Rudogrzywa córka Wadery


Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1974

Redaktor EWA TROSZCZYŃSKA

Redaktor techniczny BARBARA KUBISZEWSKA

Korektorzy

ALEKSANDRA DMOWSKA

NAWOJKA PELIWO

ISBN 83-10-07955-9

PRINTED IN POLAND

Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1982 r. Wydanie drugie. Nakład 20 000 + 250 egz. Ark. wyd. 10,5. Ark. druki Al—11,2. Papier powlekany ki. V, 80 g, 82X104/32. Oddano do skłaj dania w maju 1980 r. Podpisano do druku w marcu 1932 r. Druk ukończono w kwietniu 1982 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku. Zam. 237


SAMOTNI ŁOWCY I WILK

Śnieg stajał trochę i gdzieniegdzie widać było czer­niejące dno lasu. Dokuczliwe, wilgotne powietrze wni­kało pod ich skórzane okrycia i ziębiło ciała. Stali nie­ruchomi za wykrotem powalonej topoli. Korzenie jej, wydarte z podłoża wraz z mierzwą i strzępami mchu, sterczały wysoko, nad ziemią i dobrze skrywały oby­dwu. Sami niewidoczni, mogli spoza tej osłony swo­bodnie obserwować otoczenie. Brodaty wypatrywał cze­goś w pobliskim gąszczu krzewiastej wierzby. Mały — jego syn — obserwował w skupieniu wilczycę, leżącą opodal. Pozornie nie zwracała na nich uwagi. Ukryta pod pniem wsłuchiwała się w coś, co dla nich pozosta­wało ciszą.

Od dłuższej chwili wilczyca łowiła jakieś odgłosy i choć sami pozostawali na nie głusi, wiedzieli, że do niej docierają. Poznawali to po niej.

Strzygnęła właśnie uchem i nieznacznie uniosła noz­drza, zwracając je w stronę krzewów wierzbiny. Rów­nocześnie Brodatemu wydało się, że poza nagimi wierz­bowymi witkami spostrzegł jakiś płynny, ledwie do­strzegalny ruch. Jego spojrzenie przeniosło się na wil­czycę, po czym szybkie i pełne oczekiwania powróciło ku wierzbowym krzewom. Znów coś się tam poruszyło i od mglistego tła można już było odróżnić brunatną, mocno wysyconą plamę. Cel był teraz wyraźny i bliski.


Brodaty odetchnął głęboko, cicho wypuścił powietrze z płuc, nabrał je raz jeszcze, wstrzymał oddech... zmie­rzył.

Wilczyca rozpoznała od razu znaną sobie zmianę w rytmie oddechu łowcy i zerknęła na niego kątem oka, po czym uniosła się nieznacznie i napięta znierucho­miała. Dał się słyszeć odgłos zwolnionej cięciwy i krót­ki świst. Pasący się w wierzbinie kozioł1 skoczył. Na mgnienie oka zawadził rogiem o gałąź i po kilku lek­kich susach zniknął z pola widzenia. Wilczyca sunęła już za nim. Biegła długimi, niskimi skokami, wycią­gnięta tuż nad powierzchnią niegłębokiego śniegu. Zda­wało się, że nie dobywa wszystkich sił, szczędząc je może na dłuższy pościg.

W głosie Małego brzmiała nuta radości. Był głodny. Zapas zmarzłego mięsa, jaki przechowywali pod głazem w skalnej szczelinie, został już dawno zjedzony.


prócz królika i dwóch chudych kuropatw, schwyta­nych w samołowkę, nie jedli niczego od poprzedniego ranka, nie licząc kilku garści zmarzłych jagód brusz­nicy i żurawin, wygrzebanych spod śniegu, których cierpki smak Mały czuł jeszcze na języku. Na samą myśl o pieczonym mięsie ślina napłynęła mu do ust. Przyspieszył kroku doganiając ojca. W milczeniu szli spiesznie po świeżych, wyraźnych śladach.

Stary kozioł, gnany nieprzerwanie przez wilczycę, nie ustawał w biegu. Sprężyste, suche kończyny niosły go lekko i tylko oddech, zmęczony oddech starego zwie­rzęcia, nie nadążał za wytężonym ruchem ciała. Tylko ciężki oddech, chwytany już nie nozdrzami, lecz roz­wartym pyskiem, chrapliwy teraz i nierówny, utrud­niał ucieczkę.


Dobywając ostatka sił ofiara oddaliła się jednak od pogoni. Ale trwało to krótko. Kozioł wnet osłabł i susy jego stały się sztywne i niepewne. Rudogrzywa wilczy­ca dostrzegła to. Biegła dotąd upartym, długim cwa­łem. Teraz instynkt ponaglił ją jeszcze: uszy legły na karku, pysk lekko rozchylił się, a wytężony, falisty ruch grzbietu i rytmiczne wyrzuty długich łap przyspieszały pęd ciała z każdą chwilą.

Dystans między prześladowanym i prześladowcą za­czął się nagle zmniejszać i wkrótce nie było go już wcale: szczęki wilczycy zaciśnięte przez moment na tylnej nodze kozła zwolniły uchwyt i ponownie zwarły się na jego brzuchu. Kozioł skoczył, zachwiał się i znów skoczył; mierzył tak, aby w skoku uderzyć ciałem o pień drzewa i uwolnić się od wczepionego w jego bok wroga.

Skok był celny. Pod nagłym uderzeniem wilczyca puściła, ale i kozioł nie był w stanie wykorzystać tej ostatniej szansy. Zbyt nagle oswobodzony od zbędnego ciężaru zachwiał się i potknął; nim zdołał poderwać ciało do biegu, wilczyca znów go dopadła i powaliła. Jeszcze tylko stłumione odgłosy szamocących się ciał, gardłowy, chrapliwy pomruk, dobywający się spoza zwartych szczęk, i cisza...

Kiedy Brodaty z synem przybyli śladem zwierząt, wilczyca obnażyła kły i bezgłośnie cofnęła się o kilka kroków od ofiary. Łowca obejrzał łup, wyrwał strza­łę tkwiącą w słabiźnie, wyjął zza cholewy krzemienny nóż i szybko oddzielił sporą część tuszy. Trzymając w dłoni odcięty ochłap przywołał Rudogrzywę. Zbliży­ła się zjeżona, warcząc szarpnęła ku sobie mięso, cof­nęła się nieco i natychmiast przystąpiła do żeru. Wysi­łek pogoni i podniecenie wywołane walką wzmagało jej głód i żarłoczność.

Każdy wilk goni wytrwale, walczy zajadle, a potem


pożera łup zachłannie i spiesznie, chroniąc swój kęs przed zaborczością innych. Rudogrzywa pochłonęła więc bez reszty swoją porcję, nim Brodaty z Małym zdą­żyli ściągnąć ze zdobyczy skórę.

Wilczyca czekała teraz chwili, w której łowcy roz­dzielą tuszę na części, wezmą ją na barki i ruszą w drogę powrotną. Chwila ta wkrótce nadeszła i ledwie przeszli, objuczeni, kilka kroków, przystąpiła jeszcze raz do żeru. Wraz z trzewiami kozła resztek pozostało niemało. Kiedy wszystko to zniknęło w jej paszczy, oblizała się i nieco ociężała pospieszyła za oddalający­mi się. Po chwili dognała łowców i w drodze do jaski­ni nie odstępowała ich już ani na krok.

PRZY JASKINI

Przed zmrokiem byli już przy swojej jaskini. Ko­bieta widząc z daleka, że nadchodzą z łupem, podsy­ciła ognisko, które stale płonęło u podnóża skały. Po­wracających spostrzegło także Dziecko i przypomniaw­szy sobie o głodzie zaczęło płakać w niecierpliwym oczekiwaniu pokarmu.

Wkrótce zaskwierczał duży połeć mięsa zawieszony nad ogniskiem. Rozszedł się zapach przypiekanego tłu­szczu...

Jedli łapczywie i do syta. Pozostałą część zdobyczy ukryli po przeciwległej stronie skały, w szczelinie pod głazem, gdzie nie dochodziło ciepło ogniska.

Kobieta podrzuciła kilka tęższych gałęzi do ognia. Płomień ogarnął je, rozszerzył się, wzniecił snop iskier, wzbił się w górę i począł smalić pobliską skałę oraz

wyżej położony nawis skalny, nad którym czerniał wąski właz do jaskini. Siedzieli wokół ognia i chłonęli ciepło, jakie rozsiewał. Syci, rozgrzani i znużeni wysiłkiem minionego dnia poczuli senność. Po chwili weszli po wyrąbanych w kamieniu stopniach na półkę skalną i skryli się w jaskini. Zasnęli.

Ognisko poczęło przygasać.

Po jakimś czasie Rudogrzywa wdrapała się na skałę i uchyliwszy nosem skórę zwisającą u włazu wśliznęła się do wnętrza.

Było ciepło i zacisznie.

Ściana skalna ogrzewana od zewnątrz płomieniem oddawała ciepło wnętrzu ciasnej pieczary i osuszała ją. Było tu ciemno. Ciszę zakłócały tylko spokojne odde­chy śpiących. Zadrzemała i wilczyca.

Czas mijał...

Naraz Rudogrzywa ocknęła się. Zbudził ją jakiś da leki, stłumiony dźwięk.

Wzeszedł księżyc i poprzez wąską szczelinę u właz wsączyła się do jaskini smuga bladego światła. Odległy, przeciągły dźwięk znów przypłynął z puszczy. Wil­czyca westchnęła, a westchnienie to przeszło w szerokie ziewnięcie i ledwo słyszalny wysoki skowyt. Jej żołądek był wypełniony. Nie czuła głodu, pragnienia ni chłodu, a przecież rodził się w niej niepokój, który przerywał sen.

Naglona nie znaną dotąd siłą wstała, ziewnęła jeszcze raz i przeciągnęła się, prężąc grzbiet i kolejno tylne łapy, po czym zbliżyła się do wyjścia. Siadła tu, i uchyliła nosem skórzaną zasłonę i wysunęła łeb na zewnątrz.

I znów, teraz nieco wyraźniejszy, odezwał się głos idący z kniei. Brzmiał nisko. Posępny i niepokojąc; trwał dłuższą chwilę i ścichł. Było to wezwanie wilków.

Rudogrzywa słuchała jakiś czas, potem zadarła w górę pysk, wydając z siebie długą, natarczywie drgającą nutę, która opadła po chwili, zabrzmiała niżej i wresz­cie zgasła.

Brodaty i Kobieta zbudzili się. Wilczyca wysunęła się z pieczary, zeskoczyła z półki skalnej i stanęła opo­dal ogniska. Dalekie nawoływanie wilków powtórzyło się. Teraz był to dwugłos. Znów odpowiedziało mu wy­cie Rudogrzywej. Odzew jej zabrzmiał tym razem pew­niej, donośniej.

Brodaty rozbudził się na dobre. Otulony szczelnie skórą wyszedł z jaskini, zsunął się w dół, przysiadł na. kłodzie rzuconej w pobliżu ogniska, rozniecił je trochę i zamyślił się.

Pamiętał, że ubiegłej zimy, kiedy już dobrze przy­było dnia, Rudogrzywa również bywała niespokojna. Wtedy była ledwie podrostkiem. Spojrzał na nią. Sta­ła bez ruchu, zwrócona pyskiem ku ciemnej i postrzę­pionej wstędze puszczy, otaczającej od północy i wscho­du Skalistą Polanę. W postawie wilczycy, uniesionych nozdrzach, podanej do przodu głowie i zwróconych przed siebie uszach wyczuwało się natężone skupienie. Rudobrunatna za dnia kryza, okrywająca jej kark i ło­patki, zdawała się teraz czarna. Długie, suche kończy­ny i podciągnięty brzuch nadawały lekkości jej syl­wetce, dając świadectwo zręczności i chyżości zwierzę­cia.

Brodaty przypatrywał się Rudogrzywej z zadowole­niem, ale i z niepokojem. Była szybka i silna, wytrwa­ła i uważna. Wiedział to i wiedział także, że tej nocy zachowuje się inaczej niż kiedykolwiek. Oto znów ugię­ła lekko tylne łapy i zadzierając długi pysk zawyła przeciągle. Kiedy ostatnia opadająca nuta ścichła, wil­czyca przysiadła na zadzie. Pozostała tak dłuższą chwilę i naraz, bez widocznej przyczyny, zerwała się. Prze­biegła parę kroków, podskoczyła jak za szczenięcych czasów, zatoczyła w szalonym pędzie kilka niewielkich okrążeń i zbliżyła się do Brodatego, po czym trąciła go! nosem i przypadła do śniegu, machając ogonem. Była to wyraźna zachęta do zabawy. Brodaty nie poruszył się.; Wilczyca zniechęcona oddaliła się nieco, po czym przy­padła znów do śniegu i ryjąc w nim pyskiem poczęła się tarzać. Trwało to dłuższą chwilę, wreszcie otrząs­nęła sierść i naraz znieruchomiała zwrócona w stronę, puszczy.

ZAPOWIEDŹ KLĘSKI

Brodaty z rodziną żył poza gromadą swego plemienia już trzecią zimę. Nie mając przy sobie wprawnych i sil­nych mężczyzn, z którymi odbywałby wspólne łowy, byłby wraz z Małym, Kobietą i Dzieckiem zginął dawno z braku pożywienia. Stało się jednak inaczej...

Nie zawsze syci, ale i nie nazbyt wygłodzeni, żyli do­tychczas w kniei i z niej potrafili czerpać środki do życia.

Inni wygnańcy, których zaraza, waśni bądź jakakolwiek inna przyczyna zmusiła do opuszczenia swoich plemiennych gromad i którzy skazani byli na samotnicze życie w puszczy, ginęli zwykle. Brodaty przeżył. Przeżył wraz z rodziną. Jak się to stało?

To prawda, że kiedy żył w plemiennej gromadzie, zaliczano go do najprzemyślniejszych łowców. Ale i po śród tych, co żyjąc w odosobnieniu ginęli w puszczy bywali przecież nie gorsi od niego. Czemu więc lub komu zawdzięczał życie? Samemu sobie? Czy może przypadkowi, który sprawił, że puszcza okazała się dla niego bardziej łaskawa?

Na żadne z tych pytań nie da się odpowiedzieć „tak" Na żadne nie da się też odpowiedzieć „nie". Rzeczywistość nie była tak jednoznaczna i prosta. Brodaty uparcie szukał sposobu przetrwania i wreszcie go znalazł, ale prawdą jest równi to, że był mu w tym pomocny przypadek. Oto pierwszej zimy napotkał kulawą wil­czycę. Niesprawny drapieżnik skazany bywa w kniei na kłodową śmierć. Brodaty wiedział o tym.

Kulawa Wadera, nie mogąc nadążyć za wilczą wa­tahą, zdana była tylko na siebie. A że samotny, chro­my wilk wiele zimą nie upoluje w puszczy, postępowa­ła więc wilczyca śladami Brodatego i żywiła się reszt­kami tego, co i jemu z największym tylko trudem uda­wało się upolować. Było tego jednak zbyt mało, by przeżyć dłuższy czas i wyżywić rodzinę.

Samotny łowca pojął to, a pojąwszy szukał wyjścia i znalazł je: sięgnął po pomoc samotnej wilczycy. Dzia­łał z rozwagą i namysłem. Chciał, lub może słuszniej byłoby powiedzieć musiał, wyzyskać dla siebie tę szcze­gólną sposobność, jaką stwarzała ułomność czy też przejściowe kalectwo zwierzęcia, a stąd i jego głód. Dożywiał więc wychudzoną Waderę dzieląc się włas­nym, skąpym łupem.

W śniegu i chłodzie zraniona łapa wilczycy nie goiła się szybko, a upływający czas sprzyjał zamierzeniom Brodatego. Wilczyca po trochu nabierała sił i oswaja­ła się z obecnością łowcy. Już nie tylko postępowała za nim, w oczekiwaniu na pozostawione resztki, ale wy­przedzała go, tropiąc instynktownie zwierzynę i swoim rachowaniem wskazując jej kryjówki. Już wtedy była mu pomocna.

Nieco później, wdrożona już do współdziałania z Bro­datym i przywykła do kalectwa, wilczyca doganiała i powalała ciężej zranione i odnajdywała niecelnie tra­fione ofiary, umykające nierzadko wraz ze strzałą zaopatrzoną w tak cenny dla łowcy grot, wyciosany z krzemienia. Postrzelone zwierzę bywało łatwiejszym łupem. Wyczuwając świeżą krew, szła więc za nim] Łowca pozwalał jej w zamian zaspokajać głód. Dawał co mógł, i brał od niej, co się dało. Kulawa wilczycą towarzyszyła mu w łowach nieodmiennie. Szła śladem Brodatego nie tyle z wyboru, co z braku wyboru. Szła przecież tropem, który zapewniał sytość. Zmiażdżona łapa nie pozostawiała jej innych możliwości.

Współdziałanie dawało obojgu korzyści: pozwalało przetrwać czas chłodów i głodu.

Tak minęła najcięższa dla samotnego łowcy zima: była bowiem pierwsza i najmroźniejsza. Wtedy też w myślach Brodatego zrodził się nowy zamysł: plan pozyskania zdrowego wilka jako sprzymierzeńca w łowach. Kiedy Wadera wydała na świat wilczęta i podchowała je nieco, Brodaty odnalazł jej norę i zabrał młode. Jedno z nich pozostało przy nim. Drugiej więc zimy polowało już z Brodatym niewprawne wilcze szczenię — córka Wadery — odebrane podstępnie matce i wychowane u jego boku. Była przy nim dotąd i tak oto, trzeciej, zimy przybrała już postać długonogiej rudogrzywej wilczycy.

Brodaty nazywał ją krótko Grzywą. Dzieliła z nim ciepło pieczary, chłód

zimowych poranków i trud zdobywania pożywienia. To ona zbudziła go tej nocy przeciągłym wyciem.

Rano Brodaty nie czuł się wypoczęty. Niepokój wilczycy dawał i jemu powód do niepokoju. Mimo zmęczenia po wczorajszej wyprawie znaczną część ostatnia nocy przesiedział przy ognisku. Nowy zapas mięsa, pozostawiony jeszcze w skalnej szczelinie, mógł starczał zaledwie na dwa dni. Z nastaniem brzasku Brodaty


przysposobił więc co należało i zbudził Małego. Obaj pożywili się trochę i bez zwłoki ruszyli w las. Jak zawsze towarzyszyła im Grzywa.

Zdawało się nawet, że podniecenie jej minęło. Z nawyku pomykała w odległości

kilkunastu kroków w bok od Brodatego. Nie wyprzedzała go. W ten sposób łowca pozostawał stale w zasięgu jej wzroku. Szła czujna i uważna. Brodaty również miał ją stale na oku, aby z jej zachowania odczytywać to, czego jego własna zmysły, nie tak doskonałe jak wilcze, nie mogły pochwycić lub rozpoznać.

Zbliżali się właśnie do niewielkiego mokradła otoczonego krzewami i zeschłymi

pędami bylin. Poruszali się cicho, idąc świeżym tropem kilku dzików. Odciski racic ginęły w gąszczu okalającym śródleśne zapadlisko! Mały trącił ojca w ramię. Obaj spojrzeli na wilczyce! Stała chwilę węsząc, strzygnęła uchem, po czym skradając się ruszyła powoli tropem dzików. Brodaty przywołał ją gestem ręki. Zatrzymała się i po chwili ociągania zawróciła.

— Zwęszyła. Są w gąszczu! — wyszeptał Brodaty. Ja zostanę tu. Skryję się przy

wejściowym tropie! Grzywa pójdzie z tobą. Obejdziecie mokradło. Od tamtej strony wypłoszysz dziki. Pognasz je na mnie. Będziesz krzyczał i walił gałęzią o drzewa.

— A jak dziki wcześniej się poderwą? Mogą pójść bokiem... — rzekł Mały.

— Mogą. Wtedy puścisz Grzywę. Ona je pogoni. Będą spłoszone. Jak będą

spłoszone, nie będą szukały nowej drogi. Popędzą własnym tropem. Tym tu. Wypadną z gąszczu obok mnie. Wtedy strzelę. Grzywa dogoni
postrzelonego. Idź już — zakończył Brodaty.

Mały przywołał Grzywę i ruszył wokół gęstwiny otaczającej zmarznięte mokradło. Brodaty skrył się w pobliskiej kępie jałowca, włócznię wbił w śnieg i przysposobił

łuk. Czekał już dość długo i poczynał się niecierpliwić, gdy wreszcie usły­szał dalekie okrzyki Małego i huki uderzeń pałką o pnie drzew. Po chwili doszło go trzeszczenie gałązek pod racicami i tętent. Przygotował się do strzału. Wre­szcie pochwycił sapanie zbliżających się zwierząt i uj­rzał krępą sylwetkę dzika, a za nim następne, mijające go w galopie. W nozdrza uderzyła fala znanego odoru. Wstrzymał oddech i strzelił. Pocisk ugodził młodego dzika, trafił w udo. Zwierzę potknęło się i kulejąc po­galopowało dalej. „Przed Grzywą daleko nie uciek­nie" — pomyślał Brodaty.

Chwile mijały, ale wilczyca nie ukazywała się na tropie dziczego stadka. Brodaty zaniepokoił się. Wkrót­ce dało się słyszeć wołanie Małego. Biegł co sił. Za chwilę był już przy ojcu.

Wkrótce odnaleźli trop wilczycy; szli nim niedługo, gdy naraz spostrzegli, że zbiega się on z innym wil­czym tropem. Ślady były świeże.

— Poszła za wilkiem — powiedział Mały.

— Nie, nie za wilkiem — odrzekł Brodaty.


Chłopiec szedł wzdłuż tropów, przyglądał się odcis­kom wilczych łap, porównywał je i w pewnej chwili zawołał:

___ Czemu Rudogrzywa poszła za wilkami? — spytał

Mały, idąc za ojcem.

___ Niedługo będzie wilcze wesele. Grzywa młoda, ale już dorosła. Wcześnie poszła. Za wcześnie. Młode wilczyce później zaczynają gody: kiedy dzień dłuższy i słońce lepiej grzeje. Poszła za wcześnie... Dziś nocą wołały wilki. Słyszałeś?

__ Słyszałem, jak Grzywa wołała. Długo wyła. Cie­bie nie było w jaskini. Jak wesele się skończy, Grzy­wa wróci?

Nie wiem... wróci, potem znów pójdzie.

Jej wilk, wilk z puszczy, będzie znał takie miejsca. To wykopiemy głęboką norę

koło jaskini. Będzie dla niej dobra, to tam zostanie. Zostanie przy nas rzekł Mały.

_ Mhm, wtedy nie wróci — zgodził się Brodaty.

Trzeba, żeby były oswojone dwa wilki: wilczyca i wilk. Wtedy zostaną. Przy nas zostaną. Zimą i na przedwiośniu nie będzie głodu — rzekł Mały. Brodaty nic nie odpowiedział.

W GROMADZIE I POZA GROMADĄ

— Gdzie Grzywa? — zapytała Kobieta, kiedy powrócili do jaskini.

W kniei.

Nie żyje? Ranna? — dopytywała się, niespokojna.

— Żyje. Nie ranna. Została. Poszła za wilkami — odparł Brodaty z posępną twarzą i przeniósł wzrok na ognisko.

Kobieta i Mały skryli się w jaskini. Brodaty pozostał sam. Oparty grzbietem o podnóże skały, ujął osmalony kij i podgarnął ku żarzącym się węglom nie dopalone gałęzie. Wysoko wzniósł się jaskrawy płomień i wnet znów przygasł.

Brodaty Wpatrywał się w fioletowe ogniki i nagrzane powietrze drgające nad żarem. Jawiły mu się obrazy minionego życia w plemiennej gromadzie. Wspominał głęboki dół-pułapkę, z którego dobywały się kłęby pary wyrzucanej z nozdrzy pojmanej Żubrzycy. Ujrzał znajome sylwetki współplemieńców, skaczących w ra­dosnym podnieceniu wokół pułapki z żywą jeszcze zdo­byczą i potem potężną tuszę zwierza już poćwiartowa­ną i skwierczące nad ogniem mięso. Wyczuwał niemal nęcącą woń, jaka unosiła się wokół niego. Jawiły mu się dłonie i zęby, rwące kawały mięsa, i chude ramio­na starcze, wyciągnięte w niemej prośbie o pożywie­nie...

Brodaty przełknął ślinę.


Nie głód wszakże podsuwał jego wyobraźni sceny pomyślnych łowów i wielkich ilości smacznego pożywienia. Rano najadł się do syta i czczość jeszcze mu nie dokuczała. To raczej obawa przed głodem rodziła w nim niepokojące myśli i przywoływała w wyobraźni znane sceny zapewniających sytość bezpiecznych łowów na grubego zwierza.

Tej zimy on i jego rodzina dwukrotnie już przeżywali okresy braku pożywienia. Nie trwały długo, Dość jednak, aby nie poszły w niepamięć.

Ucieczka Grzywy i minione ostatnio dwa dni niepowodzeń w łowach odświeżyły wspomnienia poprzednich okresów głodu.

Brodaty rozmyślał na przyczynami tych niepowodzeń nie po raz pierwszy. Nie pierwszy też raz dochodził do wniosku, że sam nie ponosił tu winy, że były one przejawem normalnego biegu rzeczy. Niczego to jednak nie zmieniało. Brodaty nie miał złudzeń: bez udziału Grzywy w łowach groziła im klęska.

W czas srogiego chłodu i wiatru naziemna zwierzyna szczędziła i tak nadwątlone zasoby energii i kryła się przed zimnem gdzie i jak się dało: w norach, jamach, kotlinach i gęstwinie. Kryła się kuląc ciało w bezruchu gdzie bądź: w śnieżnym zagłębieniu czy stercie zeschłych liści. Nierzadko zwierzęta wstrzymywały się od poszukiwania żeru i pozostawały w ukryciu nawet przez kilka dni... Jakże więc on — Brodaty — miał je tropić, skoro w kniei nie było świeżych śladów? Skąd miał wiedzieć, gdzie w puszczy szukać zdobyczy, jeśli nie pomoże mu w tym wilczyca? I przy jej udziale z trudem i mozołem, w głodzie i zimnie zdobywał ledwie tyle pokarmu, aby utrzymać przy życiu siebie i swoich. Przekraczało to niemal zdolności jednego łowcy i najpewniej okazałoby się niemożliwe, gdyby nie współudział Grzywy.


W cieplejsze dni znaczna część drobnej zwierzyny żerowała tylko o zmierzchu i

nocą. W ciemnościach celny strzał z łuku nie udawał się prawie nigdy. I za dnia niewielki ów cel, a także chyżość i płochliwość drobnych naziemnych zwierząt sprawiały, że skutecz­ne trafienia zdarzały się nieczęsto. Samo już zbliżanie się do zwierzęcia po skrzypiącym śniegu i podejście doń tak, aby znalazło się w zasięgu strzału z łuku, by­ło niełatwe.

Siedzenie na czatach i długotrwałe oczekiwanie, aż zwierzyna jakaś

przypadkowo przyjdzie na strzał, tak­że nie było celowe: do cna zziębniętemu celny strzał udaje się rzadko, a wzmożone chłodem uczucie głodu rychło daje o sobie znać.

Porą zimową najpewniejszą zdobyczą były wielkie zwierzęta, kopytne. Mrozu

się nie lękały, nie pierzcha­ły w popłochu przy lada chrzęście gałązki pod stopą. Nie bały się wrogów: to one budziły strach. Jawnie i śmiało poruszały się w kniei i pasły się spo­kojnie.

Brodaty wiedział to równie dobrze jak i to, że sam nie upoluje ni żubra, ni tura, ni łosia, ani nawet rosłej lochy czy odyńca. Raz tylko udało mu się ubić dużego dzika, ale sam mało przy tym nie postradał nogi. Kie­dyś spróbował zapolować na łoszę i niewiele brakło, by utracił życia pod racicami starej klepy. Uratowała go wtedy Wadera, ale ból rozbitego biodra przypominał mu o tym zdarzeniu niemal co dnia.

Aby zimą zaspokoić w kniei głód, trzeba było polo­wać na wielkie zwierzęta

kopytne. One to właśnie sta­nowiły w czas śniegu główne źródło pożywienia ple­mion żyjących i polujących w gromadzie. Rozumne współdziałanie kilkunastu, a nieraz ledwie kilku sprawnych mężczyzn dawało osadzie plemiennej zdobycz, zapewniającą sytość na wiele dni. A i niebezpieczeństwo łowów na tę zwierzynę nie było w gromadzie zbyt wiel­kie. Nie siła, którą nikt przecież nie mógł się mierzyć z turem czy żubrem, a sposób polowania, spryt i zgod­ne działanie łowców zapewniały powodzenie. Zwykle kopali oni doły-pułapki i maskowali je, a śnieg skry­wał ich podstęp. Gdy spadł i przysypał gałęzie, ściółkę leśną i darń pokrywające z wierzchu ów dół, przystę­powali do dzieła. Nie czekali biernie długie dni, aby zwierz zaszedł tu przypadkiem. Płoszyli wybraną ofiarę i gnali ją, oderwaną od stada, w oznaczonym kierunku i z dokładnie wytkniętym celem. Płoszyli og­niem, zgiełkiem i krzykiem, a gdy było trzeba — tak­że pociskami, rzucanymi bezpiecznie z drzew.

Gromadna nagonka bywała skuteczna, a niebezpie­czeństwo niewielkie.

Tur, łoś czy żubr, uwięziony w głębokim dole, stawał się pewną i łatwą zdobyczą. Pozostawało tylko ubicie go kilku celnymi rzutami włóczni i przeniesienie po­tężnego łupu do osady plemiennej. Ale i to zadanie by­ło tylko sprawą liczby rąk, które podjęły wspólny wy­siłek. Tuszę ćwiartowano na miejscu, wprost w dole, a każdy niósł do osady tyle, ile był w stanie udźwignąć. Brały w tym nieraz udział i starsze dzieci, i bezdzietne kobiety.

Tak właśnie radziło sobie zimą rodzinne plemię Bro­datego. Żyło ono nie zawsze zgodnie, ale zawsze gromadnie i zimą gromadnie polowało.

Jakże jednak on — samotny łowca —: zdany tylko na pomoc kilkunastoletniego syna miał w czas zimy żyć w kniei i żywić z niej rodzinę?

„W czas śniegu i chłodów i wilki polują watahą, nie w pojedynkę" — myślał z goryczą Brodaty, wpa­trując się w ogień.


Dawniej Wadera, a teraz Grzywa stała się dla niego nieodzownym warunkiem przeżycia.

Grzywa, towarzysząc Brodatemu w łowach od szczenięctwa, pojęła, jak zachowuje się i działa on sam i czego spodziewa się po niej. Jego ruchy, zachowanie się zwierzyny i okoliczności, w jakich działali lub sposo­bili się do działania, naprowadzały .wilczycę i wskazy­wały, co wypadało jej czynić: tropić zwierzę idąc jego woniejącym śladem, czaić się w oczekiwaniu na jęk łuczniczej strzały, doganiać postrzałka czy płoszyć ofia­rę i naganiać ją ku łowcy. To, co czyniła, było w rów­nym stopniu wynikiem jej doświadczenia we współ­działaniu z Brodatym, jak i wrodzonych skłonności. To zaś, jak działała, wynikało już tylko z jej wilczej na­tury.

Wiele chwytów i uników, wiele sposobów napaści i obrony, pogoni i tropienia nasuwał jej łowiecki in­stynkt i popęd urodzonego drapieżcy. Na to liczył Bro­daty wiedząc, że wilczyca nie miała nigdy sposobności, by wprawić się w łowach u boku innych doświadczo­nych wilków.

Choć wychowała się nie przy matce, lecz przy nim, wielu wilczych umiejętności wcale nie musiała się uczyć. Jako szczenię potrafiła już skradać się niepo­strzeżenie do wytropionej zdobyczy. Wiedziała nawet, jak kryć się podczas czatowania, by wiatr, niosący jej własną woń, nie zdradził zwierzynie zasadzki i szelesz­cząc w listowiu głuszył jej ruchy. Wcześnie wyczuła, co zapowiada świst wypuszczonej strzały. Pojęła też, że pocisk tkwiący w ciele uciekającego zwierzęcia wskazuje łup łatwiejszy do zdobycia od innych. Przy­swojenie tego ułatwił jej instynkt: skłaniał ją do po­goni za ofiarą, która uciekała i uciekając znaczyła trop Wonią własnej krwi. Brodaty z podziwem nieraz ob­serwował umiejętności wilczycy. Nie wiedział, że każdy wilk chętniej napada na słabą, chorą lub już zra­nioną ofiarę.

Rudogrzywa nie była inna. Pośród umykającego w popłochu stada wybierała niezawodnie zwierzę postrzelone i po krótkiej lub dłuższej pogoni zawsze go dopadała. Zaspokajało to jej naturalne dążenie do pogoni, rychłego schwytania ofiary i nasycenia głodu. Pogoń, walka i żer, jaki wreszcie zdobywała, były niemałą zachętą i pobudką do tego, by nie pominąć następnych nadarzających się sposobności. Pomyłki w wyborze właściwej, to jest ranionej strzałą, ofiary zdarzały się, Rudogrzywej tylko w okresie szczenięctwa. Kilkakrotna bezowocna pogoń za zdrową zwierzyną sprzyjał utrwaleniu doświadczeń w dalszej nauce. Od tamtych czasów gnała już tylko za tym zwierzęciem, które napiętnował pocisk łucznika.

Ani jedno celnie ugodzone zwierzę nie uszło tej zimy Brodatemu w las. Znaczyło to wiele, tyle niemal co uniknięcie zagłady.

PIERWSZE SPOTKANIE

Szła powoli, rozważnie i cicho. Chwilami zatrzymywała się w pół kroku, to znów pomykała szybciej z nisko opuszczonym nosem, to zwalniała i zadarłszy pysk chwytała w nozdrza górny wiatr. Dotąd czuła świeża i silną woń dzików, gdy nagle uderzył ją jakiś inny zapach. Przystanęła. Po chwili wahania, wbrew nawykom, porzuciła ślad tropionej teraz zwierzyny i skręciwszy w bok pobiegła w skos poprzez niewielką polankę. Już nie skradała się, nie kryła. Długim miaro­wym kłusem biegła tam, skąd wiatr przyniósł tę pociągającą i bliską jej woń. Mijała na skraju polanki wielką sosnę, naraz — jakby szarpnięta na postronku — zawróciła ku niej, by obwąchać jakiś zapachowy ślad, pozostawiony na korze. Tu stała chwilę, niespo­kojna, potem rozejrzała się wokoło i zaskomlała cicho, wyczekująco...

W pobliskiej kępie zielonych jałowców coś poruszyło się i spoza nich wysunął się młody wilk.

Zwierzęta, wzajemnie zaskoczone swoją obecnością, wpatrywały się w siebie bez ruchu. Po chwili młody samiec, ośmielony już nieco, przebiegł kilka kroków


i znów przystanął. Niepewny obejrzał się. Za nim, spo­za jałowców, wychynął drugi wilk. Był to stary basior. On także spojrzał na Grzywę, zatrzymał się jakby w pół kroku i również zerknął poza siebie, zwracając pysk ku zielonym krzewom.

Młody samiec ruszył tymczasem powoli w kierunku Grzywy. Szedł, kroczył raczej, na sztywnych łapach, z uniesioną głową i odstawionym od zadu ogonem, pre­zentując się wilczycy w tej okazałej i dufnej postawie niedawno nabytej dojrzałości. A kiedy Rudogrzywa stała nadal w miejscu nie okazując mu wrogości, pod­skoczył po szczenięcemu w górę raz i jeszcze raz, usko­czył w bok, przypadł piersią do śniegu i w tej pozycji zastygł. Uszy miękko legły mu na karku, wargi ściągnął tyle tylko, by nie odsłaniając kłów obnażyć w swoi­stym uśmiechu sinobiałe siekacze. Wreszcie kiwnął ochoczo ogonem w lewo, potem w prawo i lekkimi, za­lotnymi niemal ruchami począł zbliżać się do Grzywy...

Wnet zatrzymał się jednak. Obok wilczej i znanej sobie woni, jaka od niej płynęła, wyczuł coś obcego, nieznanego. Obudziło to w nim nieufność. Niezdecydo­wany, a może i zalękniony nawet badał tę niepokojącą woń. Wdychał ją, a wznoszący się włos na jego grzbie­cie zdradzał gotowość do ataku lub obrony. Nie poru­szył się.

Grzywa stała sztywna, w postawie hamowanego nie­pokoju. Nie znała mimiki wilczych pysków, nie umiała również odczytać znaczenia ruchów ani wymowy zmiennej postawy ich ciał.

Ów naturalny wilczy język gestów i ruchów, ru­chów znanych jej mięśniom, pozostał dotąd nie zna­ny jej oczom. Sama poruszała się tak niekiedy: ściągała wargi, jeżyła włos, podskakiwała na sztywnych łapach bądź przywierała płasko do podłoża, ale gestów tych nigdy przecież nie widziała u innych wilków. Nie pojmowała więc jej znaczenia, nie wiedziała, co zapo­wiadają. Nie wiedziała tego, co wiedziały i wiedzą ty­siące wilczych pokoleń, wychowanych pośród swych pobratymców.

Nikłe ślady, jakie pozostawały w pamięci Rudogrzywej z czasu, kiedy karmiła ją matka i kiedy ona sama baraszkowała z rodzeństwem, nie odpowiadały obecnej sytuacji. W zachowaniu się wilków, które stały teraz przed nią, nie odnajdywała tego, co zapamiętała z tam­tych odległych czasów. Strwożona i niepewna ich za­miarów przyglądała się im. Nie uciekała wszakże; coś ją tu zatrzymywało.

Stały przed nią dwa obce, duże zwierzęta. Lękała się ich, choć były obdarzone tak bliską jej i pociągają­cą wonią. Lękała się w nich nieznanego...

Pierwsze miesiące życia spędziła u boku Brodatego i jego rodziny. Tam. z upływem dni wygasł jej lęk przed dwunogimi. Tam poznała ich bliżej. Wtedy też zrodziła się wobec nich ufność, a wraz z nią lęk lub wrogość przed tymi, których nie znała.

Kiedy utraciła matkę i rodzeństwo, w jej szczenię­cej świadomości miejsce utraconych zajął Brodaty i je­go bliscy. Przy nich i z nimi spędzała noce i dnie. Z Małym i Dzieckiem baraszkowała, Kobieta leczyła jej rany. Brodaty dostarczał strawy, pozwalał nasycić głód. Z jego ręki wzięła pierwszą żywą zdobycz. Przy nim schroniła się przed pierwszym w życiu wrogiem, który napadł ją i zadał ból. I tak z biegiem dni odna­lazła u boku Brodatego poczucie bezpieczeństwa, utra­cone wraz ze stratą matki. Po upływie jakiegoś czasu Rudogrzywa poczuła się bezpieczna i odważna również i przy pozostałych członkach jego rodziny. Przy nich i pośród nich odnalazła niezbędne poczucie przynależ­ności do „stada": jej stada. Wilków nie znała. Nie żyła nigdy w ich gromadzie i teraz, pełna nieufności i lęku, nieruchoma, rozglądała się bezradnie wokoło, poszuku­jąc Być może wsparcia w Brodatym lub Małym.

Nie było ich tu jednak.

Zdobyła się wreszcie na tyle odwagi, by podkuliwszy ogon podjąć nieśmiałą próbę wycofania się. Odstąpiła kilka kroków. Młody wilk, zjeżony jeszcze, zaskomlał cicho i ruszył za nią, ale stary samiec przeciął młodzi­kowi drogę i warknął, osadzając śmiałka w miejscu. Zaprezentował mu jeszcze na mgnienie oka kły, po czym w kilku wesołych podskokach zbliżył się do Grzywy. Strwożona zastygła znów, wyginając grzbiet w łuk i kuląc pod siebie ogon.

Stary samiec, aby jej nie spłoszyć, okrążył ją powoli i wyciągnąwszy ku niej nos stanął wyczekująco. Po chwili nozdrza zwierząt zetknęły się.

Rudogrzywa, ośmielona trochę, obwąchiwała właśnie kark starego samca, kiedy spomiędzy krzaków jałowca wyskoczyło trzecie, niewidoczne dotąd zwierzę. Była to tęga wilczyca. Na mgnienie przypadła do śniegu, po czym z rykiem rzuciła się ku Grzywie, odtrącając w impecie samca. Zanim Grzywa zdołała pojąć, skąd gro­zi jej niebezpieczeństwo, zęby wilczycy szarpnęły jej bark rozrywając szeroko skórę i mięśnie. Błyskawicznie nastąpił drugi i trzeci cios.

Grzywa nie zdołała, a może i nie odważyła się przy­jąć obronnej postawy.

W panice i niemal na oślep rzuciła się do ucieczki. Mimo głębokiej rany w barku była szybsza. Stara wilczyca zaniechała wkrótce pogoni. Zadowoliła się doraźnym zwycięstwem i odstraszeniem rywalki.

Rudogrzywa, nie oglądając się gnała ile sił. Po pewnym czasie ból zmusił ją do odpoczynku. Rozejrzała się niepewnie, powęszyła chwilę i uspokojona brakiem obcych woni ułożyła się w śnieżnej kotlinie. Połknęła trochę śniegu, by ugasić pragnienie. Teraz kiedy strach już ją opuścił, a napięcie wywołane ucieczką i wytężonym ruchem minęło, ból stawał się nieznośny. Z tru­dem uniosła się i usiłowała iść dalej. Po niewielu chwiejnych krokach narastający obrzęk zranionych tkanek i pulsujący ból zmusiły ją do ponownego uło­żenia się w śniegu. Nie rozgrzebała go nawet. Legła tam, gdzie stała, i poczęła wylizywać szeroką ranę.

Przed zmrokiem zwlokła się i rozejrzała za miejscem lepiej osłoniętym. Zadowoliła się niewielkim zagłębie­niem, wygrzebanym niedawno przez dzika u stóp dębu. Zwinięta, nie zmieniając prawie pozycji, pozostawała tu przez trzy dni i trzy noce.

SZCZUDŁA I NOWY ZAMYSŁ

Tego dnia, podobnie jak poprzedniego, niczego nie upolowali. Resztka mięsa i trochę korzeni wygrzeba­nych spod śniegu i uprażonych w oblepionym gliną koszyku podsyciły tylko ich głód. Ułożyli się do snu z pustymi żołądkami. Spali lekkim snem głodnych.

Noc była ciemna, bezwietrzna. Nad ranem Brodaty wyszedł z pieczary, aby dorzucić drew do ogniska. W jego mdłym świetle zobaczył ciemny kształt przy­tulony do podnóża skały. Była to Grzywa. Uniosła tyl­ko na krótką chwilę pysk i skryła go ponownie pod puszysty ogon. Brodaty podszedł ku niej i przykucnął. Kiedy wysunął dłoń, aby pogłaskać wilczycę po grzbie­cie, ostrzegło go groźne warczenie. Nie rozumiejąc zra­zu reakcji zwierzęcia wycofał się i podrzucił świeżych gałęzi do ognia. Zajęły się płomieniem. Z ogniska buch­nęło żarem i posypały się wokoło iskry. Grzywa unio­sła się z trudem i silnie kulejąc, oddaliła się o kilka kroków. Brodaty widział to i raz jeszcze zbliżył się do niej. Pośród rozchylonej sierści zobaczył rozległą otwartą ranę. Obejrzał ją dokładnie nie dotykając obolałych tkanek. Pojął, co zaszło, i pomyślał, że może do­brze się stało. „Może teraz Grzywa nie będzie tak sko­ra do ucieczki w ślad za wilkami. Rozmyślając nad tym Brodaty zbudził Małego i Kobietę.

Po niedługim czasie Kobieta zbliżyła się do Grzywy aby wywarem z rumianku i kory dębowej obmyć jej ranę. Nie było to łatwe. Za każdym razem, gdy Kobieta wyciągała dłoń, aby z jej zagłębienia wylać na rana wywar — zwierzę pokazywało kły i warczało. Wreszcie Kobiecie udało się wylać nieco płynu na ranę i na tym musiała poprzestać.

Tymczasem Mały powrócił z pobrzeża lasu niosąc dwa nieżywe króliki. Jednego rzucił Brodaty Grzywie. Pożarła go łapczywie.

— Wielka rana — powiedział Mały.
Wielka — zgodził się Brodaty.

— Kto zranił? Ryś? — spytał Mały.

A gdyby zabić jej samca, kiedy jeszcze nie bę­dzie szczeniąt? Kiedy Grzywa będzie ciężarna?

Już ci mówiłem. Nie wytropisz go wtedy. On będzie czekał na nią w ukryciu. Będzie ją przywoływał. Nie zobaczysz go wcale. Ani ja, ani ty. Nikt.

Co zrobimy? Jak będziemy polowali bez Grzywy?

— Nie wiem — odrzekł Brodaty.

Źle, że nie żyje to szczenię... to, które nam zato­piła wydra. Byłaby z niego para dla Grzywy. Był oswo­jony. Nie uciekałby do lasu. I Grzywa zostałaby z nim
przy nas.

