Manicheizm Miłosza
Miłosza zacząłem czytać dość wcześnie, więc pierwszy moment niezgody zdarzył się na etapie lektur szkolnych - gdy w którejś książce z wywiadami znalazłem krytykę Słowackiego i jego hektycznych wypieków. Pomimo moich słownikowych niedoborów zarzut nadmiernej gwałtowności był zrozumiały - jednak w samym geście malowania twarzy poprzednika chorobliwym karminem, różem czy innym ceglastym przekrwieniem coś niepokoiło, i to mocno. Bo to nie była sytuacja jednoznaczna, jak domaganie się (w tym samym cyklu rozmów) bardziej mięsistych wierszy od Baczyńskiego. Tu gorączkować się miał poeta, którego teksty nie sprawiały wrażenia puszczonych na żywioł, pisanych z wyłączoną kontrolą. Coś się nie zgadzało.
Ten sam instynkt (było nie było, każący kłócić się z jednym z pierwszych głosów, który poezję prezentował mi jako sprawę poważną, nie przedelikaconą) w pełniejszej formie uruchomił się dużo później - po lekturze Wata, sztorcowanego znowuż za „secesyjność”. Tym razem Miłoszowe rozgraniczenie między zbędną dekoracją a siłą wyrazu różniło się od mojego poglądu w sposób ewidentny, albo przynajmniej problem łatwiej dawał się nazwać świeżo upieczonemu studentowi.
Obie przytoczone krytyki uderzały w przeczucia szkolne i studenckie - leżące jeszcze daleko poza możliwościami realizacji, lecz proponujące już konkretny obraz literatury: pełnej komplikacji i napięcia, oddalającej się za to od porządkujących uroszczeń filozofii (ach, te uruchamiane przez Miłosza nazwiska i terminy). Teraz jednak szukam dla całej sprawy nazw możliwie dwuznacznych, które pomieściłyby racje obu stron. I powiem tak: Miłosz był przeciw celebrowaniu w poezji napięcia, przeciw językom wysilonym i trudnym, które dla niego zwykle osuwały się w jakąś nadmierną, nieadekwatną emocjonalność. Traktatowe zaklęcie Mowa rodzinna niechaj będzie prosta domagało się dykcji nie tyle symplifikowanej, ile po prostu naturalnej. I miało swoje niebagatelne zalety - choćby tę, że gdy za normalny stan języka poczytujemy dyskursywność, jasność i racjonalność, to odrobinę łatwiej jest tworzyć literaturę, która znaczy. Tyle że samo myślenie o poezji traci, gdy zbyt wyraźnie powołujemy się na naturę.
Ciekawe, że - co zauważył już Andrzej Sosnowski - Miłoszowa krytyka dotyczy z reguły głosu i twarzy. Poezja jest tu traktowana w sposób bezlitośnie osobowy, niby papierek lakmusowy charakteru, z mocnym akcentem na normalność i typowość. Nie wiem, co na to własna twarz i akcent Miłosza: Wilniuka w Warszawie, Słowianina w Stanach. Zastanawia mnie, czy pomysł na siebie-poetę, który jest instrumentem dla zewnętrznych głosów, nie bierze się właśnie z tego źródła - czy aby nie jest on próbą ucieczki od osobności. I doprawdy chciałbym pojąć, czemu między tą wielokrotnie powracającą wizją a językiem okazjonalnej krytyki zieje przepaść. Czyżby poeta bał się przyznać, że przez jego kolegów po piórze przemawia jakaś inna, konkurencyjna zewnętrzność, inny zestaw idei, inne rozumienie świata? Czy ich redukcja do twarzy i głosów nie była próbą skonstruowania polemicznej broni ostatecznej?
Sprawę Miłosza komplikuje fakt, że przy stopniowej rezygnacji z poetyckiego napięcia odrzucał on jednak coś, co nie było mu obce: ciemną energię Trzech zim, gwałtowność wizji, która faktycznie mogła konkurować ze Słowackim czy z Watem. Mówimy o agonie, który był wojną domową, prawdopodobnie wygraną przez niewłaściwą frakcję. O agonie - niestety - równoległym wobec procesów, jakie zachodziły w poezji polskiej pojętej jako całość. Wybór ustawionego głosu kosztem nieprzewidywalności, stylistycznej powagi kosztem ryzyka, słowem wybór naprędce konstruowanej tradycji kosztem buntów dwudziestolecia - zyskiwał legitymizację w Miłoszu czytanym bez świadomości opisywanego wewnętrznego konfliktu. Zapoznany został potencjał Miłosza-awangardysty, spod którego pióra przy nieco tylko innym wyborze drogi twórczej mogłyby równie dobrze wyjść słowa nie może jednak mowa być traktatem i niczym więcej, słowa dowartościowujące nieprzezroczystość, komplikację i napięcie.
