Dziwna sprzeczność? Czy konsekwencja? To, co napisałem (i zamieściłem poniżej) dotyczy głównie mediów typu TVN - szerzących dobrze ukrytą, a przeto niebezpieczną, propagandę. Tekstowi dałem tytuł: Histerii ciąg dalszy! Tak zwane postępowe media z jednej strony szerzą pornografię - a z drugiej tępią wszystko, co - ich zdaniem - zahacza o kazirodztwo i pedofilię. Trzeba przyznać, że odniosły sukces. ICH celem jest zniszczenie więzów rodzinnych - które mają zastąpić więzy między dwoma homosiami lub mężczyzną i prostytutką. Gdy parę lat temu pisałem, że dziś człowiek boi się wziąć na kolana 12-letnią siostrzenicę - to uważano, że przesadzam. Dziś chyba jest to oczywiste? W słynnej skądinąd z rozwiązłości miejscowości Fortaleza (Ceará) włoski turysta pocałował na basenie w usta swoją 8-letnią córkę - w obecności żony, dodaję na wszelki wypadek. Ktoś natychmiast doniósł na policję, która faceta aresztowała - i trzyma, mimo protestów rodziny. Wytłumaczenie Brazylijczykowi, że we Włoszech w usta całują się nie tylko, mafiosi, że wzajemne poklepywanie się przez mężczyzn po twarzy to norma - okazało się niemożliwe. Niestety: i u nas IM się udaje. Nie dajmy się zwariować! Tu nie o to chodzi, że dotknęło to człowieka z innej kultury. To może dotknąć - i dotyka - Polaków w Polsce. Patrzcie Państwo uważnie na teksty - i na obrazy w telewizjach. A w "Najwyższym CZAS!"-ie była na ten (i zbliżone tematy..) prowadzona "Różowa Księga". Warto by ją wydać. JKM
Czekamy na następnego Po aresztowaniu p.Sylwestra Rypińskiego, prezesa ZUSu, blogger (może jestem ślepy, - ale na stronie
nie widzę Jego nazwiska ani choćby ksywki; może to {Matka-Kurka}?) napisał: Złodziej Sylwester Rypiński, prezes ZUS aresztowany. Jestem w szoku, nawet ciężkim. Pewnie, że nie o to chodzi, to normalne jak się wsadza prezesa dużej polskiej instytucji. Szokujące jest coś zupełnie innego. Kto go wsadza? W tym przypadku wsadza prezesa ten co go powołał. Sławomir Rypiński, nie jakiś tam Sylwester R., został powołany przez premiera Donalda Tuska. Sylwester Rypiński wcześniej pracował po bankach i innych instytucjach i chyba dał się jakoś poznać. Na pewno dał się poznać jako hojny prezes ZUS, 100 milionów premii za ten kryzysowy rok, nie wiem jak za ten poprzedni, co byliśmy jeszcze wyspą. Człowiek tak marnej reputacji jak ja, może sobie pozwolić na prezentowanie wizerunku złodzieja i podanie pełnej nazwy złodzieja. Powiedzmy, że zwariowałem, przez 20 lat tego w czym żyję, a żyję w paranoi administracyjnej, pielęgnowanej przez kolejne ekipy i mam prawo dostać na głowę. Zaraz po tym jak dostałem na głowę, z definicji i bez wyroku sądu uważam, że mamy do czynienia ze złodziejem Sylwestrem Rypińskim i to takim złodziejem, który od mojego rodzinnego płatnika ZUS przez lata domagał się kilkudziesięciu złotych, za zaświadczenie, że płacę ZUS składki. Z moich pieniędzy ten złodziej urządził sobie siedziby i premie, ustawił przetargi znajomym królika, a mnie nazywał złodziejem po tym jak się walnąłem na 23 grosze w składce. W życiu podatnika są tak piękne chwile jak dzisiejsza, kiedy podatnik i jednocześnie okradany, może sobie wytrzeć gębę nazwiskiem i portretem złodzieja, co niniejszym z prawdziwą, dziką i sadystyczną satysfakcją czynię. PS Acha byłbym zapomniał. Coś tam o apolityczności ABW się przebąkuje, poczekam jeszcze na to, czy za chwilę nie będzie dymisji Grada. Zupełnie się z Nim nie zgadzam! Z JE Donaldem Tuskiem - również. Przede wszystkim: to, że kogoś aresztują, nie jest dowodem, że ten ktoś jest przestępcą. Bywało, że aresztowano niewinnych. P.Premier nie powinien zdejmować p.SR ze stanowiska, tylko Go zawiesić; chyba ma On jakichś zastępców? W normalnym kraju jutro powinien rozpocząć się proces - i za dwa dni byśmy wiedzieli, co i jak. P.Bernarda Madoffa skazano po bodaj tygodniu procesu, - ale tam chodziło o $150 mld; a o jakie przekręty tu chodzi? 200 mln PLN? Śmiech na sali... To, że wsadza się człowieka, którego mianował aktualny premier - tylko dobrze świadczy o sytuacji politycznej w Polsce. Premier nie kryje swojego człowieka - i tak powinno być! Dziwi natomiast, że PiS żąda od p.Premiera wyjaśnień, a WCzc.Grzegorz Napieralski, szef SLD, wręcz bierze p.SR w obronę - oświadczając: „Czuję się jak w państwie PiS”!! - Czuję się trochę jak w państwie PiS, kiedy to ABW przychodzi i aresztuje prezesa ZUS. To jest instytucja publicznego zaufania, tam są miliony złotych wypłacane dla milionów Polaków - mówił w TVN24 szef SLD Grzegorz Napieralski. Lider SLD rozmawiał z szefem klubu PO Zbigniewem Chlebowskim o dzisiejszym zatrzymaniu prezesa ZUS. - Powinien się pan cieszyć, kiedy służby walczą z korupcją. Jakieś insynuacje nie mają sensu - mówił Chlebowski mając na myśli dzisiejsze spekulacje, jakoby zatrzymanie prezesa ZUS, było "zamówieniem politycznym" w celu "przykrycia" problemów z przyjęciem budżetu na przyszły rok z rekordową dziurą budżetową (52 mld zł) czy kwestii dymisji ministra skarbu Aleksandra Grada. - Nikt nie ucieka od dyskusji ws. budżetu czy dymisji ministra Grada. Pozostała pewna nieufność do służb po rządach PiS, ale te organy działają sprawnie, trzeba im ufać - mówił o służbach szef klubu PO. - Za czasów PiS aresztowano ministra, szefa policji. Służby działały na polecenie Jarosława Kaczyńskiego. Dzisiaj w trakcie rady ministrów, aresztuje się ważnego prezesa ważnej instytucji. W USA gdyby coś takiego się stało, prezydent od razu musiałby się tłumaczyć - mówił Grzegorz Napieralski. Panowie mówili także o dzisiejszej decyzji premiera o pozostawieniu ministra Grada na stanowisku. - Jeśli PSL będzie twardo trzymał stronę PO, to wniosek PiS o wotum nieufności dla Grada nie ma szans. A prawda jest taka, że Donald Tusk powinien już dawno zdymisjonować złego ministra - mówił szef SLD. - W sprawie stoczni jest sukces, chociażby zgoda Komisji Europejskiej na ich restrukturyzacje, odprawy dla stoczniowców. Być może błędem był optymizm Grada w kwestii pozyskania katarskiego inwestora - odparł Chlebowski. Zatrzymania w ZUS ABW zatrzymała pod zarzutem korupcji prezesa ZUS Sylwestra R. i 4 inne osoby z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Poszło o blachę i remont domu. Jak podało Radio Zet, Sylwestrowi R. prokuratura chce postawić 6 zarzutów korupcyjnych. Nie są one dużej wagi, gdyż Sylwester R. miał przyjąć między innymi telewizor i blachę na budowę domu. Wśród korzyści majątkowych, jakie prezes ZUS miał otrzymać od różnych przedsiębiorców, znajdują się także roboty budowlane, remont samochodu czy sfinansowanie pobytu w hotelu. Także zatrzymany dyrektor oddziału ZUS miał wręczyć prezesowi korzyść w postaci zakupu blachy przeznaczonej do budowy domu - dowiedziało się Radio Zet. - Jeszcze dzisiaj wskażemy osobę, która do czasu rozstrzygnięcia procedury naboru, która będzie pełniła obowiązki prezesa ZUS - powiedział Donald Tusk. - Nic nie może zakłócać działania tak ważnej instytucji - dodał. PiS powinno Go za te słowa ozłocić! To tyle ode mnie - jako od polityka. Natomiast jako podatnik nie podzielam wyrażonej tak emocjonalnie satysfakcji; by być ścisłym: w ogóle nie odczuwam satysfakcji. Cały system przymusowych ubezpieczeń jest jedną wielką aferą. Przekrętem na setki miliardów. Gdyby do kryminału wsadzono wszystkich Senatorów i Posłów, którzy głosowali za jego wprowadzeniem i utrzymaniem, oraz wszystkich publicystów, którzy popierali i popierają jego wprowadzenie i utrzymanie (za podżeganie to przestępstwa - konkretnie: rabunku z użyciem przemocy - boć przecież składek nie płacę dobrowolnie!) - to odczułbym satysfakcję... A tak... Czy Żydzi odczuliby satysfakcję, gdyby w grudniu 1944 roku za jakieś przekręty finansowe wsadzono Henryka Himmlera? Ciekawe, co na ten temat napisze na Swoim blogu p.Robert Gwiazdowski. JKM
09 września 2009 "Pan rozlał w nich ducha obłędu"... Największy kłamca XX wieku, doktor Józef Goebbels, w 1940 roku powiedział, że:” Jestem przekonany, że za 50 lat, ludzie nie będą myśleli w kategoriach ojczyzn”(????). Lat pięćdziesiąt minęło i na razie ludzie nadal myślą w kategoriach ojczyzn, mimo, że komisarze Wspólnot Europejskich robią co mogą, żeby właśnie ludzie nie myśleli w kategoriach ojczyzn. Myślenie to jest zgodne z myśleniem Uljanowa, który z kolei twierdził, że:” Uświadomiona mniejszość ma prawo narzucić swoją wolę nieuświadomionej większości”(???) No i narzucała.. I codziennie narzuca. I dochodzi do tego, że lepiej mieć w gospodarstwie jednego emeryta, niż trzy krowy. Dochodzimy do kompletnego wariactwa.. Bo socjaldemokracja- wszystkie ugrupowania rządzące do tej pory Polską- chce uwolnić ludzi od ciężaru odpowiedzialności. I porobić z nich szczęśliwych niewolników. Na razie rząd zamówił w firmie farmaceutycznej produkującej szczepionki przeciw świńskiej grypie- 4 miliony dawek. Nawet, gdy badania nad tą szczepionką nadal trwają i zakończą się w przyszłym roku.(????). I nie wiadomo, czy eksperyment nad badaniem szczepionki przeciw grypie się uda. A jak się nie uda? I czy będą testować szczepionkę na zwierzętach czy od razu na ludziach? A może najlepiej na szczurach, tak jak ustrój, który z takim samozaparciem konstruują? Bardzo ciekawe, że nie mając wyników badań, Ministerstwo Zdrowia Platformy Obywatelskiej i pani Ewy Kopacz zamówiło taką ilość szczepionek. I tak, jak na „ cywilizowaną Europę” zamówiliśmy mało. Niemcy i Francuzi pozamawiali powyżej 50 milionów(!!!!). Najpierw zajęliby się badaniem związków pomiędzy szczepionkami a pojawiającym się w olbrzymich ilościach rakiem.. Nie było szczepionek, rak nie był znany. A dlaczego nie lansują surowicy?. I dlaczego zamawiają za nasze pieniądze kolektywnie? Dlaczego nie może sobie kupić szczepionki każdy indywidualnie? Wygląda na to, jakby akcja „ świńska grypa” była przygotowana wcześniej i jest realizowana z żelazną konsekwencją dzisiaj. Ktoś zaplanował, że w Ameryce i Europie problem świńskiej grypy ma być i jest.. Już straszą nas nią propagandowo od kilku miesięcy. Tak jakby innych tysięcy chorób nie było.. Na prawie miliard ludzi mieszkających w USA i Europie, zawsze ktoś może umrzeć na świńska grypę, tak jak na inną grypę… No i co z tego? Każdy na coś musi umrzeć.. Aborcja, eutanazja, szczepionki, rozbijanie rodziny..… Co jeszcze wymyślą, żeby zmniejszyć populację ludności? To, co piszę, to jest tzw. spiskowa teoria dziejów. Ale trudno uwolnić się od takiego myślenia.. Ja, jako samouk…
A wiecie państwo, kto to jest samouk? To taki facet, za którego lekcji nie odrabiają inni. On je odrabia sam! Tak jak sam, chciał sobie porządzić w państwowo - obligatoryjnym ZUS-e pan Sylwester R. Chciał porządzić - to ma. Na to stanowisko desygnował go sam premier Donald Tusk. I wygląda na to, że sam jest zaskoczony tym aresztowaniem.. Tak jak sam aresztowany. I tak jak pan Modrzejewski, czy pan Szeremietiew, uwolniony po kilku latach od zarzutów. Co prawda ABW aresztowała spektakularnie, tak jak za poprzednich rządów to robiła… Bo spektakularność jest ostoją sprawiedliwości III Rzeczpospolitej, w której rządzą służby, że tak powiem specjalne. One specjalnie i dla nas, stoją na straży sprawiedliwości, i niekoniecznie społecznej. One decydują, kogo i kiedy.. A dlaczego tego nie zrobiło Centralne Biuro Antykorupcyjne? Przecież podobno chodziło o korupcję? Prezes - zarządzający instytucja państwową o aktywach zrabowanych ludności pod przymusem w wysokości ponad 80 mld złotych- jak twierdzą media- dostał telewizor i ma pokryty dom… dachem.(????). Pamiętam, jak komendant Smolarek, żeby się skorumpować, wziął od kogoś jako łapówkę… lodówkę(????) No naprawdę, nie mogli wymyślić coś bardziej wiarygodnego.. To tak jakby prostytutka puściła się za prezerwatywę.. i majtki, które jej, tak naprawdę nie są potrzebne do niczego. A przecież ze stanowiska ministra skarbów, miał być odwołany pan minister Aleksander Grad, też z Platformy, że tak powiem - Obywatelskiej. A został odwołany, kto inny. Padło na prezesa ZUS-u.. Widocznie, pan premier bardziej sobie ceni pana Grada, niż pana Sylwestra R., a tyle się namówił na temat odwołania ministra Grada, gdy ten nie załatwi pozytywnie sprawy stoczni, a że kogoś należało odwołać… Ale dlaczego tak spektakularnie? Bo do spektakularności trzeba się jednak przygotować.. Trzeba przygotować służby, no nie tylko specjalne, ale również medialne.. Muszą być kamery, dziennikarze, cała logistyka medialna.. I wiecie państwo, co mnie jeszcze w tej sprawie bulwersuje? Że pan premier Donald Tusk, jak sam powiedział, już od maja wiedział, że jego przyjaciel, Sylwester R. się korumpuje, w skorumpowanym obligatoryjnym ZUS-e i nie pomógł pomóc przyjacielowi, żeby go nie spotkała taka publiczna hryja. Jak pomóc? No, nie chodzi o przecieki, bo za przecieki, tak jak w „aferze starachowickiej” można beknąć.. Oczywiście nie wszyscy, bo pan Sobotka nie beknął, bo miał prawdziwego przyjaciela w postaci pana Aleksandra Kwaśniewskiego, obecnego zwolennika zbliżenia Sojuszy Lewicy Demokratycznej z Prawem, i że tak powiem Sprawiedliwością.. Pan Aleksander Kwaśniewski swojego przyjaciela obłaskawił, a nie obłaskawił swoich nieprzyjaciół, np., pana Długosza, zwanego baronem. Ale chodziłoby o to, żeby pomógł, że tak powiem po ludzku, i po przyjacielsku.. W końcu chodziło tylko o głupi telewizor i dach na dom, a przecież wiadomo, że z urzędniczej pensji prezesa ZUS-u człowieka na takie luksusy nie stać. W końcu nie po to został powołany przymusowy ZUS, żeby sobie prezes pokrywał dom dachem, tylko po to, żeby wypłacać” świadczenia ” emerytom, których obskubywał obligatoryjnie, średnio przez trzydzieści parę lat.. Zresztą nie widomo, o jaki telewizor i dach chodziło? I tak w końcu okaże się, że chodziło o coś zupełnie innego, a może to była kolejna zasłona dymna, żeby zasłonić zbliżającą się katastrofę finansów tzw. publicznych, a tak naprawdę finansów pazerności biurokracji państwowej przeciwko nam? No cóż.. ”Mimo wysiłków służby drogowej- mżawka nie ustawała”- gdzieś wyczytałem. I piszącemu nie przyszło do głowy, że mżawką rządzi, kto inny, a służbą drogową, - kto inny. I są to dwie niezależne od siebie sprawy. Natomiast w tym przypadku jest to jedna sprawa… Służbami rządzi jeden. Ale który? I ta wszechogarniająca” double speeak”, podwójna mowa orwellowska.. Co innego mówią, co innego robią, a dzieje się coś zupełnie jeszcze innego.. To jest państwo poważne? „Zobaczyłem w oknie brudne nogi od dziewczyny i okropny dym buchał z tamtej strony”- ktoś zeznawał w sądzie.. Ile tego dymu, ile tego brudu… Odrażający, brudni, źli… Czy aż do śmierci będą oglądał ten żenujący spektakl????
WJR
Ostatni premier PRL 12 września mija dwadzieścia lat od dnia, kiedy Tadeusz Mazowiecki utworzył rząd, został jego premierem i proklamował politykę "grubej kreski". Ogłoszony natychmiast pierwszym niekomunistycznym premierem stał się politycznym i medialnym idolem nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Z Tadeuszem Mazowieckim mam swoje prywatne porachunki. Pod jego rządami za kratami więzienia w Barczewie siedziało mi się dokładnie tak samo źle, jak pod rządami generała Jaruzelskiego. A może jeszcze gorzej, biorąc pod uwagę względy moralne oraz dojmujące wtedy do głębi duszy poczucie goryczy i osamotnienia. Wszyscy więźniowie polityczni dawno już wyszli na wolność, a ja musiałem odsiedzieć swoje aż do końca grudnia 1989 roku! Ale z perspektywy podziemnego karceru w Barczewie widziałem wyraźnie, jak mało, kto wówczas, że Tadeusz Mazowiecki jest ostatnim premierem Peerelu, jego Rada Ministrów - ostatnim rządem komunistycznym w Polsce, a ja wyrok ze stanu wojennego odsiaduję dosłownie pod "grubą kreską". Tadeusz Mazowiecki został wykreowany medialnie w czerwcu 1989 roku przez Adama Michnika, który na łamach "Gazety Wyborczej" ogłosił artykuł pod osławionym tytułem "Wasz prezydent - nasz premier". Wkrótce to hasło okazało się cyniczną manipulacją, ponieważ zarówno prezydent, jak i premier byli "ich". Jaruzelski - od dwóch miesięcy prezydent - konsultował kandydaturę Mazowieckiego m.in. z poprzednim premierem Rakowskim, z Lechem Wałęsą, a także z ambasadorem sowieckim w Warszawie Wiktorem Browikowem. Ten ostatni uzgadniał z kolei z Moskwą osobę nowego premiera. Nie było też przypadkowe, że pierwszym politykiem zagranicznym, który przyleciał natychmiast do Warszawy, aby Mazowieckiemu osobiście gratulować - był szef KGB generał Władimir Kriuczkow. Wielogodzinna rozmowa Mazowieckiego z szefem KGB dotyczyła tzw. trzeciej fazy polskiej odnowy, co oznaczało w praktyce politycznej utrzymanie Polski w zależności od Kremla. Mazowiecki był ostatnim premierem PRL nie tylko, dlatego, że oficjalna nazwa państwa pozostawała niezmieniona - Polska Rzeczpospolita Ludowa. Mazowiecki był premierem PRL przede wszystkim ze względu na swój życiorys, skład personalny Rady Ministrów, którą kierował, a zwłaszcza ze względu na politykę "grubej kreski". Jako młody aktywista bezpośrednio po II wojnie światowej Tadeusz Mazowiecki wstąpił do stowarzyszenia PAX, z którego jednak w 1955 r. został wykluczony. Po październiku 1956 roku przez kilka kadencji był posłem, a wiadomo, jak wyglądały "wybory" do Sejmu PRL. Posłów wybierała bezpieka, a obywatele jedynie głosowali. Przynależność do KOR po 1976 r. tylko potwierdza, peerelowskie korzenie Mazowieckiego. W skład "pierwszego niekomunistycznego" rządu weszli aktualni lub byli członkowie partii komunistycznej PZPR albo tajni współpracownicy bezpieki. Byli to m.in. Leszek Balcerowicz, Jacek Kuroń, Małgorzata Niezabitowska, a przede wszystkim generałowie Siwicki i Kiszczak. Ten ostatni, współdyktator stanu wojennego, u Mazowieckiego nawet awansował, bo był nie tylko szefem MSW, ale zarazem wicepremierem i zastępcą Mazowieckiego! Mimo zmieniającej się dynamicznie sytuacji geopolitycznej w Europie w latach 1989-1990 premier Mazowiecki był konsekwentny w swej polityce "grubej kreski". Był zdecydowanym przeciwnikiem nie tylko dekomunizacji i lustracji, ale nawet desowietyzacji. Był przeciwnikiem przystępowania Polski do NATO i UE, za to głosił konieczność pozostania Polski w Układzie Warszawskim i RWPG, co prawda na zmienionych warunkach. Co gorsza, widział polityczną konieczność pozostawienia na naszym terytorium okupacyjnym dywizji Armii Sowieckiej! Warto też przypomnieć, że pod rządami Mazowieckiego nadal działała cenzura, ponieważ ten rzekomo pierwszy premier wolnej Polski był zdecydowanym zwolennikiem utrzymania cenzury prewencyjnej. To premier zezwolił, aby najsprytniejsi spośród elity PZPR przejęli na własność państwowe firmy. Nikt dotąd nie wyliczył dokładnie, na ile złodziejska prywatyzacja majątku narodowego zapoczątkowana przez rząd Mazowieckiego zubożyła Polskę i wykreowała korupcję, ale fakt pozostaje faktem. Cynicznym oraz historycznym fałszerstwem jest określanie dzisiaj Tadeusza Mazowieckiego jako pierwszego niekomunistycznego premiera Polski. To po prostu robienie wody z mózgu młodemu pokoleniu Polaków. Józef Szaniawski
KTO INWIGILOWAŁ POSŁA SOŚNIERZA? Stojący niedaleko domu posła Andrzeja Sośnierza (PiS) opel astra zainteresował sąsiadów polityka. Wezwano policję. Funkcjonariusze znaleźli w aucie kamerę i profesjonalny sprzęt nagrywający. Dziś jednak odmawiają podania informacji, kto był obiektem inwigilacji i przez kogo naprawdę była ona prowadzona. Ulica na obrzeżach Katowic. Wszędzie stoją domki jednorodzinne. W jednym z nich mieszka Andrzej Sośnierz, poseł Prawa i Sprawiedliwości. W lipcu tego roku polityka dość często nie było w domu. Dlatego zadzwonili do niego zaniepokojeni sąsiedzi. Opowiedzieli o bordowym oplu astrze na bytomskich numerach rejestracyjnych, który od kilku dnia stał przy ich ulicy. Wezwali policję, aby sprawdziła, co to za auto. - Okazało się, że w środku jest kamera podłączona do sprzętu rejestrującego i akumulatora - wspomina Andrzej Sośnierz. Mieszkańcy okolicznych domów zażądali wyjaśnienia, kto był obiektem inwigilacji. Poseł Prawa i Sprawiedliwości powiadomił o zdarzeniu Marka Biernackiego, przewodniczącego sejmowej komisji administracji i spraw wewnętrznych. Napisał również list do komendanta śląskiej policji z prośbą o interwencję. Od tamtej pory minęły ponad dwa miesiące. - Do dziś nie dostałem żadnej odpowiedzi - przyznaje polityk. Reporter Niezalezna.pl skontaktował się z biurem prasowym Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach. Komisarz Janusz Jończyk obiecał sprawdzić, co się stało z listem posła Sośnierza. Dotrzymał słowa, ale informacje, które miał do przekazania, i sposób, w jaki to zrobił, były co najmniej bulwersujące. Okazało się, że opel astra należy do firmy detektywistycznej wykonującej zlecenie. Jak się nazywa ta firma? Tajemnica. Kogo podsłuchiwano? Tajemnica. Skąd policja wie, że poseł Andrzej Sośnierz nie był nagrywany? - Ustaliliśmy to metodami operacyjnymi - stwierdza komisarz Jończyk i odmawia podania jakichkolwiek więcej faktów. Równocześnie przyznaje, że zebranych informacji nie przekazano Andrzejowi Sośnierzowi. - W swoim liście nie prosił o odpowiedź. Parlamentarzysta jest zaskoczony takim potraktowaniem. - Napiszę jeszcze raz do komendanta. I poproszę o wszystkie informację, bo sytuacja jest niepokojąca - mówi portalowi Niezalezna.pl Zbulwersowany jest również kolega klubowy poseł Zbigniew Wassermann, członek sejmowej komisji do spraw służb specjalnych. - Zaskakująca jest niechęć do udzielenia informacji. Jeśli agencja detektywistyczna działała legalnie, to, w czym problem. Gorzej, jak jest inaczej. A jeśli nie byli to prywatni detektywi? Brak odpowiedzi na podstawowe pytanie mnoży różne domysły - mówi poseł Prawa i Sprawiedliwości. Zgadza się z nim Józef Zych z Polskiego Stronnictwa Ludowego. - Trzeba wszystko wyjaśnić, bo samo podejrzenie, że poseł mógł być podsłuchiwany, jest bulwersujące. Mogło przecież nawet dojść do ujawnienia tajemnicy państwowej - uważa były marszałek Sejmu. Jolanta Szymanek-Deresz z Lewicy oraz Waldy Dzikowski z Platformy Obywatelskiej dodają, że śląska policja ma obowiązek ujawnienia wszystkich okoliczności tej sprawy. - Poseł Sośnierz powinien domagać się kompletu informacji - twierdzi poseł Dzikowski. Poruszenie wśród posłów wszystkich opcji politycznych wywołała wiadomość, że policjanci sprawdzający tajemniczego opla nie powiadomili żadnej prokuratury. Potwierdził to nam komisarz Jończyk. - Bo nie stwierdziliśmy popełnienia przestępstwa - mówi. Na naszą sugestię, że ten wniosek powinna raczej wyciągnąć właśnie prokuratura, kończy rozmowę. - To już jest bardzo zastanawiające. Dostrzegam jakąś niechęć do tworzenia dokumentów w tej sprawie - uważa Zbigniew Wassermann. Grzegorz Broński
WASSERMANN O AKCJI ABW Zaskakujące jest to, że podczas dzisiejszej konferencji prasowej premier Donald Tusk, przyznał, że o sytuacji w ZUS-ie wiedział już od maja bieżącego roku. Co spowodowało, że zatrzymań dokonano właśnie dzisiaj? Czy miało to „przykryć” złamanie obietnicy Donalda Tuska o dymisji ministra Grada? Dzisiaj opinia publiczna oczekiwała na istotną decyzję premiera Donalda Tuska dot. dalszych losów ministra Aleksandra Grada. Wcześniej premier obiecywał, że odwoła szefa resortu skarbu, jeśli nie uda mu się dokończyć sprzedaży stoczni Gdynia i Szczecin, a wiadomo, że ta transakcja nie została zrealizowana. Zamiast wiadomości o dymisji ministra Grada otrzymaliśmy bulwersującą informację o zatrzymaniu przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego prezesa Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Prokuratura zapowiedziała postawienie zatrzymanemu sześciu zarzutów o charakterze korupcyjnym. ZUS to niezwykle ważna instytucja, która wypłaca milionom emerytów i rencistów środki na utrzymanie. Dysponuje ona ogromnymi środkami finansowymi. Zaskakujące jest to, że podczas dzisiejszej konferencji prasowej premier Donald Tusk, przyznał, że o sytuacji w ZUS-ie wiedział już od maja bieżącego roku. Co spowodowało, że zatrzymań dokonano właśnie dzisiaj? Czy miało to „przykryć” złamanie obietnicy Donalda Tuska o dymisji ministra Grada? Ta sytuacja po raz kolejny pokazuje nieudolność rządu Platformy Obywatelskiej w tak newralgicznej sferze jak obsadzanie najważniejszych stanowisk w państwie. Zatrzymanego prezesa powołał premier Donald Tusk. Pierwszą decyzją nowomianowanego szefa ZUS-u było przeprowadzenie czystki w zakładzie. Dotyczyła ona także osób pełniących najważniejsze funkcje. Zwolnionych zostało, bowiem 14 z 16 dyrektorów wojewódzkich oddziałów ZUS. Charakterystyczne jest to, że zarzuty korupcyjne postawione szefowi tej instytucji łączą się z inwestycyjną sferą działania zakładu. Ta działalność budziła od dawna bardzo duże kontrowersje. To świadczy o braku nadzoru i kontroli nad funkcjonowaniem tak ważnego urzędu, jakim jest Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Zbigniew Wassermann
Ryszard Bugaj: Może być i 100 mld deficytu Nie sądzę by deficyt budżetowy zatrzymał się na 52 miliardach. - z Ryszardem Bugajem rozmawia Agaton Koziński. Czy wierzy Pan w informacje o wielkości deficytu w 2010 r., które podał Rostowski? Nie ma powodów, by nie wierzyć - ale tylko w kwestii wielkości deficytu budżetu centralnego. Ale do tego jeszcze dochodzą deficyty budżetów samorządowych czy różnych funduszy, np. NFZ. Także w przyszłym roku czeka nas mnóstwo problemów.
Gdzie? Minister Rostowski zakłada zbyt optymistycznie wysokość dochodów z prywatyzacji. Nie wiadomo też, jak rozległy będzie kryzys. Można zakładać, że to będzie tylko spowolnienie, ale nie wolno zakładać, że tylko taki wariant wchodzi w grę. Ze światowych rynków mogą jeszcze napłynąć złe informacje i one będą miały wpływ na sytuację u nas. Ale także źle się będzie działo w rozmaitych funduszach pozabudżetowych, które mogą podnieść deficyt.
Nie skończy się na 52 mld? Nie sądzę. Łącznie deficyt finansów publicznych może wynieść co najmniej 80 mld. Moim zdaniem nie powinniśmy przekraczać 6 proc. deficytu w całym sektorze finansów publicznych. Także cieszę się, że rząd przestał wzdrygać się przed wyższym deficytem.
Jak duży może być deficyt? Trzeba przeprowadzić analizy i porównać, jaki scenariusz jest dla nas najkorzystniejszy. Problem polega jednak na tym, że minister Rostowski nigdy nie dopuszczał innego punktu widzenia niż własny. On od zawsze powtarzał, że należy sprawić, by deficyt był jak najniższy. Na całe szczęście to mu się nie udało, bo inaczej zadusiłby naszą gospodarkę. Tymczasem Rostowski cały czas nie umie się do tego przyznać, opowiada, że w drugim półroczu deficyt będzie wysoki, a w pierwszym nie. To zwyczajne zawracanie głowy.
Co jest złego w walce o niższy deficyt? Nic, ale trzeba być realistą. Gdy nie ma szans na utrzymanie niskiego deficytu, to trzeba się do tego przyznać. Inaczej powoduje się zamęt. Natomiast minister Rostowski z uporem godnym lepszej sprawy deklarował utrzymanie nierealistycznie niskiego deficytu. A nic nie jest gorsze dla gospodarki jak niepewność. Dlatego w miarę możliwości polityka budżetowa nie powinna podlegać zmianom. Zyta Gilowska zarzuciła Rostowskiemu ("Polska", 8.09.2009), że prowadzi złą politykę informacyjną.
Jest jeszcze gorzej. Minister Rostowski zwyczajnie nie panuje nad sytuacją. Swoje chciejstwo bierze za rzeczywistość. Przypomnę sytuację, gdy spotkał się on z Joaquinem Almunią kilka miesięcy temu. Unijny komisarz publicznie wytknął mu prawdziwy rozmiar polskiego deficytu. To niebywale skompromitowało Rostowskiego. Słychać głosy, że Rostowski celowo zawyżył deficyt, by później go obniżyć i zrobić wrażenie dobrego gospodarza. Tak twierdzi mój kolega Adam Glapiński. Ja nie byłbym tak podejrzliwy. Przecież de facto deficyt całego sektora finansów publicznych może sięgnąć 100 mld zł. I temu trzeba już przeciwdziałać. Powinniśmy się okopać na deficycie rzędu 70-80 mld zł. Ale nawet z takim deficytem zbliżamy się niebezpiecznie do 55 proc. długu publicznego w stosunku do PKB. Konstytucja mówi, że wtedy trzeba dokonywać radykalnych cięć. Nie mogę pojąć, czemu rząd wprowadził to kryterium. To się może skończyć katastrofą. Długu publicznego nie należy, bowiem dusić za wszelką cenę. Taka sytuacja niesie oczywiście ze sobą wiele zagrożeń, ale mimo to nie należy powstrzymywać go wszelkimi sposobami. A co by było, gdyby wybuchła wojna? Na całe szczęście to nam nie grozi. Z kolei zadłużanie budżetu to nic innego jak życie na koszt przyszłych pokoleń. Niekoniecznie. Gdy pan ma oszczędności rzędu 100 tys. zł i ma 200 tys. zł długu, to jest pan mocno zadłużony. Ale gdy ma pan 2 mln zł oszczędności, to 100 tys. długu nie stanowi problemu. USA mają ok. 9 bilionów dolarów długu, ale tak wielkie zadłużenie nie jest tragedią, gdyż ich PKB to 14 bilionów. Gdyby więc polska gospodarka rozwijała się w sensownym tempie, to kwota zadłużenia może rosnąć. Tyle że gwarancji ciągłego rozwoju nie ma. A przy gorszej koniunkturze pętla zadłużenia może się boleśnie zacisnąć wokół naszej szyi. Nie ma pan racji! We współczesnym świecie wszystkie przedsiębiorstwa są zadłużone, ale w Polsce mała część rozwoju jest finansowana kredytem - to objaw zacofania. Dla mnie poważniejszym argumentem przeciw zadłużaniu państwa jest to, że obsługa długu kosztuje.
Gdzie, więc szukać dodatkowych pieniędzy? Trzema drogami. Po pierwsze, większe przychody z prywatyzacji. Ale na pewno nie rzędu 30 mld zł, jak chce tego minister Rostowski. Nie można wyprzedawać majątku narodowego. Jeśli rzucimy na rynek olbrzymi majątek, to musimy się liczyć ze spadkiem kursów na giełdzie. To może doprowadzić do ucieczki zagranicznych inwestorów z warszawskiego parkietu i pogrążyć indeksy oraz kursy walut. Tu nie ma żartów. Dlatego prywatyzujmy, ale troszkę.
Ile? Rozsądnie byłoby wziąć 10-12 mld.
Gdzie jeszcze szukać pieniędzy? Drugie źródło to oszczędności. Duże pieniądze można zaoszczędzić, gdy zlikwiduje się trzyszczeblowy system samorządowy. On podnosi koszty funkcjonowania państwa, a służy tylko załatwianiu pracy krewnym i znajomym królika z różnych partii. Takich reform nie da się jednak przeprowadzić od ręki, gdyż wymagają zmian ustawowych.
A trzecie źródło? Podatki. Boimy się je podwyższać, bo mogłoby źle zmotywować Polaków. Ale nie trzeba dokonywać radykalnych zmian. Wystarczy usunąć niektóre skrajnie przywileje podatkowe, na przykład podatek liniowy dla najbogatszych ludzi.
Wspomniał Pan, że minister Rostowski nie panuje nad sytuacją. Kto w takim razie panuje? W gospodarce rynkowej zawsze panuje rynek. Natomiast rolą ministra jest porządna analiza i przewidywanie tego, co jest przewidywalne. Tymczasem tak nie jest. Przykładem jest choćby zapowiedź wprowadzenia euro w 2012 r. Od początku to była mrzonka, ale rząd wycofał się z tego dopiero pół roku temu. Pół biedy, gdyby takie działania to był tylko zwykły cynizm. Tymczasem Rostowski już dawno temu, gdy był jeszcze nieznanym ekonomistą, jawił się jako człowiek niezwykle zamknięty ideologicznie.
Jakby Pan zdefiniował jego ideologię? Skrajny neoliberalizm. On od dawna patrzy na gospodarkę jak na własne królestwo, na którym może działać bez żadnych ograniczeń. Swego czasu proponował na przykład, by zmniejszyć sektor finansów publicznych o połowę. O połowę! To dowód, że Rostowski jest skrajnie dogmatyczny. Na tym polega dramat. Z takimi poglądami można być doradcą, ale trudno być ministrem. Szef resortu musi być, bowiem pragmatyczny.
Ale Polska ma wzrost gospodarczy. Ale to nie jego zasługa! On chciał zdusić deficyt wszelkimi środkami i bronić kursu złotówki. Na całe szczęście nie dał rady. Rostowski nie ma żadnego powodu do satysfakcji. Gdybyśmy realizowali scenariusz ministra i próbowali wejść do strefy euro, to dziś byśmy mieli u nas scenariusz słowacki, gdzie PKB już w pierwszym kwartale spadło o ponad 5 proc. Wszystko przez wejście Słowacji do strefy euro. Z Ryszardem Bugajem rozmawiał Agaton Koziński.
