie, 偶e niemal doprowadza艂o go to do sza艂u. Noc w noc ogl膮da艂 te same twarze, nie maj膮ce nigdy do艣膰 odwagi, by postawi膰 mu drinka albo zaproponowa膰 zegarek, kokain臋, tydzie艅 w Tunezji czy co艣 w tym gu艣cie. Nie znosi艂 tego typu uwielbienia, kt贸re kis艂o r贸wnie szybko jak mleko, a potem ju偶 tylko cuchn臋艂o na mil臋. Jeden z najbardziej wytrwa艂ych wielbicieli - uszlachcony aktor, jak mu m贸wiono - nigdy si臋 nawet do niego nie zbli偶y艂, w艂贸czy艂 si臋 tylko wsz臋dzie za nim, gapi膮c si臋 i gapi膮c. Pocz膮tkowo by艂o to nawet mi艂e, rych艂o jednak satysfakcj臋 zast膮pi艂a irytacja i w ko艅cu Gavin przycisn膮艂 faceta w jakim艣 barze gro偶膮c, 偶e rozwali mu 艂eb. Tamtej nocy mia艂 ju偶 dosy膰, rzyga膰 mu si臋 chcia艂o na widok tego ci膮g艂ego po偶erania go wzrokiem i gdyby ten 偶a艂osny b臋kart nie skuma艂, o co chodzi, zapewne nie藕le by oberwa艂. Gavin nigdy ju偶 nie widzia艂 tego faceta. Przemkn臋艂o mu przez g艂ow臋, 偶e pewnie poszed艂 do domu i si臋 powiesi艂.
Ten, kt贸ry go teraz 艣ledzi艂, nie czyni艂 tego jednak tak natr臋tnie; pozostawia艂 po sobie niewiele wi臋cej ni偶 niejasne wra偶enie. W艂a艣ciwie to Gavin nie mia艂 nawet dowod贸w, 偶e kto艣 za nim 艂azi. Ot, czu艂 na sobie czyj艣 wzrok, a kiedy si臋 odwraca艂, kto艣 znika艂 w cieniu. Bywa艂y te偶 noce, kiedy kto艣 dotrzymywa艂 mu kroku, dostrajaj膮c si臋 do ka偶dego stukni臋cia obcas贸w, do najdrobniejszego nawet zaburzenia rytmu. Zakrawa艂o to na paranoj臋, tylko 偶e Gavin nie by艂 paranoikiem.
"Gdybym nim by艂 - przekonywa艂 siebie - kto艣 by mi o tym powiedzia艂".
Zreszt膮, mia艂y miejsce i inne zdarzenia. Pewnego dnia w艣cibska baba, kt贸ra mieszka艂a pi臋tro ni偶ej, zapyta艂a od niechcenia, co to by艂 za go艣膰, taki zabawny, kt贸ry przyszed艂 p贸藕n膮 noc膮 i godzinami czeka艂 na schodach, obserwuj膮c jego drzwi. Nie mia艂 偶adnego go艣cia i nie zna艂 nikogo pasuj膮cego do podanego przez ni膮 opisu.
Innego dnia na zat艂oczonej ulicy wyrwa艂 si臋 z t艂umu do bramy jakiego艣 sklepu i w艂a艣nie zapala艂 papierosa, kiedy k膮tem oka dostrzeg艂 czyje艣 odbicie, zniekszta艂cone przez pokrywaj膮cy szyb臋 brud. Zapa艂ka poparzy艂a mu palce; rzucaj膮c j膮, spojrza艂 w d贸艂, a kiedy podni贸s艂 wzrok, obserwator rozp艂yn膮艂 si臋 w t艂umie.
Czu艂 si臋 paskudnie, naprawd臋 paskudnie, ale najgorsze mia艂o dopiero nadej艣膰.
Gavin nigdy nie mia艂 okazji rozmawia膰 z Preetoriusem, cho膰 od czasu do czasu k艂aniali si臋 sobie na ulicy, a w gronie wsp贸lnych znajomych uchodzili za kumpli. Preetorius by艂 Murzynem, gdzie艣 mi臋dzy czterdziestk膮 pi膮tk膮 a gwa艂town膮 艣mierci膮, os艂awionym alfonsem, kt贸ry g艂osi艂, 偶e jest potomkiem Napoleona. Od dobrych kilku lat prowadzi艂 wianuszek kobiet i trzech lub czterech ch艂opaczk贸w, nie藕le na tym wychodz膮c. Kiedy Gavin zaczyna艂, usilnie go nak艂aniano, by zwr贸ci艂 si臋 do Preetoriusa o opiek臋, ale za wiele mia艂 w sobie z wolnego strzelca, by korzysta膰 z takiej pomocy. Od tamtej pory ani Preetorius, ani nikt z jego klanu nie spogl膮da艂 na niego 偶yczliwym okiem. A jednak odk膮d Gavin odcisn膮艂 trwa艂y 艣lad na scenie, nikt nie podwa偶y艂 jego prawa do niezale偶no艣ci. Kr膮偶y艂y nawet s艂uchy, 偶e Preetorius niech臋tnie przyznawa艂, 偶e podziwia zaborczo艣膰 Gavina.
Mo偶e i podziwia艂, ale dzie艅, w kt贸rym Preetorius zdecydowa艂 si臋 przerwa膰 milczenie i porozmawia膰 z nim, nawet piek艂o przyprawi艂by o dr偶enie.
- Bia艂y ch艂opcze.
Dochodzi艂a jedenasta i Gavin szed艂 w艂a艣nie z baru ko艂o St. Martin's Lane do klubu w Covent Garden. Na ulicy wci膮偶 jeszcze panowa艂 gwar, po艣r贸d bywalc贸w kin i teatr贸w znalaz艂by si臋 niejeden potencjalny klient, ale ch艂opak nie mia艂 dzi艣 na to ochoty. W kieszeni ci膮偶y艂a mu zarobiona poprzedniego dnia st贸wa, kt贸rej nie zamierza艂 lokowa膰 na koncie. Wystarczaj膮co du偶o, by si臋 zabawi膰.
Kiedy zobaczy艂, jak Preetorius i jego 艂aciata obstawa zast臋puj膮 mu drog臋, pomy艣la艂 tylko o jednym: "Chc膮 moich pieni臋dzy".
- Bia艂y ch艂opcze.
I wtedy przejrza艂 ow膮 p艂ask膮 twarz. Preetorius nie okrada艂 przechodni贸w, nie musia艂 tego robi膰.
- Bia艂y ch艂opcze, chcia艂bym zamieni膰 z tob膮 s艂owo. -Wyj膮艂 z kieszeni orzeszek, roz艂upa艂 go i wrzuci艂 do swoich szerokich ust. - Nie masz nic przeciwko temu?
- Czego chcesz?
- Jak powiedzia艂em, zamieni膰 s艂owo. Nie prosz臋 o wiele, prawda?
- OK. Co jest?
- Nie tutaj.,
Gavin przyjrza艂 si臋 obstawie Preetoriusa. Go艣cie nie mieli w sobie nic z goryli, to nie by艂oby w stylu Murzyna, ale i nie nale偶eli do kilkudziesi臋ciofuntowych cherlak贸w. Wszystko to wygl膮da艂o ma艂o ciekawie.
- Dzi臋ki, ale nie - odpar艂 Gavin i najspokojniej, jak tylko potrafi艂, oddali艂 si臋 od owego tercetu. Ruszyli za nim. Nic nie pomog艂y jego mod艂y. Preetorius m贸wi艂 dalej, do jego plec贸w.
- S艂ysza艂em brzydkie rzeczy na tw贸j temat - oznajmi艂.
- Tak?
- Obawiam si臋, 偶e tak. M贸wiono mi, 偶e napad艂e艣 na jednego z moich ch艂opc贸w.
Gavin odpowiedzia艂 dopiero po sze艣ciu krokach.
- To nie ja. Znalaz艂e艣 nie tego faceta.
- Rozpozna艂 ciebie, 艣mieciu. Do艣膰 wrednie go potraktowa艂e艣.
- Powiedzia艂em ju偶, to nie ja.
- Psych z ciebie, wiesz o tym? Powinni ci臋 wsadzi膰 za pieprzone kratki.
Preetorius podni贸s艂 g艂os. Ludzie przechodzili na drug膮 stron臋 ulicy, 偶eby unikn膮膰 wisz膮cej w powietrzu awantury-
Gavin, niewiele my艣l膮c, skr臋ci艂 w Long Acre i nagle
u艣wiadomi艂 sobie, 偶e pope艂ni艂 b艂膮d. Tutaj przechodni贸w by艂o znacznie mniej, a od bardziej zaludnionych okolic dzieli艂 go szereg ulic Covent Garden. Nale偶a艂o skr臋ci膰 w prawo, wtedy znalaz艂by si臋 na Charing Cross Road. Tam czu艂by si臋 bezpieczniej. Cholera, nie m贸g艂 przecie偶 zawr贸ci膰, nie m贸g艂 pcha膰 si臋 w ich 艂apy. Musia艂 i艣膰 dalej -nie biec, nigdy nie biegnij, je艣li masz za plecami w艣ciek艂ego psa - w nadziei, 偶e wszystko da si臋 za艂atwi膰 polubownie.
- Nie藕le mnie kosztowa艂e艣 - oznajmi艂 Preetorius.
- Nie rozumiem...
- Wy艂膮czy艂e艣 z obiegu pierwszorz臋dnego ch艂opaczka. Minie du偶o czasu, nim zdo艂am znowu pu艣ci膰 go na rynek. Sra ze strachu, rozumiesz?
- Pos艂uchaj... nic nikomu nie zrobi艂em.
- Po co pieprzysz takie g艂upoty, 艣mieciu? Czym zas艂u偶y艂em na to, 偶e mnie tak traktujesz?
Preetorius nieco przyspieszy艂. Zr贸wna艂 si臋 z Gavinem, wyprzedzaj膮c o kilka krok贸w wsp贸lnik贸w.
- S艂uchaj... - wyszepta艂. - Takie dzieciaki wygl膮daj膮 kusz膮co, nie? W porz膮dku, mog臋 to zrozumie膰. Je偶eli kto艣 poda mi na tacy ch艂opi臋c膮 dupci臋, nie b臋d臋 kr臋ci艂 nosem. Ale ty go skrzywdzi艂e艣, a kiedy kto艣 krzywdzi kt贸rego艣 z moich ch艂opc贸w, ja r贸wnie偶 krwawi臋.
