Ciemnosc w sloncu


WILBUR SMITH

CIEMNOŚĆ W SŁOŃCU

— Nie podoba mi się ten pomysł — oznajmił Wally Hendry i beknął. Obrócił językiem w ustach i mówił dalej. — Moim zdaniem śmierdzi to jak dziesięciodniowy nieboszczyk.

Leżał na wznak na łóżku ze szklanką ustawioną na nagiej piersi i pocił się obficie w kongijskim upale.

— Twoje zdanie nie zmienia niestety faktu, że ruszamy — rzucił, nie podnosząc wzroku Bruce Curry, rozpakowując swoje przyrządy do golenia.

— Trzeba było im powiedzieć, żeby sobie dali spokój, że my zostajemy w Elisabethville. Czemuś im tego nie powiedział, co? — Hendry podniósł szklankę i wychylił ją do dna.

— Ponieważ płacą mi za to, żebym nie dyskutował — odparł obojętnie Bruce i przyjrzał się swemu obliczu w upstrzonym przez muchy lustrze wiszącym nad umywalką.

Ujrzał spaloną słońcem twarz, a nad nią czarne, przycięte najeża włosy; nie mógł mieć dłuższych, bo były miękkie, źle się układały i skręcały w loczki. Pod czarnymi, lekko skośnymi brwiami widniały zielone oczy w gęstej zasłonie rzęs, a niżej usta, równie skore do uśmiechu, co do posępnych grymasów. Bruce spoglądał na swe przystojne rysy bez przyjemności. Od dawna nie odczuwał takich emocji, a jego

usta nie układały się ani w uśmiech, ani w grymas. Nie czuł już nawet zabarwionego tolerancją rozczulenia na widok swego wielkiego, lekko haczykowatego nosa, dzięki któremu jego twarzy nie można było nazywać ładną i który nadawał mu wygląd eleganckiego pirata.

— Jezu! — ryknął z łóżka Wally Hendry. — Mam po dziurki w nosie tego murzyńskiego wojska! Walka to co innego. Ale nie mam ochoty iść kilkaset kilometrów w busz tylko po to, żeby odgrywać niańkę dla jakiejś zakichanej bandy uchodźców.

— Życie jest ciężkie — zgodził się nieobecnym tonem Bruce i rozprowadził po twarzy mydło do golenia, które odcinało się mocną bielą na tle jego opalenizny.

Przy każdym ruchu mięśnie ramion i klatki piersiowej grały mu pod skórą lśniącą niczym nasmarowana oliwą. Był w dobrej formie, najlepszej od wielu lat, ale fakt ten sprawiał mu przyjemność niewiele większą niż przedtem własne odbicie w lustrze.

— Nalej mi jeszcze, Andre. — Wally Hendry wetknął pustą szklankę w dłoń młodego mężczyzny siedzącego na skraju jego łóżka.

Belg posłusznie wstał i podszedł do stołu.

— Mniej piwa, a więcej whisky — poinstruował go Wally, odwrócił się znów do Bruce'a i beknął po raz drugi. — Takie mam zdanie o tym całym pomyśle i tyle.

Podczas gdy Andre napełniał szklankę whisky i dolewał piwa, Wally przekręcił parciany pas z kaburą, tak że pistolet znalazł się między jego nogami.

— Kiedy wymarsz? — zapytał.

— Z samego rana mają podstawić lokomotywę z pięcioma wagonami na rampę towarową. Ładujemy się i ruszamy jak najszybciej.

Bruce zaczął się golić, przeciągając brzytwą od skroni ku podbródkowi i pozostawiając za nią pas gładkiej, brązowej skóry.

— Po trzech miesiącach bicia się z tymi oślizłymi małymi

Gurkhami chciałem trochę się zabawić. Ani pół panienki przez ten czas nie miałem. A oni w dwa dni po zawieszeniu broni znowu nas wysyłają.

— Cest laguerre —mruknął Bruce, przekrzywiając pod brzytwą policzek.

— Co to znaczy? — zapytał podejrzliwie Wally.

— Taka jest wojna.

— Mów po angielsku, Koziołku.

To stanowiło miarę człowieka, jakim był Wally Hendry — po spędzeniu w belgijskim Kongo sześciu miesięcy nadal nie mówił i nie rozumiał słowa po francusku.

Znowu zapadła cisza, przerywana jedynie chrobotem brzytwy i metalicznymi szczęknięciami karabinu FN, który rozkładał i czyścił czwarty z obecnych w hotelowym pokoju mężczyzn.

— Napij się, Haig — chciał go poczęstować Wally.

— Nie, dzięki. —Michael Haig podniósł na niego wzrok, nie starając się nawet ukryć niesmaku.

— O, jeszcze jeden zakichany ważniak. Ze mną się nie napijesz? Nawet taka znakomitość jak kapitan Curry ze mną pije. A ty co jesteś, jakaś figura?

— Przecież wiesz, że nie piję.

Haig skoncentrował się z powrotem na broni; obchodził się z nią swobodnie i poufale. Te brzydkie karabiny automatyczne stały się dla nich przedłużeniem ciała. Nawet goląc się, Bruce mógł dosięgnąć swojego, opartego o ścianę. Wystarczyło opuścić rękę. Pozostali położyli swoje automaty na podłodze przy łóżku.

— Ty nie pijesz! — parsknął Wally. — To skąd ta cera, co, koziołku? Skąd ten nos jak dojrzała śliwka?

Usta Haiga ścisnęły się, jego dłonie znieruchomiały na karabinie.

— Uspokój się, Wally — wtrącił się ze spokojem Bruce.

— Haig nie pije! — zapiał Wally. — Słyszałeś to, Andre? Zakichany abstynent! Mój stary też był abstynentem. Czasem nie pił przez dwa albo trzy miesiące pod rząd, a potem

wracał do domu którejś nocy i przywalał starej w czajnik, aż jej zęby dzwoniły na całą ulicę.

Zakrztusił się własnym śmiechem i musiał chwilę odczekać, nim mógł mówić dalej.

— Zakład, że z ciebie taki sam abstynent, Haig. Jeden drink i budzisz się za dziesięć dni. Tak to jest, no nie? Jeden drink i fiuuu! Stara dostaje w baniak, a dzieciaki nie mają co jeść przez tydzień.

Haig odłożył karabin starannie na łóżko i spojrzał na Wally'ego z zaciśniętymi ustami. Wally jednak tego nie dostrzegał. Radośnie gadał dalej.

— Andre, weź no butelkę whisky i potrzymaj przed nosem Pana Abstynenta Haiga. Popatrzymy, jak się ślini, jak mu gały na wierzch wychodzą.

Haig wstał. Był dwa razy starszy od Wally'ego, już po pięćdziesiątce, z siwizną we włosach. Subtelności rysów nie zatarły jeszcze do końca ślady pozostawione na jego twarzy przez życie. Miał potężne bary i ramiona boksera.

— Czas, żebyś się nauczył dobrych manier, Hendry. Wstawaj — powiedział.

— Będziemy tańczyć, czy co? Ja nie umiem walczyka, spytaj Andre. On z tobą zatańczy. Prawda, Andre?

Haig balansował na palcach, zacisnął dłonie i uniósł je nieznacznie. Bruce Curry odłożył brzytwę na półeczkę nad umywalką, spokojnie obszedł stół. Na twarzy wciąż miał mydło, ale zajął dogodną do interwencji pozycję. Czekał.

— Wstawaj, ty śmierdzielu — rzekł Haig.

— Hej, Andre, słyszałeś to? Ale ma gadkę, co? Mocny w gębie — nie przejmował się Hendry.

— Wepchnę ci ten ohydny pysk tam, gdzie masz puste miejsce zamiast mózgu.

— Ale dowcip! Ten gość to urodzony komik!

Wally znów się roześmiał, lecz pojawiło się w jego głosie coś dziwnego. Bruce zrozumiał, że nie zamierza, walczyć. Wally miał szerokie ramiona, wydatną klatkę piersiową

porośniętą rudym włosem, płaski i twardy brzuch, grubą szyję pod płaską twarzą o wąskich, mongolskich oczach. I nie zamierzał walczyć. Zaskoczyło to Bruce'a. Pamiętał bowiem dobrze tę noc przy moście drogowym i wiedział, że Hendry nie jest tchórzem, a jednak teraz nie zamierzał przyjąć wyzwania Haiga. Mikę Haig zbliżył się do jego łóżka.

— Zostaw go, Mikę — odezwał się po raz pierwszy Andre, głosem łagodnym jak u dziewczyny. — On nie chciał... on tylko żartował.

— Hendry, nie wyobrażaj sobie, że jestem dżentelmenem i nie uderzę cię, bo leżysz na plecach. Nie popełniaj tego błędu.

— Patrzcie no — mruknął Wally. — Z tego gościa nie tylko komik, ale jeszcze i cholerny bohater.

Haig stanął nad nim i uniósł prawą rękę z pięścią zaciśniętą niczym młot, celując w twarz tamtego.

— Haig! — Bruce nie podniósł głosu, lecz jego ton wystarczył. — Dosyć tego.

— Ale ten wszarz...

— Wiem — przerwał mu Bruce. — Zostaw go! Mikę, z pięścią nadal wzniesioną do ciosu, zawahał się

i przez chwilę w pokoju nikt się nie poruszał. Nad ich głowami trzasnął głośno dach z falistej blachy, rozprężającej się w kongijskim upale; poza tym słychać było tylko oddech Haiga. Dyszał ciężko, twarz nabiegła mu krwią.

— Proszę, Mikę — szeptał Andre. — On naprawdę nie chciał.

Gniew Haiga z wolna ustąpił miejsca obrzydzeniu. Opuścił rękę, odwrócił się i podniósł leżącą na drugim łóżku broń.

— Nie wytrzymam już tego smrodu ani chwili dłużej. Poczekam na ciebie w ciężarówce, Bruce.

— Zaraz tam będę — zapewnił Bruce. Mikę już stał przy drzwiach.

— Nie przeciągaj struny, Haig! — zawołał za nim Wally. — Następnym razem tak łatwo się nie wykręcisz.

Mikę Haig odwrócił się błyskawicznie, lecz Bruce kładąc mu rękę na ramieniu, pchnął go do wyjścia.

— Daj spokój, Mikę — rzekł i zamknął za nim drzwi.

— Ma szczęście, cholera, że jest stary — warknął Wal-ly. — Inaczej załatwiłbym go na amen.

— Jasne — odparł Bruce. — To przyzwoicie z twojej strony, że mu odpuściłeś.

Mydło na jego twarzy wyschło i zmoczył pędzel, żeby nałożyć nową pianę.

— Nie mogłem przecież walnąć starszego gościa, no nie?

— No nie. — Bruce uśmiechnął się półgębkiem. — Ale nie przejmuj się, napędziłeś mu niezłego stracha. Drugi raz nie będzie próbował.

— To i lepiej dla niego. Bo następnym razem zabiję dziadka i tyle.

Nikogo nie zabijesz — pomyślał Bruce. — Odpuścisz tak samo jak tym razem, jak tyle razy przedtem. Tylko Mikę i ja potrafimy cię do tego zmusić. Zupełnie jak zwierzę, które warczy na tresera, ale na trzask bata przypada do ziemi.

Wrócił do golenia.

Rozgrzanym powietrzem pokoju oddychało się nieprzyjemnie. Upał wyciskał z nich pot, a jego kwaśny zapach mieszał się z zatęchłym tytoniowym dymem i oparami alkoholu.

— Dokąd idziecie z Mike'em? — przerwał długie milczenie Andre.

— Zobaczyć, czy da się załatwić jakieś zaopatrzenie na drogę. Jeśli tak, złożymy to wszystko na rampie i każemy Ruffy'emu wystawić na noc wartownika z bronią — wyjaśnił Bruce, pochylając się nad umywalką i spryskując twarz wodą.

— Jak długo nas nie będzie? Bruce wzruszył ramionami.

— Tydzień, dziesięć dni. — Usiadł na swoim łóżku i naciągnął wysoki but do marszu przez dżunglę. — To znaczy, jeżeli nie będzie problemów.

10

— Problemów, Bruce?

— Z Msapa Junction mamy jeszcze do pokonania ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów przez teren, na którym roi się od Balubów.

— Ale przecież będziemy w pociągu? Oni mają tylko łuki i strzały, nic nam nie zrobią.

— Andre, tam jest do przejechania siedem mostów, w tym jeden duży, a most nietrudno zniszczyć. Można zerwać tory. — Bruce zaczął sznurować but. — To nie szkolna wycieczka.

— Chryste, ta historia naprawdę śmierdzi na odległość — jęknął markotnie Wally. — Dlaczego my tam w ogóle jedziemy?

— Dlatego — zaczął cierpliwie Bruce — że od trzech miesięcy cała ludność Port Reprieve jest odcięta od świata. Są tam kobiety i dzieci. Kończy im się żywność i wszystko, co potrzebne do życia. — Przerwał, zapalił papierosa i mówił dalej, wydmuchując dym. —A naokoło plemię Baluba, które wznieciło otwartą rebelię, pali, gwałci i morduje, kogo popadnie. Na razie nie zaatakowali miasta, ale niedługo to zapewne zrobią. Do tego dochodzą pogłoski o grupach zbuntowanych żołnierzy Republiki Konga i naszych własnych, którzy potworzyli bandy uzbrojonych po zęby shufta i szaleją na północy terytorium. Nikt do końca nie wie, co się tam naprawdę dzieje, ale na pewno nie jest to nic przyjemnego. My mamy tych ludzi przeprowadzić w bezpieczne miejsce.

— A dlaczego ONZ nie wyśle im samolotu? — zapytał Andre.

— Bo nie ma lotniska.

— Helikoptery?

— Poza zasięgiem.

— Na mój gust to niech oni tam sobie zostaną—mruknął Wally. — Skoro Balubom smakują kotlety z ludzi, to z jakiej racji mamy ich pozbawiać żarcia? Każdy ma prawo jeść, a dopóki to nie mnie jedzą, niech im będzie na zdrowie, że tak powiem. — Postawił stopę na plecach Andre i prostując

11

gwałtownie nogę zrzucił go z łóżka. Belg padł na kolana. — Idź, załatw mi jakąś panienkę.

— Tu nie ma panienek, Wally. Naleję ci jeszcze drinka — odparł chłopak, wstając i sięgając po szklankę.

Dłoń Wally'ego zacisnęła się na jego nadgarstku.

— Powiedziałem: panienkę, Andre, a nie drinka.

— Nie wiem, gdzie ich szukać, Wally. — W głosie młodego Belga zabrzmiała rozpacz. — Nawet bym nie wiedział, co mam mówić.

— Głupi jesteś, koziołku. Mógłbym ci złamać rękę. — Hen-dry z wolna przekręcił jego nadgarstek. — Wiesz tak samo dobrze jak ja, że w barze na dole jest ich pełno. Wiesz czy nie?

— Ale co mam im powiedzieć? — Na twarzy chłopaka pojawił się grymas bólu.

— Rany boskie, ty durny żabojadzie. Po prostu pomachaj im forsą przed nosem. W ogóle nie musisz otwierać dzioba.

— To boli, Wally.

— Niemożliwe, chyba żartujesz? — Hendry z uśmiechem wykręcił mu rękę jeszcze bardziej. W szparkach zasnutych alkoholem oczu Bruce dostrzegł zadowolenie. — Idziesz, koziołku, czy nie? Zdecyduj się. Albo pójdziesz po jakąś laleczkę, albo ci złamię rękę.

— Dobrze, pójdę, skoro chcesz — wymamrotał Andre. — Tylko mnie puść.

— Chcę — rzucił Wally, puszczając rękę Belga, który wyprostował się i zaczął masować nadgarstek.

— Tylko ma być czysta i nie za stara. Słyszysz?

— Tak, Wally. Zaraz ci przyprowadzę.

Andre ruszył ku drzwiom i Bruce zauważył wyraz jego twarzy. Malowało się na niej coś więcej niż tylko ból spowodowany wykręcaniem ręki. Słodkie stworzenia, nie ma co — pomyślał. — A ja jestem jednym z nich, lecz mimo wszystko nie z nimi. Jestem widzem, wzruszają mnie nie bardziej niż kiepska sztuka.

__jeszcze drinka, koziołku? — zapytał kordialnie Wally. —

Mogę ci nawet nalać.

— Dzięki.

Bruce zabrał się za drugi but. Wally postawił przed oim szklankę, a Bruce wypił. Napój był mocny, stęchły odór whisky nie pasował do słodyczy piwa, ale wypił

mimo to.

__Ty i ja — rzekł Wally — to jesteśmy spryciarze.

Pijemy, bo chcemy, a nie z musu. Żyjemy tak, jak nam się podoba, a nie jak się komuś wydaje, że należy. Mamy ze sobą wiele wspólnego, Bruce. Powinniśmy się zaprzyjaźnić, skoro tak wiele nas łączy, nie? — Alkohol już na niego działał, bo język mu się trochę plątał.

— Ależ przyjaźnimy się, Wally. Zaliczam cię do moich ulubionych kumpli — odparł Bruce bez cienia sarkazmu.

— Powaga? — zdziwił się szczerze Hendry. — Jak to? Boże, a ja zawsze myślałem, że mnie nie lubisz. Jak to człowiek nigdy nie może być pewny, no nie? Nigdy nie może być pewny. — Wally kręcił ze zdumieniem głową, nagle rozczulony pod wpływem whisky. — Naprawdę tak jest? Lubisz mnie? Możemy być kumplami. Co ty na to, Bruce? Każdy potrzebuje kumpla. Jakiegoś wsparcia, no nie?

— Jasne — odparł Bruce. — Jesteśmy kumplami. I co ty na to?

— Układ stoi! — zgodził się Wally.

A ja nie czuję niczego — pomyślał Bruce. — Ani obrzydzenia, ani litości. Niczego. To daje bezpieczeństwo. Nikt cię nie zawiedzie, nie zniesmaczy, nie obrzydnie ci i nie zdruzgocze kolejny raz.

Obaj spojrzeli na Andre, który wprowadził do pokoju dziewczynę. Miała seksowną, lekko odętą twarz i mocno umalowane usta — rubin na bursztynie.

— Brawo, Andre — pochwalił go Wally, przyglądając się ciału dziewczyny. Ubrana była w szpilki, różową sukienkę, rozkloszowaną od talii i nie zakrywającą kolan.

— Chodź tu cipeńko. — Hendry wyciągnął do niej rękę.

L

13

Przeszła przez pokój bez wahania, rzucając szeroki profesjonalny uśmiech. Przyciągnął ją na łóżko obok siebie.

Andre stał nadal przy drzwiach. Bruce wstał i wsunął ręce w rękawy panterki, zapiął parciany pas i poprawił kaburę z pistoletem, żeby spoczywała wygodnie na biodrze.

— Wychodzisz? — Wally poił dziewczynę z własnej szklanki.

— Tak.

Bruce włożył kapelusz z opuszczonym rondem, którego katangijskie barwy — biały, czerwony i zielony — tworzyły aurę sztucznej wesołości.

— Daj spokój, Bruce, zostań chwilę.

— Mikę na mnie czeka. — Bruce podniósł karabin.

— Kij tam z nim. Zostań, zabawimy się.

— Nie, dzięki. — Ruszył ku drzwiom.

— Hej, spójrz tylko na to. — Wally przewrócił dziewczynę na łóżko, przytrzymał jedną ręką przerzuconą przez jej piersi i podczas gdy wykręcała się z rozbawieniem, zadarł jej sukienkę powyżej talii. — Przyjrzyj się tylko i powiedz, że nadal chcesz wyjść!

Dziewczyna nie miała majtek. Wygoliła się i jej drobne, pulchne wargi wystawały spomiędzy ud niczym nadąsane usta.

— No chodź, Bruce — śmiał się Wally. — Ty pierwszy. Nie powiesz, że jestem złym kumplem.

Bruce zerknął na prostytutkę. Wiła się na łóżku, zaciskając nogi w trakcie żartobliwej walki z Wallym. Chichotała.

— Mikę i ja wrócimy przed capstrzykiem. Tej kobiety ma już tutaj nie być — rzucił sucho.

Koniec z pożądaniem — pomyślał patrząc na nią. — Koniec ze wszystkim. Otworzył drzwi.

— Curry! — wrzasnął za nim Wally Hendry. — Ty też jesteś cholerny świr. Boże, a miałem cię za mężczyznę. Jezu Chryste! Nie jesteś nic lepszy od tamtych. Andre — lalunia. Haig — alkoholik. Coś z tobą nie tak, koziołku? Z kobietami coś nie tak? Taki sam świr jak tamci!

14

Bruce zamknął za sobą drzwi i stał w korytarzu. Szyderstwa Hendry'ego znalazły szczelinę w jego zbroi i teraz wysiłkiem umysłu próbował stępić ich ostrze.

To już skończone. Ona już mnie nie może dotknąć — pomyślał stanowczo, przypominając sobie kobietę. Nie tę w pokoju, który właśnie opuścił, lecz inną, która była

jego żoną.

__Suka — wyszeptał, dodając natychmiast, niemal ze

skruchą: — Nie czuję do niej nienawiści. Koniec z nienawiścią, koniec z pożądaniem.

W hallu hotelu Grand Leopold II panował tłok. Byli tam żandarmi, ostentacyjnie obnoszący się z bronią, rozmawiający głośno, oparci nonszalancko o ścianę lub o bar; towarzyszące im kobiety najróżniejszych odcieni skóry — od czerni do pastelowego brązu, częściowo już pijane; kilku Belgów o zaskoczonych, pełnych niedowierzania spojrzeniach uchodźców, wśród nich zapłakana kobieta kołysząca dziecko; inni biali w cywilu, rozglądający się czujnie niespokojnymi oczami poszukiwaczy przygód i rozmawiający niegłośno z Afrykanami w garniturach; przy jednym ze stolików grupka dziennikarzy w zwilgotniałych koszulach z krótkimi rękawami, czekająca i obserwująca wszystko z cierpliwością sępów. Wszyscy pocili się od upału.

Z drugiego końca sali pomachało Bruce'owi dwóch południowoafrykańskich pilotów.

— Cześć, Bruce. Co byś powiedział na lufę?

— Cześć, Dave, cześć, Carl. Teraz się spieszę. Może wieczorem.

— Po południu wylatujemy — pokręcił głową Carl En-gelbrecht. — Wracamy za tydzień.

— No to wtedy — rzucił Bruce i wyszedł frontowymi drzwiami na Avenue du Kasai.

Gdy stanął na chodniku, w oczy uderzyła go olśniewająca

16

biel budynków. Aż mrugnął pod uderzeniem upału i poczuł, że na nowo zaczyna się pocić. Wyjął z kieszonki na piersi ciemne okulary. Włożył je, przechodząc na drugą stronę ulicy do trzytonowej ciężarówki marki Chevrolet, w której czekał Mikę Haig.

— Ja poprowadzę, Mikę.

— Dobra.

Haig przesunął się na siedzenie pasażera, a Bruce wspiął się do szoferki. Ruszył Avenue du Kasai na północ.

— Przepraszam za to przedstawienie, Bruce.

— Nic się nie stało.

— Nie powinienem tracić panowania nad sobą.

Bruce nie odpowiedział; przyglądał się opuszczonym budynkom po obu stronach ulicy. Większość splądrowano do cna, a wszystkie posiekane były odłamkami pocisków z moździerzy. Co parę metrów stały przy krawężniku wypalone wraki samochodów, niczym puste pancerze dawno zabitych chrząszczy.

— Nie powinienem był pozwolić, żeby mnie to tak ruszyło, a jednak prawda boli jak wszyscy diabli.

Bruce milczał, nacisnął tylko mocniej gaz i ciężarówka nabrała szybkości. Nie chcę tego słuchać — pomyślał — nie jestem twoim spowiednikiem. Nie chcę cię słuchać i już. Skręcił w Avenue 1'Etoile, w stronę zoo.

— On miał rację. Przejrzał mnie na wylot — nie przestawał mówić Mikę.

— Wszyscy mamy jakieś problemy, inaczej by nas tu nie było — stwierdził Bruce i dodał, by zmienić nastrój Mike'a: — My, wybrani. Nieliczni szczęściarze. Zgrana paczka braci.

Mikę uśmiechnął się, jego twarz nabrała nagle chłopięcego wyrazu.

— Wybrani choćby przez to, że uprawiamy drugi z najstarszych zawodów świata — dopowiedział. — My, najemnicy.

— Ale ten najstarszy jest lepiej płatny i znacznie zabawniejszy — podsumował Bruce, skręcając na podjazd

17

piętrowej rezydencji. Zaparkował przed głównym wejściem i zgasił silnik.

Dom, jeszcze niedawno mieszkanie głównego księgowego Union Miniere du Haut, stanowił teraz kwaterę sekcji D specjalnych sił uderzeniowych dowodzonych przez kapitana Bruce'a Curry'ego.

Kilku czarnych żandarmów obsiadło niski murek werandy. Kiedy Bruce wszedł na schodki, powitali go pozdrowieniem, które weszło w tradycję od czasu interwencji sił rozjemczych ONZ:

— ONZ — merdel

— Aa! — Bruce uśmiechnął się, mając poczucie koleżeństwa, które narodziło się między nimi w ciągu ostatnich kilku miesięcy. — Oto śmietanka armii Katangi!

Poczęstował wszystkich papierosami i gawędził z nimi parę minut, zanim zapytał:

— Gdzie jest starszy sierżant?

Jeden z żandarmów wskazał kciukiem szklane drzwi prowadzące do hallu i Bruce wszedł do środka. Mikę podążył za nim.

Na drogich meblach leżał zwalony na kupę wojskowy ekwipunek, kamienny kominek wypełniały puste butelki, na perskim dywanie pochrapywał któryś z żandarmów, na ścianie wisiała krzywo rama po wyciętym bagnetem olejnym obrazie, a stolik do kawy z drzewa imbuia przechylał się niczym pijak na stronę złamanej nogi. W pomieszczeniu unosił się zapach mężczyzn i taniego tytoniu.

— Cześć, Ruffy — przywitał się Bruce.

— W sam czas, szefie. — Z fotela, który wypełniał aż w nadmiarze, starszy sierżant Ruffararo posłał mu pełen zachwytu uśmiech. — Tym cholernym Arabom właśnie skończyła się sałata.

Wskazał na zgromadzonych wokół stołu przed sobą żandarmów. Słowo „Arab" w języku Ruffy'ego oznaczało krytykę lub pogardę i nie miało żadnego związku z narodowością. Akcent Ruffy'ego zawsze szokował Bruce'a. Nikt by się nie spodziewał usłyszeć najczystszej amerykańskiej

18

angielszczyzny wydobywającej się dudniącym głosem z tej potężnej czarnej postaci. A jednak trzy lata wcześniej Ruffy wrócił ze stypendium w Stanach ze znajomością idiomów, dyplomem z rolnictwa, a także z gigantycznym apetytem na butelkowe piwo (najlepiej schlitza, ale inne też były do przyjęcia) i ostrym przypadkiem trypra.

Pamięć o tym ostatnim, prezencie od pewnej czekoladki z ostatniego roku uniwersytetu kalifornijskiego w Los Angeles, powracała do Ruffararo szczególnie boleśnie, gdy był na bani. Ból ten potrafiło uśmierzyć tylko jedno: rzut pierwszym obywatelem Stanów Zjednoczonych, jaki mu się nawinął pod rękę.

Na szczęście rzadko tak się składało, że jakiś Amerykanin znalazł się w okolicy Ruffy'ego jednocześnie z kilkunastoma litrami piwa, niezbędnego, by jego skrywana niechęć rasowa mogła znaleźć swój wyraz. Rzuty Ruffy'ego były doświadczeniem niezapomnianym, zarówno dla ofiary jak dla publiczności. Bruce żywo jeszcze pamiętał noc w hotelu Lido, gdzie miał okazję być świadkiem jednego z najbardziej spektakularnych występów sierżanta.

Ofiarami, w liczbie trzech, stali się tym razem dziennikarze reprezentujący bardzo szacowne periodyki. Rozmawiali coraz głośniej i ucho Ruffy'ego, siedzącego na drugim końcu tarasu, wychwyciło amerykański akcent, który niesie się w powietrzu niczym dobrze uderzona piłka golfowa. Zamilkł nagle i w ciszy opróżnił ostatnich parę butelek, niezbędnych do przepełnienia miary. Starł pianę spod nosa i, wbiwszy wzrok w Amerykanów, podniósł się z miejsca.

— Tylko spokojnie, Ruffy!

Bruce mógł równie dobrze nic nie mówić. Sierżant ruszył przez taras. Zobaczyli, że się ku nim zbliża, i zapadło między nimi niezręczne milczenie.

Pierwszy rzut miał z natury rzeczy charakter ćwiczebny, poza tym rzucony mężczyzna miał niezbyt aerodynamiczną konstrukcję, a jego brzuch stawiał zbyt duży opór wiatrowi. Toteż rezultat był średni: około sześciu metrów.

19

— Zostaw ich, Ruffy! — krzyknął Bruce.

Przy następnym rzucie Ruffy zaczął się rozgrzewać, ale tor lotu okazał się zbyt wysoki. Dziesięć metrów. Dziennikarz pokonał taras i wylądował na trawniku poniżej, nie wypuściwszy z dłoni pustej szklanki.

— Zwiewaj, idioto! — ostrzegł Bruce trzecią ofiarę, lecz tamten siedział jak sparaliżowany.

Był to życiowy rekord Ruffy'ego. Złapał mężczyznę porządnie za kark i tył spodni, po czym włożył w rzut całą swoją siłę. Musiał się chyba zorientować, że wykonał rzut doskonały, ponieważ w okrzyku „trypeeer!", jaki zwykle wydawał, wypuszczając ofiarę w powietrze, zabrzmiała nuta triumfu.

Później, kiedy Bruce uspokoił już trójkę Amerykanów, a oni doszli do siebie na tyle, by móc docenić fakt, iż spotkał ich przywilej uczestniczenia w rekordowej sesji rzutów, wspólnie dokonali pomiarów odległości. Dziennikarze poczuli do Ruffy'ego taką sympatię, jakby był ich własnością, i spędzili resztę wieczoru, stawiając mu piwo i chwaląc się nim każdemu z nowych gości baru. Ostatni z rzuconych, ten który pobił rekord, chciał napisać o Ruffym artykuł — i to ze zdjęciami. Pod koniec wieczoru rozprawiał z ożywieniem

0 tym, że gdyby udało się wzniecić odpowiedni entuzjazm kibiców, rzucanie ludźmi można by włączyć do programu igrzysk olimpijskich.

Ruffy z całą skromnością przyjmował ich pochwały i pił z wdzięcznością ich piwo, kiedy zaś trzeci z Amerykanów zaproponował mu, żeby rzucił nim jeszcze raz, podziękował za propozycję, oznajmiwszy, że nigdy nie rzuca dwa razy tą samą osobą. Był to niezapomniany wieczór.

Niezależnie od tych okazjonalnych wyskoków Ruffy'ego Bruce nie znał nikogo, kto miałby silniejsze od niego ciało

1 szczęśliwszą duszę. Nie był w stanie nie polubić sierżanta. A teraz, gdy odrzucał jego propozycję zagrania w karty, nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Mamy robotę, Ruffy. Innym razem.

20

— Siadaj, szefie — nalegał sierżant i Bruce ze zrezygnowaną miną zajął krzesło naprzeciwko.

— Ile chcesz postawić? — Ruffy pochylił się do przodu.

— Un mille. — Bruce położył na stole banknot tysiąc-frankowy. — Kiedy to zniknie, idziemy.

— Nie ma pośpiechu — uspokajał go Ruffy. — Cały dzień przed nami. — Wyłożył trzy karty obrazkami do dołu. — Gdzieś tutaj kryje się stary chrześcijański król. Znajdź go tylko, a będzie to najłatwiej zarobiony mille w twoim życiu.

— Na środku — szepnął zza pleców Bruce'a jeden z żandarmów. — Jest na środku.

— Nie zwracaj uwagi na stukniętego Araba. On już dziś przegrał pięć kawałków.

Bruce odkrył kartę z prawej.

— A to pech — zapiał Ruffy. — Królowa kier. — Podniósł banknot i wsunął go do kieszonki na piersi. —Ta słodka mała suczka za każdym razem się postara, żebyś nie zgadł. — Z uśmiechem odwrócił środkową kartę, ukazując waleta pik z jego chytrymi oczkami i podkręconym wąsikiem. — Zobacz, puszczała się z waletem pod samym nosem starego króla. — Odkrył króla kier. — Spójrz tylko, jaki dziadek nieprzytomny, nawet nie patrzy w odpowiednią stronę.

Bruce spoglądał na trzy karty i znów poczuł ten skurcz w dole brzucha. Cała historia jak na dłoni, nawet imię faceta się zgadzało *; tylko tamten Jack nosił brodę i jeździł czerwonym jaguarem, a królowa kier nie miała nigdy tak niewinnych oczu.

— Wystarczy, Ruffy — warknął. — Ty i dziesięciu ludzi za mną.

— Dokąd idziemy?

— Do kwatermistrza. Pobieramy specjalne zaopatrzenie. Ruffy skinął głową i chowając karty do kieszeni na

piersiach, wskazywał żandarmów, którzy mieli im towarzyszyć. Potem zapytał:

— Nie przyda nam się trochę gorzały, jak myślisz, szefie?

* Jack — ang.: imię męskie i walet w kartach.

21

Bruce zawahał się. Z kilkunastu skrzynek whisky, jakie zrabowali w sierpniu, zostały im tylko dwie. Siła nabywcza butelki prawdziwej szkockiej była przeogromna, toteż pozbywał ich się z bólem serca, jedynie w bardzo szczególnych przypadkach. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli kwatermistrz nie otrzyma stosownej łapówki, szansę na zdobycie zaopatrzenia będą bardzo marne.

— Dobra, Ruffy, przynieś skrzynkę.

Sierżant wydobył się z fotela i nasadził na głowę stalowy hełm. Rozpięte paski zwisały po obu stronach jego czarnej, okrągłej twarzy.

— Całą skrzynkę? — wyszczerzył zęby do Bruce'a. — Chcesz, szefie, kupić okręt wojenny?

— Prawie. Przynieś ją.

Ruffy zniknął w głębi domu i pojawił się niemal natychmiast ze skrzynką whisky Grand's Standfast pod pachą. Między palcami drugiej ręki trzymał za szyjki kilka butelek piwa Simba.

— Może nam się chcieć pić — wyjaśnił.

Żandarmi wspięli się na pakę ciężarówki, poszczekując bronią i wykrzykując żartobliwe przezwiska kolegów pozostałych na werandzie. Bruce, Mikę i Ruffy stłoczyli się w szoferce. Ten ostatni położył na podłodze whisky i postawił na skrzynce swoje wielkie nogi w wysokich butach.

— O co to chodzi, szefie? — zapytał, gdy Bruce zawracał ciężarówką na podjeździe i skręcał w Avenue PEtoile.

Bruce wytłumaczył mu, a kiedy skończył, sierżant mruknął coś wymijająco, po czym otworzył butelkę piwa białymi, wielkimi, przypominającymi dłuta zębami. Spod kapsla wydobył się cichy syk i trochę piany skapnęło mu na podołek.

— Moim chłopcom się to nie spodoba — rzucił, podając otwartą butelkę Haigowi. Mikę pokręcił głową, więc Ruffy wręczył piwo Bruce'owi.

Potem otworzył drugie dla siebie i odezwał się ponownie:

— Będą wściekli jak wszyscy diabli. — Pokręcił głową. — A jeszcze większe problemy się zaczną, jak dotrzemy do Port Reprieve i weźmiemy diamenty.

22

— Jakie diamenty? — zaskoczony Bruce spojrzał na niego z ukosa.

— Z bagrowania — odparł Ruffy. — Chyba nie myślisz, że posyłają nas taki kawał drogi po to, żebyśmy wyciągnęli stamtąd tych ludzi. Martwią się o swoje diamenty, to nie ulega kwestii!

Bruce nagle uzyskał odpowiedź na większość nurtujących go pytań. Wróciło wspomnienie na wpół zapomnianej rozmowy, jaką przeprowadził na początku roku z inżynierem z Union Miniere. Rozmawiali o trzech bagrownicach diamentów, które wydobywały żwir z dna bagien Lufira. Pogłębiarki pochodziły z Port Reprieve, dokąd na pewno wróciły na początku stanu wyjątkowego. Prawdopodobnie więc nadal tam stoją, z trzy- lub czteromiesięcznym urobkiem diamentów na pokładzie. Około miliona funtów szterlingów w nie szlifowanych kamieniach. To dlatego rząd Katangi przywiązywał tak pierwszorzędną wagę do tej ekspedycji, dlatego zaangażował tak znaczne siły, dlatego również nie zwrócił się z prośbą o przeprowadzenie ewakuacji do wojsk ONZ.

Bruce uśmiechnął się sardonicznie na wspomnienie argumentów natury humanitarnej, które przedstawiał mu minister spraw wewnętrznych.

„To pański obowiązek, kapitanie Curry. Nie możemy zostawić tych biedaków na niezbyt czułej łasce tamtejszych plemion. Jako ludzie cywilizowani musimy im pomóc".

W południowej części Kasai i Katangi zostały odcięte również inne osady misyjne oraz posterunki rządowe; nie było z nich wieści od miesięcy, jednak ich losy pozostały na drugim planie. Najważniejszy był Port Reprieve.

Bruce wypił kolejny łyk piwa. Trzymał kierownicę jedną ręką i ponad butelką zezował na drogę. W porządku, przywieziemy ich, a potem na pokład czarterowego samolotu zostanie załadowana skrzynka po amuniq'i, a jeszcze później kolejny depozyt wyląduje na numerowanym koncie w Zurychu. Czym tu się martwić? Płacą mi za to.

— Chyba nie powinniśmy wspominać chłopakom o tych

23

diamentach — rzekł ponuro Ruffy. — To by nie był za dobry pomysł.

Kiedy wjechali pod wiaduktem kolejowym w dzielnicę przemysłową, Bruce zwolnił. Przyglądał się budynkom po drodze, a gdy rozpoznał ten, o który mu chodziło, zjechał i zatrzymał się pod bramą. Nacisnął mocno klakson i pojawił się żandarm. Przez chwilę żołdak sprawdzał jego przepustkę, a potem krzyknął do kogoś w środku i brama została otwarta. Bruce wjechał na dziedziniec i wyłączył silnik.

Stało tam kilka innych ciężarówek, wszystkie przyozdobione godłem Katangi i otoczone przez żandarmów w mundurach upstrzonych plamami potu. Z szoferki jednej z nich wychylił się biały porucznik i krzyknął:

— Ciao, Bruce!

— Jak sprawy, Sergio?

— Obłęd, obłęd!

Bruce uśmiechnął się. Dla tego Włocha wszystko było „obłędem". Przypomniał sobie, jak w lipcu podczas starcia przy moście drogowym kazał mu się położyć na masce landrovera i bagnetem wydłubał z jego owłosionego pośladka odłamek szrapnela — to też był „obłęd".

— No to na razie—pożegnał go i poprowadził Ruffy'ego i Mike'a przez podwórze do magazynu.

Na wielkich podwójnych drzwiach widniał napis: Depot Ordinance — Armee du Katanga, a za nimi, w przeszklonej dyżurce siedział przy biurku major o twarzy jowialnej czarnej ropuchy, w okrągłych okularkach w stalowej oprawce na nosie. Spojrzał na Bruce'a.

— Non — oznajmił z miejsca tonem nie budzącym dyskusji. — Non, non.

Bruce wyciągnął formularz zamówienia i położył na biurku. Major odsunął papier pogardliwym gestem.

— Nie mamy tych rzeczy, wszystko zabrali. Nic wam nie poradzę. Nie! Nic nie mogę zrobić. Są inne priorytety. Trzeba brać pod uwagę okoliczności. Przykro mi, ale nie. — Przyciągnął stos papierów z brzegu biurka i za-

24

głębił się w nich, nie zwracając na Bruce'a najmniejszej uwagi.

— To zamówienie podpisał Monsieur le President — zwrócił mu łagodnie uwagę Bruce.

Major odłożył papiery, wyszedł zza biurka i stanął tuż przy nim. Czubek jego głowy sięgał podbródka Bruce'a.

— Choćby je podpisał sam Bóg Wszechmogący, nic z tego nie będzie. Przykro mi, naprawdę bardzo mi przykro.

Bruce podniósł wzrok i przez chwilę błądził spojrzeniem po górach zapasów wypełniających całe wnętrze magazynu. Widział co najmniej dwadzieścia pozycji ze swojej listy. Major zauważył to spojrzenie i tak go to podekscytowało, że w potoku jego francuszczyzny Bruce był w stanie odróżnić jedynie słowo non. Spojrzał więc znacząco na Ruffy'ego. Starszy sierżant stanął obok majora i położył mu uspokajająco rękę na ramieniu. Potem bardzo łagodnie poprowadził, wciąż protestującego, na dziedziniec, do ciężarówki. Otworzył drzwi szoferki i oczom tamtego ukazała się skrzynka whisky.

Kilka minut później, kiedy już Ruffy podważył bagnetem wieko skrzynki, żeby kwatermistrz mógł sprawdzić pieczęcie na zakrętkach, wrócili obaj do biura. Whisky niósł sierżant.

— Kapitanie — rzekł major, biorąc do ręki zamówienie — widzę, że jednak się pomyliłem. Rzeczywiście jest tu podpis Monsieur le President. Jest moim obowiązkiem potraktować pańskie zamówienie jako absolutnie priorytetowe.

Bruce wymamrotał słowa podziękowania.

— Dam panu ludzi do pomocy — rozpromienił się kwatermistrz.

— Jest pan aż nazbyt uprzejmy. To by panu przeszkodziło w pracy. Przywiozłem swoich żołnierzy.

— Doskonale — zgodził się major i machnął pulchną dłonią w stronę wnętrza magazynu. — Proszę brać, czego pan potrzebuje.

Bruce ponownie spojrzał na zegarek. Piąta czterdzieści, jeszcze dwadzieścia minut do końca godziny policyjnej. Musiał je jakoś przeczekać, przyglądając się z irytacją, jak Wally Hendry kończy śniadanie. Nie był to spektakl zbyt porywający, Hendry bowiem jadł niechlujnie, aczkolwiek metodycznie.

— Nie mógłbyś zamknąć ust, jak jesz? — rzucił Bruce ze złością.

— Czyja się wtrącam do ciebie? — Hendry uniósł głowę znad talerza.

Twarz okalała mu ryżawa, nie golona od kilku dni broda; oczy miał zaczerwienione i podpuchnięte po ubiegłonocnej hulance. Bruce odwrócił od niego wzrok i jeszcze raz sprawdził godzinę. Czuł silną, choć samobójczą pokusę zlekceważenia godziny policyjnej i natychmiastowego wyruszenia na stację. Opanował ją z wysiłkiem. Gdyby się na to zdecydował, mógł w najlepszym razie spodziewać się aresztowania przez któryś z patroli i co najmniej dwunasto-godzinnego opóźnienia, zanim by się wydostał. W najgorszym — mogło się to skończyć strzelaniną.

Nalał sobie kolejny kubek kawy i pił małymi łykami. Niecierpliwość zawsze należała do moich słabych stron — zreflektował się. — Niemal wszystkie błędy, jakie w życiu

26

popełniłem, z tego się wzięły. Ale z czasem trochę się poprawiłem. Jako dwudziestolatek chciałem przeżyć całe życie w tydzień. Teraz wystarczy mi rok.

Dopił kawę i znów sprawdził czas. Za pięć szósta, już można zaryzykować. Dojście do ciężarówek potrwa akurat tyle.

— No, panowie, jeśli jesteście gotowi... — Odsunął krzesło, podniósł plecak, zarzucił go na ramię i pierwszy wyszedł na ulicę.

Ruffy już na nich czekał, siedząc na kupie kamieni w jednym z blaszanych baraczków magazynowych. Jego ludzie siedzieli przy kilku rozpalonych na betonowej posadzce ogniskach i gotowali sobie śniadanie.

— Gdzie pociąg?

— Dobre pytanie, szefie — pogratulował mu Ruffy.

— Już dawno powinien tu być. Ruffy wzruszył ramionami.

— „Powinien" to nie to samo co ,jest".

— Niech to szlag! Przecież musimy jeszcze załadować. Dobrze będzie, jak zdążymy do południa — warknął Bruce. — Idę do zawiadowcy.

— Lepiej weź dla niego prezent, szefie. Mamy jeszcze skrzynkę.

— Nie, do diabła ciężkiego! — ryknął Bruce. — Mikę, chodź ze mną.

Przeszli przez tory i wdrapali się na główny peron. Na jego odległym końcu stała grupka urzędników kolejowych, pogrążonych w pogawędce. Bruce doskoczył do nich.

Dwie godziny później stał już obok kolorowego maszynisty na pomoście lokomotywy toczącej się powoli ku rampie towarowej.

Maszynista był zażywnym mężczyzną o skórze zbyt ciemnej jak na zwykłą opaleniznę i z garniturem zębów osadzonych w czerwonych plastikowych dziąsłach.

— Monsieur, chyba nie zamierza pan dojechać aż do Port Reprieve? — zapytał z niepokojem.

— Właśnie tak.

27

— Ale nic nie wiemy o stanie torów na tej trasie. Nikt nią nie jechał od czterech miesięcy.

— Wiem. Będziesz musiał ostrożnie prowadzić.

— Niedaleko starego lotniska tory są zablokowane przez posterunek ONZ — zaprotestował tamten.

— Mamy przepustkę. —Bruce uśmiechnął się, by dodać mu otuchy. Teraz, gdy już miał transport, zły humor zaczął go opuszczać. — Zatrzymaj przy pierwszym baraku.

Pociąg stanął z sykiem parowych hamulców przy betonowej rampie i Bruce zeskoczył na peron.

— W porządku, Ruffy! — zawołał. — Do roboty. Ustawił trzy odkryte platformy ze stalowymi burtami

jako straż przednią, ponieważ najłatwiej było się z nich bronić. Zza sięgających do piersi burt karabiny maszynowe typu Bren mogły omiatać teren z przodu i na obu flankach. Za nimi jechały dwa wagony pasażerskie, służące jako magazyny i kwatery dla oficerów. W powrotnej drodze miały pomieścić uchodźców. Wreszcie, na samym końcu, lokomotywa, która była tam najmniej narażona na atak i nie pluła dymem i sadzą na wagony.

Zaopatrzenie załadowano do czterech przedziałów, których okna zostały zasłonięte żaluzjami, a drzwi zamknięte na klucz. Następnie Bruce zajął się rozlokowaniem ekwipunku. Brena i stanowisko dowodzenia osłonięte niskim kręgiem worków z piaskiem umieścił na dachu pierwszego wagonu pasażerskiego. W ten sposób zapewnił sobie widok na otwarte platformy z przodu i lokomotywę z tyłu oraz znakomitą panoramę mijanej okolicy.

Pozostałe breny, pod dowództwem Hendry'ego, umieszczono na pierwszej platformie. Bruce załatwił u majora z kwatermistrzostwa trzy nowe walkietalkie; jeden dostał maszynista, drugi Hendry, ulokowany z przodu, trzeci zostawił dla siebie. Ten system łączności uznał za zadowalający.

Zanim zakończono przygotowania, zrobiła się prawie dwunasta.

28

— Gotowe? — zwrócił się do siedzącego przy nim na workach Ruffy'ego.

— Gotowe, szefie.

— Ilu brakuje?

Wiedział z doświadczenia, że nie ma co się spodziewać, iż kiedykolwiek będzie miał w jednym miejscu i czasie wszystkich swoich ludzi.

— Ośmiu, szefie.

— To trzech więcej niż wczoraj, co daje nam zaledwie pięćdziesięciu dwóch ludzi. Myślisz, że też zwiali do buszu?

Pięciu jego żołnierzy zdezerterowało wraz z bronią w dniu zawieszenia ognia. Najwyraźniej umknęli w busz, żeby przyłączyć się do jednej z band shufta, które siały spustoszenie wzdłuż głównych dróg. Shufta urządzali zasadzki na nie chronione transporty, bili podróżnych, którzy mieli więcej szczęścia, i zabijali tych, którzy mieli pecha. Gwałcili, gdy tylko nadarzyła się sposobność, i bawili się znakomicie.

— Nie szefie, nie wydaje mi się. Tych trzech to dobre chłopaki. Pewnie zostali w cite indigene, żeby się zabawić i przegapili godzinę. — Ruffy pokręcił głową. — Możemy ich znaleźć w pół godziny, wystarczy oblecieć wszystkie speluny. Mamy iść?

— Nie. Jeżeli chcemy dotrzeć do Msapa Junction przed zmrokiem, nie możemy się bawić w takie historie. Dołączą, jak wrócimy.

Czy kiedykolwiek od czasów wojny burskiej istniała armia, w której dezercję traktowano by tak lekko? — zastanawiał się Bruce.

Włączył radiotelefon i wcisnął klawisz nadawania.

— Maszynista.

— Oui, monsieur.

— Ruszaj. Bardzo powoli, dopóki nie dojedziemy do posterunku ONZ. Zatrzymaj się nie za blisko, po naszej stronie.

— Oui, monsieur.

Wytoczyli się ze składowiska, postukując na zwrotnicach. Po prawej zostawili dzielnicę przemysłową z posterunkiem

29

wartowniczym armii katangijskiej na skrzyżowaniu z Avenue du Cimetiere. Kiedy minęli przedmieścia, Bruce dostrzegł w oddali stanowisko sił ONZ i poczuł pierwszy dreszcz niepokoju. Przepustka, którą miał w kieszeni na piersi, podpisana była przez generała Rhee Singha, lecz w tej wojnie nie zdarzyło się jeszcze, żeby rozkazy indyjskiego generała przekazywane były przez sudańskiego kapitana irlandzkiemu sierżantowi. Przyjęcie, jakie ich czekało, mogło okazać się ekscytujące.

— Mam nadzieję, że o nas wiedzą. — Mikę Haig zapalił nonszalancko papierosa, spoglądał jednak z niepokojem na świeżo usypane umocnienia ziemne oznaczające rozstawione po obu stronach toru posterunki.

— Te typki mają bazuki. A to irlandzkie Araby—mruknął Ruffy. — Najbardziej stuknięte Araby, jakich znam. Irlandczycy. Chciałbyś oberwać z bazuki, szefie?

— Nie, dzięki, Ruffy — odparł Bruce i nacisnął guzik radiotelefonu. — Hendry!

Na pierwszej platformie Wally Hendry sięgnął po radio i trzymając je przy piersi, zwrócił wzrok na Bruce'a.

— Curry?

— Każ swoim strzelcom odsunąć się od brenów, a reszta niech odłoży broń na podłogę.

— Dobra.

Bruce przyglądał się, jak tamten wykonuje rozkaz, przeciskając się przez stłoczonych na platformie żandarmów. W pociągu zapanowało wyraźnie wyczuwalne napięcie; żandarmi z ociąganiem odkładali broń i stali z pustymi rękami, spoglądając posępnie na widniejący w oddali szlaban.

— Maszynisto! — Bruce znów wezwał go przez radio. — Zwolnij. Zatrzymaj się pięćdziesiąt metrów przed szlabanem. Ale gdyby wybuchła strzelanina, pełną parą przebijaj się na siłę.

— Oui, monsieur.

Przed sobą nie widzieli nawet komitetu powitalnego, tylko złowrogą barierę z ułożonych w poprzek toru żerdzi i beczek z benzyną.

30

Bruce stanął na dachu i uniósł ręce na znak neutralności. Był to błąd, gest ten zmienił bowiem bierną do tej pory postawę żandarmów stojących na platformach. Jeden z nich także stanął unosząc ręce, lecz z zaciśniętymi pięściami.

— UN — merde! — zawołał, a pozostali natychmiast się do niego przyłączyli.

— UN — merde! UN—merde! — zawodzili początkowo ze śmiechem, jednak wkrótce twarze im stężały, a głosy nabrały ostrości.

— Zamknąć się, niech was cholera! — wrzasnął Bruce i otwartą dłonią rąbnął w głowę najbliżej stojącego żandarma.

Ten jednak nawet tego nie zauważył. W jego oczach już malowała się histeria, którą Afrykanie tak łatwo się od siebie zarażali. Chwycił karabin i trzymał go w poprzek piersi, a jego ciało zaczęło podrygiwać konwulsyjnie w rytm zaśpiewu. Bruce wcisnął palce pod brzeg jego hełmu i nasunął mu go na oczy, odsłaniając kark, po czym wymierzył mu cios karate. Żandarm padł na worki z piaskiem, wypuszczając z ręki broń.

Bruce rzucił rozpaczliwe spojrzenie na platformy — histeria na dole się rozszerzała.

— Powstrzymajcie ich! Hendry! De Surrier! Zróbcie coś na Boga! — Jego głos utonął jednak w ogólnym wrzasku.

Jeden z żandarmów chwycił leżącą u swych stóp broń. Zaczął się przepychać ku burcie platformy, żeby zacząć strzelać. Bruce spostrzegł, że majstruje już przy zamku, by wprowadzić nabój do komory.

— Mwembe! — zawołał go po nazwisku, lecz nie był w stanie przekrzyczeć hałasu.

Brakowało sekund, żeby wszystko zamieniło się w pan-demonium ognia z bazuk i pocisków smugowych.

Bruce stanął na krawędzi dachu, utrzymując przez chwilę równowagę i mierząc wzrokiem odległość, a potem skoczył. Wylądował dokładnie na plecach tamtego, który pod jego ciężarem padł twarzą na stalową krawędź burty, po czym obaj polecieli na ziemię.

Palec żandarma nadal tkwił na spuście i karabin, wypadając

31

mu już z rąk, wystrzelił. Na odgłos huku zapanowała kompletna cisza. Bruce, wykorzystując ten moment, dźwignął się na nogi i wyciągnął pistolet z kabury na biodrze.

— No, dobra! — rzucił do otaczających go wojaków. — Dajcie mi tylko pretekst, żebym mógł tego użyć! — Wbił wzrok w jednego z sierżantów. — Hej ty! Czekam na ciebie! No, strzelaj, ale już!

Na widok wycelowanej w siebie broni żołdak się opanował. Z jego oczu ustąpił wyraz szaleństwa. Potem opuścił wzrok i powłócząc niezgrabnie nogami, odszedł na bok.

Bruce spojrzał w górę, na Ruffy'ego i Haiga wychylonych ponad krawędzią dachu i podniósł głos.

— Uważajcie na nich. Zastrzelcie pierwszego, który znów zacznie.

— W porządku, szefie. — Ruffy wysunął przed siebie lufę automatu. — Który pierwszy? — zawołał ze śmiechem, patrząc na nich z góry.

Atmosfera jednak już się zmieniła. Wyzywająca postawa ustąpiła miejsca zakłopotaniu i ciszę wypełnił szmer prowadzonych półgłosem rozmów.

— Mikę! — krzyknął Bruce. — Wezwij maszynistę, on chyba chce się przebijać!

Hałas pociągu wzmógł się, na odgłos wystrzału bowiem maszynista przyspieszył, jak mu kazano, pędzili więc teraz wprost na oenzetowski szlaban.

Mikę Haig złapał radio i krzyknął rozkaz do mikrofonu. Natychmiast rozległ się pisk hamulców. Skład zatrzymał się niecałe sto metrów od bariery.

Bruce wgramolił się z powrotem na dach wagonu pasażerskiego.

— Blisko? — rzucił Mikę.

— Boże! — Bruce pokręcił głową i drżącymi rękoma zapalił papierosa. —Jeszcze pięćdziesiąt metrów, a... — Odwrócił się. Zmierzył zimnym spojrzeniem żandarmów.

— Canaille! Następnym razem, jak będziecie chcieli popełnić samobójstwo, nie zabierajcie mnie ze sobą, co?—Żoł-

32

nierz, którego powalił, siedział teraz na podłodze, obmacując palcami opuchliznę nad okiem. — Przyjacielu — odwrócił się ku niemu Bruce — później będę miał dla ciebie jeszcze coś niemiłego! I dla ciebie też! — rzucił z kolei do żandarma obok siebie na dachu, masującego sobie kark. — Starszy sierżant, spisać ich nazwiska!

— Tak jest! — ryknął Ruffy.

— Mikę — głos Bruce'a złagodniał. — Idę się trochę popodlizywać do naszych przyjaciół przy bazukach. Jak dam ci sygnał, przeprowadzisz pociąg.

— Nie mam iść z tobą?

— Nie, zostań. — Bruce zarzucił sobie na ramię karabin, zsunął się po drabince na ścieżkę obok torów i ruszył nią, chrzęszcząc żwirem pod butami.

Bardzo pomyślny początek wyprawy — skonstatował ponuro. — Jeszcze na dobre nie wyjechaliśmy z miasta, a już byliśmy o włos od tragedii. Dobrze chociaż, że ci Mickies nie dołożyli się do całego zamieszania ze swoimi bazukami.

Bruce wytężał wzrok, aż dostrzegł w końcu za zwałami ziemi zarysy hełmów.

Bez wywołanego jazdą pociągu powiewu znów zrobiło się gorąco. Poczuł, że zaczyna się pocić.

— Zatrzymaj się pan! — padło nagle po irlandzku zza najbliższego torów umocnienia.

Bruce stanął w pełnym słońcu na drewnianych podkładach. Dostrzegał stąd twarze mężczyzn pod hełmami. Nieprzyjazne, bez uśmiechu.

— Co to za strzelanina?

— Mieliśmy mały wypadek.

— Nie radzę mieć następnego, bo i nam się może coś przytrafić.

— Wolałbym nie, Paddy* — odparł Bruce z nikłym uśmiechem.

Mickie, Paddy — ang.: żargonowe określenia Irlandczyków.

33

W głosie Irlandczyka, gdy się znów odezwał, nadal czuło się rozdrażnienie:

— Jakie macie zadanie?

— Mam przepustkę, chcesz zobaczyć? — Bruce wyciągnął z kieszeni bluzy poskładaną kartkę.

— Jakie zadanie? — nie ustępował tamten.

— Dotrzeć z odsieczą do Port Reprieve.

— Wiemy o was. — Irlandczyk skinął głową. — Poproszę przepustkę.

Bruce zszedł z torów, wspiął się na ziemny wał i podał różowy papier wartownikowi. Miał on dystynkcje kapitana. Rzuciwszy okiem na przepustkę, zwrócił się do stojącego obok żołnierza:

— W porządku, sierżancie, można usunąć szlaban.

— Dam znać, że mogą jechać, dobrze? Kapitan skinął głową.

— Tylko żeby już nie było żadnych wypadków. My tu nie lubimy wynajętych zabójców.

— Oczywiście. Begorrah *, Paddy, w ogóle cała ta wojna to nie wasza sprawa, co? — odciął się Bruce i odwróciwszy się gwałtownie plecami do tamtego, zeskoczył na tory, machając do Mike'a Haiga, żeby ruszali.

Irlandzki sierżant wraz ze swymi ludźmi oczyścili tory. Podczas gdy pociąg toczył się z wolna w ich stronę, Bruce starał się zapanować nad irytacją — szyderstwo kapitana dopiekło mu do żywego. Wynajęty zabójca; oczywiście, że nim był. Czy człowiek może stoczyć się niżej?

Kiedy wagon pasażerski się z nim zrównał, chwycił za poręcz i wskoczył na schodek. Ironicznie pomachał na pożegnanie Irlandczykowi i wspiął się na dach.

— Bez problemów? — zapytał Mikę.

— Trochę irlandzkiego ględzenia z akcentem jak z kina — odparł Bruce — ale nic poważnego. — Podniósł radiotelefon.

* Begorrah — irl.: mój Boże.

34

— Maszynisto!

— Monsieur?

— Pamiętaj o moich instrukcjach.

— Nie przekraczam czterdziestu kilometrów na godzinę i w każdej chwili jestem przygotowany na nagłe hamowanie.

— Dobrze. — Bruce wyłączył się i usiadł na workach między Ruffym i Mike'em.

No — pomyślał — wreszcie jedziemy. Sześć godzin do Msapa Junction. Powinno się obyć bez problemów. A potem Bóg wie, co będzie, tylko Bóg.

Tory zakręcały i obejrzał się na znikające za drzewami ostatnie białe budynki Elisabethville. Znaleźli się na otwartej lesistej sawannie.

Lokomotywa za nimi puszczała kłęby czarnego dymu pomiędzy drzewa, pod nimi podkłady wystukiwały swój rytm, a przed sobą mieli kilometry prostego jak strzała toru zwężającego się w odległej perspektywie i niknącego w końcu w oliwkowozielonej plamie lasu.

Bruce podniósł wzrok. Połowę nieba pokrywał czysty błękit tropików, na północy przerwany chmurą, z której biegły na spotkanie ziemi szare smugi ulewy. Słońce rzuciło na tło deszczu tęczę, a cień chmury przesuwał się dołem, powolny i ciemny niczym stado pasących się bawołów.

Poluźnił pasek hełmu pod brodą i odłożył karabin na dach obok siebie.

— Chcesz piwo, szefie? — zapytał go sierżant.

— A masz?

— Pewnie.

Ruffy zawołał na jednego z żandarmów, który zszedł na dół i wrócił po chwili z kilkoma butelkami. Sierżant otworzył dwie zębami. Za każdym razem piana ściekała po drewnianej ścianie wagonu.

— Wścieka się jak zła baba — mruknął, podając butelkę Bruce'owi.

— Ale przynajmniej jest mokre. — Bruce posmakował łyk napoju, ciepłego, pełnego gazu i przesłodzonego.

35

— Zdrówko — rzekł Ruffy.

Bruce spojrzał w dół, na żandarmów sadowiących się do długiej podróży. Poza strzelcami przy brenach wszyscy leżeli lub kucali, całkowicie rozluźnieni; większość rozebrała się do gatek. Jeden, chudy i drobny człowieczek, już spał na plecach, z hełmem zamiast poduszki pod głową, mimo świecącego prosto w twarz tropikalnego słońca.

Bruce dopił piwo i wyrzucił butelkę w krzaki. Ruffy otworzył następną i podał mu ją bez słowa.

— Czemu tak się wleczemy, szefie? — zapytał.

— Kazałem maszyniście jechać powoli, żebyśmy mieli szansę się zatrzymać, jeśli tory będą zerwane.

— No tak. Balubów stać na coś takiego. To szurnięte Araby, co do jednego.

Ciepłe piwo pite w pełnym słońcu koiło nerwy Bruce'a. Czuł się spokojny, zwolniony z konieczności podejmowania decyzji, brania udziału w toczącym się wokół życiu.

— Posłuchaj tylko, jak ten pociąg gada — powiedział Ruffy i Bruce zaczął wsłuchiwać się w rytmiczny stukot podkładów.

— Aha, wiem. Można usłyszeć, co się tylko zechce — zgodził się.

— I potrafi śpiewać — ciągnął sierżant. — Naprawdę ma w sobie muzykę, o taką — napełnił powietrzem ogromną pierś, uniósł głowę i wydobył dźwięk.

Głos miał głęboki, gdy dotarł do ludzi na platformach, pobudził ich uwagę. Ci, którzy porozkładali się w bezkształtnych pozach do snu, otrząsnęli się teraz i usiedli. Melodię podjął następny głos, początkowo z wahaniem, potem coraz pewniej. Dołączyli się inni. Słowa były tu nieistotne, to rytmowi nie potrafili się oprzeć. Wiele już razy przedtem śpiewali razem i każdy z głosów odnalazł swoje miejsce jak w dobrze wyćwiczonym chórze. Najlepsi śpiewacy prowadzili, zmieniali tempo, improwizowali, przyspieszali, aż pierwotna melodia straciła swój charakter i zmieniła się w jedną z pieśni plemiennych. Bruce rozpoznał ją, była to pieśń tych, którzy

36

siali, jedna z jego ulubionych. Siedział, popijając ciepławe piwo i pozwalając, by śpiew go opływał, wznosił się niczym sztormowa fala, a potem opadał w solo tenoru i wzbierał znowu. A pociąg sunął w słońcu na północ, ku deszczowym chmurom.

Niebawem z wagonu wyłonił się Andre i torując sobie drogę między ludźmi na platformach, dotarł w końcu do Hendry'ego. Stali teraz razem, a chłopak, uniósłszy twarz, perorował o czymś z przejęciem.

„Laluś" nazwał go Wally i było to precyzyjne określenie kobieco ładnej twarzy o wielkich, jasnobrązowych oczach. Wydawało się, że nawet stalowy hełm za ciężko mu nosić.

Ciekawe, ile też on ma lat? — Bruce zobaczył, że chłopak nagle wybucha śmiechem, wciąż wpatrując się w Hend-ry'ego. — Pewnie niewiele ponad dwadzieścia i jeszcze nigdy nie widziałem nikogo mniej przypominającego wynajętego zabójcę.

— Jak w ogóle ktoś taki jak de Surrier mógł się wplątać w tę historię? — Głos powtórzył myśl jak echo, a odpowiedź padła z ust siedzącego obok Mike'a.

— Kiedy się to wszystko zaczęło, pracował w Elisabeth-ville i nie mógł wrócić do Belgii. Nie znam powodu, ale to chyba coś osobistego. Jego firma się zwinęła. Przypuszczam, że po prostu nie udało mu się znaleźć innej pracy.

— Ten Irlandczyk, tam przy szlabanie, nazwał mnie wynajętym zabójcą. — Zastanawianie się nad miejscem Andre w całym układzie zwróciło myśli Bruce'a kolejny raz ku własnemu statusowi. — Nie myślałem o tym przedtem w ten sposób, ale on chyba miał rację. Tym właśnie jesteśmy.

Mikę Haig milczał przez chwilę, lecz gdy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała determinacja.

— Popatrz na te ręce!

Bruce mimo woli spojrzał na jego dłonie i po raz pierwszy zauważył, że są wąskie, o długich, kształtnych palcach, obdarzone jakimś funkcjonalnym pięknem. Dłonie artysty.

— Popatrz na nie — poprosił Mikę, wyginając je lekko. — Ukształtowano je tak dla jakiegoś celu, są stworzone

37

do trzymania skalpela, do ratowania życia. — Rozluźnił dłonie, a one opadły na leżący na kolanach karabin. Długie, delikatne palce były zdecydowanie nie na miejscu na tle błękitnej stali. — A teraz co trzymają?

Bruce wzdrygnął się nerwowo. Nie zamierzał wywoływać u Mike'a Haiga kolejnego napadu grzebania się w duszy. Cholera z tym starym osłem, dlaczego zawsze z tym wyjeżdża? Jakby nie wiedział tak samo dobrze jak wszyscy inni, że w armii najemników Katangi przeszłość stanowi tabu. Nie istnieje.

— Ruffy — rzucił sucho — nie nakarmisz swoich chłopaków?

— Za moment, szefie. — Sierżant otworzył następne piwo i wręczył mu butelkę. — Trzymaj, pomoże ci nie myśleć o jedzeniu, zanim coś zorganizuję. — Ruszył ociężale przez dach wagonu, nie przestając śpiewać.

— Trzy lata, a wydaje się, że to wieczność — ciągnął Mikę, nie zważając na to, że Bruce mu przerwał. — Trzy lata temu byłem chirurgiem, a teraz coś takiego. — Jego oczy zasnuł nieutulony żal i Bruce głęboko w swym wnętrzu, tam gdzie trzymał pod kluczem wszystkie swoje emocje, poczuł dla niego litość. — Byłem dobry. Jeden z najlepszych. Royal College. Harley Street. Guy's. — Zaśmiał się z goryczą. — Możesz sobie wyobrazić mnie jadącego rollse'em, żeby wygłosić w college'u wykład o metodzie cholecystektomii?

— I co się stało? — Pytanie wyrwało mu się, nim zdążył je powstrzymać. Bruce zdał sobie sprawę, że za chwilę dopuści do głosu litość. — Nie, nie mów. To twoja sprawa. Nie chcę wiedzieć.

— Ale ja chcę ci powiedzieć, Bruce. To jakoś pomaga, kiedy się o tym mówi.

Na początku — pomyślał Bruce — ja też chciałem opowiadać, zagłuszyć ból słowami.

Mikę zamilkł na kilka sekund. Śpiew na platformach pod nimi wznosił się i opadał, a pociąg toczył się poprzez lasy.

— Dziesięć ciężkich lat trwało, nim do tego doszedłem, ale w końcu udało się. Znakomita praktyka, praca, którą

38

kochałem, na której się znałem, nagrody, na które zasługiwałem. Żona, z której każdy mężczyzna byłby dumny, piękny dom, wielu przyjaciół, być może zbyt wielu przyjaciół... Bo przyjaciele żywią się twoim sukcesem, jak karaluchy pożywiają się w nie posprzątanej kuchni.

Mikę wyciągnął chustkę i starł pot z karku, gdzie nie docierał powiew wiatru.

— Tego typu przyjaciele oznaczają imprezowanie — ciągnął. — Przyjęcia po całym dniu pracy, kiedy jesteś zmęczony. Więc żeby się podkręcić, potrzebujesz napędu, który tak łatwo można znaleźć w butelce. Gdy zdajesz sobie sprawę, że się uzależniłeś od tego świństwa, jest za późno, już trzymasz butelkę w szufladzie biurka, a twoja praktyka nie rozwija się tak świetnie.

Mikę okręcił sobie chustkę dookoła palców i brnął wytrwale dalej.

— A potem nagle już wiesz. Wiesz to, bo rano ręce ci tańczą i na śniadanie pragniesz tylko jednego. Tego. Bo nie możesz doczekać się lunchu, ponieważ masz operować, a to jedyny sposób, żeby ręce się uspokoiły. A ostatecznie i nieodwołalnie wiesz to, kiedy nóż przekręca ci się w dłoni i z tętnicy tryska krew, a ty patrzysz jak sparaliżowany, patrzysz, jak czerwień zalewa ci ubranie i tworzy kałuże na podłodze.

Głos mu się załamał. Wystukał z paczki papierosa i zapalił go. Przygarbił się, oczy zasnuł mu cień winy. Po chwili wyprostował się jednak i mówił głośniej.

— Musiałeś o tym czytać. Przez parę dni ta historia nie schodziła z czołówek gazet. Aleja się wtedy nie nazywałem Haig. To nazwisko znalazłem sobie na nalepce butelki z whisky. Gladys oczywiście została ze mną, taka już była. Wyjechaliśmy do Afryki. Zostało mi po tej rujnacji dość, żeby wpłacić zaliczkę za farmę tytoniową pod Salisbury. Dwa dobre sezony i skończyłem z butelką. Gladys miała urodzić nasze pierwsze dziecko, którego oboje bardzo pragnęliśmy. Wszystko znów zaczęło się układać.

