Czerwonoskóry Generał


Longin Jan Okoń

CZERWONOSKÓRY GENERAŁ

WAROWNIA MALDEN

Gubernator Górnej - Kanady, generał Izaak Brock, siedział w obszernym gabinecie fortu Malden pochylony nad mapą przygranicznych terenów Unii2. W podręcznym brulionie robił notatki i na mapę nanosił sobie tylko zrozumiałe znaki. Wzrok gubernatora zatrzymał się na fortyfikacjach amerykańskich, ołówek zakreślił grubą obwódką Detroit, Dearborn, Macki-naw, Miami i Vincennes. Nie odrywając wzroku od malutkich punktów na mapie oparł czoło o dłoń. Intensywnie coś w myślach rozważał. Energiczne stukanie do drzwi wyrwało go z za­dumy.

— Wejść! — zawołał.

W drzwiach pojawił się żołnierz. Wyprężony meldował:

Brock wstał zza stołu, podszedł do okna. Spojrzał na zatło­czony wojskiem, rozległy dziedziniec warowni. Od miesiąca ściągały tu oddziały wojskowe i z odległych prowincji przyby­wali ochotnicy. Angielska armia rosła w siłę. Na pograniczu kanadyjsko-amerykańskim coraz częściej dochodziło do zbroj­nych starć. Obie strony nie podjęły jeszcze działań na szerszą skalę, choć wojna między Kanadą a Unią już trwała. Tecumseh — wódz indiańskiej konfederacji — opowiedział się po stronie kanadyjskiej, o czym James Brenton, leśny zwiadowca, niedawno poinformował gubernatora Brocka. Powszechnie było wiadomo, że Ryszard Kos, zwany przez Indian Czerwonym


0x08 graphic
0x08 graphic
Sercem, był doradcą Tecumseha. Dla gubernatora wizyta Kosa nie była zaskoczeniem.

Do gabinetu wszedł oczekiwany gość. Ubrany w pięknie zdo­biony strój szawaneski wyglądał jak Indianin. Przez ułamek sekundy obaj mężczyźni lustrowali się oczami, po czym Kos zdjął futrzaną czapkę i z pogodnym uśmiechem powitał guber­natora:

—- Mógł złożyć mi tu oficjalną wizytę.

— Czy armia Tecumseha jest liczna? Podobno klęska pod Tippecanoe spowodowała rozpadniecie się indiańskiej kon­federacji.

To prawda. Irokezi chodzą zawsze swoimi ścieżkami.

Harrison nie omieszka pozyskać ich przeciwko Kanadzie — mówił Kos. — Oderwanie się paru plemion od konfederacji Tecumseha nie umniejsza militarnej siły Indian.

Gubernator wstał i podszedł do rozłożonej na stole mapy.

W zmęczonych oczach Brocka zamigotał ciepły blask, uśmiech­nął się przyjaźnie.

obozu Indian w asyście oficerów i wojska; mógłbym zaprosić Tecumseha wraz z wodzami do tego gabinetu, ale chodzi mi o podkreślenie, że wodza Szawanezów traktuję jako równorzędnego sprzymierzeńca. Na wzajemne wizyty w asyście
świadków będzie czas.

Gubernator wyciągnął do Polaka rękę. Uścisnęli sobie dłonie i Ryszard Kos opuścił gabinet. Przebiegł gwarny dziedziniec warowni, dosiadł konia i ruszył wyciągniętym galopem ku obozowi Indian.

Tecumseh zatrzymał rumaka na piaszczystym wzniesieniu. Przed nim teren łagodnie schodził ku rozległej tafli jeziora, na lewo i prawo ciągnęły się wydmy utkane tu i tam kępami krzaków i samotnych drzew. Grudniowy wiatr gwizdał w nagich prętach wikliny. Jezioro bryzgało na brzeg pianą wysokich fal. W oddali, ponad bezbrzeżną roztoczą wód, szybowało stado ptaków.

Wódz Szawanezów uważnie zlustrował otoczenie. Ani śladu ludzkiej bytności. Zeskoczył z konia i puścił go wolno. Zwierzę sięgnęło po resztki zrudziałej trawy uczepionej piaszczystej gleby. Tecumseh ruszył ku niedalekim krzewom, które łukiem biegły ku brzegowi jeziora. Mijał nieforemną, niemal prosto­padłą skarpę, gdy spoza niej wyszedł szczupły, średniego wzrostu mężczyzna. Ubrany był w czerwony mundur z wysokim kołnierzem, z ramion opadały mu srebrne frędzle generalskich naramienników, u pasa wisiała szabla. Mimo podmuchów chłodnego wiatru stał z odkrytą głową. Był to Izaak Brock.

— Czekam już na wielkiego wodza Szawanezów — powiedział
z uśmiechem na sympatycznej twarzy i wyciągnął rękę.

Tecumseh uścisnął podaną dłoń i z powagą odrzekł:

— Zaszczyt to dla Skaczącej Pumy, że wódz zjednoczonych
plemion nie musiał czekać na białego brata.


Inaczej nie mogłem postąpić. Tecumseh jest naczelnikiem

swego narodu; ja dowódcą brytyjskiej armii w Kanadzie. Jesteś­my równi sobie.

Brock uśmiechem skwitował pochwałę. Powiedział:

i królowi Jerzemu. Im przedstawię! twoje warunki. Będę je popierał.

Powstali obaj z uschłego pnia. Tecumseh podszedł do mu­stanga, wskoczył zwinnie na jego grzbiet. Spojrzał za siebie. Generał Brock w pobliskich zaroślach dosiadał konia. Odjeżdża­jąc podniósł rękę w geście pożegnania. Obaj ruszyli w prze­ciwnych kierunkach. Gdy Tecumseh docierał do obozowiska swych wojowników, a Brock do fortu Malden, spadł pierwszy śnieg. Sypał przez całą noc. Rankiem świat leżał pokryty bielą. Szalejący od wczoraj wiatr ucichł. Lekki mróz szczypał twa­rze.

Po południu do Malden wchodziła gromada odświętnie ubra­nych wodzów indiańskich. Na czele, w towarzystwie Ryszarda


Kosa, postępował naczelnik zjednoczonych plemion: Puma Goto­wa do Skoku. Brytyjczycy wiedzieli już o sojuszu z Tecumsehem, ale pojawienie się sławnego wodza w tak barwnej asyście było niecodziennym wydarzeniem. Toteż żołnierze, oficerowie i lud­ność cywilna Malden wyszli popatrzeć na czerwonoskórych sojuszników. Z zabudowań i licznie rozstawionych namiotów wyglądały zaciekawione twarze.

Gdy wodzowie mijali willowy budynek, spośród gromady obserwującej Indian wybiegła młoda kobieta i stanąwszy przed strojnymi Indianami, jak urzeczona utkwiła wzrok w twarzy Tecumsehą. W roztargnieniu przygładziła długie, opadające na ramiona złociste pukle włosów. Rozpięte poły futra odsłaniały smukłą sylwetkę dziewczyny, ubranej w jasnoniebieską suknię. Szawanez spojrzał, zwolnił kroku. Przez ułamek sekundy uważne oczy wodza spotkały się z rozjaśnionym wzrokiem kobiety i zaraz Tecumseh rzucił jej uśmiech, prawą dłoń położył na sercu, pochylił z uszanowaniem głowę. Wzrok dziewczyny gonił za wodzem Szawanezów, a jej policzki zabarwił rumieniec.

Przed rezydencją gubernatora na indiańskich wodzów czekał w otoczeniu oficerów Izaak Brock. Po ceremonii powitania generał poprowadził gości do swej kwatery. Po chwili wszyscy siedzieli w obszernym salonie wokół długiego stołu.

— Panowie! — gubernator wstał i zaczął z powagą: —Witam w moim i waszym imieniu wielkiego Tecumseha słynącego z bystrości politycznej, rozwagi i bohaterstwa; witam wybitnych wodzów konfederacji jako członków sztabu brytyjskich sił
zbrojnych w Malden.

Generał przerwał. Oficerowie z zaciekawieniem patrzyli na posągowe sylwetki siedzących Indian. Brock ciągnął dalej:

— Dzisiejsze spotkanie ma charakter oficjalny. Za chwilę dopełnimy aktu zawarcia przymierza między armią Kanady i indiańską konfederacją Tecumseha Wspólny nasz wróg, Unia, zakłóca spokój na całym pograniczu kanadyjsko-amerykańskim


i przenika w głąb plemiennych terytoriów naszych sojuszników. Połączywszy siły zbrojne, bez trudu pokonamy wspólnego nie­przyjaciela. Chcę, aby między oficerami mojej armii i wodzami zaistniała przyjaźń i wzajemne zrozumienie. Wszelkie niechęci rasowe nie mogą mieć tu miejsca.

Oczy Brocka prześliznęły się po twarzach oficerów. Wszyscy słuchali z powagą, jedynie pułkownik Henry Proctor spoglądał na Indian z wyrazem nie ukrywanej antypatii. — Pozwólcie, czerwoni bracia, że przedstawię wam moich oficerów — mówił generał Brock. — Musimy poznać się wza­jemnie, bo wspólnie dzielić będziemy dole i niedole wojny. Oto obok mnie siedzi pułkownik Thomas Talbot16 wybitny mąż stanu, mój sekretarz; dalej Karol Blaskowitz...

generał. — Blaskowitz jest generalnym geometrą, to jego mapa wisi na ścianie, z jego sztabówek korzystają bry­tyjskie wojska w Kanadzie. Sam zgłosił się na ochotnika do służby na wieść o zagrożonych granicach naszego kraju.

Kos skinął Błaszkowiczowi przyjaźnie głową. Geometra odpo­wiedział uśmiechem.

— Dalej siedzi kapitan Arthur Roberts, znany z odwagi znajomości żołnierskiego rzemiosła — mówił Brock. — Na­stępny to porucznik James Brenton, wyśmienity kurier leśny, posiadający licznych przyjaciół wśród indiańskich plemion po
obu stronach granicy; za nim widzicie doskonałego tropiciela śladów Ludwika Lavela, dowódcę ochotniczego pułku złożonego z trampów leśnych, traperów i poszukiwaczy nowych kanadyj­skich szlaków.

Generał długo jeszcze prezentował oficerów swego sztabu. Kiedy skończył, głos zabrał Tecumseh:

— Bracia! Serce Skaczącej Pumy jest pełne radości, że oto u boku kanadyjskich wojsk Wielkiej Brytanii walczyć będziemy ze wspólnym wrogiem. Wojownicy Tecumseha pomogą białym braciom zwyciężyć Unię, a sprawiedliwy i znakomity wódz Izaak Brock, wraz z wielkimi oficerami swego sztabu, pomoże.

Radzie Wodzów urzeczywistnić plan stworzenia zjednoczonego państwa Indian.

Wódz Szawanezów umilkł, bo wśród oficerów rozległy się szepty. Pułkownik Proctor nie wytrzymał i zawołał:

Zorganizowanie państwa czerwonoskórych jest nonsen­sem.

— Spokój, panowie! — gubernator Brock uciszył rozmowy. — Tecumseh porusza jeden z warunków naszego sojuszu.Jestem zwolennikiem idei Guya Carletona, który przez całeżycie dążył do stworzenia indiańskiego państwa pomiędzy Unią a Kanadą. W latach 1780—1783 plemiona południowego
Ohio były już przygotowane do organizacji państwa. Zaniepokojeni tym Amerykanie wysłali swoje wojska i rozbili Indianw bitwie pod Fallen Timbers. Idea upadła. Brakło nam wówczaswodza Indian na miarę Tecumseha. Obecnie problem ten odżył
i trzeba go urzeczywistnić.

Przez chwilę panowało milczenie. Brock skinął zachęcająco na Szawaneza. Puma Gotowa do Skoku podniósł dumnie głowę, obrzucił przenikliwym wzrokiem twarze siedzących i zaczął:

— Wśród białych braci jest wielu znakomitych mędrców, a najwybitniejszy z nich to gubernator i generał Izaak Brock, który widzi przyszłość i rozumie, co jest dobre, a co złe dla jego narodu — Szawanez przerwał, swobodnie oparł się rękoma
o blat stołu i ciągnął dalej: — Rada Wodzów poznała imiona i czyny białych, oficerów. Niechże bracia poznają plemiennych naczelników słynących z mądrości i odwagi. Oto obok Tecumseha siedzi Czerwone Serce, ma białą skórę, ale z wyboru został Szawanezem. Czyny i mądrość jego wysoko są cenione przy Ognisku Rady. Następny to wsławiony w licznych bojach Czarna Strzała, wódz Seneków znad jeziora Erie, i Kion-twong-ky znad górnego Ohio; dalej widzicie Wanetę, młodego
wodza Dakotów znad dalekiej Missouri, któremu walecznością niewielu może dorównać; obok niego dwaj zawzięci wrogowie Długich Noży — Czarny Jastrząb i Keokuk21, za nimi Winnemak — naczelnik Pottawatomich; dalej słynący
z mądrości Biały Włos znad Scioto River;, nieustraszony Kamienny Tomahawk i znakomity tropiciel śladów Bystre Oko... — Tecumseh wyliczał nazwiska wodzów i ręką wskazywał ich


0x08 graphic
postacie. Siedzieli wszyscy poważni, strojni w plemienne ubiory, z pękami piór wpiętych we włosy, z nieruchomymi, nic nie wyrażającymi twarzami. Kiedy wódz Szawanezów skończył i usiadł, generał Brock powiedział:

— Poznaliśmy się wzajemnie, czas teraz przejść do meritum sprawy. Pułkownik Thomas Talbot przedstawi projekt sojuszniczej umowy.

Zaszeleścił rozkładany papier. Pułkownik zaczął czytać, Indianie słuchali uważnie. Ryszard Kos cicho tłumaczył tekst układu na język Szawanezów, aby wodzowie, znający słabo język angielski, mogli w pełni zrozumieć treść układu.

— Czy wodzowie mają uwagi lub pytania? — rzucił Brock,
gdy Talbot skończył i położył dokument na stole.

Przez chwilę trwało milczenie. Potem podniósł się Kion--twong-ky i powiedział:

Sypały się pytania i uwagi. Gubernator Brock wyjaśniał, uzasadniał i obiecywał. Później nastąpiła ożywiona dyskusja na temat sojuszu, wzajemnych obowiązków i planów strategicznych. Długo ciągnęły się rozmowy. Kiedy uzgodniono wszystkie pro­blemy, Tecumseh nabił cybuch pięknie wykonanej fajki, zapalił ją i powstał.

— Bracia! — zaczął. — Nocą Ka-peboan-ka białym cału­nem pokrył ziemię i mroźnym uściskiem związał mokradła i powierzchnie strumieni, bo przyszedł jego czas. Tak samo nadszedł dzień dla walecznych dzieci Manitou, kiedy wspólnie
z kanadyjskimi białymi braćmi uderzą na znienawidzonych Miczi-malsa25, aby obronić krainę przodków przed zachłannym najeźdźcą. Wspólnie pokonamy Długie Noże, a później, związani na wieki braterstwem z Wielką Brytanią, zbudujemy państwo


skonfederowanych plemion i żyć będziemy w pokoju i szczęściu. Sachem podniósł fajkę do ust i pociągnął haust dymu, i wydmuchał go w niebo, ziemię i cztery strony świata, po czym powiedział:

— Niech święty dym kalumetu umocni na trwałe zawarty przed chwilą sojuszniczy układ między Kanadą a wodzami indiańskiej konfederacji. Kto z braci nie jest z nami, niechaj nie dotyka kalumetu, w którym mieszka Nabash-cisa, i niech
opuści Malden i okoliczne bory. Taka jest wola Tecumseha.

Wódz powiódł przenikliwym wzrokiem po twarzach ofice­rów i z godnością wyciągnął fajkę do generała Izaaka Brocka. Ten ujął ją, wstał i z powagą powiedział:

— Wobec świadków zobowiązuję się, że nie spocznę pozwycięskiej wojnie, póki na pograniczu kanadyjsko-amery­kańskim nie powstanie sojusznicze państwo Indian.

Brock wydmuchał dym zgodnie ze zwyczajem czerwonoskórych i podał fajkę Talbotowi. W ten sposób kalumet obiegł oficerów, przeszedł w ręce wodzów i wrócił do Tecumseha, który starannie oczyścił cybuch i ukrył fajkę w misternie hafto­wanym woreczku. Wtedy Brock dał sygnał i do salonu wniesiono aromatycznie parujące połcie pieczonego mięsa. Rozpoczęła się uczta. W przyjacielskiej rozmowie uzgodniono, że wojownicy staną obozem przed fortyfikacją Malden, dozbroją się, a kiedy przyjdą odpowiednie rozkaz z głównej kwatery dowództwa brytyjskich sił zbrojnych, ruszą przeciw wojskom Unii.

Dzień chylił się ku wieczorowi. Uczta dobiegała końca. Czerwonoskórzy pożegnali białych sprzymierzeńców i opuścili rezydencję gubernatora. Mijali dom o wysokim, spadzistym dachu, z oszkloną werandą wychodzącą na obszerny taras, gdy w otwartych drzwiach Tecumseh ujrzał złotowłosą dziewczynę w błękitnej sukni. Zatrzymał się i uważnie spojrzał, potem podniósł do góry dłoń i pochylił głowę. Kos widział zarumie­nioną, uśmiechającą się twarz młodej kobiety. Wódz Szawanezów ruszył zamyślony.

Wyszli poza bramę fortu. Zatrzymali się na parę minut. Słońce gasło na zachodzie. Śnieg skrzypiał pod stopami. Mróz szczypał policzki. Zima tego roku przvszła późno, ale gwałtownie. Nic nie wróżyło, by spadły nocą śnieg mógł stopnieć. Od północy ciągnął lekki, lecz mroźny wiatr.

Uważnie zlustrowali oczyma teren przyszłego obozu i pośpie­szyli ku nabrzeżnym borom leżącym daleko poza warownią Malden.

Zimowy świt bielił zabudowania fortu. Indianie stawiali już wigwamy i tipi. Chaty rosły błyskawicznie. Nim mieszkań­cy Malden rozpoczęli swój pracowity dzień, od ostrokołu aż po wody jeziora Erie ciągnęły się prowizoryczne siedziby Indian.

Ryszard Kos nie miał co robić, poszedł więc do warowni. Oglądnął potężną palisadę otaczającą Malden, ustawione lufy armat i gęste straże wartowników. Fort był trudny do zdobycia. Stanowił ważny punkt strategiczny kontrolujący ruch statków w cieśninie łączącej oba jeziora: Huron i Erie. Wystarczyło opanować leżącą nieco wyżej po drugiej stronie jeziora amery­kańską fortecę Detroit, aby stać się panem sytuacji na wodach Krainy Wielkich Jezior. Snując swoje rozważania Kos kluczył wśród licznych domów i rozstawionych żołnierskich namiotów. Było tu tłoczno. Wszędzie mieszkali żołnierze. Rozpoczynał się poranny ruch. Dymiły polowe kuchnie. Ludzie śpieszyli tu i tam. Kos stanął nagle zaskoczony. Przed nim pojawiły się dwie zna­jome sylwetki. Dziewczyna, która zaintrygowała Tecumseha, i dowódca zwiadowców — traper Ludwik Lavel, którego poznał wczoraj u gubernatora Brocka. Okazja do poznania kobiety na­darzyła się sama. Ukłonił się z gracją.

Lavel uśmiechnął się i przyjaźnie wyciągnął dłoń.

— Dokąd, sir, śpieszycie?; - rzucił. — Poznajcie się, moja


żona Lee, a to przyjaciel Tecumseha, Czerwone Serce. Polak — mówił Ludwik.

Miło mi panią poznać. Nazywam się Ryszard Kos —

przedstawił się i pocałował podaną dłoń.

Kobieta z zaciekawieniem patrzyła na Ryszarda. Była o wiele młodsza od swego męża, mogła mieć około trzydziestu dwóch

lat.

Proszę pozdrowić Tecumseha — powiedziała. — Chciała­bym z nim porozmawiać.

Uczynię to z przyjemnością.

Skłonili głowy i odeszli. Kos został sam. Wracał do obozu. Natrętna ciekawość nie dawała mu spokoju: co łączyło tę kobietę z wodzem Szawanezów?

Zastał Tecumseha w wigwamie przy buzującym ognisku. Wszedł, zdjął futrzaną czapkę i usiadł na grubej warstwie skór. Ogień buchał wysokimi wachlarzami płomieni i rozsiewał miłe ciepło.

— Tak. To kobieta, którą chciałeś poznać. Szawanez spojrzał w oczy przyjaciela


— Tecumseh przypomniał sobie Uti-tin-glit — cicho powiedział. — Dawno rozeszły się nasze drogi. Wódz Szawanezów myślał, że Brzozowy Listek nie żyje, dlatego wczoraj był zasko­czony jej widokiem.

Wódz wpatrzył się w chyboczące płomyki ogniska. Myśli jego poszybowały w przeszłość. Niby do siebie powiedział:

— Wypiękniała Uti-tin-glit. Wtedy była dzieckiem, dzisiaj
jest kobietą...

Kos wstał, z kąta wigwamu wziął kilka polan i dorzucił je do] ognia, płomienie przygasły, a potem strzeliły w górę. Zrobiło się jeszcze cieplej.

Szawanez złożył ręce na kolanach, uśmiechnął się do Ryszarda] i zaczął:

— Tecumseh i Elskwatawa31 mieli wówczas dziesięć lat, gdy ojciec zaprowadził nas do domu białego kupca w Venangc i polecił uczyć się mądrości białych ludzi. Elskwatawa po paru dniach uciekł, a Tecumseh pozostał. Kupiec Steward miał małą córeczkę Lee i dziesięcioletniego syna Roberta. Połączyła ich przyjaźń. Matka Lee uczyła Skaczącą Pumę pisać i czytać, rachować i rozumieć wiele przedziwnych zjawisk. Nie robił różnic między swymi dziećmi a czerwonoskórym Szawanezem, dlatego Tecumseh pokochał rodzinę Stewardów. Minęło parę lat. Tecumseh wrócił do rodzinnej wioski, ale często bywał
w Venango, bo wzywała go przyjaźń do Roberta i urok dziewczyny, która była wiotka i biała jak kora brzóz, dlatego Tecumseh nazwał ją Uti-tin-glit.

Kiedyś, gdy wiosna ukwieciła drzewa — wódz uśmiechnął! się do wspomnień — Tecumseh siedział w cieniu kwitnących jabłoni obok domu Stewardów. Przyszła Tin-glit. Rozmawiała z Tecumsehem. Była podobna do kwiatów, którymi wiosna obsypała drzewa. Dowiedziała się o nadciągającej wojnie i zaniepokojona o los Skaczącej Pumy wyznała mu swą miłość. Wódz opuścił głowę. Po długim milczeniu ciągnął dalej opowieść:

— Pewnego dnia Uti-tin-glit w tajemnicy przed ojcem i rodziną załadowała wóz bronią, której w magazynie Stewarda nie brakowało, i ruszyła do wioski Szawanezow. Chciała w ten sposób pomóc czerwonym braciom w walce z wrogiem. Wzięła
z sobą stangreta i dwóch strzelców. W drodze ktoś napadł na jadących. W kilka dni później znaleziono zwłoki trzech mężczyzn naszpikowane strzałami i ograbiony wóz. Po dziewczynie zaginął ślad. O tę zbrodnię posądzono Tecumseha. Robert poprzysiągł
zemstę, a Długie Noże tropili Pumę Gotową do Skoku jak wilka...

Wódz przygładził krucze włosy, poprawił" polana w ognisku i powiedział:

— Tecumseh szukał sprawców zbrodni, ale daremnie. Przyszła wojna. Szawanezi stanęli u boku Miamisów i Delawarów. Tecumseh wraz z ojcem i wojownikami pośpieszył spełnić obowiązek obrony ziemi dziadów. O Uti-tin-glit pozostały
wspomnienia. Wszyscy byli pewni, że uprowadzono ją i za­ mordowano...

Wódz nie poruszył się. W ognisku strzeliło płonące drewno. Do wigwamu dobiegały z zewnątrz odgłosy ludzkiej krząta­niny.

Ryszard wstał i wyjrzał z wigwamu. Dokuczliwy wiatr ciągnący z północnego wschodu pędził po niebie kłęby szarych chmur. Zbliżało się południe.

— Czas skorzystać z zaproszenia Lavelów. Chodźmy! — po­wiedział Kos.

Tecumseh nałożył odświętny, misternie haftowany strój, przyczesał krucze włosy, zawiązał wodzowską opaskę na czole i opuścili wigwam. W milczeniu dotarli do domu Ludwika Lavela, Przez oszklony, duży taras weszli do schludnego holu. Służący Murzyn poprosił ich do gościnnego pokoju, powiedział, że pan Lavel zaraz przyjdzie. Usiedli w wygodnych fotelach. Patrzyli na gustownie udekorowane ściany, na firanki w oknach, wzorzyste chodniki pokrywające podłogę, meble. Wszędzie] czuło się kobiecą rękę, nawykłą do dbałości o piękno i ład. Zjawił się nareszcie gospodarz domu. Już w drzwiach z szero-kim uśmiechem wołał:

Tecumseh podszedł do stojącej pod ścianą komody, na której j stały drobne pamiątkowe przedmioty. Podniósł drewnianą rzeźbę przedstawiającą sowę z rozpostartymi skrzydłami i z zainteresowaniem przyglądał się figurze.

Otwarły się drzwi i Murzyn wprowadził Karola Błaszkowicza. Wysoki, siwy mężczyzna o łysiejącej głowie i poradlonej sta­rością twarzy witał się serdecznie ze wszystkimi, a z Ryszardem Kosem z niezwykłą wylewnością.

W drzwiach pojawiła się Lee, rozmowy umilkły i oczy wszystkich spoczęły na wchodzącej. Ubrana w długą, błękitną suknię wyglądała dziewczęco. Złociste włosy, związane z tyłu tasiemką, opadały na plecy. W ręku trzymała mięciutki, biały szal.

Tecumseh postawił na komodzie rzeźbę sowy, skrzyżował ręce na piersi, patrzył w twarz kobiety. Lee obrzuciła wszystkich przelotnym spojrzeniem i zatrzymała wzrok na sachemie Szawanezów. Policzki jej spłonęły. Podbiegła do Tecumseha, zarzuciła mu ręce na szyję i wybuchnęła płaczem. Wódz przytulił ją do piersi, później delikatnie odsunął i powiedział:

— Długo w sercu Tecumseha mieszkał smutek, aż nagle znowu zaświeciło słońce, bo w Malden wódz Szawanezów spotkał Uti-tin-glit, którą miał za straconą.

Błaszkowicz i Kos przyglądali się tej scenie z ciekawością, Lavel nerwowo przygryzał wargi.

Lee pytającym wzrokiem spojrzała na męża.


— Żona opowie państwu wszystko. Ja także dorzucę to j i owo — rzekł Ludwik Lavel. — Zapraszam do stołu. — Uchylił i drzwi i zawołał: — Hej, Betty, podaj obiad.

Goście usiedli. Czarnoskóre służące wniosły na półmiskach 1 smakowicie pachnące potrawy i sprawnie rozstawiły nakrycia. 1 Kos słuchał informacji Błaszkowicza o jego najnowszej mapie 1 i patrzył na eleganckie fajansowe naczynia, biegającą służbę, 1 dostatnio urządzone mieszkanie. Lavel musiał być zamożnym

człowiekiem.

Lee siedziała obok wodza Szawanezów, cicho rozmawiali.] Była wzruszona. Spotkanie po czternastu latach wyprowadziło i ją z równowagi. Odżyły wspomnienia dzieciństwa i młodości, dom rodzicielski otoczony sadem w Venango, twarze matki, ojca i brata.

La vel odpieczętował pękatą butelkę whisky i napełnił kieliszki.

— Ja także za whisky dziękuję — powiedział Kos. — Państwo;

możecie pić, nam to nie przeszkadza.

— Damy sobie radę — uśmiechnął się Błaszkowicz. — Zdrowie

niepijących!

Wychylili zawartość kieliszków i sięgnęli po zakąskę. Za­dzwoniła zastawa. Tecumseh jadł wstrzemięźliwie i ukradkiem obserwował Lee oraz jej męża.

Kos zwrócił się do Lavelowej:

— Pani wybaczy ciekawość, ale chętnie posłuchałbym obiecanej opowieści.

— Niewiele mam do opowiadania — odrzekła. — Nie chciałabym nudzić.

— Tecumseha także interesują dzieje Brzozowego Listka.
- Prosimy — dorzucił Błaszkowicz.


-=- Opowiedz wszystko, miła. Wodzowi Szawanezów należą się wyjaśnienia — zachęcał Ludwik.

Zaległa cisza wyczekiwania. Lee poprawiła na ramionach szal i zaczęła:

Lee opuściła głowę na piersi. Bezmyślnie bawiła się frędzlami szala. Przygnębiająca cisza zaległa pokój. Przerwał ją La vel:

— W forcie Sandusky korzystnie sprzedałem skórki, plon zimowych łowów, i śpieszyłem do swojej traperskiej samotni nad Ohio. W wąwozie zwanym przez Oneidów Kanionem Ciszy natknąłem się na przewrócony wóz i zwłoki trzech mężczyzn naszpikowanych strzałami. Przygnieciona kołem leżała nieprzy­tomna dziewczyna. Żyła. Pośpieszyłem więc z pomocą. Miała połamane żebra, krwawiła. Z trudem dowlokłem się' do najbliższej wioski Indian. Tam zdobyłem dwa konie i po pierwszych za­biegach szamana ruszyłem z chorą, ale nie nad Ohio, gdzie
miałem swą chatę, lecz z powrotem do Sandusky. Po tygodniu, gdy chora poczuła się lepiej, popłynąłem barką Tomasza Graya do Malden, gdzie mieszkał wyśmienity lekarz Jean Dorion. On jeden mógł dziewczynie pomóc. Od znalezienia jej w Kanionie Ciszy nie odzyskała świadomości, dlatego nie wiedziałem, kim jest i co się w wąwozie wydarzyło. Lavel umilkł. Napełnił swój kieliszek i wychylił do dna.

— Możesz opowiadać dalej, kochanie — powiedział do żony
i oparł głowę na ręku.

Oczy słuchaczy zwróciły się na Lee.

— Gdy odzyskałam przytomność, zobaczyłam nad sobą nie znanego mi mężczyznę. To był Ludwik Lavel. Długo jeszcze chorowałam. Podobno trwało to ponad rok. Ludwik zgodnie z zaleceniem lekarza zawiózł mnie do Montrealu, gdzie pod opieką specjalistów odzyskałam zdrowie.

Umilkła, a potem łamiącym się głosem dodała:

Kos, chcąc rozładować sytuację, powiedział łagodnie:

— Wybaczcie wzburzenie Tecumsehowi, sir. Wódz był po­sądzony o dokonanie. napadu, uprowadzenie dziewczyny i jej zamordowanie. Brat Lee poprzysiągł zemstę i do obecnej chwili tropi Skaczącą Pumę. Z tego, co tu mówicie, wynika, że albo


ktoś celowo rozsiewa nieprawdziwe wieści, by obciążaj zbrodnią Szawanezów, albo wy, sir, coś przed nami ukrywacie Ludwik wytarł zroszone potem czoło. Sięgnął po kieliszek i wychylił jego zawartość. Widział smutne i zapłakane oczy Lee i dwie zaciśnięte, sękate pięści sachema.

Lavel milczał.

Lee wybuchnęła płaczem. Wszyscy milczeli. Sachem wstał zza stołu. Był spokojny, choć gorycz malowała się na jego twarzy, Z powagą i mądrością doświadczonego człowieka zaczął mówić:

— Żli ludzie powiedzieli Stewardom, że na wóz napadli i uprowadzili Uti-tin-glL Szawanezi; ci sami ludzie donieśli Lavelowi, że rodziców Lee zabił Tecumseh — wódz ze smutkiem pokiwał głową. — Dlatego rozeszły się nasze ścieżki. Moja siostra wybrała na męża człowieka swojej rasy, Tecumseh pozostał sam. Nie ma gniewu w sercu Skaczącej Pumy. Trzeba tylko odnaleźć oszczerców i wymierzyć im sprawiedliwości
Hugh! — Po krótkiej przerwie ciągnął dalej: — Niech moja siostra nie płacze. Drogami ludzkiego życia chodzi Mikamwes, który gmatwa i często burzy nasze zamiary. Trzeba z godnością znosić Smutek i ból. Wódz skinął na Kosa.

— Bywajcie, moi bracia. Tecumseh dziękuje wam za gościnę i odchodzi jako przyjaciel. Wigwam sachema Szawanezów stoi dla was otworem. Hugh.


NISKUK

Puszcza stała w okiściach białego puchu. Promienie słońca zapalały na śniegu tysiące migotliwych lśnień. Nie było wiatru, a mimo to nagie korony drzewnych olbrzymów, okryte śniegiem niby zgrzebną koszulą, huczały majestatyczną, sobie zrozumiałą pieśń prawiecznej kniei.

Był styczeń 1812 roku.

Kilkunastu Indian z plemienia Seneków i Kriksów podążało ku Detroit River. Skrzypiał śnieg pod karpiami1, piszczały szerokie płozy toboganów2 i poszczekiwały psy. Szli dość szybko prowadzeni przez niezawodnego Utsanati'ego3. Prze­wodnik przecierał przejścia wśród drzew i uważnie lustrował oczyma przestrzeń. Za nim podążało kilku wojowników, psie zaprzęgi ciągnące obładowane tobogany, dwie dziewczyny i dalej sznur mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w futerkową odzież. Na głowach mieli bobrowe czapki. Widać, czuli się bezpieczni, bo łuki i strzelby nieśli na ramionach. Nic dziwnego. Wśród ogołoconych z liści zarośli widoczność była wyśmienita. Nie musieli więc obawiać się ludzi, bo w czas dostrzegliby wroga. Dzikie zwierzęta w większości uszły na południe przed mroźnymi śnieżycami, a zbudzone z zimowej drzemki niedźwiedzie lub inni mieszkańcy kniei nie stanowili niebezpieczeństwa. Stada zgłodnia­łych wilków były groźne tylko dla samotnych wędrowców.

Gdy zmierzch począł gęstnieć, wyszukali odpowiednie miejsce, z jednej strony osłonięte nierównością terenu i kępami leszczyno­wych zarośli, z drugiej strzelistymi sosnami, i rozłożyli obóz. Jedni zdjęli z toboganów skórzane namioty i ustawili je, inni gromadzili gałęzie na nocne ognisko. Kobiety tymczasem wy­dobyły z woreczka garść wysuszonego mchu i drzewnego próchna, oczyściły teren ze śniegu i sprawnie. ułożyły mały stos, potem przy pomocy krzemienia i metalowego klocka skrzesały ogień. Nad rozpalającym się ogniskiem zawiesiły na drewnianej żerdzi garnek napełniony śniegiem i zajęły się przyrządzaniem gorącego posiłku. Noc otuliła puszczę, mróz tężał. Indianie skupieni wokół ognia jedli parujący żur ugotowany z pemikanu i przypraw ziołowych. Rozmawiali oszczędnie. Utsanati ustalił kolejność wart i pierwsi strażnicy zajęli swoje miejsca, a pozostali wędrowcy otuleni derkami i niedźwiedzimi skórami legli w tipi do krzepiącego snu.

Gdy zaczęło świtać, pośpiesznie zjedli gorące śniadanie! zwinęli podróżne namioty, załadowali wszystko na sanie i gęsiego ruszyli na wschód. Mróz ziębił ręce, szczypał w po­liczki i dokuczał stopom obutym w mokasyny. Wiatr ucichł; słońce sypało srebrny blask, dlatego zimowy pejzaż wyglądał uroczo i podróż nie była, mimo silnego mrozu, dokuczliwa. Mijali leśne wąwozy i uroczyska, przecinali skute lodem i za-! sypane śniegiem koryta rzek i strumieni, pięli się po łagodnych zboczach wzniesień i schodzili w malownicze doliny. Gdzieś w drugim tygodniu wędrówki, gdy słońce wskazywało południe, dotarli do leśnego traktu biegnącego z fortu Detroit ku dalekiej; warowni Dearborn. Weszli na ten szlak i przyśpieszyli kroku Gdy począł zapadać zmierzch, zboczyli ze szlaku i wśród strze­listych pni wiecznie zielonej wejmufki? rozbili obóz.

Młoda dziewczyna, pomagająca swej towarzyszce w przyrządzaniu wieczerzy, oderwała na chwilę oczy od parującego kociołka i odrzekła:

Zajmie to dużo czasu — dodał inny.

W kociołku poczęła bulgotać woda i rozeszła się aromatyczna woń gotowanego żuru. Niskuk siedziała patrząc w złote języki płomieni. Podniosła rękę nakazując milczenie. Oczy wojowników spoczęły na jej twarzy. Cisza zaległa obozowisko.

Mój brat Utsanati ma słuszność — powiedziała jakimś

uroczystym głosem, nie odrywając wzroku od ognia. — Mi--kiskaw7 nie zakończyło się, ale będą canoe i... krew — prze­rwała, podniosła głowę do góry i patrzyła w zielonosrebrne, pokryte śniegiem korony wejmutek. Po chwili z natchnieniem dodała: — Widzę wodę, noc i walkę...

Nad konarami drzew złowieszczo zakrzyczał puszczyk. Indianie oglądali się trwożnie dookoła i znów patrzyli z zabo­bonnym szacunkiem na dziewczynę. Niskuk opuściła głowę i cicho szepnęła:

— Ka-peboan-ka nie uczyni krzywdy...

Twarze wojowników wypogodziły się. Utsanati powiedział:

— Gicze Manitou obdarza naszą siostrę swymi łaskami. Co oznaczają jej słowa?

Niskuk położyła ręce na kolanach, nie poruszyła się, zadu­mana słuchała poszumu sosen.

Z gęstniejącego mroku dochodziły niewyraźne ludzkie głosy i skrzypienie śniegu.

— To biali! Za duży hałas — stwierdził Wysoki Dąb.
Utsanati podniósł ręce i wykonał nimi kilka znaków9. Paru

wojowników niepostrzeżenie znikło za pniami sosen. Pozostali chwycili broń. Na szlaku zamajaczyły sylwetki ludzi, skręcili oni ku obozowisku Indian, zwabił ich blask ognia. Jeszcze chwila i stanęli w kręgu światła. Było ich trzech, prowadzili objuczone do granic możliwości dwa osły. Na przód grupki wysunął się mężczyzna o rudych, dawno nie strzyżonych włosach, które w nieładzie spadały mu na ramiona. Długa broda nad ogniskiem połyskiwała miedzią. Kożuszaną czapkę miał nasuniętą głęboko na czoło. Uważnie obrzucił, spojrzeniem obóz i podniósł rękę w geście powitania.


— Witam czerwonych braci. Noc mroźna dzisiaj. Czy pozwolicie ogrzać się przy waszym ognisku?

Utsanati wyciągnął dłoń do rudego.

Rudy skinął na towarzyszy. Poczęli zdejmować z osłów bagaże, które złożyli pod pniem sękatej sosny, uwiązali zwierzęta, rzucili im skąpą garść siana i kucnęli w kręgu pulsującego] ciepłem ogniska. Wtedy Utsanati zwrócił się do nich:

— W kociołku jest pożywienie, niech biali bracia zaspokoją głód. Wojownicy Seneków i Kr iksów pragną wspólnie spożyć kolację.

Twarze podróżnych rozjaśnił uśmiech, sięgnęli po kubki, zaczerpnęli z kociołka żuru i jedli z apetytem.

Utsanati podniósł dłoń i wykonał palcami kilka ruchów nie zauważonych przez białych. W odpowiedzi na ten znak spośród i drzew wynurzyli się wojownicy, którzy dla bezpieczeństwa] ukryli się w mroku nocy, i usiedli, aby zjeść wieczerzę. Rudy z hałasem obtarł ręką usta i zagadnął:

— A może?

Nie chcemy paciorków — odezwała się Zorza Ranna.

Dlaczego? Są piękne.

Czego innego nam trzeba — powiedziała Niskuk i podeszła

bliżej białych kupców.

Rudy wlepił okrągłe i małe jak czarne paciorki oczy w India­nina, klepnął się dłonią w kolano i zawołał:

Chwilę panowała cisza. Willi Gayer pośpiesznie przemknął wzrokiem po twarzach czerwonoskórych, jak gdyby chciał przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek spotkał któregoś z tych ludzi.

Gayer skulił się przy ognisku. Serce zabiło mu przyspieszonym rytmem. Czuł, jak pod futrzaną czapką czoło pokrywają mu krople potu. Leżące na kolanach dłonie poczęły mu drżeć.

Biali poczęli się niepokoić. Było ich tylko trzech przeciw] licznej gromadzie dobrze uzbrojonych wojowników. Dialogi przybierał niekorzystny obrót i wrogo nastawiał Indian do kupców. Trzeba było jakoś sytuację rozładować. Dlatego jeden z białych odezwał się łagodnie:

—- Zostawmy konflikt Gayera i Czarnego Sępa, niech rozstrzygają swoje sprawy między sobą. Przybyliśmy tu jak przyjaciele, spędzimy wspólnie noc i jutro rozejdą się nasze drogi,

Niskuk wyciągnęła rękę i palcem wskazała na pistolet wiszący u pasa Bradleya.

Niskuk zapłaci.

Joe uważnie patrzył w twarz dziewczyny, zaczął wietrzyć dobry interes.

Wątpię, czy wieziecie tyle skórek.

Niskuk zapłaci — powtórzyła z przyciskiem dziewczyna.

Biali wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

Niskuk dała znak Zorzy Rannej. Obie przysiadły obok Utsanati'ego i Mocnego Rzemienia. Nikt nie odpowiedział na pytania kupców.

Gayer zerwał się i podniecony spytał:

Atkins, Bradley i Gayer ruszyli do bagaży, przytaszczyli worki do światła i wyłożyli towar, a na środku postawili chytrze kilka butelek z wódką. Indianie oglądali noże o długich ostrzach i kościanych rękojeściach, małe siekiery nieodzowne w puszczy i przydatne w boju, mieniące się w płomieniach ogniska różno­kolorowymi barwami sznury szklanych paciorków, metalowe grzebienie, igły z szerokimi uchami do rzemiennych nici, żelazne groty strzał i szereg innych drobnych przedmiotów.


Czerwonoskórzy wybrali towar i złożyli wszystko na derce.

— To chcemy kupić — powiedział Utsanati. — Dołóżcie dwie krótkie strzelby z nabojami i wyznaczcie cenę.

Atkins z oddzielnej sakwy wydobył dwa pistolety z małymi woreczkami nabojów i położył je na derkę obok wybranego przez Indian towaru. Przez chwilę na uboczu ustalał z towarzyszami cenę. Gdy doszli między sobą do porozumienia, zwrócił! się do czerwonoskórych:

:— Towar, który bierzecie, jest wart sto dolarów, ale weźmiemy od was tylko osiemdziesiąt. Czerwoni bracia docenią naszą] dobroć i zechcą nam wyświadczyć w późniejszym czasie pewna przysługę. Jeśli zgadzacie się, to przypieczętujemy zgodę butelka whisky.

Joe sięgnął po alkohol i otworzył flaszkę. Wyciągnął ją dcl Mocnego Rzemienia, powiedział zachęcająco:

— Wypij, czerwony bracie, na zgodę z Gayerem. Napój życia daje radość i odpędza zimno.

Indianin nie poruszył się. Chłodno odpowiedział:

— To nie jest napój życia, lecz ognista woda zguby. Mocny Rzemień nie będzie pił.

Atkins zwrócił się do Utsanati'ego:

— Jesteś tu wodzem, bracie. Daj przykład.

W oczach wojownika Seneków zabłysło pożądanie, zawahał się, Kilku Indian podeszło bliżej białych.

Wojownicy poczęli szeptać między sobą: jedni aprobowali,! inni byli przeciwni poczęstunkowi. Szeroka Dłoń stał i jaki urzeczony patrzył w brązowe szkło butelki. Pożądliwie przełknął! ślinę i podniósł flaszkę do ust. Wtedy podbiegła Niskuk i stanowczym głosem zawołała:

— Stój! Kanaha czai się w pobliżu. Kto tknie ognistą wodę, jutro zginie!


Szeroka Dłoń pociągnął obfity haust alkoholu. Z zabobonnym lekiem spojrzał na dziewczynę.

__ Cóż to?... Wojownicy słuchają rozkazów squaw? — z drwiną odezwał się Bradley.

Hi... hi... hi... Ta smarkata jest ich naczelnikiem, hi... hi... hi... — rechotał Gayer.

Milcz, Rudy Kujocie! — głos dziewczyny był rozkazujący. — Za tobą idzie

śmierć. Sępy rozwłóczą twe wnętrzności.

Prorokini! Ha... ha... ha... Ledwie wyszła spod spódniczki

mamy, a już w wieszczkę się bawi, ha... ha... ha... — hałaśliwie wybuchnął Atkins. Chwycił jedną z butelek, łyknął trochę alkoholu i zwrócił się do Indian: — Pijmy, czerwoni mężowie. To napój wojowników. Ja daję przykład — znowu przyłożył butelkę do ust.

Niskuk podeszła do Szerokiej Dłoni, który idąc w ślady Atkinsa pociągnął z flaszki, odebrała mu alkohol i postawiła u stóp Gayera. Nie protestował. Zwróciła się do współplemieńców:

— Bracia! Manitou ustami Tecumseha, wielkiego sachema, zabronił wojownikom spożywać wodę ognistą. Kto złamie ten zakaz, zginie i nigdy nie znajdzie szczęścia w Krainie Wiecznych Łowów. Kanaha krąży wokół obozu i sączy zło. Okażcie, bracia, męstwo. Nie dajcie się skusić białym ludziom. Tam, wśród drzew, słyszycie?...

Indianie zastygli w bezruchu. Biali widząc ich zaniepokojenie wybuchnęli śmiechem i natychmiast umilkli. Osły uwiązane do pobliskiego drzewa zaczęły bojaźliwie strzyc uszami i parskać, a indiańskie psy dopadłszy nóg swych panów najeżyły się i wyszczerzyły złowrogo kły. W pobliżu obozu w mroku nocy rozległo się przeciągłe, przejmujące do szpiku kości, żałosne, a zarazem groźne wycie. Bór pochwycił to niesamowite wołanie i poniósł w knieję.

Indianie odsunęli się od białych nieco na ubocze. Niskuk uważnie oglądała pistolet, nabiła go i celowała w pień niedalekiej sosny. Kupcy wściekli, że nie udało się im spoić czerwonoskórych i wyłudzić jak najwięcej gotówki za towar, także zajęli miejsca koło ognia. Ktoś nałożył świeżych gałęzi, płomienie strzeliły, rozlewając ciepło i oświetlając twarze ludzi.

Płaćcie! Należy się nam sto dolarów — rzucił Atkins.

. — Będziesz strzelać? — zdziwił się Bradley. — Nie trafisz! Celności trzeba się długo uczyć. To trudna sztuka.

— Jeśli broń jest dobra, Niskuk trafi — uśmiechnęła się Indianka. — Spójrzcie! Tam na pniu sosny widoczny jest spory sęk po gałęzi. Wodna Ptaszyna celuje właśnie w to miejsce.

Biali patrzyli z politowaniem i kpiną na dziewczynę. IndianiJ natomiast z powagą obserwowali każdy jej ruch. Po drugiej stronie ogniska, w słabym świetle majaczył na pniu sosnJ krótki kikut obłamanej gałęzi. Niskuk wyciągnęła rękę z pistol letem. Huknął strzał. Dziewczyna znowu kucnęła, oglądała dymiącą jeszcze lufę. Mocny Rzemień tymczasem wyminął ognisko, podbiegł do drzewa i badał okolice celu.

— Kula weszła w pień tuż pod sękiem — powiedział donośnie.

— Trafiła? — niedowierzanie brzmiało w głosie Gayera.
Atkins sam poszedł sprawdzić: Wrócił, ze zdumieniem patrząc na Indiankę. powiedział:


__ Sosna wprawdzie stoi niedaleko, ale mrok utrudnia celność. Zresztą pistolet i dziewczyna... Trafiła w pień dwa jardy po­niżej sęku.

Wodna Ptaszyna popatrzyła w brodatą twarz kupca i uśmiech­nęła się.

— Kto cię nauczył tej sztuki?

Dziewczyna obejrzała drugi pistolet, nabiła go i nie odpowia­dając na pytanie Gayera rzekła:

— Biali bracia wskażą nowy cel. Niskuk wypróbuje drugi pistolet.

Kupcy, nie uśmiechali się już z drwiną. Byli ciekawi, czy i tym razem trafi. Gayer zlustrował oczami teren. Nie znalazł nic interesującego. Noc okrywała wszystko wokoło. Trzy ogniska płonęły rzędem. Pod nawisłą skarpą, z której w niebo strzelały ciemne korony wejmutek, stały namioty.

