Dracmar trylogia


Część I

„Więzień”


Na Corelii właśnie zapadał zmierzch. Krwistoczerwone słońce chowało się za góry Pierścieniowe. Miasto jednak nadal tętniło życiem, nie ustał wielopoziomowy ruch pojazdów przemieszczających się pomiędzy wysokimi budynkami o dosyć topornym kształcie.

-QWI! Skończ wreszcie grać!

-Jeszcze nie! - powiedziała młoda dziewczyna znad klawiatury telecomu. Na ekranie widać było nagłówek:

Coreliański Bank Stoczniowy

Po chwili pod napisem pojawiło się kilka innych aż po paru minutach ciągłego pisania QWI przelała sobie na konto kolejne dziesięć tysięcy kredytów.

-QWI, kolacja!!!

- Już idę, mamo! - dziewczyna wstała znad konsoli i ruszyła w stronę drzwi. Nie zdążyła jednak do nich dojść. Mieszkaniem targnęła silna eksplozja. Podmuch rzucił QWI na ścianę naprzeciwko wejścia. Na chwilę straciła przytomność. Gdy się obudziła usłyszała kroki obutych nóg o podłogę w ich mieszkaniu. Dużo kroków. Zaczęła powoli czołgać się ku salonowi. W pewnym momencie usłyszała odgłos jaki wydaje blaster przy strzale i krzyk swojej matki. Nie miała siły aby cokolwiek zrobić, nie mogła nawet krzyknąć.

- Wstawaj człowieku!!! - dobiegło z salonu. Owe słowa były modulowane przez komputer.

-Szturmowcy - pomyślała QWI.

- Zostawcie nas !!! - to był głos jej ojca.

- Teraz już za późno, zdrajco!! Przeszukać dom!!! - usłyszała znowu. Dźwignęła się i wstała. Przez łzy widziała ratunek: swoją skrytkę - kiedyś chowała tam zabawki przed rodzicami, teraz sama ledwo się tam zmieściła. Gdy tylko zamknęła klapkę do pokoju wbiegło dwóch ubranych w białe pancerze szturmowców. Rozejrzeli się i nie widząc niczego ciekawego w niewielkim, jak im się wydawało gabinecie, odwrócili się z zamiarem wyjścia. Nagle jeden usłyszał kwilenie. Odwrócił się i zaczął lustrować pokój wzrokiem. W pewnym momencie spod kanapy wysunęło się coś i szturmowiec niewiele myśląc wypalił w tamtą stronę. QWI zagryzła wargi słysząc strzał.

- To tylko kot. - odparł drugi szturmowiec wskazując na martwy ochłap pod kanapą.

- Martwy kot. - poprawił go pierwszy. Rozejrzeli się jeszcze i opuścili pokój.

Po trudnym do ustalenia czasie QWI wyszła ze swojej kryjówki. Było jej wszystko jedno jak długo jeszcze będzie żyć. Jej przypuszczenia nie były optymistyczne - ojciec był rebeliantem, choć nie zarejestrował nigdzie córki, wiedziała że niedługo i tak ją znajdą…

Spojrzała na zwłoki Callista.

- Masz szczęście, kotku. Biedny tatuś najwięcej się umęczy.- odwróciła się i jej wzrok padł na konsolę.

- Chociaż kto wie? - podeszła do niej i długo uderzała w klawisze. W ciemnym pokoju na jej twarzy mrugały różnokolorowe figury wyświetlone na ekranie.

- Panie poruczniku!! - krzyknął znad klawiatury specjalista - informatyk, - nasz system został naruszony! - porucznik podszedł do niego i spojrzał mu nad ramieniem na monitor.

- Pańska córka nie próżnuje, panie Shadderon… - odwrócił się do nagiego człowieka leżącego na łożu, które na pewno nie służyło do wypoczynku.

Kiedy szturmowcy ponownie przeszukiwali dom hakerki, QWI podążała już w kierunku portu miedzygwiezdnego. Wypisała sobie bilety na Turkanę - stamtąd miała zamiar kontynuować poszukiwania ojca, którego już z Corelii wywieźli. Tutaj robiło się już za gorąco - widziała swoje zdjęcia na kilku plakatach dla łowców nagród. Jej głowa warta była 5,500 kredytów.

- Stój - krzyknęła do kierowcy wynajętego landspeedera. - zawracaj, musimy jeszcze na chwilę zatrzymać się przy Balou's Road. - w ostatniej chwili postanowiła pożegnać swojego narzeczonego.

Stojąc przed jego drzwiami poprawiła fryzurę. Uśmiechnęła się do siebie - teraz uczesanie nie było problemem.

Otworzył jej drzwi jak zwykle uśmiechnięty.

- Co tu robisz ? - zapytał ciepło.

- Chciałam… - zaczęła, ale głos jej się załamał.

- Coś się stało ? Nie wyglądasz dobrze… Ale ze mnie głupiec, wejdź proszę. - odsunął się aby zrobić jej miejsce. Spojrzała na niego speszona i machinalnie obejrzała się na ulicę. Nie zauważyła nic ciekawego oprócz patrolu miejskiego i weszła nieśmiało do środka.

- Hej ! Widziałeś tą dziewczynę !! To ta poszukiwana przez wojsko!!! - usłyszała z ulicy. Zeth spojrzał na nią zaciekawiony. - Stać, policja!!! - Coraz bardziej mu się ta sytuacja nie podobała. Bez namysłu zatrzasnął tuż za nią drzwi.

- QWI, coś ty znowu zmontowała? Wkradłaś się do wojskowych? - Spojrzała na niego twardym wzrokiem. Przez chwilę patrzyli się na siebie. Zeth poznał z nich, że jest bardzo źle. QWI oczywiście nie dawała tego znać po sobie, ale za dobrze znał jej oczy. Ciszę przerwały strzały z blastrów skierowane w drzwi przy których stali.

- Nie mogę ci tego teraz wyłożyć. Masz tutaj swój skuter ?

- Tak, z tyłu…

-To chodź, za pomaganie mnie i tak już zostałeś skazany. - QWI ruszyła w kierunku wewnętrznego wejścia do garażu.

- O co chodzi, w co się wmieszałaś? - spytał Zeth nic nie rozumiejąc.

- Chodź, proszę… - podeszła do niego. - Opowiem ci na promie.

QWI włączyła zapłon i skuter zaczął cicho warczeć. Zeth usiadł za nią i objął ją w pasie.

- W drogę! Otwórz bramę ! - Krzyknęła. Gdy tylko wrota uchyliły się na odpowiednią szerokość wyjechali na ulicę. QWI skierowała maszynę w stronę portu i docisnęła akcelerator najmocniej jak mogła. Policjanci nie dali się jednak wywieść w pole i po chwili otworzyli ogień w kierunku uciekającego skutera. Świetliste smugi latały coraz bliżej maszyny mimo gwałtownych uników QWI. W pewnym momencie poczuła jak uścisk Zetha rozluźnił się. Zahamowała gwałtownie, ale było już za późno. Zeth leżał dwadzieścia metrów za nią. Ujrzała jak funkcjonariusze przerywają obstrzał i biegną w ich kierunku. Przeniosła wzrok na narzeczonego. Zeth uniósł głowę i popatrzył na nią. Wyczuła cierpienie w jego głosie gdy powiedział:

- Uciekaj, szybko… - i głowa opadła mu bezwładnie. Policjanci dobiegli do niego, jeden przykucnął i wycelował w nią broń. Nie zdążył krzyknąć „Nie ruszaj się”, QWI już skręcała w uliczkę trzydzieści metrów dalej.

Alderaan, wieczór w stolicy. Jeden z większych domów. Ojciec siedział, jak zwykle niewzruszony na swoim fotelu antigrav. Czerwone fotopochodnie nadawały pokojowi urok zimnej jaskini. Stojąc naprzeciwko niego żywo gestykulowałem rękoma, próbując tym umocnić moje słowa:

- Nie będziesz mi mówił, czy dobrze uczyniłem ! - w przypływie gniewu wykrzyknąłem na ojca, ale zaraz zreflektowałem się - Przepraszam za moje zachowanie , ale podobnie jak ty nie lubię być oceniany.

- Więc jeżeli chcesz mi udowodnić jak to ty nazywasz „dorosłość”, to leć i spróbuj przeżyć sam chociaż miesiąc - powiedział spokojnie, a w jego głosie usłyszałem komandora sił powietrznych Imperatora i zarazem spiskowca, wiernego przyjaciela Lei Oregany. Siedział spokojnie i ćmił jak zwykle fajkę.

- Skoro tak, to dobrze, do zobaczenia za rok, wezmę twojego „Alderaan Phantom'a” - rzuciłem znowu niezbyt uprzejmie komandorowi wychodząc z salonu.

- Tak, weź go, ja teraz lecę z księżniczką na Tatooine z misją, więc nie będzie mi potrzebny, a twoi ...- reszty wypowiedzi nie usłyszałem biegnąc już do hangaru. Nie pożegnałem się z matką, gdyż jeszcze pracowała w urzędzie miasta. Trudno, przylecę tu za miesiąc to pokażę im ile jestem wart!

Dopiero dwa dni temu wróciłem z Coruscant, z tamtejszego dywizjonu lotniczego „Orły Imperium”. Wróciłem to chyba za dużo powiedziane - zdezerterowałem w stopniu porucznika. Tylko że mój ojciec jakoś nie mógł pojąć, że ja wolę swobodne życie, bez wojskowego rygoru.

„Alderaan Phantom” stał w hangarze. Długi na dziesięć metrów i szeroki na trzydzieści statek o kształcie księżyca i barwie brązowo - fioletowej, podświetlony teraz kilkunastoma reflektorami od dołu, był formalnie moją własnością. Kiedy miałem dziewięć lat ojciec zakupił go od pewnego polityka - arystokraty z odległej planety. Zapisał go na mnie, pod warunkiem, że ukończę szkołę pilotażu.

Sprawdzając po kolei wszystkie systemy „Phantoma” wspominałem ciężkie chwile z wojska. Niewątpliwie najgorszą z nich była ta, w której przyszło mi spotkać się z samym Lordem Vaderem... - Nie ! Muszę o tym zapomnieć.

Usadowiłem się wygodnie w fotelu, włączyłem radio i krzyknąłem do mikrofonu:

- Tutaj jednostka ALD-378, Drackmar Allyia przy sterach, proszę o pozwolenie na start!- otrzymawszy je wreszcie nie zwlekając wystartowałem. Lekki transportowiec o nietypowych dla tej konstrukcji przeróbkach, słuchał się dobrze sterów reagując na ich nawet niewielki ruch.

W próżni na wysokości 250 tyś km Alderaan wyglądał cudownie: błękitno - zielona kula z białymi pasmami chmur na północnej części planety zamieniających się w czerwone, rozmyte pasy...

Gdybym wiedział, że ten piękny widok oglądam ostatni raz w życiu, gdybym wiedział, że moja matka...

Z uśmiechem na twarzy pchnąłem drążek napędu nadprzestrzennego. Punkciki gwiazd zamieniły się w poziome linie, amortyzatory bezwładności zmniejszyły efekt przyspieszenia i już byłem w tunelu hiperprzestrzennym. Kurs - Tatooine w układzie Vega.

Podobno w tamtejszej kantynie w Mos Eisley można dostać pracę. Miałem nadzieję, że załapię coś nim ojciec przyleci.

Tercey Allyia podszedł powoli do okna. Przez ruchliwą ulicę szybko przebiegał jego syn. Zmierzał w kierunku prywatnych hangarów znajdujących się kilka przecznic od apartamentu przydzielonego komandorowi przez gubernatora. Komandor powoli zaciągnął się fajką. Pokiwał ze zrozumieniem głową. Drackmar zniknął właśnie za rogiem. Czoło Terceya zmarszczyło się. Zastanawiał się czy widzi syna po raz ostatni. Wiedział, że jeśli uda się Drackmarowi przeżyć te trzy miesiące, to dobrze wychował syna i nie będzie się musiał więcej martwić o jego bezpieczeństwo. Zwłaszcza teraz, kiedy nadchodzą trudne dni dla galaktyki. Energicznie odwrócił się od okna i podszedł do konsoli telecomu. Nachylił się nad nią i pozwolił sobie jeszcze na spojrzenie w kierunku okna.

- Ciekawe czy obu nam się poszczęści ? - powiedział do pustych ścian. - zwłaszcza teraz, kiedy mam zadanie do wykonania…

Gdy wyleciałem z tunelu hiperprzestrzennego oczom moim ukazał się obraz sporej żółtej planety obracającej się dookoła dwóch słońc. Niezbyt duża jej odległość od gwiazd spowodowała, że Tatooine była pustynną planetą, jedynie na jej biegunach rosły suche iglaste lasy. Skierowałem swój statek w stronę portu lotniczego. Niewiele szczegółów tutejszego krajobrazu mogło zwrócić moją uwagę: ocean piasku (nazywany przez tubylców Morzem Wydm), na którym było kilka *wysp* - czyli po prostu skalnych gór, których najwyższe sięgały do 2000m. n.p.m. (morza? Jakiego morza?)

Lecąc na wysokości stu pięćdziesięciu metrów zauważyłem coś na kształt ogromnego placu z rozrzuconymi luźno pudełkami- port lotniczy Mos Eisley. Odbyłem rutynową odprawę celną, a że nic nie przewoziłem, to skończyło się na rozmowie przez radio, identyfikację mojego głosu i numerów statku. Poprosiłem o prywatne lądowisko - to znaczy z wydzielonym hangarem i polem. Dolatując do niego oglądałem sobie miasto z góry (hangar był w centrum). Struktura metropolii była bardzo swobodna - przeważały jednopiętrowe , prostokątne i niezbyt duże budynki z masy cementowo - żelazowej o kolorze szaro - żółtym. Nie było wyznaczonych ulic, więc każdy dom stał tam, gdzie wygodniej było spać jego właścicielowi. Całe miasto stało na jednej ze skalnych wysepek, więc jego osadnicy nie musieli utwardzać nawierzchni.

Posadziłem maszynę w hangarze L-3, zamknąłem i zabezpieczyłem właz. Wyposażony w pistolet Gaussa wyszedłem na ulicę. Miałem nadzieję, że nie będę musiał go użyć, co bardzo często tu się zdarza.

Po ulicach krzątały się różne istoty, sporo przedstawicieli mojej, ludzkiej rasy, których wspólną cechą była ciemna barwa skóry oraz jej wysuszenie spowodowane tutejszym klimatem. Krzątało się też sporo szturmowców imperium w charakterystycznych, białych onegdaj pancerzach, które teraz jednak były strasznie ubrudzone i zakurzone. W drodze do kantyny starałem się ich omijać - za dezerterów wyznaczają zazwyczaj około 10000c, a ile dokładnie warta jest moja głowa wolałem nie dowiadywać się z pierwszej ręki. Co chwila mijały mnie różne pojazdy mechaniczne - duże repulsory, skutery a także kilka przestarzałych pojazdów gąsienicowych. Czasami przez środek ulicy przebiegały jaszczurowate stwory powożone przez tubylców. Mimo słusznej ilości mieszkańców tego miejsca jedynymi niemiłymi odgłosami były hałasy startujących co chwila statków międzygwiezdnych oraz ryk zwierząt używanych do transportu. Wreszcie doszedłem do celu - knajpy w niskim budynku znajdującym się na peryferiach miasta.

Wchodząc do kantyny uderzyły we mnie egzotyczne zapachy obcych, fetor zwierząt, gwar rozmów, stukot naczyń i coś na kształt muzyki.

Zająłem miejsce w rogu, rozpierając się wygodnie ze szklanką zamówionego regesku. Pomyślałem, że muszę wyglądać, jak stary wyjadacz gwiezdnych szlaków. Moje rozmyślania przerwała przedstawicielka płci pięknej rozglądająca się po lokalu. Jej wzrok spoczął na mnie, jako, że byłem jedynym człowiekiem w tym miejscu. Kiedy podchodziła do mojego stolika zauważyłem, że jest ubrana w krótkie, brązowe spodnie, bluzę (chyba niebieską) i skórzaną kurtkę. Usiadła na przeciw mnie i w tym momencie , właśnie gdy przez dym zobaczyłem, że jej włosy uczesane „na pazia” są koloru brązowego i że ów osoba ma niebieskie oczy, powiedziała:

- Szukam pilota i...

- Tak, no to właśnie... - chciałem wypowiedzieć nieśmiertelną kwestię, ale z jej miny wywnioskowałem, że lepiej uważnie ją wysłucham.

- ...dobrze by było, gdyby nie postrzelił SIEBIE z własnego blastra. - dokończyła. Pokiwałem głową i zapytałem :

- A gdzie pani chce lecieć, eee... - QWI i daruj sobie tą „panią”- wtrąciła - Aha, QWI.

- Najpierw na Ploovid IV z towarem, a później na Bakurę - odparła chłodno.

- To będzie ... - zajrzałem pospiesznie do notesu z telefonami - dziesięć tysięcy - posłałem jej najlepszy z moich uwodzicielskich uśmiechów, który podziałał jak proca na pancerz niszczyciela.

- Dziesięć tysięcy ? Wysoko się cenisz. No cóż, zobaczymy jak to się ma do twoich umiejętności. Mam nadzieję, że się nie pomyliłam: twój statek, to „Alderaan Phantom”?

- Tak, to mój statek, skąd wiesz? - spytałem zdziwiony.

- Nie mogę wynająć kogoś w ciemno. Ale o tym powiem ci kiedyś później. To jak, ubijemy interes?

- Myślę, że tak. Jestem Drackmar. - wstałem i wyciągnąłem rękę. Popatrzyła na mnie i uścisnęła moją dłoń. Pierwszy raz zauważyłem cień uśmiechu na jej twarzy.

- Mój statek stoi na L-3, a towar? - zapytałem gdy wyszliśmy z kantyny.

- Też tam będzie. To do zobaczenia na L-3 za dwie standardowe godziny - powiedziała odchodząc w przeciwną stronę.

- Cześć. - powiedziałem patrząc za nią.

Udałem się spowrotem na lądowisko nr 3. W statku uczesałem się trochę, poprawiłem pas z pistoletem Gaussa i zacząłem robić porządek w ładowni. Kląłem na siebie za to, że zapomniałem się jej zapytać co to za towar. W ogóle, co dziewczyna w tym wieku (oceniłem ją na około 18 lat) robi w Mos Eisley?

Dwie godziny później zobaczyłem ją przez iluminator w ładowni.

- Witam - powiedziałem stojąc w wejściu - zapraszam na pokład.

- Ale salony! Idę o zakład, że jest wygodniejszy od apartamentu w liniowcu. - rzekła nieco ironicznie.

- Jakbyś powiedziała, że szukasz luksusowego środka transportu, to bym odmówił. - odgryzłem jej się.

- O jejku, żartowałam przecież! - powiedziała, gdy szliśmy już do świetlicy w centrum statku.

- Tak nawiasem mówiąc, to dobrze byłoby wiedzieć co wieziesz i przede wszystkim po co mam umieć posługiwać się blastrem? - zapytałem siadając na półokrągłej kanapie w świetlicy. QWI postawiła walizkę obok okrągłego stolika do „Wojen Gwiezdnych”, usiadła naprzeciwko i zaczęła świdrować mnie wzrokiem. Po (zbyt dla mnie długiej) chwili odezwała się wreszcie.

-Dobrze, zacznę od początku. Moją rodzinę, to jest ojca i narzeczonego Imperium porwało z Corelii. Ojca przesłuchiwali w sprawie, o której lepiej ci nie będę mówiła...

- Rebelia? - domyśliłem się.

- Tak, skąd wiesz? - spytała zdziwiona.

-Widzisz, mój ojciec jest tam znaną osobą. - odparłem krótko nie chcąc wchodzić szczegóły.

-Potem najprawdopodobniej wiozą ich właśnie do więzienia na Ploovid IV. - dokończyła.

-Przykro mi, ale muszę cię spytać: skąd to wszystko wiesz?

- Włamałam się do pewnego komputera na Corelii. Stąd mam te informacje. Dowiedziałam się również, że w Mos Eisley można znaleźć kogoś, kto nie odmówi pomocy w zamian za dobrą zapłatę. Żeby rozwiać wszelkie twoje wątpliwości powiem ci, że studiowałam informatykę, a pieniądze mam z domu, mój ojciec nie był biedny. Oczywiście dostaniesz je dopiero po wykonaniu zadania. Chcesz wiedzieć coś jeszcze?

- Nie, właściwie zaspokoiłaś całkowicie moją ciekawość - odpowiedziałem lekko urażony. - Czy możemy od razu odlatywać, czy potrzebujesz coś jeszcze tu zakupić?

- Jeśli jesteś gotowy, to możemy odlatywać. To cały mój bagaż - powiedziała wskazując walizkę.

Zaprowadziłem ją do kabiny pierwszego nawigatora i udałem się na mostek, aby wystartować. Po chwili QWI dołączyła do mnie.

Podczas startu poprosiłem , żeby z łaski swojej usiadła na fotelu nawigatora, na co usłyszałem opryskliwą odpowiedź:

- Nie przejmuj się tak mną, co !? Lepiej pilotuj i patrz co masz na czujnikach - Natychmiast spojrzałem na ekran i na moment przestałem oddychać. Rąbnąłem w obudowę komputera, ale czujniki nadal trwały przy swoim: „Na orbicie znajduje się Imperialny niszczyciel gwiezdny `Niepokonany' i ...” , reszty komunikatu nie doczytałem. Ręce zaczęły mi drżeć i musiałem skupić się na sterach. Gdy wylecieliśmy z atmosfery zobaczyłem charakterystyczny kształt klina z dużą nadbudówką.

- Wpisz trajektorię na Ploovid IV!! - Wrzasnąłem do QWI hipnotycznie wpatrzonej w iluminator.

Włączyłem tarcze i skierowałem statek w tą samą stronę co dziób niszczyciela. Maksymalny ciąg dał znać po sobie drżeniem kadłuba. Taki brak ufności imperialni zaraz na pewno zauważą, ale wolałem nie ryzykować.

- Jak na razie nie zwracają na nas uwagi. Długo jeszcze ci to zajmie? - pozwoliłem sobie na zerknięcie w stronę stanowiska nawigatora.

