Clive Barker
Graffiti 艣mierci
Podobnie jak pi臋kno budowy klasycznej tragedii nic a nic nie obchodzi ludzi w niej cierpi膮cych, tak ogl膮dana z lotu ptaka doskona艂o艣膰 kszta艂t贸w osiedla Spector Street by艂a oboj臋tna jego mieszka艅com. Ma艂o co przykuwa艂o wzrok albo pobudza艂o wyobra藕ni臋 spaceruj膮cych ponurymi kanionami, przechodz膮cych mrocznymi uliczkami od jednego szarego betonowego sze艣cianu do nast臋pnego. Te kilka m艂odych drzewek, kt贸re posadzono na skwerkach, ju偶 dawno zosta艂o okaleczone i wyrwane. Trawie, cho膰 wybuja艂ej, stanowczo zbywa艂o na soczystej zieleni.
Bez w膮tpienia to osiedle oraz dwa s膮siednie by艂y niegdy艣 marzeniem ka偶dego architekta. Bez w膮tpienia urbani艣ci szlochali ze szcz臋艣cia nad projektem, kt贸ry upycha艂 trzysta trzydzie艣ci sze艣膰 os贸b na hektarze powierzchni i jeszcze m贸g艂 poszczyci膰 si臋 placem zabaw dla dzieci. Z pewno艣ci膮 przy budowie Spector Street zbito niejedn膮 fortun臋 i wielu pozyska艂o s艂aw臋, a na jego otwarciu m贸wiono, i偶 stanie si臋 wzorcem, wed艂ug kt贸rego wznoszone b臋d膮 wszystkie przysz艂e osiedla. Lecz plani艣ci - wyp艂akawszy 艂zy, sko艅czywszy przemowy - zostawili osiedle samemu sobie; architekci mieszkali w odrestaurowanych gregoria艅skich kamienicach po drugiej strome miasta i pewnie nigdy nie postawili tutaj stopy.
A nawet gdyby tak si臋 sta艂o, nie popsu艂oby im samopoczucia zdewastowanie osiedla. Ich dzie艂o (mieli prawo argumentowa膰) by艂o r贸wnie pi臋kne, co zwykle: kszta艂ty niezr贸wnanie dok艂adne, proporcje doskonale wyliczone. To ludzie zniszczyli Spector Street. Co do tego nie by艂o dw贸ch zda艅. Helen rzadko widywa艂a w mie艣cie r贸wnie doszcz臋tnie zdewastowane miejsca. Lampy zosta艂y pot艂uczone, a parkany ogr贸dk贸w le偶a艂y na ziemi. Samochody - z kt贸rych uprzednio usuni臋to silniki i ko艂a, a nast臋pnie spalono nadwozia -sta艂y blokuj膮c wjazdy do gara偶y. W jednym z podw贸rek trzy czy cztery mieszkania na parterze strawi艂 doszcz臋tnie ogie艅, a ich okna i drzwi zabito deskami oraz pogi臋tymi, metalowymi okiennicami.
Jednak du偶o bardziej intryguj膮ce by艂y graffiti. W艂a艣nie aby je obejrze膰 Helen przysz艂a tutaj, zach臋cona opowie艣ci膮 Archiego i - trzeba przyzna膰 - nie czu艂a si臋 rozczarowana. Trudno by艂o uwierzy膰, ogl膮daj膮c ca艂e mn贸stwo r贸偶norakich rysunk贸w, imion, przekle艅stw i hase艂, kt贸re wyskrobano i wymalowano szprejem na ka偶dej dost臋pnej cegle, i偶 Spector Street liczy sobie zaledwie trzy i p贸艂 roku. 艢ciany, swego czasu tak dziewicze, teraz by艂y niemi艂osiernie pobazgrane, tak, 偶e Miejskie Przedsi臋biorstwo Oczyszczania nie mog艂o nawet marzy膰 o doprowadzeniu ich do pierwotnego stanu. Warstwa wapna, kt贸ra mia艂aby pokry膰 t臋 kakofoni臋 obraz贸w, dostarczy艂aby jedynie „pisarzom" 艣wie偶ego i daleko bardziej n臋c膮cego pod艂o偶a dla zaznaczenia swojej obecno艣ci.
Helen by艂a w si贸dmym niebie. W kt贸r膮kolwiek stron臋 by si臋 obr贸ci艂a, wsz臋dzie wida膰 by艂o nowe materia艂y do jej pracy dyplomowej: „Graffiti - symptomy miejskiej rozpaczy". By艂 to problem, kt贸ry 艂膮czy艂 oba jej najbardziej ulubione przedmioty - socjologi臋 i estetyk臋. Spaceruj膮c po osiedlu, zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, czy z tego zagadnienia, obok pracy, magisterskiej, nie powstanie r贸wnie偶 ksi膮偶ka. Chodzi艂a od podw贸rka do podw贸rka, zapisuj膮c ca艂e mn贸stwo co bardziej interesuj膮cych bazgro艂贸w i notuj膮c ich po艂o偶enie. Nast臋pnie cofn臋艂a si臋 do samochodu po aparat oraz statyw i wr贸ci艂a w najciekawsze miejsca, aby sporz膮dzi膰 fotograficzn膮 dokumentacj臋 艣cian.
Zaj臋cie przyprawia艂o o dreszcze. Nie by艂a profesjonalnym fotografem, a po p贸藕nopa藕dziemikowym niebie chmury p臋dzi艂y w najlepsze, nieustannie zmieniaj膮c nat臋偶enie 艣wiat艂a padaj膮cego na ceg艂y. Podczas gdy mordowa艂a si臋 z ustawieniem w艂a艣ciwego czasu na艣wietlania, aby skompensowa膰 ci膮g艂e zmiany o艣wietlenia, jej palce stawa艂y si臋 coraz sztywniejsze, cierpliwo艣膰 coraz to mniejsza. Lecz nie poddawa艂a si臋 mimo wszystko, pchana pr贸偶n膮 ciekawo艣ci膮 przechodnia. Tyle jeszcze zosta艂o do utrwalenia. Przypomina艂a sobie ci膮gle, 偶e obecne niewygody zwr贸c膮 si臋 z nawi膮zk膮, kiedy poka偶e zdj臋cia Trevorowi, kt贸rego sceptycyzm co do sensowno艣ci projektu widoczny by艂 doskonale od samego pocz膮tku.
- Napisy na 艣cianach? - powt贸rzy艂 u艣miechaj膮c si臋 p贸艂g臋bkiem, w ten sw贸j irytuj膮cy spos贸b. - To ju偶 by艂o setki razy.
Oczywi艣cie to prawda, jakkolwiek nie do ko艅ca. Rzecz jasna na temat graffiti napisano uczone dzie艂a nafaszerowane socjologicznym 偶argonem w stylu: „urbanistyczna alienacja" czy „kulturalna dyskryminacja". Lecz Helen pochlebia艂a sobie, i偶 odnajdzie po艣r贸d tych bazgro艂贸w co艣, co umkn臋艂o uwadze poprzednich badaczy: mo偶e jak膮艣 prawid艂owo艣膰, kt贸rej mog艂aby u偶y膰 jako osi dla swej pracy. Jedynie energiczne katalogowanie i por贸wnywanie zwrot贸w oraz rysunk贸w mog艂o ujawni膰 tak膮 zale偶no艣膰. I st膮d w艂a艣nie waga tych fotografii. Tyle r膮k odcisn臋艂o tu swe pi臋tno; tyle umys艂贸w pozostawi艂o tu swe, niejednokrotnie banalne, znaki. Gdyby potrafi艂a odnale藕膰 jaki艣 wzorzec, jaki艣 dominuj膮cy motyw, praca spotka艂aby si臋 z prawdziwym zainteresowaniem. A tym samym i jej autorka.
- Co robisz? - spyta艂 g艂os dobiegaj膮cy zza plec贸w. Obr贸ciwszy si臋, porzucaj膮c spekulacje, ujrza艂a m艂od膮 kobiet臋 z w贸zkiem stoj膮cym na chodniku za ni膮. Wygl膮da na zm臋czon膮 - pomy艣la艂a Helen i zatrz臋s艂a si臋 z zimna. Dziecko w spacer贸wce p艂aka艂o cicho, brudnymi palcami 艣ciskaj膮c kurczowo pomara艅czowego lizaka i rozpakowan膮 tabliczk臋 czekolady. Br膮zowa masa i resztki galaretek znaczy艂y prz贸d jego kurteczki.
Helen pos艂a艂a kobiecie w膮t艂y u艣miech; tamta wygl膮da艂a, jakby bardzo go potrzebowa艂a.
- Fotografuj臋 艣ciany - odpar艂a, jakkolwiek by艂o z pewno艣ci膮 ca艂kiem oczywiste co robi.
Kobieta - mo偶e mie膰 najwy偶ej dwudziestk臋, zawyrokowa艂a Helen - zapyta艂a: - To znaczy te 艣wi艅stwa?
- Napisy i rysunki - wyja艣ni艂a Helen. A potem doda艂a - tak, te 艣wi艅stwa.
- Jeste艣 z zarz膮du osiedla?
- Nie, z uniwersytetu.
- Okropno艣膰 - rzek艂a kobieta. - Spos贸b w jaki to robi膮, I to nie tylko dzieciaki.
- Nie?
- Doro艣li faceci. Doro艣li te偶. G贸wno ich wszystko obchodzi. Robi膮 to w bia艂y dzie艅. Mo偶na ich zobaczy膰... w bia艂y dzie艅.
Spojrza艂a na dziecko, kt贸re ostrzy艂o swego lizaka o ziemi臋. -Kerry ! - upomnia艂a go, lecz ch艂opczyk nie zwraca艂 na ni膮 uwagi.
- Chc膮 to wszystko zamalowa膰? - spyta艂a.
- Nie mam poj臋cia - odpar艂a Helen i wyja艣ni艂a ponownie: -Jestem z uniwersytetu.
- Och! - zdziwi艂a si臋 kobieta, jak gdyby us艂ysza艂a co艣 nowego.
- Wi臋c nie masz nic wsp贸lnego z Zarz膮dem ?
- Nie.
- Niekt贸re s膮 wulgarne, co? Naprawd臋 okropne. Gdy na nie patrz臋, czuj臋 si臋 zak艂opotana.
Helen potakn臋艂a, rzucaj膮c okiem na ch艂opczyka w spacer贸wce. Kerry postanowi艂 przezornie w艂o偶y膰 sobie lizaka do ucha.
- Przesta艅! - rozkaza艂a matka i pochyli艂a si臋, aby da膰 mu po 艂apkach. Klaps, w istocie bezbolesny, pobudzi艂 dzieciaka do p艂aczu. Helen skorzysta艂a z okazji i zaj臋艂a si臋 na powr贸t zdj臋ciami. Jednak kobieta nadal mia艂a ochot臋 na pogaw臋dk臋.
- Mo偶na si臋 na nie natkn膮膰 nie tylko na zewn膮trz - powiedzia艂a.
- Przepraszam? - spyta艂a Helen.
- W艂amuj膮 si臋 do pustych mieszka艅. Zarz膮d pr贸bowa艂 je jako艣 zabezpiecza膰, ale nic z tego nie wysz艂o. W艂amuj膮 si臋 i tak. U偶ywaj膮 ich jako toalet i wypisuj膮 te 艣wi艅stwa na 艣cianach. Rozpalaj膮 r贸wnie偶 ogniska. Potem nikt ju偶 nie mo偶e si臋 do takiego mieszkania wprowadzi膰.
Opis pobudzi艂 ciekawo艣膰 Helen. Czy graffiti na wewn臋trznych 艣cianach r贸偶ni膮 si臋 zasadniczo od tych tutaj? Zagadnienie by艂o na pewno warte sprawdzenia.
- Znasz takie miejsca gdzie艣 tu w pobli偶u?
- To znaczy puste mieszkania?
- Z graffiti.
- Zaraz ko艂o nas jest jedno czy dwa - przypomnia艂a sobie kobieta. - Mieszkam na Butfs Court.
- Mo偶e mog艂aby艣 mi je pokaza膰? - spyta艂a Helen. Kobieta wzruszy艂a ramionami. - A tak w og贸le nazywam si臋 Helen Buchanan.
- Anne-Marie - zrewan偶owa艂a si臋 tamta.
- By艂abym bardzo wdzi臋czna, gdyby艣 mog艂a zaprowadzi膰 mnie do jednego z tych pustych mieszka艅.
Anne-Marie by艂a nieco zbita z tropu entuzjazmem Helen i wcale nie usi艂owa艂a tego kry膰. Ponownie wzruszy艂a ramionami i powiedzia艂a: - Nie ma tam zbyt wiele do ogl膮dania. Po prostu jeszcze troch臋 takich samych bazgro艂贸w.
Helen zebra艂a sw贸j sprz臋t i ruszy艂y razem, rami臋 w rami臋, przez skrzy偶owanie dziel膮ce dwa s膮siednie skwery. Cho膰 osiedle by艂o niskie - budynki liczy艂y najwy偶ej pi臋膰 pi臋ter - wszystkie bloki razem wzi臋te sprawia艂y upiorne, klaustrofobiczne wra偶enie. Uliczki i klatki schodowe stanowi艂y marzenie ka偶dego bandyty: mn贸stwo 艣lepych zau艂k贸w i kiepsko o艣wietlonych alejek. Zsypy na 艣mieci -kominy, do kt贸rych mieszka艅cy g贸rnych pi臋ter mog膮 wrzuca膰 torby z odpadkami - dawno ju偶 zosta艂y zabetonowane, z uwagi na 艂atwo艣膰 z jak膮 wznieca艂 si臋 w nich ogie艅. Teraz plastikowe torby ze 艣mieciami pi臋trzy艂y si臋 na uliczkach. Wiele rozdartych zosta艂o przez bezpa艅skie psy, a zawarto艣膰 rozrzucona po ziemi. Zapach, mimo ch艂odnej pory, by艂 bardzo nieprzyjemny. W 艣rodku lata musi by膰 nie do wytrzymania.
- Mieszkam tam po drugiej stronie - wyja艣ni艂a Anne-Marie, wskazuj膮c na jedno z mieszka艅. - To tamto z 偶贸艂tymi drzwiami. -Potem pokaza艂a przeciwn膮 stron臋 podw贸rza. - Pi膮te albo sz贸ste mieszkanie od ko艅ca - wyja艣ni艂a. - Dwa z nich zwolni艂y si臋. B臋dzie ju偶 par臋 艂adnych tygodni. Jedna z rodzin przeprowadzi艂a si臋 na Ruskin Court; druga czmychn臋艂a w 艣rodku nocy.
To rzek艂szy obr贸ci艂a si臋 plecami do Helen i pchn臋艂a chodnikiem wok贸艂 skweru w贸zek z Kerrym, kt贸ry w艂a艣nie poch艂oni臋ty by艂 zlizywaniem 艣liny z lizaka.
- Dzi臋kuj臋 - zawo艂a艂a za ni膮 Helen. Anne-Marie obr贸ci艂a si臋 na chwil臋, lecz nie odpowiedzia艂a. Z rosn膮cym zaciekawieniem, Helen ruszy艂a wzd艂u偶 rz臋du po艂o偶onych na parterze mieszkanek. Wiele, cho膰 zamieszkanych, wcale nie sprawia艂o takiego wra偶enia. Zas艂ony w oknach by艂y szczelnie zaci膮gni臋te. Na schodkach nie sta艂y butelki po mleku, nie by艂o te偶 zabawek porzuconych w po艣piechu przez dzieci. W艂a艣ciwie 偶adnych 艣lad贸w 偶ycia. Graffiti by艂o jednak wi臋cej i, co szokuj膮ce, zosta艂y powypisywane szprejem na drzwiach zaj臋tych mieszka艅. Po艣wi臋ci艂a im tylko przelotne spojrzenie. Po cz臋艣ci dlatego, i偶 obawia艂a si臋, aby kt贸re艣 z drzwi nie otworzy艂y si臋 kiedy ona b臋dzie ogl膮da艂a obsceniczne rysunki. G艂贸wn膮 jednak przyczyn膮 po艣piechu by艂a ch臋膰 ujrzenia, co za rewelacje mog艂y kry膰 si臋 w tamtych pustych mieszkaniach.
Na progu numeru czternastego powita艂 j膮 przykry od贸r uryny -zar贸wno tej 艣wie偶ej jak i nieco zasta艂ej - pod kt贸rym wyczu膰 by艂o mo偶na zapach spalonej farby i plastiku. Waha艂a si臋 przez pe艂ne dziesi臋膰 sekund, rozwa偶aj膮c czy wej艣cie do mieszkania b臋dzie rozs膮dnym posuni臋ciem. Osiedle za jej plecami stanowi艂o niezaprzeczalnie obce terytorium, tkwi膮ce samotnie we w艂asnym nieszcz臋艣ciu. Pomieszczenia, kt贸re le偶a艂y przed ni膮, by艂y dwakro膰 straszniejsze: mroczny labirynt, z trudem daj膮cy si臋 przenikn膮膰 wzrokiem. Lecz gdy odwaga zawiod艂a, pomy艣la艂a o Trevorze. I o tym jak膮 cholern膮 przyjemno艣ci膮 by艂oby uciszy膰 jego protekcjonalny ton. Z t膮 my艣l膮 ruszy艂a do 艣rodka, uprzednio ostro偶nie kopn膮wszy zw臋glony kawa艂ek drewna, w nadziei na sp艂oszenie ewentualnego lokatora. Jednak z wn臋trza nie dobieg艂 najmniejszy d藕wi臋k, 艣wiadcz膮cy o czyjej艣 obecno艣ci. Nabrawszy nieco pewno艣ci siebie, zacz臋艂a bada膰 pierwsze pomieszczenie, kt贸re - s膮dz膮c po resztkach wypatroszonej sofy stoj膮cej w naro偶niku i po zbutwia艂ym dywanie pod stopami - by艂o niegdy艣 living-roomem. Bladozielone 艣ciany - zgodnie z zapowiedzi膮 Anne-Marie - by艂y solidnie pobazgrane zar贸wno przez pomniejszych grafoman贸w (zadowalaj膮cych si臋 pisaniem d艂ugopisem albo co najwy偶ej w臋glem drzewnym) jak i przez tych z wi臋kszymi aspiracjami, zamalowuj膮cych 艣ciany p贸艂 tuzinem kolor贸w.
Niekt贸re teksty mocno j膮 zainteresowa艂y, lecz wiele widzia艂a ju偶 na zewn臋trznych 艣cianach. Nieustannie powtarza艂y si臋 te same imiona i zwroty. Cho膰 nigdy w 偶yciu nie widzia艂a tych ludzi, doskonale wiedzia艂a z jak wielk膮 ochot膮 Fabian J. zrypa艂by Michelle, za艣 z kolei owa Michelle mia艂a ch臋tk臋 na kogo艣 o imieniu Mr. Sheen. Facet zwany Bia艂ym Szczurem nie po raz pierwszy che艂pi艂 si臋 swoim przyrodzeniem, a Koktailowi Braciszkowie na czerwono zapowiadali sw贸j powr贸t. Jeden albo dwa rysunki towarzysz膮ce czy mo偶e jedynie s膮siaduj膮ce z napisami by艂y szczeg贸lnie interesuj膮ce. Obok s艂owa Christos widnia艂 chudy cz艂owieczek z w艂osami stercz膮cymi z g艂owy niczym druty, a na ka偶dy taki drut wbita by艂a nast臋pna g艂owa. Zaraz obok znajdowa艂 si臋 obraz stosunku p艂ciowego tak brutalnie okrojonego, i偶 zrazu Helen wzi臋艂a go za wizerunek no偶a wbijanego w 艣lepe oko. Lecz, mimo 偶e by艂a zafascynowana rysunkami, nie mog艂a robi膰 zdj臋膰 w tym pomieszczeniu, gdy偶 jej film mia艂 zbyt ma艂膮 czu艂o艣膰, a lampy b艂yskowej nie zabra艂a. Chc膮c mie膰 wiarygodny zapis swych odkry膰, musia艂aby przyj艣膰 tu ponownie. Na razie musia艂a zadowoli膰 si臋 zwyk艂ym obejrzeniem lokalu.
Mieszkanie nie by艂o zbyt du偶e, lecz okna zosta艂y szczelnie zabite. Im bardziej oddala艂a si臋 od drzwi, tym bledsze stawa艂o si臋 艣wiat艂o. Od贸r uryny, kt贸ry ju偶 na progu by艂 uci膮偶liwy, przybra艂 wyra藕nie na sile. Gdy wreszcie dotar艂a do przeciwleg艂ej 艣ciany living-roomu i przez kr贸tki korytarzyk wkroczy艂a do nast臋pnego pomieszczenia, sta艂 si臋 wszechobecny i nie do zniesienia. 脫w pok贸j, le偶膮c najdalej od frontowych drzwi, by艂 tym samym najciemniejszy. Musia艂a odczeka膰 par臋 chwil w onie艣mielaj膮cym mroku, a偶 jej oczy na powr贸t stan膮 si臋 u偶yteczne. Pok贸j, jej zdaniem, m贸g艂 by膰 niegdy艣 sypialni膮. Tych kilka mebli, kt贸re byli w艂a艣ciciele zdecydowali si臋 porzuci膰, dos艂ownie por膮bano na kawa艂ki. Jedynie materac osta艂 si臋 we wzgl臋dnie nienaruszonym stanie, rzucony w k膮t pokoju pomi臋dzy zbutwia艂e strz臋py koc贸w, gazet i okruchy szk艂a.
Na zewn膮trz s艂o艅ce odnalaz艂o luk臋 w艣r贸d chmur i dwa albo trzy promyki prze艣lizgn臋艂y si臋 mi臋dzy deskami os艂aniaj膮cymi sypialniane okno. Niczym jakie艣 sygna艂y, znaczy艂y przeciwleg艂膮 艣cian臋 jasnymi smugami. Tu r贸wnie偶 widnia艂y graffiti: zwyczajna wrzawa wyzna艅 mi艂osnych i pogr贸偶ek. Szybko przebieg艂a wzrokiem t臋 艣cian臋, a potem - id膮c za promieniami 艣wiat艂a - jej oczy spocz臋艂y na 艣cianie z drzwiami.
I tu tak偶e pracowali arty艣ci, lecz ich dzie艂em by艂 rysunek jakiego nie widzia艂a nigdzie przedtem. Wykorzystuj膮c drzwi, kt贸rych centralne po艂o偶enie upodobnia艂o je do ust, namalowali na odlatuj膮cym tynku pojedyncz膮 olbrzymi膮 g艂ow臋. Malowid艂o by艂o du偶o bardziej pomys艂owe od wszystkich, jakie zd膮偶y艂a dot膮d obejrze膰. Mnogo艣膰 szczeg贸艂贸w sprawia艂a, i偶 obraz tchn膮艂 ulotn膮 rzeczywisto艣ci膮 Wystaj膮ce ko艣ci policzkowe opi臋te sk贸r膮 koloru ma艣lanki, z臋by zaostrzone w krzywe szpileczki, wymalowane w ca艂o艣ci na drzwiach. Oczy, z powodu niskiego sufitu, znajdowa艂y si臋 zaledwie par臋 cali ponad g贸rn膮 warg膮. Ta techniczna niedogodno艣膰 jedynie przyda艂a wizerunkowi wyrazu, sprawiaj膮c wra偶enie jak gdyby posta膰 odchyli艂a g艂ow臋 nieco do ty艂u. Poskr臋cane str膮ki w艂os贸w rozbiega艂y si臋 po ca艂ym suficie.
Czy to portret? Wizerunek mia艂 co艣 specyficznego w szczeg贸艂ach brwi oraz bruzdach wok贸艂 rozwartych ust; w ostro偶nym rysunku dziwacznych z臋b贸w. To pewnie jaki艣 koszmar: - podobizna z narkotycznego odurzenia. Niewa偶ne jakie by艂o pochodzenie tego malowid艂a - niezaprzeczalnie oddzia艂ywa艂o na psychik臋. Autorom powi贸d艂 si臋 nawet efekt zast膮pienia ust drzwiami. Kr贸tki korytarzyk mi臋dzy living-roomem a sypialni膮 ca艂kiem zno艣nie udawa艂 gard艂o z potrzaskan膮 lamp膮 zamiast migda艂k贸w. Za prze艂ykiem, w koszmarnym 偶o艂膮dku, bia艂o 偶arzy艂 si臋 dzie艅. Ca艂o艣膰 przywodzi艂a na my艣l rysunki z weso艂o miasteczkowego poci膮gu 艣mierci. Te same potworne zniekszta艂cenia, ta sama bezwstydna ch臋膰 straszenia. I rzeczywi艣cie uda艂o im si臋. Helen sta艂a w sypialni kompletnie oszo艂omiona widokiem malowid艂a, bezlito艣nie przyci膮gana jego obwiedzionymi na czerwono oczyma. Jutro wr贸ci tu ponownie, zdecydowa艂a, tym razem z bardzo czu艂ym filmem i lamp膮 b艂yskow膮, aby utrwali膰 to dzie艂o.
Gdy szykowa艂a si臋 ju偶, aby wyj艣膰, do 艣rodka zajrza艂o s艂o艅ce i zaraz potem znik艂y jasne smugi 艣wiat艂a. Rzuci艂a okiem na zabite deskami okno i po raz pierwszy spostrzeg艂a wymalowan膮 ponad nim tr贸jwyrazow膮 sentencj臋. „S艂odko艣ci dla s艂odkiej" - brzmia艂 napis. Zna艂a ten cytat, lecz nie pami臋ta艂a sk膮d pochodzi. Czy by艂o to wyznanie mi艂o艣ci? Je艣li tak, to kto艣 wybra艂 dziwne miejsce na takie rzeczy. Pomimo materaca le偶膮cego w k膮cie i wzgl臋dnego spokoju, nie mog艂a sobie wyobrazi膰, aby jaki艣 narzeczony, po przeczytaniu tych s艂贸w, przyprowadzi艂 tu sw膮 wybrank臋, pragn膮c podziwia膰 jej wdzi臋ki. 呕adni nastoletni kochankowie, nawet nie wiadomo jak rozochoceni, nie po艂o偶yliby si臋 tutaj dla zabawy w tat臋 i mam臋. Nie pod badawczym wzrokiem potwora spozieraj膮cego ze 艣ciany. Podesz艂a bli偶ej, by lepiej przyjrze膰 si臋 napisowi. Farba mia艂a wyra藕nie ten sam odcie艅 r贸偶u co ta, kt贸r膮 namalowano dzi膮s艂a krzycz膮cego m臋偶czyzny. Czy偶by ta sama d艂o艅?
Us艂ysza艂a rumor za plecami. Obr贸ci艂a si臋 tak gwa艂townie, i偶 nieomal upad艂a na przykryty kocami materac.
- Kto...
Po drugiej stronie gardzieli, w living-roomie, sta艂 sze艣cio - albo siedmioletni ch艂opiec z okropnie poharatanymi kolanami. Patrzy艂 na Helen b艂yszcz膮cymi w p贸艂mroku oczyma jak gdyby oczekuj膮c zach臋ty.
- Tak? - zapyta艂a.
- Anne-Marie pyta czy nie chcia艂aby pani fili偶anki herbaty? -wyrecytowa艂 jednym tchem zupe艂nie bez intonacji.
Rozmowa z tamt膮 kobiet膮 wydawa艂a si臋 Helen odleg艂a o wiele godzin. By艂a jednak wdzi臋czna za zaproszenie. Wilgo膰 panuj膮ca w mieszkaniu mocno j膮 wyzi臋bi艂a.
- Owszem... - odpar艂a. - Bardzo ch臋tnie.
Dziecko nie poruszy艂o si臋, lecz tylko uwa偶nie j膮 obserwowa艂o.
- Zaprowadzisz mnie? - spyta艂a ch艂opczyka.
- Je艣li pani chce - odpar艂, nie mog膮c wykrzesa膰 z siebie ani krzty entuzjazmu.
- Chcia艂abym.
- Robi pani zdj臋cia? - zapyta艂.
- Tak, robi臋. Ale nie tutaj.
- Dlaczego nie ?
- Bo tu jest za ciemno - wyja艣ni艂a.
- Po ciemku nie mo偶na? - dopytywa艂 si臋.
-Nie.
Ch艂opiec skin膮艂 g艂ow膮, jak gdyby ta wiadomo艣膰 w jaki艣 spos贸b pasowa艂a do jego 艣wiatopogl膮du i - obr贸ciwszy si臋 bez s艂owa -wyra藕nie czeka艂, a偶 Helen za nim ruszy.
Je艣li na ulicy Anne-Marie by艂a ma艂om贸wna, o tyle w zaciszu swej kuchenki sta艂a si臋 zupe艂nie innym cz艂owiekiem. Znikn臋艂a skrywana ciekawo艣膰, zast膮piona przez potok weso艂ego szczebiotania i nieustann膮 krz膮tanin臋 wok贸艂 dziesi膮tek najr贸偶niejszych domowych obowi膮zk贸w. Gospodyni wygl膮da艂a niczym cyrkowiec 偶ongluj膮cy kilkunastoma talerzami naraz. Helen obserwowa艂a te wyczyny z pewn膮 doz膮 podziwu - sama by艂a w tej roli raczej 偶a艂osna. W ko艅cu pogaw臋dka zesz艂a na spraw臋, kt贸ra j膮 tutaj przywiod艂a.
- Te fotografie - spyta艂a Anne-Marie. - Po co je robisz?
- Pisz臋 na temat graffiti. Zdj臋cia b臋d膮 ilustracjami do mojej pracy.
- Nie s膮 zbyt 艂adne.
- Nie, masz racj臋, nie s膮, Ale interesuj膮 mnie. Anne-Marie pokr臋ci艂a g艂ow膮
- Nie cierpi臋 tego osiedla - o艣wiadczy艂a. - Nie mo偶na czu膰 si臋 tutaj bezpiecznie. Ludzie s膮 obrabowywani przed w艂asnymi domami. Dzieciaki codziennie podk艂adaj膮 ogie艅 w 艣mietnikach. Zesz艂ego lata dwa, trzy razy dziennie mieli艣my tu stra偶 po偶arn膮, a偶 w ko艅cu zabetonowali zsypy. Teraz ludzie wywalaj膮 torby z odpadkami prosto na ulic臋, a to przyci膮ga szczury.
- Mieszkasz tu sama?
- Tak - odpar艂a - odk膮d odszed艂 Davey.
- Tw贸j m膮偶?
- By艂 ojcem Kerry'ego, ale nigdy nie wzi臋li艣my 艣lubu. Byli艣my ze sob膮 dwa lata. Prze偶yli艣my razem par臋 niezapomnianych chwil. A偶 w ko艅cu kt贸rego艣 dnia, kiedy by艂am z Kerrym u mamy, spakowa艂 si臋 i odszed艂 - wyja艣ni艂a zagl膮daj膮c do fili偶anki z herbat膮 -
Lepiej mi bez niego - wyzna艂a po chwili. - Jedynie czasami cz艂owiek si臋 troch臋 boi. Chcesz jeszcze herbaty?
- Nie mam za bardzo czasu.
- Tylko fili偶aneczk臋 - poprosi艂a Anne-Marie, b艂yskawicznie zerwawszy si臋, podk艂adaj膮c pod kran pusty czajnik, aby go ponownie nape艂ni膰. Gdy mia艂a ju偶 odkr臋ci膰 kurek, spostrzeg艂a co艣 na suszarce do naczy艅 i zgniot艂a to kciukiem.
- Nale偶a艂o ci si臋, skurwielu - o艣wiadczy艂a i obr贸ci艂a si臋 do Helen. - Mamy tu inwazj臋 cholernych mr贸wek.
-Mr贸wek?
- Ca艂e osiedle jest ju偶 opanowane. Przyby艂y z Egiptu, nazywaj膮-je mr贸wkami faraona. Ma艂e, br膮zowe skurwysyny. Rozmna偶aj膮 si臋 w przewodach centralnego ogrzewania i tamt臋dy przenikaj膮 do wszystkich mieszka艅. Mamy tu istn膮 plag臋.
Pomys艂 z mr贸wkami z Egiptu wyda艂 si臋 Helen nieco 艣mieszny, lecz powstrzyma艂a si臋 od komentarza. Anne-Marie spogl膮da艂a przez kuchenne okno na podw贸rze.
- Musisz im powiedzie膰 - rzek艂a, cho膰 Helen nie by艂a pewna komu mia艂aby cokolwiek m贸wi膰. - Powiedz im, 偶e zwykli ludzie nie mog膮 ju偶 nawet chodzi膰 po ulicach...
- Naprawd臋 jest a偶 tak 藕le? - spyta艂a Helen, porz膮dnie zm臋czona tym szeregiem nieszcz臋艣膰.
Anne-Marie odwr贸ci艂a si臋 od zlewu i spojrza艂a na ni膮 ci臋偶kim wzrokiem.
- Mieli艣my tu ju偶 morderstwa - powiedzia艂a.
- Naprawd臋?
- Jedno nawet tego lata. Staruszek z Ruskin. To tu偶 obok. Nie zna艂am go, ale by艂 przyjacielem siostry kobiety z naprzeciwka. Zapomnia艂am jak si臋 nazywa艂.
- I zamordowano go?
- Por膮bano na kawa艂ki we w艂asnym mieszkaniu. Znale藕li jego zw艂oki prawie po tygodniu.
- A co z s膮siadami? Nie zauwa偶yli jego nieobecno艣ci? Anne-Marie wzruszy艂a ramionami, jak gdyby najwa偶niejsze informacje - morderstwo i izolacja denata - zosta艂y ju偶 powiedziane, a dalsze wypytywanie by艂o nie na miejscu. Lecz Helen nie dawa艂a za wygran膮,
- Wydaje mi si臋 to dziwne - o艣wiadczy艂a. Anne-Marie zatka艂a gwizdkiem nape艂niony ju偶 czajnik.
- C贸偶, a jednak tak by艂o - odpar艂a zdecydowanie.
- Wcale nie twierdz臋, 偶e nie, ale po prostu...
- Mia艂 wyd艂ubane oczy - doda艂a, nim Helen zd膮偶y艂a przedstawi膰 kolejne w膮tpliwo艣ci.
Twarz Helen pokry艂 grymas b贸lu.
- Nie - wyszepta艂a.
- To szczera prawda - zapewni艂a Anne-Marie. - A i tak to jeszcze nie wszystko co mu zrobili. - Urwa艂a dla wi臋kszego efektu, a potem ci膮gn臋艂a dalej - Wyobra偶asz sobie, co za ludzie mog膮 robi膰 takie rzeczy, nie? Wyobra偶asz sobie? - Helen potakn臋艂a. My艣la艂a dok艂adnie o tym samym.
- Znale藕li winowajc臋? Anne-Marie parskn臋艂a lekcewa偶膮co:
- Policj臋 g贸wno obchodzi, co si臋 tu dzieje. Unikaj膮 tego osiedla jak tylko mog膮. Na patrolach zwijaj膮 dzieciaki za pija艅stwo czy takie rzeczy i na tym koniec. Bo widzisz, oni si臋 boj膮. To dlatego trzymaj膮 si臋 z daleka.
- Tego mordercy?
- Mo偶e - odpar艂a Anne-Marie. A po chwili doda艂a - On mia艂 hak.
- Hak?
- Facet, kt贸ry to zrobi艂. Mia艂 hak, tak jak Kuba Rozpruwacz.
Helen nie by艂a ekspertem w dziedzinie zab贸jstw, ale wiedzia艂a, i偶 Rozpruwacz nie u偶ywa艂 haka. By艂oby wszak偶e grubia艅stwem kwestionowa膰 prawdziwo艣膰 opowie艣ci Anne-Marie. Jednak w duchu Helen zastanawia艂a si臋, ile z tego - wyd艂ubane oczy, cia艂o por膮bane w mieszkaniu, hak - by艂o dodane od siebie. Nawet najbardziej skrupulatny dziennikarz nie zawsze oprze si臋 ch臋ci upi臋kszenia zas艂yszanej historii.
Anne-Marie nala艂a sobie kolejn膮 porcj臋 herbaty i szykowa艂a si臋, aby nape艂ni膰 r贸wnie偶 fili偶ank臋 go艣cia.
- Nie, dzi臋kuj臋, - uprzedzi艂a j膮 Helen. - Naprawd臋 powinnam ju偶 i艣膰.
- Masz m臋偶a? - spyta艂a nagle Anne-Marie.
- Tak. Jest wyk艂adowc膮 na uniwersytecie.
- Jak mu na imi臋?
- Trevor.
Anne-Marie wsypa艂a dwie czubate 艂y偶eczki cukru do herbaty.
- Wr贸cisz tu jeszcze? - spyta艂a.
- Tak, mam nadziej臋. Pod koniec tygodnia. Chc臋 zrobi膰 par臋 zdj臋膰 w mieszkaniu po drugiej stronie.
- Wpadnij przechodz膮c.
- Na pewno. I dzi臋kuj臋 za pomoc.
- Nie ma za co - odpar艂a Anne-Marie. - Powiesz komu trzeba, prawda?
*
- Wygl膮da na to, 偶e morderca zamiast r臋ki mia艂 umocowany hak.
Trevor uni贸s艂 wzrok znad talerza tagliatelle con prosciutto. -S艂ucham?
Helen niema艂o trudu kosztowa艂o powt贸rzenie tej historii bez nadawania jej osobistego nastawienia. Interesowa艂o j膮, jak zareaguje Trevor, a wiedzia艂a, 偶e gdy tylko zasygnalizuje swoje stanowisko,
to on instynktownie przyj mi臋 przeciwny punkt widzenia z czystej przekory.
- On mia艂 hak - powt贸rzy艂a ca艂kiem bez zaanga偶owania. Trevor od艂o偶y艂 widelec i podrapa艂 si臋 po nosie, g艂o艣no nim poci膮gaj膮c. - Nic na ten temat nie czyta艂em - stwierdzi艂.
- Nie czytujesz lokalnej prasy - odpar艂a. - 呕adne z nas tego nie robi. Mo偶e w og贸le nikt ju偶 jej nie czyta.
- Starzec Zamordowany przez Hakor臋kiego Maniaka? - rzek艂 Trevor, delektuj膮c si臋 swoimi s艂owami. - B臋d臋 musia艂 bli偶ej si臋 tym zaj膮膰. Kiedy to rzekomo si臋 wydarzy艂o?
- Zesz艂ego lata. Mo偶e byli艣my wtedy w Irlandii.
- Mo偶e - zgodzi艂 si臋 Trevor, zn贸w bior膮c do r臋ki widelec. Gdy pochyli艂 si臋 nad posi艂kiem, w wypolerowanych szk艂ach jego okular贸w miast oczu wida膰 by艂o jedynie odbity obraz talerza klusek i posiekanej w kostk臋 szynki.
- Dlaczego m贸wisz „rzekomo"?
- Nie brzmi to wszystko zbyt przekonuj膮co - odpar艂. - W艂a艣ciwie brzmi cholernie niedorzecznie.
- Nie wierzysz w t臋 histori臋? - spyta艂a Helen.
Trevor uni贸s艂 wzrok znad talerza, j臋zykiem zlizuj膮c z k膮cika ust kawa艂ek tagliatelli. Jego twarz przybra艂a 贸w dobrze znany, sceptyczny wyraz. Bez w膮tpienia t臋 sam膮 min臋 serwowa艂 egzaminowanym studentom.
- A ty w ni膮 wierzysz? - zapyta艂 Helen. To by艂 jego ukochany spos贸b grania na czas, kolejna sesyjna sztuczka, aby spyta膰 pytaj膮cego.
- Nie jestem pewna - odrzek艂a Helen, zbyt poch艂oni臋ta poszukiwaniem oparcia w tym bezmiarze domys艂贸w, aby traci膰 energi臋 na s艂owne przepychanki.
- W porz膮dku, spr贸bujmy z innej beczki - powiedzia艂 Trevor porzucaj膮c talerz na rzecz kolejnego kieliszka czerwonego wina.
- A co z t膮, od kt贸rej si臋 o tym wszystkim dowiedzia艂a艣. Wierzysz jej?
Helen pami臋ta艂a przej臋t膮 min臋 Anne-Marie, kiedy ta opowiada艂a o zab贸jstwie starca.
- Tak - stwierdzi艂a. - Tak, s膮dz臋, 偶e zorientowa艂abym si臋, gdyby mnie oszukiwa艂a.
- W takim razie dlaczego w og贸le to jest takie istotne? To znaczy, co to za cholerna r贸偶nica czy k艂amie, czy te偶 nie ?
By艂o to rzeczywi艣cie rozs膮dne pytanie, cho膰 do艣膰 obcesowo postawione. Co to za r贸偶nica? Czy chcia艂a wykaza膰 b艂臋dno艣膰 swych s膮d贸w o Spector Street? 呕e nie jest wcale brudne, pozbawione wszelkiej nadziei, 偶e nie stanowi 艣mietniska, na kt贸re usuni臋to z publicznego widoku wszystkich u艂omnych i niewygodnych? Wszystko to by艂o w ko艅cu powszechnie znane i Helen zaakceptowa艂a ca艂o艣膰 jako smutn膮 rzeczywisto艣膰. Lecz zamordowanie i Okaleczenie staruszka by艂o czym艣 innym. Raz zapami臋tany obraz straszliwej 艣mierci nie chcia艂 ju偶 znikn膮膰.
Z pewnym niepokojem spostrzeg艂a, i偶 jej zak艂opotanie wyra藕nie odbi艂o si臋 na twarzy i 偶e Trevor, obserwuj膮cy j膮 z drugiego ko艅ca sto艂u, nie藕le si臋 bawi艂.
- Skoro tak bardzo ci臋 poruszy艂a ta sprawa - powiedzia艂 - to dlaczego nie p贸jdziesz i nie zbadasz wszystkiego na miejscu, zamiast bawi膰 si臋 w zgaduj-zgadul臋 przy obiedzie?
Nie pozosta艂o jej nic, jak tylko odeprze膰 atak. - My艣la艂am, 偶e lubisz takie gdybanie - rzek艂a.
Rzuci艂 jej ponure spojrzenie.
- I znowu b艂膮d - stwierdzi艂.
*
Propozycja prywatnego 艣ledztwa nie by艂a z艂a, lecz w膮tpliwe, aby przedstawi艂 j膮 w dobrej intencji. Z dnia na dzie艅 dostrzega艂a w Trevorze coraz mniej 偶yczliwo艣ci. To, co niegdy艣 bra艂a za p艂omienne oddanie si臋 dyskusji, teraz rozpoznawa艂a jako zwyczajn膮 s艂own膮 potyczk臋. Rozmawia艂 nie po to, by przedstawi膰 obiektywne argumenty, lecz by zaspokoi膰 patologiczn膮 偶膮dz臋 wygrywania. Nie raz widywa艂a jak bra艂 stron臋, kt贸rej racji nie podziela艂, tylko po to, by o偶ywi膰 dyskusj臋. Co gorsza, nie by艂 w tym osamotniony. Akademia stanowi艂a jedn膮 z ostatnich twierdz zawodowego wodolejstwa. Nieraz 艣rodowisko to sprawia艂o wra偶enie opanowanego przez wykszta艂conych g艂upc贸w, b艂膮dz膮cych po manowcach zat臋ch艂ej retoryki i czczych dysput.
Z jednych manowc贸w na nast臋pne. Na Spector Street wr贸ci艂a nast臋pnego dnia, uzbrojona w lamp臋 b艂yskow膮, statyw i bardzo czu艂y film. Wiatr tego dnia by艂 silny, arktyczny, a z艂apany, w pu艂apk臋 uliczek i zau艂k贸w dawa艂 si臋 we znaki ze zdwojon膮 si艂膮. Posz艂a prosto pod numer 14 i sp臋dzi艂a w jego osza艂amiaj膮cym wn臋trzu nast臋pn膮 godzin臋, fotografuj膮c 艣ciany zar贸wno w sypialni jak i w living-roomie. Pod艣wiadomie oczekiwa艂a, i偶 za drugim razem twarz w sypialni straci na sugestywno艣ci. Pomyli艂a si臋. Mimo, i偶 z ca艂ych si艂 chcia艂a uchwyci膰 skal臋 i wszystkie szczeg贸艂y rysunku, dobrze wiedzia艂a, 偶e zdj臋cia w najlepszym przypadku b臋d膮 tylko s艂abym echem orygina艂u.
Jasne, 偶e wiele z jego si艂y zawarte by艂o w aurze samego miejsca. Natkn膮膰 si臋 na podobny rysunek w tak przeci臋tnym otoczeniu, to jak znale藕膰 ikon臋 na wysypisku 艣mieci. Jaskrawy symbol przeniesienia ze 艣wiata rozk艂adu i znoju w jeszcze mroczniejsze, lecz du偶o pot臋偶niejsze kr贸lestwo. W艂ada艂a j臋zykiem dok艂adnym, nafaszerowanym d艂ugimi wyrazami i akademick膮 terminologi膮, lecz bole艣nie nieprzekonywuj膮cym, gdy chodzi o opisy. Fotografie, cho膰 pewnie niewyra藕ne, b臋d膮 w stanie - 偶ywi艂a tak膮 nadziej臋 - odda膰 cho膰 w cz臋艣ci sugestywno艣膰 malowid艂a, nawet je艣li pozbawi膮 je mocy przera偶ania.
Gdy wysz艂a wreszcie z mieszkania, wiatr d膮艂 z dawn膮 zajad艂o艣ci膮, lecz czekaj膮cy na zewn膮trz ch艂opiec - ten sam co wczoraj - ubrany by艂 ca艂kiem wiosennie. Kuli艂 si臋, usi艂uj膮c powstrzyma膰 dreszcze.
- Cze艣膰 - przywita艂a si臋 Helen.
- Czeka艂em - oznajmi艂.
- Czeka艂e艣?
- Anne-Marie powiedzia艂a, 偶e wr贸cisz.
- Nie mia艂am zamiaru przyj艣膰 tu pr臋dzej ni偶 pod koniec tygodnia - odpar艂a Helen. - Mog艂e艣 d艂ugo czeka膰. Grymas na twarzy ch艂opca zel偶a艂 odrobin臋.
- To nic - o艣wiadczy艂. - Nie mam nic do roboty.
- A jak tam szko艂a?
- Nie przepadam za szko艂a. - odrzek艂, jak gdyby nauka zale偶a艂a od jego upodoba艅.
- Rozumiem - stwierdzi艂a Helen i ruszy艂a skrajem placyku. Ch艂opiec poszed艂 za ni膮. Na k臋pie trawy, po艣rodku skwerku z艂o偶ono stert臋 krzese艂 i martwych drzewek.
- Co to jest? - powiedzia艂a na wp贸艂 do siebie.
- Palenie 艣mieci - poinformowa艂 ch艂opiec. - W przysz艂ym tygodniu.
- A... jasne.
- Idziesz zobaczy膰 si臋 z Anne-Marie?
- Tak.
- Nie ma jej w domu.
- Och. Jeste艣 pewien?
- Na sto procent.
- No to mo偶e ty m贸g艂by艣 mi pom贸c... - urwa艂a i obr贸ci艂a si臋 twarz膮 do dziecka. Ch艂opiec mia艂 oczy lekko podkr膮偶one ze zm臋czenia. - S艂ysza艂am o staruszku zamordowanym gdzie艣 tu w okolicy - o艣wiadczy艂a. - Latem. Wiesz co艣 o tym?
-Nie.
- Absolutnie nic? Nie s艂ysza艂e艣 o 偶adnym zab贸jstwie?
- Nie - powt贸rzy艂 ch艂opak, chc膮c wyra藕nie zako艅czy膰 dyskusj臋. - Nie s艂ysza艂em.
- C贸偶, mimo wszystko dzi臋kuj臋.
Tym razem, gdy wraca艂a do samochodu, ch艂opiec za ni膮 nie poszed艂. Lecz, kiedy skr臋caj膮c na rogu w boczn膮 uliczk臋 obr贸ci艂a si臋 przez rami臋, spostrzeg艂a, 偶e nadal stoi na dawnym miejscu i obserwuje j膮, jakby by艂a pomylona.
Gdy dotar艂a wreszcie do samochodu i wsadzi艂a sprz臋t fotograficzny do baga偶nika, w powietrzu pojawi艂y si臋 pierwsze kropelki deszczu. Mia艂a straszn膮 ochot臋, aby zapomnie膰 o ca艂ej sprawie i jecha膰 prosto do domu, gdzie czeka艂a j膮 gor膮ca kawa i niestety du偶o ch艂odniejsze powitanie. Lecz musia艂a zdoby膰 odpowied藕 na pytanie Trevora z ubieg艂ej nocy. „Wierzysz w t臋 histori臋?" - spyta艂, kiedy stre艣ci艂a mu opowie艣膰. Nie wiedzia艂a wtedy co na to rzec, a teraz sytuacja niewiele si臋 poprawi艂a. A mo偶e, jak to wyczuwa艂a, okre艣lenie „prawda ostateczna" by艂o tu nie na miejscu? Mo偶e odpowiedzi膮 na jego pytanie nie by艂a wcale odpowied藕, lecz nast臋pne pytanie? Je艣li tak, to c贸偶: musi je znale藕膰.
Ruskin Court by艂 r贸wnie zapuszczony jak s膮siednie podw贸rka, a mo偶e nawet bardziej. Nie m贸g艂 poszczyci膰 si臋 nawet ogniskiem. Z balkonu na trzecim pi臋trze jaka艣 kobieta 艣ci膮ga艂a pranie, spiesz膮c si臋 nim spadnie deszcz. Na skwerku po艣rodku placyku niemrawo kopulowa艂a para ps贸w; samiec wpatrywa艂 si臋 w poszarza艂e niebo. Id膮c pustym chodnikiem przygl膮da艂a si臋 temu ostentacyjnie. Zdecydowane spojrzenie - powiedzia艂a niegdy艣 Bemadette - powstrzymuje atak. Kiedy spostrzeg艂a dwie kobiety rozmawiaj膮ce po drugiej strome placyku, ruszy艂a ku nim pospiesznie, ucieszona nadarzaj膮c膮 si臋 okazja,
- Przepraszam.
Kobiety, obie w 艣rednim wieku, przerwa艂y o偶ywion膮 dyskusj臋 i uwa偶nie zlustrowa艂y j膮 wzrokiem.
- Czy mog艂yby panie mi pom贸c?
Wyczu艂a ich badawcze spojrzenia i nieufno艣膰; nie kry艂y si臋 z tym. Jedna z nich, ta z rumian膮, twarz膮, spyta艂a prosto z mostu.
- Czego pani chce?
Nagle Helen poczu艂a, 偶e traci, ca艂膮 艣mia艂o艣膰. Co mia艂a powiedzie膰 tym dw贸m, aby jej motywy nie wygl膮da艂y na niezdrowe zainteresowanie?
- Powiedziano mi... - zacz臋艂a, lecz zaraz si臋 zaj膮kn臋艂a, zw膮tpiwszy w mo偶liwo艣膰 otrzymania pomocy od tych kobiet. - ...powiedziano mi, 偶e gdzie艣 w pobli偶u zosta艂a pope艂niona zbrodnia. To prawda?
Rumiana kobieta unios艂a brwi, tak wyskubane, 偶e omal niewidoczne.
- Zbrodnia? - zdziwi艂a si臋.
- Pani jest z prasy? - spyta艂a druga. Czas pozbawi艂 jej twarz s艂odyczy. Drobne usta mia艂a mocno wci臋te, w艂osy ufarbowane na czarno z p贸艂calowym, siwym odrostem.
- Nie, nie jestem z prasy - odpar艂a Helen. - Jestem przyjaci贸艂k膮 Anne-Marie z Butt's Court. - S艂owo przyjaci贸艂ka nie by艂o tu ca艂kiem na miejscu, lecz zdawa艂o si臋 w pewien spos贸b zjednywa膰 kobiety.
- W odwiedziny, co? - dopytywa艂a si臋 rumiana.
- Mo偶na tak powiedzie膰...
- Przegapi艂a艣 te kilka ciep艂ych dni...
- Anne-Marie opowiada艂a o kim艣, kto zosta艂 tu zamordowany latem. Zaciekawi艂o mnie to.
- Naprawd臋?
- Wiedz膮 panie co艣 o tym?
- Tu dzieje si臋 du偶o rzeczy - odezwa艂a si臋 druga kobieta. Trudno pozna膰 nawet po艂ow臋.
- A wi臋c jednak m贸wi艂a prawd臋 - szepn臋艂a Helen.
- Musieli zamkn膮膰 ubikacje - wtr膮ci艂a pierwsza.
- Prawda. Musieli. - potwierdzi艂a druga.
- Ubikacje? - zdziwi艂a si臋 Helen. Co to mia艂o wsp贸lnego ze 艣mierci膮 staruszka?
- To by艂o straszne - ci膮gn臋艂a pierwsza z nich. - Czy to tw贸j Frank, Josie, o wszystkim ci opowiedzia艂?
- Nie, nie Frank - odrzek艂a Josie. - Frank by艂 wtedy na morzu. To by艂a pani Tyzack.
Josie po艣wiadczywszy, zostawi艂a doko艅czenie opowie艣ci kole偶ance, a sama zwr贸ci艂a oczy na Helen. Podejrzliwo艣膰 nie do ko艅ca jeszcze wygas艂a w jej spojrzeniu.
- By艂o to jakie艣 dwa miesi膮ce temu - doda艂a Josie. - Zaraz pod koniec czerwca. Dobrze m贸wi臋, 偶e w czerwcu, prawda? - Spojrza艂a pytaj膮co na drug膮 kobiet臋. - Ty masz g艂ow臋 do dat, Maureen.
Maureen czu艂a si臋 jako艣 skr臋powana.
- Zapomnia艂am - rzek艂a, wyra藕nie nie chc膮c o tym m贸wi膰.
- Interesuje mnie ta sprawa - powiedzia艂a Helen. Josie, mimo niech臋ci przyjaci贸艂ki, by艂a sk艂onniejsza do pomocy.
- Jest tam par臋 szalet贸w przed sklepami - wyja艣ni艂a. - No wiesz, publiczne sanitariaty. Nie wiem jak to si臋 wszystko dok艂adnie wydarzy艂o, ale bywa艂 tam cz臋sto ch艂opiec... no mo偶e nie by艂 ca艂kiem ch艂opcem. To znaczy mia艂 dwudziestk臋 albo i wi臋cej, ale by艂 - szuka艂a w艂a艣ciwego okre艣lenia - umys艂owo niedorozwini臋ty, mo偶na by rzec. Mama prowadza艂a go, jakby mia艂 cztery latka. W ka偶dym razie pozwala艂a mu chodzi膰 do ubikacji kiedy sama sz艂a do ma艂ego supermarketu. Jak on si臋 nazywa? - Obr贸ci艂a si臋 do Maureen, oczekuj膮c podpowiedzi, lecz ta zareagowa艂a wyra藕n膮 dezaprobat膮 Josie nie mog艂a jednak utrzyma膰 j臋zyka na wodzy.
- By艂o wtedy jasno - ci膮gn臋艂a. - 艢rodek dnia. W ka偶dym b膮d藕 razie ch艂opak wszed艂 do toalety, a matka znikn臋艂a w sklepie. Ju偶 po chwili, znasz ten objaw, zaj臋ta sprawunkami, zapomnia艂a o ch艂opcu, a偶 w ko艅cu wyda艂o jej si臋, 偶e co艣 d艂ugo go nie ma...
Tu da艂a o sobie zna膰 Maureen, nie mog膮c powstrzyma膰 si臋 ju偶 d艂u偶ej: „troska o rzetelno艣膰 opowie艣ci wzi臋艂a widocznie g贸r臋 nad ostro偶no艣ci膮,
- Wda艂a si臋 w sprzeczk臋 - poprawi艂a Josie - ze sprzedawc膮, Posz艂o o kawa艂ek zepsutego boczku, kt贸ry jej sprzeda艂. Dlatego wszystko tak d艂ugo trwa艂o.
- Rozumiem - przytakn臋艂a Helen.
- W ka偶dym razie - rzek艂a Josie podejmuj膮c w膮tek - sko艅czywszy zakupy wysz艂a na zewn膮trz, a jego nadal nie by艂o...
- Poprosi艂a wi臋c kogo艣 z supermarketu... - zacz臋艂a Maureen, ale Josie nie mia艂a zamiaru da膰 odebra膰 sobie relacji w tak wa偶nym momencie.
- Porosi艂a jakiego艣 faceta z supermarketu - powt贸rzy艂a za Maureen - aby zszed艂 do szaletu i odszuka艂 jej syna.
- To by艂o straszne - oznajmi艂a Maureen, jakby oczami duszy widzia艂a t臋 scen臋. - Le偶a艂 na posadzce w ka艂u偶y krwi.
- Zamordowany? Josie pokr臋ci艂a g艂ow膮,
- 艢mier膰 by艂aby dla niego wybawieniem. Zosta艂 zaatakowany brzytw膮- pozwoli艂a, aby ta wiadomo艣膰 g艂臋boko zapad艂a w umys艂y, nim zada艂a coup de grace - i odci臋to mu intymne cz臋艣ci. Po prostu je obci臋li i spu艣cili w ubikacji. Absolutnie bez powodu.
-O m贸j Bo偶e!
- 艢mier膰 by艂aby wybawieniem - powt贸rzy艂a Josie. - Chodzi o to, 偶e po czym艣 takim nie byli w stanie nic mu dosztukowa膰, co nie?
Wstrz膮saj膮ca opowie艣膰 by艂a jeszcze straszniejsza dzi臋ki stoickiemu spokojowi kobiety i zdawkowemu powtarzaniu „艣mier膰 by艂aby wybawieniem".
- A ch艂opak? - spyta艂a Helen. - Czy potrafi艂 opisa膰 napastnik贸w? - Gdzie tam - odpar艂a Josie. - On jest praktycznie imbecylem. Nie potrafi skleci膰 do kupy wi臋cej ni偶 dw贸ch wyraz贸w.
- Nikt nie widzia艂 kogo艣 wchodz膮cego do szaletu? Albo wychodz膮cego?
- Ludzie wchodz膮 tam i wychodz膮 na okr膮g艂o - odezwa艂a si臋 Maureen.
Cho膰 brzmia艂o to jak wyja艣nienie, nie by艂o jednak tym, czego oczekiwa艂a Helen. Na placyku i przylegaj膮cych uliczkach nie by艂o wielkiego ruchu, wr臋cz przeciwnie. By膰 mo偶e ci膮g handlowy by艂 bardziej oblegany - pomy艣la艂a - i zapewnia艂 odpowiedni膮 Os艂on臋 dla takiej zbrodni.
- Wi臋c nie znaleziono sprawcy? - upewni艂a si臋.
- Nie - odpar艂a Josie, kt贸rej oczy straci艂y poprzedni zapa艂. Przest臋pstwo i jego bezpo艣rednie skutki stanowi艂y sedno opowie艣ci, a ma艂o co, albo nawet nic nie obchodzi艂 j膮 sprawca czyjego uj臋cie.
- Nawet we w艂asnym 艂贸偶ku nie mo偶na czu膰 si臋 bezpiecznie -zauwa偶y艂a Maureen. - Spytaj kogo chcesz.
- To samo m贸wi艂a Anne-Marie - podchwyci艂a Helen. - W艂a艣nie w ten spos贸b zgada艂y艣my si臋 o starcu. Wed艂ug niej zosta艂 zamordowany latem tu na Ruskin Court.
- Co艣 mi 艣wita - rzek艂a Josie. - S艂ysza艂am jakie艣 plotki. Stary cz艂owiek i jego pies. Starca pobito na 艣mier膰, a psa wyko艅czono... nie pami臋tam. Pewnie to nie by艂o tutaj. Na jakim艣 innym osiedlu.
- Jest pani pewna?
Kobieta obruszy艂a si臋 na ten brak zaufania do jej pami臋ci.
- Pewnie - stwierdzi艂a. - Wiedzia艂yby艣my przecie偶, gdyby to si臋 zdarzy艂o tutaj, no nie?
Helen podzi臋kowa艂a kobietom za pomoc, postanawiaj膮c jednak przej艣膰 si臋 po okolicy. Ot tak, aby sprawdzi膰 ile mieszka艅 stoi tu opuszczonych. Podobnie jak na Butt's Court, wiele zas艂on by艂o zaci膮gni臋tych, a wszystkie drzwi szczelnie pozamykane. Lecz skoro Spector Street zosta艂o nawiedzone przez maniaka zdolnego mordowa膰 i okalecza膰 w tak potworny spos贸b, nie zaskoczy艂o jej, 偶e mieszka艅cy chowaj膮 si臋 w swych domostwach. Nie by艂o tu za wiele do ogl膮dania. Wszystkie nie zaj臋te mieszkania i facjatki zosta艂y niedawno zabezpieczone, s膮dz膮c po kupie gwo藕dzi walaj膮cych si臋 na schodkach, przez robotnik贸w komunalnych. Jedna rzecz przyku艂a jednak jej uwag臋. Nabazgrana na chodniku - i prawie ju偶 zamazana przez deszcze i ludzkie stopy - ta sama my艣l, kt贸r膮 widzia艂a w sypialni pod numerem 14. „S艂odko艣ci dla s艂odkiej". S艂owa by艂y przecie偶 tak 偶yczliwe; dlaczego dopatrywa艂a si臋 w nich gro藕by? Mo偶e przez ich przedobrzenie, przez pod艣wiadom膮 niech臋膰 do cukru w cukrze, miodu w miodzie?
Sz艂a dalej, mimo narastaj膮cej ulewy, oddalaj膮c si臋 od placyku i wkraczaj膮c w betonow膮 ziemi臋 niczyj膮, kt贸rej nie ogl膮da艂a uprzednio. Tam znajdowa艂o si臋 - przynajmniej w projektach - centrum osiedla. Plac zabaw dla dzieci z powywracanymi hu艣tawkami, piaskownic膮 zapaskudzon膮 przez psy, wyschni臋tym brodzikiem. Znajdowa艂y si臋 tu r贸wnie偶 sklepy. Kilka sta艂o zamkni臋tych; pozosta艂e by艂y obskurne i nieatrakcyjne, z oknami zabezpieczonymi ci臋偶k膮, drucian膮 siatk膮
Przesz艂a do ko艅ca t膮 uliczk膮, na rogu skr臋ci艂a i stan臋艂a przed przysadzistym, ceglanym budynkiem. Publiczne sanitariaty - domy艣li艂a si臋 - cho膰 symbole, oznaczaj膮ce podobne miejsca, znikn臋艂y. Stalowe drzwi by艂y zamkni臋te na k艂贸dk臋. Gdy sta艂a przed tym pozbawionym wszelkiego wdzi臋ku budynkiem, porywy wiatru omiata艂y jej nogi i nie mog艂a nic poradzi膰, 偶e zaczyna rozmy艣la膰 o tym, co si臋 tu wydarzy艂o. O niedorozwini臋tym m臋偶czy藕nie krwawi膮cym na posadzce i nie mog膮cym nawet wzywa膰 pomocy. Te obrazy przyprawi艂y j膮 o md艂o艣ci. Przesz艂a my艣lami na zbrodniarza. Jak wygl膮da艂, zastanowi艂a si臋, cz艂owiek zdolny do takiego bestialstwa? Pr贸bowa艂a go sobie wyobrazi膰, ale 偶aden wymy艣lony szczeg贸艂 nie mia艂 dostatecznej wyrazisto艣ci. Lecz przecie偶 potwory rzadko bywaj膮, przera偶aj膮co straszne po wyci膮gni臋ciu na 艣wiat艂o dzienne. Dop贸ki ten cz艂owiek znany by艂 jedynie ze swych uczynk贸w, sprawowa艂 niewypowiedzian膮 w艂adz臋 nad wyobra藕ni膮 Jednak prawda poprzedzona strachem, jak wiedzia艂a, potrafi by膰 gorzko rozczarowuj膮ca. Nie jest on mo偶e potworem, tylko jego blad膮 namiastk膮, bardziej wzbudzaj膮c膮 politowanie i odraz臋 ni偶 strach.
Kolejny podmuch wiatru przyni贸s艂 ze sob膮 wi臋cej deszczu. Nadszed艂 czas - zadecydowa艂a - by sko艅czy膰 tego dnia z przygodami. Obr贸ciwszy si臋 plecami do publicznych szalet贸w, ruszy艂a pospiesznie przez skwerki, aby ukry膰 si臋 w samochodzie. Lodowaty deszcz dotkliwie ch艂osta艂 jej twarz.
*
Go艣cie zaproszeni na obiad sprawiali wra偶enie przyjemnie przestraszonych t膮 opowie艣ci膮, a Trevor - s膮dz膮c po jego twarzy - po prostu si臋 w艣cieka艂. By艂o ju偶 jednak za p贸藕no, nie spos贸b cofn膮膰 s艂贸w. Zreszt膮 i tak nie mog艂aby sobie odm贸wi膰 przyjemno艣ci uciszenia mi臋dzywydzia艂owego be艂kotu przy obiedzie. Bemadette, asystentka Trevora w katedrze historii, przerwa艂a g艂uch膮 cisz臋.
- Kiedy to si臋 wydarzy艂o?
- Latem - wyja艣ni艂a Helen.
- Nie przypominam sobie, bym o tym czyta艂 - odezwa艂 si臋 Archie, du偶o sympatyczniejszy po dw贸ch godzinach popijania. Spl膮ta艂o mu to nieco j臋zyk, kt贸ry normalnie rozp艂ywa艂 si臋 w samo-zachwytach.
- Pewnie policja wyciszy艂a spraw臋 - wyja艣ni艂 Daniel.
- Zmowa milczenia? - spyta艂 wyra藕nie cynicznym tonem Trevor.
- To ca艂kiem normalne - odci膮艂 si臋 Daniel.
- Po co mieliby wycisza膰 co艣 takiego? - spyta艂a Helen. - To nie ma sensu.
- A od kiedy poczynania policji maj膮 sens? - odpar艂 Daniel. Bemadette wtr膮ci艂a si臋, nim Helen zd膮偶y艂a cokolwiek odpowiedzie膰.
- Nie chce nam si臋 ju偶 nawet czyta膰 o takich rzeczach - stwierdzi艂a.
- M贸w za siebie - wypali艂 kto艣, lecz zignorowa艂a go i ci膮gn臋艂a dalej.
- Jeste艣my przyt艂oczeni przemoc膮. Ju偶 jej nie zauwa偶amy, nawet gdy mamy j膮 przed samym nosem.
- Ka偶dego wieczoru na ekranie - wtr膮ci艂 Archie. - 艢mier膰 i katastrofy, stereo i w kolorze.
- Nic w tym nowego - odpar艂 Trevor. - W epoce el偶bieta艅skiej 艣mier膰 by艂a codzienno艣ci膮. Publiczne egzekucje stanowi艂y popularn膮 form臋 rozrywki.
St贸艂 rozbrzmiewa艂 kakofoni膮 pogl膮d贸w. Po dw贸ch godzinach grzecznego plotkowania, rozmowa nabra艂a wreszcie wigoru. S艂uchaj膮c gwa艂townej dyskusji, Helen 偶a艂owa艂a, 偶e nie zd膮偶y艂a wywo艂a膰 fotografii graffiti: mog艂yby jeszcze dola膰 oliwy do ognia. Purcell, jak zwykle, ostatni przedstawi艂 sw贸j punkt widzenia i, jak zwykle, by艂 on zupe艂nie odmienny.
- Oczywi艣cie Helen, moja droga - zacz膮艂, a udawane znudzenie w g艂osie mocno kontrastowa艂o z gwa艂towno艣ci膮 sporu - mo偶emy wzi膮膰 pod uwag臋, 偶e twoi 艣wiadkowie mogli k艂ama膰, prawda?
Dyskusja przy stole ucich艂a i wszystkie g艂owy zwr贸ci艂y si臋 w stron臋 Purcella. Przekornie zignorowa艂 powszechn膮 uwag臋 i zacz膮艂 szepta膰 co艣 ch艂opcu, z kt贸rym przyszed艂. Nowy pupilek, kt贸rym w ci膮gu paru tygodni znudzi si臋 na rzecz kolejnego, przystojnego ulicznika.
- K艂ama膰? - powt贸rzy艂a Helen. Poczu艂a jak wzburza si臋 wewn臋trznie na t臋 uwag臋, a Purcell dopiero zacz膮艂 m贸wi膰.
- Dlaczeg贸偶 by nie? - spyta艂, unosz膮c do ust kieliszek wina. -Mo偶e to wszystko zosta艂o pr臋dzej zaplanowane. Historyjka o okaleczeniu idioty w publicznym szalecie. Morderstwo staruszka. Albo ten hak. Wszystko dobrze znane. Musisz wiedzie膰, 偶e w takich odra偶aj膮cych opowiastkach jest co艣 tradycyjnego. S膮 tacy, kt贸rzy ci膮gle je sobie opowiadaj膮, poniewa偶 jest w nich z pewno艣ci膮 co艣 frapuj膮cego. Co艣 zmuszaj膮cego mo偶e, by doda膰 par臋 szczeg贸艂贸w do takiej zas艂yszanej historyjki - 艣wie偶膮 krew, kt贸ra uczyni艂aby rzecz jeszcze straszniejsz膮 ni偶 by艂a na pocz膮tku.
- Musisz si臋 na tym zna膰... - odpali艂a Helen. Purcell by艂 zawsze taki zgry藕liwy; irytowa艂o j膮 to. Nawet je艣li jego argumenty by艂y przekonuj膮ce, w co w膮tpi艂a, pr臋dzej by umar艂a, ni偶 przyzna艂a mu racj臋. - Ja nigdy nie s艂ysza艂am podobnych historii.
- Naprawd臋? - zdziwi艂 si臋 Purcell, tak jakby przyzna艂a si臋, 偶e jest analfabetk膮. - A t臋 o kochankach i zbieg艂ym wariacie?
- Ja j膮 s艂ysza艂em - odezwa艂 si臋 Daniel.
- Facet zostaje wypatroszony - oczywi艣cie przez hakor臋kiego m臋偶czyzn臋 - a zw艂oki le偶膮 na dachu samochodu. Narzeczona kuli艂a si臋 w tym czasie ze strachu wewn膮trz. To taka przypowie艣膰 ostrzegaj膮ca przed z艂ymi stronami skrajnego hetero seksualizmu. - Dowcip wzbudzi艂 powszechn膮 weso艂o艣膰; nie 艣mia艂a si臋 tylko Helen. -Takie historyjki s膮 bardzo popularne.
- Wi臋c twierdzisz, 偶e mnie ok艂amali? - spyta艂a Helen.
- Po co zaraz ok艂amali...
- Powiedzia艂e艣 ok艂amali.
- Taka ma艂a prowokacja - wyja艣ni艂 Purcell, a 艂agodny ton jego g艂osu by艂 teraz denerwuj膮cy jak nigdy. - Nie mam zamiaru insynuowa膰, 偶e jest w tym wszystkim jaka艣 intryga. Ale musisz przyzna膰, 偶e jak dot膮d nie masz nawet jednego 艣wiadka. Wszystko to wydarzy艂o si臋 w bli偶ej nie okre艣lonym czasie, bli偶ej nie okre艣lonym osobom. Dowiedzia艂a艣 si臋 o tych wydarzeniach w poci臋tych odcinkach. Przydarzy艂y si臋, w najlepszym przypadku, braciom albo przyjacio艂om dalekich krewnych. Prosz臋 rozwa偶y膰 mo偶liwo艣膰, i偶 te historyjki nie mia艂y nigdy miejsca, a s膮 jedynie wymys艂ami znudzonych gospody艅 domowych.