— Jeżeli Niskuk teraz trafi, to rzeczywiście jest niezwykłą dziewczyną — rzekł rudy i ze stosu zgromadzonego na opał wybrał gałąź.

Na skraju światła bijącego z ostatniego ogniska wbił w śnieg kij i umieścił na nim swoją futrzaną czapkę. Zwrócił się do dziewczyny.

— Staniesz z przeciwległej strony. Możesz strzelać trzy razy.
Jeśli choć raz trafisz, to jesteś fenomenem puszczy.

Niskuk zajęła wyznaczone jej miejsce. Po lewej stronie miała ogniska. Przed nią majaczyła czapka zawieszona na kiju. Odblask płomieni raził oczy. Podniosła pistolet. Ludzie stanęli po bokach. W skupieniu czekali na wynik strzeleckich popisów Indianki. Niskuk celowała chwilę i nacisnęła cyngiel. Ciszę nocy rozdarł strzał. Futrzana czapka nie drgnęła. Dziewczyna znowu wyce­lowała i pociągnęła za kurek. Tym razem kij z czapką pochylił się lekko. Najbliżej stojący Indianin podbiegł, zdjął czapkę, starannie ją oglądnął i podszedł ku Gayerowi.

— Kula przebiła denko — powiedział. — Niskuk trafiła drugim pociskiem.

Rudy kupiec obejrzał malutki otworek i nakładając czapkę na głowę, mruknął:

— To niebywałe.

Niskuk nabiła broń i zwróciła się do swej towarzyszki:


Biali szybko przeliczyli pieniądze. Na ich twarzach malował się zawód. Otrzymali dziesięć dziesięciodolarowych banknotowi Ani krzty więcej. Złość ogarnęła ich na tę indiańską dziewczynę! Zwykle oszukiwali czerwonoskórych, bowiem niewielu z nicłi znało się na pieniądzach. A ta młoda Indianka nie tylko posługiwała się sprawnie pistoletem, ale także bezbłędnie liczyła! dolary i miała posłuch u wytrawnych wojowników. Gayer zmiął w ustach przekleństwo, Bradley nerwowo pogwizdywał, Atkina pakował pozostały towar i nie wypitą whisky.

— Czemuż biali bracia nie spożywają ognistej wody? — spytała Niskuk. — Ona daje ciepło w zimowe noce. Po cóż ją chować do podróżnych worków?

Atkins z wściekłością spojrzał na dziewczynę, a ona roześmiała! się dźwięcznie, chwyciła za rękę Zorzę Ranną i obie pobiegł^ do tipi. Po chwili wyjrzała z namiotu i głośno rzuciła:

Mocny Rzemień położył dłoń na ramieniu kupca mówiąc:

— Niskuk jest m'teulin'em. Należy do midewiwinu dlatego wszyscy ją szanują. Powiedziała ci, że sępy rozwloką twe wnętrzności, i tak się stanie.

Wargi Gayera skrzywił ironiczny uśmiech.

zawsze głoszą prawdę, dlatego często zasiada w kręgu Rady Starszych.

Kupiec lekceważąco machnął ręką.

Czas spać — powiedział.

Słusznie. Możemy jako ostatni czuwać nad bezpieczeń­stwem obozu — zwrócił się Bradley do Utsanati'ego.

Albo pierwsi — dodał Atkins.

Indianie zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Utsanati pokręcił głową.

— Niech biali bracia śpią spokojnie, sami popilnujemy obozu.

Jeszcze chwilę wędrowcy krzątali się, dorzucili drzewa w ognisko, aż wreszcie poszli do namiotów, gdzie owinęli się w skóry i zapadli w sen. Jedynie wartownicy z bronią w ręku czuwali ogrzewając się ciepłem płomieni.

Ledwie niebo poczęło szarzeć, byli już na nogach. Pospiesznie zjedli śniadanie, zwinęli namioty i ruszyli. Szlak był wygodny, przetarty, dlatego podążali szybko. Biali kupcy z .objuczonymi osłami wlekli się na końcu pochodu. Po południu dotarli do miejsca, gdzie droga lekkim łukiem skręcała na południe. Zatrzy­mali się. Utsanati rzekł do białych:

Niskuk z powagą odrzekła:

— Powiemy, że biali bracia sprzedając nam towar, z przy­
jaźni zachęcali wojowników do picia wody ognistej.

Rudy kupiec zaciął usta, z nienawiścią spojrzał na dziewczynę.

Biali ruszyli szlakiem, a czerwonoskórzy w bór. Pod wieczór Indianie zatrzymali się nad brzegiem Detroit River i odbyli krótką naradę. Gdyby mieli łodzie, mogliby popłynąć na drugi brzeg, skąd do Malden było już blisko. Ale łodzi nie mielił więc pozostawało zbudować czółna z kory brzóz lub dwie, trzy obszerne tratwy. Tak czy inaczej wymagało to sporo czasu! Postanowili rozbić obóz i rankiem zająć się budową canoe! Liczyli, że w ciągu czterech dni uporają się z tą robotą. Z dala od brzegu, aby nie być widocznym, a samemu móc obserwować rzekę, rozbijali namioty wśród drzew.

Już zapłonęło niskim płomieniem pierwsze ognisko, a wojownicy gromadzili opał i rozładowywali tobogany, gdy przybiegł znad rzeki Śmigły Jeleń, wołając:

— Bracia, w stronę Detroit płynie wielkie canoe białych ludzi.

Wszyscy przerwali krzątaninę i skupili się wokół Śmigłego! Jelenia.

Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się Utsanati:

Szybko zaplanowali akcję i ruszyli nad rzekę. Zapadli w przy­brzeżnych zaroślach. Wieczorny zmierzch ustąpił cieniom nocy.' Na niebo wysypały się gwiazdy. Mróz tężał. Woda wzdłuż brzegów pokryta była fartuszkiem lodu, ale środkiem płynęła! wartko ku rozległym przestrzeniom jeziora. Duża barka wlokła się w dół rzeki. Na jej maszcie poruszana wiatrem trzepotała gwiaździsta flaga Unii.

— Canoe Miczi-malsa — powiedział Wysoki Dąb.
Utsanati potwierdził skinieniem głowy. Barka mijała ukrytych

na brzegu Indian. Noc była widna. Z północy zaczynał ciągnąć mroźny wiatr, szeleścił w nagich prętach nadbrzeżnych wiklin i kopulasto wydymał żagiel łodzi. W malutkich okienkach kabin iskrzyło się nikłe światło. Wojownicy jedynie z nożami i tomahawkami zanurzyli się w lodowatą wodę i popłynęli cicho ku barce. Szeroka Dłoń dotarł do burty. Zgrabiałymi od zimna palcami szukał uchwytu na gładkiej ścianie statku. Na próżno. Sięgnął po tomahawk i z całym rozmachem wbił ostrze w drewnia­ny bok barki. Uczepił się trzonka siekiery i podciągnął ciało ku górze, następnie lewą ręką chwycił obrzeże burty. Jeszcze jeden wysiłek- i znalazł się na pokładzie. Z nożem w dłoni leżał chwilę ociekając wodą. Czuł, jak powierzchnia jego ubrania pokrywa się skorupą lodu. Rozglądnął się wokoło. Dojrzał człowieka stojącego przy sterze. Szeroka Dłoń podniósł się i ostrożnie ruszył ku sternikowi. Gdzieś na dziobie rozległ się krzyk i plusk wpada­jącego do wody człowieka. Sternik odwrócił się gwałtownie i w słabej poświacie gwiazd ujrzał Indianina.

— Ktoś ty? — spytał zaskoczony.

Szeroka Dłoń podniósł sztylet i runął na białego. Tamten, krzyknąwszy doniosłe, uchylił się od ciosu, błyskawicznie wydobył zza pasa pistolet i strzelił. Obaj zwarli się w uścisku i upadli na pokład. Indianin czuł narastający ból w piersi. Ręce mu słabły. Ostatnim wysiłkiem woli pchnął ostrze. Sternik rozluźnił uścisk. Dziwnie charczał. Szeroka Dłoń wstał, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i parę kroków dalej upadł na deski pokładu.

Zaalarmowani strzałem i odgłosami walki na pokładzie, wy­biegli z kabin żeglarze. Było ich niewielu. Zaatakowani przez Indian bronili się zawzięcie. Tymczasem Śmigły Jeleń uwiązał do burty linę i skoczył w wodę. Po chwili był na brzegu, gdzie oczekiwało go kilku wojowników. Chwycili linkę i poczęli ciągnąć. Barka ze środka rzeki dryfowała ku brzegowi. W pół godziny później opanowana przez czerwonoskórych stała już przycumowana do wysokiego brzegu Detroit. Żeglarze leżeli powiązani, niektórzy z nich byli lekko ranni, dwóch zginęło. Wśród Indian Mocny Rzemień i Wysoki Dąb odnieśli lekkie obrażenia, a Szeroka Dłoń poważny postrzał w pierś.

Indianie szybko przenieśli swój dobytek, łącznie z psami, 1 po zbadaniu wnętrza barki stwierdzili ku swej nieopisanej radości, że jest załadowana sztucerami, prochem, ołowiem artykułami żywnościowymi.


Białych jeńców umieścili w jednej z kabin, opatrzyli rannych i ruszyli. Za sterem stanął Wilcza Łapa, który znał sztuki żeglowania. Nie popłynęli jednak ku przeciwległemu brzegowi, Żal im było porzucić barkę wraz z cennymi towarami. Tak dużego ładunku nie byliby w stanie szybko wyładować i zabrać Rankiem amerykańskie patrole mogły wytropić barkę i Indian. Był to bowiem teren kontrolowany przez wojska Unii. Moglibl utracić całą zdobycz. Postanowili więc zaryzykować i przepłynąć Obok wartowni Detroit. Sprzyjała im przecież noc, a powiewająca na statku flaga Unii musiała w jakimś stopniu zwiesi czuwające straże.

Płynęli w dół rzeki. Północny wiatr wzmagał się gwałtowniej Niebo zaciągnęły chmury. Począł sypać śnieg. Widoczność stawała się coraz trudniejsza. Barka pchana podmuchami wichury szybko posuwała się naprzód. Wśród tańczących śnieżnych kruszyn zamigotały światełka. Stojący na dziobie Utsanati dotknął ręką Śmigłego Jelenia i powiedział:

Śmigły Jeleń odszedł. Utsanati wytężał wzrok. Poprzez kurniawę dostrzegł zbliżające się światła warowni i ciemną nieprzeniknioną toń rzeki. Wojownicy z bronią w ręku zajęli stanowiska po prawej stronie burty. Barka płynęła szybko. Jej żagiel niemal ginął w śnieżycy. Na brzegu zamajaczyły ni wyraźne kontury budowli. Jeszcze chwila i ujrzeli łodzie, stojące w przystani fortu Detroit. Przepływali tuż obok jakiegoś; dużego statku, z którego kabin biły obfite strugi światła. Barka z pluskiem pruła wodę. Porywisty wiatr gwizdał w olinowaniach! Wreszcie minęli przystań. W nocnej wichurze usłyszeli słabe wołanie wzywające do zatrzymania się. Potem huk muszkietu rozdarł' noc. Po nim zagrzechotały liczniejsze wystrzały i znowu zaległa! cisza. Tylko mroźny wiatr targał liny podtrzymujące maszt, wy­dymał żagiel i skrzypiały drewniane spojenia starej barki.


Zorza Ranna i Wodna Ptaszyna stanęły obok Utsanati'ego.

__ Gicze Manitou dał nam zwycięstwo — powiedziała

Miskuk. __ Ugh. Stali chwilę w milczeniu wpatrzeni w mrok, potem Utsanati

dorzucił:

Mogą nas ścigać.

Nie — odparła z przekonaniem dziewczyna.

Niebo na wschodzie poczęło szarzeć. Śnieg przestał sypać. Jedynie wiatr wściekle giął nagie czuby drzew przybrzeżnej kniei, i gwizdem tłukł w barkę i burzył wodę. Indianie z trudem panowali nad żaglem. Wreszcie po lewej stronie, u ujścia rzeki do jeziora, ujrzeli wysokie wieżyczki strażnic.

— To Malden — rzucił z ulgą Utsanati.

Wojownicy stojąc na pokładzie patrzyli na zbliżającą się fortyfikację — cel swojej podróży. Dziewczętom oczy płonęły radością.

PODWÓJNA GRA W ILU'EGO GAYERA

W wigwamie, przy płonącym ognisku, na grubej warstwie puszystych skór siedział Tecumseh i Kos. Kończyli śniadanie, gdy uchyliła się kotara i do wnętrza wszedł wysoki wojownik. Kładąc prawą dłoń na sercu, pochylił z szacunkiem głowę i powiedział:

Indianin zbliżył się do ogniska, usiadł i odrzekł:


— Utsanati nie czuje głodu, ale skorzysta z gościnności a potem powie sachemowi, kogo przywiódł do Małden.

Ryszard Kos patrzył na Senekę, który zgodnie z uświęcona tradycją pożywiał się w milczeniu. Jego twarz i zaczerwieniona oczy zdradzały zmęczenie. Policzek przecinało długie, jeszcze krwawiące zadrapanie. Skórzaną odzież pokrywała biała warstwa szronu, który topniał w cieple płomieni. Gdy Indianin skończy! posiłek, położył dłonie na kolanach i milcząc spoglądał na płonące w ognisku polana.

— Wojownik Seneków odbył długą podróż, a krew na policzku świadczy o walce lub o wypadku — zaczął Kos. — Niech Utsanati mówi. Ciekawi jesteśmy nowin.

Tecumseh skinął zachęcająco głową.

Oczy Seneki spoczęły na twarzy Skaczącej Pumy, chwila porządkował myśli i zaczął:

Ryszard Kos poruszył się zaskoczony. Jakieś serdeczne uczucia ścisnęło mu krtań, a serce zabiło żywiej.

Tecumseh dostrzegł poruszenie swego przyjaciela.

Utsanati barwnie opisał zawładnięcie barką, rozgadał się o jej bogatym ładunku i nocnej żegludze.

— To wielkie zwycięstwo — pochwalił wódz. — Chcę zobaczyć zdobyte strzelby i jeńców. Idziemy!

Pośpieszyli ku przystani. Gromada żołnierzy stała na wybrzeżu!


i z zaciekawieniem patrzyła na statek z gwiaździstą banderą, obsadzony czerwonoskórymi wojownikami. Tecumseh, Kos i Utsanati weszli na pokład. Indianie z szacunkiem witali Ska­czącą Pumę i Czerwone Serce. Ryszard niecierpliwym wzrokiem szukał dziewczyny. Na pokładzie jednak jej nie było. Podeszli do drewnianej nadbudówki. Utsanati wskazał drzwi i poinfor­mował:

— Tu są jeńcy.

Tecumseh wszedł do kajuty. Na podłodze ze związanymi nogami leżeli amerykańscy marynarze.

— Odeślecie ich zaraz generałowi Brockowi — polecił Szawanez. — Mogą udzielić ważnych informacji.

Wyszli na pokład. Utsanati prowadził ku włazowi ładowni. Po schodkach poczęli schodzić w dół. Kos szedł ostatni. Nagle usłyszał tupot nóg i zobaczył biegnącą dziewczynę. Zatrzymał się uradowany i pośpieszył na jej spotkanie. Zorza Ranna z uśmiechem zatrzymała się przed nim. Oczy jej płonęły radością. Chwilę stali milcząc, potem Ryszard wyciągnął ramiona, przy­warła do niego całym ciałem.

Gładził jej czarne włosy. Stali tak zapomniawszy o świecie, o obserwujących ich wojownikach i gromadzie ludzi na wybrzeżu. Zajęci sobą nie zauważyli Niskuk, któ*a podeszła do nich i rzekła:

Zostań. Chcę, abyś zamieszkała ze mną. Musimy wspólnie zastanowić się, gdzie zbudujemy wigwam.

Niskuk uradowana klasnęła w dłonie. Gwarzyli dalej. Ryszard z zachwytem wpatrywał się w delikatne rysy ukochanej i słuchał jej melodyjnej mowy.

Tymczasem Tecumseh w towarzystwie Utsanati'ego oglądał w ładowni zdobycz: nowiutkie sztucery, beczułki z prochem, paczki ze sztabkami ołowiu, szable, traperskie noże, worki z kukurydzianą mąką i pemikanem, puszki z mięsem, nawet butelki z rumem...

Skacząca Puma wszedł na pokład i zatrzymał się obok Kosa. Zorza Ranna i Niskuk powitały sachema zażenowane.

— Wódz Seneków, Czarna Strzała, ucieszy się widokiem swej córki — powiedział Szawanez. — Tecumseh także raduje się widząc Zorzę zdrową i uśmiechniętą. — Naczelnik uważnie spojrzał na postać drugiej dziewczyny i dorzucił: — Sława Niskuk dotarła do Ogniska Rady Szawanezów. Tecumseh wita

niezwykłego szamana Kriksów.

Wódz skinął Ryszardowi głową i zwrócił się do dziewcząt: — Chodźcie, wskażemy wam po drodze wigwam Czarnej Strzały, tam zamieszkacie.

Dla Niskuk i Zorzy było to wielkie wyróżnienie. Zeszli

z pokładu barki na brzeg i podążyli ku obozowisku. Po paru minutach Zorza Ranna witała się z ojcem.

Zimowe dni płynęły w Malden dość spokojnie. Ze wszystkich stron ściągali wojownicy wierni Tecumsehowi. Obozowisko roz­rastało się z każdym dniem. Ryszard Kos miał pełne ręce ro­boty. Uczył indiańskich wojowników sztuki wojennej białych i z Tecumsehem snuł plany na przyszłość. Wolny czas spędzał w wigwamie Czarnej Strzały na długich rozmowach z Ranną Zorzą.

Wódz Szawanezów, chodził zatroskany. Miał powody do zmartwienia. Mimo że jego gońcy roznieśli wampumy wojny do wszystkich plemion Związku Oporu, liczne szczepy odstąpiły od konfederacji na skutek niefortunnej bitwy pod Tippecanoe, do której niepotrzebnie doprowadził w listopadzie 1811 roku jego bliźniaczy brat — Elskwatawa. Irokezi sprzymierzyli się z Unią. W ich ślady poszły plemiona Tuskarorów, Mohawków, Ottawów, Huronów. Liczne szczepy i pojedyncze rody przyjęły postawę wyczekującą. Denerwowało to Tecumseha. Rozumiał, że tylko połączone w jeden organizm plemiona mogą oprzeć się zaborczemu pochodowi białych i obronić ojczystą ziemię i byt czerwonoskórych.

Pewnego dnia Skacząca Puma i Ryszard Kos w rezydencji generała Izaaka Brocka rozważali sytuację strategiczną na kanadyjsko-amerykańskim pograniczu. Na mapę naniesiono nowe punkty zgrupowań armii Unii. Postanowiono w okresie zimy wysyłać małe lotne oddziały, które będą niepokoić wojska amerykańskie, a poważniejsze kroki zbrojne podjąć dopiero wiosną, gdy puszcza się zazieleni i stworzy odpowiednie warunki dla indiańskich działań wojennych.

Dzień był bezwietrzny. Śnieg skrzył się w promieniach słońca.


Tecumseh i Kos wracali od gubernatora Brocka, Szli przez rozległy plac, na którym żołnierze ćwiczyli szermierkę. Szawanez uważnie przyglądał się ćwiczeniom. __ Mój biały brat umie tak walczyć długim nożem? — spytał

Kosa. __ Oczywiście.

— Kto nauczył go tej sztuki?

W mojej .dalekiej ojczyźnie wszyscy świetnie władają

białą bronią — odpowiedział Ryszard. — Nikt nie dorówna Polakom w szermierce.

Szawanez przez chwilę szedł zamyślony.

Od tej pory Ryszard Kos prawie codziennie wyruszał daleko w puszczę, gdzie na rozległej polanie ćwiczył Skaczącą Pumę w posługiwaniu się szablą. Tecumseh był pojętnym uczniem. Szybko przyswajał sobie technikę ataku i obrony.

Luty dobiegał końca, gdy do Malden przybyło trzech wędrow­nych kramarzy: Willi Gayer, Joe Atkins i John Bradley. W zatłoczonych wojskiem budynkach nie znaleźli dla siebie kwatery, więc pomiędzy obozowiskiem Indian a fortem rozbili obszerny namiot. Na kawałku deski namalowali wielkimi lite­rami napis: „Storę"3, i na kiju umieścili go przed namiotem. Do zmierzchu urządzali wnętrze prowizorycznego sklepu, który miał być jednocześnie ich domem. Później rozniecili ogień, zjedli wieczerzę i wsunęli się w niedźwiedzie kożuchy.

Gayer milczał, patrząc na chybotliwe płomienie ogniska.

— Wprawdzie znasz mnie krótko, ale wiesz, że jestem uczciwy
i można na mnie liczyć.

— Znasz go?

— Chcę uzyskać zgodę na pewne dostawy dla kanadyjskiej

armii. ..__ Jakie?

__' Jutro wam powiem. Jeśli zechcecie ze mną współpracować, możemy zrobić niezły majątek.

Ja chętnie — zgodził się Atkins.

Ja także.

Rozmawiali jeszcze kilka minut, potem zmorzył ich sen. Gdy zbudzili się rankiem, w namiocie panoszył się mróz. Bradley rozpalił ogień, a Joe począł przygotowywać śniadanie. Willi siedział bezczynnie, zastanawiał się nad czymś. Nie przeszka­dzali mu.

Jedli w milczeniu. W końcu Willi obtarł rękawem wargi i odezwał się do współtowarzyszy:

— Pójdę teraz do Brentona. Mojego towaru nie sprzedawajcie, sam to zrobię.

Nałożył czapkę na głowę i wyszedł. Po chwili siedział w obszernym pokoju naprzeciw porucznika. Służąca postawiła przed nimi pękatą butelkę rumu, napełniła kieliszki i wyszła.

: Zginął gdzieś w puszczy nad Illinois River.

— Jego informacje często były fałszywe. Wiedzieliście o tymi sir?

Oczy Gayera zapaliły się na moment lękiem.

— Wasi dwaj towarzysze, Atkins i Bradley, pracują dla was?|

— rzucił pytanie porucznik.

Gayer pociągnął łyk rumu. Porucznik patrzył na jego twarz okoloną rudym zarostem, na małe, niespokojnie rozbiegane oczy, na cyniczny uśmiech stale przyczajony w kącikach warg. CośJ odpychającego było w tym człowieku.

— O zapłatę też idzie — powiedział Gayer i spuścił wzrok.

— Poniosłem poważne straty zbierając dla Kanady informacje.
Prośba moja jednak dotyczy innej sprawy.

— Jakiej?


Chcę prosić gubernatora, aby pozwolił mi pozostać w Malden aż do zakończenia wojny.

Umowa zawarta z wami wyraźnie określa teren waszego

działania, sir. Między Vincennes a Detroit nie będziemy mieli agenta, jeśli zostaniecie w Malden.

.— Tam jestem spalony. Powieszą mnie...

Zapadła cisza. Porucznik patrzył na piegowatą twarz Willi'ego. Zastanawiał się nad treścią usłyszanych słów.

— Przyjdźcie, sir, w południe. Nie można z tym zwlekać.
Willi Gayer miał dużo czasu. Szedł w stronę obozu Indian

i obserwował wszystko dookoła. Szczególnie interesowały go umocnienia warowni, stanowiska dział, żołnierze. Przystawał czasami i uważnie przyglądał się ostrokołom i strażniczym wieżyczkom fortu. W Malden był przed ośmiu laty. Od tamtej pory dużo tu się zmieniło. Wyrosły nowe domy, obwarowania twierdzy zostały odnowione, a liczba armat wzrosła trzy­krotnie.

W pobliżu obozowiska czerwonoskórych zapytał jakiegoś wojownika o Keokuka. A kiedy otrzymał potrzebną informację, pośpieszył w kierunku wigwamu naczelnika Lisów. Szczęśliwym trafem Keokuk samotnie siedział w chacie. Gayer wszedł do wigwamu.

— Witam wielkiego wodza i przynoszę mu pozdrowienia od Czujnego Bobra, naczelnika Irokezów — powiedział kramarz z chytrym uśmiechem, siadając bez ceregieli naprzeciw India­nina.

Keokuk nie poruszył się, tylko jego oczy z zainteresowaniem i zdziwieniem lustrowały niezwykłego przybysza. Milczał.

— Czerwony brat nie odpowiada na moje powitanie —ciągnął


Gayer nie zrażony zachowaniem wodza. — Odbyłem długą drogę,! by trafić do chaty Keokuka.

Willi Gayer wyciągnął z kieszeni artystycznie wyszyty wampum4 i podał go czerwonoskóremu.

— Oto przesyłka Czujnego Bobra — powiedział.

Keokuk wziął do ręki barwny pas z kolorowych muszelek. Uważnie patrzył na symboliczny haft. Barwa biała i zielona przeplatała się z błękitną.

—: Czujny Bóbr i... gubernator z Vincennes, William Henry Harrison.

Zapadło długie milczenie. Mięśnie twarzy naczelnika nawet nie drgnęły. Źrenice patrzyły w przestrzeń. W ognisku dopalały się resztki drzewa. Rudy agent nie wytrzymał.

— Co mam odpowiedzieć generałowi Harrisonowi i Czujnemu Bobrowi? — spytał natarczywie.

Keokuk położył ręce na kolanach i zwrócił się do Gayera:

— Siedzący Lis nie ufa Harrisonowi, wodzowi Ameryka­nów.

Willi sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyjął medal uwiązany do rzemiennego sznurka. Podał go wodzowi.

— Oto wampum Harrisona.

Keokuk wziął metalowy krążek i przyglądał się wygrawero­wanemu popiersiu mężczyzny.

— Kim jest ten człowiek wczarowany w żelazo? — spytał pełen zabobonnego lęku.


To Jerzy Waszyngton, organizator i pierwszy wódz Unii —

odparł Willi.

Śledzący Lis długo oglądał ze wszystkich stron medal. Był nim zaintrygowany. Wprawdzie widywał na mundurach białych oficerów ordery, ale nigdy nie miał w ręku takiego przedmiotu. Uznał go za niezwykły talizman. Gayer nie przeszkadzał wo­dzowi. Obserwował go z drwiącym uśmiechem.

W pewnej chwili derka zasłaniająca wejście wigwamu leciutko się uchyliła i do wnętrza ktoś zajrzał. Gdy wódz podniósł wzrok znad medalu, zasłona już znów wisiała nieruchomo.

.— Keokuk dalej się waha? — zaczął agent. — Przecież wódz Lisów zaraz po klęsce pod Tippecanoe rozmawiał z Czujnym Bobrem o porzuceniu konfederacji Tecumseha. Czyż nie tak?

Siedzący Lis wsparł łokieć na kolanie i położył głowę na dłoni. Zamknął powieki. Cisza zaległa wigwam. Ogień dogasał i mróz począł przenikać coraz ostrzej pod kurtkę kramarza.' Gayer oczekiwał decyzji naczelnika.

— Biały brat powie wodzowi Miczi-malsa i Czujnemu Bobrowi, że Keokuk rozważy ich propozycję — powiedział zadumany. — Wiosną przybędą wojownicy Foxów do kraju Długich Noży albo Siedzący Lis odeśle generałowi Harrisonowi jego
talizman. Hugh!

Gayer powstał ze skór, pożegnał wodza i wyszedł z wigwamu. Obejrzał się wokoło. Spod chaty Keokuka oddalała się pośpiesznie szczupła dziewczyna. Nieco dalej kręcili się wojownicy. Do­biegało południe. Z rękoma w kieszeniach kurtki podążył więc w stronę fortu.

Zimowy dzień dopalał się na zachodzie, gdy Willi Gayer wrócił do namiotu. Cisnął czapkę w kąt i legł na posłaniu z niedźwiedzich skór. Uśmiechnął się do Atkinsa i Bradleya.

— Dajcie whisky — powiedział. — Zostaję na dłuższy czas w Malden. Potrzeba mi naru zaufanych ludzi.


Atkins patrzył pytająco na Gayera. Bradley wyciągnął butelkę i kubki, rozlał alkohol.

Dwaj wędrowni kramarze zaczęli się zastanawiać i wypytywać o szczegóły. Willi dawał wykrętne odpowiedzi.

Lekko zaskrzypiały kroki na śniegu i ktoś zatrzymał się obok wigwamu Tecumseha. Podniosła się wzorzysta zasłona u wejścia i do środka wsunęła się szczupła kobieta otulona w futro. Ryszard Kos i Tecumseh poznali gościa. Przed nimi stała Lee. Skacząca Puma podniósł się z szacunkiem, na jego twarzy odmalowała się radość.

— Uti-tin-glit! — zawołał z nie ukrywanym uczuciem.

Podbiegła do niego i nie krępując się obecnością Kosa zarzu­ciła mu ręce na szyję. Wódz przytulił ją delikatnie do swojej piersi i wskazując stertę skór poprosił:

— Niech Tin-glit usiądzie w cieple płomieni ogniska. Tecumseh
cieszy się jej widokiem.


Rozpięła futro, ściągnęła z głowy bobrowe nakrycie i usiadła swobodnie.

__ Przyszłam cię odwiedzić — powiedziała — bo dawno nie Dyłeś u mnie.

Tecumseh nie może często przychodzić do domu Lee, bo nie chce niepokoić Ludwika Lavela, dowódcy leśnych zwia­dowców.

Mąż się nie gniewa — wyjaśniła. Wie, że tęsknię do

ciebie.

Kos powstał.

— Zostańce sami — rzekł. — Będę w wigwamie Czarnej Strzały.

Mroźne popołudnie owiało twarz Ryszarda. Szedł zamyślony nad zawiłością ludzkich losów. Dochodził do chaty wodza Se­neków, gdy przed nim pojawiła się wysoka postać Wyandoty..

Ryszard Kos patrzył za oddalającym się Wyandotą, poterol wszedł do wigwamu wodza Seneków. Nie było tu nikogo. Czarna! Strzała polował gdzieś z wojownikami, a Zorza Ranna i Niskukl wyszły prawdopodobnie na spacer. Ryszard rozpalił wygasłej ognisko i usiadł na skórach. Zagłębił się w rozmyślaniach. Długol tak w samotności odpoczywał.

Najpierw usłyszał dziewczęce głosy, potem Zorza i Niskufc? zajrzały do wigwamu. Zobaczywszy Ryszarda pośpiesznie przy-s siadły się do niego. Wyraźnie były czymś podekscytowane.

— O czym mówili? — dopytywał się zaciekawiony Ryszard.
Niskuk zrelacjonowała treść dialogu, który usłyszała i uzu­pełniła swymi spostrzeżeniami.

— Chodźmy do Tecumseha — Ryszard powstał ze sterty skór. — Wiadomości są rzeczywiście ważne.


Weszli do chaty sachema. Puma Gotowa do Skoku siedział w towarzystwie Lavela i Lee. Kos podał rękę Ludwikowi, siadł gestem zaprosił obie dziewczyny, aby spoczęły obok. Zwrócił się do Szawaneza:

Tecumseh wybaczy, że przerywam towarzyską rozmowę, ale Niskuk i Zorza Ranna przynoszą informacje, które wódz zjednoczonych plemion musi natychmiast poznać.

Szawanez pytająco spojrzał na Ryszarda i dziewczyny.

Wobec tego nie będziemy przeszkadzać — przerwał Lavel. — Chodź, Lee.

— Zostańcie — powiedział Kos. — Pan musi jeszcze dzisiaj powiadomić gubernatora Brocka i porucznika Brentona, że w Malden przebywa niebezpieczny agent Unii, Willi Gayer, podający się za wędrownego kupca.

Przez chwilę panowało milczenie.

— Niskuk przekaże wiadomości o Gayerze — podjął znów Ryszard — wystarczą, aby kramarza postawić przed sądem wojennym.

Szawanez zwrócił się do dziewczyny:

— Uszy Tecumseha są otwarte, niech Wodna Ptaszyna mówi.

Dziewczyna ze szczegółami przekazała treść rozmowy Gayera z Keokukiem. Twarz Skaczącej Pumy zasępiła się. Zaciął wargi. Patrzył w ogień.

Na drugi dzień w wigwamie przy ognisku obok Tecumseha zasiedli: Czarny Jastrząb, Śledzący Lis, Ryszard Kos, Ranni Zorza i Wodna Ptaszyna.

Szawanez zachowując spokój zwrócił się wprost do dwóch] naczelników:

— Pytam wodzów Sauków i Foxów, czy dalej pozostają w konfederacji Tecumseha?

Czarny Jastrząb podniósł ze zdumieniem głowę.

— Tecumseh pyta o dziwne rzeczy. Czyni to w obecności squaw — powiedział ze zgorszeniem. — Chyba wielki sachem nie chce obrazić swych wypróbowanych sojuszników?

Keokuk nie poruszył się. Twarz jego pozostała bez wyrazu, jedynie na ułamek sekundy zapłonęły mu źrenice i zaraz znów stały się nieodgadnione.

— Niskuk to szaman Kriksów — wyjaśnił Skacząca Puma a Zorza Ranna jest jej uczennicą. Siedzą przy ognisku Rady, bo Nabash-cisa oświecił wczoraj ich umysły. Czy waleczni wodzowie Sauków i Foxów pragną usłyszeć, czego się dowiedziały?

Czarny Jastrząb powiódł spojrzeniem po twarzach kobiet, zatrzymał dłużej wzrok na milczącym obliczu Keokuka, a nie mogąc niczego odgadnąć, szepnął:

— Ugh!

Tecumseh dał ręką znak Wodnej Ptaszynie. Wskazując palcem Śledzącego Lisa zaczęła:

Zaległa pełna napięcia cisza. Przerwał ją Kos.

— Mój Czerwony brat pochopnie postępuje. Tak nie można mówił. — Tylko plemiona związane konfederacją mogą skuteczniej bronić się przed najazdem białych. Amerykanie usiłują osłabia armię czerwonoskórych wojowników, dlatego za wszelką cenę dążą do rozbicia Związku Oporu.

Keokuk skrzyżował ręce na piersiach, wbił wzrok w przestrzeń, milczał.


Czarny Jastrząb pozostaje u boku Tecumseha. A mój

brat, Śledzący Lis, przemyśli sprawę i też nie odejdzie — zwrócił się milczący dotąd Czarny Jastrząb do Keokuka.

__ Nie!

Śledzącego Lisa opętał Rudy Kuj ot — zawołał podniesionym głosem Tecumseh. — Kto porzuca Związek Oporu, jest zdrajcą!

Keokuk wolno podniósł się, zanurzył rękę w kieszeni skórzanej bluzy i wyciągnął okrągły medal nanizany na sznurek. Ostenta­cyjnie zawiesił sobie na piersi. W srebrzystym metalu zamigo­tało światło ogniska.

Głęboka zmarszczka przecięła czoło Skaczącej Pumy, a na twarzy malowała się wściekłość pomieszana z żalem i smutkiem.

Gdy Atkins i Bradley się obudzili, Gayera w namiocie nie było.

Gwarząc zjedli śniadanie, później widząc gromadę Indian pod] namiotem, rozłożyli towary i zaczęli handel. Po południu przybiegł zziajany Willi Gayer.

— Sprzedajcie, chłopcy, mój towar. Pieniądze odbiorę od was później — mówił gorączkowo i szybko spakował traperską sakwę. Za pas zatknął pistolet, przez ramię przerzucił torbę i chwycił sztucer.

Atkins i Bradley zaskoczeni jego zachowaniem wymienili ze sobą znaczące spojrzenia. Joe został przy towarze, a John w namiocie położywszy rękę na ramieniu Gayera spytał:

Uważnie rozglądnął się dookoła, przyjrzał się czerwonoskórym kupującym towary i ruszył w stronę Detroit River. Stanął pod ostrokołem warowni, raz jeszcze zlustrował teren, jakby kogoś usiłował wypatrzyć, i znikł za wałami fortu.

Po paru minutach koło namiotu zatrzymał się wysoki wojownik. Zamienił kilka zdań w narzeczu Algonkinow. Jeden z Indian wskazał mu kierunek, w którym oddalił się Willi Gayer. Wo­jownik ze strzelbą gotową do strzału pośpieszył ku obwarowa­niom fortecy i znikł z pola widzenia.

Willi Gayer dobrnął nad brzeg rzeki i podążył ku północy. Oglądał się bojaźliwie poza siebie. Ręki nie zdejmował z zamku sztucera. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wszedł w nadbrzeżne chaszcze i przystanął dla odpoczynku. Nagle z zarośli wynurzył się czerwonoskóry wojownik. Strach chwycił Gayera za gardło i zimny pot oblał mu czoło. Nie mógł się ruszyć.

Cóż robi tutaj mój-biały brat? — usłyszał znajomy głos.

Podniósł przerażone oczy i ujrzał... wodza Foxów, Keokuka.

Hi, hi, hi... — wybuchnął szaleńczym śmiechem.

Indianin pełen zdumienia patrzył na wykrzywioną, pokrytą piegami, okoloną zarostem twarz Gayera.

— Hi, hi, hi... — rechotał nieprzytomny z radości Gayer. — mam szczęście... hi, hi, hi... Ten szatan już mi nic nie zrobi. Z moim bratem Keokukiem jestem bezpieczny, hi, hi, hi...

Wódz widać pojął częściowo sens słów białego, bo spytał:

Wódz ruszył, a Gayer za nim. Przedarli się przez zarośla i stanęli nad rzeką. Do ostatnich canoe wsiadali wojownicy, inni wiosłowali już po wartko płynącej wodzie. Keokuk z Gayerem weszli do czółna, odbili od brzegu. Rudy agent zdjął futrzaną czapkę i rękawem obtarł mokrą od potu twarz. Uśmiechnął się szeroko.

— Mam szczęście, wodzu, nadzwyczajne szczęście, hi, hi, hi,
— zarechotał znowu.

Spojrzał w stronę kanadyjskiego brzegu i nagle umilkł. Nad rzeką w blaskach zachodzącego słońca wyraźnie rysowała się wysoka postać Czarnego Sępa.

W PUSZCZY NAD WABASH RIVER

Gubernator stanu Indiana, generał William Henry Harrison, podniósł się ze skórzanego fotela przebiegł oczyma po twa­rzach oficerów. Po jego prawej stronie siedzieli generałowie: Jim Winchester, stacjonujący, w nowo zbudowanym forcie Meigs, i Izaak Shelby z Miami, a dalej pułkownicy: Peter Dudley z Yenango, Clay Orvak z Quiatenon, Tom Caldwell, Henry Crow i Simon Gibson z Vincennes, major Bill Kollefl z Piett, kapitan Dik Heald z dalekiego Dearborn, Samuel PerrJ wsławiony w bitwie pod Tippecanoe, Szymon Kenton, niezastą-l piony dowódca zwiadowców i jego syn Jean, porucznik Danj Ferg z Sandusky, Joe Carter z fortu Blue Li-cks, energicznej i zawsze milczący Robert Steward z Wayne, Harry Diksoril z Detroit, dalej inni dowódcy i oficerowie z licznych warowni rozsianych wśród rozległych puszcz i stepów pogranicza. Nikogo nie brakowało. Przybyli wszyscy.

Gubernator oparł się rękoma o blat masywnego stołu.

— Panowie — zaczął — upoważniony zostałem przez prezydenta Unii, Jamesa Madisona, do poinformowania was, że decyzją Departamentu Wojny powierzono mi naczelne do­ wództwo armii. Oto rozkaz — Harrison rozłożył arkusz papieru!

Oficerowie powstali z miejsc. Z powagą odpowiadającą! doniosłości chwili generał czytał tekst dokumentu. Gdy skończył,;' wszyscy na powrót usiedli, a on ciągnął dalej:

— Od tej chwili garnizony zostają podporządkowane moim rozkazom. Proszę tę wiadomość przekazać sztabom własnych jednostek.

Generał umilkł. Wyszedł zza stołu i zbliżył się do ściany, na; której wisiała mapa.

— Spójrzcie, panowie — wskazał ręką na sporych rozmiarów punkt nad rzeką Detroit. — Tu zebrały §ię główne siły angielskiej armii. Warownia Malden jest najlepiej ufortyfikowana i może równać się jedynie z naszym fortem Detroit. Stąd Izaak;
Brock organizuje wypady lotnych oddziałów na nasze terytorium.Jak dotąd Kanadyjczycy odnoszą same sukcesy. Przechwytują transporty z bronią i żywnością przeznaczone dla fortów, likwidują leśnych kurierów, atakują w puszczach silne liczebnie bataliony, nawet barki i statki kursujące na wodach Wielkich
Jezior nie są bezpieczne.

Harrison przerwał, przygładził włosy i mówił dalej:

— W ciągu ostatnich trzech miesięcy straty naszej armii są poważne: poległo ponad tysiąc ludzi, nieprzyjaciel uprowadził, dwa statki i jedną barkę z dużym ładunkiem broni, przechwycił kilka poufnych przesyłek, wziął do niewoli około pięciuset!
żołnierzy. Sytuacja taka' trwać dłużej nie może. Zima dobiega końca. Według doniesień agentów naszego wywiadu wróg po nadnięciu wiosennych roztopów przejdzie do ofensywy. Dzisiaj musimy wspólnie omówić plan strategicznego działania. Aby z0rientować panów w układzie sił, proszę popatrzeć na mapę. Najsilniejsze skupiska sił nieprzyjaciela znajdują się w Malden u boku generała Brocka. Spore zgrupowania militarne wróg rozmieścił wzdłuż granicy — ręka Harrisona wskazywała czerwone punkty. — Warto dodać, że przeciwnika wzmocniła indiańska armia Tecumseha. Proszę o zabieranie głosu i stawia­nie wniosków. Harrison wrócił za stół i usiadł w fotelu.

— Panowie — przerwał Harrison — podzielam zdanie, że z wrogimi plemionami pieścić się nie będziemy. Marzec dobiega końca, wiosenne rozlewiska utrudniają poruszanie się w puszczy, Proponuję wysłanie naszych parlamentariuszy do wszystkich
plemion zamieszkałych na terytorium Unii i postawienie im ultimatum: z nami lub przeciw nam. Zbrojne działania roz­poczniemy w maju. Obecnie należy zbierać dane o nieprzyjacielu i przygotowywać armię do poważniejszej rozprawy.

Teraz podniósł się z krzesła Robert Steward.

Długo jeszcze radzili. Gubernator słuchał, czasami oponowała podzielał cudze lub wypowiadał własne poglądy i skrupulatni! notował. Ustalili wreszcie, że fort Meigs trzeba umocnić palisad| i wałami. Obszerny blokhauz, połączony z zabudowaniami przeznaczonymi na magazyny, stał już gotowy. W zasadzie można było z wnętrza tej budowli skutecznie odpierać ataki nieprzyjaciela, jednak brak wałów obronnych nie dawał zabezpieczenia przed artylerią. Generał Winchester został zobowiązany do przyśpieszenia robót budowlanych, ponieważ w kwietnii w Meigs miały zebrać się główne siły armii amerykańskiej.

Na drugi dzień oficerowie opuścili Vincennes. Wracali do leśnych garnizonów. Wieźli z sobą poufne plany działań wo­jennych.

-Tymczasem Harry Dikson i Robert Steward przygotowywał: się do zbrojnej wyprawy. Postanowili wyruszyć razem, bo, początkowo droga wypadała im w jednym kierunku. Dopiera w pobliżu fortu Wayne Dikson planował zboczyć ku jezior! Michigan, a Steward na wschód, w stronę Sandusky River.

Różowy świt barwił bezchmurne niebo, gdy świetnie uzbrojone oddziały liczące po trzydziestu jeźdźców minęły bram miasta i weszły w knieję.

Drzewa i krzewy przyciągały oczy pąkami zielonych kit. Do wilgocią nasyconej ziemi tuliły się pierwsze kolorowe krążki kwiatów i seledynowe wąsy traw. Radosny śpiew ptaków wplatał się w wiosenne poszumy puszczy. Knieja odurzała aromat tyczną wonią budzącej się przyrody.

Konie szły raźno. Zwiadowcy penetrowali drogę. Tyły za­bezpieczało paru żołnierzy. Steward i Dikson jechali razem Gwarzyli. Kopyta koni cicho uderzały w rozmiękły grunt. Pod wieczór nad brzegiem wezbranej White River rozbili obóz, Przyrządzono wieczerzę, a potem po ustaleniu nocnych wart żołnierze ułożyli się do snu.

Rankiem podążyli dalej. Około południa jeden ze zwiadowców dopadł oficerów.

— Dziękuję. Meldujcie o wszystkich spostrzeżeniach.
Żołnierz odjechał. Steward spojrzał wnikliwie Diksonowt'

w oczy.

— Otoczymy wieś — powiedział — i postawimy ultimatum.

Wątpię. Na ten temat mógłby najwięcej powiedzieć Tecumseh, ale on

przebywa w Malden — mówił Dikson. — Zniszczenie wioski nie wyklucza jednak

zdobycia potrzebnych informacji. Nie musimy przecież likwidować wszystkich miesz­kańców.

Cyniczny uśmiech rozszerzył twarz Diksona.

Ujechali ze dwie mile i na lesistym wzniesieniu, wśród strze­listych sosen, zatrzymali się na odpoczynek. Nie rozbijali obozu. Ten i ów zeskoczył z siodła, aby rozprostować kości i pożywić się naprędce. Postanowili zaczekać na powrót zwiadowców. Czas płynął. Wsłuchani w odgłosy kniei rozmawiali i dowcipkowali.

Wreszcie nedjechał zwiadowca, zeskoczył z konia przed Diksonem i Stewardem.

Dosiedli wierzchowców. Jechali ostrożnie, aby nie czynić hałasu. Mimo to szczęknął czasami metal, zaparskał koń, za­szeleściły gałęzie krzewów. Nagle pojawił się przed nimi żołnierz na koniu dając znaki, aby stanęli.

— Wioska przed nami — powiedział do dowódców.


Steward i Dikson ogarnęli oczyma puszczę. Znajdowali się! w podmokłej niecce. Teren tutaj podnosił się łagodnym zboczem gęsto porośniętym krzewami, co utrudniało widoczność. Na lewo i prawo połyskiwały wśród bujnych wiklin rozległe lustra wody.

Ruszyli ostrożnie naprzód. Dotarli do krawędzi pochyłości i zatrzymali się zaskoczeni. Przed nimi z zieloną gałęzią1 w ręku: stał Indianin. Spoza drzew wyglądały czujne oczy wojowni­ków.

Czerwonoskóry podniósł rękę w geście przyjaźni i odezwał się łamaną angielszczyzną:

— Dobry Strzelec wita białych braci i ofiarowuje im gościnę.
Biali uważnie patrzyli na spokojną postać Indianina. Zza pni

wychylały się lufy strzelb i groty strzał.

Jeśli jest tak, jak mówisz — zastanawiał się Dikson — to

dlaczego wojownicy z bronią kryją się za drzewami?

Wojownicy są wszędzie — odrzekł Szawanez z błyskiem

dumy w oczach. — Biali są otoczeni.

Oficerowie rozglądali się z niepewnością. Zobaczyli wokół przyczajone sylwetki Indian. Dikson nerwowo chwycił za rękojeść szabli, inni poszli za jego przykładem.

Podniósł do góry gałąź z rozwijającą się zielenią i ruszył w kierunku wsi. Biali podążyli za nim rozglądając się nieufnie. Wjechali na płaskie wzniesienie, na którym zobaczyli wigwa­my. Na skraju wioski Dobry Strzelec zatrzymał się i wskazując dwie chaty powiedział:

— Oto miejsce wypoczynku Miczi-malsa. Niech biali bracia nie wchodzą do wioski, póki kalumet nie potwierdzi naszego braterstwa.

Steward i Dikson oczyma penetrowali wieś. Nie była wielka. Kilkanaście chat nad brzegami bystro płynących strumieni. Dwa obszerne wigwamy wyplecione z trzciny i prętów stały nieco na uboczu. Te właśnie chaty oddano im do użytku. Wokół, za drzewami, ukrywali się uzbrojeni wojownicy.

Wydali rozkazy. Wojsko poczęło rozbijać obóz. Konie uwiąza­no do pobliskich drzew. Rozstawiono gęste straże. Oficerowie weszli do jednej z chat. Była ubogo wyposażona. Na grubej warstwie gałęzi leżały skóry niedźwiedzie i bizonie. Nic więcej.

— Chyba tu. W chacie zawsze ciepłej — odrzekł Harry.
Wyszli na zewnątrz. Steward polecił jakiemuś żołnierzowi

rozpalić w wigwamie ogień. Sami stanęli pod wyniosłym dębem? i patrzyli wokoło.

Czerwonoskóry szedł w ich stronę z dumnie wzniesioną głową. Za nim podążało trzech innych wojowników. Mieli na sobie barwne opończe, we włosach pióra ptaków. Zatrzymali się przed oficerami.

— Rada Starszych pragnie z białymi braćmi wypalić fajkę pokoju — powiedział Dobry Strzelec — Wejdźmy do wigwamu.