39

Mikę wetknął chustkę z powrotem do kieszeni. Jego głos ponownie stracił siłę i zmatowiał.

— Pewnego dnia pojechałem ciężarówką do wioski i po drodze do domu wstąpiłem do klubu. Bywałem tam już przedtem, ale tym razem musieli mnie wyrzucić dopiero, kiedy zamykali, a gdy wróciłem na farmę, na siedzeniu obok miałem skrzynkę szkockiej.

Bruce chciał go powstrzymać; wiedział, co teraz będzie i nie miał ochoty tego słyszeć.

— Tej nocy zaczęły się deszcze, a rzeki wystąpiły z brzegów. Linie telefoniczne zostały zerwane i byliśmy odcięci od świata. Rano... — Mikę przerwał i odwrócił się do Bruce^. — Przypuszczam, że to z powodu szoku, że widzi mnie znów w takim stanie, w każdym razie rano Gladys zaczęła rodzić. To było jej pierwsze dziecko, a nie była już taka młoda. Na drugi dzień poród jeszcze trwał, ale wtedy nie miała już nawet siły krzyczeć. Pamiętam, jaki się zrobił spokój, kiedy przestała krzyczeć i prosić mnie, żebym jej pomógł. Rozumiesz, ona wiedziała, że mam w domu narzędzia. Błagała o pomoc. To pamiętam, ten jej głos zza zasłony alkoholu. Chyba jej wtedy nienawidziłem. Pamiętam tę nienawiść. Wszystko było takie pomieszane, te jej krzyki, whisky... W końcu ucichła. Nawet chyba nie zdawałem sobie sprawy, że umarła. Po prostu byłem zadowolony, że jest cicho i że dała mi spokój.

Mikę odwrócił wzrok od Bruce'a.

— Byłem zbyt pijany, żeby pójść na pogrzeb. Potem spotkałem w barze pewnego gościa, nie pamiętam po jakim czasie, nie pamiętam nawet gdzie. Gdzieś na Copperbelt. Rekrutował do armii Czombego i zaciągnąłem się, bo nie wiedziałem, co innego mógłbym robić.

Milczeli obaj, dopóki żandarm nie przyniósł im jedzenia — grubych pajd chleba, posmarowanych masłem z puszki, przełożonych wołowiną i marynowaną cebulą. Jedli w milczeniu, słuchając śpiewu żołnierzy. W końcu odezwał się Bruce:

40

— Nie musiałeś mi opowiadać.

— Wiem.

— Mikę... — Bruce zawiesił głos.

— Tak?

— Przykro mi. Jeśli to coś pomaga.

— O tak — powiedział Mikę. — Pomaga, kiedy się ma... kiedy człowiek nie jest całkiem sam. Lubię cię, Bruce — wyrwało mu się na koniec i Bruce'em rzuciło w tył, jakby tamten napluł mu w twarz.

Ty durniu — zbeształ się wściekle w myśli. — Tak się otworzyć! Znowu jednego z nich prawie wpuściłeś do środka.

Bezlitośnie stłamsił wzbierające w nim współczucie, zaskoczony, że to wymaga tak wiele wysiłku. JCiedy sięgał po radio, łagodność zdążyła się już ulotnić z jego oczu.

— Hendry—rzucił do mikrofonu. — Przestań tyle gadać. Postawiłem cię tam po to, żebyś obserwował tory.

Wally Hendry na pierwszej platformie obrócił się ku niemu i uniósł palec w obelżywym geście, ale po chwili stanął posłusznie twarzą w kierunku jazdy.

— Idź tam lepiej i zmień go — zwrócił się teraz do Mike'a. — Przyślij go tutaj.

Mikę Haig wstał i spojrzał na Bruce'a.

— Czego ty się boisz? — zapytał z łagodną ciekawością.

— Wydałem ci rozkaz, Haig.

— Tak jest, już idę.

Samolot znalazł ich późnym popołudniem. Był to vampire, odrzutowiec Indian Air Force. Nadleciał od północy.

Najpierw usłyszeli cichy pomruk, a potem ponad burzowymi chmurami dostrzegli punkcik, połyskujący w słońcu jak drobina miki.

— Stawiam tysiąc franków przeciw garści łajna, że ten zuch nic o nas nie wie — prorokował Hendry, patrząc jak myśliwiec zbacza z kursu w ich stronę.

— Teraz już wie — sprostował Bruce.

Rzucił okiem na chmury przed nimi. Były już niedaleko, jeszcze dziesięć minut i znajdą się pod nimi, zabezpieczeni przed atakiem z powietrza, bowiem podstawa chmur wisiała nisko nad ziemią, a deszcz w postaci gęstej, szaroniebieskiej mgły redukował widoczność do kilkuset metrów. Bruce włączył radiotelefon.

— Maszynisto, jedź pełną parą, schowaj nas w tym deszczu.

— Oui, monsieur — rozległo się potwierdzenie i niemal natychmiast lokomotywa zaczęła sapać szybciej, a stukot podkładów zmienił rytm.

— Patrzcie, jak to leci — mruknął Hendry. Myśliwiec opadał szybko na tle kotary chmur, wciąż jeszcze

srebrzysty punkt w słonecznym blasku, ale rosnący w oczach.

42

Bruce przekręcił gałkę strojenia, szukając w eterze głosu pilota. Przeskoczył cztery zakresy i za każdym razem rozlegały się tylko trzaski zakłóceń, ale na piątym usłyszał wreszcie miękki zaśpiew hindustani. Bruce nie znał języka, ale z tonu wywnioskował, że pilot jest zaskoczony. Nastąpił moment ciszy, gdy wysłuchiwał instrukcji z bazy w Kamina, która była poza zasięgiem ich małego radia, potem rozległo się krótkie potwierdzenie.

— Wróci, żeby się lepiej przyjrzeć — domyślił się i dodał podnosząc głos: — Wszyscy kryć się i nie wychodzić!

Nie zamierzał ryzykować kolejnej demonstracji przyjaźni.

Myśliwiec nadlatywał ku nim na zredukowanych do połowy obrotach, a mimo to niezwykle szybko. Pozostawiał odgłos własnego silnika daleko za sobą; jego sylwetka na tle lasu przypominała rekina. Przez osłonę kabiny Bruce dostrzegł głowę pilota, a po chwili mógł już odróżnić jego rysy. Pod ochronnym hełmem widniała ciemnobrązowa twarz z małym wąsikiem, takim samym jak u waleta pikowego. Był tak blisko, że dokładnie dało się wychwycić moment, w którym rozpoznał ich jako katangijczyków; błysnął białkami oczu i wydął usta, rzucając przekleństwo. Radio powtórzyło obelżywe słowo z metaliczną szorstkością, a potem samolot przechylił się w stromym skręcie, z wyjącym na pełnych obrotach silnikiem i wzbił w górę, ukazując swój nabrzmiały srebrzysty brzuch i podwieszone pod skrzydłami rakiety.

— Wystraszył się i zwiewa, gdzie pieprz rośnie — zaśmiał się Hendry. — Trzeba było mi pozwolić go rąbnąć. Był tak blisko, że mógłbym go trafić w lewe oko.

— Za chwilę znów będziesz miał szansę — zapewnił go ponuro Bruce.

Z radia dobywała się pełna konsternacji paplanina, a samolot na tle nieba robił się coraz mniejszy. Bruce przełączył szybko na ich własny kanał.

— Maszynisto, czy to się nie może szybciej toczyć?

— Jeszcze nigdy nie jechało szybciej niż teraz, monsieur. Przełączył z powrotem na częstotliwość myśliwca i słuchał

43

podnieconego głosu pilota. Samolot nawracał szerokim łukiem jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od nich. Bruce spojrzał na piętrzące się przed pociągiem masy chmur i deszczu. Przybliżały się z nieruchawym majestatem.

— Jeżeli wróci — zawołał Bruce do żandarmów — to na pewno nie po to, żeby jeszcze raz popatrzeć! Otwórzcie ogień, jak tylko znajdzie się w zasięgu. Walcie na całego, może się uda zakłócić mu celowanie.

Unieśli ku niemu twarze, przytłoczeni straszliwą małością ziemskich stworzeń wobec myśliwego z przestworzy. Tylko Andre nie patrzył na Bruce'a. Gapił się w samolot z zaciśniętymi nerwowo szczękami; oczy miał aż nazbyt wielkie.

W radiu znów zapadła cisza i wszyscy zwrócili wzrok w stronę samolotu.

— Chodź tu, zuchu, no chodź! — mruknął niecierpliwie Hendry. Splunął na prawą dłoń, po czym otarł ją o przód mundurowej bluzy. — Chodź, czekamy na ciebie. — Kciukiem przesuwał w tę i z powrotem bezpiecznik karabinu.

Nagle znowu odezwało się radio. Dwa słowa, najwyraźniej rozkaz; jedno z nich Bruce rozpoznał. Słyszał je już kiedyś, w okolicznościach, które wryły mu je w pamięć. Hindustań-skie słowo oznaczające atak!

— No, dobra — rzucił, wstając. — Leci tu.

Bluza łopotała na wietrze, uderzając o jego pierś. Nacisnął mocniej hełm i wprowadził nabój do komory FN.

— Zejdź na platformę, Hendry — rozkazał.

— Stąd lepiej widać. — WaUy stał obok niego, rozstawiwszy szeroko nogi, by utrzymać równowagę przy szarpnięciach pociągu.

— Jak chcesz. Ruffy, schowaj się.

— Cholernie gorąco w tym pudle na dole — wyszczerzył zęby sierżant.

— Ależ z ciebie szurnięty Arab.

— Jasne, wszyscy jesteśmy szurnięte Araby. Myśliwiec zatoczył krąg nad lasem, zniżył się i wyrównał.

Wciąż dzieliły go kilometry od ich północnej flanki.

44

— Ten zuch to jakiś praktykant — cieszył się Hendry. — Chce nas brać z boku, żebyśmy wszyscy mogli do niego strzelać. Jakby mu się przejaśniło, to wziąłby nas od zadka, walnął w lokomotywę, a my byśmy musieli strzelać sobie nad głowami.

Samolot zbliżał się cicho i szybko, niemal zawadzając

0 korony drzew. A potem nagle wokół działka na jego dziobie pojawiły się bladocytrynowe rozbłyski i powietrze wokół nich wypełniło się zwielokrotnionym po tysiąckroć świstem. Natychmiast zagrzmiały w odpowiedzi wszystkie karabiny z pociągu. Pociski smugowe z brenów ścigały się w locie ku myśliwcowi, karabiny dołączyły do nich w ogłuszającym huku, w którym odgłos działka zatonął bez reszty.

Bruce wymierzył starannie, choć kołysanie wagonu chwiało sylwetką samolotu w celowniku, a potem nacisnął spust

1 poczuł na ramieniu szarpnięcie odrzutu. Kątem oka dostrzegł wyskakujące jasnobrązowym strumieniem łuski, w nozdrza uderzyła go woń kordytu.

Samolot zatoczył lekki łuk, umykając przed strugami ognia.

— Przestraszył się! — zapiał Wally Hendry. — Sukinsyn zwietrzył cykora!

— Walcie w niego! — ryknął Ruffy. — Walcie bez przerwy! Myśliwiec położył się w zakręt, unosząc nos. Pociski

z działka pokładowego przelatywały nad ich głowami, nie czyniąc szkody. Po chwili jednak zanurkował i wystrzelił rakiety, po dwie spod każdego skrzydła. Ogień z pociągu gwałtownie umilkł, wszyscy bowiem przypadli do podłogi w poszukiwaniu schronienia; nie przestawali strzelać tylko trzej mężczyźni na dachu.

Rakiety, gwiżdżąc przeraźliwie niczym czwórka demonów w zaprzęgu i ciągnąc za sobą równoległe smugi białego dymu, nadleciały z odległości około czterystu metrów w czasie wystarczającym ledwie na nabranie tchu. Pilot opuścił jednak dziób maszyny zbyt nisko i strzelił zbyt późno. Pociski eksplodowały na nasypie pod nimi.

Podmuch rzucił Bruce'em do tyłu. Upadł i potoczył się po

45

dachu, czepiając się desperacko jego gładzi, dopiero jednak, gdy zsuwał się z krawędzi, zdołał uchwycić palcami rynnę i zawisnąć na niej. Oszołomiony wstrząsem, czuł, jak rynna wrzyna mu się w dłonie, a taśma karabinu dusi szyję. Żwir nasypu migotał pod jego stopami.

Ruffy wychylił się i chwyciwszy go za przód kurtki, wciągnął na dach, jakby podnosił dziecko.

— Wybierałeś się dokądś, szefie?

Wielka, okrągła twarz sierżanta pokryta była pyłem wybuchu, lecz uśmiechała się radośnie. Bruce miał niejasne przekonanie, że aby zrobić wrażenie na tej górze mięsa, trzeba by zużyć przynajmniej skrzynię dynamitu.

Klęcząc na dachu, usiłował się jakoś pozbierać. Zauważył, że drewno wagonu w miejscu najbliższym wybuchu zostało rozerwane, a cały dach pokrywały odłamki desek i ziemia. Obok niego siedział Wally Hendry, kręcąc głową. Z draśnięcia na jego policzku wypływała strużka krwi i ściekała kroplami po brodzie. Zszokowani ludzie na platformach siedzieli lub stali, pociąg jednak nadal pędził w kierunku burzy. Za nimi, ponad lasem, zawisła gęsta brunatna chmura wznieconego eksplozją pyłu.

Bruce stanął niepewnie na nogi, rozglądając się gorączkowo za samolotem i po chwili dostrzegł jego malejącą sylwetkę daleko ponad ścianą chmur.

Radio ocalało, worki z piaskiem uchroniły je przed skutkami wybuchu. Sięgnął po nie i wcisnął guzik nadawania.

— Maszynisto, w porządku?

— Monsieur, jestem naprawdę zaniepokojony. Czy jest...

— Nie ty jeden — zapewnił go Bruce. — Prowadź pociąg.

— Oui, monsieur.

Przełączył teraz na częstotliwość myśliwca. Chociaż dzwoniło mu jeszcze w uszach po wybuchu, wyczuł w głosie pilota wyraźną zmianę tonu. Mówił teraz wolniej, z przyde-chem przy niektórych słowach. Przestraszony albo ranny — pomyślał Bruce. — Ale i tak zdąży jeszcze nawrócić, zanim się schowamy w burzy.

46

Nagle zdał sobie sprawę, że jego ludzie są zupełnie na to nie przygotowani.

— Ruffy! — krzyknął. — Rusz ludzi. Niech będą w pogotowiu. Myśliwiec może w każdej chwili wrócić.

Sierżant skoczył na najbliższą platformę i po chwili rozległy się plaśnięcia dłoni o ciało, gdy brutalnie pobudzał żołnierzy do działania. Bruce zszedł na dół za nim, przeskoczył na drugą platformę i zaczął tam robić to samo.

— Haig! — zawołał. — Chodź tu i pomóż mi, bo nigdy nie ruszą dupy!

Żandarmi na jego platformie, otrząsnąwszy się już z szoku spowodowanego eksplozją, reagowali szybko i gromadzili się przy burtach, przeładowując i sprawdzając broń. Zaczęli już przeklinać, a z ich twarzy ustępował stopniowo wyraz tępego oszołomienia.

Bruce odwrócił się i krzyknął do Ruffy'ego:

— Masz jakichś rannych?

— Parę zadrapań, nic poważnego — padła odpowiedź. Na dachu wagonu pasażerskiego Wally Hendry stał, znów

obserwując samolot; na twarzy miał krew, w rękach karabin.

— Gdzie Andre? — zapytał Bruce Haiga, który dotarł już do połowy jego platformy.

— Z przodu. Zdaje mi się, że dostał.

Bruce przeszedł na przód wagonu i w kącie znalazł tam skulonego na klęczkach Andre. Chłopak zakrył twarz dłońmi i zgarbił się, jakby go coś bolało. Jego karabin leżał na deskach.

Oczy — pomyślał Bruce — dostał w oczy. Pochylił się i wyciągnął rękę, odciągając dłonie młodego żołnierza od twarzy. Spodziewał się ujrzeć krew.

Andre płakał, policzki miał mokre od łez, powieki zaciśnięte. Bruce przyglądał mu się chwilę, a potem chwycił za przód bluzy i podniósł chłopaka na nogi. Dotknął jego karabinu; lufa była zimna, nie oddano z tej broni nawet jednego strzału. Pociągnął Belga na bok i wetknął mu do rąk broń.

— De Surrier — warknął. — Będę stał koło ciebie. Zrób to jeszcze raz, to cię zastrzelę. Rozumiesz?

47

— Przepraszam, Bruce. — Wargi Andre spuchły w miejscach, gdzie je zagryzał. Twarz wykrzywioną strachem miał umazaną łzami. — Przepraszam. Nie dałem rady.

Bruce zignorował go i skupił uwagę na samolocie, który zawracał właśnie, by wykonać kolejny nalot.

Znów chce zaatakować z boku — uświadomił sobie. — I tym razem nas dopadnie. Nie może chybić dwa razy pod rząd.

Przyglądali się, jak myśliwiec schodzi ślizgiem w dolinę pomiędzy dwiema potężnymi białymi chmurami i wyrównuje ponad lasem. Mały, zgrabny i śmiercionośny, pędził teraz ku nim.

Jeden z brenów otworzył ogień, terkocząc ochryple, wypuszczając serię pocisków smugowych, niczym świetliste paciorki nanizane na sznurek.

— Za wcześnie—mruknął Bruce. — O wiele za wcześnie. Jest co najmniej kilometr poza zasięgiem.

Skutek okazał się jednak natychmiastowy. Samolot zszedł z kursu, uderzył niemal o szczyty drzew, a potem odbił z powrotem zbyt gwałtownie i zgubił tor podejścia.

Z pociągu rozległ się ryk drwiącego śmiechu, który natychmiast zaginął w huku karabinów. Myśliwiec wypuścił pozostałe rakiety, na ślepo, bez nadziei na trafienie. Potem wzbił się stromo, zawracając w kierunku chmur. Odgłos silnika cichł stopniowo, aż stłumiły go obłoki i całkiem zaniknął.

Ruffy wykonał taniec triumfu, potrząsając karabinem nad głową. Na dachu Hendry wykrzykiwał wyzwiska ku chmurom, w których schował się samolot. Bren nadal strzelał, wyrzucając z siebie krótkie, ekstatyczne serie, ktoś zawodził katangijską pieśń wojenną. Zaraz podjęli ją inni. A potem dołączył się maszynista, z każdym okrzykiem puszczając parę z gwizdka lokomotywy.

Bruce przewiesił karabin przez plecy, zsunął hełm na tył głowy i zapalił papierosa. Patrzył, jak śpiewają, śmieją się i paplają między sobą, pełni ulgi, że niebezpieczeństwo minęło.

Obok niego Andre wychylił się przez burtę i zwymiotował;

48

część poszła mu nosem i pociekła po gorsie kurtki. Otarł usta wierzchem dłoni.

— Tak mi przykro, Bruce. Przepraszam, naprawdę bardzo przepraszam — szeptał.

I oto byli już pod chmurami. Chłód opadł na nich niczym powietrze z otwartej lodówki. Pierwsze ciężkie krople zaczęły kąsać policzek Bruce'a, a po chwili padały już gęsto, spłukując woń kordytu i zmywając pył z twarzy Ruffy'ego, aż zalśniła znowu jak polana wodą bryła węgla.

Bruce poczuł, że mokra bluza lepi mu się do pleców.

— Ruffy, po dwóch ludzi do każdego brena. Reszta może się przenieść do krytych wagonów. Zmiany co godzinę. — Przekręcił karabin lufą do ziemi. — De Surrier, ty też możesz iść i ty, Hendry, też.

— Zostanę z tobą, Bruce — odparł Andre.

— W porządku.

Żandarmi wdrapali się do wagonów pasażerskich, wciąż śmiejąc się i trajkocząc. Ruffy podszedł do Bruce'a i wręczył mu pałatkę.

— Radia są przykryte. Jeżeli nie jestem ci potrzebny, szefie, to mam interes do jednego z tych Arabów w wagonie. Ma przy sobie prawie dwadzieścia tysięcy franków i chciałbym mu pokazać parę sztuczek z kartami.

— Któregoś dnia wytłumaczę twoim chłopakom, o co to chodzi z tymi chrześcijańskimi monarchami. Uświadomię im, że szansę mają jak jeden do trzech — pogroził Bruce.

— Nie robiłbym tego, szefie — odparł poważnie Ruffy. — Te pieniądze to dla nich żaden pożytek, tylko pakują się przez nie w kłopoty.

— No to jesteś wolny. Później cię wezwę. Przekaż im, że powiedziałem „brawo" i jestem z nich dumny.

— Aha. Powiem im — obiecał Ruffy.

Bruce odchylił brezent okrywający radiotelefon.

— Maszynisto, daj na wstrzymanie, zanim ci kocioł wybuchnie!

Pociąg wytracił nieco swój niepohamowany pęd, a Bruce

49

nasunął hełm na oczy i okutał się po uszy pałatką, nim wyjrzał za burtę platformy, żeby zlustrować skutki wybuchu rakiet.

— Z tej strony wszystkie okna wyleciały i ściana jest rozerwana — mruknął. — Ale tak czy inaczej mieliśmy szczęście.

— Ależ to jest żałosna, operetkowa wojenka — odezwał się Mikę Haig. — Ten pilot miał rację, po co ryzykować życiem w nie swojej sprawie.

— Był ranny — zgadywał Bruce. — Chyba dostał już przy pierwszym podejściu.

Zamilkli. Deszcz siekł ich po twarzach i wpatrując się w tor przed pociągiem, mrużyli oczy. Ludzie przy brenach kulili się pod zielonobrązowymi panterkowymi pałatkami. Całe ich rozbawienie sprzed zaledwie dziesięciu minut gdzieś się rozwiało. Są jak koty — pomyślał Bruce, widząc ich zdeprymowanie. — Nie cierpią być mokrzy.

— Już wpół do szóstej — odezwał się wreszcie Mikę. — Sądzisz, że zdążymy do Msapa Junction przed zmrokiem?

— Przy tej pogodzie o szóstej już będzie ciemno. — Bruce podniósł wzrok ku wiszącej nisko chmurze, która przyniosła im przedwczesną noc. — Nie będę ryzykował jazdy w ciemnościach. Jesteśmy na pograniczu terenów Balubów i nie możemy włączyć reflektorów lokomotywy.

— To znaczy, że się zatrzymamy?

Bruce skinął głową. Co za durne pytanie — pomyślał z irytacją. I zaraz zdał sobie sprawę, że złość stanowi reakcję na dopiero co przeżyte niebezpieczeństwo, dodał więc, żeby zmienić nastrój:

— To musi być już niedaleko. Jeśli ruszymy o brzasku, dotrzemy do Msapa przed wschodem słońca.

— Boże, ale zimno — wzdrygnął się Mikę.

— Albo za zimno, albo za gorąco — zgodził się Bruce. — Tak to właśnie jest na tej naszej małej, szczęśliwej planecie: żadnego umiaru. Jak nie za gorąco, to za zimno, jak nie jesteś głodny, to się przeżarłeś, raz się zakochujesz, a raz nienawidzisz całego świata.

50

— Tak jak ty, prawda? — zapytał Mikę.

— Niech cię cholera, Mikę, jesteś jak zła baba. Nie potrafisz normalnie porozmawiać, bez osobistych wtrętów? — złościł się. Czuł, że dopada go zły humor, czuł zimno i rozdrażnienie, a poza tym chciało mu się palić.

— Obiektywne teorie, żeby wykazać swą wartość, muszą posiadać subiektywne zastosowanie — zauważył Mikę. Na jego szerokiej, zniszczonej wiekiem twarzy pojawił się cień rozbawienia.

— To dajmy sobie z tym spokój. Nie mam ochoty rozmawiać o sprawach osobistych — uciął Bruce, po czym natychmiast zaczął mówić właśnie o tym. — Jak tylko za wiele myślę o naturze ludzkiej, robi mi się niedobrze. Ten de Surrier, srający ze strachu, ten bydlak Hendry, ty z tą twoją walką z piciem, Joan... — zamilkł nagle w pół słowa.

— Kto to jest Joan?

— Czy ja się do ciebie wtrącam? — Bruce wyrzucił z siebie standardową w armii najemnej Katangi odpowiedź na wszystkie zbyt osobiste pytania.

— Nie. Ale ja do ciebie tak. Kto to jest Joan? Dobra. Powiem mu. Skoro tak chce wiedzieć, to mu

powiem. Złość sprawiła, że stał się nierozważny.

— Joan to suka, z którą się ożeniłem.

— Aha, więc to o to chodzi!

— Tak. O to chodzi. Teraz już wiesz, więc zostaw mnie w spokoju.

— Dzieci?

— Dwoje, chłopiec i dziewczynka. — Gniew zniknął z jego głosu, wrócił natomiast ból, niczym teraz nie przytłumiony. Zaraz jednak wziął się w garść i ciągnął obojętnym tonem: — Mam to zresztą wszystko gdzieś. Jeśli o mnie chodzi, cały rodzaj ludzki, ale to cały, może pójść się paść. Nie chcę z tego ani kawałka.

— Ile ty masz lat, Bruce?

— Zostaw mnie, do cholery ciężkiej, w spokoju!

— Ile masz lat?

51

— Trzydzieści.

— A gadasz jak smarkacz.

— A czuje się jak stary dziad. Twarz Mike'a nagle znów spoważniała.

— Co robiłeś przedtem?

— Spałem, oddychałem, jadłem... i dostawałem po nosie.

— Ale jak zarabiałeś na życie?

— Prawo.

— Dobrze ci szło?

— Co to znaczy dobrze? Jeśli masz na myśli pieniądze, to tak.

Zarabiałem dość, żeby spłacić dom i samochód—pomyślał z goryczą. — I żeby walczyć o prawa do dzieci, a na koniec zapłacić za rozwód. Starczyło na wszystko, chociaż udziały w firmie musiałem sprzedać.

— No to wyjdziesz na swoje — stwierdził Mikę. — Skoro raz ci się powiodło, powiedzie się i drugi. Jak tylko otrząś-niesz się z szoku, ustawisz sobie życie na nowo i pojawią się w nim nowe osoby, które ci pomogą znów być silnym.

— Teraz jestem silny, Haig. Jestem silny, ponieważ nie ma w moim życiu nikogo. Tylko w ten sposób można się czuć bezpiecznie. Kiedy jesteś absolutnie wolny i całkiem sam.

— Silny! — W głosie Mike'a po raz pierwszy rozgorzał gniew. — Sam jesteś nikim, Curry. Sam jesteś tak słaby, że jakbym cię obsikał, tobyś się przewrócił! — Po chwili gniew wyparował i Mikę mówił spokojnie. — Ale jeszcze się przekonasz, jesteś z gatunku szczęściarzy. Przyciągasz ludzi do siebie. Nie musisz być sam.

— Ale od teraz właśnie chcę być sam.

— Zobaczymy — mruknął Mikę.

— Ano zobaczymy — zgodził się Bruce i ściągnął brezent z radia.

— Maszynisto, zatrzymamy się na noc. Jest za ciemno na bezpieczną jazdę.

Radio Brazzaville słychać było słabo i z zakłóceniami. Nadal lało, a grzmoty przetaczały się po niebie niczym nie zabezpieczone skrzynie w ładowni statku.

— „Nasi korespondenci z Elisabethville donoszą, że siły Armii Katangijskiej naruszyły dziś w Południowym Kasai zawieszenie broni, ostrzeliwując nisko lecący samolot wojsk ONZ. Samolot, myśliwiec typu Vampire należący do Indian Air Force, powrócił bezpiecznie do bazy na lotnisku Kami-na. Pilot został postrzelony z broni ręcznej. Jego stan jest zadowalający.

Dowódca sił Narodów Zjednoczonych w Katandze, generał Rhee, wystosował ostry protest do rządu katangijskie-go..." — Głos spikera zniknął w trzasku zakłóceń.

— Oberwał jednak! — ucieszył się Wally Hendry. Strup na jego ranie sczerniał, tylko brzegi czerwieniały złowrogo.

— Zamknij się! — warknął Bruce. — Chcemy się dowiedzieć, co się dzieje.

— Teraz już za cholerę się nie dowiesz. Andre, w moim plecaku jest butelka. Dawaj ją! Wypijemy za tego nkszarza z kulą w...

Głos z radia rozległ się nagle głośno i wyraźnie.

— „...w Senwati Mission, dziewięćdziesiąt kilometrów od portu rzecznego Port Reprieve. Rzecznik rządu Republiki

53

Konga zaprzeczył, jakoby oddziały kongijskie podejmowały operacje w tym rejonie, zachodzi więc obawa, że duże grupy uzbrojonych bandytów wykorzystują niepewną sytuację, żeby..." — Zakłócenia powróciły.

— Cholera z takim radiem — mruknął Bruce, usiłując dostroić odbiornik.

— „...oznajmił dzisiaj, że usunięcie z Kuby pocisków rosyjskich potwierdzone zostało rozpoznaniem lotniczym".

— To nas akurat najbardziej interesuje. — Bruce wyłączył radio. — Co za bajzel! Ruffy, gdzie jest to Senwati Mission?

— Na końcu bagien, koło granicy z Rodezją.

— Dziewięćdziesiąt kilometrów od Port Reprieve—mruknął Bruce, nie próbując ukryć zaniepokojenia.

— Ale drogą to będzie więcej, szefie; ponad sto pięćdziesiąt.

— Przy tej pogodzie to im zajmie jakieś trzy, cztery dni, wliczając czas na grabieże. Chyba dobrze policzyłem, co? Musimy dotrzeć do Port Reprieve jutro przed wieczorem i wynieść się stamtąd do rana.

— To dlaczego nie jedziemy nocą? — zapytał Hendry, odjąwszy butelkę od ust. — Lepsze to, niż siedzieć tu i dać się zeżreć moskitom.

— Zostajemy — odparł Bruce. — Nic nam z tego nie przyjdzie jak się wykoleimy. Warty co trzy godziny, sierżancie — zwrócił się do Ruffy'ego. — Porucznik Haig jako pierwszy, potem porucznik Hendry, porucznik de Surrier, a ja na końcu, o świcie.

— Dobra, szefie. Pójdę sprawdzić, czy moje chłopaki nie śpią. — Ruffy wyszedł z przedziału; jego buty zachrzęściły na potłuczonym szkle z okien korytarza.

— Ja też już pójdę. — Mikę wstał i naciągnął pałatkę na ramiona.

— Oszczędzaj baterie w reflektorach, Mikę. Przeczesuj co jakieś dziesięć minut.

— W porządku, Bruce. — Haig spojrzał na Hen-dry'ego. — Zawołam cię o dziewiątej.

54

— Ach jak przyjemnie, stara cioto. Udanego polowanka! — Wally przedrzeźniał akcent Mike'a, a kiedy ten opuścił przedział, dodał: — Durny stary pierdoła. Czemu on musi tak głupio gadać?

Nikt mu nie odpowiedział. Podciągnął koszulę z tyłu.

— Andre, co ja tam mam na plecach?

— Pryszcza.

— No to go wyciśnij.

Bruce obudził się w nocy, spocony, wokół jego twarzy bzyczały moskity. Wciąż lało. Co parę minut odbite światło reflektora na dachu wagonu rozjaśniało nieco mrok przedziału.

Na dolnej pryczy leżał na wznak Mikę Haig. Twarz lśniła mu od potu i kręcił głową na poduszce, zgrzytając zębami. Był to odgłos, do którego Bruce się już przyzwyczaił i wolał go od chrapania Hendry'ego.

— Biedny stary pierdoła — szepnął.

Na łóżku naprzeciwko pojękiwał Andre de Surrier. We śnie, z opadającymi na czoło ciemnymi włosami, wyglądał jak dziecko.

Deszcz ustał z nadejściem świtu. Słońce zaczęło grzać, jeszcze nim oderwało się od horyzontu i nad ociekającym wodą lasem uniosła się mgiełka. Im dalej na północ, tym las robił się gęstszy, a jego poszycie bardziej splątane niż w okolicy Elisabethville.

Przez ciepłą mgiełkę Bruce dojrzał wreszcie wieżę ciśnień w Msapa Junction, wznoszącą się ponad lasem niczym latarnia morska; jej srebrzystą powierzchnię znaczyły brunatne pasma rdzy. Pokonali ostatni zakręt torów i ich oczom ukazały się bezładnie rozrzucone zabudowania niewielkiej osady.

Stało tu zaledwie kilka budynków i panowała atmosfera opuszczenia, właściwa miejscu, które obraca się z powrotem w dżunglę.

Tuż przy torach oprócz wysokiej wieży ciśnień wznosiły się betonowe pojemniki na węgiel. Dalej stał budynek stacyjny z drewna i żelaza, z dużą tablicą na dachu:

MSAPA JUNCTION. 963 m npm.

W stronę lasu prowadziła aleja wysadzana drzewami o ciemnozielonych liściach i pomarańczowych kwiatach. Na jej końcu widniał rząd domków.

56

Jeden z budynków spłonął, pozostała po nim tylko kupa poczerniałych od ognia ruin. Ogródki, po trzech miesiącach zaniedbania, straciły wszelkie poczucie dyscypliny.

— Maszynisto, stań przy wieży. Masz piętnaście minut na napełnienie bojlera.

— Dziękuję, monsieur.

Lokomotywa, posapując ciężko, zatrzymała się pod wieżą ciśnień.

— Haig, weź czterech ludzi i idźcie pomóc maszyniście.

— Robi się.

Bruce włączył radiotelefon.

— Hendry?

— Witaj.

— Zbierz patrol, z sześciu żołnierzy, i przeszukajcie te domki. Potem przepatrzcie skraj buszu, nie życzymy tu sobie niespodziewanych gości.

Wally Hendry pomachał ręką z pierwszego wagonu na znak potwierdzenia.

— Daj mi jeszcze de Surriera — zażądał Bruce. Patrzył, jak Hendry przekazuje nadajnik. —De Surrier, pod nieobecność Hendry'ego dowodzisz platformami. Osłaniajcie Hen-dry'ego i uważajcie na zarośla z tyłu. Stamtąd też mogą się zjawić.

Wyłączył radio i zwrócił się do sierżanta:

— Ty zostań na dachu, Ruffy. Pójdę ich pogonić przy tej wodzie. Jak zobaczysz coś podejrzanego, to nie przysyłaj mi pocztówki, tylko od razu wal.

— Weź sobie śniadanie, szefie — rzekł Ruffy, skinąwszy głową, i podał mu otwartą butelkę piwa.

— To lepsze niż jajecznica na szynce. — Bruce wziął butelkę, po czym zszedł na peron. Popijając piwo, przespacerował się wzdłuż pociągu pod wieżę ciśnień.

— Pełna jest? — zawołał do uwijających się na górze Haiga i maszynisty.

— Do połowy — odparł Mikę. — Na kąpiel starczy, jeśli masz ochotę.

57

— Nie kuś mnie. — Pomysł wydał mu się nagle wielce atrakcyjny, czuł bowiem zatęchły odór własnego ciała, a powieki miał opuchnięte i swędzące po ukąszeniach mos-kitów. — Królestwo za prysznic.

Przesunął dłonią po brodzie, czując pod palcami szorstkość zarostu. Obserwował, jak zrzucają na parowóz płóciennego węża. Niski, pucołowaty maszynista wspiął się na lokomotywę i siadł okrakiem na kotle, mocując końcówkę węża do jego wlotu.

Okrzyk za plecami sprawił, że Bruce odwrócił się błyskawicznie. Zobaczył Hendry'ego z jego patrolem. Wlekli ze sobą jako jeńców dwoje dzieci.

— Ukrywali się w pierwszym domku! — zawołał Hen-dry. — Chcieli dać nogę do buszu.

Szturchnął jedno z nich bagnetem. Dzieciak wrzasnął i zaczął się wyrywać z rąk prowadzącego go żandarma.

— Dość tego.

Bruce nie dopuścił do powtórnego użycia bagnetu i ruszył ku nim. Spojrzał na dwójkę dzieci.

Dziewczynka była niemal w wieku dojrzewania; jej piersi ledwie zaczynały rosnąć, wyglądały jak bąble po ukąszeniu moskita. Nogi miała chude, o kolanach nieproporcjonalnie wielkich w stosunku do łydek i ud. Miała na sobie jedynie przeciągnięty między nogami i zawiązany w pasie sznurkiem kawałek brudnego, taniego materiału. Na jej piersi, policzkach i czole uwypuklały się dumnie blizny plemiennych tatuaży.

— Ruffy! — zawołał Bruce w stronę wagonu. — Możesz z nimi porozmawiać?

Ruffy podniósł chłopca i posadził go sobie na biodrze. Dzieciak był młodszy od dziewczynki, miał z siedem, może osiem lat, bardzo ciemną skórę i był kompletnie nagi, tak nagi jak przerażenie na jego twarzy.

Ruffy warknął coś do żandarma i ten puścił dziewczynkę. Stała drżąc, ale nie próbowała uciekać.

Sierżant zaczął przemawiać do chłopca uspokajającym

58

basem; mówiąc uśmiechał się i głaskał go po głowie. Strach odrobinę ustąpił i dzieciak odpowiedział piskliwym dyszkantem, którego Bruce nie rozumiał.

— Co on mówi? — niecierpliwił się.

— Myśli, że chcemy ich zjeść — zaśmiał się Ruffy. — Nawet na śniadanie by tego nie starczyło.

Poklepał wychudzone ramię chłopca, poszarzałe od wtar-tego brudu, po czym wydał jednemu z żandarmów jakiś rozkaz. Tamten zniknął w wagonie, a po chwili wrócił z pełną garścią czekoladowych batonów. Nie przestając mówić, sierżant wyłuskał jeden z opakowania i wsunął chłopcu do ust. Oczy dzieciaka, gdy poczuł smak, rozszerzyły się z zadowolenia. Wpatrzony w twarz Ruffy'ego, odpowiadał na jego pytania z ustami pełnymi czekolady.

W końcu sierżant odwrócił się do Bruce'a.

— Żadnych problemów, szefie. Przyszli z wioski, jakąś godzinę stąd. Pięć, sześć rodzin, żadnych wojowników. Dzieciaki zakradły się, żeby zajrzeć do domków, zwędzić co się da, ale nic poza tym.

— Ilu mężczyzn jest w wiosce? — zapytał Bruce. Ruffy znów przemówił do chłopca. W odpowiedzi dzieciak

uniósł rozczapierzone palce obu rąk, nie przestając zajadać się czekoladą.

— Czy on wie, czy droga do Port Reprieve jest czysta? Spalili mosty albo zerwali tory?

Na to pytanie żadne z dzieci nie potrafiło odpowiedzieć. Chłopiec przełknął resztki batonu i wpatrywał się łapczywie w Ruffy'ego, który ponownie napełnił mu usta czekoladą.

— O Jezu—mruknął Hendry z głębokim niesmakiem. — To jakieś przedszkole czy co? Może zatańczymy kółko graniaste?

— Zamknij się — ofuknął go Bruce i znów zapytał Ruffy'ego: — Czy widzieli żołnierzy?

Dwie głowy pokręciły się na znak przeczenia.

— Czy widzieli wojowników ze swojego plemienia?

59

Znów zaprzeczyli.

— Dobra, daj im resztę tej czekolady — polecił Bruce. I tak nic więcej nie mógł z nich wydobyć, a czas uciekał.

Zerknął na wieżę i zobaczył, że Haig z maszynistą zatankowali już wodę. Przez chwilę jeszcze przyglądał się chłopcu. Jego syn był teraz mniej więcej w tym wieku. Już dwanaście miesięcy, jak... Pohamował tę myśl. To prosta droga do obłędu.

— Hendry, zaprowadź ich z powrotem na skraj buszu i wypuść. Tylko się pospiesz. Już dość czasu zmitrężyliśmy.

— I kto to mówi —mruknął Hendry, po czym skinął na dzieci.

Poszedł przodem, a za nim żandarmi, eskortujący drepczącą posłusznie miedzy nimi dwójkę. Zniknęli za rogiem budynku stacyjnego.

— Maszynisto, przygotowania skończone?

— Tak, monsieur, jesteśmy gotowi do odjazdu.

— To dorzuć do pieca na maks i w długą — rzucił z uśmiechem Bruce.

Lubił tego małego człowieczka i sprawiały mu przyjemność ich oficjalne w tonie wymiany zdań.

— Pardon, monsieur?

— To był wygłup, taki żart, wybacz mi.

— Aha, żart! — Pękaty brzuch zatrząsł się radośnie.

— Dobra, Mikę! — krzyknął Bruce. — Wsiadajcie. Zaraz...

Na odgłos strzałów z automatu zatkało go w pół zdania. Dźwięk dobiegł zza budynku staqi. W ciszy rozprażonego upałem poranka rozległ się z taką gwałtownością, że przez moment Bruce stał jak sparaliżowany.

— Haig! — wrzasnął. — Idź na przód i zmień de Sumera! To był ich słaby punkt, więc oddział Mikę'a pobiegł na

przód pociągu.

— Wy chodźcie ze mną—zatrzymał sześciu żandarmów. Stanęli za nim, a Bruce szybkim spojrzeniem obrzucił

pociąg, by się upewnić, że jest dobrze chroniony. Na całej

60

długości sterczały z niego lufy karabinów, a na dachu Ruffy postawił brena, żeby zabezpieczyć skrzydło. Przy takiej sile ognia nawet tysiąc Balubów nie zdołałoby pokonać gotowej na ich przyjęcie obrony.

— Za mną! — rzucił Bruce i ruszył biegiem, a za nim żandarmi, pod osłonę ściany stacji.

Poza tym pierwszym strzałem nikt już nie otwierał ognia, co mogło oznaczać albo fałszywy alarm, albo fakt, że Hendry i jego ludzie zostali pokonani od razu.

Drzwi biura zawiadowcy staqi były zamknięte. Bruce otworzył je kopniakiem, uderzywszy całym impetem swej obutej w wysoki but nogi.

Zawsze marzyłem o czymś takim — pomyślał szczęśliwy, choć zdenerwowany — odkąd zobaczyłem, jak Clark Gable robi to w „San Francisco".

— Wy czterej: do środka! Kryjcie nas z okien. Wpadli do pomieszczenia z bronią gotową do strzału.

Przez otwarte drzwi Bruce spostrzegł telegraf stojący na stole pod przeciwległą ścianą. Maszyna klekotała metalicznie, biegła tędy stale obciążona Unia Elisabethville—Jadot-ville. Czemu zawsze pod wpływem zdenerwowania mój umysł rejestruje takie drobiazgi? Ta myśl to właśnie kolejny taki drobiazg — uznał po chwili.

— Wy dwaj, zostańcie przy mnie.

Poprowadził ich wzdłuż zewnętrznej ściany, trzymając się blisko tej osłony i przystając przy narożniku, by sprawdzić magazynek i przełączyć na ogień ciągły.

Moment później zawahał się. Co ujrzę za tym rogiem? Setkę gołych dzikusów zgromadzonych wokół okaleczonych ciał Hendry'ego i jego żandarmów, a może...

Pochylony, gotów skoczyć z powrotem za osłonę ściany, trzymając broń wysoko przy piersi, z mięśniami i nerwami napiętymi jak naciągnięty spust, Bruce zrobił krok i znalazł się na otwartej przestrzeni.

Hendry stał z dwoma żandarmami na pylistej drodze przy pierwszym domku. Rozmawiali rozluźnieni, Hendry

61

przeładowywał broń, zatrzaskując magazynek swymi wielkimi czerwonymi rękami, których rude owłosienie połyskiwało w słońcu. Z ust zwisał mu przylepiony do dolnej wargi papieros. Nagle roześmiał się głośno, odrzuciwszy do tyłu głowę, a popiół z papierosa spadł mu na gors kurtki. Bruce zauważył ciemną plamę od potu biegnącą w poprzek jego barków.

Pięćdziesiąt metrów dalej leżały na drodze ciała obojga dzieci.

Bruce poczuł nagle przypływ zimna. Pojawiło się w jego wnętrzu, wypełniło odrętwieniem trzewia i pierś. Wyprostował się powoli, po czym ruszył w stronę dzieci. Stąpał bezgłośnie w miękkim pyle drogi, słysząc tylko własny chrapliwy oddech, jak gdyby tuż za nim posuwało się ranne zwierzę. Minął Hendry'ego i dwóch żandarmów, nawet na nich nie patrząc; przestali jednak rozmawiać i spoglądali na niego niepewnie.

Pierwsza leżała dziewczynka. Uklęknął przy niej, położył karabin na ziemi i odwrócił dziecko łagodnie na wznak.

— To nie jest prawda — wyszeptał. — To nie może być prawda.

Kula wyrwała jej pół piersi. Wybiła dziurę o średnicy filiżanki, z której wciąż wypływała krew, ale już powoli, sącząc się kleiście jak świeży miód.

Przeszedł do chłopca. Miał poczucie, jakby to wszystko było nierealne, niemal jak we śnie.

— Nie, to nie jest prawda — powtórzył głośniej, jakby chciał słowami odwrócić to, co się stało.

Chłopca trafiły trzy kule. Jedna z nich wyrwała mu niemal rękę z barku, z rany wystawał oskarżycielsko biały koniec złamanej kości. Dwie pozostałe przecięły jego tułów prawie na pół.

To przyszło gdzieś z oddali, niczym ryk nadjeżdżającego tunelem pociągu. Bruce poczuł, jak potężna siła zatrzęsła nim całym. Zamknął oczy i słuchał tego ryku w swej głowie, a za mocno zaciśniętymi powiekami jego wizja wypełniła się barwą krwi.

62

Trzymaj się! — krzyknął w jego głowie słaby głosik. — Nie puszczaj, walcz z tym. Walcz, jak już nieraz kiedyś.

Uchwycił się więc, niczym porwany przez powódź, źdźbła swej normalności, a wokół niego przetaczał się potężny ryk. I nagle ten ryk przycichł, oddalił się z łoskotem, stał się szeptem, niczym.

Powróciło zimno. Zimno jeszcze bardziej bezmierne, niż przedtem powódź.

Otworzył oczy i nabrał znów powietrza. Wstał i podszedł do Hendry'ego i obu żandarmów.

— Kapralu — zwrócił się do jednego z mężczyzn. Zaskoczyło go, że jego głos brzmiał spokojnie, bez cienia furii, która przed chwilą niemal porwała go ze sobą. — Kapralu, proszę wrócić do pociągu. Powiedz porucznikowi Haigowi i starszemu sierżantowi Ruffuraro, że mają tu przyjść.

Tamten na szczęście usłuchał. Bruce tym samym bezosobowym tonem przemówił do Hendry'ego.

— Kazałem ci ich puścić.

— Żeby mogli polecieć do wioski i nasłać na nas całą bandę? Tego chciałeś, zuchu? — Hendry'emu już wrócił rezon, mówił buńczucznie, szczerząc zęby w uśmiechu.

— I dlatego wolałeś ich zamordować?

— Zamordować! Odbiło ci, czy co, Bruce? Przecież to Balubowie, nie? Krwawi ludożercy! — krzyknął gniewnie Hendry, już bez uśmiechu. — Coś z tobą nie tak, facet? To jest wojna, zuchu, wojna! — Jego głos nagle złagodniał. — Zapomnijmy o tym, co? Zrobiłem, co było trzeba, a teraz zapomnijmy. Co to jest dwójka Balubów więcej po całym tym zabijaniu? Po prostu zapomnijmy.

Bruce nie odpowiedział. Zapalił papierosa i spoglądał ponad jego ramieniem, czy nadchodzą pozostali.

— Co ty na to, Bruce? Zgadzasz się? Zapomnimy i już, co? — nalegał Hendry.

— Wprost przeciwnie, Hendry. Przysięgam ci na wszystkie świętości i wzywam Boga na świadka. — Bruce nie

63

patrzył na niego, nie wiedział, czy jeżeli spojrzy, to go po prostu nie zabije. — Oto co ci obiecuję: zostaniesz za to powieszony. Nie rozstrzelany, ale powieszony, na dobrej konopnej linie. Posłałem po Haiga i Ruffuraro, żebyśmy mieli dość świadków. Pierwsze, co zrobię, jak wrócimy do Elisabethville, to oddam cię w ręce odpowiednich władz.

— Nie mówisz poważnie!

— Nie mówiłem poważniej jeszcze nigdy w życiu.

— Jezu, Bruce...!

Nadeszli Haig i Ruffy, nadbiegli właściwie, a kiedy zobaczyli, stanęli jak wryci, niepewnie, w blasku słońca, spoglądając to na Bruce'a, to na dwa małe ciałka leżące w pyle drogi.

— Co się stało? — zapytał Mikę.

— Hendry ich zastrzelił — odparł Bruce.

— Za co?

— Tylko on to wie.

— To znaczy... po prostu ich zabił, ot tak sobie?

— Tak.

— O mój Boże — rzekł Mikę i powtórzył jeszcze raz, głosem zmatowiałym od szoku: — O mój Boże.

— Podejdź i popatrz na nich, Haig. Chcę, żebyś się dobrze przyjrzał i zapamiętał.

Mikę ruszył w stronę zwłok.

— Ty też, Ruffy. Będziecie świadkami w sądzie. Mikę i Ruffy stanęli obok siebie nad leżącymi na drodze

dziećmi i patrzyli. Hendry zaszurał niezdarnie nogami w pyle, po czym zabrał się za ładowanie magazynka swojej broni.

— O rany boskie — rzucił zuchowato. — O co to całe zamieszanie? To tylko dwójka Balubów.

Mikę Haig odwrócił się z wolna ku niemu z pożółkłą twarzą i pobladłymi wargami. Tylko policzki i nos okryłmu rumieniec, w miejscach, gdzie tuż pod skórą miał popękane żyłki. W każdym jego oddechu pobrzmiewał szloch. Ruszył ku Hendry'emu, oddychając płaczliwie i poruszając ustami, jakby próbował zmusić je do mówienia. Podchodząc zdejmował jednocześnie z ramienia karabin.

64

— Haig! — rzucił ostro Bruce.

— Tym razem... ty... ty przeklęty... to już ostatni... — bełkotał Haig.

— Pilnuj się, zuchu! — ostrzegł go Hendry.

Cofnął się o krok, niezdarnie próbując wsunąć naładowany magazynek na miejsce. Mikę Haig opuścił bagnet na poziom jego brzucha.

— Haig! — krzyknął Bruce i tamten zaatakował, zadziwiająco szybko jak na mężczyznę w jego wieku.

Pochyliwszy się, celował bagnetem prosto w brzuch Wal-ly'ego, a z jego ust wydobywał się coraz bardziej niezborny bełkot.

— No to chodź! — odpowiedział mu Hendry i postąpił do przodu.

Kiedy się starli, sparował pchnięcie Haiga kolbą karabinu, bagnet przeszedł mu pod pachą i zderzyli się torsami. Impet Mike'a rzucił ich w tył. Hendry cisnął broń i otoczył rękami szyję Haiga, odpychając jego głowę.

— Uważaj, Mikę, rąbnie cię z byka!

Bruce poznał ten ruch, lecz ostrzeżenie padło za późno. Głowa Hendry'ego skoczyła w przód i Mikę aż stęknął, gdy brzeg hełmu tamtego uderzył go w nasadę nosa. Karabin wyśliznął mu się z ręki, Mikę podniósł obie ręce do twarzy, rozczapierzając palce, które po chwili pokryły się czerwienią.

Hendry ponownie uderzył głową niczym młotem, a Mikę znów jęknął, gdy stal hełmu wyrżnęła go w twarz i palce.

— Kolanem, Mikę! — krzyknął Bruce, usiłując ustawić się tak, by móc interweniować.

Walczący jednak kręcili się w kółko i nie miał jak wejść między nich.

Hendry, przymierzając się do kolejnego ciosu, odrzucił głowę i stał na szeroko rozstawionych nogach. Kolano Mike'a uderzyło pomiędzy nie i trzasnęło go w samo krocze.

Hendry wyrwał się z klinczu, otworzył bezgłośnie usta w paroksyzmie bólu, po czym zgiął się wpół i obiema rękami

65

chwycił za podbrzusze, osuwając się z wolna na kolana w pył drogi.

Haig, oszołomiony, manipulował przy klapie kabury na biodrze.

— Zabiję cię, ty świnio, morderco! — wymamrotał przez zalewane krwią usta.

W jego prawej ręce pojawił się pistolet o krótkiej lufie.

Bruce stanął za jego plecami, odszukał nerw poniżej łokcia i wbił w to miejsce kciuk. Broń wypadła ze sparaliżowanej nagle ręki Mike'a i zawisła na troku u jego kolan.

— Zatrzymaj go, Ruffy! — krzyknął do sierżanta, widząc, że Hendry wyciąga zakrzywione z bólu palce ku leżącemu obok niego karabinowi.

— Robi się, szefie! — Ruffy stanął błyskawicznie ponad pełznącym Wallym, szybkim ruchem otworzył kaburę i wyciągnął pistolet, aż szarpnięty sznur trzasnął niczym bat.

Stali tak, Bruce trzymający Haiga od tyłu, Hendry zwinięty u stóp Ruffy'ego. Przez kilka sekund jedynym dźwiękiem był chrapliwy świst ich oddechów.

Bruce poczuł, że Mike rozluźnia się, że szał ustępuje. Odczepił pistolet od troku i pozwolił mu spaść na ziemię.

— Puść mnie, Bruce, już w porządku.

— Jesteś pewien? Nie chciałbym do ciebie strzelać.

— Nie, nie, już jest okay.

— Jeżeli znów zaczniesz, będę musiał użyć broni. Rozumiesz?

— Rozumiem, już nic mi nie jest. Tylko na moment straciłem zmysły.

— Niewątpliwie — zgodził się Bruce i uwolnił go z uścisku.

Stanęli kołem wokół wciąż klęczącego Hendry'ego.

— Jeśli ty albo Haig znowu zaczniecie, odpowiecie mi za to, słyszysz? — warknął Bruce.

Hendry spojrzał na niego zmrużonymi od bólu oczami. Nie odpowiedział.

— Słyszałeś? — powtórzył Bruce i tamten skinął gło-66

wą. — To dobrze! Od teraz masz otwarty areszt. Nie mam ludzi, żeby cię pilnować i jeśli masz ochotę, możesz spróbować ucieczki. Jestem pewien, że miejscowi zgotują ci gościnne przyjęcie. Na pewno wydadzą bankiet na twoją cześć.

Hendry warknął coś, rozchylając wargi i odsłaniając zęby pokryte plamami śliny.

— Ale pamiętaj, co ci powiedziałem, jak tylko wrócimy do...

— Wally, Wally, jesteś ranny? — Od strony stacji biegł Andre. Klęknął przy Hendrym.

— Wynoś się, daj mi spokój.

Hendry pchnął go niecierpliwie i chłopak zachwiał się.

— Kto ci pozwolił opuszczać stanowisko, de Surrier? Wracaj do pociągu — powiedział Bruce.

Andre spojrzał niepewnie na niego, a potem znów na Hendry'ego.

— De Surrier, chyba słyszałeś. Ruszaj. Ty też, Haig.

Patrzył za nimi, dopóki nie zniknęli za budynkiem stacyjnym, a potem zwrócił wzrok jeszcze raz ku dzieciom. Na policzku chłopca smugi od czekolady mieszały się z krwią, oczy miał szeroko otwarte w wyrazie zdziwienia. Muchy już się sadowiły na obu maleńkich zwłokach, spacerując po nich z lubością.

— Ruffy, weźcie łopaty i pochowajcie ich pod tymi drzewami. — Wskazał na aleję wzdłuż drogi. — Ale pospieszcie się. — Mówił szorstkim tonem, żeby nie okazać, co naprawdę czuje.

— W porządku, szefie. Załatwione.

— Chodź, Hendry.

Wally dźwignął się na nogi, ruszając za nim pokornie w stronę pociągu.

7

Zostawiwszy za sobą Msapa Junction jechali z wolna przez las ku północy. Drzewa wyglądały jak odlane z tej samej formy; każde z osobna było wysokie i pełne wdzięku, jednak ich mnogość sprawiała wrażenie otępiającej monotonii. Nad nimi był pas jasnego nieba; chmury nieco się rozpierzchły, lecz już gotowały się do kolejnego szturmu. Wilgotny upał zamknięty między ścianami lasu sprawiał, że pocili się nawet w powiewie jazdy.

— Jak twoja twarz? — spytał Bruce, a Mikę Haig dotknął równoległych opuchnięć na czole, gdzie skóra została przecięta i odbarwiła się.

— Ujdzie — odparł i przeniósł wzrok na drugi koniec platform, gdzie stał Wally Hendry. — Nie trzeba było mnie powstrzymywać, Bruce.

Bruce nie odpowiedział, lecz również obserwował Hend-ry'ego, który opierał się w niewygodnej pozycji o burtę wagonu, najwyraźniej chcąc ulżyć bólowi. Twarz odwrócił nieco od nich i rozmawiał z Andre.

— Trzeba było pozwolić, żebym go zabił — ciągnął Mikę. — Facet, który jest w stanie zastrzelić z zimną krwią dwoje dzieci i jeszcze potem się śmiać...! — Mikę urwał, tylko jego dłonie leżące na kolanach zaciskały się i otwierały.

— To nie twój interes — rzekł Bruce, podrażniony zawar-

68

tym w tych słowach wyrzutem. — Kim ty jesteś? Aniołem mścicielem Pana Boga?

— Nie mój interes, mówisz? — Mikę obrócił się szybko ku niemu. — Co z ciebie za człowiek? Mam nadzieję, dla twojego własnego dobra, że nie mówisz poważnie!

— Powiem ci, co ze mnie za człowiek, Haig — odparł apatycznym tonem Bruce. — Jestem człowiekiem, który pilnuje własnych spraw, a innym, cholera jasna, pozwala żyć po swojemu. Jestem gotów w rozsądnych granicach podjąć pewne kroki, żeby powstrzymać innych od lekceważenia norm, ustanowionych przez społeczeństwo, ale to wszystko. Hendry popełnił morderstwo i jest to coś złego, zgoda. Toteż gdy tylko wrócimy do Elisabethville, poinformuję o tym osoby, w których gestii te sprawy leżą. Ale nie zamierzam powiewać chorągwiami, cytować Biblii i bić piany.

— I tyle?

— I tyle.

— Nie żal ci tych dzieciaków?

— Żal. Ale litość nie leczy ran od kuli, może za to wpędzić mnie w przygnębienie. Więc wyłączam litość.

— Nie czujesz gniewu, obrzydzenia, przerażenia?

— Ta sama historia — odparł Bruce, znów zaczynając tracić cierpliwość. — Mógłbym się nabuzować i to ostro, gdybym wypuścił się na taką emocjonalną orgię jak ty.

— Więc zamiast tego traktujesz takiego podleca jak on z obojętną tolerancją?

— Jezu Chryste! — *wściekł się Bruce. — A co ty byś chciał, żebym zrobił?

— Chciałbym, żebyś przestał udawać martwego. Żebyś był w stanie rozpoznać zło i je zniszczyć. — Mikę też zaczynał tracić panowanie nad sobą.

— No świetnie! Może mi powiesz, gdzie mogę kupić używaną zbroję i białego konia, to wyruszę na krucjatę przeciwko okrucieństwu i głupocie, rozwiązłości, chciwości, nienawiści, ubóstwu...

69

— Nie to miałem... — próbował mu przerwać Mikę, jednak Bruce nie dopuścił go do słowa i mówił dalej z twarzą pociemniałą od gniewu i słońca.

— Chciałbyś, żebym niszczył zło wszędzie, gdzie je napotkam. Jakbyś nie wiedział, stary ośle, że ono ma sto głów i na miejsce każdej obciętej wyrasta kolejna setka. Może nie wiesz, że ono jest także w tobie, wiec żeby je zniszczyć naprawdę, musiałbyś zniszczyć i siebie?

— Jesteś tchórzem, Curry! Jak tylko się sparzysz w paluszek, uciekasz i budujesz sobie azbestowy schron!

— Nie podobają mi się takie epitety, Haig. Pohamuj trochę swój język.

Mikę ochłonął, twarz mu złagodniała i pojawił się na niej uśmiech.

— Wybacz, Bruce. Chciałem cię tylko nauczyć...

— Wielkie dzięki — zakpił Bruce. Przeprosiny go nie udobruchały i nadal mówił ostrym tonem. — Chcesz mnie uczyć, Haig, stokrotne dzięki. Ale czego? Jakie masz kwalifikacje na nauczyciela? „Jak odnaleźć sukces i szczęście opowie Wesoły Chłopina Haig, który skończył jako porucznik najemnej murzyńskiej Armii Katangi"? Dobry tytuł dla twojego wykładu, co? A może coś bardziej technicznego, na przykład: „Zastosowanie alkoholu w poszukiwaniach duchowych"...

— Dobrze, Bruce, przestań. Już się zamknę — przerwał mu Mikę i Bruce spostrzegł, jak głęboko go dotknął.

Pożałował tego natychmiast, wolałby cofnąć jakoś te słowa. Ale czegoś takiego nie da się zrobić.

Haig postarzał się nagle, jakby opadło nań zmęczenie; w ciągu paru chwil pogłębiły mu się workowate zmarszczki pod oczami, z których ubyło nieco blasku. Zaśmiał się krótko, bez humoru, z cieniem goryczy.

— Jak podchodzisz do tego w ten sposób, to jest to rzeczywiście całkiem zabawne.

— Uderzyłem trochę poniżej pasa, fakt — przyznał Bruce i dodał: — Może faktycznie należało ci pozwolić, żebyś

70

zastrzelił Hendry'ego. Ale zmarnowałbyś naboje. Skoro widzę, że tak bardzo tego pragniesz — wyjął pistolet i wyciągnął go w stronę Mike'a, lufą do przodu — to weź mój.

Uśmiechnął się rozbrajająco. Mikę wybuchnął śmiechem. Nie był to może przedni dowcip, ale coś między nimi zaiskrzyło i nagle już śmiali się razem.

Rysy znękanej twarzy Mikę'a Haiga rozpuściły się niczym podgrzane masło, jakby ubyło z niej dwadzieścia lat. Bruce z rozdziawionymi ustami odchylił się do tyłu na worki, a jego wysoka, smukła sylwetka trzęsła się od niekontrolowanego rechotu.

Było w tym coś gorączkowego, jak gdyby próbowali zmyć tym śmiechem całą krew i nienawiść. Był to śmiech rozpaczy.

Żołnierze na platformach poniżej odwracali się i spoglądali na nich. Początkowo zaskoczeni, po chwili sami zaczynali chichotać z sympatią, nie wyczuwając chorobliwości tego śmiechu.

— Hej, szefie! — zwołał Ruffy. — Pierwszy raz widzę, żebyś się śmiał tak na poważnie.

Epidemia szybko się rozszerzała, śmiali się teraz wszyscy. Uśmiechał się nawet Andre de Surrier.

Tylko Wally Hendry pozostał nieporuszony. Milczący i posępny, przyglądał im się pozbawionymi wyrazu wąskimi oczami.

Wczesnym popołudniem dotarli do mostu na Cheke. Droga i tory przekraczały ją wspólnie, lecz po tym krótkim spotkaniu rozdzielały się — droga skręcała w lewo. Oba brzegi rzeki pokrywał gęsty, ciemnozielony busz; szeroka na trzysta metrów splątana gęstwa cierni i drzewiastych paproci oraz większych drzew, które przebiwszy się przez zarośla i dotarłszy do światła, rozpościerały szeroko swe korony.

— Dobre miejsce na zasadzkę — mruknął Mikę Haig, przyglądając się gęstej, zielonej ścianie roślinności po obu stronach torów.

71

— Urocze, nie? — zgodził się Bruce.

Aura niepokoju, jaka zaczęła się unosić wśród żandarmów, powiedziała mu, że i oni myślą tak samo.

Pociąg wsuwał się w nadrzeczny busz niczym srebrny stalowy wąż na tropie królika. W końcu znaleźli się w pobliżu wody. Bruce włączył radio.

— Maszynisto, zatrzymaj się po tej stronie mostu. Chcę go obejrzeć, zanim mu powierzymy nasz drogocenny ładunek.

— Oui, monsieur.

Cheke miała w tym miejscu pięćdziesiąt metrów szerokości. Głęboka, płynąca szybko, tocząca gniewnie nurt powodzi, która zalała niemal doszczętnie białe piaszczyste plaże ciągnące się wzdłuż obu brzegów. Butelkową zieleń wody mącił szarawy muł, a przy kamiennych podporach mostu tworzyły się wiry.

— Wygląda w porządku — wyraził swą opinię Haig. — Jak daleko jesteśmy w tej chwili od Port Reprieve?

Bruce rozpostarł na dachu między nogami polową mapę i odszukał kreski, przecinające klamrą krętą wstęgę rzeki.

— Tu jesteśmy — pokazał palcem, po czym poprowadził go wzdłuż przerywanej linii torów, aż dotarł do czerwonego kółka oznaczającego Port Reprieve. — Jeszcze jakieś pięćdziesiąt kilometrów, godzina drogi. Dotrzemy przed zmierzchem.

— To są wzgórza Lufira. — Mikę wskazał na błękitną smugę ledwie widoczną ponad lasem.

— Z góry będziemy mogli przyjrzeć się miastu — stwierdził Bruce. — Rzeka biegnie równolegle do wzgórz po drugiej stronie, a bagna są na prawo. Na bagnach jest źródło rzeki.

Poskładał mapę i zwrócił Ruffy'emu, który wsunął ją do plastikowego mapnika.

— Ruffy, porucznik Haig i ja idziemy obejrzeć most. Pilnuj buszu.

— W porządku, szefie. Chcesz piwo na drogę?

— Dzięki.

72

Bruce był spragniony, toteż zanim zszedł do Mike'a na żwirowy nasyp, zdążył opróżnić pół butelki. Odbezpieczywszy karabiny, obserwując niespokojnie busz po obu stronach, pospieszyli naprzód. Gdy z ulgą dotarli do mostu, wyszli na jego środek.

— Wygląda na dość solidny — stwierdził Mikę. — Nikt się do niego nie dobierał.

— To drewno.

Bruce tupnął w ciężkie belki z afrykańskiej gruszy. Grube na prawie metr, pokryte były ciemnymi plamami środka konserwującego.

— To co, że drewno? — dopytywał się Mikę.

— Drewno się pali — wyjaśnił Bruce. — Łatwo by było go podpalić. — Oparł się łokciami o barierkę, dopił piwo i rzucił butelkę do wody płynącej sześć metrów pod nimi. Twarz miał zamyśloną.

— Bardzo możliwe, że w tym buszu są Balubowie — wskazał ku brzegom — którzy w tej chwili się nam przyglądają. Mogą wpaść na taki pomysł. Zastanawiam się, czy nie zostawić tu warty.

Mikę oparł się o poręcz obok niego i spoglądali obaj w kierunku zakrętu rzeki, dwieście metrów w dół jej biegu. W zakolu rosło drzewo dwukrotnie wyższe od wszystkich sąsiednich. Pień miało prosty, pokryty gładką srebrzystą korą, a jego listowie piętrzyło się wysoką zieloną wieżą na tle chmur. Ich wzrok, gdy się tak namyślali, skierował się w tamtą stronę.

— Ciekawe co to za gatunek. Nigdy przedtem takiego nie widziałem. Wygląda jak gigantyczny eukaliptus.

— Niezły widok — zgodził się Mikę. — Chętnie bym tam podszedł i przyjrzał się z...

Raptem zesztywniał i w jego głosie pojawiła się trwoga.

— Bruce, spójrz tam — pokazał ręką. — Na tych niższych gałęziach.

— Gdzie?

— Zaraz nad pierwszym rozwidleniem, po lewej — pokazywał Mikę i Bruce nagle zobaczył.

73

Przez chwilę zdawało mu się, że to lampart, uzmysłowił sobie jednak, że jest zbyt ciemny i długi.

— To człowiek — oznajmił Mikę.

— Baluba — skwitował Bruce.

Odróżniał teraz ludzki kształt i połysk nagiego, czarnego ciała, spódniczkę z ogonów zwierząt i wykonane z "piór przybranie głowy. Mężczyzna balansował na gałęzi, opierając się jedną ręką o pień, zza pleców sterczał mu długi łuk. Patrzył w ich stronę.

Bruce spojrzał na pociąg. Hendry już zauważył ich ożywienie i podążywszy wzrokiem za ręką Mike'a, też spostrzegł Balubę. Bruce uświadomił sobie, co tamten chce zrobić, i otworzył usta do krzyku. Zanim jednak zdążył się odezwać, Hendry zerwał karabin z ramienia, podniósł lufę i posłał długą, szybką serię.

— Kretyn ma radochę — warknął Bruce i spojrzał w stronę drzewa.

Wokół pnia fruwały białe skrawki kory, kule cięły po liściach, które opadały trzepocząc, jak okaleczone owady. Baluba jednak zniknął.

Ogień gwałtownie umilkł i w jego miejsce rozległ się zachrypnięty z podniecenia głos Hendry'ego.

— Trafiłem go, trafiłem gnojka!

— Hendry! — Głos Bruce'a też brzmiał chrapliwie, ale ze złości. — Kto ci kazał strzelać?

— To zakichany Baluba. Ohydny, wielki Baluba. Nie widziałeś go, co? Nie widziałeś, facet?

— Chodź tutaj, Hendry.

— Trafiłem gnoja! — cieszył się dalej tamten.

— Głuchy jesteś? Chodź tu!

Podczas gdy Hendry zsuwał się z platformy i szedł w ich stronę, Bruce zapytał Haiga:

— Trafił go?

— Nie jestem pewien. Chyba nie, przypuszczam, że zeskoczył. Gdyby dostał, rzuciłoby go do tyłu; wiesz, jak to zwala z nóg.

74

— Wiem.

Kula kalibru .300 wystrzelona z FN uderzała z siłą ponad tony. Kiedy trafiło się człowieka, nie było żadnych wątpliwości. No dobra, czyli Baluba wciąż tam jest.

Hendry podszedł do nich buńczucznie, roześmiany z podniecenia.

— To co, zabiłeś go, tak? — zapytał Bruce.