Zacięty mecz trwa... W chwili, gdy to piszę, trwa zacięty mecz ChRL z USA. Półfinał Mistrzostw Świata. Piszę to - oczywiście jednocześnie kibicując. Wraz ze mną kibicuje ponad 20 000 ludzi. I nie ma żadnych rozróbek. Nikt nikogo nie wali po głowie, nikt nie pobije sędziego - ani go nie zwymyśla, (choć czasem jego decyzje są delikatnie krytykowane...). Jest to mecz w brydża sportowego. Więc w ogóle nie interesuje on prasy - nie mówiąc już o telewizji... Pamiętam czasy "komuny". W Polsce jak w Polsce - ale w większości sowieckich republik (z rosyjską na czele) tłumy stały przy wystawionych na ulicach głośnikach, gdzie transmitowano szachowy mecz Pawła Keresa z Michałem Botwinnikiem. Z głośników padały słowa: "Botwinnik ruszył skoczkiem na d4" - a ulica, wpatrując się w podręczne szachownice, komentowała. Tak było wtedy i w USA. I wielu krajach. Obecnie mamy hiper-d***krację. Interesujące dla prasy jest tylko to, co interesuje Większość. A Większości nie interesują ani Nagrody Nobla, ani sporty umysłowe. Tej Większości podlizują się "politycy". Więc jest tak, jak jest. I w tej chwili właśnie Polacy nieoczekiwanie prowadzą z USA w półfinałach rozgrywek Seniorów - a ponieważ grają sami moi Koledzy, to kibicuję. I dlatego to wszystko na dziś...PS. Nie wszystko. Wygrali. JKM
Minister Klich - pierwszy lokator piekła Po śmierci kapitana Daniela Ambrozińskiego, który poległ w Afganistanie od kuli snajpera, proces rozbrajania naszego państwa nie tylko przyspieszył, ale w dodatku trup ściele się gęsto i to - wśród generałów. Oczywiście nie naprawdę, Boże uchowaj! Generał Waldemar Skrzypczak nie zginał, tylko stracił stanowisko dowódcy Wojsk Lądowych, bo skrytykował „biurokratów” rządzących Ministerstwem Obrony Narodowej. I chociaż ta krytyka była na rękę zwierzchnikowi Sił Zbrojnych, panu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, to przecież nie osłonił generała Skrzypczaka swoimi skrzydły. Nie to, żeby nie mógł; przecież pan prezydent wykorzystuje swoją moc tylko w połowie, podobnie jak człowiek swoje półkule mózgowe - tylko, że najwyraźniej nie chciał. Ale bo też krytyka pana generała Skrzypczaka skierowana przeciwko „biurokratom” - co w nowoczesnym języku wojskowym oznacza po prostu głupich cywilów - musiała pana prezydenta, stuprocentowego cywila, również zaniepokoić. Widać na tym przykładzie jak na dłoni, że mimo pozorów nieprzejednanej wrogości między PO i PiS-em, istnieje między nimi bezsłowna płaszczyzna porozumienia; i jedni i drudzy pilnują, by władza „biurokratów” nie została uszczuplona. Viribus unitis spławiono tedy pana generała Skrzypczaka, kładąc w ten sposób kres felonii. Oczywiście „biurokraci” nie sprawują tej władzy w imieniu własnym, co to, to nie. Są tylko plenipotentami razwiedki zarówno tubylczej, jak przede wszystkim - razwiedek cudzoziemskich, które hulają po Polsce, niczym w czasach saskich pułki „saskie, ruskie i rakuskie”, - bo akurat przeżywamy w naszej historii okres saskiej recydywy, która skończy się pewnie podobnie jak i wtedy, to znaczy - jakimiś rozbiorami, chociaż oczywiście jeszcze nie teraz, tzn. - przed ratyfikacją traktatu lizbońskiego, tylko później, kiedy już zostanie nam to objawione przez starszych i mądrzejszych. Ale na razie, zanim padnie salwa, humory jeszcze dopisują i pan minister Klich, dotknięty do żywego krytyką ze strony generała Skrzypczaka, do której zresztą przyłączył się generał Sławomir Petelicki, poleciał do Afganistanu, żeby przekonać się na własne oczy, czy jest tam rzeczywiście tak niebezpiecznie, jak mówią wojskowi. Na pierwszy rzut oka aż tak źle być nie może, bo w Afganistanie zginęło bodajże dziesięciu polskich żołnierzy, to jest tyle, ile ludzi ginie u nas na drogach jednego dnia. Zatem, - o co tyle hałasu? Trochę światła na ten problem rzuca osoba pana generała Petelickiego, który do wojska przeszedł wprost ze Służby Bezpieczeństwa, gdzie z kolei trafił, by - jak sam wspominał - „spełniać dobre uczynki”. Skoro, zatem nasze wojsko jest w służbie bezpieczeństwa, to nic dziwnego, że nie chce się narażać, zwłaszcza, że - w odróżnieniu od innych sojuszniczych armii - zabija złowrogich wrogów demokracji po bożemu. Bo w Afganistanie walczymy o demokrację, to znaczy - o poddanie tego kraju władzy amerykańskiego agenta, niejakiego Karzaja, oskarżanego właśnie o sfałszowanie wyborów. Z braku czegoś lepszego, to jest jakiś powód, bo w przeciwnym razie musielibyśmy uwierzyć w zapewnienia Pierwszego Sekretarza NATO, że Sojusz Atlantycki walczy w Afganistanie „o prawa tamtejszych kobiet”. Ciekawe, co Pierwszy Sekretarz miał konkretnie na myśli; czy żeby Afganki mogły mieć aborcję na życzenie, czy żeby mogły zapładniać się w szklance, czyli, jak to mówią - in vitro, czy wreszcie - żeby miały parytet w biurokracji, - bo o te właśnie cele walczą przywódczynie kobiet w Polsce i innych państwach NATO. To by dopiero była ładna historia! Chodzi o to, że Kościół w Polsce, w ramach walki z „cywilizacją śmierci”, sprzeciwia się aborcji na życzenie, podobnie, jak zapładnianiu w szklance, akceptując, co najwyżej „parytet”, a i to wiemy tylko ze zwierzeń pani Fuszary uczynionych panu red. Przeciszewskiemu z KAI - a tymczasem okazałoby się, że w Afganistanie, poprzez udział wojskowych kapelanów w operacji NATO, angażuje się po stronie „cywilizacji śmierci”. „Kakoj skandał!” („Leciała pani z panem aeropłanem. Puskali sobie pszczoły na pupy gołe. Kakoj skandał! Papa był gienierał!...”). Nie wie lewica, co czyni prawica? No nie, aż tak źle może nie jest, bo bardziej prawdopodobne wydaje się wyjaśnienie, że Pierwszy Sekretarz NATO najzwyczajniej w świecie kłamie, co przy okazji wyjaśnia przyczynę, dla której to stanowisko spodziewał się uzyskać Aleksander Kwaśniewski. Dzięki temu unikamy dysonansu poznawczego oraz rozterek moralnych i z czystym sumieniem możemy zabijać wrogów demokracji po bożemu, co stanowi znakomitą ilustrację trafności przysłowia, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo wyobraźmy sobie tylko, co by to było, gdyby Pierwszy Sekretarz NATO mówił prawdę? Ale mniejsza już o to, bo najważniejsze jest przecież bezpieczeństwo naszych wojsk, które pan minister Klich postanowił sprawdzić na własnej skórze. Esperons tedy, że złowrodzy talibowie zachowają się politycznie i nie zrobią ministru Klichu żadnej krzywdy, dzięki czemu utwierdzi się on dodatkowo w swojej zatwardziałości i będzie rozbrajał polskie państwo tubylcze z jeszcze czystszym sumieniem. To oczywiście bardzo dobrze, bo gdyby minister Klich rozbrajał tubylcze państwo z sumieniem jakimś takim nieczystym, to na pewno poszedłby za to do piekła i przez całą wieczność by go bolało. Wprawdzie przewielebny ksiądz prof. Wacław Hryniewicz utrzymuje, że piekła nie ma, tzn. - że oczywiście jest, ale puste, ale jeśli nawet to prawda, to dlaczegóż to pan minister Bogdan Klich nie mógłby zostać jego pierwszym lokatorem? Jeszcze raz się okazuje, że gdyby nawet talibów nie było, to należałoby ich wymyślić. Co tu ukrywać - mamy z nich same korzyści, niczym z gęsi smalec. Ale ogień piekielny dla ministra Klicha to jedna rzecz, a bezpieczeństwo naszych wojsk - to rzecz druga. Wprawdzie najgorsze są nieproszone rady, ale skoro wojskowi eksperci przez tyle lat niczego mądrego nie wymyślili, to trzeba pokazać, jak sobie radzą starsi i mądrzejsi. Weźmy ambasadę amerykańską w Kabulu. Wprawdzie USA maja w Afganistanie prawie 50 tys. Żołnierzy, ale okazało się, że amerykańskiej ambasady strzegą prywatni ochroniarze, z firmy prowadzonej przez jakiegoś głupiego cywila i nawet dopuszczają się tam seksualnych ekscesów. Nie wiadomo, czy między sobą, czy z pozostałym personelem ambasady, ale to nieważne, bo już wiadomo, w jaki sposób zapewnić bezpieczeństwo naszym żołnierzom. Otóż każdego powinno pilnować co najmniej dwóch ochroniarzy, którzy wychodziliby też na co bardziej niebezpieczne, a właściwie - wszystkie patrole, podczas gdy żołnierze doskonaliliby swoje umiejętności w bazach i przelewali pieniądze na swoje konta bankowe. Tacy ochroniarze, to głupi cywile, a tych przecież nikt nie żałuje, bo stanowią oni część mniej wartościowego sektora prywatnego, nad którym „biurokraci” sprawują nie tyle cywilną, co zwyczajną kontrolę. A że publiczną tajemnicą jest, że większość agencji ochrony albo stanowi własność albo jest kontrolowana przez byłych (?) funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i razwiedki wojskowej, to proponowane rozwiązanie ma jeszcze i tę zaletę, że miliard złotych, które rząd RP wydał już na walkę o demokrację w Afganistanie, chociaż częściowo wróciłby do kraju za pośrednictwem jego najlepszych synów. SM
60 lat minęło? A właściwie już 61, od 25 sierpnia 1948 roku, kiedy to we Wrocławiu rozpoczął się Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, którego pomysłodawcą był Jerzy Borejsza. Tak naprawdę nazywał się on Beniamin Goldberg i z ramienia Józefa Stalina został - jak to się wtedy mawiało - politiczeskim rukowoditielem, czyli politrukiem polskiej kultury, podobnie jak jego brat Józef Różański - politrukiem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Na wrocławski Kongres przybyło wielu intelektualistów, którzy radzili, jakby tu obronić pokój przed amerykańskim imperializmem. Bardzo wiele pomysłów przedstawił radziecki intelektualista Aleksander Fadiejew, ale nie wszystkim intelektualistom się one spodobały i niektórzy nawet opuścili Kongres zanim pokój zdołano obronić. Nie wszyscy uczestnicy, mówiąc nawiasem, wierzyli w autentyczność Kongresu. „Nie ulega wątpliwości, że kongres nie był skierowany przeciwko wojnie w ogóle, ale przeciwko ewentualnemu wybuchowi wojny amerykańsko-rosyjskiej teraz, w tej chwili, kiedy wojna jest dla Rosji niedogodna. (?) Kongres ten jest tylko dowodem, że Rosja nie ma jeszcze bomby atomowej.” - pisała Maria Dąbrowska. Jak to dobrze, że Kongres dla Pokoju „Ludzie i Religie”, jaki z inicjatywy Jego Eminencji Stanisława kardynała Dziwisza oraz wspólnoty św. Idziego odbył się w Krakowie, u nikogo nie wzbudził żadnych wątpliwości co do swej autentyczności, chociaż i jemu, w miłującym pokój Izraelu, towarzyszyły przygotowania do obrony pokoju przed złowrogim Iranem. Jednak uczestniczący w Kongresie rabini medytowali i modlili się na zupełnie inny temat, zaś obecność przewodniczącego Komisji Europejskiej Józefa Manuela Barroso stanowiła najlepszą gwarancję, że niczyje uczucia religijne nie zostaną wykorzystane do celów sprzecznych z pokojową polityką Unii Europejskiej, z którą COMECE całkowicie się identyfikuje. SM
Czym się różni PiS od PO, - czyli:, po co działają politycy? Właśnie: po co? Czytam wypowiedź, WCzc.Joachima Brudzińskiego (PiS): „Donald Tusk nie wzrusza mnie, bo kłamie. Tusk i minister Grad okłamali cztery tysiące stoczniowców, którzy czekali aż stocznie ruszą i podejmą pracę. Ekipa na potrzeby kampanii wyborczej jest w stanie łgać jak nikt jeszcze tego nie robił” i w tym, samym miejscu: „Komorowski chwali Tuska za pozostawienie Grada. Marszałek sejmu pozytywnie ocenił decyzję premiera o niezdymisjonowaniu ministra skarbu. Zdaniem Bronisława Komorowskiego, pozostawienie na stanowisku Aleksandra Grada zwiększa szansę na rozwiązanie problemów polskich stoczniowców.” - i widzę, że wszyscy politycy (ci z SLD i PSL też) za najważniejszą sprawę uznają rozwiązanie problemu 4000 stoczniowców!! Bo też te partie niczym się od siebie nie różnią. My się różnimy. Np. ja mam w nosie problem 4000 stoczniowców. W ogóle mam w nosie „problem bezrobocia” - twierdzę, że gdyby przestać wypłacać zasiłki dla bezrobotnych, a o tyle samo obniżyć podatki, to bezrobocie zniknęłoby, jak ręką odjął. Ale nawet przyjmując, że zasiłki „trzeba” wypłacać, to warto zauważyć, że bezrobocie wynosi „10% siły roboczej” - a więc ok.1,6 mln ludzi. Jeden procent od tego to 16.000 ludzi. Dlatego zajmowałbym się tym, by bezrobocie zmalało o 1% (co doprawdy dziecinnie łatwo można osiągnąć) - a nie akurat „problemem 4000 stoczniowców”! Tyle, że „troska o 4000 stoczniowców” to szansa na 4000 głosów (plus głosy rodziny!) - natomiast jeśli poprzez minimalne zmniejszenie podatków liczba bezrobotnych spadnie o 1%, to nikt z tych 16.000 ludzi, którzy znaleźli prace (ani z ich rodzin...), nie zauważy, że to wskutek tych działań polityków. Celem polityka nie moze więć być skuteczność, - lecz popularność. Ot, co! Ciekawe wydaje się porównanie dwóch postaci: p.Sylwestra Rypińskiego i p.Aleksandra Grada. P.Grad, jak pamiętamy, wykazał się dość skrajna niekompetencją: zapewniał, że nabywca dwóch, całkiem sporych, stoczni jest „wiarygodny” - podczas gdy żadnego „nabywcy w ogóle nie było! Najpierw „wiarygodnym nabywca” miała być spółka złożona z kilku emerytowanych agentów Mossadu - a gdy zrobiła się chryja, p.Minister zaczął twierdzić, że nabywca jest... katarski fundusz inwestycyjny. Kiedy ten zaprzeczył, niezrażony p.Minister nadal twierdził, że nabywca - już bez wskazywania kogokolwiek - jest „wiarygodny”, a pieniądze na pewno wpłyną? Dla mnie jest oczywiste, że p.Grad działał na rzecz jakiejś służby specjalnej. Co tłumaczy też, dlaczego jest On obecnie „niezbędny?. Gdyby, bowiem założyć, że p.Grad działał uczciwie, to trzeba by przyjąć, że jest to kompletny idiota. I oto ów człowiek - nie wiemy: kombinator czy idiota - jest niezastąpiony na stanowisku Ministra Skarbu. JE Donald Tusk, który najpierw zapowiedział, że zwolni Go z posady, jeśli do 1-IX br. nie wpłyną pieniądze za stocznie - przeprosił wszystkich za to, że zmienił zdanie i Go nie zwalnia. Widać: służby specjalne na Nim to wymogły. Bo przecież nikt nie uwierzy, że akurat p.Grad jest człowiekiem niezastąpionym - nikt z v-ministrów nie jest w stanie prowadzić prywatyzacji itp.
Zupełnie inaczej jest w przypadku p.Sylwestra Rypińskiego, byłego już prezesa ZUSu. Jak się okazuje można Go zwolnic z dnia na dzień, choć nie postawiono Mu nawet konkretnych zarzutów (mówi się, że przyjął warte parę tysięcy złotych prezenty - ale to nie są oficjalne zarzuty prokuratury!) - i każde z Jego zastępców bez problemu poradzi sobie z kierowaniem ZUSem. Bardzo ciekawe... JKM
IPN - NAPRZECIW OCZEKIWANIOM PLATFORMY „W proponowanym przez nas, projekcie nowelizacji ustawy w pierwszej kolejności mówimy o uchyleniu klauzul tajności wobec materiałów dotyczących osób bezpośrednio lub pośrednio wywierających wpływ na życie publiczne, w tym wszystkich funkcjonariuszy publicznych oraz osób podlegających lustracji. Uważamy, że wiedza dotycząca tych osób powinna być dostępna w każdej chwili, zaś w stosunku do osób podlegających lustracji niezwłocznie po złożeniu przez nie oświadczenia lustracyjnego. Dlatego [...] proponujemy, aby znacząco rozszerzyć grupę osób podlegających lustracji o kategorię osób mających istotny wpływ na życie społeczne. Jednocześnie proponujemy pełne otwarcie dla wszystkich zainteresowanych dostępem do materiałów zgromadzonych na temat tych osób w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Po drugie, [...] proponujemy zniesienie klauzuli tajności w odniesieniu do materiałów komunistycznych służb specjalnych, a w szczególności dotyczy to uchylenia bariery 1983 r., która zakazuje udostępniania danych o agenturze z lat 1983-1990. W rezultacie do jawnych i powszechnie dostępnych zbiorów zostałyby w naszym projekcie dołączone materiały wytworzone przez komunistyczne tajne służby do maja 1990 r., czyli do czasu, kiedy powołano Urząd Ochrony Państwa. [...] wymogi bezpieczeństwa państwa powinny być spełnione poprzez istnienie wyodrębnionego zbioru materiałów zastrzeżonych, których zawartość powinien aktualizować prezes Instytutu Pamięci Narodowej, a nie, jak dotychczas, szefowie służb specjalnych”. - poseł Grzegorz Schetyna- Sejm -5 kadencja, 12 posiedzenie, (09.03.2006) Jestem przekonany, że członkowie Platformy Obywatelskiej uznają ostatnią inicjatywę IPN za spełnienie własnych postulatów i z wdzięcznością spojrzą na działania Instytutu. Oczekując przez blisko dwa lata na realizację zapowiedzi lustracyjnych Platformy, IPN postanowił wyjść naprzeciw oczekiwaniom polityków i elektoratu tego ugrupowania. Zapowiada się prawdziwy przełom w poznawaniu historii PRL. Już w czerwcu IPN udostępni naukowcom i dziennikarzom komputerową kartotekę ze zgromadzonymi w archiwach SB danymi Polaków. Nowa baza, zawierająca ponad półtora miliona tzw. rekordów pozwoli zidentyfikować wielu agentów. Dzięki niej łatwiej będzie można ustalić, czyje donosy gromadzono w teczkach obiektowych i spraw operacyjnego rozpracowania (SOR). Tzw. obiektówki i SOR zawierają, bowiem kopie donosów agentów, także tych, których teczki personalne i pracy zniszczono. Jak zapewnia Prezes IPN Janusz Kurtyka - nowa baza danych, inaczej niż dotychczasowe katalogi Instytutu, pozwoli ze stuprocentową pewnością zidentyfikować konkretną osobę. Zawierać będzie, bowiem takie dane osobowe, jak nazwisko, imię, datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki. Do tej pory w IPN zeskanowano wszystkie kartoteki wojewódzkich urzędów spraw wewnętrznych. W trakcie przenoszenia do nowej bazy jest jeszcze najważniejszy zasób - centralna Kartoteka Ogólnoinformacyjna MSW. Jak trafnie zauważa Dominik Zdort z „Rzeczpospolitej”, - „Jeśli można mieć do Instytutu o coś żal, to tylko o to, że to nowe narzędzie będzie na razie dostępne jedynie dla nielicznych. Że - choć są takie możliwości techniczne - do katalogów nie będzie można zajrzeć przez Internet. Że tylko dziennikarze i badacze z rekomendacją swoich redakcji i uczelni będą mogli przekroczyć drzwi do sali, w której stoją komputery z dostępem do owej cennej bazy danych. Warto zapytać, dlaczego nie wszyscy? Dlaczego zwykły obywatel nie miałby prawa sprawdzić, czyje nazwisko - i w jakim charakterze - pojawiało się w kartotekach SB? Dlaczego te informacje wciąż muszą być filtrowane przez dziennikarzy i badaczy”? Nie martwiłbym się jednak tym ograniczeniem. Dziennikarze mediów wszelakich prześcigają się wszak w staraniach, by rządząca Polską koalicja znajdowała w nich sprzymierzeńców w propagowaniu cennych przedsięwzięć i pomysłów. Pojawia się, zatem okazja, by dziennikarze pomogli politykom Platformy w realizacji ich lustracyjnych projektów. Dlatego jestem głęboko przekonany, że dziennikarze znający opinię Grzegorza Schetyny na temat dostępu do danych, zawartych w katalogach IPN - będą gorliwie dążyć do przeprowadzenie kwerend w nowej bazie Instytutu i powszechnie ujawniać znajdujące się tam materiały. Być może - czeka nas bardzo gorące lato.
LIKWIDACJA W IMIENIU WSI. „Istnieją trzy dziedziny życia, gdzie kłamstwo pozostaje głównym narzędziem pracy. Jedną jest propaganda, drugą - wywiad wojskowy, a trzecią - polityka, We wszystkich trzech przypadkach kłamie się nie tylko przez przeinaczanie faktów i informacji; o wiele częściej przemilcza się prawdę lub modyfikuje w ten sposób, aby skutecznie, choćby tylko częściowo, wprowadzać w błąd odbiorcę „ - pisał Włodzimierz Paźniewski. Czy istnieją podstawy by podejrzewać, że histeryczny spektakl obrońców dobrego imienia „legendy Solidarności”, domagających się likwidacji lub ograniczenia kompetencji IPN-u, stanowi element zaplanowanej i wyreżyserowanej gry, której scenariusz napisały służby IIIRP? Czy fakt, że udział w tej sprawie biorą wszystkie trzy wymienione w cytacie środowiska, pozwala postawić tezę, że powód ataku na IPN jest zgoła inny, niż starają się nam wmówić media i politycy? Choć nie jest tajemnicą, że rządzący Polską układ, od chwili przejęcia władzy, przy pomocy licznych groźby i prób nacisku czynił starania, by ograniczyć aktywność historyków IPN-u, warto zadać sobie pytanie, - dlaczego właśnie teraz, dlaczego w tym momencie zdecydowano się na podjęcie gwałtownego i frontalnego ataku? Mało przekonującą przesłanką, wydaje się być publikacja kolejnej książki o Wałęsie, wydanej przez prywatną oficynę. Tym mniej wiarygodną, że nikt z arogantów, rzucających gromy na IPN nie próbuje nawet wykazać związku pomiędzy książką Zyzaka, a żądaniem likwidacji Instytutu. Również nawoływanie do ograniczenia budżetu IPN-u, ma się nijak, do faktu jednej publikacji Gontarczyka i Cenckiewicza, wobec kilkuset wydawnictw finansowanych ze środków Instytutu. Wielodniowe, emocjonalne zaangażowanie premiera polskiego rządu w walkę o „dobre imię” Wałęsy, w żaden sposób nie może stanowić dostatecznego uzasadnienia dla konkretnych działań, jakie pod tym pretekstem podejmuje rząd. Oto, bowiem wczoraj, dzięki publikacji portalu Niezależna.pl mogliśmy dowiedzieć się, że przygotowywany naprędce projekt nowelizacji ustawy o IPN zakłada likwidację pionu śledczego i przeniesienie wszystkich śledztw do prokuratury. Drugim pomysłem jest powszechne otwarcie archiwów, choć nikt chyba nie wie, jak dokonać tej niewykonalnej czynności. Warto, zatem postawić istotne pytanie, - co wspólnego z rzekomą obroną Wałęsy lub „niszczeniem po 20 latach po obaleniu komunizmu tego, co w Polsce jest tak ważne” ma wspólnego likwidacja pionu śledczego IPN? Pod tą powszechnie używaną nazwą kryje się, bowiem Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu powołana jako pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej ustawą z 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Pion śledczy nadzoruje w trybie instancyjnym i służbowym postępowania prowadzone w jedenastu Oddziałowych Komisjach Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu działających w miastach, w których mają swe siedziby Sądy Apelacyjne. Nadzór nad tymi postępowaniami sprawują prokuratorzy Głównej Komisji w ramach pracy Wydziału Nadzoru nad Śledztwami Głównej Komisji. W chwili obecnej prokuratorzy IPN-u nadzorują ponad 1200 śledztw prowadzonych w Oddziałowych Komisjach w całym kraju w sprawach o zbrodnie komunistyczne, nazistowskie oraz zbrodnie przeciwko ludzkości, pokojowi i zbrodnie wojenne. Występują również we wszystkich postępowaniach odwoławczych przed Sądami Apelacyjnymi. Jest rzeczą oczywistą, że działalność pionu śledczego IPN nie ma żadnego związku z publikacją Cenckiewicz i Gontarczyka, a tym bardziej z książką Zyzaka. Nie sposób racjonalnie wykazać zależności, pomiędzy śledztwami prowadzonymi przez Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, a publikacjami dotyczącymi agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Wydaje się, że częścią Instytutu „odpowiedzialną” za tego rodzaju prace badawcze historyków jest Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów, w ramach, którego działa pięć wydziałów: Ewidencji; Gromadzenia, Opracowywania i Obsługi Magazynów; Udostępniania i Informacji Naukowej; Obsługi Bieżącej; Badań Archiwalnych i Edycji Źródeł. Drugim, ewentualnym, „współwinowajcą” mogłoby być Biuro Lustracyjne, prowadzące rejestr i analizę oświadczeń lustracyjnych i przygotowujące katalogi zawierające dane osobowe. Gdyby projekt Platformy dotyczył ograniczenia uprawnień tych biur IPN-u, można byłoby sądzić, że ma to związek z obroną Wałęsy. Ale skąd pomysł likwidacji pionu śledczego? Wskazówką w tych dociekaniach mogą być słowa rzeczywistego „ojca” Platformy - Andrzeja Olechowskiego, który już przed ponad miesiącem, (gdy nikt o książce Zyzaka jeszcze nie słyszał) wyraziście sformułował postulat dotyczący likwidacji właśnie pionu śledczego. W wywiadzie, udzielonym „Dziennikowi” w dn.2 marca br. TW MUST powiedział na temat IPN-u i działań Platformy: „Stworzyliśmy sobie instytucję, która to zacietrzewienie z konieczności wymusza, ponieważ nie jest sądem. A Platforma, która mówiła, że tę sprawę załatwi, nic nie zrobiła. Miała otworzyć archiwa, teraz słyszałem, że chce zlikwidować pion śledczy w IPN, i nadal cisza. Wzięła się natomiast do odbierania całej grupie ludzi uprawnień emerytalnych. To przecież musi być niezgodne z konstytucją!” Ponieważ (co wielokrotnie już wskazywałem) pan Olechowski ma zwyczaj instruowania swojej partii poprzez medialne wystąpienia - byłoby rzeczą nierozważną uznać, że głos założyciela nie został i tym razem wysłuchany. Ta okoliczność, nie wyjaśnia wszakże gwałtowności obecnego ataku na IPN i pospiesznego, a jak na dotychczasowe dokonania Platformy - wprost ekspresowego - trybu przygotowania nowelizacji ustawy. Byłoby truizmem zwracanie uwagi, że likwidacja pionu śledczego pozwoli zamknąć wszystkie śledztwa dotyczące generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego oraz na zawsze zlikwiduje potencjalne zagrożenie procesem karnym, dla setek żyjących dostatnio oprawców komunistycznych. Ta niewątpliwa korzyść dla zaplecza tzw. lewicy, wtórującej Platformie w pomyśle kasacji Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, nadal nie wyjaśnia specyfiki obecnej sytuacji. Warto, więc przyjrzeć się bliżej niektórym śledztwom, prowadzonym obecnie przez pion śledczy IPN, by dostrzec, które z nich i dlaczego mogłoby stanowić dostateczne alibi dla działań podjętych przez rządzący układ. Pomocą w tych dociekaniach niech będzie, znajdująca się na stronie internetowej IPN-u - „Informacja o działalności Instytutu Pamięci Narodowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w okresie 1 stycznia 2008 r. - 31 grudnia 2008 r”, a w szczególności Część II - Aneks do Informacji o działalności Instytutu Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, w którym wymienia się wszystkie najważniejsze śledztwa, prowadzone obecnie przez prokuratorów IPN. Tak oto, na str.54 aneksu, po sygnaturą S 17/06/Zk znajdziemy śledztwo w sprawie tzw. Grupy „D”: „dotyczące funkcjonowania w okresie od 28 listopada 1956 r. do 31 grudnia 1989 r. w strukturach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie związku, w którego skład wchodzili funkcjonariusze byłej Służby Bezpieczeństwa, kierowanego przez osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe, który miał na celu dokonywanie przestępstw, a w szczególności zbrodni zabójstw osób - działaczy opozycji politycznej i duchowieństwa. W ramach prowadzonego śledztwa są wyjaśniane zdarzenia, które były przedmiotem prac Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW (tzw. Raport Rokity). […] Zakresem śledztwa objęto 46 wątków zdarzeń związanych z działaniami funkcjonariuszy SB przeciwko duchowieństwu i działaczom opozycji antykomunistycznej. Przedmiotem śledztwa jest w szczególności sprawa dokonania w nocy z 19 na 20 października 1984 r. w Górsku, woj. toruńskie i w okolicach Włocławka pozbawienia wolności i zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki, w części dotyczącej kierowania wykonaniem tego zabójstwa przez osoby zajmujące wyższe stanowiska państwowe od Władysława Ciastonia i Zenona Płatka. Ponadto są badane również okoliczności m.in. zabójstw: ks. Stanisława Suchowolca, ks. Sylwestra Zycha, ks. Stefana Niedzielaka, ks. Leona Błaszczaka oraz śmierci: ks. Stanisława Kowalczyka (ojca „Honoriusza”), ks. Romana Kotlarza, ks. Stanisława Palimąki i ks. Antoniego Kija. Zakresem postępowania objęto także wyjaśnianie przyczyn nieprawidłowości, ujawnionych w postępowaniach prowadzonych w minionych latach. […]. W toku prowadzonych czynności są dokonywane oględziny nieznanych wcześniej materiałów MSW, pochodzących z archiwów IPN, Policji i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Odtwarzana jest agentura zajmująca się dostarczaniem informacji o pokrzywdzonych. Ustalane są jej zadania, które następnie są oceniane pod kątem ewentualnego wyczerpania znamion czynu zabronionego. W drodze przesłuchań świadków, weryfikowane są ustalenia wynikające z akt operacyjnych MSW oraz akt personalnych funkcjonariuszy. Do chwili obecnej przesłuchano łącznie ponad 220 świadków. W wyniku dotychczas prowadzonych czynności uzyskano wiele nowych informacji istotnych dla poszczególnych wątków postępowania, które są w toku dalszych czynności śledczych pogłębiane. Informacje dotyczące tych ustaleń z uwagi na dobro prowadzonego postępowania nie mogą być obecnie upublicznione, można jedynie stwierdzić, że odnoszą się one do wykonawców przestępstw popełnianych na szkodę poszczególnych pokrzywdzonych. Obecnie postępowanie jest na etapie uzupełniania zgromadzonego materiału dowodowego oraz merytorycznego opracowywania wątków śledztwa, w których wyczerpano inicjatywę dowodową”. (podr..moje) Niewątpliwie, na uwagę zasługuje również śledztwo przejęte z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, pod syg.S 51/01/Zk - „kontynuowane od dnia 30 sierpnia 2001 r., swoim zakresem obejmuje przekroczenie uprawnień służbowych przez funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych, działających na szkodę wymiaru sprawiedliwości w latach 1983-1984 w związku z prowadzonym przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie śledztwem dotyczącym śmierci Grzegorza Przemyka, utrudnianie śledztwa Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka w latach 1983-1984 przez funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych oraz kierowanie gróźb bezprawnych przez funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych w celu wywarcia wpływu na czynności, w tym zeznania świadków występujących przez sądem w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka. […]Śledztwo obecnie jest kontynuowane w kierunku ustalenia zakresu odpowiedzialności karnej pozostałych sprawców ze szczebla kierowniczego resortu spraw wewnętrznych oraz funkcjonariuszy z Wydziału III Służby Bezpieczeństwa Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Warszawie w zakresie czynności operacyjnych prowadzonych wobec Michała W”.
Czy którekolwiek z tych postępowań - o ogromnej doniosłości - mogłoby uzasadniać ekspansywność i pośpiech obecnych dążeń Platformy? Dzięki ostatniej publikacji IPN-u - „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982-1984”, t. 1, wiemy, że prace historyków Instytutu weszły w nowy i zapewne groźny dla wielu środowisk etap odkrywania sieci agenturalnej, oplatającej księdza Jerzego. Czy ustalenia śledztwa w sprawie działalności Grupy „D”, mogą mieć związek z planami likwidacji pionu śledczego? W cytowanej Informacji IPN-u pojawia się jednak wzmianka o śledztwie, którego konsekwencje, mogą w znacznie większym stopniu dotyczyć faktycznego zaplecza rządzącego układu i - jak sądzę - być prawdziwą przyczyną obecnej sytuacji. Oto na str.52, pod sygnaturą S 8/05/Zk znajdziemy „śledztwo Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie prowadzone w sprawie wyłudzenia w latach 80. XX w. przez funkcjonariuszy Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego środków finansowych, pochodzących z zagranicznych mas spadkowych po obywatelach polskich, którzy zmarli poza granicami PRL, poprzez przedkładanie organom spadkowym kraju zamieszkiwania spadkodawców fałszywych dokumentów, potwierdzających rzekome uprawnienia do tych mas spadkowych osób podstawionych przez Zarząd II Sztabu Generalnego WP. W toku wszczętego w dniu 12 grudnia 2006 r. postępowania, ujawniono materiały potwierdzające udział oficerów Zarządu II Sztabu Generalnego WP w przejmowaniu mas spadkowych po obywatelach polskiego pochodzenia, zmarłych w Kanadzie i w Szwajcarii. Na podstawie materiału dowodowego zgromadzonego dotychczas w sprawie mechanizmu przestępczego, działania miały następujący przebieg. Rezydentom Zarządu II Sztabu Generalnego WP, umiejscowionym przy placówkach dyplomatycznych PRL, wydano polecenie przeglądania postępowań spadkowych prowadzonych przez Wydziały Konsularne. Kopie dokumentów postępowań spadkowych, drogą dyplomatyczną były przesyłane do Zarządu II Sztabu Generalnego WP, gdzie były poddawane dalszemu opracowaniu. Po wytypowaniu konkretnego postępowania spadkowego, który ze względu na osobę spadkodawcy i wartość mienia nadawał się do przejęcia, dokonywano sprawdzenia spadkodawcy i jego rodziny w kraju w celu ustalenia ewentualnych spadkobierców, którzy nieoczekiwanie mogli zgłosić swoje roszczenie do spadku. Podobnego sprawdzenia w miarę możliwości dokonywano za granicą. Po ustaleniu, iż określony spadek nadaje się do nielegalnego przejęcia, dokonywano wyboru dokumentów, które należy sfałszować i ustalano stopień pokrewieństwa, który powinien posiadać podstawiony spadkobierca. Typowano agenta, który najbardziej odpowiadał roli podstawionego spadkobiercy i nawiązywano z nim kontakt. Po uzyskaniu zgody agenta na odegranie roli spadkobiercy podejmowano kroki mające na celu wystawienie na dane tego agenta legalizowanych dokumentów, a także dokonywano sfałszowania stosownych spisów w aktach USC. Po zgromadzeniu dokumentów potwierdzających rzekome roszczenia podstawionej osoby do spadku zgłaszano w MSZ w Wydziale Spadków roszczenie o przyznaniu podstawionemu agentowi masy spadkowej. Cała operacja była nadzorowana przez oficerów Zarządu II Sztabu Generalnego WP. Obecnie prowadzone są czynności procesowe mające na celu ujawnienie kolejnych przypadków zaangażowania się funkcjonariuszy Zarządu II Sztabu Generalnego WP w dokonywanie tego typu przestępstw oraz ustalenie pełnego kręgu osób uczestniczących w popełnianiu tych przestępstw”. (podr..moje)
Z informacji pochodzącej z wykazu śledztw, możemy się nadto dowiedzieć, że „trwają czynności zmierzające do ustalenia podobnych przypadków oraz innych ewentualnych działań przestępczych, których dopuścili się funkcjonariusze Oddziału Y”. Dlaczego to właśnie śledztwo mogłoby mieć związek z dążeniem do likwidacji pionu śledczego? Stanowi ono jedyny, ocalały z „pogromu” ostatnich miesięcy rządów Platformy wątek dotyczący działalności Wojskowych Służb Informacyjnych. Warto przypomnieć, że Komisja Likwidacyjna i Komisja Weryfikacyjna WSI skierowała do prokuratury wojskowej ponad 200 zawiadomień o popełnieniu przestępstw przez żołnierzy WSI. Ponieważ nie słyszymy o jakikolwiek postępowaniach sądowych, wszczętych na tej podstawie, należy domniemywać, że zgodnie z logiką działania układu IIIRP, zostały one umorzone lub odmówiono wszczęcia postępowania. Jedynie śledztwo w sprawie działalności Oddziału Y, którego prowadzenie zlecono IPN-owi doczekało się kontynuacji i efektów procesowych. Jak wynika z cytowanej publikacji, bardzo dokładnie odtworzono mechanizm dokonywania wyłudzeń spadków oraz - co najważniejsze - podjęto czynności celem ustalenia podobnych przypadków i innych działań przestępczych, których dopuścili się funkcjonariusze Oddziału Y. A chodzi tu o nie byle jaki oddział i nie poślednie osoby. W toku prac Komisji Weryfikacyjnej WSI ujawniono tajne dokumenty MSW i Sztabu Generalnego z lat 1987-1988. Wskazywały one jednoznacznie, że w tamtym czasie, w służbach specjalnych PRL-u powstały tajne komórki: "X" (odpowiedzialne za wpływy na władzę), "Y" (odpowiedzialne za gospodarkę) i "Z" (odpowiedzialne za media). Niezależnie od nich, powstał jeszcze oddział "C", którego zadaniem było pomaganie byłym kolegom w unikaniu odpowiedzialności karnej za przestępstwa popełniane po roku 1989. Najważniejszy był Oddział "Y" i to również on jako pierwszy rozpoczął działalność. Jego zadanie polegało na przejęciu strategicznych resortów gospodarczych i zabezpieczenieniu w nich najważniejszych miejsc dla ludzi ze specsłużb. Miało to pozwolić przejąć kontrolę nad biznesem, po planowanej transformacji ustrojowej. Sam Oddział Y stanowiła bardzo wąska grupa ludzi. W sumie przez cały czas jego istnienia (a istniał od 1 listopada roku 1983, do prawie końca 1991 roku,) przeszło przezeń nie więcej jak 30 osób, jeśli chodzi o samych oficerów. Za to agentura tego oddziału, zarówno współpracownicy, jak cały aparat pomocniczy szedł w setki ludzi. To był bardzo wydajny zespół - podkreślał Antoni Macierewicz. Działalność oddziału "Y" jest jednym z dowodów tezy, że WSI były przedłużeniem GRU, sowieckiego wywiadu wojskowego, a jego powstanie w roku 1983 miało na celu przygotowanie komunistów do marszu ku „transformacji ustrojowej”. „Ludzie ci byli szkoleni przez służby sowieckie i wykonywali najistotniejsze zadania werbunkowe i finansowe na rzecz ZSRR. To ludzie niesłychanie niebezpieczni" - twierdził Macierewicz. "Mowa tu o osobach o dużej sile oddziaływania i dużej samodzielności" - dodaje. O faktycznym znaczeniu oddziału niech świadczą nazwiska agentów, których wymienia Macierewicz. Byli to m.in. Ireneusz Sekuła, były wicepremier, który zginął w tajemniczych okolicznościach, oraz Grzegorz Żemek, dyrektor generalny Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. To Oddział Y stał za „matką afer” III RP - sprawą FOZZ-u. Z innych nazwisk oficerów O/Y można wymienić: Kazimierza Głowackiego, Zenona Klameckiego, Krzysztofa Ładę, Konstantego Malejczyka, Cezarego Liperta, Marka Dukaczewskiego, czy doradców Samoobrony - Lecha Szymańskiego i Marka Mackiewicza. Nie miejsce tu, by szczegółowo opisywać działalność Oddziału Y. Dość stwierdzić, że ludzie z tej elitarnej grupy oraz prowadzona przez nich agentura, przejęli kontrolę nad głównymi obszarami gospodarki i nadal czynnie uczestniczą w życiu publicznym IIIRP. Analizując chronologię wydarzeń, widać, że proces przejmowania gospodarki przez służby specjalne PRL-u przebiegał trójetapowo. Najpierw, emeryci ze służb objęli kierownicze stanowiska w państwowych przedsiębiorstwach, które potem kupowali za bezcen, zostając w ten sposób pionierami biznesu III RP. Inni korzystali z wiedzy o planowanych zmianach prawnych, zezwalających zarobić miliony. Kolejni uzyskiwali koncesje na działalności gospodarcze (handel bronią, ochrona, koncesje na eksploatacje złóż w innych krajach). Gdy na rynku wykrystalizowały się najbardziej dochodowe branże i najwięcej warte państwowe spółki, kluczowe stanowiska w nich zajęli ludzie związani ze służbami. Trzecim etapem było zmonopolizowanie najważniejszych segmentów rynku i uzyskanie nad nimi pełnej kontroli. Działo się to przy cichym wsparciu służb specjalnych III RP. Otóż, można sobie wyobrazić, że prowadzone przez IPN rzetelne śledztwo, w sprawie działań Oddziału Y, doprowadziłoby do sformułowania aktu oskarżenia i postawienia przed sądem kilku lub kilkunastu prominentnych i nadal wpływowych żołnierzy lub agentów WSW/WSI. Nie trzeba przekonywać, że ciężar zarzutów, które można byłoby postawić tym ludziom musiałby być znaczny. Ponieważ Platforma Obywatelska, od początku swoich rządów uznaje za priorytet zapewnienie bezpieczeństwa ludziom ze środowiska WSI - czy wolno wykluczyć, że w sytuacji realnego zagrożenia śledztwem IPN-u, zdecydowano się na frontalny atak na Instytut, wykorzystując jako medialną „zasłonę” sprawę książki o Lechu Wałęsie? Sądzę, że ten motyw działania wydaje się znacznie bardziej prawdopodobny, od rzekomej „obrony ikony Solidarności”. Trudno posądzać ludzi, którzy mając w głębokim poważaniu polską tradycję i historię, wykazują nagłą, niemal histeryczną reakcję na książkę młodego historyka i tej reakcji podporządkowują natychmiastowe działania rządu. Tym bardziej, nie należy się spodziewać, by faktyczne zaplecze PO było zainteresowane wspieraniem politycznego bankruta, - jakim jest Lech Wałęsa. Nic natomiast nie stało na przeszkodzie, by umiejętnie spożytkować osobę krzykliwego, impulsywnego Wałęsy i w powiązaniu ze sterowanym, medialnym szumem wokół książki Zyzaka wykorzystać okazję do przeprowadzenia planu likwidacji pionu śledczego IPN. Jeśli nawet, ten przeprowadzany „pod przykryciem” zamysł, przyniesie krótkotrwały spadek notowań Platformy i wzbudzi krzyk otumanionych odbiorców - o ileż stanowi to mniejsze zło, od ujawnienia rzeczywistych intencji, związanych z ukryciem przestępczych działań sowieckiej agentury.