Nie czekając na odpowiedź uchylił derkę zasłaniającą wejście: i przekroczył próg chaty. Trzej Indianie poszli za nim.

Dikson skinął głową na Stewarda. W wigwamie usiedli wokół płonącego ogniska. Dobry Strzelec zdjął z szyi kalumet i z pietyzmem począł nabijać cybuch tytoniem. Następnie wydo­był z ognia węgielek i zapalił fajkę. Powstał i z dostojeństwem4 zaczął:

— Puma Gotowa do Skoku połączył się z Agolaszima przeciw Długim Nożom. Dlatego Dobry Strzelec opuścił Tecumseha i z wojownikami różnych plemion pragnie żyć w przyjaźni z Miczi--malsa. Potwierdzi prawdę tych słów wielki szaman Miamisów,
Skrzydło Orła.


Szawanez wydmuchał dym w cztery strony świata, w ziemię i w niebo i oddał kalumet swemu sąsiadowi. Sędziwy Indianin, o pomarszczonej twarzy, z pasmami siwiejących włosów, przy­jął fajkę. Z nabożną czcią patrzył na złotem żarzący się tytoń i nikłą smużkę unoszącą się znad cybucha.

— Dobry Strzelec, syn rodzonej siostry Tecumseha, powie­dział prawdę — zaczął szaman. — Odeszliśmy wszyscy od swoich plemion, aby na uboczu wojny żyć w pokoju. Hugh!

Steward zerwał się gwałtownie.

— Jesteś synem siostry Skaczącej Pumy? — zawołał nie panując nad sobą.

Indianie poruszyli się pełni oburzenia. Szaman ze zgorszeniem zwrócił się do Roberta:

— Usiądź! — Dikson pociągnął Roberta za mundur.
Porucznik Steward siadł, ręce mu drżały z podniecenia. Opa­nowując się powiedział:

Ten wziął ją, uważnie przyglądał się jej misternej robocie, zastanawiał się nad treścią przemówienia, wreszcie zaczął:

— Cieszymy się, że mieszkańcy tej wioski, złożonej z wojowni­ków różnych plemion, pragną żyć w pokoju z Unią. Uszanujemy waszą wolę, bowiem kto nie chce być z nami, ten jest przeciw nam.

Pośpiesznie pociągnął haust dymu i wydmuchał go według zwyczaju. Fajkę przyjął Robert. Paroma zdaniami potwierdził słowa Diksona, dopełnił obowiązku i zwrócił kalumet Szawanezowi, który oczyścił cybuch z popiołu i ukrył fajkę w obrzędowym woreczku. Wtedy dopiero Steward zwrócił się do Indianina.

— Mój czerwony brat jest blisko spokrewniony ze Skaczącą Pumą — zaczął. — Może wobec tego zna historię Lee Steward którą Tecumseh nazywa Uti-tin-glit?

Dobry Strzelec potrząsnął głową.

— Jestem rodzonym bratem tej squaw. Szukam jej bezskutecznie. Chcę wiedzieć, jaki los ją spotkał, gdy wpadła w ręce Szawanezów.

Indianin położył ręce na kolanach. Milczał.

Indianin ręką zaprzeczył. Sucho odpowiedział:

Czerwonoskóry skrzyżował ręce na piersi, pochylił głowę i milcząc patrzył w ognisko.

Kłamiesz! — powtórzył porucznik hamując gniew.

W ognisku trzasła gałąź i złoty język płomienia zachybotał przez chwilę jak czarodziejskie pióro ptaka.

__ Chcemy żyć na uboczu wojny — wtrącił Ogon Wydry.

Niemożliwe!

__ To wojna białych ludzi. Dobry Strzelec i jego wojownicy pragną pokoju.

Dikson i Steward zamienili porozumiewawcze spojrzenia.

Naczelny wódz armii z Vincennes wysłał nas do wiosek

czerwonoskórych w puszczach nad Wabash River w celu za­warcia układów o wspólnej przyjaźni i walce z angielską Ka­nadą — tłumaczył Dikson. — Kto odrzuci propozycję, będzie uważany za wroga Unii.

Twarze Indian były nieruchome jak maski.

Indianie powstali. Dobry Strzelec położył dłoń na sercu. Powiedział spokojnie, choć było widać w jego oczach wzbu­rzenie:

— Pragniemy żyć w pokoju z Miczi-malsa, z Agolaszima i z plemionami naszej rasy. Jeśli biali bracia nie mają życzenia przenocować w naszej wiosce, droga w puszczy jest wolna, nie zamykają jej wojownicy.


— Kujoty! — syknął Steward.

Dikson splunął w ognisko, aż zasyczały węgle. Obaj wybiegli z chaty.

— Zwijać obóz! — krzyczeli do żołnierzy. — Szybko. Od­jeżdżamy!

Zawrzało. W dziesięć minut potem dosiadali już rumaków. Trzej Indianie stali przed wigwamem. Obserwowali białych^ Prócz noży za pasem nie mieli żadnej broni. Słońce chyliło się ku zachodowi.

— Poprowadź oddział — rzucił Dikson do Stewarda — a ja osłonię tyły. Spieszcie się!

Wojsko zjeżdżało po pochyłości wzniesienia. Porucznik Harry z kilkoma żołnierzami zwlekał z odjazdem. Z karabinami goto­wymi do strzału stali na skraju wioski. Kiedy jeźdźcy znikali wśród drzew i zgasł tętent końskich kopyt, i oni ruszyli. Trzej Indianie spoglądali nieufnie za odjeżdżającymi. Nagle Dikson osadził gwałtownie konia. Błyskawicznie podniósł sztucer. Huk rozdarł ciszę. Dobry Strzelec zatoczył się, rękoma usiłował uczepić się ściany wigwamu i zsunął się na wilgotną ściółkę lasu. Biali popędzili wyciągniętym galopem. Za nimi zabrzęczały cięciwy łuków. Kilka strzał zawarczało w powietrzu. Schmidt pochylił się nisko nad końskim karkiem. Czuł, jak drętwieje mu lewa ręka, a po boku spływa lepka, ciepła krew.

Pędzili do zmierzchu. Zatrzymali się na leśnej polanie. Nasłu­chiwali. Bór szumiał jednostajnie, dzwoniły chmary owadów. Gdzieś zakrzyczał złowieszczo puszczyk. Oficerowie przeliczyli stan oddziałów. Brakowało Carla Schmidta.

Jechali bardzo wolno. Z trudem przedzierając się przez


jcrzewy, omijali pnie drzew, schodzili w doliny i pięli się na łagodne wzniesienia. Sprzyjała im noc. Bezchmurne niebo iskrzyło się gwiazdami, księżyc świecił niczym latarnia. Około północy wyjechawszy na łąkę na skraju lasu zatrzymali konie nasłuchując. Cisza. Jedynie knieja tętniła odgłosami życia. Przed nimi zasnuta lekką mgłą, oblana gwiezdną poświatą leżała trawiasta przestrzeń.

— Landing, weź ludzi i spenetruj teren — rozkazał Ste­ward. — My poczekamy.

Pięciu żołnierzy zeskoczyło z rumaków i znikło w mlecznej mgle. Długo nie wracali. Wreszcie usłyszano szmer kroków, a później wyłoniły się sylwetki zwiadowców.

— Panie poruczniku — meldował Dawid Landing — przed nami płynie strumień, a za nim jest jakaś wieś.

Oficerowie naradzali się chwilę, później zadecydowali, że zostaną do świtu na skraju lasu zachowując ciszę i ostrożność. Konie uwiązano do drzew. Żołnierze przysiedli lub położyli się tu i ówdzie. Odpoczywali po trudach dnia i nocnej wędrówce.

Świt rozproszył mrok. Mgła stężała. Oficerowie znowu wysłali zwiadowców.

— Za małym strumieniem łatwym do sforsowania przez konie — meldowali żołnierze — leży indiańska wieś. Pewnie Wyandotów.

Twarz Diksona wykrzywił uśmiech pełen okrucieństwa.

— Na koń! — krzyknął. — Przejedziemy tę wieś wszerz i wzdłuż. Nie żałujcie szabel. Ogień podłóżcie pod chaty. Za mną!

Ruszyli wyciągniętym galopem. Kopyta koni łomotały o miękką darń. Mgła podnosiła się w górę. Słońce na wschodzie różowiło niebo. Dopadli strumyka. Konie rozbryzgiwały wodę sięgającą im po brzuchy. Wydostali się na brzeg. Przed oczami żołnierzy w rzednącej mgle wyrosły wigwamy. Tu i tam wyglądały zaspane oczy. Huknął strzał. Czyjś krzyk pełen trwogi rozdarł brzask. W kilku miejscach buchnęły w górę płomienie. Dikson dostrzegł uciekającego wyrostka, dopadł go i ciął szablą. Nie widział, jak chłopak chwycił się za kark i padł. Jakiś żołnierz wlókł za włosy indiańską dziewczynę.

Nad samotną i bezbronną wioską rozszalało się krwawe piekło. Słońce wypłynęło nad horyzont. Mgła znikła. Wysokim


płomieniem płonęły wigwamy. Kłęby dymu rozwłóczył nad doliną wiatr.

W zgiełk i wrzawę wdarł się sygnał wojskowej trąbki. Żołnierze pośpieszyli w stronę kniei pozostawiając poza sobą_ przelaną krew i płonące chaty. Bez odpoczynku cwałowali cały dzień. Coś pędziło ich jak najdalej od miejsca zbrodni. Dopiero wieczorem w niewielkim jarze rozbili obozowisko. Zapłonęły; ognie. Gęste straże czuwały nad bezpieczeństwem odpoczywa­jących.

Dikson położył się na grubej warstwie sosnowych gałęzi. Dotknął ręką Stewarda.

— Narobiliśmy trochę bigosu czerwonym, co? — rzucił ze śmiechem.

Robert nie odpowiedział. Zaprzątnięty własnymi myślami zastanawiał się, dlaczego nie może odnaleźć sprawców uprowa­dzenia siostry? Wszyscy Szawanezi zgodnie zawsze mówią, że me dokonali tego napadu. Szczegółowe informacje traperów przeczyły temu. Sam oglądał miejsce walki w Kanionie Ciszy. W zniszczonym wozie tkwiły groty strzał. Łatwo było je rozpoznać po wiązaniu ostrzy i sposobie osadzania pióra sterującego Tak przygotowywali swe strzały tylko Szawanezi. Dobry Strzelec, syn rodzonej siostry Tecumseha, musiał coś słyszeć o tej historii. Nie powiedział jednak nic. Pewnie bał się gniewu Skaczącej Pumy.

— Dręczy cię sumienie, Robercie, że nie odpowiadasz? — drwił Dikson. — Zapomniałeś, co te czerwone psy zrobiły z uroczą Lee?

Steward strząsnął z ramienia rękę Harry'ego.

W popłochu deptano ogień, chwytano sztucery z kozłów.

Biali przypadali za drzewa i krzewy. Cisza zaległa jar. Płynęły minuty. Gdzieś w głębi kniei przeraźliwie zakrzyczał puszczyk, później rozległy się kroki, zaszeleściły gałęzie krzaków.

— Panie poruczniku — wołał jeden z żołnierzy. — Przybył
kurier naszej armii.

Steward i Dikson podnieśli się spod sosny.

— Cholera! — zaklął Dikson.

W mroku zamajaczyła sylwetka w mundurze.

Żołnierz wtopił się w ciemność.

Po paru minutach wartownik przyprowadził dwóch ludzi. W poświacie gwiazd oficerowie zobaczyli dumną sylwetkę Indianina i brodatego kupca.

— Witam — zaczął Gayer. — Moje nazwisko podałem już wartownikom czuwającym nad obozem. Śpieszę do Vincennes, do generała Harrisona. Ze mną idzie wódz Foxów, Keokuk.

—' Miło nam, sir — odrzekł Dikson. — O ile wiem, Siedzący Lis wraz z Czarnym Jastrzębiem stanął po stronie angielskiej Kanady.

— Tak było, ale nie jest — zawołał Willi. — Rozniećcie ognie. Chcemy odpocząć. Oprócz Keokuka są w puszczy jego wojownicy. Około stu ludzi. Gdybyśmy chcieli, zaatakowalibyśmy was już dawno.


Naprzeciw oficerów wygodnie oparty o pień drzewa siedział Willi Gayer.

To Indianie go znaleźli.

. Leżał w puszczy obok konia — zaczął Keokuk. — Od niego

mamy wiadomości o białych braciach.
I szukaliście nas?

— Ugh.

Po co? Mogliście rannego zabrać do Vincennes.

Słusznie — dodał Steward. — My oddalamy się od celu

waszej podróży.

Keokuk opuścił głowę. Jego oblicze pozostało nieruchome.

— Racja, święta racja, poruczniku — z chichotem odezwał
się Gayer.

Wtem cichy gwizd rozległ się w pobliżu siedzących i tuż nad głową rudego kupca wbiła się w pień drzewa długa indiańska strzała. Jej upierzony koniec drżał lekko. Małe oczy Wilłi'ego zaokrągliły się z przerażenia, twarz pokryła bladość. Otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale z jego krtani nie wyszedł żaden dźwięk.

Przy następnym ognisku rozległ się krzyk:

— Indianie atakują!

Oficerowie chwycili za broń. Popłoch wybuchł w obozie. Na ziemi ze strzałą w brzuchu wił się żołnierz. Keokuk podbiegł do drzewa, wyrwał grot, obejrzał go dokładnie.


— To nie moi wojownicy. Strzała Wyandotów — rzucił i oddalił się szybko.

Wojsko ze strzelbami ukryło się w mroku. Z niepokojem wyczekiwali dalszych wydarzeń. Nic się jednak nie działo. Płynął czas. W pobliżu jęczał ciężko ranny Amerykanin. Willi Gayer wcisnął się między pnie dwóch drzew i przywarł do leśnej ściółki. Nie podsycane ogniska zaczęły przygasać. W ich słabym blasku ukazał się Keokuk. Szedł swobodnie wyprostowany.

— Nie ma wrogów — powiedział spokojnie i, rzuciwszy na żarzące się głownie obfitą naręcz gałęzi, usiadł.

Oficerowie z ociąganiem wyszli z ukrycia. Ze sztucerami w ręku spoczęli obok czerwonoskórego. Gayer wyczołgał się spod drzew i usiadł w cieniu, bojaźliwie spozierając po okolicz­nych zaroślach.

— Czarna strzała Wyandotów — poinformował wódz. — Znak zemsty.

PIERWSZE ZWYCIĘSTWA

Od świtu warczały indiańskie bębny. W ich rytm wplatał się smętny dźwięk fletu, trzask kościanych grzechotek i monotonny śpiew szamanów. Wokół barwnego słupa czerwonoskórzy tańczyli wojenny taniec zwycięstwa. Umalowane twarze były pełne przedziwnej ekstazy. W takt muzyki obiegali dalekim kręgiem słup. Rękoma godzili w niewidzialnego wroga. Biodra kołysały się rytmicznie, obute w mokasyny stopy tłukły w ziemię, torsy chyliły się wprzód i tył. Z wysiłku omdlewały mięśnie, pot zlewał ciała.

Czerwcowe słońce pięło się po błękitnym niebie. W warowni


Malden wojsko przygotowywało się do wymarszu. Sztab Izaaka 3rocka ustalał ostatnie posunięcia.

Tecumseh i Kos wrócili późnym wieczorem do swego wigwamu. Skacząca Puma legł na stosie skór. Zamknął powieki i pogrążył się w zadumie. Ryszard czyścił strzelbę i pistolet. Nie przerywał milczenia.

— Co mój brat sądzi o planowanej bitwie Kanadyjczyków? — spytał nagle Szawanez.

Kos oliwił lufę sztucera. Pracując odpowiedział:

Długo jeszcze rozmawiali, później poszli spać. Ledwie na wschodzie pojawiła się smuga porannej zorzy, już byli na nogach. W pełnym uzbrojeniu opuścili chatę. Część indiańskiej armii pod wodzą Pumy Gotowej do Skoku, Kosa, Czarnego Jastrzębia, Wanety i Czarnej Strzały czółnami przeprawiła się wraz z Ka­nadyjczykami przez rzekę na amerykański brzeg. Na czele Anglików stał kapitan Artur Roberts, porucznik James Brenton i Ludwik Lavel.

W Malden pozostał generał Brock z kilkutysięczną armią i licznymi zastępami Indian, których Tecumseh zostawił pod opieką Winnemaka, wodza Pottawatomich, i Kion-twong-ky, naczelnika Seneków znad górnego Ohio.

Skacząca Puma, Lavel i Kos stali nad Detroit. Bacznie obser­wowali przeprawę wojsk. Żołnierze i wojownicy bez pośpiechu i zamieszania odbijali od przystani. Gdy do łodzi weszli ostatni ludzie, Tecumseh zwrócił się do towarzyszy:

— Na nas też już czas.

Miał wejść do canoe, gdy usłyszał wołanie. Odwrócił się. Zobaczył biegnącą Lee. Na jego obliczu odmalowało się wzru­szenie. Kobieta zatrzymała się przed Szawanezem.


— Przyszłam cię pożegnać — szepnęła czułe.

Zdjęła ze swej szyi srebrzysty medalion i zawiesiła go na piersi sachema.

— To mój wizerunek wygrawerowany ręką artysty. Niech chroni cię, Tecumsehu, od nieszczęścia i pocisków.

Wódz bez słowa zajrzał w jej oczy, ucałował z szacunkiem wypielęgnowaną rękę i pośpiesznie wskoczył do czółna. Ludwik Lavel strapiony spoglądał na tę scenę.

— Nie gniewaj się — szepnęła przez łzy i oparła się o pierś męża. — On jest dla mnie jak brat. Wracaj mi zdrów, Ludwi­ku! — dodała nagle, zarzuciła mu ręce na szyję i wybuchnęła płaczem.

Lavel przytulił żonę, wargami przywarł do jej mokrych od łez policzków, całował długo, gładząc dłońmi jasne włosy.

— Do widzenia — szepnął. — Już czekają na mnie. Wrócimy. Delikatnie odsunął

Lee i wszedł do czółna. Plusnęły wiosła. Tecumseh i Ludwik patrzyli na brzeg, gdzie w ulewie świtu stała drobna postać bliskiej i ukochanej kobiety. Oddalali się szybko. Zamazywał się obraz ludzi na kanadyjskim wybrzeżu. Prąd znosił łodzie. Wreszcie wszystko przesłoniły nadrzeczne krzewy i drzewa.

Szczęśliwie osiągnęli brzeg i zanurzyli się w zieloną puszczę. Początkowo szli na zachód, a później na południe. Małe indiań­skie oddziałki osłaniały boki, czoło i tył armii. Dziennie robili po trzydzieści mil. W warunkach dziewiczej kniei był to forsowny marsz. Nie mieli ze sobą armat ani toporów. Chodziło bowiem o łatwość szybkiego poruszania się na ziemi nieprzyjaciela.

Wieść o pochodzie wojsk kanadyjskich docierała do okolicz­nych fortów, osad backwoodsmenow, samotnych chat traperów i wiosek czerwonoskórych. Roznosili ją leśni kurierzy Unii, trampy, wędrowni handlarze i myśliwi. Wiadomości przekazy­wane z ust do ust rozrastały się do niebywałych rozmiarów. Mówiono, że idąca armia jest dziesięciokrotnie większa od amerykańskiej, że nic nie zdoła oprzeć Się jej sile. Imię Tecum-seha — mściciela indiańskich krzywd, było na ustach wszystkich. Amerykanie wypowiadali je z lękiem i nienawiścią, a czerwonoskórzy z dumą, radością i nadzieją.

Trzy tysiące Indian i półtora tysiąca Kanadyjczyków bez;


szczególnych wydarzeń dotarło do Maumee River. Na trawiastym wybrzeżu rozbito obóz. Postanowiono odpocząć i zaopatrzyć się w świeże mięso. Stąd bowiem wojsko, podzielone na samodzielne jednostki, miało wyruszyć do Sandusky, Miami i Wayne.

Czwarty dzień mijał spokojnie. Wzdłuż rzeki dymiły ognie. Krwawą łuną gasło słońce na zachodzie. W puszczy otaczającej żołnierski obóz gęstniały cienie zmierzchu. Tecumseh siadł na brzegu i patrzył w płynący nurt. Grzbiety fal połyskiwały odblaskiem zamierającego dnia. Brzęczały komary. Szawanez wziął do ręki srebrny medalion, podziwiał misternie wyrytą twarz młodej kobiety. Zamknął powieki, zobaczył jasne oczy w otoku długich rzęs i lekko rozchylone purpurowe wargi. Serce mu zabiło żywiej, a gdzieś głęboko w duszy uczuł piekący ból. Pochylił głowę. Oto paradoks życia: kochał Lee, która była żoną innego. Gorycz zalała mu serce. Zdawał sobie sprawę, że ona należy do białej rasy, a on jest Indianinem. Nawet gdyby była wolna, czyż mogłaby z nim żyć w wigwamie Szawanezów?...

Otrząsnął się nagle. Spoglądał na płynące wody Maumee, uśmiechnął się do fal, bo sam był podobny do nurtu tej rzeki, która musi zawsze zdążać w niewiadome.

Na jego piersi zachybotał srebrny krążek medalionu. Wstał i wtedy ujrzał stojącą za nim dziewczynę.

Szawanez patrzył na dziewczynę, na jej krucze włosy opasane wyhaftowaną taśmą, zza której wyglądały trzy pióra orła.

Wodna Ptaszyna milczała. Splotła palce obu rąk. Nie mogła zdobyć się na odwagę. W gęstniejącym mroku wódz słyszał jej przyśpieszony oddech.

— Kogo wybrało serce córki wodza Kriksów? — powtórzył pytanie.

— Wielkiego sachema Szawanezów — wyrzuciła z siebie.
Tecumseh położył dłoń na ramieniu dziewczyny. Z powagą

powiedział:

Zapadło milczenie. Wódz po ojcowsku ją objął i ruszyli w stronę obozowych ogni.

Dochodzili już do ogniska, przy którym odpoczywali dowódcy armii, gdy dziewczyna chwyciła wodza za rękę i zatrzymała się.

— Niskuk. zostanie twoją, Tecumsehu — rzuciła stanowczo i skoczyła jak sarna w mrok.

Po chwili Szawanez usiadł obok Kosa. Sięgnął po kubek z klonowym sokiem i bryłę pieczeni.

— Tecumseh uraduje Czerwone Serce i Czarną Strzałę — zwrócił się do towarzyszy.

— W obozie jest Zorza Ranna.

Wódz Seneków podniósł na Skaczącą Pumę zdumione oczy.

Czarna Strzała siedział z kamienną twarzą, tylko oczy płonęły mu dumą.

Lavel rzucił w ognisko kilka smolnych szczap. Zachybotały płomienie.

Gdy jedli wieczerzę, pojawiły się w pobliżu dwie kobiety i usiadły na rozłożonych derkach. Ryszard opuścił dowódców i podszedł do dziewcząt.

Niskuk roześmiała się zaczepnie. Ryszard zwrócił się do Zorzy:

— Obiecaj mi, że będziesz ostrożna.


Uścisnęła jego rękę.

Zapadła noc. Na niebie pojawiły się złote gwiazdy. Od rzeki ciągnął powiew wilgoci. W kniei pohukiwały sowy i puszczyki.

Tecumseh leżał owinięty wzorzystą derką. Nie mógł usnąć. Jego myśli krążyły wokół toczących się wydarzeń. Co przy­niesie wojna? Zwycięstwo czy klęskę? Czy ziszczą się marzenia czerwonoskórych plemion?

W blasku przygasających ognisk pojawił się Indianin. Roz­glądał się, jakby kogoś wypatrywał. Skacząca Puma usiadł. Poznał wysmukłą sylwetkę Czarnego Sępa. Przed laty odbyli podróż do dalekiego kraju Odżibwejów i Dakotów. Wojownik pośpieszył w jego stronę.

Czerwonoskóry zatrzymał się z szacunkiem i czekał, aż sachem się odezwie.

— Niech mój brat usiądzie i mówi, Tecumseh słucha.
Wyandota skrzyżował nogi, położył muszkiet obok siebie.

A generał Shelby?

_— Czarny Sęp nie wie.

Zostań, Sępie, przy ognisku, będziesz potrzebny.

Tecumseh zdecydowanym ruchem odrzucił z siebie derkę i począł budzić wodzów i oficerów. W parę minut później zastanawiali się nad podjęciem walki. Wiadomo było, że duże zgrupowanie wojsk- amerykańskich znajdowało się w forcie Meigs, drugie w Miami. Mniej więcej w równej odległości od tych fortyfikacji obozowała armia indiańsko-kanadyjska. Nie­przyjaciel musiał część swoich załóg wyprowadzić z obu wa­rowni w puszczę. Był to sprzyjający moment do zrealizowania opracowanych w Malden planów. Postanowiono uwikłać generała Winchestera w bitwę i równocześnie zaatakować Miami i sąsia­dujący z nim fort Brgan. Część armii angielskiej, dla zmylenia Amerykanów, miała pozostać w obozie nad Maumee. Z chwilą opanowania fortów Kanadyjczycy bez względu na to, czy po­konają wojska generałów Winchestera i Shelby'ego, czy też nie, muszą natychmiast szybkim marszem ruszyć na Sandusky i Wayne.

Jeszcze przed północą tysiąc wojowników z Tecumsehem na czele, prowadzonych przez Czarnego Sępa, pośpieszyło ku Bobrowemu Strumieniowi. Dwie grupy wojsk liczących po pięciuset Anglików i tyluż Indian pomaszerowały w stronę Brgan i Miami. Mały, dwustuosobowy oddział z Ryszardem Kosem i Czarnym Jastrzębiem wyruszył na spotkanie z generałem Izaakiem Shelby'm. Pozostała część armii wzmogła czujność i dalej obozowała nad Maumee River.

Świt bielił niebo nad knieją, gdy czerwonoskórzy dotarli w pobliże Bobrowego Strumienia. Puszcza budziła się do życia. Szmery listowia i śpiewy ptaków ułatwiały podkradanie się Indianom.

Żołnierze Unii na uroczej polanie przeciętej malutką rzeczką formowali właśnie kolumny, gdy wokół rozległ się mrożący krew w żyłach wojenny okrzyk czerwonoskórych. Równocześnie zagrzechotały muszkiety i sztucery. Deszcz strzał poszybował w nieprzyjaciela. Zachwiały się przerażone szeregi Amerykanów. Padli pierwsi zabici i ranni. Żołnierze w popłochu przylgnęli do ziemi, szukali schronienia za nierównościami terenu, za własnymi


plecakami. Poczęli bezładnie strzelać w puszczę do niewidzialnego wroga. Grad kul szył powietrze, szeleścił w liściach, nie wy. rządzając jednak szkody wśród Indian, którzy bez pośpiechu strzelali zza drzew.

Generał Jim Winchester zmusił swego rumaka do położenia się i spoza jego grzbietu obserwował rozwój sytuacji. Stąd wydawał rozkazy. Zrozumiał, że został zamknięty pierścieniem Indian. Musiał za wszelką cenę wyprowadzić wojsko z tego śmiertelnego koła. Polecił żołnierzom rozeznać się w siłach wroga i gęstości ich rozmieszczenia. Zwiadowcy poczołgali się w różnych kierunkach.

Koło południa do generała dotarł porucznik Garry Hogan.

Pocisk sztucera cienko zaśpiewał tuż nad głowami rozmawia­jących. Porucznik pochylił głowę do ziemi.

Generał przez moment obserwował skraj lasu.

Oficer poczołgał się ku Bobrowemu Strumieniowi, wzdłuż którego rosły wikliny. Tamtędy bezpieczniej było się poruszać.


Nękająca strzelanina trwała dalej. Czerwonoskórzy nie atako­wali bez przerwy, ale jeśli któryś z Amerykanów wychylił się i ukrycia, z kniei odzywał się strzał łub brzęk cięciwy łuku. Od czasu do czasu trafiony żołnierz rzęził w agonii lub ranny wZywał pomocy.

Dzień dogasał. W serca Amerykanów poczęła wstępować nadzieja ratunku. Niecierpliwie oczekiwali nocnych ciemności.

Pod osłoną zmierzchu do generała przedostali się Garry Hogan, pułkownik Burt King i wódz Irokezów Czujny Bóbr. Legli za końskim grzbietem.

Co sądzi o tym Czujny Bóbr? — spytał generał Irokeza.

Naradzali się chwilę. Potem generał wydał rozkazy, by pod osłoną nocy wojsko przygotowało się do szturmu. Kiedy strzę­piaste chmury zakryły na chwilę księżyc, Amerykanie zaatako­wali las po obu stronach strumienia.

Tecumseh zza potężnego dębu miał doskonały widok na polanę i rzeczkę. W mdłym świetle gwiazd obserwował nacierających. Czerwonoskórzy razili wroga ogniem ze sztucerów i strzałami z łuków pozostawiając wąskie przejście wzdłuż strumienia. Amerykanie ostrzeliwując się parli doliną w głąb kniei. Po obu stronach posuwali się Indianie. Puszczą wstrząsały huki wystrza­łów i wojenny wrzask wojowników.

Armia Winchestera szła naprzód, znacząc swą drogę zwłokami poległych.

Ostatnie kolumny Amerykanów zanurzały się w puszczę, gdy


obok Pumy Gotowej do Skoku z pistoletem w ręku stanęła Niskuk.

— Ten ostatni Miczi-malsa zginie — powiedziała do sachema.
— Niech Tecumseh spojrzy!

Podniosła broń. Błysk wystrzału. Żołnierz pochylił się do tyłu i padł.

— Wodna Ptaszyna zadziwiła wodza Szawanezów — powie­dział wódz — umiejętnością władania krótką strzelbą białych. —Po chwili dodał: — Niech moja siostra nie podchodzi blisko Amerykanów. Serce Tecumseha byłoby smutne, gdyby stało się nieszczęście.

Otoczone przez czerwonoskórych wojsko Winchestera posu­wało się wolno. Rankiem żołnierze dobrnęli do jaru i na jego krawędzi zajęli obronne stanowiska. Konie umieszczono w krzakach nad rzeką.

Znowu grzmiała palba wystrzałów. Tu i tam po obu stronach padali zabici i ranni. Generał Winchester przygryzł nerwowo wargi. Opuścił leśną polanę, ale nie wyrwał się z indiańskich kleszczy. Tyle tylko, że na krawędziach jaru żołnierze znaleźli lepszą osłonę dla siebie. Czerwonoskórzy nie atakowali, stosując taktykę z poprzedniego dnia razili nieprzyjaciela z broni palnej, i z łuków.

Tymczasem Ryszard Kos z dwustu Indianami szedł na spotka­nie generała Izaaka Shelby'ego. Zwiadowcy krążyli wokół tropiąc nieprzyjaciela. Około południa Indianin z plemienia Seneków natknął się na amerykańską armię. Zawiadomiony o tym Kos, tegoż jeszcze dnia zapadł w leśnej zasadzce.

Shelby prowadził sześciuset kawalerzystów i dwa działa. Niej mogło być więc mowy o pokonaniu trzykrotnie silniejszego przeciwnika. Nie takie zresztą zadanie wziął na siebie Ryszard.

Zbliżał się wieczór. Czerwonoskórzy ukryci wśród zarośli czekali cierpliwie. Początkowo nic się nie działo, potem poczęły dochodzić z kniei szelesty, stąpania licznych nóg, dzwonienie metalu. Najpierw pojawili się zwiadowcy. Minęli zasadzkę i znikli w zieleni krzewów. Dopiero później oczom przyczajonych; Indian ukazała się amerykańska jazda.

W pewnym momencie zatrzeszczały kościane grzechotki, i ciszę puszczy rozdarł bojowy okrzyk. Z dwóch stron w rozciągnięty sznur jeźdźców gruchnęły kule i upierzone strzały,: Zwalili się z koni trafieni żołnierze. Wśród Amerykanów powstało niesamowite zamieszanie. Czerwonoskórzy bili we wroga z ukrycia. Po stronie amerykańskiej zadźwięczała trąbka i wojsko pod gradem pocisków zaczęło formować linię obrony. Nagle umilkła palba indiańskich strzelb i puszczę zaległa cisza. Czer­wonoskórzy wojownicy zniknęli w zapadającym zmierzchu.

Nieco dalej, nad leśnym stawem, nie atakowani już Amery­kanie zalegli obozem. Bez ognisk, w ogromnym lęku minęła im noc. Rankiem zwiadowcy nie odkryli w okolicy Indian. Wysnuto wniosek, że wojsko zaatakowała przygodna wataha czerwonoskórych. Amerykanie sformowali zwartą kolumnę i z bronią gotową do strzału ruszyli naprzód.

Wojownicy Kosa szli ich tropem. Tak minął dzień i następna noc. Nieprzyjaciel ochłonął po zasadzce i otrząsnął się z nie­pewności.

O świcie goniec Tecumseha doniósł Kosowi, że w jarze Bobrowego Strumienia zostali okrążeni żołnierze Winchestera. Przystąpiono więc do działania.

Na drodze marszu konnicy generała Shelby'ego nadcięto siekierami strzeliste sosny. Korą zamaskowano białe skaleczenia drzew, aby nie zauważyli ich amerykańscy zwiadowcy i sta­rannie zatarto wszelkie inne ślady, po czym czerwonoskórzy zapadli w gęstwinie.

Konnica nieprzyjaciela czujnie podążała naprzód. Las tutaj był rzadki, teren lekko podnosił się ku górze. Żołnierze pokonali, łatwo zbocze i znaleźli się na płaskiej równinie gęsto pokrytej, niską roślinnością. Z palcami na kurkach strzelb brnęli przez zarośla bacznie obserwując otoczenie.

Długi sznur jeźdźców wyplątał się z zieleni krzaków i wjechał w iglasty bór pokryty miękką ściółką igliwia. Dwie armaty z jaszczami z trudem przeciągano przez krzewy.

Gdzieś odezwał się żabi skrzek. Potem drugi, trzeci. Nagle zatrzeszczały pękające pnie leśnych olbrzymów i z hukiem runęły zamykając z dwóch stron drogę armatom. Jakiś kawalerzysta przywalony sosną wzywał pomocy, rżał przerażony koń. Cienko zagwizdały groty strzał. Mocujący się z działem żołnierz, trafiony w krtań, zwalił się nieprzytomny pod końskie kopyta.


Zaroiły się zarośla. Indianie w milczeniu przypuścili szturm. Huknęły pierwsze wystrzały.

Amerykanie nie mogli wrócić z odsieczą zagrożonym arma­tom. Generał Shelby nie miał nawet czasu na dokładne zoriento­wanie się w sytuacji, bo czoło konnicy z wojennym wrzaskiem zostało zaatakowane przez Indian. Spoza każdego niemal pnia błyskały ogniki wystrzałów. Puszcza wypełniła się bitewnym zgiełkiem.

Błysnęły ostrza szabel. Kawaleria poszła do ataku. Indianie cofnęli się na całej linii. Żołnierze parli naprzód. W palbę strzelb wdarło się klekotanie kościanych grzechotek. Czerwonoskórzy kryjąc się za drzewami i wśród krzaków uciekali z pola bitwy. Radosny krzyk Amerykanów napełnił las. Ścigali ucho­dzącego wroga, póki głos trąbki nie wezwał ich do powrotu.

Ledwie zdołali zebrać rozproszoną konnicę, Indianie znowu przypuścili szturm, ale pod naporem Amerykanów wycofali się.

Gdy pod ciosami tomahawków padli obrońcy armat, Indianie pod dowództwem Czarnego Jastrzębia wyciągnęli działa z pląta­niny gałęzi i dosiadłszy zdobytych koni uprowadzili cenną zdobycz w głąb puszczy.

Generał Shelby zauważył stratę. Próbował kilka razy wysyłać wojsko pod powalone sosny, ale czerwonoskórzy zgrupowali tu znaczniejsze siły i odparli ataki.

Dopiero po trzygodzinnej bitwie Amerykanie rozproszyli Indian. Wtedy Shelby wysłał sierżanta Briskowa z pięćdziesię­cioma ludźmi śladami uprowadzonych dział, a sam podążył na wschód'za uciekającym wrogiem. Ujechali około czterech mil, gdy do ich uszu doszedł huk ręcznej broni.

— Indianie natknęli się na generała Winchestera — powiedział pułkownik Bart King.

Shelby zastanawiał się, uważnie nasłuchując.

— Wyślijcie paru zwiadowców. Niech zobaczą, co tam się dzieje. My poczekamy tutaj — zadecydował.

Krótki postój wykorzystali na odpoczynek i opatrzenie rannych. Wokół był spokój. Jedynie gdzieś od wschodu echo niosło grzechot wystrzałów.

Wreszcie wrócili zwiadowcy informując, że w głębokiej


dolinie Bobrowego Strumienia walczy z Indianami Winchester Bez zwłoki ruszono z odsieczą. Pod wieczór Shełby dotarł na tyły nieprzyjaciela. Nie zastanawiając się uderzył. Indianie błyskawicznie odskoczyli na boki przepuszczając kawalerię, która nie napotkawszy oporu weszła do jaru, gdzie na zboczach bro­niła się armia Winchestera.

Do zapadnięcia nocy wokoło Amerykanów grzmiały indiańskie strzelby. Później mrok wygasił kanonadę. Kłęby chmur za­ciągnęły niebo i nie przepuszczały światła gwiazd.

W głębi lasu, w wykrocie po hikorze zwalonej przez burzę, płonęło ognisko. W blasku jego płomieni siedział Tecumseh, Ryszard Kos, Czarny Jastrząb i Niskuk.

— Zostawimy mały oddział nad Bobrowym Strumieniem — mówił Skacząca Puma. — Niech jeszcze przetrzyma Ameryka­ nów w jarze. My pośpieszymy wprost pod fort Wayne.

—''Myśl słuszna — zgodził się Kos. — Gońcy zawiadomią armię nad Maumee River o naszym marszu. Będą mogli, nie czekając na nasz powrót, pójść na Sandusky oraz wzmocnią oddziały walczące pod Brgan i Miami.

W puszczy odezwało się przeciągłe, nieprzyjemne, wilcze wołanie. Niskuk podniosła głowę. Nasłuchiwała.

— Czują krew — szepnęła.
Tecumseh skinął głową.

— Czarny Jastrząb zostanie nad jarem z setką wojowników — zwrócił się Skacząca Puma do wodza Sauków. — My wyruszymy niezwłocznie pod osłoną nocy.

— Ugh — zgodził się Jastrząb.
Ryszard położył mu rękę na ramieniu.

— Niech wódz Sauków i Foxów nie da się wciągnąć w bitwę — powiedział. — Gdy Amerykanie zorientują się, że wojowni­ków jest mało, należy ujść w puszczę.


___ Czerwone serce ma rację — włączył się Szawanez. — Będziemy czekać na Czarnego Jastrzębia w Wayne, a gdy tam naS już nie będzie, spotkamy się w Malden.

Hugh — zamknął dyskusję Jastrząb.

Armia Tecumseha prowadząc dwie armaty szła na południowy zachód. Mijały spokojne dni i noce. Po tygodniowej marszrucie czerwonoskórzy znaleźli się pod Wayne. Wokół fortu szerokim wieńcem zapłonęły obozowe ognie.

Amerykanie zza palisady patrzyli zaniepokojeni na zacieśnia­jący się pierścień Indian.

Po całodziennym odpoczynku czerwonoskórzy przygotowy­wali się do szturmu. Tecumseh wysłał z białą flagą parlamentariuszy. Przyjął ich kapitan Eddy Nelson.

Trzej Indianie weszli do gabinetu dowódcy fortu, który w oto­czeniu oficerów cierpliwie słuchał łamanej angielszczyzny posłów.

— Wielki sachem, Tecumseh, prosi Miczi-malsa o złożenie broni i przekazanie twierdzy armii Kanady — mówił Took-suh. — W zamian gwarantuje życie białym wojownikom i ich rodzinom.

Kapitan Nelson wysłuchał ich z pobladłą twarzą i zaciśnię­tymi wargami.

, — Biali bracia idą za nami — odpowiedział z uśmiechem Niedźwiedzi Pazur. — Okoliczne forty w Brgan, Miami i Sandusky są już w rękach Kanady.

— A wojska generała Winchestera i Shelb'y'ego zostały rozbite w jarze Bobrowego Strumienia — poinformował Took-suh.


Oficerowie pytająco spojrzeli po sobie.

Indianie pośpieszyli ku drzwiom.

Na drugi dzień o świcie na próżno oczekiwano nad fortem białej flagi. Amerykanie ustawieni wzdłuż palisady byli gotowi do odparcia szturmu. Działa wymierzono w oblegających. Z otworów strzelniczych połyskiwały lufy strzelb.

Słońce pięło się na niebo. Rozpoczynał się upalny dzień. Indiańska armia podeszła na odległość strzału i okopała się wokół warowni.

Stęknęły zdobyte armaty Tecumseha. Zajazgotały muszkiety i sztucery Indian. Pociski z trzaskiem rąbały w dziedziniec wyrzucając w górę słupy dymu i ziemi. Grad kul szerokim wieńcem uderzył w ostrokół fortu.

Kapitan Nelson wszedł na wieżyczkę. Obserwował przez lunetę nieprzyjaciela i obliczał jego siłę. Dostrzegł tylko dwa] działa. Nie wyglądało to w sumie zbyt groźnie. Około tysiąc wojowników nie zaprawionych do zdobywania fortyfikacji nie mogło przerazić żołnierzy leśnego garnizonu.

Podniesiony na duchu, zwrócił jeszcze szkła na puszczański szlak i z ust spłynęło mu brzydkie przekleństwo. Traktem po­dążała angielska armia. Połyskiwały lufy strzelb, kołysał się długi wąż ludzkich sylwetek. Zbiegł do swego gabinetu i wezwał
na naradę oficerów.

Indianie strzelali. Jak grzmot odzywały się armaty. Z gwizdem leciały wielkie pociski na Wayne. Z trzaskiem uderzały w bu­dowle. Jakiś żołnierz wychylił się nad palisadę i celował ze sztucera. Kos podniósł "strzelbę. Huk. Amerykanin znikł rażony pociskiem. W pobliżu Ryszarda. wił się w boleściach trafiony Dakota.

Wtem na wieży fortu w promieniach słońca zatrzepotał pas białego płótna. Kanonada po obu stronach nagle zgasła. Tecumseh i Kos patrzyli z niedowierzaniem. Po paru minutach wyszło z warowni dwóch żołnierzy z białą flagą. Doprowadzeni przez jakiegoś wojownika stanęli przed Tecumsehem i Kosem.

—- Kto zagwarantuje załodze bezpieczeństwo i dotrzymanie umowy?

Amerykanin patrzył przez moment w twarz Ryszarda.

Parlamentariusze odeszli.


W południe do fortu wkroczyła armia Tecumseha. Amerykanie potraktowani zgodnie z zapowiedzią Szawaneza zamknięci zostali w jednym ze skrzydeł koszar. Indianie obsadzili warownię a po południu, gdy dotarli Anglicy, przekazali im zdobytą placówkę.

Wkrótce gońcy donieśli, że forty Brgan, Miami i Sandusky zostały opanowane przez armię indiańsko-kanadyjską.

Tecumseh wracał do Malden opromieniony sławą. Wieści o odniesionych zwycięstwach błyskawicznie obiegły rozległe tereny od wodospadów Niagary po Ohio, od oceanu do wzbu­rzonych fal Missouri.

Znowu ze wszystkich stron- ciągnęli pod rozkazy wielkiego sagamore1 wojownicy licznych, wahających się dotychczas plemion.

W NIEWOLI

Pozostawiwszy w fortach angielską załogę, Tecumseh wracał do Malden. Szeregi jego armii rosły zasilane wojownikami różnych plemion, które oddawały się pod rozkazy zwycięskiego sachema, aby pomścić najazdy Amerykanów na osiedla i śmierć niewinnych dzieci, kobiet, starców.

Czarna Strzała począł niepokoić się o wioski Seneków i własną żonę. Zorza Ranna, choć szczęśliwa z Ryszardem, coraz częściej spoglądała na wschód, gdzie pozostawiła ukochaną matkę. Kiedy przekroczyli Wąską Strugę, wódz Seneków na prośbę córki zdecydował się zboczyć z drogi i zajrzeć do osiedli swego plemienia.

Po uzyskaniu zgody Tecumseha, aby nie zwracać uwagi nieprzyjaciela, z. garstką wojowników postanowił pójść w stronę wybrzeża Erie, gdzie mieszkali Senekowie.

Przed podróżą Czarna Strzała i córka żegnali się ze Skaczącą
Pumą i Ryszardem Kosem. Sachem udzielał Senece rad, zalecał
ostrożność i prosił o jednanie dla Związku Oporu wahających
się plemion. Tymczasem Ryszard zaglądając w oczy dziewczyny .
i ująwszy jej dłoń powiedział: '


-— Nie mogę iść z tobą, Zorzo, bo wiesz, jaki na mnie ciąży obowiązek, ale myślami i sercem będę przy tobie. Bądź czujna, puszcza teraz jest niebezpieczna. Pamiętaj.

Uścisnęli się serdecznie. Ryszard ujął twarz Zorzy w swoje dłonie, uniósł do góry i niespodziewanie pocałował ją w usta. Spłonęła jak ogień i iskrzącymi oczyma spoglądała na niego przez ułamek sekundy, potem spuściła powieki.

Ryszard oparty o karabin patrzył, aż dziewczynę i Seneków zakryła zieleń puszczy. Potem dołączył do szeregu wojowników. Szedł smutny, jakiś niepokój jak kornik drążył jego serce.

Zorza Ranna z ojcem i wojownikami szła na północny wschód. Knieja tętniła tajemniczym życiem. Wiatr szeleścił w potężnych konarach drzew. W dzień niezliczone ptaki umilały wędrowcom drogę,, a nocą puchacze i wilki zakłócały ciszę snu. Omijali bagienne rozlewiska, przepływali rzeki, szli iglastymi lasami odurzającymi wonią żywicy i łąkami pełnymi kwiecia. Odpoczy­wali pod kasztanami lub w cieniu białych brzóz, schodzili w doliny i wąwozy, pięli się na wzgórza porośnięte lasem, w którym dominowały hikpry, dęby, sykomory i buki. Dzień mijał za dniem.

Dotarli wreszcie do kraju Seneków. Widok pierwszej na­potkanej wsi wstrząsnął nimi do głębi. Spalone wigwamy stra­szyły kikutami czarnych żerdzi. Oczyszczone przez wilki i sępy do białości, walały się ludzkie szkielety. Plac Rady porastały już chwasty.

Czarna Strzała zacisnął szczęki. Serce przeszył mu ból. Oczy gorzały nienawiścią.

— Mordercy — wykrztusił z siebie.
Zorza Ranna płakała.

Pogrzebali kości zmarłych i na następny dzień podążyli dalej. Drugie osiedle powitało ich nienaturalną ciszą. Przyglą­dali się chwilę zza drzew chatom stojącym nad rzeką. Ze strzel­bami gotowymi do strzału,-, czujnie zbliżyli się do pierwszych wigwamów. Były puste. Zachowując ostrożność przebiegali od


chaty do chaty. Ani żywego ducha. Mieszkańcy musieli w pQ. śpiechu opuścić wioskę lub zostali z niej uprowadzeni. Próba odczytania śladów nie dała rezultatów. Deszcz i wiatr zatarły j6 zupełnie. Porzucony dobytek: gliniane garnki i tykwy, krzemien­ne skrobacze, metalowe kociołki i kubki, puszyste skóry nie-dźwiedzie i lśniące jelenie, wzorzyste derki i przeróżne przed­mioty leżały w wigwamach, jakby je ktoś w nieładzie porzucił lub nie zdążył spakować... Czarna Strzała nachmurzony siadł na pieńku drzewa obok jakiejś chaty. Ponurym wzrokiem wodził wokoło.

Przenocowali w opustoszałych wigwamach i rankiem ruszyli dalej. Pod wieczór znaleźli się na skraju rozległej doliny. Snująca się smużka dymu uradowała ich oczy. To był oczywisty znak, że w osiedlu Czarnej Strzały są ludzie. Pobiegli. Jednak pierwsze chaty powitały ich ciszą i pustką. Dopiero koło wigwa­mu Rady Starszych Czarna Strzała dostrzegł siwego jak gołąb starca. Poznał go bez trudu. To był szaman Biała Głowa. Przy­słaniał ręką oczy i patrzał na zbliżających się z majestatycznym dostojeństwem.

Wychudzona twarz szamana, pokryta siecią drobniutkich zmarszczek wyglądała jak obrzędowa maska nakładana podczas religijnych uroczystości. W czarnych oczach nie było widać żadnych uczuć.

— Miczi-malsa najechali wioski Seneków — zaczął drżącym ze starości głosem. — Nie na już rodów nad Sandusky River, nad Rybnym Stawem ani w Dolinie Snów. Zginęły squaw i dzie­ci... Nieliczni uszli w bagna...