— Zimny trup, cholera, zimny trup!

— Widzisz go tam?

— Nie, spadł w busz.

— Chciałbyś pójść i go sobie obejrzeć, Hendry? Chciałbyś wziąć jego uszy?

Uszy to najlepsze trofeum, jakie można mieć z człowieka. Nie tak dobre jak skóra czarnogrzywego lwa albo wielkie, guzowate rogi bawołu, ale lepsze niż skalp. Wełnisty skalp Afrykanina to rzecz nieefektowna, brudząca, trudna do konserwacji. Trzeba go posolić i rozciągnąć na hełmie, wywróciwszy na lewą stronę, ale nawet wtedy okropnie cuchnie. Z uszami jest mniej kłopotu, więc Hendry był ich zapalonym zbieraczem. Nie jedynym zresztą w armii Katangi; zabieranie uszu wroga było powszechną praktyką.

— Aha, chciałbym. — Hendry zdjął z karabinu bagnet. — Skoczę tam i je wezmę.

— Nie możesz nikogo tam puścić, Bruce. Nawet jego — zaprotestował półgłosem Haig.

— Dlaczego nie? Zasłużył sobie, ciężko na to zapracował.

— Potrwa minutkę.

Hendry przeciągnął kciukiem po bagnecie, sprawdzając ostrze. Mój Boże! On naprawdę chce to zrobić — pomyślał Bruce. — Wlazłby w tę gęstwinę dla pary uszu. To nie odwaga, to po prostu niewiarygodny wręcz brak wyobraźni.

— Zaczekaj na mnie, Bruce, zaraz wrócę. — Hendry ruszył z powrotem.

— Chyba nie mówiłeś poważnie, Bruce? — zapytał Mikę.

75

— Nie. Nie mówiłem — odpowiedział zimnym, twardym głosem. Złapał Hendry'ego za ramię i zatrzymał go. — Słuchaj no! Następnej szansy nie dostaniesz, już dość. Czekam na ciebie, Hendry. Spróbuj tylko jeszcze raz, to wystarczy. Tylko jeden raz.

Twarz Hendry'ego znów sposępniała.

— Nie przyciskaj mnie do muru, zuchu.

— Wracaj do pociągu i przyprowadź go tu — polecił mu Bruce pogardliwym tonem i odwrócił się do Haiga.

— Teraz już musimy wystawić tu wartę. Wiedzą, że przejechaliśmy, i spalą most, szczególnie po tym małym niepowodzeniu.

— Kogo chcesz zostawić?

— Jakichś dziesięciu ludzi z sierżantem. Wrócimy o zmroku, najpóźniej jutro rano. Powinni być bezpieczni. Wątpię, żeby tu była jakaś większa grupa, może kilku luzaków, ale główne siły powinny operować bliżej miasta.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz.

— Ja też — odparł Bruce nieobecnym tonem. Zastanawiał się już, jak najlepiej bronić mostu. — Ściągniemy wszystkie worki z piaskiem z wagonów pasażerskich i zbudujemy stanowisko na środku drogi. Zostawimy im dwa, trzy reflektory, skrzynkę rac, brena i parę skrzynek granatów. Żywności i wody na tydzień. Nie, nic im się nie powinno stać.

Pociąg toczył się powoli w ich stronę, gdy nagle sponad skraju dżungli wystrzeliła w górę pojedyncza strzała. Wzbijała się powoli, zakreślając łuk i opadając ku pociągowi, w końcu przyspieszyła i spadła bezgłośnie pomiędzy żołnierzy na pierwszej platformie.

Tak więc Hendry spudłował, a Baluba przedarł się przez gęsty busz w górę nurtu, żeby w odwecie strzelić z łuku. Bruce przyskoczył do bariery mostu i oparłszy na niej karabin, otworzył ogień, krótkimi seriami przeczesując busz, rozedrgany teraz pod gradem kul. Haig też zaczął strzelać, celując w obszar, z którego nadleciała strzała.

76

pociąg zrównał się teraz z nimi; Bruce zarzucił broń na ramię i wspiął się po burcie na platformę. Przepchał się do radiotelefonu.

— Maszynisto, zatrzymaj kryte wagony na środku mostu — polecił. Wyłączył nadajnik i spojrzał na Ruffy'ego.

— Sierżancie, zrzućcie te worki z dachu na tory.

Przy wykonywaniu tej pracy żandarmów mogła częściowo osłonić przed kolejnymi strzałami bryła pociągu.

— W porządku, szefie.

— Kanaki — Bruce wybrał najbardziej godnego zaufania sierżanta. — Zostawiam cię tutaj z dziesięcioma ludźmi, przypilnujecie mostu. Weźcie jednego brena i dwa reflektory. — Bruce szybko wydał kolejne rozkazy i wreszcie mógł zapytać Andre: — I co tą strzałą? Trafiła kogoś?

— Nie, chybiła o kilkanaście centymetrów. Tutaj jest.

— To mieliśmy szczęście.

Bruce wziął od niego strzałę i obejrzał ją. Zrobiona z czerwonej trzciny, opierzona byle jak zielonymi liśćmi, miała żelazny grot przymocowany kawałkiem rzemienia. Wyglądała na kruchą i mało skuteczną, jednak pióra grotu wysmarowane były ciemną pastą zaschniętą jak melasa.

— Milutka — mruknął i zadrżał lekko.

Wyobraził sobie, jak zagłębia się w jego ciało, a trucizna zabarwia czerwienią tkankę pod skórą. Mówiono, że nie jest to lekka śmierć. Trzcina ze swym jadowitym żelaznym czubkiem wydała mu się nagle obrzydliwa. Złamał ją na pół i wyrzucił za barierę mostu, a potem zeskoczył z wagonu, by przyjrzeć się budowie stanowiska warty.

— Nie starczy worków, szefie — oznajmił Ruffy.

— Weźcie materace ze wszystkich kuszetek.

Ten problem dało się rozwiązać szybko. Pokryte skórą kokosowe maty zatrzymają strzały bez trudu.

Po kwadransie obwarowanie było gotowe — sięgający do ramion pierścień z worków z piaskiem i materacy, na tyle

77

obszerny, żeby pomieścić dziesięciu ludzi z ekwipunkiem. Strzelnice wychodziły na obie strony mostu.

— Wrócimy jutro o świcie, Kanaki. Nie pozwalaj ludziom wychodzić poza stanowisko. Przerwy miedzy belkami wystarczą, żeby się załatwić.

— Wygody nam tylko pozazdrościć, panie kapitanie. Brak nam jednak będzie środka uspokajającego — rzekł z porozumiewawczym uśmiechem Kanaki.

— Ruffy, zostaw im skrzynkę piwa.

— Całą skrzynkę? — Ruffy nie próbował nawet ukryć swej dezaprobaty dla takiego marnotrawstwa.

— A co, moja poręka nie wystarczy?

— Twoja poręka jest w porządku, szefie — odparł sierżant i przeszedł na francuski, żeby uczynić swój protest bardziej formalnym: — Martwię się tylko, gdzie uzupełnimy ten jakże wartościowy towar.

— Nie marnuj czasu, Ruffy!

8

Od mostu do Port Reprieve było niecałe pięćdziesiąt kilometrów. Dziesięć kilometrów za rzeką tor znów spotykał drogę, która biegła dołem pod wiaduktem i znikała z powrotem w lesie, by okrążyć wzniesienia i łatwiejszą trasą dotrzeć do osady. Linia kolejowa wspinała się jednak na wzgórza ciągiem trawersów i wyłaniała na przełęczy, na wysokości dwustu metrów ponad miastem. Kamieniste zbocza dawały niewielkie oparcie roślinności, toteż busz był tutaj dużo rzadszy i nie przesłaniał widoku.

Stojąc na dachu wagonu, Bruce spoglądał na północ, ku mokradłom Lufira, rozległym rozlewiskom porośniętym trującą bagienną trawą, ciągnącym się bez końca w błękitną, rozgrzaną mgiełkę horyzontu. Na południowym krańcu wody mokradeł zasilały rzekę Lufira. Miała ona tutaj około ośmiuset metrów szerokości, jej oliwkową powierzchnię znaczyły ciemniejsze zmarszczki wywołane zawirowaniami wiatru, spychanego nad samą wodę przez gęsty parkan nadbrzeżnego buszu. Utworzony u zbiegu rzeki i bagien przylądek dawał osłonę naturalnej przystani, jaką był Port Reprieve. Miasto leżało na cyplu, z portem po jednej stronie i mniejszymi mokradłami po drugiej. Droga wybiegała zza wzgórz po prawej, prowadziła groblą przez bagna i przechodziła na obrzeżu miasta w jego jedyną ulicę.

79

W centrum miejscowości, naprzeciwko placu kolejowego, stały trzy większe budynki o blaszanych dachach lśniących w słońcu niczym latarnie morskie, a wokół nich skupiło się około pięćdziesięciu mniejszych, krytych strzechą siedzib.

Na samym krańcu portu widniała długa szopa, najwyraźniej jakiś warsztat, od którego wybiegały w wodę dwa pomosty. Przycumowano do nich trzy bagrownice diamentów o niezgrabnych, czarnych kadłubach, wysokich nadbudówkach i tępo zakończonych dziobach.

Było to miejsce ogarnięte spiekotą, gorączką i odorem mokradeł, szpetna mała osada nad zieloną, wężowatą rzeką.

— Fajne miejsce na emeryturę — mruknął Mikę Haig.

— Albo na uzdrowisko — dodał Bruce.

Poniżej grobli, u nasady cypla, widniały inne zabudowania, których dachy ledwie wystawały ponad las. Wśród nich wznosiła się kryta miedzią iglica kościoła.

— Misja — domyślił się Bruce.

— Świętego Augustyna — dopowiedział Ruffy. — Braciszek mojej żony w niej się uczył. Jest attache przy ministerstwie czegoś tam w Elisabethville i cholernie świetnie się ma — zakończył z lekką przechwałką.

— No to brawo — rzekł Bruce. Pociąg zaczął zjeżdżać ku miasteczku.

— Wygląda na to, że nam się udało, szefie.

— Też tak sądzę. Teraz jeszcze tylko trzeba wrócić.

— Tak jest, jeszcze tylko to. Wjechali do miasta.

Na peronie oczekiwał ich powitalny tłumek około czterdziestu osób.

Będziemy nieźle załadowani w powrotnej drodze — pomyślał Bruce. Dojrzał w ciżbie barwne plamy kobiecych sukienek, naliczył ich cztery. To dodatkowa komplikacja. Mam nadzieję, że nadejdzie kiedyś w moim życiu taki dzień, kiedy coś wreszcie ułoży się dokładnie tak, jak się spodziewałem, coś pójdzie gładko i bez przeszkód, a potem zakończy

80

się w sposób właściwy i logiczny. Jest to jakaś nadzieja — uznał. Jakaś cholerna nadzieja.

Radość i ulga ludzi na peronie wyrażała się dość patetycznie. Kobiety płakały, a mężczyźni biegli obok pociągu toczącego się wzdłuż betonowej rampy. Bruce zauważył, że wszyscy byli mieszańcami. Różnili się jednak barwą skóry — od kremowożółtej do brunatnej. Belgów bez wątpienia będzie tu za co pamiętać.

Za tą ludzką ciżbą, zachowując pewną rezerwę wobec ogólnego rozradowania, stał półkrwi Belg. Biła od niego niezaprzeczalna aura człowieka władzy. U jego boku stała masywna kobieta w starszym wieku o dużych piersiach. Miała ciemniejszą skórę, lecz Bruce natychmiast się zorientował, że to jego żona. Z drugiej strony mężczyzny stał ktoś odziany w białą koszulę i dżinsy — w pierwszej chwili Bruce uznał, że to chłopak, lecz postać odwróciła głowę i ukazał się długi koński ogon spływający na plecy oraz dwie zgoła niemęskie wypukłości pod białą bluzką.

Pociąg stanął. Bruce zeskoczył na peron i przepychając się ze śmiechem przez tłum, torował sobie drogę ku Belgowi. Choć już od roku był w Kongo, nie przywykł jeszcze do tego, by go całowali osobnicy z trzydniowym zarostem, zionący czosnkiem i tanim tytoniem. Zanim stanął przed Belgiem, kilkakrotnie dopuszczono się takiej ohydy.

— Niech pana Bóg pobłogosławi za przyjście nam z pomocą, monsieur captain. — Belg zauważył dwie belki na hełmie Bruce'a i wyciągnął rękę na powitanie.

Bruce, spodziewając się kolejnego pocałunku, z ulgą odwzajemnił jego uścisk.

— Cieszę się, że zdążyliśmy na czas.

— Pozwoli pan, że się przedstawię. Martin Boussier, dyrektor okręgu Union Miniere Corporation, a to moja żona, madame Boussier.

Był wysoki, lecz w przeciwieństwie do żony raczej szczupły. Włosy miał zupełnie siwe, a skórę pomarszczoną i zbrą-zowiałą przez lata życia pod równikowym słońcem. Bruce

81

od razu poczuł do niego sympatię. Teraz z kolei madame Boussier przylgnęła doń swym masywnym ciałem i ucałowała od serca. Wąsy miała zbyt miękkie, by ich dotyk był przykry, i pachniała mydłem, co należało uznać za znaczny postęp.

— Chciałbym także przedstawić madame Cartier — rzekł Belg i Bruce spojrzał wprost na dziewczynę.

Jego umysł zarejestrował kilka rzeczy jednocześnie: bladość jej skóry, nie niezdrowa, lecz nieprzejrzysta i chłodna, aż miał ochotę jej dotknąć. Wielkość oczu, które wydawały się wypełniać pół twarzy, niezamierzenie prowokacyjne usta i wreszcie — słówko madame przed jej nazwiskiem.

— Kapitan Curry, z armii Katangi — przedstawił się. Za młoda, żeby być mężatką... może z siedemnaście lat.

Ma w sobie jeszcze tę świeżość małej dziewczynki i założę się, że pachnie jak niedawno narodzony szczeniak.

— Dziękuję, że pan przyjechał, monsieur.

W jej głosie było coś gardłowego, jakby się miała zaraz roześmiać albo kochać, więc Bruce dodał jej w myśli trzy lata. Nie był to głos dziewczynki, nogi w dżinsach także nie należały do dziewczynki i pod bluzką dziewczynka też miałaby mniej.

Powrócił wzrokiem do jej twarzy i spostrzegł, że policzki ma zarumienione, a w oczach iskierki rozdrażnienia.

Mój Boże—pomyślał—wgapiam się w nią jak marynarz na przepustce. Czym prędzej skoncentrował się znów na Boussierze, jednak gdy się odezwał, w gardle czuł kluchę.

— Ilu was jest?

— Czterdzieści dwie osoby, w tym pięć kobiet i dwoje dzieci.

Skinął głową, tego mniej więcej się spodziewał. Kobiety mogą jechać w jednym z krytych wagonów. Odwrócił się i zlustrował wzrokiem teren stacji.

— Czy macie tu zwrotnicę, na której moglibyśmy przestawić lokomotywę? — zapytał Boussiera.

— Nie, kapitanie.

A więc trzeba będzie jechać w odwrotnym układzie aż do

82

Msapa Junction, kolejna komplikacja. Trudniej będzie obserwować tory przed pociągiem, a podróż wśród dymu i sadzy będzie nieprzyjemna.

— Jak się zabezpieczyliście na wypadek ataku?

— Niewystarczająco — przyznał Belg. — Nie mam odpowiednich ludzi do obrony miasta. Większość mieszkańców wyjechała przed stanem wyjątkowym. Wystawiłem tylko warty na wszystkich dojściach do miasta i ufortyfikowałem hotel w miarę swoich możliwości. W razie ataku zamierzaliśmy się tam schronić.

Bruce ponownie skinął głową i zerknął na słońce. Czerwieniało już i opadało nad horyzont; została im godzina, może dwie, dziennego światła.

— Monsieur, jest już za późno, żeby wszystkich załadować i wyjechać przed zmrokiem. Teraz załadujemy tylko wasze rzeczy, zostaniemy tu przez noc i wyruszymy wcześnie rano.

— Bardzo byśmy chcieli się stąd wynieść. Dwa razy widzieliśmy duże grupy Balubów na skraju dżungli.

— Rozumiem — odparł Bruce. — Jednak niebezpieczeństwo nocnej jazdy jest większe niż pozostanie tu jeszcze przez dwanaście godzin.

— Decyzja należy do pana — zgodził się Boussier. — Proszę powiedzieć, co mamy teraz zrobić.

— Niech pan dopilnuje, żeby wszyscy zanieśli do pociągu swoje bagaże. Możemy zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Będzie nas w sumie niemal setka.

— Zajmę się tym osobiście — zapewnił go Belg. —A potem?

— Czy to hotel? — Bruce wskazał na jeden z dużych, piętrowych budynków po drugiej stronie ulicy, niecałe dwieście metrów od miejsca, gdzie stali.

— Tak, kapitanie.

— Dobrze. Jest dość blisko. Pańscy ludzie mogą spędzić tam noc, będzie na pewno wygodniej niż w pociągu.

Znów spojrzał na dziewczynę. Przyglądała mu się z nikłym uśmieszkiem. Było w tym uśmiechu niemal matczyne

83

rozbawienie, jakby obserwowała chłopca, który bawi się w wojsko. Teraz z kolei Bruce poczuł się zdenerwowany. Krępowało go, że jest w mundurze, ma epolety i pistolet na biodrze, automat na plecach i ciężki hełm na głowie.

— Potrzebuję kogoś obeznanego z terenem, żeby mi towarzyszył, gdy będę sprawdzał wasze stanowiska obronne — zwrócił się do Boussiera.

— Madame Cartier pana oprowadzi — zaproponowała żona Belga.

Ciekawe, czy zauważyła tę naszą małą wymianę spojrzeń — zastanawiał się Bruce. — Oczywiście, że tak. Wszystkie kobiety mają wyjątkowego nosa do takich spraw.

— Pójdziesz z kapitanem, Shermaine? — zapytała madame Boussier.

— Jeśli sobie tego życzy. — Wciąż się uśmiechała.

— No to załatwione — burknął Bruce. — Spotkamy się za dziesięć minut w hotelu, jak skończę tutaj. Niech pan zaczyna pakowanie, monsieur — zwrócił się do Boussiera i zostawiwszy ich, poszedł do pociągu.

— Hendry! — krzyknął. — Ty i de Surrier zostańcie. Wyjeżdżamy dopiero rano, ale ci ludzie załadują teraz swoje rzeczy. Tymczasem zamocujcie reflektory na obie strony pociągu i sprawdźcie, czy breny są dobrze ustawione.

Hendry mruknął coś na potwierdzenie, nawet na niego nie patrząc.

— Mikę, weź dziesięciu ludzi, idźcie do hotelu. Chcę was tam mieć na wypadek jakichś problemów w nocy.

— Dobrze, Bruce.

— Ruffy!

— Tak!

— Weź kilku i pomóżcie maszyniście uzupełnić paliwo.

— Dobra, szefie. Hej, szefie?

— Co? — Bruce odwrócił się do niego.

— Jak pójdziesz do hotelu, rzuć tam okiem, czy nie mają jakiegoś piwa. Jesteśmy prawie na zerze.

— Będę pamiętał.

84

__Dzięki — rzekł Ruffy z ulgą. — Za diabła bym nie

chciał umrzeć z pragnienia w tej dziurze.

Tłumek miejscowych podążał już w stronę hotelu. Dziewczyna, Shermaine, szła z Boussierami, a Bruce usłyszał z góry głos Hendry'ego:

— Jezusie, zobaczcie tylko, co ta laluniama w spodniach. Jedno jest pewne: to coś jest okrągłe, w dwóch kawałkach i te kawałki ruszają się całkiem osobno.

— Nie masz nic do roboty, Hendry? — rzucił szorstko Bruce.

— Coś nie tak, Curry? — zadrwił Wally. — Sam się na nią szykujesz? Tak, zuchu?

— To mężatka — odparł Bruce. Zdziwiło go, że w ogóle to powiedział.

— Jasne — zaśmiał się Hendry. — Te najlepsze zawsze są mężatkami. Tylko że to za cholerę nic nie znaczy.

— Wracaj do roboty — uciął Bruce i zwrócił się do Haiga. — Gotowy jesteś? To chodź ze mną.

Kiedy dotarli do hotelu, Boussier już na nich czekał na otwartej werandzie. Wziął Bruce'a na stronę i rzekł półgłosem:

— Nie chciałbym panikować, monsieur, ale otrzymałem właśnie bardzo niepokojące wieści. Z północy ciągną bandyci uzbrojeni w nowoczesną broń. Ostatnie doniesienia mówią, że złupili Senwati Mission, około trzystu kilometrów na północ.

— Tak — skinął Bruce. — Wiem o nich. Słyszeliśmy przez radio.

— Rozumie pan w takim razie, że możemy spodziewać się ich przybycia już bardzo niedługo.

— Nie wydaje mi się, żeby zdołali tu dotrzeć wcześniej niż jutro po południu. W tym czasie będziemy już w drodze do Msapa Junction.

— Mam nadzieję, że ma pan rację, monsieur. Zbrodnie popełnione przez tego generała Mosesa w Senwati są nie do pojęcia przez normalny rozum. Wygląda na to, że on zionie wręcz patologiczną nienawiścią do każdego, kto pochodzi z Europy. — Boussier zawahał się, czy mówić dalej. — W Senwati było dwanaście białych zakonnic. Słyszałem, że ci ludzie...

— Tak, tak — przerwał mu szybko Bruce. Nie miał 86

ochoty tego słuchać. — Wyobrażam sobie. Niech pan się postara, żeby te historie nie krążyły wśród pańskich ludzi. Wolałbym, żeby nie wpadli w panikę.

— Oczywiście — skinął głową Boussier.

— Czy orientuje się pan, jakimi siłami dysponuje ten generał Moses?

— Nie więcej niż stu ludzi, ale, jak już wspomniałem, uzbrojonych w nowoczesną broń. Słyszałem nawet, że mają ze sobą jakieś działo, chociaż nie sądzę, żeby tak było. Poruszają się konwojem ukradzionych pojazdów, a w Senwati zdobyli cysternę z benzyną należącą do kompanii naftowej.

— Rozumiem—rzekł w zadumie Bruce. — Podtrzymuję jednak decyzję pozostania tu przez noc. Ale musimy ruszać o świcie.

— Jak pan każe, kapitanie.

— A teraz, monsieur — zmienił temat Bruce — potrzebowałbym jakiegoś środka transportu. Czy ten samochód jest na chodzie? — Wskazał na jasnozielonego forda ranchero kombi, zaparkowanego obok werandy.

— Tak. Należy do mojej firmy. — Boussier wyjął z kieszeni kluczyki i podał mu je. — Bak jest pełny.

— Bardzo dobrze. A teraz, gdybyśmy mogli odnaleźć madame Cartier...

Czekała w hotelowym hallu. Na widok wchodzących Boussiera i Bruce'a wstała.

— Jest pani gotowa?

— Mam nadzieję, że pana zadowolę — odparła i Bruce spojrzał na nią bacznie.

Niemal niezauważalne mrugniecie jej ciemnoniebieskich oczu sugerowało, że zdawała sobie sprawę z podwójnego znaczenia swych słów.

Wyszli z hotelu, a gdy znaleźli się przy fordzie, Bruce otworzył przed dziewczyną drzwiczki.

— Bardzo pan łaskaw — podziękowała i wśliznęła się na siedzenie.

Przeszedł na stronę kierowcy i zajął swoje miejsce.

87

— Już prawie ciemno — zauważył.

— Proszę skręcić w prawo, na drogę do Msapa Junction, tam jest jeden posterunek.

Bruce pojechał polną drogą aż do ostatniego domu przed groblą.

— Tutaj — powiedziała dziewczyna.

Zatrzymał auto. Wartę trzymało tu dwóch mężczyzn, uzbrojonych w sportowe karabiny. Oznajmili mu, że nie widzieli śladu Balubów, ale obaj byli bardzo zdenerwowani. Bruce podjął decyzję.

— Wracajcie do hotelu. Balubowie na pewno widzieli pociąg, więc nie zaatakują otwarcie, noc będzie bezpieczna. Ale gdybyście tu zostali, mogliby po cichu popodrzynać wam gardła.

Obaj mieszańcy pozbierali swoje rzeczy i oddalili się z wyraźną ulgą w kierunku hotelu.

— Gdzie są inni? — zapytał Bruce dziewczynę.

— Następna warta stoi przy przepompowni, nad rzeką. Jest tam trzech ludzi.

Bruce pojechał według jej wskazówek. Po drodze zerkał na nią ukradkiem. Siedziała w kącie swego fotela z podwiniętymi nogami. Bardzo spokojna — skonstatował. — Podoba mi się, jak kobieta nie jest nerwowa. To takie uspokajające. Uśmiechnął się — o nie, wcale mnie nie uspokaja, jestem niespokojny jak jasna cholera! Odwróciła się nagle i pochwyciła jego spojrzenie. Tym razem to ona się uśmiechnęła.

— Jest pan Anglikiem, prawda, kapitanie?

— Nie, jestem Rodezyjczykiem.

— To to samo. Mówi pan po francusku tak kiepsko, że musi pan być Anglikiem.

— Może pani angielski będzie lepszy niż mój francuski — zaśmiał się prowokacyjnie.

— Na pewno niewiele gorszy — odrzekła w jego języku. — Jest pan inny, gdy się pan śmieje, mniej ponury, mniej heroiczny. Teraz w prawo.

Bruce skręcił w stronę portu.

88

— Jest pani bardzo szczera — zauważył. — A pani angielski jest doskonały.

— Pali pan? — zapytała, a kiedy skinął głową, zapaliła dwa papierosy i podała mu jednego.

— Jest pani także bardzo młoda jak na palaczkę. I bardzo młoda jak na mężatkę.

Przestała się uśmiechać i zdjęła nogi z siedzenia.

— Tu jest przepompownia — oznajmiła.

— Proszę wybaczyć. Nie powinienem był tego mówić.

— To nie ma znaczenia.

— Byłem nieuprzejmy — sprzeciwił się Bruce.

— To nieistotne.

Zatrzymał samochód i otworzył drzwiczki. Wyszedł na drewniane molo prowadzące do stacji pomp, deski dudniły głucho pod jego butami. Sponad otaczających przystań trzcin unosiła się mgła, żaby kumkały w pięćdziesięciu różnych tonacjach. Bruce zwrócił się do ludzi siedzących w jedynym pomieszczeniu stacji:

— Jeśli się pospieszycie, zdążycie do hotelu przed zmrokiem.

— Oui, monsieur.

Bruce przyglądał się, jak wychodzą na drogę, po czym wrócił z dziewczyną do auta. Włączył zapłon. Przez warkot silnika Shermaine spytała:

— Jak pan ma na imię, kapitanie Curry?

— Bruce.

Powtórzyła, wymawiając to „Bruise", i zadała następne pytanie:

— Dlaczego jest pan żołnierzem?

— Z wielu powodów — odparł nonszalanckim tonem.

— Nie wygląda pan wcale na wojskowego, pomimo tych wszystkich naszywek, broni, ponurej miny i całego tego wydawania rozkazów.

— Może nie jestem zbyt dobrym żołnierzem — uśmiechnął się do niej.

— Wygląda pan bardzo kompetentnie i bardzo ponuro,

89

kiedy się tylko pan nie śmieje. Ale cieszę się, że nie jak wojskowy — oznajmiła.

— Gdzie następna warta?

— Przy torach. Dwóch ludzi. Skręć znów w prawo na górze, Bruce.

— Ty też jesteś bardzo kompetentna, Shermaine. Teraz, gdy zwrócili się do siebie po imieniu, zapadło

miedzy nimi milczenie. Bruce czuł je i było to dobre uczucie, ciepłe jak świeży chleb. Ale co z jej mężem? — przypomniał sobie. — Ciekawe gdzie on jest. I jaki jest. Dlaczego go tu nie ma?

— Nie żyje — rzekła cicho dziewczyna. — Zmarł cztery miesiące temu na malarię.

Zaskoczony, że odpowiedziała na jego nie zadane głośno pytanie, a także treścią tej odpowiedzi, przez chwilę nie mógł znaleźć słów.

— Przykro mi — wykrztusił w końcu.

— Tam jest posterunek — wskazała na dom z trzcinowym dachem.

Bruce zatrzymał się i wyłączył silnik.

— Był dobrym człowiekiem, takim łagodnym — odezwała się znowu. — Znałam go tylko kilka miesięcy, ale był naprawdę dobry.

Siedziała w zapadającym zmroku, ogarnięta smutkiem. Wydała się nagle Bruce'owi bardzo mała i poczuł wzbierającą w nim falę czułości. Zapragnął otoczyć ramieniem tę dziewczynę i przytulić, ochronić przed przygnębieniem. Szukał odpowiednich słów, lecz zanim je znalazł, ona już się otrząsnęła i rzekła rzeczowo: — Musimy się pospieszyć, już prawie ciemno. Hali hotelowy pełen był pracowników Boussiera. W oknie na piętrze Haig ustawił brena do ostrzału głównej ulicy; tyłów pilnowało dwóch żołnierzy w kuchni. Cywile podzielili się na małe grupki i rozmawiali półgłosem. Wyraz kompletnej, niemal psiej ufności na ich twarzach rozstrajał Bruce'a.

90

— Wszystko pod kontrolą, Mikę? — zapytał szorstko.

— Tak jest. Powinniśmy się obronić. De Surrier i Hendry na stacji też nie powinni mieć problemów.

— Czy ci ludzie — Bruce wskazał na cywili — załadowali swoje rzeczy?

— Tak. Wszystko jest w pociągu. Powiedziałem Ruf-fy'emu, żeby obdzielił ich żywnością z naszych zapasów.

— Dobrze. — Bruce poczuł ulgę. Jak na razie, nie było dalszych komplikacji.

— Gdzie stary Boussier?

— Siedzi w swoim biurze, po drugiej stronie.

— Pójdę z nim trochę pogadać.

Gdy wychodził na ulicę, dołączyła do niego Shermaine. Nieproszona, ale sprawiło mu to przyjemność.

Kiedy weszli do biura, Boussier podniósł głowę. Bezlitosny blask lampy podkreślał zmarszczki w kącikach jego oczu i ust, i wydobywał spod starannie zaczesanych włosów pasma różowej łysiny.

— Martin, chyba znowu nie pracujesz? — zawołała Shermaine, a on uśmiechnął się do niej łagodnym uśmiechem człowieka posuniętego w latach.

— Nie, nie, moja droga, muszę tylko uporządkować kilka spraw. Proszę usiąść, kapitanie.

Obszedł biurko, zdjął z krzesła stos oprawnych w skórę ksiąg i umieścił je w drewnianej skrzyni na podłodze, po czym wrócił na miejsce, otworzył szufladę biurka, wyjął pudełko cygar i poczęstował Bruce'a.

— Nie ma pan pojęcia, jaka to dla mnie ulga, że pan tu jest, kapitanie. Te ostatnie trzy miesiące naprawdę trudno było wytrzymać. Te wątpliwości. Niepokój. — Zapalił zapałkę i wyciągnął ją w stronę Bruce'a, który pochylił się nad biurkiem i pociągnął cygaro. — Ale wreszcie z tym koniec. Czuję się tak, jakby mi z pleców zdjęto ogromny ciężar. — Głos mu stwardniał. — Ale nie przybyliście zbyt wcześnie. W ciągu ostatniej godziny dowiedziałem się, że ten generał Moses ze swoją kolumną opuścił już Senwati i kieruje się na

91

południe. Jest w tej chwili tylko dwieście kilometrów stąd. Przy tym tempie znajdzie się tutaj już jutro.

— Gdzie pan o tym słyszał? — chciał wiedzieć Bruce.

— Od jednego z moich ludzi i proszę mnie nie pytać, skąd on wie. Istnieje w tym kraju system porozumiewania się, którego nawet ja, po tych wszystkich latach, nie pojmuję. Być może są to bębny, słyszałem je dzisiaj, ale nie wiem. W każdym razie te informacje z reguły się sprawdzają.

— Nie przypuszczałem, że są już tak blisko — mruknął Bruce. — Gdybym to wiedział, być może zaryzykowałbym wyjazd jeszcze tej nocy, żeby dotrzeć chociaż do mostu.

— Myślę, że pańska decyzja o pozostaniu tu na noc była słuszna. Generał Moses też nie będzie się poruszał nocą... Nikt z jego ludzi tego nie zaryzykuje, a stan drogi z Senwati, po trzech miesiącach zaniedbania, jest taki, że na przebycie tej odległości będzie potrzebował dziesięć, dwanaście godzin.

— Mam nadzieję, że ma pan rację. — Bruce był zatroskany. — Nie jestem pewien, czy nie powinniśmy wyruszyć od razu.

— To także by było ryzykowne, kapitanie — zauważył Boussier. — W okolicach miasta kręcą się tubylcy, widziano ich. Na pewno mają informacje o waszym przybyciu i kto wie, czy nie zniszczyli torów, żeby nam uniemożliwić ewakuację. Sądzę, że pańska pierwotna decyzja była właściwa.

— Wiem. — Bruce pochylił się na krześle marszcząc brwi i pociągając cygaro. Po chwili wyprostował się i mars na jego czole zniknął. — Nie mogę tego ryzykować. Wystawię na grobli straże, a jeśli pan Moses się zjawi, powstrzymamy go wystarczająco długo, żeby pańscy ludzie mogli wsiąść do pociągu.

— To chyba najlepszy sposób — zgodził się Boussier. Przerwał, spoglądając ku otwartym oknom, po czym ściszył głos. —Jest jeszcze jedna sprawa, kapitanie, z którą chciałbym się do pana zwrócić.

— Tak?

92

— Jak pan wie, moja firma zajmowała się w Port Reprieve wydobywaniem diamentów z mokradeł Lufira.

Bruce skinął głową.

— Mam w sejfie — Belg wskazał kciukiem na ciężkie stalowe drzwi wbudowane w ścianę za jego biurkiem — dziewięć i pół tysiąca karatów w diamentach pierwszej jakości i jakieś dwadzieścia sześć tysięcy karatów w diamentach przemysłowych.

— Spodziewałem się tego — odparł Bruce obojętnym tonem.

— Dobrze by było, żebyśmy ustalili sposób ich załadowania i transportu.

— Jak są zapakowane? — zapytał Bruce.

— W jedną drewnianą skrzynkę.

— Jak dużą i o jakiej wadze?

— Pokażę panu.

Boussier podszedł do sejfu i odwrócił się do nich plecami. Usłyszeli terkot kół zamka i szczęknięcia zapadek. Czekając, Bruce uświadomił sobie, że odkąd tu weszli, po przywitaniu się z Boussierem Shermaine nie odezwała się ani razu. Spojrzał na nią, a dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. Podobają mi się kobiety, które wiedzą, kiedy nie należy otwierać ust — pomyślał.

Boussier otworzył drzwi sejfu i postawił na biurku niewielką drewnianą skrzynkę.

— Proszę bardzo — rzekł.

Bruce przyjrzał się skrzynce. Niecałe pół metra długości, dwadzieścia centymetrów wysokości i trzydzieści szerokości. Podniósł ją na próbę.

— Jakieś dziesięć kilogramów — ocenił. — Pokrywa zapieczętowana, jak widzę.

— Tak jest — potwierdził Boussier, dotykając łąkowych pieczęci.

— Dobrze — pokiwał głową Bruce. — Wolę nie stawiać przy niej nikogo na straży. To tylko zwróciłoby na nią uwagę.

— Zgadzam się.

93

Bruce przyglądał się skrzynce jeszcze przez chwilę, po czym zapytał:

— Jaka jest wartość tych kamieni? Boussier wzruszył ramionami.

— Prawdopodobnie około pięciuset milionów franków. Bruce był pod wrażeniem. To pół miliona funtów — pomyślał. — Jest co kraść, jest nawet za co zabić.

— Sugeruję, monsieur, żeby pan ukrył skrzynkę wśród swoich bagaży — powiedział do Belga. — Owinął w koce, powiedzmy. Wątpię, żeby była narażona na kradzież, zanim dotrzemy do Msapa Junction. Złodziej nie miałby możliwości ucieczki. Jak się już tam znajdziemy, zabezpieczę ją w inny sposób.

— Świetnie, kapitanie.

Bruce wstał, spoglądając na zegarek.

— Już siódma, a niech to. Teraz pana opuszczę i wyślę wartowników na groblę. Proszę dopilnować, żeby pańscy ludzie byli gotowi do wsiadania jutro przed świtem.

— Oczywiście.

Bruce spojrzał na Shermaine. Dziewczyna szybko wstała. Przytrzymał przed nią drzwi i miał już wychodzić, kiedy coś mu się przypomniało.

— A ta misja... świętego Augustyna, tak? Jest teraz opuszczona?

— Nie, nie jest — odparł Boussier nieco zawstydzony. — Ojciec Ignatius nadal tam jest, no i oczywiście pacjenci w szpitalu.

— Dobrze, że mi pan powiedział — rzekł z sarkazmem Bruce.

— Bardzo przepraszam, kapitanie. Zupełnie mi to wyleciało z głowy, o tylu rzeczach trzeba myśleć naraz...

— Pewnie znasz drogę do misji? — zapytał Bruce ostrym tonem dziewczynę.

To ona powinna była mu powiedzieć.

— Znam, Bruce.

— No to może będziesz umiała mi ją pokazać.

94

__Oczywiście. — Widać było, że też czuje się winna.

Bruce trzasnął drzwiami biura i ruszył do hotelu, a Shermaine za nim, usiłując dotrzymać mu kroku. Na nikim nie można polegać — pomyślał — kompletnie na nikim!

W tym momencie ujrzał nadchodzącego od strony stacji Ruffy'ego, który wyglądał w świetle zmierzchu jak wielki niedźwiedź. No, z nielicznymi wyjątkami.

— Starszy sierżancie.

— Cześć, szefie.

— Ten generał Moses dotarł bliżej, niż myśleliśmy. Doniesiono mi, że jest dwieście kilometrów na północ, na drodze z Senwati.

Ruffy gwizdnął przez zęby.

— Chcesz startować od razu, szefie?

— Nie, tylko urządź posterunek z karabinem maszynowym przy naszym końcu grobli. Jeżeli się pojawią, będziemy w stanie ich przytrzymać na tyle, żeby zdążyć się wynieść. Ty będziesz tam dowódcą.

— Zaraz się tym zajmę.

— Ja jadę do misji. Okazuje się, że jest tam biały ksiądz. Pod moją nieobecność dowodzi porucznik Haig.

— Dobrze, szefie.

10

— Wybacz mi, Bruce. Powinnam była ci powiedzieć — mówiła skruszona Shermaine ze swojego kąta w fordzie.

— Nie przejmuj się—odparł, chociaż wcale tak nie myślał.

— Próbowaliśmy ściągnąć ojca Ignatiusa do miasta. Martin namawiał go wiele razy, ale on nie chciał się ruszyć.

Bruce nie odpowiedział. Dotarł do grobli i jechał nią ostrożnie. Sponad bagien podnosiły się skrawki mgły, wędrując przez betonową rampę. O przednią szybę rozbijały się małe owady, w świetle reflektorów świecące niczym pociski smugowe. Słychać było ogłuszający rechot, buczenie i pokrzykiwanie chórów żab.

— Przeprosiłam — mruknęła dziewczyna.

— Tak, słyszałem — odparł Bruce. — Nie musisz powtarzać.

Zamilkła na chwilę.

— Zawsze tak się wściekasz? — zapytała po angielsku.

— Zawsze — żachnął się — to jedno ze słów, które powinny zostać usunięte ze słownika.

— Ale nie zostało, więc będę go używała. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie: czy zawsze się tak wściekasz?

— Po prostu nie lubię takiego syfu.

— Przepraszam, co to znaczy „takiego syfu"?

— To, co się właśnie stało: błąd, sytuacja, która wy-96

skakuje nagle na skutek nieudolności albo dlatego, że ktoś nie pomyślał. .— Ty nigdy nie narobiłeś syfu, Bruce?

— To nie jest ładne słowo, Shermaine — przeszedł na francuski. — Subtelne młode kobiety nie powinny go używać.

— Nigdy nie popełniasz błędów? — poprawiła się.

Nie odpowiedział. Bardzo śmieszne — pomyślał. — Czy nigdy nie popełniam błędów. Ja, Bruce Curry, czołowy syfiarz.

Shermaine przyłożyła dłoń do piersi i usiadła prosto.

— Bonaparte — mruknęła. — Zimny, milczący i skuteczny.

— Tego nie powiedziałem — zaczął się bronić. Dostrzegł w poblasku światełek deski rozdzielczej jej

szelmowski uśmieszek. Nie mógł się powstrzymać i też musiał się roześmiać.

— No dobrze, zachowuję się jak dziecko.

— Chcesz papierosa? — zapytała.

— Tak, poproszę. Podała mu zapalonego.

— A więc nie lubisz... — zawahała się — błędów. Czy jest coś, co lubisz?

— Dużo rzeczy.

— Wymień jakieś.

Samochód podskoczył na końcu grobli i Bruce przyspieszył, wjeżdżając na przeciwległy brzeg.

— Lubię stać na szczycie góry, kiedy wieje wiatr, lubię smak morza. Lubię Sinatrę, langusty, ciężar i wyważony smak Purdey Royal, i śmiech małych dziewczynek. Lubię pierwsze zaciągnięcie się papierosem odpalonym od drewna z ogniska, zapach jaśminu, fakturę jedwabiu. Lubię długo pospać rano, cieszy mnie wyimpasowanie damy waletem. Lubię cienie na ziemi w lesie i oczywiście lubię pieniądze. Ale najbardziej lubię kobiety, które nie zadają zbyt wielu pytań.

— To wszystko?

— Nie, to tylko początek.

97

— A pomijając... błędy, czego jeszcze nie lubisz?

— Kobiet, które zadają zbyt wiele pytań — odpowiedział i zobaczył, że się uśmiechnęła. — Egoizmu, poza moim własnym, szpinaku, polityki, blond włosów łonowych, szkockiej whisky, muzyki klasycznej i kaca.

— To też na pewno nie wszystko.

— Nie, skądże.

—- Jesteś bardzo zmysłowy. Wszystkie te rz&czy wiążą się ze zmysłami.

— Zgoda.

— Nie mówisz o innych ludziach. Dlaczego?

— Czy tu się skręca do misji?

— Tak, tylko jedź powoli, droga jest okropna. Dlaczego nic nie wspominasz o swoich stosunkach z ludźmi?

— A dlaczego ty zadajesz tyle pytań? Może pewnego dnia ci powiem.

Milczała przez chwilę, a potem spytała cicho:

— A czego byś pragnął od życia? Czy tylko tych rzeczy, o których powiedziałeś? Czy czegoś więcej?

— Nie. Nawet nie tych rzeczy. Niczego nie chcę. I nie oczekuję niczego. Dzięki temu omijają mnie rozczarowania.

To ją rozzłościło.

— Nie tylko zachowujesz się jak dzieciak, ale też tak mówisz.

— To jeszcze jedno, czego nie lubię: krytyki.

— Jesteś przecież młody. Masz głowę na karku, jesteś przystojny...

— O, teraz lepiej, dziękuję.

— ...i jesteś osłem.

— To nie za dobrze. Ale nie przejmuj się tym tak bardzo.

— Nie przejmuję się, nie ma zmartwienia — wybuchnę-ła. — Dla mnie możesz... — szukała odpowiednio ostrego określenia — wyskoczyć sobie do jeziora.

— Chyba miałaś na myśli wskoczyć?

— Wskoczyć, wyskoczyć, podskoczyć, i tak nic mnie to nie obchodzi!

98

— No i dobrze, cieszę się, żeśmy się co do tego dogadali. Jest już misja, widzę światła.

Nie odpowiedziała. Siedziała w swoim kącie, oddychając ciężko i tak mocno zaciągając się papierosem, że jego koniuszek oświetlił wnętrze forda.

Kościół był ciemny, ale za nim stał długi, niski budynek. Bruce spostrzegł w oknie poruszający się cień.

— Czy to szpital?

— Tak — rzuciła krótko.

Zatrzymał forda przed niewielką frontową werandą, wyłączył światła i zapłon.

— Wchodzisz ze mną?

— Nie.

— Chcę, żebyś mnie przedstawiła ojcu Ignatiusowi. Przez chwilę siedziała w bezruchu, po czym pchnęła

drzwiczki po swojej stronie i nie patrząc na niego, weszła po stopniach werandy.

Poszedł za nią przez biuro od frontu, korytarz, klinikę i mały pokój operacyjny, aż znaleźli się w sali chorych.

— Ach, madame Cartier. — Ojciec Ignatius odsunął się od łóżka, nad którym był pochylony, i podszedł do niej. — Słyszałem, że pociąg ewakuacyjny dotarł do Port Reprieve. Myślałem, że już pani zdążyła wyjechać.

— Jeszcze nie, ojcze. Jutro rano.

Ignatius był wysoki — Bruce ocenił, że mierzy około metra dziewięćdziesięciu — i szczupły. Rękawy jego długiej brązowej sutanny były ucięte — ustępstwo wobec klimatu — obnażone ręce kościste, bezwłose, z wydatnymi błękitnymi żyłami. Dłonie też kościste, a wielkie stopy obute w brązowe sandały.

Jak większość wysokich i chudych ludzi miał zaokrąglone plecy. Jego twarz nie zapadała w pamięć, zwyczajna twarz z okularami w stalowej oprawce, tkwiącymi na dość niekształtnym nosie. Ani stara, ani młoda. Włosy, jeszcze bez siwizny, też były nieokreślonego koloru. Miał jednak w sobie ową niespieszną łagodność, często spotykaną u sług bożych.

99

Przeniósł teraz uwagę na Bruce'a i przyjrzał mu się bacznym, spokojnym spojrzeniem.

— Dobry wieczór, mój synu.

— Dobry wieczór, ojcze.

Bruce czuł się niezręcznie, jak zawsze w obecności księży. Gdybym tylko mógł — pomyślał z zazdrością — być tak pewien choć jednej rzeczy w moim życiu, jak ten człowiek jest pewien wszystkich w swoim.

— Ojcze, to jest kapitan Curry. — Ton Shermaine był oschły, lecz nagle znów się uśmiechnęła. — Nic go nie obchodzą ludzie i dlatego właśnie przyjechał, żeby zabrać ojca w bezpieczne miejsce.

Ojciec Ignatius wyciągnął rękę, a Bruce, czując jej chłód i suchość, uświadomił sobie, jak wilgotne są jego dłonie.

— To bardzo ładnie, że pan o tym pomyślał — rzekł kapłan, wyczuwając napięcie pomiędzy nimi. — Nie chciałbym wydać się niewdzięcznikiem, ale obawiam się, że nie mogę przyjąć pańskiej propozycji.

— Otrzymaliśmy informację, że kolumna uzbrojonych bandytów znajduje się zaledwie dwieście kilometrów na północ stąd. Przybędą tutaj jutro, najdalej pojutrze. Znajdziecie się w wielkim niebezpieczeństwie, ci ludzie są absolutnie bezlitośni — przekonywał go Bruce.

— Tak — skinął głową kapłan. — Słyszałem o tym i podejmuję kroki, jakie uważam za niezbędne. Przeniesiemy się z całą obsługą i pacjentami do buszu.

— Wytropią was.

— Myślę, że nie — pokręcił głową Ignatius. — Nie będą chcieli marnować czasu. Zależy im na rabunkach, nie na chorych ludziach.

— Spalą misję.

— Jeśli tak, to będziemy musieli ją odbudować, kiedy sobie pójdą.

— Ale w buszu jest mnóstwo Balubów, skończycie w ich kotle — próbował od innej strony Bruce.

— Nie. Bardzo wielu z tego plemienia było pacjentami

100

tego szpitala. Niczego się nie muszę obawiać z ich strony, to moi przyjaciele.

— Proszę posłuchać, ojcze. Przestańmy się spierać. Mam rozkaz zabrać was wszystkich do Elisabetłwille. Nalegam więc.

— A ja mam rozkaz pozostać tutaj. Chyba się pan zgodzi, że moje rozkazy pochodzą od wyższej władzy niż pańskie? — Ignatius lekko się uśmiechnął.

Bruce otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamiast tego roześmiał się tylko.

— No, nie, tego nie będę podważał. Czy może potrzebujecie czegoś, co mógłbym dostarczyć?

— Ma pan lekarstwa?

— Acriflavinę, morfinę, opatrunki polowe... niewiele, obawiam się.

— Przydadzą się. A jedzenie?

— Tak, zostawię wam, ile tylko będę mógł — obiecał Bruce.

Jedna z pacjentek na końcu sali krzyknęła nagle i Bruce aż się wzdrygnął.

— Do rana niestety umrze — oznajmił przyciszonym głosem Ignatius. — Nic nie mogę dla niej zrobić.

— Co jej jest?

— Od dwóch dni nie może urodzić, jakieś komplikacje.

— Nie może jej ksiądz zoperować?

— Nie jestem lekarzem, mój synu. Mieliśmy tu jednego przed tą rebelią, ale już go nie ma. Wrócił do Elisabetłwille. Nic z tego. — W jego głosie pobrzmiewał bezradny żal. — Nic z tego. Ona umrze.

— Haig! — zawołał Bruce.

— Słucham?

— Ojcze, macie tu salę operacyjną. Czy jest w pełni wyposażona?

— Sądzę, że tak.

— Narkoza?

— Mamy chloroform i pentothal.

— Bardzo dobrze — rzekł Bruce. — Przywiozę wam lekarza. Chodź, Shermaine.

11

— Co za ohydny, śmierdzący upał! — Wally Hendry otarł twarz brudną chustką i rzucił się na pokrytą zieloną skórą koję. — Ty, widziałeś? Ciebie i mnie Curry zostawił tutaj, a Haiga dał do hotelu i poszedł gdzieś sobie z tą francuską suką. Nie obchodzi go, że my się smażymy w tym pudle, grunt żeby jemu i jego kumplowi Haigowi było dobrze. Widziałeś coś takiego, Andre?

— Ktoś przecież musiał tu zostać, Wally — odparł chłopak.

— Jasne, ale zauważ, kto. Zawsze tylko ja i ty. A chłopcy z wyższych sfer trzymają się razem. To im trzeba przyznać, zawsze o siebie zadbają. — Przeniósł spojrzenie na otwarte okno przedziału. — Słońce zaszło, a ciągle jest gorąco, że jajka można gotować. Napiłbym się. — Rozwiązał wysokie buty, ściągnął skarpetki i przyjrzał się z niesmakiem swym wielkim białym stopom. — Od tego śmierdzącego upału znów dostałem tej grzybicy. — Rozdzielił dwa palce i uniósł luźną, łuszczącą się skórę. — Masz jeszcze tę maść, Andre?

— Tak, zaraz ci dam. — Chłopak otworzył plecak, wyjął tubkę maści i podszedł do posłania Wally'ego.

— Posmaruj mi — polecił mu Hendry i położył się na wznak, wystawiając stopy.

Andre, przysiadłszy na pryczy, położył je sobie na podołku 102

i zabrał się do smarowania. Wally zapalił papierosa i wydmuchiwał dym w stronę sufitu, patrząc jak się rozwiewa.

— Niech to diabli, ale bym się napił. Na przykład piwa z mgiełką na szklance i z taką pianą — pokazał cztery palce. Potem dźwignął się na łokciu i obserwował, jak Andre wciera maść między długie paluchy.

— Jak idzie?

— Już kończę, Wally.

— Źle jest?

— Nie tak jak ostatnio, jeszcze nie cieknie.

— Ale jak swędzi, to nie masz pojęcia.

Chłopak nic nie odpowiedział i Wally szturchnął go w żebra wolną stopą.

— Nie słyszałeś, co powiedziałem?

— Słyszałem. Że swędzi.

— No to odpowiadaj, jak do ciebie mówię. Nie będę gadał do siebie.

— Przepraszam, Wally.

Hendry odburknął coś i przez chwilę był cicho. Potem zapytał:

— Lubisz mnie, Andre?

— Wiesz, że tak.

— Jesteśmy kumplami, no nie?

— No pewnie, przecież wiesz, Wally.

Wyraz nudy na twarzy Hendry'ego ustąpił chytrej minie.

— I nie przeszkadza ci, że każę ci robić różne rzeczy, na przykład smarować nogi?

— Nie przeszkadza, z przyjemnością to robię, Wally.

— Z przyjemnością, co? — W głosie Hendry'ego pojawiła się ostrzejsza nuta. — Lubisz to robić?

Młody Belg spojrzał na niego z nagłym zrozumieniem.

— Nie przeszkadza mi. — Jego oczy w kolorze płynnej melasy wpatrywały się w wąskie, mongolskie oczy Hendry'ego.

— Lubisz mnie dotykać, Andre?

Chłopak przestał zajmować się smarowaniem i nerwowo otarł palce o ręcznik.

103

— Zapytałem, czy lubisz mnie dotykać? — powtórzył Hendry. — Czy chcesz, żebym ja ciebie też czasem dotykał?

Andre próbował wstać. Wally jednak wyrzucił w przód prawe ramię i jego dłoń chwyciła kark chłopaka, ściągając go z powrotem na pryczę.

— Odpowiadaj, ty cholero, lubisz to?

— To boli, Wally — szepnął Andre.

— Ojej, to straszne! — Wally szczerzył zęby w uśmiechu. Przesunął uścisk na mięsień powyżej jego obojczyka i wbił

palce w ciało tak głęboko, że niemal się stykały.

— Proszę, Wally, proszę — skamlał Andre, wijąc się twarzą do dołu.

— Uwielbiasz to, co? No dalej, odpowiedz!

— Tak, no dobrze, tak. Proszę, Wally, to boli!

— No to powiedz teraz prawdę, laluniu, robiłeś to już kiedyś? Na całego, znaczy się?

Wbił kolano w krzyż chłopaka, napierając na niego z całej siły.

— Nie! — wrzasnął Andre. — Nie robiłem. Proszę, Wally, puść mnie.

— Ty mi tu kłamiesz, Andre. Nie rób tego.

— No dobrze, kłamałem. — Chłopak próbował przekręcić głowę na bok, lecz Wally wcisnął mu ją z powrotem w pryczę.

— Opowiedz mi wszystko, no już, laluniu.

— To było tylko raz, w Brukseli.

— Kto był tym brzydkim kutaskiem?

— Mój szef. Pracowałem dla niego. Miał firmę eksportową.

— I wyrzucił cię, laluniu? Wywalił cię, jak mu się znudziłeś?

— Nie, ty nie rozumiesz! — zaprzeczył Andre z nagłym zdecydowaniem. — Nie rozumiesz. On o mnie dbał. Miałem mieszkanie, samochód, wszystko. Nigdy by mnie nie zostawił, gdyby nie... nie to, co się stało. Nie mógł nic poradzić, on mnie nie oszukiwał. Przysięgam ci, on mnie kochał! 104

Wally parsknął śmiechem. Bawił się znakomicie.

— On ciebie kochał! Oj, nie mogę! — Odrzucił głowę do tyłu, niemal dusząc się od śmiechu. Minęło dobre dziesięć sekund, nim znów mógł się odezwać: — I co się wydarzyło pomiędzy tobą i twoją jedyną miłością? Czemuście nie wzięli ślubu i nie mieli dzieci, co? — Nieprawdopodobieństwo tego dowcipu tak go rozbawiło, że aż skręcał się ze śmiechu.

— Było śledztwo. Policja... ojej! To boli, Wally!

— Mów dalej, panienko!

— Policja... On nie miał wyboru. Był człowiekiem na stanowisku, nie zniósłby skandalu. Nie było wyjścia... Nigdy go dla nas nie ma. To beznadziejne, nie ma szans na szczęście.

— Zostaw te pierdoły, laluniu. Opowiadaj co było.

— Załatwił mi pracę w Elisabethville, dał mi pieniądze, zapłacił podróż, wszystko. Zrobił co mógł, naprawdę o mnie zadbał, wciąż do mnie pisuje.

— Jaka to piękna, prawdziwa miłość. Chyba się rozpłaczę. — Śmiech Wally'ego nabrał teraz innego, ostrzejszego tonu. — Teraz słuchaj i to uważnie, laluniu. Ja nie lubię pedałów! — Znów zacisnął palce i Andre aż pisnął.

— Coś ci opowiem. Jak byłem w poprawczaku, był tam jeden pedzio, co próbował mnie dotykać. Dorwałem go kiedyś pod prysznicami z żyletką, zwyczajną żyletką marki Gillette. W kabinach było dwudziestu chłopaków, śpiewali i wydzierali się, jak odkręcali zimną wodę. On wrzeszczał tak samo jak wszyscy, więc nikt nawet go nie usłyszał. Chciał być kobietą, więc mu pomogłem. — Hendry mówił chrapliwie, rozkoszując się tym wspomnieniem. — Jezu — szepnął. — Jezu, ale było krwi.

Andre płakał, trząsł się teraz cały.

— Ja nie będę, proszę, Wally. Nic nie mogę za to. To był tylko ten jeden raz. Puść mnie, proszę.

— Chciałbyś, żebym ci pomógł, Andre?

— Nie! — wrzasnął chłopak.

Hendry'emu nagle znudziła się ta zabawa. Uwolnił go z uścisku i zostawił na pryczy. Sięgnął po skarpetki.

105

— Idę poszukać jakiegoś piwa. — Zasznurował buty i wstał. — Tylko pamiętaj — rzucił ponuro, stojąc nad leżącym na łóżku chłopakiem. — Nie próbuj ze mną żadnych sztuczek, zuchu. — Chwycił karabin i wyszedł na korytarz.

Odnalazł Boussiera na werandzie hotelu, rozmawiającego z kilkoma ze swych ludzi.

— Gdzie jest kapitan Curry? — rzucił obcesowo.

— Pojechał do misji.

— Kiedy to było?

— Jakieś dziesięć minut temu.

— Dobra. Kto ma klucz od baru?

— Kapitan kazał, żeby bar pozostał zamknięty — poinformował go Boussier po chwili wahania.

Wally odbezpieczył karabin.

— Nie utrudniaj mi życia, przyjacielu.

— Przykro mi, monsieur, ale muszę słuchać poleceń kapitana.

Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę, jednak stary Belg nie okazał słabości.

— Niech ci będzie — warknął w końcu Wally i zawadiackim krokiem przemaszerował przez hali do baru.

Kopnął w zamek i słaby mechanizm poddał się, drzwi stanęły otworem. Wally podszedł do kontuaru, położył na nim karabin i sięgnął pod ladę, ku półkom zastawionym piwem Simba.

Pierwszą butelkę opróżnił, nie odrywając jej od ust. Beknął z zadowoleniem i sięgnął po następną. Zdjął kapsel otwieraczem i przyjrzał się bąbelkom piany u wylotu szyjki.

— Hendry! — W drzwiach stał Mikę Haig.

— Cześć, Mikę. — Wally powitał go uśmiechem.

— Co ty wyprawiasz?

— A jak ci się wydaje?

Wally uniósł butelkę w salucie, po czym wessał delikatnie trochę piany do ust.

— Bruce wydał wyraźny rozkaz, że nikomu nie wolno tu wchodzić.

106

__Rany boskie, Haig, nie zachowuj się jak stara baba.

__ Wynocha stąd, Hendry. Ja tu teraz dowodzę.

__Mikę — wyszczerzył zęby Wally. — Chcesz, żebym

umarł z pragnienia, czy co? — Wsparł się łokciami o kontuar. — Daj mi jeszcze chwilkę. Niech skończę to piwo.

Mikę Haig odwrócił się w stronę hallu i ujrzał w nim grupę zaciekawionych cywili, tłoczących się, by zobaczyć, co się dzieje w barze. Zamknął drzwi i stanął naprzeciwko Hendry'ego.

— Masz dwie minuty — oznajmił mu. — A potem wynocha.

— Nie jesteś złym facetem, Mikę. Ty i ja niepotrzebnie na siebie naskoczyliśmy. Powiem ci coś, naprawdę tego żałuję.

— Pij już! — rzucił Mikę.

Nie odwracając się, Wally sięgnął do tyłu i zdjął z półki butelkę koniaku Remy Martin. Wyciągnął korek zębami, wolną ręką złapał baniastą koniakówkę i nalał do niej trochę oleiście bursztynowego płynu.

— Dotrzymaj mi towarzystwa, Mikę—powiedział, przesuwając kieliszek po barze w stronę Haiga.

Haig spojrzał na trunek; najpierw bez wyrazu, lecz po chwili jego twarz się zmieniła. Zwilżył językiem wargi, znów wyglądał na starego i zmęczonego. Zmusił się, żeby odwrócić wzrok od kieliszka.

— Niech cię diabli, Hendry —jego głos zabrzmiał nienaturalnie cicho. — Niech cię piekło pochłonie. — Strącił nagłym gestem kieliszek, który rozbił się o przeciwległą ścianę.

— Coś ci zrobiłem, Mikę? — zapytał Hendry spokojnie. — Przecież tylko zaproponowałem ci drinka.

Woń rozlanego koniaku, ostra, nabrzmiała ciepłym winnym aromatem. Mikę znów oblizał wargi. Ślina, gromadząca się pod językiem... Głębokie, bolesne pragnienie na dnie żołądka, rozchodzące się po całym ciele. Czuł się odurzony.

— Niech cię diabli — szepnął. — Niech cię diabli! — powtórzył błagalnym tonem, podczas gdy Hendry napełniał nowy kieliszek.

107

— Ile to już trwa, Mikę? Rok, dwa lata? Spróbuj sobie, tylko łyczek. Pamiętasz, jakiego to daje kopa? No dawaj, chłopie. Jesteś zmęczony, ciężko pracowałeś. Tylko jednego. Napij się ze mną, tylko ten jeden raz.

Mikę otarł usta wierzchem dłoni. Na czoło i górną wargę wystąpił mu pot. Kropelki wilgoci, niczym małe klejnociki, wyciskane spod skóry łaknieniem całego ciała.

— Dawaj, chłopie. — Chrapliwy z ekscytacji głos Wal-ly'ego kusił, drażnił, bałamucił.

Dłoń Mike'a zamknęła się wokół koniakówki, poruszając się jakby samorzutnie, i podniosła kieliszek do obwisłych nagle, drżących warg. Wstręt w jego oczach mieszał się z pożądaniem.

— Tylko jeden — szeptał Hendry. — Tylko ten jeden. Mikę nagłym ruchem podrzucił rękę z kieliszkiem do ust

i wypił jednym haustem. Trzymał teraz puste szkło w obu dłoniach, zwiesiwszy głowę.

— Nienawidzę cię. Boże, jak cię nienawidzę—powtarzał, mówiąc to do Hendry'ego i do siebie, i do pustej koniakówki.

— Dzielny chłopak! — zapiał Wally. — Brawo! Dawaj, nalejemy na drugą nóżkę!

12

Bruce wszedł do hotelu frontowymi drzwiami, a za nim usiłująca dotrzymać mu kroku Shermaine. W hallu zastali kilkanaście osób i atmosferę pełną napięcia. Był też Boussier, który podszedł do nich szybkim krokiem.

— Przykro mi, kapitanie, nie byłem w stanie ich powstrzymać. Jeden, ten rudy, zachowywał się brutalnie. Miał karabin i myślę, że byłby zdolny go użyć.

— O czym pan mówi? — nie rozumiał Bruce, zanim jednak Boussier zdążył wyjaśnić, zza zamkniętych drzwi na końcu hallu, drzwi prowadzących do baru, usłyszeli ryk śmiechu Hendry'ego.

— Są tam obaj — dodał Boussier. — Siedzą tam już ponad godzinę.

— Niech to wszyscy diabli! — zaklął Bruce. — Akurat teraz! Niech szlag trafi tego cholernego bydlaka.

Niemal przebiegł przez pokój i kopnięciem otworzył podwójne drzwi. Hendry stał pod przeciwległą ścianą z kieliszkiem w jednej i karabinem w drugiej ręce. Trzymał broń za uchwyt i zataczał nią w powietrzu nierówne kręgi.

Mikę Haig budował na ladzie baru piramidę ze szklanek. Właśnie ustawiał ostatnią szklaneczkę na szczycie.

— Cześć Bruce. Cześć stary, cześć chłopie, cześć pry-ku — przywitał go i pomachał z przesadnym ożywieniem

109

i ręką. — W sam czas, będziesz mógł też sobie postrzelać. Ale!

najpierw Wally, on ma pierwszy strzał. Trzeba się trzymać zasad gry, żadnego oszukiwania, czysta demokracja, wszyscy mają równe prawa. Ranga się nie liczy, co nie, Wally?

Rysy Haiga rozmyły się, wyglądał jakby się roztapiał, tracił kształt. Wargi miał sflaczałe, policzki obwisłe niczym piersi starej kobiety, oczy zwilgotniałe.

Wziął do ręki stojącą obok piramidy szklaneczkę, ta jednak była prawie pełna, a obok niej stała butelka remy martina. i — Przednia stara brandy, absolutnie wyborna. Przy dwóch ostatnich słowach zaplątał mu się język, więc powtórzył je starannie jeszcze raz. Uśmiechnął się niewyraźnie do Bruce'a, lecz miał trudności ze skupieniem na nim wzroku.

— Zejdź z pola, Mikę — odezwał się Hendry i podniósł jedną ręką karabin, celując do stosu szklanek.

— Co strzał to trafienie! — darł się Haig. — Co trafienie, wygrałeś kokosa! Wal, stara cioto.

— Hendry, nie rób tego — rzucił ostro Bruce. ¦

— Idź się utop — odparł tamten i strzelił.

Odrzut karabinu uderzył go w ramię i pchnął na ścianę. Pokój wypełnił się hukiem, a piramida szklanek eksplodowała deszczem odłamków.

— Proszę bardzo! Kokos dla tego pana! — kwiczał Mikę. Bruce przemierzył pomieszczenie trzema długimi krokami

i wyrwał Hendry'emu broń.

— Dość tego, ty zapita małpo. Koniec.

— A idź się utop — burkną} Hendry.

Masował sobie nadgarstek, wykręcony, gdy puszczał z ręki karabin.

— Kapitanie Curry! — zawołał zza baru Mikę. — Słyszał pan, co powiedział mój przyjaciel? Idź pan się utopić.

— Zamknij się, Haig.

— Tym razem ci nie popuszczę, Curry — warknął wściekle Hendry. — Już za długo na mnie jeździsz jak na łysej kobyle. Wreszcie się odwalisz!

110

__Uprzejmie proszę nie jeździć na moim koledze, kapitanie Curry — wtrącił się Mikę. — On nie jest łysą kobyłą. To mój brat krwi. Nie pozwolę panu go prześladować.

.— No chodź, Curry. No już! — zawołał Wally.

— Tak jest, Wally, przyłóż mu. — Haig nalał sobie kolejną szklankę. — Nie daj na sobie jeździć.

— No, ruszaj, Curry.

— Jesteś pijany — powiedział Bruce.

— No chodź, facet, nie gadaj tyle. Mam ci pokazać jak?

— Nie, nie musisz mi niczego pokazywać — zapewnił go Bruce i zamachnąwszy się mocno, zdzielił kolbą karabinu w podbródek.

Głowa Hendry'ego odskoczyła do tyłu, zatoczył się na ścianę. Bruce zobaczył, że wzrok mu zmętniał. To powinno wystarczyć — uznał. — To mu odbierze ochotę do bitki. Chwycił Wally'ego za ramię i pchnął na krzesło. Muszę się wziąć za Mike'a, zanim wleje w siebie następną porcję — pomyślał. — Nie ma czasu, żeby posłać po Ruffy'ego, a nie mogę mieć tego typa za plecami, pracując nad Haigiem.

— Shermaine! — zawołał. Stała w drzwiach i podeszła teraz do niego. — Umiesz strzelać?

Skinęła głową. Bruce odpiął smith & wessona i podał jej.

— Zastrzel tego człowieka, jak tylko spróbuje ruszyć się z krzesła. Stań tutaj, żeby cię nie mógł dosięgnąć.

— Bruce...

— To niebezpieczne zwierzę. Zamordował wczoraj dwoje dzieci i jeżeli mu pozwolisz, zrobi z tobą to samo. Musisz go tu przytrzymać, kiedy ja się wezmę za tego drugiego.

Podniosła pistolet oburącz. Twarz miała jeszcze bledszą niż zwykle.

— Poradzisz sobie?

— Teraz tak — odparła, odbezpieczając broń.

— Słuchaj teraz, Hendry. — Bruce chwycił go za włosy i odciągnął jego głowę do tyłu. — Jak się stąd ruszysz, ona cię zabije. Rozumiesz? Zastrzeli cię na miejscu.

— Pieprz się, Curry, razem z tą twoją francuską kurewką.

111

Pieprzcie się oboje. Założę się, że to właśnie robiliście prz cały wieczór w tym samochodzie. Bawiliście się w doktora* no nie? ||

Gniew ogarnął Bruce'a z taką siłą, że aż nim to wstrząs-1 neło. Skręcił trzymającą włosy tamtego dłoń tak mocno, żęl poczuł, jak je wyrywa. Hendry zawył z bólu.

— Zamknij ten plugawy pysk! Albo cię zabiję. Nie żartował. Hendry tym razem to wyczuł.

— Dobra, rany boskie, już dobra. Tylko mnie puść. Bruce zwolnił uścisk i wyprostował się.

— Przepraszam, Shermaine — powiedział.

— Nic się nie stało. Idź do tamtego.

Bruce podszedł do kontuaru. Haig patrzył na niego.

— Czego ty chcesz, Bruce? — zawołał nerwowo. — Napij się. My sobie tutaj pijemy, trochę się zabawiamy, nic poza tym. Przestań się ciskać.

— Ty już nie pijesz, wręcz przeciwnie — oznajmił Bruce, okrążając bar. Haig cofnął się o krok.

— Co chcesz zrobić?

— Zaraz zobaczysz — odparł Bruce i chwyciwszy go za nadgarstek, wykręcił mu rękę pomiędzy łopatki.

— Hej, przestań. Wylałem przez ciebie drinka — protestował Mikę.

— No i dobrze.

Bruce wytrącił mu z ręki pustą szklaneczkę. Haig próbował z nim walczyć. Był jeszcze silnym mężczyzną, jednak alkohol bardzo go osłabił i Bruce, wykręcając mu rękę jeszcze wyżej, zmusił go do stanięcia na palcach.

