29 Czerwca 2009 Żebracy XXI wieku Za „komuny” żebractwo było potępiane, zwalczane - a w pewnym okresie żebraków zamykano w obozach pracy. Żebranie było bowiem sprzeczne z „moralnością socjalistyczną”. Człowiek powinien utrzymywać się z pracy - lub być na garnuszku Państwa. Natomiast przyjmowanie datków od osób prywatnych - to było niedopuszczalne ześlizgnięcie się w „prywatę” - za „komuny” otwarcie zwalczaną. Żebractwo nawet w Grecji było dopuszczalne (zwłaszcza: świątynne). W wielu krajach ludzie żyjący z żebractwa - np. mnisi wielu sekt buddyjskich - otaczani są nawet swoistą czcią. Żebrano również w Polsce. Kiedyś ks. Piotr Gabriel Baudouin („Boduen”) zbierał w szynku datki na swój sierociniec. Ponieważ przeszkodził tym podczas zaciętej partii lancknechta, jeden z graczy uderzył Go w twarz. Ksiądz spokojnie spytał: „To dla mnie; a co dla moich dzieci?”. Speszeni gracze wsypali Mu do woreczka całą pulę, która zebrała się na stole. Ja np. też założyłem Fundację Indywidualnego Kształcenia (mającą uczyć dzieci kalekie sportów umysłowych) - i żebrzę u kogo się da. Dlatego trochę się zdziwiłem, gdy p. prof. Jan Hetrich-Woleński obraził się, gdy opisywałem rok temu powstanie Loży Polin słynnej „B'nai B'rith”, czyli „Zakonu Synów Przymierza”, słowami: „Przed wojną była całkiem sporą i poważną organizacją. Należeli do niej wielcy kupcy, finansiści, uczeni. Prowadzili rozległą działalność charytatywną - pomagając, oczywiście, tylko Żydom. A dziś… (…) to towarzystwo żyje z wyciągania pieniędzy od kogo się da! (…) Albo zacny p. prof. Jan Hetrich-Woleński? Owszem, żebrakowi może coś rzucić do kapelusza - ale czy pensja na UJ starcza na uprawianie działalności charytatywnej?”. Ciekawe, że nie obraziło się na mnie to towarzystwo, czyli „B'nai B'rith” - tylko akurat p. prof. Woleński. Ha, cóż - widać napisałem nieprawdę i pensja profesora UJ na prowadzenie działalności charytatywnej wystarcza. W takim razie solennie i najuniżeniej przepraszam! I gratuluję. Ale co tam jakaś „B'nai B'rith”. Cała Polska pełna jest żebraków. Tyle że żebractwo stało się dziś zawodem wysoce szanowanym, istnieją całe Katedry Żebractwa. Absolwenci tych studiów za pieniądze doradzają niegramotnym żebrakom, jak żebrać. Podobnie jak za „komuny” prostytutki były tolerowane, bo zdobywały dla kraju cenne dewizy - dziś też państwo popiera tę żebraninę - choćby przez utrzymywanie tych Katedr albo i całych Wydziałów Żebractwa. We Lwowie w słynnej szkole żebraczej uczono, jak trzymać kapelusz, jak odpowiednio płaczliwym głosem mówić, by wydębić najwyższy datek. Dziś uczy się żebraków odpowiedniego wypełniania podań o dotacje z Komisji Europejskiej. W XVII wieku wydawano we Francji ustawy zakazujące żebractwa - bo żebractwo odciągało ludzi od pracy. Podobnie i dziś: ludzie, którzy w XIX wieku w USA zakładali warsztaty, szkoły, fabryki - w Europie XXI wieku żebrzą o wsparcie. I, jak to w zawodzie żebraczym: raz dostają - a raz nie… Problem w tym, że z człowieka nauczonego, iż o pieniądze należy żebrać, na ogół wyrośnie wydrwigrosz, a nie samodzielny przedsiębiorca. I o to właśnie IM, duchowym ojczymom tworzącej się Unii Europejskiej, chodzi. By nie istnieli ludzie samodzielni, self-made-meni - dumni, że swoją pozycję zawdzięczają własnej pracy i zdolnościom. Nie: każdy ma wiedzieć, że żyje z łaski ONYCH. A skąd ONI mają pieniądze? Zrabowali nam. A teraz, ponieważ IM się kończą, dodrukowują… JKM
Benedykt XVI przeciw socjalizmowi Zapewne każdy człowiek o konserwatywnych i wolnorynkowych poglądach miewa problemy z odniesieniem się do posoborowej Katolickiej Nauki Społecznej, przesyconej pochwałami dla demokracji, praw człowieka i tzw. sprawiedliwości społecznej. Wątki te zawarte są w soborowej konstytucji Gaudium et spes, a także w licznych encyklikach. Klasykę w tym trendzie stanowić tu mogą encykliki społeczne Jana XXIII Mater et magistra (1961) oraz Pawła VI Populorum progressio (1967). Każdego tradycyjnego katolika martwić musiała szczególnie wyraźna predylekcja nauczania posoborowego w kierunku rozwiązań socjaldemokratycznych w ekonomii. W nauce katolickiej - podobnie jak i w nowożytnej filozofii - pojawiła się myśl, że za pomocą nauki, reform gospodarczych, inżynierii społecznej, socjalizmu można zbudować Królestwo Boże. Nie po śmierci, w Niebie, ale jeszcze za życia - na ziemi. To z poglądami tego typu - zarówno w świeckiej myśli politycznej, jak i podobnymi teoriami przenikającymi do nauczania Kościoła - polemizuje Ojciec Święty Benedykt XVI w najnowszej encyklice Spe salvi z 30 XI 2007.
Antyrewolucyjny wymiar chrześcijaństwa Spe salvi zaczyna się od następującego stwierdzenia: „SPE SALVI facti sumus - w nadziei już jesteśmy zbawieni (Rz 8, 24), mówi św. Paweł Rzymianom, a także nam. (...) Odkupienie zostało nam ofiarowane w tym sensie, że została nam dana nadzieja, nadzieja niezawodna, mocą której możemy stawić czoło naszej teraźniejszości: teraźniejszość, nawet uciążliwą, można przeżywać i akceptować, jeśli ma jakiś cel i jeśli tego celu możemy być pewni, jeśli jest to cel tak wielki, że usprawiedliwia trud drogi (podkr. - A.W.). W tym kontekście rodzi się od razu pytanie: jakiego rodzaju jest ta nadzieja, skoro może uzasadniać stwierdzenie, według którego, poczynając od niej, i tylko dlatego, że ona istnieje, jesteśmy odkupieni? I o jaką chodzi tu pewność?” (pkt 1). W zdaniach tych właściwie zawarte jest całe przesłanie encykliki: Dobra Nowina przyniesiona światu przez Chrystusa daje nam nadzieję na życie wieczne i szczęśliwe w tamtym świecie, gdzie doznamy Królestwa Bożego, sprawiedliwości, szczęścia, (duchowego) dobrobytu przez bliskość z Bogiem. To po śmierci, na Sądzie Ostatecznym, znajduje się prawowita ludzka „nadzieja pokładana w sprawiedliwości Boga” (pkt 41). Właśnie dzięki tej nadziej możemy stawić czoło twardej „teraźniejszości” bez względu na to jakby była ona uboga, sroga, jak bardzo by się nam wydawała niesympatyczna i godna jedynie obalenia w rewolucyjnym odruchu. Ale odwiecznej, tradycyjnej rzeczywistości społecznej i politycznej nie wolno chrześcijaninowi obalać, gdyż nasze istnienie doczesne jest jedynie pielgrzymowaniem, dlatego zadaniem chrześcijanina jest znosić coś, co wydaje mu się niesprawiedliwe, gdyż wie on, że sprawiedliwość znajdzie w innym świecie; chrześcijanin znosi świat takim jakim on jest, gdyż wie, że „życie nie kończy się pustką. Tylko wtedy, gdy przyszłość jest pewna jako rzeczywistość pozytywna, można żyć w teraźniejszości” (pkt 2). Arystotelesowsko-tomistyczny realizm filozoficzny nakazuje zatem znosić życie, przyjmować je takim jakim ono jest, a nie próbować dokonać buntu przeciwko światu w kształcie stworzonym przez Boga. Benedykt XVI stwierdza, że świat istniał od wieków w takiej formie w jakiej stworzył go Bóg i jest najlepszym z możliwych, a więc próba zmiany go, zbudowania tu Królestwa Bożego za pomocą rewolucyjnej transformacji, demokratyzacji, socjalizmu jest aktem pychy człowieka, który chce poprawić daną mu rzeczywistość, zapominając o przyrodzonym defekcie natury, który chrześcijanie nazywają mianem „grzechu pierworodnego”. To w tym kontekście Ojciec Święty opowiada historię Józefiny Bakhity kanonizowanej przez Jana Pawła II, która urodziła się w Sudanie, została porwana i uczyniono z niej niewolnicę. Pozostając w niewoli nawróciła się na chrześcijaństwo i zrozumiała, że wolność polega na wierze w Boga. Dlatego zamiast wziąć udział w wyzwolicielskiej rewolucji, Józefina Bakhita przyjęła swój straszliwy los z godnością i bez chęci buntu (pkt 3). Józefina Bakhita stanowi ponadczasowy wzorzec politycznej postawy chrześcijanina wobec świata: wiara w sprawiedliwość po śmierci oznacza akceptację świata ziemskiego takim, jakim on jest, gdzie ludzie nie są równi i nie mają po równo.
Problem teodycei Encyklika Spe salvi dosyć łatwo identyfikuje źródła projektu nowożytnego. To nic innego niż klasyczny problem teodycei, czyli pytania skąd istnieje zło w świecie stworzonym przez dobrego i wszechpotężnego Boga? U źródeł teodycei nowożytnej stoi, zdaniem papieża, problem sprawiedliwości pojętej jako równość ludzi. Człowiek jest pyszną istotą pożądającą egalitaryzmu. Tymczasem chrześcijaństwo było religią zachowawczą, nakazującą szacunek dla ustanowionych władz i hierarchii. A ludzie chcieli zmian, rewolucji i nie umieli czekać na sprawiedliwość po śmierci. Benedykt XVI pisze: „W epoce nowożytnej myśl o Sądzie Ostatecznym jest mniej obecna (..). Podstawowy sens oczekiwania na Sąd Ostateczny jednak nie zanikł. Niemniej teraz przybiera całkowicie inną formę. Ateizm XIX i XX wieku ze względu na swą genezę i cel jest moralizmem: protestem przeciw niesprawiedliwościom świata i historii powszechnej. Świat, w którym istnieje taka miara niesprawiedliwości, cierpienia niewinnych i cynizmu władzy, nie może być dziełem dobrego Boga. Bóg, który byłby odpowiedzialny za taki świat, nie byłby Bogiem sprawiedliwym, a tym bardziej Bogiem dobrym. W imię moralności trzeba takiego Boga zakwestionować. Skoro nie ma Boga, który stwarza sprawiedliwość, wydaje się, że człowiek sam jest teraz powołany do tego, aby ustanowił sprawiedliwość” (pkt 42).
Rewolucja skutkiem grzechu Benedykt XVI bez wahania wskazuje przyczyny wiary, że projekt rewolucyjny zakładający możliwość stworzenia Królestwa Bożego na ziemi uzyskał społeczne poparcie. To negacja pojęcia „grzechu pierworodnego”. Projekty Oświecenia, liberalizmu, socjalizmu, demokracji oparte są na optymistycznej antropologii, na wizji człowieka jako istoty racjonalnej i z natury dobrej, która powinna mieć prawa samorządzenia się i modelowania świata wedle własnych pragnień i życzeń. Tymczasem tradycyjna teologia katolicka zawsze nauczała, że człowiek jest istotą skażoną grzechem, a więc niezdolną do samostwarzania rzeczywistości i poprawiania świata stworzonego przez Boga. To właśnie grzech pierworodny powoduje, że na ziemi nie jest możliwe Królestwo Boże. Filozofia nowożytna uwiodła człowieka dając mu obietnicę raju w życiu doczesnym, który oparto na fałszywej optymistycznej antropologii. Benedykt XVI wskazuje tu na idee postępu, racjonalizmu, emancypacji społecznej. Filozofia nowożytna od rozumu ludzkiego oczekuje stworzenia nowego, lepszego świata społecznego i politycznego, zrywając „więzy nakładane przez wiarę i Kościół, jak też ówczesny ład państwowy” (pkt 18). W sposób charakterystyczny dla refleksji konserwatywnej i kontrrewolucyjnej, Ojciec Święty wskazuje, że pierwszą eksplozją polityczną tego rewolucyjnego projektu była Rewolucja Francuska „jako próba ustanowienia panowania rozumu i wolności” (pkt 19). Innymi słowy: Rewolucja Francuska i świat przez nią stworzony są politycznym wyrazem pychy rozumu ludzkiego, który zbuntował się przeciwko odwiecznym zasadom świata stworzonego przez Boga. Rewolucja jest aktem wynikłym z grzechu! Świat stworzony przez Rewolucję 1789 roku jest tedy buntem przeciwko woli Boga! Ale Rewolucja ta - kontynuuje papież - jest dopiero pierwszą, w sumie umiarkowaną wersją buntu człowieka wobec świata stworzonego przez Boga. Wiek XIX przyniósł szybki rozwój techniki i przemysłu, gwałtowne przemiany społeczne i gospodarcze, owocujące narodzinami nowej klasy społecznej: proletariatu. Pojawiła się więc nowa wiara rewolucyjna - socjalizm: „Po rewolucji burżuazyjnej z 1789 roku nadeszła godzina nowej rewolucji - rewolucji proletariackiej” (pkt 20). Encyklika Spe salvi traktuje Marksa jako apokaliptycznego proroka ziemskiego samozbawienia człowieka: „postęp nie mógł się dokonywać zwyczajnie w sposób linearny, małymi krokami. Potrzebny był rewolucyjny przeskok. Karol Marks podchwycił ten wymóg chwili i z ostrością języka i myśli starał się - jak mu się wydawało - ostatecznie skierować historię ku zbawieniu - ku temu, co Kant określał mianem królestwa Bożego. Jak tylko rozwieje się prawda o tamtym świecie, trzeba będzie ustanowić prawdę o tym świecie” (pkt 20). W ten sposób, kontynuuje papież, Marks „zakładał po prostu, że wraz z pozbawieniem klasy panującej dóbr, z upadkiem władzy politycznej i uspołecznieniem środków produkcji zrealizuje się Nowe Jeruzalem” (pkt 21). Benedykt XVI nie zajmuje się w Spe salvi polemiką z socjalizmem jako takim, ale z marksizmem pojętym jako logiczne uwieńczenie nowożytnej antropocentrycznej rewolucji filozoficznej. Marksizm jest naturalnym dziedzicem tej tradycji, tyle, że rozmaite koncepcje emancypacyjne XVIII i XIX wieku doprowadził do (logicznego) radykalnego ekstremum. Jeśli liberalizm chciał emancypować jednostkę z tradycyjnych struktur, filozofia antyreligijna z wiary w Boga, to dlaczego Marks nie miał prawa stwierdzić, że proces emancypacji należy posunąć o krok dalej i wyemancypować człowieka także od ostatnich pęt w postaci ograniczeń mających swoje źródło w instytucji własności? Zarówno demokraci jak i marksiści chcieli wyzwolenia człowieka, ale demokratyzm zawahał się, przestraszył się wyzwolenia integralnego; dlatego zatrzymał się niejako w pół drogi, wyzwalając człowieka ze struktur stanowych i religii. Marksizm poszedł konsekwentnie, aż dotarł do wyzwolenia totalnego w postaci rewolucyjnej destrukcji wszystkiego, co pozostało z przedrewolucyjnego społeczeństwa. Zdaniem Ojca Świętego, emancypacyjna rewolucja epoki nowożytnej musiała skończyć się totalitarną katastrofą: „Nie ma zatem wątpliwości, że królestwo Boże realizowane bez Boga - a więc królestwo samego człowieka - nieuchronnie zmierza ku perwersyjnemu końcowi wszystkiego” (pkt 23).
Komentarz Spe salvi to bez wątpienia najlepsza encyklika społeczna po Soborze Watykańskim II, w dodatku wreszcie taka, gdzie Kościół wraca do społecznego konserwatyzmu, sprzeciwu wobec projektów rewolucyjnych, socjalistycznych, egalitarnych - słowem - tych, które dążyły do stworzenia ziemskiego raju wedle ideologicznych obietnic. Encyklika napisana jest w przepięknym tradycyjnym i augustiańskim duchu, potępiającym wszystkie rewolucyjne eksperymenty i „poprawianie” świata społecznego stworzonego przez Boga. Dlatego winna być starannie studiowana przez katolików, ale i tych ludzi prawicy, którzy nie są specjalnie religijni. Spe salvi to wielki, znakomity antyrewolucyjny traktat z zakresu teologii politycznej. Adam Wielomski
„Spe salvi” w perspektywie filozofii politycznej" Nauka przed i posoborowa o zbawieniu. Encyklika Benedykta XVI Spe salvi z 30 XI 2007 roku zapewne bardzo długo będzie cytowana i omawiana przez wszystkich tradycyjnych katolików, a także filozofów („zwykłych” jak i tych zajmujących się polityką). Jest to bowiem tekst, którego nikt chyba się nie spodziewał; zapewne nikt nie wierzył, że po Soborze Watykańskim II z murów Watykanu może wyjść pismo papieskie o tak jednoznacznie kontrrewolucyjnym przesłaniu.
Nauka przed i posoborowa o zbawieniu „Moje królestwo nie jest z tego świata” (regnum meum non est de mundo hoc /J 18, 36/) głosił Jezus Chrystus odpierając roszczenia żydów, aby stał się mesjaszem politycznym, który poprowadzi ich na wojnę przeciwko Rzymowi, a może nawet o panowanie nad światem. Są jednak w Ewangeliach fragmenty, które można interpretować jako zapowiedź Królestwa Bożego na Ziemi: Kazanie na Górze (Mat. 5, 3-12) czy Magnificat (Łuk. 1, 46-55). Fragmenty te przez rozmaite sekty apokaliptyczne - od anabaptystów Thomasa Münzera po diggerów Gerarda Winstanley'a - interpretowane były jako zapowiedź rewolucji społecznej i zbudowania Królestwa Bożego w tym świecie. Kościół katolicki zdecydowanie odrzucał takie upolitycznione i rewolucyjne społecznie czy politycznie interpretacje. Św. Augustyn pisał, że człowiek jedynie „pielgrzymuje” w życiu doczesnym, a „dóbr ziemskich używa jako przechodzień, nie przywiązuje się do nich” . Św. Tomasz z Akwinu - który bez wątpienia miał dla życia doczesnego większy szacunek niż biskup Hippony - pisał o dobru wspólnym w życiu społecznym i politycznym. Trzeba jednak pamiętać, że przez dobro wspólne rozumiał stworzenie takich stosunków międzyludzkich, które utrudniają grzeszenie, a ułatwiają pobożne życie (wykształcenie habitus do czynienia dobra). Czyli celem dobra wspólnego jest osiągnięcie zbawienia . Klasyczna teologia odrzucała myśl, że zbawienie może nastąpić w tym świecie i dzięki woli samego człowieka. Co ciekawe, nawet nurty agnostyczne, czyli heglizm, marksizm i behawioralna socjologia, zgadzały się w tej interpretacji Ewangelii z katolicką ortodoksją. Zdaniem heglistów i marksistów, idea Królestwa Bożego po śmierci jest antytezą kompletną ich programu rewolucyjnego, gdyż marksizm głosi totalną rewolucję tu, na ziemi, podczas gdy Kościół zapowiadając szczęście po śmierci, a cierpliwe znoszenie niesprawiedliwości i biedy nazywając cnotą, neguje całkowicie sensowność rewolucji społecznej . Podobnie sądził znany socjolog Max Weber, widzący w idei zbawienia swoistą rekompensatę za doczesną biedę i dlatego uważający (chyba dosyć pochopnie), że zamożne klasy społeczne zawsze i wszędzie nie przywiązują do życia pozagrobowego większej wagi. Katolicka ortodoksja w sumie nie wykazywała zainteresowania światem materialnym, ekonomicznym i społecznym jako takim, ignorując go zupełnie (augustianizm) lub traktując jako pomocniczy w dziele zbawienia (tomizm). W Kościele nie widać było fascynacji naukami chemicznymi, biologicznymi, fizycznymi typowymi dla Oświecenia; przez długi czas panowała także charakterystyczna cisza względem nastania nowych stosunków kapitalistycznych, które mogą być interesujące dla ekonomisty, ale nie mają wiele wspólnego z osiągnięciem zbawienia. Sytuacja zmieniła się wraz z pontyfikatem Leona XIII, który za zasadniczy fundament filozoficzny Kościoła przyjął tomizm (Aeterni patris 1879), gdzie znajdowała się kwestia wspomnianego wcześniej habitusa, czyli stworzenia warunków społecznych takich, aby skłaniać ludzi do wybierania dobra. Oznaczało to rewaloryzację roli stosunków społecznych i ekonomicznych, co zaowocowało licznymi encyklikami: Quod apostolici muneris (1878), Rerum Novarum (1891), Graves de communi (1901). Niestety, zainteresowanie kwestiami społecznymi przez tomistów - samo w sobie nie zawierające niczego nagannego - zbiegło się z pojawieniem się tzw. modernizmu w teologii katolickiej, który poddał w wyraźną wątpliwość istnienie osobowego Boga na korzyść neoromantycznej nieokreślonej wiary w „coś” pozacielesnego, w jakąś siłę kosmiczną, którą ludzie nazwali „Bogiem”. Współcześni badacze uważają, że jest to idea pochodzenia protestanckiego (Luter-Kant-Strauss-Schleiermacher) lub też charakterystyczna dla filozofii wczesnego Romantyzmu . Jedno zresztą nie wyklucza drugiego. Połączenie zainteresowania melioracją stosunków społecznych z dezintegracją pojęcia Boga przyniosło katastrofalne skutki dla dwudziestowiecznej teologii. Używa się czasami symboliki krzyża dla opisania zmian w pojmowaniu religijności, mówiąc o tym, że ludzi niegdyś interesowała linia pionowa krzyża (symbolizująca oś między człowiekiem a Bogiem), gdy tymczasem Kościół współczesny większe zainteresowanie kładzie na linię poziomą (symbol osi między ludźmi pomiędzy sobą). To właśnie skutek tego połączenia, melioracji stosunków społecznych i dezintegracji pojęcia Boga (a więc i życia pośmiertnego, zbawienia) powoduje naturalne zwiększenie się zainteresowania życiem doczesnym i jakością tego życia. Co więcej, życie doczesne jest rewaloryzowane tym bardziej, im bardziej wątpliwa staje się wiara w zbawienie. Ekonomia, stosunki społeczne - krok po kroku - przestają pełnić funkcję służebną wobec zbawienia jako habitus, przekształcając się w cel, gdyż być może Królestwo Boże jest możliwe tylko tu na ziemi, za życia doczesnego, gdyż po śmierci czeka nas anihilacja lub wieczny sen Epikura. Stąd pojawiło się zainteresowanie teologów i pisarzy - nominalnie nadal katolickich - środkami technicznymi i politycznymi służącymi zbudowaniu doczesnego Królestwa Bożego, humanizowanego wiarą w istnienie „czegoś” pozamaterialnego - Boga. Najskrajniejszym przedstawicielem tego kierunku był Pierre Teilhard de Chardin dla którego kosmiczny nieokreślony Bóg (Punkt Omega) był tylko wytworem zbiorowej umysłowości ludzkiej (tzw. noosfera), a wszystko, co duchowe było wyłącznie produktem materii na pewnym poziomie organizacji (teza Heglowska nt. pochodzenia życia ujętego jako powstanie samoświadomości ). Spowodowało to utożsamienie chrześcijańskiego Boga z fizycznym pojęciem energii. Tak jak materia wytwarza energię (a więc i Boga), tak i Boga wytwarza sam człowiek. Religia jest tylko koniecznym wytworem ludzkiej psychiki. Teilhard zobaczył takie wytwarzanie Boga min. w wielkiej fabryce w Berkeley, gdzie gigantyczne maszyny o nazwie cyklotrony wprowadzają w ruch części składowe atomów. Widząc te wielkie masy energii stwarzane przez człowieka, Teilhard zobaczył w tym stwarzanie Boga (energii) . Francuski duchowny utożsamił bowiem energię z Bogiem. Będąc panteistą, odrzucał istnienie pojedynczej nieśmiertelnej duszy na rzecz „duszy świata” , będącej wytworem materii i dążącej do stworzenia kolektywnej, ogólnoludzkiej samoświadomości, która kiedyś zogniskuje się w Punkcie Omega, utożsamianym z Chrystusem. Teilhard jest ekstremistą, ale pokazuje kierunek myślenia: świat i człowiek przestali być dziełem Boga; to religia jest dziełem świadomości człowieka. Po śmierci zapewne nic nie ma, a więc Królestwo Boże może być tylko tutaj i zbuduje je człowiek za pomocą techniki, która da powszechny dobrobyt: „Królestwo Boże jest w nas” . Teilhard nie ukrywa, że jego zdaniem zbudują je marksiści, gdyż to oni łączą fascynację techniką, ciężkim przemysłem, produkcją z głęboką spirytualnością, gdyż wierzą w swoją rewolucję, tak jak chrześcijanie wierzą w zbawienie. Teilhard to prawdziwy znak czasu. W ślad za nim pojawia się całe stado teologów, którzy będą próbowali przenieść Królestwo Boże na ziemię i przekształcić chrześcijaństwo w antropocentryczną, humanistyczną religię człowieka, gdzie oś pionowa krzyża zostaje zupełnie rozmyta na korzyść nieprawdopodobnie rozrośniętej osi poziomej. Królestwo Boże jest osiągalne już tu, na ziemi. Yves Congar - wydający się wprost wątpić czy zbawienie w ogóle istnieje - utożsamia służbę Bogu ze służbą człowiekowi. Stąd idea, że zbawienie można osiągnąć nie za obronę wiary, lecz za szerzenie tolerancji i praw człowieka, gdyż Chrystus także był człowiekiem . Królowanie praw człowieka będzie więc - jak można mniemać - jednoznaczne ze zbudowaniem Królestwa Bożego przez człowieka i dla człowieka. Szczególnie charakterystyczne jest przekonanie niektórych teologów, że Królestwo Boże zbudowane zostanie za pomocą nauki i techniki. Emmanuel Mounier i Marie D. Chenu głoszą - tak jak Congar - że skoro Chrystus miał naturę i duchową i ludzką, to Jego ciało także było uświęcone, a więc ciała, materia są uświęcone, co oznacza, że postęp techniczny i społeczny jest formą działalności religijnej, która najwyższy poziom osiągnęła w socjaldemokratycznej Szwecji, gdzie masy dostały dobrobyt . Czyli realizacją przesłania Chrystusa jest socjalizm zapewniający ludowi dobrobyt? „Tak” odpowiadają nie tylko potępieni teologowie wyzwolenia, ale także wspomniany o. Chenu . Teolog ten mówi wprost: socjalizm jest realizacją Królestwa Bożego na ziemi . Inny francuski teolog dodaje, że kapitalizm to „stan grzechu” . Congar - który nauczał, że prawa człowieka mają wartość zbawczą - także wierzy w socjalizm, docenia nawet ten w wersji marksistowskiej . To tu tkwi źródło słynnej tezy Karla Rahnera o tzw. anonimowych chrześcijanach : skoro zbawienie po śmierci jest mitem (objawienie chrześcijańskie to i u Rahnera tylko heglowska forma samoświadomości ludzi na pewnym etapie rozwoju ), receptury katechetyczne nie mają dłużej znaczenia. Bądź dobry, szanuj ludzi, kochaj bliźnich, a wszyscy będziemy zbawieni, gdyż będziemy szczęśliwi tu i teraz. Wprost prosi się zadać pytanie: KRÓLESTWO BOŻE JEST TUTAJ ??? Nie chcemy przez to powiedzieć, że te skrajne poglądy są oficjalną nauką Kościoła. Przeciwnie, dalej naucza się o zbawieniu, ale jakby bez przekonania. Czuć wszędzie wirusa relatywizmu, stąd ta skłonność do horyzontalnego traktowania znaku krzyża. Dlatego Kościół angażuje się w walkę z rasizmem, antysemityzmem, ubóstwem; sam walczy o demokrację, tolerancję i prawa człowieka, jakby - na wszelki wypadek - chciał jednak spróbować zbudować Królestwo Boże na ziemi, przynajmniej kawałek królestwa... Tendencję tę widać w oficjalnej soborowej i posoborowej nauce społecznej. Mamy tu na myśli szczególnie konstytucję soborową Gaudium et spes, przepełnioną wiarą w postęp techniczny, naukę, możliwość stworzenia nowych, lepszych i bardziej sprawiedliwych struktur społecznych za pomocą inżynierii społecznej i instytucji demokratycznych. W sumie w dokumencie tym jakby przeoczono fakt, że celem instytucji politycznych i społecznych jest tomistyczne dobro wspólne rozumiane jako wyrabianie w ludziach habitusa prowadzącego do zbawienia. Zamiast tego napisano: „Osoba ludzka jest i powinna być zasadą, podmiotem i celem wszystkich urządzeń społecznych” (pkt 25), a więc prawa człowieka mają charakter „powszechny i nienaruszalny” (tamże). To nie prawa Boga, lecz człowieka stają się celem działalności Kościoła: „Kościół więc, mocą powierzonej sobie Ewangelii, proklamuje prawa ludzi” (pkt 41). W wyniku tego rozumowania uznano, że najlepszym państwem jest to o charakterze pluralistycznym i wielokulturowym (art. 75). Soborowi teologowie głoszą wprost, że Dignitatis humanae to unieważnienie zapisów z Syllabusa Piusa IX: oto Kościół zaakceptował świat nowożytny . Komentując te idee soborowe Jean Madiran pisze, że Kościół przyjął, zaczerpnięty z Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela „dogmat (...) iż żadna jednostka ani żadne ciało nie mogę sprawować władzy skoro nie emanuje ono bezpośrednio z suwerenności ludu”, czyli Kościół pogodził się z rewolucyjną zasadą „Ani Bóg, ani Pan”, o ile suwerenny lud nie udzielił zgody na takie panowanie władzy ziemskiej politycznej, ale także i eklezjalnej . Na wzór suwerenności ludu w demokratycznym państwie, zaczęto także głosić suwerenność tzw. Ludu Bożego w Kościele, nawet powszechne wybory papieża. Równocześnie jeszcze Gaudium et spes przyjęło zupełnie nowatorski pogląd, że najlepszym ustrojem społeczno-gospodarczym jest socjaldemokratyczne tzw. państwo dobrobytu (art. 65, 68). Wątki te zostały już przed Soborem zasygnalizowane przez Mater et magistra (1961) Jana XXIII a następnie rozwinięte przez encyklikę Pawła VI Populorum progressio (1967), stanowiącą apologię demokratycznego socjalizmu międzynarodowego, który ma stworzyć „nowy świat” (pkt 83). Paweł VI pisze: „Nie chodzi bowiem tylko o przezwyciężenie głodu, czy zmniejszenie ubóstwa. Nie wystarczy walczyć z nędzą, choć jest to sprawa nagląca i konieczna; chodzi o umocnienie zespolenia ludzi, w którym każdy bez względu na rasę, religię i narodowość mógłby żyć życiem prawdziwie ludzkim, wolnym od służalczej uległości nakładanej przez ludzi i przez nie dość opanowaną przyrodę; życiem, w którym wolność nie byłaby pustym słowem, a biedny Łazarz mógłby zasiąść przy tym samym stole, co bogacz” (pkt 47). Papież za jedną z metod stworzenia tego „nowego świata” uznaje przymusowe wywłaszczenia (pkt 24), gdyż człowiek ma prawo zrabować własność innemu człowiekowi, skoro „całe dzieło stworzenia istnieje dla człowieka” (pkt 22), a nie - jak głosiła tradycyjna nauka - po to, aby prowadzić go do Boga. W przypadku nie stworzenia „nowego świata”, staremu światu kapitalistycznemu grozi „sąd Boga i gniew biednych” (pkt 49) z czego należy wnioskować, że rewolucja bolszewicka może być wyrazem woli Boga... Ten pobieżny przegląd trendów we współczesnym posoborowym katolicyzmie wskazuje, że w sposób zasadniczy różni się on od tradycyjnego. Religia przestaje być pojmowana jako wiedza dana przez Boga ludziom o sobie samym, aby ci umieli Go czcić i podążać wyznaczoną drogą ku swojemu zbawieniu. Trend jest odmienny: religia jest dla człowieka, aby lepiej mu się żyło w tym świecie. Dlatego krytycy tego sposobu myślenia - charakterystycznego przecież dla całego projektu Nowożytności, z którego teoria ta zainfekowała katolicyzm rzymski - nazywali go mianem „apokalipsy człowieka” (Eric Voegelin), „pogańskiego chrześcijaństwa” (Peter Grey), czy panowaniem człowieka, który okazał się „antychrystem” (Nicolás Gómez Dávilà). Wprawdzie Teilhard został potępiony przez Kościół (1962), ale jego nauczanie - w mniej literacko przesadnej formie - niezwykle rozpowszechniło się pośród teologów, duchowieństwa, a potem także i wiernych. Przesłanie tej koncepcji było proste: Królestwo Boże najprawdopodobniej może zaistnieć tylko na tym świecie, albo nigdzie, gdyż religia jest koniecznym (psychologicznie i socjologicznie) i potrzebnym (z perspektywy humanizacji stosunków międzyludzkich) wytworem samoświadomości. Stąd fascynacja nauką, techniką, nowymi technikami wytwarzania. Rzecz w tym, że ta fascynacja ekonomią łączy się z moralnym sprzeciwem wobec pewnych praktyk podmiotów biorących udział w grze rynkowej, mentalności zysku. Stąd idea humanizacji kapitalizmu przez zasady ewangeliczne. I tak rodzi się zbliżona do socjalizmu wizja społeczna, gdzie Kościół bardziej troszczy się o podział dóbr, prawa socjalne, tolerancję, walkę z ubóstwem niż o nauczanie tego, co jest konieczne dla uzyskania zbawienia.
Dlaczego od Bacona? Spe salvi to wielki traktat filozoficzno-teologiczny o kryzysie cywilizacji zachodniej (chrześcijańskiej) w epoce nowożytnej, napisany w duchu augustiańskim, gdzie silnie zaznaczono, charakterystyczny dla biskupa Hippony, dualizm drugorzędności celów doczesnych i drogi czystej wiary prowadzącej do zbawienia, gdzie o tym ostatnim nie decyduje wykształcony habitus do czynienia dobra, ale poddanie się woli Boga i dana człowiekowi łaska . Jak pisze Wiktor Kornatowski o Augustynie, „istotę pogaństwa upatrywał w superbia, to jest w ubóstwieniu rzeczy stworzonych” . Ta myśl wyraźnie znajduje odbicie w punkcie 2 Spe salvi i ta pogarda dla braku znaczenia świata materialnego (z punktu widzenia soteriologicznego) stanowi wprowadzenie do papieskiej krytyki Nowożytności.
Na pierwszy rzut oka zwraca uwagę pewna aporia (pozorna sprzeczność), a mianowicie wskazanie przez Benedykta XVI początku kryzysu świata chrześcijańskiego w refleksji filozoficznej Francisa Bacona (1561-1626), podczas gdy klasyczna katolicka historia filozofii szukała tych źródeł w tzw. sporze awerroistycznym (XIII wiek) , ew. w nominalizmie lub laicyzmie Renesansu. Tymczasem Benedykt XVI początek kryzysu filozofii nowożytnej przenosi aż 400 lat do przodu, na początek wieku XVII i wskazuje na filozofię Bacona. Zauważmy przy okazji, że dokładnie tego samego autora wskazywał kontrrewolucyjny filozof Joseph de Maistre, widząc w nim źródło projektu rewolucyjnego . Benedykt XVI pisze: „Na czym jednak polega ten epokowy zwrot? Otóż nowa współzależność eksperymentu i metody sprawiła, że człowiek może dojść do zrozumienia natury zgodnie z jej prawami i doprowadzić ostatecznie do zwycięstwa sztuki nad naturą (victoria cursus artis super naturam). Nowość - według wizji Bacona - tkwi w nowej zależności pomiędzy nauką i praktyką. Odtąd ujmowano to też teologicznie: ta nowa zależność pomiędzy nauką i praktyką miała oznaczać, że panowanie nad stworzeniem dane człowiekowi przez Boga i utracone z powodu grzechu pierworodnego zostało przywrócone” (pkt 16). Wydaje się, że dosyć łatwo jest wskazać dlaczego to nie awerroiści (Siger z Brabancji, Boecjusz z Dacji, Idzi z Orleanu) i ich renesansowi uczniowie zostali tu wskazani: byli oni fascynatami filozofii oderwanej od religii, ale nie tworzyli własnego projektu społecznego. Przeciwnie, w życiu codziennym byli przykładnymi poddanymi i wiernymi, którzy uważali, że filozofia jest rodzajem ezoterycznej nauki dla elit, której nie należeli nieść masom; nie służyła im także jako narzędzie do opracowania projektu przemiany świata politycznego i społecznego, stanowiąc formę działalności wyłącznie intelektualnej i w zamkniętym gronie akademików. Francis Bacon także był awerroistą, również oddzielał prawdy rozumu i prawdy wiary, przyznając prymat tym pierwszym . Ale przy tym jest myślicielem innego typu niż klasyczni awerroiści, który nie dąży do przemiany świata za pomocą nowatorskich nauk. Jest nie zaprzeczalnym faktem, że nawołując bezustannie do uprawiania nauk ścisłych i przyrodniczych sam niczego nie odkrył i nie wymyślił, nie przeprowadził żadnych eksperymentów - co mu wypominano - będąc raczej filozofem i rzecznikiem nowoczesnej, eksperymentalnej nauki. Pamiętać jednak trzeba, że był on apostołem odtworzenia świata za pomocą nauk. Wystarczy sięgnąć do Baconowskiej Nowej Atlantydy (1627), aby znaleźć tam słynny opis scjentystycznie odmienionej rzeczywistości tytułowej Atlantydy , poprzedzony stwierdzeniem, że wyspa ta to „obraz zbawienia wieczystego w niebie” . Mamy tu więc - opisywane potem szeroko przez marksizm i weberyzm - uznanie chrześcijańskiego Nieba za projekcję marzenia o dobrobycie i szczęściu. Znajdujemy tu także przekonanie, że Królestwo Boże może być zbudowane tu, na ziemi, gdy nauka i technika zbudują nową ziemską rzeczywistość, tym samym negując grzech pierworodny, który - przypomnijmy - jest przyczyną niemożności zbudowania przez człowieka doskonałej rzeczywistości. To zapewne dlatego Benedykt XVI właśnie Bacona wskazał jako ojca rewolucyjnego projektu, którego krytyce poświęcona została encyklika Spe salvi.
Antyrewolucyjny wymiar chrześcijaństwa Spe salvi zaczyna się od następującego stwierdzenia: „SPE SALVI facti sumus - w nadziei już jesteśmy zbawieni (Rz 8, 24), mówi św. Paweł Rzymianom, a także nam. (...) Odkupienie zostało nam ofiarowane w tym sensie, że została nam dana nadzieja, nadzieja niezawodna, mocą której możemy stawić czoło naszej teraźniejszości: teraźniejszość, nawet uciążliwą, można przeżywać i akceptować, jeśli ma jakiś cel i jeśli tego celu możemy być pewni, jeśli jest to cel tak wielki, że usprawiedliwia trud drogi (podkr. - A.W.). W tym kontekście rodzi się od razu pytanie: jakiego rodzaju jest ta nadzieja, skoro może uzasadniać stwierdzenie, według którego, poczynając od niej, i tylko dlatego, że ona istnieje, jesteśmy odkupieni? I o jaką chodzi tu pewność?” (pkt 1). W zdaniach tych właściwie zawarte jest całe przesłanie encykliki: Dobra Nowina przyniesiona światu przez Chrystusa daje nam nadzieję na życie wieczne i szczęśliwe w tamtym świecie, gdzie doznamy Królestwa Bożego, sprawiedliwości, szczęścia, (duchowego) dobrobytu przez bliskość z Bogiem. To po śmierci, na Sądzie Ostatecznym, znajduje się prawowita ludzka „nadzieja pokładana w sprawiedliwości Boga” (pkt 41). Właśnie dzięki tej nadziej (stanowiącej synonim wiary - pkt 2) możemy stawić czoło twardej „teraźniejszości” (słowo powtarzające się w encyklice aż 9 razy) bez względu na to jakby była ona uboga, sroga, jak bardzo by się nam wydawała niesympatyczna i godna jedynie obalenia w rewolucyjnym odruchu. Ale rzeczywistości społecznej i politycznej nie wolno chrześcijaninowi obalać, gdyż nasze istnienie doczesne jest jedynie pielgrzymowaniem, dlatego zadaniem chrześcijanina jest znosić coś, co wydaje mu się niesprawiedliwe, gdyż wie on, że sprawiedliwość znajdzie w innym świecie; chrześcijanin znosi świat takim jakim on jest, gdyż wie, że „życie nie kończy się pustką. Tylko wtedy, gdy przyszłość jest pewna jako rzeczywistość pozytywna, można żyć w teraźniejszości” (pkt 2). Arystotelesowsko-tomistyczny realizm filozoficzny nakazuje zatem znosić życie, przyjmować je takim jakim ono jest, a nie próbować dokonać buntu przeciwko światu w kształcie stworzonym przez Boga. Nawiązując zapewne do św. Augustyna, Akwinaty i Gottfrieda W. Leibniza, Benedykt XVI stwierdza, że świat istniał od wieków w takiej formie w jakiej stworzył go Bóg i jest najlepszym z możliwych, a więc próba zmiany go, zbudowania tu Królestwa Bożego za pomocą rewolucyjnej transformacji, jest aktem pychy człowieka, który chce poprawić daną mu rzeczywistość, zapominając o przyrodzonym defekcie natury, który chrześcijanie nazywają mianem „grzechu pierworodnego”. To w tym kontekście Ojciec Święty opowiada historię Józefiny Bakhity kanonizowanej przez Jana Pawła II, która urodziła się w Sudanie, została porwana i uczyniono z niej niewolnicę. Pozostając w niewoli nawróciła się na chrześcijaństwo i zrozumiała - tak jak to tłumaczy Augustyn w Państwie Bożym - że wolność nie polega na swobodzie ruchów i działań, ale na wierze w Boga. Dlatego zamiast wziąć udział w wyzwolicielskiej rewolucji, Józefina Bakhita przyjęła swój straszliwy los z godnością i bez chęci buntu (pkt 3). Józefina Bakhita stanowi ponadczasowy wzorzec politycznej postawy chrześcijanina wobec świata: wiara w sprawiedliwość po śmierci oznacza akceptację świata ziemskiego takim, jakim on jest.