- Czy gdybym zrobi艂 to, o co mnie pos膮dzasz, chodzi艂bym teraz po mie艣cie?
- Wiesz, mo偶e masz nier贸wno pod sufitem? Nie gadamy tu o paru siniakach, cz艂owieku. M贸wi臋 o tym, 偶e p艂awi艂e艣 si臋 we krwi tego dzieciaka. Powiesi艂e艣 go i pochlasta艂e艣, a potem porzuci艂e艣 na moich schodach, ubranego jedynie w pieprzone skarpetki. Ju偶 艂apiesz, bia艂y ch艂opcze? Z艂apa艂e艣?
W g艂osie Preetoriusa czu艂o si臋 autentyczn膮 w艣ciek艂o艣膰. Gavin nie bardzo wiedzia艂, co pocz膮膰. Na razie szed艂 dalej, nie odzywaj膮c si臋 s艂owem.
- Wiesz, 偶e by艂e艣 idolem tego dzieciaka? Uwa偶a艂, 偶e jeste艣 chodz膮cym samouczkiem dla pocz膮tkuj膮cych kurwiszon贸w. Jak ci si臋 to podoba?
- Nie bardzo.
- A powiniene艣 by膰 dumny jak diabli, cz艂owieku, gdy偶 na wi臋cej ju偶 sobie nie zas艂u偶ysz.
- Dzi臋ki.
- Zrobi艂e艣 karier臋, ch艂opie. Szkoda, 偶e to ju偶 koniec.
Gavin mia艂 wra偶enie, 偶e po艂kn膮艂 kostk臋 lodu. Do tej chwili liczy艂 na to, 偶e Preetorius zadowoli si臋 ostrze偶eniem. Najwidoczniej si臋 przeliczy艂. Przyszli go za艂atwi膰.
Jezu, okalecz膮 go i to za co艣, czego nie zrobi艂, za co艣, o czym nawet nie mia艂 poj臋cia.
- Zamierzamy ci臋 usun膮膰 z ulicy, bia艂y ch艂opcze. Na sta艂e.
- Nic nie zrobi艂em.
- Dzieciak ci臋 pozna艂. Pozna艂 ci臋, cho膰 mia艂e艣 na g艂owie po艅czoch臋. Ten sam g艂os, to samo ubranie. Przyjmij do wiadomo艣ci, 偶e zosta艂e艣 rozpoznany. A teraz poniesiesz konsekwencje.
- Pierdol臋.
Gavin rzuci艂 si臋 do ucieczki. Jako osiemnastolatek biega艂 w kadrze hrabstwa, a teraz zn贸w musia艂 polega膰 na swojej szybko艣ci. Us艂ysza艂 艣miech Preetoriusa i tupot dw贸ch par but贸w, uderzaj膮cych o chodnik. Zbli偶a艂y si臋, a Gavin czu艂, 偶e wypad艂 z formy. Po kilkudziesi臋ciu jardach rozbola艂y go uda, poza tym zbyt obcis艂e d偶insy ogranicza艂y swobod臋 ruchu. Przegra艂 ten wy艣cig ju偶 na starcie.
- Szef nie pozwoli艂 ci odej艣膰 - zbeszta艂 go bia艂y oprych, wpijaj膮c palce w jego biceps.
- Niez艂a pr贸ba - u艣miechn膮艂 si臋 Preetorius, podchodz膮c do swych ogar贸w i zdyszanego zaj膮ca. Niemal niezauwa偶alnym ruchem g艂owy da艂 znak drugiemu z obstawy.
- Christian?
Christian nie odm贸wi艂, wbi艂 pi臋艣膰 w nerki Gavina. Uderzenie wygi臋艂o ch艂opaka, wyzwoli艂o stek przekle艅stw.
- Tam - wskaza艂 Christian.
- Do dzie艂a - rzuci艂 Preetorius i ju偶 wci膮gali Gavina w jaki艣 zau艂ek. Rozdarli mu kurtk臋 i koszul臋, drogie buty straci艂y po艂ysk. Kiedy stawiali go na nogi, j臋kn膮艂. W zau艂ku by艂o ciemno i przed twarz膮 Gavina zal艣ni艂y 艣lepia Preetoriusa.
- Oto jeste艣my - powiedzia艂 Murzyn. - Co za frajda.
- Ja... nawet go nie tkn膮艂em - wysapa艂 Gavin.
Bezimienny oprych, nie-Christian, po艂o偶y艂 mi臋sist膮 d艂o艅 na piersi ch艂opaka i pchn膮艂 go na drugi koniec zau艂ka. Obcas zary艂 si臋 w b艂ocie. Gavin pr贸bowa艂 jeszcze z艂apa膰 r贸wnowag臋, ale nogi mia艂 jak z waty. To nie by艂 dobry moment na stawianie si臋. Gavin got贸w by艂 偶ebra膰, pa艣膰 na kolana i liza膰 im buty, je艣li zajdzie taka konieczno艣膰; wszystko, co zechc膮, byle ich powstrzyma膰. Wszystko, byle tylko go nie oszpecili.
Oszpecanie by艂o ulubion膮 rozrywk膮 Preetoriusa, taka przynajmniej sz艂a fama. Mia艂 do tego wyj膮tkowy dryg, potrafi艂 trzema poci膮gni臋ciami brzytwy zniekszta艂ci膰 nieodwracalnie oblicze ofiary, zmuszaj膮c j膮 jeszcze, by schowa艂a na pami膮tk臋 swoje wargi.
Gavin plasn膮艂 na mokr膮 ziemi臋. Jego d艂o艅 trafi艂a na co艣 mi臋kkiego i gnij膮cego.
Nie-Christian u艣miechn膮艂 si臋 do Preetoriusa.
- Zdaje mi si臋 - stwierdzi艂 - 偶e ten facet znalaz艂 w ko艅cu swoje miejsce w 偶yciu.
- Nawet go nie tkn膮艂em - skamla艂 Gavin. M贸g艂 jedynie zaprzecza膰 i zaprzecza膰, ale sprawa i tak by艂a przegrana.
- Zawini艂e艣 jak diabli - rzek艂 nie-Christian.
- Prosz臋.
- Naprawd臋 chcia艂bym za艂atwi膰 to raz dwa - powiedzia艂 Preetorius, spogl膮daj膮c na zegarek. - Czekaj膮 na mnie terminowe sprawy i ludzie, kt贸rych trzeba zabawi膰.
Gavin podni贸s艂 wzrok na swoich kat贸w. Gdyby tylko zdo艂a艂 przedrze膰 si臋 przez t臋 偶yw膮 zapor臋, od jasno, o艣wietlonej ulicy dzieli艂oby go tylko dwadzie艣cia pi臋膰 jard贸w.
- Pozw贸l, 偶e ci przefasonuj臋 twarz. Takie wykroczenie przeciwko modzie.
Preetorius trzyma艂 w r臋ku n贸偶. Nie-Christian wyci膮gn膮艂 z kieszeni sznur z kul膮. Kul臋 wpycha si臋 w usta, sznurem oplata g艂ow臋 - i ju偶 nie krzykniesz, cho膰by od tego zale偶a艂o twoje 偶ycie. Taki patent.
Teraz!
Gavin wyrwa艂 si臋 z b艂ota niczym sprinter zaczynaj膮cy bieg, ale oblepione obcasy zn贸w go zawiod艂y. Zamiast da膰 susa w kierunku upragnionej wolno艣ci, polecia艂 na bok i wpad艂 na Christiana, przewracaj膮c go.
Chwil臋 gramolili si臋 bez tchu, a potem wkroczy艂 Preetorius. Brudz膮c sobie bia艂ym 艣mieciem r臋ce, postawi艂 go na nogi.
- Nie ma wyj艣cia, cz艂onie - oznajmi艂, przyciskaj膮c czubek no偶a do podbr贸dka Gavina. Tam naj艂atwiej by艂o dotrze膰 do ko艣ci, wi臋c nie zastanawiaj膮c si臋 d艂u偶ej, zacz膮艂 jecha膰 wzd艂u偶 偶uchwy, zbyt napalony, by troszczy膰 si臋 o to, czy kto艣 zatka艂 mu usta. Gavin poczu艂, 偶e krew 艣cieka po szyi i zawy艂. Zaraz jednak umilk艂; czyje艣 grube paluchy znalaz艂y i przytrzyma艂y jego j臋zyk.
Zat臋tni艂o mu w skroniach. Mia艂 wra偶enie, 偶e spada w niebyt przez niezliczon膮 ilo艣膰 otwieraj膮cych si臋 kolejno okien.
"Lepiej umrze膰. Lepiej umrze膰. Chc膮 mi zniszczy膰 twarz, lepiej wi臋c umrze膰."
I zn贸w wrzeszcza艂, cho膰 nawet nie czu艂, 偶e 贸w krzyk opuszcza krta艅. Mimo i偶 szumia艂o mu w uszach, spr贸bowa艂 skupi膰 si臋 na tym wrzasku i poj膮艂, 偶e to nie on krzyczy, ale Preetorius.
J臋zyk by艂 znowu wolny, a Gavina nagle zemdli艂o. Wymiotuj膮c odtoczy艂 si臋 od szamocz膮cych si臋 sylwetek. Wtr膮ci艂 si臋 tu kto艣 nieznany, kto艣 - mo偶e nawet kilka os贸b - kto zapobieg艂 dalszym torturom. Na ziemi le偶a艂o ju偶 jakie艣 cia艂o, zwr贸cone twarz膮 ku g贸rze. Nie-Christian. Oczy mia艂 jeszcze otwarte. Bo偶e, kto艣 zabi艂 tego oprycha z powodu Gavina. Z jego powodu.
Delikatnie dotkn膮艂 d艂oni膮 twarzy, badaj膮c obra偶enia. N贸偶 pozostawi艂 g艂臋boki 艣lad, biegn膮cy wzd艂u偶 dolnej szcz臋ki, od brody niemal do samego ucha. Kiepsko to wygl膮da艂o, ale Preetorius, jak zawsze metodyczny, najwi臋ksze atrakcje zostawi艂 na koniec i nie zd膮偶y艂 jeszcze rozci膮膰 nozdrzy ani obci膮膰 warg. Taka blizna to nic pi臋knego, ale mog艂o by膰 o wiele gorzej.