Szaman zaniósł się długim kaszlem. Powiódł wzrokiem po słuchaczach i mówił dalej:

— Mieszkańcy z większych osiedli uciekli w niedostępne ostępy puszczy i tam czekają. Twoja squaw, wodzu, też poszła.


W których trzęsawiskach się ukryła?

___ Może w trzcinach Muskingum, w bagnach Tippecanoe — wzruszył ramionami starzec — albo na rozmiękłych łąkach u źródeł Wabash River?

Biała Głowa nie wie?

__ Nie.

Przygnębiająca cisza zaległa wigwam. Czarna Strzała skrzy­żował ramiona na piersi, Zorza Ranna nerwowo szarpała długie frędzle u rękawa swej bluzki.

— Miczi-malsa niosą śmierć i ogień — przerwał milczenie starzec. — Złe czasy przyszły, bardzo złe. Gicze Manitou zakrył swe oblicze i porzucił córki i synów skłóconych ze sobą ple­mion.

Znowu zakaszlał się rozpryskując wokoło kropelki śliny. Rękawem obtarł wargi i ciągnął dalej:

— Stary jestem. Nie poszedłem ze squaw i dziećmi, bo Białą Głowę opuszczają już siły. Jeśli przyjdą Długie Noże, zginę na progu swego wigwamu. Hugh.

Szaman opowiadał jeszcze o różnych wydarzeniach, jakie zaszły w czasie nieobecności Czarnej Strzały, przeplatał to własnymi refleksjami, snuł przypuszczenia na przyszłość. Wresz­cie zmęczył się i umilkł.

Wódz Seneków postanowił pozostać kilka dni w wiosce. Wysłał swych ludzi w głąb puszczy dla odnalezienia ukrywają­cych się mieszkańców osiedli. Łudził się nadzieją, że przynajmniej zobaczy żonę. Po dwóch dniach wrócili wojownicy nie znalazłszy żadnych śladów. W pobliskich leśnych kryjówkach nie było nikogo. Natomiast poszukiwanie nad Muskingum, Tippecanoe i Wabash River mijało się z celem ze względu na odległości tych rzek. Czas naglił. Wzywał do Malden. Po solidnym odpo­czynku, pożegnawszy Białą Głowę, powędrowali w stronę zachodnio-północnego wybrzeża Erie.

Ominęli przezornie dalekim łukiem fort Meigs i któregoś dnia pod wieczór dotarli do jeziora. W nadbrzeżnych zaroślach rozłożyli obóz. W łodziach odnalezionych w leśnych ostępach postanowili o świcie popłynąć do Malden.

Zjedli wieczerzę i ustaliwszy kolejność czat, legli na nocny spoczynek. Dwóch Indian czuwało nad bezpieczeństwem śpiących.


Po północy wartę przejął Dumny Łoś i Mruczący Niedźwiedź. Ogniska przygasały rzucając dokoła nikły blask. Nic nie mąciło ciszy nocnej prócz normalnych odgłosów puszczy.

Dumny Łoś zatrzymał się pod klonem. Nasłuchiwał. Zdawało mu się, że w pobliżu niepokojąco zaszeleściły zarośla. Kiedy jednak odgłosy nie powtórzyły się, wolno skierował się ku odległemu o parę kroków dębowi. Wtedy zza krzaków podniosła' się sylwetka ludzka i paru susami dopadła wartownika. Indianin zaalarmowany kocimi stąpnięciami zdołał jedynie się odwrócić, gdy długi sztylet ugodził go w pierś, a "czyjeś mocne palce, opasały jego krtań. Nie zdążył krzyknąć i padł na miękki ko-, bierzec mchów.

Mruczący Niedźwiedź czuwający po przeciwnej stronie obo­zowiska usłyszał jakby upadającego człowieka. Nie był jednak tego pewny. Odwiódł kurek strzelby i zachowując ostrożność cicho obszedł śpiących. Spoza drzewa ktoś skoczył na jego plecy i ramieniem chwycił za szyję. Indianin próbował uwolnić się od przeciwnika. Na próżno. Muszkiet wypadł mu z mdlejącej ręki. Ostatnim wysiłkiem woli dobył z gardła alarmujący: krzyk.

Czarna Strzała i paru wojowników zerwało się z posłania. Nim zdołali sięgnąć po broń, wrogowie rzucili się na nich. Po chwili leżeli już ze skrępowanymi rękoma i nogami.

Podsycono ogień. Płomienie rozświetliły obozowisko. Nad jeńcami stali żołnierze Unii.

— Czysta robota, chłopcy — chwalił porucznik Harry Dikson. — Leżą spokojnie jak baranki. O, patrzcie! — zawołał nagle i końcem buta dotknął czerwonoskórego. — Wygląda na wodza.

Żołnierskie spojrzenia spoczęły na Senece, który leżał z przy­mkniętymi powiekami i nic nie wyrażającym obliczem.

— Jak się nazywasz, czerwona skóro? — spytał drwiąco. — Którym Senekom przewodzisz? Mów!

Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, kopnął leżącego z rozmachem i plunął mu prosto w twarz.

Znieważony wódz z nienawiścią spojrzał na oficera. Milczał.

— Nie odpowiada — rzekł zimno Dawid Landing. — Mogę go zmusić do mówienia, poruczniku.


— Nie trzeba — orzekł Dikson po zastanowieniu się. — Zabierzemy ich do Detroit.

— Po co będziemy wlekli z sobą czerwoną hołotę? — za­wołał któryś z żołnierzy.

— Ozdobić drzewa tymi psami — dodał inny.

— Nie. To jeden z wodzów Seneków — powiedział porucz­nik. — Może posiadać cenne informacje.

T Wodza zabierzemy do Detroit, a wojowników na sznur — dodał stanowczo Landing.

Uczynił się gwar. Żołnierze popierali stanowisko Dawida. Nie chcieli prowadzić czerwonoskórych przez puszczę. Było to bowiem uciążliwe i niebezpieczne.

— Przypominam -wam — uspokajał Dikson — że generał Winchester polecił zatrzymywać jeńców. Tych Indian wymienić można na naszych żołnierzy wziętych do niewoli przez Tecumseha.

Zrobiło się cicho.

Sprawdzili więzy na rękach jeńców, przeszukali ich kieszenie i wtedy zauważyli Zorzę Ranną. Landing stanął nad dziewczyną pogwizdując z radości.

— Niczego, sobie. Nawet ładna — ciągnął Dawid.
Chwycił Zorzę pod pachy i przywlókł w obręb światła.

— Fiuu... — gwizdnął któryś żołnierz. — Rzeczywiście, to piękny kęsek.

Dikson przyglądał się przerażonej dziewczynie. Coś mu przy­pominała ta delikatna twarz. Nie mógł jednak odgrzebać nic w swojej pamięci. Przecież w swym życiu widział niejedną Indiankę.


— Niezła — potwierdził.

Zorza Ranna przypomniała sobie nagle puszczę i białego oficera, który przed laty uwiązał ją lassem do końskiego ogona i musiała wtedy biec za mustangiem. W forcie Detroit stanął w jej obronie Czerwone Serce, a później on właśnie ją i dwóch wojowników uwolnił z więziennego lochu. Dzisiaj zły los znowu oddał ją w ręce oprawcy. Co z tego wyniknie? Strach obezwład­niał jej dziewczęce serce.

— Pozwolicie, poruczniku? — pytanie Landinga zabrzmiało dwuznacznie.

Dikson machnął zezwalająco ręką.

Żołnierze klasnęli uradowani. Rozległ się rubaszny śmiech i nieprzyzwoite uwagi. Jakiś żołnierz chwycił dziewczynę z za­miarem odciągnięcia na ubocze. Wtedy hamując wściekłość pomieszaną z rozpaczą, odezwał się ojciec Zorzy:

— Miczi-malsa zostawią córkę Czarnej Strzały, wodza Seneków.

Zatrzymali się zaskoczeni.

Czerwony pies — zasyczał Landing.

— Dokąd odprowadzono jeńców?

Do wojennego obozu Skaczącej Pumy.

— Gdzie znajduje się ten obóz? — dopytywał się Dikson.
Wódz Seneków zamilkł.

Żołnierze z zainteresowaniem czekali na wynik rozmowy.

Nieco na uboczu jeden z wojowników przysłuchiwał się dia­logowi i niepostrzeżenie usiłował zrzucić z rąk więzy. Miał długie, wąskie dłonie. Nieraz dokonywał już tej sztuki. Zrozu­miał, że nadeszła chwila, w której musi uwolnić się z rzemieni i ujść w puszczę. Pracował czujnie. Przypadek sprawił, że leżał w cieniu, co ułatwiało przedsięwzięcie.

Żołnierze chwycili związaną Zorzę. Wtem ostrożnie podniósł się wojownik i skoczył w zarośla. Czarna Strzała głośno po­wiedział kilka zdań w języku Seneków. Niektórzy Amerykanie chwycili sztucery. Ciszę nocną rozdarły wystrzały. Kilku męż­czyzn pobiegło w las za uciekinierem.

— Jak pilnujecie czerwonoskórych! — wrzasnął porucznik,
-i- A ty co mówiłeś, psie?! — ze wściekłością zwrócił się do

wodza.

Seneka nie odpowiedział.

— Zostawcie tę dziewkę! — Dikson był wzburzony.
Żołnierze z niezadowoleniem odstąpili od Zorzy.

Biali milczeli chwilę, spoglądając po sobie.


Porucznik opanowując nienawiść i siląc się na spokój powie-dział:

Niebo pobielało na wschodzie. Mrok ustępował światłu dnia. Amerykanie pośpiesznie zjedli śniadanie i powiązali Indian ze sobą sznurem, aby zapobiec nowej, niespodziewanej ucieczce. Zorza Ranna znalazła się przed ojcem. Za nimi i przed nimi wojownicy tworzyli długi szereg połączony powrozem. Wokół na koniach jechało wojsko.

Po tygodniowej marszrucie dotarli do Detroit. Mieszkańcy warownego miasta patrzyli z nienawiścią na spętanych jeńców. Dawno już wiedziano tutaj o czerwcowych zwycięstwach Tecumseha. Gromada dzieci, wiedziona ciekawością, hałasując biegła za żołnierzami.

Dikson zatrzymał się przed rezydencją gubernatora. Polecił wojsku zaczekać, oddał konia pod opiekę Landinga i po chwili pukał do drzwi gabinetu generała Hulla.

Gubernator powitał go ze zmęczoną twarzą. Oczy miał pod­krążone, policzki wychudłe, kąciki warg pokryte drobnymi bruz­dami zmarszczek, a na skroniach wyraźnie zaznaczały się pasma siwych włosów.

Rozstali się w pierwszych dniach lipca. Porucznik otrzymał polecenie kontrolowania puszczy między Meigs i Detroit. Teraz zaczynał się sierpień. W ciągu jednego miesiąca gubernator-gwałtownie się postarzał. Niewątpliwie wpływ na to miała wojna. A może był chory?...

— Panie generale — meldował Dikson — wracając z rekone­sansu natknąłem się na gromadę Seneków. Wziąłem ich do nie-


woli. Wśród nich jest Czarna Strzała, wódz plemienia, i jego córka Zorza Ranna;

Gubernator patrzył zaczerwienionymi oczyma na porucznika.

Zmęczone oczy gubernatora ożywiły się, w źrenicach zapło­nęła ciekawość.

Generał zniecierpliwiony machnął ręką.

— Zwiększyła nienawiść do Unii i spowodowała, że wiele wahających się plemion znowu poszło do Tecumseha — w głosie gubernatora zabrzmiała gorycz.

— Absarokowie i Abenacy stanęli po stronie Unii.
Grymas lekceważenia przemknął po twarzy generała. Przetarł

zmęczone oczy.

— Zostańcie w Detroit, poruczniku — powiedział bezbarw­nie. — Nasi agenci donieśli, że Brock szykuje drugie uderzenie.Może będziecie mi potrzebni.

Porucznik wyprężył się służbiście i odszedł. Gubernator sie­dział zamyślony, potem wstał i wyjrzał przez okno. Poza obron­nymi wałami w sierpniowym słońcu falowała koronami drzew zielona knieja. Co w sobie kryła?...

Gubernator Hull co chwila obcierał chustką spocone czoło. W gabinecie wypełnionym oficerami mimo szeroko otwartych okien panował zaduch.

Stary traper z włosami dawno nie strzyżonymi, z długim


zarostem na twarzy, w mocno już podniszczonym ubraniu siedział obok generała. Bez pośpiechu mówił:

Oficer wyszedł. Przez chwilę jeszcze wypytywano trapera o szczegóły, a potem kiedy już nikt nie zabierał głosu, generał Hull zwrócił się do siedzących:

Myśliwy opuścił gabinet, niezdarnie kłaniając się gubernato­rowi. Oficerowie na nowo zastanawiali się nad planem obrony fortu. Wprawdzie już od roku byli przygotowani do walki, ale dzisiaj w obliczu bezpośredniego zagrożenia poczuli konieczność przeanalizowania każdego szczegółu.

Nie skończyli jeszcze narady, gdy wrócił zwiadowczy oddział. Młody sierżant meldował:

— Panie generale, duże siły nieprzyjaciela podchodzą pod Detroit. Według mojego rozeznania pod wieczór zamkną oblężniczy pierścień.

Zaległa cisza. Słychać było jedynie przyśpieszone oddechy


zdenerwowanych oficerów. Gubernator ociężale podniósł się z fotela.

— Panowie, ogłaszam alarm dla fortecy — powiedział siląc się na spokój, ale jego głos zdradzał wewnętrzne wzburzenie. — Żołnierze do strzelnic, kanonierzy do dział, wszyscy na wyzna­czone stanowiska! — Przygładził ręką wilgotne od potu włosy i zwrócił się do Diksona: — Porucznik zostanie w gabinecie.

Dikson patrzył na poszarzałą i zmienioną twarz gubernatora. Rozumiał dowódcę i przygniatający go ciężar odpowiedzialności za powierzoną mu warownię. Gdy zostali sami, Hull usiadł swo­bodnie w fotelu.

CZERWONOSKÓRY GENERAŁ

W Malden entuzjastycznie witano wracającą armię. Wszyscy mieszkańcy warownego miasta wylegli na plac i ulice. Wzno­szono okrzyki na cześć Tecumseha i sojuszniczych wojsk.

Puma Gotowa do Skoku szedł w otoczeniu plemiennych wo­dzów i kanadyjskich oficerów. Jego oblicze jaśniało dumą i pewnością siebie. Gestem wyciągniętej ręki dziękował za uznanie.

Orkiestra przed rezydencją gubernatora grała marsza za marszem. Na wysokim maszcie wiatr muskał flagę Wielkiej Brytanii. Gubernator Izaak Brock w otoczeniu sztabu wyszedł publicznie uściskać dłonie zwycięzców.


Do późnej nocy społeczeństwo Malden bawiło się na festynach czcząc radośnie odniesione sukcesy. W rezydencji generała Brocka bankiet dla oficerów, ich rodzin i wodzów indiańskich upływał nader przyjemnie. Opowiadano o bitwach w puszczy nad Wabash River, politykowano, wznoszono toasty za nowe zwycięstwa i zdrowie Jego Królewskiej Mości króla Anglii.

Ryszard Kos gawędził z Karolem Błaśzkowicźem, Tecumseh z Lavelem i Lee, która wdzięczyła się do Szawąneza, pytała o swego brata Roberta i szczegóły walk.

Na następny dzień Izaak Brock wezwał dowódców na posie­dzenie sztabu. Narada była krótka. Generał podał do wiadomości, że jutro wojska wyruszają w stronę amerykańskich fortów Mackinaw, St. Joseph i Dearborn. Placówki mają być zaatako­wane i zdobyte w jednym czasie, w dniu 15 sierpnia. Dowodzenie operacjami objęli: pod Dearborn — Winnemak, wódz Pottawatomich, pod St. Joseph — Ryszard Kos, pod Mackinaw — kapitan Artur Roberts.

Ponadto ustalono, że Tecumseh i Brock przeprawią wojska przez rzekę i w dwa dni później zaatakują warownię Detroit. Gdyby operacje te uwieńczone zostały sukcesem, to z wyjąt­kiem Meigs i Niagary wszystkie forty graniczne panujące nad Wielkimi Jeziorami znalazłyby się w rękach Anglii. Byłby to potężny cios dla Unii.

Generał' cienką laseczką pokazywał na mapie . wiszącej na ścianie kolorowe punkty, kreski, linie i znaki, tłumacząc plany uderzeń. Tecumseh uważnie obserwował i słuchał komentarza generała, wreszcie nie wytrzymał.

— Wielki mój brat ma rację — zaczął. — Tecumseh rozumie i popiera mądre rozwiązanie szturmów na pograniczne twierdze Unii. Wojska muszą jednak pójść innymi drogami, gdyż inaczej" nie dotrą pod forty. Na wykreślonej błękitnymi strzałami drodze nie uwidoczniono bagien w puszczy i brodów na rzekach.

Wśród oficerów powstała konsternacja. Indianin — człowiek bez wykształcenia — podważał wartość mapy. Pułkownik Proctor uśmiechnął się z nie ukrywaną ironią. Niektórzy poczęli coś między sobą szeptać i robić uwagi pod adresem Szawą­neza.

Generał Brock odłożył brązową laseczkę.


— Co na to powie pan Blaskowitz? — zwrócił się do kartografa.

Błaszkowicz, panie generale — odparł z uśmiechem Karol i dodał: — Nie znam dokładnie terenów leżących między jezio­rem Huron i Michigan. Mapę rysowałem na podstawie informacji żołnierzy i leśnych kurierów. Może więc być niedokładna.

, mu szeptał do ucha. Ten podniósł się zza stołu i wyszedł. Szawanez zwrócił się do generała:

Zrobiło się zamieszanie. Jedni podzielali zdanie Proctora, inni widzieli możliwości zrealizowania planu Tecumseha. Poczęli się spierać. Generał przerwał burzliwą dyskusję:

Sachem z godnością odparował:

— Kto nie umie przewidywać posunięć wroga na polu bitwy, nie może uważać się za wodza.

Słowa Skaczącej Pumy zabrzmiały zaczepnie. Twarz pułkownika spłonęła

gniewem. Chciał coś odpowiedzieć, ale guber­nator uciszył go nakazującym milczenie ruchem ręki. Do sali właśnie wrócił Waneta, niósł zwiniętą, wygarbowaną do bia­łości skórę karibu. Podał ją sachemowi, który podszedłszy do stołu rozwinął rulon. Waneta Tymczasem spod opończy wyciągnął jeszcze trzy wypełnione ochrą1 zwierzęce pęcherze, odwinął je i przytrzymywał w ręku.

Tecumseh chwycił kijek, który służył Brockowi jako wska­zówka do mapy, zanurzył go w jednym z woreczków, chwilę zastanowił się i zaczął malować mapę. Niebieskim kolorem zaznaczył jeziora i rzeki, zieloną lasy i prerie, czerwonym placówki wroga.

Oficerowie początkowo patrzyli na tę robotę ze zjadliwym uśmiechem, później jednak spoważnieli. Przed ich oczyma zarysował się doskonały plan, ilustrujący puszcze i doliny, prerie i wzniesienia, bagienne rozlewiska i płycizny na rzekach, jeziora, drogi i ścieżki leśne, osady białych i wioski Indian, forty i przewidywane przez Tecumseha pola bitew.

Błaszkowicz pełen zdumienia patrzył na tę mapę.

— Panowie — wyrzekł z zachwytem — czegoś takiego nie widziałem w swoim życiu. Ten plan jest niezwykle interesujący.

Szawanez, wskazując na skórę karibu połyskującą jeszcze wilgocią ochry, przystąpił do objaśniania.

— Tecumseh proponuje białym braciom następujące ro­zegranie bitew o warownie wroga — oficerowie otoczyli stół. — Marsz naszych jednostek do Mackinaw, St. Joseph i Dearborn trzeba prowadzić tędy — kijek wędrował po symbolach pla­nu. — Wojownicy Skaczącej Pumy przeprowadzą żołnierzy. Natomiast tu — palec wodza dotknął oznakowania doliny oto­ czonej puszczą, przeciętej rzeką i bagnistej od zachodu — należy przygotować zasadzkę na armię Miczi-malsa śpieszącą z od­
sieczą...

Mówił płomiennie, z uniesieniem. Na policzki wypłynął mu rumieniec, źrenice gorzały ogniem. Uzasadniał swoje propo­zycje, kreślił wizję wypadków, a robił to tak przekonywająco, że nikt ze słuchaczy nie ośmielił się negować racji jego planów. Gdy skończył, zaległa długa cisza. Przerwał ją gubernator.

— Panowie, Tecumseh przedstawił nam bardzo plastycznie


własny projekt ofensywy — mówił generał. — Uważam go za doskonały i... — Brock przez moment jeszcze nad czymś sid zastanawiał — i powierzam sachemowi zjednoczonych plemion dowództwo nad całą operacją w rejonie Detroit.

Na obliczu pułkownika Proctora odmalował się zawód. Obrzucił Tecumseha niechętnym spojrzeniem.

— Zamykam radę sztabu. Dziękuję panom — gubernator pożegnał oficerów i wodzów.

Tecumseh i Kos wracali do indiańskiego obozu. Niskuk właśnie przygotowywała południowy posiłek. Obok siedział wojownik Seneków. Na widok wchodzącego do wigwamu wodza wstał. Po twarzy i wyglądzie ubrania łatwo można było odgadnąć, że odbył uciążliwą podróż. Skacząca Puma z miejsca spytał

— Co przynosi mój brat Tecumsehowi?
Seneka pochylił z szacunkiem głowę.

Seneka w szczegółach opowiedział o napadzie żołnierzy na śpiący ohóz, o próbie skrzywdzenia Zorzy i wreszcie o decyzji wymiany schwytanych Indian na Amerykanów będących jeńcami wojennymi.

Wypytywali jeszcze Wąską Dłoń o szczegóły. Zastanawiali się


nad wydarzeniem. Ryszarda dręczył niepokój i lęk o ukochaną. Jakże w takiej sytuacji mógł iść pod daleki fort St. Joseph? Serce wołało go do Detroit. Musiał ratować Zorzę. Nie czekając na obiad zdecydował się pójść do gubernatora Brocka.

— Słucham was, sir — generał uprzejmym gestem wskazał krzesło.

Kos usiadł.

— Panie generale — zaczął. Nie mogę dowodzić szturmem na fort St. Joseph. Proszę o zwolnienie z tej funkcji.

Brock zaskoczony popatrzył na Kosa.

— 'Wasze uczestnictwo w zdobywaniu warowni nie zmieni niczego — przyjaźnie tłumaczył gubernator. — Jesteście moim zdaniem potrzebni pod St. Joseph.

7— Przydam się także pod Detroit.

— Nie ulegniecie moim argumentom i prośbom? — spytał wreszcie Brock.

— Nie. Proszę o zwolnienie z tamtego zadania.
Generał przygładził starannie uczesane włosy.


Kos zadowolony opuścił gabinet gubernatora, a w kilka minut później jedząc obiad z Tecumsehem omawiał szczegóły natarcia na Detroit i wprowadzenia w pułapkę ewentualnej odsieczy Amerykanów.

Na następny dzień wojska angielskiej Kanady przepłynęły rzekę powyżej Malden i ruszyły puszczą rfe zachód i północ. Pozostała armia starannie przygotowywała się do uderzenia na najpotężniejszą twierdzę Unii — na Detroit.

Dwa tygodnie później świetnie uzbrojone oddziały angielskie i indiańskie przeszły na amerykańskie terytorium i zapadły w knieję.

Generał Izaak Brock na brytyjskim brzegu rzeki naprzeciw amerykańskiej twierdzy ustawił ogniowe stanowiska armat. Miały one ostrzeliwać Detroit i w razie pojawienia się floty nieprzyjaciela razić ją ogniem dział. Dowodzenie na tym od­cinku powierzył pułkownikowi Thomasowi Talbotowi.

O świcie 14 sierpnia 1812 roku wokół Detroit zamknął się oblężniczy pierścień.

Brock wysłał do gubernatora Hulla parlamentariuszy: Czarnego Jastrzębia, Ryszarda Kosa i Jamesa Brentona.

Posłowie z białą flagą podeszli pod bramę fortu. Z wysokiego ostrokołu wychylił się oficer.

Ledwie posłowie odeszli na bezpieczną odległość, nad wałami.


Detroit zabłysły ogniki wystrzałów. Ciężko sapnęły armaty. Kule z gwizdem pruły powietrze. Twardo łomotały pociski dział, wyrzucając w górę fontanny dymu i ziemi. W taki sposób Amerykanie odpowiedzieli na propozycję poddania się.

Stanowiska angielskie milczały. Nawała ognia nieprzyjaciel­skiego nie wyrządzała szkód. Koło wieczora kanonada umilkła. W ciszy zachodziło słońce. W namiocie ustawionym pod kona­rami olbrzymich kasztanów, poza zasięgiem obstrzału generał Brock, Tecumseh, Kos i Czarny Jastrząb omawiali szczegóły jutrzejszego ataku na umocnienia wroga.

Noc była widna. Niebo pełne gwiazd. Po upalnym, dusznym dniu od wielkiego jeziora Erie ciągnął wilgocią lekki wiatr.

Skacząca Puma i Ryszard Kos, bez strzelb, jedynie z krótką bronią i niezbędnym ekwipunkiem, przemknęli pod osłoną zarośli nad rzekę. Ostrożnie podeszli w pobliże wałów obronnych Detroit i zanurzyli się w leniwy nurt. Podpłynęli pod palisadę fortu. Tu nurkując dotarli do bali drzewnych wbitych w dno strumienia toczącego swe wody przez warowne miasto. Między tymi balami Kos kiedyś podczas kąpieli odkrył otwór, przez który mógł przecisnąć się człowiek. Przedostali się przez tę oślizłą szparę i wypłynęli na powierzchnię już wewnątrz fortu. Uczepieni nadbrzeżnej skarpy chwytali chciwie powietrze i oczyma penetrowali otoczenie. Mglista poświata zalewała rozległy dziedziniec. Nieco na prawo od rzeki wznosiła się rezydencja gubernatora Hulla — dowódcy Detroit, na lewo ciągnęły się długie koszarowe baraki z więziennymi lochami, w których siedem lat temu zamknięto dwóch Seneków i Zorzę Ranną. Dalej bezładnie rozrzucone tu i tam, otulone nocą i po­srebrzone gwiazdami stały budowle miasta. Wszystko to otaczał wysoki ostrokół z pomostem, na którym przy otworach strzel­niczych czuwali żołnierze. Na narożnych wieżyczkach widniały wielkie cielska armat.

Ryszard znał tu niemal każdy zakątek. Całe tygodnie spędzał w Detroit będąc leśnym kurierem Unii.

— Płyniemy! — szepnął do Tecumseha.

Zanurzyli się w wodę i trzymając się blisko brzegu, aby nie dostrzeżono ich z ostrokołu, czujnie pośpieszyli w stronę koszar.


Noc nie sprzyjała ich przedsięwzięciu, bo bezchmurne, roz­gwieżdżone niebo rozpraszało mrok, dlatego też z indiańską czujnością wyszli na brzeg i przywarli do ściany budynku. Na obronnej palisadzie czuwali żołnierze, ale place i ulice były puste. Czekali więc, aż woda spłynie z ich ubrań, i kryjąc się za budynkami szli w stronę rezydencji Hulla. Zatrzymali się za rogiem gmachu. Dostrzegli wartownika. Stał znudzony przy wejściu do rezydencji gubernatora. Kos na ucho szepnął Tecumsehowi:

Wartownik zaintrygowany niezwykłym zachowaniem się postaci uważnie przyglądał się Kosowi. Skąd mógł przypuszczać, że w zamkniętym forcie, tuż obok siedziby gubernatora, znalazł się wróg?

— O co chodzi? — spytał niemal szeptem, a widząc wilgotne ubranie i włosy Ryszarda dodał zdumiony: — Do wody wpad­liście czy...

Nie dokończył. Lufa pistoletu dotknęła jego piersi.

— Jedno słowo i strzelam — surowo rzekł Kos i lewą ręką chwycił sztucer wartownika. — W tył zwrot, twarzą do ściany i ani ruchu!

Żołnierz był tak zaskoczony, że bez protestu wykonał pole­cenie. Kos dał znak Szawanezowi. Tecumseh dokonał dalszych czynności. Zakneblowanego i związanego wartownika wepchnięto pod schody.

Ostrożnie otworzyli drzwi i weszli na mroczny korytarz. Ni­kogo. Po skrzypiących, drewnianych schodach dotarli do po­mieszczeń zajmowanych przez gubernatora. Szczęście im sprzy­jało, bo nikt nie pojawił się na ich drodze. Kos nacisnął klamkę, ustąpiła. Znaleźli się w obszernym gabinecie generała. Pusty. Ryszard skinął na Tecumseha i poszedł ku drzwiom widocznym po przeciwnej stronie. I te były otwarte. Lekko je pchnął. Obaj stanęli w progu. Na stole chybotał się wątły płomyk świecy. |


Generał Hull .w mundurze leżał na łóżku z rękoma podłożonymi pod głowę. Widać usłyszał kroki, bo nie wstając spytał:

Weszli do pokoju'zamykając drzwi.

— Tecumseh składa panu wizytę.

Generał podniósł się z łóżka i ze zdumieniem i gniewem patrzył na przybyłych.

Gubernator oniemiał. Nie rozumiał, jakim cudem znaleźli się w jego rezydencji.

Oddech generała stał się świszczący. Chwycił się za głowę. Podszedł do okna. Rzeczywiście zaczynało świtać.

Pistolet sachema celował w pierś gubernatora. Hull załamał z rozpaczy ręce i ciężko opadł na krzesło. Szeroko rozwartymi oczyma patrzył na intruzów. Nie mógł sobie darować, że do-' puścił do takiej sytuacji.

Poza drzwiami rozległy się czyjeś szybkie kroki. Ktoś nad­chodził.

— Jedno nierozważne słowo, sir, i strzelam — ostrzegł Ryszard. — Nie mamy nic do stracenia. Pamiętajcie!

W drzwiach pojawił się młody oficer Stanley Furgien. Nie zauważył Szawaneza, bo zakryły go drzwi. Trochę był zdziwiony obecnością obcego mężczyzny w niechlujnym, wymięty^ ubraniu. Kos z pistoletem stał za plecami gubernatora. Zetknął się już kiedyś z Furgienem. Dlatego też serce zabiło mu żywiej. Pozna go czy nie?

— Panie generale — meldował wyprężony — Anglicy przy­gotowują się do szturmu. Wytaczają działa. Piechota zajmuje wyjściowe stanowiska.

Hull chustką obtarł mokrą twarz. Widział na sobie drgające czujnymi ognikami spojrzenie Tecumseha, na łopatce czuł dotyk lufy.

Zdumiony oficer wyprężył się i wyszedł, stukając żołnier­skimi butami.

— Weil — pochwalił Kos. — Rozsądek zwyciężył. Tak będzie lepiej, sir.

Czekali w napięciu. Nad rezydencją gubernatora pojawił się; wreszcie płat białej materii. Żołnierze klęli zaskoczeni niespo­dziewaną decyzją dowódcy. Inni odetchnęli z ulgą. Porywczy i nieustępliwy kapitan Andrew Baxter nie wytrzymał. Wpadł jak burza do gubernatora. Już w drzwiach krzyczał:

Baxter zawahał się. Jego dłoń sięgnęła po rękojeść rewolweru. Gdy uczuł na plecach twardy ucisk metalu, powoli podniósł ręce. Tecumseh rozbroił go.

— Proszę, pan kapitan usiądzie obok gubernatora — polecił Kos. — Poczekamy na posłów.

Baxter ociągając się usiadł. Zastanawiał się nad tym, co tu zaszło. Twarz miał bladą jak płótno, oczy rozbiegane.

— Jest tu nas więcej, kapitanie — wyjaśnił Kos. — W za­kamarkach Detroit wojownicy Tecumseha czekają tylko na sygnał. Jeden wystrzał i rozpocznie się taniec. Rozumiecie? Nie radzę uciekać się do jakichkolwiek nierozważnych kroków.

W atmosferze pełnej nerwowego napięcia czas dłużył się niemiłosiernie

Wreszcie pod fortem rozległ się dźwięk trąbki. Wpuszczono angielskich posłów: Brentona, Lavela, Czarnego Jastrzębia, Wanetę i Niskuk. Przyprowadzeni przez porucznika purgiena do Hulla z uznaniem, radością i dumą patrzyli na bohaterów niezwykłego przedsięwzięcia — Tecumseha i Kosa. Wódz Szawanezów dłużej zatrzymał wzrok na obliczu Wodnej ptaszyny, ubranej jak wojownik. Z trudem można było poznać, że to dziewczyna.

Gubernator Detroit ponuro spoglądał w twarze angielsko--indiańskich posłów. Baxter także nie kwapił się do zwykłej uprzejmości.

— Siadajcie, panowie — z uśmiechem odezwał się Kos i wska­zał na krzesła.

Posłowie usiedli. Hull nie podejmował pertraktacji. Nieprzy­jemną ciszę przerwał Tecumseh:

— Miczi-malsa zejdą z ogniowych stanowisk, a na palisadzie zostawią strzelby — zaczął stawiać warunki. — Magazyny i ich zawartość stają się własnością wojsk indiańsko-kanadyjskich. Wszyscy jeńcy trzymani w warowni natychmiast zostaną
wypuszczeni na wolność. Wszelkiego rodzaju broń, wojsko i ludność cywilna złożą przed budynkiem generała Hulla. W za­mian Tecumseh, wódz zjednoczonych plemion, i Izaak Brock, generał angielskiej armii, darują życie mieszkańcom Detroit. Oficerowie, żołnierze i ich rodziny jako jeńcy zostaną odsta­wieni do Malden. Kobiety i dzieci rodzin cywilnych są wolne. Innych warunków kapitulacji dla Miczi-malsa nie ma. Hugh!

Hull spuścił głowę. Baxterowi ze wściekłości drżały ręce.

tutaj Czarną Strzałę, wodza Seneków, jego córkę i wojowników; Jeśli stanie się im coś złego, zemsta dosięgnie dzieci i sąuaw oficerów generała Hulla. Hugh! — groźnie zawołał Szawanez. ' — Niech was wszyscy diabli! — zaklął Baxter nerwowo szar­piąc guziki munduru.

Minęło jeszcze pół godziny niepewności, nim otwarto bramy, a żołnierze poczęli opuszczać swoje stanowiska. Na teren miasta weszły regularne jednostki armii angielskiej i szybko obsadziły warownię.

Do rezydencji Hulla w otoczeniu oficerów wszedł gubernator Izaak Brock. Wspaniałomyślnie zwrócił się do pokonanego do­wódcy Detroit:

— Zostawiam panu prawo posiadania w niewoli szabli — powiedział uprzejmie. — Byliśmy przed chwilą wrogami. Obecnie możemy zostać przyjaciółmi.

Hull podniósł się z krzesła. Zgaszonym wzrokiem patrzył na gładko wygoloną twarz Anglika. W milczeniu podał mu dłoń.

Brock zdjął z siebie gubernatorską szarfę i założył przez głowę na ramię Skaczącej Pumy. Srebrzysta wstęga na ukos przecięła pierś wybitnego Indianina.

— Niech ten symbol świadczy, że jesteś, Tecumsehu, godny stanowiska gubernatora indiańskiego państwa związanego sojuszem z Królestwem Wielkiej Brytanii.

Oczy zgromadzonych z ' powagą zwróciły się na dumne, opromienione radością zwycięstwa oblicze Pumy. Gotowej, do Skoku.

Brock podszedł do Ryszarda Kosa, wyciągając dłoń. Po­wiedział:

— Zwycięstwo dzisiejsze także wam, sir, zawdzięczam. Mianuję was pułkownikiem angielskich sił zbrojnych w Górnej Kanadzie.


Ryszard -uścisnął rękę generała. Oficerowie zasalutowali.

Ryszard nie słuchał już generała. Zbiegał po skrzypiących schodach, a za nim Tecumseh i pozostali Indianie. Przybył do koszar zziajany w chwili, gdy porucznik Furgien z piwnic za­mienionych na więzienie wypuszczał indiańskich jeńców. Wy­chodzili chwiejnie, brudni i wygłodzeni. Wśród nich Kos dojrzał Zorzę Ranną i Czarną Strzałę. Podbiegł. Rozjaśniła się twarz dziewczyny i padli sobie w objęcia.

Próbowała opowiadać, ale plątała się, wzruszona i wyczerpana przeżyciami ostatnich tygodni.

Stojący obok ojciec Zorzy Rannej położył rękę na ramieniu Kosa.

Seneka zaciął wargi w niemej nienawiści i powiedział zło­wrogo:

Wodna Ptaszyna podeszła do przyjaciółki. Witały się pełne szczęścia.

Mey-oo — odrzekły dziewczęta.

Kos uścisnął Zorzę i oddalił się w stronę obszernego placu, gdzie Tecumseh z gromadą wodzów, wojowników i żołnierzy dosiadał koni. Po chwili wyciągniętym galopem gnali wzdłuż brzegu Erie na południowy zachód. Wraz z nimi Czarna Strzała, który mimo wyczerpania nie zgodził się na odpoczynek. Za wszelką cenę pragnął zemsty za doznaną porażkę.

Pod wieczór zatrzymały ich indiańskie straże i doprowadziły do obozu. Tecumseh i Kos natychmiast poszli zlustrować bojowe stanowiska przewidywanej zasadzki.

Wokół uroczej dolinki, przeciętej małym strumieniem, rósł mieszany las o gęstym podszyciu. Od zachodu ciągnęła się podmokła łąka pełna krzewów i mizernych olch. Było tu cicho i spokojnie.

— Sądzisz, Tecumsehu, że Amerykanie wejdą w tę dolinę? — spytał z powątpiewaniem Kos.

Obaj stali na skraju lasu i patrzyli na intensywną zieleń ukwieconej łąki.

Obeszli wokół dolinę. Tecumseh poinstruował żołnierzy i wojowników ukrytych w zaroślach przypominając główne założenia przedsięwzięcia.


Wrócili do punktu dowodzenia, gdy zapadła już noc. Nie palono ognisk, nie rozmawiano. W zupełnej ciszy płynęły długie godziny. Jedynym urozmaiceniem były odgłosy tętniącej tajemniczym życiem kniei. Ryszard Kos i Skacząca Puma owinęli się w indiańskie derki i usnęli.

Ranek nie przyniósł żadnych zmian. Na gałęziach drzew uwijały się barwne rozśpiewane ptaki. Po leśnym runie pełzały owady. W bagnach co chwila rozlegał się skrzek żab. Cienko brzęczały komary.

Około południa podszedł do Tecumseha zwiadowca.

— Idą! — powiedział tylko jedno słowo.

Puma Gotowa do Skoku ożywił się. Oczy mu zabłysły. Za­gwizdał, naśladując orła. Długo jeszcze nic się nie działo. Wreszcie do uszu przyczajonych w krzakach ludzi docierać poczęły szmery, szelesty, stąpanie. Na skraju doliny zatrzymał się Indianin na koniu i przez moment czujnie obserwował łąkę, strumień i las, po czym zawrócił i znikł w puszczy.

— Irokez — szepnął Tecumseh do Kosa.

W kniei narastał łomot końskich kopyt. Stawał się coraz wyraźniejszy. Pierwsi jeźdźcy wynurzyli się spośród drzew i wjechali w dolinę. Wtoczyły się armaty. Za nimi wataha irokeskich wojowników.

Krąg czatujących w zasadzce zamknął się. Tecumseh wyszedł na skraj lasu. Podniósł sztucer. Huk wystrzału wstrząsnął po­wietrzem. Zatrzymały się nagle szeregi Amerykanów. W po­śpiechu ściągali z ramion strzelby. Skacząca Puma oparł się o pień dębu i przytknął do warg róg bawoli.

— Hej, Miczi-malsa! — rozległ się nad doliną donośny głos Szawaneza. — Z rozkazu generała Brocka Tecumseh wzywa was do natychmiastowego złożenia broni i poddania się. Jeśli nie usłuchacie, zginiecie wszyscy.

Amerykanie zsiadali z koni szukając dogodnych dla siebie stanowisk. Generał Izaak Shelby z grzbietu rosłego gniadosza bacznie obserwował bór. Obok stał porucznik Harry Dikson.

— Warownia Detroit została wczoraj zdobyta. Nie macie po co tam śpieszyć — huczał głos Pumy Gotowej do Skoku. — Dolinę otaczają żołnierze i wojownicy. Tecumseh daje wam dwie minuty czasu na decyzję. Po tym terminie rozpoczynamy ogień.


Szawanez cofnął się za pień,

Generał Shelby pochylił się do Diksona i przez chwilę żywo z ni-m rozmawiał.

Tecumseh wzmacniając rogiem głos ponownie zawołał:

— Niech Miczi-malsa pojedynczo podchodzą pod samotną brzozę nad strumieniem i tam składają broń. Czas do namysłu minął.

Generał jeszcze z oficerami coś rozważał, ale w końcu padły rozkazy i żołnierze poczęli pod drzewem składać strzelby, pistolety, szable i ładownice z nabojami.

— Hej, Długie Noże — wołał Skacząca Puma. — Oficerowie i żołnierze pójdą bez broni na zachodnią stronę doliny. Tecum­seh przestrzega przed podstępem i zdradą!

Amerykanie w milczeniu rzucali broń na stos i odchodzili na równinę między bagnami i rzeczką. Trwało to dość długo. Jako ostatni ze spuszczoną głową podszedł pod brzozę Izaak Shelby.

W dolinę ze strzałami gotowymi do strzału schodzili Indianie i Anglicy. Jedni gęstym kordonem zamknęli Amerykanów, inni zabezpieczyli broń, armaty i konie. Tecumseh wydał rozkazy wodzom i wojsku, a sam w kilkuosobowej asyście zbliżył się do generała Shelby'ego. Wyciągnął do niego rękę.

Shelby rozglądał się za porucznikiem chowającym się wśród tłumu żołnierzy. Polecił komuś go przywołać. Dikson przyszedł ociągając się.

Tecumseh, Kos i Czarna Strzała surowo spojrzeli na przestra­szonego oficera.

— Biały Pająk skazał Skaczącą Pumę na śmierć nad kopcem mrówek. Pamiętasz? — zwrócił się do niego z nienawiściąSzawanez. — Czemu Miczi-malsa to uczynił?


Dikson milczał.

Oblicze porucznika pokryła trupia bladość. Opuścił wzrok.

Zapadła cisza. Amerykanie i Anglicy z rosnącym zaintereso­waniem przysłuchiwali się rozmowie. Teraz przybliżyli się jeszcze bardziej do Indianina i Diksona.

Ugh.

Przez twarz porucznika przemknął błysk nadziei.

— Biorę za świadka generała Shelby'ego i wszystkich tu obecnych, że mogę wybrać broń — odezwał się z powracającą pewnością siebie i zadecydował: — Walczyć będziemy konno i na szable.

Wśród Amerykanów powstała wrzawa. Głośno aprobowali decyzję Diksona. Indianie i Anglicy z niepokojem czekali na dalsze wypadki. Próbowano odwieść wodza od pojedynku. Nawet gdyby Puma dawał sobie radę z szablą, to nie mógł dorównać Diksonowi, który od lat zawodowo ćwiczył w wojsku szermierkę.

Kos ze stosu broni wybrał dwie klingi. Obejrzał je starannie i wręczył Tecumsehowi i Diksonowi. Obaj wskoczyli na siodła. Czarna Strzała i paru wojowników czuwało, aby porucznik nie spróbował czasem wymknąć się na koniu z doliny. Na pustej


łące ciągnącej się wzdłuż strumienia stanęli naprzeciw siebie amerykański porucznik i Skacząca Puma.

Ryszard Kos podniósł do góry dłoń i okrzykiem dał sygnał do walki.

Dikson spiął konia i lekkim galopem zbliżył się do Szawaneza. Mignęła w słońcu srebrna smuga. Tecumseh zręcznie odparował cięcie. Zadzwoniła stal. Skrzyżowały się szable. Skacząca Puma dwukrotnie usiłował zadać cios, ale Dikson bez trudu osłonił się i sam zaatakował. Wódz błyskawicznie przywarł do karku ru­maka. Zdarty gwałtownie koń porucznika przysiadł na zadzie, cofnął się do tyłu, stracił równowagę i runął w rzeczkę, zrzu­cając jeźdźca. Strumień był płytki. Dikson pośpiesznie zerwał się, chwycił konia za uzdę i pomógł mu wstać. Wskoczył na siodło. Tecumseh powoli wjechał w koryto strumienia sięga­jącego koniom do kolan. Upokorzony, ociekający wodą porucznik z furią natarł na Pumę, ale Szawanez wytrzymał atak i niespo­dziewanie sam uderzył. Z ręki Diksona wypadła szabla, zakreśliła: łuk i ostrzem wbiła się w murawę na brzegu.

Amerykanie wstrzymali na sekundę oddechy. Jak to się stało? Przypadek czy wysokie umiejętności Indianina we władaniu; białą bronią?

Porucznik był bezbronny. Skulił się w siodle i z lękiem: patrzył w twarz sachema. Nie spadło jednak śmiercionośne uderzenie.

— Biały Pająk zejdzie z mustanga i podejmie broń — po­wiedział donośnie Tecumseh. — Wódz Szawanezów daje mu ostatnią szansę.

Dikson zeskoczył z siodła na brzeg, chwycił kołyszącą się jeszcze rękojeść szabli. Za nim podążył Skacząca Puma. Stali, czujnie mierząc się wzrokiem. Porucznik zaatakował pierwszy.: Znowu zadzwoniły ostrza. Wódz powoli spychał oficera ku rzece. Nacierał coraz natarczywiej. Odbił cięcie porucznika i nagle sam z rozmachem ciął w szyję wroga. Dikson zachwiał się i padł do wody.

Wódz opuścił szablę. Podniósł dumnie czoło i oczami pełnymi dziwnych blasków powiódł po amerykańskich jeńcach, którzy,; to zwycięstwo przyjęli ponurym milczeniem.

W szeregach indiańsko-angielskich zerwał się krzyk triumfu.


Wodzowie i oficerowie biegli do sachema, gratulowali mu i chwalili jego szermiercze umiejętności.

Tecumseh przeszedł obok Shelby'ego nawet nie spojrzawszy na generała;

W kilka minut później obładowana zdobyczą armia Tecumseha eskortując Amerykanów ciągnęła do Detroit. Dobrze już gęstniał zmierzch, gdy weszli do warowni.

Na drugi dzień gubernator Izaak Brock wezwał swój sztab na posiedzenie. Tym razem zebrali się w gabinecie Hulla, który wraz z Shelbym przebywał w więziennym baraku przeznaczo­nym dla jeńców.

— Panowie — głos generała brzmiał uroczyście. — Zdobycie bez walki Detroit i zagarnięcie do niewoli całej armii Shelby'ego to wielki sukces naszych sił zbrojnych. Zaplanowanie i przeprowadzenie całej operacji jest dziełem Tecumseha. To jego zwycięstwo.

Puma Gotowa do Skoku nie poruszył się, jedynie ciemne źrenice zapłonęły mu dumą.

— Powstańcie, panowie! — gubernator podniósł się zza stołu i podszedł do sachema. — W imieniu Jego Królewskiej Mości mianuję cię, Tecumsehu, generałem brygady.

Oczy dowódców spoczęły na pociągłym, szlachetnym obliczu Indianina.

— Oto nominacja — gubernator podał Szawanezowi dokument.. — Od tej chwili Skacząca Puma ma prawo noszenia munduru z dystynkcjami generalskimi. Poruczniku Brenton — zwrócił się do oficera — proszę dostarczyć Tecumsehowi do
jego kwatery pełne umundurowanie.

Brenton wyprężył się i wyszedł wykonać rozkaz.

— Od tej chwili wódz Szawanezów jest generałem — mówił dalej Brock. — Zobowiązuję was, panowie, do podporządko­wywania się jego rozkazom. Proszę moją decyzję przekazać wojsku.

Gubernator objął Szawaneza i obaj uścisnęli się jak bracia. Brock usiadł za stołem i, informując o sytuacji bojowej na Pograniczu, kończył swój przydługi wywód.

— Panowie, póki nieprzyjaciel jest przerażony klęskami, musimy zdobyć forty: Meigs, Niagarę i Schlosser. Wtedy Kraina Wielkich Jezior będzie w naszych rękach, a to jest właśnie klucz do ostatecznego zwycięstwa.

Gdy sztab kanadyjskiej armii układał plan uderzenia na Niagarę, knieją śpieszyli gońcy z radosną ' wiadomością, że warownie Mackinaw, St. Joseph i Dearborn zostały zdobyte.

ŚMIERĆ NAD NIAGARĄ

Flotylla okrętów pełnych wojska opuściła przystań w Maldeni i" płynęła na wschód ku wielkim wodospadom Niagary. Wrześnio­we słońce rozproszyło poranne mgły. Wiał lekki wiatr. Statkom; towarzyszyły śmigłe rybitwy, z krzykiem przysiadające na olino­waniach i wysokich masztach.