Problem teodycei Encyklika Spe salvi dosyć łatwo identyfikuje źródła projektu nowożytnego. To nic innego niż klasyczny problem teodycei, czyli pytania skąd istnieje zło w świecie stworzonym przez dobrego i wszechpotężnego Boga? Problem ten nurtował wielu filozofów: św. Augustyna, św. Tomasza, Kartezjusza, Leibniza, de Maistre'a. Zauważmy, że już u Bacona gros rozważań o nauce i technice poświęconych jest nie kwestii, iż badanie świata zaspokaja ciekawość, lecz, że ma dać człowiekowi zdrowie, lepsze życie, dostatek, może nawet nieśmiertelność dzięki postępom medycyny. Ale u źródeł teodycei nowożytnej nie stoi, zdaniem papieża, problem nieśmiertelności. Chodzi o sprawiedliwość specyficznie pojętą, czyli o prawną i materialną równość ludzi. Człowiek nowożytny jest pyszną istotą pożądającą egalitaryzmu. Tymczasem chrześcijaństwo było religią zachowawczą, nakazującą szacunek dla ustanowionych władz i hierarchii. A ludzie chcieli zmian, rewolucji i nie umieli czekać na sprawiedliwość po śmierci. Benedykt XVI pisze: „W epoce nowożytnej myśl o Sądzie Ostatecznym jest mniej obecna (..). Podstawowy sens oczekiwania na Sąd Ostateczny jednak nie zanikł. Niemniej teraz przybiera całkowicie inną formę. Ateizm XIX i XX wieku ze względu na swą genezę i cel jest moralizmem: protestem przeciw niesprawiedliwościom świata i historii powszechnej. Świat, w którym istnieje taka miara niesprawiedliwości, cierpienia niewinnych i cynizmu władzy, nie może być dziełem dobrego Boga. Bóg, który byłby odpowiedzialny za taki świat, nie byłby Bogiem sprawiedliwym, a tym bardziej Bogiem dobrym. W imię moralności trzeba takiego Boga zakwestionować. Skoro nie ma Boga, który stwarza sprawiedliwość, wydaje się, że człowiek sam jest teraz powołany do tego, aby ustanowił sprawiedliwość” (pkt 42).
Grzech pierworodny Benedykt XVI bez wahania wskazuje przyczyny wiary, że projekt rewolucyjny zakładający możliwość stworzenia Królestwa Bożego na ziemi uzyskał społeczne poparcie. To negacja pojęcia „grzechu pierworodnego”. Temat ten rozwijany był jeszcze przez kard. Ratzingera w Raporcie o stanie wiary, gdzie czytamy: „Wracając do chrystologii: są tacy, którzy mówią, że popadła w trudności także z powodu zapomnienia, jeżeli nie negacji, tego, co teologia nazwała grzechem pierworodnym. Niektórzy teologowie chętnie po prostu zrobiliby sobie wzór z iluminizmu à la Rousseau, połączywszy go z dogmatem współczesnej kultury - czy to kapitalistycznej, czy marksistowskiej - gdzie człowiek jest z natury dobry, a jeżeli jest zły, zepsuty, zdeprawowany, to tylko z powodu fatalnego wychowania i uwarunkowań strukturami społecznymi, które przecież zawsze można ulepszyć. Uważają oni, że reformując system społeczny, zawsze możemy tak go uregulować, by człowiek żył w zgodzie z samym sobą i z innymi. (...) Wszystkie dominujące dziś ideologie opierają się na jednej podstawie: na upartej negacji istnienia grzechu, to znaczy na negacji właśnie tej rzeczywistości, którą wiara wiąże z piekłem i z czyśćcem”. Jest faktem niezaprzeczalnym, że projekty Bacona, potem Oświecenia, liberalizmu, socjalizmu, demokracji oparte są na optymistycznej antropologii, na wizji człowieka jako istoty racjonalnej i z natury dobrej, która powinna mieć prawa samorządzenia się i modelowania świata wedle własnych pragnień i życzeń . Tymczasem tradycyjna teologia katolicka zawsze nauczała, że człowiek jest istotą skażoną grzechem, a więc niezdolną do samostwarzania rzeczywistości i poprawiania świata stworzonego przez Boga . To właśnie grzech pierworodny powoduje, że na ziemi nie jest możliwe Królestwo Boże. Filozofia nowożytna uwiodła człowieka dając mu obietnicę raju w życiu doczesnym, który oparto na fałszywej optymistycznej antropologii: „dotąd odzyskania tego, co człowiek utracił wraz z wygnaniem z raju ziemskiego oczekiwano od wiary w Jezusa Chrystusa i w niej upatrywano odkupienia. Teraz tego odkupienia, odzyskania utraconego raju, nie oczekuje się już od wiary, ale od świeżo odnalezionego związku pomiędzy nauką i praktyką. Nie przeczy się tu zwyczajnie wierze; jest ona raczej przesunięta na inny poziom - poziom jedynie prywatny i pozaziemski - a równocześnie staje się w jakiś sposób nieistotna dla świata. Ta programowa wizja zdeterminowała bieg czasów nowożytnych i wpływa również na aktualny kryzys wiary, który konkretnie rzecz biorąc jest przede wszystkim kryzysem chrześcijańskiej nadziei. Toteż i nadzieja u Bacona otrzymuje nową formę. Teraz nazywa się wiarą w postęp. Dla Bacona jest bowiem jasne, że odkrycia i wynalazki wówczas wprowadzane w życie są jedynie początkiem; że dzięki współpracy nauki i praktyki będzie można dojść do całkiem nowych odkryć, wyłoni się zupełnie nowy świat, królestwo człowieka. I tak przedstawił wizję przewidywalnych wynalazków - aż do samolotu i okrętu podwodnego. W późniejszym rozwoju ideologii postępu radość z powodu widzialnego rozszerzania możliwości człowieka pozostaje stałym potwierdzeniem wiary w postęp jako taki” (pkt 17). Następnie Benedykt XVI wskazuje na główne idee tegoż „królestwa człowieka”, a więc idee postępu, racjonalizmu, emancypacji społecznej: „Postęp jest przede wszystkim postępem we wzroście panowania rozumu, a rozum jest oczywiście pojmowany jako władza dobra i dla dobra. Postęp jest pokonaniem wszelkich zależności - jest postępem ku doskonałej wolności. Również wolność jest pojmowana wyłącznie jako obietnica, w której człowiek realizuje się ku swej pełni. W obydwu pojęciach - wolności i rozumu - jest obecny aspekt polityczny. Oczekuje się bowiem królestwa rozumu jako nowej sytuacji ludzkości, która stała się całkowicie wolna. Uwarunkowania polityczne jednak takiego królestwa rozumu i wolności w pierwszym momencie wydają się słabo zdefiniowane. Rozum i wolność same w sobie wydają się gwarantować istnienie nowej, doskonałej wspólnoty ludzkiej, na mocy ich wewnętrznej dobroci” (pkt 18). Filozofia nowożytna od rozumu ludzkiego oczekuje stworzenia nowego, lepszego świata społecznego i politycznego, zrywając „więzy nakładane przez wiarę i Kościół, jak też ówczesny ład państwowy” (pkt 18). W sposób charakterystyczny dla refleksji konserwatywnej i kontrrewolucyjnej, Ojciec Święty wskazuje, że pierwszą eksplozją polityczną tego rewolucyjnego projektu była Rewolucja Francuska „jako próba ustanowienia panowania rozumu i wolności” (pkt 19). Innymi słowy: Rewolucja Francuska i świat przez nią stworzony są politycznym wyrazem pychy rozumu ludzkiego, który zbuntował się przeciwko odwiecznym zasadom świata stworzonego przez Boga. Rewolucja jest aktem wynikłym z grzechu! Świat stworzony przez Rewolucję 1789 roku jest tedy buntem przeciwko woli Boga! Ale Rewolucja ta - kontynuuje papież - jest dopiero pierwszą, w sumie umiarkowaną wersją buntu człowieka wobec świata stworzonego przez Boga. Wiek XIX przyniósł szybki rozwój techniki i przemysłu, gwałtowne przemiany społeczne i gospodarcze, owocujące narodzinami nowej klasy społecznej: proletariatu. Pojawiła się więc nowa wiara rewolucyjna - socjalizm. Z ideologią tą Benedykt XVI polemizował już w encyklice Deus caritas est (punkty 26 i następne). W Spe salvi kontynuuje ten temat i pisze: „Po rewolucji burżuazyjnej z 1789 roku nadeszła godzina nowej rewolucji - rewolucji proletariackiej” (pkt 20). Encyklika Spe salvi traktuje Marksa jako apokaliptycznego proroka ziemskiego samozbawienia człowieka, co czyni z marksizmu skrajną wersję zlaicyzowanego pelagianizmu: „postęp nie mógł się dokonywać zwyczajnie w sposób linearny, małymi krokami. Potrzebny był rewolucyjny przeskok. Karol Marks podchwycił ten wymóg chwili i z ostrością języka i myśli starał się - jak mu się wydawało - ostatecznie skierować historię ku zbawieniu - ku temu, co Kant określał mianem królestwa Bożego. Jak tylko rozwieje się prawda o tamtym świecie, trzeba będzie ustanowić prawdę o tym świecie. Krytyka nieba przemienia się w krytykę ziemi, krytyka teologii w krytykę polityki. Postęp ku temu, co lepsze, ku światu definitywnie dobremu, nie rodzi się już po prostu z nauki, ale z polityki - z polityki pomyślanej naukowo, która potrafi odtworzyć strukturę historii i społeczeństwa i w ten sposób wskazuje drogę do rewolucji, do przemiany wszystkiego” (pkt 20). W ten sposób, kontynuuje papież, Marks „zakładał po prostu, że wraz z pozbawieniem klasy panującej dóbr, z upadkiem władzy politycznej i uspołecznieniem środków produkcji zrealizuje się Nowe Jeruzalem” (pkt 21). Te przydługie cytaty były niezbędne, aby pokazać jedną ważną rzecz: Benedykt XVI wcale nie zajmuje się w Spe salvi polemiką z marksizmem jako takim, ale z marksizmem pojętym jako logiczne uwieńczenie nowożytnej antropocentrycznej rewolucji filozoficznej. Marksizm stoi w pozornej sprzeczności do dziedzictwa oświeceniowo-liberalnego, gdyż w rzeczywistości sam jest naturalnym dziedzicem tej tradycji, tyle, że rozmaite koncepcje emancypacyjne XVIII i XIX wieku doprowadził do (logicznego) radykalnego ekstremum. Jeśli liberalizm chciał emancypować jednostkę z tradycyjnych struktur, filozofia antyreligijna z wiary w Boga, to dlaczego Marks nie miał prawa stwierdzić, że proces emancypacji należy posunąć o krok dalej i wyemancypować człowieka także od ostatnich pęt w postaci ograniczeń mających swoje źródło w instytucji własności? Zarówno liberałowie jak i marksiści chcieli wyzwolenia człowieka, ale liberalizm zawahał się, przestraszył się wyzwolenia integralnego; dlatego zatrzymał się niejako w pół drogi, wyzwalając człowieka ze struktur stanowych i religii. Marksizm poszedł konsekwentnie, aż dotarł do wyzwolenia totalnego w postaci rewolucyjnej destrukcji wszystkiego, co pozostało z przedrewolucyjnego społeczeństwa. Zdaniem Ojca Świętego, emancypacyjna rewolucja epoki nowożytnej musiała skończyć się totalitarną katastrofą. Tak jak Rewolucja Francuska musiała zdegenerować się do jakobinizmu, tak cały projekt Nowożytności musiał zakończyć się zbudowaniem systemów totalitarnych: „Nie ma zatem wątpliwości, że królestwo Boże realizowane bez Boga - a więc królestwo samego człowieka - nieuchronnie zmierza ku perwersyjnemu końcowi wszystkiego” (pkt 23). Oparty na fałszywej optymistycznej antropologii projekt Nowożytności musiał doprowadzić do samozagłady, gdyż był sprzeczny z naturą człowieka, a więc rewolucyjne przekształcenie rzeczywistości wymagało zastosowania przemocy, gwałtu na rzeczywistości i biorących udział w realizacji projektu ludziach. Dlatego - kontynuuje papież - „kto obiecuje lepszy świat, który miałby nieodwołalnie istnieć na zawsze, daje obietnicę fałszywą; pomija ludzką wolność” (pkt 24). A wolność zdobył człowiek popełniając grzech pierworodny, który uczynił go wolnym do czynienia zła i przedkładania go nad dobro. Z grzechu pierworodnego wynika, że „człowiek nigdy nie może być po prostu zbawiony z zewnątrz” (pkt 25). W punkcie 35 papież powtarza raz jeszcze: „nie możemy zbudować królestwa Bożego własnymi siłami - to, co budujemy pozostaje zawsze królestwem ludzkim, ze wszystkimi ograniczeniami właściwymi naturze ludzkiej”. Doskonałość nie przynależy naturze ludzkiej, gdyż „moc grzechu pozostaje ciągle straszną teraźniejszością” (pkt 36). Jedyne co człowiek był zdolny zbudować przeciwko światu odtwarzającego wolę Boga to totalitaryzm, który polegał na stworzeniu władzy bez ograniczeń w prawach Bożych i naturalnych - władzy ludzkiej: „Jeżeli można zrozumieć protest przeciw Bogu wobec cierpienia na tym świecie, to jednak teza, że ludzkość może i powinna zrobić to, czego żaden bóg nie robi ani nie jest w stanie zrobić, jest zarozumiała i w istocie rzeczy nieprawdziwa. Nie jest przypadkiem, że z takiego założenia wynikły największe okrucieństwa i niesprawiedliwości, bo opiera się ono na wewnętrznej fałszywości tej tezy. Świat, który sam musi sobie stworzyć własną sprawiedliwość, jest światem bez nadziei. Nikt i nic nie bierze odpowiedzialności za cierpienie wieków” (pkt 42). Innymi słowy: teza rewolucyjna jest „zarozumiała”, a więc jest dzieckiem pychy.
Odrzucenie teologii wyzwolenia Negacja grzechu pierworodnego cechuje nie tylko świecki nowożytny projekt ideologiczny. Optymistyczna niechrześcijańska antropologia trafiła także do katolicyzmu i pierwszym modernistą, który ogłosił, że człowiek z natury jest dobry i nie jest skażony grzechem był reformator religijny Felicité de La Mennais , potępiony w Mirari vos (1832). Posoborowa teologia wprost odrzuca pojęcie „grzechu” jako semantyczne nieporozumienie. W Spe salvi bardzo wiele miejsca poświęcono kwestii wadliwej interpretacji chrześcijaństwa, z którego niektórzy teolodzy próbuję uczynić ideologię emancypacji społecznej. Latynoamerykański teolog wyzwolenia pisze: „Zbawienie nie jest czymś z tamtego świata, a doczesne życie ludzi nie jest tylko próbą. Zbawienie - wspólnota ludzi z Bogiem i wspólnota ludzi między sobą - jest czymś, co ogarnia całą ludzką rzeczywistość, przeobraża ją i prowadzi ku jej pełni w Chrystusie. (...) Wyzwolenie Izraela jest aktem politycznym” . Na koncepcje tego typu Benedykt XVI odpowiada: „Chrześcijaństwo nie niosło przesłania socjalno-rewolucyjnego jak to, w imię którego Spartakus prowadził krwawe boje i przegrał. Jezus nie był Spartakusem, nie był bojownikiem o wolność polityczną, jak Barabasz albo Bar-Kochba” (pkt 4). Dalej czytamy, że „Paweł odsyła zbiegłego niewolnika Onezyma jego panu” (pkt 4). Stwierdzenia te nie powinny nas dziwić, gdyż odrzucenie emancypacyjno-politycznych interpretacji Kazania na Górze czy Magnificatu znajdujemy w pismach Josepha Ratzingera już wcześniej, podobnie jak i świadomość, że teologia wyzwolenia ma swoje źródła w nauczaniu Soboru Watykańskiego II. Warto zwrócić tu jednak uwagę na słowo „baza” powtarzające się wielokrotnie w punkcie 8 Spe salvi, gdy Ojciec Święty zastanawia się czy bazą/substancją egzystencji ludzkiej jest zamożność materialna czy też wiara religijna? W niemieckiej wersji encykliki mamy użyte słowo „Basis”. Termin to stricte marskistowski (baza i nadbudowa, czyli Basis i Überbau u Marksa), ale papież stosuje go nie w znaczeniu materialnych fundamentów świata kultury (także religii), ale jako fundament nadziei na zbawienie, pozwalający przetrwać ciernistą egzystencję doczesną bez uciekania się do grzechu pychy w postaci buntu wobec świata stworzonego przez Boga. Benedykt XVI pisze: „Wiara nadaje życiu nową podstawę, nowy fundament, na którym człowiek może się oprzeć, a przez to zwyczajny fundament, czyli ufność pokładana w dobrach materialnych, relatywizuje się”. Ten sam fragment w języku niemieckim brzmi nieco inaczej, mocniej: Der Glaube gibt dem Leben eine neue Basis (podkr. - A.W.), einen neuen Grund, auf dem der Mensch steht, und damit wird der gewöhnliche Grund, eben die Verläßlichkeit des materiellen Einkommens relativiert. W języku polskim wypaczono to tłumacząc wyboldowaną przez nas „Basis” jako „podstawę”, podczas gdy Ojcu Świętemu zapewne chodziło o zaakcentowanie polemiki z marksistowską ideą Królestwa Bożego na Ziemi, które zrodzić się miało w wyniku rewolucji proletariackiej. Wedle papieża „Basis” ludzkiej egzystencji nie stanowią warunki materialne, ale wiara! Z punktu 8 wynika jednoznaczne odrzucenie bazy w marksistowskim znaczeniu tego słowa - człowiek nie żyje własnością i wedle własności, lecz „nadzieją”, pokłada „ufność” w Bogu. I dlatego nie oczekuje realizacji Królestwa Bożego w tym świecie, przenosząc swoją nadzieję na egzystencję po śmierci. Dlatego właśnie chrześcijańska rewolucja demokratyczna czy socjalistyczna jest terminem wewnętrznie sprzecznym
Odrzucenie modernizmu chrześcijańskiego Rozprawa z teologią wyzwolenia jest jednak dopiero wstępem do odrzucenia kolejnej koncepcji religijnej, jaką jest indywidualizm religijny polegający na przyjęciu zasady, że katolicyzm nie jest religię państwową czy społeczną lecz tzw. kwestią indywidualną, co wyraził w słynnej maksymie hiszpański katolik i liberał Antonio Maura: „wyznaję i praktykuję idee liberalne tak samo gorliwie jak wiarę katolicką, która przejawia się we wszystkich moich słowach i czynach. Nie wstydzę się tego i nie mam z tego powodu kłopotów, gdyż dla mnie prawo publiczne nie jest ani katolickie, ani protestanckie”. Koncepcja Panowania Społecznego Jezusa Chrystusa datuje się zapewne od czasu gdy, jeszcze w późnym Antyku, chrześcijaństwo stało się religią państwową, choć została ostatecznie opracowana w konfrontacji z liberalizmem przez Piusów IX, X, XI, XII, a także Leona XIII, a prawdziwą kodyfikacją tej idei jest encyklika Quas primas (1925) Piusa XI . Myśl posoborowa całkowicie wyparła się idei Panowania Społecznego na rzecz państwa liberalnego, gdzie katolicyzm stanowi jeden z konkurencyjnych światopoglądów. Ideę tę proponowali już tzw. katolicy liberalni w epoce Piusa IX, ale upowszechniła się dzięki pracy Humanizm integralny (1936) Jacquesa Maritaina , która była pierwszą książką napisaną przez katolika, a zawierającą podobne idee, która nie została potępiona, co jest traktowane jako przejaw wyraźnej kapitulacji przed liberalnym światem pontyfikatu Piusa XI . Na Soborze Watykańskim II koncepcję społeczeństwa pluralistycznego zawiera Gaudium et spes, ale przede wszystkim deklaracja o wolności religijnej Dignitatis humanae. Tymczasem Spe salvi zawiera wyraźne stwierdzenia, że katolicyzm nie jest sprawą jednostki. Benedykt XVI pisze: „zbawienie zawsze było rozumiane jako rzeczywistość wspólnotowa. List do Hebrajczyków mówi o mieście (por. 11, 10.16; 12, 22; 13, 14), a więc o zbawieniu wspólnotowym. Zgodnie z tym, grzech jest pojmowany przez Ojców Kościoła jako rozbicie jedności rodzaju ludzkiego, jako rozbicie i podział. Babel, miejsce zmieszania języków i podziału, jawi się jako obraz tego, co jest korzeniem grzechu. I tak odkupienie jawi się właśnie jako przywrócenie jedności, w którym na nowo odnajdujemy się razem w jedności, którą tworzy światowa wspólnota wierzących” (pkt 14). Jeszcze dalej czytamy wyraźne już odrzucenie religii jako sprawy prywatnej: „W jaki sposób mogła powstać myśl, że Jezusowe przesłanie jest ściśle indywidualistyczne i skierowane tylko do jednostki? Jak doszło do tego, że zbawienie duszy jest interpretowane jako ucieczka przed odpowiedzialnością za to, co wspólne, a w konsekwencji program chrześcijański jest uważany za egoistyczne poszukiwanie zbawienia, które odmawia służenia innym?” (pkt 16).
Spe salvi - wnioski na przyszłość Papieska refleksja kończy się stwierdzeniem, że „konieczna jest samokrytyka czasów nowożytnych w dialogu z chrześcijaństwem i jego koncepcją nadziei”, ale „trzeba, aby z samokrytyką czasów nowożytnych łączyła się samokrytyka nowożytnego chrześcijaństwa” (pkt 22). Mamy tu dwa aspekty. Po pierwsze, Ojciec Święty namawia nas do zweryfikowania intelektualnych korzeni i przesłania całego projektu nowożytnego, charakteryzującego się chęcią zbudowania ziemskiego raju za pomocą nowożytnych ideologii liberalnych i socjalistycznych zbrojnych w nowoczesną technikę, przemysł i inżynierię społeczną. Po drugie, warto zwrócić uwagę na ten problem „samokrytyki nowożytnego chrześcijaństwa”, czyli tego, które zwątpiło w skażenie człowieka grzechem pierworodnym, uwierzyło w postęp, nowoczesność, a nade wszystko zapomniało o wspólnotowym charakterze religii, uznając liberalny dogmat, że wiara jest prywatną sprawą jednostki. Omawiający ten problem punkt 22 Spe salvi w sumie sprowadza się do - niewyrażonego expressis verbis - postulatu odbudowania cywilizacji chrześcijańskiej i Społecznego Panowania Jezusa Chrystusa, do odtworzenia „ładu wspólnotowego” (pkt 24).
Spe salvi - podsumowanie Spe salvi to zapewne najbardziej konserwatywna encyklika jaką zobaczył Kościół katolicki po śmierci Piusa XII (1958), którą porównać można do - zapomnianej zdawało się - tradycji wielkich Piusów i ich encyklik potępiających nowożytność, takich jak Quanta cura wraz z Syllabusem (1864), Vehementer Nos (1906), Pascendi Dominici Gregis (1907), Quas Primas (1925), Humani Generis (1950). To bez wątpienia najlepsza encyklika społeczna po Soborze Watykańskim II, w dodatku wreszcie taka, gdzie Kościół wraca do społecznego konserwatyzmu, sprzeciwu wobec projektów rewolucyjnych, socjalistycznych, egalitarnych - słowem - tych, które dążyły do stworzenia ziemskiego raju wedle ideologicznych obietnic. Encyklika napisana jest w przepięknym tradycyjnym i augustiańskim duchu, potępiającym wszystkie rewolucyjne socjalistyczne eksperymenty i „poprawianie” świata społecznego stworzonego przez Boga . Dlatego winna być starannie studiowana przez katolików, ale i tych ludzi prawicy, którzy nie są specjalnie religijni. Spe salvi to wielki, znakomity antyrewolucyjny traktat z zakresu teologii politycznej. Nic tedy dziwnego, że środowiska liberalno-lewicowe, ale nie szukające otwartej wojny z Kościołem, a także wewnątrzkościelni religijni moderniści stanęli przed nie lada problemem „jak zjeść tę żabę”. W szczególnie trudnym położeniu znaleźli się moderniści, gdyż Spe salvi oznacza totalną katastrofę ich linii polegającej nie na otwartej negacji tradycyjnego Magisterium, lecz przedstawianiu go jako przestarzałego i nie odpowiadającego dzisiejszemu światu i przeciwstawianiu mu nowszych, a więc rzekomo bardziej aktualnych encyklik posoborowych. Teraz nie da się tego zabiegu kontynuować, gdyż Spe salvi jest najnowsza, a więc - w świetle dziwacznego ujęcia Tradycji przez modernistów - najbardziej ważna i aktualna, mająca moc znoszenia nauczania encyklik wcześniejszych (posoborowych). Moderniści musieli się więc posunąć do zafałszowania treści Spe salvi. W nieocenionej „Gazecie Wyborczej”, gdzie zresztą fragmenty encykliki zostały przedrukowane, czytamy komentarz Jana Turnaua, który twierdzi, że Spe salvi to po prostu kontynuacja papieskiego nauczania o miłości i nadziei. Dlatego - kontynuuje publicysta „GW” - „są to myśli - można by rzec - banale”; co więcej, Turnau pisze tak o papieskim opisie filozofii nowożytnej: „I tu miłe zaskoczenie: papież jest oczywiście wobec tej myśli krytyczny, ale nie dostrzegam częstej u niego skrajnej oceny świeckich poszukiwań nadziei, nie wybrzydza na relatywizm współczesny itd. O ateizmie pisze z wyjątkowym jak na papieża zrozumieniem. (...) Encyklika nie jest głosem zrzędzącego staruszka”. Czytając te słowa można mieć wrażenie, że ja i dziennikarz „GW” mieliśmy w ręku zupełnie inne wersje Spe salvi: przecież filozofia nowożytna, relatywizm i ateizm zostały tu intelektualnie zmiażdżone i jako systemy intelektualne i jako praktyczna realizacja w postaci socjalizmu najrozmaitszego rodzaju. Nie dostrzec tego, to tak jakby przeczytać Kapitał Marksa i stwierdzić, że jest to ciekawa książka o niektórych aspektach industrializacji... dr Adam Wielomski
"Czy Kościół posoborowy jest sektą?" Z tego punktu widzenia znacznie uczciwszy jest pewien profesor wykładający na jednej z katolickich uczelni, który na swoich wykładach dowodzi podobno, że na Soborze Trydenckim (XVI wiek) Kościół popadł w herezję, z której wydobył się dopiero na Soborze Watykańskim II, uznając - jakże by inaczej - prawa człowieka. Skończył się czas „głupawki”, czyli demokratycznych wyborów, a więc możemy powrócić do normalnych spraw i problemów, którymi winni zajmować się konserwatyści. Konserwatysta rozmawiający i debatujący na kogo głosować, a na kogo nie głosować budzi pewną śmieszność. Tak się składa, że mam ostatnio okazję dosyć dużo nasłuchać się o posoborowych „postępowcach” w szkolnictwie wyższym. Być może nasi drodzy Czytelnicy są nieco cywilizacyjnie zapóźnieni i nie odczytują trafnie posoborowych „znaków czasu”. Studiowanie zaś tego problemu uważam za bardzo interesujące, gdyż nasi posoborowi towarzysze bardzo lubią owe „znaki czasu” badać i odczytywać ich tajemne znaczenie. Z tego co słyszę, to katolickie uczelnie wyższe w Polsce to nie lada gratka intelektualna. Parafrazując znane powiedzenie Stefana Kisielewskiego można by powiedzieć, że „być katolikiem posoborowym to codziennie bohatersko zmagać się z problemami nie znanymi w żadnym innym wyznaniu”. W tym przypadku problem tkwi w tym jak popierać posoborowe zasady państwa demoliberalnego, głośno wyrażać swój zachwyt nad zasadą „suwerenności ludu”, państwa socjalnego, wolności myśli i słowa, a jednocześnie bronić idei katolickich. Przed Soborem Watykańskim II to było prosto i jasno: państwo winno być katolickie; po Soborze sprawy się skomplikowały. Państwo i Kościół mają być oddzielone, partie katolickie mają być zakazane. W to miejsce ma panować demokratyczne (suweren) i liberalne (światopogląd) państwo. Zarazem jednak to demokratyczne i liberalne państwo ma szanować „wartości chrześcijańskie”. Cały trud posoborowych nauk o polityce polega więc na tym, żeby w system z natury światopoglądowo indyferentny wszczepić Prawdę katolicką, której istota stoi w najskrajniejszej sprzeczności z relatywistycznym charakterem tegoż systemu. Cały pomysł polega na tym, że - jak ujął to w „Humanizmie integralnym” Jacques Maritain - odejść od państwa katolickiego ku państwu demokratycznemu, gdzie katolicy będą stanowili większość, dzięki czemu urządzą prawo na sposób katolicki, ale nie przyznając się do religijnego fundamentu tak, aby nie odstręczać od swoich idei wszystkich „ludzi dobrej woli”. Niestety, jakby na złość uczniom Maritaina lud głosuje na wszelkie możliwe formacje od lewa do prawa - homosiowe, aborcyjne i indyferentne - tylko nie na posoborowe. Wcale się zresztą temuż „suwerennemu ludowi” nie należy dziwić, gdyż Naukę Społeczną Kościoła głosi dziś podobno zachodnioeuropejska chadecja (skupiona w Europejskiej Partii Ludowej), gdzie połączono zręcznie chrześcijańskopodobną moralność z socjalizmem. Problemem posoborowych katolików-naukowców jest oczywiście trudność dowiedzenia swoim studentom (a pewnie i samym sobie), że ta wizja posoborowa ma cokolwiek wspólnego z tradycyjnym nauczaniem Kościoła. Nauczanie Trydentu, Soboru Watykańskiego I oraz Magisterium Kościoła od 1789 roku stoi z chadecką wizją w skrajnej sprzeczności. Moderniści wynaleźli w tym celu zgrabny termin: „Sobór Watykański II nie zaprzeczył wcześniejszemu nauczaniu, ale je rozwinął”. Formuła „tak, ale” znaczy, że po uznaniu pierwszej części zdania, w drugim mu zaprzeczamy. A więc: „Sobór Watykański II wcale nie zaprzeczył nauczaniu Trydentu i Syllabusowi Piusa IX, ale tak jest rozwinął, że z pierwotnym tekstem i znaczeniem nie pozostaje ono w żadnym związku”. Wszystko to zaś jest podparte bełkotem o „znakach czasu”, potrzebie dostosowania się do współczesności i innymi określeniami, które w sposób wielce charakterystyczny nawiązują do ewolucyjnego panteizmu o. Teilharda. Z tego punktu widzenia znacznie uczciwszy jest pewien profesor wykładający na jednej z katolickich uczelni, który na swoich wykładach dowodzi podobno, że na Soborze Trydenckim (XVI wiek) Kościół popadł w herezję, z której wydobył się dopiero na Soborze Watykańskim II, uznając - jakże by inaczej - prawa człowieka. Nazwiska nie będę ujawniał, gdyż to podobno renomowany luminarz posoborowej nauki, nauczający o stosunkach państwa i Kościoła. Jakkolwiek pogląd, że Kościół katolicki przez kilkaset lat tkwił w herezji niesie za sobą poważne problemy natury soteriologicznej (wszyscy członkowie tegoż heretyckiego Kościoła z samej definicji nie zostali wpuszczeni do Nieba), to przynajmniej jest on intelektualnie uczciwy. Zamiast oklepanej formułki, że „Sobór Watykański II rozwinął nauczanie Trydentu”, mamy tu powiedziane wprost, że Sobór Watykański II świadomie i całkowicie zerwał z nim i całą tradycją katolicką, która była znana światu aż do lat 60-tych XX wieku. Nauczający w ten sposób profesor zapewne myśli, że omija poważne problemy mówiąc wprost, że do roku 1962 Kościół pozostawał w błędzie, ale popada w inny problem: jeśli Sobór Watykański II rzeczywiście zerwał z „herezją” trydencką, to znaczy, że zerwał z ciągłością swojego nauczania. Innymi słowy, tenże profesor katolickiej uczelni twierdzi, że na Soborze Watykańskim II zebrani ojcowie porzucili „stary” Kościół katolicki i założyli uroczyście zupełnie nowe wyznanie oparte na „prawach człowieka”. Tak, na Soborze Watykańskim II powstał nowy Kościół, który naucza radykalnie czegoś innego niż „stary” Kościół. A więc na Soborze stworzono - ni mniej ni więcej - nowe wyznanie, ufundowano nową religię. Mówiąc po ludzku: na Soborze Watykańskim II ojcowie zbuntowani przeciw Objawieniu tłumaczonemu nieomylnie przez 19 wieków, założyli SEKTĘ. Oczywiście wspominany przeze mnie profesor jest głównym teologiem tejże sekty, dokładnie takim jakim Ignaz von Dollinger był dla tzw. starokatolików, którzy odrzucili konstytucję „Pastor aeternus” po Soborze Watykańskim I. Najciekawsze, że jako katolicki tradycjonalista ja się zupełnie zgadzam z cytowanym profesorem! Brzydzą mnie te nonsensy w rodzaju „Sobór nie zmienił nauki wcześniej, ale…”. Nie, powiedzmy sobie wprost, prosto w twarz: tak, odrzuciliście Tradycję, wyrzuciliście do kosza nauczanie „wielkich Piusów” z XIX wieku, na przemiał poszły książki Bellarmina, Suareza, Kajetana, Franzelina, Perrone, Schradera. Panu Profesorowi gratulujemy szczerości; studentom współczujemy na egzaminie z przedmiotu „Religia i polityka”. Adam Wielomski
Tragedia "Żydów Wschodnich" i oszustwa żydowskiego ruchu roszczeniowego „Złota dekada” eksploatacji Ukrainy przez Żydów tragicznie skończyła się w 1648 roku, w czasie powstania Chmielnickiego. Wówczas bankierzy żydowscy doszli do przekonania, że grozi im wypędzanie z Polski, tak jak to miało miejsce wcześniej w Hiszpanii i innych krajach Europy zachodniej. Berlin został wybrany do przekazu kapitałów z Polski tak, że Brandenburgia w 1701 roku była w stanie ogłosić się „Królestwem Pruskim” a następnie zainicjować rozbiory Polski, które były podstawą zjednoczenia około 350 państewek Rzeszy, po raz pierwszy ze stolicą właśnie w Berlinie. W czasie rozbiorów tylko zamożni Żydzi pozostali na terenach Zaboru Pruskiego. Stało się to z powodu wypędzania na wschód biedoty żydowskiej bez jakiekolwiek protestu ze strony zamożnych Żydów (I. C. Pogonowski, „Jews In Poland,” New York 1993, strona 245). Żydzi pozostali na terenie Zaboru Pruskiego i szybko przeszli na używanie języka niemieckiego zamiat yiddisz i zaczęli odgrywać coraz większą rolę w Niemczech, jak też przyłączać się do prześladowania Polaków przez Prusaków. Zasłużył się w tej sprawie Mojżesz Mendelson (1729-1786), Żyd urodzony we Wrocławiu, który był propagandzistą asymilacji Żydów do kultury niemieckiej i nawoływał do usuwania wszystkich żydowskich zewnętrznych cechy, różniących Żydów od Niemców. Biedota żydowska, mówiąca językiem yiddisz, była określana jako „Betteljuden,” (Begger-Jews czyli Żebracy-Żydzi). Stała się ona postrachem zamożnych Żydów w Niemczech oraz stała się tematem szerzonej przez zamożnych Żydów, wrogiej propagandy o szkodliwości tych „Ost-Juden”, jak też głosiła o zagrożeniu dla gospodarki niemieckiej, jakie stanowiłoby masowe osiedlanie się biednych „Wschodnich Żydów” na terenie Niemiec. Hitler był świadomy propagandy na temat „Ost-Juden” i wraz z pogarszaniem się stosunków Niemiec z USA najprawdopodobniej uważał, że malała wartość Żydów pod jego kontrolą, jako swego rodzaju „zakładników” do przetargu, w jego rozgrywce Berlina z Waszyngtonem. Już z początkiem 1941 roku, podczas starań żeby uzyskać pomoc Japonii przeciwko armii syberyjskiej, Hitler zobowiązał się wypowiedzieć wojnę przeciwko USA w cztery dni po wybuchu wojny Japonii przeciwko Stanom Zjednoczonym. (Faktycznie Hitler wypowiedział wojnę Ameryce 11 grudnia 1941 roku, w cztery dni po japońskim bombardowaniu Pearl Harbor 7 grudnia, 1941.) Japończycy nie zaatakowali armii syberyjskiej, która w sile ponad 100,000 żołnierzy, dobrze wyposażonych w artylerię, czołgi i samoloty, uderzyła z ulic Moskwy na pozycje niemieckie. Niemcy w grudniu 1941 roku przegrali bitwę o Moskwę i widmo przegranej wojny oraz masowej inwazji na teren Niemiec przez masy „Ost Juden” przeraziło Hitlera i było ważnym powodem ogłoszenia przez niego, z końcem stycznia 1942 roku, w Berlinie, w pałacu w Wansee „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” na terenach kontrolowanych przez armię niemiecką. Decyzja w Wansee była zupełną zmianą programu Hitlera w sprawie Żydów europejskich. Trzeba pamiętać, że Hitler w czasie euforii z podboju Francji w 1940 roku, wyobrażał sobie, że W. Brytania wnet podda się pod naciskiem bombardowania niemieckiego lotnictwa w „bitwie o Brytanię”. Hitler sobie wyobrażał, że wówczas będzie mógł użyć floty francuskiej i brytyjskiej do ewakuacji wszystkich Żydów z okupowanej przez niego Europy, na wyspę Madagaskar. Opracowanie szczegółów czteroletniej ewakuacji Żydów z portów włoskich, Hitler polecił Adolfowi Eichmann'owi, którego „czteroletni plan ewakuacji Żydów” z Europy jest łatwo dostępny na Internecie, pod hasłem „Madagaskar Projekt.” Projekt ten był traktowany bardzo poważnie przez Hitlera, ale jak wiadomo „Madagaskar Projekt” nie doszedł do skutku, ponieważ Niemcy przegrali „bitwę o Brytanię”. Stało się to dużej mierze dzięki Polakom, których służyło w lotnictwie w W. Brytanii ponad 17,000, z czego koło dwóch tysięcy straciło życie i około dwóch tysięcy było ciężko rannych, a jednocześnie zestrzelili oni średnio więcej samolotów niemieckich niż piloci angielscy. Rola Polaków w klęsce niemieckiej w „bitwie o Brytanię” pogłębiła nienawiść Hitlera do Polski, która od początku wojny, w 1939 roku, była w Europie najbardziej brutalnie niszczonym terenem do czerwca 1941 roku i ataku Niemiec na Związek Sowiecki. W decyzji Hitlera, żeby odstąpić od planów ewakuacji Żydów z okupowanej przez niego Europy, i podjąć decyzję wymordowania wszystkich Żydów mu dostępnych, decydującą rolę odegrała klęska pod Moskwą i jego strach przed potencjalnym zalewem pobitych Niemiec przez „Żydów Wschodnich.” Pamiętam jak w czasie ewakuacji obozu koncentracyjnego pod Berlinem, z miejscowości Sachsenhausen, gdzie spędziłem pięć lat jako więzień polityczny („politische schutzhaeftling), Niemcy wymordowali w czasie ewakuacji tego obozu, począwszy od 20 kwietnia 1945, około 6,000 więźniów, w ramach „zapobiegania” ich szkodliwości dla ludności niemieckiej. Stało się to w czasie „marszu śmierci” w Brandenburgii. Działo się tak w licznych „marszach śmierci” w ostatniej fazie wojny, kiedy w większości obozów koncentracyjnych Żydów ogóle nie było. Uważam, że taką samą logiką kierował się Hitler w stosunku do Żydów w styczniu 1942 roku w przeciwieństwie do jego „czteroletniego planu” ewakuacji Żydów z Europy w 1940 roku na wyspę Madagaskar. Niestety żydowski ruch roszczeniowym fałszuje fakty historyczne. Często zwały trupów więźniów w 1945 roku, pokazuje się w USA jako zabitych Żydów, podczas gdy wówczas kolosalną większość ofiar zbrodni niemieckich stanowili Słowianie, zwłaszcza Polacy. Niedawno widziałem program telewizyjny profesora Normana Finketsteina, autora książki „Holocaust Industry,” który nazywał oszustami przywódców żydowskiego ruchu roszczeniowego i twierdził, że ludzie ci, pod wodzą Edgara Brofmana (magnata handlu alkoholem i szefa Światowego Związku Żydów), pomnożyli wielokrotnie ilość Żydów, żyjących ofiar zbrodni niemieckich, pobrali na ich odszkodowanie w wysokości miliardów dolarów, od Niemiec i innych państw, takich jak Szwajcarja, a następnie pieniądze te w kolosalnej większości sprzeniewierzyli. Profesor Finkelstein stwierdził, że on sam starał się bezskutecznie przez ponad dwadzieścia lat, o odszkodowanie dla jego własnej matki, więźniarki obozów niemieckich oraz zacytował dużą ilość listów do redakcji gazet w Izraelu, w których Żydzi-weterani obozów niemieckich piszą, że obecnie żyją w nędzy, podczas gdy odszkodowania pobrane za nich zostały sprzeniewierzone. Żydowski ruch roszczeniowy żąda 65 miliardów dolarów od Polski i posługuje się szantażem od wielu lat, oraz niszczy dobre imię Polaków w USA, czego sam jestem świadkiem od pół wieku. Dopiero w 2009 roku zobaczyłem po raz pierwszy na ekranie Polaków pokazanych jako „zdradzonych bohaterów” Drugiej Wojny Światowej w filmie „Za Zamkniętymi Drzwiami.” Tymczasem doszło w USA do tego, że np. autorzy „dreszczowców” kryminalnych dają najczarniejszym charakterom polskie nazwiska. Ciekawe jest, że w czerwcowym wydaniu pisma „New York Review of Books” Timothy Snyder pisze o Żydach Wschodnich jako o ignorowanej części zagłady Żydów w czasie Drugiej Wojny Światowej. Iwo Cyprian Pogonowski
Szarej strefie kryzys niestraszny. Wedle różnych szacunków szara strefa w Polsce to od 13 do 27 proc. PKB. Jeśli więc przyjmiemy, że w 2008 r. nasz PKB przekroczył 1,2 bln zł, to okaże się, że ukryta działalność gospodarcza ma wartość od ok. 150 do ponad 320 mld złotych. Polska radzi sobie nadspodziewanie dobrze w warunkach światowego kryzysu, bo choć nie widać, aby rząd miał jakiś spójny program przeciwdziałania recesji, to jednak wciąż utrzymujemy dodatni wzrost produktu krajowego brutto (PKB). To prawda, że wzrost ten jest symboliczny - 0,8 proc., czyli w granicach błędu statystycznego, ale dobre i to. I choć oczywiście nie chroni nas przed ryzykiem znacznego wzrostu bezrobocia i realnym spadkiem dochodów obywateli, to nasza sytuacja jest dużo lepsza od tego, co obserwujemy w innych krajach, nie tylko europejskich. Ekonomiści wskazują na wiele przyczyn tego zjawiska. Pisze się np. o dość wysokiej konsumpcji wewnętrznej, która utrzymuje popyt na dość przyzwoitym poziomie, o mniejszym niż w innych państwach uzależnieniu naszej gospodarki od eksportu, o mniejszym zadłużeniu Polaków w bankach w porównaniu z obywatelami krajów zachodnich, o dużej, mimo wielu problemów, konkurencyjności naszej gospodarki i zaradności polskich przedsiębiorców. To wszystko oczywiście nie pozostaje bez znaczenia, ale czynnikiem, o którym najczęściej się nie wspomina, a który niewątpliwie pomaga nam zwłaszcza w czasach kryzysu, jest duża szara strefa. Wedle części badaczy, może ona obejmować nawet ponad 25 proc. gospodarki, a skoro tak, to osiągane dzięki temu nieopodatkowane dochody utrzymują w znacznym stopniu choćby konsumpcję. Z kolei przedsiębiorstwa lokujące w szarej strefie część produkcji mają zapasy, które w trudnych czasach można uruchomić i dzięki nim uniknąć bankructwa.