Archiwa komunistyczne otworem dla Polaków i Ukraińców Polacy i Ukraińcy będą mieli ułatwiony dostęp do dokumentów, mówiących o zbrodniach czasów komunizmu. Umowę o współpracy archiwalnej zawarły Instytut Pamięci Narodowej (IPN) i Służba Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU). "Chcemy, by nasze archiwa stały się dostępne nie tylko dla naukowców, lecz dla każdej rodziny, która ucierpiała w wyniku komunistycznych zbrodni" - oświadczył szef SBU, Wałentyn Naływajczenko, który wraz prezesem IPN Januszem Kurtyką złożył w poniedziałek w Kijowie podpis pod umowąw tej sprawie. Naływajczenko po raz kolejny podkreślił, iż chciałby, aby do podobnej współpracy doszło z Rosjanami, którzy konsekwentnie odmawiają dostępu do archiwów swych służb specjalnych. Prezes IPN, Janusz Kurtyka podkreślił na konferencji prasowej, ze "bardzo ważnym elementem tej umowy jest punkt mówiący o wymianie kopii elektronicznych dokumentów, bezcennych dla wzajemnej historii. Znajdują się one dziś zarówno w archiwach polskich, jak i ukraińskich". Tuż po spotkaniu w gmachu centrali SBU w Kijowie Kurtyka ujawnił, że podczas rozmów z Naływajczenką przekazał stanowisko IPN wobec jego niedawnej wypowiedzi, porównującej działalność polskiej policji z okresu międzywojennego z gestapo i NKWD. "Stosunki polsko-ukraińskie - niezależnie od ich splątania - były czymś zupełnie innym, niż stosunki Polaków i Ukraińców z Sowietami i Niemcami. Wyraziłem pogląd, że nie można na jednym wydechu wymieniać polskiej policji, NKWD i gestapo, i jestem przekonany, że nasz punkt widzenia został przyjęty, zrozumiany i chyba zaakceptowany" - relacjonował Kurtyka. Naływajczenko zrównał polską policję okresu międzywojenną z NKWD i gestapo na początku lipca, podczas otwarcia muzeum ofiar totalitaryzmów we Lwowie. Znajduje się ono w dawnym polskim, a następnie radzieckim więzieniu przy ulicy Łąckiego. "Na ukraińskiej ziemi władze zmieniały się jedna za drugą. Miały jeden wspólny cel: zniszczyć wszystko, co ukraińskie, rozbić jedność naszego narodu. Nieważne, czy do więzienia przy ulicy Łąckiego kierowała polska policja, niemieckie gestapo czy radzieckie NKWD. Ich głównymi więźniami byli bojownicy o niepodległość, członkowie ruchu wyzwoleńczego" - mówił wówczas szef SBU.
Czy Platforma podda IPN politycznej kontroli? Platforma Obywatelska szykuje rewolucję w Instytucie Pamięci Narodowej. „Rzeczpospolita” dotarła do przygotowanego w Klubie PO projektu noweli ustawy o IPN. Zakłada ona m.in. osłabienie prezesa IPN, zastąpienie Kolegium instytutu radą o większych kompetencjach oraz możliwość ponownego utajnienia informacji dziś jawnych. - To dopiero punkt wyjścia do dalszych prac. Będą one na pewno jeszcze dyskutowane - mówi „Rz” członek władz PO Jarosław Gowin.
Nie przekonuje to jednak szefa Kancelarii Prezydenta Władysława Stasiaka. - Nie widzę najmniejszego powodu, by zmieniać ustawę o IPN. Jedynym powodem może być chęć przejęcia politycznej kurateli nad instytutem - mówi „Rz”. Najważniejszą zmianą jest łatwiejsze niż do tej pory odwołanie szefa IPN. Dotychczas, by go zmienić, trzeba było zgromadzić w Sejmie większość - trzy piąte głosów. W myśl projektu PO, by odwołać prezesa, wystarczy zwykła większość głosów. Pozycję szefa instytutu osłabia ponadto zapis zakładający, że odrzucenie kwalifikowaną większością głosów przez radę instytutu corocznego sprawozdania jej szefa będzie równoznaczne ze złożeniem do Sejmu wniosku o jego odwołanie. Rada IPN - i to kolejny rewolucyjny pomysł PO - ma zastąpić obecne Kolegium. Będzie jednak wyposażona w znacznie większe kompetencje. Ma ustalać priorytetowe tematy badawcze i rekomendować podstawowe kierunki działalności IPN w zakresie badań naukowych, edukacji, udostępniania dokumentów, ścigania zbrodni oraz procedur lustracyjnych. W tej chwili decyduje o tym prezes IPN. Choć członków rady powoływać będą Sejm, Senat i prezydent, kandydatów wskażą uczelnie państwowe i Krajowa Rada Sądownictwa. Wbrew obietnicom otwarcia archiwów projekt PO zakłada umożliwienie utajnienia ich części. - Moim zdaniem zapisy, które przymykają dostęp do informacji, nie zyskają akceptacji Donalda Tuska - zastrzega Gowin. - Projekt idzie w dobrym kierunku, ale jest niedopracowany, robi wrażenie brulionu - twierdzi prof. Andrzej Paczkowski z obecnego Kolegium IPN.
- To próba przejęcia politycznej kontroli nad IPN - komentuje inny członek Kolegium Andrzej Gwiazda. IPN projektu noweli komentować nie chciał. Cezary Gmyz
Jakiego IPN chce Platforma Władze instytutu mają wskazywać naukowcy, wśród których mogą być tajni współpracownicy SB. Projekt ustawy przygotowany w Klubie PO zmienia dotychczasowy sposób wyboru władz Instytutu Pamięci Narodowej. Dziś siedmiu członków Kolegium IPN wybiera Sejm, dwóch Senat, a kolejnych dwóch wskazuje prezydent. Nowelizacja nadaje duże uprawnienia przedstawicielom uczelni mających prawo nadawania tytułów doktorskich w dziedzinie historii (w praktyce oznacza to wyłącznie uniwersytety państwowe oraz KUL). Członkowie rad wydziałów takich uczelni będą mogli wskazać Sejmowi i Senatowi 14 kandydatów do dziewięcioosobowej rady IPN, która zastąpi Kolegium. Sejm będzie mógł powołać z tego grona pięć osób, Senat - dwie. Dwóch członków będzie powoływanych przez prezydenta, ale tylko spośród czterech kandydatów, których głowie państwa przedstawi Krajowa Rada Sądownictwa. - To kolejny pomysł ograniczania uprawnień prezydenta, co, do którego można mieć wątpliwości, czy jest konstytucyjny - mówi „Rz” Władysław Stasiak, szef prezydenckiej kancelarii. Co ciekawe, członków rady IPN będą mogli wskazywać również byli tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa. Projekt nie zakłada, że członkowie gremiów, które będą wskazywać kandydatów do rady, podlegają lustracji. Nowe przepisy wykluczą niektórych obecnych członków Kolegium, m.in. Andrzeja Gwiazdę i Andrzeja Urbańskiego. Członkami rady IPN będą bowiem mogli być tylko doktorzy historii, prawa lub nauk społecznych. Projekt uwzględnia orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego w kwestii udostępniania dokumentów funkcjonariuszom organów bezpieczeństwa oraz osobom, które były uważane przez organa bezpieczeństwa PRL za tajnych współpracowników. Trybunał zakwestionował przepis, który zabraniał udostępniania takim osobom dokumentów przez nie lub przy ich udziale wytworzonych. Gdy nowa ustawa wejdzie w życie, np. Lech Wałęsa uzyska dostęp do dokumentów, którego odmówił mu IPN (instytut uzasadniał, że SB na początku lat 70. traktowała Wałęsę jako tajnego współpracownika). Nowością będzie możliwość utajnienia wielu danych. Projekt zakłada, że osoba, która uzyska dostęp do akt jej dotyczących, „może zastrzec, że dotyczące jej dane osobowe zebrane w sposób tajny w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych organów bezpieczeństwa państwa nie będą udostępnianie w celach naukowych i dziennikarskich”. Takie zastrzeżenie może obowiązywać nawet przez 50 lat. IPN będzie też musiał utajnić dane dotyczące pochodzenia etnicznego, przekonań religijnych i filozoficznych czy przynależność wyznaniową oraz dane o stanie zdrowia, kodzie genetycznym, nałogach lub życiu seksualnym. Może to oznaczać, że będzie trzeba utajnić informację o tym, iż donosiciel był księdzem. Wykreślono też dwie instytucje, które w obecnej ustawie są uważane za organa bezpieczeństwa państwa: cenzurę oraz Urząd ds. Wyznań. O fakcie pracy dla tych instytucji nie trzeba by informować w oświadczeniu lustracyjnym. Członek Kolegium IPN prof. Andrzej Paczkowski uważa, że choć projekt idzie w dobrym kierunku, należy nad nim jeszcze popracować, m.in. w kwestii odwoływania prezesa IPN (według nowelizacji wystarczy do tego zwykła większość głosów w Sejmie). - Na pewno nie jest to projekt wymierzony w obecnego prezesa Janusza Kurtykę - mówi „Rz” poseł Jarosław Gowin (PO). - Jestem też za tym, by również w przyszłości prezes dysponował gwarancją niezależności. Nietrudno sobie bowiem wyobrazić sytuację, że gdyby SLD doszło do władzy, to jest w stanie sparaliżować IPN, odwołując prezesa. Według informacji „Rz” autorem wielu założeń nowelizacji jest współpracownik premiera Donalda Tuska - historyk Paweł Machcewicz. Do zamknięcia tego wydania „Rz” nie udało nam się uzyskać jego komentarza.
Lewica woli likwidację Politycy Sojuszu mają własny pomysł na Instytut Pamięci Narodowej. Ich zdaniem powinien po prostu zostać zlikwidowany, ponieważ - jak twierdzą - zajmuje się zwalczaniem polityków, których nie lubi. Kompetencje IPN lewica chciałaby przekazać innym istniejącym już instytucjom. Śledztwa w sprawie zbrodni komunistycznych przejęłyby prokuratury, badania nad okresem PRL prowadziłaby Polska Akademia Nauk, a archiwa Służby Bezpieczenstwa miałyby trafić do Archiwum Państwowego. Dostęp do nich miałyby osoby, na których temat SB sporządzała materiały, prokuratorzy, historycy oraz dziennikarze w ramach prawa prasowego.
SLD chce również, żeby lustracja ostatecznie się zakończyła. Ten projekt jest już gotowy i jeszcze w tym tygodniu ma trafić do laski marszałkowskiej. Cezary Gmyz
Nowy sposób na zniszczenie IPN Projekt nowej ustawy o IPN podporządkowuje tę instytucję rządowi, uzależnia ją od środowisk niechętnych odsłonięciu naszej najnowszej historii i wprowadza realną cenzurę. W efekcie w ogromnej mierze pozbawia IPN racji bytu. Zapis, który umożliwia odwołanie zwykłą większością głosów poselskich szefa Instytutu - wcześniej powołanego przez 60 proc. Sejmu - poza ewidentną niespójnością czyni go zakładnikiem aktualnie sprawującej władzę większości. Mało prawdopodobne, aby zdany na łaskę rządzących prezes podejmował niewygodne dla nich działania, których konsekwencją będzie jego odwołanie. Swoją drogą to kolejny akt podporządkowania niezależnej instytucji państwowej władzy centralnej dokonywany przez rządy PO, które na sztandarach wypisały liberalizm. Warte zastanowienia jest, dlaczego ta ewidentna sprzeczność nie budzi szerszej krytyki. Kompetencje prezesa IPN - zgodnie z projektem ustawy - ma zresztą przejąć rada, która formowana będzie pod dyktando władz największych polskich uczelni. Nie wiadomo, dlaczego członkowie owej rady muszą mieć, co najmniej doktorski tytuł. Jeśli ma to dawać gwarancję naukowej bezstronności, to warto przypomnieć sobie bojkot lustracji ze strony polskich uniwersytetów. Ukoronowaniem tego zapisu jest brak lustracji zespołów wyłaniających kandydatów do rady. Nietrudno sobie wyobrazić, jakich członków Rady IPN wyłaniać będą byli agenci. Tym bardziej, że środowiska uniwersyteckie, których hierarchia zmieniła się niewiele od czasów PRL, niechętne są odsłonięciu przeszłości, obawiając się, że mogłoby to wstrząsnąć zastygłym światkiem polskich uczelni. Warto do tego dodać, że zapisana w projekcie możliwość zamknięcia dostępu do swoich akt przez osobę inwigilowaną (również dla pracy naukowo-dziennikarskiej) ma charakter cenzury. IPN-owskie dokumenty zazębiają się i seria tego typu indywidualnych decyzji może doprowadzić do zablokowania pracy nad najważniejszymi faktami z naszej najnowszej historii. Fetysz ochrony osobistych danych doprowadził już raz do zepsucia przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego projektu sensownej ustawy ujawniającej IPN-owskie archiwa. To oczywiste, że powinien obowiązywać takt w podejściu do ludzi i ich powikłanych losów. Ale utajnianie historii pod pretekstem obrony czyjejś intymności nie wydaje się sensowne.
Dla doraźnych interesów partii rządzącej związanej sojuszem z wpływowymi środowiskami obawiającymi się ujawnienia swojej przeszłości ma zostać zniszczona instytucja, która przywracała historię narodowi. Pozostaje nadzieja, że zanim to się stanie, IPN możliwie szeroko upowszechni swoje zasoby. Bronisław Wildstein
IPN otwiera kolejne drzwi Szykuje się kolejna polityczna awantura. Instytut Pamięci Narodowej lada dzień umożliwi dziennikarzom i badaczom dostęp do komputerowej bazy danych zawierającej półtora miliona wpisów dotyczących osób, którymi zajmowała się bezpieka. Zarówno ofiar UB i SB, jak i jej funkcjonariuszy oraz agentów. To będzie taka lista Wildsteina, tyle że kilkanaście razy większa i znacznie dokładniejsza, bo zawierająca bardziej szczegółowe dane. Przeciwnicy ujawniania informacji zgromadzonych przez bezpiekę pewnie będą znów rozrywać szaty. Wszak teraz łatwiej będzie dojść do prawdy o tym, kto był bohaterem, a kto zdrajcą. A kto - w różnych okresach swojego życia - i jednym, i drugim. Tych, którzy uważają archiwa IPN za tykającą bombę, którzy obawiają się, że prawda o przeszłości może być niebezpieczna, bo czasem unieważnia legendy i burzy pomniki, udostępnienie nowego katalogu Instytutu zmartwi. Ale wszystkich innych, którzy chcą znać historię, aby lepiej oceniać współczesność, zmiana w IPN powinna ucieszyć. Jeśli można mieć do Instytutu o coś żal, to tylko o to, że to nowe narzędzie będzie na razie dostępne jedynie dla nielicznych. Że - choć są takie możliwości techniczne - do katalogów nie będzie można zajrzeć przez Internet. Że tylko dziennikarze i badacze z rekomendacją swoich redakcji i uczelni będą mogli przekroczyć drzwi do sali, w której stoją komputery z dostępem do owej cennej bazy danych. Warto zapytać, dlaczego nie wszyscy? Dlaczego zwykły obywatel nie miałby prawa sprawdzić, czyje nazwisko - i w jakim charakterze - pojawiało się w kartotekach SB? Dlaczego te informacje wciąż muszą być filtrowane przez dziennikarzy i badaczy? A może chodzi o coś innego - może Instytut, ostatnio ostro atakowany przez polityków, bał się otworzyć nowy front lustracyjnej wojny? Warto pamiętać, że ograniczenie kręgu wtajemniczonych nigdy nie będzie skuteczną metodą na uniknięcie niesłusznych oskarżeń. Lepiej pewnie byłoby ujawnić z przepastnych archiwów tyle, ile się da. Aby każdy mógł sam sprawdzić, co, o kim napisała bezpieka. Dominik Zdort
IPN. PAMIĘĆ PLATFORMY - PAMIĘCIĄ NARODU „Albo dr hab. Janusz Kurtyka zostanie przez Kolegium odwołany z funkcji prezesa IPN, albo ustawa zostanie znowelizowana w celu zmiany składu Kolegium”- o tej formie szantażu ze strony przedstawicieli obecnego rządu napisali przed pięcioma miesiącami członkowie Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Część mediów wraz politykami rządzącej koalicji próbowała wówczas wytworzyć atmosferę nagonki na prezesa IPN, zarzucając Instytutowi działanie z pobudek politycznych. Jako pretekst do ataku wykorzystano publikację książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Wałęsie oraz późniejszą o kilka miesięcy książkę Pawła Zyzaka. „Apeluję do pracowników IPN, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać (...). IPN ma szansę przetrwać tylko pod warunkiem, że będzie instytucją ideologicznie i politycznie neutralną” - ostrzegał w marcu br. premier Tusk. Ponieważ groźby i naciski okazały się nieskuteczne, a Kolegium Instytutu nie ugięło się przed szantażem - przystąpiono do definitywnego rozwiązania problemu IPN-u. O tym, że dla obecnego rządu działalność niezależnej instytucji historycznej o uprawnieniach śledczych stanowi problem, nie trzeba przekonywać nikogo, kto słyszy wypowiedzi przedstawicieli rządzącej partii i jest w stanie dokonać samodzielnej oceny faktów. Na czym - zdaniem rządzących - miałaby polegać „neutralność polityczna” IPN -u możemy się dowiedzieć na podstawie projektu nowelizacji ustawy o IPN, datowanej na 22 czerwca br. Przygotowanie tego projektu zbiegło się z udostępnieniem przez Instytut nowej bazy danych, zawierającej ponad półtora miliona tzw. rekordów, na podstawie, której łatwiejsza stanie się m.in identyfikacja tajnych współpracowników bezpieki. Jak informował w czerwcu Janusz Kurtyka - „ Nowa baza danych, inaczej niż dotychczasowe katalogi Instytutu, pozwoli ze stuprocentową pewnością zidentyfikować konkretną osobę? Zawierać będzie, bowiem takie dane osobowe, jak nazwisko, imię, datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki. Do tej pory w IPN zeskanowano wszystkie kartoteki wojewódzkich urzędów spraw wewnętrznych. W trakcie przenoszenia do nowej bazy jest jeszcze najważniejszy zasób - centralna Kartoteka Ogólnoinformacyjna MSW”. Wydawać by się mogło, że ta cenna inicjatywa IPN-u przyśpieszyła jedynie prace nad nowelizacją ustawy i ponowna próba ograniczenia działań Instytutu jest prostą reakcją na groźbę ujawnienia licznej agentury funkcjonującej nadal w życiu publicznym. Gdy jednak zapoznamy się z jej tekstem, a w szczególności z zapisami, które w praktyce podporządkowują Instytut decyzjom polityków i czynią z niego rządową agencję kierowaną przez marionetkowego prezesa i ubezwłasnowolnioną Radę IPN - nietrudno zrozumieć, że intencje obecnego rządu idą dalej - w kierunku całkowitego zawłaszczenia instytucji i pozbawienia jej jakiejkolwiek roli śledczej i edukacyjnej. O proponowanych zapisach, związanych z powoływaniem prezesa i wyłanianiem nowej Rady IPN piszą dziś autorzy „Rzeczpospolitej” - Cezary Gmyz i Bronisław Wildstein. Celem nowelizacji jest bez wątpienia poddanie Instytutu politycznej kontroli i zastąpienie dotychczasowych organów ludźmi wybieranymi według preferencji rządzącej obecnie ekipy. Przepisy skonstruowano w taki sposób, by bez problemu móc odwołać szefa IPN-u zwykłą większością sejmowych głosów, a jego kompetencje scedowano na rzecz Rady, formowanej pod dyktando władz największych polskich uczelni. Odtąd członkami rady IPN będą mogli być tylko doktorzy historii, prawa lub nauk społecznych. Włączenie w proces wyłaniania władz Instytutu środowisk uniwersyteckich, można tłumaczyć tylko skrajną niechęcią, jaką polskie uniwersytety wykazują wobec lustracji. Nowelizacja pozwala, by zespoły uczelniane wyłaniające kandydatów do Rady IPN nie musiały poddawać się lustracji. Można, zatem przyjąć, - na co zwraca uwagę Wildstein, - że liczni współpracownicy policji politycznej PRL, pracujący w polskich uniwersytetach wyłonią do Rady IPN-u podobnych sobie agentów. Ponadto, nowelizacja zablokuje dotychczasowy proces lustracji i zamknie dziennikarzom i naukowcom dostęp do akt IPN-u. Temu celowi służą przepisy na podstawie, których osoba, uzyskująca dostęp do własnych akt „może zastrzec, że dotyczące jej dane osobowe zebrane w sposób tajny w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych organów bezpieczeństwa państwa nie będą udostępnianie w celach naukowych i dziennikarskich”. Takie zastrzeżenie będzie obowiązywać nawet przez 50 lat. Ponieważ większość tego rodzaju dokumentów jest wzajemnie ze sobą powiązana - czyli jeden dokument może dotyczyć wielu, różnych osób - łatwo sobie wyobrazić, że seria indywidualnych decyzji o zastrzeżeniu dostępu spowoduje wkrótce zablokowanie jakichkolwiek prac historycznych lub śledztw dziennikarskich. Są jednak w projekcie nowelizacji zapisy, które umknęły uwadze dziennikarzy „Rzeczpospolitej”, być może, dlatego, że ich wprowadzenie wynika z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z maja 2007 roku. Warto jednak zauważyć, że konsekwencje wprowadzenia tych zapisów mogą być niemniej istotne dla przyszłości Instytutu i stanu świadomości historycznej Polaków, niż wskazane już rozwiązania. Chodzi przede wszystkim o wykreślenie z ustawy o IPN niektórych zapisów art.5 oraz całkowite uchylenie art.7. Artykuł 5 wymieniał podmioty, będące według ustawy komunistycznymi organami bezpieczeństwa państwa. Nowelizacja zmierza do wykreślenia z tego wykazu punktów 13 i 14 - czyli: Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk wraz z wojewódzkimi i miejskimi urzędami kontroli, oraz Urzędu do Spraw Wyznań i terenowych organów administracji państwowej o właściwości szczególnej do spraw wyznań stopnia wojewódzkiego. GUKPPiW to instytucja szczególnie zasłużona w niszczeniu polskiej kultury i nauki, odpowiedzialna za nadzór cenzorski nad wszystkimi wydawnictwami rozpowszechnianymi w czasach PRL. Urząd ds. Wyznań był zaś - jak wynika z wielu opracowań historyków IPN - ekspozyturą Służby Bezpieczeństwa i ściśle współpracował z SB w działaniach skierowanych przeciwko Kościołowi Katolickiemu i innym kościołom. W maju 2007 roku Trybunał Konstytucyjny uznał jednak, że umieszczenie tych instytucji wśród organów bezpieczeństwa jest sprzeczne z konstytucją i nakazał ich wykreślenie.
W praktyce wykreślenie to oznacza, że IPN nie będzie już mógł korzystać z akt GUKPPiW i Urzędu ds. Wyznań, ani uznawać pracy w tych instytucjach za służbę w organach bezpieczeństwa PRL. Ale są też inne konsekwencje. Akta Urzędu ds.Wyznań zawierały szereg dokumentów, których analiza była pomocna w identyfikacji agentury działającej w Kościele Katolickim - w tym szczególnie ważnych agentów, ulokowanych w Watykanie. Wydział współpracował, bowiem bardzo ściśle z Departamentem I MSW (peerlowskim wywiadem), którego doświadczenia i liczną agenturę wykorzystano m.in. do przeprowadzenia zamachu na życie Jana Pawła II. Wykreślenie urzędu z wykazu organów bezpieczeństwa oznacza, zatem, że poważnie utrudniona zostanie lustracja duchownych, a niektóre śledztwa prowadzone przez Pion Śledczy IPN mogą zostać zablokowane. Równie poważne konsekwencje może mieć wykreślenie z ustawy o IPN dyspozycji zawartej w art.5 punkt, 2 - co także następuje na mocy orzeczenia TK z maja 2007r. Na podstawie tego przepisu do organów bezpieczeństwa zaliczano „organy i instytucje cywilne i wojskowe państw obcych o zadaniach podobnych do zadań organów, o których mowa w ust. 1”. Po uchyleniu tego punktu, IPN nie będzie miał już prawa prowadzić postępowań wobec osób współpracujących ze służbami innych państw komunistycznych, ale też nie będzie mógł zwracać się do instytucji dysponujących archiwami tych państw o udzielenie informacji na temat polskich obywateli. Innymi słowy - odtąd każdy były agent Stasi, KGB,czy GRU może czuć się w Polsce całkiem bezpiecznie. Konsekwencje tego zapisu nowelizacji, będą szczególnie widoczne w kontekście międzynarodowej współpracy IPN- u. A warto pamiętać, że przed miesiącem doszło do zdarzenia bezprecedensowego. 3 sierpnia br. prezes IPN spotkał się w Kijowie z szefem Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) Walentynem Naliwajczenką i podpisał porozumienie rozszerzające współpracę pomiędzy Instytutem Pamięci Narodowej, a SBU, dotyczące m.in. wymiany kopii materiałów archiwalnych oraz wspólnej edycji źródeł.
Ta umowa o współpracy, mogła stanowić przełom w dostępie polskich historyków do materiałów archiwalnych służb specjalnych byłego ZSRR. Na jej podstawie, strona ukraińska podjęła już decyzję o przekazaniu do archiwum IPN dokumentów mających związek z losami Polaków z tzw. „listy ukraińskiej” oraz ze zbrodnią katyńską. Obecnie - na skutek wykreślenia zapisu z ustawy, współpraca obywateli polskich z organami państw komunistycznych, nie będzie już mogła interesować historyków i prokuratorów Instytutu. Można natomiast się zastanawiać, - czemu służy wykreślenie z ustawy o IPN art.7. Zawiera on ustawową definicję dokumentów, znajdujących się w kręgu zainteresowania IPN. Są nimi „wszelkie nośniki informacji, niezależnie od formy przechowywania informacji, w tym w szczególności: akta, kartoteki, rejestry, pliki komputerowe, pisma, mapy, plany, filmy i inne nośniki obrazu, nośniki dźwięku i wszelkich innych form zapisu, a także kopie, odpisy i inne duplikaty tych nośników informacji; oraz niezbędne do analizy informacji środki pomocnicze, a w szczególności programy na użytek zautomatyzowanego przetwarzania danych”. Można jedynie przypuszczać, że brak ustawowej definicji dokumentów ma na celu uniknięcie w przyszłości sytuacji, do jakiej niedawno doszło, gdy IPN zwrócił się do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego z żądaniem wydania dokumentów komisji weryfikujących esbeków na początku lat 90-tych. Akta te znajdują się obecnie w dyspozycji ABW, a IPN chciałby, by przekazano je do zbiorów Instytutu. Dokumenty te mogą być kluczowe w wyjaśnieniu szeregu ponurych tajemnic Służby Bezpieczeństwa. W teczkach są, bowiem nie tylko dane samych oficerów, ale też dane ich tajnych współpracowników i przede wszystkim szczegółowe opisy działań poszczególnych funkcjonariuszy i komórek SB. Kiedy bowiem walczący o pozostanie w służbach esbecy stawali przed komisjami weryfikacyjnymi, starali się często udowodnić swe szczere intencje i bardzo drobiazgowo opisywali, czym zajmowali się w służbach? Z tego względu dokumenty, które pozostawiły komisje, mogą być prawdziwą kopalnią wiedzy. Jednak, ABW nie chce oddać materiałów i zapewnia, że będzie realizować tylko to, co wynika z przepisów ustawy o IPN. Nie wiemy, w jakiej formie sporządzono archiwum komisji weryfikujących esbeków. Obecny stan prawny umożliwiałby zaliczenie do dokumentów wielu, różnych nośników informacji. Niewykluczone, że brak art.7 ustawy spowoduje dowolną interpretację przepisów i pozwoli uniknąć przekazywania do IPN tego rodzaju archiwów, a tym samym umożliwi ochronę esbeckoagenturalnych tajemnic. Przed trzema laty pewien znaczący polityk Platformy deklarował z trybuny sejmowej: „W proponowanym przez nas, projekcie nowelizacji ustawy w pierwszej kolejności mówimy o uchyleniu klauzul tajności wobec materiałów dotyczących osób bezpośrednio lub pośrednio wywierających wpływ na życie publiczne, w tym wszystkich funkcjonariuszy publicznych oraz osób podlegających lustracji. Uważamy, że wiedza dotycząca tych osób powinna być dostępna w każdej chwili, zaś w stosunku do osób podlegających lustracji niezwłocznie po złożeniu przez nie oświadczenia lustracyjnego. Dlatego [...] proponujemy, aby znacząco rozszerzyć grupę osób podlegających lustracji o kategorię osób mających istotny wpływ na życie społeczne. Jednocześnie proponujemy pełne otwarcie dla wszystkich zainteresowanych dostępem do materiałów zgromadzonych na temat tych osób w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. - poseł Grzegorz Schetyna- Sejm -5 kadencja, 12 posiedzenie, (09.03.2006) Proponowany obecnie przez Platformę projekt nowelizacji ustawy o IPN dowodzi, że ludzie tej partii są mistrzami w niszczeniu pamięci. Niestety - nie tylko własnej. Aleksander Ścios
10 września 2009 Z buta wystaje im socjalizm... Pan Janusz Korwin Mikke, kilka lat temu napisał:” Pomysł by 460 facetów, z których połowa nie odróżnia armaty od haubicy i moździerza od kuchni polowej, decydowało o podziale sum na wojsko- jest poroniony”.(!!!) No pewnie, że jest! To jest prawie cała prawda o demokracji. Amatorzy amatorszczyzny głosują. Większość amatorów decyduje. To samo jest na niższych szczeblach demokracji. Decydują układy partyjne, interesy prywatne,, wzajemne powiązania. No i głupota w nadmiarze. Właśnie pani prezydent Warszawy, pani Hanna Gonkiewicz - Waltz z Platformy Obywatelskiej wpadła na genialny pomysł. Postanowiła zagospodarować wszystkich tych, którzy pracują w Warszawie, ale są płatnikami podatków poza Warszawą. Pani prezydent ma pomysł, żeby zamiast w terenie, płacili podatki w Warszawie. Ma dla nich propozycję; tzw. Kartę Podatnika, której posiadanie daje jej posiadaczowi możliwość korzystania ze zniżek tramwajowych, preferencyjnego korzystania ze żłobków i przedszkoli. Jej posiadacze mogą również dostać tańszy bilet do kina, czy teatru. Być może jeszcze inne atrakcje będą przewidziane, żeby tylko delikwent płacił podatki w Warszawie. Chodzi o jakieś 700 milionów złotych, które mogłoby wpłynąć do kasy Ratusza i można byłoby sobie dodatkowo nimi porządzić. Gminy oczywiście powinny konkurować z innymi gminami, żeby dla podatnika był jakiś wybór w płaceniu podatków.. Ale pani Gronkiewicz -Waltz nie obniża wysokości płaconych podatków, lecz kosztem podatników warszawskich, próbuje skaptować podatników z terenu, którzy dodatkowo zasililiby kasę miasta. Bo jeśli ktoś dostanie zniżkę na tramwaj, czy teatr, przedszkole czy żłobek, do których to instytucji dopłaca miasto, to znaczy, że pozostali będą musieli dopłacić do ubytku, wynikłego z nadanych ulg. Jeśli strumień podatków, które dodatkowo wpłyną do budżetu miasta, pokryje ubytki, to Warszawa wyjdzie na zero. Władze stolicy liczą oczywiście na dodatkowe pieniądze… Pieniędzy ubędzie w terenie. Oczywiście naganianie podatników do Warszawy odbywa się też innymi sposobami. Jeśli biurokracja organizuje zawody ogólnopolskie na najlepszy urząd skarbowy, to oznacza, że urzędy skarbowe ścigają się w poborze podatków, co powoduje, że część podatników ucieka do Warszawy przed pazernymi fiskusami. Jednak w Warszawie łatwiej się ukryć przed kontrolami, niż w takich powiedzmy Kozienicach, gdzie mała ilość podatników powoduje, że urzędnicy skarbowi częściej zaglądają w sprawie pieniędzy. To znaczy, chodzi im oczywiście o prawidłowe prowadzenie ksiąg. A jeszcze jak się chcą wykazać, bo dostaną za to premie…(???) Bo urzędnicy skarbowi nie przychodzą kontrolować czy wszystko jest w porządku, tylko po to, żeby coś znaleźć, co mogłoby być powodem do ściągnięcia pieniędzy. Tak jak policjant stojący na drodze i pilnujący drogowego porządku.. On też jest za ładem i porządkiem, ale tak naprawdę chodzi o pieniądze z mandatów. W końcu cztery miliardy rocznie - to nie w kij dmuchał. Biurokracja ma, czym się porządzić. I nie zdarzyło się, że ktoś dostał resztę z łapówki. Bo budżet wiecznie głodny, a biurokracja pieniędzy potrzebuje, jak narkoman działki.. Bo „jak chłop pokochał ziemię, to na jej łonie robił wszystko”- ktoś napisał. Na najwyższych szczeblach demokracji też nie próżnują w poszukiwaniu pieniędzy. Siedem lat temu został utworzony Fundusz Rezerwy Demograficznej, gdzie uzbierało się 7,5 miliarda złotych. Był pomysł, żeby zabezpieczyć przyszłych emerytów. Ponieważ pieniędzy brakuje biurokracji na przeżycie „ kryzysu”, rząd pana premiera Donalda Tuska podjął decyzję, że” pożyczy” sobie te pieniądze, a potem je odda, jak sprawy się ułożą i „ kryzys” minie.. Pan minister Jacek Rostowski firmuje to przedsięwzięcie. A jak się sprawy nie ułożą, i „kryzys” tak szybko nie minie? To, co wtedy? I jak już pan nie będzie premierem, a powiedzmy prezydentem, panie premierze? I jak „kryzys” osiągnie drugie dno? Albo się bardzo przedłuży, a Funduszu Rezerwy Demograficznej już nie będzie, bo został wchłonięty przez „ kryzys” przy pierwszym dnie? To, co wtedy? Czy ktoś widział kiedyś „ drugie dno recesji”?? Można oczywiście powrócić do pomysłu dotyczącego wzięcia pieniędzy z Narodowego Banku Polskiego, z rezerwy rewaluacyjnej, bo pieniędzy w Narodowym Banku Polskim jest dość. Jak będzie brakowało, to oczywiście zawsze można złożyć zlecenie na Miedzianej? Niech dodrukują! Pan Andrzej Lepper był prekursorem tego pomysłu, ale jakość niezbyt chętnie się o tym przypomina. W końcu dodruk, to tylko wartość farby i papieru… Ale o obniżeniu naprawdę kosztów funkcjonowania państwa, ani mru, mru.. A przecież jest, z czego odchudzać państwo! Ale biurokracji krzywda się stać nie może… To swoi, bo podatnicy to obcy.. Oni na nią pracować w pocie czoła muszą i już.. Taki ich los! Chcieli być podatnikami, niech mają! Zresztą to oni głównie psują powietrze. Na razie tylko w Krakowie, bo tam właśnie rusza nowy program biurokratyczny pod nazwą Program Ochrony Powietrza., który będzie kosztował niedrogo, bo wiadomo „ kryzys”, może recesja, na pewno przyhamowanie rozwoju. Będzie kosztował, według wstępnych obliczeń poczynionych przez biurokrację będącą sędzią we własnej sprawie, około- 700 milionów złotych(???) Kraków liczy około 700 tysięcy mieszkańców, to może, dlatego program będzie kosztował 700 milionów złotych. W Krakowie są poprzekraczane wszelkiego rodzaju normy, które biurokracja ustanowiła, żeby móc głośno krzyczeć, że jest nie w porządku, nie da się żyć i, że trzeba powietrze dostosować do norm. A ludzie nadal żyją, mimo, że normy są poprzekraczane. To tak jakby ustanowić nory wzrostu, i każdego, kto tę normę przekroczył nie wpuszczać np. do Sukiennic.