Od walcz膮cych oddzieli艂 si臋 kto艣 jeszcze. Preetorius. Na twarzy Murzyna wida膰 by艂o 艂zy, oczy przypomina艂y pi艂eczki golfowe.
Christian ucieka艂 chwiejnie w kierunku ulicy. Mia艂 po艂amane r臋ce.
Preetorius nie pobieg艂 za nim. Dlaczego?
Murzyn otworzy艂 usta. Na dolnej wardze zawis艂a wyd艂u偶aj膮ca si臋 nitka per艂owej 艣liny.
- Pom贸偶 mi - poprosi艂, jakby darowanie mu 偶ycia le偶a艂o w mocy Gavina. Uni贸s艂 w g贸r臋 wielk膮 d艂o艅, b艂agaj膮c o lito艣膰, ale w tym momencie pojawi艂a si臋 jaka艣 inna r臋ka, kt贸ra przesun膮wszy si臋 nad ramieniem czarnego, wbi艂a mu w usta n贸偶. Krztusz膮c si臋 pr贸bowa艂 prze艂kn膮膰 to szerokie ostrze, ale napastnik szarpn膮艂 n贸偶 do g贸ry i w ty艂, dociskaj膮c kark Preetoriusa tak, by ostrze napotka艂o jak najwi臋kszy op贸r. Zdumiona twarz p臋k艂a, a Gavina obla艂a fontanna krwi z cia艂a Murzyna.
Bro艅 g艂ucho szcz臋kn臋艂a na bruku. Gavin zerkn膮艂 na ni膮. Kr贸tki miecz. Raz jeszcze spojrza艂 na trupa.
Preetorius wci膮偶 sta艂 przed nim, podtrzymywany przez nieznajomego. Brocz膮ca krwi膮 g艂owa opad艂a na piersi. Zab贸jca cisn膮艂 cia艂o alfonsa tu偶 pod stopy Gavina. Nic ju偶 ich nie dzieli艂o i ch艂opak stan膮艂 twarz膮 w twarz ze swym wybawc膮.
W u艂amku sekundy rozpozna艂 te toporne rysy: zdziwione, martwe oczy, szczelin臋 ust, uszy jak uchwyty. Rze藕ba Reynoldsa. Wyszczerzy艂a z臋by, zbyt ma艂e jak na tak膮 g艂ow臋. Mleczaki, kt贸re zgubi, nim doro艣nie. A jednak w rysach pos膮gu co艣 si臋 zmieni艂o - Gavin widzia艂 to wyra藕nie nawet w mroku. 艁uki brwiowe sp臋cznia艂y, twarz nabra艂a proporcji. Wci膮偶 jeszcze by艂 malowan膮 kuk艂膮, ale kuk艂膮, kt贸ra d膮偶y艂a do czego艣 wi臋cej.
Kiedy pos膮g sk艂oni艂 si臋 sztywno, s艂ycha膰 by艂o trzask staw贸w. Absurdalno艣膰, jawna absurdalno艣膰 tej sytuacji si臋gn臋艂a szczyt贸w. "Do cholery, ta rze藕ba k艂ania艂a si臋, u艣miecha艂a, mordowa艂a, a przecie偶 nie mog艂a by膰 偶yw膮 istot膮. Nie pora jednak na sceptycyzm" - powiedzia艂 sobie Gavin. P贸藕niej znajdzie tysi膮c powod贸w, by zakwestionowa膰 istnienie tego, co teraz ogl膮da艂. Zrzuci win臋 na niedokrwienie m贸zgu, oszo艂omienie, paniczny l臋k. Tak czy inaczej upora si臋 z t膮 fantastyczn膮 wizj膮, tak jakby nigdy nie mia艂 z ni膮 do czynienia.
O ile prze偶yje nast臋pne kilka minut.
Wizja wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a szcz臋ki Gavina, delikatnie przesuwaj膮c grubo ciosane palce wzd艂u偶 rany zadanej przez Preetoriusa. Pier艣cie艅, jaki nosi艂a na ma艂ym palcu, b艂ysn膮艂 w 艣wietle lampy; Gavin mia艂 identyczny.
- B臋dziemy mieli blizn臋 - powiedzia艂 pos膮g. Gavin zna艂 ten g艂os.
- O rany, szkoda - m贸wi艂 dalej tamten. M贸wi艂 g艂osem Gavina. - Ale i tak mog艂o by膰 gorzej. Jego g艂osem. Bo偶e, jego, jego, jego! Gavin potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Tak - potwierdzi艂 pos膮g zauwa偶ywszy, 偶e ch艂opak ju偶 poj膮艂.
- Nie ja.
- Tak.
- Dlaczego?
Przeni贸s艂 d艂o艅 ze szcz臋ki Gavina na swoj膮 w艂asn膮, zaznaczy艂 miejsce, w kt贸rym powinna by膰 rana. Nie doko艅czy艂 jeszcze tego gestu, a ju偶 pow艂oka p臋k艂a i na twarzy pojawi艂a si臋 blizna. Nie krwawi艂, nie mia艂 krwi.
Czy偶 jednak nie by艂a to ta sama blizna? A te uwypuklaj膮ce si臋 艂uki brwiowe i bystre oczy, czy偶 one nie pochodzi艂y od Gavina? A te wspania艂e usta?
- Ch艂opiec? - zapyta艂 Gavin, kojarz膮c fakty.
- Aha, ch艂opiec... - Rze藕ba pos艂a艂a w niebo niedoko艅czone spojrzenie. - Prawdziwy skarb. A jak wrzeszcza艂.
- K膮pa艂e艣 si臋 w jego krwi?
- Potrzebuj臋 krwi. - Pos膮g kl臋kn膮艂 przy ciele Preetoriusa i zanurzy艂 palce w rozwalonej g艂owie. - Ta jest stara, ale te偶 si臋 przyda. Ch艂opca by艂a lepsza.
Pomaza艂 sw贸j policzek krwi膮 Preetoriusa, zupe艂nie jakby nanosi艂 na twarz barwy wojenne. Gavin nie kry艂 niesmaku.
- Czy to a偶 taka strata? - zapyta艂 pos膮g.
Odpowied藕 mog艂a by膰 tylko jedna: "nie". 艢mier膰 Preetoriusa nie by艂a 偶adn膮 strat膮; podobnie fakt, 偶e jaki艣 za膰pany, m艂odociany spec od ci膮gni臋cia druta po艣wi臋ci艂 nieco krwi i snu, 偶eby ten malowany dziwol膮g m贸g艂 podsyci膰 sw贸j rozw贸j. 艢wiat codziennie ogl膮da艂 du偶o okropniejsze sceny, prawdziwe koszmary. Ale mimo wszystko...
- Nie mo偶esz mi tego darowa膰 - podpowiedzia艂 mu pos膮g. - Takie zachowanie jest ci obce, nieprawda偶? Wkr贸tce i ja b臋d臋 tak to widzia艂. Odrzuc臋 dr臋czenie dzieci. B臋d臋 patrzy艂 na 艣wiat twoimi oczyma, dzieli艂 z tob膮 cz艂owiecze艅stwo... - Wsta艂. Jego ruchom wci膮偶 jeszcze brakowa艂o p艂ynno艣ci. - Ale na razie musz臋 robi膰 to, co ja uwa偶am za w艂a艣ciwe.
Sk贸ra na jego policzku, tam gdzie rozmaza艂 krew Preetoriusa, robi艂a si臋 woskowata, coraz mniej przypomina艂a malowane drewno.
- Jestem tworem bez imienia - oznajmi艂. - Jestem ran膮 w boku 艣wiata. Ale jestem te偶 uosobieniem nieznanego; tym nieznajomym, kt贸ry, zgodnie z twymi dzieci臋cymi modlitwami, mia艂 przyj艣膰 i ci臋 zabra膰, nazwa膰 艣licznym i unie艣膰 ci臋 nagiego z ulicy w samo okno Nieba. Czy偶 nim nie jestem? Czy偶 nim nie jestem?
Jak wpad艂 na t臋 szczeg贸ln膮 ide臋? Sk膮d wiedzia艂 o ch臋ci ucieczki z dotkni臋tej zaraz膮 ulicy do domu zwanego Niebem?
- Poniewa偶 jestem tob膮 - odpowiedzia艂a na nie zadane pytanie rze藕ba. - Tob膮, podatnym na udoskonalenia. Gavin wskaza艂 r臋k膮 trupy.
- Nie mo偶esz by膰 mn膮. Ja nigdy bym tego nie zrobi艂. Mo偶e pot臋pianie przybysza za jego interwencj臋 nie by艂o w najlepszym tonie, ale fakt pozostawa艂 faktem.
- Nie zrobi艂by艣? - zdziwi艂 si臋 tamten. - A ja s膮dz臋, 偶e zrobi艂by艣 to.
W uchu Gavina raz jeszcze zabrzmia艂y s艂owa Preetoriusa: "Takie wykroczenie przeciwko modzie". Zn贸w poczu艂 dotyk zimnej stali, bezsilno艣膰 i md艂o艣ci. Jasne, 偶e zrobi艂by to. Nawet tuzin razy i jeszcze nazwa艂by to wymiarem sprawiedliwo艣ci.
Pos膮g nie czeka艂 na jego wyznanie, wszystko by艂o jasne.
- Jeszcze si臋 zobaczymy - oznajmi艂a malowana twarz. - A na razie, na twoim miejscu zabra艂bym si臋 st膮d. -U艣miechn膮艂 si臋.
Gavin spojrza艂 mu w oczy, a potem ruszy艂 w kierunku ulicy.
- Nie t臋dy. Tam.
Pos膮g wskazywa艂 drzwi w murze, niemal zas艂oni臋te przez worki gnij膮cych odpadk贸w. To dlatego zjawi艂 si臋 tu tak nagle i cicho.
- Unikaj g艂贸wnych ulic i trzymaj si臋 w cieniu. Kiedy b臋d臋 got贸w, odnajd臋 ci臋.
Gavin nie potrzebowa艂 ponownej zach臋ty. 呕adne wyja艣nienia nie mog艂y odwr贸ci膰 tego, co sta艂o si臋 tej nocy. Po c贸偶 by艂o pyta膰?
Wymkn膮艂 si臋 przez drzwi, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie. Wystarczy艂o to, co s艂ysza艂. G艂uchy plusk i blu藕nierczy j臋k rozkoszy - do艣膰, by m贸g艂 sobie wyobrazi膰 ow膮 k膮piel.
