Jeffery Deaver
Spirale Strachu
Przełożył Łukasz Praski
Tytuł oryginału TWISTED
Copyright (c) 2003 by Jeffery Deaver All rights reserved.
Ilustracja na okładce Jacek Kopalski
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Magdalena Koziej
Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska
Korekta Grażyna Nawrocka
Łamanie Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7469-617-3
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A.
30-011 Kraków, ul. Wrocławska 53
Mojej siostrze Julie Reece Deaver, tak jak ja piszącej książki
Wstęp
Moje doświadczenia z formą opowiadania sięgają odległej przeszłości. Byłem niezdarnym, pucołowatym, niezbyt obytym towarzysko chłopakiem, bez krzty talentu do sportu, i jak przystało na kogoś takiego, interesowało mnie czytanie i pisanie. Szczególnie fascynowały mnie opowiadania takich twórców jak Edgar Allan Poe, O. Henry, Arthur Conan Doyle i Ray Bradbury, nie wspominając o jednej z najwspanialszych scen minionego półwiecza, na której rozgrywały się dramaty o zaskakującym finale: "The Twilight Zonę". (Niech żaden z fanów serialu nie próbuje mi wmawiać, że nie przeszywa go dreszcz grozy na wspomnienie słynnego podręcznika "pomocy społecznej" pod tytułem "To Serve Man").
Ilekroć w szkole średniej zadawano nam pracę pisemną, zawsze próbowałem swoich sił w opowiadaniu. Nie pisałem jednak opowiadań kryminalnych ani fantastycznonaukowych, lecz z młodzieńczą pychą stworzyłem własny podgatunek prozy: bohaterami moich historii byli zwykle niezdarni, pucołowaci, niezbyt obyci towarzysko chłopcy, ratujący urodziwe cheerleaderki z katastrof, równie widowiskowych, co niemożliwych, podobnie jak śmiałe wyczyny moich bohaterów podczas niebezpiecznych wspinaczek (z zażenowaniem przyznaję, że ich przygody rozgrywały się w najbliższej okolicy Chicago, gdzie wówczas mieszkałem i gdzie w oczy rzucał się brak jakichkolwiek gór).
Opowiadania spotykały się ze zrozumiałą irytacją nauczycieli, którzy przez długie godziny stawiali nam za wzór największe gwiazdy panteonu literatury. ("Spróbujmy się bardziej postarać, Jeffery" - mawiali, co w latach sześćdziesiątych oznaczało dzisiejsze "Spręż się, chłopie"). Na szczęście dla ich równowagi psychicznej, a także dla mojej przyszłej pracy w charakterze skryby, dość szybko porzuciłem spisywanie wynurzeń na temat własnych lęków egzystencjalnych i zacząłem wkładać coraz więcej wysiłku w opanowanie warsztatu pisarskiego, by wkroczyć na drogę, która zaprowadziła mnie do poezji, piosenek, dziennikarstwa i wreszcie powieści.
7
Mimo że wciąż z przyjemnością czytywałem opowiadania - w czasopismach takich jak "Ellery Queen", "Alfred Hitchcock", "Playboy" (podobno publikowano tam także fotografie), "The New Yorker" oraz w antologiach - nie znajdowałem czasu na pisanie własnych. Jednakże kilka lat po tym, gdy zrezygnowałem z pracy, postanawiając całkowicie poświęcić się powieściopisarstwu, kolega po piórze, który przygotowywał antologię opowiadań, spytał mnie, czy nie umieściłbym w jego tomie swojego dzieła.
Czemu nie? pomyślałem i zabrałem się do roboty.
Ku własnemu zaskoczeniu odkryłem, że to naprawdę wspaniałe doświadczenie - i to z powodu, którego w ogóle nie podejrzewałem. W powieściach ściśle trzymam się konwencji; choć uwielbiam nadawać złu pozory dobra (i vice versa), a także trzymać czytelników w napięciu, rysując przed nimi perspektywę nieuchronnej tragedii, ostatecznie jednak dobro pozostaje dobrem, zło złem, a dobro na ogół zwycięża. Pisarze zawierają z odbiorcami literatury kontrakt, a ja zbyt szanuję swoich czytelników, aby wymagając od nich zainwestowania czasu, pieniędzy i emocji w grubą powieść, rozczarować ich ponurym, cynicznym zakończeniem.
W trzydziestostronicowym opowiadaniu wszystko się jednak może zdarzyć.
Czytelnicy nie angażują się emocjonalnie w takim stopniu jak przy lekturze powieści. Autor opowiadania nie odpłaca się im fabułą pełną efektownych zwrotów akcji, rozgrywającą się w konkretnych, sugestywnie opisanych miejscach, z udziałem bohaterów, których długo poznawali, których zdążyli pokochać lub znienawidzić. Opowiadanie przypomina pocisk wystrzelony przez snajpera. Szybki i porażający. W opowiadaniu mogę uczynić zło z dobra, ze zła jeszcze większe zło, a największą przyjemność sprawia mi sytuacja, gdy coś naprawdę dobrego okazuje się naprawdę złe.
Odkryłem również, że jako rzemieślnikowi podoba mi się dyscyplina narzucona przez formę opowiadania. Jak powtarzam swoim studentom, o wiele łatwiej pisać rzeczy dłuższe niż krótsze, lecz oczywiście w tej sztuce nie chodzi o to, co jest łatwiejsze dla autora; chodzi o to, co jest najlepsze dla czytelnika, a krótka forma nie pozwala autorowi na żadne niedbalstwo.
Na koniec pragnę wyrazić słowa podziękowania osobom, które zachęcały mnie do napisania tych opowiadań, zwłaszcza Janet Hutchings i jej nieocenionemu "Ellery Queen Mystery Magazine", siostrzanemu czasopismu "Alfred Hitchcock Mystery Magazine", Marty'emu Green-bergowi i zespołowi Teknobooks oraz Otto Penzlerowi i Evanowi Hunterowi.
R
Na kartach tego tomu znalazły się różne opowiadania, których bohaterami są tak rozmaite postaci jak William Shakespeare, znakomici prawnicy, cwaniacy z półświatka, podli mordercy oraz rodziny, które naj-oględniej można nazwać dysfunkcyjnymi. Specjalnie do tego zbioru powstało oryginalne opowiadanie o Lincolnie Rhymie i Amelii Sachs pod tytułem "Prezent na Boże Narodzenie"; poszukajcie także opowieści o zemście mola książkowego - przypuszczam, że odezwały się tu patologiczne echa mojej pisarskiej młodości.
Niestety, jak w wypadku większości moich książek, nie mogę ujawniać zbyt wiele w obawie, że za bardzo uchylę rąbka tajemnicy, zdradzając zakończenie. Może więc najlepiej będzie życzyć wam miłej lektury: czytajcie.. . i pamiętajcie, że nie wszystko jest takie, jakie się nam wydaje.
J.W.D.
Bez Jonathana
liarissa Cooper skręciła w drogę numer 232, którą miała dotrzeć z Ports-mouth do odległego o trzydzieści kilometrów Green Harbor.
Pomyślała sobie, że to ta sama droga, którą tysiące razy jeździła z Jonathanem do centrum handlowego, gdzie kupowali niezbędne rzeczy, luksusowe i zabawne drobiazgi, a czasem coś naprawdę cennego.
Droga, niedaleko której znaleźli wymarzony dom, gdy przed siedmiu laty przeprowadzili się do Maine.
Droga, którą w maju jechali na uroczystość z okazji swojej rocznicy.
Dziś jednak wszystkie wspomnienia prowadziły tylko w jednym kierunku: do życia bez Jonathana.
Mając za plecami zachodzące słońce, pokonywała łagodne łuki, licząc na to, że uda się jej oddalić od tych trudnych - lecz uporczywie powracających - rozmyślań.
Nie myśl o tym!
Rozejrzyj się wokół - rozkazała sobie. Spójrz na surowy krajobraz, na purpurowe kłęby chmur zawieszone nad klonowymi i dębowymi liśćmi -złotymi albo czerwonymi jak serca.
Spójrz na promienie słońca, otaczające świetlistą szarfą ciemną grzywę choin i sosen. Na wyglądający niedorzecznie rząd krów, maszerujących jedna za drugą w swej codziennej powrotnej wędrówce do obory.
Na majestatyczne białe wieże małego miasteczka, ukrytego kilka kilometrów od autostrady.
I spójrz na siebie: masz trzydzieści cztery lata i mkniesz srebrną toyotą, by zacząć nowe życie.
Zycie bez Jonathana.
Dwadzieścia minut później dotarła do Dannendlle i zahamowała na czerwonym świetle przed pierwszym z dwóch skrzyżowań w miasteczku. Czekając z naciśniętym sprzęgłem, zerknęła w lewo i serce zabiło jej mocniej.
11
Zobaczyła sklep ze sprzętem motorowodnym i wędkarskim. W witrynie dostrzegła reklamę regeneracji silników do łodzi. W przybrzeżnej części Maine nie można było uciec od łodzi. Widywało sieje na tanich obrazach kupowanych przez turystów, na widokówkach, kubkach, koszulkach i breloczkach. I oczywiście wszędzie były tysiące prawdziwych: na wodzie, na przyczepach samochodowych, w suchych dokach i w ogródkach przed domami - w Nowej Anglii stanowiły odpowiednik pikapów na drogach wiejskiego Południa.
Najbardziej jednak poruszył ją widok zdjęcia łodzi na reklamie, na którą patrzyła. To był duży chris-craft, może trzydziestosześcio- albo trzydziestoośmiostopowy.
Taki jak łódź Jonathana. Właściwie niemal identyczny: takie same kolory, takie samo wyposażenie.
Kupił chris-crafta przed pięciu laty i choć Marissa sądziła, że szybko straci nim zainteresowanie (jak każdy chłopiec nową zabawką), okazało się, że była w błędzie, bo jej mąż prawie każdy weekend spędzał na lodzi, pływając wzdłuż wybrzeża i łowiąc z wprawą wytrawnego rybaka. Potem przynosił do domu najlepsze sztuki, które czyściła i przyrządzała.
Ach, Jonathan...
Z trudem przełknęła ślinę i wolno nabrała powietrza, opanowując łomot serca. Teraz...
Za nią rozległ się klakson. Nie zauważyła, że zapaliło się zielone światło. Ruszyła, pragnąc nie myśleć o jego śmierci. Odsunąć od siebie obraz chris-crafta chyboczącego się na szarych falach wzburzonego Atlantyku. Obraz Jonathana za burtą. Wyobrażenie jego ramion, zapewne wymachujących rozpaczliwie nad spienioną wodą, jego przerażony głos, zapewne wzywający pomocy.
Och, Jonathan...
Marissa minęła drugie światła w Dannerville i dalej zmierzała w stronę wybrzeża. Na horyzoncie przed sobą, w dogasającym blasku słońca, widziała rąbek Atlantyku, zimnej, śmiertelnie niebezpiecznej wody.