— Idziemy, koleżko — oznajmił, po czym poprowadził go do drzwi na tyłach baru. Sięgnął wolną ręką przed Haiga, przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. — Wejdź tam —powiedział, wpychając go do kuchni. Zamknął drzwi kopniakiem i pociągnął go do zlewu. — No dobra, Haig, wywalaj to.

Zmienił chwyt, pochylając głowę tamtego nad zlewem. Złapał wiszącą obok ściereczkę do naczyń, zwinął ją w kulkę 112

• otworzywszy kciukami usta Mikę'a, wcisnął mu ją między

__Wywalaj wszystko.

Wepchnął palec głęboko do jego gardła. Zawartość żołądka wytrysnęła w górę gorącym strumieniem, który spłynął po ręce Bruce'a, aż sam musiał powstrzymać nudności. Kiedy skończył, odkręcił zimną wodę i przytrzymał głowę Mike'a pod kranem, obmywając jego twarz i własną

rękę.

— A teraz mam dla ciebie małą robótkę, Haig.

— Zostaw mnie, niech cię cholera —jęknął niewyraźnie Mikę spod kranu.

Bruce wyprostował go i przycisnął do ściany.

— W misji jest kobieta, która rodzi. Ona umrze, Haig. Umrze, jeśli się nią nie zajmiesz.

— Nie — szepnął Mikę. — Tylko nie to. Nie znów to samo.

— Zabieram cię tam.

— Nie, proszę, tylko nie to. Nie mogę, nie widzisz, że nie mogę.

Czerwone żyłki na nosie i policzkach kontrastowały mocno z jego pobladłą skórą. Bruce uderzył go otwartą dłonią w twarz, aż z włosów poleciały mu kropelki wody.

— Nie — mamrotał Haig. — Nie, Bruce, proszę. Bruce uderzył go jeszcze dwa razy, mocno. Przyglądał mu

się uważnie i wreszcie dostrzegł w oczach pierwsze oznaki gniewu.

— Niech cię szlag, Curry. Niech cię piekło pochłonie.

— No, od biedy ujdziesz — ucieszył się Bruce. — Dzięki ci, Panie Boże.

Wepchnął go z powrotem do baru. Shermaine wciąż stała przed Hendrym z pistoletem w dłoni.

— Chodź, Shermaine. Możesz już zostawić to coś. Zajmę się nim, jak wrócimy. Możesz poprowadzić forda? — zapytał ją, gdy przechodzili przez hali.

— Tak.

113

— To dobrze. Masz tu kluczyki. Ja usiądę z Haigie z tyłu. Zawieź nas do misji. v-

Na frontowych schodach Haig stracił równowagę i prawiJ się przewrócił, Bruce jednak go złapał i na wpół niosąc! dotaszczył do samochodu. Wepchnął go na tylne siedzenia! a sam usiadł obok. Shermaine wsunęła się za kierownice, i uruchomiła silnik i zgrabnie zawróciła.

— Nie zmuszaj mnie do tego, Bruce — błagał Haig. — Nie mogę, po prostu nie mogę.

— Zobaczymy.

— Ty nie wiesz, jak to jest. Skąd masz wiedzieć. Ona umrze na stole. — Wyciągnął przed siebie dłonie. — Spójrz tylko, popatrz na nie. Jak mam czymś takim pracować? — Ręce trzęsły mu się bardzo mocno.

— Bez tego i tak umrze — rzucił Bruce twardo. — Wiec równie dobrze możesz skrócić jej cierpienia i będzie po wszystkim.

Haig otarł dłonią usta.

— Mogę się napić, Bruce? To by pomogło, mógłbym spróbować, jak się napiję.

— Nie.

Haig zaczął przeklinać. Potok plugawych słów wypłynął z jego ust, twarz wykrzywił mu grymas wysiłku. Przeklinał Bruce'a, przeklinał siebie i Boga najohydniejszym zestawem sprośności, jaki Bruce kiedykolwiek słyszał. A potem nagle złapał za klamkę i usiłował otworzyć drzwi. Bruce spodziewał się tego. Złapał więc Haiga za kołnierz i pociągnął na oparcie siedzenia. Ten w jednej chwili przestał walczyć i zaczął cicho szlochać.

Shermaine jechała szybko. Przez groblę, pod górkę i wreszcie w boczną drogę. Światła reflektorów przecinały mrok, słychać było niegłośny poszum wiatru. Haig na tylnym siedzeniu wciąż popłakiwał.

Pomiędzy drzewami pojawiły się światła misji. Shermaine zwolniła, skręciła przy kościele i zatrzymała auto przed drzwiami szpitala.

114

Bruce pomógł Haigowi wydostać się z samochodu. W tym momencie otworzyły się drzwi szpitala i stanął w nich ojciec Ignatius z benzynową latarnią w ręce. Ostry blask lampy oświetlił całą trójkę, rzucając za nimi groteskowe cienie. Ze szczególnym okrucieństwem światło wydobyło z mroku twarz Mike'a Haiga.

— Oto twój lekarz, ojcze — oznajmił Bruce. Ignatius uniósł latarnię i zza okularów przyjrzał się bacznie

Haigowi.

— Czy on jest chory?

— Nie, ojcze — odparł Bruce. — Jest pijany.

— Pijany? To nie może operować?

— Może. Oczywiście, cholera, że może.

Bruce poprowadził Haiga korytarzem do małej sali operacyjnej. Ignatius i Shermaine szli za nimi.

— Shermaine, pójdziesz z księdzem, pomożesz mu przywieźć tę kobietę. Czy jesteś aż tak zamulony, że nie rozumiesz, co mówię? — zwrócił się znów do Haiga.

— Nie dam rady tego zrobić, Bruce. Nic z tego nie będzie.

— No to ona umrze. Ale jedno jest pewne: musisz przynajmniej spróbować.

— Muszę się napić, Bruce. — Haig oblizał wargi. — Piecze mnie w środku, musisz mi dać jednego.

— Jak skończysz robotę, dam ci nawet całą skrzynkę.

— Muszę się napić teraz!

— Nie! — zamknął dyskusję Bruce. — Sprawdź, co oni tu mają za narzędzia. Coś takiego wystarczy?

Podszedł do sterylizatora i podniósł pokrywę, wypuszczając kłąb pary. Haig zajrzał do naczynia.

— Powinno wystarczyć, ale tu jest za ciemno i muszę się napić.

— Wymyślimy lepsze światło. Zacznij się myć.

— Bruce, proszę, pozwól mi się...

— Stul pysk — uciął Bruce. — Tam jest miska. Przygotuj się.

115

Haig podszedł do miednicy. Poruszał się już pev,u a jego rysy nabrały nieco wyrazistości. Nieszczęsny sti sukinsynu — pomyślał Bruce. — Mam nadzieję, że ci uda. Boże, naprawdę mam taką nadzieję. t*

— Ruszaj się, Haig. Nie mamy całej nocy. J

Bruce zostawił go samego i ruszył do sali chorych. Oknaj pokoju operacyjnego były zamknięte na stałe i wiedział, że I Haig może uciec jedynie na korytarz, gdzie łatwo go będzie w razie czego złapać.

Zajrzał do sali. Shermaine i Ignatius, z pomocą afrykańskiego sanitariusza, przenieśli kobietę na wózek operacyjny.

— Proszę księdza, potrzeba będzie więcej światła.

— Mogę panu dać jeszcze jedną latarnię, to wszystko, co mam.

— Dobrze, proszę to zrobić. Ja się zajmę tą kobietą. Kapłan odszedł, zabierając sanitariusza. Bruce pomógł

Shermaine przejechać z wózkiem przez salę-na korytarz. Kobieta jęczała z bólu, twarz miała woskowo żółtą. Robią się tacy tylko ze strachu. Albo gdy mają umrzeć—pomyślał.

— Wiele jej nie zostało — powiedział do Shermaine.

— Wiem — zgodziła się. — Musimy się spieszyć. Kobieta rzuciła się niespokojnie na noszach i wybełkotała

kilka słów, po czym westchnęła głęboko, aż podniósł się i opadł koc okrywający jej wydęty brzuch, a potem znów zaczęła jęczeć.

Haig był nadal w sali operacyjnej. Zdjął mundurową bluzę i w samym podkoszulku mył się pochylony nad miską. Kiedy wtoczyli wózek, nie obejrzał się.

— Dajcie ją na stół — rzucił, pokrywając mydlinami ręce aż po łokcie.

Nosze miały tę samą wysokość co stół, więc podniósłszy położnicę na kocu, przełożyli ją bez trudu.

— Jest gotowa, Haig — rzekł Bruce.

Mikę osuszył ręce czystym ręcznikiem, odwrócił się i podszedł do stołu. Kobieta nie wiedziała, że przy niej stoi, 116

oatrzyła przed siebie nie widzącym wzrokiem. Haig odetchnął głęboko. Na czoło wystąpił mu pot, podbródek pokrywała siwa szczecina nie golonej brody.

Odsunął koc. Kobieta miała na sobie jedynie krótką białą bluzkę, rozpiętą z przodu i nie zakrywającą brzucha, jej brzuch był rozdęty, twardy, z wystającym pępkiem. Uniósłszy nieco kolana, rozchyliła szeroko grube chłopskie uda w akcie porodu. Bruce patrzył, jak całe jej ciało wygina się w łuk przy kolejnym skurczu. Widział, że mięśnie pod poszarzałą skórą napinają się w wysiłku parcia na uwięziony płód.

— Pospiesz się, Mikę! — zawołał, zatrwożony udręką rodzenia.

Nie wiedziałem, że to tak jest; „w smutku wydasz na świat swe potomstwo", ale żeby aż tak! Z pobladłych, wyschniętych ust kobiety wydobył się kolejny jęk i Bruce przyskoczył do Haiga.

— Szybciej, do diabła!

Mikę zaczął ją badać. Jego dłonie obmacujące brzuch odcinały się bielą na tle ciemnej skóry. W końcu uznał, że wystarczy i wyprostował się.

Weszli Ignatius z sanitariuszem, niosąc dwie latarnie. Duchowny zaczął coś mówić, lecz zamilkł natychmiast, wyczuwając panujące w pokoju napięcie. Wszyscy wpatrywali się w twarz Mike'a Haiga.

Powieki miał mocno zaciśnięte, a jego twarz w świetle lamp składała się z chropawych płaszczyzn. Oddychał płytko, z wysiłkiem.

Nie powinienem go teraz naciskać — podpowiedział Bruce'owi instynkt. — Dociągnąłem go nad skraj przepaści, ale przekroczyć ją musi o własnych siłach.

Mikę otworzył oczy.

— Cesarskie cięcie — oznajmił, jakby wygłaszał wyrok śmierci na siebie samego.

Nagle wstrzymał oddech. Czekali, aż wreszcie wypuścił z siebie powietrze z westchnieniem.

117

— Zrobię to — powiedział.

— Fartuchy, rękawiczki? — rzucił Bruce pytanie Igna-tiusowi. .

— W szafce.

— Niech ojciec da!

— Musisz mi pomóc, Bruce — oświadczył Mikę. — I ty też, Shermaine.

— Dobrze, pokaż, co mam robić.

Umyli się szybko i przebrali. Ignatius podawał im bladozielone fartuchy i wsuwali w nie ręce, walcząc z obszernymi połami i zawiązując je.

— Dajcie tę tacę — polecił Mikę, otwierając sterylizator. Długimi szczypcami wyjmował narzędzia z parującego

naczynia i układał je na tacy, nazywając kolejno.

— Skalpel, rozwieracze, kleszcze.

Sanitariusz tymczasem przemywał brzuch kobiety alkoholem i układał prześcieradła.

Mikę napełnił strzykawkę pentothalem i uniósł ją do światła. Nie przypominał teraz siebie — twarz zasłaniała maska, włosy kryły się pod zieloną czapką, całą postać spowijał długi do kostek fartuch. Nacisnął tłoczek i po igle ściekło kilka kropel białawego płynu.

Nad maską widoczne były tylko jego nawiedzone oczy, którymi spojrzał teraz na Bruce'a.

— Gotowy?

— Tak — skinął głową Bruce.

Haig pochylił się nad kobietą, ujął ją za ramię i wbił igłę pod miękką czarną skórę w zgięciu łokcia. Płyn w strzykawce zabarwił się czerwienią, gdy Mikę odnalazł żyłę i zaczął z wolna przesuwać tłoczek w dół szklanej rurki.

Kobieta przestała jęczeć, z jej ciała ustąpiło napięcie, oddech uspokoił się i pogłębił.

— Stań tu. — Mikę wskazał Shermaine wezgłowie stołu. Dziewczyna wzięła maskę i nasączyła chloroformem gazę

wyścielającą wnętrze.

— Poczekaj, aż dam znać.

118

Skinęła głową. Boże, ależ ona ma oczy — pomyślał Bruce, nim zajął się swoją robotą.

— Skalpel — polecił Mikę z drugiej strony stołu, wskazując narzędzie na tacy i Bruce podał mu je.

Szczegóły tego, co się dalej działo, poplątały się Bruce'owi w głowie i straciły realny wymiar.

Otwierająca się pod nożem rana, rozchylająca się napięta skóra, strużki krwi tryskające z małych żyłek.

Różowe, biało nakrapiane mięśnie; maślanożółte warstwy podskórnego tłuszczu, a potem, głębiej, skłębione niebieskawe zwoje wnętrzności. Ludzka tkanka, miękka i pulsująca, jej lśnienie w martwym blasku benzynowych lamp.

Klamry i rozwieracze, tłoczące się w ranie niczym srebrne owady we wnętrzu kwiatu.

Dłonie Mike'a, jakby nieczłowiecze w żółtych gumowych rękawiczkach, poruszające się w otwartej jamie brzucha. Tnące, zakładające klamry, tampony, podwiązujące żyły.

A potem nabrzmiały, purpurowy wór macicy, otwartej jednym cięciem skalpela.

I wreszcie, nie do wiary, dziecko, ściśnięte w szarą kulę nóżek i małych rączek, ze zbyt wielką głową, owinięte tłustym, różowym wężem łożyska.

Mikę wyciągnął noworodka, który zawisł w jego dłoni głową w dół, niczym mały szary nietoperz, wciąż jeszcze połączony z matką.

Szczęknęły nożyczki i już był wolny. Mikę zrobił coś jeszcze i noworodek zapłakał.

Mały człowieczek płakał w przypływie złości, oburzony i całkiem żywy. Shermaine, stojąca przy końcu stołu, roześmiała się spontanicznie, zachwycona i zaklaskała w dłonie niczym dziecko na przedstawieniu. Nagle Bruce także się śmiał. Jego śmiech płynął gdzieś z głębi, był taki, jakim śmiał się dawno temu.

— Weź je — powiedział Haig i Shermaine wzięła dziecko w objęcia. Mokre i wykręcające się słabo w jej ramionach.

Trzymała dziecko, a Haig szył. Widząc jej twarz, sposób,

119

K)

— Och.

Bruce poczuł się niezręcznie. Na dźwięk tego słowa przerwała się jedwabna nitka jego nastroju. Shermaine mówiła dalej, przyciszonym głosem, spoglądając w snop światła na drodze przed samochodem.

— Paul był w jego wieku. Miał wystarczająco dużo lat, żeby nauczyć się zrozumienia. Młodzi mężczyźni potrafią być okrutni.

— Kochałaś go — rzekł Bruce sucho, starając się, by w jego głosie nie zabrzmiała nutka zazdrości.

— Miłość ma różne formy. Tak, zaczynałam go kochać. Pewnie wkrótce kochałabym go już na tyle, żeby...

— Żeby co?

Jego głos brzmiał zgrzytliwie niczym pilnik do drewna. Aha, zaczyna się — pomyślał. — Znów można mnie dotknąć.

— Wzięliśmy ślub zaledwie cztery tygodnie przed jego... przed tą gorączką.

— No i? — chrypiał nadal, wzrok utkwił w drodze przed nimi.

— Chcę, żebyś o czymś wiedział. Muszę ci to wszystko wytłumaczyć. To bardzo ważne. Czy możesz mnie cierpliwie wysłuchać?

W jej głosie zabrzmiała błagalna nuta, której nie potrafił się oprzeć. Twarz mu złagodniała.

— Nie musisz mi mówić, Shermaine.

— Muszę, chcę, żebyś to wiedział. — Zawahała się przez chwilę, a kiedy znów przemówiła, jej głos nabrał pewności. — Jestem sierotą, Bruce. Oboje moi rodzice zginęli w niemieckim nalocie. Miałam wtedy kilka miesięcy i nawet ich nie pamiętam. Nie pamiętam kompletnie niczego, co by się z nimi wiązało, nie mam nawet zdjęcia. Przygarnęły mnie zakonnice, one stały się moją rodziną. Ale to jednak nie to samo, to nie jest coś własnego. Nigdy nie miałam niczego, co by naprawdę było moje własne, należało tylko do mnie.

Bruce wyciągnął rękę i ujął jej dłoń; leżała w jego uścisku 122

nieruchomo. Teraz masz mnie — pomyślał — masz mnie tylko dla siebie.

— No i kiedy przyszedł czas, zakonnice porozumiały się z Paulem Cartierem. On był inżynierem tutaj, w Kongo, w Union Miniere du Haut, człowiekiem na stanowisku, odpowiednim dla jednej z ich dziewcząt. Przyleciał do Brukseli i wzięliśmy ślub. Nie byłam nieszczęśliwa. Chociaż on był starszy, w wieku doktora Mike'a, był bardzo łagodny i dobry, bardzo wyrozumiały. Nawet nie... — przerwała i odwróciła się nagle do niego, ściskając jego rękę w swoich. Pochyliła się ku niemu z poważną, bladą w półmroku twarzą, kita ciemnych włosów opadła jej na ramię. Mówiła z przejęciem. — Bruce, czy ty rozumiesz, co ja próbuję ci powiedzieć?

Zatrzymał samochód przed hotelem, wyłączył zapłon i z namysłem powiedział:

— Tak, chyba tak.

— Dziękuję.

Otworzyła szeroko drzwiczki, wysiadła z auta i wbiegła po schodach hotelu; mignęły mu jej długie nogi w dżinsach i podskakujące na plecach włosy.

Patrzył, jak znika za podwójnymi drzwiami. Potem wcisnął zapalniczkę na desce rozdzielczej, wyłuskał z paczki papierosa. Zapalił, dmuchnął chmurą dymu w przednią szybę i nagle poczuł się szczęśliwy. Znów chciało mu się śmiać.

Wyrzucił ledwie napoczętego papierosa i wygramolił się z forda. Spojrzał na zegarek, było po północy. Boże, ależ jestem zmęczony — uzmysłowił sobie. — Za dużo się dzisiaj zdarzyło, odradzanie się to jednak poważny wysiłek emocjonalny. Wybuchnął głośnym śmiechem, delektując się tym doznaniem, pozwalając, żeby nim zatrzęsło od piersi po krtań.

Boussier czekał na niego w hallu. Ubrany był we frotowy szlafrok, twarz miał pomiętą od snu.

— Czy wszystko przygotowane, monsieuri

— Tak — odpowiedział starszy mężczyzna. — Kobiety

123

i dwoje dzieci śpią na górze. Madame Cartier właśnie tam poszła.

— Wiem.

— Jak pan widzi, wszystkich mężczyzn mam tutaj —-wskazał na ciała śpiących, pokrywające podłogę hallu i baru.

— Dobrze — rzekł Bruce. — Wyruszymy o brzasku. — Ziewnął, przetarł oczy i pomasował je opuszkami palców. — Gdzie jest mój oficer, ten rudy?

— Wrócił do pociągu, był bardzo pijany. Kiedy pan wyszedł, mieliśmy z nim znowu problemy. — Boussier zawahał się nieco. — Chciał iść na górę, do kobiet.

— Niech go diabli. — Bruce poczuł, że znowu ogarnia go gniew. — I jak to się skończyło?

— Pański sierżant, ten wielki, wyperswadował mu to i zabrał go stąd.

— Dzięki ci Boże za Ruffy'ego.

— Zarezerwowałem dla pana miejsce do spania. — Boussier wskazał wygodny skórzany fotel. — Pewnie jest pan wykończony.

— To uprzejmie z pańskiej strony. Ale najpierw muszę jeszcze sprawdzić nasze stanowiska obronne.

13

Bruce — w pełni ubrany, rozsznurował bowiem tylko buty i odłożył na podłogę karabin i hełm — obudził się i ujrzał pochyloną nad sobą Shermaine, łaskoczącą go w nos.

— Ty nie chrapiesz, Bruce — pochwaliła go, parskając swym ochrypłym śmieszkiem. — To bardzo dobrze.

Podniósł się powoli, jeszcze otumaniony snem.

— Która godzina?

— Prawie piąta. Mam dla ciebie śniadanie w kuchni.

— Gdzie Boussier?

— Ubiera się, zaraz zaprowadzi wszystkich do pociągu.

— Mam taki smak w ustach, jakby koza w nich spała. — Przejechał językiem po zębach.

— No to nie pocałuję cię na dzień dobry, mon capitai-ne. — Wyprostowała się, w oczach wciąż miała iskierki śmiechu. — Ale w kuchni są twoje przybory toaletowe. Posłałam żandarma, żeby je przyniósł z pociągu. Możesz się umyć w zlewie.

Bruce zasznurował buty i ruszył za nią do kuchni, przekraczając po drodze ciała śpiących.

— Nie ma ciepłej wody.

— To akurat najmniejszy problem.

125

'-erko i pokrył

uśmi

sztucznie nad^

specjalnie dla ciebie - . Shermaine. odparła, robiąc

do

podkreślały

7 W IndiJ Ztac^y ty^ T ^

zerkając na nią spod ^ y "tygrys ~ mr"knął Bruce,

białe j

raźliwego zeza. Zawała Bn P° ^ ^^ Pze zaciął brzytwą. aWarczała- Bruce roześmiał się i o mało nie

miny,

ze zlewu

- Akurat

dwadzieścia, wyEyTz mi -Po raz pierwszy i ostatni.

d° normalnej

do

kawy?

126

— Trzy, proszę. — Bruce ściął czubek jajka, a ona postawiła przed nim kubek.

.— Podoba mi się robienie ci śniadania.

Nie odpowiedział, to była niebezpieczna rozmowa. Sher-maine usiadła naprzeciwko i trzymając łokcie na stole, oparła brodę na dłoniach.

— Za szybko jesz — stwierdziła. Bruce uniósł brew. — Ale przynajmniej z zamkniętymi ustami.

Zabrał się za drugie jajko.

— Ile masz lat?

— Trzydzieści — odparł Bruce.

— Ja dwadzieścia, prawie dwadzieścia jeden.

— Dojrzały wiek.

— Czym się zajmujesz?

— Jestem żołnierzem — odpowiedział.

— Nie jesteś.

— No dobrze, jestem prawnikiem.

— Na pewno jesteś mądry — skonstatowała poważnie.

— Istny geniusz, dlatego wylądowałem tutaj.

— Jesteś żonaty?

— Nie, byłem. Co to, oficjalne przesłuchanie?

— Czy ona umarła?

— Nie. — Udało mu się nie okazać po sobie bólu, to był postęp.

— Och! — Shermaine wzięła łyżeczkę i skupiła się na mieszaniu jego kawy. — Jest ładna?

— Nie... tak, tak mi się zdaje.

— Gdzie ona jest? Przepraszam, to nie moja sprawa — dodała szybko.

Bruce wziął od niej kubek i napił się kawy. Spojrzał na zegarek.

— Prawie kwadrans po piątej. Muszę jechać po Mike'a. Shermaine natychmiast wstała.

— Jestem gotowa.

— Znam drogę. Lepiej idź do pociągu.

— Chcę jechać z tobą.

127

— Dlaczego? i

— Dlatego i już. — Szukała chwilę argumentu. — Chcę ] jeszcze raz zobaczyć dziecko.

— Wygrałaś.

Bruce wziął swój plecak i przeszli do hallu. Zastali tam Boussiera, w pełni ubranego i tryskającego energią. Jego ludzie też byli gotowi do wyjścia.

— Madame Cartier i ja jedziemy do misji po doktora. Wrócimy za pół godziny. Do tego czasu wszyscy mają wsiąść.

— Oczywiście, panie kapitanie. Ruffy stał na werandzie.

— Załadowałeś zaopatrzenie dla misji?

— Jest w fordzie, szefie.

— Świetnie. Zbierz wszystkich wartowników, niech idą już na stację. Powiedz maszyniście, żeby stał pod parą, z ręką na przepustnicy. Odjeżdżamy, jak tylko wrócę z porucznikiem Haigiem. Weź moje rzeczy. — Podał mu swój plecak.

— Dobra, szefie.

Wzrok Bruce'a spoczął teraz na sporym stosie kartonowych pudeł u stóp sierżanta.

— A to co?

Ruffy wyglądał na lekko zmieszanego.

— Parę buteleczek piwa, szefie. Pomyślałem, że może chcieć nam się pić w drodze powrotnej.

— Bardzo słusznie — zaśmiał się Bruce. — Schowaj je w bezpiecznym miejscu i nie wypij wszystkiego przed moim powrotem.

— Zostawię ci ze dwie, szefie.

— Chodź, tygrysico — zakomenderował Bruce i poprowadził Shermaine do samochodu.

Usiadła bliżej niego niż przedtem, ale nogi tak samo podkuliła pod siebie. Kiedy wjechali na groblę, Tacz&laL dwa papierosy i podała mu jednego.

— Będę zadowolona, jak już stąd wyjedziemy — przyznała się, wyglądając przez okno na mokradła, z których 128

podnosiła się ospale poranna mgła, wisząca w siwych strzępach wśród pierzastych wierzchołków traw papirusowych. __Po śmierci Paula znienawidziłam to miejsce. Nienawidzę bagien i moskitów i tej dżungli wokół. Dobrze, że wyjeżdżamy.

— I dokąd pojedziesz?

— Jeszcze o tym nie myślałam. Pewnie z powrotem do Belgii. Gdziekolwiek, byle jak najdalej od Kongo. Od tego upału, do jakiegoś miejsca, w którym da się oddychać. Od chorób i strachu. Gdzieś, gdzie byłabym pewna, że jutro nie będę musiała uciekać. Gdzie ludzkie życie ma znaczenie i nie ma zabijania, podpalania i gwałcenia. — Pociągnęła papierosa, niemal z pasją wpatrując się w odległą ścianę lasu.

— Ja się urodziłem w Afryce. W czasach, kiedy młotek sędziego to nie była kolba karabinu, kiedy udział w wyborach nie polegał na strzelaninie. — Mówił półgłosem, ze smutkiem. — W czasach, zanim nastała nienawiść. Ale teraz już nie wiem. Też nie myślałem zbyt wiele o przyszłości.

Zamilkł na chwilę. Skręcili w drogę prowadzącą do misji.

— Tak szybko się to wszystko zmieniło. Nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak szybko, dopóki nie znalazłem się tutaj, w Kongo.

— Masz zamiar tu zostać? To znaczy, w Kongo?

— Nie — odparł. — Mam już dość. Nawet nie wiem, za co właściwie walczę.

Wyrzucił niedopałek przez okno. Przed nimi pojawiły się budynki misji. Zaparkował przed wejściem do szpitala. Siedzieli w milczeniu, nie ruszając się z miejsc.

— Musi gdzieś być jakiś inny kraj — szepnął. — A skoro jest, to go znajdę.

Otworzył drzwiczki i wysiadł. Shermaine prześliznęła się przez siedzenie kierowcy i wysiadła po tej samej stronie. Weszli razem do szpitala. Jej dłoń musnęła jego rękę, chwycił ją, przytrzymał, czując jak palce dziewczyny odpowiadają na jego uścisk. Shermaine sięgała mu nieco powyżej ramienia.

129

Mikę Haig i ojciec Ignatius byli w sali dla kobiet, zbyt zaaferowani, żeby usłyszeć nadjeżdżającego forda.

— Dzień dobry, Michael! —zawołał Bruce. — Cóż to za dziwny strój?

— Witaj, Bruce. Cześć, Shermaine. — Mikę podniósł głowę i uśmiechnął się, po czym spojrzał na spłowiałą brązową sutannę, którą miał na sobie. — Pożyczyłem od Ignatiusa. Trochę za długa i za ciasna, ale bardziej pasuje do sali chorych niż mundur.

— Pasuje do pana, doktorze Mikę — rzekła Shermaine.

— Miło słyszeć, że ktoś znów mnie tak nazywa. — Twarz Haiga rozjaśnił szeroki uśmiech. — Pewnie byś chciała zobaczyć swoje dziecko, Shermaine?

— Dobrze się ma?

— I matka, i dziecko mają się świetnie — zapewnił ją, po czym poprowadził między rzędami łóżek i spoczywających na poduszkach czarnych, wełnistych głów odprowadzających ich zaciekawionym spojrzeniem wielkich oczu.

— Mogę go wziąć na ręce?

— On śpi, Shermaine.

— Och, proszę!

— No, dobrze, przecież nie umrze od tego.

— Bruce, chodź zobacz. Czyż nie jest słodki? Przytuliła małe czarne ciałko do piersi i dziecko zakwiliło,

automatycznie szukając ustami. Bruce pochylił się, by na nie popatrzeć.

— Bardzo ładne — powiedział i odwrócił się do Ignatiusa. — Mam te rzeczy, o które ksiądz prosił. Niech pielęgniarz przyniesie je z auta. — Następnie zwrócił się do Haiga: — Lepiej się przebierz, Mikę. Jesteśmy gotowi do drogi.

Nie patrząc na niego, bawiąc się wiszącymi na szyi słuchawkami, Mikę pokręcił głową.

— Wygląda na to, że nie jadę z wami, Bruce.

— Co takiego? — Bruce spojrzał mu prosto w twarz.

— Zostanę chyba tutaj z Ignatiusem. Zaproponował mi robotę.

130

— Chyba oszalałeś.

— Możliwe — zgodził się Haig. Wziął dziecko z objęć Shermaine, ułożył je z powrotem w kołysce obok łóżka matki i owinął małe ciałko kołderką. — A może nie. — Wyprostował się i machnął dłonią w stronę rzędów łóżek. — Roboty na pewno mi nie zabraknie, przyznasz chyba.

Bruce spoglądał na niego bezradnie, po czym zwrócił się do dziewczyny.

— Powiedz mu coś, Shermaine. Może ty zdołasz mu jakoś wytłumaczyć, że to próżny trud.

Shermaine pokręciła głową.

— Nie, Bruce, nie chcę.

— Mikę, na Boga, posłuchaj głosu rozsądku. Przecież nie możesz tu zostać, wśród tych malarycznych bagien, nie możesz...

— Odprowadzę was do samochodu. Wiem, że się spieszycie.

Wyprowadził ich bocznym wejściem, a potem stanął po stronie kierowcy, czekając, aż wsiądą do forda. Bruce wyciągnął do niego rękę. Mikę uścisnął ją mocno.

— Trzymaj się, Bruce. Dzięki za wszystko.

— Ty się trzymaj, Mikę. Czyżbyś zamierzał przyjąć święcenia i zamienić się w rozdawcę zbawienia ze wszystkimi uprawnieniami?

— Tego nie wiem. Raczej wątpię. Po prostu chcę spróbować jeszcze jednej szansy wykonywania jedynej pracy, na jakiej się znam. Chcę w ostatniej chwili trochę spłacić ten olbrzymi kredyt, który nade mną wisi od lat.

— Podam w raporcie „zaginiony, prawdopodobnie zabity". Wrzuć swój mundur do rzeki — rzekł Bruce.

— Zrobię to. — Mikę cofnął się o krok. — Opiekujcie się sobą nawzajem.

— Nie wiem, o co panu chodzi—powiedziała Shermaine, usiłując powstrzymać uśmiech.

— Ze mnie stary lis, nie dam się nabrać — rzekł Mikę. — Więcej zapału!

131

Bruce uwolnił rękę z jego uścisku i ford ruszył.

— Szerokiej drogi, dzieci! — Mikę pomachał im ręką, uśmiechając się szeroko.

— Au revoir, doktorze Michaelu.

— Żegnaj, Mikę.

Bruce patrzył na niego w lusterku. Wysoki, w niedopasowanej sutannie, stał jakiś dumny i pewny słuszności swej decyzji. Pomachał im jeszcze raz, a potem odwrócił się i szybkim krokiem wszedł do szpitala.

Żadne z nich się nie odezwało aż do wjazdu na główną drogę. Shermaine wtuliła się lekko w Bruce'a, uśmiechając się do siebie, wpatrzona w biegnącą w szpalerze drzew drogę.

— To dobry człowiek, Bruce.

— Zapal mi papierosa, proszę.

Nie chciał rozmawiać o Mike'u. Była to jedna z tych rzeczy, które słowami można tylko popsuć.

Zwolniwszy przed skrzyżowaniem, wrzucił drugi bieg i przed wjechaniem w główną drogę automatycznie spojrzał w lewo, by sprawdzić, czy droga jest wolna.

— O Boże! — Na moment aż mu dech zaparło.

— Co się stało? — Shermaine, która właśnie zapalała papierosa, spojrzała na niego z niepokojem.

— Zobacz!

Sto metrów w górę drogi, przy samym skraju dżungli, stał konwój sześciu dużych pojazdów. Pięć z nich to były ciężkie ciężarówki o płóciennych budach, pomalowane na oliw-kowozielony wojskowy kolor, szóstym żółto-czerwona cysterna z insygniami Shella na beczkowatym zbiorniku. Do prowadzącej ciężarówki doczepiono przysadziste działo przeciwczołgowe na ogumionych kołach; jego długa lufa celowała ochoczo w niebo. Wokół pojazdów stało co najmniej sześćdziesięciu ludzi, ubranych w najróżniejszego rodzaju mundury i hełmy o różnych fasonach. Wszyscy uzbrojeni, część w broń automatyczną, reszta w przestarzałe karabiny ryglowe. Jedni oddawali mocz na przydrożną trawę, inni stali w grupkach, paląc i rozmawiając.

132

— Generał Moses! — zawołała słabym głosem przerażona dziewczyna.

— Na dół — polecił Bruce i wolną ręką zepchnął ją na podłogę.

Wcisnął gaz do dechy i ford wyskoczył z rykiem silnika na główny trakt, zarzucając gwałtownie tyłem, ślizgającym się w sypkim pyle drogi. Bruce skontrował kierownicą i wyszedł z poślizgu, zerkając jednocześnie w lusterko. Mężczyźni za nimi rozbiegli się bezładnie, na tle wyjącego silnika forda słychać było ich gardłowe krzyki. Bruce spojrzał przed siebie. Sto metrów dalej był zbawczy zakręt, który mógł ich osłonić, prowadzący do grobli na bagnach.

Shermaine, klęcząc na ziemi, podnosiła się, by wyjrzeć nad oparciem siedzenia.

— Na podłogę, cholera jasna! — ryknął Bruce i pchnął jej głowę brutalnie w dół.

Na poboczu tuż za nimi trysnęła nagle w górę seria piaskowych fontann i rozległ się histeryczny terkot karabinu maszynowego.

Zakręt pędził ku nim, brakowało jeszcze kilku sekund. I w tym momencie ogień z automatu dopadł ich od tyłu, cały samochód zatrząsł się pod zgrzytliwymi ciosami kul. Przednia szyba zmieniła się w półprzeźroczystą zasłonę z diamentowej koronki, zegar na desce rozdzielczej eksplodował, zasypując włosy Shermaine odłamkami szkła, dwa pociski przebiły fotel, wyrywając zeń gąbkę jak wnętrzności z ranionego zwierzęcia.

— Zamknij oczy! — krzyknął Bruce i rąbnął pięścią w spękaną szybę.

Mrużąc powieki, by uchronić się przed fruwającymi odłamkami, widział drogę tylko przez wybitą przez siebie dziurę. Byli już na zakręcie. Szarpnął ostro kierownicę, wszedł poślizgiem w zakręt, zahaczając zewnętrznymi kołami o pobocze i szorując bokiem auta po gałęziach i trawie.

Po chwili mknęli już w kierunku grobli.

— Nic ci się nie stało, Shermaine?

133

— Nie, a tobie?

Wydostała się spod deski rozdzielczej, ze smugą krwi na skaleczonym przez szkło policzku i oczami ze strachu jeszcze większymi niż zwykle.

— Modlę się tylko, żeby Boussier i reszta byli gotowi do odjazdu. Te sukinsyny są najwyżej pięć minut za nami.

Przemknęli przez groblę z wskazówką szybkościomierza na stu dwudziestu i wjechali po drugiej stronie w główną ulicę Port Reprieve. Bruce uderzył kilka razy dłonią w klakson, trąbiąc ostro na alarm.

— Panie Boże, proszę, niech będą gotowi — szepnął i z ulgą stwierdził, że ulica jest pusta, a hotel wygląda na opuszczony.

Nie przestając trąbić, samochód mknął z rykiem silnika ku stacji. Ciągnął za sobą skłębioną chmurę pyłu. Ostro hamując, Bruce skręcił przy budynku stacyjnym i wjechał na peron.

Większość ludzi Boussiera stała obok pociągu. Belg był przy ostatniej odkrytej platformie wraz z żoną i grupką kobiet. Bruce zawołał do nich przez otwarte okno:

— Niech pan wsiada z tymi kobietami do wagonu, shufta są tuż za nami, natychmiast odjeżdżamy!

Bez pytań i dyskusji Boussier wprowadził wszystkie kobiety po stalowej drabince na platformę. Bruce pojechał peronem dalej.

— Wsiadać! Szybko, na Boga, oni tu jadą! — krzyczał.

Zahamował gwałtownie obok kabiny maszynisty i wrzasnął w stronę wystającej z okna łysej głowy:

— Ruszaj! Nie marnuj ani chwili, pełny gaz! Shufta zaraz tu będą!

Głowa zniknęła w środku, nawet bez zwyczajowego oui, monsieur.

— Idziemy, Shermaine! — chwycił dziewczynę za rękę i wyciągnął z samochodu.

Podbiegli do krytego wagonu. Bruce wepchnął ją na 134

metalowe schodki. W tym momencie pociąg szarpnął tak gwałtownie, że Shermaine wypuściła poręcz i poleciała do tyłu na niego. Bruce stracił równowagę i wypadli na peron. Pociąg zaczynał nabierać szybkości, odjeżdżał. Bruce pamiętał to jako koszmarny sen z dzieciństwa: gonił za pociągiem i nigdy nie mógł go dogonić. Zdusił w sobie panikę i jakoś podnieśli się, wczepieni w siebie i zasapani, a obok nich przesuwały się wagony, stukocząc po torach w coraz szybszym rytmie.

— Biegnij! — wydusił z siebie. — No już!

Czując, jak ze strachu miękną pod nim nogi, uchwycił się jakoś poręczy drugiego wagonu. Potykając się, biegł obok pociągu, drugą ręką podtrzymując w pasie Shermaine. Z wagonu wychylił się sierżant Ruffuraro, złapał dziewczynę za koszulę na karku i wciągnął do środka niczym zbłąkane szczenię. Potem pomógł wskoczyć Bruce'owi.

— Kiedyś cię zgubimy, szefie, jak się będziesz częściej tak zabawiał.

— Przepraszam, Bruce — wyrzuciła z siebie dziewczyna, opierając się o niego.

— Nic się nie stało —mógł już się do niej uśmiechnąć. — A teraz wejdź do tego przedziału i nie wychodź, dopóki ci nie powiem. Rozumiesz?

— Dobrze, Bruce.

— No to już. — Odwrócił się od niej ku Ruffy'emu. — Na dach, sierżancie! Będziemy mieli fajerwerki. Oni wleką działo, a z miasta będą nas mieli na widoku aż do wierzchołka wzgórza.

Kiedy wyszli na dach, pociąg wyjeżdżał już z Port Reprieve i pokonywał pierwszy zakręt biegnącego w górę zbocza toru. Słońce stało już wysoko, a mgła znad mokradeł podniosła się, toteż widzieli rozciągniętą w dole osadę jak na dłoni.

Kolumna generała Mosesa pokonała już groblę i wjeżdżała w główną ulicę. Ciężarówka jadąca na czele konwoju skręciła ostro i zatrzymała się w poprzek drogi. Spod plandeki

135

wyroili się ludzie i otoczywszy działo odczepili je od samochodu i ustawili w pozycji do strzału.

— Mam nadzieję, że te Araby nie były szkolone w obsłudze tego urządzenia — mruknął Ruffy.

— Zaraz się przekonamy — odparł ponuro Bruce i obrzucił wzrokiem pociąg.

W ostatnim wagonie Boussier stał w opiekuńczej pozie nad grupką kobiet z dziećmi, niczym stary, białowłosy owczarek przy swej trzódce. Andre de Surrier z kilkoma żandarmami, skuleni przy burtach platformy, kręcili brena-mi, przymierzając się do celu. Żołnierze w następnym wagonie też przygotowywali się do otwarcia ognia.

— Na co czekacie?! — ryknął Ruffy. — Strzelać, no już! Macie załatwić to działo!

Wypalili nierówną salwą, po chwili dołączyły się breny. Hełm Andre opadał mu na oczy przy każdym naciśnięciu spustu. Musiał ciągle przerywać, żeby go poprawić. Z dachu pierwszego wagonu walił krótkimi, rzeczowymi seriami Wally Hendry.

Shufta przy działku rozproszyli się. Jeden padł na drodze. Kilku pozostało jednak za stalową osłoną. Bruce dostrzegał czubki ich hełmów.

Nagle z lufy działa wydobył się długi obłok białego dymu i ponad pociągiem przeleciał pocisk, łopocząc niczym skrzydła wielkiego ptaka.

— Za wysoko — skwitował Ruffy. — Za nisko. — Następny pocisk zarył między drzewami poniżej.

— A trzeci prosto w serce — rzucił Bruce.

Trzeci strzał trafił w tył pociągu. Bandyci strzelali pociskami przeciwpancernymi, nie rozpryskowymi, nie pojawił się bowiem żółty kordytowy dym; uciekinierzy usłyszeli tylko łoskot uderzenia i poczuli wstrząs.

Bruce usiłował ocenić szkody. Wyglądało na to, że ludzie na ostatniej platformie nie ucierpieli, choć najwyraźniej byli w szoku. Już chciał odetchnąć z ulgą, lecz zamiast tego wydał z siebie jęk przerażenia, zdał sobie bowiem sprawę, co się stało.

136

— Trafili w złącze. Odcięli ostatni wagon!

Ostatnia platforma już się od nich oddalała, staczając się z powrotem w dół wzgórza, odcięta niczym ogon jaszczurki.

— Skaczcie! — krzyknął Bruce przez zwinięte w trąbkę dłonie. — Skaczcie, zanim nabierzecie szybkości!

Być może go nie słyszeli, być może byli zbyt oszołomieni, by go posłuchać, w każdym razie nikt się nie ruszył. Wagon toczył się w dół. Rozpędzał się coraz bardziej siłą bezwładności. Wracał do osady i czekającej tam armii generała Mosesa.

— Da się coś zrobić, szefie? — zapytał Ruffy.

— Nic — odparł krótko Bruce.

Strzelanina wokół nich umilkła. Wszyscy, nawet Wally Hendry, utkwili wzrok w odjeżdżającej platformie. Bruce ze ściśniętym gardłem patrzył, jak stary Boussier pochyla się i podnosi żonę; stali teraz ramię przy ramieniu, widząc, jak się oddala na dachu pociągu. Boussier podniósł prawą dłoń w geście pożegnania, a potem opuścił ją i stał bez ruchu. Za nim Andre de Surrier porzucił brena i zerwał z głowy hełm. On też spoglądał w stronę Bruce'a, ale nie machał.

Działo nadal co pewien czas przerywało ciszę, dudniąc basowo i wypuszczając obłok dymu, ale Bruce ledwie je słyszał. Obserwował, jak shufta zbiegają się ku stacji, żeby urządzić powitanie nadjeżdżającej platformie. Tracąc szybkość, wagon przejechał wzdłuż peronu, po czym zatrzymał się gwałtownie na zamykających tor buforach. Bandyci roili się wokół niego niczym czarne mrówki przy zwłokach chrabąszcza. Do uszu Bruce'a dobiegł słabnący stukot ich karabinów. Spostrzegł odblaski słońca na ich bagnetach i odwrócił głowę.

Dotarli niemal do grzbietu pasma wzgórz, czuł, jak pociąg nabiera szybkości. Nie przyniosło mu to jednak ulgi, tylko szczypanie w kącikach oczu i bolesne dławienie w krtani.

137

— Nieszczęsne sukinsyny — burknął obok niego Ruf-fy. — Nieszczęsne sukinsyny.

Składem znów wstrząsnęło uderzenie, został trafiony jeszcze jednym pociskiem. Tym razem z przodu, w lokomotywę. Rozległ się świst uchodzącej pary, pociąg zgubił tempo, utracił moc. Pokonali już jednak przełęcz, osada zniknęła im z oczu i znów nabrali szybkości, gdy zaczęli zjeżdżać na drugą stronę wzgórza. Strugi pary nadal jednak ze świstem uchodziły z przewodów. Bruce wiedział, że zadano im śmiertelną ranę. Włączył nadawanie.

— Maszynisto, słyszysz mnie? Jak źle to wygląda?

— Nic nie widzę, kapitanie. Jest za dużo pary. Ale ciśnienie szybko spada.

— Zrób, co się da, żebyśmy jak najszybciej zjechali. Musimy przynajmniej minąć przejazd, zanim się zatrzymamy. To jest absolutnie konieczne. Jeżeli staniemy po tej stronie wiaduktu, dogonią nas ciężarówkami.

— Spróbuję, kapitanie.

Mknęli dość szybko, dopóki zjeżdżali, ale gdy tylko znaleźli się na płaskim terenie, zaczęli wytracać prędkość. Poprzez coraz to rzadsze kłęby pary Bruce dojrzał przed nimi jasnobrązową wstęgę drogi. Wkrótce minęli wiadukt. Jeszcze wciąż z prędkością ponad pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kiedy w końcu pociąg pokonał ostatnie metry i nieodwołalnie się zatrzymał, Bruce ocenił, że są jakieś pięć, sześć kilometrów za przejazdem, bezpiecznie ukryci wśród lasu i niewidoczni od strony drogi dzięki trzem zakrętom.

— Wątpię, żeby nas tu znaleźli, a nawet gdyby, to mogą tu dotrzeć od skrzyżowania tylko idąc torami. Wrócimy z kilometr i urządzimy zasadzkę po obu stronach — oznajmił.

— Te głupie Araby nie będą nas ścigać, szefie. Mają teraz kobiety i cały bar alkoholu. Zamrą Mosesowi uda się ich otrzeźwić na tyle, żeby mogli ruszyć, miną ze dwa, trzy dni — stwierdził sierżant.

138

— Pewnie masz rację, Ruffy, ale po co ryzykować. Zorganizuj tę zasadzkę, a potem spróbujemy coś wymyślić, żeby się dostać do domu.

Nagle uświadomił sobie, że Martin Boussier miał przy sobie diamenty. W Elisabethville nie ucieszą się zbytnio, gdy się o tym dowiedzą.

Niemal natychmiast poczuł niesmak z powodu tej konstatacji. Diamenty były chyba najmniej ważne ze wszystkiego, co pozostawili w Port Reprieve.

14

Andre de Surrier przyciskał hełm do piersi, jak mężczyźni trzymają kapelusz na pogrzebie. Chłodny wiatr muskał jego mokre od potu włosy. Słuch miał nieco przytępiony po wybuchu pocisku, który odciął platformę od pociągu, słyszał jednak płacz jednego z dzieci i śpiewny, uspokajający głos jego matki. Wpatrywał się w górę toru, w oddalający się pociąg i masywną sylwetkę Ruffy'ego stojącego obok Bru-ce'a Curry'ego na dachu drugiego wagonu.

— Oni już nie mogą nam pomóc — rzekł cicho Bous-sier. — Nie są w stanie nic zrobić. — Uniósł sztywno rękę, niemal w wojskowym salucie, po czym opuścił ją do boku. — Bądź dzielna, ma ctere. Proszę, bądź dzielna — powiedział do żony, a ona przywarła do niego całym ciałem.

Andre wypuścił z rąk hełm, który zadzwonił o metalową podłogę platformy. Otarł pot z twarzy trzęsącymi się nerwowo dłońmi i odwrócił się powoli, spoglądając ku zbliżającej się osadzie.

— Ja nie chcę umierać — wyszeptał. — Nie w taki sposób, nie teraz, błagam, nie teraz.

Jeden z żandarmów parsknął ponurym śmiechem i przysunął się do brena. Odepchnął Andre i zaczął strzelać do biegających po placu stacyjnym ludzkich figurek.

140

— Nie! — wrzasnął piskliwie chłopak. — Nie rób tego, nie prowokuj ich, bo nas pozabijają!

— Zabiją nas i tak — zaśmiał się tamten i opróżnił magazynek długą, rozpaczliwą serią.

Andre rzucił się ku niemu, by go powstrzymać, jednak jego zdecydowanie nie sięgało aż tak daleko. Opuścił ręce wzdłuż ciała, zaciskając i otwierając dłonie. Usta mu zadrżały i wypłynął z nich potok przepojonych przerażeniem słów.

— Nie! — krzyknął. — Proszę, nie! Nie! O, Boże, zmiłuj się. Oszczędź mnie, proszę, nie pozwól, żeby to się stało. Boże, błagam, o Boże!

Platforma dotarła już do peronu, stopniowo zwalniając. Widział nadbiegających mężczyzn. W rękach mieli karabiny, wszyscy czarni, w brudnych, sfatygowanych mundurach, z twarzami pałającymi podnieceniem, z otwartymi w krzyku różowymi ustami przypominali sforę ujadających psów.

Andre skoczył. Pokryty pyłem beton peronu zdarł mu skórę z policzka i odebrał na chwilę oddech. Andre dźwignął się na kolana, przyciskając ręce do brzucha. Usiłował krzyczeć. Kolba karabinu uderzyła go między łopatki. Padł na ziemię. Nad jego głową ktoś krzyknął po francusku:

— To biały, zostaw go dla generała! Nie zabijaj go. Znowu dostał kolbą, tym razem w skroń. Leżał w kurzu,

półprzytomny, czuł w ustach smak krwi i patrzył, jak wyciągają z wagonu pozostałych.

Czarnych żandarmów zastrzelili od razu na platformie, sprzeczając się ze śmiechem, który ma ich dobić bagnetem. Dwójka dzieci, wyrwanych z objęć matek, umarła szybko — chwycili je za nogi i uderzyli główkami o stalową burtę.

Stary Boussier próbował ich powstrzymać przed zdarciem ubrania z jego żony, ale otrzymał wściekły cios bagnetem w plecy, a kiedy padł na peron, dostał dwa strzały z przyłożonego do głowy pistoletu.

Wszystko to wydarzyło się w ciągu kilku minut, zanim

141

zdążyli się pojawić oficerowie, by opanować sytuację. Do tego czasu Andre i cztery kobiety byli już jedynymi pozostałymi przy życiu pasażerami wagonu.

Andre leżał tam, gdzie upadł. Z przyprawiającym o dreszcz przerażeniem widział, jak tamci zdzierają z kobiet ubrania, trzymając za ręce i nogi, rozciągają na ziemi niczym cielęta do znakowania. Wrzeszczeli i śmiali się nad wykręcającymi się nagimi ciałami. Sprzeczali się o miejsce, już rozpinali spodnie, przepychali się i kłócili. Niektórzy mieli na ubraniu ślady świeżej krwi.

Dwaj oficerowie — chyba tak, bo mieli czerwone szarfy na piersiach — weszli w tę ciżbę, a jeden z nich wystrzelił w powietrze. Następnie obaj zaczęli przemowę, która stopniowo odnosiła skutek. Kobiety postawiono na nogi i popędzono w stronę hotelu.

Jeden z oficerów podszedł do Andre, pochylił się i chwyciwszy za włosy, uniósł jego głowę.

— Witamy, mon ami. Generał spotka się z tobą z wielką przyjemnością. Szkoda, że twoi biali przyjaciele nas opuścili, ale jeden to zawsze lepiej niż nic. — Zmusił chłopaka, żeby usiadł, spojrzał mu w oczy i z pogardą splunął mu w twarz. — Weźcie go! Generał potem z nim porozmawia. Żołnierze przywiązali Andre do kolumny na werandzie hotelu. Mógł odwrócić głowę i zajrzeć przez wielkie okna do hallu, żeby zobaczyć, co robią z kobietami. Nie chciał. Słyszał, co się dzieje. Do południa krzyki zmieniły się w jęki i szloch. Trochę później i to ustało. Ale przed drzwiami do hallu stała nadal kolejka shufta; niektórzy wracali po trzy, cztery razy.

Wszyscy byli teraz pijani. Jakiś jowialny typ trzymał w jednej ręce butelkę likieru Parfait Amour, a w drugiej whisky Harpers. Za każdym razem, gdy wracał na koniec kolejki, zatrzymywał się przed Andre.

— Napijesz się ze mną, biały chłopczyku? — pytał. — Pewnie, że się napijesz — odpowiadał sam sobie.

Pociągał z którejś butelki i pluł w twarz młodego Belga. 142

Wywoływało to huragan śmiechu wśród pozostałych. Od czasu do czasu któryś z shufta stawał przed nim, zdejmował z pleców karabin, cofał się o parę kroków, wycelowywał bagnet w jego twarz i szarżował. W ostatniej chwili przesuwał ostrze i kaleczył mu tylko policzek. Za każdym razem Andre nie mógł powstrzymać okrzyku przerażenia, a stojący w kolejce ryczeli z uciechy.

Przed wieczorem zaczęli podpalać domy na obrzeżach miasta. Grupa osłabionych alkoholem i gwałtami bandytów obsiadła koniec werandy i śpiewała. Piękne, głębokie głosy niosły w sobie całe melancholijne barbarzyństwo Afryki. Śpiewali nadal, kiedy na drodze przed hotelem sprzeczka dwóch shufta przerodziła się w bójkę na noże.

Słodki basowy zaśpiew nakładał się na chrapliwe oddechy półnagich, krążących wokół siebie przeciwników i szybki szurgot ich stóp w pyle drogi. Kiedy wreszcie stanęli w śmiertelnym zwarciu, śpiew podniósł się, nadal głęboki i mocny, lecz teraz z nutą triumfu. Jeden z walczących cofnął się, trzymając w sztywno wyprostowanej ręce nóż, zanurzony w brzuchu drugiego, a kiedy pokonany opadł na kolana i osuwał się powoli po ostrzu, pieśń opadła razem z nim. Teraz było to płaczliwe zawodzenie, przechodzący w ciszę lament.

Przyszli po niego o zmierzchu. Czterech, mniej pijanych niż reszta. Powiedli go ulicą do biura Union Miniere. Był tam generał Moses, siedzący samotnie przy biurku w pokoju przy wejściu.

Nie miał w sobie nic złowrogiego; wyglądał jak starszawy urzędnik, niski człowieczek z krótką, wełnistą czapą włosów przyprószonych siwizną na skroniach, w rogowych okularach na nosie. Na piersi miał trzy rzędy medali, każdy palec, aż do drugiego stawu, zdobiły pierścienie, diamenty, szmaragdy i czerwono połyskujące rubiny. W większości były to damskie pierścionki, lecz zostały przecięte, tak by zdołały

143

wejść na jego serdelkowate palce. Wyraz jego twarzy by| niemal dobrotliwy, z wyjątkiem oczu — pustych, pozbawio*; nych życia oczu szaleńca. Na biurku przed nim stała skrzyń, ka z nie lakierowanych białych deseczek z czarnymi pieczę, ciami Union Miniere na bocznych ściankach. Wieko było otwarte. Kiedy wprowadzili Andre, generał Moses wyciągał właśnie ze skrzynki biały płócienny woreczek. Odwiązał sznurek i wysypał stosik szarych diamentów przemysłowych na leżący przed nim bibularz.

Przemieszał je w zamyśleniu palcem, tak że zalśniły matowym blaskiem w ostrym świetle lampy benzynowej.

— Tylko ta jedna skrzynka była w wagonie? — zapytał, nie podnosząc głowy.

— Oui, mott generał. Tylko ta jedna — odparł jeden ze strażników Andre.

— Jesteś pewien?

— Oui, mon generał. Dokładnie wszystko przeszukałem.

Generał wyciągnął ze skrzynki następny woreczek i wysypał jego zawartość na biurko. Jęknął rozczarowany, widząc znów małe, szare kamienie. Wziął następny woreczek i jeszcze jeden. Jego gniew narastał — wszystkie zawierały tylko diamenty przemysłowe. Stosik na biurku mógłby zapełnić półlitrowy dzbanek.

— Otwierałeś skrzynkę? — warknął.

— Skądże, mon generał. Była zaplombowana. Pieczęć nie została zerwana, sam pan widział.

Generał jęknął ponownie, jego ciemnoczekoladową twarz ściągnął grymas zawodu. Jeszcze raz zanurzył rękę w skrzynce i nagle się uśmiechnął.

— Aha! — zawołał z zadowoleniem. — Tak, tak, co my tu mamy?

Wyjął pudełko po cygarach, którego cedrowe ścianki oklejone były barwnym opakowaniem. Paznokciem kciuka podważył pokrywkę, po czym się rozpromienił. W gnieździe z waty, iskrząc się i przemieniając białe światło lampy w tęczowe blaski, spoczywały klejnoty. Moses

144

podniósł jeden, trzymając go między kciukiem i palcem wskazującym.

— Śliczny — mruknął. — Jaki śliczny. — Odsunął przemysłowe kamienie na bok i położył diament na środku bibularza. Zaczął wyjmować z pudełka następne, z czułością układał je obok siebie i liczył. Uśmiechał się, raz zachichotał, głaskał je, układał we wzory.

— Śliczne — szeptał. — Bon — czterdzieści jeden, czterdzieści dwa. Prześliczne. Moje kochane! Czterdzieści trzy.

Nagle jednym ruchem zsypał je z bibuły do woreczka, zawiązał go, wrzucił do kieszeni na piersi nad medalami, po czym zapiął ją na guzik.

Położył czarne, upierścienione dłonie na biurku i spojrzał na Andre.

Oczy za okularami miał szarożółte, jakieś zmętniałe, jakby senne.

— Zdejmijcie mu ubranie — rozkazał głosem równie pozbawionym wyrazu co jego oczy.

Rozebrali Andre z szorstkim pośpiechem. Generał przyjrzał się jego ciału.

— Jaki biały — stwierdził półgłosem. — Dlaczego taki biały?

Jego szczęki zaczęły nagle poruszać się nerwowo, na czole pojawiła się odrobina potu. Wyszedł zza biurka; był nieduży, ale biło od niego takie napięcie, że robił wrażenie dwa razy wyższego.

— Biały jak te robaki, które pasożytują na żywych słoniach. — Przysunął twarz do twarzy Andre. — Powinieneś być tłuściejszy, mój robaczku, pasłeś się tak długo i tak dobrze. Powinieneś być dużo tłuściejszy.

Dotknął go, przesuwając pieszczotliwie dłonią wzdłuż jego boku.

— Ale teraz już za późno, biały robaczku — powiedział i chłopak aż się skulił pod tym dotykiem i na dźwięk tych słów. — Bo słoń cię strząsnął na ziemię, strząsnął cię prosto pod nogi. Ciekawe, czy pękniesz, jak cię nadepnie?

145

Mówił nadal półgłosem, lecz pot ściekał mu już oleistymi strużkami po policzkach, a senne przedtem oczy gorzały teraz czarnym blaskiem.

— Przekonamy się — rzekł i cofnął się o krok. — Przekonamy się, mój robaku — powtórzył i kopnął Andre kolanem w krocze tak mocno, że aż sam się zatrząsł i odchylił do tyłu. Cały dół ciała Andre ogarnął paroksyzm palącego niczym rozżarzona stal bólu, który ścisnął jego brzuch ostrym skurczem jak przy porodzie. Fala bólu przebiegła przez mięśnie piersi i dotarła do głowy, wybuchając pod sklepieniem czaszki oślepiającą bielą.

— Trzymać go — rozkazał generał Moses, głosem nagle piskliwie ostrym.

Dwaj strażnicy chwycili chłopaka za łokcie i zmusili, by klęknął, tak że buty generała znajdowały teraz łatwy dostęp do jego genitaliów i podbrzusza. Robili to już nie raz.

— Za te wszystkie razy, kiedyście mnie więzili! Moses wbił obutą stopę w jego ciało. Nowy ból połączył

się z poprzednim i był tak silny, że chłopak nie mógł wydobyć z siebie krzyku.

— To za obelgi.

Andre poczuł, że cios miażdży mu genitalia. Wciąż nie mógł wydobyć z siebie głosu.

— To za to, że musiałem się przed wami płaszczyć. Ból osiągnął już swój zenit. Tym razem poczuł, że może

krzyknąć. Otworzył usta i napełnił puste płuca.

— To za głodowanie.

Teraz musi krzyknąć. Teraz już musi... och, ten ból, Chryste, ja muszę, pozwól mi krzyczeć.

— To za waszą sprawiedliwość białego człowieka. Dlaczego nie mogę, błagam, zrób, żebym mógł. Och, nie!

Nie, Boże, proszę, Boże, nie!

— To za wasze więzienia i wasze Kiboko! Kopniaki były teraz szybkie jak uderzenia obłąkanego

dobosza, jak deszcz bębniący o blaszany dach. Czuł, jak w brzuchu coś mu się rozrywa.

146

— I to, i to, i to.

Czarna twarz wypełniła całe jego pole widzenia. Słyszał już tylko głos i walenie kopiącego buciora.

— I jeszcze to, i to, i to.

Głos wzbił się wysoko. Podbrzusze Andre ogarnęła ciepła powódź wewnętrznego krwotoku.

Nie krzyknął ani razu. Ból zelżał teraz, ciało stłumiło go całkowicie w odruchu samoobrony. Poczuł przypływ dumy. Tę ostatnią rzecz przynajmniej zrobię jak trzeba; potrafię umrzeć bez krzyku. Próbował wstać, ale trzymali go nadal, a nogi, jakby nie jego własne, tkwiły po drugiej stronie tego odrętwiającego ciepła w jego brzuchu. Podniósł głowę i spojrzał na człowieka, który go zabijał.

— To za białe plugastwo, które cię spłodziło. Jeszcze to... Ciosy przestały być częścią rzeczywistości, czuł je tylko

jako wstrząsy, jakby stał obok kogoś, kto ścina siekierą drzewo. I Andre uśmiechnął się.

Uśmiechał się nadal, gdy puścili go i pozwolili paść na podłogę.

— Chyba nie żyje — powiedział któryś strażnik. Generał Moses wrócił na swoje miejsce za biurkiem. Drżał,

jakby przebiegł bardzo długą drogę, oddychał głęboko i szybko. Bluza munduru nasiąkła potem. Opadł na krzesło. Ciało jakby się zapadło, z oczu ustąpił blask, znów pokryły się matową powłoką, spojrzenie stało się senne. Obaj strażnicy usiedli szybko na ziemi po obu stronach ciała Andre; wiedzieli, że mają przed sobą długie czekanie.

Przez otwarte okno dobiegał od czasu do czasu pijacki śmiech i wpadał czerwony, migotliwy poblask płomieni pożarów.

15

Bruce stał na środku torów i przyglądał się krytycznie leśnemu poszyciu. W końcu udało mu się dostrzec wystającą spośród traw lufę brena. Chociaż wiedział dokładnie, gdzie jej szukać, zabrało mu to całe dwie minuty.

— Powinno wystarczyć, Ruffy — uznał. — Już chyba lepiej się nie da.

— Też tak sądzę, szefie.

— Słyszycie mnie? — Bruce podniósł głos. Z buszu po obu stronach toru dobiegły stłumione potakiwania, mówił więc dalej. —Jeżeli się pojawią, dajcie im podejść aż do tego miejsca, nim otworzycie ogień. —Podszedł do rosnącego na nasypie krzaka, odłamał gałązkę i rzucił ją na tory.

— Widzicie to? — Z buszu znów rozległo się potwierdzenie. — Zmiana będzie przed zapadnięciem zmroku. Do tego czasu nie ruszajcie się z miejsca.

Bruce i Ruffy wrócili do pociągu, schowanego za zakrętem osiemset metrów dalej.

Maszynista czekał przy ostatnim wagonie. Rozmawiał z Wallym Hendrym.

— Będzie coś z tego? — zapytał Bruce.

— Niestety, mott capitaine, uszkodzenia są nie do usunięcia. Bojler został przebity w dwóch miejscach, miedziane przewody też są poprzerywane.

148

— Dziękuję — skinął głową Bruce.

Nie był zaskoczony ani rozczarowany. Po krótkich oględzinach lokomotywy sam już wcześniej doszedł do wniosku, że tak to właśnie wygląda.

— Gdzie jest madame Cartier? — zapytał Wally'ego.

— Madame przygotowuje posiłek, monsir — odrzekł tamten z głębokim sarkazmem. — Czemu pytasz, zuchu? Tak szybko cię znów przycisnęło, co? Chciałoby się trochę mięska na lunch?

Bruce stłumił w sobie płomień złości i minął Wally'ego bez słowa. Znalazł Shermaine z czterema żandarmami w kabinie lokomotywy. Usypali na stalowej podłodze kopczyk z żarzących się węgli z paleniska. Teraz kroili ziemniaki i cebulę do dwudziestolitrowego gara.

Żołnierze śmiali się z czegoś, co powiedziała dziewczyna. Jej blade zwykle policzki zarumieniły się od gorąca; na czole miała smugę sadzy. Operowała wielkim nożem z profesjonalną biegłością. Uniosła głowę i na widok Bruce'a jej twarz od razu się rozjaśniła, a usta rozchyliły w uśmiechu.

— Na obiad będzie węgierski gulasz: wołowina, ziemniaki i cebula — oznajmiła.

— Od tej chwili uważam cię za pierwszego zastępcę kucharza. Bez pensji.

— Nadmiar uprzejmości — odparła i pokazała mu język. Różowy, spiczasty języczek, jak u kota. Na ten widok

Bruce poczuł znajome napięcie w nogach i suchość w gardle.

— Shermaine, lokomotywy nie da się naprawić. Nie nadaje się do użytku — powiedział po angielsku.

— Ale na kuchnię się nadaje — oświadczyła.

— Bądź poważna. — Niepokój sprawiał, że łatwo się irytował. — Jesteśmy tu uziemieni, dopóki czegoś nie wymyślimy.

— Ależ, Bruce, ty jesteś taki genialny. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że wpadniesz na jakiś naprawdę wspaniały pomysł. — Minę miała poważną, lecz w jej oczach

149

wciąż tlił się figlarny ognik. - A może poprosisz Mosesa, zęby ci pożyczył swój transport?

Oczy Bruce'a zwęziły się pod wpływem nagłej myśli a czarne łukl jego brwi prawie zetknęły się nad nastią2'

- Ma byc dobry obiad, bo jak nie, to cię zdegraduję

^J^iT sierżancie'proszc do mnie- *

Dołączyli do niego, a on poprowadził ich po drabince do jednego z krytych wagonów. Hendry rzucił się na łóżko nogi położył na umywalce. C '

7^Zybki DUmerek

— Jesteś najprymitywniejszym, najbardziej plugawym skurwysynem, jakiego kiedykolwiek widziałem - JdpLSS

r2T BrUST ^ tylk° WfÓCimy d° EM-brtSflTS pierw cię stłukę na miazgę, a potem oddam w ręce władz

wojskowych za morderstwo

— O co to chodzi z tobą i tą Francuzeczką, s się CZy co? Czy tylko ta tłusta dupka ci

Bnice postąpił ku niemu, jednak zmienił zamiar odwrócił lT ^^ d° Ok °d ^

— Zawrzyjmy układ, Hendry. Dopóki się z tego nie wydostaniemy, zejdź ze mnie, a ja zejdę z ciebie. K Jy dotrzemy do Msapa Junction, koniec rozejmu Moż2 mowie i robić, co ci się żywnie podoba, a jeżeli cię za to nie

Z2ŁSS*wszystko'co sic da'żeby c* L

150

— Nie będzie żadnych układów, ani z tobą, ani z nikim, Curry. Współpracuję, dopóki mi to pasuje, i nie mam zamiaru cię informować, jak mi się znudzi. I coś ci powiem, zuchu, nie potrzebuję ciebie, ani Haiga, ani nikogo. Tej twojej gadki ważniaka, co to wyżej sra, niż dupę ma, też nie. Jak przyjdzie czas, to ci pokażę, gdzie twoje miejsce, zapamiętaj to sobie, Curry. I nie mów, że cię nie ostrzegałem.

Hendry pochylił się, ręce wsparł na kolanach, ciało miał napięte, twarz wykrzywioną namiętnością, jaką wkładał w swoje słowa.

— To załatwmy to teraz.

Bruce odwrócił się od okna i ugiął lekko nogi, a jego dłonie rozprostowały się niczym ostrza — twarde i sztywne dłonie karateki.

Z drugiego łóżka poderwał się z zadziwiającą gracją i szybkością starszy sierżant Ruffuraro. Jego zwalista postać wsunęła się pomiędzy nich.

— Chciałeś nam coś powiedzieć, szefie?

Bruce z wolna wyprostował nogi i rozluźnił dłonie. Z irytacją odgarnął z czoła wilgotny kosmyk ciemnych włosów, jakby chciał tym gestem wymazać Hendry'ego ze swego umysłu.

— Tak — odparł, z wysiłkiem opanowując drżenie głosu. — Chcę z wami omówić nasz następny ruch.

Wyciągnął z kieszeni bluzy paczkę papierosów i zapalił, zaciągając się głęboko. Następnie przysiadł na krawędzi umywalki, a potem skupił wzrok na spopielałym koniuszku papierosa. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał znów normalnie.

— Nie ma szans na naprawę lokomotywy, więc musimy znaleźć jakiś inny transport, żeby się stąd wydostać. Pozostaje nam albo maszerować ponad trzysta kilometrów do Msapa Junction, mając na karku naszych przyjaciół Balu-bów, gotowych w każdej chwili przerwać naszą wędrówkę, albo możemy wrócić do domu ciężarówkami generała Mosesa! — Przerwał, by jego słowa w pełni do nich dotarły.

151

— Mamy mu podwędzić te ciężarówki? — zapytał sierżant. — To nie taka prosta sprawa, szefie.

— Nie, Ruffy, nie sądzę, żebyśmy mieli jakąś szansę sprzątnąć mu je sprzed nosa. Jedyny sposób to zaatakować miasto i wykurzyć go stamtąd.

