JOSIF BRODSKI
WIERSZE OSTATNIE
Mojej Żonie i Córce
JOSIF BRODSKI
WIERSZE OSTATNIE
Przełożyli: Katarzyna Krzyżewska
i Stanisław Barańczak
WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 1998
Tytuł oryginału
SO FORTH
Farrar, Straus and Giroux, New York 1996
Redaktor tomu JERZY ILLG
Projekt okładki i strony tytułowej DMITRIJ SZEWIONKOW-KISMIEŁOW
Fotografia Autora na obwolucie: ANNA BEATA BOHDZIEWICZ
Copyright © 1996 by the Estate of Joseph Brodsky
Copyright © 1998 for the Polish edition by Wydawnictwo Znak
ISBN 83-7006-746-8
BEZOKOLICZNIK
Ulfowi Lindemu
Drogie dzikusy, choć nie posiadłem waszego, wolnego od gerundiów i zaimków, języka -
nauczyłem się piec makrelę zawiniętą w liść palmy, a łapy żółwia jeść na surowo
z ich smakiem ociężałości. Pod względem kulinarnym, przyznaję, od kiedy morze
wyrzuciło mnie tu na brzeg, wszystkie te lata były jedną nieprzerwaną podróżą
i w końcu sam nie wiem, gdzie jestem. Bądź co bądź, nacinać karby na lasce
można, póki nas nikt nie małpuje. A wyście małpowali, zanim was jeszcze spostrzegłem.
Spójrzcie, coście zrobili tym drzewom! Choć nam pochlebia, jeśli nas bierze za boga
nawet ktoś jak wy, ja z kolei małpowałem - zwłaszcza na użytek waszych dziewcząt - was
trochę po to, aby zaćmić przeszłość, z jej pechowym statkiem, lecz i aby zasłonić
chmurami
pozbawioną wzdętego żagla przyszłość. Wyspy są okrutnymi wrogami czasów,
prócz teraźniejszego. Katastrofy morskie to tylko ucieczki z gramatyki
w czysty związek przyczynowo-skutkowy. Spójrz, co życie bez luster wyrabia
z zaimkami, nie mówiąc już o rysach twarzy! Może wasi przodkowie także
wyładowali na tej cudownej plaży podobnym sposobem,
co ja. Stąd wasza postawa wobec mnie. W waszych oczach jestem -
co najmniej! - wewnętrzną wyspą w wyspie. A zresztą, śledząc każdy mój krok,
wiecie, że wcale nie tęsknię za imiesłowem biernym albo czasem przeszłym niedokonanym
-
nie więcej niż za tym waszym przyszłym dokonanym, tkwiącym w którejś z wilgotnych
jaskiń
i ustrojonym w pióra oraz wyschły wodorost. Piszę to palcem wskazującym na mokrym,
szklistym piasku o zachodzie słońca, inspirację być może czerpiąc
z widoku koron palm, rozbryzganych na platynowym niebie
jak chińskie hieroglify. Co prawda, nie uczyłem się chińskiego.
Poza tym bryza czochra je wszystkie za szybko, żeby można było pojąć, o czym mówią.
1994 Stanisław Barańczak
6
PIOSENKA
Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Siedziałabyś na sofie,
ja- na dywanie.
Chustka byłaby twoja,
moja - kapiąca łza.
Albo może na odwrót:
płacz - ty, pociecha -ja.
Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Prowadząc wóz, dłoń kładłbym
na twym kolanie,
udając, że je mylę
z dźwignią, gdy zmieniam bieg.
Wabiłby nas nieznany
lub właśnie znany brzeg.
Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Srebrny księżyc na czarnym
nieba ekranie
na przekór astronomom
oddawałbym co noc
za żeton na automat,
by usłyszeć twój głos.
Szkoda, że cię tu nie ma,
na tej półkuli -
myślę, siedząc na ganku
w letniej koszuli
i z puszką „Heinekena".
Zmierzch. Krzyk mew. Liści szmer.
Co za zysk z zapomnienia,
jeśli tuż po nim - śmierć?
1989 Stanisław Barańczak
7
ODSYŁACZ DO PROGNOZ POGODY
Aleja z posągami z zastygłego błota,
podobnymi do ściętych drzew.
Wiele postaci poznaję. Inne
pierwszy raz widzę. Pewnie to bóstwa
miejscowych drzew i lasów. Opiekunowie ciszy
lub kwintesencja cudzych, niewyraźnych wspomnień.
Co do figur kobiecych - nimf itp. - to one
wyglądają jak nie wykończone, coś w rodzaju myśli;
każda próbuje zachować status gościa
nawet tutaj, w zaistniałej przyszłości.
Suseł nie wyskoczy, nie przebiegnie drogi.
Nie słychać ptaka, a tym bardziej samochodu:
przyszłość jest panaceum, lekiem na
to, co zwykło się powtarzać.
A po niebie rozrzucone, jak w kawalerskim gospodarstwie,
chmury odwrócone są na lewą stronę
i wyprasowane. Pachnie igliwiem,
tą kłującą substancją nieznajomych miejsc.
W ciemności wznoszą się rzeźby, czerniejąc
od sąsiadowania ze sobą, od obojętności
względem nich okolicznego pejzażu.
Zagadnij którąkolwiek, a wtedy
raczej odetchniesz niż zadrżysz
na dźwięk znanego głosu, słysząc
coś w rodzaju „To nie twoje dziecko"
albo „Wskazałem na niego ze strachu
a nie z gorliwości czy zazdrości" - małe dwudziestoletnie
przedawnione tajemnice ślepych serc
ludzi opętanych bezsensownym dążeniem do władzy
nad podobnymi sobie, nie dostrzegających
tautologii. Najlepsi z nich
byli i ofiarami, i katami.
Dobrze, że cudze wspomnienia
wtrącają się w twoje. Dobrze, że
niektóre z tych figur tobie
wydają się obce. Ich obecność nawiązuje
do innych wydarzeń, do innego wariantu losu -
może nie lepszego, ale niewątpliwie
tego, który przeoczyłeś. To pobudza
nie tyle wyobraźnię, co pamięć
i to na długo, jeśli nie na zawsze. Zrozumieć,
że cię oszukali, że całkiem
o tobie zapomnieli, albo - przeciwnie -
że cię dotąd nienawidzą, to wyjątkowo
przykre. Ale uważanie siebie
za centrum nawet niepozornego wszechświata
jest nieprzyzwoite i nieznośne.
Jako rzadki
a może nawet jedyny bywalec
tych miejsc, mam prawo -jak sądzę -
opisywać bez upiększeń
to, co dostrzegłem. Oto nasza maleńka Walhalla,
nasz od lat zaniedbany majątek
z garstką płatników pogłównego,
z użytkami rolnymi, gdzie precyzyjnemu sierpowi
chyba szczególnie trudno o rozmach
i gdzie śnieżynki wolno krążą,
jako przykład zachowania się w próżni.
1986 Katarzyna Krzyżwska
9
GWIAZDA BOŻEGO NARODZENIA
W porze zimowej, w wiosce, która czuła się zadomowiona
w upale, a nie w zimnie, i w poziomach, nie w górskich pionach
przyszło na świat w jaskini dziecię - po to, aby zbawić ten świat.
Wiał ostry, jak to bywa na pustkowiu i zimą, wiatr.
Dziecięciu wszystko zdawało się ogromne: pierś matki, para
z nozdrzy wołu, dary Kaspara, Melchiora i Baltazara,
złożone przez nich przed progiem, gdy ze szpar wrót trysnął blask.
Dziecię było zaledwie kropką - kropką była też jedna z gwiazd.
Z uwagą, bez mrugnięcia, przez blade, rozpierzchłe chmury
w Narodzonego w żłobie wpatrując się z dala i z góry -
z głębin kosmosu, z jego przeciwległego końca -
zaglądała w jaskinię gwiazda. Spojrzeniem Ojca.
Grudzień 1987 Stanisław Barańczak
10
NOWE ŻYCIE
Pomyśl, że wojna skończona i że już pokój nastał,
że nadal widzisz się w lustrze. Że wolno drozdom, srokom,
a nie junkersom wyśpiewać swoje czyrrik i miasta
w ruinie już nie oglądasz przez okno, lecz barocco,
pinie, wawrzyny, magnolie, bluszcz cierpliwy i kruchy.
Pomyśl, że złącze żelazne, w którego pajęczynach
księżyc się skrył, zniosło napór mimozy i wybuchy
agawy. Że życie trzeba od początku zaczynać.
Ludzie wychodzą z pokoi zastawionych krzesłami,
które - podobne do czwórek - chronią od zamroczenia.
Nie są nikomu potrzebne, a tylko sobie samym,
kamiennej kostce na jezdni i regułom mnożenia.
To może być wpływ posągów. Pomnik ma puste wnętrze.
Jeśli to nawet nie świętość, to chociaż jej synonim.
Patrzysz na tego obcego zupełnie obojętnie.
Pomyśl, że mówiąc o sobie, mówisz zarazem o nim.
Zaczynać życie od nowa. Tak właśnie, od obrazów
erupcji wulkanu, sztormu miotającego tratwą.
One z kolei wzbudzają to uczucie od razu,
że choć na kataklizm patrzysz, lecz możesz bardzo łatwo
odwrócić się w każdej chwili i wtedy się ukaże
wystygła kawa, pęk kwiatów w chińskiej wazie przy sofie.
A ich jaskrawe kolory, nieco przywiędłe twarze
mogłyby też w gruncie rzeczy mówić o katastrofie.
Uległy jest każdy przedmiot. Myśl, nawet bardzo ścisła,
uleci. Rzecz się poddaje i respektuje wzloty
i władzę myśli. A formy powstające w umysłach,
ich przywiązanie do miejsca i cechy Penelopy
mają przyszłość. Kogut piejąc poranny czas odmierza.
W nowym życiu, w hotelowej łazience ty zapewne
owinięty prześcieradłem wyglądasz na pasterza
mebli czworonożnych, rzeczy z metalu albo z drewna.
Pomyśl, że epos się kończy idyllą i że słowa
są odwrotnością języka płomienia - monologu,
co lepszych, niż ty pożerał, ale ciebie zachował
- bo jesteś mniej użyteczny - dla twoich innych wrogów.
Ty dajesz zbyt mało ciepła, jesteś więc ocalony.
Dlatego też cię nie martwi, że zupełnie nie wzruszasz
miejscowych: Cerery, Wenus, Wertumnusa, Pomony.
Stąd bierze się na twych ustach ta piosenka pastusza.
Jakkolwiek by się tłumaczyć, chować asy w rękawie -
nieznana karta na stole niespodziankę przynosi.
Pomyśl, im głos wyraźniejszy, tym mniej miejsca zostawi
łzom wszystkich odcieni uczuć strachu i namiętności.
Wyobraź sobie, że dawny hymn przez radio wyławiasz,
a tam za każdą literą jest świta z liter, którą
albo się w słowo „Ibrahim", albo „Betsy" ustawia
za granice alfabetu i zmysłów wiodąc pióro.
Cykady ze swym „C" dźwięcznym, o zmierzchu w nowym życiu.
I perspektywa klasyczna, w której czołgów nie widać,
choć u jej krańca wilgotnej mgły ani śladu. Nie wyczuł
jeszcze nigdy nagi parkiet dotyku tanga. Chyba
w tym nowym życiu do chwili nikt nie powie „zaczekaj",
bo gdyby się zatrzymała, wówczas byłaby raczej
zmarnowana. Ale takim blaskiem lśni twarz człowieka,
że można na niej napisać „cześć" i przykleić znaczek.
Bielone ściany pokoju stają się bielsze jeszcze
bardziej, nie tyle ze strachu przed spojrzeniem upartym,
(oko przywykło ogarniać nawet szeroką przestrzeń)
ale dlatego, że w widmie są nieobecne barwy.
Rzeczom wybacza się wiele. Dzieje się tak za sprawą
miejsc, w których one się kończą. I w efekcie się szuka
tych pustych miejsc, aby tylko zaspokoić ciekawość
ich abstrakcyjnych obrazów. I to jest właśnie sztuka.
Od słońca są w nowym życiu lepsze chmury. Gdy ścieka
deszcz nieprzerwanie po szybach, w samowiedzę się zmienia.
Z kolei pociąg, na który na pewno się nie czeka
z walizkami na peronie - przychodzi bez spóźnienia.
Gdzie jest horyzont, tam żagiel będzie mu sędzią, bowiem
oko wybiera mydliny, woli pianę od wody.
A jeśli ktoś cię zapyta „kim jesteś?", to odpowiedz
„Ja jestem Nikt" -jak rzekł niegdyś Polifemowi Odys.
1988 Katarzyna Krzyżewska
13
ANIOŁ
Biały, bawełniany anioł
dotąd wisi w moim lamusie
na metalowym wieszaku. Dzięki niemu
w przeciągu tych lat nic złego
nie spotkało mnie, ani tym bardziej mieszkania.
Skromny to zasięg - można rzec - ale za to
ostro zakreślony. Będąc stworzone
nie jak my, na obraz i podobieństwo,
ale jako istoty bezcielesne, anioły posiadają
tylko kolor i szybkość. Ta ostatnia im pozwala
być wszędzie. Dlatego ty do tej pory
jesteś ze mną. Skrzydełka i ramionka
naprawdę mogą obejść się bez torsu,
zgrabnych kończyn, nie mówiąc już o miłości.
Ceniąc anonimowość, pozwalają ciału
puchnąć ze szczęścia, gdzieś tam w ciepłej
Kalifornii.
1993 Katarzyna Krzyżewska
14
PRZESTROGA
I
Podróżując po Azji, nocując w obcych domach,
składach, tereniach, łaźniach, gdzie każda zakopcona
szyba okienna trzyma w ryzach wolne przestworze,
chowaj się pod kożuchem, szukaj miejsca, gdzie możesz
położyć głowę w kącie, bowiem w takich warunkach
trudniej machnąć siekierą. Szczególnie, gdy po trunkach
głowa jest ociężała, w mrokach pewnie by padła
pod ciosami topora. Wpisuj więc koło w kwadrat.
II
Strzeż się kości jarzmowych rozstawionych szeroko,
tak jak księżyc dziobatych, przedkładaj modre oko
nad piwne, zwłaszcza kiedy droga w gęstwinę skręci.
W oczach ważny jest wykrój, gdyż w ostatnim momencie
lepiej niż ciepłe palto, zobaczyć (od razu powiem,
że zimne) to, co bardziej przejrzyste, jasne, bowiem
lód zawsze może pęknąć, a w tym przeręblu lepiej
poruszać się, niż w kłamstwie, które jak miód się lepi.
III
Bierz izbę, gdzie w podwórzu pieluszki wiszą rządkiem.
Tylko z tym się zadawaj, kto ma pod pięćdziesiątkę.
Chłop w tym wieku wie dosyć o losie, by nie zabrać
czegoś na twój rachunek, podobnie zresztą baba.
Ukryj pieniądze, zaszyj w kołnierzu płaszcza, który
masz na sobie, a jeśli wędrujesz do figury -
w szwie spodni, nigdy w butach: (I nie wierz w radę żadną)
znajdą, bo w Azji buty, to pierwsze co ukradną.
IV
W górę wspinaj się wolno, pełznij, kiedy jest ślisko.
Góry wspaniałe z dala, a bezsensowne z bliska
są formą postawionej na sztorc powierzchni. Mogą
łudzić horyzontalnie zakręcającą drogą.
Ona jest wertykalna. W górach gdy stoisz - leżysz,
leżąc - stoisz dowodząc, że - aż trudno uwierzyć -
tylko spadając jesteś niezależny. Strach przy tym
zwyciężasz, zawrót głowy i nad górami zachwyty.
V
Na okrzyk „Ej tam chłopcze!" bądź głuchym i niemową.
Nawet znając języki nie powiedz ani słowa.
Staraj się nie wyróżniać z profilu, z przodu. Twarzy
czasem po prostu nie myj. Jeżeli ci się zdarzy
widzieć, jak ktoś zarzyna psa, nie marszcz się.
A pety gaś plując na nie. Co do ubrań - musisz niestety
nosić szare, bieliznę też barwy ziemi: mniej
groźna będzie pokusa, by cię zakopać w niej.
VI
Stanąwszy na pustyni, ułóż strzałkę z kamieni,
aby po przebudzeniu nie zmylić i nie zmienić
kierunku dalszej drogi. Na pustkowiu demony
nocą dręczą wędrowca. Ten, kto słucha ich mowy,
może łatwo zabłądzić: krok w bok i amen, finis.
Przywidzenia i duchy w domu i na pustyni.
Sam przekonasz się o tym - wśród piasków się poruszasz -
gdy zostanie po tobie już tylko sama dusza.
VII
Nikt nie wie nic na pewno i to sprawę zamyka.
Patrząc w szerokie plecy krzepkiego przewodnika
myśl, że spoglądasz w przyszłość, próbuj - rzecz oczywista
w miarę możności - stale utrzymać pewien dystans.
Życie to przestrzeń między dziś, a jutrem, to znaczy
przyszłością. I przyspieszać kroku należy raczej
tylko w takim wypadku, kiedy ktoś goni cię:
złodzieje lub morderca, zbój, przyszłość itp.
VIII
W woni szmat, palonego nawozu mdłym odorze
ceń obojętność rzeczy wobec dalekich spojrzeń.
Sam zacieraj sylwetkę - będzie nieosiągalna
dla binokli i wspomnień, rubla albo żandarma.
Gdy kaszlesz w chmurach kurzu, brniesz w błocie drogą śliską,
jakie to ma znaczenie, kim okażesz się z bliska.
I tak jest chyba lepiej, że jakiś człowiek z nożem,
wziąć ciebie za obcego nawet zdążyć nie może.
IX
Rzeki w Azji się zdają dłuższe, niż w innych częściach
świata, mężniejsze; nanoś osadza się w nich gęściej.
Zaczerpniesz dłońmi wodę- muł je powala obie.