Helen nic na to nie odpowiedzia艂a z tej prostej przyczyny, 偶e po prostu nie mia艂a co odpowiedzie膰. Uwaga Purcella o kompletnym braku 艣wiadk贸w by艂a naprawd臋 trafna. Sama przedtem ju偶 si臋 nad tym zastanawia艂a. Dziwne by艂o r贸wnie偶 to, jak szybko kobiety z Ruskin Court zepchn臋艂y morderstwo staruszka na inne osiedle. Jak gdyby takie rzeczy zdarza艂y si臋 zawsze tu偶 obok - za rogiem, przy ko艅cu bocznej uliczki - ale nigdy tutaj.
- No to dlaczego? -spyta艂a Bernadette.
- Co dlaczego? - zdziwi艂 si臋 Archie.
- Dlaczego opowiadaj膮 te koszmarne historie, skoro nie s膮 prawdziwe?
- W艂a艣nie - popar艂a j膮 Helen, odbijaj膮c tym samym pi艂eczk臋 z powrotem do Purcella. - Dlaczego?
Purcell by艂 dumny z siebie, 艣wiadom, i偶 jego w艂膮czenie si臋 do rozmowy przemieni艂o spokojne spekulacje w za偶art膮 dyskusj臋.
- Nie wiem - odpar艂 zadowolony z wycofania si臋 z debaty, kiedy wy艂o偶y艂 ju偶 wszystkie atuty. - Naprawd臋 nie powinna艣 bra膰 mnie zbyt powa偶nie, Helen. Sam tego nie robi臋. - Ch艂opiec siedz膮cy u boku Purcella zachichota艂.
- Mo偶e jest to dla nich po prostu temat tabu - zauwa偶y艂 Archie.
- Odpowiednio wyciszony... - podsun膮艂 Daniel.
- Nie ca艂kiem o to chodzi - zaprzeczy艂 Archie. - 艢wiat to nie tylko polityka, Daniel.
- Wzruszaj膮ce spostrze偶enie.
- Co takiego jest tabu w 艣mierci? - spyta艂 Trevor. - Bernadette przed chwil膮 o tym m贸wi艂a: ca艂y czas stoimy z ni膮 twarz膮 w twarz. Telewizja, gazety.
- Mo偶e nie nazbyt blisko - zauwa偶y艂a Bernadette.
- Czy kto艣 ma co艣 przeciwko, 偶e zapal臋? - wtr膮ci艂 si臋 Purcell. -Wygl膮da na to, 偶e deser uleg艂 odroczeniu na czas bli偶ej nieokre艣lony.
Helen zignorowa艂a t臋 uwag臋 i spyta艂a Bernadette, co mia艂a na my艣li m贸wi膮c „nie nazbyt blisko".
Zapytana wzruszy艂a ramionami.
- Sama dok艂adnie nie wiem - wyzna艂a - mo偶e to, i偶 艣mier膰 musi by膰 w pobli偶u. Musimy wiedzie膰, 偶e czai si臋 tu偶 za rogiem. Telewizja nie jest na tyle przekonywaj膮ca.
Helen poczu艂a dreszcze. Uwaga ta mia艂a dla niej pewien sens, lecz w tym ferworze nie potrafi艂a oceni膰 nale偶ycie jej znaczenia.
- Czy tamtych ludzi r贸wnie偶 uwa偶asz za wyssanych z palca?
- Andrew m贸wi艂 co艣... - odezwa艂a si臋 Bernadette.
- Najmocniej przepraszam - odezwa艂 si臋 Purcell. - Czy ma kto艣 zapa艂ki? Ch艂opak podzia艂 gdzie艣 moj膮 zapalniczk臋.
- ...o braku 艣wiadk贸w.
- Wszystko czego to dowodzi to fakt, i偶 nie spotka艂am dot膮d nikogo, kto by cokolwiek widzia艂 - oznajmi艂a Helen - a nie, 偶e 艣wiadkowie nie istniej膮,
- W porz膮dku - stwierdzi艂 Purcell. - Znajd藕 cho膰 jednego. Je艣li udowodnisz, 偶e ten tw贸j potworny kole艣 偶yje i oddycha, to postawi臋 wszystkim obiad w „Apollinaire". I jak? Czy mam za du偶o pieni臋dzy, czy mo偶e po prostu wiem kiedy nie mog臋 przegra膰? - Roze艣mia艂 si臋, stukaj膮c knykciami w st贸艂, imituj膮c oklaski.
- Brzmi nie藕le - oznajmi艂 Trevor. - Co ty na to, Helen?
*
Nie wr贸ci艂a na Spector Street a偶 do nast臋pnego poniedzia艂ku, lecz przez ca艂y weekend by艂a tam my艣lami: stoj膮c przed zamkni臋t膮 toalet膮 w podmuchach wiatru z deszczem, albo w sypialni z majacz膮cym na 艣cianie malowid艂em. Osiedle poch艂on臋艂o j膮 bez reszty.
Kiedy w sobot臋, p贸藕nym popo艂udniem, Trevor wynalaz艂 kolejny wspania艂y pow贸d do k艂贸tni, pozwoli艂a na obelgi, a obserwuj膮c dobrze znany rytua艂 samoudr臋czenia, zupe艂nie si臋 nim nie przejmowa艂a. Ta oboj臋tno艣膰 jeszcze bardziej go roze藕li艂a. W zapami臋taniu wrzasn膮艂, 偶e idzie odwiedzi膰 przyjaci贸艂k臋. By艂a zadowolona widz膮c jego plecy. Kiedy nie wr贸ci艂 na noc, wcale nie mia艂a zamiaru rozpacza膰. By艂 g艂upi i pr贸偶ny. Straci艂a ju偶 nadziej臋 ujrze膰 w jego t臋pych oczach jakie艣 czaruj膮ce spojrzenie, a c贸偶 jest wart m臋偶czyzna, kt贸ry nie potrafi by膰 czaruj膮cy?
Nie pojawi艂 si臋 r贸wnie偶 w niedziel臋 i nast臋pnego ranka. Gdy parkowa艂a samoch贸d w sercu osiedla, przysz艂o jej na my艣l, 偶e nikt nie wie nawet, i偶 tu przyjecha艂a. Mog艂aby zgin膮膰, a d艂ugo nikomu nie przysz艂oby do g艂owy jej szuka膰. Tak by艂o ze staruszkiem, z opowie艣ci Anne-Marie, le偶膮cym w zapomnieniu na swym ulubionym fotelu z wyd艂ubanymi oczyma, podczas gdy muchy ucztowa艂y, a mas艂o je艂cza艂o na stole.
Niedu偶o czasu zosta艂o ju偶 do Ogniska i podczas weekendu ma艂y stosik opa艂u na Butt's Court ur贸s艂 do znacznych rozmiar贸w. Nie wygl膮da艂 zbyt stabilnie, ale nie powstrzyma艂o to gromadki ch艂opc贸w przed wdrapywaniem si臋 na niego i dr膮偶eniem jam. Wi臋kszo艣膰 materia艂u stanowi艂y meble, skradzione z pewno艣ci膮 z opuszczonych mieszka艅. Pow膮tpiewa艂a, by w og贸le si臋 zapali艂y, a je艣li nawet to na pewno b臋d膮 okropnie kopci膰. Czterokrotnie, gdy sz艂a do Anne-Marie, zaczepia艂y j膮 dzieci, prosz膮c o pieni膮dze na fajerwerki.
- Daj pani co 艂aska, na 艂adn膮 buzi臋 - krzycza艂y, cho膰 偶adne nie mia艂o 艂adnej buzi. Nim stan臋艂a na progu, opr贸偶ni艂a kieszenie z drobniak贸w.
Tym razem zasta艂a Anne-Marie, cho膰 nie dostrzeg艂a u niej powitalnego u艣miechu. Gospodyni patrzy艂a po prostu na go艣cia, jak zahipnotyzowana.
- Mam nadziej臋, 偶e ci nie przeszkadzam... Anne-Marie nie odpowiedzia艂a.
- ...wpad艂am dos艂ownie na s艂贸wko.
- Jestem zaj臋ta - oznajmi艂a w ko艅cu Anne-Marie. Tym razem nie zaprosi艂a do 艣rodka, nie zaproponowa艂a herbaty.
- Ach, c贸偶... to nie potrwa d艂u偶ej ni偶 chwilk臋.
Gdzie艣 w g艂臋bi domu otworzy艂y si臋 drzwi i przez mieszkanie przelecia艂 podmuch wiatru. Nad podw贸rkiem unios艂y si臋 papiery. Helen widzia艂a jak fruwaj膮 w powietrzu niczym wielkie bia艂e 膰my.
- O co ci chodzi?
- Chcia艂abym tylko porozmawia膰 o tamtym staruszku. Kobieta zatrz臋s艂a si臋 ledwo dostrzegalnie. Wygl膮da艂a na chor膮
Helen wydawa艂o si臋, i偶 jej twarz ma barw臋 i faktur臋 czerstwego ciasta. Jej w艂osy by艂y proste i t艂uste.
- Jakim staruszku?
- Ostatnim razem jak tu by艂am, opowiedzia艂a艣 mi o starym cz艂owieku, kt贸ry zosta艂 tu zamordowany, pami臋tasz?
- Nie.
- Powiedzia艂a艣, 偶e mieszka艂 w s膮siednim bloku.
- Nie przypominam sobie - odrzek艂a Anne-Marie.
- Ale przecie偶 wyra藕nie m贸wi艂a艣...
W kuchni co艣 spad艂o na pod艂og臋 i p臋k艂o. Anne-Marie wzdrygn臋艂a si臋, ale nie ust膮pi艂a z progu, ramieniem blokuj膮c Helen wej艣cie do mieszkania. W przedpokoju wala艂y si臋 dzieci臋ce zabawki - poszarpane i zmaltretowane.
- Dobrze si臋 czujesz? Anne-Marie potakn臋艂a.
- Mam sporo pracy - oznajmi艂a.
- Wi臋c nie pami臋tasz, aby艣 w og贸le m贸wi艂a mi cokolwiek o staruszku?
- Musia艂a艣 mnie 藕le zrozumie膰 - odpar艂a Anne-Marie, a potem 艣ciszy艂a g艂os. - Nie powinna艣 tu przychodzi膰. Ka偶dy to wie.
- Co wie?
Dziewczyna zacz臋艂a dygota膰.
- Nic nie rozumiesz, co? Wydaje ci si臋, 偶e ludzie nie maj膮 oczu?
- Co to ma za znaczenie? Pyta艂am po prostu...
- Nic nie wiem - uprzedzi艂a j膮, - Cokolwiek ci powiedzia艂am, k艂ama艂am.
- No c贸偶, w ka偶dym razie dzi臋kuj臋 - odpar艂a Helen, zbyt zdumiona zawi艂ymi ostrze偶eniami, aby naciska膰 dalej. Niemal natychmiast, gdy odwr贸ci艂a si臋 od drzwi, us艂ysza艂a za sob膮 zgrzyt zamykanego zanika.
*
Rozmowa by艂a tylko jednym z wielu rozczarowa艅, jakie przyni贸s艂 ten ranek. Helen uda艂a si臋 ponownie na ci膮g handlowy i odwiedzi艂a supermarket, o kt贸rym m贸wi艂a Josie. Popyta艂a troch臋 o sanitariaty i o ich histori臋. W艂a艣nie w ubieg艂ym miesi膮cu sklep przeszed艂 z r膮k do r膮k, a obecny w艂a艣ciciel, ma艂om贸wny Pakista艅czyk, utrzymywa艂, i偶 nie wie kiedy ani dlaczego zamkni臋to szalety. Mia艂a wra偶enie, podczas tej rozmowy, 偶e inni klienci uwa偶nie jej si臋 przygl膮daj膮 Czu艂a si臋 jak intruz. Uczucie owo pog艂臋bi艂o si臋 jeszcze, kiedy po wyj艣ciu z supermarketu ujrza艂a Josie wychodz膮c膮 z pralni samoobs艂ugowej. Zawo艂a艂a po imieniu; lecz tamta jedynie wzi臋艂a nogi za pas i znikn臋艂a w labiryncie w膮skich uliczek. Helen ruszy艂a za ni膮, ale zupe艂nie niespodziewanie zgubi艂a zar贸wno sw膮 ofiar臋, jak i drog臋.
P艂acz膮c ju偶 prawie z powodu niepowodze艅, sta艂a po艣r贸d powywracanych toreb ze 艣mieciami i czu艂a dla siebie pogard臋. Przecie偶 nie by艂a cz臋艣ci膮 tego 艣rodowiska, prawda? Ile偶 to razy krytykowa艂a innych za zarozumiale twierdzenie, i偶 rozumiej膮 spo艂eczno艣ci, kt贸re widzieli jedynie z dystansu? I oto ona, pope艂niaj膮c ten sam grzech, przychodzi tutaj z aparatem i mn贸stwem pyta艅, chc膮c wykorzysta膰 偶ycie (i 艣mier膰) tych ludzi jako kanw臋 dla rozmowy przy kolacji. Nie wini艂a Anne-Marie za to, 偶e j膮 sp艂awi艂a. Czy zas艂u偶y艂a na co艣 wi臋cej?
Zmarzni臋ta i wyczerpana, zdecydowa艂a, i偶 nadesz艂a pora, by przyzna膰 Purcellowi racj臋. Wszystko co us艂ysza艂a by艂o wymys艂ami. Bawiono si臋 ni膮 - wyczuwszy ch臋膰 poznania paru koszmarnych historyjek - a ona, jak ostatni g艂upiec, uwierzy艂a we wszystkie te absurdy. By艂a ju偶 najwy偶sza pora uzna膰 swoj膮 艂atwowierno艣膰 i wr贸ci膰 do domu.
Jednak musia艂a co艣 zrobi膰, przed p贸j艣ciem do samochodu: ostatni rzut oka na g艂ow臋. Nie jak to czyni antropolog badaj膮cy nowy szczep, lecz jak zagorza艂y mi艂o艣nik diabelskiego m艂yna: dla samego dreszczyku emocji. Dotar艂szy jednak pod numer 14, dozna艂a ostatniego i najbardziej przykrego rozczarowania. Mieszkanie zosta艂o zabezpieczone przez robotnik贸w z Zarz膮du osiedla. Drzwi by艂y zamkni臋te, okno od strony ulicy blokowa艂y deski.
Pomimo wszystko nie chcia艂a tak 艂atwo rezygnowa膰. Obesz艂a od ty艂u Butt's Court i po prostych obliczeniach odnalaz艂a podw贸rko mieszkania nr 14. Furtka by艂a czym艣 zaparta od wewn膮trz, ale pchn臋艂a j膮 silnie ramieniem i przeszkoda z oporem ust膮pi艂a. Blokowa艂a j膮 g贸ra 艣mieci - zbutwia艂e dywany, paczka rozmoczonych przez deszcz czasopism oraz uschni臋ta choinka.
Podesz艂a przez podw贸rko do zabitych okien i zajrza艂a przez deski do 艣rodka. Na dworze nie by艂o s艂onecznie, lecz wewn膮trz panowa艂 du偶o wi臋kszy mrok. Z trudem dostrzec mo偶na by艂o niewyra藕ny zarys malowid艂a na sypialnianej 艣cianie. Przycisn臋艂a twarz do desek, chc膮c rzuci膰 po偶egnalne spojrzenie.
Przez pok贸j przep艂yn膮艂 cie艅, na moment zas艂aniaj膮c jej widok. Odsun臋艂a si臋 od okna, przestraszona i niepewna tego co widzia艂a. Mo偶e by艂 to jej w艂asny cie艅 rzucony przez okno? Ale ona si臋 przecie偶 nie rusza艂a, on - tak.
Ponownie podesz艂a do okna, tym razem du偶o ostro偶niej. Powietrze zadr偶a艂o, us艂ysza艂a g艂uchy j臋k, ale nie by艂a pewna czy dochodzi z wn臋trza budynku czy te偶 z dworu. Jeszcze raz przycisn臋艂a twarz do szorstkich desek i nagle co艣 podskoczy艂o do okna. Tym razem krzykn臋艂a. Z wn臋trza dobieg艂 zgrzyt jaki wydaj膮 pazury drapi膮ce o drewno.
Pies! I to du偶y, skoro potrafi tak wysoko skaka膰.
- Ty g艂upia - powiedzia艂a do siebie na g艂os. I nagle obla艂a si臋 potem.
Drapanie usta艂o niemal r贸wnie szybko jak si臋 rozpocz臋艂o, lecz nie mog艂a si臋 zmusi膰, aby podej艣膰 do okna. Widocznie robotnicy, kt贸rzy zamykali mieszkanie, nie sprawdzili go dok艂adnie i przez przypadek uwi臋zili jakiego艣 psa. By艂 zg艂odnia艂y, s膮dz膮c po dochodz膮cych odg艂osach. Dzi臋kowa艂a Bogu, 偶e nie pr贸bowa艂a wej艣膰 do 艣rodka. Pies - g艂odny i na p贸艂 oszala艂y w cuchn膮cych ciemno艣ciach - m贸g艂 rzuci膰 si臋 jej do gard艂a.
Popatrzy艂a na zabite deskami okno. Szpary mi臋dzy nimi szerokie by艂y ledwie na p贸艂 cala, lecz wyczuwa艂a, 偶e zwierz臋 stoi po drugiej stronie na tylnych 艂apach. Teraz, gdy uspokoi艂 jej si臋 oddech, s艂ysza艂a sapanie i k艂y szarpi膮ce parapet.
- Cholerny zwierzaku... - wykrzykn臋艂a. - Nie wa偶 si臋 wy艂azi膰. Wycofa艂a si臋 do furtki. Zast臋py wij贸w i paj膮k贸w, zaniepokojonych dziwnymi ruchami swych kryj贸wek w dywanach blokuj膮cych wej艣cie, przemyka艂y pod nogami w poszukiwaniu nowych, mrocznych zak膮tk贸w.
Zamkn臋艂a furtk臋 i ruszy艂a chc膮c obej艣膰 budynek, kiedy us艂ysza艂a syreny: dwie okropne spirale d藕wi臋ku, od kt贸rych cierp艂a sk贸ra. Zbli偶a艂y si臋. Przyspieszy艂a kroku i dotar艂a na drug膮 stron臋 Butt's Court w sam膮 por臋, by ujrze膰 kilkunastu policjant贸w biegn膮cych po trawie ko艂o ogniska oraz ambulans zawracaj膮cy na chodniku i jad膮cy w kierunku przeciwleg艂ej strony placyku. Ludzie powychodzili ze swych mieszka艅 i stali na balkonach spogl膮daj膮c w d贸艂. Inni obchodzili placyk, wyra藕nie zaciekawieni, powi臋kszaj膮c t艂umek gapi贸w. 呕o艂膮dek podszed艂 Helen do gard艂a gdy dostrzeg艂a gdzie skupi艂a si臋 uwaga ludzi: na progu mieszkania Anne-Marie. Policjanci torowali noszowym drog臋 przez zbiegowisko.
Drugi w贸z policyjny zatrzyma艂 si臋 ko艂o karetki, ze 艣rodka wysiad艂o dw贸ch ubranych po cywilnemu komisarzy. Podesz艂a do t艂umu. Te kilka s艂贸w rzucanych przez gapi贸w wypowiadanych by艂o bardzo cicho; jedna czy dwie starsze kobiety p艂aka艂y. Chocia偶 stawa艂a na palcach, g艂owy t艂umu blokowa艂y widok. Obr贸ciwszy si臋 do brodatego m臋偶czyzny, stoj膮cego obok z dzieckiem na ramionach, spyta艂a co si臋 sta艂o. Nie wiedzia艂. S艂ysza艂, 偶e kto艣 nie 偶yje, ale nie by艂 pewien.
- Anne-Marie? - spyta艂a. Kobieta przed ni膮 obr贸ci艂a si臋.
- Znasz j膮? - zapyta艂a niemal z nabo偶e艅stwem, jakby m贸wi艂a o ukochanej osobie.
- Troch臋 - odpar艂a niepewnie Helen. - Mo偶e mi pani powiedzie膰 co si臋 tam sta艂o?
Kobieta mimowolnie zas艂oni艂a d艂oni膮 usta, jak gdyby chcia艂a powstrzyma膰 wypowiadane s艂owa. Mimo wszystko jednak nie uda艂o j ej si臋.
- Dziecko...
- Kerry?
- Kto艣 w艂ama艂 si臋 od ty艂u do mieszkania. Podci膮艂 mu gard艂o. Helen poczu艂a jak ponownie oblewa si臋 potem. Przez mg艂臋 widzia艂a gazety unosz膮ce si臋 nad podw贸rkiem Anne-Marie.
- Nie - wyszepta艂a.
- O, w艂a艣nie w ten spos贸b.
Spojrza艂a na kobiet臋, kt贸ra chcia艂a jej wszystko dok艂adnie pokaza膰 i jeszcze raz powiedzia艂a:
- Nie. To nie do wiary. - Jej op贸r nie m贸g艂 jednak zmieni膰 straszliwej prawdy.
Odwr贸ci艂a si臋 plecami do kobiety i przepchn臋艂a przez t艂um. Nie by艂o tam nic do ogl膮dania, a je艣li nawet, to nie mia艂a ochoty tego ujrze膰. Ci ludzie - nieustannie wylewaj膮cy si臋 z dom贸w i przekazuj膮cy sobie sensacj臋 - okazywali zainteresowanie, kt贸re napawa艂o j膮 odraz膮, Nie jest jedn膮 z nich, nigdy nie b臋dzie jedn膮 z nich. Chcia艂a bi膰 ka偶d膮 podniecon膮 twarz bez opami臋tania, chcia艂a krzykn膮膰:
„Pragniecie zabawi膰 si臋 kosztem czyjego艣 b贸lu i cierpienia! Dlaczego? Dlaczego?". Nie mia艂a jednak do艣膰 odwagi. Nag艂y wstrz膮s pozbawi艂 j膮 wszystkiego pr贸cz odrobiny energii potrzebnej by odej艣膰, pozostawiaj膮c t艂um jego ulubionej rozrywce.
*
Trevor wr贸ci艂 do domu. Nie uczyni艂 偶adnego kroku, aby wyt艂umaczy膰 sw膮 nieobecno艣膰, lecz czeka艂 tylko, by wzi臋艂a go w krzy偶owy ogie艅 pyta艅. Kiedy zawiod艂a jego oczekiwania, przybra艂 s艂odk膮 poz臋 poczciwego ch艂opa, co by艂o gorsze, ni偶 ostentacyjne milczenie. Mia艂a jakie艣 mgliste prze艣wiadczenie, 偶e brak zainteresowania z jej strony by艂 dla niego du偶o bardziej niepokoj膮cy, ni偶 sceny, do kt贸rych ju偶 przywyk艂. Nie mog艂o jej to wszystko mniej obchodzi膰.
Nastawi艂a radio na lokaln膮 stacj臋 i s艂ucha艂a wiadomo艣ci. Potwierdza艂y to co powiedzia艂a kobieta z t艂umu. Kerry Latimer nie 偶y艂. Nieznany osobnik albo osobnicy w艂amali si臋 od podw贸rza i zamordowali dziecko bawi膮ce si臋 na kuchennej pod艂odze. Rzecznik prasowy policji u偶ywa艂 oklepanych zwrot贸w, opisuj膮c 艣mier膰 Kerry'ego jako „nieludzk膮 zbrodni臋", a przest臋pc贸w jako „niebezpiecznych i pozbawionych wszelkich zasad zwyrodnialc贸w". Raz tylko jego g艂os wyra藕nie si臋 za艂ama艂, gdy m贸wi艂 o scenie, jak膮 napotkali policjanci w kuchni Anne-Marie.
- Po co w艂膮czy艂a艣 radio? - spyta艂 niedbale Trevor, kiedy Helen wys艂ucha艂a trzech kolejnych serwis贸w. Nie widzia艂a powodu, aby kry膰 przed nim tragiczne wypadki, kt贸rych by艂a 艣wiadkiem na Spector Street; pr臋dzej czy p贸藕niej i tak by si臋 dowiedzia艂. Bez po艣piechu opowiedzia艂a mu skr贸con膮 wersj臋 zdarze艅 na Butt's Court.
- Anne-Marie to ta sama kobieta, kt贸r膮 spotka艂a艣, kiedy po raz pierwszy pojecha艂a艣 na tamto osiedle. Nie myl臋 si臋?
Potakn臋艂a, maj膮c nadziej臋, 偶e nie b臋dzie m臋czy艂 jej pytaniami. 艁zy by艂y blisko, a nie mia艂a zamiaru rozkleja膰 si臋 na jego oczach.
- Wi臋c jednak mia艂a艣 racj臋 - powiedzia艂.
-Racj臋?
- 呕e kr臋ci si臋 tam jaki艣 maniak.
- Nie - rzek艂a. - Nie.
-Ale dziecko...
Podnios艂a si臋 i stan臋艂a ko艂o okna, spogl膮daj膮c z wysoko艣ci dw贸ch pi臋ter na ciemniej膮c膮 poni偶ej ulic臋. Dlaczego czu艂a tak膮 nagl膮c膮 potrzeb臋 odrzucenia teorii o spisku? Dlaczego modli艂a si臋 teraz, aby to Purcell mia艂 racj臋, a wszystko co s艂ysza艂a by艂o k艂amstwem? Cofn臋艂a si臋 my艣lami do minionego poranka, chc膮c przypomnie膰 sobie jak wygl膮da艂a wtedy Anne-Marie; blada, niespokojna, 艣wiadoma. By艂a niczym kobieta wyczekuj膮ca czyjego艣 przybycia, zbywa艂a nieproszonych go艣ci, by powr贸ci膰 do tego oczekiwania. Lecz na co, albo na kogo czeka艂a? Czy to mo偶liwe, by Anne-Marie zna艂a morderc臋? Mo偶e spodziewa艂a si臋 go w domu?
- Mam nadziej臋, 偶e znajd膮 tego skurwiela - powiedzia艂a, nadal wpatrzona w ulic臋.
- Na pewno - odpar艂 Trevor. - Zamordowano dziecko, na Boga. Ta sprawa b臋dzie mia艂a absolutny priorytet.
Na rogu ulicy pojawi艂 si臋 m臋偶czyzna, obr贸ci艂 si臋 i zagwizda艂. Wielki owczarek alzacki przypad艂 mu do n贸g i razem ruszyli w stron臋 katedry.
- Pies - mrukn臋艂a Helen.
- Co takiego?
W tym wszystkim zapomnia艂a o psie. Szok, jaki prze偶y艂a kiedy rzuci艂 si臋 do okna, teraz porazi艂 j 膮 ponownie.
- Co za pies? - dopytywa艂 si臋 Trevor.
- Posz艂am dzisiaj jeszcze raz do tego mieszkania, w kt贸rym fotografowa艂am graffiti. By艂 w nim pies. Zamkni臋ty.
- No i?
- Zdechnie z g艂odu. Nikt nie wie, 偶e jest w 艣rodku.
- Sk膮d wiesz, 偶e nie zosta艂 zamkni臋ty, aby pilnowa膰 mieszkania?
- Robi艂 tyle ha艂asu - zauwa偶y艂a.
- Psy szczekaj膮- odpar艂 Trevor. - W tym wszystkie s膮 dobre.
- Nie - powiedzia艂a bardzo cicho, wspominaj膮c te odg艂osy, kt贸re dochodzi艂y zza zabitego deskami okna. - Ten nie szczeka艂.
- Daj sobie spok贸j z psem - poradzi艂 Trevor. - Z dzieciakiem te偶. Nic na to nie mo偶esz poradzi膰. Po prostu przechodzi艂a艣 obok.
Jego s艂owa by艂y tylko echem jej w艂asnych, ale jako艣 - z przyczyn kt贸rych nie potrafi艂a wyja艣ni膰 - to prze艣wiadczenie straci艂o na sile w czasie ostatnich paru godzin. Ona nie przechodzi艂a, ot tak, po prostu obok. Nikt nie przechodzi sobie po prostu obok; do艣wiadczenie zawsze odciska jakie艣 pi臋tno. Czasami tylko zadrapnie; nieraz pozbawia ko艅czyn. Nie wiedzia艂a ile ona sama ucierpia艂a, czu艂a, i偶 szkody by艂y daleko bardziej dotkliwe ni偶 s膮dzi艂a. I to j 膮 przera偶a艂o.
- Sko艅czy艂a si臋 w贸dka - oznajmi艂a, wlewaj膮c ostatnie krople do szklaneczki.
Trevor by艂 wyra藕nie zadowolony mog膮c si臋 czym艣 przys艂u偶y膰.
- P贸jd臋 po co艣, zgoda? - zaproponowa艂. - Kupi臋 butelk臋 albo dwie.
- Dobra - odpar艂a. - Skoro masz ochot臋.
Nie by艂o go tylko przez p贸艂 godziny; nie zmartwi艂aby si臋, gdyby potrwa艂o to nieco d艂u偶ej. Nie mia艂a ochoty na pogaw臋dki; chcia艂a jedynie siedzie膰 i stara膰 si臋 zrozumie膰 niepok贸j dr臋cz膮cy jaw duszy. Cho膰 Trevor zako艅czy艂 sw膮 indagacj臋 na psie - a mo偶e w艂a艣nie dlatego - nie mog艂a nic poradzi膰, 偶e oczami duszy wraca do zamkni臋tej garsoniery. Do wizerunku przera偶aj膮cej twarzy na 艣cianie sypialni i st艂umionego charczenia zwierz臋cia, kt贸re drapa艂o pazurami o deski blokuj膮ce okno. Wbrew temu co m贸wi艂 Trevor, nie wierzy艂a, aby mieszkanie by艂o u偶ywane jako zast臋pcza buda. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e pies zosta艂 tam uwi臋ziony i biega艂 w k贸艂ko, doprowadzany z ka偶d膮 godzin膮 bli偶ej szale艅stwa, gotowy zje艣膰 w艂asne odchody. Ba艂a si臋, 偶e kto艣 - na przyk艂ad dzieci, szukaj膮ce opa艂u na ognisko - w艂amie si臋 do 艣rodka, nie wiedz膮c co tam napotka. Nie chodzi艂o o bezpiecze艅stwo z艂odziejaszk贸w, ale o to, 偶e pies uwolniony mo偶e przyj艣膰 po ni膮. Odnalaz艂by j膮 (my艣la艂a, sporo ju偶 wypiwszy) po 艣ladach.
Trevor wr贸ci艂 z zapasem whisky i pili razem, a偶 do bia艂ego rana, kiedy to jej 偶o艂膮dek mia艂 ju偶 do艣膰. Ul偶y艂a sobie w toalecie, a Trevor sta艂 na zewn膮trz pytaj膮c czy czego艣 nie potrzebuje. Odpar艂a mu s艂abym g艂osem, 偶eby zostawi艂 j膮 sam膮. Kiedy po godzinie wreszcie wysz艂a, Trevor poszed艂 ju偶 do 艂贸偶ka. Nie przy艂膮czy艂a si臋 do niego, lecz po艂o偶y艂a na sofie i przedrzema艂a a偶 do 艣witu.
*
Morderstwo by艂o sensacj膮 dnia. Kr贸tkie notatki pojawi艂y si臋 na pierwszych stronach wszystkich porannych wyda艅, a i w 艣rodku sprawa zaj臋艂a poczesne miejsca. Zamieszczono zdj臋cia zbola艂ej matki wyprowadzanej z mieszkania i inne, niewyra藕ne, lecz wstrz膮saj膮ce, zrobione z murku okalaj膮cego podw贸rze i przez otwarte drzwi do kuchni. Czy na pod艂odze zosta艂a krew, czy te偶 by艂 to tylko cie艅?
Helen nie przeczyta艂a artyku艂贸w - bol膮ca g艂owa stanowczo protestowa艂a przeciw temu pomys艂owi - ale Trevor, kt贸ry przyni贸s艂 gazety, wyra藕nie mia艂 ochot臋 porozmawia膰. Nie mog艂a wyczu膰 czy s膮 to tylko dalsze kroki pojednawcze, czy te偶 autentyczne zainteresowanie.
- Kobieta znajduje si臋 w areszcie - oznajmi艂 wertuj膮c Dailly Telegraph. Na gruncie polityki gazeta reprezentowa艂a zupe艂nie inne pogl膮dy ni偶 on, lecz brutalne zab贸jstwo zosta艂o tu szczeg贸艂owo opisane.
Tak czy owak, ta wiadomo艣膰 wzbudzi艂a ciekawo艣膰 Helen.
- W areszcie? - spyta艂a. - Anne-Marie?
- Tak.
- Poka偶. Poda艂 jej gazet臋.
- Trzecia kolumna - podpowiedzia艂 Trevor.
Znalaz艂a ten urywek. Anne-Marie zosta艂a zatrzymana do wyja艣nienia, co si臋 dzia艂o w czasie mi臋dzy ustalon膮 godzin膮 zgonu dziecka, a momentem zg艂oszenia jego 艣mierci. Helen dwa razy przeczyta艂a stosowne zdania, by si臋 upewni膰 czy wszystko dobrze zrozumia艂a. Eksperci policyjni ustalili, 偶e Kerry zmar艂 mi臋dzy sz贸st膮, a sz贸st膮 trzydzie艣ci rano; morderstwo zg艂oszono dopiero po dwunastej.
Przeczyta艂a raport trzeci i czwarty raz, lecz nie zmieni艂o to okropnych takt贸w. Dziecko zabito przed 艣witem. Kiedy dotar艂a do domu Anne-Marie, Kerry nie 偶y艂 ju偶 od czterech godzin. Cia艂o le偶a艂o w kuchni, kilka jard贸w od przedpokoju, w kt贸rym sta艂a, a Anne-Marie nie pisn臋艂a ani s艂贸wka. Aura oczekiwania, kt贸ra j膮 otacza艂a - czy co艣 oznacza艂a? Mo偶e oczekiwa艂a zach臋ty, by podnie艣膰 s艂uchawk臋 i zadzwoni膰 po policj臋?
- O Bo偶e... - wyszepta艂a Helen i upu艣ci艂a gazet臋.
- Co si臋 sta艂o?
- Musz臋 i艣膰 na policj臋.
- Dlaczego?
- Musz臋 im powiedzie膰, 偶e by艂am w tym domu - odpar艂a. Trevor nie bardzo rozumia艂 o co chodzi. - Dziecko nie 偶y艂o, Trevor. Kiedy widzia艂am si臋 z Anne-Marie wczoraj rano, Kerry ju偶 nie 偶y艂.
*
Zadzwoni艂a pod numer podany w gazecie, gdzie mia艂y zg艂asza膰 si臋 osoby wiedz膮ce cokolwiek o tej sprawie. P贸艂 godziny p贸藕niej podjecha艂 policyjny radiow贸z, aby j膮 zabra膰. W ci膮gu nast臋pnych dw贸ch godzin przes艂uchania zaskoczy艂o j膮 wiele rzeczy. Wcale nie najmniej zadziwiaj膮c膮 by艂a wiadomo艣膰, i偶 nikt nie zawiadomi艂 policji o jej pobycie na osiedlu, cho膰 z ca艂膮 pewno艣ci膮 zosta艂a zauwa偶ona.
- Ci ludzie nie chc膮 o niczym wiedzie膰 - wyja艣ni艂 jej detektyw. - Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e takie miejsce b臋dzie a偶 roi膰 si臋 od 艣wiadk贸w. Je艣li tacy istniej膮, to nie ujawnili si臋 dotychczas. Podobne morderstwo...
- To nie jest pierwsze? - przerwa艂a mu. Spojrza艂 na ni膮 przez zagracone biurko.
- Pierwsze?
- S艂ysza艂am par臋 opowie艣ci o tym osiedlu. O morderstwach. Ubieg艂ego lata.
Detektyw pokr臋ci艂 g艂ow膮,
- Nic nie wiem na ten temat. Przetoczy艂a si臋 tam co prawda fala napad贸w; jaka艣 kobieta wyl膮dowa艂a nawet w szpitalu na tydzie艅. Ale nie, nie by艂o morderstw.
Poczu艂a sympati臋 do tego detektywa. Jego oczy zauroczy艂y j膮 swym rozmarzeniem, a twarz szczero艣ci膮. Nie dbaj膮c czy zabrzmi to g艂upio czy nie, spyta艂a:
- Po co opowiadaj膮 takie straszne k艂amstwa? O ludziach z wyd艂ubanymi oczami? Straszne rzeczy. Policjant podrapa艂 si臋 w d艂ugi nos.
- My mamy to samo - powiedzia艂. - Ludzie przychodz膮 do nas zwierzaj膮c si臋 z ca艂ej masy najr贸偶niejszych g艂upot. Niekt贸rzy przez ca艂膮 noc opowiadaj膮 o przest臋pstwach, kt贸re pope艂nili, albo kt贸re wydaje im si臋, 偶e pope艂nili. Podaj膮 wszystko z najdrobniejszymi szczeg贸艂ami. A kiedy troch臋 podzwonisz okazuje si臋, 偶e wszystko jest wyssane z palca. Tymczasem oni niczego ju偶 nie pami臋taj膮.
- Mo偶e gdyby nie opowiedzieli tych historyjek... teraz w艂a艣nie wcielaliby je w 偶ycie. Potakn膮艂.
- Tak. Bo偶e miej nas w swojej opiece. To mo偶e by膰 racja. A te historie, kt贸re jej opowiedziano, czy by艂y wytworami chorych umys艂贸w, stworzone by nie dopu艣ci膰, 偶eby majaki sta艂y si臋 rzeczywisto艣ci膮? Taka my艣l ci膮gn臋艂a za sob膮 nast臋pny wniosek: koszmary potrzebowa艂y przecie偶 jakiej艣 pierwotnej przyczyny, jakiego艣 藕r贸d艂a sk膮d mog艂yby wytrysn膮膰. Id膮c do domu zat艂oczonymi ulicami, Helen zastanawia艂a si臋, ilu z widzianych ludzi zna podobne historie. Czy takie makabreski by艂y teraz popularne, tak jak uwa偶a艂 Purcell? Czy w ka偶dym sercu jest miejsce, cho膰 malutkie, dla bestii?
- Dzwoni艂 Purcell - oznajmi艂 Trevor, kiedy wr贸ci艂a do domu. -Zaprasza nas na obiad.
Jakiekolwiek zaproszenie by艂o teraz ca艂kiem nie na miejscu, wi臋c wykrzywi艂a twarz w grymasie niech臋ci.
- Do „Apollinaire", pami臋tasz? - przypomnia艂 jej. - Obieca艂, 偶e zabierze nas na obiad, je艣li udowodnisz, 偶e si臋 myli艂.
My艣l o zjedzeniu obiadu zaraz po tragicznej 艣mierci dziecka wyda艂a jej si臋 groteskowa i wcale tego nie kry艂a.
- B臋dzie czu艂 si臋 ura偶ony, je艣li mu odm贸wisz.
- Guzik mnie to obchodzi. Nie mam najmniejszej ochoty na obiad z Purcellem.
- Prosz臋 - rzek艂 s艂odko. - Mo偶e narobi膰 k艂opot贸w, a w艂a艣nie teraz chc臋, 偶eby by艂 zadowolony.
Przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie. Spojrzenie, kt贸rym j膮 uraczy艂, upodobnia艂o go do zmokni臋tego spaniela. Sprytny skurczysyn, pomy艣la艂a; na g艂os jednak odpar艂a - w porz膮dku, p贸jd臋. Ale nie oczekuj, 偶e b臋d臋 ta艅czy艂a po sto艂ach.
- To zostawimy dla Archiego - odrzek艂. - Powiedzia艂em, 偶e b臋dziemy wolni jutro wieczorem. Pasuje ci?
- Wszystko jedno.
- Zarezerwowa艂 stolik na 贸sm膮,
Popo艂udni贸wki ograniczy艂y „Tragedi臋 Ma艂ego Kerry'ego" do parocalowych kolumn gdzie艣 w 艣rodku numeru. Zamiast jakich艣 nowych informacji, opisywali po prostu szczeg贸艂owe przepytywanie, jakie prowadzi policja na Spector Street. Kilka p贸藕nych wyda艅 wspomina艂o, 偶e Anne-Marie zwolniono z aresztu po przed艂u偶aj膮cym si臋 okresie przes艂ucha艅 i przebywa teraz u przyjaci贸艂. Wspomnia艂y r贸wnie偶, pod koniec, i偶 pogrzeb odb臋dzie si臋 nazajutrz.
Nie mia艂a zamiaru wraca膰 na Spector Street, by uczestniczy膰 w pogrzebie, kiedy k艂ad艂a si臋 do 艂贸偶ka tego wieczora. Lecz sen zmieni艂 chyba jej zdanie, bo obudzi艂a si臋 z postanowieniem, 偶e jednak p贸jdzie.
*
艢mier膰 przyda艂a 偶ycia osiedlu. Id膮c od g艂贸wnej ulicy w stron臋 Ruskin Court, spotka艂a t艂umy, jakich nie widzia艂a jeszcze nigdy. Mimo wiatru i nieustaj膮cego deszczu, wielu ustawi艂o si臋 od razu w szpaler, by zaklepa膰 sobie miejsce i obserwowa膰 orszak pogrzebowy. Niekt贸rzy przywdziali jakie艣 czarne elementy odzie偶y -p艂aszcze, chusty - lecz ca艂o艣膰, mimo 艣ciszonych g艂os贸w i powa偶nych min, bardzo przypomina艂a odpustowy jarmark. Dzieci biega艂y dooko艂a, nie zwa偶aj膮c na powag臋 chwili. Raz po raz z grupy plotkuj膮cych ludzi dolatywa艂 艣miech. Helen wyczuwa艂a aur臋 oczekiwania, kt贸ra nadawa艂a j膮, mimo okoliczno艣ci, niemal rado艣ci膮,
To nie tylko sama obecno艣膰 tylu ludzi wprawia艂a j膮 w pogodny nastr贸j. By艂a - nie ba艂a si臋 do tego przyzna膰 - po prostu szcz臋艣liwa, 偶e jest znowu na Spector Street. Placyki, z tymi kar艂owatymi drzewkami i zszarza艂膮 traw膮 by艂y jej bli偶sze ni偶 wyk艂adane dywanami korytarze, po kt贸rych przywyk艂a spacerowa膰. Anonimowe twarze na balkonach i uliczkach znaczy艂y wi臋cej ni偶 koledzy z uniwersytetu. Jednym s艂owem - czu艂a si臋 jak w domu.
Wreszcie pojawi艂y si臋 samochody, sun膮c w 艣limaczym tempie przez w膮skie uliczki. Gdy nadjecha艂 karawan, z ma艂膮 trumienk膮 ob艂o偶on膮 kwiatami, kilka kobiet w t艂umie wyda艂o cichy okrzyk b贸lu. Kto艣 zas艂ab艂; wok贸艂 niego zebra艂a si臋 od razu niespokojna grupa ludzi. Nawet dzieci jako艣 ucich艂y.
Helen obserwowa艂a wszystko z suchymi oczami. Nie艂atwo poddawa艂a si臋 艂zom, zw艂aszcza w obecno艣ci innych. Kiedy drugi samoch贸d, ten z Anne-Marie i dwiema innymi kobietami, zr贸wna艂 si臋 z ni膮, Helen spostrzeg艂a, i偶 osierocona matka r贸wnie偶 powstrzymuje si臋 przed publicznym okazywaniem cierpienia. W艂a艣ciwie to sprawia艂a wra偶enie nieomal og艂uszonej nag艂ymi wydarzeniami. Siedzia艂a wyprostowana na tylnym siedzeniu z blad膮 twarz膮, b臋d膮c膮 obiektem powszechnego wsp贸艂czucia. Przykro by艂o o tym my艣le膰, ale Helen czu艂a wewn臋trznie, 偶e s膮 to najpi臋kniejsze chwile Anne-Marie. Oto dzie艅, w kt贸rym wyrwana zosta艂a z szaro艣ci 偶ycia, by stan膮膰 w centrum powszechnej uwagi. Orszak pogrzebowy powoli przesun膮艂 si臋 i znikn膮艂 gdzie艣 w oddali.
T艂um wok贸艂 Helen zacz膮艂 si臋 ju偶 przerzedza膰. Pozostawi艂a grupk臋 p艂aczek, kt贸re nadal sta艂y na chodniku, i ruszy艂a w stron臋 Butfs Court. Mia艂a zamiar wr贸ci膰 do owego zamkni臋tego mieszkania i sprawdzi膰, czy pies nadal tam siedzi. Je艣li tak, to ul偶y sumieniu i zawiadomi dozorc臋.
Placyk przed Butfs Court by艂, o dziwo, praktycznie pusty. Widocznie mieszka艅cy, b臋d膮c s膮siadami Anne-Marie, poszli na msz臋 do przykrematoryjnej kaplicy. Pozosta艂y jedynie dzieci, bawi膮ce si臋 wok贸艂 piramidy ogniska. Ich zwielokrotnione echem g艂osy grzmia艂y na pustym placu. Dotar艂szy do mieszkanka, zosta艂a zaskoczona widokiem otwartych drzwi. Tak samo wygl膮da艂o to miejsce, gdy przysz艂a tu po raz pierwszy. Widok wn臋trza przyprawi艂 j膮 o zawr贸t g艂owy. Ile偶 to razy w ci膮gu ubieg艂ych kilku dni wyobra偶a艂a sobie, 偶e stoi tu, spogl膮daj膮c w mrok. Z wn臋trza nie dochodzi艂 偶aden d藕wi臋k. Pies pewnie uciek艂 - albo, co te偶 mo偶liwe, zdech艂. Nic si臋 nie mo偶e sta膰 je艣li wejdzie tam ostatni raz i zobaczy twarz namalowan膮 na 艣cianie oraz t臋 my艣l obok.
„S艂odko艣ci dla s艂odkiej". Nie szuka艂a 藕r贸d艂a, sk膮d pochodzi to zdanie. Nie ma to znaczenia, my艣la艂a. Czymkolwiek by艂o kiedy艣, teraz jest ju偶 zmienione, tak jak wszystko, w艂膮czaj膮c j膮, Zatrzyma艂a si臋 na chwil臋 w living-roomie, by napawa膰 si臋 czekaj膮cym spotkaniem. Gdzie艣 daleko w tyle rozleg艂 si臋 wrzask dzieci, podobny do wrzawy oszala艂ych ptak贸w.
Obesz艂a stert臋 starych mebli i ruszy艂a w stron臋 kr贸tkiego korytarzyka, 艂膮cz膮cego oba pokoje, nieustannie odwlekaj膮c t臋 upragnion膮 chwil臋. Serce bi艂o jej gwa艂townie, na ustach igra艂 u艣miech.
Nareszcie! Jest! Portret by艂 niewyra藕ny, lecz jak zwykle przekonuj膮cy. Ruszy艂a do wn臋trza mrocznego pokoju, by w pe艂ni m贸c podziwia膰 obraz i po chwili jej stopy natrafi艂y na materac, kt贸ry ci膮gle le偶a艂 rzucony w k膮cie. Spojrza艂a na pod艂og臋. Brudne legowisko zosta艂o wywr贸cone, ukazuj膮c t臋 nie podart膮 stron臋. Kilka koc贸w i owini臋ta w szmaty poduszka spoczywa艂y na wierzchu. Co艣 zaja艣nia艂o w fa艂dach najbli偶szego 艂achmana. Pochyli艂a si臋 i spostrzeg艂a gar艣膰 s艂odyczy - czekoladek i cukierk贸w - zawini臋tych w jasny papier. Mi臋dzy nimi tkwi艂o, ani tak kusz膮ce, ani s艂odkie, kilkana艣cie 偶yletek. Na niekt贸rych wida膰 by艂o krew. Wyprostowa艂a si臋 i zacz臋艂a cofa膰, gdy nagle z s膮siedniego pokoju dolecia艂o j膮 bzyczenie. Obr贸ci艂a si臋 i w pomieszczeniu zrobi艂o si臋 jeszcze ciemniej, gdy mi臋dzy ni膮 a 艣wiat艂em stan臋艂a jaka艣 posta膰. M臋偶czyzna sta艂 w drzwiach, pod 艣wiat艂o, wi臋c nie widzia艂a go wyra藕nie, ale za to doskonale wyczuwa艂a. Pachnia艂 jak wata cukrowa, a bzyczenie przysz艂o wraz z nim albo by艂o wr臋cz w nim samym.
- Przysz艂am, 偶eby tylko popatrze膰 - wyj膮ka艂a - ... na ten rysunek.
Bzyczenie narasta艂o - cisza sennego popo艂udnia bezpowrotnie znikn臋艂a. M臋偶czyzna w drzwiach si臋 nie poruszy艂.
- C贸偶 - powiedzia艂a - obejrza艂am ju偶 sobie wszystko. - 艁udzi艂a si臋, 偶e na te s艂owa cz艂owiek odsunie si臋 i przepu艣ci j膮 do wyj艣cia, lecz on ani drgn膮艂. Nie mia艂a do艣膰 odwagi, by to wymusi膰 pchaniem si臋 do drzwi.
- Powinnam ju偶 i艣膰 - powiedzia艂a, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e mimo wysi艂k贸w z ka偶dej sylaby wyziera strach. - Czekaj膮 na mnie...
Nie by艂o to kompletne k艂amstwo. Dzi艣 wieczorem byli zaproszeni do „Apollinaire" na kolacj臋. Lecz do 贸smej pozosta艂y cztery godziny. Jeszcze du偶o czasu up艂ynie, nim zaczn膮 jej szuka膰.
- Pan wybaczy - rzek艂a niepewnie.
Bzyczenie nieco ucich艂o i w tej nag艂ej ciszy odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna. Jego matowy g艂os by艂 nieomal r贸wnie s艂odki. jak zapach, kt贸ry rozsiewa艂 wok贸艂.
- Nie ma po艣piechu - wyszepta艂.
- Jestem um贸wiona...
Cho膰 nie widzia艂a jego oczu, czu艂a je na sobie. Ogarn臋艂a j膮 senno艣膰, podobnie jak latem, kt贸re teraz 艣piewa艂o jej w g艂owie.
- Przyby艂em po ciebie - powiedzia艂. Powt贸rzy艂a w my艣lach te trzy s艂owa. Przyby艂em po ciebie. Je艣li by艂y gro藕b膮, to z ca艂膮 pewno艣ci膮 tak nie brzmia艂y.
- Nie znam... ci臋 - odpar艂a.
- To prawda - wyszepta艂. - Ale we mnie w膮tpi艂a艣.
-W膮tpi艂am?
- Nie wystarczy艂y ci zas艂yszane opowie艣ci ani napisy na 艣cianach. Wi臋c by艂em zmuszony sam przyby膰.
Senno艣膰 m膮ci艂a jej umys艂, lecz uchwyci艂a og贸lny sens tych s艂贸w. To, 偶e by艂 legend膮, a ona nie wierz膮c w niego, zmusi艂a go do ukazania karz膮cej d艂oni. Spojrza艂a na te d艂onie. Jednej brakowa艂o. Zamiast niej umocowano hak.
- B臋d膮 ci臋 wini膰 - powiedzia艂. - B臋d膮 m贸wi膰, 偶e przez twoje zw膮tpienie pop艂yn臋艂a niewinna krew. Lecz pytam si臋, po c贸偶 jest krew, je艣li nie do przelewania? A po pewnym czasie 艣ledztwo dobiegnie ko艅ca. Policja wyjedzie, kamery skieruj膮 si臋 na nowe koszmary, a oni zostan膮 tu sami, by m贸c na nowo opowiada膰 o Cukierniku.
- O Cukierniku? - powt贸rzy艂a zdziwiona. J臋zyk z trudem wym贸wi艂 tak niewinne s艂owo.
- Przyby艂em po ciebie - mrukn膮艂 delikatnie, nieomal uwodzicielsko. Z tymi s艂owami wyszed艂 z korytarzyka na 艣wiat艂o.
Bez w膮tpienia, zna艂a go. Zd膮偶y艂a go dok艂adnie pozna膰, kiedy przychodzi艂a do tego upiornego miejsca. To by艂 ten cz艂owiek ze 艣ciany. Malarz nie stworzy艂 tu niczego: portret by艂 dok艂adnym odzwierciedleniem m臋偶czyzny stoj膮cego przed ni膮. A偶 do przesady: twarz mia艂 woskowo偶贸艂t膮, w膮skie wargi, bladoniebieskie oczy pa艂a艂y, jakby 藕renice wysadzane by艂y rubinami. Marynarka zosta艂a zszyta z kawa艂k贸w, tak samo jak spodnie. Wygl膮da艂 nieomal groteskowo w tym stroju poplamionym krwi膮 i z purpurow膮 smug膮 na po偶贸艂k艂ych policzkach. Lecz ludzie w艂a艣nie tego oczekuj膮. Potrzebne by艂y te wszystkie symbole i dodatki, by przyci膮gn膮膰 ich uwag臋. Cuda, morderstwa, obudzone demony i kamienie z grobowc贸w. Tani po艂ysk nie niweczy艂 ukrytego sensu. By艂y to tylko pi贸rka, kt贸re mia艂y zwr贸ci膰 uwag臋.
Sta艂a niemal jak zaczarowana. G艂osem, kolorami i bzyczeniem dobywaj膮cym si臋 z jego cia艂a. Walczy艂a jednak z tym zakl臋ciem. Pod n臋c膮cym wizerunkiem kry艂a si臋 bestia; u jej st贸p le偶a艂 komplet 偶yletek, ci膮gle pokrytych krwi膮, Czy zawaha si臋 poder偶n膮膰 jej gard艂o, je艣li ju偶 po艂o偶y na niej swe 艂apy?
Gdy Cukiernik ruszy艂 w jej kierunku, pochyli艂a si臋, podnios艂a jeden z koc贸w i cisn臋艂a w niego. Deszcz 偶yletek i cukierk贸w uderzy艂 go po ramionach. Koc opad艂 mu na twarz. Nie zd膮偶y艂a jednak skorzysta膰 z okazji i przemkn膮膰 do drzwi; przeszkodzi艂a jej w tym poduszka, kt贸ra le偶a艂a na kocu.
Nie, nie by艂a to wcale poduszka. Cokolwiek zawiera艂a ma艂a, bia艂a trumienka jad膮ca na karawanie, nie by艂o to cia艂o ma艂ego Kerry'ego. Ono le偶a艂o tutaj, u jej st贸p, z zakrwawion膮 twarz膮 zwr贸con膮 w jej stron臋. By艂o nagie. Cia艂o znaczy艂y 艣lady zainteresowania ze strony maniaka.
W ci膮gu tej chwili, kiedy prze偶ywa艂a ostatni koszmar. Cukiernik zd膮偶y艂 zrzuci膰 koc. Podczas szarpaniny jego marynarka rozpi臋艂a si臋 i Helen spostrzeg艂a - mimo protest贸w rozs膮dku - 偶e jego tors znikn膮艂, a w dziurze k艂臋bi艂 si臋 r贸j pszcz贸艂. T艂oczy艂y si臋 w klatce piersiowej i pokrywa艂y kipi膮c膮 mas膮 wisz膮ce tam resztki cia艂a. U艣miechn膮艂 si臋 na widok jej odrazy.
- S艂odko艣ci dla s艂odkiej - wyszepta艂 i wyci膮gn膮艂 w kierunku jej twarzy sw膮 hakowat膮 r臋k臋. Nie mog艂a dostrzec ju偶 ani promyka 艣wiat艂a z zewn臋trznego 艣wiata, ani nie s艂ysza艂a dzieci bawi膮cych si臋 na podw贸rzu. Nie by艂o ucieczki w rzeczywisto艣膰. Cukiernik przes艂oni艂 jej widok; wym臋czone cia艂o nie mia艂o do艣膰 si艂y by stawi膰 op贸r.
- Nie zabijaj mnie - wydusi艂a z siebie.
- Wierzysz we mnie? - spyta艂. Potakn臋艂a z zapa艂em.
- Jak偶e bym mog艂a nie wierzy膰?
- Wi臋c dlaczego pragniesz 偶y膰?
Nie zrozumia艂a, a przypuszczaj膮c, 偶e mo偶e okaza膰 si臋 to fatalne w skutkach, zachowa艂a milczenie.
- Gdyby艣 wiedzia艂a - ci膮gn膮艂 szaleniec - tylko odrobin臋 tego co ja wiem... nie b艂aga艂aby艣 o 偶ycie. - Jego g艂os opad艂 a偶 do szeptu. -Jestem legend膮 - za艣piewa艂 jej wprost do ucha. - Wierz mi, to b艂ogos艂awiony stan. 呕y膰 w ludzkich snach, by膰 wspominanym szeptem w zau艂kach, lecz nie musie膰 koniecznie istnie膰. Rozumiesz?
Jej udr臋czone cia艂o rozumia艂o. Jej nerwy, wyczerpane bzyczeniem, rozumia艂y. Oferowa艂 czyst膮 s艂odycz 偶ycia poza 偶yciem: bycia martwym, lecz przez wszystkich pami臋tanym; nie艣miertelno艣膰 w legendzie i graffiti.
- B膮d藕 moj膮 ofiar膮 - nalega艂.
- Nie... - wyszepta艂a.
- Nie b臋d臋 ci臋 zmusza艂 - odpar艂, prawdziwie po d偶entelme艅sku.
- Nie b臋d臋 ci臋 przymusza艂 do 艣mierci. Lecz pomy艣l. Je艣li ci臋 tutaj zabij臋, je艣li ci臋 rozedr臋 - przejecha艂 w powietrzu hakiem od pachwiny a偶 po szyj臋 - to pomy艣l jak ludzie nape艂ni膮 to miejsce rozmowami... wyobra藕 sobie jak b臋d膮 przychodzi膰 i m贸wi膰: „To tu zgin臋艂a ta kobieta o zielonych oczach". Twoj膮 艣mierci膮 b臋d膮 straszy膰 dzieci. Zakochani b臋d膮 j膮 wykorzystywa膰 jako pretekst, by si臋 do siebie mocniej przytuli膰.
Przyzna艂a w my艣lach, 偶e by艂o to kusz膮ce.
- Czy droga do s艂awy by艂a kiedykolwiek r贸wnie prosta? - spyta艂.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮
- Wola艂abym ju偶, 偶eby o mnie zapomniano, ni偶 by膰 pami臋tan膮 w taki spos贸b.
Wzruszy艂 nieznacznie ramionami.
- Co tak naprawd臋 wiedz膮 dobrzy? - spyta艂. - Z wyj膮tkiem tego, co naucz膮 ich 藕li swymi post臋pkami? - Uni贸s艂 hakowat膮 r臋k臋.
- Obieca艂em, 偶e nie b臋d臋 ci臋 przymusza艂 do 艣mierci i dotrzymam s艂owa. Pozw贸l jednak, 偶e przynajmniej ci臋 poca艂uj臋.
Ruszy艂 ku niej. Doby艂a z siebie jakie艣 bezsensowne gro藕by, kt贸re i tak zignorowa艂. Brz臋czenie w jego wn臋trzu narasta艂o. My艣l, 偶e za chwil臋 dotknie jego cia艂a pokrytego owadami, by艂a nie do zniesienia. Unios艂a o艂owiane r臋ce, by go powstrzyma膰.
Jego upiorna twarz przys艂oni艂a portret na 艣cianie. Helen nie potrafi艂a si臋 jednak przem贸c, by go dotkn膮膰 i dlatego post膮pi艂a krok do ty艂u. Brz臋czenie pszcz贸艂 narasta艂o. Niekt贸re, bardzo roze藕lone, przesz艂y przez gard艂o i wylatywa艂y z ust Cukiernika. 艁azi艂y mu po wargach, wkr臋ca艂y si臋 we w艂osy.
Ca艂y czas b艂aga艂a, by zostawi艂 jaw spokoju, lecz on by艂 nieprzejednany. Wreszcie nie mia艂a ju偶 dok膮d si臋 dalej cofa膰. Przygotowana duchowo na b贸l 偶膮de艂, po艂o偶y艂a d艂onie na jego oblepionych owadami piersiach i pchn臋艂a. W tym momencie hakowata r臋ka wystrzeli艂a do przodu i zaczepi艂a o jej kark, zadrasn膮wszy go niezbyt bole艣nie. Poczu艂a jak cieknie krew; by艂a przera偶ona, 偶e jednym ruchem m贸g艂by rozedrze膰 jej t臋tnic臋. Ale on da艂 s艂owo i r贸wnie偶 tym razem go dotrzyma艂.
Pszczo艂y, wzburzone gwa艂townymi ruchami, lata艂y jak oszala艂e. Czu艂a je na sobie, szukaj膮ce wosku w uszach i cukru na wargach. Nie uczyni艂a nic, by je strz膮sn膮膰. Mia艂a na karku hak. Gdyby si臋 gwa艂townie poruszy艂a, m贸g艂by j膮 powa偶nie zrani膰. By艂a z艂apana w potrzask, jak w dzieci臋cych koszmarach, bez 偶adnej szansy na ucieczk臋. Kiedy we 艣nie znajdowa艂a si臋 w podobnej, beznadziejnej sytuacji - gdy demony czyha艂y ze wszystkich stron, by rozerwa膰 j膮 na sztuki - pozostawa艂o tylko jedno wyj艣cie. Da膰 za wygran膮, zrezygnowa膰 z ch臋ci 偶ycia i pozostawi膰 cia艂o ciemnym mocom. Teraz, gdy twarz Cukiernika przycisn臋艂a si臋 do jej w艂asnej, a brz臋czenie pszcz贸艂 zag艂usza艂o nawet oddech, uczyni艂a to samo. I podobnie jak w snach, pok贸j wraz z besti膮 rozmy艂y si臋 i znikn臋艂y.
*
Ockn臋艂a si臋 w kompletnym mroku. Przez kilka strasznych chwil nie wiedzia艂a gdzie si臋 znajduje, a potem przez kilka nast臋pnych, powoli do tego dochodzi艂a. W og贸le nie czu艂a b贸lu. Dotkn臋艂a r臋k膮 karku: by艂 - je艣li nie liczy膰 drobnego zadrapania - zupe艂nie nie naruszony. Spostrzeg艂a, 偶e spoczywa na materacu. Czy zgwa艂cono j膮 kiedy le偶a艂a bez czucia? Ostro偶nie zbada艂a si臋. Nie krwawi艂a, rzeczy nie by艂y poszarpane. Wygl膮da艂o na to, 偶e Cukiernik rzeczywi艣cie chcia艂 j膮 tylko poca艂owa膰.
Usiad艂a. Przez zabite deskami okno wpada艂o nieco drogocennego 艣wiat艂a, a od drzwi wia艂o ciemno艣ci膮. Mo偶e by艂y zamkni臋te -t艂umaczy艂a sobie. Ale nie: s艂ysza艂a jak na progu kto艣 szepcze. Kobiecym g艂osem.
Nie poruszy艂a si臋. Ci ludzie tu te偶 byli szaleni. Od pocz膮tku wiedzieli do czego prowadzi jej obecno艣膰 na Butt's Court, lecz oni go ochraniali - tego s艂odkiego psychopat臋. Oferowali mu schronienie i cukierki, kryj膮c przed w艣cibskimi oczami i trzymaj膮c j臋zyk za z臋bami mimo, 偶e przynosi艂 krew do ich drzwi. Nawet Anne-Marie sta艂a spokojnie, dobrze wiedz膮c, 偶e jej dziecko le偶y martwe kilka jard贸w dalej.
Dziecko! Takiego dowodu w艂a艣nie potrzebowa艂a. Uda艂o im si臋 jako艣 wykra艣膰 cia艂o z trumny (co w艂o偶yli do trumny - zdech艂ego psa?) i przywie藕li je tu, do 艣wi膮tyni Cukiernika, jako zabawk臋 albo kochanka. Mog艂aby zabra膰 cia艂o Kerry'ego na policj臋 i opowiedzie膰 ca艂膮 histori臋. Oboj臋tnie czy we wszystko by uwierzyli, co bardzo w膮tpliwe - istnienie cia艂a nie podlega艂o dyskusji. Przynajmniej paru pomyle艅c贸w ucierpia艂oby za swe wyczyny. Cierpieliby za jej cierpienie.
Szepty przy drzwiach urwa艂y si臋. Kto艣 szed艂 w stron臋 sypialni. Kimkolwiek by艂, nie ni贸s艂 ze sob膮 latarki. Helen skuli艂a si臋 w nadziei, 偶e nie zostanie dostrze偶ona.
W drzwiach pojawi艂a si臋 posta膰. Panowa艂 zbyt nieprzenikniony mrok, by mog艂a dostrzec wi臋cej ni偶 niewyra藕n膮 sylwetk臋, kt贸ra schyli艂a si臋 i podnios艂a co艣 z pod艂ogi. Kaskada blond w艂os贸w zdradzi艂a intruza - by艂a to Anne-Marie. Niew膮tpliwie podnosi艂a z pod艂ogi cia艂o Kerry'ego. Nie spojrzawszy nawet w kierunku Helen, kobieta obr贸ci艂a si臋 i wysz艂a z sypialni.
Helen nas艂uchiwa艂a jak j ej kroki gasn膮 w living-roomie. Powoli wsta艂a i wysz艂a na korytarz. Dostrzeg艂a st膮d niewyra藕n膮 posta膰 Anne-Marie stoj膮c膮 w drzwiach garsoniery. Na dziedzi艅cu nie pali艂o si臋 ani jedno 艣wiat艂o. Kobieta znikn臋艂a i Helen ruszy艂a za ni膮 najszybciej jak tylko mog艂a, patrz膮c intensywnie w otw贸r drzwi. Potkn臋艂a si臋 kilka razy, ale dosi臋g艂a wyj艣cia w sam膮 por臋, by dostrzec zamazan膮 sylwetk臋 w ciemno艣ciach nocy.
Wysz艂a na zewn膮trz. By艂o ch艂odno, na niebie nie 艣wieci艂y gwiazdy. Wszystkie 艣wiat艂a na balkonach i korytarzach zosta艂y pogaszone, tak samo jak te w mieszkaniach; nie by艂o te偶 艂uny bij膮cej od telewizor贸w. Butt's Court sprawia艂o wra偶enie kompletnie pustego.
Nie by艂a do ko艅ca zdecydowana, czy jest sens goni膰 dziewczyn臋. Czy nie lepiej, podpowiada艂a ukryta w niej obawa, uciec st膮d do samochodu? Lecz je艣li tak w艂a艣nie zrobi, spiskowcy b臋d膮 mieli do艣膰 czasu, by ukry膰 cia艂o. Kiedy wr贸ci tu z policj膮, mo偶e zasta膰 zasznurowane usta i niech臋tne wzdrygni臋cia ramionami. Mog膮 jej powiedzie膰, 偶e zwyczajnie wymy艣li艂a sobie trupa i Cukiernika. Wszystkie te koszmary, kt贸re prze偶y艂a, mog膮 zn贸w zamieni膰 si臋 w zwyk艂e historyjki do poduszki. W s艂owa na 艣cianach. I ka偶dego nast臋pnego dnia b臋dzie czu艂a do siebie coraz wi臋ksz膮 odraz臋, 偶e nie ruszy艂a wtedy w po艣cig.
Uda艂a si臋 za Anne-Marie, kt贸ra nie sz艂a chodnikiem, lecz zmierza艂a ku 艣rodkowi trawnika, le偶膮cego w centrum podw贸rza. Do ogniska. Do ogniska! Widnia艂o przed Helen, ciemniejsze od nocnego nieba. Dostrzeg艂a posta膰 Anne-Marie sun膮c膮 do sterty mebli oraz kawa艂k贸w drewna i wygrzebuj膮c膮 w nim dziur臋. To w ten spos贸b zamierzali usun膮膰 dow贸d. Zwyk艂e spalenie na pewno nie wystarczy艂oby, ale po takiej kremacji i spopieleniu ko艣ci - kto wie?
Sta艂a kilka jard贸w od piramidy obserwuj膮c jak Anne-Marie ko艅czy swe dzie艂o i odchodzi ku wszechobecnym ciemno艣ciom.
Helen pospiesznie przeby艂a pas wybuja艂ej trawy i odszuka艂a luk臋 w stosie drewna, gdzie Anne-Marie z艂o偶y艂a dziecko. Wyda艂o jej si臋, 偶e dostrzega nik艂y kszta艂t. Nie mog艂a jednak go dosi臋gn膮膰. Dzi臋kuj膮c Bogu, 偶e by艂a r贸wnie szczup艂a jak Anne-Marie, wepchn臋艂a si臋 w w膮ski przesmyk. Sukienka zahaczy艂a o stercz膮cy gw贸藕d藕. Odwr贸ci艂a si臋, by j膮 odczepi膰 dr偶膮cymi palcami. To wystarczy艂o, by straci艂a cia艂o z oczu.
Par艂a po omacku do przodu, obmacuj膮c r臋kami drewno, stare szmaty i co艣, co wygl膮da艂o na grzbiet starego fotela, ale nie by艂o zimn膮 sk贸r膮 dziecka. Przygotowa艂a si臋 na dotyk trupa; prze偶y艂a du偶o gorszych rzeczy przez minion膮 godzin臋, ni偶 trzymanie martwego ch艂opca. Wci膮偶 nie daj膮c za wygran膮, posun臋艂a si臋 ciut do przodu, p艂ac膮c za to podrapaniem sk贸ry i drzazgami w palcach. W bol膮cych oczach zacz臋艂y pojawia膰 si臋 kr臋gi, krew t臋tni艂a w uszach. Lecz nagle! - nie dalej jak o p贸艂tora jarda - dostrzeg艂a cia艂o dziecka. Wyci膮gn臋艂a si臋 do przodu by je chwyci膰, lecz zabrak艂o jej dos艂ownie paru cali. Ponowi艂a wysi艂ek, tym samym wzmagaj膮c szum w g艂owie, lecz ci膮gle nie mog艂a dosi臋gn膮膰. Pozosta艂o jej jedynie zgi膮膰 si臋 wp贸艂 i jako艣 przecisn膮膰 bli偶ej 艣rodka stosu.
Nie by艂o to 艂atwe. Miejsca zostawa艂o tak niewiele, 偶e z ledwo艣ci膮 mog艂a czo艂ga膰 si臋 na kolanach, ale w ko艅cu uda艂o si臋. Dziecko le偶a艂o twarz膮 do ziemi. Pozby艂a si臋 obrzydzenia oraz niech臋ci i wyci膮gn臋艂a r臋ce. W tym samym momencie co艣 spocz臋艂o na jej ramieniu. Na sekund臋 struchla艂a. Chcia艂a krzykn膮膰, lecz powstrzyma艂a si臋, zapominaj膮c te偶 o z艂o艣ci. Brz臋cz膮c, owad uni贸s艂 si臋 z jej sk贸ry. Szum, kt贸ry s艂ysza艂a, nie by艂 wywo艂any przez t臋tnienie krwi, lecz przez r贸j.
- Wiedzia艂em, 偶e przyjdziesz - odezwa艂 si臋 g艂os za jej plecami a rozwarta d艂o艅 zakry艂a jej usta. Upad艂a i Cukiernik musia艂 j膮 podnie艣膰.
- Powinni艣my i艣膰 - szepn膮艂 jej do ucha, gdy mi臋dzy drewienkami wystrzeli艂 chybotliwy p艂omyk. - Musimy i艣膰 nasz膮 drog膮, ty i ja.
Pr贸bowa艂a si臋 od niego uwolni膰 i krzykn膮膰, by nie rozniecali ogniska, lecz on trzyma艂 j膮 silnie w mi艂osnym u艣cisku. Robi艂o si臋 coraz ja艣niej i cieplej. Mimo p艂omieni widzia艂a postacie wychodz膮ce z mroku i obserwuj膮ce ich stos pogrzebowy. Byli tam przez ca艂y czas - czekali ze zgaszonymi 艣wiat艂ami w domach i na korytarzach. Czekali na ostateczny fina艂 spisku.