Państwu nie płacimy Szara strefa to, najogólniej rzecz ujmując, wszelkiego rodzaju niezarejestrowana, ukryta praca zarobkowa lub działalność gospodarcza. Statystycy używają terminu "nieobserwowalne działania gospodarcze", czyli takie, których nie da się obiektywnie i dokładnie zmierzyć. Wśród takich działań wymienia się produkcję podziemną, która obejmuje wszelkie legalne działania gospodarcze, które są jednak ukrywane przed organami państwa głównie z chęci uniknięcia płacenia podatków, składek ubezpieczeniowych, innych danin publicznych lub z powodu nieprzestrzegania pewnych przepisów (np. prawa pracy, BHP, norm sanitarnych produkcji). Drugim elementem szarej strefy jest produkcja nielegalna, czyli wytwarzanie dóbr lub usług zakazanych przez prawo (np. narkotyki, nielegalna produkcja alkoholu, papierosów, paliw). Innym ciekawym elementem szarej strefy jest, wedle statystyków, produkcja gospodarstw domowych na własny użytek. Do takich działań zalicza się np. przydomowe ogródki, niewielką hodowlę kur lub zwierząt rzeźnych, płatne usługi domowe, a nawet bieżące utrzymanie domów przez ich właścicieli. I tylko jednym z elementów szarej strefy jest zatrudnianie ludzi na czarno, tak jak tylko część kosztów każdego przedsiębiorstwa stanowią wydatki na pracowników. Każda z tych części niezarejestrowanej działalności ma swój wpływ na całą gospodarkę, choć niewątpliwie bez względu na sytuację ekonomiczną kraju najmniej pożądana jest produkcja nielegalna, tym bardziej że o ile wymierne korzyści przynosi rodzinie i społeczeństwu praca ojca na czarno na budowie, bo pozwala często na uniknięcie ubóstwa, to już trudno o takich korzyściach mówić w przypadku działalności zorganizowanych grup przestępczych, czerpiących zyski z przemytu, narkotyków, prostytucji, oszustw finansowych.
Co czwarta złotówka Wedle różnych szacunków szara strefa w Polsce to od 13 do 27 proc. PKB. Jeśli więc przyjmiemy, że w 2008 r. nasz PKB przekroczył 1,2 bln zł, to okaże się, że ukryta działalność gospodarcza ma wartość od około 150 do ponad 320 mld złotych. I jeśli założymy, że gdyby cała ta sfera została zalegalizowana i była obciążona podatkami w wysokości tylko 20 proc. (dochodowe, VAT, akcyza), do budżetu państwa wpłynęłoby ponad 60 mld złotych. Dla porównania, deficyt budżetowy w tym roku zakładany przez rząd miał wynieść mniej niż 20 mld zł, a faktyczna dziura budżetowa może być wyższa nawet o 30 mld złotych. Oczywiście, całkowite zlikwidowanie "gospodarki cienia" (bo i tak nazywana jest szara strefa) jest niemożliwe, jednak jej rozmiar w Polsce budzi niepokój. Okazuje się, że wśród krajów europejskich jesteśmy w niechlubnym gronie liderów pod względem wielkości szarej strefy. Niewątpliwie, jak wskazują badania ekonomiczne i socjologiczne, prowadzenie niezarejestrowanej działalności gospodarczej w większym stopniu dotyka w Europie byłe kraje komunistyczne (Europa Środkowa i Wschodnia) niż inne państwa, na co wpływ ma właśnie to dziedzictwo. Pracownicy i przedsiębiorcy byli wręcz zmuszani do ukrywania części dochodów, aby uniknąć dotkliwego domiaru podatkowego. Gospodarka reglamentowana, która rodziła korupcję w ogromnych rozmiarach, miała także wpływ na to, iż pieniądz nie posiadał prawdziwej wartości, a wobec tego zamiast coś kupować lub sprzedawać za gotówkę, bardziej opłacało się dokonywać transakcji "pod stołem" czy też prowadzić swego rodzaju gospodarkę wymienną, nieobjętą ewidencją. I teraz po części ponosimy skutki księżycowej gospodarki rodem z PRL. Innym powodem tego zjawiska są duże obciążenia działalności gospodarczej różnymi kosztami, w tym głównie podatkami i narzutami na płace. Wystarczy tylko uzmysłowić sobie, że tzw. dzień wolności podatkowej przypada w Polsce w połowie czerwca, czyli niemal połowę pieniędzy, jakie wypracowujemy, zabiera nam państwo. I najgorsze, że nie tylko płacimy wysokie podatki i składki społeczne, ale w zamian nie otrzymujemy sprawnie działającego państwa, administracji itd. Można więc powiedzieć, że Polacy czują, iż ich pieniądze są źle wydawane. I zapewne wielu z nich właśnie z tego powodu ukrywa dochody i nie płaci podatków. Jeżeli rząd zrealizuje zapowiedzi podwyżki podatków w 2010 roku, jeszcze więcej osób ulegnie pokusie "oszczędzania na podatkach". Co prawda premier Donald Tusk mówi, że podniesienie podatków to na razie tylko teoretyczne rozważania i nic nie zostało postanowione, ale wszystko dzieje się w myśl znanego wszystkim scenariusza, że "jak rząd mówi, że zabierze, to zabierze, a jak obiecuje, że coś da, to obiecuje". I pewnie dzień wolności podatkowej przesunie się bliżej 1 lipca. Ogromnym problemem jest to, że wiele osób zarabia naprawdę niewiele nawet w szarej strefie i gdyby przyszło im jeszcze płacić podatki, nie wystarczyłoby im na życie i utrzymanie rodzin. Trudno więc od tych ludzi oczekiwać, że zgłoszą się do urzędu skarbowego i oddadzą państwu 19 proc. swoich bardziej niż skromnych dochodów. Oczywiście, wiele osób korzysta z dobrodziejstw szarej strefy, choć byłoby je stać na płacenie podatków i nie odczułyby zbytnio spadku dochodów, a przynajmniej ich stopa życiowa by się nie obniżyła. Ale tacy ludzie są w każdym społeczeństwie, w każdym kraju, nawet w takim, w którym podatki są bardzo niskie. W Polsce niestety wiele osób jest po prostu zmuszanych do tego rodzaju zarobkowania, a to już jest skutek błędów nawarstwiających się latami w polityce gospodarczej państwa.
Nie mam z czego płacić Pan Stanisław prowadzi firmę budowlaną. Przyznaje, że większość pracowników ma normalne umowy o pracę, ale w sezonie część osób zatrudnia nielegalnie. - My jesteśmy tylko podwykonawcami, więc i stawki za usługi mamy niskie. Tymczasem ludziom trzeba opłacać ZUS, odprowadzić podatki, pokryć inne wydatki związane z działalnością gospodarczą. A ludzie biorą urlopy, niestety także chorują i gdyby nie dorywcza praca studentów czy bezrobotnych, miałbym często spore problemy z wywiązaniem się z umów - argumentuje przedsiębiorca. I podaje tylko jeden przykład: dobry murarz zarabia około 3,5-4 tys. zł na rękę. Ale drugie tyle stanowią składki na ZUS, inne ubezpieczenia i podatki od pensji. Faktycznie więc firma musi na jednego murarza wydać 8 tys. zł i to są tylko koszty wynagrodzeń. A do tego dochodzą wydatki na odzież roboczą, narzędzia itd. Andrzej, 45-letni bankowiec, pracuje na etacie, ale za to z szarą strefą zetknął się w tamtym roku podczas remontu mieszkania. - Znalazłem dobrą firmę, ale jej właściciel od razu powiedział, że on przyśle ekipę, tylko że już sam muszę się z nimi dogadać. Panowie remont wykonali solidnie, ale pieniądze wzięli bez żadnej umowy, pokwitowania. Dlaczego? Bo gdybym chciał wszystko zrobić legalnie, musiałbym czekać pół roku, aż będą mieli wolne terminy. Właścicielowi firmy nie opłacało się podpisywać umowy, bo jego brygada musiałaby pracować u mnie po pracy, a firmy nie stać było na płacenie nadgodzin. Wolał po prostu, aby jego pracownicy wzięli tę pracę na swoje konto. Powiedział, że u niego pracują osiem godzin, a co potem robią z wolnym czasem, to ich sprawa, i jeśli chcą, mogą sobie dorabiać - relacjonuje pan Andrzej. Stanisław Birczyński jest już na emeryturze, ale przyznaje, że często zdarzało mu się pracować na czarno. - Ale to już było więcej niż pięć lat temu, więc urząd skarbowy już nie może mnie ukarać - mówi ze śmiechem. - A pracowałem bez umowy, bo inaczej nikt mnie nie chciał zatrudnić. To był początek lat 90., wiele zakładów upadło, ja byłem już po pięćdziesiątce, więc nikt nie chciał mnie zatrudnić. Imałem się różnych prac, w ostatniej firmie przez ponad rok pracowałem nielegalnie, ale na szczęście właściciel się do mnie przekonał, podpisał umowę i zostałem tam do emerytury. Wiele osób w podobnej do mojej sytuacji wciąż musi jednak pracować na czarno, bo nie mają wyjścia - opowiada emeryt. Potwierdza to przypadek pani Bożeny, która swoją sześcioosobową rodzinę musi utrzymywać z własnej niedużej pensji (pracuje w sklepie) i renty inwalidzkiej męża, który kilka lat temu stracił w wypadku podczas pracy obie nogi. - Muszę dorabiać, dlatego najęłam się do sprzątania. W sklepie pracuję na pierwszą lub drugą zmianę, a ponieważ grafik jest w miarę stały, bo nie pracujemy w niedzielę, to mogę sobie zorganizować dodatkową pracę. Pani Bożena zarabia dzięki temu nawet więcej niż w sklepie. Ale wszystko odbywa się na zasadzie "z ręki do ręki", bo nikt przecież nie wystawia rachunku na 100 czy 200 zł za sprzątanie mieszkania - tłumaczy. - Bez tych pieniędzy byłoby nam naprawdę ciężko, a tak nie muszę prosić nikogo o pomoc, nie muszę chodzić po zasiłek do pomocy społecznej, jakoś sobie radzimy - dodaje. Z pewnością lepiej byłoby, gdyby szara strefa w gospodarce nie istniała, ale całkowicie nigdy nie da się jej wyrugować. W Polsce ma ona jednak zbyt duże rozmiary, co jest wynikiem głównie polityki gospodarczej państwa. I choć jedni ekonomiści pomstują, że nielegalna praca i działalność gospodarcza to nieuczciwa konkurencja wobec rzetelnie rozliczających się z państwem przedsiębiorstw, to okazuje się, że w warunkach kryzysu jest ona pewnym amortyzatorem. Gospodarka się kurczy, ale dzięki nieewidencjonowanym dochodom Polacy mają nieco więcej pieniędzy w portfelach, niż wynika to z oficjalnych danych, i wydają je na zakupy, podtrzymując konsumpcję, a tym samym produkcję w wielu zakładach i miejscach pracy.
Krzysztof Losz
30 czerwca 2009 W koszu na śmieci... Pamiętam jak pewnego razu przestała mi świecić jedna z żarówek” stopu” w moim samochodzie, nie wiedziałem co zrobić, bo wymiana jej, nic mi nie pomogła. „ Stopu” nadal nie było.. Pojechałem do mechanika, który akurat był czymś bardzo zajęty, wykombinował więc przewód, którym połączył nieświecącą żarówkę z tą świecącą.- i na razie wszystko grało. Mimo, że zwarcie gdzieś w instalacji pozostało. Nie usunął przyczyny,. ale efekt był- obie żarówki świeciły! To samo chce zrobić pan poseł Ryszard Kalisz z Sojuszu Lewicy Demokratycznej występując w sprawie wprowadzenia w Polsce euro.. Do tego w Sejmie potrzebna jest większość kwalifikowana, a nie większość zwykła, więc pan poseł zaproponował tzw. delegację konstytucyjną(???). Nie jestem oczywiście znawcą określeń prawniczych, ale samo to, że kombinatorzy kombinują, jakby tu ominąć konstytucję, którą zresztą sami uchwalili, tylko po to, żeby osiągnąć swój cel. Pan Ryszard Kalisz wraz z panem Aleksandrem Kwaśniewskim byli promotorami tej socjalistycznej konstytucji, pełnej sprzeczności, śmieciowej treści, obietnic bez pokrycia- jak to w socjalizmie. Ustawa konstytucyjna ma spowodować, że zwolennicy likwidacji polskiej złotówki, na skróty, przy pomocy przewodu zastępczego, jakim ma być” delegacja konstytucyjna”- osiągną swój cel- bez konstytucyjnej większości kwalifikowanej. Popatrzcie państwo jacy spryciarze.. Nie mówiąc już o tym, że już wcześniej zobowiązali się do wprowadzenia w Polsce euro. Pozostała otwartą jedynie kwestia- kiedy! Zupełnie odwrotnie, niż z propozycją pana europosła Migalskiego z Prawa i Sprawiedliwości, który zaproponował panu byłemu premierowi Jerzemu Buzkowi przejście z protestantyzmu na katolicyzm., ku ogólnemu oburzeniu mediów… Byle nie na katolicyzm! Na protestantyzm, judaizm, muzułmanizm- tak, wtedy nie byłoby oburzenia, ale na katolicyzm, który zwalcza się w całej socjalistycznej Europie? Nawet na nowe pogaństwo- ekologizm! Byle nie na katolicyzm! Nawet na kaczyzm! Tym bardziej, że pan profesor Jerzy Buzek ma w domu obraz Marcina Lutra, który swoimi 95 tezami rozpołowił chrześcijaństwo na pół i jeszcze drobniej, żeby je podzielić, podmyć i wyfundamentować. Marcin Luter to wróg katolicyzmu! A pamiętacie państwo co mówił poseł Karwowski z Konfederacji Polski Niepodległej na temat pana profesora Jerzego Buzka? Mówił, że to żaden profesor - że to „ Docent”! Sprawa nie jest wyjaśniana. Instytut Pamięci Narodowej, jakoś na ten temat milczy. Bardzo ciekawe. Tym bardziej, że kandydaturę pana profesora Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego popiera sam pan prezydent Lech Kaczyński. A władze Instytutu utożsamia się z Prawem i Sprawiedliwością… .
Niech ONI wszyscy idą do tego Parlamentu, a nas zostawią w spokoju. Niech się wyfutrują na ile mogą, nich się najedzą do syta, nich się obłowią i tym wszystkim udławią- ostatecznie. Z apelem w wywiadzie dla onet.pl wystąpił pan Robert Gawliński, lider zespołu „Wilki” W wywiadzie zdementował pogłoskę o rozpadzie zespołu Później zamieścił na swojej stronie internetowej oświadczenie o wymownym tytule” Koniec Wilków”. Okazało się, że jednak nie chodzi o koniec zespołu, bo jednak Baśka miała fajny biust, a Agnieszka coś co lubi, tylko chodziło o to, że pan Robert Gawliński popiera akcję lewicowej organizacji WWF, zajmującej się między innymi ochroną zagrożonych gatunków. „-Chciałbym zdementować te informacje. Zespół ma się dobrze. Prawdziwe wilki , te dzikie, które żyją w lesie, nie mają głosu i nie mają dostępu do mediów, więc postanowiłem przemówić w ich imieniu. Koniec wilków nastąpi, jeśli się nie opamiętamy i jeśli myśliwi nie ograniczą strzelania do tych zwierzaczków”(???). Zawsze twierdziłem, że tzw. gwiazdy, to nic innego jak pasy transmisyjne lewicowych ideologii. Są oczywiście wyjątki, jak Kazik, Jerzy Połomski , Maria Koterbska, Skaldowie ale większość tzw. gwiazd i artystów, to nosiciele wirusa lewackich ideologii. Czy pan Robert Gawliński zdaje sobie sprawę, ile szkód wyrządziły wilki w Bieszczadach tylko dlatego, że jakiś niespełna rozumu człowiek wymyślił, żeby były pod ochroną? Ponieważ były i są pod ochroną ich populacja rośnie w sposób nienaturalny, ogałacając lasy ze zdrowej zwierzyny, a nie tak- jak wcześniej z padliny, a podchodząc pod domostwa ludzkie wyrządzają wiele szkód ludziom. Wilka nie wolno zastrzelić, bo jest pod ochroną! Za to grozi wysoka kara pieniężna!. Tylko od czasu do czasu organizuje się tymczasowe okresy odstrzeliwania tych groźnych drapieżników. A potem wszystko wraca do normy! Los ludzi, pana Gawlińskiego nie interesuje. Interesuje go natomiast los wilków! No i biust Baśki i coś co lubi Agnieszka, czy pan Gawliński u Agnieszki.. Wilk jest tylko zwierzęciem, potrzebnym tak jak wszystko co Pan Bóg stworzył.. Ale na litość Boską w odpowiednich proporcjach! I nie stworzył go po to, żeby go uprzywilejowywać! Jest pożyteczny w lesie bo żywi się padliną! Jak wilka- „obrońcy zwierząt” i „obrońcy ginących gatunków” oswoją- to sami będą zbierać padlinę po lasach.. W ramach utworzonych służb leśnych..! Za nasze pieniądze odebrane nam w podatkach.. W lasach , oprócz wilków - bywają korniki drukarze.. Pewnego dnia rozmawiało sobie dwóch swobodnie. - Co dzisiaj na obiad”- pyta pierwszy. - Szwedzki stół - odpowiada drugi. Po wyborach, ale nie w lesie, tylko w krzakach, i nie na wsi tylko w centrum Gdańska, dziennikarz „Super-Eksperessu” bardzo dokładnie przyglądał się asystentowi posła Tadeusza Cygańskiego z Prawa i Sprawiedliwości, panu Adamowi Ilarzowi. O godzinie 14, w centrum Gdańska, europoseł Tadeusz Cygański i jego asystent, po spotkaniu z wyborcami PiS bardzo się spieszyli , więc dziarsko ruszyli w kierunku zaparkowanego samochodu. Nagle asystent wyprzedził europosła, (jak można tak przed pryncypała) i nie zważając na nic i na nikogo , pognał….. w pobliskie krzaki. Bez zażenowania rozpiął spodnie i… strząsnął z wdziękiem srebrne kropelki- jak pisał poeta. Autorytet władzy ustawodawczej od tego wydarzenia nie ucierpiał, w końcu asystent posła w demokratycznym państwie prawnym… i tak dalej- to też człowiek… Ale, że nie mógł gdzieś wcześniej -bardziej cywilizowanie? Dobrze, że to tylko asystent, a nie poseł, i do tego euro.. Byłby skandal międzynarodowy! Europoseł w krzakach? Patrol policji drogowej z radarem w krzakach- to jeszcze ujdzie, bo to normalka…. Ale europoseł? Tak jak Wojciech Olejniczak z Sojuszu Lewicy Demokratycznej w krzakach, pardon z nagim torsem w poczytnym tygodniku.. I zobaczcie państwo ..Przeszedł! Został europosłem! Pan Wojtek postawił na seksapil i męski, acz nie wyuzadny erotyzm. To się podobało kobietom. O poglądy pana Wojtka mniejsza. Są ok.y! Kobiety na niego głosowały, w ramach demokratycznego parytetu.
Na wyuzdany erotyzm , nie pozwoliłaby posłanka Senyszyn! Znowu przypięłaby się łańcuchem do budy, w geście protestu.. Bo kto trzyma współcześnie psa na łańcuchu…! Posłankę Senyszyn- to co innego! I czy jeszcze sugestywniej można opisać zawartość kosza na śmieci.? WJR
Niemcy i Rosjanie rabowali, Polacy wypłacą odszkodowania. Władysław Bartoszewski zapewnia, że polski rząd pracuje nad przepisami prawnymi, które pozwoliłyby zrekompensować dawnym właścicielom utracone wskutek działań władz komunistycznych oraz niemieckiego okupanta majątki. - Obecny rząd pracuje nad formą rozwiązań prawnych, aby zrekompensować własność, która została utracona wskutek działań władz komunistycznych oraz niemieckiego okupanta - poinformował minister w kancelarii premiera Władysław Bartoszewski, przewodniczący polskiej delegacji podczas konferencji na temat restytucji mienia w Pradze. Regulacja ma dotyczyć wszystkich pokrzywdzonych, także tych przebywających za granicą. Wcześniej Yuli Edelstein, izraelski minister informacji, wezwał wszystkie kraje do jak najszybszego stworzenia specjalnego funduszu, który miałby zasilać ofiary holokaustu. - Holokaust był nie tylko największym ludobójstwem w historii świata, lecz również największym złodziejstwem w dziejach ludzkiej własności - grzmiał Stuart E. Eizenstat, były ambasador USA przy UE, dodając, że w ciągu pięćdziesięcioletniego okresu powojennego zaniechano wysiłków w celu zadośćuczynienia ofiarom holokaustu z wyjątkiem Niemiec, które wypłaciły odszkodowania. Jego zdaniem, Niemcy najlepiej ze wszystkich krajów wywiązały się z rozliczenia z wojenną przeszłością. Eizenstat powtórzył wczoraj, iż jest niedopuszczalne, aby ofiary holokaustu, które tak wiele wycierpiały, kończyły swoje życie w tak trudnych warunkach. W wywiadzie udzielonym czeskiemu dziennikowi "Mlada Fronta Dnes" powtórzył swoje słowa z konferencji, że udzielona ocalałym z holokaustu pomoc była niewystarczająca. Jednocześnie wezwał polski rząd do zwrotu prywatnych nieruchomości, które przed II wojną światową należały do Żydów. - Bez otwarcia archiwów nie możemy zrealizować założeń przyjętych na konferencji w Waszyngtonie - zaznaczył podczas wczorajszej sesji. Pracami archiwalnymi oraz edukacją ma się zająć specjalnie stworzony w tym celu instytut w czeskim Terezinie. Powstanie on na terenie dawnego niemieckiego obozu koncentracyjnego. Eizenstat wezwał Unię Europejską, aby wypracowała "lepsze warunki dla ocalonych z holokaustu" oraz przygotowała program edukacyjny mówiący o shoah. Wcześniej przedstawiciele UE, w tym czeski minister spraw zagranicznych Jan Kohout, podpisali deklarację memorandum przygotowaną przez czeską prezydencję i Komisję Europejską zakładającą stworzenie unijnego programu instruującego, jak należy uczyć o shoah i zapowiadającego walkę z antysemityzmem, rasizmem i ksenofobią. Nie zaniedbano przy tym, zgodnie z nurtem funkcjonującej na unijnych salonach propagandy, wymienienia homoseksualistów jako ofiar nazistowskiego reżimu, ale już stwierdzenie o "polskich ofiarach" wojny nie przeszło przez usta unijnych oficjeli. Wysiłki zebranych, aby zadośćuczynić roszczeniom społeczności żydowskich, nie usatysfakcjonowały jednak wszystkich uczestników konferencji w Pradze. TomásĄ Kraus z czeskiej Federacji Społeczności Żydowskich nie wierzy w szybkie załatwienie tej sprawy.
Gra o wielkie pieniądze Yuli Edelstein, izraelski minister informacji, wezwał wszystkie kraje do jak najszybszego stworzenia specjalnego funduszu, który miałby zasilać ofiary holokaustu. - To, co należało do Żydów, powinno do nich powrócić - oświadczył, domagając się zwrotu własności żydowskiej, niezależnie od tego, czy posiadała ona spadkobierców. Należy przypomnieć, że zgodnie z obowiązującym w wielu krajach prawem, własność nieposiadająca spadkobierców automatycznie przechodzi na własność Skarbu Państwa. 29 mln euro przeznaczył na specjalny fundusz kompensacyjny słowacki rząd. Zdecydował też o wypłaceniu ekwiwalentu wartości utraconych przez Żydów nieruchomości. Opracował również specjalną listę przedsiębiorstw, które zostały przejęte od ludności żydowskiej. - Walka z antysemityzmem nie powinna ustawać - mówił jeden z członków słowackiej delegacji, przemawiający w zastępstwie wicepremiera DusĄana CĄaplovicĄa. Wicepremier Słowacji, a zarazem przewodniczący słowackiej delegacji na konferencji poświęconej mieniu utraconemu przez ludność żydowską w okresie holokaustu został zmuszony opuścić praskie obrady i powrócić do Bratysławy ze względu na napięcia i protesty w kraju. Słowaccy rolnicy zorganizowali blokady dróg, protestując przeciwko niskim cenom mleka. - Obecny rząd pracuje nad formą rozwiązań prawnych, aby zrekompensować własność, która została utracona wskutek działań władz komunistycznych oraz niemieckiego okupanta - poinformował przewodniczący polskiej delegacji Władysław Bartoszewski. Regulacja ma dotyczyć wszystkich pokrzywdzonych, także tych przebywających za granicą. - Młoda polska demokracja czuje się zobowiązana do zadośćuczynienia krzywdom spowodowanym przez proces nacjonalizacji - dodał. Zauważył, iż Polska zwróciła część własności "istotną dla judaizmu" i proces ten trwa nadal. Jednocześnie przypomniał, że "Polska była pierwszą i największą ofiarą eksterminacyjnej polityki niemieckiej III Rzeszy". Podkreślał, że mordowani Żydzi byli obywatelami Polski. - Nie należy jednak zapominać o tym, że podczas okupacji Niemcy mordowali polską inteligencję, działaczy politycznych, duchownych i zwykłych obywateli. Polacy mają prawo domagać się ich upamiętnienia - oświadczył. - My, Polacy, nigdy nie stworzyliśmy rządu kolaboracyjnego, jak uczyniły to niektóre inne kraje, nie stworzyliśmy polskiej formacji wspólnie z SS. Tylko w Polsce za pomoc Żydom groziła kara śmierci. Całe polskie rodziny były mordowane za pomoc Żydom - mówił. Zaapelował przy tym o wsparcie finansowe dla prac konserwatorskich w muzeum Auschwitz-Birkenau, ponieważ polski rząd nie jest w stanie samodzielnie ich sfinansować. Również reprezentujący niemiecką delegację Benedikt Haller zwrócił uwagę, że mówiąc o holokauście, nie należy mówić jedynie o ofiarach żydowskich, lecz również innych narodowościach, których przedstawiciele zostali wymordowani. Anna Wiejak
Jan Engelgard: "Wojny historyczne" Obecnie trwa batalia wokół interpretacji 300. rocznicy bitwy pod Połtawą (1709). Rosja spiera się z Ukrainą, której prezydent oznajmił, że bohaterem jest hetman Iwan Mazepa, stronnik króla szwedzkiego Karola XII. Na miejscu obchodów bitwy grupy juszczenkowiej „Naszej Ukrainy” głośno demonstrują przeciwko Rosjanom świętującym zwycięstwo Piotra I nad Szwedami. Doszło do rękoczynów. Panuje przekonanie, że w poprzednim systemie historia była całkowicie podporządkowana polityce, a teraz rzekomo mamy wolność badań i interpretacji. Tak jednak nie jest. Historia jest nadal narzędziem polityki, co więcej - stała się bronią, przy pomocy której prowadzone są rozgrywki pomiędzy poszczególnymi krajami. Dotyczy to przede wszystkim krajów dawnego bloku wschodniego. Co jakiś czas wybuchają gorące spory, w których roztrząsa się wydarzenia nawet sprzed 300-400 lat! Np. obecnie trwa batalia wokół interpretacji 300. rocznicy bitwy pod Połtawą (1709). Rosja spiera się z Ukrainą, której prezydent oznajmił, że bohaterem jest hetman Iwan Mazepa, stronnik króla szwedzkiego Karola XII. Na miejscu obchodów bitwy grupy juszczenkowiej „Naszej Ukrainy” głośno demonstrują przeciwko Rosjanom świętującym zwycięstwo Piotra I nad Szwedami. Doszło do rękoczynów. Obecni na obchodach historycy szwedzcy łapali się za głowę, nie mogąc zrozumieć o co chodzi. Ukraina jest chyba przykładem najbardziej jaskrawym - bo w tym kraju kontrolę nad archiwami ma bezpośrednio Służba Bezpieczeństwa Ukrainy, i to ona wydaje wyroki historyczne. Np. nie tak dawno orzekła, że UPA nie była formacją zbrodniczą, a także to (tu niespodzianka), że Rosja nie ponosi odpowiedzialności za głód na Ukrainie w latach 30. A kto ponosi? Okazuje się, że służby Juszczenki orzekły, że komuniści ukraińscy. Na odległość pachnie to polityką, wszak w przyszłym roku mamy na Ukrainie wybory prezydenta, w których komuniści wystawią na pewno kandydata. My z kolei regularnie wojujemy z Niemcami i Rosją. Ostatnio polskie MSZ oficjalnie zaprotestowało przeciwko nadanej 21 czerwca audycji w telewizji „Rossija”, w której stwierdzono, że Polska szykowała w latach 30. atak na ZSRR razem z Niemcami, a w gabinecie Józefa Becka wisiał portret Adolfa Hitlera. Rosjanie oficjalnie nie odpowiedzieli, jedynie anonimowy urzędnik rosyjskiego MSZ powiedział gazecie „Kommiersant”, że nie ma sensu wciągać polityków do dyskusji historycznych, i ze gdyby Rosja interweniowała po każdej nieprzechylnej Rosji audycji czy artykule w polskich mediach państwowych, to by się dopiero działo. Uwaga może być słuszna, bo oburzając się na rosyjskie media, zapominamy, że w naszych zupełnie poważnie dyskutowało się nad tym, jak to by było dobrze, gdybyśmy w 1939 roku poszli na układ z Hitlerem i razem zdobywali Moskwę (vide artykuły w „Rzeczpospolitej”). Na ten temat oficjalnie wypowiadał się nieżyjący już prof. Paweł Wieczorkiewicz, mówiąc zupełnie poważnie o defiladzie wojsk Hitlera i Rydza-Śmigłego na Placu Czerwonym. Wtedy miał on niemal status oficjalnego historyka RP. Rosjanie nie zdecydowali się na oficjalny protest, ale pewnie zapadły im w pamięć takie opinie. Trudno więc się dziwić, że u nich co jakiś czas pojawiają się złośliwe artykuły czy audycje na nasz temat. Wątpię, czy są one wynikiem np. bezpośredniej inspiracji Kremla, ale na pewno ilustrują panujące nastroje. W rzeczonej audycji z 21 czerwca o Polsce mówi się niejako mimochodem, bo całość jest poświęcona paktowi Ribbentrop-Mołotow. Z występujących w filmie historyków najbardziej nieprzyjemne wrażenie robi Natalia Narocznickaja, której wypowiedzi pachną propagandą w starym stylu. Ale nie to jest w tym filmie (cały ma być pokazany w sierpniu) najbardziej bulwersujące. Oto z komentarza lektora można dowiedzieć się, że w umowie Polski z Niemcami z roku 1934 była rzekomo „tajna część”, w której obie strony „obiecały sobie pomoc wojskową”, oczywiście w wojnie z ZSRR. Dowodu na to nie podano żadnego, ale charakterystyczne było uzasadnienie: „Tajne klauzule do umów były powszechną praktyką”. Oglądam często kanał „Rossija”, w szczególności filmy dokumentalne i zauważam, że to już drugi przypadek podania takiej informacji. Jest to zwyczajny fałsz, bo do deklaracji polsko-niemieckiej o nieagresji z 26 stycznia 1934 nie dołączono żadnych tajnych klauzul. Pisze o tym wyraźnie najwybitniejszy badacz stosunków polsko-niemieckich, prof. Marian Wojciechowski. Był on członkiem PZPR i trudno byłoby go posądzać o chęć oszczędzania sanacji, jednak w swoim fundamentalnym dziele pt. „Stosunki polsko-niemieckie 1933-1938” (Poznań, 1980), napisał jednoznacznie: „Deklarację podpisali 26 stycznia 1934 r. Neurath ze strony niemieckiej i Lipski - z polskiej. Żadnych dodatkowych protokołów czy klauzul do deklaracji nie dołączono”. Co prawda w deklaracji znalazło się sformułowanie o konsultacjach „we wszelkich zagadnieniach dotyczących wzajemnych stosunków”, ale niczego konkretnego to nie oznaczało. Jedynie w relacji Hermana Rauschninga z 1951 roku stwierdził on, że podczas rozmowy z Józefem Piłsudskim w końcu 1933 r. miał on mu zasugerować, że istnieje jakaś możliwość współdziałania Polski i Niemiec na wypadek wojny z ZSRR. Jednak nie potwierdzają tego polskie źródła. Po śmierci Piłsudskiego (1935) do sprawy próbował wrócić pod koniec lat 30. Herman Goering, ale jego propozycje nie spotkały się z przychylnym przyjęciem. Tyle w kwestii rzekomego „tajnego protokołu” polsko-niemieckiego. Natomiast informacja o portrecie Hitlera w gabinecie Becka to już jest piramidalna bzdura. Becka można krytykować za konkretne posunięcia i w ogóle za strategię polskiej polityki w tym czasie, ale takie chwyty są dziecinne. W ogóle widać gołym okiem, że nawet zawodowi historycy w Rosji mają mgliste pojęcie o polskiej historii i dotyczy to nie tylko omawianego tutaj okresu. Na zapleczu mogą więc hulać amatorzy i obsesjonaci, których w żadnym kraju nie brak. Kto głośniej krzyczy, ten ma rację, każda bzdura przejdzie. Jak więc zachowywać się w takich przypadkach? Oficjalne protesty na szczeblu MSZ to jest droga donikąd, to przejaw słabości lub ulegania naciskom opozycji, która niemal w każdym przypadku żąda „ostrej” reakcji. Nasze protesty historyczne są już jednak w Europie obiektem żartów. O wiele skuteczniejsze jest przedstawienie rzetelnej wiedzy i dotarcie z tym do mediów strony przeciwnej. Działa przecież rządowa komisja ds. trudnych. Należy się domagać, by np. w rosyjskiej telewizji czy prasie ukazywały się publikacje polskich historyków, czy publicystów. Będzie to jednak skuteczne tylko wtedy, kiedy będzie to robione w dobrej wierze, a nie np. tylko po to, żeby „przyłożyć”. Nie należy też łudzić się, że nasza interpretacja dziejów będzie powszechnie przyjęta za obowiązującą na całym świecie, a tym bardziej w Rosji. Nigdy tak nie było i nie będzie. Co innego jednak, kiedy będziemy się spierać o interpretację faktów, a co innego, kiedy z obu stron zalewały nas będą zwyczajne kłamstwa i brednie. No i trzeba poszerzać pole do rozmowy, a nie tak jak dotychczas pole bitwy. My zaś powinniśmy pilnować się, by nie zapędzać się w kozi róg. Jak bowiem można np. protestować przeciwko uchwałom CDU/CSU w sprawie „wypędzonych” a jednocześnie użalać się nad losem ludności niemieckiej maltretowanej i mordowanej przez Armię Czerwoną, a z drugiej strony żałować, że nie poszliśmy z Hitlerem na Moskwę i protestować przeciwko temu, że w Rosji mówi się, że tak właśnie chcieliśmy zrobić. Jan Engelgard
Burza w szklance Niedawno z powodu ataku silnego bólu zgłosiłem się do izby przyjęć jednego ze śródmiejskich szpitali w Warszawie. Kiedy przedstawiłem objawy obecnej tam pani doktor, zapytała, co właściwie mnie tutaj sprowadza. No a cóż mogło mnie tam sprowadzić, jeśli nie karygodna lekkomyślność? „Widzi, że most - i jedzie!” - mawiano niegdyś ze zgorszeniem o takich na Kresach Wschodnich. Kto to widział, żeby z bólami zgłaszać się do szpitala! Zawstydzony własną lekkomyślnością, przypomniawszy sobie w porę o uszlachetniającej funkcji cierpienia, natychmiast się wycofałem, zdecydowany raczej umrzeć jako symulant, niż zaprzątać takimi błahostkami uwagę tak poważnej instytucji, która przecież i bez tego musi mieć mnóstwo problemów. Jak widać, nie ma rzeczy doskonałych - a można się było o tym przekonać również podczas Kongresu Kobiet Polskich, który odbywał się w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina pod hasłem „Kobiety dla Polski - Polska dla kobiet”. „Byli neonaziści”, gdyby oczywiście ktoś pozwolił im na zorganizowanie swojego kongresu w sali pałacu im. Stalina, pewnie próbowaliby lansować hasło „Polska dla Polaków”, ale, jak wiadomo, nikt dzisiaj na taką bezczelność już nie pozwoli. Kto to widział, żeby Polska była „dla Polaków”! Wiadomo, że Polska może być, dajmy na to, dla Niemców, ewentualnie - dla Żydów, jak to w swoim czasie pięknie rozwinął pan Konstanty Gebert - ale przecież nie dla Polaków! Jeszcze tego brakowało! Kobiety, to co innego. Kobieta, nawet jeśli to Polka, jest przede wszystkim narodowości kobiecej, znaczy się - siostrzanej. Bardzo wyraźnie podkreśliła to w swoim przemówieniu pani dr Agnieszka Graff, pryncypialnie piętnując nacjonalizm. Ciekawe z których ona Graffów? Czy aby nie z tych stalinowskich prokuratorów? Gdyby tak było rzeczywiście, to mielibyśmy tu do czynienia z chwalebną ciągłością, w ramach której już drugie pokolenie zwalcza nacjonalizm u tubylczych Polaków. Ale nie nacjonalizm był głównym problemem uczestniczek kongresu, wśród których znalazła się również pewna liczba tzw. „feministów”, tzn. metrykalnych mężczyzn, którzy się sfeminizowali, podobnie jak kiedyś niektórzy chrześcijanie się bisurmanili. Najważniejszym problemem, na który uczestniczki „narzekały”, był zbyt niski udział płci kobiecej w życiu publicznym. Wprawdzie nie tak dawno naszym życiem publicznym wstrząsnęła tzw. seksafera w „Samoobronie”, w której płeć kobieca i w ogóle - sprawy płciowe - odegrały, można powiedzieć, przewodnią rolę, jak kiedyś PZPR w budowie socjalizmu, ale podczas kongresu nie o to chodziło . Podczas kongresu chodziło przede wszystkim o tzw. „parytety”, czyli - mówiąc krótko - żeby wszystkie posady, zwłaszcza te dobrze płatne, były rozdzielane sprawiedliwie, to znaczy - jedna dla kobiet, a dopiero potem jednak dla mężczyzn, oczywiście z uwzględnieniem feministów. Sprawiedliwy rozdział posad jest bowiem jednym z najważniejszych elementów wyzwolenia, o które uczestniczki Kongresu walczą w imieniu wszystkich kobiet. Kolejnym elementem wyzwolenia są tzw. prawa reprodukcyjne, to znaczy - legalizacja aborcji na życzenie oraz refundacja kosztów zapładniania in vitro, czyli w szklance - z budżetu państwa. Wprawdzie na uzasadnienie tego ostatniego postulatu podnoszone są argumenty humanitarne - że niby niektóre kobiety nie są w stanie w inny sposób dostąpić radości macierzyństwa - ale sądzę, że prawdziwe przyczyny mają charakter ideologiczny. Przewidział je już dawno Janusz Szpotański, pisząc w poemacie „Bania w Paryżu” o księżnej de Guisse de domo Cohn: „największe zasię jej marzenie: płci obu zrównać przyrodzenie do tego stopnia, żeby książę, także zachodzić musiał w ciążę”. Na razie nie wiadomo, jak to zrobić, ale zapłodnienie in vitro rozbudziło szalone nadzieje na rychłe wyzwolenie. Na przykład panią Natalię Waloch chciało zapłodnić aż „34 facetów”, w tym większość - właśnie w szklance - o czym nie omieszkała pochwalić się na łamach „Gazety Wyborczej”. Czy „34 facetów” to już wyzwolenie, czy dla osiągnięcia europejskich standardów pani Natalia będzie musiała jeszcze trochę się podciągnąć - mniejsza o to, bo ważniejsza jest „szklanka”, jako pierwszy krok w kierunku osiągnięcia przez „płeć kobiecą” pełnej samowystarczalności. Ale taki luksus kosztuje i skoro nawet pani Natalii Waloch wielu amatorów zapłodnienia przedstawiło całkiem słone rachunki za usługę, to cóż dopiero mówić o „siostrach” jeszcze mniej pociągających? I dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć przyczyny dla których „szklanka” ma być refundowana przez państwo. Dwie pieczenie na jednym ogniu; i samowystarczalność i umiłowany socjalizm w jednym! Pewnie dlatego pani red. Dominika Wielowieyska snuje marzenia, że „przydałaby się nam pani prezydent arbiter”. Już mniejsza o ten zaimek „nam”, chociaż i on jest charakterystyczny, ale o opinię, że „tylko pani Kwaśniewska może zagrozić Donaldowi Tuskowi”. Myślę, że wiele w tym przesady, bo Donaldowi Tuskowi jeszcze bardziej mógłby zagrozić pan dr Andrzej Olechowski - oczywiście gdyby pani Aniela postanowiła zmienić konie. Ale w takiej sytuacji i pani Kwaśniewska mogłaby Donaldowi Tuskowi zagrozić, zwłaszcza, że pan dr Olechowski, zwłaszcza po ratyfikacji traktatu lizbońskiego, to dla Polski trochę za duży kaliber, podczas gdy pani Kwaśniewska, która jest i pobożna i zarazem postępowa - w sam raz. A poza tym - „Polska dla kobiet” - no nie? SM
PRZEWOŹNIK CZASZEK Andrzej Przewoźnik w 2000 roku wywiózł do Rosji 22 czaszki polskich oficerów policji zamordowanych przez NKWD w Miednoje. Pochodziły one z partii 70 czaszek przewiezionych do Polski po ekshumacji w 1991 roku. Jaki jest los pozostałych?