A potem ten, kto wypił, martwi się, że to zrobił.
Nie wierz odbiciu. Rzekę przepływać możesz, lecz nie
czym innym, tylko tratwą zrobioną własnoręcznie.
Wiedz, że blask ognia nocą po rzece płynąc powie,
że jesteś tam, na brzegu i wyda cię wrogowi.
X
O tych miejscach nikomu nie donoś nawet w liście,
z czym zetknąłeś się w drodze. Ale szeleszcząc liściem,
mów o sobie, uczuciach itp., bo zostaną
te listy przechwycone być może. A już samo
przesuwanie w dół pióra po kartce - z adresatem
zwiększa rozłąkę, nigdy nie uda ci się zatem
usiąść ani położyć - wbrew listom - z tym, którego
już więcej nie zobaczysz. Wszystko jedno dlaczego.
XI
Gdy stoisz na wyżynie, kiedy spoglądasz na nią,
pod przepastną kopułą Azji - w błękicie anioł
lub lotnik czasem znaczy ślady krochmalem białym -
to mimo woli zadrżysz, czując jak jesteś mały.
Wiedz: przestrzeń, której zdaje się, że nie chce niczego,
w istocie potrzebuje tam spojrzenia mocnego
z boku, według kryterium pustki i czeka długo.
Tylko ty jesteś w stanie przyjść do niej z tą przysługą.
1987 Katarzyna Krzyżewska
18
PAMIĘCI OJCA: AUSTRALIA
Ty ożyłeś i śniło mi się, żeś wyjechał
do Australii. A głos twój brzmiał trzykrotnym echem,
uskarżał się na klimat i brzydkie tapety,
mieszkania też nie można wynająć niestety
w samym centrum, już raczej blisko oceanu,
czwarte piętro bez windy, natomiast jest wanna,
puchną nogi „A kapcie w domu zostawiłem".
To zabrzmiało wyraźnie i bardzo rzeczowo
I nagle „Adelajda! Adelajda!" w słuchawce zawyło,
zabrzmiało, zatrzeszczało, jakby okiennica
uderzała o ścianę, zawias odpaść gotów.
Mimo wszystko to lepsze, niż puszysty popiół
krematoryjny w puszce z zawartością drogą,
jakieś fragmenty głosu, strzępy monologu,
lub próby udawania samotni jedynie,
po raz pierwszy od czasu, gdy stałeś się dymem.
1989 Katarzyna Krzyżewska
19
* * *
Kończy się lato. Wrzesień. Dozwolone odstrzały
kaczek, jarząbka, słonki. „Jakże się postarzałeś!"
powie ci taka jedna. Podrywasz więc dwururkę,
aby głębszym westchnieniem nie przestraszyć przepiórki.
Płuco lekko zadrżało. Na straganach morele.
Mimo to, w świecie wokół obserwujesz tak wiele
nagłych zmian, jakby zaczął głupotą cię zadręczać,
którą wziął od jakiegoś ciemnego cudzoziemca.
Sedno tkwi nie w jesieni, nie w rysach twarzy stale
zmiennych jak zwierz biegnący na myśliwego, ale
rzecz jest w odczuciach pędzla po zerwaniu z obrazem
bez początku i końca, ram i środka zarazem.
Nie mówiąc o muzeum, a tym bardziej o haku.
Pociąg mknie po równinie, gwiżdżąc zawsze jednako,
nawet widziany z bliska, bez poprawki na dym,
z punktu widzenia pejzażu ruch jest konieczny w nim.
To się tyczy jesieni, odnosi się do czasu,
gdy gasisz papierosa i kiedy drzewa z lasów
wydają się torami, które zrzuciły koła
i rdzą się pokrywają wszystkie drzewa w zespołach.
A w gardle już nie grudka, lecz najprawdziwszy jeż,
bowiem na pełnym morzu lepiej nie poznasz też
sylwetek samolotów, statków gubiących nimby
i mogłyby się wydać dziwne w przestrzeni, nim by
zwiększyły prędkość. Miała rację znajoma: co by
zrozumiał starożytny Rzymianin z naszej doby,
gdyby się teraz zbudził? Obłok, gołębia, wzgórze,
płaską wodę lub jakiś detal w architekturze,
ale już żadnej twarzy. Niektórzy chcą dlatego
wyjeżdżać za granicę. Nie znajdując innego
życia, spieszą z powrotem. Popatrzeć w oczy nie chcą
ze strachu i niechętni są pożegnalnym gestom
powiewania chusteczką. Inni, których poruszy
miłość - kochają bardziej niż życie, mają w duszy
przekonanie, że starość, to drugie życie, w którym
nie opalą się, w słońcu jaśnieją jak marmury.
Nieobca im historia. Ich wzrok w jeden punkt wbity.
A im więcej tych punktów, to tym więcej ukrytych
-jak w zabawie w chowankę- zostanie cętków, kropek
na jajkach kuropatwy, słonki, jarząbka, dropia.
1987 Katarzyna Krzyżewska
21
ELEGIA
Stałość to ewolucja zasady miejsca
w kierunku myśli. Przedłużenie kwadratu albo
równoleglościanu za pośrednictwem, jak by powiedział
sam Clausewitz, głosu albo zwojów.
O, pokoju z abażurem kurczący się
do rozmiarów komórki
mózgowej, szafo typu „hej Słowianie",
cztery krzesła, kozetko, łóżko, toaletko
z lekami ustawionymi na podobieństwo
kremla, albo raczej nowego jorku.
Umrzeć, rzucić rodzinę, wyjechać,
zmienić półkulę, dać wpisać
w czworokąt inne owale
- zakurzone mieszkanie tym donośniej
upiera się przy fakcie istnienia,
żądając codziennych ofiar od nowego
miejsca, mebli, od sylwetki w żółtej
sukience; w efekcie - od samego siebie.
Dla pająka -jedyna przyjemność, to zakreskowywać zmięty kąt.
Ewolucja nie jest przystosowaniem wyglądu
do nieznanego środowiska, ale tryumfem wspomnień
nad rzeczywistością. Zawiść ichtiozaura
do ameby. Rozklekotany kręgosłup
pociągu, turkoczący w ciemności
obok szczelnie zamkniętych na noc skorup
drewnianych muszli z ich wilgotnym, bezkręgowym,
kryjącym perłę wnętrzem.
1988 Katarzyna Krzyżewska
* * *
M. B.
Kochana, wyszedłem dziś z domu wieczorem na plażę
odetchnąć świeżym powiewem oceanu.
W parterze zachód dopalał się chińskim wachlarzem,
a chmura się kłębiła, jak wieko fortepianu.
Przed ćwierćwieczem zajadałaś daktyle i szaszłyki,
rysowałaś tuszem, czasami śpiewałaś,
byłaś ze mną, ale odeszłaś z inżynierem chemikiem
i, sądząc z listów, koszmarnie zgłupiałaś.
Teraz można cię spotkać w metropolii i w powiecie
na pogrzebach przyjaciół odchodzących masowo
i rad jestem, że są przestrzenie na świecie
bardziej niewiarygodne, niż między mną i tobą.
Nie zrozum mnie źle. Z twoim głosem, imieniem i ciałem
nic się nie wiąże. Nikt ich nie zniszczył. Ale by osobę
tę jedną zapomnieć - potrzebne życie całe,
co najmniej jedno. Ja to mam za sobą.
Powiodło ci się, owszem. Sądzisz, że prócz zdjęcia
pozostaniesz bez zmarszczek, młoda, z ironią zjadliwą?
Czas pojmie swe bezprawie w zetknięciu z pamięcią.
Palę w ciemności i wdycham zgniliznę odpływu.
1988 Katarzyna Krzyżewska
23
CENTAURY I
Na poły piękne dziewczę, na poły sofa, potocznie Zocha,
wieczorami wypełnia ulicę, gdzie okna są podobne do twarzy,
stukiem sześciu obcasów (w końcu to katastrofa,
której skutkiem przemiana łatwo może się zdarzyć)
i spieszy na spotkanie. Miłość składa się po trochu
z tiulu, włosów, krwi, sprężyn, wałka, szczęścia, porodu.
I w dwóch trzecich mężczyzna, a w jednej samochód
czeka na nią z warczeniem jałowych obrotów,
by porwać do teatru. W każdym biodrze od zarania
tkwi pociąg mięśni do mebli, zawijasów
mahoniowych, do szafy, której filunek się skłania
z kolei do trois-quarts'ów, albo do en face'ów,
z śladem palców. Oboje w teatrze, gdzieś w kącie zaszyci
po ciemku najeżdżają na siebie, gniotąc fornir i szczerze
w przerwach się zachwycają dramatem z życia
kukiełek, jakimiśmy byli zwłaszcza w naszej erze.
24
CENTAURY II
Przybywają z przyszłości. Krzyknąwszy „na próżno!"
natychmiast powracają. Słychać ich warczenie.
I nic dobrego ptaki na drzewach nie wróżą,
są ni z pierza, ni z mąki. A płaskie przestrzenie,
horyzontalne morze - zachody malują.
Zmrok zmęczony błękitem niewidzialnym, głuchym,
zabawiać się łańcuszkiem zegarka próbuje,
jak atomem w ostatniej chwili przed wybuchem.
Ciało zapałki, nawet spalone w połowie,
nagi posąg, bezludne parkiety do tańca,
są zupełnie realne, stereoskopowe,
dlatego, że nie mają już w co się przekształcać.
A tylko płaskie rzeczy: woda z rybą w chwili
gdy się zespolą - stworzyć ichtiozaura mogą.
Dla powstałych w efekcie wybuchu profili
nie ma jutra, przyszłości nie mają przed sobą.
25
CENTAURY III
Hybryda „wczoraj" z „jutrem", wykuta w kamieniu.
Potężny tors, zad koński, widoczne w zbliżeniu.
W czasie przeszłym lub przyszłym „byłem", „będę", lub słowa
w teraźniejszym niedokonanym. Rzecz zaprezentować
można, jak stos drobiazgów w pustym domu na kurzej
stopce. A my siedzimy na krzesłach pokrytych kurzem,
lub połączeni z tymi, z którymiśmy się kochali
w horyzontalnym łóżku, czy w aucie. Sedno można ustalić:
tkwi w niewoli perspektyw, lub linii, a ściśle
mówiąc - mózgu. Wyrazić głośno, krzykliwie myśli
o śmierci przykrej do bólu, nieomal wieszczej.
Wyrazić to zarówno życiem obecnym, jak wiecznym;
życiem, bo w nim jesteśmy, jak jajka w koszu, w którym
jak one jednakowi, przerażający dla kury,
co powiela uparcie środkami naszej ery
sześcioskrzydłą mieszankę wiary i stratosfery.
CENTAURY IV
Miejscowość barwy buta i onucy, tak rankiem,
jak wieczorem. Nieważny wiek, ani rok czy data.
O zmroku porykując, wracają z pól muu-tanki,
bardzo dużego bydła jednorogiego stada.
Przechodzą jedne w drugie z pomocą słowa „nagle",
częściej w czasie pokoju niż podczas wojny. Zbrzydło
mieczowi przekuwanie na lemiesze i szpadle;
tęskniąc za ciałem, z ręki wymyka się, jak mydło.
Smycz pozwala odróżnić psy od ich właścicieli.
W książce druga litera to pierwszej uzupełnienie.
W tłumie przed kinem chłopcy jak gdyby posiwieli:
białogłowe koniki z zamarzniętym nasieniem.
W kozi róg miasta zapędzono pojazdy,
a w mózgu weterana - ciemny kwadrat okopu,
pełnego rdzawej wody, w którą mogłaby gwiazda
wpaść, by się uratować przed okiem teleskopu.
1988 Katarzyna Krzyżewska
27
EPITAFIUM DLA CENTAURA
Rzec, że był nieszczęśliwy, to powiedzieć albo za mało,
albo za wiele, zależnie od tego, do kogo ta mowa.
Pod względem wydawanego odoru nie dosyć się jednak hamował
i nikt nie umiał dorównać jego galopom i cwałom.
W pierwotnych planach - wyjaśniał - był zwykły pomnik, ale
coś się pokiełbasiło: w łonie? na taśmie fabrycznej? w biurze
planowania? Lub może do wojny nie doszło, zawarto sojusze,
a jego pozostawiono bez zmian, by stanowił ale-
gorię Nieprzejednania lub Nieprzystawania, tych dziwnych
stanów, wynikłych nie tyle z cnót jednostki, ile z przypadku?
Przez lata, lotny jak obłok, wędrował po gajach oliwnych,
zdumiony jednonożnością, nadającą drzewom ich status.
Nauczył się okłamywać sam siebie, a nawet więcej:
uczynił z tego sztukę - by mieć choć w sobie rozmówcę
i sprawdzać, czy nie oszalał. Zmarł młodo - jego zwierzęca
część okazała się w końcu mniej trwała od części ludzkiej.
1988 Stanisław Barańczak
***
Świat powstał z błota, wody, ognia, powietrza, gdzie
został wtrącony okrzyk „tylko nie ruszaj mnie!",
co wyrwał się z rośliny, z gardła dopiero później,
byś nie rzekł, że na świecie nie było nic prócz próżni.
Potem powstały izby, rzeczy, miłość, a w niej
zbieżność przeszłości z przyszłym i arii z TBC.
I poszły w ruch litery, przed oczami się mieniąc.
Straszna sama dla siebie była pustka nad ziemią.
Wpierw odczuły to ptaki, choć gwiazda bez wątpienia
może być częścią w drozda rzuconego kamienia.
Każdy dźwięk: śpiew, szept, czy też dęcie w dudy - to wszystko
jest skutkiem tarcia rzeczy o własne środowisko.
W skrzeku, obłym obłoku, rozbłyskach nocnych planet
słychać „tu nie ma miejsca" - słowa zawsze te same,
jak echo młotka cieśli, lub stukot SOS,
potocznie to wygasłych słońc pulsowanie jest.
Słuchając „precz, zabieraj manatki, wynoś się!",
już nawet sama przestrzeń zwana po prostu tłem
życia, mocno oślepła skutkiem akt personalnych
przechodzi w stronę czasu, gdzie brak ciał materialnych.
Nie bój się, ja tam byłem - to nic strasznego, zwłaszcza
że tam na samym środku stoi przędzalnia zmarszczek.
Pracuje na surowcu, który jest wciąż od nowa
uzupełniany, póki będą nas produkować.
1993
Katarzyna Krzyżewska
UWAGI PAPROTNIKA
Gedenke meiner,
flustert der Staub
Peter Huchel
Z pozycji pionka - króla domyśleć się możesz.
Ze skrawka ziemi w dali - że jesteś na morzu.
Glos kochanki w słuchawce, gdy ma czułe nutki,
że znalazła następcę: studenta? chirurga? inżyniera?
A z nazwy stacji (Edynburga)
- że czas wysiadać, jajo dość już ma skorupki.
W każdym z nas tkwi głęboko wieśniak, specjalista
od prognozy pogody: z jesiennego listka
co padnie twarzą na dół, nieurodzaj wróży.
A w domu sprawiedliwość w płaszczu -jeszcze gorzej:
twoje dni policzone przez sąd, albo może
w ogóle masz ich już mniej niż płatków jest w róży.
Przyroda naszych proroctw odbierać nie lubi.
Nie wiedzieć gdzie ma przód, gdzie tył - może Cherubin,
ale nie człowiek. Jemu zawsze się zaczyna
jawić ta perspektywa, w której właśnie on
niknie z pola widzenia. Jeśli dźwięczy dzwon,
to po nim: biją, piją, rozdają naczynia.
Więc lepsza śmiałość! Taniec cyferek, gdy goni
na trolejbusie jedna drugą, linia dłoni,
do tego efekt tynku w sali Baltazara,
potwierdzają jedynie to, że los wyznaczył
mniej wariantów niż ofiar, i to, że ty raczej
skończysz tak, jak to kiedyś wywróżyła stara
Cyganka, choć nie tobie: twej sąsiadce, dawnej
sympatii, bratu. Pióro skrzypi w ciszy, a w niej
jest pierwiastek pośmiertny. Odwrotność zabawy
tanecznej. Tak ogłusza. Jest anty-obstrzałem.
Zresztą to znaczy chyba, że się postarzałem,
że robak w dziobie przestał wić się, wyszedł z wprawy.
Pył pada na przedmioty latem, jak śnieg zimą,
dzięki płaszczyźnie. Ona zdolna jest utrzymać
pęd ku górze do pyłu i śniegu. Po trochu
do niebytu. I bliski słowom i literkom
„pamiętaj o mnie" szepcze pył ręce ze ścierką,
a wilgotny gałganek pochłania szept prochu.
Z siły pogardy wniosek: nowy czas zagościł.
Z mrugania gwiazdy ten, że brakło już litości.
Jak zanik energii w niskiej temperaturze,
albo jak sygnał, że temu, kto pisze,
pora już zgasić lampę; że skrzyp pióra w ciszy
o papier to odwaga, śmiałość w miniaturze.
W te słowa, jak w pieśń czerwia należy się wsłuchać,
nie jak w wieczną muzykę sfer. Jest bardziej głucha
od pieśni ptasiej, lepsza od rybiej. Najczęściej
przed tym, co może nadejść, nie kryją zasieki.
Nic złego się nie może stać ze złym człowiekiem,
a strach przed tautologią gwarantuje szczęście.
1989 Katarzyna Krzyżewska
EXETER PO LATACH
Partia szachów na jednej ze stołowych cerat
kawiarni „Sparky's", w południe; mój partner
to ty w postaci zjawy, a lokal to parter
względem piętra, gdzie niegdyś leżał ów materac,
siedem lat temu. Żaden w tym gambit drastyczny,
nic z tych rzeczy. Pokryta kurzem koniczynka -
wentylator w twym oknie - bez chwili spoczynku
szumi: nikt nie wyciągnął z kontaktu jej wtyczki,
choć tyle pod mostami upłynęło spermy.