Grzywa nie towarzyszyła im, ale mimo to powiodło się. Zając sam niemal wpadł im w ręce, a dwa duże króliki znaleźli schwytane w pętle. Na jeden dzień mieli dość pożywienia. Po powrocie najedli się i nakar­mili Grzywę. Kobieta ułożyła niewyspane Dziecko do snu i poszła ku pobliskiemu mokradłu, aby spod śnie­gu wygrzebać nieco żurawin. Mały udał się po gałęzie na ogień.

Brodaty pozostał sam. Wsparłszy swoim zwyczajem


grzbiet o nagrzane podnóże skały przysiadł na piętach i wpatrywał się w ogień.

Szukał w myślach sposobu, który ułatwiłby im przeżycie zimy. Wiedział, że jeśli nie przeciwdziała temu, Grzywa ucieknie ponownie i pozostanie już w puszczy. Zasępił się.

Tymczasem powrócił Mały. Przywlókł za sobą wielką stertę suchych gałęzi. Zadowolony z siebie spojrzał na Brodatego, ale ponura twarz ojca nie zachęcała do rozmowy. Znalazł więc sobie inne zajęcie: pośród gałęzi wyszukiwał takie, które mogłyby przydać się w gospodarstwie. Z rozwidlonych pędów giętkiego jałowca] dobrał kilka, które nadawały się do naciągania i suszenia futer, spełniając rolę sprężynujących prawideł na które nawlekano świeżo zdarte skóry. Dobrał kilka zapasowych podpórek do pieczenia mięsa nad ogniem. Wreszcie, dla zabawy, wybrał dwie proste, sękate gałęzie, obciosał je, ale w każdej pozostawił po jednym sęku, sterczącym poniżej połowy wysokości! Obie gałęzie wbił następnie obok siebie w śnieg. Chwyciwszy dłońmi ich górne końce, wdrapał się na nie opierając stopy na sęku każdej z nich i w ten sposób uniósł się ponad ziemię. Przytrzymując rękami ich wierzchołki, przestawiał na przemian to jedną, to drugą gałąź i tak chodził wzniesiony ponad podłoże o dobre dwie stopy. Ucieszony tym zawołał:

— Duży teraz jestem! Chodzę taki duży... większy od ciebie!

Brodaty zerknął przelotnie na syna, ale nie powiedział słowa.

— ...Tak można przejść przez strumień w lesie i nie zamoczyć skór!... Nogi będą suche! Nie zmarzną! Zrobię jeszcze jedną parę takich kijów. Zostawimy je nad
strumieniem! — wołał niecierpliwie Mały.

Brodaty i tym razem nie odezwał się, ale wzrok jego dłuższą chwilę zatrzymał się

na szczudłach, a czoło pokryło się bruzdami. Po chwili powiedział niespodzie­wanie __ On stale chodził z taką jedną sękatą gałęzią. Nie stopę a kolano opierał na tym sęku... Może... może on go jeszcze ma!

Co ma? Sęk ma? — spytał zdziwiony Mały.

- Może on ma jeszcze tego wilka... Wilk miałby te­raz pięć wiosen.

Jakiego wilka?

Oswojonego.

Kto ma wilka oswojonego? — dopytywał Mały.

Pamiętasz Beznogiego z gromady plemiennej?

Pamiętam. Mówili na niego: Beznoga albo Bezno­gi, pamiętam. Zamiast nogi miał przywiązany kij. Taki jak te moje, tylko krótszy. Napadła go niedźwiedzica
i urwała mu kawałek nogi. Chodził wtedy na takim
kiju.

Można... można spróbować — sprzeciwił się Brodaty . Nie wszędzie leży

śnieg. I można czekać. Czekać, aż zacznie padać duży śnieg, i wtedy iść i śnieg kryje nasze ślady. Gromada żyje blisko strumienia. Strumieniem też można iść. Strumień bystry. Nie za­marzł. Na pewno jeszcze nie zamarzł.

Daleko nie można strumieniem. Zamarzniemy.

Osłabniemy. Woda jak lód — odparł Mały.

Można daleko. Strumień płytki. Pójdziemy stąd we dwoje: ty i ja. Ty wiesz,

jak iść w strumieniu, żeby nie zamarznąć.
Nie wiem. Wcale nie wiem — zdziwił się Mały. —
Jak?
Wiesz. Sam pokazałeś. Trzeba dla każdego dwa
sękate kije. Takie jak te twoje. Można iść wodą i mieć suche nogi i... i nie zostawiać za sobą wcale śladów...

Ile łosi zostawi ślad pięciu par racic?

Jeden łoś zostawia ślady dwóch par, a dwa łosie ślady czterech par — dodał Mały.

Ja też nie wiem. Jak będą ślady czterech par — będą naśladowały trop dwóch

łosi. Jak ślady będą dobrze rozstawione, nikt nie pozna, że to nie łosie szły

A jak będzie ślad pięciu par, to co będzie?

Idą dwa łosie i zostawiają ślad czterech par racic, trzy łosie zostawią ślad

sześciu par racic, nie pięciu par. Trzeci łoś nie może zostawić śladu jednej pary. Łoś na dwóch nogach nie chodzi. Tylko my chodzimy na dwóch nogach. Każdy łowca będzie wiedział, że nie łosie zostawiły te ślady. Jeśli będzie nas pięcioro, jed­nego przeniesiemy aż do strumienia na barkach. Po­jąłeś to?

— Tak. Jestem niemądry. Teraz rozumiem. Idę po racice — odparł Mały, sięgając po kamienny topór.

DZIKI

Nazywali go Dzikim.

Był niższy od innych, ale w karku i plecach znacznie tęższy. Z byle powodu ponosił go nieposkromiony gniew, a poczucie plemiennej solidarności było mu tak samo obce, jak pojęcie tego, co sprawiedliwe. Dawał, co chciał i komu chciał, a czynił to równie rzadko, jak niechętnie. Siłą zmuszając innych do uległości, brał także, ile chciał, traktując wspólną zdobycz plemienia jak własną.

Niezwykła siła fizyczna i napastliwość dawały mu wobec innych przewagę. Budził lęk i tajoną wrogość. Łamał każdy sprzeciw. Łamał także tych, którzy odwa­żyli się mu sprzeciwić; łamał ich wolę, odwagę. Nie­rzadko łamał także ich kości. Wściekłość swoją kiero­wał zwykle ku dojrzałym, sprawnym mężczyznom, uważając ich za rywali. Przy najmniejszej próbie przeciwstawienia mu się ranił współplemieńców lub zabijał, pozbawiając w ten sposób gromadę najlepszych; łowców. Z łuku strzelał niecelnie. Maczuga była jedy­ną, lecz straszną bronią, jaką posługiwał się zręcznie' i skutecznie. Służyła mu za nią potężna kość piszczelo­wa starego żubra. Władał nią niczym leszczynową witką, a siła ciosu, jaki potrafił nią zadać, mogła się równać z uderzeniem niedźwiedziej łapy. Na swoim pochyłym grzbiecie mógł bez trudu unieść spasioną łanię, ale nie czynił tego nigdy. Nie nosił łupów ani drew na ognisko. Nie skrobał skór, nie ciosał kamienia. Za niego robili to inni, posłuszni jego woli. Oto dlaczego plemię nazywało go Dzikim.

Spośród żyjących w osadzie jedna tylko istota niej uległa mu dotąd. Działo się tak zapewne dlatego, że nie potrafiła ona ocenić ani przewidzieć niebezpieczeństwa — albowiem w ogóle niewiele potrafiła przewidzieć — i zapewne również dlatego, że istota owa niemniej była dzika niż sam Dziki. Był to wilk. Nazywano go Chudy, gdyż krótka, przylegająca na bokach i zadzie sierść czyniła go smuklejszym od innych wilków.

Wzięty swego czasu z matczynej nory jako ślepe szczenię, został wykarmiony mlekiem kobiecej piersi. Kobieta owa, chora i cierpiąca z nadmiaru mleka, któ­re po stracie własnego dziecka zalegało w jej piersiach, karmiła chętnie wilcze szczenię. Przynosiło jej to ulgę, uśmierzało nieustanny ból, łagodziło gorączkę. Karmicielką wilczka była kobieta Beznogiego, zwana przez plemię Matką. Gdy szczenię nieco podrosło, żywił je czym się dało sam Beznogi — łowca, który w jednym dniu utracił małe dziecko i część własnej nogi.

Wilk wychowany przez niego i jego rodzinę nie po­został im dłużny. Kiedy wyrósł i okrzepł i kiedy łowiecki instynkt i naturalna drapieżność rozwinęły się w


pełni i utrwaliły, polował z kulawym łowcą, poma­gając mu tym samym w wyżywieniu Matki i dorasta­jącej Dziewczyny — jedynego dziecka, jakie im jeszcze pozostało.

Chudy żył w osadzie już piąty rok, ale stronił od wszystkich, z wyjątkiem rodziny, która go wychowała, jego nieufność, a może i wrogość wobec ludzi była tak jawna, że nikt nie próbował zbliżyć się do niego. Nikt prócz Dzikiego, któremu zawiść nie dawała spo­koju. Wiedząc, że kaleki łowca radzi sobie dzięki pomocy Chudego, nie dopuszczał Beznogiego do wspólnych łowów plemienia. Nie dopuszczał go też do podziału wspólnego łupu.

Ale i tego było Dzikiemu za mało. Myśl, że beznoga łowca, mimo kalectwa, żyje dotąd i samodzielnie żywi rodzinę, była mu nienawistna w równym stopniu co fakt, że wilk — łaskawy i posłuszny wobec kaleki — pozostaje wobec niego — wodza plemienia — wrogi i nieprzystępny. Próby zjednania sobie wilka Dziki ponawiał więc wielokrotnie, choć nieskutecznie, a każde powodzenie Beznogiego w łowach wzbudzało w nim nowy atak wściekłości. Wyładowywał ją z reguły! na kalece. Ten, poraniony i pobity, kilkakrotnie uciekał do puszczy wraz z wilkiem, ale kalectwo i samotność odbierały mu w kniei odwagę i wolę wytrwania! Przeczekawszy kilka dni, niezmiennie powracał do osady.

Na początku tej zimy, po kolejnej napaści Dzikiego! Beznogi, okrwawiony i słaby, umknął ponownie do kniei. Tym razem zabrał rodzinę i postanowił wytrwać. Wzięli z sobą nieco sprzętu i skór i wymknęli się nocą Skorzystali z ocieplenia, po którym jeszcze za dnia stopniał leżący śnieg. Liczyli, że na gołym bezśnieżnym, lecz nie rozmokłym jeszcze podłożu ślady ich ledwie będą widoczne, a do rana znikną być może zupełnie.

Zrazu szczęście im sprzyjało. Ku wieczorowi ochłodziło się, ziemia podmarzła i zaczął prószyć suchy śniegi Ruszyli śmiało wierząc, że biała ponowa ukryje zupełnie ich ślady.

Do rana wszystek śnieg stajał jednak i tylko tam, gdzie przygniotły go ich stopy, tajał nieco wolniej. Trop pozostał więc rankiem doskonale widoczny i odbijał się białymi plamami na ciemnej wokoło ziemi i ściółce leśnej.


Zbadawszy ich pieczarę Dziki pojął od razu, że tym razem Beznogi nie powróci

dobrowolnie, a skoro on nie powróci, nie powróci też Chudy, którego chciał mieć wreszcie dla siebie.

Dwaj wprawni tropiciele zwierzyny wysłani przez Dzikiego odnaleźli łatwo ślady

zbiegów i koło południa dognali ich. Nie zaskoczyli ich jednak. Beznogi spo­dziewał się tego.

Zwiąż pysk wilka, umocuj postronek na jego karku i daj go nam. Wilk ma być

nie zraniony — po­wiedział starszy z tropicieli.

—. Zostawimy was tu. Dziki chce mieć tylko wil­ka — dodał drugi.

Beznogi milczał i czekał. Przybysze nie odważyli się użyć siły. Mieli przeciw sobie mocnego, choć kulawego mężczyznę — najlepszego łucznika gromady, i dwie kobiety: Matkę i rosłą Dziewczynę, która rzucała włócznią nie gorzej od innych. Mieli też przeciw sobie wilka i... własny strach. Po długiej chwili milczenia zawrócili tam, skąd przyszli.

Dla Beznogiego było jasne, że powrócą tu albo gdzie­kolwiek indziej: że powrócą nie sami, lecz z Dzikim i jego wściekłością.

Beznogi bał się jej.

— Jak to? — zdziwiła się Dziewczyna.


— Umrzemy wcześniej: zabije nas Dziki. Mnie zabije od razu. Wracamy — zdecydował Beznogi. — Tu w puszczy zabiorą Chudego albo zabiją nas. Wraca­my — powtórzył.

I raz jeszcze powrócili do osady plemiennej.

CHUDY

Nie zdążyli jeszcze rozścielić skór i rozpalić ogniska u swojej pieczary, kiedy Chudy począł warczeć i za­szył się w najciemniejszy kąt. Po chwili zjawił się Dziki.

Beznogi stał nieruchomo i wpatrywał się w wilka. Kobiety nie odezwały się. Nie poruszyły się nawet.

Spodziewali się tego, a przecież stali osłupiali w bez­silnym gniewie, lęku i poczuciu własnej bezradności.

Chudy — wyczuwając napięcie chwili — trwał w postawie obronnej, na przygiętych nogach, i obnażał kły, warcząc głucho.

— Bierz go! Na postronek bierz! — sapnął gniewnie


Dziki, trącając silnie Beznogiego. — Wyłaźcie stąd! — dodał, zwracając się do Dziewczyny i jej Matki.

Warczy. Kły pokazał. Rzuci się na mnie — próbował zwlekać Beznogi.

— Wyjdę z pieczary. Na ciebie nie będzie warczał. Bierz go. Prędko! — rzucił porywczo Dziki.

Obie kobiety wysunęły się z pieczary i przykucnęły skulone pod skałą. Dziki wyszedł za nimi i stanął opo­dal. Sapał z niecierpliwości, wpatrzony w załom skal­ny, za którym krył się właz do pieczary. Po chwili ukazał się Beznogi. Zbliżał się powoli, z trudem poko­nując opór, jaki stawiało zwierzę uwiązane na rzemie­niu. Krok za krokiem, utykając, Beznogi ciągnął za so­bą Chudego, zapierającego się czterema łapami. Szło to kalece niesporo. Tym bardziej niesporo, że to, co czy­nił, czynił wbrew sobie. Z równym trudem pokonywał teraz opór zwierzęcia, co i własny, wewnętrzny opór, podsycany nienawiścią do Dzikiego i poczuciem krzyw­dy, wyrządzanej jemu i jego bliskim, nie wyłączając Chudego.

„Krzywdzę Chudego, ja sam, ja, który go wykarmiłem i wychowałem... On opiera się, broni, a ja ciągnę go teraz... Ciągnę na zgubę" — pomyślał Beznogi, prze­szedł z trudem jeszcze kilka kroków i zatrzymał się. Udawał, że sił mu już nie staje. Pochylił się i ciężko dysząc wpatrywał się tępo w ziemię. W tej właśnie chwili Chudy spostrzegł Dzikiego i rzucił się nagle wstecz, pociągając silnie postronek owinięty wokół dło­ni Beznogiego. Ten stracił równowagę i upadł, ale strach przed zemstą Dzikiego powstrzymywał go od wypuszczenia z ręki rzemienia...

Dzikiego ogarnęła wściekłość. Rozejrzał się wokoło, chwycił błyskawicznie wbitą w ziemię dzidę Beznogie­go i dźgnął nią leżącego, potem zamachnął się i drzew­cem dzidy zdzielił Chudego po grzbiecie. Wilk przy-


siadł pod ciosem i z przysiadu tego od razu odbił się i skoczył. Mierzył dobrze. Dziki odruchowo osłonił twarz ramieniem, ale wilk i tak nie dosięgnął celu, postronek okręcony wokół dłoni Beznogiego był trochę za krótki.

Paszcza wilka nie rozwarła się jednak na próżno. Za- 1 cisnęła się na drzewcu włóczni, miażdżąc jednocześnie | mały palec Dzikiego. Ten ryknął z bólu, cofnął się | i oburącz szarpnął dzidę ku sobie. Chudy nie zwolnił uchwytu, a drzewce poczęło trzeszczeć w jego zębach. I Przytrzymując dzidę jedną ręką Dziki sięgnął drugą j po maczugę zatkniętą za rzemień opasujący mu bio­dra. Chudy, szarpiąc w pasji drzewce włóczni, skupił na tym całą swoją uwagę i nie spostrzegał lub może 1 nie rozumiał niebezpieczeństwa. Na jego czaszkę opadł j naraz twardy cios i powalił go na ziemię, pozbawiając i świadomości.

Dziki był szybki. Kilkoma ruchami uwolnił dzidę z rozluźnionych szczęk omdlałego wilka, na kolanie odłamał z jej drzewca pałkę, na łokieć długą, i wetknął ją ponownie w poprzek paszczy nieprzytomnego zwierzęcia, i Następnie wyrwał wolny koniec postronka z rąk Beznogiego i okręcił nim silnie szczęki wilka, zaciskając I tym sposobem jego zęby na pałce. Teraz ciasne obwoje i rzemienia zapobiegały wysunięciu się pałki z pyska, i a poprzecznie ustawiona pałka przeciwdziałała z kolei z zsunięciu lub ściągnięciu z pyska obwoi rzemienia. Zaraz też Dziki zdjął z bioder własny rzemień, związał 1 spiesznie na nim pętlę, aby już gotową nasunąć przez f głowę na kark zwierzęcia. W pośpiechu zapomniał jednak o pałce zamocowanej w poprzek pyska Chudego, i więc nasunięcie gotowej pętli przez głowę zwierzęcia l okazało się niemożliwe. Dziki gorączkowo rozwiązywał 1 pętlę i w tej właśnie chwili Chudemu wróciła świadomość.


Wilk natychmiast zerwał się na nogi. Miał skrępo­wany pysk, lecz wolne łapy... Mógł uciekać... Mógł, jednak nie potrafił sprostać trudnej sytuacji. Lęk i podniecenie, wywołane tym, co tkwiło w jego paszczy, co ugniatało mu wargi i krępowało szczęki i od czego nie był w stanie się uwolnić, czyniły go bezbronnym i bezradnym. I Chudy pozostał na miejscu. Miał wolne nogi, ale nie umknął przed wrogiem. Nie skrył się przed nim. Wszystkie swoje wysiłki skierował ku pró­bom uwolnienia się od nieznośnego ucisku szczęk. Ka­lecząc własną skórę, szarpał pazurami rzemienie owi­nięte wokół pyska, tarł głową o ziemię, napierał łapa­mi na pałkę. Szalał...

Dziki nie tracił czasu. Kopnął Chudego w brzuch i wiedząc, że teraz nie grożą mu jego zęby, przywalił go śmiało własnym ciałem, by wilk nie uciekł. Usiło­wał założyć mu pętlę na kark. Chudy jak mógł bronił się. Darł pazurami pierś napastnika. Pierś tę chroniła jednak futrzana kurta. Łapa wilka trafiła wreszcie na nie osłonięte ciało wroga i mocne pazury rozerwały podatną, nagą skórę twarzy od czoła poprzez nos aż po zarośnięty policzek. Przypadkowym rzutem głowy Chudy wbił jeszcze w szyję Dzikiego ułamany i pe­łen drzazg koniec pałki, zamocowanej w jego paszczy. Dziki charcząc i brocząc krwią poderwał się na nogi. Zacisnął w dłoni rzemień, którym udało mu się wre­szcie opasać kark wilka, i ponownie kopnął go w pod­brzusze.

— Pchaj go... — wysapał, zwracając się do Beznogie­go — Będę ciągnął... Zagłodzę w jaskini... Będzie zdy­chał — warknął w pasji.

Chwilę potem Chudy znalazł się w ciasnej, ciemnej pieczarze. Kij, sterczący mu w poprzek pyska, i rze­mień, ugniatający szczęki, wzbudzały w nim równo­cześnie i panikę, i wściekłość.


Wejście do jaskini przywalił Dziki głazem tak ciężkim, że żaden z członków gromady bez pomocy nie byłby go w stanie poruszyć.

DZIEWCZYNA

W owej beznadziejnej, zdawałoby się, sytuacji znalazło się wszakże coś, co dawało jakąś szansę, zapowiadając ukrzywdzonym możliwość cichej zemsty.

Pierwszej już nocy Dziewczyna — córka Beznogie­go — udała się cichaczem w pobliże jaskini, w której tkwił Chudy. Tu spostrzegła, że u włazu do jaskini! pozostaje tylko szczelina, ledwie pozwalająca na wprowadzenie dwóch palców, a poruszenie głazu jest zgoła niemożliwe. Poczęła jednak rozglądać się i myszkować, poszukując jakiegoś sposobu dotarcia do wnętrza. Najpierw przez tę wąską szczelinę usiłowała wsunąć pal tyk, na którego końcu umocowany był kawałek mięsa. Patyk nie dał się jednak głębiej wprowadzić, trafiająca na jakąś nierówność. Aby przekonać się, co stanowa tę przeszkodę, Dziewczyna podkradła się do pobliskiego ogniska, zapaliła łuczywo i następnie poniosła je kil jaskini. Kiedy zbliżyła łuczywo do szczeliny, chcąc ją oświetlić, płomyk zamigotał i zgasł nagle jak zdmuchnięty. Dziewczyna zdumiała się, wiatru bowiem wcale? nie było. Spostrzegła przy tym, że zwęglony czubek łuczywa żarzył się jaśniej, gdy tylko zbliżała go do szczeliny... „Jakby ktoś stamtąd dmuchał na nie" - pomyślała.

Po chwili namysłu stało się dla niej jasne, że łuczywo zgasło od powiewu idącego z wnętrza jaskini. Zdziwiło ją to jeszcze bardziej. Nie zgadzało się to z jej dotychczasowym doświadczeniem. „W szczelnej jaskini nie wieje, w szczelnej jaskini nic nie dmucha... —I powtarzała w myślach. — W bezwietrzny dzień zasłony skórzane, co wiszą na włazach do jaskiń, nie chwie się, nie poruszają się wcale... a tu jest podmuch. Skąd się on bierze? Skąd?" Natrętne pytanie powra­cało a ona szukając odpowiedzi szeptem powtórzy­ła uprzednią myśl i kiedy już wymówiła: „Nic nie dmucha w szczelnej jask... — przerwała nagle pod na­porem nowej myśli. — W szczelnej jaskini nie dmucha, ale w nieszczelnej...?!"

I oto pojęła naraz, że skoro w szczelinie powstaje tak silny powiew, musi być w jaskini jakiś inny otwór, szczelina, leżąca w głębi. Szczelina, o której istnieniu wiedział może uprzedni mieszkaniec pieczary, ale za­pewne nikt prócz niego. Zaczęła więc od nowa poszu­kiwania.

Do niedawna jaskinię tę zamieszkiwał Niemrawy, najsłabszy i najpowolniejszy z dojrzałych mężczyzn gromady. Jemu też dostała się najgorsza z mieszkal­nych jaskiń. Położona na samym niemal szczycie ska­listego zbocza była niska, a jej nieszczelne, osypujące się sklepienie zawsze pozostawało wilgotne. Sklepienie to, przecięte w skos szerokim na dłoń pęknięciem ska­ły, Niemrawy uszczelnił, jak umiał. Zatkał je gliną, po­krył płatami kory i aby ich wiatr nie zdmuchnął, z wierzchu poukładał kamienie. Dziewczyna natknęła się wkrótce na te właśnie kamienie nie okryte śnie­giem. Ich położenie wydawało się jej tutaj nieco nie­naturalne. Uniosła więc jeden i drugi, a gdy namacała pod nimi równo ułożone płaty kory, usunęła na bok resztę kamieni. Teraz odrzuciła korę i manewrując mocnym kijkiem rozkruszyła i zepchnęła w głąb zie­mię zatykającą szczelinę. I naraz jej kij zapadł się, trafiając w próżnię. Utrzymała go wszakże w dłoni i osunęła się na kolana, chcąc zbadać, czy da się go wprowadzić jeszcze głębiej. Nagle poczuła silne szarp­nięcie, a kij został wyrwany z jej dłoni.


Pojęła, co zaszło. Ogarnęła ją fala radości. Wiedziała już, że wysiłki jej nie były daremne, a kiedy usłyszała cichy skowyt, upewniła się, że Chudy ją rozpoi znał. Teraz było już jasne, że zdołał on zedrzeć z pasz­czy krępujące rzemienie. Jakże inaczej mógłby wyrwać kij z jej ręki? Pojęła też, że oto znalazła sposób aby niepostrzeżenie karmić Chudego przez wiele nocy. Tyle nocy, ile trzeba będzie, aby ochronić go przed głodem i słabością. Tyle, aby udaremnić plany Dzikiej go. Dobyła zza pazuchy kilka sporych kawałków suszonego mięsa i rzuciła je Chudemu przez szczelinę pozbawiając się tym samym pożywienia na nadchodzący dzień. Nie była i teraz najedzona, ale działała w poczuciu, że uczyniła właśnie to, co mogła uczynić najlepszego.

Odetchnęła wreszcie z ulgą. Upewniła się jeszcze raz że nikt jej nie śledzi, i zatarła bardzo starannie wszystkie ślady.

Wracała do swej pieczary drogą okólną, po śladach,! które minionego dnia pozostawili jej współplemieńców powracający z kniei.

Zdyszana, ale zadowolona znalazła się niebawem w swojej jaskini.

To dobrze! Bardzo dobrze! Nie zmoże go teraz Dziki — ucieszył się Beznogi.

I Chudy za nim nigdy nie pójdzie. Nie pójdzie — dodała Matka. — Idę jutro w

las po korzenie i jagody. Mięso nasze zostanie dla Chudego. Starczy na pół księ­życa...

Króliki schwytamy w samołówki, i kuropatwy. Mrozu nie ma. Teraz jeszcze

nie będzie głodu ni dla nas, ni dla Chudego — dorzucił Beznogi.

— A później? Co będzie z nami później? — spytała Matka.

— Będzie źle. Jak wzejdzie nowy miesiąc i Chudy nie osłabnie z głodu, Dziki zabije go. W jaskini znaj­dzie wilczy pomiot i pojmie, że Chudy dostawał żer.
ż
e od nas dostawał. Wtedy zabije mnie.

— Nie zabije! Nie będziemy czekali nowego miesią­ca. Zaczekamy do pierwszej śniegowej zamieci. Wypu­ścimy Chudego. Uciekniemy w las. Śnieg i wiatr skry­ją nasze ślady... — rzekła Matka.

— Trzeba się sposobić. Czasu mało. Kiedy przybędzie dnia, kiedy chwyci mróz, Chudy pójdzie za wilkami. Jak co roku. Zostaniemy w puszczy bez niego. Musimy wtedy mieć już zapas mięsa. Duży zapas... Żeby starczyło, aż Chudy do nas wróci... — dodał Beznogi.

WYPRAWA

Brodaty i Mały mieli przed sobą trzy dni ciężkiej drogi do celu i nie mniej trudne trzy dni drogi powrotnej. Brali pod uwagę i to, że przed podjęciem drogi powrotnej będą musieli czekać. By w marszu nie traci czasu i nie trwonić sił na łowy, wzięli z sobą trochę mięsa. Aby nie ziębnąć nocą, zabrali wory futrzane! Służyły im także jako worki na sprzęt i żywność. By móc iść choć z pół dnia nurtem strumienia, nie pozostawiając za sobą śladów, nieśli szczudła dla siebie i dla tamtych. Mieli też cztery pary racic łosi, aby w razie bezśnieżnej pogody przytroczyć je do stóp i zmylić pogoń. A że z toporem, dzidą, łukiem i nożem krze­miennym nie rozstawali się nigdy — uginali się pod swym ładunkiem.

Wyprawa do osady plemiennej była dla nich przed­sięwzięciem i trudnym, i niebezpiecznym. W ich po­czuciu niebezpieczeństwo i trud warte były tego, co zamierzali osiągnąć. Więc nie wahali się.

Na razie powiodło im się tyle, że bark Grzywy goił się szybko i ostatnie z nią łowy dostarczyły skromnego zapasu mięsa. Skąpo wprawdzie, ale starczyło go i na drogę, i na pozostawienie Kobiecie, Dziecku i Rudogrzywej.

Wyruszyli o szarym świcie. Cały pierwszy dzień szli bez wytchnienia, aby, gdy zajdzie potrzeba, mieć czas na oczekiwanie. Nad wieczorem zerwał się silny wiatr.


Noc spędzili wpółsiedząc we wnętrzu wypróchniałego dębu. Ciasno tu było, ale ciepło i zacisznie.

Drugi dzień także nie przyniósł ważniejszych zda­rzeń. Rankiem napotkali tylko stado turów, które mu­sieli okrążyć, nadkładając drogi. Napotykali też tropy wilczej watahy, wyciśnięte w pogoni za stadkiem tar­panów.

Ku wieczorowi wiatr ścichł, a niebo spochmurniało. przed samym zmrokiem ryś porwał na ich oczach za­jąca i spłoszony trzaskiem spadającej włóczni, rzuco­nej przez Małego, upuścił swój łup. Zająca zabrali, a nie znalazłszy sposobniejszego schronienia legli przy­tuleni do snu w porzuconym barłogu niedźwiedzia, pod pochyłym starym świerkiem. Gęste igliwie drzewa miało ich nocą ochronić przed śniegiem. Spodziewali się go wkrótce. Więcej nawet: oczekiwali śniegu w nadziei, że zacznie sypać, i to dość długo, by skryć ich ślady w drodze powrotnej. Ale ranek był znów pogod­ny i suchy.

Od siedliska plemiennej gromady dzielił ich tylko niecały dzień drogi.

Brodaty rozpoznał już znane sobie z dawna miejsca i poczynał wahać się, czy mają iść dalej i narażać się na niepożądane spotkanie z współplemieńcami, czy też czekać zmierzchu.

Plemienni łowcy nie zapuszczali się wprawdzie w pojedynkę dalej niż o pół dnia drogi od siedliska, to jest tyle właśnie, aby przed nocą zdążyć tam i z po­wrotem. Ale gromadne polowanie na wielkiego zwierza trwało czasem dwa dni i więcej i wtedy odbywało się ono z dala od osady.

Brodaty postanowił iść dalej. Gnała go niecierpli­wość. W drugiej połowie dnia doszli nad strumień i tak jak było postanowione, ruszyli na szczudłach jego nur­tem. Szli przeciw prądowi. Uprzednio wprawili się już w chodzeniu na szczudłach po wodzie, ale to, co bez ob­ciążenia zdawało się nietrudne i niezbyt męczące, teraz z. ciężkim ładunkiem i przeciw prądowi wody wymagało znacznego wysiłku. Barki ich pochylone pod ciężkim brzemieniem utrudniały utrzymanie równowagi ciała, a wyciąganie szczudeł, które mimo dokonanych ulepszeń zapadały się raz po raz w piaszczyste dno stawało się udręką. Tętno łomotało im w głowach, pot nawilżał odzienie.

Krok za krokiem brnęli przecież naprzód wierząc, że cel jest niedaleki.

Ku wieczorowi, gdy siły ich wyczerpały się do ostatka, spochmurniało znowu i z ciemniejącego nieba posy-4 pało śniegiem. Było to wybawienie. Wyszli ze strumie­nia, wzięli szczudła na barki i szli teraz prosto do celu, nie troszcząc się o pozostawiane ślady. Znikały bój wiem niemal równie prędko, jak powstawały.

Szli na przełaj przez las, kierując się tam, gdzie dawniej znajdowała się osada ich plemienia.

Brodaty szedł przodem. Nie czuł zmęczenia, nie myślał o tym, co go czeka w ciągu najbliższych godzin.! Szedł przed siebie, a widok z dawna znanych miejsc pochłaniał jego całą uwagę. Rozpoznał pokraczną sosnę, na której schronił się kiedyś przed atakiem lochy i dalej głaz, wielki głaz, leżący tu, odkąd pamiętał, obok wypróchniałego pnia, i wylot borsuczej nory w oberwanym stoku pagórka. Poznawał pośród wysokopiennego boru wilgotną łączkę porosłą w lecie pierzastą paprocią, rdzawą teraz i suchą. Widział po prawej stro­nie rozległą goliznę, a dalej gęstą, młodą jeszcze brze­zinę i na jej tle wielki, rozwidlony jałowiec, na który nieraz wspinał się, by dojrzeć coś w oddali. Rozpozna­wał to wszystko, co było mu znane i bliskie, a czego musiał wyrzec się, porzucając z konieczności plemię.

I naraz, kiedy mijał te znane miejsca, odżyło w nim zadawnione poczucie krzy­wdy

i wrogość wobec te­go, kto mu ją wyrządził. Ponagliło go to i wzbu­rzyło. Biegł niemal, ale nie trwało to długo. Cięż­ki ładunek i sypki śnieg zmusiły go wkrótce do wypoczynku.

Wkrótce znaleźli się u pierwszej linii wzgórz. Mały przycupnął pod wą­skim nawisem skalnym


i pożywił się. Brodaty przysiadł tylko na chwilę. Podniecony zżuł i przełknął z trudem kilka kawałków twardego mięsa, wziął z sobą co najniezbędniejsze i ruszył w kierunku osady swego plemienia.

Pozostało mu niewiele drogi i wkrótce, na tle ciem­nego nieba, ukazał się ośnieżony grzbiet skalistych} wzniesień. Były z rzadka porośnięte pokrzywionymi od| wiatru sosnami.

Brodaty nadłożył drogi i obszedł pasmo wzgórz, tak aby do ich południowego stoku zbliżyć się od strony puszczy. Sam pozostając niewidoczny musiał widzieć, co dzieje się w osadzie. Dotarł wreszcie do skraju lasu. Leżała przed nim niewielka polana, osłonięta od prze­ciwległej strony pochyłym stokiem skalistego wzgórza, pokrytego śniegiem.

Na tle stromej, białej pochyłości widział dokładnie ciemne plamy, rozmieszczone na różnych wysokościach. Były to wejścia do wielodzielnych jaskiń, pełnych zakamarków i uchyłków. Znał je wszystkie od dawna. Od. lat zimowali tam jego współplemieńcy. I on tam kiedyś żył.

Kilka skrajnych włazów prowadziło do małych i płytkich pojedynczych pieczar, zamieszkiwanych przez jedną rodzinę. Nie chroniły one należycie ani przed chłodem, ani przed wiatrem i wilgocią, toteż z konieczności zajmowali je zwykle ci najbardziej przez Dzikiego prześladowani, którym nie pozostawiał innego wyboru. W jednej z nich żył swego czasu Bez­nogi. Brodaty spodziewał się, że mieszka w niej dotąd, i Mógłby dotrzeć do niego nie będąc widziany przez innych.

Rozejrzał się.

W kilku miejscach, u podnóża skał, płonęły ogniska. Były niedawno podsycane. Wskazywał na to trzask świeżych drew i wznoszące się raz po raz snopy iskier.


Brodaty odnalazł wzrokiem ciemniejący właz na le­wym skraju masywu. Rozpoznał w nim wejście do chronienia zajmowanego dawniej przez Beznogiego. Czas dłużył się, ale Brodaty zwlekał jeszcze. A gdy przekonał się, że niektóre ogniska przygasają i nikt nie zamierza ich na nowo podsycać — ruszył.

U CELU

Pochylony szedł skrajem lasu, okrążając otwartą przestrzeń. Pełen niepokoju zadawał sobie raz po raz pytanie, czy pieczarę tę nadal zamieszkuje kulawy łowca. Wierzył w to, ponieważ położenie jej i ciasnota nie mogły chyba nikogo znęcić. Kiedy już był blisko, rzucił z ukrycia kamieniem mierząc w osłonę włazu. Trafił celnie, ale nic po tym nie nastąpiło. Rzucił jesz­cze raz, spodziewając się, że tym sposobem zbudzi przynajmniej wilka. Skutku i tym razem nie było. Za­stanowiło go to. Ponaglany niepokojem przemknął szybko przez niewielki taras skalny. Nie widziany przez nikogo uniósł zasłonę włazu i wśliznął się do pieczary. Ogarnęła go całkowita ciemność. Nie widział nic. Stał w miejscu i nasłuchiwał. Kiedy jego własny oddech uspokoił się, posłyszał sapanie śpiących. Zało­motało w nim serce.

— Beznogi! — szepnął.

Nie było odpowiedzi. Teraz upewnił się już, że Chu­dego tu nie ma, i pełen rozczarowania pomyślał, że wszystkie jego wysiłki były daremne... chyba że Bez­nogi z rodziną i wilkiem przeniósł się gdzieś, a tu śpi teraz kto inny. Ta możliwość również nie wydała mu się pocieszająca. Po tylu trudach niełatwo jednak było mu odejść z niczym. Ujął topór w garść i szepnął jesz­cze raz:


Beznogi!

W odpowiedzi najgłośniejszy z oddechów śpiących ścichł nagle.

— To ja — odparł Brodaty, gotując się do obrony.
Nastąpiła długa chwila ciszy, po której padły w
ciemności słowa:

zapas innego mięsa i zatrute odrzucił... Za chude było dla niego. On tłuste lubi, tyl­ko tłuste...

— Żeby osłabł i był mu uległy.

noclegi weź — rzekł Beznogi do swej kobiety — a ty — powiedział zwracając się do Dziewczyny — wyjmij zmarzłe mięso ze schowka i potnij w paski. Idę z Bro­datym. Spróbujemy wypuścić Chudego. Idziemy. Gę­sty śnieg pada. Zasypie ślady. Wilka ślady i nasze.

Kobieta i Dziewczyna zakrzątnęły się. Mężczyźni wyszli cicho z pieczary i skierowali do jaskini, w której od dziesięciu dni przebywał Chudy.

Szli śmiało płaskim niemal grzbietem wzniesienia, pewni, że znajdują się poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku.

— Czy Chudy posłuszny? Czy przychodzi, jak wo­łasz?

— Tak. Przytrzymam go — zgodził się Beznogi.
Dalej szli w milczeniu. Beznogi wyprzedził nieco

Brodatego i dał mu znak, żeby zatrzymał się, a sam zboczył w kierunku stoku. Tu przyklęknął, wsparł ciało na dłoniach i wysunął głowę poza krawędź skalną, by spojrzeć w dół, na południowy stok wzniesienia. W osadzie panował spokój.

— Ognie przygasły. Śpią. Śnieg dobrze sypie. Idziemy dalej — powiedział wstając.

Po chwili znaleźli się przed oślizłym od śniegu, wiel­kim kamieniem, który osłaniał szczelnie niski właz do jaskini. Obły kamień, pozbawiony nierówności, wymy­kał się im z rąk i choć wytężali wszystkie siły i napie­rali nań z różnych stron, głaz tkwił nieporuszony na miejscu. Brodaty siadł wtedy w śniegu, nogi zgięte


w kolanach zaparł mocno o jakąś nierówność skalną i począł prostować nogi naciskając równocześnie plecami boczną powierzchnię głazu.

Kamień drgnął. Mężczyzna zwolnił nacisk, odpoczął chwilę, naparł jeszcze raz i przesunął głaz o dobre pół stopy. Ukazała się teraz czarna szpara. Powiał z niej I ostry zaduch. Z kolei obaj mężczyźni naparli zgodnie i głaz ustąpił, przesuwając się jeszcze o stopę. Naraz Beznogi zwalił się w tył. To Chudy wyskakując z pieczary podciął mu nogi, a sam, wzniecając śnieżny pył, popędził ile sił w dół po stoku.

W oszalałym cwale i niemal szczenięcych radosnych podskokach przebiegł wokół przygasających ognisk raz i jeszcze raz, po czym skrył się w puszczy, by zaraz w pełnym biegu wyskoczyć z niej i wykonać kilka karkołomnych susów poprzez wielkie sterty gałęzi, przyniesione tu do podsycania ognia. Wreszcie, wywiesiwszy jęzor, wilk zatrzymał się na moment i znów skoczył, i przywarł przodem ciała do śniegu, przewrócił j się na bok i począł zapamiętale tarzać się w śniegu.

Zmierzwioną, brudną i cuchnącą sierść trudno było oczyścić z błota i obmierzłej woni własnych odchodów.

Wilk wciąż tarzał się, a Beznogi leżał na grzbiecie i nieruchomy, nie mogąc jeszcze zebrać myśli ani podjąć wysiłku powstania. Brodaty chwycił go wreszcie za barki i uniósł.

Stali teraz bezradni obok siebie i wpatrywali się w oszalałego wilka, zaskoczeni i w panice niezdolni do podjęcia jakiegokolwiek działania.

Beznogi, któremu galop własnego serca wciąż jeszcze łomotał tętnem w gardle, nawet gestem nie usiłował przyzwać Chudego. Patrzał tylko i strwożony zobaczył, że oto z jednej jaskini ktoś wysunął się i przeszedł kilka kroków, po czym wstrząsnął się jakby z zimna i nie oglądając się zawrócił do jaskini.


Tymczasem Chudy nadal radośnie tarzał się w śnie­gu, podrywał się na nogi, otrząsał zlepioną sierść j znów rzucał się w śnieg, by przewalać się w nim z boku na bok. Mężczyźni zmuszeni do zachowania ci­szy nie mogli go wołać, zdali się więc na los szczęścia i zajęli się przesuwaniem głazu na poprzednie miejsce, aby rankiem nie zwrócił on niczyjej uwagi. Widząc, że Chudy wreszcie zmęczył się trochę, Beznogi świsnął cicho, a wilk, zaspokoiwszy już swoją niepowstrzyma­ną potrzebę ruchu i swobody, zbliżył się do niego.

Niepostrzeżenie Beznogi ściągnął z siebie rzemień opasujący biodra, by zarzucić go na kark Chudego, ale ten pamiętając dobrze, co zdarzyło się, zanim zamknię­to go w jaskini, uskoczył w bok i odsłonił zęby.

Chudy szedł ich śladem, ale pozostawał stale kilka kroków w tyle.

Gęsty śnieg sypał dalej.

Wkrótce znaleźli się przy pieczarze. Beznogi podszedł do ogniska, wygrzebał z niego kilka żarzących się węgli, wsunął je do wnętrza rurowej kości, przytroczył ją do pasa, podsycił ognisko i powrócił do pieczary.

Matka i córka gotowe już do drogi czekały na progu. Czas naglił. Obfity śnieg wciąż padał.

Poszli.

Za nimi biegł Chudy. Nie zbaczał z drogi, ale trzy­mał się stale w pewnej odległości.

Nie wiedzieli, jak długo śnieg będzie sypał i skrywał ich ślady, więc szli tak szybko, jak mogli. Kiedy zbli­żyli się do pierwszych wzniesień, śnieg nadal sypał. Brodaty wyprzedził pozostałych, podszedł do skał i umówionym sygnałem wezwał Małego. Chłopiec wyskoczył z ukrycia, ogarnął wzrokiem grupę, zarzucił z rozmachem wór na plecy i w nagłym porywie radości wrzasnął na całe gardło:

POWROTNA DROGA

W milczeniu i bez przerw szli spiesznie brzegiem strumienia, zgodnie z jego prądem. Mały, idąc na prze­dzie, torował drogę w śniegu. Pozostali szli gęsiego, stawiając stopy na jego śladach. Chudy, prowadzony przez Dziewczynę na postronku, brnął w płytkiej wo­dzie. W ten sposób wcale nie pozostawiał za sobą tropu.

Minęło sporo czasu.

Niebo pojaśniało na wschodzie. Śnieg sypał jeszcze, ale jego płatki stawały się coraz mniejsze. Brodaty ro­zejrzał się po niebie i dał znak, aby zatrzymali się.

— Trzeba stać. Nie chodzić. Nie siadać. Nie kłaść worków na śniegu... Zaraz wrócę — dodał, sposobiąc szczudła, po czym wspiął się na nie, wszedł w nurt
strumienia i ruszył w powrotnym kierunku.

Szedł teraz przeciw prądowi i z trudem przestawiał kije. Po jakimś czasie zatrzymał się, zbliżył do brzegu, postał tam chwilę, przyjrzał się śladom, jakie pozosta­wili w śniegu, i zawrócił. Nie rozumiejąc na razie jego poczynań pozostali wpatrywali się w Brodatego z nie-1 pokojem. Wreszcie, kiedy zawrócił ku nim, zbliżył się i wyszedł na brzeg, Beznogi zapytał go:


— Wracałeś, po co wracałeś?

—. Śnieg miękki. Siady głębokie, szerokie. Tam za nami... oglądałem... Teraz śnieg sypie drobny. Jak pia­sek drobny. Taki nie pokryje nowych śladów. Przesta­nie padać — trop zostanie. To źle. Bardzo źle. Trzeba iść wodą. Iść jak, jak ja szedłem. Na kijach trzeba iść. Idźcie... Mały i ja zawrócimy. Pójdziemy brzegiem. Zo­stawimy w śniegu widoczny trop. Mylący trop powrot­ny. Trop zgubi się w strumieniu. Jak oni trafią na te ślady, pójdą za nimi, pójdą tak, jak pokaże nasz trop. Pomyślą, że dalej szliśmy strumieniem pod prąd, tak jak pokażą nasze ślady na brzegu. Zmylimy ich.

Wody strumienia płytsze tu, ale szerzej rozlane, płynęły ku pobliskiemu mokradłu

nie tak wartkim nur­tem. Ułatwiało to im drogę. Szli, zgrzani i znużeni, ale nie przystawali. Po jakimś czasie Beznogi spostrzegł z radością, że Brodaty z synem zawrócili już i doga­niają ich.