- Już, już, coś taki niecierpliwy, skoro mają nas gdzieś? - spytała ironicznie, ale dało się wyczuć napięcie w jej głosie.

- Ale to nie musi trwać długo, ostojo spokoju. - stwierdziłem zgryźliwie i jak na rozkaz w głośniku radia usłyszeliśmy lekko metaliczny głos:

- Obca fregata, podaj swoje dane! - standardową powtórkę komunikatu przerwał radosny, pełen ulgi krzyk „Już”. Włączając hipernapęd krzyknąłem do radia oś, co na pewno nie spodobało się imperialnym i w tym momencie wszystko się rozpłynęło łącznie z napiętą atmosferą.

Zadowolony z siebie odwróciłem się do QWI. Speszona spojrzała na monitor, szybko zrobiłem to samo. Tym razem przeczytałem cały raport czujników. Serce podeszło mi do gardła. Na ekranie widniało:

- „ ...i koreliańska korwetta ALD-271 „Tantive IV” zarejestrowana jako dyplomatyczny środek transportu księżniczki Lei.” - Przecież tata miał lecieć tym statkiem! A więc zostali złapani przez Imperium... Miałem nadzieję, że mój wybuchowy czasem ojciec będzie posłusznym więźniem. Chociaż przysięgał bronić Lei za cenę własnego życia! - Moje rozmyślania przerwała QWI kładąc mi rękę na ramieniu.

- Nie martw się, oni przecież biorą jeńców. Zresztą to był przecież statek dyplomatyczny, nie mogą tak po prostu... - w jej głosie poczułem współczucie i chyba żal. - Skąd ona to wszystko wiedziała? Spojrzałem na nią i zdążyłem jeszcze uchwycić pełną cierpienia minę, która właśnie zmieniła się w stalową maskę.

- Ale nie rozleź się w szwach od razu, bo w końcu teraz ci płacę. - powiedziała chłodno i opuściła mostek.

Siedziałem tak nie wiem jak długo patrząc się w nie pomalowane drzwi i rozmyślając co też mogło ją tak zmienić. Kiedyś musiała być normalną, beztroską dziewczyną i to nie mogło być dawno temu. Wkrótce miałem się przekonać jakie to uczucie zostać sierotą. Właściwie już w drodze na Ploovid IV nim byłem...

Podróż trwała trochę ponad miesiąc. Zdążyliśmy się w tym czasie trochę poznać. Planeta - więzienie położona była w obrębie pierścienia światów zewnętrznych.

- Przygotuj się do wyjścia z tunelu! - krzyknąłem ciągnąc dźwignię hipernapędu do siebie.

- Jestem przygotowana! - odparła niemiło.

- Dobrze już dobrze. Schowaj pazurki, nie ma się co martwić, niewolnicy są przewożeni z prędkościami podświetlnymi, na pewno jesteśmy tu pierwsi. A w ogóle, to kiedy porwali... jak on ma na imię?

- Zeth, porwali go trzy tygodnie temu.

Musiałem przerwać konwersację, bo właśnie wlecieliśmy w strefę kontroli Ploovid'a IV. Na ekranach ukazała się pomarańczowo-fioletowa planeta bez chmur. W głośnikach rozległo się w języku basic:

- Podać kod i cel wizyty! - Dobrze, że podczas drogi na Ploovid IV napisałem program maskujący prawdziwy kod.

- Tutaj transportowiec IMP-209, wieziemy podzespoły dla androidów naprawczych oraz trochę podkładów atigrav do wind! - wyrecytowałem zapamiętaną formułkę, która widniała również w fałszywych papierach.

- Dobra 209, lądujcie na lądowisku technicznym Alfa-3.

- Zrozumiałem, ląduję - wyłączyłem radio, zwolniłem nieco i przygotowałem statek do wejścia w rozrzedzoną atmosferę (włączenie osłon antyudarowych, dodatkowe chłodzenie akceleratorów itp.).

W atmosferze rzuciłem do QWI :

- Plan jest taki: ja będę udawał, że rozładowuję statek (skorzystam z rupieci z ładowni i z moich zapasowych części), a ty przy pomocy swojego talentu dowiesz się kiedy przyleci statek z więźniami i zdobędziesz fałszywe dokumenty, OK.? - Tak na prawdę wątpiłem w to, aby druga część jej zadania była wykonalna, więc zdziwiłem się gdy usłyszałem:

- Nie ma sprawy, to będzie pestka, jeżeli znajdę jednego naiwniaka i jedno wolne gniazdo sieciowe, a wiesz pewnie, że tych rzeczy jest tu tyle, ile kurzu w mojej kajucie...

- No, tak przyznaję, że nie sprzątałem tam ...

- Jeszcze jedno, potrzebna mi będzie niewielka ilość materiału wybuchowego, na przykład takiego jakiego używa się do wysadzania skał lub lodu zalegającego na podwoziu - przerwała mi.

- Jest tego trochę w składziku technicznym w ... - uznałem, że gadanie do pustych ścian mogłoby oznaczać chorobę psychiczną, gdyż QWI zmierzała już ku drzwiom do składziku.

Powierzchnia Ploovid'a IV utworzona była z litej skały pooranej licznymi wąwozami. Góry miały kolor pomarańczowo-brązowy, lecz u ich szczytów znajdował się pas wysokości około 20 metrów, gdzie skała miała kolor ciemnofioletowy. Wszystkie góry były mniej więcej tej samej wysokości, więc owe fioletowe pasy znajdowały się na tym samym poziomie. Niebo również miało barwę jasnego fioletu co razem wyglądało osobliwie ponuro. W jednej z głębokich dolin znajdował się kompleks więzienia. Na płycie jednego z lądowisk jasno świecił się numer α-3.

Wylądowałem w samym jego środku, starając się zrobić to możliwie jak najszybciej i najdokładniej - nie sprawiało mi trudności udawania pilota imperium, gdyż byłem nim przez trzy lata. Po wylądowaniu otworzyłem ładownię oraz klapę wejścia.

Zauważyłem, że jeden ze szturmowców zaczął zbliżać się do klapy, więc poleciłem QWI, aby wymknęła się przez ładownię, a sam ruszyłem stawić czoło zakutej w biel postaci.

W drzwiach do transportowca pojawił się uzbrojony szturmowiec. Wyszedłem mu na spotkanie czując pokrzepiający ciężar pistoletu Gaussa przy pasie. Pancerz lśnił w słońcu Ploovid'a IV.

- A tyś co za jeden!? - usłyszałem głos lekko stłumiony przez hełm.

- Pilot Van Effen! Jestem tu nowy - powiedziałem i podałem mu fałszywe dokumenty. Gdy je przeglądał czułem strużki potu spływające mi po plecach... Dwóch przy bramie, czterech przy wieżyczce i jeden przy TIE fighterze stojącym nieopodal. Razem ośmiu. Mnie pewnie udałoby się uciec, ale QWI była już w środku...

- W porządku, części przeniesiesz do magazynu 13A - wskazał palcem na duże wrota hangaru dwieście metrów dalej - zaraz przyjedzie tu droid pomocniczy do cięższych rzeczy. No to nic tu po mnie. - rzucił i poszedł. Dziwnie się zachowywał. Zawsze są przecież tacy sztywni.

Przerwałem rozmyślania na widok dużego, kwadratowego robota stojącego pod drzwiami do ładowni.

Załadowawszy różne rupiecie na droida poszedłem razem z nim do hangaru. Jak już znaleźliśmy się w środku, rozejrzałem się szybko w poszukiwaniu świadków. Zadowolony, że ich nie ma otworzyłem pulpit kontrolny droida. Gdy grzebałem w całej masie układów nadprzewodzących, droid zaczął wydawać protestacyjne piski, postanowiłem więc, że zamiast szukać wyłącznika, wyrwę wszystkie przewody. Pomysł radykalny, ale skuteczny. Unieruchomionego robota zarzuciłem stertą pudeł i udałem się do drzwi w końcu sali. Napis na niech głosił „nie wchodzić”, ale nie przejąłem się tym podobnie, jak żołnierz, z którym się w nich minąłem (po drugiej stronie był taki sam napis). Dalej prowadził długi, korytarz w kształcie heksu z szarymi, metalowymi ścianami.

Co ja tu robię? Miałem przecież udawać rozładunek statku. - myślałem wchodząc do sali z holoprojektorem. Odbywał się w niej akurat wykład z taktyki ataku ciężkimi myśliwcami, gdy zamiast holograficznego wizerunku jakiegoś układu pojawiła się pomarszczona twarz starszego mężczyzny, z siwymi już włosami, o surowej twarzy ubranego w strój oficera Imperium. Poznałem w nim wielkiego moffa Takina. Uśmiechnął się patrząc w przestrzeń i przemówił basowym głosem:

- Mam dla was bardzo dobrą nowinę. Otóż ukończyliśmy właśnie budowę stacji bojowej nazwanej przez samego Imperatora „Gwiazdą Śmierci”. Działanie tego sztucznego asteroidu zostało wypróbowane, jak wiecie na obiekcie 123ASX, czyli ciele o wielkości księżyca. Teraz jednak Gwiazda udowodniła całą swą potęgę!! - w tym miejscu pojawił się obraz pięknej planety trafionej wiązką energii grubą na 10 metrów i pod działaniem ogromnej siły eksplodującej na tysiące odłamków - W tej chwili - mówił triumfalnym głosem Tarkin - byliście świadkami zagłady czwartej planety w układzie Elder - O, nie! - Alderaanu! - na sali zapadła grobowa cisza.

Wszyscy kadeci siedzieli cicho, nie wiedząc jak wyrazić swoje uczucia. Nawet prowadzący oficer oparł się na biurku. Jeden z kadetów zaczął płakać. Nie znałem go, chociaż na pewno pochodził z mojej planety. Wyszedłem z sali. Nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Nagle wszystko zlało się w jedną linię, chyba w momencie, gdy zacząłem biec.

Obudziło mnie gwałtowne trzęsienie i krzyk:

- No, obudź się, do cholery! Rusz tę kupę złomu! - gdy otworzyłem oczy ujrzałem, że leżę na fotelu pilota. Obok stała QWI i z paniką patrzyła to na mnie to w iluminator.

- Gdzie tu jest starter!? Tarcze, działa? - powiedziała głośno, ale już nie krzyczała. Cały byłem w szoku, zaraz co się... - Alderaan!! - wrzasnąłem zrywając się na równe nogi. Z tego poziomu przez iluminator dojrzałem grupę szturmowców ustawiających ciężki laser E-web.

- Zapnij pasy! - rzuciłem usadawiając się w fotelu. Najpierw muszę ratować własną skórę, potem przyjdzie czas na refleksje. Włączyłem silniki i od razu wystartowałem modląc się, żeby nic nie było uszkodzone (kontrola urządzeń odbywa się podczas normalnej procedury startu, ja skorzystałem z tej skróconej), obróciłem statek tak, aby dysze silników stopiły działo.

- To idioci - pomyślałem - ustawili wyrzutnię za blisko!- przed sobą zobaczyłem sylwetkę myśliwca typu TIE . Jedyne co zdążyłem zrobić, to uderzyć w przycisk tarcz przednich. W tym samym momencie dwa działa TIE-a wypluły wiązki zielonych promieni, które trafiły nas dokładnie w dziób.

- Uszkodzenie tarcz - zabrzmiał suchy komunikat z komputera. W odpowiedzi z pulpitu tarcz posypały się iskry i poszedł dym. Przełączyłem obwody tarcz na zapasowe, dając jednocześnie całą naprzód i kładąc statek w ciasny zakręt, aby wyminąć TIE-a. Pilot był widocznie zaskoczony, gdyż nie zrobił nic dopóki nie usiadłem mu na ogonie. Moja jednostka była mniej manewrowa, cztery razy większa, ale szybsza i lepiej opancerzona.

Strzeliłem kilka razy z działek, ale bezskutecznie. Pilot TIE-a był dobry. Położył myśliwiec w ciasny zakręt jednocześnie lecąc do góry. W atmosferze nie mogłem wykonać takiego manewru szybciej, więc aby nie tracić czasu na próbę zostania mu na ogonie, skierowałem maszynę w dół. Lawirowałem miedzy górami, a zielone wiązki leciały coraz bliżej kadłuba. Obserwowałem uważnie tylne kamery i dostrzegłem błąd w sztuce pilota

TIE-a: małpował każdy mój ruch.

Sprawdziłem zawartość spray'a rtęciowego - pełny. Urządzenia tego używa się w próżni, aby odbić część promienia lasera, niestety w atmosferze rtęć szybko opada. Dwieście metrów przed sobą dostrzegłem występ skalny. Ten za mną nie mógł go zobaczyć, gdyż zasłaniał mu widok mój statek.

Położyłem rękę na drążku zwalniającym rtęć. Nagle całym statkiem zatrzęsło.

- Zniszczone generatory laserów i akcelerator zastępczy - padło z komputera.

- Trafił nas! Niewiele brakowało, żeby rozhermetyzowała się kabina! - jeszcze trochę, jeszcze... Dwie wiązki lasera przeleciały tak blisko kadłuba, że posypały się iskry.

Teraz! Pociągnąłem za dźwignię i usłyszałem charakterystyczny syk. Gwałtownie skręciłem w lewo i poleciałem do góry. Pilot TIE-a przeleciał przez chmurę rtęci. Niestety ta miała za dużą bezwładność i nie przylgnęła do jego iluminatora. Na szczęście sam fakt obecności chmury rtęci i skały dziesięć metrów przed nim, spowodowały że pilot TIE-a nie zrobił nic aż do momentu gdy jego statek zderzył się z kamieniem i wybuchnął. Nie oglądając się zacząłem wznosić „Alderaan Phantoma” w przestrzeń.

W próżni zaczęły latać daleko (na razie) od statku grube, czerwone wiązki.

- Jejku! Oni strzelają do nas z ciężkiej artylerii! Taki strzał rozwalił by korwettę! - nie zastanawiając się dłużej zacząłem wpisywać trajektorię skoku do sąsiedniego układu.

- Nie dziwne, biorąc pod uwagę, że pewnie pokapowali się kim jesteśmy, gdy szukałam informacji. - odezwała się milcząca jak dotąd QWI.

Nagle wszystkie gwiazdy zamieniły się w świetliste smugi. Poczułem jak ogromna siła wciska mnie w fotel, krew odpływa z głowy i przed oczyma robi się ciemno.

- To niemożliwe, nie mogli uszkodzić amortyzatorów bezwładności - chciałem powiedzieć, ale nie miałem powietrza w płucach - przyspieszenie od zera do trzystu tysięcy kilometrów na sekundę w trzy sekundy, zabije nas natychmiast. Nie mogłem odwrócić głowy, żeby zobaczyć co się dzieje z QWI. Po chwili na iluminatorze pojawiło się g=12. I już byliśmy w tunelu. Cały skok trwał nie więcej niż trzy sekundy. Jedne z najdłuższych w moim życiu. Na monitorze widniało błahe: „Uszkodzenie amortyzatorów na 0.03 s było spowodowane zacięciem się...” dalej nie czytałem. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień.

- Ale im narobiłam! Wiesz czemu tak się wściekli? - mówiła całkiem spokojnie, w dodatku sprawiała wrażenie zadowolonej z siebie. Wytłumaczyłem to sobie jej brakiem wiadomości z zakresu skoków hiperprzestrzennych - Ukradłam dane statku z więźniami, jego trasę lotu, papiery transportowca i uszkodziłam im komputer główny! A wiesz, co zrobiłam z nadajnikami i anteną? - zniechęcony kiwnąłem przecząco głową - Wywaliłam je tym twoim materiałem! Teraz nie będą mogli ich szybko ostrzec. Naprawa zajmie im ze cztery godziny! A tak w ogóle, to co ci się stało? - zapytała zupełnie innym tonem - Znalazłam cię biegnącego korytarzem jak wracałam...

- Nic się nie stało - przerwałem ten słowotok. Nie byłem w tak dobrym nastroju, jak ona.

- Posłuchaj, mamy uszkodzone tarcze, co znaczy to samo, co ich brak, nie mamy też laserów. Zepsuł się również akcelerator awaryjny, więc w wypadku uszkodzenia tego głównego grozi nam głucha przestrzeń.

- Coś ty taki pesymista? A teraz przestań się użalać i wpisz te współrzędne do komputera. Tam jest ten statek.

Koniec I części.

Część II

*Pani Zachodu*

Komputer wyliczył czas naszego lotu biorąc pod uwagę szacunkową prędkość statku z więźniami: 6 godzin. Po wprowadzonej przeze mnie korekcie czas ten uległ skróceniu do 4 godzin ale szanse powodzenia tej podróży, jak wyliczył spadły o 9 %, to jest wynosiły teraz tylko 83,89451 %. A więc osiem na dziesięć statków wyjdzie z tego cało. Cóż trzeba było zaryzykować. Niestety cztery godziny również mnie nie satysfakcjonowały, gdyż podobno nadajnik naprawią w najgorszym przypadku za trzy. Poszedłem powiadomić o tym QWI, która po skoku, jak mówi komputer, który ją śledził, poszła do składziku technicznego.

Stała pochylona nad kupą rupieci, która była resztkami jakiegoś skutera, kapsuły i imperator raczy wiedzieć jakiego jeszcze złomu. Gdy zacząłem mówić poderwała się tak gwałtownie, że rozcięła sobie prawą rękę o generator jakiegoś przerdzewiałego repulsora. Zmierzyła mnie wściekła wzrokiem i spytała:

- Co ?! Czy naprawdę musisz się tak skradać?

- Nie denerwuj się tak, tylko posłuchaj ... - łopatologicznie wyłożyłem jej wszystko.

- No, cóż, nie mówiłam, że to będzie łatwe. Za to masz 10000c, myślałeś, że za taką gotówkę będziesz mi robił posiłki ? - spytała, gdy powiedziałem jej o najświeższych informacjach.

- Nie, po prostu chciałem, abyś była zawsze bieżąco poinformowana, w końcu za takie pieniądze na to zasługujesz, nie ? - odparłem niezbyt grzecznie, pakując rękę do kieszeni. Jakoś nie miałem wyrzutów sumienia zachowując się tak, więc oparłem się o framugę okazując wyluzowanie i lekki brak szacunku (którym jednak darzyłem tą niezwykłą istotę).

- Masz już jakiś pomysł ?- spytałem.

- Na razie, jak widzisz, patrzę co się może przydać. A ty co robisz ?- odpowiedziała trochę potulniej, masując prawą, lekko krwawiącą rękę. Nadal jednak patrzyła mi prosto w oczy, więc pomyślałem, że rozciera ją machinalnie.

- Echm ... Właśnie przyszedłem tu po narzędzia, żeby naprawić akcelerator awaryjny. Może też naprawię systemy laserów i tarcze. - wymyśliłem na poczekaniu i zorientowałem się, że przyszłe cztery godziny będę musiał spędzić rzetelnie naprawiając te zespoły.

- Może w tym czasie coś wymyślę - dodałem wzruszając ramionami i sięgnąłem po skrzynkę z narzędziami - Aha !Wpisz dane tego transportowca do komputera pokładowego, to się na pewno przyda. - rzuciłem na odchodnym.

- Tak, ale weź pod uwagę, że te papiery są na prom klasy Lambda, a ten twój złom to o ile się nie mylę chyba Incom Delta Vee - coś tam, nie ? - zatrzymałem się w korytarzu. Zdumiała mnie jej znajomość statków, chociaż się pomyliła. Mój statek był istotnie podobny do Incoma Delta Vee Hermies Courier'a, ale nie był produkcji Incom Corp. Był to oryginalny Yenor's Rra'chorm transport X-21- lepiej uzbrojony i wytrzymalszy. Zbudował go lud obcej i doskonale rozwiniętej kulturalnie planety, lecz jego plany zostały wydarte siłą przez wojsko Incom i statek uległ przekształceniu. Niewiele Hermies Courier'ów latało w kosmosie, były one rzadkością. Ten model musi być unikalny w całej galaktyce. Pomyślałem, że pewnie dla tego nie potrafiła go pilotować.

- Umiesz pilotować ? - spytałem ignorując jej pytanie. Cofnąłem się dwa kroki i znowu stanąłem w wejściu.

- Tak, potrzebny ci pilot ?- zapytała z uśmiechem.

- Nie, spytałem z ciekawości. Masz rację ten statek zupełnie nie przypomina nawet kształtem promu klasy Lambda. Ale jednak na wszelki wypadek, wpisz te kody, OK..?

- Dobra. A system laserów zostaw mnie, już chyba wiem co mu dolega.

- Aha. - wolałem jej nie pytać skąd posiada taką wiedzę.

Idąc do świetlicy zastanawiałem się kim jest ta dziewczyna. Na miejscu odkręciłem osłonę na jednej ścianie. Za nią znajdował się długi na siedem metrów tunel , wzdłuż którego ciągnęła się plątanina różnych długości i szerokości rur i przewodów. Był to korytarz techniczny, z którego miałem łatwy dostęp do wszystkich systemów znajdujących się w tej części statku. Cały oświetlony był na czerwono dwoma lampami. Po przejściu trzech metrów przeczołgałem się pod nadprzewodnikami siłowymi, które były za duże, aby zmieścić je nad lub pod korytarzem. Odliczyłem jeszcze dwa metry i zacząłem demontować następną tablicę na prawej ścianie na wysokości pasa. Po odciągnięciu przewodów ujrzałem pomieszczenie, w którym znajdowało się mnóstwo ciasno upchniętych urządzeń, a na wprost generator, który pozbawiony był jednej płyty obudowy. Zaświeciłem w tamtą stronę latarką - zamiast szarej płyty widniała dziura o przekroju półtora metra i plątanina pourywanych przewodów.

- Co jest u licha ? - zakląłem na głos.

Wszedłem gimnastykując się przez zrobiony przeze mnie otwór w ścianie korytarza i przeciskając się między reaktorem pomocniczych silników i odcinaczem awaryjnym mocy doszedłem do ogromnego akceleratora awaryjnego - był to obudowany różnego rodzaju sprzętami i rurkami słup o średnicy dwóch metrów. Całe urządzenie zajmowało powierzchnię sześciu metrów kwadratowych i całą wysokość statku (siedem metrów), co i tak było niewiele w stosunku do właściwego generatora mocy. Pod sufitem na słupie widniał napis:

Uwaga!!!