Start kolejnej biografii, oceanu, wiary -
czegóż od nas wymaga? Niewinności pary
gołąbków? Wizji końca odległej jak termin
wygaśnięcia Umowy Indiańskiej? Łomotu
fal pod Salisbury, tej ich samobójczej armii?
Lub kopuły ratusza, której pierś wciąż karmi
Lux, bladego oseska w pieluszkach obłoków?
1989 Stanisław Barańczak
32
WERTUMNUS
Pamięci Giovanni Buttafava
I
Spotkałem cię po raz pierwszy w obcych ci szerokościach.
Noga twa tam nie postała, ale sława dotarła
do tych miejsc, gdzie owoce przeważnie są z gliny.
Tkwiąc po kolana w śniegu, ty wznosiłeś się biały,
co więcej, byłeś nagi w kompanii jednonogich,
tak samo jak ty gołych drzew, w roli specjalisty
od niskich temperatur. „Rzymskie bóstwo" głosiła
wypłowiała tabliczka,
a dla mnie byłeś bogiem, ponieważ ty wiedziałeś
o przeszłości ode mnie więcej (a przyszłość dla mnie
w tamtych latach nie była zbyt interesująca).
Ale ty kędzierzawy, pyzaty, wyglądałeś
jak mój rówieśnik. Chociaż nic w miejscowym narzeczu
nie rozumiałeś, myśmy jakoś się dogadali.
Z początku ja paplałem coś na temat Pomony,
zakrętów rzek, kapryśnej pogody i pieniędzy,
braku jarzyn, kłopotów stałych z porami roku;
o rzeczach -jak sądziłem - dla ciebie zrozumiałych
jeśli nie wprost, to choćby ze względu na ogólny
ton skargi. (Narzekanie to jest uniwersalny
prajęzyk: na początku prawdopodobnie było
„oj" albo „aj") Powoli zacząłeś reagować:
mrużyć oczy i marszczyć czoło. Dolna część twarzy
jak gdyby odtajała i usta wyszeptały
„Wertumnus". Wydusiłeś „Nazywam się Wertumnus".
II
Dzień był zimowy, szary, a dokładniej - bezbarwny.
Kończyny, tors, ramiona stopniowo, w miarę tego
jak myśmy przechodzili z tematu do tematu,
powoli różowiały, pokryła je tkanina:
koszula, marynarka, kapelusz, spodnie, palto
barwy ciemnozielonej, buty od Balenciagi.
Na zewnątrz pocieplało, a ty znieruchomiały,
wsłuchany w szelest parku z natężoną uwagą
potrącałeś od czasu do czasu lepkie liście,
szukając słów właściwych i precyzyjnych zwrotów.
W każdym razie - jeżeli się nie mylę - w tym czasie
gdy się popisywałem w zapale swoją wiedzą
o historii, o wojnach i o nieurodzajach,
o niegodziwej władzy - bzy zdążyły przekwitnąć.
Ty siedziałeś na ławce, z dala przypominając
zwykłego, zmęczonego państwem obywatela.
Miałeś temperaturę trzydzieści sześć i sześć.
„Chodź" rzekłeś i ująłeś mnie za łokieć.
„Zobaczysz to miejsce, gdzie się kiedyś urodziłem, wyrosłem".
III
Droga tam oczywiście biegła pośród obłoków,
które przypominały barwą to gips, to marmur
na tyle, że się mogło wydawać, iż ty miałeś
na myśli właśnie takie niewyraźne kontury,
chaos i gruzy świata. Lecz to by oznaczało
przyszłość i to w tym czasie, kiedy ty już istniałeś.
Nieco później, w kawiarni, w rozpalonym przez słońce
do białości i we śnie pogrążonym miasteczku,
gdzie ktoś zrobił arkady, ale nie miał sił zostać,
zrozumiałem, że błądzę, słysząc twoją rozmowę
z jakąś staruszką. Język okazał się mieszanką:
wiecznie zielony szelest, plus szmer wiecznie błękitnych
fal - tak szybki, że w czasie rozmowy kilka razy
zamieniałeś się w moich oczach w ową staruszkę.
„Kim ona jest?" spytałem później, gdy już wyszliśmy.
„Ona?" (Wzruszenie ramion) „Nikt! Dla ciebie - bogini".
IV
Pochłodniało. Z przeciwka zaczęli się pojawiać
przechodnie. I niektórzy machali w naszą stronę,
a inni spoglądali w bok - widoczni z profilu.
Jednakże wszyscy byli tak samo ciemnowłosi.
Każdy miał za plecami daleką perspektywę,
nie wyłączając dzieci. Co się tyczy staruszków,
ona była zwinięta na kształt muszli ślimaka.
Istotnie, przeszłość tutaj zdawała się wyraźnie
przewyższać teraźniejszość. Bo więcej tysiącleci
było niż samochodów. Ale ludzie i rzeźby
zarówno przy zbliżeniu, jak i przy oddaleniu
ani się nie zwiększali, ani nie pomniejszali,
sygnalizując, że są wielkościami stałymi.
To dziwne: widzieć ciebie w naturalnych warunkach.
Nie mniej byłem zdziwiony, że mnie tu prawie wszyscy
rozumieli. Istotą zjawiska była chyba
bezbłędna akustyka i ogólna właściwość
absolutnego słuchu przy niewyraźnych dźwiękach.
V
„Nie dziw się: specjalistą jestem od metamorfoz.
Na kogo tylko spojrzę- natychmiast mną się staje.
Tobie to jest na rękę. Bo jesteś za granicą."
VI
Choć minęło ćwierć wieku, ja słyszę, Wertumnusie,
twój głos, kiedy to mówisz i wciąż czuję na sobie
przenikliwe spojrzenie twoich niebieskich, dziwnych
u południowca oczu. Palmy na dalszym planie
wyglądają dokładnie jak chińskie hieroglify,
mocno przez tramontanę potargane i cyprys,
jak egipski obelisk.
Oto właśnie Południe. Zbutwiała balustrada,
w plamach słońca Lombardii śmiertelna postać bóstwa!
Dla niego tymczasowa,
ale dla mnie jedyna. Z łysiną i wąsami
bardziej do Maupassanta podobny niż do Nietzschego,
z mocno rozbudowanym torsem, w celu lepszego
kamuflażu, a z drugiej strony - nie mogę przecież
przechwalać się obwodem i udawać Saturna,
kokietować teleskop. Nic nie mija bez skutków,
a już czas w szczególności. Nasze pierścienie, bardziej
niż z wiejskim weseliskiem, kojarzą się z drzewami
z ich perspektywą pnia,
albo z objęciem ramion. Dotknąć ciebie, to dotknąć
astronomicznej sumy
komórek, których wartość, to jednak cena losu,
do której jest jedynie czułość proporcjonalna.
VII
I znalazłem się w świecie, w którym twój gest i słowa
były niezaprzeczalne. Mimikrę i konformizm
ceniono jak lojalność. Opanowałem sztukę
stapiania się z pejzażem, jak z meblem czy kotarą,
co z czasem się odbiło na jakości odzieży.
Stopniowo z ust, w rozmowie, zaczął mi się wyrywać
zaimek osobowy liczby mnogiej. A w palcach
budziła się ruchliwość, jak głogu w żywopłocie.
Przestałem się oglądać. Teraz, gdy słyszę z tyłu
stukot, nie czuję drżenia. Łopatkami, jak przeciąg,
wyczuwam, że tam z tyłu, za moimi plecami,
też ciągnie się ulica i gęsta kolumnada,
że w jej dalekim krańcu również sinieją fale
Adriatyku. Ich ilość to jest bezwarunkowo
twój, Wertumnusie, prezent. Albo, jak wolisz, reszta
drobnych, którymi szczodra nieskończoność niekiedy
obdarza tymczasowość. Po części z zabobonu,
a częściowo dlatego, że to, co jest doczesne,
z natury swej jest zdolne do odczuwania szczęścia.
VIII
„Tacy jak ja, w tym sensie (widzę, że się uśmiechasz)
mogą odnieść korzyści z istot sobie podobnych."
IX
Z czasem zaczęło mi się zdawać, że radość życia
stawała się dla ciebie jakby drugą naturą.
Próbowałem oceniać, czy bardzo niebezpieczna
jest ta radość dla bóstwa. I czy to nie wiecznością
w ostatecznym efekcie bóstwo płaci za radość?
Tyś się tylko opędzał, ale nikt, Wertumnusie,
nie cieszył się tak bardzo przejrzystością strumieni,
murami bazyliki albo igłami pinii,
czy też spójnością pisma. Bardziej niż my! Na pewno!
Mnie się nawet zdawało, że ty się zaraziłeś
naszą wszystkożernością. Owszem, rozległy widok
z wysokiego balkonu na plac, dzwonienie dzwonów,
opływowy kształt ryby, zdarta koloratura
ptaka, który widoczny jest jedynie z profilu,
oklaski liści lauru przechodzące w owację,
szmer banknotów - ocenić mogą tylko ci, którzy
pamiętają, że jutro, a najdalej pojutrze
wszystko się skończy. Może właśnie od nich się uczą
nieśmiertelni radości, zdolności do uśmiechu.
(Bo przecież nieśmiertelnym obce są te obawy).
I w tym znaczeniu można mówić tu o korzyściach.
X
Nikt nigdy nie dowiedział się, jak ty spędzasz noce.
To jest dziwne z uwagi na twoje pochodzenie.
Jakoś tak po północy, gdzieś w samym centrum świata
spotkałem cię w kompanii mętnych gwiazd. Ty mrugnąłeś
znacząco. Czyżby skrytość? Ale kosmos to wcale
nie jest skrytość. Przeciwnie: w kosmosie wszystko widać
już nawet gołym okiem, a śpią tam bez odzieży.
Każda gwiazda posiada taką temperaturę,
że kiedy stygnie, zdolna jest urodzić alfabet,
roślinność, formę czasu. I nas z naszą przeszłością,
teraźniejszością, nawet z przyszłością i tak dalej.
A kimże my jesteśmy? Tylko termometrami,
braćmi, albo siostrami
lodu a nie Betelgeuse. Ty zaś powstałeś z ciepła.
Dlatego jesteś wszędzie. Trudno ciebie przedstawić
w jakimś drobnym, oddzielnym, nawet błyszczącym punkcie.
Stąd twoja niewidzialność. Bóstwa nie zostawiają
śladów na prześcieradle, nie mówiąc o potomstwie.
Starczy im rzemieślniczo zrobiona podobizna
w kamiennej niszy, albo gdzieś na końcu alei.
Szczęśliwi są w mniejszości.
XI
Góra lodowa płynie. Wypuszcza dym z camela
(na Północy - reklama piramidy z betonu).
Ty także trenowałeś lekceważenie swoich
prawdziwych obowiązków. A cztery pory roku
są do siebie nawzajem coraz bardziej podobne,
mieszając się jak w starej, wytartej portmonetce
globtrotera: korony, dolary, franki, liry,
marki, funty i ruble.
Gazety mruczą „efekt cieplarniany" i „wspólny
rynek". Lecz w kościach łamie tak w domu, jak w podróży.
Popatrz, jak się rozpada w polu zaminowanym
latami poprzedniczka tego nicponia Christo.
W efekcie ptakom jakoś trudno się zdecydować
na odlot do Afryki; typy podobne do mnie
coraz rzadziej wracają na swoje stare śmiecie.
Czynsze ciągle wzrastają. Mało tego, że trzeba
żyć, to jeszcze należy co miesiąc płacić za to.
„Im banalniejszy klimat - o czym wiesz doskonale -
tym szybciej przyszłość może stać się teraźniejszością".
XII
Ciepłym lipcowym rankiem temperatura ciała
spada prawie do zera.
Horyzontalna masa
wody w morzu wygląda jak surowiec na rzeźbę
ogrodową. Począwszy już od zawału serca,
kończąc na skamielinie. W tym jednakże wypadku
słowa są bez znaczenia i nie mogą zadziałać,
bo mój język dla ciebie jest na tyle znajomy,
że nie musisz się w niego wsłuchiwać. I nie można
też dwukrotnie wstępować w tę samą chmurę, nawet
jeżeli jest się bogiem. Tym bardziej jeśli nie.
XIII
W wyobraźni zimowy globus się rozpływa.
A wieczorem szarości nachodzą na siebie.
Alpy nie przeszkadzają. Pachnie oblodzeniem.
Ja bym rzekł: neolitem i paleolitem.
A potocznie przyszłością. Bo zlodowacenie
jest rodzajem przyszłości, a ona jest porą,
kiedy wiesz, że nikogo więcej nie pokochasz,
nawet siebie samego. Podczas gdy ubierasz
rzeczy bez celu, by je wszystkie nagle zrzucić
w czyimś pokoju i kiedy nie możesz
wyjść z domu w samej niebieskiej koszuli,
nie mówiąc - nago; wiele już się nauczyłem
od ciebie, lecz nie tego. W określonym sensie
w przyszłości nie istnieje nikt; w jakimś znaczeniu
w owej przyszłości nikt nam nie jest przecież drogi.
Majaczą tam moreny, wszędzie stalaktyty
niby luwry z zatartym konturem, drapacze
chmur. Tam się oczywiście ktoś rusza: mamuty,
żuk-mutant z aluminium, być może na nartach.
Ale ty byłeś bogiem subtropików z prawem
nadzoru nad lasami, strefą czarnoziemu,
nad ojczyzną przeszłości. W przyszłości jej nie ma.
Ty tam nie masz co robić. A ona nadciąga
zimą na skraje Alp, na miłe Apeniny,
zagarniając to łączkę z jej barwą, to wreszcie
coś wiecznie zielonego: magnolię, gałązkę
laurową i nie tylko zimą. Przyszłość zawsze
nastaje wtedy, kiedy ktoś umiera.
Zwłaszcza człowiek. A tym bardziej Bóg.
XIV
Namalowany w kolorach zorzy pies
szczeka w plecy przechodnia barwy nocy.
XV
W przeszłości ci, których kochasz, nie umierają!
Oni zdradzają, lub się kryją w perspektywie.
W przeszłości klapy węższe, jedyne półbuty
schną przy grzejniku, niby gruzy boogie-woogie.
W przeszłości ławka w parku stygnąca powoli
obfitością poprzeczek może przypominać
zdziczały znak równości. Mocny wiatr przeszłości
do tej pory przewraca, miesza konglomerat
łaciny z głagolicą gdzieś w bezlistnym parku:
szeleszczące spółgłoski plus X Y Z,
a ty śmiejesz się dźwięcznie „Jak wasz wódz powiadał,
niczego nie znam lepiej od abrakadabry".
XVI
Dwadzieścia pięć lat później szkieletopodobny
tramwaj wystrzeli iskry wieczornemu niebu,
jak salwę honorową zgasłemu na zawsze oknu.
Jeden caravaggio równa się dwóm berninim,
gdyby się dokonała przemiana w szaliki,
lub arie operowe. Te metamorfozy
teraz pozostawione całkiem bez kontroli
trwają siłą bezwładu. A inne przedmioty
stężały w stanie, w jakim tyś je pozostawił.
Stąd nikt nie może sobie już na nic pozwolić.
Demonstracja wierności? Czy zwyczajna skłonność
do monumentalizmu? Czy do drzwi bezczelnie
przyszłość tak się dobija? Nieprzekupna dusza
na naszych oczach status klasyki chce zdobyć,
jajka od Faberge'ego, czy pięknego drzewa?
Chodzi chyba o jajko. A metamorfoza
to też twoja zasługa. Nie mam z czego upleść
wianka, żeby ozdobić twoją skroń u schyłku
tego roku posuchy.
W głupio umeblowanym, lecz dużym mieszkaniu,
jak pies bez właściciela,
stanąwszy na czworakach drapię pazurami
parkiet, tak jakby pod nim skarby zakopano.
To dlatego, że stamtąd dobywa się ciepło -
forma teraźniejszego twojego istnienia.
Gdzieś z końca korytarza dobiega brzęk naczyń,
zza drzwi - szmery ulicy, ostry powiew zimna.
Wertumnusie, przytulam swój mokry policzek
do brązu, szepcząc cicho „Wertumnusie, wróć!"
Mediolan, grudzień 1990
Katarzyna Krzyżewska
41
* * *
Nieważne, co było dokoła, nieważne,
że zamieć groziła butnie i odważnie,
że ciasno i zimno w pastuszej pościeli,
że miejsca innego na świecie nie mieli.
Primo - razem przeszli drogi i postoje,
ale najważniejsze, że było ich troje.
To, co się tworzyło, warzyło, darzyło
od tej pory zawsze na trzy się dzieliło.
A niebo z nawyku i potrzeby chwili,
choć wielkie, potężne, nad małym się chyli.
Błyszczy gwiazda, która szukała zakątka
bo nie wytrzymała spojrzenia Dzieciątka.
Ogień płonie, drewna już brakło. Podróżni śpią mocno.
Ta gwiazda od innych się różni
(bardziej niż świeceniem niepotrzebnym błyskiem)
możnością łączenia dalekiego z bliskim.
25 grudzień 1990 Katarzyna Krzyżewska
POCZTÓWKA Z LIZBONY
Monumenty niebyłych zdarzeń i dokonań:
Walk nie stoczonych, nie zaczętych wojen.
Zdań połykanych w chwilach aresztowań.
Mieszanki nagich ciał wplecionych w zwoje
gałęzi drzew - co dało w końcu San-Sebastian.
Lotników, którzy wzbili się nad chmury,
a skrzydlaty fortepian uniósł ich ad astra.
Twórcy silnika o napędzie, w którym
wykorzystywał resztki wspomnień. Żony
żeglarza tkwiącej nad miską nie tkniętej,
samotnej jajecznicy. I ogołoconych
Konstytucji. Pełną piersią zaczerpniętej
Niepodległości. Komet, co z pewnością
przelatywały bardzo blisko Ziemi
(w ciągłej pogoni za nieskończonością,
której to znaków szukały wśród cieni
nocnych pejzaży, choć one po prostu
nie były zbyt dokładne). Spotkania po latach
w brodzie więźnia, idei władzy i zarostu.