Ognisko pali艂o si臋 偶ywo, lecz z jakiego艣 powodu p艂omienie nie przedostawa艂y si臋 do ich kryj贸wki, dym na razie r贸wnie偶 nie zad艂awi艂 ich na 艣mier膰. Obserwowa艂a pa艂aj膮ce twarze dzieci. Obserwowa艂a jak rodzice upominaj膮 je by nie podchodzi艂y zbyt blisko i jak one nie s艂ucha艂y. Obserwowa艂a jak staruszki, maj膮ce k艂opoty z kr膮偶eniem ogrzewa艂y d艂onie i u艣miecha艂y si臋 do p艂omieni. 艁oskot ognia oraz trzaskanie drewna sta艂y si臋 wprost og艂uszaj膮ce i Cukiernik pozwoli艂 jej krzycze膰 do woli z pe艂n膮 艣wiadomo艣ci膮, 偶e i tak nikt jej nie us艂yszy. A je艣li nawet, to nie uczyni nic, by j膮 st膮d wyci膮gn膮膰.
Gdy zwi臋kszy艂 si臋 偶ar, pszczo艂y wylecia艂y z 偶o艂膮dka Cukiernika i wype艂ni艂y powietrze bez艂adnym bzyczeniem. Kilka, chc膮c uciec, zapali艂o si臋 i spad艂o na ziemi臋 niczym ma艂e meteory. Cia艂o Kerry'ego, le偶膮ce blisko 偶ar艂ocznych p艂omieni, zacz臋艂o si臋 sma偶y膰. Pali艂y si臋 jego rzadkie w艂oski, plecy pokry艂y b膮ble.
Wkr贸tce 偶ar wdar艂 si臋 Helen do gard艂a i wysuszy艂 je na wi贸r. Opad艂a wyczerpana w ramiona Cukiernika, poddaj膮c si臋. Za chwil臋, zgodnie z jego obietnic膮, rusz膮 we wsp贸ln膮 drog臋 i nie by艂o na to rady.
By膰 mo偶e zapami臋taj膮 j 膮, jak zapowiedzia艂, znalaz艂szy jutro jej czaszk臋 w popiele. By膰 mo偶e stanie si臋 z czasem legend膮, kt贸r膮 b臋d膮 straszy膰 swe dzieci. K艂ama艂a, m贸wi膮c, 偶e woli zapomnienie, ni偶 tak膮 w膮tpliw膮 s艂aw臋. Wcale tak nie uwa偶a艂a.
Co do oprawcy, to 艣mia艂 si臋, gdy ogarnia艂y ich p艂omienie. Dla niego ta nocna 艣mier膰 nie by艂a czym艣 ostatecznym. Jego dzie艂a widnia艂y na setkach 艣cian i by艂y po偶ywk膮 dla tysi臋cy ust. A je艣li zn贸w kto艣 w niego zw膮tpi, wyznawcy wezw膮 go z rozkosz膮. Mia艂 powody do 艣miechu. Ona te偶 zacz臋艂a si臋 艣mia膰, gdy ogarn臋艂y ich p艂omienie i nagle dostrzeg艂a przez ogie艅 znajom膮 twarz po艣r贸d widowni. By艂 to Trevor. Zrezygnowa艂 z kolacji w „Apollinaire" i przyszed艂 jej szuka膰.
Obserwowa艂a jak rozpytuje ludzi, ale oni kiwali tylko g艂owami, ca艂y czas wpatruj膮c si臋 w ogie艅, z u艣miechem 偶arz膮cym si臋 w oczach. Biedna ofiara, pomy艣la艂a 艣ledz膮c jego dziwaczne gesty. Pragn臋艂a, by spojrza艂 na p艂omienie w nadziei, 偶e dostrze偶e, jak ona p艂onie. Nie aby j膮 uratowa艂 - co do tego ju偶 dawno straci艂a z艂udzenia - lecz poniewa偶 by艂o jej go 偶al. Chcia艂a mu ofiarowa膰 - cho膰 pewnie wcale nie by艂by jej za to wdzi臋czny - co艣, co mog艂oby go w nocy straszy膰. To, oraz histori臋 do opowiadania kolegom.
Clive Barker
Madonna
Jerry Coloqhoun czeka艂 na Garveya ju偶 ponad trzydzie艣ci pi臋膰 minut. Sta艂 na schodach prowadz膮cych do Zespo艂u Basen贸w przy Leopold Road i od pe艂zn膮cego w g贸r臋 przez podeszwy but贸w zimna stopniowo traci艂 czucie w stopach. Pociesza艂 si臋, 偶e nadejdzie jeszcze czas, kiedy to na niego b臋d膮 czeka膰. W艂a艣ciwie, je艣li zdo艂a nam贸wi膰 Ezr臋 Garveya, 偶eby zainwestowa艂 w Pa艂ac Uciech, przywilej ten mo偶e okaza膰 si臋 wcale nie taki odleg艂y. Od dawna szuka艂 kogo艣, kto dysponowa艂by du偶ym kapita艂em i by艂by sk艂onny podj膮膰 ryzyko; zapewniano go, 偶e Garvey spe艂nia te warunki. 殴r贸d艂o, z kt贸rego pochodzi艂y pieni膮dze, nie mia艂o w tym wypadku znaczenia, a przynajmniej tak to sobie Jerry wyt艂umaczy艂. W ci膮gu ostatnich sze艣ciu miesi臋cy wielu przyjemniejszych plutokrat贸w z miejsca odrzuci艂o jego projekt i w takiej sytuacji Jerry nie m贸g艂 sobie raczej pozwoli膰 na delikatno艣膰 uczu膰.
Wcale go nie dziwi艂a niech臋膰 inwestor贸w. Czasy by艂y ci臋偶kie i rzadko kto odwa偶a艂 si臋 na ryzyko. Co wi臋cej, przedstawienie sobie Zespo艂u Basen贸w jako l艣ni膮cego kompleksu rozrywkowego wymaga艂o pewnej dozy wyobra藕ni - cechy niezbyt rozpowszechnionej w艣r贸d spotykanych przez Jerry'ego bogaczy. Jego informatorzy przekonali go jednak, 偶e w takiej okolicy, gdzie ca艂e pokolenie sybaryt贸w z klas 艣rednich wykupuje i remontuje budynki nieomal kwalifikuj膮ce si臋 do wyburzenia, 偶e w takiej w艂a艣nie okolicy zaplanowane przez niego centrum z pewno艣ci膮 przyniesie doch贸d.
By艂 jeszcze jeden plus. Rada, b臋d膮ca w艂a艣cicielem Zespo艂u Basen贸w, chcia艂a si臋 jak najszybciej pozby膰 tej nieruchomo艣ci, bo nie mog艂a narzeka膰 na brak d艂u偶nik贸w. Cz艂owiek z Wydzia艂u Us艂ug Publicznych, kt贸rego Jerry przekupi艂 i kt贸ry za dwie butelki ginu beztrosko zw臋dzi艂 klucze do budynku, powiedzia艂 mu, 偶e je艣li oferta zostanie z艂o偶ona szybko, gmach b臋dzie mo偶na kupi膰 za bezcen. Wszystko zale偶a艂o od w艂a艣ciwej koordynacji.
W czym Garvey najwyra藕niej nie by艂 zbyt dobry. Gdy nareszcie si臋 pojawi艂, nogi mia艂 ju偶 Jerry zdr臋twia艂e do kolan, a jego cierpliwo艣膰 by艂a na wyczerpaniu. Kiedy Garvey wysiada艂 z rovera, kt贸rym przywi贸z艂 go szofer, i wchodzi艂 po schodach, Jerry nie da艂 tego jednak po sobie pozna膰. Spodziewa艂 si臋 kogo艣 wi臋kszego (rozmawiali tylko przez telefon), ale mimo miernej postury Garveya nie by艂o w膮tpliwo艣ci co do jego pot臋gi. Wyziera艂a ze spojrzenia, jakim oceni艂 Coloqhouna, z jego smutnych rys贸w, z nieskazitelnego garnituru.
Podali sobie r臋ce.
- Mi艂o pana widzie膰, panie Garvey.
Facet skin膮艂 g艂ow膮, ale nie odpowiedzia艂 na uprzejmo艣膰. Chc膮c wreszcie schowa膰 si臋 przed zimnem, Jerry otworzy艂 drzwi i poprowadzi艂 Garveya do 艣rodka.
- Mam tylko dziesi臋膰 minut - powiedzia艂 Garvey.
- 艢wietnie - odpar艂 Jerry. - Chcia艂em jedynie pokaza膰 panu rozk艂ad pomieszcze艅.
- Rozejrza艂 si臋 pan ju偶 tutaj?
- Oczywi艣cie.
To by艂o k艂amstwo. Jerry zwiedzi艂 budynek w sierpniu, dzi臋ki swojej wtyczce w Wydziale Architektury, a od tego czasu kilka razy ogl膮da艂 go z zewn膮trz. Odk膮d przekroczy艂 ten pr贸g, up艂yn臋艂o ju偶 pi臋膰 miesi臋cy - mia艂 jednak nadziej臋, 偶e post臋puj膮cy rozk艂ad nie posun膮艂 si臋 zbyt daleko. Weszli do westybulu. Pachnia艂o wilgoci膮, ale nie zatyka艂o.
- Nie ma pr膮du - wyja艣ni艂. - Musi nam wystarczy膰 latarka. Wy艂owi艂 z kieszeni mocn膮 latark臋 i skierowa艂 艣wiat艂o na wewn臋trzne drzwi. Wisia艂a na nich k艂贸dka. Jerry patrzy艂 na ni膮 w os艂upieniu. Je艣li za ostatniej jego bytno艣ci ju偶 tu by艂a, to tego nie pami臋ta艂. Spr贸bowa艂 u偶y膰 jedynego klucza, jaki dosta艂, wiedz膮c jeszcze przed w艂o偶eniem go do dziurki, 偶e nie b臋dzie pasowa艂. Zakl膮艂 p贸艂g艂osem, robi膮c b艂yskawiczny przegl膮d mo偶liwo艣ci. Albo zrobi膮 z Garveyem w ty艂 zwrot i zostawi膮 Baseny ich tajemnicom -je艣li mo偶na by艂o tajemnicami nazwa膰 ple艣艅, post臋puj膮c膮 zgnilizn臋 i b臋d膮cy o w艂os od runi臋cia dach - albo spr贸buj膮 si臋 w艂ama膰. Rzuci艂 okiem na Garveya, kt贸ry wyj膮wszy z wewn臋trznej kieszeni marynarki ogromne cygaro, muska艂 jego koniec p艂omykiem. Zak艂臋bi艂 si臋 aksamitny dym.
- Przepraszam za to op贸藕nienie - powiedzia艂 Jerry.
- Zdarza si臋 - odpar艂 Garvey, najwyra藕niej nie zaniepokojony.
- Chyba wskazana by艂aby taktyka si艂y - rzek艂 Jerry i czeka艂, jak Garvey zareaguje na ten pomys艂 z w艂amaniem.
- Nie mam nic przeciwko temu.
Jerry szybko przeszuka艂 ciemny westybul i w kasie znalaz艂 sto艂ek z metalowymi n贸偶kami. Nios膮c go do drzwi czu艂 na sobie rozbawiony wzrok Garveya. U偶ywaj膮c jednej z n贸偶ek jako d藕wigni z艂ama艂 kab艂膮k k艂贸dki. Spad艂a z ha艂asem na kafelkow膮 pod艂og臋.
- Sezamie, otw贸rz si臋 - mrukn膮艂 z zadowoleniem i pchn膮艂 drzwi otwieraj膮c je przed Garvey em.
Gdy przekraczali pr贸g, d藕wi臋k spadaj膮cej k艂贸dki jeszcze rozbrzmiewa艂 w opuszczonych korytarzach, cichn膮c powoli - a偶 sta艂 si臋 tylko westchnieniem. W 艣rodku budynek prezentowa艂 si臋 jeszcze mniej zach臋caj膮co, ni偶 Jerry pami臋ta艂. 艢wiat艂o dzienne s膮cz膮ce si臋 przez zaple艣nia艂e szyby 艣wietlik贸w rozmieszczonych wzd艂u偶 korytarza by艂o b艂臋kitno szare i nier贸wne, a przy tym nie mniej ponure od wn臋trza, do kt贸rego wpada艂o. Kiedy艣 Baseny przy Leopold Road bez w膮tpienia by艂y sztandarowym przyk艂adem stylu eklektycznego, pe艂ne l艣ni膮cych kafelk贸w i pomys艂owych mozaik na pod艂ogach i 艣cianach. Na pewno jednak nie za czas贸w Jerry'ego. Kafelki pod stopami wybrzuszy艂y si臋 od wilgoci i poodpada艂y setkami ze 艣cian, zostawiaj膮c kratk臋 bia艂ej ceramiki i ciemnego tynku - jak jak膮艣 ogromn膮 krzy偶贸wk臋 bez hase艂. Wra偶enie ruiny by艂o tak przemo偶ne, 偶e Jerry ju偶 chcia艂 porzuci膰 zamiar sprzedania swego pomys艂u Garveyowi; uzna艂, 偶e nie ma na to szans, nawet przy tej 艣miesznie niskiej cenie obiektu. Wydawa艂o si臋 jednak, 偶e Garvey jest bardziej zainteresowany, ni偶 Jerry przypuszcza艂. Ju偶 maszerowa艂 korytarzem zaci膮gaj膮c si臋 cygarem i mrucz膮c co艣 do siebie. Jerry czu艂, 偶e tylko niezdrowa ciekawo艣膰 ci膮gnie inwestora w g艂膮b tego rozbrzmiewaj膮cego echem gmaszyska. A jednak...
- Ten budynek ma w sobie co艣 i daje wiele mo偶liwo艣ci - rzek艂 Garvey. - Nie ciesz臋 si臋 reputacj膮 filantropa, Coloqhoun - na pewno pan o tym wie - ale gustuj臋 w wyrafinowaniu.
Zatrzyma艂 si臋 przed mozaik膮 przedstawiaj膮c膮 jak膮艣 nieokre艣lon膮 scen臋 mitologiczn膮 - baraszkuj膮ce ryby, nimfy i bog贸w morza. Mrukn膮艂 co艣 z uznaniem, dubluj膮c kr臋te linie rysunku wilgotnym ko艅cem cygara.
- Teraz nie widuje si臋 ju偶 takiego kunsztu - skomentowa艂. Jerry uwa偶a艂 mozaik臋 za nieciekaw膮, ale powiedzia艂:
- Jest wspania艂a.
- Prosz臋 mi pokaza膰 reszt臋.
Obiekt szczyci艂 si臋 niegdy艣, opr贸cz dw贸ch basen贸w, mn贸stwem innych atrakcji - 艂a藕nia turecka, 艂a藕nia parowa, sauna... Liczne pomieszczenia 艂膮czy艂 labirynt przej艣膰, kt贸re w odr贸偶nieniu od g艂贸wnego korytarza nie mia艂y 艣wietlik贸w. Musia艂a tu wystarczy膰 latarka. Ciemno czy nie, Garvey chcia艂 zobaczy膰 wszystko. Dziesi臋膰 minut, kt贸re zgodnie ze swoj膮 zapowiedzi膮 m贸g艂 po艣wi臋ci膰 Coloqhounowi, rozci膮gn臋艂o si臋 do dwudziestu, a potem do trzydziestu. Co krok odkrywa艂 nowe 藕r贸d艂a zachwytu. Jerry s艂ucha艂 uwag Garveya z udawanym zrozumieniem, bo zupe艂nie nie pojmowa艂 jego entuzjazmu.
- Teraz chcia艂bym zobaczy膰 baseny - o艣wiadczy艂 Garvey, gdy dok艂adnie obejrzeli pomieszczenia towarzysz膮ce.
Jerry ruszy艂 bez s艂owa, by spe艂ni膰 to 偶膮danie. Kiedy szli korytarzykiem za 艂a藕ni膮 tureck膮, Garvey sykn膮艂:
- Cicho.
Jerry zatrzyma艂 si臋.
- O co chodzi?
- Us艂ysza艂em jaki艣 g艂os.
Jerry nadstawi艂 uszu. 艢wiat艂o latarki rozbryzguj膮ce si臋 na kafelkach otacza艂o ich blad膮 po艣wiat膮, wysysaj膮c膮 krew z twarzy Garveya.
- Nie s艂ysz臋...
- Powiedzia艂em: cicho - warkn膮艂 Garvey.
Powoli kr臋ci艂 g艂ow膮, Jerry nic nie s艂ysza艂. Garvey teraz ju偶 te偶 nie. Wzruszy艂 ramionami i zaci膮gn膮艂 si臋 cygarem. Zgas艂o od wilgoci w powietrzu.
- To z艂udzenie - powiedzia艂 Jerry. - Echo mo偶e tu wprowadzi膰 w b艂膮d. Czasami po prostu wraca do cz艂owieka stukot jego w艂asnych krok贸w.
Garvey zn贸w mrukn膮艂. Wydawa艂o si臋, 偶e to jego ulubiona odpowied藕.
- Ja naprawd臋 co艣 s艂ysza艂em - rzek艂 po chwili, najwyra藕niej niezadowolony z wyja艣nienia Jerry'ego.
Zn贸w zacz膮艂 nas艂uchiwa膰. W korytarzach by艂o tak cicho, 偶e mo偶na by us艂ysze膰 spadaj膮c膮 szpilk臋. Nie dochodzi艂 nawet 偶aden odg艂os ruchu ulicznego na Leopold Road. W ko艅cu Garvey rozchmurzy艂 si臋.
- Prowad藕 pan - rzuci艂.
Jerry w艂a艣nie to robi艂, chocia偶 wcale nie zna艂 drogi do basen贸w. Zanim wreszcie dotarli do celu, kilka razy skr臋cili w z艂膮 stron臋 i kr膮偶yli po labiryncie identycznych korytarzy.
- Ciep艂o - powiedzia艂 Garvey, gdy stan臋li przed drzwiami, za kt贸rymi znajdowa艂 si臋 mniejszy basen.
Jerry mrukn膮艂 co艣 potakuj膮co. My艣la艂 tylko o tym, by jak najszybciej dotrze膰 do basen贸w, i nie zauwa偶y艂, 偶e robi si臋 coraz gor臋cej. Teraz, kiedy sta艂 bez ruchu, czu艂, 偶e jest spocony. Powietrze by艂o parne, ale nie pachnia艂o tak jak gdzie indziej st臋chlizn膮, Tu zaduch by艂 bardziej mdl膮cy, prawie dusz膮cy. Jerry mia艂 nadziej臋, 偶e Garvey, spowity chmur膮 dymu z ponownie zapalonego cygara, nie czuje tego zapachu, bo by艂 nieprzyjemny.
- Grzej膮- rzek艂 Garvey.
- Na to wygl膮da - odpar艂 Jerry, chocia偶 nie mia艂 poj臋cia, dlaczego dzia艂a ogrzewanie. Mo偶e Wydzia艂 In偶ynieryjny od czasu do czasu uruchamia艂 sie膰, 偶eby si臋 nie zasta艂a. Czy w takim razie gdzie艣 w trzewiach budynku byli robotnicy? Mo偶e Garvey rzeczywi艣cie s艂ysza艂 jakie艣 g艂osy? Jerry przygotowa艂 sobie w duchu wyja艣nienie na wypadek spotkania z nimi.
- Oto baseny - rzek艂 i poci膮gn膮艂 do siebie jedno skrzyd艂o drzwi. 艢wietlik by艂 tu jeszcze brudniejszy od tych w g艂贸wnym korytarzu i do 艣rodka wpada艂o bardzo nik艂e 艣wiat艂o. Jednak Garvey si臋 nie zra偶a艂. Przest膮pi艂 pr贸g i podszed艂 do brzegu basenu. Niewiele by艂o wida膰, bo wszystko pokrywa艂a wieloletnia ple艣艅. Na dnie ledwo majaczy艂 si臋 pod glonami jaki艣 wz贸r na kafelkach. Z do艂u patrzy艂o na nich bezmy艣lne rybie oko.
- Zawsze ba艂em si臋 wody - powiedzia艂 z namys艂em Garvey wpatruj膮c si臋 w pusty basen. - Nie wiem, sk膮d si臋 to u mnie wzi臋艂o.
- Mo偶e jakie艣 wspomnienie z dzieci艅stwa? - zaryzykowa艂 Jerry.
- Chyba nie - odpar艂 Garvey. - Moja 偶ona m贸wi, 偶e chodzi o 艂ono.
- O 艂ono?
- M贸wi, 偶e nie lubi艂em tam p艂ywa膰 - odpowiedzia艂 u艣miechaj膮c si臋.
Poprzez pust膮 przestrze艅 basenu dobieg艂 ich kr贸tki d藕wi臋k, jakby co艣 spad艂o. Garvey znieruchomia艂.
- S艂ysza艂 pan? - rzek艂. - Kto艣 tam jest. - G艂os mu si臋 nagle podni贸s艂 o oktaw臋.
- Szczury - odpar艂 Jeny.
Wola艂by raczej unikn膮膰 spotkania z in偶ynierami, bo mog艂y pa艣膰 trudne pytania.
- Latarka! - za偶膮da艂 Garvey, wyrywaj膮c j膮 Jerry'emu z r臋ki. Skierowa艂 snop 艣wiat艂a na przeciwleg艂膮 艣cian臋, by spenetrowa膰 rz膮d przebieralni i otwarte drzwi. Nic si臋 nie poruszy艂o.
- Nie lubi臋 szkodnik贸w... - powiedzia艂 Garvey.
- Budynek jest zaniedbany - odpar艂 Jerry.
- ...szczeg贸lnie rodzaju ludzkiego. - Garvey wcisn膮艂 latark臋 z powrotem w d艂o艅 Jerry'ego. - Mam wrog贸w, Coloqhoun. No ale zebra艂 pan o mnie informacje, prawda? Wie pan, 偶e nie jestem czysty jak 艂za. - Zaniepokojenie Garveya g艂osami, kt贸re wydawa艂o mu si臋, 偶e s艂yszy, zosta艂o wreszcie wyja艣nione. Nie obawia艂 si臋 szczur贸w, ale ci臋偶kich obra偶e艅 cia艂a. - Chyba ju偶 p贸jd臋 - powiedzia艂. - Prosz臋 pokaza膰 mi drugi basen i wychodzimy.
- Jasne.
Jerry tak samo chcia艂 wyj艣膰 jak jego go艣膰. Od tego wydarzenia zrobi艂o mu si臋 jeszcze bardziej gor膮co. Poci艂 si臋 ju偶 obficie. Bola艂y go zatoki. Zaprowadzi艂 Garveya pod drzwi hali wi臋kszego basenu i poci膮gn膮艂 za jedno ich skrzyd艂o. Drzwi nie ust膮pi艂y.
- Jaki艣 problem?
- Chyba s膮 zamkni臋te od wewn膮trz.
- Jest inne wej艣cie?
- Chyba tak. Mam obej艣膰 basen? Garvey zerkn膮艂 na zegarek.
- Dwie minuty - powiedzia艂. - Jestem um贸wiony. Garvey patrzy艂, jak Coloqhoun znika w ciemnym korytarzu poprzedzany chwiejnym blaskiem latarki. Nie podoba艂 mu si臋 ten facet. By艂 zbyt g艂adko ogolony i nosi艂 w艂oskie buty. Ale jego pomys艂 mia艂 pewne walory. Garveyowi odpowiada艂 ten obiekt, trafi艂a mu do gustu jednolito艣膰 stylu, trywialno艣膰 wystroju. W przeciwie艅stwie do wielu ludzi mia艂 zaufanie do instytucji: szpitali, szk贸艂, nawet wi臋zie艅. Tr膮ci艂y porz膮dkiem spo艂ecznym, uspokaja艂y t臋 cz臋艣膰 jego osobowo艣ci, kt贸ra ba艂a si臋 chaosu. Lepszy ju偶 艣wiat zbyt dobrze zorganizowany ni偶 zorganizowany niewystarczaj膮co.
Zn贸w zgas艂o mu cygaro. W艂o偶y艂 je mi臋dzy z臋by i zapali艂 zapa艂k臋. Gdy przygasa艂 jej gwa艂towny blask, Garvey k膮tem oka spostrzeg艂 w korytarzu przed sob膮 niewyra藕n膮 sylwetk臋 przygl膮daj膮cej si臋 mu nagiej dziewczyny. Widzia艂 j膮 tylko przez u艂amek sekundy, ale kiedy zapa艂ka wypad艂a mu z palc贸w i zabrak艂o 艣wiat艂a, zobaczy艂 t臋 posta膰 dok艂adnie oczyma duszy. Dziewczyna by艂a m艂oda - najwy偶ej pi臋tnastka - i mia艂a pe艂ne cia艂o. Pot na sk贸rze przyda艂 jej takiej zmys艂owo艣ci, 偶e wygl膮da艂a, jakby wysz艂a z jego sn贸w. Odrzuci艂 nie艣wie偶e cygaro, nerwowo znalaz艂 nast臋pn膮 zapa艂k臋 i zapali艂 j膮, ale podczas tych kilku sekund ciemno艣ci dzieci臋ca pi臋kno艣膰 znikn臋艂a, zostawiaj膮c tylko powiew s艂odkiego zapachu swego cia艂a.
- Ma艂a? - odezwa艂 si臋.
Nago艣膰 i zaskoczenie w oczach dziewczyny sprawi艂y, 偶e Garvey jej zapragn膮艂.
-Ma艂a?
P艂omyk drugiej zapa艂ki o艣wietli艂 tylko kilka metr贸w korytarza.
- Jeste艣 tam?
Pomy艣la艂, 偶e nie mog艂a odej艣膰 daleko. Zapaliwszy trzeci膮 zapa艂k臋 poszed艂 jej szuka膰. Zrobi艂 jedynie kilka krok贸w, gdy us艂ysza艂 kogo艣 za sob膮. Odwr贸ci艂 si臋. Latarka o艣wietli艂a jego strach. To tylko W艂oskie Buty.
- Nie ma drugiego wej艣cia.
- Nie musi mnie pan o艣lepia膰 - rzek艂 Garvey. Snop 艣wiat艂a opad艂.
- Przepraszam.
- Tutaj kto艣 jest, Coloqhoun. Dziewczyna.
- Dziewczyna?
- Mo偶e wiesz pan co艣 o tym?
- Nie.
- By艂a nagusie艅ka. Sta艂a trzy, najwy偶ej cztery metry ode mnie. Jerry spojrza艂 w zdumieniu na Garveya. Czy cierpi na urojenia seksualne?
- M贸wi臋, 偶e widzia艂em dziewczyn臋 - upiera艂 si臋 Garvey, cho膰 nie spotka艂 si臋 z zaprzeczeniem. - Gdyby pan nie nadszed艂, dogoni艂bym j膮, - Rzuci艂 okiem za siebie. - Niech pan po艣wieci tam.
Jerry skierowa艂 艣wiat艂o latarki na labirynt korytarzy. 呕adnego 艣ladu 偶ycia.
- Cholera - powiedzia艂 Garvey z prawdziwym 偶alem. Spojrza艂 na Jerry'ego. - No dobra, wynosimy si臋 st膮d w diab艂y. Gdy rozstawali si臋 na schodach, rzek艂:
- Jestem zainteresowany. S膮 tu pewne mo偶liwo艣ci. Co z planem budynku?
- Nie mam go, ale mog臋 zdoby膰.
- Dobrze. - Garvey zapala艂 nowe cygaro. - I prosz臋 mi przys艂a膰 bardziej szczeg贸艂ow膮 ofert臋. Wtedy zn贸w pogadamy.
Zdobycie planu Zespo艂u Basen贸w od wtyczki w Wydziale Architektury wymaga艂o sporej 艂ap贸wki, ale Jerry w ko艅cu go mia艂. Na papierze kompleks te偶 wygl膮da艂 jak labirynt. I tak jak w najlepszych labiryntach, w uk艂adzie prysznic贸w, 艂a藕ni i przebieralni nie by艂o z pozoru porz膮dku. Obali艂a ten pogl膮d Carole.
- Co to jest? - spyta艂a go, gdy 艣l臋cza艂 wieczorem nad planem. Sp臋dzili w jego mieszkaniu cztery czy pi臋膰 godzin - godzin wolnych od k艂贸tni i nieprzyjemnej atmosfery, kt贸ra ostatnio k艂ad艂a si臋 chmur膮 na sp臋dzanym wsp贸lnie czasie.
- Plan Basen贸w przy Leopold Road. Chcesz jeszcze brandy?
- Dzi臋kuj臋, nie.
Przygl膮da艂a si臋 rysunkowi, a Jeny wsta艂, 偶eby sobie dola膰.
- Chyba dobij臋 targu z Garveyem.
- B臋dziesz z nim robi膰 interesy, tak?
- M贸wisz to w taki spos贸b, jakbym by艂 handlarzem 偶ywym towarem. Facet ma pieni膮dze.
- Brudne pieni膮dze.
- Co znaczy troch臋 brudu mi臋dzy przyjaci贸艂mi? Spojrza艂a na niego lodowatym wzrokiem, a Jeny zapragn膮艂 cofn膮膰 ostatnie dziesi臋膰 sekund i wymaza膰 swoj膮 uwag臋.
- Bardzo chc臋, 偶eby ta transakcja dosz艂a do skutku - powiedzia艂 siadaj膮c naprzeciw Carole na sofie, ze szklaneczk膮 w d艂oni. Plan le偶a艂 rozpostarty na niskim stoliku mi臋dzy nimi. - Bardzo chc臋, 偶eby chocia偶 raz co艣 mi wysz艂o.
Jej spojrzenie pozosta艂o nieub艂agane.
- Ja po prostu uwa偶am, 偶e Garvey i jemu podobni sprowadzaj膮 k艂opoty - rzek艂a. - Nie obchodzi mnie, ile on ma pieni臋dzy. To typ spod ciemnej gwiazdy. Jeny.
- Wi臋c powinienem ze wszystkiego zrezygnowa膰, tak? Tego ode mnie oczekujesz? - Ju偶 kilkana艣cie razy sprzeczali si臋 o to w ci膮gu ostatnich paru tygodni. - Twoim zdaniem powinienem zapomnie膰 o ci臋偶kiej pracy, jak膮 w艂o偶y艂em w ten projekt i doda膰 to fiasko do wszystkich pozosta艂ych?
- Nie musisz krzycze膰.
- Ja nie krzycz臋!
Wzruszy艂a ramionami.
- Dobrze - powiedzia艂a cicho. - Nie krzyczysz.
-Jezu!
Zn贸w pochyli艂a si臋 nad planem. Obserwowa艂 j 膮 znad szklaneczki - 艣lizga艂 si臋 spojrzeniem po jej delikatnych blond w艂osach i przedzia艂ku na 艣rodku g艂owy. Pomy艣la艂, 偶e nie umiej膮 ze sob膮. rozmawia膰. Po raz kolejny nie uda艂o im si臋 znale藕膰 wsp贸lnego j臋zyka, a bez tego 偶adna wymiana pogl膮d贸w nie by艂a mo偶liwa. I nie tylko w tej sprawie - w pi臋膰dziesi臋ciu innych. My艣li kr膮偶膮ce pod delikatn膮 sk贸r膮 g艂owy Carole stanowi艂y dla niego tajemnic臋. A jego my艣li by艂y prawdopodobnie tajemnic膮 dla niej.
- To spirala - odezwa艂a si臋.
- Co ma by膰 spiral膮?
- Baseny. S膮 zaprojektowane jako spirala. Zobacz.
Wsta艂, 偶eby spojrze膰 na plan z g贸ry, a Carole powiod艂a po korytarzach palcem. Mia艂a racj臋. Chocia偶 wymogi budowlane zamaza艂y klarowno艣膰 wzoru, w labirynt korytarzy i pomieszcze艅 naprawd臋 zosta艂a wpisana nieregularna spirala. Palec Carole zatacza艂 coraz cia艣niejsze kr臋gi. W ko艅cu spocz膮艂 na wi臋kszym basenie, tym zamkni臋tym. Jeny wpatrywa艂 si臋 w plan w milczeniu. Wiedzia艂, 偶e gdyby mu nie powiedzia艂a, m贸g艂by patrze膰 na niego przez tydzie艅 i w og贸le nie dostrzec ukrytej struktury.
Carole postanowi艂a, 偶e nie zostanie na noc. Pr贸bowa艂a wyja艣ni膰 przy drzwiach, 偶e to nie dlatego, 偶e wszystko mi臋dzy nimi si臋 sko艅czy艂o, tylko 偶e zbyt sobie ceni ich intymno艣膰, by u偶ywa膰 jej jako banda偶a. Prawie zrozumia艂, o co jej chodzi - ona te偶 widzia艂a w nich zranione -zwierz臋ta. Przynajmniej mieli wsp贸lne 偶ycie metaforyczne.
Przyzwyczai艂 si臋 do samotnego spania. W艂a艣ciwie wola艂 by膰 sam w 艂贸偶ku, ni偶 dzieli膰 je z kim艣, nawet z Carole. Dzisiaj jednak chcia艂, 偶eby z nim zosta艂a. Nie musia艂a to by膰 nawet ona, wystarczy艂by ktokolwiek. Czu艂 si臋 niespokojny bez powodu, jak dziecko. Gdy nadchodzi艂 sen, zaraz od niego ucieka艂, jakby ba艂 si臋 艣nienia.
Wsta艂 przed 艣witem, maj膮c ju偶 do艣膰 tego 偶a艂osnego przeskakiwania ze snu w jaw臋 i z powrotem. Zzi臋bni臋ty, zawin膮艂 si臋 w szlafrok i zrobi艂 sobie herbaty. Plan ci膮gle le偶a艂 na stoliku, na kt贸rym zostawili go wieczorem. Popijaj膮c ciep艂y, s艂odki napar sta艂 nad rysunkiem i rozmy艣la艂. Teraz, kiedy Carole pokaza艂a mu spiral臋, mimo nat艂oku innych szczeg贸艂贸w wymagaj膮cych jego uwagi potrafi艂 si臋 skupi膰 jedynie na niej, na tym niezaprzeczalnym dowodzie, 偶e chaos labiryntu by艂 jedynie pozorem. Spirala uwi臋zi艂a jego wzrok i uwiod艂a go; w臋drowa艂 spojrzeniem po jej bezlitosnych zwojach, w k贸艂ko i w k贸艂ko, coraz cia艣niej - ale dok膮d? Do zamkni臋tego basenu.
Wypi艂 herbat臋 i wr贸ci艂 do 艂贸偶ka. Tym razem zm臋czenie wzi臋艂o g贸r臋 nad nerwami i nareszcie sp艂yn膮艂 na niego sen. Obudzi艂a go pi臋tna艣cie po si贸dmej Carole, dzwoni膮c przed wyj艣ciem do pracy z przeprosinami za zesz艂y wiecz贸r.
- Nie chc臋, 偶eby wszystko si臋 mi臋dzy nami popsu艂o, Jeny. Wiesz o tym, prawda? Wiesz, jak bardzo mi na tobie zale偶y.
Nie znosi艂 rozm贸w o mi艂o艣ci rano. To, co o p贸艂nocy wydawa艂o si臋 romantyczne, nad ranem uderza艂o go 艣mieszno艣ci膮, Odpowiedzia艂 na wynurzenia Carole jak tylko potrafi艂 najlepiej i um贸wi艂 si臋 z ni膮 na wiecz贸r. Potem wr贸ci艂 do poduszki.
Zaledwie przez kwadrans, jaki up艂yn膮艂 od opuszczenia Basen贸w, Ezra Garvey nie my艣la艂 o dziewczynie, kt贸ra mign臋艂a mu w korytarzu. Jej twarz wraca艂a do niego w czasie kolacji z 偶on膮 i w chwilach sp臋dzanych z kochank膮 Twarz tak nieskr臋powana, tak ja艣niej膮ca obietnicami.
Garvey uwa偶a艂 si臋 za kobieciarza. W przeciwie艅stwie do podobnych sobie potentat贸w, kt贸rzy op艂acali swe ma艂偶onki, by nie przeszkadza艂y wtedy, kiedy by艂y niepotrzebne, Garvey lubi艂 towarzystwo przedstawicielek p艂ci przeciwnej; lubi艂 ich g艂osy, perfumy, 艣miech. Czerpa艂 przyjemno艣膰 z ich blisko艣ci i niewiele zna艂 w tym ogranicze艅. Otacza艂 si臋 kobietami, got贸w zawsze wyda膰 na nie fortun臋. Gdy wi臋c wr贸ci艂 tego ranka na Leopold Road, marynark臋 mia艂 obci膮偶on膮 pieni臋dzmi i kosztownymi drobiazgami.
Przechodnie na ulicy zanadto byli zaj臋ci ochron膮 swych g艂贸w (od 艣witu pada艂a zimna, jednostajna m偶awka), by zauwa偶y膰 m臋偶czyzn臋 stoj膮cego na schodach pod czarnym parasolem, a drugiego pochylonego nad k艂贸dk膮 Chandaman by艂 ekspertem w sprawach zamk贸w. K艂贸dka otworzy艂a si臋 z trzaskiem po kilku sekundach. Garvey opu艣ci艂 parasol i w艣lizn膮艂 si臋 do westybulu.
- Zaczekaj tutaj - poleci艂 Chandamanowi. - I zamknij drzwi.
- Tak jest, sir.
- Je艣li b臋d臋 ci臋 potrzebowa艂, zawo艂am. Masz latark臋?
Chandaman wyci膮gn膮艂 latark臋 z kieszeni. Garvey wzi膮艂 j膮 do r臋ki, zapali艂 i znikn膮艂 w korytarzu. Albo na zewn膮trz by艂o znacznie zimniej ni偶 przedwczoraj, albo w 艣rodku -jeszcze gor臋cej. Rozpi膮艂 marynark臋 i rozlu藕ni艂 mocno zawi膮zany krawat. Z przyjemno艣ci膮 powita艂 rozgrzane powietrze, przypominaj膮ce mu o l艣ni膮cej sk贸rze dziewczyny-zjawy i rozleniwionym spojrzeniu jej ciemnych oczu. Szed艂 korytarzem rozchlapuj膮c 艣wiat艂o latarki na kafelkach. Zawsze mia艂 dobry zmys艂 kierunku, tote偶 w kr贸tkim czasie znalaz艂 drog臋 do miejsca, gdzie spotka艂 dziewczyn臋. Stan膮艂 bez ruchu i nas艂uchiwa艂.
Garvey nawyk艂 do ogl膮dania si臋 za siebie. Przez ca艂e swe doros艂e 偶ycie, czy to w wi臋zieniu, czy na wolno艣ci, musia艂 uwa偶a膰 na czaj膮cych si臋 z ty艂u morderc贸w. Ta nieustanna czujno艣膰 uwra偶liwi艂a go na najmniejszy 艣lad ludzkiej obecno艣ci. D藕wi臋ki, jakie kto艣 inny m贸g艂by zignorowa膰, w jego uszach dzwoni艂y ostrzegawczo. Ale tutaj? Nic. Cisza w korytarzach, cisza w 艂a藕niach, cisza w ka偶dym zakamarku budynku. A jednak wiedzia艂, 偶e nie jest sam. Gdy zawodzi艂o pi臋膰 zmys艂贸w, sz贸sty - nale偶膮cy mo偶e bardziej do drzemi膮cego w nim zwierz臋cia ni偶 eleganckiego bywalca, jakiego zdradza艂 jego kosztowny garnitur - wyczuwa艂 wszystko. Ta zdolno艣膰 wiele razy uratowa艂a mu 偶ycie. Mia艂 nadziej臋, 偶e teraz zaprowadzi go w ramiona pi臋kno艣ci.
Zda艂 si臋 na instynkt. Zgasi艂 latark臋 i wodz膮c r臋koma po 艣cianie, ruszy艂 korytarzem, z kt贸rego poprzednio wysz艂a dziewczyna. Obecno艣膰 jego ofiary dr臋czy艂a go. Podejrzewa艂, 偶e znajduje si臋 zaledwie za 艣cian膮, id膮c r贸wno z nim jakim艣 ukrytym przej艣ciem, do kt贸rego nie mia艂 dost臋pu. Ta my艣l sprawia艂a mu przyjemno艣膰. Ona i on, sami w tym spotnia艂ym labiryncie, prowadz膮c gr臋, kt贸ra - co wiedzieli oboje - musi sko艅czy膰 si臋 schwytaniem dziewczyny. Porusza艂 si臋 ostro偶nie, a jego puls na szyi, przegubie d艂oni i w kroczu odmierza艂 sekundy po艣cigu. Krzy偶yk przyklei艂 mu si臋 do mostka.
W ko艅cu korytarz rozdzieli艂 si臋. Garvey przystan膮艂. 艢wiat艂o by艂o tu bardzo nik艂e i wype艂nia艂o tunele zwodniczym blaskiem. Nie mo偶na by艂o oceni膰 odleg艂o艣ci. Ufaj膮c jednak swemu instynktowi skr臋ci艂 w lewo. Prawie od razu natkn膮艂 si臋 na drzwi. By艂y otwarte, wi臋c wszed艂 do sporego pomieszczenia, a przynajmniej tak wnosi艂 z przyt艂umionego odg艂osu w艂asnych krok贸w. Zn贸w stan膮艂 w bezruchu. Tym razem jego wyt臋偶ony s艂uch wy艂owi艂 jaki艣 d藕wi臋k. Po drugiej stronie pomieszczenia mi臋kkie st膮panie bosych st贸p po kafelkach. To jego wyobra藕nia, czy naprawd臋 b艂ysn臋艂a mu dziewczyna o ciele wyrze藕bionym z mroku, ja艣niejszym od otaczaj膮cej ciemno艣ci i g艂adszym? Tak, to ona. Prawie j膮 zawo艂a艂, ale powstrzyma艂 si臋. Zamiast tego podj膮艂 milcz膮cy po艣cig, got贸w z ochot膮 stosowa膰 si臋 do jej regu艂 gry tak d艂ugo, jak d艂ugo by j膮 to bawi艂o. Przeszed艂 przez pomieszczenie i mijaj膮c kolejne drzwi, znalaz艂 si臋 w innym korytarzu. Powietrze by艂o tu o wiele cieplejsze ni偶 gdzie indziej w budynku, lepkie i przymilne. Na chwil臋 za gard艂o 艣cisn膮艂 go niepok贸j: tak ch臋tnie wk艂adaj膮c g艂ow臋 w t臋 ciep艂膮 p臋tl臋, lekcewa偶y艂 wszelkie 偶yciowe zasady autokraty. To mog艂a by膰 pu艂apka -dziewczyna, po艣cig... Za nast臋pnym rogiem mog艂o nie by膰 ju偶 ani piersi, ani pi臋kna, tylko n贸偶 godz膮cy w serce. A jednak wiedzia艂, 偶e tak nie jest, wiedzia艂, 偶e kroki przed nim s膮 krokami lekkiej i gibkiej kobiety, 偶e gor膮co, kt贸re wywo艂ywa艂o u niego wci膮偶 nowe fale potu, to klimat dobry akurat dla istoty zwiewnej i biernej. W takim upale nie m贸g艂by zachowa膰 si臋 偶aden n贸偶: ostrze by zmi臋k艂o, ambicja posz艂aby w niepami臋膰. By艂 zatem bezpieczny.
Odg艂os krok贸w umilk艂, wi臋c on te偶 stan膮艂. Sk膮d艣 pada艂o 艣wiat艂o, cho膰 nie by艂o wida膰 jego 藕r贸d艂a. Garvey obliza艂 s艂one wargi i ruszy艂 do przodu. Czu艂 pod palcami wod臋 pokrywaj膮c膮 kafelki, pod艂oga r贸wnie偶 by艂a 艣liska. Z ka偶d膮 chwil膮 ros艂o w nim oczekiwanie.
Robi艂o si臋 coraz ja艣niej. Nie by艂 to blask dnia - s艂once nie dociera艂o do tego sanktuarium. Garveyowi 艣wiat艂o to przywodzi艂o raczej na my艣l blask ksi臋偶yca - mi臋kki, ulotny - cho膰 i on nie m贸g艂 mie膰 tu dost臋pu. W ka偶dym razie dzi臋ki niemu Garvey zobaczy艂 t臋 dziewczyn臋, a raczej: jak膮艣 dziewczyn臋, bo nie by艂a to ta sama, kt贸r膮 widzia艂 dwa dni wcze艣niej. By艂a r贸wnie偶 naga i m艂oda, ale zupe艂nie inna. Zanim uciek艂a przed nim i znikn臋艂a za zakr臋tem korytarza, napotka艂 jej wzrok. Zaintrygowanie doda艂o teraz po艣cigowi pikanterii: niejedna, lecz dwie dziewczyny mieszka艂y w tym tajemniczym miejscu. Dlaczego?
Obejrza艂 si臋 za siebie, chc膮c sprawdzi膰, czy gdyby chcia艂 si臋 wycofa膰, droga ucieczki jest wolna, ale jego pami臋膰, zamroczona wonnym powietrzem, odm贸wi艂a odtworzenia jasnego obrazu trasy, kt贸r膮 przyszed艂. Uk艂ucie niepokoju ostudzi艂o nieco jego uniesienie, ale nie podda艂 si臋 rozterce - szed艂 dalej. Pod膮偶y艂 za dziewczyn膮 do ko艅ca korytarza i skr臋ci艂 za ni膮 w lewo. Po chwili korytarz zn贸w za艂amywa艂 si臋 w lewo - dziewczyna w艂a艣nie znika艂a za rogiem. Niejasno zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e zakr臋ty staj膮 si臋 coraz cz臋stsze, Garvey zmierza艂 tam, gdzie go prowadzi艂a. Dysza艂 przy tym z wysi艂ku w parnym powietrzu.
Nagle, gdy wyszed艂 zza ostatniego zakr臋tu, uderzy艂o go w twarz powietrze tak gor膮ce, 偶e prawie nie m贸g艂 oddycha膰. Znalaz艂 si臋 w ma艂ym, sk膮po o艣wietlonym pomieszczeniu. Rozpi膮艂 g贸rne guziki koszuli. Na grzbietach d艂oni wyst膮pi艂y mu 偶y艂y jak postronki; zdawa艂 sobie spraw臋, z jakim wysi艂kiem pracuj膮 jego p艂uca i serce. Z ulg膮 zobaczy艂, 偶e tu po艣cig si臋 ko艅czy. Par臋 metr贸w dalej dziewczyna sta艂a odwr贸cona do niego ty艂em. Na widok jej g艂adkich plec贸w i rozkosznych po艣ladk贸w klaustrofobia opu艣ci艂a go.
- Dziewczyno... - wydysza艂. - Ale艣 mnie przegoni艂a po tych korytarzach.
Jakby go nie s艂ysza艂a albo, co bardziej prawdopodobne, przed艂u偶a艂a gr臋 do granic kaprysu.
Ruszy艂 po 艣liskich kafelkach w jej kierunku.
- M贸wi臋 do ciebie.
Gdy zbli偶y艂 si臋 do niej na pi臋膰 krok贸w, odwr贸ci艂a si臋. To nie by艂a dziewczyna, za kt贸r膮, szed艂, ani ta, kt贸r膮 widzia艂 przed dwoma dniami. To by艂 zupe艂nie kto inny. Jego spojrzenie spoczywa艂o jednak na nieznajomej twarzy tylko kilka sekund - potem ze艣lizn臋艂o si臋 w oszo艂omieniu na dziecko trzymane przez dziewczyn臋 w ramionach. Jak ka偶dy noworodek 艂apczywie ssa艂o m艂oda, pier艣. Jednak w ci膮gu czterdziestu pi臋ciu lat swego 偶ycia Garvey nigdy czego艣 takiego nie widzia艂. Ogarn臋艂y go md艂o艣ci. Widok karmi膮cej sam w sobie stanowi艂 ju偶 niespodziank臋, ale noworodek, to co艣, ten wyrzutek plemion ludzkich i zwierz臋cych, by艂 ponad wytrzyma艂o艣膰 jego 偶o艂膮dka. Samo piek艂o mia艂o przyjemniejsze potomstwo.
- Co, na Boga...?
Dziewczyna przygl膮da艂a si臋 przera偶eniu Garveya, a po twarzy przebieg艂 jej u艣miech. M臋偶czyzna potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, Dziecko wyci膮gn臋艂o pofa艂dowan膮 ko艅czyn臋 i chwyci艂o matk臋 za pier艣, by lepiej si臋 jej trzyma膰. Ten ruch w mgnieniu oka zmieni艂 obrzydzenie Garveya we w艣ciek艂o艣膰. Nie zwracaj膮c uwagi na protesty dziewczyny, oderwa艂 od niej to paskudztwo, przytrzyma艂 je na tyle d艂ugo, by poczu膰, jak l艣ni膮cy worek jego cia艂a wije mu si臋 w d艂oniach, a potem najmocniej jak potrafi艂 cisn膮艂 nim w przeciwleg艂膮 艣cian臋 pomieszczenia. Gdy uderzy艂o w kafelki, wrzasn臋艂o, ale krzyk urwa艂 si臋 prawie natychmiast, podj臋艂a go za to matka. Podbieg艂a do le偶膮cego dziecka, kt贸rego najwyra藕niej pozbawione ko艣ci cia艂o rozdar艂o si臋 od uderzenia. Jedna z ko艅czyn, kt贸rych mia艂o z dziesi臋膰, chcia艂a si臋gn膮膰 do jej zalanej 艂zami twarzy. Dziewczyna wzi臋艂a to co艣 w ramiona, a stru偶ki l艣ni膮cego p艂ynu sp艂ywa艂y jej po brzuchu na krocze. Z oddali dobieg艂 jaki艣 krzyk. Garvey nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e by艂a to odpowied藕 na 艣miertelny p艂acz dziecka i wznosz膮ce si臋 zawodzenie matki, ale ten nowy d藕wi臋k wydawa艂 si臋 przepojony jeszcze wi臋kszym smutkiem ni偶 tamte. Wyobra藕nia Garveya by艂a uboga; poza snami o bogactwie i kobietach le偶a艂o pustkowie. Teraz jednak, na d藕wi臋k tego g艂osu, pustkowie zakwit艂o i wyda艂o z siebie nies艂ychane potworno艣ci; Garvey nigdy nie podejrzewa艂 si臋 o to, 偶e cos takiego mo偶e 偶al膮c si臋 w jego g艂owie. Nie by艂y to wyobra偶enia potwor贸w, kt贸re - w najlepszym razie - mo偶na by uzna膰 za zlepki prze偶ytych zjawisk. Umys艂 jego wytworzy艂 raczej uczucia ni偶 obrazy - zreszt膮 pochodzi艂y one chyba ze szpiku ko艣ci, a nie z umys艂u. Ca艂a pewno艣膰 egzystencji zadr偶a艂a; m臋sko艣膰, w艂adza, bli藕niacze imperatywy strachu i rozumu - wszystkie one postawi艂y ko艂nierze i wypar艂y si臋 go. Zadygota艂, boj膮c si臋 tak, jak tylko ba艂 si臋 sn贸w, tymczasem krzyk trwa艂. Nagle Garvey odwr贸ci艂 si臋 i wybieg艂 z pomieszczenia, a 艣wiat艂o k艂ad艂o przed nim w korytarzu jego cie艅.
Opu艣ci艂o go poczucie kierunku. Na pierwszym i drugim rozwidleniu pope艂ni艂 b艂膮d. Po kilku metrach zda艂 sobie z niego spraw臋 i spr贸bowa艂 zawr贸ci膰, ale tylko powi臋kszy艂 tym swoj膮 dezorientacj臋. Wszystkie korytarze wygl膮da艂y jednakowo: takie same kafelki, takie samo nik艂e 艣wiat艂o; za ka偶dym zakr臋tem Garvey napotyka艂 albo pomieszczenie, przez kt贸re przedtem nie przechodzi艂, albo 艣lep膮 艣cian臋. Popada艂 w coraz wi臋ksz膮 panik臋. Zawodzenie ucich艂o i teraz znajdowa艂 si臋 sam na sam ze swym chrapliwym oddechem i na wp贸艂 wypowiedzianymi przekle艅stwami. To Coloqhoun by艂 odpowiedzialny za jego m臋czarnie i Garvey przysi膮g艂, 偶e wydob臋dzie z niego, jaka kierowa艂a nim pobudka - cho膰by mia艂 osobi艣cie po艂ama膰 mu wszystkie ko艣ci. Biegn膮c trzyma艂 si臋 my艣li o pobiciu Coloqhouna - by艂a to jego jedyna pociecha. Tak pogr膮偶y艂 si臋 w rozwa偶aniach o b贸lu, jaki mu zada, 偶e nie spostrzeg艂, i偶 zatoczy艂 ko艂o i biegnie z powrotem w kierunku 艣wiat艂a, dop贸ki nie wjecha艂 po 艣liskiej posadzce do znajomego pomieszczenia. Dziecko le偶a艂o na pod艂odze, martwe i porzucone. Matki nie by艂o nigdzie wida膰.
Garvey zatrzyma艂 si臋 i oceni艂 swoje po艂o偶enie. Je艣li zawr贸ci t膮 sam膮 drog膮, zn贸w tylko wszystko mu si臋 pomiesza; je艣li p贸jdzie dalej przez pomieszczenie, w kierunku 艣wiat艂a, mo偶e zdo艂a przeci膮膰 ten w臋ze艂 gordyjski. Ostro偶nie podszed艂 do drzwi po drugiej stronie i wyjrza艂. Ukaza艂 mu si臋 kolejny kr贸tki korytarz, a za nim drzwi prowadz膮ce na jak膮艣 otwart膮 przestrze艅. Basen! Na pewno basen!
Odrzuci艂 wszelk膮 ostro偶no艣膰, wyszed艂 z pomieszczenia i ruszy艂 korytarzykiem.
Z ka偶dym krokiem czu艂, jak upa艂 si臋 nasila. Pulsowa艂o mu od niego w g艂owie. Wreszcie dotar艂 do celu.
Du偶y basen nie zosta艂 opr贸偶niony. Przeciwnie, prawie si臋 z niego przelewa艂o - nie czysta woda, ale spieniona, paruj膮ca ciecz. To by艂o 藕r贸d艂o 艣wiat艂a. Woda w basenie fosforyzowa艂a, zabarwiaj膮c wszystko dooko艂a - kafelki, trampolin臋, przebieralnie (jego samego pewnie te偶) -jednakow膮, blad膮 po艣wiat膮
Rozejrza艂 si臋. Ani 艣ladu kobiet. Droga by艂a wolna, z dwuskrzyd艂owych drzwi znikn臋艂a k艂贸dka i 艂a艅cuch. Po艣lizn膮艂 si臋 i zerkn膮艂 pod nogi. Okaza艂o si臋, 偶e przekroczy艂 stru偶k臋 cieczy, kt贸ra albo ko艅czy艂a si臋 na skraju basenu, albo tam bra艂a pocz膮tek. W niesamowitym 艣wietle trudno by艂o okre艣li膰 jej kolor.
Spojrza艂 na wod臋 powodowany przemo偶n膮 ciekawo艣ci膮 Para wodna wirowa艂a, jaki艣 pr膮d porusza艂 szumowinami. Jest! Dostrzeg艂 ciemny, nieokre艣lony kszta艂t przemieszczaj膮cy si臋 pod powierzchni膮, Pomy艣la艂 o istocie, kt贸r膮 zabi艂, o jej bezkszta艂tnym ciele i zwisaj膮cych p臋dach ko艅czyn. Czy to kolejny przedstawiciel tego gatunku? P艂ynny blask pluska艂 o kraw臋d藕 basenu u jego st贸p, kontynenty piany rozpada艂y si臋 w archipelagi. Po p艂ywaku nie zosta艂 艣lad.
Garvey przeni贸s艂 rozz艂oszczone spojrzenie gdzie indziej. Nie by艂 ju偶 sam. Pojawi艂y si臋 sk膮d艣 trzy dziewcz臋ta i sz艂y w jego kierunku wzd艂u偶 kraw臋dzi basenu. W jednej z nich rozpozna艂 dziewczyn臋, kt贸r膮 zobaczy艂 tu pierwsz膮 W przeciwie艅stwie do swych si贸str by艂a ubrana - w sukienk臋. Jedn膮 pier艣 mia艂a jednak obna偶on膮 Zbli偶aj膮c si臋 patrzy艂a na niego z powag膮 Ci膮gn臋艂a za sob膮 lin臋 ozdobion膮 na ca艂ej d艂ugo艣ci poplamionymi wst膮偶kami, zawi膮zanymi w oklap艂e, ale wymy艣lne kokardy.
Wraz z pojawieniem si臋 trzech gracji fermentuj膮ce wody basenu wzburzy艂y si臋 gwa艂townie, bowiem jego mieszka艅cy podp艂yn臋li na spotkanie kobiet. Garvey widzia艂 trzy czy cztery niespokojne kszta艂ty ocieraj膮ce si臋 o powierzchni臋, ale nie wyp艂ywaj膮ce ponad ni膮, Waha艂 si臋 mi臋dzy instynktownym nakazem ucieczki (lina, cho膰 upi臋kszona, nadal by艂a lin膮) a pokus膮, by zosta膰 i zobaczy膰, co jest w basenie. Rzuci艂 okiem w kierunku drzwi. Znajdowa艂 si臋 o dziesi臋膰 metr贸w od nich. Szybki bieg - i znajdzie si臋 w ch艂odnym powietrzu korytarza. A tam Chandaman by艂 ju偶 w zasi臋gu g艂osu.
Dziewczyny zatrzyma艂y si臋 kilka krok贸w przed nim i obserwowa艂y go. Wszystkie 偶膮dze, kt贸re przywiod艂y tu Garveya, podkuli艂y ogon. Nie chcia艂 ju偶 ujmowa膰 d艂o艅mi piersi tych istot czy gmera膰 mi臋dzy ich l艣ni膮cymi udami. Te kobiety nie by艂y tym, czym si臋 wydawa艂y. Ich spok贸j nie by艂 uleg艂o艣ci膮, lecz narkotycznym transem, ich nago艣膰 nie by艂a narz臋dziem zmys艂贸w, lecz wyrazem strasznej, obra藕liwej dla niego oboj臋tno艣ci. Nawet ich m艂odo艣膰 i wszystko, co z sob膮 nios艂a - g艂adko艣膰 sk贸ry, po艂ysk w艂os贸w -nawet ona by艂a w pewien spos贸b ska偶ona. Gdy dziewczyna w sukience wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a jego spoconej twarzy, Garvey krzykn膮艂 cicho z obrzydzenia, jakby lizn膮艂 go w膮偶. Jego reakcja nie zaniepokoi艂a jej. Jeszcze bardziej si臋 do niego zbli偶y艂a ze wzrokiem utkwionym w jego oczach, pachn膮c nie perfumami, jak jego kochanka, ale zmys艂owo艣ci膮 Mimo odczuwanego wstr臋tu nie m贸g艂 si臋 odwr贸ci膰. Sta艂 patrz膮c dziwce w oczy, a ona uca艂owa艂a go w policzek i owin臋艂a mu przybran膮 wst膮偶kami lin臋 wok贸艂 szyi.
Jerry od rana dzwoni艂 co p贸艂 godziny do biura Garveya. Najpierw powiedziano mu, 偶e go nie ma, ale b臋dzie po po艂udniu. Z czasem informacja ta zmieni艂a si臋: mia艂o go nie by膰 ca艂y dzie艅. Sekretarka oznajmi艂a, 偶e pan Garvey 藕le si臋 czuje i poszed艂 odpocz膮膰 do domu. „Prosz臋 zadzwoni膰 jutro." Jerry zostawi艂 jej wiadomo艣膰, 偶e ma plan Zespo艂u Basen贸w i chcia艂by spotka膰 si臋 z panem Garveyem, by porozmawia膰 na temat dalszej wsp贸艂pracy, kiedy tylko panu Garveyowi b臋dzie odpowiada艂o.
Carole zadzwoni艂a p贸藕nym popo艂udniem.
- P贸jdziemy gdzie艣 wieczorem? - spyta艂a. - Mo偶e do kina?
- A co chcesz obejrze膰?
- Och, tak naprawd臋 nie zastanawia艂am si臋 jeszcze. Pogadamy o tym wieczorem, dobrze?
W ko艅cu poszli na jaki艣 francuski film, kt贸ry, o ile Jerry m贸g艂 stwierdzi膰, w og贸le by艂 pozbawiony akcji - stanowi艂 po prostu zlepek dialog贸w prowadzonych przez bohater贸w na temat ich dramat贸w i aspiracji, z kt贸rych pierwsze by艂y wprost proporcjonalne do niepowodze艅 w spe艂nianiu tych drugich. Ogarn臋艂a go po nim apatia.
- Nie podoba艂 ci si臋...
- Nie bardzo. Taki smutas.
- I 偶adnej strzelaniny - powiedzia艂a u艣miechaj膮c si臋 do siebie.
- Co ci臋 tak bawi?
- Nic.
- Nie m贸w, 偶e nic. Wzruszy艂a ramionami.
- Po prostu si臋 u艣miechn臋艂am, to wszystko. Nie mog臋 si臋 u艣miecha膰?
- Jezu, tej rozmowie brakuje tylko napis贸w. Przeszli si臋 troch臋 po Oxford Street.
- Chcesz co艣 zje艣膰? - zapyta艂, gdy stan臋li na rogu Poland Street - Mogliby艣my p贸j艣膰 do Czerwonego Portu.
- Nie, dzi臋ki. Nie znosz臋 je艣膰 tak p贸藕no.
- Na lito艣膰 bosk膮, nie sprzeczajmy si臋 o jaki艣 cholerny film.
- Kto si臋 sprzecza?
- Potrafisz doprowadzi膰 cz艂owieka do bia艂ej gor膮czki...
- Przynajmniej to mamy ze sob膮 wsp贸lnego - odpali艂a. Szyja jej poczerwienia艂a.
- M贸wi艂a艣 rano...
- Co?
- O tym, 偶eby艣my si臋 wzajemnie nie stracili...
-To by艂o rano - powiedzia艂a ze stalowym b艂yskiem w oku. A potem doda艂a nagle: - Nic ci臋 nie obchodzi, Jerry. Ani ja, ani ktokolwiek inny.
Patrzy艂a na niego w spos贸b, kt贸ry mia艂 sprowokowa膰 go do odpowiedzi. Ale on milcza艂. Mimo to wygl膮da艂a na dziwnie zadowolon膮,
- Dobranoc - powiedzia艂a i zacz臋艂a si臋 oddala膰. Patrzy艂, jak robi sze艣膰, siedem krok贸w, i co艣 w nim chcia艂o za ni膮 zawo艂a膰, lecz nie pozwoli艂o mu na to z dziesi臋膰 drobiazg贸w - duma, zm臋czenie, lenistwo. Ale w ko艅cu ruszy艂a go my艣l o pustym 艂贸偶ku, o po艣cieli ciep艂ej tylko w miejscu, gdzie le偶a艂 on, a z lewej i z prawej strony ch艂odnej jak diabli.
- Carole!
Nie odwr贸ci艂a si臋, nawet nie zmieni艂a rytmu krok贸w. Musia艂 podbiec, 偶eby j膮 dogoni膰, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e przechodnie zapewne bawi膮 si臋 t膮 scen膮,
- Carole.
Chwyci艂 j膮 za rami臋. Teraz si臋 zatrzyma艂a. Kiedy stan膮艂 naprzeciw niej, z zaskoczeniem stwierdzi艂, 偶e p艂acze. To go zbi艂o z tropu, bo nie znosi艂 jej 艂ez tylko odrobin臋 mniej ni偶 swych w艂asnych.
- Poddaj臋 si臋 - o艣wiadczy艂 pr贸buj膮c si臋 u艣miechn膮膰. - Ten film to arcydzie艂o. Jak teraz?
Nie da艂a si臋 ug艂aska膰 wyg艂upami. Twarz mia艂a nieszcz臋艣liw膮 i nabrzmia艂膮,
- Przesta艅 - powiedzia艂. - Prosz臋 ci臋, przesta艅. Nie jestem... (zbyt dobry w przeprosinach, chcia艂 powiedzie膰, ale by艂 w nich tak beznadziejny, 偶e nie potrafi艂 powiedzie膰 nawet tego).
- Daj spok贸j - rzek艂a cicho. Widzia艂, 偶e nie jest z艂a, tylko nieszcz臋艣liwa.
- Jed藕my do mnie.
- Nie chc臋.
- Ale ja chc臋 - odpar艂. Przynajmniej w tym by艂 szczery. - Nie lubi臋 rozmawia膰 na ulicy.
Zatrzyma艂 taks贸wk臋 i wr贸cili do Kentish Town w milczeniu. Kiedy szli po schodach do mieszkania, Carole zauwa偶y艂a:
- Wstr臋tne perfumy.
Na schodach utrzymywa艂 si臋 silny, kwa艣ny zapach.
- Kto艣 jest na g贸rze - powiedzia艂 Jerry, nagle zaniepokojony, i pop臋dzi艂 do drzwi. By艂y otwarte: zamek zosta艂 bezceremonialnie wy艂amany, a drewno framugi strzaskane. Zakl膮艂.
- Co si臋 sta艂o? - spyta艂a Carole.
- W艂amanie.
Wszed艂 do mieszkania i zapali艂 艣wiat艂o. W 艣rodku panowa艂 straszny ba艂agan. Ca艂e mieszkanie zosta艂o wywr贸cone do g贸ry nogami. Wsz臋dzie widoczne by艂y siady wandalizmu: porozbijane obrazy, wypatroszone poduszki, por膮bane meble. Jerry patrzy艂 na to pobojowisko i trz膮s艂 si臋, a Carole chodzi艂a od pokoju do pokoju, w ka偶dym zastaj膮c z jednakow膮 pedanteri膮 dokonane zniszczenia.
- To wygl膮da na jakie艣 osobiste porachunki. Skin膮艂 g艂ow膮,
- Zadzwoni臋 na policj臋 - zaofiarowa艂a si臋. - Sprawd藕, czego brakuje.
Zrobi艂, jak mu kaza艂a. By艂 oszo艂omiony, twarz mia艂 poblad艂膮, Chodz膮c apatycznie po mieszkaniu i ogl膮daj膮c zastane pandemonium, przek艂adaj膮c po艂amane przedmioty, wsuwaj膮c szuflady na miejsce, wyobra偶a艂 sobie napastnik贸w, jak ze 艣miechem mszcz膮 jego ubrania i pami膮tki. W k膮cie sypialni znalaz艂 stert臋 swoich zdj臋膰. By艂y oblane moczem.
- Policja ju偶 jedzie - oznajmi艂a Carole. - Powiedzieli, 偶eby niczego nie dotyka膰.
- Za p贸藕no - mrukn膮艂.
- Czego brakuje?
- Niczego.
Wszystkie warto艣ciowe przedmioty - sprz臋t stereo i wideo, karty kredytowe, bi偶uteria - by艂y na miejscu. Dopiero teraz przypomnia艂 sobie o planie. Wr贸ci艂 do salonu i zacz膮艂 przekopywa膰 si臋 przez pobojowisko, ale dobrze wiedzia艂, 偶e nie znajdzie, czego szuka.
- Garvey - powiedzia艂.
- Co Garvey?
- Przyszed艂 po plan Basen贸w. Albo przys艂a艂 kogo艣.
- Dlaczego? - spyta艂a Carole, rozgl膮daj膮c si臋 po pokoju. -1 tak mia艂e艣 mu go da膰.
Jerry potrz膮sn膮艂 g艂ow膮,
- Ostrzega艂a艣 mnie, 偶ebym trzyma艂 si臋 od niego z daleka...
- Jednak nie spodziewa艂am si臋 czego艣 takiego.
- No to jest nas dwoje.
Policjanci przyszli i wyszli, przepraszaj膮c, 偶e chyba nikogo nie zaaresztuj膮
- Tyle tu teraz wandali w okolicy - rzek艂 jeden z nich. - Na dole nikogo niema...?
- Nie. S膮siedzi wyjechali.
- Zatem nie ma nadziei, 偶e znajd膮 si臋 jacy艣 艣wiadkowie. Ca艂y czas dostajemy takie wezwania. Jest pan ubezpieczony?
- Tak.
- To ju偶 przynajmniej co艣.
Jerry nie zdradza艂 si臋 ze swymi podejrzeniami, chocia偶 go kusi艂o, 偶eby wskaza膰 sprawc臋. Nie by艂o jednak sensu oskar偶a膰 Garveya w tych okoliczno艣ciach. Przede wszystkim na pewno przygotowa艂 sobie alibi, a poza tym oskar偶enie bez dowod贸w tylko by pogorszy艂o sytuacj臋.
- I co teraz zrobisz? - spyta艂a Carole, gdy policjanci, wzruszywszy ramionami, po偶egnali si臋 i wyszli.
- Nie wiem. Nie mam nawet pewno艣ci, 偶e to Garvey. Raz jest przyjacielski i weso艂y, a za chwil臋 co艣 takiego. Jak mam teraz wobec niego post膮pi膰?
- Najlepiej nic ju偶 w tej sprawie nie r贸b - odpar艂a. - Chcesz tu zosta膰 czy p贸jdziesz do mnie?
- Zostan臋.
Spr贸bowali pobie偶nie przywr贸ci膰 poprzedni stan rzeczy, ustawiaj膮c te meble, kt贸re by艂y na tyle nie uszkodzone, 偶e mog艂y sta膰, i sprz膮taj膮c rozbite szk艂o. Potem odwr贸cili poci臋ty materac, znale藕li dwie nienaruszone poduszki i po艂o偶yli si臋.
Chcia艂a si臋 kocha膰, ale i to, jak tyle ostatnio rzeczy w jego 偶yciu, nie mia艂o si臋 uda膰. Konflikt贸w powsta艂ych za dnia nie spos贸b za偶egna膰 w 艂贸偶ku. Gniew pozbawi艂 Jerry'ego delikatno艣ci, a to z kolei rozgniewa艂o Carole. Le偶a艂a pod nim marszcz膮c czo艂o, ca艂uj膮c go niech臋tnie i sztywno. Jej op贸r pobudzi艂 go jedynie do wi臋kszej brutalno艣ci.
- Przesta艅 - powiedzia艂a, gdy w艂a艣nie mia艂 j膮 posi膮艣膰. - Nie chc臋.
Zignorowa艂 jej sprzeciw. Pchn膮艂 silnie, zanim zd膮偶y艂a ponownie zaprotestowa膰.
- Powiedzia艂am, 偶eby艣 przesta艂. Jerry. Og艂uch艂 na jej s艂owa. By艂 p贸艂tora ra偶膮 ci臋偶szy od niej. Zamkn膮艂 oczy. Zn贸w kaza艂a mu przesta膰, tym razem z prawdziw膮 w艣ciek艂o艣ci膮, ale on tylko zacz膮艂 si臋 porusza膰 jeszcze gwa艂towniej, tak jak czasami go o to prosi艂a, gdy naprawd臋 byli podkr臋ceni - b艂aga艂a nawet. Teraz jednak przeklina艂a go i rzuca艂a gro藕by, wi臋c ju偶 chcia艂 si臋 wycofa膰, ale w kroczu odczuwa艂 tak膮 pe艂ni臋 i ucisk, 偶e ostatecznie umia艂 my艣le膰 jedynie o doprowadzeniu sprawy do ko艅ca.
Carole wyrywa艂a si臋, ora艂a mu plecy paznokciami i ci膮gn臋艂a go za w艂osy, by odklei膰 jego twarz od swej szyi. Przypuszcza艂, 偶e znienawidzi go za ten wiecz贸r i w tym przynajmniej b臋d膮 si臋 zgadzali, ale my艣l ta wkr贸tce uton臋艂a w doznaniach zmys艂owych. Trucizna sp艂yn臋艂a i Jerry zsun膮艂 si臋 na prze艣cierad艂o.