Na pokładzie jednego z okazalszych szkunerów1 stali do­wódcy wyprawy: Izaak Brock, Tecumseh, Thomas Talbot, Ryszard, Kos, Ludwik Lavel i paru innych, i prowadzili ożywioną rozmowę na temat strategii nad rzeką Niagarą. Zadanie było trudne. Wody jeziora Erie wlewały się w gardziel rzeki, mijały Kozią Wyspę2 i po obu jej stronach z hukiem, w tumanie kropel i pian z olbrzymiej wysokości spadały w dół tworząc wodospady nie do przebycia. Wszystkie barki i łodzie płynące od rzeki; Św. Wawrzyńca poprzez Ontario w górę krainy wód po ominięcW fortu Niagara, około pięciu mil od niego, zatrzymywały się w Dolnej Przystani, bo dalej żegluga stawała się niemożliwa. Tu wyładowywano towary i przewożono je drogą lądową^ biegnącą lasami i skrajem przepaści Devils Hole3, do Górnej Przystani, znajdującej się około trzech mil poza fortem SchlosseM


powyżej prawego wodospadu. Stąd prowadził już wodny szlak ku dalekim jeziorom -— Górnemu i Michigan.

Po stronie kanadyjskiej, na brzegu Erie i rzeki Niagara,
wznosiła się tylko jedna angielska warownia. W tej sytuacji
opanowanie dwóch amerykańskich fortów i przystani stawało
się koniecznością, choć dowódcy zdawali sobie sprawę, że
zwycięstwo okupione będzie dużymi stratami lub może w ogóle
jest nieosiągalne. -

Tecumseh w czerwonym uniformie, w czarnych spodniach z lampasami wzdłuż bocznych szwów, z naramiennikami obramo­wanymi srebrnymi frędzlami i z dystynkcjami generalskimi przysłuchiwał się rozmowie. Na jego piersi wisiał medalion z wizerunkiem Lee, a na głowie spoza otoku bobrowej czapki sterczała długa orla lotka, z tyłu chwiał się puszysty warkocz zrobiony z barwnego puchu ptaków.

Długo jeszcze debatowali, potem rozeszli się do swoich kajut. Ryszard spędzał czas w towarzystwie Zorzy Rannej. Niskuk zawsze kręciła się w pobliżu Tecumseha, a Lee przeby-


wała z mężem. Wszystkie trzy uparły się wziąć udział w wy­prawie i żadne tłumaczenia nie odniosły skutku. Na szkunerze zajętym przez sztab dostały wspólną kajutę. Podróż przedłużała się, dlatego też Kos i Zorza dużo czasu spędzali z sobą, snując dalekie plany o szczęściu we dwoje.

— Gdy skończy się wojna — mówił Ryszard — pojedziemy gdzieś w urocze ustronie, zbudujemy wygodny dom i zostaniemy na zawsze razem.

Zorza Ranna uśmiechała się w takich chwilach i z rozświet­lonymi radością oczyma tuliła się do Kosa, przytakując marze­niom.

Wreszcie pod koniec września flotylla dotarła do fortu Erie. Dziewczętom przydzielono pokój w jednym z budynków i za­powiedziano im, że nie ma mowy, aby wzięły udział w bitwie o placówki Niagary.

Październik zmienił już barwy liści na drzewach. Niebo coraz częściej pokrywało się zasłoną chmur. Stada ptaków ciągnęły na południe. Pewnego ranka, gdy gęste opary mgieł snuły się wzdłuż rzeki zatapiając wszystko mleczną bielą, pod jej osłoną Anglicy ustawili baterie dział. Wojsko pod dowództwem generała Izaaka Brocka czekało na sygnał, aby popłynąć w stronę amery­kańskiego wybrzeża.

Nieco wcześniej korzystając także z mgły generał Tecumseh, Czarny Jastrząb i Ludwik Lawel zwinnymi canoe przeprawili swoją armię przez jezioro Erie i weszli w lasyr aby później rozdzielić się na dwie części i uderzyć na amerykańskie umocnie­nia: fort Niagarę i Dolną Przystań.

Inne .wojska dowodzone przez pułkownika Ryszarda Kosa i Talbota miały zaatakować Górną Przystań i warownię Schlosser. Natomiast Czarna Strzała i Kiong-twong-ky podążyli obsadzić drogę nad Czarcią Jamą dla uniemożliwienia nieprzewidzianych ruchów wojsk przeciwnika.

Około godziny dziesiątej, kiedy mleczna zasłona mgieł nieco zrzedła, zagrały skupione w dwu miejscach angielskie armaty. Pociski przelatując ponad rzeką biły w Dolną Przystań i warownię Niagara. Tylko przyczajone w zaroślach i mgle baterie skiero-3 wane na górny port rzeczny i twierdzę Schlosser milczały uparcie.


Amerykanie wiedzieli o szykującym się natarciu nieprzyja­ciela. Obstrzał ich nie zaskoczył. Przygotowani, z lontami u dział, ze sztucerami i garłaczami4 w ręku, czekali w ciszy i milczeniu na wyznaczonych stanowiskach.

Kanadyjska artyleria biła bez przerwy. Ciężkie wybuchy niczym grzmot podchwytywane przez echo niosły się w głębiny kniei.

Po godzinnej' .kanonadzie na dany rozkaz żołnierze dopadli łodzi, zepchnęli je na wodę i popłynęli w stronę umocnień amerykańskich. Wraz z nimi generał Izaak Brock. Działa grzmiały dalej. Amerykanie ciągle milczeli.

Mgła rzedła coraz bardziej. Kanadyjczycy dopływali do środka Niagary, gdy niespodziewanie zadudniły wybuchy wystrzałów z brzegu przeciwnika. Lawina kul uderzyła w łodzie i barki. Armatnie pociski z wyciem padały obok, wyrzucając w niebo słupy dymu i wody.

Anglicy odpowiedzieli bronią ręczną. Silny nurt porywistej rzeki począł znosić czółna. Wiosłując z niebywałym wysiłkiem i strzelając Anglicy wolno płynęli naprzód. Tu i tam tonęła trafiona łódź. Niektórzy żołnierze ratowali się wpław. Ranni tonąc, na próżno wzywali pomocy.

Potężnie przerzedzeni, pod gęstym ogniem karabinów wysko­czyli Anglicy na wybrzeże i przywarli do ziemi, szukając osłony w nierównościach terenu. Za nimi napływały następne oddziały. Kanadyjskie armaty przestały ostrzeliwać Dolną Przystań, bom­bardowały dalej tylko fort Niagara.

Generał Brock wydawał pośpieszne rozkazy. Amerykanie widząc przeciwnika na swym brzegu poszli do przeciwnatarcia Kanadyjczycy razili palbą strzelb zbliżającą się piechotę wroga, a potem porwani w bój przez generała runęli w desperackim ataku. Zadźwięczały bagnety i szable. Cios padał za ciosem. Wrzawa ludzkich głosów biła w niebo.

Żołnierze Unii nie wytrzymali natarcia i zaczęli się bezładnie wycofywać. Za nimi parli Anglicy, wspomagani przez nowo przybyłe oddziały. Doszli w końcu do pierwszych zabudowań portu rzecznego i zajęli dogodne do obrony stanowiska.

Amerykanie otrząsnęli się z pierwszego niepowodzenia i znowu ruszyli do natarcia. Rozgorzał zacięty i bezkompromisowy bój.


W momencie, gdy kanadyjskie szeregi ostatnim wysiłkiem broniły zajętych pozycji, pojawili się po sforsowaniu rzeki Indianie pod wodzą Wanety i zaatakowali lewe skrzydło prze­ciwnika. Amerykanie ugięli się pod ciosami indiańskiego uderze­nia i znów cofnęli pozostawiając zabitych i rannych.

Do wieczora żołnierze Unii bezskutecznie ponawiali natarcie. Generał Izaak Brock własnym przykładem zagrzewał wojsko do wytrwania. Z narażeniem życia zjawiał się w najbardziej niebezpiecznych miejscach. Chodziło mu o to, aby za wszelką cenę utrzymać do jutra zajęte pozycje. Następny dzień miał bo­wiem rozstrzygnąć bitwę.

W tym czasie, gdy Anglicy wspomagani przez Dakotów Wanety toczyli ciężki bój, generał Tecumseh zachowując nie­zwykłą ostrożność zbliżał się puszczą do Dolnej Przystani, Czarny Jastrząb i porucznik James Brenton zajmowali stano­wiska pod fortem Niagara, pułkownik Ryszard Kos zamykał pierścieniem Schlosser, a Talbot podchodził pod Górną Przy­stań.

Sędziwy wódz Seneków znad górnego Ohio, Kiong-twong-ky, i Czarna Strzała zapadli z wojownikami w zasadzce nad Devils Hole. Widzieli, jak drogą wijącą się nad przepaścią pędzili konni posłańcy to w jedną, to w drugą stronę. Nie przeszka­dzali przenosić im wiadomości i rozkazów.

Noc uciszyła bój w Dolnej Przystani. Nad knieją i ciemnymi lustrami wód- płynęły niskie chmury. Kanadyjczycy pod osłoną nocy umacniali swoje pozycje ziemnymi skarpami, śpieszyli z pomocą rannym i krzepili odpoczynkiem siły.

Pierwsze, bardzo nikłe prześwity brzasku pojawiły się na zachodzie, gdy warownię Niagara opuściło około sześciuset jeźdźców śpieszących na odsiecz portowi rzecznemu. Mniej więcej w tymże czasie czterystu kawalerzystów wyjeżdżało z twierdzy Schlosser z takim samym zamiarem. Oba oddziały wyprzedzili indiańscy gońcy donosząc Tecumsehowi o ruchach nieprzyjaciela.

Mimo grubej warstwy chmur świt szybko rozpraszał mrok. Robiło się coraz widniej. Indianie przyczajeni w zaroślach i w rozpadlinach nad Czarcią Jamą widzieli, jak zza zakrętu pojawia się długi szereg jeźdźców.


Nagle w poszum jesiennych drzew i daleki huk wodospadu wdarła się palba wystrzałów. Grzechotały nierówne serie, przygasały i znów dudniły ze zdwojoną siłą. To rozpoczął się ranny Bój w Dolnej Przystani.

Amerykańscy jeźdźcy słysząc strzelaninę przyśpieszyli, ale niebawem musieli zwolnić na oślizłęj nocną wilgocią, skalistej i wąskiej drodze wijącej się nad przepaścią. Nie lubili tego miejsca. Miało ono złą sławę. Tutaj bowiem podczas wojny Pontiaca Senekowie6 odnieśli zwycięstwo rozbijając wojskowy transport.

Obserwując z prawej strony wysokie zbocze pokryte u szczytu zaroślami i strzelistymi drzewami, ostrożnie zdążali naprzód, nie patrząc nawet na lewo, kędy ziała bezdenna przepaść. Szelest liści wtapiał się w szum wodospadu i w dalekie dudnienie strzelb. Stukały podkowy o kamienisty grunt. Czoło jeźdźców docierało już do końca niebezpiecznej drogi, gdy u szczytu zatrzeszczał pień olbrzymiego buku i najpierw wolno począł się chylić, a potem z łomotem i trzaskiem łamanych gałęzi runął w dół porywając za sobą ziemię, kamienie i okruchy zwietrzałych skał. Pierwsi kawalerzyści z krzykiem szarpnęli lejce zatrzymując konie. Przed nimi, tuż za przepaścią, leżał tarasując przejście powalony leśny olbrzym.

Niemal w tej samej chwili wzdłuż zbocza biegnącego nad Czarcią Jamą zaczęły toczyć się głazy, drzewa i lawina skał. Runęło to wszystko na przerażonych żołnierzy. Krzyk trwogi popłynął w dal. Powalone konie rżąc staczały się w otchłań pociągając ludzi. Na wąskiej drodze powstał popłoch i zamie­szanie. Niektórzy usiłowali zawrócić, ale było to niemożliwe, gdyż ścieżkę tarasowały oszalałe konie współtowarzyszy. Inni szukając ratunku pod skalnymi nawisami na niebezpiecznej ścianie, spadali w przepaść strącani przez lawinę.

Nagle uciszyło się. Droga nad Devils Hole zasłana została odłamkami skał i konarami drzew. Amerykanie powychodzili z kryjówek. Śpieszyli z pomocą rannym, wydostawali kolegów przygniecionych głazami. Pomagając sobie brnęli z powrotem. Prowadzili parę dosłownie cudem ocalałych koni. Nie mogli w takim stanie iść na odsiecz Dolnej Przystani. Prawie połowa z nich została na dnie Czarciej Jamy.


Nagle ciszę rozdarł długi wojenny krzyk na wysokiej kra­wędzi skalnej i równocześnie zadudniły wystrzały. Kule z gwiz­dem stukały ,o kamienne podłoże, odbite rykoszetem darły powietrze. Ponownie popłoch ogarnął żołnierzy. Ten i ów walił się trafiony pociskiem, inni szukali schronienia pod pniami leżących drzew i ostrzeliwali niewidocznego wroga.

Kilkunastu kawalerzystów zdołało sforsować zapory drzewne. Jedni z nich mknęli ku Dolnej Przystani niosąc wieść o klęsce, inni 'wracali do fortu.

Nocą Indianie podłożyli wiązki chrustu pod palisadę warowni Schlosser i za ich osłoną czekali' sygnału do walki. Z ostrokołu nie byli widoczni. Szczególnie sporo wojowników przyczaiło się w pobliżu bramy. Pozostali czerwonoskórzy i Anglicy szerokim wieńcem otaczali fort kryjąc się przed oczyma jego mieszkań­ców.

Około południa wyciągniętym galopem wracała grupa Ame­rykanów spod Devils Hole. Już z daleka rękoma dawano znaki wartownikom czuwającym na narożnych basztach. .Ze zgrzytem zawiasów rozwarły się wrota. Dwóch jeźdźców wpadło do wnętrza fortyfikacji, ale ich towarzysze byli daleko. Zwłaszcza paru ostatnich, być może rannych, jechało wolniej. Wokoło pano­wały cisza i spokój, więc dwaj wartownicy ze sztucerami w ręku czekali w. bramie, aż wejdą pozostali.

Pułkownik Kos ukryty w zaroślach, widząc sprzyjającą sytuację, dał znak. Węszący Wilk, z którym Ryszard przewędro­wał kiedyś puszczę od Tippecanoe po Illinois River, zakrzyczał jak sęp. Na ten sygnał spod palisady fortu wyskoczyli czerwo­noskórzy, dopadli otwartej bramy i zwarli się w walce wręcz. Kos ruszył konnicę. Na strażniczych wieżach zagrzmiały strzelby. Amerykanie walcząc z Indianami usiłowali zawrzeć wrota, ale nie zdołali. Czerwonoskórzy i Kanadyjczycy opanowali bramę. W palbie karabinów szczękała stal szabel, tomahawków i bagne­tów. Jeszcze chwila zmagań i walczący tłum wtoczył się na dziedziniec warowni. Amerykanie zabarykadowali się wewnątrz budynków, skąd razili kulami nieprzyjaciela. W centrum Schlosser wybuchł pożar. Kłęby dymu unosiły się w górę i mie­szały z nisko wiszącymi obłokami. Opór Amerykanów słabł. Zwycięstwo indiańsko-angielskie było już przesądzone.


Pułkownik Thomas Talbot słysząc ze wszystkich stron odległą strzelaninę przypuścił szturm na Górną Przystań. Mała liczebnie załoga osłaniająca port zamknęła się w blokhauzie i bohatersko odpierała ataki. Po południu z dachu obronnej budowli amerykański żołnierz przez szkła lornetki dojrzał angielską chorągiew powiewającą na warowni Schlosser. W tej sytuacji dalsza obrona wydała się załodze daremna. Wywiesili białą flagę.

W bladym świcie dawno już zgasł tętent końskich kopyt. Za kawalerzystami zamknęły się wrota twierdzy Niagara, Poważnie uszczuplona załoga czuwała u strzelnic wysokiej palisady. Gdzieś od Dolnej Przystani echo niosło odgłosy bitwy. Po niebie ciągnęły ciężkie, nabrzmiałe jesienną wilgocią chmury.

Około południa stęknęły za rzeką armaty i pociski zaczęły tłuc w zabudowania fortu. Równocześnie, osłaniając się ple­cionkami z gałęzi i drewnianymi, obciągniętymi zwierzęcą skórą tarczami biegli do szturmu Indianie i Anglicy. Nieśli długie drabiny.

Rozjazgotały się amerykańskie sztucery i garłacze. Wśród oblegających padali zabici i ranni. Na czele szturmujących biegł Czarny Jastrząb z tomahawkiem w ręku i krzykiem zagrzewał wojowników do walki. Nieco dalej porucznik James Brenton prowadził Anglików. Indiańscy jeźdźcy obiegali fort gęsto strzelając do obrońców.

W pewnej chwili armaty "umilkły. Piechota dopadła ostrokołu i opierała drabiny. Pierwsi wojownicy i żołnierze pięli się po szczeblach. Jakiś Amerykanin wychylony ponad palisadę wytężył siły, aż wreszcie odepchnął drabinę. Runęła wraz: z ludźmi. Inny próbował zrobić to samo, ale trafiony kulą1 w głowę, zwisł na palisadzie. Pod jego osłoną Indianie dotarli do szczytu ostrokołu i poczęli przeskakiwać na drugą stronę. Zbyt szczupła załoga uległa przewadze atakujących. Ktoś otwo­rzył bramę. Konnica wpadła na dziedziniec Niagary. Wojenny: krzyk triumfu pochwycił pobliski bór.


O brzasku Amerykanie w Dolnej Przystani zaatakowali Kanadyjczyków chcąc ich zepchnąć do rzeki, ale napotkali zacięty opór, choć szeregi wroga topniały systematycznie.

Około godziny dziesiątej wśród żołnierzy Unii zapanowała radość. Sześciuset kawalerzystów przybyło z odsieczą z fortu Niagara. Przegrupowali swoje oddziały i konnica ruszyła do ataku.

Generał Brock z niepokojem patrzył na wzmocnione siły przeciwnika. Zastanawiał się, czy wytrwa do przybycia Tecumseha. Wokoło było cicho. Pozostałe wojska zaprzestały walki nad Niagarą, Schlosser i Devils Hole. Jedynie w Dolnej Przystani huczały strzelby. Nie było czasu na analizowanie sytuacji. Nadbiegała konnica nieprzyjaciela. Pod szarą powłoką obłoków matowo połyskiwały szable.

— Ognia! — padła komenda.

Gruchnęła nierówna seria wystrzałów, później druga, trzecia. Walą się ze rżeniem konie, spadają jeźdźcy.

— Ognia!

Grzechot wystrzałów. Znowu trafieni ludzie lecą pod kopyta nadjeżdżających. Pozostali zawracają. Za nimi gonią kule i groty indiańskich strzał.

Chwila oddechu i znów gęsto strzelając najeżdża wróg. Wita go palba strzelb. Tym razem Amerykanie prą naprzód. Już są prawie na pozycjach angielskich, gdy od strony puszczy bojowy wrzask czerwonoskórych wdziera się w bitewny zgiełk i na tyły Amerykanów spadają tomahawki wojowników Tecumseha.

Generał -Izaak Brock ociera zmęczoną i brudną od potu twarz. Na jego obliczu pojawia się radość. Słyszy na południu i północy dalekie szczekanie broni. Przed nimi walczą Indianie Skaczącej Pumy. Podrywa wojsko do ostatniego szturmu. Z szablą w ręku krzyczy:

— Naprzód! Zwycięstwo!

Biegnie. Żołnierze zrywają się za nim.

Okrzyk „hura!" leci w niebo. Z bagnetami na karabinach uderzają żołnierze Unii. Rozpoczyna się piekielny taniec śmierci. Dzwoni metal. Od czasu do czasu pada strzał. Chwieją się Amerykanie. Brock z pistoletem w jednej, z szablą w drugiej


ręce uwija się jak szatan. Właśnie ciął jakiegoś majora - gdy strzelił ktoś z tyłu. Gorący ból przeszył plecy generała.

Jeszcze parę minut zmagań i Amerykanie uchodzą w nieładni z pola bitwy. Z wolna cichną wystrzały. Bój gaśnie. Nad Dolną Przystanią wiatr rozwija sztandar Wielkiej Brytanii.

Tecumseh na koniu objeżdża pobojowisko. Z powagą i ze smutkiem patrzy na poległych wojowników i żołnierzy. Nagle za­trzymuj e rumaka. Niedowierzająco patrzy na generalski mundur Zeskakuje z siodła i klęka obok. Kładzie dłoń na czole leżącego

Generał Izaak Brock z wysiłkiem otwiera powieki. Poznaje Tecumseha.

— Zwycięstwo — szepce z trudem.

Oczy generała gasną. Zasnuwa je mgła śmierci.

Puma Gotowa do Skoku milczy. Żal chwyta go boleśnie za krtań. Powstrzymuje łzy, zaciska wargi. Wstaje i z szacunkiem składa prawą dłoń na lewej piersi oddając hołd bohaterowi.

Stoi przez chwilę nieruchomo jak posąg. Nie słyszy triumfu­jącego wojska. Rozumie, że zginął bliski mu człowiek i orędownik indiańskiej sprawy.

Na drugi dzień na znak żałoby opuszczono brytyjskie flagi do połowy masztów. W głuchym stukocie werbli zwłoki boha­terskiego generała odprowadzono na wieczny spoczynek. Szli oficerowie, naczelnicy plemion, żołnierze. Tecumseh w głębo­kiej zadumie, z ogromnym smutkiem patrzył na trumnę Izaaka Brocka jadącą na armatniej lawecie.

Pułkownik Thomas Talbot, sekretarz gubernatora, głosem przepojonym żalem i goryczą mówił o wybitnych zasługach generała, potem pożegnaniem zahuczała salwa honorowa. Gdy urósł mogilny kopczyk i poczęto się rozchodzić, Kos spostrzegł, że nie ma w pobliżu Skaczącej Pumy. Dojrzał go idącego w stronę lasu.

Trzy dni i tyleż nocy sachem nie wracał do warownego obozu w Dolnej Przystani. W ustronnym miejscu zgodnie z ple­miennym zwyczajem oddawał się smutnym wspomnieniom o Izaaku Brocku, myślał o przyszłych losach wojny i czerwonoskórych narodów.


PUMA

__ Ludwiku — głos Lee zabrzmiał prosząco — pozwolisz mi zobaczyć się z Robertem?

Lavel zaskoczony pytaniem uważnie przyglądał się żonie.

Chcesz zobaczyć się z bratem? Jest tutaj, nad Niagarą?

Lee uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

Tu go nie ma — szepnęła, bawiąc się miękkim, delikat­nym szalem.

Więc gdzie? — spytał zdziwiony Ludwik.

Robert jest niedaleko, we wsi Frenchtown. Mogłabym tam

pojechać...

Lavel spoważniał.

Chyba żartujesz. Przecież to szmat drogi.

Lee podeszła do okna i patrzyła na dziedziniec fortu Erie. Nagle podbiegła do męża zarzucając mu ręce na szyję.

— Walczą ze sobą wojska. Cóż złego może się stać spokoj­nym wędrowcom? — zawołała z czarującym uśmiechem. — Gdybym jutro wyruszyła, za dwa tygodnie byłabym z powrotem.

Lavel pokręcił głową.

Lavel przygryzł wargi.

— Skąd wiesz, że Robert przebywa we Frenchtown? — spytał tłumiąc zdenerwowanie.


Zakryła twarz dłońmi.

— Muszę go znaleźć i wyjaśnić wszystko — wybuchnęła
nagle płaczem. — On gotów zabić Tecumseha.

Oblicze Lavela wyrażało gorycz. Tuląc do piersi głowę żony powiedział ze smutkiem:

— Chcesz poświęcić się dla tego Indianina? Kochasz go.
Podniosła zapłakaną twarz.

Wysunęła się z objęć męża. Usiadła na krześle. Po chwili miękko spytała:

Kiedy wrócimy do Malden?

Wszyscy czekamy na Tecumseha. Jest przecież generałem.

Zgodnie z wolą Brocka podlegamy jego rozkazom.

__ Czekacie na Szawaneza? Przecież on jest tutaj.

___ Tak. Tylko gdzieś w samotnej ustroni oddaje się żałobie po Brocku.

Zapadło milczenie. Lee zarzuciła szal na ramiona. Wstając powiedziała już spokojnie:

Pójdę do Zorzy Rannej, dobrze?

__ Idź.

W progu zatrzymała się na sekundę, obrzucając męża długim, serdecznym spojrzeniem i znikła za drzwiami.

Przebiegła korytarzem i znalazła się w pokoju Zorzy i Niskuk. Obie dziewczyny rozmawiały żywo o ostatnich wydarzeniach. Przysiadła się do nich.

Masz rację — przytaknęła Lee — ale mąż nie chce pozwo­lić mi na podróż.

W oczach Wodnej Ptaszyny pojawiła się drwina. Powiedziała z Przekąsem:

~- Niskuk sama pójdzie, bo nie lęka się puszczy i ludzi.

Jedynie białe sąuaw ogarnia strach.

— Nie, ale...

-~ Rodzony brat Uti-tin-glit przez tyle wiosen i zim nie


widział swej siostry — judziła Indianka. — Czyżbyście tęsknili do siebie?

głos Niskuk brzmiał goryczą. — Tecumseh pewnie zwycięży. Ale może także paść od kuli wymierzonej w plecy. Czy moja siostra będzie opłakiwać Skaczącą Pumę? A może będzie się cieszyć, że jej brat ocalał?...

Lee zawahała się. W jej głosie ścierały się sprzeczne myśli. Mąż miał rację, że w puszczy grożą niebezpieczeństwa, że nim dotrze do Frenchtown, Roberta już może tam nie być. Ale siostrzane uczucia do dawno nie widzianego brata i ukrywana miłość do wodza Szawanezów przytłumiły rozsądek.

W jakiś czas później ubrane w męskie stroje, z podróżnymi sakwami, uzbrojone w noże i pistolety, kryjąc się przed ludzkimi oczyma, dotarły na brzeg jeziora Erie, gdzie w zaroślach czekał już Utsanati, wojownik Seneków, doskonały znawca leśnych ścieżek i dróg.

Bez słowa weszły do czółna. Plusnęły łopatki wioseł. Lekka łódź popłynęła ku lasowi widniejącemu na przeciwległym wybrzeżu. Po godzinnej żegludze dotarli do lądu powyżej warowni Schlosser. Utsanati wciągnął canoe w trzciny i poprowadził dziewczęta w knieję, gdzie uwiązane do sosen stały trzy wyśmienite wierzchowce. Jeden z siodłem, pozosta­łe z wzorzystymi derkami. U boków zwierząt wisiały pękate juki-.


Ttsanati cudownie wszystko przygotował — zawołała Howana Niskuk wskazując

na wyposażenie koni. — Spójrzcie, tych skórzanych worach znajdziemy nawet ciepłe okrycia na nocleg Wojownik uśmiechem potwierdził słuszność spostrzeżeń

Wodnej Ptaszyny.

Dosiedli rumaków i prowadzeni przez Utsanati'ego zagłębili się w puszczę. Drogi w pobliżu Niagary były przetarte, więc konie bez kłopotów szły kłusem. Na wolniejszych przestrze­niach przechodzili w galop. Chcieli odjechać jak najdalej od warowni. Ludwik Lavel po zorientowaniu się, że żona opuściła fort Erie, mógł zarządzić pościg, aby ją zawrócić z lekkomyślnie podjętej podróży.

Do zmierzchu przejechali ponad czternaście mil i w malowni­czej dolince rozłożyli się obozem na noc. Utsanati rozniecił ogień, a Niskuk przygotowała kolację. Zjedli ze smakiem gorącą polewkę kukurydzianą na soku klonowym i dziewczęta owi­nąwszy się derkami usnęły. Jedynie Seneka podrzucił chrustu do ogniska, usiadł w cieniu drzew i ze strzelbą na kolanach czuwając drzemał.

I Orzeźwieni chłodem poranku zjedli śniadanie i zasypawszy ogień ziemią ruszyli dalej. Droga stawała się coraz dziksza. Jechali wolniej, z trudem przedzierając się przez zarośla. : Lee urzekła uroda puszczy. Knieja we wszystkich odcieniach żółci i czerwieni roztaczała przedziwny czar. Strącane pieszczotli­wymi podmuchami wiatru kolorowe liście wirowały wśród gonnych pni, z szelestem kładły się na leśne runo. Cicho płynęły pajęcze nitki indiańskiej jesieni.

Lee wsłuchiwała się w ustawiczny poszum boru, w prze­dziwne szepty i pomruki, szelesty i trzaski, śpiewy i pogwizdy­wania. Zdawało się, że t-3. dziewicze ostępy przenikają w głąb duszy, którą wraz z puszczą zawodzi i gwarzy o rozterce ludzkich uczuć.

— Czemu Tin-glit zostaje w tyle? — skarciła ją Niskuk. — Łatwo możemy się zgubić.

Lee ocknęła się z zadumy.

Las mnie oczarował — odparła. — Słuchałam, jak huczy. To Nana-bosho

rozmawia z puszczą — z powagą po-


wiedziała Wodna Ptaszyna. — On jeden rozumie mowę drzew roślin i zwierząt.

Lee przyznała jej częściowo rację. Rzeczywiście, odwieczny bór poruszał człowieka do głębi duszy, koił i zmuszał do zasta­nowienia się nad przedziwną zagadką istnienia.

Czwartego dnia podróży niebo zaciągnęły granatowoczarne chmury. Wiatr wzmagał się, szumiał coraz gwałtowniej w koro­nach leśnych olbrzymów i strącał tysiące barwnych liści. Spło­szone ptaki ucichły kryjąc się w gniazdach i zakamarkach pni.

Utsanati i Niskuk z niepokojem wsłuchiwali się w granie kniei. W prześwitach pomiędzy listowiem drzew bacznie obser­wowali ciężkie, groźnie skłębione obłoki.

Wuchowsen zbudził wichurę — powiedziała Wodna Ptaszyna.

— I niebo zaciągnął chmurami. Będzie, walka żywiołów — dodał Utsanati.

Lee odczytując obawę na twarzach czerwonoskórych spy­tała:

Utsanati przynaglał konia. Kluczył wśród drzew wypatrując kryjówki przed nadciągającą nawałnicą. Dziewczęta milcząc śpieszyły za nim. Mimo dnia robiło się coraz ciemniej. Natężenie wiatru rosło. Szelest listowia potężniał i huczał niczym łomot skrzydeł jakiegoś niesamowitego ptaka.

Seneka dopadł wreszcie wielkich hikor4 osłoniętych z dwóch stron wzniesieniami i gęstą ścianą dębów. W pośpiechu zeskoczył z wierzchowca. Dziewczęta poszły za jego przykładem. Podróżni zmusili konie do położenia się i uwiązali je do pni. Wydobyli z juk derki, szczelnie się nimi owinęli, następnie Indianin rzemiennym sznurem przywiązał dziewczęta i siebie do drzew. Czas był ku temu najwyższy. Silny podmuch zimnego wichru przeszedł nad puszczą, wpadł pod ubarwione jesienią korony, I wyjąc jak sto tysięcy wygłodzonych kujotów.

Zadudnił najpierw daleki grzmot. Lunęła ulewa. Zamigotał ognisty zygzak błyskawicy i ogłuszający huk piorunu uderzył gdzieś w pobliżu wciśniętych między hikory ludzi.

Rozpętało się piekło. Potężny ryk pędzącego wichru zmieszanego ze strugami wody przewalał się nad knieją. Z niesamowitą i mocą biły pioruny. Błyskawice smugami ognia cięły mrok. potoki wody lały się z nieba, jakby pragnęły zatopić świat.

Przerażone konie rżały usiłując zerwać sznury trzymające je na uwięzi.

Dziewczęta i wojownik z narzuconymi derkami na głowę, wtuleni pod pniami drzew drżeli z zimna. Wokół nich płynęły strumienie wody.

Nagle wśród szalejącego żywiołu z ogłuszającym łoskotem runął olbrzym leśny

eksplodując trzaskiem i chrzęstem łama­nych konarów.

Przestraszona Lee odchyliła na sekundę przemokłą derkę. Błyskawice tnące

półmrok oślepiły ją, a ulewa chlusnęła w twarz. Z trudem wciągnęła płótno na głowę.

Huragan słabł. Grzmot piorunów oddalał się, ulewa łagodniała. Jeszcze parę minut i uciszył się bór. Czarne bryły obłoków ^odpłynęły odsłaniając jasny błękit, zasnuty jedynie lekką mgłą. We wgłębieniach stały kałuże wody. Po zboczach i nierównoś­ciach spływały małe strumyczki. Puszcza znowu cicho szumiała szelestem listowia.

Dziewczęta przemoknięte do ostatniej nitki odczuwały chłód. Utsanati rozplatał

sznury łączące ich z pniami i rozglądał się wokoło.

Kilkanaście yardów od kryjówki przełamany w połowie leżał wielki dąb. Na

skraju hikor, gdzie uwiązał konie, zobaczył tylko jednego wierzchowca. Stwierdził, że pozostałe zerwały powrozy i uciekły.

— Będziemy wędrować piechotą, a koń powiezie juczne wor­ki — powiedział Utsanati i oddalił się szukać chrustu na opał.

Odcinał gałęzie z drzew, wybierał obłamane przez burzę iglaste konary i ciągnął je w pobliże hikor. Dziewczęta mu pomagały. Uzbierali sporą stertę gałęzi, były one jednak wilgotne.

Z trudem rozpalili ognisko. Początkowo mokre drzewo dymiło obficie, potem płomienie strzelać zaczęły wysokimi językami, promieniując dookoła ciepłem. Ściągnęli z siebie ubrania i roz­wiesili na wbitych w pobliżu ognią kijach. Okryci wilgotnymi derkami usiedli w kręgu ciepła. O dalszej drodze na razie nie mogło być mowy.

Wodna Ptaszyna wyjęła ze swej sakwy garść pokruszonych ziół i nabrawszy wody z utworzonej przez ulewę sadzawki nad ogniem na drążku zawiesiła metalowy garnuszek. Gdy woda z liśćmi zagotowała się, wypili gorący wywar, który rozgrzał ich zziębnięte organizmy.

Pod hikorami spędzili noc i na następny dzień w osuszonej odzieży powędrowali dalej. Utsanati otwierał pochód, a dziew­częta szły za nim prowadząc obładowanego jukami konia. Dla odpoczynku Lee i Niskuk na zmianę dosiadały wierzchowca, by później znowu iść piechotą.

Minęły dwa dni. Nadciągał wieczór. Postanowiono odpocząć nad leśnym ruczajem. Czysta jak kryształ woda płynąca po kamienistym dnie wabiła oczy. Uwolniwszy rumaka z przytro­czonych worków puścili go wolno ze spętanymi nogami. Parskał i z zadowoleniem potrząsał grzywą.

Wkrótce nad strugą buzował ogień. Kobiety krzątały się przy posiłku, a Utsanati wyszukiwał drewno na opał i badał okolicę. Gdy zapadał mrok, długo gwarzyli przy wieczerzy.; Indianin do północy czuwał nad ich bezpieczeństwem, potem zastąpiła go Niskuk. Z pistoletem w dłoni, przechadzała się wzdłuż rzeczki wsłuchana w odgłosy kniei.

Noc była zimna. Chłód przenikał pod ubranie. Dziewczyna zatknąwszy rewolwer za pas dorzuciła do ognia kilka gałęzi i wyciągnęła nad płomienie dłonie. Potem obeszła obóz. Woda cicho bulgotała w korycie. Las szeleścił listowiem. Koń pasący się w pobliżu ogniska podniósł głowę i zaparskał strzygąc uszami.


Niskuk nasłuchiwała. Nic niepokojącego nie mąciło nocy. Indianka weszła poza obręb światła. Zatrzymała się w cieniu kępy wiklin. Nagle wśród gałęzi zobaczyła dwa fosforyzujące ogniki. Gorzały jak kulki żaru. Trwało to ułamek sekundy i zjawisko znikło.

Wodna Ptaszyna była dzieckiem puszczy. Nie podniosła alarmu, serce jej zabiło przyśpieszonym rytmem.

— Pewnie Malsumo — pomyślała. — Nie wolno mu okazać lęku, wtedy odejdzie.

Spokojnie ruszyła wzdłuż szemrzącego ruczaju. Kiedyś matka i dziadek uczyli ją, że nad wodami jezior i rzek błądzą duchy lasu. Człowieka, którego ogarnie strach, obezwładniają niewi­dzialną siłą, a wtedy jest skazany na pastwę dzikich zwierząt. Jedynie nieulękłych serc nie sięga ich moc.

Zawróciła i znowu szła w stronę zarośli, kędy przed chwilą dojrzała dziwne, okrągłe płomyki. Znów zapłonęły maleńkie zarzewia i zgasły. Lekko zaszeleściły pręty krzewów. Koń trwożliwie zarżał podchodząc blisko ognia.

Utsanati zerwał- się z posłania chwytając sztucer — To malsumo — powiedziała Niskuk. — Niech mój brat śpi.

Wojownik czujnie obszedł obóz. Niczego nie zauważył.

— Może Wodna Ptaszyna położy się, a Utsanati obejmie straż.

— Nie — odparła stanowczo. — Niskuk dotrwa do brzasku.
Indianin okrył się i z ręką na strzelbie usnął.

Noc przeszła spokojnie i świt zaróżowił nieboskłon na wscho­dzie. Obudzona Lee wraz z Niskuk krzątała się po obozie, a Utsanati obmywszy twarz w rzeczułce postanowił zapolować, by zaopatrzyć ich w mięso. Zapasy żywności skończyły się już, a do Frenchtown było jeszcze około dwóch dni drogi. Indianin Przeskoczył strugę i zagłębił się w jesienny bór.

Wierzchowiec skubiąc trawę zbliżył się do strumienia, wszedł w jego koryto i obok krzewów wikliny pił wodę. W pewnej chwili podniósł kształtny łeb, rozszerzonymi chrapami chwytając powietrze. Nagle zaczął trwożliwie prychać i usiłował wydostać


się ze strugi, ale spętane przednie nogi nie pozwalały mu na szybkie poruszanie się. Raptem mignęło coś w miękkim skoku i spadło na kark zwierzęcia. Przeraźliwy kwik rozdarł ciszę. Koń wierzgał, stawał dęba, aż rżąc zwalił się na kamieniste dno.

Zaalarmowane dziewczęta pobiegły nad rzekę. Za. krzakami, które długim pasem osłaniały brzeg, zobaczyły olbrzymią pumę5 wczepioną kłami i pazurami w szyję powalonego wierzchowca. _

Ptaszyna Wodna sięgnęła do pasa po pistolet. Zadudnił wystrzał. Puma na moment przywarła do rumaka i błyska­wicznie znalazła się na brzegu. Przyczajona czujnie patrzyła na ludzi. Jej oczy lśniły fosforycznie.

— Strzelaj! — krzyknęła Niskuk i w pośpiechu nabijała broń.

Lee drżąc podniosła pistolet. Padł strzał. Huk oszołomił zwierzę, ale nie powalił. Brązowopłowe cielsko olbrzymiego kota spadło na Niskuk. Dziewczyna wypuściła broń, jedną ręką usiłując zasłonić się przed kłami pumy, a drugą sięgając do pasa po nóż. Z piersi Lee wyrwał się krzyk strachu.

Nagle zafurkotało coś w powietrzu, zwierzę niespodziewanie legło obok Wodnej Ptaszyny wijąc się w konwulsjach. W jego ciele tkwiła indiańska strzała.

Po drugiej stronie strumienia stał wysoki wojownik.

odrzekła Niskuk. — Jednak zostaniemy, bo szukamy Długich Noży z Frenchtown.

— Bywajcie — Wyandota pożegnał kobiety i znikł w za­roślach.

Lee pomogła Wodnej Ptaszynie zabandażować niegroźne skaleczenia i zadrapania na ręce. Nim się z tym uporały, wrócił zziajany Utsanati. Oglądał konającą pumę i wierzchowca.

— Czyja to strzała? — spytał.
Opowiedziały mu o przebiegu wypadków.

— Poczekamy na Miczi-malsa — zadecydował Seneka i po chwili dodał: — Nie powiodło się polowanie Utsanati'emu, ale mięsa mamy pod dostatkiem.

Podszedł do leżącej pumy. Była olbrzymia. Gęsta sierść połyskiwała delikatnym brązem. Dobił zwierzę i zabrał się do ściągania skóry. Pracę tę wykonywał z niezwykłą szybkością. Po chwili przyciśnięte kamieniami futro pumy leżało na murawie. Wykroił najlepsze kawałki mięsa i podał kobietom, aby upiekły. Sam zszedł do strugi i wyciął płat końskiej szynki. Zawinąwszy ją w liście obwiązał rzemieniami i wcisnął do podróżnej sakwy.

Kończył te czynności, gdy usłyszał leciutkie szelesty. Jego bystre oczy wyłowiły wśród krzewów skradających się ludzi. Zawiązując worek zawołał donośnie:

— Biali bracia niepotrzebnie kryją się za gałęziami krzewów. Utsanati od dawna już ich widzi.

Z zarośli na przeciwnym brzegu ruczaju wyłonił sję człowiek. Ze strzelbą gotową do strzału lustrował obozowisko.

Lee zastygła pełna zdumienia. Tę twarz okoloną rudym za­rostem gdzieś widziała.

— Niskuk, spójrz! Ten człowiek to... — nie dokończyła.

— Tak, to Rudy Kujot — stwierdziła Wodna Ptaszyna.
Rudy włożył dwa palce w wargi i zagwizdał, po czym prze­
skoczywszy strugę podszedł do obozujących.

— Nie jestem sam — powiedział z naciskiem. — Za mną idą żołnierze Unii.

Jego małe, rozbiegane oczy uważnie przebiegły po czerwonoskórych i zatrzymały się dłużej na twarzy białej kobiety.

— A wy kim jesteście? — spytał nie zdejmując dłoni z zamku sztucera.


WE FRENCHTOWN

Kapitan Szymon Kenton prowadząc z Vincennes konny oddział wstępował po drodze do fortów rozsianych nad bystrymi rzekami w głębi puszczy, czasami zbaczał z traktu, aby do tych placówek dotrzeć, i zabrawszy stamtąd część załogi śpieszył do Frenchtown. Była to spora wieś położona nad rzeką Raisin. Tym się różniła' od innych osiedli backwoodsmenów, że wokół zabudowań wzniesiono z masywnych bali i desek płot przypo­minający ostrokoły fortów. Stanowiła więc pewnego rodzaju warownię.

Z rozkazu generała Harrisona Kenton miał tę wieś obsadzić wojskiem z dwóch powodów: dla obrony osadników i możli­wości organizowania stąd wypadów na nieprzyjacielskie pozycje w rejonie jeziora Erie i Ontario.

Porucznik Joe Carter urzeczony urokiem puszczy zwrócił się do jadącego obok dowódcy:

— Panie kapitanie, jesień jest cudowna. Czy dostrzega pan tę niezwykłą skalę barw?

Kenton oderwał się od własnych myśli.

Oczy kapitana prześlizgnęły się po ubarwionym jesienią lesie. Pod kopytami koni chrzęściły uschnięte łodygi i złotobrązowa pokrywa opadłych liści. Bór stał cichy, jakby skupiony, zadumany nad zbliżającą się zimą.

— Za każdym drzewem może czaić się czerwonoskóry lub drapieżne zwierzę.

z przekonaniem Kenton. — Tylko uprawne pola i wielkie miasta. Ludzie czym innym będą się zachwycać.

— Daleka to przyszłość — lekceważąco machnął ręką Carter. — Minie wiele dziesiątków lat, nim wytrzebi się tę puszczę z Indian i wykarczuje drzewa.

— Stanie się to szybciej, niż sądzicie, sir — orzekł Kenton.
Ud czoła pochodu zbliżał się ku dowódcy jeździec. Ubrany

był w bluzę ze skóry karibu, w futrzaną czapkę, spod której wyglądały długie, dawno nie czesane rude włosy. Nie pasował do jednolicie umundurowanych żołnierzy.

— Mówię o porządnym umyciu się — zakpił Willi Gayer. Kenton zmierzył go przeszywającym wzrokiem.

— Weil, dawno powinniście wyszorować wasze kudły — odciął się ze złośliwością i dodał — Zanocujemy nad tym stawem.

Do zachodu słońca brakowało około dwóch godzin, gdy wojsko rozkulbaczyło wierzchowce. Strzelby ustawiono w kozły. Poczęto rozniecać ogień.

Kenton stanąwszy nad stawem patrzył na czystą toń wody i niedaleki sąsiedni brzeg ocieniony bujnymi trzcinami. Słońce


połyskiwało w drobnych zmarszczkach fal oddalających się ku strumykowi wypływającemu z jeziorka i ginącemu w puszczy! Było tutaj cicho i przyjemnie. Za kapitanem stanął Gayer.

Gayer oddalił się, a Kenton lornetką penetrował brzegi leśnego jeziorka. Niczego nie zauważył. Czasami tylko ponad toń srebrząc się wyskakiwały ryby i z pluskiem ginęły w stawie.

Joe Carter z dwoma żołnierzami odepchnęli łódkę od brzegu. Porucznik siedział ze sztucerem gotowym do strzału. Wiosłując, szybko dotarli do wysokich trzcin i popłynęli wzdłuż bujnych szuwarów. Ławice ryb spokojnie żerowały nie zwracając uwagi na czółno.

Dotarli do miejsca, gdzie ze stawu wypływał wąski strumyk i wijąc się ginął w lesie. Wyszli na ląd, rozdzielili teren i za­chowując ostrożność badali okolicę. Niczego nie odkrywszy j wsiedli do canoe i przecinając w poprzek jeziorko zdążali ku obozowisku.

W pewnej chwili Tom Haskin siedzący na czubie łódki ' zauważył na wodzie długą smugę, przypominającą prujący fale grot z łuku. Powierzchnia stawu pełna dotychczas ryb była teraz wokoło czysta. Nawet chmary malutkich wierzchówek odpłynęły. Nie zwrócili na 4en fakt uwagi.

— Spójrzcie, jaka dziwna ryba — powiedział Haskins do współtowarzyszy i wiosłem uderzył w smugę na wodzie. Cios był silny. Zakotłowało się gwałtownie. Krople obryzgały wiośla­rzy i długi wąż błyskawicznie wychynął z topieli jak niesamo­wita zjawa, i oplótł rękę Toma. Ułamek sekundy i jego płaska głowa pokryta dużymi tarczkami, z rozwartą groźnie paszczą znalazła się obok twarzy przerażonego żołnierza. Wolną ręką chwycił cielsko gada poniżej głowy i mocował się z bestią.

Porucznik rzucił nieprzydatny sztucer na dno canoe i sięgnął po nóż. Łódka niebezpiecznie się kołysała. Carter w odpowiednim momencie ciął ostrzem cielsko węża. Nie dojrzał skutków uderzenia, bo Nat Bleng sterujący czółnem śpiesząc z pomocą stracił równowagę, łódź położyła się na burcie i wpadli wszyscy do wody. Przez chwilę wchłonęła ich głębia, potem wypłynęli na powierzchnię.

Joe i Nat dotarli do Haskina, który jeszcze walczył z wężem, i zadali gadowi kilka pchnięć. Gad rozluźnił uścisk, ześlizgnął się ze swej ofiary i znikł w wodnej toni.

Kapitan Kenton przywołany przez żołnierzy nad staw podniósł szkła lunety. Zobaczył jedynie płynącego porucznika i Nata Blenga, holujących Toma Haskinsa. Czekał na nich z niecierpli­wością.

Wreszcie zziajani wyszli na brzeg. Haskin blady jak trup trzymał się za lewą rękę.

Pomogli Haskinsowi ściągnąć bluzę i koszulę. Powyżej łokcia rosła gwałtownie opuchlizna, a wokół czerwonych śladów po ukąszeniu rozchodziły się fioletowe pręgi.

Willi Gayer błysnął gałkami oczu i skrzywił się wymownie — Zróbcie Haskinsowi opatrunek — kapitan był zakłopo­tany.

Noc była chłodna. Kapitan Szymon Kenton przewracał się na posłaniu. Różne myśli zaprzątały mu głowę. Niepokoił się o syna Jeana, o rodzinę pozostawioną w Vincennes. Dotychcza­sowy przebieg wojny też nie mógł go cieszyć.

Wyciągnął się wygodnie i słuchał poszumu kniei. Odblask ogniska przez wąską szparę rzucał złoty pas światła do wnętrza namiotu. Zachrzęściły czyjeś żołnierskie buty. Gdzieś od stawu doleciało ni to miauczenie, ni to skowyt wstrząsający do głębi człowiekiem. To puma, władczyni puszczy, krążyła w pobliżu obozu. Nieraz Kenton zetknął się z tym nocnym drapieżni­kiem.