Odkrycia Infarktyki - nowej części świata.
Kubisty dachów, który wśród przewodów
telegraficznych, melodii sopranów
próbował się doszukać. Samobójstw z powodu
nie odwzajemnionej miłości Tyrana.
Trzęsienia ziemi -jak podał współczesny między
innymi - przyjętego z zachwytem przez naród.
Ręki, co nigdy nie brała pieniędzy,
a już tym bardziej - męskiego organu.
Szumu zielonych liści, które mogą prawie
zupełnie zlekceważyć swą odmienność własną.
Szczęścia. Snów, które dorzuciły jawie
od siebie na rachunek ludzkości - niejasność.
1988 Katarzyna Krzyżewska
43
SIERPNIOWY DESZCZ
Nagle zapada ciemność, choć biały dzień jeszcze.
Kłębiasty płaszcz odsłania futro, co okrywa
nieziemski bark. Akacja pod naporem deszczu
jest zbyt hałaśliwa.
Nie nić z igłą - coś, co ma z szyciem powiązania,
z firmą Singer z dodatkiem rdzawej polewaczki
słyszy się w tym terkocie; geranium odsłania
kręgi szyjne szwaczki.
Jak rodzinnie deszcz szumi! Jak dobrze zeszywa
dziury w starym pejzażu, przysiółek i wypas,
płot i kałuże, żeby spojrzenie zatrzymać,
by nie mogło wypaść
z przestrzeni. Deszcz! Napędza krótkowzroczność. Istny
kronikarz spoza celi, lubi strawę postną
niby bez manuskryptu pióro pstrzy grunt pismem
klinowym i ospą.
Nie patrząc w okno widzieć szynel z pagonami
na wieszaku! Ktoś lisa na krześle położył.
Żółty obrus poradził sobie był z prawami
ciążenia i ożył,
nakrył stół do kolacji, my nad talerzami
w trójkę siedzimy długo w nocy, a ty ziewasz
i mówisz moim głosem, stłumionym latami
„A to ci ulewa!"
1988 Katarzyna Krzyżewska
LIDO
Rdzawy, rumuński tankowiec w wodzie jak lapis-lazuli,
jak półbut rozdeptany, który z westchnieniem rozzuli.
Załoga w samej bieliźnie - onaniści, babiarze -
ponieważ jest na południu, na pokładzie się smaży,
bo bez grosza w kieszeni nie może wyjść do miasta.
Port z daleka wygląda tak, jak gdyby przyrastał
jak pocztówka do zmierzchu; nad redą płynie zwał
chmur, brząkanie gitary i woń spoconych ciał.
Morze Śródziemne! Po przejściu twej bezkresnej pustyni,
noga chce się zaplątać w ulicznej pajęczynie.
Nadbudowa pokładu, z mocno przegniłą bazą
przez binokle się gapią, jak wielbłąd na oazę.
Dopiero po zbutwieniu, starłszy w piasku na sucho
tatuaż, można, jak widać, przejść przez igielne ucho,
żeby siąść przy stoliku z jakąś nadobną miejscową
dziewoją, pod girlandą bajecznie kolorową,
i słuchać, jak nad kąpieliskiem, nad flagą w dzień upalny
szeleszczą - tak jak palce śliniące banknoty - palmy.
1989 Katarzyna Krzyżewska
45
FIN DE SIECLE
Wiek już się kończy, wcześniej skończę ja. Nie znaczy
to przeczuć, ale wpływ niebytu raczej
na byt, mówiąc inaczej,
wiek, amator zwierzyny, gdy poluje, liczy
na mur i mięsień sercowy. Nie milczy,
słychać, jak strzela z bicza
wijącego się w rękach, próbuje ustalić
imiona ojców, tych, co nas kochali.
Inny jest świat z oddali,
tamten, gdzie królowały strach, fokstrot, witraże,
abażur, tyle dowcipnych wyrażeń;
któż myślał, że je zmaże,
jak gumką ślad ołówka na kartce papieru,
czas? Bo nie żaden człowiek, lecz dopiero
czas nieomal bez szmeru
dokonał tego. Nawet go nie próbuj ganić.
Teraz anteny wyrastają pniami
wszędzie zamiast drzew. Ani
w barze nie spotkasz kumpla ze schyloną głową,
który próbuje wznieść się ponad sobą,
anioła w szafirową
sukienkę odzianego. A tłum ludzi co dnia
w coś w rodzaju kolejki ustawia się zgodnie.
Tyran, to już nie zbrodniarz,
lecz miernota. Samochód także się nie liczy
jako luksus. Właściwie jest niczym:
wzbija pył na ulicy,
gdzie kula inwalidy na zawsze zamilkła.
Że pułk wojska mniej straszny od szarego wilka,
uważa dziecko tylko.
I jakoś coraz częściej wznosząc zamaszyście
chustkę do oczu zapatrzonych w liście,
na siebie oczywiście
bierzesz powstałe luki, czasowniki w czasie
przeszłym i literę „l", również arie ptasie,
zwłaszcza głos, który zda się
być kukułczym. On teraz brzmi szorstko, nie składniej
niż ów Cavaradossi. Coś jak „zgiń, przepadnij",
lub „milcz - śpiewasz nieładnie".
Ręce utrzymać pustej butelki nie mogą.
Nie ksiądz, nie rabin, ale tuż przed tobą
fin de siecle staje w progu.
Modna czerń: pończoch, halek, trudno - taka era.
Kiedy ją z tego wszystkiego rozbierasz,
stwierdzić musisz rad nierad,
że światło w domu nie ma i trzydziestu watów,
ale z ust zamiast radosnych wiwatów
wyrwie się „daj to katu!"
Nowe czasy! Złe czasy! Rzeczy wystawione
w witrynach, według tego, jak brzmią ich imiona,
mogą być podzielone
na te, z których możecie skorzystać, a także
te, jakie własna niewiedza wam każe
uważać za szczyt marzeń
ludzkości (i nie może chyba być inaczej).
Marzeń, że zniknie w całej gamie znaczeń
służalczość, albo raczej
o anonimowości. To wynik istotnie
rozmnażania, którego źródłem niezawodnie
nie jest Wschód i nie spodnie,
lecz elektryczność. Upływ czasu w końcu wieku
chce ofiar, ruin i tych z Baalbeku
mu mało, i człowieka.
Ofiaruj mu uczucia i wspomnienia plus
myśl - czas ma taki apetyt i gust.
To relacja, a nie frust-
racja. Nie jestem tchórzem. Mogę być przedmiotem
z przeszłości, jeśli zdecydował o tym
czas, tam i z powrotem
mierzący wzrokiem, albo przez ramię, do tyłu
mnie - zdobycz, która jakkolwiek by było
rusza się i w dotyku
jest ciepła. Mogę zostać zasypany piaskiem,
aby wędrowiec, który tak mnie zastał
kierując na tę zaspę
oko swojej kamery, szukał bezowocnie,
oszczędził sobie nadmiernych emocji.
Według mnie nie najmocniej
należy koncentrować na czasie uwagę.
On niewart tego, jak każda fasada,
podobny to do sadu,
to znów do partii szachów. W końcu to stulecie
było niezłe, choć martwych jak i żywych przecież
był nadmiar na tym świecie,
włączając w to autora tych strof i linijek,
których nadwyżki można - nim wiek minie -
w odpowiednim terminie
zamarynować, czy też zrobić z nich ser w ślicznym
kameralnym wariancie czarnych dziur kosmicznych,
albo fotograficzne
odbitki strzelić światu - format sześć na dziewięć
i bez upiększeń wszelkich, mam nadzieję,
by -jak się zwykle dzieje -
uniknąć nawarstwienia tak, jak w stosie drewna.
Do końca wieku zdarzy się niejedna
katastrofa podniebna.
Prof. wznosi, wyjaśniając przyczyny gorąca,
w kierunku atmosfery, palec wskazujący,
a nie mówi do końca,
jak trafić tam od punktu do chmury, gdzie chyba
trafiają nasze „ratuj" „nie męcz" „wybacz",
a skutkiem tego bywa,
że promienie na srebro zmieniają swe złoto.
Lecz wiek gromadzi swój majątek po to,
by był starocia. Oto
na biegunie pies szczeka i flaga łopocze,
widzą na Wschód z Zachodu skierowane oczy
płot, barak, gdzie się toczy
ruchliwe życie. Ptaki lasem rąk spłoszone
wznoszą się, lecą w południową stronę,
gdzie morele suszone,
gdzie tam-tamy, turbany i palmowe gaje.
Gdy widzisz obce rysy, obyczaje,
oczywistym się staje,
że zbieżność między zwykłą plamą i pejzażem
polega na tym, że -jak się okaże -
są w jednym egzemplarzu
raczej niespotykane. Przyroda -jak bard wczoraj -
docenia kalkę, tak jak mózgi - czoła,
literę, jak rój - pszczoła.
Szczerze ceni zasadę masowości. Strach
przejawia wobec wyjątków i strat
energii; dobra straż
to według niej swawola. Zaludniona przestrzeń.
A tarcie czasu o nią trzeba jeszcze
zwiększać, nasilać. Wreszcie
powieka się zamyka. Morze wciąż od nowa
powtarza „fale" „dale" swoją mową,
jedno i drugie słowo.
Słysząc to chce porzucić ziemię ten, kto orze,
wsiąść na parowiec, wypłynąć na morze
nie po to, by otworzyć
sobie świat, gdzie wiatr inny będzie czoło muskał,
wyspy, roślinność - mogłaby być pustka,
chodzi głównie o usta.
1989 Katarzyna Krzyżewska
50
* * *
Pszczoły nie odleciały, jeździec nie skoczył. W kawiarni
„Janikulum" ferajna plotkuje jak dawniej.
Lód w szklance pozwala dwukrotnie - będąc w stanie topnienia -
wejść do tej samej wody, choć nie ugasi pragnienia.
Osiem lat przeszło. Wojny wybuchały i gasły na świecie,
rodziny się rozpadały, gęby migały w gazecie,
spadały samoloty. Spiker wzdychał „O Boże".
Bieliznę wypierzesz, ale skóry prasować nie możesz
nawet gorącą dłonią. Ponad zimowym Rzymem
słońce prowadzi walkę wręcz z ciemnoszarym dymem.
Pachną palone liście, fontanna w słońcu błyska,
jak medal za niepotrzebny nikomu armatni wystrzał.
Rzeczy tężeją, żeby w pamięci ich nie przemieścić,
lecz w perspektywie trudniej zaistnieć, niż zginąć bez wieści
w niej, co z miasta wychodzi, w lata zmienia się potem,
w pogoni za czystym czasem bez szczęścia i terakoty.
Życie bez nas, Kochana, możliwe jest, toteż miasta
istnieją i pejzaże: bar, wzgórza i kłębiasta
chmura na czystym niebie, nad polem gdzie walka trwała,
gdzie pomnik zastygł, sławiąc zwycięstwo budowy ciała.
18styczeń 1989 Katarzyna Krzyżewska
51
WIDOK Z GÓRY
Ostatnie dwadzieścia lat przyniosło korzyści praktycznie każdemu
z wyjątkiem zmarłych. Chociaż może im też.
Może sam Wszechmogący odrobinę zmieszczaniał
i posługuje się kartą kredytową. Bo inaczej jak wytłumaczyć
upływ czasu? Stąd różne wspomnienia, wspominki,
wartości i maniery. Człowiek ma nadzieję, że jeszcze
nie roztrwonił matki czy ojca, czy obojga, czy garstki przyjaciół,
gdy przestają nawiedzać jego sny. Sny, w odróżnieniu
od miasta, stają się tym mniej ludne, im bardziej
starzeje się śniący. To dlatego wieczny spoczynek przerywa
wizyty u analityka. Ostatnie dwadzieścia lat
przyniosło korzyści praktycznie każdemu; dla zmarłych było
życiem pozagrobowym. Można podawać w wątpliwość
jego jakość, ale nie czas jego trwania. Zmarli - takie jest założenie -
nie mieliby nic przeciwko osiągnięciu statusu bezdomnych
i spaniu pod mostem albo przyglądaniu się, jak ciężarne
łodzie podwodne wracają do rodzimego doku
z wyprawy dookoła świata, która nie zniszczyła życia na Ziemi
i podczas której nie było nawet przyzwoitej bandery,
żeby ją wciągnąć na maszt.
1997 Stanisław Barańczak
TRANSATLANTYK
Oto zamarznięte miasto - zapadły zakątek.
Geometria nad swym wnętrzem rozpaczać zaczyna.
Najpierw słychać trio, potem wlanego Murzyna.
Rzeka, choć nie zamarznięta, nie potrafi z prądem
biec ku morzu. Jej chęć, żeby wić się, drogę zmienić,
widać w mieście, jeśli rzeka toczy się równiną.
Gdy na brzegu się zapala drzewo bez korzeni,
rzeka błyszczy, blask odbija, jak czarne pianino.
Gdy ulicą idziesz, z tyłu słychać kroków dźwięki.
To jest efekt perspektywy, nie zbój ani zmora.
Dwa lata tutaj przeżyte w jutro zmienią wczoraj.
Jak gramofonowa płyta, palec robi kręgi
od iglicy obelisku. Coś się tu z pomnikiem
stało, pewnie sto lat temu zjawiła się wiecha -
znak sukcesu. Zasadniczo ty tu jesteś nikim.
No, może w najlepszym razie pożywką dla echa.
Śnieg wali, spiker powtarza „Burza wciąż na dworze.
Niech nikt nie wychodzi z barów, niech się nie oddala".
Błysk reflektorów do szału doprowadzić może
całą kolumnadę niczym słonie Hannibala.
Pachnie tu pustynią, która pamięta śmiech wdowy.
Słowa „Baby, nie uciekaj" - to słychać Sinatrę,
Też echo, ale w nagraniu. Tak jest i z senatem,
również nuda, zamęt, zamieć, i powiew lodowy.
Oto oblicze na twardo, razem z jego gniazdem
i błysk żółtka przez skorupkę od mrozu spękaną.
Twój samochód ciągle jedzie z tyłu za pojazdem
z wieńcami, który w dodatku spieszy się w tę samą
stronę, co jest naturalne. W oczywisty sposób
są to efekty obwodu i znak peryferii,
niskopiennych przedmieść, których sen przerywa seria
wyzwisk lokomotyw, wiatru - tych wyroków losu.
No i nareszcie ocean. Głuchoniema przestrzeń.
Płaskie miejsce, gdzie nie widać żadnych zabudowań.
Gdzie nie ma nic do roboty lekarz i salowa,
spekulant, historyk, aktor, architekt i jeszcze
echo. Ono przede wszystkim. Przestrzeń pozbawiona
jest przeszłości. To co przeszłość słyszy, to jest suma
własnych fal, to bezprzykładność słyszalna w poszumach,
a te z kolei mogłyby zostać zagłuszone
tylko przez trąbę Gabriela. Oto macie zestaw,
ciąg linii horyzontalnych podobnych resorom
wszechświata, w którym przewija się i płynie solo
Parkera, choć inny nacisk i w innych rejestrach
niż u archanioła, licząc wydmuchy w jednostkach.
A dalej kursem na północ idąc w mroku stale
to się przewala, to wznosi się rybacki statek
jak kościółek, który w polach samotny pozostał.
2 luty 1992, Waszyngton Katarzyna Krzyżewska
DEDYKOWANE GIROLAMO MARCELLO
Kiedyś również ja zimą przypłynąłem tutaj
z Egiptu, przewidując, że będzie mnie czekać
wśród tłumu na nabrzeżu żona w płaszczu z futra,
w kapeluszu z woalką. Jednakże nie ona
przyszła mnie witać, ale dwa stare bolończyki
ze złotymi zębami. Ich pan, Amerykanin,
tłumaczył mi potem, że gdyby go okradli,
bolończyki pozwolą mu w pierwszym okresie
urządzić się i jakoś związać koniec z końcem.
Potwierdzałem ze śmiechem.
Nabrzeże się zdawało bezkresne, bezludne.
Zimne, jakby nieziemskie światło przekształcało
pałace i budowle w serwis z porcelany,
zaś tutejszych mieszkańców w takich, co do niego
nie ośmielą się zbliżyć.
A o żadnej woalce i o żadnym futrze
nie było nawet mowy. Jedyną przejrzystą
rzeczą było powietrze i różowa koronka
zasłon w hotelu „Meleager i Atalanta",
gdzie już w owym czasie, jedenaście lat temu,
mogło mi się wydawać, iż miałem podstawy
do domysłów, że przyszłość
niestety już nastała. Gdy człowiek się czuje
samotny - tkwi w przyszłości, gdyż ona potrafi
obchodzić się z kolei bez ultradźwięków, rzeczy
opływowego kształtu, obalonego tyrana,
rozbitego pomnika. Człowiek nieszczęśliwy
tkwi w przyszłości.
Już teraz się nie zatrzymuję
w pokojach hotelowych, aby na czworakach
udawać jakiś mebel. Bronię się przed smutkiem
własnymi maksymami. Umrzeć ze zmartwienia
obawiam się, bo to by oznaczało umrzeć
z opóźnieniem. Spóźnialscy bardzo nie lubiani
są właśnie tam w przyszłości.
A nabrzeże kipi.
Nastolatki gadają głównie po arabsku.
Woalka się rozrosła w pajęczynę plotek,
które później przechodzą w drobniutką sieć zmarszczek,
bolończyki już dawno pochłonął psi Auschwitz.
Nie widać właściciela. Kto zatem ocalał?
Zaledwie ja i woda: ponieważ i ona
nie ma przeszłości.
1993 Katarzyna Krzyżewska.
ELEGIA
Kochana, brzydniesz, więc na wsi osiedlisz się pewnie.
Tam zwierciadło nie słyszało o takiej królewnie.
Rzeczka też jest pomarszczona, ziemia w zmarszczkach cała
i myśleć o swych mężczyznach dawno zapomniała.