Wody odpowiedzialnej za życie bez Jonathana.
Powiedziała sobie jednak: nie. Lepiej pomyśl o Dale'u.
O Dale'u 0'Banionie, z którym miała zjeść kolację w Green Harbor, po raz pierwszy od bardzo dawna spędzając gdzieś wieczór z mężczyzną.
Poznała go przez ogłoszenie w gazecie. Kilka razy rozmawiali telefonicznie, a po długich manewrach i unikach z obu stron poczuła się na tyle pewnie, by zaproponować mu spotkanie. Zdecydowali się na "Fishery", popularną restaurację przy nabrzeżu.
12
Dale wspomniał o "Oceanside Cafe", gdzie owszem, można było smaczniej zjeść, ale to był ulubiony lokal Jonathana; Marissa po prostu nie mogła się tam spotkać z Dale'em.
Tak więc wybrali "Fishery".
Wróciła myślą do ich wczorajszej wieczornej rozmowy. Dale powiedział jej:
- Jestem wysoki, dość dobrze zbudowany i trochę łysieję.
- W porządku - odrzekła nerwowo. - Jestem blondynką, mam metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i będę ubrana w fioletową sukienkę.
Wspominając te słowa, myślała, jak typowa jest taka krótka wymiana zdań dla życia w pojedynkę, gdy często trzeba się umawiać z osobą znaną tylko z rozmów przez telefon.
Nie miała żadnych oporów przed spotykaniem się z mężczyznami, a nawet w pewnym sensie cieszyła ją perspektywa randek. Poznała swojego męża, kiedy miała dwadzieścia jeden lat, a on właśnie kończył medycynę. Prawie natychmiast się zaręczyli; to był koniec jej życia towarzyskiego jako wolnej osoby. Teraz jednak zamierzała się dobrze bawić. Pozna ciekawych mężczyzn, znów zacznie czerpać radość z seksu.
Nawet jeśli z początku będzie ją to kosztowało sporo wysiłku, będzie próbowała się po prostu odprężyć. Spróbuje zdusić w sobie gorycz, nie zachowywać się jak typowa wdowa.
Ale kiedy tak dumała, jej myśli powędrowały gdzie indziej: czy kiedykolwiek będzie jeszcze potrafiła kogoś pokochać?
Tak bezgranicznie, jak kochała Jonathana?
I czy ktoś pokocha ją bezgranicznie?
Na następnym czerwonym świetle Marissa sięgnęła do wstecznego lusterka, obróciła je ku sobie i spojrzała na swoje odbicie. Słońce zniknęło już za horyzontem, lecz mimo przyćmionego światła uznała, że zdała test celująco: pełne usta, gładka, pozbawiona zmarszczek twarz przypominająca nieco rysy Michelle Pfeiffer (przynajmniej w kiepsko oświetlonej toyocie), mały, zgrabny nos.
Poza tym miała smukłe i całkiem jędrne ciało, a choć wiedziała, że ze swoim biustem raczej nie trafiłaby na okładkę najnowszego katalogu Victoria's Secret, to odnosiła wrażenie, że jej pośladki w ładnych, obcisłych dżinsach mogłyby przyciągnąć niejedno spojrzenie.
Przynajmniej w Portsmouth w stanie Maine.
Do diabła, pomyślała, znajdę sobie odpowiedniego faceta.
Kogoś, kto dostrzeże i doceni w niej duszę kowbojki, dziewczyny, którą dziadek z Teksasu nauczył strzelać i jeździć konno.
13 \
A może znajdzie kogoś, kto pokocha w niej humanistkę - jej próby literackie i poezję oraz zamiłowanie do pracy nauczycielskiej, którą zajmowała się tuż po skończeniu college'u.
Albo kogoś, kto będzie się z nią śmiał - z filmów, z widoków na ulicy, z zabawnych i głupich dowcipów. Jakże uwielbiała się śmiać (i jakże rzadko to ostatnio robiła).
Nagle Marissa Cooper pomyślała: zaraz, chwileczkę... znajdzie mężczyznę, który pokocha w niej wszystko.
Lecz po chwili z jej oczu popłynęły łzy i szybko zjechała z drogi, nie mogąc powstrzymać się od szlochu.
- Nie, nie, nie...
Siłą odsunęła od siebie obraz męża.
Zimna woda, szara woda...
Pięć minut później była już spokojna. Osuszyła oczy, poprawiła makijaż, pociągnęła szminką usta.
Wjechała do centrum Green Harbor i zatrzymała samochód na parkingu przy sklepach i restauracjach kawałek od nabrzeża.
Zerknęła na zegarek. Było dopiero wpół do siódmej. Dale 0'Banion mówił jej, że pracuje do siódmej, i mieli się spotkać o wpół do ósmej.
Zjawiła się w mieście wcześniej, żeby zrobić małe, terapeutyczne zakupy. Potem zamierzała zaczekać na Dale'a 0'Baniona w restauracji. Zastanawiała się tylko z niepokojem, czy może siedzieć samotnie przy barze i sączyć wino.
Zaraz się jednak skarciła: co ci przychodzi do głowy? Oczywiście, że możesz. Mogła robić, co chciała. To przecież był jej wieczór.
Śmiało, dziewczyno, rusz się. Idź zacząć nowe życie.
W przeciwieństwie do ekskluzywnego Green Harbor położonego dwadzieścia pięć kilometrów na południe, Yarmouth jest przede wszystkim rybackim miasteczkiem i dlatego składa się głównie z lichych domków i bungalowów, których mieszkańcy wolą poruszać się fordami F-150 i japońskimi autkami. I oczywiście samochodami terenowymi.
Ale tuż za miastem, na lesistym zboczu wzgórza, z którego rozciąga się widok na zatokę, znajduje się niewielkie skupisko ładnych domów. Tu na podjazdach stoją lexusy i acury, a terenówki mogą się poszczycić skórzaną tapicerką i odbiornikami GPS, podczas gdy ich ubogich sąsiadów z centrum zdobią tylko prymitywne naklejki na zderzakach i chrześcijańskie znaki ryby.
Dzielnica ma nawet własną nazwę: Cedar Estates.
14
Ubrany w jasnobrązowy kombinezon Joseph Bingham zbliżał się podjazdem do jednego z tych domów, spoglądając na zegarek. Jeszcze raz sprawdził adres, upewniając się, czy dobrze trafił, a następnie nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła mu ładna kobieta pod czterdziestkę. Była szczupła, miała lekko kędzierzawe włosy i nawet zza siatkowych drzwi czuć od niej było alkohol. Miała na sobie opięte dżinsy i biały sweter.
-Tak?
- Jestem z kablówki. - Pokazał legitymację. - Muszę przestawić kon
wertery.
Wlepiła w niego zdumione spojrzenie.
- Przy telewizorach?
- Zgadza się.
- Wczoraj działały. - Obróciła zamglony wzrok w stronę jaśniejącego szarym blaskiem dużego prostokąta ekranu w salonie. - Zaraz... wcześniej oglądałam CNN. Wszystko było w porządku.
- Odbiera pani tylko połowę dostępnych kanałów. Zresztą tak samo jak w całej dzielnicy. Trzeba ręcznie przestroic odbiorniki. Ale możemy to przełożyć, jeżeli...
- Nie, może być. Nie chcę stracić odcinka "COPS". Pan wejdzie.
Joseph wszedł do domu, czując na sobie jej spojrzenie. Przyzwyczaił
się. Nie miał najlepszej pracy na świecie i nie był klasycznie przystojny, ale mógł się pochwalić świetną formą - codziennie ćwiczył - i kiedyś usłyszał, że "emanuje" jakąś męską energią. Nie wiedział, czy to prawda. Wolał myśleć, że sprawia wrażenie bardzo pewnego siebie.
- Drinka? - spytała.
- W pracy nie mogę.
- Na pewno? -Tak.
Prawdę mówiąc, Joseph chętnie by się napił. Ale to nie było odpowiednie miejsce. Poza tym kiedy już tu skończy, bardzo chętnie wypije sobie kieliszek aromatycznego pinot noir. Ludzie często się dziwili, że ktoś pracujący w takiej branży lubi wino - i zna się na nim.
- Jestem Barbara.
- Cześć, Barbara.
Zaprowadziła go w głąb domu, pokazując wszystkie skrzynki kablowe, pociągając po drodze drinka. Wyglądało na to, że pije czystego bour-bona.
- To twoje? - spytał Joseph, wskazując ruchem głowy zdjęcie dwojga
małych dzieci ustawione na stoliku w pokoju. - Pewnie są fantastyczne,
nie?
15
- Jeżeli ktoś lubi zarazę w domu - mruknęła. Wcisnął guziki w skrzynce i wstał.
- Gdzie jeszcze?
- Został telewizor w sypialni. Na górze. Pokażę ci. Zaczekaj... - Barbara wyszła, ponownie napełniła szklaneczkę i wróciła do niego. Potem zaprowadziła go na piętro i przystanęła u szczytu schodów. Znów przyjrzała się Josephowi.
- Gdzie są dzisiaj twoje dzieci? - zapytał.
- Zaraza jest u tego drania. U siewcy zarazy - odparła, śmiejąc się zgryźliwie z własnego żartu. - Mojemu byłemu i mnie dali wspólną opiekę.
- A więc jesteś sama w tym wielkim domu?
- Aha. Przykre, nie?
Joseph nie wiedział. Na pewno nie wyglądała na osobę, której było przykro.
- No więc w którym pokoju jest telewizor? - spytał. Utknęli w kory
tarzu.
- A, tak, już. Chodź za mną - odrzekła niskim, zmysłowym głosem.
W sypialni usiadła na niezasłanym łóżku, sącząc drinka. Joseph zna
lazł skrzynkę i włączył telewizor.
Rozległ się trzask i ekran ożył. Pokazywał CNN
- Możesz wypróbować pilot? - spytał, rozglądając się po pokoju.
- Jasne - wybełkotała Barbara. Odwróciła się i w tym samym momencie Joseph zaszedł ją z tyłu, wyciągając z kieszeni sznur. Zarzucił go jej na szyję i mocno skręcił, używając ołówka jako dźwigni. Zdławił jej okrzyk, a ona, nie mogąc wykrztusić słowa przez ściśnięte gardło, rozpaczliwie usiłowała się wyrwać, odwrócić, podrapać go paznokciami. Alkohol rozlał się na narzutę, szklanka spadła na dywan i potoczyła się pod ścianę.
Kilka minut później kobieta nie żyła.
Joseph usiadł obok ciała, chwytając oddech. Barbara walczyła z zaskakującą zaciętością. Musiał użyć wszystkich sił, aby ją przytrzymać i zaczekać, aż pętla dokona dzieła.
Nałożył lateksowe rękawiczki i wytarł wszystkie miejsca w sypialni, w których mógł zostawić odciski. Następnie zdjął zwłoki Barbary z łóżka i zaciągnął na środek pokoju. Ściągnął jej sweter i rozpiął guzik dżinsów.