— Tyś chyba oszalał—żachnął się Wally Hendry. — Całkiem ci odbiło.

Bruce nie zwracał na niego uwagi.

— Oceniam siły Mosesa na jakichś sześćdziesięciu ludzi. Odliczając Kanakiego i dziewięciu żandarmów na moście, bez Haiga, de Sumera i tych sześciu w jego wagonie, zostaje nam trzydziestu czterech ludzi. Zgadza się, sierżancie?

— Tak jest, szefie.

— No to dobrze — pokiwał głową Bruce i ciągnął dalej. — Co najmniej dziesięciu musimy zostawić tutaj, w tej zasadzce, na wypadek, gdyby Moses posłał za nami zwiad albo gdyby zaatakowali Balubowie. Nie będzie to pełna obsada, ale musimy zaryzykować.

— Większość cywili ma jakąś broń — wtrącił Ruffy. — Mają strzelby, karabinki sportowe.

— Właśnie — przytaknął Bruce. — Czyli powinni sami dać sobie radę. A nam zostaje do przeprowadzenia ataku dwudziestu czterech żołnierzy, mniej więcej jeden nasz na trzech tamtych.

— Ci shufta na pewno tak się schlali, że połowa nie będzie w stanie utrzymać się na nogach — dorzucił sierżant.

— Na to właśnie liczę: na ich pijaństwo i element zaskoczenia. Spróbujemy tak uderzyć, żeby się nie zdążyli pozbierać. Przypuszczam, że oni nie mają pojęcia, jak mocno oberwała lokomotywa, więc myślą, że jesteśmy ze sto kilometrów stąd.

— Kiedy byśmy mieli wyruszyć, szefie?

— Jesteśmy jakieś dwadzieścia kilometrów od Port Re-prieve. Czyli, powiedzmy, sześć godzin nocnego marszu. Chciałbym zaatakować jutro wczesnym rankiem, ale pozycje dobrze by było zająć koło północy. Trzeba wyruszyć o osiemnastej, tuż przed zapadnięciem zmroku

152

— W takim razie idę powyznaczać chłopaków.

— Wydaj dodatkowo po dwieście naboi i dziesięć granatów na głowę. I dołóż jeszcze cztery chlebaki granatów ekstra. — Bruce odwrócił się do Hendry'ego i spojrzał na niego po raz pierwszy od początku rozmowy. — Idź ze starszym sierżantem i pomóż mu.

— Jezu, ależ to będzie impreza. — Tamten wyszczerzył się w uśmiechu na samą myśl. — Jak się poszczęści, to nazbieram z worek uszu.

Zniknął za Ruffym w korytarzu, a Bruce zdjął z głowy hełm i wyciągnął się na leżance. Zamknął oczy i jeszcze raz ujrzał Boussiera z żoną, stojących obok siebie w toczącym się w dół wagonie, ujrzał stadko przerażonych kobiet i Andre z gołą głową, wpatrującego się weń swymi dużymi, łagodnymi, brązowymi oczami. Westchnął ciężko. Dlaczego to zawsze muszą być ci dobrzy, ci bezbronni i słabi?

Wytrąciło go z tych rozmyślań pukanie do drzwi i usiadł szybko.

— Tak?

— Cześć, Bruce. — Do przedziału weszła Shermaine, niosąc w jednej ręce kilkuczęściową menażkę, a w drugiej dwa kubki. — Czas na obiad.

— Tak szybko? — spojrzał na zegarek. — Boże, już po pierwszej.

— Jesteś głodny?

— Śniadanie było chyba ze sto lat temu.

— To dobrze — odparła, opuściła składany stolik i ustawiła na nim jedzenie.

— Pachnie nieźle.

— Jestem utytułowanym kucharzem. Mój gulasz wołowy cieszy się wielkim wzięciem wśród koronowanych głów całej Europy.

Pochłaniali obiad w milczeniu, oboje bowiem zdążyli porządnie zgłodnieć. Przez moment spojrzeli na siebie i wymienili uśmiechy, zaraz jednak wrócili do jedzenia.

— To było dobre — westchnął w końcu Bruce.

153

— Kawy?

— Proszę.

~ Spytała Shermaine' spełniając — Masz na myśli teraz, kiedy jesteśmy sami?

•Mam

por. S

— Chyba żartujesz?

— Nie — odparł i przedstawił swój plan

zostać r^f* bafdZO ***&"***. P^wda? Możesz

— Tylko dobrzy ludzie młodo umierają.

To mnie właśnie martwi. Proszę, nie dai sie trafić zaczynam myśleć, że chyba bym tego^e zniosia ' °' „• ^fz sP°wazniała i pobladła. Bruce pochylił sie nad mą szybko i postawił na nogi. y ę nad

— Shermaine, ja...

Nie; nic nie mów. Nic nie mów, Bruce

SiSSŻ

!^™. ieg° u«ta przesunęły się yj, jj usta wyszły mi na spotkanie, poddały sie

mmmm

Och, Bruce — szepnęła w jego usta. Jego druga dłoń przesunęła się ku wyprężonym dumnie,

154

rozdzielonym głęboko wypukłościom jej pośladków. Przyciągnął do siebie jej biodra. Głośno wciągnęła powietrze, czując przez ubranie jego arogancko napierającą męskość.

¦— Nie — wyrzuciła z siebie, próbując go odepchnąć, ale trzymał ją mocno, dopóki się znów nie rozluźniła. — Non, non—pokręciła głową, lecz usta miała nadal otwarte, a język nerwowo ocierał się o jego język.

Ręka z jej karku zsunęła się do talii i wyszarpnęła spod paska spodni poły koszuli, a potem wróciła po plecach, wzdłuż kręgosłupa. Shermaine aż zadrżała i wczepiła się w niego kurczowo. Muskając aksamitną, napiętą skórę, okrywającą sprężyste jak guma ciało, odnajdując kontur łopatek i przesuwając się po nim wyżej, dłoń Bruce'a powróciła do pachy, której jedwabiste włoski wprawiły go w szaleńcze podniecenie, i dotarła w końcu do piersi, małych piersi, których sutki natychmiast stwardniały pod tym czułym dotknięciem.

Teraz wyrywała się już zdecydowanie i okładając go pięściami po ramionach, oderwała usta od jego ust. Zatrzymał się, opuścił rękę, objął ją w talii. Poluźnił uścisk, lecz nadal trzymał Shermaine w ramionach.

— To nie było w porządku, Bruce. Jaki ty się zaraz robisz nieprzyzwoity!

Policzki jej pałały, błękitne oczy pociemniały mocno. Wargi miała wilgotne od pocałunku, jej głos brzmiał niepewnie, tak samo zresztą jak jego głos, gdy odpowiedział:

— Przepraszam, Shermaine. Nie wiem, co mi się stało, nie chciałem cię przestraszyć.

— Jesteś bardzo silny, ale nie przestraszyłeś mnie. No, może troszeczkę. Boję się twoich oczu, kiedy tak na mnie patrzą, a nie widzą.

Ale narobiłeś bałaganu — skarcił się w myśli. — Bruce Curry, kochanek łagodny i wyrafinowany. Bruce Curry, artysta gwałtu, styl na łapu-capu, waga ciężka.

Czuł, że drży, nogi miał jak z waty i coś naprawdę dziwnego działo się z jego oddechem.

155

— Nie nosisz biustonosza — wyrwało mu się i natychmiast pożałował, że to powiedział.

Zachichotała cicho, chrapliwie.

— Uważasz, że powinnam?

— Nie, nie to miałem na myśli — zaprotestował szybko, przypominając sobie sterczące ostro wypukłości jej niewielkich piersi.

Zamilkł zaraz, porządkując słowa, usiłując uspokoić oddech i stłumić obłęd pożądania. Spojrzała mu uważnie w oczy.

— Znowu mnie widzisz. Może teraz pozwolę ci się pocałować.

— Proszę—powiedział, a ona znów do niego przylgnęła. Bruce, chłopie drogi, tylko teraz spokojnie.

Drzwi przedziału otworzyły się nagle z trzaskiem, a oni odskoczyli od siebie raptownie. W wejściu stał Wally Hendry.

— No, no, no. — Jego przebiegłe oczka objęły od razu całą scenę. — Ładne kwiatki!

Shermaine pospiesznie wpychała koszulę do spodni, jednocześnie usiłując przygładzić włosy.

— Zawsze powtarzam, że po jedzeniu nie ma nic lepszego jak to — zaśmiał się Wally. — Dobrze wpływa na trawienie.

— Czego chcesz? — warknął Bruce.

— Nie ulega kwestii, czego ty chcesz — odparował Wally. — I wygląda na to, jakbyś miał to dostać.

Jego wzrok wędrował powoli po ciele Shermaine, od talii aż do twarzy.

Bruce wypchnął go na korytarz, wyszedł za nim i zatrzasnął drzwi.

— Czego chcesz, pytam — powtórzył.

— Ruffy chce, żebyś sprawdził przygotowania, ale powiem mu, że jesteś zajęty. Atak możemy przecież przełożyć na jutrzejszy wieczór, jakbyś chciał.

Bruce spojrzał na niego spode łba.

— Powiedz mu, że będę tam za dwie minuty.

156

— Dobra, powiem — odparł Wally, opierając się o drzwi.

— No to na co czekasz?

— Na nic, na nic.

— No to spadaj stąd i to już — warknął Bruce.

— Dobra, dobra, możesz już rozpinać gatki, zuchu — odparł Wally i ruszył niespiesznie korytarzem.

Shermaine stała tam, gdzie Bruce ją zostawił, lecz w jej oczach połyskiwały łzy gniewu.

— Co za świnia. Obrzydliwa świnia — powiedziała łamiącym się głosem.

— Szkoda dla niego każdego twojego słowa.

Chciał ją znowu wziąć w ramiona, ale odepchnęła jego ręce.

— Nienawidzę go. Przy nim wszystko się staje takie niskie i plugawe.

— Nic z tego, co jest między nami, nie może być niskie i plugawe — zapewnił, a z niej natychmiast uszła cała złość.

— Wiem, mój Bruce. Ale przy nim takie się czasem wydaje.

Pocałowali się delikatnie.

— Muszę iść, wołają mnie.

Na chwilę przytuliła się jeszcze do niego.

— Uważaj na siebie. Obiecaj, że będziesz uważał.

— Obiecuję — odparł i wypuściła go z objęć.

16

Wyruszyli przed zmrokiem. W ciągu popołudnia zebrały się wiszące nisko nad lasem chmury, które zatrzymywały na dole cały upał.

Bruce szedł na czele, Ruffy w środku szeregu, a Hendry zamykał pochód.

Kiedy dotarli do wiaduktu, zapadła już noc i zaczęło padać. Miękkie, grube krople, jak płacz wyczerpanej rozpaczą kobiety, ciepły deszcz w ciemności. A ciemność była całkowita. Gdy Bruce dotknął czubka nosa ręką, nie zobaczył nawet dłoni.

Posługiwał się kijem, żeby utrzymać kontakt z biegnącą obok stalową szyną. Przy każdym kroku żwir nasypu chrzęścił mu pod stopami. Na ramieniu miał rękę idącego z tyłu żołnierza i czuł obecność innych, podążających za nim jak ciało węża za głową; słyszał ich kroki, stłumione poskrzypy-wanie i poszczekiwanie ekwipunku. Ktoś podniósł głos w proteście, lecz zaraz uciszyło go basowe dudnienie Ruf-fy'ego.

Za drogą teren zaczął się wznosić. Wchodzili na wzgórza Lufira.

Na górze zrobię im odpoczynek — pomyślał. Stamtąd widać światła miasta.

Deszcz urwał się nagle. Zapadła zdumiewająca cisza. 158

Teraz na tle nikłych odgłosów pochodu słyszał wyraźnie oddech człowieka idącego bezpośrednio za nim, a w lesie odezwała się żaba drzewna. Jej głos, przypominający dzwonienie metalowych kulek wpadających do kryształowej wazy, zabrzmiał czysto i pięknie.

Wszystkie zmysły Bruce'a wyostrzyły się, by zrekompensować niemożność widzenia: słuch, powonienie, wychwytujące przesłodzony zapach kwiatów dżungli oraz ciężką woń rozkładającej się, mokrej roślinności, dotyk, rejestrujący spadające na twarz krople deszczu i szorstką fakturę ubrania na skórze, wreszcie — niemal zwierzęce wyczucie niebezpieczeństwa, które z osłabiającą, ściskającą żołądek pewnością powiedziało mu, że w mroku przed nim coś się czai.

Zatrzymał się nagle. Idący z tyłu wpadł na niego i Bruce stracił na chwilę równowagę. Wzdłuż całego pochodu przebiegł szmer zamieszania, po czym zapadła cisza. Wszyscy czekali.

Bruce natężył słuch i pochylił się z bronią gotową do strzału. Coś tam na pewno było, czuł to.

Boże, proszę, żeby to tylko nie ich karabin maszynowy — pomyślał — bo posiekają nas na kawałki.

Odwrócił się ostrożnie, wymacał w ciemności głowę żołnierza za sobą i przyciągnął ją do siebie.

— Połóż się, ale bardzo cicho. Podaj dalej — wyszeptał z ustami o centymetr od jego ucha.

Czekał w niepewności, nasłuchując i usiłując przebić wzrokiem kompletną ciemność. Żandarm u jego stóp klepnął go lekko w kostkę. Wszyscy już leżeli na ziemi.

No, dobra, pójdziemy to sprawdzić. Bruce odpiął od parcianego pasa granat, wyciągnął zawleczkę i wrzucił ją do górnej kieszeni bluzy. Ruszył naprzód, macając stopą kolejne podkłady. Po dziesięciu krokach przystanął. I w tym momencie usłyszał tuż przed sobą ciche stuknięcie kamyka o kamyk. Poczuł dławienie w krtani i ciężki ucisk w żołądku.

Wlazłem na nich, o Boże, jeżeli teraz otworzą...

Centymetr po centymetrze cofał rękę, trzymającą granat.

159

Muszę rzucić krótkim łukiem i

na

No to koniec, tym razem się nie wykręcisz.

3L5

*>

g!oS

Wsrod zandannów podniósł się s

ów oraz brzelc

Odnalazł w kieszeni zawleczkę i w grana,. Macają drogę, wrócili

— Idziemy — rzucił półgłosem Czuł suchość w ustach, oddychał zbyt szybk P=ajaCym spotkaniu fale gorąca ^t

o

160

Nieźle się tym razem napompowałem adrenaliną — pomyślał, uśmiechając się niepewnie do siebie w ciemności. — Cykora miałem jak wszyscy diabli. A do rana jeszcze trzeba będzie się bać.

Wąż dwudziestu sześciu mężczyzn sunął zboczem w górę. Wszyscy czuli to samo napięcie. Bruce słyszał je w ich krokach, czuł w uścisku dłoni na swym ramieniu, docierało do niego w przynoszonej powiewem woni ich ciał, woni nerwowego pocenia się, kojarzącej się z kwasem na metalu.

Leżące nisko nad wzgórzami chmury podniosły się nieco, wyłonił się zarys grani. Ciemność nie była już tak absolutna — rozpraszała ją jaśniejąca podstawa chmur, nikły poblask pomarańczowego światła, który słabł, a potem znów narastał. Zastanowiło to Bruce'a przez chwilę, a jego umysł, zajęty tymi myślami, dał się uspokoić nerwom. Stąpał ciężko pod górę wpatrzony w zmieniające się światło. Grunt wznosił się teraz bardziej stromo i trzeba było mocniej pochylić się ku zboczu. Pokonawszy z mozołem ostatnie kilkaset metrów dzielących ich od przełęczy, stanęli wreszcie na górze.

— O mój Boże — jęknął Bruce, teraz bowiem zobaczył wreszcie, skąd wziął się ów migotliwy blask na chmurach.

Port Reprieve pochłaniał pożar. Domy przy nabrzeżu paliły się równym ogniem, na oczach Bruce'a dach jednego zawalił się pod własnym ciężarem, wzbił chmurę iskier i pozostawiał sterczące, gołe ściany z płonącymi wściekle parapetami. Paliły się budynki stacyjne; ogień trawił też część mieszkalną powyżej biur Union Miniere i hotelu. Bruce skierował szybko wzrok w stronę misji. Nie zobaczył płomieni, ani nawet świateł, tylko ciemność i przyniosło mu to niewielką ulgę.

Może zapomnieli o niej albo są zbyt zajęci plądrowaniem — uznał — i wróciwszy spojrzeniem do Port Reprieve, zacisnął usta. Co za marnotrawstwo, co za bezmyślne sukinsyny! Patrzył na bezsensownie niszczone miasto z rosnącym gniewem. Co oni chcą w ten sposób osiągnąć?

Pojawiły się nowe pożary, bliżej hotelu. Bruce odwrócił się do stojącego za nim żandarma.

161

— Zrobimy tu odpoczynek, ale żadnego palenia ani rozmów — przekazał mu polecenie.

Usłyszał, jak rozkaz powtarzany jest z ust do ust, a potem odgłosy ostrożnego zdejmowania ekwipunku i sadowiących się z ulgą na ziemi ludzi. Wyciągnął z futerału lornetkę i podniósł ją do oczu.

Ogień oświetlał miasto tak jasno, że Bruce mógł niemal odróżnić rysy podpalaczy. Poruszali się w uzbrojonych po zęby, niespokojnych grupkach. Wielu trzymało w rękach butelki i miało niepewny krok. Próbował ich jakoś policzyć, ale nie zdołał — co chwila ktoś wchodził do budynków albo wychodził, grupki łączyły się i rozdzielały.

Opuścił lornetkę, by dać oczom odpocząć, i usłyszał obok siebie jakiś ruch. Spojrzał w bok. To Ruffy, którego potężną postać powiększał jeszcze niesiony przez niego ładunek: na jednym ramieniu karabin, na drugim skrzynka z amunicją, a na szyi kilka wypełnionych granatami chlebaków.

— Niezłą mają zabawę, co, szefie?

— Święto narodowe — przytaknął Bruce. — Usiądziesz na chwilę?

— Czemu nie. — Sierżant postawił skrzynkę z amunicją i umieścił na niej swe szerokie siedzenie. — Widziałeś kogoś z tych, co zostali?

Bruce spojrzał znów przez lornetkę i przepatrzył teren za budynkami stacji. Było tam ciemniej, dostrzegł jednak wśród poruszających się cieni kanciasty zarys platformy.

— Wagon stoi, ale nie widać...

W tym momencie trzcinowy dach kolejnego domu wystrzelił w górę kolumną ognia, oświetlając plac stacyjny i ostre kontury platformy.

— Tak — rzekł Bruce — teraz ich widzę.

Ciała rozrzucone były bezładnie po całym placu; wszyscy leżeli tam, gdzie umarli. Małe, kruche figurki, porzucone jak niepotrzebne zabawki.

— Zabici? — spytał Ruffy.

— Zabici — potwierdził Bruce.

162

— A kobiety?

— Trudno powiedzieć. — Bruce wytężył wzrok. — Chyba nie.

— Jasne. — Głos sierżanta zabrzmiał jak pomruk. —Kobiet by im było szkoda. Przypuszczam, że wzięli je do hotelu i zabrali się za nie po kolei. Były tylko cztery. Pewnie nie doczekają świtu. Te gnoje słonia by zajechały na śmierć. — Splunął na żwir pod nogami. — I co robimy, szefie?

Bruce przez chwilę nie odpowiadał; powoli przejechał lornetką przez całą osadę. Działo wciąż ustawione było tam, gdzie je ostatni raz widzieli, jego lufa wskazywała oskarżycielsko w ich stronę. Pojazdy zaparkowano przed biurem Union Miniere; widać było jaskrawą żółć i czerwień oraz logo Shella na cysternie. Mam nadzieję, że jest pełna — pomyślał. — Na powrót do Elisabethville zużyjemy mnóstwo benzyny.

— Ruffy, powiedz lepiej swoim chłopakom, żeby uważali na cysternę. Jak ją trafią, to pójdziemy do domu na piechotę.

— Powiem im. Ale znasz tych stukniętych Arabów, szefie. Jak raz zaczną strzelać, nie przestaną, póki im się kule nie skończą, a dokąd te kule lecą, to już się tak bardzo nie przejmują.

— Jak zejdziemy ze wzgórza, podzielimy się na dwie grupy. Ty i ja pójdziemy z jedną skrajem mokradeł i przez groblę na drugi koniec miasta. Zawołaj tu porucznika Hendry'ego. — Bruce zaczekał, aż Wally przyłączył się do nich i mówił dalej: — Hendry, ty ze swoimi ludźmi zajmiecie pozycje na końcu głównej ulicy, tam, w tych ciemnościach po drugiej stronie stacji. Ruffy i ja zajdziemy ich od strony grobli. Ale na Boga siedźcie cicho, dopóki my nie uderzymy. Jak zaczniecie walić, zanim będziemy gotowi, to zamiast ciężarówek będziemy potrzebowali trumien na powrotną drogę. Rozumiesz, o czym mówię?

— Dobra, dobra, wiem, co mam robić — burknął Hendry.

163

— Mam nadzieję. Zaczynamy o czwartej rano, tuż przed świtem. My wejdziemy do miasta i uderzymy na hotel, tam powinna spać większość z nich. Granaty wypłoszą niedobitków na ulicę i wtedy wy otwieracie ogień. Ale nie wcześniej. Macie czekać, aż wyjdą, jasne?

— Jezu. Czy ty myślisz, że jestem idiotą albo po angielsku nie rozumiem, czy co?

— Krzyżowy ogień z dwóch stron powinien załatwić większość — mówił dalej Bruce, nie zważając na jego irytację. — Ale pozostałym nie możemy dać szansy na zorganizowanie się. Musimy uderzyć ostro, a jak się pochowają z powrotem, pójść za nimi i wykończyć w bezpośrednim starciu. Jeśli się nam to nie uda w ciągu pięciu do dziesięciu minut, będziemy mieli kłopoty. Mają przewagę trzech do jednego, więc trzeba w pełni wykorzystać element zaskoczenia.

— W pełni wykorzystać element zaskoczenia! — powtórzył kpiąco Hendry. — Po co ta drętwa mowa, nie możemy po prostu pozabijać sukinsynów?

— No dobrze, więc pozabijaj sukinsynów -— zgodził się Bruce z pobłażliwym uśmiechem. — Ale zrób to, cholera, najszybciej jak się da. — Wstał i przechylił fosforyzującą tarczę zegarka do światła. — Jest wpół do jedenastej, schodzimy na dół. Chodź ze mną, Hendry, podzielimy ich na dwie grupy.

Przeszli wzdłuż szeregu, zwracając się do każdego z żandarmów po kolei:

— Ty pójdziesz z porucznikiem Hendrym. Ty pójdziesz ze mną.

Upewniwszy się, że obaj mówiący po angielsku kaprale są z Wallym, przez kolejne dziesięć minut formowali się w dwa oddziały i rozdzielali chlebaki z granatami. Potem, znowu gęsiego, ruszyli w dół wzgórza.

— Tutaj się rozstaniemy, Hendry — szepnął w końcu Bruce. — Tylko nie wyrywajcie się ze strzelaniem, dopóki nie usłyszycie naszych granatów.

164

— Jasne, dobra, już to słyszałem.

— Powodzenia.

— Dupę w troki, kapitanie Curry — odparł Wally i ruszył w ciemność.

— Idziemy, Ruffy.

Bruce sprowadził swoich ludzi z nasypu i weszli na mokradła. Niemal natychmiast muł sięgnął im po kolana, a kiedy ruszyli w prawo, zaczęli się zapadać po pierś, potem po pachy. Błoto przemieszane ich ciałami ćhlupotało, mlaskało i wypuszczało nieduże, cuchnące bąble bagiennego gazu.

Moskity otoczyły twarz Bruce'a chmurą tak gęstą, że wpadały mu z każdym oddechem do ust i musiał je mruganiem usuwać z powiek. Spod hełmu spływały mu krople potu, nasączając brwi, za nogi ciągnęły go splątane łodygi papirusa. Posuwali się straszliwie powoli. W pewnym momencie Bruce na piętnaście minut stracił z oczu światła osady przesłonięte ścianą papirusa, kierował się więc na łunę pożaru i wybuchające czasem snopy iskier.

Minęła godzina nim w połowie okrążyli Port Reprieve. Bruce zatrzymał się na odpoczynek, wciąż po pas w szlamie i z ramionami zdrętwiałymi od trzymania karabinu nad głową.

— Ale bym sobie zapalił, szefie — mruknął Ruffy.

— Ja też — odparł Bruce, ocierając twarz rękawem. Ukąszenia moskitów na czole i wokół oczu piekły jak oparzenia. — Żeby człowiek w ten sposób musiał zarabiać na życie — szepnął.

— Ale żyjesz i może będziesz miał szczęście. A podejrzewam, że do jutra będzie tu trochę umierania.

Na razie lęk przed śmiercią tłumiła udręka fizyczna. Bruce niemal zapomniał, że idą walczyć. W tym momencie bardziej martwił się, że pijawki, które przedostały mu się pod spodnie i starannie wsysały w łydki, mogą odnaleźć w końcu drogę do jego krocza. Zamki błyskawiczne w rozporku mają swoje zalety — uznał.

— Wyłazimy z tego — rzucił półgłosem. — Idziemy, Ruffy. Powiedz chłopakom, żeby nie robili hałasu.

165

Przemieścił się bliżej suchego lądu i znów mieli mułu tylko po kolana. Odgłosy ich marszu stały się wyraźniejsze, powierzchnia bagna chlupotała w rytm kroków, szeleściły roztrącane ciałami papirusy.

Kiedy dotarli do grobli, była prawie druga. Bruce kazał ludziom pozostać w zaroślach, a sam przekradł się dalej na rekonesans. Posuwał się w cieniu betonowego mostu, nisko pochylony, aż w końcu dotarł do suchego lądu na skraju osady. Nie było widać wartowników i poza trzaskiem płomieni nie rozlegał się żaden dźwięk. Miasto leżało ciche, pogrążone w pijackim otępieniu. Wrócił, żeby wydać rozkazy.

Rozesłał ich parami na obrzeża osady. Bardzo szybko nauczył się w tej kampanii, że nie należy zostawiać żołnierzy w pojedynkę. Afrykanina bowiem, gdy jest sam, odwaga opuszcza bardzo szybko, szczególnie w nocy, kiedy duchy wychodzą z ukrycia.

Każdej dwójce przekazał krótką instrukcję.

— Jak usłyszycie granaty, strzelajcie do wszystkiego, co pokaże się na ulicy albo w oknie. Kiedy już zrobi się pusto, podejdźcie bliżej tamtego budynku. Obrzucajcie granatami każdy dom i uważajcie na ludzi porucznika Hendry'ego. Nadejdą z przeciwnej strony. Zrozumiano?

— Zrozumiano.

— Strzelajcie ostrożnie. Przy każdym strzale celować, nie tak jak wtedy przy moście. I na miłość boską, nie rozwalić mi cysterny. Bez niej nie będzie jak wrócić.

Fosforyzujące wskazówki zegarka ustawiły się na trzeciej. Upłynęło osiem godzin, odkąd opuścili pociąg i dwadzieścia cztery od czasu, kiedy Bruce ostatnio spał. Nie czuł jednak zmęczenia; choć ciało miał obolałe, a pod powiekami piasek, jego umysł był czysty, a myśli jasne jak płomień.

Leżał obok Ruffy'ego w niskim buszu na krańcach Port Reprieve, a nocny wiatr zwiewał na nich dym płonącego miasta. Nie czuł jednak zmęczenia. Bo czeka mnie kolejne spotkanie z własną trwogą — pomyślał. — Trwoga jest kobietą, ma tysiączne twarze i głosy kobiety. Ponieważ jest

166

kobietą, a ja mężczyzną, muszę wciąż do niej powracać. Tylko, że tym razem jest to spotkanie, którego nie mogę uniknąć, tym razem wcale nie starałem się jej znaleźć.

Wiem, że jest złem, wiem, że gdy ją posiądę, poczuję obrzydzenie i szok. I powiem: „To było ostatni raz, już nigdy więcej".

Ale wiem tak samo dobrze, że znowu do niej wrócę... pełen nienawiści, strachu przed nią i pożądania.

Poszedłem szukać jej na szczycie góry—na Dutoits Kloof Frontal, na Turret Towers, na Wailing Wall i na Devil's Tooth.

I była tam, odziana w suknię z kamienia, spływającą pionowo siedemset metrów, do piargów na dole. I krzyczała głosem wiatru z odsłoniętą twarzą. A potem głos ucichł, podzwaniając niczym szkło w lodowcu poniżej, szepcząc jak spadająca swobodnie nylonowa lina, trzeszcząc jak poruszona moją ręką zwietrzała skała.

Szedłem za nią w busz nad brzegami Sabi i Luangwy i też już tam na mnie czekała, ranna, w sukni ze skóry bawołu, z którego pyska ciekła krew. Jej zapach był cierpko kwaśnym zapachem mojego własnego potu; jej smak — smakiem przegniłych pomidorów na moim podniebieniu.

Szukałem jej w głębokich wodach poza rafami, gdy zawór butli tlenowej chrapliwie i metalicznie powtarzał mój oddech. Tam też była — rzędy jej zębów bielały w półkolu pyska, a grzbietem biegła wysoka płetwa; strój miała z szagrynu, a dotyk zimny jak ocean. Smakowała solą i rozkładem.

Rozglądałem się za nią na szosie, dociskając gaz do dechy i czułem jej chłodne ramię obejmujące mnie za ramiona, i słyszałem jej głos w poszumie kół na asfalcie, w gardłowym pomruku silnika.

Z Colinem Butlerem przy sterze (człowiekiem, który traktował strach nie jak kochankę, lecz z pobłażliwą wyższością, jak traktuje się młodszą siostrę) popłynąłem szukać jej małą łodzią. Ubrana była w zieleń, z pióropuszem piany i naszyjnikiem z czarnych, ostrych skał. A woda ścierająca się z wodą była jej głosem.

167

Spotkaliśmy się w mroku na drogowym moście; jej oczy lśniły jak ostrze bagnetu. Ale tamto spotkanie, jak to dzisiejsze, nie wynikało z mojego wyboru.

Nienawidzę jej. Ale jest kobietą, a ja — mężczyzną.

Bruce uniósł rękę i odwrócił zegarek do blasku pożaru.

— Za piętnaście czwarta, Ruffy. Chodź, zobaczymy co i jak.

— Dobry pomysł, szefie — sierżant uśmiechnął się, błyskając w ciemności bielą zębów.

— Czy ty się boisz, Ruffy? — zapytał nagle Bruce, pragnąc się dowiedzieć, bo jego własne serce waliło jak werbel wojenny, a w ustach zabrakło mu śliny.

— Szefie, niektórych pytań mężczyźnie się nie zadaje. — Ruffy podniósł się powoli, nadal jednak pochylony. — Idziemy się rozejrzeć.

Weszli szybko do miasta, przekradali się ulicą, kryjąc się pod ścianami i płotami, starając trzymać się w cieniu, omiatając wzrokiem całą okolicę, oddychając szybko i płytko, z nerwami napiętymi jak postronki, aż dotarli pod hotel.

W oknach nie było świateł, budynek wyglądał na opustoszały, Bruce dostrzegł jednak skłębioną masę ludzi, śpiących bezładnie na frontowej werandzie.

— Ilu ich jest, Ruffy?

— Nie wiem... Z dziesięciu, piętnastu — odparł szeptem sierżant. — Reszta pewnie śpi w środku.

— Gdzie są kobiety? Musimy na nie uważać.

— Już dawno nie żyją, możesz mi wierzyć, szefie.

— Dobra, chodźmy od tyłu. — Bruce wziął głęboki oddech i przebył szybko kilka metrów otwartej przestrzeni oświetlonej pożarem. Przystanął w cieniu i poczuł, że Ruffy jest przy nim. — Spróbuję zajrzeć do środka, przypuszczam, że większość jest na dole.

— Na górze są tylko cztery pokoje. Na pewno wzięli je oficerowie, a reszta śpi w hallu.

Bruce przeskoczył za róg budynku i potknął się o coś miękkiego, co poruszyło się pod jego stopami.

168

— Ruffy! — wydyszał nagląco, tracąc równowagę. Nastąpił na człowieka, śpiącego na gołej ziemi pod ścianą.

Na jego nagiej piersi migotało światło płomieni, w odrzuconej na bok ręce połyskiwała pusta butelka. Mężczyzna usiadł, mamrocząc coś. Kaszląc sucho, boleśnie, miotał pod nosem przekleństwa, ocierając usta wierzchem dłoni. Bruce stał już pewnie na nogach i zamachnął się do pchnięcia bagnetem, lecz Ruffy był szybszy. Przystawił stopę do piersi tamtego i przewrócił go z powrotem na grzbiet, po czym posłużył się osadzonym na karabinie bagnetem podobnie jak ogrodnik wykopujący szpadlem ziemniaki — wbił go w gardło mężczyzny całym swym ciężarem.

Ciało zesztywniało w konwulsji — nogi rozrzucone, ręce nagle zesztywniałe. Z przeciętej tchawicy uszło z sykiem powietrze i konający rozluźnił się w agonii. Nie zdejmując buta z jego piersi, Ruffy wyciągnął bagnet i przekroczył zwłoki.

Mało brakowało — pomyślał Bruce, tłumiąc dreszcz odrazy wywołany kolejnym mordem. Oczy trupa pozostały otwarte w wyrazie niemal komicznego zaskoczenia, butelka wciąż tkwiła w jego dłoni, spodnie miał rozpięte i zaplamione krwią. Nie swoją krwią — domyślił się Bruce z wściekłością.

Przeszli pod oknami kuchni. Bruce zajrzał do środka i stwierdził, że jest pusta. Białe kafelki odbijały nikłe światło, na stołach i w zlewie piętrzyły się stosy brudnych naczyń. Dotarli pod bar. Na kontuarze stała latarnia sztormowa, rzucająca żółtawy poblask, z uchylonego okna wydobywał się odór alkoholu. Wszystkie półki opróżnione zostały z butelek, a ludzie spali na szynkwasie, na podłodze, skłębieni jak stado psów, wśród potłuczonego szkła, kawałków mebli i porzuconych karabinów. Ktoś zwymiotował przez okno, pozostawiając na białej ścianie zaschniętą żółtą strugę.

— Zostań tu — szepnął Bruce. — Ja pójdę od przodu, będę mógł rzucać na werandę i do hallu. Poczekaj, aż usłyszysz mój pierwszy granat.

Ruffy skinął głową, po czym oparł swój karabin o ścianę. Wziął do każdej ręki po granacie i wyciągnął zawleczki.

169

Bruce prześliznął się szybko z powrotem za róg. Wzdłuż bocznej ściany dotarł na wysokość okien halJu. Były dokładnie pozamykane. Zajrzał do środka. Przez otwarte drzwi baru wpadało nieco światła i wydobywało z mroku wnętrze. Również tutaj śpiący mężczyźni zalegali podłogę i kanapy pod przeciwległą ścianą. Co najmniej dwudziestu — ocenił na podstawie natężenia chrapania. Uśmiechnął się ponuro. — Mój Boże, ależ to będą jatki.

Wtem przykuło jego uwagę coś u stóp schodów i Bruce zamarł, z uśmiechem, z obnażonymi zębami i oczami zwężonymi w szparki. Był to stos nagich ciał, ciał kobiet, niepotrzebnych już, gdy spełniły swoje zadanie, i odciągniętych w kąt, żeby było więcej miejsca do spania. Leżały jedna na drugiej w plątaninie ramion, nóg i spadających kaskadą włosów.

Nie będzie litości — poprzysiągł sobie Bruce i miejsce lęku zajęła nienawiść, gdy tak patrzył na te ciała, po których ułożeniu widać było, że są już tylko zwłokami. — Nie będzie litości!

Zarzucił karabin na lewe ramię, wziął granaty i wyciągając z nich zawleczki, przemknął do rogu, bo stąd miał widok również na krytą werandę. Pchnął oba granaty po podłodze pomiędzy śpiące postaci, słysząc wyraźnie metaliczny turkot na betonowym podłożu i trzask spłonki. Szybko skoczył z powrotem do okien hallu i wyciągnąwszy z chlebaka dwa następne, cisnął je przez zamknięte okna. Trzask rozbijanej szyby połączył się z podwójną eksplozją na werandzie.

Rozległ się wrzask przerażenia i okna nad głową Bruce'a wyleciały, zasypując go stłuczonym szkłem. Gdy wrzucił przez ziejące dziury dwa kolejne granaty, hałas solidnie go ogłuszył. Z hallu dobiegały krzyki i jęki. Ciśnięte przez wahadłowe drzwi granaty Ruffy'ego huknęły w barze, a potem kolejne dwa rzucone przez Bruce'a stłumiły wszelkie odgłosy życia, wzniecając ostry biały płomień i potęgując hałas. Miotnął jeszcze dwa i pobiegł na róg werandy. Po drodze zdejmował karabin z ramienia.

170

O niski murek werandy opierał się człowiek, przyciskający do oczu dłonie, spod których ciekła krew. Próbował unieść się na kolana. Bruce strzelił do niego z tak bliska, że płomień z lufy karabinu dotknął piersi mężczyzny. Impet pocisku rzucił go do tyłu. Padł na plecy, rozrzucając szeroko ramiona.

Bruce podniósł wzrok i ujrzał dwóch następnych na ulicy, nim jednak zdążył podnieść karabin, dosięgnął ich ogień jego żandarmów i powalił na ziemię w kłębach pyłu.

Przeskoczył murek werandy. Krzyknął z uniesienia. Jego lęk zniknął, teraz pragnął tylko jak najszybciej znaleźć się w środku, dostać się między tamtych. Przekraczał martwe ciała leżące na podłodze. Od strony ulicy rozległy się strzały, pociski przeleciały tak blisko, że poczuł powiew na twarzy. To strzelali jego ludzie.

— Durne sukinsyny! — wrzasnął bez gniewu, bez strachu, tylko z samej potrzeby krzyku i głównym wejściem wpadł do hallu. Panował tu półmrok, jednak mimo ciemności i pyłu z rozbitego tynku co nieco było widać.

Człowiek na schodach, wykwit ognia z lufy, smagnięcie pocisku po udzie Bruce'a, strzał w odpowiedzi, z biodra, bez celowania, pudło i ucieczka tamtego w górę schodów, z krzykiem.

Granat w ręce Bruce'a, wysoki rzut i śledzenie, jak odbija się o ścianę i wpada za zakręt schodów. Wstrząs eksplozji w zamkniętej przestrzeni, błysk oświetlający wnętrze, sylwetka mężczyzny ciśnięta wybuchem z powrotem do hallu, uniesiona ponad balustradę, poszarpana i złamana, padająca ciężko na podłogę poniżej.

Po schodach, po trzy naraz, korytarz z drzwiami do pokoi, jeszcze jeden nagi mężczyzna, zataczający się w progu, zdezorientowany, pijany albo na wpół śpiący. Powalić go jednym strzałem w brzuch, przeskoczyć, wrzucić granat przez lufcik nad drzwiami następnego pokoju, to samo przy trzecim, a przy ostatnim otwarcie drzwi kopniakiem, a potem nagły huk i błysk wybuchu.

171

Mężczyzna w ostatnim pokoju już na niego czekał. Stał w głębi z pistoletem w dłoni. Obaj strzelili równocześnie, kula zadzwoniła o metal hełmu Bruce'a, głowę odrzuciło mu gwałtownie w tył i wylądował na ścianie. Ale nie przestał strzelać — ostro i szybko, trafiając raz za razem, aż tamten zaczął wykręcać się w groteskowym tańcu, przyszpilony pociskami do przeciwległej ściany.

Bruce przyklęknął, oszołomiony, w uszach słyszał brzęczenie tysiąca oszalałych moskitów, spowolniałe dłonie nie radziły sobie z przeładowaniem. Wreszcie wstał, na miękkich nogach, lecz z załadowanym karabinem, który znów czynił z niego mężczyznę.

Z powrotem do korytarza. Jeszcze jeden, tuż przed nim, olbrzymia ciemna postać w mroku. Zabić go, zabić!

— Szefie nie strzelaj! Ruffy. Dzięki Bogu, to Ruffy.

— Zostali jacyś?

— Wszyscy załatwieni. Wykończyłeś ich na cacy, szefie.

— Ilu? — Bruce usiłował przekrzyczeć dzwonienie w uszach.

— Czterdziestu albo i więcej. Jezu, ale bajzel! Wszystko we krwi. Te granaty...

— Musi ich być więcej.

— Na pewno, ale już nie tutaj, szefie. Chodź, pomożemy chłopakom na ulicy.

Pobiegli korytarzem, pokonali schody. Podłoga w hallu była mokra i lepka, zarzucona zwłokami mężczyzn. Cuchnęło jak w rzeźni — krwią i poszarpanymi wnętrznościami. Ktoś jeszcze pełzł ku drzwiom. Ruffy strzelił dwa razy i rozciągnął go płasko na ziemi.

— Nie przez drzwi, szefie. Nasi chłopcy by cię sprzątnęli jak nic. Wychodzimy oknem.

Bruce zanurkował przez okno głową naprzód, przetoczył się pod osłoną murku werandy i klęknął, wszystko jednym ruchem. Czuł się silny i niezniszczalny. Ruffy był tuż obok.

172

— Tam są nasze chłopaki! — zawołał i Bruce zobaczył, jak nadbiegają ulicą, krótkimi odcinkami, przystają, żeby otworzyć ogień, rzucić granat i podbiec kolejne metry.

— A tam jest oddział porucznika Hendry'ego. Zbliżali się z przeciwnej strony, lecz tak samo pochyleni

i czujni. Dostrzegł wśród nich Wally'ego. Strzelając, trzymał karabin w poprzek bioder i całym jego ciałem wstrząsał impet odrzutu.

Niczym ptak, wzbijający się w powietrze przed rzędem naganiaczy, jeden z shufta wyskoczył spod osłony sklepu i pobiegł ulicą. Był nie uzbrojony. Biegł z pochyloną głową. Ręce i nogi pracowały rytmicznie. Bruce był na tyle blisko, że mógł dostrzec panikę na jego twarzy. Poruszał się jakby w zwolnionym tempie, a płomienie rzucały przed nim poszarpany cień jego sylwetki. Gdy dosięgły go pociski, nie upadł, lecz zatoczył się po okręgu, bijąc rękami powietrze jakby oganiał się od roju pszczół, a kule klaskały głośno o jego ciało, wzbijając obłoczki pyłu z ubrania. Ruffy wycelował starannie i dobił go strzałem w głowę.

— Musi być ich więcej—denerwował się Bruce. — Gdzie się pochowali?

— W biurze, jak na mój gust.

Bruce natychmiast skoncentrował swoją uwagę na budynku Union Miniere. Okna były ciemne, wydało mu się jednak, że widzi za nimi jakiś ruch. Rzucił okiem na ludzi Hend-ry'ego i zobaczył, że czterech z nich, z Wallym na czele, jest już bardzo blisko.

— Hendry, uważaj! — krzyknął ile sił w płucach. — Po prawej, w biurze!

Lecz było już za późno, z ciemnych okien posypały się strzały i grupka biegnących rozpierzchła się.

Bruce i Ruffy zaczęli strzelać równocześnie, przeczesując okna, opróżniając kolejne magazynki automatów. Gdy przeładowywał, Bruce spojrzał znów w miejsce, gdzie ogień zatrzymał ludzi Wally'ego. Ujrzał z niedowierzaniem, że Hendry jako jedyny utrzymał się na nogach — zbliżał się

173

"iii

R3 fl>

E

tym samym z cienia. Machnął ręką ku hotelowi i z końca werandy ktoś chyba mu odmachnął.

— Wszyscy razem! — zakomenderował, wziął głęboki oddech, zatrzymał go na moment i wyskoczył na otwartą przestrzeń.

Czuł się malutki, odwaga i poczucie niezniszczalności gdzieś wyparowały. Miał wrażenie, że porusza nogami tak powoli, iż niemal stoi w miejscu. Okna naprzeciwko ziały czernią.

Teraz — pomyślał. — Teraz umrzesz. Gdzie, gdzie dostaniesz? Tylko nie w brzuch, proszę, Boże. Tylko nie w brzuch.

Nogi poruszały się pod nim sztywno, dotarł już do połowy drogi.

Jeszcze dziesięć kroków, jeszcze jedna rzeka, tylko jedna, a potem już Jordan. Ale nie w brzuch, Boże, tylko nie w brzuch, proszę. Ciało napięło mu się w oczekiwaniu, żołądek się skurczył.

I nagle czarne okna zalało od wewnątrz jaskrawe światło i na moment zmieniły się w jasne prostokąty na tle ciemnych ścian. Szyby wyprysnęły jak brudna ślina z ust starego człowieka. A potem znów okna stały się ciemne i kłębił się w nich dym, a uszy Bruce'a powtarzały niczym wspomnienie huk eksplozji.

Granat! — domyślił się z niedowierzaniem. — Ktoś w środku rzucił granatem!

Przeskoczył do tylnego wyjścia, całym ciałem pchnął drzwi. Kaszląc w gęstym dymie, strzelał na oślep do ruszających się słabo, konających ludzi.

Pod przeciwległą ścianą dostrzegł leżący jakiś biały, podłużny kształt. Ciało, nagie ciało białego człowieka. Podszedł tam i spojrzał na nie z bliska.

— Andre — wyszeptał. — To Andre, to on rzucił granat.

Opadł na kolana obok chłopaka.

17

Zwinięty na betonowej podłodze Andre żył jeszcze, konał jednak — wewnętrzny krwotok stopniowo wysączał z niego życie. Był przytomny i słyszał wybuchy granatów Bruce'a, strzelaninę na ulicy, a potem odgłosy biegnących ludzi, krzyki w nocnym powietrzu i strzały, rozlegające się blisko, w pokoju, gdzie leżał.

Otworzył oczy. Zobaczył przykucniętych przy oknach mężczyzn, kryjących się za parapetami. Pomieszczenie pełne było kordytowego dymu i terkotu strzelających w noc karabinów.

Było mu zimno, ziąb przenikał całe ciało. Nawet dłonie przyciśnięte do piersi miał lodowate i ciężkie. Ciepły był tylko brzuch; ciepły i potwornie wzdęty.

Myślenie przychodziło mu z trudem, bo w głowie też czuł zimno i otępiał go huk wystrzałów.

Patrzył na ludzi przy oknach z niedbałą obojętnością i raptem jego ciało straciło ciężar. Miał wrażenie, że odrywa się od podłogi i widzi teraz pokój z wysokości dachu. Powieki mu opadły, lecz rozwarł je siłą, a potem zmusił się, by wrócić do leżącego w dole własnego ciała.

W pomieszczeniu rozległ się nagły poszum i od ściany nad jego głową oderwał się kawał tynku. Powietrze wypełniło się wirującym białym pyłem. Jeden z mężczyzn przy oknie

177

padł na wznak, karabin wypadł mu z rąk i uderzył z łoskotem o podłogę. Mężczyzna wywinął dwa kozły w tył i legł nieruchomo, twarzą do ziemi, na odległość ramienia od chłopaka.

Umysł Andre z trudem analizował obrazy, które rejestrował wzrok. Ktoś strzelał w stronę budynku. Człowiek obok niego był martwy, z rany w jego głowie spływała na podłogę strużka krwi. Andre znów przymknął oczy, czuł ogromne znużenie i zimno.

Odgłosy strzelaniny na chwilę przycichły, był to jeden z tych dziwnych momentów spokoju w samym środku bitwy. I w tej ciszy usłyszał odległy głos, ktoś krzyczał. Słów nie rozróżniał, ale poznał ten głos i otworzył szeroko oczy. Poczuł podniecenie i przypływ sił — to był głos Wally'ego.

Poruszył się odrobinę, zaciskając dłonie, a jego mózg zaczął śpiewać.

Wally po mnie wrócił — przyszedł mnie uratować. Przekręcił głowę, powoli, boleśnie, a krew w brzuchu zagulgotała.

Muszę mu pomóc, nie pozwolę, żeby się tak narażał. Ci ludzie chcą go zabić. Muszę ich powstrzymać. Nie pozwolę im zabić Wally'ego.

W tym momencie ujrzał granaty, przyczepione do pasa mężczyzny leżącego tuż obok. Wbił spojrzenie w lśniące metalowe bulwy i zaczął się milcząco modlić.

Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą.

Poruszył się znowu, prostując ciało.

Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus.

Jego ręka wypełzła w kałużę krwi, odgłosy strzelaniny wypełniły mu głowę i nie rozumiał już nawet własnej modlitwy. Dłoń, przesuwając się na palcach, pełzła przez krew powoli, niczym mucha przez spodek z melasą.

Błogosławiony owoc żywota twojego, Jezus. Och, Jezu. Módl się za mną, teraz i w godzinę śmierci. Łaskiś pełna. DotknąŁgładkiej, pociętej głębokimi rowkami stali granatu.

178

Nami grzesznymi... daj nam dzisiaj i w godzinę... Chleba naszego powszedniego...

Pogmerał przy zatrzasku, palce miał sztywne i zimne.

Święć się... święć się imię...

Zatrzask odskoczył i Andre zacisnął palce wokół granatu.

Zrowaś Mario, łaskiś pełna.

Przyciągnął go do siebie i obiema rękami przycisnął do piersi. Przesunął granat bliżej ust i chwycił zębami zawleczkę.

— Módl się za nami grzesznymi — szepnął i wyciągnął ją. Teraz i w godzinę śmierci naszej.

Usiłował rzucić. Granat wypadł mu z ręki i potoczył się po podłodze. Dźwignia odskoczyła i stuknęła o ścianę. Generał Moses odwrócił się od okna i zobaczył, co się dzieje — rozdziawił usta, a nad różową jamą jego ust zalśniło szkło okularów. Granat leżał u jego stóp. Nagle wszystko zniknęło w błysku i huku eksplozji.

A potem, wśród wirów gryzącego dymu i stukotu padającego tynku, w dzwonieniu i chrzęście tłuczonego szkła, wśród chrobotów, pomruków i jęków umierających Andre wciąż jeszcze żył. Leżące obok zwłoki osłoniły mu głowę i pierś przed impetem wybuchu.

Miał w sobie jeszcze dość życia, by rozpoznać pochyloną nad sobą twarz Bruce'a Curry'ego, chociaż nie czuł już dotykających go rąk.

— Andre! — wyszeptał Bruce. — To Andre. To on rzucił granat.

— Powiedz mu... — szepnął chłopak.

— Tak, Andre?

— Ja nie... dzisiaj i w godzinę... musiałem... tym razem nie... — Czuł, że to w nim gaśnie jak świeca w porywistym wietrze i próbował to zatrzymać, osłonić dłońmi.

— No co, Andre? Co mam mu powiedzieć? — To był głos Bruce'a, ale bardzo, bardzo odległy.

— Dlatego, że on... tym razem... nie przeze mnie. — Znów przerwał i resztką sił zebrał wszystko, co jeszcze

179

- Jak męż-

w nim zostało. Usta zadrżały mu od wysiłku, czyzna! — wyszeptał i świeca zgasła.

— Tak. — Bruce trzymał go w ramionach. — Tym razem jak mężczyzna.

Łagodnie opuścił ciało Andre, aż jego głowa znów dotknęła podłogi. Potem wstał i popatrzył na straszliwie zmasakrowane zwłoki. Czuł w sobie pustkę, był jak wydrążony; tak samo czuł się zawsze po tym, jak się kochał. Przeszedł do stojącego pod ścianą biurka. Strzelanina w mieście przycichła jak niemrawe oklaski, na chwilę rozgorzała znowu, a potem ustała zupełnie. W pokoju kręcił się już Ruffy z czterema żandarmami. Oglądali zwłoki, pokrzykując i wybuchając niepewnym, skrępowanym śmiechem ludzi, którzy właśnie uniknęli śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Bruce poluźnił pasek hełmu powolnym, pewnym ruchem i spojrzał w drugi kąt pokoju, na ciało Andre.

— Tak — szepnął raz jeszcze. — Tym razem jak mężczyzna. Wszystko zostało wymazane. Rachunek wyrównany. Papierosy zamokły mu w bagnie, wyciągnął jednak jednego, rozprostował go spokojnie w palcach. Znalazł zapalniczkę, otworzył. I nagle, bez ostrzeżenia, ręce zaczęły mu się trząść. Płomień zapalniczki zamigotał, musiał ją przytrzymać obiema dłońmi. Ręce miał poplamione krwią, świeżą, lepką krwią. Zatrzasnął zapalniczkę, zaciągnął się dymem. Smakował gorzko. Do ust napłynęła mu ślina. Przełknął ją, zrobiło mu się niedobrze, oddech miał przyspieszony.

Przedtem tak nie było — przypomniał sobie. — Nawet tej nocy na moście drogowym, kiedy przebili się z boku i poszli na nich w ciemnościach z bagnetami. Przedtem to było bez znaczenia, ale teraz znów czuję. Znów jestem żywy.

Nagle zapragnął być sam i wstał.

— Ruffy.

— Tak, szefie?

— Posprzątajcie tutaj. Weźcie koce z hotelu dla de Sur-180

riera, kobiet i dla tych na stacji. — Słyszał swój głos i pewnego oddalenia, jakby to mówił ktoś inny.

— Dobrze się czujesz, szefie?

— Tak.

— Jak głowa?

Bruce podniósł rękę i dotknął długiego wgłębienia w hełmie.

— To nic takiego.

— A noga?

— Ledwie draśnięta. Weźcie się za robotę.

— W porządku, szefie. A co zrobić z tamtymi?

— Wrzućcie ich do rzeki — odparł Bruce i wyszedł na ulicę.

Hendry był jeszcze na werandzie hotelu, wraz ze swymi żandarmami zabrał się za leżące tam zwłoki. Posługując się bagnetem jak rzeznickim nożem odcinali uszy, wybuchając pełnym napięcia, nerwowym śmiechem.

Bruce skierował się przez ulicę na plac stacyjny. Wstawał świt, rozpościerając się na niebie jak arkusz stalowej blachy wysuwający się spod prasy — wyżej purpurowo-fioletowy, a niżej, nad lasem, czerwony.

Ford ranchero stał na peronie tam, gdzie go zostawił. Otworzył drzwiczki, wsunął się za kierownicę i patrzył, jak świt przechodzi w dzień.

18

— Kapitanie, starszy sierżant pana prosi. Chce panu coś pokazać.

Bruce podniósł głowę, spoczywającą na kierownicy auta. Nie słyszał, jak żandarm podchodził.

— Już idę.

Wziął hełm i karabin z siedzenia obok, po czym poszedł za nim do budynku biura.

Żandarmi ładowali akurat na ciężarówkę trupa, kołysząc go za ręce i nogi.

— Un, deux, trois — i wybuch śmiechu, gdy bezwładne ciało przeleciało przez burtę, a potem wylądowało na leżącym tam już makabrycznym stosie.

Z biura wyszedł sierżant Jacque, ciągnąc za nogi zwłoki — głowa podskakiwała na schodkach. Na betonie werandy pozostał mokry brunatny ślad.

— Jak wieprzek! — zawołał rozbawiony Jacąue.

Było to ciało niedużego, chudego człowieczka o siwej głowie, z wgnieceniem od okularów u nasady nosa i podwójnym rzędem odznaczeń na mundurze. Bruce zauważył, że jednym z nich była purpurowo-biała wstęga krzyża wojskowego — niełatwo było zrabować coś takiego w Kongo. Jacąue puścił stopy tamtego i pochylił się nad nim z bagnetem w ręce. Chwycił przylegające płasko do siwej

182

głowy ucho, odciągnął je i odciął jednym pociągnięciem ostrza. Ukazała się otwarta, różowa rana z ciemnym otworem bębenka pośrodku.

Bruce wszedł do budynku i w nozdrza uderzył go odór rzeźni.

— Popatrz tylko na to, szefie — powiedział stojący za biurkiem Ruffy.

— Mógłbyś sobie za to zbudować dom w Hyde Parku — zaśmiał się stojący obok Hendry.

W ręce trzymał ołówek, na który nadział, niczym szaszłyk, kilkanaście ludzkich uszu.

— Tak, wiem o nich — rzekł Bruce, spoglądając na leżący na bibule stosik diamentów przemysłowych i klejnotów. — Policz je dobrze, Ruffy, i wsyp z powrotem do woreczków.

— Chyba nie masz zamiaru ich oddawać? — zaprotestował Hendry. — Jezu, jakbyśmy to podzielili na trzy: dla ciebie, Ruffy'ego i dla mnie, bylibyśmy bogaci!

— I stali przed plutonem egzekucyjnym — dodał Bruce ponuro. — Co ty myślisz, że ci panowie z Elisabetłwille o nich nie wiedzą? Ruffy, policz je szybko i spakuj. Są pod twoją pieczą. Niech żaden nie zginie.

Spojrzał w kąt pokoju na tłumok z koca, w którym znajdował się Andre de Surrier.

— Wyznaczyłeś ludzi do pochówku?

— Tak jest, szefie. Sześciu chłopaków już tam kopie.

— To dobrze — skinął głową Bruce. — Hendry, chodź ze mną. Obejrzymy te ciężarówki.

Pół godziny później zatrzasnął maskę ostatniego pojazdu.

— Tylko ta nie pojedzie—stwierdził. — Ma roztrzaskany gaźnik. Weźmiemy z niej koła na zapasowe. — Wytarł upaćkane smarem dłonie o nogawki. — Dzięki Bogu, że cysterna się ostała. To jest ponad dwa tysiące litrów, aż nadto na powrotną drogę.

— A ty bierzesz forda? — zapytał Hendry.

183

— Biorę. Może się przydać.

— I będzie ci w nim wygodniej z tą francuską dupcią, nie? — rzucił Hendry z głębokim przekąsem w głosie.

— Zgadza się — odparł Bruce obojętnie. — Umiesz prowadzić?

— A ty co, cholera jasna, masz mnie za idiotę?

— Wszyscy ciągle się ciebie czepiają, co? I nikomu nie można zaufać, prawda? — zapytał łagodnie Bruce.

— A żebyś wiedział, psiakrew!

— Andre chciał ci coś powiedzieć, zanim umarł—zmienił temat Bruce.

— Nasza lalunia!

— To on rzucił granat. Wiedziałeś o tym?

— Taa. Jasne.

— Nie chcesz wiedzieć, co powiedział?

— Ciota zawsze pozostanie ciotą. A dobra ciota to martwa ciota.

— W porządku — Bruce zmarszczył brwi. — Weź paru ludzi do pomocy. Zatankujcie do pełna. Straciliśmy kupę czasu.

Pochowali swoich zabitych we wspólnym grobie, składając ich tam szybko i jeszcze szybciej zasypując. Stanęli potem w niezręcznym milczeniu wokół górki ziemi.

— Chcesz coś powiedzieć, szefie? — spytał Ruffy i wszyscy spojrzeli na Bruce'a.

— Nie — odparł i ruszył ku ciężarówkom.

A co u diabła można powiedzieć? — pomyślał ze złością. — Ze śmiercią pogawędek się nie prowadzi. Co można powiedzieć poza: „To byli ludzie. Słabi i silni, źli i dobrzy, i jeszcze więcej. Ale teraz są martwi. Jak wieprzki". Obejrzał się przez ramię. — Dobra, jedziemy stąd.

Konwój sunął powoli groblą. Bruce w fordzie jechał na czele. Wpadające przez rozbitą przednią szybę powietrze było wilgotnym oparem, który nie dawał ulgi od narastającego upału.

Kiedy mijali wylot drogi prowadzącej do misji, słońce stało już wysoko na niebie.

Bruce spojrzał w głąb drogi. Już chciał dać sygnał konwojowi, żeby jechał dalej, a sam zajrzeć do Świętego Augustyna, zobaczyć Mike'a Haiga i ojca Ignatiusa, sprawdzić, czy są bezpieczni.

Oparł się jednak tej pokusie. Jeżeli w misji rozegrał się jeszcze jeden horror, jeżeli shufta ich znaleźli i pozostawili po sobie kolejne zgwałcone kobiety i zabitych mężczyzn, to i tak nic nie będę mógł już zrobić, więc wolę o tym nie wiedzieć.

Lepiej po prostu wierzyć, że są bezpiecznie ukryci w dżungli. Lepiej wierzyć, że pozostanie po tym wszystkim coś dobrego.

Poprowadził zatem konwój bez ociągania się w dalszą drogę, poprzez wzgórza i do przejazdu kolejowego.

Nagle przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl i zatrzymał się nad nią z przyjemnością.

Oto do Port Reprieve przybyło czterech ludzi pozbawionych nadziei, opuszczonych przez Boga.

I dowiedzieli się, że nie jest za późno; być może nigdy zresztą nie jest za późno.

Jeden z nich bowiem znalazł w sobie siłę, by umrzeć jak mężczyzna, choć całe życie przeżył jako słabeusz.

Drugi odnalazł utracony gdzieś po drodze szacunek dla samego siebie, a wraz z nim szansę, żeby zacząć od nowa.

Trzeci — zawahał się — tak, trzeci odnalazł miłość.

A czwarty? Gdy doszedł do Wally'ego, uśmiech Bruce'a przygasł. Zgrabna by to była przypowiastka, gdyby nie Wally Hendry. Co on takiego znalazł? Kilka ludzkich uszu, nabitych na ołówek?

184

19

— Nie dałoby się zebrać choć tyle pary, żebyśmy się cofnęli do przejazdu? To tylko parę kilometrów — zapytał Bruce.

— Niezmiernie żałuję, m'sieur — odparł maszynista. — Ani nawet nie zipnie, o parze już nie wspominając.

Rozłożył bezradnie swe pulchne dłonie. Bruce przyjrzał się rozdarciu w bojlerze. Rozerwana blacha sterczała jak płatki otwartego kwiatu. Wiedział, że pytanie nie miało sensu.

— Dobrze, dziękuję. — Odwrócił się do Ruffy'ego. — Musimy wszystko zanieść do ciężarówek. Kolejny dzień na straty.

— To kawałek drogi — zgodził się sierżant. — Lepiej od razu startujmy.

— Ile mamy jedzenia?

— Nie za dużo. Musieliśmy wykarmić dodatkowe gęby i sporo zostawiliśmy w misji.

— Ile mamy?

— Na jakieś dwa dni.

— Powinno starczyć do Elisabetłmlle.

— Szefie, chcesz to wszystko targać do ciężarówek? Reflektory, amunicje, koce, wszystko?

Bruce zawahał się chwilę.

186

— Chyba tak. Możemy tego potrzebować.

— To nam zabierze cały dzień.

— Zgadza się — odparł Bruce. Sierżant już ruszył wzdłuż pociągu. Zawołał za nim: — RufFy!

— Szefie?

— Nie zapomnij o piwie.

Okrągła jak czarny księżyc twarz rozpołowiła się w uśmiechu.

— Uważasz, że powinniśmy je wziąć?

— Czemu nie? — roześmiał się Bruce.

— Człowieku, sam mnie do tego zmusiłeś!

Kiedy ostatnią partię ekwipunku przeniesiono z porzuconego pociągu do ciężarówek, zapadła prawie noc.

Czas to taka ulotna rzecz, bardziej nawet niż bogactwo. Nie da się go zamknąć w żadnym bankowym sejfie, a my tę drogocenną materię trwonimy na głupstwa. Kiedy zdążymy się już wyspać, zjeść i przemieścić z jednego miejsca na drugie, jakże niewielki ułamek pozostaje na prawdziwe rzemiosło życia.

Zawsze gdy o tym myślał, Bruce czuł daremne oburzenie. A jeśli jeszcze odliczyć czas spędzony za biurkiem w pracy, ile zostaje? Pół dnia na tydzień, tyle ma z życia przeciętny człowiek! Oto jak dalece rzeczywistość istnienia nie wykorzystuje naszego potencjału.

Pójdźmy jeszcze dalej: jesteśmy w stanie spożytkować jedynie cząstkę naszej siły fizycznej i umysłowej. Tylko w stanie hipnozy potrafimy wykorzystać więcej niż dziesięć procent tego, co mamy w sobie. Podzielmy te pół dnia przez dziesięć, a reszta—idzie na marne! Ohydne marnotrawstwo!

— Ruffy, wyznaczyłeś już warty na noc? — warknął na sierżanta.

— Jeszcze nie. Właśnie miałem...

— No to zrób to i to szybko.

Ruffy popatrzył na niego z zastanowieniem i mimo gniewu Bruce poczuł żal, że właśnie tę górę energii wybrał na wyładowywanie swoich frustracji.

187

— Gdzie ten cholerny Hendry? — burknął jeszcze.

Ruffy bez słowa wskazał na grupę mężczyzn zgromadzonych przy ostatniej ciężarówce w konwoju i Bruce zostawił go samego.

Ogarnięty nagłym zniecierpliwieniem, zabrał się teraz za innych. Wrzeszczał na nich, wyznaczał im dziesiątki różnych zadań, chodził wzdłuż konwoju, sprawdzając, czy wykonano jego rozkazy co do joty. Sprawdzał umocowanie brenów i reflektorów, upewniał się, czy malutkie ognisko do gotowania jest dobrze ukryte przed wzrokiem Balubów, przystawał, by przyjrzeć się tankowaniu ciężarówek i ich przygotowaniu do drogi według jego poleceń. Mężczyźni unikali jego wzroku, pochylali się nad swymi zadaniami z wystudiowanym zapałem. W całym obozowisku nie było słychać śmiechu ani podniesionych głosów.

Tym razem także nie zdecydował się jechać nocą. Bardzo go to korciło, nie mógł jednak zlekceważyć niebezpieczeństw związanych z nocną podróżą, a także wyczerpania żandarmów, którzy nie spali od poprzedniego ranka.

— Wyruszymy jutro o brzasku — poinformował Ruf-fy'ego.

— Dobrze, szefie. — Sierżant skinął głową i dodał łagodząco: — Zmęczony jesteś. Jedzenie prawie gotowe, potem będziesz mógł się trochę przespać.

Bruce spiorunował go wzrokiem, otworzył usta, by go ofuknąć, a potem je zamknął. Odwrócił się i pomaszerował w las.

Znalazł leżący pień, usiadł na nim i zapalił papierosa. Zapadł już zmrok i na pokrytym deszczowymi chmurami niebie widać było nieliczne gwiazdy. Słyszał odległe odgłosy obozowiska, nie dostrzegł jednak żadnych świateł — tak jak rozkazał.

To, że jego gniew nie ogniskował się na niczym konkretnym, zamiast osłabiać, jeszcze bardziej go podsycało. Złość krążyła niespokojnie, aż w końcu znalazła sobie obiekt — jego samego.

188

Rozpoznał teraz tę pojawiającą się nie wiadomo skąd, opadającą go niespodzianie depresję. Było to coś, czego nie doświadczał już od dłuższego czasu, od dobrych dwóch lat. Od chwili, gdy jego małżeństwo legło w gruzach i stracił dzieci. Od chwili, gdy zdusił w sobie wszelkie emocje i nauczył się nie uczestniczyć w toczącym się wokół życiu.

Teraz jednak ta bariera pękła, żaden osłonięty port nie chronił go już przed falą przyboju. Trzeba będzie podnieść wszystkie żagle, wyciągnąć kotwicę i wypłynąć na wzburzone wody.

Gniew już go opuścił. Ale gniew przynajmniej miał w sobie jakiś żar, a to tutaj było zimne jak lód. Lodowate fale zalewały go, czuł się w ich mocy mały, nic nie znaczący.

Jego myśli zwróciły się ku dzieciom i otoczyła go samotność, wyjąca jak zimowy wicher z południa. Zamknął oczy, przycisnął palcami powieki. Oczyma duszy ujrzał małe twarzyczki.

Christine —jej buzia zamyślonego cherubinka pod miękką grzywką przyciętych na pazia włosów, jej pulchne różowe nóżki pod plisowaną spódniczką.

„Kocham cię najbardziej na świecie" —mówiła z namaszczeniem, trzymając jego twarz w małych rączkach, trochę tylko lepkich od lodów.

Simon — miniaturka Bruce'a, łącznie z kształtem nosa. Obdrapane kolana, usmolona buzia. Nie obnosił się z uczuciami, lecz dawał coś lepszego: poczucie partnerstwa, daleko wykraczające poza jego sześć lat. Długie dyskusje o wszystkim, od religii („Dlaczego Jezus się nie golił?"), po politykę („Kiedy zostaniesz prezydentem, tato?").

Samotność stała się teraz czymś namacalnym, niczym zwoje ściskającego jego pierś gada. Zdeptał niedopałek obcasem i usiłował schronić się w nienawiści do kobiety, która była jego żoną. Kobiety, która mu odebrała dzieci.

Jednak nienawiść także okazała się zimna jak wystygłe popioły. Wiedział bowiem, że nie tylko tę kobietę należało obwiniać. To jeszcze jedna z moich porażek. Może gdybym

189

się bardziej starał, może gdybym nie wypowiedział niektórych okrutnych słów, może... No tak, być może i kto wie, i niewykluczone... Ale stało się inaczej. Jest już po wszystkim, skończone, i jestem sam. Nie istnieje nic gorszego; wszystko jest lepsze od samotności. To ziemia jałowa i kompletne opuszczenie.

Coś poruszyło się w nocnym mroku blisko niego, zaszeleściła cicho trawa, raczej wyczuwał, niż widział czyjąś obecność. Zesztywniał. Prawą dłoń zacisnął na karabinie. Podniósł go powoli, usiłując przebić wzrokiem ciemności.

Znów ten ruch, teraz bliżej. Trzask gałązki pod stopą. Bruce z wolna zatoczył łuk lufą karabinu, palec na spuście, kciuk na bezpieczniku. Głupio zrobił, oddalając się od obozowiska, chciał tego, to teraz ma. Balubowie! W przyćmionym świetle gwiazd dostrzegł przed sobą skradającą się postać. Ilu ich może być — zastanawiał się. — Nawet jak trafię tego jednego, może być jeszcze kilkunastu. Trzeba zaryzykować. Szybki strzał i w nogi. Do ciężarówek jest ze sto metrów, szansę ma pół na pół. Postać zatrzymała się, nasłuchując. Bruce dostrzegł zarys głowy — bez hehnu, więc to nie jeden z naszych. Uniósł karabin, wymierzył. Za ciemno, żeby zobaczyć celownik, ale z tej odległości nie mógł chybić. Wciągnął cicho powietrze, zatrzymał je w płucach, gotów oddać strzał i uciekać.