Niebezpieczeństwo! Temperatura pracy: 3200°

A niżej:

DUEX POWER CORE

Uświadomiłem sobie, że średnia temperatura panująca na pow. słońca wynosi około 1800°. Ups… Tylko co wyżarło obudowę ? Zresztą nie wyglądała jak wyżarta tylko jakby... wyrwana? Zacząłem się uważnie rozglądać świecąc latarką po zakurzonych kątach.

Wszędzie było pełno przewodów, a wokół dał się słyszeć pomruk silników i czasami poruszające się elementy urządzeń. Moja ręka mimowolnie spoczęła na rękojeści pistoletu Gaussa.

Na podłodze nic, ściany znowu generator. Nagle słup światła i mój wzrok padł na sufit. Z przerażenia odskoczyłem do tyłu i wywróciłem się na jakieś obdarzone niezbyt gładkimi kształtami urządzenie. Coś ostrego rozerwało mi koszulę na wysokości nerek, ale na szczęście zadrapało mi tylko skórę.

Do sufitu przyklejona była obudowa, której środek powoli, acz systematycznie pogłębiał się wykonując ruchy klatki piersiowej oddychającego człowieka. Moje myśli leciały jak błyskawica.

- Gdy TIE trafił w nas nie mieliśmy osłon, zrobił więc DZIURĘ w poszyciu. Nie wyrównana różnica ciśnień (na Ploovdzie IV atmosfera ma wysokość dwustu metrów i już na poziomie, na jakim lecieliśmy ciśnienie było kilkadziesiąt razy mniejsze, niż wewnątrz). Zaczęło się zasysanie, a obluzowana osłona wraz z przymocowanymi do niej przewodami * przylepiła się * do dziury. Wgłębienie miało pięć centymetrów dochodzące do trzydziestu przy * wydechu *.

- Długo nie wytrzyma - pomyślałem. Ostrożnie i cicho, jakby od tego zależało to, kiedy kosmos wessą tą prowizoryczną osłonę a z nią i mnie, zacząłem opuszczać to miejsce. Na korytarzu technicznym puściłem się biegiem. Prześlizgnąłem się pod przewodem i pobiegłem do składziku. Na korytarzu minąłem QWI, która krzyknęła za mną:

- Hej! Co się stało !? - ponieważ nie w głowie mi było teraz tłumaczenie jej czegokolwiek, udałem się dalej nie poświęcając jej nawet spojrzenia. Okazało się, że pobiegła za mną. W składziku zacząłem gorączkowo przeszukiwać stertę złomu leżącego pod ścianą, kalecząc sobie dotkliwie ręce.

- No mów, co jest grane ! - spytała z niecierpliwością.

- Mamy dziurę w poszyciu - odpowiedziałem zdawkowo nie przerywając szamotaniny z jakimś wyjątkowo złośliwym kawałku plastali, który w dodatku rozciął mi łokieć, a teraz owinął się wokół ręki.

- Dziurkę ? - spytała lekko rozbawiona - więc pewnie poszukujesz łatki ?

- Nie. cholera, mamy dziurę! Łata! - krzyknąłem - No, gdzieś tu była ... - mruknąłem do siebie.

- O ile dobrze pamiętam, to wszystkie łaty wyniosłeś w więzieniu jako podkłady antigrav... - znieruchomiałem. Z moich ust dobył się tylko świst wciąganego powietrza. Ups. Moje ręce nadal tkwiły w kupie żelastwa. Odwróciłem do niej głowę i uśmiechnąłem się szeroko bez pokazywania zębów. No tak. Faktycznie. W jednej chwili wyrwałem ręce spod rupieci i pobiegłem do szafy z narzędziami. Mijając QWI usłyszałem jak coś tam narzekała pod nosem , ale niewiele mnie to obchodziło. Z szafy porwałem piłę laserową ze spawarką. Dalej obrałem kurs na kabinę trzeciego oficera, tzw. *trójkę*.

Zacząłem odcinać metalowe łóżko od ściany. Zrobione ono było z dokładnie tego samego materiału, co poszycie i pancerz. Cały statek był tak pomyślany, żeby części drugorzędne mogły służyć za zamienne do tych pierwszego kalibru. I tak na przykład jako łata na iluminator mógł służyć blat stołu w świetlicy, jego nogi od biedy mogły robić za jeden pręt paliwowy w stosie reaktora, a przetopione i odpowiednio przefiltrowane gąbki z siedzisk nadawały się na płyn chłodniczy do generatora na około miesiąc.

Wybiegłem z pryczą i spawarką na korytarz i udałem się do świetlicy. Hałas, który narobiłem zaintrygował QWI, która wyszła z mostku i spojrzała na mnie pytająco. Dałem jej znak głową, żeby poszła za mną. Prześlizgnąłem się przez otwór w świetlicy do tunelu, pod rurą i doszedłem do małego włazu. Odstawiłem sprzęty i wcisnąłem się do środka. Po przeciśnięciu się przez ów mały otwór i między zespołami statku krzyknąłem:

- Podaj mi tą płytę i spawarkę, szybko!

- Już, już, proszę - usłyszałem i zauważyłem sunącą w moją stronę pryczę. Chwyciłem ją mocno i jednym płynnym ruchem przycisnąłem do sufitu.

- Chodź tu! - wydarłem się na całe gardło.

- Przecież tu jestem. - odparła zza moich pleców trochę drżącym głosem obserwując oddychający sufit.

- Trzymaj tak - poleciłem. Chwyciłem spawarkę i rozpocząłem spajanie łaty. Po pół minuty cała była przymocowana

- Dobra, chyba się trzyma, możesz puścić. - powiedziałem kładąc spawarkę na podłodze i opierając się o awaryjny odcinacz mocy. Cały byłem spocony i dyszałem ciężko.

- Uff !- wytarłem sobie czoło rękawem i po raz pierwszy spojrzałem na swoje ręce. Były całe zakrwawione.

- Jak to się mogło stać ? - powiedziała zadumana QWI.

- To pewno wtedy, gdy grzebałem w tym złomie. - odparłem oglądając swoje dłonie. QWI popatrzyła na mnie nic nie rozumiejąc.

-Miałam na myśli… - wskazała nieśmiało na sufit.

*Aha.*

- Dobra, chodź, co tu będziemy tak stali - powiedziałem schylając się po spawarkę.

- Yhm - powiedziała odwracając się. Wygramoliliśmy się na korytarz.

- Przynieś mi schemat połączeń w generatorze, a potem idź i kończ, co zaczęłaś. - nakazałem, gdy byliśmy już w świetlicy. „Sam se przynieś”. Udałem się do pomieszczenia przy włazie, gdzie przechowywałem kostiumy próżniowe i apteczki. Psiknąłem sobie pierwszy lepszy preparat na dłonie i założyłem rękawiczki. W drodze powrotnej odebrałem schemat od QWI i udałem się do generatora, żeby dokonać stosownych napraw.

Klęcząc i łącząc odpowiednie przewody opracowywałem plan działania, który coraz jaśniej świtał w mojej głowie. Po dokonaniu wszystkich napraw zamknąłem szczelnie oba włazy i usiadłem w świetlicy przy stole technicznym.

Po dokonaniu wszelkich obliczeń doszedłem do wniosku, że moje zamierzenia mają szansę powodzenia. Do świetlicy weszła QWI.

- No i jak tam nasz pokładowy mechanik, naprawił? - zciągnęła rękawiczki i usadowiła się na kanapie przy stole.

- Tak, wszystko gra: generator, tarcze i widzę, że poradziłaś sobie też z laserami.

- Ano. Chcesz coś pić? - wstała i podeszła do kuchni.

- Tak, zrób coś. Mam też pewien pomysł, posłuchaj...

Usłyszeliśmy przeciągły wysoki sygnał oznaczający, że za pięć minut wyjdziemy z nadprzestrzeni.

- No to pora rozgrzać kości. Gotowa? - stwierdziłem wstając od stołu.

- Tak, nareszcie! - powiedziała triumfalnie, trochę zamyślona i również wstała. Poszliśmy na mostek.

Usadowiłem się w fotelu pilota, a QWI na miejscu pierwszego oficera.

- Pamiętasz cały plan? - upewniłem się.

- Tak, już się biorę do roboty - jej pierwszym zadaniem było wyciśnięcie maksimum mocy z silników.

Chodziło o to, żeby zbliżyć się do statku nim załoga mogłaby nas zobaczyć. Cała obsada tamtego statku była również w hibernacji, a z naszych danych wynikało, że czujniki alarmowe penetrują przestrzeń wokół *Pani Zachodu* w promieniu dwustu jednostek. Zanim ich komputer powiadomi załogę i zanim ta będzie mogła przeprowadzić obserwację przez iluminatory powinniśmy być w odległości maksimum jednej - dwóch jednostek.

- No i jak? - spytałem kontrolując wszystkie wskaźniki na moim pulpicie.

- Gotowe. - odparła zadowolona z siebie.

- OK. Czas trzydzieści sekund do wyjścia. Życzę szczęścia - uśmiechnąłem się do niej i zasalutowałem. Odwzajemniła uśmiech. Położyłem rękę na drążku sterowania silnikami hiperprzestrzennymi.

- Pięć... cztery... trzy... dwa... jeden... Już!- pchnąłem go do oporu. Świetliste smugi gwiazd zaczęły zlewać się w gwieździstą przestrzeń. Przed nami około pięćset jednostek, jak mówiły czujniki znajdował się statek.

- Cała naprzód! - krzyknąłem i chwyciłem za stery. Pół minuty później zauważyliśmy mały, czerwony punkcik.

- Dobra nasza! Zbliżamy się do nich od rufy. - krzyknąłem - Nie będą nas widzieć. - ustabilizowałem kurs - podwójna naprzód! - zakomendowałem.

- Prędkość maksymalna 1,2 , przeciążenie generatora za +1,82 minuty - powiedziała QWI spokojnym głosem. Nagle z głośnika radia usłyszeliśmy metaliczny głos komputera obcego statku:

- Stop! Zmieńcie kurs, wlecieliście w strefę kontroli Imperium. Podajcie swoje dane! - powiedział w języku basic. Włączyłem autotransponder.

- Proszę o podanie celu i zamiarów - pytał dalej komputer, a my cały czas z maksymalną prędkością zbliżaliśmy się do statku.

- Tutaj transportowiec IMP-209, mam uszkodzony cały płat górny skrzydeł. Wieziemy też jednego więźnia na Ploovid. Proszę o pozwolenie na dokowanie - powiedziała QWI.

Musieliśmy wtrącić ten element o uszkodzeniu, bo prom klasy Lambda ma kształt trójramiennej gwiazdy w przekroju pionowym poprzecznym, natomiast mój statek ma kształt linii w tym przekroju, a w przekroju poprzecznym poziomym wygląda jak księżyc. Również łatwiej, żebym to ja był więźniem, bo już i tak jestem poszukiwany.

Czekaliśmy na odpowiedź tamtych zbliżając się do nich z zawrotną prędkością. Po chwili z głośnika radia usłyszeliśmy ten sam głos:

- Dobrze. Macie pozwolenie na dokowanie przy śluzie numer pięć. - spojrzałem się na QWI i uniosłem ze zdziwienia brwi - Ale nie wolno wam opuszczać statku, ani otwierać śluzy.

- Zrozumiałem, dokuję - rzuciłem do mikrofonu - no i jak tam stoimy z czasem ? - spytałem QWI.

- +0,17 minuty - odrzekła ze stoickim spokojem. Statek znajdował się pięćdziesiąt jednostek przed nami.

- Odliczam czas do wyłączenia silników : cztery... trzy... dwa... jeden... Do diabła z nimi! - szum w kabinie zmniejszył się, co było oznaką wyłączonych silników.

- OK. Zaczynamy manewr dokowania. Prędkość... - zaczęliśmy wykonywać żmudną procedurę. Po dwudziestu sekundach rozległy się trzy głuche szczęknięcia - zostaliśmy przymocowani do *Pani Zachodu* pazurami.

Pobiegliśmy do śluzy i przygotowaliśmy broń. Ja zostałem przy swoim pistolecie Gaussa, QWI wyposażyłem w strzelbę blastra. Dodatkowo miałem przy sobie dwa detonatory termiczne. Zapiąłem kurtkę (na początku mieliśmy zachowywać się jak Pan i jego więzień). Teraz mogliśmy tylko czekać. A czas działał na naszą niekorzyść.

- Za dużo w tym twoim planie przypuszczeń. A gdy nie przyślą teraz żadnego oficera, tylko szeregowców, albo droida? A jak będzie ich za dużo? - spytała z powątpiewaniem QWI.

- Co? Chcesz się teraz wycofać - spytałem ze zdenerwowaniem oglądając na przemian właz i ją. Przygryzła wargi i pokiwała głową.

- No, a teraz wyprostuj się, jesteś łowcą głów. Masz mój list gończy i akt współpracy z siłami imperialnymi? - nie zdążyła mi odpowiedzieć, gdyż oto otworzyła się klapa włazu.

Przed nami, w szerokim na dwa metry szarym korytarzu stało dwóch uzbrojonych żołnierzy ubranych w czarne mundury i hełmy i jeden oficer wywiadu w białym mundurze z licznymi insygniami. Był to człowiek w wieku około pięćdziesięciu lat z surową, ale gładka jak na ten wiek twarzą i siwymi włosami. Oficer zmierzył mnie wzrokiem, a potem spojrzał pytająco na QWI. Szeregowcy unieśli lekko karabiny. Poczułem gwałtowne pchniecie w plecy i przewróciłem się na twarz przed dowódcę. Gramoląc się niezdarnie usłyszałem głos QWI:

- Nazywam się QWI, oto wasz więzień. Tu są, dokumenty. - rzekła podając starszemu panu plik papierów. Stanąłem na chwiejnych nogach i zacząłem bacznie obserwować dwa czarne pionki, jakimi byli uzbrojeni w karabiny żołnierze.

- Hmm... - oficer zaczął wnikliwie studiować dokumenty. Spiąłem się cały do skoku i w momencie, gdy jego prawa ręka oddaliła się od kabury, żeby przewrócić stronę, skoczyłem na niego. Lewą ręką uderzyłem go z całej siły w brzuch, a prawą schwyciłem jego prawicę. Mój przeciwnik zgiął się w pół, a ja niczym baletnica wykonałem półobrót wokół jego prawej ręki jednocześnie sięgając po pistolet Gaussa. Po skończonej operacji znajdowałem się za jego plecami, trzymając jego wygiętą do tyłu i unieruchomioną rękę i przystawiając mu lufę do skroni.

- Spokojnie, albo... - przerwałem, gdyż zobaczyłem, że jeden z pionków leżał już nieprzytomny, a drugi zgięty w pół jęczał trzymając się za kroczę. Pomiędzy nimi stała QWI z blasterm, który nie został użyty.

- Oszczędź mu bólu, dobra?! - powiedziałem.

- Dobra - odrzekła wzruszając ramionami. Wycelowała karabin w żołnierza i wypaliła. Pionek padł ogłuszony słabą wiązką. Omal nie krzyknąłem *stój!*, bo myślałem, że biedaka zabije.

- Za kogo ty mnie masz? Mordercę? - spojrzała na mnie przestawiając karabin na maksymalną siłę rażenia. - Idziemy!

- Ty! - szturchnąłem jeńca - prowadź do komputera hibernacyjnego! - krzyknąłem mu do ucha. Zaczęliśmy powoli iść w stronę drzwi, które znajdowały się na drugim końcu korytarza. Nagle z tyłu usłyszałem jakiś huk. Odwróciłem się gwałtownie omal nie wyłamując oficerowi ręki. Syknął z bólu, ale nie próbował się wyswobodzić. Zobaczyłem zamkniętą śluzę.

- To automat. Zamyka po minucie nie używania na wypadek dekompresji... - powiedział, a w jego głosie usłyszałem nutkę strachu.

- Stój! - Powiedziałem energicznie do QWI. - Coś tu jest nie tak. - spojrzała na mnie nie rozumiejąc o co mi chodzi.

-Jak to, przecież...

- Cicho! - przerwałem jej - Posłuchaj ...

- No nic nie słyszę. - powiedziała i zaczęła się rozglądać. Panowała absolutna cisza.

- Właśnie. Nic… - powiedziałem szeptem. - Dokumenty! - rozkazałem głośno oficerowi. Oboje z QWI spojrzeli się na mnie jak na wariata. Wyszarpnąłem pistolet z kabury starszego żołnierza i zerknąłem na poziom ładowania. Jego broń była pusta. Rzuciłem oficera na ścianę, odsunąłem się i wymierzyłem swój pistolet Gaussa w jego głowę. Uderzył o nią głucho plecami i osunął się na ziemię.

- Spójrz! - rzuciłem QWI broń którą przed chwilą obejrzałem - Czy oficer nosi pustą, bezużyteczną broń, gdy ma się spotkać z kimś niebezpiecznym? - krzyknąłem nie odrywając wzroku od człowieka, który kulił się teraz pod ścianą. Nagle cały jego imperialny majestat zniknął.

- Może zapomniał go ... - usiłowała tłumaczyć QWI

- To nie jest żaden oficer, czy ty tego nie widzisz?! - krzyknąłem wyzywająco - Spędziłem kilka lat z imperialnymi *szefami* i mam nosa. - spojrzałem na nią. Przyglądała się z rosnącym zainteresowaniem starszemu człowiekowi, który zachowywał się jak zaszczute zwierze.

- A poza tym nie wysyłali by z nim tylko dwóch żołnierzy, nie? - spytałem usiłując domyślić się o co w tym chodzi.

- Proszę, niech pan nie strzela, jestem już słaby, nie mam siły, nic wam nie zrobię, przysięgam! - powiedział człowiek. QWI podeszła do niego i uklęknęła. Ja również podszedłem bliżej, ale na wszelki wypadek nie spuszczałem go z celownika.

- Kim pan jest? - spytała go QWI

- Nazywam się Evax. Luthor Evax, jestem tutaj więźniem. To jest pułapka, na was, jak sądzę, - powiedział drżącym głosem - grozili, że zabiją moją córkę, jak wam coś powiem. - w tym momencie usłyszeliśmy kaszlenie które dochodziło zewsząd.

- Widzę Luthor, że życie twojej córki nie było ci miłe. A państwo proszę o złożenie broni, nie macie żadnych szans, chyba orientujecie się w swojej sytuacji? - doleciało. Domyśliłem się, że to z głośników. Nagle rozległ się mrożący krew w żyłach śmiech.

- Macie dwie minuty, po tym czasie macie być rozbrojeni. Lub jak wolicie martwi... - dodał. Spojrzałem przerażony na Luthora. Miał rozpięty mundur i wydobył właśnie spod niego mały mikrofon.

- No, tak, podsłuch - pomyślałem. Evax podał mi go w wyrazem winnego skazańca w oczach. Zrobiło mi się go żal, a potem pomyślałem o sobie jak o najgorszym, przypominając sobie, jak uderzyłem go i wreszcie jak łatwo dałem wciągnąć się w taką pułapkę.

- Będziesz musiał tu do nas przyjść, tchórzu!- krzyknąłem do mikrofonu. Następnie wściekły na wszystko zgniotłem go w dłoni. Wyjąłem dwa granaty i ważąc je w rękach powiedziałem:

- Nie mamy szans. Te detonatory nie wystarczą, żeby wysadzić wrota śluzy i dostać się do statku. Masz jakiś pomysł? - spytałem QWI.

- Gdybym miała dostęp do komputera, bylibyśmy wolni - rzekła posępnie.

- Gdzie tu jest najbliższy terminal? - zwróciłem się do fałszywego oficera.

- Ostatnie drzwi po prawo, chyba... - odrzekł wstając. Zacząłem rozglądać się po korytarzu. Cały miał około dwadzieścia pięć metrów długości. Na jego końcu znajdowały się duże blastroodporne drzwi. Na prawej ścianie znajdowały się trzy zamknięte przejścia.

- Gdzie są oddziały mające nas pojmać? - dociekałem dalej.

- Za tymi wrotami na końcu korytarza. Około trzydziestki. - powiedział wzdychając ciężko. Spojrzałem na QWI porozumiewawczo. Pobiegła do drzwi za którymi miał być terminal.

- Dziecinko! Ale nie wiem czy tam też nie ma żołnierzy! - zawołał za nią.

- Poczekaj, pójdziemy razem - powstrzymałem ją na chwilę.

Wziąłem pistolet Evaxa i włożyłem do niego połowę swojej amunicji.

- Przyda się - stwierdziłem oddając mu broń i jeden granat.

- Nie ujdzie mu to na sucho… - powiedział z pasją. Zaczęliśmy iść w stronę terminalu. Gdy znajdowaliśmy się na wysokości pierwszych drzwi, wrota na końcu korytarza zaczęły się rozsuwać.

- Czas minął!!! - usłyszeliśmy z głośników. Rzuciłem się w stronę najbliższych drzwi, żywiąc ostatnią nadzieję, że nie są zamknięte. Dopadając do zamka pomyślałem, że jeżeli natychmiast się nie schowamy, dojdzie do okropnej rzezi. Walnąłem z całej siły w zamek i wejście stanęło otworem.

- Szybko! Do Środka! - Wrzasnąłem na swoich towarzyszy.

Nie trzeba im było dwa razy powtarzać. Sam uklęknąłem przed wejściem i zacząłem strzelać w kierunku powiększającej się powoli przestrzeni między skrzydłami ogromnych wrót. Nie celowałem w nikogo, chcąc jedynie powstrzymać przeciwnika. Z pary za wrotami wypadły dwa bezwładne ciała ubrane w białe pancerze. Szturmowe oddziały. Nie mieliśmy więc do czynienia ze zwykłymi żołnierzami. Te elitarne jednostki nie wycofywały się nigdy i składały wyłącznie z fanatyków nie wahających się poświęcić swojego życie dla Imperatora.