- 艁ajdak - us艂ysza艂.
Piek艂y go plecy. Kiedy wsta艂 z 艂贸偶ka, na po艣cieli zostawi艂 艣lady krwi. Przekopa艂 si臋 przez ba艂agan w salonie i znalaz艂 butelk臋 whisky. Wszystkie szklaneczki by艂y jednak pot艂uczone, a powodowany jakim艣 absurdalnym kaprysem nie chcia艂 pi膰 z butelki. Kucn膮艂 przy 艣cianie ch艂odz膮c plecy. Nie czu艂 si臋 ani nieszcz臋艣liwy, ani dumny. Otworzy艂y si臋 i trzasn臋艂y drzwi wej艣ciowe. S艂ucha艂 krok贸w Carole na schodach. Potem przysz艂y 艂zy, chocia偶 i one nie przynios艂y mu ulgi. W ko艅cu, gdy si臋 uspokoi艂, poszed艂 do kuchni, znalaz艂 fili偶ank臋 i upi艂 si臋 do nieprzytomno艣ci.
Gabinet sprawia艂 imponuj膮ce wra偶enie. Garvey kaza艂 go umeblowa膰 na wz贸r gabinetu znajomego prawnika: 艣ciany „wy艂o偶one" ksi膮偶kami kupowanymi na metry, kolor dywanu i 艣cian stonowany jakby od dymu cygar i nagromadzonej wiedzy. Kiedy trudno by艂o mu spa膰, tak jak teraz, przychodzi艂 tutaj, siada艂 na sk贸rzanym fotelu za ogromnym biurkiem i marzy艂 o 偶yciu w zgodzie z prawem. Dzisiaj jednak nie, dzi艣 wiecz贸r my艣li mia艂 zaj臋te czym innym. Cho膰 uparcie stara艂 si臋 skierowa膰 je na inne tory, ci膮gle wraca艂y do budynku przy Leopold Road,
Niewiele przypomina艂 sobie z tego, co si臋 tam sta艂o. Ju偶 samo to napawa艂o go niepokojem - zawsze by艂 dumny ze swej pami臋ci. W gruncie rzeczy pami臋膰 do twarzy i wy艣wiadczonych przys艂ug w du偶ej mierze przyczyni艂a si臋 do powstania jego obecnej pot臋gi. Chwali艂 si臋, 偶e w艣r贸d setek jego pracownik贸w nie by艂o str贸偶a czy sprz膮taczki, do kt贸rych nie potrafi艂by si臋 zwr贸ci膰 po imieniu.
Jednak wydarzenia sprzed zaledwie trzydziestu sze艣ciu godzin pami臋ta艂 tylko w najog贸lniejszych zarysach: otaczaj膮ce go kobiety, zaciskanie si臋 p臋tli na szyi, to, jak prowadzono go wzd艂u偶 basenu do jakiego艣 pomieszczenia, od kt贸rego ohydy prawie postrada艂 zmys艂y... Sceny, kt贸re rozegra艂y si臋 w budynku przy Leopold Road, majaczy艂y w jego pami臋ci jak te kszta艂ty w nieczysto艣ciach basenu:
niewyra藕nie, ale straszliwie niepokoj膮co. Prze偶y艂 upokorzenie i jakie艣 okropno艣ci, prawda? Poza tym nie pami臋ta艂 niczego.
Nie by艂 jednak cz艂owiekiem, kt贸ry bezradnie rozk艂ada艂by r臋ce w obliczu takich zagadek. Mia艂 zamiar je rozwi膮za膰 - bez wzgl臋du na cen臋. Pierwszym ruchem by艂o wys艂anie Chandamana i Fryera, 偶eby wywr贸cili do g贸ry nogami mieszkanie Coloqhouna. Je艣li, jak podejrzewa艂, ca艂e to przedsi臋wzi臋cie by艂o jak膮艣 wymy艣ln膮 pu艂apk膮 zastawion膮 przez jego wrog贸w, to Coloqhoun musia艂 bra膰 w tym udzia艂 - niew膮tpliwie w charakterze pionka, na pewno nie projektodawcy. Zniszczenie dobytku Coloqhouna mia艂o by膰 ostrze偶eniem, 偶e Garvey b臋dzie walczy艂. Owo naj艣cie przynios艂o te偶 inny po偶ytek: Chandaman wr贸ci艂 z planem Basen贸w, kt贸ry teraz le偶a艂 rozpostarty na biurku Garveya. Ten 艣ledzi艂 przebyt膮 tras臋 w nadziei, 偶e pobudzi to jego pami臋膰. Zawi贸d艂 si臋.
Wsta艂 ze znu偶eniem i podszed艂 do okna. Ogr贸d za domem by艂 ogromny i starannie utrzymany. Teraz jednak niewiele da艂o si臋 zobaczy膰, bo blask gwiazd ledwo o艣wietla艂 nocny krajobraz. Tak naprawd臋 Garvey widzia艂 tylko w艂asne odbicie w szybie.
Gdy skupi艂 na nim wzrok, zarys jego postaci jakby si臋 rozmy艂, a on sam poczu艂 rozlu藕nienie w podbrzuszu, jak gdyby co艣 si臋 tam rozwi膮za艂o.. Przy艂o偶y艂 r臋k臋 do brzucha. Co艣 w nim drgn臋艂o - i na chwil臋 Garvey znalaz艂 si臋 z powrotem w gmachu Basen贸w, nagi, a przed jego oczyma poruszy艂 si臋 jaki艣 guzowaty kszta艂t. M臋偶czyzna ju偶 mia艂 wrzasn膮膰, ale powstrzyma艂 si臋. Stan膮艂 ty艂em do okna i potoczy艂 wzrokiem po pokoju: spojrza艂 na dywan, ksi膮偶ki i meble, odnajduj膮c si臋 w twardej rzeczywisto艣ci. Nawet wtedy jednak obrazy nie znikn臋艂y zupe艂nie z jego my艣li. Wn臋trzno艣ci te偶 nadal mu drga艂y.
Dopiero po kilku minutach potrafi艂 si臋 zmusi膰 do spojrzenia na swoje odbicie w oknie. Kiedy w ko艅cu to zrobi艂, znikn臋艂y wszelkie wahania. Nie dopu艣ci ju偶 wi臋cej do takiej nocy - bezsennej i nawiedzanej przez zjawy. Z pierwszym brzaskiem obieca艂 sobie, 偶e w tym dniu dopadnie Coloqhouna.
Jerry pr贸bowa艂 rano dodzwoni膰 si臋 do Carole, do jej biura. Za ka偶dym razem nie mog艂a podej艣膰. W ko艅cu da艂 za wygran膮 i skupi艂 si臋 na herkulesowej pracy przywr贸cenia w mieszkaniu porz膮dku. Jednak brakowa艂o mu energii, 偶eby zrobi膰 to dobrze. Po godzinie doszed艂 do wniosku, 偶e uczyni艂 w ba艂aganie tylko niewielki wy艂om, i podda艂 si臋. Zreszt膮 ten chaos dok艂adnie wyra偶a艂 jego w艂asne zdanie o sobie. Pomy艣la艂, 偶e mo偶e lepiej go tak zostawi膰.
Tu偶 przed po艂udniem odezwa艂 si臋 telefon.
- Pan Coloqhoun? Pan Gerard Coloqhoun?
- Zgadza si臋.
- Nazywam si臋 Fryer. Dzwoni臋 w imieniu pana Garveya.
- Tak?
B臋dzie ustami tego Fryera g艂osi艂 sw贸j tryumf czy te偶 grozi艂 dalszymi nieprzyjemno艣ciami?
- Pan Garvey spodziewa艂 si臋 od pana pewnych propozycji.
- Propozycji?
- Z entuzjazmem odnosi si臋 do tego projektu zwi膮zanego z Leopold Road, panie Coloqhoun. Uwa偶a, 偶e mo偶e on przynie艣膰 znaczny doch贸d.
Jerry nie odpowiedzia艂 nic, bo ta gadanina go zaskoczy艂a.
- Pan Garvey chcia艂by si臋 z panem jak najszybciej spotka膰.
- Tak?
- W Zespole Basen贸w. Jest tam par臋 detali architektonicznych, kt贸re chcia艂by pokaza膰 swoim wsp贸艂pracownikom.
- Rozumiem.
- Czy jest pan wolny dzisiaj po po艂udniu?
- Tak. Oczywi艣cie.
- Szesnasta trzydzie艣ci?
Rozmowa sko艅czy艂a si臋 mniej wi臋cej w tym miejscu. Jeny by艂 zdumiony. W g艂osie Fryera nie by艂o 艣ladu wrogo艣ci, 偶adnej, cho膰by najmniejszej aluzji do napi臋tej sytuacji mi臋dzy nimi. Mo偶e, tak jak sugerowa艂a policja, zniszczenia rzeczywi艣cie by艂y dzie艂em jakich艣 anonimowych wandali, a kradzie偶 planu - ich kaprysem. Ta my艣l podnios艂a go nieco na duchu. Jeszcze nie wszystko by艂o stracone.
Zn贸w zadzwoni艂 do Carole, podbudowany takim obrotem sprawy. Tym razem nie przyj膮艂 wym贸wek powtarzanych przez jej koleg贸w i domaga艂 si臋, 偶eby j膮 poproszono. W ko艅cu dopi膮艂 swego.
- Nie chc臋 z tob膮 rozmawia膰, Jerry. Id藕 do diab艂a.
- Wys艂uchaj mnie tylko...
Trzasn臋艂a s艂uchawk膮. Natychmiast zadzwoni艂 jeszcze raz. Kiedy odebra艂a telefon i us艂ysza艂a jego g艂os, wydawa艂o si臋, 偶e jest zdumiona jego determinacj膮
- Dlaczego chcesz si臋 pogodzi膰? - spyta艂a. - Po co? - S艂ysza艂 dobrze, 偶e 艂zy 艣ciskaj膮 jej gard艂o.
- Chc臋, 偶eby艣 zrozumia艂a, jak podle si臋 czuj臋. Pozw贸l mi to naprawi膰. B艂agam, pozw贸l mi to naprawi膰. Nie odpowiada艂a.
- Nie odk艂adaj s艂uchawki. Prosz臋 ci臋. Wiem, 偶e to niewybaczalne. Jezu, wiem... Nadal milcza艂a.
- Pomy艣l o tym, dobrze? Daj mi szans臋 naprawienia z艂a. Dobrze?
- Nie widz臋 sensu - powiedzia艂a bardzo cicho.
- Czy mog臋 zadzwoni膰 jutro? Us艂ysza艂 jej westchnienie.
- Mog臋?
- Tak. Tak. I wy艂膮czy艂a si臋.
Na spotkanie przy Leopold Road wyruszy艂 a偶 trzy kwadranse przed um贸wion膮 godzin膮, ale w po艂owie drogi spad艂 deszcz, kt贸rego wielkie krople kpi艂y z wszelkich wysi艂k贸w wycieraczek. Ruch samochodowy zwolni艂 tempo. Przez p贸艂 mili Jeny ledwo si臋 wl贸k艂, widz膮c przez 艣cian臋 wody jedynie tylne 艣wiat艂a samochodu jad膮cego przed nim. Mija艂y minuty i r贸s艂 jego niepok贸j. Zanim wydoby艂 si臋 z korka, 偶eby znale藕膰 inny dojazd, by艂 ju偶 sp贸藕niony. Na schodach wiod膮cych do gmachu Basen贸w nikt nie czeka艂, ale farbkowy rover Garveya sta艂 troch臋 dalej przy chodniku. Nie by艂o kierowcy. Jerry znalaz艂 miejsce do zaparkowania po drugiej stronie ulicy i przeci膮艂 j膮 w deszczu. Od samochodu do budynku mia艂 zaledwie pi臋膰dziesi膮t metr贸w, ale kiedy dotar艂 do celu, by艂 przemoczony i zadyszany. Drzwi sta艂y otworem. Garvey najwyra藕niej zrobi艂 co艣 z zamkiem i schowa艂 si臋 przed ulew膮, Jerry wskoczy艂 do 艣rodka.
Nie zobaczy艂 Garveya w westybulu, by艂 tam za to kto艣 inny. M臋偶czyzna wzrostu Jerry'ego, ale p贸艂tora ra偶膮 od niego t臋偶szy. Na r臋kach mia艂 sk贸rzane r臋kawiczki. Twarz, cho膰 bez szw贸w, te偶 wygl膮da艂a, jakby by艂a w r臋kawiczce.
- Coloqhoun?
- Tak.
- Pan Garvey czeka na ciebie w 艣rodku.
- Kim pan jest?
- Chandaman - odpar艂 m臋偶czyzna. - Wchod藕.
W ko艅cu korytarza pali艂o si臋 艣wiat艂o. Jeny pchn膮艂 szklane drzwi westybulu i ruszy艂 w tamtym kierunku. Us艂ysza艂, jak drzwi wej艣ciowe zamykaj膮 si臋 za nim z trzaskiem, a potem w korytarzu rozbrzmia艂y kroki podkomendnego Garveya.
Garvey rozmawia艂 z innym m臋偶czyzn膮, ni偶szym od Chandamana, kt贸ry trzyma艂 spor膮 latark臋. Gdy us艂yszeli kroki Jerry'ego, spojrzeli w jego stron臋 i raptownie przerwali rozmow臋. Garvey nie przywita艂 go ani s艂owem, ani gestem, powiedzia艂 tylko:
- Najwy偶szy czas.
- Deszcz... - zacz膮艂 Jerry, ale po chwili zrezygnowa艂 z oczywistego usprawiedliwienia.
- W tak膮 pogod臋 ludzie zazi臋biaj膮 si臋 na 艣mier膰 - rzek艂 ten z latark膮 Jerry natychmiast rozpozna艂 s艂odki g艂os.
- Fryer.
- We w艂asnej osobie - odpar艂 m臋偶czyzna.
- Mi艂o mi pana pozna膰.
Podali sobie r臋ce i wtedy Jerry zauwa偶y艂, 偶e Garvey intensywnie si臋 w niego wpatruje. Chyba przez p贸艂 minuty nic nie m贸wi艂, tylko ch艂on膮艂 wzrokiem rosn膮ce zmieszanie, jakie malowa艂o si臋 na twarzy Jerry'ego.
- Nie jestem g艂upi - rzek艂 w ko艅cu Garvey. To nag艂e stwierdzenie wymaga艂o jakiej艣 reakcji.
- Nie uwa偶am, 偶e odgrywasz w tym wszystkim g艂贸wn膮 rol臋 - ci膮gn膮艂 Garvey. - Jestem got贸w okaza膰 ci mi艂osierdzie.
- O co chodzi?
- Mi艂osierdzie - powt贸rzy艂 Garvey - bo my艣l臋, 偶e nie orientujesz si臋 w ca艂o艣ci. Mam racj臋? Jerry tylko zmarszczy艂 czo艂o.
- Chyba tak - odpar艂 Fryer.
- Pewnie nawet nie rozumiesz, w jak powa偶nych tarapatach si臋 znalaz艂e艣, prawda? - powiedzia艂 Garvey.
Jerry zda艂 sobie nagle z niepokojem spraw臋, 偶e stoi za nim Chandaman i 偶e sam jest kompletnie bezbronny.
- Nie zawsze jednak mo偶na zas艂oni膰 si臋 niewiedz膮 - m贸wi艂 Garvey. - To znaczy, nawet je艣li niewiele rozumiesz, to ci臋 nie usprawiedliwia.
- Nie mam poj臋cia, o czym pan m贸wi - 艂agodnie zaprotestowa艂 Jerry. W 艣wietle latarki twarz Garveya by艂a 艣ci膮gni臋ta i blada. Wygl膮da艂, jakby potrzebowa艂 wakacji.
- O tym miejscu - odpar艂 Garvey. - M贸wi臋 o tym miejscu. O kobietach, kt贸re tu dla mnie umie艣ci艂e艣... O co w tym wszystkim chodzi, Coloqhoun? Chc臋 si臋 dowiedzie膰 tylko tego. O co w tym wszystkim chodzi?
Jerry wzruszy艂 lekko ramionami. Ka偶de s艂owo Garveya brzmia艂o dla niego coraz bardziej zdumiewaj膮co, ale ju偶 przecie偶 powiedziano mu, 偶e niewiedzy nie uznaje si臋 za usprawiedliwienie. Mo偶e najm膮drzejsz膮 odpowiedzi膮 b臋dzie pytanie?
- Widzia艂 pan tutaj jakie艣 kobiety?
- Raczej dziwki - odpar艂 Garvey. Z ust pachnia艂o mu zesz艂otygodniowym cygarem. - Dla kogo pracujesz, Coloqhoun?
- Dla siebie. Transakcja, kt贸r膮 proponowa艂em...
- Daj sobie spok贸j z t膮 twoj膮 pieprzon膮 transakcj膮 - przerwa艂 mu Garvey. - Nie interesuj膮 mnie 偶adne transakcje.
- Rozumiem - odpowiedzia艂 Jerry. - Nie widz臋 wi臋c w tej rozmowie 偶adnego sensu. - Cofn膮艂 si臋 o p贸艂 kroku, ale Garvey b艂yskawicznym ruchem chwyci艂 go za przemoczony p艂aszcz.
- Nie kaza艂em ci odej艣膰 - warkn膮艂 Garvey.
- Mam sprawy do...
- No to troch臋 poczekaj膮 - odpar艂 m臋偶czyzna nie rozlu藕niaj膮c prawie chwytu.
Jerry wiedzia艂, 偶e gdyby spr贸bowa艂 si臋 wyrwa膰 i rzuci膰 do frontowych drzwi, to zanim zrobi艂by trzy kroki, zosta艂by zatrzymany przez Chandamana. Z drugiej strony, je艣li nie spr贸buje ucieczki...
- Nie przepadam za takimi facetami jak ty - rzek艂 Garvey zabieraj膮c r臋k臋. - Sprytne szczeniaki wygl膮daj膮ce wielkiej szansy. My艣lisz, 偶e jeste艣 cholernie cwany, bo masz 艣mieszny akcent i jedwabny krawat. Pos艂uchaj no - d藕gn膮艂 Jerry'ego palcem w gard艂o -g贸wno mnie obchodzisz. Chc臋 tylko wiedzie膰, dla kogo pracujesz. Jasne?
- Ju偶 panu m贸wi艂em...
- Dla kogo pracujesz? - upiera艂 si臋 Garvey, akcentuj膮c ka偶de s艂owo kolejnym pchni臋ciem. - M贸w albo poczujesz si臋 bardzo 藕le.
- Na lito艣膰 bosk膮, nie pracuj臋 dla nikogo! I nic nie wiem o 偶adnych kobietach.
- Nie pogarszaj swej sytuacji - poradzi艂 mu Fryer z fa艂szyw膮 trosk膮,
- M贸wi臋 prawd臋.
- Chyba facet chce oberwa膰 - rzek艂 Fryer. Chandaman roze艣mia艂 si臋 bez weso艂o艣ci. - O to ci chodzi?
- Podaj tylko kilka nazwisk - powiedzia艂 Garvey - bo inaczej po艂amiemy ci nogi.
Gro藕ba ta, cho膰 tak jednoznaczna, nie rozja艣ni艂a Jerry'emu umys艂u. Nie widzia艂 innego wyj艣cia, jak nadal upiera膰 si臋 przy swej niewinno艣ci. Je艣li wymieni jakiego艣 fikcyjnego mocodawc臋, k艂amstwo zostanie wykryte w ci膮gu kilku chwil, a za usi艂owanie wprowadzenia w b艂膮d konsekwencje mog膮 by膰 jak najgorsze.
- Sprawd藕cie mnie - powiedzia艂 b艂agalnie. - Macie przecie偶 mo偶liwo艣ci. Popytajcie si臋. Nie jestem niczyim cz艂owiekiem, Garvey, i nigdy nie by艂em.
Wzrok Garveya na chwil臋 opu艣ci艂 twarz Jerry'ego i przesun膮艂 si臋 na jego rami臋. Jerry zrozumia艂 znaczenie tego znaku o u艂amek sekundy za p贸藕no - nie zd膮偶y艂 przygotowa膰 si臋 na cios w nerki zadany przez m臋偶czyzn臋 stoj膮cego za nim. Run膮艂 do przodu, ale nim zderzy艂 si臋 z Garveyem, Chandaman schwyci艂 go za ko艂nierz i odrzuci艂 na 艣cian臋. Jeny, zgi臋ty w p贸艂, nie potrafi艂 my艣le膰 o niczym pr贸cz b贸lu. Jak przez mg艂臋 zn贸w us艂ysza艂 Garveya, kt贸ry pyta艂, kto jest jego szefem. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Czaszk臋 mia艂 pe艂n膮 艂o偶ysk kulkowych hurkocz膮cych mu mi臋dzy uszami.
- Jezu... Jezu... - wyst臋ka艂 usi艂uj膮c znale藕膰 jakie艣 s艂owo, kt贸re mog艂oby powstrzyma膰 dalsze ciosy, ale zanim mu si臋 to uda艂o, ustawiono go w pozycji pionowej. Pad艂 na niego snop 艣wiat艂a z latarki. Jeny wstydzi艂 si臋 sp艂ywaj膮cych mu po policzkach 艂ez.
- Nazwiska - rzek艂 Garvey. Kulki wci膮偶 si臋 toczy艂y.
- Jeszcze raz - powiedzia艂 Garvey i Chandaman zn贸w si臋 zbli偶y艂, 偶eby zrobi膰 u偶ytek ze swych pi臋艣ci.
Gdy Jeny by艂 ju偶 bliski utraty przytomno艣ci, Garvey odwo艂a艂 zbira. Sk贸rzana twarz cofn臋艂a si臋.
- Wsta艅, kiedy do ciebie m贸wi臋 - warkn膮艂 Garvey. Jeny zamierza艂 go pos艂ucha膰, ale cia艂o odm贸wi艂o mu wsp贸艂pracy. Trz臋s艂o si臋, chcia艂o umrze膰.
- Wstawaj - powt贸rzy艂 Pryer wchodz膮c mi臋dzy Coloqhouna a jego oprawc臋, by szturchni臋ciem ponagli膰 le偶膮cego. Teraz Jeny poczu艂 ten kwa艣ny zapach, kt贸ry Carole zauwa偶y艂a na schodach:by艂a to woda kolo艅ska Fryera. - Wstawaj! - m臋偶czyzna nie dawa艂 za wygran膮,
Jeny uni贸s艂 niepewnie d艂o艅, by zas艂oni膰 oczy przed o艣lepiaj膮cym 艣wiat艂em. Nie widzia艂 偶adnej z trzech twarzy, ale niejasno zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e Fryer niechc膮cy blokuje Chandamanowi dost臋p do niego. Garvey sta艂 z prawej strony; w艂a艣nie zapali艂 zapa艂k臋 i podetkn膮艂 p艂omyk pod cygaro. Nadesz艂a odpowiednia chwila:
Garvey by艂 zaj臋ty, a bandzior nie mia艂 swej ofiary w zasi臋gu r臋ki. Jeny to wykorzysta艂.
Zanurkowa艂 pod wi膮zk膮 艣wiat艂a i poderwa艂 si臋 spod 艣ciany, usi艂uj膮c przy okazji wytr膮ci膰 z r臋ki Fryera latark臋. Upad艂a z trzaskiem na kafelki i zgas艂a.
S艂aniaj膮c si臋 na nogach, bieg艂 w mroku ku wolno艣ci. S艂ysza艂 za sob膮 przekle艅stwa Garveya i ha艂as, z jakim zderzyli si臋 Chandaman i Fryer, kiedy pr贸bowali znale藕膰 latark臋. Zwolni艂 i posuwa艂 si臋 wzd艂u偶 艣ciany w g艂膮b budynku. Drog臋 do drzwi frontowych zagradzali jego dr臋czyciele, zatem jedynym sposobem ucieczki by艂o zgubienie si臋 w labiryncie korytarzy.
Dotar艂 do rogu i skr臋ci艂 na prawo, przypominaj膮c sobie jak przez mg艂臋, 偶e t臋dy sz艂o si臋 z g艂贸wnych korytarzy w pl膮tanin臋 przej艣膰. Lanie, jakie oberwa艂, pozbawi艂o go tchu, mimo 偶e zosta艂o przerwane, zanim mog艂o wyrz膮dzi膰 mu prawdziw膮 krzywd臋. Za ka偶dym krokiem czu艂 w podbrzuszu i plecach ostry b贸l. Kiedy po艣lizn膮艂 si臋 na wilgotnych kafelkach, o ma艂o nie krzykn膮艂.
Z ty艂u zn贸w by艂o s艂ycha膰 Garveya. Znaleziono latark臋. Jej 艣wiat艂o skaka艂o po labiryncie usi艂uj膮c odszuka膰 zbiega. Jerry szed艂 pr臋dko dalej, zadowolony z nik艂ego o艣wietlenia, ale przecie偶 ucieka艂 od jego 藕r贸d艂a. Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e tamci p贸jd膮 za nim, i to szybko. Je艣li, jak m贸wi艂a Carole, korytarze tworz膮 zwyk艂膮 spiral臋, zataczaj膮c nieub艂agan膮 p臋tl臋, z kt贸rej nie ma wyj艣cia, jest zgubiony. Ale podj膮艂 ju偶 decyzj臋. Oszo艂omiony gor膮cym powietrzem, szed艂 dalej, modl膮c si臋 o znalezienie wyj艣cia ewakuacyjnego, kt贸re pozwoli艂oby mu wydosta膰 si臋 z tej pu艂apki.
- Poszed艂 t臋dy - zakomunikowa艂 Fryer. - Na pewno. Garvey skin膮艂 g艂ow膮, Tego si臋 spodziewa艂: Coloqhoun brn膮艂 w pogr膮偶ony w mroku labirynt.
- Idziemy za nim? - spyta艂 Chandaman. A偶 si臋 艣lini艂 na my艣l o doko艅czeniu swego dzie艂a. - Nie mo偶e by膰 daleko.
- Nie - powiedzia艂 Garvey. Nic, nawet obietnica nadania tytu艂u szlacheckiego, nie sk艂oni艂oby go do p贸j艣cia za Jerrym.
Fryer odszed艂 ju偶 par臋 krok贸w korytarzem, o艣wietlaj膮c latark膮 l艣ni膮ce 艣ciany.
- Ciep艂o - zauwa偶y艂.
Garvey wiedzia艂 a偶 nadto dobrze, jak jest tu ciep艂o. Takie gor膮co nie by艂o normalne, w ka偶dym razie nie w Anglii. To wyspa o umiarkowanym klimacie i dlatego nigdy z niej nie wyje偶d偶a艂. Zab贸jcze gor膮co innych kontynent贸w rodzi艂o groteskowe zjawiska, kt贸rych nie mia艂 ochoty ogl膮da膰.
- Co robimy? - spyta艂 Chandaman. - Czekamy, a偶 wyjdzie z ukrycia?
Garvey zastanowi艂 si臋 nad tym. Zaduch bij膮cy z korytarza zaczyna艂 go niepokoi膰. Bulgota艂o mu w brzuchu i przechodzi艂y go ciarki. Odruchowo przy艂o偶y艂 d艂o艅 do krocza. M臋sko艣膰 skurczy艂a mu si臋.
- Nie - rzek艂 nagle.
- Nie?
- Nie czekamy.
- Nie mo偶e tkwi膰 tam bez ko艅ca.
- Powiedzia艂em: nie!
Nie przypuszcza艂, 偶e to miejsce zn贸w do tego stopnia wyprowadzi go z r贸wnowagi. Chocia偶 by艂 z艂y, 偶e pozwala Coloqhounowi tak si臋 wymkn膮膰, wiedzia艂, 偶e je艣li zostanie tu jeszcze troch臋, ryzykuje utrat膮 panowania nad sob膮,
- Wy dwaj mo偶ecie na niego zaczeka膰 w jego mieszkaniu -powiedzia艂 do Chandamana. - Pr臋dzej czy p贸藕niej b臋dzie musia艂 wr贸ci膰 do domu.
- Cholerna szkoda - mrukn膮艂 Fryer wy艂aniaj膮c si臋 z korytarza. -Lubi臋 si臋 gania膰.
Mo偶e i nie szli za nim. Up艂yn臋艂o kilka minut, odk膮d Jerry s艂ysza艂 za sob膮 g艂osy. Serce przesta艂o mu w艣ciekle bi膰. Teraz, kiedy adrenalina nie przy艣piesza艂a ju偶 jego krok贸w i nie 艂agodzi艂a b贸lu posiniaczonego cia艂a, ledwo si臋 wl贸k艂. Jego mi臋艣nie protestowa艂y nawet przeciwko temu.
Gdy b贸l by艂 ju偶 nie do wytrzymania, Jerry osun膮艂 si臋 po 艣cianie i usiad艂 zgarbiony, z nogami wyci膮gni臋tymi w poprzek korytarza. Przemoczone deszczem ubranie przyklei艂o mu si臋 do cia艂a. By艂o mu ch艂odno i zarazem dusi艂 si臋. Rozlu藕ni艂 krawat, a potem rozpi膮艂 marynark臋 i koszul臋. Poczu艂 na sk贸rze ciep艂e powietrze labiryntu i ucieszy艂 si臋 z tego.
Zamkn膮艂 oczy; chcia艂 wprowadzi膰 si臋 w trans hipnotyczny, 偶eby uciec od b贸lu. Bo sk膮d si臋 bierze czucie jak nie z zako艅cze艅 nerwowych? Zna艂 spos贸b pozwalaj膮cy od艂膮czy膰 umys艂 od cia艂a i uwolni膰 si臋 od cierpienia. Ledwo jednak opu艣ci艂 powieki, us艂ysza艂 gdzie艣 w pobli偶u jakie艣 st艂umione d藕wi臋ki. Kroki, chwilowa cisza, g艂osy. To nie Garvey i jego ludzie - g艂osy by艂y kobiece. Jerry uni贸s艂 g艂ow臋 - ci臋偶k膮, jakby by艂a z o艂owiu - i otworzy艂 oczy. Albo w ci膮gu tych kilku chwil medytacji przyzwyczai艂 si臋 do ciemno艣ci, albo do korytarza w艣lizn臋艂o si臋 艣wiat艂o. To by艂o jednak 艣wiat艂o.
Wsta艂. Marynarka ci膮偶y艂a mu, wi臋c j膮 zrzuci艂 i zostawi艂 tam, gdzie przed chwil膮 siedzia艂 skulony. Nast臋pnie ruszy艂 w kierunku 艣wiat艂a. Przez ostatnich kilka minut temperatura znacznie wzros艂a, a偶 mia艂 od tego lekkie halucynacje: 艣ciany jakby si臋 przekrzywi艂y, a powietrze straci艂o przejrzysto艣膰, nasycone rozedrgan膮 po艣wiat膮
Za rogiem skr臋ci艂. 艢wiat艂o poja艣nia艂o. Jeszcze jeden r贸g - i wszed艂 do niewielkiego pomieszczenia wy艂o偶onego kafelkami, tak gor膮cego, 偶e a偶 m臋偶czy藕nie zapar艂o dech. W g臋stniej膮cym z ka偶dym uderzeniem pulsu powietrzu dysza艂 jak wyrzucona z wody ryba. Naprzeciwko widoczne by艂y drzwi. Wpada艂o przez nie bardzo jasne, 偶贸艂tawe 艣wiat艂o, ale Jerry nie potrafi艂 zmusi膰 si臋 do zrobienia w jego kierunku ani jednego kroku, bo gor膮co zupe艂nie go obezw艂adni艂o. Wyczuwaj膮c, 偶e jest na granicy utraty przytomno艣ci, wyci膮gn膮艂 r臋k臋, aby si臋 podeprze膰, ale d艂o艅 obsun臋艂a mu si臋 po 艣liskich kafelkach i upad艂, l膮duj膮c na boku. Mimo woli krzykn膮艂.
J臋cz膮c podci膮gn膮艂 nogi, lecz dalej le偶a艂 tam, gdzie si臋 zwali艂. Je艣li Garvey us艂ysza艂 jego krzyk i wys艂a艂 na poszukiwanie swych zbir贸w, to trudno - zoboj臋tnia艂 ju偶 na wszystko.
Z drugiej strony pomieszczenia dobieg艂 go jaki艣 odg艂os, wi臋c uni贸s艂 g艂ow臋 na centymetr i uchyli艂 powieki. W drzwiach pojawi艂a si臋 naga dziewczyna, a przynajmniej tak m贸wi艂y mu jego rozregulowane zmys艂y. Jej sk贸ra l艣ni艂a jak naoliwiona, a tu i 贸wdzie na piersiach i udach widnia艂y smugi czego艣, co mog艂o by膰 zakrzep艂膮 krwi膮. Ale nie jej krwi膮 - b艂yszcz膮cego cia艂a nie szpeci艂a 偶adna rana.
Dziewczyna zacz臋艂a si臋 z niego 艣mia膰 lekkim, swobodnym 艣miechem, kt贸ry wprawi艂 Jerry'ego w zak艂opotanie, ale i oczarowa艂 艣piewno艣ci膮 Wreszcie ruszy艂a w jego kierunku, ci膮gle si臋 艣miej膮c, i teraz zauwa偶y艂, 偶e za ni膮 s膮 inne. Kobiety, o kt贸rych bredzi艂 Garvey, i pu艂apka, o zastawienie kt贸rej oskar偶y艂 Jerry'ego.
- Kim jeste艣? - wymamrota艂, gdy dziewczyna do niego podesz艂a.
Przesta艂a si臋 艣mia膰 ujrzawszy wykrzywion膮 b贸lem twarz. Pr贸bowa艂 usi膮艣膰, ale r臋ce mia艂 zdr臋twia艂e i z powrotem osun膮艂 si臋 na posadzk臋. Kobieta nie odpowiedzia艂a na jego pytanie ani nie zrobi艂a niczego, by mu pom贸c. Tylko patrzy艂a na niego z nieprzeniknion膮 twarz膮, jak przechodzie艅 na pijaka w rynsztoku. Uni贸s艂szy na ni膮 wzrok Jerry poczu艂, 偶e traci z trudem zachowywan膮 przytomno艣膰. Gor膮co, b贸l, a teraz owo pi臋kne objawienie - to ju偶 by艂o dla niego za du偶o. Pozosta艂e kobiety rozp艂ywa艂y si臋 w ciemno艣ci, a ca艂e pomieszczenie sk艂ada艂o si臋 jak pude艂ko prestidigitatora - a偶 stoj膮ca przed Jerrym wspania艂a istota ca艂kowicie zaw艂adn臋艂a jego uwag膮, Na milcz膮ce polecenie dziewczyny oczy jego duszy wyskoczy艂y mu z g艂owy i pomkn臋艂y ku niej: l艣ni膮ce cia艂o by艂o krajobrazem, ka偶dy por jam膮, a w艂os wie偶膮 Nale偶a艂 do niej ca艂kowicie. Utopi艂a go w swych oczach i obdar艂a ze sk贸ry rz臋sami. Przetoczy艂a go sobie po brzuchu, a potem wzi臋艂a mi臋dzy po艣ladki, w sam 艣rodek gor膮ca, i wypu艣ci艂a, gdy ju偶 my艣la艂, 偶e sp艂onie 偶ywcem. Szybko艣膰, z jak膮 si臋 to dzia艂o, wprawia艂a go w zachwyt. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e gdzie艣 tam w dole jego cia艂o hiperwentyluje z przera偶enia, ale wyobra藕nia - nie dbaj膮c o zadyszk臋 - ch臋tnie pod膮偶a艂a wskazanym przez dziewczyn臋 szlakiem, zataczaj膮c kr臋gi jak ptak. Wreszcie, oszo艂omiony i skonany, wrzucony zosta艂 z powrotem do w艂asnej czaszki. Zanim uda艂o mu si臋 przy艂o偶y膰 kruche narz臋dzie rozumu do do艣wiadczonych w艂a艣nie zjawisk, powieki mu opad艂y i straci艂 przytomno艣膰.
Cia艂o nie potrzebuje umys艂u. Zawiaduje mn贸stwem proces贸w nape艂nianiem i opr贸偶nianiem p艂uc, pompowaniem krwi czy robieniem u偶ytku z pokarmu - z kt贸rych 偶aden nie wymaga my艣lenia. Dopiero gdy jeden z tych proces贸w zacina si臋, umys艂 u艣wiadamia sobie z艂o偶ono艣膰 zamieszkiwanego przez siebie mechanizmu.
Omdlenie Coloqhouna trwa艂o zaledwie kilka minut, ale gdy m臋偶czyzna odzyska艂 przytomno艣膰, odbiera艂 swoje cia艂o tak, jak nigdy dot膮d: by艂o pu艂apk膮. Pu艂apk臋 stanowi艂a jego krucho艣膰, jego kszta艂t, rozmiar, nawet p艂e膰. I nie by艂o z niej ucieczki, m臋czy艂 si臋 skuty z t膮 lichot膮, a w艂a艣ciwie w jej wn臋trzu.
My艣li te przychodzi艂y i odchodzi艂y. Mi臋dzy nimi pojawia艂y si臋 krajobrazy, w kt贸re wpada艂 na kr贸tko. By艂y te偶 chwile, kiedy dostrzega艂 艣wiat na zewn膮trz siebie.
Kobiety podnios艂y go. G艂owa mu si臋 chwia艂a, a w艂osy ci膮gn臋艂y si臋 po pod艂odze. W przeb艂ysku 艣wiadomo艣ci pomy艣la艂, 偶e stanowi jakie艣 trofeum. Potem zn贸w zapad艂a ciemno艣膰, ale jeszcze raz z trudem wydosta艂 si臋 na powierzchni臋. Teraz nios艂y go wzd艂u偶 kraw臋dzi wi臋kszego basenu. Nozdrza nape艂ni艂y mu si臋 zapachami rozkosznymi i smrodliwymi zarazem. K膮tem leniwie poruszaj膮cego si臋 oka widzia艂, 偶e woda jest. tak jasna, i偶 pluskaj膮c o brzeg basenu, wydaje si臋 p艂on膮膰; widzia艂 te偶 co艣 innego: poruszaj膮ce si臋 w tej jasno艣ci cienie.
Pomy艣la艂: chc膮 mnie utopi膰. A potem: ju偶 si臋 topi臋. Mia艂 wra偶enie, 偶e woda wype艂nia mu usta, a kszta艂ty dostrze偶one w basenie wdzieraj膮 mu si臋 do gard艂a i w艣lizguj膮 do brzucha. Nad膮艂 si臋, chc膮c je zwymiotowa膰.
Poczu艂 na twarzy czyj膮艣 d艂o艅. By艂a cudownie ch艂odna.
- 膯艣艣艣... - wyszepta艂 kto艣 i od razu wszystkie zwidy znik艂y. Pod delikatnymi pieszczotami Jerry otrz膮sn膮艂 si臋 ze strachu i odzyska艂 przytomno艣膰.
D艂o艅 uciek艂a z jego czo艂a. Rozejrza艂 si臋 w poszukiwaniu zbawcy, ale jego oczy nie pow臋drowa艂y daleko. Po drugiej stronie mrocznego pomieszczenia, kt贸re wygl膮da艂o na wsp贸lny prysznic, z kilku biegn膮cych pod sufitem rur tryska艂y na kafelki 艂uki wody, odprowadzane nast臋pnie kanalikami. Pomieszczenie wype艂nia艂a delikatna mgie艂ka i szmer. Jerry usiad艂. Za strugami wody dostrzeg艂 jaki艣 kszta艂t - zbyt ogromny, aby by艂 ludzki. Wyt臋偶y艂 wzrok, chc膮c w zwa艂ach cia艂a dopatrzy膰 si臋 jakiego艣 zarysu. Czy to zwierz臋?
W powietrzu wisia艂 gryz膮cy zapach, kt贸ry przywodzi艂 na my艣l mena偶eri臋.
Poruszaj膮c si臋 z wielk膮 ostro偶no艣ci膮, by nie zwr贸ci膰 na siebie uwagi stworzenia. Jeny spr贸bowa艂 wsta膰. Jego nogi jednak nie podo艂a艂y temu zadaniu. M贸g艂 jedynie podpe艂zn膮膰 kawa艂ek na r臋kach i kolanach i zajrze膰 przez zas艂on臋 wody. Sam wygl膮da艂 jak jaki艣 zwierz.
Zosta艂 zauwa偶ony - le偶膮ce na pod艂odze ciemne stworzenie zwr贸ci艂o ku niemu oczy. Dosta艂 g臋siej sk贸rki, ale nie potrafi艂 oderwa膰 od niego wzroku. I w艂a艣nie wtedy gdy przymru偶y艂 powieki, by lepiej widzie膰, na ogromnym cielsku pojawi艂a si臋 iskra jasno艣ci, kt贸ra wkr贸tce rozla艂a si臋 drgaj膮cymi falami 偶贸艂tego 艣wiat艂a po ca艂ej masie, odkrywaj膮c wszystko przed Coloqhounem.
To by艂a ona. Bez najmniejszej w膮tpliwo艣ci wiedzia艂, 偶e stworzenie jest p艂ci 偶e艅skiej, chocia偶 nie przypomina艂o 偶adnego znanego mu rodzaju czy gatunku. W miar臋 jak kr臋gi jasno艣ci rozchodzi艂y si臋 po jej ciele, z ka偶dym uderzeniem serca ukazywa艂y si臋 nowe niezwyk艂e zjawiska. Jerry'emu widok ten kojarzy艂 si臋 z jak膮艣 roztopion膮 substancj膮 - szk艂em, mo偶e ska艂膮 - wt艂aczan膮 w skomplikowane formy i z powrotem wci膮gan膮 do pieca. Ta dziwna istota nie mia艂a ani g艂owy, ani ko艅czyn jako takich, ale jej cia艂o pe艂ne by艂o skupisk jasnych p臋cherzyk贸w mog膮cych by膰 oczyma, a tu i 贸wdzie wyrzuca艂a z siebie opalizuj膮ce wst臋gi - leniwe, pastelowe p艂omienie -kt贸re zdawa艂y si臋 podpala膰 powietrze.
Teraz stworzenie wyda艂o seri臋 cichych d藕wi臋k贸w: szmer贸w i westchnie艅. Zastanawia艂 si臋, czy do niego m贸wi, a je艣li tak, to jak ma odpowiedzie膰. Us艂yszawszy za sob膮 kroki, obejrza艂 si臋. To by艂a jedna z tamtych kobiet. Popatrzy艂 na ni膮 pytaj膮co.
- Nie b贸j si臋 - powiedzia艂a.
- Nie boj臋 si臋 - odpar艂.
To by艂a prawda. Niezwyk艂a istota robi艂a silne wra偶enie, lecz nie wzbudza艂a w nim strachu.
- Czym ona jest? - spyta艂.
Kobieta sta艂a tu偶 przy nim. Jej sk贸ra, sk膮pana w migotliwym blasku bij膮cym od istoty, by艂a z艂ocista. Mimo okoliczno艣ci - a mo偶e z ich powodu - poczu艂 dreszcz po偶膮dania.
- To Madonna. Matka Dziewica.
Matka? Jeny poruszy艂 bezg艂o艣nie ustami, odwracaj膮c g艂ow臋, by zn贸w spojrze膰 na istot臋. Fale jasno艣ci przesta艂y przebiega膰 po jej ciele. Teraz 艣wiat艂o pulsowa艂o tylko w jednym miejscu, w kt贸rym cia艂o Madonny nabrzmiewa艂o i p臋ka艂o w rytm tego pulsowania. Za sob膮 us艂ysza艂 Jerry kolejne kroki, a w pomieszczeniu zacz臋艂y rozlega膰 si臋 szepty, d藕wi臋czny 艣miech i oklaski.
Madonna rodzi艂a. Nabrzmia艂e cia艂o otwiera艂o si臋; tryska艂o ze艅 p艂ynne 艣wiat艂o; pomieszczenie nape艂ni艂o si臋 zapachem dymu i krwi. Kt贸ra艣 z dziewcz膮t krzykn臋艂a, jakby odczuwa艂a por贸d razem z Madonn膮 Oklaski przybra艂y na sile i nagle szczelina skurczy艂a si臋, by wyrzuci膰 z siebie na kafelki dziecko - co艣 mi臋dzy ka艂amarnic膮 a ostrzy偶onym jagni臋ciem. Pod strumieniami wody natychmiast o偶ywi艂o si臋 i odrzuci艂o w ty艂 g艂ow臋, by si臋 rozejrze膰. Jego pojedyncze oko by艂o ogromne i doskonale przejrzyste. Przez kilka chwil dziecko wi艂o si臋 na kafelkach. Dziewczyna stoj膮ca obok Jerry'ego wesz艂a pod zas艂on臋 wody i podnios艂a je. Bezz臋bne usta od razu zacz臋艂y szuka膰 jej piersi. Dziewczyna w艂o偶y艂a w nie sutek.
- Nieludzkie stworzenie... - mrukn膮艂 Jerry. Zaskoczy艂o go, 偶e dziecko tak dziwne jest jednocze艣nie istot膮 wyra藕nie inteligentn膮 -Czy wszystkie... czy wszystkie one s膮 takie?
Matka zast臋pcza spojrza艂a na 偶ywy worek w swych ramionach.
- Ka偶de z nich jest inne - odpar艂a. - Karmimy je. Niekt贸re umieraj膮. Pozosta艂e 偶yj膮 i id膮 swoj膮 drog膮
- Dok膮d, na lito艣膰 bosk膮?
- Do wody. Do morza. W sny.
Powiedzia艂a co艣 do dziecka pieszczotliwie. Pokryta rowkami, pulsuj膮ca 艣wiat艂em ko艅czyna zamacha艂a z zadowoleniem w powietrzu.
-A ojciec?
- Ona nie potrzebuje m臋偶a - nadesz艂a odpowied藕. - Gdyby chcia艂a, mog艂aby mie膰 dzieci z deszczem.
Jerry spojrza艂 ponownie na Madonn臋. Wygas艂o w niej prawie ca艂e 艣wiat艂o. Ogromne cia艂o wyrzuci艂o wst臋g臋 szafranowego p艂omienia, kt贸rego blask odbi艂 si臋 w kaskadzie wody i rzuci艂 na 艣cian臋 ta艅cz膮ce cienie. A potem znieruchomia艂o. Gdy Jerry obejrza艂 si臋 na przybran膮 matk臋 i dziecko, obojga ju偶 nie by艂o. Wszystkie kobiety wysz艂y, opr贸cz jednej - dziewczyny, kt贸ra pokaza艂a mu si臋 pierwsza. U艣miechaj膮c si臋 tak jak wtedy, siedzia艂a pod przeciwleg艂膮 艣cian膮 z rozrzuconymi nogami. Spojrza艂 mi臋dzy nie, a potem z powrotem na jej twarz.
- Czego si臋 boisz? - spyta艂a.
- Nie boj臋 si臋.
- To dlaczego do mnie nie podchodzisz?
Wsta艂 i podszed艂 do niej zostawiaj膮c za plecami strugi wody, kt贸re przes艂ania艂y sylwetk臋 pomrukuj膮cej Madonny. Jej obecno艣膰 nie onie艣miela艂a go. Ta istota z pewno艣ci膮 nie zwraca艂a uwagi na takich jak on. Je偶eli w og贸le go widzia艂a, to na pewno wydawa艂 jej si臋 艣mieszny. Jezu! by艂 艣mieszny nawet dla samego siebie. Nie mia艂 do stracenia ani nadziei, ani godno艣ci.
Jutro wszystko to b臋dzie snem: woda, dzieci, pi臋kno艣膰, kt贸ra w艂a艣nie teraz wsta艂a, by go obj膮膰. Jutro b臋dzie my艣la艂, 偶e umar艂 na jeden dzie艅 i odwiedzi艂 prysznice dla anio艂贸w. A teraz wykorzysta sposobno艣膰.
Gdy sko艅czyli si臋 kocha膰, on i u艣miechaj膮ca si臋 dziewczyna, pr贸bowa艂 przypomnie膰 sobie jakie艣 szczeg贸艂y, ale nie mia艂 nawet pewno艣ci, czy si臋 spisa艂. Zosta艂o mu tylko niejasne wspomnienie, i to nie jej poca艂unk贸w czy samego zespolenia, tylko stru偶ki mleka sp艂ywaj膮cego z jej piersi i tego, jak mrucza艂a: „Nigdy... nigdy...", gdy si臋 spletli. Kiedy by艂o po wszystkim, zmieni艂a si臋; bez s艂owa, bez u艣miechu zostawi艂a go samego w m偶awce. Zapi膮艂 zabrudzone spodnie i zostawi艂 Madonn臋 jej p艂odno艣ci.
Kr贸tkim korytarzem doszed艂 do hali wi臋kszego basenu. Woda przelewa艂a si臋 - tak jak wtedy, gdy niesiono go t臋dy przed oblicze Madonny. Jej dzieci o rozmaitych kszta艂tach bawi艂y si臋 w 艣wietlistej wodzie. Kobiet nigdzie nie by艂o wida膰, ale drzwi prowadz膮ce do zewn臋trznego korytarza sta艂y otworem. Przeszed艂 przez nie, a gdy zrobi艂 pi臋膰 krok贸w, zasun臋艂y si臋 za nim.
Teraz, poniewczasie, Ezra Garvey wiedzia艂, 偶e powr贸t do budynku Basen贸w (mimo 偶e mia艂 tam kogo艣 zastraszy膰, co zwykle sprawia艂o mu przyjemno艣膰), by艂 b艂臋dem. Rozdrapa艂 bowiem ran臋, kt贸ra - jak s膮dzi艂 - by艂a bliska wygojenia; powr贸ci艂o wspomnienie o jego drugiej tam wizycie, o kobietach i o tym, co mu pokaza艂y. Usi艂owa艂 wyja艣ni膰 owe zdarzenia, dop贸ki nie zacz膮艂 pojmowa膰 prawdziwej ich natury. Kobiety da艂y mu jaki艣 narkotyk (prawda?), a potem, kiedy by艂 s艂aby i straci艂 wszelkie poczucie przyzwoito艣ci, wykorzysta艂y go dla w艂asnej rozrywki. Karmi艂y go piersi膮 jak dziecko i zrobi艂y sobie z niego zabawk臋. Te wspomnienia jedynie Garveya zdumiewa艂y, ale by艂y te偶 inne, przera偶aj膮ce - o jakim艣 pomieszczeniu, o wodzie spadaj膮cej zas艂on膮, o straszliwej ciemno艣ci i o jeszcze straszliwszej 艣wiat艂o艣ci.
Wiedzia艂, 偶e nadszed艂 czas, by wypleni膰 te sny i otrz膮sn膮膰 si臋 z oszo艂omienia. By艂 cz艂owiekiem, kt贸ry nie zapomina艂 ani wy艣wiadczonych przez siebie, ani otrzymanych przys艂ug. Wieczorem, oko艂o jedenastej, odby艂 dwie rozmowy telefoniczne, przypominaj膮c pewnym ludziom o pewnych zobowi膮zaniach. Cokolwiek kry艂o si臋 w Basenach przy Leopold Road, d艂ugo ju偶 tam nie po偶yje. Zadowolony z nocnych manewr贸w, Garvey poszed艂 do 艂贸偶ka.
Po powrocie ze spotkania z Coloqhounem zmarzni臋ty i niespokojny wypi艂 prawie ca艂膮 butelk臋 sznapsa. Teraz alkohol uderzy艂 mu do g艂owy, wi臋c Garvey postanowi艂, 偶e - nie zdejmuj膮c ubrania -po艂o偶y si臋 na kilka minut, aby odzyska膰 jasno艣膰 zmys艂贸w. Kiedy si臋 obudzi艂, by艂o ju偶 jednak wp贸艂 do drugiej w nocy.
Usiad艂. Brzuch mu znowu si臋 buntowa艂, w艂a艣ciwie ca艂e cia艂o mia艂 obola艂e. W ci膮gu ponad czterdziestu lat swego 偶ycia rzadko by艂 chory, bo sukces nie dopuszcza艂 do niego dolegliwo艣ci. Teraz jednak czu艂 si臋 okropnie. G艂owa pulsowa艂a mu prawie o艣lepiaj膮cym b贸lem - z sypialni do kuchni zszed艂 pos艂uguj膮c si臋 bardziej dotykiem ni偶 wzrokiem. Nala艂 sobie mleka i usiad艂 przy stole, by je wypi膰. Nie wypi艂. Jego wzrok pad艂 na r臋k臋 trzymaj膮ca, szklank臋. Patrzy艂 na ni膮 przez mg艂臋 b贸lu. Nie wygl膮da艂a jak jego r臋ka: by艂a zbyt delikatna, zbyt g艂adka. Odstawi艂 szklank臋, ale przewr贸ci艂a si臋, a mleko rozla艂o si臋 na tekowym blacie i sp艂yn臋艂o na pod艂og臋.
Wsta艂. D藕wi臋k mleka ciekn膮cego na kafelki pod艂ogi w kuchni budzi艂 w nim dziwne my艣li. Poszed艂 niepewnym krokiem do gabinetu. Potrzebowa艂 czyjego艣 towarzystwa, oboj臋tnie czyjego. Wzi膮艂 notes z telefonami i usi艂owa艂 co艣 zrozumie膰 z zapisk贸w, ale numery nie chcia艂y zrobi膰 si臋 wyra藕ne. Ogarnia艂a go coraz wi臋ksza panika. Czy to szale艅stwo? Czy z艂udzeniem jest to, co dzieje si臋 z jego cia艂em? Si臋gn膮艂 r臋k膮 do torsu, 偶eby rozpi膮膰 koszul臋, i musn膮艂 jeszcze jedno z艂udzenie, bardziej absurdalne od pierwszego. Rozrywaj膮c materia艂 ci膮gle sobie powtarza艂, 偶e to wszystko jest niemo偶liwe.
Dowody jednak by艂y wyra藕ne. Dotyka艂 cia艂a, kt贸re ju偶 nie by艂o jego cia艂em. Istnia艂y jeszcze 艣lady, 偶e sk贸ra i ko艣ci nale偶a艂y do niego - blizna po wyrostku na podbrzuszu, znami臋 pod pach膮 - ale esencja jego cia艂a zosta艂a zmieniona (zmiany zachodzi艂y na jego oczach nadal) i oblek艂a si臋 w formy przyprawiaj膮ce go o wstyd. Dar艂 paznokciami kszta艂ty, kt贸re przeobra偶a艂y jego tors, jakby mog艂y rozp艂yn膮膰 si臋 pod jego palcami - ale tylko zacz臋艂y krwawi膰.
W swoim czasie Ezra Garvey wiele wycierpia艂, a prawie wszystkie cierpienia sam na siebie sprowadzi艂. Kilka razy siedzia艂 w wi臋zieniu, o ma艂o co nie otrzyma艂 powa偶nej rany, znosi艂 szachrajstwa pi臋knych kobiet. Lecz tamte m臋ki by艂y niczym w por贸wnaniu z obecn膮 udr臋k膮 Nie jest sob膮! Kiedy spa艂, zabrano mu cia艂o i podrzucono tego odmie艅ca. Potworno艣膰 owego czynu godzi艂a w jego mi艂o艣膰 w艂asn膮 i zachwia艂a jego zdrowiem psychicznym.
Nie mog膮c powstrzyma膰 艂ez, zacz膮艂 szarpa膰 pasek spodni. „Prosz臋, Bo偶e - mamrota艂 - prosz臋. Bo偶e, spraw, abym nadal by艂 ca艂y." Ledwie widzia艂 przez 艂zy. Wytar艂 je i popatrzy艂 na swe krocze. Spostrzegaj膮c zachodz膮ce deformacje rykn膮艂, a偶 zadr偶a艂y szyby.
Garvey nie by艂 cz艂owiekiem pos艂uguj膮cym si臋 wykr臋tami. Uwa偶a艂, 偶e czynom nie najlepiej s艂u偶y debata. Nie wiedzia艂, jak ten traktat o transformacji zosta艂 wpisany w jego organizm i niewiele go to obchodzi艂o. My艣la艂 tylko, ile razy umrze ze wstydu, je艣li ten ohydny stan ujrzy 艣wiat艂o dzienne. Wr贸ci艂 do kuchni, wyj膮艂 z szuflady du偶y n贸偶 do mi臋sa, poprawi艂 ubranie i wyszed艂 z domu.
艁zy mu obesch艂y. Posz艂yby na mam臋, a Garvey nie znosi艂 marnotrawstwa. Pojecha艂 przez opustosza艂e miasto nad rzek臋, do Blackfriars Bridge. Zaparkowa艂 i zszed艂 na brzeg. Tej nocy wody Tamizy by艂y wysokie i wartkie, a wiatr pokrywa艂 czubki fal biel膮,
Dopiero teraz, gdy zaszed艂 tak daleko, nie analizuj膮c zbyt dok艂adnie swych zamiar贸w, poczu艂, 偶e daje o sobie zna膰 strach przed 艣mierci膮. By艂 bogatym i wp艂ywowym cz艂owiekiem - czy z tej ci臋偶kiej pr贸by nie znalaz艂oby si臋 inne wyj艣cie ni偶 to, na kt贸re tak pochopnie si臋 zdecydowa艂? S膮 przecie偶 pigularze, kt贸rzy mogliby odwr贸ci膰 szale艅stwo, jakie zaw艂adn臋艂o kom贸rkami jego cia艂a, s膮 chirurdzy, kt贸rzy mogliby odci膮膰 gorsz膮ce organy i na powr贸t zszy膰 jego rozdart膮 na strz臋py osobowo艣膰. Ale na jak d艂ugo wystarcz膮 takie rozwi膮zania? Wiedzia艂, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej proces zacznie si臋 na nowo. Nie ma ju偶 dla niego ratunku.
Powiew wiatru zdmuchn膮艂 z wody pian臋. Zmoczy艂a mu twarz, co ostatecznie prze艂ama艂o piecz臋膰 jego niepami臋ci. W ko艅cu przypomnia艂 sobie wszystko: pomieszczenie z prysznicami, strugi z obci臋tych rur bij膮ce w pod艂og臋, upa艂, roze艣miane, klaszcz膮ce kobiety. I to co艣, co 偶y艂o za wodn膮 zas艂on膮, istot臋 gorsz膮 od najobrzydliwszego koszmaru, jaki wydoby艂 ze swych zakamark贸w jego zbola艂y umys艂. Pieprzy艂 si臋 tam, w obecno艣ci tego potwora, i w szale aktu, kiedy na chwil臋 si臋 zapomnia艂, te suki mu to zrobi艂y. Nie ma miejsca na 偶al. Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie. Przynajmniej podj膮艂 kroki zmierzaj膮ce do zniszczenia ich nory. A teraz, przeprowadzaj膮c operacj臋 na samym sobie, zniweczy efekty ich magii, pozbawi je widoku ich dzie艂a.
Wiatr by艂 zimny, za to krew Garveya bucha艂a gor膮cem, gdy kaleczy艂 swe cia艂o. Tamiza przyj臋艂a t臋 ofiar臋 z entuzjazmem. Wiruj膮c omywa艂a m臋偶czy藕nie stopy. Nim sko艅czy艂, pokona艂a go utrata krwi. Niewa偶ne - pomy艣la艂, gdy ugi臋艂y si臋 pod nim kolana i pada艂 do wody - teraz nikt ju偶 mnie nie pozna opr贸cz ryb. Gdy rzeka zamyka艂a si臋 nad nim, pragn膮艂 tylko, 偶eby 艣mier膰 nie okaza艂a si臋 kobiet膮,
Na d艂ugo zanim Garvey obudzi艂 si臋 w nocy i odkry艂 bunt swego cia艂a, Jerry wyszed艂 z Basen贸w i wsiad艂 do samochodu z zamiarem powrotu do domu. Nie by艂 jednak w stanie prowadzi膰. Oczy mu 艂zawi艂y, straci艂 poczucie kierunku. Kiedy ledwo unikn膮艂 wypadku, zaparkowa艂 samoch贸d i poszed艂 piechot膮 Jego wspomnienia o tym, co mu si臋 przytrafi艂o, wcale nie by艂y jasne, cho膰 od tych wydarze艅 up艂yn臋艂o zaledwie kilka godzin. Przed oczami stawa艂y mu dziwne obrazy. Porusza艂 si臋 w materialnym 艣wiecie, ale na wp贸艂 艣ni艂. Do rzeczywisto艣ci przywr贸ci艂 go widok Chandamana i Fryera siedz膮cych w jego sypialni. Nie czeka艂, a偶 go przywitaj膮, tylko odwr贸ci艂 si臋 i uciek艂. Poch艂on臋li ca艂y jego zapas alkoholu, wi臋c reagowali do艣膰 powoli. Zanim podj臋li po艣cig, zbieg艂 ju偶 ze schod贸w i wypad艂 z budynku.
Poszed艂 do Carole, ale nie by艂o jej w domu. Nie mia艂 nic przeciwko czekaniu. P贸艂 godziny przesiedzia艂 na schodkach pod frontowymi drzwiami, a kiedy zjawi艂 si臋 lokator mieszkania na ostatnim pi臋trze, Jerry'emu uda艂o si臋 go przekona膰, 偶eby go wpu艣ci艂 do 艣rodka. Tam te偶 usiad艂 na schodach. Zapad艂szy w drzemk臋 cofn膮艂 si臋 tras膮, kt贸r膮 przyszed艂 - a偶 do skrzy偶owania, gdzie zostawi艂 samoch贸d. Ci膮gn膮艂 tamt臋dy t艂um ludzi. „Dok膮d idziecie?" - zapyta艂. „Obejrze膰 jachty" - odpowiedzieli. „Co to za jachty?" - zn贸w zada艂 pytanie, ale oni ju偶 si臋 oddalali trajkocz膮c. Ruszy艂 wi臋c w swoj膮 stron臋. Niebo by艂o ciemne, ale ulice i tak o艣wietla艂 b艂臋kitny blask nie rzucaj膮cy cieni. Par臋 krok贸w od budynku Basen贸w Jeny us艂ysza艂 jaki艣 plusk; skr臋ciwszy za r贸g stwierdzi艂, 偶e po Leopold Road nadci膮ga ogromna fala. „Co to za morze?" - zapyta艂 mewy polatuj膮ce nad g艂ow膮, bo s艂ony zapach w powietrzu m贸wi艂 mu, 偶e to wody oceanu, nie rzeki. „A czy to ma znaczenie?" - odpowiedzia艂y mewy. „Czy偶 wszystkie morza nie s膮 ostatecznie jednym morzem?" Sta艂 i patrzy艂 na falki pe艂zn膮ce po asfalcie. Chocia偶 porusza艂y si臋 powoli, wywraca艂y latarnie i tak szybko podmywa艂y fundamenty budynk贸w, 偶e te wali艂y si臋 jeden po drugim w milczeniu. Wkr贸tce lodowate fale dotar艂y i do jego st贸p. W wodzie pomyka艂y ryby jak male艅kie odpryski srebra.
- Jerry? - Na schodach sta艂a Carole i patrzy艂a na niego. - Co ci si臋, u diab艂a, sta艂o?
- Mog艂em uton膮膰 - odrzek艂.
Powiedzia艂 jej o pu艂apce zastawionej przez Garveya przy Leopold Road i o tym, jak go pobito, a potem o zasadzce w jego domu. Carole okaza艂a mu ch艂odne wsp贸艂czucie. Nic nie m贸wi艂 o po艣cigu w spirali, kobietach i tym czym艣, co widzia艂 w pomieszczeniu z prysznicami. Nie potrafi艂by o tym opowiedzie膰, nawet gdyby chcia艂: z ka偶d膮 godzin膮 up艂ywaj膮c膮 od opuszczenia Basen贸w by艂 coraz mniej pewny, czy w og贸le co艣 widzia艂.
- Chcesz tu zosta膰? - odezwa艂a si臋, kiedy sko艅czy艂.
- My艣la艂em, 偶e ju偶 nie zapytasz.
- Lepiej si臋 wyk膮p. Jeste艣 pewien, 偶e nic ci nie z艂amali?
- Chyba bym ju偶 czu艂, gdyby tak by艂o.
Mo偶e i nie mia艂 nic z艂amanego, ale te偶 nie wyszed艂 bez szwanku: by艂 obola艂y od st贸p do g艂贸w, a jego tors przedstawia艂 szachownic臋 dojrzewaj膮cych siniak贸w. Gdy po p贸艂godzinnym moczeniu si臋 w wodzie wyszed艂 z wanny i przyjrza艂 si臋 sobie w lustrze, stwierdzi艂, 偶e ca艂e cia艂o ma obrzmia艂e, a sk贸r臋 na piersiach wra偶liw膮 na dotyk i napi臋t膮, Widok nie by艂 przyjemny.
- Jutro musisz i艣膰 na policj臋 - powiedzia艂a p贸藕niej Carole, gdy le偶eli obok siebie. - I kaza膰 aresztowa膰 tego drania Garveya.
- Chyba tak...
Pochyli艂a si臋 nad nim. Twarz mia艂 oboj臋tn膮 ze zm臋czenia. Poca艂owa艂a go delikatnie.
- Chcia艂abym ci臋 kocha膰. - Kiedy to m贸wi艂a, nie patrzy艂 na ni膮, - Dlaczego tak to utrudniasz?
- Ja?
Powieki mu opada艂y. Chcia艂a wsun膮膰 d艂o艅 pod p艂aszcz k膮pielowy, kt贸ry nadal mia艂 na sobie - nigdy nie mog艂a poj膮膰 tej wstydliwo艣ci, ale niezmiennie by艂a ni膮 oczarowana - i popie艣ci膰 go. Lecz pozycja, w jakiej le偶a艂, sygnalizowa艂a, 偶e Jerry chce, aby go zostawi膰 w spokoju. Carole uszanowa艂a to 偶yczenie.
- Zgasz臋 艣wiat艂o - rzek艂a, ale on ju偶 spa艂.
Odp艂yw nie obszed艂 si臋 z Ezr膮 Garveyem 艂agodnie. Fala unios艂a jego cia艂o i przez chwil臋 ciska艂a nim to tu, to tam, bawi膮c si臋 jak najedzony biesiadnik bawi si臋 jedzeniem, na kt贸re nie ma apetytu. Porwa艂a trupa mil臋 w d贸艂 rzeki, a potem si臋 nim znudzi艂a. Pr膮d zni贸s艂 go na spokojniejsz膮 wod臋 pod brzegiem i tam - na wysoko艣ci Battersea - cia艂o uwi臋z艂o na zwisaj膮cej cumie. Fala odesz艂a z odp艂ywem do morza - Garvey nie. Zwisa艂 z liny, a opadaj膮ca woda ukazywa艂a 艣witowi jego pozbawione krwi zw艂oki cal po calu. Zanim wybi艂a 贸sma, mia艂 wi臋ksz膮 widowni臋 ni偶 tylko sam ranek.
Jerry'ego obudzi艂 d藕wi臋k wody puszczanej z prysznica w przylegaj膮cej do pokoju 艂azience. Zas艂ony w sypialni nadal by艂y zaci膮gni臋te. Do miejsca, gdzie le偶a艂, przebija艂a si臋 tylko cienka smu偶ka 艣wiat艂a. Przekr臋ci艂 si臋, 偶eby zanurzy膰 g艂ow臋 w poduszk臋, gdzie 艣wiat艂o nie mog艂o mu przeszkodzi膰, ale jego umys艂, raz pobudzony, zacz膮艂 pracowa膰. Jeny wiedzia艂, 偶e ma przed sob膮 trudny dzie艅, w kt贸rym b臋dzie musia艂 jako艣 opowiedzie膰 policji o ostatnich wydarzeniach. Padn膮 pytania i niekt贸re z nich mog膮 si臋 okaza膰 niewygodne. Im szybciej przemy艣li swoj膮 opowie艣膰, tym b臋dzie sp贸jniejsza. Przewr贸ci艂 si臋 i odrzuci艂 koc.
Kiedy spojrza艂 w d贸艂 na siebie, jego pierwsz膮 my艣l膮 by艂o to, 偶e nie obudzi艂 si臋 jeszcze w pe艂ni, ale twarz ma nadal wtulon膮 w poduszk臋 i przebudzenie tylko mu si臋 艣ni. S膮dzi艂, 偶e 艣ni艂o mu si臋 r贸wnie偶 cia艂o, kt贸re zamieszkiwa艂 - z pojawiaj膮cymi si臋 piersiami i mi臋kkim brzuchem. Nie jego cia艂o, bo nale偶膮ce do innej p艂ci.
Pr贸bowa艂 si臋 obudzi膰, ale to nic nie dawa艂o. Ta zmieniona anatomia nale偶a艂a do niego - jego by艂o rozci臋cie, g艂adko艣膰, dziwna waga. W ci膮gu godzin, jakie up艂yn臋艂y od p贸艂nocy, zosta艂 spruty i uszyty na nowo.
Szum prysznica dobiegaj膮cy zza drzwi przywi贸d艂 mu na my艣l Madonn臋. A tak偶e kobiet臋, kt贸ra zwabi艂a go w siebie i szepta艂a, gdy zmarszczony zadawa艂 pchni臋cia: „Nigdy... nigdy..." Jej s艂owa oznacza艂y - chocia偶 wtedy nie m贸g艂 tego wiedzie膰 - 偶e ostatni raz kopu艂owa艂 jako m臋偶czyzna. Ona i Madonna uknu艂y spisek, 偶eby spowodowa膰 w nim t臋 przemian臋. Czy偶 nie by艂o to podsumowanie kl臋sk jego 偶ycia?! Nie dane mu by艂o nawet zachowa膰 w艂asnej p艂ci; m臋sko艣膰, podobnie jak bogactwo i wp艂ywy, zosta艂a mu obiecana, a potem sprz膮tni臋ta sprzed nosa.
Wsta艂 z 艂贸偶ka odwracaj膮c d艂onie, by podziwia膰 ich now膮 delikatno艣膰, wodz膮c nimi po swych piersiach. Nie ba艂 si臋 ani nie cieszy艂. Zaakceptowa艂 fait accompli, jak dziecko akceptuje swoj膮 sytuacj臋, nie rozumiej膮c, jakie to Sprowadzi na niego dobro czy te偶 z艂o.
Mo偶e tam, sk膮d si臋 wzi臋艂o to cia艂o, istnia艂y jeszcze inne czary. Je艣li tak, wr贸ci do Basen贸w i sam je odnajdzie. P贸jdzie spiral膮 do samego gor膮cego j膮dra i porozmawia z Madonn膮 o tajemnicach. S膮 na 艣wiecie cuda! S膮 si艂y zdolne wywr贸ci膰 cia艂o na wylot bez 艣ladu krwi, potrafi膮ce obali膰 tyrani臋 rzeczywisto艣ci i bawi膰 si臋 w jej ruinach.
Woda nadal szumia艂a. Podszed艂 do lekko uchylonych drzwi 艂azienki i zajrza艂 do 艣rodka. Carole nie sta艂a pod prysznicem. Siedzia艂a na kraw臋dzi wanny z r臋koma przyci艣ni臋tymi do twarzy. Us艂ysza艂a go. Jej cia艂em wstrz膮sn膮艂 dreszcz. Nie podnios艂a oczu.
- Zobaczy艂am... - odezwa艂a si臋. G艂os mia艂a gard艂owy, brzmi膮cy ledwo powstrzymywan膮 odraz膮, - Czyja wariuj臋?
-Nie.
- No to co si臋 dzieje?
- Nie wiem - odpar艂 po prostu. - Czy to takie straszne?
- Obrzydliwe - rzek艂a. - Ohydne. Nie chc臋 na ciebie patrze膰. S艂yszysz? Nie chc臋 widzie膰.