Nagle znieruchomiał. Zaraz, zaraz. Jak się miał nazywać?
Marszcząc brwi, przypominał sobie wczorajszą rozmowę.
Jak się przedstawił?
Po chwili pokiwał głową. Zgadza się. Powiedział Marissie Cooper, że nazywa się Dale 0'Banion. Zerknął na zegar. Jeszcze nie było siódmej.
16
Zostało mu mnóstwo czasu, by dokończyć robotę i dojechać do Green Harbor, gdzie czekała na niego i gdzie był bar sprzedający na lampki całkiem niezły pinot noir.
Rozpiął zamek dżinsów Barbary i zaczął je z niej zsuwać.
Marissa Cooper siedziała na ławeczce w niewielkim, opustoszałym parku, kuląc się w zimnym wietrze wiejącym od strony nabrzeża Green Harbor. Przez liście falujących drzew obserwowała parę rozpartą w kabinie rufowej dużej łodzi przycumowanej na pobliskiej przystani.
Podobnie jak wiele nazw łodzi, ta również była kalamburem: "Maine Street"*.
Skończyła wędrówkę po sklepach, kupując zabawną bieliznę (zastanawiała się tylko z odrobiną smutku, czy ktoś poza nią zobaczy, jak w niej wygląda), i zmierzała do restauracji, gdy jej uwagę przyciągnęły światła w porcie - i delikatne kołysanie się tej eleganckiej łodzi.
Przez plastikowe okna tylnego pokładu "Maine Street" zobaczyła dwoje ludzi siedzących blisko siebie i popijających szampana. Byli ładną parą - wysoki i wysportowany mężczyzna o bujnych, przyprószonych siwizną włosach oraz urodziwa blondynka. Śmiali się i rozmawiali. Flirtowali bez opamiętania. Potem, skończywszy szampana, zniknęli w głębi kabiny. Drzwi z drewna tekowego zatrzasnęły się za nimi.
Myśląc o spoczywającej w torbie bieliźnie, o ponownym spotykaniu mężczyzn, Marissa znów zaczęła sobie wyobrażać Dale'a 0'Baniona. Ciekawe, jak będzie wyglądał ten wieczór. Kiedy zadygotała z chłodu, podniosła się z ławki i weszła do restauracji.
Sącząc kieliszek chardonnaya (odważnie siedząc samotnie przy barze - tak trzymać, dziewczyno!), Marissa skierowała myśli ku swojej przyszłej pracy. Nie musiała się spieszyć z podjęciem decyzji, czym się zająć. Były pieniądze z ubezpieczenia. I na kontach. Dom został już prawie spłacony. Wcale nie musiała iść do pracy. Po prostu chciała. Uczyć. Albo pisać. Może przyjęliby ją do którejś z lokalnych gazet.
Mogłaby nawet zacząć studiować medycynę. Pamiętała, że gdy Jonathan opowiadał jej o rzeczach, które robił w szpitalu, wszystko świetnie rozumiała. Marissa miała bystry, analityczny umysł i była bardzo zdolną studentką. Gdyby przed laty po college'u zdecydowała się kontynuować studia i uzyskać magisterium, mogłaby zdobyć stypendium.
Kolejny łyk wina.
* "Main street" - główna ulica; nazwę stanu Maine wymawia się tak samo (przyp. tłum.).
17
Ogarnęło ją przygnębienie, a zaraz potem radosne podniecenie. Jej nastroje były rozchwiane jak pomarańczowe boje, którymi oznaczono więcierze do połowu homarów zastawione na dnie szarego oceanu.
Śmiertelnie niebezpiecznego oceanu.
Znów pomyślała o mężczyźnie, na którego czekała w tej romantycznej restauracji, dyskretnie oświetlonej blaskiem świec.
Nagle wpadła w popłoch. Może powinna zadzwonić do Dale'a i powiedzieć mu, że jeszcze nie jest na to gotowa?
Jedź do domu, nalej sobie jeszcze jeden kieliszek wina, nastaw Mozarta, rozpal w kominku. Po co ci do szczęścia czyjeś towarzystwo?
Zaczęła unosić dłoń, by dać barmanowi znak, że chce rachunek.
Ale w tej samej chwili w jej pamięci odżyło pewne wspomnienie. O zdarzeniu z życia sprzed Jonathana. Przypomniała sobie, jak kiedyś w dzieciństwie jechała na kucyku, u boku dziadka dosiadającego wysokiego appaloosy. Przypomniała sobie, jak szczupły staruszek spokojnym ruchem wyciągnął rewolwer i wycelował w grzechotnika, który sprężył się do ataku na szetlandzkiego kuca Marissy. Huknął strzał i wąż zmienił się w krwawą miazgę na piasku.
Dziadek niepokoił się, że widok śmierci zwierzęcia wytrąci dziewczynkę z równowagi. Kawałek dalej zsiedli z koni. Kucnął przy niej i zaczął jej mówić, żeby się nie przejmowała - że musiał zastrzelić węża.
- Ale już wszystko w porządku, kochanie. Jego dusza jest w drodze do
nieba.
Gniewnie zmarszczyła brwi.
- O co chodzi? - spytał dziadek.
- Szkoda. Chcę, żeby poszedł do piekła.
Marissa tęskniła za tamtą twardą i bezwzględną dziewczynką. I wiedziała, że jeżeli zadzwoni do Dale'a, aby odwołać spotkanie, poniesie istotną porażkę. Jak gdyby pozwoliła wężowi ukąsić kucyka.
Nie, Dale to był pierwszy krok, absolutnie konieczny krok w życie bez Jonathana.
Wreszcie się zjawił - przystojny, łysiejący mężczyzna. Zwróciła też uwagę na muskularną sylwetkę. Miał na sobie ciemny garnitur, a pod spodem czarny T-shirt zamiast koszuli z białego poliestru i sztampowego krawata, jakie często widywało się w okolicy.
Pomachała do niego, a mężczyzna odpowiedział czarującym uśmiechem.
Podszedł.
- Marissa? Jestem Dale.
Mocno uścisnął jej dłoń. Oddała równie silny uścisk.
18
Usiadł obok niej przy barze i zamówił lampkę pinot noir. Z lubością powąchał wino i stuknął kieliszkiem w jej kieliszek. Napili się.
- Nie byłam pewna, czy się nie spóźnisz - powiedziała. - Czasem
trudno skończyć pracę wtedy, kiedy chcesz.
Znów przez chwilę delektował się aromatem wina.
- W zasadzie sam ustalam sobie godziny pracy - odrzekł.
Gawędzili przez kilka minut, po czym podeszli do hostessy, która zaprowadziła ich do zarezerwowanego stolika. Punktowe reflektory na zewnątrz restauracji kierowały światło w głąb szarej wody; ten widok z początku budził w niej lęk, podsuwając jej obraz Jonathana we wzburzonym oceanie, ale starała się o tym nie myśleć i skupić uwagę na Dale'u.
Prowadzili towarzyską rozmowę. Dale był rozwiedziony i nie miał dzieci, choć zawsze ich chciał. Marissa poinformowała go, że też nie mieli dzieci z Jonathanem. Mówili o pogodzie w Maine, o polityce.
- Byłaś na zakupach? - zapytał z uśmiechem, wskazując na torbę
w różowo-białe paski stojącą obok jej krzesła.
- Ciepła bielizna - zażartowała. - Podobno zapowiada się sroga zima.
Jeszcze przez chwilę rozmawiali, kończąc butelkę wina i zamawiając
jeszcze po lampce, ale miała wrażenie, że wypiła więcej od niego.
Zaczynało się jej kręcić w głowie. Uważaj, dziewczyno. Lepiej mieć się na baczności.
Zaraz jednak pomyślała o Jonathanie i wychyliła kieliszek do dna.
Gdy dochodziła dziesiąta, Dale rozejrzał się po pustoszejącej restauracji. Potem utkwił wzrok w jej oczach i rzekł:
- Co ty na to, żebyśmy wyszli się przejść?
Marissa zawahała się. Dobra, nadeszła ta chwila, pomyślała. Możesz go zostawić albo z nim iść.
Pomyślała o swoim postanowieniu, pomyślała o Jonathanie.
- Dobrze, chodźmy - powiedziała.
Idąc tuż obok siebie, skierowali się do pustego parku, w którym siedziała wcześniej.
Podeszli do tej samej ławki. Marissa wskazała ją i usiedli. Czuła przy sobie obecność Dale'a - bliskość silnego mężczyzny, jakiej nie doznała od dłuższego czasu, która działała na nią elektryzująco i kojąco, a równocześnie przejmowała ją niepokojem.
Spojrzeli na "Maine Street" majaczącą między drzewami.
Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, kuląc się w chłodnym wietrze.
Dale przeciągnął się. Jego ręka spoczęła na oparciu ławki, nie otaczając jej ramion, choć Marissa poczuła dotyk twardych mięśni.
19
mi
Ależ jest silny, pomyślała.
W tym momencie jej wzrok zatrzymał się na zwoju białego sznura wystającym z jego kieszeni, który lada chwila mógł wypaść. Wskazała linkę ruchem głowy.
- Zaraz coś zgubisz.
Zerknął na kieszeń. Wyciągnął sznur, naprężył go w dłoniach i rozwinął.
- Narzędzie pracy - wyjaśnił, widząc jej pytające spojrzenie.
I wsunął linkę z powrotem do kieszeni.
Dale popatrzył na "Maine Street", ledwie widoczną przez gęste liście, na dwoje ludzi, którzy wyszli z sypialni i znów popijali szampana w kabinie na rufie.
- To on, ten przystojniak? - spytał.
- Tak - odrzekła Marissa - to mój mąż. To Jonathan. - Zadrżała
z zimna - i z obrzydzenia, gdy zobaczyła, jak całuje drobną blondynkę.
Już miała zapytać Dale'a, czy zrobi to dziś - czy jeszcze tego wieczoru zamorduje jej męża - ale uznała, że prawdopodobnie jak większość płatnych zabójców będzie wolał używać eufemizmów. Spytała więc po prostu:
- Kiedy to się stanie?
Wolnym krokiem oddalali się od nabrzeża; Dale zobaczył już, co miał zobaczyć.
- Kiedy? - powtórzył jej pytanie. - To zależy. A ta kobieta na łodzi? Kto to jest?
- Któraś z jego dziwek, pielęgniarek. Nie wiem. Chyba Karen.
- Zostanie u niego na noc?
- Nie. Śledzę go od miesiąca. Wyrzuci ją koło północy. Nie znosi kochanek, które się go uczepiają. Jutro przyjdzie następna. Ale dopiero po południu.
Dale skinął głową.
- W takim razie zrobię to dzisiaj. Kiedy wyjdzie. - Spojrzał na Ma-rissę. - Załatwię to tak, jak mówiłem - gdy zaśnie, wejdę na pokład, zwiążę go i wypłynę kilka mil w morze. Wszystko będzie wyglądało tak, jakby zaplątał się w linę kotwicy i wypadł za burtę. Dużo pije?