Z pary zaczęły wyłaniać się postacie Szturmowców. W moją stronę posypały się strzały. Czerwone wiązki energii przelatywały coraz bliżej. Wycelowałem dokładnie i powaliłem dwoma celnymi strzałami w klatkę piersiową jednego z oficerów. Jeden z celniejszych strzałów odbił się od podłogi tuż obok mojej stopy. Wtedy poczułem ogromny wstrząs, jaki targnął całym statkiem. Nie mogąc utrzymać równowagi upadłem i w tym momencie czerwona wiązka przecięła powietrze tuż nad moją głową. Poczułem metaliczny zapach ozonu. Postanowiłem więcej nie kusić losu i dałem susa w wejście. Prowadziło ono do wąskiego przejścia. Na końcu były następne zamknięte drzwi.

- Evax, sprawdź czy są otwarte !! - poleciłem.

Wyjrzałem zza framugi i powstrzymałem dwóch nadgorliwców pragnących prostą drogą dostać się tutaj… Oddałem dwa celne strzały i osmalone bezwładne pancerze osunęły się na ziemię. Zaraz jednak zmuszony byłem schować się do środka, gdyż wszyscy Szturmowcy zaczęli ostrzeliwać miejsce gdzie stałem. Zamknąłem drzwi, lecz po chwili zaczęły się robić w nich dziury od zmasowanego ostrzału Szturmowców.

- Tamtędy nie da rady! - krzyknąłem biegnąc w stronę QWI i Evaxa stojącego przy drzwiach na końcu przejścia. Cały statek znowu zadrżał. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się, dlaczego. W wąskim korytarzyku nie mieliśmy problemu z utrzymaniem równowagi, chociaż targające statkiem wstrząsy zmusiły nas do mocnego zaparcia się o ściany. Po chwili znowu statek zaczął lecieć równo.

- Zaraz je otworzę - pozwiedzała przez zęby QWI.

- Byle szybciej, niż tamci - ponaglałem ją.

Wyjąłem z kieszeni granat i uzbroiłem go.

- No! Otwarte - na potwierdzenie tych słów drzwi odsunęły się bezszelestnie. Przed nami rozpościerał się duży magazyn. Na każdej ścianie było po jednym takim samym, jak nasze wejściu. Hala była pusta nie licząc kilkunastu skrzyń leżących po prawej stronie. Oceniłem, że nie jest to jednak najlepsze miejsce na obronę. Drzwi za nami powoli ustępowały.

- Bierzemy te po lewej ! - krzyknąłem mając na myśli wyjście. - Biegnijcie! - zacząłem powoli iść w stronę tamtego wyjścia. Nagle Szturmowcy przedarli się przez cienkie przejście. To był najlepszy moment, żeby zrobić użytek z granatu. Cisnąłem nim w samo centrum kłębowiska żołnierzy w przejściu. Sam rzuciłem się w lewo na ziemię unikając potężnego zionięcia, które dobyło się z stamtąd.

Chwilę leżałem tak z rękoma na głowie i podnosząc ją zacząłem rozglądać się, oceniając sytuację. Zobaczyłem zgliszcza korytarzyka, a gdy odwróciłem wzrok, QWI i Evaxa biegnących w stronę drzwi. Wtem przejście przed nimi stanęło otworem. Moi przyjaciele stanęli jak wryci. Tym większe było ich i moje zdziwienie, gdy zobaczyli wybiegających z niego Szturmowców. Ci również wydawali się zaskoczeni, gdyż znieruchomieli jak słupy soli. Ogólną konsternację przerwały dwa moje celne strzały. Trupy Szturmowców wyrwały wszystkich z zamyślenia, na szczęście QWI miała dobry refleks i położyła na ziemię długą serią cały pierwszy szereg. Wstałem i zacząłem biec w stronę drzwi po prawo. Ostrzeliwałem jednocześnie wrogów, jednak z niewielkim skutkiem, gdyż więcej uwagi poświeciłem ucieczce i unikom.

- Evax, QWI ! Do drugich drzwi! - krzyknąłem. Miałem jeszcze nadzieję, że może uda nam się przetrwać, ale wydało mi się to prawie niemożliwe, gdy kątem oka dostrzegłem białe pancerze wyłaniające się ze zniszczonego wybuchem wejścia. QWI i Evax również spostrzegli powagę sytuacji. W trójkę biegliśmy co sił w nogach ku naszej ostatniej i jedynej nadziei, która znajdowała się dziesięć metrów przed nami. Cały czas wokół latały coraz celniejsze strzały z laserów naszych prześladowców. Również i my nie pozostawaliśmy dłużni, ale strzelaliśmy do tyłu, na oślep i nie obchodziło nas czy kogoś trafiliśmy. Byle do wyjścia. I nagle stało się coś, czego najbardziej się bałem. Usłyszałem przeraźliwy krzyk dochodzący z tyłu. Poznałem głos Evaxa:

- Biegnijcie beze mnie! Będę wam kulą u nogi, a... - reszty nie było. Zatrzymałem się. Już miałem odwrócić się, gdy nagle wyjście przede mną otworzyło się. Wyskoczyli z niego uzbrojeni żołnierze. Nie zdążyłem się im przyjrzeć, chociaż było w nich coś dziwnego...

Poczułem przeraźliwy ból w lewym udzie. Trafiona z blastra Szturmowca noga nie utrzymała ciężaru ciała. Upadłem na kolana. Zacząłem tępo wpatrywać się w wojsko przede mną. Porażka, a tak niewiele brakowało.

I wtedy na mojej twarzy wykwitł uśmiech. Dowódcą żołnierzy przede mną, była ubrana w czarne obcisłe, skórzane spodnie, tegoż samego koloru i z tego samego materiału kurtkę oraz białą bluzkę, wysoka kobieta z długimi, czarnymi włosami. Jej podwładni bynajmniej nie służyli Imperatorowi, byli to rebelianci ubrani w brązowe mundury i czarne kamizelki. Wrogowie, byli więc tylko z tyłu. Padając na ziemię obróciłem się wokół własnej osi o sto osiemdziesiąt stopni. W ten sposób leżąc na plecach mogłem swobodnie prowadzić obstrzał szturmowców. QWI również zorientowała się w sytuacji i aby nie przeszkadzać naszym wybawcą odturlała się pod ścianę. Zza moich pleców zaczęła się kanonada licznych karabinów. Ofensywa Szturmowców załamała się. Strzelając do ubranych w białe pancerze imperialnych zobaczyłem Evaxa leżącego twarzą do ziemi. Dostał w plecy.

Walka nie trwała długo - do momentu, kiedy ostatni mogący chodzić biały pancerz nie zniknął w którymś z wyjść. Spróbowałem się podnieść i czyjaś mocna ręka okazała się wielce pomocna. Właścicielem pomocnej dłoni okazała się ów czarnowłosa przywódczyni, która jak głosiły jej insygnia na kurtce, była w stopniu porucznika.

- Dzięki - powiedziałem tylko, masując sobie udo. Syknąłem z bólu trafiając na ranę wielkości pięści. - Naprawdę dzięki - Nie wiedziałem co tu dodać. Spojrzałem na nią i spostrzegłem ciemne oczy, głębokie jak oceany na Alderaanie. Pokiwała lekko głową i unosząc brwi uśmiechnęła się lekko. Oparłem się o nią, gdyż moja lewa noga kategorycznie odmówiła posłuszeństwa.

- To chyba jeszcze nie koniec. - przypatrzyła się mojej nodze, - Mark! Przynieś szybko apteczkę.- Wciąż nie mogłem oderwać wzorku od jej oczu. Przypomniałem sobie o Evaxsie i zacząłem nieudolnie kuśtykać w jego stronę.

- Ej! A ty gdzie się wybierasz? - spytała.

- To jest niewinny człowiek. - wskazałem jego ciało.

Żołnierze rebelianccy sprawdzali salę. QWI rozmawiała z jednym z nich. Nachyliłem się nad ciałem starego człowieka. Widząc jednak rozmiar rany na jego plecach nie spodziewałem się, żebym kiedykolwiek jeszcze miał okazję z nim porozmawiać. Nie myliłem się. Obok mnie uklęknęła czarnowłosa. Podając mi apteczkę powiedziała:

- W tamtej śluzie jest nasz statek, dojdziesz sam?

- A co, wy się gdzieś wybieracie? - zacząłem smarować sobie ranę jakąś substancją.

- Statek nie jest opanowany, mamy tylko to pomieszczenie. Trzeba uwolnić więźniów.- pokiwałem w zamyśleniu głową. Założyłem sobie opatrunek. Większość żołnierzy zbierała się przy zgliszczach korytarzyka. Zacząłem sobie wszystko układać w logiczną całość.

- Strzelaliście do tego statku? - zapytałem podnosząc się. Chętnie skorzystałem z drugi raz wyciągniętej ręki.

- Tak, unieszkodliwiliśmy kilka newralgicznych punktów. - odparła, gdy już stałem. A więc to były owe wstrząsy, które uratowały mi skórę…

- Dobra, pomogę wam trochę. I tak muszę dostać się do swojego statku.

- To on jest twój? - spytała podejrzliwie.

- Tak. - odparłem krótko. Zacząłem powoli iść w stronę wyjścia. Opatrunek zadziałał szybko.

- A Tercey? - gdy usłyszałem imię swojego ojca stanąłem jak wryty.

- Co Tercey? - odwróciłem się patrząc na nią podejrzliwie. Może ta dziewczyna znała mojego ojca!?

- No, bo to jest chyba jego statek. A poza tym mam zadanie wyciągnąć go stąd. - powiedziała i powoli ruszyła w stronę wyjścia, do swoich ludzi, którzy przygotowali się już do szturmu na mostek.

- Skąd wiesz, że to jego statek ... To mój ojciec jest tutaj !?!? - wykrzyknąłem, gdy doszedł do mnie sens jej wypowiedzi.

- Twój ociec? - zatrzymała się i zmierzyła mnie wzrokiem. - Przecież według wszelkich danych Drackmar zginął na Coruscant. Wpatrywała się we mnie podejrzliwie.

- Tak... Porozmawiamy o tym później, dobra? - spojrzałem na nią błagalnie.

- Nie. Chcę wiedzieć kogo mam za plecami! - podparła się pod boki.

- Dobrze, proszę.- podałem jej swoje dokumenty. - Więc jednak nie wiesz jak wyglądał syn komandora. Znałaś go?

- Nie ... - odparła w zamyśleniu oglądając mój patent pilota i papiery statku.

- Pani porucznik, zaczynamy? - spytał ze zniecierpliwieniem jakiś żołnierz.

- Tak, już. - oddała mi dokumenty i uśmiechnęła się. - Wszyscy gotowi? - wyciągnęła swój blaster z kabury przy pasie. Odpowiedziały jej potakujące kiwnięcia głowami. Wszyscy byli na pozycjach. Odnowiłem mało pojemny magazynek mojego pistoletu korzystając z broni jednego ze Szturmowców.

- Jak będziemy przy komputerze kontrolnym, to niech odblokują śluzę przy moim statku.- Szepnąłem jej do ucha. Pokiwała głową.

- OK. chłopcy, zaczynamy! Każdy wie co ma robić ?!

- Tak jest. - odpowiedzieli chórem

Porucznik pobiegła pierwsza przez korytarz, który bardziej przypominał spalone jelita jakiegoś giganta. Chcąc nie chcąc pobiegłem za nią. Obok mnie pojawiła się QWI.

- Z nieba nam spadli ci głupi idealiści. - uśmiechnęła się krzywo.

- Wierzą w sprawiedliwość. - wzruszyłem ramionami. - A, tak. Dosłownie z nieba.

Wybiegliśmy na szeroki hol. Na podłodze leżało kilka ciał Szturmowców. Dobiegliśmy do szerokich wrót, które były aktualnie zamknięte.

- Za nimi znajduje się około dwudziestu ludzi. Są jakieś piętnaście metrów przed nami. - powiedział jakiś żołnierz.

- Przygotować granaty ogłuszające, założyć ładunki na wrota.- zakomendowała. Do drzwi zbliżył się jeden z rebeliantów z ładunkiem wybuchowym. Każdy wyciągnął niewielką czarną kulkę z kryształem - granat ogłuszający.

- Odsuńmy się. Niech każdy zajmie pozycję. - mówiła dalej. Podeszła do jednych z drzwi po prawej stronie holu. Otworzywszy je skinęła na mnie i QWI.

- To jest dogodna pozycja. Chyba, że chcecie nadal tak stać i dać się wybić jak kaczki na strzelnicy. - uśmiechnęła się. Poszliśmy i usadowiliśmy się przy ścianie tak, żeby mieć możliwie jak największe pole widzenia na wrota. Schowani za ścianą oczekiwaliśmy.

-Dziesięć - usłyszeliśmy głos z kieszeni kurtki rebeliantki. Przygotowaliśmy broń do strzału. Po dziesięciu sekundach rozległ się wybuch. Zobaczyliśmy, jak skrzyła wrót otwierają się na oścież do wewnątrz. Cały korytarz wypełnił dym i latające szczątki drzwi. Od razu w ich kierunku poleciało kilkanaście granatów. Z przeciwnej strony posypały się strzały.

My nadal czekaliśmy. Usłyszeliśmy serię eksplozji o niskiej częstotliwości. Odgłos broni przeciwnika ucichł. Wychynęliśmy w trójkę zza framugi i naszym oczom ukazała się

zniszczona rama drzwi, wyglądająca, jak otwarta konserwa i stos białych pancerzy.

Posłałem wiązkę ogłuszającą w stronę jednego z nich, który zaczął się podnosić. Szturmowiec znieruchomiał leżąc twarzą do ziemi.

-Idziemy! - krzyknęła porucznik. Wybiegliśmy z naszych kryjówek i pognaliśmy w stronę mostka. Przebiegliśmy obok ciał szturmowców. Powinni obudzić się za dwie godziny. Dalej korytarz zakręcał w prawo i łączył z drugim, bliźniaczym biegnącym wzdłuż prawej burty.

Dobiegliśmy do skrzyżowania w kształcie litery „T” . Z lewej strony mieliśmy korytarz na mostek „nóżkę litery”. Wyjrzałem zza rogu i natychmiast schowałem głowę.

- Jest ich tam ze dwudziestu, stoją na schodach. - zwróciłem się do rebeliantki. Pokiwała głową i wskazała bezgłośnie na czwórkę swoich ludzi pokazując im, żeby przebiegli na drugą stronę przejścia.

- Będziemy ich osłaniać. - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Przytuliliśmy się do ściany. Nastawiłem pistolet Gaussa na maksymalną siłę rażenia.

- Biegnijcie! - krzyknęła wychylając się zza rogu i oddając strzały w stronę imperialnych. Razem z QWI również rozpoczęliśmy strzelać. Wypaliłem dwa razy powalając Szturmowca celującego w nas. Jednemu z rebeliantów nie udało się przebiec i pod obstrzałem padł na środku przejścia. Rozpoczęła się kanonada. Po chwili strzały z przeciwnej strony ucichły. Wyjrzałem ostrożnie z pistoletem Gaussa przygotowanym do działania. Na schodach leżało około ośmiu żołnierzy. Nikogo więcej nie było. Spojrzałem na rebeliantów: trzech zostało trafionych, ale tylko dwóch śmiertelnie.

- Poddajemy się! Nie strzelajcie! - usłyszeliśmy z góry

- Wychodźcie powoli z rękoma na karku! - krzyknęła porucznik.

Ujrzeliśmy kilkunastu Szturmowców idących w bezładnej grupie. Od razu okrążyli ich uzbrojeni rebelianci.

- Nie mają broni - krzyknął jeden z nich.

- Idą jeszcze inni - powiedział drugi. Faktycznie z góry schodzili ubrani w mundury oficerowie i piloci. Podszedłem do najwyższego rangą (pułkownik). Miał koło czterdziestu lat, chudą, pociągłą twarz i krótkie, schludne włosy. Zielony mundur leżał na nim jak ulał. Szturchnąłem go lufą i spytałem:

- Jest ktoś jeszcze na mostku?

- Nie - odpowiedział posępnie. Poznałem głos z głośnika.

- Gdzie jest córka Evaxa? - spytałem wciskając mu z całej siły lufę pistoletu Gaussa w bok. Położyłem palec na spuście i czekałem tylko, żeby powiedział, że nie żyje.

- Śpi spokojnie w module siedemnastym. - powiedział, a ja odetchnąłem z ulgą.

- Prowadź do bloku więziennego. - spojrzałem na rebeliantkę i QWI. Ciemnowłosa kiwnęła potakująco głową.

- Allecy! Pójdź na mostek i odblokuj wszystkie śluzy. Zatrzymaj statek i powiadom naszych, że za chwilę wracamy. Potem zmywaj się na „Dromadora”. - odwróciła się - Idziemy?- pchnąłem lufą pułkownika.

- Aha! Mark, Yeffen, Jerty, zaprowadźcie Szturmowców do bloku więziennego i zamknijcie. - przypomniała sobie o jeńcach.

Poszliśmy drugim korytarzem. Imperialny dowódca zatrzymał się w pewnym momencie przed kwadratowymi blastroodpornymi drzwiami.

- To tu. - popatrzył się na mnie.

- Otwieraj! - powiedziałem. Oficer podszedł do drzwi i nacisnął kombinację cyfr na zamku, następnie pchnął przycisk na drzwiach wielkości i kształtu jego dłoni. Weszliśmy do ogromnej hali wysokości trzech metrów. Stały w niej w rzędach okrągłe pojemniki w kształcie walca ustawione pionowo. W każdym był iluminator, w którym widniała twarz więźnia. Wszyscy zahibernowani byli w zielonym płynie. Tuż przy wejściu znajdowało się stanowisko informatyczne. Podszedłem do niego i włączyłem komputer. Od razu poprosił o hasło.

- Hasło? - spytałem pułkownika.

- „Ładunek 2876/AX” - podał oficer. Okazało się prawdziwe. Zacząłem wpisywać imię ojca.

- Zeth i mój ojciec, Shadderon.- warknęła QWI. Westchnąłem i wpisałem imię jej narzeczonego, a następnie jej ojca.

- Imię: Zeth, moduł numer dwadzieścia osiem. Imię: Shadderon. Brak. - odpowiedział komputer.- QWI spojrzała na monitor zbolałym wzrokiem.

-Jak wyglądał? - chciałem jej pomóc.

- Niestety, tego się obawiałam. - popatrzyła na mnie ze łzami w oczach. Zrobiło mi się gorąco, gdyż najbardziej nie lubię być bezsilny. - Nie ma go tutaj.- oparła się o konsolę. Spuściła głowę i pogrążyła się w zadumie. Już myślałem, że w takiej pozycji zamieni się w kamień, gdy nagle podniosła energicznie głowę. Na jej twarzy nie odbijały się żadne uczucia. -Idę po Zetha. - Natychmiast zniknęła w labiryncie komór.

- Otworzyć ten moduł - nakazałem komputerowi. - Odszukać Terceya Allyię, komandora rebeliantów. - mówiłem dalej.

- Nie znaleziono: Terceya Allyię, komandora rebeliantów. - westchnąłem zawiedziony.

- Człowiek, lat pięćdziesiąt dwa! - nie dawała za wygraną porucznik.

- Moduł trzy, jedenaście i dziewięćdziesiąt trzy. - odpowiedział znowu.

- Pokazać zdjęcia na ekranie - powiedziałem w napięciu. Na ekranie ukazały się twarze dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Wszyscy byli w wieku mojego ojca, ale nie było go na pokładzie.

- Czy są tu gdzieś jeszcze moduły hibernacyjne dla więźniów? - to pytanie rebeliantka zwróciła do oficera Imperium.

- Nie, nie ma. - odpowiedział.

- Zabierzcie go stąd. - powiedziała do żołnierzy pilnujących pułkownika. Oparła się o blat komputera i popatrzyła na mnie współczująco.

- Nie przyleciałem tu po niego. Pracuję dla QWI. - powiedziałem spokojnie lekko drżącym głosem. - nie sądzę, żebyście trafili na ślad mojego ojca. Został złapany razem z księżniczką Leią przy Tatooine.- powiedziałem przecierając zmęczone oczy.

- Jestem tu z rozkazu księżniczki. Ona została odbita z Gwiazdy Śmierci przez Hana Solo. - powiedziała kładąc swoją rękę na mojej.- Han Solo? To nazwisko obiło mi się gdzieś o uszy.

- Gwiazda Śmierci? - odparłem z zamyśleniem. Krew napłynęła mi do twarzy na myśl o Aleraanie. Zacisnąłem nieświadomie pięści.

- Ja też jestem z Alderaanu. Ale trzeba będzie o tym zapomnieć. - powiedziała aksamitnym głosem. Pokiwałem głową i uspokoiłem się.

- Otworzyć wszystkie moduły - rozkazałem komputerowi myśląc jednocześnie, jaką siłę oddziaływania posiada ta ciemnooka kobieta.

- Jak ci na imię? - spytałem.

- Nejada. - powiedziała rebeliantka

- XPC -1000 „Mały” - odpowiedział komputer. Uśmiechnąłem się.

- To nie do ciebie.- orzekłem zbliżając usta do mikrofonu komputera. Spojrzałem na nią.

- Macie tyle miejsca, żeby ich pomieścić? - spytałem wskazując na moduły z ludźmi budzącymi się do życia.

- Tak , przecież nie zostawilibyśmy ich tutaj. Wielu z nich jest z naszej planety. Posłuchaj, - stanęła naprzeciwko mnie - czy nie chciałbyś się do nas przyłączyć? - unieśliśmy razem brwi.

- Wiesz, nie lubię zbyt rygoru wojskowego. Chociaż …- popatrzyłem na nią. Nie nosiła munduru, tylko czarne skóry. O jej stopniu świadczyła jedynie plakietka na prawej piersi.

- Pomyślę. A gdzie można was znaleźć? - zbliżyła się i powiedziała mi do ucha :

- Hoth.

- Aha. Tajna baza. - pokiwałem głową ze zrozumieniem.

- I jeszcze jedno. - odezwała się pełnym głosem - Zniszczyliśmy Gwiazdę Śmierci pod Yavinem.- Słysząc to odetchnąłem z ulgą. Znaczyło to, że po pierwsze nie będzie już czegoś tak potwornego latało w przestrzeni, a po drugie, że rebelianci mogą mieć takie siły, żeby przeciwstawić się Imperium.