A tam - same wyrostki. Kim są ich rodzice?
Tylko ci, co ich sadzają, znają tajemnicę,
albo nikt zgoła, albo na ścianach ikony.
Wiosną same paragrafy orzą tam zagony.
Jedź na wieś, przyjaciółko. Gdzie pole, zagajnik,
tam można patrzeć w ziemię, ubrać się zwyczajniej.
Tam na sto wiorst ty jedna masz szminkę i puder,
a okazję, by je użyć, znajdziesz chyba cudem.
Wiesz, lepiej się tam starzeć, gdzie wiorsta majaczy,
gdzie uroda nic nie znaczy,
albo znaczy, że młodość to ziarno i las,
dlatego, że natura jest tam cały czas.
Jak Bóg da, pokonasz smutek i chandrę niemiłą.
Nawet lasy tam szumią, że już się zdarzyło
wszystko. A na dodatek nie raz. Właśnie suma
tego, co się wydarzyło, to jest źródło szumu.
Lepiej starzeć się na wsi. Choć żyjąc samotnie
własny krzyżyk zobaczyć możesz wielokrotnie
w rozdartej sośnie, brzozie, łodydze bławata
i w tym czymś, co zaledwie jedną dobę lata.
Ja też tam przyjadę. Lecz ty w każdym moim słowie
upatruj tych tutaj rzeczy zwycięstwo - nie swoje.
Ziemi bliski jest język - tak jak prześcieradłu -
nie miłości, lecz wgnieceń, wybojów, upadków.
Albo i nie przyjadę. Każda z tych bruzd, oznak,
ma tak jak woda w studni, dosyć ostry posmak.
Pobocza, chaos kępek, no i co tam jeszcze,
to wszystko jednak jest tym, czego właśnie nie chcesz.
Jedź na wieś i pamiętaj, że proces starzenia
potwierdza, że istnieją wszelkie połączenia
na różne sposoby. A ich masy nieprzebrane,
tak jak i nasze drogi — nie wszystkie są znane.
Pejzaż jest tym, czego nie znasz. Popatrz się na rzekę.
Pamiętaj o tym, kiedy na swój los narzekasz.
Kiedy na tej szarości oprzesz swe spojrzenie,
poznasz siebie i szarą barwę otoczenia.
1992 Katarzyna Krzyżewska
ANTY-SHENANDOAH
Dwa skecze z przyśpiewką
I. WYJAZD
„Czemu by nie wsiąść w pociąg i nie pojechać do Persji?
Persja, ma się rozumieć, nie istnieje, lecz siła inercji -
owszem. To lepszy wehikuł niż stary parowóz, Johnny,
podróż pełna wygód i przygód, człowiek na nic nie narażony".
„Czemu nazywasz mnie Johnnym, kiedy wiesz, że na imię mam Billy,
Mary? Czy to z powodu inercji? Potrafiłabyś wyjść w jednej chwili
za Johnny'ego, a za mnie nie chcesz. Johnny zresztą jest nie w Persji - w Warszawie.
Po czterdziestym piątym Warszawa też już nie jest tym miastem co dawniej".
„Ależ tak, jesteś Billy, Billy; a ja także nie jestem Mary.
Na imię właściwie mam Suzy; możesz sprawdzić moje papiery,
czy raczej kartę Visa. Ale dobrze, nazywajmy się Mary i Johnnym,
jak para z Arki, lub wcale, jak pod szkiełkiem plemnik-anonim".
„Ponieważ płcie są dwie tylko, nawet mnóstwo porubstwa i rui
nudzi nas wkrótce: zsyłamy naszych «eks-» w towarzystwo ruin,
czyli w historię. Jeżeli ktoś znikł bez podania adresu,
w stronę historii należy wykonać myślowy przesuw".
„Ach, w historii tyle się dzieje! Tak się świetnie będziemy bawili!
W historii Mary ma nagle na imię Suzy, a Johnny - Billy,
z «przed Chr.» robi się «A.D.», Warszawą staje się Persja.
Albowiem historia rodzi inercję, i vice versa".
„Ach, mieszać inercję z historią -jak się w tym wyraża osobowość!
Mary, zdajmy się na przypadek - tego ojca więzi przyczynowo-
-skutkowej; wsiądźmy w ekspres do kraju, gdzie ludzie pędzą
dni w nędzy, a rzeczywistość staje się prędko pamięcią".
„Och, mój chłopczyk, moja skóreczka powoli zdzierana z banana!"
„Moje dziewczę, wypchane produktami Tampax Americana!"
„Przyszłość nadjeżdża punktualnie, pogwizdując Domini Gloria,
i trzeba nam na Wschód, gdzie się zawsze dzieje wcześniejsza historia".
II. PRZYJAZD
„Co to ma być dookoła? Widok tutaj dosyć ponury.
Drzewa stoją, jak gdyby miały zamiar sięgnąć do kabury,
ich szum próbuje nas straszyć. Widać, że jest im dopingiem
znajomość zbyt wielu filmów - ale czy były z dubbingiem?"
„Miejsce mogłabym znieść, ale skąd tutaj tylu brzydali?
Czy to ich wygląd prawdziwy, czy tak się poprzebierali?
Każdy sprzedaje sznurowadła, ale sam obuwiem się brzydzi.
Jak by im tu oględnie wytłumaczyć, żeśmy nie Żydzi?"
„Nie wiedziałem dotychczas, że historia jest aż tak gęsto
zaludniona, ciekawska, oraz chętna do szturchania pięścią.
Czyżby nie mieli żadnego przywódcy? szacha czy chana?
Szczerze ci powiem, żałuję, że nie wziąłem rewolweru, kochana".
„Czytałam, że duży zbiór ludzi -jak to wynika z analiz -
nie może chcieć tego samego. Chyba że zwariowali.
Sądzę, że nic nam nie grozi. Nie chcą wciągnąć nas w te zaułki
i zabić. Szkoda natomiast, że tak dawno nie brałam pigułki".
„Tak, to właśnie jest przeszłość, i to bynajmniej nie krótka,
co w tej krainie przyczyn odbija się źle na skutkach,
ponieważ są przewagą liczebną miażdżone szkaradnie:
przywieźliśmy im całą przyszłość, a sami nie mamy żadnej".
„Gdy sprawy się komplikują, nie należy mówić za kogoś.
Ty możesz nie mieć przyszłości -ja mogę mieć całą mnogość.
Przyszłość zawsze z czegoś wyrasta; tutaj jeden prymityw wali
Drugiego w czaszkę od wieków - my tymczasem mieliśmy Pascali".
„No to cóż, Mary, żegnaj. Mam nadzieję, że pójdzie ci świetnie.
Spotkamy się nie w przyszłości, ale, powiedzmy, gdzieś w piekle",
„Mój drogi Johnny, naprawdę, byłaby to radość prawdziwa.
Ale życie pozagrobowe w historii bardzo się późno odbywa".
III. PRZYŚPIEWKA
Otóż i oni, żywa przestroga
i zadufania zły wzór:
Strzeż się miłości, niechętnych pogan
i turystycznych biur.
Choć pociąg pędzi, czas - to co innego.
Historia bliżej przebywa
Wielkiej Eksplozji niż prawa rzymskiego
i ty jesteś tym, kto przegrywa.
Stąd rada: nie pchaj się tam, gdzie jest przód;
tył może być mniejszym złem.
Zawsze bądź gotów powiedzieć „Kaput",
ale na głowie noś hełm.
1992 Stanisław Barańczak
Shenandoah - jedna z najbardziej znanych wczesnych pieśni amerykańskich (nazwa
pochodzi od rzeki i żyznej doliny w Zachodniej Wirginii); popularność zyskała w czasach
podboju Dzikiego Zachodu (przypis tłumacza).
61
DEDAL NA SYCYLII
Przez całe życie tworzył, budował, wymyślał.
To dla królowej Krety choćby sztuczną krowę,
by pokazać królowi rogi, to dla króla
labirynt, gdzie mógł chronić od oczu ciekawskich
wstrętną progeniturę. Maszynę do lotów -
aż dotarło do króla wreszcie, kto przy dworze
umiał sprytnie zapewnić sobie dobrą pracę.
Syn zginął podczas lotu spadając do morza,
tak jak ongiś Faeton, kiedy zlekceważył
ojcowskie ostrzeżenie. Teraz na przybrzeżnym
kamieniu na Sycylii spoglądając w przestrzeń
siedzi sędziwy starzec, zdolny się poruszać
w powietrzu, gdy nie może po morzu i lądzie.
Przez całe życie tworzył, budował, wymyślał.
Przez całe życie od tych budowli, pomysłów
musiał uciekać, jakby pomysły, budowle
chciały się pozbyć planów, wstydząc się jak dzieci
rodziców. To strach chyba przed powtarzalnością.
Na piasek nacierają hurkoczące fale,
z tyłu sinieją zęby miejscowych gór, lecz on
już w młodości wymyślił piłę, wykorzystał
zewnętrzne podobieństwo statyki i ruchu.
Staruszek się pochyla, przyczepia do kostki
długą nitkę, ażeby nie błądzić i zmierza
posapując, w kierunku królestwa umarłych.
1993 Katarzyna Krzyżewska
OBŁOKI
Obłoki ponad
Bałtykiem, w lecie!
Prezentujecie
światu eksponat
piękna bez skazy -
może i tamten
świat łudząc kształtem
wojsk lub ołtarzy?
Rewers wasz - tylko
Bóg zna: On, który
dostrzega skóry
biel pod mantylką.
Ja też, gdy fosę
w glinie trwóg kopię,
widzę w was kopię
niebytu, losu
innego wzorzec.
Szlak nad granitem,
nad drobno zrytym
falami morzem,
wiedzie przez niebo
was i zamienia
w rzeźby istnienia
bezgranicznego.
Katedra, krater,
profil Tołstoja,
barłóg playboya,
wiedeński Prater,
wosk świec, plac w Rzymie -
coraz to nowe
góry lodowe,
mózgi olbrzymie,
Raju wybrzeża -
gdyby nie wietrzyk,
gdzież geometrzy,
co was wymierzą?
Jest w waszym szyku,
w skłębionym wieńcu,
coś z osiedleńców i
z koczowników.
Widzę w was model
bezładu; to, co
różni, jednocząc,
mrok snu i mowę.
Wasz nakaz cenię
kategoryczny:
wierzyć nie w liczby,
lecz w odrzucenie
tego, co słuszne;
nie wadze, mierze
ufać - chimerze
zaprzedać duszę!
Wyspę tworzycie:
od globu większa,
lecz brak tam miejsca
na drugie życie.
Wasze pałace
to sen spełniony,
a przy tym - trony
serc samowładcze.
Białe, szalone
sukien kaskady,
krach barykady
wykrochmalonej,
bielinków hufce
i himalaje,
pulchne seraje
serafów - mówcie,
obłoki, chóry
czujnych grzeszników
w niebie Bałtyku:
czyj was głos, z góry
znany, przyzywa?
W kim macie swego
budowniczego,
a w kim Syzyfa?
Ktoś, kto za nawias
wyszedł - lecz j e s t tam-
chmurny majestat
dźwięku pozbawia
i cud obłoków
zawsze jest niemy.
Obserwujemy,
jak krok po kroku
suną ich stada
przez ciche niebo.
W grze w chowanego
tak biec wypada;
w błękitnej głuszy -
kryjówka biała:
lżejsza od ciała,
lepsza od duszy.
1989 Stanisław Barańczak
65
KAPADOCJA
Stuczterdziestotysięczne wojska Mitrydatesa z Pontu -
łucznicy, jazda, włócznie, miecze, tarcze i hełmy -
wkraczają w obce państwo o nazwie Kapadocja.
Armia się rozciągnęła. Nieufnie od początku
jeźdźcy patrzą w bok. Świadom swej nędzy obszar pełny
wstydu. I z każdym krokiem narastają emocje.
Dalekie stało się bliskie. Szczególnie góry, których
zmęczone szczyty mają jednakowy stosunek
do tłoku chmur, do szarości zmierzchu i do purpury
zorzy, i nabierają od cudzoziemców w sumie
przenikliwości, jeśli nie ostrości. Z daleka
cała armia wygląda jak wijąca się rzeka,
gdy jej źródło się boi zgubić ujście, które
popatruje na źródło. A teren odbijając
się w korycie - w miarę, jak się przemieszczają
zastępy wojsk w kierunku wschodnim - z zapadłej dziury
przekształca się chwilowo w obojętne jeszcze
tło historii. Szuranie nóg, odgłosy kłótni,
chrzęst uprzęży, szczęk zbroi, brzeszczotów, las włóczni -
ogólny zamęt. Nagle pierwszy z patrolu jeździec
staje jak wryty: jawa czy sen? Tam gdzie się zwęża
w dali równina, w poprzek, zastępując pejzaż,
stoją legiony Sulli. On na Mariusza niepomny
wbrew znakom zimowego księżyca i bogom,
przywiódł tu wojska, aby wyjaśnić, do kogo
należy Kapadocja. Armia w szereg ogromny
się ustawiła. Równina po raz ostatni teraz
wygląda, jakby tutaj nikt nigdy nie umierał.
Dymy z ogniska, śmiechy i śpiew „Lis w potrzasku".
A Mitrydates widzi we śnie, leżąc na płaskim
kamieniu nieuchronność: nagie ciała i piersi,
lędźwie i smukłe biodra, i pierścionki włosków.
To samo zresztą widzi cale pontyjskie wojsko
oraz legiony Sulli. Co jest efektem pełni
księżyca, nie zaś brakiem wyboru z pewnością.
Przestrzeń w Azji z reguły broni się odruchowo
w obawie przed zarzutem jednostajności,
chowając się w zdobywców, jak również w głowy,
srebrząc już to rynsztunek, już to brody. Zalana
księżycem armia, to nie rzeka z długości znana,
lecz jezioro, a jego głębia budzi uznanie
przestrzeni, która żyje w wyobcowaniu, przy tym
jest wprost proporcjonalna do drogi przebytej.
To dlatego Partowie, albo - rzadziej - Rzymianie,
czy nawet jeszcze inni zapuszczają się czasem
tutaj, do Kapadocji. Armia jak woda w masie:
bez niej swego wyglądu płaskowyż ani góra
nie znałyby z profilu, ani tym bardziej en trois-
-quarts. Z ciałem niebieskim wewnątrz dwa uśpione jeziora
błyszczą w ciemnościach jakby już pokonała flora
faunę po to, by rankiem zlać się, połączyć w jarze
we wspólne lustro, w którym wprawdzie znikają twarze,
ale się prawie cała pomieści Kapadocja,
niebo, ziemia, jaszczurki zwinne i każda owca.
Ale zapewne tylko tkwiący w przestrzeni orzeł
- w ciemności, co do skrzydeł przywykła już być może -
zna przyszłość. Patrząc na dół z obojętnością ptaka
(jeśli ptak w odróżnieniu od króla, od człowieka
jest powtarzalny) orzeł zawisł w górze daleko
zarazem w teraźniejszości i przyszłości, wie, jaka
była przeszłość. W istocie on tkwi w historii: tu
gdzie są dlużyzny w akcji, sens historii bowiem
polega na tarciu tego, co jest tymczasowe,
o coś stałego, choćby zapałki o fosfor, snu
o rzeczywistość, wojska o teren. W Azji latem
dość wcześnie wschodzi słońce. I szczebioczą świerszcze.
Kiedy się wstaje, ciało przebiegają dreszcze,
zarażając wrażliwe na zimno tyczkowate,
stale przytulające się do ziemi cienie.
Wśród mlecznej mgły poranka słychać koni rżenie,
pokasływanie, strzępy zdań, słów wymówionych.
A słońce zobaczone przez prawie pół miliona
oczu wprawia w ruch kopie i kwadrygi. Wraz z brzaskiem
ruszą jeźdźcy, łucznicy, reszta wojsk. Już pierwsze
szeregi prą na siebie. Są jak wiersz za wierszem
w książce, która gdzieś w środku zamknęła się z trzaskiem,
lub raczej jak dwa lustra, dwie tarcze, dwie twarze,
albo jak dwa składniki, które zamiast sumy
stanowią różnicę z odejmowania Sulli
od Kapadocji. Tutaj trawie się ukaże
- choć nie widziała nawet siebie od początku -
coś, by mogła skorzystać z najróżniejszych tonów
zgrzytu, szczęku i huku. Wypatruje szczątków r
ozbitego w pył tutaj całego legionu,
poległych Pontyjczyków. Wymachuje mieczem
Mitrydates bezmyślnie, na oślep nim siecze,
wjeżdżając w chaos kopii, zgiełk, jęki i lament.
Bój z dala wygląda jak „O-ho-ho" i „Hurra"
zlane w jedno, lub jak na widok sobowtóra
własnego by się zachował wściekły amalgamat.
A z każdym padającym żołnierzem z szeregu,
teren na podobieństwo ostrza stępionego
traci coś z dokładności i z właściwej porcji
ostrości. Na południu mgła kontury ściera.
To każdy poległy w inny świat z sobą zabiera
granice podbitej Kapadocji.
1993 Katarzyna Krzyżewska
68
AB OVO
Powinien w końcu istnieć jakiś język, w którym
słowo „jajko" zostało zredukowane do
samego „O". Włoski zbliża się, naturalnie, najbardziej
do tego ideału ze swym uova. Właśnie
dlatego Alighieri uważał jajka za pokarm
najzdrowszy: predylekcja podzielana przez
soprany i tenorów, których obłe torsy
ucieleśniają - choćby trochę gruszkowato -
krągłość „o" w słowie „opera". To samo da się
rzec o prawdziwie romantycznych, czyli
niemieckich rymotwórcach, których każdy wers
zaczyna się od „O!", jak śniadanie od jajka,
i matematykach, wysiadujących z dumą
regularnie składaną nieskończoność - zera
tak nieskalane, że się nic z nich nie wykluje.