Rozjaśniło się na dobre. Wstał pochmurny ranek, ale śnieg przestał sypać. Zaniepokoiło to ich. Kiedy Bro­daty z Małym dopędzili rodzinę Beznogiego i wszyscy szli już czas jakiś razem, Beznogi sapiąc odezwał się:

—- Śnieg nie pada... Ślady nasze... ślady by zostały. Dobrze, że idziemy wodą.

— Dobrze — zgodził się Brodaty, -r- Już niedaleko. Zakręt za nami. Już wodą niedaleko. Dalej wielkie


mokradło. Tam topiel. Każdy boi się iść. Chyba że mu­si... Tam pewnie tropić nas nie będą. Trudno tam ślad znaleźć...

Ledwie dotarli do mokradła, znów posypało drobnym gęstym śniegiem. Pozwoliło im to na chwilę wytchnie­nia. Zjedli po niewielkim kawałku mięsa i pełni otuchy ruszyli dalej. Każde z nich trzymało teraz przed sobą w poprzek ciała jeden z tych kijów, które w nurcie strumienia spełniały rolę szczudeł. Gdyby komu na mokradle osunęła się w bagno noga, kije miały służyć jako ochrona przed dalszym zapadnięciem w grzęza­wisko. Wilk skacząc z kępy na kępę niechętnie postę­pował za nimi. Lękał się tego niepewnego podłoża. Zachęcony przez Beznogiego brnął jednak.

Prowadził Brodaty. Szczęście sprzyjało im: drobny śnieg sypał nieprzerwanie. Szli raźno w przekonaniu, że ich trop, widoczny wzdłuż brzegu strumienia, znik­nął już pod śniegiem, zanim ktokolwiek z osady zdo­łał tam dotrzeć.

Zatrzymali się dopiero przed zmierzchem. Grząski grunt mokradła mieli za sobą. Przemoczone i zziębnięte nogi sprawiały ból. Byli głodni. Na niewielkiej goliźnie, powstałej w miejscu pogorzeliska i osłoniętej ze­wsząd puszczą, czuli się bezpieczni. Tu, postanowili przenocować. Węgielki, troskliwie przechowywane przez Beznogiego w wydrążeniu żubrzej kości, przydały siej teraz. Zapłonęło niewielkie ognisko. Przypiekli resztę mięsa i zjedli je. Poczuli senność. Ściągnęli jeszcze skó­ry, którymi owinięte były ich nogi, podsuszyli je nad ogniem, ogrzali stopy u ogniska, rozgrzebali śnieg, na­nosili gałązek świerkowych i ciasno przytuleni ułożyli się na nich do snu.

Minęła noc. Minął też dzień następny, spędzony w drodze, i jeszcze noc w puszczy, i słoneczny chłodny ranek, którego czyste powietrze pozwoliło im dojrzeć na północno-wschodnim horyzoncie bielejące zarysy dalekich wzniesień górskich. Zbliżali się do celu.

— Mhm, niech zostaną — potwierdził Brodaty.
Zbliżali się już do niewielkiej, lekko wznoszącej się
płaszczyzny, za którą

rozciągała się Skalista Polana.

ZNÓW NA SKALISTEJ

Leżąca na południe od Głębokiego- Jaru Polana ta by­ła nieco wzniesiona ponad najbliższe otoczenie. Osła­niały ją od zachodu niewielkie pagóry skalne, poza którymi, dalej jeszcze na zachód, rozpościerał się szeroki płaskowyż, a jeszcze dalej kilka niewysokich łań­cuchów górskich. Od południa otaczały Polanę luźno rozrzucone, niewysokie skałki wapienne porosłe skarla­łą sosną i jałowcem. Właśnie one osłaniały ją teraz przed wzrokiem nadchodzących wędrowców, ukazując jedynie wyższy nieco grzbiet skalny. Na przeciwległej jego stronie mieściła się jaskinia Brodatego.

Ścieżka biegła teraz bardziej stromo, ale mimo znu­żenia szli szybko. Ponaglała ich bliskość celu. Chudy, idący dotąd stale u boku Beznogiego, wybiegał daleko w przód i raz po raz zatrzymywał się, by obwąchać mi­jany krzew lub kamień.

— Węszy. Czuje waszą wilczycę — wysapał Beznogi.
Nikt mu nie odpowiedział. Już dłuższy czas szli pod

górę, a przyspieszone oddechy i zmęczenie odbierały im ochotę do rozmowy. Minęli właśnie wapienne skałki. Wysuwali się przed


masyw skalny, a ich ciekawe spojrzenia mogły wresz­cie objąć znaczną część Skalistej Polany. Dla trojga z nich miała być nowym miejscem stałego pobytu.

Brodaty przyspieszył kroku i wysunął się do przodu. Czujny wzrok skierował od razu na podnóże skały, w której mieściła się ich jaskinia, następnie szybko przeniósł spojrzenie ku górze, na ów niewielki taras skalny, gdzie leżał właz do niej, a jego wzrok — teraz już pełen niepokoju — ponownie zsunął się w dół. Brodaty stał bez ruchu, z ciałem podanym do przodu, a Mały, wyczuwając w nim głębokie jakieś wzburze­nie, tkwił obok i wpatrywał się w oblicze ojca, zmie­nione teraz i takie, jakiego chłopiec jeszcze nie znał.

Ogarnął go lęk. Z wysiłkiem oderwał spojrzenie od twarzy ojca i powoli obracając głowę przesunął je stopniowo tam, na podnóże skały, gdzie zawisł nieru­chomy wzrok Brodatego. Ten stał nadal bez słowa i wpatrywał się w skałę, nie w pełni jeszcze świadom, co obudziło w nim uczucie grozy. Szeroko rozwarte oczy błądziły chwilę po nietkniętej i nieco wypukłej caliźnie śniegu, pokrywającej bez reszty przestrzeń u podnóża skały. Miejsce to, zawsze dawniej pokryte popiołem i czerniejące z daleka, było teraz nieskazi­telnie białe... Białe bielą puszystego śniegu...

Nie pojmując nadal przyczyny wzburzenia Brodate­go, Mały widział jego napiętą twarz i poczuł sam, jak w narastającym lęku włos jeży mu się nad skroniami,. gdy naraz-posłyszał zduszony, obcy głos ojca:

Mały pędził obok ojca, nie pojmując jeszcze w pełni głębszego znaczenia jego słów.

— Przecież padał śnieg?!... — zdziwił się.


— Śnieg topnieje na ognisku i na węglach. Ognisko wygasło. Dawno wygasło... — wykrztusił w biegu Bro­daty.

Teraz dopiero Mały zrozumiał: gdyby Kobieta — jego matka — była tu, nie wygasłoby ognisko, a śnie nie leżałby nietknięty pod skałą.

Dopadli właśnie stóp skały i Brodaty, potykając się na przysypanych śniegiem polanach, skoczył na ośnieżone teraz stopnie, wykute w skale, pośliznął się n nich, ale zaraz podciągnął się na rękach ku górze, by znaleźć się na poziomie włazu do pieczary. Wreszcie stanął na owej małej półce skalnej. Wejścia do pieczary nie osłaniała wisząca tu zawsze niedźwiedzia skóra. Właz przywalony był natomiast niezbyt szczelnie dopasowanymi odłamami skalnymi. Brodaty za trzymał się przez chwilę, by nabrać tchu i pojąć należycie to, co przed sobą widział. I wtedy właśnie z głębi pieczary dało się słyszeć znajome, głuche sapnięci Mały usłyszał je również i nagle wyrzucił z siebie radośnie:

W następnej chwili z pieczary wyskoczyła wilczyca, a za nią wysunęła się blada, zziębnięta Kobieta otulona skórami wraz z Dzieckiem.

Ale dwunożne obce istoty szły nadal spokojnie i zbli­żały się do niej. W tej nowej dla siebie sytuacji wil­czyca była równie skora do ucieczki, co do napaści, a wzburzenie i rozterkę wyładowywała w owych krótkich, urywanych sapnięciach, mających zapewne po­wstrzymać nadchodzących od dalszego zbliżania się.

W pewnej chwili stało się tak rzeczywiście. Beznogi, Matka i Dziewczyna, widząc zjeżona sierść na karku wilczycy i słysząc ów wydawany przez nią dziwny, urywany odgłos, zatrzymali się stropieni. Dodało to od­wagi wilczycy. Pobudziło ją do ponownego sapnięcia, po którym postąpiła naprzód i odsłoniła kły. Ale teraz wtrącił się Mały. Chwycił wilczycę za sierść na karku, odciągnął ją na bok i począł uspokajać. Trwało to chwi­lę i wreszcie wilczyca spokojniejsza już, ale nadal nie­ufna, zeskoczyła ze skały i oddaliła się o kilka kro­ków.

Po chwili nadbiegł Chudy. Spostrzegł od razu wil­czycę i skierował się ku niej. Ta warknęła ostrzegaw­czo i uniosła wargi. Pogróżka nie powstrzymała jednak ciekawości Chudego. Zadarłszy wiechę, pełen zainte­resowania postąpił jeszcze kilka kroków, zatrzymał się na chwilę i zaskomlał pojednawczo. Grzywa cofnęła się nieco i odchylając uszy na kark warknęła głucho. Chu­dy i teraz nie zniechęcił się. Podchodził właśnie jeszcze bliżej, kiedy wilczyca skoczyła. Skok był celny.

Chudy nie spodziewał się natarcia. I nie mógł się go spodziewać: żadna inna samotna wilczyca, żadna wil­czyca znająca zwierzęce obyczaje i wzajemne prawa nie rzuciłaby się o tej porze roku na przyjaznego jej samca.

Rudogrzywa była wszakże wyjątkiem. Nie znała praw wilczych i wilczych obyczajów, a Chudy, zasko­czony, wcale nie, gotów jeszcze, do obrony, zdołał tylko uchylić łeb. Zęby wilczycy, celujące w jego skroń, szarpnęły czułe ucho. Chudy mógł odeprzeć atak i nie­chybnie tak właśnie zachowałby się wobec każdego wilka. Ale napastnikiem nie był wilk. Była nim wil­czyca. Skomląc Chudy wycofał się więc i cierpliwy, wyczekujący, siadł opodal.


Po krótkim przywitaniu Beznogiego, Matki i Dziew­czyny z Kobietą Brodatego Mały wskazał im sąsiednią pieczarę. Wydała im się wygodna.

Mały był zmęczony długą drogą. Czuł pragnienie i głód. Bolały go stopy. Podniecony jednak nowością sytuacji i chcąc okazać swą sprawność, wziął na barki tak wielką stertę suszu, że ledwie mógł ją unieść. Brnąc z tym ładunkiem przez zaśnieżoną Polanę doby­wał resztek sił. Spieszył się: Beznogi miał wzniecać ogień. Mały raz tylko widział ojca przy tej tajemniczej i niepojętej czynności. Gdy należało rozpalić gdzieś nowe ognisko, mieli zawsze ze sobą żarzące się węgle słu­żące jako zarzewie. Teraz węgli nie było. Nie wzięli ich ostatnio sądząc, że przy jaskini płonie ogień jak zawsze. Wygasł jednak, więc należało wzniecić nowy. Było to zadanie niełatwe i Mały pamiętał, jak ojciec musiał się natrudzić kiedyś, gdy nocna ulewa zalała im ogień do szczętu.

Aby nie uronić niczego z tej niezwykłej czynności, jaką było niecenie ognia, chłopiec tak się spieszył, że kiedy ze stertą suszu przybył zziajany na miejsce, aż poczerniało mu w oczach i musiał przysiąść. Ale zdążył na czas. Beznogi siadł właśnie na skalnym progu i Mały spostrzegł ze zdziwieniem, że jego przygotowa­nia i przybory wcale nie były podobne do tych, jakich kiedyś używał Brodaty.

Beznogi wygrzebawszy spod śniegu, a potem i spod popiołu odpowiednio spłaszczony, wysuszony i osmalony w ogniu kawałek miękkiego drewna, oskrobał z jego powierzchni zwęgloną warstwę i kościanym ostrzem wydłubał w nim okrągłe zagłębienie. Było małe i na tyle głębokie, że ledwie dałoby się wsunąć weń palec. Z kolei Beznogi wydobył z worka dziwne narzędzie. W rękach ojca Mały nie widział nigdy podobnego. Był to dość płaski i okrągły kamień — piaskowiec — prze­wiercony na wylot i nie większy od dziecięcej dłoni, poprzez otwór kamienia wbity był na wylot prosty, niezbyt długi, gładko obrobiony dębowy kijek. Dłuższa jego część sterczała z kamienia ku górze, a krótsza, osmalona jakby — ku dołowi.

Wsunął właśnie krótszy koniec kijka obciążonego ka­mieniem do otworu, wydłubanego w drewnianej pod­kładce. Kijek ten sterczał teraz w jej otworze pionowo w górę. Beznogi splunął w dłonie i złożył je płasko, zaciskając między nimi sterczący ku górze wierzchołek kijka-pocieraka. Trąc następnie dłonie o siebie wpro­wadził dębowy pocierak w nieprzerwany ruch obroto­wy. Obciążony kamieniem pocierak obracał się szybko w dołku podkładki i po chwili zagłębił się w nim tro­chę. Beznogi zdwoił wysiłek. Dębowy twardy kijek obracany między jego dłońmi kręcił się niczym bąk, drążąc drewno podkładki. Wokół krawędzi jej zagłę­bienia pojawiła się odrobina miałkich trocin. Czoło Beznogiego zwilgotniało od potu, ale spod kręcącego się pocieraka unosiła się cieniutka i zwiewna smużka dymu. Oddech Beznogiego rozproszył ją od razu, a on wyjął spiesznie pocierak z podkładki i dmuchnął lekko w jej zagłębienie. Na dnie zajaśniała iskra. Dmuchnął powtórnie i potrząsnął podkładką, tak że pył drzewny, zebrany wokół krawędzi zagłębienia, opadł w głąb i zaczął się tam tlić. Beznogi znów lekko dmuchnął i naraz z dołka wychynął wątły płomyk. Osłonił go dłonią, spiesznie przytknął doń skrawek brzozowej kory i ponownie dmuchnął. Kora zajęła się płomieniem, za-skwierczała. Wtedy przeniósł ją na przygotowaną zawczasu kupkę suszu z traw i chrustu. Susz zapalił się jaskrawym, żółtym płomieniem, chrust zatrzeszczał, zahuczał, zapachniał.

Mały podskoczył w górę i wrzasnął z uciechy.

Beznogi otarł czoło. Właśnie nadchodził Brodaty. Je­go twarz wyrażała zaskoczenie.

— Jak będzie?! — zaniepokoił się Beznogi. — My wiosną też pójdziemy nad Wielką Rzekę, nad Rozlewisko...

— Oni żyją wyżej. Trzeba trzy dni iść do nich od naszej chaty. Iść w górę rzeki. .— Nie spływają do was?

— Nie. Po drodze progi i skały w nurcie. Czółnem nie można. Raz spłynęło do nas czółno. Próżne było. Poobijane było — odparł Brodaty, przenosząc ogień
na przygotowaną przez Małego stertę gałęzi.

Ogień jest, mięsa nie ma. Co upieczemy na og­niu? — spytał Mały.

Tego dnia ku wieczorowi na Skalnej Polanie płonęły już dwa sute ogniska. Wciśnięte niemal w podnóże skał ogrzewały je. U każdego z nich siedział jeden wilk. Utrudzeni mieszkańcy obu jaskiń skryli się w nich i szybko usnęli. Zapadł zmrok. Wzeszedł księżyc. Ogniska przygasły i znów ożyły, gdy powiał wiatr. Posy­pało śniegową kaszą.

Chudy otrząsnął sierść, zadarł ciężki łeb i zawył krótko. Grzywa zawtórowała mu. Wilk zbliżył się do jej ogniska i siadł. Tym razem Grzywa nie spłoszyła się. Pozostawała czas jakiś nieporuszona. Po chwili wilk zaskomlał cicho, raz i drugi, wreszcie wstał i zaczął oddalać się w stronę lasu. Po kilkunastu krokach obejrzał się jeszcze, po czym przyspieszył, zmienił kie­runek, zatoczył półkole, znów przysporzył kłusa i wreszcie, umykając jakby przed pogonią, rzucił się w cwał przebiegając obok Grzywy.

To poderwało ją wreszcie. Każdy wilk stworzony jest do pogoni, a ruch umykającego ponagla go do działa­nia.

Dając pozór ucieczki, Chudy mknął ile sił, pobudza­jąc tym Grzywę do dalszej gonitwy. Więc gnała go, a jej chyżość zmuszała basiora do maksymalnego wysiłku.

Znów zatoczył w biegu półkole, potem drugie i trze­cie, wreszcie uskoczył w bok i nagle przycupnął w śniegu machając przyjaźnie ogonem. Grzywa zaskoczona i stropiona nieco zatrzymała się także. Przyglądała siej uważnie Chudemu. Nie budził w niej lęku. Pojmowała, że tak nie zachowuje się wrogi wilk, tak też nie zacho­wuje się wilk bojaźliwy. Choć z doświadczenia nie znała ich zachowania, teraz wyczuwała to instynktownie. A że w pierwszym spotkaniu z Chudym była zwycięzcą — nie zlękła się go i tym razem.

Chudy zerwał się tymczasem i pognał parę kroków by znów przywarować w

śniegu. Grzywa skoczyła za nim, ale minęła go w rozpędzie i pogoniła dalej. Z ko­lei Chudy rzucił się w pogoń za nią. Gonitwa nie trwa­ła długo. Pojąwszy prawidła gry Grzywa zapadła nagle w śnieg, by po chwili znów zerwać się do szalonego cwału, w pogoni za umykającym teraz basiorem. Od wielu dni nie chodziła na łowy, a ostatnie dwa dni spędzone z Kobietą w jaskini wzbudziły w niej jeszcze silniej potrzebę ruchu. Gnała więc teraz, nie mogąc nasycić się biegiem. Wreszcie oba wilki legły zziajane w śniegu.

Kiedy oddech Grzywy uspokoił się, ośmielona bez­ruchem wilka podeszła, by obwąchać mu pysk i uszy. Dokonawszy tego obrzędu, poznała jego woń i pojed­nawczo trąciła go nosem w kark. Wilk powstał i teraz on z kolei obwąchał dokładnie jej sierść. Stała chwilę jeszcze pozwalając mu na to i wreszcie spokojnym kłusem pobiegła ku swej jaskini. Chudy ruszył za nią i legł opodal ogniska.

Nocny wiatr sprowadził śnieg.

Z początku sypało śniegową kaszą, potem wiatr umilkł, księżyc skrył się w chmurach, ocieplało trochę i z pochmurnego nieba powalił puszysty, obfity śnieg. Długo padał. Wyrównał dołki i zagłębienia w podłożu i skrył bez reszty zeschłe trawy i źdźbła. W puszczy przykrył opadłe gałęzie, zatarł tropy, wyciszył odgłosy.

O świcie znów chwycił ostrzejszy mróz, dmuchnął wiatr, ale drobny śnieg dalej sypał.

Żubry w kniei porzuciły żerowanie. Stały pośród sta­rych, wielkich drzew żując pokarm w bezruchu i spo­koju i tylko co jakiś czas któryś z nich otrząsał leniwie ośnieżony kłąb. Zbite w ciasną gromadę wyrzucały z chrap kłęby pary, która unosiła się nad stadem.

Lisy przestały poszczekiwać. Dziki zaległy w gąsz­czach.


Knieja pobielała, zastygła, znieruchomiała. Życie zatajone w dziuplach i norach, korytarzach podziemnych i podśnieżnych przesmykach przyczaiło się, czekając na! przychylniejszy czas.

Rankiem, kiedy ognisko przygasło, a futro zwilgot­niałe od roztajałego w cieple śniegu przestało należy­cie chronić od chłodu, Chudy wstał, otrząsnął ener­gicznie sierść i wdrapał się na pobliską skałę. Tam rozejrzał się, powęszył chwilę, zbadał nosem właz do pieczary i uspokojony, znanymi sobie zapachami skrył się w niej i legł u boku Beznogiego.

Nastał biały, mglisty dzień, a oni, utrudzeni wędrów­ką, przespali świt i cały ranek.

Pierwsza zbudziła się Kobieta Brodatego. Rozgrzebała spiesznie tlące się jeszcze głownie, roznieciła ognis­ko, po czym chwyciła kosz i nie zwlekając ruszyła w kierunku bagnistej łąki ku pobliskiemu żurawinisku.

Zapas mięsa wyczerpał się. Mężczyźni przespali noc, a o świtaniu, w czas łowów, śnieg sięgał w kniei już wyżej kolan. Mężczyźni przespali też świt i ranek. Za­powiadał się dzień głodu. Kobieta musiała więc sama zdobyć nieco pożywienia bodaj dla Dziecka.

Rozgrzebując cierpliwie śnieg to tu, to tam, odnala­zła wreszcie, czego szukała. Była tu obfitość jędrnych jeszcze, czerwonych owoców. Zbierała je zgrabiałymi palcami, a przykrą tę czynność uprzyjemniała sobie wsypując czasem niewielką ich przygarść do ust. Mia­ły orzeźwiający, cierpki smak. Wkrótce jej kosz wypełnił się, a poczerwieniałe dłonie zsiniały. Pochuchała na nie chwilę, roztarła i ruszyła z powrotem, nadkładając trochę drogi. Tu, niedaleko, miała jeszcze do spełnienia ważne zadanie. W czasie gdy Brodaty z Małym udali się po Beznogiego, założyła nie opodal kilka wny­ków. Nie zaglądała do nich ani razu, gdyż dwa ostatnie dni przesiedziała ukryta w jaskini. Teraz pełna nadziei i niepokoju zbliżała się do niewielkiej, porosłej krze­wami, kotlinki. Była głodna, a Dziecko wielokrotnie budziło ją w nocy i domagało się pokarmu.

Kiedy znalazła się już blisko celu, pobiegła, aby jak najszybciej przekonać się, co tam znajdzie. Zrazu ni­czego nie spostrzegła, ale wiedziała, gdzie i jak szukać. Pamiętała każdy krzew, na którym zamocowała pętlę. Ponad śniegiem nie było ich teraz widać, należało więc szukać pod śniegiem. Nie zważając na ból skostniałych dłoni spiesznie rozgrzebywała śnieg. Nie na próżno. Dobyła spod niego zdobycz.

Były tu dwa nieżywe króliki i martwy zając, napo­częty już przez ptactwo.

Uradowana, szczęśliwa niemal, zamocowała ponow­nie wnyki, zgarnęła zdobycz, związała trokiem za sko­ki, zarzuciła łup na plecy, ujęła koszyk z żurawinami i spokojna o dzień bieżący skierowała się ku Skalistej Polanie.

Kiedy zbliżała się do jaskini, wybiegła jej naprzeciw Grzywa. Za nią krok w krok postępował Chudy. Spo­strzegłszy nadchodzącą Kobietę zatrzymał się, zawró­cił i siadł opodal śledząc wilczycę wzrokiem.

Od strony Głębokiego Jaru powracał właśnie Bezno­gi. Niósł ustrzelonego bażanta i drewnianą misę pełną owoców głogu.

Pożywienia nie było wiele, ale dość, aby mieszkańcy Skalistej Polany mogli nim zaspokoić pierwszy głód.

Reszta dnia minęła im na przygotowaniach do noc­nej wyprawy.

SAMURA

Zapasów mięsa nie mieli.

Wyczerpująca wędrówka, dni niedojadania w drodze i chłód źle przespanych pod gołym niebem nocy sprawiły, że doraźnie zaspokojony głód wnet znów po­wracał.

Przed południem zjedli resztki tego, co pozostało z poprzedniego dnia, ale niewiele czasu minęło i znów gotowi byli wziąć się do jadła. Nie mieli go jednak. Dopiero przed wieczorem Małemu udało się upolować sporego królika. Podzielony na siedem części i zjedzo­ny naprędce, zrazu wszystkim zaostrzył tylko apetyt, ale po niedługim czasie uczucie czczości przygasło w nich trochę.

Myśli ich i słowa, jakie wymieniali, skupiły się nad sposobami zdobycia większego zapasu żywności. Mu­sieli go mieć. Był niezbędny. Miał im zapewnić nie tyl­ko sytość na najbliższe dni, ale powinien zaspokoić tak­że inną ważną potrzebę: dać im doraźne poczucie bez­pieczeństwa i spokoju. Mogli je uzyskać tylko na dwa sposoby. Jeden — to posiadanie zapasu pożywienia, drugi — to pewność, że gdy tylko zechcą, są w stanie pożywienie to zdobyć.

Tym łowcom, którzy poza gromadą plemienną żyli w kniei i tylko z niej czerpali pożywienie, pewność ta­ka zdarzała się wszakże nieczęsto. Ledwie kilka razy do roku. Bywało to wczesną wiosną, kiedy szczupak szedł na płycizny, aby odbyć tarło i rzucić tam ikrę. Nieruchawy i powolny, stawał się o tym czasie łatwą i pewną zdobyczą.

I wczesnym latem zdarzało się to, kiedy nadwodne ptactwo zakładało kolonie licznych sąsiadujących z so­bą gniazd, a w każdym z nich leżało po kilka nakra-pianych, sporych jaj. Starczało wtenczas spłoszyć wy­siadującego je ptaka i sięgnąć po jaja dłonią.

Jeszcze i później nieco, w środku lata, bywało kil­ka, a nawet kilkanaście kolejnych dni, kiedy o pokarm nie było trudno: to czas, w którym płetwonogie ptaki wyprowadzały na wodę swój młody, nie lotny jeszcze przychówek. Pisklęta rosły szybko i szybko nabierały ciała. Ale ich skrzydła nie nadążały za resztą pozosta­wały czas jakiś nadal małe, słabe i pozbawione lotnych piór. I wtedy właśnie strzał z czółna ukrytego dobrze wśród trzcin prawie zawsze udawał się, a zdobyczy wcale nie trzeba było szukać: leżała zwykle płasko na wodzie, w bliskości miejsca, w którym sięgnęła ją strzała.

Wreszcie i jesienią, aż prawie do pierwszych przy­mrozków, owoc leśny, grzyby i jadalne korzenie za­pewniały skromny wprawdzie, ale za to stale osiągal­ny posiłek. Stanowił on ponadto niezbędne urozmai­cenie jadła łowców, żywiących się niemal wyłącznie mięsem.

Zimą jednak, a także na przedwiośniu dostatek po­karmu bywał rzadkością. Stawał się wtedy nagrodą za trud, za namysł i przebiegłość.

Łowcy sposobili się więc pracowicie i zapobiegliwie, czyniąc wszystko, co w ich poczuciu mogło zapewnić powodzenie nocnej wyprawie.

Przed snem Beznogi ułożył szczegółowy plan łowów. Nie trzeba było przekonywać Brodatego, że działanie zamierzone i obmyślone z góry bywa bardziej skutecz­ne, że w łowach zespołowych jest ono wprost nieod­zowne.

W wyprawie miało ich uczestniczyć sześcioro: Bez­nogi z córką i Chudym, i Brodaty z synem i Grzywą.

W skąpych słowach uzgodnili, co kto ma czynić i kie­dy, a zamysły Beznogiego zostały przyjęte w całości. Zawierały one jednak pewien istotny szczegół, którego celu Brodaty nie pojmował w pełni. Milczał chwilę i dając wreszcie wyraz swoim wątpliwościom powie­dział:

— W gromadzie plemiennej nikt tak nie polował. Nikt.


Mhm — zgodził się Beznogi.

— Skąd to znasz? Skąd znasz to zawieszanie skór na krzakach? — napierał Brodaty.

Beznogi zamyślił się i po chwili odpowiedział:

Długo szukałem. Znalazłem. Ten sposób dobry. Do­bry dla samotnego i kulawego. Zastępował łowców, za­stępował pomocników, zastępował moją nogę. Łowy z Chudym to też mój sposób. On też zastępował pomocników i drugą nogę. Dziewczyna, od kiedy podro­sła, też zastępuje moją nogę: przynosi zdobycz... cza­sem napędzi zwierza, dźwignie łup, poniesie go. Dziew­czyna teraz mocna, chyża. Wilk, mój wilk, szybki, mądry. Goni zwierza, zatrzymuje go, trzyma, mocno trzyma, długo nie puszcza... Ja kulawy. Biegnę wolno, dobiegam z pomocą późno... A Chudy nie puszcza zdo­byczy. Ja przychodzę i dobijam zwierza... Bez wilka, bez dobrych sposobów zguba dla mnie w kniei. Głód. Zawsze głód. Dla Dziewczyny i Matki też głód. Kiedy ja nie zdobyłem jadła dla nich, Dziki nie dawał nic z tego, co gromada upolowała. Jedno dziecko zabiła mi niedźwiedzica, jedno, trochę większe, zabił głód — za­kończył Beznogi i po chwili dodał jeszcze: — Skóry na krzewach dobry sposób. Dobry, kiedy łowców mało, kiedy nagonka słaba. Dla nas też dobry. Zobaczysz. Ale trzeba już spać. Ruszymy, jak zbledną gwiazdy. Mało nas. Wypocząć trzeba. Łowy trudne. Chudy nie zna was dobrze, nie zna dobrze Grzywy... Grzywa mnie nie zna, Dziewczyny nie zna... warczy, kiedy przechodzimy blisko...

— Trudne łowy. Trzeba spać — zgodził się Brodaty. Więc skryli się zaraz w

jaskiniach i legli do snu.

Noc była cicha i ciemna. Bezwietrzna i bezksięży­cowa.

Szli szybko, by rozgrzać ciała, wstrząsane raz po raz dreszczem chłodu i

niewyspania. Szli lekcy i głodni, skupieni i milczący. Poruszali się cicho. Nie tyle z po­trzeby, co z nawyku. Było słychać tylko cichy chrzęst śniegu i sapanie Beznogiego, który z trudem dotrzy­mywał innym kroku.

Już nieco rozgrzani minęli skraj Skalistej Polany i Brodaty odnalazł, choć

zupełnie było ciemno wypatrzone za dnia miejsca zdeptane racicami i odkrył na nich świeży, tej nocy wyciśnięty, trop dzików. Powró­ciły już widać z wieczornego żerowania, zaszyły się w gęstwinie i tam zaległy. Świeży ślad biegł wydepta­nym z dawna szlakiem dziczym. Wiódł w gąszcz, poprzez Głęboki Jar, odgradzający jakby pobrzeże kniei od Polany. Tu na dnie Jaru, u wodopoju, tuż przy strumieniu toczącym leniwie czarne wody, trop dzików rozszerzał się trochę i przekroczywszy strumień wiódł dalej. Za wodą szlak wspinał się na przeciwległą skarpę Jaru, przecinał ją skośnie i prowadził do mrocznego ostępu porosłego gęsto olszyną i bagienną brzozą. Tu wszyscy zatrzymali się.

Dawniej Brodaty zawsze starał się te miejsca omijać, ponieważ pośród bujnego podszycia i w stale panują­cym tu półmroku nawet za dnia rzadko udawało się dostać zwierzynę na celny strzał.

Minąwszy Głęboki Jar, Beznogi także zawahał się. Niechętnie zagłębiał się nocą w mroczny gąszcz. Po chwili zwłoki ruszył jednak i udał się wzdłuż tropu dzików. Nie szedł wszakże zdeptanym racicami tropem, lecz brnął w sypkim śniegu i w odległości co najmniej kilkudziesięciu kroków od tropu. Baczył tylko, aby zbytnio nie oddalać się ani nie zbliżać do niego.

W tej samej odległości od dziczego tropu, po drugiej jego stronie, podążył Brodaty. Na znak Beznogiego obaj zatrzymali się, postąpili w kierunku tropu i w jego bliskości każdy z nich rozwiesił i umocował na krzewach po dwie zwierzęce skóry.

Nie licząc wilków było ich tylko czworo i skóry te miały spełniać rolę dodatkowych członków nagonki. Miały zapobiec zbaczaniu spłoszonych zwierząt z uczę­szczanego przez nie tropu i naprowadzić je następnie na łowców zaczajonych dalej na szlaku.

Po umocowaniu skór obaj zawrócili własnym śladem i skierowali się z powrotem do

Głębokiego Jaru, gdzie oczekiwała ich reszta uczestników. Podzielili się teraz na dwie grupy. Beznogi z Dziewczyną i Chudym pozo­stali na miejscu. Brodaty z Małym i Grzywą udali się w głąb puszczy. Obchodząc szerokim łukiem szlak dzi­ków zamierzali znaleźć się poza ich legowiskami, ukry­tymi — jak sądzili — w olszowo-brzozowym ostępie. Z nastaniem świtu Brodaty z Małym i Grzywą mieli spoza niego rozpocząć nagonkę.

Należało płoszyć dziki tak, aby ruszone z leża wpa­dły na własny trop wejściowy, prowadzący od wodopo­ju ku legowisku, i aby pobiegły tym tropem z powro­tem, to jest w kierunku Głębokiego Jaru, do wodopo­ju. Mieli je płoszyć tak energicznie, aby zwierzęta umykające przed nagonką nie miały czasu na opamię­tanie się i wybór nowej drogi i nie opuszczały już swe­go starego szlaku. Rozwieszone na krzewach skóry po­winny wstrzymać dziki przed zbaczaniem ze szlaku wtedy zwłaszcza, gdy umykające przed nagonką i znacznie szybsze przecież od Brodatego i Małego, od­dalą się od nich. Aby i wcześniej nie dać dzikom czasu na rozglądanie się i wybór nowej drogi, postanowili puścić za nimi Grzywę. Zamierzali ją puścić za dzika­mi wtedy dopiero, gdy te spłoszone odgłosami nagonki poderwą się już z legowisk. Łowcy liczyli, że Grzywa dogna wkrótce dziki i będzie pędzić je starym szla­kiem.

Za Głębokim Jarem, już po stronie Skalistej Polany, w bezpośredniej bliskości od szczytowego przełomu skarpy, czekał pod osłoną gęstych jałowców Beznogi.

Usadowił się tak, aby móc objąć wzrokiem obydwa stoki Jaru. Liczył, że podczas wspinania się na skarpę pędzące dziki zwolnią nieco biegu i ułatwią mu celny strzał, a może i bliski rzut dzidą.

Idąc wzdłuż tropu dzików, kilkanaście kroków dalej w głąb polany, ukryła się

Dziewczyna z Chudym. Wilk był uwiązany na postronku. Powinna go puścić w ściśle oznaczonej chwili. Miały ją wyznaczyć następujące ko­lejne zdarzenia: Beznogi miał już strzelić, spłoszone tym strzałem zwierzęta mijając go w pędzie miały właśnie zbliżyć się do stanowiska Dziewczyny, ona sa­ma miała ugodzić strzałą najbliższego dzika i natych­miast po zwolnieniu cięciwy puścić Chudego. Taki był plan.

Wiedzieli dobrze, że jedną czy nawet dwiema strza­łami łuczniczymi nie położy się dzika na miejscu. Na­wet młody dzik nie padnie pod strzałą. Wierzyli wszak­że, że ich wilki wspólnie osaczą zranione zwierzęta i nie pozwolą im umknąć. A wtedy oni, łowcy, pod­biegną i z bliskiego rzutu dzidą czy nawet uderzeniem topora położą zwierza kończąc łowy.

Wszyscy byli już na wyznaczonych miejscach. Czerń przedświtu jeszcze zgęstniała. Otaczała ich głusza i mrok. Chłód i bezruch, a może i niepokój wywołany oczekiwaniem, podsycany głodem, znów wprawiły cia­ła Beznogiego i Dziewczyny w drżenie.

Chwile dłużyły się.

Wreszcie na wschodzie niebo poczęło blednąc. Nieba­wem zajaśniał świt.

Upłynęło niewiele czasu i całe niebo pojaśniało, a skośne i wąskie smugi bladego słońca rozproszyły posępną i mglistą szarość poranka i milczenie lasu.

Gdzieś w pobliżu zacmokała wiewiórka i strąciła szyszkę. Spadająca szyszka uderzyła dwukrotnie o ga­łęzie. W ciszy zabrzmiało to niemal jak huk. Beznogi drgnął i wstrzymał oddech, ale pojął zaraz, skąd po­chodził odgłos, odetchnął głęboko i uśmiechnął się do siebie. Jakby w odpowiedzi na stuknięcie spadającej


szyszki zastukał gdzieś w pobliżu niewidoczny dzięcioł. W górze zakwiliła niespokojnie pustułka.

Na sosnowej gałęzi, ogrzanej świetlistą plamą ran­nego słońca, tuż obok ukrycia Dziewczyny, przysiadł z szelestem skrzydeł gawron. Pogrzał się chwilę w słoń­cu, otrząsnął połyskliwe pióra, opuścił w dół skrzydła, przestąpił raz i drugi z nogi na nogę i napuszywszy gardziel rozpoczął swoją szeptem śpiewaną, szmerowo-skrzekliwą piosenkę.

Blade słońce wyszło wnet całe i rozświetliło knieję.

Ożyła teraz różnymi głosami, ale napięty słuch Bez­nogiego i Dziewczyny nie łowił dźwięków, których tak niecierpliwie oczekiwali.

Nie napotkawszy wokoło żadnych świeżych śladów dzików Brodaty z Małym upewnili się niemal, że zwie­rzęta — zgodnie z ich przewidywaniem — zalegają w okrążonym przez nich uroczysku. Brodatemu spieszno było rozpocząć nagonkę. Powstrzymywał go jeszcze półmrok i opar unoszący się z poszycia lasu. Ruszyli dopiero wtedy, kiedy smugi słońca wdarły się w głąb puszczy i roziskrzyły śnieg. Początkowo oddalili się od siebie, a następnie pobiegli z dwu różnych stron w kie­runku Głębokiego Jaru. Uderzali pałkami o pnie su­chych drzew i pokrzykiwali. Wkrótce zatrzymali się. Nasłuchiwali, choć ich pogłębione oddechy zagłuszały niemal wszystkie inne dźwięki. Brodaty nie sądził, by z tej odległości sam mógł pochwycić odgłosy ruchu dzików, więc nie odrywał oczu od trzymanej na po­stronku Grzywy. Strzygnęła właśnie uchem, zwróciła w prawo pysk, skoczyła nagle i szarpnęła silnie rze­mień. Brodaty chwytając z trudem równowagę, za­chwianą nagłym pociągnięciem postronka, skoczył za nią niezręcznie. Wiedział, co oznacza zachowanie się Grzywy: oto dziki poderwały się z legowisk. Ruszyły. Aby nie dać im czasu na opamiętanie się, należało szybko płoszyć je dalej. Popędzili więc co tchu w kie­runku wskazanym przez wilczycę. Czynili przy tym tyle hałasu, ile tylko się dało. Mały ochrypł z wrzasku, a Brodaty, szarpnięty znów przez Grzywę w chwili, gdy walił pałką w pień uschłej sosny, zwalił się z nóg. Poderwał się jednak i ciężko dysząc uwolnił wreszcie wilczycę z uwięzi.

Puściła się cwałem i niemal natychmiast zniknęła im z oczu.

Kiedy dotarł doń pierwszy odgłos rozpoczętej nagon­ki, inne odgłosy kniei ścichły jakby. Beznogi trzymał już łuk i strzałę w pogotowiu. Przed nim, w zasięgu ramienia, sterczała dzida wbita ukosem w śnieg.

Dziewczyna także przygotowała się do strzału. Postronek przytrzymujący Chudego przygniotła stopą, aby uwolnić rękę i aby napinanie cięciwy nie opóźniło ani o moment zwolnienia wilka z uwięzi. Najkrótsza nawet chwila zwłoki mogła zniweczyć wszystkie ich wysiłki. Wystarczyło teraz cofnąć tylko stopę, a Chu­dy pogna za zwierzem natychmiast po strzale.

Beznogi i Dziewczyna poczynali już drętwieć z bez­ruchu, kiedy dał się wreszcie słyszeć tętent racic. Je­szcze był daleki, ale nie mylili się: to był tętent. Od­głos szybko narastał i wkrótce na jego tle posłyszeli kilka głośniejszych sapnięć. Były bliskie i Beznogi uj­rzał naraz wielką samurę zsuwającą się w dół po, przeciwległej pochyłości skarpy. Tuż za nią cwałowały jeden za drugim trzy rosłe wycinki. Zobaczył też, jak jeszcze na pochyłości skarpy Rudogrzywa dopadała ostatniego z nich. Widział, jak szarpnęła jego udo, od­skoczyła w bok i kiedy warchlak zbiegł już w dół i zbliżał się do strumienia, Beznogi widział, jak po­nownie uderzyła go kłami. Młody dzik kwiknął tylko, nie zmniejszając tempa biegu skoczył w wodę i co sił popędził za stadkiem. W głębi jaru zwierzęta zniknęły na chwilę z pola widzenia Beznogiego.

Samura minęła tymczasem strumień i nie reagując na głośną skargę wycinka ciętego kłami wilczycy uka­zała się znów oczom łowcy. Wspinała się teraz na skar­pę, leżącą po jego stronie. Głośno sapiąc parła pod gó­rę. Beznogi złożył się do strzału. Nie był zdecydowany, którego dzika wybrać za cel. Myślał w pośpiechu. War­chlak atakowany już przez Grzywę był wprawdzie najpewniejszym łupem, ale na potrzeby ich wszystkich zdobycz ta byłaby przecież za mała. Powstrzymywa­ło też łowcę od tego strzału niebezpieczeństwo trafie­nia wilczycy, biegnącej obok wycinka. Okaleczenie jej podczas łowów byłoby klęską.

Na podjęcie decyzji pozostał Beznogiemu ułamek chwili...

Ciężka samura zadarłszy ku górze gwizd pokonywa­ła właśnie szczytowy przełom skarpy i swój ciężki kłąb dźwigała z wysiłkiem na wzniesioną przed nią płasz­czyznę. Już przednimi racicami oparta na wzniesieniu i wygarbiona teraz, zatrzymała się tak na mgnienie, by podźwignąć tył ciała... Beznogi zwolnił cięciwę, odrzu­cił łuk i chwycił dzidę. Ukrycia nie opuszczał jednak. Ciężka, krzemienna strzała utkwiła głęboko między że­brami samury, lecz ta potknęła się tylko i pognała dalej.

Niemal równocześnie drugi z wycinków zrównał się z Beznogim, a on cisnął weń dzidę. Rzut był celny, chociaż dzida trafiając i zadając ciężką ranę zrazu nie pozbawiła zwierzęcia sił. Wycinek przewrócił się wprawdzie, ale w mgnieniu oka znów zerwał się i raz jeszcze zwalił. Beznogi rzucił się ku niemu. Równocześ­nie ranna samura zrównała się z miejscem ukrycia Dziewczyny. Znów jęknęła puszczona cięciwa. Strzała Dziewczyny utknęła w krępej szyi zwierza, a zwolnio­ny z postronka Chudy natychmiast natarł na nie z prawego boku. Samura zatrzymała się i rzuciła rozwartą, długą paszczę w kierunku wilka. Ten zdążył odsko­czyć, a nadbiegająca Grzywa, która chętniej przecież walczyła pospołu niż samotnie, porzuciła od razu swe­go wycinka, dognała samurę i zaatakowała ją z prze­ciwległego boku. Wielkie zwierzę zwróciło teraz gwizd ku niej i odsłoniło jednocześnie prawy bok. Chudy to wykorzystał. Cofnął się błyskawicznie, zacisnął szczęki na ścięgnie tylnej nogi zwierza i szarpnął. Samura przysiadła na zadzie... Chudy puścił. Samura znów po­derwała się, okręciła wkoło i wściekle natarła na niego, ale tam gdzie kierowała swój atak, już wilka nie było, a miniona przed chwilą scena powtórzyła się: Grzywa zaatakowała lewy bok, samura zwróciła pysk ku niej, a Chudy doskakując z prawa znów szarpnął ścięgno tylnej nogi zwierza...

Chcąc mieć bodaj jedną pewną zdobycz Beznogi wal­czył tymczasem z wycinkiem. Zwierzę, choć ranne, pełne sił jeszcze, zbiło kulawego łowcę z nóg i rzucało się właśnie do ucieczki, kiedy dosięgnęła je dzida Dziewczyny. Grot trafił w bark. Warchlak upadł i usi­łował wstać, ale następne uderzenie, zadane dzidą Bez­nogiego, zakończyło tę nierówną walkę.

Z puszczy nadbiegał właśnie Mały i kilkanaście kro­ków za nim Brodaty. Chłopiec zobaczył, że osaczona przez wilki samura broni się z powodzeniem i lada chwila może im ujść, unosząc w swym ciele dwie cen­ne strzały. Skoczył ku niej. Do działania pobudzał go własny głód, o którym i teraz nie mógł zapomnieć. Był­by już cisnął dzidę, ale w ostatniej chwili wstrzymał rzut, lękając się, że może trafić przypadkiem któregoś z wilków uwijających się wokół samury. Umyślił so­bie, że zbliży się do zwierza, przyłożywszy grot dzidy do jego szyi ugodzi go i silnym pchnięciem przebije, nie wypuszczając z rąk broni. Więc ścisnął oburącz drzewce dzidy, wysunął ją przed siebie, postąpił do przodu i pochylił się, by przyłożyć grot do wybranego miejsca.