- A więc nie jesteście już kupką skautów przeciwstawiających się galaktycznej sile? - zauważyłem.

- Tak, mamy trochę dobrych żołnierzy i statków. Ale i tak zajmie lata, zanim uporamy się z tym kolosem na glinianych nogach. - powiedziała w zamyśleniu. Kilkanaście osób wyszło z cel.

- Weźcie ich i zaprowadźcie do „Dromadora” - rozkazała Nejada swoim żołnierzom. W tłumie coraz to nowych uwolnionych zauważyłem QWI prowadzącą młodego, wysokiego chłopaka. Miał około dziewiętnastu lat (uświadomiłem sobie, że to tyle co ja), blond włosy i jasną brodę. Ubrany był w biały szlafrok, jak wszyscy więźniowie (byli hibernowani nago).

-Chodź, idziemy. Pomóż mi… - poprosiła QWI. Po raz pierwszy widziałem ją troszczącą się o kogoś. Wetknąłem pistolet Gaussa do kabury.

- To do zobaczenia. - powiedziała Nejada.

- Będę tam za tydzień, muszę jeszcze zawieźć ich na Bakurę! - powiedziałem za nią.

Chwyciłem Zetha pod pachę i zaczęliśmy iść w stronę statku. Był bardzo słaby, pewnie przesłuchiwali go kilka razy. Popatrzyłem na niego ze współczuciem.

Położyliśmy go w „dwójce”

- Niestety będziesz mi potrzebna na mostku. - zwróciłem się do QWI.

- Yhm, już idę. - puściła jego rękę i udaliśmy się na mostek.

Sadowiąc się przy sterach zobaczyłem przez iluminator zadokowany statek rebeliantów: był to ciężko uzbrojony transportowiec desantowy. Zauważyłem również czerwone światełko przy czujnikach. Nacisnąłem kilka przycisków i zobaczyłem, że z nadprzestrzeni wyszedł pół minuty temu krążownik typu Shacer. Był to świetnie uzbrojony długi na osiemset metrów statek o kształcie przypominającym imperialne niszczyciele.

Oddokowałem natychmiast obserwując, jak z krążownika wylatują myśliwce i mkną w naszą stronę.

- Hej! „Dromador” spadajcie! Krążownik zaraz tu przyleci! - krzyknąłem do radia. - Wpisuj koordynaty na Bakurę! - mruknąłem do QWI ustawiając tarcze i aktywując systemy bojowe. Z góry mojego statku wysunęły się trzy wieżyczki z podwójnymi lufami turbolaserów.

- Nie możemy oddokować! Nie wrócili jeszcze wszyscy! - padła odpowiedź rebeliantów. Za dziesięć sekund wejdziemy w zasięg rażenia myśliwców. Naliczyłem dziesięć TIE fighterów.

- A porucznik Nejada? - spytałem

- Jeszcze się nie pojawiła. - Spojrzałem się na QWI.

- Spadamy. - powiedziała

- Zostajemy. Uratowała nas, jesteśmy jej coś winni. - rzekłem stanowczo kierując się w stronę wrogich myśliwców.

- Nie pleć bzdur. Obudziły się w tobie sentymenty? Chcesz żeby jej ratunek poszedł na marne? Przecież nie mamy z nimi szans… - ostatnie zdanie powiedziała mniej przekonana.

Ze szkoły zapamiętałem strategiczne położenie dowódcy w szyku imperialnym. Wycelowałem wieżyczki w trzy TIE-e. Jeden z nich mógł być oficerem. Nacisnąłem spust i salwa poleciała w kierunku skrzydła myśliwców. Dwie maszyny eksplodowały, trzecia sprytnym manewrem uniknęła mojego strzału. Dając całą na przód skierowałem się w stronę tego spryciarza.

- QWI ! Biegnij do wieżyczki i zajmij się nimi!- natychmiast wykonała moje polecenie

TIE cały czas wykonując uniki podjął próbę wyrwania się spod mojego celownika. Nie docenił jednak manewrowości mojego „Alderaan Phantom'a”. Wykonałem manewr szybciej od niego. Gdy znalazł się w centrum mojego celownika wypaliłem ze wszystkich dział. Pilot wykazał się doskonałym refleksem przerywając swój manewr, ale jedna wiązka trafiła go. TIE zaczął obracać się wokół własnej osi. Pilot szybko wyprowadził maszynę z korkociągu, ale w tym czasie zdążyłem już wycelować ponownie, trafiając go trzykrotnie.

Konstrukcja tych myśliwców nie była zbyt dobra i statek rozleciał się w drobny mak. Odezwała się dolna, wieżyczka z poczwórnym turbolaserem. QWI zaczęła dziesiątkować maszyny imperialne.

Poczułem lekkie drżenie statku. Przy pulpicie tarcz zaczęły migać czerwone światełka. Na ogonie siedział nam jeden z TIE fighterów.

- QWI! Tył! - krzyknąłem do interkomu.

Zanurkowałem w dół, żeby wystawić QWI maszynę wroga, gdyż plot prowadził ją lekko nad nami. Od razu odezwały się cztery lufy działek i niebezpieczeństwo wybuchnęło za nami.

- Drackmar, dziękuję ci! - ucieszyłem się słysząc głos ciemnookiej rebeliantki z radia. - Uciekajcie już, bo was rozniosą.!

- Nie znasz mojego statku! - dalszą rozmowę przerwał zakłucacz, który zapewne włączył jeden z pilotów imperium.

„Dromador” oddalał się od „Pani Zachodu”. Zacząłem również oddalać się od myśliwców Zauważyłem jednak, że znaleźliśmy się w zasięgu turbolaserów krążownika. Jego strzały stawały się coraz celniejsze. Jeden trafny wystarczył, żeby przeciążone tarcze tylne puściły.

Poleciałem najbardziej skomplikowanym torem, wykonując możliwie jak najwięcej akrobacji w stronę „Pani Zachodu”. Wiedziałem, że jeden celny strzał w nasza rufę wystarczyłby, żeby roznieść nas po przestrzeni. Tymczasem QWI unieszkodliwiła kolejnego TIE-a. Gdy wleciałem za statek więzienny poczułem ulgę. Tym większa była moja radość, gdyż zobaczyłem, że QWI zanim udała się do wieżyczki zdążyła wpisać koordynaty. Pchnąłem dzwignię hipernapędu i już byliśmy w bezpiecznym tunelu.

- Ej! Już go prawie miałam! - usłyszałem z interkomu.

Wyszedłem z mostku i spotkałem QWI zdążającą do „dwójki”. Rzuciliśmy się sobie w ramiona i zaczęliśmy dziko wrzeszczeć. Wreszcie opamiętaliśmy się przypomniawszy sobie o chorym w kabinie.

Gdy dolecieliśmy szczęśliwie na Bakurę Zeth był już na nogach. Przez trzy dni bawiliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. Przyszedł jednak i na mnie czas, odebrałem swoją zapłatę z premią i jako bogaty człowiek ruszyłem tego samego dnia po pożegnaniach z przyjaciółmi na Hoth.

Koniec części II

Część III

„Bal Maskowy”

Hoth była lodową planetą dosyć odległą od swojej niewielkiej gwiazdy. Całą pokrywała warstwa śniegu i lodu w najpłytszym miejscu głęboka na pięćdziesiąt metrów. Średnia temperatura w dzień na równiku wynosiła -35 stopni w skali zamarzalności wody.

Po wyjściu z nadprzestrzeni wleciałem w wysoką atmosferę planety. Nic nie wskazywało, że znajdują się tu istoty inteligentne, więc zacząłem wywoływać przez radio podając swoje dane. Nikt nie odpowiedział, ale po dwóch minutach miałem na karku cztery myśliwce typu X. Rozkazali lecieć za sobą, a że mieli przewagę ognia (X-wingi są bardzo dobrze uzbrojone i wytrzymałe), nie widziałem powodu, żeby się im sprzeciwiać.

Cała baza znajdowała się pod powierzchnią lodu w wydrążonych sztucznych jaskiniach. Do środka wleciałem przez grube drzwi, doskonale zamaskowane syntetycznym lodem.

Wylądowałem na lądowisku ukrytym pod powierzchnią. Zdziwiłem się rozmiarami alianckiej bazy. Rozpościerała się na przestrzeni około dwóch kilometrów kwadratowych, średnio dwadzieścia metrów pod lodem.

Z kokpitu zauważyłem ekipę powitalną. Otworzyłem rampę i wyszedłem na zewnątrz. Panowała tu niska temperatura, niewiele powyżej tej, w której zamarza woda. Przed rampą stało dwóch szeregowców z bronią przygotowaną do strzału „na wszelki wypadek”, komandor, jakiś oficer i Nejada.

- Witamy, panie Drackamar, w naszych szeregach. - odezwał się komandor oficjalnym tonem. Wyciągnął w moim kierunku rękę.

- Jeszcze nie jestem w waszych szeregach. - odparłem grzecznie i uścisnąłem jego dłoń. Spojrzałem na Nejadę. Uśmiechnęła się szeroko i zmrużyła filuternie jedno oko. Odwzajemniłem uśmiech zapominając, że nadal ściskam rękę komandora.

- Przepraszam. - powiedziałem do zmieszanego komandora cofając dłoń.

- Tak, to jest pułkownik Melsen - powiedział wskazując na towarzyszącego mu żołnierza. - a porucznik Nejadę już pan zna…- uścisnęła mocno moją rękę.

- Nazywam się Elvram Lajere. Czym w takim razie możemy panu służyć? - pytanie komandora trochę mnie zdziwiło.

- Yyy… Rzeczywiście, zamierzałem do was dołączyć, ale jeszcze się nie zdecydowałem. - spojrzałem na Nejadę. Z jej twarzy nie zdołałem nic wyczytać.

- Rozumie pan chyba, że teraz nie może już stąd odlecieć?

- Tak, ale imperialni i tak od razu by mnie zabili nie zadając żadnych pytań…

- Drackmar… Możemy przejść na „ty”? - pokiwałem głową - …znałem twojego ojca. Właściwie, to byłem jego bezpośrednim podwładnym.- zacząłem sobie przypominać tego człowieka, który kilkakrotnie zawitał w naszym domu. Elvram odesłał uzbrojonych strażników. Gestem dłoni dał znak, żebyśmy się przeszli. Zaczęliśmy spacerować wzdłuż szeregu myśliwców, pojazdów pancernych i łazików. Nejada szła po mojej prawej stronie, a ja trzymałem się prawicy komandora.

- Pamiętasz mnie? - pokiwałem głową.- Po tym, jak odleciałeś „Alderaan Phantomem” w nieznane dwa miesiące temu - kontynuował Elvram - twój ojciec powiedział mi, żebym cię zaciągnął w nasze szeregi. Nie będę owijał w bawełnę: potrzebny mi dobry i odważny pilot. Masz również doskonały statek, otrzymałeś wyszkolenie taktyczne w najwyższej Akademii Imperium na Coruscant. Bardzo byś nam się przydał. Oferuję ci stopień podporucznika i miejsce w pewnej brygadzie…- zatrzymaliśmy się. Spojrzałem na niego oniemiały. To było dużo! I nie musiałbym się włóczyć po galaktyce szukając pracy. Ale wojsko… - Nie podejmuj pochopnych decyzji, chłopcze. Zastanów się, a jakie są wyniki twoich przemyśleń, powiesz mi jutro lub pojutrze. Do tego czasu porucznik ma przepustkę. - uśmiechnął się i zmrużył bandycko oko. - Aha! Jest tu taki jeden twojego pokroju, nazywa się Solo! Generał Han Solo. - krzyknął na odchodnym.

- To ten co rozwalił Gwiazdę Śmierci? - spytałem Nejadę.

- Jeden z nich.

- To co, mamy jeden dzień wolny?

- Tak, ale nie ma tu zbyt dużo zajęć. Nie ma kantyny, tylko jadalnia, kina… Zaraz, mam pomysł, chodź.

- Nie za zimno na swoopy? - spytałem, gdy odkryła plandekę z jednego z nich. Był to zwykły Mobquet Nebulon-Q Swoop Racer, długi na trzy metry, mogący rozwinąć prędkość sześciuset kilometrów na godzinę i wznieść się na około trzydzieści metrów ponad powierzchnię ziemi. Pomalowany na kolor zielony silnik posiadał małe siedzonko na samym końcu, które „wisiało” za całą konstrukcją. Nie było to nic pięknego.

- Przejmujesz się? Polatamy sobie trochę. Ten będzie twój z przydziału, jeśli do nas dołączysz…- podeszła do drugiego okrytego płachtą.

- A to mój…- powiedziała odkrywając piękną maszynę. Jej speeder był dużo foremniejszy, pomalowany czarną połyskową farbą, a odkryte elementy silnika błyszczały polerowanym chromem. Od przodu, na wlocie powietrza namalowane były języki ognia.

- Wow!! Ale cacko! To jest przecież Yellow Demon, nie? - powiedziałem z zachwytem muskając kierownicę potężnego pojazdu.

- No! Yellow Demon 100, podoba ci się? - spytała nieśmiało z miłym uśmiechem. Pokiwałem energicznie głową.

- Wolę co prawda air speedery, ale na tym też można od czasu do czasu poszaleć. Jest tu coś fajnego w okolicy? - wsiadłem na małe siedzonko „zwykłego” swoopa i położyłem palec na rozruszniku.

- No, można się pobawić. Masz - podała mi grubą futrzaną kapotę. - Tam jest chłodno. I zapnij ją dobrze, bo wieje silny wiatr.- Ubraliśmy ciepłe płaszcze i założyliśmy kaski z wbudowanym radiem. - No to w drogę! - odpaliła swojego Demona. Silnik pracował wydając cichy, basowy szmer. Nacisnąłem guzik odpalania.

- Trzymaj się blisko, dzisiaj widoczność jest niezbyt dobra. Włącz radio na dwieście szesnaście - ruszyła na pełnym gazie. Ustawiłem radio na odpowiedni kanał i ruszyłem.

- Odtworzyć wrota trzecie!!- krzyknęła do komunikatora. Pomyślałem, że to trochę późno - wrota były zamknięte dwieście metrów przed nami, a my jechaliśmy z prędkością dwustu kilometrów na godzinę.

Na moje oko nie powinna była się zmieścić w niewielką szczelinę, jaka utworzyła się między drzwiami, ale jednak udało jej się to bez problemu. Ja przeleciałem z dwudziesto centymetrowym zapasem (co przy tej prędkości nie było dużo).

- Ehm…- popukałem w radio - fajnie to wyglądało, ale trzeba było wcześniej poprosić o to odźwiernego. - powiedziałem.

Wyjechaliśmy na powierzchnię. Temperatura spadła o trzydzieści stopni. Wiatr o prędkości stu dwudziestu metrów na sekundę wiał nam na szczęście w plecy. Zaczęliśmy przyspieszać. Dzięki pomocy ze strony szybko mknących cząsteczek powietrza, nasze pojazdy rozwinęły prędkość siedmiuset kilometrów na godzinę. Zrównałem się z Nejadą. Póki lecieliśmy nad płaskim lodem, prowadzenie nie sprawiało trudności, z wyjątkiem momentów, w których dostawaliśmy jakieś boczne uderzenie wiatru zza nie osłoniętego górami terenu.

- To gdzie teraz? - chciałem jej pomachać, ale szybkość…

- Za dwa kilometry wlecimy w wąwóz, a nim pod górę na „oazę” i potem do jaskiń! - przyspieszyła i znalazła się przede mną. Jej swoop był silniejszy. Po chwili w słuchawkach usłyszałem;

- Uważaj! - i w tym momencie ogromna siła spowodowana gwałtownym opadaniem omal nie wyrwała mnie z siedzenia. Poczułem jak wnętrzności podchodzą mi pod gardło. Wlecieliśmy w dół, do wąwozu. Był stosunkowo prosty (przy prędkości ośmiuset kilometrów na godzinę dało się wyrabiać na zakrętach, które były mniej więcej co trzysta metrów, czyli około co półtorej sekundy), ale niestety dosyć wąski (dziesięć metrów i głęboki na trzydzieści). Zastanawiałem się jak będziemy wracali.

Lecieliśmy tak przez trzy minuty. Starałem się zachować odległość za Nejadą nie większą niż cztery metry. Widoczność ograniczała się do dziesięciu, musieliśmy więc kierować na radar. Krawędzie wąwozu były pionowe i wyglądały, jak nierówno ułożone spaghetti.

- A teraz w górę - poderwała swojego Demona. Poleciałem za nią. Zaczęliśmy wspinać się na stromą pochylnię.

- Jak wysoka jest ta góra? - spytałem ciekawy.

- Dziś, około siedemnastu kilometrów. A na szczycie prawie nie ma wiatru .- powiedziała - Już niedaleko do tego wierzchołka! - dodała po chwili przez komunikator. Nie słyszeliśmy się zbyt dobrze, cały czas przerywały jakiejś trzaski i piski.

Faktycznie zaraz wiatr zaczął szybko słabnąć, aż nagle urwał się gwałtownie. Zahamowaliśmy wzbijając tumany śniegu. Zatrzymaliśmy się na płaskim wierzchołku. Pod nami, dziesięć metrów niżej hulała wichura - tutaj panowała absolutna cisza. Wyglądało to tak, jak gdybyśmy stali na wzniesieniu ponad chmurami, które tak gęsto zasłoniły ląd, że nie było go widać. Przypominało to lodową wyspę pośrodku rozszalałgo oceanu mleka. Ponad nami rozpościerało się ciemne niebo. Widać było mnóstwo gwiazd, mimo to, że było południe.

- Na jakiej jesteśmy wysokości? - spytałem zsiadając ze speedera i przecierając zaśnieżone gogle.

- Około siedemnaście tysięcy dwadzieścia jeden metrów. - powiedziała spokojnie podchodząc do krawędzi. Zbliżyłem się do niej.

- Ładnie tu. - stwierdziłem cicho. Spojrzała na mnie badawczym wzrokiem i uśmiechnęła się.

- Tak… - kiwnęła głową w zamyśleniu. - To jak, zostajesz? - zmieniła temat.

-Jeszcze się nie zdecydowałem. Może… A co to właściwie miałaby być za robota? - usiadłem sobie na skuterze.

- Nie wiem czy mogę ci to powiedzieć, jeżeli nie jest pewne, że tu zostaniesz. - odwróciła się i zdjęła kaptur. Uczyniłem to samo.

- Nie mogę zgodzić się na pracę, nic o niej nie wiedząc, zrozum. - nie była to do końca prawda, gdyż byłem prawie pewien co do swojej decyzji, ale nie zaszkodziłoby się czegoś więcej dowiedzieć.

- Mogę ci tylko powiedzieć, że jedną z twoich funkcji było by pilotowanie swojego statku z moją drużyną na pokładzie. - podeszła do swojego Yellow Demona.

- A co to za drużyna? - spytałem ciekawie.

- Tego, to ci na razie nie mogę powiedzieć. - ucięła krótko. Wyjęła ze schowka jakiejś zawiniątko. - Chcesz?

- Papu?

- Powiedzmy, że nie mrożonki.

- O, to dobrze, bo mrożonki to teraz moje stopy.

- Łap! - rzuciła mi okrągłe Coś. Niestety ręce miałem również dosyć sztywne i musiałem gonić Coś po całym placyku. Złapałem wreszcie i otworzyłem. Był to zielony owoc smakiem przypominający jabłko. W istocie to było zwyczajne jabłko, ale niezwyczajne, bo na tej planecie.

- O?!? Byłaś w raju? - spytałem.

- Nie, to taki mały przemyt. - przyznała się.

- No tak. Skąd ja to znam. - mruknąłem chrupiąc owoc.

Po skończonym posiłku, podczas którego udawaliśmy, że jesteśmy bardzo skupieni na spożywaniu naszych zielonych przyjaciół, założyliśmy kaptury.

- To pora w drogę, bo nie mamy kontaktu z bazą i nie powinniśmy wracać zbyt późno. - powiedziała i odpaliliśmy maszyny.

- Teraz będzie trudno, pod wiatr ostro miącha!. Nie zabij się. - pocieszyła mnie Nejada. Wcisnęła akcelerator i wyskoczyła jak z procy. Dałem gazu i po chwili zjeżdżaliśmy w dół zbocza. Zanurkowaliśmy w nasz „ocean mleka” (mleczna droga?!???). Zaraz też znaleźliśmy się w obszarze zamieci. Pod wiatr faktycznie jechało się bardzo uciążliwe Co chwila próbował zmienić kierunek lotu maszyny. Wystarczyłaby chwila nieuwagi i wichura obróciła by speedera i prawdopodobieństwo wjechania w jakąś przeszkodę rosło do 99,(9) %.

- W wąwozie to dopiero będzie problem - powiedziałem przez radio.

- Tak …dzie …ada …bawa! - jej odpowiedź zagłuszyły znowu trzaski i piski.

- Sprawdź, czy to nie twoje radio! - poleciłem jej, uprzednio kontrolując stan swojego - nie stwierdziłem żadnej usterki.

W momencie, gdy Nejada puściła kierownicę jedną ręką w celu zbadania przyczyny trzasków w radiu, przed nami na radarach pojawił się uskok.

- Uważaj! Próg!! - wrzasnąłem, ale było już za późno. Jej speeder odbił się do góry, ale nie zdołała go utrzymać jedną ręką w prostym torze lotu. Natychmiast chwyciła drugą ręką kierownicę i zaczęła korygować tor lotu jej skutera. Z napięciem obserwowałem jej zmagania z maszyną. I to właśnie mnie zgubiło, gdyż nie zauważyłem przeszkody, która przede mną wyrosła.

Był to wysoki na dwa metry stalagmit lodowy. Dzięki rozpaczliwemu unikowi nie roztrzaskałem się na nim. Mój speeder otarł się o niego jednak i odbił jak piłka. Zaraz wyświetlił się komunikat o jakimś uszkodzeniu, ale nie mogłem się tym zająć, gdyż na krótką chwilę straciłem kontrolę nad sterami.

Tym razem w siedzeniu utrzymałem się tylko dzięki pasom bezpieczeństwa, które jednak boleśnie werżnęły mi się w ciało, mimo grubej odzieży. Zacząłem hamować. Skuter cały czas tańczył i zaczął zesmykiwać się ze stromej strony zbocza. Leciałem w dół.