- A ocean jest mokry? - spytała drwiącym tonem.
- Dobra, tym lepiej. Potem podpłynę łodzią bliżej Huntington i wrócę tratwą. Będzie sobie dryfować. - Wskazał głową "Maine Street".
- Zawsze pozorujesz wypadek? - zapytała Marissa, nie wiedząc, czy pytanie nie narusza jakiegoś protokołu płatnego mordercy.
20
- Kiedy tylko się da. Pamiętasz moją dzisiejszą robotę, o której mó
wiłem? Miałem się zająć kobietą w Yarmouth. Znęcała się nad własnymi
dziećmi. Biła je. Nazywała je "zarazą". Obrzydliwe. Nie zamierzała z tym
skończyć, ale mąż nie potrafił nakłonić dzieci, żeby powiedziały policji.
Nie chciały pakować matki w kłopoty.
- Boże, to okropne.
Dale pokiwał głową.
- Jeszcze jak. Dlatego mąż wynajął mnie. Urządziłem wszystko tak,
jak gdyby do domu włamał się ten gwałciciel z Upper Falls i ją zabił.
Marissa zastanowiła się nad tym. Po chwili powiedziała:
- Ale chyba... Bo skoro udawałeś gwałciciela, to...
- Och, Boże, nie - odparł Dale, krzywiąc się. - Nigdy bym tego nie zrobił. Po prostu upozorowałem gwałt. Możesz mi wierzyć, paskudnie było szukać zużytej prezerwatywy za tym salonem masażu na Knightsbridge Street.
A więc płatni mordercy mają swoje zasady, pomyślała. Przynajmniej niektórzy.
Przyjrzała mu się uważnie.
- Nie boisz się, że mogę być z policji? Że to pułapka? Przecież znalazłam twoje nazwisko w tym czasopiśmie, "Worldwide Soldier".
- Kiedy pracuje się w tej branży wystarczająco długo, można wyczuć, kto jest prawdziwym klientem, a kto nie. Tak czy inaczej, sprawdzałem cię przez cały zeszły tydzień. Jesteś czysta.
Jeśli można nazwać czystą kobietę, która płaci dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za zabicie własnego męża.
Skoro o tym mowa...
Wyciągnęła z kieszeni grubą kopertę. Podała ją Dale'owi. Koperta zniknęła w kieszeni, w której tkwił biały sznur.
- Dale... chwileczkę, to nie jest twoje prawdziwe imię, prawda?
- Nie, ale używam go przy tym zleceniu.
- W porządku, a więc, Dale, czy on nic nie poczuje? - spytała. - Żadnego bólu?
- Nic a nic. Gdyby nawet był przytomny, to woda jest taka zimna, że zanim utonie, prawdopodobnie straci świadomość i umrze od wstrząsu termicznego.
Dotarli do końca parku. Dale zapytał:
- Jesteś tego pewna?
A Marissa zadała sobie pytanie: czy na pewno chcę, żeby Jonathan umarł?
Jonathan - człowiek, który mi wmawia, że w każdy weekend płynie z chłopakami na ryby, a w rzeczywistości potajemnie sprowadza sobie na
21
pokład pielęgniareczki. Wydaje na nie nasze oszczędności. Który kilka lat po ślubie oznajmił, że podda się wazektomii i nie chce mieć dzieci, choć obiecywał, że będą je mieli. Który opowiada mi o swojej pracy albo różnych zdarzeniach, jakbym miała dziesięć lat, i nawet nie słyszy, gdy mówię: "Rozumiem, kochanie. Jestem rozgarniętą kobietą". Który tak długo suszył mi głowę, że zrezygnowałam z ukochanego zawodu. Który za każdym razem, kiedy chcę wrócić do pracy, wpada we wściekłość. Który narzeka, ilekroć wychodzę gdzieś seksownie ubrana, ale już wiele lat temu przestał ze mną sypiać. Który reaguje agresywnie na każdą wzmiankę o rozwodzie, bo przecież wypada, żeby pan doktor z kliniki miał żonę... i dlatego, że ma obsesję na punkcie kontroli.
Nagle Marissa Cooper oczyma wyobraźni ujrzała zmasakrowane ciało grzechotnika leżące przed laty w kałuży krwi na gorącym teksańskim piasku.
Szkoda. Chcę, żeby poszedł do piekła...
~r Jestem pewna - odrzekła.
Dale pokręcił głową.
- Pozwól, że zajmę się resztą. Jedź do domu. Powinnaś ćwiczyć rolę wdowy pogrążonej w żalu.
- Dam sobie radę - zapewniła go Marissa. - Od lat jestem pogrążoną w żalu wdową.
Postawiła kołnierz i ruszyła w kierunku parkingu, nie oglądając się na męża ani na człowieka, który miał go zabić. Wsiadła do toyoty, uruchomiła silnik, znalazła w radiu rockandrollową stację, nastawiła je bardzo głośno i wyjechała z Green Harbor.
Marissa otworzyła okna, wpuszczając do samochodu przenikliwie zimne jesienne powietrze, przesycone wonią palonego drewna i liści, i mknęła przez ciemność, rozmyślając o swojej przyszłości, o swoim życiu bez Jonathana.
Weekendowicz
f
ego wieczoru wszystko szybko się schrzaniło. Popatrzyłem we wsteczne lusterko i chociaż nie zauważyłem żadnych świateł, wiedziałem, że już nam depczą po piętach i prędzej czy później zobaczę migające koguty.
Toth zaczął coś mówić, ale kazałem mu się zamknąć i rozpędziłem bu-icka do stu trzydziestu. Droga była pusta, a w promieniu wielu kilometrów nie było nic oprócz sosen.
- O kurczę - mruknął Toth. Poczułem na sobie jego wzrok, ale byłem tak wkurzony, że nawet nie chciałem na niego spojrzeć.
Z drogeriami nigdy nie było łatwo.
Bo przyjrzyjcie się kiedyś glinom, jak robią objazd po ulicach, i na pewno zauważycie, że przy drogeriach krążą częściej niż gdzie indziej. Bo można tam kupić percocet, valium i inne prochy. Wiadomo.
Można pomyśleć, że będą mieli na oku raczej sklepy całodobowe. Ale to śmiechu warte, a jak w środku są kamery, to raz-dwa robią ci zdjęcie. Dlatego sklepów nie próbuje obrabiać nikt, kto się zna, naprawdę dobrze się zna na tej robocie. A banki? Dajcie spokój z bankami. Bankomaty też nie są lepsze. No bo ile można z nich wyciągnąć? Trzy, góra cztery stówy? A w trybie "szybka wypłata" dostaniesz tu tylko dwadzieścia. To coś mówi o tej okolicy. No więc po co w ogóle zawracać sobie głowę?
Nie. Chcieliśmy grubszej kasy, dlatego zdecydowaliśmy się na drogerię, chociaż bywa w nich ciężko. "Ardmore Drugs". Duży sklep w małym mieście. W Liggett Falls. Sto kilometrów od Albany i jakieś sto sześćdziesiąt od miasta, w którym mieszkaliśmy Toth i ja, w górach na zachodzie. Liggett Falls to biedna dziura. Wydawałoby się, że nie ma sensu obrabiać tam żadnego sklepu. Ale właśnie dlatego jest sens - bo ludzie tak jak wszędzie potrzebują lekarstw, lakieru do włosów i make-upu, tyle że nie mają kart kredytowych. Może z wyjątkiem kart do Searsa albo JC Penneya. Czyli płacą gotówką.
23
- Kurczę - szepnął znowu Toth. - Popatrz.
Jeszcze bardziej mnie tym wkurzył. Chciałem wrzasnąć, na co mam patrzeć, sukinsynu? Zaraz jednak zobaczyłem, o co mu chodzi, i nic nie powiedziałem. Przed nami. Na horyzoncie pojawił się blask, jak gdyby wstawał świt. Tylko że światło było czerwone i pulsowało. Wiedziałem, że ustawili już blokady dróg. To była jedyna droga z Liggett Falls do mię-dzystanówki. Powinienem się wcześniej domyślić.
- Mam pomysł - powiedział Toth. Nie chciałem słuchać jego pomysłów, ale nie miałem też zamiaru przeżywać jeszcze jednej strzelaniny. W każdym razie na pewno nie na blokadzie drogowej, gdzie już się na nas szykowali.
- Jaki? - warknąłem.
- Tam jest miasto. Widzisz tamte światła? Znam drogę, którą możemy się tam dostać.
Toth to kawał chłopa i wygląda na spokojnego. Tylko że wcale taki nie jest. Łatwo traci głowę, a teraz co chwilę odwracał się i nerwowo patrzył na tylne siedzenie. Miałem ochotę go trzepnąć i powiedzieć mu, żeby się wyluzował.
- Gdzie to jest? - spytałem. - To miasto?
- Jakieś siedem, osiem kilometrów stąd. Przy drodze nie ma tablicy. Ale wiem, gdzie trzeba skręcić.
Byliśmy w tej parszywej północnej części stanu, gdzie wszystko jest zielone. Ale brudnozielone. A budynki są szare. Stoją tam same paskudne chałupy i wszędzie pełno pikapów. Grajdoły, nie ma tam nawet 7-Eleven. I ciągle te pagórki, które nazywają górami, chociaż co to niby za góry.
Toth odkręcił okno, wpuścił do środka zimne powietrze i popatrzył w niebo.
- Słuchaj, mogą nas znaleźć przez te swoje satelity.
- O czym ty gadasz?
- Wiesz, z takiej wysokości mogą każdego zobaczyć. Widziałem na jednym filmie.
- Myślisz, że stanowe gliny mają satelitę? Odbiło ci?
Zupełnie nie wiem, dlaczego pracuję z tym gościem. A po tym, co się stało w drogerii, już nigdy nie pójdę z nim na żadną robotę.
Pokazał mi, gdzie mam skręcić. Powiedział, że miasto jest u stóp Strażnika. Przypomniałem sobie, że mijaliśmy go w drodze do Liggett Falls. Tak się nazywała ta wielka skała, wysoka na ponad pięćdziesiąt metrów. I kiedy popatrzeć na nią pod odpowiednim kątem, wyglądała jak ludzka głowa z profilu, ze zmrużonymi oczami. Podobno była jakimś
24
świętym miejscem dla Indian z tej okolicy. Gadanie. Toth coś mi o tym mówił, ale nie zwracałem uwagi. Ta dziwaczna twarz wyglądała niesamowicie. Rzuciłem na nią tylko okiem i jechałem dalej. Nie podobała mi się. Nie jestem specjalnie przesądny, ale czasem mi się zdarza.
- Winchester - powiedział Toth, mając na myśli nazwę miasta. Pięć
czy sześć tysięcy mieszkańców. Mogliśmy tu znaleźć pusty dom, schować
wóz w garażu i przeczekać obławę. Zaczekać do jutra - do niedzieli -
kiedy po południu wszyscy weekendowicze zaczną wracać do Bostonu
i Nowego Jorku i będziemy mogli rozpłynąć się w tłumie.