Nagle ludzki okrzyk pełen lęku rozdarł noc. Kenton poznał


głos Willi'ego Gayera. Chwycił pistolet i wyskoczył z namiotu bez butów, w rozpiętej bluzie. Dostrzegł nadbiegających war­towników.

— Tam! Strzelajcie! — wrzeszczał Gayer.

Kenton zauważył uciekającego niemal ze środka obozu czło­wieka. Bez wątpienia był to Indianin. Kapitan podniósł pistolet, ale czerwonoskóry zwinnie przypadł do ziemi i znikł poza pasącymi się końmi. Strzelanie byłoby bezcelowe.

Zaroiło się od zbudzonych ze snu żołnierzy. Odważniejsi pobiegli za Indianinem. Przetrząśnięto zarośla, lecz mrok ukrył wszystkie ślady. Nie znaleziono nikogo.

Okazało się, że znikł jedynie z kozłów jeden sztucer. Kenton zarządził podwojenie straży.

Podał Kentonowi kolorowy pas z koralików i muszelek. Ktoś dorzucił drew do ognia. W chybotliwym świetle kapitan zobaczył wampum obwieszony dookoła długim, miękkim włosiem.


Cichą grozą powiały słowa Gayera. Porucznika Cartera przeszedł zimny dreszcz.

Kapitan wrócił do namiotu. Żołnierze także się rozeszli. Willi Gayer zmienił miejsce swego legowiska, położył nabity sztucer i usiłował usnąć, ale sen nie przychodził.

Ledwie poczęło szarzeć, posilili się i zlikwidowali obóz.

Formowano już kolumnę marszową, gdy niedaleko gdzieś zahuczał wystrzał. Potem drugi.

— W górze strumienia — powiedział Carter.
Kenton skinął głową. Nasłuchiwali. Cisza.

Kapitan chwilę zastanawiał się, po czym polecił:


Dziesięcioosobowy oddział ruszył brzegiem strumyka. Kłu­sowali dość szybko, później zwolnili. Konie poczęły parskać, więc stanęli. Dwóch żołnierzy zostało przy wierzchowcach, a reszta poszła czujnie śledząc zarośla. Roztrzęsiony Gayer podążał za porucznikiem Carterem i wachmistrzem Goldma­nem.

Z nadrzecznych wiklin zauważyli płonące za strugą ognisko. Przy ogniu krzątały się dwie kobiety — biała i czerwonoskóra. W korycie strumienia pochylał się nad cielskiem martwego konia Indianin.

Wachmistrz trącił Gayera i szepnął:

Goldman wysunął lufę sztucera z zarośli i wymierzył w czerwonoskórego.

— Zostaw! — porucznik położył rękę na ramieniu Burta. — Jest z nimi biała kobieta. Musimy wiedzieć, co tu robi.

Wtem Indianin wyprostował się i patrząc w stronę krzewów, gdzie kryli się biali, donośnie coś zawołał.

Gayer lękliwie patrzył na wszystkie strony. Z palcem na cynglu sztucera stanął nad strugą. Świeża skóra pumy rozłożona na łące wyjaśniła mu wszystko. Zagwizdał i przeskoczywszy strumyk zbliżył się do kobiet.

Porucznik dał znak ukrywającym się żołnierzom. Szeroką tyralierą wyszli z lasu.


Lee i Niskuk patrzyły na wojsko. Utsanati złożył na ziemi sakwę z mięsem i stojąc obok kobiet oparł się o sztucer.

Żołnierze otoczyli obóz. Porucznik podszedł do rozmawiają­cych i salutując spytał:

Willi był tak zaskoczony stanowiskiem i wiadomościami Indianki, że zamilkł. Widząc pytające spojrzenie Cartera, powiedział:

— Yes, byłem u Keokuka w Malden. Kapitan Kenton wie, po co tam chodziłem.

— Ja też wiem — głos Lee zabrzmiał dwuznacznie.
Gayer natarczywie popatrzył w twarz Lavelowej.

Cień uśmiechu przemknął po twarzy Wodnej Ptaszyny. Powiedziała przebiegle:

Niskuk zdjęła znad ognia pieczeń i zrobiła zapraszający gest.

— Jedzcie sami — odparł Carter. — Niedługo nadejdzie wojsko. Jeśli chcecie pójść z nami, musicie być gotowi do drogi.

Żołnierze oglądali skórę pumy, podziwiali jej wielkość.


Trzech poszło po zostawione w lesie wierzchowce. Inni gawędzili Porucznik, wachmistrz i Gayer przysiedli się jednak do ogniska i sięgnęli po pieczeń.

Nadciągnął wreszcie Szymon Kenton- z kawalerzystami. Carter złożył dokładny meldunek. Kapitan powitał Lavelową i Niskuk przyjaźnie skinął ręką Senece. Po zadaniu im kilku pytań zgodził się na wspólną drogę do Frenchtown.

Trzy wojskowe konie uwolniono z bagaży, oddano kobietom i czerwonoskóremu. Utsanati miał poprowadzić oddział, co niektórzy przyjęli z pewnymi obawami. Wprawdzie Kenton przychylnie odniósł się do Lee i towarzyszących jej Indian, lecz nie zaniechał ostrożności. Byli to przecież obcy ludzie, przy­padkowo spotkani w puszczy. Na jakiej podstawie mógł całkowicie zaufać? Dlatego też Utsanati'emu przydzielił do to­warzystwa Willi'ego Gayera i Burta Goldmana, a na czoło oddziału wysłał zwiadowców.

Wjechali w rzadki, iglasty bór. Lee skorzystała z tego' i zbli­żyła się do kapitana.

Kapitan badawczo spojrzał na ładną, zarumienioną twarz kobiety?

Lee zamyśliła się. Gdzieś z zakamarków jej mózgu wypłynął przywołany wspomnieniem niewyraźny obraz z Venango, ro­dzinny dom, magazyn z towarami ojca i twarze przewijających się tam ludzi. Czy to nie te same rozbiegane oczy, jak małe ciemne koraliki osadzone w piegowatej twarzy, okolonej rudym zarostem patrzyły kiedyś na nią. Gdzie to było? Jak z dalekiej przestrzeni zasnutej mgłą doleciały ją słowa: ,,zostaw, ona nie żyje!" Wzdrygnęła się z lękiem. Poczuła nagle na sobie wzrok kapitana.

Kiwnęła głową, podniosła błękitne oczy na Kentona i spytała:

— Znacie, sir, porucznika Roberta Stewarda?

Kiedy nic nie odrzekła, Kenton dodał:

Roześmiała się gorzko.

— Nie mylił się pan — stanowczo odrzekła Lee. — Nasze sprawy osobiste nierozerwalnie związane są z wojną.

Kenton chciał, jeszcze o coś zapytać, ale nadjechał kawalerzysta.

— Przed nami Frenchtown — zameldował.

Ruszyli raźniej. Oczom jadących ukazały się zabudowania ciągnące się wzdłuż rzeki Raisin, otoczone wysokim płotem. Smugi dymu jak siwe warkocze pięły się z kominów chat ku jesiennemu niebu. Przed wojskiem szeroko rozwarły się wrota i wjechali do wsi.

Kwatery dla oficerów były przygotowane. Jedną izbę Kenton oddał Lee i Niskuk nie troszcząc się o Utsanati'ego. Sam zajął okazały pokój w domu bogatego Bila Connera. Żegnając się z kobietami, poprosił o stały kontakt, gdyż w wolniejszej chwili pragnął porozmawiać z porucznikiem Stewardem i Lee na temat przywiezionych znad Niagary informacji. Oczywiście Lavelowa zapewniła, że jest do usług kapitana, i rozeszli się.

Ledwie złożyły w kącie podróżne sakwy, Lee ogarnąwszy się wybiegła na poszukiwanie Roberta.

Było pogodne popołudnie. Spoza pierzastych obłoków prze­świecało słońce. Napotykani oficerowie nagabywani przez Lea wzruszali ramionami. Większość z nich w ogóle nie zetknęła! się ze Stewardem. Któryś oświadczył, że zna porucznika,! ale widział go przed rokiem. Zmierzch gasił już dzień, gdy wysoki wachmistrz, obrzucając Lee taksującym spojrzeniem odpowiedział:

Łzy zawodu spłynęły po policzkach Lee.

Wachmistrz stał osłupiały, odruchowo począł gładzić się po wygolonym policzku.

— Odprowadźcie mnie, sir, do domu — szepnęła przez łzy.
Uczuła nagle głęboki ból i smutek. Siły ją opuściły. Widząc,

że się chwieje, podoficer podparł ją ramieniem.

— Służę, dokąd mam zaprowadzić, miss?

Nie odpowiadając ruszyła podtrzymywana przez mężczyznę.

— Nazywam się Artur Larrick. Z porucznikiem Stewardem służyłem w Wayne, a ostatnio w Schloaser — mówił wach­mistrz. — Znam całą historię... Porucznik początkowo szukał pani, ale ostatnio...

Lee nie słyszała słów Larricka. Zastanawiała się nad tym, kiedy znowu wpadnie na ślad brata. Jechać za nim do warowni Pitt byłoby szaleństwem. Nawet gdyby nie zbliżająca się zima, to szlak do fortu był zbyt uciążliwy. Ludwik miał rację, że żołnierskie drogi są długie i kręte. Nigdy nie ma gwarancji, czy gdzieś znów nie miną się na puszczańskich ścieżkach.

Doszli pod kwaterę i wachmistrz wprowadził Lee do mieszka­nia. Ciężko opadła na krzesło. Niskuk widząc płaczącą przyja­ciółkę spytała:

— Przyjdę jutro — powiedział Larrick do Indianki i wyszedł.
Lee położyła się na posłaniu. Płakała, aż zmorzył ją sen.

Natychmiast nawiedziły ją widziadła senne. Oto Robert galo­puje na karym koniu. Wiatr rozwiewa długą grzywę rumaka. W ręku porucznika połyskuje szabla. Podnosi ją do ciosu. Z mgły wyłania się bez broni majestatyczna postać Tecumseha. Indianin stoi nieruchomo i otulony mlecznymi oparami czeka na śmiercionośne uderzenie. Między niewyraźnymi sylwetkami brata i wodza wychyla się blada i smutna twarz Ludwika. Lee z krzykiem budzi się i siada na łóżku. Mrok wypełnia izbę. Przez małe okno sączy się nikłe światło dalekich gwiazd


osłoniętych postrzępionymi płachtami chmur. Zmęczenie bierze górę, Lee zasypia, ale zjawy nie pozwalają na spokojny sen. Co chwila otwiera oczy. Drzemie.

Rankiem Szymon Kenton wezwał Lavelową. Za zgodą kapitana przyszła wraz z Niskuk do jego kwatery. Usiadły na krzesłach. Kapitan nie był sam. Oprócz porucznika Joe Cartera wygodnie rozpierał się na krześle pułkownik Peter Dudley, którego kobiety nie. znały.

Kenton zauważył zaczerwienione oczy i wymizerowaną twarz Lee.

— Proszę wybaczyć, miss, że nie pozwalam na odpoczynek — zaczął — ale interesują nas informacje majora Hareya. Nie przekaże ich pani porucznikowi Stewardowi, bo we Frenchtown go nie ma. Wobec tego proszę uczynić nam ten zaszczyt.

Lee czuła, że zaplątała się w niezwykłą kabałę, z której będzie jej trudno się wyplątać. Cóż powie tym ludziom? Gdyby zastała brata, sprawa byłaby prosta. Powiedziałaby wszystko szczerze i koniec. Robert załatwiłby resztę. A w obecnej sytuacji któż uwierzy w jej słowa? Zwłaszcza że nie wiadomo, dlaczego naplotła Carterowi i Kentonowi, że posiada poufne informacje od Hareya. Postąpić tak musiała na widok Willi'ego Gayera, który przypomniał jej twarz zbrodniarza sprzed czternastu lat... Trzeba było go zmylić. Nawet jeśli z pomyłki zrodziło się jej podejrzenie, to przecież Niskuk szepnęła, że to człowiek o po­dwójnym obliczu — szpieg służący równocześnie Unii i Ka­nadzie.

— Zastosowałem się do pani życzeń i pozwoliłem uczestni­czyć Indiance w rozmowach — mówił kapitan. — Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia?

Lee opuściła głowę, chusteczką wycierała nos.

Lavelowa nerwowo bawiła się chustką.

Pułkownik Dudley zaczął cichą rozmowę z kapitanem. Niskuk skorzystała z tego i nachyliła się do ucha Lee. Szeptały, uzgadnia­jąc z sobą plan działania. Oficerowie ukradkiem obserwowali kobiety.

Przybył Larrick i usiadł naprzeciw Lavelowej.

— Wachmistrz już jest, słuchamy — poprosił Kenton.
Lee opanowując zdenerwowanie zaczęła mówić:

— Major Harey z życzliwości powiedział mi, że porucznik Robert Steward pojechał do Frenchtown. Ponieważ od wielu lat wzajemnie się szukamy, wbrew woli męża, Ludwika Lavela, wyruszyłam tutaj. Pod opieką mojej przyjaciółki Niskuk i wo­jownika Seneków dotarłam szczęśliwie do celu. Pech chciał, że porucznik pojechał do fortu Pitt, a do Frenchtown wysłał wachmistrza Larricka. I tak moja wędrówka znad Niagary aż
tutaj stała się bezcelowa. Panowie zrozumieją sens tego, co mówię, gdy się przedstawię: Jestem Lee Steward, siostra Roberta.

Kenton ożywił się na chwilę. Znał historię uprowadzenia.

— Dobrze. Wrócimy do tej sprawy — Kenton usiadł. —
Oczekujemy teraz na informacje Hareya.

Lee znowu zamilkła mocując się z własnymi myślami. Wyrę­czyła ją Niskuk.

Poruszeni oficerowie rozmawiali z ożywieniem, a Kenton oparty o poręcz krzesła podejrzliwie lustrował twarze kobiet. Nie ufał im.

Kobiety wyszły.

Oficerów zaskoczyły "usłyszane wiadomości. Jeśli istotnie Gayer był agentem Kanady, trzeba by go natychmiast areszto­wać. Jaka jednak jest pewność, że zarzuty są słuszne? Prawie


żadna. Do Malden udał się z polecenia Harrisona, o czym pułkownik wiedział. Stamtąd przyprowadził Keokuka. Dostarczył trochę materiałów wojskowych. Ale mógł także podobnie pracować na rzecz Kanady i tym sposobem brać z dwóch źródeł pieniądze.

Postanowiono porozmawiać z Willi'm Gayerem. Wachmistrz otrzymawszy polecenie, co ma robić, poszedł po handlarza. Odnalazłszy go, powiadomił, że wezwany jest w pilnej sprawie do kwatery kapitana. Początkowo rozmawiali o błahych spra­wach, później Larrick zwrócił się do Willi'ego:

— Sir, jestem w kłopocie. Może zechcielibyście pożyczyć mi sto dolarów, ale kanadyjskich.

Gayer obrzucił wachmistrza przelotnym spojrzeniem.

Wachmistrz zastanawiał się chwilę. Kiwnął głową.

— Niech będzie — powiedział.

Gayer pogrzebał ręką w wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki i wyjął banknot.

— Dzięki, sir.

Willi uśmiechnął się szeroko, ściągając duże i obwisłe brwi.

— Za pięć dni, wachmistrzu, i z pięcioprocentowym zyskiem dla mnie — utwierdził się.

Weszli do kwatery Kentona.

— Złożyliście wizytę Brockowi?

Gayer nie rozumiejąc, do czego zmierzają pytania, przebieg} chytrym wzrokiem po twarzach oficerów i odpowiedział:

Oczy agenta zapłonęły. Twarz zbladła.

Larrick położył sto dolarów przed oficerami. Oczy ich spoczęły na prawym rogu. Rzeczywiście, był pobrudzony czerwienią.

Zapadła cisza. Gayer zrozumiał, że ktoś go zadenuncjował. Co za pech. W Malden odkryto jego podwójną grę i teraz tutaj. Szukał argumentów na swoją obronę.

Dudley powstrzymał Willi'ego ruchem ręki.

— Cała sprawa wymaga jeszcze dociekań. Pewne poszlaki
was obciążają, ale znam wasze zasługi dla Unii, dlatego trudno


mi uwierzyć... — mówił pułkownik patrząc w lisie oczy agenta. — polecam wam nie ruszać się z Frenchtown. A wy, wachmistrzu — zwrócił się do Larricka — postarajcie się, aby Gayer nie wyfrunął z osady. Pamiętajcie.

/

PAMIĘTAJ RZEKĘ RAISIN

Tecumseh skrzyżował ramiona na piersi i z zasępionym obli­czem słuchał opowiadania Zorzy Rannej o wyprawie Lee i Niskuk do Frenchtown. Ludwik Lavel uzupełniał tę relację drobnymi uwagami. Ryszard Kos i Thomas Talbot milczeli.

Majestatyczna zaduma zmieszana z przygnębieniem spowodo­wanym śmiercią gubernatora Izaaka Brocka nagle znikła z twarzy indiańskiego generała. Jego czarne oczy zapłonęły dziwnym blas­kiem, a ruchy stały się sprężyste.

—- Pułkownik Talbot zajmie się zdobytymi placówkami nad Niagarą i odeśle jeńców do Malden — głos Tecumseha był stanowczy. — Czerwone Serce, Lavel i Brenton wezmą trzy szwadrony białej jazdy i wraz z wojownikami Skaczącej Pumy ruszą o świcie do Frenchtown.

Nie czekając na odpowiedź oficerów oddalił się z podniesioną głową. Patrzyli za ~nim, aż znikł za drzwiami.

— Decyzja słuszna — powiedział Talbot. — Zajęcie osady pokrzyżuje trochę plany Unii.

- Warto także nękać potyczkami oddziały przeciwnika zdąża­jące do Frenchtown — dorzucił Lavel.

— Nim dotrzemy do celu, większość amerykańskich oficerów


będzie już w osadzie — zauważył Kos. — Ale na pozostałych można zrobić zasadzkę. Sam fakt niedopuszczenia do koncentracji wojsk w tej warowni pokrzyżuje zamierzenia Unii.

Wtedy Zorza Ranna zaglądając Ryszardowi w oczy powiedziała prosząco:

Spuściła oczy, lekki rumieniec ubarwił jej policzki.

Twarz dziewczyny opromieniła radość.

— Zorza pojechałaby i bez zgody Czerwonego Serca — od­ parła filuternie.

Ryszard patrzył z zachwytem na jej delikatną twarz, kształtne' wargi i głębię ciemnych źrenic.

Stali tak chwilę przytuleni, z sercami bijącymi gorącym rytmem miłości.

szwadrony kawalerii zanurzyło się w knieję. Pochód otwierali Indianie na małych, stepowych mustangach, za nimi jechała angielska jazda, na końcu kryte płótnem wozy pełne obozowego sprzętu. Wokoło penetrowały puszczę lotne oddziałki czerwonoskórych zwiadowców.

Między indiańską a kanadyjską jazdą kłusowali dowódcy wyprawy: generał Tecumseh, pułkownik Ludwik Lavel, porucznik James Brenton i Ryszard Kos z Zorzą Ranną.

Czas im się dłużył. Liście warzone przymrozkami opadały coraz gwałtowniej. Północny wiatr niosąc zimne podmuchy ponuro szumiał w koronach leśnych olbrzymów. Pod kopytami koni chrzęścił obfity dywan uschłego runa.

Armia nie napotykając na nieprzyjaciela szła szybko naprzód. Jedynie w szóstym dniu marszu zwiadowcy wpadli na trop kilkudziesięcioosobowego oddziału Amerykanów i po krótkiej walce rozbili go doszczętnie.

Wreszcie któregoś chmurnego południa dotarli w pobliże Frenchtown. Z rozkazu Tecumseha zapadli w leśnym gąszczu, a zwiadowcy podeszli pod osadę. Ujrzeli zabarykadowane bramy. Nad ostrokołem jeżyły się lufy strzelb i czarne cielska armat. Amerykanie czuwali.

Puma Gotowa do Skoku uważnie wysłuchał relacji zwia­dowców. Nie ulegało wątpliwości, że nieprzyjaciel wiedział o nadciągających Kanadyjczykach. W tej sytuacji nie mogło być mowy o zaskoczeniu wroga. Frenchtown trzeba było zdobyć.

Nim zapadł jesienny zmierzch, zapłonęły wokoło obozowe ognie zamykając oblężniczym kordonem samotną osadę.

W małym jarze Tecumseh w otoczeniu dowódców siedział obok ogniska i z powagą słuchał propozycji ataku na Frenchtown. Nikomu nie przerywał. Kiedy wypowiedzieli się wszyscy, milczał jeszcze długo, jakby rozważając usłyszane rady, potem jego twarz ożywiła się, oczy nabrały blasku, popatrzył po sie­dzących i zaczął mówić:

— Mądre są słowa moich braci, ale Tecumseh nie wybierze żadnego z proponowanych planów szturmu na osadę Miczi-malsa. Zginęłoby za dużo wojowników i żołnierzy.

Umilkł. Gruba zmarszczka przecięła mu czoło. W chybotliwym świetle ogniska srebrzyły się jego generalskie epolety, spoza otoku futrzanej czapki sterczało długie pióro górskiego orła


Czerwonoskóry generał wyciągnął rękę w stronę wodzów stojących w pobliżu i powiedział:

— Bracia, wozy mają koła. One przyczynią się do naszego zwycięstwa...

Oficerowie nie rozumiejąc, do czego zmierza, popatrzyli ze zdumieniem na Tecumseha.

— Ugh! — oczy Tecumseha błysnęły dumą.
Tymczasem mięso karibu, pieczone na ognisku, było gotowe

i nęciło połyskliwym brązem. Czarna Strzała zdjął drążek znad ognia i umieścił go przed siedzącymi na dwóch rozwidlonych kijach wbitych w ziemię.

— Czas na wieczerzę — rzekł i pierwszy odkroił płat so­czystej szynki.

Jedząc rozmawiali o zbliżającej się bitwie. Gdy zaspokoili apetyt, Tecumseh wydał niezbędne rozkazy i legł na spoczynek.

Czarny Jastrząb i Ryszard Kos wziąwszy paru wojowników zajęli się odkręcaniem podwozi z wojskowych furgonów. Kiedy, wszystko było gotowe, w sześciu beczułkach z prochem wy­wiercono otwory i wetknięto w nie nasycone ropą długie lonty.; Następnie antałki zostały solidnie przywiązane między dwoma kołami i owinięte suchym listowiem. Było już daleko po północy,] gdy dwukołowe walce zaciągnięto na skraj pochyłego zbocza.!

Tecumseh spoza pnia dębu uważnie patrzył na Frenchtown.| W słabym świetle poranka nie było widać niczego. Cisza wisiała! nad osadą. Sachem podniósł dwa palce do ust. W przestrzeń popłynął trzykrotny krzyk orła. Na prawym skrzydle oblężniczego kordonu odpowiedziało podobne wołanie. Wojownicy j żołnierze podnieśli broń, palce spoczęły na kurkach strzelb i cięciwach łuków. Serca zabiły przyśpieszonym rytmem. Jeszcze jeden orli sygnał i tam, gdzie ostrokół podchodził pod bezładnie rozrzucone po łące kępy krzaków, zabrzmiały sztucery. Grad kul i strzał uderzył w palisadę. Wojenny wrzask czerwonoskórych pochwyciło echo puszczy.

Amerykanie odpowiedzieli palbą strzelb. Huknęły armaty i pociski padające na miękką murawę nadrzecznej doliny wy­rzuciły w górę tumany dymu i błota.

Na lewym skraju osady panował spokój. Ludwik La vel podniósł do oczu szkła lunety i penetrował obwarowania. Tu i tam wyglądali Amerykanie. Prawdopodobnie sądzili, że brak zarośli między lasem a wioską powstrzymuje przeciwnika przed sztur­mem.

Upłynęło jeszcze kilkanaście minut, nim Tecumseh dał kolejny znak. Pchnięte z rozmachem koła potoczyły się po zboczu w do­linę. Nabierały rozpędu, podskakiwały na nierównościach terenu i. niby olbrzymie walce zbliżały się ku palisadzie.

Nad ostrokołem pojawiły się głowy żołnierzy. Zaskoczeni patrzyli na to dziwne zjawisko. Poczęli strzelać.

Koła z groźnym ładunkiem zatrzymały się pod belkami obwarowań. Wtedy skraj lasu ożył gwałtowną strzelaniną. Lawina pocisków biła we Frenchtown. Amerykańscy żołnierze kryli się i z rzadka odpowiadali ogniem.

Wreszcie kilkaset płonących strzał pofrunęło ku walcom spoczywającym pod ostrokołem osady. Nim pierwsze ogniste pociski spadły na cel, już następna chmura cięła powietrze. Niektóre dosięgły liściastej warstwy. Buchnęły płomienie.

Tecumseh z uśmiechem zwrócił się do Kosa:

Jeszcze minuta i pierwszy grzmot wstrząsnął powietrzem, potem drugi, trzeci. Umilkły karabiny przeciwnika. Kłęby dymu i ognia przesłoniły widok. Znowu eksplozja.

Zadźwięczał sygnał wojskowej trąbki. Z lasu wypadły kana­dyjskie szwadrony i indiańscy jeźdźcy. Podniosły się szable


i tomahawki. Nacierający z bojowymi okrzykami galopowali ku osadzie. Wiatr rozwiewał dym, odsłaniając potężne wyrwy w ostrokole. Przesadzili rumowisko belek i starli się w walce wręcz. Furkotały wojenne topory i szable. Czasami huknął sztucer lub pistolet. Amerykanie cofali się ku środkowi osiedla, pozostawiając poległych i rannych.

Wtem nad jednym z wyższych budynków powiała płachta białego płótna. Bitewna wrzawa słabła, aż całkowicie ucichła. Zwycięzcy opanowali teren. Przeciwnik składał broń.

Ludwik Lavel szedł długą ulicą i szukał żony. Był przekonany, że jeśli dotarła do Frenchtown, to teraz wyjdzie powitać zwy­cięzców. Łatwo mogła się domyślić, że wśród zdobywców osady odnajdzie męża. Rzeczywiście, dojrzał ją w towarzystwie Niskuk. Stały pod masywnie zbudowanym domem i uważnie rozglądały się wokoło. Z okrzykiem radości pośpieszył w ich stronę. Lee usłyszała znajomy głos i za chwilę padła w ramiona Ludwika.

Tegoż jeszcze dnia żołnierze przystąpili do naprawy strzaskanego wybuchami ostrokołu, a Tecumseh z gronem najbliższych sobie łudzi w zacisznym mieszkaniu Lee i Niskuk słuchał relacji kobiet z ich podróży i ostatnich wydarzeń we Frenchtown. Kiedy wszyscy zaspokoili ciekawość, Szawanez zwrócił się do Lee:

się Tecumseh. — Przyprowadźcie tutaj Rudego Kujota i wach-mistrza Larricka. On będzie nam także potrzebny. James Brenton podniósł się z krzesła.

Kiedy porucznik Brenton opuścił pokój, zebrani znowu podjęli rozmowę o planach dalszej walki. Postanowiono, że dwa szwadro­ny kanadyjskiej jazdy i pięćdziesięciu Indian zostanie we Frenchtown dla obrony osady, a szwadron białej kawalerii przy pomocy pozostałych wojowników odprowadzi amerykańskich jeńców do Malden. Po całodziennym odpoczynku w osadzie Tecumseh zdecydował się wyruszyć w powrotną drogę.

Rozmowy umilkły, gdy w drzwiach pojawił się Brenton. Wprowadził wachmistrza Artura Larricka i sucho zameldo­wał:

— Panowie, Gayer uciekł...

Wzburzenie i zawód odmalowały się na twarzach zebranych. Jedynie Tecumseh zachował nieodgadnione oblicze. Uważnie przyjrzał się wachmistrzowi i wskazując krzesło powiedział:

— Miczi-malsa spocznie. Skacząca Puma pragnie z nim po­rozmawiać.

Larrick usiadł. Z ciekawością spoglądał na postać wybitnego Szawaneza.

— Mówiły moje siostry, Niskuk i Uti-tin-glit — zaczął Tecumseh — że miałeś pilnować zdrajcy Willi'ego Gayera.

— Yes, generale.

Wachmistrza mile zaskoczyły ciepłe słowa czerwonoskórego generała, który nazwał go „bratem". Z szacunkiem podniósł się z krzesła.

— Chętnie.

Obaj opuścili towarzystwo. Minęli kilka budynków i skręcili ku ostrokołowi.

— To tutaj — wskazał ręką Larrick.

Ryszard Kos patrzył na zręcznie wkomponowane w palisadę drzwiczki. Były prawie niedostrzegalne. Zamykane na masywne zasuwy nie mogły być otwarte z zewnątrz. Niewątpliwie służyły do zbrojnych wypadów lub opuszczenia osiedla bez zwracania czyjejkolwiek uwagi.

Kos otworzył furtkę i wyszedł poza ogrodzenie. Przed nim roztaczał się widok na dolinę rzeki Raisin, której brzegi porastała wiklina i oczerety. Pochylił się nad ziemią zrytą licznymi kopytami koni. Jak tu odnaleźć tropy trzech ludzi? Rozglądał się wokoło.

— Pobiegli prosto ku rzecznym zaroślom — powiedział Larrick.

Kos poszedł we wskazanym kierunku. Po paru minutach natrafił w rozmiękłym gruncie na odciski butów trzech ludzi.

— Jak każecie, sir — Larrick zasalutował i zawrócił.
Ryszard przyglądał się rzece, która łukiem odbiegała od

Frenchtown i ginęła w lesie. Tropy prowadziły w knieję. Miał pójść dalej po śladach, gdy zobaczył Ranną Zorzę i Czarną Strzałę wychodzących z osady przez furtkę. Na moment zatrzy­mali się pytając o coś Larricka, potem ruszyli ku zaroślom. Widać mieli do Kosa jakąś pilną sprawę, skoro przyszli tu za nim. Wyszedł więc z wiklin naprzeciw.

Szli przekomarzając się wesoło, szczęśliwi, że znów są razem.

Na drugi dzień wachmistrz Artur Larrick żegnany przez Lavelów opuszczał Frenchtown wraz z towarzyszem podróży. Dobrze uzbrojeni i zaopatrzeni w żywność wyruszyli na wyśmie­nitych wierzchowcach do dalekiego fortu Pitt, gdzie spodziewali się zastać porucznika Roberta Stewarda. Wachmistrz obiecał Lavelom, że doręczy list Robertowi, nawet gdyby go nie zastał w forcie. Będzie wówczas szedł śladami porucznika, aż go spotka i wypełni powierzoną mu misję.

Armia kanadyjska po całodniowym odpoczynku, zgodnie z planem, poprowadziła jeńców ku Sandusky, skąd mieli barkami odpłynąć do Malden. Z armią poszli Lavelowie i część wojowni­ków z Czarnym Jastrzębiem.

We Frenchtown zostały dwa szwadrony kawalerii angielskiej Ul pod dowództwem Jamesa Brentona i oddział Pottawatomich z Winnemakiem.

Tecumseh, Kos, Zorza Ranna, Niskuk i Czarna Strzała z Szawanezami i Senekami ruszyli ku terenom plemiennym.

Zima huczała podmuchami mroźnego wiatru i zamiecią śnieżną. Należało przypuszczać, że wojna wzorem ubiegłego roku przybierze charakter partyzanckich wypadów, a decydu­jąca rozgrywka między Kanadą i Unią nastąpi dopiero po opadnięciu wiosennych roztopów.

Tecumseh wracał na ojczystą ziemię odpocząć po trudach walk. Wodna Ptaszyna nie opuszczała go na krok okazując mu troskę i przywiązanie.

Około piętnastu mil od Frenchtown natknęli się na szawaneską wioskę, świetnie ukrytą wśród bagiennych trzęsawisk. Tu wielki sachem postanowił spędzić zimę. Rozesłał gońców z informacją, gdzie mają go szukać wodzowie skonfederowanych plemion i do­wódcy kanadyjskich fortów.

Mijały dni i tygodnie. Ryszard przesiadywał w wigwamie


Czarnej Strzały z Zorzą Ranną, którą kochał coraz bardziej. Czasami na karpiach wyruszali w ośnieżoną puszczę zakładać sidła na zwierzęta, innym znowu razem Kos opowiadał dziew­czynie o swojej ojczyźnie i wielkich miastach Europy.

Niskuk tymczasem gospodarzyła w chacie Tecumseha. Czuła się tu panią. Przyrządzała wodzowi posiłki, szyła odzież, hafto­wała mokasyny i misternie zdobiła wampumy, których ciągle sachemowi brakowało.

Tecumseh przyjmował posłów i wysyłał własnych gońców. Zbierał informacje. Rozmyślał. Na wygarbowanych do białości skórach dzikich zwierząt szkicował ochrą jakieś plany i zapisy­wał minione wydarzenia.

Był styczeń 1813 roku. Na dworze wyła wichura niosąc tumany białego puchu. Sachem siedząc w wigwamie na puszystej skórze niedźwiedzia koło ogniska myślał o czymś intensywnie.

Niskuk przykucnęła obok. Czule oparła głowę o ramię Tecum­seha i cicho szepnęła:

Jesteś samotny, sagamore.

Wódz nie poruszył się.

Tecumseh opuścił głowę. Milcząc gładził lśniące w blasku ogniska czarne włosy dziewczyny.

— Niskuk ma rację — odparł.


Do wigwamu wsunął się oblepiony śniegiem człowiek. Ściągnął nasuniętą głęboko na głowę futrzaną czapkę i kładąc prawą dłoń na lewej piersi powiedział z wysiłkiem:

— Wojownik Foxów, Długa Stopa, wita wielkiego sagamore.

— Tecumseh wita mężnego wojownika w swoim wigwamie. Niech mój brat zdejmie ośnieżone okrycie i spocznie w cieple ogniska. Na dworze szaleje śnieżyca. Droga była ciężka.

Wojownik zrzucił futro i usiadł na wiązce skór.

— W kociołku jest gorący posiłek, niech Długa Stopa zaspokoi
głód i rozgrzeje zziębnięte ciało — zaprosił Skacząca Puma.

Indianin bez słowa sięgnął po kubek i z kotła wiszącego nad ogniem zaczerpnął gorącej zupy.

Milcząco posilił się, potem obtarł rękawem wargi i zaczął:

Do chaty wszedł wódz Seneków, Czarna Strzała, i Ryszard Kos. Obaj usiedli w milczeniu. Wojownik opowiadał dalej:

— Proctor został generałem i naczelnym wodzem angielskich
, sił zbrojnych w Górnej Kanadzie — wyjaśnił Długa Stopa.

Tecumseh zasępionym wzrokiem spojrzał na Kosa i wodza Seneków i powiedział:

— Lichy to i krótkowzroczny wódz. Nienawidzi Indian. Skacząca Puma przewiduje niekorzystne zmiany na przy­szłość.


Sachem zamknął oczy. Długo rozmyślał. Potem zwrócił się do wojownika Foxów:

Puma Gotowa do Skoku podniósł się bez pośpiechu.

Czarna Strzała, Ryszard Kos i Długa Stopa wyszli z wigwamu sachema. Tecumseh objął rękoma głowę, oparł się o ścianę chaty i tak pogrążonego w zadumie zastała go Niskuk. Zbliżyła się doń zatroskana.

— Znowu jedziesz — szepnęła smutnie.

Szawanez przytulił ją do piersi. Długo tak trwali w milczeniu.

Dziewczyna krzątała się przy pakowaniu sakwy, a Tecumseh nakładał zimową odzież i broń. Pół godziny później pędził na czele małego oddziału przez knieję. Wicłmra słabła, jedynie


śnieg sypał wielkimi płatami. Piszczały płozy toboganów i sapała psia sfora. Zatrzymywali się na krótko, by dać odpoczynek psom i rozprostować kości. Czwartego dnia szalonej jazdy do­tarli w pobliże Frenchtown. Mróz tężał. Dokuczał. Kłuł drobnymi igiełkami w twarz, ręce i zamieniał stopy w lodowate bryły.

W zimowym poszumie boru Tecumseh wyłowił niepokojące odgłosy. Ponaglił towarzyszy. Pędzili, ile sił starczyło zgonio­nym psom. Od Frenchtown wyraźnie dobiegały huki strzelb i ludzka wrzawa. Do wyczulonych nozdrzy czerwonoskórych dotarł zapach spalenizny.

Pośpieszyli jeszcze bardziej. Nie ulegało wątpliwości, że pod Frenchtown toczy się bój.

Wyjechali z lasu na wolną przestrzeń i na skraju rzecznej doliny zatrzymali tobogany. Patrzyli na płonącą osadę. Wśród zabudowań uwijali się wojownicy Pottawatomich. Wszędzie leżały zwłoki poległych. Na śnieżnej bieli wyraźnie odznaczały się szkarłatne plamy krwi. Brzegiem rzeki Raisin, ku lasowi, szła kolumna amerykańskich jeńców konwojowana przez czer­wonoskórych. Samotne wierzchowce z niepokojem kręciły się po bitewnym polu. Paru Indian dopadło końca jenieckiej ko­lumny i chwyciło dwóch żołnierzy. Stawiali opór, powaleni na śnieg bronili się zaciekle, aż ulegli napastnikom. Z dzikimi okrzykami zerwano skalpy z ich głów.

Na uboczu stały kanadyjskie wojska. Proctor nie zwracał uwagi na krwawe wyczyny wojowników Winnemaka. Formował armię do opuszczenia zniszczonej osady.

Tecumseh polecił wojownikom pozostać na skraju doliny, a sam, oburzony, pobiegł zapadając się w sypkim śniegu. Dosiadł wierzchowca stojącego nad poległym kawalerzystą i pogalopował w kierunku amerykańskich jeńców.

— Stać! Stać! Wzywa was Skacząca Puma!... — wołał sta­rając się przekrzyczeć wrzawę szalejących z zemsty Indian.

Osadził gwałtownie konia, aż śnieg trysnął spod kopyt. Podniósł w górę tomahawk. Cios spadł jak błyskawica na kark Pottawatomi'ego, który klęcząc na piersi Amerykanina zdejmo­wał z niego skalp. Nim się zorientowano, trzech Indian leżało w kałużach krwi. Zaskoczeni wojownicy patrzyli na groźną postać sachema. Stanęły szeregi jeńców.


— Jesteście kujotami, a nie wojownikami! O, podłe psy!... — krzyczał w gniewnym uniesieniu. — Kto wam pozwolił mordo­wać bezbronnych?!

Cisza zaległa wokoło, jedynie trzeszczały bierwiona płoną­cych domów.

Osmalony prochem, z poplamionym krwią ubraniem zbliżył się do Tecumseha wódz Pottawatomich, Czarna Kuropatwa, i hamując wściekłość powiedział:

Czarna Kuropatwa cofnął się o krok. Ręka trzymająca zbro­czony tomahawk drgnęła jak do uderzenia. Otoczony swymi wo­jownikami, patrząc w surową twarz Szawaneza odparł:

, — Generał Proctor oddał Miczi-malsa Pottawatomim. Z jego rozkazu skalpy jeńców miały zawisnąć u pasów moich wo­jowników.

Tecumseh patrzył za nim pełen goryczy. Wódz porzucał konfederację nie rozumiejąc istoty intrygi politycznej bia­łych.

Skacząca Puma skierował rumaka w stronę Anglików, którzy


obserwowali rozgrywającą się scenę. Proctor siedział w siodle sztywny, z zarozumiałym uśmiechem. Szawanez zatrzymał się naprzeciw. Stali tak obaj w generalskich mundurach mierząc się zimnymi spojrzeniami.

— Tecumseh wita białego brata — odezwał się sachem.
Dopiero po dłuższym milczeniu, jakie zapadło po słowach

Szawaneza, Proctor sucho odparł:

— Skacząca Puma niepotrzebnie przybył pod Frenchtown.

— Mój brat pozwala mordować jeńców? Czy to jest godne wojownika?

— Dla dzikich Indian to właściwe zajęcie. Widziałeś prze­cież. — Drwina i nienawiść brzmiały w głosie Proctora. Oblicze sachema spłonęło.

Tecumseh nie słyszał litanii obraźliwych słów. Zawrócił wierzchowca. Na skraju doliny, gdzie stały tobogany, zeskoczył z siodła. Spoglądał chwilę na krwawe pobojowisko, na ginących w lesie Pottawatomich i ruszające szeregi jeńców pod konwojem Anglików. Frenchtown pozostawało na pastwę pożaru, który rozszerzał się coraz bardziej.

— Wracamy! — rozkazał. Usiadł na wyścielonych niedźwiedzim futrem saniach. Zanurzyli się w huczący bór. Z potrąca­nych gałęzi opadały kiście śniegu. Tecumseh patrzył w przestrzeń nie widząc niczego. Zamknął powieki. Z wolna wygasała w jego
piersi burza. Pozostawał smutek i żal. Znowu utracił jednego sojusznika. Czy wodzowie plemienni zrozumieją, skąd pochodzi przewaga białych? Czy wreszcie nauczą się rozplątywać podłe intrygi, nazywane polityką?

Nagle pojawiła się w jego myślach pogodna twarzyczka Wodnej Ptaszyny. Otworzył oczy. Spoglądając na oszronione konary drzew zastanawiał się nad uroczystością zaślubin.


Pod koniec lutego z rozkazu generała Williama Henry'ego Harrisona ściągnęły do zniszczonej osady nad Raisin River doborowe oddziały amerykańskiej armii: niezawodni strzelcy z Kentucky, świetnie wyszkolona kawaleria z Wirginii, zapra­wiona w walkach z Indianami piechota utworzona z załóg puszczańskich fortów, pułk zwiadowców, do którego ochotniczo zgłosili się trampowie i traperzy, artylerzyści z Pensylwanii, kompania saperów z Baltimore, marynarze z nadmorskich portów, którzy mieli objąć służbę na statkach zbudowanych w Meigs nad brzegiem jeziora Erie, wreszcie sojusznicy Unii — plemiona Irokezów, Abenaków, Ottawów, Mohawków, Absa-roków i Huronów.

Wśród licznych oficerów zwracali na siebie uwagę: generał Andrew Jackson, znany powszechnie polityk i doskonały strateg, pułkownik Pat Johnson, dowódca kawalerii, William Whitley, doświadczony oficer batalionów leśnych, kapitan Samuel Perry, znawca marynarskiego rzemiosła, pułkownik Peter Dudley podziwiany z powodu ucieczki z oblężonego Frenchtown i paru innych.

Około pięciu tysięcy żołnierzy ustawionych w czworobok zwróciło oczy na generałów. Padły komendy. Cisza zaległa nad doliną Raisin.

— Żołnierze Kentucky i Wirginii, Georgii i Pensylwanii, Marylandu i wszystkich zakątków Unii! — donośnie zaczął generał Harrison. — Zebrałem was tutaj, w miejscu barbarzyńsko pomordowanych naszych braci. Jeszcze nie zdołała wsiąknąć
w ziemię i spłynąć korytem rzeki krew bezbronnych jeńców, jeszcze spod śniegu wilki wygrzebują zwłoki poległych, a my ciągle czekamy... Z hasłem na ustach: „Pamiętaj rzekę Raisin!" wyruszymy spod Frenchtown, aby zwyciężyć wroga. Krew za krew! Ząb za ząb! Oto jedyne prawo wojny!

Generał podniósł rękę wskazując północ i mówił dalej:

— Ja i generał Jackson poprowadzimy was na kanadyjską
ziemię po zemstę, łupy i zwycięstwo. Pamiętajcie rzekę Raisin!

Z tysięcy żołnierskich piersi wyrwał się spontaniczny okrzyk:

— Pamiętamy rzekę Raisin!...

Echo poniosło w głąb kniei słowa: ,,rze-kę... Rai-sin... Rai-­sin..."


BÓJ O FORT MEIGS

Tecumseh po uroczystościach weselnych spędzał czas z Wodną Ptaszyną. Nikt nie zakłócał im szczęścia. Ryszard Kos rzadko zachodził do wigwamu wodza. Sam wysłuchiwał posłów i po­dejmował decyzje. Niekiedy radził się Czarnej Strzały. Tylko w wyjątkowo ważnych wypadkach składał wizytę sachemowi.

Przyszedł marzec. Ryszard Kos wychodził z Zorzą Ranną przed chatę i patrzył na budzącą się z zimowego snu przyrodę. Słońce z wolna topiło śniegi. Rzeki i strumienie wezbrały. Na ogrzanej ziemi zakwitły pierwsze kwiaty. Ptactwo napełniło bór śpiewem. Świeże podmuchy wiatru niosły ożywczą woń wiosny.

Gońcy donosili o przemieszczaniu się nieprzyjacielskich wojsk i zbrojnych potyczkach, które stawały się coraz częstsze i krwawsze. Znowu płomień wojny ogarniał rozległe tereny, od Delaware River po Ohio, od Kentucky po Krainę Wielkich Jezior. Co przyniesie czas obu walczącym stronom? Jakie korzyści wyciągną z tych krwawych zmagań odwieczni synowie amerykańskich stepów i dziewiczych lasów?

4- Niedługo opuścimy tę wioskę — odezwała się z żalem Zorza patrząc, jak na pobliskim drzewie dzięcioł rytmicznie stuka w pień.

wróg. Podobnie niszczy mój naród jak Amerykanie czerwonoskórych. Jakże mogę cię, Zorzo, zabrać do mojej zamorskiej ojczyzny?

Z promiennym uśmiechem chwyciła go za rękę.

— Zorza Ranna będzie czekała... — szepnęła.

Rosły wojownik wyszedł spoza wigwamów. Przecinając Plac Rady rozglądał się wokoło. Zauważył insygnia chaty sachema i przyśpieszył kroku.

— Kto wie, czy nie przynosi wezwania na bojowy szlak...
Gdy wojownik mijał stojących, Kos dał mu znak ręką.
Indianin zatrzymał się.

Weszli, do chaty. Zorza Ranna z worka wyciągnęła ubranie, położyła je obok Indianina i opuściła wigwam.

— Niech mój brat przebierze się i sięgnie do kociołka. Jest
tam wyśmienity rosół i mięso karibu — zaprosił Ryszard.

Wojownik nie zwlekał. Po chwili w czystym stroju usiadł przy ogniu i jedząc z apetytem mówił, z czym przybywa.

przeciw Miczi-malsa śpieszącym ku Niagarze, inni z Proctorem jadą pod fort nad Erie.

— Znajduje się w Meigs.
Kos wstał.

— Wiadomości są ważne. Niech mój brat odpocznie po tru­dach podróży. Czerwone Serce pójdzie do Tecumseha.

W kilka minut później dudnił szamański bęben. Podniecał swym uporczywym i jednostajnym rytmem. Wdzierał się w głąb puszczy. Czerwonoskórzy z pomalowanymi twarzami tańczyli pełen ekstazy rytualny taniec wojenny.

Na drugi dzień szeregi wojowników ruszyły ku jezioru Erie. Po dwutygodniowym marszu dotarli pod Meigs. Angielska armia już otaczała fort. Dobiegał końca marzec.

Indianie rozłożyli się obozem w malowniczym lesie porasta­jącym brzeg Maumee River. Byli tu już liczni wodzowie: Czarny Jastrząb Sauków i Foxów, Wilczy Kieł Sampiczów, Żuraw Wyandotów, Menewa Kriksów, Okrągły Kamień Pawnisów, Wielki Sokół Osedżów i wielu innych. Zgromadzili się wokół przybyłego sachema z czcią i szacunkiem czekając na jego rozkazy.

Tecumseh wysłuchał ich uwag, spostrzeżeń i rad. Dowiedział się, że generał Proctor izolując czerwonoskórych nie poprosił plemiennych naczelników na wojenne narady sztabu, choć hojnie szafował ich życiem w czasie zbrojnych utarczek z nie­przyjacielem.

Puma Gotowa do Skoku podziękował wodzom i z Ryszardem Kosem postanowili obejrzeć topografię terenu i rozmieszczenie wojsk angielskich.

Powyżej obozu Indian brzeg Maumee spadał wysokim, urwistym zboczem ku spienionym wodom wartko płynącym do jeziora. Sto pięćdziesiąt yardów od niebezpiecznego urwiska


Proctor rozmieścił baterię moździerzy. Dalej, aż do jeziora, ciągnęły się pozycje piechoty, od południa i wschodu pułki kawalerii.

Kos skinieniem głowy wyraził aprobatę. Poszli więc w kie­runku kępy wiązów, pod którymi rozpięto obszerny namiot generała. Nie zatrzymywani przez straż wkroczyli do wnętrza. Wokół prowizorycznego stołu wykonanego z drążków siedzieli oficerowie. Proctor mówił:

— ...w ten sposób przełamiemy opór nieprzyjaciela i otwo­rzymy sobie drogę do twierdzy...

Zobaczywszy nagle Tecumseha i Kosa umilkł. Krew purpurą spłynęła mu do twarzy. Powstał z ławy.