Nobla by z tego zapewne nie było. Za to - o ile mniej zapominania o nowatorstwie, o ile bardziej skonfliktowana tradycja, o ile mniej jednoznaczny kanon. A tym, którzy próbują dzisiaj pisać tak, jak gdyby stanowili część tej widmowej historii literatury, przypadłaby w udziale rola o wiele mniej śmieszna.
Twórczość Czesława Miłosza pozostawała i mam nadzieję pozostawać będzie ważnym dla mnie punktem odniesienia. Pamiętam, że wiersze jego towarzyszyły mi w trudnym czasie, kiedy po nieudanym forsowaniu poetyckich bram próbowałem rodzić się na nowo - jako człowiek i jako poeta.
W skwarne popołudnie siedziałem na balkonie i czytałem Świat. Poema naiwne. Widziałem i doświadczałem głębokiej, łagodnej i spokojnej frazy (niewolnej jednak od egzystencjalnych sprzeczności), pewnego rytmu tej poezji, który utwierdził mnie w przekonaniu, że sens istnieje - nie tylko w poezji.
Miłosza odbieram jako poetę przede wszystkim metafizycznego, który przez doświadczenie realnego (to ważne, by powiedzieć realnego) i widzialnego konkretu otwiera trudne - zarówno metafizyczne, jak i egzystencjalne bramy, gwarantując w ten sposób doznanie wciąż nowych i zaskakujących odkryć epifanicznych.
Miłosz jest dla mnie poetą zarówno trudnej codzienności (dużo śpię, czytam Tomasza z Akwinu), egzystencjalnej rozterki, jak i wysokiej, głębokiej metafizyki, której punktem wyjścia i zarazem dojścia pozostaje codzienny banał (falbanki sukni, ramiączko, które zsuwa się z luźno ubranej panienki - by przypomnieć wstęp do Rodzinnej Europy).
Miłosz zmagał się bowiem nade wszystko ze światem w jego trudnej, ale jednocześnie pięknej i zmysłowej realności, doświadczał konkretu i - co ważne - konkret ów afirmował, dając świadectwo po Nietzscheańsku pojętej wiedzy radosnej. Cały ten projekt poetycki i zarazem świadectwo głęboko przeżytej egzystencji nie był jednak wolny od - jak to napisał Łukasz Tischner - manichejskich trucizn. Doświadczając i zarazem afirmując Obecność, Transcendencję, by powiedzieć wreszcie śmiało, Boga - doświadczał Miłosz silnie zła, które immanentnie, niczym trucizna tkwi w świecie.
Tak pojmowany „manicheizm” Miłosza miał niewątpliwe źródło w jego biografii (człowieka, który przeżył dwie wojny światowe, widmo komunizmu i „heglowskie ukąszenie”, naprawdę niewiele jest w stanie zaskoczyć).
Jednak pomimo cierpienia Miłosz pozostał poetą ekstatycznym i afirmującym byt, w odróżnieniu od jego wielkiego poetyckiego rywala Tadeusza Różewicza - poety uznanego za piewcę nicości.
Między tymi dwoma biegunami - afirmacji i negacji - została rozpięta współczesna poezja polska, która obecnie skłania się raczej ku skrzydłu Różewicza; czego świadectwem jest na przykład poezja Andrzeja Sosnowskiego - „uwolniona” od wymagań Transcendencji, szukająca raczej Apokalipsy i ruin niż fundamentalnej, opartej na sprawdzonych wartościach konstrukcji i sensu.
Dla mnie mistrzami są zarówno Miłosz, Różewicz, jak i Sosnowski. Mam poważne trudności z Miłoszowym postulatem „poezji obiektywnej” (która wydaje mi się po prostu niemożliwością); równocześnie blisko mi do Miłosza - niestrudzonego poszukiwacza sensu w świecie; nawet, a może przede wszystkim za cenę wielu pułapek i sprzeczności.
Sprzeczność bowiem, jak mawiała ukochana przez Miłosza Simone Weil, jest dźwignią Transcendencji.