Mimo ciągłe ataki obu wilków samura zwróciła się teraz ku niemu, a drzewce dzidy trzymane z całej mo­cy przez chłopca naraz obróciło mu się w dłoniach: sa­mura chwyciła dzidę pyskiem. Zamiast od razu puścić dzidę z rąk i wycofać się chłopiec odruchowo ścisnął 0x08 graphic
broń jeszcze mocniej. Nie miał czasu, by zastanowić się i pojąć, że wyrwanie dzidy z pyska samury nie jest możliwe. Ściskał dzidę nadal i pchnięty nagle nasadą własnej włóczni w pierś rzucony został na ziemię, a drzewce pękło z trzaskiem w uchwycie mocarnych szczęk. Mały padł na plecy. Rozwartymi w trwodze oczami ujrzał tuż przed sobą potężną, długą paszczę, ziejącą tak dobrze znanym mu odorem. Struchlał i zdo­łał tylko podkurczyć nogi. Równocześnie Grzywa znów szarpnęła samurę i ta zwróciła się ku niej. Krótka ta chwila pozwoliła Brodatemu na bliski i celny rzut dzi­dą. Godził w napiętą szyję. Grot ciężkiej dzidy zagłębił się w niej. Samura stanęła nieruchoma i poczęła się krztusić. Opadło na nią jeszcze jedno potężne uderze­nie, zadane ręką Beznogiego, po którym zwierzę utra­ciło świadomość, miękko osunęło się w śnieg i legło na boku.

Brodaty pochylił się, by stwierdzić, czy samura nie zerwie się i nie umknie im, wtedy Chudy rzucił się ku niemu i zaryczał groźnie, ukazując łowcy kły. Brodaty odskoczył w tył, a wilk wyładował swą zaborczą wście­kłość szarpiąc leżącą samurę. Nie czuła już niczego. Mocarne, wielkie ciało pokonanego zwierzęcia ścichło, zwiotczało.

Dzielna stara samura przestała żyć.

Zgodnie z prawami kniei stała się pokarmem dla głodnych. Zostało po niej w puszczy liczne potomstwo lat wcześniejszych i dwa rosłe wycinki, którym tego ranka udało się umknąć...

Mobilizując w minionym działaniu całe swoje mę­stwo, Mały po doznanym lęku i niepowodzeniu był niezdolny do żywszej reakcji. Bezradnie siedział skulo­ny na gałęzi pobliskiego świerka. Patrzył tępo przed siebie, nie w pełni świadom tego, że łowy zakończyły się, że zdobyli sporo pokarmu, a doraźne niebezpieczeństwa są już poza nimi. Nie był w stanie cieszyć się tym wszystkim. Ocknął się wtedy dopiero, gdy ojciec we­zwał go, aby przyniósł z puszczy rozwieszone tam skóry. Mały nie pamiętał nawet momentu, w którym wdrapał się na świerk, i teraz, osuwając się z pnia, nie pamię­tał, jak znalazł się na drzewie. Stanął wreszcie na ziemi i ospale, krok za krokiem, ruszył do lasu.

Kiedy powrócił ze skórami, cała zdobycz była już oczyszczona i podzielona na części, a skóry równo zwi­nięte i związane trokami.

Wilki, leniwe i syte, leżały na śniegu w promieniach wczesnego słońca.

Łowcy zastanawiali się chwilę. Łup był obfity i na­zbyt ciężki, by można go było od razu ponieść. Broda­ty, Mały i Dziewczyna wzięli na barki tyle, ile mogli, i udali się do jaskini. Na straży tego, co pozostało, siadł Beznogi. Wiele i tak unieść by nie zdołał. Po jakimś czasie przybyły Matka i Kobieta, aby z jego pomocą zabrać resztę zdobyczy.

Wzniecone ognisko sypało iskry. Przypieczone mię­so i kapiący z niego w ogień tłuszcz rozsiewały sma­kowity zapach.

Siedzieli na kłodach wokół płonących głowni i w milczenia sycili głód. Pełni otuchy po tych pierwszych wspólnych łowach i wreszcie naprawdę syci wymie­niali między sobą ospałe słowa. Zmęczeni i senni z przejedzenia udali się w biały dzień do swoich pie­czar i ułożyli do snu.

Przy ognisku pozostały tylko dwa wilki, drzemiące zgodnie, i Mały. Napięcie przeżyte tak niedawno nie pozwalało mu jeszcze usnąć. Wreszcie ciepło ognia i sy­tość zmorzyły i jego. Zadrzemał oparty na kłodzie le­żącej w zasięgu ciepła ogniska.


WILCZA PARA

Cztery pochmurne dni minęły na oczyszczaniu i wy­prawie dziczych skór. Odpoczywali także niemało i raz po raz zaspokajali wciąż powracające uczucie gło­du. Jedli dużo, również i tym sposobem upewniając się, że zdolni są zdobyć żywność. Że mają jej teraz w bród i choć żyją poza gromadą plemienną, nie muszą ograniczać potrzeb żołądka.

Były to dobre dni sytości i spokoju. Czas, jaki nastę­puje po udanych łowach. Piątego dnia, rankiem, roz­pogodziło się. Słońce, topniejący gdzieniegdzie śnieg i głosy ptaków, choć nieśmiałe, przypominały o bliskim już przedwiośniu.

Inni spali jeszcze, kiedy Brodaty wczołgał się do szczeliny skalnej i odwalił bryły lodu, pod którymi kryły się ich zapasy. Ze zdziwieniem przekonał się, że mięso, jakie po tych kilku zaledwie dniach pozostało im z ubitych dzików, wyczerpie się wkrótce. Może go starczyć ledwie na cztery lub pięć dni. Zrozumiał na­raz, że choć wspólne łowy z Beznogim, Dziewczyną i Chudym były i będą bardziej skuteczne, może łatwiejsze także, a niebezpieczeństwo przy nich nie tak duże, to równocześnie wspólna zdobycz znikać będzie w ich żołądkach o wiele szybciej. Zamiast czworga cze­ka teraz na pożywienie siedmioro. Siedmioro, nie li­cząc wilków...

Kiedy składali upolowaną niedawno zdobycz, zdawa­ło się, że góra dziczego mięsa starczy im niemal do na­stępnego nowiu miesiąca i oto zmalała do połowy już po czterech dniach...

Brodaty zasępił się i zamyślił, a że nie znał pojęcia wzajemnych proporcji, zrazu nie był też w stanie zro­zumieć korzyści, jakie wynikną z przybycia Beznogiego i jego rodziny. Doceniał jego umiejętności łowieckie,


nie zapominał też o Chudym i nadziejach, jakie pokła­dali w parze wilków, ale spoglądając teraz na resztkę zapasów stale powracał myślami do góry mięsa, która stopniała w tak zaskakująco krótkim czasie. I oto, kie­dy któryś z kolei raz rozpamiętywał to wszystko, po­wrócił pamięcią do samego przebiegu ostatnich łowów. Odtwarzając kolejne zdarzenia zdał sobie naraz jasno sprawę z tego, że polując tylko z Małym i Grzywą mo­gli zdobyć jednego zaledwie dzika, a dzikiem tym mógł być wtenczas jedynie młody wycinek. Tylko wycinka mogłaby wilczyca sama osaczyć i zatrzymać do chwili, aż. oni nadbiegną i skłują go dzidami lub ugodzą topo­rem. Dla samej Grzywy osaczenie starej samury było­by niemożliwe. Jej ataki nie zatrzymałyby dziczej matki ani przez chwilę. ,,Dla mojej rodziny i Grzywy. — myślał dalej Brodaty — upolowany wycinek star­czyłby może na trzy, może na cztery dni". Kiedy to zrozumiał, a także i to, że samura wraz z wycinkiem, upolowane wspólnie z Beznogim, Dziewczyną i Chu­dym, starczą im wszystkim nie na trzy przecież dni, lecz na trzykroć po trzy dni — wtedy dopiero opu­ściły go wątpliwości. Wtedy dopiero pojął w pełni, że ocena samej tylko szybkości, w jakiej znikają ich wspólne zapasy, prowadzi go na błędny tor i bałamuci myśli. Ów prosty wniosek odczuł niemal jak radosne odkrycie. Chciał je od razu potwierdzić w działaniu, więc wydobył ze szczeliny część mięsa, odrąbał kilka marniejszych ochłapów i poniósł je ku wilkom grzeją­cym się w słońcu. Rzucił im mięso i stwierdził to, co i tak wiedział już od poprzedniego dnia, że ani Chudy, ani Grzywa nie pożerają tego, co otrzymują. Grzywa i tym razem chwyciła wprawdzie w zęby swoją porcję, ale przeniosła ją tylko ku pobliskim krzewom i zako­pała tam w śniegu. Krok w krok towarzyszył jej przy tym Chudy, który swego ochłapu nie tknął nawet.


Wilk nie odstępował Grzywy ani na chwilę. Kiedy biegła, by powałęsać się po

polanie, pół kroku za nią biegł i on. Kiedy układała się w plamie słońca, siadał tuż i bodaj kątem oka obserwował ją. Czasem tylko odchodził na krótką chwilę, by zadarłszy zadnią nogę oznaczyć swym wilczym zwyczajem jakiś krzak czy głaz i wytyczyć w ten sposób granice swojego władz­twa. Ale i wtedy oglądał się, by upewnić się o obecno­ści wilczycy.

W dniach, jakie nastąpiły po ostatnich łowach, oba wilki biegły czasem aż do krańców Skalistej Polany i skrywały się za linią lasu lub między wzgórzami. Łowcy śledzili je i z niepokojem oczekiwali ich powro­tu. Wilcza para, nie czyniąc im zawodu, powracała wkrótce. Zziajane i nadal nierozłączne, wracały nie­zmiennie i układały się gdzieś na uboczu, by usunąć się z kręgu działania dwunożnych istot, których blis­kość w tym czasie nie była im wcale potrzebna. Ani Grzywa, ani tym bardziej Chudy nie zbliżali się na­wet do jaskiń. Tylko nocą ślady ich wskazywały, że bywają opodal ogniska.

Tego dnia przed zachodem słońca Beznogi udał się do puszczy ż łukiem w garści, a Chudy, towarzyszący mu zawsze tak skwapliwie i ochoczo, ledwie zerknął za nim i pozostał nieruchomy, wsparty barkiem o bok Grzywy.

Brodaty wziął łuk i także ruszył ku granicy lasu. Był ciekaw, jak teraz zachowa się Grzywa. Wilczyca poderwała się nawet, ale uczyniła jeden zaledwie krok i zatrzymała się niezdecydowana. Po chwili pobiegła jednak za łowcą. Krok w krok towarzyszył jej Chudy, a kiedy Brodaty zbliżał się już do Głębokiego Jaru i zwolnił nieco, Chudy wyprzedził o pół kroku Grzywę i zabiegł jej drogę. Wilczyca powolna teraz Chudemu przystanęła, przesunęła jęzorem po jego uchu i zawróciła, pozostawiając Brodatego jego własnym łowiec­kim zamysłom.

Łowy nie pociągały teraz Grzywy. Interesował ją wyłącznie Chudy.

Stało się oczywiste, że nadszedł dla wilków czas roz­rodu, czas dobierania się w pary, nierozłączne aż do następnej zimy, a zwykle i dłużej jeszcze, aż pokąd ich wspólne potomstwo podrośnie i stanie się samo­dzielne w łowach.

Jak to bywa u wilków, z nadejściem godów Chudy i Grzywa utraciły w równej mierze zainteresowanie pokarmem, co i jego zdobywaniem. Nie jadły nic. Nie polowały. Pozostawały niemal zupełnie obojętne nawet na to, co działo się w pobliżu. Gdy parka kuropatw przemknęła przed samym niuchem Grzywy, ta ledwie zwróciła pysk i odruchowo kłapnęła szczękami. Nie poruszyła się wszakże ani o pół kroku. Zainteresowanie Chudego otoczeniem ograniczało się tylko do tego, że z dnia na dzień coraz zazdrośniej strzegł Grzywy i co­raz groźniej ryczał, gdy któryś z mieszkańców Skali­stej usiłował zbliżyć się do niej. Równocześnie Grzy­wa, zwykle poszukująca bliskości Brodatego, Kobiety i Małego, teraz nie zbliżała się do nich wcale. Miesz­kańcy Skalistej nie wchodzili więc wilkom w drogę pozostawiając je sobie samym.

Zdobycie większego zapasu pożywienia bez udziału wilków było o tej wczesnoprzedwiosennej porze roku niezmiernie trudne. W następnych kilku dniach łow­cy podejmowali bezskutecznie próby. Utracili już dwie strzały łucznicze, uniesione przez niecelnie tra­fione postrzałki. W ciągu kolejnych trzech dni całą zdobyczą Brodatego był zając i przypadkowo trafiony cietrzew.

Wśród tych niepowodzeń pociechą dla łowców było, że ich wilki pozostają na miejscu i nie ujawniają wcale skłonności do poszukiwania w kniei bliskości innych, puszczańskich pobratymców. Wzajemna obecność wy­starczała im widocznie, a bolesne doświadczenia Grzy­wy i bezwłosa blizna na boku zniechęcały ją zapewne do wałęsania się po kniei. Łowcy radowali się więc wierząc, że ich zamierzenia i nadzieje związane z wil­kami układają się dobrze.

Nadzieje ich miały lub też nie miały się spełnić w przyszłości, ale aktualna sytuacja zapowiadała bliski głód. Znali go i bali się go.

NOWY POMYSŁ BEZNOGIEGO

Minęły dalsze trzy dni. Resztka dziczego mięsa zosta­ła zjedzona, a jedyną ich zdobyczą był stary lis i dwa cietrzewie, strzelone na tokowisku.

Z początkiem toków cietrzewi rozpoczęły się też po­wtórne tej zimy gody zajęcy. Zbierały się one w dość liczne grupy i zajęte walkami samców-rywali o sami­ce zatracały swoją czujność i płochliwość. Stawały się wtedy łatwą zdobyczą drapieżców. Powodzenie dwu­nożnego łowcy w polowaniu na nie zależało głównie od tego, czy zna miejsce zajęczych spotkań i czy dość jest cierpliwy i wytrwały, by w wieczornym chłodzie czekać na nie bez ruchu. Najłatwiej dostać je było na strzał księżycową nocą, tyle że celny strzał nie był po nocy łatwy. Celny czy mniej celny przepłaszał bowiem wszystkie zające i ponowne trafienie było już nie­możliwe.

Brodaty i Beznogi wypatrzyli właśnie niedawno miejsce zborów zajęczych. Postanowili, że wraz z Ma­łym i Dziewczyną skryją się od strony zawietrznej i gdy zające znajdą się w zasięgu ich strzał, wszyscy czworo zwolnią równocześnie cięciwy. W ten sposób wzrosłoby przecież znacznie prawdopodobieństwo trafienia więcej niż jednego zająca.

Powiodło im się. Upolowali trzy duże sztuki; była to dobra zdobycz. Czwarty zając umknął Małemu uno­sząc strzałę. To była duża strata.

Tej nocy po łowach najedli się wprawdzie do syta i rankiem mieli jeszcze nieco pożywienia, ale ku wie­czorowi następnego dnia nie było już zajęczego mięsa ani uczucia sytości, ani zboru zajęcy na znanym im miejscu.

Na spoczynek ułożyli się głodni.

Z brzaskiem następnego poranka Kobieta udała się przejrzeć wnyki, zastawione w pobliżu żurawiniska i kęp osiki. Były puste. Powracała stamtąd niosąc tylko dla Dziecka trochę żurawin i przywiędłych jagód. Brodaty i Beznogi też powrócili z rannych łowów. Przynieśli z sobą dwa marne króliki i bażanta.

Kiedy wszyscy siedli wokół ogniska, Kobieta rzekła:

Nie mieli żywności, więc nie mieli też wyboru. Opo­dal wydeptanego przez łosie tropu wkopali kilkanaście gęstych świerków i jałowców. Tworzyły one teraz zwartą kępę, wystarczającą, by mogło się w niej ukryć czworo łowców.

Następnego dnia świeże ślady łosia ominęły szerokim łukiem kępę wkopanych drzewek. Drugiego, trzeciego i czwartego dnia łoś nie pokazywał się wcale i roz­czarowani sądzili już, że przepowiednie Brodatego sprawdzą się i łoś nie pokaże się więcej na żurawinisku.

Piątego i szóstego dnia pojawił się jednak, a świeży jego ślad nie zboczył już tym razem ze starego tropu. Biegł teraz tuż obok wetkniętych w ziemię drzewek. W ciągu tych kilku dni głodu, oczekiwania i nadziei mieszkańcy Skalistej Polany spostrzegli, że wilki, choć polować jeszcze nie chciały, ujawniały jednak już pew­ne zainteresowanie pokarmem. Był to dobry znak.

Aby zapobiec ich samotnym wędrówkom po kniei i nie dać okazji, by przyzwyczaiły się do samodziel­nych łowów — trzeba było je karmić. Więc karmili je, czym się dało, dzieląc z nimi własne, głodowe porcje.

Zachowanie Grzywy i Chudego powracało do zwykłego stanu. Wilczyca

przychodziła nocą do ich jaskini, a za dnia zbliżała się do Małego, Kobiety i Dziecka. Chudy nie towarzyszył jej już tak nieodstępnie i nie, pokazywał kłów, kiedy ktoś zbliżał się do niej.

W przeddzień planowanej wyprawy na łosia Brodaty przed zachodem słońca zarzucił na ramię łuk i ruszył do boru, a Grzywą poderwała się, obejrzała dwukrotnie za Chudym, po czym ruszyła w ślad za łowcą. Wkrótce i Chudy ich dogonił. Z łowów tych Brodaty powrócił z jednym tylko królikiem, ale oba wilki towarzyszyły mu przez cały czas i zgodnie powróciły na Skalistą. Królik był niewielki i nie było po prawdzie czym się dzielić, ale obydwa wilki, dla zachęty, otrzymały po małym kawałku mięsa, skórę i kości.

Wierzyli, że w porannej wyprawie na łosia wilki będą uczestniczyły. Oznaczałoby to, że łoś nie umknie i jeśli tylko zjawi się na swoim tropie i bodaj jedna celna strzała dosięgnie go, będzie ich, wilki go osaczą, łowcy dokonają dzieła dzidami.

NIEZWYKŁE ZDARZENIE

Ranek był mroźny, pogodny. Szli pełni niecierpliwoś­ci i nadziei. Zanim słońce oświetli podmokłą polanę, chcieli skryć się i być już na czatach. Miejsce ukrycia, wyścielone zawczasu igliwiem, było suche i wygodne. Wiatr im sprzyjał wiał ku nim od osikowych zarośli.

Wzeszło słońce. Tu i tam można było teraz ujrzeć ukazujące się spod osiadłego śniegu czerwieniejące kul­ki pomarszczonych żurawin. Przebiegł królik, powra­cający z żerowiska. Nie zwęszył niczego. Kicał powoli nie przeczuwając bliskości wroga. Głodne wilki śledzi­ły go ale tak jak łowcy — pozostały nieruchome. Kró­lik oddalił się, a Chudy poderwał naraz łeb i ostro zwrócił niuch w lewo. Jednocześnie w oddali, na skra­ju mokradła, ledwie odcinający się od ciemnej gęstwy bezlistnego teraz bagiennego lasu, ukazał się młody nie wyrośnięty jeszcze łoś.

Zobaczyli go wszyscy, gdyż wysunięty nos Chudego wyraźnie wskazywał kierunek. Grzywa też uniosła głowę i znieruchomiała. Łowcy uchylili usta, by uci­szyć szmer własnego niespokojnego oddechu i słyszeć dobrze wszystko, co dzieje się wokoło. Byli tak sku­pieni i podnieceni, jak tylko być mogą skupieni ci, któ­rych życie zależy od biegu aktualnie odbywających się zdarzeń. Im groził głód. Nękał ich. Od paru dni nosili go w sobie...

Musieli teraz zdobyć większy łup. Musieli go zdobyć za wszelką cenę i jeśli nie nadarzy się nowa sposobność, ów łup będzie im musiał starczyć na dalsze chude dni zbliżającego się przedwiośnia, na długi jeszcze czas, zanim śnieg stopnieje na dobre i spłynie lód na rze­kach...

Łoś szedł powoli. Noga za nogą. Rozglądał się tu i tam, przystanął nawet na chwilą, by skubnąć zwisa­jącą gałązkę wierzby, pokrytą już małymi wczesnymi baziami, i unosząc wysoko tylne badyle ruszył dalej.

Naraz Grzywa powstała na przygiętych łapach i opu­ściwszy nisko głowę zastygła w tej pozie, a oczom cza­tujących ukazał się widok, który wprawił ich w osłu­pienie. Przed łosiem, nieco tylko z boku, lecz w niewielkiej przecież od niego odległości stał spokojnie nie­dźwiedź. Nie widzieli go wcześniej. Być może wtopio­ny w brunatnordzawe tło zeschniętych bylin i żółtego igliwia złamanej sosny bagiennej stał tu już dłuższą chwilę.

Jego pojawienia się nikt nie zauważył. Nawet wilki. Może leżał ukryty pod obłamaną koroną sosny już wtedy, gdy tu przybyli?...

Łowcy nie zastanawiali się nad tym dłużej. Myśleli z lękiem, że ich upatrzony, niemal zdobyty już łoś może być dla nich stracony...

Przypatrywali się temu, co się działo, a zdziwienie ich rosło z każdą chwilą. Niedźwiedź nadal stał bez ruchu, łoś zaś szedł spokojnie dalej i zbliżał się zarów­no do nich, jak i do wielkiego zwierza stojącego z opu­szczonym łbem. Zapewne z pozycji łosia niedźwiedź nie był tak widoczny i tak wyraźnie nie odcinał się od otoczenia, skoro nadchodzący zbliżał się tam bez śla­du niepokoju.

. Łowcom nie pozostawało nic innego, jak czekać i biernie śledzić ów osobliwy bieg wypadków. Strzelać do łosia z łuku oznaczało spłoszyć go i pozwolić mu zbiec, gdyż wobec bliskości niedźwiedzia puszczanie wilków w pogoń za postrzałkiem było zbyt wielkim ry­Zykiem, mogli stracić i łosia, i wilki. Niedźwiedź lada chwila mógł spłoszyć lub napaść na łosia, ale oni i te­mu nie byli w stanie zapobiec. Łoś zrównał się tym­czasem z nieruchomym niedźwiedziem i właśnie mi­jał go.

Przeszedł, zdawało się, w tak nieznacznej od niego odległości, że wystarczyłyby dwa, może trzy skoki, by kudłacz go dosięgnął...

...I to były w istocie tylko dwa skoki. Dwa skoki, ociężałe pozornie i miękkie. Ale cios zadany łapą nie­dźwiedzia od tyłu w chudy zad łosia nie był miękki. Zwalił go od razu: łoś załamał się pod nim w krzyżu. Zdołał ledwie zwrócić ku napastnikowi rosochaty łeb i unieść w obronie przedni badyl. I tyle tylko. Nie­dźwiedź raz jeszcze machnął łapą, szarpnął pazurami i łoś legł na śniegu.

Niedźwiedź siadł obok zdobyczy i nie spiesząc się przystąpił do rozrywania jej.

Osłupiali łowcy śledzili tę scenę mając nadzieję, że niedźwiedź pożywi się i pozostawi potem dla nich zna­czną część zdobyczy. W ich poczuciu łup ten należał do nich.

Mylili się. Wbrew zwyczajom swego gatunku kudłacz posilił się, ale zaspokoiwszy doraźnie głód nie porzucił padliny. Chwycił zębami tuszę za kark, a pazurami jednej łapy za międzyżebrze i powlókł ją w kierunku lasu. Zbudzonemu przedwcześnie ze snu zimowego i głodnemu niełatwo zapewne było rozstać się z tą nę­cącą porcją pokarmu.

Łowcy byli głodni i gniewni. Podniecenie wynikają­ce z dotychczasowej bezczynności i bezradności wobec tego, co działo się przed ich oczami, musiało w końcu znaleźć jakiś upust w działaniu.

— Odegnamy go! — szepnął z mocą Brodaty.


W tym czasie Beznogi zrównał się z Brodatym.

Dziewczyna i Mały z obu wilkami na postronkach biegli nieco w tyle.

Brodaty i Beznogi dodając sobie wzajem odwagi zbli­żyli się do niedźwiedzia na krótki rzut dzidą. Wtedy kudłacz przestał wlec ubitego łosia i zatrzymał się. Łowcy też przystanęli, wierząc jeszcze, że niedźwiedź sam wycofa się z pola walki. Ale ten począł leniwie wznosić się na zadnie łapy i stawał się coraz większy, tak wielki wreszcie, że ledwie go można było objąć jednym spojrzeniem. Stał tak ze zgiętymi lekko i zwi­sającymi łapami, w postawie, która nie wskazywała wcale na zamiar wycofania się. Brodaty wbił dzidę w śnieg obok swej prawicy i rzekł z mocą:

— Strzelam!

Jęknęła zwolniona cięciwa. Strzała utkwiła w gru­bej masie mięśni piersiowych niedźwiedzia. Beznogi też strzelił. Jego strzała utkwiła w luźnej skórze szyi. Te­raz dopiero niedźwiedź ryknął krótko i szarpnął pazu­rami strzałę tkwiącą w piersi. Ruszył ku nim. Strzelili raz jeszcze. Wierzyli, a może chcieli tylko wierzyć, że tym razem zwierz spłoszy się. Obie strzały dosięgnęły celu, ale skutek był ten sam. Zwierz zatrzymał się na moment, wyrwał znów jedną strzałę i nadal powoli


zbliżał się ku nim. Mrowie przebiegło po karku Broda­tego. Chwycił dzidę w garść i wrzasnął:

— Wilki! Puszczajcie wilki!

Chudy rzucił się od razu ku niedźwiedziowi, ale w odległości dwóch skoków od przeciwnika zboczył naraz, z podkuloną wiechą minął go i stanął za nim, wpatrzo­ny w tę ogromną masę ciała i kudłów. Niedźwiedź obejrzał się. Minęła chwila bezruchu, po której wilk oswoił się nieco z widokiem wzniesionego na tylnych łapach olbrzyma, przypadł przodem ciała do śniegu i uniósł wargi. Kiedy w jego nozdrza napłynęła woń krwi niedźwiedziej, a do uszu dotarła zachęta Bezno­giego, który puścił właśnie kolejną strzałę i trafił — wilk począł okrążać niedźwiedzia, zachodząc go od tyłu. I naraz kudłacz opadł na cztery łapy i błyskawicznie cisnął cielsko za Chudym. Ten w porę uskoczył, a nie­dźwiedź niespodziewanie pobiegł w las tym kołyszą­cym się z boku na bok i ociężałym z pozoru chodem, w którym opierał na przemian obie prawe, po czym obie lewe łapy.

Chudy puścił się za nim w pościg i choć Beznogi na­woływał go wielokrotnie — nie zawrócił. Aż dziw było, że wilk w pełnym cwale z trudem dogania to ciężkie, zwaliste zwierzę. Wreszcie Chudy dognał niedźwiedzia, wczepił się w jego zad i natychmiast uskoczył. Ma­newr wilka był szybki i sprawny, ale wyrzucona za siebie łapa niedźwiedzia sięgnęła jego skóry.

Tylko jednym pazurem go dostał, musnął ledwie, a Chudy z trudem utrzymał się na nogach. Nie wyco­fał się przecież. To tu, to tam zabiegając niedźwie­dziowi drogę utrzymał go w miejscu. Łowcy rzucili się ku walczącym zwierzętom. Wiedzieli, że przedłużająca się utarczka jednego wilka z niedźwiedziem może mieć tylko dwa zakończenia: rozpruty wilczy brzuch lub złamany wilczy grzbiet.Beznogi znów próbował odwołać Chudego, ale ten w swojej zaciekłości i wobec bliskości niedźwiedzia wi­dział i słyszał tylko wroga. Tylko na nim koncentrowa­ła się uwaga wilka. I tak musiało być, póki wilk miał pozostawać żywy.

Kiedy zbliżali się z dzidami uniesionymi do ciosu, naraz między nimi znalazła się i Rudogrzywa. Wychy­nęła z ukrycia, dokąd uprzednio zapędził ją lęk przed tą poruszającą się górą brunatnych kudłów. Teraz pod­niecona wołaniem łowców i atakami Chudego przemo­gła strach lub może raczej zapomniała o nim na krótką chwilę, tę właśnie chwilę, w której siła instynktu wspólnych łowów, walki i stadnego współdziałania pchnęła ją. ku wrogowi... Wyprzedziła teraz Brodatego i natarła odważnie szarpiąc bok zwierza. Wtedy od ty­łu skoczył na jego kark Chudy. Niedźwiedź wzniósł się ponownie na zadnie łapy i zwrócił przodem do Broda­tego, a on odchylił się i z krótkiego zamachu wbił grot dzidy w kudłatą szyję. Cios był celny. Równocześnie Chudy szarpnął od tyłu zadnią łapę niedźwiedzia. Ko­los okręcił się, usiłując sięgnąć wilka, a wtedy Broda­ty wyrwał dzidę z szyi zwierza i cofnął się o krok.

Niedźwiedź znów opadł na cztery łapy i sunął ku Brodatemu. Ten zdążył uskoczyć. Grzywa cięła kła­mi bok zwierza. Wtedy Beznogi zerwał z własnego grzbietu futrzaną kurtę i z pewnej odległości rzucił ją w głowę niedźwiedzia. Starając się uchwycić to, co wa­liło mu się na łeb, zwierz oderwał przednie łapy od podłoża, uniósł się, chwycił skórę i przytrzymując ją w zębach rwał pazurami. Trwało to na tyle długo, że Beznogi miał czas wymierzyć celne uderzenie i krót­kim zamachem od biodra tak wbił dzidę w pierś zwie­rza, że drzewce jej sterczało skosem w dół. W chwili gdy niedźwiedź odrzucił od siebie strzępy futrzanej kurty i opadał na cztery łapy, by rzucić się za Beznogim i opędzić przed wilkami, drzewce dzidy tkwiącej w jego piersi wparło się w podłoże, unieruchamiając olbrzyma. Pod wpływem bólu uniósł się znów, ale ata­ki wilków zmuszały go do obrony w postawie czworo­nożnej. Chciał właśnie rzucić się za Chudym i gdy opa­dał ponownie na przednie kończyny, ostry grot dzidy pod ciężarem jego własnego cielska zagłębił się jeszcze w piersi...

Niedźwiedź ryknął, szarpnął pazurami miejsce, w któ­rym tkwiło ostrze dzidy, wyprężył się, stracił oddech... i nie odzyskał go już... Stał chwilę rozstawiwszy szero­ko łapy, rozwarł paszczę, zachwiał się, machnął na oślep łapą i zwalił się ciężko w śnieg.

Pustka. Cisza niepokojąca, jakby puszcza wstrzymała na chwilę oddech.

Łowcy leżą w śniegu. Słyszą tylko własne, świszczą­ce oddechy. Serca dudnią w gardłach i skroniach wzmożonym tętnem krwi. W uszach szum, w oczach ból, w mięśniach drżenie, a to, na co patrzą, zdaje się pozbawione ostrych konturów i mgliste.

Mijają chwile. Oddechy wyrównują się, stają się płytsze, łomot krwi przycicha, ale myśli cwałują jeszcze w rytmie walki. Są wyczerpani i pozbawieni ener­gii. Trudno im podjąć jakikolwiek wysiłek. Leżą i są szczęśliwi, a bierność, na którą mogą sobie teraz po­zwolić, jest cząstką tego szczęścia. Nikt nie jest zra­niony. Mają pożywienie. Niemało tego mają. Zdobyli je w walce i trwodze, ale i szczęście im dopisało. Teraz mogą pozostawać w zupełnym bezruchu. Mogą, dopóki ciała ich nie zziębną. Leżą. W ciszy przeżywają jeszcze raz chwile grozy i zwycięstwa. Wypełnia ich radość i znużenie. Płynie czas. Mija napięcie, a rozedrgane mięśnie i nerwy uspokajają się.

Dziewczyna ściąga z grzbietu własne okrycie, zbliża się do ojca i przykrywa mu pierś. Następnie idzie ku porzuconej tuszy łosia, pochyla się nad nią, a jej słowa, choć spokojne, niemile teraz zakłócają ciszę.

Wilki właśnie zbliżyły się do niej. Każdy otrzymuje swój dobrze zasłużony kawał mięsa, chwyta go w zę­by i idzie ku pobliskim krzewom, by tam w odosobnie­niu rozerwać i pożreć swoją porcję.

MALI MIESZKAŃCY SKALISTEJ

Późne przedwiośnie minęło w spokoju i sytości. Nie polowali prawie. Zapasów mieli dość, a mroźne jeszcze noce i poranki pozwalały zachować je w dobrym stanie. Mięso, ukryte w głębokiej szczelinie skalnej na północ­nym jej stoku, pozostawało stale zamarznięte i świeże. Mieszkańcy Skalistej sposobili się więc spokojnie do przeprowadzki nad Wielką Rzekę i wiosennego ry­bactwa. Z jelenich i sarnich rogów robili ościenie na szczupaki, szyli worki ze skór, cierpliwie obłupywali krawędzie brzeszczotów krzemiennych noży, toporów, skrobaków, naprawiali odzież, natłuszczali rzemienie i skórzane troki, cięli łozinę na kosze i saki.

Idąc od świtu ku południowemu wschodowi w głąb puszczy dochodziło się o zmroku do Wielkiej Rzeki. W tym miejscu, to jest nieco powyżej zakrętu, którym wody omijały potężny masyw skalny, koryto jej roz­szerzało się znacznie. Tu wartki prąd zwalniał, a masy wód rozpływały się w Szerokie Rozlewisko.


Właśnie tu, nad lustrem Rozlewiska, mieściła się wiosenna i letnia siedziba Brodatego i jego rodziny. Bogactwo ryb i wodnego ptactwa sprawiło, że obrali to właśnie miejsce.

Leniwie płynące wody i ocieniona nadbrzeżnym starodrzewiem niewielka buchta u lewego brzegu zdawa­ła się najdogodniejszym miejscem dla nadwodnego szałasu. Skromne to było ukrycie, ale wystarczające przecież i bezpieczne. Ściany z okrągłych bierwion świerkowych, dach z płatów kory, przy niskim wejściu nieduży pomost z drągowiny. Całość wzniesiona nad wodą, na sosnowych, żywicznych palach, wbitych pio­nowo w dno przybrzeżnej płycizny, powstającej przy niskim stanie wód. Kiedy poziom wody wznosił się nie­co, chatę dzielił od brzegu szeroki pas wody, który da­wał mieszkańcom poczucie względnego bezpieczeństwa.

Poczucie to umocniło się jeszcze od czasu, gdy dwa lata wstecz Grzywa i jeszcze wtedy żyjący jej bury brat zamieszkiwały z nimi nawodną chatę i głośnymi sapnięciami obwieszczały zawsze zbliżanie się niezna­nego. Nawyk ten pozostał Grzywie i teraz.

Jako przejście z brzegu na pomost służyło powalone drzewo. Nie sięgało ono pomostu. Z chwiejnego wierz­chołka sterczącego nad wodą trzeba było wesprzeć się jeszcze dłonią na bocznej gałęzi i przeskoczyć niewiel­kie pasmo wody.

Chata była jedna. Ciasna była i nocą ledwie mieściła Brodatego, Kobietę, Małego i Dziecko. Teraz nie było w niej miejsca dla Beznogiego, Matki i Dziewczyny. Trzeba było budować następną.

Budowę tę należało rozpocząć, kiedy lód utrzymywał się jeszcze na środku Rozlewiska, lecz tajał już po brzegach, i zanim wody wiosenne napłynęły z gór i uniosły poziom zalewu.

Trzeba było pośpiechu i sprawnego działania, aby przynajmniej wbić w dno

płycizny ciężkie pale pod­stawy szałasu. Resztę można było wykonać później.

Brodaty, Beznogi, Mały i Dziewczyna udali się więc nad Rozlewisko. Czekało ich trudne zadanie. Rozpo­częli od zrąbania czterech odpowiednich sosen. Odrzucili wierzchołki, a ciężkie, nasycone żywicą odziomki zaciosali w szpic, by łatwiej zagłębiały się w muliste dno. Stojąc w czółnach ustawili pale na wyznaczonych miej­scach, połączyli je drągowiną, by nie przechylały się, i przystąpili do najcięższej pracy: niezliczonymi ude­rzeniami wielkich kamiennych młotów wbijali je w dno.

Ścisły, drobny muł stawiał opór, a oni mozolnie i cierpliwie pokonywali go. Z początku praca posuwała się bardzo powoli, ale wkrótce wpadli na pewien po­mysł i usprawnili ją. Zamiast uderzać młotem, stojąc niepewnie w chwiejnym czółnie, posłużyli się prymi­tywnym rusztowaniem. Był nim ciężki dębowy kloc, ułożony poziomo tak, że wparty był jednym końcem na istniejącym już pomoście starej chaty, a drugim przytroczony za pomocą pasm łyka do wbijanego w dno sosnowego pala. Tym sposobem ciężki, poziomy kloc i ciało człowieka stojącego na nim obciążały wbi­jany pal i znacznie przyspieszały jego zagłębianie się w muł denny. Choć często zmieniali się przy tej pracy, wszyscy mieli wkrótce pęcherze na dłoniach.

Po trzech dniach pale były wbite i tak wzajem po­wiązane, że nie zachodziła obawa, by mogły przechy­lić się pod naporem nurtu. Dzieła swego dokonali nie­mal już w ostatniej chwili. Rozpoczynające się roztopy lada dzień zapowiadały napływ wielkich mas wody, a przez to i znaczne wzniesienie jej poziomu w korycie i Rozlewisku. Wtedy byłoby za późno.

Powróciwszy na Skalistą Polanę pozostawali już tam niedługo. Po kilku dniach, kiedy wszystko było przysposobione do drogi, wzięli na plecy swój dobytek i udali się nad Rozlewisko, by żyć tam aż do jesieni. Na Skalistej pozostał tylko Mały i ciężarna Grzywa.

Tu czuła się dobrze. Tu czuła się „u siebie", na swo­im terenie.

Od dłuższego czasu nie oddalała się poza Skalistą Polanę. Wszystko przemawiało za tym, że pozostanie tu, by wydać na świat potomstwo, i tu właśnie schro­ni się wraz z młodymi w jednej ze skalnych kryjówek, które ostatnio często odwiedzała.

Postanowiono zatem, że wilczyca zostanie na Skali­stej. Przeprowadzka nad Rozlewisko mogłaby skłonić ją do poszukiwania innego, spokojniejszego miejsca i ukrycia dla wilcząt. Byłoby to ze strony łowców ry­zyko, a może i błąd nie do naprawienia.

Na Skalistej wraz z Rudogrzywą miał też pozostać Mały, by jej doglądać, dostarczać pożywienia i nie po­zwolić zdziczeć. A gdy wilczęta przyjdą na świat, miał je też gorliwie oswajać od pierwszych chwil życia.

Mimo starania Brodatego i Kobiety Grzywa ostatnio niechętnie przebywała w ich jaskini. Była za ciasna. Sądzili, że gdy zostanie z nią tylko Mały, wilczyca, ma­jąc do wyboru swój najciemniejszy, ulubiony kąt, tu właśnie urządzi gniazdo dla siebie i młodych. Brodaty powątpiewał w to wprawdzie, ale inni mieli nadzieję, że oszczeni się właśnie w jaskini. Spędziła w niej prze­cież wiele śnieżnych zawiei, wiele mroźnych nocy.

Odchodząc nad Rozlewisko mieszkańcy Skalistej mi­nęli właśnie granicę lasu i skryli się w głębi Jaru. Ma­ły, w obawie, by Grzywa nie pobiegła za Brodatym i Kobietą, a zwłaszcza za Chudym prowadzonym na postronku, uwiązał ją na rzemieniu, który okręcił wo­koło własnej dłoni. Obawy te nie okazały się uzasad­nione. Spokojna i obojętna, wilczyca ułożyła się w słońcu i sennie zmrużyła ślepia. Wystawiła ku ciepłym promieniom pełne i krągłe teraz podbrzusze. Co jakiś czas obracała się tylko z boku na bok. Mały leżał obok i gładził jej lśniące, bujne futro.

„Wkrótce nie będzie taka lśniąca. Zacznie się linie­nie..." — pomyślał i nagle pod dłonią spoczywającą właśnie na brzuchu wilczycy wyczuł jakiś ruch. Cof­nął odruchowo rękę i po chwili namysłu ponownie przyłożył ją w to samo miejsce. Znów wyczuł ruch w głębi ciała Grzywy i pojął, że wilczęta wkrótce przyjdą na świat.

Czy wiedział także o tym Chudy?

Nie wiedział, ale czuł po prostu instynktowną, nie­odpartą potrzebę ciągłego przebywania przy swojej wilczycy.

Umknął Beznogiemu i teraz ukazał się na skraju puszczy. Biegł wyciągniętym kłusem, wlokąc za sobą postronek. W zębach trzymał nieżywego kaczora. Po chwili był przy nich. Zbliżył się do Grzywy, porzucił przed jej pyskiem ptaka, trącił nosem jej kark i zzia­jany legł opodal w cieniu skały.

I tu w pobliżu swojej wilczycy, w miejscu, które było mu już dobrze znane i które z dawna wziął we władanie, pozostał.

Mały nie zdziwił się temu zbytnio.

W ciągu dalszych dwóch dni nic się nie wydarzyło, nie licząc krótkiej wyprawy Chudego w las. Wrócił z niej niosąc w pysku napoczętego zająca. Porzucił go przed Grzywą i sam nie tknął go nawet.

Trzeciego dnia, ku wieczorowi, Grzywa skryła się w jednej ze szczelin skalnych, którą ostatnio odwiedza­ła kilkakrotnie. Mały począł wciskać się tam za nią, ale z głębi dał się słyszeć głuchy odgłos pogróżki. Rów­nież i Chudy próbował towarzyszyć Grzywie w jej ukryciu, ale słysząc ostrzegawcze warczenie wycofał się od razu.


Przez cały następny dzień wilczyca pozostawała w swojej szczelinie i dopiero wieczorem wyszła na krótką chwilę, by w pośpiechu załatwić swoje potrzeby. Po-chłeptała też wody z kałuży i ponownie się skryła.

Zdawało się już prawie pewne, że tę właśnie szczeli­nę wybierze Grzywa na gniazdo dla siebie i wilcząt.

Chudy stale leżał obok włazu i nasłuchiwał. Przed zmrokiem przechylił łeb na bok i spojrzał ciekawie na czerniejące wejście. Z ciekawości i Mały zbliżył się tam, a wtedy Chudy warknął, ale nie ruszył się z miej­sca. Chłopiec zawahał się, spojrzał na wilka i wreszcie wsunął głowę i barki w głąb szczeliny. I oto posłyszał słabiutki, stłumiony pisk.

Był to głos pierwszych wilcząt, jakie Grzywa wydała na świat. Głos wnucząt Wadery.

WILKI I WILCZĘTA

Zanim odeszli nad Rozlewisko, Beznogi i Brodaty wiele razy porównywali zachowanie się Grzywy i Chu­dego. Wspominając różne zdarzenia i sytuacje zrozu­mieli, że ich wilki nie zachowują się jednakowo. Ostat­nia utarczka z niedźwiedziem przekonała ich o tym również. Zastanawiali się nad przyczynami owych róż­nic. Wiedzieli, że Chudy odebrany został jego matce — wilczycy, zanim jeszcze otworzyły mu się ślepka. Zetknął się więc z opieką człowieczą, gdy pozostawał jeszcze ślepym, ledwie kilkudniowym wilczęciem, a pierwszym żywym stworzeniem, jakie ujrzał w ży­ciu, był człowiek. Inaczej było z Grzywą. Mały porwał ją z wilczego gniazda, gdy była już sprawnie biegają­cym, choć małym, kilkudziesięciodniowym wilczkiem, i sporo minęło czasu, zanim oswoiła się i pozwoliła dotknąć.


Teraz oba wilki były wprawdzie oswojone i przy­wiązane do nich, a jednak stopień zaufania, jakim da­rzyły opiekunów, nie był równy.

Kiedy zdarzyło się, że Chudy powracał z łowów oka­leczony, zawsze chętnie zbliżał się do Beznogiego, Mat­ki lub Dziewczyny pozwalając im opatrzyć i oczyścić rany, nawet jeżeli sprawiali mu przy tym ból. Ufność jego silniejsza była niż cierpienie. Zraniona Grzywa przeciwnie: zaszywała się zawsze w gąszczu lub pozo­stawała na uboczu. Nie szukała pomocy u nikogo. Kie­dy jej rany podgoiły się nieco, a ona czuła się zdrow­sza, wtedy dopiero zbliżała się do opiekunów. Ilekroć próbowali zbliżyć dłoń do zranionego ciała, szczerzyła jednak zęby. I tak było zawsze, od kiedy stała się do­rosła.

Chudy, gdy nie był nadto głodny, pozwalał swym opiekunom, by odebrali mu mięso trzymane w paszczy. Rudogrzywa nigdy i nikomu na to nie pozwalała. Łow­cy rozmyślając nieraz nad tym, domyślili się w końcu, że im wilcze szczenię wcześniej poznaje opiekunów i wcześniej oswaja się z nimi, tym lepiej dla nich, ko­rzystniej.