Miałem wybór: albo za wszelką cenę hamować, albo odzyskać kontrolę nad maszyną. Wybrałem to pierwsze ze względu na to, że rozdzieliliśmy się z Nejadą i nie chciałem się od niej oddalać, gdyż było to bardzo niebezpieczne.

Zaczęło mnie strasznie boleć lewe płuco. Pomyślałem, że chyba złamałem żebro. Teraz jednak skupiłem się na zwalnianiu. Pulsacyjnie naciskając hamulec kierowałem tak, żeby mimo tego, iż speeder zachowywał się jak pijany shavor, miał względnie jeden kierunek lotu.

Prędkość powoli malała. Sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Na radarze pojawił się niewielki uskok. Nie mogłem go ominąć, gdyż skuter nadal się mnie nie słuchał. Przede mną pojawiła się trzymetrowa ściana śniegu. Wjechałem w nią z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę…

Gdy wreszcie odzyskałem przytomność poczułem, że na oczach mam warstwę lodu. Czułem, jak gdyby cała lewa połowa klatki piersiowej miała mi zaraz eksplodować. Prawą ręką przetarłem oczy. Spróbowałem je otworzyć. Cóż, pokruszone rzęsy kiedyś odrosną.

Właściwie niewiele to dało. Zamiast ciemnej plamy, widziałem białą. Na oczach nie miałem gogli ochronnych. Leżałem na zboczu jakiejś górki.

Powoli uniosłem tułów. Podpierałem się prawą ręką, żeby nie obciążać złamanego żebra.

Metr niżej, wbity w tą samą górkę był w pół zasypany speeder. Oprócz tego nie było już wiele więcej widać. Nie miałem pojęcia ile tak leżałem. To, że odzyskałem przytomność mogło znaczyć, że nie za długo. Na czworaka doczołgałem się do skutera. Wiał silny wiatr i niósł moje przekleństwa na kilometry stąd.

Dziób pojazdu był zgnieciony. Pomyślałem chwilę, jakie podzespoły mogły tam się znajdować: na pewno czujniki i radar, pewnie też komputer i radio. Usiadłem na fotelu i wyciągnąłem apteczkę ze schowka. Czułem, jak nieosłonięta twarz przemienia się w lodową maskę. Zesztywniałymi rękami wyciągnąłem pistolet pneumatyczny i zrobiłem sobie zastrzyk wzmacniający.

- No, po tym pociągniesz sobie jeszcze z pół godziny przy tej temperaturze.- pocieszałem się. Jednocześnie zacząłem obliczać w jakiej odległości znajduje się baza. Wyciągnąłem z apteczki bandaż i opatuliłem sobie całą twarz rolką.

- Będziesz pierwszym człowiekiem, który przemienił się w mumię przed śmiercią! - dobry humor opuścił mnie jednak, gdy uświadomiłem sobie, że rebelianci są w odległości około siedemdziesięciu kilometrów.

- Ups, no to masz problem. Zwłaszcza, że zaczynasz gadać do siebie. - położyłem rękę na rozruszniku. Po chwili wahania nacisnąłem guzik, ale nic się nie stało.

- No! Co jest! - spróbowałem jeszcze raz. Znowu nic.

Pomyślmy. Pół godziny. Rebelianci znaleźliby mnie w ciągu półtorej pod warunkiem, że Nejada wyszła z tego cało, wróciła i zawiadomiła ich. Należało również założyć, że siła wiatru nie będzie większa, temperatura nie spadnie i przetrwam te półtorej godziny. Nie rokowałem sobie takiego szczęścia, więc podniosłem się i sięgnąłem do pokrywy silnika.

Pięć minut później byłem mądrzejszy o przyczynę i miejsce usterki. Wiedza ta nie była mnie w stanie jednak pocieszyć. Uszkodzony został bowiem niskorezystancyjny przewód doprowadzający energię do głowic, a trzeba wiedzieć, że powinien mieć on określoną długość. O dosztukowaniu nie było więc mowy, mogłem co najwyżej skrócić go o połowę, chociaż to spowodowałoby znaczny spadek mocy.

Na tym kończyła się moja znajomość mechaniki skuterów, która w tym miejscu spokrewniona była z mechaniką statków (a ta nie była mi bynajmniej obca). Skąd jednak miałem wiedzieć jaka ma być długość tej cholernej rury ? Wiedziałem, że u mnie na statku jest to 57,271metra. Tutaj jednak był o wiele krótszy.

Można było, owszem obliczyć wymaganą długość, ale bez liczydła zajęłoby mi to pół godziny. Nie czułem się na siłach operować w pamięci tak dużymi liczbami.

Wyciągnąłem z wnętrzności skutera przewód. Odłączywszy go od głowic i ogniw zmierzyłem jego długość. Miał około metra czterdziestu, chyba że urosłem. Należało jeszcze dodać kilkadziesiąt centymetrów na zwęglone miejsce w środku (był w jednym kawałku, jak na niego patrzyłem. Fizyczny dotyk podczas kontroli sprawności podzespołów spowodował rozsypanie się jego części w proch).

Przez szum wiatru wydawało mi się, ze coś usłyszałem. Nauczony bajkami babci o ogromnych potworach z różnych planet, na wszelki wypadek wyciągnąłem pistolet Gaussa. W tej chwili pożałowałem, że nie mam sprawnego radaru. Zacząłem się rozglądać. Zdjąłem kaptur. Niewiele to dało, bo uszy także sobie zabandażowałem. Teraz jednak usłyszałem jakiś dziwny mruczący dźwięk. Pomyślałem, że jeśli to pomoc, to warto by zawołać. A jeżeli to jakaś bestia, to może coś jeszcze przekąszę przed zamarznięciem. A może to ona się pożywi? Nie byłem w stanie znaleźć negatywnych stron mojego pomysłu (trochę mi już zamarzły szare komórki) i krzyknąłem:

- Hej!! Tutaj!!! Juhu!!! Może… - reszta została mi wepchnięta z powrotem do gardła przez wyjątkowo silny podmuch wiatru. Przytrzymałem się skutera i skupiłem wzrok na ciemnej plamie, która pojawiła się na horyzoncie, który znajdował się dwadzieścia metrów przede mną.

Nie mając innych pomysłów zwrócenia na siebie uwagi wypaliłem kilka razy w powietrze z mojego pistoletu Gaussa. Ciemna plama zaczęła wyraźnie zbliżać się w tym kierunku. Gdy była pięć metrów przede mną skoczyłem z radości.

- Nejada!! - wrzasnąłem na całe gardło chowając pistolet Gaussa.

- Drackmar!?! - usłyszałem.

- Miło, że wpadłaś! Szampana? - spytałem uradowany.

- Brałeś zastrzyk wzmacniający? - odparła zsiadając z pojazdu i podchodząc do mnie.

Przypomniałem sobie, że ów lek ma efekty uboczne, jak na przykład rozweselenie. Spoważniałem zasmucony. A już myślałem że mam takie luźne podejście do życia.

- Nic ci nie jest? - powiedziała z troską w głosie, kładąc rękę na moim czole. Pokiwałem głową.

- A tobie?

- Nie, jakoś udało mi się opanować tego bydlaka. Jak się cieszę, że cię znalazłam. - uśmiechnęła się uroczo. - Już myślałam, że mi się nie uda. To dzięki tym strzałom.- położyłem rękę na jej ramieniu.

- Dziękuję. To już drugi raz!- Jak ja się jej odwdzięczę? - myślałem.

- Ale po raz drugi to jeszcze nie koniec... - popatrzyła przez ramię na mój skuter. - Co z tym zrobimy?

- Hmm. Znasz długość przewodu energetycznego w tym swoopie?

- Powiedzmy, że tak. I co?

- Mamy dwa wyjścia: wrócić dwoma, albo jednym skuterem. Proponuję dwoma, bo w końcu szkoda trochę zostawiać tu tę maszynę…

- Masz rację. - pokiwała głową.

- Dobra, wymontuj ze swojego ten kabel, potem przetniemy go w odpowiednich miejscach tak, aby każdy miał połowę długości, OK.?

- Tak, mam tylko nadzieję, że się to uda, bo nie chcę spóźnić się na obiad. - powiedziała spokojnie uśmiechając się. Podeszła do swojego speedera i zaczęła wymontowywać ów moduł.

- Aha, rozumiem twoje obawy i w pełni je podzielam. - na myśl o obiedzie zrobiło mi się niedobrze. To chyba przez ten zastrzyk.

Zabraliśmy się do roboty. Po piętnastu minutach wszystko było gotowe. Ręce zdrętwiały nam do tego stopnia, że odmówiły posłuszeństwa. Do tego dołożyło się jeszcze moje żebro, które znowu zaczynało dawać znać o sobie.

- Dobra, spadajmy stąd. Zimno tu i ręce mnie bolą. A ty jak? - powiedziałem wsiadając na skuter.

- W porządku. Zobaczmy, czy odpalą. - odpaliły i to oba.

- W drogę! - krzyknąłem. - Pani pierwsza! - i ruszyłem za nią.

Okazało się, że największą prędkość pod wiatr, jaką mogliśmy wycisnąć z naszych maszyn wynosiła niewiele powyżej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Na szczęście znalazły się jakieś zapasowe gogle, dzięki czemu widziałem przynajmniej Demona Nejady przede mną. Ustawiliśmy się w takim szyku, przyczyną czego był brak sprawnego radaru w moim speederze.

Postanowiliśmy również wcześniej, że nie będziemy lecieć w wąwozie i nadrzucimy te kilkanaście kilometrów. Nie byliśmy pewni, czy pociągnęlibyśymy pod silniejszy wiatr.

Droga powrotna zajęła nam godzinę. Bardzo długą i zimną godzinę, podczas której zamieniliśmy ze dwa zdania gdyż stan techniczny naszego radia nie pozwalał na więcej.

Wreszcie dotarliśmy do bazy. Kiedy ujrzałem zamknięte wrota twierdzy rebeliantów, myślałem, że to ziemia obiecana.

Gdy zaparkowaliśmy speedery na ich miejscu, powoli ściągnąłem kaptur.

- Ale przejażdżka!! Gorąco było. - powiedziałem nie ruszając się z miejsca. Nejada również tkwiła w siedzisku swojego Demona.

- Sorry, nie wiedziałam, że tak wyjdzie… - powiedziała przepraszająco.

- Ależ nie, było całkiem fajnie. To tylko kaprysy pogody… - Zsiadłem z maszyny. Żebro upominało się o lekarza. - idę kapkę odpocząć, przyjdź za godzinę do mojego statku, OK.? - zgramoliłem się z maszyny.

- Dobra, ale jeżeli tak przeparadujesz przez bazę… - No, tak. Przypomniałem sobie o bandażach. Podała mi nóż, którym kilkoma sprawnymi ruchami zdjąłem kokon.

- Pa! - krzyknąłem na odchodnym.

Robot medyczny skleił kość jakimś klejem i powiedział, że za dwa dni będzie już jak nowa. Miałem więc jeszcze piętnaście minut do spotkania z panią porucznik, więc poszedłem odwiedzić Hana Solo.

Jego statek stał na lądowisku desantowym. Była to stara, wysłużona fregata YT-1300. Wyglądała jak zespawana plasteliną kupa przerdzewiałego złomu. „I to ma być ta doskonała maszyna? Musi być niezłym pilotem!” - myślałem sobie podchodząc do rampy. Już miałem ją otworzyć, gdy spostrzegłem, że system zabezpieczeń na jej drzwiach jest równie dobry jak sejf w banku Imperialnym.

- No, no. Ale forteca!. - mruknąłem. Nagle nad głową usłyszałem mrożący krew w żyłach ryk. cofnąłem się lekko, aby zobaczyć co jest na górze statku. Na wszelki wypadek odpiąłem kaburę.

Po statku przechadzał się wysoki na dwa metry humanoidalny stwór posiadający długą, brązową sierść. Nie zauważył mnie, gdyż spawał właśnie jakieś podzespoły przy poczwórnym działku. Inteligentna małpa miała na oczach czarne okulary ochronne.

- Czym mogę służyć? - spojrzałem na człowieka, który pojawił się w wejściu do statku. Ubrany był w wysokie, skórzane buty, granatowe spodnie z oficerskimi lampasami, białą kiedyś koszulę i czarną kamizelkę. Całości dopełniał blaster zwisający w kaburze wzdłuż uda. Ponieważ ów osobnik nie wyglądał na wiele starszego ode mnie spytałem:

- Wiesz może, gdzie jest generał Solo? - wsadziłem ręce do kieszeni.

- Tak, a co?

- Po prostu chciałem z nim porozmawiać. To twój złom? - zapytałem wskazując na statek, z którego wyszedł.

- Słuchaj, koleś. To nie jest żaden złom, tylko „Sokół Milenium”, najszybsza bryka w galaktyce, a generał Solo, to ja. - wypiął godnie pierś. Ponieważ na razie nie obowiązywała mnie żadna etykieta wojskowa, moje ręce znajdowały się nadal w kieszeniach.

- Yhm. Fajny statek. To nim rozwaliłeś Gwiazdę Śmierci? - dociekałem dalej.

- Tak, to była pestka, wiesz wleciałem do tunelu i…- zaczął opowiadać o przekoloryzowanych, zapewne, szczegółach tego wydarzenia.

- Przepraszam, czy mógłbym zobaczyć go w środku? - udałem ogromne zainteresowanie, co miło połechtało generała.

- Ależ tak, oczywiście, zapraszam do środka. A więc, jak mówiłem, wtedy ten TIE… - kontynuując swoją opowieść wtrącał opisy różnych urządzeń na swoim statku, obok których akurat przechodziliśmy.

Będąc już na mostku skończył swoją opowieść. Zacząłem oglądać komputer kontrolny. Jego statek był dobrze opancerzony, miał poprawione stateczniki i bardzo mocne silniki. Trzeba było przyznać, że lepsze od moich. Do tego ukryty w ładowni generator tarcz skradziony z niszczyciela klasy Victory. Z takim sprzętem statek był bardzo odporny na działa wroga.

- Ładna maszyna, szkoda, że z zewnątrz nie prezentuje się dostojniej. - skwitowałem. Pokiwał głową.

- A nie wiesz, czyj jest ten „Alderaan Phantom”? Ładnie wygląda, szkoda, że uzbrojony jest tyko w jedną wieżyczkę z poczwórnym działkiem… - powiedział w zamyśleniu. Uśmiechnąłem się na myśl o zamaskowanej wyrzutni torped i trzech wieżyczkach z podwójnymi lufami chowanymi na górze statku.

- Noo… - odparłem tajemniczo.

- Naprawdę wiesz?! Pytałem chyba wszystkich w bazie!

- Wychodzi na to, że jest mój. - Han wybałuszył na mnie oczy. Uspokoił się trochę i odprowadzając mnie do wyjścia rzekł:

- Wpadnę go zobaczyć przy okazji, OK.?

- Nie ma sprawy. - uścisnęliśmy sobie dłonie i ruszyłem w kierunku mojego „Alderaan Phantoma”.

Przed włazem czekała Nejada.

- Ups, chyba się trochę spóźniłem, przepraszam. - powiedziałem otwierając właz.

- Na szczęście tylko trochę. - zaprowadziłem ją do świetlicy.

- Chcesz coś jeść, pić?

- Nie.

- Dobrze. - usiadłem naprzeciwko niej. - Zdecydowałem się już…

- Wiem.

- Aha. To kiedy zaczynamy? - spytałem opierając się o blat stołu.

- Jutro. Mamy do wykonania pewną misję na Coruscant.

- O nie!. Już coś wymyślili? - powiedziałem zrezygnowany. - Ale zaraz, przecież to jest nadal stolica Imperium!! - ożywiłem się.

- Tak. A dokładniej czternasty sektor i czterdziesty drugi poziom stolicy Imperium. - przeliczyłem w myślach: trzydzieści kilometrów od pałacu imperatora trzysta pięter niżej.

- I co zamierzasz tam zbroić?

- Musimy wyciągnąć stamtąd naszego człowieka

- Tak po prostu? - zdziwiłem się

- No. To jeden z techników laboratorium naukowego placówki wojskowej. - powiedziała, jak gdyby chodziło o zwykłą piekarnię. - Nazywa się Tet Ryon. Projektował jakiejś podzespoły do nowego super-myśliwca Imperium „TIE Defendera”, no i nasi wojskowi uznali, że dobrze by było, gdybyśmy coś na temat tej cudownej broni wiedzieli.

-A nie mogli wysłać jakiejś grupy specjalnej? Infiltratorów czy jak to się tam nazywa? - spytałem.

- Właśnie to zrobili.

- Aha.- nie wiedziałem o co jej chodzi.

- Wysłali nas. - dodała.

Zastanowiłem się przez chwilę.

- No, dobra. Powiedz mi tylko ilu ludzi bierzesz i jaki sprzęt.

- Jak chcesz. Możesz sobie wziąć ochroniarza, pilota albo strzelca. Ja nie biorę nikogo. Co do sprzętu, jaki będziemy wieźli, to wie najlepiej człowiek siedzący przede mną.

- Ach! A kto kieruje? - spytałem niezwykle ciekaw. Coraz bardziej ów misja zaczęła mi się podobać.

- A to tobą można kierować?! - spojrzałem na nią, jak gdybym chciał wgnieść ją wzrokiem. - Żartowałam. Nikt nie rządzi, jesteśmy partnerami. Zresztą nie spodziewam się żadnych problemów. Niemniej jednak, za dziesięć minut będzie odprawa i tam się wszystkiego dowiemy w szczegółach.

Na owej odprawie nie dowiedzieliśmy się właściwie niczego ciekawego oprócz tego, z czym dostaniemy kanapki (dżem porzeczkowy - mój ulubiony), oraz że leci z nami jeszcze jeden spec od zabezpieczeń, który będzie naszym „kluczem do wszystkich drzwi”.

Po odprawie bogatszy byłem również o legitymację podporucznika, półtora tysiąca kredytów miesięcznie, które zresztą miały być wypłacone za najwcześniej rok.

Mieliśmy lecieć tam jako agenci wywiadu imperialnego, ale trzeba przyznać, że dokumenty mieliśmy wyjątkowo trefne, chyba tylko daltonista nie rozpoznał by ich. Pułkownik tłumaczył to „niewydolnością palców fałszerza w tak niskiej temperaturze”.

Nazajutrz po przygotowaniach pozostało czekać na owego speca. Około ósmej rano pojawił się, nie podołał jednak zamkowi w drzwiach mojego statku (prawdę mówiąc, to poddał się od razu prosząc o „pozwolenie na wejście na pokład”.) Wyszliśmy z Nejadą na korytarz przy rampie. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że ów specem jest Acceran Sylwiohorus, mój przyjaciel z lat szkolnych na Alderaanie. Był synem pewnego bogatego prawnika, który przeprowadził się na Alderaan z Celilanu. Ku mojemu zdziwieniu Nejada przyjęła go chłodno.

Po przydzieleniu kabin uzgodniliśmy, że po drodze uzgodnimy wszystko i żeby nie tracić czasu polecimy od razu.

Na Coruscant lecieliśmy trzy dni, podczas których obmyślaliśmy dokładnie plan i oglądaliśmy zdjęcia budynku z rozkładem pomieszczeń. Po drodze musiałem napisać nowy program maskujący naszą rejestrację, gdyż ten, który dostaliśmy był tak fatalny, że wolałem nie obrażać mojego komputera.

Dlaczego go tak nie lubisz? - spytałem Nejadę drugiego ranka lotu, gdy Acceran jeszcze spał (właściwie to większość drogi przespał ).

- A, jakoś tak wyszło, że nie przypadliśmy sobie do gustu.

- Hę ? - niezbyt rozumiałem.

- Wiesz po co on tu jest? - spytała bawiąc się swoim warkoczem.

- No, chyba ma nam otwierać drzwi, nie ? - sądziłem że to jest przyczyna.

- Nie. Przecież, jeżeli jakieś drzwi będą przed nami zamknięte, to już nie będziemy mieli czasu na subtelne łaskotanie zamków.

- Masz rację. Chyba …

- Jego tatuśko, to bogaty sponsor tej zabawy. Chce, żeby synuś się wykazał i dostał awans. To jest przyczyna.

W tym momencie do świetlicy wszedł Acceran przepasany tylko pomarańczowo - białym ręcznikiem w urocze kwiatuszki. Włosy miał mokre i kapała z nich woda, co świadczyło o tym, że niedawno opuścił łazienkę. Nejada rzuciła na niego okiem i odwróciła się do mnie.

- Ubierz się lepiej, bo ten ręcznik nie za bardzo ma się chyba na czym trzymać. Jeszcze by ci spadł i zanim bym się czegoś dopatrzyła, to by mi się wzrok popsuł. - rzuciła spoglądając mi w oczy.

Acceran wybałuszył na mnie zdziwione do granic możliwości oczy. Wzruszyłem ramionami. Nie widząc nic lepszego do roboty wyszedł.

- I co ? Nie wymyślił nic żeby się odciąć ? - kiwnąłem głowa - Powinien nosić czapkę z mocnym zapięciem lub gumką, żeby dobrze się trzymała.

- Aleś ty na niego cięta - do stolika podjechał robot astronawigacyjny R2D2. Położył przed nami tacę z jedzeniem.

- Smacznego - powiedzieliśmy sobie i zaczęliśmy konsumować Danie. W pewnym momencie do świetlicy wszedł Acceran.

- Zaczęliście beze mnie ? - zdziwiony podszedł do stołu.

- Po pierwsze: tak (jakbyś nie zauważył), po drugie: myślałam, że się odchudzasz i nie jesz śniadania. - spojrzała z wyrzutem na jego niezbyt wystający brzuch… - Czy ty chcesz, żeby otwarte przez ciebie - tu przeciągnęła - drzwi nie pomieściły twojego wspaniałego ciała?!? - powiedziała i zaczęła od wyjadania kiełbasy. W tym momencie zakrztusiłem się czymś i kaszląc gwałtownie pobiegłem po coś do picia. Po chwili wróciłem, gdyż nie chciałem zostawiać tych dwojga samym sobie w moim statku.