Skacząca Puma zrozumiał błyskawicznie, że odbywa się rada, a jego nie poproszono do udziału w niej. Wysunął się o krok do przodu i dumnie podnosząc głowę powiedział:

Zapadła cisza pełna denerwującego wyczekiwania. Obaj generałowie mierzyli się wzrokiem. Z głębi źrenic Proctora wyzierała pycha, zarozumiałość i niechęć do Szawaneza.

Puma Gotowa do Skoku stał z surowym, ale nieodgadnionym


obliczem. Jedynie nerwowo zaciskające się kąciki jego warg świadczyły o wewnętrznym wzburzeniu.

„ Proctor przez ułamek sekundy zapłonął gniewem, opanował się jednak i siadając wycedził:

Generał skrzywił się wymownie.

Oficerowie zaczęli szeptem wyrażać swoje opinie na temat proponowanych zmian. Zrobiło się gwarnie.

Oficerowie podnieśli się z ławy. Skacząca Puma nie spoj­rzawszy na Proctora wyszedł z Ryszardem. Był przygnębiony. O zmierzchu zwołał radę wodzów i długo zastanawiał się nad sytuacją. Chcieli za wszelką cenę swym udziałem wpłynąć na zdobycie warowni... Czy im się to uda... Na duszy sachema legł cień. Jedynie Wodna Ptaszyna rozjaśniała jego stroskane serce.

W dniu 1 kwietnia 1813 roku angielsko-indiańskie wojska zajęły wyjściowe pozycje. Kanonierzy stali gotowi przy dzia­łach. Piechota i kawaleria oczekiwała sygnału do ataku. Czekali jeszcze na powrót parlamentariuszy, których Proctor wysłał do Meigs z wezwaniem do poddania się załogi. Gdy posłowie wrócili z odmową, butny i pewny siebie generał rozpoczął: bój o ostatni bastion Unii nad wodami Erie.

Ryknęły moździerze. Pociski z gwizdem przelatując, nad obron^ nym wałem spadały na dziedziniec i zabudowania fortu. Potężny huk wstrząsał raz po raz powietrzem. Tumany kurzu snuły się nad fortyfikacją. Ziemia stękała od grzmotu artyleryjskich kul..; Kanonierom mdlały ręce z pośpiesznego ładowania dział.

Po godzinnej palbie moździerze umilkły. Do ataku ruszyła indiańska jazda. Wtedy nad palisadą zagrzmiały amerykańskie armaty i nieregularnym trzaskiem rozbłysły sztucery. Kanadyj­ska piechota posuwając się za konnicą otworzyła ogień. Grzechot muszkietów mieszał się z krzykiem bojowym czerwonoskórych, rżeniem przerażonych koni i głosami rannych wołających o pomoc.

Piechurzy biegnąc nieśli drabiny, kryli się za tarczami, gałęziami i workami wypchanymi zielskiem. Niewiele to pomagało. Gęsto znacząc drogę poległymi, dotarli do ostrokołu. Po drabinach poczęli wdzierać się na szczyt. Amerykanie razili ich gradem kul i żerdziami strącali na ziemię. Jeszcze chwila zażartych zmagań i Anglicy musieli uchodzić z poła walki.

Sapnęły kanadyjskie moździerze. Znowu na Meigs poleciał grad pocisków.


Dwukrotnie jeszcze tego dnia Indianie wspomagani brytyjską piechotą próbowali bez powodzenia szturmować warownię. Dopiero wieczór przyniósł wytchnienie. Zebrano rannych i po­ległych. Straty były poważne.

Na następny dzień, gdy Proctor chciał ponowić szturm, Tecumseh powiedział doń sucho:

Skacząca Puma z wysiłkiem opanował wzburzenie i odwró­ciwszy się, odszedł pełen troski i niepokoju o ostateczny wynik bitwy.

Proctor po krótkiej naradzie ze swymi oficerami zastosował taktykę nękania Amerykanów. Artyleria ostrzeliwała fort. Żołnierze razili ze strzelb nieprzyjaciela. Rozpoczął się pojedy­nek, który nie pozwalał załodze Meigs na odpoczynek.

— Weźmiemy ich głodem — mówił Proctor. — Za tydzień,
dwa sami złożą broń.

Młody, ale myślący major Albert Krigston zwrócił uwagę generałowi, że od strony jeziora Amerykanie mogą zorganizować dla siebie dostawy żywności i amunicji. Naraził się tylko Proctorowi, który przeceniał możliwości brytyjskiej floty patro­lującej wody Erie.

Mimo uporczywego ostrzeliwania Meigs w dzień i w nocy płynęły dni nie przynosząc obu stronom żadnych zmian.

W trzecim tygodniu oblężenia, gdy słońce chyliło się.-4cu zachodowi, a kanonierzy zarzucali pociskami warownię, Amery­kanie rozpoczęli gwałtowną kanonadę ze wszystkich rodzajów


broni. Bez przerwy gTzmiały armaty, muszkiety i sztucery. Błyski wystrzałów jak złowrogie ogniki owiane obłoczkami dymu wykwitały bezładnie nad fortem.

Angielscy oficerowie spoglądali zaskoczeni. Dotychczas bowiem przeciwnik oszczędzał amunicję, co miało więc znaczyć nagłe wzmożenie ognia? Proctor przez szkła lunety oglądał fort. Prócz błysków wystrzałów nie dostrzegł nic.

Tecumseh z Kosem wymienili poglądy na temat niespodzie­wanej i zaskakującej aktywności wroga. Doszli do przekonania, że chodzi tu o odwrócenie uwagi oblegających od jakiejś akcji Amerykanów.

Skacząca Puma szybko podjął decyzję. Rozesłał wokoło zwiadowców, następnie większą część czerwonoskórych odsunął w lesisty teren między jeziorem a stanowiskami moździerzy.

Ryszard Kos udał się do Proctora, aby przestrzec go przed ewentualnymi niespodziankami wroga. Generał siedział w na­miocie przy pękatej butelce whisky w towarzystwie kapitana Artura Robertsa.

Kos nie zareagował na tę uszczypliwość.

— To dadzą znać, gdyby ktoś usiłował podejść pod nasze stanowiska — głos Proctora brzmiał lekceważąco. — Nie sądzę, aby cokolwiek nam groziło...

Strzelanina nagle przygasła. Umilkły całkowicie armaty Amerykanów. Jedynie z rzadka odzywały się grzmoty strzelb.

— Uspokoili się. Słyszycie? — rozjaśniła się twarz generała. Podniósł kubek z alkoholem i nagle znieruchomiał.

Nad brzegiem Maumee River wybuchła gwałtowna strzela­nina zmieszana z wrzawą ludzkich głosów. Tam musiał toczyć się bój.

— Odsiecz! — krzyknął Kos wybiegając z namiotu. Długimi susami pędził w stronę indiańskiego obozowiska. Gdy znalazł się na wolnej od drzew przestrzeni, dostrzegł amerykańską konnicę atakującą kanonierów. Cieszył się, że wraz z Tecumsehem wcześniej odesłali Zorzę Ranną i Niskuk w zaciszne ustronie nad jeziorem. Teraz nie groziło kobietom niebezpie­czeństwo.

Żołnierze zmagali się z nacierającym wrogiem. To była bitna konnica Kentucky dowodzona przez pułkownika Dudleya. Trwał zacięty bój. Kanonierzy liczebnie słabsi z wolna poczęli ulegać przewadze.

Proctor zorientowawszy się w sytuacji pchnął swoją kawalerię na pomoc kawalerzystom. Wyciągniętym galopem wpadła na Amerykanów. W słońcu błyskały szable. Spadali z siodeł ranni i zabici.

Kos dobiegł do obozu, gdzie z niewielką grupą wojowników czekał w pogotowiu Menewa, wódz Kriksów. Rozporządzał setką czerwonoskórych jeźdźców. Natomiast około tysiąca Indian odprowadził Tecumseh na nowe stanowiska poza po­zycjami moździerzy.

Z fortu wyjechał nagle konny oddział Amerykanów. To Harrison wysłał posiłki Dudleyowi.

Kos trącił Menewę.

Ryszard wskoczył na siodło. Podniósł do góry sztucer.

— Za mną! — krzyknął.


Zatętniły kopyta mustangów. Jeszcze chwila i znaleźli się naprzeciw wroga. Padły strzały z pistoletów! Przez kilkanaście minut zmagali się w wirze walki. Gdy Amerykanie poczęli za­wracać, Indianie popędzili za nimi z okrzykami zwycięstwa. Z obwarowań fortu strzelano do czerwonoskórych ze sztucerów, osłaniając w ten sposób odwrót niedobitkom swej kawalerii.

Tymczasem wojsko Kentucky przełamało opór Anglików, którzy pozostawiwszy moździerze uciekali wzdłuż brzegu Maumee ku lasowi porastającemu teren ujścia rzeki do jeziora. Gęsto znaczyli trupami drogę ucieczki. Pułkownik Peter Dudley oszołomiony zwycięstwem parł za uchodzącymi.

W lesie obskoczyły go szeregi wojowników Tecumseha. Nim pojął grozę sytuacji, został otoczony czerwonoskórymi. Trwał bezpardonowy bój. Amerykanie raz po raz próbowali wyjść z żelaznych kleszczy. Na próżno. Topniały ich szeregi. Dudley zlany potem ostatnim wysiłkiem rzucił żołnierzy do despe­rackiego ataku. Gdy podnosił szablę do ciosu, tomahawk ciął go w ramię. Wypuścił broń z ręki i słabnąc zsunął się z siodła. Zamglonymi z bólu oczami dostrzegł pochylającą się nad nim, umalowaną w wojenne barwy twarz Indianina. Stracił przy­tomność.

Gdy na moment odzyskał świadomość, spostrzegł, że leży pod drzewem. Z głębi boru dochodziła wrzawa walczących. Obok niego siedział czerwonoskóry.

— Miczi-malsa otworzył oczy — z trudem zrozumiał słowa
Indianina. — Manitou jest łaskawy dla Czarnego Sępa.

Dudley opuścił powieki. Prawy bok drętwiał mu promieniując niewysłowionym bólem. Zaciął wargi, aby nie jęczeć.

— Pij! — usłyszał niczym z mrocznej oddali, uczuł brzeg naczynia i rozchyliwszy popękane wargi, łapczywie łykał ożywczy płyn.

Zrobiło mu się nieco lepiej.

— Miczi-malsa był z Rudym Kujotem. Gdzie on jest teraz? Mów! — surowo spytał Indianin.

Pułkownik milczał. Z trudem usiłował pojąć, o co tamtemu chodzi.

— Czarny Sęp chce wiedzieć, dokąd udał się Rudy Kujot, którego Miczi-malsa nazywają Gayerem — mówił czerwono-


skóry. — Jeżeli wódz Długich Noży powie, wojownik Wyandotów uszanuje go i nie zdejmie mu skalpu.

Dudley słysząc nazwisko Gayera raczej odgadł, niż zrozumiał żądanie Wyandoty.

— Poszedł... do... Vincennes... Pić...

Wyandota podał mu kubek z wodą. Potem powiedział:

— Czarny Sęp zostawia Miczi-malsa przy życiu. Hugh — i zanurzył się w zarośla.

W puszczy tu i ówdzie dochodziło jeszcze do pojedynczych starć, ale klęska Amerykanów była zupełna. Całą noc Indianie wyłapywali rozproszonych żołnierzy, by stoczyć z nimi walkę dla zdobycia skalpu lub wziąć jeńca.

Ledwie brzask zaróżowił niebo, Tecumseh objeżdżał pobojo­wisko. Ziemia gęsto zasłana była zwłokami poległych. Sachem zatrzymał konia. Ze smutkiem patrzył na krwawe dzieło ludzkich rąk. Spośród zarośli wyszedł smukły wojownik Szaktawów. Nie zauważył naczelnika. Z nożem w ręku ukląkł pod drzewem i chwycił bujne włosy leżącego Amerykanina. Puma Gotowa do Skoku spiął wierzchowca.

— Stój! — krzyknął.

Szaktawa zobaczywszy Tecumseha podniósł się z szacunkiem. U jego pasa wisiała spora wiązka skalpów. Wzrok sachema zatrzymał się na mundurze pułkownika, który dawał jeszcze słabe oznaki życia.

— Mój brat chciał zdjąć skalp z głowy konającego? — w głosie sachema dźwięczała nagana. — Tego oficera wojownik Szaktawów pokonał w walce?

Indianin spuścił głowę. Nie odpowiedział.

Wojownik z ponurym błyskiem w oczach zniknął wśród krzewów.


Sachem spojrzał na mundur Amerykanina nasiąkły krwią, na zsiniałą twarz i szkliste oczy. Zrozumiał, że pomoc tu jest już zbyteczna. Pojechał dalej.

W kilka minut później na rozkaz Skaczącej Pumy zebrano poległych i do obozu przyprowadzono jeńców.

Fort Meigs nie został jednak zdobyty. Z rozkazu Proctora kanonierzy zaczęli znowu ostrzeliwać warownię.

Tecumseh z Ryszardem Kosem siedzieli w tipi, rozważając sytuację wojenną, gdy uchyliła się zasłona -namiotu i wszedł wysoki mężczyzna.

W pierwszych dniach maja generał Henry Proctor po silnym ostrzale artyleryjskim rzucił znowu oddziały na Meigs. Po całodziennej walce Amerykanie odparli atak. Na przedpolu fortu pozostali zabici i ranni.

Hamując wewnętrzne oburzenie Tecumseh zwrócił się do Proctora:

Oczy Tecumseha zapłonęły groźnymi ognikami, zdawało się oficerom, że wybuchnie gniewem, ale sachem zasyczał tylko:

Sachem wyprostował się z dumą. Wyciągnął rękę w stronę Proctora i krzyknął:

— Biały generał nie umie dowodzić i zwyciężać! — po czym
odwrócił się i odszedł sprężystym krokiem.

Oblicze Proctora poczerwieniało. Chwycił rękojeść szabli i patrząc za odchodzącym, dotknięty do żywego wykrztusił:

— Pies!... Czerwony pies!...

Oficerowie spuścili głowy. Nie chcieli narażać się generałowi, choć część z nich podzielała zdanie Tecumseha.

Wódz wrócił do swego tipi zgnębiony. W bezsilnym gniewie,


zaciskał szczęki. Nie słyszał szelestu zbliżających się kroków. Rozważał w. myślach losy wojny i przyszłość swego narodu. Nagle czyjeś dłonie spoczęły mu na ramionach i poznał cichy głos żony: — Niskuk przyszła w porę. Mój Tecumseh jest smutny...

Noc z siódmego na ósmy maja była pogodna. Niebem płynęły postrzępione obłoki przesłaniając co chwila gwiazdy i srebrny łuk księżyca.

Obozowe ognie otaczające Meigs gasły z wolna. Strażnicy czuwali. Owiniętych kocami żołnierzy morzył sen. Przywykli już tak spędzać noce. Amerykanie kanonadą dział budzili oblega­jących. Monotonnie szumiała rzeka.

Minęła północ. Od strony fortu poczęły przemykać jakieś cienie. Czasami szczęknął metal, wówczas ciemne plamy syl­wetek ludzkich ginęły w nierównościach gruntu lub pod za­roślami.

Od boru szły szelesty prawiecznych drzew i aromatyczny zapach wiosny. Czasami zakrzyczał puszczyk...

Nagle grzmot karabinowych wystrzałów rozdarł ciszę. Na śpiących kanonierów spadły ciosy szabel i sztucerów. Prze­rażeni żołnierze zrywali się chwytając za broń. Walczyli w rozproszeniu. Widzieli, jak przeciwnik dociąga moździerze na skraj wysokiego brzegu i strąca je w spienione wody Maumee.

Bojowa trąbka zadźwięczała w oddali. Załomotał tętent końskich kopyt. W serca zaatakowanych wstąpiła nadzieja. Z wysiłkiem walczyli nad rzecznym kanionem, rozpaczliwie broniąc dział i własnego życia.

Nim kanadyjska konnica dopadła stanowisk artylerii, prze­ciwnik, roztopił się w mrokach nocy. Anglicy i Indianie ruszyli w pościg.

Świt odsłonił rozmiary spustoszenia. Z całej baterii zostały tylko dwa moździerze, których wróg nie zdążył zepchnąć w przepaść. Wokoło leżeli zabici i ranni.

Proctor w milczeniu patrzył na zniszczenia. Tecumseh skrzyżował na piersi ramiona. Kapitan Roberts odezwał się do sachema na tyle głośno, że Proctor musiał usłyszeć słowa:

Jeszcze nie ostygli po wrażeniu poniesionych strat, gdy nadjechał zdrożony goniec. Zeskoczył z siodła i prężąc się służbiście zameldował Proctorowi:

— Panie generale, szeregowy Harry Wihtman z rozkazu pułkownika Lavela donosi, że nie możecie, sir, liczyć na pomoc naszej floty, bo płynąc pod Meigs, została rozbita i zniszczona przez okręty Unii, które pod dowództwem Perry'ego zdążają na pomóc Harrisonowi...

Proctor pobladł jak płótno. Jak za mgłą widział meldującego kawalerzystę. W mózgu natrętnie dzwoniło: „klęska!... klę­ska!..." Nie zdobędzie już Meigs. Przypomniał sobie rady Tecumseha. Spojrzał na zgnębione oblicze sachema, na moment zatrzymał wzrok na jego generalskich epoletach i odwrócił się ociężale.

Co robić? Szturmy zawiodły. Artyleria zniszczona. Pomocy nie otrzyma. Czoło pokryły mu grube krople potu.

— Kapitanie Roberts — głos Proctora był nienaturalny — szykujcie wojska... Jutro wracamy do Detroit.

Tecumseh jadąc do swego obozowiska natknął się na Kosa. Milcząc obaj weszli do namiotu. Sachem bez słowa legł na posłaniu z igliwia i skór. Ryszard nie przerywając panującej ciszy usiadł koło ogniska. Niskuk, dowiedziawszy się od niego o skutkach nocnego wypadu Amerykanów i ich zwycięstwie: na wodach Erie, siadła u stóp męża. W półmroku tipi wyglą­dała jak posąg.

Godzinę później; wyrwał Ryszarda z zadumy wojownik, który wszedłszy do chaty wodza poinformował, że w puszczy zatrzymano dwóch Miczi-malsa domagających się rozmowy z Tecumsehem. Obaj mają szawaneskie wampumy ze znakami przyjaźni i pomocy.

Indianin odszedł.

Parę minut później czerwonoskóry nadszedł z dwoma żołnie­rzami. Zatrzymali się w miejscu. Ryszard obserwował ich bacznie. Pierwszego, w randze porucznika, nigdy dotąd nie widział, ale drugi z naszywkami wachmistrza wydał mu się znajomy.

— Z czym, panowie, przybywacie? — spytał.

Porucznik, lustrując z ciekawością Kosa, wysunął się o krok do przodu mówiąc:

Nim Ryszard zdołał odpowiedzieć, z posłania podniósł się Szawanez. Obaj patrzyli sobie w twarze, jakby szukając w hien wrogości i przyjaźni, nienawiści i serdeczności...

SUROWA SPRAWIEDLIWOŚĆ

Robert Steward ująwszy głowę w dłonie oparł łokcie o blat stołu. Z przymkniętymi powiekami intensywnie myślał. Jak to się stało?... Nie mógł uwierzyć. Czy rzeczywiście czytał list Lee?... Sięgnął ponownie po biały arkusz. Uważnie przyglądał się kształtom liter. Nic mu nie wyjaśniły. Nie pamiętał charakte­ru pisma siostry.

Zaczął trzeci raz czytać gęste linijki znaków. Analizował zda­nie po zdaniu. Był zaszokowany poplątanymi drogami życia Lee i własnymi błędami.

Podniósł się ociężale z krzesła. Miarowym krokiem przemierzał pokój od okna do drzwi. Długi kosmyk ciemnych włosów zsunął mu się na policzek. Nie czuł i nie dostrzegał niczego. Zastana­wiał się nad treścią listu.

Artur Larrick zmęczony podróżą rozsiadł się wygodnie w fo­telu obitym skórą i niecierpliwie czekał.


Steward przerwał nagłe swoją wędrówkę po izbie i zwróci; się do wachmistrza:

— Weil — wachmistrz poprawił się w fotelu i zaczął dokładnie relacjonować zajścia w osadzie nad Raisin, barwnie malując po­stacie Lee, jej męża, Tecumseha i Ryszarda Kosa.

Steward oparty o masywny stół pochłaniał opowieść Larricka. Gdy wachmistrz skończył, zapadła długa cisza. Przerwał ją po­rucznik:

— .Mówiłeś już o tym. Wolałbym temu łotrowi sam wymie­rzyć sprawiedliwość.

— Postąpiłbym podobnie, poruczniku.


Steward przez chwilę rozważał coś w myślach.

— Najrozsądniej będzie jednak, gdy dotrę do Lee — powie­
dział. — Wtedy wyjaśnią się wszystkie wątpliwości...

—- Oczywiście.

Po wyjściu Larricka porucznik Steward długo jeszcze rozmy­ślał. Później udał się do komendanta fortu i załatwiwszy sprawę swego odjazdu, począł przygotowywać się do drogi.

Na następny dzień na doskonałych wierzchowcach. opuścili Pitt. Zima była w pełni. Szlak wijący się wśród rozległych puszcz sprawiał im kłopot. Śnieżne zaspy utrudniały podróż. Z wysił­kiem brnęli naprzód. Noce najczęściej spędzali przy ogniu owi­nięci w kożuchy, czasami w napotykanych indiańskich wioskach. Sojuszniczym plemionom Unii wystarczały mundury, aby gościn­nie ich podejmować, a u szczepów wiernych Tecumsehowi barwny wampum przyjaźni i pomocy sachema otwierał im serca czer­wonoskórych.

Dotarłszy do fortu Yenango postanowili odpocząć dłużej. Konie też tego

wymagały. Ponadto porucznik chciał zdobyć nieco wiadomości o najnowszych wydarzeniach wojennych. Niewiele tu jednak wiedziano.

Po dwudniowym wytchnieniu pośpieszyli na szlak. Niecierpli­wość Stewarda rosła w miarę zbliżania się do Frenchtown. Wresz­cie na początku lutego zjeżdżali w dolinę Raisin pełni zdumie­nia i niepokoju na widok sterczących kikutów spalonych domów. Wieś w zasadzie nie istniała. Z gęstej zabudowy jedynie parę budynków oparło się niszczycielskim płomieniom.

W zatłoczonym ludźmi domu przyjęto ich serdecznie. Jedząc gorący posiłek słuchali opowieści o krwawych walkach o French­town. O Lee osadnicy nic nie wiedzieli. Mówili o poniesionych stratach materialnych i ludziach wymordowanych przez kana­dyjskich Indian.

Steward i Larrick wyjechali zgnębieni wiadomościami. Mijały tygodnie spędzane w puszczy. Nic szczególnego się nie działo. W połowie marca natknąwszy się na wioskę Huronów postano­wili zrobić parodniowy odpoczynek. Wierzchowce wychudły i ledwie powłóczyły nogami, a i oni obaj czuli niesamowite znużenie.

W czwartym dniu pobytu u Indian przewaliła się wiosenna nawałnica, po której wioska położona na wzniesieniu stała się wyspą odciętą od świata. Okoliczne bory na skutek wylewu rzek tonęły w wodzie. Nie mogli więc wybrać się w dalszą podróż. Czerwonoskórzy im odradzali, bo przejście przez tereny olbrzymich rozlewisk było zbyt ryzykowne.

Po dwutygodniowej bezczynności, gdy wody spłynęły w ko­ryta, pożegnali Huronów. Był początek kwietnia. Omijając trzę­sawiska ^ i wyszukując brodów śpieszyli w stronę Meigs, skąd na łodzi mogliby popłynąć zachodnio-północnym wybrzeżem Erie do Malden. Tam pewnie oczekiwała brata Lee. Steward liczył, że w forcie zdobędzie nieco wiadomości o ruchach nie-? przyjacielskich wojsk. Było to konieczne nie tylko z oficer­skiego obowiązku, lecz także dla bezpieczeństwa w trakcie podróży.

Po miesięcznej wędrówce rozbili obóz nad Maumee River. Zapadał zmierzch pełen majowych zapachów i ptasich zaśpiewów. Od Meigs dzieliły ich trzy, może cztery dni drogi.


Piekli nad ogniem upolowane gęsi gwarząc o różnych błahych sprawach. Nagle usłyszeli wyraźne stąpania. Chwycili sztucery i ukrywszy się w pobliskich zaroślach oczekiwali nadejścia niespodziewanych gości. Nie było to zwierzę, bo odstraszyłby je dym z ogniska. To zbliżał się człowiek.

Odgłosy umilkły na chwilę. Znowu ciszę wypełniły pogwizdy­wania ptaków. Potem do uszu Stewarda dobiegł ledwie dosły­szalny szelest. Ktoś jednak podchodził ostrożnie pod obóz zwa­biony dymem lub blaskiem płomieni. Upłynęło kilkanaście mi­nut i Larrick trącił porucznika. W wieczornym zmierzchu pod pniem hikory zamajaczył człowiek: obserwował opuszczony obóz.

Jeszcze przez pewien czas wyczekiwali, po czym Steward zawołał:

— Spokojni wędrowcy — odkrzyknął porucznik. — Jeśli nie przychodzicie w złych zamiarach, jesteście bezpieczni.

Minęło ze dwie minuty, nim obcy podniósł się spoza zarośli.

— Jestem sam — odpowiedział. — Liczę na waszą pomoc i życzliwość.

Wszedł w odblask ogniska i położywszy sztucer na murawie zwrócił twarz w kierunku ukrywających się.

— To żołnierz Unii — stwierdził Larrick.

— Tak, jestem Joe Carter — zawołał z uśmiechem przybyły.
— A wy skąd tutaj, wachmistrzu?

Fort otaczają wojska Proctora i czerwonoskórzy Tecumseha. Może już opanowali twierdzę.

.— To mądry i wytrawny dowódca. Jesteście, sir, pewni, że Meigs zdobyto?

— Pewności nie mam. Wcześniej czy później jednak ulegną.
Przekręcając zawieszone nad ogniem drążki z mięsem wach­
mistrz zwrócił się do Cartera:

Steward milczał. Usłyszane wiadomości były z jednej strony niepomyślne, z drugiej dawały nadzieję na spotkanie z Tecumsehem.

— Wiecie, poruczniku — przerwał ciszę Larrick — że Joe i Carter spotkał waszą siostrę w puszczy i doprowadził ją do Frenchtown? Mówiłem wam o tym? Nie?... To on wraz z kapi­tanem Szymonem Kentonem przesłuchiwał Gayera. Może mieć sporo ciekawych wiadomości.

Steward ożywił się.

Gdy porucznik przyprowadził wierzchowca i uwiązawszy go nad rzeką usiadł przy ogniu, Steward zapytał go wprost:

— Poznaliście podobno moją siostrę gdzieś w okolicach Frenchtown? Co się z nią dzieje? Chodzi o Lee Steward, obec­nie Lavelową.


Steward milczał Patrząc w płomienie zastanawiał się nad wy­darzeniami ostatnich miesięcy, nad swoją wrogością do czerwonoskórych i nienawiścią do Tecumseha, która jak pożar trawiła przez tyle łat jego serce, a teraz topniała jak wiosenne śniegi. Jeśli to wszystko prawda, co pisała mu Lee, i to, co nawet biali opowiadają o Skaczącej Pumie, jakże głęboko skrzywdził przyjaciela dziecięcych zabaw, ileż uczynił zła jego rasie.

Trzasnęło płonące drewno, poszybowały w górę złote iskry i .zgasły. Podobnie w duszy Stewarda gasła wrogość do indiań­skich plemion...

Robert Steward podniósł z ziemi sztucer, położył go na kola­nach i wsłuchując się w nocne odgłosy kniei myślami powędro­wał do młodzieńczych lat spędzonych w rodzinnym domu w Venango.

Rankiem posilili się gorącą kawą i zwinąwszy obóz pojechali w stronę Meigs. Steward popędzał konia. Niecierpliwił się. Był roztrzęsiony. Noc z siódmego na ósmego maja minęła niespo­kojnie. Od północy płynęły odgłosy dalekich wystrzałów. Cza­sami nawet docierał niewyraźny ludzki krzyk. Rozumieli, że pod Meigs toczy się jeszcze walka.

W odpowiedniej odległości od fortu, w zarośniętym krzakami jarze pozostawili konie pod opieką Cartera, a sami nie kryjąc się, poszli dalej piechotą, aż obskoczyła ich gromada Indian. Steward pokazał im wampum sachema, wraz z wachmistrzem oddał im broń i wyjaśnił, że przybywa w ważnej misji do Pumy ' Gotowej do Skoku.


Kilkanaście minut później Steward stał naprzeciw Tecumseha. Obaj patrzyli sobie w oczy badając się wzajemnie.

Robert spuścił głowę. Nie mógł patrzeć bez poczucia winy w czarne, przenikliwe oczy wielkiego Indianina. Wódz mówił dalej:

—- Mój brat dzieciństwa wolał "słuchać podszeptów złych bla­dych twarzy niż słów czerwonoskórego przyjaciela, dlatego serce Tecumseha jest smutne.

— Popełniłem błąd. Chcę go naprawić.
W źrenicach Szawaneza zapalił się przez ułamek sekundy po­
godny błysk.

— Uti-tin-glit uraduje się naszym przymierzem — powiedział sachem. — Moi bracia usiądą. Wigwam Tecumseha jest waszym domem.

Szawanez zrobił zapraszający gest i usiadł pierwszy, a za nim pozostali. Tylko Niskuk nie poruszyła się na swoim miejscu.

Sachem wyciągnął kalumet, nabił go z pietyzmem kinnikinickiem i zapalił. Ceremoniałowi towarzyszyła pełna skupienia cisza. Po wydmuchaniu dymu we wszystkie strony świata, w nie­bo i w ziemię sachem oddając fajkę w ręce Stewarda powie­dział:

— Serce Tecumseha wypełnia . radość, bo mój brat, Robert, zrozumiał, że wódz Szawanezów nie splamił swych rąk krzywdą Uti-tin-glit. Choć obaj jesteśmy we wrogich sobie wojskach, może Manitou nie skrzyżuje naszej broni na tym samym polu
walki.

Steward pociągnął z fajki i po wydmuchaniu dymu dodał:


— Z listu Lee i opowiadań Larricka wiem dużo o losach mojej siostry. Jeśli to wszystko prawda, chcę Gayerowi wymie­rzyć sprawiedliwość, a ty, Tecumsehu, wybacz...

Kalumet trafił do rąk wachmistrza, później Ryszarda i wrócił do Szawaneza, który w dostojnym milczeniu oczyścił fajkę i ukrył ją w obrzędowym worku.

Posypały się pytania. Długo rozmawiali wyjaśniając sobie szczegóły i snując domysły. Wiele spraw mógł rozwikłać Willi Gayer, jeżeli Lee rzeczywiście rozpoznała w nim jednego ze sprawców napadu na furgon w Kanionie Ciszy.

Kiedy Robert zaspokoił swoje wątpliwości i upewnił się, że jego siostrze przebywającej obecnie w- Malden nic nie grozi, postanowił najpierw odszukać Gayera, a dopiero potem pośpie­szyć na spotkanie z Lee.

Tecumseh przywołał Czarnego Sępa. Wyandota zjawił się szybko, bowiem stale przebywał w pobliżu wigwamu sachema, oczekując na sposobność ostatecznego porachunku ze swym wrogiem — Rudym Kujotem. Wszedł do wodzowskiego namiotu kładąc z szacunkiem dłoń na lewej piersi.

— Rozbiliście odsiecz Dudleya. Generał Tecumseh odnosi zwycięstwa na wojennej ścieżce — mówił Steward patrząc na przyjaciela lat dziecinnych. — Unię zaś jak dotąd spotykają same klęski.

Oblicze sachema pozostało nieruchome. Odparł dyploma­tycznie:

Robert uważnie popatrzył na kobietę.

Niskuk bez żenady podeszła do Stewarda zaglądając mu w oczy. Przez chwilę panowała cisza. Z zainteresowaniem oczekiwano czegoś niezwykłego, bowiem twarz Wodnej Ptaszyny przybrała wyraz uduchowionej ekstazy.

— Wodna Ptaszyna sprawiła, że Steward i Tecumseh po tylu latach waśni świętym dymem kalumetu odnowili przyjaźń. Biały brat uwierzy w słowa Niskuk, gdy Uti-tin-glit opowie mu, kto był przyczyną podróży do Frenchtown — zaczęła z iskrzącymi
się oczyma i nagle wyciągnąwszy ręce w stronę ogniska, z zam­kniętymi powiekami, cicho mówiła: — Czarny Sęp powiedzie białego brata tropem Rudego Kujota, a za wami popłyną stada sępów, opiekuńczych ptaków Wyandoty... Słyszę złowrogie kra­
kania... Mgły zacierają obrazy... Krzyczy zły człowiek, a długie dzioby biją, biją... Malsumo wyje w dzikiej radości... chichocze w gęstwinie Kanaha...

Wojownik Wyandotów z zabobonnym lękiem cofnął się ku wyjściu. Tecumseh pochylił głowę. Po plecach wachmistrza prze­biegł dziwny dreszcz. Steward i Kos z ciekawością patrzyli na Indiankę.


Niskuk przymglonymi oczami powiodła po stojących i od­wróciwszy się usiadła na posłaniu pod ścianą chaty. Złowrogi nastrój przerwał Steward.

— Na nas już czas. Żegnajcie.

Tecumseh uścisnął dłoń porucznika i zaproponował:

Goście opuścili namiot Szawaneza. Steward czuł jeszcze na sobie poważny, i przenikliwy wzrok indiańskiego generała. Za­stanawiał się nad zmianami, jakie zaszły w osobowości Pumy Gotowej do Skoku. To nie był ten sam człowiek, którego znał w latach chłopięcych, lecz mężczyzna o niezwykłej- woli, sile oddziaływania na innych i wódz o bystrym umyśle. Robert ro­zumiał, że wprawdzie los pogodził go z przyjacielem, ale nie może być między nimi. dawnej szczerości, bo drogi ich życia poszły w przeciwnych kierunkach. Gorzko uśmiechnął się do siebie.

Wyandota udał się po wypoczęte wierzchowce, a porucznik z wachmistrzem wracali6 do leśnego jaru, gdzie oczekiwał ich Carter.

Godzinę później jechali w kierunku Vincennes. Czarny Sęp znał knieję doskonale, był przecież w swojej ojczyźnie. Prowa­dził białych sobie tylko znanymi drogami. Zręcznie omijał bagna, odnajdywał przejścia na rzekach, przecinał szlaki i ścieżki leśne, skracając drogę.

Po dwutygodniowej podróży bez żadnych wydarzeń wjechali do stolicy Indiany, Vincennes. Steward Indianina, Cartera i wach­mistrza zakwaterował w koszarach, a sam poszedł do dowódcy fortu. Chciał się dowiedzieć, czy Gayer jest w mieście, a jeśli tak, zapobiec jego ewentualnemu wyjazdowi.

W gabinecie Stewarda powitał Tom Caldwell, który zastępo­wał Harrisona. Obaj znali się od dawna. '

Zapadło milczenie. Caldwell spytał przygnębiony: — Co z fortem?

Caldwell zamyślił się. Był doświadczonym przez życie czło­wiekiem. Z wahaniem spytał:

Pułkownik uśmiechnął się z ironią.

Zostali sami. Zapraszając Stewarda pułkownik przysiadł się do stołu i napełnił kieliszki.

— Wyśmienita brandy — powiedział wychylając kielich do
dna. — Mówcie, poruczniku, pali mnie ciekawość.

John Bradley przecinał plac kierując się do miejscowej go­spody. Miał dzisiaj zły dzień. Gdy sprzedawał towary, ktoś podciągnął mu całą paczkę metalowych igieł. Na puszczań­skich rubieżach był to niemal skarb. Za jedną igiełkę otrzy­mywał od czerwonoskórych mięciutkie futro pumy lub lisa, za dwie — niedźwiedzi kożuch... Osadnicy płacili za sztukę dolara. Ponieważ strata była olbrzymia, więc wlókł się osowiały


i głęboko zmartwiony. Postanowił swoją porażkę utopić w alko­holu.

Mijając bramę zatrzymał się zaskoczony widokiem czterech konnych wjeżdżających do Vincennes. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby jednym z nich nie był Indianin. Od wybuchu wojny z angielską Kanadą nie pojawił się tu żaden czerwonoskóry.

Bradley z ciekawością obserwował przybyszów. Gdy przejeż­dżali obok, usłyszał słowa, które go zelektryzowały.

— Gayer może was poznać, zwłaszcza Czarnego Sępa, nie wychodźcie...

Resztę zdania zagłuszył stukot kopyt.

Bradley gapił się na jeźdźców zdążających do koszar. Bez trudu przypomniał sobie historię sprzed roku, kiedy z Atkinsem i Wiili'm spotkali w pobliżu Detroit czerwonoskórych, a po­tem paniczną ucieczkę Gayera z Malden. Łatwo skojarzył syl­wetkę wojownika z rudym handlarzem. Usłyszane słowa nie budziły wątpliwości.

Zamiast więc do baru na łyk gorzałki poszedł do domu po­dzielić się sensacyjną wieścią z Atkinsem. Nie zastawszy współ­towarzysza, udał się do Gayera.

Rudy sklepikarz po przybyciu wiosną do Vincennes zamiesz­kał w pobliżu koszarowych budynków. Stronił od ludzi, odwie­dzał jedynie Caldwella i czasami wpadał do Bradleya i Atkinsa na pogawędkę i kubek whisky.

Bradley zastał go teraz w domu wyciągniętego wygodnie na posłaniu. Widząc gościa usiadł wlepiwszy w niego swe małe, ciemne oczy.

Twarz Gayera pobladła.

— Skąd wiesz? — spytał łamiącym się głosem. — Pewnie żarty strugasz.

— Co mam opowiadać? Przejeżdżali koło mnie. Porucznik powiedział: „Gayer może was poznać, zwłaszcza Czarnego Sępa, nie wychodźcie..." Tak mówił. Pojechali do koszar.

Gayerowi zaczęły drżeć ręce.

Zdjął wiszący na ścianie sztucer, sprawdził ładunek. Pośpiesz­nie naciągnął łosiową bluzę. Do sakwy rzucił kilka jakichś pa­czuszek i pudełka z ołowiem i prochem.

— Wszystko, co mam w mieszkaniu, jest twoje, John — po­wiedział. — Zabierz do swego sklepu. Lepiej niech te psy nie węszą.

Uścisnął Bradleyowi dłoń.

Bradley stał niezdecydowany rozglądając się po izbie. Co mu zostawił Willi? Zajrzał tu i tam. Wyciągnął parę drobiazgów


bez znaczenia. Otworzył ciężkie wieko kufra stojącego w rogu pokoju i nagle na dnie ujrzał znajomą paczuszkę. To były jego igły!...

— Łotrze! — krzyknął z wściekłością i wybiegł z mieszkania.

Czarny Sęp przywiązał swego konia do drewnianego słupka, nie pozwalając wprowadzić go do wojskowej stajni. Nieufnym wzrokiem rozglądał się wokoło, idąc do przeznaczonego dla niego pomieszczenia.

Sąsiednie kwatery zajęli Carter i Larrick. Zmęczeni podróżą przygotowywali się do odpoczynku. Na zachodzie dopalał się dzień.

Wyandota nie mógł usiedzieć w drewnianym domku białych ludzi. Patrzył ponuro na gładkie deski ścian i belkowania sufitu. Otworzył szeroko okiennice i oparłszy się o futrynę znierucho­miał. Przed nim rozciągał się obszerny plac zryty kopytami koni, zamknięty po przeciwnej stronie budynkami.

Nagle oczy Indianina zatrzymały się na sylwetce człowieka na koniu po drugiej stronie placu, kierującego się w stronę bramy. Bystre oczy czerwonoskórego natychmiast poznały Gayera. Błyskawicznie chwycił oparty o ścianę sztucer. Rozwarł drzwi do Cartera.

— Rudy Kuj ot ucieka — krzyknął.

Carter pośpiesznie naciągnął bluzę i pobiegł do Caldwella. Bez pukania wszedł do gabinetu, gdzie przy stole gawędził Ste­ward z pułkownikiem.

— Wybaczcie, panowie — zaczął już w drzwiach. — Willi Gayer ucieka z Vincennes...

Steward zerwał się jak oparzony. Krew uderzyła mu do twarzy.

Steward spojrzał w zapadający za oknem mrok.

— Pozwólcie mi działać, pułkowniku, na własną rękę. Nie będę czekał do rana. Każda minuta jest cenna. Wyruszę natych­miast! — mówił zdenerwowany. — Gayera ktoś ostrzegł albo przypadek sprawił, że zauważył nas wjeżdżających do Vincennes.


Po uzyskaniu zgody Steward z wachmistrzem Larrickiem szybko spakowali rzeczy i dosiadłszy koni opuścili miasto. Za bramą łatwo dostrzegli świeże odciski kopyt wiodące na południe. Je­chali dotąd, dopóki mogli rozpoznawać ślady. Gdy noc zamazała ziemię czernią, musieli rozbić obóz. Porucznik w ponurym na­stroju przesiedział do brzasku przy ogniu. Bez śniadania dosiadł wierzchowca. Jechali teraz puszczą równolegle do Wabash River.

Trop był wyraźny. Cwałując tak prawie cały dzień nic nie mówili do siebie. Pod wieczór teren począł się obniżać, a trop skręcił na prawo, ku brzegowi Wabash River. Znaleźli się na dnie rozległej niecki pokrytej kobiercem mchów. Lekka mgła rozwłóczyła mleczne opary. Panowała tu przedziwna cisza, prze­rywana jedynie rzadkim pogwizdywaniem ptaków i pluskiem niedaleko płynącej rzeki.

Steward niespodziewanie zatrzymał wierzchowca. Przed nimi, gdzieś blisko, rozległo się nieprzyjemne krakanie sępów. W prze­świtach między listowiem koron zamajaczyły na oblanym czer­wienią zachodu niebie długie skrzydła drapieżników.

— Wietrzą padlinę — odezwał się niemal szeptem wachmistrz.

Porucznik nie odpowiedziawszy spiął rumaka. Wolno posu­wali się naprzód, patrząc wokoło, aż nagle zatrzymał ich wstrzą­sający widok.

Na potężnym, uschniętym konarze hikory, zgiętym nad spie­nionym nurtem, wisiał człowiek. Ponad nim, na nagich gałę­ziach, niby na poskręcanym cielsku przedpotopowego potwora, kręciły się niespokojnie olbrzymie ptaki. Co chwila krakanie mąciło ciszę kniei płosząc w okolicy zwierzęta. Z rzadkiej mgły wyzierała okolona rudym zarostem niesamowita twarz Gayera.

Steward dłonią zakrył oczy. Larrickiem wstrząsnął dreszcz wstrętu i strachu. Zaskoczeni dantejskim widokiem milczeli.

Dopiero po chwili Robert wykrztusił do wachmistrza:

Celował w sznur między konarem a głową wisielca. Huk wstrząsnął powietrzem. Sępy z niesamowitym wrzaskiem po­derwały się do lotu, a zwłoki Gayera runęły w spienione wody Wabash.


ODWRóT

Tecumseh uważnie słuchał wypowiedzi wodzów i szamanów.

Podzielał ich poglądy. Zdobycie Meigs indiańskimi siłami w obec­nej sytuacji było niemożliwe. Zwiadowcy Seneków odkryli kilku­tysięczną armię Długich Noży nad Wąską Strugą, a na jeziorze liczną flotę. Za parę dni nieprzyjaciel dotrze do oblężonego fortu. Proctor formował swoje oddziały do wymarszu. Cóż miał czynić Tecumseh?

Najrozsądniej byłoby odstąpić od oblężenia, przeczekać gdzieś w kniei, następnie upozorować uderzenie na Quiatenon lub Vincennes, a kiedy Amerykanie odciągną wojska z fortu, błyska­wicznie jakimś fortelem zająć Meigs.

Rada Starszych sądziła, że nauczony doświadczeniem generał Henry Proetor zechce teraz skorzystać ze strategicznego talentu Tecumseha i znajomości terenu przez Indian.

Harrison w warowni więził sporo indiańskich jeńców. Ska­cząca Puma postanowił wymienić ich za kawalerzystów Ken­tucky wziętych do niewoli w bitwie nad Maumee. Na parlamentariusza w tej sprawie wyznaczył Czerwone Serce.

Gdy brytyjskie wojska kończyły przygotowania do opuszcze­nia okolic Meigs, Ryszard Kos z białą flagą przekroczył bramę fortu. Po wstępnych wyjaśnieniach został wprowadzony do ga­binetu generała Harrisona. Oddawszy mu wojskowe honory czekał na jego słowa.

William Henry Harrison, generał i gubernator stanu Indiana, znał Kosa, który przed wielu laty pod jego rozkazami pełnił służbę leśnego kuriera armii. Po wygaśnięciu kontraktu, gdy Ryszarda złączyły losy z Szawanezami, rozstał się z Harrisonem w Vincennes.

— Generał i naczelnik skonfederowanych plemion, Tecumseh,
proponuje wam, generale, wymianę jeńców — odparł Kos.

— W naszych rękach znajduje się tu, pod Meiga, stu czterdziestu dwóch żołnierzy Kentucky i ośmiu oficerów, w tym znany na pograniczu kapitan Szymon Kenton.

Kos zastanawiał się przez sekundę, zanim z wahaniem od­parł: — Weil. Ale warunek: rodzinę tę uwolnicie teraz, z in­nymi jeńcami. My generałowi zwrócimy wolność w Malden.

— Generał Shelby przybędzie tutaj z Malden. Nie chcemy jednak mieć kłopotów z nowymi pertraktacjami. Ponadto Shelby, jako wyśmienity dowódca, jest dla nas więcej wart niż kobieta i troje małych dzieci... A słowo Tecumseha i moje to tyle co
pewność.


Ryszard zasalutował wychodząc, a po kilku minutach był już u Tecumseha. Po złożeniu relacji wydano odpowiednie pole­cenia. Wojownicy pobiegli do niedalekiej dolinki, gdzie wię­ziono amerykańskich jeńców.

W blaskach słońca indiańska kolumna opuszczała bramy Meigs. Czerwonoskórzy szli wynędzniali, głodni i brudni. W asyście wodzów witał ich wkrótce Tecumseh. Otoczyli naczelnika. Oczy gorzały im wdzięcznością. Okrzykami radości dziękowali sache­mowi za troskę o ich los i wolność.

Nieco później w kierunku fortu szli żołnierze Kentucky z pięćdziesięcioośmioletnim kapitanem Szymonem Kentonem na czele. Indianie obserwowali ich, aż zatrzasnęły się za nimi wrota warowni.

Gdy noc upstrzona gwiazdami rozpostarła się nad puszczą, zamigotały ognie wokół Meigs. Nie było w tym nic dziwnego. Od pierwszego kwietnia zapalały się tak o każdym zmierzchu i płonęły aż do świtu.

Dla czerwonoskórych były to jednak inne ogniska niż zwykle. Właśnie dziś, nocą z dziewiątego na dziesiątego maja, niepostrze­żenie, bez hałasu odchodziły indiańskie oddziały. Rankiem pod fortem przestał istnieć oblężniczy pierścień.

Proctor zatrzymał się w Detroit, a Tecumseh przeprawiwszy


się z wojownikami przez rzekę dotarł do warownego obozu w Malden.

Zgodnie z danym Harrisonowi słowem, zaopatrzywszy gene­rała Shelby'ego w żywność i konia, darowano mu wolność, w czerwcu Henry Proctor zostawił niewielki oddział dla obrony Detroit i sam z resztą wojska osiadł w Malden. Nie po­dejmował żadnych walk zaczepnych; wieści płynące ze wszystkich stron rozległego pogranicza były niepomyślne. Nieprzyjaciel odbił większość zajętych przez Anglików warowni i z poważną armią maszerował na Detroit. Proctor nie wiadomo dlaczego wyczekiwał.

Jedynie z rozkazu Tecumseha lotne watahy Indian atakowały w różnych punktach wrogie wojska, co często niweczyło strate­giczne plany Unii. Skacząca Puma nie dysponował takimi siłami, aby samodzielnie mógł powstrzymać ofensywę nieprzyjaciela.

W Malden oficerowie poczęli sarkać, niecierpliwić się i nie­pokoić. Rozumieli, że należy zespolić brytyjsko-indiańskie wojska i działać na wzór posunięć Izaaka Brocka. Ale Proctor nie kwapił się do czynu.

Tymczasem Ryszard Kos mając więcej czasu niż zwykle spę­dzał dni w chacie Zorzy Rannej. Cieszył się, że może przebywać w jej towarzystwie, i smucił równocześnie, bo wojenna po­żoga nie wróżyła nic dobrego. Po prostu bał się o życie i los Zorzy.