„Jej córeczka Ola uśmiechnęła się pod wąsem”- można byłoby powiedzieć. Będą likwidować piece węglowe, sterować autobusami wjeżdżającymi do miasta, będą reglamentować ilość samochodów osobowych.. A może po prostu zburzyć Kraków i na to miejsce posadzić las.? Będzie powietrze czystsze, trwa zielona i woda niezabrudzona. Ludzie na razie do miasta będą wpuszczani, nie będzie przepustek, w tym zakresie projekt Programu Ochrony Powietrza nie przewiduje regulacji. Dobre na razie i to. Ciekawe, na co pójdzie te 700 milionów złotych? I jak biurokracja oczyści to powietrze krakowskie, bo najprędzej należałoby oczyścić atmosferę krakowską od stęchlizny biurokracji, która psuje to powietrze. Biurokracja chce zastąpić myślenie, zmyślaniem. W końcu z tego zmyślania żyje, no i z pieniędzy, które do tego zmyślania są potrzebne.. I to, jakie pieniądze!. Żeby tylko nie zakończyło się tak jak w 56 w Poznaniu. Przypominam, że tak się skończył zakończony przez komunistów plan sześcioletni- masakrą. Niemoralnym jest, żeby jakikolwiek autorytet środowiskowy budować na tym co myśli biurokracja.. Ona myśli pod siebie i dla siebie, kosztem mieszkańców. No i chce pieniędzy….. mieszkańców. No i co na to, Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej, w której pracuje były poseł sprawiedliwości społecznej, a obecnie jej urzędnik, towarzysz Piotr Ikonowicz., z Polskiej Partii Socjalistycznej, Frakcji Rewolucyjnej Społecznie? Przyznam się państwu, że nie wiem, kto powołał Kancelarię Sprawiedliwości Społecznej i kiedy?… Przegapiłem- przepraszam.! Powołania tak ważnej instytucji nie zauważyć… Jeszcze raz przepraszam! Natomiast jego żona, pani Zuzanna Dąbrowska, gości w niedzielny poranek w programie Anty-salon- Rafała Ziemkiewicza.. Ładny mi Anty-salon.! To towarzystwo wzajemnej adoracji., ale w innym salonie.. Złej krwi trzeba czasami upuścić, to nic złego.. A socjalizm, niczym słoma z buta- wystaje. Bo miarą socjalizmu między innym, jest poziom redystrybucji dochodu. A on jest coraz większy! I większy jest socjalizm. WJR
Lepper ostatnią deską ratunku Były wicepremier Andrzej Lepper starał się nie zawieść Platformy Obywatelskiej i zeznając przed sejmową komisją śledczą próbującą zznaleźć, choćjedną "zbrodnię" popełnioną przez rząd Prawa i Sprawiedliwości, zaapelował o wezwanie przed komisję Jarosława Kaczyńskiego. Nazwał przy tym byłego premiera bezczelnym politycznym oszustem. Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu zarzucił natomiast, że oszukał rolników. Jarosława Kaczyńskiego wraz ze Zbigniewem Ziobrą i szefem Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariuszem Kamińskim postawił w szeregu autorów największej afery III RP. Platformie Obywatelskiej badającej w sejmowej komisji śledczej rzekome naciski na służby specjalne przez polityków rządu Prawa i Sprawiedliwości jak po grudzie idzie wykazanie, że za rządów ich poprzedników nastąpiły jakiekolwiek nielegalne naciski na służby. Dlatego każdy świadek, który może w sprawie zrobić jakieś wielkie zamieszanie, musi być witany z otwartymi ramionami. Tak też przyjęto Andrzeja Leppera, który przed komisją zeznawał już w listopadzie zeszłego roku. Z tamtych zeznań zapamiętaliśmy, że byłego wicepremiera śledzić miał jakiś bezzałogowy samolot. Wczoraj jednak, odpowiadając na pytania posła PiS Arkadiusza Mularczyka, przewodniczący Samoobrony nie potwierdził, iż na własne oczy widział śledzący go aeroplan. - Przed komisję zaprosili mnie ci, którzy twierdzili, że ta komisja nic nie udowodniła, że nie było nacisków na organa ścigania - tłumaczył Andrzej Lepper swoje ponowne pojawienie się przed obliczem komisji śledczej, wskazując, że chodzi np. o posłów PiS Arkadiusza Mularczyka i Jacka Kurskiego. Były koalicjant Prawa i Sprawiedliwości starał się, jak tylko potrafił, aby odwdzięczyć się politykom Platformy za możliwość dania szansy ponownego występu w telewizji i dopieczenia tym, którzy wieszczyli przewodniczącemu Samoobrony, m.in. wymachując "gwoździem" z tajnym nagraniem rozmowy z Andrzejem Lepperem, rychłe spoczęcie w politycznej trumnie. Andrzej Lepper opowiadał o okolicznościach związanych z aferą gruntową w ministerstwie rolnictwa, po której stracił stanowisko w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Wspomniał również o polityce rolnej, pytając prezydenta Lecha Kaczyńskiego, co zrobił dla poprawy sytuacji na rynku płodów rolnych. Choć ta ostatnia sprawa z szukaniem zbrodni poprzedniego rządu wiele wspólnego raczej nie ma, a prezydent ministrem rolnictwa nie jest, Andrzej Lepper tłumaczył, że w ramach swobodnej wypowiedzi przed komisją śledczą może powiedzieć, co uzna za stosowne. Szef Samoobrony oskarżył o spisek również największych politycznych wrogów Platformy Obywatelskiej. W ocenie Andrzeja Leppera, afera gruntowa została przygotowana, aby jego samego zniszczyć, zrobić z niego łapówkarza i kryminalistę, a w konsekwencji odsunąć od przewodzenia Samoobronie i pozwolić, by Prawo i Sprawiedliwość mogło przejąć posłów Samoobrony. Zdaniem Leppera, miała to być zemsta za tzw. taśmy Beger. W ocenie byłego wicepremiera, Centralne Biuro Antykorupcyjne w kwestii afery gruntowej działało nielegalnie. I to, mimo że Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia uznał w sierpniu działania CBA zastosowane w tej operacji za legalne. - Zachodzi podejrzenie, że CBA złamało prawo, podżegało do przestępstwa, szantażowało, zastraszało - mówił Andrzej Lepper, twierdząc, że np. sporządzano fałszywe dokumenty i posługiwano się nimi niezgodnie z prawem. - Na podstawie, jakich przepisów CBA to robiło? - pytał Andrzej Lepper. Argumentował, że ówczesny premier Jarosław Kaczyński nie zdążył na czas wydać odpowiedniego zarządzenia w sprawie posługiwania się takimi dokumentami. Według Leppera, Kaczyński powinien wyjaśnić to przed komisją śledczą. - Mam podstawy, żeby stwierdzić, że prowokacja w sprawie afery gruntowej odbyła się za jego wiedzą i po jego akceptacji - powiedział Andrzej Lepper. Jarosława Kaczyńskiego nazwał natomiast bezczelnym, politycznym oszustem za to, iż prezes PiS mówił o ciężkich zarzutach wobec niego. Według przewodniczącego Samoobrony, komisja powinna przesłuchać również Adama Lipińskiego, sekretarza stanu w kancelarii premiera Kaczyńskiego, ówczesnego wicepremiera, lidera Ligi Polskich Rodzin Romana Giertycha, posła Samoobrony Janusza Maksymiuka oraz Piotra Rybę związanego z Samoobroną i skazanego w połowie sierpnia na 2,5 roku więzienia w związku z udziałem w aferze gruntowej - za korupcję i powoływanie się na wpływy w kierowanym przez Leppera resorcie rolnictwa. W sprawie afery gruntowej oprócz Ryby na karę grzywny sąd skazał również Andrzeja Kryszyńskiego. W ocenie sądu, wraz z Rybą za pomoc w odrolnieniu gruntów żądali 2,7 miliona złotych.
Artur Kowalski
Źle zaadresowane słowa Zorganizowana w Belwederze przez prezydenta (4 września br.) konferencja "Rocznice w polskiej polityce pamięci" zgromadziła historyków, socjologów, dziennikarzy, publicystów. Wprowadzenie do dyskusji przypadło prof. Zdzisławowi Krasnodębskiemu z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i prof. Tomaszowi Szarocie z PAN. Zarówno słowo wstępne szefa Kancelarii Prezydenta Władysława Stasiaka, jak i inne wystąpienia nawiązywały siłą rzeczy do bieżących historycznych uroczystości związanych z 70. rocznicą wybuchu II wojny światowej, w tym szczególnie do listu Putina do Polaków, opublikowanego w ostatnim dniu sierpnia przez "Gazetę Wyborczą". Nikła obecność mediów na tym spotkaniu oddaje w pewien sposób stopień społecznego zapotrzebowania na dyskusję o naszej polityce historycznej, ale także, a może przede wszystkim, preferencje dysponentów i twórców mediów. Trudno było oczekiwać tłumu kamer i mikrofonów, skoro na konferencji nic "medialnego" nie mogło się wydarzyć. Tymczasem dyskutowano o sprawach o kapitalnym znaczeniu dla przyszłości Polski, naszego państwa i obywateli. Mówi się powszechnie, że jesteśmy jednym z większych państw europejskich o bogatej historii i tradycji. Państwem narodowym, które od połowy XX wieku stanowi zwarty, jednorodny etnicznie i wyznaniowo organizm. To doskonałe atuty świadczące o naszej stabilności, przewidywalności i atrakcyjności, także ekonomicznej. Wśród dyskutantów belwederskich panował zgodny pogląd, że określenie "polityka pamięci" wyzwala skojarzenia bardziej adekwatne do oczekiwanych, a równocześnie mniej dyskusyjne czy wręcz kontrowersyjne niż powszechnie używane sformułowanie "polityka historyczna". Rzeczywiście tak jest. Ale skoro polityka historyczna, jeden z elementów praktyki politycznej państwa, ma dziś coraz większe znaczenie, to może rodzić się wątpliwość, do jakiego stopnia zaangażowane ma być tu państwo, jego reprezentanci i oficjalne instytucje, a jaki wpływ na tę politykę mogą mieć wolni obywatele. Czy przystając na polską "politykę pamięci", nadal nie będziemy w dyskomforcie względem tych podmiotów, które pamięć historyczną traktują jako obowiązującą wykładnię państwowej "polityki historycznej"? Rozważmy kilka kwestii z Listu Władimira Putina do Polaków. "XX wiek zostawił głębokie, niegojące się rany: rewolucje, zamachy, dwie wojny światowe, okupację nazistowską większej części Europy i tragedię Holocaustu, rozłam kontynentu według zasad ideologicznych. Ale w pamięci Europejczyków pozostał też i zwycięski maj 1945 roku, Akt Końcowy z Helsinek, upadek muru berlińskiego, olbrzymie przemiany demokratyczne w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej na przełomie lat 90. Wszystko to jest naszą wspólną historią" - pisze Putin. Czy można ten opis XX wieku zakwalifikować jako wizję wspólnej historii, wspólnej pamięci o historycznych faktach, skoro pominął Putin komunizm, źródło zła nie mniejsze dla Europy i świata niż nazizm. Podział kontynentu, o którym wspomina rosyjski premier, nie ograniczał się do różnych "zasad ideologicznych". Wiek XX to wiek bez żadnych zasad, w którym dwie główne ideologie miały wyłącznie zbrodniczy charakter. To one stworzyły nazizm i komunizm, a ich twórcami i symbolami po dziś dzień są Hitler i Stalin, dwaj jeźdźcy Apokalipsy. Czy maj 1945 roku był zwycięski dla Polski? Na pewno nie, bo nadal nie mogliśmy być wolni. Maj 1945 roku był zwycięski dla Związku Radzieckiego, bo pokonał on wroga i opanował pół Europy, w tym Polskę, na ponad 40 lat. A jakie było to zwycięstwo? Okupione śmiercią ponad 27 milionów obywateli radzieckich, ilością prawie trzykrotnie większą od przegranych Niemców. Putin świadomie nie odróżnia Europy Środkowej od Europy Wschodniej. Zmiany demokratyczne w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej na przełomie lat 90., o jakich pisze, zaczęły się w Europie Środkowej, w krajach opanowanych przez Związek Radziecki, w tym w Polsce, i to one miały swój znaczący wpływ na zmiany w tym kraju, gdyż były skierowane przeciwko sowieckiej dominacji w Europie Środkowej. Co charakterystyczne, w liście nie ma ani słowa o Stanach Zjednoczonych, dlatego to tylko w naszej - dodajmy - pozytywnej pamięci historycznej pozostanie to, co zrobił dla wolnego świata i Polski Ronald Reagan? W liście do Polaków nie padło oczywiście słowo "Solidarność", które dla nas nigdy nie zawężało się jedynie do nazwy związku zawodowego. Jest za to mowa o upadku muru berlińskiego, który, jak wiemy, nastąpił po zmaganiach "Solidarności", będąc końcowym akcentem przemian w radzieckim bloku wschodnim. Zacytowane ledwie trzy zdania z listu Putina do Polaków to ilustracja rosyjskiej polityki historycznej. Kiedy my doceniamy trafność sformułowania "polityka pamięci", określenia, dzięki któremu można łagodzić kategoryczność w podmiotowym, państwowym postrzeganiu historii, Putin zaprzęga historię do dźwigania rosyjskiej polityki, której prowadzeniem zajmuje się państwo, przy pełnej, milczącej akceptacji swoich obywateli. Równocześnie rosyjski premier przestrzega nas, że "spekulowanie na pamięci oraz próby preparowania historii, wyszukiwanie w niej powodów do wzajemnych roszczeń jest nadzwyczaj szkodliwe i nieodpowiedzialne". Tak, to prawdziwe słowa, tylko źle zaadresowane. Wojciech Leszczyński
Grad nie spadł Nie rozumiem JE Donalda Tuska. JE Aleksander Grad wykazał się oficjalnie SKRAJNĄ niekompetencją (a nieoficjalnie: zapewne grał ze służbami specjalnymi, by okraść Skarb Państwa). Oficjalnie nie wiedział nawet, kto ma kupić stocznie, a ZAPEWNIAŁ, że "nabywca jest wiarygodny". To całkowicie kompromituje Jego - a jeśli nie udzielono Mu dymisji - również p. Premiera. Natomiast prezesowi ZUS nie tylko niczego nie udowodniono, ale nawet formalnie nie postawiono zarzutów. Te, o których słyszymy, są niezbyt poważne. I oto p. Premier, zamiast ze spokojem poczekać, aż w sprawie wypowiedzą się organa Władzy Sądowniczej - usuwa Go ze stanowiska. A jeśli będzie tak, jak z aresztowaniem p. Andrzeja Modrzejewskiego, b. prezesa ORLEN-u? Ja bym najchętniej zamknął cały ZUS - jako aparat wykonawczy organizacji przestępczej - tu jednak podejrzewam aferę polityczno-gospodarczą. Ja bym sprawdził, jakie duże zamówienie miał w nadchodzącym czasie złożyć ZUS... A politycy niech siedzą cicho!To jest sprawa dla organ~ów Władzy sądowniczej! Przepraszam, że tak krótko i na nieco ograny temat - ale polscy seniorzy walczą właśnie w finale, prowadz~ą - a ja to w tej chwili na żywo komentuję.... Więc proszę mi wybaczyć! JKM
Czy p.prof.Jan Miodek był „informatorem” SB? Stary dowcip lustracyjny głosił: „Idzie Kubuś Puchatek przez Zaczarowany Las i mruczy do siebie: „Że Kłapouchy kapował - to rozumiem: osioł; że Prosiaczek - to jasne: zwykła świnia; że Sowa donosiła - to podejrzewałem: przemondżała intelektualistka... Ale żeby miodek?...” Piszę to, bo Sąd Najwyższy uznał właśnie, że znany reżyser, p. Grzegorz Braun, ma przeprosić p.prof.Jana Miodka za nazwanie Go „informatorem” SB. P.Braunowi nie szło przy tym o to, że p.Miodek był informatorem SB; szło Mu o to, że p.Profesor wystąpił w roli Autorytetu, pryncypialnie potępiającego lustrację - nie wspominając przy tym, że jest tą sprawą osobiście zainteresowany. Gdy p.Miodek zaczął od stwierdzenia, że „Sam zrobiłem głupstwo, podpisałem zgodę, że będę Tajnym Współpracownikiem, - ale starannie nie informowałem o niczym istotnym, a w końcu odmówiłem dalszej współpracy, - na co dowodem jest, że po rozmowie z SB odmówiono mi paszportu” - a potem zaczął potępiać lustrację - to wszystko byłoby w porządku. Tymczasem p.Profesor lustrację potępił... a po jakimś czasie okazało się, że sam był TW. I o to zatajenie p.Braunowi chodziło.
Sądy wykazały tu - moim zdaniem - sporą stronniczość. Bo formalnie rzecz biorąc p.Miodek był TW, - choć Sąd Najwyższy już chyba 15 lat temu orzekł, że "Nie ten jest kucharzem, kto został przyjęty na etat kucharza, - lecz ten, który na tym etacie ugotował, choć jedno jajko...” Można by się też czepiać, że p.Braun nazwał Go nie „TW”, lecz „informatorem”... gdyby nie to, że p.Miodek na rozprawie dobrowolnie zeznał, że parę razy przekazywał oficerom SB informacje!!! Ja nie zajmuję się obroną p. Miodka, - ale, jeśli te fakty są prawdziwe, to patrzę nań z sympatią: popełnił głupstwo, starał się to zminimalizować - a w końcu się wyplątał. Rozumiem też, że nie chciał chodzić z piętnem „kapusia” - więc zwrócił się do sądu. Jednak jako sędzia zwróciłbym publicznie uwagę na te okoliczności - wszelako sprawę przeciwko p.Braunowi bym oddalił, bo powiedział On po prostu prawdę. „Sądy nakazały mu przeprosiny profesora w Radiu Wrocław, ogólnopolskiej i dolnośląskiej "Gazecie Wyborczej" oraz w "Dzienniku", "Fakcie", "Polsce", TVP, TVN i Polsacie, które o sprawie informowały”. Na szczęście SN rozsądnie ograniczył to do PR Wrocław (gdzie te słowa padły) i - nie wiadomo, dlaczego - „Gazety Wyborczej”. P.Braun oświadczył, że sam dobrowolnie takich ogłoszeń nie zamieści, bo by to była nieprawda. I doskonale Go rozumiem. Jednak w sprawie jest jeszcze drugie dno. Napisałem: „jeśli te fakty są prawdziwe” - nie bez kozery. Otóż akta p.prof.Miodka w większości zniknęły. Pracownik SB pokwitował ich odbiór w grudniu 1989 roku (!!) - i tej koperty i jej zawartości nie ma. To zrozumiałe: oficerowie prowadzący TW poczuwali się do swoistej lojalności w stosunku do TW, którym przecież obiecywali dochowanie sekretu. Wniosek p.Brauna o wszczęcie dochodzenia przeciwko temu - znanemu z imienia i nazwiska - SB-kowi Prokuratura umorzyła (przedawnienie)... ale to powoduje, że w prawdziwość wyjaśnień p.Profesora można powątpiewać. Na zakończenie: wiele osób mówi: a po co się babrać w te sprawy sprzed lat? W sprawie p.prof.Miodka - zapewne, i gdyby w mateczniku siedział, a nie ryczał przeciwko lustracji, to nikt by tego na jaw nie wyciągał. Natomiast bardzo wielkich nieraz afer gospodarczych nie można zrozumieć, jeśli się nie wie, o takich właśnie bezpieczniackich powiązaniach... Być może powinna o tym wiedzieć tylko prokuratura? Być może by to wystarczyło. Ja, gdybym wiedział, czym to się skończy, nie zgłosiłbym w 1991 roku Uchwały Lustracyjnej. Trzeba jednak być konsekwentnym: skoro otworzyłem puszkę Pandory, to nie można dopuścić, by połowa paskudztw latała swobodnie, a połowa była utajniona... Bo dopiero to robi straszną atmosferę! JKM
Niesiołowski sam sobie winien I zaczęła się awantura o Katyń. Wicemarszałek Sejmu w moim przekonaniu palnął, że mord z 1940 roku nie był zbrodnią ludobójstwa w odpowiedzi na uchwałę, upamiętniającą agresję radziecką z 17 IX 1939r., przygotowaną przez PiS. Stefan Niesiołowski podjął się niejako mediacji na linii Rosja - PiS, bowiem tamtejsze gazety są niezwykle poruszone na tą okoliczność. Zamiast spokojnej debaty rozpoczęła się burza. "To była zbrodnia wojenna. Ludobójstwo to jest zagłada narodu. W historii do tej pory były dwa ludobójstwa: Holokaust i wielki głód na Ukraine. Mord w Katyniu to było coś zupełnie innego" Tym oświadczeniem, Niesiołowski strzelił sobie kilkakrotnie w stopę. Po pierwsze - nie dobrze jest, kiedy polityk z czołówki i piastujący ważne stanowisko w państwie podważa badania historyków z IPN, którzy od 2004r. prowadzą w sprawie Katynia śledztwo. Poza tym - mówiąc o tej zbrodni jako tylko "wojennej" czy "kryminalnej", wicemarszałek staje po stronie wersji rosyjskiej, traktującej mord jako zbrodnie "kryminalną". W takim razie przeczy woli mediacji teoria, że głód na Ukrainie w latach 1932-1933 jest ludobójstwem. Dlaczego? Rosja do dzisiaj nie potrafi się również z tego faktu rozliczyć: "Nie ma historycznego dowodu, że głód został wywołany według kryteriów etnicznych. Jego ofiarami padły milionów obywateli Związku Radzieckiego, reprezentujących różne narody i narodowości zamieszkujące głównie rolnicze obszary kraju. Ta tragedia nie ma - i nie może mieć - jakichkolwiek międzynarodowo uznanych cech ludobójstwa i nie powinna być wykorzystywana jako narzędzie we współczesnych dywagacjach politycznych." To rezolucja Dumy Federacji Rosyjskiej z 2 IV 2008 roku. Stefan Niesiołowski wykazuje niezwykłą naiwność wręcz, broniąc niesłusznej sprawy. Z takimi publicznymi wypowiedziami powinien się hamować, bo nie jest jakimś tam podrzędnym posłem, a wicemarszałkiem Sejmu. A na logikę - czym jest zbrodnia, dokonana strzałem w tył głowy, na polskich (i nie tylko) jeńcach, "pochowanych" później w masowych grobach? Ludwik Dorn i Michał Ujazdowski już zapowiedzieli, że w sprawie nie odpuszczą i albo Niesiołowski sam ustąpi ze stanowiska albo złożą wniosek o jego odwołanie. Moim zdaniem - niepotrzebnie teraz, bowiem polityk PO już dawno powinien przestać być ważną personą polskiego Sejmu. Pomysł Dorna i Ujazdowskiego tylko podwyższa temperaturę sporu, chociaż - Niesiołowski sam sobie na to zasłużył. I z mediacji wyszły nici. PS. Jeszcze bardziej klasyczna jest odpowiedź posła PO na zapowiedzi Dorna i Ujazdowskiego: "Ludwik Dorn i Kazimierz Ujazdowski w obrzydliwy sposób, niegodny przyzwoitych ludzi chcą zaistnieć w polityce. To jest próba nieudana, ci panowie mogą mówić, co chcą, ale oni politycznie nie istnieją. To żałosna próba ludzi, którzy wypadli z polityki". Tym samym, Niesiołowski sam podwójnie nakręca atmosferę sporu. gw1990
Niesiołowski neguje, że Katyń to ludobójstwo Opozycja domaga się dymisji wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, który publicznie zaprzeczył, że mordy dokonane przez Sowietów w Katyniu, Miednoje i Charkowie były ludobójstwem. Tym samym jeden z najważniejszych przedstawicieli władzy ustawodawczej w Polsce podsuwa propagandowe argumenty stronie rosyjskiej, która również nie chce uznać tej zbrodni w takich kategoriach. Niesiołowski podważył ponadto działania Instytutu Pamięci Narodowej, który w sprawie uznania mordu w Katyniu za ludobójstwo prowadzi już od kilku lat śledztwo. Sprawa dotyczy opublikowanego wczoraj wywiadu udzielonego przez Stefana Niesiołowskiego, wicemarszałka Sejmu. Został on przeprowadzony po niepowodzeniu rozmów posłów Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, którzy uzgadniali treść wspólnej uchwały potępiającej sowiecką agresję z 17 września 1939 roku. Odnosząc się do wersji tego aktu legislacyjnego przedstawionej przez opozycję, gdzie wprost mówi się właśnie o ludobójstwie, wicemarszałek stwierdził na łamach "Dziennika", że nie wyraził na taki zapis zgody, "bo to jest nieprawda". "To była zbrodnia wojenna. Ludobójstwo to jest zagłada narodu. W historii do tej pory były dwa ludobójstwa: Holokaust i wielki głód na Ukrainie. Mord w Katyniu to było coś zupełnie innego" - oświadczył Niesiołowski, z wykształcenia entomolog. Prawnicy nie mają wątpliwości, że wicemarszałek popełnił błąd. - Mam zupełnie odmienną tego ocenę i jest ona oparta na prawie - mówi mecenas Roman Nowosielski, reprezentujący Rodziny Katyńskie przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Wskazuje na art. 118 kodeksu karnego, gdzie określa się między innymi, że ludobójstwo ma na celu wyniszczenie całości albo części grupy narodowej. - A tutaj wyniszczano grupy narodowe polskie: ziemiaństwo, oficerów, fabrykantów, inteligencję, szefów najróżniejszych partii politycznych, wszystkich tych, którzy mogliby potencjalnie stawić opór. Nie można patrzeć na Katyń w ten sposób, że zginęło tam "tylko" dwadzieścia kilka tysięcy naszych ludzi. Spójrzmy na to w perspektywie zamiaru - to był jeden z elementów układanki. Sowieci niszczyli całe grupy narodowe, te, które były potencjalnie zdolne do stawienia oporu - podkreśla Nowosielski. W jego przekonaniu, nie można mówić o Katyniu wyłącznie w kategoriach zbrodni wojennej. - Ponieważ tu mamy świadomy zamiar eksterminacji - tłumaczy mecenas. Zszokowane wypowiedzią Niesiołowskiego są rodziny zamordowanych w Katyniu. - Według wicemarszałka, to nie było ludobójstwo, a według nas, było - mówi pani Witomiła Wołk-Jezierska, której Sowieci zabili ojca i sześciu kuzynów, pozostałą zaś część rodziny deportowali. Ubolewa nad tym, że wicemarszałek ma taki pogląd na tę sprawę. Niewiele do powiedzenia w tej sprawie miał natomiast wczoraj sam Niesiołowski. - Nie chcę rozmawiać z "Naszym Dziennikiem" - uciął wicemarszałek. Zbulwersowani postawą Stefana Niesiołowskiego w obliczu zbliżającej się 70. rocznicy agresji sowieckiej na Polskę są również parlamentarzyści opozycji. Według dr. Zbigniewa Girzyńskiego, posła PiS i historyka, wicemarszałek podważył oficjalną, od lat realizowaną, politykę państwa polskiego. - Ponieważ pan Niesiołowski najwyraźniej nie wie, to pragnę mu przypomnieć, że Polska od lat w oficjalnych dokumentach domaga się od Federacji Rosyjskiej uznania Katynia za ludobójstwo - wyjaśnia Girzyński. Przypomina, że postanowienie o wszczęciu śledztwa przez Instytut Pamięci Narodowej w sprawie uznania mordu w Katyniu za ludobójstwo zostało podjęte 30 listopada 2004 r., w czasie, kiedy prezesem IPN był prof. Leon Kieres, obecny senator PO. Posłowie Klubu Parlamentarnego Polska XXI na wczorajszej konferencji prasowej wezwali wicemarszałka, by podał się do dymisji. - Marszałek Niesiołowski dopuścił się aktu negacjonizmu w stosunku do zbrodni katyńskiej - powiedział Ludwik Dorn. - Zamknięciem tej sprawy jest jedno: dymisja - zasugerował. Zapowiedział jednocześnie, że jeśli wicemarszałek sam nie zdecyduje się na rezygnację ze stanowiska, to posłowie koła Polski XXI złożą wniosek o jego odwołanie. Na skandaliczną wypowiedź wicemarszałka Sejmu na temat zbrodni katyńskiej zdecydowanie zareagował prezes PiS Jarosław Kaczyński. Wykazywał mianowicie, że Niesiołowski haniebnie się skompromitował - "przekroczył wszystkie granice nielojalności narodowej, co jest w najwyższym stopniu bulwersujące i niemożliwe do przyjęcia". Na konferencji prasowej Kaczyński wyraził opinię, że premier Federacji Rosyjskiej Władimir Putin buduje w Polsce cenzurę. - To, co pan Niesiołowski reprezentuje, to moskiewska cenzura. Polska ogłasza się państwem zależnym - mówił. Szef PiS wytknął też Stefanowi Niesiołowskiemu, że w 2007 r. sam przygotował uchwałę Senatu dotyczącą sowieckiej napaści na Polskę, w której podkreślono, że wraz z nią "rozpoczęła się sowiecka okupacja połowy Polski i ludobójstwo wobec obywateli polskich, którego najbardziej tragiczną częścią był Katyń, jako symbol mordu wobec wziętych do niewoli polskich oficerów (...)". Argumentując, że nie wolno przyzwalać na "moskiewską cenzurę w Polsce", Klub Parlamentarny PiS domaga się odwołania Niesiołowskiego z funkcji wicemarszałka Sejmu i zapowiada, że poprze wniosek w tej sprawie. Szef PiS tłumaczył, że jego ugrupowanie nie zgodzi się na kompromis co do uchwały potępiającej sowiecką agresję 17 września 1939 r., ponieważ SLD, PO i PSL nie chciały zgodzić się na słowo "ludobójstwo" w passusie o mordzie na polskich oficerach w Katyniu. Prawo i Sprawiedliwość domaga się też jasnego stwierdzenia, że współodpowiedzialność za wybuch II wojny światowej ponoszą tak Niemcy, jak i Rosja sowiecka, a także wystosowania apelu do polskich władz, żeby reagowały na wszelkie próby fałszowania historii. Inni parlamentarzyści dystansują się od wypowiedzi Niesiołowskiego. - Zbrodnia katyńska była ludobójstwem. Stwierdził to w czasie procesu norymberskiego Jurija Pokrowski, prokurator radziecki, który oskarżył właśnie o tego typu zbrodnię Niemców. Po czym zmienił zdanie, w sytuacji kiedy wykazano, że była to zbrodnia sowiecka - uważa Leon Kieres, senator PO. W jego opinii, wicemarszałek, wypowiadając się o Katyniu, przedstawił "swój punkt widzenia". Również Franciszek Jerzy Stefaniuk, poseł PSL, nie zgadza się z wicemarszałkiem. - Myślę, że każdy mord był w pewnym sensie ludobójstwem. Nie chcemy dyskutować na ten temat, ponieważ ludobójstwo w czasie II wojny światowej było na każdym kroku: Katyń to było ludobójstwo i bestialskie mordy na Wołyniu również. Jest to w tej chwili kwestia stosunków między państwami i na tym zatrzymuje się próg pojęciowy - stwierdza Jerzy Stefaniuk. Jacek Dytkowski
Polityka ahistoryczna posła Stefana Niesiołowskiego Stefan Niesiołowski nie przypuszcza, nie sugeruje, nie rozważa. Wczoraj, jak zawsze z pewnością siebie, obwieścił narodowi dwie prawdy. Jedną bardzo dyskusyjną. Drugą już całkowicie bzdurną. Otóż, jak się okazało, zbrodnia katyńska nie była ludobójstwem. Choć polscy i rosyjscy historycy i prokuratorzy od lat się o to spierają, to marszałek już wie. Powiedział także o tym, że w historii w ogóle były dwa ludobójstwa: Holokaust i wielki głód na Ukrainie. Pozostałe przypadki demiurg Niesiołowski łaskawie dla sprawców wyeliminował z dziejów świata. Pierwsza sprawa jest bardziej dyskusyjna, ale - słusznie zresztą - ona wzbudziła większe oburzenie po wczorajszym wywiadzie Niesiołowskiego dla "Dziennika". Marszałek "rozstrzygając" w sprawie Katynia przyznał rację rosyjskiej historiografii, która próbuje zrównać mord na polskich oficerach z innymi zbrodniami wojennymi, które w trakcie dużych wojen zdarzały się z reguły każdej ze stron. Spory o ludobójstwo są dość trudne, bo jego definicja zakłada intencję sprawcy, a więc: czy mordował po to, by wyniszczyć daną grupę etniczną, czy też z innych przyczyn. Ale jak wygląda ludobójstwo według najważniejszego aktu prawnego w tej sprawie, czyli konwencji ONZ z 1948 r.? Ano dowiadujemy się z niej, że ludobójstwo to nie tylko próba wymordowania całego narodu, ale także jego części. A do polskich oficerów strzelano, dlatego, że byli polskimi oficerami. Podobna rzeź nie dotknęła w całości funkcjonariuszy z zajętych przez ZSRR w czerwcu 1940 r. krajów bałtyckich. Sowieci nie mordowali również masowo oficerów armii fińskiej w trakcie wojny z tym krajem - wszystko wskazuje na to, że mord na Polakach był spowodowany ich narodowością, a nie tylko przynależnością do "burżuazyjnych armii". Ważny jest też kontekst mordu. Artykuł drugi konwencji ONZ, mówi, że w ludobójstwie chodzi nie tylko o mordowanie, ale także "rozmyślne stworzenie dla członków grupy warunków życia, obliczonych na spowodowanie ich całkowitego lub częściowego zniszczenia fizycznego". A czym innym były masowe wywózki na wschód, niszczenie inteligencji, życia religijnego, ogromne rekwizycje, i w końcu sowietyzacja przejawiająca się także rusyfikacją? No i ostatnia sprawa, na którą zresztą najczęściej powołują się dziś Polacy. W trakcie procesu norymberskiego strona sowiecka sama uznawała zbrodnię katyńską za ludobójstwo, przypisując ją Niemcom. Oczywiście, wbrew niedawnym twierdzeniom Lecha Kaczyńskiego, mord na naszych oficerach, nawet jeśli był ludobójstwem, to nieporównywalnym gatunkowo z Holokaustem. Sowieci nie chcieli wymordować wszystkich Polaków. Ale istnieją przesłanki, by sądzić, że na terenach przez siebie zajętych we wrześniu 1939 r. chcieli wymordować część (administrację, wojsko, kler, inteligencję) po to, by resztę całkowicie wynarodowić. Twierdzenie wicemarszałka, ostatecznie autora książek i publikacji historycznych, że w historii były tylko dwa ludobójstwa jest już zaskakujące zupełnie. W tym samym czasie, kiedy strzelano do polskich oficerów w Katyniu, w niemieckiej strefie okupacyjnej dochodziło do ludobójstwa, jak się patrzy. Hitlerowska akcja AB mająca na celu także wybicie elit była półśrodkiem dla idealnego rozwiązania, o którym marzyli Hitler i jego namiestnik na terenach niewłączonych do Rzeszy - Hans Frank. Ten ostatni wielokrotnie wyrażał ubolewanie, że nie ma środków technicznych i możliwości, by całkowicie rozwiązać problem Polaków i "przerobić ich na mięso mielone". A więc postąpić z Polakami jak z Żydami. Z właśnie wydanej, świetnej biografii Franka, autorstwa niemieckiego kryminologa Otto Schenka wynika dość jasno: byliśmy następni w kolejce. Frank po prostu nie miał środków, by wymordować na terenach Generalnego Gubernatorstwa kilkanaście milionów osób, a żołnierzy w obozach jenieckich nie można było pozabijać, bo w przyszłości Zachód mógłby robić to samo z jeńcami niemieckimi. Ale trzeba przyznać, że Gubernator robił, co się dało - oprócz mordów była to likwidacja edukacji, świadoma próba doprowadzenia do deformacji przyszłych pokoleń Polaków przez celową politykę ograniczania dostępu do żywności, w końcu wynaradawianie i odbieranie dzieci. Wszystkie punkty z artykułu drugiego konwencji ONZ wypełnione. Marszałka to jednak nie przekonuje. Podobnie jak niedawna rwandyjska rzeź plemienia Hutu przez plemię Tutsi czy serbski mord na bośniackich cywilach w Srebrenicy. A także zabicie setek tysięcy Chińczyków w trakcie wojny z Japonią w drugiej połowie lat 30. Co więcej, marszałka nie przekonują nawet rzeź Ormian dokonana w latach 1915-1917 przez Turków i 20 lat późniejsza czystka Asyryjczyków w Iraku? Na tych właśnie ostatnich dwóch przypadkach oparł się początkowo polski karnista żydowskiego pochodzenia Rafał Lemkin, który jako pierwszy w 1933 r. sformułował pojęcie "zbrodni barbarzyństwa" i później przekształcił w "zbrodnię ludobójstwa". Na bazie jego pracy stworzono właśnie konwencję ONZ "W sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa", która obowiązuje od 61 lat. Ale czas na zmiany - nadchodzi rewizjonista, reformator Niesiołowski. Stefan Niesiołowski ma prawo nie uważać zbrodni katyńskiej za ludobójstwo ani nawet nie uznawać szeregu ludobójstw, które wydarzyły się na świecie. Ale od marszałka (choćby i wice-) Sejmu, można by wymagać przynajmniej tego, by reprezentował stanowisko państwa. Niestety, walka z braćmi Kaczyńskimi to wojna totalna i nie ma w niej miejsca na jakieś drobiazgi. Jeśli prezydent powie A to bez względu na tematykę Niesiołowski musi powiedzieć anty-A. Tak, więc - uwzględniając tę monotematyczność - wkrótce być może dowiemy się, że jedynym przypadkiem ludobójstwa w historii świata była prezydentura Lecha Kaczyńskiego i rządy PiS w Polsce w latach 2005-2007. Wiktor Świetlik
NIESIOŁOWSKI DO DYMISJI Bliscy oficerów zamordowanych w ZSRR w 1940 roku domagają się dymisji wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego za skandaliczną wypowiedź, że zbrodnia katyńska nie była ludobójstwem. Odejścia marszałka chcą także politycy PiS, Polski XXI oraz poseł Ludwik Dorn. Zdaniem Niesiołowskiego zbrodnia katyńska nie może być określana mianem ludobójstwa. - To była zbrodnia wojenna. Ludobójstwo to jest zagłada narodu. W historii do tej pory były dwa ludobójstwa: Holokaust i wielki głód na Ukrainie. Katyń to było coś innego - stwierdził Niesiołowski w wywiadzie dla „Dziennika”.- W Polsce obowiązuje rosyjska cenzura. To zdumiewające - mówił na konferencji oprasowej Jarosław Kaczyński, który przypomniał, że że jeszcze dwa lata temu Niesiołowski sam był autorem uchwały senatu, w której podkreślano, iż "sowiecka napaść na Polskę, będąca efektem paktu Ribbentrop-Mołotow, ostatecznie przekreśliła szansę na skuteczny, długotrwały opór stawiany agresji niemieckiej".- To wtedy rozpoczęła się sowiecka okupacja połowy Polski i ludobójstwo wobec obywateli polskich, którego najbardziej tragiczną częścią był Katyń, jako symbol mordu wobec wziętych do niewoli polskich oficerów (...) Senat RP przypomina o tym tragicznym rozdziale w polsko-rosyjskich stosunkach, odrzucając próby fałszowania historii, pomniejszania zbrodni komunistów, odmowy nazywania zbrodni katyńskiej ludobójstwem - głosi uchwała przyjęta przez senat 14 września 2007 roku. - Co się stało w trakcie tych dwóch lat, że obecny wicemarszałek Sejmu tak radykalnie zmienił zdanie? Polska jest dzisiaj krajem sfinlandyzowanym, zależnym, zarówno na zachód, jak i na wschód. Jeśli ktoś w jakimś niebywałym ataku naiwności sądził, że 1 września był sukces, to dzisiaj ma pokaz, na czym ten sukces polegał. Putin wprowadza cenzurę, moskiewska cenzura w Polsce, to, co dzisiaj reprezentuje pan Niesiołowski, to jest moskiewska cenzura w Polsce - mówił prezes PiS. - Niesiołowski powinien odejść ze stanowiska, bo się skompromitował w sposób zupełnie haniebny. Sądzę, że tutaj fakty mówią same za siebie - pan Niesiołowski najwyraźniej zauważył, w przeciwieństwie do bardzo wielu innych, że nastąpiła zasadnicza zmiana sytuacji Polski, a dokładnie sytuacji tego rządu, bo my wierzymy, że zmienimy to, no i w związku z tym trzeba się do tego dostosować i z właściwym sobie radykalizmem się dostosował - stwierdził Jarosław Kaczyński. Wiadomo, że klub PiS poprze wniosek o odwołanie Niesiołowskiego. - Pan Niesiołowski przecież przekroczył wszelkie miary nielojalności narodowej, czegoś, co można określić tylko jako w najwyższym stopniu bulwersujące i niemożliwe do przyjęcia - podkreślił prezes PiS. Wypowiedzią wicemarszałka są także oburzeni bliscy żołnierzy zamordowanych na Wschodzie. Dr Bożena Łojek, prezes Polskiej Fundacji Katyńskiej, współtwórca Federacji Rodzin Katyńskich, sekretarz naukowy Niezależny Komitet Historyczny Badania Zbrodni Katyńskiej: Uważam, że to jest analfabetyzm historyczny marszałka Niesiołowskiego. Nie tylko my, Polacy, uważamy, że to była zbrodnia ludobójstwa, ale nawet specjaliści rosyjscy. Otóż, w sierpniu 1993 r. powstała bardzo ważna ekspertyza dotycząca oceny zbrodni katyńskiej, tj. orzeczenie Komisji Ekspertów. Byli w niej historycy, prokurator Anatolij Jabłokow, Jakowlew, prof. Jażworowska, Walentina Sergiejewna Parsadonowa. Razem było 7 ekspertów., którzy jednoznacznie określili, co to jest zbrodnia ludobójstwa według konwencji międzynarodowych i że zbrodnia katyńska jest ludobójstwem. Zgodnie z Konwencją o zapobieganiu zbrodni ludobójstwa i karaniu za nią z 9.12. 1948 r., ratyfikowaną przez ZSRR 18.03.1954 r. pojęcie ludobójstwa obejmuje działania dokonywane z zamiarem całkowitej lub częściowej likwidacji jakiejkolwiek narodowościowej, etnicznej, rasowej, religijnej grupy jako takiej. Państwa uzgodniły, że: - karalne jest ludobójstwo, ale także zmowa, podżeganie, próba ludobójstwa lub współudział w ludobójstwie, - osoby winne tych działań podlegają odpowiedzialności sądowej bez względu na to, czy były konstytucyjnie odpowiedzialnymi przywódcami, osobami urzędowymi czy prywatnymi. Zamordowanie tych 22 tys. Polaków nie podlega przedawnieniu zgodnie z Konwencją o nie przedawnieniu zbrodni wojennej i zbrodni przeciwko ludzkości 26.11.1968 r. ratyfikowanej przez ZSRR 11.03.1969 r. Zbrodnie ludobójstwa nie podlegają przedawnieniu bez względu na czas ich popełnienia. Ekspertyza była wydana przez Rosjan orzeczeniem po przeprowadzeniu śledztwa katyńskiego w sprawie karnej nr 159 „O rozstrzenie polskich jeńców wojennych”. Nawet wtedy, pomimo uchylenia przez Jelcyna drzwi dla prawdy, władze rosyjskie nie mogły przełknąć wyników tej ekspertyzy naukowej - urzędowo poświadczonej przez władze państwowe. Gdy do władzy doszedł Putin - były KGB - ista ta niewygodna prawda o zbrodni katyńskiej cofnęła się i znowu jest ze względów politycznych zakłamywana. I jakkolwiek można zrozumieć Putina czy niektórych Rosjan, że nie chcą ujawnienia tej prawdy, to smutne jest to, że polski poseł, Marszałek Sejmu Stefan Niesiołowski nie zna historii i wspomaga rosyjską propagandę, która od wielu lat ponownie weszła na drogę zakłamywania historii. Stefan Melak - przewodniczący Komitetu Katyńskiego: Wypowiedź Marszałka Niesiołowskiego jest skandaliczna. Zbrodnia przeciwko ludzkości nie podlega przedawnieniu, a Niesiołowski stara się wyręczyć władze Federacji Rosyjskiej i dokonuje oceny, która ma jej umożliwić uniknięcie odpowiedzialności. Koncepcja i praktyka prawa międzynarodowego zakłada, że niewola wojenna nie stanowi kary ani zemsty. Jest ograniczeniem rezerw wojskowych przeciwnika. Chronione są takie dobra, jak życie, godność, tajemnica korespondencji. Prawo międzynarodowe gwarantuje jeńcom powrót do ojczyzny. Oficerowie zamordowani w Katyniu byli jeńcami wojennymi, a Sowieci to zakwestionowali mordując ich bez wyroku sądowego, podstępnie, strzałem w tył głowy. Zgodnie z konwencjami międzynarodowymi, ratyfikowanymi także przez Sowietów, jest to zbrodnia ludobójstwa. Federacja Rosyjska jest sukcesorem Związku Sowieckiego i jest odpowiedzialna prawnie za tę zbrodnię. I musi się z tego rozliczyć.