Nie usi艂owa艂 si臋 z ni膮 sprzecza膰. Nie chcia艂a go zna膰 i mia艂a do tego prawo.
W艣lizn膮艂 si臋 do sypialni, ubra艂 si臋 w swe nie艣wie偶e, brudne ubranie i wr贸ci艂 do Basen贸w.
Szed艂 nie budz膮c zainteresowania. Je艣li nawet kto艣 zauwa偶y艂 w tym przechodniu co艣 dziwnego - r贸偶nic臋 mi臋dzy ubraniem i okrywanym przez nie cia艂em - to spogl膮da艂 w drug膮 stron臋, nie chc膮c si臋 nad tym zastanawia膰 o tak wczesnej porze.
Gdy dotar艂 na miejsce, przy schodach sta艂o kilku m臋偶czyzn. Rozmawiali, chocia偶 tego nie wiedzia艂, o maj膮cym wkr贸tce nast膮pi膰 wyburzeniu budynku. Jerry zaczeka艂 w sklepie po przeciwnej stronie ulicy, a偶 tr贸jka m臋偶czyzn odejdzie - a potem zbli偶y艂 si臋 do drzwi. Ba艂 si臋, 偶e mogli zmieni膰 zamek, ale nie.
Nie wzi膮艂 ze sob膮 latarki; zanurzaj膮c si臋 w labirynt zaufa艂 swemu instynktowi - a on go nie opu艣ci艂. Po paru minutach poszukiwa艅 w ciemnych korytarzach Jerry potkn膮艂 si臋 o marynark臋, kt贸r膮 zrzuci艂 poprzedniego dnia, a jaki艣 czas p贸藕niej dotar艂 do pomieszczenia, gdzie znalaz艂a go roze艣miana dziewczyna. Zobaczy艂, 偶e z basenu dochodzi nik艂y blask 艣wiat艂a dziennego. Po jasno艣ci, kt贸ra go tu przedtem przywiod艂a, zosta艂y resztki przeb艂ysk贸w.
Woda nadal si臋 przelewa艂a, ale prawie ca艂e jej 艣wiat艂o zgas艂o. Przyjrza艂 si臋 m臋tnawej toni: 偶adnego ruchu pod powierzchni膮 Odesz艂y. Matki i dzieci. I - niew膮tpliwie - Madonna.
Uda艂 si臋 do pomieszczenia z prysznicami. Rzeczywi艣cie odesz艂a. Co wi臋cej, wszystko tu zniszczy艂a, jakby w napadzie rozgoryczenia. Kafelki zosta艂y wyrwane ze 艣cian, rury stopi艂y si臋 w jej gor膮cu. Tu i 贸wdzie widzia艂 plamy krwi.
Wr贸ci艂 do hali basenu, zastanawiaj膮c si臋, czy to on wyp艂oszy艂 mieszkanki tej prowizorycznej 艣wi膮tyni. Tak czy owak, czarownice odesz艂y, a on, ich dzie艂o, sam mia艂 dawa膰 sobie rad臋, nie poznawszy ich tajemnic.
Zrozpaczony chodzi艂 wzd艂u偶 brzegu. Powierzchnia wody nie by艂a zupe艂nie spokojna: zbudzi艂 si臋 w niej kr膮g zmarszczek, rozszerzaj膮cy si臋 z ka偶dym uderzeniem serca. Jeny nie odrywa艂 wzroku od nabieraj膮cego mocy wiru, kt贸ry ogarnia艂 sob膮 ca艂y basen. Poziom wody zacz膮艂 nagle opada膰: w dnie otworzy艂a si臋 jaka艣 klapa i tamt臋dy odp艂ywa艂a kipiel. Czy tamt臋dy te偶 uciek艂a Madonna? Pobieg艂 na drugi koniec basenu i przyjrza艂 si臋 kafelkom. Tak! Gdy wype艂z艂a ze swej kaplicy, by schroni膰 si臋 w basenie, zostawi艂a za sob膮 smug臋 jakiej艣 cieczy. A je艣li uda艂a si臋 tam ona, to czy nie posz艂y za ni膮 wszystkie kobiety?
Nie mia艂 poj臋cia, dok膮d odp艂ywa woda. Mo偶e do kanalizacji, potem do rzeki i w ko艅cu do morza. Ku 艣mierci przez utoni臋cie, ku zag艂adzie magii. Albo mo偶e jakim艣 tajemnym kana艂em do ziemi, do jakiego艣 sanktuarium ukrytego przed ciekawo艣ci膮 ludzi, gdzie ekstaza nie jest zakazana.
Woda burzy艂a si臋, wir by艂 spieniony; Jeny zwr贸ci艂 uwag臋 na jego kszta艂t. Oczywi艣cie - spirala. Teraz woda opada艂a bardzo szybko, a plusk zmieni艂 si臋 w ryk. Wkr贸tce ju偶 jej nie b臋dzie, a drzwi do innego 艣wiata zatrzasn膮 si臋 i - znikn膮,
Nie mia艂 wyboru: skoczy艂. Wir porwa艂 go natychmiast. Ledwo Jerry zd膮偶y艂 zaczerpn膮膰 oddechu, zosta艂 wessany pod powierzchni臋. Rzuci艂o nim o dno basenu, a potem wywin膮艂 koz艂a, nieub艂aganie zbli偶aj膮c si臋 do wylotu. Otworzy艂 oczy. W tej w艂a艣nie chwili pr膮d poci膮gn膮艂 go do kraw臋dzi - i poza ni膮, Cia艂em zaw艂adn膮艂 strumie艅, rzucaj膮c nim w艣ciekle we wszystkie strony.
Przed sob膮 widzia艂 Jerry 艣wiat艂o. Nie potrafi艂 okre艣li膰, jak daleko si臋 ono znajduje, ale jakie偶 to mia艂o znaczenie? Je艣li utonie, zanim do niego dotrze, i sko艅czy podr贸偶 martwy, to co z tego? 艢mier膰 nie by艂a bli偶sza spe艂nienia ni偶 marzenie o m臋sko艣ci, kt贸rym 偶y艂 tyle lat. 呕adne s艂owa nie odda艂yby jego dozna艅. Dzie艅 by艂 pogodny - prawda? - i chyba pe艂en gwiazd. 艢wiat艂o ros艂o i ros艂o, a tymczasem Jeny otworzy艂 usta i wykrzykn膮艂 w wir przekle艅stwo ku chwale paradoksu.
Clive Barker
We w艂asnym ciele
Gdy Cleveland Smith wr贸ci艂 do celi po spotkaniu z szefem stra偶nik贸w, jego nowy wsp贸艂lokator by艂 ju偶 na miejscu. Wpatrywa艂 si臋 w s艂once przez zakurzone okno ze zbrojonego szk艂a. S艂o艅ce pojawia艂o si臋 w oknie na kr贸tko; przez p贸艂 godziny ka偶dego dnia (je艣li akurat nie by艂o chmur) jego promienie przemyka艂y mi臋dzy murem i budynkiem administracji, prze艣lizgiwa艂y si臋 po 艣cianie pawilonu B, znika艂y i pojawia艂y si臋 dopiero nazajutrz.
- Ty jeste艣 Tait? - zapyta艂 Cleve.
Wi臋zie艅 odwr贸ci艂 oczy od s艂o艅ca. Mayflower twierdzi艂, 偶e nowy ma dwadzie艣cia dwa lata, ale wygl膮da艂 najwy偶ej na siedemna艣cie. Jego twarz przypomina艂a pysk bezpa艅skiego psiaka, i to brzydkiego, kt贸rego pa艅stwo porzucili na 艣rodku ruchliwej ulicy. Zbyt szeroko rozstawione oczy, zbyt mi臋kkie usta, zbyt w膮skie ramiona: urodzona ofiara. Cleve by艂 w艣ciek艂y, 偶e kazano mu si臋 o niego troszczy膰. Tait oznacza艂 k艂opoty, a on nie mia艂 energii do marnowania na opiek臋 nad ch艂opcem, mimo tego ca艂ego gadania o przyjaznej d艂oni.
- Tak - odpowiedzia艂 psiak. - William.
- Ludzie m贸wi膮 ci William?
- Nie. M贸wi膮 mi Billy.
- Billy - Cleve skin膮艂 g艂ow膮 i wszed艂 do celi. Wi臋zienie w Pantonville by艂o raczej 艂agodne; cele pozostawa艂y otwarte przez dwie godziny rano i najcz臋艣ciej tak偶e dwie godziny po po艂udniu, pozostawiaj膮c wi臋藕niom wzgl臋dn膮 swobod臋 ruch贸w. Ten uk艂ad mia艂 jednak swoje wady i ich w艂a艣nie dotyczy艂a gadka Mayflowera.
- Kazali mi udzieli膰 ci kilku rad.
- Tak?
- Siedzia艂e艣 ju偶 kiedy艣?
- Nie.
- Nawet w Borstal? Oczy Taita b艂ysn臋艂y.
- No, troch臋.
- Wi臋c wiesz, o co idzie gra. Wiesz, 偶e jeste艣 艂atwym 艂upem.
- Jasne.
- Wygl膮da na to, 偶e wybrali mnie na ochotnika - stwierdzi艂 Cleve bez entuzjazmu - 偶ebym ci臋 chroni艂 przed przer偶ni臋ciem.
Tait przyjrza艂 mu si臋 oczami, kt贸rych b艂臋kit wydawa艂 si臋 rozwodniony, jakby ci膮gle jeszcze 艣wieci艂o w nich s艂o艅ce.
- Nie nadstawiaj karku. Nic mi nie jeste艣 winien.
- I tu masz cholern膮 racj臋. Ale mam chyba jakie艣 spo艂eczne obowi膮zki - ton g艂osu Cleve'a by艂 kwa艣ny. - Ciebie.
Cleve odsiedzia艂 ju偶 dwa miesi膮ce z wyroku za posiadanie, Marihuany. Pantonville odwiedza艂 po raz trzeci. W wieku trzydziestu lat wcale nie czu艂 si臋 zabytkiem. By艂 dobrze zbudowany, twarz mia艂 szczup艂膮 i delikatn膮: w s膮dzie, kiedy ubrany w garnitur w臋drowa艂 na rozpraw臋, z odleg艂o艣ci dziesi臋ciu metr贸w wygl膮da艂 raczej na prawnika. Z bliska obserwator m贸g艂by ju偶 zauwa偶y膰 blizn臋 na szyi - pozosta艂o艣膰 po ataku narkomana bez grosza i to, 偶e Cleve porusza si臋 ostro偶nie - jakby przy ka偶dym kroku szykowa艂 si臋 do ucieczki.
- Jest pan jeszcze m艂ody - powiedzia艂 mu ostatni s臋dzia - ma pan jeszcze czas, 偶eby zmieni膰 c臋tki. Cleve nie zaprzeczy艂 g艂o艣no, lecz w g艂臋bi duszy wiedzia艂, 偶e z urodzenia i wychowania jest tygrysem. Przest臋pstwem zarobi膰 艂atwo, a prac膮 nie. Dop贸ki kto艣 mu nie udowodni, 偶e jest odwrotnie, b臋dzie robi艂 to, w czym jest najlepszy, a je艣li go z艂api膮, to poniesie konsekwencje. Odsiadka wcale nie musi by膰 taka straszna, je艣li podej艣膰 do niej we w艂a艣ciwy spos贸b. Niez艂e jedzenie, wybrane towarzystwo; jak d艂ugo Cleve znajdowa艂 sobie co艣, co mu wype艂nia艂o czas, by艂 ca艂kiem zadowolony. Teraz czyta艂 ksi膮偶ki o grzechu. No, a to jest dopiero temat. Swego czasu s艂ysza艂 wiele wyja艣nie艅, jak to grzech pojawi艂 si臋 na 艣wiecie. T艂umaczyli mu to opiekunowie s膮dowi, prawnicy i ksi臋偶a; wyk艂adali teori臋 socjologiczne, teologiczne i ideologiczne. Nad niekt贸rymi nawet warto by艂o zatrzyma膰 si臋 na kilka chwil, lecz wi臋kszo艣膰 okaza艂a si臋 tak absurdalna (grzech pierworodny, grzech przeciw pa艅stwu), 偶e 艣mia艂 si臋 w twarz ich apologetom. 呕adna z tych teorii nie by艂a zreszt膮 wiele warta.
Ale prowokowa艂y do namys艂u. Potrzebowa艂 czego艣, co by mu zaj臋艂o d艂ugie dni. I noce; kiepsko sypia艂 w wi臋zieniu. To nie jego winy nie pozwala艂y mu zasn膮膰, lecz winy innych. W ko艅cu on sam tylko handlowa艂, dostarczaj膮c tego, na co akurat by艂 popyt; pomniejszy trybik w konsumpcyjnej maszynie. Nie mia艂 si臋 czego wstydzi膰. Lecz byli z nim inni - najwyra藕niej wielu innych - kt贸rych sny nie by艂y tak kolorowe, a noce tak spokojne. Ci inni p艂akali, skar偶yli si臋, przeklinali s臋dzi贸w okr臋gowych i s臋dziego niebieskiego. Ich ha艂asy obudzi艂yby nawet trupa.
- Czy zawsze tak tu jest? - zapyta艂 Billy po mniej wi臋cej tygodniu. W kt贸rej艣 z cel tego korytarza szala艂 nowy wi臋zie艅: w jednej chwili p艂aka艂, w nast臋pnej bluzga艂.
- Tak. Przewa偶nie. Niekt贸rzy musz膮 sobie powrzeszcze膰. Inaczej m贸zg by im si臋 zsiad艂.
- Ale ty nie - dobieg艂 z dolnej pryczy 艂ami膮cy si臋 g艂os. - Ty tylko czytasz ksi膮偶ki i trzymasz si臋 z dala od k艂opot贸w. Obserwowa艂em ci臋. Reszta ci臋 nie obchodzi, co?
- Prze偶yj臋 - odpowiedzia艂 Cleve. - Nie mam 偶ony, 偶eby przychodzi艂a tu co tydzie艅 i przypomina艂a mi, co straci艂em.
- Siedzia艂e艣 ju偶?
- Dwukrotnie.
Ch艂opak zawaha艂 si臋 na-chwil臋 i zada艂 nast臋pne pytanie.
- My艣l臋, 偶e wiesz co nieco o wi臋zieniu?
- Noooo... nie pisz臋 przewodnik贸w, ale co艣 rzeczywi艣cie wiem - dziwne, 偶e Tait zadaje takie pytania. - A co?
- Tak si臋 zastanawia艂em.
- Masz pytanie?
Tait milcza艂 przez kilka sekund.
- S艂ysza艂em, 偶e... 偶e tu kiedy艣 wieszali ludzi.
Cleve m贸g艂 si臋 spodziewa膰 po tym dzieciaku wszystkiego, tylko nie tego. Ale przecie偶 ju偶 wcze艣niej zdecydowa艂, 偶e Billy Tait jest dziwny. Wstydliwe spojrzenia rzucane k膮tem tych wodnistoniebieskich oczu, to, jak wpatrywa艂 si臋 w 艣cian臋 lub w okno -jak detektyw na miejscu morderstwa, rozpaczliwie szukaj膮cy jakiego艣 艣ladu.
- Chyba by艂a tu kiedy艣 szubienica - powiedzia艂 Cleve. Zn贸w zapad艂a cisza, przerwana pytaniem rzuconym z najwi臋ksz膮 lekko艣ci膮, na jak膮 sta膰 by艂o ch艂opca.
- A jest?
- Szubienica? Nie wiem. Teraz ju偶 nie wiesza si臋 ludzi, Billy. Nie wiedzia艂e艣 o tym?
Z do艂u nie dobieg艂a go 偶adna odpowied藕.
- A w艂a艣ciwie czemu pytasz?
- Przez ciekawo艣膰.
Racja, Billy by艂 ciekawy. Sprawia艂o to dziwne wra偶enie przy tym jego pustym spojrzeniu i sk艂onno艣ci do trzymania si臋 na uboczu; i wi臋kszo艣膰 wi臋藕ni贸w wola艂a si臋 do niego nie zbli偶a膰.
Zainteresowa艂 si臋 nim tylko Lowell, a jego motywy by艂y najzupe艂niej niedwuznaczne.
- Wypo偶yczysz mi swoj膮 pani膮 na popo艂udnie? - zapyta艂 Cleve'a, kiedy czekali w kolejce po 艣niadanie. Tait, kt贸ry sta艂 wystarczaj膮co blisko, by wszystko s艂ysze膰, nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem, milcza艂 r贸wnie偶 Cleve.
- S艂ysza艂e艣? Zada艂em ci pytanie.
- S艂ysza艂em. Daj mu spok贸j.
- Wszyscy dzielimy si臋 po r贸wno - stwierdzi艂 Lowell. - Mog臋 ci zrobi膰 przys艂ug臋. Wymy艣limy co艣.
- Ch艂opak nie jest dla ciebie.
- No to zapytajmy jego - Lowell u艣miechn膮艂 si臋 przez brod臋. - I co powiesz, ma艂y?
Tait obr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na Lowella.
- Powiem: nie, dzi臋kuj臋.
- Nie, dzi臋kuj臋 - powt贸rzy艂 Lowell i po raz drugi u艣miechn膮艂 si臋 do Cleve'a, tym razem zupe艂nie bez humoru. - Dobrze go wytresowa艂e艣. Czy umie siada膰 i prosi膰?
- Wyno艣 si臋, Lowell. Ch艂opak nie jest dla ciebie i to wszystko.
- Nie mo偶esz go pilnowa膰 dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋 -zauwa偶y艂 Lowell. - Pr臋dzej czy p贸藕niej musi stan膮膰 na w艂asnych nogach. Chyba, 偶e lepiej mu idzie, kiedy kl臋czy.
Ta aluzja wywo艂a艂a ryk 艣miechu ze strony wsp贸艂mieszka艅ca z celi Lowella, Naylera. Cleve nie chcia艂by spotka膰 偶adnego z nich oko w oko, ale w blefie by艂 ostry jak brzytwa, wi臋c u偶y艂 blefu.
- Nie powiniene艣 艣ci膮ga膰 na siebie k艂opot贸w - powiedzia艂 Lowellowi. - Brod膮 mo偶esz przykry膰 ograniczon膮 ilo艣膰 blizn.
Lowell spojrza艂 na niego; wyra藕nie nie by艂o mu ju偶 do 艣miechu. Nie potrafi艂 stwierdzi膰, czy Cleve grozi mu na powa偶nie, a z pewno艣ci膮 nie zamierza艂 ryzykowa膰 g艂ow膮.
- Lepiej miej oczy otwarte - powiedzia艂 tylko i nie doda艂 nic wi臋cej.
***
O wymianie zda艅 przy 艣niadaniu nie wspominali a偶 do nocy, kiedy ju偶 zgaszono 艣wiat艂o. To Billy j膮 przypomnia艂.
- Nie powiniene艣 tego zrobi膰 - powiedzia艂. - Lowell to gro藕ny sukinsyn. S艂ysza艂em co m贸wi膮.
- Chcesz, 偶eby ci臋 zgwa艂cili, czy co?
- Nie - odpowiedzia艂 Tait szybko. - Chryste, nie. Musz臋 trzyma膰 form臋.
- Nie utrzymasz 偶adnej formy, je艣li wpadniesz w 艂apy Lowella. Billy zszed艂 z pryczy i stan膮艂 po艣rodku celi, zaledwie widoczny w mroku.
- Przypuszczam, 偶e chcia艂by艣 co艣 w zamian - powiedzia艂. Cleve obr贸ci艂 si臋 na drugi bok i spojrza艂 na odleg艂膮 o metr, niewyra藕n膮 posta膰.
- Masz co艣, czego m贸g艂bym chcie膰, ma艂y?
- A czego chcia艂 Lowell?
- Wi臋c my艣lisz, 偶e gra sz艂a w艂a艣nie o to. 呕e chc臋 ci臋 dla siebie?
- Owszem.
- 呕e zacytuj臋:, .Powiem: nie, dzi臋kuj臋" - Cleve przewr贸ci艂 si臋 na drugi bok i le偶a艂 twarz膮 do 艣ciany.
-Nie my艣la艂em...
- Nie obchodzi mnie, co my艣la艂e艣. Po prostu nie chc臋 o tym s艂ysze膰, dobrze? Schod藕 z drogi Lowellowi i nie sprzedawaj mi tego g贸wna.
- Hej - powiedzia艂 cicho Billy - nie m贸w tak, dobrze? Prosz臋. Jeste艣 moim jedynym przyjacielem..
- Nie mam przyjaci贸艂 - powiedzia艂 Cleve do 艣ciany. - Ja tylko chc臋 spokojnie 偶y膰. Rozumiesz?
- Spokojnie 偶y膰 - powt贸rzy艂 g艂ucho Tait.
- Ot贸偶 to. A teraz... musz臋 si臋 przespa膰.
Tait zamilk艂 i wr贸ci艂 na doln膮 prycz臋. Po艂o偶y艂 si臋, skrzypn臋艂y spr臋偶yny. Cleve le偶a艂 cicho i rozmy艣la艂 nad niedawn膮 rozmow膮. Nie mia艂 ochoty zadawa膰 si臋 z ch艂opakiem, ale by膰 mo偶e wyrazi艂 si臋 zbyt ostro. C贸偶, nic si臋 nie da zmieni膰.
S艂ysza艂, jak Bili mruczy do siebie, prawie nies艂yszalnie. Pr贸bowa艂 pods艂uchiwa膰. Min臋艂o kilka sekund, podczas kt贸rych mocno wyt臋偶a艂 uszy, nim zorientowa艂 si臋, 偶e ch艂opak odmawia modlitw臋.
Tej nocy Cleve 艣ni艂. Rankiem nie pami臋ta艂 ju偶 swego snu, cho膰 kiedy goli艂 si臋 i bra艂 prysznic, przez g艂ow臋 przemyka艂y mu jego odpryski. Tego ranka dos艂ownie co chwil臋 co艣: przewr贸cona solniczka na stole, krzyk dobiegaj膮cy ze spacemiaka, przypomina艂o mu jego sen, objawienie jednak nie nadchodzi艂o. Przez ca艂y czas by艂 z tego powodu nietypowo napi臋ty i zdenerwowany. Gdy Wesley, drobny fa艂szerz, kt贸rego zna艂 ze 'sp臋dzonych tu ju偶 wakacji, podszed艂 do niego w bibliotece i zacz膮艂 rozmow臋 jakby byli przyjaci贸艂mi od serca, Cleve kaza艂 g贸wniarzowi zamkn膮膰 pysk. Ale Wesley gada艂 dalej.
- Masz k艂opoty.
- Doprawdy? Jakie?
- Ten tw贸j ch艂opiec, Billy.
- Co z nim?
- Zadaje pytania. Narzuca si臋. Ludzie tego nie lubi膮. M贸wi膮, 偶e powiniene艣 wzi膮膰 go w gar艣膰.
- Nie jestem jego nia艅k膮. Wesley skrzywi艂 si臋.
- M贸wi臋 ci to jako przyjaciel.
- Daj mi spok贸j.
- Nie b膮d藕 g艂upi, Cleveland. Robisz sobie wrog贸w.
- Doprawdy? Niby kogo?
- Lowell - odpowiedzia艂 natychmiast Wesley. - I Nayler. R贸偶ni ludzie. Tait im si臋 nie podoba.
- A co im si臋 w艂a艣ciwie nie podoba? - odszczekn膮艂 Cleve. Wesley chrz膮kn膮艂 cicho z dezaprobat膮.
- Chcia艂em tylko pom贸c. Tait jest chytry, jak pieprzony szczur. Jeszcze b臋d膮 z tego k艂opoty.
- Oszcz臋d藕 mi proroctwa, dobrze?
Rachunek prawdopodobie艅stwa zmusza nawet najgorszego proroka, by od czasu do czasu mia艂 racj臋, a to by艂a najwyra藕niej wielka chwila Wesieya. Dzie艅 p贸藕niej, wracaj膮c z warsztat贸w, odzie 膰wiczy艂 sw贸j intelekt zak艂adaj膮c k贸艂ka do plastikowych w贸zk贸w, Cleve spotka艂 Mayflowera, czekaj膮cego na korytarzu.
- Smith, prosi艂em ci臋, 偶eby艣 zaopiekowa艂 si臋 Williamem Taitem - stwierdzi艂 szef stra偶nik贸w.- Ale ciebie g贸wno to obchodzi, co?
- Co艣 si臋 sta艂o?
- Oczywi艣cie, g贸wno ci臋 to obchodzi!
- Spyta艂em, co si臋 sta艂o? Sir?
- Nic strasznego. Jeszcze nie. Troch臋 go pobili, to wszystko. Wygl膮da na to, 偶e Lowell ma na niego chrapk臋. Mam racj臋? -Mayflower spojrza艂 na Cleve'a, a kiedy nie otrzyma艂 odpowiedzi, ci膮gn膮艂 dalej. - Zawiod艂em si臋 na tobie, Smith. Wydawa艂o mi si臋, 偶e pod pow艂ok膮 twardziela jest kto艣, na kim mo偶na polega膰. M贸j b艂膮d. .
Billy le偶a艂 na pryczy. Twarz mia艂 w si艅cach, oczy zamkni臋te. Nie? otworzy艂 ich, kiedy wszed艂 Cleve.
- Wszystko w porz膮dku?
- Jasne - odpowiedzia艂 cicho ch艂opak.
- Nic ci nie z艂amali?
- Prze偶yj臋.
- Powiniene艣 zrozumie膰....
- Pos艂uchaj! - Billy otworzy艂 oczy. 殴renice mia艂 jakby ciemniejsze, a mo偶e tylko tak si臋 wydawa艂o w tym 艣wietle. - 呕yj臋. W porz膮dku? Nie jestem idiot膮, wiesz? Wiedzia艂em na co si臋 nara偶am, kiedy tu przychodzi艂em - m贸wi艂 tak, jakby mia艂 tu co艣 do gadania. - Poradz臋 sobie z Lowellem, wi臋c nie martw si臋. - Przerwa艂, a p贸藕niej doda艂 - mia艂e艣 racj臋.
- W czym?
- W sprawie przyjaci贸艂. Nie mam przyjaci贸艂. Jestem sam i ty jeste艣 sam, dobra? Powoli mi to sz艂o, ale ju偶 co nieco kapuj臋. - Billy u艣miechn膮艂 si臋.
- Zadawa艂e艣 pytania - stwierdzi艂 Cleve.
- Tak? - odpowiedzia艂 Billy niedbale. - Kto ci to powiedzia艂?
- Je艣li masz jakie艣 pytania, pytaj mnie. Ludzie nie lubi膮 w艣cibskich. Staj膮 si臋 podejrzliwi. A kiedy Lowellijemu podobni zabieraj膮 si臋 do roboty, odwracaj膮 si臋 plecami.
Nazwisko Lowella sprawi艂o, 偶e Billy skrzywi艂 si臋 bole艣nie i dotkn膮艂 si艅ca na policzku.
- Lowell jest trupem - mrukn膮艂 cicho, prawie jakby m贸wi艂 do siebie.
- Akurat - skomentowa艂 Cleve.
Spojrzenie, jakim obdarzy艂 go Tait, mog艂oby przeci膮膰 stal.
- Wiem co m贸wi臋 -'powiedzia艂 bez 艣ladu dr偶enia w g艂osie. -Lowell nie wyjdzie st膮d 偶ywy.
Cleve milcza艂. Ch艂opak musia艂 pokaza膰, jaki jest twardy, cho膰 sprawia艂 tym 偶a艂osne wra偶enie.
- Co chcia艂e艣 wiedzie膰, kiedy tak w艣cibia艂e艣 wsz臋dzie nosa.
- Nic takiego - odpowiedzia艂 Billy. Odwr贸ci艂 wzrok od Cleve'a i wpatrywa艂 si臋 w g贸rn膮 prycz臋. Powiedzia艂 cicho - Chcia艂em wiedzie膰, gdzie s膮 groby. To wszystko.
- Groby?
- Gdzie chowano powieszonych. Kto艣 powiedzia艂 mi, 偶e tam, gdzie powieszono Crippena, ro艣nie teraz krzak r贸偶y. S艂ysza艂e艣 co艣 o tym?
Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Dopiero teraz przypomnia艂 sobie, 偶e ch艂opak pyta艂 o szubienic臋. A teraz groby. Billy spojrza艂 na niego. Policzek puch艂 mu z minuty na minut臋.
- Wiesz, gdzie one s膮, co Cleve? - Zn贸w ta udana nonszalancja.
- Mog臋 si臋 dowiedzie膰, je艣li zrobisz mi t臋 grzeczno艣膰 i powiesz, po co ci to potrzebne.
Billy wysun膮艂 si臋 ze schronu swej pryczy. Popo艂udniowe s艂o艅ce zatacza艂o kr贸tki 艂uk na malowanych ceg艂ach, z kt贸rych zrobiona by艂a 艣ciana celi. 艢wieci艂o s艂abo. Ch艂opak opu艣ci艂 nogi na pod艂og臋 i usiad艂 na kraw臋dzi materaca, patrz膮c w 艣wiat艂o tak, jak poprzedniego dnia.
- M贸j dziadek - to znaczy ojciec mojej matki - zosta艂 tu powieszony - powiedzia艂 cicho. - W 1937 roku. Edgar Tait. Edgar Saint Claire Tait.
- Wydawa艂o mi si臋, 偶e powiedzia艂e艣, 偶e by艂 ojcem matki?
- Przyj膮艂em jego nazwisko. Nie chcia艂em nazwiska ojca. Nigdy nie nale偶a艂em do ojca.
- Nikt nie nale偶y do nikogo - odpowiedzia艂 Cleve. - Nale偶ysz do samego siebie.
- Ale to nieprawda. - Bili nieznacznie wzruszy艂 ramionami, wpatruj膮c si臋 w os艂onecznion膮 艣cian臋. M贸wi艂 z absolutn膮 pewno艣ci膮 i cho膰 jego g艂os by艂 mi臋kki, stwierdzenie to nie podlega艂o najmniejszej dyskusji. - Nale偶臋 do dziadka. Zawsze do niego nale偶a艂em.
- Nie by艂o ci臋 jeszcze na 艣wiecie, kiedy go...
- To bez znaczenia. Przychodzimy i odchodzimy. To bez znaczenia.
Przychodzimy i odchodzimy, zastanawia艂 si臋 Cleve. Czy Tait mia艂 na my艣li 偶ycie i 艣mier膰? Nie m贸g艂 o to zapyta膰. Billy m贸wi艂 ca艂y czas, tym samym, cichym lecz napi臋tym, g艂osem.
- Oczywi艣cie, by艂 winny. Nie w ten spos贸b, o kt贸rym my艣leli, lecz winny. Wiedzia艂, czym jest i do czego jest zdolny; na tym polega wina, prawda? Zabi艂 cztery osoby. A przynajmniej za to go powiesili.
- To znaczy, 偶e zabi艂 wi臋cej?
Bili zn贸w nieznacznie wzruszy艂 ramionami, najwyra藕niej cyfry nie mia艂y 偶adnego znaczenia.
- Ale nikt nie sprawdzi艂, gdzie go z艂o偶ono na wieczny spoczynek. To nie w porz膮dku, co? Ich to chyba nic nie obchodzi艂o. A rodzina by艂a pewnie szcz臋艣liwa, 偶e si臋 go pozby艂a. Od pocz膮tku my艣la艂a, 偶e mia艂 藕le w g艂owie. Ale on nie mia艂 藕le w g艂owie. Wiem, 偶e nie mia艂. Mam jego r臋ce, jego oczy. Tak m贸wi艂a mama. Opowiedzia艂a mi o nim wszystko, wiesz, tu偶 przed 艣mierci膮. M贸wi艂a mi o tym, o czym nigdy przedtem nikomu nie opowiada艂a; m贸wi艂a mi o tym dlatego, 偶e mam takie oczy... - przerwa艂 i przy艂o偶y艂 d艂o艅 do ust jakby dr偶膮ce 艣wiat艂o na 艣cianie zahipnotyzowa艂o go, 偶eby si臋 nie wygada艂.
- Co ci m贸wi艂a matka? - przycisn膮艂 Cleve. Billy sprawia艂 wra偶enie, jakby rozwa偶a艂 r贸偶ne odpowiedzi nim oferowa艂 t臋 jedn膮:
- Tylko tyle, 偶e pod pewnymi wzgl臋dami jeste艣my podobni.
- To znaczy szaleni? - To nie by艂 tylko 偶art.
- Co艣 takiego. - Bili nadal nie odrywa艂 wzroku od 艣ciany. Westchn膮艂 i pozwoli艂 sobie na kolejne wyznanie. - Dlatego tu przyszed艂em. 呕eby dziadek wiedzia艂, 偶e nie zosta艂 zapomniany.
- Przyszed艂em? O czym ty m贸wisz? Zosta艂e艣 z艂apany i os膮dzony. Nie mia艂e艣 wyboru.
艢wiat艂o na 艣cianie zgas艂o, jakby przez s艂o艅ce przesun臋艂a si臋 chmura. Billy spojrza艂 na Cleve'a. S艂o艅ce 艣wieci艂o tu, w jego oczach.
- Pope艂ni艂em przest臋pstwo, 偶eby tu przyj艣膰 - wyzna艂. - Z premedytacj膮.
Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Co za nieprawdopodobne stworzenie!
- Pr贸bowa艂em wcze艣niej, dwukrotnie. Zabra艂o mi to troch臋 czasu. Ale w ko艅cu si臋 dosta艂em, prawda?
- Nie r贸b ze mnie durnia, Billy - ostrzeg艂 Cleve.
- Nie robi臋. - Billy wsta艂. Wydawa艂 si臋 l偶ejszy, jakby opowiadaj膮c to wszystko zrzuci艂 z siebie jaki艣 ci臋偶ar i nawet u艣miecha艂 si臋 wahaj膮ce m贸wi膮c - by艂e艣 dla mnie dobry. Nie my艣l, 偶e o tym nie wiem. Jestem wdzi臋czny. A teraz - m贸wi膮c to spojrza艂 Clevowi prosto w oczy chc臋 wiedzie膰, gdzie s膮 groby. Dowiedz si臋 tego i ju偶 si臋 do ciebie nie odezw臋. Obiecuj臋.
Cleve nie wiedzia艂 niemal nic o wi臋zieniu i jego historii, ale zna艂 kogo艣, kto wiedzia艂. By艂 pewien cz艂owiek nazwiskiem Biskup - tak z偶yty ze wsp贸艂wi臋藕niami, 偶e nazwisko sta艂o si臋 jego przydomkiem - kt贸ry cz臋sto przebywa艂 w warsztatach razem z Clevem. Biskup wychodzi艂 i wraca艂 do wi臋zienia przez wi臋kszo艣膰 ze swych ponad czterdziestu lat, karany g艂贸wnie za drobne wykroczenia i, z ca艂ym fatalizmem jednonogiego, kt贸ry po艣wi臋ci艂 偶ycie studiom nad monopedi膮, sta艂 si臋 ekspertem od wi臋zie艅 i systemu penitencjarnego. Niewiele informacji zaczerpn膮艂 z ksi膮偶ek. Wi臋kszo艣膰 jego wiedzy pochodzi艂a od starych wi臋ziennych wyjadaczy, pragn膮cych tylko przegada膰 d艂ugie godziny i - naturaln膮 rzeczy kolej膮 - Biskup sta艂 si臋 chodz膮c膮 encyklopedi膮 zbrodni i kary. Ze swej wiedzy uczyni艂 zaw贸d i sprzedawa艂 j膮 w starannie odmierzonych fragmentach; czasami jako geograficzn膮 informacj臋 dla uciekiniera, czasami jako wi臋zienn膮 mitologi臋 bezbo偶nemu wsp贸艂wi臋藕niowi w poszukiwaniu miejscowego b贸stwa. Cleve odszuka艂 go i zap艂aci艂 mu: tytoniem i obietnic膮 przys艂ug na 偶yczenie.
- Co mog臋 dla ciebie zrobi膰? - zapyta艂 go Biskup. By艂 gruby, ale nie nalany. Cienkie jak s艂omka papierosy, kt贸re bez przerwy skr臋ca艂, gin臋艂y w jego grubych paluchach rze藕nika, umazanych nikotyn膮 na br膮zowo.
- Chc臋 si臋 dowiedzie膰 wszystkiego o tych, kt贸rych tu powieszono.
Biskup u艣miechn膮艂 si臋.
- Takie wspania艂e historie. I zacz膮艂 opowiada膰.
***
W istotnych kwestiach Billy mia艂 niemal zupe艂n膮 racj臋. W Pantonville wykonywano wyroki 艣mierci a偶 do po艂owy stulecia, ale barak, w kt贸rym wieszano ludzi, dawno ju偶 zosta艂 zburzony. W tym miejscu znajdowa艂o si臋 teraz Biuro Nadzoru S膮dowego w pawilonie B. Je艣li chodzi o histori臋 r贸偶 Crippena, to w niej tak偶e by艂a prawda. Przed stoj膮c膮 na terenie wi臋zienia szop膮 w kt贸rej, jak poinformowa艂 Cleve'a Biskup, przechowywano narz臋dzia ogrodnicze, znajdowa艂 si臋 ma艂y skrawek trawy, po艣rodku kt贸rego r贸s艂 krzak r贸偶 zasadzony (w tym momencie Biskup przyzna艂 si臋, 偶e nie potrafi rozr贸偶ni膰 rzeczywisto艣ci od legendy) celem upami臋tnienia doktora Crippena, powieszonego w 1910 roku.
-I tam s膮 groby? - zapyta艂 Cleve.
- Nie, nie - zaprotestowa艂 Biskup i jednym poci膮gni臋ciem zredukowa艂 o po艂ow臋 kolejnego ze swych cieniutkich papieros贸w.
- Groby znajduj膮 si臋 przy murze, po lewej za szop膮. Jest tam d艂ugi trawnik, musia艂e艣 go widzie膰.
- Bez nagrobk贸w?
- Oczywi艣cie. Tych grob贸w nigdy nie oznaczano. Tylko naczelnik wie, kto jest gdzie pochowany, a on i tak najprawdopodobniej zgubi艂 plany. - Z kieszeni na piersiach swej wi臋ziennej koszuli Biskup wygrzeba艂 puszk臋 z tytoniem i zacz膮艂 skr臋ca膰 kolejnego papierosa z tak膮 rutyn膮, 偶e nie musia艂 nawet patrze膰 na to, co robi.
- Nikomu nie wolno przyj艣膰 tam i op艂akiwa膰 pogrzebanych, rozumiesz? Co z oczu, to z serca, taki mieli pomys艂. Ale, oczywi艣cie, inaczej to wygl膮da. Ludzie zapominaj膮 premier贸w, ale pami臋taj膮 morderc贸w. Spacerujesz sobie po trawniku, a dwa metry pod twymi stopami le偶膮 najbardziej znani zab贸jcy, jacy kiedykolwiek st膮pali po tej zielonej, przemi艂ej ziemi. A nad nimi nie ma nawet krzy偶a. To zbrodnia, prawda?
- Wiesz kto jest tam pochowany?
- Bardzo gro藕ni d偶entelmeni - odpowiedzia艂 mu Biskup, jakby z sympatii ostrzega艂 przed skutkami ich nieuczciwo艣ci.
- S艂ysza艂e艣 o cz艂owieku nazwiskiem Edgar Tait? Biskup uni贸s艂 brwi, czo艂o si臋 mu pofa艂dowa艂o.
- 艢wi臋ty Tait? Tak, oczywi艣cie. Nietrudno go zapami臋ta膰.
- Co o nim wiesz?
- Zabi艂 偶on臋, a p贸藕niej dzieci. Zak艂u艂 ich no偶em, jak mnie tu widzisz.
- Wszystkich?
Biskup wsadzi艂 艣wie偶o skr臋conego papierosa mi臋dzy grube wargi-
- Mo偶e nie wszystkich. - Zmru偶y艂 oczy, stara艂 si臋 przypomnie膰
sobie szczeg贸艂y. - Mo偶e jedno z nich prze偶y艂o. Zdaje si臋, 偶e c贸rka.
- Wzruszy艂 ramionami, lekcewa偶膮c spraw臋.- Niezbyt dobrze pami臋tam ofiary. Ale kto je pami臋ta? - Spojrza艂 t臋pymi oczami w oczy Cleve'a. - Dlaczego akurat Tait tak bardzo ci臋 interesuje? Powieszono go przed wojn膮.
- W tysi膮c dziewi臋膰set trzydziestym si贸dmym. Niewiele z niego zosta艂o, co?
Biskup podni贸s艂 palec w ostrzegawczym ge艣cie.
- To nie tak. Widzisz, ziemia na kt贸rej zbudowano to wi臋zienie
ma pewne specjalne w艂a艣ciwo艣ci. Pogrzebane tu cia艂a nie gnij膮 jak wsz臋dzie indziej.
Cleve zerkn膮艂 na Biskupa z niedowierzaniem.
- To prawda - potwierdzi艂 grubas 艂agodnie. - Dowiedzia艂em si臋 tego z absolutnie pewnego 藕r贸d艂a. Uwierz mi, ile razy musieli tu ekshumowa膰 zw艂oki, zawsze znajdowali cia艂o w niemal doskona艂ym stanie. - Przerwa艂, 偶eby zapali膰 papierosa, zaci膮gn膮艂 si臋 i wypu艣ci艂 dym wraz z nast臋pnymi s艂owami. - Kiedy nadejdzie koniec 艣wiata, dobrzy ludzie z Marylebone i Camden Town wstan膮 przegnili do ko艣ci. A 藕li? Pobiegn膮 na S膮d Ostateczny tak 艣wie偶y, jak w dniu 艣mierci. - Ten perwersyjny obraz najwyra藕niej go zachwyci艂. Okr膮g艂a twarz pomarszczy艂a mu si臋 z rado艣ci i pofa艂dowa艂a. - Ach, i kogo nazw膮 wtedy pot臋pionym?
Cleve nigdy nie dowiedzia艂 si臋 dok艂adnie, jakich argument贸w u偶y艂 Billy, by dosta膰 prac臋 w grupie ogrodniczej; w ka偶dym razie uda艂o mu si臋 j膮 dosta膰. By膰 mo偶e zwr贸ci艂 si臋 bezpo艣rednio do Mayflowera, kt贸ry z kolei wyja艣ni艂 prze艂o偶onym, 偶e ch艂opak jest wystarczaj膮co pewny, by pu艣ci膰 go na 艣wie偶e powietrze. Niezale偶nie od tego, jaki numer wyci膮艂, w po艂owie tygodnia - zaraz po tym, jak Cleve pozna艂 szczeg贸艂y dotycz膮ce grob贸w - w ch艂odny kwietniowy poranek, Billy kosi艂 traw臋.
Wydarzenia tego ranka rozesz艂y si臋 w postaci plotek ju偶 w czasie wolnym. Cleve us艂ysza艂 t臋 histori臋 z trzech niezale偶nych 藕r贸de艂, z kt贸rych 偶adnego nie by艂o na miejscu wypadku. Opowie艣ci r贸偶ni艂y si臋 mi臋dzy sob膮 pewnymi cechami indywidualnymi, ale niew膮tpliwie nale偶a艂y do tego samego gatunku. Fakty wygl膮da艂y jak nast臋puje:
Grupa ogrodnicza, sk艂adaj膮c膮 si臋 z czterech wi臋藕ni贸w nadzorowanych przez jednego stra偶nika, porusza艂a si臋 mi臋dzy barakami, przycinaj膮c traw臋 i piel膮c grz膮dki przed wiosennymi sadzeniami. Nadz贸r najwyra藕niej nie by艂 zbyt dok艂adny, bowiem min臋艂o kilka minut, nim stra偶nik w og贸le zorientowa艂 si臋, 偶e jeden z jego podopiecznych wymkn膮艂 si臋 z grupy i przepad艂. Podniesiono alarm, rozpocz臋to poszukiwania, nie musiano jednak szuka膰 daleko. Tait nie pr贸bowa艂 ucieka膰, a je艣li nawet pr贸bowa艂, to przeszkodzi艂 mu w tym jaki艣 atak, kt贸ry ca艂kowicie zbi艂 go z n贸g. Znaleziono go (w tym momencie w opowie艣ciach pojawi艂y si臋 zasadnicze r贸偶nice) na du偶ym kawa艂ku trawnika przy murze. Le偶a艂 na trawie. Niekt贸re z opowie艣ci g艂osi艂y, 偶e twarz mia艂 czarn膮, le偶a艂 skulony i prawie odgryz艂 sobie j臋zyk; inne, 偶e le偶a艂 twarz膮 w d贸艂, gada艂 do ziemi, p艂aka艂 i m贸wi艂 co艣 pieszczotliwym tonem. Wszyscy zgodzili si臋 jednak, 偶e ch艂opak postrada艂 zmys艂y.
Takie plotki uczyni艂y z Cleve'a o艣rodek zainteresowania, co go bynajmniej nie zachwyci艂o. Przez nast臋pny dzie艅 nie mia艂 prawie chwili dla siebie; wszyscy chcieli wiedzie膰, jak to jest, kiedy dzieli si臋 cel臋 z wariatem. Cleve pr贸bowa艂 wyt艂umaczy膰, 偶e nie ma nic do powiedzenia. Tait by艂 idealnym wsp贸艂wi臋藕niem, m贸wi艂; spokojnym, niewymagaj膮cym, niew膮tpliwie normalnym. Powt贸rzy艂 to Mayfiowerowi, a potem i doktorowi, kiedy przyciskali go nast臋pnego dnia. Nie pu艣ci艂 pary z ust na temat zainteresowania Taita grobami i specjalnie postara艂 si臋 o spotkanie z Biskupem, by sk艂oni膰 go do podobnej wstrzemi臋藕liwo艣ci w s艂owach. Biskup wyrazi艂 zgod臋 na jego pro艣b臋 pod warunkiem, 偶e w odpowiednim czasie pozna ca艂膮 histori臋, co Cleve obieca艂 mu z przyjemno艣ci膮. Jak przysta艂o na osob臋, kt贸ra przyznawa艂a si臋 do przynale偶no艣ci do stanu duchownego, Biskup zwyk艂 by艂 dotrzymywa膰 s艂owa.
Billy znik艂 na dwa dni. W mi臋dzyczasie znik艂 tak偶e Mayflower, bez 偶adnego wyt艂umaczenia. Na jego miejsce, z pawilonu D, przyszed艂 m臋偶czyzna nazwiskiem Devlin, poprzedzony przez fal臋 plotek z kt贸rych wynika艂o, 偶e lito艣膰 nie jest dominuj膮c膮 cech膮 jego charakteru. Plotki te potwierdzi艂y si臋 podczas rozmowy, na kt贸r膮 Devlin wezwa艂 Cleve'a w dniu powrotu Billy'ego.
- Powiedziano mi, 偶e wy i Tait jeste艣cie blisko - stwierdzi艂 Devlin. Twarz mia艂 mniej wi臋cej tak wyrazist膮 jak bry艂a granitu.
- Niedok艂adnie, prosz臋 pana.
- Nie mam zamiaru pope艂ni膰 pomy艂ki Mayflowera, Smith. Je艣li o mnie chodzi, Tait to k艂opoty. Mam zamiar obserwowa膰 go jak jastrz膮b, a kiedy mnie tu nie b臋dzie, wy mnie zast膮picie, zrozumiano? Wystarczy, 偶eby zrobi艂 zeza, i przechodzi do historii. Za艂apie si臋 na poci膮g duch贸w, nim zd膮偶y pierdn膮膰. Czy jasno si臋 wyra偶am?
- Odwiedzi艂e艣 rodzinny gr贸b, co?
Billy straci艂 w szpitalu na wadze, a jego chude cia艂o nie bardzo potrafi艂o pogodzi膰 si臋 z t膮 strat膮. Koszula wisia艂a mu na ramionach, pasek spodni zapi臋ty mia艂 na ostatni膮 dziurk臋. To, 偶e zeszczupla艂, jeszcze bardziej podkre艣la艂o jego fizyczn膮 delikatno艣膰; Cleve pomy艣la艂, 偶e by go znokautowa膰 wystarczy艂oby pog艂aska膰 po twarzy. Jego twarz zyska艂a za to wyraz rozpaczliwego napi臋cia; sprawia艂a wra偶enie, 偶e sk艂ada si臋 wy艂膮cznie z oczu, kt贸re nie roz艣wietla艂y si臋 ju偶 w blasku s艂o艅ca. Znik艂 z nich te偶 sztuczny wyraz t臋poty, zast膮piony niesamowitym skupieniem.
- Zada艂em ci pytanie.
- S艂ysza艂em ci臋 - powiedzia艂 Billy. Dzie艅 by艂 pochmurny, ale ch艂opak i tak patrzy艂 w 艣cian臋. - Tak, je艣li musisz wiedzie膰, odwiedzi艂em rodzinny gr贸b.
- Devlin kaza艂 mi ci臋 obserwowa膰. Chce ci臋 st膮d przenie艣膰. By膰 mo偶e nawet do innego wi臋zienia.
- Przenie艣膰? - nagi strach w oczach Billego by艂 tak intensywny, 偶e po paru sekundach Cleve opu艣ci艂 wzrok. - Do innego wi臋zienia?
- Najprawdopodobniej.
-Nie mog膮!
- Och, mog膮. Nazywaj膮 to poci膮giem duch贸w. W jednej chwili jeste艣 tutaj, a w nast臋pnej ju偶 ci臋 nie ma.
- Nie! - D艂onie ch艂opca zacisn臋艂y si臋 w pi臋艣ci. Dosta艂 dreszczy i przez chwil臋 Cleve ba艂 si臋, 偶e nast膮pi艂 drugi atak. Lecz Billy, najwyra藕niej samym wysi艂kiem woli, opanowa艂 dr偶enie, odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na wsp贸艂wi臋藕nia. Guzy, kt贸re nabi艂 mu Lowell, zblad艂y do jasnej 偶贸艂ci, ale wcale nie zamierza艂y znikn膮膰; nieogolone policzki pokryte mia艂 rzadkimi, jasnobrudnymi w艂osami. Patrz膮c na niego, Cleve poczu艂 niepo偶膮dany przyp艂yw troski.
-M贸w.
- Co mam ci powiedzie膰? - zapyta艂 Billy.
- Co si臋 zdarzy艂o na grobach.
- Zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie. Zemdla艂em. Ockn膮艂em si臋 w szpitalu.
- Im te偶 to powiedzia艂e艣?
- Bo to prawda.
- S艂ysza艂em co innego. Dlaczego nie powiesz mi, jak by艂o naprawd臋? Chc臋, 偶eby艣 mi ufa艂.
- Ufam ci — powiedzia艂 ch艂opak. - Ale zrozum, musz臋 zachowa膰 tajemnic臋. To sprawa mi臋dzy nim a mn膮.
- Mi臋dzy tob膮 i Edgarem? - zapyta艂 Cleve, a Billy przytakn膮艂 skinieniem g艂owy. - Cz艂owiekiem, kt贸ry wymordowa艂 rodzin臋, z wyj膮tkiem twojej matki?
Billy by艂 najwyra藕niej zdumiony zakresem wiedzy Cleve'a.
- Tak - powiedzia艂 po chwili namys艂u. - Tak, zabi艂 ich wszystkich. Zabi艂by i mam臋, gdyby nie uciek艂a. Chcia艂 wymaza膰 rodzin臋 z powierzchni ziemi. 呕eby nie zosta艂 nikt ze z艂膮 krwi膮.
- To twoja krew jest z艂a?
Billy pozwoli艂 sobie na najmniejszy z u艣miech贸w.
- Nie - powiedzia艂. - Nie s膮dz臋. Dziadek pope艂ni艂 omy艂k臋. Czasy
si臋 zmieni艂y, nie?
To rzeczywi艣cie szaleniec, pomy艣la艂 Cleve. Billy zareagowa艂 na ten wyrok z szybko艣ci膮 b艂yskawicy.
- Nie zwariowa艂em. Powiedz im to. Powiedz Devlinowi i ka偶demu, kto zapyta. Powiedz im, 偶e jestem 艂agodny jak baranek. -W jego oczach p艂on膮艂 gniew. Nie by艂o w nich nic z 艂agodno艣ci, ale Cleve nie wypowiedzia艂 tej my艣li. - Nie mog膮 mnie przenie艣膰, Cleve. Nie teraz kiedy jestem ju偶 tak blisko. Mam tu co艣 do za艂atwienia. Co艣 bardzo wa偶nego.
- Robisz interesy ze zmar艂ym?
- Robi臋 interesy ze zmar艂ym.
Niezale偶nie od tego, co wyzna艂 Clevowi, Billy zachowywa艂 i ca艂kowite milczenie wobec reszty wi臋藕ni贸w. Nie odpowiada艂 ani na pytania, ani na obelgi; poza pustej oboj臋tno艣ci, kt贸r膮 przybra艂, okaza艂a si臋 bezb艂臋dna. Imponowa艂 Clevowi, kt贸ry zdecydowa艂, 偶e ch艂opak ma przysz艂o艣膰 jako aktor, je艣li oczywi艣cie nie zechce po艣wi臋ci膰 si臋 karierze profesjonalnego wariata.
Tylko napi臋cie, zwi膮zane z konieczno艣ci膮 ukrywania niedawno zrodzonego poczucia konieczno艣ci osi膮gni臋cia celu, zostawia艂o coraz widoczniejsze oznaki: si艅ce pod oczami, mechaniczne ruchy, zamy艣lenie i kamienne milczenie. Doktor, do kt贸rego chodzi艂 Billy, rozpozna艂 objawy bezb艂臋dnie, postawi艂 diagnoz臋: depresja i ostra bezsenno艣膰, i zapisa艂 艣rodki uspakajaj膮ce oraz nasenne. Billy dawa艂 lekarstwa Clevowi twierdz膮c, 偶e sam ich nie potrzebuje. Cleve by艂 mu za to wdzi臋czny. Po raz pierwszy od miesi臋cy sypia艂 dobrze. Nie przeszkadza艂y mu szlochy i krzyki wsp贸艂wi臋藕ni贸w.
A jego przyja藕艅 z ch艂opakiem, zawsze szcz膮tkowa, z dnia na dzie艅 ogranicza艂a si臋 do prostej uprzejmo艣ci. Cleve czu艂, jak Billy ca艂kowicie zamyka si臋 w sobie, jak 艣wiat fizyczny coraz mniej go interesuje. Nie po raz pierwszy by艂 艣wiadkiem takiej ucieczki. Jego szwagierka, Rosanna, trzy lata temu zmar艂a na raka 偶o艂膮dka; choroba rozwija艂a si臋 d艂ugo i - a偶 do ostatnich tygodni - stopniowo. Nie by艂 z ni膮 zaprzyja藕niony i by膰 mo偶e w艂a艣nie ten brak cieplejszych uczu膰 spowodowa艂, 偶e - w odr贸偶nieniu od reszty rodziny - m贸g艂 si臋 jej przygl膮da膰 z dystansem. Zaskoczy艂o go, jak systematycznie Rosanna przygotowywa艂a si臋 na 艣mier膰, jak ogranicza艂a zasi臋g uczu膰 tak, 偶e w ko艅cu obejmowa艂y tylko osoby najbli偶sze: dzieci i ksi臋dza. Inni, w tym tak偶e jej m膮偶 od czternastu lat, zostali z tego kr臋gu wykluczeni.
***
Teraz dostrzega艂 ten sam spok贸j i oszcz臋dno艣膰 w Billyrn. Jak cz艂owiek, kt贸ry przygotowuj膮c si臋 do przekroczenia bezwodnej pustyni, oszcz臋dza ka偶d膮 cz膮stk臋 energii i nie mo偶e pozwoli膰 sobie, by marnowa膰 j膮 nawet jednym niepotrzebnym gestem, ch艂opak zamyka艂 si臋 w sobie. By艂o to a偶 niesamowite i Cleve coraz bardziej ba艂 si臋 przebywania z Billyrn w jednej celi o wymiarach cztery na dwa i p贸艂 metra. Zbyt przypomina艂o to dzielenie z kim艣 celi 艣mierci.
Ulg臋 dawa艂y mu tylko 艣rodki uspakajaj膮ce. Billy ch臋tnie i skutecznie czarowa艂 doktora i lekarstw mu nie brakowa艂o. Gwarantowa艂y Clevowi wspania艂y odpoczynek. I - przynajmniej przez kilka dni - nic mu si臋 nie 艣ni艂o.
A p贸藕niej przy艣ni艂o mu si臋 miasto.
Ale miasto nie pojawi艂o si臋 od razu. Najpierw zobaczy艂 pustyni臋. Wielk膮, pust膮 przestrze艅 niebieskoczamego piasku, kt贸ry rani艂 mu stopy przy ka偶dym kroku, popychany zimnym wiatrem wype艂nia艂 nos, oczy, w艂osy. We 艣nie wiedzia艂, 偶e ju偶 tu kiedy艣 by艂. Jego senne ja samo rozpoznawa艂o monotonny ocean nagich wydm, pozbawiony 艣lad贸w obecno艣ci ro艣lin i ludzi. Lecz poprzednio przebywa艂 tu z przewodnikami (a przynajmniej tak mu si臋 zaczyna艂o wydawa膰) a teraz by艂 sam. Chmury wisia艂y nad jego g艂ow膮, ci臋偶kie i ciemnoszare; s艂o艅ce nie mog艂o si臋 przez nie przedrze膰. Mia艂 wra偶enie, 偶e godzinami szed艂 przez wydmy; ostry piasek rozkrwawi艂 stopy, zasypywa艂 cia艂o i nadawa艂 mu odcie艅 b艂臋kitu. Kiedy by艂 ju偶 tak zm臋czony, 偶e nie m贸g艂 niemal zrobi膰 kroku, zobaczy艂 ruiny i poszed艂 w ich kierunku.
Nie by艂a to oaza. Na ulicach nie znalaz艂 niczego, 艣wiadcz膮cego o szcz臋艣ciu i o plonach: ani kwitn膮cych drzew, ani szeleszcz膮cych fontann. Miasto by艂o po prostu zbiorem dom贸w lub kawa艂k贸w dom贸w - czasami ca艂ych pi臋ter, czasami fragment贸w mieszka艅 -stoj膮cych obok siebie w parodii miejskiej zabudowy. Panowa艂 tu architektoniczny miszmasz: pi臋kne pa艂ace w stylu angielskim sta艂y ko艂o gro藕nych blok贸w z powypalanymi mieszkaniami, obok kt贸rych Cleve widzia艂 dom wyrwany z szeregowej zabudowy, doskonale zachowany (w oknie wci膮偶 jeszcze siedzia艂 porcelanowy pies) z przylegaj膮cym do niego luksusowym apartamentem z najwy偶szego pi臋tra wie偶owca. Wszystkie budynki ucierpia艂y podczas przenoszenia z ich w艂a艣ciwego miejsca: 艣ciany by艂y pop臋kane, a przez szczeliny mo偶na by艂o zajrze膰 do wn臋trz mieszka艅, schody pi臋艂y si臋 w niebo nie prowadz膮c nigdzie, wiatr otwiera艂 i zamyka艂 drzwi, przez kt贸re nigdzie si臋 nie wchodzi艂o ani z nik膮d nie wychodzi艂o.
Lecz by艂o tu 偶ycie. Cleve o tym wiedzia艂. 呕y艂y tu nie tylko jaszczurki, szczury i motyle - wszystkie bia艂e - kt贸re lata艂y i 艣lizga艂y si臋 przed Clevem, id膮cym po opustosza艂ych ulicach; 偶yli tu tak偶e ludzie. I chocia偶 nikogo nie widzia艂, a w ka偶dym razie nie podczas pierwszej wizyty, czu艂, 偶e ka偶dy jego krok jest obserwowany.
Podczas drugich odwiedzin w mie艣cie jego sennemu ja oszcz臋dzono w臋dr贸wki po pustyni; Cleve od razu znalaz艂 si臋 w mie艣cie. Jego nogi, prowadzone prost膮 drog膮, sz艂y swym w艂asnym 艣ladem z pierwszej wizyty. Tej nocy wiej膮cy tu zawsze wiatr by艂 silniejszy. W jego podmuchach powiewa艂y koronkowe firanki w jednym oknie, dzwoni艂o chi艅skie 艣wiecide艂ko zawieszone w innym. Wiatr ni贸s艂 te偶 g艂osy: potworne, obco brzmi膮ce d藕wi臋ki, dobiegaj膮ce z jakiego艣 odleg艂ego miejsca, le偶膮cego daleko za miastem. S艂ysz膮c te j臋ki i szlochy, przypominaj膮ce odg艂osy wydawane przez oszala艂e dzieci, Cleve czu艂 wdzi臋czno艣膰 dla ulic i budynk贸w tylko za to, 偶e je zna艂, bo nie ofiarowywa艂y mu przecie偶 偶adnej pociechy. Nie mia艂 najmniejszej ochoty, by gdzie艣 wej艣膰, czy s艂ysza艂 g艂osy, czy te偶 ich nie s艂ysza艂; nie mia艂 ochoty odkry膰, co wyr贸偶ni艂o te fragmenty budynk贸w tak, 偶e zosta艂y przeniesione ze swego normalnego otoczenia i stan臋艂y w艣r贸d tej przewiewanej wiatrem pustki.
A jednak, gdy ju偶 raz znalaz艂 si臋 tam we 艣nie, jego umys艂 przenosi艂 si臋 tam noc po nocy; zawsze szed艂, zawsze mia艂 pokrwawione stopy, zawsze widzia艂 tylko szczury, jaszczurki i motyle; przy ka偶dym progu le偶a艂y nawiane kupki czarnego piachu, czarny piach gromadzi艂 si臋 w przedpokojach i pokojach, zawsze niezmiennych. Z tego, co uda艂o mu si臋 dojrze膰 przez rozsuni臋te firanki lub rozwalone 艣ciany wnioskowa艂, 偶e wn臋trza te jakby zamar艂y w jednej, najwa偶niejszej chwili: na stole, zastawionym dla trzech os贸b, pozosta艂 niedojedzony obiad (nie pokrojony kurczak, ci膮gle paruj膮ce sosy), w 艂azience la艂 si臋 prysznic i bezustannie hu艣ta艂a lampa, w pokoju, kt贸ry wygl膮da艂 jak gabinet prawnika co艣, co mog艂o by膰 ma艂ym pieskiem lub mo偶e peruk膮, poniewiera艂o si臋 po pi臋knym dywanie, kt贸rego skomplikowany wz贸r by艂 ju偶 na wp贸艂 wy偶arty przez piach.
Tylko raz Cleve widzia艂 w mie艣cie innego cz艂owieka, a by艂 nim Billy. Do spotkania dosz艂o w dziwnych okoliczno艣ciach. Pewnej nocy, 艣ni膮c o ulicach miasta, Cleve zacz膮艂 si臋 budzi膰. Billy nie spa艂, sta艂 po艣rodku celi i przygl膮da艂 si臋 przez okno jakiemu艣 艣wiat艂u. Nie by艂o to 艣wiat艂o ksi臋偶yca, lecz o艣wietla艂o go jak ksi臋偶yc. Twarz Billy'ego obr贸cona by艂a w stron臋 okna, usta mia艂 otwarte, a oczy zamkni臋te. Cleve mia艂 tylko tyle czasu, by zauwa偶y膰 trans, w jakim najwyra藕niej znajdowa艂 si臋 ch艂opak, nim zadzia艂a艂y 艣rodki i zn贸w pogr膮偶y艂 si臋 we 艣nie. Najwyra藕niej jednak zabra艂 ze sob膮 ten fragment rzeczywisto艣ci, zgarn膮艂 ch艂opca w sw贸j sen. Kiedy zn贸w dotar艂 do miasta, Billy Tait ju偶 tam na niego czeka艂; sta艂 na ulicy, twarz mia艂 uniesion膮 ku ponuremu, zachmurzonemu niebu, usta otwarte i zamkni臋te oczy.
Ten obraz trwa艂 tylko chwil臋. W nast臋pnej ch艂opiec by艂 ju偶 daleko, spod jego but贸w unosi艂y si臋 w g贸r臋 czarne chmury piasku. Cleve zawo艂a艂 go, lecz Billy nadal ucieka艂, nie dbaj膮c o jego krzyki i - z t膮 niewyt艂umaczaln膮 wszechwiedz膮, kt贸r膮 przynosz膮 sny - Cleve wiedzia艂, dok膮d zmierza. Tam, na granic臋 miasta, gdzie przerzedza艂y si臋 domy i zaczyna艂a pustynia. Mo偶e ma zamiar spotka膰 przyjaci贸艂, kt贸rych przywia艂 tu ten straszny wiatr. Nic nie mog艂o sk艂oni膰 Cleve'a do po艣cigu, lecz nie chcia艂 traci膰 kontaktu z jedynym cz艂owiekiem, jakiego spotka艂 na razie na pustych ulicach. Zawo艂a艂 Billy'ego jeszcze raz, g艂o艣niej.
Tym razem poczu艂 czyj膮艣 r臋k臋 na ramieniu i zadr偶a艂 ze strachu nim zorientowa艂 si臋, 偶e jest w swej celi i 偶e kto艣 go budzi.
- Wszystko w porz膮dku - powiedzia艂 Billy. - Co艣 ci si臋 艣ni艂o. Cleve pr贸bowa艂 otrz膮sn膮膰 si臋 z obrazu miasta, lecz przez kilka strasznych sekund sen zmiesza艂 si臋 z rzeczywisto艣ci膮 i, patrz膮c na Billy'ego, Cleve widzia艂, jak jego w艂osy rozwiewa wiatr, kt贸ry nie m贸g艂, nie mia艂 prawa, wia膰 w zamkni臋tej celi.
- Co艣 ci si臋 艣ni艂o - powt贸rzy艂 ch艂opak. - Obud藕 si臋. Cleve siad艂 na pryczy, dr偶膮c. Miasto znika艂o z jego pami臋ci -ju偶 prawie ca艂kiem znik艂o - lecz nim to si臋 sta艂o poczu艂 niewzruszon膮 pewno艣膰, 偶e Billy wiedzia艂, z jakiego snu go budzi, 偶e byli razem przez kilka bardzo kr贸tkich chwil.
- Wiesz, prawda? - przem贸wi艂 oskar偶aj膮ce do bladej twarzy przy jego boku.
Billy sprawia艂 wra偶enie zdumionego.
- O czym ty m贸wisz?
Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Im dalej odbiega艂 go sen, tym bardziej jego podejrzenia wydawa艂y mu si臋 nieuzasadnione. A mimo to, gdy spojrza艂 na chud膮 d艂o艅 ch艂opca, ci膮gle obejmuj膮c膮 jego rami臋, spodziewa艂 si臋 dostrzec pod jego paznokciami piach miasta. Ale by艂 tam tylko brud.
W膮tpi艂 d艂ugo po tym, gdy rozs膮dek powinien ju偶 wygna膰 mu z g艂owy wszystkie w膮tpliwo艣ci. Cleve zorientowa艂 si臋, 偶e od tamtej nocy obserwuje Billy'ego znacznie bli偶ej, 偶e czeka, a偶 nieostro偶ne s艂owo lub spojrzenie zdradzi mu natur臋 gry, kt贸ra najwyra藕niej si臋 tu toczy艂a. Obserwacje te pozbawione by艂y jednak sensu. Po tamtej nocy Billy sta艂 si臋 ju偶 ca艂kiem niedost臋pny; sta艂 si臋 -jak Rosanna -zamkni臋t膮 ksi臋g膮, niczym nie zdradzaj膮c膮 natury swego tajemnego 艣wiata. Jedyn膮, do艣膰 okr臋偶n膮 aluzj膮 do wydarze艅 tej nocy, by艂a si艂a, z jak膮 przekonywa艂 Cleve'a, 偶e powinien koniecznie bra膰 艣rodki nasenne.
- Musisz spa膰 — powiedzia艂 kiedy艣, gdy wr贸ci艂 ze szpitala z odnowionym zapasem. - We藕 je.
- Ty te偶 musisz spa膰 - Cleve postanowi艂 sprawdzi膰, jak daleko mo偶e si臋 posun膮膰 ch艂opiec. - Ju偶 wcale tego nie potrzebuj臋.
- Ale偶 potrzebujesz - nalega艂 Billy, wyci膮gaj膮c przed siebie fiolk臋. - Przecie偶 wiesz, jak strasznie tu ha艂asuj膮.
- Niekt贸rzy m贸wi膮, 偶e one powoduj膮 na艂贸g - o艣wiadczy艂 Cleve, nie przyjmuj膮c fiolki. - Obejd臋 si臋.
- Nie - stwierdzi艂 Billy i Cleve wyczu艂 w tym naleganiu si艂臋, kt贸ra potwierdzi艂a jego najgorsze podejrzenia. Ch艂opak chcia艂, by Cleve bra艂 narkotyki, zawsze tego chcia艂. - Ja sypiam jak dziecko. We藕 je prosz臋. Inaczej si臋 zmarnuj膮.
Cleve wzruszy艂 ramionami.
- Je艣li naprawd臋 chcesz. - Teraz, kiedy jego podejrzenia si臋 potwierdzi艂y, postanowi艂 da膰 si臋 w ko艅cu przekona膰.
- Pewnie.
- To dzi臋kuj臋. — Wzi膮艂 fiolk臋.
Billy u艣miechn膮艂 si臋. W pewnym sensie od tego u艣miechu zacz臋艂o si臋 najgorsze.
Tej nocy na przedstawienie Billy'ego Cleve odpowiedzia艂 l swoim, wk艂adaj膮c sobie do ust 艣rodki nasenne, jak to robi艂 zwykle, ale nie 艂ykaj膮c ich. Kiedy ju偶 po艂o偶y艂 si臋 na pryczy, twarz膮 do 艣ciany, wyj膮艂 je i schowa艂 pod poduszk膮. P贸藕niej uda艂, 偶e zasn膮艂.
Wi臋zienne dni zaczyna艂y si臋 i ko艅czy艂y wcze艣nie; mi臋dzy 贸sm膮 czterdzie艣ci pi臋膰 a dziewi膮t膮 wi臋kszo艣膰 cel w pawilonie czwartym pogr膮偶ona ju偶 by艂a w ciemno艣ci; wi臋藕niowie, zamkni臋ci a偶 do 艣witu, zdani byli na w艂asn膮 pomys艂owo艣膰. Ta noc by艂a spokojniejsza ni偶 wi臋kszo艣膰 innych. Wi臋zie艅 z oddalonej o jedn膮 celi zosta艂 przeniesiony do pawilonu D; wzd艂u偶 korytarza panowa艂a cisza. Cleve czu艂, 偶e nawet bez pomocy pastylek mo偶e zapa艣膰 w sen. Z dolnej pryczy nie dochodzi艂 go nawet najmniejszy d藕wi臋k, co najwy偶ej ciche westchnienie. Nie spos贸b by艂o domy艣le膰 si臋, czy Billy zasn膮艂, czy czuwa. Cleve nie odzywa艂 si臋 i nie porusza艂, tylko od czasu do czasu zerka艂 na fosforyzuj膮c膮 tarcz臋 zegarka. Minuty mija艂y w 偶贸艂wim tempie i zaczyna艂 si臋 coraz powa偶niej niepokoi膰, 偶e wkr贸tce sen, kt贸ry udawa艂, zmieni si臋 w sen prawdziwy. W艂a艣nie si臋 tym martwi艂,
kiedy rzeczywi艣cie zasn膮艂.