I tak mniej więcej minęła cała podróż. Na czas misji na Coruscant ogłosili rozejm. Jakoś w to nie uwierzyłem.

- Golan-I ? tutaj COM-303 proszę o pozwolenie na lądowanie w czternastym sektorze, na czterdziestym drugim poziomie. - wydusiłem przez mikrofon.

- Czekajcie. - usłyszałem. Stosowaliśmy się do polecenia przez trzy minuty.

- Wasz transponder nie ma pozwolenia do lądowania na tamtym poziomie. Będziemy musieli was zrewidować. Ustawcie się na pozycji 234-12-90xxh. - ze stacji Golan wyleciał transportowiec desantowy.

- Dobrze, że ukryliśmy cały sprzęt - uśmiechnąłem się do Nejady.

- Teraz wiesz już po co ? - powiedziała do Accerona.

- Tak. - odparł obrażony z fotela nawigatora. Skrzyżował ręce na piersiach i wpatrzył się w NIC. Wyłączyłem silniki.

- Miałaś rację - rzuciłem kierując nas do 234-12-90xxh.

- Jesteśmy już na pozycji. - rzuciłem po chwili.

Po następnych dwóch minutach statek strażników Imperium przydokował do nas. Nie planowaliśmy wykorzystać wyjątkowo trefnych legitymacji, które zostałyby na pewno skrupulatnie sprawdzone.

Otworzyłem rampę oszczędzając imperialnym trzy godziny potrzebne na wypalenie dostatecznie dużej dziury w pancerzu, aby można było przez nią przejść.

W korytarzu, który się ukazał stał oficer o wyjątkowo wyłupiastych oczach, dosyć niski wzrostem (z belek wywnioskowałem, że to chyba porucznik), w zielonym mundurze (wojska desantowe i lądowe), trzech strażników w czarnych mundurach z ciężkimi blastrami, oraz jeden informatyk ze skrzynką czujników ubrany w biały kombinezon. Ogólnie wyglądali na zmęczonych, jedynie inżynier wykazywał entuzjazm uśmiechając się szeroko.

Zanim zdążyłem zaprosić ich na pokład porucznik stał obok mnie, a za nim jego kohorta. Technik uśmiechnął się tylko, przecisnął w przejściu obok mnie i ruszył w stronę ładowni. Po chwili zniknął za zakrętem.

- Dokumenty, podać cel podróży, ładunek, czas przebywania… - zaczął klepać wyuczony tekst jak stara podlewaczka do trawy - ilość pasażerów, załogi… jejku, facet …- spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. Z takim zachowaniem jeszcze się nie spotkałem. - … mów wszystko co wiesz. Illan! Zeskanuj ładownie i co tam jeszcze znajdziesz na tej szalupie…

- To jest transportowiec… - wtrąciłem. Porucznik oparł się o ścianę i skrzywił się lekko. Żołnierze pozostali sztywni z bronią gotową do strzału.

- Oj, facet - pokiwał głową poprawiając mój kołnierzyk (który był w porządku) - co ty mnie będziesz uczył. Ja tu już pracuję od dwudziestu trzech godzin bez snu i nic mnie nie obchodzi, czy to jest skorupa, lalka, transportowiec, czy pieprzona wanna pana Boga. Ja tu mam, facet, sprawdzić, czy… A no właśnie pokaż dokumenty. - podałem mu je bez głosu. Moje plecy znowu zaczęły się pocić.

Porucznik otworzył patent pilota i zaczął czytać moje personalia. w pewnym momencie brwi podeszły mu aż pod ciemne, krótkie włosy. Zaraz jednak zreflektował się znajdując przyklejoną przeze mnie dla niego wiadomość. Przeczytał ją i przełknął ślinę.

- Chciałbym panu coś pokazać… - wskazałem w głąb statku.

- Tak ,tak. - ruszył przede mną. - wy chłopcy zostańcie. Posłuchali rozkazu. - Oj, facet taki numer na koniec pracy? - jęknął.

W świetlicy przy stacji technicznej siedziała Nejada celując z blastra do nie lada przestraszonego technika, który siedział na kanapie i w trzęsącej się ręce trzymał sondę ultradźwiękową.

Zamknąłem drzwi

- Panie poruczniku, taki męczący dzień , niech pan sobie oszczędzi tych raportów, przesłuchań i nas przepuści. W nagrodę puścimy go z życiem i z małą zapomogą finansową, której wartość już pan zna. - wyrecytowałem celując do oficera.

- Oj, facet… - przetarł spocone czoło, spojrzał na swojego technika, potem na czarująco uśmiechniętą Nejadę i na końcu na mnie. Trochę przestraszył się, gdyż w ręku trzymałem blaster, który wyciągnąłem mu po cichu. - Oj, oj. - pomachał trochę głową. - Illan, co oni tam wieźli? - Nejada kiwnęła głową pozwalając

- Eee jakiejś ciuchy i narzędzia… - wyjąknął tamten

- Facet, co ty mi tu pieprzysz, przecież to legalne towary nie wymagające cła ani takiej maskarady.

- Taa, ale to ciuchy naszego wywiadu.

- Jak to , facet , naszego wywiadu ?

- No, eee takie białe ze znaczkami, medalami i wie pan… - oficer jęknął i znowu spojrzał na mnie.

- Nie wiem. No facet, co ja powiem dowództwu, i tym, ten tego, żołdakom ?

- Powiesz im, że jesteśmy z kontrwywiadu i przybywamy z tajną misją. I że nikt ma nam nie przeszkadzać Kapujesz? I jeszcze dostaniesz tysiaka.

- …facet…- jęknął - ale jak oni się dowiedzą … jej … zsyłka jakaś … no dobra, ale jak po dupie oberwę, to im wyśpiewam, że jesteście przemytnicy!

- Dobra bierz forsę i spadaj! - miałem już go dość. Rzuciłem kopertę z tysiącem kredytów. Oficer wyszedł ze świetlicy.

- No, wygodnie ci tu?? - spytałem inżyniera. Wyraźnie nie wiedział co powiedzieć.

- Zmiataj, bo cię Acceranem poszczuję ! - krzyknęła Nejada. Musiałem przyznać, że zabrzmiało to dosyć groźnie, jak gdyby „Acceran” był jakąś groźną rasą a nie nieudacznikiem. Poskutkowało jednak, technik zerwał się z kanapy i nie opuszczając rąk uciekł ze świetlicy.

Po chwili wybuchnęliśmy z Nejadą niekontrolowanym, szczerym śmiechem. Po minucie wszedł Acceran bardzo z siebie zadowolony, z blastrem gotowym do strzału.

- Co, cieszysz się, że udało ci się nie postrzelić samego siebie ? - spytała porucznik. Od razu zmarkotniał. Położył blaster na stole i usiadł na kanapie.

- Ej! Zaczynamy pracę, to dopiero początek! - powiedziałem i ruszyłem na mostek.

Ustawiłem autopilota na wejście w atmosferę, a sam udałem się do ładowni, gdzie czekali już na mnie towarzysze. Zdecydowaliśmy, że jako najwyższy stopniem (po Nejadzie) będę „grał” dowódcę, czyli porucznika, Accerana mianowałem chorążym, a Nejada została adiutantką. Zrobiliśmy tak, aby nie wzbudzać podejrzeń - w Imperium kobiety (jeżeli już zostaną przyjęte) rzadko awansują i spotkanie oficera płci pięknej jest mniej więcej tak samo prawdopodobne jak to, że Nejada przestanie dokuczać Acceranowi.

Po wciśnięciu się w nieco za ciasny uniform ISB wróciłem na mostek. Po chwili dołączyła do mnie reszta grupy specjalnej.

Lawirując pomiędzy kilkukilometrowymi drapaczami chmur stolicy Imperium zastanawiałem się jak długo trwało zurbanizowanie całej planety. Coruscant było jednym wielkim miastem, bez cienia lasu ani przestrzeni pól. Posiadało około trzysta poziomów po dwieście pięter , łącznie z podziemiami (ok. pięciu pięter). Było to największe skupisko form żyjących we wszechświecie.

Starałem się lecieć powyżej budynków, ale w końcu musiałem wlecieć między nie, gdyż lądowisko było na czterdziestym drugim poziomie. Gdy biliśmy już niedaleko włączyłem radio.

-Tutaj jednostka WQ-31, proszę o pozwolenie na lądowanie. - usiłowałem naśladować oficjalny ton naburmuszonych oficerów.

- Zostaliśmy powiadomieni o waszym przybyciu. Lądujcie. - powiedział ktoś z dołu.

- No popatrz - zwróciłem się do Nejady - coś ten nasz wywiad jednak zdziałał. Chyba, że to następna pułapka… - Nejada skrzywiła się.

- Lepiej uważać… Acek!

- Mogłabyś już tak nie mówić. - obraził się.

- No, dobrze już dobrze. Uważaj na plecy. Nie tylko swoje, OK.? - powiedziała łagodzącym tonem. - Staram się - dodała po cichu w moją stronę - ale coś mnie tak cały czas ciągnie żeby mu … - pokiwałem głową z dezaprobatą. Cóż , co mnie obchodzą stosunki między nimi?

- Ale pamiętaj, że Acceran jest wyższy od ciebie stopniem. Przynajmniej w tej przebierance. - rzuciłem lądując w hangarze wysokiego budynku, którego skomplikowane rzeźbienia i rusztowania tworzyły przy kopule napis ISB. Lądowisko było mniej więcej w połowie wysokości budowli i wyglądało jak balkon, tylko bez barierek. Wyłączyłem wszystkie urządzenia na statku i skierowałem się w stronę rampy. Zostawiliśmy na pokładzie aktywnego R2 zaprogramowanego, aby w razie gdyby stracił z nami kontakt (miałem przy sobie comlink) wzniósł się na wysoką orbitę i udał się do punktu spotkania (umówiliśmy się kilka lat świetlnych od Coruscant, czyli z dziesięć minut lotu przez tunel nadprzestrzenny).

Stojąc przed zamkniętą jeszcze rampą poprawialiśmy nerwowo nasze stroje.

- Ja będę mówił. - starałem uspokoić się. Rampa zaczęła powoli opadać.

Przed statkiem stało trzech umundurowanych oficerów ISB w charakterystycznych białych uniformach. Wyszliśmy ze statku, energicznym ruchem zasalutowałem najwyższemu stopniem (sierżant).

- Kto tu dowodzi? - spytałem szorstko.

- A czy można wiedzieć z kim mam przyjemność ?- spytał zacierając nerwowo ręce. Był ode mnie niższy i nieco tęższy.

- Porucznik Alaron - machnąłem szybko legitymacją, aby nikt nie pokapował się, że pieczątka ISB zrobiona jest z kebahla. - przeprowadzam inspekcję działu naukowego. Więc sugeruję, żeby skontaktował mnie pan ze swoim przełożonym, bo inaczej nie będzie to taka „przyjemność”. - wyrecytowałem szybko, acz przerażająco wyraźnie.

- Tak, oczywiście, proszę bardzo - wskazał wejście do budynku, - ale niestety będę musiał pana zmartwić - teraz minę miał przestraszoną - ale chorąży Parath jest teraz trochę zajęty, a nasze laboratorium, jak panu wiadomo znajduje się kilka sektorów dalej… - ruszyliśmy korytarzem prowadzącym, jak wynikało z napisów na kolejnych drzwiach, do coraz grubszych ryb.

- To proszę mu przerwać. A jeżeli nie macie tu żadnego transportu, to możemy tam polecieć naszym statkiem.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział przy drzwiach z napisem: „Sektor Badań. Of. Dyż.”. Nie pukając wszedłem do środka. Znalazłem się w niedużym pokoju, na przeciwko mnie było „okno” z zapierającym dech w piersiach widokiem gór, po prawej stronie stało biurko, po lewej było stanowisko informatyczne. Za biurkiem siedział młody człowiek w białym mundurze. Na jego widok kamień spadł mi z serca, ponieważ młodzi bywają zwykle naiwni, a na pewno nie podskoczą wyższemu stopniem. Na mój widok wyrwał się z lektury jakiegoś dokumentu. Z za moich pleców wyjrzał sierżant.

- Eee… panie chorąży, pan porucznik…

- Inspekcja techniczna laboratorium. Porucznik Alaron,- machnąłem szybko legitymacją, rozglądając się jednocześnie, czy w pokoju znajdują się jakiejś kamery - to jest chorąży Offgeln, oraz nasza adjutantka, Nejada. - po co zmieniać jej imię? I tak nie dostała nawet fałszywych dokumentów.

- Tak, więc… - chorąży wyglądał na nieco zmieszanego, wstał zza biurka z nieco zafrasowaną miną, poprawił sobie mundur i spojrzał na mnie. Coś złowieszczo błysło w jego oku. - Inspekcja… Czy mógłbym zobaczyć pańskie papiery? - Duża wpadka. W środku biura ISB, to chyba nie wypali. Podałem z ociąganiem Parathowi mocno trefne dokumenty.

- Hmm… Alaron… - w momencie, gdy czytał moje ściągnięte z księżyca dane lufa mojego pistoletu Gaussa mierzyła już w jego głowę. Podziwiałem Nejadę, która już w momencie, gdy podawałem dokumenty chorążemu zaczęła obezwładniać sierżanta. Teraz stał za mną sapiąc z wyciągniętymi do góry rękoma. - Czy mógłby mi pan… - podniósł na mnie wzrok i zdębiał.

- Co… Co to u licha ma być, jakiś żart?!? - nie ruszył się nawet na milimetr, ale zauważyłem że spiął się cały.

- Niestety to nie żart. I chyba nie pójdzie tak po maśle. I na co ci to było palancie? Legitymacji nie widziałeś idioto jeden? - zacząłem się denerwować. - Teraz obaj mamy przechlapane. Oj, wy agenci tak zwanego wywiadu, same z wami kłopoty… Ręce do góry! - zabrałem mu legitymację i wyciągnąłem mu blaster z kabury.

- Ty! - wskazałem na sierżanta - siadaj! - wykonał mój rozkaz bezzwłocznie. Gdy posadził swoje ogromne cztery litery na gładkim fotelu strzeliłem do niego dwa razy. Oczywiście broń ustawioną mieliśmy na ogłuszenie. Ułożyłem go tak, aby wyglądało to jak gdyby uciął sobie małą drzemkę. Nie zapomniałem również zakryć mu insygniów - chorążego mniej osób będzie mogło obudzić.

- I co teraz ?- spytała Nejada.

- Jak to co? Gramy dalej tą komedię. Tylko przez przypadek jeden z widzów zajrzał za kurtynę… - spojrzałem z zamyśleniem na Paratha - więc będzie musiał również coś „zagrać”… Albo usuniemy go ze sceny. Wiesz „zapadnia” - uśmiechnąłem się znowu.

- To wam się nie uda! - burknął chorąży.

- Co? - spytałem uprzejmie.

- No jak to, przecież… - wtrącił się Acceran - Cicho! - uciszyliśmy go z Nejadą.

- Niestety nie możemy wtajemniczyć cię w szczegóły. Musimy dostać się do laboratorium. Będziesz otwierał nam wszystkie drzwi, albo zaciągniemy cię do WC, odetniemy jedną rękę i zabierzemy klucze i też sobie poradzimy. To jak pomożesz nam, czy powiększysz bank ciał?

- Dobrze nie będę przeszkadzał. Póki mam gwarancję, że nic mi się nie stanie.

- No, to idziemy! - skierowałem się w stronę drzwi. - Lecimy naszym statkiem.

- I tylko spróbuj zrobić coś, o czym nie wspomniał byś wcześniej i będziesz miał dziurę w plecach. Będę miała cały czas blaster wycelowany w ciebie. - orzekła złowieszczo porucznik Nejada.

- Dobrze już dobrze, nie straszcie mnie, tylko chodźmy już. - zniecierpliwił się chorąży.

Gdy znaleźliśmy się na mostku mojego statku kazałem naszemu zakładnikowi prowadzić nas na lądowisko przy laboratorium.

- Tylko bez wygłupów, stary, bo … - Acceran nagle postanowił być groźny, ale jedno spojrzenie Nejady wystarczyło aby mu ten pomysł wyperswadować.

- Poproście o zgodę na lądowanie przy LAB-43.- Odrzekł spokojnie.

- To bądź tak miły i skontaktuj się z tym „Lab”, jak już siedzisz na stanowisku nawigatora,

powiedz, że lecimy itd., dobrze? - zwróciłem się do Paratha. W porę zauważyłem jego piorunujące spojrzenie w odbiciu na szybie i zanim zdążył mnie spalić wzrokiem dodałem jeszcze:

- Jeżeli oczywiście mogę o to prosić jego ekscelencję… - chorąży purpurowy na twarzy zacisnął bezsilnie ręce. Na wszelki wypadek Nejada uniosła ostrzegająco blaster. Parath energicznie sięgnął do pulpitu komunikacyjnego.

- Mówi chorąży Parath, proszę o zezwolenie na lot do LAB-43.

- Tylko bez sztuczek!- ostrzegłem go. Rzucił mi krótkie spojrzenie po czym kontynuował:

- Kod czerwono - niebieski… - urwał nagle, gdy poczuł lufę mojego pistoletu na karku.

- Ostrzegałem cię…- powiedziałem przez zaciśnięte zęby. Gdy byłem tu wojskowym pilotem kolorami oznaczało się głównie rodzaje alarmów. Nie pamiętałem już jednak który jest który. Oficer zmrużył oczy i po chwili odezwał się cicho:

- Nie doceniłem cię… - po czym głośno do komunikatora - przepraszam, na linię wkradły się jakieś zakłócenia. Proszę o zwolnienie lądowiska. Nie życzę sobie żadnych kontroli. - spojrzał się na mnie pytająco. Kiwnąłem głową.

- To lecimy.

- Obierzcie korytarz 34-11A, nie przekraczajcie prędkości 630 km/h. - padł suchy komunikat. Jako że nastąpił natychmiast po prośbie Parathe postanowiłem chwilowo odsunąć pokusę pociągnięcia za stery i ucieczki stąd jak najdalej.

Lądowisko otoczone było niewysokim murem, znajdowało się na „wysięgniku” wyrastającym z wysokiej na około sześćset pięter wieży. Po zejściu z rampy oczom naszym ukazało się obszerne wejście do wieży, w którego otwartych drzwiach stał jeden człowiek. Gdy do niego podeszliśmy okazało się, że to kapral z ochrony.

- To jest porucznik… - Alaron - wtrąciłem machając mu energicznie moją legitymacją przed nosem - tak, Alaron, jego asystentka i chorąży Offgeln. - spojrzeli się obaj pytająco na mnie. W tej chwili uzmysłowiłem sobie, że nie wiem co dalej mamy robić.

- Panie poruczniku - spytała „nieśmiało” moja „asystentka” - czy nie mieliśmy przeprowadzić kontroli w bloku hermetycznym - H?

- Tak, oczywiście, kapralu prowadźcie do tego laboratorium, proszę również przygotować całą dokumentację na temat badań i zebrać naukowców w jednym miejscu. - zakomendowałem.

- Tak jest panie poruczniku! - odpowiedział natychmiast żołnierz i dodał nieśmiało:

- Ale z tymi dokumentami nie będzie tak łatwo, bo są ściśle tajne … - zastanowiłem się przez chwilę. To i tak dobrze, bo ten nasz inżynier i tak powinien mieć wszystko przy sobie. Spojrzałem się pytająco na Nejadę. Jej oblicze nie zdradzało nic. Acceran wyglądał na zakłopotanego, choć usilnie próbował to ukryć.

- A więc chodźmy - rzuciłem i nie zwlekając ruszyłem w głąb szerokiego korytarza. Cała nasz świta ruszyła za mną, kapral zwinnie znalazł się na przedzie a Nejada delikatnie dała znać Parathowi co zrobi, gdy tamten będzie próbował coś kombinować.

Po obu stronach korytarza widać było szereg okien z transplastali za którymi rozciągały się laboratoria, po których między stołami z nieznanymi mi urządzeniami a stanowiskami informatycznymi krzątali się naukowcy w białych skafandrach. W pewnej chwili usłyszeliśmy komunikat z radiowęzła:

- Wszyscy pracownicy z LAB-43, poziom H proszeni są do pokoju 302. Powtarzam…

- Czy od razy chce się pan udać do pokoju 302, czy może najpierw obejrzy laboratorium? - spytał kapral.

- Kątem oka zauważyłem trudną do uchwycenia dezaprobatę Nejady na temat drugiego pomysłu.

- Idziemy do 302. - rzuciłem krótko.

Pokój numer 302 był obszerną salą konferencyjną. Jej drzwi pilnowało dwóch uzbrojonych strażników. Gdy weszliśmy około trzydziestu naukowców siedzących przy stole powstało na nasz widok. Kiwnąłem do Accerana, aby pilnował naszego zakładnika a potem zwróciłem się do kaprala:

- Teraz z moją asystentką omówimy pokrótce wyniki badań z każdym z nich. Proszę aby nikt nam nie przeszkadzał.

- Rozkaz! - kapral zasalutował, wychodząc szepnął coś każdemu strażnikowi. Kiedy zamknęły się za nim drzwi zaczęliśmy z Nejadą prowadzić pseudo - naukowe (w naszym wydaniu) dyskusje. W pewnym momencie podszedł do mnie niski jegomość wręczając mi jakiś raport. Zdziwiony jego bezpośredniością zacząłem przeglądać ten naukowy wywód, którego za jotę nie mogłem pojąć. Po chwili zauważyłem mała karteczkę w środku. Widniał na niej napis:

Nie mam przy sobie planów. Proszę o dziesięć

minut zwłoki.

Kiwnąłem głową i rozkazałem strażnikom, aby go wypuścili. Przez piętnaście minut byłem zmuszony kontynuować dywagacje o chronologii Cresusa i innych tego typu sprawach. Wreszcie drzwi się otworzyły i pojawił się w nich nasz profesor. Podszedł do mnie i czymś wyraźnie zaintrygowany powiedział konspiracyjnie:

- Nie wiem co tu jest grane, w mojej skrytce nie znalazłem dokumentów. Wyciągnęliście je już? - spojrzałem się na niego a przez moją głowę przelatywały szybko myśli.