Czy wicemarszałek Niesiołowski zgłupiał do reszty? Wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski powiedział w wywiadzie dla jednej z gazet, że wymordowanie polskich oficerów w Katyniu nie było ludobójstwem, tylko zbrodnia wojenną. Utrzymywał, że ludobójstwem jest planowa zagłada całych narodów, albo poszczególnych grup społecznych. Nie można mu z góry odmówić racji, chociaż z drugiej strony wymordowanie oficerów było elementem zaplanowanej przez ZSRR depolonizacji Kresów Wschodnich poprzez eksterminację i deportację - a to nosi cechy ludobójstwa. W takim razie Katyń może być również uznany za ludobójstwo. Ale nie o to chodzi. Parlamentarzyści w osobach Kazimierza Michała Ujazdowskiego i Ludwika Dorna zwrócili uwagę, że polska Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu uznała Katyń za zbrodnię ludobójstwa, z czym wiążą się określone konsekwencje prawnomiędzynarodowe, np. - brak przedawnienia - i wezwali wicemarszałka Niesiołowskiego do złożenia dymisji za podważanie tego orzeczenia, a więc wykroczenie przeciwko polskiej racji stanu. Wicemarszałek Stefan Niesiołowski w odpowiedzi stwierdził, że ci parlamentarzyści wypadli z głównego nurtu polityki, co miało oznaczać, że nie mogą mieć racji. Ta odpowiedź utwierdza mnie w podejrzeniu, iż pan wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski cierpi na zachwianie równowagi umysłowej, spowodowane wyniesieniem go do godności, która nie tylko go przerasta, ale w dodatku najwyraźniej uderzyła mu do głowy. Wprawdzie jest to godność, powiedzmy sobie szczerze, operetkowa, ale pan wicemarszałek chyba nie zdaje sobie sprawy, że za pośrednictwem Platformy Obywatelskiej został zaangażowany przez razwiedkę na chłopaka do pyskowania i myśli, że to wszystko naprawdę. To oczywiście podejrzenia o zachwianie równowagi umysłowej dodatkowo pogłębia. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak każą mu zatańczyć na rurze, albo - co nie daj Boże - publicznie oddać się premierowi Putinowi. SM
Zginęli z rąk Niemców Podczas ekshumacji na terenie dawnego więzienia NKWD w Łucku nie natrafiono na szczątki ofiar tej zbrodniczej formacji, ale przetrzymywanych przez Niemców jeńców sowieckich - wynika z informacji, do których dotarł "Nasz Dziennik". W sumie wydobyto szczątki ponad 80 osób, przy których znaleziono przedmioty osobistego użytku, w sposób niebudzący wątpliwości potwierdzające tożsamość pogrzebanych. Na podstawie zachowanych źródeł, w tym prasy ukraińskiej i prasy niemieckiej z tamtego okresu, głównie z lat 1941 i 1942, można stwierdzić, że na terenie, gdzie wcześniej było więzienie NKWD, Niemcy utworzyli obóz dla jeńców sowieckich. Strona ukraińska przerwała prace ekshumacyjne. - Mój pracownik był tam na miejscu w ostatnich dniach. Wiem, że zakończono eksplorację znalezionej mogiły - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik. - Szczątki, które odnaleziono, okazały się szczątkami jeńców sowieckich, a wiemy, że po wejściu do Łucka Niemcy na tym terenie dawnego więzienia przetrzymywali jeńców sowieckich - dodał. Andrzej Przewoźnik tłumaczy, iż nie oznacza to definitywnie, że na terenie dawnego klasztoru brygidek nie ma grobów ofiar NKWD. - Natomiast jest kwestia inna: na ile dysponujemy wiedzą, która pozwoliłaby nam w sposób precyzyjny trafić na te mogiły - zauważył. - To wymaga bardzo poważnej, rzetelnej analizy, dyskusji nad dostępnym materiałem, konfrontacji obecnego układu budynków, które kiedyś były więzieniem, z materiałami z okresu wojennego, żeby móc zlokalizować ewentualnie, gdzie mogłyby być mogiły - podkreślił. Odnosząc się do zdobytych przez nas informacji, sekretarz generalny ROPWiM przyznał, że po dokonaniu analizy pochodzenie szczątków nie ulega wątpliwości. Wśród odnalezionych przedmiotów są m.in. dwa nieśmiertelniki sowieckie, wiele guzików z wizerunkiem sierpa i młota, fragmenty umundurowania i sowieckich pasów skórzanych, spora ilość fragmentów sowieckich butów wojskowych. Znaleziono także co najmniej kilkanaście podziurawionych sowieckich kociołków i menażek. Z antropologicznego punktu widzenia są to szczątki głównie ludzi młodych, w wieku ponad 20 lat, jak wcześniej szacowali zresztą specjaliści ROPWiM. - Wśród czaszek odnaleziono także czaszki osób pochodzenia azjatyckiego. Również inne elementy pokazują, że to są czaszki ludzi, którzy byli mieszkańcami Związku Sowieckiego - powiedział Andrzej Przewoźnik. Strona ukraińska - jak nietrudno się domyślić - na razie nie informuje opinii publicznej o wynikach ekshumacji, ponieważ nie jest to zgodne z politycznymi założeniami związanymi z tym projektem. Takiego obrotu sprawy nikt z Państwowej Komisji Międzyresortowej ds. Wojen i Represji Politycznych na Ukrainie się nie spodziewał. Ze źródeł zbliżonych do ukraińskiego odpowiednika ROPWiM udało nam się dowiedzieć, że Ukraińcy robią badania w innych miejscach, pod kątem obecności mogił pomordowanych przez NKWD. Dotychczas jednak bezskutecznie. Strona polska jest zmuszona wstrzymać się z jakimikolwiek działaniami do momentu, aż strona ukraińska podejmie decyzję o dalszych krokach. - Nastąpi to jednak dopiero po przeprowadzeniu dokładnej analizy - poinformował Andrzej Przewoźnik. Dodał, iż strona polska nie posiada na chwilę obecną żadnej wiedzy, czy i w jakim zakresie strona ukraińska będzie kontynuowała prace ekshumacyjne, natomiast wysyłanie w tej sytuacji ekspertów nie jest zasadne. Anna Wiejak
Jacek Bartyzel dla xportalu!
1) Czy podjąłby się Pan tłumaczenia dzieł klasyków kontrrewolucji (de Maistre, de Bonald, Donoso Cortés)? Czy możemy spodziewać się w najbliższym czasie wydania tego typu pozycji? Tłumaczenie dzieł obszerniejszych przekracza moje kompetencje translatorskie; niemniej, mam w planach m.in. dokończenie rozpoczętego przekładu pracy Fredericka Wilhelmsena o filozofii i teologii politycznej oraz ostatniego dzieła Donoso Cortésa - List do kardynała Fornari, stanowiącego zwieńczenie jego myśli politycznej.
2) Jakie ma Pan zdanie na temat postaci Léona Degrelle'a oraz Ante Pavelića? Czy są to osoby, których działania można dziś w pewnym stopniu usprawiedliwiać, oraz zaliczyć do dorobku Prawicy? Najkrócej mówiąc - ambiwalentny. Zasadniczo należy ich działalność oceniać w kontekście i kategoriach dramatu małych narodów (oraz ich przywódców) znajdujących się w sytuacjach bez dobrego wyjścia. Doceniając zwłaszcza heroizm osobisty Degrelle'a, trudno jednak akceptować i zrozumieć jego autentyczną hitlerofilię, w wypadku zaś Pavelića niewątpliwe okrucieństwo jego „ustaszów”, zwłaszcza, że obaj byli katolikami. W jakiś sposób są to oczywiście postaci z historii prawicy, ale akurat nie te, które winniśmy czcić.
3) Jaki jest Pański stosunek do konserwatyzmu rewolucyjnego Ernsta Jüngera? Jüngera cenię a nawet podziwiam przede wszystkim jako pisarza - moim zdaniem największego mistrza stylu w XX-wiecznej prozie niemieckiej. Co się tyczy jego poglądów, to radykalizm jego wczesnej - a więc właśnie „rewolucyjno-konserwatywnej” - twórczości jest mi (wyjąwszy ocenę demokracji) raczej obcy; zdecydowanie bliższe są mi jego poglądy z późniejszej, a więc bardziej konserwatywnej a mniej rewolucyjnej, fazy, kiedy „duch” zapanował jednak nad „techniką”.
4) Jaki powinien być nasz stosunek do katastrofizmu Oswalda Spenglera? Czy - według Pana - jego proroctwo się sprawdziło? Osobiście bardzo nie lubię wyznaczać komukolwiek „stosunku” do czyjejkolwiek teorii. Mnie osobiście (podobnie jak Konecznego) razi pewien aprioryzm oraz biologizm tej skądinąd imponującej koncepcji historiozoficznej. Co się zaś tyczy „proroctw” to ściśle rzecz biorąc spełniać się mogą jedynie biblijne? „Świeckie” dzieła katastroficzne są nie tyle proroctwami, co diagnozami, i w tej mierze Spenglerowska jest jedną z bardziej trafnych.
5) Jakie widzi Pan perspektywy dalszego trwania/rozwoju ruchu tradycjonalistycznego w polskiej [meta]polityce? Czy w dłuższym (lub krótszym) okresie czasu mamy (lub będziemy mieli) możliwość wywarcia realnego wpływu na sfery polityki, kultury, czy nauki? W metapolityce „czas” z zasady nie istnieje; gdy idzie natomiast o politykę czynną to stanowczo odmawiam (vide: punkt powyższy) „prorokowania”.
6) Jak w kontekście ostatnich "prawicowych awantur" o racjonalizm i romantyzm widzi Pan przyszłość idei monarchistycznej w wydaniu (wrocławskiej) Organizacji Monarchistów Polskich i Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego? Pytanie zdaje mi się raczej retoryczne, albowiem OMP (prawowita) stoi niezłomnie na gruncie idei monarchistycznej i nie widzę żadnych przesłanek, aby miała się kiedykolwiek zachwiać w tej postawie, natomiast KZM, jak oceniam, stracił do niej nie tylko „serce”, lecz i „umysł”, uznając ją za balast niewart poważnej refleksji.
7) Jak w Pana oczach prezentuje się obecnie polski konserwatyzm? Może kogoś zdziwić mój „optymizm”, ale uważam, że w sensie intelektualnym nigdy jeszcze nie stał tak dobrze. Legutko, Szlachta, Lisicki, Milcarek, Gabiś, Wielomski (jako historyk idei, nie komentator polityczny), plejada autorów Arcanów, Christianitas, Frondy, Teologii Politycznej, Reakcjonisty, Rojalisty etc. - piszą książki i artykuły na światowym poziomie. Jeśli uwzględnimy jeszcze wszystkie „okołokonserwatywne” czy prawicowe środki przekazu w Internecie, żywość dyskusji w nich, to okaże się, że konserwatyzm jest prawdziwą potęgą pośród intelektualnie rozbudzonej młodzieży. Co jest zresztą odwrotnością kondycji politycznej i społecznej konserwatyzmu, lecz to - jak pokazał Voegelin - jest w historii normą: Platon i Arystoteles pojawili się, gdy greckie poleis zmarniały, św. Augustyn - gdy Wandalowie złupili Rzym, Dante - gdy rozwiało się gibelińskie marzenie o Monarchia Universalis, Burke, de Maistre i Bonald - gdy skończył się Ancien régime. Nawet karlizm stał się filozofią polityczną (Elías de Tejada, Gambra, D'Ors) dopiero wtedy, gdy (wchłonięty sprytnie przez frankizm) stracił oparcie w ludzie i przestał być siłą polityczną.
8) W Polsce od śmierci Zygmunta Augusta i wygaśnięcia dynastii Jagiellonów nie istnieje tradycja legitymistyczna. Gdyby w (niestety, zapewne bardzo dalekiej) przyszłości nasz kraj znów stał się Królestwem, to komu należałaby się korona?
Zakładam, że w tej chwili pomijamy przepisy Konstytucji 3 maja, gdyż umarła ona wraz z I Rzeczpospolitą. Po odpowiedź na to pytanie odsyłam do rozdziału Problem legitymizmu w Polsce w mojej broszurze Legitymizm. Historia i teraźniejszość (Biblioteka Rojalisty, Wrocław 2009, ss. 50-61).
9) Czy można stwierdzić, że w Polsce ostatnim legitymistycznym królem był Kazimierz Wielki, a po nim nastąpili uzurpatorzy? To rozumowanie absurdalne: jak dowodzą wszyscy teoretycy legitymizmu (np. G. Saclier de la Bâtie) i jak pokazuje historia, reguły dziedziczenia tronu wykształcają się jako prawo zwyczajowe stopniowo, a nie są dane „z Nieba” i ad hoc. Polska jest krajem, który, jak wiadomo, do cywilizacji zachodnio-chrześcijańskiej, gdzie te reguły się wykształciły (także na podłożu tradycji germańskiej), przystąpiła stosunkowo późno, nadto tradycja monarchiczna została w niej wznowiona (po utracie korony wraz z Bolesławem Śmiałym) dopiero na przełomie XIII i XIV wieku; nieszczęśliwie, nasza korona przeszła od naszej pierwszej dynastii w ręce Ludwika Węgierskiego zanim te reguły zdołały się wykształcić nie tylko w takim stopniu precyzji jak (niedościgły wzór) w monarchii francuskiej, ale choćby w angielskiej czy kastylijskiej (gdzie, podobnie jak w Polsce) mogły dziedziczyć kobiety. Po prostu historia naszej monarchii potoczyła się inaczej.
10) Wokół kogo (jakiej osoby lub organizacji) powinni się skupić polscy legitymiści? Póki co, polscy legitymiści muszą skupiać się sami w sobie.
11) Prawica Rzeczypospolitej i UPR, jak pokazały ostatnie wybory do PE, mogą liczyć na 1-2% poparcia i niewiele wskazuje na to, by polskie społeczeństwo miało przejść prawicową rewolucję. Czy według Pana w najbliższym czasie możliwe jest pojawienie się na polskiej scenie politycznej opcji "na prawo od PiS"? Prócz tego, co jest (i co w pytaniu wymienione) - nie sądzę. Rojenie o tym byłoby właśnie „romantyzmem politycznym” w najgorszym wydaniu. Roztropniej zatem starać się wzmacniać to, co istnieje.
12) Czy słyszał Pan o nowo powstałej organizacji o - historycznej - nazwie "Falanga"? Jaki jest Pana stosunek do tej organizacji? Słyszałem, ale pobieżnie. Sama „historyczna” nazwa (ani polska, ani hiszpańska) mojego entuzjazmu nie budzi. Lecz jest tam, jak mi się zdaje, jedna z najbardziej obiecujących postaci młodej polskiej prawicy, p. Adam Danek, co nastawia mnie życzliwie.
13) Jak ocenia Pan pontyfikat J. Św. Benedykta XVI? Jako tradycyjny katolik nie przyznaję sobie prawa do „oceniania” Wikariusza Chrystusa na ziemi: modlę się za niego i dziękuję Bogu za to, co już zrobił dla przywrócenia Tradycji miejsca w Kościele. Jako historyk, ocenę rezultatów pontyfikatu muszę, (jeśli dożyję) odłożyć do jego zakończenia.
14) Czy chodzi Pan na wybory? Czy legitymista powinien brać udział w demokratycznych wyborach (jako wybierany lub wybierający)? Jeżeli ma ku temu słuszne (racjonalne) politycznie i godziwe moralnie powody - może, (ale z należytym obrzydzeniem); a priori - ani musi, ani nie musi. Osobiście, korzystałem z tej wolności wyboru, to znaczy czasami „chodziłem” a czasami nie.
15) Czy możliwy jest Pański powrót na łamy "Pro Fide, Rege et Lege"? Wyłożyłem to precyzyjnie w publikowanym tekście pt. Dlaczego odszedłem z „Pro Fide Rege et Lege”, toteż powtarzam dosłownie: «Jeżeli nawet w przyszłości miałbym cokolwiek opublikować w Pro Fide Rege et Lege, to już wyłącznie jako „gość” z innego „archipelagu”, a nie jako „współgospodarz”. Albowiem, z konserwatyzmem tak definiowanym i uprawianym, jak to jest w „aktualnej linii” Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, po prostu mi nie po drodze».
Tomasz Panek
Bajka o Neanach Za wiele, wiele lat - a może nie za tak wiele - za siedmioma górami i siedmioma rzekami, uczonym z Rurytanii udało się wskrzesić neandertalczyków. Najpierw wskrzeszono jednego - poruszał się nad podziw sprawnie, - więc z DNA zachowanego na kawałku węgla, którym malowano w jaskiniach Lescaut, odtworzono parkę (natychmiast przystąpiła ochoczo do rozmnażania się!), potem z DNA na kawałku krzemienia, którym rozłupywano głowy - a to tygrysom szablistym, a to innym neandertalczykom - udało się odtworzyć jeszcze dziesiątkę. Samic, niestety, nie udało się nauczyć czytać, pisać, ani nawet rozumieć dzisiejszej mowy, więc zajęte były głównie rodzeniem, - ale samce okazały się pojętne i wkrótce zaczęto je wykorzystywać do różnych celów. Najpierw prostych, typu: „Narąb drzewa do kominka” - a potem coraz bardziej skomplikowanych. Zgodnie z prawem każdy neandertalczyk musiał być czyjąś własnością - i właściciele bardzo o swoich Neanów, (bo tak zaczęto ich nazywać, gdy stali się powszechnie obecni) dbali. Byli w cenie, - kto sprzedawał rocznie jednego-dwóch młodych Neanków, stawał się człowiekiem zamożnym. A samce ewoluowały coraz bardziej; nic dziwnego: mózg Neana był o połowę większy od mózgu dzisiejszego człowieka! Z czasem ludzie zamożniejsi zaczęli powierzać Neanom swoje interesy - sami bawiąc się i podróżując. Status Neanów ujęto, określając je jako „osoby pradawne”. Ponieważ zaś podaż Neanów nie dorównywała popytowi, to ubożsi przedstawiciele klasy średniej zaczęli kupować Neany wspólnie, by te prowadziły ich wspólne interesy. Wspólne interesy zaczęły być nazywane od imion prowadzących je Neanów. Niektórzy z Neanów - nie mam na myśli kosmatego Enrona czy umaszczonego na żółto Daewoo, ale np. Citicorpsa - prowadzili naprawdę wielkie interesy, zapewniając swoim właścicielom bogactwo. Sami Neani zaczęli żyć też coraz lepiej - budząc zazdrość ludzi. Dlaczego - pytali się drobni przedsiębiorcy - mamy tolerować nieuczciwą konkurencję jakichś obcych, cóż, że „pradawnych” istot? Drobny przedsiębiorca nie może z nimi konkurować, bo ma po prostu za mały łeb do interesów. Oczywiście: za kilkadziesiąt lat wszyscy będą mieli swoich Neanów i szanse się wyrównają, - ale czy po to panujemy na Ziemi, by żywić i rozwijać jakiś obcy nam gatunek? W istocie: Neani zaczęli zachowywać się wyzywająco i arogancko. Co gorsza: zaczęli robić afery finansowe - a władze dofinansowywały ich firmy, twierdząc, że muszą popierać mniejszości. Szczerze pisząc: większość ludzi zaczynała z wolna mieć tych Neanów dość.. jednak przez 200 lat ludzie tak przywykli do ich obecności, do tego, że trzeba je traktować jak święte krowy, że - choć dla ludzi pozbycie się Neanów byłoby bardzo proste - nikt nawet nie odważał się rzucić takiego projektu. Bo jakże tak? Uczciwie pracują, wytwarzają bogactwo… I tak cywilizacja - jeszcze nazywana „ludzka” - trwała i trwała, wegetując - aż wreszcie okazało się, że w gruncie rzeczy gospodarka zaczęła służyć dobru Neanów, a nie ludzi. W krajach Europy Wschodniej, gdzie Neanów upaństwowiono, wręcz nie pozwalano ludziom otwierać prywatnych przedsiębiorstw, by nie mogli konkurować z Neanami! W innych krajach nie było lepiej. Jeden z prezydentów USA zrobił sobie zdjęcie z rosłym Neanem o przezwisku „Generał” i oświadczył, wymawiając pieszczotliwie jego imię:, „Co dobre dla »Generała« Motorsika, to dobre dla Stanów Zjednoczonych”. Nie minęło i sto lat, a okazało się, jak bardzo się mylił! (To jest bajka o Neanach. Wszelkie aluzje do innych stworzonych przez Człowieka „osób prawnych” - jako to spółki, spółdzielnie itd. - są nie na miejscu!) JKM
Za Karpatami… Kierunki ekspansji polskiego królestwa można łatwo rozpoznać po gramatyce: kolebkami Królestwa były: Małopolska i Wielkopolska, - dlatego jeździmy do Polski, do Małopolski i do Wielkopolski, - ale już na Mazowsze, na Mazury, na Śląsk i na Pomorze. Jedziemy na Litwę, na Ukrainę, na Podole, na Wołyń, na Podlasie, na Ruś, na Słowację, na Morawy, na Węgry, na Mołdawię a nawet na Wołoszczyznę, - ale już powiedzenie „na Rumunię” uznane byłoby jako niezgrabność. Możemy jeszcze udać się na Łużyce, - ale już do Czech, do Saksonii do Bułgarii, do Niemiec, do Danii, do Szwecji - i tak dalej. Jeździło się na Inflanty - i na Prusy, gdy były to ziemie zamieszkałe przez Prusów; potem zaczęło się jeździć do Prus - i podobnie do Rosji; Prusów i Rusinów my podbijaliśmy - Prusacy i Rosjanie raczej nas! Jest przy tym rzeczą zupełnie zdumiewająca, jak mało ludzie wiedzą o krainach, na które się jeździło. Mało, który Polak odróżnia (protestanckie dawniej) Mazury od katolickiej Warmii, mało, kto wie, od kiedy Mazowsze zostało włączone do Królestwa, mało, kto wie, że książęta pomorscy rządzili również sporym kawałkiem Szwecji i Danii, że Kurlandia miała kolonie w Afryce i Ameryce - i przez 4 lata formalnie podlegały one Koronie Polskiej, której lennikiem był książę Kurlandii! Proszę zauważyć, że jeździło się na Kurlandię i na Łotwę, - ale już do Estonii!! Mało, kto też odróżnia Czechy od Moraw - i Polacy ze zdziwieniem dowiadują się, że w herbie Republiki Czeskiej znajdują się dwa herby Królestwa Czech - oraz herb Wielkiego Księstwa Moraw i osobno Księstwa Śląska (Morawskiego, nie „czeskiego”!). Ten Śląsk to spory szmat kraju - znacznie większy, niż włączone na krótko w 1938 pod okupację II RP „Zaolzie”. Co ciekawe: dzisiejsza Małopolska przez prawie 100 lat była w IX wieku częścią Rzeszy Wielko-Morawskiej? W jej skład wchodziły Morawy, później księstwo Nitry (zachodnia Słowacja), - ale potem rozpoczęło gwałtowną ekspansję, zajmując Czechy, Dolny i Górny Śląsk, Łużyce, Słowację, Ruś Zakarpacką, Pannonię, (czyli Węgry przed najazdem tam Węgrów), Sławonię (część dzisiejszej Chorwacji), Burgenland (obecnie w Austrii), Małopolskę i… Zasanie (Transsania). Dziś „Zasaniem” nazywa się odwrotnie: tę część Małopolski, która jest położona za Sanem, ale… z punktu widzenia Ukraińców. Wtedy „Zasaniem” była Ruś Galicka („Hałyczyna”), czyli Lwów. Podhajce, Trembowla - dziś Ukraińcy nazywają tak ziemie na zachód o d Sanu. Mieszkańcy Tarnowa, Pilzna, Jasła, Krosna, Gorlic i Grybowa zapewne nawet nie wiedzą (ci z Przemyśla - wiedzą!), że mieszkają w kraju figurującym na mapach ukraińskich nacjonalistów jako niezbywalna część Wielkiej Ukrainy. Ja w młodości bardzo interesowałem się obcymi krajami, - ale też o wiele więcej wiedziałem o Ameryce, o Brazylii i Argentynie, a nawet o Paragwaju - niż np., o Słowacji… Właśnie: Słowacja. Mieszkańcowi Małopolski i Galicji znacznie bliżej jest na Słowację, niż do Poznania i Warszawy - a nawet do Pożonia (z wersji niemieckiej: Preszburg, w słowackiej: Bratysława; flaga miasta jest, nawiasem pisząc, biało-czerwona!) bliżej jest, niż do Gdańska, nie wspominając o Szczecinie. A wiedza o Słowacji, - jeśli pominąć wiedzę o cenach alkoholi w słowackich sklepach - jest bardzo niewielka. Mało, kto zdaje sobie sprawę, że pod okupacją obecnej Republiki, Słowacja dokonała ogromnego skoku cywilizacyjnego: rząd p.Mikołaja Dzurindy przeprowadził radykalne reformy: wprowadził podatek liniowy, prywatyzował nawet szkolnictwo i lecznictwo - w wyniku, czego z kraju znacznie biedniejszego od Czech, Moraw czy Polski Słowacja stała się krajem na średnio-europejskim poziomie. Niestety: rozwój Słowacji został gwałtownie zahamowany przez wprowadzenie Euro, - na co akurat nałożył się ten sztuczny euro-kryzys, który wskutek wprowadzenia Euro znacznie łatwiej przeniknął na Słowację, niż do np. Polski. Dobrze byłoby to wiedzieć - i zacząć wyciągać wnioski. JKM
11 września 2009 Walczą jak lwy o dostęp do koła sterowego... Ostatniotygodniowy „Najwyższy Czas” opublikował artykuł pt” Wszyscy ludzie Chlebowskiego”, w którym autor, Leszek Szymanowski, analizuje powiązania personalne szefa Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Warto przeczytać i skonfrontować z tym, co pan Chlebowski wygaduje, na co dzień w mediach. Oprócz tego jest mini -spis nepotystów w koalicji. Pani Jolanta Łaptaszyńska - szefowa klubu Platformy Obywatelskiej dzielnicy Warszawa- Wola- znalazła pracę w jednostce dzielącej unijne dotacje.. Nadzoruje ją departament organizacji i nadzoru w urzędzie marszałkowskim, którego wicedyrektorem jest pan Krzysztof Łaptaszyński, prywatnie mąż pani Jolanty. A pan Zbigniew Pawłowicz - senator Platformy Obywatelskiej, dyrektor Centrum Onkologii w Bydgoszczy- mianował swoją córkę Monikę dyrektorem przyszpitalnego hotelu. Była to- mniemam - najlepsza kandydatura.. Pan Marcin Dobrzański, szyn pana Stanisława Dobrzańskiego, byłego ministra obrony narodowej, zasiada w zarządzie państwowej spółki paliwowej CIECH. Też jest w te klocki najlepszy, lepszego nie było, a poza tym, dlaczego ta spółka jeszcze jest państwowa, czytaj polityczna.. A w Zamojskich Zakładach Zbożowych specjalistą jest pan Adam Kalinowski, brat pana Jarosława Kalinowskiego, obecnie eurodeputowanego Polskiego Stronnictwa Ludowego. Natomiast brat pana Eugeniusza Kłopotka, pan Andrzej Kłopotek pracuje na eksponowanym stanowisku w państwowej spółce Elwarr. Prezesem uzdrowiska Szczawno-Zdrój została pani Beata Szczepanowska, bliska współpracownica pana Zbigniewa Chlebowskiego, która wcześniej była pracownicą jego biura poselskiego(???) Ciekawe, że na tydzień przed rozstrzygnięciem konkursu na to stanowisko już w prasie lokalnej udzieliła wywiadu, w którym stwierdziła, że wygrała konkurs(???). A żona pana Zbigniewa Chlebowskiego, Jolanta, aktualnie zasiada w radzie Funduszu Regionu Wałbrzyskiego, którego prezesem jest pan Józef Gruszka, lokalny działacz Platformy Obywatelskiej i bliski współpracownik pana Zbyszka. Pan Gruszka został nawet w 1999 roku skazany prawomocnym wyrokiem za niegospodarność przy restrukturyzacji dolnośląskiej kopalni(???). Fundusz Regionu Wałbrzyskiego zajmuje się udzielaniem pożyczek, udzielając ich tylko firmom należącym do lokalnych działaczy Platformy Obywatelskiej, a pieniądze w Funduszy pochodzą z dotacji państwowych spółek i dotacji samorządowych.
Należałoby pójść tym tropem i zorientować się, czyje są te prywatne firmy, które zasilane są państwowymi i samorządowymi pieniędzmi. Na pewno byłoby wiele ciekawego w tej pajęczynie powiązań i to jest naturalne w tym systemie dotacji i rozdziału pieniędzy.