Widziałem przed sobą Strażnika, właściwie nawet nie kształt skały, tylko cień w miejscu, gdzie nie było gwiazd. A facet na podłodze z tyłu ni z tego, ni z owego zaczął jęczeć i o mało nie dostałem zawału.
- Ty z tyłu, zamknij się. - Walnąłem w siedzenie i facet się uciszył.
Co za wieczór...
Weszliśmy do drogerii piętnaście minut przed zamknięciem. Tak jak trzeba. Bo wtedy nie ma już prawie klientów i sprzedawcy powoli zaczynają wychodzić, ludzie są zmęczeni i jak przyłożysz im do głowy glocka albo smitha, zrobią prawie wszystko, co zechcesz.
Ale nie dzisiaj.
Włożyliśmy kominiarki i wolno weszliśmy do środka. Toth wyciągnął z zaplecza kierownika, grubego gościa, który zaczął płakać, a ja się wkurzyłem, że dorosły facet maże się jak dziecko. Kiedy Toth trzymał na muszce klientów i sprzedawców, kazałem jednemu gówniarzowi pootwierać kasy, a ten, Jezu, jak się zaczął stawiać. Jakby obejrzał wszystkie filmy ze Stevenem Seagalem. Ale wystarczyło, żeby pocałowała go w policzek lufa smitha, a zaraz zmienił zdanie. Ruszył tyłek, chociaż ciągle na mnie bluzgał, i zaczęliśmy chodzić od kasy do kasy. Gdy liczyłem dolce i zobaczyłem, że tak jak myślałem zgarniemy w sumie ze trzy tysiące, nagle usłyszałem hałas, obróciłem się, a tu Toth przewraca stojak z chipsami. Dobrał się do Doritos!
Tracę z oczu tamtego gówniarza może na sekundę i co się dzieje? Gnojek rzuca butelkę. Tylko że nie we mnie. W okno. Trach i poszła szyba. Nie słyszę żadnego alarmu, ale i tak połowa z nich jest cicha. Jestem tak wpieniony, że mógłbym go zabić. Na miejscu.
Ale nie zabiłem. Zrobił to Toth.
Strzela do gówniarza, bach, bach... Niech to szlag. Wszyscy się rozbiegają, a ten odwraca się i strzela do sprzedawczyni, a potem do któregoś klienta, nie zastanawia się, po prostu wali i już. Bez powodu. Dziewczynę trafił w nogę, ale facet, ten klient, nie żyje. Widać, że już po nim. Mówię: "Co robisz, co ty robisz?", a on: "Zamknij się, za-
25
mknij się...". No i kiedy tak się wyzywamy, wpada nam do łbów, że trzeba spadać.
I wychodzimy. Tylko że przed drogerią jest gliniarz. Gówniarz od kas rzucił w szybę butelką, żeby zwrócić jego uwagę. Glina wysiadł z radiowozu i podchodzi. No więc łapiemy drugiego klienta, faceta stojącego przy drzwiach, zasłaniamy się nim jak tarczą i wychodzimy z drogerii. Gliniarz podnosi broń, patrzy na klienta i mówi: "W porządku, tylko spokojnie".
Nie mogę w to uwierzyć, ale Toth strzela też do niego. Nie wiem, czy go zabił, ale było tyle krwi, że chyba nie miał kamizelki. Mam ochotę zabić Totha na miejscu. No bo po co to zrobił? Przecież nie musiał.
Wrzuciliśmy faceta, tego klienta, na tylne siedzenie i związaliśmy go taśmą. Rozwaliłem tylne światła, wcisnąłem gaz do dechy i szpula. Udało się nam prysnąć z Liggett Falls.
To wszystko zdarzyło się pół godziny temu, ale wydaje się, jakby minęło parę tygodni.
I oto jechaliśmy przez sosnowy las, który chyba nie miał końca. I trzymaliśmy kurs prosto na Strażnika.
W Winchester było ciemno.
Nie rozumiem, po co weekendowicze przyjeżdżają do takich miasteczek. Fakt, mój stary dawno temu parę razy zabierał mnie na polowania. Nawet mi się podobało. Ale żeby przyjeżdżać tu, gapić się na liście i kupować te badziewne graty, które nazywają antykami... to już nie wiem.
Kawałek od Main Street znaleźliśmy dom, przed którym leżała sterta gazet. Wjechałem na podjazd i w samą porę zdążyłem postawić buicka za budynkiem. Ulicą śmignęły dwa radiowozy policji stanowej. Jechały za nami mniej niż kilometr, z wyłączonymi kogutami. Gliniarze nie widzieli naszego wozu, bo miał stłuczone tylne światła, więc szybko minęli naszą kryjówkę i pojechali w stronę centrum.
Toth wszedł do środka, ale nie cackał się z tym i po prostu wybił okno z tyłu. To był letni dom, prawie pusty. Lodówka i telefon były wyłączone, co uznałem za dobry znak - w najbliższym czasie nikt nie zamierzał tu wracać. Trochę śmierdziało stęchlizną i zobaczyłem kupę starych książek i czasopism z całego lata.
Wprowadziliśmy tam tego gościa i kiedy Toth zaczął mu zdejmować kaptur z głowy, powiedziałem:
- Co ty wyrabiasz, do cholery?
- Nic nie mówi. Możliwe, że nie może oddychać.
Ktoś, kto właśnie posłał kulki trójce ludzi, nagle się martwi, czy facet może oddychać? Rany, tylko się zaśmiałem. Znaczy, to był śmiech pogardy.
?fi
- A może będzie lepiej, jak nas nie zobaczy? - powiedziałem mu. -
O tym nie pomyślałeś? - Rozumiecie, nie mieliśmy już na twarzach komi
niarek.
Straszne, że trzeba ludziom przypominać o takich rzeczach. Wydawało mi się, że Toth jest mądrzejszy. Ale nigdy nic nie wiadomo.
Podszedłem do okna i zobaczyłem następny radiowóz mijający dom. Ten jechał wolniej. Zawsze tak jest. Po pierwszym szoku, kiedy wszystkim przejdzie już gorączka, gliniarze robią się sprytniejsi i zaczynają powoli krążyć po okolicy, szukając czegoś dziwnego - czegoś innego niż dotąd. Dlatego nie zabrałem gazet sprzed drzwi. Bo wtedy dom wyglądałby inaczej niż dzisiaj rano. Gliny naprawdę wycinają takie numery jak Colum-bo. O glinach mógłbym napisać książkę.
- Dlaczego to zrobiliście?
Pytał ten facet, któregośmy zabrali.
- Dlaczego? - wyszeptał znowu.
Klient. Miał cichy głos i wydawał się całkiem spokojny, to znaczy rozsądny. Mówię wam, kiedy pierwszy raz w życiu wpakowałem się w strzelaninę, to przez cały następny dzień bałem się własnego cienia. A wtedy miałem broń.
Przyjrzałem się gościowi. Miał na sobie kraciastą koszulę i dżinsy. Ale nie był miejscowy. Poznałem po butach. To były buty dzianego chłopaka z dużego miasta, takie jak noszą wszystkie japiszony. Nie widziałem jego twarzy, bo miał kaptur, ale całkiem nieźle pamiętałem, jak wyglądał. Nie był młody. Miał trochę po czterdziestce. I jakby pomarszczoną skórę. No i był chudy. Chudszy ode mnie, a ja jestem jednym z tych, co to mogą jeść wszystko i w ogóle nie tyją. Nie wiem dlaczego. Tak już po prostu mam.
- Cicho - warknąłem do niego. Ulicą jechał następny samochód.
Facet zaśmiał się. Cicho. Jakby chciał powiedzieć: co, myślicie, że
usłyszą mnie z tak daleka?
Zdawało mi się, jak gdyby śmiał się ze mnie. I wcale mi się to nie podobało. Jasne, pewnie z zewnątrz faktycznie nic nie było słychać, ale nie mogłem mu pozwolić kłapać dziobem, więc powiedziałem:
- Zamknij się. Nie chcę słyszeć twojego głosu.
Przez chwilę się nie odzywał i spokojnie opierał się na krześle, na którym posadził go Toth. Ale zaraz znowu spytał:
- Po co strzelaliście do nich? Przecież nie musieliście.
- Cicho!
- Po prostu powiedz dlaczego.
Wyciągnąłem nóż, otworzyłem i rzuciłem, tak że wbił się w stół. Z takim metalicznym brzdękiem.
27
- Słyszałeś? To nóż od Bucka. Dwadzieścia centymetrów. Wysoko-
węglowa stal. Z blokadą ostrza. Potrafi przeciąć metalową śrubę. Więc
lepiej siedź cicho, bo wypróbuję go na tobie.
Znowu zaśmiał się tak samo jak wcześniej. Chyba. Albo tylko głośno wypuścił powietrze. Zdawało mi się jednak, że to śmiech. Chciałem go zapytać, co to ma znaczyć, ale nie zapytałem.
- Masz przy sobie jakąś forsę? - spytał Toth i wyciągnął portfel z tyl
nej kieszeni tego faceta. - Patrzcie no. - Wyjął jakieś pięć czy sześć stów.
Za oknem wolno przejechał następny radiowóz. Miał na dachu reflektor i gliniarz poświecił na podjazd, ale nie zatrzymał się przed domem. Usłyszałem syrenę gdzieś w mieście. Potem jeszcze jedną. To było dziwne uczucie - wiedzieć, że ci ludzie szukają właśnie nas.
Wziąłem od Totha portfel i zajrzałem do środka.
Randall C Weller junior. Mieszkał w Connecticut. Weekendowicz. Tak jak myślałem. Miał kupę wizytówek, z których wynikało, że jest wiceprezesem tej dużej firmy komputerowej. Mówili o niej w wiadomościach, że niby chce przejąć IBM czy coś takiego. Ni stąd, ni zowąd wpadł mi do głowy pomysł. Żeby go zatrzymać dla okupu. No bo czemu nie? Moglibyśmy zgarnąć z pół melona. Może więcej.
- Moja żona i dzieci będą szaleć z niepokoju - powiedział Weller. Jak to usłyszałem, ciary mnie przeszły. Bo właśnie patrzyłem na zdjęcie w portfelu. I kto na nim był? Żona i dzieci.
- Nie mam zamiaru cię puszczać. Ale teraz się zamknij. Może będziesz mi potrzebny.
- Jako zakładnik, tak? To się zdarza tylko w filmach. Zastrzelą was, kiedy tylko wyjdziecie z domu, mnie też, jeżeli będą musieli. Tak w rzeczywistości postępują gliny. Najlepiej się poddajcie. Przynajmniej ocalicie życie.
- Zamknij się! - wrzasnąłem.
- Wypuśćcie mnie, a powiem, że traktowaliście mnie dobrze. Że ta strzelanina była błędem. To nie była wasza wina.