Zgodnie więc z poleceniem ojca i radą Bezno­giego Mały miał rozpocząć oswajanie wilcząt jak naj­wcześniej i jak najwięcej czasu im poświęcać. Tak to sobie umyślili, mając też pewne nadzieje, że jak już wszyscy wyprowadzą się z jaskini i zostanie w niej tylko Mały, tam właśnie Grzywa urządzi gniazdo i wy­da na świat szczenięta. Ułatwiłoby to znacznie zadanie wczesnego oswajania wilcząt.

Stało się wszakże inaczej.

Wbrew ich planom Chudy zawrócił z drogi, by pozo­stać przy Grzywie, a ona znalazła dla siebie inne schro­nienie. Wprawdzie do puszczy nie umknęła, ale i jaski­ni nie wybrała. Wolała sytuację pośrednią. Zachowała w niej bliskość Małego, który dostarczał jej także po­karm, a równocześnie pozostawała na Skalistej, gdzie spędziła znaczną część swego życia. Obrała tu schro­nienie, w którym czuła się najpewniej; leżało ono w pobliżu miejsc od dawna znanych, a było przy tym trudno dostępne i pozostawało na uboczu. Osłonięte od wiatru i deszczu suche było i mroczne, zaciszne i dość głębokie, by czuła się w nim bezpieczna i spokojna. Z nikim nie musiała go dzielić, z nikim, prócz włas­nych dzieci. Schronienie to, położone wysoko na skale, nie było przez nikogo odwiedzane. Wreszcie to właśnie ukrycie po prostu było w pobliżu. Nie musiała go ko­pać i ryć w twardej ziemi. Czekało gotowe. Była to wąska i głęboka nisza czy też jama w skale. Leżała opodal szczeliny, w której mieszkańcy Skalistej skry­wali zwykle zapasy mięsa.

W tej sytuacji Mały nie miał łatwego zadania. Przez trzy dni i trzy noce Chudy nie odstępował włazu do jamy.

Kiedy chłopiec zbliżał się, basior pozostawał spokoj­ny i obojętny. Cofał się tylko nieco i obserwował go w skupieniu. Jak zachowałby się Chudy, gdyby on — Mały, usiłował teraz wsunąć się do jamy, tego chłopiec nie wiedział. Lękał się więc, gdyż wilk ledwie go tole­rował w pobliżu.

Przez następne kilka dni Mały celowo podawał Chu­demu zbyt mało mięsa. Chciał skłonić tym wilka, aby w poszukiwaniu pokarmu choć raz oddalił się od jamy. Chłopiec czekał dzień, drugi, trzeci. Niemal nie spusz­czał wilka z oczu, a i wilk instynktownie czynił, co należało: trzymał swoją straż i strzegł jamy przed in­truzami.

Obaj byli cierpliwi i konsekwentni. Siedzieli lub le­żeli naprzeciw siebie, czujni nawet w czasie drzemki. Czwartego dnia Mały zaczął się niecierpliwić, choć jednocześnie lękał się sytuacji, kiedy Chudy oddali się, a on wsunie się na czworakach do jamy, zastawiając na zewnątrz swoje bezbronne nogi, narażone na kły Chudego, który każdej chwili mógł przecież zawrócić. A jak zachowa się Grzywa? Nie zobaczy jej nawet w tej czarnej czeluści skalnej. Być może usłyszy tylko jej ostrzeżenie i nie zdąży wycofać się w porę?

Piątego dnia Chudy porzucił wreszcie swoją straż. Mały wskoczył spiesznie na szczyt skały i odprowadzał wilka wzrokiem aż do chwili, gdy ten znikł na skraju polany, wśród krzewów otaczających Głęboki Jar. Chłopiec miał teraz trochę czasu, przynajmniej tyle, ile trwałaby powrotna droga wilka, więc zsunął się szybko ze skały i zbliżył do jamy. Siadł przy włazie i trzyma­jąc w dłoni kilka kawałków mięsa wezwał Grzy­wę. W odpowiedzi wilczyca warknęła cicho, po czym zaskomlała ową wysoką nutą niecierpliwości i po chwili wysunęła się z jamy. Nie zwróciła nawet uwagi na Małego ani na mięso, lecz ku jego zdziwieniu z nosem przy ziemi pobiegła śladem Chudego i wkrótce zawró­ciła. Teraz dopiero zbliżyła się do chłopca, wzięła z je­go rąk kilka kawałków mięsa i ponownie pobiegła tro­pem wilka. Jej ruchy były niespokojne, spieszne. Kłu­sowała teraz wprost ku granicy lasu.

Mały wspiął się wyżej na skałę i śledził ją, aż skry­ła się w Głębokim Jarze. Wtedy dopiero zdecydował się i szybko wczołgał do jamy. W głębi namacał żwirowa­te zagłębienie, a tam trzy ciepłe, miękkie ciałka. Chwi­la wahania. Jak teraz powinien postąpić? Zdecydował. Wziął wilczęta w dłonie i wysunął się na zewnątrz. Po­stanowił, że będzie je trzymał przy sobie do chwili po­wrotu Grzywy. Chciał się przekonać, jak wilczyca za­reaguje, gdy zobaczy małe leżące na jego kolanach. „Nie rzuci się przecież na mnie, skoro jej małym nic złego nie zrobiłem — myślał Mały. —Niech wilczęta


już teraz poznają mój zapach. Niech Grzywa przekona się, że nic im nie grozi, kiedy są przy mnie..."

Siadł przed włazem do jamy, wyciągnął przed siebie nogi i ułożył na kolanach wilczęta. Spostrzegł, że mają wypukłe czoła, duże główki i maleńkie uszy. Był za­fascynowany ich widokiem. Nigdy dotąd nie widział kilkudniowych wilcząt. Z trudem mógł sobie wyobra­zić, że z tych niekształtnych i nieporadnych tworków wyrastają po niedługim czasie zwierzęta tak sprawne, szybkie, silne i przebiegłe.

Wilczęta pełzały chwilę, wreszcie ułożyły się jedno przy drugim i spokojnie usnęły.

Wszystko trwało kilka chwil zaledwie i w momencie, gdy wilczki usnęły, powróciła Grzywa. Z rozbiegu wdrapała się na skałę... Mały zdrętwiał... Minąwszy go wilczyca natychmiast wsunęła się do jamy. Po krótkiej chwili wyskoczyła z niej. Jednym susem znalazła się przy Małym i śpiących na jego kolanach wilczętach. Chłopca zdawała się w ogóle nie zauważać, a cała jej uwaga skierowana była ku małym burym ciałkom. Od­trącając nosem dłoń chłopca warknęła krótko, oblizała jedno szczenię i ująwszy je delikatnie w zęby poniosła w głąb jamy. Mały siedział bez ruchu. Wilczyca zaraz powróciła po drugie. Trzecie szczenię Mały podał jej na wyciągniętej dłoni. Zabrała i tego i skryła się w głę­bi jamy.

Mały usłyszał tylko odgłosy mlaskania i po chwili wszystko ścichło.

Chudy powrócił o zmroku. Niósł w pysku cietrzewia. Porzucił go u włazu do jamy, wsunął w szczelinę łeb i barki, zaskomlał i cofnął się. Grzywa wychyliła z nory głowę, warknęła ostrzegawczo, chwyciła ptaka i skryła się.

Wilk legł opodal i tego wieczora już się nie oddalał.

W ciągu najbliższych dni Mały dawał Chudemu coraz mniejsze porcje pokarmu. Znużony stałym czuwa­niem chłopiec przesypiał noce i nie wiedział, co dzieje się wtedy, ale wilk powodowany głodem, a może także instynktowną potrzebą opiekowania się potomstwem i wilczycą, za dnia pobiegł trzykrotnie do puszczy. Wracał zawsze z pełnym brzuchem i ptakiem bądź za­jącem w zębach.

Za każdym razem, gdy biegł do puszczy, Grzywa w niewiadomy dla Małego sposób wyczuwała to i po­rzucając norę biegła jego śladem. Nie oddalała się jed­nak zbytnio. Nieobecność Chudego niepokoiła ją, więc biegła za nim, ale już po chwili silniej jeszcze niepokoi­ło ją to, że nie ma przy niej szczeniąt i że sama znaj­duje się dłużej poza gniazdem. Znajdując się pod jed­noczesnym działaniem dwóch przeciwstawnych popę­dów ulegała oczywiście silniejszemu: porzucała nagle ślad Chudego i pędem wracała do wilcząt.

Być może owo niezmiennie powtarzające się zacho­wanie Grzywy wywołane było inną jeszcze przyczyną.

Aby nie zanieczyszczać własnej nory, by ugasić pragnienie i rozprężyć trochę mięśnie, musiała co jakiś czas opuszczać norę. Póki znajdowała się w jej wnę­trzu, broniła Chudemu dostępu, nie dopuszczała go do szczeniąt. Kiedy jednak opuszczała norę, dawała mu tym samym wolną drogę do gniazda. Widać było, że niepokoi ją to i gdy basior znajdował się w pobliżu, ona — w potrzebie — wymykała się z nory ledwie na krótką chwilę. Nie odbiegała wtedy nigdzie dalej i co chwila zerkała w jego stronę, a do szczeniąt powracała tak spiesznie, jak tylko to było możliwe. Korzystała więc zapewne chętnie z tych nielicznych chwil, gdy za dnia Chudego nie było w pobliżu. Mogła wtedy opuścić norę nie narażając przy tym szczeniąt na tak przez nią niepożądane odwiedziny ich ojca.

A Chudy ciekaw był źródła tych nie znanych i nowych dla niego zapachów i

dźwięków. Od ich bliższego poznania powstrzymywała go stale obecność Rudogrzywej i jej groźne warczenie.

Trudno orzec, czy jej nieufność wobec basiora była uzasadniona czy nie. Bywało przecież, że młode, zwła­szcza niedoświadczone basiory, odnosiły się czasem zbyt brutalnie do swego potomstwa w pierwszych dniach jego życia. Trącały je nosami, próbowały brać w zęby, a nawet i unieść poza gniazdo. Być może niektóre mło­de samce po prostu brały je za drobną, nieznaną zwie­rzynę. Kilkudniowe wilczęta były przecież całkiem nie­podobne do znanych im przedstawicieli ich własnego gatunku. Ich kształt, rozmiary, woń i głos w niczym nie przypominały wilków...

A skoro niekiedy rzecz tak właśnie się miała, młode basiory, nieświadome swego ojcostwa, gotowe były za­pewne ową nieporadnie czołgającą się zwierzynę pod­dać próbie i przekonać się, czy małe, nieznane stworki służyć mogą jako pokarm... Zapewne te właśnie lub może inne jeszcze przyczyny sprawiały, że wszystkie prawie wilczyce nie dopuszczały swych samców do wil­cząt, aż te przestawały pełzać na brzuszkach i zaczyna­ły chodzić. Wtedy ze strony niedoświadczonych wilków nic już szczeniętom nie groziło: przeciwnie, wtedy by­ły gotowe ich bronić i dostarczać im pożywienia.

Rudogrzywa nie różniła się od innych wilczych ma­tek: póki wilczęta nie nauczyły się chodzić, nie dopusz­czała do nich swego samca.

Tymczasem Mały skwapliwie korzystał z każdej nie­obecności Chudego i Grzywy. Zabierał wilczęta z gnia­zda i ułożywszy je sobie na kolanach czekał spokojnie.

Kiedy po raz trzeci wyjął wilczki z nory, miały już jedenaście dni. W zachowaniu się Grzywy wystąpiła tym razem pewna zmiana. Powróciła zziajana i nie po­biegła wprost w głąb nory, ale zbliżyła się od razu do Małego. Pamiętała już, że poprzednio tu, na jego ko­lanach, znajdowała swoje wilczęta. Nie wzięła się też od razu do gorączkowego przenoszenia ich w głąb ja­my. Obwąchała je tylko i pozostawiając opiece Małego oddaliła się jeszcze raz. Odeszła niedaleko i tylko na chwilę, by wytarzać się w resztkach śniegu, otrząsnąć sierść i napić się wody z kałuży. Zaraz potem powróci­ła do wilcząt i kolejno poniosła je w głąb jamy.

BŁĄD

Naturalną koleją rzeczy zależność wilcząt od matki z biegiem dni szybko maleje. Można to spostrzec już w pierwszym miesiącu życia. Ich sierść początkowo płasko przylegająca do ciałek, krótka i niezbyt gęsta, staje się wkrótce puszysta, a one same bardziej odporne na chłód. Nie ziębną tak dotkliwie pod nieobecność matki. Nie muszą więc stale grzać się przy jej ciele i wciąż sycić jej ciepłym mlekiem. Zmienia się też od­powiednio zachowanie wilczych matek. Gdy zdarza im się wyjść z gniazda, nie powracają doń z takim pośpie­chem, nie karmią młodych tak często i tak często nie wylizują. W swej macierzyńskiej opiece stają się spo­kojniejsze. Z biegiem dni powoli wygasa w nich to zaborcze podniecenie wywołane świeżo wzbudzonym macierzyńskim instynktem i nowością sytuacji, w ja­kiej znalazły się od chwili, gdy stały się matkami. Nie znaczy to bynajmniej, aby wilczyce z biegiem dni sta­wały się obojętne wobec swych dzieci. Nadal pozosta­ją przecież stale w pobliżu gniazda i reagują niezwłocz­nie na każdą, najcichszą nawet skargę małych. Chronią je nadal przed niebezpieczeństwem i cierpliwie troszczą się o ich potrzeby. Tyle że nie czynią tego z owym ner­wowym zapamiętaniem pierwszych dni macierzyństwa.


Sam nawet upływ czasu mógł więc sprawić, że Grzy­wa coraz spokojniej znosiła bliski kontakt Małego z wilczętami. Także i doświadczenia ostatnich dni upewniały ją zapewne w tym, że wilczęta nie lękają się chłopca, a jego dotknięcia i bliskość nie sprowa­dzają na młode niczego, co by ją samą niepokoiło. Zna­ła go przecież. Oswajał ją od szczenięcia.

Kiedy następnym razem Chudy za dnia wyruszył na łowy, wilczki kończyły właśnie szesnasty dzień życia. Grzywa jak zwykle pognała śladem basiora, a wtedy Mały, swoim z kolei zwyczajem, wydobył wilczęta z nory. Nie lękał się powrotu Grzywy. Wiedział, jak się zachowa, więc z uwagą przyglądał się wilczętom. Ze zdziwieniem spostrzegł, że są. bardziej bojaźliwe niż poprzednio i kryją główki w fałdach jego odzienia. Po chwili jego zdziwienie ustąpiło radości. Zobaczył, że oczy szczeniąt są już otwarte. Przypatrując im się po­jął, że wydobyte z mroku gniazda unikają jasności. „Razi ich oczy. Boją się. Nie widziały nigdy świa­tła" — pomyślał.

Po chwili uświadomił sobie, że kilkunastodniowe wil­częta nigdy nie opuszczają nor i zbytnia jasność może zaszkodzić dzieciom Grzywy.

Szybko więc zgarnął małe i poniósł je do swojej pie­czary. Głęboki półmrok jej wnętrza niewiele różnił się od ciemności panującej w ich rodzinnym gnieździe. „Tu powinno im być lepiej" — pomyślał i nie mylił się.

Wilczęta ułożone swobodnie na skórach poczęły je obwąchiwać, unosiły główki i na chwiejnych łapkach usiłowały nawet przejść kilka kroków.

Nadbiegła właśnie Grzywa. Zastawszy pustą norę popędziła śladem Małego, by odnaleźć wilczęta w pie­czarze. Była podniecona, groźna niemal. Warknęła, ukazała kły i zaraz chwyciła jedno szczenię w pysk, ale po przejściu kilku kroków położyła je ostrożnie u włazu do pieczary, zaskomlała i stanęła bezradna. Sytuacja była dla niej nowa. Musiałaby nieść szczenię kilkadzie­siąt kroków po skałach. Mały zaniepokoił się, że Grzy­wa przenosząc wilczki może upuścić któregoś w drodze. Chciał jej pomóc. Ujął jedno szczenię, by wsunąć je za pazuchę, ale Grzywa skoczyła nagle ku niemu i chwy­ciła za przegub dłoni. Nie zraniła go, ale Mały długo jeszcze czuł ból po ucisku jej zębów. Było to ostrzeże­nie. Nie wiedział, jak postąpić, położył więc wilczka na skórach, odstąpił krok i czekał. Grzywa wybiegła tym­czasem z pieczary, następnie wróciła, ujęła w zęby wil­czka, którego poprzednio pozostawiła u włazu, i po­niosła go do gniazda. Zajęta bez reszty i skupiona nad tą czynnością nie zwracała uwagi na to, co czyni Mały, a on wziął tymczasem dwa pozostałe szczenięta i szyb­ko pobiegł za nią. Kiedy Rudogrzywa złożyła wilczka w gnieździe i wysuwała się z nory, by. pobiec do pie­czary po następne, pozostałe jej szczenięta leżały tuż. Znalazła je jak zwykle na kolanach Małego. Tę sy­tuację już znała. Spokojnie zabrała więc jedno, a po chwili i drugie szczenię i wraz z nimi pozostała w głę­bi nory.

Dnia szybko przybywało. Cały niemal czas Mały spędzał u włazu do wilczej nory i wykorzystywał każ­dą sposobność, by oswajać wilczęta. Podrosły i choć rzadziej ssały matkę, trzeba im było znacznie więcej mleka. Zatem i Grzywa musiała więcej jeść. Mały kar­mił też ją do syta i mimo że Chudemu dostawało się pokarmu niewiele, zapas mięsa szybko malał.

Basiora karmił zawsze drobnymi kawałkami mięsa, podawanymi z ręki, wierząc, że ten przestanie kiedyś wreszcie okazywać mu nieufność. Ale Chudy jak zaw­sze zbliżał tylko pysk do wyciągniętej dłoni chłopca, ujmował delikatnie mięso i od razu się wycofywał.

Przyszedł jednak dzień, w którym wilk zbliżył się do Małego, choć ten nie-ofiarował mu mięsa. Podszedł do niego, machnął ogonem i stanął zwrócony bokiem. Ma­ły przemógł lęk, wyciągnął rękę i powolnym ruchem położył ją na karku basiora. Ten nie drgnął nawet, na­piął tylko mięśnie, warga uniosła się lekko ku górze, ukazując skrawek kła, a zwężone w słońcu ślepia rozwarły się, pociemniały. Mały widział to, ale dłoni nie cofnął. Nie poruszył się. Minęła długa chwila, po czym kieł wilka skrył się znów pod wargę, źrenice zwęziły się, a naprężenie mięśni ustąpiło. Chłopiec przesunął dłoń wzdłuż wilczego grzbietu i spokojnie ją cofnął.

Od tego zdarzenia nieufność wilka wobec chłopca malała z każdym dniem. Równocześnie Grzywa prze­stała tak nieustępliwie strzec dostępu do swego gniazda


i młodych. Nawet Chudemu dwukrotnie udało się przemknąć w głąb nory do wilcząt. Ośmieliło to i Ma­łego.

Któregoś dnia, kiedy Grzywa wyszła z nory i ułoży­ła się w wiosennym słońcu — a czyniła to ostatnio dość często — i kiedy Chudy legł obok niej, Mały wsunął się do nory i na oczach obu dorosłych wilków wydobył stamtąd jedno szczenię. Wilki zerwały się i podbiegły od razu ku niemu, obwąchały malca, matka polizała go i... pozostawiła na kolanach Małego.

To było następne zwycięstwo. Niemało kosztowało go trudu.

Od tego dnia, a był to trzydziesty dzień życia wilcząt, Mały wyjmował je z nory, ilekroć Grzywa z niej wy­chodziła. Wilczki skrywały się jednak nadal przed jas­krawym światłem dnia, toteż chłopiec osłonił skórą kąt przy włazie do nory i tam, w cieniu, spędzał z nimi wiele czasu. .

Dwa wilczęta rosły dobrze. Była to parka. Buroszarego samczyka o puszystej sierści, chłopiec nazwał Ku­dłatym. Samiczkę, tłustą i spokojną, nazwał Senną. Jej siostrze, najmniejszej i najruchliwszej z trójki, dał imię Bystra.

Minęło jeszcze kilka dni i wilczęta zaczęły się już trochę interesować drobną zdobyczą, którą czasem przynosił Chudy.

Kiedy Brodaty, Beznogi i Dziewczyna przybyli znad Rozlewiska, wilczętom mijał właśnie czterdziesty dzień życia.

Beznogi szedł pierwszy i zbliżał się do podnóża ska­ły, gdy Chudy poderwał się i rzucił ku niemu, pokonu­jąc przestrzeń kilkunastu kroków w ułamku chwili. Zdawało się, że wilk nie rozpoznał go od razu i dopiero głos Beznogiego osadził go w miejscu i przemienił impet ataku w nie kończące się wylewne podskoki ra­dosnego powitania. Beznogi potknął się i przewrócił przy tym, a wilk nadal obskakiwał go popiskując nie­mal jak szczenię.

Patrząc na tę scenę Mały pojął dopiero w pełni róż­nicę pomiędzy stosunkiem Chudego do swoich opieku­nów a stosunkiem Grzywy do nich. „Jeżeli to dlatego, że Chudy był w rękach Beznogiego już jako ślepe szczenię — pomyślał Mały — to te moje wilczki będą mnie witały kiedyś tak samo".

Przybysze nieśli dobre wieści. Nowa chata stała już na palach, ryb w Rozlewisku było w bród. Wodniacy, których siedziba mieściła się ledwie o dwa dni drogi w górę Wielkiej Rzeki i których bliskości lękał się Bez­nogi, nie pokazywali się wcale w okolicach. Progi skal­ne na rzece uniemożliwiały im spław, a wielkie bagniska przecinały pieszą drogę. Jedyne przejście od nich biegło wzdłuż wysokiego brzegu Wielkiej Rzeki, a tam­ci nie znali go lub nie widzieli celu w podejmowaniu tej trudnej i dalekiej drogi.

Mały, chcąc pokazać przybyłym wilczęta i dać świa­dectwo wynikom swoich starań, wydobył je z jamy, a pozostali zbliżyli się do nich, by je dokładnie obej­rzeć i wziąć w ręce. Było to jednak niemożliwe. Palec Brodatego, przeszyty na wylot ostrymi jak szpilki ząb­kami Kudłatego, spłynął obficie krwią, a paznokieć Dziewczyny zsiniał natychmiast pod naciskiem drob­nych szczęk Bystrej. Zaraz też wilczęta umknęły do nory i nawet Małemu nie pozwoliły się już z niej wy­dobyć.

Stało się jasne, że w planach łowców został popełnio­ny błąd. Sądzili, że oswojenie wilcząt z Małym wy­starczy, by stały się one ufne i łagodne także wobec innych. Byli jednak w błędzie.


Po kilku godzinach następna próba zbliżenia się przybyszy do wilcząt dała podobny wynik, a najmniej­sze szczenię skaleczyło tym razem Beznogiego.

Zrozumieli wtedy, że wilczęta oswojone z Małym na­leżało póki czas oswajać także z pozostałymi członkami rodzin. Zaniepokojeni postanowili pozostać na Skalistej kilka dni. Tyle, ile trzeba będzie, by wilczki bodaj tro­chę oswoiły się z nimi. Sądzili, że zadanie to znacznie ułatwi im uprzednie obycie wilcząt z Małym. Tylko po części okazało się to prawdą.

Postanowiono w końcu nie zwlekając przenieść wil­częta nad Rozlewisko.

Przez dwa dni Mały przyzwyczajał Rudogrzywę do tego, że nosi jej małe na rękach, a potem w koszu na plecach. Grzywa zawsze szła wtedy obok chłopca i wspinając się na niego co chwila trącała wilczęta no­sem i lizała je. Mały ułatwiał jej to przykucając od czasu do czasu ze swym brzemieniem.

Trzeciego dnia zwinęli wszystko na Skalistej Pola­nie. W jaskini pozostały tylko rozpostarte świeże skóry, aby tu należycie przeschły. Właz do jaskini przywalili szczelnie odłamkami skalnymi i wyruszyli w drogę.

Brodaty i Dziewczyna poszli przodem. Szli spiesznie, by zawczasu przygotować jamę dla wilków. Chłopiec ze szczeniętami, które niósł w płytkim koszu wiklino­wym, i Beznogi szli z dorosłymi wilkami w tyle. Na postojach wilczki lękliwie zbijały się w gromadkę i do­piero po chwili, kiedy Grzywa układała się obok nich, chwytały jej sutki i łapczywie ssały mleko.

Droga trwała cały dzień i znaczną część nocy. Na miejscu znaleźli się dopiero, kiedy ciemności zaczęły blednąc.

Ukrycie dla Rudogrzywej i wilcząt było już gotowe. Wyglądało istotnie jak jama wygrzebana w pokrytym darnią pagórku. W cieniu drzew, oparte o korzenie starego wykrotu, zdawało się tu naturalnym tworem puszczy.

Z niepokojem oczekiwali chwili, w której wilczęta i Grzywa znajdą się we wnętrzu.

Ich zamierzeniom sprzyjało zapewne i to, że po wielogodzinnej podróży wilczki

były zmęczone i senne. Usnęły, gdy tylko znalazły się w mrocznym wnętrzu jamy. Grzywa kilkakrotnie wchodziła tam i wychodzi­ła, badała okolicę, poznawała pobliskie zapachy. Wresz­cie uspokojona legła obok swych młodych i już tam pozostała. I Chudy pogodził się zapewne z tym nowym miejscem i nowym schronieniem rodziny, gdyż pozostał u włazu i zadrzemał, jak to zwykł czynić przy norze na Skalistej.

Brodaty i Mały spędzili resztę tej nocy obok wilków. Minęła spokojnie. Raz tylko zbudzili się, kiedy sarna przemknęła spłoszona przez nadbrzeżną polankę wraz z dwójką małych koźląt. Nie spostrzegli jednak, przed czym umykała.

Po wschodzie słońca zachmurzyło się i powiało ciep­łym wiatrem. Wkrótce wiatr przyniósł deszcz. Gęsty, ulewny deszcz.

ICH PIERWSZY STRACH

Z nieba lały strugi wiosennego deszczu. Poprzez je­go szura dochodził od strony górnego biegu Wielkiej Rzeki głuchy łoskot. Powstawał tam, gdzie wezbrany nurt rozbijał się na skalnych progach. Ulewa trwała cały dzień.

Ku wieczorowi Rozlewisko wystąpiło z brzegów.

Woda sięgała już prawie pomostu, łączącego nawod­ne chaty. Ich wnętrza pozostawały dotąd jeszcze suche. I zbudowane na brzegu schronienie wilków,- obłożone na sklepieniu płatami kory, gliną, a na to jeszcze gru­bą warstwą darni, opierało się z powodzeniem ulewie. W czasie deszczu Grzywa nie wychodziła stamtąd wca­le. Tylko Chudy, z nawyku lub może z nakazu rodzi­cielskiego instynktu, pozostawał i teraz w pobliżu wilczycy i szczeniąt, nie znajdując tu należytej osłony. Wiosenne linienie jego sierści pogarszało jeszcze sytua­cję. Więc kulił się pod nawisłymi gałęziami pobliskie­go świerka i tylko czasem wstawał, aby otrząsnąć wodę ociekającą z grzbietu.

Nocą przestało padać i następny ranek był znów po­godny.

Grzywa i Chudy szperały tu i tam. Węszyły. Pozna­wały dokładniej pobliski teren. Nowe schronienie, imi­tujące naturalną norę, odpowiadało zapewne ich wil­czym wymogom i potrzebom, zachowywały się bowiem tak, jakby badały teren, który wybrały sobie same.

Mały, znudzony ciągłym wysiadywaniem przy wil­kach, wybrał się z łukiem w las. Beznogi popłynął czół­nem, by sprawdzić zawartość wiklinowych samołówek, zakotwiczonych głęboko w wodzie, a Brodaty siadł opodal wilczej nory i przyglądał się jej mieszkańcom.

Wilczęta, które dopiero za kilkanaście dni miały skończyć drugi miesiąc życia, wyszły na zewnątrz. Zdziwiło to Brodatego. Zdawało mu się szczególnie za­skakujące, że wilczęta uczyniły to w nowym dla nich miejscu i pod nieobecność matki.

Z początku nieśmiało, potem coraz odważniej, wilcz­ki poczęły myszkować tu i tam i kiedy zaspokoiły już swoją ciekawość, przystąpiły ochoczo do zabawy. Nie bacząc wcale na to, co dzieje się wokoło, przyskakiwały do siebie, niezdarne jeszcze i nieco chwiejne, tar­mosiły się wzajemnie za karki i przewracały w mokrej trawie. Oddaliły się przy tym od nory o dobre kilka­naście susów rosłego wilka.

„Żeby choć były ciche" — pomyślał Brodaty, gdy wilczki w zabawie zajadle napadały na siebie i odpie­rały wzajemne ataki, wydając przy tym całą rozmai­tość dźwięków, na jakie już potrafiły się zdobyć.

Brodaty zamyślił się. Nigdy nie widział, by niespełna dwumiesięczne, a nawet i

starsze nieco wilczęta by­tujące w kniei, opuszczały gniazda w czasie nieobec­ności ich matek...

W tym wieku żadne wilcze szczenię nie śmie naru­szyć tej reguły. Wilczęta nie muszą się tego uczyć. Mają to we krwi. Muszą mieć. Te, których dziedzictwo wilczej krwi nie obdarzyło wrodzoną o tym wiedzą, płacą własną krwią. Giną przedwcześnie i swej opie­szałości nikomu już w dziedzictwie przekazać nie mo­gą. Nie dożywają czasu rozrodu; nie osiągają dojrza­łości.

Brodaty nie zdawał sobie oczywiście sprawy z me­chanizmów, jakie warunkują i utrwalają właściwe za­chowanie się wilków, ale pojmował jasno, że to, co działo się właśnie przed jego oczami, nie było normal­nym zachowaniem się młodych wilcząt. To wiedział na pewno, zamyślił się więc nad przyczynami owego nie­pojętego stanu rzeczy. Przestał się dziwić, kiedy uprzy­tomnił sobie, że te wilczęta rozwijały się dotąd w dość niezwykłych warunkach, i pomyślał, że zbyt częste wyj­mowanie wilcząt z nory stało się zapewne przyczyną ich niepożądanej, przedwczesnej śmiałości. Cieszyło to Brodatego i jednocześnie niepokoiło. Wilczęta były je­szcze małe i prawie bezbronne. Nawet lis potrafiłby je teraz zadusić.

Po jakimś czasie wróciła Grzywa i krótkim warknię­ciem od razu zapędziła wilczęta do jamy. Widząc to Brodaty na razie uspokoił się. Sądził, że jeżeli wilczki nie będą się zbytnio oddalały od nory, nic złego im się nie stanie. „Czy jednak nie będą się oddalały?" — po­myślał na koniec, a myśl ta powracała natrętnie i od­bierała mu spokój.

Właśnie powrócił Beznogi. Brodaty opowiedział mu, co widział i co go niepokoiło, i po krótkiej naradzie wzięli się do dzieła. Wokół schronienia wilków stanęło


wkrótce niewysokie ogrodzenie z drągowiny. Dla ma­łych wilczków było nie do przebycia, dla dorosłych wilków nie stanowiło żadnej przeszkody.

Minęły jeszcze cztery dni, a wilczęta, stale odwie­dzane przez mieszkańców nawodnych chat, przestały się lękać czegokolwiek i kogokolwiek. Nawet Kobiecie, Dziecku i Matce pozwalały już na dotknięcie, tyle że wymykały się, gdy chciano brać je na ręce.

Coraz bardziej ruchliwe i ciekawe wszystkiego, co je otaczało, wszelkimi sposobami starały się wydostać poza ogrodzenie. Nawet wieczorny zmierzch, budzący czujność i ostrożność każdego niemal naziemnego zwie­rzęcia puszczy, nie hamował ruchliwości wilcząt i ich swobodnej zabawy. Naturalna przezorność i czujność niezliczonych wilczych pokoleń wygasała w nich z dnia na dzień.

Nie zaznały dotąd ni razu lęku. Czego miały się zresztą bać, jeżeli tak wielkie i silne istoty jak Ma­ły lub Brodaty nie czynią im krzywdy, a własna ich matka także się tych istot nie lęka...

Tego wieczora miały jednak poznać strach.

Na krótko przed zmierzchem Chudy, choć niedaw­no nakarmiony, zatęsknił widocznie za ruchem i sa­modzielnie upolowaną zdobyczą. Może działał pod na­kazem instynktu opiekuńczego wobec wilczycy i wil­cząt, dość że pobiegł w las.

Od dłuższej chwili Mały siedział na pomoście, u wej­ścia do chaty. Zadrżał od wieczornego chłodu, ale nie poruszył się. Był tu sam. Pozostali mieszkańcy chat grzali się przy ognisku rozpalonym na niewielkiej wys­pie, z dala od brzegu. Ich głosy tu nie dochodziły i Ma­ły z uwagą wsłuchiwał się w cichnące przed zmrokiem kwilenie piskląt w przybrzeżnych sitowiach.

Lubił obserwować życie puszczy i życie zalewu. Lu­bił zwłaszcza o szarej godzinie, kiedy budzą się do działania te zwierzęta, które powstrzymywała dotąd jasność dnia. Nasłuchiwał. Rozglądał się.

Nieco zdziwiony zauważył, że za Chudym pobiegła w knieję i Rudogrzywa. Wiedział, czemu mężczyźni zbudowali ogrodzenie wokoło wilczej nory. Wiedział też, że wilczyca niebawem wróci do wilcząt. Ciekawi­ło go jednak, jak długo trwać będzie jej nieobecność. Czekał, a to, co nagle ukazało się jego oczom, działo się ledwie przez mgnienie i zdało mu się przywidze­niem. Nie zdołał nawet wydobyć z siebie głosu, kiedy pośród ciszy zmierzchania opadł z drzewa, opadł miękko i płynnie jak zjawa — wielki ryś. Bezgłośnie zsunął się wprost na sklepienie wilczej nory i znikł... Wraz z jego zniknięciem ciszę przeciął stłumiony i nagie urwany-skowyt wilczego szczenięcia. Mały ujrzał teraz ciemną smugę ciała wilczycy, wyciągniętej w skoku nad ogrodzeniem, usłyszał krótki skrzek rysia, głośne prychnięcie i zaraz potem zobaczył, jak wielki kot lekko wzbija się w górę i znika w rozłożystych koro­nach drzew.

Nastał moment zastygłej ciszy, jakby puszczy trze­ba było tej właśnie chwili milczenia i martwoty dla nabrania oddechu i powrotu do chwiejnej, ale nieod­miennie przecież przywracanej równowagi.

Mały ocknął się wreszcie i skoczył w wodę, by szyb­ciej dostać się na ląd. Grzęznąc w mule minął brzeg i popędził ku wilczej norze. Grzywa z rykiem wysunę­ła pysk z ukrycia i rozpoznawszy własną pomyłkę, ścichła, opuściła łeb i jeszcze raz obwąchała ślady krwi w trawie. Była to krew jej wilczęcia, a obok ślady krwi i odciski łap napastnika.

Mały staje nieruchomy. Wilczyca unosi głowę i zje­żona na całym grzbiecie nasłuchuje.

Cisza.

Mały ostrożnie zbliża się, przyklęka przy włazie do jamy, wsuwa barki i grzbiet do

wnętrza i sięga dłonią w głąb. Wilczęta przycupnęły skulone w najgłębszym zaułku. Po omacku wyciąga je teraz, bierze w dłonie i wysuwa się z nory. Jest ich dwoje. Rozpoznaje w nich Kudłatego i Bystrą. Sennej nie ma. Mały pu­szcza wilczęta, a one natychmiast uciekają i kryją się w głębi schronienia...

Poznały strach.

Poznały wroga i niebezpieczeństwo. Obwieścił im je ostatni, stłumiony skowyt Sennej.

One same bólu nie czuły, a przecież poznały lęk i wrogość; zduszona skarga ich siostry i nagły atak matki wilczej na owo nieznane, i walka jej, i panicz­ny, udzielający się niepokój, jaki w niej trwa dotąd, nadały jednoznaczną treść temu, czego wilczęta dotąd nie znały, a co się właśnie wydarzyło.

Zostanie to w nich. W pamięci utrwali się na zawsze woń wroga, zarys ciała, jego ruch i głos, a nade wszystko pora zmierzchu, która od tego dnia budzić w nich będzie czujność. Ostrożność, jaka w nich wy­gasła, zrodzi się na nowo, by im przywrócić utraconą wilczą przezorność. Nie wyzbędą się jej. Będzie w nich żyła, dopóki im samym stanie życia.

Dwie wiosny wstecz, kiedy Brodaty i jego rodzina wychowywali Rudogrzywę i jej brata, mieli okazję przekonać się, że oswajanie wilcząt postępuje szybciej i sprawniej, a porozumienie obustronne rodzi się łat­wiej, jeżeli wilczki nie są stale razem i każde szczenię spędza oddzielnie część dnia u boku dwunogiego opie­kuna. Pozbawione wzajemnej bliskości bodaj przez część dnia wilczęta garnęły się chętniej do opiekunów. Niechęć do samotności, a może też instynkt stadny zmuszały je do postępowania krok w krok za człowiekiem. Na nim też skupiały wtedy całą swoją uwagę, całą ufność i potrzebę zabawy, sprzyjającą tak bardzo wszelkiemu uczeniu się młodych zwierząt. A wilczęta miały się przecież uczyć. Miały się uczyć łowów i współżycia z dwunożnymi łowcami.

Postanowiono zatem, że Mały będzie opiekował się Kudłatym, a Dziewczyna zajmie się Bystrą.

Kiedy szli do puszczy w dwie różne strony, nieśli z początku wilczęta na rękach. Dalej, gdy byli już w odosobnieniu, stawiali wilczki na ziemi, a te, nie mając w pobliżu ani jednej znanej rzeczy, ani skraw­ka znajomego miejsca, tylko tę żywą i silną istotę, któ­ra je tu przyniosła, szły za nią. Szły, aby nie pozostać samotnie pośród nieznanego.

Przez pierwszych kilkanaście dni Mały i Dziewczyna zabierali wilczęta nie na długo, a mimo to Grzywa, zamknięta na ten czas w nawodnej chacie, objawiała tak silny niepokój, że zmuszeni byli czas ten jeszcze skrócić. Próbowali puszczać wilczycę wolno, a ona, chcąc mieć obydwa wilczęta przy sobie, biegała nieu­stannie to za Małym, który niósł Kudłatego, to za Dziewczyną, oddalającą się z Bystrą na ręku. Wreszcie Grzywa przyzwyczaiła się do chwilowej nieobecności wilcząt i pozostawiana w chacie nie niepokoiła się zbytnio. Oczekując ich powrotu skomlała tylko cza­sem. Zapewne łatwiej też było jej znosić ich nieobec­ność, gdyż w tym czasie wilczęta prawie już jej nie ssały.

Tak to już bywa, że wraz z ustaniem karmienia mło­dych mlekiem wszystkie wilcze matki coraz mniej cza­su poświęcają szczeniętom. Częściej przebywają poza gniazdem, by wraz z basiorem zdobyć dla młodych po­karm. Więc i Grzywie coraz łatwiej było rozstawać się na jakiś czas z wilczętami.

Minęło jeszcze kilkanaście dni i wilczki po trochu przyzwyczaiły się także do

przebywania we wnętrzu nawodnych chat, gdzie i Grzywa, z dawna do tego przyuczona, towarzyszyła im chętnie. Jako szczenię przeżyła w chacie Brodatego pierwszą wiosnę i pierwsze lato swojego życia. I ubiegłego lata spędziła w niej niemało dni i nocy.

Teraz po deszczach, kiedy pień i korona zwalonego drzewa, służącego dawniej za kładkę, zostały zalane, I mieszkańcy chat układali tu za dnia inną kładkę, by stanowiła przejście dla wilków. Były to dwa proste pnie świerków, skrępowane razem wikliną i wsparte o brzeg pomostu, łączącego wejście chat.

Grzywa już poprzednimi laty oswoiła się z pokony­waniem podobnej przeszkody. Za matczynym przykła­dem i zachętą z kładki tej poczęły korzystać również wilczęta. Tylko Chudy stawał wtedy na brzegu lub brodził w wodzie obok przejścia. Czasem nawet płynął dalej za nimi, aż pod sam pomost. Na kładkę nie od­ważał się jednak wejść. Gdy Grzywa z wilczętami pozostawała dłużej na pomoście lub kryła się w którejś z chat, Chudy nieustannie krążył w pobliżu. To przy­siadał na brzegu, wpatrzony w pomost, to brodził w wo­dzie, to podpływał pod pomost, by za chwilę powrócić znów na brzeg.

Swój narastający niepokój i niecierpliwość objawiał czasem przeciągłym i niemal jak świst wysokim gło­sem, wyjątkowo tylko wydawanym przez dorosłego wilka. Nie mógł jednak pokonać niechęci i lęku przed znalezieniem się na tym chwiejnym, wznoszącym się nad wodą podłożu.

W czasie łowów na torfiastych grzęzawiskach nieraz wypadło mu znaleźć się na niepewnym gruncie i daw­ne doświadczenia nauczyły go, by podłoża takiego uni­kać. Unikał go też konsekwentnie. Nie mógł zatem po­dążyć za wilczycą i wilczętami, gdy te wspinały się na kładkę. Nie mógł też zbliżyć się kiedy zechce do Bez­nogiego, Dziewczyny lub Matki, a przywykł przecież do ich bliskości. Wprawiało go to w stan niecierpli­wości i niepokoju.

Nadszedł przecież dzień, w którym i on podjął pró­bę pokonania przeszkody. Zwykle po kilku krokach wy­cofywał się z kładki tyłem, gdyż zbyt była wąska, aby mógł na niej zawrócić. Niekiedy zeskakiwał z niej wprost do wody. Tego właśnie dnia, idąc w ślad za Rudogrzywą

, wszedł na kładkę nieco dalej, dotarł do po­łowy i tu zatrzymał się strwożony. Wyciągnięta dłoń Beznogiego i jego spokojny cichy głos powstrzyma­ły basiora przed skokiem w wodę. Pochyliwszy głowę, na przygiętych trwożnie łapach przesunął się jeszcze ku przodowi i kiedy poczuł na karku dłoń Beznogiego, szybko przemknął na pomost.

Zachęta Dziewczyny i beztroska zabawa wilcząt na pomoście sprawiły, że i on wkrótce oswoił się z tym drgającym, nieznanym podłożem, wzniesionym tuż nad wodą.

Minęło jeszcze kilka dni. Po ich upływie Chudy, idąc za Rudogrzywą lub Dziewczyną, bez wahania wkraczał na kładkę, a z niej na pomost..

Niebawem przyszła noc, kiedy pozostał w chacie Bez­nogiego, i noc następna, w której wracając z nieuda­nych łowów wspiął się sam na kładkę, pozostawioną tam dla niego jeszcze po zmroku. Kiedy znalazł się na pomoście, legł u włazu do chaty Beznogiego, tak jak dawniej zwykł leżeć u włazu do jego pieczary.

Z biegiem dni pozostawał tam coraz częściej. Wresz­cie i on wyzbył się lęku przed chwiejącym się lekko pomostem i prześwitującą dołem wodą.

Tylko czółno pozostało dla niego miejscem niedostęp­nym, miejscem, na którym nigdy nie odważył się sta­nąć.


ROZLEWISKO

Po nagłej, niezwykle obfitej ulewie, która wiosny tej raz tylko spadła, ale wzniosła wody Rozlewiska nie­mal do poziomu pomostu łączącego nawodne chaty, nastąpiły dni ciepłe i suche. Trwały długo.

Woda na Rozlewisku opadła, ukazując pas przybrzeż­nego dna. Przedwcześnie wysuszona ściółka lasu trzesz­czała przy najlżejszym stąpnięciu. Młode, wiosenne pędy bylin i płycej zakorzenionych krzewów tu i ówdzie zatrzymały swój wzrost. Trawy, ledwie się dobrze za­zieleniły i podrosły, utraciły wnet swą jaskrawą zie­loność, a na pagórkach zszarzały i przyżółkły nawet.

0 tej wiosennej jeszcze porze susza rzadko dawała się we znaki. Zapasy wilgoci nagromadzone z zimy i niewielkie bodaj opady wystarczały zwykle roślinom.
Tej wiosny było inaczej. Nawet porannej rosy bywa­ło niewiele. Musiał jednak nadejść czas, kiedy ów nie­dostatek wody zostałby ziemi i roślinom oddany.

I nadszedł.

W dorzeczu Wielkiej Rzeki zrobiło się ciepło i parno i dzień po dniu przewaliły się dwie burze i trzy potęż­ne ulewy. Zanim wszystka woda, jaką przyniosły, zdo­łała wsiąknąć w wyschnięte podłoże, przyszło nagłe ochłodzenie. Powiał wiatr i zamiast rozpogodzenia, ja­kie zwykle następuje po burzach i ulewach, niebo znów zaciągnęło się chmurami. Począł padać gęsty, uporczywy deszcz.

Padał dwa dni i dalej lał nieprzerwanie, aż chłonna dotąd ziemia tyle już przyjęła wilgoci, ile zdołała na­raz pomieścić.