Bo jak dzielą, to przedsiębiorcy siłą rzeczy ustawią się w kolejce do przydziału. Jak nie z tej partii, to z innej?. System jest ten sam! Gdyby nie dzielili, każdy zdobywałby środki na wolnym rynku, a tak szuka się dojść do rynku centralnie nadzorowanego przez układy polityczne. I jakoś pani Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. korupcji, nie ma czasu na penetrowanie terenu, żeby przybliżyć nam stan tamtejszych powiązań. Jest tego dużo więcej - zapraszam do lektury, i można zrobić eksperyment. Jak pan Zbigniew Chlebowski mówi z emfazą i wielkim zaangażowaniem o biurokracji,, korupcji, likwidacji barier utrudniających życie polskim przedsiębiorcom, czy o innych patologiach, wziąć sobie do ręki ten artykuł ł i pośmiać się setnie z tego co wygaduje? Będzie - gwarantuje państwu- świetna zabawa z zakresu obłudy, krętactwa, wprowadzania nas w błąd. Trzeba być wyjątkowo twardym, nieczułym i nieludzkim, żeby, co innego mówić, a co innego robić i jeszcze ze spokojem o tym mówić. Zgodnie z zasadą, żeby intensywnie zaprzeczać mową temu, co robią nasze ręce. To chyba szkoła samego pana premiera Donalda Tuska, który co jakiś czas przypomina nam, że nie będzie podwyżki podatków od Nowego Roku, gdy tymczasem wszyscy dziennikarze wiedzą, że Ministerstwo Finansów pracuje intensywnie właśnie nad podwyżkami podatków. Ile trzeba mieć w sobie samozaparcia, żeby wstając rano z łóżka, wiedząc, z góry, że to nie prawda, z wielkim przekonaniem w mediach, zapewniać nas, że żadnych podwyżek podatków nie będzie.? Ja bym nie potrafił! Sadzę, że gdyby tak zadać sobie trud i przeanalizować wszystkich czołowych działaczy Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego w terenie, okazałoby się, że nieźle się tam pourządzali, w końcu- jak to w demokracji- szańce władzy zdobywa się po to, żeby się troszeczkę podtuczyć. Pan prezes Korwin-Mikke mówił kiedyś o tych orwellowskich świniach przy korycie i żeby im to koryto zabrać.. No właśnie, ale jak to zrobić? Im przede wszystkim chodzi o to, żeby to co robą było transparentne, nie ważne, że niemoralne. Jak będzie transparentne, to nie będzie problemu? A moralność? Kto dzisiaj, w dobie szalejącej demokracji myśli o moralności?. Mamy w końcu „liberalizm”. I jak to przed laty napisał pan Stanisław Michalkiewicz:” Liberalizm zdaniem wielu, polega na zagwarantowaniu każdemu zdejmowania majtek w każdych okolicznościach”(!!!!). No i te majtki zdejmują, chociaż nie w każdych okolicznościach.. Oprócz zwyczajowych podatków, które wzrosną od stycznia przyszłego roku, tj, vat-u, akcyzy i ceł, Ministerstwo Finansów platformy Obywatelskiej, pod wodzą pana Jacka Vincenta Rostowskiego pracuje nad zwiększeniem podatku od nieruchomości dla szpitali(???) Pieniądze do szpitali kierowane są z podatków tych, którzy szpitali nie mają, ale mają drobne interesy, z których żyją.. W ramach tzw. społecznej sprawiedliwości wszyscy płacą na wszystko, nawet, jeśli nie korzystają latami. Jeśli mają wątpliwości, mogą pójść po poradę do niedawno utworzonej, w ramach propagowania sprawiedliwości społecznej- Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej, i iść bezpośrednio do samego Piotra Ikonowicza z Polskiej Frakcji Rewolucyjnej Partii Sprawiedliwości Społecznej. Ale wracając do szpitali i pomysłów pana Rostowskiego… Szpitale zasilane są podatkami z, zewnątrz, ponieważ same niczego dochodowego nie generują. Najczęściej straty. Pan Vincent proponuje, żeby za sale operacyjne i zabiegowe, za gabinety lekarskie płacić podatek od nieruchomości na poziomie 4,26 złotych za metr, a za szpitalne korytarze, sanitariaty, kuchnie, świetlice, itp.- płacić podatki, tak jak za działalność gospodarczą tj. nawet 20, 51 groszy(???) Naprawdę niezły pomysł, kwalifikujący się do szpitala psychiatrycznego, ale żeby tam, chociaż podatek od nieruchomości był na preferencyjnych warunkach. Bo w tych warunkach zewnętrznych, jakie nam funduje Platforma Obywatelska będzie nas pacjentów- coraz więcej. Gdy podniesie się podatek od nieruchomości, po ustaleniu oczywiście, gdzie kończy się korytarz, a gdzie zaczyna się sala operacyjna- będzie trzeba zwiększyć dotacje do szpitali, czyli podnieść nam podatki. A potem lekką ministerialną ręką zainkasować dodatkowe dochody ściągnięte z nas - podatników. Czy nie czas powołać Centralny Instytut Badawczy Narodowego Porządku Ekonomicznego? Zaraz, zaraz, zaraz… Czy przypadkiem nie ma takowego? Jeśli jest, musiałby sprawdzić, ale może być może, to powołać Centralny Instytut Badawczy Porządku Psychiatrycznego.. Z siedzibą w Ministerstwie Finansów roboczo, potem będzie można go przenieść w dowolne miejsce, gdzie rząd ma na nas wpływ. A na drzwiach przyczepić napis:” „Schizofrenia bezobjawowa - otwórzcie drzwi”! WJR
Po co babcię denerwować? Kolega Grzegorz Dzik opowiadał mi o swoim przyjacielu z lat szkolnych, jak to przy okazji kolejnego roku szkolnego kupił sobie podręczniki i zaczął je przeglądać. Jeden z nich był zatytułowany: „Witaj szkoło!”.Ten tytuł tak poruszył owego ucznia, że nie mógł powstrzymać się od spontanicznego komentarza: „A to kurwy, ruskie propagandy!” Wyobrażam sobie, że podobnie ludzie dorośli muszą komentować nie tylko rewelacje ogłaszane przez rosyjską razwiedkę na temat najnowszej historii, ale również aktywistyczne pomysły pani minister Katarzyny Hallowej, zapędzającej właśnie sześciolatków do wspólnej obory. Ale cóż począć - nie bez kozery Pan Jezus objawił pewnego razu św. Faustynie Kowalskiej, że kiedy zatwardziali grzesznicy już na nic nie reagują, to On wtedy spełnia wszystkie ich pragnienia. I słusznie, - bo po to właśnie Pan Bóg stworzył związek przyczynowy, żeby głupota była karana, jeśli nawet nie natychmiast, to w kolejnych pokoleniach, jako że w Niebiesiech czas liczony jest trochę inaczej, niż w Eurokołchozie. Dlatego też zarówno winni, jak i niewinni, prawdopodobnie już niedługo będą płakali krwawymi łzami nie tylko z powodu graniczącej z głupotą naiwności, z jaką dali się omamić łatwiźnie okrągłego stołu, - że to niby komuna do spółki z żydokomuną naprawdę ofiaruje im na tacy wolność, ale i z powodu lekkomyślności, z jaką w kolejnych wyborach powierzali losy państwa i swoje losy osobiste w ręce łajdaków podsuwanych im przez razwiedki cudzoziemskie i tubylcze w charakterze ojczyków ojczyzny. Oczywiście w środowisku półinteligentów, którzy dzisiaj nadają w Polsce ton dyskursowi publicznemu, do dobrego tonu należy brak wiary w istnienie razwiedki, a już szczególnie w to, że coś tam ona knuje. Obowiązuje rozkaz, że żadnych spisków nie ma, że jest pełny spontan i odlot, - z czego należałoby wyciągnąć wniosek, że tajniacy zatrudnieni w 7 tajnych służbach działających w Polsce biorą od Rzeczypospolitej forsę za nic. I w pewnym sensie tak rzeczywiście jest, bo - jak to coraz lepiej widać z badania sprawy zabójstwa Krzysztofa Olewnika - tubylcze tajne służby wprawdzie biorą publiczne pieniądze pod pretekstem pilnowania interesów Rzeczypospolitej, jednak na te interesy nie tylko kładą lachę, ale w dodatku wykorzystują swoje tajniacze możliwości do skuteczniejszego rozkradania i rozkładania państwa, nie cofając się przed mokrą robotą, wykonywaną przez agenturę rekrutowaną w środowiskach „socjalnie bliskich”, czyli - wśród zawodowych kryminalistów. „Każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi”. Tajniacy obracają tubylczą ludnością, jak chcą i nikt nie może im nawet skoczyć, a już specjalnie ci, którzy teoretycznie mają ich kontrolować. Jakże, bowiem traktować warunek sine qua non kontrolowania w postaci certyfikatu dostępu do informacji niejawnych, który swoim kontrolerom wystawia? Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Oczywiście nikomu nie można zabronić wierzyć, że wystawi ona taki certyfikat również osobie niebędącej konfidentem. Kto chce - niech wierzy? Ale i tajniacy są „pod władzą postawieni” i przed, dajmy na to, FSB, CIA, BND, Mosadem, czy gdzie tam jeszcze się poprzewerbowywali, trzaskają kopytami, aż miło posłuchać. Prawda, że miło? A właśnie czeska kontrrazwiedka, czyli BIS, ogłosiła raport za rok 2008, z którego wynika, że rosyjska razwiedka gwałtownie nasiliła penetrację Republiki Czeskiej. Czy to w związku z zapowiedzią umieszczenia tam amerykańskich radarów, czy z jakiegoś innego powodu - mniejsza o to? Ciekawe, że - w odróżnieniu od Republiki Czeskiej - Polska przez ruską razwiedkę wcale penetrowana nie jest. W każdym razie nic nie słychać, żeby o takiej penetracji nasi tajniacy raportowali, - chociaż przecież to u nas miała być zainstalowana sławna amerykańska „tarcza”, co to pojawia się w noc świętojańską, niczym kwiat paproci. Naturalnie możliwe jest, że ruska razwiedka specjalnie Polski nie penetruje, bo to jest surowo zabronione, ale nie można też wykluczyć, że tubylczy tajniacy mogli dostać rozkaz, by pod żadnym pozorem tej penetracji nie zauważać, ani - tym bardziej - wszczynać z jej powodu alarmu. „Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy” - śpiewał Wojciech Młynarski i słusznie, bo czyż to nie jest wzór podejścia humanitarnego? Za takim prawdopodobieństwem przemawia oferta, jaką podczas międzynarodowych zawodów w polityce historycznej, zorganizowanych 1 września na Westerplatte w Gdańsku, przedstawił zimny rosyjski czekista Włodzimierz Putin. Zaoferował mianowicie polskim badaczom dostęp do rosyjskich archiwów - na zasadzie wzajemności. Oferta ta wzbudziła w Polsce zaniepokojenie graniczące z paniką, bo przecież każdy wie, że w ruskich archiwach jest kompletna dokumentacja nie tylko agentury SB, ale i WSI. Naturalnie zimny rosyjski czekista Putin nie mówił tego serio, zwłaszcza, że pewnie już wiedział, iż na żadną wzajemność premieru Tusku starsi i mądrzejsi nie pozwolą, ale sapienti sat, że było to przypomnienie i zarazem ostrzeżenie pod adresem tubylczych konfidentów, że mają pilnie służyć i że nie jest bezpiecznie. Ruska razwiedka każdego nieposłusznego, a nawet i posłusznego, w każdej chwili może postawić do pionu ot, choćby i dla przykładu. Oczywiście, taki jeden z drugim będzie się tłumaczył, że on „bez wiedzy i zgody”, niczym Jego Ekscelencja, albo Aleksander Kwaśniewski, ale od 1 września każdy już siedzi na jednym - excusez le mot - półdupku. I dopiero w tym kontekście warto przyjrzeć się sejmowym sporom o oświadczenie, jakie należy wydać z okazji 17 września. PiS wali po oczach, że „agresja” oraz „plan zniszczenia i grabieży”, podczas gdy Platforma, szarpiąc się na krótkiej smyczy strategicznego partnerstwa, ustami marszałka Komorowskiego pragnie już tylko łagodnie wytknąć Stalinowi „złamanie zasad prawa międzynarodowego”, czyli zachowanie niesportowe. Inna sprawa, że PiS, dlatego tak odważnie wali, bo doskonale wie, iż uchwała tej treści w Sejmie nie przejdzie, a poza tym - warto przypomnieć, że jeszcze marszałek Edward Śmigły- Rydz wydał rozkaz, by „z bolszewikami nie walczyć”. Tego rozkazu nikt nigdy nie odwołał i pewnie, dlatego również PiS podejmuje wyłącznie działania pozorujące. Właśnie z tego powodu przyszłoroczne wybory prezydenckie, do których kampania właśnie się rozpoczęła, zapowiadają się tak ciekawie. Jeszcze pan dr Andrzej Olechowski nie wyruszył w zapowiadaną ekskursję po Polsce, żeby dowiedzieć się, czy naród kocha go w stopniu wystarczającym, a już pojawiła się skrzydlata wieść, że pod egidą IPN w październiku ukaże się książka przedstawiająca agenturalne uwikłania Aleksandra Kwaśniewskiego, który zarejestrowany został przez SB jako Tajny Współpracownik o pseudonimie „Alek”. Aleksander Kwaśniewski oczywiście wszystkiemu zaprzecza i wzorem jednej z „koncepcji” Lecha Wałęsy twierdzi, że „wie”, co to za jeden, ten „Alek”, ale nie o to przecież chodzi, tylko o to, że do ustalania listy kandydatów właśnie przystąpili starsi i mądrzejsi. W tej sytuacji nawet premier Tusk zaczął doceniać korzyści ze znienawidzonego IPN, a przecież to dopiero początek, bo czegóż to będziemy mogli się dowiedzieć, kiedy do kampanii wyborczej włączą się nie tylko razwiedki zarówno strategicznych partnerów, ale i zamorskie? Wygląda na to, że kandydatowi strategicznych partnerów, czyli stronnictwa pruskiego może zostać przeciwstawiony kandydat szlachty jerozolimskiej. Czy wygra ten, czy wygra tamten, wybory będą wygrane, bo nie możemy zapominać, iż podczas ostatniej wizyty prezydenta Peresa w Rosji, uzgodnił on i zatwierdził z prezydentem Miedwiediewem nie tylko dopuszczalną wersję najnowszej historii, ale pewnie i inne sprawy - zwłaszcza sposób urządzenia sławnej „strefy buforowej”, jaka prawdopodobnie zostanie utworzona na „polskim terytorium etnograficznym”, kiedy już integracja europejska wejdzie w rozstrzygającą fazę. Tymczasem, zanim jeszcze padnie ta salwa trzeba będzie narodowi tubylczemu urządzić demokratyczne igrzyska, bo po co babcię denerwować, zwłaszcza przedwcześnie? SM
Sejm zjada własny Scheiss Antoni Słonimski wspomina, jak to podczas premiery „Pani Chorążyny” Stefana Krzywoszewskiego, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoń, Julian Tuwim, Kazimierz Wierzyński i on sam, burzliwymi oklaskami i entuzjastycznymi okrzykami kwitowali „każdy banał dialogu”. Wybuchł skandal, a „jakiś pan stanął w loży i niegłupio krzyknął: Panowie swoim zachowaniem zmuszają nas do obrony tej miernoty!” 9 września przed sejmową komisją Sebastiana Karpiniuka zasiadł Andrzej Lepper, żeby jeszcze raz oskarżyć Zbigniewa Ziobrę, Jarosława Kaczyńskiego i Michała Kamińskiego o zorganizowanie przeciwko niemu prowokacji, która miała nie tylko pozbawić go stanowiska, ale być może nawet zaciągnąć za kraty. Z tego, co były wicepremier sam opowiadał wynika, że przed prowokacją ostrzegł go tajemniczy nieznajomy. Chętnie w to wierzę, jak również i w to, że tajemniczym nieznajomym pan Andrzej zawdzięcza wiele innych swoich sukcesów politycznych i życiowych. Niemniej jednak faktem jest, że CBA posługiwało się w tej sprawie spreparowanymi materiałami, do czego nie miało - i nie mogło mieć - żadnych ustawowych upoważnień. Bo takim ustawowym upoważnieniem CBA do stosowania prowokacji była ustawa z 9 czerwca 2006 r. o CBA, a konkretnie - art. 19. Artykuł 24 tej ustawy stanowi wprawdzie, że tajniacy z CBA mogą preparować fałszywe dokumenty i posługiwać się nimi, ale tylko takimi, które uniemożliwiają zidentyfikowanie tajniaka jako agenta, albo zidentyfikowanie środków, (np. samochodów), jakimi się posługuje, jako tajniaczych. Tymczasem w tej sprawie tajniacy spreparowali fałszywe dokumenty w zakresie znacznie wykraczającym poza ustawowe upoważnienie.
Ale - powiedzmy sobie szczerze - do tego dojść musiało, zgodnie z biblijną zasadą, że „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”. Jak już komuś wolno fałszować dokumenty, jak już komuś wolno udawać pasera, jak już komuś wolno wręczać łapówki na niby, to cóż go powstrzyma przed robieniem tego wszystkiego n a p r a w d ę, zwłaszcza, gdy może mu to przynieść pochwałę ze strony przełożonych, order i awans? Tak już musi być, kiedy państwo decyduje się posługiwać środkami niegodziwymi. Andrzej Lepper nie może jednak udawać ofiary tego mechanizmu, bo Samoobrona głosowała za ustawą o CBA tak samo, jak PiS. Być może przykładając rękę do tej ustawy sądził, że jego nikt prądem nie potraktuje, ale jeśli tak, to najwyraźniej woda sodowa musiała uderzyć mu do głowy . Nie ma żadnych powodów, by go żałować, ani nawet mu współczuć, bo sam sobie winien. Niemniej jednak zachowanie CBA w tej sprawie niestety „zmusza nas do obrony tej miernoty”. SM
Żarówkowy ekototalitaryzm Umierający Johann Wolfgang von Goethe miał powiedzieć: "Mehr Licht!" (więcej światła). To powiedzenie wielkiego niemieckiego poety przypomina się nieodparcie, gdy dowiadujemy się, że Bruksela wprowadza zakaz używania tradycyjnych żarówek. Chciałoby się rzec - "więcej światła" dla unijnej biurokracji, która najwyraźniej zatapia się w ciemności i wydaje coraz więcej absurdalnych dyrektyw oraz nakazów i zakazów świadczących o totalistycznej mentalności. Gdy w 1853 r. Ignacy Łukasiewicz wynalazł lampę naftową, która zastąpiła świece, nikomu nie wpadło do głowy, że można zakazać ich stosowania. Podobnie Thomas Alva Edison, patentując w 1879 roku żarówkę, która z czasem zastąpiła lampę naftową i lampę gazową, nie przypuszczał, że po 130 latach ktoś może zakazać stosowania jego wynalazku. Krąży już nawet dowcip, który nawiązuje do słynnego humoru z czasów PRL: Ilu milicjantów jest potrzebnych do wymiany żarówki? - Pięciu. Jeden trzyma żarówkę, czterech kręci stołem. A ilu unijnych komisarzy potrzeba do wkręcenia żarówki? - Żadnego, bo dzięki działaniom lobbystów sprzętu oświetleniowego Unia właśnie zakazała ich produkcji.
Humbug globalnego ocieplenia Na razie od 1 września obowiązuje zakaz produkcji żarówek 100-watowych. W kolejnych latach powinny zostać wycofane żarówki o mniejszej mocy, aż do całkowitego ich wycofania z rynku w 2012 roku. W zamian mamy obowiązkowo stosować energooszczędne źródła światła - świetlówki. Charakterystyczna jest ekototalitarna ideologia tego zakazu. Według Brukseli, próżniowa szklana bańka z wolframowym drucikiem w środku, umocowana w gwintowanej oprawie pochłania zbyt wiele energii i emituje zbyt wiele gazów cieplarnianych, które rzekomo są przyczyną globalnego ocieplenia. Do grona największych entuzjastów "ekologicznego" oświetlenia zaliczają się przedstawiciele władz niemieckich. To Sigmar Gabriel, minister środowiska w rządzie Angeli Merkel, jest tak gorliwym zwolennikiem rtęciowych świetlówek, że chciałby już obecnie całkowicie zakazać używania tradycyjnych źródeł światła. Minister wystosował w tej sprawie pismo do Stavrosa Dimasa, unijnego komisarza odpowiedzialnego za ekologię. Nadgorliwość niemieckiego decydenta została w Brukseli przyjęta z wielkim uznaniem, bo jak wiadomo, Unia zaciekle walczy z dwutlenkiem węgla, który rzekomo jest przyczyną globalnego ocieplenia. Bruksela w interesie gigantycznych korporacji, zbijających na tym procederze miliardowe zyski, narzuciła krajom członkowskim bardzo restrykcyjne plany redukcji emisji tego gazu o 20 proc. do 2020 roku. "Decyzja rezygnacji z tradycyjnych żarówek jest kluczowa, bo bez niej nie osiągniemy zakładanego celu" - oświadczył Andris Piebalgs, unijny komisarz ds. energii, w grudniu ubiegłego roku. Ważna jest socjotechnika narzucania rozwiązań korzystnych dla wielkich korporacji, a kosztownych dla zwykłych ludzi. Odbywa się to pod nośnymi i chwytliwymi społecznie hasłami ochrony naturalnego środowiska. Te odwołania same w sobie są pozytywne, ale ekologiczna motywacja jest wywodzona z fałszywych przesłanek oraz traktowana instrumentalnie do osiągania korzyści ekonomicznych. Nie ma, bowiem niezbitych dowodów naukowych potwierdzających, że zmiany klimatyczne czy ocieplenie, czy - jak ostatnio przekonują inni naukowcy - oziębienie klimatu, jest spowodowane przez emisję CO2. Wypowiedzi specjalistów, którzy wyjaśniają, że klimat na Ziemi zmienia się niezależnie od działalności człowieka, giną w medialnym szumie. Na przykład w Polsce w czasach Mieszka I przeciętna roczna temperatura była o 2 stopnie Celsjusza wyższa niż obecnie. Europejczycy czują, że z tym globalnym ociepleniem jest coś nie tak. Choć władze niemieckie w interesie niemieckich koncernów chcą być awangardą walki z emisją gazów cieplarnianych, to, jak donoszą media, zwykli Niemcy do sprawy podeszli zupełnie odwrotnie. Już na wiele miesięcy przed 1 września zaczęli masowo wykupywać ze sklepów zwykłe żarówki. Ich sprzedaż wzrosła w Niemczech o 48 procent w porównaniu z analogicznym okresem poprzedniego roku. Jednocześnie w maju i czerwcu udział energooszczędnych żarówek w ogólnym zbycie zmniejszył się z około 34 procent do 25 procent. Według dziennika "Frankfurter Allgemeine Zeitung", Niemcom trudno przychodzi pożegnanie ze 100-watówką, bo energooszczędne żarówki są droższe, emitują słabsze światło oraz nie można ich po prostu wyrzucić do śmietnika, gdyż zawierają m.in. rtęć.
Zawłaszczanie przestrzeni prywatnej Wzmożony popyt na tradycyjne żarówki został odnotowany w innych krajach, w tym w Austrii i na Węgrzech, a także w Polsce. Zwykła żarówka kosztuje od 90 groszy do 1,70, a markowa świetlówka kompaktowa od 20 do 40 złotych. W przeciętnym polskim domu jest ok. 15 lamp. Łatwo, więc obliczyć, ile kosztowałaby wymiana domowych źródeł światła. Problem polega jeszcze na tym, że wymiana żarówek to tylko część kosztów, bo przecież energooszczędne oświetlenie ma inny kształt i nie zawsze pasuje do używanych przez nas lamp, więc znaczną ich część też należałoby wymienić. Łącznie daje to już duże kwoty. Producenci oświetlenia zacierają ręce, bo liczą na krociowe zyski, a zaniepokojonych konsumentów próbują przekonywać, że świetlówki energooszczędne jednostkowo są drogie, ale za to dają oszczędności i w perspektywie długookresowej odczujemy to, płacąc mniejsze rachunki za zużycie energii elektrycznej. Jednak te argumenty nie przemawiają do wielu ludzi. Europejską i polską opinię publiczną najbardziej bulwersuje nie tylko ekonomiczny aspekt całej tej operacji, lecz przede wszystkim fakt, że arbitralne decyzje eurokratów pozbawiły ludzi możliwości wyboru pomiędzy żarówką klasyczną a energooszczędną. Świetlówka męczy wzrok i daje nienaturalne, zimne, trupioblade światło. Podobnie - choć wówczas nie było to obowiązkowe - było już w czasach PRL. W tamtych latach ze względów oszczędnościowych ponure i szkodliwe dla organizmu świetlówki były znakiem charakterystycznym potocznej szarej codzienności: szkół, szpitali, urzędów, dworców kolejowych i autobusowych, hal fabrycznych, sklepów, jednostek milicji i wojska oraz innych obiektów publicznych. Ale w mieszkaniach były zwykłe żarówki. Obecnie została zawłaszczona przestrzeń prywatna. Działanie świetlówki może u niektórych osób wywoływać cykliczne bóle głowy, migreny, wysypkę bądź obrzęki. To, co oszczędzimy po kilkunastu latach na rachunkach za prąd, wydamy na okulistę i okulary. Stałe stosowanie w codziennym użytku i pracy takiego oświetlenia, które charakteryzuje pulsacyjność i zmienność natężenia światła oraz emisja szkodliwego promieniowania ultrafioletowego, jest szkodliwe dla wzroku. Bo nawet najwyższej klasy (i najdroższe!) oświetlenie energooszczędne nie jest tak zdrowe jak klasyczne żarówki ze względu na specyfikę emitowanego światła. Krytycy zakazu kwestionują także "ekologiczność" i zwracają uwagę na niebezpieczeństwo stosowania rtęci w oświetleniu energooszczędnym. Rtęć jest, bowiem wyjątkowo szkodliwa dla ludzkiego organizmu i jej masowe stosowanie jakoś nie martwi ekologów. Opary rtęci atakują głównie układ nerwowy, charakterystycznym objawem zatrucia jest drżenie kończyn, powiek i warg, zdarzają się też zaburzenia trawienia i ślinotok. Często stwierdza się zmiany zachowania - pobudzenie, depresję lub halucynacje. Procedury utylizacyjne przy pęknięciu "ekologicznej" żarówki są skomplikowane, łącznie z koniecznością wezwania Straży Pożarnej. Oświetlenie energooszczędne wcale nie przynosi też oszczędności. Żarówki tego typu rozpalają się powoli, nie można w nich zastosować ściemniacza, pobierają dużo energii przy krótkotrwałym włączaniu, co powoduje, że w miejscach, gdzie włączamy oświetlenie na krótko, na przykład w garażu, korytarzu, piwnicy, na klatce schodowej, stosowanie tego typu oświetlenia jest niewygodne i nieefektywne.
Struktura przymusu O co więc chodzi? Jak zwykle o pieniądze? Nie trzeba być mędrcem, by zorientować się, że wprowadzenie świetlówek oznacza kokosy dla koncernów produkujących nowe oświetlenie. Według cytowanego na łamach "Polityki" austriackiego tygodnika "Profil", dwie wielkie firmy zrozumiały, że świat kupi oświetlenie energooszczędne, wcześniej przez lata wydawały miliardy na rozwijanie technologii świetlówkowych. Próbując ograniczać straty, przeforsowały w Brukseli prawo, które wymusi zmianę żarówek na świetlówki. Te dwie firmy to holenderski Philips oraz powiązany z niemieckim Siemensem Osram. Łącznie kontrolują one ponad 60 procent unijnego rynku. Europejczycy rocznie kupują 3,5 miliarda żarówek oraz odpowiednie do tego lampy. Można, więc obliczyć, jakie pieniądze z naszej kieszeni zarobią koncerny oświetleniowe. Po raz kolejny okazuje się, że hasła o prawach konsumenta, wolności, demokracji, wolnym rynku to slogany - do ubezwłasnowolniania Europejczyków wystarczy nacisk lobbystów. Specjaliści, powołując się na nieoficjalne dane, twierdzą, że przy instytucjach unijnych działa 15 tysięcy lobbystów, z czego 70 procent reprezentuje interesy przemysłu, 20 procent - interesy regionalne, a 10 procent to przedstawiciele organizacji pozarządowych (NGO's). 3500 jest akredytowanych przy Parlamencie Europejskim. Szacunkowo na jednego urzędnika unijnego przypada mniej więcej jeden lobbysta. I co ciekawe - o czym mówił podczas seminarium pt. "Lobbing jako sektor działalności gospodarczej w Polsce i w Europie" w Krajowej Szkole Administracji Publicznej Gilles Teisseyre - Komisja Europejska jest bardzo zainteresowana działalnością lobbystów, bo dzięki "nim łatwiej może wyrobić sobie obiektywne zdanie na temat danej kwestii. Państwa członkowskie nie zawsze, bowiem przekazują Komisji konkretne i prawdziwe informacje". Innymi słowy, lobbysta jest traktowany jako ktoś bardziej wiarygodny od przedstawicieli państw członkowskich Unii Europejskiej. Przy takim "klimacie" w Brukseli jest pogoda dla świetnie opłacanych lobbystów wielkich korporacji międzynarodowych, którzy wnikliwie śledzą prace legislacyjne nad każdym aktem prawnym. W ten sposób już w fazie wstępnej uzyskują nieformalny wpływ na regulacje, które w jakikolwiek sposób będą miały znaczenie dla funkcjonowania produktów i usług ich mocodawców. Ma to istotne znaczenie, bo prawie 80 procent prawa gospodarczego obowiązującego w Unii Europejskiej to prawo wspólnotowe, zaś przeciętnie, co druga ustawa uchwalana przez parlamenty narodowe bierze swój początek w Brukseli, która decyduje o przepisach, normach, koncesjach, procedurach, regulacjach, ograniczeniach. Wewnątrz UE obowiązuje ponad 100 tysięcy różnego rodzaju przepisów, uregulowań, norm i standardów, w tym licząca ponad 90 artykułów ustawa o wielkości oczek w sieciach do połowu ryb. Nie dziwi, zatem, że dla coraz większej rzeszy Europejczyków Unia Europejska jest synonimem antydemokratycznej struktury. Jej działanie w praktyce polega na dyktaturze Komisji Europejskiej składającej się z urzędników mianowanych przez władze wykonawcze bez kontroli parlamentów narodowych oraz poddanych wpływom lobbystów wszelkiej maści, wśród których rej wodzą lobbyści największych koncernów. Niektóre koncerny w protekcjonalistyczno-socjalistycznej rzeczywistości Unii Europejskiej, regulowanej totalnymi i drobiazgowymi przepisami, znalazły znakomity sposób na funkcjonowanie. Po co ryzykować wprowadzanie na rynek nowych i nieakceptowanych społecznie produktów, skoro można przy pomocy instrumentów prawnych zmuszać ludzi do kupowania czegoś, czego oni nie chcą? Wystarczy wpłynąć na odpowiednie instancje, by czegoś zakazały, i osiągnąć korzyści. Poprzez przymus tworzony jest w sposób sztuczny rynek na nowy rodzaj oświetlenia. Dyktat żarówkowy jest wierzchołkiem góry lodowej i pokazuje w sposób modelowy, jak Unia Europejska zmierza w stronę quasi-totalitarnej struktury przymusu. Jan Maria Jankowski
Zapłacić za konsumpcję Jednym z przedwojennych warszawskich oryginałów był fizyk Józef Kramsztyk. Antoni Słonimski wspomina, jak to spotkał go razu pewnego na ulicy w pierwszy dzień świąt. Kramsztyk zaczął narzekać, że "wszystko zamknięte; nie ma gdzie napić się nawet szklanki wody". Słonimski zaproponował, że u niego będzie mógł się napić nie tylko wody, ale i kawy, a nawet koniaku. - Głupi jesteś - odparł Kramsztyk. - To ja mam i u siebie. Chodzi o to, żeby zapłacić za konsumpcję. Więc poszli do apteki na proszki od bólu głowy i wodę sodową. 7 września pani minister Ewa Kopacz ogłosiła, że jej ministerstwo zamówiło 4 miliony szczepionek przeciwko świńskiej grypie, ale że nie zna "ani skuteczności szczepionki, ani działań ubocznych". O działania uboczne można chyba być spokojnym, bo wydaje mi się, że jeśli szczepionka będzie zawierała, dajmy na to, sól fizjologiczną albo wodę destylowaną, to żadnych działań ubocznych wywoływać nie powinna, za to w takim przypadku jej skuteczność może być co najmniej 50-procentowa, a więc stosunkowo wysoka. Albo pomoże, albo nie. W tej sytuacji może chodzić o to, żeby zapłacić za konsumpcję - bo nie można wykluczyć, że w tym właśnie celu pojawiła się świńska grypa. Ale oczywiście nie musi to być cel jedyny. Wprawdzie w Polsce o kolejności szczepień będzie decydował Komitet Pandemiczny, ale słychać, że w innych krajach przymus tych szczepień będzie obwarowany bardzo surowymi rygorami. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że świńska grypa stanie się niezwykle skutecznym narzędziem tresury wszystkich tubylczych społeczeństw, bo jużci wiadomo, że ze zdrowiem żartów nie ma, podobnie zresztą jak z kryzysem finansowym. A ponieważ pod pretekstem kryzysu finansowego rządy w biały dzień i w tak zwanym majestacie prawa obrabowały własnych podatników na rzecz finansowych grandziarzy na grube miliardy dolarów i euro, to niewątpliwie zachęciło je to do pogłębienia tresury pod pretekstem walki z pandemią. Zresztą diabli wiedzą - może z tą świńską grypą to wszystko naprawdę? To znaczy - nie wszystko, bo np. szczepionka może wprawdzie zawierać albo sól fizjologiczną lub wodę destylowaną, albo jakieś aktywne biologicznie trucizny, wyprodukowane w wojskowych laboratoriach, tak samo - jak głosi fama - niczym wirus świńskiej grypy. Na wielu konferencjach międzynarodowych mówi się przecież w alarmistycznym tonie o grożącym ziemi przeludnieniu, zaś Pracownia Na Rzecz Wszystkich Istot otwartym tekstem głosi potrzebę redukcji gatunku ludzkiego, gwoli zapewnienia odpowiedniej przestrzeni życiowej, czyli znajomego Lebensraum, pozostałym "istotom czującym". Wprawdzie Pracownia Na Rzecz Wszystkich Istot taktownie nie wspomina, od których narodów powinna rozpocząć się redukcja gatunku ludzkiego na ziemi, ale samo przez się jest zrozumiałe, że powinna rozpocząć się od narodów mniej wartościowych, to chyba jasne? I dopiero na tym tle możemy docenić pomysł powołania Komitetu Pandemicznego, który będzie decydował, kogo szczepimy w pierwszej kolejności, kogo w dalszej, a kogo, dajmy na to, wcale. Jeśli pandemia utrzyma się dostatecznie długo - a dla sprawnej razwiedki to przecież żadna trudność - to tylko patrzeć, jak te szerokie uprawnienia Komitetu Pandemicznego zostaną wykorzystane również w innych dziedzinach. Kto wie, czy nie z tego właśnie powodu pan minister Rostowski nareszcie porzucił pozory i ogłosił, że w przyszłym roku deficyt budżetowy przekroczy 52 miliardy złotych? Skoro przy pomocy pandemii świńskiej grypy będzie można skorygować liczebność gatunku ludzkiego, zaczynając od redukcji narodów mniej wartościowych, to rzeczywiście - co mamy sobie żałować? Apres nous le deluge (po nas choćby potop), a w tej sytuacji aż dziw bierze, że pani minister Kopacz zamówiła tylko 4 miliony tych szczepionek, a nie 40, zwłaszcza że wzorem katarskich szejków mogła przecież "kupić, ale nie zapłacić". Chyba, że międzynarodowy rozdzielnik przewiduje u nas pozostawienie tylko 10 procent. Wtedy rzeczywiście - po co na darmo tresować całą resztę? SM
Scenariusz słabnącego rozwoju Druga, tym razem pesymistyczna, wizja kraju w 2024 r. według współautora "Foresight Polska 2020" Mija dwadzieścia lat od integracji Polski z Unią Europejską. Wydarzenie to zamknęło zapoczątkowany w 1989 r. proces transformacji. Integracja z Unią otworzyła także niezwykłe możliwości rozwoju, z których tak umiejętnie na początku korzystaliśmy. Nowy, otwarty europejski rynek został przestrzenią ekspansji eksportowej polskich przedsiębiorstw. Legalny i nielegalny rynek pracy stał się magnesem dla setek tysięcy Polaków szukających warunków do lepszego życia. Napływ środków unijnych pozwolił zmodernizować gospodarkę i rozbudować nowoczesną infrastrukturę. W czasie globalnego kryzysu finansowane z unijnych środków inwestycje przyczyniły się do złagodzenia skutków dekoniunktury, dzięki czemu Polska przeszła przez okres turbulencji o wiele łagodniej niż większość krajów Unii. Apogeum tego modelu rozwoju były Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej Euro 2012. Choć nie zdołaliśmy zbudować wszystkich zaplanowanych autostrad, to jednak nowoczesne stadiony, piłkarskie emocje i doskonała atmosfera rozgrywek odświeżyły wizerunek naszego kraju w Europie. Ruszające z miejsca gospodarki znowu otworzyły się na poszukujących pracy Polaków. Słaby kurs złotówki, który pomagał w czasie kryzysu eksporterom, teraz stał się dodatkową zachętą do zarobkowej emigracji. Już podczas prac przy stadionach na Euro 2012 przekonaliśmy się, jak szybko rośnie spirala kosztów pracy, gdy zaczyna brakować fachowców, którzy wyjechali na europejskie place budowy. Niestety, nie zrozumieliśmy w porę nadchodzących sygnałów. Gdy radosna wrzawa Euro 2012 ucichła, piękne stadiony opustoszały. Obiekty stały się symbolem nowego problemu: przeinwestowania w infrastrukturę. W połowie drugiej dekady coraz częściej mieliśmy okazję przekonywać się, że gdy ustaje unijne finansowanie, zaczyna brakować środków na bieżącą obsługę. Wiele laboratoriów naukowych wyposażonych w najwyższej klasy aparaturę badawczą działa na pół gwizdka, bo nie ma kto w nich pracować - młodzi naukowcy wyjechali za granicę, przemysł nie jest zainteresowany finansowaniem badań, a państwo przeznacza na naukę ilość pieniędzy odwrotnie proporcjonalną do potoku słów o konieczności budowy społeczeństwa wiedzy. Państwo jednak, nawet gdyby rzeczywiście chciało wzmocnić finansowanie polskiej nauki, nie ma tego jak uczynić, bo brak ciągle odkładanych reform systemu finansów publicznych powoduje, że budżet jest nieustannie napięty do granic możliwości sztywnymi zobowiązaniami. Skutki zaniechań zaczęły z coraz większą mocą ujawniać się w drugiej dekadzie, kiedy gwałtownie zaczął maleć napływ kapitału zagranicznego do Polski. Powodem zniechęcenia były rosnące koszty pracy i świadomość, że niskie stosunkowo koszty produkcji zaczną rosnąć, gdy w życie zaczną wchodzić w pełnym zakresie zobowiązania pakietu klimatyczno-energetycznego. Wzrost tych kosztów mógłby być mniejszy, gdyby w odpowiednim czasie została podjęta dalekosiężna strategia modernizacji sektora energetycznego i rozwoju rodzimego zaplecza badawczo-technologicznego. Skutki kryzysu energetycznego są łagodzone przez zahamowanie dynamicznego na początku dekady wzrostu gospodarczego. Popyt na energię zmalał, o wiele mniej zużywają jej również odbiorcy indywidualni, których nie stać na płacenie rosnących rachunków. Budowana od 15 lat elektrownia atomowa ciągle daleka jest od wyprodukowania pierwszego prądu, którego zresztą nie byłoby jak sprzedać, bo do dziś plany budowy mostów energetycznych umożliwiających eksport prądu nie stały się rzeczywistością. Listę zaniechań, które doprowadziły do dzisiejszego kryzysu i opinii o Polsce jako "chorym człowieku Europy", można długo ciągnąć, aż pojawi się łatwa pokusa, by wskazać winnych, czyli odpowiedzialne za kraj w ostatniej dekadzie elity polityczne. Przecież to do nich należało zadanie stworzenia polityki modernizacyjnej i przeprowadzenia reform, tymczasem, jak często można wyczytać w politycznej publicystyce, politycy zajmowali się i nadal zajmują analizowaniem sondaży opinii publicznej i zaspokajaniem populistycznych żądań tejże opinii oraz wykorzystywaniem aparatu państwa do redystrybucji zasobów wśród zorganizowanych grup interesu. W takiej sytuacji cała wizja modernizacji polega na dostosowywaniu się do wymogów narzucanych Polsce przez Unię Europejską. Taka diagnoza polskich elit politycznych do pewnego stopnia jest słuszna, lecz za ten stan rzeczy winni są nie tylko sami politycy. Do najważniejszych zaniechań ostatniej dekady na pewno należy brak konsekwencji w reformowaniu systemu wiedzy. Kosmetyczne zmiany nie zmieniły faktu, że polska nauka oddala się coraz bardziej od światowego peletonu. Niestety, nie poprawia się jakość pozostałych na rynku uczelni, bo i jak może się poprawić, skoro nie polepsza się jakość badań naukowych, które powinny stać u podstaw akademickiego kształcenia. Politykom zabrakło determinacji, żeby przekształcić system nauki i szkolnictwa w fundament gospodarki opartej na wiedzy, czyli w źródło innowacyjnych rozwiązań i technologii, które mogłyby przyczynić się do zwiększenia konkurencyjności polskich przedsiębiorstw w sytuacji wzrostu kosztów ich działania z powodów wymienianych już powyżej. Politykom zabrakło determinacji, bo spotkali się z dużym oporem znacznej części środowiska. Reformatorskiej determinacji zabrakło również, dlatego, że ze wspomnianych sondaży wynikało zawsze jasno, jak niewielki jest stopień społecznego poparcia dla jakichkolwiek głębszych reform. Mija 20 lat obecności Polski w Unii Europejskiej. W połowie tego okresu nie dostrzegliśmy, że kończy się najlepszy czas, jaki można było wykorzystać na inwestycje w przyszłość. Zadowoliliśmy się chwilową prosperity nie rozumiejąc, że była ona wynikiem szczęśliwego splotu dobrej koniunktury zewnętrznej i wykorzystania prostych rezerw produkcyjnych w kraju, jak tania praca i tania energia. Kolejny już rok polska gospodarka spowalnia, zmierzając do stagnacji. Przed masowym bezrobociem i kryzysem społecznym chroni nas zarobkowa emigracja, lecz niska aktywność zawodowa w Polsce i słabnące wyniki gospodarcze powodują, że maleją dochody budżetu, a jego zobowiązania rosną, co zmusza do zwiększania obciążeń podatkowych. W efekcie koszty pracy dalej rosną. Jednocześnie powiększa się luka technologiczna. Utrzymuje się jednak ciągle dobra koniunktura zewnętrzna. Jesteśmy od 20 lat członkiem Unii Europejskiej, która odbudowuje swoje miejsce w globalnym systemie gospodarczym, konsekwentnie realizując program "zielonej transformacji", dzięki któremu wiele krajów europejskich stało się światowymi liderami rozwoju nowych proekologicznych technologii. Mamy szczęście, że należymy do tego ekskluzywnego klubu, choć sami skazaliśmy się na pozycję na marginesie. Tak jednak nie musi być, bo choć jest późno, to jednak nie jest zbyt późno na zmiany. Edwin Bendyk
Społeczeństwo niewiedzy Przeczytałem sobie dziś futurologiczny i dość pesymistyczny artykuł E. Bendyka, i tak sobie pomyślałem, że jest w tym tekście jakieś ziarno prawdy, ale zarazem istota problemu leży gdzie indziej. Mroczna wizja Bendyka, który, jak wiemy, pasjonuje się wpływem nowoczesnych technologii na społeczeństwo, dotyczy naszego pięknego kraju. Publicysta usiłuje zarysować scenariusz dający się określić, jak to z Polską będzie źle po 20 latach trwania w strukturach unijnych. Tekst jest dość obszerny, więc zainteresowanych odsyłam do lektury, pozwolę sobie jedynie zacytować ostatnich parę fragmentów. Z jednej strony bowiem Bendyk prorokuje, że wszystkiemu będą winni politycy (nie jest to oczywiście dalekie od prawdy), z drugiej dodaje: „Do najważniejszych zaniechań ostatniej dekady na pewno należy brak konsekwencji w reformowaniu systemu wiedzy. Kosmetyczne zmiany nie zmieniły faktu, że polska nauka oddala się coraz bardziej od światowego peletonu. Niestety, nie poprawia się jakość pozostałych na rynku uczelni, bo i jak może się poprawić, skoro nie polepsza się jakość badań naukowych, które powinny stać u podstaw akademickiego kształcenia. Politykom zabrakło determinacji, żeby przekształcić system nauki i szkolnictwa w fundament gospodarki opartej na wiedzy, czyli w źródło innowacyjnych rozwiązań i technologii, które mogłyby przyczynić się do zwiększenia konkurencyjności polskich przedsiębiorstw w sytuacji wzrostu kosztów ich działania z powodów wymienianych już powyżej. Politykom zabrakło determinacji, bo spotkali się z dużym oporem znacznej części środowiska. Reformatorskiej determinacji zabrakło również, dlatego, że ze wspomnianych sondaży wynikało zawsze jasno, jak niewielki jest stopień społecznego poparcia dla jakichkolwiek głębszych reform. Mija 20 lat obecności Polski w Unii Europejskiej. W połowie tego okresu nie dostrzegliśmy, że kończy się najlepszy czas, jaki można było wykorzystać na inwestycje w przyszłość. Zadowoliliśmy się chwilową prosperity nie rozumiejąc, że była ona wynikiem szczęśliwego splotu dobrej koniunktury zewnętrznej i wykorzystania prostych rezerw produkcyjnych w kraju, jak tania praca i tania energia. Kolejny już rok polska gospodarka spowalnia, zmierzając do stagnacji. Przed masowym bezrobociem i kryzysem społecznym chroni nas zarobkowa emigracja, lecz niska aktywność zawodowa w Polsce i słabnące wyniki gospodarcze powodują, że maleją dochody budżetu, a jego zobowiązania rosną, co zmusza do zwiększania obciążeń podatkowych. W efekcie koszty pracy dalej rosną. Jednocześnie powiększa się luka technologiczna. Utrzymuje się jednak ciągle dobra koniunktura zewnętrzna. Jesteśmy od 20 lat członkiem Unii Europejskiej, która odbudowuje swoje miejsce w globalnym systemie gospodarczym, konsekwentnie realizując program "zielonej transformacji", dzięki któremu wiele krajów europejskich stało się światowymi liderami rozwoju nowych proekologicznych technologii. Mamy szczęście, że należymy do tego ekskluzywnego klubu, choć sami skazaliśmy się na pozycję na marginesie. Tak jednak nie musi być, bo choć jest późno, to jednak nie jest zbyt późno na zmiany.” W tych opisach mroków kryzysu, który nas czekałby za 20 lat, (czemu aż tyle musielibyśmy czekać, skoro nie wiadomo, czy w przyszłym roku nasze państwo nie klęknie finansowo jak Islandia?, no ale mniejsza z tym) padają dwa cenne sformułowania: „system wiedzy” i „gospodarka oparta na wiedzy”. Bendyk - tak jak i wielu obserwatorów naszej rzeczywistości - sprawia wrażenie, jakby historia zaczęła się w 1989 r., czyli jakby cały system edukacji i cała struktura nauki polskiej nie została odziedziczona po złotej epoce komunizmu. Co więcej, zdaje się kiepską kondycję tychże obszarów kulturowych w okresie postkomunizmu łączyć jedynie z brakiem determinacji establishmentu w dążeniu do poprawy sytuacji i oporem społecznym wobec „głębszych zmian”, choć zarazem nie wyjaśnia, jak te zmiany miałyby wyglądać? Czyżby chodziło o wyłącznie o większe „nakłady na edukację, naukę itd.”? Tak jak nie przyszywa się nowej łaty do starego sukna, tak gigantyczne pieniądze na „system wiedzy” nie były, nie są (i nie mogłyby być) w stanie zmienić jego dysfunkcjonalności i patologiczności. Jeśli bowiem odziedziczyliśmy nie tylko „bieda-uczelnie” wymagające dofinansowania, remontów, rozbudowy infrastruktury, ale i „bieda-uczonych”, z których wielu otrzymało tytuły naukowe za wierną służbę systemowi opresji nie zaś za osiągnięcia w takich czy innych dyscyplinach - to trzeba by niezłego magika, by z tego wszystkiego zrobić profesjonalny, zachodni, nowoczesny, innowacyjny i kompatybilny z rozwijającą się gospodarką „system wiedzy”. Już pomijam kwestię polskiej gospodarki i jej „zaplecza biznesowego”, którego korzenie też sięgają poprzedniej epoki. Warto zresztą dodać, że „bieda-uczeni” w warunkach postkomunistycznych świetnie sobie poradzili, powołując do życia rozmaite „akademie”, „uniwersytety” itd., w których rozkręcił się „byznes edukacyjny”, że heja. Czemu jednak akurat tej „wiedzy” się czepiłem? Pomyślałem sobie właśnie, że te apokaliptyczne rozważania Bendyka mają się nijak do naszej rzeczywistości właśnie z tego powodu, iż po „obaleniu komunizmu” dbano właśnie o to, by żadne „społeczeństwo wiedzy” w Polsce się nie ukonstytuowało. Pilnowano, by mgłą niewiedzy spowiła się polska historia, by Polacy nie wiedzieli na jakim świecie żyją, by niewiadomą było, jaki właściwie mamy ustrój, by w nie dawało się ustalić, czy ktoś winny jest zbrodni komunistycznych, czy nie, by tajemnicami okryte były procesy uwłaszczania nomenklatury i procesy wyprzedaży majątku narodowego, by nie było wiadomo, kto agent, kto nie itd. itd. Niewiedza dotycząca tego co istotne była (i jest) z kolei przykrywana za pomocą pseudowiedzy przekazywanej nam dzień w dzień przez jazgoczące media. Serwuje nam się z detalami pseudowiedzę o rozwodach polityków, o pogrzebach gwiazd, o powiększanych piersiach aktorek, o poglądach Skiby czy innego kontestatora z Bożej łaski, o tym, co Ziutek z partii czerwonej powiedział na korytarzu Mańkowi z partii różowej, a co jemu Maniek odpowiedział i jak to skomentował Wiesio z partii rolnej - i dopiero jak ktoś w ukryciu nagra zakulisowe rozmowy „graczy” (jak sławetne taśmy Gudzowatego z Oleksym), to nabywamy jakiejś rzeczywistej, (choć bardzo szczątkowej) wiedzy o tym, co się za kulisami dzieje. Większość naszych rodaków chyba zresztą nawet nie wie już, że to, co widzą, co dzień na ekranach telewizorów jest tylko maskaradą.