Nast臋pny ranek nie przyni贸s艂 rozwi膮zania nocnych zagadek. Ten dziwny sen na jawie nie ods艂oni艂 swojego drugiego dna. Pozosta艂a po nim jedynie seria nagich fakt贸w.
Pierwszy fakt, widoczny w lustrze - szrama na szcz臋ce, przysparzaj膮ca wi臋cej b贸lu ni偶 zepsuty z膮b.
W gazetach - informacja o tym, 偶e w rejonie Covent Garden odkryto zmasakrowane cia艂a dw贸ch kryminali: st贸w, ofiar - jak to okre艣li艂a policja - "wojny gang贸w".
W m贸zgu Gavina - niemal pewno艣膰, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej dotr膮 i do niego. Zapewne kto艣 widzia艂 go z Preetoriusem i wypaple to policji. Mo偶e nawet Christian, tak na niego zawzi臋ty. Zjawi膮 si臋 tu, na progu, z kajdankami i nakazem. I jak w贸wczas odpowie na ich zarzuty? 呕e morderca nie jest w艂a艣ciwie cz艂owiekiem, ale pos膮giem, stopniowo przeobra偶aj膮cym si臋 w lustrzane odbicie
Gavina? Problem tkwi艂 nie w tym, czy Gavina aresztuj膮, ale gdzie go wsadz膮: do wi臋zienia czy do domu wariat贸w.
Rozdarty mi臋dzy rozpacz膮 i zdumieniem, poszed艂 do pogotowia, gdzie cierpliwie przeczeka艂 w towarzystwie innych potrzebuj膮cych pomocy ofiar trzy i p贸艂 godziny.
Lekarz nie okaza艂 mu wsp贸艂czucia. "Zak艂adanie szw贸w nie ma najmniejszego sensu - powiedzia艂. - Najgorsze ju偶 si臋 sta艂o. Ran臋 trzeba oczy艣ci膰 i opatrzy膰, ale blizna pozostanie." "Dlaczego nie przyszed艂 pan w nocy, zaraz po tym zdarzeniu?" - zapyta艂a piel臋gniarka. Wzruszy艂 ramionami; a co to ich obchodzi? Udawana troska nie poprawi艂a mu samopoczucia ani na jot臋.
Ledwie skr臋ci艂 na swoj膮 ulic臋, zobaczy艂 samochody stoj膮ce pod domem, niebieskie 艣wiat艂a i kr膮g rozplotkowanych s膮siad贸w. Przyby艂 zbyt p贸藕no. Zaw艂adn臋li ju偶 jego ciuchami, jego szczotkami, perfumami i listami. Pewnie ju偶 przetrz膮sali je jak ma艂py szukaj膮ce wszy. Wiedzia艂, jak bardzo skrupulatni potrafi膮 by膰 ci dranie, je艣li to im pasuje. Potrafili przecie偶 kompletnie wymaza膰 cz艂owieka, przekszta艂ci膰 go w bia艂膮 plam臋.
Nie mia艂 tu nic do roboty. 呕ycie Gavina nale偶a艂o ju偶 do nich; mogli drwi膰 z niego i si臋 艣lini膰. Czeka艂a ich jeszcze chwila emocji, kiedy zobacz膮 jego fotografie i zaczn膮 si臋 zastanawia膰, czy kt贸rej艣 weso艂ej nocy sami nie kupowali jego wdzi臋k贸w.
"Zabierajcie wszystko. Prosz臋 bardzo." Od tej chwili znajdowa艂 si臋 poza prawem, gdy偶 prawa chroni膮 posiadaczy, a on nic ju偶 nie mia艂. Oskubali go do cna albo prawie do cna. Co najwa偶niejsze, pozbawili go nawet l臋ku.
Odwr贸ci艂 si臋 plecami do owej ulicy i domu, w kt贸rym sp臋dzi艂 cztery lata. Czu艂 jakby ulg臋; by艂 szcz臋艣liwy, 偶e zabrano mu cale to rozlaz艂e 偶ycie. Przynajmniej tyle zyska艂.
W dwie godziny i wiele mil p贸藕niej sprawdzi艂 zawarto艣膰 swoich kieszeni. Mia艂 przy sobie kart臋 kredytow膮, nieca艂e sto funt贸w got贸wk膮, pliczek fotografii - na niekt贸rych byli jego rodzice i siostry, na wi臋kszo艣ci on sam - zegarek, pier艣cionek i z艂oty 艂a艅cuszek. Korzystanie z
karty kredytowej mog艂o by膰 niebezpieczne - z pewno艣ci膮 zd膮偶yli ju偶 powiadomi膰 banki. Pozostawa艂o jedynie zastawi膰 pier艣cionek i 艂a艅cuszek i ruszy膰 stopem na p贸艂noc. Mia艂 w Aberdeen przyjaci贸艂, gotowych ukry膰 go na jaki艣 czas.
Ale najpierw - Reynolds.
Odnalezienie domu, w kt贸rym mieszka艂 Ken Reynolds, zaj臋艂o Gavi nowi godzin臋. Od ostatniego posi艂ku min臋艂o ju偶 sporo czasu i kiedy ch艂opak stan膮艂 przed Livingstone Mansions, 偶o艂膮dek przypomnia艂 o swoich prawach. Gavin zwalczy艂 g艂贸d i w艣lizn膮艂 si臋 do budynku. Za dnia wn臋trze robi艂o mniejsze wra偶enie. Chodnik na schodach by艂 wytarty, a farba na por臋czy brudna od cz臋stego dotykania. Nie trac膮c czasu, wspi膮艂 si臋 na trzecie pi臋tro i zastuka艂 do drzwi Reynoldsa.
Nikt nie odpowiedzia艂, z wn臋trza nie dobieg艂 nawet najs艂abszy szelest. Oczywi艣cie, Reynolds powiedzia艂: "Nie wracaj, ju偶 mnie tu nie zastaniesz". Czy偶by wiedzia艂, co przyniesie wypuszczenie tego potwora?
Gavin zn贸w zab臋bni艂 w drzwi. Tym razem by艂 pewien, 偶e us艂ysza艂 czyj艣 oddech.
- Reynolds... - powiedzia艂, przysuwaj膮c usta do drzwi. - S艂ysz臋 ci臋.
I zn贸w nikt nie odpowiedzia艂, ale Gavin wiedzia艂 ju偶, 偶e mieszkanie nie stoi puste. Uderzy艂 d艂oni膮 w drzwi.
- No ju偶, otwieraj. Otwieraj, draniu. Chwila ciszy, a potem st艂umiony g艂os:
- Odejd藕.
- Chc臋 z tob膮 porozmawia膰.
- Odejd藕, powtarzam ci, odejd藕. Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Na lito艣膰 bosk膮, jeste艣 mi winien wyja艣nienie. Je艣li nie otworzysz tych pieprzonych drzwi, 艣ci膮gn臋 kogo艣, kto to za艂atwi.
Pusta gro藕ba, a jednak trafi艂a do Reynoldsa.
- Nie! Zaczekaj. Czekaj.
Klucz szcz臋kn膮艂 w zamku i drzwi uchyli艂y si臋 o kilka marnych cali. Z panuj膮cego w mieszkaniu mroku zerkn臋艂a na Gavina jaka艣 twarz. Tak, to by艂 Reynolds, ale nie ogolony i zmarnowany. Nawet przez szczelin臋 w drzwiach wion臋艂o od niego nie mytym cia艂em. Mia艂 na sobie poplamion膮 koszul臋 i portki, podtrzymywane przez zawi膮zany na w臋ze艂 pasek.
- Nie potrafi臋 ci pom贸c. Odejd藕.
- Zaraz wszystko wyja艣ni臋... - Gavin napar艂 na drzwi. Reynolds by艂 zbyt s艂aby, by temu zapobiec. Zatoczy艂 si臋 w g艂膮b ciemnego przedpokoju.
- Co tu si臋 dzieje, do cholery?
Mieszkanie cuchn臋艂o zepsutym 偶arciem. Reynolds pozwoli艂, by Gavin zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwi, po czym wyci膮gn膮艂 z kieszeni poplamionych spodni n贸偶.
- Nie nabierzesz mnie - za艣mia艂 si臋. - Wiem, co zrobi艂e艣. Pi臋knie. Bardzo sprytnie.
- Chodzi ci o te zab贸jstwa? To nie ja. Reynolds d藕gn膮艂 no偶em powietrze.
- Ile krwawych k膮pieli zaliczy艂e艣? - zapyta艂 ze 艂zami w oczach. - Sze艣膰? Dziesi臋膰?
- Nikogo nie zabi艂em.
-...Potworze.
Reynolds mia艂 w r臋ku ten sam n贸偶 do papieru, kt贸ry Gavin zostawi艂 w umywalce. Archeolog podszed艂 bli偶ej. Niew膮tpliwie zamierza艂 go u偶y膰. Gavin cofn膮艂 si臋, a jego l臋k doda艂 otuchy Reynoldsowi.
- Ju偶 zapomnia艂e艣, jak to jest, kiedy si臋 ma cia艂o i krew?
"Facet dosta艂 艣wira."
- S艂uchaj... Przyszed艂em porozmawia膰.
- Przyszed艂e艣 mnie zabi膰. M贸g艂bym ci臋 zdemaskowa膰... a wi臋c przyszed艂e艣 mnie zabi膰.
- Czy wiesz, kim jestem? - spyta艂 Gavin.
- Nie jeste艣 tamtym pedziem. - Reynolds u艣miechn膮艂 si臋 szyderczo. - Wygl膮dasz jak on, ale nim nie jeste艣.
- O rany... jestem Gavin... Gavin... - Nie przychodzi艂o mu do g艂owy nic, co mog艂oby uchroni膰 go przed no偶em. - Jestem Gavin, pami臋tasz? - Na wi臋cej nie potrafi艂 si臋 zdoby膰.
Reynolds zawaha艂 si臋. Przyjrza艂 mu si臋 uwa偶nie.
- Pocisz si臋 - stwierdzi艂. Z jego oczu znikn膮艂 gro藕ny b艂ysk.
Ga vi nowi tak zasch艂o w ustach, 偶e m贸g艂 jedynie skin膮膰 g艂ow膮.