Pochyliłem się i przycisnąłem nóż do jego gardła, nie ostrzem, bo naprawdę jest jak brzytwa, ale tępym końcem, i kazałem mu siedzieć cicho.
Znowu przejechał samochód, tym razem bez światła, ale powoli, a ja nagle zacząłem się zastanawiać, czy nie zaczną chodzić od domu do domu.
- Dlaczego on to zrobił? Dlaczego ich zabił?
Śmieszne, ale kiedy powiedział "on", poczułem się trochę lepiej, bo to zabrzmiało tak, jakby nie zrzucał winy na mnie. W końcu to wszystko stało się przez Totha. Nie przeze mnie.
28
Weller mówił dalej:
- Nie rozumiem. Tamten wysoki mężczyzna... przecież tylko stał
przy ladzie. Niczego nie zrobił. A on ni stąd, ni zowąd go zastrzelił.
Żaden z nas się nie odezwał. Toth pewnie dlatego, że nie wiedział, dlaczego strzelał. A ja dlatego, że facet nie zasługiwał na to, żeby mu odpowiadać. Miałem go w garści. Był bez szans i należało dać mu to do zrozumienia. Nie musiałem z nim rozmawiać.
Ale ten facet, Weller, nie powiedział nic więcej. I poczułem coś dziwnego. Jakby zaczęło rosnąć napięcie. Dlatego, że nikt nie odpowiadał na jego głupie, cholerne pytanie. Korciło mnie, żeby coś powiedzieć. Cokolwiek. A to była ostatnia rzecz, na jaką miałem ochotę. Powiedziałem więc:
- Idę wstawić wóz do garażu. -1 wyszedłem to zrobić.
Rozejrzałem się po garażu, żeby sprawdzić, czy warto stąd coś zabrać, ale nie było nic poza kosiarką Snapper, tylko jak takie coś opchnąć? Wjechałem buickiem do środka, zamknąłem drzwi i wróciłem do domu.
I nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Jezu, naprawdę. Ledwie wszedłem do salonu, usłyszałem, jak Toth mówi:
- Nic z tego. W życiu nie zakapuję Jacka Prescota.
Stałem w drzwiach. Szkoda, że nie widzieliście jego miny, jak mnie zobaczył. Wiedział, że wszystko spieprzył.
Teraz Weller znał moje nazwisko.
Nie odezwałem się ani słowem. Nie musiałem. Toth zaczął nerwowo nawijać:
- Powiedział, że zapłaci mi kupę forsy, jak go puszczę. - Próbował wszystko odkręcić, wmówić mi, że to wina Wellera. - Znaczy, nie chciałem, nawet do głowy mi to nie przyszło. Powiedziałem mu, żeby sobie wsadził te dolce.
- To po co mówisz, jak się nazywam?
- Nie wiem, stary. Skołował mnie. Przestałem myśleć.
Fakt, przestał. Nie byłem zadowolony, ale klepnąłem go w ramię.
- W porządku - powiedziałem. - Mieliśmy ciężki wieczór. Takie rzeczy się zdarzają.
- Przepraszam cię, stary. Naprawdę.
- Aha. Lepiej idź się przespać do garażu. Albo na górę. Nie chcę, żebyś się przez jakiś czas tu kręcił.
- Jasne.
Dziwne, ale właśnie wtedy Weller znowu jakoś tak po swojemu zachichotał. Jakby się domyślał, co się szykuje. Ciekawe, skąd wiedział?
Toth poszedł zabrać kilka pisemek i swój plecak z gnatem i zapasową amunicją.
29
Zabić kogoś nożem to zwykle ciężka robota. Mówię "zwykle", chociaż tylko raz w życiu to zrobiłem. Ale dobrze pamiętam, ile przy tym było krwi i szarpaniny. A dzisiaj, sam nie wiem, ciągle byłem... naładowany po tej akcji w drogerii. Normalnie wściekły. I trochę zacząłem świrować. Jak tylko Toth odwrócił się ode mnie, chwyciłem go za szyję i zabrałem się do roboty. Niecałe trzy minuty później było po wszystkim. Zaciągnąłem jego ciało za kanapę, a potem - czemu nie - ściągnąłem Wellerowi kaptur. Wiedział już, jak się nazywam. Równie dobrze mógł zobaczyć moją twarz.
Bo już był trupem. Obaj o tym wiedzieliśmy.
- Myślałeś o tym, żeby zażądać za mnie okupu, prawda?
Stałem przy oknie i wyglądałem na zewnątrz. Przejechał następny radiowóz i zobaczyłem, jak błyski kogutów odbijają się od niskich chmur i twarzy Strażnika, akurat nad naszymi głowami.
Weller miał wąską twarz i krótkie włosy, bardzo starannie ostrzyżone. Wyglądał jak każdy z tych dupowłazów biznesmenów, jakich spotkałem. Jego oczy były ciemne i spokojne tak jak jego głos. Wkurzyłem się jeszcze bardziej, bo w ogóle nie ruszył go widok wielkiej plamy krwi na dywanie i podłodze.
- Nie - odpowiedziałem.
Popatrzył na kupkę rzeczy, które mu wyciągnąłem z portfela, i mówił dalej, jakby wcale mnie nie słyszał.
- To się nie uda. Porwanie. Wcale nie mam tak dużo pieniędzy, a jeżeli widziałeś moją wizytówkę i wydaje ci się, że jestem ważnym szefem firmy, to powiem ci, że mają tam z pięciuset wiceprezesów. Nie zapłacą za mnie ani centa. Widziałeś zdjęcie dzieci? Zostało zrobione dwanaście lat temu. Oboje są już w college'u. Płacę słone czesne.
- Gdzie? - zapytałem szyderczo. - Na Harvardzie?
- Jedno jest na Harvardzie - odpowiedział, jakby ze złością. - Drugie na Northwestern. A więc dom jest obciążony hipoteką. Poza tym co to za pomysł porywać kogoś w pojedynkę? Nie, to się nie może udać.
Zauważył, jak na niego patrzę, i powiedział:
- Nie mam na myśli ciebie, Jack. Mówię, że w ogóle nie da się tego zro
bić samemu. Potrzebowałbyś wspólników.
Uznałem, że ma rację.
Znowu zapadła cisza. Nikt nic nie mówił i pokój jakby się napełnia! zimną wodą. .Kiedy podszedłem do okna, podłoga skrzypnęła mi pod nogami i zrobiło się jeszcze gorzej. Przypomniałem sobie, jak kiedyś mój tata powiedział, że każdy dom ma swój głos i niektóre się śmieją, a inne stoją opuszczone i milczą. No więc ten był opuszczony. Jasne, był no-
30
woczesny i czysty, na półkach stały równiutko numery "National Geogra-phic", ale mimo to był opuszczony.
Kiedy miałem ochotę krzyknąć z tego całego napięcia, Weller powiedział:
- Nie chcę, żebyś mnie zabijał.
- Kto powiedział, że cię zabiję? Uśmiechnął się dziwnie, po swojemu.
- Pracuję w handlu od dwudziestu pięciu lat. Sprzedawałem zwierzę
ta, cadillaki, składarki, a ostatnio sprzedaję komputery typu mainframe.
Od razu wyczuję, kiedy ktoś kręci. Zabijesz mnie. Pomyślałeś o tym, gdy
tylko usłyszałeś, jak on - pokazał głową na Totha - zdradził mi twoje
nazwisko.
Zaśmiałem się tylko.
- Jak ktoś jest chodzącym wykrywaczem kłamstw, to mu się bardzo przydaje w życiu, nie? - powiedziałem, starając się, żeby zabrzmiało to złośliwie.
- Bardzo się przydaje - odpowiedział tylko, jakby się ze mną zgadzał.
- Nie chcę cię zabić.
- Och, wiem, że nie chcesz. Nie chciałeś też, żeby twój kumpel zabił kogoś w drogerii. Zauważyłem. Ale tam zginęli ludzie, a to znaczy, że stawka poszła w górę. Zgadza się?
Wbił we mnie te swoje oczy i nie mogłem wykrztusić słowa.
- Ale zamierzam cię przekonać, żebyś tego nie robił.
Wydawał się naprawdę pewny siebie i od razu lepiej się poczułem. Bo wolę zabić takiego sukinsyna, który się stawia, niż żałosnego tchórza. Zaśmiałem się.
- Przekonać mnie?
- Spróbuję.
- Tak? Jak to zrobisz?
Weller odchrząknął.
- Najpierw wyłóżmy karty na stół. Widziałem twoją twarz i wiem, jak
się nazywasz. Jack Prescot. Zgadza się? Wygląd? Wzrost około metra
siedemdziesiąt pięć, średnia budowa ciała, czarne włosy. Musisz założyć,
że potrafię cię zidentyfikować. Nie będę kombinować i mówić, że nie za
dobrze cię widziałem czy nie słyszałem twojego nazwiska. Nic z tych rze
czy. Chyba stawiam sprawę jasno, Jack?
Kiwnąłem głową, przewracając oczami, jakbym w życiu nie słyszał takiej kupy bzdetów. Ale muszę przyznać, że byłem ciekawy, co ma mi do powiedzenia.
31
- Obiecuję - ciągną! - że cię nie wydam. W żadnym wypadku. Nigdy
nie podam policji twojego nazwiska. Ani rysopisu. Nigdy nie złożę zeznań
przeciwko tobie.
Wydawał się szczery jak ksiądz. Naprawdę miał gadane. W końcu był sprzedawcą, a ja klientem, który nie miał zamiaru nic od niego kupować. Ale nie wiedział, że go przejrzałem. Niech dalej wciska mi ten bajer, niech sobie myśli, że na to pójdę. Jak przyjdzie co do czego, kiedy wyjedziemy i będziemy już gdzieś w lasach na północy, lepiej, żeby był spokojny. Żadnej szarpaniny, żadnych wrzasków. Tylko parę szybkich cięć albo strzałów i po krzyku.
- Rozumiesz, co mówię?
Zrobiłem poważną minę i powiedziałem:
- Jasne. Myślisz, że możesz mnie przekonać, żebym cię nie zabijał. Możesz mi podać powody, dlaczego nie powinienem tego robić?
- Och, pewnie, że mogę ci podać powody. Zwłaszcza jeden. Taki, którego nie będziesz mógł podważyć.
- Tak? Jaki?
- Za chwilę do niego przejdę. Najpierw posłuchaj, dlaczego powinieneś mnie wypuścić z praktycznego punktu widzenia. Po pierwsze, myślisz, że musisz mnie zabić, bo wiem, kim jesteś, prawda? Jak długo twoim zdaniem będziesz mógł ukrywać swoją tożsamość? Twój kumpel zastrzelił policjanta. Pracę policji znam tylko z filmów. Ale na pewno będą szukać śladów kół, świadków, którzy widzieli numery rejestracyjne, zwrócili uwagę na markę albo zauważyli was na jakiejś stacji benzynowej.
Mydlił mi oczy i tyle. Buick był kradziony. W końcu nie jestem głupi. Ale on mówił dalej, patrząc na mnie spod oka.