Ta historia zaczyna się 11 czerwca, kiedy z powodu uszkodzenia centralnego ośrodka nerwowego umiera starszy aspirant Robert G. z Wydziału Zaopatrzenia i Transportu ośrodka szkolenia w Legionowie. O okolicznościach śmierci nie wiadomo prawie nic. Według portalu Gazeta.pl, Robert G. sam zgłosił się do szpitala - gdy personel medyczny kazał mu poczekać, policjant się oddalił. Odnaleziono go nieprzytomnego na terenie lecznicy z zakrwawionymi plecami. Według drugiej wersji, opowiedzianej nam przez jednego z pracowników szkoły policyjnej, znaleziono go pobitego do nieprzytomności na terenie Legionowa. Zmarł po przewiezieniu do szpitala. Kilka dni po śmierci Roberta G. w magazynie uzbrojenia, za który odpowiadał, zaroiło się od policjantów Komendy Głównej Policji. Na miejsce przyjechał też prokurator z miejscowej prokuratury. W trakcie przeszukania odnaleziono drewniane skrzynie, w których były dokumenty w języku polskim i rosyjskim oraz ludzkie czaszki ze śladami po kulach. Sprawę natychmiast przejęła Prokuratura Warszawa Praga. - Aktualnie szczątki zostały przewiezione do Zakładu Medycyny Sądowej i będą poddane badaniom. Analizowane są także dokumenty w języku rosyjskim i polskim znalezione przy skrzyniach, w których znajdowały się czaszki. Dopiero po tych badaniach i przesłuchaniach świadków będzie można coś więcej powiedzieć - mówi nam Renata Mazur, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej Warszawa Praga, która prowadzi śledztwo. Odpowiedź na pytanie, czy są to rzeczywiście czaszki z Miednoje, jest stosunkowo łatwa - każda z nich była ponumerowana, a niektóre miały charakterystyczną granatową barwę. Trudniej będzie znaleźć winnych, którzy przyczynili się do tego, że szczątki wiele lat leżały w magazynie broni. Sprawa skomplikuje się jeszcze bardziej, gdy okaże się, że znalezione czaszki są szczątkami ofiar NKWD w Polsce.
Zaginione szczątki Groby, w których pochowano zastrzelonych przez NKWD polskich policjantów, odkryto w 1990 r. Latem 1991 r. w dniach 15-30 sierpnia przeprowadzono ekshumacje. Po uroczystej mszy pogrzebowej, która odbyła się 31 sierpnia w Miednoje, pociągiem specjalnym z Tweru do Polski przywieziono ponad 70 czaszek ofiar NKWD. - Jechałam tym pociągiem, a wcześniej byłam w Miednoje podczas ekshumacji. Szczątki złożono w drewnianych skrzyniach - czaszki były ponumerowane. Przywieźliśmy także przedmioty wydobyte z dołów śmierci, m.in. odznaki, raportówki, fragmenty umundurowania - wspomina Krystyna Krzyszkowiak, córka zamordowanego w Miednoje Michała Adamczyka, oficera policji. W archiwach prasowych z 1991 r. nie można znaleźć informacji na temat przywiezionych do Polski szczątków. „Gazeta Wyborcza” pisała o uroczystościach w Charkowie i Miednoje, a „Gazeta Policyjna” wydała specjalny numer historyczny poświęcony odkrytym masowym grobom, w którym jednak nie ma szczegółów dotyczących przywiezionych do Polski czaszek. Wiadomo, że wydobyte szczątki trafiły do badań w ośrodkach w Warszawie, Krakowie i Lublinie. - Zajmowałem się badaniami przywiezionymi z Miednoje czaszek, których w sumie było ponad 70. Początkowo oględziny prowadziłem w Instytucie Badań Policyjnych w Legionowie, a później w Jednostkach Nadwiślańskich. Zanim odszedłem z NJW, przekazałem wszystkie czaszki przez Damiana Jakubowskiego mojemu następcy w NJW, panu Andrzejowi Przewoźnikowi z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa - mówi nam prof. Bronisław Młodziejowski, który brał udział w pracach ekshumacyjnych w 1991 r. w Miednoje. Bronisław Młodziejowski, którego stryj został zamordowany przez NKWD w Miednoje, od lat 70. pracował w Akademii Spraw Wewnętrznych MSW, a w 1990 r. trafił do Legionowa, gdzie był komendantem wydziału bezpieczeństwa. Do ekipy ekshumacyjnej trafił jako biegły z zakresu osteologii i antropologii. Na temat znalezionych w Legionowie czaszek nie chce rozmawiać. - Sam się zgłosiłem do prokuratury i złożyłem zeznania. Nie mogę udzielać żadnych informacji na temat toczącego się postępowania - mówi „Gazecie Polskiej”. Damian Jakubowski, o którym wspomina prof. Młodziejowski, niewiele pamięta. - Panu Przewoźnikowi przekazałem wszystko, co pozostawił mi prof. Młodziejowski. Ze względu na upływ czasu nie pamiętam żadnych szczegółów - stwierdza w rozmowie z „GP”.
Słaba pamięć Przewoźnika W całej sprawie najbardziej zagadkowa jest rola Andrzeja Przewoźnika, sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, który w 2000 r. wywiózł 22 z ponad 70 czaszek. Jaki był los pozostałych? W rozmowie z „GP” minister Przewoźnik stwierdził, że wywiózł wszystkie te szczątki, które przekazały mu Nadwiślańskie Jednostki Wojskowe. - Jest protokół przekazania podpisany przez płk. Damiana Jakubowskiego z NJW. Wszystko to, co mi przekazano, zostało zawiezione na cmentarz i pochowane. Dobrze pamiętam. Gdy organizowałem prace ekshumacyjne, zakazywałem zabierania z sobą czaszek. Prosiłem też, by każdy, kto ma jakiekolwiek czaszki czy szczątki z ekshumacji w roku 1991, zwrócił je, gdyż powinny zostać pochowane na cmentarzu. Taka była wola rodzin katyńskich. I dlatego m.in. przewiezienie czaszek w 2000 r. To wszystko zostało udokumentowane - powiedział minister. Zapytaliśmy, czy kontaktował się wtedy z prof. Młodziejowskim, gdyż już wtedy było wiadomo, że jest ponad 70 czaszek. - Nie dysponuję taką wiedzą, ponieważ nie prowadziłem prac ekshumacyjnych w 1991 r. Prowadziła je prokuratura pod przewodnictwem prok. Stefana Śnieżki. Nie dysponuję protokołem ani informacjami na temat tego, ile czaszek przywieziono, ponieważ czegoś takiego nawet na oczy nie widziałem. Wiem, że był taki problem. Zażyczyliśmy sobie przekazania wszystkich szczątków. Tyle, ile nam przekazano, zgodnie trafiło na cmentarz w Miednoje. Gdyby wtedy przekazano więcej, wszystkie zostałyby pochowane. Nie znam czynności prokuratorskich, bo nie miałem wglądu do akt postępowania, które prowadził prok. Śnieżko - powiedział Andrzej Przewoźnik. Postępowanie prokuratorskie toczyło się w 1991 r., a pochówek w Miednoje nastąpił w 2000. r. Jednak, jak twierdzi, na przestrzeni lat, od 1994 r., kiedy jest w ROPiM, nie zetknął się z dokumentacją, że w Polsce czaszek jest więcej. Prof. Młodziejowski mówi „GP”, że to właśnie na prośbę Andrzeja Przewoźnika przechowywał szczątki z Miednoje. - Prosił mnie o ich przechowanie, ponieważ w latach 90. nie była jeszcze rozwiązana sprawa cmentarzy na terenie Rosji. W końcu napisałem pisma m.in. do ministra Marka Biernackiego i szczątki zostały przekazane panu Przewoźnikowi. Byłem przekonany, że dostał wszystkie czaszki, które przywieźliśmy z Miednoje - mówi prof. Młodziejowski. Andrzej Przewoźnik twierdzi natomiast, że to on w 1998 r. wystąpił o zwrot czaszek z propozycją przewiezienia ich do Miednoje lub Charkowa przy najbliższej wizycie. - Otrzymałem od dowódcy NJW Damiana Jakubowskiego odpowiedź i protokół przekazania, przy czym wyszczególniono dokładnie 22 czaszki. Wszystko to przekazałem do pochówku w Miednoje. Nie dostałem na ten temat żadnych dokumentów z prokuratury. Nie wiedziałem, że czaszek może być więcej - mówi nam Andrzej Przewoźnik. Tymczasem kapitan Lechomir Domaszewicz, który z ramienia policji w 1991 r. był organizatorem wyjazdu do Miednoje i przez wiele lat poszukiwał zaginionych czaszek, twierdzi, że Andrzej Przewoźnik doskonale wiedział, że zaginęło ponad 70 czaszek. - W drewnianych skrzyniach przywieźliśmy je pociągiem specjalnym z Tweru. Każda z nich była ponumerowana. Czaszka numer 15. została przekazana do Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach, gdzie ją pochowano w Grobie Polskiego Policjanta na terenie KWP. Gdy zorientowałem się, że nie wiadomo, co się stało z pozostałymi, rozpocząłem poszukiwania - mówi nam kpt Domaszewicz. Andrzej Przewoźnik zaprzecza, aby Domaszewicz sygnalizował, że czaszek jest więcej. - Mówił tylko ogólnie o problemie. O tym, ile ich było, dowiaduję się dopiero teraz - twierdzi. - Jeśli rzeczywiście tak jest, to powinno być to wyszczególnione w protokole z postępowania prokuratury - dodaje. Lechomir Domaszewicz pamięta jednak, że informował Przewoźnika, że czaszek jest ponad 70. - Podałem mu tę liczbę. Byłem wówczas precyzyjny - wyjaśnia „GP”. Niektórzy krewni oficerów zamordowanych w Miednoje o wywiezieniu 22 czaszek przesz Andrzeja Przewoźnika do Rosji dowiedzieli się dopiero z listu Andrzeja Przewoźnika do kpt. Domaszewicza. „W maju 2000 roku 22 czaszki z Miednoje oraz kilkanaście drobnych szczątków kostnych przygotowanych do transportu (drewniane skrzynie) zostały przekazane przez Dowództwo NJW do rady OPWiM. Transportem samochodowym, zorganizowanym w związku z prowadzoną na terenie Rosji budową polskich cmentarzy wojennych w Katyniu i Miednoje, na moje polecenie przewiezione zostały do Miednoje, gdzie 2 czerwca złożono je w dużej trumnie i pochowano w jednym z grobów. Modlitwy podczas tej ceremonii odmówił proboszcz parafii rzymsko-katolickiej w Twerze” - napisał Andrzej Przewoźnik. - To absolutny skandal, że te szczątki zostały wywiezione do Rosji. Nie można dopuścić, by pozostałe czaszki też tam trafiły - mówi nam Krystyna Domaszewicz, która wspólnie z kpt. Domaszewiczem przez lata poszukiwała zaginionych szczątków. Przewoźnik, który - jak wskazują wypowiedzi naszych rozmówców - przez całe lata nie zajął się losem szczątków ofiar i nie usiłował zapobiec ich ewentualnej profanacji, zgłosił w poniedziałek gotowość przetransportowania znaleziska z Legionowa do Miednoje.
Ofiary NKWD w Polsce Kolejna hipoteza dotycząca odnalezionych w Legionowie czaszek mówi, że są to szczątki żołnierzy wyklętych. Zdaniem Antoniego Dudka, mogą to być ofiary polskich i sowieckich służb specjalnych z lat 1944-1945, których szczątki ukryto w magazynach milicyjnych przejętych później przez policję. Jeden z naszych czytelników w końcu II wojny światowej był studentem medycyny. Wspomina, że przywożono na ćwiczenia z anatomii ciała zamordowanych przez NKWD działaczy podziemia niepodległościowego, ale nikt nie wiedział, co się później działo ze zwłokami. Wiadomo, że były one grzebane w nieznanych miejscach tak, by informacja o miejscu pochówku nie przedostała się nawet do osób najbliższych. Często ciało zamordowanego działacza podziemia było przewożone do innego miasta, by rodzina nie mogła natrafić na żaden ślad. Zdaniem Tadeusza M. Płużańskiego „ciała chowano też bezpośrednio w miejscach kaźni - w więzieniach, np. owianej do dziś tajemnicą podwarszawskiej katowni w Miedzeszynie (kryptonim „Spacer”) czy nie mniej tajnym areszcie NKWD we Włochach (tu więziono m.in. Bolesława Piaseckiego, a być może również gen. Augusta Emila Fieldorfa). Istnieją przesłanki, że ciała zamordowanych przez stalinowskich oprawców spoczywają też na Polu Mokotowskim, w Lesie Kabackim i na Okęciu. W jednym z tych dwóch miejsc być może komuniści pogrzebali ciało generała „Nila”. W Łodzi IPN cały czas szuka miejsca pochówku, straconego 17 lutego 1947 r., dowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego, kapitana Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”. Dorota Kania, Maciej Marosz
Prywatne uczelnie oszukują, reżymowy UOKiK jeszcze bardziej. Gdym przeczytał tytuł - „Prywatne uczelnie oszukują, już sypią się kary” - pomyślałem, że dowiem się o procesach wytaczanych prywatnym (a czemu nie państwowym - hę?) uczelniom przez studentów. Bo, istotnie, znam liczne przypadki, w których o to się wręcz prosi... Tymczasem - nic z tych rzeczy! Wcale nie chodzi o to, że uczelnie „oszukują studentów” - tylko o to, że prywatne uczelnie nie przestrzegają jakich-ś - mniej lub bardziej słusznych, ale na pewno wydumanych - przepisów. Przede wszystkim: „Płatne uczelnie przyznają sobie prawo do podnoszenia czesnego bez jasno określonej przyczyny”. Jak to: „Przyznają sobie”? Chodzi zapewne o to, że w umowie podpisywanej przez studenta jest taka klauzula. To dlaczego student umowę taką podpisał? Zwracam uwagę, że od wielu już lat na studia w Polsce idą... 19-latki (ja poszedłem mając niecałe 17 lat - i wtedy to było normą) - czyli osoby pełnoletnie. W dodatku: przyszła elita umysłowa. Do tej pory Czerwoni zajmowali się chłopami i robotnikami - twierdząc, że to dlatego, że są zbyt ograniczeni umysłowo i trzeba się o nich za nich troszczyć; ale o studentów? Drugie „oszustwo” - cytuję: „Często w ogóle nie zwracają czesnego w przypadku, gdy student zrezygnuje z nauki. - Jest to oczywiście klauzula niedozwolona.” Jak to „niedozwolona”???!!! Jak kupię bilet na autobus Warszawa-Bruksela i wysiądę w Poznaniu - to linia autobusowa ma mi zwrócić resztę „kosztu”??? Może by UKKiK zajął się rzeczywiście ochrona konkurencji - np. likwidacją opłat za koncesję na TV lub na GSM, likwidacja Monopolu Spirytusowego itp. itd. - a nie wtrąca w prywatne umowy, odbierając konsumentowi prawo wyboru - np. uczelni nieco tańszej (ale nie zwracającej czesnego w przypadku rezygnacji) lub nieco droższej, a zwracającej... UKKiK - nb.: monopolista - niszczy w oczywisty sposób konkurencję i działa na niekorzyść konsumenta. Fakt. 9 lipca o 13.tej w Trybunale Konstytucyjnym odbędzie się rozprawa w sprawie skargi wniesionej przez kol. Felicjana Gajdosa (UPR, Pomorskie) - o uznanie za niekonstytucyjny przymusu zapinania pasów. Proszę zwrócić uwagę na nienawiść, z jaką komentatorzy - faszyści potraktowali wiadomość o tym - Zapinać pasy czy nie? Skargę konstytucyjną, kwestionującą obowiązek zapinania w autach pasów bezpieczeństwa, zbada 9 lipca Trybunał Konstytucyjny. Według autora skargi Felicjana G., nakazując to, państwo łamie konstytucję, bo zmusza obywateli do działania pod przymusem, pozbawia ich prawa do decydowania o własnym bezpieczeństwie i dyktuje zachowania w sprawach należących do osobistych wyborów. Art. 39 Prawa o ruchu drogowym z 1997 r. stanowi: "Kierujący pojazdem samochodowym oraz osoba przewożona takim pojazdem wyposażonym w pasy bezpieczeństwa są obowiązani korzystać z tych pasów podczas jazdy". Nie dotyczy to osób z przeciwwskazaniem lekarza, kobiet o "widocznej ciąży", taksówkarzy wiozących pasażera, instruktorów lub egzaminatorów, policjantów i funkcjonariuszy podczas przewożenia zatrzymanych oraz konwojentów pieniędzy, zespołów medycznych w czasie udzielania pomocy, chorych lub niepełnosprawnych. Za nieprzestrzeganie tego obowiązku można dostać 100 zł mandatu, a kierowca dodatkowo może być ukarany dwoma punktami karnymi. Zdaniem Felicjana G. przepis ten jest niezgodny z konstytucją, gdyż narusza zasadę poszanowania i ochrony przez władzę publiczną godności człowieka, zmuszając obywateli do działania pod przymusem. W opinii skarżącego pozbawia też obywateli prawa do decydowania o własnym bezpieczeństwie. Konstytucja gwarantuje zaś każdemu szeroko rozumianą wolność, a ustawodawca nie uzasadnił ograniczenia wymaganiami bezpieczeństwa lub porządku publicznego, zdrowia albo wolności i praw innych osób. Według skarżącego godzi to w istotę przyrodzonej człowiekowi wolności. Felicjan G. twierdzi także, że zaskarżony przepis narusza konstytucyjne prawo do ochrony życia prywatnego, bo dyktuje zachowania w sprawach należących do osobistych wyborów obywateli. Według autora skargi, w takim razie możliwe powinny być też sankcje dotyczące np. noszenia ciepłej odzieży, nie otwierania okien na wysokich piętrach, niezdrowego odżywiania się czy słabego wykształcenia - uzasadniane państwową zapobiegliwością i troską o życie oraz zdrowie obywateli. Pięcioosobowemu składowi TK będzie przewodniczył sędzia Marek Mazurkiewicz, a sprawozdawcą będzie sędzia Stanisław Biernat. Ponadto w składzie są: Zbigniew Cieślak, Adam Jamróz i Andrzej Rzepliński. Przytacza ne w mediach wyniki badań dowodzą, że pasy bezpieczeństwa redukują mniej więcej o 50 proc. ryzyko śmiertelnych i ciężkich obrażeń w wyniku wypadku drogowego. W Polsce pasy regularnie zapina ok. 70 proc. kierowców. Nie stosuje tego średnio 30 proc. kierowców i pasażerów siedzących na przednich siedzeniach i 53 proc. pasażerów z tylnych siedzeń - wynika z badań przeprowadzonych przed kampanią społeczną "Ostatni wyskok". W tym roku przypada 50. rocznica wprowadzenia przez szwedzkiego producenta samochodów volvo trzypunktowych pasów bezpieczeństwa jako standardowego wyposażenia aut. Zastąpiły one pasy pojedyncze, biegnące ukośnie przez tułów - co powodowało, że w razie wypadku ludzie zawisali na nich lub nawet spod nich się wysuwali. Jeszcze niedawno stosowano tzw. statyczne pasy bezpieczeństwa, podtrzymujące ciało, ale i ograniczające swobodę ruchów. Dziś niemal wyłącznie używa się pasów bezwładnościowych, wyposażonych w zwijacz taśmy, który umożliwia swobodne ruchy. Dopiero po wystąpieniu dużej siły bezwładności, w wyniku gwałtownego napięcia pasa, następuje blokada rolki zwijacza. JKM
Prokuratura i CBA jak za komuny Konrad Kornatowski był przesłuchiwany w komisji ds. nacisków. Sens powstania tej komisji i jej działalność nie wniosła dotąd nic, bo rzekome "rozliczenie" PiS po wyborach w 2007r., to tylko chwyt PR-owy dla zagorzałych antykaczystów, którzy na triki dają się w dalszym ciągu nabierać. Były szef policji musi się tłumaczyć, bowiem jest podejrzanym ws. przecieku w aferze gruntowej. Nie chcę przesądzać o winie kogokolwiek, to rola sądów. Pamiętam konferencję prokuratora Engelkinga prawie dwa lata temu i szok, jaki wywołały stenogramy z rozmów pomiędzy Kaczmarkiem, Kornatowskim i Netzlem. W sposób jak najbardziej wiarygodny, przedstawiono również drogę byłego ministra spraw wewnętrznych na 40. piętro hotelu Marriot, gdzie czekał Ryszard Krauze, czyli "Rysiu z Gdyni". Fala oburzenia dotknęła nawet krytyków PiS, CBA i Ziobry. Dopiero po paru dniach rozpoczęła się nagonka i dezawuowanie działań prokuratury, a Kaczmarek z Giertychem i Lepperem stali się wiarygodnymi świadkami koronnymi wszelakich zbrodni IV RP. Sitwa tej starem, zwanej trzecią, widziała po raz pierwszy od 2005 roku możliwość wysadzenia rządu Kaczyńskiego w powietrze. Premierem rządu technicznego miał zostać Kaczmarek, a Lepper z Giertychem jako źródło prawdy objawionej - zapewne jego ministrami. Co z tego, że byli rugani medialnie przez lata. Jarosław Kaczyński zachował się po aferze przyzwoicie i nie zamiótł sprawy pod dywan, jak to się działo do tej pory. Wybory PiS przegrało, ale uzyskało wynik, który znowu zdenerwował mainstream. Oczywiście, pośrednią winą afery byli bracia Kaczyńscy, którzy zaufali Kaczmarkowi, bądź Netzlowi. Do ogromnej pomyłki potrafili się jednak przyznać, a PiS zrehabilitował się wyborami - najbardziej uczciwym rozwiązaniem. Kornatowski użala się nad metodami prokuratury, skazującej go na "śmierć cywilną". Nie znalazłem stenogramu z 16 lipca z udziałem b. szefa policji, bowiem wszystkie zaprezentowane rozmowy pochodzą z 13, a z dnia feralnego - dialog Netzla z pewną Dorotą, dyrektor jednego z departamentów w PZU. Zainteresowany, w moim przekonaniu, śmiesznie się przed komisją tłumaczy: Kornatowski: "Czyli, że 16 lipca to ja dzwoniłem do pana Netzla, a tymczasem to on do mnie dzwonił. I tak to zmanipulowano, że myślałem, iż rzeczywiście tak było, dopóki nie sprawdziłem bilingów."
Podejrzany zwraca uwagę, iż "został pozbawiony prawa do obrony". Zaiste, żyjemy chyba w państwie stalinowskim. Co do podsłuchów, które ponoć były "niezgodne z prawem" - zgodę na ich użycie wydaje sąd. Kierowanie pretensji pod adresem Ziobry wydaje się w tym aspekcie nieuzasadnione. Kornatowski ma jednak spore problemy, bo dotąd twierdził, że Ryszarda Krauze "nie znał", bądź "nie znał bliżej". Stenogramy pokazują zupełnie coś innego. Faktycznie, są bardzo długie, ale warto jeszcze raz prześledzić fragmenty najważniejszych rozmów pomiędzy zamieszanymi w przeciek ws. afery gruntowej (najciekawsze podkreślam): Rozmowa druga, 13 lipca godz. 19:51 Kornatowski: No cześć Jarku. Marzec: No cześć, dojechałeś?
Kornatowski: No prawie. Marzec: Ale no tak czy nie?
Kornatowski: No Mirek, Jarek, tak, no, to ci mówię prawie, bo nie jestem w domu Marzec: Ale może jesteś gdzieś blisko w Gdańsku?
Kornatowski: Nie jestem w Gdyni Jarku. Marzec: Eeee nie masz jakiegoś numerku, żeby mnie szybko podać?
Kornatowski: No nie mam, ale to przecież jest czyste, więc nawijaj Marzec: Eeee, w tej chwili u takiego jednego dużego faceta, albo największego, pod płotem jest ekipa z firmy "C". I chcą wejść.
Kornatowski: A kto to jest w ogóle? Marzec: Jak to kto to jest?
Kornatowski: Nie, ja zupełnie nie zrozumiałem tego grypsu Marzec: Facet z Gdyni, największy,
Kornatowski: Ale najlepszy płatnik, czy kurde....? Marzec: Tak, tak, to ten
Kornatowski: No i? Marzec: U niego jest ekipa z "C" pod płotem i chcą wejść. Na czynności.
Kornatowski: Żartujesz? Marzec: No, od tego naszego debila, kurwa, łysego i ... Tak, właśnie tak
Kornatowski: Dobra, ale szef jest chyba kurwa, leci, dobra, zobaczę, Marzec: I, i może być dla ciebie zrozumiałe, co opukiwano?
Kornatowski: A to jest pewna informacja? Co, jego nie ma? I nie wpuszcza, tak? Marzec: Nie, no możesz zweryfikować u Mariusza. Bo ja zostałem powiadomiony.
Kornatowski: Ale u Mariusza? Co ma Mariusz weryfikować? Marzec: No, że jest to pewna informacja.
Kornatowski: No nie, ja tobie wierzę (...) Marzec: No więc Mariusz o tym mnie poinformował
Kornatowski: Aha, Mariusz S. rozumiem Marzec: Tak, tak ten, który jest w tej chwili w...
Kornatowski: Ja z nim rozmawiałem, nic nie mówił. Marzec: Ale to minutę temu.
Kornatowski: A o co im chodzi? nie możesz bliżej? Marzec: Nie absolutnie nic bliżej.
Kornatowski: To jak dojadę do domu to ci podam numer taki ten kablowy, bo go nie pamiętam, bo mam nowy, na razie.
Rozmowa trzecia, 13 lipca godz.19:53 Kornatowski: Taka informacja: pod domem, tego... jak tam ... pana Ryśka z Gdyni
Kaczmarek: Aha
Kornatowski: Jest ekipa tego debila Jasińskiego i tam jakieś czynności mają robić. Kaczmarek: No to ciekawe...
Kornatowski: No i teraz to może być, wiesz, jakby wiele rzeczy rozjaśniać Kaczmarek: No, no dobra słuchaj.
Kornatowski: Przekazuję...
Rozmowa piąta, 13 lipca godz. 20:27 Kaczmarek: Słuchaj, będę tylko mówił oględnie. Bo ja dzisiaj byłem przesłuchiwany, zadawano mi dziwne pytania. (...) Rozmawiałeś z tym krewnym? (...) No z tym, wiesz, co żeśmy rozmawiali, żebyś zadzwonił. Kornatowski: Nie
Kaczmarek: Aha, no dobra. Kornatowski: Nie, nie przepraszam, Ja z nim rozmawiałem. I umówiłem się z nim na rozmowę (wg prokuratury to dowód na to, że chodzi o Netzla i o to, że miał Kaczmarkowi zapewnić alibi. Na spotkanie z Netzlem Kornatowski umawia się podczas rozmowy pierwszej)
Kaczmarek: A to jeszcze lepiej. Kornatowski: Rozmawiać czy nie?
Kaczmarek: Wydaje mi się, że tak, ale musisz bardzo uważać, bo ja nie wiem, o co chodzi. Kornatowski: A o niego pytali?
Kaczmarek: O różne rzeczy. Kornatowski: Nie mogę mówić, bo...
Kaczmarek: Dobra, może podjadę Kornatowski: to tajemnica... O to, byłoby super.
A tutaj istna gangsterka grypsowa:
Rozmowa szósta, 13 lipca 20:52 NN: Proszę tylko słuchać. Mówi pański znajomy od śrub w samochodzie. Od odkręconych. Jest prośba, żeby podjechał pan do małżonki szefa i powiedział, że może mieć gości z CBA. Kornatowski: Dobra.
NN: tak, żeby podjechać i krótką informację przekazać. Kornatowski: Dobra, już jadę.
Rozmowa ósma, 13 lipca 22:25
Kornatowski: Gdzie ty jesteś? Netzel: Jadę do Gdańska?
Kornatowski: Ale gdzie jesteś, powiedz mi. Netzel: Tam, poproszono mnie w jedno miejsce.
Kornatowski: A o której będziesz? Netzel: Z powrotem? W Gdyni? No nie wiem, jak tam porozmawiam, to wrócę. A co?
Kornatowski: A jaki czas przewidujesz? Netzel: Nie wiem. Przecież tam poproszono w jakieś sprawie. Minister do mnie zadzwonił, żeby mnie przesłuchać.
Kornatowski: Aha, on do ciebie dzwonił dzisiaj? Netzel: Przed chwilą. Już do niego jadę.
Kornatowski: Ja w tej sprawie do ciebie dzwonię. Netzel: Pan minister Ziobro dzwonił. No to ja jadę.
Kornatowski: Aha! To Ziobro! Ty jesteś w Warszawie? Netzel: Nie w Gdańsku, jadę na Kurkową.
Kornatowski: Wstrzymaj się z bólem. Netzel: Czemu?
Kornatowski: No proszę cię. Netzel: Nie mogę, powiedziałem, że będę.
Kornatowski: Kurwa no! Netzel: Ale ja nic nie wiem, o co chodzi, no!
Kornatowski: Jarek, możesz chwilę gdzieś zaczekać. Netzel: Powiedziałem, że będę. O, ale ja nic nie wiem.
Kornatowski: Nie o to chodzi. Netzel: Przed chwilę zadzwonił i powiedziałem, że za dziesięć minut będę. Nie mogę teraz nie dojechać.
Kornatowski: W każdym razie... Ja ci zaraz z tego drugiego zadzwonię dobra? Masz jakiś inny telefon? Netzel: Nie mam!
Kornatowski: Na policję jedziesz? Netzel: Na Kurkową 8. Tam jest CBA.
Kornatowski: Kurwa jego mać! Netzel: Ale ja naprawdę nic nie wiem
Kornatowski: Jarek, ja wiem, że nie wiesz. Pamiętaj jak raz, widziałeś się z naszym kolegą tu wspólnym z Gdyni (chrząknięcie) to się z nim widziałeś, nie. Netzel: Ale ja wszystko wiem. Ja błagam ciebie, no!
Rozmowa dziewiąta, 16 lipca godz. 17:54
Z rozmowy wynika, że były już szef PZU żalił się jej, że musi udzielać alibi (Kaczmarkowi - twierdzi prokuratura). Kobieta potwierdza jego słowa. Netzel skarży się: "Nie mogą wiecznie potwierdzać nieprawdy". Netzel: Ja sobie tak usiadłem i mówię. On sobie moją osobą podniósł ciśnienie.
Dorota: No. Bo dla niego, ty jesteś dla niego duży atut. Z punktu widzenia, ja nie wiem, czy on ma wiedzę, czy nie ma wiedzy. Jaką on ma szczerze mówiąc, nie powiem, że gdzieś, ale on tym gra. Mówię ci - 200 proc. Netzel: Ale w jakim sensie?
Dorota: W sensie, to był kontakt, rozumiesz? Ja nie wiem, czy tak jest, on tak jakby zaprzeczył temu, że ty jesteś na fali, wiesz, w kręgu. Ale co on myśli, to ja nie wiem. Netzel: Ja nie mogę być w kręgu, bo mnie nie było, kurwa.
Dorota: No, ale ja mówię, jakie on przysługi oddaje, tak. Że on powoła się na samego diabła. Zresztą jak on topi wszystkich ludzi wokół. To już jest skrajna gra, po prostu - wiesz, no gra. Netzel: Nie, no gra ewidentnie, strasznie wkurwiony, rozumiesz strasznie. Ja to jestem kurwa alibi na wszystko, rozumiesz na wszystko.
Dorota: Tak, alibi na wszystko. Netzel: Wiesz, ja nie mogę tak chodzić kurwa i potwierdzać nieprawdę, tak jak on by sobie tego życzył. No przepraszam ciebie bardzo.
Dorota: Tak, tak Netzel: Ja i tak zachowuję się kurwa przyzwoicie, tak?
Dorota: No ty tak, ale on nie. Jarek zapewniam cię, w 100 procentach.