- Widz臋. Pocisz si臋 - powt贸rzy艂 Reynolds. Opu艣ci艂 ostrze. - Tamten si臋 nie poci - powiedzia艂. - Nigdy si臋 nie poci艂 i ju偶 si臋 nie nauczy, t臋pak. Jeste艣 tym ch艂opaczkiem... nie tamtym potworem. Ch艂opaczkiem. - Mi臋艣nie jego twarzy zwiotcza艂y, sk贸ra przypomina艂a pusty worek.
- Potrzebuj臋 pomocy - wychrypia艂 Gavin. - Musisz mi powiedzie膰, co tu jest grane.
- Szukasz wyja艣nie艅? - odpar艂 Reynolds. - Bierz, co chcesz.
Poprowadzi艂 Gavina do salonu. Story by艂y zaci膮gni臋te, ale nawet w tym mroku ch艂opak dostrzeg艂, 偶e wszystkie staro偶ytno艣ci zosta艂y zniszczone. Skorupy rozbito na drobne kawa艂ki, a owe kawa艂ki roztarto na proch. Kto艣 pot艂uk艂 p艂askorze藕by; po nagrobku chor膮偶ego Flawinusa pozosta艂a zaledwie kupka gruzu.
- Kto to zrobi艂?
- Ja - odpowiedzia艂 Reynolds.
- Dlaczego?
Archeolog przedar艂 si臋 przez gruzy i wyjrza艂 przez szpar臋 w zas艂onach.
- On wr贸ci, zobaczysz - powiedzia艂, ignoruj膮c pytanie.
- Ale po co by艂o to niszczy膰? - upiera艂 si臋 Gavin.
- To choroba - wyja艣ni艂 Reynolds. - Potrzeba 偶ycia przesz艂o艣ci膮.
Odwr贸ci艂 si臋 od okna.
- Wi臋kszo艣膰 tych rzeczy ukrad艂em - doda艂. - To trwa艂o ca艂e lata. Nadu偶y艂em cudzego zaufania. - Kopn膮艂 jaki艣 kawa艂ek gruzu, wzbijaj膮c chmur臋 kurzu. - Flawinus 偶y艂 i skona艂. To wszystko, co nale偶y wiedzie膰. Fakt, 偶e si臋 pozna艂o jego imi臋, nie oznacza nic albo prawie nic. To go nie o偶ywi. Jest martwy i szcz臋艣liwy.
- A pos膮g w wannie?
Reynoldsowi na chwil臋 zabrak艂o tchu. Przed oczami znowu stan膮艂 mu drewniany pos膮g.
- My艣la艂e艣, 偶e ja to on, prawda? Tam pod drzwiami?
- Tak, my艣la艂em, 偶e ju偶 dopi膮艂 swego.
- On kopiuje? Reynolds skin膮艂 g艂ow膮.
- O ile zrozumia艂em jego natur臋, masz racj臋 - odpowiedzia艂. - Kopiuje.
- Gdzie go znalaz艂e艣?
- Nie opodal Carlisle. Prowadzi艂em tam wykopaliska. Znale藕li艣my go w 艂a藕ni; pos膮g, przedstawiaj膮cy zwini臋tego w k艂臋bek cz艂owieka, a tu偶 obok szcz膮tki doros艂ego m臋偶czyzny. Prawdziwa zagadka. Rze藕ba i nieboszczyk, rami臋 w rami臋. Nie pytaj, co mnie zafascynowa艂o. Nie wiem. Mo偶e on dzia艂a sw膮 wol膮 nie tylko na cia艂a, ale i na umys艂y? Do艣膰, 偶e go wykrad艂em i przywioz艂em tutaj.
- Karmi艂e艣 go? Reynolds zesztywnia艂.
- Lepiej nie pytaj.
- Pytam. Karmi艂e艣 go?
-Tak.
- Chcia艂e艣 mojej krwi, tak? Po to mnie tu sprowadzi艂e艣? 呕eby mnie zabi膰 i urz膮dzi膰 mu k膮piel w...
Gavin przypomnia艂 sobie, jak potw贸r t艂uk艂 pi臋艣ciami w wann臋 niczym dziecko w swoje 艂贸偶eczko, niecierpliwie domagaj膮c si臋 pokarmu. Otar艂 si臋 o 艣mier膰; by艂 barankiem przeznaczonym na rze藕.
- Dlaczego nie zaatakowa艂 mnie, tak jak ciebie? Dlaczego nie wyskoczy艂 z wanny, by mnie zabi膰? Reynolds otar艂 usta wierzchem d艂oni.
- Zobaczy艂 twoj膮 twarz.
"Jasne, zobaczy艂 moj膮 twarz i zapragn膮艂 jej dla siebie, a skoro nie m贸g艂 skra艣膰 twarzy trupowi, darowa艂 mi 偶ycie." W zdemaskowanej nagle logice dzia艂a艅 potwora by艂o co艣 fascynuj膮cego. Gavin czu艂 przedsmak tego, co tak pasjonowa艂o Reynoldsa - uchyli艂 r膮bka tajemnicy.
- A tamten cz艂owiek w 艂a藕ni? Tamten, kt贸rego szcz膮tki odkry艂e艣?
- Tak...
- Uniemo偶liwi艂 przeprowadzenie takiego samego procesu, zgadza si臋?
- Zapewne dlatego nigdy nie usuni臋to jego cia艂a, a tylko zapiecz臋towano 艂a藕ni臋. Nikt nie rozumia艂, 偶e zgin膮艂, walcz膮c z potworem okradaj膮cym go z 偶ycia.
Obraz by艂 ju偶 niemal kompletny; nale偶a艂o tylko da膰 upust wzburzeniu. Ten facet o ma艂o go nie zamordowa艂, 偶eby nakarmi膰 pos膮g. Gavin nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej t艂umi膰 w艣ciek艂o艣ci. Z艂apa艂 Reynoldsa za koszul臋 i sk贸r臋 i potrz膮sn膮艂 nim. Co tak zagrzechota艂o: ko艣ci czy z臋by?
- Ju偶 prawie ma moj膮 twarz. - Utkwi艂 wzrok w przera偶onych oczach Reynoldsa. - Co si臋 stanie, kiedy postawi na swoim?
- Nie wiem.
- Podaj najgorszy wariant, powiedz mi!
- To wszystko przypuszczenia - odpar艂 Reynolds.
- No to przypuszczaj!
- S膮dz臋, 偶e kiedy stworzy doskona艂膮 imitacj臋 strony fizycznej, si臋gnie po to jedno, czego nie potrafi skopiowa膰: twoj膮 dusz臋.
Reynolds przesta艂 si臋 obawia膰 Gavina. W jego g艂osie pojawi艂a si臋 nuta ciep艂a, jakby rozmawia艂 ze skaza艅cem. Nawet si臋 u艣miechn膮艂.
- Skurwiel!
Gavin przyci膮gn膮艂 go do siebie. Starannie mierz膮c; plun膮艂 mu w twarz.
- Wszystko ci jedno! G贸wno ci臋 to obchodzi, tak?
Da艂 Reynoldsowi w twarz, raz i drugi. I jeszcze, i jeszcze. T艂uk艂, a偶 zabrak艂o mu tchu.
Stary cz艂owiek przyjmowa艂 ciosy w absolutnym milczeniu. Po ka偶dym uderzeniu odwraca艂 g艂ow臋 w oczekiwaniu na nast臋pne, ocieraj膮c coraz bardziej opuchni臋te oczy z nap艂ywaj膮cej wci膮偶 krwi.
Wreszcie lawina cios贸w usta艂a.
Reynolds kl臋cz膮c plu艂 krwi膮, przemieszan膮 z kawa艂kami z臋b贸w.
- Zas艂u偶y艂em na to - wymamrota艂.
- Jak mam go powstrzyma膰? - zapyta艂 Gavin. Reynolds potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Niemo偶liwe - wyszepta艂, 艂api膮c Gavina za r臋k臋. - Prosz臋.
Dotkn膮艂 pi臋艣ci ch艂opaka, otworzy艂 j膮 i uca艂owa艂 wn臋trze d艂oni.
Gavin zostawi艂 Reynoldsa po艣r贸d ruin Rzymu i zszed艂 na ulic臋. Rozmowa z nim nic mu nie da艂a. Pozostawa艂o mu jedynie znale藕膰 ow膮 besti臋, kt贸ra zaw艂adn臋艂a jego twarz膮 i przechytrzy膰 j膮. Je艣li mu si臋 nie uda, utraci to, co mia艂 najcenniejszego: swoj膮 cudown膮 twarz. Gadk膮 o duszy nie zaprz膮ta艂 sobie g艂owy. Chcia艂 swojej twarzy.
Zdeterminowany, pod膮偶a艂 przez Kensington. Po tych wszystkich latach, kiedy to rz膮dzi艂y nim okoliczno艣ci, postanowi艂 wzi膮膰 inicjatyw臋 w swoje r臋ce.
Reynolds odchyli艂 zas艂on臋, by zobaczy膰 wieczorn膮 panoram臋 miasta. To ostatnia noc, nie b臋dzie wi臋cej spacer贸w ulicami miasta. Pozwoli艂 zas艂onie opa艣膰 i podni贸s艂 kr贸tki miecz. Ostrze przytkn膮艂 do piersi.
- Do dzie艂a - powiedzia艂 do siebie i miecza, po czym pchn膮艂 r臋koje艣膰. Ostrze wesz艂o w cia艂o zaledwie na p贸艂 cala, a ju偶 zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. Wiedzia艂, 偶e straci przytomno艣膰, zanim doprowadzi dzie艂o cho膰by do po艂owy. Podszed艂 wi臋c do 艣ciany, opar艂 o ni膮 r臋koje艣膰 i pozwoli艂, by o reszcie zadecydowa艂 ci臋偶ar jego cia艂a. To za艂atwi艂o spraw臋. Zastanawia艂 si臋, czy miecz przeszy艂 go na wylot, ale pot臋偶ny up艂yw krwi zdawa艂 si臋 potwierdza膰, i偶 艣mier膰 by艂a blisko. Reynolds pr贸bowa艂 jeszcze przekr臋ci膰 ostrze, ale sfuszerowa艂 i przewr贸ci艂 si臋 na bok.
Agonia trwa艂a dobre dziesi臋膰 minut, ale przez ca艂y ten czas Reynolds opr贸cz b贸lu czu艂 tak偶e satysfakcj臋. Pomimo wszelkich b艂臋d贸w, jakie pope艂ni艂 w ci膮gu pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu lat swojego 偶ywota - a by艂o ich wiele - odchodzi艂 w spos贸b, jakiego nie powstydzi艂by si臋 jego ukochany Flawinus.