- Nawet jeśli samochód jest kradziony, sprawdzą każdy trop. Obejrzą
każdy ślad buta w miejscu, gdzie ty czy twój kumpel ukradliście wóz,
porozmawiają z każdym, kto w tym czasie był w okolicy.
Uśmiechałem się, jak gdyby wygadywał bzdury. Ale z tym zastrzeleniem gliniarza miał rację. Kiedy stukniesz glinę, masz poważny kłopot. Kłopot, który się za tobą ciągnie. Będą cię szukać, aż cię znajdą.
- A kiedy zidentyfikują twojego kumpla - znowu pokazał kanapę,
za którą leżało ciało Totha - w jakiś sposób trafią też do ciebie.
- Wcale tak dobrze go nie znam. Spiknęliśmy się parę miesięcy temu. Weller zaraz się tego uczepił.
- Gdzie? W barze? W restauracji? Ktoś was widział razem? Wkurzyłem się i krzyknąłem:
- No i co? Co mi chcesz powiedzieć? Tak czy tak mnie dopadną,
a wtedy cię rozwalę. Co powiesz na taki argument?
32
Najspokojniej w świecie powiedział:
- Mówię po prostu, że jeden z powodów, dla których chcesz mnie
zabić, jest bez sensu. Zastanów się - weźmy strzelaninę w drogerii. To nie
było działanie z premedytacją. Jak to się nazywa? Zabójstwo w afekcie.
Ale jeżeli zabijesz mnie, to będzie morderstwo pierwszego stopnia. Kie
dy cię znajdą, dostaniesz karę śmierci.
Kiedy mnie znajdą. Jasne, zaśmiałem się w duchu. Fakt, to, co mówił, miało sens, ale zabójstwo ma niewiele wspólnego z sensem. Do diabła, zabijanie zawsze jest bez sensu, ale czasem po prostu trzeba to zrobić. Na razie jednak całkiem fajnie mi się z nim gadało. I chciałem się z nim spierać.
- Zabiłem Totha, nie? To nie było w afekcie. I tak dostanę czapę.
- Ale jego będą mieli gdzieś - odparował zaraz. - Nie będzie ich obchodziło, czy sam się zabił, czy potrącił go samochód. Ta bzdura w ogóle nie wchodzi w grę. Będzie ich obchodziło, jeżeli zabijesz mnie. W gazetach napiszą o mnie "przypadkowa niewinna ofiara" i "ojciec dwojga dzieci". Jeżeli mnie zabijesz, sam wydasz na siebie wyrok.
Chciałem mu przerwać, ale nie pozwolił.
- Powiem ci, dlaczego nikomu nie pisnę o tobie ani słowa. Bo wiesz, jak się nazywam i gdzie mieszkam. Wiesz, że mam rodzinę, i wiesz, jak bardzo mi na niej zależy. Jeżeli cię wydam, mógłbyś próbować się mścić. Nigdy nie naraziłbym rodziny na takie niebezpieczeństwo. Pozwól, że cię o coś zapytam. Jaka jest najgorsza rzecz, która mogłaby cię w życiu spotkać?
- Słuchanie twojego przynudzania.
Weller się zaśmiał. Wyraźnie się zdziwił, że mam poczucie humoru. Po chwili powiedział:
- Pytam serio. Najgorsza rzecz.
- Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- Stracić nogę? Ogłuchnąć? Stracić wszystkie pieniądze? Oślepnąć?... Aha, zdaje się, że trafiłem. Oślepnąć, tak?
- Chyba. Nic gorszego nie przychodzi mi do głowy.
Faktycznie, to była straszna rzecz i kiedyś już o niej myślałem. Bo
tak się zdarzyło mojemu staremu. I nie ruszało mnie to, że nic bym już nigdy nie widział. Nie, najgorsze byłoby, że musiałbym być uzależniony od kogoś innego w... Chryste, chyba we wszystkim.
- Dobra, więc pomyśl - ciągnął. - Gdyby moja rodzina straciła mnie,
czułaby się tak samo, jak ty czułbyś się po utracie wzroku. Tak samo
okropnie. Chyba nie chcesz sprawiać im takiego bólu, co?
Nie, nie chciałem. Ale wiedziałem, że muszę. Nie chciałem się dłużej nad tym zastanawiać.
33
- A jaki jest ten ostatni powód? - zapytałem.
- Ostatni powód - powiedział, a właściwie wyszeptał. Ale nie dokończył. Popatrzył gdzieś w głąb pokoju, jakby myślał o czymś innym.
- No? - spytałem. Byłem ciekawy, o co chodzi. - Powiedz. Zapytał tylko:
- Jak sądzisz, czy w tym domu jest barek?
Właśnie sobie pomyślałem, że dobrze by było się czegoś napić. Poszedłem do kuchni, ale oczywiście w lodówce nie było żadnego piwa, dlatego że właściciele zamknęli dom i wyłączyli prąd. Mieli jednak szkocką, którą i tak wolę od piwa.
Znalazłem szklanki i zabrałem butelkę do salonu. To był niezły pomysł. Kiedy przyjdzie pora, pójdzie mi łatwiej, jak będziemy trochę zalani. Wcisnąłem mu w szyję lufę smitha, rozciąłem taśmę, którą miał związane ręce, a potem okleiłem mu ręce z przodu. Usiadłem, na wszelki wypadek mając pod ręką nóż, gdyby próbował jakichś sztuczek. Ale wydawało mi się, że niczego nie kombinuje. Popatrzył na naklejkę na butelce, jakby trochę rozczarowany, że to tania szkocka. Tu się z nim zgadzałem. Już dawno temu nauczyłem się, że jeżeli masz kogoś okraść, okradaj bogatych.
Usiadłem tak, żeby mieć go na oku.
- Ostatni powód. Zgoda, powiem ci. Udowodnię, że powinieneś mnie wypuścić.
- Naprawdę?
- Wszystkie pozostałe powody - praktyczne, humanitarne... przypuszczam, że niewiele cię obchodzą - nie wyglądasz na przekonanego. Mam rację? Wobec tego zastanówmy się nad jedynym powodem, dla którego powinieneś mnie wypuścić.
Uznałem, że znowu będzie mi wciskać kit. Powiedział jednak coś, czego w ogóle się nie spodziewałem.
- Powinieneś mnie wypuścić ze względu na siebie.
- Na mnie? O czym ty mówisz?
- Widzisz, Jack, uważam, że nie jesteś całkiem zgubiony.
- Zgubiony? Co to niby ma znaczyć?
- Uważam, że twoją duszę można jeszcze uratować.
Roześmiałem się głośno, bo normalnie nie mogłem się powstrzymać.
Po takim ważnym wiceprezesie od sprzedaży oczekiwałem czegoś znacznie lepszego.
- Duszę? Myślisz, że mam duszę?
- Każdy ma duszę - powiedział takim tonem, jakby się dziwił, że
w to nie wierzę. Jakbym mu powiedział na przykład: "Zaraz, zaraz, to zie
mia nie jest płaska?".
34
- Jeżeli mam duszę, to jest na prostej drodze do piekła. - Pamiętałem
to z jednego filmu. Próbowałem się zaśmiać, ale kiepsko mi wyszło. Jak
gdyby Weller mówił o poważnych rzeczach, a ja robiłem sobie jaja. Za
wstydziłem się. Przestałem się uśmiechać i spojrzałem na leżącego w ką
cie Totha, na jego martwe oczy, które po prostu patrzyły w pustkę, i po
czułem taką wściekłość, że chciałem go zadźgać jeszcze raz.
- Mówimy o twojej duszy.
Zachichotałem i pociągnąłem whisky.
- Jasne, założę się, że czytasz te książki o aniołach, których teraz wszędzie pełno.
- Chodzę do kościoła, ale nie, nie mówię o tych głupstwach. Nie mam na myśli magii. Mówię o twoim sumieniu. O istocie Jacka Prescota.
Mógłbym opowiedzieć mu o pracownikach opieki społecznej, psychologach i wszystkich tych gościach, którzy nie mają pojęcia o życiu. Wydaje się im, że zjedli wszystkie rozumy. Ale wystarczy posłuchać, jakich używają słów. Od razu wiadomo, że nic nie wiedzą. Taki psycholog powie: "Och, jesteś nieprzystosowany, zaprzeczasz własnemu gniewowi" i tak dalej. Kiedy to słyszę, wiem, że nie wiedzą nic o duszach.
- Nie chodzi mi o życie pozagrobowe - ciągnął Weller. - Nie o moralność. Mówię o życiu tu, na ziemi. Och, widzę, że masz do tego sceptyczny stosunek. Ale posłuchaj mnie. Naprawdę uważam, że jeżeli coś cię z kimś łączy, jeżeli komuś ufasz, jeżeli komuś wierzysz, to jest dla ciebie nadzieja.
- Nadzieja? Co to znaczy? Nadzieja na co?
- Że staniesz się prawdziwą istotą ludzką. I będziesz mógł naprawdę żyć.
Naprawdę... Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale mówił tak, jak gdyby to było jasne jak słońce i musiałbym być idiotą, żeby tego nie rozumieć. Dlatego nie odpowiedziałem.
- Oczywiście bywają powody, żeby kraść, i powody, żeby zabijać -
ciągnął. - Ale nie sądzisz, że w gruncie rzeczy lepiej tego nie robić? Za
stanów się: dlaczego wsadzamy ludzi do więzienia, jeżeli nie mają opo
rów przed zabijaniem? Nie tylko my, ale wszystkie społeczeństwa.
- No i co? Aaach, mam zawrócić ze złej drogi?
Uniósł tylko brew i powiedział:
- Być może. Powiedz mi, Jack, co czułeś, kiedy twój kumpel... jak on się nazywał?
- Joe Roy Toth.
- Toth. Kiedy zastrzelił tego klienta przy ladzie. Co czułeś?
- Nie wiem.
35
- Odwrócił się i po prostu go zastrzelił. Bez powodu. Wiedziałeś, że
nie powinien, prawda? - Zacząłem coś mówić, ale przerwał mi: - Nie,
nie odpowiadaj. Będziesz miał ochotę skłamać. W porządku, w twoim fa
chu to instynkt. Ale nie chcę, żebyś wierzył w swoje kłamstwa. Zgoda? Po
wiedz mi, czy w głębi serca nie pomyślałeś, że to, co zrobił Toth, było
naprawdę złe? Zastanów się, Jack. Wiedziałeś, że coś jest nie w porządku.
No dobra, wiedziałem. Ale jak miało być w porządku? Toth wszystko spieprzył. Wszystko szlag trafił. I to była tylko jego wina.
- Ruszyło cię to, prawda, Jack? Wolałbyś, żeby tego nie robił.
Nie odezwałem się, tylko napiłem się szkockiej, wyjrzałem przez okno i popatrzyłem na migające światła w całym mieście. Czasem wydawały się bliższe, czasem dalsze.
- Jeżeli cię wypuszczę, powiesz im o mnie.