Po chwili wyciągnąłem pistolet Gaussa i wypaliłem w jednego strażnika. Drugi jakby na to przygotowany strzelił do mnie ze swojego blastra. Ze zdziwieniem spojrzałem na przedramię mojej lewej ręki. Wyglądało jakbym przez kilka minut opiekał je nad ogniem. Obejrzałem się na strażnika, który leżał ze spalonym torsem - efekt błyskawicznej reakcji Nejady. Ta podeszła do mnie z przerażeniem w oczach i w tej chwili dał się słyszeć jeszcze jeden strzał - to Acceran obalił Paratha próbującego skorzystać z zamieszania. Zrobiło mi się słabo. Wszyscy naukowcy podnieśli ręce do góry i ustawili się za stołem.

- Żyjesz jeszcze? - spytała Nejada podtrzymując mnie pod ramię, gdyż zacząłem słaniać się na nogach.

- Tak…chyba. - szepnąłem - musimy uciekać, to pułapka. Ruszyłem chwiejnie w kierunku drzwi. Okazały się zamknięte.

- No, Acceran masz okazję się wykazać! - zwróciłem się do niego. Podszedł do zamka i zaczął przy nim grzebać. - Miej oko na te mądrale. - wskazałem Nejadzie naukowców. Po chwili nasz klucznik odwrócił się do mnie.

- To nie będzie takie proste, drzwi zostały zamknięte przez główny komputer. - powiedział.

- To znaczy że go nie otworzysz? - zapytałem.

- Nie, tego nie powiedziałem, tyko…

- To do roboty! - nagle straciłem cierpliwość i dobry humor. Po pół minuty drzwi się otworzyły a Acceran z zaskoczenia przewrócił się do tyłu.

-O kurcze! To niesamowite! - spojrzał się na mnie - Nie przypuszczałem że… - podniósł się. - Chyba jestem genialny - dodał.

- Idziemy. - rzuciłem i szybkim krokiem wyszedłem na korytarz. Jakie było moje zdziwienie gdy dostrzegłem oddział szturmowców maszerujących od strony wejścia.

- Biegiem! - chwyciłem Nejadę za rękę i posłałem kilka strzałów w stronę oddziału. Poczułem falę paraliżującego bólu gdy pociągnąłem Nejadę. Uchwyciła mnie pod ramię i zaczęliśmy szybko biec w przeciwnym kierunku. Acceran strzelając na oślep biegł za nami. Przebiegliśmy przez drzwi do węższego korytarza. Teraz we dwójkę ledwie mieściliśmy się w nim na szerokość. Nagle jedne drzwi po prawej stronie otworzyły się. Niewiele myśląc strzeliłem do środka. Przebiegając obok zauważyłem, że była to jakaś dyżurka, w której na podłogę leciał właśnie strażnik w czarnym mundurze. Biegnąc dalej zauważyłem na jednych drzwiach napis:

* ***** ****** *

Bez namysłu wciągnąłem Nejadę zdrową ręką do tych drzwi. Przed nami otworzył się niedługi korytarz, cały przeszklony. Za oknami rozciągał się wspaniały pejzaż drapaczy chmur stolicy świata. Na szczęście nikt z nas nie miał lęku wysokości, bo pod stopami widniała otchłań około sześciuset pięter. Ruszyłem szybko w kierunku śluzy. Była zamknięta.

- Acceran! - wiedział co robić.

- Mam złą wiadomość - powiedział po paru sekundach. Wrota się otworzyły. Poczuliśmy podmuch wiatru - na tej wysokości często wiało. Za drzwiami śluzy była przepaść. Żadnego statku. Planowałem opanować jakąś jednostkę i odlecieć stąd, ale wiedziałem już, że nic z tego… Za naszymi plecami otworzyły się drzwi. Obróciłem się. Na końcu korytarza stał mocno przez nas przerzedzony oddział szturmowców. Przecisnął się przed nich oficer w białym pancerzu, ale bez hełmu na twarzy.

- Poddajcie się, nie macie szans. - powiedział. Cofnąłem się z Nejadą na krawędź przepaści. Oboje wiedzieliśmy o przesłuchaniach Imperium. Lepiej było zginąć od razu. Acceran nie wykazał zrozumienia dla naszego planu i podniósł ręce do góry. Wtedy usłyszałem ciężkie kroki na korytarzu. Szturmowcy rozsunęli się, nawet ich dowódca pokornie schylił głowę. Z pomiędzy żołnierzy wystąpił ubrany w czarne szaty Lord Darth Vader. Obrócił ku nam swoją twarz, którą zakrywał hełm z aparaturą podtrzymującą życie. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Słychać było jedynie miarowy oddech Vadera. Poczułem jak robi mi się słabo, piekielny ból przeszywający rękę wzmógł się jak gdyby umocniony aurą jaka otaczała ciemnego Lorda. Wszechogarniające zło było tak gęste, że omal namacalne. Czułem się jak w lepkiej, czarnej mgle utworzonej z małych sztyletów wbijających się w moje ciało. Wreszcie odezwał się, jego głos był niski, wydawało się że dobiega również z wnętrza jakiejś ciemnej strony mojego umysłu:

- Rebelianci… będziecie musieli mi coś wyjaśnić… - zaczął powoli iść w naszą stronę. Nejada złapała mnie za rękę i obejrzała się.

- Jak w kiepskim romansie - uśmiechnąłem się krzywo. Jak zwykle moje poczucie humoru osiągało swoją szczytową formę w najmniej właściwym momencie. Odbiliśmy się lekko i zaczęliśmy spadać ciągle trzymając się za ręce. Mieliśmy pod sobą długą drogę do przebycia…

Lord Vader spojrzał w dół. Dwa małe ciała ludzi szybko zmierzały ku swojemu przeznaczeniu. To nic - pomyślał sobie. Mam jeszcze trzeciego. Powoli odwrócił się i spojrzał na niepozornego człowieczka, który na widok jego wzroku skurczył się w sobie. Sięgnął Mocą w głąb jego umysłu. Poczuł falę strachu i desperacji. Nie zdołał jednak odczytać żadnych wspomnień. Coś blokowało mentalny kontakt z tym człowiekiem. Podszedł do niego i powoli wyciągnął rękę w jego kierunku. Opuścił czarną rękawicę na czoło przerażonego buntownika. Gdy jego palce dotknęły czoła odnowił kontakt mentalny. Wtedy poczuł silne zakłócenie w polu mocy otaczającym więźnia. Zdumiał się, ale nie przestraszył. Nigdy niczego się nie bał, a tym bardziej kogoś t a k i e g o.

Przez głowę Accerana przebiegały szaleńczo różne pomysły. Tamci skoczyli, a ON stchórzył. Gdy Vader kładł mu rękę na czole już postanowił. Nigdy się nie podda. Sięgnął prawą ręką do pasa czarnego rycerza a lewą spróbował odtrącić jego ramię. Chwycił metaliczny cylinder zwisający u boku Lorda i zerwał go z paska. Niestety był za słaby, żeby odtrącić dłoń Vadera. Zapalił czerwone ostrze i zamachnął się na swojego wroga. Czarny rycerz zrobił zwinny unik i wyciągnął rękę w celu odebrania swojego miecza świetlnego, ale zanim zdołał odzyskać broń następny cios Accerana wylądował tuż obok niego. Seria z blastra jednego ze szturmowców przeorała plecy więźnia. Acceran upadł na przezroczystą podłogę. Nic już nie czuł. Wiedział, że tym razem zrobił dobrze.

0x01 graphic

Darth Vader zgasił czerwone ostrze i przypiął miecz do pasa. Poczuł jak ogarnia go nieposkromiona wściekłość. Delektował się tym uczuciem. Powoli wypełniała go całego, czuł przypływ ciepła i energii. Przekroczył nad zwłokami buntownika i podszedł do oddziału. Dzięki swym zdolnością Jedi wyczuł, że jeden z blastrów jest rozgrzany bardziej niż inne. Chcąc jednak sprawdzić lojalność swoich ludzi spytał:

- Kto zastrzelił tego człowieka?

- To ja, Lordzie. - jeden ze szturmowców wystąpił dumnie z szeregu i zasalutował. Vader skinął głową i ruszył w kierunku wyjścia. Musiał jeszcze porozmawiać z jednym naukowcem…

Starszy szeregowy nic nie rozumiał. Przecież właśnie uratował życie Lordowi Vaderowi… Teraz jego ciało upadało ze zmiażdżoną krtanią na posadzkę.

Sierżant wzruszył ramionami i rozkazał:

- Posprzątać tu! - po czym udał się za swoim panem.

Spadaliśmy twarzą w dół całą wieczność. Nagle poczułem jak owija się wokół mnie jakiś materiał, tak jakbym wpadł w zastawioną przez jakiegoś pająka-giganta sieć. Leciałem coraz wolniej i wolniej. W pewnym momencie przestałem spadać i zacząłem lecieć do góry. Zatrzymałem się na poziomie ulicy wiodącej między budynkami na około pięćdziesiątym piętrze. Wstałem. Zobaczyłem, że znajduję się w powietrzu unoszony przez gęstą, czarną siatkę. Obok mnie leżała Nejada. Pomogłem jej wstać. Zaczęliśmy niezdarnie iść w kierunku ulicy. Niektórzy ludzie patrzyli się na nas z zaciekawieniem, inni wydali się być obojętni. Gdy doszliśmy do krawędzi jezdni ujrzeliśmy duży zbiornik z czerwonym napisem:

Holloway Security&Safety Net

- To jakaś siatka zabezpieczająca. - powiedziała Nejada.

- Dziwne, nigdy o czymś takim nie słyszałem. - mruknąłem - trzeba się stąd zmywać. Ruszyliśmy ulicą i dwie przecznice dalej wsiedliśmy w taksówkę.

- Wysadź nas gdzieś w okolicy LAB-43, OK.? - podałem mu sto kredytów co stanowiło mniej więcej jego dzienny utarg.

- Nie ma sprawy, kotku! - odparł humanoidalny kierowca.

- Chcesz znowu tam wracać? - zdziwiła się Nejada.

- To nasza jedyna szansa, teraz myślą, że nie żyjemy, potem jak dowiedzą się prawdy podwoją straże. Musimy odzyskać statek i lecieć do bazy ostrzec Sojusz. Mają Accerana, a znając ich metody przesłuchań jutro lub pojutrze będą znali lokalizację naszej bazy. - wytłumaczyłem jej. Skrzywiła się nieco, ale przyznała mi rację.

- A teraz podaj mi jakiś zastrzyk bo nie wytrzymam. - poprosiłem. Nejada skorzystała z apteczki znajdującej się w taksówce i wstrzyknęła mi jakąś substancję czasowo uśmierzającą ból.

- Jesteśmy dokładnie pod lądowiskiem. - zakomunikował pilot.

- Dzięki! - wysiedliśmy na małym parkingu. Natychmiast spostrzegłem drzwi awaryjne do szybu windy. Gdy do nich podeszliśmy okazało się, że nie są otwarte.

- Teraz to by się nam przydał… - stwierdziła Nejada mając na myśli Accerana. Wyciągnąłem pistolet i wypaliłem trzy razy w drzwi. Stanęły otworem. Zajrzałem do otworu akurat w momencie, gdy winda przejeżdżała tędy na górę. W ostatniej chwili zdołałem uchylić się. Strasznie wkurzony z powodu pecha jaki nas cały czas prześladował skoczyłem w głąb szybu i złapałem się małej drabinki na przeciw wejścia. Podciągnąłem się na obu rękach i oparłem nogami na szczeblach. Zignorowałem ból który poczułem mimo zastrzyku. Szyb był cylindryczny i nieoświetlony. Nie mogąc opanować złości zacząłem szybko wspinać się na następny poziom. Wtedy usłyszałem krzyk Nejady, która po skoku nie sięgnęła drabinki. Zaczęła spadać i w końcu udało jej się uchwycić jednego szczebla. Dał się słyszeć nieprzyjemny chrzęst łamanej kości. Syknęła z bólu. Wisząc tak spojrzała na mnie. Nie bardzo wiedziałem co robić więc stałem tak dalej gapiąc się na nią.

- Drack, pomóż mi, długo nie wytrzymam! - krzyknęła zirytowana moją bezczynnością. Zacząłem pospiesznie schodzić na dół. Chwyciłem ją za złamaną rękę i pociągnąłem do góry - tym razem oboje krzyknęliśmy z bólu. Gdy zaczepiła wreszcie nogami o szczeble spytałem:

- Możesz iść do góry?

- Spróbuję. - odpowiedziała, a ja zawisłem obok drabinki i puściłem ją przodem. Podążając tuż za nią ubezpieczałem ją jednocześnie. Doszliśmy do włazu na lądowisku. Uchyliłem niewielką, prostokątną klapę, która jak się okazało byłą metr nad ziemią i zauważyłem swój statek. Przy rampie stało dwóch szturmowców. Od strony laboratoriów szło w ich stronę dwóch pilotów w stopniu porucznika. Pomyślałem, że pewnie mają gdzieś odstawić mój statek. Trzeba będzie działać szybko. Objaśniłem Nejadzie swój plan. Gdy tyko zniknęli we wnętrzu statku wyskoczyłem z ukrycia. Wymierzyłem w jednego szturmowca i strzeliłem. Nejada wyskoczyła tuż za mną i strzeliła dwukrotnie do drugiego. Niestety strzelanie lewą ręką nie szło jej tak dobrze jak prawą i żaden ze strzałów nie dosięgnął żołnierza mierzącego już we mnie. Skoczyłem w bok i bez celowania strzeliłem do drugiego szturmowca. Kolejne trafienie. Ponieważ siła mojej broni jest dużo większa od przeciętnego blastra, pancerz szturmowca nie jest w stanie zatrzymać zabójczego strzału z pistoletu Gaussa. Obaj strażnicy leżeli już obok włazu.

Silniki statku zaczęły się rozgrzewać. Wbiegliśmy po rampie gdy ta zaczęła się zamykać.

- Komputer, procedura siódma! - powiedziałem. Szybko udałem się na mostek. Otworzyłem drzwi i wycelowałem w jednego pilota, który próbował dowiedzieć się dlaczego stery nie słuchają jego rozkazów.

- Załaduj go do kapsuły ewakuacyjnej. - powiedziałem do Nejady. Po chwili oboje opuścili mostek.

- Ty!- zwróciłem się do drugiego, - kontynuuj. Usiadłem obok na fotelu drugiego pilota.

- Zwolnić systemy, procedura 117 - powiedziałem. Natychmiast konsole rozbłysły kolorowymi światełkami. Zacząłem uruchamiać procedurę startową cały czas celując w drugiego pilota.

- Teraz słuchaj mnie uważnie, - odezwałem się do niego - nie zamierzamy was zabijać, więc jak zrobisz o co poproszę, to na orbicie odstrzelimy kapsułę z wami w środku i nic się nikomu nie stanie. Łapiesz? - w odpowiedzi pokiwał głową.

- Więc grzecznie poproś o pozwolenie na start, tam jest radio - wskazałem mu pulpit. Drżącymi rękom chwycił gałkę i nastawił jakąś częstotliwość. W tym samym momencie zaświeciła się niebieska lampka na moim pulpicie - sygnał, że statek już gotów.

- Prrrosz…sz…ę… - zaczął jąkać się pilot. Przysłoniłem mikrofon ręką.

- Z życiem, stary. Ma wypaść naturalnie. Mów do nich tak jakbyś maszynie kuchennej rozkazywał co ma być dziś na śniadanie.

- Śnia…a…danie…? - z niewyraźną miną wydukał pilot.

- Kurczę!! - zniecierpliwiony wyciągnąłem mu dokumenty z kieszeni. - Tu… Marfen C'cetra - przeczytałem w jego dokumentach - proszę o pozwolenie na start i … - Gdzie powinieneś odstawić ten statek? - spytałem go zasłaniając ponownie mikrofon.

- D…do…h…hali…nu…numer…t…trzys…sta…dwa…anaście - wydusił z siebie.

- Proszę o przelot do hali trzysta dwanaście. - dokończyłem.

- Identyfikacja głosu błędna . Proszę powtórzyć. - padło z głośnika. Spojrzałem się na Marfena, ale ten nie wydawał się być tym zainteresowany: z wielkim skupieniem obgrysał paznokcie. Złapałem go mocno za kark i warknąłem:

- Powtórz to co ja, ale szybko, bo jak nie… - postanowiłem tego nie kończyć. Odsłoniłem mikrofon i nachyliłem głowę pilota do niego. W tym momencie weszła Nejada.

- TuMarfenC'cetraproszęopozwolenienastartiprzelotdohalitrzystadwanaście - powiedział Marfen tak szybko, że chyba tylko centralny komputer mógł go zrozumieć. Nejada spojrzała się na mnie pytająco. Wzruszyłem ramionami i chwyciłem za stery.

- Dziękuję. Skierujcie się do korytarza 32a-3…(itd.)…Proszę o nie przekraczanie pułapu stu kilometrów. Odliczanie do startu: 19…18…17…16…

- Zamknęłam go w kapsule nr2. - powiedziała Nejada.

- Zabierz też tego drugiego, do niczego nam się nie przyda.

- …9…8…7…

- Jak chcesz. - odpowiedziała i ruchem głowy wskazała pilotowi drzwi. Ten jednak nie kwapił się wstać, więc nieco porywcza pani porucznik chwyciła go za kołnierz i wywlekła go na korytarz. Marfen wyglądał tak, jakby była to dla niego codzienność.

- …2…1…start! - Zacząłem unosić statek. Po pół minucie osiągnąłem pułap pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. Wtedy też powróciła na mostek Nejada.

- Zabieraj się do koordynatów. - delikatnie zaproponowałem.

- Wiesz, to ciekawe, bo rzadko komu udaje się uciec ze stolicy, a tu wygląd na to, że nam się uda…

- Nie mów hop… - powiedziałem niechętnie. Nie byłem jeszcze bowiem pewien co do naszej ucieczki. Trzeba było jeszcze trochę od tej planety się oddalić.

- Zeszliście w wybranego tunelu. Proszę powrócić na właściwy kurs.- dobyło się z komunikatora.

- Taa, wiem przecież. - powiedziałem. Uruchomiłem komunikator i rzuciłem:

- Przepraszamy, mam tu mały problem ze sterami… - obserwowałem odległościomierz. 130000 km.

- Zaraz przejmiemy kontrolę nad statkiem. Otwórzcie kanał 20 - padło znowu z komunikatora. Natychmiast pozamykałem wszystkie kanały ( tak na wszelki wypadek ) i włączyłem zagłuszacz.

- Mamy tu mały problem… - powiedziałem spokojnie. - …no i jak te współrzędne - spytałem cicho Nejadę.

- Już zaraz kończę…

- Wł..ączy..iści.. zagł..szacz… - coś zabuczało z komunikatora - W..syłam.. jed..stk...poś..cigo..e. - zaraz osiągniemy 200000. Odwróciłem się na chwilę do klawiatury obok i odpaliłem kapsułę nr 2. Wyłączyłem przy okazji radio. Na liczniku pojawiło się 210000.

- Gotowe. - powiedziała Nejada. Włączyłem tarcze z tyłu i zacząłem manewrować miedzy licznymi na orbicie statkami. Na wstecznym czujniku ujrzałem dwie jednostki lecące za nami. Po chwili zaczęły zasypywać nas ogniem. Trafili kilka razy, ale wszystkie strzały odbiły się od tarcz. Zanurkowałem pod jakąś dużą fregatą i gdy wyleciałem zza niej natknąłem się na dokujący do niej statek z paliwem. Gdy w niego uderzyliśmy (nie zdążyłem nic zrobić) ujrzałem jak odrywa się zgnieciona kapsuła nr 1 od „Alderaan Phantoma”. Nasz statek zaczął krążyć wokół własnej osi. Przed iluminatorem wirowały na przemian: przestrzeń - statek - fregata - pościg - przestrzeń - statek… Wycelowałem dwie wieżyczki w statek z paliwem i wypaliłem. Tuż zanim strzały osiągnęły cel od statku z paliwem oderwały się trzy kapsuły ewakuacyjne. Po tym nastąpiła eksplozja zgromadzonych w wielkich cysternach hektolitrów paliwa. Wybuch zdmuchnął nasz pościg jak świeczkę.

- Całkiem-całkiem… - mruknęła trochę za cicho (jak na moje zasługi) Nejada. Wyrównałem lot, gdyż statek nadal wirował. Po chwili znowu tor naszego lotu był linią prostą.

- To skaczemy. - oznajmiłem i pociągnąłem na dźwignię. Po chwili byliśmy już w bezpiecznym tunelu hiperprzestrzennym.

- Zadanie wykonane, nieprawdaż? - spytałem z uśmiechem.

- Niecałkiem. Nie mamy przecież tych planów, został Acceran i ten profesor…

- Masz rację. - zasępiłem się. - Ale! Plany jednak mamy. - pokazałem jej dyskietkę.

Uśmiechnęła się delikatnie

- Tak…mamy dysk… - Na jej twarzy nie było jednak dumy, ani radości.

Koniec III części.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
071 (3) Dracmar Trylogia
Trylogia nadmorska-Żeromski(1), Lektury Okresy literackie
NAJWAŻNIEJSZE HERBY W TRYLOGII SIENKIEWICZA, Heraldyka
Draco Dormiens Draco Trylogii I Tom
Nawet Strach Mnie Opuścił [Enahma], Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Trylogia smutku Enahm
Grass Gunter Cykl Trylogia Gdańska (2) Kot i mysz
Oresteja jest jedyną w?łości zachowaną trylogią tragiczną
Norwid Trylogia woska, Polonistyka
Canavan Trudi Trylogia Czarnego Maga 1 Gildia Magow
trylogia
Lackey Mercedes Trylogia Magicznych Wiatrów 03 Wiatr Furii
ABY 0018 Trylogia Koreliańska 2 Napaść na Selonii
Imre Kertesz Trylogia ludzi bez losu Kadysz za nienarodzone dziecko
Waltari Mika Trylogia rzymska Rzymianin Mintus
Bob Shaw Cykl Trylogia Overland (3) Ucieczka światów
Trylogia Znowu mieć sześć lat I, II i III ?łość

więcej podobnych podstron