— Bruce? — głos Shermaine, wystraszony, niemal szept. Poderwał lufę karabinu w górę. Boże, mało brakowało,

a byłby ją zabił.

— Tak, jestem tutaj — odezwał się szorstko, wstrząśnięty tym, co sobie uświadomił.

— Aa, tutaj siedzisz.

— Co ty, u diabła ciężkiego, robisz poza obozowiskiem? — ofuknął ją ostro.

Miejsce zaskoczenia znów zajęła złość.

— Przepraszam, chciałam zobaczyć, czy z tobą wszystko dobrze. Nie było cię tak długo.

190

— Dobra, wracaj do obozu i nie rób więcej takich numerów, rozumiesz?

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, a potem Shermaine odezwała się cicho, głosem, w którym pobrzmiewało źle skrywane rozżalenie:

— Przyniosłam ci coś do jedzenia. Myślałam, że możesz być głodny. Jeśli to źle, to przepraszam.

Podeszła bliżej, pochyliła się i postawiła coś u jego stóp. Potem odwróciła się i już jej nie było.

— Shermaine! — próbował ją zatrzymać, lecz jedyną odpowiedzią był słabnący szelest traw, a potem cisza.

Znów został sam.

Podniósł talerz z jedzeniem.

Ty durniu. Ty głupi, tępy, bezmyślny durniu. Stracisz ją i będziesz na to zasługiwał. Zasługujesz na wszystko, co cię spotkało, i na jeszcze więcej. Nigdy się nie nauczysz, co Curry? Nie pojmiesz wreszcie, że za egoizm i bezmyślność jest kara?

Spojrzał na talerz. Wołowina z puszki, cebula, chleb i ser.

Tak, właśnie się nauczyłem — odpowiedział sam sobie z nagłą determinacją. — Nie schrzanię tego... tego czegoś, co jest pomiędzy mną i tą dziewczyną. To był ostatni raz. Teraz jestem mężczyzną. Koniec z tą dziecinadą, z humorami i litowaniem się nad sobą.

Zjadł wszystko, uświadomiwszy sobie nagłe, jaki jest głodny. Jadł szybko, wielkimi kęsami. Następnie wstał i pomaszerował z powrotem do drogi.

Na skraju obozowiska zaczepił go wartownik. Odpowiedział mu skwapliwie. Jego żandarmi nocą pociągali za spust bez zastanowienia. Zachowanie wartownika było wyjątkową uprzejmością.

— Bardzo niemądrze chodzić samemu nocą do dżungli — upomniał go żołnierz.

— Dlaczego?

Bruce czuł, że nastrój mu się zmienia. Depresja się ulotniła.

— Bardzo niemądrze — powtórzył tamten wymijająco.

191

— Duchy? — prowokował go Bruce.

— Ciotka męża mojej siostry zniknęła w lesie nie dalej jak rzut dzidą od mojej chaty. Nie było krzyku, śladów, niczego. Byłem przy tym. Tu nie ma się nad czym namyślać — odrzekł żandarm z godnością.

— A może to był lew? — drażnił się Bruce.

— Skoro tak pan mówi, to niech tak będzie. Ja wiem swoje. Ja tylko mówię, że nie jest mądrze sprzeciwiać się zwyczajom tej ziemi.

Poruszony nagle troską tamtego, Bruce położył mu rękę na ramieniu i ścisnął je przyjacielskim gestem.

— Będę pamiętał. Nie pomyślałem — rzekł i poszedł dalej.

Ten incydent potwierdził coś, co niejasno podejrzewał, a co go przedtem nie bardzo obchodziło. Ci ludzie go lubili. Dziesiątki podobnych oznak tego faktu dotąd ledwie zauważał, bo miał to w nosie. Teraz jednak sprawiło mu to niekłamaną przyjemność i w pełni wynagrodziło poczucie samotności, którego dopiero co doświadczył.

Minął grupkę mężczyzn zgromadzonych przy ognisku kuchennym i skierował się do forda, stojącego na początku konwoju. Zajrzawszy przez boczne okno, dostrzegł Sher-maine, owiniętą w koc, skuloną na tylnym siedzeniu. Zastukał w szybę, dziewczyna wyprostowała się i opuściła okno.

— Tak? — spytała chłodno.

— Dziękuję za jedzenie.

— Proszę bardzo.

W jej głosie pojawiła się ledwo wyczuwalna nutka ciepła.

— Shermaine, ja czasem mówię coś, czego wcale nie myślę. Zaskoczyłaś mnie. O mało bym cię nie zabił.

— To była moja wina. Nie powinnam była iść za tobą.

— Byłem niemiły — upierał się Bruce.

— Tak — roześmiała się tym swoim matowym śmieszkiem. — Byłeś niemiły, ale miałeś powód. Zapomnijmy o tym. — Położyła dłoń na jego ramieniu. — Powinieneś odpocząć, nie spałeś od dwóch dni.

192

— Pojedziesz jutro ze mną fordem, na dowód, że zostało mi wybaczone?

— Oczywiście.

— Dobranoc, Shermaine.

— Dobranoc, Bruce.

Nie — uzmysłowił sobie z mocą, rozkładając koce przy ognisku — nie jestem sam. Już nie.

20

— Co ze śniadaniem, szefie? — zapytał Ruffy.

— Mogą zjeść po drodze. Wydaj im po puszce wołowiny, już dość czasu zmarnowaliśmy w tej podróży.

Niebo nad lasem bladło i różowiało. Było już na tyle jasno, że mógł odczytać cyfry na zegarku. Za dwadzieścia piąta.

— Pogoń ich, Ruffy. Jeżeli dotrzemy do Msapa Junction przed zmrokiem, dalej będziemy mogli jechać nocą. Bylibyśmy w domu jutro na śniadanie.

— Tak mi mów, szefie.

Ruffy wcisnął na głowę hełm i ruszył budzić ludzi, śpiących na drodze wokół ciężarówek.

Shermaine też spała. Bruce nachylił się do okienka forda i przyglądał się jej twarzy. Na usta zsunął się jej kosmyk włosów, unosił się i opadał wraz z oddechem. Łaskotało ją to w nos — zmarszczyła go przez sen jak królik.

Poczuł wielki przypływ czułości. Palcem odsunął włosy z jej twarzy i nagle uśmiechnął się do siebie.

Jeżeli tak się czujesz jeszcze przed śniadaniem, to nieźle cię przypiliło. I wiesz co? Podoba mi się to uczucie.

— Hej, ty leniwa dziewucho —pociągnął ją za koniuszek ucha. — Czas wstawać.

Zanim konwój był gotów do drogi, zrobiło się wpół do

194

szóstej. Tyle czasu zajęło wyrwanie — metodą kija i marchewki — ze snu kilkudziesięciu mężczyzn oraz załadowanie ich na ciężarówki. Tym razem jednak Bruce nie odczuwał tej opieszałości jako nieznośnej. Jemu samemu udało się znaleźć czas na cztery godziny snu nocą, choć z pewnością było to za mało, by nadrobić poprzednie dwie doby.

Było mu teraz lekko na duszy, uczucie znużenia przyćmiła jakaś nierzeczywista, niemal świąteczna wesołość. Presja pośpiechu zniknęła, gdyż droga do Elisabethville była wolna i niezbyt długa. Jutro w domu na śniadanie!

— Za niecałą godzinę będziemy przy moście — zerknął z ukosa na Shermaine.

— Zostawiłeś tam straż?

— Dziesięciu ludzi. Zgarniemy ich prawie w przelocie, a potem następny przystanek to już pokój dwieście jeden, Grand Hotel Leopold II, Avenue du Kasai. — Uśmiechnął się na samą myśl o tym. — Kąpiel w prawdziwej wannie, wody tyle, że aż się będzie wylewać i tak gorącej, że będzie się do niej wchodzić przez pięć minut. Czyste ubrania. Stek taki gruby, z francuską sałatką i butelką szampana.

— Na śniadanie!

— Na śniadanie!

Przez chwilę milczał, delektując się tym pomysłem. Drogę przed nimi znaczyły, niczym pręgi tygrysa, cienie drzew rzucane przez wstające słońce. Powietrze wpadające przez rozbitą przednią szybę było chłodne i pachniało świeżością. Czuł się dobrze. Odpowiedzialność dowodzenia nie spoczywała już dziś na jego barkach aż tak ciężkim brzemieniem, obok siedziała ładna dziewczyna, wstawał złocisty poranek, a okropieństwa ostatnich dni zostały na wpół zapomniane — jechali prawie jak na wycieczkę.

— O czym myślisz? — zapytał nagle. Siedziała obok niego bardzo cicho.

— Zastanawiałam się nad przyszłością — odparła miękko. — Nie znam nikogo w Elisabethville i chyba nie chcę tam zostać.

195

— Wrócisz do Brukseli?

Pytanie nie miało znaczenia, ponieważ Bruce Currv, na najbliższą przyszłość bardzo sprecyzowane plan? obejmowały również Shermauie. y'

— Tak, chyba tak. No bo gdzie.

— Masz tam jakichś krewnych?

— Ciotkę.

Jesteście blisko ze sobą?

— Och, bardzo blisko. Kiedyś przyszła mnie odwiedź w sierocińcu. Razjeden przez te wszystkie lata P^ jakiś rehgijny komiks i powiedziała^ S

1 SZCZtWaĆ ł d

Nt ?' C°dZienni

Nikogo więcej nie masz?

Nie.

No to po co wracać?

A co innego mogę zrobić? Dokąd mogę pójść? Jest całe życie do przeżycia i cały świat do podróży — I to właśnie zamierzasz robić? ^-

?^1 r°biĆ' a ZaCZn? od gorącej

Bruce czuł że wisi to między nimi. Oboje wiedzieli że iuż tu jest, de było jeszcze za wcześnie o tym ro' Pocałowałem ja tylko raz, ale więcej nie treeba dalej? Małżeństwo? Jego umysł odskoczył od tego jak oparzony, lecz po chwili wrócił, by mu się Z bhzej. Skradając się, jak do niebezpiecznego potwora umknąć natychmiast, gdy bestia obnaży kły Dla niektórych to dobra rzecz. Prostuje kręgosłupy

Xr wskazuje *?«zbłąkan^12»S

był jeszcze ten

Są jednak tacy, którzy w bezbarwnej celi małżeńskiego związku popadają w zniechęcenie i usychają. Kied^brakule przestrzeni, skrzydła słabną, nie używane a ^j^

196

Itrótkowzroczne. Gdy cała komunikacja ze światem zewnętrznym odbywa się przez okna tej celi, kontakt staje się ograniczony.

A ja już mam dzieci. Mam córkę i mam syna.

Bruce odwrócił wzrok od drogi i przyjrzał się dziewczynie. Trudno by było znaleźć jakąś w niej wadę. Jej delikatne, niemal kruche piękno jest z lepszego, trwalszego gatunku niż blond włosy i duże piersi. Jest nie zepsuta; los ciężko ją doświadczał przez długi czas — nauczyło ją to dobroci i pokory.

Jest dojrzała, wie, jak działa ten świat, nieobce są jej strach i śmierć, ludzkie zło i ludzkie dobro. Nigdy nie mieszkała w bajkowym kokonie, którym oplata się większość młodych dziewcząt.

A jednak nie zapomniała, że można się śmiać.

Może i tak — pomyślał. — Może i tak. Ale za wcześnie

0 tym mówić.

— Jesteś bardzo ponury — przerwała ciszę Shermaine, ale tuż pod powierzchnią jej głosu czaił się śmiech. — Znowu jesteś jak Napoleon. A kiedy jesteś ponury, masz taki wielki

1 okrutny nos. To nos okropnego brutala, wcale nie pasuje do reszty twarzy. Chyba jak kończyli cię robić, mieli tylko jeden nos na składzie. „Jest za duży", powiedzieli, „ale innego nie mamy, a poza tym kiedy on się śmieje, to nie wygląda tak źle". No więc zaryzykowali i przyczepili ci taki jaki był.

— Czy nigdy cię nie uczono, że to nieładnie naigrawać się z ludzkich słabości? — Bruce pomacał z żałosną miną swój nos.

— Co jak co, ale słaby to ten twój nos na pewno nie jest. — Roześmiała się i przysunęła bliżej niego.

— Dobrze wiesz, że możesz mnie atakować zza tego swojego doskonałego noska, a ja nie mogę się zemścić.

— Nigdy nie należy ufać mężczyźnie, który łatwo prawi komplementy, bo z pewnością mówi to każdej kobiecie, którą spotka — odparła i przesunęła się jeszcze kawałek na

197

siedzeniu, tak że prawie się dotykali. — Marnuje pan swój talent, mon capitame. Pańskie czarowanie na mnie nie działa.

— Jeszcze chwila, a zatrzymam ten samochód i...

— Nie możesz. — Shermaine odchyliła głowę ku dwóm żandarmom siedzącym na tylnym siedzeniu. — Co oni by sobie pomyśleli, Napoleonie? To by bardzo źle wpłynęło na dyscyplinę.

— Dyscyplina, nie dyscyplina, a za chwilę zatrzymam ten samochód i stłukę cię na kwaśne jabłko, a potem pocałuję.

— Tej pierwszej groźby w ogóle się nie boję, ale z powodu drugiej zostawię twój biedny nos w spokoju.

Odsunęła się nieco i Bruce ponownie przyjrzał się jej twarzy. Pod jego badawczym wzrokiem poruszyła się niespokojnie i zaczerwieniła.

— Jak śmiesz! Czy nie uczono cię nigdy, że nieładnie jest tak się wpatrywać?

A więc znów jestem zakochany — pomyślał Bruce. — To dopiero trzeci raz, co daje średnią mniej więcej raz na dziesięć lat. Trochę mnie to przeraża, ponieważ zawsze wiąże się również z bólem. Tym rozkosznym bólem kochania i okropnym bólem utraty. Zaczyna się w lędźwiach, jest bardzo zwodnicze, bo wydaje ci się, że to ta sama stara historia, to napięcie i ucisk, które wywołuje każdy ładnie zaokrąglony tyłeczek albo para sterczących piersi. Podrap się, myślisz sobie, to tylko drobne swędzenie. Posmaruj odrobiną maści, a za moment przejdzie. Ale to się nagle rozszerza, w górę i w dół, wszędzie. Robi ci się gorąco w brzuchu, a coś trzepoce przy sercu. Robi się niebezpiecznie. Jak już dojdzie tak daleko, możesz drapać i drapać, ale co najwyżej rozognisz to jeszcze bardziej.

A potem ostatnie stadium, kiedy atakuje mózg. Nie boli, a to bardzo zły znak. Wyostrzają się zmysły, poprawia się wzrok, krew szybciej krąży, jedzenie smakuje wyśmienicie, usta chcą krzyczeć, a nogi biegać. Wreszcie iluzja wielkości: jesteś najbystrzejszym, najsilniejszym, najbardziej męskim

198

mężczyzną we wszechświecie i masz trzy metry wzrostu w skarpetkach.

Ile masz w tej chwili wzrostu, Curry? Jakieś dwa osiemdziesiąt i ważę ze sto pięćdziesiąt kilogramów — odpowiedział sobie w myśli i omal nie roześmiał się głośno.

A jak się to kończy? Kończy się słowami. Słowa potrafią zniszczyć wszystko. Kończy się to słowami lodowatymi i słowami jak ogień, który wnika w budowlę, opanowuje ją i zamienia w węgiel, w czarne, dymiące zgliszcza.

Kończy się podejrzeniami o rzeczy, których nikt nie zrobił i pewnością tych, które zostały zrobione i zapamiętane. Kończy się egoizmem, zaniedbaniem, i słowami, zawsze słowami.

Kończy się bólem, szarzyzną. Pozostawia blizny i rany, które nie goją się nigdy.

Albo kończy się bez awantur, bez furii. Po prostu rozsypuje się, ulatuje jak kurz niesiony przez wiatr. Ale i tak pozostaje udręka straty.

Znam obydwa te zakończenia, bo kochałem dwa razy. A teraz kocham znowu.

Możliwe, że tym razem nie musi być tak samo. Może tym razem to będzie coś trwałego. Nic nie jest wieczne — upomniał się w myśli. — Nic nie jest na zawsze, nawet życie, więc może tym razem, jeśli będę to pielęgnował i ochraniał, przetrwa tak długo; równie długo, co życie.

— Dojeżdżamy do mostu — uprzytomniła mu Shermaine.

Wzdrygnął się. Kilometry drogi za nimi przemknęły jakby nie zauważone. Las zgęstniał, był teraz niższy, ciemniejszy i bardziej zielony dzięki bliskości rzeki.

Zwolnił. Busz wokół nich gęstniał i tworzył tunel nad drogą. Minęli ostatni zakręt, wyjechali z leśnego tunelu na otwartą przestrzeń, gdzie droga spotykała się z torami i dalej biegły razem na zbudowany z potężnych belek most.

Bruce zatrzymał forda, wyłączył silnik i siedzieli w milczeniu, wpatrując się w ścianę dżungli na drugim brzegu,

199

z jej gęstą zasłoną pnączy oraz zwisających aż do wody lian, rysujących powierzchnię ciemnozielonej, bystro płynącej rzeki. Spoglądali na kikuty mostu, sterczące na obu brzegach niczym wyciągnięte do siebie ramiona rozdzielonych kochanków, na pustą przestrzeń pomiędzy nimi, na tlące się wciąż belki i dym wędrujący ponad zielonym nurtem w dół rzeki.

— Nie ma go — rzekła głucho Shermaine. — Spalili.

— O, nie — jęknął Bruce. — Nie, Boże, nie.

Z wysiłkiem oderwał oczy od zwęglonych szczątków mostu i zwrócił je ku odległej o sto metrów dżungli, okrążającej ich, milczącej i wrogiej.

— Nie wychodź z samochodu — rzucił ostro do Shermaine, chwytającej już za klamkę drzwiczek. — Podnieś okno, szybko.

Posłuchała.

— Oni tam czekają — wskazał skraj zarośli. Pierwsza ciężarówka konwoju wyjechała zza zakrętu na

polanę. Bruce wyskoczył z forda i podbiegł do niej.

— Nie wysiadać, zostańcie w środku! — krzyknął i pobiegł do następnych, przekazując każdej to samo polecenie.

Kiedy dotarł do szoferki Ruffy'ego, wskoczył na schodek kabiny, otworzył ją i wśliznął się na siedzenie pasażera, zatrzaskując natychmiast drzwiczki.

— Spalili most — oznajmił.

— Co się stało z chłopakami, którzy mieli go pilnować?

— Nie wiem, ale dowiemy się. Podjedź do tamtych, żebym mógł z nimi pogadać.

Przez na wpół otwarte okienko wydał rozkazy kolejno każdemu z kierowców i w ciągu dziesięciu minut wszystkie pojazdy stanęły w ciasnym, obronnym kręgu laageru, formacji znanej przodkom Bruce'a już ponad sto lat wcześniej.

— Ruffy, weź zapasowe plandeki i rozciągnij je nad nami, żeby nie mogli wrzucać strzał z góry.

Sierżant wybrał kilku żandarmów i zabrali się do roboty, wyciągając ciężkie płócienne płachty.

200

— Hendry, daj pod każdą ciężarówkę po dwóch ludzi z brenem, na wypadek gdyby chcieli zaatakować.

Wally'emu też udzieliła się gorączka przygotowań do obrony, zaniechał więc swego zwykłego pyskowania i zebrał swoich ludzi. Żandarmi wsunęli się na brzuchach pod pojazdy, wycelowując karabiny w stronę milczącej dżungli.

— Gaśnice dajcie do środka, żebyśmy je mieli pod ręką. Mogą znów użyć ognia.

Dwaj żandarmi obeszli wszystkie szoferki, by pozdejmować gaśnice zamocowane pod deskami rozdzielczymi.

— A co ja mogę robić? — zapytała stojąca obok Bruce'a Shermaine.

— Siedzieć cicho i nie wchodzić w drogę — odparł i pospieszył pomóc grupie Ruffy'ego z plandekami.

Po półgodzinie desperackich wysiłków Bruce uznał, że fortyfikacje zostały ukończone w stopniu zadowalającym.

— To ich powinno powstrzymać.

Stał wraz z Ruffym i Hendrym na środku laageru, lustrując wzrokiem zieloną płachtę nad ich głowami i ciasny krąg pojazdów. Ford stał obok cysterny, nie włączono go do kręgu, gdyż ze względu na swe rozmiary stanowiłby słaby punkt w obronie.

— Gorąco tu będzie w środku i tłok jak cholera — gderał Hendry.

— Tak, wiem. Może byś tak rozładował trochę to przeludnienie i zaczekał na zewnątrz?

— Ale śmieszne, ha ha ha — odparł Wally.

— I co teraz, szefie? — Ruffy sformułował głośno pytanie, które Bruce zadawał sobie w myśli.

— Ty i ja pójdziemy obejrzeć most.

— Ale to będzie rzadki widok, wy dwaj ze strzałami wystającymi z tyłków — parsknął Wally. — Ludzie, ja się chyba zatłukę!

— Ruffy, założymy po sześć peleryn przeciwchemicznych. Nie przypuszczam, żeby ich strzały to przebiły z odległości stu metrów. No i hełmy też, oczywiście.

201

— Jasne, szefie.

Pod sześcioma warstwami podgumowanego płótna czuli się jak w saunie. Gdy opuścili laager i ruszyli drogą w stronę mostu, Bruce czuł, że z każdym krokiem z porów jego skóry wycieka pot, spływa strumyczkami po plecach i wzdłuż boków.

Potężna postać Ruffy'ego, powiększona pelerynami, wyglądała jak prehistoryczny stwór pod koniec ciąży.

— Ciepło ci, Ruffy? — zapytał go, czując potrzebę dowcipkowania.

Otaczająca ich dżungla działała mu na nerwy. Może nie docenił siły łuków Balubów? Choć wykonane z lekkiej trzciny, groty miały żelazne, najeżone złośliwymi kolcami, spiczaste jak igła i posmarowane grubo trucizną.

— Człowieku, nie widzisz, jak się trzęsę z zimna? — odparł Ruffy. Pot lśnił mu na policzkach i kapał z podbródka. Byli jeszcze w sporej odległości od mostu, gdy wypełzł im na spotkanie odór zgnilizny. W umyśle Bruce'a każdy zapach miał swoją barwę. Ten był zielony, tą samą zielenią co nalot na psującym się mięsie. Smród zapanował taki, że mieli wrażenie, iż na nich osiada. Dławił w gardle, pokrywał język i podniebienie oleistą słodkością.

— Nie ulega wątpliwości, co to jest! — Ruffy splunął, próbując pozbyć się przesłodzonego smaku z ust.

— Gdzie oni mogą być? — wycedził Bruce, zasapany już od gorąca i wysiłku oddychania zepsutym powietrzem.

Znaleźli się już na brzegu i pytanie Bruce'a doczekało się odpowiedzi, gdy spojrzeli w dół na wąską plażę.

Wzdłuż rzeki czerniały pozostałości kilkunastu ognisk, a bliżej wysokiego brzegu sterczały dwie toporne konstrukcje z pali. Bruce przez chwilę zastanawiał się nad ich przeznaczeniem, a potem uświadomił sobie, co to jest. Widywał te krzyżaki rozpięte pomiędzy dwoma pionowymi słupami już wcześniej, w obozach myśliwskich całej Afryki. Stojaki do patroszenia! Wzdłuż krzyżaków rozwieszone były w pewnych odstępach sznury do przywiązywania zwierzyny, tyl-

202

nymi nogami do góry, z głową i przednimi nogami zwisającymi w dół i brzuchem wypiętym tak, by jednym długim cięciem noża w poprzek łatwo było uwolnić wnętrzności.

Ale zwierzyną, którą patroszono na tych stojakach, byli ludzie. Jego ludzie. Policzył sznury; dziesięć, czyli żaden nie uciekł.

— Osłaniaj mnie, Ruffy. Zejdę na dół.

To była kara, którą nakładał sam na siebie. Odpowiadał za tych ludzi i zostawił ich tutaj.

— No dobra, szefie.

Bruce zsunął się dobrze wydeptaną ścieżką na plażę. Odór stał się teraz nie do wytrzymania. Po chwili odkrył jego źródło. Pomiędzy stojakami leżała ciemna, bezkształtna masa. Jej powierzchnia ruszała się, pełzała, drgała od much. Nagle cała chmara wzbiła się, brzęcząc, nad stos ludzkich szczątków, po czym osiadła na nim znowu.

Pojedyncza mucha okrążyła głowę Bruce'a i usiadła mu na dłoni. Metalicznie błękitny odwłok, sterczące w tył skrzydła. Siedząc na jego skórze, potarła radośnie przednimi łapkami. Poczuł skurcz w krtani i żołądku; zebrało mu się na wymioty. Odpędził muchę i odleciała.

Wokół ognisk leżały porozrzucane kości. Niedaleko miejsca, gdzie stał, zobaczył rozłupaną czaszkę, ukazującą swą zawartość.

Chwycił go kolejny spazm i tym razem wymioty, kwaśne i ciepłe, podeszły mu aż do krtani. Przełknął je, odwrócił się i wdrapał z powrotem na skarpę, gdzie czekał Ruffy. Stanął, chwytając haustami powietrze, tłumiąc nudności, aż w końcu mógł się odezwać.

— Dobra, to wszystko, co chciałem wiedzieć — powiedział tylko i ruszył pierwszy, z powrotem do ciężarówek.

Bruce siedział na masce forda ranchero i zaciągał się

mocno papierosem, usiłując usunąć z ust posmak śmierci.

— Prawdopodobnie podpłynęli w nocy z nurtem rzeki

203

i wspięli się po podporach. Kanaki ze swymi ludźmi nic nie zauważyli, dopóki tamci nie przeleźli przez umocnienia. — Pociągnął znów papierosa i wypuścił dym nosem, okadzając sobie tył krtani i przewody nosowe. — Powinienem był o tym pomyśleć i ostrzec Kanakiego.

— Zjedli ich wszystkich dziesięciu? Jezu! — Nawet na Wallym Hendrym zrobiło to wrażenie. — Muszę sobie obejrzeć tę plażę. To musi naprawdę być niezłe.

— W porządku! — Głos Bruce'a nabrał nagle ostrości. — Będziesz dowódcą plutonu grabarzy. Pójdziesz tam i posprzątasz, zanim zabierzemy się za most.

Tym razem Wally nie oponował.

— Mam to zrobić teraz?

— Nie — warknął Bruce. — Ty i Ruffy weźmiecie dwie ciężarówki i pojedziecie do Port Reprieve przywieźć materiały do naprawienia mostu.

Spojrzeli na niego obaj z wyraźnym zadowoleniem.

— Nie pomyślałbym o czymś takim — rzekł Hendry.

— W hotelu i w biurach znajdziemy mnóstwo belek stropowych — rzucił z uśmiechem Ruffy.

— Gwoździe — powiedział Wally takim tonem, jakby ratował cały plan. — Będą potrzebne gwoździe.

— Teraz jest druga — uciął ich komentarze Bruce. — Do wieczora będziecie w Port Reprieve, rano zbierzecie materiały i jutro wieczorem jesteście tutaj. Weźcie tamte dwie ciężarówki i zatankujcie do pełna. Będziecie potrzebować jakichś piętnastu ludzi. Powiedzmy pięciu żandarmów na wypadek kłopotów i z dziesięciu cywili.

— To powinno wystarczyć — zgodził się Ruffy.

— Przywieźcie trochę arkuszy blachy falistej. Użyjemy ich jako osłony przed strzałami, kiedy będziemy odbudowywać most.

— Aha, bardzo dobry pomysł.

Ustalili resztę szczegółów, wybrali ludzi do wyprawy, załadowali ciężarówki i wymanewrowali nimi z kręgu. Bruce patrzył, jak znikają na drodze do Port Reprieve. Gdzieś

204

głęboko za jego oczami pojawił się ból. Nagle poczuł się strasznie zmęczony, wyprany z energii przez brak snu, przez upał i przez emocje i tempo ostatnich czterech dni. Po raz ostatni okrążył laager, sprawdził gotowość do obrony, zamienił parę słów z żandarmami, a potem powlókł się do forda. Wsunął się na przednie siedzenie, odłożył hełm i karabin, oparł głowę na ramionach i natychmiast zasnął.

21

O zmroku obudziła go Shermaine — przyniosła zimne jedzenie z puszki i butelkę piwa z zapasów Ruffy'ego.

— Przykro mi, Bruce, ale nie mamy ognia do gotowania. Nie wygląda to zbyt smacznie, a piwo za to jest ciepłe.

Bruce usiadł, przecierając oczy. Sześć godzin snu pomogło, nie były już tak napuchnięte i podrażnione. Głowa jednak bolała go nadal.

— Właściwie nie jestem głodny, dziękuję. To przez ten upał.

— Musisz jeść, Bruce. Spróbuj chociaż trochę. — Uśmiechnęła się nagle. — Przynajmniej zrobiłeś się bardziej uprzejmy po tym odpoczynku. Teraz już jest „dziękuję", zamiast „siedź cicho i nie wchodź w drogę".

— Jesteś jedną z tych kobiet, co to mają wbudowane urządzenie do nagrywania. Każde słowo zostaje zapisane i użyte potem jako dowód przeciwko człowiekowi—stwierdził z ponurą miną, ale po chwili dotknął jej ręki. — Przepraszam.

— Przepraszam — powtórzyła. — Lubię te twoje przeprosiny, mon capitaine. Są takie męskie, jak ty cały. Wszystko w tobie jest takie absolutnie męskie, czasem nawet aż za bardzo. — Spojrzała mu figlarnie w oczy.

Wiedział, że mówi o tej scence w pociągu, przerwanej wejściem Hendry'ego.

206

— Spróbujmy to zjeść — uciekł od tematu. A po chwili dodał: — Niezłe, świetny z ciebie kucharz.

— Tym razem to zasługa firmy pana Heinza i jego pięćdziesięciorga siedmiorga dzieci. Ale pewnego dnia przyrządzę ci moje tournedos au Prince. To mój specjał.

— Specjalność — poprawił ją automatycznie.

Z laageru dobiegał ich pomruk rozmów, z rzadka przerywany śmiechem. Panował nastrój rozluźnienia. Płócienny dach i ściana z samochodów dawały wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Mężczyźni spali zwinięci w kłębek albo rozmawiali w małych grupkach.

Bruce wyskrobał resztę mięsa z metalowego talerza.

— Teraz muszę sprawdzić naszą obronę.

— Och, Napoleonie. Te wieczne obowiązki — westchnęła Shermaine.

— Nie będę długo.

— A ja będę tutaj na ciebie czekała.

Wziął hełm i karabin i prawie już wysiadł z forda, gdy w dżungli rozległo się dudnienie bębna.

— Bruce! — zawołała Shermaine zduszonym szeptem i chwyciła go za ramię.

Gwar rozmów zastąpiła podszyta lękiem cisza. W bębnieniu czuło się głębię i rezonans, wprawiający w drżenie ciepłe, stojące powietrze nocy. Dźwięk nie dobiegał z konkretnego miejsca, lecz wypełniał okolicę monotonnymi, uporczywymi uderzeniami, niczym puls całego stworzenia.

— Bruce! — szepnęła znów Shermaine.

Drżała na całym ciele i wbijała palce w jego ramię z siłą wzmocnioną przerażeniem. Pomogło mu to opanować nagły przypływ jego własnego strachu.

— No już, maleńka — uspokajał ją, przytulając do piersi. — To tylko odgłos uderzania jednym kawałkiem drewna o drugi przez nagiego dzikusa. Nic nam tu nie zrobią, wiesz przecież.

— Och, Bruce, to jest takie okropne... jak dzwony... dzwony pogrzebowe.

207

— Nie gadaj głupstw — odsunął ją na długość ramienia. — Chodź ze mną. Pomóż mi uspokoić tych ludzi, na pewno są przerażeni. Musisz mi pomóc.

Wypchnął ją łagodnie z forda, a potem objąwszy w talii, poprowadził do środka obozowiska.

Co by mogło zrównoważyć otępiające działanie bębna, jego hipnotyzujący rytm? — zastanowił się. — Hałas, nasz własny hałas!

— Joseph, M'pophu — zawołał wesoło, zwracając się do dwóch najlepszych śpiewaków wśród swoich ludzi. — Szkoda, że to bębnienie jest takie kiepskie, ale ci Balubowie nie mają żadnego pojęcia o muzyce. Pokażmy im, jak śpiewają Bambalowie.

Ożywili się, czuł, że napięcie nieco opadło.

— Dawaj, Joseph! — Bruce nabrał powietrza i zaintonował pieśń sadzących, celowo fałszując, żeby ich sprowokować.

Ktoś się zaśmiał, a potem głos Josepha z wahaniem rozpoczął śpiew, nabierając stopniowo mocy. Dołączył się M'pophu ze swym basem dającym solidny podkład wibrującemu słodko, dźwięcznemu tenorowi. Zaklaskały w ciemności dłonie, na pół tempa bębna; Bruce czuł, jak wokół niego ciała zaczynają rytmicznie się kołysać.

Shermaine przestała drżeć. Ścisnął jej talię i poczuł, jak jej ciało przywiera do niego.

Teraz przydałoby się światło — pomyślał. — Nocna lampka dla moich dzieciaków, które boją się ciemności i tego bębna.

Z Shermaine u boku przemierzył laager na skos.

— Sierżancie Jacque.

— Kapitanie?

— Zacznijcie przeczesywać teren reflektorami.

— Oui, capitaine — odpowiedź była już mniej stłumiona. Lampy miały po dwie zapasowe baterie. Jedna starczała

na osiem godzin, a więc mogli świecić całą noc i jeszcze następną.

208

Ze wszystkich czterech stron laageru wystrzeliły w ciemność potężne snopy białego światła. Igrały na skraju dżungli, dawały też refleks do wnętrza kręgu, wystarczająco jasny, by wydobyć z mroku poszczególnych ludzi. Bruce spojrzał po ich twarzach. Już w porządku—uznał—duchy sobie poszły.

— Brawo, Bonaparte — rzekła Shermaine.

Bruce uświadomił sobie, że żandarmi, widząc, że ją obejmuje, uśmiechają się. Już miał opuścić rękę, lecz się powstrzymał. A cholera z tym — postanowił — przynajmniej będą mieli o czym myśleć. Poprowadził Shermaine do forda.

— Zmęczona?

— Trochę — skinęła głową.

— Rozłożę ci siedzenie do spania. Zasłonimy kocem okno, poczujesz się swobodniej.

— Będziesz gdzieś blisko?

— Tuż przy samochodzie. — Odpiął pas z pistoletem i podał jej. — Lepiej noś to od teraz.

Nawet zapięty na ostatnią dziurkę, pas był na nią zbyt wielki i pistolet wisiał jej niemal u kolan.

— Dziewica Orleańska — zemścił się za Napoleona. Pokazała mu język i wsiadła do samochodu.

Po dłuższej chwili zawołała go cicho przez śpiew i dudnienie bębna.

— Bruce?

— Słucham?

— Nic, chciałam się tylko upewnić, że jesteś. Dobranoc.

— Dobranoc, Shermaine.

Bruce leżał na pojedynczym kocu i pocił się. Śpiew ucichł już dawno, lecz bęben wciąż było słychać. Nie słabł ani na moment, pulsował, tętnił z głębi dżungli. Reflektory kołysały się regularnie w tę i z powrotem, chwilami oświetlając jasno obozowisko, a kiedy indziej pozostawiając je w cieniu. Śpiący wokół niego ludzie pochrapywali, pokasływali, mówili coś bełkotliwie przez sen, wiercili się.

209

Bruce jednak nie mógł spać. Leżał na plecach, z ręką podłożoną pod głowę, palił, wpatrywał się w płócienny sufit. Przez głowę przebiegały mu wypadki ostatnich czterech dni: skrawki rozmów, śmierć Andre, Boussier stojący z żoną u boku, eksplozje granatów, lepka krew na jego rękach, odór umierania, przemoc, przerażenie.

Poruszył się niespokojnie, pstryknął niedopałek na ziemię i zakrył rękami oczy, jakby chcąc zasłonić te wspomnienia. One jednak nie przestawały migotać w głowie, niczym obrazy z ogromnego projektora, pomieszane teraz i pozbawione logiki, lecz wciąż przerażające.

Przypomniał sobie muchę na swym ramieniu, kpiącą sobie z niego, pocierającą łapkami, spasioną i wstrętną. Potoczył głową po kocu w tę i we w tę.

Zaczynam wariować — pomyślał. — Trzeba z tym skończyć.

Usiadł energicznie, objął ramionami kolana. Wspomnienia zblakły. Ale opadły go teraz smutek i samotność. Poczuł się straszliwie zagubiony, pozbawiony celu.

Siedział na kocu i miał wrażenie, że się kurczy, robi się coraz mniejszy i przerażony.

Zaraz się popłaczę, czuję w gardle tę kluchę. I jak skrzywdzone dziecko wspinające się na kolana matki, Bruce Curry namacał tylną klapę forda i wpełzł do jego wnętrza, do Shermaine.

— Shermaine! — wyszeptał, nie widząc jej, szukając po omacku.

— Co się stało? — Usiadła natychmiast; ona też nie spała.

— Gdzie jesteś? — W jego głosie brzmiała panika.

— Tutaj... ale co się stało?

Wreszcie ją odnalazł i niezdarnie przygarnął do siebie.

— Przytul mnie, Shermaine, proszę, obejmij mnie.

— Kochanie — zaniepokoiła się. — No, co to było, powiedz, kochanie moje.

— Tylko mnie obejmij, Shermaine, nic nie mów. — Przy-

210

warł do niej, wtulając głowę w zagłębienie szyi. — Tak strasznie cię potrzebuję. O Boże! Tak bardzo, bardzo!

— Bruce... — zrozumiała teraz, jej palce pogładziły uspokajająco nasadę jego karku. — Mój Bruce — szepnęła i przytuliła go mocniej.

Jej ciało zaczęło się instynktownie kołysać, uspokajała go, jakby trzymała w ramionach dziecko.

Powoli zaczął się rozluźniać; z jego ust, wtulonych w nią, wydobyło się pojedyncze, płaczliwe westchnienie.

— Mój Bruce, mój Bruce — powtórzyła i podniosła cienką bawełnianą koszulkę; nic więcej na sobie nie miała.

Instynktownym gestem, w odwiecznym rytuale ukojenia, podała mu piersi. Otoczyła rękami jego kark i trzymała usta Bruce'a tuż przy nich. Skłoniwszy opiekuńczo głowę ku jego głowie osłoniła ich oboje opadającymi do przodu włosami.

Czując jego twarde ciało wyciągnięte przy swoim na całą długość, czując u piersi delikatne pociągnięcia i rozumiejąc, że daje siłę mężczyźnie, którego pokochała, uświadomiła sobie, że nigdy dotąd nie wiedziała co to szczęście. I nagle jego ciało przestało leżeć nieruchomo, a dostrzegła, że i jej nastrój się zmienia, że pojawia się nowe pragnienie.

— Och tak, Bruce, tak! — szepnęła w jego usta, głodne, poszukujące i był już na niej, nie dziecko, lecz znów w pełni mężczyzna.

— Taka piękna, taka ciepła. — Jego głos zmatowiał. Wstrząsnęła nią intensywność własnego pragnienia.

— Szybko, Bruce, och, Bruce.

Jego kochające, okrutne dłonie, szukające, znajdujące.

— Och, Bruce... szybko! —Wyprężyła ku niemu biodra.

— Będzie cię bolało.

— Nie... tak, chcę tego bólu.

Poczuła w swym wnętrzu opór i krzyknęła w niecierpliwym sprzeciwie:

— Przebij! — I zaraz: — Ach, jak piecze!

— Przestanę!

— Nie, nie!

211

— Kochana, to za dużo...

— Tak... nie mogę... och, Bruce. Moje serce, dotknąłeś mojego serca!

Jej zaciśnięte dłonie bębniące po jego plecach. I w głąb, pokonując ustępujący niechętnie, sprężysty opór, i z powrotem, i znowu w dół, z powrotem, i w głąb, by dotrzeć do źródła wszelkiego istnienia, opuścić je i wrócić długim ślizgiem, wniknąć, poczuć, jak się rozchyla, wysunąć się i znowu w głąb. Wzbierać powoli, paląco, boleśnie niemal i nie móc już utrzymać i — tak, tak, tak!

— Ja spadam! Och, Bruce! Bruce! Bruce!

Razem w przepaść... odeszło, wszystko odeszło. Poza przestrzenią, poza czasem, przepaść bez końca.

I nic, i wszystko. Pełnia.

Bęben w dżungli dudnił nieprzerwanie.

Później, znacznie później, spała z głową na jego ramieniu, z twarzą przytuloną do jego piersi. A on, w pełni rozbudzony, wsłuchiwał się w odgłos jej snu. Oddychała tak cicho, tak delikatnie, że nie było jej niemal słychać. Chyba, że się było w niej zakochanym — pomyślał.

Tak, myślę, że kocham tę kobietę; ale muszę mieć pewność. W imię uczciwości wobec niej i wobec siebie, muszę mieć całkowitą pewność, bo następnego razu, takiego jak ten ostatni, już nie przeżyję. Ponieważ ją kocham, nie chcę narażać jej na straszne cierpienia nieudanego małżeństwa. Lepiej, o wiele lepiej, zostawić to od razu, niżby się miało okazać, że brak temu siły przetrwania.

Przekręcił powoli głowę, jego twarz znalazła się w jej włosach, a dziewczyna przez sen potarła policzkiem o jego pierś.

Ale to tak trudno stwierdzić — dywagował. — Tak trudno to wiedzieć na początku. Jakże łatwo jest pomylić litość albo samotność z miłością. Nie mogę sobie już na to pozwolić, muszę więc przyjrzeć się wyraźnie mojemu małżeństwu z Joan. Nie będzie mi łatwo, ale spróbuję.

Jak to było z Joan na samym początku? To już tyle

212

czasu, siedem lat, że właściwie nie pamiętam — odpowiedział sobie zgodnie z prawdą. — Wszystko, co mi z tamtych dni pozostało, to obrazy niektórych miejsc i kilka garści słów, które uderzyły tam, skąd nie mógł ich wywiać wiatr ani ból.

Plaża i nadciągająca od morza mgiełka; całe drzewo, wyrzucone przez fale, zagrzebane do połowy w piasku i zbielałe od soli; koszyk kupionych po drodze truskawek, ich cierpka słodycz na jej wargach, kiedy ją całowałem.

Pamiętam piosenkę, którą razem śpiewaliśmy. „Dzwon kościelny mi mówi, że zostać tu nie mogę. Znad Meksyku granicy ruszam w dalszą drogę". Resztę zapomniałem.

I trochę pamiętam jej ciało, kształt jej piersi, nim urodziły

się dzieci.

Tylko tyle mi zostało z tego dobrego okresu.

Reszta wspomnień za to jest wyraźna — kłują, smagają jak biczem. Każde złe słowo i ton, jakim je wypowiadaliśmy. Łkania po nocy i jak to wszystko się ciągnęło przez trzy długie lata po tym śmiertelnym ciosie, i jak bardzo oboje się wysilaliśmy, żeby trwało, bo były dzieci.

Dzieci! Boże, nie wolno mi teraz o nich myśleć. To ból nie do zniesienia. Muszę po raz ostatni pomyśleć o niej, ale nie komplikując tego myśleniem o dzieciach. Muszę skończyć z tą kobietą imieniem Joan. Teraz i raz na zawsze skończyć z kobietą, przez którą płakałem. Nie nienawidzę jej nawet z powodu tego mężczyzny, z którym odeszła. Zasłużyła na jeszcze jedną próbę bycia szczęśliwą. Ale nienawidzę ją za dzieci i za to, że miłość, którą mogę dać Shermaine, jest tak wytarta, zamiast świeża i nowa. Ale żal mi jej, że tak bardzo nie potrafi odnaleźć szczęścia, za którym tak wściekle goni. Żal mi jej z powodu chłodu jej ciała i umysłu, i z powodu piękna, które już niemal utraciła (zaczyna się zawsze od oczu, jak pęknięcia na starym malowidle) i dlatego, że pożerający ją egoizm w końcu odbierze jej także miłość własnych dzieci. Moich dzieci — nie jej! Moich!

213

To wszystko, to koniec, Joan. Teraz mam Shermaine, która w ani jednym szczególe nie jest tym, kim była Joan. Ja też zasłużyłem na jeszcze jedną próbę.

— Shermaine — szepnął i odwrócił delikatnie jej głowę, by ją pocałować. — Shermaine, obudź się.

Poruszyła się mrucząc, wtulona w niego.

— Wstajemy. — Chwycił zębami płatek jej ucha i lekko ugryzł. Otworzyła oczy. — Bon matin, madame — uśmiechnął się do niej.

— Bonjour, monsieur — odpowiedziała i zamknęła oczy, przyciskając z powrotem twarz do jego piersi.

— Obudź się, muszę ci coś powiedzieć.

— Obudziłam się, ale najpierw mi powiedz, czy ja nadal śnię. Jestem pewna, że to nie może być rzeczywistość.

— Nie śnisz.

Westchnęła cichutko i objęła go mocniej.

— Teraz mi powiedz to drugie.

— Kocham cię.

— No nie, teraz to na pewno sen.

— Na jawie.

— Nie, nie budź mnie. Nie zniosę końca tego snu.

— A ty?

— Wiesz przecież — mruknęła. — Nawet nie muszę ci mówić.

— Już prawie dzień. Nie zostało nam wiele czasu.

— No to zużyję cały ten czas na mówienie ci tego. Trzymał ją w objęciach i słuchał, jak szepcze to wciąż

od nowa.

Tak — pomyślał — teraz już wiem na pewno. Nie mógłbym się aż tak pomylić. To moja kobieta.

22

Bęben umilkł o świcie. Cisza, która potem zapadła, ciążyła im, nie było w niej ulgi. Przyzwyczaili się już do tego łamanego rytmu i teraz w jakiś dziwny sposób im go brakowało.

Przemierzając obozowisko, Bruce wyczuwał, że w jego ludziach narasta niepokój, jakby przewidywali coś strasznego. Poruszali się z ociąganiem, jak gdyby starali się nie zwrócić na siebie uwagi. Żarty Bruce'a przyjmowali z nerwowym, szybko zamierającym śmiechem, jakby śmiali się w kościele. I ciągle strzelali oczami w kierunku otaczającej ich dżungli.

Niemal pragnął, by ich zaatakowano. Kontakt z tym obecnym wokół strachem spowodował, że jego nerwy też napięły się jak postronki.

Niechby wreszcie stamtąd wyleźli. Niechby się pokazali, żebyśmy mogli zmierzyć się z ludźmi, nie z fantomami.

Ale dżungla milczała, oczekiwała, obserwowała. Czuli na sobie spojrzenie jej niewidocznych oczu. W miarę jak narastał upał, jej podszyta jadem obecność wydawała się coraz bliższa.

Bruce przeszedł do południowej części laageru, starając się iść swobodnym krokiem. Uśmiechnął się do sierżanta Jacque'a, przykucnął obok niego i wyjrzał spod ciężarówki na otwartą przestrzeń i szczątki mostu.

215

— Ciężarówki niedługo wrócą — powiedział. — Szybko go naprawimy.

Jacque nie odpowiedział. Na jego wysokim, inteligentnym czole pojawił się pełen zatroskania mars, twarz miał lśniącą od potu.

— Nie ma gorszej rzeczy od takiego czekania, panie kapitanie. Aż w dołku ściska.

— Niedługo wrócą — powtórzył Bruce.

Skoro ten się tak martwi, a to jeden z najlepszych, to inni pewnie trzęsą się ze strachu jak galareta.

Jeżeli teraz zaatakują, to Bóg jeden wie, jak to się skończy. Afrykanin potrafi samym myśleniem zadręczyć się na śmierć. Po prostu kładzie się i umiera. Ci ludzie są już prawie w takim stanie; jeśliby teraz zaczął się atak, to albo wpadną w dziki szał, albo zwiną się w kłębek i będą zawodzić ze strachu. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.

Ale spójrz prawdzie w oczy — sam też nie jesteś zbytnio szczęśliwy, co? Nie — przyznał w duchu — to przez to czekanie.

Ten dźwięk rozległ się nagle. Dobiegał ze skraju dżungli po drugiej stronie obozowiska. Piskliwy, nieludzki głos, rozzłoszczony i dziki.

Serce Bruce'a zadrżało i odwrócił się szybko w tamtą stronę. Przez chwilę cały laager jakby skulił się z przerażenia.

Dźwięk rozległ się znowu, niczym smagnięcie bata po obolałych nerwach. I natychmiast zagłuszył go huk strzałów dwudziestu kilku karabinów.

Bruce wybuchnął śmiechem. Odrzucił głowę w tył i śmiał się z głębi serca.

Strzelanina przeszła w czknięcia pojedynczych wystrzałów i zamarła zupełnie. Inni też zaczęli się śmiać. Ci, którzy otworzyli ogień, uśmiechali się głupawo i ostentacyjnie przeładowywali.

Nie po raz pierwszy zaskoczył Bruce'a okrzyk nosoroga, tego żółtego ptaszyska. Wiedział jednak, że śmiech, jego

216

własny i otaczających go mężczyzn, był objawem łagodnej

histerii.

— Potrzebujecie piórka do kapelusza? — zawołał ktoś i salwa śmiechu poniosła się po obozowisku.

Napięcie zelżało, żarcik powtarzano sobie z ust do ust. Bruce wstał i opanował swoje rozbawienie.

Nic złego się nie stało — uznał. — Za cenę pięćdziesięciu naboi udało się kupić godzinę odprężenia. Dobry interes.

Podszedł do Shermaine. Ona też się śmiała.

— Jak tam sekcja żywnościowa? — rzucił z uśmiechem. — Co za cud sztuki kulinarnej mamy dziś na lunch?

— Wołowina z puszki.

— A cebula?

— Tylko wołowina. Cebula się skończyła. Bruce spoważniał.

— Jakie mamy zapasy?

— Jeszcze skrzynkę... wystarczy do jutra do obiadu. Potrzebowali dwóch dni na naprawę mostu, a potem

jeszcze dnia na jazdę do Elisabetłwille.

— No cóż — stwierdził — będziemy mieli wilcze apetyty, jak już znajdziemy się w domu. Postaraj się, żeby starczyło na dłużej. Zmniejszymy racje o połowę.

Tak był pochłonięty rozważaniem tej nowej komplikacji, że nie dotarł do niego odległy pomruk dochodzący spoza

kręgu.

— Kapitanie! — zawołał Jacąue. — Słyszy pan? Bruce przechylił głowę i nasłuchiwał.

— Ciężarówki! — wykrzyknął z ulgą. Wokół laageru podniósł się szmer podniecenia. Czekanie się skończyło.

Obie ciężarówki wyjechały z rykiem silników zza zakrętu. Siedziały nisko na osiach, ciężko załadowane sterczącymi spod płóciennych plandek belkami i blachą.

Z szoferki pierwszego wozu wychylił się Ruffy i zawołał:

217

— Cześć, szefie! Gdzie to zrzucić?

— Jak najbliżej mostu. Zaczekaj chwilkę, pojadę z tobą. Wysunął się poza obręb kręgu i podbiegł do ciężarówki

sierżanta. Gdy znalazł się na otwartej przestrzeni, poczuł mrowienie w plecach, toteż zatrzasnął za sobą drzwiczki kabiny z wyraźną ulgą.

— Nie za bardzo mi się uśmiecha być żywą tarczą.

— Mieliście jakieś problemy, jak nas nie było?

— Nie — odparł Bruce. — Ale oni tam są. Walili w bęben przez całą noc.

— Zwoływali kumpli —mruknął Ruffy i zwolnił sprzęgło. — Czeka nas jeszcze niezła zabawa, zanim skończymy ten most. Będą potrzebowali pewnie dnia czy dwóch, żeby nabrać odwagi, ale w końcu pójdą na nas jak nic.

— Zatrzymaj bokiem do mostu. — Bruce opuścił okno. — Dam znać Hendry'emu, żeby stanął przy nas. Rozładujemy to między dwie ciężarówki i zbudujemy w tym miejscu osłonę z blachy.

Podczas gdy Hendry manewrował, by ustawić się równolegle do nich, Bruce zmusił się, żeby spojrzeć w dół, na ślady masakry na plaży.

Stojaki do patroszenia nadal stały tam gdzie przedtem, ale cuchnący stos ludzkich szczątków zniknął. Odór jednak nadal wisiał w powietrzu, muchy również.

— Krokodyle — obwieścił z ulgą.

— W nocy — dopowiedział Ruffy, przyglądając się długim śladom na piasku.

— Dzięki Bogu.

— No, moim chłopakom niezbyt się uśmiechało sprzątanie tego wszystkiego.

— Poślemy kogoś na dół, niech usunie te stojaki. Nie chcę ich mieć na widoku, kiedy będziemy pracować.

— Fakt, że nie są zbyt piękne — potwierdził sierżant, spoglądając na makabryczne kobyłki.

Bruce zeskoczył między ciężarówkami.

— Hendry.

218

— To moje nazwisko. — Wally wychylił się z okna.

— Muszę cię rozczarować, ale krokodyle zrobiły robotę za ciebie.

— Widzę, nie jestem ślepy.

— Świetnie. Zakładając, że nie jesteś ślepy ani sparaliżowany, może byś tak rozładował te ciężarówki.

— Ale atrakcja—burknął Hendry, wysiadł jednak z kabiny i zaczaj pokrzykiwać na siedzących wciąż pod plandeką ludzi.

— Hej, wy tam wszyscy, wyłazić! Ruszać się!

— Jakie najgrubsze belki udało wam się znaleźć? — zapytał Bruce sierżanta.

— Dwadzieścia dwa na osiem, ale mamy ich mnóstwo.

— Powinny wystarczyć — uznał Bruce. — Możemy pozbijać je po dziesięć, żeby zrobić główne dźwigary.

Marszcząc z namysłem brwi zaczaj powoli organizować

prace naprawcze.

— Hendry, belki poukładajcie wymiarami. Blachę złóżcie tutaj. — Odgonił z twarzy kilka much. — Ile mamy młotków, Ruffy?

— Dziesięć, szefie. I mam jeszcze kilka ręcznych pił.

— Dobrze. A gwoździe i liny?

— Pod dostatkiem. Mam wiaderko sześciocalówek. Zajęty pracą Bruce nie zauważył, że jeden z cywili wyszedł

poza osłonę ciężarówek. Przeszedł kilkanaście kroków w stronę mostu i przystanął, rozpinając niespiesznie spodnie. Wtedy dopiero go spostrzegł.

— Co ty tam robisz do ciężkiej cholery? — wrzasnął. Mężczyzna wzdrygnął się, przestraszony. Nie rozumiał

angielskiego, ale ton Bruce'a był dla niego oczywisty.

— Monsieur — zaczął tłumaczyć —ja tylko chciałem...

— Wracaj natychmiast! — ryknął Bruce.

Tamten zawahał się, zmieszany i zaczął zapinać rozporek.

— Szybko, ty cholerny durniu!

Cywil posłusznie przyspieszył zapinanie spodni. Wszyscy porzucili pracę i patrzyli na niego. W zakłopotaniu, niezdarnie manipulował przy guzikach.

219

— Zostaw to! — Bruce wpadł w szał. — Wracaj, ale już!

Pierwsza strzała wzbiła się leniwie w powietrze z nadbrzeżnego buszu, zakreślając bezgłośną parabolę. Opadając nabrała szybkości i z cichym furkotem wbiła się w ziemię u stóp mężczyzny. Zadrgała sprężyście. Cienka trzcina z pióropuszem zielonych liści wyglądała niegroźnie, niemal jak zabawka.

— Biegnij! — krzyknął Bruce.

Tamten stał i wpatrywał się w strzałę w tępym niedowierzaniu.

Bruce ruszył w jego stronę, lecz w tej samej chwili opadło mu na ramię wielkie łapsko Ruffy'ego i został, tam gdzie stał. Próbował się wyrwać, lecz nie był w stanie wyzwolić się z potężnego uchwytu.

Teraz z zarośli wyleciał cały rój, niczym szarańcza. Wysokim łukiem, z cichym świstem, opadały wokół nieszczęsnego cywila, który wreszcie zerwał się do biegu.

Bruce przestał się wyrywać. Już tylko patrzył. Słyszał, jak metalowe groty dzwonią o maskę samochodu, widział, jak strzały rozpraszają się wokół biegnącego; niektóre z nich uderzając w ziemię, pękały, tak były kruche.

A potem jedna, jak perfekcyjnie rzucona pika, trafiła go dokładnie pomiędzy łopatki. Smagnęła w plecy, a mężczyzna wykręcił do tyłu ręce, na próżno usiłując dosięgnąć drzewca, z twarzą wykrzywioną bólem i przerażeniem.

— Na ziemię go! — krzyknął Bruce, gdy cywil wreszcie wpadł między ciężarówki.

Dwaj żandarmi przyskoczyli do niego i chwyciwszy za ramiona, przydusili twarzą do ziemi. Mężczyzna bełkotał coś niezrozumiale, podczas gdy Bruce usiadł mu okrakiem na plecach i chwycił cienką trzcinę. Tylko pół kolczastego grotu zagłębiło się pod skórą — nie więcej niż na dwa centymetry — gdy jednak spróbował ją wyszarpnąć, strzała złamała się, a stal pozostała w ciele.

— Nóż! — krzyknął i ktoś włożył mu do ręki bagnet.

— Uważaj na zadziory, szefie. Nie skalecz się tym...

220

— Ruffy, zbierz ludzi, niech się przygotują do odparcia ataku — przerwał mu Bruce i rozerwał koszulę ofiary.

Przez chwilę przyglądał się topornemu, ręcznie kutemu grotowi strzały. Pokrywała ją grubo trująca maść, oblepiająca zadziory jak czarne toffi.

— On już nie żyje — rzucił Ruffy, oparty o maskę ciężarówki. — Tylko jeszcze nie przestał oddychać.

Mężczyzna krzyczał i wyrywał się Bruce'owi, gdy ten wykonał pierwsze nacięcie, zagłębiając ostrze bagnetu tuż przy grocie.

— Hendry, daj mi kombinerki ze skrzynki z narzędziami.

— Masz tutaj.

Bruce uchwycił grot stalowymi kleszczami i pociągnął mocno. Tkanka trzymała się uparcie zadziorów, ciągnęła się za nimi, formując stożek. Bruce podciął ją bagnetem. Czuł, jak puszcza. Przypominało to wyciąganie haczyka z gumias-tego pyska ryby.

— Marnujesz tylko czas, szefie — mruknął znów Ruffy z właściwą Afrykanom spokojną akceptaqą gwałtownej śmierci. — Chłop już wykorkował. To nie koń! Ma już w żyłach jad węża, całkiem świeży. Z nim już koniec.

— Jesteś pewien, Ruffy? — Bruce spojrzał na niego. — To na pewno jad węża?

— Zawsze tego używają. Mieszają to z mączką z ka-sawy.

— Hendry, gdzie jest zestaw surowicy antyjadowej?

— W apteczce, w obozowisku.

Bruce jeszcze raz szarpnął grot, który wyszedł wreszcie z ciała ofiary, pozostawiając po sobie głęboki czarny otwór.

— Wszyscy do ciężarówek, musimy go zabrać do obozu! — krzyknął Bruce. — Każda sekunda się liczy!

— Spójrz tylko na jego oczy — nie rezygnował Ruffy. — Ten cały zastrzyk nic mu już nie pomoże.

Źrenice mężczyzny zwęziły się do rozmiarów łebka od szpilki; rozchodząca się po jego ciele trucizna wywoływała już drgawki.

221

— Dawać go na ciężarówkę.

Wpakowali cywila do kabiny i wskoczyli pod plandekę. Ruffy włączył zapłon, wrzucił wsteczny bieg i z rykiem silnika przebył tyłem dzielące ich od laageru trzydzieści metrów.

— Wyciągnijcie go — polecił Bruce. — Wnieście pod dach.

Ranny zawodził płaczliwie przez bezwładne wargi i zaczął się pocić. Strumyczki potu spływały mu po twarzy i nagim torsie. Z rany niemal nie leciała krew, jedynie strużka brązowawego płynu. Ta trucizna pewnie zwiększa krzepliwość — domyślił się Bruce.

— Nic ci się nie stało? — Shermaine wybiegła mu na spotkanie.

— Mnie nic — pamiętał, żeby tym razem powściągnąć język — ale jeden z cywili dostał.

— Mogę coś pomóc?

— Nie, nie chcę, żebyś na to patrzyła. Hendry, gdzie ta cholerna surowica?

Wciągnęli mężczyznę do wnętrza kręgu i ułożyli go w cieniu na kocu. Bruce uklęknął przy nim. Wziął podaną mu przez Hendry'ego czerwoną puszkę i otworzył.

— Ruffy! — zawołał do sierżanta, nakładając jednocześnie igłę na strzykawkę. — Dołączcie te dwie ciężarówki do kręgu. Niech ludzie będą w pełnym pogotowiu. Po takim sukcesie tamtym może się zebrać na odwagę prędzej, niż się spodziewamy. Hendry, każ im zrobić tu jakąś zasłonę, może z koców — rzucił do Wally'ego.

Pstryknięciem odłamał czubek ampułki, po czym napełnił strzykawkę bladożółtym serum.

— Trzymajcie go — zwrócił się do dwóch żandarmów, uchwycił fałd skóry w pobliżu rany i wbił tam igłę. Skóra ofiary była jak skóra żaby — mokra i lepka.

Wstrzykując surowicę, próbował obliczyć, ile czasu upłynęło od momentu trafienia. Około siedmiu, ośmiu minut; jad mamby zabijał w ciągu czternastu.

222

— Przekręćcie go.

Głowa mężczyzny opadała bezwładnie, oddech miał płytki i przyspieszony, z kącików ust ciekła ślina i spływała po policzkach.

— Ale widok — wydyszał Wally Hendry i Bruce podniósł wzrok.

Twarz Wally'ego pałała w wyrazie głębokiej zmysłowej przyjemności, oddychał płytko i szybko, niemal tak samo jak umierający ranny.

— Idź i pomóż Ruffy'emu — ofuknął go Bruce, czując, jak go mdli z obrzydzenia.

— O, wała. Takiego czegoś nie odpuszczę.

Bruce nie miał czasu się spierać. Uniósł skórę na brzuchu rannego i ponownie wbił igłę. Rozległy się głośne pierdnięcia; to wypróżniały się mimowolnie jelita ofiary.

— O Jezu — szepnął Hendry.

— Wynoś się! Co cię w tym tak podnieca? Daj człowiekowi spokojnie umrzeć!

Bez nadziei zrobił trzeci zastrzyk w pierś, w okolicy serca. Kiedy wciskał tłok strzykawki, ciało mężczyzny skręciło się gwałtownie w przedśmiertnym skurczu i igła złamała się pod skórą.

— Kończy się — wyszeptał Hendry. — Już się kończy. Zobacz tylko, facet. To jest dopiero coś!

Bruce poczuł, że trzęsą mu się ręce, a umysł zaćmiewa jakaś zasłona.

— Ty obrzydliwa świnio! — wrzasnął i trzasnął Hend-ry'ego na odlew w twarz, aż nim rzuciło na bok cysterny, po czym skoczył mu do gardła. Krtań pod naciskiem kciuków ugięła się elastycznie.

— Nie ma dla ciebie żadnych świętości, ty ohydny bydlaku! — krzyczał Hendry'emu w twarz. — Nie dasz nawet człowiekowi umrzeć bez...

Nagle znalazł się przy nich Ruffy i bez wysiłku oderwał dłonie Bruce'a od gardła Wally'ego. Wepchnął pomiędzy nich swe potężne ciało.

223

— Zostaw, szefie.

— Za to — wycharczał Hendry, rozmasowując sobie krtań — za to mi jeszcze zapłacisz, Curry.

Bruce odwrócił się od niego zniesmaczony i zawstydzony. Spojrzał na leżącego na kocu umarłego.

— Zakryjcie go—powiedział drżącym głosem. — Połóżcie go w którejś ciężarówce, jutro go pochowamy.

23

Przed nadejściem nocy osłona z blachy falistej została ukończona. Była to prosta, czterościenna konstrukcja na ramie z belek, bez stropu. Jedną ścianę można było zdejmować, a wszystkie miały wycięte w regularnych odstępach niewielkie otwory strzelnicze.

Dość obszerna, by pomieścić wygodnie dwunastu ludzi, sięgająca powyżej głów najwyższych z nich i szeroka dokładnie na szerokość mostu, osłona z pewnością nie wyglądała zbyt pięknie.

— Jak chcesz ją przemieszczać, szefie? — Ruffy przyglądał się konstrukcji z powątpiewaniem.

— Pokażę ci. Przeniesiemy ją teraz do obozowiska i rano będziemy mogli pomaszerować w niej do roboty.

Wybrał dwunastu ludzi. Wszedł wraz z całą grupą do osłony i zamknął za nimi ruchomą ścianę.

— Dobra, Ruffy, zabierzcie ciężarówki! — zawołał. Hendry i Ruffy odjechali na wstecznym biegu do laageru,

pozostawiając osłonę stojącą u przyczółka mostu niczym pomniejszona chatka. Wewnątrz niej Bruce porozstawiał żandarmów w równych odstępach pod ścianami.

— Złapcie za dolną belkę i na trzy podnosimy — poinstruował ich. — Gotowi? Uwaga: raz, dwa, trzy!

Osłona zakołysała się i uniosła piętnaście centymetrów

225

nad ziemię. Z obozu widać było tylko buty schowanych w środku.

— Wszyscy razem marsz!

Kolebiąc się i trzeszcząc, konstrukcja przesuwała się niezgrabnie ponad nierównym gruntem w stronę obozowiska, a pod nią stąpały rzędy stóp, na podobieństwo nóg stonogi.

Mężczyźni w laagerze wybuchnęli śmiechem, a ci z wnętrza osłony odpowiedzieli wesołymi okrzykami. Wszyscy mieli świetną zabawę. Rozweseleni ponad wszelką miarę, zapomnieli zupełnie o strachu przed zatrutymi strzałami i przyczajonymi w dżungli zjawami.

Osłona dotarła do skraju obozowiska, a potem została opuszczona na ziemię. Żandarmi jeden po drugim wyślizgiwali się na bezpieczny teren przez niewielką szparę, witani śmiechem, poklepywaniem po plecach i gratulacjami.

— To działa, szefie! — powitał go RufFy, przekrzykując gwar.

— Oczywiście, że działa — potwierdził Bruce i podniósł głos. — Wystarczy. Teraz cisza. Wracać na stanowiska.

Śmiech ucichł i powróciła uprzednia niepewność. Bruce stanął na środku kręgu i rozejrzał się. W zupełnym milczeniu wszyscy spoglądali na niego. Naczytałem się o tym sporo — zakpił w duchu. — O tych bohaterskich przemowach dowódcy do żołnierzy przed czekającą ich bitwą. Módlmy się, żebym tylko tego nie spaskudził.

— Jesteście głodni? — rzucił głośno pytanie po francusku i odpowiedział mu chór gorliwych potakiwań.

— Na obiad będzie wołowina. — Pomruki rozbawienia.

— Jutro na śniadanie też wołowina... — zawiesił głos. — A potem już nic.

Tym razem milczeli.

— Zdążycie więc porządnie zgłodnieć, zanim przeprawimy się przez rzekę. Im szybciej zrobimy ten most, tym szybciej znowu napełnicie żołądki.

Mogę im jeszcze trochę dołożyć — uznał.

226

— Widzieliście wszyscy, co przydarzyło się osobie, która wyszła na odsłonięty teren, więc nie muszę wam chyba tłumaczyć, że trzeba siedzieć w ukryciu. Starszy sierżant przygotuje latryny. Użyjemy dwudziestolitrowych beczek. Nie będzie to zbyt wygodne, więc nikogo nie skusi, żeby tam przesiadywać.

Trochę się z tego pośmiali.

— Zapamiętajcie. Dopóki jesteście w obrębie laageru albo naszej osłony, nic się wam stać nie może. Nie ma się absolutnie czego bać. Mogą sobie walić w bębny i czaić się, jak długo im się podoba, ale nie mogą nam zaszkodzić.

Pomruki potwierdzenia.

— A im szybciej skończymy most, tym szybciej ruszymy w dalszą drogę.

Rozejrzał się po ich twarzach i to, co zobaczył, przyjął z zadowoleniem. Zbudowanie osłony znacznie podniosło

morale.

— No dobrze. Sierżancie Jacąue, jak tylko się całkiem ściemni, możecie włączyć reflektory.

Skończył przemowę i podszedł do stojącej przy fordzie Shermaine. Rozpiął paski hełmu i zdjął go. Włosy miał mokre od potu. Przeczesał je palcami.

— Zmęczony jesteś — powiedziała łagodnie, przyglądając się jego podkrążonym oczom i pogłębionym przez napięcie zmarszczkom w kącikach ust.

— Nie, nic mi nie jest — zaprzeczył, choć każdy mięsień bolał go od wysiłku i stresu.

— Dzisiaj masz spać przez całą noc. Urządzę legowisko z tyłu forda.

— Z tobą? — zapytał, zerkając na nią szybko.

— Tak.

— Nie przeszkadza ci, że wszyscy się dowiedzą?

— Nie wstydzę się nas — oznajmiła zapalczywie.

— Wiem, ale...

— Powiedziałeś kiedyś, że to, co jest między nami, nie może być nigdy brudne.

227

— Oczywiście, że nie może. Myślałem tylko

- No więc ja cię kocham i od tej pory mamy wspólne łozko — stwierdziła nieodwołalnie.

Wczoraj jeszcze była dziewicą — pomyślał zadziwiony -dziś juz nie ma żadnych zahamowań. Kobieta, jak sie iu* przebudzi, znacznie mniej się przejmuje konsekwencjami niz mężczyzna. One prezentują takie całościowe podejście Ale Shermaine ma rację. Jest moją kobietą i powinna być" w moim łozku. Diabli tam z resztą świata i z tym, co sobie pomyśli.

— Szykuj to łóżko, niewiasto — powiedział z pełnym czułości uśmiechem.

Dwie godziny po zmroku znowu odezwał się bęben Leżeli spleceni w uścisku i słuchali jego dudnienia. Ale nie czuli już lęku; czuli ciepło i bezpieczeństwo, i zaspokojoną namiet-

T^^^^"nOCDą ^**«bli

24

O świcie podeszli do mostu. Osłona posuwała się przez otwarty teren niczym skorupa metalowego żółwia o wielu nogach. Ludzie pogadywali i dowcipkowali głośno w jej wnętrzu, wciąż podekscytowani wynalazkiem.