Potem zacz臋艂o pada膰, a szmer spadaj膮cych na dach kropli utwierdzi艂 go w przekonaniu, 偶e to B贸g grzebie jego dom, k艂ad膮c na nim wieczn膮 piecz臋膰. Wraz z ostatni膮 chwil膮 nadesz艂o wspania艂e z艂udzenie: zdawa艂o mu si臋, 偶e przez 艣cian臋 przebi艂a si臋 jaka艣 r臋ka, nios膮ca 艣wiat艂o, odprowadzana ch贸rem g艂os贸w. To duchy przysz艂o艣ci przyby艂y, by utrwali膰 jego 偶ywot. Powita艂 je u艣miechem i chcia艂 zapyta膰, kt贸ry obecnie maj膮 rok, lecz u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ju偶 nie 偶yje.
Potw贸r unika艂 Gavina daleko zr臋czniej ni偶 Gavin jego. Min臋艂y ju偶 trzy dni, a szukaj膮cy go ch艂opak nadal nie trafi艂 na jego 艣lad.
A jednak tamten by艂 blisko - cho膰 nigdy nie za blisko - i temu nie spos贸b by艂o zaprzeczy膰. Kto艣 w barze rzuca艂: "Zesz艂ej nocy widzia艂em ciebie na Edgeware Road", cho膰 noga Gavina nawet nie posta艂a w tamtej okolicy; kto艣 inny pyta艂: "Jak ci posz艂o z tym Arabem?" albo "Co, nie zauwa偶asz ju偶 przyjaci贸艂?"
I na Boga, zaczyna艂o mu si臋 to podoba膰. Nieszcz臋艣cie otworzy艂o drog臋 rozkoszy, jakiej nie zazna艂 od dziecinnych lat: poczuciu wolno艣ci.
Co z tego, 偶e kto艣 inny uprawia艂 jego ogr贸dek, wymykaj膮c si臋 zar贸wno prawu, jak i cwaniakom z ulicy? Co z tego, 偶e ten wynios艂y sobowt贸r kaleczy艂 jego przyjaci贸艂. Co z tego, 偶e tamten przyw艂aszczy艂 sobie jego 偶ycie i przykroi艂 je do w艂asnych potrzeb? Gavin m贸g艂 spa膰 ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e r贸wnocze艣nie jest - on sam czy co艣 do niego podobnego, to nie robi艂o mu r贸偶nicy - gdzie艣 tam na ulicy i kto艣 go adoruje.
Zaczyna艂 widzie膰 w tamtym nie terroryzuj膮ce go monstrum, ale swoje narz臋dzie, nieledwie swoje publiczne alter ego. Tamten by艂 cia艂em, on - cieniem.
Obudzi艂 si臋 艣ni膮c.
By艂a czternasta pi臋tna艣cie i z ulicy dobiega艂 warkot samochod贸w. Powietrze w pokoju by艂o st臋ch艂e. Od dnia, w kt贸rym zostawi艂 Reynoldsa na pobojowisku, min膮艂 ju偶 tydzie艅, a on tylko trzy razy opu艣ci艂 swoj膮 now膮 met臋 -malutka sypialnia, kuchnia i 艂azienka. Spanie by艂o teraz wa偶niejsze ni偶 jedzenie czy gimnastyka. Posiada艂 do艣膰 trawki, 偶eby podtrzyma膰 stan szcz臋艣cia w chwilach, kiedy sen nie przychodzi艂, co zdarza艂o si臋 rzadko, a do tego z czasem polubi艂 to st臋ch艂e powietrze, strugi 艣wiate艂, wpadaj膮ce przez pozbawione zas艂on okno i t臋 艣wiadomo艣膰, 偶e gdzie艣 obok jest 艣wiat, w kt贸rym nie ma dla niego miejsca.
Obieca艂 sobie, 偶e dzi艣 wyjdzie zaczerpn膮膰 艣wie偶ego powietrza, ale nie zdo艂a艂 wykrzesa膰 z siebie a偶 tyle zapa艂u. Mo偶e p贸藕niej, kiedy bary zaczn膮 pustosze膰 i nikt go nie zauwa偶y, wype艂znie ze swojej nory. A na razie... sen.
Woda.
艢ni艂a mu si臋 woda. Siedzia艂 nad basenem w Fort Lauderdale, nad basenem pe艂nym ryb. I ten plusk, wywo艂any przez ich skoki i igraszki, trwa艂 nadal, wylewa艂 si臋 ze snu. A mo偶e odwrotnie? Tak, s艂ysza艂 przez sen szum wody i jego umys艂 dopasowa艂 do tego odg艂osu odpowiednie obrazy. Obudzi艂 si臋 i wci膮偶 s艂ysza艂 wod臋.
Dochodzi艂 z 艂azienki, w艂a艣ciwie ju偶 nie szum, ale chlupot. Kto艣 musia艂 w艂ama膰 si臋, gdy on spa艂 i teraz urz膮dza艂 sobie k膮piel. Przelecia艂 w my艣li kr贸tk膮 list臋 potencjalnych intruz贸w - tych nielicznych, kt贸rzy wiedzieli, 偶e tu mieszka. To m贸g艂 by膰 Paul, pocz膮tkuj膮cy kurwiszonek, kt贸ry dwie noce wcze艣niej koczowa艂 u niego na pod艂odze; m贸g艂 to te偶 by膰 Chink, handlarz trawk膮, a mo偶e nawet dziewczyna z do艂u, Michelle czy jak jej tam. Kogo chcia艂 oszuka膰? 呕adna z tych os贸b nie wy艂ama艂aby zamka, 偶eby si臋 dosta膰 do 艣rodka. Wiedzia艂 doskonale, kto go odwiedzi艂.
Pragn膮c tego spotkania, wysun膮艂 si臋 z po艣cieli, okrywaj膮cej go jak druga sk贸ra. Ledwie owion臋艂o go ch艂odne powietrze, pokry艂 si臋 g臋si膮 sk贸rk膮. Id膮c przez pok贸j w kierunku drzwi, na kt贸rych wisia艂 jego szlafrok, dostrzeg艂 w lustrze swoje odbicie: fotos z jakiego艣 szokuj膮cego filmu, poz贸r cz艂owieka, kul膮cy si臋 z zimna, sk膮pany w prze-filtrowanym przez deszcz 艣wietle. Odbicie niemal migota艂o, taki by艂 bezcielesny.
Owijaj膮c si臋 szlafrokiem, jedynym 艣wie偶o nabytym ciuchem, podszed艂 pod drzwi 艂azienki. Nie by艂o ju偶 s艂ycha膰 plusku. Otworzy艂 drzwi.
Wypaczone linoleum, po kt贸rym st膮pa艂, by艂o lodowate. Pragn膮艂 tylko zobaczy膰 swego sobowt贸ra i zn贸w wpe艂zn膮膰 do 艂贸偶ka. A jednak swojej ciekawo艣ci by艂 winien wi臋cej, musia艂 zada膰 kilka pyta艅.
W ci膮gu trzech minut, kt贸re dzieli艂y go od przebudzenia, 艣wiat艂o przenikaj膮ce przez matow膮 szyb臋, przygas艂o. Nadchodz膮cy wiecz贸r i szalej膮ca ulewa utrwali艂y mrok. Wanna by艂a pe艂na po same brzegi, woda ciemna i prawie oleista. Powierzchnia by艂a nie naruszona, tak jak tamtej nocy.
Ile ju偶 czasu min臋艂o od chwili, gdy sta艂 w cytrynowo-zielonej 艂azience nad cytrynowo-zielon膮 wann膮 i pr贸bowa艂 przenikn膮膰 wzrokiem wod臋? R贸wnie dobrze mog艂oby to by膰 wczoraj, jego 偶ycie od tamtego czasu przypomina艂o jedn膮 d艂ug膮 noc. Spojrza艂 w d贸艂. Tamten le偶a艂 na dnie, skulony we 艣nie, wci膮偶 jeszcze w ubraniu, jakby nie zd膮偶y艂 si臋 nawet rozebra膰. 艁ysin臋 zakrywa艂a teraz wspania艂a czupryna, a jego rysom nic nie brakowa艂o. Po drewnianej twarzy nie pozosta艂 nawet 艣lad. By艂 nieskazitelnie pi臋kny - urod膮 wiernie skopiowan膮, a偶 po najmniejszy pieprzyk. Idealnie dopracowane r臋ce skrzy偶owa艂 na piersi.
Zapada艂 coraz g艂臋bszy mrok. Ch艂opak m贸g艂 si臋 jedynie przygl膮da膰, jak tamten 艣pi, a to robi艂o si臋 nudne. Skoro przybysz znalaz艂 go nawet tutaj, nie zamierza艂 si臋 chyba
ulotni膰, a zatem mo偶na by艂o wraca膰 do 艂贸偶ka. Ulewa nasila艂a si臋. Ws艂uchiwa艂 si臋 w szum deszczu, a sen przychodzi艂 i odchodzi艂. Kiedy zbudzi艂o go pragnienie, by艂 ju偶 p贸藕ny wiecz贸r. Zn贸w 艣ni艂 o wodzie i zn贸w j膮 s艂ysza艂. Pos膮g wychodzi艂 z wanny, k艂ad艂 r臋k臋 na drzwiach, otwiera艂 je.
Sta艂 w drzwiach. Sypialni臋 rozja艣nia艂y jedynie 艣wiat艂a dochodz膮ce z ulicy. Ledwie muska艂y go艣cia.
- Gavin. Nie 艣pisz?
- Nie - odpowiedzia艂.
- Pomo偶esz mi? - zapyta艂 tamten. Nie by艂o w tym nic z gro藕by. Pyta艂 tak, jak si臋 pyta brata, odwo艂ywa艂 si臋 do pokrewie艅stwa.
- Czego chcesz?
- Czasu, bym doszed艂 do siebie.
- By艣 doszed艂 do siebie?
- Zapal 艣wiat艂o.