Oskarżanie Polski o planowanie wspólnej z Niemcami agresji przeciwko Rosji - to świadome kłamstwo putinowskiej propagandy - wywiad z Wiktorem Suworowem (Wołodymyrem Rezunem) Z rosyjskim emigracyjnym historykiem Wiktorem Suworowem (Wołodymyrem Rezunem) rozmawia Antoni Zambrowski. Co pan powie o programach moskiewskiej TV i innych publikacjach rosyjskich, w myśl których Polska planowała w latach 30. wspólną agresję przeciwko Związkowi Rad? To są zupełne banialuki, przerażające głupstwa. Rosja przeżywa poważne trudności wewnętrzne. Obserwujemy głęboki kryzys państwa, siły zbrojne przeżywają poważne trudności, to samo widzimy w dziedzinie oświaty, służby zdrowia i innych gałęziach życia społecznego. Olbrzymie środki wyciekają z kraju zagranicę ze szkodą dla zwykłych obywateli. By odwrócić uwagę zwyczajnych Rosjan, władza musi wymyślić jakiegoś wroga zewnętrznego. Dotychczas rolę takiego wroga odgrywała Estonia oraz Gruzja. Teraz nadchodzi kolej Polski. To świadczy o nadciągającej na Rosję katastrofie, której symptomy postrzega już władza i usiłuje odciągnąć od nich uwagę społeczeństwa. Rewelacje o wspólnych planach polsko-niemieckich agresji na Rosję - to takie głupoty, że tego nie da się skomentować. Hitler wysuwał roszczenia terytorialne wobec Polski jako sąsiada. Domagał się korytarza przez Polskę do Prus Wschodnich i przyłączenia Wolnego Miasta Gdańsk do Rzeszy. Natomiast nie miał żadnych pretensji terytorialnych wobec Związku Rad. Nie było tez żadnych planów wojennych wobec Rosji. Głupoty powtarzane przez głupców w państwowych środkach przekazu świadczyć mogą o głębokości kryzysu społecznego w Rosji.
Trudno uznać tych historyków i publicystów za głupców. U nas się mówi w takich przypadkach, że oni wiedzą gdzie są konfitury. Istotnie, często ludzie mądrzy i wykształceni świadomie mówią głupstwa. Stąd publikacje, że Polska wraz z Niemcami chciała zaatakować Rosję sowiecką. Tymczasem Hitler nie miał żadnych planów wojennych wobec Rosji aż do lipca 1940 roku. Opracowano je dopiero podczas kampanii francuskiej 1940 roku, kiedy Stalin przyłączył do Związku Rad rumuńską Besarabię. Wówczas Hitler uświadomił sobie, jak niewiele Armię Czerwoną dzieli od zagłębia naftowego w Ploeszti, które dostarczało całą ropę i benzynę dla potrzeb Niemiec. Wówczas Hitler zapytał swych generałów, jak obronić Ploeszti przed Stalinem? Odpowiedzieli po namyśle, że jest tylko jedna możliwość - zadać uprzedzający cios w innym, bardziej dogodnym miejscu. Obliczono, że do tego celu za mało było by 10 dywizji, jak również 20 lub 50 dywizji. Wypadło z tych obliczeń, że na Stalina trzeba ruszać całą potęgą III Rzeszy. Ale to wszystko się stało dopiero w lipcu 1940 roku. Wcześniej Hitler nie zamawiał swych generałów żadnych planów wojennych przeciwko Rosji. Na to mamy dokumenty potwierdzające ten stan rzeczy.
A dokumenty rosyjskiego wywiadu? Wywiad rosyjski pracuje jak za czasów Stalina. Stalinowi meldowano tylko to, co on sam chciał przeczytać. Również teraz wywiad dysponuje archiwaliami, których nigdy nie było. Putin pyta ich: „Co macie w archiwach?", na co oni wyciągają dokumenty na zamówienie. Ale to są rewelacje spoza granic ludzkiej logiki.
Najważniejsze, że to Stalin wywołał II wojnę światową. On pozwolił Hitlerowi na zaatakowanie Polski i następnie sam się przyłączył do agresora. On nie tylko pozwolił Hitlerowi na zaatakowanie Polski. On oszukał Hitlera. Uzgodniono, że 23 sierpnia 1939 roku zostanie podpisany pakt Hitlera ze Stalinem. Po tygodniu miała nastąpić wspólna agresja na Polskę. Hitler zaatakował, natomiast Stalin oświadczył, że jeszcze nie jest gotów do działań. 3 września Ribbentrop pisze list do Mołotowa: "Zgodnie z umową napadliśmy na Polskę, ale wy zwlekacie. Kiedy wyruszacie przeciwko Polsce?". Mołotow zwleka z odpowiedzią i odpowiada dopiero 5 września: "Podejmiemy działania zbrojne, gdy będziemy gotowi". Stało się to dopiero 17 września, gdy Hitler uporał się z wieloma polskimi jednostkami. Podzielili się więc po połowie terytorium Polski. Natomiast dzięki tym prostym zabiegom całe odium agresji spadło na Hitlera. Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę III Rzeszy. Za plecami Wielkiej Brytanii stały Stany Zjednoczone. Hitler wpakował się w sytuację bez wyjścia, gdyż nie miał wystarczających sil morskich i lotniczych, by podbić wyspy brytyjskie. Już można było przewidywać niechybny krach Hitlera. Natomiast Stalin pozostawał neutralny i niewinny. A zatem Stalin nie tylko rękoma Hitlera rozpętał II wojnę światową, ale jednocześnie wykiwał Hitlera.
Jednocześnie oszukał on miliony Rosjan i innych ludzi sowieckich. Wojna światowa jak bumerang uderzyła w Związek Sowiecki i miliony Rosjan zginęły na froncie wschodnim. Zapłacili oni za błędne rachuby Stalina. Rosja do dnia dzisiejszego boryka się ze skutkami agresji hitlerowskiej. Gdy moskiewska propaganda powiada, że Rosja wygrała wojnę z Hitlerem, zawsze powtarzam, że to nieprawda. Ludzie pytają mnie, jak to? Kto zatknął czerwony sztandar nad Reichstagiem?! A ja odpowiadam, by popatrzyli na kraje uwikłane w II wojnę światową i porównali je z Rosją. Rosja przegrywa porównanie nie tylko z Niemcami, ale nawet z Polską przed 20 laty uwolnioną od sowieckiej kurateli. Stąd propagandowe kłamstwa pod adresem Polski. Dziękuję za rozmowę.
ANTYKOMUNIZM - BROŃ UTRACONA - 2 Nie podszywajmy się pod metafizykę, nie nadymajmy się, mówmy o rzeczach prymitywnych językiem prymitywnym -postulował Zbigniew Herbert w „Hańbie domowej” Jacka Trznadla. To dobra rada, gdy wypada mówić o komunizmie, lub próbować znaleźć odpowiedź na pytanie zadane przed kilku laty przez prof. Krasnodębskiego: czy trzeba jeszcze zwalczać komunizm, czy antykomunizm ma jeszcze sens? Jeśli przyjmiemy za prawdziwe opinie o „śmierci” komunizmu, jest oczywiste, że postawa antykomunistyczna traci jakikolwiek sens. Nie można przecież walczyć z czymś, co nie istnieje. Broń antykomunizmu byłaby wówczas orężem Don Kichota, widzącego w poczciwych wiatrakach demoniczne potwory. Nie obędzie się, zatem bez odpowiedzi na pytanie - czym był/jest komunizm? Pamiętając o postulacie Herberta jestem przekonany, że nie warto zagłębiać się w filozoficzne rozważania, by odpowiedzieć na to pytanie. Tym bardziej, że komunizm filozofią nigdy nie był. Nie sposób jednak - nim ocenimy przydatność antykomunizmu uciec przed próbą zdefiniowania zjawiska, przeciwko któremu antykomunizm ma być bronią. Już sama tylko wielość koncepcji komunizmu powinna wywoływać podejrzenia u ludzi trzeźwo myślących. Dla jednych był przecież szlachetną utopią, dla innych ideokratycznym totalitaryzmem; jedni wywodzili jego podstawy z moralizmu, inni z nihilizmu; według jednych zrodził go idealizm i humanizm, zdaniem innych wulgarny materializm i ucieczka od wolności; jedni widzieli w nim fałszywą religię, inni oświecającą gnozę. Dla jednych komunizm to sama ideologia, dla innych doktryna polityczna i ekonomiczna. Ważne jest, - na co zwrócił uwagę prof. Ryszard Legutko, że spór o komunizm zaangażował niemal wszystko, co w dziedzinie myśli zrodziła tradycja zachodnia, a tym samym rzucił cień zwątpienia na cały dorobek tej tradycji. Myślę, że rozmaitość definicji komunizmu dowodzi, iż ludzie są gotowi wymyślić każdą brednię, byle tylko usprawiedliwić swoje najniższe instynkty i żądzę panowania nad innymi ludźmi. Nie warto, zatem analizować ideologii komunizmu (tym bardziej, że była prymitywna), lecz samą rzeczywistość, nie warto zajmować się badaniem historii idei, lecz historią, na której komunizm odcisnął swoje piętno. Pod jakąkolwiek myślą, którą stworzył komunizm kryło się atawistyczne pragnienie władzy jednej grupy ludzi nad drugą, każda jego teoria wynikała z planu panowania nad światem, a każda aktywność była nakierowana na realizację tego zbrodniczego planu. Dlatego komunizm musiał być prymitywny, kłamliwy i cyniczny - by posługująca się nim grupa ludzi mogła dokonać aksjologicznego oszustwa a tym, którzy do niej przystąpią dać skuteczne narzędzia do walki o władzę i „rząd dusz”. Musiał tworzyć świat ułudy i chaosu, świat, w którym nie obowiązywały żadne normy i zasady - by grupie swoich zwolenników zbudować przestrzeń, w której będą mogli realizować własne interesy. Cokolwiek powiedziano i zrobiono w komunizmie, każda jego zbrodnia, kłamstwo i manipulacja miała jeden, podstawowy cel - władzę nad człowiekiem, władzę nad światem. Dlatego podstawowym błędem jest doszukiwanie się w komunizmie filozofii, ideologii czy politycznej doktryny. Wszystkie one stanowiły wyłącznie narzędzie dla realizacji celu - nigdy cel sam w sobie. Gdy było to konieczne - zostały przyjęte i zastosowane, gdy okazały się zbędne - zmieniono je lub odrzucono. „A czymże jest nasza teoria, jeśli nie po prostu narzędziem działania? Tym narzędziem jest dla nas teoria marksistowska, bo aż do dziś nie wymyślono lepszego.” - nauczał Trocki - Wszystkie służyły temu tylko, by dać alibi mordercy, psychopacie, złodziejowi i oszustowi, by usankcjonować każdą patologię i zbrodnię - na tyle przekonująco, by ukryć podłoże najniższych instynktów, żądzę władzy, bogactwa, dominacji. Gdy w ten pragmatyczny, zgodny z obserwacją historyczną i znajomością ludzkiej kondycji sposób spróbujemy spojrzeć na komunizm, staje się oczywiste, że w wymiarze historycznym był zawsze pewną grupa ludzi dążących do absolutnej, totalitarnej władzy nad innymi ludźmi - grupą, która przyjęła określoną ideologię oraz zbiór użytecznych teorii politycznych lub ekonomicznych, by użytkować je zgodnie z własnymi interesami i potrzebami. Lew Trocki wprost wyznał - „Materializm dialektyczny nie zna dualizmu środka i celu. Cel w sposób naturalny wynika z samego historycznego ruchu. Środki są w sposób organiczny podporządkowane celowi. Najbliższy cel staje się środkiem dla celu bardziej odległego”. To, zatem, co definiowano dotąd jako komunizm, będzie tylko określeniem pomocnym w opisaniu działalności tej grupy - podobnym do pojęcia terroryzmu lub przestępczości zorganizowanej - nigdy zaś, nie może zastępować prawdziwego sensu tych działań. Błąd wielu definicji zdaje się polegać na tym, że objawy nazywają mianem choroby, a formy aktywności grup posługujących się komunizmem biorą za niego samego. Innymi słowy - definiowano komunizm poprzez jego atrybuty zewnętrzne, formę lub skutki, nie zaś poprzez wewnętrzną logikę celów. Jest, zatem rzeczą całkowicie oczywistą, że komunizm nie mógł „umrzeć” - ani w roku 1989, ani w latach następnych. Nie mógł, - ponieważ komunizm to ludzie, tworzący poszczególne grupy interesu, organizacje, czy rządy państw. Wszystko, czego ludzie ci używali - ideologia, semantyka, system polityczno-ekonomiczny, aksjologia, ale też struktury, w których funkcjonowali - nazywano błędnie komunizmem. Ich likwidacja lub przeobrażenie nie mogło mieć wpływu na przetrwanie komunizmu, ponieważ dotyczyło wyłącznie dotychczasowej formy - funkcjonalnej powłoki, nigdy zaś nie dotykało istoty, - czyli ludzi, którzy komunizmem się posługiwali. Zmiana nazwy ZSRR - na Rosja, PRL - na III RP, SB, - na UOP, I sekretarza - na prezydenta, Komitetu Centralnego - na rząd, gospodarki socjalistycznej - na rynkową, itp. - nie ma najmniejszego znaczenia. Podobnie jak likwidacja jednych struktur w miejsce drugich; rezygnacja z ideologii w miejsce pragmatyki, zastąpienie haseł - programami politycznymi. „Oddanie” władzy, wycofanie wojsk, zniesienie cenzury, rezygnacja z przywilejów - nie mogła mieć znaczenia, skoro zachowano nietkniętą, wewnętrzną treść komunizmu. Wszystko, czego byliśmy świadkami w latach 80 -tych i początku 90-tych, co działo się w świecie komunistycznym i miało doprowadzić do jego „śmierci” - było tylko zmianą jednej formy na drugą, a jednocześnie - ogromną, rozpisaną na wielu wykonawców mistyfikacją, podczas której zastąpiono zużyte, zbędne narzędzia innymi, przydatnymi w warunkach zmieniającej się rzeczywistości. Nie sposób jednak przyrównać tego procesu do ewolucji - ona, bowiem zakłada rozwój w stronę form wyższych, przy jednoczesnej zmianie cech gatunkowych. Tu - zmieniono formy, lecz zmiany nie dotknęły samego „gatunku” - czyli ludzi używających komunizmu. Wsparto ten proces środkiem, którym komunizm posługuje się najlepiej: dezinformacją i propagandową manipulacją; rozłożono go na tysiące poszczególnych zdarzeń, zaangażowano setki czynnych zwolenników i miliony nieświadomych uczestników, uwiarygodniono postaciami ludzi dobrej woli i żywiołowymi reakcjami społeczeństw.
Warto zauważyć, że transformacja grup interesu, zwanych polskimi komunistami, (choć oni sami od dawna tak się nie nazywali) odbyła się dla nich bezproblemowo. Żadnych kłopotów nie nastręczyła rezygnacja z ideologii; bezboleśnie pożegnano się z gospodarką planową, zmieniając ją na rynkową, socjalizm zastąpiono demokracją, a dotychczasowe sojusze innymi. Ludzie tych grup interesu niemal natychmiast stali się żarliwymi bojownikami o wolność, piewcami demokracji, zwolennikami NATO i Unii Europejskiej. W ciągu krótkiego okresu dokonali niebywałego „skoku cywilizacyjnego”, często wyprzedzając tradycjonalistyczne, niepostępowe społeczeństwo. Używane wobec nich określenie - postkomuniści, było wyjątkowo użytecznym kłamstwem, ponieważ sytuowało ich w rzekomym „okresie przejściowym” - między komunizmem, a demokracją, podczas gdy nadal mamy do czynienia wyłącznie z komunistami. Odradzanie się komunizmu pod różnymi nazwami i w różnych mutacjach dowodzi, że jest istotnie "nieśmiertelny" w tym sensie, że odwołuje się do najniższych i pierwotnych skłonności człowieka. Ta dostosowawcza zdolność mimikry, właściwa w świecie przyrody dla prymitywnych (a żywotnych) organizmów, warunkuje często ich możliwości przetrwania - jest, zatem konieczna w grupie, odwołującej się do atawistycznych potrzeb i dążeń. Niezmienni, bowiem pozostali ludzie, korzystający z narzędzi komunizmu i cele, które przed sobą postawili. Z tej przyczyny proces, który obserwowaliśmy przed 20 laty nie mógł doprowadzić do żadnego końca komunizmu. Już tylko jedna, najbardziej widoczna cecha tych przemian dowodzi prawdziwości wniosku. Powszechne zaniechanie rozliczenia zbrodni komunistycznych i oczyszczenia Europy z komunistycznej przeszłości jest dostatecznie mocną przesłanką, świadczącą o zachowaniu przez komunistów, już nie tylko „życia”, ale przede wszystkim ogromnej strefy wpływów i możliwości oddziaływania. Jednocześnie to samo zaniechanie nie dotyczy narodowego socjalizm i faszyzmu - mutacji tożsamych z komunizmem, które poświęcono na „ołtarzu historii” w celu ochrony głównego nurtu. Ta jaskrawa różnica w traktowaniu obu totalitaryzmów (a mamy do czynienia tylko z odmianą jednej koncepcji) to jeden z politycznych i moralnych paradoksów naszych czasów, niezrozumiały dla tych, którzy uwierzyli w „śmierć” komunizmu. Jest również oczywiste, że z tej perspektywy postawa antykomunistyczna jest konieczna, a pytanie o jej wartość staje się bezprzedmiotowe. Trzeba jednak uściślić: jakie cele stawia sobie dziś komunizm, gdzie i w jakim obszarze działają jego grupy interesu, oraz czym dzisiaj powinna być postawa antykomunistyczna. To już jednak temat na kolejny, ostatni tekst. CDN... Ścios
Odebrano dzieci - rodzinie zastępczej. Moja znajoma otrzymała kiedyś od swej francuskiej przyjaciółki piękną sukę - sznaucerkę-olbrzymkę. Ponieważ nie miała jak jej wychować, oddała ją mnie. Niestety: pies będący już w trzecich rekach nie potrafił przywiązać się do domu. Uciekał, wałęsał się po okolicy - w końcu ktoś go sobie przywłaszczył. Prasę obiegła wiadomość, że dzieci, powierzone rodzinie zastępczej, zabrano od tej rodziny, gdyż rodzina ta uprawia kult Adolfa Hitlera i w ogóle narodowych socjalistów. Stracili dziecko za nazistowskie poglądy. Para prowadząca rodzinę zastępczą w Antwerpii, na północy Belgii, utraciła prawa do opieki nad dziećmi po ujawnieniu przez flamandzką telewizję VRT jej nazistowskich sympatii. Sprawa wywołała oburzenie belgijskich mediów, klasy politycznej we Flandrii oraz obrońców praw człowieka. W nagranym ukrytą kamerą reportażu widać, że w salonie domu, gdzie przyjmowane były dzieci, króluje portret Adolfa Hitlera. Były też flagi zdelegalizowanej, skrajnie prawicowej organizacji flamandzkiej VMO. W reportażu, kobieta mówi o swoim mężu jako "bardziej niż konserwatywnym". - To nie jest neonazista, ale były nazista - wyjaśnia. Ona sama o Hitlerze wypowiada się jako o "wielkim wizjonerze, człowieku fantastycznych idei, które nie straciły na aktualności". Jej zdaniem, imigranci z Turcji i Maroka, oraz generalnie islam, stanowią obecnie taki sam "wielki problem, jak niegdyś Żydzi w Niemczech: zabierają nam przestrzeń życiową". Organizacja pomocy dzieciom Kind en Gezin wycofała już tej rodzinie swoją akredytację a także zmieniła regulamin: wyraźnie zakazano symboli nazistowskich w rodzinach zastępczych. Jej przedstawiciele przyznali, że o ile znane im były surowe metody wychowawcze pary z Antwerpii, to nic nie wiedzieli o apologii Hitlera i rasizmu. Belgijski Ośrodek Równości Szans i Walki z Rasizmem złożył zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa rasizmu, ksenofobii i negacjonizmu. - Nie jest wykluczone, że idee rasistowskie były szerzone nie tylko wśród rodziców i odwiedzających, ale nawet wśród przyjmowanych dzieci - napisano we wniosku. Jak wiadomo: w Europie wszyscy są równi, ale niektórzy są mniej równi? Szczerze pisząc: narodowi socjaliści spod znaku Leona Degrell'a czy Adolfa Hitlera nie budzą moich sympatyj. Poza tym: jeśli ktoś - państwo czy organizacja „Kind en Gezin” - powierza komuś dziecko, to ma prawo to dziecko zabrać. Należy jednak brać pod uwagę dobro dziecka. To, czy dziecko wychowane będzie w ideologii faszystowskiej, narodowo-socjalistycznej czy nawet komunistycznej - jest znacznie mniej ważne, niż to, czy będzie normalnym człowiekiem. Miliony ludzi wychowywały się w rodzinach bolszewickich, stalinowskich, faszystowskich, hitlerowskich, konserwatywnych czy liberalnych - a potem niekoniecznie zostawały bolszewikami, stalinowcami, faszystami, hitlerowcami, konserwatystami czy liberałami! Bardzo często w rodzinach ideowych komunistów wyrastali porządni ludzie. Natomiast zniszczenie aparatu uczuciowego u dzieci może spowodować, że wyrosną z nich dewianci. Te dzieci trafią do trzeciej z kolei rodziny. W dodatku- proszę „postępowych liberałów” z Brukseli - może się tak zdarzyć, że ta rodzina faszystowska będzie przez nie we wspomnieniach gloryfikowana... i w ramach buntu zostaną oni prawdziwie oddanymi narodowymi socjalistami; nie „ciepłymi” - bo wyniosły to z domu - lecz „gorącymi” (bo będzie to pochodzić z ich własnych odczuć). Interesujące jest w tej sprawie jedno: zdjęcia portretów narodowych socjalistów i faszystów, flag itp. wykonano - jak donoszą media - „ukrytą kamerą”; czyżby ta rodzina była szpiegowana? A zabawne jest, co innego: „Zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa rasizmu, ksenofobii i negacjonizmu złożył Belgijski Ośrodek Równości Szans i Walki z Rasizmem”. „Równość szans” w euro-mowie ma, jak wiemy, szczególne znaczenie... PS. Byłem przekonany, że to wstawiłem ok. 4.tej nad ranem. Musiałem być nieco zmęczony... JKM
12 września 2009 Nie wszystkim jest do twarzy w czerwonym... Według danych opublikowanych przez „ Financial Times”, amerykańska Rezerwa Federalna zarobiła na „ kryzysie”- uwaga! - 33 miliardy dolarów(??). Niezła sumka, jak na prywatne banki, które pożyczają pieniądze między innymi rządowi amerykańskiemu, który z kolei, żeby pożyczki spłacać okłada podatkami podatników amerykańskich. Co to za pomysł, żeby jedenaście największych prywatnych banków, skupionych w Rezerwie Federalnej doiło pieniądze z amerykańskiego budżetu? I to już trwa od 1913 roku. Wolnorynkowy od zawsze proponowali likwidację Systemu Rezerwy Federalnej, który to system doprowadził do największego kryzysu w historii Stanów Zjednoczonych w roku 1929. Monopol od zawsze jest złem..