Stenogramy pokazują dobitnie, że panowie używają wulgarnych i wręcz gangsterskich grypsów z obawy przed ewentualnymi podsłuchami. Kornatowski wykonywał polecenia Kaczmarka i wymuszał na Netzlu składanie fałszywych zeznań, o co ma pretensje b. prezes PZU w rozmowie ze swoim zaufanym człowiekiem w firmie, czyli Dorotą. Przypomnienie treści podsłuchanych rozmów jest szalenie ważne w kontekście wiarygodności zeznań Kornatowskiego. Na szczęście, Ci ludzie od władzy zostali odsunięci a sprawa nie została skrzętnie ukryta. Dzięki temu, jedni mogą atakować Ziobrę i przypisywać rządom PiS totalitarne zapędy bez wskazania na faktyczne ku temu dowody, a drudzy poczekać na ostateczne rozstrzygnięcia i przyglądać się krytycznym okiem na podejrzanych. gw1990
01 lipca 2009 Im więcej biurokracji - tym współcześniej... W kapitalistycznych Chinach aresztowano jakiegoś opozycjonistę, nie zapamiętałem, ani imienia, ani nazwiska, jakoś mam trudności z zapamiętywaniem chińskich słów, a co dopiero, żeby je powtórzyć- który gdzieś wykrzykiwał i nawoływał do „obalenia socjalizmu” w Chinach (????). Naprawdę niezły kawał.. Jakaś międzynarodowa organizacja kultywująca tzw. prawa człowieka, musiała go tam podrzucić, mając w planie na przykład obalanie socjalizmu w Europie, a przez pomyłkę podrzuciła go w Chinach. To mniej więcej tak, jakby ktoś nawoływał do obalenia” kapitalizmu” w Europie, gdzie króluje na każdym kroku socjalizm, przeradzający się już powoli w komunizm. Obowiązująca formuła poprawności politycznej, czyli marksizm kulturowy- powoli odbiera również wolność słowa. W Chinach jeszcze nie ma poprawności politycznej, no i nie ma demokracji i pędzenia setek milionów Chińczyków do urn, tylko po to, żeby niczego nie zmieniać, a wprost przeciwnie - budować , przegłosowując ustawy - socjalizm. Bo gdyby wydzierał się, że chce obalić w Chinach kapitalizm.. To zupełnie zmieniałoby postać rzeczy.. Nie wiem, czy te miliony Chińczyków mających pracę, by na to pozwoliły.? Ale to już rozważania z zakresu scence fiction. U nas natomiast, w ramach pielęgnowania wolności słowa, rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego., zamierza wziąć się za Internet. Nowelizacja prawa prasowego, którą przygotowuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego( a jakże!) może uderzyć w niego, ponieważ - w ramach wolności słowa - ma pojawić się obowiązek rejestracji dzienników i czasopism, ale definicja tychże jest skonstruowana tak, że mogą pod nią podpadać także strony internetowe. Oczywiście po owocach ich poznamy, ale póki co, jest powód do niepokoju, jak władza chce nam zrobić dobrze, pod różnymi pretekstami, których nawet na poczekaniu można wymyślić kilkanaście. Jeśli każda strona internetowa miałaby być rejestrowana jako dziennik lub „lub czasopisma”, jak to niektórzy kombinowali za czasów pana Leszka Millera, to nie dość, że kontrola wzrasta, to jeszcze dochodzą koszty rejestracji i papiery, które trzeba będzie posiadać z sądu. Dla mnie - wolnorynkowa - oczywistym jest, że rządzący Polską socjaliści od dwudziestu lat, krok po kroku odbierają nam wolność, pod pretekstem głównie bezpieczeństwa. Bo albo bezpieczeństwo- albo wolność! Tak jak albo równość- albo wolność! Tak jak , albo socjalizm…. lub śmierć.! Ktoś oczywiście będzie musiał czuwać nad całością, monitorować, komasować, gromadzić i … interweniować. Może powstanie taki urząd cenzury, jak dawniej na Mysiej, tylko trzeba koniecznie wymyślić jakąś chwytliwą nazwę, żeby nie powodowała niepotrzebnych skojarzeń. Na ten przykład - Urząd Kontroli Wolności w Internecie, czy Urząd Wolności Słowa w Internecie Wolność Ubezpieczający. Bo nie ma jak urzędowe zapewnienie o czymś co powinno się posiadać w sposób naturalny, bo wtedy właśnie wolność jest najbardziej zabezpieczona. Bo nie może być tak jak w tym dowcipie, gdy Eskimos przynosi telewizor do serwisu naprawy, a przyjmujący pyta go: - Co się dzieje? - Śnieży - odpowiada Eskimos. Pamiętacie państwo jak opisywałem niedawny Kongres Kobiet Polskich, na którym to Kongresie Kompartii, białogłowy proponowały parytet dotyczący list wyborczych do parlamentu. Chodzi oto, żeby było tyle samo kobiet i mężczyzn. Parytet na razie nie będzie dotyczył takiej samej ilości hydraulików na wszystkich listach, tych samych ilości homoseksualistów czy tych samych ilości mniejszości Ten problem demokratycznego państwa prawnego zostanie załatwiony na Kongresie Hydraulików Polskich, Kongresie Homoseksualistów Polskich czy Kongresie Mniejszości Polskich. Wszystkie kongresy odbędą się w Sali Balowej Propagandy Demokratycznej, czyli Sali Kongresowej. Stąd nazwa- Kongres. Zresztą w „poprzednim ustroju” takie imprezy również odbywały się w Sali Kongresowej. Oczywiście nie dyskutowano o parytetach czegokolwiek, bo to oczywiście diabelska głupota, wprowadzająca dodatkowe zamieszanie w demokratycznym państwie prawnym i szanującym prawa mniejszości, w sposób kolektywny, a nie indywidualny- lecz o innych sprawach, też sprawach wagi państwowej. Przypominam, że na Kongresie Kobiet Polskich obecna była też pani prezydentowa Maria Kaczyńska, która również domaga się parytetów wymyślonych przez polskie feministki. Widać wyraźnie, że cały ten układ - to jedna wielka sitwa ! Bo gdyby sprawa parytetów nabrała rumieńców w sensie pozytywnym, nie starczyłoby miejsca dla wszystkich mniejszości prześladowanych przez III RP- w demokratycznym państwie parlamentarnym i szanującym prawa mniejszości.. No właśnie? Czy kobiet jest w demokratycznym państwie prawnym , jakim jest z pewnością Polska, więcej czy mniej - niż mężczyzn? Chyba więcej! Domaganie się specjalnych praw dla kobiet - to będą prawa większości, a nie mniejszości.. Zresztą im więcej praw - tym oczywiście mniej sprawiedliwości - i o to chodzi w tych demokratycznych zapasach parytetowych. A im więcej praw większości- tym oczywiście także mniej demokratycznej sprawiedliwości. A wszyscy nie mogą być równi wobec prawa? Król to co innego, miał przywileje i to według demokratów było złem… Ale, gdy sami domagają się przywilejów dla mniejszości - to jest dobre! Pokrętna ta ich logika.. Tak jak logika pani minister Barbary Kudryckiej z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej, która wyskoczyła z - uwaga! - ustanowieniem parytetu płci w radach naukowych publicznych instytucji????? Jak pisze pani redaktor Dominika Wielowiejska, córka pana Andrzeja Wielowiejskiego (przepraszam nie wiem, czy to „j” lub „y” dziedziczy się po ojcu czy po matce), w „Gazecie Wyborczej:” Owszem, jeśli ma on wnieść zrazu 10% miejsc obowiązkowo dla kobiet - nie mam nie przeciwko temu. To element słusznej walki ze skostniałymi elitami naukowymi”(!!!) „Ale gdyby proponowano sztywne, wysokie parytety gwarantujące kobietom posady w rządzie czy parlamencie, protestowałabym. Bo to kwalifikacje, a nie płeć, powinny być najważniejszym kryterium”(???). No właśnie, czy te 10%, to czasami nie jest decydowaniem o kwalifikacjach przy pomocy płci.. Tyle, że przy pomocy dziesięciu procent - tak samo jak przy pomocy 50%, prawda,- pani redaktor? A jak będzie 50 % w radach naukowych instytucji państwowych- to będzie” element słusznej walki ze skostniałymi elitami naukowymi, „ czy też nie będzie? I będą one później skostniałe, czy wcześniej skostniałe, w zależności od ustanowionego parytetu płci? Bo parytetu rozumu pani Dominika nie przewiduje, tak jak nie przewiduje likwidacji tych niepotrzebnych państwowych rad, które tylko utrwalają nonsens w tzw. nauce, która ma tyle z nauką wspólnego co głupota z mądrością. A parytet płci proponowany przez panią minister Barbarę Kudrycką z Platformy Obywatelskiej w radach” naukowych” państwowych instytucji- to oczywiście pomysł dobry, pod warunkiem, że słuszny, tak słuszny jak pomysł pani minister w sprawie ingerencji w pracę magisterską pana Pawła Zyzaka, a dotyczącą życia pana Lecha Wałęsy, naszej ikony okrągłostołowej. Zresztą dla nas, podatników - to wszystko jedno, kto będzie obijał się w niepotrzebnych radach' naukowych” za nasze pieniądze. I krzewił tę pseudonaukę.. Jeśli oczywiście nauka ma być nauką, to należy uwolnić ją od wszelkich biurokratycznych rad i niech nareszcie sama się rozwija bez „ dyktatury ciemniaków”- jak wszystkich rządzących określał Stefan Kisielewski. w czasach PRL-u. I dzisiaj nie jest inaczej, bo III Rzeczpospolita to oczywiście kontynuacja PRL-u! Biurokratyczne ręce precz od nauki!- chciałoby się zakrzyknąć …ale to i tak pozostanie wołaniem na puszczy.. Biurokratyczny nadzór nad wszystkim- to jest istota socjalizmu! I będzie jeszcze gorzej! Bo rak socjalizmu rozwija się w tempie piorunującym… Więcej rad - więcej demokracji- więcej dyktatury - więcej nonsensu - więcej głupoty… WJR
Pod dyktatem sodomitów Starsi z pewnością pamiętają, że w Związku Radzieckim, podobnie zresztą, jak w krajach tzw. demokracji ludowej, każdy mógł skrytykować amerykańskiego prezydenta - zupełnie tak samo, jak w Stanach Zjednoczonych. Dlatego nawet i dzisiaj wielu Rosjan, a także i Polaków uważa, że w krajach, nie bez powodu nazywanych „naszym obozem”, panowała pełna wolność słowa. Oczywiście ta pełnia napotykała różne ograniczenia. Na przykład dozwolona była wszelka krytyka, ale tylko na nieubłaganym gruncie akceptacji ustroju socjalistycznego. W Unii Europejskiej ustrój socjalistyczny umacniany jest pod osłona retoryki wolnorynkowej, zaś wolność słowa jest, ma się rozumieć, pełna, ale podobnie jak w Związku Radzieckim - doznaje różnych ograniczeń. Na przykład można wszystko krytykować, ale tylko na nieubłaganym gruncie akceptacji. Właśnie przywódca polskich sodomitów pan Robert Biedroń z satysfakcja doniósł, iż tylko patrzeć, jak zakazana będzie tzw. „mowa nienawiści” w odniesieniu do sodomitów. Sodomici, to są tacy homoseksualiści, którym nie wystarcza brak przeszkód w osobliwym zaspokajaniu popędu seksualnego. Sodomici pragną, by wszyscy z tego powodu ich podziwiali. Jeśli ktoś nie podziwia - jest nazywany „homofobem” i oskarżany o „mowę nienawiści”. Otóż oświadczam, że ja nie tylko sodomitów nie podziwiam, ale sposób, w jaki zaspokajają swój popęd płciowy, wzbudza we mnie nie dające się powstrzymać uczucie obrzydzenia. Zaś osoby domagające się od innych podziwu dla sposobu, w jaki zaspokajają sobie popęd płciowy, uważam za niebezpiecznych szaleńców. A wprawdzie poeta powiada, że „wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”, ale klęska jest jeszcze większa, gdy wariaci uchwycą władzę. Już raz udało się to bolszewikom i narodowym socjalistom, ale ci mieli przynajmniej jakąś ideę. A teraz - sodomici. Co za groteska, co za hańba! SM
Niemcy: Lizbona Lizboną, ale nasze prawo górą. Federalny Trybunał Konstytucyjny orzekł, że nie można ratyfikować traktatu lizbońskiego wbrew konstytucji. Najpierw trzeba potwierdzić wyższość prawa narodowego nad unijnym. Prezydent Niemiec Horst Koehler musi wstrzymać się ze swoim podpisem pod traktatem lizbońskim. Zobowiązał go do tego wczoraj Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe. Sędziowie uznali, że ustawy okołotraktatowe muszą zostać znowelizowane przez parlament. Chcą, by przed ratyfikacją posłowie na gruncie prawa krajowego ustawowo wzmocnili pozycję obu izb parlamentu: Bundestagu i Bundesratu, w unijnym procesie decyzyjnym. Drugi senat Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe wydał wczoraj wyrok w sprawie aż czterech skarg na traktat lizboński złożonych przez przewodniczącego partii Ekologiczno-Demokratycznej Klausa Buchnera, deputowanego (CSU) Petera Gauweilera, partię lewicową i skierowaną wspólnie przez cztery osoby: byłego szefa zarządu koncernu Thyssen AG Dietera Spethmanna, byłego europosła z ramienia CSU Franza Ludwiga von Stauffenberga, specjalistę od spraw gospodarczych Joachima Starbatty i berlińskiego profesora prawa Markusa Kerbera. W zasadzie wszyscy skarżący zarzucają niemieckiemu rządowi, że próbuje ratyfikować traktat lizboński wbrew niemieckiej ustawie zasadniczej. Sędziowie TK w części poparli obawy skarżących i wydali wyrok, który w konsekwencji wstrzymuje niemiecki proces ratyfikacji. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego oznacza, że prezydent Niemiec Horst Koehler na razie nie może dokończyć procesu ratyfikacji traktatu. Według wstępnych opinii niemieckich konstytucjonalistów, będzie to możliwe ewentualnie dopiero w przyszłym roku. Tym samym już teraz niemieccy współobywatele wysadzili w powietrze sztandarowy projekt Angeli Merkel. Już wiadomo, że nie uda się, jak zakładała kanclerz, wprowadzić w życie traktatu w tym roku, i to dzięki niemieckiemu Trybunałowi Konstytucyjnemu. Wyrok jest zdecydowanie niewygodny dla rządu w Berlinie, a także dla niemieckich mediów, które pomimo nerwowej ostatnio atmosfery wokół traktatu do końca nie wierzyły, aby Federalny Trybunał Konstytucyjny utrącił lub nawet ośmielił się wstrzymać ratyfikację traktatu w Niemczech. Ale stało się inaczej. I choć w swoim wyroku sędziowie stwierdzają, że traktat reformujący UE jest zgodny z niemiecką konstytucją, to jednocześnie uznają, iż Horst Koehler będzie mógł podpisać ustawę o jego ratyfikacji dopiero wtedy, gdy parlamentarzyści na gruncie prawa krajowego ustawowo wzmocnią pozycję obu izb parlamentu: Bundestagu i Bundesratu, w unijnym procesie decyzyjnym. Zdaniem sędziów FTK w Karlsruhe, należy poprawić niemiecką ustawę regulującą udział parlamentu narodowego we wdrażaniu unijnych przepisów. Jak stwierdził podczas bardzo długiego uzasadniania wyroku wiceprzewodniczący Trybunału Andreas Vosskuhle, niemiecka konstytucja mówi "tak" dla Lizbony, ale wymaga jednak na płaszczyźnie narodowej wzmocnienia parlamentarnej odpowiedzialności za proces integracji. Sędziowie z Karlsruhe uważają, iż niemiecki parlament musi otrzymać większe i bardziej efektywne prawo formalnego zatwierdzania wprowadzanych przez Unię Europejską zmian.
"Proces ratyfikacji traktatu lizbońskiego w Niemczech nie może zostać dokończony tak długo, jak długo nie zostaną znowelizowane okołotraktatowe ustawy, które wzmocnią zarówno Bundesrat, jak i Bundestag" - czytamy w sentencji wyroku. Vosskuhle co prawda stwierdził, że ma nadzieję, iż ta ostatnia przeszkoda na niemieckiej drodze do złożenia dokumentów ratyfikacyjnych zostanie wkrótce usunięta, ale już nikt nie wierzy w to, aby to było szybko możliwe. Decyzja Trybunału Konstytucyjnego zaskoczyła niemiecki rząd i niemieckich parlamentariuszy. Jak twierdzi agencja DPA, władze mimo niekorzystnego wyroku zrobią wszystko, by jeszcze w tym roku ratyfikować traktat. Dlatego deputowani postanowili jeszcze w sierpniu w związku z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego zebrać się na nadzwyczajnym posiedzeniu Bundestagu. W jego trakcie odbędzie się pierwsze czytanie stosownego projektu ustawy, a drugie zaplanowano już na 8 września. Deputowani przerwali swoje wakacje i jeszcze dzisiaj lub najdalej jutro będą w Berlinie decydować, co zrobić z decyzją trybunału. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" jeden ze skarżących Peter Gauweiler stwierdził, że jest z wyroku bardzo zadowolony, gdyż sędziowie w zasadzie potwierdzili obawy, iż poprzez przyjęcie traktatu w obecnej formie i bez jakichkolwiek zabezpieczeń ustawowych istnieje niebezpieczeństwo niekonstytucyjnego ograniczenia narodowego parlamentu. Na pytanie, czy jego zdaniem dzisiejszy wyrok oznacza to, że to nie Irlandia, ale właśnie Niemcy będą ostatnie w procesie ratyfikacji, Gauweiler odparł, że nie można wykluczyć także takiego rozwiązania. Ponadto Gauweiler stwierdził, że dzisiejszy wyrok wzmocnił rolę i znaczenie parlamentów narodowych. Berliński adwokat Stefan Hamburga, który także przysłuchiwał się uzasadnieniu wyroku, powiedział nam, że wyrok trybunału potwierdził, że Unia Europejska nie jest federacją, tylko związkiem suwerennych państw. Obawy o uszczuplenie narodowych prerogatyw potwierdzili nie tylko sędziowie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego. Coraz więcej wątpliwości w tej kwestii mają sami obywatele RFN. Według najnowszych wyników badań opinii publicznej, aż 65 proc. pytanych stwierdziło, że traktat lizboński jest po prostu zły i należy go zastąpić innym dokumentem, 16 proc. twierdzi, że aby wszedł w życie, musi zostać w dużej części poprawiony. Zaledwie 10 proc. uważa, że w zasadzie jest to dobry dokument, ale posiada słabe punkty, a tylko 9 proc. Niemców uznało, że jest dobry i ważny dla Niemiec i Europy. Oprócz Niemiec traktatu lizbońskiego nie ratyfikowały jeszcze Polska, Czechy, a także Irlandia. W tym ostatnim kraju jesienią odbyć się ma ponowne referendum w tej sprawie. Waldemar Maszewski
POLSKA MA GŁUPICH POLITYKÓW!!! Agonia polskiej gospodarki morskiej jest już faktem. 25 czerwca w Stoczni Gdyńskiej w atmosferze żałobnej stypy zwodowano ostatni statek dla izraelskiego armatora Rami Ungara, który wziął osobisty udział w tej ponurej uroczystości, bez ogródek mówiąc do telewizyjnych kamer, że ,,Polska ma głupich polityków”, którzy do tego doprowadzili i dopuścili. Że teraz gdyńscy stoczniowcy, których nazwał najlepszymi w świecie, zmuszeni będą pracować dla Niemców, Brytyjczyków czy Holendrów, a on sam będzie musiał podjąć współpracę z chińskimi stoczniami. Był obecny także i dawny, dosyć co prawda kontrowersyjny prezes i współwłaściciel Stoczni pan Janusz Szlanta, który autentycznie zrozpaczony mówił, że będzie rozbity wspaniały zespół znakomitych doświadczonych fachowców najwyższej światowej klasy. Nie było za to naszych dzielnych i niezwyciężonych polityków, bo być może stoczniowcom by puściły nerwy i wyrzuciliby ich na okołoziemską orbitę z pożytkiem dla nas wszystkich. Ale słowa izraelskiego armatora dosadnie obrazują całe sedno sprawy - nikczemność i głupotę naszych politycznych ,,elyt”. O jednym z przejawów tej nikczemności - sterowanym przez Niemców lobby w Ministerstwie Infrastruktury - wielokrotnie już pisaliśmy. Ale warto napisać o głupocie i niekompetencji. Pan Tomasz Sommer, naczelny redaktor ,,Najwyższego Czasu”, jako kandydat z listy Libertas w ostatnich wyborach w wywiadzie dla lokalnego pomorskiego dziennika oświadczył, że jest przeciwny dotowaniu polskich stoczni, bo sprzeciwia się dofinansowywaniu stoczni z kieszeni polskich podatników. Pan Sommer jest dziennikarzem, a nie inżynierem czy ekonomistą i ma prawo nie wiedzieć, że stocznie są tylko montowniami wyrobów z całego kraju i deficyt stoczni jest z nawiązką pokrywany zyskami półtora tysiąca kooperujących zakładów, a nie z kieszeni prywatnych obywateli. Że tak samo jest we wszystkich państwach posiadających duże stocznie. Że bez tych stoczni kooperujące zakłady w poważnym stopniu utracą rację bytu. Gorzej, gdy podobne bzdury plotą ludzie formalnie przynajmniej wysoko wykwalifikowani i doświadczeni, jak były minister przemysłu Mieczysław Wilczek - reformator w rządzie Mieczysława F. Rakowskiego, który w obszernym wywiadzie opublikowanym niedawno m.in. przez ,,Angorę” mówił, jakoby na budowanych w Polsce statkach montowano szwajcarskie silniki. Tymczasem, Polska w początku lat 60' mądrze zakupiła kilka najlepszych licencji świata na okrętowe wyposażenie, stając się jego czołowym światowym producentem i znakomicie zarabiając na jego produkcji i eksporcie. Podobnie postąpili i Niemcy z NRD, ale oni nie tylko nie potrafili jak Polacy udoskonalić zakupione licencje, ale nawet nie umieli w pełni opanować te technologie i to Polska ostatecznie została jedynym w Europie Środkowej producentem najlepszych w świecie okrętowych wirówek paliwa i oleju, a słynny HCP - Cegielski z Poznania był największym w świecie producentem silników okrętowych, zresztą - najlepszych w świecie . Na statkach budowanych w Polsce montowano omal wyłącznie wyposażenie produkowane w Polsce, o czym nie wiedział (?!) ani były premier Rakowski, ani jego minister Wilczek, którzy pierwsi rzucili hasło ,,zaorania polskich stoczni”. Chociaż wydaje się, że była to raczej niekompetencja pozorowana. Z taką samą porażającą niekompetencją pozorowaną lub autentyczną mamy także do czynienia po roku 1989. Były minister transportu i gospodarki morskiej Ewaryst Waligórski, człowiek wykształcony którego trudno posądzać o agenturalność, też postrzegał gospodarkę morską jako wyłącznie regionalną, bo...nie wiedział nawet o tym, że w Hucie Zgoda w Świętochłowicach na Śląsku są produkowane znakomite silniki okrętowe średniej mocy. W polskiej edycji ,,Manager Magazin” w czerwcu 2007 Witold Gadomski opublikował obszerny wręcz wstrząsający artykuł, będący znakomitą analizą całego procesu wykańczania polskich stoczni przez SLD za rządów Leszka Millera. W artykule pojawiają się znane nazwiska wybrzeżowych ,,baronów” SLD, Jacka Piechoty i Jerzego Jędykiewicza oraz byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i sławetnego byłego ministra Wiesława Kaczmarka. Opisane są też wręcz gangsterskie metody, którymi przy użyciu państwowych służb specjalnych SLD - owcy przejęli szczecińskiego armatora EuroAfricę i wykończyli Stocznię Szczecińską. Gdy jeszcze przypomnimy sobie, że podczas pierwszych rządów SLD - wykończono flagowego polskiego armatora Polskie Linie Oceaniczne, to cała ta bogata mozaika zaczyna się układać w logiczną całość, której początków należy szukać jeszcze w końcowych latach PRL. Wilczek, Rakowski, Liberadzki, Miller czy Kwaśniewski nie byli niekompetentnymi durniami i doskonale wiedzieli, co robili. Ich poczynania układają się w spójny ciąg, noszący wszelkie znamiona gospodarczej zdrady stanu, której celem od samego początku było wykończenie polskiej gospodarki morskiej. Dziś nawet trudno się domyślać, w czyim interesie to robili, a raczej - na czyje polecenie, bo nie sposób się w tym dopatrzyć ich osobistego interesu. Zaś cały ten zbrodniczy proceder tylko ułatwiała autentyczna niekompetencja postsolidarnościowych ,,elyt”, albo biernie się przyglądających procesowi niszczenia polskiej gospodarki morskiej, albo ograniczających się do nieudolnych nieskutecznych poczynań. Tak czy inaczej polska gospodarka morska przestaje istnieć. Do rangi symbolu urasta ostatnie wodowanie na likwidowanej pochylni Stoczni Gdańskiej. Edward Gierek miał rację, gdy w roku 1980 ostrzegał Polskę przed politycznymi hochsztaplerami, za których cyniczne poczynania zapłacimy bardzo wysoką cenę. Ironicznie parafrazując powiedzenie byłego premiera Krzysztofa Bieleckiego można stwierdzić, że ostatnia wojna światowa tak nie zniszczyła polskiej gospodarki jak minione dwudziestolecie rządów ,,głupich polityków”. Skutki tego zaczynają być widoczne gołym okiem w postaci rosnącego bezrobocia ukrytego za parawanem emigracji zarobkowej i spadających przychodów z podatków. Jak na razie budżet ratuje ,,prywatyzacja”, ale rozsądni ludzie z przerażeniem myślą o nadchodzącym nieuchronnie kresie takiej polityki, gdy skończą się zakłady do wyprzedaży i zabraknie pieniędzy nawet na renty i emerytury. Likwidacja polskich stoczni wywołała m. in. gwałtowny spadek zamówień na wyroby HCP - Cegielski. Podczas obchodów rocznicy poznańskiego Czerwca'56 Tadeusz Pytlek, szef ,,Solidarności” w popularnym ,,Ceglorzu” powiedział: ,,Był czarny czerwiec, a może być czarny lipiec albo czarny sierpień. Jesteśmy w chwili ciszy przed burzą”. Miejmy nadzieję, że ta burza zmiecie nasze ,,elyty” dowolnej maści i położy kres niszczeniu naszego państwa i narodu. Waldemar Rekść
Jak nie zmienić Konstytucji? Z niejakim zdumieniem przeczytałem na WP.pl nastepująca notatkę: Sejm odrzucił projekt zmian w Konstytucji autorstwa klubu parlamentarnego PiS. Projekt przewidywał ułatwienie dostępu do zawodów zaufania publicznego m.in. zawodów prawniczych, możliwość przymusowego leczenia osób chorych psychicznie w tym pedofilów, a także poszerzenie dostępu do akt IPN oraz odebranie przywilejów emerytalnych funkcjonariuszom aparatu bezpieczeństwa. Za odrzuceniem projektu w pierwszym czytaniu opowiedziało się 271 posłów, przeciwko było 152, jeden wstrzymał się od głosu. Przeciwko projektowi głosowały kluby PO, PSL i Lewicy. Przyznaję, że przez parę ostatnich dni nie śledziłem prac legislacyjnych - i nawet byłem przekonany, że 1-VII Senat i Sejm udały sie na zasłużone, choc zbyt krótkie (10 lat byłoby lepszym okresem...) wakacje od ontensywnej radosnej tfurczości. A tu - proszę: coś takiego! Tyle, że ja nie wierzę, by partia kierowana przez znakomityego taktyka, WCzc.Jarosława Kaczyńskiego, mogła coś takiego zgłosić serio. Przeciez takie poprawki zgłasza się pojedyńczo! Wielu jest bowiem zwolennikami "ułatwienia dostępu do zawodów zaufania publicznego m.in. zawodów prawniczych" - a jednocześnie przeciwnikami "przymusowego leczenia osób chorych psychicznie w tym pedofilów" (co, nawiasem pisząc, oznaczałoby powrót do sowieckich "psychuszek"). Tak więc: to było tylko zagranie pod publiczkę. JKM
KIOTO czyli jak wyrzucić pieniądze w błoto? Patrząc za okno i na słupki temperatury (ci idioci z Brukseli wpadli na nowy pomysł: zakazali używania termometrów rtęciowych!), nie dziwię się, że dziś nikt nie wierzy już w Globalne Ocipienie, a w przedszkolach uczy się dzieci wyliczanki: “Nie wierz w KIOTO Ty idioto - bo ja o tym sądzę - Że to po to - Aby w błoto - Wrzucić twe pieniądze”. Oczywiście są faceci, którzy dla forsy wejdą w dowolne g***o. My (pod przymusem) wrzucamy w błoto $10 miliardów - a oni pogmerają w szambie, pogmerają - i ze dwa miliardy wyciągną. A pozostałe osiem? Kochani! Jakbyśmy mogli zainkasować dwa miliardy dolców - tobyśmy się troszczyli o to, że osiem przepadnie? Taki P. Alfred (ksywka: „Al”) Gore na handlu „nadwyżkami emisji dwutlenku węgla” zarabia rocznie $50 milionów. Gdyby nie handel tymi nadwyżkami, nie zarobiłby. Takich cwaniaków są setki - więc zrozumiałe jest, że zależy mi na przekonaniu ludzi, że jak p***dną, to Ziemi grozi katastrofa. Kawałek z tych 10 miliardów idzie na przekupienie dziennikarzy, tzw. naukowców, polityków - i interes się kręci. Dlaczego tylko p. Naomi Campbell i p. Robert Kubica mają zarabiać dziesiątki milionów - a p. Gore i Jego szajka: nie?!? No - dlaczego? Wyśmiewałem się z tego „Protokołu z Kioto”, wyśmiewałem - ale właśnie poszedłem na zwołaną w tej sprawie konferencję w Business Centre Clubie - i okazuje się, że to, że Polska podpisała ten kretyński protokół, spowoduje, że koszty wytwarzania elektryczności w ciągu paru lat pójdą w górę CZTEROKROTNIE!!! Termometry elektroniczne możemy przeżyć: producenci elektroniki dali tym z Komisji Europejskiej w łapy, a producenci rtęci nie… Cóż, ich pech! Nie znają Nowych, prawdziwie europejskich, Reguł Gry. Dla nas różnica złotówki na termometrze nie jest taka wielka. Co prawda elektroniczne psują się po dwóch latach, a rtęciowe mogą działać i 100 lat, jeśli się ich nie stłucze - ale: trudno. Przeżyjemy. Jednakże tu to już ta banda przeholowała. Czterokrotny wzrost kosztów produkcji energii oznacza, że cena kilowata pójdzie w górę w korzystnych okolicznościach dwukrotnie - w niekorzystnych - Bóg jeden wie. Przemysł używający energii - producenci metali kolorowych, nawozów sztucznych itp. zbankrutują (na rzecz producentów ze Stanów Zjednoczonych, Chin i innych krajów, których przywódcy nie zwariowali do reszty i „Protokołu z Kioto” nie podpisali), nastąpi zupełne zahamowanie gospodarki europejskiej, która i tak już ledwie dyszy (socjalistyczne Niemcy mają mieć w tym roku tempo „rozwoju” minus 6%). Kochani! Nasi politycy potrzebują pomocy. Oni już wiedzą, że to całe GLOBCIO to jeden wielki humbug (same mrówki produkują więcej CO2 niż ludzie!). Jednak na forach międzynarodowych są pod naciskiem tych euro-złodziei, którzy wrzeszczą: „Dlaczego nie wprowadzacie ograniczeń emisji dwutlenku węgla?”. A nasi są tacy miękcy… (Tak nawiasem: by skłonić III RP do podpisania tego „Protokołu” dano Polsce bardzo duży limit na emisję CO2 - ale gdy już nasi Politycy podpisali, Komisja Europejska natychmiast ten limit obcięła. - „Bo jak Polacy by odsprzedali za dużo praw do emisji, to inni by nie oszczędzali!!!!”). Po prostu: oszukali naszych… Zacząłem więc zbiórkę podpisów pod obywatelskim projektem ustawy nakazującej politykom wycofanie się z „Kioto”. Jak przejdzie - będą mogli się wycofać, powołując na d***krację: „Wicie-rozumicie, towarzysze komisarze: L*d tak chce, nie możemy nic poradzić.) Kto chce pomóc - niech kliknie tutaj, wypełni formularz - i prześle. Ratujmy ceny prądu! I tak są wysokie. I nie tylko prądu… JKM
Powtórka prohibicji! Jak stworzyć czarny rynek? Dnia 24 czerwca 2009 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama podpisał Ustawę o Kontroli Tytoniu i Przeciwdziałaniu Paleniu wśród Rodzin. Nowe prawo, entuzjastycznie zatwierdzone przez obie izby Kongresu USA, jest najsurowszym prawem antynikotynowym, jakie do tej pory uchwalono w Ameryce, a może nawet i na całym świecie. 90 lat po uchwaleniu katastrofalnej w skutkach XVIII Poprawki do Konstytucji, zakazującej sprzedaży alkoholu, Waszyngton przymierza się do uchwalenia kolejnej wielkiej prohibicji. Kto zarzyna kurę znoszącą złote jaja? Ustawa o Kontroli Tytoniu i Przeciwdziałaniu Paleniu wśród Rodzin jest w zasadzie legalnym zagarnięciem mienia prywatnego o wartości 89 miliardów dolarów - należącego do amerykańskich firm tytoniowych. Największymi ofiarami nowego prawa są trzy największe kompanie tytoniowe. Najpotężniejszą z nich jest Philip Morris Co.s Inc, zaopatrujący w papierosy 45% rynku amerykańskiego i 12% rynku światowego. Philip Morris Co.s Inc jest producentem między innymi takich marek jak Benson & Hedges, Marlboro, Merit, Virginia Slums. Drugim co do wielkości gigantem tytoniowym jest kompania RJ Reynolds - Nabisto, producent papierosów marki Camel, Magna, More, Salem, Vantage i Winston. Trzecią ofiarą nowej ustawy antynikotynowej jest British American Tobacco - Brown & Williamson, znany z produkcji papierosów Lucky Strike, Pall Mall czy Viceroy. W 1995 roku, kiedy rozpoczęła się największa nagonka antynikotynowa w USA, przemysł tytoniowy zatrudniał bezpośrednio 662 tys. osób. Prawie 1 milion Amerykanów pracuje dla instytucji związanych lub uzależnionych finansowo od koniunktury na rynku tytoniowym. Wszystkie firmy pośredniczące w sprzedaży produktów tytoniowych zarabiają rocznie 12 miliardów dolarów. Punkty sprzedaży detalicznej generują zysk rzędu 8,5 miliarda dolarów. Do kieszeni farmerów trafia pół miliarda. Przemysł tytoniowy systematycznie zasila budżet USA kwotą ponad 1,5 miliarda dolarów. Pozostałe 9,5 miliarda trafia do kieszeni firm reklamowych, dworców kolejowych i autobusowych, stacji metra, firm ubezpieczeniowych, a nawet sprzedawców nieruchomości. Przemysł tytoniowy daje pracę i możliwości rozwoju setkom tysięcy ludzi. Tego nie da się w żaden sposób zanegować. Tymczasem podpisana przez nałogowego palacza Baracka Obamę Ustawa o Kontroli Tytoniu i Przeciwdziałaniu Paleniu przyznaje Federalnej Agencji Kontroli Leków i Żywności (FDA) prawo do ograniczania zawartości tytoniu w papierosach. Agencja będzie zatwierdzała dopuszczenie do sprzedaży wyrobów, jakie po raz pierwszy wprowadzane są na rynek. Urzędnicy FDA będą decydować, czy wolno produkować papierosy smakowe, używać nazwy „łagodne”, wywieszać reklamę wyrobów tytoniowych w sklepach; będą też ustalać odległość sklepu z papierosami od budynku szkolnego. Wszyscy właściciele sklepów znajdujących się bliżej niż 300 metrów od szkoły będą mieli zakaz sprzedaży wyrobów tytoniowych. Dla nich - a jest to spora grupa ciężko pracujących i płacących podatki obywateli - decyzja Kongresu brzmi jak wyrok.
Nic nowego od słońcem Po ceremonii podpisania ustawy antynikotynowej w Ogrodzie Różanym Białego Domu Barack Obama oświadczył: „Dzisiaj, mimo dekad silnego lobbingu i promocji ze strony przemysłu tytoniowego, udało się nam uchwalić prawo mające ochronić następne pokolenie Amerykanów od dorastania z tym śmiercionośnym nałogiem, który towarzyszył tak wielu poprzednim pokoleniom”. To bardzo ciekawe oświadczenie, ponieważ nowe prawo nie wprowadza pełnego zakazu dystrybucji tytoniu czy nikotyny ani nie podwyższa dolnej granicy wieku osób, którym wolno je sprzedawać - 18 lat). Nihil novi sub sole. Papierosy będą tak samo dostępne jak były, tyle że palacze z niewiadomych przyczyn zostaną pozbawieni np. aromatów smakowych i kolorowych reklam. Jakie to ma być działanie na rzecz antynikotynizmu i zdrowego trybu życia? VIII Poprawka do Konstytucji USA broni obywateli przed nadmiernymi kaucjami wymierzanymi przez rząd federalny. Tymczasem gabinet Baracka Obamy wprowadza w życie prawo, którego jedynym efektem będzie płacenie większego haraczu do kieszeni budżetu federalnego. Argument, że palacze powinni płacić więcej za papierosy, ponieważ częściej chorują, jest w warunkach amerykańskich niecelny jak strzał kulą w płot. Amerykanie uzależnieni od nikotyny płacą pokornie i świadomie wyższe stawki za ubezpieczenie medyczne. Dlaczego? Ponieważ w USA wysokość opłat ubezpieczeniowych jest zależna od stanu zdrowia i przyzwyczajeń zdrowotnych osoby ubezpieczanej. Dla porównania: w Polsce pali 9 mln osób. Nikotynizm rocznie kosztuje nas wszystkich ponad 40 mld zł, czyli niemal równowartość całego budżetu Narodowego Funduszu Zdrowia. A mimo to mamy socjalistyczny system składkowy, którego chyba strasznie zazdrości nam prezydent Barack Obama. Każdy płaci składkę po równo, ale nie każdy po równo korzysta z usług lekarskich
Zdrowie - wartość drugorzędna Pisząc ten tekst, walczę z wewnętrznymi rozterkami. Jestem zadeklarowanym wrogiem palenia papierosów. Nigdy nie paliłem papierosów i gorąco namawiam każdego palacza do najszybszego porzucenia tego nałogu. Nie zamierzam bronić nikotynizmu i twierdzić wbrew wszelkiej logice, że jest to nałóg nieszkodliwy. Podobne idiotyzmy zostawiam ludziom o umysłowości Avrama Noama Chomsky'ego, którzy za pomocą nieudacznej probalistyki chcą dowieść, że Ziemia jest płaska lub że prezerwatywy zwiększają szanse przenoszenia się wirusa HIV. Rocznie ludzkość wypala 5,5 biliona papierosów. Bez wątpienia produkcja i sprzedaż wyrobów tytoniowych zasila budżet każdego państwa na naszej planecie. W Europie podatek od wyrobów tytoniowych jako procent ceny detalicznej (zawierający VAT i podatek importowy) kształtuje się od 21% do 77%. Można by było zaryzykować stwierdzenie, że palenie papierosów jest patriotyczne, ponieważ zasila finanse publiczne. Niektórzy urzędnicy biorą taki sposób myślenia w sposób bardzo dosłowny. Na przykład władze samorządowe prowincji Hubei w środkowych Chinach wydały polecenie urzędnikom i pracownikom instytucji rządu lokalnego, żeby zwiększyli liczbę wypalanych papierosów w celu ożywienia lokalnej gospodarki. Urzędnicy nie stosujący się do nakazu lub palący papierosy wyprodukowane poza Hubei są karani dyscyplinarnie. Oto drugi koniec kija zwanego regulacjami państwowymi. Taki obamizm w lusterku. Nowe amerykańskie prawo antynikotynowe ma tylko jeden właściwy cel: przejęcie przez państwo potężnych dochodów ze sprzedaży wyrobów tytoniowych. Zdrowie obywateli ma w rzeczywistości drugorzędne znaczenie. Który palacz po obejrzeniu prezydenckiego przemówienia 24 czerwca powiedział sobie: „od dzisiaj przestaję palić”? „Postępuj swoją drogą, a ludzie niech mówią, co chcą!” („Kapitał”, tom I). Czyżby Obama nie czytał Marksa? Państwo w majestacie prawa przejęło wart 89 miliardów dolarów amerykański przemysł tytoniowy, czyniąc z Agencji Żywności i Lekarstw inkwizytora decydującego o dalszym losie przynoszących wielki zysk kompanii.