Obudzi艂 si臋 po d艂u偶szym czasie. Le偶a艂 chyba w tej samej pozycji - Mia艂 przed oczami 艣cian臋; obdrapana farba uczyni艂a z niej map臋 jakiego艣 nieznanego terytorium. Potrzebowa艂 kilku minut, by zorientowa膰 si臋, gdzie jest. Z dolnej pryczy nie dobiega艂 go najdrobniejszy d藕wi臋k. Staraj膮c si臋 zamaskowa膰 ten gest tak, by wygl膮da艂 na ruch 艣pi膮cego cz艂owieka, Cleve podni贸s艂 r臋k臋 do oczu i spojrza艂 na bladozielone cyfry zegarka. Za pi臋膰 druga. Do 艣witu jeszcze 艂adne par臋 godzin. Przez pe艂ny kwadrans le偶a艂 w pozycji, w kt贸rej si臋 obudzi艂, nas艂uchuj膮c pilnie ka偶dego rozlegaj膮cego si臋 w celi d藕wi臋ku, pr贸buj膮c zlokalizowa膰 Billy'ego. Nie chcia艂 na razie przewr贸ci膰 si臋 na drugi bok i przyjrze膰 si臋 celi, ze strachu, 偶e na jej 艣rodku ch艂opiec b臋dzie sta艂 tak, jak to si臋 zdarzy艂o tej nocy, kiedy 艣ni艂 o mie艣cie.
Noc by艂a cicha, ale przecie偶 nie by艂a to martwa cisza. S艂ysza艂 d藕wi臋k krok贸w; kto艣 spacerowa艂 po celi bezpo艣rednio nad jego cel膮;
w rurach szumia艂a woda, na Caledonian Road wy艂a syrena. Cleve nie m贸g艂 tylko zlokalizowa膰 Billy'ego. Jakby Billy nawet nie oddycha艂.
Min膮艂 kolejny kwadrans i Cleve poczu艂, 偶e ogarnia go znana oci臋偶a艂o艣膰; je艣li jeszcze przez chwil臋 b臋dzie le偶a艂 nieruchomo, z pewno艣ci膮 za艣nie i kiedy si臋 obudzi, b臋dzie ju偶 ranek. Je艣li ma si臋 czego艣 dowiedzie膰, musi przewr贸ci膰 si臋 na drugi bok i spojrze膰. Zdecydowa艂, 偶e rozs膮dnie b臋dzie unika膰 gwa艂townych ruch贸w i obr贸ci膰 si臋 tak naturalnie, jak to tylko mo偶liwe. I zrobi艂 to, mrucz膮c, jak we 艣nie i staraj膮c si臋 odegra膰 jak najbardziej przekonywuj膮ce przedstawienie. Kiedy obr贸ci艂 si臋 ca艂kowicie, przykry艂 twarz d艂o艅mi, by nie mo偶na by艂o dostrzec b艂ysku jego oczu, i spojrza艂.
Cela wydawa艂a si臋 pogr膮偶ona w mroku g艂臋bszym ni偶 tej nocy, kiedy Billy sta艂 patrz膮c w okno. A je艣li chodzi o ch艂opca, to nie by艂o go wida膰. Cleve szerzej otworzy艂 oczy przykryte palcami i obejrza艂 cel臋 dok艂adnie, jak to tylko by艂o mo偶liwe. Co艣 tu si臋 nie zgadza艂o, ale z pocz膮tku nie m贸g艂 doj艣膰, co. Le偶a艂 nieruchomo kilka minut, pr贸buj膮c przyzwyczai膰 oczy do panuj膮cych ciemno艣ci. Oczy nie chcia艂y si臋 jednak przyzwyczai膰. To, na co patrzy艂, pozosta艂o niejasne, jak obraz pokryty tak grub膮 warstw膮 brudu i werniksu, 偶e jego tre艣膰 pozostaje ukryta. A jednak wiedzia艂 - wiedzia艂 - 偶e cienie w rogach celi i po jej przeciwleg艂ej stronie nie s膮 puste. Bardzo chcia艂 sko艅czy膰 z oczekiwaniem, powoduj膮cym gwa艂towny 艂omot serca, bardzo chcia艂 podnie艣膰 g艂ow臋 z twardej poduszki i wywo艂a膰 z cieni贸w Billy'ego, lecz rozs膮dek doradzi艂 mu inaczej. Le偶a艂 wi臋c nieruchomo, poci艂 si臋 i czeka艂.
Dopiero teraz zacz膮艂 si臋 orientowa膰, co w艂a艣ciwie nie zgadza si臋 w obrazie, kt贸ry ma przed oczami. Cienie le偶a艂y tam, gdzie nie powinny le偶e膰; kry艂y 艣cian臋, na kt贸r膮 powinno pada膰 s艂abe 艣wiat艂o z okna. W jaki艣 spos贸b, pomi臋dzy oknem i 艣cian膮, 艣wiat艂o zosta艂o zatrzymane i nik艂o. Cleve zamkn膮艂 oczy daj膮c m贸zgowi szans臋 na przemy艣lenie i odrzucenie tej mo偶liwo艣ci. Kiedy je zn贸w otworzy艂, setce zabi艂o mu jak szalone. Zamiast zbledn膮膰, cienie jeszcze si臋 pog艂臋bi艂y.
Nigdy jeszcze nie ba艂 si臋 tak, jak teraz; ch艂贸d, jaki ogarn膮艂 jego wn臋trzno艣ci nigdy jeszcze nie by艂 tak pot臋偶ny. Ca艂膮 si艂臋 woli musia艂 po艣wi臋ci膰 na to, by r贸wnomiernie oddycha膰 i nie poruszy膰 r臋kami Instynkt podpowiada艂 mu, 偶e powinien zwin膮膰 si臋 i ukry膰 twarz w d艂oniach, jak dziecko. Dwie my艣li go przed tym powstrzyma艂y:
pierwsza, 偶e najl偶ejszy ruch mo偶e zwr贸ci膰 na niego niepo偶膮dan膮 uwag臋 i druga, 偶e Billy jest tu gdzie艣, w celi, i by膰 mo偶e 偶ywa ciemno艣膰 zagra偶a r贸wnie偶 jemu.
I wtedy, z dolnej pryczy rozleg艂 si臋 g艂os ch艂opca. Billy m贸wi艂 cicho, prawdopodobnie po to, by nie obudzi膰 wsp贸艂wi臋藕nia. M贸wi艂 tak偶e niesamowicie przyja藕nie. Nawet przez chwil臋 Cleve nie mia艂 z艂udze艅, 偶e ch艂opiec przemawia we 艣nie; nie m贸g艂 si臋 ju偶 d艂u偶ej oszukiwa膰. Billy zwraca艂 si臋 do ciemno艣ci; co do tego niesamowitego faktu nie by艂o 偶adnych w膮tpliwo艣ci.
- ...boli... - m贸wi艂, jakby pr贸bowa艂 kogo艣 o co艣 oskar偶y膰. - ...nie powiedzia艂e艣, 偶e b臋dzie tak bole膰.
Czy to tylko wyobra藕nia, czy te偶 naprawd臋 upi贸r z cieni rozr贸s艂 si臋 troch臋 w odpowiedzi, jak wypuszczona przez o艣miornic臋 plama czarnej cieczy? Co za potworny strach
Ch艂opiec zn贸w co艣 powiedzia艂. M贸wi艂 tak cicho, 偶e Cleve zaledwie go rozumia艂.
- ...to musi by膰 szybko... - w wypowiadaj膮cym te s艂owa g艂osie s艂ycha膰 by艂o naleganie. - ...nie boj臋 si臋. Nie boj臋.
I zn贸w cie艅 drgn膮艂. Tym razem, w samym jego 艣rodku, Cleve dostrzeg艂 jak膮艣 niewyra藕n膮 posta膰. Poczu艂 ucisk w gardle, pod j臋zykiem zagnie藕dzi艂 mu si臋 krzyk, tak strasznie pragn膮cy wydosta膰 si臋 na wolno艣膰.
- ...czego tylko mo偶esz mnie nauczy膰... - m贸wi艂 teraz Billy-...szybko...
S艂owa rozlega艂y si臋 i cich艂y, ale Cleve prawie ich nie s艂ysza艂. Ca艂膮 uwag臋 po艣wi臋ci艂 zas艂onie cienia i postaci - utkanej z ciemno艣ci - kt贸ra porusza艂a si臋 w cieniu. To nie by艂a 偶adna iluzja. By艂 tam cz艂owiek, a raczej toporna kopia cz艂owieka, stworzona z ulotnej substancji i przez ca艂y czas usi艂uj膮ca si臋 rozp艂yn膮膰; mo偶na by pomy艣le膰, 偶e za ka偶dym razem przyj臋cie ludzkiej postaci kosztuje j膮 wiele wysi艂ku. Nie potrafi艂 rozr贸偶ni膰 rys贸w jej twarzy, ale widzia艂 wystarczaj膮co wiele, by wyczu膰 deformacje ukazywane dumnie, jak cnoty. Twarz przypomina艂a tac臋 przegni艂ych owoc贸w, mi臋kkich, p臋kaj膮cych; tu wybrzusza艂a si臋 jakby gniazdem much, tam zapada艂a a偶 do pr贸偶nego wn臋trza. Jakim cudem ch艂opak m贸g艂 spokojnie rozmawia膰 z czym艣 takim? A jednak, mimo ca艂ej obrzydliwo艣ci, stworzenie to mia艂o w sobie jak膮艣 gorzk膮 godno艣膰, a w jego oczach i w bezz臋bnym O ust by艂a w艣ciek艂o艣膰.
Billy wsta艂 nagle. Ten gwa艂towny ruch, nieoczekiwany po tylu cichych s艂owach, omal nie wyrwa艂 krzyku z gard艂a Cleve'a. Uda艂o mu si臋 jednak prze艂kn膮膰 ten krzyk i niemal zamkn膮艂 oczy, patrz膮c przez rz臋sy na to, co si臋 mia艂o zdarzy膰.
Billy zn贸w co艣 m贸wi, tym razem tak cicho, 偶e o pods艂uchaniu nie mog艂o by膰 nawet mowy. Ruszy艂 w stron臋 cieni, zas艂aniaj膮c cia艂em stoj膮c膮 pod 艣cian膮 posta膰. Cela by艂a wystarczaj膮co szeroka, by zrobi膰 w niej dwa, najwy偶ej trzy kroki, lecz dzi臋ki jakiemu艣 naci膮gni臋ciu praw fizyki wydawa艂o si臋, 偶e ch艂opiec odszed艂 na pi臋膰 albo mo偶e i sze艣膰 krok贸w od pryczy. Oczy Cleve'a rozszerzy艂y si臋. Wiedzia艂, 偶e nikt nie b臋dzie go teraz obserwowa艂. Cie艅 i jego wyznawca zajmowali si臋 wy艂膮cznie sob膮 i na tym skupiona by艂a ca艂a ich uwaga.
Posta膰 Billy'ego by艂a mniejsza ni偶 wydawa艂oby si臋 mo偶liwe, bior膮c pod uwag臋 rozmiary celi; sprawia艂o to wra偶enie, jakby przekroczy艂 jej granice i znalaz艂 si臋 w jakim艣 innym wymiarze. I dopiero teraz, szeroko otworzywszy oczy, Cleve zrozumia艂 co widzi. Mrok, z kt贸rego powsta艂 go艣膰 ch艂opca; sk艂ada艂 si臋 z cienia chmur i piasku;
za jego plecami, zaledwie widoczne w przekl臋tej ciemno艣ci lecz 艂atwe do rozpoznania dla kogo艣, kto ju偶 tam by艂, sta艂o miasto z jego sn贸w.
Billy podszed艂 do swego mistrza. Stworzenie g贸rowa艂o nad nim, cienkie i w膮t艂e, lecz a偶 promieniuj膮ce moc膮. Cleve nie wiedzia艂, dlaczego i po co Billy mu si臋 odda艂, ale teraz, kiedy ju偶 si臋 to sta艂o, zacz膮艂 si臋 martwi膰 o bezpiecze艅stwo ch艂opaka. Obawa o w艂asne bezpiecze艅stwo przyku艂a go jednak do pryczy. Wlej w艂a艣nie chwili zorientowa艂 si臋, 偶e nigdy nie kocha艂 nikogo -' ani kobiety, ani m臋偶czyzny - na tyle, by p贸j艣膰 za nim w cie艅 tego cienia. Ta my艣l sprawi艂a, 偶e poczu艂 si臋 straszliwie samotny; w tym samym momencie zda艂 sobie bowiem spraw臋 i z tego, 偶e nikt, cho膰by wiedzia艂, jak on udaje si臋 w t臋 krain臋 przekl臋tych, nie zrobi艂by ani kroku, by go z niej wydosta膰. Obaj, i on, i ch艂opiec, byli straconymi duszami.
Pan Billy'ego podni贸s艂 teraz sw膮 niekszta艂tn膮 g艂ow臋 i nieustanny wiatr, przewiewaj膮cy te smutne ulice, o偶ywi艂 jego grzyw臋. Wiatr przyni贸s艂 tak偶e d藕wi臋k tych samych g艂os贸w, kt贸re Cleve s艂ysza艂 wcze艣niej: krzyki szalonych dzieci, co艣 pomi臋dzy szlochem a wyciem. Jakby o艣mielona przez te glosy, posta膰 z cieni wyci膮gn臋艂a r臋ce i obj臋艂a, otaczaj膮c go chmur膮 mroku. Ch艂opiec nie broni艂 si臋 przed jej u艣ciskiem, raczej wydawa艂o si臋, 偶e go odwzajemnia. Cleve nie potrafi艂 ju偶 wytrzyma膰 widoku tej straszliwej czu艂o艣ci, zamkn膮艂 oczy, a kiedy je otworzy艂 - po kilku sekundach? kilku minutach? -spotkanie by艂o najwyra藕niej zako艅czone. Stw贸r z cienia rozpada艂 si臋, odrzucaj膮c niepewn膮 iluzj臋 sp贸jno艣ci. Jego fragmenty jak 艣mieci uni贸s艂 wiatr. Rozpadni臋cie si臋 stwora by艂o najwyra藕niej sygna艂em do zako艅czenia ca艂ej sceny; py艂 i odleg艂o艣膰 ju偶 po偶era艂y domy i ulice. Nim ostatni z fragment贸w postaci zabra艂 wiatr, miasto znik艂o Clevowi z oczu; sprawi艂o mu to wielk膮 przyjemno艣膰. Rzeczywisto艣膰, nawet ponura, lepsza by艂a od obrazu tej pustki. Ceg艂a po cegle, malowana 艣ciana zn贸w zyska艂a na solidno艣ci i Billy, wyzwolony z ramion swego mistrza, zn贸w znalaz艂 si臋 wewn膮trz zwyk艂ej, normalnej celi, wpatrzony w widoczne za oknem 艣wiat艂o.
Tej nocy Cleve ju偶 nie zasn膮艂. Prawd臋 m贸wi膮c, le偶膮c na QQ, twardym materacu, wpatrzony w stalaktyty zwisaj膮cej z sufitu farby, my艣la艂, czy kiedykolwiek zdo艂a jeszcze pogr膮偶y膰 si臋 w bezpiecznym 艣nie.
Dzie艅 objawi艂 si臋 jak aktor na scenie; oferowa艂 艣wiatu 艣wiat艂o, tak nonszalancko jak handlarz tandet臋, zawsze sk艂onny osza艂amia膰 klienta i odwraca膰 jego uwag臋. Lecz pod t膮 b艂yszcz膮c膮 powierzchni膮 rzeczy by艂o drugie dno, kt贸rego nawet s艂o艅ce - tak lubi膮ce mi艂o艣膰 t艂um贸w — nie potrafi艂o ukry膰. Wi臋kszo艣膰 ludzi, o艣lepiona blaskiem nigdy go nie zauwa偶a艂a. Lecz Cleve pozna艂 ju偶 ciemno艣膰, w snach spacerowa艂 nawet w艣r贸d niej, i chocia偶 op艂akiwa艂 utrat臋 niewinno艣ci wiedzia艂, 偶e nie uda mu si臋 nigdy wr贸ci膰 w 艣wiat艂o i jego gabinet luster.
Jak tylko m贸g艂 pr贸bowa艂 ukry膰 t臋 zmian臋 przed Billyrn; wcale , nie marzy艂, by ch艂opiec domy艣li艂 si臋, 偶e zosta艂 pods艂uchany. Ale tej zmiany ukry膰 si臋 nie da艂o. Nast臋pnego dnia Cleve jak umia艂 udawa艂 normalne zachowanie, ale nie potrafi艂 ukry膰 zdenerwowania. Wyp艂ywa艂o z niego poza jak膮kolwiek 艣wiadom膮 kontrol膮, jak pot przez pory sk贸ry. Billy wiedzia艂 - co do tego nie by艂o najmniejszej w膮tpliwo艣ci. Billy wiedzia艂. I nie mia艂 najmniejszego zamiaru ukrywa膰 swych podejrze艅. Kiedy, po pracy, powr贸cili do celi, natychmiast przyst膮pi艂 do rzeczy.
- Co si臋 dzi艣 z tob膮 dzia艂o!?
Cleve zaj膮艂 si臋 prze艣cie艂aniem pryczy. Ba艂 si臋 nawet spojrze膰 na Billy'ego.
- Nic - odpowiedzia艂. - Po prostu nie czuj臋 si臋 najlepiej. To wszystko.
- 殴le spa艂e艣? - pyta艂 dalej ch艂opak. Cleve czu艂, jak jego oczy przewiercaj膮 mu kark.
- Nie. - M贸wi艂 powoli, zaprzeczenie nie powinno by膰 zbyt gwa艂towne. - Wzi膮艂em twoje pastylki. Jak zawsze.
- To dobrze.
Rozmowa si臋 sko艅czy艂a i Cleve m贸g艂 w ciszy doko艅czy膰 prze艣cie艂anie pryczy. Nie m贸g艂 jednak przeci膮ga膰 tej pracy w niesko艅czono艣膰. Wreszcie sko艅czy艂 i odwr贸ciwszy si臋, zobaczy艂, 偶e Billy siedzi przy ma艂ym stoliku, trzymaj膮c w r臋ku jedn膮 z jego ksi膮偶ek. Przewraca艂 niedbale strony, po uprzednich podejrzeniach nie pozosta艂o nawet 艣ladu. Cleve by艂 jednak wystarczaj膮co m膮dry, by nie ufa膰 pozorom.
- Dlaczego to czytasz? - zapyta艂 Billy.
- Zabijam czas - stwierdzi艂 Cleve i zniszczy艂 ca艂y efekt swych wysi艂k贸w w艂a偶膮c na prycz臋 i uk艂adaj膮c si臋 na niej na wznak.
- Nie. Nie pytam, dlaczego czytasz ksi膮偶ki. Pytam o to, dlaczego czytasz takie ksi膮偶ki? One wszystkie s膮 o grzechu..
Cleve ledwie us艂ysza艂 pytanie. Kiedy si臋 po艂o偶y艂, a偶 zbyt 偶ywo stan臋艂a mu przed oczami scena z poprzedniej nocy. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e w艂a艣nie w tej chwili ciemno艣膰 jest o krok bli偶ej 艣wiata. Poczu艂, jak 偶o艂膮dek pr贸buje wydosta膰 si臋 na wolno艣膰 przez gard艂o.
- S艂ysza艂e艣?
Cleve przytakn膮艂 cicho.
- No wi臋c, dlaczego takie ksi膮偶ki? O pot臋pieniu i w og贸le?
- Nikt inny nie wypo偶ycza ich z biblioteki. - Cleve mia艂 k艂opoty z wyra偶eniem pewnych swych my艣li. Inne, kt贸rych nie wolno mu by艂o wyrazi膰, przys艂ania艂y wszystko.
- Ty w to nie wierzysz?
- Nie - odpowiedzia艂 Cleve. - Nie wierz臋 w ani jedno s艂owo. Ch艂opak umilk艂 na chwil臋. Cleve nie przygl膮da艂 mu si臋, ale s艂ysza艂 jak odwraca kartki. P贸藕niej pad艂o kolejne pytanie, tym razem wypowiedziane cicho, jak na spowiedzi. - Czy ty si臋 kiedy艣 ba艂e艣?
To wytr膮ci艂o Cleve'a z jego transu. Rozmowa zesz艂a wreszcie z ksi膮偶ek na znacznie stosowniejszy temat. Po co Billy mia艂by pyta膰 o strach, gdyby sam nie by艂 przestraszony?
- A czego mia艂bym si臋 ba膰? - zapyta艂 z kolei Cleve. K膮tem oka dostrzeg艂, 偶e ch艂opiec zadr偶a艂, nim udzieli艂 mu odpowiedzi.
- Czego艣, co si臋 mo偶e zdarzy膰 -jego g艂os by艂 g艂uchy, bez wyrazu. - Czego艣, na co nie masz 偶adnego wp艂ywu.
- Oczywi艣cie. - Cleve nie mia艂 najmniejszego poj臋cia, dok膮d mo偶e prowadzi膰 ta rozmowa. - Tak, jasne. Czasami si臋 boj臋.
- I co wtedy robisz?
- A co mo偶na zrobi膰? - G艂os Cleve'a by艂 r贸wnie cichy jak g艂os Billy'ego. - Przesta艂em si臋 modli膰 w dniu 艣mierci ojca.
Us艂ysza艂 cichy trzask: to Billy zamkn膮艂 ksi膮偶k臋. Odwr贸ci艂 g艂ow臋 na tyle, by m贸c zerkn膮膰 na ch艂opca, kt贸ry nie potrafi艂 ca艂kiem ukry膰 podniecenia. On si臋 naprawd臋 boi, pomy艣la艂 Cleve, i nie bardziej ode mnie pragnie nadej艣cia nocy. My艣l o tym, 偶e boj膮 si臋 obydwaj, jako艣 doda艂a mu odwagi. By膰 mo偶e ch艂opiec nie nale偶a艂 jeszcze w ca艂o艣ci do krainy mroku, mo偶e uda mu si臋 go nawet przekona膰, by zszed艂 z drogi prowadz膮cej w d贸艂, w koszmar.
Usiad艂 na pryczy. Jego g艂ow臋 dzieli艂o od sufitu zaledwie kilka centymetr贸w. Billy otrz膮sn膮艂 si臋 z zamy艣lenia i spojrza艂 na niego. Twarz mia艂 bia艂膮, dr偶a艂 w niej ka偶dy mi臋sie艅. Cleve wiedzia艂, 偶e teraz jest w艂a艣ciwy czas na porozmawianie z ch艂opcem, teraz, nim zgasn膮 艣wiat艂a na korytarzu i cele pogr膮偶膮 si臋 w mroku. Wtedy za p贸藕no ju偶 b臋dzie na wyja艣nienia. Miasto ogarnie ch艂opca i 偶adne pro艣by do niego nie dotr膮.
- Mam sny - powiedzia艂 Cleve. Billy nie zareagowa艂. Po prostu patrzy艂 przed siebie, t臋po. - 艢ni mi si臋 miasto.
Ch艂opak ani drgn膮艂. Najwyra藕niej nie mia艂 zamiaru dobrowolnie oferowa膰 偶adnych wyja艣nie艅. Trzeba go by艂o do tego zmusi膰.
- Wiesz, o czym m贸wi臋? Billy potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Nie — stwierdzi艂 pogodnie. - Mnie nic si臋 nigdy nie 艣ni.
- Wszystkim co艣 si臋 艣ni.
- Wi臋c ja po prostu nie pami臋tam sn贸w.
- A ja pami臋tam - stwierdzi艂 Cleve. Teraz, kiedy ju偶 poruszy艂 t臋 spraw臋, nie mia艂 zamiaru pozwoli膰, by Billy wykr臋ci艂 si臋 sianem. -Ty tam jeste艣. W tym mie艣cie.
Teraz ch艂opiec drgn膮艂. Zaledwie widocznie, ale wystarczaj膮co, by Cleve nabra艂 pewno艣ci, 偶e nie marnuje czasu.
- Co to za miasto, Billy?
- A sk膮d niby mam wiedzie膰? - odpar艂 Tak, spr贸bowa艂 si臋 roze艣mia膰 i zrezygnowa艂 z wysi艂k贸w. - Ja tam nic nie wiem. To tw贸j sen.
Nim zdo艂a艂 odpowiedzie膰, us艂ysza艂 g艂os jednego ze stra偶nik贸w, id膮cego korytarzem i informuj膮cego wi臋藕ni贸w, 偶e powinni uk艂ada膰 si臋 do snu. Ju偶 nied艂ugo zga艣nie 艣wiat艂o i ma艂a cela zostanie zamkni臋ta na dziesi臋膰 godzin. A w celi b臋dzie on, Billy i upiory.
- Zesz艂ej nocy... - powiedzia艂 Cleve, boj膮c si臋 wyzna膰 bez przygotowania to, co widzia艂 i s艂ysza艂, ale jeszcze bardziej boj膮c si臋 sp臋dzi膰 kolejn膮 noc na granicy miasta, sam w ciemno艣ci. - Zesz艂ej nocy widzia艂em... - zn贸w przerwa艂. Dlaczego zawiod艂y go s艂owa? -Widzia艂em...
- Co widzia艂e艣? - zapyta艂 ch艂opiec. Twarz mia艂 nieruchom膮, a je艣li poprzednio by艂 w jego g艂osie ton strachu, to teraz nie pozosta艂 po nim nawet 艣lad. By膰 mo偶e on te偶 us艂ysza艂 g艂os stra偶nika i zorientowa艂 si臋, 偶e nic ju偶 nie mo偶na zrobi膰, 偶e nie ma sposobu na powstrzymanie nadej艣cia nocy.
- Co widzia艂e艣? Cleve westchn膮艂.
- Matk臋 - powiedzia艂.
Ulga, kt贸r膮 odczu艂 Billy, objawi艂a si臋 tylko w najdrobniejszym z u艣miech贸w, kt贸ry wykrzywi艂 mu wargi.
- Tak, widzia艂em matk臋. Jak 偶yw膮.
- I to ci臋 zdenerwowa艂o, prawda?
- Tak to bywa ze snami. Stra偶nik doszed艂 do celi B.3.20.
- Gaszenie 艣wiate艂 za dwie minuty - powiedzia艂 i poszed艂 dalej.
- Powiniene艣 bra膰 wi臋cej tych pigu艂ek - doradzi艂 Cleve' owi Billy, odk艂adaj膮c ksi膮偶k臋 i ruszaj膮c w stron臋 pryczy. - B臋dziesz jak ja. 呕adnych sn贸w.
Przegra艂. Cleve, mistrz blefu, przegra艂 z blefuj膮cym szczeniakiem i teraz musia艂 ponie艣膰 konsekwencje kl臋ski. Le偶a艂, patrz膮c w sufit, licz膮c sekundy do zgaszenia 艣wiat艂a, a na dolnej pryczy jego towarzysz rozbiera艂 si臋 i w艣lizgiwa艂 pod prze艣cierad艂o.
Cleve ci膮gle mia艂 czas, by wyskoczy膰 z pryczy i zawo艂a膰 stra偶nika; mia艂 czas, by wali膰 g艂ow膮 w kraty p贸ki kto艣 nie przyjdzie. Lecz co niby mia艂by powiedzie膰 na poparcie swej historyjki? 呕e mia艂 z艂y sen? - a kto ich nie ma? - 偶e boi si臋 ciemno艣ci? - a kto si臋 jej nie boi? Roze艣mieliby mu si臋 w twarz i kazaliby mu p贸j艣膰 do 艂贸偶ka, zostawiaj膮c go bez 偶adnej ochrony; a ch艂opiec i jego pan ju偶 czekaliby na niego przy 艣cianie. Taka taktyka nie gwarantowa艂a bezpiecze艅stwa.
Nie gwarantowa艂a go tak偶e modlitwa. Powiedzia艂 Billy'emu prawd臋, da艂 sobie spok贸j z Bogiem, kiedy jego modlitwy o 偶ycie ojca nie zosta艂y wys艂uchane. Z takiego lenistwa bog贸w bierze si臋 ateizm; nie umia艂 wznieci膰 w sobie 艣wiate艂ka wiary niezale偶nie od tego, jak silny by艂 strach.
My艣l o ojcu w nieunikniony spos贸b doprowadzi艂a do my艣li o dzieci艅stwie; nie spos贸b znale藕膰 tematu, kt贸ry 艂atwiej odwr贸ci艂by umys艂 od ka偶dego l臋ku... z wyj膮tkiem tego. Kiedy 艣wiat艂a w ko艅cu zgas艂y, przera偶ony m贸zg Cleve'a poszuka艂 oczywi艣cie ucieczki we wspomnieniach. Serce zwolni艂o, palce przesta艂y mu si臋 trz膮艣膰 i w ko艅cu Cleve zapad艂 w sen.
To, co mog艂o odwr贸ci膰 uwag臋 jego 艣wiadomo艣ci, nie dzia艂a艂o jednak na pod艣wiadomo艣膰. Kiedy ju偶 zasn膮艂, s艂odkie wspomnienia znik艂y, dzieci艅stwo odesz艂o w przesz艂o艣膰 i Cleve zn贸w maszerowa艂 przez sen na pokrwawionych stopach.
Tym razem znalaz艂 si臋 na granicy miasta. Tej nocy nie przeszed艂 doskonale sobie znanej drogi ko艂o angielskiego pa艂acu i przyleg艂ych do niego dom贸w, lecz maszerowa艂 na granicy miasta, gdzie wiatr by艂 silniejszy a g艂osy brzmia艂y wyra藕niej. Chocia偶 w ka偶dej chwili spodziewa艂 si臋 spotka膰 Billy'ego i jego mrocznego towarzysza, nie widzia艂 nikogo. W drodze towarzyszy艂y mu tylko motyle, 艣wiec膮ce jak tarcza jego zegarka. Obsiada艂y mu w艂osy i ramiona g臋sto jak konfetti, a p贸藕niej odlatywa艂y.
Doszed艂 do samej granicy i zatrzyma艂 si臋, obserwuj膮c pustyni臋. Chmury, g臋ste i ciemne jak zawsze, porusza艂y si臋 na niebie majestatycznie, jak wcielenie b贸stwa. Pomy艣la艂, 偶e dzi艣 g艂osy wydaj膮 si臋 bli偶sze, a ich brzmienie nie jest ju偶 tak przygn臋biaj膮ce. Nie mia艂 tylko pewno艣ci, czy zmieni艂y si臋 one, czy jego stosunek do nich.
A kiedy tak sta艂, obserwuj膮c wydmy i niebo, oczarowany tym, jak dalece pozbawione s膮 one jakiegokolwiek wyrazu, us艂ysza艂 d藕wi臋k i obr贸ci艂 si臋. Zobaczy艂 m臋偶czyzn臋, wychodz膮cego z miasta i id膮cego w jego kierunku, ubranego z pewno艣ci膮 w sw贸j najlepszy, niedzielny garnitur. M臋偶czyzna ni贸s艂 n贸偶, a na ostrzu jego no偶a by艂a krew, krew by艂a tak偶e na jego r臋kach i z przodu, na koszuli. Nawet we 艣nie, uodporniony na wszystkie potworno艣ci, Cleve poczu艂 strach i cofn膮艂 si臋 o krok, got贸w powiedzie膰 co艣 na sw膮 obron臋. Wydawa艂o si臋 jednak, 偶e u艣miechni臋ty m臋偶czyzna wcale go nie zauwa偶y艂, po prostu omin膮艂 go i szed艂 dalej, w g艂膮b pustyni, odrzucaj膮c po drodze n贸偶, jakby przekroczy艂 jak膮艣 niewidzialn膮 granic臋. Dopiero teraz Cleve zorientowa艂 si臋, 偶e inni przed nim robili ju偶 to samo i 偶e na granicy miasta le偶膮 narz臋dzia mordu: no偶e, sznury, (by艂a tam nawet ludzka r臋ka, odci臋ta w nadgarstku); wi臋kszo艣膰 niemal ca艂kiem zasypana przez piach.
Wiatr zn贸w przyni贸s艂 g艂osy: fragmenty bezsensownych piosenek, wybuchy histerycznego 艣miechu. Cleve oderwa艂 wzrok od piasku. Wygnany z miasta m臋偶czyzna oddali艂 si臋 na jakie艣 sto metr贸w i sta艂 teraz na szczycie jednej z wydm, najwyra藕niej na co艣 czekaj膮c. G艂osy rozlega艂y si臋 coraz dono艣niej. Cleve poczu艂 nag艂y niepok贸j. Ilekro膰 by艂 w mie艣cie i s艂ysza艂 ten straszny wrzask, przed jego oczami pojawia艂 si臋 obraz istot, zdolnych wydawa膰 takie d藕wi臋ki i by艂 to obraz tak potworny, 偶e a偶 mrozi艂 krew. Czy zdo艂a teraz sta膰 nieruchomo czekaj膮c, a偶 pojawi膮 si臋 upiory? Ciekawo艣膰 zwyci臋偶y艂a rozs膮dek. Wpatrzy艂 si臋 w kraw臋d藕 zbocza, zza kt贸rego mia艂y pojawi膰 si臋 potwory. Serce mu wali艂o, ale nie m贸g艂 odwr贸ci膰 wzroku. M臋偶czyzna w niedzielnym garniturze zdj膮艂 marynark臋. Odrzuci艂 j膮 i zacz膮艂 rozwi膮zywa膰 krawat.
Cleve mia艂 wra偶enie, 偶e w艂a艣nie dostrzeg艂 co艣 w艣r贸d wydm; wrzaski zmieni艂y si臋 w oszala艂e z rado艣ci wycie. Patrzy艂, zmagaj膮c si臋 z nerwami, kt贸re pr贸bowa艂y go zdradzi膰, zdecydowany pozna膰 strach we wszystkich jego wcieleniach.
I nagle, ponad t臋 w艣ciek艂膮 muzyk臋, wzbi艂 si臋 czyj艣 krzyk; krzyk m臋偶czyzny, piskliwy, pe艂en szalonego przera偶enia. Nie urodzi艂 si臋 tu, w mie艣cie snu, lecz w tej innej fikcji, w kt贸rej gra艂 jak膮艣 rol臋 i kt贸rej nazwy nie potrafi艂 sobie przypomnie膰. Cleve zwr贸ci艂 ca艂膮 sw膮 uwag臋 na wydmy, zdecydowany obejrze膰 do ko艅ca, co za straszliwy akt zjednoczenia ma w艂a艣nie miejsce. Wrzask z tego nienazwanego „gdzie艣" wzni贸s艂 si臋 jednak do niesamowitego, w艣ciek艂ego krzyku, a potem zaraz ucich艂. Jego miejsce zaj膮艂 d藕wi臋k dzwonk贸w; alarm dzwoni艂 znacznie bardziej przera藕liwie ni偶 kiedykolwiek. Cleve poczu艂, jak sen zaczyna odp艂ywa膰.
- Nie... - wychrypia艂 - ...chc臋 zobaczy膰...
Wydmy zacz臋艂y si臋 porusza膰 - i poruszy艂a si臋 tak偶e jego 艣wiadomo艣膰, z miasta wr贸ci艂a do celi. Protesty nie zda艂y si臋 na nic. Miasto i pustynia zblak艂y i znik艂y. Cleve otworzy艂 oczy. W celi nadal by艂o ciemno, dzwonek alarmu dzwoni艂 coraz g艂o艣niej. Z cel poni偶ej i powy偶ej jego celi nios艂y si臋 krzyki, krzyczeli tak偶e stra偶nicy, niepewni co si臋 sta艂o, domagaj膮cy si臋 wyja艣nie艅.
Przez chwil臋 Cleve le偶a艂 na pryczy nieruchomo, marz膮c by -nawet teraz - m贸c powr贸ci膰 w krain臋 snu. Lecz to okaza艂o si臋 niemo偶liwe, dzwonki dzwoni艂y zbyt przera藕liwie, rodz膮ca si臋 w celach histeria zatacza艂a coraz szersze kr臋gi. Przyzna艂 si臋 do kl臋ski i usiad艂, ca艂kowicie rozbudzony.
- Co si臋 dzieje? - zapyta艂 Billy'ego.
Lecz ch艂opca nie by艂o na zwyk艂ym miejscu przy 艣cianie. Zasn膮艂 - przynajmniej raz i mimo tego ca艂ego ha艂asu.
- Billy?
Cleve wychyli艂 si臋, spojrza艂 w d贸艂. Dolna prycza by艂a pusta. Prze艣cierad艂a i koc le偶a艂y na niej, rozrzucone.
Zeskoczy艂 z pryczy. Jeden rzut oka wystarczy艂, by obejrze膰 ca艂膮 cel臋; nie by艂o gdzie si臋 ukry膰. Lecz Tait znik艂. Czy przeniesiono go, gdy spa艂? Nie by艂o to tak ca艂kiem niemo偶liwe; to przed tym przestrzega艂 Devlin - k艂opotliwego wi臋藕nia przenoszono bez 偶adnych wyja艣nie艅. Nie s艂ysza艂, by kiedykolwiek dokonywano tego w nocy, ale wszystko musi si臋 kiedy艣 zdarzy膰 po raz pierwszy.
Cleve podszed艂 do drzwi, staraj膮c si臋 zrozumie膰 co艣 z wrzask贸w, ale nie potrafi艂 zrozumie膰 niczego. Najprawdopodobniejszym wyja艣nieniem by艂a b贸jka mi臋dzy dwoma wi臋藕niami,
Kiedy tak sta艂 przy drzwiach z nadziej膮, 偶e pojawi si臋 przed nimi stra偶nik, poczu艂 nag艂膮 zmian臋 w powietrzu. Tak delikatna, 偶e najpierw wcale jej nie zauwa偶y艂. Dopiero kiedy podni贸s艂 r臋k臋, chc膮c przetrze膰 zaspane oczy, zorientowa艂 si臋, 偶e ramiona ma g臋sto pokryte g臋si膮 sk贸rk膮.
Za plecami us艂ysza艂 oddech, lub raczej d藕wi臋k b臋d膮cy straszliw膮 parodi膮 oddechu.
Chcia艂 powiedzie膰 „Billy", ale nie m贸g艂 wydoby膰 z siebie ani s艂owa. G臋sia sk贸rka dotar艂a a偶 na kark; dosta艂 dreszczy. Mimo wszystko cela wcale nie by艂a pusta; na tej male艅kiej przestrzeni znalaz艂 si臋 obok niego tak偶e kto艣 inny.
Zebra艂 ca艂膮 sw膮 odwag臋, ca艂膮 si艂臋 woli, i odwr贸ci艂 si臋. W celi panowa艂 g艂臋bszy mrok ni偶 wtedy, gdy si臋 obudzi艂, a powietrze by艂o g臋ste jak welon. Ani 艣ladu Billy'ego. Ani 艣ladu nikogo.
A p贸藕niej zn贸w rozleg艂 si臋 d藕wi臋k i przyci膮gn膮艂 Cleve'a uwag臋 do dolnej pryczy. Przestrze艅 wok贸艂 niej by艂a czarniejsza od nocy -jak cie艅 przy 艣cianie - zbyt czarna i zbyt ulotna, by mog艂a by膰 dzie艂em natury. Dobiega艂 z niej chrypliwy oddech, brzmi膮cy jak ostatnie tchnienie astmatyka. Cleve zorientowa艂 si臋, 偶e mrok w celi bra艂 sw贸j pocz膮tek w艂a艣nie st膮d, z w膮skiej przestrzeni nad prycz膮 Billy'ego; cie艅 wylewa艂 si臋 na pod艂og臋 i jak mg艂a unosi艂 w g贸rze.
Cleve wyczerpa艂 ju偶 wszystkie zapasy strachu. W ci膮gu kilku poprzednich dni zu偶y艂 je w snach i snach na jawie; poci艂 si臋, zamarza艂, 偶y艂 na granicy tego, co mo偶e znie艣膰 normalny cz艂owiek, i prze偶y艂. Teraz, cho膰 cia艂o pokryte mia艂 ci膮gle g臋si膮 sk贸rk膮, nie czu艂 paniki. By艂 spokojniejszy ni偶 kiedykolwiek; najnowsze wydarzenia mog艂y si臋 zdarzy膰 w innym 艣wiecie. Nie b臋dzie si臋 kuli艂 pod drzwiami. Nie zas艂oni oczu i nie b臋dzie si臋 modli艂 o nadej艣cie poranka, bowiem gdyby to zrobi艂, kt贸rego艣 dnia po obudzeniu odkry艂by, 偶e jest martwy i nigdy nie pozna艂by 藕r贸d艂a swego cierpienia.
Wzi膮艂 g艂臋boki oddech i podszed艂 do pryczy. Prycza zacz臋艂a dr偶e膰. Kto艣, le偶膮cy na niej i ukryty przed jego wzrokiem, porusza艂 si臋 tam gwa艂townie.
- Billy - powiedzia艂 Cleve.
Cie艅 poruszy艂 si臋. Otoczy艂 jego stopy, podni贸s艂 si臋 ku jego twarzy; pachnia艂 deszczem i kamieniem, strachem i ch艂odem.
Sta艂 nie dalej ni偶 o metr od pryczy i ci膮gle nie m贸g艂 niczego dostrzec; cie艅 by艂 zbyt czarny. Pozbawiony widoku, Cleve si臋gn膮艂 ku pryczy. Przed tym natr臋ctwem cie艅 rozst膮pi艂 si臋 jak dym ujawniaj膮c posta膰, kt贸ra rzuca艂a si臋 po materacu.
Oczywi艣cie, le偶a艂 tam Billy, a jednak nie ca艂kiem Billy. Mo偶e by艂 to Billy z przesz艂o艣ci, lub mo偶e taki, jakim dopiero mia艂 si臋 sta膰. Je艣li prawd膮 by艂o to ostatnie, Cleve nie mia艂 ochoty 偶y膰 w przysz艂o艣ci, kt贸ra potrafi艂a rodzi膰 takie potworno艣ci. Tam, na dolnej pryczy, le偶a艂o co艣 ciemnego i straszliwie zniekszta艂conego;
co艣, co przybiera艂o posta膰 na jego oczach, co powstawa艂o z cieni. W p艂on膮cych 艣lepiach stwora, w rz臋dzie cienkich, ostrych z臋b贸w by艂o co艣 ze w艣ciek艂ego lisa; w pozycji, w kt贸rej le偶a艂, zwini臋ty i skurczony, przypomina艂 przewr贸conego na grzbiet 偶uka, grzbiet by艂 bardziej skorup膮 ni偶 cia艂em i m贸g艂 si臋 wywodzi膰 tylko z mrok贸w koszmaru. Trwa艂 proces przemiany. Cleve obserwowa艂 w艂a艣nie rozpad obecnej postaci stwora. Z臋by wyd艂u偶a艂y si臋, a rosn膮c traci艂y na realno艣ci; ich materia rozp艂ywa艂a si臋 i nik艂a jak mg艂a; pokrzywione cz艂onki, wierzgaj膮ce w powietrzu, zmienia艂y si臋 w galaret臋. A spod mkn膮cego kszta艂tu bestii wy艂ania艂 si臋 duch Billy'ego Taita z otwartymi, be艂kocz膮cymi w strasznym b贸lu ustami; Billy musia艂 walczy膰, by zaistnie膰. Cleve pragn膮艂 si臋gn膮膰 r臋k膮 w ten wir i pom贸c mu lecz wyczu艂, 偶e proces ma w艂asny rytm i jakakolwiek interwencja mog艂aby mie膰 fatalne skutki. Wi臋c tylko sta艂 i patrzy艂, jak chude, blade cz艂onki Billy'ego i jego podnosz膮cy si臋 ci臋偶ko i r贸wnie ci臋偶ko opadaj膮cy 偶o艂膮dek z wysi艂kiem wy艂aniaj膮 si臋 spod tego potwornego kszta艂tu. Jako ostatnie znik艂y p艂on膮ce oczy, wypad艂y z oczodo艂贸w miliardem l艣ni膮cych kawa艂k贸w i odlecia艂y wraz z czarn膮 mg艂膮. I w ko艅cu Cleve m贸g艂 dostrzec twarz Billy'ego, a na niej ci膮gle jeszcze widoczne 艣lady poprzedniego „ja". A kiedy znik艂y i one, i znik艂 cie艅, na pryczy le偶a艂 po prostu Billy, nagi, dysz膮cy z wysi艂ku i z udr臋ki.
Spojrza艂 na Cleve'a. Jego twarz nie mia艂a 偶adnego wyrazu.
Cleve przypomnia艂 sobie, jak Billy skar偶y艂 si臋 stworzeniu z miasta: „... to boli..." - przecie偶 tak m贸wi艂, prawda? - „... nie m贸wi艂e艣 mi, jak bardzo to b臋dzie bole膰...". T臋 prawd臋 trudno by艂oby przeoczy膰. Cia艂o ch艂opca wygl膮da艂o jak pobojowisko, tylko ko艣ci i pot;
nie spos贸b by艂o wyobrazi膰 sobie co艣 obrzydliwszego. Ale przynajmniej by艂o to cia艂o cz艂owieka.
Billy otworzy艂 usta. Wargi mia艂 mi臋kkie, l艣ni膮ce, jak pomalowane szmink膮.
- No i... - powiedzia艂 i przerwa艂. Oddycha艂 ci臋偶ko, cierpia艂. -...co teraz zrobimy?
Przem贸wi艂 i tego by艂o mu ju偶 za wiele. Z g艂臋bi jego gard艂a doby艂 si臋 bulgot i Billy przycisn臋! d艂o艅 do ust. Cleve musia艂 si臋 odsun膮膰;
ch艂opiec wsta艂 z pryczy i zataczaj膮c si臋 podbieg艂 do stoj膮cego w k膮cie wiadra, pe艂ni膮cego funkcj臋 kibla. Nie zd膮偶y艂 jednak; fontanna p艂ynu, kt贸ra przez zas艂on臋 z palc贸w wydoby艂a mu si臋 z ust, trafi艂a w pod艂og臋. Gdy Billy wymiotowa艂, Cleve odwr贸ci艂 wzrok; przygotowa艂 si臋 na przyj臋cie fali smrodu, z kt贸rym b臋dzie musia艂 偶y膰, a偶 rano stra偶nicy otworz膮 cel臋. Lecz w powietrzu rozszed艂 si臋 nie zapach wymiocin lecz inny, s艂odszy i bardziej mdl膮cy.
Zdumiony, Cleve spojrza艂 na skulon膮 w rogu posta膰. Mi臋dzy jej stopami, na pod艂odze, sta艂y ka艂u偶e ciemnego p艂ynu; ten sam p艂yn 艣cieka艂 po jej nogach. Mo偶na go by艂o rozpozna膰 nawet w mroku celi. Krew.
Nawet w najlepiej prowadzonych wi臋zieniach b贸jka mo偶e wybuchn膮膰 - i wybucha - bez ostrze偶enia. Stosunki mi臋dzy dwoma wi臋藕niami, zamkni臋tymi na ograniczonej przestrzeni przez szesna艣cie z ka偶dych dwudziestu czterech godzin, zawsze pozostaj膮 do pewnego stopnia tajemnic膮. Lecz, i wiedzieli o tym zar贸wno wi臋藕niowie, jak i stra偶nicy, mi臋dzy Lowellem i Naylerem nie by艂o spor贸w, a nim rozleg艂 si臋 krzyk, w ich celi panowa艂a cisza
- 偶adnej k艂贸tni, 偶adnych podniesionych g艂os贸w. Co mog艂o sk艂oni膰 Naylera, by nagle zaatakowa艂 i po prostu zaszlachtowa艂 Lowella, a potem zada艂 sobie 艣miertelne rany, sta艂o si臋 przedmiotem dyskusji zar贸wno w jadalni, jak i na spacemiaku. Najpierw zadawano sobie pytanie dlaczego, lecz p贸藕niej wypar艂o je pytanie jak? Plotki informuj膮ce, jak po wszystkim wygl膮da艂o cia艂o Lowella, przekracza艂y granice wyobra藕ni; szokowa艂y nawet m臋偶czyzn, przywyk艂ych do nag艂ych wybuch贸w gwa艂tu. Lowell nie by艂 postaci膮 popularn膮, ten oszust zbyt cz臋sto popisywa艂 si臋 sw膮 si艂膮, ale nigdy nie zrobi艂 niczego, co mog艂oby usprawiedliwi膰 to, co go spotka艂o. Jego cia艂o zosta艂o po prostu wypatroszone, wy艂upiono mu oczy i wyrwano genitalia. Nayler, jedyny, kt贸ry m贸g艂 tego dokona膰, rozszarpa艂 sobie brzuch. Le偶a艂 teraz na oddziale intensywnej opieki medycznej; prognozy nie by艂y optymistyczne.
Wi臋zienie ogarn臋艂a taka fala plotek i oburzenia, 偶e Cleve'owi 艂atwo by艂o zej艣膰 ludziom z oczu na ca艂y nast臋pny dzie艅. On tak偶e mia艂 co艣 do powiedzenia, ale kto mia艂by mu uwierzy膰? Ledwo sam sobie wierzy艂. Tak naprawd臋, w ci膮gu ca艂ego dnia - kiedy od czasu do czasu wraca艂y do niego migawki z tego, co zdarzy艂o si臋 w nocy -Cleve zapytywa艂 sam siebie, czy przypadkiem jednak nie oszala艂. Ale normalno艣膰 to poj臋cie wzgl臋dne, prawda? szale艅stwo jednego cz艂owieka mo偶e by膰 艣rodkiem, prowadz膮cym innego do celu. Jedno w ka偶dym razie Cleve wiedzia艂 na pewno: widzia艂 transformacj臋 Billy'ego Taita. Trzyma艂 si臋 tej pewno艣ci z si艂膮 zrodzon膮 z rozpaczy. Gdyby przesta艂 wierzy膰 艣wiadectwu w艂asnych oczu, straci艂by ostatni膮 sw膮 ochron臋 przed ciemno艣ci膮.
Po 艂a藕ni i 艣niadaniu wszystkich wi臋藕ni贸w skierowano z powrotem do cel; praca, spacery - i w og贸le wszystko, co powodowa艂o, 偶e wi臋藕niowie musieli przechodzi膰 korytarzem zosta艂o odwo艂ane, gdy cel臋 Lowella najpierw badano i fotografowano, a p贸藕niej myto. Billy zjad艂 艣niadanie, a p贸藕niej przespa艂 calutki ranek; spa艂 tak g艂臋boko, 偶e bardziej przypomina艂o to 艣mier膰 ni偶 sen. Kiedy obudzi艂 si臋 na obiad, by艂 tak szczery i radosny, jakim Cleve nie widzia艂 go od tygodni. Opowiada艂 co艣 weso艂o sprawiaj膮c wra偶e-
nie jakby nie by艂 艣wiadomy tego, co sta艂o si臋 noc膮. Po po艂udniu Cleve zdecydowa艂 si臋 powiedzie膰 mu prawd臋.
- Zabi艂e艣 Lowella - stwierdzi艂. Nie mia艂 po co udawa膰 niewiedzy;
je艣li nawet ch艂opak nie pami臋ta艂 jeszcze tego, co zrobi艂, to z pewno艣ci膮 sobie przypomni. A gdy ju偶 sobie przypomni, to jak d艂ugo potrwa nim u艣wiadomi sobie, 偶e Cleve obserwowa艂 jego przemian臋? Lepiej wyzna膰 prawd臋 od razu.
- Widzia艂em, jak si臋 zmieniasz...
Najwyra藕niej nie zrobi艂 na Billyrn wielkiego wra偶enia.
- Tak. Zabi艂em Lowella. Dziwisz si臋? - To pytanie, kt贸re samo wywo艂ywa艂o setki innych pyta艅, zadane zosta艂o lekko, jakby odpowied藕 nikogo nie interesowa艂a.
- Co si臋 z tob膮 sta艂o? - pyta艂 dalej Cleve. - Widzia艂em, ci臋... tam... - doda艂, przera偶ony samym wspomnieniem, wskazuj膮c na doln膮 prycz臋. - Nie by艂e艣 cz艂owiekiem.
- Nie chcia艂em, 偶eby艣 si臋 o tym dowiedzia艂. Da艂em ci pastylki, prawda? Nie powiniene艣 mnie szpiegowa膰.
- Poprzedniej nocy - m贸wi艂 Cleve - te偶 nie spa艂em. Billy mrugn膮艂 oczami jak oszo艂omiony ptak, g艂ow臋 mia艂 lekko przekrzywion膮.
- Jeste艣 durniem - powiedzia艂. - Jakim ty jeste艣 durniem!
- Czy ci si臋 to podoba, czy nie, ta ca艂a sprawa dotyczy tak偶e i mnie, wiesz? Mam sny.
- Tak? - blade czo艂o przeci臋艂a zmarszczka. - Tak. 艢nisz miasto, prawda?
- Co to za miejsce, Billy?
- Przeczyta艂em kiedy艣 co艣 takiego: „Umarli maj膮 swoje drogi". Znasz to? No, wi臋c... oni te偶 mieszkaj膮 w miastach.
- Umarli? Masz na my艣li jakie艣 miasteczko duch贸w?
- Nigdy nie chcia艂em, 偶eby艣 si臋 w to wpl膮ta艂. By艂e艣 dla mnie lepszy ni偶 wszyscy. Przecie偶 uprzedzi艂em ci臋, 偶e mam tu interes do za艂atwienia.
- Z Taitem?
- Zgadza si臋.
Cleve mia艂 ochot臋 si臋 roze艣mia膰. Ca艂a ta opowie艣膰 - miasteczko umar艂ych? - wydawa艂o si臋 stekiem bzdur. A jednak jego zmordowany umys艂 nie podsun膮艂 mu ani jednego bardziej prawdopodobnego wyja艣nienia.
- Dziadek zabi艂 swoje dzieci - m贸wi艂 Billy - poniewa偶 nie chcia艂, by odziedziczy艂o to po nim nast臋pne pokolenie. P贸藕no si臋 o wszystkim dowiedzia艂, wiesz? Zorientowa艂 si臋, 偶e r贸偶ni si臋 od zwyk艂ych ludzi dopiero wtedy, kiedy mia艂 ju偶 偶on臋 i dzieci. By艂 inny. Ale nie chcia艂 tego, co mu da艂 los i nie chcia艂, by jego dzieci i wnuki mia艂y t臋 sam膮 moc. Zabi艂by si臋 i sko艅czy艂 ca艂膮 spraw臋, ale mojej matce uda艂o si臋 uciec. Nim zd膮偶y艂 j膮 odnale藕膰 i zabi膰, zosta艂 aresztowany.
-1 powieszony. I pogrzebany. Znikn膮艂.
- Powieszony, pogrzebany, nie znikn膮艂. Nikt nie znika, Cleve. Nigdy.
- Przyszed艂e艣 tu, 偶eby go odszuka膰?
- Nie tylko. Chcia艂em, 偶eby mi pom贸g艂. Kiedy mia艂em dziesi臋膰 lat zorientowa艂em si臋, co potrafi臋. Nie ca艂kiem 艣wiadomie, ale mia艂em talent. I ba艂em si臋. Oczywi艣cie, 偶e si臋 ba艂em, to by艂o dla mnie co艣 nieznanego, co艣 strasznego.
- Ta przemiana... umia艂e艣 to robi膰?
- Nie. Tylko wiedzia艂em, 偶e mog臋. Jestem tu, 偶eby dziadek mnie nauczy艂. 呕eby pokaza艂 mi jak . Nawet teraz... - Billy spojrza艂 na swe chude ramiona - ...kiedy on mnie uczy ...b贸l jest niemal nie do zniesienia.
- To po co to robisz?
Ch艂opiec spojrza艂 na Cleve'a, zdumiony.
- 呕eby nie by膰 sob膮; by sta膰 si臋 mg艂膮 i cieniem. By zosta膰 kim艣 strasznym. - Wydawa艂 si臋 by膰 szczerze zdziwiony jego niedomy艣lno艣ci膮. — A ty by艣 tego nie zrobi艂?
Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- To, czym sta艂e艣 si臋 zesz艂ej nocy, by艂o potworne. Billy przytakn膮艂 mu w milczeniu.
- Dziadek te偶 tak my艣la艂. Podczas procesu nazwa艂 si臋 odmie艅cem. Oczywi艣cie nie wiedzieli, o czym m贸wi, ale tak w艂a艣nie powiedzia艂.
Wsta艂 i powiedzia艂: , Jestem pomiotem Szatana" - Billy u艣miechn膮艂 si臋 do tej my艣li - „Jestem pomiotem Szatana, na mi艂o艣膰 bosk膮 powie艣cie mnie i pogrzebcie!" Teraz zmieni艂 zdanie. Nasza era jest stara i zm臋czona; potrzeba jej nowych plemion. - Spojrza艂 przenikliwie na Cleve'a. — Nie b贸j si臋, nie skrzywdz臋 ci臋, je艣li nie b臋dziesz chlapa艂 j臋zykiem. Nie zrobisz tego, prawda?
- A co m贸g艂bym powiedzie膰, 偶eby nie wyj艣膰 na szale艅ca? - g艂os Cleve'a by艂 艂agodny. - Nie, nie b臋d臋 chlapa艂 j臋zykiem.
- To dobrze. Za jaki艣 czas wyjd臋 st膮d, a potem ty wyjdziesz. I b臋dziesz m贸g艂 zapomnie膰.
- Bardzo w to w膮tpi臋.
- Kiedy ju偶 odejd臋, nie b臋dziesz nawet 艣ni艂. Dzielisz moje sny tylko dlatego, 偶e sam masz s艂aby talent. Uwierz mi. Nie masz si臋 czego ba膰.
- Miasto...
- Co z miastem?
- Gdzie s膮 jego mieszka艅cy? Nigdy nikogo nie widzia艂em. Nie, to nie ca艂kiem prawda. Widzia艂em raz m臋偶czyzn臋 z no偶em... odchodzi艂 na pustyni臋...
- Nie potrafi臋 ci pom贸c. Sam jestem tam go艣ciem. Wiem tylko tyle, co m贸wi mi dziadek; 偶e miasto zamieszkuj膮 umarli. Cokolwiek tam widzia艂e艣, zapomnij. To nie tw贸j 艣wiat. Ty jeszcze nie umar艂e艣.
* * *
Czy to rozs膮dnie wierzy膰 umar艂ym na s艂owo? Czy sam akt 艣mierci oczy艣ci艂 ich ze zdolno艣ci czynienia wszelkiego rodzaju z艂a tak, 偶e granice przekroczyli jako 艣wi臋ci? Cleve nie potrafi艂 uwierzy膰 w co艣 a偶 tak naiwnego. Znacznie bardziej prawdopodobne, 偶e przeszli przez wrota 艣mierci ze wszystkimi swymi talentami, tymi dobrymi i tymi z艂ymi, i czyni膮 z nich u偶ytek jak potrafi膮. Tote偶 w raju szewcy nadal b臋d膮 pracowa膰, prawda? G艂upio by艂oby s膮dzi膰, 偶e po 艣mierci zapomn膮, jak robi膰 buty.
Wi臋c by膰 mo偶e Edgar Tait k艂ama艂, m贸wi膮c o mie艣cie. By膰 mo偶e Billy nie dowiedzia艂 si臋 o nim wszystkiego? Co z g艂osami na wietrze? Co z m臋偶czyzna. kt贸ry rzuci艂 n贸偶 na ziemi臋 wr臋cz us艂an膮 narz臋dziami mordu, a p贸藕niej poszed艂 B贸g wie gdzie? Co to by艂 za rytua艂?
Teraz - kiedy zapasy strachu ju偶 si臋 wyczerpa艂y i nie pozosta艂 mu nawet fragment nieska偶onej rzeczywisto艣ci, kt贸rego mo偶na by艂oby si臋 trzyma膰 - Cleve nie widzia艂 powodu, by nie uda膰 si臋 do miasta dobrowolnie. C贸偶 mog艂o tam by膰 takiego, na tych pe艂nych py艂u uliczkach, czego potworno艣膰 przewy偶sza艂aby to, co widzia艂 na dolnej pryczy i co przydarzy艂o si臋 Lowellowi i Naylerowi. Przy tych okropie艅stwach miasto wydawa艂o si臋 rajem. Jego puste uliczki i place wr臋cz promieniowa艂y spokojem i Cleve mia艂 wra偶enie, 偶e tam wszystko si臋 sko艅czy艂o, 偶e gniew i rozpacz min臋艂y 偶e wn臋trza (艂azienka z prysznicem, z kt贸rego lecia艂a woda, wype艂niona po brzegi fili偶anka) widzia艂y najgorsze i pragn臋艂y ju偶 tylko trwa膰 niezmiennie przez tysi膮clecia. Kiedy nadesz艂a noc, a wraz z ni膮 sen, i zn贸w trafi艂 do miasta, wszed艂 w nie nie jak 偶o艂nierz na terytorium wroga, lecz jak go艣膰 pragn膮cy odpr臋偶y膰 si臋 przez chwil臋 w miejscu, kt贸re zna zbyt dobrze, by si臋 zgubi膰, lecz nie a偶 tak dobrze, by si臋 nim znudzi膰.
By艂o tak, jakby - po raz pierwszy nie wyczuwaj膮c strachu - miasto si臋 dla艅 otworzy艂o. Id膮c po ulicach, jak zwykle na okrwawionych stopach, Cleve odkry艂, 偶e drzwi s膮 szeroko otwarte, 偶e zas艂ony na oknach zosta艂y odsuni臋te. Nie odrzuci艂 tego zaproszenia, lecz zacz膮艂 dok艂adniej ogl膮da膰 domy i mieszkania. Im bli偶ej si臋 im przygl膮da艂, tym ja艣niej widzia艂, 偶e nie by艂y takimi oazami spokoju, jak mu si臋 wydawa艂o na pocz膮tku. W ka偶dym po kolei odkrywa艂 oznaki gwa艂tu, kt贸ry dopiero co mia艂 tam miejsce. Czasami by艂o to tylko przewr贸cone krzes艂o lub 艣lad na pod艂odze tam, gdzie obcas buta po艣lizgn膮艂 si臋 w ka艂u偶y krwi, gdzie indziej 艣lady ukazywa艂y si臋 znacznie bardziej dobitnie. Zakrwawiony m艂otek le偶a艂 w艣r贸d roz艂o偶onych na stole gazet. Odkry艂 pok贸j, w kt贸rym zerwano pod艂og臋; obok dziury le偶a艂y podejrzanie b艂yszcz膮ce paczki zapakowane w czarn膮 foli臋. W innym sta艂o roztrzaskane lustro, a gdzie艣 jeszcze, ko艂o kominka, w kt贸rym ci膮gle p艂on膮艂 ogie艅, le偶a艂a sztuczna szcz臋ka.
Wn臋trza te by艂y scen膮 morderstwa. Ofiary znik艂y - by膰 mo偶e maj膮 swoje miasto, pe艂ne pomordowanych dzieci i pozabijanych przyjaci贸艂 — zostawiaj膮c miejsca zamar艂e w czasie, takie, jakimi by艂y w tej pierwszej, szalonej chwili po dokonaniu zbrodni. Cleve szed艂 ulicami - turysta doskona艂y - i ogl膮da艂 kolejne sceny, rekonstruuj膮c w my艣lach godziny, kt贸re poprzedza艂y to, co widzia艂 teraz sztuczne i zamar艂e w czasie. Tutaj zgin臋艂o dziecko; jego 艂贸偶eczko le偶a艂o przewr贸cone. Tutaj kto艣 zabi艂 kogo艣 we 艣nie;
poduszka by艂a zakrwawiona, a na dywanie dostrzeg艂 siekier臋. Czy wi臋c by艂o to miasto przekl臋tych? Czy mordercy musieli sp臋dza膰 jak膮艣 cz臋艣膰 wieczno艣ci (a by膰 mo偶e ca艂膮 wieczno艣膰) w pokoju, w kt贸rym dokonali morderstwa?
Mieszka艅c贸w nie dostrzeg艂, cho膰 logika wskazywa艂a, 偶e musz膮 by膰 gdzie艣 blisko. Czy偶by dano im zdolno艣膰 niewidzialno艣ci, by mogli si臋 uchroni膰 przed oczami w艣cibskich, 艣ni膮cych turyst贸w, takich jak on? Czy te偶 p艂yn膮cy w tym „nigdzie" czas zmieni艂 ich tak, 偶e nie byli ju偶 istotami z krwi i cia艂a, lecz stali si臋 cz臋艣ciami swych cel; krzes艂em, figurk膮 z porcelany? Nagle przypomnia艂 sobie spotkanego na granicy m臋偶czyzn臋 w niedzielnym garniturze, z r臋kami ociekaj膮cymi krwi膮. M臋偶czyzna poszed艂 na pustyni臋. I nie by艂 niewidzialny. - Gdzie jeste艣cie? - zapyta艂, stoj膮c na progu gro藕nie wygl膮daj膮cej kuchni; drzwi piekarnika by艂y otwarte, w zlewie le偶a艂y naczynia, lecia艂a na nie woda. - Poka偶cie si臋!
K膮tem oka dostrzeg艂 jaki艣 ruch; odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 w stron臋 drzwi. Dostrzeg艂 m臋偶czyzn臋. Zorientowa艂 si臋, 偶e by艂 on tu przez ca艂y czas, lecz sta艂 si臋 tak doskona艂膮 cz臋艣ci膮 pokoju, 偶e nie spos贸b go by艂o dostrzec, p贸ki nie poruszy艂 oczami i nie skierowa艂 wzroku na Cleve'a. Cleve drgn膮艂, my艣l膮c z niepokojem, 偶e w ka偶dym z pokoj贸w, do kt贸rych do tej pory zajrza艂, znajdowa艂 si臋 najprawdopodobniej jeden lub wi臋cej morderc贸w, a wszyscy nieruchomi i przez to nie do odkrycia. Kiedy zorientowa艂 si臋, 偶e zosta艂 zauwa偶ony, m臋偶czyzna wyszed艂 z ukrycia. By艂 w p贸藕nym 艣rednim wieku i zaci膮艂 si臋 rano przy goleniu.
- Kim jeste艣? - zapyta艂. - Widzia艂em ci臋 ju偶 wcze艣niej. Przechodzi艂e艣 t臋dy.
M贸wi艂 cicho i smutno. Cleve pomy艣la艂, 偶e wcale nie wygl膮da na morderc臋.
- Jestem tylko go艣ciem - powiedzia艂 m臋偶czy藕nie.
- Tu nie przychodz膮 go艣cie — odpar艂 m臋偶czyzna. - Tylko przyszli mieszka艅cy.
Cleve zmarszczy艂 czo艂o, pr贸buj膮c rozszyfrowa膰 jego intencje. Lecz we 艣nie my艣la艂 powoli i nim zdo艂a艂 odgadn膮膰 zagadk臋 tych s艂贸w gospodarza, zabrzmia艂y nowe s艂owa.
- Czy ja ci臋 znam? Mam wra偶enie, 偶e ci膮gle zapominam co艣 nowego. To bez sensu, prawda? Je艣li zapomn臋, nigdy st膮d nie wyjd臋, prawda?
- Wyjd臋? - powt贸rzy艂 Cleve.
- Zamie艅 si臋 ze mn膮 - powiedzia艂 m臋偶czyzna, poprawiaj膮c peruk臋.
- I dok膮d p贸jdziesz?
- Z powrotem. Zrobi膰 to jeszcze raz. M臋偶czyzna przeszed艂 przez pok贸j i podszed艂 do Cleve'a. Wyci膮gn膮艂 r臋ce, obracaj膮c je d艂o艅mi do g贸ry. D艂onie mia艂 poparzone.
- Mo偶esz mi pom贸c - powiedzia艂. - Mog臋 za艂atwi膰 interes z najlepszymi z nich.
- Nie rozumiem.
M臋偶czyzna by艂 najwyra藕niej pewien, 偶e pad艂 ofiar膮 blefu. Jego g贸rna warga, nad kt贸r膮 tkwi艂 przyczerniony w膮sik, skurczy艂a si臋.
- Ale偶 rozumiesz. Doskonale rozumiesz. Oczywi艣cie chcesz si臋 sprzeda膰, tak jak wszyscy. Temu, kto daje najwi臋cej. Kim jeste艣, zawodowym morderc膮?
Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Ja tylko 艣ni臋 - odpar艂. M臋偶czyzna nagle spokornia艂.
- B膮d藕 mi przyjacielem - poprosi艂. - Nie mam tu 偶adnych wp艂yw贸w, nie tak, jak inni. Wiesz, niekt贸rzy przychodz膮 tu i nie ma ich ju偶 po kilku godzinach. Prawdziwi zawodowcy. Za艂atwiaj膮 to sobie z g贸ry. Ale ja? Ja pope艂ni艂em zbrodni臋 w afekcie. Przyby艂em tu nieprzygotowany. Zostan臋, p贸ki nie ubij臋 interesu. Prosz臋, b膮d藕 mi przyjacielem.
- Nie mog臋 ci pom贸c. - Cleve nie by艂 nawet pewny, o co w艂a艣ciwie prosi go ten m臋偶czyzna. Zab贸jca skin膮艂 g艂ow膮.
- Jasne, 偶e nie. Nie spodziewa艂em si臋...
Odwr贸ci艂 si臋 ty艂em do Cleve'a i podszed艂 do piekarnika. Ciep艂o, kt贸re z niego bi艂o, stworzy艂o w powietrzu mira偶 chochlika. Nawet na niego nie patrz膮c, morderca po艂o偶y艂 poparzon膮 d艂o艅 na drzwiczkach i zamkn膮艂 je. Otworzy艂y si臋 prawie natychmiast.
- Czy wiesz, jaki mi艂y jest zapach palonego mi臋sa? - powiedzia艂 i zn贸w spr贸bowa艂 zamkn膮膰 piekarnik. - Nikt nie powinien mnie obwinia膰! Doprawdy!
Cleve przesta艂 ws艂uchiwa膰 si臋 w ten be艂kot. Je艣li nawet by艂 w nim jaki艣 sens, to i tak najprawdopodobniej nie warto go teraz dochodzi膰. Ca艂a ta gadanina o zamianie i o ucieczce z miasta, to wszystko przekracza艂o jego zdolno艣膰 pojmowania.
Poszed艂 dalej, cho膰 nie mia艂 ju偶 ochoty zagl膮da膰 do wn臋trz dom贸w i mieszka艅. Zobaczy艂 wszystko, co chcia艂 zobaczy膰. Z pewno艣ci膮 zbli偶a艂 si臋 ju偶 ranek i lada chwila na korytarzu zadzwoni dzwonek. Pomy艣la艂, 偶e m贸g艂by nawet sam si臋 obudzi膰, 偶e to wystarczy na jedn膮 noc.
K臋dy tylko ta my艣l przemkn臋艂a mu przez g艂ow臋, dostrzeg艂 dziewczynk臋. Sta艂a na najbli偶szym skrzy偶owaniu i mia艂a siedem, mo偶e osiem lat. Nie mog艂a by膰 morderczyni膮. Cleve ruszy艂 w jej kierunku. Zawstydzona, a mo偶e powodowana mniej niewinnym uczuciem, dziewczynka skr臋ci艂a w prawo i zacz臋艂a biec. Pobieg艂 za ni膮. Nim znalaz艂 si臋 na skrzy偶owaniu, ma艂a by艂a ju偶 daleko i nadal ucieka艂a w g艂膮b ulicy. Nie zniech臋ci艂 si臋. Jak to bywa, kiedy 艣ni si臋 taki po艣cig, do uciekaj膮cego stosowa艂y si臋 inne prawa fizyki ni偶 do goni膮cego. Dziewczynka bieg艂a lekko, a Cleve przedziera艂 si臋 przez powietrze z najwi臋kszym trudem, jakby bieg艂 w beczce z miodem. Nie zatrzyma艂 si臋 jednak, lecz bieg艂 tam, dok膮d go prowadzi艂a. W pr臋dce oddali艂 si臋 od tego fragmentu miasta, kt贸ry zna艂, i trafi艂 do labiryntu podw贸rek i alejek; wszystkie, jak przypuszcza艂, by艂y kiedy艣 艣wiadkami rozlewu krwi. Inaczej ni偶 na g艂贸wnych ulicach, w tym getcie' nie by艂o 偶adnych okre艣lonych ca艂o艣ci, lecz wyrwane z rzeczywisto艣ci fragmenty: kawa艂ek trawnika, bardziej czerwonego ni偶 zielonego, rusztowanie, z kt贸rego jeszcze stercza艂 w膮偶, kopczyk ziemi. I, w ko艅cu, normalna 艣ciana.