„Niewidzialną rękę rynku powinien trzymać ktoś za mordę”- jak napisała Angora, biorąc to zdanie z Internetu. No i trzyma.. Dlaczego, pierwszy i ostatni raz podaję źródło, skąd wziąłem dany dowcip.? Bo jeden z czytelników domaga się tego… Ale dowcipy biorę również z „Nowin”, „ Echa dnia”, z telewizji, radia, moich znajomych, kolegów, od JKM, od Stanisława Michalkiewicza, od osób przypadkowych, z zeszytu dowcipów, ze starych gazet, czasami wymyślam… Oczywiście nie mam pojęcia skąd wyżej wymienione źródła biorą dowcipy, bo nie sądzą, że wszystkie wymyślają sami, musiałbym za każdym razem dzwonić do nich i dopytywać się namolnie skąd biorą dowcipy. Tym bardziej, że zauważyłem przez lata, że dowcipy się powtarzają, ale trochę jakby w innej formie. I są odświeżane, co jakiś czas.. Angora bierze je z gazet regionalnych, tamte biorą z penetrowania regionów i czerpią je z mądrości tzw. ludowej, a ci, co je rozpowszechniają w gazetach regionalnych, biorą je z Angory sprzed wielu lat.. Bo kto będzie sprawdzał gdzie pierwszy raz pojawiły się dowcipy? No, nie jestem Kolbergerem, pardon Kolbergiem.. Ponieważ nie ma, jak na razie, praw autorskich dotyczących dowcipów, więc daruje sobie podążanie śladami, kto dany dowcip wymyślił. Po prostu uważam, że ktoś je wymyślił i rzucił w przestrzeń, to ten, kto go złapie może go opowiadać innym.. Za tamtej komuny polityczne dowcipy wymyślali ubecy, trudno, żeby podawali swoje nazwiska na łamach prasy. Podobnie być może jest i dzisiaj, służby wymyślają dowcipy polityczne, antyklerykalne wymyśla pan Jerzy Urban z Jarugą Nowacką i Magdaleną Środą i Wandą Nowicką, a obyczajowe o homoseksualistach, wymyślają… homoseksualiści., tacy jak Robert Biedroń. Chociaż, nie wiadomo, czy on jest prawdziwym homoseksualistą, zawodowym- na pewno. Ja, gdybym był, na pewno publicznie bym się z tym nie obnosił.. No, ale, jak ktoś musi, i ma taką potrzebę i media jakby na to czekają, co on powie, bo obowiązuje poprawność polityczna i prawa mniejszości- no to się prezentuje. O Żydach dowcipy wymyślają Żydzi, a o blondynkach, wymyślają brunetki. Bo o brunetkach wymyślają blondynki. Które tak nawiasem mówiąc nie są takie głupie, sam znam kilkanaście przepięknych osobiście? I nie tylko przepięknych. Nie niech chce mi się wierzyć, że głupia blondynka, szatynka czy brunetka wymyśliła dowcip, jak to jedna z nich podjeżdża pod stację benzynową, na której lejący mówi jej, że od wczoraj proszę pani, benzyna podrożała.. Na co blondynka, szatynka, czy brunetka odpowiedziała, że to jej nie dotyczy, bo ona zawsze tankuje za pięćdziesiąt złotych(????). To jest naprawdę wyższa szkoła jazdy dowcipów, i dlatego są takie dobre, bo nie ma - jak do tej pory- Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej Dowcipu.. W odróżnieniu od powołania Kancelarii Społecznej Sprawiedliwości, której to społecznej sprawiedliwości nie będzie, tak jak nie ma i na razie nie będzie zwykłej sprawiedliwości. A czy one się różnią jedna od drugiej? Jak twierdzi pan Janusz Korwin- Mikke, tym samym, co krzesło elektryczne od krzesła zwyczajnego? A skąd pan Janusz wziął ten dowcip? Nie wiem, choć wydaje mi się, że gdzieś już natknąłem się na autora, ale zapomniałem i nie zapisałem.. Urzędnicy nie zajmują się na razie zbieraniem, archiwizowaniem, patentowaniem i systematyzowaniem dowcipów i rejestrowaniem ich autorów.. Bo wielu z nich nie przyznałoby się do nich, jako ich twórcy.. Mogliby mieć nieprzyjemności.. Za wyjątkiem oczywiście oficerów frontu ideologicznego, którzy - że tak powiem z urzędu - zajmują się kanalizowaniem niezadowolenia ludowego w postaci dowcipów, wyładowujących złość na rządzących nimi politykami. Bo nie jest natomiast dowcipem, że pan Andrzej Wajda związany z Agorą, Gazetą Wyborczą i środowiskiem „ Salonu”, jak ich nazywa słusznie Waldemar Łysiak, (Nie mylić z Angorą) wraz ze swoją żoną panią Zachwatowicz( chyba nie nazywa się Wajda) zamierza utworzyć muzeum PRL-u w Nowej Hucie? Będą wmawiać nam, że PRL był bardzo śmiesznym ustrojem, co oczywiście w sprawach gospodarczych było prawdą, tak jak śmieszne może być centralne planowanie i państwowa własność środków produkcji. Oczywiście, że tak.. Ale, czy śmieszne było nauczanie, - mimo, że w państwowych szkołach, przy jakimkolwiek jednak autorytecie nauczyciela? Czy śmieszne było trzymanie więźniów w normalnych więzieniach, gdzie pracowali i nie leżeli na pryczach, i oddawali pieniądze swoim żonom? Czy śmieszne było prawo, które jednak było w miarę spójne i go bardziej przestrzegano niż dzisiaj? Czy śmieszna była nasza armia, która liczyła ponad 250 000 żołnierzy i była w stanie gotowości bojowej? Wkroczyła nawet do Czechosłowacji.. Dzisiaj rządzący likwidując polskie państwo likwidują polską armię, która obecnie liczy 84 ooo żołnierzy? I czy ona do czegokolwiek się nadaje? Jak pracują współczesne sądy, jak wygląda dzisiejsze prawo, kto w PRL-u myślał o uprzywilejowywaniu homoseksualistów, Cyganów i zwał ich Romami? Czy w PRL-u odbierano dzieci rodzicom pod pretekstem złego odżywiania, małego metrażu, czy nieposprzątania domu? Czym dzisiaj zajmuje się Policja Obywatelska, w przeciwieństwie do Milicji Obywatelskiej?. Głównie propagandą. W PRL-u - o ile pamiętam - ścigała przestępców, i przestępca bał się policji, a nie policjant przestępcy.... Państwo było zdecydowanie sprawniejsze i lepiej wykonywało to, co do niego należało, przynajmniej w zakresie prawa, wojskowości, sądów, czy policji.. Pomijam okres tzw. utrwalania władzy ludowej, okres zbrodni i kompletnego bezprawia.. Czy ktoś komuś zakazywał palenia papierosów na własnym balkonie? Czy ktoś zakazywał wycięcia swojego własnego drzewa na swojej własnej działce? Czy ktoś upadł wtedy na głowę, żeby miliardy złotych odebranych ludziom pod przymusem, bagnił w wymyślonych programach tzw. rządowych? Jeden Program Ochrony Powietrza w Krakowie będzie nas kosztował 700 milionów złotych? Nikt o zdrowych zmysłach nie przekazywał miliardowych sum na utrzymywanie tysięcy stowarzyszeń i fundacji, które propagują- za nasze pieniądze - nienormalność? W wielu sprawach PRL był państwem poważnym, choć wasalnym.. A dzisiaj? Te tysiące głupstw, które zaszczepia się nam, na co dzień, potworne marnotrawstwo naszych pieniędzy na każdym kroku, setki decyzji, które nie mają najmniejszego racjonalnego sensu? Biurokracja wszechobecna to wielki pikuś, w stosunku do małego pikusia biurokracji PRL-u.. To jest jeden do sześciu, może siedmiu, na rzecz III Rzeczpospolitej. Na niekorzyść! Pan Wajda nie zamierza zakładać Muzeum III Rzeczpospolitej, ale Muzeum PRL_u gdzie będzie i sklep mięsny pusty, i kartki na mięso, i gabinet pierwszego sekretarza i tabliczki z nazwami ulic np. Dzierżyńskiego. Naprawdę będzie śmiesznie i wesoło, pomijając już fakt ile milionów z państwowej kasy pójdzie na to wariactwo.. A ja bym optował za Muzeum III Rzeczpospolitej oczywiście po jej upadku.. Te tysiące głupstw, które nas dotknęły przez ostatnich dwadzieścia lat, i śmieszni ludzie, którzy nami rządzili przez tych dwadzieścia lat( może w postaci gabinetu figur woskowych), katalog tych dewiacyjnych decyzji, które nas zalewały od dwudziestu lat,, prawa nadawane zwierzętom, grupom społecznym, kuriozalne wyroki sądów, likwidacja całych branż przemysłu ciężkiego, infekowanie pogaństwa w nasze życie, w postaci fałszywie pojętej ideologii.. No i tabliczki ulic z nazwiskami: Wałęsa, Mazowiecki, Geremek, Blumsztajn, Michnik, Łuczywo, Ikonowicz, Bugaj, Kaczyński, Pawlak, Oleksy, Balcerowicz, Miller,.. Naprawdę wielki dorobek. Wszystko, co zbudowaliśmy, to zbudowali normalni ludzi, przeciw kłodom rzucanym im przez wyżej wymienionych. To nie dzięki rządom, ale mimo ich kuriozalnym decyzjom - Polska jeszcze się rozwija… Czas na podsumowanie! ONI będą podkreślać swoje zasługi - a my wiedzmy swoje. Polakom potrzebny jest wolny rynek, wolność gospodarcza i niskie podatki. Niepotrzebny jest im ingerujący w ich życie - rząd. Bez rządu w naszym życiu damy sobie radę… i życie byłoby znacznie przyjemniejsze, nieprawdaż? WJR
Na bruk za symboliczną złotówkę Odbieranie członkostwa zadłużonym lokatorom pozwala spółdzielniom pozbawić ich dachu nad głową nawet za niewielki dług. Spółdzielcy z lokatorskim prawem do mieszkania zalegający z opłatami pozbawiani są przez spółdzielnie członkostwa, a w następstwie prawa do lokalu. Sądy w takich wypadkach nie orzekają egzekucji zadłużenia z majątku dłużnika, lecz w ślad za powództwem spółdzielni - eksmisję lokatora z mieszkania. Zdarza się nawet, że były spółdzielca traci lokal, a dług nadal nad nim wisi. - Prezes spółdzielni powiedział, że przebywam w mieszkaniu nielegalnie i że już szykują dla mnie baraki - relacjonuje Urszula Syczowska z Dąbrowy Górniczej, poruszająca się na wózku inwalidzkim z powodu amputacji nogi. Sąd Rejonowy w Dąbrowie Górniczej orzekł wobec niej eksmisję w 2006 roku. Wniosek o opróżnienie lokalu złożyła spółdzielnia "Sami Swoi". Wcześniej pozbawiła panią Urszulę członkostwa w spółdzielni. Ta się nie odwołała. - Chorowałam, nie miałam wtedy pieniędzy. Nie stać mnie było na zapłatę długu w trzech ratach, jak chciała spółdzielnia - mówi. Teraz przed eksmisją chroni ją już tylko brak lokalu socjalnego z urzędu miasta. - Kiedy to wszystko się działo, ja w szpitalu walczyłam o życie? Zaczęło się od zatoru w palcu u nogi, potem tkanki zaczęły gnić. Wyłam z bólu. Byłam cały czas na morfinie. Najpierw amputowali mi palec, potem nogę, żeby ratować życie. Lekarze orzekli, że spowodował to toczeń rumieniowaty układowy, reumatyczna choroba tkanek miękkich, na którą cierpię od dwunastu lat - opowiada. Straciła mieszkanie, ponieważ była winna spółdzielni 3,1 tys. złotych. Zadłużenie powstało w okresie, gdy choroba się nasiliła, mniej więcej od 2005 roku. - Wcześniej nigdy nie zalegałam z czynszem. Jako jedna z nielicznych jednorazowo spłaciłam normatyw - 20 tys. zł, który inni spłacali w ratach - podkreśla pani Urszula. Długo oczekiwane klucze do mieszkania lokatorskiego otrzymała dopiero na początku lat 90., ponieważ pierwszeństwo w PRL mieli przybysze napływający do pracy w górnictwie i przemyśle, a ona była "tutejsza" z dziada pradziada.- Wracam ze szpitala i widzę, że cały mój dorobek życia przepadł - rozpacza pani Urszula. Dodaje, że spółdzielnia przysyłała wezwania do zapłaty i informacje, że ją eksmituje. - Ale wtedy nie miałam do tego głowy, bo skręcałam się z bólu i jeździłam po szpitalach - wyjaśnia. Z powodu kalectwa spóźniła się na sprawę w sądzie, po wyroku płakała, krzyczała. Wszystko na nic. - W aktach sprawy jest pismo, w którym spółdzielnia zapewnia, że wycofa wniosek o eksmisję, jeśli spłacę dług przed rozprawą. Spłaciłam go pod koniec października 2006 r. i myślałam - "nie ma długu, nie ma sprawy"... Pomyliła się. Rozprawa odbyła się 6 listopada 2006 roku. Spółdzielnia nie dotrzymała słowa... Sąd Okręgowy w Katowicach, do którego odwołała się od wyroku eksmisji, podtrzymał orzeczenie. Nie pomogły zaświadczenia lekarskie, wnioski o wznowienie postępowania, interwencje u prezesa sądu i ministra sprawiedliwości, list rzecznika ds. osób niepełnosprawnych. - Jak ktoś leży w szpitalu i nie ma jak się bronić, to dla sądu nieważne - konstatuje Syczowska? Chciałaby złożyć skargę do Strasburga na łamanie praw człowieka w Polsce. Czytała już nawet procedury, ale nie ma pieniędzy na adwokata. Nijak nie może zrozumieć, jak wymiar sprawiedliwości może być tak niesprawiedliwy. - Nie mam długu, a grozi mi eksmisja - powtarza. - Pani Syczowska rzeczywiście spłaciła dług przed sprawą eksmisyjną, ale nie powiadomiła o tym spółdzielni. Gdyby to zrobiła, cofnęlibyśmy wniosek o eksmisję - wyjaśnia sekretarka prezesa SM "Sami Swoi" Andrzeja Jurczaka, prosząc o niepodawanie nazwiska. Sam prezes nie chciał skomentować sprawy telefonicznie, deklarując gotowość spotkania. - Tłumaczenie spółdzielni wydaje się absurdalne i bardzo niepokojące. Czyżby spółdzielnia nie wiedziała, za co i kiedy wpływają na jej konto pieniądze? - mówi poseł Lidia Staroń, współautorka znowelizowanej ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych. Za radą prawnika Urszula Syczowska wniosła do Sądu Okręgowego w Katowicach pozew o przywrócenie członkostwa w spółdzielni i uwłaszczenie mieszkania lokatorskiego. Z prośbą o pomoc zwróciła się też do poseł Staroń, od lat walczącej o prawa spółdzielców. - Czy korzystny dla mnie wyrok będzie oznaczał automatyczne cofnięcie wyroku eksmisji? - zastanawia się pełna nadziei. Odmówiono jej prawa do skargi kasacyjnej z powodu zbyt niskiej wartości przedmiotu sporu. Za przedmiot sporu uznano... Dług w kwocie 3,1 tys., nie zaś mieszkanie warte 150 tys. złotych. Spółdzielnia "Sami Swoi" rada by pozbyć się Syczowskiej z mieszkania. W końcu to dla niej czysty zysk, podczas gdy koszty nowego lokalu poniesie miasto. W tym czasie nalicza pani Urszuli wyższy czynsz z racji braku członkostwa. - Mam 700 zł renty stałej oraz 170 zł dodatku opiekuńczego i 50 zł dodatku za wodę, a płacę 620 zł miesięcznie, podczas gdy trzyosobowa rodzina obok - 500 zł - wylicza pani Urszula. W grudniu 2006 r., po spłaceniu przez nią zadłużenia, spółdzielnia wydała jej zaświadczenie, że nie ma zaległości w opłatach. Tymczasem już w marcu 2007 r., a więc zaledwie trzy miesiące później, Syczowska otrzymała rachunek za wodę na kwotę... ok. 4 tys. złotych. - To niemożliwe, żebym tyle wody zużyła! Można by tym basen napełnić! - denerwuje się. Tyle nie zapłaciła. Spółdzielnia nalicza odsetki.- Pani Syczowskiej narosły od czasu orzeczenia eksmisji nowe długi. Spółdzielnia ma z sądu nakaz zapłaty, do którego lokatorka nie zgłosiła sprzeciwu - twierdzi sekretarka prezesa Jurczaka. - Jeśli je spłaci, spółdzielnia przywróci jej członkostwo. Może też ponownie ustanowić prawo do lokalu. Statut to umożliwia - twierdzi nasza rozmówczyni. - Bez dodatkowej dopłaty za mieszkanie - zapewnia. Urszula Syczowska o sądowym nakazie zapłaty nic nie wie. - Takie obietnice zarząd spółdzielni składał pani Syczowskiej już wcześniej, niestety - nie dotrzymał słowa. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Obawiam się jednak tworzenia "sztucznych długów" - mówi poseł Staroń.
Bez mieszkania i z długiem W podobnej sytuacji jak pani Syczowska jest czteroosobowa rodzina Pawłowskich z Koszalina. Oni także czekają na eksmisję z 75-metrowego mieszkania lokatorskiego, choć spłacili zadłużenie. Im także prezes spółdzielni nalicza opłaty w podwójnej wysokości - 1200 zł miesięcznie. Sekwencja zdarzeń, która do tego doprowadziła, jest identyczna: zaległości w czynszu - pozbawienie członkostwa - brak odwołania od tej decyzji - wniosek do sądu o eksmisję - orzeczenie eksmisji. Automat. W walce o mieszkanie wspomagają ich posłowie: z Olsztyna - Lidia Staroń i z Koszalina - Danuta Olejniczak. Na jakiś czas udało się zablokować egzekucję komorniczą. Dwa dni temu znów odwiedził ich komornik, informując, że 23 września rano zostaną wyeksmitowani do... hotelu. Wynajęła go spółdzielnia. - Ale kosztami obciąży nas - twierdzi pani Pawłowska. Prezes spółdzielni "Przylesie" w Koszalinie Kazimierz Okińczyc, do którego dwukrotnie telefonowaliśmy, za każdym razem miał - jak nas poinformowano - spotkanie. Nie wskazano nam innej osoby upoważnionej do zabrania głosu w tej sprawie. - Kontakt z mediami odbywa się tylko przez prezesa - powiedziała sekretarka. - Pan Stanisław I. eksmisję ma już za sobą. Musiał opuścić mieszkanie lokatorskie o wartości rynkowej 95 tys. zł w olsztyńskiej spółdzielni "Pojezierze" z powodu zadłużenia w wysokości 4,8 tys. złotych. Nie uchroniła go jednorazowa wpłata 2 tys. zł tytułem zmniejszenia długu. Nie kwestionuje wyroku. Ma natomiast pretensje o to, jak spółdzielnia obeszła się z nim potem. Powinna, bowiem wycenić mieszkanie, potrącić dług, a resztę oddać lokatorowi pozbawionemu dachu nad głową. Tymczasem... Z dokumentów ze spółdzielni i zawiadomienia do prokuratury wynika, że po przejęciu mieszkania spółdzielnia wyceniła je na niespełna 34 tys. zł (według stawki 950 zł za metr kwadratowy przyjętej przez radę nadzorczą), mimo że operat szacunkowy zamówiony przez nią na koszt eksmitowanego lokatora szacował wartość lokalu na 95 tys. zł, a więc trzy razy więcej. Od drastycznie już zaniżonej ceny spółdzielnia potrąciła koszty zużycia lokalu, po którym to zabiegu jego wartość spadła do 20,9 tys., następnie 3,4 tys. zł kosztów sądowych (mimo że sąd ustalił ich wysokość na 80 zł) oraz kwotę zadłużenia wraz z odsetkami (nie uwzględniając wpłaconych 2 tys. zł). Po tym "rozliczeniu" wartość mieszkania udało się spółdzielni zredukować do 5 tys. zł, ale i tego było jej za wiele. W odebranym mieszkaniu przeprowadziła remont za 8,6 tys. zł i tymi kosztami również obciążyła bezdomnego lokatora. - Z powodu pierwotnego zadłużenia w wysokości 2,8 tys. zł panu Stanisławowi odebrano mieszkanie warte 95 tys. zł i nadal jest winien spółdzielni blisko 3,7 tys. zł - podsumowuje rezultat kuriozalnych rachunków poseł Lidia Staroń, do której poszkodowany zwrócił się o interwencję poselską. Prokuratura olsztyńska, zawiadomiona o podejrzeniu popełnienia przestępstwa wyłudzenia przez spółdzielnię, umorzyła postępowanie, tłumacząc, że poszkodowany... może dochodzić sprawiedliwości na drodze cywilnej. Wiceprezes spółdzielni "Pojezierze" ds. eksploatacyjnych Roman Chodor, zapytany o rozliczenie spółdzielni z panem I. odpowiada, że takich informacji spółdzielnia nie udziela. - Sprawę badała prokuratura i policja i nic z tego nie wynikło. Co do tego może dodać prasa? To sprawa cywilna - wyjaśnia. Bezdomny pan I. liczy jeszcze tylko na skuteczność poselskiej interwencji w Prokuraturze Krajowej, która jest władna nakazać wszczęcie postępowania w trybie nadzoru.
Płać jeszcze raz Każdego nadchodzącego dnia boją się państwo Ż. To nauczycielska rodzina z trójką dzieci. Kasia, ich 18-letnia córka, cztery lata temu uległa wypadkowi. Szpital, rehabilitacja, lekarze i lekarstwa pochłonęły wszystkie oszczędności. Państwo Ż. nie wiedzieli, że kilkumiesięczne zaległości w czynszu, potem wykluczenie z członkostwa może wywołać takie skutki. Nigdy nie prosili o pomoc. Pozbierali się, zapożyczyli, zapłacili wszystko spółdzielni, co do grosza, z odsetkami. Pan Jacek poprosił spółdzielnię o ponowne przyjęcie w poczet członków. I spółdzielnia wyraziła zgodę, ale pod warunkiem, że złoży deklarację, zapłaci udziały, wpisowe i... 38 tys. złotych. - Za co? - pyta zrozpaczony Jacek Ż. - Czekałem na mieszkanie 15 lat, zaciągnąłem kredyt, zapłaciłem wszystko co do grosza. Moje dzieci od lat nie jeżdżą na wakacje, odmawiamy sobie wszystkiego. Spółdzielnia złotówki do niczego nie dołożyła, a dzisiaj straszy nas eksmisją - zauważa. Identyczna sytuacja dotyczy wielu lokatorów. Dopłaty do mieszkań żądane przez spółdzielnie to kwoty rzędu... Kilkudziesięciu tysięcy złotych, a przecież dotyczą one lokatorów, którzy w całości oddali spółdzielni wszelkie zadłużenia wraz z odsetkami.
Krótka droga do eksmisji Prawo spółdzielcze (art. 24 par. 2) pozwala odbierać osobom zadłużonym członkostwo w spółdzielni. Ta z pozoru "niewinna" sankcja za spóźnianie się z opłatami eksploatacyjnymi dla wykluczonych ze spółdzielni ma nieobliczalne konsekwencje. Otóż spółdzielcze lokatorskie prawo do lokalu wynika z członkostwa w danej spółdzielni. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że gdy ktoś traci członkostwo - traci zarazem prawo do lokalu. A stąd już prosta droga do eksmisji z mieszkania za kilkumiesięczną zwłokę w regulowaniu należności wobec spółdzielni, bez względu na wielkość długu. Wystarczy, że spółdzielnia wniesie do sądu stosowny wniosek i udokumentuje pozbawienie członkostwa. Sąd orzeka eksmisję - bez wnikania w meritum sprawy - na podstawie przesłanek formalnych, tj. stwierdza, że lokator nie jest już członkiem spółdzielni, a więc nie ma prawa zajmować lokalu. Gdy wyrok eksmisji uzyska klauzulę wykonalności, do drzwi puka komornik. Po usunięciu dłużnika z mieszkania, lokal przejmuje spółdzielnia. Najczęściej przydziela go innym osobom lub znajduje nowego nabywcę w drodze licytacji. Sąd Najwyższy w uchwale z 9 lutego 2005 r. uznał, że jeśli wykluczenie z członkostwa nie zostało zaskarżone przez spółdzielcę, a spółdzielnia wnosi o jego eksmisję, to sąd badający sprawę nie może badać zasadności wykluczenia członka. Pozwala to sądom niejako automatycznie orzekać eksmisję lokatora, którego prawo do lokalu wraz z ustaniem członkostwa wygasło. Decyzję o wykluczeniu podejmuje najczęściej rada nadzorcza spółdzielni w oparciu o statut, a zatwierdza walne zgromadzenie. Można się od niej odwołać w ciągu miesiąca do sądu. Niestety, spółdzielcy najczęściej nie korzystają ze środków odwoławczych, gdyż nie zdają sobie sprawy, że wykluczenie ich z członkostwa spółdzielni otwiera drogę eksmisji, nawet, jeśli spłacą dług. Spółdzielnie nie pouczają ich, że w ciągu roku od pozbawienia członkostwa głównego lokatora prawo do przyjęcia do spółdzielni i ustanowienia prawa do lokalu przysługuje małżonkowi, dzieciom i innym osobom bliskim.
Niepewny los lokatora - Wskutek tych praktyk rośnie w Polsce armia bezdomnych. Mam całą teczkę "wykluczonych", którzy pozostali lub, którym grozi pozostanie bez dachu nad głową - mówi poseł Lidia Staroń, szefowa Stowarzyszenia Obrony Spółdzielców. - I tu wcale nie chodzi o rodziny patologiczne, lecz takie, którym się w życiu na chwilę powinęła noga i powstały zaległości czynszowe. Za tysiąc złotych długu spółdzielnie potrafią wyrzucić ludzi z mieszkania, okraść przy rozliczeniu wkładu mieszkaniowego i jeszcze same zarobić na przejętym lokalu. Wszystko w majestacie prawa? - denerwuje się posłanka, która wskazała ten problem parlamentarzystom. Bywa, że spółdzielnie, chcąc przyspieszyć eksmisję, gdy orzeczony został lokal zastępczy, wynajmują mieszkania od gminy na dwa-trzy miesiące, tylko po to, by usunąć lokatora ze swoich zasobów. Gdy najem się kończy, ludzie trafiają pod most. - Sytuacja spółdzielców - posiadaczy lokatorskiego prawa do lokalu jest dużo gorsza niż innych kategorii spółdzielców - ocenia Staroń. Zadłużeni posiadacze prawa własnościowego do lokalu (a tym bardziej posiadający odrębną własność lokalu) nie mogą być pozbawieni prawa do mieszkania za pomocą wykluczenia z członkostwa. Trybunał Konstytucyjny orzekł w 2004 r., że spółdzielcze prawo własnościowe nie jest związane z członkostwem. W razie wniosku wspólnoty lub spółdzielni do sądu w związku z zaleganiem przez nich z opłatami sąd bada sprawę merytorycznie, tj. ustala stan zadłużenia i orzeka jego egzekucję. Egzekucja niewielkich należności prowadzona jest przez zajęcie konta, pensji, samochodu, innych wartościowych przedmiotów. Tylko w ostateczności, gdy majątek dłużnika nie wystarcza na pokrycie długów, można przeprowadzić egzekucję z mieszkania, czyli sprzedać je na licytacji, (co wymaga nieraz eksmisji). W takim wypadku, po pokryciu zadłużenia, resztę pieniędzy za zlicytowany lokal przekazuje się byłemu właścicielowi.
Czy można poprawić sytuację prawną spółdzielców z prawem lokatorskim? Poseł Lidia Staroń proponuje zrezygnowanie z przepisów przewidujących możliwość doprowadzenia do utraty prawa do lokalu z powodu nieuiszczania opłat eksploatacyjnych. Zmiana ta spowoduje, że w przypadku zaległości w opłatach spółdzielca nie będzie "niejako automatycznie" tracił prawa do mieszkania, a spółdzielnia musiałaby w normalnym trybie na drodze sądowej dochodzić wierzytelności. Komornik nie zaczynałby egzekucji wyroku od eksmisji lokatora z mieszkania, lecz najpierw musiałby zająć jego konto lub mienie ruchome. Do eksmisji z mieszkania dochodziłoby tylko wtedy, gdy majątek dłużnika nie wystarczyłby na pokrycie jego długów. Jednak najwłaściwszym rozwiązaniem byłaby likwidacja lokatorskiego prawa do lokalu. - Spółdzielnie muszą mieć możliwość egzekwowania swoich wierzytelności od lokatorów, ale jest niedopuszczalne dawanie im narzędzi do pozbawiania ludzi dachu nad głową nawet za niewielkie zaległości w opłatach, często spłacone przed rozprawą o eksmisję - podkreśla poseł Staroń. Małgorzata Goss
Dorzynanie watahy: epilog. Zaorać IPN. Dekapitacja pamięci. Czy Naród, któremu w imię partykularnych interesów partii rządzącej amputuje się pamięć, ma prawo do przyszłości? Metody mogą być rozmaite, ale cel zasadniczy jest jeden: złapać za twarz Instytut Pamięci Narodowej. Zamknąć usta niepokornym. Ocalić „dobre imię” sprzedawczyków, obłudników, kolaborantów, zdrajców. Utrwalić jedynie słuszną wersję „bezkrwawego zwycięstwa nad komunizmem”, kształtowaną od dwudziestu lat przez deifikatorów III RP. Kłamstwom i przeinaczeniom nadać laur jedynie obowiązującej „prawdy”. Tymczasem, aby należycie pojąć teraźniejszość, trzeba zanurzyć się w przeszłości. W przeszłości urodziliśmy się, ona nas ukształtowała i chociaż nie możemy jej dotknąć, ona dotyka nas permanentnie. „Kto ucieka od historii, tego historia dogoni” - ostrzegał Janusz Korczak? „Naród, który traci pamięć, przestaje być narodem” - podkreślił Jan Nowak-Jeziorański. Najgenialniej zobrazował to Zbigniew Herbert, słowami: „Naród, który traci pamięć, traci sumienie”. Tak jest: traci sumienie i tożsamość. A naród pozbawiony pamięci, sumienia i tożsamości nie zbuduje przyszłości, taki naród na przyszłość nie zasługuje. O ile powiedzie się zamiar narzucenia Instytutowi Pamięci Narodowej ograniczeń, o których szczegółowo pisał przedwczoraj Aleksander Ścios, prawdopodobnie ów czarny scenariusz się ziści. Przeto warto pamiętać, że o swojej przeszłości chcą zapomnieć jedynie ci, którzy mają brudno w głowach. I to, że tylko zwierzęta nie mają przeszłości. Ludzie przeszłość mieć muszą. A ludzie rozumni muszą o niej pamiętać. Całą kwestię jednym celnym zdaniem podsumował Bronisław Wildstein: „Dla doraźnych interesów partii rządzącej związanej sojuszem z wpływowymi środowiskami obawiającymi się ujawnienia swojej przeszłości ma zostać zniszczona instytucja, która przywracała historię narodowi.” No i gites tenteges. Po co ludziom zamieszkującym chwilowo polski obszar etniczny Unii Europejskiej pamięć narodowa? Nie wszyscy to widzą, ale dookoła nas toczy się wojna. Wojna o Polskę. O sumienia Polaków. O to, kim byliśmy, kim jesteśmy i kim się staniemy. Jak będziemy postępować, czego będziemy pragnąć oraz o czym, kiedy, i jak będziemy myśleć? Dotychczasowy przebieg tej batalii pozwala ocenić, iż aksjologiczna równia pochyła, zjazd prowadzący do podważenia, zdeprecjonowania oraz zanegowania wartości wbudowanych w podstawy polskiej kultury narodowej i polskiego poczucia tożsamości, nieustannie się pogłębia. I nawet wiem, dlaczego. Dlatego, że nienależycie rozliczyliśmy się z przeszłością. Nie nazwaliśmy zła złem. Nie wyrzekliśmy się zaprzaństwa. Nie naprawiliśmy krzywd. Nie uczciliśmy Ofiar. Nie osądziliśmy katów. Innymi słowy, nie przetrąciliśmy komunie karku. Dlatego teraz postkomuniści i ich totumfaccy rozliczają nas - z grzechu zaniechania. Stąd bierze się to swoiste wyrywanie zębów instytucji powołanej do odsłaniania Polakom przeszłości. Ów proces trwa i trwać będzie. Aż zabiją w nas wszystko, co naprawdę polskie. O, tak. Jeśli tylko im na to pozwolimy, zabiją na pewno. Krzysztof Ligęza
Dziś sobota, więc trochę lżej - można sie pośmiać. Napisałem coś o... jenocie. O martwym jenocie; p/t "Kupa wariatów": Policji w Poddębicach (Łódzkie) udało się już ustalić autorów zamieszczonego w internecie kilkudziesięciosekundowego filmiku pt. "Egzekucja Poddębice". Treść: młody człowiek ciągnie na sznurku, prawdopodobnie martwego, jenota - a następnie zawiesza go na moście. Film podobno "poruszył mieszkańców miasta". Autorom ponoć grożą za to dwa lata mamra... za co????? Czyżby nie wolno było ciągnąć na sznurku martwego jenota? Albo powiesić go na moście? Czyżby ustawa o zakazie znieważenia ciała ludzkiego rozciągała się i na jenoty? Proszę Państwa! Ja urodziłem się i wychowałem w komuniźmie - a potem w socjaliźmie "siermiężnym", "otwartym", w stanie wojennym itd. Ale ludzie byli wtedy normalni! Obecna tzw. elita - z federastami z Brukseli na pierwszym miejscu - to po prostu wariaci. A wariactwo jest, niestety, zaraźliwe. I przykład idzie z góry. Jak walczyć z epidemią? Tak jak ONI walczyli z BSE... Tę chorą "elitę" trzeba po prostu wytłuc kijami. Zanim zarazi resztę ludzi. Własnie: przyklad śmieszny - ale charakterystyczny. Pokazujący, że tzw. "L*d prosty", zamiast byc ostoją zdrowego rozsądku, też już został zarażony wariactwem. Miejmy nadzieję, że nie cały. W przeciwnym radzie ludzie rozsądni, po dojściu do władzy, musieliby serio zastosować sie do rady śp.Bertolda Brechta: "Jeśli Władzy nie podoba się naród, to niech Władza wybierze sobie jakiś inny naród!"... JKM
Polak z twarzą Żyda w czasie wojny Dziadkowie mojego znajomego nawrócili się na religię katolicką z judaizmu, ale następne pokolenia tej rodziny nadal wyglądały na Żydów. Można zapytać, na czym polegał wygląd żydowski w Polsce. Żydzi w Polsce mieli mieszany program genetyczny począwszy od Semitów, Turkmenów, Niemców nadreńskich i skończywszy na miejscowych Słowianach. Różnorodność pochodzenia Żydów ułatwiał fakt, że według praw rabinackich Żydówka nie mogła urodzić nie-Żyda, wszystko jedno, kim był faktyczny ojciec. Mój znajomy Julek wielokrotnie przeżywał skutki swego wyglądu. W Nowym Jorku Żydzi zwykle uważali go za Żyda i kiedy okazywało się, że Żydem nie jest byli dla niego bardzo nieprzyjemni. Jeden z radykalnych Żydów nowojorskich słyszał opowieść o przygodach wojennych Julka i z początku zainteresował się z przyjaźnie, ale kiedy zorientował się, że Julek mimo swego wyglądu wcale nie jest Żydem powiedział „szkoda, że Niemcy nie wykończyli cię”. W czasie wojny, na ulicy w Krakowie zatrzymał Julka agent gestapo wyglądający na Żyda i powiedział „aresztuję cię, jesteś Żydem”, na o Julek odpowiedział, że Żydem nie jest". Wówczas agent gestapo kazał Julkowi wejść do bramy i sprawdził, że faktycznie Julek nie był obrzezany, więc zostawił go w spokoju. Na odchodne Julek powiedział agentowi gestapo: „Ty sam wyglądasz na Żyda”, na co dostał odpowiedź „ja mam prawo, ponieważ pracuję dla gestapo”. W samej Warszawie było kilka tysięcy Żydów-agentów gestapo. Natomiast po żydowskiej tragedii wojennej, Żydzi w USA przestali być jedynymi ludźmi obrzezanymi na tym terenie, ponieważ po prostu lekarze Żydzi doprowadzili do powszechnego obrzezania niemowląt tak, że prawie wszyscy dzisiejsi Amerykanie są obrzezani. Po wejściu wojsk sowieckich do Polski w dniu trzeciego maja studenci demonstrowali na ulicach i byli masowo aresztowani. Wśród demonstrantów był Julek i wraz z nimi został aresztowany. Jak przyszła kolej na niego żeby stanąć przed śledczym komunistycznym szukającym wywrotowców, spojrzał on w oczy temu dygnitarzowi i zauważył że ma przed sobą Żyda. Śledczy ten zmierzył Julka od stóp do głów i powiedział do niego: „Wnoś się stąd, ty tu nie należysz”. Tym razem żydowski wygląd Julka spowodował zwolnienie go. Stefan Karboński, były szef władz cywilnych podziemnego państwa polskiego pod okupacją niemiecką pisał, że w czasie pierwszych dziesięciu lat Polski Ludowej w Polsce rządzili Żydzi począwszy od lat terroru Jakuba Bermana. W tym okresie naturalnie oprawcy żydowscy wyżywali się na Polakach i w wielu wypadkach traktowali ich nieludzko. Opowiadał mi właśnie o takich przeżyciach mój dobry znajomy, pułkownik Skalski, dowódca pułku lotniczego w Anglii, słynny as lotnictwa w czasie wojny, którego od śmierci w więzieniu za czasów terroru Bermana uratowała interwencja królowej Anglii. Niestety obecnie pogarda i okrucieństwo, z jakim Żydzi obecnie traktują Arabów w Palestynie przypomina traktowanie Żydów przez Niemców w czasie wojny. Protestował przeciwko temu stanowi rzeczy były prezydent USA, Jimmy Carter w książce, w której nawoływał do skończenia reżimu „apartheid” w wersji żydowskiej na terenie Palestyny. Znane mi są szczegóły wojennej tragedii Żydów, głodzonych i traktowanych nieludzko w gettach oraz mordowanych masowo i bezlitośnie przez Niemców, których ofiary żydowskie w dużym procencie to małe dzieci, nie mówiąc o kobietach i starcach. Jako więzień polityczny byłem przez blisko pięć lat w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen pod Berlinem i brałem udział z końcem wojny w marszu śmierci, podczas którego z 38,000 więźniów, Niemcy zabili około 6000. Zastanawiałem się, dlaczego to się stało i doszedłem do przekonania, że uzasadnienie Niemców było „zapobiegawcze”. Po prostu wobec zbliżającej się klęski Niemiec rząd niemiecki nie chciał, żeby więźniowie byli ciężarem dla ludności niemieckiej. Naturalnie, nastroje Hitlera były zmienne. W czasie, kiedy w 1940 roku przeżywał on euforię z powodu zwycięstwa nad Francją, kazał Eichmannowi przygotować czteroletni program deportacji Żydów za pomocą statków floty francuskiej i brytyjskiej po zbliżającej się kapitulacji Francji i Anglii. Naturalnie Hitler jak zwykle przeliczył się, ale dał dowód, że w 1940 roku nie planował ludobójstwa wszystkich Żydów w zasięgu jego władzy. Natomiast, kiedy z końcem 1941 roku przegrał kluczową bitwę o Moskwą i zrozumiał, że może przegrać wojnę, wówczas w styczniu 1942 ogłosił plan ludobójstwa Żydów, jako „plan zapobiegawczy” przeciwko inwazji „Żydów wschodnich” na pobite Niemcy. Nieraz dyskutowałem na ten temat z Julkiem i zgadzaliśmy się, co do tej logiki tragedii żydowskiej. Naturalnie cierpienia wojenne Polaków były bliskie naszych serc i zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy bez porównania więcej tortur stosowali na Polakach niż na Żydach z powodu dużo bardziej kłopotliwego dla władz okupacyjnych polskiego ruchu oporu, bez porównania większego niż był żydowski ruch oporu. W czasie wojny Żyd czy Cygan mógł łatwiej życie stracić niż Polak, ale Polacy cierpieli więcej tortur i okrutnych przesłuchań niż spotykało to Żydów i Cyganów. Policja żydowska w gettach często była dominowana przez syjonistów, dla których jeżeli Żyd zabił Żyda, to człowiek ten popełniał mniejsze wykroczenie niż Żyd, który przestał być Żydem i nawrócił się na wiarę katolicką. Niestety wielu Żydów pomagało Sowietom mordować Polaków w latach sowieckiej okupacji Polski począwszy od 1939 roku. Trzeba opamiętać, że do chwili ataku Niemców na Związek Sowiecki, Sowieci wymordowali więcej obywateli polskich niż Niemcy. Ten fakt sam mówi za siebie. Doświadczenia późniejszego generała Skalskiego były bez porównania bardziej dramatyczne niż przygody Julka, Polaka z twarzą Żyda, ale trzeba pamiętać, że Polacy Chrześcijanie żydowskiego pochodzenia należeli do najbardziej tragicznych ofiar więzionych i mordowanych przez Niemców w gettach. Iwo Cyprian Pogonowski
Ambasador żydowski w Warszawie" Podczas wojny w czasie systematycznego terroryzowania Polaków przez Niemców, gestapo zaaresztowało mojego ojca Jerzego Pogonowskiego, byłego radcę ministerstwa spraw zagranicznych, specjalistę prawa administracyjnego w Najwyższym Trybunale Administracyjnym oraz członka palestry warszawskiej, właściciela kancelarii adwokackiej przy ulicy Piusa XI. Ojciec mój miał dwa doktoraty: jeden z filologii słowiańskiej i drugi z historii prawa. Jego praca doktorska dotyczyła pierwszego w historii projektu narodów zjednoczonych, który to projekt był popierany przez Polskę i zachował się w Polskiej Metryce Koronnej z 1462 roku. Pamiętam, kiedy wróciłem do Warszawy w połowie października 1939 dowiedziałem się, że Niemcy zwołali zebrania profesorów i zrzeszonych artystów, w tym moją matkę Wandę Pogonowską, artystkę malarkę i rzeźbiarkę. Zebranych Niemcy aresztowali i uwięzili na Pawiaku. Było wówczas zimno i ja posłałem matce kożuch, w którym wróciłem ze wschodu i w ten sposób dałem jej znać, że jestem w Warszawie. W chwili, kiedy gestapowcy aresztowali ojca mojego, jeden z nich powiedział o nim „der Judische Ambasador in Warschau”. Wówczas od razu kilku z gestapowców rzuciło się, żeby ojca mojego bić, ale ten, który nazwał mojego ojca „ambasadorem żydowskim”, na to nie pozwolił na terenie naszego mieszkania. W czasie więzienia przez kilka miesięcy w kwaterze gestapo przy alei Szucha w Warszawie ojciec mój był torturowany w czasie przesłuchań i rozchorował się tak, że stracił przeszło połowę wagi. Wówczas, mniej więcej na rok przed Powstaniem Warszawskim, gestapowcy kazali go ciężko chorego wywieźć do kostnicy, skąd został przywieziony do domu przez Polaków. Matka moja ratowała go. Powoli wracał do zdrowia. W czasie Powstania Warszawskiego zginął mój młodszy brat Krzysztof, jako starszy strzelec AK w wieku lat siedemnastu. Matka moja była ranna i po upadku Powstania Warszawskiego ojcu mojemu z trudem udało się wraz z moją matką dostać się do Krakowa i zamieszkać tam u krewnych. Wkrótce po wejściu do Krakowa wojsk marszałka Koniewa, do drzwi mieszkania, w którym byli moi rodzice, przyszło dwu oficerów NKWD i zapytało o mojego ojca. Na pytanie o co im chodzi, odpowiedzieli, że ojciec mój musi jechać z nimi na około dwa tygodnie, ponieważ będzie im potrzebny jako tłumacz z języka rosyjskiego na język serbsko-łużycki. Oficerowie NKWD wiedzieli, że ojciec mój biegle mówił czternastoma językami słowiańskimi (prawdopodobnie jedyny człowiek w Polsce z taką umiejętnością). W naszej rodzinie wiedzieliśmy o tym jak dobrą pamięć miał mój ojciec. Na przykład, raz wygrał zakład, że powie z pamięci cały tekst „Fausta” Goethego po niemiecku. Na początku lat trzydziestych, co dzień chodziłem z ojcem z Saskiej Kępy, przez most Poniatowskiego, on do pracy, a ja wówczas do szkoły Zamoyskiego na Smolnej. Miałem wtedy okazję dowiadywać się od ojca treści wielu książek z mojej „lektury obowiązującej” tak, że nieraz bez czytania tych książek, więcej o nich wiedziałem od kolegów, którzy w takich rozmowach nie brali udziału. W czasie kiedy oficerowie NKWD przyszli po mego ojca w Krakowie, ja byłem od dnia 10 sierpnia 1940 więźniem politycznym w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen pod Berlinem i dopiero po wojnie dowiedziałem się od ojca o jego doświadczeniach tu opisanych. Podczas zebrań zwoływanych przez oficerów sowieckich na Łużycach i w Saksonii byli dopuszczani do głosu miejscowi ludzie. Na takim zebraniu w Lipsku podszedł do mojego ojca Łużyczanin i zapytał czy mój ojciec pamięta go. Ojciec odpowiedział, że nie. Na to człowiek ten zapytał czy ojciec pamięta jak przy aresztowaniu go gestapowiec nazwał go „ambasadorem żydowskim w Warszawie” po czym nie pozwolił ojca bić w naszym mieszkaniu przez innych gestapowców. Naturalnie gehennę wojenną i moment aresztowania go, ojciec mój dobrze pamiętał i wtedy rozpoznał w tym Łużyczaninie gestapowca, który określił go nazwą „żydowskiego ambasadora w Warszawie”. Okazało się, że Łużyczanin ten przygotował się na to spotkanie i przyniósł ze sobą tekst opisu aresztowania przez gestapo ojca mojego i chodziło mu o to, żeby mieć zaświadczenie, że mimo służby w gestapo, nie pozwolił w naszym mieszkaniu na bicie ojca mojego w czasie aresztowania. Faktem jest, że ojciec mój nieraz interweniował w sprawach kolegów, w tym adwokatów Żydów, którzy byli aresztowani i więzieni przez Niemców. Iwo Cyprian Pogonowski