Reszta wody pozostawała na jej powierzchni, two­rząc zrazu kałuże, potem strugi, wreszcie strumyki i strumienie, spływające do rzek.

Niemało jej spłynęło też do Wielkiej Rzeki, a poziom


wody Rozlewiska tym razem ledwie o dłoń nie dosta­wał podłogi nawodnych chat. Tak wysokiego stanu wód Brodaty nie widywał tu nigdy.

Szerokie Rozlewisko istniało tu od dawna. Powstało, gdy którejś odległej, deszczowej wiosny wody Wielkiej Rzeki, podmywające od niepamiętnych czasów podnóże skały, wznoszącej się na jej prawym, wysokim brzegu, skruszyły ją wreszcie. Ogromny masyw skalny pod­myty u podstawy runął wtedy w nurt i od tej chwili stanowił tu trwałą zaporę. Ale napływające masy wód nie zatrzymywały się i płynąć przecież nie przestały.

Nie ma zapór nieprzebytych dla wezbranego nurtu rzek.

Od chwili osunięcia się skały wody Wielkiej Rzeki musiały znaleźć doraźne ujście. Zrazu spiętrzone wyso­ko przed nowo powstałą zaporą wystąpiły z brzegów i zalały rozległy szmat pobliskich mokradeł. I kiedy poziom wody mimo to wznosił się na Wielkiej Rzece, główny nurt, napierany od tyłu wzniesioną masą wód, przedarł się żłobiąc sobie nowe, oboczne koryto. Wody rzeki okrążały skalną zaporę szerokim łukiem, a nieco dalej powracały znów do własnego koryta.

Osypisko skalne i zakręt, jaki wtedy powstał w bie­gu rzeki, piętrzyły odtąd jej wody i podnosiły stale ich poziom. A że powyżej tego wąskiego gardła lewy brzeg Wielkiej Rzeki tworzyły niskie, podmokłe łąki, rozla­ne wody rzeki pogrążyły je, pochłonęły i pozostały już tu na zawsze.

Tak powstało trwałe Rozlewisko.

Objęło ono nie tylko podmokłe łąki, porosłe dawniej skrzypem i niskopienną wierzbiną, ale i skraj olszowe­go lasu. Szerokie było, rozległe, a lewobrzeżne, płytsze jego wody zawsze płynęły leniwie i bujnie obrastały przybrzeżną roślinnością. Chcąc je wkoło opłynąć czółnem, trzeba było całego dnia letniego. Stąd też


i nazwa „Szerokie", jakie mu nadał Brodaty w pierw­szym roku swego tu pobytu.

Lewy brzeg Szerokiego Rozlewiska tworzyły liczne zatoczki i cyple, a że główny nurt rzeki, bystry i głę­boki, płynął w pobliżu przeciwległego, wysokiego i ska­listego brzegu, wody opływające jej niski brzeg, a tak­że i sam środek Rozlewiska, zawsze niemal pozostawa­ły spokojne. Tylko silny wiatr idący z wyżyny mógł wznieść tu czasem większą falę. Niegłęboka i ospale płynąca woda nagrzewała się łatwo od słońca. Sprzy­jało to wzrostowi roślin. Pośród gęstych trzcin znaj­dowały z kolei schronienie i dogodne miejsce na lęgi liczne gatunki ptactwa. Były tu trzciniaki i kaczki, kuliki, nury i perkozy, łyski, kurki wodne i gęsi. Na wysepce gnieździły się rybitwy i inne jeszcze ptaki. Spotykało się też łabędzie i kormorany. W okolicy nie brakło czajek i wysoko w drzewach gnieżdżących się bocianów i czapli. Błotniak stawowy i rybołów często pojawiały się na tle nieba.

Nie tylko przybrzeżna, ale i wodna roślinność rosła tu bujnie, toteż i wszelka ryba znajdowała dogodne warunki rozrodu i wyżywienia, stanowiąc z kolei źró­dło pokarmu dla ryb drapieżnych i licznego ptactwa.

Po ostatnich żywiołowych ulewach i od dni kilku­nastu nieustającym gęstym deszczu wody Szerokiego Rozlewiska wystąpiły ze swych dotychczasowych gra­nic i zalały suche dotąd pobrzeża.

Mieszkańcom nawodnych chat, wzniesionych u brze­gu jednej z szerszych zatoczek, nie przeszkadzało to zbytnio. Tyle tylko, że przedostanie się tam z brzegu nastręczało nieco więcej trudności niż dotąd.

Mieli przecież czółna, którymi nawet przy najwyż­szym stanie wody mogli się przeprawić z brzegu i na brzeg. Prymitywne były to łodzie. Przypominały oko­rowane kłody, wydrążone lub raczej wypalone wewnątrz i tak rzucone na wodę. Były ciężkie i wy­wrotne, ale przecież nie­zmiernie im przydatne. Teraz podpływali nimi z brzegu pod pomost, wią­zali czółna u pali, na któ­rych ów pomost się opie­rał, i po nich też wspinali się do chat.

Nie byli wprawnymi że­glarzami, a topornym ich czółnom — dłubankom, wiele brakowało do dosko­nałości. Tyle że spełnia­ły swoje zadanie: pozwa­lały im polować z wody, ułatwiały rybołówstwo, nierzadko służyły jako środek transportu.

Największy kłopot spra­wiała zawsze ich wywrotność i nadmierny ciężar. Niewielka ich głębokość i obły kształt sprawiały, że przy lada przechyle na­bierały wody, a czasem obracały się dnem ku gó­rze. Ale i w tej pozycji zwykle nie tonęły.

Tej wiosny Brodaty i Beznogi przygotowali nie­co ulepszone czółno. Po­służył im do tego pień wielkiego świerka. Świerkowe drewno było lżejsze i nie tak twarde jak sosna. Praca przy jego obróbce szła więc sprawniej, a czółno okazało się znacznie lżejsze od sosnowych, świeżo ociosane i opalone nasączyli żywicą i rzucili od razu na wodę, by nie popękało. Z zadowoleniem stwierdzili, że czółno pod wieloma względami lepsze jest od poprze­dnich. Tylko jego chwiejność i wywrotność pozostawa­ły nadal nie zmienione.

Z biegiem nurtu Wielkiej Rzeki, za Szerokim Rozle­wiskiem, poniżej miejsca, w którym jej wody omijały głazy obrywu skalnego, można było w nadbrzeżnych skałach znaleźć liczne obłamy krzemienia.

Brodaty, w pierwszym roku swego bytowania poza plemieniem, trafił tam przypadkiem, a znalezisko to miało dla niego doniosłe znaczenie: odkrył źródło su­rowca, który potrafił wykorzystać stwarzając z niego proste, a niezbędne narzędzia. Zrobił topór i posługując się nim zbudował chatę nawodną. Wyciosał czółno, wpierw jedno, potem drugie. Zrobił ciężki grot do dzidy i ubił nią niejedno zwierzę. Nóż krzemienny służył mu do cięcia i ćwiartowania zdobytego łupu, płaskim skrobakiem krzemiennym czyścił mizdrę skór. Ilekroć zbrakło mu krzemieni, tu zawsze wybierał się po nie.

Wyruszając czółnem o świcie i przecinając w skos spokojne wody Rozlewiska, można było już około po­łudnia znaleźć się w głównym nurcie rzeki, w pobliżu przeciwległego, urwistego brzegu zalewu. Tu nie trze­ba już było trzymać się płytkich pobrzeży i odpychać tyką od grząskiego dna. Sam prąd szybko niósł czółno dalej i niewiele już czasu trzeba było, by minąć lejowate zwężenie wód i wpłynąć we właściwe, stare kory­to rzeki. Z wartkim nurtem czółno płynęło tu jeszcze szybciej i wkrótce widać było z daleka sterczące z wo­dy obłamy obrywu skalnego, a niedaleko za nimi skali­sty wysoki brzeg — źródło krzemieni.

Istniały wszakże dwie trudności, jakie należało po­konać, czy też dwa niebezpieczeństwa, które wypadało ominąć, chcąc zdobyć krzemień.

Pierwsze zagrożenie stanowiły obłamy skalnego ob­rywu, sterczące w wielu miejscach z dna rzeki. Przy wartkim prądzie wody trudno je było wyminąć na niezwrotnym i chybotliwym czółnie. Tego niebezpie­czeństwa Brodaty zwykł jednak unikać w sposób naj­prostszy i najrozsądniejszy: po prostu zanim czółno zbliżyło się do pasma skał, kierował je ku właściwemu brzegowi, tam wiązał bezpiecznie u głazu, resztę na­tomiast drogi przebywał pieszo, mimo że brzeg był kamienisty i stromy.

Drugą trudnością, której jednak nie dawało się tak prosto ominąć, był powrót z ładunkiem. Samo już przeniesienie po kamienistym brzegu ciężkich odłamów krzemienia do czółna było pracą mozolną i przykrą. Ale główną przeszkodę stanowiło co innego. W drodze powrotnej niepodobieństwem było płynąć czółnem przeciw wartkiemu prądowi rzeki. Pozostawała jedna tylko możliwość: należało ładunek cały złożyć do czół­na, przepłynąć nim na drugi brzeg rzeki, nie dając się znieść prądowi, i tu idąc lądem ciągnąć je za sobą w górę rzeki. I tym sposobem trzeba było dotrzeć aż do spokojnych lewobrzeżnych wód Rozlewiska. Dalej moż­na już było płynąć i jeżeli wiatr sprzyjał, dobrnąć do nawodnych chat jeszcze, przed zmierzchem. Cała wy­prawa bywała jednak żmudna i wymagała niemałego wysiłku.

Przeprowadzona rozważnie niebezpieczna jednak nie była. Tyle tylko, że można było nie zdążyć z powro­tem przed nocą.


MAŁY, KUDŁATY i STARA WIELKA RZEKA

Wreszcie deszcz ustał. Brodaty, korzystając z lep­szej pogody, udał się na Skalistą Polanę po nie wypra­wione skóry, by przynieść je i tu nad wodą wymoczyć w odwarze dębowej kory, wygnieść i wygarbować jak należy.

Mały także postanowił wyprawić się w drogę. Nie z ojcem jednak, lecz sam. Nikomu nic nie mówiąc wy­brał się po surowiec krzemienny, chciał pokazać sobie i innym, że dorósł już w pełni do tego zadania, że czas już, by go traktowano jak mężczyznę. Przerósł już Kobietę, a ojcu sięgał dobrze ponad ramię. Rola niedorostka zbrzydła mu. Dotąd prawie zawsze po­magał tylko w działaniu podjętym i zaplanowanym przez rodziców. Teraz sam zamierzał podjąć i dokonać dzieła, które uznał za niezbędne. Nie pomagał wreszcie nikomu i niczyjej pomocy nie oczekiwał.

Wiedział, że w obozowisku brakło już cięższych gro­tów do łuczniczych strzał, brakło zapasowego topora, który w czasie budowy drugiej chaty zapodział się lub może zatonął w mule dennym. Beznogi miał tylko dzi­dę z rogowym grotem. Nie posiadali też zapasowych skrobaków do skór, a ich krzemienne noże należało ko­niecznie przed zimą wymienić.

W zagłębieniu czółna Mały umieścił upieczoną z wie­czora kaczkę, krzemienny młot i duży skórzany wór. Młot miał mu służyć do rozbijania odłamów krzemienia, gdyby okazały się zbyt wielkie i ciężkie, by je unieść, worek — by łatwiej było je przenieść do czółna.

Chcąc uchronić się przed samotnością, której tak bar­dzo nie lubił, zabrał z sobą Kudłatego. Wiedział, że niespokojnie wiercący się wilczek nie ułatwi mu po­dróży w chybotliwym czółnie, ale wolał to niż samot­ność.


Kudłaty był teraz już większy i znacznie cięższy od dobrze odżywionego, rosłego lisa w porze jesiennej. Ruchliwy był niezmiernie. Poza snem nieczęsto zda­rzało mu się pozostawać na jednym miejscu, a od czasu gdy przywykł do przechyłów czółna na wodzie, nie­ustannie kręcił się w nim, nie zważając na chybotanie, i co chwila wypatrywał i węszył nawodną zwierzynę.

Mały i Kudłaty byli już w drodze, kiedy pierwsze smugi słońca oświetliły czerniejące na tle nieba obry­sy koron drzew. Chłopcu było spieszno. Lękał się, że może nie nadążyć z powrotem przed zmrokiem, a spę­dzenie nocy w kniei budziło w nim wielki niepokój. Nie przyznawał się do tego nawet przed sobą.

Płynąc cichą, przybrzeżną wodą słyszał teraz dobrze łoskot wezbranego po deszczach nurtu Wielkiej Rzeki, który rozbijał się gdzieś daleko na progach skalnych. Dostrzegał wzniesiony poziom wód Rozlewiska i zalane daleko brzegi. Ale spostrzeżenia te nie przemawiały do jego wyobraźni i wobec braku doświadczenia nie nasu­wały żadnych wniosków. Lewobrzeżne wody Rozlewis­ka, choć wzniesione, pozostawały przecież leniwie spo­kojne, a główny nurt Wielkiej Rzeki — jak pamiętał — gubił się gdzieś daleko w rozległej toni Rozlewiska.

Towarzysząc ojcu ubiegłego lata w podobnej wypra­wie zapamiętał tylko, że pośród rozmigotanej w słońcu, namarszczonej wiatrem powierzchni spokojnych wód rwący nurt znaczył się ciemną, gładką smugą, biegnącą opodal przeciwległego brzegu zalewu. Pamiętał, że by­ło to w pobliżu miejsca, gdzie Rozlewisko zwężało się, by przejść w lej, prowadzący do właściwego koryta rzeki. Pamiętał to, ale wspomnienie było dość mgliste, a tu przy lewym brzegu nic nie zwiastowało tajemnie ukrytej w toni, rwącej i upartej siły wezbranego nurtu. Mały postanowił jednak nadłożyć drogi i podobnie jak ojciec płynąć, jak długo się da, w pobliżu lewego brzegu. Te miejsca znał lepiej i czuł się na nich bez­pieczny.

Było już południe. Minęli właśnie ostatnią, niewielką zatokę i zbliżali się ku lejowatemu zwężeniu wód. Po­za nim Wielka Rzeka płynęła już własnym, starym ko­rytem.

W miarę zbliżania się do właściwego koryta rzeki wody Rozlewiska stawały się coraz głębsze. By sięgnąć tu dna, Mały z wielkim mozołem pogrążył całą niemal tykę i z nie mniejszym nadawał czółnu ruch i właści­wy kierunek. Dotąd stał, teraz osunął się na kolana, ponieważ trudno mu było utrzymać równowagę przy wyciąganiu z głębi całej tyki. Nie dziwił się, że było tu tak głęboko. Wiedział przecież, że po deszczach poziom wód wszędzie się podniósł. Pracował więc nadal spo­kojnie i skutecznie dopływał już do lejowatych wrót Rozlewiska, gdy naraz tępy dziób czółna wpłynął w smugę ciemniejącej gładzi wodnej.

Zrazu czółnem szarpnęło tylko. Wilczek wczepiony pazurami w burtę o mało nie zsunął się poza jej kra­wędź, a Mały pchnięty tyką rzucony został nagle w tył i opadł na plecy. Tyki jednak nie puścił. Zaraz po­tem czółno porwane bystrym prądem przechyliło się i w przechyle tym obrócone zostało rufą do kierunku spływu. Niesione potężną siłą pomknęło teraz błyska­wicznie wprost ku lejowatemu zwężeniu Rozlewiska.

Manewrując tyką i przesuwając ciężar własnego ciała Mały usiłował wyprowadzić czółno z tego dziwaczne­go położenia, w którym rufa zastępowała dziób, a dziób rufę, ale nie zyskał przy tym niczego prócz nowego doświadczenia: przekonał się, że podobny manewr mo­że się łatwo zakończyć utratą tyki, czyli jedynej mo­żliwości kierowania czółnem. Zrozumiał także, że tu, w zasięgu rwącego nurtu, należało zdać się na kieru­nek, jaki nadawał prąd. Nie pozostawało mu teraz nic poza wysunięciem tyki na ile się dało w głąb czółna i zdwojeniem wysiłków utrzymania go w równowadze. Zepchnął więc spiesznie Kudłatego w głąb i sam siadł na dnie czółna trzymając się obu burt. Przygniatał udem tykę do prawej burty, by w chwili ponownego przechylenia nie wypadła do wody.

Czółno mknęło coraz szybciej. W gorączkowym dzia­łaniu Mały nie miał czasu na rozglądanie się i dopiero po chwili spojrzał na brzeg. Kiedy sprzed jego wzroku przedmioty widziane na brzegu zaczęły umykać z pręd­kością, jakiej nigdy jeszcze w najszybszym nawet bie­gu nie doznawał, ogarnął go lęk.

Poczuł naraz, że znajduje się pod działaniem tajem­niczego żywiołu, źródła siły, którego w pełni nie poj­muje. Że sile tej nie można się przeciwstawić, tak jak nie można przeciwstawić się pożarowi puszczy.

Strwożony śledził coraz to inne drzewo i inny głaz umykający mu sprzed oczu i wtedy właśnie czółno z niewiadomej przyczyny przechyliło się znów, i poczę­ło obracać się bokiem do kierunku ruchu, by wreszcie bez udziału Małego skierować się dziobem do przodu. Mimo że płynęli, niedaleko brzegu, nurt rzeki parł tu­taj szybciej jeszcze niż poprzednio.

Mały oswoił się już nieco z tym pędem, a że płynęli równo, bez przechyłu i od dłuższej już chwili bez na­głych zmian położenia dziobu i rufy — oprzytomniał nieco. Zamierzał właśnie poprawić niewygodną pozy­cję ciała, gdy naraz zdał sobie sprawę, że każda następ­na chwila zbliża czółno ku zakrętowi Wielkiej Rzeki, zbliża je więc ku skałom, przegradzającym jej koryto. Zdawało mu się, że miejsce to jest dość odległe, ale nie potrafił ocenić, ile czasu musi upłynąć, by przy tej nieobliczalnej prędkości czółno tam się znalazło.


Wyczuwał raczej, niż rozumiał, że grozi im śmier­telne niebezpieczeństwo, i pojął, że jedynym ratun­kiem, jaki im pozostał, jest jak najszybsze dobicie do lądu. W gorączkowym skupieniu rozglądał się i śledził pobliski brzeg, a bezładne, spieszne myśli szukały spo­sobu zbliżenia się do niego. Aby w tym pędzie zahaczyć sękiem tyki o jakiś głaz lub krzew przybrzeżny, nie myślał nawet. Wiedział, że próba taka nie może się udać, bo siły jego nie starczą, by utrzymać rozpędzo­ne czółno. A jeśli nawet uda mu się zahaczyć o coś tyką, zostanie wprost wyrwany z czółna, które wraz z Kudłatym popłynie na skały, albo tyka zostanie wy­rwana z jego rąk, a on popłynie dalej czółnem i też nie ujdzie losowi.

„Jeżeli Wielka Rzeka — myślał — poniesie nas tam, gdzie ona chce, to czółno rozbije się na skałach, a wil­czek i ja rozbijemy się też i utoniemy... Jeżeli nawet — myślał dalej — nie rozbijemy się na skałach przy zakręcie rzeki, to rozbijemy się trochę dalej, na pierw­szym napotkanym progu skalnym, a jak nie na pierw­szym progu, to na drugim... Tam dalej jest ich prze­cież więcej... Nie można czekać... Trzeba coś zrobić!!... Trzeba, ale co?!"

Ogarnęła go pokusa, aby jak najszybciej znaleźć się poza tą wydrążoną kłodą niosącą go ku zagładzie. Nie­spokojne myśli toczyły mu się w głowie, gdy naraz posłyszał szum fali uderzającej z siłą w jakąś przeszko­dę. Nie widział jej jeszcze, ale słuch go nie zawodził. Przeraził się i równocześnie odczuł nieodpartą potrze­bę działania, działania, w którym przestanie wreszcie poddawać się sytuacji i sam narzuci zdarzeniom bieg.

Przyszła mu do głowy nowa myśl. Szybko sprawdził, czy rzemień uwiązany w dziobie czółna trzyma się do­brze, przedłużył go, przywiązując doń rzemień służący za trok przy skórzanym worku, koniec rzemienia


chwycił w garść, rzucił okiem na szczenię, skulone w zagłębieniu czółna, i gotów na wszystko skoczył w wodę, kierując się ku pobliskiemu brzegowi.

Woda przewalała się jeszcze nad nim, gdy poczuł ostre szarpnięcie rzemienia. Nie wypuścił go przecież z dłoni, ale pociągnięty przez pędzące czółno wyrwany został natychmiast z głębiny. Rozpędzone czółno, namokłe w wodzie i ważące co najmniej tyle, ile czte­rech takich jak on, ciągnęło go za sobą, a on czując beznadziejność swoich wysiłków nie próbował nawet stawiać oporu. Mógł wprawdzie puścić rzemień, a wte­dy bez trudu dopłynąłby do bliskiego brzegu... Ale co wtedy stałoby się z wilczkiem?... Powinien był wyrzu­cić go z czółna, zanim sam skoczył w wodę... Wtedy uratowaliby się. Utraciliby tylko czółno, worek i młot... Tylko?! Jak pokazałby się w chacie?! Bez czółna? Bez Kudłatego?! Bez worka, młota i krzemieni...?!

Strzępy myśli kłębiły mu się w głowie, gdy oto, wśród bezładnej ich gmatwaniny, pojawiła się jedna, którą natychmiast wprowadził w czyn. Rzucił się ku przodowi w ślad za czółnem i okręcając co chwila je­den obwój rzemienia wokół dłoni skracał go i skracał, aż wreszcie zrównał się z dziobem czółna. Teraz wolną dłonią chwycił się burty i z drugiej dłoni odwinął szyb­ko obwoje, tak iż luźno zwisały w wodzie. Koniec rze­mienia trzymał silnie. Teraz czekał na dogodną chwi­lę, w której brzeg będzie na tyle blisko, że sięgnie do niego nie wypuszczając rzemienia z ręki. Gdy poczuje grunt pod nogami, być może uda mu się utrzymać czółno...

Czekał jeszcze, gdy oto spostrzegł, że zbliżają się do powalonego w poprzek wody drzewa, które korzenia­mi trzyma się jeszcze brzegu. Była to jakaś szansa. Zziębnięty i wyczerpany poczuł znów przypływ ener­gii. Puścił krawędź burty, rzucił się ku brzegowi i objął ramieniem gałąź korony pogrążonej częściowo w wo­dzie. Zaraz po tym poczuł potężne szarpnięcie, które omal nie wyrwało mu ramienia ze stawu, ale elastycz­na gałąź namokłego drzewa poddała się nieco, łago­dząc siłę szarpnięcia. Mały nie puścił gałęzi, a w drugiej dłoni utrzymał rzemień. Napływająca drobna fal zalewała mu głowę, a on wynurzał się spod niej i stopniowo przesuwał się ku brzegowi. trzymając się pni zwalonego drzewa. Wyczuł po chwili, że napięcie rze­mienia trochę zmalało. Oznaczało to, że czółno znaj­duje się już poza zasięgiem najsilniejszego nurtu i że mógłby je może podciągnąć teraz ku sobie. Od brzegu dzieliła go ledwie odległość dwóch, trzech kroków, a czółno i skulone w nim drżące szczenię pozostawało odeń oddalone o całą długość rzemienia. Podciągnął je więc ku sobie ile się dało, następnie popuścił, przez co rzemień na chwilę zluzował się, i wtedy rzucił ciało ku brzegowi.

Wsparty na łokciach i kolanach znalazł się wreszcie na płyciźnie i ledwie chwytając oddech legł w wodzie. Po chwili zebrał resztki sił i podczołgał się na suchy ląd.

Leżał na kamieniach. Nie miał sił powstać. Resztką świadomości pamiętał, by nie wypuścić z dłoni rzemie­nia. Zaczynał dygotać z zimna, ale mimo powracającej jasności myśli nie był w stanie poruszyć się. Teraz kiedy najgorsze miał już za sobą, opanowało go uczu­cie osamotnienia i bezradności. Poczuł się bezbronny, opuszczony, a całą chęć okazania się dorosłym i samo­dzielnym zastąpiło nagłe i silne pragnienie poddania się czyjejś opiece.

Był bliski rozpaczy, kiedy naraz posłyszał głośny plusk. Poderwał się i ujrzał, jak wilczek, wyskoczywszy właśnie z czółna, walczy odważnie z nurtem i mo- zolnie zbliża się ku brzegowi. Mały nie był w stanie mu pomóc, gdyż Kudłaty, znoszony prądem, oddalał się od niego, a on nie mógł wypuścić z ręki rzemienia, na którym chwiało się czółno. Patrzył więc tylko w roz­terce, jak prąd ponosi wilczka, i już gotów był porzu­cić nie uwiązane czółno i biec brzegiem z pomocą, gdy stało się jasne, że i bez jego pomocy wilczek da sobie radę.

Wkrótce Kudłaty wydostał się na brzeg, otrząsnął zamaszyście sierść i pognał wprost ku Małemu. Tu otrząsnął się raz jeszcze, opryskując i tak zziębniętego chłopca strugami wody, i począł skakać, skomleć i wszelkimi sposobami przejawiać niepohamowaną ra­dość.

I Mały pojął wtedy, że nie jest tu sam. Ma oto przy sobie istotę, która podobnie jak on unika samotności, która garnie się do niego i potrzebuje jego opieki i blis­kości. I ta właśnie natrętna radość wilczego szczenię­cia i jego bliskość dodała chłopcu otuchy.

A że zziębnięte ciało domagało się ruchu i rozgrzew­ki, począł działać. Podholował czółno, wciągnął je jak najdalej na brzeg i bezpiecznie uwiązał u jednego z głazów. Wydobył z czółna tykę, odłożył ją, wyjął wo­rek skórzany, do jego wnętrza wsunął topór i gotów do dalszej, pieszej już drogi, zarzucił worek na plecy. Przystanął jeszcze, by rozejrzeć się w okolicy i uniknąć błądzenia, gdy będzie powracał.

NOCĄ

W dole rzeki ujrzał białe grzywy fal rozbijających się z szumem na sterczących nad powierzchnią gła­zach.

Do tej chwili narzekał w duchu na swój los. Teraz dopiero zrozumiał, że sprzyjało im szczęście. Że on, Mały, pomógł owemu szczęściu, skacząc w wodę i chwytając się powalonego drzewa... Gdyby jednak nie było powalonego drzewa... Gdyby skoczył do wody nieco później... Gdyby drzewo słabiej trzymało się korzenia­mi brzegu...

Zamyślił się. Byli cali i zdrowi. Z wyjątkiem bólu w barku i otarcia dłoni od rzemienia nic, prócz zmę­czenia i chłodu, nie dolegało mu. Kudłaty podskakiwał wesoło, a czółno uwiązane było bezpiecznie u brzegu.

Potrafił już teraz ocenić tę ukrytą i potężną moc wezbranego nurtu. Wreszcie pojął, dlaczego Brodaty nawet przy niskim stanie wody starał się przybić do brzegu daleko jeszcze od miejsca, do którego zmierzał. Dlaczego ojciec gotów był kaleczyć stopy na stromym, kamienistym brzegu odbywając piechotą spory jeszcze szmat drogi, dzielący go od rumowiska krzemieni.

Zdobyte ostatnio doświadczenie pozwoliło też Małe­mu na właściwą ocenę obecnej sytuacji. Zrozumiał wreszcie, że była ona nie tylko dobra, ale najlepsza niemal z tych, jakie mogły im się w tej drodze przy­darzyć. Pojąwszy to poklepał przyjaźnie wilczka i sięg­nął do wnętrza czółna. Pokrzepiony na duchu wydobył stamtąd upieczonego ptaka. Pożywił się, sporą część dał Kudłatemu, a niewielki kawałek zostawił na póź­niej.

Znalezienie odpowiednich odłamów krzemienia i przeniesienie ich do czółna było tylko sprawą trudu i czasu. Mały wziął co było trzeba, zarzucił wór na grzbiet i ruszył skalistym brzegiem dalej w dół rzeki. Mijając pieniste grzywy fal rozbijających się o sterczą­ce w rzece skały przyglądał im się przez dłuższą chwi­lę. Wreszcie wdrapał się na stromą skarpę brzegu i przystąpił do pracy. W niedługim czasie uzbierał tyle odłamków krzemienia, ile mógł naraz udźwignąć.

Gdy zobaczył, że słońce już się osuwa, postanowił poprzestać na tym, co już miał w worku.


Kiedy krzemienie znalazły się na brzegu, zepchnął czółno, sprawdził jeszcze raz umocowanie rzemieni na dziobie, złożył wór ze zdobyczą w wyżłobieniu czółna, ujął mocno rzemienny postronek i ruszył brzegiem po­ciągając czółno za sobą.

Wilczek szedł o kilka kroków przed nim, ale co chwi­la się oglądał. Droga była kamienista, czółno, i tak ciężkie, obciążone było krzemieniami, a prąd wody przeciwny. Okaleczone na ostrych kamieniach stopy krwawiły w wielu miejscach. Rzemień, na którym Ma­ły ciągnął czółno, wrzynał się w bark. Pot spływał po grzbiecie. Mały czuł, jak z wysiłku tętno huczy mu w uszach.

Do miejsca, w którym koryto rzeki łączyło się z lejowatym przewężeniem Rozlewiska, dotarli już po za­chodzie słońca. Tu przeprawili się wreszcie na drugi brzeg i zatrzymali się, by odpocząć.

Spocony grzbiet Małego owiało od razu chłodem, więc wstał po chwili i począł dalej ciągnąć czółno, cho­ciaż już wiedział, że i tak przyjdzie mu nocować w kniei. W kniei lub może w czółnie uwiązanym na wodzie. Zdawało mu się, że w czółnie będzie lepiej, bezpieczniej.

Chłód ciągnący od wody przekonał go jednak wkrót­ce, że lepiej będzie noc spędzić na lądzie. Myślał na­wet, by wdrapać się na drzewo i przespać w jakimś dogodnym rozwidleniu korony, ale myśl tę odrzucił. Nocując w gałęziach musiałby przecież wilczka po­zostawić na ziemi, a chciał go mieć przy sobie. Wie­dział z doświadczenia, że kiedy wypadało mu dłuższy czas ukrywać się w gałęziach, pozycja, jaką tam przyj­mował, zrazu najwygodniejsza, po jakimś czasie sta­wała się nie do zniesienia.

Zaczynało się ściemniać na dobre i czas było przy­sposobić się do noclegu. Uwiązał więc czółno i siadł na niewielkiej przybrzeżnej polance, porośniętej trawą i łoziną. Znów owiał go chłód i wiatr wieczorny, idący znad Rozlewiska. Skrył się więc za kępę łoziny i kiedy siedział tam, nie mogąc zdecydować się, jak i gdzie spędzić ma tę noc, ujrzał na pobliskiej polance samot­ną sarnę z koźlęciem. Stada nigdzie w pobliżu nie by­ło widać, a zwierzę spokojnie pasło się wśród pędów niskopiennej wierzbiny. Widok ten dodał mu otuchy. „Jeśli one czują się tu bezpieczne, czemu ja się lę­kam" — pomyślał i zaczął od razu rozglądać się za od­powiednim miejscem.

Pociemniało prawie zupełnie, a pełny księżyc i bez­chmurne, gwiezdne niebo zapowiadały jasną, chłodną noc.

Mały raz jeszcze upewnił się, że czółno jest dobrze zamocowane, i oddalił się od brzegu. Wkrótce stanął u niewielkiego pagórka. Było tu sucho, a niezbyt po­chyły południowy stok, bujnie zarośnięty łozą, zdawał się zaciszny.

Tu Wybrał małą kotlinkę, splótł ponad nią i powią­zał pędy łoziny, narzucał z wierzchu nieco mierzwy i mchu i pod tą skromną osłoną wymościł sobie posła­nie. Nie zwlekając ułożył się do snu. Z tyłu, wtulony w zgięcie jego kolan, legł wilczek.

Mały był wyczerpany i znużony, ale sen nie nadcho­dził. Bolały go okaleczone stopy. Grzbiet owiewało chłodem wieczornym, a myśli krążyły natrętnie wokół zdarzeń minionego dnia.

Po jakimś czasie, gdy mgła osunęła się na ziemię, chłód począł mu dokuczać jeszcze bardziej. Nie mógł powstrzymać dygotania ciała, które rozpraszało sen. Leżąc na boku Mały zwinął się w kłębek, głowę na ile mógł wciągnął w ramiona, a przytulone do boku ra­mię przykrył własnym udem. Wilczek dostosował się od razu do zmiany pozycji chłopca, a że był nieduży, wcisnął się teraz we wklęsłość jego brzucha. Tak było znacznie cieplej, ale dla Małego nie dość jeszcze ciepło, by mógł usnąć. Wstał, udał się do czółna, wytrząsnął z worka wszystkie krzemienie wprost na dno, worek narzucił na plecy i powrócił na swoje legowisko.

Grzbiet i lędźwie miał teraz osłonięte skórzanym workiem, a brzuch przytulony do Kudłatego. Rozgrzał się wreszcie. Myśli jego poczęły już bezładnie rozpły­wać się i gmatwać w ogarniającej go senności, gdy na­gle powrócił stan pełnej czujności, a rozluźnione mię­śnie sprężyły się. To szczenię wyrwało go z nadchodzą­cego snu, unosząc nagle głowę i wyrzucając z krtani owo charakterystyczne, ostrzegawcze sapnięcie, przy­pominające stłumiony kaszel. Podobnie jak Grzywa, Kudłaty nieczęsto głos ten wydawał, ale Mały znał go i umiał dokładnie rozpoznać. Był to nagły energicz­ny wydech, ale powietrze wydostawało się wtedy z krtani wilka nie przez nozdrza, lecz przez lekko uchylony pysk i zebrane wargi. Było to ostrzeżenie, jakim niegdyś Wadera, a teraz Grzywa i jej syn obja­wiały niepokój wobec nieznanego i niespodziewanego. Czy ostrzeżenie owo miało spłoszyć intruza, czy też było równocześnie odruchem lęku, tego nikt nie wie­dział. Wiedzieli natomiast, że głos ten wilki wydawały tylko tam, gdzie pozostawały czas dłuższy i czuły się choć trochę zadomowione. Na polowaniu nigdy nie zdradzały w ten sposób swojej obecności. W czasie ło­wów pozostawały zawsze nieme i ciche.

Słysząc ów znany sobie głos Mały podniósł się na ko­lana i nie rozgarniając pędów łoziny obserwował oto­czenie. Nasłuchiwał chwilę, ale nie odkrył źródła nie­pokoju wilczka i znużony legł znów na posłaniu. Było zupełnie cicho. Czasem docierało tylko nikłe senne kwilenie piskląt w pobliskich trzcinach.

Małego ponownie zmorzył sen, ale i tym razem nie dane mu było usnąć.

Głowa Kudłatego znów poderwa­ła się i zaraz po tym rozległ się niedaleko ostry, wyso­ki głos. Mały rozpoznał w nim trwożny pisk napasto­wanego koźlęcia sarny. Ostrożnie rozsunął pędy łozi­ny i wyciągnął szyję, by spojrzeć w stronę, z której dobiegł ten przeraźliwy pisk przypominający zajęczy wrzask trwogi. W księżycowym świetle zdołał jeszcze ujrzeć matkę-samę. Ta, uniósłszy przednie racice, sta­rała się dosięgnąć nimi czegoś, co dla Małego pozosta­wało niewidoczne, a co w następnej chwili powaliło sarnę i przerwało od razu jej aktywną obronę.

Mały nie ujrzał już sarny, nie posłyszał też odgłosu ucieczki. Gdyby

umykała, musiałby z tej odległości to słyszeć. Sarna zniknęła w ciszy, jakby wcale jej tu nie było. Zapadła się, zniknęła z oczu, ścichła. Chłopca ogarnęła trwoga.

W napięciu wpatrywał się w miejsce, gdzie przed chwilą jeszcze się broniła.

Wsłuchiwał się w martwą ciszę, jaka zapadła. Domyślał się jej znaczenia.

Potwierdzeniem jego przypuszczeń były dwa krót­kie, chrapliwe warknięcia.

Brzmiały dla niego jedno­znacznie: pochodzić mogły tylko z wilczej gardzieli, która domagała się dostępu do wspólnego łupu. Do jego uszu dotarł jeszcze tylko cichy, charakterystyczny; chrzęst.

Kudłaty zjeżony na grzbiecie i dygocący wtulił ogon pod siebie i przylgnął

bokiem do kolan Małego. Czas jakiś nasłuchiwali, ale wszystko ścichło. Ułożyli się znów do snu.

Podniecenie trwające jeszcze w Małym nie pozwoliło mu usnąć.

W mglistą, rozpływającą się we śnie świadomości wdziera się naraz strzęp jakiejś myśli lub może tylko wspomnienie. Niesie w sobie niejasne poczucie, że zda­rzyło mu się czy może czeka go jeszcze coś przyjemnego. Wie lub raczej wyczuwa, że tak właśnie jest, ale w chaosie mglistych myśli nie może przywołać żad­nego konkretnego obrazu, żadnego potwierdzenia. Usi­łuje odnaleźć je, ale obrazy bezładnie nakładają się jedne na drugie, gmatwają, przenikają wzajemnie, myśl gdzieś umyka, zmaga go senność. Podejmuje jeszcze jeden wysiłek i z plątaniny obrazów wynurza się na­raz przypomnienie: w czółnie, na dnie zagłębienia, nie­wielka sterta kamieni. Zdobył je sam. To krzemienie. Dobre krzemienie. Dobrane. Powiezie je. Odda swoim. Będą radzi. Może nawet bardzo radzi... Z tym usypia.

NAUKA

Było popołudnie, kiedy Mały znalazł się wreszcie przy świerkowej kładce prowadzącej na pomost. Ocze­kiwano go z niepokojem. On udawał, że dziwi się temu. Wyciągnął z czółna worek i bez słowa całą jego zawar­tość wysypał na piasek pobrzeża. O swoich przygodach nie wspominał nawet. Wolał nie przyznawać się do nie­bezpieczeństw, na jakie w swej naiwności i niewiedzy naraził siebie, wilczka i czółno.

Chwile trwogi i zmagania się z żywiołem pozostały jego tajemnicą. Nagrodą za nie była radość i pochwa­ła, z jaką przyjęto zdobycz. Uznanie to wyrażało się nie tyle w słowach, co w gestach rąk, które wielekroć obracały i ważyły każdy odłamek krzemienia, by oce­nić jego kształt i przydatność.

— Zrobimy, co trzeba. Dobre są — rzekł Brodaty do Beznogiego.

Wielką radość, jaką odczuwał Mały, zakłóciły trochę niepokojące wieści przyniesione przez ojca ze Skalistej Polany. Na zachodnim skraju skalnego masywu Bro­daty odkrył świeże ślady ogniska, a opodal, pod okapem skalnym, znalazł kilka legowisk z gałęzi. Pociesza­jące było tylko to, że w pobliżu ich pieczar, na prze­ciwległym skraju skalnego łańcucha, Brodaty nie na­potkał śladów niczyjej bytności. Zabrał więc skóry, po które tam poszedł, a włazy do jaskiń zamaskował stertami kamieni staranniej jeszcze niż poprzednio. Zda­wało się, że ich zaciszne pieczary nie zostały dotąd przez nikogo odkryte.

Wierzyli, że nadal takimi pozostaną.

Najbliższe dni zeszły mieszkańcom nawodnych chat na wyprawianiu skór przyniesionych przez Brodatego, obróbce zdobytych przez Małego krzemieni i wdrażaniu wilcząt do łowów. Tymi ostatnimi zajmowali się głównie Mały i Dziewczyna.

Nadszedł czas, kiedy trzeba już było rozbudzać w wilczkach ich naturalne zainteresowanie łowami i zwie­rzyną. Wilczęta miały też uczyć się samodzielnego, zręcznego i bezgłośnego poruszania się w gęstwinie. Ich samodzielność nie miała jednak przekraczać pewnej określonej granicy: nie wolno było dopuścić, by młode wilki, stając się coraz bardziej samodzielne, zdziczały i uniezależniły się na tyle, aby mogły zaniechać współ­działania z ludźmi w łowach.

Zainteresowanie wilcząt zwierzyną leśną wzrastało z każdym niemal dniem, a Mały i Dziewczyna mieli ułatwione zadanie, gdyż oba dorosłe wilki z własnej chęci lub raczej z nakazu instynktu były im pomocne. Oto co pewien czas Grzywa lub Chudy, mimo iż były przez łowców karmione do syta, chwytały w kniei dro­bne jakieś zwierzę i jeszcze żywe przynosiły w pysku, by puścić je wolno przed wilczętami. Zdobycz była zwykle na tyle już słaba, że nawet niewprawne wilczę­ta potrafiły ją wtedy schwytać.

Z biegiem dni wilczki poznawały coraz to inne ga­tunki zwierząt, którymi można było zaspokoić głód. Zapamiętywały ich zapach, wygląd, sposób obrony i ucieczki. Wkrótce większość drobnej zwierzyny leśnej rozpoznawały już bez trudu po samych śladach, jakie zostawały na ściółce lasu. Dziewczyna i Mały również dostarczali im żywą zwierzynę, by zranioną ledwie lub oswobodzoną z wnyków puścić w kniei tuż przed pys­kiem któregoś z wilcząt.

I tak wilczki uczyły się pogoni i ataku i przekonywa­ły wciąż od nowa, że nieudolny chwyt nigdy nie ucho­dzi bezkarnie, a walcząca o życie ofiara broni się za­ciekle i do ostatka.

Kudłaty i Bystra nieraz wychodziły z tych walk z krwawiącym nosem,

rozdartą wargą lub tylko pękiem sierści w pysku i próżnym żołądkiem, gdyż Mały i Dziewczyna nie zawsze dostarczali zwierzynę bez­bronną. Wilczęta raz po raz przekonywały się też, że gdy same nie mogły poradzić sobie z przeciwnikiem lub niedoszła ofiara bezpowrotnie umyka, z pomocą przy­chodzi im zwykle ich dwunogi opiekun. Czuły się więc w pełni bezpieczne tylko wtedy, gdy Mały lub Dziew­czyna znajdowali się w bezpośredniej bliskości.

I na razie tak właśnie było dobrze. Tak planowali łowcy, wiedząc, że najbliższej jesieni wilczęta na tyle podrosną i okrzepną, że w pogoni za zwierzyną dotrzy­mają już kroku rodzicom.

Cztery wilki, a wśród nich dwa w pełni dorosłe, to siła. Siła poparta współdziałaniem, poparta sprytem i wytrwałością, doświadczeniem i instynktem drapież­ców. Cztery wilki to siła, której nie oprze się ni stara łania, ni jeleń, ni dzik dorosły. Cztery zgrane w dzia­łaniu wilki zdobędą i zimą w kniei żywność, a łowcom bez wilków grozi w zimie głód.

Łowcy wiedzieli jednak, że wilki wdrożone i przy­wykłe do samodzielnych łowów i sycące się własną zdo­byczą polować będą same. Polować będą bez nich. Nie­zależnie od przywiązania, jakim darzą obecnie swoich dwunogich opiekunów, zadbają same o zdobycie poży­wienia i same na miejscu — w kniei — pochłoną łup bez reszty. A to, że niekiedy czas odpoczynku spędzać będą oswojone wilki przy siedzibie łowców, nie zastą­pi nikomu z nich strawy.

Łowcy postanowili więc postępować tak, by wilki jak najrzadziej polowały samodzielnie. Dlatego Grzywie i Chudemu dostarczali tyle pokarmu, by zaspokoić cał­kowicie ich głód. Wielokrotnie udawali się z nimi na polowanie, choć im samym i ich rodzinom ryby zło­wione w samołówkę zupełnie wystarczały. Mały i Dziewczyna, ilekroć była po temu okazja, pozwalali wilczkom przekonać się, że bez ich pomocy spotyka je niepowodzenie lub ból.

Aby zniechęcić także Grzywę i Chudego do samo­dzielnych wypraw, łowcy przytwierdzali na ich kar­kach nanizane na rzemyk kostki, które przy lada ruchu głowy wilka uderzały o siebie i grzechotały, płosząc wszelką zwierzynę. Sposób ten okazał się skuteczny.

Minął jeszcze miesiąc. Nastały upalne dni.

Wilczęta tak podrosły, że w postawie stojącej nie mieściły się już pod brzuchami dorosłych wilków. Noce spędzały zawsze wraz z rodzicami na pomoście, ale rankiem, zaraz po ułożeniu przez łowców kładki, scho­dziły na brzeg, by pohasać swobodnie i pomyszkować w pobliżu. Potem, zgodnie z ustalonym porządkiem rzeczy, każde szczenię oddzielnie szło ze swym opieku­nem w las. Kudłaty jak zwykle towarzyszył Małemu, a Bystra Dziewczynie.

Gąszcz leśny z natury rzeczy stanowił dla młodych wilków stałe źródło zaciekawienia i emocji, a od czasu gdy. nauczyły się rozpoznawać węchem niektóre ga­tunki zwierzyny i zaznały rozkoszy gonitwy, walki i zwycięstwa, las stał się dla nich miejscem szczególnie ponętnych przeżyć i wrażeń. Podążały więc tam bez jakiejkolwiek zachęty lub raczej zachęcone tym, co już o kniei wiedziały, a także i tym, niespodziewanym i nowym, czego nie wiedziały, a co je niemal zawsze tam spotykało.