1996 Stanisław Barańczak
69
NA VIA FUNARI
Dziwne mordy z twojego okna wyglądają,
na podwórzu pałacu Gaetani czuć klej stolarski,
a Gino, który dawniej prowadził kafejkę, skąd bratem klucze,
zamknął ją. Zaś na miejscu Gino
jest sklepik, gdzie sprzedają krawaty, skarpetki,
bardziej niezbędne, niż my obaj razem
i w każdym aspekcie. A ty, daleko w Tunisie
czy w Libii obserwujesz z lewej strony fale
wbiegające koronką na włoski brzeg,
jak Septimus Severus. Nie sądzę, że wszystkiemu
winne są pieniądze, bieg czasu, albo ja.
W każdym razie jest nie mniej prawdopodobne,
że wspaniała martwota
kosmosu, zmęczona swą niedobrą
nieskończonością, poszuka sobie ziemskiej
przystani, a my będziemy na jej zawołanie. Trzeba jeszcze
podziękować, kiedy ograniczy mieszkanie,
wyraz twarzy, albo porcję rozumu,
jak to było z rodzicami, bratem, siostrzyczką, z G.
Zamek w drzwiach to jedynie krater
w miniaturze, słabo ziejący na skutek
styczności z kosmosem odłamka meteorytu:
nawet pojazdy zasypane są tutaj ospą.
Myśmy się w ogóle nie spotkali. Myślę, że teraz nieprędko
zaistnieje nowa okazja. Może nigdy.
Nie martw się: nie sądzę, żebym mógł się przyznać
do czegoś większego niż Kanopus Syriuszowi,
choć właśnie tu, u twoich drzwi
oni się spotykają w biały dzień,
a nie czujną, przytuloną do teleskopu nocą.
1995, hotel Quirinale, Rzym Katarzyna Krzyżewska
PORTRET TRAGEDII
Popatrzmy w twarz tragedii. Zmarszczki zobaczymy,
jej garbonosy profil, podbródek mężczyzny.
Usłyszymy jej kontralt z nutką sił nieczystych:
chrapliwa aria skutku głuszy pisk przyczyny.
Witaj tragedio! Od nas ty się trzymasz z dala.
Jak się masz, druga strono jednego medalu!
Spróbujemy dokładnie poznać twe detale.
Spójrzmy w jej rozszerzone od tego, co boli,
źrenice, skierowane na nas siłą woli
jak obiektyw w widownię, albo -jak kto woli -
odwrotnie, w tych co w jakiejś występują roli.
Witajcie bohaterzy, bogowie, boginie
z nogami, co nie całkiem skryły się w kurtynie,
gdy imię twe, tragedio, wśród oklasków ginie.
Włóżmy jej palce w usta z rozchwianą szkorbutem
klawiaturą, z zapalnym elektrycznym łukiem
podniebiennym, popiołem krewniaków zaplutym.
Uchylmy rąbka - nagą ujrzymy. I tu ty
tragedio, możesz zdziwić nas, gdybyś zechciała,
przedstawić zdradę, podstęp, eksportację ciała,
uciśnioną niewinność i wszystko bez mała.
Przylgnąć do lic tragedii! Do loków Gorgony,
do grubej, szorstkiej deski rewersu ikony,
z toczącą się po twarzy, jak na Wschód wagony,
gwiazdką preferującą otoki, pagony.
Witaj tragedio, która nie hołdujesz modzie,
z czasem co od sędziego dostaje po mordzie.
Lepiej ci jest w kostnicy, choć nieźle w przyrodzie.
Weź w ramiona tragedię z miną lowelasa
i pogrąż się w niej, chociaż nie młoda to masa.
Przeszyj na wylot, aż do sprężyn materaca.
Kto wie, może wytrzyma. Tak przeżywa rasa.
Co słychać w garderobie, co w repertuarze? W
czym lepsza rola drania - mówiąc o towarze -
od biednego człeczyny - czym on się wykaże?
Wciągnąć jej woń smrodliwą potu, nieczystości
mnożyć przez sumę piątych kątów zawiłości!
„Za kogo ty mnie bierzesz" zaskowyczeć w złości
i w końcowym efekcie poczuć nagłe mdłości.
Dzięki, żeś ty, tragedio fatalna, jedyna,
że każdy autor ma mieć swego cherubina,
że nie ma wobec ciebie obojętnej miny.
Jej twarz bezkształtna, żadną nie przykryta maską,
rzęsą, mazidłem, nawet jej rumieńce gasną,
a ręce poświęcone zakończeniu, blaskom
świateł na finał, burzliwym oklaskom.
Dzięki, tragedio, za to, żeś nic nie ukryła,
dajesz obuchem w głowę, otwarta jak żyła,
że nie zabierasz czasu, żeś chwilowa była.
Kim jesteśmy - nie przecież na cokole, płótnie -
by nie dać swego życia zniekształcać okrutnie?
Tutaj coś się przyłoży, a ówdzie coś utnie.
Gdy rzecz jest bezcielesna, wtedy będzie trudniej.
Nie lekceważ, tragedio, stylu zakończenia.
A szarganie świętości - co u ciebie zmienia?
Dobrze ci w todze, bluzie, to nie bez znaczenia.
Patrz, uśmiecha się, mówi „Zaraz się zaczynam.
To ważniejsze, niż kończyć. Wybiła godzina.
Zdjąć broszki i zegarki, niech czas się zatrzyma.
Dajcie człowieka - zacznę, skąd nieszczęść przyczyna".
Dziej się, tragedio! Z głosek, którymi nas wołasz,
wybierz „y" wymyślone pewnie przez Mongoła,
zrób rzeczownik, czasownik, inne, jeśli zdołasz.
„Y" - wspólny wdech i wydech. Ale mimo wszystko
chrząkamy, by się ustrzec od strat i od zysków,
a przy tabliczce „wyjście" - gdy chcemy stąd prysnąć -
widzimy, że tam stoisz, tam też jesteś blisko.
Więc wyrąb po swojemu! Ugnieć nas jak ciasto.
Coś nas łączy, choć przecież nie jesteś niewiastą.
Pluj na nas, póki miejsce trawą nie porasta,
potem też! Zamień sprawę w takie bagno zdrady,
któremu Duch Święty, Ojciec i Syn nie da rady,
skondensuj je jak gumę i tabletki właduj,
a klinem osinowym dopełnij zagłady.
Daj obraz związku, tragedio, z przyrodą,
hybryd archeologów - stop ze Złotą Ordą.
Jak Miczurin owocom, zniekształcaj urodę!
Dawniej, gdy przychodziłaś do nas, moja miła,
byłaś piękna i była w tobie wielka siła,
cytowałaś Racine'a gdy północ wybiła.
Zaułek z perspektywą teraz pomyliłaś.
Jak znajdzie adres stado i podłoże - drzewo?
Wszędzie widać twój zarys, na prawo i lewo.
Więc zasuwaj, otwieraj wrota twego chlewu.
1991 Katarzyna Krzyżewska
73
TORNFALLET
Leżę na łące w Szwecji,
powalony, i świeci
mi w oczy spodnią bielą
obłoków wolny przelot.
Wdowa po mnie, na łące
gdzieś dalej, zbiera drżące
koniczynki na wianek:
dostanie go kochanek.
Braliśmy ślub w niedzielę
w granitowym kościele.
Śnieg użyczył jej światła,
w sośnie mieliśmy świadka.
Kąpała się w owalu
stawu, lustra z opalu
w oprawie trzcin i wiklin.
I co noc czymś niezwykłym
było uparte słońce
jej włosów, miedzią lśniące
na poduszce tuż obok,
jakby dźwigał je obłok.
Poprzez dal mnie dobiega
dźwięk wciąż tego samego
sopranu: pieśń „Jaskółka".
Chciałbym się w nią zasłuchać,
ale gęstnieje wieczór,
cień się czai w powietrzu
i łąk zmalała przestrzeń
ziębi mi plecy dreszczem.
Gdy leżę tak w agonii,
oko wciąż gwiazdy goni.
Wenus, punkt gorejący:
nie, nikt nas nie rozłączy.
1990/1993 Stanisław Barańczak
75
PERSKA STRZAŁA
Dla Veronique Schiltz
Drzewce twoje spróchniało i spróchniało ciało,
w które ty nie zostałaś wtedy wystrzelona.
Ostrze twe zardzewiało, ale doleciało
do mnie pomimo wszystko, pupilko Zenona.
Zegar tyka, więc idzie. Od książkowej strony
rzecz biorąc -jak ciecz jakaś w naczyniu zamknięta
-to ty jesteś ruchoma, on jest nieruchomy.
Ty w stosunku do sekund jesteś obojętna.
Choć rozłąka z cięciwą była ci sądzona,
czy ty się spodziewałaś takiego rozbratu
wtedy, kiedy z drugiego brzegu wystrzelona
z łuku, przebyłaś całą szerokość Eufratu?
Nawet kiedy spoczywasz w ciepłej dłoni, w mrozem
tchnące południe, w obcym domu oczywiście,
będąc podobna swoim zzieleniałym brązem
do wyjętego z żuru laurowego liścia,
możesz się szybko ruszać. Za tobą w pogoni
nie sposób jest nadążyć pod pustynnym słońcem,
a tym bardziej w gęstwinie. Ciepło każdej dłoni
bardziej niż można sądzić, jest przemijające.
Luty 1993 Katarzyna Krzyżewska
PIEŚŃ NA POWITANIE
Oto twój tato z mamą. Rodzina.
Krew z krwi, kość z kości. Nie twoja wina.
Co, smętna mina?
Oto masz jadło, oto napoje.
Oto refleksje i niepokoje.
Wszystko to - twoje.
Oto twój rejestr. Nic w tym rejestrze
Na razie nie ma, prócz: „No, jest wreszcie".
Bierz go i ciesz się.
*
Oto zarobki, oto koszt życia.
Znikoma między nimi różnica.
W tym tajemnica.
Oto ul, w którym rój pięciu (ponad)
Miliardów żywych tak jak ty monad
Ma swój pensjonat.
Oto jest książka telefoniczna.
Tajny cel demokracji to liczba.
Prymat w niej kicz ma.
*
Oto ślub (najpierw) i rozwód (potem):
Jedyna w świecie rzecz stała to
ten szyk. Inne - potęp.
Oto żyletka, oto twój przegub.
Uderz terrorem w pierwszego z brzegu:
Siebie samego.
Oto w lusterku blask dentystyczny.
Oto sny twoje o ośmiornicy.
Dlaczego krzyczysz?
*
Oto masz ekran telewizora.
Przed chwilą twój kandydat w wyborach
Przegrał, nieborak.
Oto weranda. Czytaj tygodnik,
Patrz, jak twój jamnik, bezczelny szkodnik,
Obsrywa chodnik.
*
Oto pigułki w fiolce. Migrena
Po wywołaniu kliszy rentgena.
Następna scena:
Cmentarz, trawniki jego zadbane.
Przejedź się jeszcze raz karawanem,
Nim zabrzmi „amen".
Oto testament i spadkobiercy.
Oto świat, żywszy i przestronniejszy
Po twojej śmierci.
A oto gwiazdy. Lśnią z dawną silą,
Jak gdyby ciebie nigdy nie było.
Może tak było?
Oto pośmiertny byt, w którym nie ma
Ni śladu ciebie. Twego istnienia
Brak w tych przestrzeniach.
Witaj w ich mroku, gdzie gaśnie tchnienie,
Gdzie zastępuje jasne zbawienie
Saturna wieniec.
1992 Stanisław Barańczak
79
ELEGIA
Czy ty mnie wyłowiłaś dzielnie z Pacyfiku,
czy ja nad Atlantykiem podważyłem krawędź twej muszli,
to teraz mało ważne. Innego rodzaju ocean
kruszy dziś to, co wtedy wydawało się solidnie skaliste,
i, jak można przypuścić, wkrada się podstępnie
również w twoją fryzurę - niosąc jej tyleż zagładę,
ile podbój. I, jak to powiedział poeta, jesteś
daleko i pośród ludzi; teraz zaś i twoje potomstwo
łamie serca i inne organa jak kontynent długi i szeroki -
mam nadzieję, że jest to ciągle czymś, co mamy ze sobą wspólnego.
Dzieci jednak to tylko połowa ciebie. W sądzie
spadek twojej hipnotycznej urody, którą ja
uważałem za nieśmiertelną, nie dostanie się nikomu,
tobie też nie. Choć bowiem bogowie albo geny
okazują szczodrość w użyczaniu swoich własności -
ot, na próbną przejażdżkę po okolicy - naprawdę są
egoistami; ich próżność w każdym razie przewyższa twoją,
bo do nich należy wieczność. A to już nieporównanie
więcej niż wynajęty pokój w zasypanej śniegami wiosce
gdzieś na północy, pokój, gdzie może właśnie w tej chwili
wpatrujesz się w tandetne lustro, które z pewnością
odsyła ci mniej niż moja równie jednowymiarowa
pamięć, chociaż tobie rzeczywiście jest wszystko jedno.
1995 Stanisław Barańczak
80
KOŁO
Wmaszerowuje armia.
Co może, to zagarnia.
Ludność klnie albo łka
i ucieka z tobołkami.
Każdy kraj świata śle
swojego attache:
trzeba symetrię ścisłą
wnieść w przyszłe cmentarzysko.
Odczyty erudyty:
„Cel bandyty". Zabity,
mniej skuteczny w wymowie,
gnije tymczasem w rowie.
U brzegów - gęsty szereg
kosztownych kanonierek.
Bandera w pasy. Fala.
Załoga się opala.
Do wrogiego bliźniego
na wojnie jest daleko.
Przemawiaj, aż się spocisz:
i tak bliżej ma pocisk.
O poprawność gehenny
dbają błękitne hełmy.
Okrągły stół jak zero
pomnaża liczbę sierot.
Tym się różni od nafty
krew, że jest jej doprawdy
ile dusza zapragnie:
przelewaj - nie zabraknie.
My za to, neutralni,
mamy prawo w jadalni,
żując stek lub warzywo,
śmierć oglądać na żywo.
Ojczyznę wolnych ludzi
coś od środka paskudzi:
głosowaniem, niestety,
nie zastąpi się etyki.
Opłakuj martwych, ale
módl się za tych, co dalej
śpią pod ruin osłoną,
wiedząc, że ich zdradzono.
1994 Stanisław Barańczak
82
KOŁYSANKA
Urodziłam na pustyni
cię celowo,
bo nikt jeszcze tej krainie
nie królował.
Gdy pustynna połać ziemi
mrozem skuta,
zimna więcej niż przestrzeni
bywa tutaj.
Jedni mają dom, zabawek
całą masę,
a ty masz na dobrą sprawę
tylko piasek.
Do pustki się musisz pewnie,
jak do losu,
przyzwyczaić, bo ci bez niej
żyć nie sposób.
Ja cię piersią wykarmiłam,
pustka w trudzie
oczy twe przyzwyczaiła
do bezludzia.
Tamtej gwieździe z odległości
tak dalekiej
twego czoła blask światłości
znany lepiej.
Ucz się synku: od pustynnej
grząskiej drogi
nie znajdą już lepszej, innej
twoje nogi.
Jest otwarta dla twych spojrzeń,
dzięki którym
po krzyżu z daleka możesz
poznać górę.
Nie ludziom iść taką drogą,
szlakiem wielkim.
Tym bezludziem oni mogą
iść przez wieki.
Oswajać cię każdą chwilką
synku chciałam
z pustynią, boś ty nie tylko
samo ciało.
Ucz się żyć z tą tajemnicą,
bo nie minie.
Takie sprawy też się liczą
na pustyni.
Nie jest gorsza - to pociecha -
i nie mniejsza
niż miłość do ciebie - cecha
tego miejsca.
Przyzwyczajaj się mój miły
do pustyni,
do gwiazdy, co tyle siły
w tej godzinie
miała, bo wspomnieniu Syna
Ojcu służyć
chce.
On trwa, gdzie ta pustynia
od nas dłużej.
1992 Katarzyna Krzyżewska
84
DEDYKOWANE CZECHOWOWI
Zmierzch porzucając werandę przy stanął na samowarze.
Herbata chłodna wypita. W misce konfitur - mucha.
W ciężkiej fryzurze z treską bardzo do twarzy Warwarze
Andrejewnie, z profilu. Sztywna bluzka na głucho
spięta pod szyją. W fotelu ze zgasłą fajką Wialcew
szeleści swą gazetą z przemową Niedobrego.
A Warwara pod spodem, w swej szeleszczącej halce
nie - ma - ni - cze — go.
Fortepian stoi w salonie, wsłuchując się w owacje
twardych liści głogowych. Akord bez ładu i składu
studenta Maksimowa, nie daje spać cykadom.
Kaczki płyną po niebie, przeczuwając awiację
w kierunku Niemiec. Lampa zgaszona. W bibliotece
Dunia w czytaniu listu od Nikki się pogrąża.
Brzydka, lecz jak zbudowana! Niepodobna dalece
do książek.
Dlatego Erlich się marszczy, gdy Kartaszow go woła,
by uciął partyjkę w karty z nim, Prigożynem, doktorem.
Łatwiej muchę utrupić, niż spędzić z myśli gołą
kuzynkę, co na skórzanej otomanie z uporem
walczy z plagą komarów i z upałem się zmaga.
Prigożyn jak je, tak rozdaje - cały brzuch na stoliku.
Może zapytać doktora, no ale czy wypada
mówić o pryszczyku?
Krótkowzroczny zmierzch letni żegna się z dusznym dniem.
Pora, gdy wszelkiej całości ubywa jedna dziesiąta.
„Pan w lnianym garniturze jak statua wygląda.
Wzięłam pana za pomnik w alei, Piotrze". „Mnie?"
Krygujący się Erlich chusteczką czyści pince-nez.
To prawda: co w zmroku bliskie, kojarzy nam się z dalą.
Erlich liczy, ile razy i kiedy miał coś z Natalią
Fiodorowną we śnie.