Gavin zapali艂 lamp臋 obok 艂贸偶ka i przyjrza艂 si臋 stoj膮cej w drzwiach sylwetce. Nie krzy偶owa艂a ju偶 r膮k na piersi i ch艂opak zobaczy艂 teraz, 偶e 贸w gest mia艂 zakry膰 paskudn膮 ran臋 postrza艂ow膮. Rozdarte cia艂o nie zas艂ania艂o ju偶 bezbarwnych wn臋trzno艣ci. Krwi, rzecz jasna, nie by艂o wida膰; nigdy nie p艂yn臋艂a w jego 偶y艂ach. Co wi臋cej, z tej odleg艂o艣ci Gavin nie m贸g艂 dostrzec tam nic, co by cho膰 z grubsza przypomina艂o organy cz艂owieka.
- Bo偶e wszechmog膮cy - powiedzia艂.
- Preetorius mia艂 przyjaci贸艂 - wyja艣ni艂 tamten, dotykaj膮c palcami skraju rany. Ten gest przypomnia艂 Gavinowi obraz, kt贸ry wisia艂 w domu jego matki.
- Czemu to ci臋 nie zabi艂o?
- Bo jeszcze nie o偶y艂em.
"Jeszcze nie, to trzeba zapami臋ta膰 - pomy艣la艂 Gavin. Sygnalizuje, 偶e stanie si臋 艣miertelny".
- Boli ci臋?
- Nie - odpowiedzia艂 ze smutkiem, jakby t臋skni艂 za tym doznaniem. - Nic nie czuj臋. Wszystkie oznaki 偶ycia s膮 czyst膮 kosmetyk膮. Ale si臋 ucz臋. - U艣miechn膮艂 si臋. - Coraz lepiej wychodzi mi ziewanie i pierdzenie.
To by艂o co艣 absurdalnego i zarazem niesamowitego; 贸w pos膮g d膮偶y艂 do tego, by pierdzie膰. Ten komiczny objaw zaburze艅 uk艂adu pokarmowego by艂 dla niego cenn膮 oznak膮 cz艂owiecze艅stwa.
- A rana?
- ...Goi si臋. Wkr贸tce nie b臋dzie po niej 艣ladu. Gavin nie zareagowa艂.
- Budz臋 w tobie niesmak? - zapyta艂 oboj臋tnie tamten:
- Nie.
Doskona艂e oczy przyjrza艂y si臋 Gavinowi. Jego doskona艂e oczy.
- Co ci powiedzia艂 Reynolds? Gavin wzruszy艂 ramionami.
- Niewiele.
- 呕e jestem potworem? 呕e karmi臋 si臋 ludzk膮 energi膮?
- Nie ca艂kiem tak.
- Mniej wi臋cej?
- Mniej wi臋cej - zgodzi艂 si臋 Gavin. Pos膮g pokiwa艂 g艂ow膮.
- Mia艂 racj臋 - powiedzia艂. - Na sw贸j spos贸b mia艂 racj臋. Potrzebuj臋 krwi i to czyni mnie potworem. Miesi膮c temu p艂awi艂em si臋 w niej. Zetkni臋cie z ni膮 nada艂o drewnu poz贸r cielesno艣ci. Ale teraz ju偶 jej nie potrzebuj臋. Proces dobiega ko艅ca. Potrzebuj臋 jedynie...
Zawaha艂 si臋. "Chyba nie dlatego, 偶e chcia艂 sk艂ama膰" -pomy艣la艂 Gavin. Mo偶e nie m贸g艂 znale藕膰 s艂贸w, zdolnych odda膰 owe uwarunkowania?
- Czego ci trzeba? - zapyta艂.
Pos膮g potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, wpatruj膮c si臋 w dywan.
- Wiesz, ju偶 kilkakrotnie 偶y艂em. Czasem krad艂em czyje艣 偶ycie i uchodzi艂o mi to na sucho. 呕y艂em zgodnie z naturalnym cyklem, a potem zrzuca艂em z siebie twarz i szuka艂em innej. Czasem za艣, tak jak ostatnim razem, musia艂em walczy膰 i przegrywa艂em...
- Czy jeste艣 jak膮艣 maszyn膮?
- Nie.
- A zatem czym?
- Jestem, czym jestem. Nie znam nikogo podobnego do mnie, ale w艂a艣ciwie dlaczego mia艂bym by膰 wyj膮tkiem? Mo偶e s膮 i inni, mn贸stwo innych, a ja po prostu na nich nie trafi艂em. A wi臋c 偶yj臋, umieram i zn贸w 偶yj臋, niczego - to s艂owo wym贸wi艂 z gorycz膮 - nie dowiaduj膮c si臋 o sobie. Rozumiesz? Ty wiesz, kim jeste艣, gdy偶 widzisz innych ludzi, kt贸rzy s膮 podobni do ciebie. Ale co by艣 wiedzia艂, gdyby艣 sam jeden st膮pa艂 po tej ziemi? Tylko to, co podpowiedzia艂oby ci lustro. Reszta by艂aby tylko mitem i domniemaniem - podsumowa艂, nie rozczulaj膮c si臋 nad swym losem. - Mog臋 si臋 po艂o偶y膰? - zapyta艂.
Ruszy艂 w kierunku ch艂opaka i Gavin wyra藕niej zobaczy艂 to, co trzepota艂o si臋 w rozdartej piersi: niespokojne, nieokre艣lone kszta艂ty, st艂oczone tam, gdzie powinno by膰 serce. Pos膮g westchn膮艂 i opad艂 na 艂贸偶ko, twarz膮 do po艣cieli, nie 艣ci膮gaj膮c mokrego ubrania.
- Podleczymy si臋 - powiedzia艂. - Tylko daj nam czas.
Gavin podszed艂 do drzwi i zasun膮艂 rygiel. Potem przyci膮gn膮艂 st贸艂 i wepchn膮艂 go pod klamk臋. Nikt ju偶 nie przeszkodzi we 艣nie; b臋d膮 tu bezpieczni, on i tamten. Zatrzasn膮wszy bram臋 twierdzy, zaparzy艂 sobie kawy i usiad艂 na krze艣le po drugiej stronie pokoju, przygl膮daj膮c si臋 艣pi膮cemu.
Przez pierwsz膮 godzin臋 deszcz wali艂 w okno, przez nast臋pn膮 ju偶 tylko je muska艂. Wiatr ciska艂 na szyb臋 wilgotne li艣cie. Przylepia艂y si臋 do szk艂a jak ciekawskie 膰my. Chwilami zerka艂 na nie, znudzony patrzeniem na siebie samego, ale zaraz wraca艂 wzrokiem do naturalnego pi臋kna wyci膮gni臋tej r臋ki, gry 艣wiate艂 na nadgarstku, wspania艂ych rz臋s. Oko艂o p贸艂nocy zasn膮艂 na krze艣le, s艂ysz膮c jeszcze, 偶e na ulicy zawodzi karetka, a deszcz zn贸w si臋 nasila.
Krzes艂o nie by艂o jednak zbyt wygodne i co kilka minut budzi艂 si臋, nieznacznie unosz膮c powieki. Pos膮g ju偶 wsta艂; to posta艂 chwil臋 przy oknie, to pogapi艂 si臋 w lustro, to zn贸w zaw臋drowa艂 do kuchni. Pu艣ci艂 wod臋 - Gavin 艣ni艂 o wodzie. Rozebra艂 si臋 - Gavin 艣ni艂 o seksie. Stan膮艂 nad nim, pier艣 ju偶 si臋 zros艂a. Jego obecno艣膰 podnios艂a ch艂opaka na duchu; przez moment 艣ni艂o mu si臋, 偶e kto艣 zabiera go z ulicy i wprowadza przez okno do Nieba. Sobowt贸r ubra艂 si臋 w jego ciuchy. Gavin przez sen wyrazi艂 zgod臋 na t臋 kradzie偶. Pos膮g pogwizdywa艂; za oknem wstawa艂 dzie艅, ale Gavinowi nie chcia艂o si臋 jeszcze wstawa膰. Cieszy艂 si臋, 偶e tamten pogwizduj膮cy ch艂opak w jego ciuchach 偶yje za niego.
I wreszcie tamten nachyli艂 si臋 nad krzes艂em, sk艂adaj膮c na wargach Gavina braterski poca艂unek, po czym wyszed艂 z mieszkania.
Gavin s艂ysza艂 jeszcze, 偶e zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.
Kolejne dni - nie by艂 pewien, jak d艂ugo to trwa艂o -sp臋dzi艂 w pokoju, od czasu do czasu pij膮c wod臋. Tego pragnienia nie potrafi艂 inaczej zaspokoi膰. Picie i sen, picie i sen - tylko tego pragn膮艂.
Sobowt贸r zostawi艂 po sobie wilgotne 艂贸偶ko, ale Gavin nie mia艂 ochoty zmienia膰 po艣cieli. Wprost przeciwnie, przyjemnie by艂o spa膰 na mokrym p艂贸tnie, niestety, w zetkni臋ciu z jego cia艂em zbyt szybko wysch艂o. Kiedy to stwierdzi艂, wyk膮pa艂 si臋 w wodzie, w kt贸rej uprzednio p艂awi艂 si臋 tamten, i, nie wycieraj膮c si臋, wr贸ci艂 do 艂贸偶ka, przemarzni臋ty i przesi膮kni臋ty zapachem ple艣ni. P贸藕niej nie chcia艂o mu si臋 ju偶 rusza膰 i opr贸偶ni艂 p臋cherz, nie wstaj膮c z po艣cieli. Zn贸w si臋 ozi臋bi艂a, ale starczy艂o mu jeszcze w艂asnego ciep艂a, by j膮 ogrza膰.
Co艣 jednak sprawia艂o, 偶e pomimo ch艂odu panuj膮cego w pokoju i pomimo tego, i偶 by艂 nagi i g艂odny, nie m贸g艂 umrze膰.
Obudzi艂 si臋 w 艣rodku sz贸stej czy si贸dmej nocy i usiad艂 na skraju 艂贸偶ka, zastanawiaj膮c si臋, gdzie pope艂ni艂 b艂膮d. Nie znalaz艂 odpowiedzi, a wi臋c wsta艂 i zacz膮艂 艂azi膰 po pokoju, podobnie jak tydzie艅 wcze艣niej tamten. Stan膮艂 przed lustrem, mierz膮c wzrokiem swe 偶a艂o艣nie zmienione cia艂o, popatrzy艂 na 艣nieg topniej膮cy na parapecie.