CZÓŁNO

Los sprzyja często odkrywcom, ale przeważnie sprzy­ja tym spośród nich, którzy skupiają myśl, obserwują dociekliwie, podejmują wysiłek spełnienia zamierzeń; los wspomaga także i tych, których wnikliwa ciekawość i konsekwentna wola łączy się z aktywnym dzia­łaniem.

Niemałą, z pewnością, rolę odegrał tu przypadek, ale gdyby nie trud podjęty przez mieszkańców nawodnych chat, pewne zdarzenie pozostałoby nie zauważone przez ich wilki, więc umknęłoby także i uwadze łowców.

Którejś pogodnej, lecz wietrznej nocy Grzywa, a na­stępnie oba młode wilczki poczęły wydawać z siebie owe charakterystyczne, ostrzegawcze sapnięcia, zwia­stujące jak zawsze, że w otoczeniu pojawiło się coś nieznanego. Brodaty wiedział już z obserwacji, że obiektem tak właśnie okazywanego przez wilki niepo­koju nie bywa nigdy drobnica naziemna, jak mysz, nor­nica, karczownik czy nawet królik, ale coś, czego pokaźniejsze rozmiary, zaskakujący ruch i niespodziewa­ne miejsce pojawienia się budziło w wilkach ów szczególny rodzaj podniecenia.

Słysząc nocą znany ten sygnał Brodaty wyczołgał się cichcem z chaty i usiłował wypatrzyć w ciemności przyczynę niepokoju zwierząt. Kierunek, w którym zwrócone były uszy i nosy wszystkich wilków, nie wy­łączając milczącego Chudego, wskazywał gęstą kępę trzcin, rosnących nie u brzegu, lecz dalej nieco na wo­dzie, przy wejściu do sąsiedniej zatoki.

Minęło jednak sporo czasu i nic nie wydarzyło się, a wszystkie wilki uspokojone i zwinięte w kłębki spo­kojnie usnęły.

Rankiem, z ciekawości raczej niż z niepokoju, Broda­ty i Beznogi wzięli z sobą Grzywę i popłynęli czółnem ku miejscu, gdzie spodziewali się znaleźć bodaj ślad tego, co było źródłem nocnego niepokoju wilków. Po­szukiwania trwały już dość długo, gdy naraz Grzywa wychyliła się poza burtę i poczęła węszyć. Z trudem przepychając czółno przez zwartą kępę trzciny wdarli się w zieloną, szumiącą gęstwinę.


Spłoszyli gnieżdżące się tu gromadnie ptactwo i roz­czarowani gotowi już byli uwierzyć, że zainteresowanie Grzywy skupiało się tylko na ptakach.

Brodaty, znając dokładnie jej reakcje na otoczenie, miał jednak wątpliwości. Rozglądał się więc uważnie i przy nawracaniu czółna spostrzegł kątem oka jakiś ciemny zarys, widoczny poprzez gęstwę trzciny. W miarę zbliżania się ów kształt zdawał się namokłą kłodą drzewa, ale wnet przekonali się, że jest to czół­no obrócone do góry dnem. Obce czółno. Nosiło ślady licznych zderzeń z głazami i według Brodatego pocho­dziło zapewne od plemienia Wodniaków, którego spo­ra gromada zasiedlała brzegi górnego biegu Wielkiej Rzeki. Wiosną i latem nie zapuszczali się oni nigdy nad Rozlewisko, a przynajmniej dotąd Brodaty nie widy­wał tu śladów ich bytności. Powód był zrozumiały: w górze rzeki piętrzyło się w korycie kilka wysokich progów skalnych. Spływ był niemożliwy.

Także i lądem nie było stamtąd dojścia na lewe pobrzeże Rozlewiska, gdyż lewy brzeg Wielkiej Rzeki przechodził w wielu miejscach w nieprzebyte grzęza­wiska. Idąc zaś prawym, wysokim i kamienistym brze­giem, można było wprawdzie dojść nad prawy brzeg Rozlewiska, ale bez czółna lewy jego brzeg nadal po­zostawał odległy i niedostępny.

Raz tylko zdarzyło się Brodatemu widzieć czółno Wodniaków na wodach Szerokiego Rozlewiska. Było to dwa lata wstecz. Tak jak i teraz, tamto czółno nosiło również ślady licznych zderzeń ze skałami, zerwane za­pewne z postronka spłynęło z prądem aż do Rozlewiska. Zepchnięte następnie silniejszym wiatrem z głównego nurtu podpłynęło aż tu, do lewego brzegu.

Brodaty zapamiętał dokładnie kilka szczegółów kształtu i budowy tamtego czółna. To, które teraz zna­leźli w trzcinach, było podobne w zarysie i zbudowane


z jednakiego materiału. Wydłubane w świerkowym pniu, dziób miało zadarty, a dno ociosane z zewnątrz na płask i opalone w ogniu. Było przy tym lekkie i zdawało się zwrotne.

Kiedy przyjrzeli mu się dokładnie, odkryli ze zdzi­wieniem, że lewa burta była znacznie grubsza od pra­wej, przez to i cięższa, toteż nie obciążone czółno swo­bodnie leżące na wodzie przechylone było wyraźnie w lewo. Nie był to wszakże przypadek lub wynik niestaranności bądź nieudolności tego, kto je budował. Rzecz była zamierzona. Tu nie mieli wątpliwości, ale nie dość na tym. Stwierdzili, oto zdziwieni, że w lewej burcie, na dłoń ponad linią zanurzenia, sterczą na ze­wnątrz dwa dębowe kołki. Były wprawdzie obłamane, ale pozostawały mocno osadzone. Jeden znajdował się bliżej dziobu, drugi — bliżej rufy. Łowcy pojąć nie mogli, po co wyciosano czółno tak, by przechylało się na jeden bok, i w jakim celu wiercono w burcie otwo­ry, aby następnie zatykać je kołkami, sterczącymi tuż nad powierzchnią wody.

Chwile zdziwienia i zaskoczenia przedłużały się, a oni ze zmarszczonymi czołami obchodzili wyciągnięte na brzeg czółno i przypatrywali mu się niemal wrogo w poczuciu całkowitej i jakże drażniącej bezsilności wobec zagadki, którą dla nich stanowiło.

Wiedzieli, że czółno jest dziełem Wodniaków. Wie­dzieli, że przebywali oni zawsze nad rzekami i jeziora­mi i mieli najlepszy sprzęt rybacki i najzręczniejsze czółna. Kiedyś, dawno temu, ich własna gromada ple­mienna wyprawiła dwóch mężczyzn, by podkradli się do Wodniaków, żyjących wówczas nad Zielonym Je­ziorem, i podpatrzyli, jak budują oni i plotą z wikliny więcierze do łowienia ryb, jak dłubią w pniach czółna i jak je opalają w ogniu. Łowcy zdawali więc sobie teraz sprawę z faktu, że niezrozumiała dla nich budowa czółna jest zamierzona i z pewnością celowa, a tyl­ko oni sami nie są zdolni pojąć, czemu ma służyć.

Nie dawało im to spokoju.

W ciągu najbliższych dni coraz to któryś szedł do czółna, by przyjrzeć się mu jeszcze raz i powrócić stamtąd w złości i poczuciu poniesionej porażki.

Zniecierpliwieni i wręcz gniewni postanowili wresz­cie, że Brodaty przeprawi się na prawy brzeg Rozle­wiska, pozostawi tam w ukryciu swoje czółno i uda się pieszo w górę rzeki, by podpatrzyć Wodniaków i prze­konać się naocznie, jaką rolę spełniają kołki w lewej burcie, dlaczego grubsza jest od prawej i czemu służy ów bezsensowny przechył czółna w lewo.

Po pięciu dniach, ku wieczorowi, Brodaty powrócił. Był umęczony daleką drogą i wychudły, ale jego spoj­rzenie wskazywało, że nie na próżno podjął trud. Że coś wie, co warte jest więcej niż dni ciężkiej drogi po skalistym brzegu i noc czatowania w ukryciu.

Beznogi z niecierpliwością oczekiwał wyjaśnień. Kie­dy zbliżyli się do leżącego w wodzie „krzywego" — jak je nazywali — czółna Wodniaków, Brodaty wskazał obłamane kołki sterczące w lewej burcie.

— Zawsze sterczą w lewej burcie?

— Tak, w lewej.

Nic do nich nie przywiązane?

W tych czółnach, co były z kołkami, grubsza. Zawsze grubsza.

— Mhm. Dorobimy nowe kołki. Długie kołki. Zrobi­my ten pływak z kory, przywiążemy go do kołków. Popłyniemy... Zobaczymy, po co... po co takie to jest... — zakończył Brodaty.

Ponaglała ich ciekawość. Niecierpliwi byli tym bardziej, że słońce stało już nisko.

Na wyjaśnienie zagadki nie chcieli czekać do rana. Brodaty pożywiał się jeszcze rybą upieczoną na kamie­niach, a Beznogi przyniósł tymczasem dwa proste dębowe kije. Obaj przystąpili do wyrywania z burty obłamanych kołków. Były namokłe i tak ściśle osadzone, że musieli rozłupywać je i po kawałku wydłubywać z otworów w burcie.

Kiedy mieli to już poza sobą, ociosali odpowiednio nowe pręty dębowe i osadzili ciasno w otworach. Zepchnęli następnie czółno na wodę i przekonali się, że obecnie bardziej jeszcze niż przedtem pochyla się na lewą burtę. Wolne końce osadzonych w burcie prę­tów sterczały przy tym o dobrą stopę nad lustrem wo­dy. Brodaty wskoczył do czółna i siadł w jego zagłę­bieniu. Wtedy czółno zagłębiło się nieco i mniej było przechylone, a równocześnie końce dębowych prętów, sterczących poziomo w lewej burcie, zbliżyły się znacz­nie do powierzchni wody.

Brodaty i Beznogi przypatrywali się z zainteresowa­niem wahaniom czółna. Uwaga ich głównie skupiała się na zakończeniach obu prętów osadzonych w burcie i zgodnie z ruchami czółna wahających się teraz tuż na samym lustrem wody.

Siedząc w zagłębieniu czółna Brodaty wychylił się ponad jego prawą burtą i zdziwiony spostrzegł, że mi­mo naporu ciała czółno niewiele się w tę stronę prze­chyliło. Wysunął się więc jeszcze silniej w prawo, ale łódź nadal utrzymywała pozycję lekkiego przechyłu w lewo.


Siedząc w czółnie, w pozycji kucznej, Brodaty wy­czuwał jego wielką podatność na przechył w lewo i wy­raźną oporność na wychylanie w prawo. Ale Beznogi z brzegu także to spostrzegł, i oto pod wrażeniem ja­kiejś nagłej myśli zawołał z mocą:

Widziałeś, wychylałem się w prawo, a czółno by­ło przechylone w lewo... A jak przy lewej burcie umo­cujemy na kijach pływak, to i w lewo nie da się prze­chylić.

NIESPODZIEWANA NAPAŚĆ

W czasach dzieciństwa Brodatego, gdy jeszcze ich gromada — to jest gromada plemienia Łowców — by­towała wiosną i latem nad Bystrym Potokiem, powódź przewróciła i zalała w ciągu nocy kilka nawodnych chat i zatopiła kilkunastu ich mieszkańców. Od tego czasu całe plemię ogarnął lęk przed wodą. Strzegli się jej przez wiele lat i choć nadal rozmieszczali wiosną swoje szałasy w bliskości strumieni lub jezior, trady­cyjny już niemal lęk powstrzymywał plemię przed bu­dową chat wznoszących się nad powierzchnią wody. Ów lęk powstrzymywał ich także w ciągu lat całych od pełnego korzystania z tych dóbr i możliwości, jakie mogła im dać woda.

Nie nauczyli się więc umiejętnego współżycia z tym żywiołem. Ich czółna były i pozostały ciężkie i chwiejne zarazem, toteż pływali na nich tylko w bliskości brzegu i tylko po płyciznach.

Nie tak dawno dopiero plemię Łowców, podpatrując z ukrycia życie Wodniaków, przyuczyło się ponownie i odważyło korzystać z dobrodziejstw, jakie niesie w so­bie i z sobą woda. Ale ich umiejętności nadal jeszcze nie były należycie ugruntowane, toteż co jakiś czas zdarzały się wypadki.

Pewnej wiosny zdarzyło się właśnie, że prąd jednej z bystrych rybnych rzek zepchnął kilka czółen na. głę­binę i wywrócił je, zatapiając całą zdobycz i kilku mło­dych rybaków. I wtedy plemię nabrało większej jesz­cze niechęci i nieufności do tego żywiołu.

Ostatnio nie budowali już prawie nowych czółen, a z tych, co im jeszcze pozostały, korzystali w plemie­niu tylko bardzo nieliczni. Należał do nich w owym czasie Brodaty. Tylko on i jeszcze jeden łowca nie lę­kali się wody. To właśnie oni, wysłani niegdyś przez własną gromadę, podpatrywali plemię Wodniaków, by poznać budowę samołówek na ryby, sposób posługiwa­nia się czółnem i nauczyć się budowy chat wznoszo­nych ponad wodą na palach. Mieli poznać i pojąć wszy­stko to, co należało umieć i wiedzieć żyjąc nad wodą i na wodzie. Podpatrując życie osady Wodniaków, zdo­byli pewną wiedzę. I chociaż nie potrafili przekazać jej innym, mogli jednak ocenić korzyści, jakie niesie z so­bą ów wrogi ich plemieniu żywioł.

Po wielu latach, w czasie gdy Brodaty stał się sa­motnym mieszkańcem kniei, wiedzę, jaką zdobył nie­gdyś, chciał, a właściwie musiał wykorzystać w stopniu jak największym.

Zmuszony do opuszczenia gromady plemienia, zna­lazł więc dogodne miejsce u brzegu Szerokiego Rozle­wiska i wraz z rodziną pozostawał tam ciepłą porą ro­ku. Nie zaznali tam wiosną i latem głodu. Woda żywiła


ich. Nie lękali się jej. Byli jej wdzięczni, a że aktywna ciekawość nigdy nie opuszczała Brodatego, poznawał ją coraz lepiej.

Od trzech już lat poznawała rzekę także Kobieta, Mały i nawet trzyletnie Dziecko. Poznała ją także Grzywa. Trzeci rok ich pobytu nad Rozlewiskiem był wszakże dopiero rokiem pierwszym dla Matki, Dziew­czyny i Beznogiego. Nosili oni w sobie ów tradycyjny lęk plemienia przed wodą. Pozbywali się go z trudem i oporem. Sam Beznogi bywał wprawdzie ostatnimi laty nad wodami, rybaczył tam i z pomocą Chudego polo­wał skutecznie na pływające ptactwo. Ale czynił to zawsze pozostając na brzegu lub płyciźnie i działał przy tym nie z wyboru czy upodobania, a z koniecz­ności. Czynił to dopiero od czasu, gdy już kaleki mu­siał samotnie zdobywać żywność.

Najbardziej lękała się wody Matka, a i Dziewczyna w tym względzie niewiele różniła się od niej. Była jed­nak młoda, była ciekawa, mniej zaznała niebezpie­czeństw.

Strumień, przy którym leżała ostatnio ich plemien­na osada, wiosną tylko stawał się głębszy, a jego prąd nieco silniejszy. Latem woda tylko gdzieniegdzie sięga­ła w nim do pasa i dzieci plemienia nie miały sposob­ności ani zwłaszcza potrzeby, by nauczyć się pływania. Ryb nie było tam wiele, a pływającego ptactwa wcale nie było. Dziewczyna nie miała więc okazji, by oswoić się z wodą. Bała się głębi, lękała prądu, fala napawała ją strachem.

Tu, nad Rozlewiskiem, widok kamienia rzuconego z czółna w prześwietloną słońcem przejrzystą wodę i opadającego od razu w głębię na oczach wychylonej przez burtę Dziewczyny przyprawiał ją o dreszcz lęku. Zanurzenie ciała ponad pas nawet w przybrzeżnej wo­dzie przejmowało ją trwogą.


A jedna teraz, kiedy po raz pierwszy w życiu zna­lazła się nad rozległym i głębokim zalewem rzecznym, pozostawała stale pod jego silnym wrażeniem i uro­kiem. Wszystko było tu dla niej nowe i niezwykłe, cie­kawe.

Po raz pierwszy w życiu widziała wydry. Nie mogła się nadziwić ptakom pływającym swobodnie na po­wierzchni wody i znanym jej dotąd jako martwy łup przynoszony z rzadka przez ojca. Ptak był dla niej do­tąd stworem przynależnym powietrzu i drzewom, nig­dy wodzie. W jej poczuciu wodzie przynależały tylko ryby, żaby i ślimaki.

Tu nad Rozlewiskiem widziała też po raz pierwszy więcierze i inne samołówki na ryby i niełatwo jej by­ło pojąć, czemu ryba potrafi wejść do ich wnętrza, a nie jest w stanie stamtąd się wydostać, mimo że wlot do nich pozostaje przecież stale otwarty. Fascynowało ją i zaskakiwało czółno, a zwłaszcza szczególna możli­wość przenoszenia się z miejsca na miejsce, choć nogi pozostawały przecież w spoczynku. Spływ czółnem, niesionym leniwym prądem lub popychanym wiatrem i kierowanym tylko za pomocą tyki, był dla niej od­kryciem niezwykłym i zachwycającym. Wrażenia zwią­zane ze zmianą miejsca, następującą czasem bez podej­mowania jakiegokolwiek fizycznego wysiłku, przewoże­nie czółnem ciężaru, który niesiony na barkach zginał­by jej grzbiet ku ziemi — wszystko to sprawiało, że mimo początkowego lęku Dziewczyna nie pomijała żad­nej okazji korzystania z niego.

Zrazu przysiadała się tylko do innych, wprawniejszych wioślarzy i sterników. Z biegiem czasu i sama zaczęła wypuszczać się na niedalekie przejażdżki.

Dziewczyna nauczyła się sztuki posługiwania się tyką i utrzymywania chwiejnego czółna w należytej równowadze, tak aby uniknąć niebezpiecznych przechyłów czółna, a zwłaszcza nabierania wody poprzez krawędź burty.

Od kiedy poczuła się w czółnie pewniej, zaczęła też zabierać ze sobą Bystrą, z

którą rozstawała się tak nie­chętnie. Sama Bystra domagała się tego. Gdy widzia­ła, że Dziewczyna sposobi czółno do drogi, starała się dostać do jego wnętrza. Kiedy już się w nim znalazła, siadywała zwykle w tyle, wsparta piersią i przednimi łapami na wypukłej, litej rufie. Te wspólne wycieczki wodą musiały i Bystrej wydawać się interesujące.

Ożywiona rozglądała się na wszystkie strony. Wi­dząc ptaka na wodzie starała

się go nie spłoszyć i skryć przed nim, kładąc się płasko na rufie. Tak nakazywał jej instynkt. Tak z reguły postępowała, nie zdając so­bie sprawy z oczywistego faktu, że samo zbliżające się czółno było dla ptaka i tak doskonale widoczne.

Dziewczyna nie strzelała z czółna do ptactwa wie­dząc, że postrzelonego i tak nie

dosięgnie, gdyż Bystra nie umiała jeszcze skakać z czółna, by przynieść zdo­bycz. Podróżowanie czółnem dostarczało jej wszakże wielu rozrywek i emocji.

Jedną z nowo poznanych tu przez Dziewczynę rado­ści było odkrycie pięknych, mieniących się perlistobia-łym wnętrzem muszli szczeżuj i małżów. Nigdy ich do­tąd nie widziała i teraz zachwycała się gładzią i opali­zującą bielą wewnętrznej ich powłoki. Niektóre z nich nadawały się dobrze na skrobaki do czyszczenia skór. Inne, nanizane na ogołocony z liści pęd powoju lub wąskie pasmo łyka, mogły służyć jako ozdobny naszyj­nik. Na ten cel miała ich jednak zbyt mało.

Pewnego popołudnia postanowiła więc wyruszyć w poszukiwaniu następnych.

Popłynęła czółnem, a z nią Bystra.

Opłynęła kilka zatok, ale nie znajdowała, czego szu­kała. Minęła więc kolejną buchtę, która głęboko wrzynała się w ląd i osłonięta była od strony wody trawia­stym cyplem i pasmem trzciny. Wreszcie Dziewczyna i Bystra wylądowały na leżącym nieco dalej piaszczy­stym i szeroko otwartym brzegu Rozlewiska. Nie mu­siała tu szukać muszli: fala uderzająca w otwarty nis­ki brzeg naniosła ich tam tak wielką obfitość, że moż­na było brać tylko najładniejsze. W podnieceniu i za­chwycie Dziewczyna oddała się tej czynności i przez długi czas nie odrywała się od niej.

Nie była w stanie zrezygnować z muszli, których po­szukiwała tak długo i których obfitość wprawiła ją te­raz w stan radosnego uniesienia i swoistej chciwości. Z początku czuła się tu nieco niepewnie, ponieważ sa­ma jeszcze nigdy nie odpływała tak daleko, ale wkrót­ce widok wspaniałej zdobyczy kazał jej o wszystkim zapomnieć. Nie spostrzegła nawet, że poczynało się zmierzchać i niebo spochmurniało. Dopiero deszcz i pół­mrok sprawiły, że opamiętała się i w pośpiechu poczęła sposobić do drogi powrotnej. Jednocześnie z daleka do­biegł ją odgłos grzmotu. Przeraziła się. Chwyciła kosz z muszlami i wskoczyła do czółna. Za nią ulokowała się Bystra, jak zwykle przodem ciała wsparta na rufie.

Silnymi pchnięciami tyki Dziewczyna starała się przyspieszyć ruch czółna, ale przeciwny wiatr spychał je z obranego kursu i hamował prędkość. Płynęły po­woli. Powierzchnia wody nawet w pobliżu wejścia do zatoki, którą właśnie mijały, rozhuśtała się i czółno przechylało się to w jedną, to w drugą stronę, a grze­bienie niewielkich fal wdzierały się do jego wnętrza. Ogon i tylne nogi Bystrej tkwiły już w wodzie zebranej w wyżłobieniu czółna, więc dźwignęła ciało i legła na wypukłej rufie. I tu nie było lepiej, gdyż fala obmy­wała co chwila jej bok. Ale nie ruszała się już.

Stalowoszare chmury przesłaniały niebo. Nastał przedwczesny zmierzch. Wiatr ścichł nawet trochę, deszcz padał jednak jeszcze gęściejszy. Naraz, poprzez chlupot drobnych fal nacierających na burtę, dał się słyszeć jakiś nowy, zaskakujący odgłos. Obie go posły­szały. Bystra ustawiła pionowo uszy i nie odwracając głowy zastygła w pozie oczekiwania. Strzygnęła uchem w lewo, potem w prawo i w tył. Patrząc na nią Dziew­czyna upewniła się, że nie ulega złudzeniom. Wsłuchi­wała się chwilę w ów odgłos, ale nie potrafiła ustalić kierunku, z jakiego napływał. Rozróżniała w nim teraz dwa jakby niezależne i niepodobne do siebie dźwięki. Jednym był głośny, stale powtarzający się trzask, dru­gim — rytmiczny i nasilający się poświst.


Wkrótce poświst stał się niemal łoskotem. Bystra zaskowyczała trwożnie. Dziewczyna spojrzała za siebie i poprzez strugi deszczu spostrzegła naraz tuż ponad czarną teraz wodą jakiś potężny, jaśniejszy nieco od tła kształt, który zmierzał ku nim z niezwykłą szybko­ścią i impetem. Kształt ów zwalił się nagłe z rozma­chem i szumem na rufę. Pod jego naporem czółno nie­bezpiecznie przechyliło się, a Bystra została strącona do. wody. W następnej chwili napastnik zaatakował Bystrą płynącą za czółnem, pogrążył ją w wodę i sam opadł na powierzchnię tuż obok burty.

Esowato wygięta, długa szyja i wściekły donośny syk dobywający się z

rozwartej gardzieli sprawiają, że Dziewczyna w trwodze chwyta oburącz tykę i macha nią na oślep w kierunku wroga. Ten syczy znów, uno­si się jakby ponad wodę, szerokim zamachem odtrąca tykę. Dziewczyna oddaje uderzenie i ze zdziwieniem i ulgą widzi, jak napastnik zostaje w tyle i oddala się. Sunie spokojnie i bezszelestnie po wodzie i znika jej z oczu. Jego zarys zaciera się w mroku i strugach desz­czu. Dziewczyna, nie odwracając oczu od niknącej zja­wy, wychyla się z czółna i usiłuje chwycić płynące szczenię za kark. Czyni to prawie po omacku. Chybia. Ale szczenię jest już przy czółnie, może zaczepić się przednimi łapami o brzeg burty i czyni to. Czółno przechyla się, nabiera nieco wody, a Bystra ponownie osuwa się i zapada w głębinę. Po chwili znów wypły­wa na powierzchnię. Wreszcie dłoń Dziewczyny zacis­ka się na skórze szczenięcego karku.

Bystra, której sierść nasiąknęła wodą, jest ciężka. Tak ciężka, że ciągnąc ją ku sobie i w górę Dziewczy­na, wychylona przez burtę, omal nie wywraca czółna. Przez moment jest bezradna, ale wnet przychodzi jej myśl, by ciało ułożyć w poprzek czółna, ponad jego zagłębieniem, tak aby jej nogi, zwisając po przeciwnej stronie czółna, stanowiły przeciwwagę ciężaru Bystrej.

Nie puszczając karku szczenięcia Dziewczyna wysu­wa nogi coraz dalej poza przeciwległą burtę i jedno­cześnie coraz wyżej podciąga z wody szczenię. Czyni to ostrożnie. Unika wahnięć i wychyleń czółna. Gdy głowa, pierś i brzuch Bystrej znajdują się już w zagłę­bieniu czółna, Dziewczyna podciąga nogi, jedną osuwa do wnętrza czółna, następnie wciąga całe szczenię do wnętrza i podciąga drugą nogę. Jej ciało jest mokre od wody zebranej w zagłębieniu czółna i deszczu, ale rozgrzane długim wysiłkiem na razie nie odczuwa chło­du. Nie trwało to długo.


Kiedy po jakimś czasie dopłynęła do pomostu, dygo­tała na całym ciele. Bystra drżała także. Dziewczyna nie podpłynęła do brzegu. Uwiązała czółno do pala podpierającego pomost, zawołała Matkę, podała jej Bystrą, podała kosz z muszlami i sama wspięła się po palu. Nie powiedziała nic. Skryła się w chacie, zwinęła w kłębek jak zwierzę i naciągnęła na siebie jelenią skórę. Pod tę samą skórę wcisnęła się po chwili zzięb­nięta Bystra.

Drżenie ich ciał wkrótce mija. Usypiają.

Po burzy i ulewie ranek jest pogodny. Dziewczyna opowiada przy ognisku o zdarzeniach poprzedniego wieczora. Brodaty słucha, wyczuwa lęk towarzyszący słowom Dziewczyny. Po jego twarzy przemyka ślad uśmiechu.

— Popłyniemy — mówi. — Popłyniemy czółnem Wodniaków, krzywym czółnem z prętami i pływakiem. Wypróbujemy je... Popłyniesz z nami. Zobaczymy, co to było to, co zrzuciło Bystrą do wody. Zobaczymy...

Dziewczyna wzbrania się. Nie chce płynąć, choć oj­ciec namawia ją. Wreszcie ustępuje i siada wraz z Bro­datym i Beznogim do czółna. Płyną.

Ich nowy pojazd wodny, mieszczący całą trójkę, lekko wsuwa się w wodę i mimo celowych i stale ponawia­nych prób przeciążania to lewej, to prawej burty nie przechyla się prawie. Czują się w nim bezpieczni. Są dumni ze swego dzieła. Z dzieła, o którego przydatno­ści upewniają się z każdą chwilą. Płyną spokojnie wzdłuż lewego brzegu Rozlewiska, mijają zatokę jed­ną, drugą, trzecią, mijają dalsze i wreszcie zbliżają się do osłoniętej cyplem buchty, przy której mijaniu Dziewczyna i Bystra zostały napadnięte.

Bystrej nie ma tu z nimi, ale Dziewczyna i teraz nie może opanować

niepokoju. Rozgląda się i naraz słyszy strwożona ów charakterystyczny, powtarzający się trzask. Choć nie jest teraz sama, Dziewczyna kuli się i kryje w zagłębieniu czółna. Oprócz trzasku słychać także i poświst. Odgłosy dochodzą spoza pobliskiej kę­py trzciny i oto oczom ich ukazuje się wielki, biały ptak. Zbliża się do czółna, szeroko wymachuje skrzy­dłami, nie frunie jednak. Wymachy potężnych skrzy­deł nie unoszą ciężkiego ptaka w górę, a uwolnione od tego trudu wypychają go w zamian ku przodowi ze zdwojoną siłą i szybkością. Biały ptak porusza się w wielkim pędzie, a ciało jego ustawione jest skośnie do lustra wody. Na powierzchnię wody nie opada jed­nak. Osunięciu się ptaka na wodę przeciwdziała inten­sywny ruch szerokich, czarnych łap, którymi odbija się od lustra wody z tym charakterystycznym odgłosem klaskania. Ptak biegnie więc i frunie jednocześnie, a obie te czynności wspomagają się wzajemnie, nada­jąc jego ruchowi niezwykłe tempo. Ptaszysko jest wiel­kie, a w miarę zbliżania się zasięg jego skrzydeł zdaje się wprost olbrzymi.

Dziewczyna patrzy rozwartymi oczami, widzi wyciągniętą ku przodowi szyję i niewielką wąską głowę. Wie, że to ten sam napastnik, ale w pełnym świetle słońca i w obecności ojca i Brodatego nie wydaje się wcale tak przerażający.

W chwili gdy rozpędzony łabędź naciera zuchwałe na ich czółno, Brodaty wysuwa przed siebie tykę i silnie trąca ptaka. Ten traci od razu cały impet swego biegu-lotu i opada piersią na wodę. Syczy głośno i przyjmuje imponującą postawę, ustawiając nad grzbietem skrzydła na kształt koszyka. Z rozwartego amarantowego dzioba wysuwa się ruchliwy język, nadając niewielkiej głowie ptaka wyraz wściekłości.

Brodaty uśmiecha się i milczy. Płyną powoli przed siebie. Łabędź z gniewnym

sykiem eskortuje ich pły­nąc od strony zatoki, którą właśnie mijają. Wreszcie ptak uspokaja się i pozostaje przy cyplu, porośniętym soczystą, bujną trawą.

W PLEMIENIU ŁOWCÓW

Podjęty przez Brodatego zamysł skojarzenia dwóch oswojonych wilków i otrzymania od nich potomstwa oraz zamiar współbytowania poza plemieniem z Bez­nogim i jego rodziną jak dotąd — powiódł się. Pozo­stałoby to zapewne tylko teorią, tylko nie sprawdzo­nym pomysłem, gdyby życie Beznogiego w plemieniu nie było tak nędzne i tak przez Dzikiego wciąż zagro­żone. Gdyby mógł tam spokojnie żyć, nie zdecydował­by się pójść za Brodatym.

Znane miejsca, znani współplemieńcy, znane warun­ki i sposoby bytowania, utrwalone nawyki... Niechęt­nie opuszcza się to wszystko. Zmiana otoczenia oznacza niepewność i nowe niebezpieczeństwa, przed którymi dopiero uczyć się trzeba obrony.

Minionej zimy Beznogi porzucił plemię nie dlatego, że perspektywy ukazane przez Brodatego wydały mu się aż tak zachęcające, ale dlatego, że nie miał wybo­ru. Życie w plemiennej gromadzie stało się dla niego niemożliwe.

Postaje wszakże pytanie, czy wobec brutalnej prze­mocy, zwierzęcej siły i napastliwej zaborczości Dzikie­go całe plemię musiało pozostawać bierne i bezbron­ne? Czy gromada nie mogła, czy też nie chciała prze­ciwstawić się mu?

Prawdopodobnie jedni chcieli tak, a drudzy inaczej i w niezgodzie swojej pozostawali jako gromada słabi, bezwolni, niezdolni do podjęcia zdecydowanego dzia­łania.

Tej jesieni rodziny Brodatego i Beznogiego przywy­kły już do wspólnego bytowania nad brzegami Rozle­wiska i zgodnie zamieszkiwały nawodne chaty, a oba młode pokolenia: własne ich potomstwo oraz młode wilczki — rosły w przyjaźni i przyuczały się do życia w kniei.

W tym samym właśnie czasie porą jesienną, w od­ległej osadzie Łowców, zdarzyło się coś, co zakłóciło tam dotychczasowy porządek. Bezpośrednią tego przyczyną była z jednej strony stale narastająca napastli­wość Dzikiego i zaborczość jego popleczników, a z dru­giej — poczucie doznanej krzywdy i zawiść współplemieńców.

W ostatnim czasie Dziki nie oszczędził nawet tych nielicznych silnych jeszcze mężczyzn — sprawnych łowców i dotychczasowych jego sprzymierzeńców — znienawidzonych przez resztę plemienia niemal na równi z nim samym. Nie oszczędził także ich kobiet. Wreszcie zostało po jego stronie zaledwie trzech łow­ców. Nie przypadkiem jednak ci trzej byli nadal przy­chylni Dzikiemu: dla nich także istniało tylko prawo maczugi i przemocy.

A wypadki toczyły się tak:

Plemię wytropiło starego, spasionego tura-samotnika. Nocą, na stale odwiedzanym tropie tura, wykopali dół — pułapkę. Kopało go dwie dziesiątki plemieńców. Zanim niebo przed świtem poszarzało, dół był gotów. Dokładnie przykryty gałęziami, zamaskowany był z wierzchu darnią i skropiony szlamem bagiennym, aby jego woń stłumiła ślady zapachu kopaczy. Nagonka obeszła wkoło leże tura i czekała w ukryciu. Gdy wstał, przeciągnął się i z wolna wkroczył na swój co­dzienny trop kierując się do wodopoju, nagonka cich­cem ruszyła za nim i kiedy był już niedaleko pułapki, popędziła go.

Tur, choć z natury raczej skłonny do napaści niż ucieczki, spłoszył się jednak. Łomot i huk wywołany uderzeniami maczug w wydrążone pnie i przeraźliwy wrzask, jaki podnieśli, a jakiego stary, wielki byk nig­dy jeszcze w swoim długim życiu nie słyszał, skłoniły go do galopu. Pędził w popłochu przed siebie i w pę­dzie owym nie zdołał w czas rozpoznać podstępu. Jego przednie racice trafiły nagle w próżnię i potężne ciel­sko stoczyło się w ciasny, głęboki dół. Kiedy minęła pierwsza chwila oszołomienia upadkiem, zwierzę usiło­wało poderwać ku górze przód ciała, wspiąć się, wy­dostać z uwięzi. Ponawiało swoje próby wielokrotnie, ale łowcy wiedzieli, jaki powinien być dół, aby tur nie mógł z niego wyskoczyć. I tur nie wydostał się. Bezce­lowe wysiłki sprawiły tylko, że robiąc ciężko bokami stanął wreszcie nieruchomo umęczony do cna.

Dziki wraz z kilku zawsze pomocnymi mu łowcami wyszli z ukrycia, mieszczącego się w pobliżu pułapki, i spiesznie pobiegli ku niej. Nadbiegali też uczestnicy nagonki, by przyjrzeć się z bliska swej bezbronnej zdobyczy.

Dziki zerknął na tura, rzucił weń twardą grudę zie­mi i trafił bezbronne zwierzę w oko. Rzucił drugą gru­dę i wprawiwszy się tym sposobem w stan podniecenia przełożył dzidę w prawą rękę i począł wyważać ją w dłoni... Uniósł wreszcie ramię, by rzutem z góry za­topić ją w mocarnym karku tura, ale kiedy ze wznie­sioną dzidą stał nad samym skrajem dołu i pochylony w przód mierzył w żywy, bezbronny teraz cel, jakaś krzepka, nieznana dłoń pchnęła go od tyłu.

Dziki tracił powoli równowagę, wreszcie zamachał rękami i wydawszy z siebie chrapliwy, nieartykułowa­ny dźwięk trwogi spadł piersią wprost na rogi roz­wścieczonego zwierza. W następnym ułamku chwili zamachem potężnego łba wyrzucony został niczym pęk trawy w górę i w tył, zatoczył w powietrzu krótki łuk i z głuchym stęknięciem opadł grzbietem na zdeptaną darń. Leżał tam na wznak płasko i bezwładnie. Nikt nie zbliżył się, by przyjść mu z pomocą. Pozostawał bez ruchu, leżał długo, aż pokąd łowcy ubili tura, zdarli zeń skórę, z grubsza ją oczyścili i podzielili tuszę, by ponieść ją do osady.

Wreszcie odeszli niosąc łup.

Kiedy już nikogo nie było w pobliżu, Dziki oprzyto­mniał, usłyszał jakieś krzyki, zebrał z trudem siły, dźwignął się i wsparty na znalezionej gałęzi, zgięty niemal wpół, powlókł się ku osadzie. Nie dotarł tam jednak. Nie miał po co wracać: po drodze natknął się na trzech swoich popleczników. Ośmielone plemię i z nimi rozprawiło się krótko, gdy zażądali najlepszych porcji mięsa. Teraz leżeli opodal ścieżki, a stan ich nie­wiele był lepszy od stanu Dzikiego.

Ci czterej wiedzieli teraz, że w osadzie plemiennej nie ma już dla nich miejsca. Wiedzieli również, że zbli­ża się zima i jeśli chcą ją przeżyć, muszą trzymać się razem. Stan jednego z nich był tak ciężki, że nie mógł iść. Ten pozostał na miejscu. W trójkę nie troszcząc się o niego ruszyli w nieznane.

RYKOWISKO

Miesiące najszybszego wzrostu i rozwoju Bystrej i Burego nadal jeszcze trwały, ale porą jesienną oba wilczęta utraciły swój dotychczasowy wczesnoszcze-nięcy wygląd. Stawały się właśnie wilczą młodzieżą.

Łapy, nadal grube i nieforemne, wydłużyły się zna­cznie, pierś rozrosła się i pogłębiła, brzuchy, do nie­dawna krągłe i nieco obwisłe, spłaszczyły się po bokach i podciągnęły ku grzbietowi, tak że w miejscach dotąd wypukłych powstały wklęsłości. Kuliste, szczenięce głowy i krótkie pyszczki zastąpiły masywne, choć nieco jeszcze przyciężkie wilcze łby, o płaskim, szerokim sklepieniu czoła i głębokich, klinowatych pyskach. Śle­pia stały się skośne, spojrzenie posępne. Suknię wilcząt, do niedawna utworzoną tylko z miękkiego szczenięcego puchu, teraz zdobiła na karku i kłębie sztywna sierść o ciemnym nalocie, a cienkie dotąd i niepozorne ogonki przybrały postać wilczej puszystej wiechy.

Wystarczył rzut oka, aby spostrzec, że są to zwierzę­ta stworzone do wytężonego, długotrwałego biegu, do uporczywej pogoni za zwierzyną. W ich ciałach natura przeznaczyła najwięcej miejsca na pojemną, rozrosłą pierś. Mieszcząc w sobie wielkie płuca i duże, grubościenne serce to ona zapewniała głęboki, wytrwały oddech i miarowe, silne tętno — warunki skutecznej, nie­przerwanej pogoni za upatrzoną zdobyczą, pogoni trwa­jącej u wilków niekiedy i całą noc. Najpewniejszym bowiem sposobem wilków w łowach na grubego zwie­rza, przewyższającego je wielokrotnie wagą i siłą, jest gonitwa. Nękająca i długotrwała gonitwa do upadłego. W tej metodzie są one niepokonane. Wytrwały pościg jest ich żywiołem i kiedy zgoniona zwierzyna pada z nóg i z braku tchu wysuwa już z pyska posiniały jęzor, wil­ki pozostają nadal w stanie pełnej sprawności. Ich ruchy są nadal lekkie i sprężyste, a nie nadwątlone siły pozwalają im w dowolnej chwili rozpoczynać gonitwę od nowa. Zwykle nie jest to konieczne, gdyż robiąca bo­kami ofiara już niewiele ma sił, by bronić się przed ata­kami. Nacierają więc, gdy nadchodzi sposobna chwila.

Zapewne ta przyrodzona wilkom skłonność do biegu pobudzała Kudłatego i Bystrą do tak częstych wzajem­nych gonitw. Była to zabawa, której wilczęta nigdy nie miały dosyć, choć brak im było dotąd należytej sprężystości i oszczędnej precyzji ruchów. W ich susach dostrzegało się jeszcze tę nadmierną wiotkość ciała i młodzieńczą niedoskonałość, która sprawiała, że ich sylwetki nie dość były zwarte, mięśnie nie tak krzepkie, a ruchy nie tak sprężyste, płynne i harmo­nijne.

Zgodnie z utartym zwyczajem, w czasie codziennych wędrówek po kniei Bystra towarzyszyła Dziewczynie, a Kudłaty Małemu. Podczas każdej bytności w puszczy wilczęta uczyły się czegoś nowego, choć już i teraz wiedziały o niej niemało. Wiedziały, że tropić najłat­wiej, a dognać najprędzej można to zwierzę, które no­si w sobie łuczniczą strzałę i zostawia świeżą woń posoki ściekającej spod grotu lub z rany zadanej zębami Grzywy czy Chudego. Wilczęta potrafiły też czaić się i czekać cierpliwie, aż jęknie puszczona cięciwa i świśnie strzała, by wskazać im właściwą ofiarę. Wiedziały już, jak dostać z wody postrzelonego ptaka, zwiotczałe­go na powierzchni wody, i umiały skradać się cicho do zwierzyny i zacisnąć mocno szczęki na jej ciele.

W swoim dotychczasowym skromnym doświadczeniu poznały tylko drobne zwierzęta dna lasu i ptactwo płetwonogie i błotne. Nigdy jeszcze nie gnały grubszej zwierzyny kopytnej. Nie widziały, jak umyka w pani­ce, nie towarzyszyły dorosłym wilkom w pogoni za nią. Brak im było tego doświadczenia, bowiem oba wilki, Grzywa i Chudy, niemal stale syte, karmione przez Brodatego i Beznogiego, nie miały sposobności zapre­zentować wilczętom tej sztuki. Kryło się w tym jed­nak pewne niebezpieczeństwo i łowcy wiedzieli o nim.

Grzywa, wychowana przez Brodatego, nie miała w szczenięctwie możliwości, by u boku wprawnego, dorosłego wilka odbyć raz, drugi i trzeci łowy na gru­bego zwierza. Nie miała okazji, aby należycie wdrożyć swe wrodzone instynkty łowieckie. Być może dlatego właśnie z dala od Brodatego opuszczała Grzywę odwa­ga. Ostatnio zdarzyło się to wiosną, podczas spotkania z niedźwiedziem. Łowcy pamiętali to, a Brodaty wiedział, że to on zawinił, nie dając jej okazji do łowów w wilczej gromadzie. Jakże jednak miał dać jej tę spo­sobność, skoro samotnie wychowywała się przy nim i jego rodzinie?

Postanowili więc, że nim będzie za późno, młodym wilkom trzeba umożliwić odbycie łowów na grubego zwierza wraz z dorosłymi wilkami: Grzywą i Chudym. A ponieważ wszystkim przejadły się już ryby i z tę­sknotą wspominali soczyste i pachnące mięso zwierząt kopytnych, decyzję podjęli bez zwłoki.

Polowanie należało tak obmyślić, aby wilczęta, po­słuszne swojej naturze, szły za przykładem rodziców i aby działanie ich zostało należycie nagrodzone zdo­bytym wspólnie łupem. Powinno ono przecież utkwić w ich pamięci i stanowić w przyszłości zachętę.

Czas był po temu sprzyjający: nastała pora ryko­wiska.

Od kilkunastu już dni w puszczy rozbrzmiewał, tro­chę spóźniony tego roku, ryk jeleni. Była to pora, w której dorosłe, silne byki gromadziły wokół siebie po kilka łań i zazdrośnie ich pilnowały, a młode jele­nie, wędrując samotnie po kniei, usiłowały choć jedną z nich zwabić swym wzywającym rykiem. Na ogół sta­rania ich były bezskuteczne, a stare byki, słysząc w po­bliżu zbyt natarczywe porykiwanie młodzika, przega­niały go szybko swą imponującą postawą lub rozpra­wiały się z nim w starciu porożem. Dorosłe byki prze­ważnie wychodziły z tych walk zwycięsko.

W okresie rykowiska spokojne i zwykle nieskore do walki samce stawały się agresywne i niecierpliwe, z byle powodu gotowe były napadać na rywali.

Właśnie tę ich właściwość łowcy zamierzali wyko­rzystać.

Brodaty umiał naśladować głos ryczącego jelenia. Czynił to tak łudząco, że słyszący go byk z reguły porzucał chmarę łań i chcąc rozprawić się z domniema­nym intruzem, rozjuszony, szedł za jego głosem.