Pewnego dnia Ludwik Lavel zaprosił przyjaciół do swego domu: Tecumseha' z Niskuk, Kosa z Zorzą Ranną, Czarnego Jastrzębia, Karola Błaszkowicza i kapitana Artura Robertsa. Zasiedli przy zastawionym stole. Lee bardzo cieszyła się gośćmi. Od Wodnej Ptaszyny znała już szczegóły spotkania jej brata, Roberta, z Tecumsehem, ale ciągle wracała do tej sprawy wy­pytując o drobiazgi. Rada więc była, że usłyszy tę historię — dla niej niezwykle ważną — z ust samego sachema i Ryszarda Kosa.

Długo gawędzili o oblężeniu Meigs, o wizycie porucznika Stewarda i wachmistrza Larricka u Skaczącej Pumy; później La vel opowiadał o bitwie w rejonie Niagary, gdzie generał Jackson pokonał ich i forty wraz z Górną i Dolną Przystanią wpadły w ręce wojsk Unii, o odwrocie rozbitej armii.


Niewesołe to były opowieści. Zaczęto zastanawiać się nad przyczynami ostatnich niepowodzeń.

Zapadła cisza.

Zdawało się wszystkim, że pogrążony w zadumie sachem nie dosłyszał pytania. Dopiero po chwili podniósł swą posępną twarz i zaczął:

— Biały Ojciec władający z za Wielkiej Wody kanadyjską krainą, którego moi bracia nazywają królem' Brytanii, nie poznał się na Proctorze powierzając mu naczelne dowództwo. Straci na tym Kanada i Związek Oporu, Puma Gotowa do Skoku widzi jeszcze możliwość zwycięstwa, ale Proctor nie pragnie rad Tecumseha, on nienawidzi mego narodu... — Sachem przerwał patrząc ze smutkiem po twarzach, przyjaciół, po czym mówił dalej: — Niech moi bracia zażądają posiedzenia Rady Starszych.
Może wspólnie przekonamy upartego wodza.

Generał Proctor nie chciał słuchać o żadnym posiedzeniu sztabu. Nawet wtedy, gdy Amerykanie zajęli Detroit i przygoto­wywali się do szturmu ha Malden, najspokojniej w świecie wydał rozkaz ewakuacji miasta. Wśród mieszkańców fortecy powstała panika. Jedni spakowawszy swój dobytek na wozy uchodzili w okoliczne puszcze lub do pobliskich osad i samotnych domów pionierów, inni uparli się pozostać na miejscu.

Ludwik Lavel proponował żonie, aby z rodziną Robertsów udała się na farmę zaprzyjaźnionych Morganów mieszkających niedaleko jeziora św. Klary. Spodziewając się przybycia Roberta postanowiła nie opuszczać miasta i żadne argumenty nie mogły jej przekonać o grożącym niebezpieczeństwie.

W połowie lipca Ludwik z ciężkim sercem pożegnał żonę i z wojskiem ruszył na północny wschód. Słońce prażyło nie­miłosiernie. Z trudem przedzierali się przez lesiste bezdroża wlokąc armaty, tabory z amunicją i przeróżnym sprzętem.

Półtoratysięczną armię Kanadyjczyków osłaniał Tecumseh. Nie­wielu mu zostało wojowników. Niektórzy wodzowie plemienni zrażeni niewłaściwym stosunkiem brytyjskiego generała do In­dian zerwali sojusz i odeszli do swoich siedzib. Przy Pumie Go­towej do Skoku pozostali najwierniejsi: Saukowie i Foxowie Czarnego Jastrzębia, gromada Dakotów Wanety, Kriksowie Menewy, bitne plemię Pawnisów dowodzone przez Okrągłego Ka­mienia, Osedżowie z Wielkim Sokołem, Senecy Czarnej Strzały i parę mniej znacznych rodów i szczepów. Szli ufni w siłę i moc swego sagamore, wierząc, że jeszcze szala zwycięstwa przechyli się na stronę sprzymierzonych wojsk.

Tecumseh spędzał bezsenne noce przy obozowych ogniskach. Gorycz rozsadzała mu piersi. Rezygnacja z obrony Detroit i Malden była dlań bolesnym ciosem. Nie mógł zrozumieć Anglików, a do Proctora czuł jawną niechęć i wstręt. Wpatrzony w tań­czące języki ognia przypominał sobie spalone przez Amerykanów wioski, stratowane pola kukurydzy, zbezczeszczone zwłoki ko­biet... Tyle lat poświęcił indiańskiej sprawie i oto teraz wzno­szona wysiłkiem niemal całego życia budowla rozlatywała się w drzazgi.

Co czynić? Jakie podjąć kroki, aby ratować plemiona przed zagładą? Wzburzony od nie najlepszych myśli sachem przedsię­brał tysięczne plany. Wszystkie były kruche jak mika łuszcząca się na skale.

W marszu i na postojach towarzyszyła Tecumsehowi Wodna Ptaszyna starając się łagodzić jego bolesne przeżycia. Nie na wiele się zdało. W wychudłej twarzy Szawaneza podkrążone


oczy płonęły dziwnym blaskiem. Wodzowie woleli schodzić mu z drogi Jedynie ojciec Rannej, Ryszard Kos i Czarny Jastrząb zasiadali u ogniska sachema.

Podczas wieczornych obozowisk, gdy wojsko zmęczone mar­szem przez dzikie wertepy waliło się z nóg zasypiając, Ryszard łudził Zorzę i Niskuk nadzieją lepszych dni. Pewnego razu Wodna Ptaszyna z wymuszonym uśmiechem rzekła:

— Biały brat ma rację. Wodna Ptaszyna musi wytrwać, by spełnić swoje posłannictwo.

Pod koniec lipca wojska Harrisona dopędziły uchodzących Anglików. Wysłany dla rozpoznania sytuacji oddział Irokezów natarł na brytyjskie tyły. Znajdujący się w osłonie armii Waneta ze swymi Dakotami przyjął uderzenie i po krótkiej walce rozproszył przeciwnika.

Gdy na spienionym mustangu zatrzymał się przed Pumą Go­tową do Skoku wojownik dakocki meldując o stoczonej potyczce, Tecumseh błyskawicznie podjął decyzję.

— Nie wątpię — odparł Ryszard. — Ale boję się o ciebie...
Na ułamek sekundy złagodniało oblicze sachema.

—- Niech Czerwone Serce weźmie Utsanati'ego, on nawet nocą poprowadzi wojska najbezpieczniejszym szlakiem. Zabierz


też, bracie, Niskuk i Zorzę Ranną. Są tam! — wskazał ruchem głowy na jadące obok siebie kobiety i ściskając dłoń Kosa dodał: — Wojska Proctora idą w kierunku Thames River, do-pędzę was nad rzeką.

Rozjechali się każdy w swoją stronę. . Tecumseh przywołał wodzów i po krótkiej naradzie podjął decyzję. W miejscu, gdzie u podnóża wysokopiennych drzew ciągnęły się gęste krzaki i bujne chwasty, utkane stożkami skrzypów i wielkich paproci, wojownicy zajęli stanowiska, w zu­pełnej ciszy oczekując nadejścia nieprzyjaciela. Spośród po­szumu wiatru, z ptasich pogwizdywań i śpiewów łowili szmery i odgłosy płynące z boru.

Bezszelestnie niczym duchy, z bronią gotową do strzału i czuj­nie rozglądając się, wyłonili się nagle piesi zwiadowcy Irokezów. Przed ławą gęstego poszycia stanęli. Było ich dziesięciu. Włosy upięte w grzebień biegnący od czoła do tyłu zdobiły im pióra. Twarze i obnażone do pasa torsy pomalowani fali­stymi liniami czerni i purpury tworzyły z tych ludzi niesamowite zjawy.

Nie zauważywszy nic, zanurzyli się w zarośla. Zręcznie omijali gałęzie i stąpali tak, że nie zaszeleściło nawet leśne runo. Gdy zieleń zakryła ich sylwetki, kilkunastu wojowników Ska­czącej Pumy poszło za nimi.

Długo czekano, nim z głębi puszczy zaczęły dochodzić od­głosy armii. Wreszcie wśród pni pojawiła się maszerująca pie­chota, za nią konie ciągnące lawety i jeszcze, dalej pomiędzy drzewami zamajaczyli jeźdźcy.

W zaroślach niespodziewanie zatrzeszczały kościane grze­chotki. Wojownicy Tecumseha bez wojennych okrzyków pod­nieśli strzelby i łuki. W lesie zadudniło od grzmotów wystrza­łów. Lawina kul i pierzastych strzał uderzyła w Amerykanów paraliżując ich lękiem. Kwiczały trafione konie, jęcząc wili się na ziemi ranni. Zaraz druga salwa wstrząsnęła puszczą. Amery­kanie w nieładzie rozbiegli się szukając ukrycia za pniami i w nie­równościach terenu.

Rozległy się komendy. Pod obstrzałem piechota zajmowała stanowiska ogniowe, artylerzyści uwijali się przy armatach, a konnica formowała szyki do szarży. Nie była to jednak prosta


sprawa. Wprawdzie między drzewami istniała możliwość swo­bodnego- poruszania się, ale atak kawalerii utrudniały pnie.

Zagrzewając się okrzykiem: „hura!" pocwałowali na zielone szańce krzaków, nad którymi unosiły się białawe obłoczki pro­chowego dymu.

Indianie strzelali w skupieniu i ciszy. Regularnie. Bez pośpiechu. Celnie. Pokotem kładły się szeregi szarżujących. Jeźdźcy zawrócili.

Generał Harrison po wysłuchaniu meldunku zwrócił się do towarzyszących mu oficerów:

Amerykańscy kanonierzy uporawszy się z armatami ostrzeli­wali zarośla, co pozwoliło piechocie opuścić zagrożone pozycje. Szwadrony kawalerii podjęły próbę zbadania zasięgu brytyjskich wojsk i możliwości ich- ominięcia.

Ukryci w krzakach Indianie milczeli. Czasami tylko, gdy na­darzył się pewny cel, zabrzęczała cięciwa łuku lub rozlegał się trzask sztucera. Tak było do zmierzchu. Dopiero noc uciszyła odgłosy walki.

Tecumseh zwrócił się do Czarnej Strzały:

— Ugh — szepnął Seneka wtapiając się w ciemność.

Po paru minutach z grupą dobranych wojowników przemykał wśród drzew. Korzystając z gęstego mroku z zaciśniętymi pal­cami na rękojeściach tomahawków czujnie podchodzili pod nie­przyjacielskie stanowiska.

Amerykanie obozowali bez ognisk zachowując się możliwie cicho. Jednak parskające i stukające kopytami konie były wy­śmienitym drogowskazem.

Wódz Seneków zatrzymał się instynktownie, wytężając wzrok i słuch. W poświacie gwiazd skąpo przenikającej przez gęste listowie konarów zamajaczyła sylwetka strażnika. Stał oparty o pień. Dwa kocie susy i palce Czarnej Strzały ujęły szyję żołnierza. Szarpnął się rozpaczliwie. Miękko stuknął o ściółkę lasu wypadły z jego ręki sztucer. Jeszcze chwila wzajemnych zmagań i Amerykanin osunął się na ziemię. Alarmująco trzasnęła pod ciężarem ludzi sucha gałąź. Seneka zakneblował usta i zwią­zał ręce powalonego. Wtedy dopiero zasyczał jak wąż. Bez­szelestnie zjawiło się dwóch Indian, którym przekazał jeńca. Unieśli go w muskularnych ramionach.

Za chwilę wódz Seneków znowu dał znak swym ludziom. Szedł pierwszy, a za nim wojownicy. Stanęli pod kępą zwartych olch. Przed nimi na powalonym pewnie przez huragan drzewie swobodnie rozmawiając siedziało trzech Amerykanów. Czarna Strzała wytężył słuch, ale nie zrozumiał ani jednego słowa.

Kilka yardów dalej wyciągnięci na murawie spoczywali żoł­nierze. Było ich sporo. Seneka wahał się. Niebezpieczeństwo istniało duże. Odejść zdobywszy tylko jednego jeńca? Przy zachowaniu ostrożności mogło się udać...

Nachyliwszy się do uszu wojowników szeptem przekazywał im plan przedsięwzięcia. Trzech z nich odwiodło kurki muszkie­tów i przyczaiło się pośród olch. Wódz z sześcioma Senekami poczołgał się ku rozmawiającym. Czas się dłużył. Na niebo wypłynął księżyc rzucając na bór srebrnawe światło. Skrada­jący się z dwóch stron Indianie wzdłuż leżącego drzewa dotarli w pobliże siedzących żołnierzy. Dalej nie mogli się czołgać. Wciśnięci pod pień oczekiwali na sygnał naczelnika. Ameryka­nie gwarzyli.

Gdy postrzępiony obłok przesłonił księżyc i mrok na chwilę


zgęstniał, zasyczał wąż. Biali umilkli. Jeden z nich spojrzał do tyłu i sięgając po sztucer chciał krzyknąć, ale nie zdążył. Błyskawicznie ściągnięci z pnia żołnierze walczyli z morder­czym uściskiem dławiącym krtań. Wreszcie jeden z nich, o po­staci olbrzyma, zrzucił z siebie dwóch czerwonoskórych i bieg­nąc w stronę leżących żołnierzy, z trudem dobywając głos z obo­lałego gardła zawołał: „Indianie!" Porwali się z legowisk. Senekowie, widząc uciekającego, porwali dwóch pozostałych i uszli w las. Wśród olch huknęły muszkiety. Rozpętała się bezładna strzelanina i z wolna wygasła.

Indianie tymczasem wracali bez strat prowadząc trzech jeń­ców. Około północy wódz Seneków zameldował sachemowi o wy­konaniu zadania.

Zachowując absolutną ciszę czerwonoskórzy opuścili zarośla i podążyli w głąb puszczy, zostawiając liczne ślady na drodze swego marszu. Przed świtem Skacząca Puma zarządził zmianę kierunku i zacieranie tropów. Pod wieczór następnego dnia dotarli clo obozu Proctora witani okrzykami radości.

Wieczór był duszny. Nad rzeką wstawały mgły. Generał Proc-tor z oficerami patrzył w twarze amerykańskich jeńców. Stali z opuszczonymi głowami nie odpowiadając na pytania. Obok płonęło ognisko, nad którym bulgotał kocioł roznosząc wokoło apetyczną woń.

— Jeśli nie będziecie mówić — odezwał się Proctor — każę was przypiec rozpalonym żelazem. Rozumiecie?

Jeden z jeńców zwrócił się do towarzysza niedoli po polsku:

Zapadła cisza. Anglicy spoglądali po sobie.

Generał patrzył na Kosa, to znów na jeńców, zaskoczony takim zbiegiem okoliczności.

Kos podszedł do jeńców.

Kos sięgnął po nóż i poprzecinał rzemienie.

— No, nareszcie jesteśmy traktowani jak ludzie — Fijałkow­ski uśmiechnął się i usiadł pierwszy, a za nim pozostali.

Proctor patrząc z odrobiną niechęci na poczynania Kosa spytał:

— Skądże. To przecież moi rodacy, z wyjątkiem Sparksa — wskazał na Amerykanina. — Poza tym to jeńcy Tecumseha,

generale.

Proctor machnął ręką.

Kos zaprosił jeńców do posiłku. Jedli popijając gorącą kawę i rozmawiali.

Jedne plemiona popierają Unię, inne Brytanię — powiedział Zebrzydowski. — Zupełnie jak my...

—-Później można zrzucić królewską władzę — odrzekł Kos. Fijałkowski przytaknął, dopił kawę i zaczął z odrobiną żalu:

Kos wyczekująco spoglądał w twarz Johna.

John rozważał coś w myślach. Potem nie odpowiadając Ko­sowi, spytał:

Jutro możecie udzielić Harrisonowi informacji o sile brytyjsko--indiańskich wojsk...

Kos skinął głową na znak zgody. Zebrzydowski zaczął:

— Referujcie, pułkowniku — niecierpliwił się Proctor.
Ryszard Kos przekazał informacje. Oficerowie komentowali

je długo. W serca Brytyjczyków i Tecumseha wstąpiła nadzieja. Może nie wszystko jeszcze stracone?

Noc uśpiła żołnierzy, nad bezpieczeństwem czuwały tylko straże. Kos gawędził pod klonem z krajanami, a Tecumseh usiadł­szy samotnie nad rzeką analizował usłyszane wieści i snuł plany dalszej walki. Zadumanego odnalazła Niskuk i w milczeniu przy­tuliła się do męża. Siedzieli tak w ciszy patrząc na utkane gwiazdami niebo i czarną ścianę lasu poza rzeką.

— Spójrz, Tecumsehu, tam zapaliła się nowa gwiazda — ręka Wodnej Ptaszyny wskazała nieboskłon. — Widziałeś?


Niskuk położyła głowę na ramieniu męża.

— Tecumseh będzie miał syna — szepnęła cicho. — Sławne jego imię obiegnie puszcze i prerie...

Sachem zajrzał w twarz żony.

Na wysokim, granatowym stropie niebios migotały złote ziarna gwiazd.

OSTATNIA BITWA TECUMSEHA

Po dwóch dniach forsownego marszu Brytyjczycy zatrzymali się zaalarmowani atakiem Amerykanów na tyłach armii. Proctor był wściekły. Wezwawszy oficerów i wodzów indiańskich, zwró­cił się zjadliwie do Kosa:

— Mówiłem wam, że ułatwienie ucieczki jeńcom sprowadzi
wojska Unii. Miałem rację — patrzył z pogardą na Ryszarda.

— Weźmiecie, pułkowniku, Indian i z Tecumsehem zatrzymacie
nieprzyjaciela. Jak poprzednio.

— odparł dumnie sachem.

. — Kazałem jeńców rozstrzelać, a wyście ich wypuścili...

Oczy Tecumseha rozbłysły gniewem. Wyprostował się z god­nością i dumą i zaczął mocnym, dźwięcznym głosem:

— Niech Manitou otworzy serce generała Proctora i oświeci umysły białych braci, by wysłuchali mowy Skaczącej Pumy. Zamiast bronić kanadyjskiej ziemi uchodzicie jak samotny karibu ścigany przez stado zgłodniałych wilków. Dokąd tak będzie?
Miczi-malsa nas nie pokonali. Czerwone Serce i Tecumseh ułat­wili ucieczkę trzem żołnierzom wziętym do niewoli, bo od nich wiemy, że wierne Związkowi Oporu plemiona Rzeczek i Seminolów walczą na południu z Długimi Nożami, a Hiszpanie na Florydzie podpisali przymierze z Kanadą. Biały Ojciec, król Wielkiej Brytanii, przysłał swoje wojska, które wspomagane przez wojowników konfederacji zwycięskim marszem idą na stolicę Unii, Waszyngton. Dlaczego więc mój brat, generał Proctor, uchodzi? Wczoraj do obozu Tecumseha przybył biały myśliwy, przyjaciel czerwonoskórych, Szymon Gitry. Mówi on, że niedaleko stąd są świetne tereny do podjęcia walnej bitwy. Puma Gotowa do Skoku podziela zdanie siwowłosego trapera. Tecumseh prosi generała Proctora i białych braci o godne po­
witanie nadchodzących Miczi-malsa. Zwycięstwo będzie z nami. Hugh!

Proctor słuchał ze wzgardą przemówienia Szawaneza. Odpo­wiadając lekceważąco machnął ręką.

— Amerykanów łącznie z Irokezami jest trzy i pół tysiąca, więc liczebnie nas przewyższają. Nie podejmiemy bitwy. Pro­ponuję, panowie — zwrócił się do oficerów — kontynuowanie marszu w północno-wschodni rejon kraju. Harrison zbłądzi w puszczy na nie znanym sobie terenie i sam zrezygnuje z po­ścigu.

Tecumseh nie wytrzymał i wybuchnął:


— Jesteś jak tłusty pies wymachujący z sytości ogonem, ale gdy ktoś go przestraszy, podwija ogon pod siebie i skomląc ucieka jak tchórz.

Nagła cisza zaległa wokół. Proctor śmiertelnie zbladł. Wolno sięgnął po rękojeść pistoletu. Generałowie z wbitymi w siebie nienawistnymi spojrzeniami stali gotowi na wszystko.

Głos kapitana Robertsa zabrzmiał łagodząco:

Napięcie między generałami osłabło. Traper stanął przed ofi­cerami z głową bielutką jak mleko. Podniósłszy poradloną siecią zmarszczek twarz, wyblakłymi od starości oczyma patrzył spo­kojnie na Proctora. Ile mógł mieć lat? Dziewięćdziesiąt, a może więcej. Mimo sędziwego wieku trzymał się prosto, a gdy za­czął mówić, jego głos brzmiał dźwięcznie.

— Kto popiera stanowisko pułkownika Lavela? — spytał bez entuzjazmu generał.

Podniosły się ręce i rozległy się słowa wyrażające wolę walki. Proctor spuścił głowę i bez przekonania powiedział:

— Weil, niech będzie według waszej woli. Prowadźcie, sir — zwrócił się do Gitry'ego.

Pod wieczór tegoż dnia Proctor ustawił artylerię na piaszczy­stej ławicy między podmokłymi łąkami a Thames River. W głębi bagien zajęli pozycje Indianie. Szwadrony dragonów usadowiły się w zaroślach nad rzeką. Tu też generał umieścił swój punkt dowodzenia.

W dniu 5 września 1813 roku armia Williama Henry'ego Harrisona rozwinęła szyki bojowe. Słońce słało oślepiające blaski. Spokój rozpościerał się nad dziewiczą puszczą. Oba wojska w nerwowym napięciu oczekiwały sygnału do walki.

Tecumseh wezwał wodzów i towarzyszące im kobiety. Usiedli na grubej warstwie gałęzi rozścielonych na wilgotnej murawie. Szawanez w generalskim mundurze pochylił głowę w zadumie, potem zaczął mówić patrząc w oblicza przyjaciół:

chwilę pojawił się błysk radości na obliczu Szawaneza. — Zorza Ranna powinna czuwać nad swą przyjaciółką. Spełnijcie wolę Tecumseha.

Teraz sachem zwrócił się do starszyzny:

—' Bracia, to będzie krwawy bój. Serce Pumy Gotowej do Skoku jest ciężkie jak kamień, przeczuwa nadciągający kres. Gdy zabraknie Tecumseha, pamiętajcie, że jedno plemię jest jak patyk, który byle wiatr złamie, a związane konfederacją plemiona są jak wiązka, której nie potrafi przełamać najsilniejszy mocarz. Gdyby Skacząca Puma nie wyszedł żywy z tej bitwy, prowadźcie dzieło do końca, aż odbierzecie białym najeźdźcom ziemie naszych ojców i dziadów. Tak mówi przez usta Tecum­seha Gicze Manitou. Hugh.

Naczelnicy wpatrzeni w sachema słuchali w zadumie słów wielkiego patrioty, rozumiejąc ich wagę i znaczenie. Czarny Jastrząb i Waneta pochylili z szacunkiem głowy.

Sachem mówił dalej:

Zawtórowali mu inni wodzowie.

— Serce Tecumseha stało się ufne. Idźcie, moi bracia, za chwilę zacznie się bój.

Gdy wodzowie poczęli odchodzić, Tecumseh podszedł do Niskuk, przygarnął ją do siebie, mówiąc:

— Spieszcie! Gitry i Utsanati przeprowadzą was przez mokra­dła. Za parę minut może być za późno. Bywajcie!

Niskuk płacząc tuliła się do męża. Zorza Ranna podobnie żegnała Ryszarda i ojca. Kiedy wreszcie obie znikły w trzcinach prowadzone przez trapera i Utsanati'ego, Tecumseh poszedł obejrzeć bojowe stanowiska.

Około południa zagrały amerykańskie armaty. Ich huk jak potężne grzmoty

przewalał się po kniei ustokrotniony echem. Pociski ryły nadrzeczny piach, miękko tłukły w bagienną mura­wę wyrzucając w górę upiorne tumany dymu, błota i pyłu. Anglicy przyklejeni do ziemi oczekiwali końca kanonady.

Po godzinnej przygrywce umilkły działa. Natychmiast ostro ruszyła do ataku konnica Kentucky wspierana Irokezami. Na jej czele na śnieżnobiałym rumaku galopował Johnson. Z lewej ze wzniesioną szablą pędził Szymon Kenton, a z prawej William Whitley. Za kawalerią szła piechota ostrzeliwując brytyjskie linie..

Sapnęły teraz armaty Anglików i zatrzeszczała ręczna broń. Indianie zarzucili wroga chmurą pierzastych strzał. Amerykanie nie bacząc na ginących towarzyszy starli się z Brytyjczykami. Whitley otoczony kawalerzystami czynił spustoszenie wśród In­dian broniących skraju Titchinnichilie. Uwijał się jak szatan. Cięcia jego szabli zbroczonej krwią były niezawodne. Kładły Się szeregi bohaterskich wojowników zagradzających mu drogę.

Czarny Jastrząb przekrzykując bitewny zgiełk wskazał paru Indianom groźnego napastnika.

— Ustrzelcie go, bracia! — zawołał — i już, waląc na lewo i prawo tomahawkiem — parł w najgęstszą ciżbę walczących.

Took-suh i Najle-umoc, dwaj nierozłączni przyjaciele z ple­mienia Szawanezów, położyli się pomiędzy zwłokami poległych i z takiej pozycji mierzyli z łuku w Whitleya. Jedna ze strzał trafiła go w ramię. Nie miał czasu na wyciąganie grotu. Zda­wało się, że rana zwielokrotniała jego siły, bo dalej wokoło ginęli wojownicy. Znowu pofrunęły długie pociski i utkwiły w Whitleyu. Rozgrzany walką przedzierał się naprzód, jedynie jego ruchy stawały się powolniejsze, a ciosy słabsze.

Najle-umoc napiął cięciwę. Celował starannie. Whitley wy­puścił szablę, chwycił się za twarz krzycząc rozpaczliwie. W oku utkwiło mu ostrze. Zachwiał się w siodle. Wtedy kolejna strzała dosięgła piersi oficera. Osławiony pogromca Indian konając zsunął się z konia.

Na całej linii obrony płynęła obficie krew. Czarny Jastrząb i Menewa, Wielki Sokół Osedżów i Waneta Dakotów, Czarna Strzała z Senekami i Żuraw z gromadką Wyandotów mężnie odpierali szturm.


Na piaszczystej ławicy dragoni Proctora bili się z jazdą Ken­tucky spychając ją z zajmowanych pozycji. Jeszcze kilkanaście minut i nieprzyjaciel zawrócił. Zabrzmiał krzyk radości i grad kul i strzał posypał się za uciekającymi.

Harrison nie dał jednak wytchnąć Brytyjczykom. Błyskawicznie uporządkował rozbitą kawalerię i wzmocniwszy jej szeregi wy­poczętymi żołnierzami pchnął ją do ponownego ataku.

Natarli z impetem zagrzewając się okrzykiem: „Za rzekę Raisin!" Na skraju Krainy Trzcin zatrzymali ich Indianie, wal­czący tu zaciekle, na śmierć i życie. Po obu stronach gęsto kładli się ludzie.

Tymczasem nad rzeką kawaleria Kentucky pod dowództwem Kentona klinem wbiła się w obronę Anglików, przejechała przez linię armat siekąc szablami kanonierów i zginęła w pobliskim lesie. Tam Kenton uporządkował szeregi i począł palić ze sztucerów w plecy Brytyjczyków.

Przerażenie ogarnęło kanadyjskie wojska. Generał Henry Proc-tor klnąc wskoczył na siodło. Za nim oficerowie i czterystu dra­gonów. Kryjąc się w nadbrzeżnych krzakach rzucili się do uciecz­ki, zostawiając osamotnionych żołnierzy i sojuszniczych Indian.

Brytyjczycy walczyli w rozproszeniu. Wreszcie pozostawili całą baterię i tabory i poczęli uchodzić w puszczę.

Harrison przez szkła lunety obserwował przebieg bitwy.

Nad bitewną wrzawą zadźwięczał sygnał trąbki. Amerykanie wycofywali się obsadzając zdobyte armaty. Równocześnie ich piechota zamykała pierścieniem Titchin-nichilie.

— To koniec, mój bracie — powiedział Tecumseh do Ry­szarda. — Zostaliśmy sami. Tchórz uciekł...


Na czystym błękicie nieba krążyły długoskrzydłe sępy. Ame­rykanie zabierali z pola bitwy rannych i zabitych. Kawaleria bez pośpiechu zajmowała pozycje wyjściowe.

Tecumseh spojrzał ze wzgardą na swój generalski mundur. Sięgnąwszy po leżący worek wyciągnął szawaneski ubiór hafto­wany rękoma Niskuk. Po chwili był znowu tylko indiańskim sachemem. Na piersi połyskiwał mu medalion z wizerunkiem długowłosej dziewczyny. Skórzaną bluzę i spodnie zdobiły frędzle na szwach i misterne wzory. Włosy obwiązał opaską, zza której sterczały pióra górskiego orła, uwydatniające wysokie czoło i szlachetne rysy w inteligentnej twarzy.

Sygnał trąbki bojowej popłynął w puszczę. Amerykańska kon­nica ruszyła do ataku. Powitała ją ulewa strzał i kul. Mimo gęsto padających towarzyszy kawaleria nie zawróciła. Na skraju trzcin rozpętało się piekło. Kwik i rżenie rannych koni, jęki konających, bitewny wrzask i szczęk metalu potężniały z każdą chwilą i echem płynęły w puszczę.

Niespodziewanie zatrzeszczały indiańskie grzechotki. Czerwonoskórzy rzucili się do ucieczki. Kawaleria z okrzykami triumfu popędziła za uchodzącym wrogiem. Pod kopytami koni, niby mięciutki kobierzec, uginała się murawa. Nagle nogi wierzchow­ców poczęły zapadać się w bagiennym gruncie. Wtedy z wojen­nym krzykiem zawrócili Indianie. Na głowy. Amerykanów spadły ciosy tomahawków, tłukły o nie kolby strzelb, uderzały noże i trafiały pociski. Pozostawili uwięzione w bagnie konie i po­częli uciekać z niebezpiecznej Krainy Patyków.

Ledwie niedobitki Kentucky wypadły na wolną przestrzeń, a już na teren Titchin-nichilie Wkroczyła piechota generała Shelby'ego. Tecumseh zagrodził im drogę. Na nowo rozgorzał bój. Kos szedł za Szawanezem. Skacząca Puma z szablą w prawej ręce i tomahawkiem w lewej rzucał się w najniebezpieczniejszy wir walki. Rąbał i siekł kładąc pokotem nieprzyjaciół.

Jakiś rosły Amerykanin skrzyżował szablę ze Skaczącą Pumą. Drugi nadbiegł od tyłu chcąc zadać wodzowi cios, ale Ryszard zagrodził mu drogę. Kilka cięć i żołnierz uderzony ostrzem przez twarz wyjąc nieludzko tarzał się w błocie.

W tym momencie inny Amerykanin z bagnetem na karabinie pokonał Wielkiego Sokoła, wodza Osedżów, i dopadł Tecumseha. Szawanez odpierając ataki dwóch żołnierzy nie zauważył zbliżającego się niebezpieczeństwa. Ryszard także walczył z kil­koma przeciwnikami. Sachem pchnięty bagnetem w ramię pew­nie zginąłby, gdyby równocześnie nie pośpieszyli mu z pomocą Kos i Czarna Strzała. Ryszard wystrzałem z pistoletu powalił żołnierza, a Seneka zaatakował drugiego z napastników. Mimo zranionego ramienia sachem zręcznie odbił szablę trzeciego wroga i pchnął go w brzuch. Amerykanin chwyciwszy się za ramię klęknął na moment, potem zwinąwszy się w kłębek jęczał na zlanej krwią murawie.

Skacząca Puma donośnym głosem nawoływał wojowników do walki. Lewa obficie krwawiąca ręka zwisała mu bezładnie. Z rozszerzonymi, pełnymi nienawiści źrenicami przedzierał się z garstką towarzyszy ku generałowi Shelby'emu. Chciał zmie­rzyć się z wrogiem, którego wspaniałomyślnie wypuścił w Mal-den na wolność. Wbił się klinem w szeregi Amerykanów. Pod ciosami sachema i jego wojowników cofali się żołnierze. Z jed­nej strony osłaniał go Ryszard, z drugiej Czarna Strzała. Tecum-seh zagrzewał Indian do walki siejąc wokół siebie spustoszenie.

Pułkownik Johnson z wypoczętymi oddziałami pośpieszył na pomoc walczącym. Natychmiast dojrzał Tecumseha i skierował w jego stronę całą siłę uderzenia. Otoczył sachema i garstkę jego ludzi. Zakotłowało się. Stuk i szczęk. Krzyki i rzężenia. Czasami w tej wrzawie odzywał się huk wystrzału.

Johnson na koniu zwracał na siebie uwagę, dlatego bezustan­nie strzelano do niego, ale sprzyjało mu szczęście, bo kule drasnęły go tylko nie czyniąc mu większej krzywdy. Docierał już do sachema, gdy jego koń śmiertelnie ugodzony pociskiem zwalił się na ziemię, Johnson upadając wymierzył z pistoletu w Tecumseha i pociągnął za cyngiel. Nie widział skutków strzału. Przywalony ciężarem wierzchowca, ledwo żywy oczekiwał po­mocy swych żołnierzy.

Skacząca Puma uczuł silny ból w piersiach. Zawirowało mu pole bitwy, twarze wrogów i przyjaciół zlały się z sobą w jeden mglisty, falujący obraz. Gasnącym wzrokiem ujrzał jeszcze wy­soki błękit nieba i stratowane wokoło trzciny. Padł na plecy i znieruchomiał.

Na ułamek sekundy zaległa zupełna cisza. Jedynie w dalszych rejonach Titchin-

nichilie rozbrzmiewał bój i dochodziły stamtąd komendy Czarnego Jastrzębia i Wanety. Kos przypadł do przy­jaciela. Oczy Tecumseha były już szkliste. Położył więc jego głowę na swych kolanach i palcami zamknął mu powieki. Nie słyszał krzyku rozpaczy przerażonych Indian. Nie dostrzegał wściekłego ataku wojowników. Głęboki ból ścisnął mu krtań, z oczu spływały łzy...

Harrison zorientowawszy się w sytuacji na czele odwodów runął na prawe skrzydło czerwonoskórych, gdzie Czarny Jastrząb, Waneta i Menewa bohatersko odpierali ataki.

Przez godzinę jeszcze Indianie walczyli zaciekle, aż pod na­porem liczebnej przewagi poczęli wycofywać się przez bagna i rzekę... Tu i ówdzie staczano pojedyncze walki, w końcu i tych zaprzestano.

Kos patrzył w łagodnie uśmiechnięte, nieruchome oblicze Skaczącej Pumy pełen bezgranicznej pustki, z sercem zbolałym i przepełnionym żalem. Życie związało go z tym szlachetnym człowiekiem. Tyle razem przeżyli. Wspólnie budowali gmach przyszłego państwa skonfederowanych plemion i teraz główne ogniwo tej idei urwało się. Co stanie się bez Tecumseha z pra­wowitymi właścicielami tego kraju? Kto podejmie dalekosiężne plany wielkiego Szawaneza?

Łzy płynęły po policzkach Polaka, choć los nie szczędził mu goryczy i uodpornił na wzruszenie. Niejedną widział śmierć. Tam, w ojczyźnie rozdartej przez wrogów, był świadkiem zgo­nu niejednego przyjaciela. Tak było w wielkich bitwach pod Racławicami, Chełmem... a później pod Maciejowicami. Teraz znowu tu... Tak samo ginęli ludzie w obronie swych praw do wolności i ojczystej ziemi...

Spoglądając na czerwonoskórego przyjaciela dostrzegł na jego piersi woreczek z rytualnym kalumetem i mikroskopijną rzeźbą sowy. Odwiązał rzemienny sznurek i chowając te przedmioty postanowił oddać je Wodnej Ptaszynie. Miała do tych pamiątek prawo. W przyszłości bowiem powinien nosić je syn Pumy Gotowej do Skoku, a może córka?

Czarna Strzała, wódz Seneków, ogłuszony w czasie walki silnym ciosem w głowę odzyskiwał przytomność. Otworzywszy oczy ujrzał najpierw stada sępów krążących po niebie, potem zwłoki poległych. Zrozumiał. Było cicho. Gdzieś z daleka do­biegały rozmowy, czasami okrzyki, huknął samotny strzał. Seneka z wysiłkiem usiadł i zaraz zobaczył wysoką postać żołnierza, który mierzył w kogoś ze sztucera. Seneka pobiegł wzrokiem w kierunku celu i natychmiast wróciła mu energia. Zobaczył, że niebezpieczeństwo zagraża siedzącemu ze spusz­czoną głową Ryszardowi Kosowi.

— Hej, blada twarz! — krzyknął podnosząc leżący obok nóż.

Biały odwrócił się błyskawicznie. Wódz Seneków ujrzał wy­krzywione przerażeniem oblicze tamtego. Poznał. To był Dawid Landing, jeden z łotrów, którzy usiłowali skrzywdzić kiedyś jego córkę. Błyskawicznie cisnął nożem i padł na czyjeś zwłoki. Huk zabrzmiał jak piorun. Kula trzasnęła obok w ziemię. Rów­nocześnie żołnierz zatoczył się, wypuścił z rąk karabin i padł z nożem w, piersi.

Seneka podbiegł do Czerwonego Serca, widząc martwe ciało sachema skamieniał, potem w ciszy usiadł obok. Nie pytał o nic...

Nadjechał Harrison. Zeskoczył z wierzchowca patrząc na mar­twe ciało indiańskiego wodza. Generał przypomniał sobie wy­niosłą sylwetkę sachema, gdy przed wielu laty po zniszczeniu przez Indian osady nad Wąską Strugą złożył mu wizytę w Vincennes w asyście wodzów. Wtedy Szawanez zaimponował mu rycerskością i inteligencją.

Ściągali oficerowie i żołnierze. Otoczyli ciało sachema i po­grążonych w smutku jego najbliższych przyjaciół. Patrzyli z sza­cunkiem i ciekawością na opromienionego sławą naczelnika.

Harrison wyciągnął szablę i oddał honory poległemu. Ofice­rowie i żołnierze poszli za jego przykładem.

— To był wielki człowiek — odezwał się generał. — Posiadał poczucie godności, zdolność panowania nad sobą, cenił
sprawiedliwość i był jednym z największych wodzów i polityków naszych czasów. Szkoda, że urodził się Indianinem.

Oficerowie i żołnierze pochylili głowy.

— Był generałem i wielkim człowiekiem swego narodu, po­chowamy go z honorami, sir — odparł Harrison.

Żołnierze podtrzymując Ryszarda poprowadzili go ku obo­zowi Amerykanów.

Któryś z oficerów tymczasem pochylił się nad zwłokami Tecumseha i odciął nożem skrawek ubrania wodza.

— Na pamiątkę — szepnął.

Inni poszli za tym przykładem. W kilka minut odarto zwłoki z odzieży. Ktoś litościwie nakrył je żołnierskim płaszczem.

W NIEZNANE

Żołnierze prowadzili Ryszarda Kosa brzegiem lesistego wą­wozu. Otępiały cierpieniem nie zwracał na nic uwagi.

— Ocknij się, sir — trącił go jeden z nich. — Tecumsehowi nie pomożecie, a wy powinniście żyć. Generał Harrison oskarża was o podburzanie Indian przeciw Unii — mówił dalej. — Sły­szałem, jak powiedział do Johnsona, że pójdziecie, jako były
kurier amerykańskiej armii, pod sąd wojenny i... kula w łeb... Rozumiecie?

Do świadomości Ryszarda dotarła wreszcie treść ostatnich zdań mówiącego. Spojrzał więc na żołnierza z odrobiną zaintereso­wania.

Ryszard ożywił się nagle słysząc imię ukochanej. Gdzie ona jest teraz? Czy szczęśliwie dotarła do Niedźwiedziej Doliny? Popatrzył w żołnierską twarz.

zaciągnięty dług. Jestem przecież John Zebrzydowki albo Zebriskie, jak wolicie.

Kos oglądnął się wokoło. Nikogo, jedynie z lasu dobiegały kroki nadchodzących ludzi. Każda chwila była cenna. Chwycił więc karabin Zebrzydowskiego i skoczył w zarośla porastające wąwóz. Za nim huknął strzał. Żołnierze wzywali pomocy. Za-tupotały nogi, gwar wypełnił las.

Ryszard kryjąc się wśród krzaków biegł dnem parowu. Nagle błyskawicznie padł w gęste trawy i podniósł sztucer. Ktoś zsu­wał się ze stromego w tym miejscu zbocza. Zwierzę czy czło­wiek?... Z listowia wyjrzała znajoma twarz. To wódz Seneków. Kos uradowany chwycił Czarną Strzałę w ramiona.

— Szedłem za Czerwonym Sercem — powiedział Indianin.
— Widziałem wszystko...

Szli dziką puszczą z trudem przedzierając się przez gęste poszycie. Czarna Strzała prowadził ku samotnej chacie Szymona Gitry'ego. Początkowo niewiele do siebie mówili. Dopiero po paru dniach wędrówki poczęli gawędzić o wydarzeniach ostat­nich tygodni.

Nie napotykając ludzi, klucząc po kniei dotarli do Niedźwie­dziej Doliny. Zebrało się tu już sporo czerwonoskórych. Zorza Ranna witała ojca i narzeczonego. Radość jej biła z twarzy, choć bolesny cień czaił się w źrenicach.

Ryszard przytulił dziewczynę.

— Ugh. Był Indianinem, choć białym.
Kos przytaknął ruchem głowy.

— Ty jesteś podobny do niego — powiedziała kładąc głowę na jego piersi.

W kilka dni później, kiedy w dolinę ściągnęły resztki rozbi­tych sił indiańskiej armii, starszyzna zasiadła przy Ognisku Rady. Twarze wodzów okrywał smutek i przygnębienie. Śmierć wiel­kiego Tecumseha zachwiała ich wiarę w zwycięstwo, w umy­słach kiełkowało zwątpienie, a przyszłość jawiła się obrazami zagłady wiosek, rodów i szczepów.

W tym ponurym nastroju głos Czarnego Jastrzębia zamiast podnieść ludzi na duchu, pogłębił ogólne przygnębienie.

— Bracia, nie ma wśród nas Skaczącej Pumy. Czerwoni mę­żowie zostali jak dzieci bez ojca. Cóż czynić nam teraz wy­pada? — Wódz Sauków i Lisów załamał tragicznie ręce. — Biały generał Proctor uciekł z pola bitwy pozostawiając wojowników na pastwę czterokrotnie silniejszego wroga. I znowu klęska. Czarny Jastrząb jest zmęczony. Minęły już cztery lata, jak me ma go w rodzinnej wiosce. Czas więc wracać nad Fox River, do kraju ojców. — Waleczny wódz opuścił zgnębione oblicze, po czym mówił dalej: — Miczi-malsa są jak węże. Agolaszima jak stado wilków. Nigdy nie można ufać jednym ani drugim.


Czarny Jastrząb wraca do swego wigwamu, gdzie oczekuje go stęskniona sąuaw i dzieci.

Nim Sauk zdążył usiąść, już podniósł się Menewa; z ramio­nami wyciągniętymi ku słońcu zawołał donośnie:

— Po każdej nocy w znoju zwycięża światło. dnia, którego symbolem jest Nabash-cisa. Jak można wątpić w jego moc? Wódz Kriksów nie rezygnuje z walki. Wielki naród Seminolow powstał na południu. Wojna obejmuje kraj Miczi-malsa niczym pożar prerię. Jakże można teraz rezygnować? Uczył nas Tecumseh, że w jedności plemion siła. Uszanujmy nauki sagamore. Bijmy białe twarze, aż ziemie naszych ojców i dziadów zostaną oczyszczone z okrutnych i chciwych najeźdźców. Śmierć Miczi-malsa! Hugh!

Czarny Jastrząb położył dłonie na kolanach i dumał nad czymś ze wzrokiem wbitym w ziemię.

Wodzowie uzewnętrzniali swe myśli i uczucia, kwieciście uzasadniając swoje poglądy. Waneta, młodziutki wódz Dakotów, wypowiedział się za wojną. Obiecał, że wróci poza Missouri po nowe zastępy wojowników, bo z tych, którzy z nim przybyli jeszcze do Tippecanoe, pozostało kilkunastu.

Ociężale po raz drugi powstał wódz Sauków i Foxów. Kładąc prawą dłoń na sercu zaczął:

— O, bracia! Czarny Jastrząb złamany smutkiem po zgonie Tecumseha myślami swymi wszedł na poplątane przez Mikam-wesa ścieżki. Saukowie pójdą z wami gromić Miczi-malsa, a gdy przyjdzie czas, może także Agolaszima. — Szmer aprobaty przeszedł przez szeregi wodzów i wojowników. — Czarny Ja­strząb uda się do rodzinnej wioski nad Fox River, zgromadzi nowe zastępy i wróci pomścić śmierć Skaczącej Pumy. Hugh.

Gdy okoliczne drzewa kładły długie cienie, a w lesie gęstniał zmierzch, narada dobiegała końca. Ustaliwszy, że nowym punk­tem zbornym będzie miejsce, gdzie Ohio wlewa swe wody w wielkie koryto Missisipi, udali się na spoczynek. O świcie gońcy ponieśli do wszystkich plemion zamieszkujących puszcze i prerie, rozlewiska olbrzymich jezior i niedostępne błota nowe wezwanie do walki o prawo do życia i wolności.

Kos zastanawiał się, co z tego wyniknie. Czy znajdzie się drugi Tecumseh? Kto pójdzie w ślady wybitnego Szawaneza?


Może przerażeni śmiercią sachema Indianie przejdą na stronę Unii? Wszystko było możliwe...

Wódz Seneków patrząc na córkę z czułością i troską zarazem położył swą rękę na jej ramieniu i powiedział:

Zorza Ranna zawstydzona spuściła powieki. Bezmyślnie ba­wiła się frędzlami przepięknie haftowanej bluzki. Wiedziała, że nie wolno jej odmówić. Wola zmarłego jest święta i nie­naruszalna. Kto ważyłby się jej sprzeciwiać, skazałby się na potworne nieszczęścia. Niskuk była jej przyjaciółką. Kochały się jak siostry. Musi więc zaopiekować się Wodną Ptaszyną oczekującą dziecka.

Uśmiechając się powiedziała:

Całe popołudnie Ryszard spędził z dziewczyną. Byliby szczę­śliwi, gdyby nie tragiczne wydarzenia nad Thames River i zbli­żające się rozstanie.

Rankiem dwie kolumny przygotowywały się do drogi. Jedną tworzyli wodzowie: Ryszard, Czarna Strzała, Żuraw, Menewa i Okrągły Kamień z trzystu wojownikami. Za chwilę mieli wy­ruszyć ku jezioru Erie, przeprawić się na przeciwległy brzeg i poprzez siedziby Irokezów, Miamisów, Wyandotów i Ottawów, omijając forty Unii, dotrzeć do ujścia Ohio. Co na tej rozległej drodze się zdarzy? Któż to mógł wiedzieć.

Niskuk i Zorza Ranna długo żegnały się z najbliższymi. Do­łączywszy do kolumny Czarnego Jastrzębia i Wanety szły ocie­rając łzy. Serca ich przepełniał lęk i niepewność. Przed nimi leżał daleki szlak, aż poza olbrzymie wody Michigan, poza nimi zostawali ci, których kochały.


Kos patrzył za najmilszą dziewczyną, aż znikła w zieleni krzewów. Czy dotrze kiedyś do wiosek Foxów i Sauków? Czy znajdzie tam ukochaną? Czy w tym wojennym kotle śmierci ominą go kule? Jakiś ból ścisnął mu krtań i nieopisana tęsknota owładnęła sercem. Oczy przesłoniła mgła.

— Już czas, mój biały bracie — usłyszał głos wodza Sene­ków.

Słońce sypało złociste ciepło. Przepojone żywicą powietrze odurzało. Ryszard powlókł się za wojownikami. Stąpania ludzi wtopiły się w szelesty i poszumy puszczy...

Digitalizował „bodziokb”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2 Longin Jan Okoń Longin Jan Okoń Trylogia Indiańska Tom II Czerwonoskóry Generał
czerwony kapturek2 www prezentacje org 3
15 Sieć Następnej Generacjiid 16074 ppt
Solid Edge Generator kół zębatych
37 Generatory Energii Płynu ppt
40 0610 013 05 01 7 General arrangement
Eksploatowanie częstościomierzy, generatorów pomiarowych, mostków i mierników RLC
Czerwone jabłuszko
Biomass Fired Superheater for more Efficient Electr Generation From WasteIncinerationPlants025bm 422
Instrukcja generator sinusoidalny
Czerwona pomarańcza
czerwony kapturek2
czerwone1
Kamieniołom zlepieńca zygmuntowskiego w Chęcinach Czerwonej Górze
F2A GENERALMATIC
General Electric
generacja rozproszona w nowoczesnej polityce energetycznej

więcej podobnych podstron