Warwara kocha doktora? Drzewa ze wszystkich stron
jak dziewki do chłopaków, lgną do okien, przez szpary
zaglądają. Więc trzeba pytać koron i wron,
i wiązu, który częściowo wszedł do sypialni Warwary.
On widział gospodynię w samych tylko pończochach.
Dunia woła, by kąpać się w wieczornym jeziorze.
Skoczę - przewrócę stolik! Ciężko - bo jeśli kocha -
w ręku atut być może.
Chór cykad w miarę tego, jak ilość gwiazd narosła,
nasila się w ogrodzie, ich głosem staje się z czasem.
No i cóż w rzeczy samej? „Dokąd mnie zaniosło?"
myśli Erlich w drewnianym wychodku, męcząc się z pasem.
Do stacji wiorst trzydzieści. Kogut piać nie przestaje.
Student zarzuca ministrom, że mają wszystko w nosie.
Na prowincji za darmo nikt nic nikomu nie daje,
jak w kosmosie.
1993 Katarzyna Krzyżewska
86
ISCHIA W PAŹDZIERNIKU
Dla Fausta Malcovati
Kiedyś tu wulkan straszył bełkotem,
własną pierś szarpał pelikan, potem
Wergiliusz mieszkał blisko
Czas minął i W.H. Auden sączył tu wino.
Tynk na pałacach teraz niestety
nie ten, i ceny, i koszty nie te.
Ja koniec z końcem wiążąc linijkom
zblakłe litery rozciągam tylko.
Rybak odpływa w ultramarynę,
a na balkonie wietrzy pierzynę.
Jesień zalewa górskie pejzaże
nie takim morzem, jak puste plaże.
Córka i żona z balkonu rano
w dali chcą ujrzeć cień fortepianu
żaglowca, albo zarys balonu.
Ucichły głosy i bicie dzwonów.
Niewiarygodne jest, w jaki sposób
załatwia wyspę, jak wariant losu
sirocco. Ale, przyznać to trzeba,
nikt nie zabrania nam tutaj strzelać
okiennicami. Przeciągi wszak
zmiatając kartki, stanowią znak,
(my szybko głowy wtedy zwracamy)
że nie jesteśmy tu całkiem sami.
Napór miękkiego, słonego młotka
uciska czoło, gdy je napotka.
Broni wzmocniona wapnem skorupka
w zapadającym zmierzchu trzy żółtka.
Chcąc z bugenwilli wić monogramy
i wstyd pokrywać hieroglifami,
swych ograniczeń świadoma ziemia
próbuje zemścić się na przestrzeniach.
Mało tu ludzi. Gdy „ty" się słyszy,
zaraz ostrzejsze stają się rysy,
bo mowa tak jak soczewka zwiększa,
aby od twarzy oddzielić pejzaż.
Z palcem przy słowie „do domu" ręka
o wiele chętniej do lądu sięga
niż w stronę owej kłębiastej waty,
tam gdzie się kruszą i rosną światy.
Jest nas tu troje i niezawodnie
widok dla naszych oczu trzykrotnie
bardziej jest siny i bardziej nie nasz,
niż ten, na który patrzył Eneasz.
1994 Katarzyna Krzyżewska
88
HYMN
Pochwalmy za to klimat,
że ustanawia limit
tudzież nadaje fason
upływającym czasom.
Z wszelkich więzień lub lochów tu,
w Czterech Porach Roku,
jest najlepsza wyżerka;
gdy bunt - strażnik w bok zerka.
Kiedy o pochodzenie
spytać klimat - on w tlenie
dostrzega swój rodowód;
ale z jakich powodów
jest wszechobecny - nie wie.
Po konfucjańsku w siebie
wpatrzony, ciepłych uczuć
może skąpić, lecz mruczy
swoje „Zawsze". Skończoność
naszą cieszy to słowo,
jego otucha błoga -
ale jest to przestroga.
Permanentność klimatu
jest wynikiem prymatu
nicości nad ciśnieniem
atmosferycznym. Nie wiem,
być może z barometrem
trzeba jak Byron z metrum:
używać, nawet często,
lecz traktować jak świętość.
Dokładność słupka rtęci
przewyższa moc pamięci
(też śmiertelnej istoty):
klimat ma własne cnoty.
Gdy podstawi nam nogę
jakimś brzydkim nałogiem,
nie rodziców obciąży
winą, lecz morskie prądy.
Kiedy ktoś mu zarzuca,
że bez sensu zanudza,
nie najmuje prawnika
i rozgłosu unika.
Znawca historii, wie też
wiele o przyszłym świecie
i, pogodny, wygląda
jak autor ich obojga.
Z Rzymianinem antycznym
jeden miałbym punkt styczny:
gadałbym o pogodzie,
nie Wodzu i Narodzie.
Podobnie z mutantami
przyszłości: tematami
każdej z nimi dyskusji
czyniłbym kumulusy.
Bo jakże ich nie sławić?
Nie znana im nienawiść
i zawsze się wybrednie
wzniosą nad wredną brednię.
Lecz jeśli ta abstrakcja,
klimat, czasami zwraca
uwagę na opinie -
to, co w rozumnym hymnie
wyśpiewał wszystkim światom
ich pojedynczy atom,
czyli moja osoba,
może mu się spodoba.
1995 Stanisław Barańczak
Z NATUR
Dla Girolamo Marcello
Słońce zachodzi, na rogu bar już zasunął żaluzje.
Rozbłyskują latarnie w liliowych obwódkach - aluzje
do makijażu aktorki, który wzmóc ma grozę spojrzenia.
Spływa na spadochronie potężna migrena
na czaszkę wroga w płaszczu z zapiętej na mosty głębiny.
Ostatni promień słońca ponad gołębimi
kopulacjami na samym frontonie pałacu Minelli:
jak naszych przedpotopowych przodków, nim rozwinęli
w sobie poczucie, czego robić nie wypada
publicznie - nie krępuje ptaków obecność stada.
Z dzwonnicy, w weneckie niebo zapuszczającej korzenie,
słychać jeszcze ostatnie dzwonu uderzenie:
owoc, co spada, ale zawisa w błękicie,
nie dosięgając ziemi. Jeśli istnieje życie
inne, następne, ktoś w nim pewnie na zapas zbiera
takie rzeczy. Wyjaśnię tę sprawę, jeszcze nie teraz,
lecz wkrótce. Tutaj, gdzie tyle przelano litrów
męskiego nasienia, wina i łez zachwytu,
w tym zaułku danego nam na ziemi raju
stoję wieczorem, płuca napełniając -
wciąż funkcjonuje jakoś ich gumiasta
sflaczałość - po sam szczyt powietrzem miasta,
czystym, jesienno-zimowym, rumianym
od dachówek; powietrzem, którego wdychaniem
niepodobna się znudzić, szczególnie pod koniec; które
pachnie wyswobodzeniem cielesnych komórek
z niewoli czasu. Jakby miotała pieniądze,
fala błękitem bryzga w murszejące
stopnie pałaców, w charakterze reszty
otrzymując odbitą w kanałów powierzchni
brunatność cegły z jej białym liszajem
i kariatydę, która się poddaje
zrezygnowaniu oraz ciężarowi
dźwiganego na barkach aparatu mowy
z tkwiącym w nim papierosem, zajęta oglądem
gardzącej wszelkim obyczajowym przesądem,
wszem widocznej, zbiorowej gołębiej sypialni,
gdzie wszystko przypomina to sylwetkę palmy,
to rzymską cyfrę, która postradała zmysły,
to kaligrafowany, rymowany dystych.
1995, Casa Marcello Stanisław Barańczak
93
***
Po nas, oczywiście, nie potop
ale i nie susza. Chyba klimat w królestwie
sprawiedliwości będzie miał charakter
umiarkowany, z czterema porami roku,
by choleryk, sangwinik, flegmatyk i melancholik
rządzili kolejno na przestrzeni trzech
miesięcy każdy. Z punktu widzenia encyklopedii
to niemało. Chociaż bez wątpienia
zmienne zachmurzenie, kaprysy temperatury
mogą niepokoić reformatora. Ale bóg handlu
cieszy się z popytu na wełniane
wyroby, angielskie parasole, flauszowe palta.
Jego najgorsi wrogowie to cerowane skarpety
i nicowane żakiety. Wydaje się, że deszcz w oknie
popiera to podejście do pejzażu
i materii w ogóle: jako bardziej ekonomiczne.
Oto dlaczego w konstytucji nie ma słowa „deszcz".
W niej nigdzie nie ma mowy
o barometrze, ani o tych, którzy zgarbieni
po północy na taborecie z kłębkami wełny z wigonia
jak obnażony Alcybiades
skracają czas, kartkując żurnale
w garderobie Złotego Wieku.
1994 Katarzyna Krzyżewska
OPOWIEŚĆ
I
Wchodzi sam Cesarz, nie dubler-namiastka.
Szczęk medali, szczęk zaciśnięcie.
Sztab Generalny - sam w gwiazdach i gwiazdkach:
jak Mleczna Droga, mniej więcej.
Cesarz: „Panowie, zgadliście już może,
po co tu wszyscy jesteście".
Sztab się podrywa: „O, Imperatorze!
Wojna! wojenka, nareszcie!"
„Właśnie - potwierdza Cesarz. - Wróg jest gadem
złym i bezczelnym, jak wiecie.
Nasza rzecz: wbić mu taki czopek w zadek,
że utonie we własnym klozecie.
Dawać mi flotę! Dawać artylerię!
Lotnictwo! Gdzie koń mój butany?
Niech Bóg, którego nasz naród czci wiernie,
pomoże nam wyrżnąć tych drani!"
„Do boju! - drą się sztabowcy. - Ryk, rzezie,
ruiny - to nasza dziedzina!
Słowo honoru: łupniemy tak, że się
rozleci i Kartagina".
„Brawo! - powiada monarcha. - Zdobycze
historyk nam wpisze do kronik;
wydatki - chłopcy ze Skarbu podliczą:
liczenie to zresztą ich konik".
Generałowie grzmią z werwą, lecz serio:
„Tak, wodzu! Tak właśnie będzie!
Nie zajdzie słońce nad twoim imperium,
choć komuś innemu nie wzejdzie!"
I już - ryk turbin, i już - szczęk metalu,
i w jeepie zgrzyta już sprzęgło,
i czułe płatki zwijają się z żalu,
bo róże wiedzą, że zwiędną.
II
To nie trzęsienie ziemi, to nie Arma-
geddon, nie próbna eksplozja:
to tylko stara się Cesarska Armia
z najlepszej strony dać poznać.
Niebo się wali, ziemia się obraca
w popioły warstwa po warstwie.
„Życie to - mówi Cesarz - imitacja
trendu abstrakcji w malarstwie.
Wojna zaś jest czymś w rodzaju muzeum".
Sztab się z nim zgadza: „Wybornie,
będziem malować, i to ad nauseam:
niech Sztuka tworzy Historię!
Historii obcy jest żal, że coś zaszło,
pytanie, co zaszłoby, gdyby...
Gdy do Historii chce przejść kraj lub miasto -
przez nasze musi przejść tryby".
„Historii obce są łzawe humory -
podchwytuje chór zbrojnej czeredy
- po co memento, gdy można mieć mori?
Historia wie, co i kiedy".
„Przewróćcie jeszcze mi ten horyzont,
niech stoi pionowo" - dodaje
Cesarz, swym bacznym okiem władcy widząc
nie doszlifowane detale.
„Tak - wykrzykują sztabowcy - istotnie:
to nam w pośpiechu umknęło.
Wciśnijmy guzik, a kiedy rzecz grzmotnie,
ukaże się arcydzieło".
Trach! bęc! do góry dnem świat się wywraca,
rozpiernicza oraz rozkrusza.
Cesarz: „Ha. Brawo. To ci operacja:
ryzykowna lecz, w kontekście, słuszna".
III
Nie widać wokół żadnych „pro" czy „kontra".
Cesarz na koniu sam siedzi.
„Hej, wrogu, staw się, nie kryj się po kątach!",
woła. Lecz brak odpowiedzi.
Jest tylko obszar czystej pustki; w nim
żadnych gór, dolin, czy wody.
„Trzeba zaśpiewać - rzecze Cesarz - hymn,
wciągnąć sztandar nasz narodowy".
Proporzec sunie w górę; publicznością -
tylko wieczorny nietoperz.
„Zwycięstwo bywa nieraz samotnością
- rzuca myśl Cesarz - toteż
-
trzeba postawić pomnik, gdyż mój rumak
zbielał już prawie jak hiacynt,
postarzał mi się i smętnie zadumał;
na płycie zaś ryjcie, rodacy:
«Ciasno zaciskał wróg swój wrogi zadek -
my parliśmy twardo i silnie».
Krytyk nam może zarzucić przesadę,
lecz wszystko mamy na filmie.
Gdy mały mutant z płaczem się obudzi,
śpiew matki wypełni lej
dawną piosenką. Przyszłość jest to guzik,
na którym napis: Replay".
Słońce zachodzi i temperatura
spada. Krajobraz ładnieje.
Świat legł bez ruchu, jak umowa, która
czeka na jeszcze jeden
podpis. Rój gwiazdek w mruganiu się szkoli.
Po takim natłoku wrażeń
można by troszkę poczuć melancholii.
Ale pociecha - w cygarze.
1995 Stanisław Barańczak
98
ODA DO BETONU
Przetrwasz mnie, mój poczciwy staruszku, betonie,
tak jak i ja przetrwałem dobre parę osób,
które mnie także brały za przeciwną stronę
ulicy, z racji barwy oczu albo głosu.
Chwalę twą porowatość i nieożywioność
nie z zazdrości, lecz jako ktoś z rodziny - lekko
rozklekotany (wszystkich złącz nie dokręcono),
mniej trwały, i tak jednak wdzięczny architektom.
Pochwalam twoje skromne - mówiąc ściślej: denne -
pochodzenie (spod opon, ich pisku i szumu),
z którego cię dźwignęły abstrakcyjne głębie
przeznaczeń - poza zasięg mojego rozumu.
Nie w tym sedno, że nicość płodzi nicość; sedno
w tym, że czas przyszły zawsze woli tajemnice
i randki umówione na niewidzianego
z kimś owiniętym w długą, kamienną spódnicę.
1995 Stanisław Barańczak
99
NA WYSYPISKU MIEJSKIM W NANTUCKET
Stephenowi While 'owi
Odpadki dzisiejsze pożerane przez stado jutrzejszych odpadków:
mewy, gdy późny listopad światło dzienne wydziela biednie,
młócą dziobami śmietnisko, usiłując przewyższyć liczebnie
albo przynajmniej opóźnić opadanie śniegowych płatków.
Nie liczący się z niczym pierwotny alfabet, jakby się wściekł,
atakuje, roznosi na wszystkie strony mur tlenu,
układa się w przedmowę, gdzie poddana jest naświetleniu
geneza anarchii odpadków: na początku był ptasi skrzek.
W ich zacinających się „W" można czytać nie mękę głodową,
ale lubieżny pociąg ostrych przecinków szponów
do tego, co je ma przetrwać; lub wyrwane z opasłych tomów
kartki, które umknęły i teraz wirują nad głową,
gdy swoje filiżanki wprawia w obrót wariat-anemometr
w kompletnie pomylonym herbacianym ceremoniale
i atletyczny Atlantyk wzdyma piersi posępną falę
pod niebem, zmierzchającym się i zachmurzonym.
1995-96 Stanisław Barańczak
100
* * *
Żyliśmy w mieście barwy skamieniałej wódki.
Elektryczność z dalekich błot tam przychodziła,
więc wieczorem mieszkanie wyglądało jak
powalane torfem, skłute przez komary.
Odzież była niezgrabna, co zdradzało bliskość
Arktyki. A w odległym końcu korytarza
dzwonił telefon, z trudem ożywiony po
niedawno zakończonej wojnie.
Trzyrublówkę zdobili lotnicy, górnicy.
Nie wiedziałem, że kiedyś nie będzie już tego.
Emaliowane rondle w kuchni
wzbudzały przekonanie o pewności jutra,
w snach uparcie zmieniały się w nakrycia głowy
lub w tryumf Ciołkowskiego. Samochody też
toczyły się w kierunku przyszłości i były
w kolorze czarnym, szarym, a czasem (taksówki)
nawet jasnobrązowe. Dziwna i niemiła
jest myśl, że nawet metal nie zna swego losu,
że życie się przeżyło dzięki ubóstwieniu
firmy Kodak, wierzącej jedynie w odbitki
i wyrzucającej negatywy.
Rajskie ptaki śpiewają nawet bez gałęzi.
1994 Katarzyna Krzyżewska
101
POCZTÓWKA
Kraj jest tak ludny, że nikt w nim nie karze poligamistów
ani seryjnych morderców; z katastrof samolotowych
wieczorny dziennik obwieszcza jedynie te na terenach
leśnych - trudnościom dostępu do ofiar dodaje wtedy
swoistych barw obrona środowiska naturalnego.
W teatrach - zawsze ścisk, tak w lożach, jak i na scenie.
Arii nie śpiewa nigdy pojedynczy tenor:
robi to sześciu naraz albo jeden tak gruby jak sześciu
razem wziętych. Podobnie rządzenie państwem: w urzędach
światło nie gaśnie całą noc, system pracy - zmianowy,
władza jest zakładnikiem demografii. Wszystko przybiera
rozmiary epidemiczne; co lubi jednostka, lubi
ogół: sportowca, perfumy czy zupę bouillabaisse.
Mów więc lub czyń, co zapragniesz - nie dopuścisz się aktu zdrady.
Natura też jak gdyby zna sens słów „wspólny mianownik"
i gdy pada (co zdarza się rzadko), chmury wiszą najdłużej nie ponad
stadionem marynarki i wojska, lecz nad cmentarzem.
1994 Stanisław Barańczak
102
POBUDKA
Ptaszki siadają na drzew sękach.
Wyrobnik-zuch podwija rękaw.
W akademikach, studenterio,
budzisz się, zlana nocną spermą.
Choć absurdalne w swojej formie,
obłoki budzą tym euforię,
że wyglądają (rzecz przedziwna)
jak logika kumulatywna.