Jak stworzyć czarny rynek Po 1985 roku Michaił Gorbaczow wprowadził w ZSRS częściową prohibicję na artykuły alkoholowe. Dla Rosjan było to jakby ktoś wprowadził reglamentację powietrza. Efektem pieriestrojkowej troski o wątroby obywateli sowieckich był gwałtowny spadek dochodów państwa i nieprzeciętny wzrost bimbrownictwa. W pierwszych latach XX wieku podobny zakaz narzucili sobie Norwegowie, Szwedzi, Islandczycy i Kanadyjczycy. I w tych krajach mety bimbrownicze zaczęły przynosić bajońskie zyski, a z niejednej takiej manufaktury powstała wielka fortuna i kariera w parlamencie. Jednak prawdziwe eldorado dla gangsterów stworzyła dopiero amerykańska prohibicja z lat 1919-1933. XVIII Poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych działała podobnie jak najnowsza Ustawa o Kontroli Tytoniu i Przeciwdziałaniu Paleniu wśród Rodzin. Dopuszczała spożycie alkoholu, ale zakazywała wytwarzania, sprzedaży i przewozu napojów alkoholowych. Naiwny ten, kto wierzy, że taka poprawka do konstytucji dotycząca palenia wyrobów tytoniowych jest niemożliwa. Prohibicja to bajeczne źródło zysków dla ustawodawców, organów ścigania, przemytników i czarnego rynku. Trudno się więc dziwić, że jednym z najważniejszych autorów nowej ustawy antynikotynowej jest senator Edward Kennedy, pamiętający zawrotną karierę finansową swojego ojca - Josepha Kennedy'ego, twórcy rodzinnej fortuny powstałej na nielegalnym obrocie alkoholem w czasie obowiązywania prohibicji. Wskutek głupiego zakazu i nadgorliwości władz federalnych bajeczne kariery zaczęli robić menele pokroju Alfonsa Capone, Franka Galluccio, Johna Torrio czy Salvatore Lucanii, zwanego także „Lucky” Luciano. Nowa ustawa antynikotynowa otwiera nowe pole do popisu - tym razem ludziom wyposażonym w odznaki Agencji Żywności i Lekarstw. Co piąty Amerykanin pali papierosy, więc przejmują oni kontrolę nad najbardziej dochodowym interesem w USA. W Kanadzie i Meksyku sprzedawcy papierosów też już mogą zacząć zacierać dłonie. Paweł Lepskowski
NOWA KSIĘGA PRZYSŁÓW POLSKICH Mogłoby się wydawać, że przysłowia ludowe wraz z postępem postępu, upadkiem nauki kaligrafii w szkołach i obyczaju haftowania makatek odeszły, jako nieprzystające do rzeczywistości, w niepamięć. Że zastąpiły je bardziej rozwinięte formy literackie, takie jak eseje, analizy i publicystyka. Ale jednak przysłowia żyją, co widać choćby po tym, że co chwila ktoś powołuje się na coś jako rzecz przysłowiową. Co więcej, odczuwa się potrzebę przysłów, co potwierdzają liczne odwołania dziennikarskie. W mediach przysłowiowa mądrość walczy z przysłowiową głupotą. Sam słyszałem, jak przysłowiowy reporter telewizyjny mówił, że przysłowiowy pieszy przechodząc przez przysłowiową jezdnię wpadł pod przysłowiowy samochód. Bynajmniej. Tak więc przysłowia są nam potrzebne, tylko wymagają pewnego unowocześnienia i dostosowania do aktualnych warunków społeczno- politycznych. Ma parę takich propozycji: Tusk śpi, a poparcie mu samo rośnie. Psy szczekają, karawana się odszczekuje. Mądry Polak po wyborach. Lepszy komisarz w garści niż przewodniczący na dachu. Oszczędnością i pracą bankierzy się bogacą. Kulczyk na zagrodzie równy wojewodzie. Gdyby Huebner nie skakała, komisarza by dostała. Nie ma tego złego co by na gorsze nie wyszło. Co wolno Palikotowi, to nie pierwszemu lepszemu smrodowi. Pasuje jak wół do senatu. Słowo się rzekło, mercedes u płota. Krowa, która dużo ryczy pierwsza dostaje siano. Natura ciągnie wilka do wilczycy. Od Kłopotka głowa nie boli. Oka za oko, ząb za ząb, wynagrodzenie za pracę. Człowiek człowiekowi towarzyszem partyjnym. Głupich nie sieją, zbierają ich na castingu. Portfel noś i przy pogodzie. W temacie przysłów popchnęliśmy więc nieco sprawę do przodu i do roku 2030, jeśli zrealizujemy słuszny program dyfuzji iluzji, będziemy mogli zapewnić ludności pełne zaopatrzenie w nowoczesne przysłowia zgodnie z hasłem: Przysłowie w każdej gminie. Choć znów z drugiej strony Boni nie Orlik, nie wyleci, ale w każdym razie jak jest Boni, to można było zlikwidować bony. Edukacyjne. My Boni is over the Ocean. Yeah. Byle doczekać, to jeszcze tylko 20 lat. Maciej Rybiński
02 lipca 2009 O przyszłości możemy powiedzieć jedynie, że nastąpi... Natomiast o Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych możemy powiedzieć jedynie dzisiaj, że już to nastąpiło i że to jest najlepszy sposób trwonienia naszych pieniędzy, które ZUS ma od nas- pod przymusem!. Właśnie ZUS niedawno w konkursie „Teraz Polska” został nagrodzony za serwis e- Inspektorat. Jak mówią przedstawiciele ZUS-u, z serwisu mogą korzystać między innymi emeryci i renciści. Wszyscy świadczeniobiorcy i płatnicy składek. Za pośrednictwem portalu mogą śledzić sposób załatwiania spraw oraz pobrać formularze i nową wersję programu „Płatnik”. Przedstawiciel ZUS- u twierdzi, że tytuł „Teraz Polska” pomoże ZUS-owi przyciągnąć więcej użytkowników do nowego serwisu. Za udział w konkursie „Teraz Polska” państwowy ZUS zapłacił naszymi pieniędzmi sumę 15 000 złotych. I wiecie państwo co powiedział przedstawiciel ZUS-u, pan Przemysław Przybylski, na ten temat:” TO NIE SĄ PIENIĄDZE UBEZPIECZONYCH .. MAMY WŁASNY BUDŻET”(???)” Takiego kawału dawno nie słyszałem, a jaki pikantny.!. Mają własny budżet i to nie są pieniądze ubezpieczonych?? Przecież te pieniądze pochodzą z rabunku mas! I są pieniędzmi ubezpieczonych czy tego ubezpieczeni chcą, czy nie.? Ludzie w „wolnej Rzeczpospolitej,” jak twierdzą przy każdej okazji media- nie mogą nie płacić ZUS-u! Muszą go płacić, a rząd ciągle podnosi składkę, aż do zatracenia kolejnych firm, które nie wyrabiają na ten haracz.! Katastrofa drobnych i średnich firm coraz bliżej, a ZUS ma własny budżet? A z czego tworzony jest ten własny budżet? Czy przypadkiem nie z pieniędzy coraz bardziej nagiego społeczeństwa? To rżnięcie głupa urzędnicy mają już we krwi! Przecież obligatoryjny podatek ZUS jest najlepszym sposobem na eliminowanie miejsc pracy i przyprawia każdego przedsiębiorcę o zaciśnięte w złości pięści.. Jakby tak komuś przywalić, za to, że skonstruował coś taki piekielnego i tak drenującego kieszenie.? Przy „majestacie” ZUS-u bardzo i całkiem prości ludzie czują się bardzo skomplikowani! Bo jak tu zrozumieć, że , żeby móc pracować, trzeba uiścić państwu haracz, który dzisiaj podchodzi pod 900 złotych miesięcznie???? Przecież jest to suma, z której wiele osób w Polsce musi się utrzymać ???? To jest duża suma dla małego przedsiębiorcy i nie jest to suma, którą by kij nadmuchał, i tym kijem zakisił co poniektórych socjalistów, a najbardziej Bieruta, który ten socjalistyczny wynalazek wprowadził w życie. No i tych , co ten wynalazek kontynuują.! Niektóre lekarstwa szkodzą bardziej niż sama choroba. A ZUS szkodzi samoistnie wywołując chorobę nienawiści i odruch zaciśniętych pięści . Za tę dłoń podniesioną na Polskę.. Zdrowy żebrak jest o niebo szczęśliwszy niż schorowany król! Ale przy ZUS- e nikt nie jest szczęśliwy, oprócz tych kilkudziesięciu tysięcy urzędników gmerających i żyjących z opróżniania naszych kieszeni… O przyszłych emeryturach nawet nie wspominajmy, bo bankructwo systemu coraz bliżej.! Ale nawet jak ZUS zbankrutuje, urzędnicy nadal będą pobierać pensję.. O co się założymy? ZUS stara się jeszcze o jedną nagrodę:- Polską Nagrodę Jakości(????). Coś podobnego? Właśnie jakość ZUS jest pod zdechłym psem, bo jest państwowy , a ponadto przymusowy?. I zawsze będzie pod psem jakości.. Nie wiem czy jest Polska Nagroda Pod Zdechłym Psem Jakości? Jak nie ma- to należy ją jak najszybciej powołać! I przydzielać ją jak leci według porządku alfabetycznego.. W przypadku instytucji państwowych opłata za „Polską Nagrodę Jakości” to suma prawie 28 000 złotych(???). I znowu pan Przemysław Przybylski powie, że:” To nie są pieniądze ubezpieczonych. Mamy własny budżet”(???). Znaczy się mają jakieś lewe pieniądze, z których korzystają. Musiałby te sprawę zbadać NIK, ale po przydzieleniu mu certyfikatu jakości - rzecz jasna. Oprócz lekarza, tylko państwowe instytucje potrafią zakopywać dokładnie swoje błędy.. - Może pan otworzyć Windows? - Wie pan, może nie, mamy w domu straszne przeciągi.. Przeciągów nie było podczas obrad Katedr i Zakładów Prawa na Uniwersytecie Warszawskim. List prezydenta Lecha Kaczyńskiego na zjeździe odczytał minister Andrzej Duda. Prezydent „ korzystając ze sposobności zabrania głosu w naukowej dyskusji”(????), przedstawił swoja wizję reformy konstytucji. Jego zdaniem powinna ona lepiej zadbać o podział władz, bo stworzyć „ system rządów umiarkowanych”(???). Cholera, zawsze mam kłopot, żeby przebrnąć przez ten bełkot… Jeśli chodzi o podział władz, to jest dostatecznie dobrze zorganizowany na modłę sowiecką: ministrowie jako władza wykonawcza są jednocześnie posłami- jako władza ustawodawcza. A niektórzy jednocześnie sprawują władzę wykonawczą nad władzą sądowniczą, na przykład minister niesprawiedliwości, który jest jednocześnie ministrem, czyli władzą wykonawczą, a także posłem na Sejm III Rzeczpospolitej - czyli władzą ustawodawczą. Władze ustawodawcza , sądownicza i wykonawcza się dostatecznie przenikają, tak żeby przez nie - nie mógł przeniknąć promyk zdrowego rozsądku! Do tego mamy dwa ośrodki władzy wykonawczej; ośrodek władzy prezydenckiej i władza wykonawca pana premiera. Ustawy oczywiście- jak sama nazwa wskazuje - piszą ministrowie, czyli władza wykonawcza, Sejm zamiast pisać ustawy, przegłosowuje je demokratycznie. Sądy podlegają pod władzę wykonawczą czyli ministra sprawiedliwości, podlega mu również prokuratura...(???). A ponieważ jest on jednocześnie posłem reprezentującym władzę ustawodawczą, więc galimatias jest nieziemski. No i do tego Konstytucja, która gwarantuje wszystko wszystkim, czyli niczego nikomu.. I w takiej scenerii demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości żyjemy.. Jak do tego dojdzie jeszcze „ delegacja konstytucyjna” w formie ustawy, która umożliwiać będzie omijanie zapisów Konstytucji- to tylko strzelić sobie w łeb! Pani Hanna Suchocka napisała swojego czasu doktorat, którego tytuł brzmi: ”Konstytucyjne gwarancje praworządności w europejskich państwach socjalistycznych”… Może by skorzystać z myśli tam zawartych - mogą się jeszcze przydać! Tym bardziej, że socjalizm zatacza coraz większe kręgi - kręgi władzy.. Zdaniem pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego znaczenie funkcji prezydenta wynika -uwaga! -z jej ponadpartyjności,(???) a w obecnym systemie „ realizuje arbitraż polityczny i równoważy władze”(???). Może i na pewno, ale czy przypadkiem , nie jest inaczej? Pan prezydent postuluje wprowadzenie siedmioletniej kadencji prezydenta, przy jednoczesnym wykluczeniu możliwości ponownego wyboru osoby tej samej płci, pardon- tej samej osoby. „Nie można nie dostrzec niebezpieczeństw związanych z możliwością stałej dominacji jednej partii. Stan ten, jeśli będzie utrwalany i pogłębiany wyraźnym poparciem większości środków masowego przekazu, może prowadzić do powstania systemu faktycznie monopartyjnego”. Ale demokracja będzie uratowana? Jeśli tak- to w porządku, nie ma powodu do niepokoju, tym bardziej, że wszystkie te cztery partie: PO , PiS, SLD i PSL - tak naprawdę wcale nie różnią się od siebie! Różnią się jedynie poziomem retoryki i zaawansowaniem dialogu społecznego w ramach demokratycznego państwa prawnego.. W sprawach ważnych dla państwa nie widać, żadnej różnicy! No i mają elektorat w zależności od ilości parytetu posad państwowych, jaki dana partia zapewniła swojemu zapleczu politycznemu. Ten elektorat - jest to tak zwany elektorat żelazny. Jak ojciec jest zależny od państwa przy pomocy posady państwowej czy samorządowej, to cała rodzina, która z tego żyje głosuje na partię, od której zależy ich los! To chyba jasne! Im więcej posad państwowych - tym więcej demokracji biurokratycznej, tym więcej nie idących do wyborów tych, co posad nie mają, a więcej tych, którzy posady mają.. I ONI decydują o losach, tych pozostałych nie zaangażowanych w państwo, jedynie służących do płacenia na demokrację i państwo biurokratyczne. Pan prezydent proponuje siedmioletnią kadencję… Hmmm.. Gdyby dwudziestoletnią- to byłoby coś! Powstałaby wtedy monarchia, pan prezydent ma rodzinne możliwości jej kontynuowania i może nareszcie zacząłby traktować państwo poważnie.. Jako król! Brat by nic z tego nie miał w przyszłości, bo nie ma rodzinnych możliwości , ale gdyby panią posłankę Szczypińską odpowiednio podszczypał- to kto wie? Nareszcie w państwie zapanowałby jako taki porządek - porządek zapanowałby w Warszawie! Bo król ma rządzić, a nie panować! WJR
Traktat zgodny, ale Deutschland uber alles Wyrok niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego wprawdzie stwierdza, że traktat lizboński nie jest sprzeczny z niemiecką konstytucją, ale jednocześnie nakazuje, by ratyfikacja została poprzedzona korektą niemieckiego prawa tak, by Bundestag każdorazowo udzielał zgody na wejście w życie unijnego prawa na terenie Niemiec. Jest to wyraźna różnica między sytuacją prawna Polski a RFN, bo polska konstytucja stwierdza w art. 91 ust. 3, prawo unijne jest u nas stosowane bezpośrednio i ma pierwszeństwo przed ustawami. Pewna pani sędzia stwierdziła publicznie, że sądy polskie będą stosowały prawo unijne nawet w przypadku jego sprzeczności z polską konstytucją. Widocznie niezawisłe sądy w Polsce już otrzymały stosowne rozkazy od starszych i mądrzejszych. W Niemczech będzie odwrotnie; ani bezpośrednio, ani z pierwszeństwem. Widać wyraźnie, że Trybunał w Karlsruhe zadbał o to, by mimo ratyfikacji Lizbony, niemiecka suwerenność nie doznała istotnego uszczerbku. Rzecz w tym, że traktat lizboński w kwestii suwerenności formułuje tzw. zasadę przekazania. Mówi ona, że Unia Europejska ma tylko takie kompetencje, jakie przekażą jej państwa członkowskie. Wynikałoby z tego, że suwerenność polityczna będzie w Unii podzielona. Unia, jako państwo, będzie suwerenna w zakresie kompetencji przekazanych, bo to władze unijne będą decydowały o tym, jaki zrobić z nich użytek, ale państwa członkowskie też jakąś cześć suwerenności zachowają, bo to one będą decydowały, jakie kompetencje przekazać, a jakich nie. Problem polega jednak na tym, że w traktacie lizbońskim jest kolejna zasada, mianowicie zasada lojalnej współpracy. Kryje się za nią obowiązek powstrzymania się przez państwo członkowskie przed każdym działaniem, które „mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii”. Ponieważ to władze Unii, a nie poszczególnych państw członkowskich, są odpowiedzialne za realizowanie jej celów i w związku z tym tylko one decydują, co „mogłoby” zagrozić ich urzeczywistnieniu, to wynikające z tej zasady zobowiązanie państw członkowskich do powstrzymania się przed każdym działaniem które „mogłoby zagrozić”, wykracza poza zakres kompetencji przekazanych. Oznacza to, że suwerenność polityczna w UE nie będzie podzielona, tylko - wypłukiwania z państw członkowskich przez Unię. Jest to zresztą logiczne; prowincje, jako części składowe państwa nie mogą i nie powinny mieć suwerenności, a co najwyżej - jakiś zakres autonomii. Trybunał w Karlsruhe, nakazując zobowiązanie Bundestagu w specjalnej ustawie do każdorazowego udzielania zgody na wejście w życie regulacji unijnych na terenie Niemiec, wprawdzie żadnej z zasad traktatu lizbońskiego nie przekreśla, ani nie unieważnia, ale sprawia, iż żadna unijna regulacja nie będzie obowiązująca na terenie Niemiec bez wyraźnej zgody niemieckiego parlamentu. Krótko mówiąc - że to jednak Niemcy, a nie Unia, będą miały ostatnie słowo w kwestii, jakie prawo obowiązuje na ich terenie. Zatem może być ono całkiem inne, niż w reszcie Unii. W ten sposób wyrok niemieckiego Trybunału wychodzi naprzeciw niemieckiemu przywództwu w budowanym właśnie Cesarstwie Europejskim. SM
JAK PISAŁEM KSIĄŻKĘ O WAŁĘSIE Nie mam wątpliwości, że Lech Wałęsa jest dla historyka wciąż niewyczerpaną kopalnią wiedzy. Można, i jak uważam, należy pokusić się o drążenie napoczętych przeze mnie tematów. Swojej pracy magisterskiej, która stała się podstawą tak głośnej dziś książki, nie rozpoczynałem opisem historii lat młodzieńczych Lecha Wałęsy czy też jego pobytu w Stoczni Gdańskiej. Najpierw zainteresowała mnie działalność Wałęsy w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża. Był to okres tak samo nieprzebadany jak dwa poprzednie. Sądzę, że z dwóch powodów. Ze względu na anemiczną rolę Lecha Wałęsy w WZZ, zupełnie nieprzystającą do mitu człowieka stworzonego do przewodzenia ruchowi antytotalitarnemu, oraz z powodu wyklarowania się w połowie lat 80. obozów ideowo-politycznych, umocowanych dużymi pokładami emocji. Łatwo zgadnąć, że Annie Walentynowicz, Joannie i Andrzejowi Gwiazdom trudno wybaczyć woltę ich dawnych partnerów ideowych: Jacka Kuronia i Adama Michnika na stronę Lecha Wałęsy, Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka, a tym z kolei z tej wolty się tłumaczyć. Konsekwencją nieznajomości zarówno życiorysu Lecha Wałęsy, jak i ważnych okresów historycznych są przeinaczenia bohaterów tamtych lat, rozpowszechniane do dzisiaj. Sam Wałęsa na kartach wydanej w ubiegłym roku autobiografii stwierdził: „o istnieniu WZZ dowiedziałem się od Bogdana Borusewicza z »Robotnika Wybrzeża«. W połowie 1977 roku dotarłem do niego i rozpocząłem pracę w środowisku gdańskiego Komitetu Obrony Robotników”, choć świadkowie zgodnie twierdzą, że z WZZ-ami Wałęsa miał do czynienia dopiero od czerwca 1978 roku, natomiast „Robotnik Wybrzeża” ukazywał się od sierpnia tego roku. Przyznam, że lekceważące w stosunku do elektryka relacje byłych działaczy WZZ, zestawione na przykład ze wspomnieniami Jacka Kuronia, który Wałęsę z tego okresu porównywał do Falstafa, szekspirowskiego rycerza - tchórza i konfabulanta - lub Zagłoby, skierowały mnie w rodzinne strony Wałęsy. Tym bardziej że stając naprzeciw wspomnień Lecha Wałęsy, zawartych w Drodze nadziei, byłem bezradny. Historia pisana „według Wałęsy” nie pozostawiała mi złudzeń, że klucz do poznania mentalności bohatera musi leżeć na ziemi dobrzyńskiej. Relacje świadków dobrzyńskich, z których tylko część zdecydowała się ukryć swoje personalia, miały się doskonale sprawdzić w roli swoistego katharsis dla wspomnień Lecha Wałęsy: Urodziłem się w 1943 roku, więc nic z tamtych lat nie pamiętam, ale od najbliższych wiem, że w naszym domu był niemały ruch. Z tych wspomnień wynika, że nasza rodzina była zaangażowana w jakiś sposób w pomoc "lasowi", czyli miejscowym partyzantom, z jakiej organizacji - tego nie wiem, ale musiało być coś na rzeczy - czytamy na przykład w Drodze do prawdy, wydanej w 2008 roku. Choć w latach 80. Wałęsa wielokrotnie powtarzał, że nie przeczytał żadnej książki, a literaturę uznawał za domenę „teoretyków” - sam uważał się za „praktyka”, w tej samej autobiografii znalazła się następująca anegdota: Jednym z ostatnich akordów tego beztroskiego życia był bal szkolny na zakończenie nauki w 1961 roku. Nie jestem pewien, czy to podczas tego balu, czy innego, wywinąłem niezły numer koleżance. Tak się zaczytałem, chyba gdzieś w kotłowni z dobrą książką, że przeleciało te parę godzin do rana. I za bardzo dziewczyna się nie wytańczyła, a wieczór i noc spędziła na szukaniu mnie. Bezskutecznie; a kilka stron dalej usprawiedliwienia żony Lecha Wałęsy, Danuty: Czytałam w tym czasie [koniec lat 60.] dużo książek i on też. To nieprawda, jak to później powiedziała w latach 80. pani Fallaci, że nigdy nie czytał. Czytał dużo książek i nawet pożyczył ode mnie jakąś […], zapewne nie zdającej sobie sprawy z tego, że było zupełnie odwrotnie - to jej mąż wyraźnie zaskoczył włoską dziennikarkę swą „książkofobią”. Oto dwa przykłady historii „według Wałęsy”, by nie pozostać gołosłownym. Szczątkowe ustalenia dziennikarzy: Rogera Boysa - pierwszego biografa Wałęsy, Jerzego Surdykowskiego i Ewy Berberyusz, niemal wszystkie zebrane od anonimowych świadków, rozjaśniały co nieco przyczyny, dla których późniejszy lider „Solidarności” zupełnie odciął się od rodzinnych stron, a tamtejsi mieszkańcy zachowali dla niego niewiele sympatii. Lecz dopiero zetknięcie się ze społecznościami Popowa, Trzcianki, Łochocina, Lubina i Leni Wielkich uświadomiło mi, że staję jako historyk przed nie lada wyzwaniem: albo przybliżona prawda, albo historia „według Wałęsy”, albo kompromis na wzór ustaleń Rogera Boysa. Tylko jak opowiedzieć pobyt Lecha Wałęsy w Łochocinie bez uwzględnienia zdarzeń, których echa słychać było w oddalonym o kilkanaście kilometrów Popowie? Biegu wypadków, który najprawdopodobniej wpłynął na decyzję przyszłego prezydenta o opuszczeniu rodzinnych stron. Można zapytać, co skłania autochtonów Łochocina do mówienia o tak drażliwym fragmencie życiorysu pierwszego przywódcy „Solidarności”, i to pomimo sygnałów wysyłanych przez funkcjonariuszy UOP w okresie prezydentury Wałęsy, że niekoniecznie warto? Myślę, że znowuż dwa powody. Po pierwsze, żywią oni autentyczną niechęć do Wałęsy, któremu zarzucają przynajmniej częściową odpowiedzialność za śmierć czteroletniego chłopca. Twierdzą, że Grzegorzowi po prostu brakowało ojca. Po drugie, żaden polski badacz ani dziennikarz od czasów pierwszej pamiętnej kampanii prezydenckiej nie zainteresował się korzeniami przecież najsłynniejszego z wciąż żyjących Polaków. Trudno wyobrazić sobie, by Anglicy nie wiedzieli, gdzie urodził się Winston Churchill, Francuzi - gdzie Charles de Gaulle, Czesi - gdzie Tomasz Masaryk. Na łamach książki autobiograficznej (sic!) Lecha Wałęsy polski dziennikarz Tomasz Lis nazywa Wałęsę „prostym chłopakiem spod Bydgoszczy”, chociaż współtwórca „Solidarności” wywodzi się z okolic Włocławka, czyli miasta oddalonego około 100 kilometrów od Bydgoszczy… Na dowód tego, że w ciągu ostatnich 20 lat można było zainteresować się młodością Lecha Wałęsy, że było to wykonalne, doskonale nadaje się mój własny przypadek. Dzień po „odkryciu” przez media kilku kontrowersyjnych wątków w książce Lech Wałęsa - idea i historia, na klatce schodowej bloku, w którym mieszkają moi rodzice, pojawiła się ekipa „Wydarzeń” Polsatu, bielska „Gazeta Wyborcza” podsumowała moją młodzieńczą działalność w Bielsku-Białej, krakowska „GW” zdążyła przeprowadzić „wywiad środowiskowy” wśród moich kolegów-studentów, natomiast kilka dni później dziennikarz śledczy „Dziennika” opublikował na łamach tejże gazety mój przybliżony życiorys, nie pomijając „wątków kontrowersyjnych”. Najwięcej białych plam wciąż zawiera „stoczniowy” okres życia Lecha Wałęsy: jego zaangażowanie w działalność ZMS, w bunt Grudnia '70, we współpracę z policją polityczną. Tak jak wspomniane już przeze mnie rozdziały życia Wałęsy, i ten zmuszeni jesteśmy odkrywać jakby wbrew woli samego zainteresowanego, który w swoich publikacjach serwuje czytelnikom podobne wyjaśnienia: Kilka razy odpowiedziałem, ich zdaniem, zbyt bezczelnie. I prawie dostałem za swoje. Zamierzył się jeden na mnie, ale w końcu nie uderzył. No, może jakoś lekko, bo nie zapamiętałem - opisując zapewne swój werbunek przez dwóch esbeków po aresztowaniu 19 grudnia 1970 roku. Poznając spięcia wewnątrz pierwszej „Solidarności” dowiadujemy się na przykład o bardzo gorącym konflikcie między środowiskiem KOR a Lechem Wałęsą, wspieranym przez środowisko doradców. W celu zwalczania wpływów KOR Wałęsa posługiwał się stronnictwem „prawdziwych Polaków”, oskarżanych przez oponentów o antysemityzm i nacjonalizm. Byli to głównie robotnicy kilku największych przedsiębiorstw, zgrupowani w Komisjach Zakładowych NSZZ „Solidarność”. I nawet w tak wydawałoby się oczywistych sprawach napotykamy przeszkody. Zniekształcaniu problemu sprzyjał tak ważny świadek historii jak Bronisław Geremek, wypowiadając się: Dokonywała się erozja jedności "Solidarności". Radykalizacja, różne grupy. Na zjeździe pojawiła się między innymi grupa "prawdziwych Polaków", o charakterze, powiedziałbym, fundamentalistycznym, ale taki jest urok i słabość demokracji - pojawiają się różne nurty. Wałęsa apelował, by nikt nie dzielił "Solidarności". A próbowano to robić na różne sposoby. Zgłębiając internowanie Lecha Wałęsy oraz kolejne lata po wyjściu z internowania, natknąłem się na niezliczoną liczbę interesujących wątków. Mam nadzieję, że zaciekawią one komentatorów i czytelników równie mocno jak rozdział pierwszy biografii. Szczególnie atrakcyjnie jawią się negocjacje władza-Kościół-Wałęsa, prowadzone między grudniem 1981 roku a listopadem 1982 roku, w których strona kościelna przez długi czas odgrywała rolę pośrednika. Z późniejszych lat warta podkreślenia jest subtelna walka o wpływy w opozycji, poważnie różnicująca obozy Lecha Wałęsy i konspiracyjnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. Nie mam wątpliwości, że Lech Wałęsa jest dla historyka wciąż niewyczerpaną kopalnią wiedzy. Można i, jak uważam, należy pokusić się o drążenie napoczętych przeze mnie tematów. Zupełnie niedawno dowiedziałem się od mieszkańców Węgrowa (według Drogi nadziei Wałęsa wypoczywając nad pobliskimi jeziorami miał rozrzucać ulotki WZZ), że w okolicy nie ma jezior. Kontynuując analizę wypowiedzi Jerzego Kozłowskiego, dowiadujemy się, że 14 sierpnia 1980 roku około godziny 10, przed przybyciem na wiec robotniczy, Lech Wałęsa, będąc już na terenie zakładu, udał się w kierunku budynku dyrekcji stoczni. Z kolei Jerzy Stachowiak, esbek współprowadzący TW „Bolka”, precyzyjnie wyjaśnia, jaką informację otrzymał z Biura „C” - głównego archiwum SB, gdy rejestrował nowego pozyskanego (ze względu na brak potwierdzenia nie zdecydowałem się zamieścić w książce tej kuszącej dla badacza relacji). Można także opisać inne, może ważniejsze od obranych przeze mnie, wątki. Najważniejsze, by kontrowersje nagromadzone wokół sylwetki Lecha Wałęsy stały się zaczynem, a nie zwieńczeniem kolejnych biografii o pierwszym przywódcy „Solidarności”. Paweł Zyzak
Dno coraz bliżej Ze zmarszczonym czołem Jacek Rostowski, minister finansów, oświadczył w ubiegłym tygodniu, że rząd podjął decyzję o nowelizacji budżetu. Zaledwie miesiąc temu m.in. w TVN 24 tenże minister przekonywał telewidzów, że "zwiększając deficyt budżetowy mielibyśmy w Polsce prawdziwą katastrofę gospodarczą, ale odpowiedzialna polityka gabinetu Donalda Tuska na to nie pozwoli". Nic nie stało na przeszkodzie, żeby rząd ukorzył się wcześniej i nie zabagniał sprawy, odsuwając nowelizację w czasie. Politycy Prawa i Sprawiedliwości miesiącami apelowali do ministra o zwiększenie deficytu, a Rostowski ich za to krytykował. Długo słyszeliśmy, że deficyt budżetowy w tym roku nie przekroczy 18,2 mld zł, co przy takich perturbacjach w gospodarce było mrzonką. Oficjalnie już, a nie na korytarzach w ministerstwie, dowiadujemy się, że deficyt budżetowy sięgnie 27 mld zł. Rostowski powiedział, że tegoroczny wzrost gospodarczy, mierzony produktem krajowym brutto, wyniesie tylko 0,2 proc. W uchwalonym budżecie dochody miały wynosić 303 mld zł, a wydatki 321 mld zł. Ostatnie rządowe poprawki mówią o dochodach rzędu 271 mld zł i wydatkach w wysokości 298 mld zł. Planowany, nowy, nikły wzrost gospodarczy (0,2 proc.) uszczupli publiczną sakiewkę o ok. 37 mld zł. Dodajmy do tego ważną informację wynikającą ze słów Rostowskiego: jeżeli w skali roku planowany jest tak niski wzrost, a w pierwszym kwartale 2009 r. ten wzrost wynosił 1,9 proc., to znaczy, że rząd przyznaje się do recesji w drugim, trzecim i czwartym kwartale tego roku.
Potrzeba szachistów Przed nami recesyjny dołek. Recesja to spadek aktywności gospodarczej, duże bezrobocie. Słowem nie czekają nas nawet średnio dobre czasy, nadchodzą czasy złe. Polacy tracą pracę i będą ją tracić jeszcze szybciej, a dla rodziny nie ma nic gorszego niż ciężka choroba i utrata zarobków. W pierwszych latach po zmianie ustroju (1990-1993) pracę traciło dziennie 3 tys. osób, w okresie rządów koalicji Akcja Wyborcza Solidarność ? Unia Wolności przybywało każdego dnia, licząc także niedziele i święta, 1200 bezrobotnych. Co się będzie działo teraz? W tej sytuacji trudno nawet o wymuszony optymizm. Eksperci Rostowskiego w sprawie dynamiki wzrostu ciągle spuszczali z tonu: przypomnijmy tylko, że w ustawie budżetowej założono wzrost PKB na poziomie 4,8 proc. - od razu taki wzrost gospodarczy można było między bajki włożyć. Autopoprawka do ustawy mówiła o wzroście gospodarczym 3,7 proc. W marcu br. Rostowski na konferencjach zapewniał, że PKB nie zejdzie poniżej 1,7 proc. Jak widać zszedł mocno: gdzie się to wszystko zatrzyma? Szachistów gospodarczych tak potrzebnych w dzisiejszych trudnych czasach w tym rządzie nie ma, a potrzebne byłyby w Ministerstwie Finansów naprawdę tęgie, eksperckie głowy. Tusk należy do tych przywódców, którzy nie chcą mieć w swoim otoczeniu mądrych ludzi.
Będzie golenie i strzyżenie Rząd głośno informuje, że w tym roku nie podniesie podatków dla ratowania budżetu, odżegnuje się od tego, że mógłby w tym celu sięgnąć do kieszeni Polaków. Rządowi nadzwyczajnie zależy na dobrych wynikach w sondażach. A nad tym, co będzie, nie bardzo się zastanawia. Tymczasem przyszły rok zapowiada się gorzej niż ten. Wtedy "rząd nie kryje" podniesiemy podatki, to i owo się sprzeda... Przypomnijmy, że w styczniu br. rząd dokonał cięć oszczędnościowych w resortach w wysokości 19,3 mld zł, teraz chce ?ogolić? ministerstwa jeszcze z 3 mld, które z nich dopadną pierwsze do strzyżenia - na razie nie wiadomo. Z dywidend od spółek skarbu państwa kasa publiczna miała dostać jeszcze wczoraj 3,4 mld zł - dzisiaj mówi się już o 8,7 mld zł. Koalicjant rządzącej Platformy Obywatelskiej - Polskie Stronnictwo Ludowe zaszumiało, że lepiej wziąć na przeżycie większe kredyty niż wyciskać z przedsiębiorstw takie pieniądze. Operacja prawnie i technicznie jest wykonalna, mimo protestów rad nadzorczych spółek. Niedawno w "Naszej Polsce" pisaliśmy o planie "golenia" PKO BP na sumę 2,88 mld zł, KGHM ? 2,3 mld zł: tyle pieniędzy spółki w charakterze dywidendy mają wypłacić akcjonariuszom, z czego lwia ich część trafi do budżetu. Mówi się też o dywidendzie wypłaconej przez Giełdę Papierów Wartościowych, Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych, prawdopodobnie także Powszechny Zakład Ubezpieczeń - jeśli stamtąd pieniądz uda się ściągnąć (PZU w ub. roku wypracował zysk w wysokości 2,34 mld zł). Wypłata ogromnych dywidend znaczy dla spółek mniejsze możliwości inwestowania, a przecież inwestycje stanowią podstawę rozwoju i wzrostu gospodarczego.
Propozycja "agresywnej, dwuletniej prywatyzacji" Proponowana jest "agresywna dwuletnia prywatyzacja", związana nie tylko z rozrastającym się deficytem budżetowym, ale przede wszystkim z bardzo trudną sytuacją finansów publicznych (chodzi o ujemną różnicę między dochodami publicznymi i wydatkami publicznymi). Relacja deficytu finansów publicznych do PKB, zgodnie z nakazami Brukseli, nie może przekraczać 3 proc. Próg ten już został sforsowany i dobrych perspektyw nie ma. Tegoroczny deficyt ma wynieść 6,6 proc. PKB. Unijny komisarz ds. gospodarczych Jaoquin Alumnia oczekuje mniejszych wydatków budżetowych. Kiedy w kwietniu br. Alumnia rozmawiał z Rostowskim i go poinformował, że ubiegłoroczny deficyt finansów publicznych wyniósł w Polsce 3,9 proc. - Rostowski był zdziwiony. Komisarz zapytał polskiego ministra finansów: - Jack, co z twoim deficytem? - "Jack" odpowiedział, że pojęcia nie ma i "musi to sprawdzić". Za nadmierny deficyt finansów publicznych Bruksela może nas ukarać zabraniem części funduszy pomocowych. W ubiegłym tygodniu Komisja Europejska dala Polsce czas na redukcję deficytu do 2012 r. - decyzja jest kolejnym krokiem, po rozpoczęciu przez KE wobec Polski, w maju br., procedury nadmiernego deficytu. Właśnie o to, żeby się ratować rząd planuje ową "agresywną prywatyzację", wartą 25-35 mld zł. W tym roku z prywatyzacji wpłynęło 1,7 mld z. Plan zakłada 12 mld zł. Minister skarbu Aleksander Grad mówi, że spróbuje z zadania się wywiązać. W br. ma być sprzedanych kilka uzdrowisk, poznańska spółka energetyczna Enea, Giełda Papierów Wartościowych. Trwają rozważania na temat sprzedaży akcji "skarbu" w spółkach znajdujących się na warszawskiej giełdzie. Wartość rynkowa udziału skarbu państwa w tych spółkach dochodzi do 46 mld zł. Gdyby tak się udało... przyszły rok nie byłby dla rządu takim koszmarem, jak się zapowiada. Przypomnijmy, że największą wartość mają akcje skarbu trzech spółek strategicznych dla polskiej gospodarki: Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, koncernów naftowych Orlen i Lotos. Zaraz za nimi plasują się akcje PKO BP, Pekao SA. Obyśmy byli złymi prorokami i rząd Tuska do tych akcji nie sięgnął. Wiesława Mazur
Złogi polskiej dyplomacji Nic nie służyło lepiej karierze w dyplomacji PRL, niż zażyłość z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych. Zaś po roku 1989 nic nie było cenione w alei Szucha bardziej od wyniesionego z czasów PRL doświadczenia i profesjonalizmu. Wszystkie akta wywiadu i kontrwywiadu służb PRL były przejrzyste dla Moskwy, a latami skrzętnie skrywane przed polska opinią publiczną. Dziś, gdy brutalna prawda o kadrach III RP wychodzi na światło dzienne, nie powinniśmy poprzestawać na suchej konstatacji faktów. Czas budować od nowa filary polskiej państwowości, by nie zdarzały się już sytuacje w których kluczowe stanowiska w państwie zajmują ludzie sterowalni z zewnątrz. Zapewne wielu ludzi pamięta jeszcze co nieco z wrzawy, która wybuchła po stwierdzeniu Antoniego Macierewicza, że na czele polskiej dyplomacji od roku 1989 stali w większości "sowieccy agenci". Zamiast świętego oburzenia spróbujmy przyjrzeć sie jak to z tą agenturalnością na szczytach polskiego MSZ było. Między rokiem 1989 a 2005 przez stanowisko Szefa Polskiej Dyplomacji przewinęło się w sumie siedmiu polityków z których pięciu zostało zarejestrowanych w aktach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych jako tajni współpracownicy lub częściej jako kontakt operacyjny wywiadu. Ten ostatni typ rejestracji w wywiadzie stanowił zagraniczny odpowiednik tajnego współpracownika policji politycznej w kraju. Jak to dokładnie wyglądało w przypadku czołowych postać naszego MSZ po roku 1989?
Galeria agentów z MSZ
Włodzimierz Cimoszewicz - wielki autorytet i wciąż niespełniony gwiazdor postkomunistycznej lewicy. Figuruje w archiwum Zarządu Wywiadu, numer rejestracji 13613, z dnia 25 września 1980 roku, organ rejestrujący: Wydz. II DEP I Warszawa. Numer archiwizacji akt i data archiwizacji mikrofilmu - J-8938, 84-08-24. Jak stwierdził sąd lustracyjny w roku 2001, był zarejestrowany i utrzymywał kontakt operacyjny z wywiadem PRL pod pseudonimem "Carex". Sędzia Grzegorz Karziewicz przyznał w sentencji, "iż nikt nie kwestionował autentyczności zapisów dotyczących rejestracji. Nie były więc one sfałszowane i stwierdzały, że SB zwerbowała Cimoszewicza jako agenta". Cimoszewicz został pozyskany do współpracy we wrześniu 1980 roku w związku z planowanym wyjazdem na stypendium do Nowego Jorku.
Andrzej Olechowski - kolejny guru salonów - jak widać donosicielstwo i szpiegostwo na rzecz PRL (a w konsekwencji na rzeczy Rosji) to waży wyznacznik "elitarności" w życiu publicznym po roku 1989. Olechowski odrobił lekcję formowania elit w III RP i do współpracy z wywiadem PRL przyznał się sam. Figuruje w archiwum Zarządu Wywiadu, zarejestrowany w dniu 4 listopada 1972, organ rejestrujący: Wydz. V DEP I Warszawa. Numer archiwizacji akt i data archiwizacji mikrofilmu - J-7588, 81-06-25. Jako kontakt operacyjny "Must" donosił studiując i pracując za granicą. Znając realia PRL można przyjąć, że to właśnie agenturalność była dla Olechowskiego przepustką do międzynarodowej i biznesowej kariery. Że działo tak w PRL, to można zrozumieć pamiętając wszakże, że dla większości Polaków taka forma "kariery" była hańbiąca. Czemu jednak po 1989 Olechowski może nadal czerpać profity ze swej agenturalności?
Krzysztof Skubiszewski - na początku lat 90-tych zwolennik Układu Warszawskiego i przeciwnik polskiego członkostwa w NATO. Zarejestrowany jako tajny współpracownik I Departamentu (wywiad) o kryptonimie"Kosk" (przyjmuje się, że mógł być to błąd w druku a faktyczny pseudonim Skubiszewskeigo to "Kosak") pod numerem 6173/64/5242. Figuruje w księdze inwentarzowej Wydz. III BeiA UOP; nr mikrofilmu 1) 9669/I 69-10-03 F-7974/1, 2) J-1770, 1 WIII BEIA UOP, 3) AZW UOP. Współpracę podjął prawdopodobnie licząc na uzyskanie paszportu oraz otwarcie sobie drogi do kariery dyplomatycznej w ONZ. Jego kandydatura do ONZ została odrzucona przez Zachód. Po powrocie sporządzał charakterystyki osób spotkanych za granicą, pod kątem możliwości ich pozyskania przez SB. Był jedną z osób przewidzianą do zrealizowania akcji dezinformacyjnej wymierzonej w Zbigniewa Brzezińskiego podczas jego wizyty w Polsce w roku 1966.
Adam Daniel Rotfeld - zarejestrowany jako kontakt operacyjny występuję w aktach pod różnymi pseudonimami - "Rauf", "Rad", "Ralf" i "Serb". Zapisy z listy zasobów archiwalnych IPN: IPN BU 002082/291 Rotfeld Adam Daniel, MSW, Jedynki, akta; oraz IPN BU 002086/758 Rotfeld Adam Daniel, MSW, jedynki, MKF. Pytany przez dziennikarzy przyznał się do spotkań z przedstawicielami MSZ oraz do podpisania kilku dokumentów, ale pouczony przez oficera ABW nie uznał tego za formę tajnej współpracy. Wywiadowi Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przekazywał informacje dotyczące polityki zagranicznej i relacje ze spotkań dyplomatycznych z udziałem polityków z państw zachodnich. Podsumowując jedno ze "spotkań informacyjnych" z udziałem Rotfelda funkcjonariusz wywiadu PRL napisał: "Pod względem informacyjnym notatka "Rada" jest interesująca i nadaje się do wykorzystania. [...] Przekazałem "Radowi" zadania dotyczące wizyty Nixona w ZSRR."
Dariusz Rosati - kolejny były minister spraw zagranicznych z wieloletnią przeszłością partyjną w PZPR zarejestrowany jako kontakt operacyjny. Pozyskany do współpracy w lutym 1978 r. jako kontakt operacyjny o pseudonimie "Buyer". Z kolei w 1985 został zarejestrowany w Departamencie II MSW (kontrwywiad) w kategorii 'kandydat", a listopadzie 1989 w kategorii "zabezpieczenie". Pierwotne współpraca była podyktowana chęcią wyjechania do Nowego Jorku na roczne stypendium w Citibanku. W USA spotykano się z Rosatim, miedzy innymi w winiarni przy Metropolitan Ave. Prowadzący "Buyera" za granicą oficer odnotowywał, że "jedna jego notatka została wykorzystana operacyjnie". A zatem, że przytłaczająca większość ministrów spraw zagranicznych po roku 1989 swoje kariery dyplomatyczne rozpoczynała w czasach komunistycznych i to od pracy agenturalnej. Podobnie ma się rzecz z ich zastępcami i dyrektorami kluczowych departamentów. Spójrzmy na kilka przykładów dyplomatów, którzy płynnie przeszli z dyplomacji PRL-u do dyplomacji III RP.
Jan Truszczyński, były podsekretarz stanu w MSZ, główny polski negocjator w rozmowach z UE po zakończeniu kariery dyplomatycznej szefuje fundacji polsko-niemieckiej. Przyznał się to świadomej, tajnej współpracy ze służbami PRL w oświadczeniu lustracyjnym.
Janusz Kaczurba, w latach 90-tych podsekretarz stanu w ministerstwie gospodarki, później podsekretarz stanu w MSZ, członek zespołu negocjacyjnego w rozmowach o przystąpienie Polski do UE. W oświadczeniu przyznał, że był tajnym i świadomym współpracownikiem organów bezpieczeństwa PRL. Po ujawnieniu tej informacji Premier Buzek tłumaczył się, że nie znał oświadczenia wiceministra, który "był spadkiem po poprzednich rządach".
Jan Kazimierz Majewski, były podsekretarz stanu w MSZ, zarejestrowany 14 kwietnia 1950 roku przez Wydz. III Zarządu I Szefostwa WSW, data zaprzestania kontaktów 21 kwietnia 1955 roku. Był absolwentem i pracownikiem Wojskowej Akademii Politycznej im. F. Dzierżyńskiego, w latach 1960-tych został uznany przez rząd Wielkiej Brytanii za persona non grata i wydalony z Ambasady PRL w Londynie pod zarzutem szpiegostwa, od 1971 roku w służbie dyplomatycznej nadzorował między innymi handel bronią i finanse resortu.
Jakub Wolski, były podsekretarz stanu, w oświadczeniu lustracyjnym z 2003 roku przyznał, że był świadomym i tajnym współpracownikiem organów bezpieczeństwa PRL. Między innymi radca ds. Politycznych ambasady RP w Waszyngtonie w latach 90. i ambasador w Libii po roku 2001. Po roku 1989 utrzymywał niejawne kontakty z WSI w sprawach wykraczających poza obronność i bezpieczeństwo Sił Zbrojnych RP ? pracując w MSZ typował kandydatów od tajnej współpracy, m. in. spośród redaktorów "Wolnej Europy".
Bogusław Zalewski, szef gabinetu premiera i podsekretarz stanu w MSZ. Do współpracy przyznał się w oświadczeniu lustracyjnym. W 1977 obronił doktorat na UW ze stosunków międzynarodowych po czym odbywał zagraniczne staże naukowe. Zarejestrowany jako współpracownik Zarządu II Sztabu Generalnego.
Henryk Szlajfer, dyrektor departamentu w MSZ, kandydat na ambasadora w USA odrzucony przez stronę amerykańską, uznany przez Rzecznika Interesu Publicznego za kłamcę lustracyjnego.
Michał Radlicki, dyrektor generalny w MSZ, znalazł się na liście Nizieńskiego.
Rober Mroziewicz, podsekretarz stanu w MSZ, w latach 90. odpowiadał w MON za integrację z NATO i z tego tytułu otrzymał najwyższą klauzulę dostępu do tajemnic sojuszu, w 2000 uznany za kłamcę lustracyjnego.