Dziewczynka doprowadzi艂a go do 艣lepego zau艂ka i znik艂a, zostawiaj膮c go sam na sam ze zwyk艂ym, ceglanym, zaniedbanym murem. By艂o w nim tylko jedno ma艂e okienko. Zajrza艂 przez zbrojone szk艂o, zabrudzone od zewn膮trz ptasimi odchodami i odkry艂, 偶e patrzy w g艂膮b jednej z cel wi臋zienia w Pantonville. Poczu艂, jak wywraca mu si臋 偶o艂膮dek. Co to za zabawa: wyprowadzili go z celi w to miasto sn贸w tylko po to, by zn贸w zamkn膮膰 go w celi? Lecz wystarczy艂o mu kilka sekund by stwierdzi膰, 偶e to nie jego cela. Ta cela nale偶a艂a do Lowella i Naylera. Na 艣cianach, przyklejone skeczem, wisia艂y ich obrazki, ich by艂a krew, kt贸ra spryska艂a pod艂og臋, 艣cian臋, prycz臋 i drzwi. Kolejna scena morderstwa. - Jezu Wszechmog膮cy - szepn膮艂 Cleve. - Billy... Oderwa艂 wzrok od okna i odwr贸ci艂 si臋. U jego st贸p, na piasku, kopulowa艂y jaszczurki, wiatr, wiej膮cy w zau艂kach, przywia艂 motyle. Przygl膮da艂 si臋, jak ta艅cz膮, kiedy w pawilonie B zadzwoni艂 dzwonek, oznajmiaj膮c nadej艣cie ranka.
By艂a to pu艂apka. Jej mechanizm pozostawa艂 nieznany - lecz Cleve nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, dla kogo j膮 zastawiono. Billy znajdzie si臋 w mie艣cie, i to wkr贸tce. Pomieszczenie, w kt贸rym pope艂ni艂 morderstwo, ju偶 na niego czeka艂o - ze wszystkich obrzydliwych miejsc, kt贸re Cleve widzia艂 w tym mie艣cie sk艂adaj膮cym si臋 wy艂膮cznie z kostnic - ta ma艂a, zalana krwi膮 cela by艂a najgorszym.
Ch艂opiec nie mia艂 najmniejszego poj臋cia dok膮d zmierza. Nie m贸g艂 mie膰, bo dziadek ok艂ama艂 go nie m贸wi膮c mu ca艂ej prawdy, nie u艣wiadamiaj膮c mu, jakich to specjalnych kwalifikacji wymaga si臋 tu od mieszka艅c贸w. W艂a艣ciwie dlaczego to zrobi艂? Cleve wr贸ci艂 my艣lami do niejasnej rozmowy, kt贸r膮 prowadzi艂, o powrocie. Edgar Tait 偶a艂owa艂 za grzechy, prawda? Mija艂y lata i zdecydowa艂, 偶e nie jest jednak pomiotem Szatana i 偶e wcale nie najgorzej by艂oby powr贸ci膰 na 艣wiat. Billy mia艂 mu jako艣 pos艂u偶y膰 do powrotu.
- Dziadek ci臋 nie lubi - powiedzia艂 ch艂opiec, kiedy wr贸cili do celi po obiedzie. Ju偶 drugi dzie艅 praca i spacery by艂y odwo艂ane; toczy艂o si臋 艣ledztwo z udzia艂em wi臋藕ni贸w, dotyczy艂o 艣mierci Lowella i - od wczesnych godzin porannych - tak偶e Naylera.
- Doprawdy? A to czemu?
- M贸wi, 偶e jeste艣 zbyt dociekliwy. W mie艣cie. Cleve siedzia艂 na g贸rnej pryczy, Billy na krze艣le przy 艣cianie. Mia艂 podkr膮偶one oczy i dr偶a艂 na ca艂ym ciele, nieznacznie lecz wyra藕nie.
- Umrzesz - stwierdzi艂 Cleve. Co艣 takiego mo偶na powiedzie膰 tylko wprost. - W mie艣cie... widzia艂em... Billy potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Czasami m贸wisz jak wariat. Dziadek twierdzi, 偶e nie powinienem ci ufa膰.
- To dlatego, 偶e si臋 mnie boi.
Billy roze艣mia艂 si臋 pogardliwie. By艂 to niemi艂y d藕wi臋k; Cleve domy艣li艂 si臋, 偶e ch艂opiec na艣laduje dziadka.
- On si臋 nikogo nie boi - odszczekn膮艂.
- Boi si臋 tego, co zobacz臋. Tego, o czym ci powiem.
- Nie - g艂os Billy'ego brzmia艂 absolutn膮 pewno艣ci膮.
- Kaza艂 ci zabi膰 Lowella, prawda? Billy podni贸s艂 nagle g艂ow臋.
- Dlaczego tak m贸wisz?
- Wcale nie chcia艂e艣 go zabi膰. Mo偶e przestraszy膰 ich obu, ale nie zabi膰. To ju偶 by艂 pomys艂 dziadka.
- Nikt mi nie m贸wi, co mam zrobi膰 - wzrok ch艂opca by艂 zimny jak l贸d.-Nikt.
- W porz膮dku - ust膮pi艂 Cleve. - Wi臋c mo偶e ci臋 przekona艂, co? Wyt艂umaczy艂 ci, 偶e narazi艂e艣 rodzinny honor. Co艣 takiego? - Trafi艂, Billy dr偶a艂 teraz wyra藕niej.
- Wi臋c? A co, je艣li tak?
- Widzia艂em, dok膮d p贸jdziesz, Billy. Miejsce ju偶 na ciebie czeka. - Billy patrzy艂 na Cleve'a, ale nie pr贸bowa艂 mu przerywa膰. - W tym mie艣cie mieszkaj膮 tylko mordercy. Dlatego tw贸j dziadek tam trafi艂. A je艣li znajdzie zast臋pc臋, je艣li zdo艂a przekroczy膰 jako艣 granic臋 艣wiat贸w i dokona膰 kolejnej zbrodni, b臋dzie wolny.
Billy wsta艂. Twarz wykrzywi艂 mu szalony gniew. Ju偶 nie mia艂 zamiaru szydzi膰.
- Co to znaczy wolny?
- Wr贸ci do 艣wiata. Wr贸ci tu.
- K艂amiesz...
- Zapytaj go.
- Nie oszuka艂by mnie. Jeste艣my jednej krwi.
- S膮dzisz, 偶e ma to dla niego jakie艣 znaczenie? Sp臋dzi艂 tam pi臋膰dziesi膮t lat, czekaj膮c na szans臋, by si臋 wydosta膰. My艣lisz, 偶e co艣 go obchodzi, jak tego dokona?
- Powiem mu, jak k艂ama艂e艣 - gniew Billy'ego nie by艂 w ca艂o艣ci skierowany na Cleve'a, ch艂opiec w膮tpi艂 i pr贸bowa艂 st艂umi膰 swe w膮tpliwo艣ci. - Kiedy si臋 dowie, jak pr贸bowa艂e艣 mnie zatru膰, nastawi膰 przeciwko niemu, jeste艣 trupem. Wtedy go zobaczysz. O, tak. Zobaczysz go. I po偶a艂ujesz, 偶e go zobaczy艂e艣.
Najwyra藕niej by艂a to sytuacja bez wyj艣cia. Gdyby nawet Cleve zdo艂a艂 sk艂oni膰 w艂adze, by przenios艂y go przed nadej艣ciem nocy - (marne szanse, musia艂by przedtem odwo艂a膰 wszystko, co m贸wi艂 o ch艂opcu - musia艂by wyt艂umaczy膰 im, 偶& Billy jest niebezpiecznym szale艅cem, czy co艣 takiego. Z pewno艣ci膮 nie powinien wyjawia膰 prawdy) - nawet gdyby za艂atwi艂 sobie przeniesienie do innej celi, to nie zapewnia艂o mu to 偶adnego bezpiecze艅stwa. Sam ch艂opiec powiedzia艂, 偶e jest dymem i cieniem. Kogo艣 takiego nie mog艂y powstrzyma膰 ani drzwi, ani kraty; dowodzi艂 tego los Lowella i Naylera. No i Billy nie by艂 sam. Trzeba doliczy膰 do niego Edgara St. Claire Taita; a jakie moce m贸g艂 on mie膰 do dyspozycji? A jednak, zosta膰 na noc w tej celi nie r贸偶ni艂o si臋 niczym od samob贸jstwa, prawda? By艂o jak kuszenie bestii, oddanie si臋 jej w 艂apy.
Podczas kolacji Cleve odszuka艂 wzrokiem Delvina i poprosi艂 o prawo kr贸tkiej rozmowy. Otrzyma艂 je. Spotkanie nast膮pi艂o po kolacji.
- Pan mnie prosi艂, 偶ebym mia艂 oko na Billy'ego Taita, prosz臋 pana.
- No i co?
Przy kolacji Cleve intensywnie my艣la艂 o tym, co by tu powiedzie膰 Devlinowi, by otrzyma膰 natychmiastowe przeniesienie, i nic nie przysz艂o mu do g艂owy. Otworzy艂 usta, czeka艂 na natchnienie, ale nie mia艂 natchnienia.
- Chcia艂bym... chcia艂bym prosi膰 o przeniesienie.
- Dlaczego?
- Ch艂opak jest niezr贸wnowa偶ony. Boj臋 si臋, 偶e zrobi mi krzywd臋. Dostanie ataku, jak...
- Za艂atwi艂by艣 go jedn膮 r臋k膮, on jest chudy jak szczapa.- Gdyby Cleve rozmawia艂 z Mayflowerem, w tym momencie zaapelowa艂by do niego jak do cz艂owieka. Z Devlinem taka taktyka od pocz膮tku by艂aby skazana na kl臋sk臋.
-Nie rozumiem, na co si臋 skar偶ysz. To ch艂opak jak z艂oto. - Devlin rozkoszowa艂 si臋 sw膮 parodi膮 kochaj膮cego ojca. - Spokojny, zawsze uprzejmy. Nie jest niebezpieczny ani dla ciebie, ani dla nikogo.
-Pan go nie zna...
- A tobie o co w艂a艣ciwie chodzi?
- Niech mnie pan przeniesie nawet do karceru, prosz臋 pana. Gdziekolwiek, dla mnie to bez r贸偶nicy. Byle tylko nie siedzie膰 z nim. Prosz臋.
Devlin nie odpowiada艂, tylko patrzy艂 na Cleve'a, nic nie pojmuj膮c. W ko艅cu otworzy艂 usta.
- Ty si臋 go naprawd臋 boisz .
-Tak.
- Co si臋 z tob膮 dzieje? Siedzia艂e艣 w jednej celi z prawdziwymi twardzielami i nigdy si臋 nie poskar偶y艂e艣.
- On jest inny. - Cleve m贸g艂 ju偶 powiedzie膰 tylko jedno. - To szaleniec, prosz臋 pana. M贸wi臋 panu, 偶e to szaleniec.
- Ca艂y 艣wiat oszala艂 i zostali艣my tylko my dwaj, Smith. Nie obi艂o ci si臋 to kiedy o uszy? - Devlin roze艣mia艂 si臋. - Wracaj do celi i nie nud藕. Chyba nie chcesz za艂apa膰 si臋 teraz na poci膮g duch贸w?
Kiedy Cleve wr贸ci艂 do celi, Billy pisa艂 list. Siedz膮c tak na pryczy, pochylony nad kartk膮 papieru, wygl膮da艂 bezbronnie. Devlin powiedzia艂 prawd臋, ch艂opiec by艂 chudy jak szczapa. Patrz膮c na rysuj膮cy si臋 wyra藕nie pod podkoszulk膮 kr臋gos艂up trudno by艂o sobie wyobrazi膰, 偶e co艣 tak delikatnego potrafi przetrwa膰 trudy transformacji. Albo i nie potrafi. By膰 mo偶e wysi艂ek zwi膮zany ze zmian膮 rozedrze go kiedy艣 na strz臋py. Kiedy艣, ale nie teraz.
-Billy...
Ch艂opiec nie odrywa艂 wzroku od listu...
- ...to, co ci m贸wi艂em o mie艣cie... ...przesta艂 pisa膰...
- ...mo偶e rzeczywi艣cie mi si臋 przy艣ni艂o. Tylko przy艣ni艂o... ...i zacz膮艂 od nowa.
- ...i powiedzia艂em ci o tym dlatego, 偶e si臋 o ciebie niepokoj臋. Tylko dlatego. Chcia艂em, 偶eby艣my zostali przyjaci贸艂mi. Billy podni贸s艂 wzrok.
- To nie moja sprawa - powiedzia艂 po prostu. - Ju偶 nie. Dziadek zdecyduje. Mo偶e oka偶e ci 艂ask臋, a mo偶e nie.
- Nie musisz mu m贸wi膰...
- On wie, co jest we mnie. On i ja... jeste艣my jak jedna istota. To st膮d wiedzia艂em, 偶e by mnie nie oszuka艂.
Wkr贸tce nadejdzie noc, zgasn膮 艣wiat艂a w pawilonie, pojawi膮 si臋 cienie; - Wi臋c mog臋 tylko czeka膰, prawda? Billy potwierdzi艂 skinieniem g艂owy.
- Wezw臋 go, a potem zobaczymy.
- Wezw臋 go - pomy艣la艂 Cleve. Czy偶by staruszka nale偶a艂o co noc wzywa膰 z jego miejsca wiecznego spoczynku? Czy tamtej nocy widzia艂, jak Billy robi w艂a艣nie to, stoj膮c po艣rodku celi z zamkni臋tymi oczami i twarz膮 wzniesion膮 do okna? Je艣li tak, to by膰 mo偶e da艂oby si臋 przeszkodzi膰 ch艂opcu w wystosowaniu zaproszenia do trupa?
Zapada艂 wiecz贸r, a Cleve le偶a艂 na pryczy i rozwa偶a艂, jakie ma mo偶liwo艣ci. Czy lepiej le偶膮c cierpliwie i czeka膰 na wyrok, czy te偶 mo偶e warto spr贸bowa膰 przej膮膰 kontrol臋 nad sytuacj膮 i zapobiec pojawieniu si臋 Taita? Je艣li wybierze t臋 ostatni膮 mo偶liwo艣膰, spali za sob膮 mosty; ju偶 nie b臋dzie m贸g艂 b艂aga膰 o lito艣膰 i przeprasza膰 -jego agresja niew膮tpliwie wywo艂a ich agresj臋. Je艣li nie zdo艂a zapobiec pojawieniu si臋 Taita, wszystko si臋 sko艅czy.
艢wiat艂a zgas艂y. W celach pawilonu B, po艂o偶onych wzd艂u偶 pi臋ciu pi臋ter korytarzy, wi臋藕niowie przyk艂adali w艂a艣nie g艂owy do poduszek. Niekt贸rzy, by膰 mo偶e, planowali, jak u艂o偶y膰 sobie karier臋, kiedy ta przypadkowa przerwa w ich 偶yciu zawodowym dobiegnie wreszcie ko艅ca, inni spoczywali w ramionach niewidzialnych kochanek. Cleve nads艂uchiwa艂 d藕wi臋k贸w wype艂niaj膮cych cel臋: bulgotu wody w rurach, p艂ytkiego oddechu dobiegaj膮cego z dolnej pryczy. Od czasu do czasu nachodzi艂o go wra偶enie, 偶e prze偶y艂 drugie 偶ycie z g艂ow膮 na twardej poduszce, zagubiony w cieniach.
Dochodz膮cy go z do艂u oddech wkr贸tce sta艂 si臋 prawie nies艂yszalny; Billy ani drgn膮艂. By膰 mo偶e zwleka艂 z wykonaniem ruchu czekaj膮c, a偶 Cleve za艣nie. Je艣li tak, to si臋 nie doczeka. Cleve nie zamknie oczu i nie b臋dzie czeka艂, a偶 go zaszlachtuj膮 we 艣nie. Nie by艂 艣wini膮, bez oporu id膮c膮 pod n贸偶.
Poruszaj膮c si臋 jak najostro偶niej, by nie wzbudzi膰 偶adnych podejrze艅, odpi膮艂 pasek i wyci膮gn膮艂 go ze szlufek. Lepsze wi臋zy uzyska艂by dr膮c na pasy pow艂oczk臋 i prze艣cierad艂o, ale przy tej okazji z pewno艣ci膮 zaniepokoi艂by Billy'ego. Czeka艂 teraz, trzymaj膮c pas w d艂oni i udaj膮c, 偶e 艣pi.
Tej nocy wdzi臋czny by艂 za to, 偶e rozlegaj膮ce si臋 w pawilonie ha艂asy wytr膮ca艂y go ze snu, bowiem min臋艂y pe艂ne dwie godziny, nim Billy poruszy艂 si臋 na swej pryczy, a podczas tych dw贸ch godzin — mimo l臋ku o to, co mo偶e si臋 sta膰, je艣li za艣nie -powieki opada艂y mu kilka razy. Ale noc by艂a niespokojna; 艣mier膰 Lowella i Naylera zdenerwowa艂a nawet najtwardszych wi臋藕ni贸w. Godziny mija艂y, wyznaczane krzykiem we 艣nie-i krzykami na jawie tych, kt贸rych obudzi艂y krzyki we 艣nie. Pomimo fizycznego zm臋czenia Cleve przezwyci臋偶y艂 sen.
Ju偶 dawno min臋艂a dwunasta i wi臋zienie prawie ca艂kiem si臋 uspokoi艂o, nim Billy wsta艂 z pryczy. Cleve s艂ysza艂 jego oddech, ju偶 nie r贸wny, lecz przerywany. Patrzy艂 przez zmru偶one oczy, jak Billy zajmuje swe ulubione miejsce naprzeciw okna. Nie by艂o najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e za chwil臋 wezwie swego przodka.
Gdy tylko ch艂opiec zamkn膮艂 oczy Cleve wsta艂, odrzuci艂 koc i ze艣lizgn膮艂 si臋 z pryczy. Billy zareagowa艂 powoli. Nim w pe艂ni zrozumia艂, co si臋 sta艂o, Cleve ju偶 pod przeciwleg艂膮 艣cian膮 celi, rzuci艂 nim o 艣cian臋 i przykry艂 mu usta d艂oni膮.
- To ci si臋 nie uda - sykn膮艂. — Nie mam zamiaru da膰 si臋 za艂atwi膰 jak Lowell. — Billy walczy艂, ale Cleve by艂 o wiele silniejszy.
- Nie przyb臋dzie tej nocy - powiedzia艂 i spojrza艂 w rozszerzone oczy ch艂opca. — Nie przyb臋dzie, bo ty go nie wezwiesz.
Billy walczy艂 w艣ciekle; mocno ugryz艂 go w d艂o艅. Cleve instynktownie cofn膮艂 r臋k臋 i ch艂opiec w dw贸ch krokach dopad艂 okna, chwytaj膮c za krat臋. Zacz膮艂 艣piewa膰; by艂 to dziwny 艣piew, raczej melodyjna recytacja. Twarz mia艂 zalan膮 艂zami, nieoczekiwanymi i niewyt艂umaczalnymi. Cleve pr贸bowa艂 odci膮gn膮膰 go od okna.
- Zamknij si臋! — warkn膮艂, ale Billy 艣piewa艂 nadal. Uderzy艂 go w twarz otwart膮 r臋k膮, mocno. - Zamknij si臋! - powt贸rzy艂, lecz ch艂opiec 艣piewa艂 nadal, teraz w innym rytmie. Kolejny cios, i kolejny. Lecz 艣piew trwa艂. Powietrze w celi drgn臋艂o, zrobi艂o si臋 ciemniej. Cienie poruszy艂y si臋.
Cleve poczu艂 panik臋. Bez ostrze偶enia zwin膮艂 d艂o艅 w pi臋艣膰 i wymierzy艂 ch艂opcu mocny cios w 偶o艂膮dek . Billy zwin膮艂 si臋 i zarobi艂 od do艂u w szcz臋k臋. G艂owa mu odskoczy艂a i z trzaskiem uderzy艂a w ceglan膮 艣cian臋. Nogi ugi臋艂y si臋 pod nim i upad艂 na pod艂og臋. Wystarczy pog艂aska膰 go po buzi... -pomy艣la艂 kiedy艣 Cleve, i mia艂 racj臋. Dwa dobre ciosy wystarczy艂y, 偶eby si臋 przewr贸ci艂.
Rozejrza艂 si臋 po celi. Cienie znieruchomia艂y; ale nadal dr偶a艂y, jak charty czekaj膮ce na start zaj膮ca. Z dr偶eniem serca przeni贸s艂 Billy'ego na prycz臋 i po艂o偶y艂 go. Nie dostrzeg艂 偶adnych 艣lad贸w powracaj膮cej 艣wiadomo艣ci, cia艂o by艂o zupe艂nie bezw艂adne. Podar艂 prze艣cierad艂o i zakneblowa艂 ch艂opca, wciskaj膮c mu przedtem w usta k艂膮b p艂贸tna, maj膮cy st艂umi膰 najmniejszy odg艂os. Nast臋pnie przywi膮za艂 go do pryczy; u偶y艂 swego paska, paska ch艂opca i dodatkowych wi臋z贸w z podartych prze艣cierade艂. Zabra艂o mu to kilka minut. Billy zacz膮艂 dochodzi膰 do siebie, gdy Cleve wi膮za艂 mu nogi. Otworzy艂 oczy; by艂o w nich tylko zdumienie. Po chwili, u艣wiadamiaj膮c sobie, w jakiej si臋 znalaz艂 sytuacji, zacz膮艂 rzuca膰 g艂ow膮 - nie by艂 w stanie inaczej wyrazi膰 swego niezadowolenia.
- Nie, Billy - szepn膮艂 Cleve, przykrywaj膮c zwi膮zane cia艂o kocem i ukrywaj膮c je w ten spos贸b przed stra偶nikiem, kt贸ry w ka偶dej chwili m贸g艂 zajrze膰 przez judasza. - Tej nocy go nie przywo艂asz. Powiedzia艂em ci sam膮 prawd臋. Chce si臋 wydosta膰 i u偶ywa ciebie jako narz臋dzia ucieczki. - Z艂apa艂 ch艂opca za g艂ow臋, ujmuj膮c d艂o艅mi jego policzki. - On nie jest twoim przyjacielem. Ja nim jestem. Zawsze by艂em. - Billy pr贸bowa艂 wyrwa膰 g艂ow臋 z jego u艣cisku; bez powodzenia. Nie tra膰 si艂 - doradzi艂 mu Cleve - mamy przed sob膮 d艂ug膮 noc.
Zostawi艂 ch艂opca na pryczy, przeszed艂 przez cel臋 i usiad艂 w kucki, opieraj膮c si臋 o 艣cian臋. Nie za艣nie a偶 do 艣witu, a o 艣wicie, kiedy znikn膮 cienie i b臋dzie m贸g艂 my艣le膰, zastanowi si臋, jaki wykona膰 ruch. Na razie by艂 szcz臋艣liwy, 偶e jego prymitywna taktyka zadzia艂a艂a. Ch艂opiec przesta艂 walczy膰. Najwyra藕niej u艣wiadomi艂 sobie, 偶e wi臋zy zaci艣ni臋to zbyt profesjonalnie, by mo偶na je by艂o rozlu藕ni膰. W celi zapanowa艂 spok贸j. Cleve siedzia艂 w kucki
w plamie padaj膮cego z okna 艣wiat艂a, ch艂opiec le偶a艂 w mroku, oddychaj膮c cicho przez nos. Cleve spojrza艂 na zegarek. Za sze艣膰 pierwsza. Ile czasu dzieli艂o go od 艣witu? Nie wiedzia艂. Co najmniej pi臋膰 godzin. Podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 w 艣wiat艂o.
艢wiat艂o go zahipnotyzowa艂o. Minuty p艂yn臋艂y, powoli lecz bez przerwy, a 艣wiat艂o trwa艂o, niezmienne. Czasami korytarzem przechodzi艂 stra偶nik i Billy, s艂ysz膮c jego kroki, zn贸w zaczyna艂 si臋 szarpa膰. Lecz nikt nie zajrza艂 do celi. Obu wi臋藕ni贸w pozostawiono ich my艣lom - Cleve zastanawia艂 si臋, czy nadejdzie kiedy艣 czas, gdy uwolni si臋 od prze艣laduj膮cego go cienia, Billy my艣la艂 o tym, o czym my艣l膮 zwi膮zane potwory. A minuty ciemnej nocy p艂yn臋艂y niezmiennie, jedna za drug膮, jak id膮ce g臋siego grzeczne dzieci, a kiedy przesz艂o ich sze艣膰dziesi膮t, nazywano to godzin膮. I 艣wit zbli偶a艂 si臋 o t臋 godzin臋, prawda? Lecz o godzin臋 zbli偶a艂a si臋 tak偶e 艣mier膰 i najprawdopodobniej koniec 艣wiata; na d藕wi臋k tr膮b, o kt贸rych z tak膮 mi艂o艣ci膮 wspomina艂 Biskup, le偶膮cy pod traw膮 zmarli wstan膮 艣wie偶y jak 艣wie偶y chlebek i stan膮 twarz膮 w twarz ze swym Stw贸rc膮. Siedz膮c tak sobie w kucki, s艂uchaj膮c oddechu Billy'ego, patrz膮c na odbijaj膮ce si臋 w szkle 艣wiat艂o i dalej, w samo 艣wiat艂o, Cleve zorientowa艂 si臋 bez najmniejszych w膮tpliwo艣ci, 偶e - nawet je艣li uda mu si臋 wydosta膰 z tej pu艂apki -wydostanie si臋 z niej tylko na jaki艣 czas; 偶e ta d艂uga noc, jej minuty, jej godziny, s膮 tylko wst臋pem do d艂u偶szego czuwania. Omal nie popad艂 w ostateczn膮 rozpacz i upad艂 na duchu tak dalece, 偶e straci艂 szans臋, by kiedykolwiek uda艂o mu si臋 powsta膰. Zap艂aka艂. To jest prawdziwy 艣wiat. Pozbawiony rado艣ci, 艣wiat艂a i nadziei i nawet bez strachu, bowiem boj膮 si臋 tylko ci, kt贸rzy mog膮 utraci膰 to, o czym marz膮. Spojrza艂 w okno, w 艣wiat艂o, i jego my艣li sta艂y si臋 jeszcze czarniejsze. Zapomnia艂 o pryczy i o le偶膮cym na niej ch艂opcu. Zapomnia艂 o tym, 偶e zdr臋twia艂y mu nogi. Gdyby starczy艂o mu czasu, m贸g艂by nawet zapomnie膰 o konieczno艣ci oddychania, ale z rozmy艣la艅 wyrwa艂 go zapach moczu.
Spojrza艂 na prycz臋. Le偶膮cy na niej ch艂opiec w艂a艣nie opr贸偶nia艂 p臋cherz, lecz by艂 to tylko objaw czego艣 zupe艂nie innego. Le偶膮cy pod kocem Billy porusza艂 si臋 na kilka sposob贸w na kt贸re p臋ta nie powinny mu pozwoli膰. Cleve potrzebowa艂 kilku sekund, by oprzytomnie膰 i kilku kolejnych, by zda膰 sobie spraw臋, co si臋 w艂a艣ciwie dzieje. Zacz臋艂a si臋 przemiana.
Pr贸bowa艂 wsta膰, ale nogi mia艂 zupe艂nie zdr臋twia艂e od zbyt d艂ugiego siedzenia w kucki. Niemal upad艂; machn膮艂 rozpaczliwie r臋kami i zdo艂a艂 z艂apa膰 si臋 krzes艂a. Nie potrafi艂 oderwa膰 wzroku od ciemno艣ci, otaczaj膮cej doln膮 prycz臋. Co艣 porusza艂o si臋 tam coraz szybciej i w coraz bardziej skomplikowany spos贸b. Koc zsun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Le偶膮ce pod nim cia艂o Billy'ego zmieni艂o si臋 ju偶 nie do poznania; zmienia艂o si臋 wed艂ug tej samej zasady jak przedtem, ale odwrotnie. Materia gromadzi艂a si臋 wok贸艂 cia艂a w brz臋cz膮cych chmurach, zbieraj膮c si臋 w potworne formy. Powstawa艂y z niej cz艂onki i organy; z臋by jak ig艂y wyrasta艂y z wielkiej i stale rosn膮cej g艂owy. Cleve b艂aga艂 Billy'ego, by przesta艂, lecz z ka偶dym oddechem w ch艂opcu by艂o mniej cz艂owieka, kt贸rego mo偶na by艂o b艂aga膰. Si艂y, kt贸rej mu brakowa艂o, bestia mia艂a w nadmiarze: niemal wszystkie wi臋zy zosta艂y ju偶 zerwane i teraz, na oczach Cleve'a, p臋k艂y ostatnie; bestia uwolni艂a si臋 i sturla艂a z pryczy na pod艂og臋.
Cofn膮艂 si臋 pod drzwi nie spuszczaj膮c wzroku ze zmienionego Billy'ego. Przypomnia艂 sobie, jak strasznie jego matka ba艂a si臋 skork贸w i dostrzeg艂 w Billyrn co艣 z tego owada; przypomina艂 go w tym, jak odchyla艂 si臋 do ty艂u, przebiera艂 n贸偶kami i ukazywa艂 szczeg贸艂y tu艂owia. Lecz by艂a to jedyna analogia do czego艣 zwyk艂ego i znanego. Z g艂owy wyrasta艂y j臋zyki, zast臋puj膮ce powieki przy czyszczeniu oczu, przesuwaj膮ce si臋 bez przerwy po z臋bach, z ciekn膮cych dziur, kt贸rych by艂y pe艂ne, dobywa艂 si臋 od贸r kloaki. Jednak nawet teraz wida膰 by艂o co艣 ludzkiego i uwi臋zionego w bestii, a 艣lad ten powi臋ksza艂 tylko wra偶enie potworno艣ci. Widz膮c je偶膮ce si臋 na tym ciele ostrza i haki Cleve przypomnia艂 sobie przera藕liwy, coraz g艂o艣niejszy krzyk Lowella i poczu艂, jak nabrzmiewa mu gard艂o gotowe wyda膰 z siebie podobny d藕wi臋k, je艣li tylko bestia zwr贸ci si臋 w jego kierunku.
Lecz Billy mia艂 inne zamiary. Poszed艂 - straszliwie przebieraj膮c ko艅czynami - do okna, uwiesi艂 si臋 na parapecie i przytuli艂 do szyby jak pijawka. Ta jego pie艣艅 nie przypomina艂a poprzedniej, lecz Cleve nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e to tak偶e jest przywo艂anie. Odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 wali膰 w drzwi; mia艂 nadziej臋, 偶e Billy b臋dzie zbyt zaj臋ty s艂aniem wezwania, by napa艣膰 na艅 nim przyb臋dzie pomoc.
- Szybko! Na mi艂o艣膰 bosk膮, szybko! - Cleve wrzeszcza艂 tak g艂o艣no, jak tylko pozwala艂o mu zm臋czenie. Raz obejrza艂 si臋 przez rami臋 w strachu, 偶e Billy ju偶 si臋 zbli偶a. Lecz nie, ci膮gle tkwi艂 przy oknie, cho膰 jego pie艣艅 niemal ucich艂a. Nie potrzebowa艂 jej ju偶. W celi niepodzielnie rz膮dzi艂a ciemno艣膰.
Przera偶ony, Cleve zn贸w zacz膮艂 b臋bni膰 w drzwi. Kto艣 bieg艂 ju偶 po korytarzu, z s膮siednich cel dobiega艂y krzyki.
- Jezu Chryste, pom贸偶cie! - wrzasn膮艂. Na karku czu艂 mr贸z. Nie potrzebowa艂 si臋 odwraca膰 by wiedzie膰, co si臋 dzieje za jego plecami. Cie艅 r贸s艂, 艣ciana znika艂a, a na jej miejsce pojawia艂o si臋 miasto i jego mieszka艅cy. Tait te偶 tam by艂. Czu艂o si臋 jego obecno艣膰, wielk膮, mroczn膮. Tait — morderca dzieci. Tait - stw贸r z cienia Tait - mistrz przemiany. Cleve wali艂 w drzwi, a偶 d艂onie zacz臋艂y mu krwawi膰. Od wolno艣ci dzieli艂y go centymetry wielko艣ci kontynentu. Czy nadbiegali? Czy ju偶 nadbiegali? Ch艂贸d uderzy艂 go w plecy jak cios. Zobaczy艂, jak dr偶膮ce b艂臋kitne 艣wiat艂o wywo艂uje jego cie艅 na drzwiach, poczu艂 zapach piasku i krwi. I nagle us艂ysza艂 g艂os. Nie ch艂opca, lecz jego dziadka. Edgara St. Clair Taita. Byt tu cz艂owiek, kt贸ry nazwa艂 si臋 pomiotem Szatana; s艂ysz膮c jego obrzydliwy g艂os Cleve uwierzy艂 i w piek艂o, i w pana piekie艂, uwierzy艂, 偶e sam jest ju偶 na 艂asce Szatana, 偶e w艂a艣nie do艣wiadcza jego cud贸w.
- Jeste艣 zbyt dociekliwy - powiedzia艂 Edgar. - Pora do 艂贸偶ka. Cleve nie chcia艂 si臋 odwr贸ci膰. Jego ostatni膮 艣wiadom膮 my艣l膮 by艂o, 偶e powinien si臋 odwr贸ci膰 i spojrze膰 na m贸wi膮cego, ale nie chce. Lecz jego wola nie nale偶a艂a ju偶 do niego; Tait wsadzi艂 mu palce w m贸zg i grzeba艂 w nim. Cleve odwr贸ci艂 si臋. Spojrza艂.
Wisielec sta艂 tu, w celi. Nie jako potw贸r, z galaretowat膮, nieforemn膮 twarz膮. By艂 tu we w艂asnym ciele, ubrany - nie bez pewnego wdzi臋ku - w garnitur z zesz艂ej epoki. Twarz mia艂 przystojn膮: szerokie czo艂o, nieruchomy wzrok. Na r臋ce, kt贸r膮 g艂aska艂 Billy'ego po schylonej g艂owie, jak wiernego psa, ci膮gle nosi艂 obr膮czk臋.
- Czas umiera膰, panie Smith - powiedzia艂.
Za drzwiami, na korytarzu, Cleve s艂ysza艂 krzyki Devlina. Nie m贸g艂 nabra膰 powietrza i odpowiedzie膰 mu. Czy rzeczywi艣cie w zamku obraca艂 si臋 klucz, czy te偶 by艂o to z艂udzenie, wyprodukowane przez jego m贸zg celem uspokojenia panicznego strachu?
W male艅kiej celi powia艂 wiatr. Przewr贸ci艂 krzes艂o i st贸艂, podni贸s艂 prze艣cierad艂a, frun膮ce jak duchy dzieci. I zabra艂 ze sob膮 Taita, a razem z nim ch艂opca; wessa艂 ich w malej膮ce w perspektywie miasto.
- Pan idzie z nami - rozkaza艂 Tait. Twarz zacz臋艂a mu si臋 rozp艂ywa膰. - Potrzebujemy pana, pa艅skiej duszy i cia艂a, panie Smith. Pan jest nasz.
- Nie! - krzykn膮艂 Cleve w twarz swego kata. Pr贸偶nia wyrywa艂a mu palce, wyciska艂a oczy z czaszki. — Ja nie... Za jego plecami zazgrzyta艂y drzwi.
- Nie p贸jd臋, s艂yszysz?
Drzwi do celi otworzy艂y si臋 nagle, pchn臋艂y go w wir mg艂y i piasku, wci膮gaj膮cy Taita i jego wnuka. Omal nie znik艂 wraz z nimi, lecz jaka艣 d艂o艅 z艂apa艂a go za koszulk臋 i odci膮gn臋艂a od kraw臋dzi przepa艣ci, ju偶 niemal nieprzytomnego.
Gdzie艣, daleko, Devlin roze艣mia艂 si臋 jak hiena. Straci艂 zmys艂y,
Ockn膮艂 si臋 we 艣nie... i w mie艣cie. Ockn膮艂 si臋 pami臋taj膮c to, co wydarzy艂o si臋 tu偶 przed utrat膮 艣wiadomo艣ci: histeri臋 Devlina, r臋k臋, kt贸ra powstrzyma艂a jego upadek, gdy wir wci膮gn膮艂 dwie postaci. Najwyra藕niej uda艂 si臋 w ich 艣lady, niezdolny powstrzyma膰 m贸zg, kt贸ry przesta艂 dzia艂a膰, od przemierzania po raz kolejny drogi do metropolis morderc贸w. Lecz Tait jeszcze nie wygra艂. Obecno艣膰 w mie艣cie ci膮gle si臋 Cleve'owi tylko 艣ni艂a. Jego cielesne „ja" pozostawa艂o w Pantonville; 艣wiadomo艣膰 tego faktu kierowa艂a ka偶dym jego krokiem.
Nas艂uchiwa艂 wiatru. Wiatr by艂, jak zawsze, wymowny; w ka偶dym powiewie wraz z piaskiem nios艂y si臋 g艂osy i nigdy, nigdy, nawet gdy wiatr zamiera艂 nie nik艂y ca艂kowicie. Rozpozna艂 w艣r贸d nich krzyk. W niemym mie艣cie ten krzyk by艂 jak szok, wygoni艂 szczury z nor i ptaki z ich siedzib na jakim艣 dalekim placyku.
Zaciekawiony, Cleve poszed艂 za tym krzykiem, kt贸ry zostawi艂 w powietrzu niemal widzialne echo. Spiesz膮c pustymi ulicami us艂ysza艂 dalsze krzyki; m臋偶czy藕ni i kobiety pojawiali si臋 w drzwiach i oknach swych cel. Tyle twarzy, a ka偶da inna; ku rozczarowaniu fizjonomisty nie by艂o w nich niczego podobnego. Morderstwo ma tyle twarzy, co towarzysz膮cych mu okoliczno艣ci. Jedyn膮 wsp贸ln膮 cech膮 jest jego "obrzydliwo艣膰, rozpacz umys艂贸w zamkni臋tych na wieki w miejscu zbrodni. Przygl膮da艂 si臋 ludziom i zaj臋艂o go to wystarczaj膮co, by nie zorientowa艂 si臋, dok膮d prowadz膮 go krzyki. Nagle znalaz艂 si臋 w getcie, do kt贸rego trafi艂 ju偶 wcze艣niej, za dziewczynk膮.
Wyszed艂 zza rogu i przy ko艅cu 艣lepej alejki, kt贸r膮 widzia艂 wcze艣niej (mur, okno, za oknem zakrwawiona cela) dostrzeg艂 Billy'ego, wij膮cego si臋 w piasku u st贸p Taita. Ch艂opiec by艂 na p贸艂 sob膮, a na p贸艂 besti膮, w kt贸r膮 zmieni艂 si臋 na oczach Cleve'a. Jedna, lepsza, jego cz臋艣膰 wi艂a si臋, szukaj膮c wyzwolenia od drugiej; bez rezultatu. W jednej chwili pojawia艂o si臋 cia艂o ch艂opca, blade, kruche, by w nast臋pnej porwa艂y je fale przemian. Czy偶 w艂a艣nie w tej sekundzie nie pojawi艂o si臋 rami臋, poch艂oni臋te w nast臋pnej, nim mog艂o wykszta艂ci膰 palce? Czy偶 w艣r贸d morza j臋zor贸w nie mign臋艂a nagle ludzka twarz? Przemiany nie podlega艂y analizie, gdy tylko uda艂o si臋 skupi膰 uwag臋 na czym艣 znajomym, to co艣 natychmiast znika艂o.
Tait obserwowa艂 walk臋 tocz膮c膮 si臋 u jego st贸p. P贸藕niej podni贸s艂 g艂ow臋 i wyszczerzy艂 na Cleve'a z臋by. Tego popisu m贸g艂by mu pozazdro艣ci膰 rekin.
- Nie wierzy艂 mi, panie Smith - powiedzia艂 potw贸r - i przyszed艂 szuka膰 celi.
Wij膮ca si臋 posta膰 wykszta艂ci艂a usta i wyda艂a ostry krzyk, pe艂en b贸lu i przera偶enia.
- A teraz chce przede mn膮 uciec - m贸wi艂 Tait. - Pan zasia艂 w nim te w膮tpliwo艣ci. On musi ponie艣膰 konsekwencje. -Wymierzy艂 dr偶膮cy palec w Cleve'a i w chwili, gdy palec si臋 podnosi艂 cia艂o starca sta艂o si臋 wyt艂aczan膮 sk贸r膮. - Przyszed艂 pan tam, gdzie; pana nie proszono. Prosz臋 spojrze膰, jakie spowodowa艂 pan cierpienie.
Tait kopn膮艂 to co艣 u swych st贸p. Co艣 przewr贸ci艂o si臋 na grzbiet, wymiotuj膮c.
- On mnie potrzebuje - m贸wi艂 dalej Tait. - Czy nie starcza panu rozs膮dku, by to dostrzec? Beze mnie jest zgubiony.
Cleve nie odpowiedzia艂 wisielcowi. Zwr贸ci艂 si臋 do potwora, le偶膮cego mu u st贸p.
- Billy - powiedzia艂, wzywaj膮c zagubionego w przemianach ch艂opca.
- Jest zgubiony - odpowiedzia艂 mu Tait.
- Billy - powt贸rzy艂 Cleve. - Pos艂uchaj mnie...
- On ju偶 nie wr贸ci. Pan to tylko 艣ni. On tu jest we w艂asnym ciele.
- Billy. Czy mnie s艂yszysz? To ja, to Cleve.
Mia艂 wra偶enie, 偶e przemiany na mgnienie oka usta艂y, jakby kto艣 s艂ucha艂 jego s艂贸w. Cleve powtarza艂 imi臋 ch艂opca, raz po raz.
To pierwsze, czego uczy si臋 ludzkie dziecko: musi umie膰 si臋 jako艣 nazwa膰. Je艣li ch艂opak by艂 w stanie zareagowa膰 na cokolwiek, z pewno艣ci膮 zareaguje na swoje imi臋.
- Billy... Billy... - przy drugim s艂owie stw贸r przetoczy艂 si臋. Tait zacz膮艂 zdradza膰 objawy niepokoju. Nie promieniowa艂 ju偶 tak膮 pewno艣ci膮 siebie. Jego cia艂o ciemnia艂o, g艂owa stawa艂a si臋 coraz bardzie okr膮g艂a. Cleve pr贸bowa艂 nie zwraca膰 uwagi na drobne zmiany w jego anatomii i skoncentrowa膰 si臋 ca艂kowicie na przywo艂aniu Billy'ego. Powtarzanie imienia najwyra藕niej przynosi艂o skutek, bestia przegrywa艂a. Z ka偶d膮 chwil膮 pojawia艂o si臋 wi臋cej ch艂opca. Wygl膮da艂 偶a艂o艣nie: sk贸ra i ko艣ci na czarnym piasku. Lecz twarz mia艂 ju偶 prawie swoj膮 i ju偶 patrzy艂 na Cleve'a.
-Billy...
Ch艂opiec skin膮艂 g艂ow膮. Pot przyklei艂 mu w艂osy do czo艂a, dr偶a艂.
- Czy wiesz, gdzie jeste艣? Kim jeste艣?
Zrazu mog艂o si臋 wydawa膰, 偶e Billy nic nie pojmuje. Lecz po chwili - stopniowo - w jego oczach pojawi艂o si臋 zrozumienie, a wraz z nim paniczny strach przed m臋偶czyzn膮, kt贸ry nad nim sta艂.
Cleve spojrza艂 na Taita. Przez kilka sekund, podczas kt贸rych patrzy艂 w d贸艂, z jego twarzy i g贸rnej cz臋艣ci cia艂a' znik艂y niemal wszystkie ludzkie cechy, objawiaj膮c zepsucie znacznie g艂臋bsze ni偶 zepsucie jego wnuka. Billy spojrza艂 na niego przez rami臋, do g贸ry, jak zbity pies.
- Nale偶ysz do mnie - stwierdzi艂 Tait, zaledwie zdolny wypowiedzie膰 te kilka s艂贸w. Billy dostrzeg艂 cz艂onki, kt贸re wystrzeli艂y by go pochwyci膰 i pr贸bowa艂 wsta膰, ucieka膰; lecz by艂o ju偶 na to za p贸藕no. Cleve dostrzeg艂 jak jeden z nich formuje ostry hak, jak owija si臋 wok贸艂 szyi ch艂opca, jak go przyci膮ga. Z poder偶ni臋tej gardzieli trysn臋艂a krew, a wraz z ni膮 w powietrze wzbi艂 si臋 syk uciekaj膮cego powietrza.
Krzykn膮艂.
- Do mnie - g艂os Taita zmieni艂 si臋 w be艂kot.
Nagle w膮ski zau艂ek wype艂ni艂 si臋 艣wiat艂em; ch艂opiec, Tait i miasto zacz臋艂y bledn膮c. Cleve pr贸bowa艂 trzyma膰 si臋 miasta, lecz ono przed nim ucieka艂o. Na jego miejscu pojawi艂a si臋 inna, solidna rzeczywisto艣膰: blask, twarz (twarze?) i g艂os, przywo艂uj膮cy go z jednego absurdu w drugi.
Doktor po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na czole. Wydawa艂a si臋 mi臋kka.
- O czym pan do cholery 艣ni艂? - zapyta艂. Co za idiota!
Billy znik艂.
Ze wszystkich tajemnic, wobec kt贸rych stan臋li naczelnik - i Devlin, i inni stra偶nicy, kt贸rzy tej nocy znale藕li si臋 w celi B.3.20 -najdziwniejsz膮 by艂o znikni臋cie Williama Taita z zamkni臋tej, nienaruszonej celi. Nie pozostawi艂 po sobie ani 艣ladu. O scenie, kt贸ra wprawi艂a Devlina w szale艅czy 艣miech, nie powiedziano ani s艂owa;
艂atwiej by艂o uwierzy膰, 偶e wszyscy padli ofiar膮 tego samego z艂udzenia, ni偶 偶e wszyscy widzieli t臋 sam膮 rzeczywisto艣膰. Gdy Cleve spr贸bowa艂 opowiedzie膰, co si臋 zdarzy艂o tej nocy, i kilku poprzednich, jego opowie艣膰 - cz臋sto przerywana milczeniem i wybuchami p艂aczu - spotka艂a si臋 z udawanym zrozumieniem i wymian膮 znacz膮cych spojrze艅. Opowiada艂 j膮 jednak kilkakrotnie - mimo tego, jak go potraktowano - a oni, niew膮tpliwie szukaj膮c w bredzeniu szale艅ca jakiej艣 wskaz贸wki dotycz膮cej czarnoksi臋skiego wyczynu Billy'ego - zapisywali ka偶de s艂owo. Kiedy okaza艂o si臋, 偶e nie ma w tym nic pomocnego w 艣ledztwie, zacz臋li traci膰 cierpliwo艣膰. Wsp贸艂czucie zast膮pi艂y gro藕by. Pytali, a z ka偶dym pytaniem krzyczeli g艂o艣niej, gdzie si臋 podzia艂 Billy. Odpowiada艂 im tak, jak umia艂.
- W mie艣cie. Rozumiecie, jest morderc膮.
- A cia艂o? - pyta艂 szef. - Jak przypuszczasz, gdzie jest jego cia艂o? Cleve nie wiedzia艂, i przyzna艂 si臋 do swej niewiedzy. Dopiero
znacznie p贸藕niej, dok艂adnie m贸wi膮c w cztery dni p贸藕niej, kiedy sta艂
przy oknie patrz膮c, jak ogrodnicy id膮 mi臋dzy pawilonami nios膮c
sadzonki, przypomnia艂 sobie o trawniku.
Znalaz艂 Mayflowera, kt贸ry wr贸ci艂 do pawilonu B na miejsce
Devlina i zdradzi艂 mu my艣l, kt贸ra go nasz艂a.
- Jest w grobie - powiedzia艂. - Jest z dziadkiem. Dym i cie艅. Pod os艂on膮 nocy wykopali trumn臋; z kij贸w i brezentu wznie艣li zas艂on臋, kt贸ra mia艂a zabezpieczy膰 ich przed w艣cibskim okiem ciekawskich. Lampy, jasne jak s艂o艅ce lecz nie ciep艂e, o艣wietla艂y prac臋 zespo艂u ludzi, kt贸ry na ochotnika zg艂osi艂 si臋 do ekshumacji. Odpowied藕, jakiej udzieli艂 Cleve na t臋 zagadk臋, spotka艂a
si臋 z og贸lnym niedowierzaniem lecz, w przypadku tak niewyja艣nionym, chwytano si臋 ju偶 ka偶dego rozwi膮zania. Dlatego zgromadzono si臋 tu, przy anonimowym grobie, dlatego przerzucono ziemi臋, wygl膮daj膮c膮 na nieruszan膮 od pi臋膰dziesi臋ciu lat; naczelnik, przedstawiciele Ministerstwa Spraw Wewn臋trznych, patolodzy i Devlin. Jeden z lekarzy, pewien, 偶e straszne iluzje Cleve'a znikn膮 gdy ten obejrzy zawarto艣膰 trumny i naocznie przekona si臋 o swym b艂臋dzie, wyt艂umaczy艂 naczelnikowi, 偶e nale偶y go dopu艣ci膰 do ekshumacji.
Kiedy otworzyli trumn臋 Edgara Claire Taita, tylko Cleve nie by艂 zaskoczony. Znale藕li tam cia艂o mordercy - by膰 mo偶e wr贸ci艂o do trumny dymem? - ani ca艂kiem ludzkie, ani ca艂kiem potworne i, jak m贸wi艂 Biskup, zachowane jak po egzekucji. Dzieli艂o miejsce z Billy Taitem; nagim, le偶膮cym w obj臋ciach dziadka. Niesamowita ko艅czyna Taita wci膮偶 okr臋cona by艂a wok贸艂 szyi ch艂opca, a 艣ciany trumny pociemnia艂y od zakrzep艂ej krwi. Lecz twarz Billego pozosta艂a niezmieniona. „Wygl膮da jak lalka" - powiedzia艂 jeden z lekarzy. Cleve pragn膮艂 odpowiedzie膰, 偶e 偶adna lalka nie ma na policzkach takich 艣lad贸w 艂ez, nie ma w oczach takiego wyrazu rozpaczy, lecz ta my艣l nie chcia艂a przekszta艂ci膰 si臋 w s艂owa.
Trzy miesi膮ce p贸藕niej Cleve zosta艂 warunkowo zwolniony z wi臋zienia na podstawie specjalnego orzeczenia s膮du apelacyjnego, po odsiedzeniu zaledwie dw贸ch trzecich kary. Po p贸艂 roku powr贸ci艂 do wykonywania jedynego zawodu, jaki zna艂. Mia艂 nadziej臋, 偶e sny go opuszcz膮, lecz by艂膮 ona kr贸tkotrwa艂a. Miasto nadal w nim tkwi艂o - teraz, kiedy odszed艂 Billy, kt贸rego umys艂 otworzy艂 drzwi, trudniej by艂o do niego dotrze膰 i jego obraz nie by艂 ju偶 tak ostry, lecz strach, jaki budzi艂o, dr臋czy艂 go nadal.
Czasami sny ust臋powa艂y niemal ca艂kowicie tylko po to, by powr贸ci膰 p贸藕niej ze wzmo偶on膮 si艂膮. Dopiero po kilku miesi膮cach Cleve zrozumia艂 wz贸r tych waha艅. To ludzie sprowadza艂 i na niego sny. Gdy tylko spotyka艂 kogo艣 my艣l膮cego o morderstwie, pojawia艂o si臋 miasto. A takich ludzi spotyka艂 cz臋sto. W miar臋, jak coraz lepiej odbiera艂 ich intencje, coraz wi臋ksz膮 trudno艣膰 sprawia艂o mu nawet wychodzenie na ulic臋. Byli wsz臋dzie, ci potencjalni mordercy; doskonale ubrani, pogodni ludzie szli chodnikami i id膮c wyobra偶ali sobie 艣mier膰 pracownik贸w i 偶on, gwiazd seriali telewizyjnych i niedba艂ych krawc贸w. Ca艂y 艣wiat my艣la艂 o morderstwie i Cleve nie potrafi艂 znie艣膰 jego my艣li.
Od tego ci臋偶aru wyzwala艂a go tylko heroina. Cleve rzadko przyjmowa艂 heroin臋 do偶ylnie, lecz teraz narkotyk stawa艂 si臋 dla niego rajem na ziemi. By艂 to jednak drogi na艂贸g; raptownie kurcz膮cy si臋 kr膮g odbiorc贸w nie mia艂 szans go finansowa膰. I wtedy pewien cz艂owiek nazwiskiem Grimm, tak偶e narkoman, z tak膮 pasj膮 uciekaj膮cy od rzeczywisto艣ci, 偶e zdolny zaprawi膰 si臋 zsiad艂ym mlekiem, zasugerowa艂, i偶 Cleve powinien znale藕膰 robot臋 za pieni膮dze, kt贸re by go usatysfakcjonowa艂y. Wydawa艂o si臋 to dobrym pomys艂em. Zaaran偶owano spotkanie, z艂o偶ono propozycj臋. Forsa okaza艂a si臋 tak wielka, 偶e nie spos贸b by艂o j膮 odrzuci膰 gdy potrzebowa艂o si臋 pieni臋dzy. Chodzi艂o, oczywi艣cie, o morderstwo.
Nie ma tu go艣ci, tylko przyszli obywatele. Kto艣 kiedy艣 mu to powiedzia艂, chocia偶 Cleve nie by艂 ju偶 ca艂kiem pewien, kto. Wierzy艂 w proroctwa. Je艣li nie pope艂ni morderstwa teraz, z pewno艣ci膮 pope艂ni je p贸藕niej.
I chocia偶 szczeg贸艂y morderstwa, kt贸rego podj膮艂 si臋 dokona膰, by艂y mu strasznie znajome, nie przewidzia艂 nieszcz臋艣liwego zbiegu okoliczno艣ci. Okoliczno艣ci sprawi艂y, 偶e musia艂 ucieka膰 z miejsca zbrodni boso, musia艂 biec po chodnikach i po asfalcie, i kiedy wreszcie policja osaczy艂a go i zastrzeli艂a, stopy pokryte mia艂 krwi膮. W ten spos贸b przygotowa艂 si臋 wreszcie do marszu uliczkami miasta -dok艂adnie tak, jak w snach.
Czeka艂 ju偶 na niego pok贸j, w kt贸rym zabi艂 i Cleve mieszka艂 w nim, przez kilka miesi臋cy, kryj膮c si臋 przed tymi, kt贸rzy pojawiali si臋 na uliczkach. Zak艂ada艂, 偶e czas mija艂 i tu, bo ros艂a mu broda. Sen jednak przychodzi艂 rzadko, a dzie艅 - nigdy. Po pewnym czasie odwa偶y艂 si臋 w ko艅cu stawi膰 czo艂a wiatrowi i motylom, i poszed艂 na granic臋 miasta, gdzie domy styka艂y si臋 z pustyni膮. Poszed艂 tam nie po to, by obserwowa膰 wydmy, lecz by s艂ucha膰 g艂os贸w, zawsze obecnych, wznosz膮cych si臋 i opadaj膮cych jak wycie szakali lub dzieci.
Sta艂 tam przez d艂u偶szy czas i wiatr zmawia艂 si臋 z pustyni膮, chc膮c go zasypa膰. Lecz owoce czuwania nie rozczarowa艂y go. Bowiem pewnego dnia (a mo偶e pewnego roku) zobaczy艂 m臋偶czyzn臋, kt贸ry przeszed艂 obok niego, rzuci艂 na ziemi臋 strzelb臋 i poszed艂 w pustyni臋, podskakuj膮c, zataczaj膮c si臋, ta艅cz膮c o kulach. Otoczyli go ze 艣miechem. Poszed艂 z nimi ze 艣miechem. I cho膰 odleg艂o艣膰 i wiatr zatar艂y obraz, Cleve by艂 pewien, 偶e widzia艂 jak m臋偶czyzna zostaje podniesiony, jak kto艣 inny bierze na plecy ch艂opca, jeszcze kto艣 tuli w ramionach niemowl臋, a偶 wreszcie, niemal niedos艂yszalny, rozleg艂 si臋 krzyk cz艂owieka, kt贸ry o偶y艂. Dopiero wtedy Cleve odszed艂, zadowolony, wiedz膮c nareszcie, jak grzech (i on) pojawili si臋 na 艣wiecie.
Clive Barker
Wybrze偶e Amen
- Miejsce to wzbudza rado艣膰 w mej poga艅skiej duszy - oznajmi艂 Beisho Fie, zwracaj膮c si臋 do Rutaluki; obaj schodzili stromymi, kr臋tymi uliczkami Joom w stron臋 przystani. - Cho膰 zapewne nawet to miasto nie jest ca艂kowicie pozbawione bog贸w, z pewno艣ci膮 gdzie艣 w okolicy znalaz艂by si臋 naiwny idiota, na kl臋czkach prosz膮cy niebiosa o 艂ask臋. Nie widz臋 jednak 偶adnej dzwonnicy ani nie s艂ysz臋 wezwania do mod艂贸w, mo偶e wi臋c wiara w bog贸w zosta艂a oficjalnie zakazana?
- To idiotyczne - zauwa偶y艂 Rutaluka, znany powszechnie jako Ruty.
- Nie bardziej idiotyczne ni偶 dziecinna wiara w to, 偶e istniej膮 bogowie, obserwuj膮cy nas w ka偶dej chwili naszego 偶ycia - odpar艂 Beisho, zsuwaj膮c z wydatnego nosa okulary. Mru偶膮c oczy spojrza艂 w d贸艂 ku fioletowoczamym wodom jeziora. — Czasami we dw贸ch rozmawiamy o r贸偶nych rzeczach. Wola艂bym, aby nikt inny ich nie us艂ysza艂, a ju偶 na pewno nie jacy艣 rozplotkowani bogowie.
- Jakich rzeczach? - chcia艂 wiedzie膰 Ruty. By艂 ni偶szym, bardziej przysadzistym z dw贸ch w臋drowc贸w. Przy Fiem wygl膮da艂 jak mu艂 przy czystej krwi rumaku, niczym papuga obok bociana. Ju偶 dawno nauczy艂 si$ maszerowa膰 ty艂em, wyprzedzaj膮c o krok swego kompana po to, by m贸c obserwowa膰 twarz Beishy, nie wykr臋caj膮c sobie karku. - O czym niby rozmawiali艣my?
- Ty mi to powiedz - mrukn膮艂 Beisho.
- No... oczywi艣cie o jedzeniu - zgadywa艂 Ruty. Jego biodra i po艣ladki 艣wiadczy艂y wyra藕nie o upodobaniu, jakie 偶ywi艂 do s艂odyczy i 艣wi艅skiego mi臋sa. - O stanie naszych but贸w - ci膮gn膮艂 dalej. - I o cielesnych 偶膮dzach.
- Ach...
Ruty u艣miechn膮艂 si臋, na jego okr膮g艂ej twarzy pojawi艂 si臋 istny w膮w贸z do艂eczk贸w. A zatem to by艂 czu艂y punkt Beishy Uwie艅czonego.
- Wola艂by艣, by nikt nie wiedzia艂, 偶e tw贸j osprz臋t przechyla si臋 w lewo - stwierdzi艂. - O to chodzi艂o?
Beisho zmierzy艂 swego kompana wrogim spojrzeniem.
- Rutaluko... - zacz膮艂.
- Ile razy mam ci powtarza膰, 偶eby艣 mnie tak nie nazywa艂?
- A zatem nie wypominaj mi ju偶 wi臋cej k膮ta mojej erekcji -odparowa艂 Beisha. -Wyzna艂em ci to w bardzo intymnej chwili.
Istotnie chwila by艂a nader intymna. Tkwili razem zamkni臋ci w klozecie, nale偶膮cym do margrabiny Cataglii, kt贸ra zmuszona do sp艂aty karcianych d艂ug贸w zaprosi艂a ich do swego zamku, aby ukradli - za stosown膮 op艂at膮 - nale偶膮c膮 do jej m臋偶a kolekcj臋 waz, ozdobionych erotycznymi rysunkami. Na nieszcz臋艣cie ma艂偶onek zbyt wcze艣nie wr贸ci艂 z wy艣cig贸w ps贸w i margrabina, zawsze przejawiaj膮ca sk艂onno艣膰 do niestosownych dowcip贸w, zamkn臋艂a Beish臋 i Ruty'ego w toalecie, po czym przyst膮pi艂a do rozpraszania podejrze艅 m臋偶a (wo艅 wody kolo艅skiej Beishy nadal wisia艂a w powietrzu niczym 艣miech na stypie), udost臋pniaj膮c mu swoje cia艂o we wszelkich mo偶liwych pozycjach. Gdy zza drzwi zacz臋艂y dobiega膰 odg艂osy, towarzysz膮ce kopulacji, pr臋t Beishy nabrzmia艂 w fa艂dach pantalon贸w i w odpowiedzi na zdumione spojrzenie przyjaciela jego w艂a艣ciciel wyzna艂 szeptem, 偶e narz膮d 贸w zawsze przejawia艂 sk艂onno艣膰 do przechylania si臋 na lewo.
Eskapada owa zako艅czy艂a si臋 lepiej, ni偶 zapowiada艂o to nieprzyjemne toaletowe interiudium. Gdy m膮偶, wyczerpany gwa艂townym wysi艂kiem, zapad艂 w sen, wielmo偶na pani wyprowadzi艂a z艂odziei wraz z ich 艂upem z zamku. Nast臋pnie sprzedali pi臋膰 waz (z kt贸rych jedna przedstawia艂a akty, do kt贸rych nie zni偶y艂aby si臋 nawet margrabina, ogarni臋ta najwi臋ksz膮 desperacj膮), zyskuj膮c ca艂kiem niez艂y zarobek. Lecz nawet najwi臋ksze zarobki szybko topniej膮, o ile nie zostan膮 m膮drze zainwestowane b膮d藕 zaoszcz臋dzone, dw贸jka za艣 przyjaci贸艂 mia艂a zbyt ma艂o cierpliwo艣ci na to pierwsze i zbyt wiele kosztownych zachcianek na drugie. W ci膮gu paru dni wydali wszystko na wino, kobiety i 艣piew, pozostaj膮c niemal bez grosza.
- Autor - oto, czego mi trzeba - oznajmi艂 Beisho. - Kto艣, kto chcia艂by przet艂umaczy膰 swoje dzie艂a.
- W膮tpi臋, aby艣 znalaz艂 w tej okolicy jakichkolwiek pisarzy -odpar艂 Ruty. - To miasto rybak贸w.
- Rybacy tak偶e opowiadaj膮 historie - zauwa偶y艂 Beisho.
- Owszem — odrzek艂 Ruty. — Ale jak cz臋sto je zapisuj膮? Beisho nie zdo艂a艂 odpowiedzie膰, w tym momencie bowiem uwag臋 obu w臋drowc贸w przyku艂o ciche szlochanie w zasypanej 艣mieciami uliczce po lewej.
- To jaka艣 kobieta. P艂acze - zauwa偶y艂 Beisho.
- I co z tego?
- A to, 偶e jej p艂acz stanowi pierwsz膮 oznak臋 g艂臋bszych uczu膰, na jak膮 natkn臋li艣my si臋 w tej przekl臋tej dziurze. Powinni艣my sprawdzi膰, co si臋 sta艂o.
Ruty wzruszy艂 ramionami.
- Jak sobie 偶yczysz - rzek艂. - Ty id藕. Ja zaczekam tutaj. Beisho skr臋ca艂 ju偶 w w膮ski zau艂ek, pozostawiaj膮c swego towarzysza obserwuj膮cego leniwie dobrych ludzi z Joom, w臋druj膮cych w g贸r臋 i w d贸艂 wzg贸rza. Kiepskie miejsce na poszukiwanie pi臋kna, uzna艂 Ruty. Mo偶e to wysi艂ek konieczny do pokonania stromego zbocza sprawia艂, 偶e obywatele miasta mieli tak puste, bezmy艣lne twarze? Albo te偶 - co bardziej prawdopodobne - przyczyn膮 by艂 fakt, i偶 ka偶dy posi艂ek serwowany w Joom sk艂ada艂 si臋 g艂贸wnie z 艂usek, p艂etw i martwych szklistych oczu.
Ruty obejrza艂 si臋 za swym przyjacielem i ujrza艂, i偶 Beisho stoi obok jednej z 艂adniejszych kobiet miasta, p艂acz膮cej na progu.
- Co si臋 sta艂o? - pyta艂 w艂a艣nie.
Kobieta unios艂a ku niemu wielkie, srebrzyste, zrozpaczone oczy.
- Czy my si臋 znamy? - spyta艂a.
- Jestem Beisho Fie. Param si臋 poezj膮, no偶ownictwem i zaklinaniem dzikich ps贸w.
- C贸偶, mnie na nic si臋 nie przydasz - odpar艂a kobieta. - Nie potrzebuj臋 wierszy...
- A czego potrzebujesz?
- Chyba 偶e pie艣ni pogrzebowej. - Do jej oczu ponownie nap艂yn臋艂y 艂zy. - O tak, pie艣ni pogrzebowej, pami臋ci mojego ukochanego brata.
- Czy on umar艂? Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.
- Umiera?
Tym razem przytakn臋艂a, wskazuj膮c w stron臋 jeziora.
- Topi si臋? - naciska艂 Beisho.
- Zosta艂 po偶arty - odpar艂a kobieta. - Tkwi w brzuchu jakiej艣 ryby.
- Twierdzi艂a艣 jednak, 偶e wci膮偶 偶yje.
- Jeste艣my bli藕niakami - wyja艣ni艂a. - Nasze umys艂y s膮... z艂膮czone. Wiedzia艂abym, gdyby umar艂.
- To straszne - mrukn膮艂 Beisho. - Straszne.
- Co takiego? - spyta艂 Ruty. Znudzony obserwowaniem rybiej defilady, podszed艂 do nich, aby dowiedzie膰 si臋, sk膮d te p艂acze.
-Ta dama...
- Nazywam si臋 Leauqueau - wtr膮ci艂a.
- Brat Leauqueau zosta艂 po偶arty przez ryb臋.
- Co za nieszcz臋艣cie - stwierdzi艂 Ruty. - By艂偶e kar艂em czy spotka艂 tak wielk膮 ryb臋?
- W g艂臋binach kryj膮 si臋 najdziwniejsze stworzenia - odpar艂a Leauqueau, spogl膮daj膮c w stron臋 obsydianowych w贸d jeziora. -Nie wszystkie z nich to ryby.
- Och? - Ruty wyra藕nie si臋 zainteresowa艂. Od wielu lat spisywa艂 bestiariusz, katalog wszelkich gatunk贸w fauny, 偶yj膮cych w Koloniach. By膰 mo偶e, w ch艂odnych falach jeziora kry艂o si臋 nieznane zwierz臋, oczekuj膮ce na swego odkrywc臋, kt贸ry nada mu imi臋. - Powinni艣my odnale藕膰 tego ludo偶erc臋 i uratowa膰 pani brata.
- Zrobimy tak - odpar艂 bezzw艂ocznie Beisho. - Na nieszcz臋艣cie jednak nie mamy 艂odzi.
- Zatem wynajmiemy jak膮艣.
- Nie mamy te偶 pieni臋dzy.
- Ja mam - wtr膮ci艂a natychmiast Leauqueau.
- Jak jednak znajdziemy tego stwora? - zaprotestowa艂 Beisho. - To wielkie jezioro.
- Mo偶e nam si臋 nie uda膰 - przyzna艂 Ruty - ale wol臋 sp臋dzi膰 dzie艅 na 艂owieniu ryb ni偶 na pr贸bach znalezienia jakiego艣 pismaka...
- Pismaka? - spyta艂a Leauqueau. - Zatem przywi贸d艂 was tu szcz臋艣liwy los. M贸j brat jest poet膮.
- Ach tak? - spyta艂 Beisho, udaj膮c oboj臋tno艣膰.
- Czy jego dzie艂a zosta艂y ju偶 prze艂o偶one? - dopytywa艂 si臋 Ruty. - Jedynie Fie Uwie艅czony potrafi tego dokona膰, za bardzo skromn膮 op艂at膮.
Leauqueau spojrza艂a na Beish臋 swymi srebrnymi oczami.
- Chyba bogowie postanowili, by nasze drogi si臋 skrzy偶owa艂y - rzek艂a.
- Czy偶by w Joom mieszkali jacy艣 bogowie? - chcia艂 si臋 dowiedzie膰 Ruty.
- Do tej pory w to nie wierzy艂am - odpar艂a Leauqueau. Ruty roze艣mia艂 si臋.
- Sam widzisz. Ona s膮dzi, 偶e stanowisz dow贸d na co艣, czemu sam zaprzeczasz.
- Sofistyka — warkn膮艂 Beisho.
- Zatem zajmijmy si臋 bardziej praktycznymi sprawami - powiedzia艂 Ruty. — Moja pani, je艣li tylko zapewnisz stosowne fundusze, natychmiast pospiesz臋 na przysta艅 i wynajm臋 nam 艂贸d藕.
- Nie wspominaj tylko nikomu, co zamierzamy - ostrzeg艂a, podaj膮c mu kilka monet. - Tutejsi marynarze s膮 przes膮dni.
- A zatem to g艂upcy - stwierdzi艂 Beisho. - Znajdziemy twojego brata bez pomocy bog贸w. Potem za艣 zamieni臋 jego rymy w 偶ywe srebro w tuzinie nowych j臋zyk贸w i wszyscy b臋dziemy szcz臋艣liwi.
- Sk膮d wiesz, 偶e tw贸j brat znikn膮艂 w jeziorze? - spyta艂 Beisho po drodze do portu. - Mo偶e zosta艂 po偶arty przez Steliamaka? Widzia艂em kilka z nich, kr膮偶膮cych po okolicy.
- Wiem, 偶e to jezioro - odpar艂a. - Mia艂 na jego punkcie obsesj臋.
- Dlaczego?'
- Z powodu Quiddity.
- Quiddity? - S艂owo to rzadko wymawiano w blasku dnia.
- S艂ysza艂e艣 o nim?
- Oczywi艣cie. Czy istnieje jakakolwiek kultura, w kt贸rej ludzie nie s艂yszeliby o wielkim morzu sn贸w? Ale偶 zaledwie par臋 miesi臋cy temu spotkali艣my pewnego cz艂eka, kt贸ry twierdzi艂, 偶e by艂 kiedy艣 latarnikiem na jego wybrze偶ach. Jednak偶e dzieli nas od niego co najmniej tysi膮c mil.
- Wi臋cej, znacznie wi臋cej...
- Jak zatem...?
- Tu, w Joom, mamy pewn膮 legend臋. Legend臋 , w kt贸r膮 m贸j brat wierzy艂 ca艂膮 dusz膮. - Po tych s艂owach zamilk艂a.
- Zamierzasz mija opowiedzie膰? - spyta艂 Fie. Leauqueau zni偶y艂a g艂os do szeptu.