Słońce-detektyw błyska w oczy
odznaką światu, który w nocy
źle się sprawował. Rozczochrane
masy na pierwszą idą zmianę.
Popatrzmy teraz na to, co się
zdarzyło tylko raz w kosmosie:
życie na Ziemi. Wiele ponęt
ma ono - szczęściem, nie dla komet.
Jako film, który sam się skazał
na wyświetlanie na pokazach
specjalnych - życie podbić może
widza, choć akcją budzi grozę.
Lecz czystość, cechująca lazur
w górze, wyjaśnia nam od razu,
czemu moralne nasze prawa
nie otrzymają w niebie brawa.
To, za co zwykleśmy winili
bogów, uważa się w tej chwili
za grę cząsteczek i przypadku.
Lepsza już blaga naszych dziadków.
Bez związku jednak z całym mrowiem
przyczyn i skutków -jedno powiem:
człowiek jest rad, jeżeli rano
wśród tego mrowia może stanąć.
Złocony zorzą, czuje dumę,
że, wzorem swej planety, umie
patrzeć spokojnie, bez grymasów
w twarz tego i przyszłego czasu,
bo jeśli się odrzuca wszystko,
co wmusza nam swe towarzystwo,
głaz robi się od głazu twardszy.
Serce też. Ale głaz jest trwalszy.
1996 Stanisław Barańczak
104
BLUES
Mieszkałem osiemnaście lat na Manhattanie.
Właściciel kamienicy nie od razu był
taki, ale zachował się jak cham, fatalnie.
Pieniądze, choć zielone, płyną jak krew z żył.
Przeprowadzka za rzekę, do stanu New Jersey?
Siarczana łuna wabi: jedna z jego przewag.
Cóż, lata policzone to pewnie zło mniejsze.
Pieniądze, choć zielone, nie rosną na drzewach.
Meble zabiorę, nawet stary wrak szezlonga.
Ale co z oknem, co z widokiem na dziedziniec?
Przyzwyczaił się do mnie jak wierna małżonka.
Choć pieniądze zielone, można przez nie zsinieć.
Ciało zwykle wie, dokąd zmierza. Sprawa inna -
dusza i modlitewne jej inicjatywy,
choćby był nad nią, w górze, tylko brzuch boeinga.
Pieniądze są zielone, a ja jestem siwy.
1992 Stanisław Barańczak
105
ODCZYT
Ponieważ pomyłki są nieuniknione, ktoś mógłby mnie łatwo wziąć
za człowieka stojącego przed państwem w tej sali wypełnionej
wami samymi. Mniej więcej jednak za godzinę
pomyłkę się poprawi, na koszt wszystkich, państwa i mój,
i miejsce to odzyskają dla siebie cząsteczki elementarne,
wolne od sztywnych rygorów określonego kształtu człowieka
albo typu zgromadzenia. Niektóre cząsteczki są wciąż wolne. To
nie tylko kurz.
Tak więc, moja niechęć do przyznania, że to ja w tej chwili
stoję przed państwem, albo państwo siedzicie przede mną,
bierze się nie tyle z mojej skromności czy solipsyzmu,
ile z respektu wobec najbliższej przyszłości tego pomieszczenia,
wobec wspomnianych już swobodnie unoszących się cząsteczek,
które osiadają na lśniącej powierzchni
mojego mózgu. Niedostępne zmoczonej chusteczce, która by
chętnie je starła.
W pustce najciekawsze jest to,
że poprzedzają pełnia.
Pierwsi pojęli to chyba bogowie greccy,
którym istotnie najlepiej udawała się nieobecność.
Spójrzcie więc państwo na siebie jako na uczestników próby -
może próby boskiego bisu -
ze mną grającym oczywiście pod publiczkę.
Wszystkimi nami powoduje próżność. Ale mnie się w dodatku śpieszy.
Gdy się poznało przyszłość, można sprawić, że nastanie
wcześniej. Tak jak to jest z posągami albo naszymi meblami.
Skłonność do usuwania się w cień nie jest cnotą,
lecz koniecznością, uświadamianą najczęściej
pod wieczór. Arytmetycznie rzecz biorąc, jest co prawda łatwiej
nie być mną niż nie być państwem. Jak to wyznał łabędź toni jeziora:
Ja się sobie nie podobam. Ale jeśli chcesz, weź sobie moje odbicie.
1995 Stanisław Barańczak
106
PAMIĘCI CLIFFORDA BROWNA
To nie kolor niebieski - to jest barwa chłodu,
to kolor Atlantyku w połowie lutego.
Nieważne, czy ubrany jesteś zgodnie z modą:
jesteś gołym ramieniem na krze, a do tego
ta kra, to nie zwyczajna bryła w oceanie,
lecz bunt przeciw istocie ciepła, więc się kręci
na falach oceanu jedna i ty na niej
jesteś sam jeden. Trąby śpiew, jak spadek rtęci.
To nie jest głos, co w mroku otwarcie by drażnił,
lecz palec do dis przymarzł, nie mając osłony.
Kropla lśniąc do zenitu podąża odważnie,
by rzucić na świat okiem z jego drugiej strony,
gdzie nie zwykła siatkówka, lecz brokat się mieni,
nowy zapis nutowy gwiazd i komet w biegu.
Bryła kry nie topnieje, jak piętno promieni,
dryfując za kulisy, gdzie kryje się biegun.
Luty 1993 Katarzyna Krzyżewska
107
PIOSENKA MIŁOSNA
Gdybyś tonęła, wyrwałbym cię z topieli,
owinął w koc i w gardło wlał flaszkę sherry.
Gdybyś była złoczyńcą, ja bym cię w celi
trzymał pod kluczem jako miejscowy szeryf.
Gdybyś była słowikiem, każdą twą nutę
nagrywałbym i słuchał, pijąc do lustra.
Gdybym był plutonowym, z tobą-rekrutem
nadałbym całkiem nowy sens słowu „musztra".
Gdybyś żyła w Pekinie, co dzień na gzymsie
pagody wypisywałbym chińskie zdanie
„Kocham cię". Gdybyś była lustrem, wciąż bym się
pudrował w toaletach z napisem „PANIE".
Gdybyś chciała mieć wulkan, ja bym przed gankiem
tryskał lawą bez tchu i opamiętania.
Gdybyś była mi żoną, twoim kochankiem byłbym,
bowiem rozwodów Kościół zabrania.
1996 Stanisław Barańczak
108
DO CÓRKI
Dajcie mi jeszcze jedno życie, a będę śpiewał
w kawiarni „Rafaella". Albo po prostu ziewał
siedząc tam. Lub stał w kącie, w charakterze jednego z mebli,
gdyby ten drugi żywot miał mniej szczodry być niż poprzedni.
Lecz - po części dlatego, że ludzie przyszłych stuleci
bez kofeiny i jazzu byliby bezradni jak dzieci -
będę znosił tę dolę, aż przez kurz na spękanym pokoście
ujrzę w dwadzieścia lat później ciebie - w rozkwicie młodości.
W ogóle - pamiętaj: będę zawsze pod bokiem. To znaczy,
będę nie pod postacią twego ojca, ale inaczej: jako rzecz -
martwa, a jednak poddająca cię bacznej ocenie.
Więc w towarzystwie rzeczy rób zawsze dobre wrażenie.
I kochaj je wszystkie - na zapas albo na wszelki wypadek.
Ty zresztą zapamiętasz może jakieś zarysy blade -
ja nawet to utracę, jak i całe tutejsze mienie.
To stąd język, którym mówimy, miewa trochę drewniane brzmienie.
1994 Stanisław Barańczak
109
***
O, gdyby ptaki śpiewały i obłoki tęskniły
a oko mogło rozróżnić - przybrawszy barwę siną,
w drodze za dźwięcznym trelem - zamki i drzwi przegniłe,
za nimi tych, po których już dawno ślad zaginął.
Lecz się zmieniają pokoje, stołki, krzesła, rupiecie.
Na ścianach wszędzie kwiaty, w ramkach i luzem. Gdy
zdarza się spotkać pszczołę bez ula na tym świecie
z pyłkiem zbędnym na łapkach - to pewnie jesteś ty.
O, gdyby przezroczyste rzeczy w gęstym lazurze
umiały niewidzialność utrzymać na uwięzi
i razem zgęstnieć w gwiazdę, albo łzę bez zaburzeń
na skraju stratosfery, potem dopiero - wszędzie.
Powietrze to jest tylko surowiec dla koronek
tkwiących na krosnach w parku, gdzie kiedyś car popasał.
Pomniki, choć zastygły, nie zostały stracone.
Wpierw byli dekabryści. A potem styczeń nastał.
1993 Katarzyna Krzyżewska
110
MCMXCIV
Głupi czas, bo już nie ma co i komu ukraść.
Legioniści wracają z pustymi rękami.
Sybille mylą przeszłość z przyszłością jak drzewa.
Aktorzy, gdy nie mogą liczyć na oklaski,
zapominają wielkie kwestie. Zapomnienie
to jest matka klasyki. A kiedyś te lata
będą potraktowane tak, jak marmurowa
płyta z siateczką żyłek (wodociąg, marszruty,
poborcy podatkowi, duszne katakumby,
nić wiodąca w labirynt itp. itd.),
z pęczkiem janowca tkwiącym w szczelinie pośrodku.
A była to epoka nudy i ubóstwa,
gdy nie było co ukraść ani nawet kupić,
a zwłaszcza podarować. Bardziej niż ktoś inny
władca czuł się nieswojo przy braku luksusów.
Nie mówiąc już o gwiazdach: niskie zachmurzenie
może zwolnić planety z odpowiedzialności
przed zorganizowanym miejscem - nieobecność
nie wpływa na to, co jest. Marmurowa płyta '
zaczyna się właściwie od tego, ponieważ
jednostronność jest wrogiem perspektyw. Być może
po prostu u przedmiotów szybciej niż u ludzi
nastąpił zanik chęci, żeby się rozmnażać.
1994 Katarzyna Krzyżewska
111
MCMXCV
Klauni cyrk rozwalają. Słonie zbiegły do Indii.
Tygrysy na ulicy sprzedają obręcze
i pasy, pod wychudłą kopułą, jak w szafie
spod trapezu się zwiesza i wiruje
frak rozczarowanego iluzjonisty,
a koniki zrzuciwszy czapraki pozują
do portretu silnika. Na arenie
klauni toną w trocinach, wytężając siły
wymachują młotami i cyrk rozbijają.
Publiki albo nie ma, albo jej nie słychać,
bo nie bije oklasków. Tylko tresowany
piesek szczeka bez przerwy, czując, że się zbliża
do cukru: że nadchodzi i że jest już blisko,
tuż tuż tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć.
1994 Katarzyna Krzyżewska
112
PEJZAŻ Z POWODZIĄ
Całkiem banalny pejzaż, ulepszony przez powódź.
Widoczne tylko szczyty drzew, iglice i bryła
kopuły. Skurcz wstrzymuje w gardle każdą wypowiedź,
z mnóstwa słów ocalało tylko to jedno: „była".
Tak ci na starość w lustrze brew i łysina błyśnie
ale nie szukaj twarzy, odbicia rysów swoich.
Wokół chmura rozmyta, tak jak w mowie i w piśmie,
od góry postrzępiona, a ty sam w wodzie stoisz.
Miejsce akcji - najpewniej gdzieś w Holandii wilgotnej
przed wprowadzeniem tamy i nazwiska de Vries,
czy van Dyck, albo w Azji, lub w tropikach, gdzie słotne
pory spulchniają grunty, no ale tyś nie ryż.
To się długo zbierało - kropla do kropli, które
dla swych cech słodkowodnych marzą o słonych złogach,
by peryskop, jak dziecko wznieść w ramionach do góry
i zobaczyć, jak w dali dymią okręty wroga.
1993 Katarzyna Krzyżewska
113
* * *
Obwiniano mnie o wszystko z wyjątkiem pogody.
Ja sam sobie też groziłem karą. I w tym celu
szybko -jak się zwykło mówić - usunę pagony
by stać się zwykłą gwiazdką, jedną z wielu.
Na odjezdnym zamigoczę ja - porucznik nieba.
Słysząc gromy pewnie będę się chował za chmurą.
Nie zobaczę już, jak armia cofa się, ucieka
przed zwykłą rzeczą - ścigana przez pióro.
Kiedy wokół nie ma tego, co było, to zamęt
i to, że nas okrążają, wcale się nie liczy.
Tak uczeń, kiedy we śnie zobaczy atrament,
gotów mnożyć według innych i lepszych tabliczek.
Za prędkość światła „dziękuję" nie ma, więc niebytu
wspólnego przydział może na końcu zostanie
doceniony, zwłaszcza próba zamiany go w sito -
za otwór będę miał podziękowanie.
1995 Katarzyna Krzyżewska
114
Nota edytorska
Wiersze ostatnie stanowią dokładny odpowiednik tomu So Forth (Farrar, Straus and
Giroux, New York 1996), ostatniej książki, której korektę Autor zdążył zrobić na krótko
przed śmiercią. Składające się na nią wiersze zostały bądź napisane pierwotnie po
angielsku - te przetłumaczył na polski Stanisław Barańczak - bądź przełożone na angielski
z rosyjskiego przez samego Autora, czasem z towarzyszeniem różnych tłumaczy - te
spolszczyła z rosyjskiego Katarzyna Krzyżewska, z wyjątkiem wiersza Z natury, który
przełożył z rosyjskiego Stanisław Barańczak.
115
Spis treści
Bezokolicznik - Stanisław Barańczak ................... 5
Piosenka — Stanisław Barańczak ...................... 7
Odsyłacz do prognoz pogody - Katarzyna Krzyżewska .......... 8
Gwiazda Bożego Narodzenia - Stanisław Barańczak ........... 10
Nowe Życie - Katarzyna Krzyżewska ................... 11
Anioł - Katarzyna Krzyżewska ....................... 14
Przestroga - Katarzyna Krzyżewska .................... 15
Pamięci Ojca: Australia - Katarzyna Krzyżewska ............. 19
*** (Kończy się lato...) — Katarzyna Krzyżewska ............ 20
Elegia (Stałość to ewolucja...)-Katarzyna Krzyżewska ......... 22
*** (Kochana, wyszedłem dziś z domu...)-Katarzyna Krzyżewska . . . 23
Centaury I - Katarzyna Krzyżewska .................... 24
Centaury II — Katarzyna Krzyżewska .................... 25
Centaury III - Katarzyna Krzyżewska ................... 26
Centaury IV - Katarzyna Krzyżewska ................... 27
Epitafium dla centaura - Stanisław Bamńczak .............. 28
*** (Świat powstał z błota...)-Katarzyna Krzyżewska ......... 29
Uwagi paprotnika - Katarzyna Krzyżewska ................ 30
Exeter po latach - Stanisław Barańczak .................. 32
Wertumnus - Katarzyna Krzyżewska .................... 33
*** (Nieważne, co było dokoła...) - Katarzyna Krzyżewska ....... 42
Pocztówka z Lizbony - Katarzyna Krzyżewska .............. 43
Sierpniowy deszcz - Katarzyna Krzyżewska ................ 44
Lido - Katarzyna Krzyżewska ....................... 45
Fin de siecle - Katarzyna Krzyżewska ................... 46
*** (Pszczoły nie odleciały...)-Katarzyna Krzyżewska ......... 51
Transatlantyk - Stanisław Barańczak ................... 52
Widok Z góry - Katarzyna Krzyżewska ................... 53
Dedykowane Girolamo Marcello - Katarzyna Krzyżewska ........ 55
Elegia (Kochana, brzydniesz...) — Katarzyna Krzyżewska ......... 57
Anty-Shenandoah - Stanisław Barańczak ................. 59
Dedal na Sycylii - Katarzyna Krzyżewska ................. 62
Obłoki - Stanisław Barańczak ....................... 63
117
Ab OVO - Stanislaw Barańczak ...................... W
Na via Funari - Katarzyna Krzyżewska ................. 70
Portret tragedii - Katarzyna Krzyżewska ................. 71
Tornfallet - Stanisław Barańczak .................... 74
Perska Strzała - Katarzyna Krzyżewska ................. 76
Pieśń na powitanie - Stanisław Barańczak . ............... 77
Elegia (Czy ty mnie wyłowiłaś...) — Stanisław Barańczak ........ 80
Kolo — Stanisław Barańczak ....................... 81
Kołysanka - Katarzyna Krzyżewska ................... 83
Dedykowane Czechowowi — Katarzyna Krzyżewska .......... 85
Ischia w październiku - Katarzyna Krzyżewska ............. 87
Hymn - Stanisław Barańczak ...................... 89
Z natury - Stanisław Barańczak ..................... 92
* * * (Po nas, oczywiście, nie potop...) - Katarzyna Krzyżewska .... 94
Opowieść - Stanisław Barańczak .................... 95
Oda do betonu - Stanisław Barańczak .................. 99
Na wysypisku miejskim w Nantucket - Stanisław Barańczak . ..... 100
*** (Żyliśmy w mieście...) - Katarzyna Krzyżewska .......... 101
Pocztówka - Stanisław Barańczak .................... 102
Pobudka - Stanisław Barańczak ..................... 103
Blues - Stanisław Barańczak ....................... 105
Odczyt - Stanisław Barańczak ...................... 106
Pamięci Clifforda Browna - Katarzyna Krzyżewska ........... 107
Piosenka miłosna - Stanisław Barańczak ................ 108
Do córki - Stanisław Barańczak ..................... 109
*** (O, gdyby ptaki śpiewały...}-Katarzyna Krzyżewska . ...... 110
MCMXCIV - Katarzyna Krzyżewska .................. 111
MCMXCV - Katarzyna Krzyżewska ................... 112
Pejzaż z powodzią - Katarzyna Krzyżewska ............... 113
*** (Obwiniano mnie o wszystko...) — Katarzyna Krzyżewska . .... 114
Nota edytorska ............................ 115