Wreszcie przypadkiem trafi艂 na fotografi臋 rodzic贸w i przypomnia艂 sobie, 偶e sobowt贸r r贸wnie偶 si臋 w ni膮 wpatrywa艂. A mo偶e to tylko mu si臋 艣ni艂o? Doszed艂 do wniosku, 偶e nie; mia艂 niejasne wra偶enie, 偶e tamten podni贸s艂 zdj臋cie i d艂ugo mu si臋 przygl膮da艂.
Zdj臋cie - to w艂a艣nie by艂a bariera, dziel膮ca go od samob贸jstwa. Nale偶a艂o uszanowa膰 zmar艂ych. Jak m贸g艂 liczy膰 na to, 偶e umrze, nie dope艂niwszy tego obowi膮zku?
Brn膮艂 przez mokry 艣nieg, maj膮c na sobie tylko koszulk臋 i spodnie. Nie dociera艂y do niego docinki dzieciak贸w i kobiet. Czy偶 to, 偶e chodzenie boso mog艂o mu zaszkodzi膰, nie by艂o wy艂膮cznie jego spraw膮? Troch臋 pada艂o, niekiedy nawet deszcz g臋stnia艂, zamieniaj膮c si臋 w 艣nieg.
W ko艣ciele odprawiano nabo偶e艅stwo; przed wej艣ciem czeka艂 sznur burych samochod贸w. Gavin zsun膮艂 si臋 po stoku na cmentarz. Rozci膮ga艂 si臋 st膮d wspania艂y widok, nawet przez 艣cian臋 deszczu m贸g艂 rozr贸偶ni膰 poci膮gi, wie偶owce i nie ko艅cz膮ce si臋 rz臋dy dach贸w. Mija艂 nagrobki, nie maj膮c poj臋cia, gdzie szuka膰 grobu ojca. Up艂yn臋艂o ju偶 szesna艣cie lat, a tamten dzie艅 nie zapisa艂 si臋 w jego pami臋ci niczym szczeg贸lnym. Nikt nie powiedzia艂 nic odkrywczego ani na temat 艣mierci w og贸le, ani na temat 艣mierci jego ojca; nie upami臋tni艂a tego dnia 偶adna gafa, 偶adna ciotka nie pu艣ci艂a wiatr贸w przy stole, 偶aden kuzyn nie zabra艂 go na bok, by mu pokaza膰 ma艂ego.
Ciekaw by艂, czy przychodzi艂a tu reszta rodziny; czy byli jeszcze w kraju. Jego siostra wiecznie si臋 odgra偶a艂a, 偶e wyjedzie do Nowej Zelandii i zacznie wszystko od nowa. Matka pewnie boryka艂a si臋 z czwartym m臋偶em, biednym frajerem, cho膰 mo偶e to ona by艂a po偶a艂owania godna, nie ko艅cz膮c膮 si臋 paplanin膮 tamowa艂a sw贸j paniczny l臋k.
Oto i p艂yta. Tak, by艂y 艣wie偶e kwiaty w urnie, stoj膮cej po艣r贸d okruch贸w zielonego marmuru. Stary nie wylegiwa艂 si臋 tutaj nie zauwa偶ony. Widocznie kto艣 - zapewne siostra Gavina - potrzebowa艂a od ojca odrobiny pociechy. Ch艂opak przejecha艂 palcami po nazwisku, dacie i banalnej sentencji. Nic szczeg贸lnego - i s艂usznie, gdy偶 i w spoczywaj膮cym tu cz艂owieku nie by艂o nic szczeg贸lnego.
Kiedy tak przygl膮da艂 si臋 p艂ycie, z ust jego pop艂yn臋艂y s艂owa, jakby ojciec siedzia艂 na kraw臋dzi grobu, maj taj膮c nogami i przyczesuj膮c d艂oni膮 przerzedzone w艂osy - jak zwykle, udaj膮c stroskanego.
- Co o tym wszystkim s膮dzisz? Ojciec nie przej膮艂 si臋 tym zbytnio.
- Niedaleko zaszed艂em, prawda? - wyrzuci艂 z siebie Gavin.
- Ty to powiedzia艂e艣, synu.
- C贸偶, zawsze by艂em ostro偶ny, tak jak mnie uczy艂e艣. 呕adne dranie tu po mnie nie przyjd膮. Zadowolony, jak diabli.
- Zreszt膮 niewiele by znale藕li, prawda?
Ojciec wydmucha艂 nos, wytar艂 go trzy razy. Dwa razy z lewa na prawo, na koniec odwrotnie. Nigdy si臋 nie pomyli艂. A potem znikn膮艂.
- Stary gnojek.
Poci膮g-zabawka zagwizda艂 w oddali. Gavin podni贸s艂 wzrok. By艂 tutaj - on sam - sta艂 o kilka jard贸w dalej, absolutnie nieruchomo. Mia艂 na sobie to samo ubranie, w kt贸rym przed tygodniem opu艣ci艂 mieszkanie. Wygl膮da艂o na zmi臋te i sfatygowane od ci膮g艂ego noszenia. Ale to cia艂o! Och, cia艂o by艂o delikatniejsze ni偶 za jego czas贸w. Prawie l艣ni艂o, a 艂zy na policzkach dodawa艂y jeszcze rysom subtelno艣ci.
- Co si臋 sta艂o? - spyta艂 Gavin.
- Ilekro膰 tu przychodz臋, zawsze zbiera mi si臋 na p艂acz.
Pos膮g szed艂 ku niemu, mija艂 groby. Pod jego stopami chrz臋艣ci艂 偶wir, a trawa k艂ad艂a si臋 mi臋kko. Taki by艂 rzeczywisty.
- By艂e艣 tu ju偶 przedtem?
- O tak. Wiele razy, przez te wszystkie lata... Przez te wszystkie lata? Co to mia艂o znaczy膰? Przez te wszystkie lata? Czy偶by grzeba艂 tu tych, kt贸rych zabi艂? I jakby w odpowiedzi:
- ...Przychodzi艂em tu odwiedzi膰 ojca. Dwa, trzy razy w roku.
- To nie tw贸j ojciec - sprostowa艂 Gavin, prawie rozbawiony tym urojeniem. - M贸j.
- Nie widz臋 艂ez na twojej twarzy - stwierdzi艂 tamten.
- Czuj臋...
- Nic nie czujesz - oznajmi艂a jego twarz. - Powiedz szczerze, nic nie czujesz. To by艂 fakt.
- A zn贸w ja... - Raz jeszcze pop艂yn臋艂y 艂zy. Poci膮gn膮艂 nosem. - A偶 do dnia swojej 艣mierci b臋d臋 za nim t臋skni艂.
Rzecz jasna, gra艂, ale je艣li tak, to sk膮d wzi臋艂o si臋 w jego oczach tyle smutku i dlaczego p艂aka艂, cho膰 to go szpeci艂o? Gavin rzadko pozwala艂 sobie na 艂zy; z miejsca czu艂 si臋 s艂aby i 艣mieszny. Ale tamten by艂 dumny z 艂ez, szczyci艂 si臋 nimi. 艢wiadczy艂y o jego triumfie.
A Gavin nawet teraz, gdy tamten by艂 g贸r膮, nie m贸g艂 odnale藕膰 w sobie ani krzty 偶alu.
- We藕 je sobie - powiedzia艂. - We藕 sobie te 艂zy. Prosz臋 bardzo.
Pos膮g nie zwraca艂 na niego uwagi.
- Dlaczego to wszystko jest tak bolesne? - zapyta艂 po chwili. - Dlaczego dopiero poczucie straty czyni mnie cz艂owiekiem?
Gavin wzruszy艂 ramionami. C贸偶 wiedzia艂 o pi臋knej sztuce bycia cz艂owiekiem i co go to obchodzi艂o? Tamten wytar艂 r臋kawem nos, kichn膮艂 i spr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰 przez 艂zy.
- Przepraszam - powiedzia艂. - Robi臋 z siebie cholernego g艂upca. Prosz臋, wybacz mi.
Odetchn膮艂 g艂臋boko, staraj膮c si臋 wzi膮膰 w gar艣膰.
- W porz膮dku - rzek艂 Gavin. By艂 skr臋powany t膮 scen膮 i cieszy艂 si臋, 偶e mo偶e odej艣膰.
- Te kwiaty to od ciebie? - zapyta艂, odwracaj膮c si臋 od grobu.
Tamten skin膮艂 g艂ow膮.
- Nie znosi艂 kwiat贸w.
Sobowt贸r drgn膮艂.
- Ach.
- Co on tam zreszt膮 wie?
Nie spojrza艂 ju偶 na sw膮 podobizn臋, po prostu odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w g贸r臋 alejki, biegn膮cej obok ko艣cio艂a. Przeszed艂 ju偶 kilka jard贸w, kiedy pos膮g zawo艂a艂:
- Mo偶esz mi poleci膰 jakiego艣 dentyst臋? Gavin u艣miechn膮艂 si臋 i poszed艂 dalej.
By艂a ju偶 niemal pora powrot贸w z pracy. Ulic膮, przy kt贸rej sta艂 ko艣ci贸艂, sun臋艂y sznurem samochody. Mo偶e to by艂 pi膮tek i ci, kt贸rzy urwali si臋 wcze艣niej, spieszyli do dom贸w? Reflektory 艣wieci艂y jaskrawo, tr膮bi艂y klaksony.
Gavin wszed艂 na jezdni臋, nie patrz膮c ani na prawo, ani na lewo, ignoruj膮c pisk hamulc贸w i przekle艅stwa. Szed艂 po艣r贸d p臋dz膮cych aut, jakby w艂贸czy艂 si臋 po pustym polu.
Zderzak jakiego艣 wozu otar艂 si臋 o jego nog臋, kolejne auto omal na niego nie wpad艂o. Ich ch臋膰, by gdzie艣 dotrze膰, by dojecha膰 do miejsca, z kt贸rego zaraz zn贸w b臋d膮 chcieli si臋 ulotni膰, by艂a naprawd臋 komiczna. Niech si臋 na niego w艣ciekaj膮, niech kln膮, niech popatrz膮 na jego pozbawion膮 rys贸w twarz i wr贸c膮 do dom贸w poruszeni. A je艣li okoliczno艣ci u艂o偶膮 si臋 w艂a艣ciwie, kt贸ry艣 z nich spanikuje, skr臋ci i rozjedzie go. Mo偶e by膰. Od tego momentu rz膮dzi艂 nim przypadek. W tej dru偶ynie z ca艂膮 pewno艣ci膮 m贸g艂 zosta膰 chor膮偶ym.
* * *