Czy przeszłość agenturalna kierownictwa MSZ mogła mieć wpływ na polską politykę zagraniczną? Odwróćmy to pytanie i spróbujmy się zastanowić czemu większość konfidentów policji politycznej i agentów wywiadu wyrzekało się swoich ?dokonań?? Czemu konsekwentnie sprzeciwiali się rozliczeniom z PRL-owską przeszłością lub bagatelizowali konsekwencje tej przeszłości? Po roku 1989 byliśmy świadkami szeregu dziwnych postaw w przypadku wysokich urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Bywało, że jak Skubiszewski przy traktacie polsko-niemieckim, czy Cimoszewicz i Truszczyński przy traktacie akcesyjnym, uparcie forsowali rozwiązania sprzeczne z polską racją stanu. A nie mogąc uporać się z faktem, że żywotne interesy państwa stanowią dla dojrzałej klasy politycznej kryterium obiektywne, usiłowali je prześmiewać, dowodząc, że po upadku żelaznej kurtyny "interesy narodowe" już nie istnieją. W rzeczy samej, dla kogoś, kto za jednego życia był gotów z równym zapałem służyć kilku władzom a ideę państwa polskiego z urzędniczego obowiązku lub ideowego wyboru zaciekle zwalczał, pojęcie racji stanu tegoż państwa musi się wydawać mocno abstrakcyjne. Piotr Antosz
Motłoch sięga po pełnię władzy Jak napisał 160 lat temu śp. Aleksy de Tocqueville, genialny historiograf francuski, demokratyzacja (gdy już się rozpocznie) jest niepowstrzymana. Bo i rzeczywiście: skoro danie L**owi trochę władzy jest dobre, to danie mu więcej władzy jest jeszcze lepsze. Zwłaszcza, gdy tym, który ocenia, co jest lepsze - jest L*d. W państwach d***kratycznych zazwyczaj zachowywane są jakieś bariery dla Władzy L**u: a to Konstytucja, na straży której stoi Władza Sądownicza, a to Senat wybierany nieco mniej d***kratycznie, niż Sejm, a to Prezydent, a to armia... Jednak L**d stopniowo, stopniowo te bariery przełamuje - i osiąga pełnię Władzy. Co oznacza katastrofę państwa. Gdy sterownię statku opanowują małpy bawiące się wszystkimi pokrętłami... Zresztą: jak wtedy wygląda państwo opisał już śp. Henryk Goldszmit (ps. ”Janusz Korczak”) w znakomitym pamflecie politycznym p/t. „Król Maciuś I”
Już ponad 10 lat temu praktycznie zniesiono jedno ograniczenie: do obalenia veto Senatu potrzeba nie 2/3 głosów w Sejmie, lecz „kwalifikowanej większości” - czyli 231 głosów w Sejmie. To niby nieco większa bariera, niż zwykła, względna większość - ale przy dyscyplinie partyjnej łatwa do pokonania. Zresztą fakt, że wybory do Senatu odbywają się w tym samym czasie, co do Sejmu, powoduje, że koalicja rządząca ma w Senacie zazwyczaj jeszcze większe poparcie, niż w Sejmie. Pozostaje Prezydent - niestety: też wybierany d***kratycznie - ale zawsze... I oto PSL zapowiedziało projekt zmiany Konstytucji - likwidujący zarówno Senat, jak i veto prezydenckie! Na niejakie szczęście ten projekt nie przejdzie. Nie przejdzie - bo PO ma większość w Senacie, a Sejm nie zdoła obalić veto Pana Prezydenta (gdyba została uchwalona). Po co PSL ten projekt zgłosiło? Ano: uważa, że jest to w społeczeństwie popularne. Co oznacza, że prędzej czy później to przejdzie... I wtedy nadzieją konserwatywnych liberałów stałaby się... Unia Europejska. Tam ta banda durniów i złodziei, stanowiąca zdecydowana większość Członków Euro- (i każdego...) - Parlamentu - nie ma nic (a nawet, gdyby powstała UE, miałaby bardzo niewiele) do gadania... JKM
NIGDY NIE BYŁEM RASISTĄ, ANI ANTYSEMITĄ Nigdy nie byłem ani rasistą, ani antysemitą. Swoją edukację rozpocząłem od nauki wierszyka “Murzynek Bambo”, napisanego przez polskiego Żyda Juliana Tuwima. Moja rodzina na wsi w czasie wojny przechowała w swoim gospodarstwie żydowskiego chłopca, który uciekł z ghetta warszawskiego. Po wojnie mały Mosze wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zrobił karierę w przemyśle rozrywkowym. Jego córka została amerykańską artystką filmową. Przypominam sobie mój pierwszy list, jaki wysłałem do domu, po rozpoczęciu studiów w dużym akademickim mięście. Donosiłem w nim z entuzjazmem, ze na moim wydziale jest dużo “cudzoziemców”. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, ze byli to przeważnie kolorowi studenci z Wietnamu, Afryki, czy Ameryki Łacińskiej. Podnosiło to w oczach rodziców rangę wydziału tej wyższej uczelni. Kiedy w marcu 1968 roku rozpoczęły sie studenckie rozruchy, wyszedłem na ulice razem z najlepszymi kolegami z akademika, którzy przede mną nie ukrywali swojego żydowskiego pochodzenia. Razem uciekaliśmy przed palkami milicjantów i razem nienawidziliśmy “marcowego” docenta, który na wykładzie kpił sobie, ze, „Jeżeli nie wiecie o co chodzi w polityce, to zapytajcie, - Co z tego maja Żydzi?”. Kiedy wiec przyjechałem do Nowego Jorku, byłem zachwycony. Pomyślałem sobie: Oni budują tutaj przyszłościowe, wieloetniczne, wielokulturowe i wielorasowe społeczeństwo przyszłości. Ucieszyłem się, kiedy w mojej pierwszej pracy w firmie, należącej do starego Żyda Friedmana, którego dziadowie przyjechali tutaj z Rosji, postawiono mnie przy taśmie obok olbrzymiego, brzuchatego Murzyna Tommiego, weterana wojny wietnamskiej. Przedstawił się, ze jest amerykańskim ateista. Ja, niewiele myśląc, odpowiedziałem mu, ze jestem polskim katolikiem. Zwierzył mi się, ze regularnie czyta gazety nowojorskie jak: New York Times, New York Post, Daily News oraz ogląda codziennie dzienniki telewizyjne i interesuje się polityka. No wiec, w czasie przerwy na lunch, która wywalczyła sobie tutejsza klasa robotnicza, przynajmniej nie będę się nudził, a poza tym, poznam “produkt” oddziaływania tutejszych niezależnych mass mediów, będących przedmiotem zazdrości i podziwu dla reszty demokratycznego świata. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Tommy zaprezentował mi niektóre ze swoich poglądów. W tym czasie toczyła się akurat wojna na Bałkanach, wywołana rozpadem Jugosławii. Przyczyna wszystkich wojen leżała, zdaniem mojego afro-amerykanskiego kolegi, w religii. Kiedy zapytałem go czy to z powodów religijnych armia amerykańska interweniowała w Wietnamie, obruszył się. Podął mi przykład Niemiec nazistowskich. Jego zdaniem, Hitler był katolikiem. Spytałem go czy wie o tym jak wielu katolickich księży znalazło się w obozach koncentracyjnych i czy Hitler wysłałby ich tam, gdyby sam był katolikiem. Powiedziałem mu, ze obydwaj dyktatorzy Hitler i Stalin, odpowiedzialni za masowe zbrodnie byli ateistami. Słyszał cos o Gułagu, ale był przekonany, ze Stalin również zamykał w nich głownie Żydów, podobnie jak Hitler w “polskich” obozach koncentracyjnych. Zauważyłem z niepokojem, ze moje argumenty wytrącają go z równowagi, gdyż naruszają jego, starannie przez lata ukształtowany, światopogląd i ze zaczyna czuć do mnie trudno ukrywana niechęć. Któregoś dnia, kiedy zbliżał się do nas pejsaty, ortodoksyjny Żyd-nadzorca, mój afro-amerykański sąsiad ryknął na cale gardło: “A dlaczego wy Polacy współpracowaliście z nazistami i pomagaliście im zabijać Żydów?” Nie zastanawiając się, odkrzyknąłem: “A dlaczego wy Amerykanie pojechaliście do Wietnamu, żeby zabijać wietnamskie kobiety i dzieci?” Wkrótce po tym incydencie, pojawił się w hali fabrycznej sam boss, który wylewnie przywitał się z moim kolorowym sąsiadem, uścisnął go “na niedźwiadka” i poklepał kordialnie po barczystych plecach w stylu znanym kiedyś u nas ze spotkań towarzyszy partyjnych z I sekretarzem KC KPZR Breżniewem, a wyśmiewanym przez niepoprawnych kabaretowców z Pietrzakiem na czele. Ja natomiast wkrótce postanowiłem poszukać sobie innej pracy, gdyż atmosfera wokół mnie zaczęła się zagęszczać jako “politykującego” i w dodatku “niepoprawnie”. Moj syn rozpoczął naukę w nowojorskiej, publicznej szkole średniej. Kiedyś wrócił do domu zmartwiony i zwierzył mi się, ze koledzy, przeważnie synowie ubogich imigrantów z Ameryki Łacińskiej, Azji i Afryki oraz miejscowi Murzyni, kiedy dowiedzieli się, ze jest Polakiem, natychmiast nadali mu przezwisko “Pole - Jews Killer”. Szokujące było to, ze ci młodzi ludzie nie bardzo nawet wiedzieli gdzie leży Polska, sadzili. ze jest to jakiś nordycki, antysemicki i rasistowski kraj, który kojarzył im się z biegunem (pole). Poza tym, w tym przezwisku był raczej podziw i respekt, ze znalazł się jakiś europejski naród, który próbował “podskoczyć” Żydom, którzy tutaj w USA osiągnęli tak olbrzymie wpływy, ·nieporównywalne z żądną inna grupa etniczna. Jego nauczycielka, rosyjska żydówka, imigrantka z byłego ZSRR, ciągle mówiła im o antysemityzmie, stawiając ten zarzut nawet Szekspirowi za “Kupca weneckiego” i Dickensowi za postać Żyda Fagina z “Olivera Twista”. Jako lekturę dodatkowa zaleciła im czytanie “Malowanego ptaka” Kosińskiego. Wiec te chore fantazje polsko-żydo-amerykańskiego intelektualisty-perwerta już dla kolejnego pokolenia Amerykanów odgrywają tutaj role “dowodu” na polski antysemityzm. Wkrótce zapewne obowiązującą lekturą w szkołach amerykańskich będą również “Sąsiedzi” Grossa. Po tych paru zdarzeniach zacząłem się uważniej przyglądać przejawom tego, co niektórzy polscy, prawicowi publicyści nazywają antypolonizmem lub antypolska propaganda w amerykańskich mass mediach. Akurat na kanale “9” telewizji nowojorskiej prezentowano we wiadomościach głośne przeprosiny papieża Jana Pawła II za prześladowania Żydów przez chrześcijan. Czarna prezenterka Ms. Blackmon skomentowała to następująco: “Trudno sie dziwić, ze przeprasza człowiek, który pochodzi z kraju, gdzie to wszystko (tzn. Holocaust) miało miejsce.” Wieczorem na kanale “11” oglądałem film, znanego i u nas z głupawych seriali dla młodzieży, amerykańskiego producenta Aarona Spellinga. Jego córka Torry Spelling grała tutaj bogata, inteligentną i piękną Żydówkę, której zazdrości cala klasa, ale wręcz paranoiczna zawiść żywi do niej koleżanka, córka Polki sprzątaczki, pracującej u bogatej żydowskiej rodziny. W pewnym momencie polska uczennica nie wytrzymuje i zabija piękna Torry nożem. Na podłodze leży zakrwawiony trup ze sterczącym z brzucha ofiary narzędziem kuchennym. Inna scena z tego filmu pokazuje “wyrobionemu” amerykańskiemu widzowi z jakim ciemnogrodem i bigoteria mamy do czynienia. Otóż, matka morderczyni przynosi potajemnie do koszernego domu swoich pracodawców figurkę Matki Boskiej a kiedy nikt nie widzi, stawia ja na stole i na klęczkach żarliwie się modli. Ta symboliczna scena miała chyba uzmysłowić widzowi gdzie leży źródło polskiego antysemityzmu. Coraz większą rolę w tworzeniu współczesnej amerykańskiej kultury zaczynają odgrywać Żydzi - radzieccy imigranci. Z ich inicjatywy powstał, znany chyba i w Polsce, film “Z piekła do piekła”, ubiegający się o Zloty Glob i Oskara. Pozytywnym bohaterem był tutaj polski Żyd komendant UB, natomiast karykaturalnymi postaciami byli Polacy. W jednej ze scen rozjuszona Polka ściga z siekierą Żydówkę. Dzieł takich będzie chyba więcej. Niedawno wśród Polonii poruszenie wzbudził fakt, ze nawet napisanie scenariusza do filmu o Katyniu powierzono radzieckiemu Żydowi, byłemu pracownikowi KGB, który uciekł kiedyś do USA. Jak widać, polskie sprawy tu za Oceanem znajdują się w “dobrych” rekach. Kiedyś z okazji wizyty Prezydenta Rzeczpospolitej Aleksandra Kwaśniewskiego (pamiętamy jak przepraszał Żydów w imieniu Polaków za Jedwabne) u Prezydenta Stanów Zjednoczonych G.W.Busha, popularna gazeta należąca do koncernu R. Murdocha New York Post “przywitała” miłego gościa artykułem, w którym Polskę przyrównuje się do Bośni i do Rwandy, gdzie miały miejsce krwawe czystki etniczne. Z kolei, redaktor Zev Chafets z Daily News wymienia trzy narody, które wymordowały najwięcej Żydów, a są to Niemcy, Polacy i Arabowie. Intryguje mnie pytanie czy kształtowany tutaj w USA “image” Polaka lub Polki stojących nad zabitym Żydem z zakrwawiona siekiera czy nożem kuchennym w dłoni nie jest zbyt prymitywny dla amerykańskiego odbiorcy ichniej kultury masowej. Kim jest przeciętny amerykański widz mogłem się przekonać oglądając widowisko z serii “Funniest home video”. Prezenter, przystojniaczek o śródziemnomorskiej urodzie, pokazuje taka oto scenę, utrwaloną przez rodziców kilkuletniego chłopca na taśmie video. Dzieje się to w czasie pierwszej komunii dziecka. W pewnym momencie, przejętemu uroczystością chłopcu robi się niedobrze i wymiotuje hostia. Prezentacja tego “filmu” odbywa się przy rechocie publiczności wypełniającej do ostatniego miejsca olbrzymia sale studio telewizyjnego. Na honorowych miejscach siedzi chłopiec wraz z rodzicami. Oglądam te programy od dłuższego czasu, ale nigdy nie widziałem, żeby rodzice żydowskiego chłopca przysłali do TV np. “śmieszne” sceny z ceremonii obrzezania, robiąc “kino” z ważnej w ich religii uroczystości dla kilkuset dolarów nagrody, jak to zrobili ich chrześcijańscy sąsiedzi. Inny przykład sprzed kilku lat.. W czasie mszy z okazji Święta Wniebowzięcia NMP w największej katedrze rzymsko-katolickiej w Nowym Jorku pod wezwaniem Św. Patryka amerykańska para obnażyła się i na oczach wiernych dokonała seksualnego aktu. Jak się później okazało, to perwersyjne zachowanie było zaaranżowane i transmitowane na żywo przez jedna z miejscowych radiostacji a jej bohaterowie dostali za to wysoka nagrodę. Czy można sie dziwić temu, ze w parę dni później środki masowego przekazu doniosły o desakralizacji rzeźby Matki Boskiej przed jednym z kościołów Brooklynu, która została w nocy wysmarowana ludzkimi odchodami przez nieznanych sprawców. Jak widać Amerykanie ciągle się doskonale bawią, ale zaczyna to juz trochę przypominać bal na “Titanicu”.
Na koniec nutka optymizmu. Gwoli sprawiedliwości należy powiedzieć, że nie wszyscy Amerykanie-chrześcijanie pozbawieni są głębszej refleksji. Szczególnie po ataku terrorystycznym na WTC niektórzy się przebudzili. Kiedyś zauważyłem na ulicy samochód, na którym poza pasiasto-gwiaździstymi chorągiewkami właściciel umieścił takie oto hasło: “Rosjanie przywracają Boga do szkół - my go z nich wykopaliśmy.” Ówczesna propozycja prezydenta Busha, aby dąć rodzicom vouchery, które pozwoliłyby uboższym rodzinom na przeniesieni dzieci ze szkol publicznych do prywatnych i parafialnych, głownie katolickich, wzbudziła bardzo pozytywny odzew a wśród “kolorowych” rodziców wręcz entuzjazm. Spotkałem się z opinią afro-amerykańskich rodziców protestantów, którzy gotowi byli posłać swoje dzieci do parafialnej szkoły katolickiej. Niestety, propozycja powyższa sprowokowała bardzo nieprzychylne opinie i protesty nieomal wszystkich środowisk żydowskich. “Druzgocące” argumenty można było przeczytać zarówno w liberalnym New York Times, konserwatywnym New York Post, syjonistycznych Daily News jak i w libertariańskim Village Voice. Nie jest tajemnica skandaliczny poziom nauczania w nowojorskich szkołach publicznych, gdzie priorytetami jest ateizacja, uczenie poprawności politycznej i seksualne wychowanie młodzieży. Przypomniała mi się taka oto scena ze szkoły średniej na Bronxie. Na ulicy, tuz przed budynkiem szkolnym zastrzelono latynoskiego ucznia tej szkoły. Nauczycielka z jego klasy spontanicznie rozpoczyna z młodzieżą modlitwę na terenie szkoły. W kilka dni później zostaje dyscyplinarnie wyrzucona z pracy. W dzienniku telewizyjnym patrzę na twarze latynoskich i afroamerykańskich wystraszonych rodziców, z którymi reporter stara się robić wywiad. Nie rozumieją jakie przestępstwo popełniła lubiana przez młodzież nauczycielka. Czy dlatego, ze są kolorowi, biedni i niewykształceni? Stanley Sas Williamsburg (New York)
P.S. W moim liście podąłem Państwu tylko kilka przykładów z niezliczonej ilości antypolonizmowi, z którymi można spotkać sie na codzie, śledząc amerykańskie środki masowego przekazu. Stosowane tu metody kojarzą się z wojna psychologiczna. Oto przykład: kiedyś, kanał 11 TV podął informacje, ze władze imigracyjne odmówiły przyznania obywatelstwa amerykańskiego 80-letniemu starcowi, który w czasie wojny był strażnikiem w obozie pracy na terenie Polski. Nie podano czy był to Niemiec, Polak, Volksdeutsch lub Ukrainiec, jednakże tuż przed podaniem tej informacji pokazano plansze ze stylizowana swastyka na biało-czerwonym tle. Jedynie Arabowie przedstawiani są tutaj bardziej nienawistnie od nas Polaków. Karykatury Arabów w takich pismach jak Daily News lub New York Post przypominają satyryczne rysunki pokazujące Żydów jako podludzi w nazistowskim Sturmerze, co jeszcze można zrozumieć sytuacja na Bliskim Wschodzie, poparciem dla Izraela lub atakiem terrorystycznym na WTC, ale my jesteśmy podobno sojusznikiem i przyjacielem USA.
03 lipca 2009 Życie w socjalizmie toczy się na bezgłośnych łożyskach głupoty... Dwa razy dwa, wszędzie - gdzie się znajdujemy na świecie- równa się cztery. To jest zasada matematyczna, bez której trudno wyobrazić sobie istnienie jako takiego porządku w budownictwie, przemyśle , architekturze. To samo jest z socjalizmem jako zasadą - gdziekolwiek go wprowadzają, natychmiast jest chaos i wielki bałagan. A zaraz potem twórcy socjalizmu walczą z jego skutkami. Na przykład w Hiszpanii tamtejszy socjalistyczny rząd postanowił rozprawić się z chiringuitos , czyli barami na plaży, w których można napić się piwa, wina czy coca-coli oraz zjeść świeże ryby lub morskie żyjątka zaraz po wyjściu z wody W ustawie, bo w socjalizmie zaraz musi być ustawa, bo co to za socjalizm bez ustawy, o terenach nadbrzeżnych rząd ograniczył powierzchnię barów do 150 metrów kwadratowych., która to powierzchnia dzielona jest między 100 metrów powierzchni zamkniętej i 50 m2 tarasu. Jeden bar od drugiego musi być oddalony o co najmniej 200 metrów, wszystkie zaś powinny wyprowadzić się z plaży na jej obrzeża, by nie ograniczały „przestrzeni publicznej”(???)., czyli nie przeszkadzały plażowiczom. Nowa ustawa wymaga od właścicieli odnowienia przyznawanych na 15 lat licencji. Socjaliści nie dają ludziom spokoju. Jak coś funkcjonuje, dzięki temu, że ludzie sami sobie rzecz zorganizowali, nikomu nie przeszkadza, sprawdza się- zaraz coś wymyślają, żeby poprawić, poukładać, poprzestawiać i ograniczyć, a przy okazji zarobić parę groszy. I zawsze wychodzi na ich, bo ONI wiedzą lepiej! Na razie zlikwidowali , istniejący od 1968 roku bar Eduardo na plaży Tres Piedras w miejscowości Chipiona w prowincji Kadyks. Właściciel ze łzami w oczach obserwował, jak burzą mu bar, który sam zbudował. Na otarcie łez dostał przydział na bulwarze nadmiejskim, ale takich barów jest kilka tysięcy. Co zrobią z pozostałymi? Na razie cała sprawa jest wstrzymana, bo narastają protesty, ale socjaliści- jak zwykle - odczekają swoje, a potem gdy burza ucichnie, przystąpią do realizowania tego, co zaplanowali. Cierpliwości im- jak widać nie brakuje w całej Europie. Konsekwentnie odbierają ludziom wolność i mieszają, ustanawiają, konstruują. A przecież od samego mieszania herbata nie staje się słodsza- tylko od cukru! W socjalizmie, żeby utrzymać dobre samopoczucie i żeby do reszty nie zwariować, należy jeść to czego się nie lubi, pić tego czego się nie chce i robić tego , na co nie ma się ochoty - wtedy już można swobodnie funkcjonować! Bo wszystko co lubimy i szanujemy, do czegośmy przywykli, jest burzone odgórnie, a ustanawiany nowy porządek -jest na ogół przeciwko nam. Na tym właśnie polega nowoczesność i postępowość czasów, w których nam przyszło żyć. Babcia zwraca się do wnuczka: - Jak byłam w twoim wieku, muzyka była o wiele bardziej melodyjna. - Babciu, ale ja włączyłem mikser. .Bardzo ciekawe uwagi zamieszcza w „Rzeczpospolitej” pan profesor Ryszard Legutko, filozof i publicysta związany z Prawem i Sprawiedliwością. Na temat Traktatu Lizbońskiego mówi tak:” Ten dokument, jak każdy traktat, ma swoje dobre i złe strony. Ale nie protestowałbym pod parlamentem przeciwko jego wejściu w życie. Co do prezydenta Kaczyńskiego, to nigdy nie powiedział, że nie podpisze Traktatu. W tej sprawie naszego prezydenta często zestawia się z prezydentem Czech Vaclavem Klausem. Ale to jest nieuprawnione. Kalus to klasyczny liberał i naprawdę zamierza utopić traktat. Sądzę, że uznałby się spełniony jako polityk, gdyby mu się to udało. Prezydent Kaczyński nie jest wrogiem traktatu, tylko zahukiwania Irlandii. I ma rację, bo w przyszłości to my możemy mieć odrębne zdanie i wtedy wszyscy się na nas rzucą, że musimy zmodyfikować nasze stanowisko.”(???). Jak ktoś ma jeszcze wątpliwości, czym jest Prawo i Sprawiedliwość i jakie ma poglądy na traktat- to po tej wypowiedzi nie powinien mieć żadnych złudzeń. I jeszcze zdanie profesora Ryszarda Legutki (konserwatysty!) na temat euro: ”Nie jestem wielkim patriotą złotówki. Rozumiem Anglików, którzy kochają swojego funta, ale nie mam takich uczuć wobec naszej waluty. Co więcej, jak sobie wyobrażam, że mam euro w portfelu, to jest to przyjemna wizja”(????). Panu profesorowi nie przeszkadza drożyzna, która wyniknie z wprowadzenia w Polsce politycznej waluty euro, nie przeszkadza mu rezygnacja z polskiej złotówki, nie przeszkadza mu, gdy oddamy nasze rezerwy do Banku Centralnego Unii Europejskiej we Frankfurcie i że ktoś obcy będzie decydował o naszym stanie finansów. Te rezerwy to ponad 40 mld dolarów! Ciekawe, czy socjaliści oddadzą nam te rezerwy, gdy w przyszłości Unia będzie rozwiązywana, a my będziemy z niej występować..(???) To jakiś horror, który tworzą nam tzw. elity! Nic dla nich nie ma znaczenia, oprócz wepchnięcia nas za wszelką cenę do socjalistycznej Unii Europejskiej i likwidacja Polski jako państwa. Przytoczę jeszcze raz , bo już kiedyś to zrobiłem, zdanie największego pisarza dwudziestego wieku, Józefa Mickiewicza, który ostrzegał w październiku roku 1944, pisząc w Krakowie, w broszurze „Optymizm nie zastąpi nam Polski”:” Bolszewicy wkraczają do nas w postaci” Polski demokratycznej”, z biało- czerwonym sztandarem i „ Jeszcze Polska nie zginęła”, graną przez sowieckie orkiestry wojskowe(…). Ich pierwszym zarządzeniem będzie otwarcie najliczniejszych szkół polskich, uniwersytetów, kin, urzędów, akademii, wystaw, stowarzyszeń. Wypuszczą moc gazet, których treść będzie zawierać zakłamanie, o jakim pojęcia dotychczas nie mieliśmy(…). Zmobilizują wszelkie środki oddziaływania na psychosferę narodu naszego, aby od środka rozsadzić jego spoistość i w najkrótszym czasie przeistoczyć go z narodu polskiego w „ naród sowiecki”(…). I potem niewiadomo skąd, wypełznie strach, wszechpanujące szpiegostwo, terror psychiczny, zależność materialna obywateli od państwa, nędza zakłamanie haseł, kompletny brak solidarności, szablon i nuda. DOPIERO PÓŻNIEJ PRZYJDZIE TERROR FIZYCZNY, GDY POLACY PRZYZWYCZAJĄ SIĘ JUŻ CHODZIĆ ZE SPUSZCZONĄ GŁOWĄ I UNIKAĆ JEDEN DRUGIEGO”(????). Czy to nie prorocze słowa? Czy Józef Mickiewicz nie jest genialnym wizjonerem, co prawda przeżył już okupację sowiecką między 1939 i 41 rokiem, i już wiedział co to jest socjalizm sowiecki!
A my w jakiej sytuacji społeczno politycznej żyjemy.?. Czy nie podobnej? Hymn gramy, demokrację mamy, orkiestry grają na każdej uroczystości, biało- czerwona flaga jeszcze powiewa, obok flagi Unii Europejskiej. Propaganda tzw. poprawności politycznej jest wszechobecna, oddziaływanie na psychikę ludzi niesamowite, i przerabianie na „ naród europejski”. Donosicielstwo coraz większe, zależność materialna obywateli od państwa coraz większa, zakłamanie prasy na ogół obcej nam kulturowo sięga zenitu, coraz większe dziadostwo, więzi rodzinne pod psem, więzi sąsiedzkie również. Zakłamanie coraz większe, przemilczanie rzeczy ważnych i niewygodnych i czy Polacy już nie chodzą ze spuszczoną głową, jak żołnierz powoli ,do europejskiej niewoli..(???). Będę co jakiś czas to zdanie przypominał, bo naprawdę uważam, że jest genialne.. I historia lubi się powtarzać, często w postaci tragedii.. I taka dla narodu polskiego nadchodzi… Niech nas Bóg ma w swojej opiece! WJR
Handełesy szantażują 26 czerwca rozpoczęła się w Pradze pięciodniowa „międzyrządowa” konferencja „Mienie ery holokaustu”, z udziałem przedstawicieli 49 państw i 30 organizacji pozarządowych. Celem konferencji jest wyłudzenie od państw Europy Środkowo-Wschodniej pieniędzy dla organizacji przemysłu holokaustu (dlaczego u diabła słowo „holokaust” wszyscy uparli się pisać z dużej litery? Czyżby z tych samych powodów, dla których pewien handlarz, wzbogacony na handlu wołami pisał z dużej litery słowo „wół”?) pod pretekstem „restytucji żydowskiego mienia komunalnego, religijnego oraz prywatnego”. Udział w konferencji aż 30 „organizacji pozarządowych” ot, choćby takich jak Światowa Organizacja Żydów do spraw Zwrotu Mienia, której „dyrektorem” zrobił się Dawid Peleg sprawia, że określanie jej jako „międzyrządowej” jest trochę przesadne. Na przykład na czele delegacji amerykańskiej stoi demokratyczny kongresman z Florydy, pan Robert Wexler, o ile mi wiadomo, nie reprezentujący rządu amerykańskiego, a chyba nawet nie reprezentujący oficjalnie Kongresu. Pan Wexler, jako Żyd, bierze w tym przedsięwzięciu udział raczej prywatnie, podobnie jak pozostałych 24 kongresmanów - sygnatariuszy apelu do Polski i Litwy, by przekazała żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu „miliardy dolarów”. Pan Szewach Weiss wyliczył, że tych miliardów ma być co najmniej 60. Wygląda na to, że ta hucpa jednak w jakiś sposób jest autoryzowana przez oficjalne czynniki amerykańskie, bo wiadomo skądinąd, że przedstawiciele Stanów Zjednoczonych przy każdej okazji podkreślali, że mają do Polski w zasadzie tylko jeden interes - żeby wypłaciła Żydom tyle, ile tam sobie zażądają. To pokazuje, że Stany Zjednoczone - po pierwsze - stały się niestety rzecznikiem żydowskich szantażystów. Po drugie - że traktują Polskę nie jako kraj zaprzyjaźniony, tylko - jako kraj podbity, bo tylko na kraj podbity nakłada się haracze. A wysuwane przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu żądania wypłacenia „miliardów dolarów” za mienie Żydów, którzy nie pozostawili spadkobierców, jest haraczem w postaci czystej, to znaczy - oczywiście brudnej i śmierdzącej aż do nieba. Po trzecie wreszcie - postępując w ten sposób wobec Polski, władze amerykańskie lekkomyślnie przyspieszają erozję przyjaźni, jaką naród polski od zawsze darzył Stany Zjednoczone, zachowując we wdzięcznej pamięci i prezydenta Woodrowa Wilsona i prezydenta Herberta Hoovera i prezydenta Ronalda Reagana. Ale żaden naród, który ma choćby minimalne poczucie godności, nie zgodzi się na traktowanie go i jego zasobów, jako skarbonki, do której mogą sięgać rozmaite łobuzy i grandziarze, kiedy tylko zachce im się pieniędzy. Dlatego też administracji prezydenta Clintona, prezydenta Busha i prezydenta Obamy może udać się to, co nie udało się nawet Józefowi Stalinowi - wzbudzić w najszerszych kręgach polskiego społeczeństwa nieufność i wrogość do Stanów Zjednoczonych. Praska konferencja pokazuje, jak wielkim błędem polskich władz była zgoda na łapówkę dla żydowskich organizacji w zamian za przyjęcie Polski do NATO. Taką łapówką była ustawa z 20 lutego 1997 roku o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. Przewidywała ona transfer mienia wielkich rozmiarów (szacunkowo - co najmniej 10 mld dolarów) dla istniejących 9 gmin żydowskich w Polsce i specjalnej fundacji, kontrolowanej przez Światową Żydowską Organizację Restytucji z Nowego Jorku. Była to łapówka, ponieważ jeszcze w 1994 roku w prasie amerykańskiej pojawił się przeciek kontrolowany, że do ówczesnego sekretarza stanu Warrena Christophera 8 wpływowych polityków z obydwu partii zwróciło się z żądaniem, by ostrzegł rządy Europy Środkowej, że jeśli nie zadośćuczynią żydowskim roszczeniom majątkowym, to stosunki USA z tym państwami się „pogorszą”. Wprawdzie Departament Stanu chyba takiego ultimatum nie wystosował, ale ten przeciek wystarczył, by polski rząd poczuł się zobowiązany do stworzenia pozorów legalności dla łapówki w postaci wspomnianej ustawy. Jako bodaj jedyny spośród polskich publicystów publicznie sprzeciwiałem się tej ustawie, wskazując na niebezpieczeństwo, jakie wyniknie dla Polski w przyszłości z błędnego prawnie przyjęcia, iż chodzi tu o „zwrot” mienia. Twierdziłem, że stan prawny pozwala jedynie na NADANIE przez Polskę istniejącym 9 gminom żydowskim mienia w takich rozmiarach, w jakich jest to niezbędne dla ich prawidłowego funkcjonowania - podobnie, jak w przypadku parafii i diecezji Kościoła katolickiego na Ziemiach Zachodnich i Północnych, którym państwo nadało mienie w roku 1972. Natomiast uznanie tego za „zwrot” pociągnie za sobą eskalację żądań ze strony żydowskiej, którym Polska nie będzie mogła się przeciwstawić. I tak właśnie się stało. Już w kwietniu 1996 roku sekretarz Światowego Kongresu Żydów, jak się później okazało - hochsztapler i malwersant Izrael Singer zagroził, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom „zwrotu” mienia należącego kiedyś już nie do gmin żydowskich, ale do prywatnych właścicieli, to „będzie upokarzana na arenie międzynarodowej”. Przy bierności większości polskich władz, a nawet - tchórzliwym przejściu na stronę wroga - tak; wroga, bo każdy kto grozi Polsce, kto wypowiada jej wojnę psychologiczną, jest wrogiem Polski - akcja „upokarzania” została rozpoczęta i jest kontynuowana do dnia dzisiejszego - również przez instytucje finansowane przez polskich podatników, jak np. Żydowski Instytut Historyczny. Ta tchórzliwość - przy czym tchórzliwość jest tłumaczeniem uprzejmym - polskich władz sprawiła, że Polska nie wykorzystała nawet swego udziału w napaści na Irak dla uzyskania od władz USA obietnicy, że nie będą wywierały na Polskę nacisków w sprawie realizacji roszczeń żydowskich. Władze polskie nie uzależniły też podjęcia się roli amerykańskiego dywersanta na Ukrainie i w Gruzji od tego warunku, a można było przynajmniej go postawić, zaś wiele wskazuje na to, iż nawet go przeforsować, podobnie jak warunek, by napędową siłą „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie nie byli banderowcy, a więc - ludobójczy i najbardziej antypolski nurt ukraińskiej sceny politycznej, podnoszący wobec Polski roszczenia terytorialne. Niestety, polscy dygnitarze, jeśli nawet odwołują się do obrony interesu państwowego, to wyłącznie w sferze werbalnej. Krótko mówiąc - są mocni w gębie, a gdy przychodzi co do czego - podkulają pod siebie ogon. Tak właśnie postąpił wiosną 2006 roku premier Marcinkiewicz, a kiedy na antenie Radia Maryja ujawniłem, że obiecał Żydom załatwienie sprawy roszczeń już jesienią - a pan marszałek Sejmu Marek Jurek nakazał mi się pokajać, czego oczywiście ani myślałem robić. Zaś list z wyrazami „radości” z reaktywacji w Polsce w roku 2006 żydowskiej loży B'nai B'rith wystosowany przez pana prezydenta, chociaż od samego początku stawiała sobie ona za cel wyegzekwowanie haraczu od Polski i pacyfikację Radia Maryja, najwyraźniej handełesów ośmielił, no i mamy problem. SM
W poszukiwaniu alternatywy Do premiera rządu, a zarazem przewodniczącego Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska dr Andrzej Olechowski wystosował list informujący o swoim wystąpieniu z tej partii. Dr Olechowski był jednym z tzw. „trzech tenorów”, którzy Platformę Obywatelską tworzyli. Przedtem dr Olechowski uczestniczył w tworzeniu Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform oraz Ruchu Stu. Można zatem powiedzieć, że w tworzeniu partii politycznych ma sporą wprawę. Jeszcze wcześniej dr Olechowski był tajnym współpracownikiem - jak sam to określił - „wywiadu gospodarczego”. Czy ma to związek z wprawą w tworzeniu nowych partii politycznych, czy nie ma - to dobre pytanie, zwłaszcza w sytuacji, gdy dr Andrzej Olechowski właśnie zgłosił akces do Stronnictwa Demokratycznego, kierowanego przez byłego działacza Platformy Obywatelskiej Pawła Piskorskiego. Stronnictwo Demokratyczne w czasach PRL było jednym z tzw. „stronnictw sojuszniczych”, czyli ugrupowań, na jakie pozwolił jeszcze Józef Stalin w celu zamarkowania w Polsce pluralizmu politycznego. SD, wraz z ZSL-em odegrało pewną rolę w utworzeniu tzw. „pierwszego niekomunistycznego rządu” premiera Mazowieckiego, ale potem zniknęło z politycznej sceny. Jeszcze z czasów PRL partia ta zachowała pewien majątek w postaci nieruchomości w wielu miastach i przetrwała m.in. dlatego, że ktoś musiał tym majątkiem administrować. Obecnie może on posłużyć za narzędzie powrotu dra Olechowskiego na polityczna scenę np. w postaci kandydata na prezydenta - bo każdy chyba przyzna, że z punktu widzenia naszej Katarzyny Wielkiej, czyli pani Anieli, alternatywa: Donald Tusk i dr. Andrzej Olechowski jest znacznie lepsza od alternatywy: Donald Tusk i Lech Kaczyński. SM
Wraca nowe, postępowe Co tu dużo mówić - jest postęp. Nie tylko ten nieubłagany, o którym mówili klasycy marksizmu, a także jego prorocy mniejsi, jak np. prof. Leszek Kołakowski, oczywiście kiedy jeszcze był pogrążony w sprośnych błędach - ale również ten potoczny. Na przykład gdyby tak za komuny przyjechał do Lublina Edward Gierek, to miejscowe władze na pewno nakazałyby malować na zielono trawę na placu Litewskim. Dzisiaj, kiedy do Lublina przybywają prezydenci Litwy, Ukrainy i Polski, tamtejsze władze trawy już nie malują, chociaż jeszcze przywożą ją w postaci darni i układają, żeby było ładnie. Więc nie da się ukryć - postęp jest, chociaż można zauważyć również elementy kontynuacji i to - co tu ukrywać - jakże znajome. Na przykład w 1982 roku, w miesiąc po wypuszczeniu z obozu internowanych, gdzie trafiłem z powodu "kontynuowania działalności antysocjalistycznej" - tuż przed 31 sierpnia odwiedziło mnie 2 funkcjonariuszy SB w celu przeprowadzenia "profilaktycznej rozmowy ostrzegawczej". Chodziło im o to, żebym pod żadnym pozorem nie wziął udziału w zapowiadanej na 31 sierpnia manifestacji. Rozmowa była chwilami zabawna, bo jeden z owych funkcjonariuszy zaczął mi dowodzić, że SB musi być czujna. Zapytałem go więc, jak to się stało, że skoro cały czas byli tacy czujni, to dlaczego Edward Gierek narobił takich długów? Odparł, że jeśli wiedziałem o jakichś nieprawidłowościach, to powinienem donieść o nich odpowiednim władzom. Zwróciłem mu wtedy uwagę, że bierze mnie za kogoś innego, bo ja byłem dziennikarzem, a nie konfidentem. Z jakiegoś powodu oburzyło go to słowo, więc mu wyjaśniłem, że to nic złego, że po łacinie konfident oznacza: "zaufany". Wtedy zaczął mi grozić więzieniem, więc powiedziałem, że jak się przychodzi do cudzego domu, to trzeba zachowywać się grzecznie, i na tym, chwała Bogu, się to skończyło. To znaczy - wcale się nie skończyło, bo żadna myśl rzucona w powietrze nie ginie bez śladu, tylko prędzej czy później znajdzie swego amatora. Z jakichś tajemniczych przyczyn myśl, żeby dziennikarze zajmowali się donosicielstwem, przyjęła się zwłaszcza w "Gazecie Wyborczej" i dlatego dziennik ten znajduje się w awangardzie współpracowników Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która wygrała przetarg na usługi delatorskie dla wiedeńskiej Agencji Praw Podstawowych. Przetarg przetargiem, ale w tej branży osiągnięcia polegają na demaskowaniu coraz to nowych ksenofobów, antysemitów i homofobów oraz nękaniu już zdemaskowanych. Jak wspomniałem w Radiu Maryja, działania współpracowników wiedeńskiej Agencji Praw Podstawowych koordynują z ramienia rządu wypróbowani fachowcy z MSW, co to swoje ostrogi musieli zdobywać jeszcze w czasie obowiązywania "surowych praw stanu wojennego". Tak przypuszczam, bo jakże inaczej wytłumaczyć prewencyjne nękanie, jakiego dopuściła się lubelska policja wobec przywódcy tamtejszej LPR Grzegorza Wysoka? W związku z planowaną wizytą w Lublinie litewskiego prezydenta Adamkusa, ukraińskiego prezydenta Juszczenki i prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Kaczyńskiego policjanci oficjalnie zasugerowali mu, żeby lepiej powstrzymał się przed korzystaniem z przysługujących mu konstytucyjnych praw obywatelskich. Słowem - "wraca nowe", na razie w postaci profilaktycznych rozmów ostrzegawczych. Dla Grzegorza Wysoka to wprawdzie nie nowina, bo skądinąd wiem, że takie rozmowy pamięta on jeszcze z czasów pierwszej komuny, ale wtedy to było "bezprawie", a nawet "zbrodnia komunistyczna", zwłaszcza kiedy SB wywoziła podejrzanych do lasu i tam wyprawiała z nimi różne psoty. Ale Agencja Praw Podstawowych w Wiedniu i jej tubylczy konfidenci dopiero rozwijają skrzydła, więc jak cierpliwie poczekamy, to pewnie doczekamy się i wycieczek do lasu. Po co jednak takie objawy czci są potrzebne w dwudziestym roku sławnej transformacji ustrojowej panu prezydentowi Kaczyńskiemu - trudno zgadnąć. Trawa to co innego - jeśli lubelscy dygnitarze nie mogą bez tego wytrzymać, niech ją sobie nawet malują na zielono, ale policja mogłaby jednak powstrzymać się przed takim ostentacyjnym nawiązywaniem do dawnej tradycji, chyba że na tym etapie i ona otrzymała już od kogoś stosowne rozkazy. SM