W plemieniu każdej jesieni w ten właśnie sposób po­lowano na jelenie. Wyznaczony łowca wabił i prowoko­wał byka głosem, a inni łowcy, ukryci bezpiecznie na drzewach, ciskali w niego dzidy.

Od czasu opuszczenia gromady Brodaty nie polował w ten sposób. Było to dla niego przedsięwzięciem zbyt niebezpiecznym i zbyt mało mającym szans powodze­nia, on bowiem musiałby wabić i prowokować jelenia, a Mały, do ubiegłego roku sięgający mu ledwie ramie­nia, powinien, siedząc na drzewie, jednym rzutem dzi­dy tak ugodzić zbliżającego się byka, by ten przestał być dla wabiącego niebezpieczny. A to nie udałoby się z pewnością. W tym polowaniu i na pomoc Grzywy Brodaty nie bardzo mógł liczyć, gdyż lękała się jeleni w porożu i nawet celnie trafionego byka sama nie by­ła w stanie osaczyć i zatrzymać. Zdobywała się ledwie na to, by zbliżyć się do jelenia od tyłu, zagłębić kły w łydce i odskoczyć. Nie wystarczało to jednak, aby go unieruchomić i zatrzymać w miejscu. Zresztą dla jed­nej pary wilczych szczęk, nawet szczęk zaprawionych w łowach z watahą, osaczenie byka w pełnym porożu było trudne i niebezpieczne. Rudy — ojciec Grzywy, należał tu do nielicznych wyjątków. Dla Grzywy za­danie to byłoby tym trudniejsze, że nigdy nie polowała z wilczym stadem. Dotąd, nie licząc ptactwa i drobnicy leśnej, przynoszonej niekiedy szczeniętom, jej łupem była tylko zwierzyna wybrana i postrzelona przez Bro­datego. A ten wybierał taką, z którą Grzywa mogła sobie poradzić, to znaczy powalić lub bodaj osaczyć do czasu, aż łowca nadbiegnie i wspomoże ją własną dzidą.

Beznogi i Brodaty uznali więc, że teraz kiedy Mały i Dziewczyna podrośli i

kiedy swymi lekkimi dzidami już sprawnie władają, zaś wśród ich wilków dwa są w pełni dorosłe, a dwa sporymi podrostkami, które znaczyły w łowach niemal tyle, co trzeci dojrzały wilk — że teraz polowanie z wabieniem na rykowisku po- winno się powieść.

Beznogi wypatrzył trop chmary łań i towarzyszącego im potężnego byka. Znalazł też miejsce, w którym sta­do przybywało do błotnej kąpieli i wodopoju. Znajdo­wało się ono tam, gdzie gęsty drzewostan puszczy scho­dził w dół i sięgał samego brzegu Rozlewiska.

Plan był następujący. Gdy wytropione stado ruszy w kierunku wodopoju, Brodaty, siedzący bezpiecznie w czółnie ukrytym wśród trzcin, zacznie naśladować ryk młodego jelenia. Rozjuszony stary byk ruszy za­pewne przodem, by przegnać domniemanego intruza lub stawić mu czoło.

Beznogi przygotował wysuszoną skórę jelenia i czasz­kę z wieńcem i uczyniwszy z tego odpowiednią kukłę podwiesił ją na gałęzi. Umocował ją na drzewie stoją­cym najbliżej brzegu Rozlewiska, gdzie wśród przy­brzeżnych trzcin miał się w czółnie ukrywać Brodaty, Beznogi przygotował sobie bezpieczne miejsce w rozwi­dleniu konarów ponad kukłą, tak aby pociągając za rzemień mógł z ukrycia poruszać jej rogami.

Dziewczyna miała siedzieć na innym drzewie, nieco na uboczu i dalej od brzegu. W dłoni trzymać miała postronek uwiązany wokół karku Chudego, a ten leżeć miał u stóp drzewa, skryty za gęstym krzewem kru­szyny.

Gdyby wabiony byk spłoszył się, Chudy puszczony z postronka miał zabiec mu drogę i osaczyć w miejscu, aż nadbiegnie Grzywa i dwa młodziki, pozostające z Małym na drugim czółnie, ukrytym w zaroślach. Gdyby jednak rozjuszony byk ruszył w stronę kukły i wreszcie zbliżył się do niej, Beznogi rzuciłby w niego dzidę. Wtedy Chudy puszczony natychmiast z uwięzi zaata­kowałby go pierwszy. A ponieważ działoby się to tuż u brzegu Rozlewiska, w pobliżu ukrytych czółen, po­zostali uczestnicy polowania, nie wyłączając Grzywy i wilcząt, nadbiegliby szybko i włączyli się do akcji.

Wszystko było ustalone i przysposobione. Wilki nie dostały swojej dziennej racji pokarmu, aby były lek­kie, chybkie i skłonne do łowów. Czółna od wieczora stały już przygotowane. Uczestnicy nie kładli się wca­le do snu. Zamierzali w środku nocy zająć wyznaczone miejsca i czekać, ale kiedy zbliżała się pora, by się tam udać, zmienił się naraz kierunek wiatru. Zaczął wiać teraz od Rozlewiska ku jego lewemu brzegowi. Było oczywiste, że jeleniom nadchodzącym od kniei, a zwła­szcza ostrożnej jak zawsze licówce — powiew ten zdra­dzi zasadzkę, niosąc z sobą wilczy odór i woń łowców. Pozostawało więc tylko zabrać przygotowaną już na miejscu kukłę, by niepotrzebnie nie spłoszyła chmary, gdy uda się ona do wodopoju, i odłożyć, łowy do na­stępnej nocy.

Tak też uczynili.

Kolejna noc była zimna i ciemna, ale wiatr za dnia jeszcze zmienił kierunek. Sprzyjał teraz ich zamierze­niom i pozwolił wierzyć, że polowanie się uda.

Nim niebo zaczęło blednąc, wszyscy ukryli się już na swoich miejscach. Brodaty i Mały uwiązali czółna do trzcin, by w odpowiedniej chwili jak najszybciej wypłynąć spośród nich i dobić do brzegu. Dziewczyna wymościła sobie wygodne miejsce na poziomej, grubej gałęzi, a na dole pod drzewem, na którym siedziała, legł Chudy osłonięty krzakiem. Koniec postronka uwią­zanego na jego szyi trzymała Dziewczyna w dłoni.


Beznogi siadł okrakiem w rozwidleniu konarów po­kracznej sosny nadbrzeżnej. Trzymał w garści rzemień uwiązany do rogów kukły, a lewą dłonią podtrzymywał ciężką dzidę, wspartą poziomo na jednej z gałęzi.

Długo nic się nie działo. Dopiero nad ranem posły­szeli ryk jelenia. Głos był niski, głęboki i jak zawsze zakończony kilku chrapliwymi stęknięciami. Brodaty od razu odpowiedział, złożył dłonie w muszlę, zbliżył je do ust i wydał głos naśladujący ryczenie młodszego, słabszego samca.

Łowca wiedział z doświadczenia, że taki właśnie głos najskuteczniej drażni i pobudza do ataku dojrzałe, po­tężne byki. Tłumaczył to sobie na swój sposób. Sądził, że stare mocne byki słysząc głos młodzika poczynały sobie pewniej i zuchwałej w poczuciu własnej prze­wagi. Napastliwość ich zdawała się tym bardziej zro­zumiała, że młode jelenie zwykle wycofywały się z po­la walki już na sam widok groźnej postawy, potężnego ciała i rozłożystego wieńca dojrzałego w pełni przeciw­nika.

Brodaty nieraz widział takie sceny i zapamiętał je dobrze.

Po chwili byk znów się odezwał. Tym razem jego głos dochodził już nie z tak daleka. Brodaty odpowie­dział mu ponownie. Znów nastała cisza. Trwała dość długo, ale Brodaty nie przerywał jej. Wiedział, że byk ruszył już w ich kierunku, i wolał czekać. Wreszcie jeleń zaryczał kilkakrotnie i w niewielkich odstępach czasu, a za każdym razem głos jego zdawał się bliższy. Brodaty również odezwał się.

Nagle rozległy się po lesie głośne huki. To właśnie ów jeleń, dając upust swojej wściekłości i równocześ­nie dowód okazałej siły, bił porożem o pnie drzew. Hu­ki rozniosły się po kniei, przepłynęły nad powierzchnią zalewu i odbiły echem od przeciwległego, skalistego brzegu. Pogłos przebrzmiał i znów zaległa cisza. Ucze­stnicy łowów czekali w napięciu wydarzeń, jakie miały lada chwila nastąpić, i wtedy właśnie pośród rzednieją­cych drzew skraju puszczy ukazał się byk. Stał chwilę z wzniesioną głową. Nie poruszał się. Najlepiej widzia­ła go teraz Dziewczyna.

Wielki był, masywny, ciemnobrunatny. Długa grzy­wa zwisała mu u szyi. W chłodzie jesiennego poranka z rozgrzanych nozdrzy buchała para. Stał tak do czasu, gdy wyminęła go stara łania — licówka. Wtedy dopie­ro majestatycznie ruszył za nią. Brodaty ponowił wa­bienie, a byk ośmielony widać spokojnym zachowa­niem się licówki przebiegł kilka kroków, po czym za­trzymał się, zadarł łeb, położył poroże na grzbiecie i przeciągle zaryczał.

Kiedy i tym razem posłyszał odzew młodzika, szarp­nął racicą darń, uderzył z rozmachem rogami o pień brzozy i z uniesioną głową, imponujący w swojej po­stawie, ruszył w stronę błotnistego zejścia do wodopo­ju. Teraz dopiero zobaczył go Beznogi. Brodaty znów się odezwał, byk stanął, rozejrzał się, a kiedy dostrzegł kukłę wprawioną w ruch ostrożną dłonią łowcy, ruszył ku niej. Szedł z początku stępa i naraz rzucił się w krótki cwał...

Od tej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. Byk skoczył w stronę kukły, łania-licówka spłoszona czymś zawróciła w las. Byk zarył w rozpędzie racicami w darni, zatrzymał się nagle, zaskoczony być może tym, że „rywal" nie wycofuje się, znów szarpnął racicami ziemię i ta właśnie chwila jego wahania sprawiła, że Beznogi, w obawie, aby jeleń lada chwila nie rozpoznał zasadzki i nie umykał w ślad za łanią, cisnął weń dzi­dę. Uczynił to jednak zbyt wcześnie. Rzut był za dale­ki. Dzida ledwie drasnęła łopatkę jelenia i ten zawrócił w miejscu i rzucił się do ucieczki.


Kiedy już odsądził się dobrze od brzegu Rozlewiska, dopadł go Chudy, puszczony w czas przez Dziewczynę. Zabiegł mu właśnie drogę, ale byk nie uskoczył przed nim, tylko pochylił łeb i skierował go ku wilkowi, by uczynić użytek ze swego poroża. Wtedy Chudy okrążył go, byk natychmiast znów zwrócił ku niemu pochylony łeb i w tej postawie postąpił krok naprzód. Jedno­cześnie czółno Małego dobiło do brzegu, a Grzywa i oba wilcze podrostki cwałowały już w tę stronę. Pędziły co tchu. Gnała ich siła stadnego instynktu, który tkwi w każdym wilku i pcha go do walki: wspólnej walki podjętej przez pobratymca.


Za nimi biegł Mały.

Grzywa przybyła pierwsza. Wyprzedziła nieco wal­czących, ominęła ich i zawracała właśnie, by zaatako­wać rogacza z przeciwnego niż Chudy boku, kiedy Ku­dłaty dopadł go już. Nie znając niebezpieczeństwa, czuł może tylko instynktowny lęk przed tym rosochatym krzakiem poroża, wznoszącym się nad głową wroga, więc unikał zbliżenia się do niego od przodu. Chudy atakował właśnie brzuch jelenia, Grzywa, z przeciwnej strony, szarpnęła skórę nad kolanem, a Kudłaty dopadł go od tyłu, chwycił za łydkę i nie puszczał. Jeleń wy­ginając w bok szyję zwrócił do tyłu łeb i tak silnie trącił Kudłatego rogiem, że ten wywinął kozła. Chudy wykorzystał ten moment, skoczył, wczepił się w na­piętą, wygiętą ku tyłowi szyję jelenia i zawisł na niej. Byk natychmiast opuścił głowę, Chudy wraz z nią osu­nął się ku ziemi, a byk zawadził go wtedy racicą. Chu­dy zwolnił chwyt i odskoczył kulejąc na trzech nogach, a wolny byk rzucił się właśnie przed siebie, kiedy od tyłu dopadła go Grzywa i równocześnie dosięgnęła go dzida Dziewczyny.

Rzut nie był celny, lecz nie był też stracony. Mierzy­ła w szyję, ale grot utkwił głęboko w ramieniu byka, a ten opadając w skoku na przednie kończyny potknął się o drzewce zwisającej włóczni. Nadbiegł właśnie chłopiec i sposobił się, aby z bliska cisnąć dzidę między żebra jelenia, gdy wyciągnięte w skoku ciało Bystrej przeszkodziło mu w tym.

Młoda wilczyca zatopiła zęby w nasadzie szyi jelenia, puściła natychmiast i przywarła płasko do ziemi. Byk zwrócił ku niej rogatą głowę, a ona nie wycofała się, lecz podczołgała bliżej jeszcze. Zdawało się, że nadszedł jej kres. Że byk przygwoździ ją rogami do podłoża i wyciśnie z niej życie. Ale Bystra, rozpłaszczona przy jego przednich nogach, była za blisko. By ją ugodzić rogami, byk musiałby się cofnąć, a na to nie miał już czasu. Spojrzał w dół na przyczajoną małą wilczycę i w tej krótkiej, ulotnej chwili Bystra widząc nad
sobą pochylony łeb jelenia poderwała przód ciała i pełną paszczą chwyciła jego wilgotny, szeroki nos wraz
z dolną wargą. Nie wypuściła go już ze swoich szczęk.
Byk z zaciśniętymi nozdrzami i pyskiem począł dusić
się. Szarpnął głowę ku górze, uniósł Bystrą, oderwał
ją od ziemi, potrząsnął głową, obijając przy tym jej boki rogami, ale nie uwolnił się od niej. Oszalały z bó­lu i lęku starał się znów opuścić głowę i sięgnąć napa­stnika racicą, ale w tym samym momencie Chudy zawisł mu u łydki, Rudogrzywa skoczyła do krtani, a cel­nie wymierzone pchnięcie dzidą Małego skróciło cierpienie zwierzęcia.

Nadbiegł właśnie Brodaty. Jeleń już leżał. Niewra­żliwy na ból, nieświadomy tego, co działo się wokoło, leżał nieruchomy bez oddechu. Pozostawało tylko wy­patroszenie i oprawienie jeleniej tuszy.

— Może nie. Ale na drugi raz znów byka będzie tak brała. Dziś się nauczyła. Teraz dobrze go brała, dobrze trzymała.... długo... mocno... Nie bała się. Nie puszczała... Trzymała mocno jak Wadera... Jak Wadera, co by­ła dzika i uczyła się łowów z wilczą watahą. Bystra musi kilka razy polować na dużego zwierza. Teraz, pó­ki młoda. Niech nauczy się... Póki nie zna niebezpie­czeństwa, nauczy się szybciej, lepiej... — rzekł Bro­daty.

— Byk mógł ją zabić — wtrąciła Dziewczyna.

ICH WSPÓLNI WROGOWIE

Minęło spóźnione rykowisko jeleni. Przyszły chłod­ne noce i poranne przymrozki. Pojawiły się na prze­mian z ociepleniami i deszczem. Zieleń pożółkła, trawy i trzciny poschły, posypały się liście z drzew. Znaczna część pływającego ptactwa odleciała, a mieszkańcom nawodnych chat coraz bardziej dokuczały wilgoć i chłód. Skóry na ich posłaniach poczynały pleśnieć, Dziecko nieustannie kaszlało. Brodaty utykał i narzekał na ból rozbitego kiedyś biodra. Tylko wilki, okryte nową zimową już szatą, pozostawały nieczułe na jesienne pogody. Chłód i mgły nie docierały do ich ciał.


Nawet rzęsisty i uporczywy deszcz spływał po ich dłu­gim sprężystym włosie, a gęsty, nowy podszerstek, le­żący przy samej skórze i natłuszczony jej wydzieliną, zawsze pozostawał suchy i puszysty.

Mieszkańcy nawodnych chat z niechęcią myśleli o nadchodzącej zimie, o konieczności porzucenia brze­gów Rozlewiska i udania się do zimowej siedziby. Nie mieli jednak powodów do narzekań. Lepszego zimowe­go schronienia nie znaleźliby.

Skalista Polana była miejscem szczególnym.

Kto będąc tam odkrył, że w pobliskim jarze płynie strumień, kto znalazł zaciszne pieczary wśród skał, ten musiał wiedzieć, że nie znajdzie w kniei sposobniejszego miejsca, by w nim zamieszkać i przetrwać czas sło­ty, długich nocy i chłodów. Jaskinie były tu suche i niezbyt łatwo dostępne, a przez to i bezpieczniejsze. Dobrze nasłoneczniona, wzniesiona nieco ponad naj­bliższe otoczenie płaszczyzna Polany, osłonięta od za­chodnich wiatrów łańcuchem skalistych pagórków, a od północy puszczą — była sucha i zaciszna.

Wszystko to razem wzięte, a także i przesiąkliwe podłoże Polany sprawiało, że wiosną śnieg tajał tu wcześnie, a woda wsiąkała szybko w chłodną kamieni­stą ziemię. Na koniec bliskość puszczy, a z nią i wszel­kiej zwierzyny czyniły to miejsce wyjątkowym. Zna­lazłszy się tam choćby przypadkiem, każdy doświad­czony mieszkaniec kniei potrafiłby to ocenić.

Tam właśnie, na Skalistej, Brodaty wpadł kiedyś na myśl, aby ognisko rozpalać tuż przy skale, w której kryła się ich jaskinia. Tym sposobem wilgotna skała schła szybko i oddawała też nieco zgromadzonego ciep­ła wnętrzu jaskini.

Mimo to niespieszno im było udać się tam. Oznaczało to przecież zbliżającą się zimę, a z nią długie noce, śniegi, chłód, a nierzadko i głód.


Ale nad Rozlewiskiem przyszedł dzień tak zimny, że pozostawanie nad brzegiem wód stało się już niemożli­we. Postanowili więc opuścić swe chaty następnego dnia.

Brodaty i Beznogi mieli jeszcze zatrzymać się tam ze dwa albo i trzy dni, aby zabezpieczyć przed zniszcze­niem to, co mieli tu zostawić. Zamierzali w tym czasie odrzucić kładki łączące pomost z lądem, wynieść czół­na na brzeg, obrócić je dnem ku górze, oskrobać z glo­nów, wysmarować żywicą, wreszcie pokryć płatami ko­ry, a te przycisnąć kamieniami, by wiatr ich nie zwiał. Więcierze na ryby należało zawiesić gdzieś na gałę­ziach i tam zamocować, by nie leżały zimą w śniegu. Trzeba też było osłonić włazy do chat, naprawić dachy, słowem, uchronić przed zniszczeniem wszystko to, co mogło się przydać następnej wiosny, a czego zabrać ze sobą, na Skalistą, nie mogli lub nie chcieli.

O świcie, zanim kobiety i młodzież wyruszyli w drogę, Beznogi przygotował kilka żarzących się węgli, owi­nął je liśćmi i umieścił we wnętrzu suchej rurowej ko­ści. W ten sposób Dziewczyna miała donieść zarzewie ognia na Skalistą Polanę, aby móc rozpalić ognisko, nie czekając na przybycie Brodatego i Beznogiego.

Gdy wszyscy, gotowi już do drogi, zgromadzili się przy ognisku, by posilić się, Brodaty rzekł:

— Przodem niech idzie Mały, za nim Kobieta z Dzieckiem na grzbiecie, za nią Matka, na końcu Dziewczyna. Wilki same pójdą za wami. Luzem pójdą. Grzywa z początku niech idzie za Małym na postronku. Reszta wilków pójdzie za Grzywą. Lubią chodzić sta­dem. Na Skalistą Polanę trzeba z ukrycia wchodzić. Ostrożnie... Wodniacy też odchodzą znad Wielkiej Rze­ki. Wędrują przez puszczę na wyżynę. Omijają Ska­listą, a czasem nie omijają. Kiedy Kobieta się zmęczy, niech Mały da jej swój worek i dzidę i niech weźmie na swój grzbiet Dziecko. Szybko iść... Trzeba zajść przed nocą. Ognisko palić małe, żeby dymu z daleka nie było widać. Drwa mają być suche, całkiem suche. Nie będą dymiły...

Po tych słowach wstał, otarł dłonią usta i wziął się do zeskrobywania glonów z dna czółna, a ci, którzy ru­szali w drogę, zarzucili na barki i plecy, co mieli wziąć, i poszli w las.

Deszcz nie padał, ale w lesie panowała wilgoć, a po­wietrze było mgliste i nieruchome. Posuwali się nie­zbyt szybko. Dobytek, jaki nieśli, był ciężki. Gdy prze­szli kilkaset kroków, Chudy, utykający jeszcze od cza­su starcia z jeleniem, stanął naraz niezdecydowany i zawrócił, zaniepokojony najwidoczniej nieobecnością Beznogiego. Minęło sporo czasu, zanim ujrzeli go zno­wu. Dognał ich dopiero przed samym południem i od­tąd już nie opuszczał.

Droga była męcząca. Każdy niósł na sobie niemal tyle, ile zdołał udźwignąć. Nieśli z sobą zwinięte skó­ry i narzędzia, krzemienie, zapasowe groty do dzid i strzał i dwa całe poroża jeleni, mające służyć jako materiał na rogowe narzędzia. Mieli również trochę żywności, tyle, aby starczyło przynajmniej na pierwsze dwa dni.

Dziewczyna wkrótce pojęła, że wzięła zbyt duży cię­żar. Nie przyznawała się jednak. Przystawała tylko co­raz częściej i aby choć na chwilę ulżyć barkom, stara­ła się wyprzedzić wszystkich i przez nikogo nie widzia­na chwilę odpoczywała. Kiedy reszta wędrowców zbli­żała się, ruszała dalej, wyprzedzając ich.

Od południa wszyscy byli już zmęczeni, ale w oba­wie, że noc zaskoczy ich w kniei, nie zwalniali kroku. Z godziny na godzinę przychodziło im to coraz trud­niej.

Późnym, popołudniem niebo przetarło się i zza chmur wyszło niskie słońce.

Puszcza pojaśniała. Postanowili odpocząć. Po naprędce zjedzonym posiłku poszli dalej. Niebawem okazało się, że siły Kobiety, niosącej Dziec­ko, i Dziewczyny, obarczonej nadmiernym brzemie­niem, są na wyczerpaniu. Jednocześnie stwierdzili, że niewiele zostało im drogi, a do zapadnięcia zmierzchu mają sporo czasu.

Dziecko bardziej jeszcze osłabło. Napady kaszlu, pragnienie i niezbyt wygodna pozycja, w jakiej pozo­stawało, wyczerpało je. Nadeszła też chwila, w której Dziewczyna zgięta pod ciężarem worka nie była w sta­nie iść dalej.

Wędrowcy postanowili zatem rozdzielić się.

Dziewczyna i Matka zostały w lesie wraz z dwoma wilczętami, Chudym oraz całym dobytkiem, jaki wspólnie donieśli tu, i czekać miały powrotu chłopca. Ten wziął na barki swego małego brata, ujął w garść dzidę i wraz z nie obarczoną teraz Kobietą udał się w kierunku Skalistej Polany.

Kobieta niosła z sobą tylko skórę, mającą służyć za tymczasowe posłanie dla chorego Dziecka. Wzięła też od Dziewczyny kość, w której wnętrzu pozostawało za­rzewie ognia. Po dotarciu do jaskini Kobieta miała tam, już zostać wraz z Dzieckiem i rozpalić pod skałą ognis­ko. Mały zamierzał w tym czasie powrócić do kniei, aby pomóc Matce i Dziewczynie przenieść na miejsce cały dobytek.

Chłopcu, Kobiecie i Dziecku towarzyszyła Grzywa.

Ostatnie promienie słońca oświetlały jeszcze Skalistą Polanę, gdy dobrnęli do Głębokiego Jaru. Tu ściszyli krok, minęli Jar, wspięli się na przeciwległą skarpę i siedli, by rozejrzeć się. Nie widząc niczego, co by ich miało niepokoić, poszli dalej. Starali się tak wybierać drogę, by pozostawać pod osłoną zeschłych bylin i krzewów. Grzywę na postronku trzymał Mały u nogi.


Kiedy byli już w odległości dobrego rzutu kamie­niem od skały kryjącej ich jaskinie, postanowili jeszcze poobserwować otoczenie, z ukrycia. Rosły tu pojedyn­czo niewielkie krzaki, ale żaden nie mógł dać dosta­tecznej osłony wszystkim czworgu. Mały z Grzywą przycupnęli pod jednym krzakiem, a Kobieta i Dziecko pod innym, który znajdował się o kilkadziesiąt kroków bliżej skały. Kobieta i Mały widzieli się nawzajem, więc postanowili na razie zachować ciszę i porozumie­wać się tylko gestami.

Siedzieli tak już dłuższą chwilę, ale nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Panowała cisza. Nawet poszum wiatru nie dochodził tu z kniei.

Mały leżał wsparty na łokciach i rozglądał się, a ta nadmierna w jego poczuciu ostrożność znudziła go już i zniecierpliwiła. Właśnie machnął ręką ku swej matce i zamierzał wstać i wyjść spoza krzewu, kiedy waru­jąca przy nim Grzywa zadarła niuch i obróciwszy gło­wę ku skale poczęła węszyć. Od skał powiał ku nim lekki wietrzyk.

Mały w skupieniu obserwował wilczycę. Widząc, jak włos jeży się na jej karku i grzbiecie, zaniepokoił się. Dał Kobiecie znak i postanowił, że zostaną jednak ukryci i nie ruszą się z miejsca, póki nie przekonają się, co jest powodem niepokoju wilczycy. Przecież nig­dy nie jeżyła się, jeżeli docierał do niej zapach znanej łownej zwierzyny... „Musi to być coś — pomyślał — czego wilczyca nie zna".

Rozważał dwie możliwości postępowania. Można by­ło raz i drugi rzucić w skałę kamieniem i w ten spo­sób wypłoszyć zwierzę ukryte poza nią albo w jej wnętrzu lub bodaj zaniepokoić to zwierzę i zmusić je przynajmniej do ujawnienia swej obecności, jeżeli zaś byłby to jakiś obcy człowiek, nagły trzask, wywołany uderzeniem kamienia o skałę, z pewnością zaciekawi go i skłoni do rozejrzenia się po najbliższej okolicy.

Drugim sposobem poznania przyczyny niepokoju wilczycy byłoby puszczenie jej luzem. Ta, znając dobrze teren, z samej ciekawości pobiegnie ku jaskini, a z jej zachowania można się będzie wtedy domyślić przyczyny, która jeżyła sierść na jej karku.

Bez dłuższego namysłu chłopiec wybrał drugi sposób. Wydał mu się bezpieczniejszy. „Gdyby tam było jakieś groźne zwierzę albo wrogi człowiek — pomyślał — widok wilka nie zaniepokoi go. Nie zdziwi. Jeśli rzucę kamień, wrogi człowiek będzie szukał na pewno tej rę­ki, co to zrobiła".

Więc Mały puścił Grzywę i zachęcił ją — choć wca­le to już nie było potrzebne — wskazując dłonią kie­runek. Wilczyca natychmiast wyskoczyła spoza krzaka i pędem skierowała się w stronę skały. Po kilkuna­stu szybkich susach zawahała się jakby i zwolniła na­głe krok. Dalej szła już skradającym się cichym truch­tem. Kryła się w kępach zeschłych traw, często przy­stawała, węszyła i zanim skryła się za pionową krawę­dzią skały, okrążyła to miejsce nieco się oddalając. Za chwilę znów ukazała się oczom Małego. Teraz biegła z powrotem, biegła nierównym, szybkim kłusem, raz po raz oglądając się za siebie. Podkulony pod brzuch ogon był wyrazem już nie niepokoju, lecz podniecenia zespolonego z lękiem.

Wybierała drogę poprzez bujniejsze kępy bylin, a ca­łe jej zachowanie dawało Małemu dostateczny powód do niepokoju. ,,Tam jest coś groźnego albo niedawno było... może niedźwiedź — pomyślał. — Grzywa boi się niedźwiedzi... A może są Wodniacy...?"

Patrzył na Grzywę i obserwował pobliskie skały. Kiedy wilczyca była ledwie kilka kroków od niego, spoza skalnego załomu wysunęła się nagle sylwetka mężczyzny. Za nią zaraz ukazała się następna i jeszcze jedna.

Serce chłopca zastygło na moment. Lęk go ogarnął.

Po chwili opanował się na tyle, by móc przytomnie ocenić niebezpieczeństwo. Grzywa legła u jego boku. Tu skryta za krzakiem i w pobliżu Małego poczuła się pewniejsza i warknęła głucho. Chłopcu dodało to od­wagi. Jednocześnie do jego uszu dotarło wyraźne sło­wo „wilk", Zaskoczyło go to niezmiernie: brzmiało ono tak, jak brzmiało w jego własnym, plemiennym narze­czu. Spojrzał na Kobietę. Leżała płasko na ziemi okry­wając ramionami Dziecko...

Od skały ponownie odezwał się głos:

Minęła długa chwila. Wymiana słów urwała się. Czujne spojrzenia obcych rzucane to tu, to tam zobo­jętniały i dla Małego stało się jasne, że ich zaintereso­wanie wilczycą wygasa. Jeden wycofał się i skrył wła­śnie poza załomem skalnym, gdy naraz, w dzwoniącej ciszy przedwieczornej, rozległ się donośny kaszel Dziecka, po czym stłumiony na chwilę wybuchnął jeszcze głośniej...

Mały poczuł chłód w piersiach, zatrzymał oddech,


a tamci przy skale, jakby smagnięci po plecach rze­mieniem, chwycili dzidy i rzucili się tam, Skąd docho­dził ów jednoznaczny dla nich głos.

Jeden z nich w biegu mocno utykał, ale działali szybko. Zanim Mały był w stanie podjąć jakąś decyzję, tamci prowadzili już Kobietę ku skale. Jeden niósł pła­czące Dziecko. Grzywa głucho warknęła, sprężyła się i właśnie poczęła unosić się z podłoża, ale Mały chwy­cił ją za kark i zmusił do pozostania w ukryciu. Miał z sobą tylko łuk i pojął, że on i Grzywa nie są w sta­nie przeciwstawić się trójce uzbrojonych w dzidy, sil­nych mężczyzn. Był bezradny, gdyż wrogowie mogli osłonić się przed jego lub Grzywy atakiem ciałem Ko­biety lub Dziecka.

W bezsilnym gniewie i żalu Mały patrzał, jak tamci uprowadzają mu matkę i brata, kryją się za skałami i znikają mu z oczu. Kiedy był już pewny, że go nie spostrzegą, wziął wilczycę na postronek i począł się wycofywać.

Z początku czołgał się, potem biegł pochylony, kry­jąc się jak umiał, wreszcie popędził co tchu. Kiedy znalazł się już przy tych, co niecierpliwie oczekiwali go w kniei, nie mógł ani słowa z siebie wydobyć. W końcu wysapał:

— Trzeba worki pochować — dodała Dziewczyna.
Tak, pochować — zgodził się Mały. — Prędko.

Prędko!

Za chwilę byli już w drodze. Dziewczyna uzbrojona w łuk i dzidę prowadziła na postronku Chudego. Mały, również jak ona uzbrojony, trzymał w lewej dłoni po­stronek Grzywy, a Matka niosła tylko łuk i na podwójnym rzemieniu wiodła Kudłatego i Bystrą.

Rzucając od czasu do czasu jakieś słowo omówili w drodze, co im wypada czynić. Plan był prosty. Jego powodzenie zależało od tego, czy uda się zaskoczyć in­truzów poza jaskinią. Na to gotowi byli czekać aż do rana.

Los był dla nich przychylny: gdy w zapadającym już zmierzchu wyszli na Skalistą Polanę, z daleka zoba­czyli rozniecone ognisko i sylwetki krzątające się wo­kół niego.

Szli teraz cicho, niespiesznie. Szybko zapadający, je­sienny zmierzch sprzyjał im. Sami stawali się coraz bardziej niewidoczni, to zaś, co działo się w zasięgu światła bijącego od ogniska, widzieli dokładnie. Trzech mężczyzn krzątało się przy ogniu. Kobiety i Dziecka nie było tu. W pierwszej chwili przeraziło to Małego, ale wytłumaczył sobie, że obcy nie mieli powodu czy­nić im krzywdy. Nie uzbrojona kobieta i małe, chore dziecko byli przecież niegroźni. Byli całkiem bezbron­ni, a Kobieta mogła się im przecież przydać.

Zjeżone wilki wpatrywały się w postaci poruszające się przy ognisku.

Wreszcie dotarli tak blisko, że siedząc za krzakami słyszeli głosy mężczyzn. Nagle Chudy zawarczał głu­cho, a Dziewczyna i Matka wpatrzone w oświetlone postaci wyszeptały niemal równocześnie:

Oto była dogodna chwila: tamci nie mieli w rękach broni — trzymali w nich mięso.

Na dany przez Matkę znak wszyscy równocześnie ujęli łuki, zadzierzgnęli strzały i napięli cięciwy. Mie­rzyli starannie... Świsnęły pociski. Był to dla wilków znany sygnał. Puszczone z uwięzi od razu rzuciły się do przodu, jak zawsze gotowe do gonitwy za umykają­cymi postrzałkami... Ale napastowani nie uciekali... Ledwie przebrzmiał jęk puszczonych cięciw, rozległ się tylko przeraźliwy krzyk ugodzonych, ale pozostali oni na miejscu. Wilki stropiły się, zatrzymały, rozbiegły na boki. Sytuacja była nowa, inna, nie znały jej.

Wilki były teraz o dobrych kilkanaście skoków od wroga: ostatnia chwila, aby nie narażając zwierząt na postrzał jeszcze raz posłać wrogom pociski.

Jęknęły znów cięciwy. Jedna strzała utkwiła w le­wym ramieniu Dzikiego. Dwie pozostałe w barku i bio­drze jego współplemieńców. Dziki wyrwał strzałę ze swego ramienia i wrzasnął. I naraz w nozdrza Chude­go, który dotąd skradał się niezdecydowany, napłynęła znana woń: woń znienawidzonego wroga. Pamiętał ją, a brzmienie chrapliwego wrzasku również nie było mu obce... Odżył obraz wyryty w pamięci wilka... basior poderwał się i skoczył ku wrogowi. Dziki nie zdo­łał jeszcze ująć w garść ani dzidy, ani maczugi leżącej opodal. Oniemiały spojrzał na pędzącego ku niemu wilka... wilka, który nie lękał się ogniska... Chwycił więc palącą się głownię i cisnął nią w nadbiegające-zwierzę. Chudy uskoczył. Dziki porwał następną głow­nię i opędzając się przed atakami basiora usiłował wdrapać się na skałę, aby tam skryć się w jaskini. Grzywa pobudzona do walki wściekłą napaścią Chude­go zaatakowała równocześnie drugiego mężczyznę, zbrojnego w dzidę. Trzeciego goniły Bystra i Kudłaty. Tymczasem Dziki, wymachując płonącą głownią, bronił się skutecznie przed atakami basiora. Z przysmaloną na karku sierścią i oparzonym uchem wilk odstąpił nieco w tył, a Dziki pochylił się, by lewą rę­ką sięgnąć po dzidę leżącą na ziemi. Wilk błyskawicz­nie sunął ku niemu, zwarł szczęki na dłoni sięgającej ku ziemi, szarpnął silnie i zwalniał właśnie chwyt, by w czas odskoczyć, i w tym właśnie ułamku chwili na jego grzbiet opadła z siłą tęga, żarząca się głownia. Zaskwierczała przypalona sierść, rozszedł się swąd pa­lącego się futra. Cios był bolesny, ale parząc tylko skó­rę nie powalił wilka. Chudy wywinął się i odskoczył. Nadbiegła właśnie Dziewczyna, a z drugiej strony By­stra. Dzida Dziewczyny zagłębiła się w prawym ramie­niu Dzikiego. Głownia wypadła mu z ręki, ciężkiej ręki, która Chudemu wielokrotnie zadała ból. Wilk mie­rzył celnie. Skoczył znów i całą paszczą chwycił zwi­sającą teraz prawą dłoń wroga. Z krtani Dzikiego wy­rwał się okrzyk bólu i wściekłości, po czym zawtórował mu krótki, bolesny skowyt Chudego, kopniętego w pod­brzusze. Pod tym ciosem wilk skulił się. Na chwilę za­brakło mu oddechu, przysiadł, ale jego miejsce natych­miast zajęła Bystra. Jej kły szarpnęły łydkę wroga. Dziki zachwiał się. Dzida Dziewczyny ugodziła go ponownie, a on stanął oparty plecami o skałę i z trudem chwytał oddech. Zranione ramię i obie dłonie poszar­pane zębami wilka czyniły go bezradnym. Chudy ze­brał tymczasem siły i raz jeszcze skoczył ku Dzikie­mu, a wraz z nim i Bystra.

Dopiero po dłuższej chwili Dziewczynie udało się odegnać oba wilki od wroga i wziąć je na postronki.

W tym samym czasie, w odległości kilku zaledwie kroków, Rudogrzywa walczyła samotnie z drugim z in­truzów. Był uzbrojony w dzidę. Walka stawała się nie­równa. Wilczyca, zraniona głęboko w udo, nie wyco­fywała się wszakże. Odgłosy walki, jaką obok staczał Chudy, pobudzały i ją do ataku... Była dzielna, gdy nie czuła się w walce osamotniona. Wobec groźnego prze­ciwnika potrzeba jej było zachęty i oparcia. Znajdo­wała je w sobie, jeżeli posiadała w walce choć jedne­go sojusznika, pobudzał w niej odwagę, wyzwalał instynkt stadnego współdziałania, skłaniał do aktyw­ności...

Sojuszników miała teraz obok. Miała ich nawet tro­je: Chudego, Dziewczynę i Bystrą. Że walczyli obok niej, a nie wraz z nią, nie miało znaczenia. Byli tuż. Byli aktywni, napadali i walczyli. To wystarczało. Ra­na na udzie nie pozwalała jej skakać, więc usiłowała atakować nogi przeciwnika, ale natykała się wciąż na grot jego dzidy. Naraz jej przeciwnik ujrzał nadbiega­jącego chłopca i postanowił wspiąć się na skałę, z któ­rej byłoby mu łatwiej się bronić. Aby sprawniej dźwi­gnąć ciało na skalny uskok, wsparł się na moment o drzewce własnej dzidy. Ta chwila wystarczyła. Ru­dogrzywa dopadła go, chwyciła za goleń i pociągnęła ku sobie. Mężczyzna stracił równowagę i chwytając ją znów oparł się na włóczni. Wtedy sięgnęła go już dzi­da Małego.

Mężczyzna upadł. Osłaniając ramieniem twarz i szyję przed atakami

Rudogrzywej kopnął w kolano chłop­ca, gdy ten właśnie pochylał się, by odegnać wilczycę. Uderzenie było celne i silne. Mały zwalił się, a gdy po chwili wstawał, sytuacja zmusiła go do pośpiechu: wil­czyca dobierała się już do szyi leżącego. Używając róż­nych forteli, Mały odegnał wreszcie Rudogrzywą od ofiary i zarzucił na jej kark pętlę postronka. Rozejrzał się.

Nastała chwila względnego spokoju.

Dziki tkwił bez ruchu wsparty o skałę. Nikomu już nie zagrażał. Przeciwnik Małego i Rudogrzywej leżał półprzytomny ze strachu i niezdolny do podjęcia ja­kiegokolwiek działania. Tylko trzeci mężczyzna umy­kał nadal, oganiając się płonącą głownią przed Kudła­tym, następującym mu na pięty.

— Potrzymaj także Grzywę — rzekł Mały podając Dziewczynie postronek — Pilnuj ich. Idę do jaskini — dodał.

Po chwili był już tam. Przy łuczywie Matka usiło­wała właśnie rozciąć postronki, którymi związana by­ła Kobieta. Płaczące Dziecko leżało obok i choć nie by­ło wcale skrępowane, nie ważyło poruszyć się. Mały pomógł Kobiecie oswobodzić się z więzów i wyszedł z jaskini.

Trzymając trzy wilki na postronkach, Dziewczyna usiłowała zaciągnąć je ku resztkom ogniska. Mały zgarnął tlejące gałęzie. Buchnął płomień. Wkrótce wszyscy znaleźli się przy ognisku. Zapadła cisza. Prze­rwały ją postękiwania Dzikiego, dochodzące z sąsied­niej skały. Słysząc je Chudy i Rudogrzywa odsłoniły zęby. Matka wstała od ogniska, zbliżyła się do Dzikie­go i powiedziała:

— Idź. Zaraz idź. Zabierz tego, co tu leży... On mo­że iść... Ze strachu się nie rusza. Idźcie. Nie wracajcie. Nigdy. Ni ty, ni ten, co leży, ni ten, co uciekł do
kniei... Tu zginiecie. Rozszarpią was wilki. Zaraz idźcie.
Szybko idźcie. Nocą nie utrzymamy wilków. Przegry­zą postronki, wtedy... wtedy wiesz... Sam widziałeś...

Na tym Matka zakończyła i zbliżyła się ku swoim.

Mimo zmęczenia długo jeszcze siedzieli przy ognis­ku. Powrócił Kudłaty. Nie był nawet ranny, tyle że sierść miał osmaloną. Podszedł do Małego, zawachlo-wał ogonem i legł zdyszany. Rudogrzywa wylizywała cierpliwie ranę w udzie, a oni, umęczeni do cna, cze­kali, aż ścichną wreszcie odgłosy za oddalającymi się.

Od czasu do czasu padały skąpe słowa. Słowa zdziwienia i zaskoczenia... Nie

wrogowie wszakże stali się dla nich rzeczywistym zaskoczeniem: tych lub innych przeciwników mogli się byli spodziewać. To wilki sprzymierzeńcy wprawiły ich w zdumienie: były ob­roną przed dwunożnymi wrogami. Obroną pewną. Nie spodziewali się tego. W kniei każdy wilk uchodzi przed dwunogimi, ustępuje im z drogi. Ich wilki okazały nie­spodziewaną odwagę. Stanowiły siłę, która zwracała się przeciw wrogim i obcym. Były potężną siłą. Wi­dzieli skutki jej działania. Mieli je jeszcze przed ocza­mi...

W niej — w sile tej — zawarta była także własna ich moc, już nie fizyczna, lecz ta, która rodzi się z my­śli i urzeczywistnionych zamierzeń człowieczych.

Ale ówcześnie nie domyślali się nawet jej zasięgu i możliwości...


SPIS ROZDZIAŁÓW

  1. Samotni łowcy i wilk ........ 5

  2. Przy jaskini ..... v 9

  3. Zapowiedź klęski 12

  4. W gromadzie i poza gromadą .21

  5. Pierwsze spotkanie 26

  6. Szczudła i nowy zamysł ........ 31

  7. Dziki 39

  8. Chudy . . . ' . . . ... . . . 44

  9. Dziewczyna ........... 48

  1. Wyprawa . . ,. . . . . ... . . 52

  2. U celu . . . . . . . . . 57

  3. Powrotna droga 64

  4. Znów na Skalistej 70

  5. Samura 83

  6. Wilcza para 99

  7. Nowy pomysł Beznogiego ....... 103

  8. Niezwykłe zdarzenie 106

  9. Mali mieszkańcy Skalistej 115

  10. Wilki i wilczęta . . . 120

  11. Błąd . . . . '. 127

  12. Ich pierwszy strach 135

  13. Rozlewisko .... 144

  14. Mały, Kudłaty i stara Wielka Rzeka .... 150

  15. Nocą 157

  16. Nauka 163

  17. Czółno . . ... . . 168

  18. Niespodziewana napaść 176

  19. W plemieniu Łowców ........ 187

  20. Rykowisko 191

  21. Ich wspólni wrogowie . 204

Digitalizował „Bodziokb”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Korda Piotr Rudogrzywa córka Wadery
Córka rybaka, teksty
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Lorraine Dunn Wyklęci Córka heretyka
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Córka Mrozu (Mandragora76)
Angelsen Trine Córka morza Rozbitek
Więzi między matką a córką, PSYCHOLOGIA(1), Psychologia(1)
T. Man Matka i corka, SCENARIUSZE PRZEDSZKOLNE, scenariusze, scenariusze
Angelsen Trine Córka morza Sztorm
Córka Słownik motywów
Angelsen Trine Córka morza Niebezpieczne uczucia
Córka rybaka
CÓRKA RYBAKA
Florencja, corka Diabla
teksty z akordami (ponad 300), CÓRKA RYBAKA, CÓRKA RYBAKA
teksty z akordami (ponad 300), CÓRKA RYBAKA, CÓRKA RYBAKA
Wniosek o zgodę na randkę z córką, BLONDYNKA88, DOKUMENTY- WZORY, WZORY PODAŃ
pol-Antygona, Antygona Tragedia nawiązująca do mitu rodu Labdakidów, z którego wywodzi się główna bo
CÓRKA RYBAKA (2)

więcej podobnych podstron