- Powiada si臋, 偶e w pewnych porach roku wody morza sn贸w w臋druj膮c podziemnymi kana艂ami trafiaj膮 do tego jeziora - odpar艂a.
Beisho gwizdn膮艂 cicho.
- Niez艂a opowie艣膰 - rzek艂.
- To jeszcze nie wszystko - doda艂a. - Legenda g艂osi, i偶 my wszyscy jeste艣my potomkami 艣ni膮cych, wyrzuconych przez fale na brzeg, przybysz贸w z innych krain istnienia.
- Sapas Humana?
- W艂a艣nie.
- To lepsze ni偶 wiara, 偶e pochodzimy od bog贸w - zauwa偶y艂 Beisho. - A ty wierzysz w to?
- Owszem - przez wzgl膮d na brata.
- To ju偶 jaki艣 pow贸d.
Ruty wspina艂 si臋 w ich stron臋 strom膮 dr贸偶k膮. Jego twarz mia艂a ponury wyraz.
- C贸偶, co艣 dla nas znalaz艂em - rzek艂. - Przynajmniej p艂ywa. To najlepsze, co mog臋 powiedzie膰.
Poszli w 艣lad za nim do przystani. Po drodze wyja艣ni艂 im, 偶e cz臋艣膰 rybak贸w odm贸wi艂a wynaj臋cia 艂odzi, inni natomiast za swe us艂ugi za偶膮dali absurdalnie wysokiej zap艂aty. Tylko jeden kapitan zgodzi艂 si臋 zabra膰 ich na jezioro za tak 艣mieszn膮 sum臋.
- Nazywa si臋 Flimchen - stwierdzi艂 Ruty. - I przypuszczam, 偶e jest na wp贸艂 szalony.
- Czemu tak my艣lisz? — zainteresowa艂 si臋 Beisho.
- Sam os膮d藕. - Ruty odsun膮艂 si臋, ukazuj膮c Beishy i Leauqueau wynaj臋t膮 przez siebie 艂贸d藕 i jej w艂a艣ciciela.
Trudno by艂oby stwierdzi膰, kt贸re z nich znajdowa艂o si臋 w gorszym stanie. Oboje ogl膮dali ju偶 zbyt wiele burz, przeszli zbyt wiele wypadk贸w i napraw, oboje ju偶 dawno osi膮gn臋li stan nasycenia - jedno wod膮, drugie, s膮dz膮c po jego spojrzeniu, czym艣 nieco silniejszym.
- Nie spodziewajcie si臋 zwrotu pieni臋dzy - rzuci艂 siwy marynarz, stoj膮cy na o艣lizg艂ych deskach pok艂adu. - Nie obchodzi mnie, czy p艂yniecie, czy te偶 nie, i tak zatrzymam zap艂at臋. -Poklepa艂 si臋 po kieszeni. - Mo偶ecie i艣膰 w diab艂y.
- Nadal chcesz p艂yn膮膰? - spyta艂 Ruty.
- Oczywi艣cie - odpar艂 Fie, nie pr贸buj膮c nawet zbli偶y膰 si臋 do 艂odzi.
- Wy dwaj mo偶ecie p艂yn膮膰 ze mn膮 - odpar艂 Flimchen. - Ale nie wasza... pasa偶erka. - Dziabn膮艂 palcem w stron臋 Leauqueau. Beisho zauwa偶y艂 zdarte, zaschni臋te sk贸rki wok贸艂 paznokci m臋偶czyzny.
- Czy to jakie艣 偶eglarskie zwyczaje? - chcia艂 wiedzie膰 Beisho.
- Nie - odpar艂 rybak. - Boj臋 si臋 tylko przedstawicielek jej p艂ci, bowiem ca艂a sz贸stka moich braci zmar艂a w ramionach kobiety.
- Tej samej? - spyta艂 zdumiony Ruty.
- Nic wi臋cej nie powiem - pad艂a odpowied藕. - Podobnie jak oni.
- Boj臋 si臋, 偶e bez niej nie mo偶emy p艂yn膮膰 - mrukn膮艂 Beisha.
- Owszem, mo偶ecie - odpar艂a Leauqueau. - Wi臋cej, musicie. Zaczekam tu na was.
- Zdecydujcie si臋 wreszcie - za偶膮da艂 Flimchen. - Do zmroku pozosta艂y nam jedynie dwie godziny. W blasku dwunastu ksi臋偶yc贸w jezioro staje si臋 znacznie gro藕niejsze.
- Oczywi艣cie, 偶e p艂yniemy - Ruty z艂apa艂 Beish臋 za r臋k臋 i wci膮gn膮艂 go po mokrych, pe艂nych ka艂u偶 schodkach prowadz膮cych w g艂膮b 艂odzi. - Masz mo偶e na pok艂adzie no偶e i sieci?
- Oczywi艣cie - odpar艂 Flimchen. - Jakiej ryby szukacie?
- Dostatecznie du偶ej by mog艂a po艂kn膮膰 brata tej kobiety.
- O艣miel臋 si臋 stwierdzi膰, 偶e znajdziemy tu podobnego stwora
- Flimchen zerkn膮艂 na Beish臋. - O ile oczywi艣cie wyci膮gniecie go potem na brzeg i za艂atwicie.
- Bardzo ch臋tnie - Beisho ostro偶nie postawi艂 stop臋 na pok艂adzie rozko艂ysanej 艂odzi. - Je偶eli znajdziesz nam t臋 ryb臋, og艂uszymy j膮 jednym mocnym 艂upni臋ciem.
Rybak nagrodzi艂 贸w pokaz odwagi przebieg艂ym 艣miechem.
- 艁upni臋ciem, co?!
- Nie znam strachu - oznajmi艂 bu艅czucznie Beisho. U艣miech marynarza znikn膮艂 jak zdmuchni臋ty.
- Zatem we藕 sobie cz臋艣膰 mojego, mnie bowiem samemu wystarcza go a偶 nadto. Nigdy nie wyp艂yn膮艂em na te wody, nie l臋kaj膮c si臋 tego na co mog臋 trafi膰. Albo co mo偶e trafi膰 na mnie.
- To rzek艂szy, zwolni艂 utrzymuj膮c膮 艂贸d藕 lin臋; wr贸ci艂 za ster, w艂膮czy艂 silnik i wyprowadziwszy rozdygotany stateczek z przystani, wyp艂yn膮艂 na szerokie wody.
Beisho - bardziej po to, by zaj膮膰 czym艣 umys艂 i zapomnie膰 o nieprzyjemnym ko艂ysaniu 艂odzi, ni偶 dlatego, by ceni艂 sobie opinie marynarza - powt贸rzy艂 swym towarzyszom legend臋, opowiedzian膮 przez Leauqueau, i spyta艂 Flimchena, czy wierzy w podobne historie.
- Niekt贸rzy ludzie twierdz膮, 偶e pochodzimy od ryb - odpar艂 tamten - ja jednak przez ca艂e 偶ycie mam z nimi do czynienia i nigdy nie dostrzeg艂em ani jednej - nawet jednej, powiadam - w kt贸rej oczach wida膰 by by艂o 艣lad istnienia duszy.
- Wierzysz zatem, 偶e jeste艣my potomkami ludzkich wyrzutk贸w? - spyta艂 Ruty.
- Najprawdopodobniej. Ruty skrzywi艂 si臋.
- Czy偶by ci to przeszkadza艂o? - spyta艂 Beisho.
- Pochodzenie od rasy 艣pi膮cych? Owszem... Niepokoi mnie to.
- Dlaczego?
- Bowiem oznacza艂oby, 偶e jeste艣my dzie膰mi przypadku, Fie. Zwyk艂ymi b臋kartami, pozbawionymi celu i znaczenia.
- Musimy zatem poszuka膰 go sobie sami - odpar艂 Beisho. Ciche chrz膮kni臋cie marynarza 艣wiadczy艂o, 偶e starzec przyj膮艂 te s艂owa z aprobat膮.
- A kiedy umieramy? - naciska艂 Ruty. - Co wtedy? Kiedy nie mo偶emy ju偶 znale藕膰 sensu w swoim 偶yciu? Czy w贸wczas znikamy jak sny?
- To nie by艂oby nawet takie z艂e - wtr膮ci艂 Flimchen.
- Naprawd臋? - G艂os Ruty'ego opad艂 do pe艂nego melancholii szeptu. - Ciekawe...
Zapad艂a d艂uga cisza. 艁贸d藕 wyp艂ywa艂a coraz dalej na mroczne wody jeziora.
Wreszcie odezwa艂 si臋 Flimchen.
- Tam - rzek艂, wskazuj膮c r臋k膮.
Pod powierzchni膮 pokaza艂o si臋 co艣 wielkiego. Pot臋偶ny kszta艂t zawr贸ci艂, nad wod膮 przez moment mign臋艂a
- Co to jest?- j臋kn膮艂 Beisho.
- Zgaduj臋 - pad艂a odpowied藕 - 偶e to wasz ludojad. Jakby wiedz膮c, 偶e o nim mowa, stw贸r wynurzy艂 z wody sw膮 paskudn膮 g艂ow臋; obrzydliwa istota, pozbawiona wdzi臋ku i symetrii. Bezoki pysk pokrywa艂a twarda skorupa, 偶艂obkowane boki by艂y ostre, chropowate.
- Nie widz臋 paszczy - zauwa偶y艂 Ruty.
- A je艣li w og贸le jej nie ma?
- W jaki zatem spos贸b po偶era ludzi?
- Mo偶e tego nie robi. - Beisho nadal przygl膮da艂 si臋 stworzeniu. - Mo偶e to inne zwierz臋.
- Ono nas s艂yszy - wtr膮ci艂 Flimchen.
I w tym momencie stw贸r pop艂yn膮艂 wprost ku 艂odzi.
- No偶e! No偶e! - rykn膮艂 Beisho.
Flimchen grzeba艂 ju偶 na dnie w poszukiwaniu broni, zanim jednak zdo艂a艂 pochwyci膰 stosowne ostrze, potw贸r ich staranowa艂. 艁贸d藕 szarpn臋艂a si臋 gwa艂townie, a Ruty, straciwszy r贸wnowag臋 na 艣liskich przegni艂ych deskach, wylecia艂 z pluskiem za burt臋. Mimo ochronnej warstwy t艂uszczu natychmiast znikn膮艂 pod wod膮 i przez moment Beisho s膮dzi艂 ju偶, 偶e po raz ostatni widzia艂 swego towarzysza. Z jego ust wyrwa艂 si臋 cichy szloch gniewu i rozpaczy, jednak偶e w tym momencie na dziobie wybuch艂o nag艂e zamieszanie i w fontannie wzburzonej piany nad wod膮 pojawi艂 si臋 Ruty, siedz膮cy na pysku bestii. Grubas przytomnie si臋gn膮艂 w stron臋 Beishy, z艂apa艂 go za r臋k臋 i natychmiast zosta艂 wci膮gni臋ty do 艂odzi. Roztrz臋siony, gwa艂townie chwyta艂 powietrze.
- Znowu nadp艂ywa! - krzykn膮艂 marynarz.
Tym razem by艂 ju偶 uzbrojony w kr贸tki harpun i starannie wymierzywszy w p臋dz膮cego w ich stron臋 potwora, rzuci艂, trafiaj膮c sw贸j cel w sam 艣rodek zniekszta艂conej g艂owy.
Stw贸r wyda艂 z siebie g艂os, kt贸ry m贸g艂by raczej pochodzi膰 z gard艂a kobiety: pe艂en b贸lu krzyk, urwany tak gwa艂townie, i偶 Beisho my艣la艂, 偶e zwierz臋 zosta艂o 艣miertelnie ranione i natychmiast zdech艂o. Ale nie; gdy tylko wrzask ucich艂, stw贸r zacz膮艂 szarpa膰 si臋 tak gwa艂townie, 偶e o ma艂o nie wywr贸ci艂 艂odzi.
Flimchen przywi膮za艂 lin臋 harpuna do zardzewia艂ego pier艣cienia, osadzonego w okr臋偶nicy, po czym z powrotem zaj膮艂 si臋 sterem.
- Co teraz zrobimy? - spyta艂 Beisho, wodz膮c woko艂o oszala艂ym wzrokiem.
- Wyci膮gniemy t臋 paskud臋 na brzeg.
- Nadal nie wiemy, czy to w艂a艣nie jest zwierz臋, kt贸rego szukali艣my - przypomnia艂 Ruty.
- W ci膮gu czterdziestu lat po艂ow贸w nie widzia艂em tu nic podobnego - odpar艂 marynarz. - Je艣li gdzie艣 jeszcze czai si臋 tu inny pieprzony ludojad, sami mo偶ecie go sobie z艂apa膰.
Zwi臋kszy艂 obroty silnika i zawr贸ci艂; dzi贸b 艂odzi celowa艂 prosto w przysta艅 Joom.
- Trzymajcie si臋 - poleci艂. - Zamierzam wjecha膰 艂odzi膮 na mielizn臋 i wyci膮gn膮膰 za sob膮 tego stwora.
Je艣li nawet zranione zwierz臋 zrozumia艂o, jakie mieli wobec niego plany, nie podj臋艂o 偶adnej pr贸by oporu, cho膰 sama jego waga wskazywa艂a, 偶e podobna pr贸ba mog艂aby si臋 powie艣膰.
- Z pewno艣ci膮 zdycha - mrukn膮艂 Beisho, patrz膮c, jak ich zdobycz unosi si臋 do g贸ry brzuchem po艣r贸d krwawej piany.
- Mo偶liwe - rzek艂 Ruty.
- W膮tpisz w to?
- To co艣 nie ma oczu ani pyska - zauwa偶y艂 jego towarzysz. -Nie dziwi ci臋 to?
Beisho spojrza艂 na swego kompana.
- Do czego zmierzasz, Rutaluko?
- Kryje si臋 w tym jaka艣 tajemnica, i to wi臋ksza, ni偶 s膮dzimy -odpar艂 Ruty. - Pami臋tasz, co 贸w latarnik opowiada艂 nam o wodach Quiddity? Jak osadzaj膮 si臋 na cia艂ach tych, kt贸rzy w nich p艂ywaj膮?
Wzrok Beishy pow臋drowa艂 z powrotem w stron臋 zwierz臋cia.
- Mo偶e pow艂oka, kt贸r膮 widzimy, to jedynie rodzaj kokonu, skrywaj膮cego 偶ywy organizm? - doko艅czy艂 Ruty.
- Cia艂o Humana? Naszych przodk贸w? - mrukn膮艂 Beisho.
- Mo偶liwe.
Na wargach Beishy zata艅czy艂 szeroki u艣mieszek.
- Po raz pierwszy w 偶yciu chcia艂bym, aby bogowie patrzyli na nas ze swych pa艂ac贸w w chmurach. 呕a艂uj臋, 偶e nie mog膮 by膰 艣wiadkami tego jak, odkrywamy samych siebie.
W czystym nadwodnym powietrzu wszelkie d藕wi臋ki nios艂y si臋 znakomicie i wrzask bestii dotar艂 bez przeszk贸d do uszu mieszka艅c贸w miasta. Na przystani zgromadzi艂 si臋 ma艂y t艂umek, obserwuj膮cy widowisko. Widz膮c, 偶e 艂贸d藕 zmierza w stron臋 brzegu, chmara ludzi przenios艂a si臋 z przystani na pla偶臋. Ich liczba ros艂a z ka偶d膮 chwil膮, w miar臋 jak wie艣ci o niezwyk艂ej zdobyczy roznosi艂y si臋 po mie艣cie. Leauqueau okazywa艂a najwi臋ksz膮 niecierpliwo艣膰. Sta艂a po kolana w wodzie wyci膮gaj膮c r臋ce, jakby przyzywa艂a swego brata w obj臋cia.
- Szykujcie si臋! - rzuci艂 Flimchen. - Gdy tylko uderzymy o brzeg, zacznijcie ci膮gn膮膰!
W par臋 sekund p贸藕niej dzi贸b 艂odzi ze zgrzytem zary艂 si臋 w piachu. Si艂a rozp臋du wynios艂a j膮 na p艂ycizn臋, a偶 w ko艅cu jej rufa tak偶e spocz臋艂a na brzegu. Ruty wyskoczy艂 jako pierwszy; brodz膮c w p艂ytkiej wodzie miarowo podci膮ga艂 lin臋. Beisho poszed艂 w 艣lady przyjaciela, najpierw jednak, zwracaj膮c si臋 do Leauqueau, oznajmi艂:
- Mamy go! Widzisz? Mamy go!
Flimchen wezwa艂 pomocy i z t艂umu 艣wiadk贸w od艂膮czy艂o si臋 czterech m臋偶czyzn. Razem wyrwali stwora z jego naturalnego 艣rodowiska i wyci膮gn臋li na mielizn臋. Gdy potw贸r wynurzy艂 si臋 spo艣r贸d fal, kilku zebranych krzykn臋艂o ze wstr臋tem. Inni obserwowali go ze zdumieniem, jezioro bowiem nigdy dot膮d nie wyplu艂o z siebie nic, co cho膰 w cz臋艣ci przypomina艂oby podobne monstrum.
Le偶膮cy na piasku stw贸r by艂 jeszcze brzydszy, ni偶 kiedy swobodnie p艂ywa艂 w wodzie - toporne, niezgrabne cielsko. Nawet Ruty, kt贸ry umie艣ci艂 w swych spisach stworzenia ogl膮dane zaledwie przez garstk臋 wybranych, nigdy nie widzia艂 czego艣 takiego.
- Co teraz? - sykn膮艂 Beisho, kiedy ich zdobycz spocz臋艂a bezpiecznie na piasku. Teraz ju偶 w 偶aden spos贸b nie zdo艂a艂aby o w艂asnych si艂ach uciec do jeziora.
- 艁apmy za n贸偶 - odpar艂 Ruty. - Je艣li jej brat jest w 艣rodku, musimy go uwolni膰.
Beisho nie wygl膮da艂 na zachwyconego t膮 perspektyw膮, jednak偶e czuj膮c na sobie wzrok Leauqueau - i pi臋膰dziesi臋ciu innych widz贸w - uzna艂, 偶e nie czas okazywa膰 s艂abo艣ci. Si臋gn膮wszy do 艂odzi, pochwyci艂 spory n贸偶 i z u艣miechem, kt贸ry - jak mia艂 nadziej臋 - imponowa艂 sw膮 nonszalancj膮, wbi艂 ostrze g艂臋boko w bok potwora. Stw贸r szarpn膮艂 si臋, ale nie pr贸bowa艂 umkn膮膰 przed ostr膮 kling膮; przeciwnie, zdawa艂 si臋 poddawa膰 stali, jakby pragn膮艂, by otwarto jego cia艂o.
Sk贸ra stworzenia by艂a gruba i twarda. Nie krwawi艂a, nie dostrzegli te偶 pod ni膮 ani 艣ladu ko艣ci czy 艣ci臋gien. I gdyby Ruty nie uj膮艂 w d艂o艅 no偶a i nie nachyli艂 si臋, aby mu pom贸c, noc zd膮偶y艂aby zapa艣膰, nim Beisho zdzia艂a艂by cokolwiek. Razem jednak otworzyli sk贸rzast膮 pow艂ok臋 od kra艅ca do kra艅ca, z ka偶dym ci臋ciem odrywaj膮c nowe kawa艂y pokrytego skorup膮 mi臋sa. Nagle z wn臋trza istoty dobieg艂 bolesny j臋k; w sekund臋 p贸藕niej odpowiedzia艂 mu krzyk Leauqueau:
- To on! To m贸j brat!
Beisho i Ruty zacz臋li pracowa膰 ze zdwojonym zapa艂em. Porzucili ju偶 no偶e w obawie, 偶e zrobi膮 krzywd臋 zamkni臋temu wewn膮trz cz艂owiekowi. Zamiast tego zag艂臋bili r臋ce w zadan膮 przez siebie ran臋 i niczym po艂o偶ne, asystuj膮ce przy potwornych narodzinach, grzebali w 艣rodku, pr贸buj膮c uwolni膰 wi臋藕nia z jego celi. Wkr贸tce z otworu zacz臋艂a s膮czy膰 si臋 krew, obaj jednak wiedzieli, 偶e nie jest to krew bestii, lecz jej ofiary.
Leauqueau, nie mog膮c d艂u偶ej wytrzyma膰 napi臋cia, u偶yczy艂a im swoich mi臋艣ni. Tak偶e Flimchen, dot膮d obserwuj膮cy z rozbawieniem ca艂膮 krz膮tanin臋, pochyli艂 si臋 nad stworzeniem. Cia艂o potwora ust膮pi艂o w ko艅cu pod atakiem o艣miu r膮k i wreszcie ujrzeli ofiar臋 ludojada.
Wewn膮trz tkwi艂o nie jedno cia艂o, ale dwa. Oba by艂y nagie, splecione w obj臋ciach. Jedno nale偶a艂o do brata Leauqueau -bia艂ego, wycie艅czonego m臋偶czyzny o oszala艂ych oczach. Drug膮 ofiar膮 by艂a kobiet膮. J膮 w艂a艣nie trafi艂 harpun; z rany nadal wyp艂ywa艂a krew. Ostrze wbi艂o si臋 w czubek g艂owy i wysz艂o pod brod膮.
Leauqueau wyda艂a z siebie og艂uszaj膮cy wrzask i odskoczy艂a gwa艂townie, l膮duj膮c w wodzie.
- Bogowie! Bogowie! - wrzasn臋艂a. - Sp贸jrzcie tylko, co uczyni艂!
Jej przekle艅stwa wyrwa艂y m臋偶czyzn臋 z transu. Pozwoli艂, by martwa kobieta - z kt贸r膮 bez w膮tpienia sp贸艂kowa艂 - wysun臋艂a si臋 z jego ramion i, nie dbaj膮c o w艂asn膮 nago艣膰, zacz膮艂 gramoli膰 si臋 na zewn膮trz.
- By艂a dla mnie nikim - powiedzia艂, zwracaj膮c si臋 do Leauqueau. - Zobaczy艂em j膮 w wodzie i skoczy艂em na pomoc. Beisho potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Nic z tego nie rozumiem - poskar偶y艂 si臋.
- A ja tak - odpar艂 Ruty.
Pod膮偶aj膮c za wzrokiem przyjaciela Beisho ponownie spojrza艂 na kobiet臋.
- To nasza 艣ni膮ca ludzka istota - wyja艣ni艂 Ruty. - Zosta艂a wniesiona do jeziora z otch艂ani Quiddity.
- A on pop艂yn膮艂, aby j膮 ocali膰?
- Albo si臋 z ni膮 kocha膰.
- A bestia po艂kn臋艂a ich oboje.
- Nie ma 偶adnej bestii - zaprzeczy艂 Ruty. - Jest tak, jak m贸wi艂 nam latarnik. Wody snuj膮 fantazje wok贸艂 ludzkiego cia艂a - ponownie zacz膮艂 rozdziera膰 palcami wn臋trzno艣ci bestii. - Ten stw贸r nie ma serca ani p艂uc, czy jelit. To jedynie os艂ona, usnuta wok贸艂 艣ni膮cej tkanki. - Spojrza艂 na martw膮 kobiet臋. - Mamy do czynienia tylko z jej cia艂em eterycznym. Prawdziwa kobieta le偶y gdzie艣 martwa w 艂贸偶ku, daleko st膮d.
- Szkoda - mrukn膮艂 Beisho.
- Przynajmniej uratowali艣my ch艂opaka - mrukn膮艂 Ruty. Po tych s艂owach odwr贸ci艂 si臋, akurat na czas, by ujrze膰 Leauqueau schylaj膮c膮 si臋 i unosz膮c膮 skryty w wodzie kamie艅. Dostrzeg艂szy 偶膮dz臋 mordu p艂on膮c膮 w jej oczach, Ruty z krzykiem skoczy艂 w jej stron臋. Ona jednak zignorowa艂a go. Unios艂a kamie艅 wysoko nad g艂ow臋 i z ca艂ych si艂 wymierzy艂a nim cios w czaszk臋 brata, jeden, drugi, trzeci, za ka偶dym razem zadaj膮c kolejn膮 ran臋. Z g艂臋bokich poszarpanych rozci臋膰 trysn臋艂a krew. M臋偶czyzna run膮艂 na plecy, prosto w wod臋. Gdy Ruty dotar艂 do niego, by艂 ju偶 martwy. Jedno z jego oczu wyp艂yn臋艂o z oczodo艂u, drugie spogl膮da艂o t臋po w przestrze艅, jakby zaskoczone, 偶e po zbawieniu tak szybko mo偶e nast膮pi膰 艣mier膰.
Leauqueau nie broni艂a si臋 przed aresztowaniem. Oboj臋tnie czeka艂a na nabrze偶u, gdy wzywano patrol. Potem bez s艂owa da艂a si臋 odprowadzi膰 do wi臋zienia. Zanim Beisho i Ruty opowiedzieli swoj膮 cz臋艣膰 historii, odczekali, p贸ki tragarze nie wynios膮 cia艂 kochank贸w i wreszcie po偶egnali si臋 z Flimchenem, ju偶 dawno zapad艂a noc. Ich znu偶one mi臋艣nie domaga艂y si臋 odpoczynku, puste brzuchy - strawy.
- Nie mamy pieni臋dzy - stwierdzi艂 Ruty, w臋druj膮c niespiesznie w g贸r臋 stromej uliczki.
- Nie, ale mo偶emy jeszcze sporo zarobi膰 - odpar艂 Beisho.
- Jak?
- Czy偶 ta historia nie stanie si臋 legendarna?
- Mo偶liwe.
- I czy ludzie nie zaczn膮 pyta膰, czym zajmowa艂 si臋 martwy ch艂opak, zanim poch艂on臋艂o go morze sn贸w? A s艂ysz膮c, 偶e by艂 poet膮, czy偶 nie zapragn膮 z ca艂ych si艂 zdoby膰 egzemplarz jego sonet贸w?
- Ach... - westchn膮艂 Ruty.
- Zostan臋 jego jedynym t艂umaczem, przyjacielu. Dzi臋ki jego dzie艂om zarobimy fortun臋.
- Ale sk膮d je we藕miemy?
- Znajdziemy je - odpar艂 Beisho pewnym tonem i poprowadzi艂 ich prosto do miejsca, w kt贸rym po raz pierwszy ujrza艂 p艂acz膮c膮 Leauqueau.
Drzwi by艂y zamkni臋te, ale nie wynaleziono jeszcze zamk贸w ani zasuw, kt贸re opar艂yby si臋 zr臋cznym palcom Ruty'ego. W p贸艂 minuty dwaj kompani znale藕li si臋 wewn膮trz skromnego domostwa i natychmiast rozpocz臋li poszukiwania dzie艂 zmar艂ego poety. Owo grzebanie w rzeczach dotkni臋tego kl膮tw膮 rodze艅stwa nie by艂o zbyt przyjemne, ale po kilkunastu minutach przynios艂o spodziewane owoce. W jednym z pokoj贸w na pi臋trze Ruty natrafi艂 na ukryt膮 w szufladzie toaletki ksi膮偶k臋, oprawion膮 w pokryt膮 艂uskami, rdzawo br膮zow膮 sk贸r臋. Z triumfalnym okrzykiem zni贸s艂 j膮 na d贸艂 do Beishy.
- Ta oprawa pochodzi od zwierz臋cia, kt贸rego nie ma w moim bestiariuszu - oznajmi艂, podaj膮c przyjacielowi tomik. - Prawdopodobnie 偶yje gdzie艣 w tym jeziorze. Kiedy zarobisz ju偶 swoj膮 fortun臋, chcia艂bym wynaj膮膰 jeszcze jedn膮 艂贸d藕 i...
- Sam mo偶esz wybra膰 si臋 na ryby - odpar艂 Beisho. - Ja zamierzam kupi膰 sobie wielki elegancki namiot, postawi膰 go na szczycie wzg贸rza i obserwowa膰 ci臋 z wy艣cie艂anego poduszkami 艂o偶a.
Zacz膮艂 przerzuca膰 kartki tomiku, podczas gdy Ruty duma艂 nad zoologiczn膮 tajemnic膮.
- Wygl膮da na sk贸r臋 w臋偶a - stwierdzi艂 wreszcie.
- Nawet pasuje - odpar艂 cierpko Beisho - zwa偶ywszy na temat skrytych pod ni膮 utwor贸w.
- Pisa艂 o w臋偶ach?
- O jednym z nich - odrzek艂 Beisho. - Stworze pomi臋dzy jego nogami. - Nadal przerzuca艂 kartki, przebiegaj膮c wzrokiem tekst. Jego twarz skrzywi艂a si臋 z niesmakiem. - Nigdy w 偶yciu nie czyta艂em czego艣 tak nieprzyzwoitego. To nie poezja. To instrukcje, jak gwa艂ci膰 w艂asn膮 siostr臋 na ka偶dy mo偶liwy spos贸b. - Odda艂 ksi膮偶k臋 Ruty'emu. - Nikt nie opublikuje podobnych 艣wi艅stw.
Ruty zajrza艂 do ksi膮偶ki. Arcydzie艂a martwego ch艂opaka okaza艂y si臋 niezr臋cznymi rymowankami, nabazgranymi na podejrzanie poplamionym welinie. Wsun膮艂 do kieszeni tomik, postanawiaj膮c obejrze膰 go p贸藕niej.
- Chc臋 zatrzyma膰 opraw臋 - wyja艣ni艂, dostrzegaj膮c wrogie spojrzenie Beishy.
Porzuciwszy dom, w kt贸rym nie mieli ju偶 nic wi臋cej do roboty, wyszli na dw贸r. Stoj膮c na progu Beisho z podziwem spojrza艂 na dwana艣cie ksi臋偶yc贸w.
- Czy s膮dzisz, 偶e te same niebiosa spogl膮daj膮 w d贸艂 na Sapas Humana? - zastanawia艂 si臋 g艂o艣no Ruty.
- Oczywi艣cie, 偶e nie - odpar艂 Beisho. - Oni 偶yj膮 w celach, przyjacielu. I 艣ni膮, poniewa偶 marz膮 o tym, by z nich uciec.
- Chcia艂bym spotka膰 kiedy艣 jednego z nich... 偶ywego... i odes艂a膰 go z powrotem, aby opowiedzia艂 o nas w swym 艣wiecie. To by艂oby naprawd臋 co艣.
- Sk膮d jednak mia艂by wzi膮膰 s艂owa, aby nas opisa膰? Nasz urok wykracza poza ich pojmowanie.
- Mo偶e zatem my powinni艣my wyruszy膰 do nich - zaproponowa艂 Ruty. - Ukra艣膰 statek i po偶eglowa膰 poprzez morze sn贸w, p贸ki nie dotrzemy do ich wyspy.
- Po co? - Beisho podj膮艂 przerwan膮 w臋dr贸wk臋.
- Poniewa偶 tu jeste艣my niczym. Mniej ni偶 niczym. Tam jednak byliby艣my niemal jak bogowie, nieprawda偶?
Beisho zerkn膮艂 na swego towarzysza. W jego wzroku pogarda miesza艂a si臋 z oszo艂omieniem.
- Nigdy nie wiem, co o tobie s膮dzi膰, Rutaluko - rzek艂.
- Czego niby nie wiesz?
- Czy jeste艣 geniuszem, czy debilem.
- A, to - Ruty u艣miechn膮艂 si臋 przebiegle. - C贸偶, ja znam prawd臋, ale nie zamierzam jej zdradzi膰.
Beisho otwar艂 usta, aby pocz臋stowa膰 go jak膮艣 soczyst膮 uwag膮, ale rozmy艣li艂 si臋 w ostatniej chwili. Zamiast tego pow臋drowa艂 w g贸r臋 ulicy, w stron臋 targu rybnego, na kt贸rym musieli poszuka膰 sobie jedzenia i schronienia w艣r贸d wczorajszych trocin.
Ruty zatrzyma艂 si臋 na moment, po raz ostatni spogl膮daj膮c w d贸艂, na przysta艅 i rozci膮gaj膮ce si臋 za ni膮 jezioro. Tuzin ksi臋偶yc贸w odbija艂 si臋 w g艂adkiej tafli, lecz ich 艂agodny blask nie przenika艂 czarnego lustra wody. Jakiekolwiek 艣pi膮ce dusze skrywa艂a otch艂a艅 jeziora, tego wieczoru by艂y one bezpieczne, pogr膮偶one we 艣nie i nie ockn膮 si臋, p贸ki do ko艅ca nie do艣ni膮 swych sn贸w.
Clive Barker
Zagubione dusze
Wszystko, co przepowiedzia艂a Harry'emu niewidoma kobieta, okaza艂o si臋 niezbit膮 prawd膮. Jakiekolwiek wewn臋trzne oko posiada艂a Norma Paine - ow膮 niezwyk艂膮 zdolno艣膰 pozwalaj膮c膮 jej, bez ruszania si臋 z male艅kiego pokoiku przy Siedemdziesi膮tej Pi膮tej, obserwowa膰 cala wysp臋 Manhattan, od mostu Broadway po Battery Park - oko to by艂o r贸wnie ostre jak ka偶dy z no偶y cyrkowego 偶onglera. Na Ridge Street rzeczywi艣cie sta艂 opuszczony dom, kt贸rego ceglane 艣ciany szpeci艂y smugi sadzy. Na ulicy rzeczywi艣cie le偶a艂 martwy pies, kt贸ry, mimo brakuj膮cej po艂owy 艂ba, sprawia艂 wra偶enie, 偶e tylko 艣pi. I tam te偶, je艣li wierzy膰 jej s艂owom, przebywa膰 mia艂 demon, kt贸rego szuka艂 Harry p艂ochliwy i wyj膮tkowo z艂o艣liwy Cha'Chat.
Zdaniem Harry'ego jednak, dom ten nie byt miejscem, kt贸re zdesperowany, wyniesiony Cha'Chat wybra艂by na swoj膮 rezydencj臋. Ostatecznie, cho膰 piekielne bractwo potrafi艂o by膰 wyj膮tkowo nieokrzesane, jego wizerunek jako mieszka艅c贸w siedliska wype艂nionego ekskrementami i lodem by艂 tylko chrze艣cija艅skim wymys艂em. Bardziej prawdopodobne by艂o to, 偶e zbieg艂y demon wyl膮dowa艂 na w贸dce w Waldorf-Astorii, a nie w tak nikczemnej kryj贸wce.
Zdesperowany Harry, nie mog膮c zlokalizowa膰 Cha'Chata konwencjonalnymi metodami dost臋pnymi prywatnemu detektywowi, uda艂 si臋 w ko艅cu do 艣lepej kobiety jasnowidza. Wyzna艂 jej, 偶e to on w艂a艣nie jest winien temu, 偶e demon wyrwa艂 si臋 na wolno艣膰. Najwidoczniej niewiele wyni贸s艂 ze swych a偶 nazbyt cz臋stych kontakt贸w z Otch艂ani膮 i jej potomstwem oraz nie przyswoi艂 sobie w dostatecznym stopniu wiedzy, jak wielkim geniuszem w dziedzinie oszuka艅stwa jest Piek艂o. Gdyby by艂o inaczej, czy偶 pozwoli艂by zmami膰 si臋 dziecku, kt贸re stan臋艂o przed nim w chwili, gdy celowa艂 ju偶 z pistoletu w Cha'Chata. Kiedy jednak demon ju偶 czmychn膮艂 i mistyfikacja sta艂a si臋 niepotrzebna, dziecko, naturalnie, zamieni艂o si臋 w cuchn膮c膮 chmur臋 i wyparowa艂o bez 艣ladu.
Teraz, gdy Harry mia艂 ju偶 za sob膮 blisko trzy tygodnie daremnych poszukiwa艅, w Nowym Jorku by艂o prawie Bo偶e Narodzenie; pora wzajemnej ludzkiej 偶yczliwo艣ci, oraz licznych samob贸jstw. Zat艂oczone ulice; powietrze niczym s贸l w ranie; Mamona prze偶ywaj膮ca chwile glorii. Trudno wprost wyobrazi膰 sobie lepsze pole do dzia艂ania dla Cha'Chata. Harry musia艂 odnale藕膰 go jak najszybciej, zanim jeszcze demon nie wyrz膮dzi naprawd臋 wielkich szk贸d; odnale藕膰 go i ponownie wepchn膮膰 do nory, z kt贸rej uciek艂. W ostateczno艣ci detektyw got贸w by艂 nawet u偶y膰 neutralizuj膮cych demona sylab, inkantacji, kt贸re zmar艂y ojciec Hesse raczy艂 艂askawie go nauczy膰. S艂owa te jednak kap艂an opatrzy艂 tak straszliwym ostrze偶eniem, 偶e Harry nie odwa偶y艂 si臋 ich nawet zapisa膰. Za to dobrze je zapami臋ta艂. Musia艂 uczyni膰 wszystko, by Cha'Chat, po tej strome Schizmy, nie ujrza艂 pierwszego dnia 艣wi膮t Bo偶ego Narodzenia.
Wewn膮trz budynku przy Ridge Street by艂o jeszcze zimniej ni偶 na dworze. Harry czu艂, i偶 okrutny zi膮b przenika mu przez obie pary skarpetek i zaczyna mrozi膰 stopy. Dotar艂 w艂a艣nie po schodach na pierwsze pi臋tro, gdy us艂ysza艂 westchni臋cie. Odwr贸ci艂 si臋 przygotowany na to, 偶e ujrzy Cha'Chata, kt贸ry ze zje偶on膮, plugaw膮 sier艣ci膮, ki艣ci膮 swych oczu spogl膮da膰 b臋dzie w kilkana艣cie stron jednocze艣nie. Ale nie. W ko艅cu korytarza sta艂a m艂oda kobieta. Jej chuda posta膰 i wymizerowana twarz wyra藕nie wskazywa艂y na pochodzenie portoryka艅skie. Zanim dziewczyna spiesznie zbieg艂a po schodach, Harry zd膮偶y艂 jeszcze zauwa偶y膰, 偶e by艂a w zaawansowanej ci膮偶y.
Nas艂uchuj膮c jej oddalaj膮cych si臋 krok贸w, detektyw doszed艂 do przekonania, 偶e Norma pomyli艂a si臋. Gdyby w tym domu rzeczywi艣cie przebywa艂 Cha'Chat, nie pozwoli艂by wymkn膮膰 si臋 z nietkni臋tymi oczyma w g艂owie tak wspania艂ej zdobyczy. Na Ridge Street demona z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie by艂o.
A zatem pozosta艂 do przeszukania ca艂y Manhattan.
Poprzedniego wieczoru Eddiemu Axelowi przytrafi艂a si臋 bardzo osobliwa przygoda. Zataczaj膮c si臋, wraca艂 w艂a艣nie do domu z ulubionego baru po艂o偶onego w odleg艂o艣ci sze艣ciu przecznic od jego delikates贸w przy Trzeciej Alei. Eddie by艂 pijany; by艂 radosny; i mia艂 ku temu wszelkie powody. Tego dnia uko艅czy艂 pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 lat. W tym czasie b臋kart贸w; oraz - co najwa偶niejsze - za艂o偶y艂 przynosz膮cy ogromne dochody sklep, Axel's Superette. 艢wiat toczy艂 si臋 normalnym torem.
Jezu Chryste, ale zi膮b! W tak膮 noc, zagra偶aj膮c膮 now膮 epok膮 lodowcow膮, nie by艂o nawet co my艣le膰 o z艂apaniu taks贸wki. Do domu musia艂 doj艣膰 na piechot臋.
Przeby艂 mniej wi臋cej po艂ow臋 drogi do najbli偶szej przecznicy, kiedy - cud nad cudy - na ulicy pojawi艂a si臋 taks贸wka. Zatrzyma艂 j膮, usadowi艂 si臋 w jej przytulnym wn臋trzu i wtedy w艂a艣nie zacz臋艂y si臋 dziwy.
Po pierwsze, szofer zna艂 jego imi臋 i nazwisko.
- Do domu, panie Axel? - zapyta艂.
- Tak - odpar艂 Eddie, nie kwestionuj膮c daru niebios, jak膮 okaza艂a si臋 wolna taks贸wka.
Pomy艣la艂 zreszt膮, 偶e stanowi ona urodzinowy prezent kt贸rego艣 ze sta艂ych bywalc贸w baru.
Zapewne na chwil臋 zamkn膮艂 powieki; mo偶e nawet przysn膮艂. Jak by艂o, tak by艂o; nast臋pn膮 rzecz膮, jak膮 spostrzeg艂, to to, 偶e taks贸wka ze znaczn膮 szybko艣ci膮 pomyka艂a nie znanymi mu ulicami. Natychmiast otrz膮sn膮艂 si臋 z odr臋twienia. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 znajdowali si臋 w Village; na terenach, od kt贸rych zawsze trzyma艂 si臋 z daleka. Jego sklep i mieszkanie znajdowa艂y si臋 w s膮siedztwie wysokiego Nineties. Nie interesowa艂a go dekadencka Village, gdzie szyld na sklepie g艂osi艂: „Przek艂uwania uszu; ze znieczuleniem lub bez", a przed drzwiami snuli si臋 m艂odzi m臋偶czy藕ni o podejrzanie wygl膮daj膮cych biodrach.
- Jedziemy w z艂ym kierunku - stwierdzi艂, stukaj膮c w plastikow膮 szyb臋 oddzielaj膮c膮 go od kierowcy, kt贸ry jednak nie raczy艂 nawet obejrze膰 si臋 i przeprosi膰 lub cokolwiek wyja艣ni膰.
Taks贸wka nieoczekiwanie skr臋ci艂a w stron臋 rzeki, wjecha艂a w uliczk臋, wzd艂u偶 kt贸rej ci膮gn臋艂y si臋 magazyny i tam przystan臋艂a.
- Tu jest pana przystanek - o艣wiadczy艂 szofer.
Eddie nie potrzebowa艂 wyra藕niejszej zach臋ty do tego, by wysi膮艣膰.
Gdy wygrzeba艂 si臋 z auta, taksiarz wskaza艂 mroczn膮 przestrze艅 mi臋dzy
- Ona ju偶 na pana czeka - oznajmi艂 i odjecha艂.
Eddie zosta艂 na chodniku sam.
Zdrowy rozs膮dek nakazywa艂 mu natychmiastowy odwr贸t, lecz gdy spojrza艂 przed siebie, znieruchomia艂 jak s艂up soli. Ujrza艂 j膮 - t臋, o kt贸rej m贸wi艂 taksiarz. By艂o to najbardziej oty艂e stworzenie, jakie Eddie spotka艂 w 偶yciu. Kobieta mia艂a wi臋cej podbr贸dk贸w ni偶 palc贸w, a z ka偶dego wyci臋cia jej letniej, przewiewnej sukienki wylewa艂o si臋 l艣ni膮ce od oliwy lub potu cia艂o.
- Eddie - odezwa艂a si臋.
Najwyra藕niej tego wieczoru wszyscy znali jego imi臋. Gdy ruszy艂a w jego stron臋, pok艂ady t艂uszczu na jej korpusie i ko艅czynach zacz臋艂y marszczy膰 si臋 i falowa膰.
„Kim pani jest?" - chcia艂 zapyta膰 Eddie, lecz gdy ujrza艂, 偶e zwa艂y t艂uszczu nie dotykaj膮 ziemi, s艂owa uwi臋z艂y mu w gardle. Kobieta unosi艂a si臋 w powietrzu.
Gdyby Eddie by艂 trze藕wy, w lot wszystko by poj膮艂 i czmychn膮艂 gdzie pieprz ro艣nie. Ale buzuj膮cy mu w 偶y艂ach alkohol st艂umi艂 strach i w艂a艣ciciel delikates贸w odwa偶nie podj膮艂 wyzwanie.
- Eddie - odezwa艂a si臋 zn贸w kobieta. - Drogi Eddie. Mam dla ciebie dobr膮 i z艂膮 wiadomo艣膰. Kt贸r膮 chcesz us艂ysze膰 najpierw? Eddie chwil臋 si臋 zastanawia艂.
- Dobr膮.
- Jutro umrzesz - pad艂a odpowied藕; kt贸rej towarzyszy艂 leciutki u艣miech.
- I to ma by膰 dobra wiadomo艣膰?
- Na twoj膮 nie艣mierteln膮 dusz臋 czeka raj - mrukn臋艂a grubaska. -Czy偶 nie jest to dobra wie艣膰?
- A wi臋c, jaka jest ta z艂a?
Wsun臋艂a mi臋dzy swe l艣ni膮ce cyce d艂o艅 o serdelkowatych palcach. Rozleg艂 si臋 cichy pisk wyra偶aj膮cy ogromn膮 skarg臋 i kobieta wyci膮gn臋艂a co艣, co tak skrz臋tnie ukrywa艂a mi臋dzy piersiami. By艂o to skrzy偶owanie ma艂ego gekona ze sparszywia艂ym szczurem, stworzonko 艂膮cz膮ce cechy obu tych gatunk贸w. Kiedy kobieta podsuwa艂a je Eddiemu pod nos, stworek wymachiwa艂 偶a艂o艣nie w powietrzu 艂apkami.
- To jest ta twoja nie艣miertelna dusza - wyja艣ni艂a.
Ma racj臋, pomy艣la艂 Eddie. Nie jest to pomy艣lna wiadomo艣膰.
- Do艣膰 偶a艂osny widok, prawda? - powiedzia艂a. Dusza 艣lini膮c si臋 wi艂a w jej d艂oni, a ona ci膮gn臋艂a: - Jest wyg艂odzona. Jest tak wyg艂odzona, 偶e prawie zdycha. A dlaczego? - Nie da艂a Eddiemu czasu na odpowied藕. - Brak dobrych uczynk贸w...
Eddie zacz膮艂 szcz臋ka膰 z臋bami.
- Wi臋c co mam z tym zrobi膰? - zapyta艂.
- Pozosta艂o ci jeszcze troch臋 tchu. Musisz skompensowa膰 swe 偶ycie po艣wi臋cone rozpasanym zyskom...
- Nie rozumiem.
- Jutro zamie艅 Axel's Superette w 艢wi膮tyni臋 Mi艂osierdzia. W ten spos贸b dasz troch臋 mi臋sa ko艣ciom swej duszy.
Eddie spostrzeg艂, 偶e babsztyl zaczyna wznosi膰 si臋 w powietrze. Z ciemnego nieba pop艂yn臋艂y tony rzewnej, bardzo rzewnej muzyki. D藕wi臋ki otoczy艂y monstrualn膮 posta膰 minorowymi akordami i niebawem grub膮 kobiet臋 poch艂on膮艂 mrok.
Zanim Harry zbiegi po schodach i wyszed艂 na ulic臋, dziewczyna znikn臋艂a. Nie by艂o te偶 martwego psa. Nie maj膮c nic lepszego do roboty, zgn臋biony Harry powl贸k艂 si臋 ci臋偶kim krokiem do mieszkania Normy. Uczyni艂 to bardziej z potrzeby czyjego艣 towarzystwa ni偶 z ch臋ci w膮tpliwej satysfakcji powiadomienia niewidomej, i偶 pope艂ni艂a omy艂k臋.
- Nigdy si臋 nie myl臋 - o艣wiadczy艂a Norma, przekrzykuj膮c harmider robiony przez pi臋膰 w艂膮czonych telewizor贸w i liczne radioodbiorniki, kt贸re gra艂y w jej domu na okr膮g艂o.
Utrzymywa艂a, 偶e kakofonia taka stanowi jedyny skuteczny spos贸b powstrzymania 艣wiata duch贸w od ustawicznego zak艂贸cania jej prywatno艣ci; be艂kot doprowadza艂 je do szale艅stwa.
- A jednak widzia艂am na Ridge Street moc - o艣wiadczy艂a z uporem.
Harry zamierza艂 wszcz膮膰 na ten temat sp贸r, ale jego wzrok przyci膮gn膮艂 obraz na jednym z ekran贸w telewizyjnych. Reporter sta艂 na chodniku. Po drugiej stronie ulicy ze sklepu (na szyldzie widnia艂 napis „Axel's Superette”) wynoszono cia艂a.
- O co chodzi? - zainteresowa艂a si臋 Norma.
- Wygl膮da na to, 偶e kto艣 pod艂o偶y艂 bomb臋 - wyja艣ni艂 Harry, pr贸buj膮c wy艂uska膰 spo艣r贸d ha艂asu graj膮cych telewizor贸w i radioodbiornik贸w g艂os reportera.
- Zr贸b g艂o艣niej - poleci艂a Norma. - Uwielbiam takie nieszcz臋艣cia. Okaza艂o si臋, 偶e ze sklepu wynoszono ofiary nie bomby, lecz zamieszek. P贸藕nym rankiem w zat艂oczonych delikatesach wybuch艂a b贸jka; nikt dok艂adnie nie zna艂 jej przyczyny. Bijatyka szybko zamieni艂a si臋 w krwaw膮 jatk臋. Wst臋pne szacunki m贸wi艂y o trzydziestu zabitych i dwukrotnie wi臋kszej liczbie rannych. Tak spontaniczny wybuch agresji natychmiast wzbudzi艂 podejrzenia Harry'ego.
- Cha'Chat... - mrukn膮艂.
Mimo panuj膮cego w pokoju zgie艂ku, Norma dos艂ysza艂a jego uwag臋.
- Sk膮d masz t臋 pewno艣膰? - zapyta艂a.
Harry nie odpowiedzia艂. W nadziei, 偶e podany zostanie dok艂adny adres sklepu Axel's Superette, uwa偶nie s艂ucha艂 podsumowuj膮cego sw膮 relacj膮 reportera. Tak. W ko艅cu ten adres pad艂. Trzecia Aleja, mi臋dzy ulicami Dziewi臋膰dziesi膮t膮 Czwart膮 a Dziewi臋膰dziesi膮t膮 Pi膮t膮.
- U艣miechnij si臋 - mrukn膮艂 do Normy i zostawi艂 j膮 w towarzystwie butelki brandy i plotkuj膮cego w 艂azience zmar艂ego.
Dom przy Ridge Street stanowi艂 dla Lindy ostatni膮 desk臋 ratunku. Wbrew wszelkim nadziejom mia艂a jednak nadziej臋, 偶e spotka w nim Bol膮. Wyliczy艂a sobie, 偶e najprawdopodobniej on w艂a艣nie jest ojcem dziecka, kt贸re nosi艂a pod sercem. W budynku jednak zasta艂a tylko najdziwniejszego m臋偶czyzn臋, jakiego widzia艂a w 偶yciu; m臋偶czyzn臋 z oczyma o przedziwnym z艂ocistym blasku; m臋偶czyzn臋, kt贸ry nieoczekiwanie przes艂a艂 jej pozbawiony rado艣ci u艣miech. Tak czy owak 艢mier膰, kt贸ra nie b臋dzie ani godna, ani nie zapewni jej nadziei na Przysz艂e 呕ycie; 艣mier膰, kt贸r膮 przyniesie m臋偶czyzna w szarym garniturze, a kt贸rego twarz czasami przypomina艂a jej znanego mgli艣cie 艣wi臋tego, a czasami 艣cian臋 pokryt膮 gnij膮cym gipsem.
呕ebrz膮c, ruszy艂a w g贸r臋 miasta, w stron臋 Times Square. W艣r贸d t艂umu przechodni贸w czu艂a si臋 chwilowo bezpieczna. Obliczywszy, 偶e u偶ebrana kwota starczy jej na uregulowanie rachunku, w niewielkim barze zam贸wi艂a jajka i kaw臋. Zapach jedzenia sprawi艂, 偶e dziecko niespokojnie poruszy艂o si臋 przez sen, prawie si臋 obudzi艂o. B艂ysn臋艂a jej w g艂owie my艣l, 偶e powinna jeszcze troch臋 powalczy膰. Je艣li ju偶 nie ze wzgl臋du na siebie, to przynajmniej przez wzgl膮d na dobro dziecka.
D艂ugo siedzia艂a przy stoliku, rozwa偶aj膮c ten problem, i dopiero gniewne mamrotanie niezadowolonego w艂a艣ciciela wygoni艂o j膮 zn贸w na ulic臋.
By艂o p贸藕ne popo艂udnie, a pogoda wyra藕nie zmienia艂a si臋 na gorsze. Na pobliskim rogu jaka艣 kobieta 艣piewa艂a po w艂osku tragiczn膮 ari臋. Bliska 艂ez Linda odwr贸ci艂a si臋 od smutku, jaki nios艂a pie艣艅, i ruszy艂a przed siebie bez celu.
Gdy poch艂on膮艂 ju偶 j膮 dum, m臋偶czyzna w szarym garniturze wy艣lizgn膮艂 si臋 z niewielkiej grupy s艂uchaczy otaczaj膮cych uliczn膮 艣piewaczk臋. Towarzysz膮cego mu miedziaka pos艂a艂 przodem, by mie膰 pewno艣膰, 偶e ofiara im si臋 nie wymknie.
Marchetti 偶a艂owa艂, 偶e traci takie widowisko. 艢piewaczka 艣mieszy艂a go. 艢piewaj膮c zatopionym ju偶 dawno w alkoholu g艂osem, nieustannie myli艂a tonacje i fa艂szowa艂a - c贸偶 za wspania艂y testament dla niedoskona艂o艣ci - sprawiaj膮c, i偶 wznios艂a sztuka Verdiego stawa艂a si臋 艣miechu warta. M贸g艂 jednak wr贸ci膰 na ten r贸g gdy bestia zostanie ju偶 wyprawiona na tamten 艣wiat. S艂uchanie tej szpetnej ekstazy doprowadza艂o go do 艂ez. Nie czul si臋 tak ju偶 od miesi臋cy. Chcia艂o mu si臋 p艂aka膰.
Harry sta艂 na Trzeciej Alei naprzeciwko delikates贸w Axel's Supcrette i obserwowa艂 gapi贸w. W ch艂odzie zapadaj膮cego wieczoru zebra艂y si臋 ich setki i teraz ogl膮dali wszystko, co by艂o do ogl膮dania; widok nie sprawi艂 im zawodu. Cia艂a wynoszono nieustannie; w workach, w tobo艂kach, nawet w wiadrach.
- Czy kto艣 wie, co tu si臋 dok艂adnie wydarzy艂o? - zapyta艂 jednego z gapi贸w. M臋偶czyzna odwr贸ci艂 do niego poczerwienia艂膮 z zimna twarz.
- W艂a艣ciciel sklepu postanowi艂 rozda膰 za darmo ca艂y towar - wyja艣ni艂, 艣miej膮c si臋 z takiej g艂upoty sklepikarza. - Delikatesy zala艂 dos艂ownie t艂um ch臋tnych. W 艣cisku kogo艣 zabito...
- S艂ysza艂em, 偶e wszystko zacz臋艂o si臋 od puszki z mi臋sem - wtr膮ci艂 kto艣 z t艂umu. - Zat艂uczono ni膮 cz艂owieka na 艣mier膰.
Do rozmowy w艂膮czali si臋 kolejni gapie; ka偶dy podawa艂 inn膮 wersj臋 wydarze艅.
Harry zamierza艂 w艂a艣nie oddzieli膰 fakty od fikcji, kiedy jego uwag臋 odwr贸ci艂a wymiana zda艅.
Ch艂opak w wieku dziewi臋ciu, dziesi臋ciu lat chwyci艂 swego koleg臋 za guzik.
- Czu艂e艣 jej zapach? - chcia艂 wiedzie膰. Drugi dzieciak skwapliwie pokiwa艂 g艂ow膮.
- Obrzydliwy, co? - dopytywa艂 si臋 ten pierwszy.
- Cuchn臋艂a gorzej ni偶 g贸wno.
Obaj malcy wybuchn臋li konspiracyjnym 艣miechem.
Harry popatrzy艂 na drug膮 stron臋 ulicy, na obiekt ich zainteresowania. Ujrza艂 kobiet臋. Mia艂a potworn膮 tusz臋, by艂a stanowczo zbyt lekko ubrana jak na t臋 por臋 roku i spogl膮da艂a na rozgrywaj膮ce si臋 wypadki ma艂ymi, b艂yszcz膮cymi oczkami.
Harry w jednej chwili zapomnia艂 o pytaniach, jakie zamierza艂 zada膰 By艂 to Cha'Chat, co do tego nie by艂o najmniejszych w膮tpliwo艣ci. Zupe艂nie jakby na potwierdzenie tego faktu, demon rzuci艂 si臋 do panicznej ucieczki. Przy ka偶dym kroku jego ko艅czyny i potwornych rozmiar贸w po艣ladki ta艅czy艂y fandango. Zanim Harry zdo艂a艂 przepchn膮膰 si臋 przez t艂um, Cha'Chat znika艂 ju偶 za rogiem Dziewi臋膰dziesi膮tej Pi膮tej. Ale skradzione cia艂o nie by艂o stworzone do biegania i Harry b艂yskawicznie zmniejsza艂 dziel膮cy ich dystans. Kilka kolejnych ulicznych lamp mia艂o poprzepalane 偶ar贸wki, wi臋c gdy Harry w ko艅cu z艂apa艂 demona za kark i us艂ysza艂 d藕wi臋k prutego materia艂u, mrok sprawi艂, 偶e odra偶aj膮ca prawda dotar艂a do niego dopiero po dobrych pi臋ciu sekundach. Cha' Chat, w sobie tylko znany spos贸b, pozby艂 si臋 obcego cia艂a i Harry trzyma艂 w r臋ku jedynie wielk膮, ci臋偶k膮 opo艅cz臋 utkan膮 z ektoplazmy. Odra偶aj膮ca peleryna roztapia艂a mu si臋 w r臋ku niczym przejrza艂y ser. Pozbawiony balastu demon by艂 ju偶 daleko; w膮tlutki jak nadzieja, delikatny, zwinny i gibki. Harry odrzuci艂 obrzydliw膮 p艂acht臋 i wypowiadaj膮c sylaby Hessego, rzuci艂 si臋 w dalsz膮 pogo艅.
Ku jego zdumieniu demon zatrzyma艂 si臋 w p贸艂 kroku i odwr贸ci艂 w stron臋 nadbiegaj膮cego detektywa. Strzela艂 oczyma w prawo i w lewo; unika艂 jedynie spojrze艅 w same Niebiosa. Z rozwartych ust dobywa艂 mu si臋 rechot. Brzmia艂 tak, jakby kto艣 wymiotowa艂 do szybu windy.
- S艂owa, D'Amour? - odezwa艂 si臋, szydz膮c z sylab Hessego. -S膮dzisz, 偶e zatrzymasz mnie s艂owami?
- Nie - odpar艂 Harry i zanim demon bezlikiem swych oczu zd膮偶y艂 spostrzec w jego r臋ku pistolet, jednym strza艂em zrobi艂 w brzuchu Cha' Chata wielk膮 dziur臋
- Ty skurwysynu! - zawy艂 demon. - Ty cwelu!
Upad艂 na ziemi臋, z rany wyp艂ywa艂a mu krew koloru szczyn, Harry wolnym krokiem podszed艂 do powalonego przeciwnika. By艂o wr臋cz niemo偶liwe zabi膰 Cha'Chata zwyk艂ym pociskiem, ale w poj臋ciu jego klanu, nawet rana zadana r臋k膮 cz艂owieka sprowadza艂a na艅 ha艅b臋. Dwie rany by艂y obelg膮 wprost nie do zniesienia.
- Nie! - zacz膮艂 b艂aga膰 demon, kiedy Harry wycelowa艂 bro艅 w jego g艂ow臋. - Tylko nie w twarz!
- Daj mi wi臋c cho膰 jeden pow贸d, abym tego nie zrobi艂.
- B臋dziesz potrzebowa艂 kul - pad艂a odpowied藕. Harry, kt贸ry spodziewa艂 si臋 targ贸w i gr贸藕b, s艂ysz膮c takie s艂owa, zamilk艂.
- D'Amour, dzisiejszej nocy zn贸w co艣 wyrwie si臋 na wolno艣膰 -powiedzia艂 Cha'Chat. Ka艂u偶a krwi, w kt贸rej le偶a艂 zaczyna艂a krzepn膮膰 przybieraj膮c mleczn膮 barw臋 roztopionego wosku. - Co艣 du偶o dzikszego ni偶 ja.
- Co dok艂adnie? Demon roze艣mia艂 si臋.
- A kt贸偶 to mo偶e wiedzie膰? To dziwna pora roku, prawda? D艂ugie noce. Czyste niebo. Czy偶by艣 jeszcze nie wiedzia艂, 偶e w takie w艂a艣nie noce rodz膮 si臋 najprzedziwniejsze stwory.
- Gdzie? - zapyta艂 z kolei Harry, przyciskaj膮c mocniej do nosa Cha'Chata luf臋 pistoletu.
- Jeste艣 tch贸rzem zn臋caj膮cym si臋 nad s艂abszymi, D'Amour - odpar艂 z nagan膮 w g艂osie demon. - Wiesz o tym?
- Odpowiedz...
Oczy stwora pociemnia艂y, jego twarz zacz臋艂a si臋 jakby rozmywa膰.
- Powiedzia艂bym, 偶e na po艂udnie st膮d... - odpar艂 po kr贸tkim zastanowieniu. - Hotel... - Ton jego g艂osu lekko si臋 zmieni艂, a rysy twarzy jakby straci艂y troch臋 na materialno艣ci. Harry'ego 艣wierzbi艂 trzymany na spu艣cie palec. Ze wszystkich si艂 powstrzymywa艂 si臋, by nie zada膰 przekl臋temu stworowi takiej rany, 偶e na zawsze zniech臋ci go
do spogl膮dania w lustro. Ale Cha'Chat gada艂, a on nie m贸g艂 pozwoli膰 sobie na przerywanie mu. - ...Na Czterdziestej Czwartej. Mi臋dzy Sz贸st膮... Sz贸st膮 a Broadwayem. - Teraz ju偶 demon m贸wi艂 kobiecym g艂osem. -Niebieskie zas艂ony — mrukn膮艂. — Widz臋 niebieskie zas艂ony.
Kiedy to powiedzia艂, znikn臋艂y resztki jego prawdziwej fizjonomii i na chodniku, u st贸p Harry'ego, le偶a艂a brocz膮ca krwi膮 Norma.
- Chyba nie zastrzelisz staruszki, prawda? - pisn臋艂a. Na widok takiego triku Harry zawaha艂 si臋 tylko kilka sekund. Ale to Cha'Chatowi w zupe艂no艣ci wystarczy艂o. Z艂o偶y艂 si臋 mi臋dzy jednym planem a drugim i znikn膮艂. Harry straci艂 to stworzenie po raz drugi w tym miesi膮cu.
A na domiar wszystkich jego strapie艅, zacz膮艂 jeszcze pada膰 艣nieg.
Opisany przez demona niewielki hotel zna艂 lepsze czasy; nawet 艣wiat艂a w holu wej艣ciowym miga艂y, jakby lada chwila mia艂y zgasn膮膰 na dobre. Krzes艂o za lad膮 recepcyjn膮 by艂o puste, lecz w chwili gdy Harry zamierza艂 ruszy膰 schodami na pi臋tro, z mroku wynurzy艂 si臋 m艂ody cz艂owiek z wygolon膮 na 艂yso i przypominaj膮c膮 jajo czaszk膮, z kt贸rej zwiesza艂 si臋 tylko d艂ugi kosmyk w艂os贸w.
- Nikogo tu nie ma - burkn膮艂.
W innych okoliczno艣ciach Harry po prostu roztrzaska艂by to jajko go艂膮 pi臋艣ci膮, co sprawi艂oby mu ogromn膮 rado艣膰. Tego wieczoru jednak mia艂 ju偶 wszystkiego serdecznie do艣膰, wi臋c tylko powiedzia艂:
- C贸偶, musz臋 chyba poszuka膰 innego hotelu, prawda? Jego spolegliwo艣膰 najwyra藕niej udobrucha艂a Kosmyka; u艣cisk na ramieniu Harry'ego zel偶a艂. W nast臋pnej sekundzie jednak lufa pistoletu detektywa odnalaz艂a podbr贸dek ch艂opaka, na kt贸rego twarzy odmalowa艂 si臋 bezmiar niedowierzania. Kosmyk z impetem wyr偶n膮艂 plecami o 艣cian臋 i zacz膮艂 plu膰 krwi膮.
Gdy Harry wbiega艂 po schodach, z do艂u dobiegi go wrzask miedziaka:
-Darrieux!
Ani krzyk, ani odg艂osy szamotaniny nie wywo艂a艂y odzewu w 偶adnym z pokoi. Hotel by艂 pusty, a Harry'emu b艂ysn臋艂a my艣l, 偶e miejsce to wybrano nie dlatego, 偶e mie艣ci艂 si臋 w nim hotel, lecz z jakiego艣 innego powodu.
Kiedy znalaz艂 si臋 na pierwszym pi臋trze, rozleg艂 si臋 krzyk kobiety, kt贸ry trwa艂, trwa艂 i nie chcia艂 ucichn膮膰. Harry stan膮艂 jak wryty. Za plecami mia艂 schody, po kt贸rych po dwa, trzy stopnie wbiega艂 Kosmyk, a przed sob膮 umieraj膮cego cz艂owieka. Zacz膮艂 powa偶nie podejrzewa膰, 偶e dobrze si臋 to nie sko艅czy.
Gdy na ko艅cu korytarza otworzy艂y si臋 drzwi, sprawdzi艂y si臋 jego najgorsze obawy. W progu, 艣ci膮gaj膮c z d艂oni zakrwawione chirurgiczne r臋kawiczki, pojawi艂 si臋 m臋偶czyzna w szarym garniturze. Harry natychmiast go pozna艂; tak naprawd臋, przera偶aj膮cej prawdy domy艣li艂 si臋 w chwili, gdy us艂ysza艂, jak Kosmyk zawo艂a艂 do swego pracodawcy po imieniu. By艂 to Darrieux Marchetti; znany te偶 jako Naro艣lak; cz艂onek tajnej regu艂y teologicznych zab贸jc贸w odbieraj膮cych rozkazy z Rzymu lub z Piek艂a. Albo i st膮d, i st膮d.
- D'Amour!
Harry'ego kosztowa艂o sporo wysi艂ku, by ukry膰 dum臋 z tego, 偶e Marchetti go zapami臋ta艂.
- Co tu si臋 wydarzy艂o? - zapyta艂, daj膮c krok w stron臋 drzwi.
- Sprawa prywatna — odrzek艂 Naro艣lak. - Prosz臋, nie podchod藕 bli偶ej. W niewielkim pokoju p艂on臋艂y 艣wiece. W ich jasnym blasku Harry ujrza艂 le偶膮ce na pozbawionym materaca 艂贸偶ku cia艂a: kobiety, kt贸r膮 spotka艂 w domu przy Ridge Street, oraz jej dziecka. Oboje zostali zaszlachtowani z rzymsk膮 dok艂adno艣ci膮.
- Protestowa艂a - wyja艣ni艂 Marchetti, najwyra藕niej nie przejmuj膮c si臋 tym, 偶e Harry ogl膮da wynik jego pracy. - Ale mnie chodzi艂o tylko o dziecko.
- Kim by艂o? - zapyta艂 Harry. - Demonem? Marchetti wzruszy艂 ramionami.
- Tego ju偶 nigdy si臋 nie dowiemy - odrzek艂 Marchetti. - Ale o tej porze roku zawsze co艣 pr贸buje przedosta膰 si臋 przez dziur臋 w p艂ocie. Wolimy zatem wcze艣niej si臋 zabezpieczy膰, by p贸藕niej nie 偶a艂owa膰. Poza tym istniej膮 tacy, i ja si臋 do nich r贸wnie偶 zaliczam, kt贸rzy wierz膮 w istnienie nadmiaru Mesjaszy...
- Mesjaszy? - zapyta艂 Harry i zn贸w popatrzy艂 na male艅kie cia艂ko.
- S膮dz臋, 偶e kry艂a si臋 w nim moc - odezwa艂 si臋 Marchetti. - Ale teraz ju偶 i tak odszed艂. B膮d藕 wdzi臋czny, D'Amour. Tw贸j 艣wiat nie jest jeszcze got贸w na objawienie. - Popatrzy艂 przez rami臋 Harry'ego na miedziaka, kt贸ry dotar艂 w艂a艣nie na pi臋tro. - Patrice, b膮d藕 anio艂em i podstaw mi samoch贸d. I tak ju偶 jestem sp贸藕niony na Msz臋.
Rzuci艂 r臋kawiczki na 艂贸偶ko.
- Nie stoisz ponad prawem - odezwa艂 si臋 Harry.
- Och, prosz臋 - j臋kn膮艂 Naro艣lak. - Nie opowiadaj bzdur. Nie o tak p贸藕nej porze.
Harry poczu艂 ostry b贸l w podstawie czaszki, poczu艂 gor膮cy strumyk sp艂ywaj膮cej po plecach krwi.
- Patrice uwa偶a, 偶e pora by艣 poszed艂 ju偶 sobie do domu, D'Amour. Ja te偶 tak s膮dz臋.
N贸偶 zanurzy艂 si臋 w cia艂o odrobin臋 g艂臋biej.
- Tak? - zapyta艂 Marchetti.
- Tak - powiedzia艂 Harry.
- On tu by艂 - oznajmi艂a Norma, gdy w jej mieszkaniu zn贸w pojawi艂 si臋 Harry.
- Kto?
- Eddie Axel, w艂a艣ciciel Axel's Superette. Przenikn膮艂 do mieszkania z 艂atwo艣ci膮 s艂onecznego 艣wiat艂a.
- Martwy?
- Oczywi艣cie, 偶e martwy. Pope艂ni艂 w celi samob贸jstwo. Pyta艂, czy widzia艂am jego dusz臋.
- I co mu odpowiedzia艂a艣?
- Harry, jestem telefonistk膮. Ja tylko 艂膮cz臋. Nie udaj臋, 偶e znam si臋 na metafizyce. - Si臋gn臋艂a po butelk臋 brandy, kt贸r膮 Harry postawi艂 przed ni膮 na stole. - To milo z twojej strony - powiedzia艂a. -Napijesz si臋?
- Innym razem. Normo. Gdy nie b臋d臋 a偶 tak zm臋czony. - Podszed艂 do drzwi. - Swoj膮 drog膮 mia艂a艣 racj臋. Na Ridge Street co艣 by艂o...
- A gdzie jest to teraz?
- Odesz艂o... do domu. A Cha'Chat?
- Wci膮偶 gdzie艣 tu si臋 w艂贸czy. Jest w fatalnym nastroju...
- Harry, Manhattan widzia艂 ju偶 gorsze rzeczy.
By艂a to s艂aba pociecha, lecz Harry mrukni臋ciem przyzna艂 jej racj臋 i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi,
艢nieg pada艂 coraz g臋stszy.
Harry zatrzyma艂 si臋 na stopniu schodk贸w i obserwowa艂 wiruj膮ce wok贸艂 ulicznej latarni bia艂e p艂atki. Gdzie艣 kiedy艣 przeczyta艂, 偶e nie istniej膮 dwa takie same. Skoro wi臋c zwyk艂e, skromne 艣nie偶ynki mia艂y tyle kszta艂t贸w, jak m贸g艂 dziwi膰 si臋, 偶e zdarzenia przybieraj膮 tak r贸偶norodne i nieprzewidywalne oblicza?
Ka偶da chwila rz膮dzi si臋 swoimi prawami, duma艂, wsuwaj膮c g艂ow臋 w paszcz臋 艣nie偶ycy. Musia艂 jedynie czerpa膰 w膮t艂膮 pociech膮 z tego, i偶 mi臋dzy t膮 mro藕n膮 godzin膮 a 艣witem nast膮pi jeszcze niesko艅czona ilo艣膰 takich chwil - zapewne 艣lepych, dzikich i wyg艂odnia艂ych - lecz przynajmniej o偶ywionych gor膮cym pragnieniem, by si臋 narodzi膰.