— No dobra, dość tego gadania — uciszył ich Bruce. — Mamy robotę.

Wzięli się do pracy.

W ciągu godziny słońce zmieniło blaszane pudło w istny piec. Pracowali rozebrani do pasa, ociekając potem. Pracowali gorączkowo, ponaglani nową podnietą, niepomni na nic poza z grubsza ociosanymi belkami, które przy każdym dotknięciu wbijały im drzazgi pod skórę. Pracowali w stojącym upale, wśród huku młotków i żywicznej woni trocin. Praca nabrała własnego rytmu, przerywanego tylko niekiedy poleceniami, wydawanymi niegłośno przez Bruce'a lub Ruffy'ego.

Do południa udało im się wykonać cztery główne dźwiga-ry, które miały połączyć oba przyczółki mostu. Bruce sprawdził ich wytrzymałość. Podparłszy jeden koniec, kazał stanąć wszystkim robotnikom na środku. Dźwigar ugiął się pod ich ciężarem o niecałe trzy centymetry.

— I co sądzisz, szefie? — spytał bez przekonania Ruffy.

— Cztery powinny wystarczyć. Damy jeszcze wsporniki od dołu.

229

— No, kurczę, nie wiem. Ta cysterna nieźle waży.

— Nie jest to piórko — zgodził się Bruce. — Ale musimy zaryzykować. Najpierw przejedzie ford, potem ciężarówki, a cysterna na końcu.

Sierżant pokiwał głową i otarł twarz przedramieniem. Mięśnie pod jego pachami zagrały przy tym ruchu; na wypukłości potężnego brzucha ponad paskiem także nie widać było śladu zwiotczałości.

— Pff! — wydął wargi. — Czuję, że czas na piwo. To pragnienie mnie rozkłada.

— Wziąłeś coś ze sobą? — zapytał Bruce, przesuwając kciukami po brwiach i wyciskając z nich pot, który spłynął mu po policzkach.

— Dwóch rzeczy nigdy nie zapominam, moich spodni i zapasu czegoś z bąbelkami. — Ruffy podniósł leżący w kącie blaszanej klatki niewielki pakunek; w środku coś cicho zadzwoniło. — Poznajesz ten dźwięk, szefie?

— Poznaję. Dla moich uszu to jak muzyka — odparł uśmiechając się Bruce. — Uwaga, wszyscy! — zawołał — Dziesięć minut przerwy.

Sierżant otwierał butelki i rozdawał. Jedna wypadała na trzech żandarmów.

— Nie ma sensu marnować dobrego piwa — wyjaśnił Bruce'owi. —Te Araby i tak nie docenią, co biorą do gęby.

Napój był ciepły jak zupa i pienisty, wzmógł tylko pragnienie. Bruce wysączył butelkę do dna i wyrzucił ją poza osłonę.

— No dobra — oznajmił, wstając. — Kładziemy te dźwigary na miejsce.

— To najkrótsze dziesięć minut, jakie w życiu widziałem — stwierdził Ruffy.

— Twój zegarek się późni.

Niosąc w środku dźwigary, dobrnęli z osłoną na samą krawędź tego, co zostało z mostu. Nie słychać już było śmiechów, tylko ciężkie oddechy i przekleństwa.

— Założyć liny! — rozkazał Bruce. Osobiście sprawdził węzły, po czym spojrzał na Ruffy'ego i skinął głową.

230

— Wystarczy.

— Dawać, świrusy! — ryknął Ruffy. — Podnosimy! Pierwszy dźwigar chwiejnie stanął w miarę pionowo. Ze

zwisającymi z góry linami wyglądał jak groteskowy słup na majowym festynie.

— Dwóch do każdej liny — polecił Bruce. — I opuszczać powoli. — Rozejrzał się, by się upewnić, że wszyscy są gotowi.

— Jak wam spadnie z krawędzi, to polecicie sukinsyny razem z nim! — ostrzegł Ruffy.

— Opuszczać! — zawołał Bruce.

Dźwigar pochylił się ponad wyłomem w moście, w stronę jego sterczącego na drugim brzegu, osmalonego ogniem kikuta, najpierw powoli, a potem, ściągany siłą ciążenia, coraz szybciej.

— Trzymać, sukinsyny, trzymać! — ryczał Ruffy z napiętymi z wysiłku węzłami muskułów.

Odchylili się do tyłu, by utrzymać liny, jednak ciężar potężnej belki przeważył i pociągnął ich do przodu.

Dźwigar runął w dół, wzbił chmurę drzewnego popiołu na drugim brzegu i legł, drgając, w poprzek rzeki.

— Rany, myślałem już, że go stracimy — wydyszał Ruffy i odwrócił się do swoich ludzi. — Lepiej się postarajcie przy następnym, jak nie chcecie pływać w tej rzece.

Powtórzyli całą operację z drugim dźwigarem, ale znów pod koniec nie zdołali go utrzymać. Tym razem szczęście im nie dopisało i koniec belki odbił się po drugiej stronie od mostu i ześliznął na bok.

— Spada! Ciągnąć, sukinsyny, ciągnąć! — wrzeszczał Ruffy.

Dźwigar zsunął się powoli i spadł do wody z głośnym pluskiem, zniknął na moment pod powierzchnią, a potem wynurzył się i zaczął płynąć z nurtem, dopóki nie zatrzymały go powrozy.

Bruce i Ruffy złościli się i klęli równo podczas długiej, denerwującej operacji ściągania masywnej, nieporęcznej

231

belki na ich stronę mostu. Kilka razy w kluczowym momencie wyślizgiwała im się i spadała z powrotem do rzeki.

Niezależnie od licznych cnót Ruffy'ego, jego słownik wulgaryzmów był jednak ograniczony i fakt, że musi się powtarzać, dodatkowo działał mu na nerwy. Znacznie lepiej szło w tym Bruce'owi, który pamiętał wiele zasłyszanych niegdyś przekleństw, a kilka wymyślił na poczekaniu.

Kiedy wreszcie ociekająca wodą belka znalazła się znów na moście, a oni usiedli, by odpocząć, sierżant spojrzał na Bruce'a ze szczerym podziwem.

— Świetnie przeklinasz, szefie. Nigdy przedtem cię nie słyszałem, ale nie ma dwóch zdań, niezły jesteś. Jak to było to o krowie?

Bruce powtórzył, choć nie bez pewnego zażenowania.

— Sam to wymyśliłeś?

— Aa, tak pod wpływem chwili.

— To chyba było najbardziej świńskie ze wszystkich. — Ruffy nie krył zazdrości. — Chłopie, powinieneś książkę napisać.

— Skończmy najpierw z tym mostem. Potem pomyślę o książce.

Dźwigar zachował się teraz niemal ulegle, jakby mu zależało, żeby im sprawić przyjemność. Opadł zgrabnie w poprzek wyrwy i ułożył się równo obok swego bliźniaka.

— Jak się puści porządną wiąchę, to od razu działa — oznajmił Ruffy z miną mędrca. — To twoje powiedzonko z krową załatwiło sprawę, szefie.

Umieściwszy na miejscu dwa dźwigary, najtrudniejsze mieli już za sobą. Przenieśli nad nie osłonę, która stanęła teraz okrakiem nad wyrwą w moście, i do wieczora przeciągnęli pozostałe dwie belki na drugą stronę, a potem połączyli wszystkie przy pomocy lin i gwoździ.

Gdy osłona kolebiąc się, wędrowała do obozu, mężczyźni w jej wnętrzu byli zupełnie wyczerpani, dłonie mieli w bąblach i pokłute drzazgami, lecz czuli jednocześnie ogromne zadowolenie ze swego dokonania.

232

— Sierżancie Jacque, niech jeden reflektor przez całą noc pilnuje mostu — polecił Bruce. — Nie chcielibyśmy, żeby nasi przyjaciele znów go nam spalili.

— Baterii starczy jeszcze tylko na kilka godzin — poinformował go Jacąue półgłosem.

— To niech się pali tylko jeden — zdecydował bez wahania Bruce. — Most musi być oświetlony przez całą noc. Jak sądzisz, mógłbyś odpalić po piwie chłopakom, którzy dziś pracowali przy moście? — zwrócił się z kolei do Ruffy'ego.

— Po całym na głowę? Zostało mi jeszcze tylko kilka skrzynek!

Bruce zgromił go surowym spojrzeniem i sierżant roześmiał się.

— Dobra, szefie. Chyba zasłużyli.

Bruce przeniósł swą uwagę na Hendry'ego, który siedział na schodku jednej z ciężarówek i czyścił sobie paznokcie bagnetem.

— Tutaj wszystko w porządku, Hendry? — zapytał go chłodnym tonem.

— Jasne, a coś myślał, że się stanie? Arcybiskup przyleci z wizytą, niebo spadnie na ziemię albo twoja Francuzeczka urodzi bliźniaki? — Przestał przyglądać się paznokciom i spojrzał na Bruce'a. — Zamierzacie kiedyś skończyć ten most, gościu, czy będziecie się tylko snuć i zadawać głupie pytania?

Curry był zbyt zmęczony, żeby poczuć złość.

— Masz nocną wartę, Hendry — powiedział tylko — od teraz do świtu.

— I to ma być w porządku? A ty? Co ty masz zamiar robić przez całą noc? A może się wstydzisz odpowiedzieć, co?

— Mam zamiar spać, nic poza tym. Ja się nie obijałem po obozie przez cały dzień.

Hendry wbił bagnet w ziemię pomiędzy swymi nogami i prychnął kpiąco.

— No to daj jej też trochę tego spania ode mnie, zuchu.

233

I'!'

Bruce zostawił go bez słowa i podszedł do forda.

— Witaj, kochanie. Jak wam dziś poszło? Tęskniłam — powitała go Shermaine, a jej twarz, gdy na niego spojrzała, rozjaśniła się uśmiechem.

To niezła rzecz, być kochanym — pomyślał, czując, jak zmęczenie po trosze odchodzi.

— Jesteśmy w połowie, jeszcze dzień roboty. Nie będę kłamał, że też tęskniłem. Strasznie byliśmy zaharowani.

— Twoje ręce! — zawołała zafrasowana i podniosła je, żeby się lepiej przyjrzeć. — Są w okropnym stanie.

— Nie za piękne, co?

— Czekaj, wezmę igłę. Powyciągam ci chociaż drzazgi. Z drugiego końca laageru pochwycił jego wzrok Wally

Hendry i wykonał obsceniczny gest poniżej pasa. Na widok zmarszczonej gniewnie twarzy Bruce'a odrzucił głowę do tyłu i z wyraźnym zadowoleniem wybuchnął śmiechem.

25

Bruce stał z Ruffym i Hendrym przy kuchennym ognisku. Żołądek burczał mu z głodu. W świetle wczesnego poranka ciemny kształt mostu ledwie majaczył u krańca polany. Bęben w dżungli wciąż dudnił, lecz niemal już tego nie zauważali, stał się czymś równie oczywistym jak moskity.

— Baterie się wyczerpały — mruknął Ruffy.

Nikły, żółty snop światła z reflektora wybiegał w stronę mostu i zanikał po drodze.

— Starczyło ledwie na noc — zgodził się Bruce.

— Chryste, ależ jestem głodny — narzekał Hendry. — Czego ja bym nie dał za smażone jajka i befsztyk z polędwicy.

Na wzmiankę o jedzeniu do ust Bruce'a napłynęła ślina. Wymazał z głowy obraz, jaki po słowach Wally'ego zbudowała jego wyobraźnia.

— Nie będziemy w stanie skończyć mostu i przejechać przed nocą — powiedział, a Ruffy skinął głową.

— To jeszcze cały dzień roboty, szefie.

— W takim razie zrobimy tak — kontynuował Bruce. — Ja pójdę z ludźmi na most. Hendry, ty zostaniesz w obozie i będziesz nas osłaniał, jak wczoraj. A ty, Ruffy, weźmiesz ciężarówkę i kilku chłopaków. Pojedziecie z piętnaście kilometrów stąd, tam gdzie dżungla jest rzadsza, więc nie będą się mogli do was podkraść, i natniecie drewna, ile się

235

zmieści, takich grubych polan, żeby się paliły całą noc. Ustawimy krąg ognisk wokół obozu.

— Dobry pomysł — zgodził się sierżant. — Ale co z mostem?

— Będzie trzeba wystawić na nim wartę — stwierdził Bruce, a miny tamtych wydłużyły się, gdy sobie uświadomili, co to oznacza.

— Gotowe kotlety dla chłopaków z buszu — mruknął Hendry i dodał: — Nie myślcie sobie, że będę siedział na tym moście przez całą noc.

— Nikt cię o to nie prosi. No dobra, Ruffy, jedźcie po to drewno, przywieźcie jak najwięcej.

Późnym popołudniem naprawa mostu dobiegła końca. Najniebezpieczniejszy moment nastąpił w środku dnia, kiedy Bruce z czterema ludźmi musiał wyjść poza bezpieczną osłonę i opuścić się na wystające nieco nad wodę kamienne podpory, by umocować na nich drewniane wsporniki. Wystawieni tu byli ze wszystkich stron na strzały z nadbrzeżnego buszu. Nikt jednak do nich nie strzelał, udało im się skończyć robotę i wrócić w zacisze osłony z uczuciem wręcz swego rodzaju rozczarowania.

Na koniec nabili na dźwigary poprzeczne deski, łącząc wszystko w zwartą całość.

Bruce wyprostował się i przyjrzał krytycznie efektowi dwudniowej harówki.

— Funkcjonalne. Chociaż za estetykę i poziom konstrukcyjny nagrody byśmy pewnie nie dostali.

Podniósł kurtkę i wbił ramiona w rękawy — słońce już zachodziło i spocone ciało odczuwało chłód.

— Do domu, panowie—rzucił i żandarmi ustawili się na swoich stanowiskach przy ścianach osłony.

Blaszana klatka krążyła na zewnątrz kręgu ciężarówek, przysiadając na ziemi co dwadzieścia, trzydzieści kroków, niczym stara kobieta, która zamierza się załatwić. Kiedy

236

osłona podnosiła się i posuwała dalej, pozostawiała za sobą ognisko z polan. Przed zapadnięciem nocy ogniska były gotowe i klatka wróciła do obozowiska.

— Gotowy jesteś, Ruffy? — zawołał Bruce z jej wnętrza w stronę, gdzie czekał sierżant.

— Tak jest, szefie.

Ruffy dołączył do niego z sześcioma uzbrojonymi po zęby żandarmami i wyruszyli na całonocne czuwanie na nowym moście.

Jeszcze przed północą między blaszanymi ścianami zrobiło się zimno, tym bardziej że nad wodą zerwał się wiatr i nie było chmur, które mogłyby zatrzymać przy ziemi ciepło dnia.

Mężczyźni we wnętrzu klatki kulili się pod gumowanymi pelerynami i czekali. Bruce i Ruffy przykucnęli pod blaszaną ścianą, stykając się niemal ramionami. Gwiazdy dawały trochę światła, dzięki czemu widać było wnętrze blaszanego schronienia i majaczącą przez uchylone ściany na jego końcach barierkę mostu.

— Księżyc wyjdzie za godzinę — mruknął Ruffy.

— Tylko kwadra, ale zawsze to trochę więcej światła — zgodził się z nim Bruce, spoglądając w czarny, prostokątny otwór pod nogami, w miejscu, gdzie oderwał dwie świeżo przybite deski.

— A jakby tak poświecić latarką? — zasugerował Ruffy.

— Nie. — Bruce pokręcił głową, przekładając latarkę do drugiej ręki. — Dopiero jak ich usłyszymy.

— A jeśli nie usłyszymy?

— Jeżeli podpłyną z prądem i będą się wspinać po wspornikach, a tego się właśnie spodziewam, to musimy ich usłyszeć. Będą przecież ociekali wodą.

— Kanaki i jego ludzie ich nie usłyszeli — oponował sierżant.

— Kanaki i jego ludzie nie nasłuchiwali.

Przez pewien czas stali w milczeniu. Jeden z żandarmów zaczął cicho pochrapywać i Ruffy wymierzył mu kopniaka

237

obutą stopą miedzy łopatki. Żołnierz krzyknął i podniósł się na kolana, rozglądając się w oszołomieniu.

— Śniło ci się coś ładnego? — zapytał Ruffy uprzejmym tonem.

— Ja nie spałem — zaprotestował tamten — tylko sobie myślałem.

— No to myśl trochę ciszej — poradził mu sierżant. — Bo słychać, jakbyś chciał most przepiłować.

Kolejne pół godziny wlokło się kulawo.

— Ogniska dobrze się palą — zauważył Ruffy. Bruce odwrócił głowę i spojrzał przez otwór strzelecki

w blaszanej ścianie ku kolistemu klombowi gorejących w mroku płomiennych kwiatów.

— Aha, powinny dotrwać do rana.

I znowu cisza, zakłócana jedynie brzęczeniem moskitów i szumem rzeki opływającej podpory mostu. Shermaine ma mój pistolet — przypomniał sobie Bruce z lekkim skurczem w sercu — powinienem był go od niej wziąć. Odczepił bagnet od lufy karabinu, wypróbował jego ostrość kciukiem i wsunął do pochwy na pasie. — Mogę stracić karabin, jak zaczniemy się kotłować w ciemnościach.

— Chryste, ale jestem głodny —jęknął Ruffy.

— I tak jesteś za gruby. Dieta ci nie zaszkodzi. I dalej trwali w oczekiwaniu.

Bruce popatrzył w dziurę między deskami. Jego oczy zaczęły z ciemności wysnuwać fantastyczne wizje, jakieś poruszające się kształty, niewyraźne, jak pod powierzchnią morza. Poczuł skurcz w żołądku i opanował impuls poświecenia latarką w otwór. Zamknął oczy, by im dać odpocząć. Policzę wolno do dziesięciu, a potem spojrzę znowu.

Na jego ramieniu zacisnęła się ręka Ruffy'ego; uścisk jego palców przekazał ostrzeżenie jak elektryczny alarm. Powieki Bruce'a natychmiast się podniosły.

— Słuchaj — syknął sierżant.

I Bruce usłyszał. Ukradkowe pluśnięcia wody o wodę pod

238

nimi, a potem coś dotknęło mostu, lecz tak delikatnie, że raczej poczuł wibrację, niż cokolwiek usłyszał.

— Tak — szepnął Ruffy'emu do ucha.

Wyciągnął rękę i klepnął w ramię siedzącego przed nim żandarma, który zesztywniał pod jego dotknięciem. Czując, jak oddech drapie go w wyschniętym nagle gardle, odczekał, by sygnał dotarł do wszystkich jego ludzi. Następnie podniósł leżący w poprzek kolan karabin i wycelował w dziurę.

Wziął głęboki oddech i zaświecił latarkę. Promień wystrzelił w dół i Bruce spojrzał za nim ponad lufą broni.

Otwór między deskami utworzył prostokątną ramę dla obrazu, który go przeraził. Czarne, nagie ciała, mokre i lśniące, dziwaczne wzory tatuaży, wpatrzona w niego twarz

0 szerokim, pochyłym czole ponad uderzającą bielą oczu

1 spłaszczonym nosem. Długie, połyskujące ostrze maczety zwanej panga. Ludzkie grona przyklejone do drewnianych podpór jak kleszcze do nóg zwierzęcia. Ramiona, uda i błyszczące torsy splecione w jeden organizm, oślizgły i ohydny jak morska bestia.

Bruce strzelił. Karabin podskakiwał przy jego ramieniu, a długie, pomarańczowe bryzgi z lufy zmieniły cały obraz w migotliwy horror. Masa czarnych ciał zafalowała i skłębiła się jak gromada szczurów, uwięzionych w wyschniętej studni. Spadały z pluskiem do rzeki, wdrapywały się po słupach, wijąc się i skręcając pod uderzeniami pocisków, bełkotliwym wrzaskiem zagłuszały odgłosy wystrzałów.

Karabin szczęknął głucho i Bruce sięgnął po omacku po nowy magazynek. Ruffy z żandarmami, przewieszeni przez poręcze, strzelali pod most, omiatając podpory w dole długimi seriami. Rozbłyski ognia oświetlały ich twarze i rysowały kontury sylwetek na tle nocnego nieba.

— Ciągle włażą! — ryknął Ruffy. — Nie dajcie im wyleźć na górę!

Z otworu u stóp Bruce'a wyprysnęła głowa i nagi tors człowieka. Oczy mu lśniły w świetle latarki. W ręce trzymał pangę i chciał nią chlasnąć Bruce'a po nogach.

239

Bruce odskoczył i maczeta minęła jego kolana o włos. Baluba wypełzał ku niemu z otworu niczym wielki robak, wydając z siebie przeraźliwy pisk, bezforemny okrzyk bojowego szału.

Bruce z wypadu wbił lufę pustego karabinu w wykrzywioną czarną twarz. Oparł się całym ciałem na kolbie i koniec lufy zanurzył się w oku Baluby, zagłębił się w jego głowie na dobre dziesięć centymetrów i zatrzymał dopiero, gdy trafił na kość. Z rozerwanego oka trysnął na stal karabinu strumień bezbarwnej cieczy.

Bruce szarpnięciem usiłował uwolnić broń, jej muszka jednak zahaczyła o coś jak haczyk w pysku ryby. Baluba wypuścił z ręki pangę i zacisnął obie dłonie na lufie. Wił się na plecach, wyjąc i podrzucając głową za każdym razem, gdy Bruce próbował wyciągnąć karabin z jej wnętrza.

Z otworu za nim wynurzyła się głowa i tors następnego Baluby.

Bruce puścił broń i chwycił leżącą na deskach maczetę. Przeskoczył ponad skręcającym się z bólu ciałem pierwszego napastnika i obiema rękami uniósł nad głowę ciężki nóż.

Baluba uwięziony w ciasnym otworze nie miał jak się bronić. Podniósł na niego oczy i otworzył bezradnie usta. Bruce całą siłą opuścił nóż oburącz, jakby rąbał drzewo. Od impetu ciosu zadrżały mu ramiona i poczuł, że na nogi bryznęła krew. Niehartowane ostrze złamało się tuż przy rękojeści — panga utkwiła w czaszce Baluby na dobre.

Dysząc ciężko, Bruce wyprostował się i potoczył dzikim wzrokiem wokół siebie. Balubowie roili się już przy poręczy u jednego końca mostu. Na mokrej czarnej skórze połyskiwało światło gwiazd. Jeden z żandarmów leżał zwinięty w ciemny tłumok, z wykręconą w tył głową i karabinem w rękach. Ruffy z resztą swych ludzi nadal strzelał pod most po drugiej stronie.

— Ruffy! — krzyknął Bruce. — Wyłażą za tobą! — Rzucił maczetę i przyskoczył do ciała leżącego żandarma po jego karabin.

240

Nim zdążył go dotknąć, spadło na niego czarne nagie ciało. Bruce uchylił się przed ciosem pangi i zwarł się z Ba-lubą. Upadli razem; tamten był śliski, wyginał się wężowo w uścisku Bruce'a, a jego ciało wydzielało woń zjełczałego masła.

Bruce odnalazł punkt ucisku w jego ręce z nożem i wbił w nie kciuk. Baluba wrzasnął i panga brzęknęła o deski mostu. Bruce otoczył kark napastnika jedną ręką, drugą sięgnął po bagnet.

Baluba zagiętymi palcami usiłował dosięgnąć jego oczu i rozorał mu skórę na nosie, lecz Bruce już trzymał bagnet. Przystawił czubek do czarnej piersi i pchnął. Poczuł, jak stal ześlizguje się po kości żeber, a ugodzony napastnik podwaja wysiłek, by się uwolnić. Bruce obrócił ostrze, przekręcając nadgarstek, by wepchnąć je głębiej, a drugą ręką odpychał do tyłu głowę Baluby.

Bagnet pokonał opór, trafiając na szczelinę między żebrami. Jakby posiadł dziewicę, nagle początkowy opór u wejścia ustąpił i mógł się zagłębić na całą długość. Ciało Baluby wyprężyło się odruchowo i bagnet szarpnął się w dłoni Bruce'a. Bruce nawet nie czekał, aż ofiara umrze.

Wyciągnął ostrze, uwalniając je z lgnącej do stali, wsysającej ją tkanki i dźwignął się na nogi, akurat by spostrzec, jak Ruffy podnosi innego Balubę w powietrze i ciska nim poza poręcz mostu.

Wyrwał karabin z rąk martwego żandarma, postąpił krok ku barierce. Napastnicy znów wdrapywali się na most, ci z dołu pokrzykiwali i popychali tych, co już byli wyżej.

Bruce oczyścił poręcz jednym długim pociągnięciem spustu. Jakbym strzelał do wróbli na płocie — przemknęło mu przez głowę ponure skojarzenie. Potem wychylił się przez barierkę i przeciągnął serią po wspornikach. Magazynek był pusty. Wyciągnął z kieszeni następny i przeładował. Ale to już był koniec. Balubowie wskakiwali z powrotem do rzeki, podpory mostu opustoszały, na wodzie unosiły się odpływające z nurtem głowy.

241

Opuścił karabin i powiódł spojrzeniem wokół. Trzech żandarmów dobijało Balubę, którego ranił w głowę. Stali nad nim i postękując, dźgaU go bagnetami. Baluba wciąż jeszcze wył.

Bruce odwrócił wzrok.

Ponad drzewami pokazał się rożek księżyca, otoczony mglistą poświatą.

Bruce zapalił papierosa. Okropne dźwięki za jego plecami ucichły.

— Cały jesteś, szefie?

— Ja tak. A jak u ciebie, Ruffy?

— Pić mi się strasznie chce. Mam nadzieję, że nie skopali mojej paczuszki do wody.

Cztery minuty upłynęły od pierwszego strzału do ostatniego — ocenił Bruce. — Tak to jest na wojnie, siedem godzin czekania i nudy, a potem kilka minut szaleńczego wysiłku. Nie tylko na wojnie zresztą. Całe życie tak wygląda.

Poczuł nagłe drżenie w udach i spazm nudności — opóźnioną reakcję ciała na stres.

— Co tam się dzieje? — dobiegło ich wołanie od strony obozowiska. Rozpoznał głos Hendry'ego. — Co tam z wami?

— Załatwiliśmy ich! — odkrzyknął. — Możecie spać dalej.

A ja muszę natychmiast usiąść — pomyślał.

Pominąwszy tatuaże na policzkach i czole, martwy Baluba niewiele się różnił z wyglądu od Bambalów i Bakubów, którzy stanowili zrąb oddziału najemników.

Przesunął promień latarki po ciele zabitego. Ręce i nogi miał chude, lecz o żylastych muskułach, brzuch wypukły od chronicznego niedożywienia. Było to brzydkie ciało, niezgrabne i gruzłowate. Bruce z niesmakiem przeniósł światło z powrotem na twarz. Kości czaszki tworzyły pod skórą kanciaste płaszczyzny, nos był spłaszczony, grube wargi miały w sobie jakąś odpychającą brutalność. Rozchyliły się nieco, odsłaniając zęby o ostro spiłowanych czubkach, jak zęby rekina.

242

— To ostatni, szefie. Też go wrzucę do rzeki — rozległ się za nim w ciemności głos Ruffy'ego.

— Dobrze.

Ruffy dźwignął trupa i stęknąwszy, cisnął go z pluskiem do wody, po czym otarł dłonie o wierzch barierki, a potem usiadł koło Bruce'a.

— Przeklęte małpy — rzucił, a w jego tonie pobrzmiewało echo gorzkich waśni plemiennych Afryki. — Jak ci z ONZ już się wyniosą, trzeba będzie z tym wszystkim zrobić porządek. Nauczyć paru rzeczy tych cholernych Balubów.

I tak to trwa — pomyślał Bruce. — Żydzi i goje, katolicy i protestanci, czarni i biali, Bambalowie i Balubowie.

Sprawdził czas. Dwie godziny do świtu. Jego fizyczna reakcja na fizyczną przemoc już osłabła — ręka trzymająca papierosa przestała drżeć.

— Drugi raz nie przyjdą — rzekł Ruffy. — Możesz się trochę przespać, szefie. Ja będę czuwał.

— Nie, dzięki. Poczekam z tobą.

Nerwy miał jeszcze na tyle napięte, że i tak by nie zasnął.

— A może piwko?

— Chętnie.

Pociągał z butelki i przyglądał się płonącym wokół laageru ogniskom. Zmalały już do rozmiarów kręgów czerwonego żaru, lecz wiedział, że sierżant ma rację: Balubowie już tej nocy nie zaatakują.

— No i jak ci się podoba wolność?

— To znaczy co, szefie?

Pytanie zaskoczyło Ruffy'ego. Odwrócił się zdziwiony.

— Jak ci się podoba teraz, kiedy już nie ma Belgów?

— Chyba jest całkiem nieźle.

— A jeśli Czombe będzie się musiał poddać rządowi republiki?

— Tym stukniętym Arabom? — skrzywił się Ruffy. — Im zależy tylko na naszej miedzi. Zdrowo by się musieli nagim-nastykować, żeby ją dostać. My tu siedzimy mocno w siodle!

243

Oto wielki turniej jeździecki czarnej Afryki, wciąż ten sam: kto kogo zrzuci z siodła. I jak we wszystkich sytuacjach, od których zależało przetrwanie, nie była to kwestia etyki czy doktryny politycznej (chyba, że dla obserwatorów z Whitehall, Moskwy, Waszyngtonu czy Pekinu). Nadchodzą wielkie dni — pomyślał Bruce. — Jak już w moim kraju nastąpi wybuch, to w porównaniu z nim, to co się działo w Algierii to były warcaby w klubie emeryta.

26

Słońce już wzeszło, rzucając na polanę długie cienie. Bruce stał przy fordzie i spoglądał ku blaszanej osłonie, znajdującej się teraz po drugiej stronie mostu.

Chciał odpocząć chwilę i zastanowić się spokojnie jeszcze raz, czy przygotowali się jak należy do przeprawy. Czy może czegoś nie dopatrzył, czy można jeszcze coś zrobić, żeby była bardziej bezpieczna?

Wewnątrz osłony na drugim brzegu siedział Hendry z tuzinem ludzi dla odparcia ewentualnego ataku od tamtej strony.

Najpierw Shermaine przejedzie fordem. Następnie ciężarówki. Puste, żeby zmniejszyć niebezpieczeństwo zawalenia się mostu, czy choćby osłabienia go przed przeprawieniem się cysterny. Po przejeździe każdej ciężarówki Hendry przetransportuje jej pasażerów i ładunek przez most w osłonie i umieści bezpiecznie pod płócienną plandeką. Ostatnia ciężarówka będzie musiała przejechać załadowana do pełna. Niestety nie da się tego uniknąć.

Na końcu Bruce zamierzał osobiście przeprowadzić cysternę. Nie w geście bohaterstwa, choć była to najniebezpieczniejsza część całej operacji, lecz dlatego, że nie chciał w tej kwestii polegać na nikim, nawet na Ruffym. Od tych dwóch tysięcy litrów benzyny w jej zbiorniku zależał ich

245

bezpieczny powrót. Na wszelki wypadek kazał zatankować! wszystkie auta do pełna, ale jeszcze przed Msapa Junction czekało ich ponowne tankowanie. Pochylił się do siedzącej za kierownicą forda Shermaine.

— Jedź na dwójce, powoli, ale równo. Cokolwiek by ci przyszło do głowy, nie zatrzymuj się.

Skinęła głową. Była opanowana, uśmiechnęła się. Patrząc na nią poczuł przypływ dumy. Taka drobna i śliczna, wykonywała dziś męską robotę.

— Jak tylko będziesz na drugim brzegu — ciągnął—puszczam pierwszą ciężarówkę. Hendry zostawi w niej połowę swoich ludzi i przejdzie na tę stronę po następnych.

— Tak jest, monsieur Bonaparte.

— Wieczorem mi za to zapłacisz — pogroził jej palcem. — W drogę.

Puściła sprzęgło i ford potoczył się po nierównym gruncie do drogi, a potem przyspieszył gładko i podjechał do mostu.

Bruce wstrzymał oddech, lecz auto pokonując naprawiony odcinek mostu, tylko nieznacznie przyhamowało i zachybo-tało się lekko.

— Bogu dzięki — odetchnął z ulgą, a Shermaine tymczasem zatrzymała się już przy osłonie na drugim brzegu.

— Allez! — zawołał do maszynisty, którego obsadził jako kierowcę pierwszej ciężarówki.

Pucołowata twarz rozpromieniła się w radosnym uśmiechu i ciężarówka ruszyła.

Bruce obserwował jej wjazd na most w napięciu. Nowe belki ugięły się dość znacznie pod ciężarem auta, protestując z głośnym trzaskiem.

— Nie jest za dobrze — mruknął pod nosem.

— Ano nie — zgodził się Ruffy. — Szefie, dlaczego cysterny nie może poprowadzić ktoś inny?

— Już to przerabialiśmy — odparł Bruce, nie odwracając głowy.

Hendry na drugim brzegu wypuszczał już ludzi z osłony 246

pod budę ciężarówki. Potem blaszana klatka rozpoczęła mozolną przeprawę z powrotem.

Zdenerwowanie i zniecierpliwienie towarzyszyły Bruce'owi przez całe cztery godziny, które im zajęło przeprowadzenie trzech ciężarówek. Wąskim gardłem był tu transport ludzi w kursującej tam i z powrotem blaszanej osłonie; każde jej przejście trwało co najmniej dziesięć minut.

Wreszcie na północnym brzegu zostały tylko ostatnia ciężarówka i cysterna. Bruce uruchomił silnik, trzymał go na niskim biegu, a potem dał sygnał klaksonem. Kierowca ciężarówki machnął ręką na potwierdzenie i ruszył do przodu.

Samochód dotarł do mostu, a potem na jego środek. Był ciężko załadowany, z dwudziestoma ludźmi na pace. Kiedy wjechał na naprawiony odcinek, zwolnił, prawie się zatrzymał.

—- Jedź, do cholery ciężkiej, nie stawaj! — wrzasnął Bruce z bezsilnej złości.

Ten kretyn zapomniał, jakie dostał rozkazy. Ciężarówka podpełzła do przodu; most niepokojąco ugiął się pod jej ciężarem, wysoka płócienna plandeka chwiała się szaleńczo i mimo pracującego silnika cysterny do uszu Bruce'a docierał jęk belek mostu.

— Co za idiota, co za cholerny idiota — mruczał do siebie zrozpaczony.

Uświadomił sobie nagle, że został tutaj na pomocnym brzegu zupełnie sam i bez ochrony, a w dodatku niekompetencja kierowcy zagrażała całości mostu. Ruszył cysterną z miejsca.

Tymczasem kierowca ciężarówki wpadł w panikę. Silnik ryczał, tylne koła buksowały wściekle i dymiąc niebiesko spod przypalanych opon wyrywały z mostu deski. Wreszcie samochód szarpnął się do przodu i z wyciem wyskoczył na południowy brzeg.

Bruce zawahał się; wcisnął hamulec i zatrzymał cysternę na krawędzi mostu.

247

Zastanawiał się gorączkowo. Sensownie byłoby sprawdzić, jakich uszkodzeń doznał most i naprawić je, zanim zaryzykuje wjazd ciężką cysterną. To by jednak mogło oznaczać kolejny dzień zwłoki. Nikt z nich nic nie jadł od poprzedniego poranka. Czy wolno mu było zaryzykować, mając pięćdziesiąt procent szans, że przejedzie? Bo tak to dokładnie wyglądało. Orzeł —jesteś po drugiej stronie, reszka — zwalasz się z cysterną na środek rzeki. Decyzja została niespodziewanie podjęta za niego. Z drugiego brzegu zaczął strzelać bren. Bruce aż podskoczył na fotelu. Dołączyło się kilkanaście innych karabinów; obok cysterny śmignął pocisk smugowy. Strzelali w jego kierunku, kule świstały z obu stron auta. Usiłował zmusić nic nie rozumiejący mózg, by jakoś wyjaśnił tę nową sytuację, ale to działo się zbyt szybko. Wszystko zmieniło się w zamieszanie i chaos. Nagle jego uwagę zwrócił jakiś ruch w bocznym lusterku samochodu. Spojrzał na to tępym wzrokiem, po czym odwrócił się nagle i wyjrzał przez szybę. — Chryste! — krzyknął przerażony. Na obu krańcach polany wysypywali się z dżungli Balu-bowie. Biegło ich w jego stronę setki; spódniczki ze skór zwierzęcych owijały im się wokół ud, trzepotały pierzaste przybrania głów, a długie ostrza maczet połyskiwały w słońcu. O metalowy korpus cysterny zadzwoniła głucho strzała. Bruce zwiększył gwałtownie obroty silnika, uchwycił mocniej kierownicę obiema rękami i wprowadził samochód na most. Na tle odgłosów strzelaniny dobiegało go przenikliwe wycie, nabrzmiały podnieceniem pisk setek gardeł. Wydawał się bardzo bliski i Bruce rzucił szybkie spojrzenie w lusterko. To, co ujrzał, sprawiło, że niemal stracił głowę i puścił cysternę na pełny gaz. Najbliższy samochodu Baluba, osłonięty przez kadłub samochodu przed kulami, był o kilka kroków. Widać już było tatuaże na jego czole i piersi.

Bruce zmusił się, żeby nie naciskać zbyt mocno na gaz i wjechał na wyremontowany odcinek mostu z umiarkowaną prędkością trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. Pró-

248

bował nie przyjmować do wiadomości wrzasków za sobą i huku wystrzałów przed sobą.

Przednie koła znalazły się już na nowych dźwigarach i wyraźniej niż wszystko inne usłyszał ich głośny jęk — uginały się pod ciężarem cysterny.

Cysterna toczyła się dalej i teraz tylne koła dołożyły swoją wagę do obciążenia mostu. Jęk belek zamienił się w trzask rozłupywanego drewna. Most obniżył się i cysterna najpierw zwolniła, koła straciły punkt oparcia, a potem stanęła.

Z głośnym hukiem pękł jeden z czterech dźwigarów; tył samochodu obniżył się znacznie, cysterna zadarła nos do góry i Bruce poczuł, że zaczęła zsuwać się z powrotem.

Wyskakuj! — wrzasnął jego rozum. — Wyskakuj, ona spada!

Bruce złapał za klamkę, lecz w tym momencie most załamał się do końca i cysterna zwaliła się bokiem w dół.

Rzuciło nim w poprzek kabiny z siłą, która go oszołomiła, nogi ugrzęzły mu pod siedzeniem pasażera, ręce zaplątały się w pas karabinu. Samochód spadał, a jemu żołądek podskoczył do piersi, jak podczas jazdy olbrzymią kolejką górską.

Przyprawiający o mdłości upadek trwał tylko sekundę, po czym cysterna grzmotnęła o powierzchnię wody. Zapadała się w głąb, a odgłos strzelaniny i krzyki Balubów cichły bardzo szybko. Bruce widział teraz przez przednią szybę chłodną zieleń zmąconej wody, jakby zaglądał do wielkiego akwarium. Łagodnym, kołyszącym się ruchem samochód pogrążał się coraz głębiej.

— O mój Boże, tylko nie to! — krzyknął, usiłując dźwignąć się z podłogi szoferki.

Uszy wypełniał mu syk i bulgot uciekającego powietrza, które ławicą srebrzystych bąbelków przesuwało się za szybą w górę.

Samochód wciąż tonął i Bruce poczuł w uszach ból od narastającego w kabinie ciśnienia. Otworzył usta, przełykając

249

konwulsyjnie. Bębenki wydały ciche piśniecie; ciśnienie się wyrównało i ból zelżał. Przez podłogę szoferki sączyły się fontanny wody, jej strumienie tryskały też spomiędzy instrumentów na desce rozdzielczej. Kabina była na wpół zatopiona.

Bruce złapał za klamkę i naparł na drzwiczki ramieniem. Nie ustąpiły ani na centymetr. Rzucił się na nie całym ciężarem, zaparł się nogami o siedzenie pasażera i pchał z takim wysiłkiem, że oczy wychodziły mu z orbit. Drzwiczki unieruchomiło jednak na dobre olbrzymie ciśnienie wody z zewnątrz.

— Przednia szyba! — krzyknął głośno do siebie. — Rozbij przednią szybę!

Po omacku szukał karabinu. Woda sięgała mu już do pasa. Znalazł karabin i przystawił go lufą do szyby. Już naciskał spust, kiedy ostrzegł go zdrowy rozsądek. Uzmysłowił sobie bowiem niebezpieczeństwo takiego wystrzału. Eksplozja w ciasnocie kabiny z pewnością rozerwałaby mu bębenki, a lawina odłamków szkła, wepchniętych z wielką siłą do środka przez wodę, poraniłaby mu twarz i mogła oślepić.

Opuścił broń. Lęk stopniowo ustępował, a na jego miejsce pojawiła się chłodna pewność porażki. Znalazł się w pułapce, piętnaście metrów pod wodą. Nie było stąd ucieczki.

Przyszło mu do głowy, czyby nie zwrócić broni przeciwko sobie i nie zrobić tego, co i tak nieuniknione, natychmiast jednak odrzucił ten pomysł. Nie w ten sposób, nigdy!

Otrząsnął się, próbując wytrącić umysł z zimnego, letar-gicznego uścisku pewnej śmierci. Musi coś być. Myśl, cholera, myśl!

Cysterna nadal się kołysała; nie osiadła jeszcze na dobre na mulistym dnie. Jak długo był pod powierzchnią? Około dwudziestu sekund. Powinna więc dotknąć dna już jakiś czas temu.

Chyba, że... Bruce poczuł nadzieję, wraz z którą wstąpiło weń nowe życie. Zbiornik! No jasne, Bogu dzięki!

250

Wielki zbiornik na dwadzieścia tysięcy litrów benzyny za jego plecami był teraz prawie pusty; zostało w nim około dwóch tysięcy litrów. Mógł zrównoważyć niemal osiemnaście ton wagi całej cysterny. Mógł pływać.

Jak gdyby na potwierdzenie tej nowej nadziei poczuł, że zelżał ucisk w uszach. Ciśnienie spadało — wypływał na powierzchnię!

Bruce spojrzał na zieloną wodę za oknem. Srebrzyste bąbelki powietrza nie uciekały już ku górze, lecz zawisły wokół kabiny. Cysterna przezwyciężyła początkowy impet, który cisnął ją tak głęboko pod wodę, i wypływała teraz w takim samym tempie jak one.

Ciemna zieleń rzecznej głębi powoli bladła. Nagle Bruce wybuchnął śmiechem, urywanym, histerycznym chichotem, którego odgłos zaskoczył jego samego. Natychmiast zdusił go w sobie.

Cysterna wyskoczyła na powierzchnię, z przedniej szyby spłynęła woda i mignął mu za oknem rozmazany widok południowego brzegu.

Nacisnął klamkę. Tym razem drzwi stanęły otworem. Do szoferki wlała się woda, ale Bruce zdołał wygramolić się z samochodu, pokonując jej opór.

Jednym szybkim spojrzeniem ocenił sytuację. Cysterna spłynęła w dół rzeki jakieś dwadzieścia metrów, karabiny na południowym brzegu umilkły, a na północnym nie było śladu Balubów. Musieli skryć się z powrotem w dżungli.

Zanurzył się w rzece i wystartował ku południowemu brzegowi. Słyszał niewyraźne okrzyki, którymi dopingowali go do wysiłku jego żołnierze.

Już po kilkunastu ruchach przekonał się, że jest w opałach. Buty i nasiąknięty wodą mundur niemal nie pozwalały mu się ruszyć. Utrzymując się w pionie, zerwał z głowy metalowy hełm i pozwolił mu zatonąć. Potem spróbował wydobyć się z kurtki. Materiał lepił się do ramion i piersi; zanim udało mu się jej pozbyć, cztery razy znalazł się pod powierzchnią. Zmęczone nogi ciążyły mu bardzo i natykał się porządnie wody.

251

Południowy brzeg był za daleko, nie miał szans tam dopłynąć. Pokasłując boleśnie, zmienił kierunek i popłynął pod prąd w stronę mostu.

Czuł, że pogrąża się głębiej w wodzie, zmuszał się do wykonania każdego ruchu ramion.

Coś wpadło z pluskiem do wody niedaleko od niego. Nie zwrócił na to uwagi, nagle ogarnęła go obojętność — to pierwsze stadium tonięcia. Oddychał nierytmicznie i zachłysnął się wodą, co wywołało kolejny atak bolesnego kaszlu. Wisiał w wodzie, młócił rękami powierzchnię i chwytał łapczywie powietrze.

Znów coś chlupnęło w pobliżu i tym razem odwrócił głowę. Obok niego unosiła się na wodzie strzała, a po chwili zaczęły wokół padać kolejne.

Ukryci w gęstym nadbrzeżnym buszu Balubowie strzelali do niego; deszcz strzał mącił powierzchnię wokół jego głowy. Znów zaczął płynąć, prąc szaleńczo w górę rzeki. Płynął do momentu, kiedy już nie był w stanie podnosić ramion nad wodę, a ciężar butów ściągał go w dół.

Spojrzał przed siebie. Most był niedaleko, niecałe dziesięć metrów dalej, lecz mogło to być równie dobrze dziesięć kilometrów. Nie da rady.

Padające wkoło strzały już nie przejmowały go strachem. Myślał o nich zaledwie z lekką irytacją.

Czemu u diabła nie zostawią mnie w spokoju? Już nie mam ochoty się w to bawić. Chcę tylko odpocząć. Jestem zmęczony, tak strasznie zmęczony.

Przestał się poruszać i poczuł chłód wody podchodzącej mu do ust i nosa.

— Trzymaj się, szefie, idę do ciebie!

Okrzyk przedostał się przez szarą mgłę, oblepiającą umysł. Wierzgnął nogami i jego głowa raz jeszcze wynurzyła się ponad powierzchnię. Spojrzał ku mostowi.

Zupełnie goły, z kołyszącym się wielkim brzuchem, z dyndającą kiścią olbrzymich genitaliów, podskakującą wesoło przy każdym kroku potężnych nóg, niczym szarżujący

252

czarny hipopotam pędził po moście starszy sierżant Ruf-furaro.

Dobiegł do zarwanego odcinka i wspiął się na barierkę. Strzały fruwały wokół niego z furkotem jak rozwścieczone owady. Jedna otarła się o jego bark. Ruffy odpędził ją ruchem ręki, po czym wybił się w górę i rozczapierzając niezgrabnie nogi i ramiona grzmotnął jak kłoda z pluskiem

0 powierzchnię rzeki.

— Gdzie jesteś, szefie, u diabła?

Bruce zaskrzeczał coś w odpowiedzi i Ruffy ruszył w jego stronę, młócąc wodę topornymi uderzeniami wysoko wyrzucanych rąk.

Wreszcie znalazł się przy nim.

— Zawsze się musisz wygłupiać? — wymamrotał. — Niektórzy chyba się nigdy nie nauczą!

Potężną garścią chwycił go za włosy. Opierając się bez większego skutku, Bruce poczuł, że jego głowa znalazła się pod pachą Ruffy'ego i że jest za nią ciągnięty po wodzie. Co pewien czas jego twarz wynurzała się na tyle, że mógł zaczerpnąć powietrza, lecz przeważnie znajdowała się pod powierzchnią. Świadomość go opuszczała.

Nagle uderzył w coś mocno głową; był jednak zbyt słaby, żeby choć sięgnąć ręką.

— Obudź się, szefie. Potem sobie pośpisz! — huknął mu prosto w ucho Ruffy.

Bruce otworzył oczy i ujrzał obok siebie drewniany słup mostu.

— Ruszaj się. Nie dam rady cię wnieść na górę. Ruffy ulokował się za słupem, który osłaniał ich przed

strzałami. Prąd był tu jednak silny i odciągał ich w dół rzeki. Głowa Bruce'a, pozbawiona oparcia, chwiała się na boki

1 opadł twarzą do wody.

— No już, obudź się!

Z ostrym plaśnięciem Ruffy uderzył go otwartą dłonią w policzek. Wstrząs wrócił mu przytomność. Bruce zakasłał i przez usta i nos wypłynęły mu wymioty, składające się

253

głównie z wody, a po chwili, z bolesnym skurczem, zwymiotował ponownie.

— I jak się teraz czujesz? — dopytywał się Ruffy. Bruce wyciągnął rękę i otarł usta. Zrobiło mu się znacznie

lepiej.

— Dasz radę się ruszyć? Bruce skinął głową.

— No to już.

Popychany i podpierany przez Ruffy'ego, Bruce przesuwał się w górę słupa. Gdy się wynurzył, ze spodni wylała mu się woda, włosy miał przyklejone do czoła, a w płucach przy każdym oddechu mu charczało.

— Uważaj, szefie — odezwał się Ruffy. — Jak wyjdziemy na górę, znajdziemy się bez osłony. Zasypią nas strzałami i nie będzie czasu na pogawędki. Przełazimy szybko przez barierkę i pędzimy ile sił w nogach, rozumiesz?

Bruce potwierdził skinieniem głowy. Nad sobą miał deski mostu. Sięgnął jedną ręką w górę i uchwycił słupek poręczy, nie był jednak w stanie się podciągnąć i zawisł na nim bezsilnie.

— Trzymaj się — powiedział Ruffy i przerzucił swe mokre, lśniące cielsko przez krawędź mostu.

W powietrzu znów zaczęły śmigać strzały; jedna z nich wbiła się w drewno dziesięć centymetrów od twarzy Bruce'a i tkwiła tam drgając. Jego chwyt powoli słabł. Nie utrzymam — pomyślał. — Spadnę.

Na jego przegubie zacisnęła się dłoń Ruffy'ego i poczuł, że jest wciągany do góry, a nogi dyndają mu w powietrzu. Wisiał tak na jednej ręce, a sześć metrów pod nim przesuwały się wodne wiry.

W końcu wynurzył się spod mostu, szorując piersią o jego poręcz i drąc sobie koszulę, aż legł na deskach niczym bezwładny tłumok.

Docierały do niego niewyraźne odgłosy strzałów z południowego brzegu, furkot i głuche uderzenia strzał o drewno i wreszcie głos Ruffy'ego:

— No już, szefie, wstawaj!

254

Poczuł, że jest stawiany na nogi i wleczony. Słaniał się i potykał u boku sierżanta. I nagle nie było już strzał, pod stopami zamiast desek poczuł ubitą ziemię, usłyszał głosy i czyjeś ręce uniosły go, a potem położyły twarzą do dołu na drewnianej podłodze ciężarówki. Rytmiczny ucisk na piersi; to ktoś zaczął mu robić sztuczne oddychanie. Ciepława woda, podchodząca do gardła. Głos Shermaine. Nie rozumiał, co ona mówi, lecz sam ten dźwięk wystarczył, by poczuł się wreszcie bezpieczny. Uświadomił sobie jak przez mgłę, że to najważniejszy dźwięk w jego życiu.

A potem znów zwymiotował.

Najpierw niepewnie, a potem coraz szybciej, Bruce powracał znad krawędzi zatracenia.

— Wystarczy — wymamrotał i przekręcił się, wydobywając spod sierżanta Jacque'a, który aplikował mu sztuczne oddychanie.

Ten ruch wywołał nowy paroksyzm kaszlu. Poczuł na ramionach przytrzymujące go dłonie Shermaine.

— Bruce, musisz odpocząć.

— Nie, nie. Musimy wydostać się z dżungli — wy sapał i dźwignął się do pozycji siedzącej.

— Nie ma pośpiechu, szefie — rozległ się głos Ruf-fy'ego. — Balubów zostawiliśmy na tamtym brzegu. Między nami jest rzeka.

— Skąd to wiesz? — sprzeciwił się.

— No przecież...

— Żadne przecież — wycharczał Bruce. — Po tej stronie też może się kryć z parę setek. — Znów kaszlnął boleśnie i dodał: — Ruszamy za pięć minut, przygotuj ludzi.

— Dobra — sierżant odwrócił się by odejść.

— Ruffy!

— Co, szefie? — Ruffy spojrzał pytająco przez ramię.

— Dziękuję.

— Nie ma sprawy. — Ruffy uśmiechnął się z zażenowaniem. — I tak potrzebowałem kąpieli.

— Masz u mnie drinka, jak wrócimy do domu.

255

— Przypomnę ci to — uśmiechnął się sierżant i zeskoczył na ziemię. Po chwili już wykrzykiwał polecenia.

— Myślałam, że cię stracę. — Shermaine nadal obejmowała go, a Bruce po raz pierwszy spojrzał w jej twarz.

— Nie pozbedziesz się mnie tak łatwo, słodka dziewczyno — zapewnił ją.

Czuł się już znacznie lepiej.

— Bruce, ja bym chciała... nie umiem tego powiedzieć... Nie mogąc znaleźć odpowiednich słów pochyliła się i pocałowała go głęboko w usta.

Kiedy się odsunęli od siebie, ujrzeli na twarzach sierżanta Jacque'a i dwóch towarzyszących mu żandarmów pełne zachwytu uśmiechy.

— No to już jest pan zdrowy, panie kapitanie — oznajmił Jacąue.

— Jak ryba — przytaknął Bruce. — Przygotujcie się do odjazdu.

Z siedzenia pasażera przez tylną szybę forda Bruce rzucił ostatnie spojrzenie na rzekę. Zerwane dźwigary zwisały jak złamany w środku zwodzony most, tkwiący oboma końcami w rzece. Na przeciwległym brzegu, jak rzucone bezładnie celuloidowe lalki, leżało w słońcu kilku martwych Balubów. Daleko w dole rzeki, wyrzucony przez nurt na plażę, leżał na boku kadłub cysterny, częściowo zanurzony w płytkiej wodzie; widać było wyraźnie białe logo Shella.

A rzeka płynęła, zielona i tajemnicza, wśród napierającej z obu brzegów dżungli.

— Wynosimy się stąd — powiedział do siedzącej za kierownicą Shermaine.

Włączyła zapłon i ruszyli na czele konwoju, poprzez pas gęstego nadrzecznego buszu przechodzący dalej w rzadszy las.

Bruce spojrzał na zegarek. Szkiełko zasnuło się od wewnątrz wilgocią.

256

— Stanęło cholerstwo — stwierdził, przykładając zegarek do ucha. — Która u ciebie?

— Za dwadzieścia pierwsza.

— Pół dnia stracone — mruknął niezadowolony.

— Nie dojedziemy do Msapa Junction przed zmrokiem?

— Nie. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, za daleko. Po drugie, zabraknie nam paliwa.

— I co wobec tego zamierzasz zrobić?

Jej głos brzmiał spokojnie; miała do niego absolutne zaufanie. Ciekawe jak długo to potrwa — przemknął mu przez głowę cyniczny komentarz. — Na początku zawsze jesteś bogiem, wolnym od jakichkolwiek ludzkich słabości. Widzą cię na pewnym stałym poziomie, nigdy nie niższym od doskonałego. A kiedy pierwszy raz nie uda ci się sprostać tym standardom, cały ich świat pada w gruzy.

— Coś wymyślimy.

— Jestem pewna, że ty coś wymyślisz — przytaknęła z zadowoleniem i Bruce musiał się uśmiechnąć.

Najśmieszniejsze było w tym to, że kiedy ona coś takiego mówiła, on także w to wierzył. Psiakrew, ależ takie zakochanie robi z człowieka supermana.

Przeszedł teraz na angielski, żeby nie rozumieli ich siedzący z tyłu dwaj żandarmi.

— Jesteś najlepszą sprawą, jaka mi się przydarzyła w ciągu ostatnich trzydziestu lat.

— Och, Bruce. — Zwróciła ku niemu twarz z wyrazem ufnej miłości; w połączeniu z intensywnością własnego uczucia odczuł to niemal jak fizyczne uderzenie.

Utrzymam to przy życiu — poprzysiągł sobie w duchu. — Muszę to podtrzymywać i starannie chronić przed pułapkami codziennego przyzwyczajenia i egoizmu.

— Och, Bruce — powtórzyła — tak strasznie bardzo cię kocham. Rano, kiedy już myślałam, że cię straciłam, kiedy zobaczyłam, jak ta cysterna zwala się do rzeki... —przełknęła głośno, w oczach stanęły jej łzy — to było tak, jakby umarło światło... Było tak ciemno, tak ciemno i zimno bez ciebie.

257

Zaabsorbowana nim bez reszty, Shermaine zapomniała o drodze i ford zboczył na prawo, szorując kołami po nierównym poboczu.

— Hej, uważaj! — rzucił ostrzegawczo. — Wiesz co, ja też ciebie bardzo kocham, ale muszę stwierdzić, że kierowca z ciebie marny. Daj, ja poprowadzę.

— Dasz radę?

— Dam. Zjedź na bok i stań.

Jechali przez całe popołudnie, wlokąc się z szybkością dostosowaną do możliwości ciężarówek. Dwa razy minęli po drodze opuszczone wioski Balubów, z rozpadającymi się słomianymi chatami i zapuszczonymi spłachetkami uprawnych poletek.

— Boże, ależ jestem głodny. Aż mnie głowa rozbolała, a w brzuchu jakbym miał pełno ciepłej wody — poskarżył się Bruce.

— Nie myśl sobie, że tylko ty jeden. Na takiej ścisłej diecie jeszcze w życiu nie byłam. Schudłam chyba ze dwa kilogramy! Niestety, nie tam, gdzie trzeba. Tyłek mi nigdy nie chudnie.

— I bardzo dobrze. Podoba mi się taki, jaki jest, nie zrzucaj z niego ani grama. — Zerknął przez ramię na żandarmów. — Głodni jesteście? — zapytał po francusku.

— Mon Dieu! — zawołał grubszy z nich. — Ja chyba dzisiaj nie zasnę, jeżeli będę musiał leżeć na pustym brzuchu.

— Może nie będzie takiej potrzeby. — Bruce błądził wzrokiem po przylegającym do drogi buszu. Mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów wcześniej zmienił się krajobraz. — To mi wygląda na tereny łowieckie. Na drodze widać sporo śladów zwierzyny. Miejcie oczy otwarte.

Drzewa były tu wysokie i z rzadka rozrzucone wśród trawiastego poszycia. Ich gałęzie nie plątały się ze sobą i przeświecał przez nie błękit nieba. Co jakiś czas widać było porośnięte bagienną trawą polany i kępy bambusowych zarośli lub drzew dum, zwanych palmami słoniowymi.

258

— Mamy jeszcze jakieś pół godziny dziennego światła. Może do tego czasu na coś trafimy.

Przez chwilę przyglądał się sunącej ociężale za nimi kolumnie ciężarówek. Chyba im się kończy paliwo — pomyślał. — Starczy ledwie na te pół godziny. Plusem tego wszystkiego było, że znaleźli się już jednak na otwartym terenie, a do Msapa Junction pozostało około stu trzydziestu kilometrów.

Spojrzał na wskaźnik benzyny. Pół baku. Choć ciężarówki sunęły na resztkach, ranchero miał dość paliwa, żeby dotrzeć do celu.

No jasne! To było rozwiązanie. Trzeba znaleźć dobre miejsce na obóz, zostawić konwój i pojechać fordem po pomoc. Bez spowalniających jazdę ciężarówek był w stanie dotrzeć do Msapa Junction w dwie godziny. Nawet jeśli osada jest wciąż opuszczona, w budynku stacji był przecież telegraf.

— Zatrzymamy się po drugiej stronie tego strumienia — oznajmił i zwolnił, zjeżdżając na dwójce ze stromego brzegu.

Strumień był płytki. Woda ledwie sięgała do osi kół. Przejechali, podskakując po kamienistym dnie i Bruce przyspieszywszy wpadł między drzewa po drugiej stronie.

— Tam! — krzyknął nagle jeden z żandarmów.

Bruce podążył wzrokiem za jego ręką. Tuż obok drogi stały dwa stare bawoły; samce o potężnych czarnych cielskach, zgarbionych grzbietach i opuszczonych nisko pod tymi masywnymi wypukłościami głowach ze zwieszonymi posępnie rogami.

Bruce wcisnął hamulec. Zatrzymał gwałtownie forda i ledwie samochód stanął, sięgnął po karabin. Przekręcił klamkę i pchnąwszy drzwiczki ramieniem, wyskoczył na drogę.

Zwierzęta prychnęły i podrzuciwszy niezgrabnymi głowami rzuciły się do ucieczki.

Bruce wymierzył do prowadzącego; celował w kark, przed zagłębieniem czarnych łopatek. Pochylił się, by zrównoważyć odrzut broni, wystrzelił i usłyszał głuche uderzenie kuli

259

w mięso. Byk zwolnił, stracił rytm biegu. Przysadziste przednie nogi załamały się pod nim i zwierzę padło na nos, po czym przewróciło się na bok wierzgając i wzbijając pył.

Bruce obrócił się płynnie wokół własnej osi i nie odrywając nawet kolby od ramienia, prowadził lufę za biegnącym wciąż drugim bawołem, strzelił ponownie. Znów rozległ się głuchy odgłos trafienia.

Byk potknął się, osiadł nieco na nogach, lecz wyrównał krok i galopował dalej niczym groteskowy koń na biegunach, z wielkim brzuchem i szarymi plackami wytartej sierści na bokach.

Bruce przeniósł muszkę na jego łopatkę i strzelił szybko dwukrotnie, celując nisko, w serce. Oba pociski trafiły. Byk był na tyle blisko, że w ciemnej sierści widać było wyraźnie wloty kul.

Galop przeszedł w trucht, głowa zwierzęcia kołysała się nisko. Otwarty pysk, załamujące się pod ciężarem nogi. Bruce strzelił ponownie. Celował w głowę. Bawół zaryczał, nisko i tylko raz — i padł na ziemię.

Ciężarówki stanęły szeregiem za fordem. Wyskakiwali z nich czarni mężczyźni. Wśród radosnej paplaniny, goniąc się nawzajem, przemknęli obok Bruce'a ku miejscu, gdzie w wysokiej trawie legł zabity byk.

— Niezłe strzały, szefie — pochwalił go Ruffy. — Wykroję sobie kawał flaków wielkości koca.

— Załóżmy najpierw obóz — rzekł Bruce. W uszach dzwonił mu jeszcze odgłos wystrzałów. — Ustawcie samochody w kręgu.

— Zajmę się tym.

Bruce podszedł do leżącego bliżej bawołu i przyglądał się chwilę, jak kilkunastu mężczyzn przetoczyło go z wysiłkiem na grzbiet i zaczęło oprawiać. W fałdach skóry zwierzęcia, pomiędzy nogami i korpusem wisiały całe grona ciemnoniebieskich kleszczy.

Dobry łeb — skonstatował machinalnie — co najmniej metr średnicy.

260

— Mnóstwo mięsa, panie kapitanie. Najemy się dziś po uszy! — roześmiał się jeden z żandarmów.

— Mnóstwo — potwierdził Bruce i odwrócił się w stronę forda.

W gorączce polowania to było dobre uczucie: odrzut karabinu na ramieniu i skurcz podniecenia w żołądku. Później jednak człowiek czuł się jakiś brudny; pojawiał się smutek i poczucie winy, jak po nocy z kobietą, której się nie kocha.

Usiadł za kierownicą. Shermaine cofnęła się w kąt siedzenia.

— Były takie wielkie i takie... brzydko-piękne — powiedziała cicho.

— To mięso było nam potrzebne, Shermaine. Nie zabiłem ich dla zabawy — odparł.

Pomyślał jednak z pewnym wstydem o innych zwierzętach, które zabijał dla przyjemności.

— Tak — zgodziła się. — To mięso było potrzebne. Bruce zjechał z drogi w sawannę i dał znak pozostałym

kierowcom, żeby zrobili to samo.

i

27

A potem znów było dobrze. Nasycona aromatem mięsa woń dymu z kilkunastu ognisk snująca się po obozowisku. Ciemne wierzchołki drzew na tle rozgwieżdżonego nieba, przyjazny poblask ognia i podniesione głosy mężczyzn. Czyjś śpiew, wybuch śmiechu. Odgłosy nocnego życia z buszu — rechot żab i brzęczenie owadów nad pobliskim strumieniem. Talerz pełen pieczonego mięsa i płatów wątroby, butelka piwa podana przez Ruffy'ego, nareszcie chłodniejsze powietrze i lekki wietrzyk odpędzający moskity. I Shermaine, siedząca obok na kocu.

Przydryfował ku nim Ruffy z nabitym na kij i ociekającym sokiem mięsem w jednej ręce i butelką piwa w drugiej.

— Jeszcze piwko, szefie?

— Już dość — podniósł dłoń Bruce. — Jestem pełny aż po przełyk.

— Starzejesz się jak nic. My z chłopakami zamierzamy wykończyć tego bawołu choćbyśmy mieli pęknąć. — Sierżant przysiadł na swym potężnym zadzie; ton jego głosu się zmienił. — Baki są puste, szefie. Przypuszczam, że ani wiadra benzyny w żadnym nie zostało.

— Ściągnij wszystko co do kropli, Ruffy, i przelej do forda.

Sierżant skinął głową i wbił zęby w kawał mięsa na końcu kija.

— A jutro z samego rana pojedziesz ze mną do Msapa Junction. Reszta zostaje tutaj, pod dowództwem porucznika Hendry'ego.

— O mnie rozmawiacie?—Wally podniósł się od jednego z ognisk.

— O tobie; będziesz tu szefem, kiedy my z Ruffym pojedziemy do Msapa Junction sprowadzić pomoc. — Bruce nie patrzył na niego i z trudem ukrywał pogardę w głosie. — Ruffy, daj no mapę, dobrze?

Rozpostarli ją na ziemi i skupili się nad nią. Sierżant poświecił latarką.

— Moim zdaniem jesteśmy gdzieś tutaj. — Bruce dotknął cienkiej czarnej kreski, oznaczającej drogę. — Jakieś sto dwadzieścia, sto trzydzieści kilometrów od Msapa. — Poprowadził wzdłuż niej palec. — W obie strony zajmie nam to około pięciu godzin. Ale jeżeli telegraf nie będzie działał, będziemy musieli jechać dalej, aż spotkamy jakiś patrol albo znajdziemy inny sposób zawiadomienia Elisabethville.

Niemal równolegle do drogi, zaledwie pięć centymetrów do niej — na mapie o dużej skali — biegła gruba czerwona linia znacząca granicę z Północną Rodezją. Wąskie oczka Wally'ego Hendry'ego, gdy to spostrzegł, zwęziły się jeszcze bardziej.

— A dlaczego Ruffy nie może zostać, a ja bym pojechał z tobą, Curry — zaproponował Hendry patrząc Bruce'owi w oczy.

— Chcę mieć przy sobie Ruffy'ego jako tłumacza, gdybyśmy spotkali po drodze Afrykanów.

Jak również — dopowiedział w myśli — żeby nie wylądować na poboczu z kulą w głowie, podczas gdy ty będziesz jechał do Elisabethville.

— Mnie to pasuje — mruknął Hendry.

Opuścił wzrok na mapę. Jakieś siedemdziesiąt kilometrów do granicy. Dzień ostrego marszu.

262

263

Bruce przeszedł na francuski i powiedział szybko do Ruffy'ego:

— Schowaj diamenty za deską rozdzielczą w twojej ciężarówce. To nam da pewność, że przyślą pomoc, nawet gdybyśmy musieli jechać aż do Elisabethville.

— Mów po angielsku, zuchu — warknął Hendry, lecz Ruffy, skinąwszy głową odpowiedział też po francusku.

— Każę sierżantowi Jacque'owi, żeby ich pilnował.

— Nie! — żachnął się Bruce. — Nie mów nikomu.

— Dosyć tego — wychrypiał Hendry. — Chcę słyszeć, o czym mówicie!

— Wyruszamy jutro o świcie — wrócił do angielskiego Bruce.

— Mogę jechać z wami? — Shermaine po raz pierwszy wtrąciła się do rozmowy.

— Czemu nie. — Bruce posłał jej uśmiech, lecz Ruffy kaszlnął ostrzegawczo.

— To chyba nie jest za dobry pomysł, szefie.

— Dlaczego? — Bruce odwrócił ku niemu głowę, czując, że wzbiera w nim złość.

— No wiesz... — Ruffy zawahał się, lecz ciągnął dalej: — Ty, ja i pani Cartier razem w drodze do Elisabeth-ville... To by nie wyglądało za dobrze w oczach chłopaków. Jeszcze by sobie ubzdurali, że nie wrócimy, czy coś w tym rodzaju...

Bruce milczał, rozważając jego słowa.

— Zgadza się — wtrącił Hendry. — Mogłoby ci przyjść do głowy, żeby zwiać. Lepiej niech ona zostanie, to będzie dla nas rodzaj gwarancji.

— Ja się zgadzam, Bruce — powiedziała Shermaine. — Nie pomyślałam o tym. Zostanę.

— Będzie tu miała czterdziestu fajnych chłopaków do opieki, nic jej nie grozi — zapewnił Ruffy.

— W porządku. W takim razie to postanowione. Szybko wrócimy, Shermaine.

— Pójdę przypilnować, żeby ściągnęli to paliwo z cię-

264

żarówek — rzekł Ruffy wstając. — Do zobaczenia rano, szefie.

— A ja idę pojeść sobie jeszcze tego mięsa. — Wally też wstał, podnosząc od niechcenia mapę. — Pośpij dziś trochę, Curry. Nie przesadź z tymi jękami.

Bruce, rozdrażniony, nie zauważył nawet, że Hendry zabrał ze sobą mapę.

28

Przed świtem zaczęło padać i Bruce leżał z tyłu forda, słuchając bębnienia kropel o blaszany dach. Ten dźwięk go uspokajał; przyjemnie było leżeć w cieple, słuchając deszczu, z ukochaną kobietą w ramionach.

Poczuł, że budzi się w jego objęciach, poczuł zmianę w jej oddechu i pierwsze powolne poruszenia ciała.

Na śniadanie byty steki z bawołu, ale zabrakło kawy. Zjedli pospiesznie, po czym Bruce zawołał do sierżanta:

— To co, ruszamy, Ruffy?

— Ruszamy, szefie.

Wsiedli do forda, przy czym Ruffy zajął sobą całą przestrzeń obok kierowcy. Hełm miał zsunięty na tył głowy, jego karabin sterczał z samochodu przez otwór po przedniej szybie, a dwie ogromne stopy spoczywały pewnie na umieszczonej na podłodze skrzynce piwa.