Nowy przemysł W dawnych, normalnych czasach, człowiek pisał pracę naukową - i, jeśli praca ta była na właściwym poziomie, otrzymywał za to doktorat, albo magisterium. Przy czym tytuły te były konkurencyjne: nie było się „doktorem” czy „licencjatem” - lecz „doktorem biologii z Oksfordu”, doktorem ekonomii z (he-he-he...) „London School of Economics”, lub licencjatem (hi-hi-hi-hi) Sorbony (jak niezbyt śp. Saloth Sar (ksywka: „Polpot”). Na nadawaniu doktoratu pojawiali się przeciwnicy doktoranta (i jego promotora...) np. z Cambridge, którzy na tych pracach nie zostawiali suchej nitki, dając do zrozumienia, że u nich, w Cambridge, za taką pracę wywalało się faceta z drugiego roku. No, ale doktorat przyznawał - albo nie - uniwerek w Oksfordzie. Tak wyglądało normalne życie naukowe. Dziś jest dokładnie odwrotnie. Dziś nie pisze się prac naukowych, za które, niejako przy okazji, otrzymywało się magisterium lub doktorat. Dziś pisze się prace „magisterskie” lub „doktorskie” po to, by dostać ten papierek - a praca przypadkiem może być naukowa. Czasem nawet jest. (Tak przy okazji: najniższym tytułem naukowym jest od ćwierć wieku „doktor”. „Magister” w ogóle nie jest tytułem chronionym prawnie!) Podsumowując: dziś celem tzw. „pracownika naukowego” (nie mylić z „uczonym”!) nie jest rozwiązanie lub postawienie jakiegoś problemu - lecz uzyskanie papierka. Papierek nie jest przydzielany przez konkurujące ze sobą uczelnie, lecz gwarantowany przez państwo. A państwo - wiadomo: jak za coś się weźmie, to musi spieprzyć. Nauka, po jej upaństwowieniu, w praktyce przestała się rozwijać, a w niektórych krajach: w ogóle istnieć. Owszem: ludzi biorących pensje jako „pracownicy nauki” żyje w tej chwili pięć razy więcej, niż uczonych przez cały czas historii Ludzkości - ale: ilość nie przechodzi w jakość. Bo jest oczywiste, że łatwiej uzyskuje się doktorat pisząc pracę wtórną, niż rozwiązując realny problem. Tytuły w konsekwencji straciły jakąkolwiek wartość (poza, oczywiście, upoważnieniem do zajmowania posad w reżymowych uczelniach) Trudno się więc dziwić, że - jak donosi portal „Wirtualna Polska” (http://tiny.pl/38wm ) powstał cały przemysł produkujący na zamówienie prace magisterskie (za ok. 1500 zł) czy doktorskie (za 10.000 zł). Rozbawiło mnie zwłaszcza to, że „prace licencjackie” liczą ok. 60 stron - a „doktorskie” ok. 500 stron. Co jest najlepszym dowodem, że prace te nie mają NIC wspólnego z nauką - gdyż wartość pracy nie ma najmniejszego związku z liczbą stron, na których się je opisze! Może być doktorat na pół stroniczki - a nawet na kilkanaście linijek!! Nie rozumiem tylko, po co ludzie tak się męczą i ryzykują. W USA istnieją (i ogłaszają się w Sieci) uczelnie, na których z $500 wydają legalnie dowolny dyplom, pięknie oprawiony w ramki... JKM
Zmowa (dwudziestoletnia) milczenia po polsku W obecnej sytuacji "sprawa Olewników", kiedy jak na dłoni widać jaki mamy wymiar sprawiedliwości, kto i jak nam "gwarantuje" bezpieczeństwo, sprawy 'zaszłe' nie mają raczej szans na ich ujawnienie nie wspominając choćby o próbie wyjaśnienia. Winni dokonanych zbrodni (tysiące nie wyjaśnienych zabójstw) w obecnym 'systemie prawnym' mogą czuć się bezpiecznie. Jak długo trzeba czekać, aby sprawa zabójstwa Marka Stóżyka, byłego przewodniczącego Zakładowej "Solidarności" Szpitala 40 Lecia PRL we Wrocławiu, od której wyjaśnienia odżegnują się niczym diabeł świeconej wody takie instytucje jak: Ministerstwo Sprawiedliwości (po polsku) ; Prokurator Krajowy; Prokuratura Wrocławska; RPO; Komitet Helsiński; Amnesty International W-wa; IPN Wrocław i IPN Warszawa;
Kilka słów w sprawie Szanowny Czytelniku, zapewne już po pobieżnej lekturze zawartości mojego bloga dopada Cię chandra i nie masz pojęcia, o co tak właściwie chodzi t temacie. Nie dziwię się wcale, gdyż załączone, materiały - kopie poszczególnych akt ze sprawy tragicznego zgonu Marka Stróżyka, który rzekomo zdecydował się na desperacki krok samobójczej śmierci, co wynika z postanowienia o zamknięciu postępowania może do takiego stanu doprowadzić; tym bardziej, że owe postanowienie o zakończeniu śledztwa zostało wydane już w sześć dni od tragicznego zdarzenia. Jak na owe czasy tempo było niesamowicie błyskawiczne? Z dziennikarskich ustaleń wynika, że obłożenie pracą w tamtym okresie w Komendzie Milicji i Prokuraturze na Wrocław- Krzyki było spore. Na ten przykład „zwykła” kradzież roweru nie trwała krócej niż 30 dni, pobicie około dwóch miesięcy… Ktoś zapytać może, dlaczego tak walczę i dlaczego moje starania są bezskuteczne. Odpowiem najprościej jak tylko potrafię - uważam, że jest to mój obowiązek, aby wreszcie prawda ujrzała światła dziennego. Uważam też, że bezskuteczność wynika z założenia, jakie przyjęto wtedy w sprawie zamknięcia tematu udziału osób trzecich w śmierci Marka Stróżyka. To prawda, że był mi bliski. To prawda, że razem prowadziliśmy działalność gospodarczą i planowaliśmy razem przyszłość… Nieprawda, aby miał jakikolwiek powód, aby popełnić samobójstwo. Od tamtego zdarzenia niebawem (22 lipca) minie okrągła rocznica. W tym czasie wyrosło nowe pokolenie, dla którego czas peerelu to już tylko historia, historia sprytnie zakłamywana przez tak zwane media opiniotwórcze. Na pewno pośród tej rzeszy młodego pokolenia dwudziestolatków wyrośnie jakaś grupa „młodych gniewnych”, dla których nie tylko ta historia będzie podwaliną do wnikliwych badań na rozwlekłą pajęczyną wzajemnych powiązań. Kilku dziennikarzy pochylało się nad tematem. Kilku z nich doszło bardzo daleko. Kiedy wydawało się, że są tuż tuż… „W czas” zareagowała prokuratura wydając takie oto oświadczenie? Wydaje mi się, iż jestem Szanownym Czytelnikom winna kilku słów wyjaśnienia. W tym celu przedstawię zbitkę suchych faktów starając się odsączyć emocje, aby nie „ubarwiać” mojej opowieści w jakiekolwiek kwiatki, bo takich nie było. Przepraszam, był jeden, nazywał się <b>Robert Kwiatek, funkcjonariusz MO</b>, który nadzorował śledztwo, jakie wznowiono na podstawie zażalenie, które prowadziła Komenda Rejonowa Policji Wrocław - Krzyki Też w pewnym sensie kuriozum, albowiem ten funkcjonariusz milicji nie był nigdy zatrudniony w KRMO Wrocław - Krzyki. Z tego, co udało się ustalić, oddelegowany był z WUSW Wrocław. R. Kwiatek wpierw znacząco sugerował, a potem użył groźby: „proszę pamiętać, kij ma dwa końce”. Przyznaję. Już wtedy to rozumiałam. Dziś mam tego dowody. Zapewne dwanaście włamań do siedziby prowadzonej działalności gospodarczej nie były dziełem przypadku, jak nie było przypadkiem podawanie się policjantów (zmiany ustrojowe w kraju) za urzędników policji skarbowej. Fałszywych inspektorów rozpoznała pracownica. Prowadzono postępowanie pod sygnaturą I Ds. 6632/92 Liczne najścia na mieszkanie, w którym popełniono zbrodnię, nieznajomych „pracowników gazowni” też nie były zapewne przepadkiem. A jeśli to zapewne należę, choć osobiście uważam, że nie - do największych pechowców na świecie. Zastraszanie i groźby kierowane do mojej nieletniej córki w stylu „ej ty… i tak zabijemy twoją starą”... Tadeusz Samotyj, z Dzielnicowego Urzędu Spraw Wewnętrznych Wrocław - Krzyki, postanowieniem z dnia 28 lipca 1989 postanowił umorzyć dochodzenie w sprawie samobójstwa i odmówić sądowej sekcji Marka Stróżyka, co zatwierdziła prokurator mgr <b>Janina Orłowska</b> z Prokuratury Rejonowej. Ale wróćmy na chwile na miejsce zderzenia w dniu, w którym ono miało miejsce. Nie chcę skupić uwagi Czytelnika na widoku jaki ujrzałam - wiszące zwłoki bliskiego mi człowieka tuż przy moim łóżku przemyślnie związane jakby został ukrzyżowany - powieszenie ze skrępowanymi kończynami, a na tym co działo się w odstępie kilku, kilkunastu minut. Kiedy ujrzałam to co ujrzałam zadzwoniłam po sąsiadkę (ważny świadek w sprawie) Wandę, która wraz z córką natychmiast przybiegły do mnie na górę. Stają w drzwiach i widzą wiszące zwłoki Marka. Przestraszone zabierają mnie do siebie dwa piętra niżej. Próbują telefonować na pogotowie i milicję. Jednak telefon jest zablokowany, gdyż dzwoniąc po Wandę nie odłożyłam słuchawki na widełki. Wanda podczas próby wykonania telefonu stwierdza, że słyszy jakieś szelesty, odgłosy w słuchawce, które mogą pochodzić tylko z jednego miejsca - z mojego mieszkania; do sublokatora krzyczy - Tadeusz leć na górę! tam ktoś jest Tadeusz nie spieszy się; dla niego wydawał się wybór koszuli, jaka ma na siebie włożyć. Poszedł, jakąś chwile go nie było. Kiedy wrócił usłyszałam jak prowadzi rozmowę telefoniczną. To on zawiadomił pogotowie i milicję. Ale czy na pewno był pierwszym, który zawiadomił pogotowie? Do mnie dociera informacja, że Marek już nie wisi, że jest odcięty. Ale na pytanie Wandy, czy to on odciął zwłoki kategorycznie zaprzecza. Tak też zeznaje do akt sprawy. Na miejsce przybywa lekarz pogotowia, która stwierdza zgon. Zauważa też, że z plam opadowych wynika, iż ciało musiało leżeć jakiś czas w innym miejscu? Mówi: „ciało po zgonie dłużej leżało jak wisiało” Nietypowe jak na wisielca plamy opadowe, nietypowo podkurczone nogi, nietypowy dla typowych objawów wyglądu twarzy. Gdzie i jak długo leżały zwłoki Marka przed powieszeniem? Kto je powiesił? Kto odciął? I dlaczego leżały kilka metrów od miejsca powieszenia? Lekarz pogotowia ratunkowego w późniejszych zeznaniach podaje, że to, co ją zastanawia i utkwiło w jej pamięci, kiedy przybyła pod wskazany adres zdarzenia, to, to, że zostawała zatrzymywana kilka razy przez nieznanych jej mężczyzn. Pierwszy raz przed samym wejściem do budynku, potem już na schodach przez kolejnego mężczyznę, a później przez kobietę, która prosiła, aby podała komuś środek na uspokojenie. Kobiecie (to była Wanda, która prosiła, aby lekarka mnie zbadała albowiem cierpię na arytmię serca) oświadczyła, że teraz nie ma na to czasu albowiem tam wisi człowiek, który może jeszcze żyje. Lekarka dodała, że odniosła wtedy wrażenie jakby ktoś celowo opóźniał jej dotarcie do wisielca. Zastanawiające jest to, że skoro Tadeusz idąc na górę, aby odłożyć słuchawkę telefonu na widełki wraca na dół i oświadcza, że zwłoki są odcięte a następnie wykonuje dwa telefony na pogotowie ratunkowe i milicję w wiadomym celu, to jak się to stało, że lekarz pogotowia ratunkowego zeznaje, iż była przekonana, że udaje się do osoby wiszącej? Lekarz pogotowia ratunkowego ustala zgon i wypisuje stosowną dokumentację medyczną z ustaleniem personaliów denata. Zaleca przeprowadzanie sądowej sekcji zwłok. Na miejsce przybywa ekipa dochodzeniowa, którą dowodzi Marek Okruciński… Skoro już wiemy to, co wiemy to dodajmy jeszcze, aby dopełnić obowiązku w sprawie dokończenia tematu wpisu zatytułowanego „Zmowa milczenia po polsku” ten epizod z prowadzenia śledztwa w dniu zdarzenia. … Na miejsce przybywa ekipa dochodzeniowa, którą dowodzi Marek Okruciński. Lekarz pogotowia ratunkowego po kilku chwilach dociera do mieszkania na poddaszu. Nie zastaje wisielca; zwłoki leżą na podłodze w pozycji na wznak z rozrzuconymi rękami. Ustala zgon i wypisuje stosowną dokumentację medyczną, którą sporządziła z dowodu osobistego denata. Zauważa nietypowe plamy opadowe w okolicach lędźwi, zleca przeprowadzanie sądowej sekcji zwłok. Jak później (11 kwietnia 1991 r.) zeznała: „wnioskowałam o sekcję sądową lekarską. Adresując ją na protokóle zgonu którą oddałam ekipie dochodzeniowej, oraz udzieliłam stosowne uwagi, które nie podobały mi się a dotyczyły samej sytuacji jaką zastałam w momencie przyjazdu na miejsce zdarzenia… Pamiętam też że zasugerowano mi że mi gdzieś, że denat mógł się urwać w trakcie kołysania przez jakąś kobietę. Kto mi to sugerował nie pamiętam. Sugestia była dla mnie absurdalna, ponieważ wygląd kabla opisany przeze mnie wydawał mi się zaprzeczać o takiej możliwości. …Ciało przekazałam ekipie milicyjnej. Okruciński na miejscu przesłuchuje świadków. W pewnym momencie w obecności świadka Wandy S pada pytanie o dowód osobisty denata. Wanda S zauważa na stoliku pod schodami saszetkę, otwiera i stwierdza, że nie jest to saszetka Stróżyka. Odłożyła na miejsce w przekonaniu, że to kogoś z ekipy. Nie wiadomo dlaczego nagle po tym fakcie (ujawnieniu saszetki) Okruciński nakazuje wszystkim opuszczenie mieszkania w celu odnalezienia dowodu osobistego Stróżyka. W tym celu wszyscy udają się na drugą stronę ulicy gdzie parkował samochód Marka S. Po jakimś czasie wracają na poddasze celem wykonania dalszych czynności. Przez ten czas ciało pozostało samo(?) W tym czasie znika saszetka. Przy pierwszym pozostawieniu zwłok samych sobie te nagle zostają odcięte i rozpętane z kabli, na których został powieszony Stróżyk. Ciało znajduje się w pozycji niezgodnej do tej, w której wisiało - a dodatkowo ktoś podrzuca listy pożegnalne (W temacie listów wkrótce ujawnimy detale dotyczące sporządzenia i ich pochodzenia). Sześć dni później sprawa zostaje umorzona. Śledztwo zostaje wznowione po wykryciu i wskazaniu przez adwokata, Jan W. Kocot, 19 poważnych uchybień. Między innymi, co zostało wspomniane już TUTAJ został sfałszowany protokół z przesłuchania kluczowego w sprawie świadka: podrobiono jego podpisy i zmieniono treść zeznań tego świadka. W sprawie mamy doświadczonego funkcjonariusza (byłego esbeka) - <b>Roberta Kwiatka</b>. Początkowo wszystko wskazuje, że tym razem sprawa pójdzie jak z płatka. Jednak już na samo „dzień dobry” podczas rozmowy z Teresą Jankowiak prowadzący ją (Robert Kwiatek) wpierw świadkowi oferuje pomoc w jej sprawie prywatnej potem, kiedy widzi, że Teresa J nie jest zainteresowana niczym innym jak tylko wyjaśnieniem sprawy, Kwiatek zmienia optykę o 180° i zaczyna grozić stwierdzając m.in. „proszę pamiętać, kij ma dwa końce” i dodaje „nie uda się pani, z tej sprawy zrobić się sprawy politycznej” (?) Czyżby Kwiatek już wtedy wiedział, że ta sprawa będzie należała do tych nie do wykrycia? Czy nie za bardzo się przypadkiem wychylił ze swoją wiedzą? Na zakończenie przesłuchania optyka Kwiatka wróciła do „normy”: poprosił świadka - niech mnie pani obsmaruje tak w prasie i TV, aby odsunięto mnie od sprawy. No cóż z uznaniem należy stwierdzić, że ów pan wiedział, co czyni i co mówi. W końcu nie był byle jakim milicjancikiem, tylko funkcjonariuszem nie byle jakiego resoru lecz Biura (SB). Biura, które planowało różne gry na różne okoliczności i ewentualności. Kwiatek przesłuchuje resztę świadków w obecności biegłego mecenasa. (To mecenas J.W. Kocot natrafia na ślad działania służb - WSW.). Po odczytaniu zeznań te są podpisywane w obecności biegłego przez świadków i mecenasa w odpowiednich miejscach i na każdej ze stron. W dniu 29 czerwca 2009 roku przedkładam w kancelarii mecenasa, Jan Witold Kocot, kilka kserokopii z akt sprawy Nr RSD 1275/89, aby zechciał na nie rzucić swym fachowym okiem i potwierdzić lub zaprzeczyć, czy widniejące na tych protokółach podpisy na pewno zostały sporządzone przez mecenasa. A wszystko to po to, gdyż w aktach znajduje się wiele kart, które są kontrowersyjne ze względu na ich autentyczność - najpewniej zostały wyprodukowane na okoliczność skręcenia sprawy, i dlatego, że natrafiamy znowu na ten sam problem - podpisy niektórych świadków zostały sfałszowane. Mecenas Kocot rozpoznaje swoje dwa podpisy. Jeden przy przesłuchaniu świadka Agaty M. Drugi pod zeznaniami prowadzącego tę sprawę - Marka Okrucińskiego. Stwierdza, że widniejące na stronach drugich protokołów zeznań tych świadków podpisy faktycznie są jego i może do tego momentu te zeznania autoryzować. Dodaje, że nieznane są jemu kolejne strony tych dwóch protokółu przesłuchań świadków i nie wie nic na temat trzeciego protokołu gdyż nie figuruje na mim jego własnoręcznie sporządzony podpis pomimo, ze jego nazwisko zostało maszynowo wpisane w stosownej rubryce. Dodaje: nie brałem udziału przy tym przesłuchaniu. Zatem zatrzymajmy się na chwilę przy tym zeznaniu faktycznego świadka Joanny S., pod którymi nie ma podpisu biegłego. „Teresa otworzyła nam drzwi do wewnątrz jej mieszkania stanęła na progu przemieszczając się wraz z kierunkiem otwieranych drzwi. Wówczas gdy jeszcze Teresa stała plecami do wnętrza mieszkania zobaczyłam nad jej głową/Teresa jest niższa wzrostem ode mnie/ wiszącego Marka Stróżyka. W tym momencie krzyknęłam coś i zatkałam sobie twarz ręką. Wówczas Teresa powiedziała Asiu nie bój się to jest Marek, on ci nic nie zrobi. Byłam tak przerażona, że moja mama na mój widok zabrała za rękę mnie i Teresę i udałyśmy się do naszego mieszkania.…W mieszkaniu Teresy byłam ponownie dopiero wraz z milicją. Poszłam tam po nasze wideo, ponieważ Marek w dniu poprzedzającym pożyczał je od nas coś przegrywał. Jak weszłam widziałam Marka jak leżał już na podłodze. Natomiast gdy byłam pierwszy raz w mieszkaniu Teresy to Marek wisząc miał głowę przechyloną na bok od mojej prawej ręki. Ręce jego, były uniesione do wymości ramion, sprawiając wrażenie, jakby chciał fruwać. Kabel natomiast przewieszony był moim zdaniem w ten sposób, że jedna jego część związana była z szyją i hakami i dwa inne, sięgające w pionie od haków w stronę jego dłoni.… Ręce miał ściśnięte. Będąc po raz drugi w domu Teresy Marka widziałam już bez kabli na szyi. W rozmowie z mecenasem podtrzymuje swoją wersję, że Stróżyk nie mógł się sam w taki sposób powiesić, co miał wykluczyć wnioskowany eksperyment, ale i z niego uczyniono parodię. Mecenas dzień przed rzekomym samobójstwem rozmaił ze Stróżykiem, gdyż ten był jego klientem i nic nie wskazywało na jego zły stan psychiczny, wręcz przeciwnie - był w znakomitej formie psychofizycznej. Dodał również, iż jego zdaniem za śmiercią Stróżyka stały któreś ze służ. A sprawa zmakuluwania akt jest ewidentnym tego dowodem. O tym jednak już w kolejnej odsłonie. Teresa Jankowiak
Nabita w -butelkę IPN-u, czyli zamiatanie pod dywan W marcu 2009 roku w porozumieniu pomiędzy: Panią Beatą Kempa, poseł na Sejm RP i Panem Jarosławem Tęsiorowskim, asystentem Prezesa IPN ustalono, że w sprawie upozorowanego samobójstwa na osobie Marka Stróżyka (były przewodniczący Zakładowej „Solidarności”, Szpital 40 lecia PRL przy ul. Kamieńskiego we Wrocławiu) mam się spotkać osobiście z dr hab. Janem Kurtyką, Prezesem IPN w Warszawie, któremu przedstawię argumenty dotyczące niesłusznej odmowy wszczęcia śledztwa przez wrocławski IPN domniemanej zbrodni komunistycznej - upozorowanego samobójstwa Marka Stróżyka w nocy z 21/22 lipca 1989 roku. Notatka sporządzona na okoliczność spotkania w Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie w dnia 24 kwietnia 2009r.o godz.10-tej w sprawie: upozorowanego samobójstwa Marka Stróżyka w nocy z 21/22 lipca 1989r. W marcu 2009 roku w porozumieniu pomiędzy: Panią Beatą Kempa, poseł na Sejm RP i Panem Jarosławem Tęsiorowskim, asystentem Prezesa IPN ustalono, że w sprawie upozorowanego samobójstwa na osobie Marka Stróżyka (były przewodniczący Zakładowej „Solidarności”, Szpital 40 lecia PRL przy ul. Kamieńskiego we Wrocławiu) mam się spotkać osobiście z dr hab. Janem Kurtyką, Prezesem IPN w Warszawie, któremu przedstawię argumenty dotyczące niesłusznej odmowy wszczęcia śledztwa przez wrocławski IPN domniemanej zbrodni komunistycznej - upozorowanego samobójstwa Marka Stróżyka w nocy z 21/22 lipca 1989 roku. Inicjatorem tego spotkania była Pani Poseł RP, Beata Kempa. Na spotkaniu tym miałam osobiście zreferować i przedstawić argumenty dotyczące niesłusznej odmowy wszczęcia śledztwa przez wrocławski IPN. Na umówione spotkanie czekałam ponad miesiąc. Trzykrotnie rozmawiałam z asystentem, Panem Jarosławem Tęsiorowskim (tel.608298624), który po uzgodnieniu ostatecznie wyznaczył termin spotkania na dzień 24-tego kwietnia. W rozmowie telefonicznej, jak pamiętam, skierowałam do Pana asystenta te słowa cyt. <u>Panie asystencie stoję przed kalendarzu, czy dobrze widzę mówimy o spotkaniu 24 kwietnia w piątek? Tak, tak,</u> potwierdza asystent. Z uwagi na to, że chciałam, by przy rozmowie tej obecna była dziennikarka śledcza TVN Superwizjera, która zajmuje się zbieraniem materiałów źródłowych ww. sprawy, poprosiłam asystenta, by zapytał Pana Prezesa J.Kurtki, czy wyrazi na to zgodę. Asystent oddzwonił do mnie i poinformował mnie, że Pan Prezes prosi, byśmy pierwszą rozmowę, o ile nie mam nic przeciwko temu, odbyli sami a dopiero drugą rozmowę w obecności dziennikarza podkreślając, że Pan Prezes jest otwarty i nie widzi w tym żadnych przeszkód. Dokładnie nie pamiętam, kiedy to było, ale może na tydzień przed spotkaniem zadzwonił do mnie asystent i zapytał, czy 24-tego mogę przyjechać o godzinę wcześniej tj. na 11-tą, bo po 12 tej wypadła Panu Prezesowi konferencja prasowa, a Pan Prezes chciałby więcej czasu poświęcić mojej sprawie.
Nie sprawiło mi to większego problemu, ale musiałem zmienić plany i zamiast w piątek o 6 rano wyjechać pociągiem z Wrocławia, to wcześniej zarezerwowałam pokój w hotelu Mazowieckim i przyspieszyłam o dzień termin wyjazdu. Jest czwartek 23 kwietnia 2009 roku. Jadę na dworzec PKP; bilety mamy wykupione w obie strony. Ponieważ jest to dość daleka podróż udaję się w nią wraz z mężem: to dla bezpieczeństwa. O godzinie 11:28 odbieram telefon z Warszawy (nr. telefonu 022 5818522). W słuchawce słyszę nieznany mi dotąd męski głos, natomiast mój rozmówca przedstawia się jako Jarosław Tęsiorowski, asystent Pana Prezesa Kurtki i pyta mnie, czy ja aby na pewno dojadę na 12 na umówione spotkanie? Zdziwienie mnie ogarnia i odpowiadam, że właśnie wyjeżdżam, ale z Wrocławia, bo na jutro mam umówione spotkanie nie na 12-ta godzinę, lecz na 11-tą. Wtedy Pan `asystent' mówi mi, że jestem w błędzie, że to dziś mam umówione spotkanie. (?!) Ogarnia mnie konsternacja i szok - tłumaczę, że inne uzgodnienia były poczynione, ale nie z Panem tylko z innym asystentem - tłumaczę, że ktoś inny mnie umawiał, zmieniał nawet godzinę spotkania, ale to nie jest Pan. Po godzinie oddzwonił z nr. 022-5818561 i potwierdził, że nie dojdzie do spotkania, ponieważ doszło do nieporozumienia. I jak pamiętam powiedział, że kolega nie mógł Pani umówić na piątek, bo Prezesa nigdy w piątki nie ma. Z uwagi na to, że miałam wyjścia, a ponieważ i tak jechałam do Warszawy, do Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka złożyć <wniosek o zbadanie prawidłowości działania organów ścigania w związku z domniemanym zabójstwem Marka Stróżyka w nocy z 21/22 lipca 1989r. Proszę asystenta, że może w takim razie przyjmie mnie któryś z zastępców Pana Prezesa J. Kurtyki? Asystent odpowiada, że poczyni uzgodnienia i oddzwoni do mnie. Dodał, że wykona też telefon do kolegi i zapyta go dlaczego powstało takie nieporozumienie. Po godzinie oddzwonił z telefonu komórkowego (502751823) informuje mnie, że przyjmie mnie zastępca Pana Prezesa Pan Franciszek Gryciuk, a spotkanie odbędzie się o godzinie 10 tej. W dniu 24 kwietnia 2009r o godzinie 10 stawiłam się w IPN-nie. Informuję portiera, że (przepustka, wpis do księgi wejść) i mówię, że miałam umówione spotkanie z Panem Prezesem, ale jest zmiana i ma mnie przyjąć jego z-ca Pan Franciszek Gryciuk. Portier nie bardzo wiedział, o jakiej ja zamianie mówię i w końcu zapytał mnie: to, do którego w końcu Pani chce pójść? Do Prezesa, czy do jego Zastępcy? Zdezorientowana odpowiedziałam, że do Franciszka Gryciuka. Portier dokonuje stosownych wpisów w ewidencji wejść i wydaje mi przepustkę. Po raz pierwszy tak nie komfortowo poczułam się w urzędzie państwowym. Nie wiedziałam, co mam robić, kogo słuchać, który asystent doprowadził do takiego nieporozumienia. Portier mówi coś odmiennego wskazując, że mam do wyboru, do kogo chcę wejść na spotkanie. Nie wiem, co tak naprawdę się stało i dlaczego dwóch różnych asystentów sprawiło, że nie doszło do spotkania z Panem Prezesem, na którym mi tak bardzo zależało.
Spotkanie W spotkaniu w gabinecie Pana Franciszka Gryciuka uczestniczył Pan prokurator (nazwiska nie pamiętam, ale jestem w trakcie jego ustalania). Z tego, jak dobrze zrozumiałam, wynikało, że też nastąpiła jakaś zmiana, bo ten prokurator, co miał uczestniczyć w naszej rozmowie poszedł na urlop - objaśnił mi Pan Franciszek Gryciuk. Rozmowa przebiegała dość niespokojnie w przeważającej części naszego spotkania. Z postawy Pana prokuratora dało się zauważyć, że moje argumenty, których jeszcze nie zdążyłam nawet przedstawić legną u podstaw. Pan prokurator już w pierwszych słowach powoływał się na `prawidłowe czynności' kontrolne Ministra Sprawiedliwości Z.Ćwiąkalskiego i Prokuratora Krajowego Staszaka w tej sprawie. Dodał, referując Panu Franciszkowi Gryciukowi, że sprawa była wielokrotnie badana i gdyby coś tam w niej było, to dawno, by wyjaśniono. Następnie skierował do mnie słowa i powiedział, że jak czytał moje pismo, to nie bardzo wiedział, o jakim ,, meldunku specjalnym'' napisałam, i nie bardzo wie, o co mi chodzi. W pierwszej chwili myślał nawet, że chodzi mi może o jakieś specjalne zameldowanie. Po chwili dodał, że dopiero, kiedy zobaczył dołączony dokument (odpis z notatki akt sprawy) zrozumiał, o czym napisałam. Ja też zrozumiałam, że taki wybieg Pana prokuratora był celowy, by mnie upokorzyć i z dyskryminować moją wiedzę przed PANEM PROKURATOREM. Na pytanie Pana Franciszka Gryciuka, <b>jaki to meldunek specjalny?</b> Pan prokurator odpowiedział, że <u>takie meldunki w przeszłości pisano</i>, na co od razu zapytałam Pana prokuratora, czy zawsze były one <b>specjalne?</b> Jeśli to był tylko zwykły meldunek, to pytam Pana prokuratora, dlaczego nie było go w aktach sprawy? Rozmowa trwała około godziny, podczas której starałam się udowodnić, że Pan prokurator rozmija się z prawdą twierdząc, że sprawa nie wymaga wznowienia śledztwa. Wskazywałam na nieefektywne śledztwo i przytoczyłam fragment zeznania lekarki pogotowia stwierdzającej zgon Marka Stróżyka, która w 1992r. podczas składania zeznań jak twierdzi przesłuchujący ją funkcjonariusze MO wywoływali na niej presje. Przytoczyłam moją rozmowę z funkcjonariuszem policji, który namawiał mnie abym zaprzestała grzebania w tej sprawie. W zamian proponował mi pomoc egzekucji alimentów, że groził mi bym uważała, bo kij ma dwa końce, że nie uda mi się z tego zrobić sprawy politycznej a na koniec poprosił mnie bym tak go obsmarowała w prasie i TV, by odsunięto go od tej sprawy Wtedy to Pan prokurator zapytał mnie, kiedy to było? Odpowiedziałam w 1991r. W tym momencie Pan prokurator odniósł się do tego okresu. Z wypowiedzi zrozumiałam, że okres ten nie obejmuje ustawa o działaniu, IPN. Natomiast w ogóle nie odniósł się do kontekstu, że funkcjonariusz ten kontynuował być może działania wcześniejszych funkcjonariuszy milicji, którzy swoim działaniem dopuścili się zatarcia śladów popełnionego przestępstwa. Pytam Pana prokuratora, dlaczego funkcjonariusz policji tak postąpił, co chciał swym działaniem osiągnąć? I dlaczego prowadził to dochodzenie skoro znał zmarłego? Funkcjonariusza - Robert Kwiatek - rozpoznałam , kontynuowałam dalej, ponieważ w latach 1986-1987 przychodził do działu kadr, gdzie ja pracowałam, a Marek Stróżyk w tym samym czasie był przewodniczącym zakładowej ,,Solidarności''. Kiedy zapytałam koleżankę, kto to jest, bo spotkania te są jakieś tajemnicze odpowiedziała mi, że to funkcjonariusz SB. W takcie rozmowy mówiłam też jak na mnie wywoływano presje w trakcie czynności śledczych, jak wyśmiewano i wyszydzano moje zeznania. Jak traktowano odmawiając mi należnych praw pokrzywdzonej. Pytałam, dlaczego zatem wrocławski, IPN mając tak wiele dokumentów w aktach sprawy nie zbadał w archiwach IPN domniemanej współpracy zmarłego ze służbami państwa komunistycznego z uwagi na chociażby pośmiertnie ujawnione powiązania, a nade wszystko zeznania w sprawie prowadzącego go majora, Gabriel Kurkowski ówczesnego oficera wydzielonego pionu kontrwywiadu wojskowego Oddziału WSW oraz na inne okoliczności jak areszt 48g. Marka Stróżyka na 1.5 roku przed jego śmiercią przez WSW a zamiast tego pośpiesznie IPN sprawę oddalił. Dlaczego zatem po ujawnieniu tej okoliczności Pani Prokurator Prokuratury Rejonowej Wrocław-Krzyki w 1991 roku kieruje akta sprawy do Wojskowej Prokuratury we Wrocławiu wydając postanowienie, że nieżyjący już Marek Stróżyk mógł popełnić przestępstwo szpiegostwa? Mówiłam, że zamordowany to były przewodniczący zakładowej ,,Solidarności'', że ja nie wiem, czy w tej sytuacji agent zabił agenta, czy zamordowano byłego przewodniczącego ,,Solidarności'', których ilość przedziwnych samobójstw i skrytobójczych morderstw do 1989 roku znacznie wzrosła. Zginął człowiek i to trzeba wyjaśnić. Natomiast IPN nie zbadał sprawy, nie wyjaśniał, tylko jak najszybciej z powodu zniszczenia akt przez prokuraturę powszechną w 2004 roku oddalił wniosek o wszczęciu postępowania sprawdzającego uznając, iż nie jest to zbrodnia komunistyczna w rozumieniu ustawy o IPN. Wyjaśniłam również, że Sąd Okręgowy we Wrocławiu rozpatrując moje zażalenie na tę odmowę w uzasadnieniu ustnym dopowiedział, że sprawa zgonu jest sprawą prokuratury powszechnej, a ściganie winnych sprawą IPN, na co Pan prokurator ostro zaprotestował i odpowiedział: Sąd nie mógł tak powiedzieć? - na co odpowiedziałam, że ja tam byłam i takie stwierdzenie usłyszałam. Na pytanie Pana Franciszka Gryciuka o wyjaśnienie, dlaczego zniszczono akta prokurator odpowiedział, że wtedy tak umarzano sprawy, z art. 152 kk. i to, jak zrozumiałam, dawało podstawę prokuraturze powszechnej do znoszenia akt po 15latach. Na co natychmiast zareagowałam i sprzeciwiłam się takowej argumentacji, albowiem nie wolno było zniszczyć akt, gdy pokrzywdzeni od 17 lat nie godzili się z takim rozstrzygnięciem uzasadniając poprzez swoich pełnomocników argumentacją nie do zbycia. W tym momencie wyliczyłam wszystkie podnoszone dotąd zarzuty i nieprawidłowości, do jakich doszło w tracie trwania dochodzenia. Wyliczyłam też uchybienia, zaniechania, zaniedbania do zniszczenia dowodów rzeczowych w sprawie włącznie, jakich dopuścili się funkcjonariusze milicji i nadzorujący prokuratorzy Prokuratury Rejonowej Wrocław-Krzyki w pierwszej fazie prowadzonego dochodzenia, które zostały opisane w wniosku naszego pełnomocnika, - na co prokurator odpowiedział: <b> to był pani pełnomocnik, więc nie mógł inaczej</b> Zszokowała mnie ta wypowiedź prokuratora. Zapytałam Pana prokuratora: jeśli uważa Pan, że nie jest to zbrodnia polityczna to, dlaczego w takim razie w dniu zgonu tj., 22 lipca 1989 roku funkcjonariusz milicji prowadzący dochodzenie poświadczył nieprawdę i sfałszował zeznania najważniejszego świadka. W jaki celu pytam panie prokuratorze to zrobił i jaki miał w tym interes? a następnie dodałam, że tych wszystkich rzeczy nie mówię sobie o tak, bo o nich gdzieś tam słyszałam tylko mówię na podstawie dokumentów, jakie posiadam. Zniszczono może akta, ale nie wszystkie, posiadam kserokopie zeznań, wniosków dowodowych, opinii biegłych itp. i na tym opieram swoje zarzuty. W dalszej części rozmowy poruszyłam temat nie tak dawno przeprowadzonej mojej rozmowy z prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej z Markiem Róg-Malino wskim odbytej w ramach przyjmowania skarg i wniosków, w trakcie której pan prokurator zapytał mnie <b>czy według mnie akta śledztwa to była fikcja?</b> Na co odpowiedziałam: <b>tak, całe akta zgonu Marka Stróżyka to fikcja, jedyną prawdziwą osobą była lekarza pogotowia ratunkowego i jej zeznania, bo nie pochodziła z żadnej ekipy.</b> W tym momencie zacytowałam zeznania lekarza pogotowia z 1992 roku: ,,.. Dzisiejsze zeznania są dokładniejsze. Wcześniej nie mogłam opowiadać swoich spostrzeżeń a nawet w formie żartu powiedziano do mnie, że wszystko skomplikowało, że stwierdziłam plamy opadowe na plecach..” Następnie przytoczyłam kolejną rozmowę z innym już prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej Panem D. Szyperskim, który w zeszłym roku zapytał mnie wręcz, czy ja nie wiem gdzie ten ,,meldunek specjalny'' teraz może być? Następnie dodałam, że Pan prokurator D. Szyperski pracował w Prokuraturze Wrocław-Krzyki, kiedy trwało śledztwo, a sprawa była znana i głośna. Nie było końca moich zarzutów, ale i nie było żadnej pozytywnej dla mnie reakcji Pana prokuratora. W moim odczuciu bronił wszystkich poprzednich decyzji wydanych w tej sprawie i jak powiedział, musi działać w granicach ustawy, o IPN. Na pytanie Pana Franciszka Gryciuka, czy może zmienić miejscową delegaturę IPN, o co proszę w piśmie skierowanym do Pana Prezesa J. Kurtyki z 20 września 2008 roku, Pan prokurator nie wypowiedział się na ten temat. Kończąc nasze spotkanie Pan Prokurator oznajmił, że w tej sytuacji niewiele może zdziałać, ale proponuje bym krótko w 3 zdaniach na piśmie sporządziła kwerendę i złożyła ją u Dyrektora Suleji IPN we Wrocławiu, a kopię pisma przesłała do Dyrektora IPN w Warszawie W tym momencie Pan Franciszek Gryciuk dodał, że można też do tej kwerendy dopisać, co uchybił prokurator we Wrocławiu odmawiając wszczęcia dochodzenia. Pan prokurator zadeklarował, że sprawa zostanie objęta nadzorem. W zasadzie nie mam pewności czy deklaracja prokuratora dotyczyła kwerendy archiwalnej, o której była mowa, czy też sprawy? Na tym spotkanie zakończono. Pan prokurator w ostatnim zdaniu powiedział, że z tej rozmowy trzeba będzie sporządzić notatkę służbową, po czym opuścił gabinet. Po wyjściu Pana prokuratora jeszcze chwilę pozostałam w gabinecie Pana profesora Franciszka Gryciuka, któremu zdążyłam opowiedzieć jak wyglądał pochówek zmarłego i jak pod cmentarzem stał wóz z oznakowaniem MO. Jak doszło tam do pobicia najważniejszego świadka w sprawie zgonu Marka Stróżyka i jak doszło do odebrania przez funkcjonariuszy MO kasety video właścicielom firmy video-filowania, którzy na moje zlecenie nagrywali pochówek. Kaseta mogłaby być dziś dowodem w sprawie, lecz nigdy jej nie otrzymałam. Na zakończenie dodałam, że gdyby tu chodziło zwykłe samobójstwo, to nie było by na cmentarzu takiej obstawy milicyjnej. Dodałam, że zamordowany za życia w ostatnim okresie tuż przed śmiercią żył po wielką presją, że czegoś się bał i stale obserwował, czy jest śledzony itp. Pan Franciszek Gryciuk wysłuchał końcowych moich dopowiedzeń, po czym skierował (w moim odczuciu) bardzo ciepłe i współczujące słowa, z których wynikało, że zapewne nie otrzymałam tu takiej pomocy na jaką liczyłam jadąc na to spotkanie. Za słowa te podziękowałam bardzo ciepło Panu Profesorowi i za spotkanie; potwierdziłam, że nie otrzymałam pomocy. W tym momencie uzmysłowiłam sobie, że jechałam na spotkanie z historykiem, a w zasadzie odbyłam spotkanie z prokuratorem, którego argumentacja była taka sama jak prokuratorów we Wrocławiu. Wychodząc poprosiłam Pana Profesora, by korespondencję z dnia 20.04.2009r. którą osobiście chciałam złożyć na ręce Pana Prezesa J.Kurtyki dostarczono do jego sekretariatu. Bardzo przemiły i kulturalny Pan profesor Franciszek Gryciuk nie odmówił mi tej prośby. Korespondencja dotyczyła sprawy zgonu Marka Stróżyka i pociągnięcia do odpowiedzialności wymienionych osób w oparciu o ustawę o IPN-nie, albowiem od daty śmierci do lipca 1990 roku nastąpiło zatarcie śladów domniemanej zbrodni, która mogła być- ze względu na okoliczności - zbrodnią komunistyczną. Na tym notatkę zakończono. Teresa Jankowiak