Bruce przekręcił kluczyk i silnik zawarczał. Rozgrzewając go trochę na wolnym biegu zwrócił się do Hen-dry'ego, który opierał się o dach auta i zaglądał do wnętrza.

— Powinniśmy wrócić po południu. Niech nikt nie oddala się od obozowiska.

— Dobra. — Hendry zionął mu prosto w twarz wczorajszym oddechem.

266

— Daj im coś do roboty; kiedy się nudzą, zaczynają się tłuc między sobą.

Nim odpowiedział, Hendry uważnie zlustrował spojrzeniem wnętrze forda i wyprostował się.

— Dobra — powtórzył. — W drogę.

Bruce spojrzał za niego, ku Shermaine, siedzącej na tyle ciężarówki i uśmiechnął się do niej.

— Bon voyage! — zawołała.

Puścił sprzęgło i potoczyli się po wybojach do drogi, żegnani chórem radosnych okrzyków żandarmów, skupionych wokół ognisk. Bruce skoncentrował się na prowadzeniu. W tylnym lusterku widział znikający za zakrętem drogi obóz. Na drodze stały kałuże po porannym deszczu, lecz chmury ponad nimi już się rozstąpiły i rozpierzchły po niebie.

— Może by tak piwko, szefie? — zapytał Ruffy.

— Zamiast porannej kawy?

— Naszym brzuchom to się spodoba — mruknął Ruffy i sięgnął do pokrywy skrzynki.

Wally Hendry uniósł hełm i podrapał się po głowie. Jego krótkie, rude włosy były sztywne od zaschniętego potu, a nad prawym uchem coś go swędziało. Czule podrapał to miejsce.

Ranchero zniknął za zakrętem drogi, zasłonięty przez drzewa; warkot silnika oddalił się.

Dobra, czyli nie wzięli diamentów. Dokładnie się, cholera, przyjrzałem. Tak myślałem, że je zostawią. Dziewczyna wie, gdzie są, jak nic. A może... nie, będzie kwiczeć jak wieprzek, jak ją zapytam.

Hendry poszukał wzrokiem Shermaine; spoglądała ku miejscu, gdzie zniknął ford.

Głupia suka! Jaka to zamyślona łazi, odkąd Curry ją posuwa. Śmieszne, jak te wykształcone małpy lubią kobitki z małymi cyckami. Ale tyłek ma niezły. Uszczknęłoby się kawałeczek dla siebie. Jezu, ależ by się wściekł Jaśnie Pan

267

Zakichany Curry, gdybym tak walnął jego lalę. Ale nie ma szans. Te czarnuchy mają go za Boga czy co. Rozerwaliby mnie na sztuki, jakbym ją tylko tknął. Nie ma co! Bierzemy diamenty i spływamy do granicy.

Hendry nasadził z powrotem hełm na głowę i niedbałym krokiem podszedł do ciężarówki prowadzonej przedtem przez Ruffy'ego.

Mapę mam, kompas i parę zapasowych magazynków mam — teraz jeszcze tylko te szkiełka.

Wspiął się do szoferki i otworzył podręczny schowek.

Założę się o każde pieniądze, że gdzieś to schowali w tym samochodzie. Nic nie podejrzewają, myślą, że mnie tu uziemili. Nie przyjdzie im nawet do głowy, że Wujek Wally może się wyrwać i zwiać. Co oni myślą, że ja tu będę siedział i czekał, aż mnie wezmą i oddadzą policji u tych czarnuchów, których aż łapy świerzbią, żeby dorwać białego.

No to mam nowinę dla ciebie, panie Gładka-Gadka Curry!

Pogrzebał w schowku i zatrzasnął go.

Dobra, tam ich nie ma. Zobaczymy pod siedzeniami. Granica jest nie strzeżona. Do Fort Rosebery to będzie ze trzy, cztery dni, ale jak już tam będę, to z kieszenią wypchaną diamentami. A stamtąd są bezpośrednie loty do Ndola i cały świat przed nami. To będzie życie!

Pod siedzeniem znalazł tylko pokryty smarem zakurzony lewarek i klucz do kół. Teraz zainteresował się podłogą.

Szkoda, że muszę zostawić Curry'ego, tego sukinsyna. Ten facet naprawdę mnie wnerwia. Cholerny zarozumialec. Pełno takich. Człowiek się przy nich czuje jak gnój — flkuśna mowa, gładka gęba, białe rączki. Chryste, ależ ja go nienawidzę.

Ze złością zerwał z podłogi gumowe dywaniki, krztusząc się od kurzu.

Był na uniwerku, to myśli, że jest nie wiadomo kim. Sukinsyn. Mogłem go załatwić wtedy, tej nocy na moście drogowym; ciemno było, prawie już go miałem. Nikt by się

268

nie dowiedział, pomyłka i tyle. Trzeba było wtedy. Albo w Port Reprieve, jak biegli przez drogę do tego biura. Wielki mi bohater. Wielki mi kochaś. Na pewno zawsze miał, co chciał, tatuś dawał pieniądze na wszystko. A jak to patrzy na człowieka, jakbyś wylazł z jakiej zgnilizny.

Hendry wyprostował się i chwycił kierownicę zaciskając zęby z całą siłą swej nienawiści. Wyjrzał przez przednią szybę.

Przed ciężarówką przeszła Shermaine Cartier. Niosła ręcznik i dużą różową kosmetyczkę, u jej boku kołysał się pistolet w kaburze.

Od ogniska wstał sierżant Jacque i ruszył, by przeciąć jej drogę. Spierali się o coś przez chwilę, po czym Shermaine klepnęła ze śmiechem kaburę pistoletu. Sierżant Jacąue pokręcił głową, minę miał strapioną. Dziewczyna znów parsknęła śmiechem, odwróciła się i ruszyła drogą w stronę rzeczki. Włosy, związane niedbale na karku wstążką, opadały jej na plecy i odcinały się na tle czerwonej bluzki, a ciężka, płótnowana kabura podkreślała nieświadomie prowokacyjne kołysanie jej bioder. Shermaine zeszła po stromym brzegu nad wodę i zniknęła im z oczu.

Wally Hendry zachichotał i szybkim, jaszczurczym ruchem oblizał wargi czubkiem języka.

— No, to już będzie zupełnie świetnie — szepnął do siebie. — Mogliby rok myśleć i lepszego układu by mi nie wymyślili.

Ożywiony, podjął na nowo poszukiwanie diamentów. Pochylił się i sięgnął za deskę rozdzielczą. Od razu trafił na wiązkę płóciennych woreczków, zawieszoną wśród plątaniny kabli.

— Chodźcie do wujka Wally'ego — mruknął zadowolony, wyszarpnął je z kryjówki i ułożywszy na podołku, sprawdzał kolejno zawartość. Trzeci woreczek zawierał klejnoty.

— Moje wy śliczne robaczki — szepnął na widok przyćmionego iskrzenia w ciemnym wnętrzu.

Zawiązał worek, wetknął go do kieszeni polowej kurtki

269

i zapiął guzik. Torebki z przemysłowymi diamentami rzucił na podłogę i kopnięciem zepchnął pod siedzenie. Chwycił karabin i zeskoczył z szoferki na ziemię.

Kiedy przechodził koło ogniska, trzech czy czterech żandarmów podniosło z zaciekawieniem głowy. Hendry poklepał się po brzuchu, robiąc zbolałą minę.

— Za dużo mięsa wczoraj! — rzucił.

Jeden z żandarmów znał angielski i roześmiał się, a potem przetłumaczył pozostałym na francuski. Wybuchnęli śmiechem, a któryś z nich zawołał coś w niezrozumiałym dla Wally'ego dialekcie. Spoglądali za nim, kiedy wchodził miedzy drzewa.

Gdy tylko znalazł się poza zasięgiem ich wzroku, zaczął biec, zataczając łuk ku rzeczce.

— Ale będą atrakcje! — roześmiał się głośno.

29

Pięćdziesiąt metrów poniżej miejsca, gdzie droga krzyżowała się z rzeczką, Shermaine znalazła płytkie zakole. Rosły tu trzciny o puchatych główkach, otaczające niewielką plażę pokrytą białym rzecznym piaskiem i gładko wypolerowanymi przez nurt głazami. Woda tu była ciepła jak zupa i tak przezroczysta, że widać było stadko młodych łososi, skubiących zielone algi, obrastające głazy na dnie.

Stanęła boso na piasku i rozejrzała się uważnie. Zasłaniały ją trzciny, a sierżanta Jacque'a poprosiła, żeby żaden z jego ludzi nie zbliżał się przez ten czas do rzeczki.

Rozebrała się, rzuciła ubranie na kamień i z kawałkiem mydła w ręce weszła do wody na tyle głęboko, by usiadłszy, móc się zanurzyć po szyję. Pod nagimi pośladkami poczuła przyjemną szorstkość piasku.

Najpierw umyła włosy, po czym wyciągnęła się, pozwalając by woda pieściła ją łagodnie, miękka jak jedwab. Małe rybki ośmielone jej bezruchem poczynały sobie coraz śmielej i zaczęły ją skubać, łaskocząc. Wydała cichy okrzyk i spłoszyła je pluśnięciem.

Później zanurzyła głowę i z włosami ociekającymi wodą, która zalewała jej oczy, wróciła po omacku do brzegu.

Kiedy pochyliła się, jeszcze na wpół oślepiona, by sięgnąć

271

po ręcznik, jej usta zamknęła dłoń Wally'ego Hendry'ego który drugą ręką złapał ją od tyłu w talii. '

— Tylko piśnij, to ci kark, cholera, skręcę — wychrypiał jej w ucho. Poczuła na twarzj woń jego oddechu, kwaśnego i ciepłego. — Wyobraź sobie, że ja to twój stary Bruce — zachichotał — a obojgu nam będzie przyjemnie.

Jego ręka ześliznęła się szybko po jej biodrze i szok zmobilizował dziewczynę do szaleńczej walki. Hendry trzymał ją bez trudu, wciąż chichocząc.

Otworzyła usta i jeden z jego palców znalazł się pomiędzy jej zębami. Ugryzła go z całej siły. Poczuła, że skóra pęka i smak krwi na języku.

— Ty suko! — Hendry vyrwał rękę i Shermaine otworzyła usta do krzyku, lecz ręka zaraz powróciła zwinięta w pięść i uderzyła ją w policzek.

Głowa dziewczyny poleciała w bok, a krzyk nie dotarł nawet do jej warg, bo on uderzył ją ponownie i poczuła, że pada.

Ogłuszona ciosami, leżała aa piasku nie wierząc niemal, że to się wydarza, póki nie poczuła na sobie jego ciężaru i kolana brutalnie wpychającego się między nogi.

Zaczęła się znów wykręcać, usiłując umknąć jego ustom i odorowi oddechu.

— Nie, nie, nie — powtarzała w kółko i zacisnąwszy mocno powieki, żeby nie widzieć nad sobą tej twarzy, toczyła głową po piasku w tę i z powrotem.

Był bardzo silny, miał nad nią absolutną władzę.

— Nie — powtórzyła, a potem — ooch! — kiedy poczuła ból, palący ból wewnątrz, a nad sobą pchnięcia ciężkiego ciała.

Przez koszmar jęków, stękania, wbijania się, czuła woń mężczyzny i kropelki potu, skapujące z jego włosów na jej nie osłoniętą twarz.

Trwało to bez końca, a potem raptem ciężar zelżał i Shermaine otworzyła oczy.

Stał nad nią otępiały, manipulując przy guzikach munduru. Otarł usta wierzchem dłoni i zauważyła, że drżą mu palce.

272

— Miałem lepsze — powiedział znużonym, obojętnym tonem.

Shermaine przetoczyła się błyskawicznie na brzuch i sięgnęła po leżący na jej ubraniach pistolet. Hendry zrobił krok do przodu i nadepnął jej z całej siły na przegub; poczuła, że wyginają się jej kości i jęknęła głośno. Mimo bólu zdołała wyszeptać:

— Ty świnio, ty obrzydliwa świnio.

Uderzył ją znowu w twarz, otwartą dłonią, przewracając z powrotem na plecy.

Podniósł pistolet, otworzył go, wysypał naboje na piasek i odczepiwszy od kabury, odrzucił daleko.

— Powtórz Curry'emu, że mu pozwalam, żeby sobie wziął moją część ciebie — warknął i oddalił się szybkim krokiem, znikając wśród trzcin.

Biały piasek pokrywał jej mokre ciało jakby była posypana cukrem. Usiadła powoli, trzymając się za nadgarstek. Policzek, w który Hendry ją uderzył, płonął i zaczynał puchnąć.

Płakała cicho, drżąc na całym ciele. Łzy wypływały spod jej powiek i łącząc się tworzyły grubą warstwę na długich, ciemnych rzęsach.

30

Ruffy podniósł brązową butelkę i przyjrzał jej się z ponurą miną.

— Jeszcze łyk i koniec — oznajmił.

Dopił piwo i wyrzucił butelkę przez okno. Trafiła w drzewo i rozbiła się z niegłośnym trzaskiem.

— Będziemy mogli wrócić po śladach — rzekł z uśmiechem Bruce, kolejny raz zadziwiony pojemnością tego człowieka.

Ale też było co napełniać. Gdy Ruffy pochylił się, by sięgnąć do skrzynki, potężny brzuch rozpłaszczył się na jego udach.

— Jak tam nam idzie, szefie?

— Zrobiliśmy prawie sto czterdzieści kilometrów — odparł Bruce, zerknąwszy na licznik i Ruffy skinął głową.

— Niezłe tempo. Niedługo będziemy na miejscu. Jechali w milczeniu. Przez wybitą szybę wpadał wiatr.

Słychać było nieustanny szurgot rosnącej między koleinami trawy, ocierającej się o podwozie.

— Szefie... — odezwał się w końcu Ruffy.

— Tak?

— Porucznik Hendry... te diamenty. Myślisz, że dobrześ-my zrobili, żeśmy zostawili go tam samego?

— Jest przecież w samym środku buszu. Nawet jakby je znalazł, nie na wiele mu się tam przydadzą.

— Chyba masz rację. — Ruffy przytknął butelkę do ust, a kiedy ją opuścił, dodał: — Ale wiesz, to jest gość, którego nigdy nie można być pewnym — postukał się w głowę palcem, tak czarnym i grubym jak pęto kaszanki. — Coś jest z nim nie tak; to jeden z najbardziej szurniętych Arabów, jakich spotkałem od wielu lat.

Bruce przytaknął ponurym mruknięciem.

— Teraz musisz bardzo uważać, szefie — ciągnął Ruffy. — On może w każdej chwili próbować cię załatwić. Widziałem, że dojrzewa do tego. Przygotowuje się. To nienormalny Arab.

— Będę czujny — obiecał Bruce.

— No, musisz, szefie.

Znów zamilkli. Słychać było tylko równy poświst wiatru i buczenie silnika.

— Widać tory — Ruffy wskazał na błękitnawy żwirowy nasyp za drzewami.

— Jesteśmy prawie na miejscu.

Znaleźli się na kolejnej rozległej polanie, a za nią ujrzeli sterczącą ponad lasem wieżę wodną w Msapa Junction.

— No i dojechaliśmy — rzucił Ruffy i wysączył do końca butelkę.

— Tylko się teraz módl, żeby telegraf działał i żeby na drugim końcu był jakiś telegrafista.

Mijając rząd domków, zwolnił. Wyglądały dokładnie tak samo jak przedtem, wyludnione i zostawione na pastwę losu. Gdy wzrok Bruce'a spoczął na dwóch kopczykach ziemi pod drzewami, kąciki ust ściągnął mu ostry grymas. Ruffy też je spostrzegł, lecz obaj milczeli.

Bruce zatrzymał forda przy budynku stacyjnym. Wysiedli, zesztywniali, i wkroczyli razem na werandę. Gdy szli do drzwi biura, drewniana podłoga zadudniła głucho pod ich butami.

Bruce pchnął drzwi i zajrzał do środka. Ściany biura pomalowano w ponurym kolorze urzędowej zieleni, po

274

275

podłodze walały się jakieś papiery, szuflady jedynego biurka były wyciągnięte, a wszystko pokrywała warstwa szarego kurzu.

— Tam jest — rzekł Ruffy, wskazując połyskujące brązem i lakierowanym drewnem urządzenie stojące na stole pod przeciwległą ścianą.

— Wygląda na cały — powiedział Bruce. — Chyba, żeby linia była zerwana.

Jak gdyby chcąc go upewnić, że działa, telegraf zaczął terkotać jak maszyna do pisania.

— No, dzięki Bogu — westchnął. Podeszli do stołu.

— Umiesz to obsługiwać? — zapytał Ruffy.

— Tak jakby — odparł Bruce i postawił karabin pod ścianą.

Zauważył z ulgą, że tablica z alfabetem Morse'a wisi nad stołem przyklejona taśmą. Sporo czasu upłynęło, od kiedy uczył się tego na pamięć jako skaut.

Położył dłoń na kluczu i przyjrzał się tablicy. Kod wywoławczy Elisabethville brzmiał EE.

Wystukał go niezdarnie i czekał. Niemal natychmiast odbiornik zaterkotał w odpowiedzi, zbyt szybko, żeby można było cokolwiek zrozumieć, a w dodatku w urządzeniu piszącym nie było papieru. Bruce ściągnął z głowy hełm i pracowicie wystukał: „Nadawaj wolniej".

Była to długa operacja, z licznymi prośbami o powtórzenie. Prawie co druga informaqa brzmiała „nie rozumiem", w końcu jednak udało się Bruce'owi powiadomić operatora, że ma pilną wiadomość dla pułkownika Franklyna ze sztabu prezydenta Gzombego.

„Czekaj" — brzmiała lakoniczna odpowiedź.

Czekali więc; godzinę, potem drugą.

— Ten szurnięty Arab chyba o nas zapomniał — burknął w końcu Ruffy i poszedł przynieść z forda skrzynkę z piwem.

Bruce wiercił się niespokojnie, siedząc na twardym krześle przy stole telegraficznym. Przeanalizował nerwowo jeszcze

276

raz wszystkie swoje wcześniejsze argumenty za pozostawieniem Wally'ego Hendry'ego na straży obozowiska i kolejny raz doszedł do wniosku, że nie ma zagrożenia. Hendry nie mógł wyrządzić żadnych szkód. Chyba, że... Shermaine! Ale nie, to niemożliwe. Nie przy czterdziestu lojalnych żandarmach, którzy jej strzegli.

Zaczął rozmyślać o Shermaine i swojej przyszłości. W Cre-dit Banąue Suisse w Zurychu miał na koncie roczną gażę kapitana najemników. Przeliczył z franków na funty — jakieś dwa i pół tysiąca. Starczy na dwa lata, nawet mogli sobie zrobić wakacje, zanim wróci do pracy. Wynajęliby domek w górach, o tej porze roku powinien być niezły śnieg.

Uśmiechnął się. Śnieg chrzęszczący pod stopami i trzy-dziestocentymetrowej grubości puchowa kołdra na łóżku nocą.

Życie znów nabierało sensu i kierunku.

— Z czego się śmiejesz, szefie? — spytał Ruffy.

— Myślałem o łóżku.

— Serio? Dobrze jest pomyśleć o łóżku. Od tego się zaczyna, w nim się rodzimy, spędzamy w nim sporą część życia, mamy w nim mnóstwo zabawy, a jak się poszczęści, to w nim umieramy. Może piwko?

Telegraf nagle ożył i Bruce szybko się odwrócił.

„Curry — Franklyn" — zastukał. Bruce'owi stanął przed oczyma żylasty, czerwony na twarzy mężczyzna na drugim końcu linii. Były major trzeciej brygady Legii. Jeden z czołowych aktywistów OAS *, za którego głowę wciąż istniała znaczna nagroda po jego udziale w zamachu na de Gaulle'a.

„Franklyn — Curry" — odstukał w odpowiedzi. — „Pociąg nie do użytku. Transport samochodami utknął z braku paliwa. Droga z Port Reprieve. Lokalizacja na mapie około..." — przekazał cyfry, zapisane uprzednio na kartce.

* OAS — Organisation de FArmee Secrete. Tajna Organizacja Wojskowa. Nielegalna formacja wojskowo-cywilna działająca w latach

1961 —1962 zwalczająca ideę niepodległości Algierii.

277

Nastąpiła dłuższa przerwa, a potem:

„Czy własność U.M.C. jest w twoich rękach?" —pytanie sformułowano delikatnie.

„Potwierdzam" — zapewnił pułkownika.

„Oczekuj zrzutu na twoją pozycję, pilnie. Bez odbioru".

„Wiadomość odebrana. Bez odbioru". — Bruce wstał od telegrafu i odetchnął z ulgą.

— No, Ruffy. Zrzucą nam benzynę z dakoty. Pewnie jutro rano. Która godzina?

— Za dwadzieścia pierwsza.

— Wracamy.

W powrotnej drodze nucił cicho pod nosem i wpatrzony w koleiny przed sobą prowadził forda lekką ręką.

Był zadowolony. Skończyło się. Jutro zrzucą im paliwo na tych swoich żółtych spadochronach (trzeba wieczorem przygotować świece dymne). Dziesięć godzin później powinni już być w Elisabethville.

Wystarczy zamienić kilka słów z Carlem Engelbrechtem, żeby załatwić miejsca dla Shermaine i siebie na pokładzie którejś z latających za granicę dakot. A potem Szwajcaria i domek z wiszącymi pod okapem soplami. I długie wczasy, dopóki nie postanowi, od czego zacząć dalszy ciąg. Czy w Luizjanie obowiązywało prawo rzymskie, czy kodeks Napoleona? Kto wie, czy nie będzie musiał na nowo zdawać specjalizacji adwokackiej, lecz ta perspektywa raczej go cieszyła, niż przerażała. Życie znów miało smak.

— Jeszcze cię nie widziałem tak zadowolonego, szefie — zauważył Ruffy.

— Nie miałem aż tylu powodów.

— Świetna ta twoja pani. Jeszcze młoda, możesz ją sobie wychować.

Bruce już zaczął się jeżyć, ale dał spokój i roześmiał się.

— Pójdziesz z nią do ołtarza, szefie?

— Niewykluczone.

Ruffy pokiwał głową z miną mędrca.

278

— Mężczyzna powinien mieć wiele żon. Ja mam trzy. Jeszcze parę by się przydało.

— Ja sobie ledwie radzę z jedną.

— Z jedną to najtrudniej. Z dwiema już łatwiej. Przy trzech: pełny luz. A jak masz cztery, to tak są zajęte sobą nawzajem, że dają ci święty spokój.

— Może spróbuję.

— No, spróbuj, szefie.

Za drzewami przed sobą zobaczyli krąg ciężarówek.

— Jesteśmy w domu — rzekł Ruffy, lecz zaraz poruszył się niespokojnie na siedzeniu. — Coś jest nie tak.

Ludzie stali w małych grupkach. Czuło się coś dziwnego w ich postawie: napięcie, obawę. Dwóch żandarmów wybiegło im naprzeciw. Bruce widział, że poruszają ustami, lecz nie rozróżniał słów.

Zdjął go nagły lęk; zimny i ciężki opadł na samo dno jego brzucha.

Sierżant Jacąue, biegnąc obok forda, wyrzucał z siebie bezładny potok słów, usiłując mu coś wytłumaczyć.

— Tenente Hendry... nad rzeką... madame... uciekł. — Francuskie słowa płynęły wśród dialektu jak kawałki drewna rzucone w nurt rzeki.

— Twoja dziewczyna. — Ruffy zrozumiał więcej. — Hendry coś jej zrobił.

— Zabita? — wyrzucił z siebie pytanie Bruce.

— Nie. Pobił ją. On... no wiesz!

— Gdzie ona jest?

— Położyli ją z tyłu w ciężarówce.

Bruce wygramolił się ciężko z auta. Stali teraz w milczeniu, zbici w stado, nie patrząc na niego, z twarzami bez wyrazu. Czekali.

Podszedł powoli do ciężarówki. Czuł zimno i odrętwienie. Odrzucił płachtę plandeki i wsunął się do środka. Poruszał się z wysiłkiem, ledwie mogąc skoncentrować wzrok w ponurym półmroku.

Leżała owinięta w koce, malutka i nieruchoma.

279

— Shermaine — głos uwiązł mu w gardle. — Sherma-ine — powtórzył, klękając przy niej.

Jedną stronę twarzy zniekształcił jej olbrzymi, napuchnięty siniak. Nie odwróciła głowy, wpatrzona nieruchomo w płócienny dach.

Dotknął jej twarzy. Skóra była chłodna, tak zimna jak strach, kurczący mu żołądek. Ten chłód go poraził i Bruce cofnął raptownie rękę.

— Shermaine. — Tym razem był to szloch.

Jej oczy, wielkie i znękane, zwróciły się ku niemu nie widzącym spojrzeniem i po raz pierwszy poczuł odrobinę nadziei, że ona nie umrze.

— O Boże — załkał i przygarnął ją do siebie, przyciskając bezwładne, kruche ciało do piersi. Pod dłonią czuł powolne i równe bicie jej serca. Odsunął koce i nie zobaczył krwi.

— Kochanie, jesteś ranna? Powiedz, jesteś pokaleczona? Nie odpowiadała. Leżała cicho w jego ramionach, nie

widząc go.

— Szok — szepnął Bruce. — To tylko szok. Rozpiął jej ubranie. Badał czułymi dotknięciami gładkie,

blade ciało; skóra była lepka, wilgotna, ale nie stwierdził obrażeń.

Owinął ją na powrót w koce i łagodnie opuścił na podłogę.

Podniósł się i ucisk w jego wnętrzu zmienił formę. Nadal był zimny, lecz teraz także palący, jak suchy lód.

Ruffy i Jacąue czekali na niego przy plandece ciężarówki.

— Gdzie on jest? — zapytał cicho Bruce.

— Uciekł.

— Dokąd?

— W tamtą stronę. — Jacąue wskazał na południowy wschód. — Poszedłem kawałek po jego śladach.

Bruce wziął z forda swój karabin. Otworzył schowek i wyjął dwa zapasowe magazynki. Ruffy podążył za nim.

— Wziął też diamenty, szefie.

280

— Aha.

Bruce sprawdził komorę broni. Diamenty nie miały teraz znaczenia.

— Idziesz za nim, szefie?

Bruce nie odpowiedział. Spojrzał na niebo. Słońce zrobiło już pół drogi nad horyzontem, a na niebie gromadziły się tumany chmur.

— Zostań przy niej, Ruffy — rzekł cicho. — Pilnuj, żeby miała ciepło.

Sierżant skinął głową.

— Kto jest najlepszym tropicielem?

— Jacąue. Przed wojną pracował na safari jako naganiacz.

Bruce odwrócił się do sierżanta Jacque'a. Ucisk w brzuchu wciąż był lodowaty, z długimi mackami, które docierały do najdalszych zakamarków jego ciała i umysłu.

— Kiedy to się stało?

— Godzinę po waszym wyjeździe — odpowiedział Jacąue.

Osiem godzin temu. To spora przewaga.

— Ruszaj tropem — rzucił półgłosem do sierżanta.

31

Ziemia rozmiękła po nocnym deszczu i ślad był wyraźny; podążali szybko za głębokimi odciskami butów Hendry'ego.

Przyglądając się ruchom sierżanta, Bruce czuł, jak zdenerwowanie w nim opada. Pomimo bowiem, że wyraźny na razie trop nie stanowił sprawdzianu umiejętności Jacque'a, ze sposobu jego pracy — sunął pochylony i całkowicie pochłonięty tym, co robi, spoglądając z rzadka przed siebie, na nitkę śladu, przykucając co pewien czas, by dotknąć ziemi i zbadać jej fakturę — można było wywnioskować, że ten człowiek zna się na swoim fachu.

Przez rzadki las o poszyciu z pierzastych traw, trzymając się równo południo-wschodu, Hendry prowadził ich prosto ku rodezyjskiej granicy. Po dwóch pierwszych godzinach Bruce zorientował się, że nie uzyskali nad nim przewagi. Hendry był wciąż osiem godzin przed nimi, a te osiem godzin przy jego tempie oznaczało niemal pięćdziesiąt kilometrów.

Obejrzał się przez ramię na słońce, zaklinowane między dwoma potężnymi słupami cumulusów. To tam, na niebie, czyhały dwa żywioły, za sprawą których mógł zostać pokonany.

Czas. Zostało im najpewniej ze dwie godziny światła dziennego. Z nastaniem nocy będą musieli się zatrzymać.

Deszcz. Chmury wypiętrzały się brzuchato, ciemnoniebies-

kie wokół krawędzi. Bruce ujrzał rozświetlającą je od środka błyskawicę i gdy doliczył do dziesięciu, posłyszał pomruk grzmotu. Jeśli do rana znów będzie lało, ślad zniknie na dobre.

— Musimy iść szybciej — zwrócił się do sierżanta. Jacąue wyprostował się i spojrzał na Bruce'a jak na

nieznajomego, jakby zapomniał o jego istnieniu.

— Ziemia twardnieje. — Wskazał na odcisk buta i Bruce zauważył, że istotnie, gleba w ciągu ostatniej pół godziny stała się bardziej ziarnista i zwarta. Obcasy Hendry'ego nie wbijały się już w jej skorupę. — Nie jest mądrze iść szybko po takim marnym tropie.

Bruce jeszcze raz obejrzał się na grożący im wał chmur.

— Musimy zaryzykować.

— Według życzenia — mruknął Jacque. Przerzucił karabin na drugie ramię, podciągnął pas i poprawił hełm. — Allez!

Podążali przez las, wciąż na południowy wschód. Po przebyciu kilometra ciało Bruce'a odnalazło automatycznie rytm marszu, mógł więc się skoncentrować.

Myślał o Wallym Hendrym, widział w wyobraźni jego małe oczka z podpuchniętymi fałdami wokół; usta poniżej, wąskie i bezlitosne, ohydną rudą szczecinę brody. Niemal czuł go węchem. Prychnął na wspomnienie kwaśnego odoru jego ciała. Nieczysty — pomyślał. — Nieczysty na ciele i na umyśle.

Jego nienawiść prawie namacalna. Czuł, jak tkwi mu kulą w gardle, jak mrowi w opuszkach palców i dodaje sił nogom.

Było jednak jeszcze coś innego. Bruce uśmiechnął się nagle, obnażając zęby niczym wilk. Źródłem owego mrowienia w palcach była nie tylko nienawiść; odrobinę również ekscytacja.

Jakim skomplikowanym tworem jest człowiek — pomyślał. — Jego emocje nigdy nie są klarowne, zawsze są pomieszane. Ścigam typa, którego nienawidzę i brzydzę się najbardziej na świecie, a jednocześnie podoba mi się to. Czuję

282

283

zupełnie nie związane z nienawiścią podniecenie polowaniem na najbardziej niebezpieczne i przebiegłe zwierzę: na człowieka. Zawsze lubiłem pogoń. Wyssałem ją z mlekiem matki, bo w moich żyłach płynie krew ludzi, którzy polowali i walczyli, a nagrodą im była Afryka.

Polowanie na tego człowieka sprawi mi przyjemność. Jeżeli ktokolwiek z ludzi zasłużył na śmierć, jest to z pewnością Wally Hendry. A ja jestem oskarżycielem, sędzią i katem.

Sierżant Jacque zatrzymał się tak nagle, że Bruce wpadł na niego i omal się nie wywrócili.

— Co jest? — stęknął, wracając do rzeczywistości.

— Patrz!

Ziemia przed nimi była poryta i nierówna.

— Zebry — jęknął Bruce, rozpoznawszy zaokrąglone, i nie rozdwojone odciski kopyt. — A niech to wszyscy diabli! Co za parszywe szczęście!

— Wielkie stado — potwierdził Jacąue. — Rozproszyło się i żeruje.

Wszędzie w zasięgu ich wzroku widniały ślady zwierząt, które zupełnie zatarły trop Hendry'ego.

— Musimy iść przed siebie.

W głosie Bruce'a brzmiała udręka niecierpliwości. Odwrócił się do najbliższego drzewa i naciął je bagnetem, znacząc miejsce, w którym urwał się trop. Przeklinał pod nosem, wyładowując swe rozczarowanie na twardym pniu.

— Za godzinę zajdzie słońce — szepnął. — Proszę, Boże, spraw, żebyśmy znaleźli ślad przed nocą.

Sierżant Jacąue już ruszył naprzód, trzymając się w przybliżeniu dotychczasowego kierunku marszu Hendry'ego i usiłując na próżno rozpoznać choć pojedynczy odcisk buta wśród spustoszenia dokonanego przez przemarsz tysięcy kopyt. Bruce pospieszył za nim, ale zajął miejsce na swojej flance. Posuwali się powoli zygzakami. Spotykali się na wewnętrznym zakosie i znów się od siebie oddalali na jakieś sto metrów.

284

Jest! Bruce przyklęknął, by się upewnić z bliska. Ledwie zarys czubka buta, wystający spod śladu starego ogiera zebry. Bruce gwizdnął, zaświstał raczej przez suche wargi i sierżant zjawił się natychmiast przy nim. Wystarczył mu jeden rzut oka.

— To on, zbacza teraz bardziej na prawo — oznajmił. Podniósł głowę i zmrużywszy oczy, spojrzał przed siebie,

wybierając drzewo, leżące dokładnie na linii tropu. Ruszyli dalej.

— Tam jest stado. — Bruce wyciągnął rękę w stronę, gdzie mignęły mu między drzewami szare plamy.

— Złapały nasz zapach.

Jedna z zebr parsknęła i rozległ się stłumiony łoskot, głuchy tętent kopyt uciekających zwierząt. Poprzez drzewa prześwitywały tylko zarysy tych bliższych; były tak daleko, że ich paski zamazywały się i stworzenia przypominały tłuste szare kucyki, galopujące z kiwającymi się miarowo, czarnogrzywymi głowami. W końcu zniknęły i umilkł także odgłos ich galopu.

— Tyle dobrze, że nie pobiegły po tropie — mruknął Bruce, po czym dodał z goryczą: — Psiakrew z nimi; durne małe osły! Straciliśmy przez nie godzinę. Całą bezcenną godzinę!

Szukając desperacko, w dzikim pośpiechu, posuwali się dalej zakosami. Słońce zeszło poniżej koron drzew, powietrze krótkiego afrykańskiego zmierzchu już się wychładzało. Jeszcze kwadrans i zapadnie mrok.

I raptem las się skończył; znaleźli się na krawędzi vlei, wielkiej polany. Rozległa niczym pola uprawne, porośnięta wysoką do pasa trawą i obrzeżona lasem, rozciągała się przed nim na dobre trzy kilometry. Znaczyły ją gdzieniegdzie kępy palm słoniowych, o zgrabnych pniach zwieńczonych nastroszoną gęstwą liści. Całe zastępy perliczek buszowały, świergocząc, na skraju polany, a w pobliżu jej odległego krańca pasło się pod baldachimem lecących białych czapli zbite w ciemną masę stado bawołów.

285

W lesie za polaną wznosiło się wysokie na jakieś trzysta metrów kopje — wzgórze ze spiętrzonych bloków granitu. Ogromne bloki skalne, o stromych ścianach i płaskich wierzchołkach wyglądały jak ruina zamku. Zachodzące słońce okryło kamienne wzgórze ciepłą, pomarańczową poświatą.

Bruce nie miał jednak czasu na podziwianie krajobrazu; wzrok utkwił w ziemi, szukając odcisków butów Hendry'ego.

Sierżant Jacąue po jego lewej gwizdnął przenikliwie i Bruce poczuł w sercu skurcz podniecenia. Podbiegł do przykucniętego żandarma.

— Pojawił się. — Jacąue wskazał ślad, ciągnący się przed nimi jak paciorki nanizane na sznurek, okrążający skraj vlei. Każde jego zagłębienie podkreślał głęboki cień i trop odcinał się wyraźnie na szarej, piaszczystej glebie.

— Za późno — jęknął Bruce. — Przez te przeklęte zebry. — Zmrok zapadał w takim tempie, jakby ktoś gasił reflektory na scenie. — Idziemy — rzucił ostrym tonem, w którym pobrzmiewała bezradna furia. — Idziemy za nim, jak długo się da.

Niecałe czterysta metrów dalej sierżant wyprostował pochylony grzbiet i w ciemności rozbłysła biel jego zębów.

— Jeśli pójdziemy dalej, znów go zgubimy.

— No dobrze.

Bruce zdjął zmęczonym gestem karabin z ramienia. Wiedział, że Wally Hendry wyprzedza ich teraz o co najmniej sześćdziesiąt kilometrów, albo i więcej, jeśli nie zatrzymał się po zmroku. Ślad wystygł. Gdyby chodziło o zwykłe polowanie, dawno już odwołałby pościg.

— Żeby tylko nie padało — wyszeptał. — Proszę, Boże, niech dziś nie pada.

Noc się dłużyła. Bruce zdrzemnął się może ze dwie godziny — siła jego nienawiści nie pozwoliła mu spać dłużej. Leżał wyciągnięty na plecach i patrzył w niebo, całe zasnute chmurami, które rozstępowały się tylko gdzieniegdzie, pozwalając przez chwilę świecić gwiazdom.

286

— Nie będzie padało. Nie będzie padało. — Powtarzał to jak modlitwę, spoglądając w ciemne niebo, koncentrując się tak, jak gdyby samą siłą swego umysłu mógł powstrzymać żywioły.

W głębi lasu polowały lwy. Usłyszał ryk samca, nadchodzącego z południa, a potem, jeden raz, odpowiedziały mu dwie lwice. Lwy zabiły coś tuż przed świtem i Bruce leżąc na twardej ziemi wsłuchiwał się w odgłosy ich triumfu. Potem zaczęły jeść i zapadła cisza.

Może więc i mnie mogłoby się poszczęścić — pomyślał. — Rzadko Cię o coś proszę, Panie, ale tym razem zrób mi tę przysługę. Nie proszę tylko dla siebie, lecz także dla Sher-maine i dla innych.

Oczyma wyobraźni ujrzał znów martwe ciała dwojga zastrzelonych przez Hendry'ego dzieci i smugi zmieszanej z czekoladą krwi na policzku chłopca.

On zasłużył na śmierć — modlił się — więc błagam Cię, niech nie pada.

Świt nastał równie szybko, jak długo trwała noc. Wstawał szary, ponury od nisko wiszących chmur.

— Rozjaśni się to wreszcie? — zapytał Bruce po raz dwudziesty i tym razem sierżant Jacąue, klęczący obok ostatniego tropu, podniósł głowę.

— Możemy już spróbować.

Ruszyli niespiesznie. Jacąue prowadził, pochylony nisko i wpatrzony z bliska w ziemię. Bruce tuż za nim, targany niepokojem i zniecierpliwieniem. Co kilkanaście kroków unosił głowę i wpatrywał się w brudnoszare sklepienie chmur.

Światło przybrało na sile i zasięg ich widzenia rozszerzył się z dwóch metrów do dziesięciu, a potem do stu, dostrzegali więc już na tle szarości nieba zmierzwione wierzchołki palm. Jacąue przeszedł w trucht; przed nimi był kraniec polany i zaczynał się las. Dwieście metrów dalej wznosił się masywny garb kopje, którego strome ściany w porannym świetle jeszcze bardziej przypominały zamek z wieżyczkami. Jego sylwetka miała w sobie coś groźnego. Wzgórze wyglądało

287

tak, jakby zwisało nad nimi i Bruce z niepokojem odwrócił wzrok.

Pierwsza kropla deszczu, zimna i nie dość jeszcze ciężka, by siec, rozprysła się na jego policzku.

— Och, nie — jęknął i przystanął.

Jacąue wyprostował się i także spojrzał w niebo.

— To już koniec, za pięć minut nie będzie za czym iść — oświadczył.

Na uniesioną twarz Bruce'a spadła kolejna kropla, a on odpowiedział na to piekącymi łzami bezsilnego gniewu, które pojawiły się na krawędziach jego powiek.

Teraz już szybciej, bębniąc o jego hełm, plaskając o ramiona i twarz, deszcz rozpadał się na dobre.

— Szybko! — zawołał. — Idź za nim, jak długo się da!

Jacąue otworzył usta, żeby mu odpowiedzieć, lecz zanim wydobył z siebie słowo, coś rzuciło nim w tył, jakby został znokautowany przez niewidzialną pięść. Hełm zleciał mu z głowy, karabin prasnął o ziemię i sierżant padł jak długi.

Bruce poczuł, jak kula przelatuje obok niego, rozrywając powietrze. Jej podmuch przypłaszczył mu koszulę do piersi, trzepnął kąśliwie po uszach i pozostawił oszołomionego, patrzącego na martwe ciało sierżanta Jacque'a.

Tropiciel leżał z rozrzuconymi szeroko ramionami. W szczęce i policzku poniżej ucha miał wyrwę, w której bielała kość i kotłowała się krew. Jego korpus skręcał się konwulsyjnie, ręce trzepotały jak złapany w sidła ptak.

Przez bębnienie deszczu do uszu Bruce'a dobiegł stłumiony huk wystrzału.

Kopje! — wrzasnęło coś w jego głowie — On jest na wzgórzu!

Drgnął i zaczął biec przed siebie zygzakiem.

32

Wally Hendry leżał na brzuchu na płaskim zwieńczeniu skalnej wieżyczki. Ciało miał zesztywniałe i było mu zimno po chłodnej nocy. Skała była nierówna, lecz wszystkie te niewygody odnotowywał ledwie na skraju świadomości. Zbudował sobie niski parapet z odłamków granitu i z przodu wzmocnił go grubymi pniami krzaków janowca. Oparł na tym parapecie karabin, przy łokciu położył zapasowe magazynki.

Leżał w tej swojej zasadzce już od długiego czasu — od wczesnego popołudnia poprzedniego dnia. Teraz był świt i ciemność ustępowała, za kilka minut będzie mógł objąć wzrokiem całą polanę w dole.

Już mogłem być po drugiej stronie rzeki—myślał. — Mogłem być sto kilometrów stąd. Nie próbował nawet zastanawiać się nad impulsem, który kazał mu leżeć tutaj bez ruchu od niemal dwudziestu godzin.

Wiedziałem, kurczę, że stary Bruce będzie musiał tu przyjść. Wiedziałem, że weźmie ze sobą tylko jednego czar-nucha-tropiciela. Te wykształcone małpy mają te swoje durne zasady —jeden na jednego i takie tam. — Zachichotał na wspomnienie widoku dwóch malutkich postaci, wyłaniających się na przeciwległym skraju polany w gasnącym świetle wczorajszego wieczora.

289

Sukinkot przespał się na polanie. Widziałem, jak zapalał sobie w nocy papierosa... mam nadzieję, że mu smakował, bo palił ostatniego w życiu.

Wally spoglądał niespokojnie w dół, w narastające światło dnia.

Teraz się ruszą, pójdą dalej po otwartym. Muszę ich dostać, zanim znów wejdą między drzewa. Bielejąca poniżej polana była w jego oczach niczym krosta trądu na ciemnej płachcie lasu.

Sukinsyn!

Nienawiść wróciła do serca Hendry'ego bez żadnych wstępów. Tym razem nie będzie tych jego gładkich gadek. Tym razem nie będzie miał szans zadzierać nochala.

Pojaśniało. Dostrzegał kępy palm słoniowych na tle jasnego brązu trawiastej polany.

— Ha!

Byli tam obaj, jak dwie mrówki. Czarne plamki sunące przez środek rozległej łąki. Hendry wysunął spomiędzy warg koniuszek języka i przypłaszczył się do ziemi za kolbą karabinu.

Ludzie, ależ ja na to czekałem. Sześć miesięcy myślenia o tym, a teraz, jak z nim skończę, zejdę tam i wezmę jego uszy.

Odciągnął bezpiecznik i z zadowoleniem usłyszał jego mechaniczny trzask.

Czarnuch prowadzi, Curry idzie za nim. Poczekam, aż się zmienią; nie chcę najpierw trafić czarnego. Pierwszy Curry, potem czarnuch.

Miał ich już na celowniku. Oddychał coraz szybciej, emocja była tak silna, że aż dławiła, jakby utkwił mu w gardle kawałek suchego chleba.

Na kark spadła mu pierwsza kropla deszczu. Wzdrygnął się, zaskoczony. Rzucił okiem na niebo i ujrzał na co się zanosi.

— A niech to —jęknął i wrócił spojrzeniem do tamtych. Curry i czarnuch stali razem; pojedyncza ciemna plama

290

w półświetle poranka. Nie było szans ich rozróżnić. Deszcz padał rzęsiściej i Hendry poczuł się nagle ogarnięty dobrze mu znajomym poczuciem pośledniości. Poczuciem, że wszystko, nawet żywioły, sprzysięgło się przeciwko niemu, że nigdy nie jest mu dane wygrać, i tym razem także nie.

Oni, i Bóg, i cała reszta świata.

Ci, którzy dali mu pijaka za ojca.

Dali mu nędzną chałupę zamiast domu i chorą na raka krtani matkę.

Posłali go do poprawczaka, ze dwadzieścia razy wywalili z roboty, popychali, naśmiewali się z niego i dwa razy wsadzili do pudła. Oni, oni wszyscy (a Bruce Curry to ich marionetka), znowu nie dadzą mu szans. Ani tym razem, ani nigdy.

— Niech to szlag -— zaklął w bezsilnej, niewypowiedzianej złości przeciwko nim. — Niech to szlag, niech to piekło pochłonie! — I strzelił w widoczną na celowniku ciemną plamę.

L

33

Biegnąc, Bruce objął wzrokiem sto metrów otwartej przestrzeni, jakie pozostało mu do skraju lasu.

Poczuł podmuch kolejnej kuli.

Jeżeli przejdzie na ogień ciągły, to mnie ustrzeli z trzystu metrów jak nic.

Zaczął biec skokami, jak zając; krew tętniła mu w uszach, stopy napędzał strach.

Raptem powietrze wokół niego zaczęło się rozrywać, uderzyło w niego, aż się zatoczył, a kąśliwy trzask pocisków wypełnił mu głowę.

Nie uda mi się.

Siedemdziesiąt metrów do osłony drzew. Siedemdziesiąt metrów otwartej łąki, a w górze panująca nad nią bryła kopje.

Następny wybuch i po mnie — musi tak być, no już!

Rzucił się w bok tak gwałtownie, że omal nie upadł. Powietrze wokół znów rwało się na strzępy.

To nie może tak trwać! On musi mnie trafić!

Na jego drodze pojawiło się mrowisko, niska gliniana górka, wyprysk na rozległej równinie. Zanurkował za nie i uderzył piersią o ziemię tak ciężko, że uderzenie wypchnęło mu powietrze z płuc przez otwarte usta.

Następny strzał oderwał ze szczytu mrowiska grudy gliny, przysypując nimi plecy.

292

Leżał, przyciskał twarz do ziemi, z charkotem napełniał udręczone płuca, rozpłaszczał się za niewielką górką gliny.

Czy mnie zasłoni? Czy jest na tyle duża?

Kolejne kule biły gradem w mrowisko, wyrzucając w górę fontanny ziemi, lecz jego się nie imały.

Jestem bezpieczny. Uświadomienie sobie tego było jak fala, która zmyła lęk.

Ale bezradny — odpowiedziała jego nienawiść. — Przy-szpilony do ziemi na tak długo, jak Hendry będzie chciał mnie tu trzymać.

Deszcz padał mu na plecy. Przesiąkał przez bluzę munduru, pieścił chłodem nasadę karku, ściekał po brodzie.

Przekręcił głowę w bok, nie mając odwagi jej podnieść ani o centymetr, i poczuł krople deszczu na policzku.

Deszcz! Padający coraz intensywniej. Gęstniejący. Wiszący pod chmurami jak warstwy kobiecych spódnic. Całe kurtyny deszczu. Powlekające szarością skraj lasu, odbierające wyrazistość kształtom w rozpylonej, płynnej macicy perłowej.

Oddychając wciąż ciężko, lecz już mniej boleśnie, Bruce podniósł głowę.

Wzgórze zmieniło się w niewyraźny, błękitno-zielony kształt widniejący daleko przed nim, a potem zniknęło, pochłonięte przez wirujące kolumny wody.

Uklęknął z wysiłkiem. Ból w piersi na chwilę go oszołomił.

Teraz! Teraz, póki leje. Dźwignął się niezgrabnie na nogi. Przez moment stał, przyciskając dłonie do piersi, chwytając oddech w wodnej mgiełce, a później pobiegł chwiejnym krokiem ku krawędzi lasu.

Nogom wróciła stabilność, oddech się uspokoił. Dotarł do drzew.

Las zamknął się wokół niego, dał ochronę. Bruce oparł się o szorstki pień i ścierał dłonią krople deszczu z twarzy. Odzyskał siły, a wraz z nimi powróciła nienawiść. Powróciło podniecenie.

Zdjął karabin z ramienia, odepchnął się od drzewa, stanął na szeroko rozstawionych nogach.

293

— Teraz, mój przyjacielu — wyszeptał — walczymy na równych warunkach.

Napełnił magazynek FN i stąpając delikatnie, ruszył w kierunku kopje. W ręce czuł ciężar karabinu, umysł miał znów świeży i bystry. Widział wyraźniej, nie bał się i czuł w sobie siłę — jak pieśń, jak bitewny hymn.

Przez ociekające ciężkimi kroplami drzewa dostrzegł majaczący zarys wzgórza i zaczął je obchodzić z prawej strony. Czasu jest mnóstwo — pomyślał. — Mogę spokojnie obadać teren.

Kiedy okrążył kopje, przekonał się, że góra ma kształt tonącego galeonu. Z jednej strony, na rufie, wznosił się wysoki podwójny pokład, a od niego stromo w dół opadał główny, jak gdyby dziób już znalazł się pod wodą. To zbocze usiane było głazami i pokryte gęsto skarlałymi krzewami, które tworzyły splątaną masę sięgających ramienia gałęzi i liści.

Bruce przykucnął, trzymając karabin w poprzek ud i spojrzał w górę pochyłości na bliźniacze skaliste wieżyczki. Deszcz osłabł i przeszedł w mżawkę.

Hendry był na szczycie. Bruce był pewien, że Wally wszedł jak najwyżej. To dziwne, jak wysokość sprawia, że człowiek czuje się nietykalny, zdaje mu się, że jest bogiem.

Ponieważ do nich strzelał, musi znajdować się na wieżyczce bliżej polany. Była nieznacznie wyższa, a jej czubek wieńczyła kępa karłowatych janowców.

Teraz wiem dokładnie, gdzie on jest. Odczekam pół godziny. Może straci cierpliwość i się ruszy; jeśli to zrobi, to będę go stąd miał na muszce.

Bruce zmrużył oczy, oceniając odległość.

Około dwustu metrów.

Ustawił szczerbinę FN, sprawdził ładowanie, dotknął dwóch zapasowych magazynków w kieszeni kurtki i usadowił się wygodnie w oczekiwaniu.

— Curry, skurwielu jeden, gdzie jesteś?

Okrzyk Hendry'ego przebił się przez mżawkę i Bruce zesztywniał. Miałem rację, jest na wieżyczce po lewej.

294

— Chodź tu, zuchu. Czekam na ciebie od wczoraj. Bruce uniósł broń i wycelował na próbę w ciemniejszą

plamę na skalnej ścianie. Strzał w deszczu nie będzie łatwy. Karabin zrobił się mokry i śliski, drobniutki deszcz przyklejał się do brwi i rzęs, zraszał celownik perełkami wilgoci.

— Hej, Curry, jak tam twoja francuska cipeczka? Chłopie, ależ to ostra lala, no nie?

Dłonie Bruce'a zacisnęły się mocniej na kolbie.

— Opowiedziała ci, jak jej dogodziłem? Mówiła, jaka była zadowolona? Stękała jak silnik parowy, trzeba było to słyszeć. Mówię ci, Curry, ciągle jej było mało!

Bruce poczuł, że zaczyna drżeć. Zacisnął szczęki, zacisnął zęby z całej siły.

Spokojnie, Bruce, mój chłopcze, on właśnie chce, żebyś to zrobił.

Z drzew spadały równomiernie w ciszy krople deszczu, krzaki na zboczu kopje zakołysały się poruszone porywem wiatru. Bruce czekał, wytężając wzrok, by uchwycić najmniejszą oznakę ruchu na skalnej wieżyczce.

— Cykora masz czy co, Curry? Boisz się tu wejść? Tak? Bruce trochę zmienił pozyq'ę, przygotował się do szybkiego strzału.

— Dobra, zuchu. Ja poczekam, mam cały dzień. Będę tu sobie siedział i myślał, jak posuwałem tę twoją Francuzeczkę. Mówię ci, niezapomniane przeżycie. I w górę, i w dół, i w tę, i z powrotem, stary, to było coś!

Bruce podniósł się ostrożnie do pionu, schowany za pniem drzewa i jeszcze raz przyjrzał się ukształtowaniu wzgórza.

Jeślibym wchodził, trzymając się jak najdalej na prawo, dotarłbym do tej prawej wieżyczki, a tam jest taki występ, po którym mógłbym dostać się na górę. Znajdę się jakieś siedem, dziesięć metrów od niego. W takiej odległości kilka sekund i będzie po wszystkim.

Wziął głęboki oddech i wyszedł zza osłony pnia.

Wally Hendry spostrzegł ruch w lesie pod sobą. Mignęło

295

mu coś brązowego, lecz zniknęło tak szybko, że nie zdążyłby wycelować.

Otarł twarz z kropel deszczu i obsunął stopę bliżej krawędzi.

— No chodź, Curry. Przestańmy pogrywać w kulki! — krzyknął i przycisnął kolbę mocniej do ramienia.

Czubek jego języka wciąż wysuwał się z ust i dotykał warg.

W dole zbocza, tam gdzie nie było wiatru, poruszyła się gałąź. Uśmiechnął się i przylgnął biodrami do skały. Idzie tu! — oblizał się z zadowoleniem. — Czołga się pod krzakami.

— Wiem, że tam siedzisz! Dobra, Curry, ja też poczekam. Liście kolejnego krzaka zakołysały się lekko, rozdzieliły

i złączyły znowu. Tym razem w połowie zbocza.

— Tak — wyszeptał Wally — tak!

I odbezpieczył karabin. Znów wystawił język i przesunął nim powoli po ustach, od kącika do kącika.

Teraz to już na pewno go mam! Będzie musiał przejść kawałek po otwartym. Parę metrów. Ale to wystarczy.

Poruszył się znowu, przemieścił o parę centymetrów i przymierzył do celu — przerwy pomiędzy dwoma szarymi głazami. Przestawił ogień na ciągły, palec oparł lekko na spuście.

— Hej, Curry, już mi się nudzi! Jak nie chcesz wejść, to może byś mi pośpiewał albo opowiedział parę kawałów?

Bruce Curry przykucnął za wielkim szarym głazem. Przed sobą miał trzy metry otwartej przestrzeni, a potem znów skryje się za kolejnym kamieniem. Był prawie na szczycie zbocza, a Hendry jeszcze go nie zobaczył. Za tą przerwą między dwoma głazami będzie już dobrze osłonięty aż do podnóża prawej wieżyczki.

Przeskoczy tam w dwie sekundy, a jest szansa, że Hendry akurat będzie obserwował las w dole.

Zebrał się w sobie, niczym sprinter w bloku startowym.

— Teraz! — szepnął i zanurkował zza głazu, w sam

296

środek piekielnej burzy ognia. Jedna z kul trafiła w karabin, wyrwała mu go z ręki z siłą paraliżującą całe ramię, druga ukąsiła w pierś i już był po drugiej stronie. Leżał za drugim głazem, chwytając ciężko powietrze po szoku i słysząc triumfalny ryk Hendry'ego.

.— Oszukałem cię, ty głupi gnojku! Od samego dołu widziałem, jak włazisz!

Bruce przyciskał lewą rękę do brzucha; drętwota ustępowała i mógł już poruszać ramieniem, lecz jednocześnie pojawił się ból. Koniec kciuka zahaczył o osłonę spustu i został oderwany; z kikuta wypływała powoli gęsta krew. Prawą ręką zaczął po omacku szukać chusteczki.

— Hej, Curry, twój karabin tam leży! Za chwilę będziesz go potrzebował! Może wy leziesz i go sobie weźmiesz?

Bruce zawiązał ciasno chusteczkę wokół kciuka i krwawienie osłabło. Spojrzał na karabin, leżący trzy metry od niego. Muszka była oderwana, a ta sama kula, która amputowała mu kciuk, roztrzaskała zamek i wypaczyła prowadnicę. Wiedział, że uszkodzenie jest nie do naprawienia.

— Chyba sobie poćwiczę strzelanie do celu! — zawołał z góry Hendry i znów huknęła seria z automatu.

Karabin Bruce'a zniknął w chmurze pyłu i fruwających skalnych odłamków, a gdy zasłona opadła, drewniane części broni były w drzazgach, a mechanizm jeszcze mocniej uszkodzony.

No to ładnie — pomyślał Bruce — karabin w strzępach, pistolet został u Shermaine, a ja mam tylko jedną rękę sprawną. Zaczyna się robić ciekawie.

Rozpiął guziki bluzy i obejrzał szramę, którą zostawiła mu na piersi kula. Wyglądała jak otarcie od sznura, czerwone i bolesne, ale nic poważnego. Zapiął kurtkę.

— No dobra, Bruceńku, to już koniec zabawy. Idę tam po ciebie. — Głos Hendry'ego brzmiał chrapliwie i donośnie, przepełniony zadufaniem.

Bruce zebrał się w sobie. Rozejrzał się szybko. Którędy

297

pójść? Wejdź jak najwyżej, żeby on musiał wchodzić do ciebie. Na prawą wieżyczkę, obejdź ją z boku i czekaj na niego na szczycie.

W pośpiechu, popędzany lękiem, by nie dać się upolować, wstał i pochyliwszy nisko głowę, zaczął piąć się w górę, korzystając z osłony skał i roślinności.

Dotarł do ściany skalnej wieżyczki i obszedł ją. Odnalazł spiralnie biegnący występ, który widział z dołu. Ruszył nim ku szczytowi, niczym mucha po ścianie, zupełnie odsłonięty, plecami do skalnego urwiska, krok po kroku przesuwając się po półmetrowej półce. Przepaść pod nim stawała się coraz głębsza.

Znajdował się już około trzystu metrów powyżej drzew i mógł spojrzeć ponad ciemną zielenią terenu ku szeregowi innych kopje rysującemu się na horyzoncie. Deszcz ustał, lecz chmury nadal zasnuwały całe niebo.

Występ poszerzył się do rozmiarów skalnej platformy. Bruce pospieszył w górę, okrążając załom skały i po chwili dotarł do krawędzi. Droga się skończyła, dalej była już tylko przepaść. Znalazł się w pułapce pod pionową ścianą; szczyt był stąd nieosiągalny. Jeżeli Hendry zejdzie do lasu i okrąży kopje, będzie go miał jak na widelcu, bo na wąskiej półce nie było żadnej osłony. Będzie mógł sobie znów poćwiczyć strzelanie do celu.

Oparł się o skałę i usiłował uspokoić oddech. Z wyczerpania i strachu w krtani gęstniała mu ślina. Czuł się znużony i bezradny, kciuk pulsował boleśnie. Podniósł go, by przyjrzeć mu się jeszcze raz. Pomimo opaski zaciskowej krew nadal powoli się sączyła pojedynczymi kroplami koloru wina.

Krew! Bruce przełknął gęstą, kleistą masę zalegającą w gardle i spojrzał na drogę, którą tu dotarł. Czerwone plamy odcinały się wyraźnie na tle skały. Zostawił Hend-ry'emu krwawy trop.

No dobrze, kto wie, czy tak nie będzie najlepiej. Przynajmniej może będę mógł stanąć z nim twarzą w twarz. Jeżeli poczekam za tym załomem, gdy zacznie wchodzić po płycie,

298

będzie miał za plecami trzysta metrów przepaści. Może się uda rzucić na niego i go zepchnąć.

Przywarł do granitowej ściany, niedostrzegalny z platformy i wytężył słuch, by uchwycić pierwsze odgłosy zbliżania się Hendry'ego.

Po wschodniej stronie nieba chmury się rozstąpiły i ukośne promienie słońca padły w poprzek stromego zbocza.

Lepiej umrzeć w blasku słońca — pomyślał —jak ofiara dla Boga Słońca zrzucona z dachu świątyni. Uśmiechnął się ponuro i czekał, cierpliwy i obolały.

Minuty spadały jak krople do jeziora czasu, odmierzając powoli porcję życia, jaka została mu przeznaczona. Odliczało je także tętno w uszach Bruce'a i oddechy, które wciągał, zatrzymywał i wydychał łagodnie. Ile ich jeszcze będzie?

Powinienem się modlić. Ale po dzisiejszym poranku, kiedy się modliłem, żeby nie padało, a potem spadł deszcz i mnie uratował, nie ośmielę się już więcej podpowiadać Staremu, jak ma kierować interesem. On pewnie to wie najlepiej sam.

Dziej się wola Twoja — pomyślał więc tylko i nagle jego nerwy napięły się, niczym szarpnięta przez marlina linka. Dźwięk, który go dobiegł, był odgłosem ocierania się tkaniny o szorstką skałę.

Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, lecz mógł rozróżnić jedynie bicie pulsu w uszach i szum wiatru w drzewach na dole. W tym szumie była samotność.

Dziej się wola Twoja — powtórzył na bezdechu i zdołał usłyszeć oddech Hendry'ego tuż za załomem skały.

Odsunął się od ściany i czekał. Wtem ujrzał cień rzucany na ziemię przez poranne słońce. Wielki niekształtny cień na szarej powierzchni skały.

Dziej się wola Twoja. Bruce wysunął się błyskawicznie zza skalnej zasłony, trzymając przed sobą zdrową rękę niczym ostrze i koncentrując na niej cały ciężar swego ciała.

Hendry stał metr dalej, z karabinem uniesionym na wysokość piersi. Trzymał się blisko ściany. Stalowy hełm o kształcie filiżanki miał nasunięty nisko na oczy, w rudozłotej

299

szczecinie jego brody połyskiwały paciorki potu. Próbował natychmiast opuścić lufę, lecz Bruce był zbyt blisko.

Wyprężonymi sztywno palcami pchnął go w krtań i poczuł pod dłonią trzask poddającej się chrząstki. Hendry runął w tył na kamienną platformę i znalazł się pod nim.

Karabin ześliznął się po skale i poleciał w dół, a oni dwaj leżeli pierś w pierś, spleceni nogami w horrendalnej parodii miłosnego aktu. Aktu, w którym się nie tworzy, lecz niszczy.

Twarz Hendry'ego nabiegła purpurą i obrzmiała ponad uszkodzoną krtanią. Otworzył szeroko usta walcząc o odzyskanie oddechu, zionął zastarzałym i kwaśnym odorem w twarz Bruce'a.

Bruce skręcił prawą rękę w stronę kciuka i uwolnił ją z uchwytu, po czym uniósł jak topór i rąbnął w nasadę nosa przeciwnika. Z nozdrzy Hendry'ego wytrysnęły bliźniacze strugi krwi i bryznęły w otwarte usta.

Z gardła wydobył mu się mokry, zduszony charkot i ciało Wally'ego wygięło się łukiem w górę, ciskając Bruce'em o ścianę z taką siłą, że przez chwilę leżał bez ruchu.

Wally był na kolanach, twarzą do Bruce'a; wzrok miał zamglony, nie widzący. Z jego krtani z gardłowym poświstem tryskała różowa, krwawa mgiełka. Obiema rękami usiłował wydostać z kabury pistolet.

Bruce przyciągnął kolana do piersi, a potem wyprostował nogi w kopnięciu. Jego stopy wylądowały jednocześnie na środku brzucha Hendry'ego, zrzucając go tyłem ze skalnej półki. Przez całą drogę na dół Wally wydawał z siebie ów zduszony charkot, który na końcu urwał się raptownie i znowu słychać było jedynie szum poruszanych wiatrem drzew.

Całkowicie wyprany z energii do działania i myślenia Bruce siedział przez dłuższy czas nieruchomo, oparty plecami o skałę.

Chmury ponad nim rozeszły się, odsłaniając niemal połowę błękitnego nieba. Spojrzał na okolicę. Las po deszczu był bujny i soczysty.

A ja żyję. Ta świadomość grzała tak przyjemnie, jak

300

poranne słońce ogrzewało ciało. Miał ochotę krzyczeć to głośno na cały las. A ja żyję!

W końcu wstał, podszedł do krawędzi urwiska i spojrzał na malutką, powykręcaną figurkę, leżącą na skałach poniżej, potem odwrócił się i powlókł swe udręczone ciało w dół.

Upłynęło dwadzieścia minut, nim znalazł Wally'ego Hen-dry'ego pośród chaosu odłamków skalnych i krzaków u stóp wieżyczki. Leżał na boku z podkurczonymi nogami, jakby spał. Bruce uklęknął przy nim i wyciągnął z oliwkowej, parcianej kabury jego pistolet. Potem odpiął wypchaną kieszonkę na piersi Hendry'ego i wyjął z niej biały, płócienny woreczek.

Wstał, rozciągnął wiązanie woreczka i zamieszał diamenty palcem. Zadowolony, zaciągnął sznurek z powrotem i wrzucił klejnoty do kieszeni kurtki.

Jako umarły jest jeszcze bardziej odpychający, niż kiedy żył — pomyślał bez żalu, spoglądając na martwe ciało.

Muchy zaczęły wpełzać do zakrwawionych nozdrzy trupa i gromadzić się wokół jego oczu.

— Więc jednak Mikę Haig miał rację, a ja się myliłem. Można zniszczyć zło—powiedział głośno, po czym odwrócił się i poszedł przed siebie.

Znużenie całkiem go opuściło.

34

Carl Engelbrecht stanął w drzwiczkach prowadzących z kabiny pilota dakoty do głównej kabiny.

— Szczęśliwi? — zapytał, przekrzykując głębokie basowe buczenie silników i na jego szerokiej ogorzałej twarzy pojawił się uśmiech. — Widzę, że tak!

— Zmykaj! Nie widzisz, że jesteśmy zajęci? — Bruce odpowiedział uśmiechem i objął mocniej Shermaine.

— Coś za pyskaty jesteś jak na autostopowicza. Może byś tak, cholera, wysiadł i poszedł piechotą? — odparł pilot, siadając obok nich na biegnącej wzdłuż całego kadłuba ławeczce. — Przyniosłem wam kawę i kanapki.

— O, jak dobrze. Umieram z głodu.

Shermaine wyprostowała się, po czym wyciągnęła rękę po termos i zawiniątko w pergaminowym papierze. Siniak na jej policzku zbladł — od spotkania z Hendrym minęło dziesięć dni — i był już tylko ciemniejszą smugą o żółtawych brzegach. Bruce, z ustami wypchanymi kanapką z kurczakiem, trącił nogą jedną z drewnianych skrzyń, przymocowanych linami do podłogi samolotu.

— Co wieziesz, Carl?

— Nie mam pojęcia — odparł pilot i nalał kawy do trzech plastikowych kubków. — W tej grze nie zadaje się

302

pytań. Lecisz, kasujesz pieniądze i zapominasz o sprawie. — Wypił kawę i wstał. — No to zostawię was wreszcie samych. Za kilka godzin będziemy w Nairobi, wiec możecie się przespać albo i co innego. — Puścił oko. — W czasie tankowania musicie zostać na pokładzie. Ale po godzinie polecimy dalej, a pojutrze, jeśli Bóg i pogoda pozwolą, wysadzimy was w Zurychu.

— Dzięki, stary kumplu.

— Nie ma sprawy. I tak musiałem lecieć.

Zniknął w kabinie pilota, zamknąwszy za sobą starannie drzwi.

Shermaine odwróciła się do Bruce'a. Przyglądała mu się przez chwilę i parsknęła śmiechem.

— Ale się zmieniłeś. Wyglądasz teraz jak prawdziwy prawnik!

Zmieszany Bruce poprawił węzeł krawata.

— Nie powiem, dziwnie się czuję, mając znów na sobie garnitur i krawat. — Spojrzał na dobrze skrojone granatowe ubranie, jedyne, które mu pozostało, a potem z powrotem na Shermaine. — Ciebie też ledwie można poznać w tym stroju.

Miała na sobie jasnozieloną bawełnianą sukienkę, lekką i świeżą, białe szpilki i tylko tyle makijażu, żeby zamaskować siniak. Świetna kobieta — skonstatował z zadowoleniem.

— Jak twój kciuk?

Uniósł palec o czubku okrytym zgrabnym turbanem plastra.

— Prawie o nim zapomniałem.

Nagle wyraz twarzy dziewczyny się zmienił.

— Zobacz, widać morze! —- pokazała palcem przez plek-siglasowy iluminator za ramieniem Bruce'a. Daleko w dole rozciągała się płaszczyzna wody, błękitna, a na mieliznach zielonkawa, okolona białymi plażami. Formacje fal przebiegały po niej jak zmarszczki na sadzawce.

— To jezioro Tanganika — zaśmiał się Bruce. — Kongo już za nami.

303

— Na zawsze?

— Na zawsze — zapewnił ją. ..,../ Maszyna przechyliła się lekko, przyciskając ich bliżej do

siebie, gdy Carl, kierując się punktami orientacyjnymi na ziemi, zmienił kurs ku północnemu zachodowi.

Półtora tysiąca metrów w dole ich cień, niczym aemny owad, przemykał podskakując po powierzchni wielkiego jeziora.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Wilbur Ciemność w Słońcu innaczej Katanga
pan astronom mowi sloncu
Jadro Ciemnosci interpretacja tytulu
Chadda Sarwat Pocałunek anioła ciemności 01 Pocałunek Anioła Ciemności
CIEMNOŚĆ TERAZ PANUJE, Wiersze Teokratyczne, Zakańczające wieczorne czaty
Conan 63 Conan i Prorok Ciemności
Strach i ciemnosc, ezoteryka
!jest już ciemno - Feel, kwitki, kwitki - poziome
Jądro ciemności, OPRACOWANIA LEKTUR , STRESZCZENIA
ABY 0012 Miecz Ciemności
norwid ciemnosc
Jądro ciemności streszczenie
JEST JUZ CIEMNO
7th Sea NOM 4 Ognie w ciemności
Aż stanie się ciemność s4
Legion Ciemności Algeroth 4 1
Na krawędzi ciemności
Le Guin Ursula K Lewa Reka Ciemnosci

więcej podobnych podstron