Tak jak zawsze. Wszyscy mnie zdradzili. Mój ojciec - chociaż był już ślepy, drań i tak mnie wydał. Mój pierwszy kurator, sędziowie. Sandra. Mój szef, którego pchnąłem nożem.
- Nie, nie powiem - odezwał się Weller. - Zawrzemy układ. Zawsze dotrzymuję umów. Przyrzekłem, że nikomu o tobie nie powiem, Jack. Nawet żonie. - Pochylił się, trzymając w stulonych dłoniach szklankę whisky. - Jeżeli mnie wypuścisz, zupełnie odmienisz swoje życie. Odzyskasz nadzieję. Zaręczam ci, że odtąd będzie zupełnie inaczej. Ten jeden uczynek - darowanie mi wolności - będzie miał dla ciebie ogromne znaczenie. Och, może nie zmieni cię jeszcze w tym roku ani za pięć lat. Ale kiedyś do tego dojdzie. Kiedyś to wszystko porzucisz. To, co się zdarzyło w Liggett Falls, już się nie powtórzy. Skończysz ze zbrodnią, z zabijaniem. Wiem, że w końcu do tego dojdzie.
- I mam ci po prostu uwierzyć, że nikomu nie powiesz?
- Ach - powiedział Weller i podniósł związane ręce, żeby napić się szkockiej. - Przechodzimy do najważniejszej kwestii.
Znowu zapadła cisza, aż wreszcie zapytałem:
- Jakiej?
- Wiary.
Ryknęła syrena, gdzieś naprawdę blisko. Kazałem mu się zamknąć i przyłożyłem mu gnata do głowy. Drżały mu ręce, ale nie zrobił nic głupiego i kiedy parę minut później usiadłem, znowu zaczął mówić.
- Chodzi o wiarę. Dla człowieka, który wierzy, jest ratunek.
- Mam to gdzieś, w nic nie wierzę - powiedziałem. Ale on ciągnął:
- Jeżeli potrafisz zaufać innemu człowiekowi, to znaczy, że wierzysz.
- Co cię obchodzi, czy się uratuję, czy nie?
36
- Bo życie jest ciężkie, a ludzie okrutni. Mówiłem ci, że chodzę do ko
ścioła. W Biblii jest dużo nieprawdopodobnych rzeczy, ale są też takie,
w które wierzę. Na przykład w to, że czasem jesteśmy stawiani w pewnych
sytuacjach, żeby zaszła jakaś zmiana. Chyba właśnie dzisiaj zdarzyło się
coś takiego. Dlatego ty i ja znaleźliśmy się w drogerii w tym samym cza
sie. Czułeś to, prawda? Wiedziałeś, że to znak? Tak jak jakieś wydarzenie
podpowiada ci, co powinieneś zrobić.
Niesamowite, bo przez całą drogę do Liggett Falls zdawało mi się, że dzieje się coś dziwnego. Nie wiem dlaczego, ale przeczuwałem, że ta robota będzie inna niż wszystkie.
- A jeżeli dzisiaj to wszystko zdarzyło się w jakimś celu? - ciągnął. -
Moja żona się przeziębiła, więc wyszedłem kupić nyąuil. Poszedłem do
drogerii zamiast do 7-Eleven, żeby zaoszczędzić dolara. Tak się złożyło,
że akurat wtedy napadliście na sklep. Przypadkiem miałeś ze sobą swo
jego kumpla - wskazał głową ciało Totha. - Tak się złożyło, że w tym mo
mencie nadjechał radiowóz, a sprzedawca za ladą przypadkiem go zauwa
żył. Mnóstwo zbiegów okoliczności, nie sądzisz?
A potem - ciary przebiegły mi po krzyżu - powiedział:
- I tak znaleźliśmy się w cieniu tej wysokiej skały, tej twarzy.
Pomyślałem dokładnie o tym samym. Słowo w słowo - to znaczy
o Strażniku. Nie wiem dlaczego. Ale akurat spojrzałem przez okno i w tej samej chwili o tym pomyślałem. Wychyliłem resztę szkockiej i nalałem sobie nową. Rany, ale byłem roztrzęsiony.
- Wydaje się, jakby nas obserwowała i czekała, aż podejmiesz decyzję. Och, nie myśl sobie, że chodziło tylko o ciebie. Może to zajście miało wpłynąć na życie wszystkich. Weźmy tego klienta przy ladzie, którego zastrzelił twój towarzysz. Być może właśnie przyszedł na niego czas -lepiej umrzeć szybko, niż dostać raka albo udaru. A ta dziewczyna - może musiała zostać postrzelona w nogę, żeby wyprostować sobie życie, rzucić narkotyki albo picie.
- A ty? Co z tobą?
- Ze mną? Opowiem ci coś o sobie. Może właśnie dzięki tobie spełnię dobry uczynek. Przez całe lata myślałem tylko o zarabianiu pieniędzy. Zajrzyj do mojego portfela. Z tyłu.
Otworzyłem portfel. Zobaczyłem kilka karteczek, jakby dyplomów. "Randall Weller - Sprzedawca Roku". "Z okazji przekroczenia zakładanego poziomu sprzedaży przez dwa lata z rzędu". "Najlepszy sprzedawca 1992 roku".
- W biurze mam jeszcze więcej - ciągnął Weller. -1 nagrody. Żeby je
zdobyć, musiałem zaniedbywać ludzi. Rodzinę i przyjaciół. Ludzi, którzy
37
być może czekali na moją pomoc. Nie powinienem tak postępować. Może to porwanie jest dla mnie znakiem, żebym zmienił swoje życie.
Dziwne, ale w tym był jakiś sens. Jasne, ciężko było sobie wyobrazić, że już nigdy nie zrobią żadnego skoku. Albo pomyśleć, że gdyby doszło do jakiejś rozróby, nie wyciągnąłbym smitha albo bucka, żeby kogoś załatwić. Te bzdury z nadstawianiem drugiego policzka są dla mięczaków. Ale może kiedyś faktycznie przyjdzie dzień, kiedy zacznę żyć porządnie. Zamieszkam we własnym domu z jakąś kobietą, może żoną, której nie będę traktował tak jak Sandry. Będę robił to, czego nigdy nie robili mój ojciec i moja matka, wszystko jedno, jaka była.
- Gdybym cię miał puścić, musiałbyś im coś powiedzieć - zauważy
łem.
Wzruszył ramionami.
- Powiem, że zamknęliście mnie w bagażniku, a potem wyrzuciliście pod miastem. Błąkałem się, szukając jakiegoś domu, i zgubiłem drogę. Zanim znalazłem pomoc, minął cały dzień. Brzmi wiarygodnie.
- Mógłbyś w godzinę zatrzymać jakiś wóz.
- Mógłbym. Ale tego nie zrobię.
- Ciągle to powtarzasz. Skąd mogę wiedzieć?
- To właśnie kwestia wiary. Nie wiesz. Nie masz żadnej gwarancji.
- Wierzyć chyba też nie wierzę.
- A więc zginę. Twoje życie nigdy się nie zmieni i kwita. - Odchylił się i wzruszył ramionami.
Znowu ta cisza, ale zdawało się, jakby w całym pokoju huczało.
- Chcesz... czego właściwie chcesz? Pociągnął łyk szkockiej.
- Mam propozycję. Pozwól mi wyjść na zewnątrz.
- Jasne. Że niby chcesz się przewietrzyć?
- Pozwól mi wyjść, a obiecuję, że zaraz wrócę.
- Taka próba? Zastanowił się przez chwilę.
- Tak. Próba.
- A gdzie ta wiara, o której ciągle gadasz? Wyjdziesz, będziesz próbował nawiać i strzelę ci w plecy.
- Nie, położysz broń gdzieś w domu. Na przykład w kuchni. Żebyś nie mógł po nią sięgnąć, gdybym zaczął uciekać. Staniesz w oknie, żebyśmy się mogli widzieć. Z góry uprzedzam, że jestem szybki jak strzała. Zdobyłem odznakę college'u w lekkoatletyce i do dzisiaj codziennie biegam.
- Wiesz, że jak uciekniesz i sprowadzisz gliny, będzie jatka. Zabiję
38
pierwszych pięciu, którzy wejdą do domu. Nic mnie nie powstrzyma, a ty będziesz miał na rękach ich krew.
- Oczywiście, wiem - powiedział. - Ale jeżeli ma się nam udać, nie wolno ci tak myśleć. Musisz założyć, że dojdzie do najgorszego. Że jeżeli ucieknę, opowiem o wszystkim glinom. Powiem, gdzie jesteś, że nie przetrzymujesz zakładników i masz najwyżej dwa pistolety. A wtedy wejdą i poślą cię na tamten świat. Nie zdążysz załatwić ani jednego. Zginiesz marnie dla nędznych kilku dolców. Ale, ale, ale... - Uniósł ręce, nie pozwalając mi odpowiedzieć. - Musisz zrozumieć, że wiara oznacza ryzyko.
- To głupie.
- Moim zdaniem wręcz przeciwnie. To chyba najmądrzejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobisz.
Wychyliłem drugą szkocką i zamyśliłem się nad tym.
- Już ją w tobie widzę - powiedział Weller. - Odrobinę wiary. Już
jest. Niewiele, ale trochę.
Fakt, może trochę. Bo myślałem o tym, jak wkurzyłem się na Totha za to, że wszystko schrzanił. Nie chciałem, żeby ktokolwiek dzisiaj zginął. Miałem już tego dosyć. Dosyć takiego życia jak dotąd. Czasem dobrze mi było samemu. Nie musiałem przed nikim za nic odpowiadać. Czasem jednak było naprawdę do kitu. A ten Weller pokazywał mi, że może być inaczej.
- No więc chcesz, żebym odłożył gnata? - zapytałem.
Rozejrzał się.
- Połóż go w kuchni. Stań w drzwiach albo w oknie. Dojdę tylko do
ulicy i wrócę.
Wyjrzałem przez okno. Podjazd miał może z piętnaście metrów. Po obu stronach rosły krzaki. Bez trudu mógł dać nogę i tyle go będę widział. Na całym niebie widziałem odbłyski policyjnych kogutów.
- Nie, nic z tego. Masz nie po kolei w głowie.
Spodziewałem się, że zacznie prosić i skamleć. Albo raczej że się wkurzy - tak przynajmniej jest ze mną, kiedy ktoś nie robi tego, co mu każę. Albo robi za wolno. Ale nie, on tylko pokiwał głową.
- W porządku, Jack. Pomyślałeś o tym. To już coś. Jeszcze nie jesteś
gotowy. Uszanuję to. - Napił się szkockiej, patrząc w szklankę. I na tym
się skończyło.
Nagle zobaczyłem reflektory. Zaświeciły kawałek dalej, ale i tak mnie wystraszyły. Cofnąłem się od okna i wyciągnąłem gnata. Zaraz jednak zauważyłem, że nie mają nic wspólnego z obławą. To było tylko parę dużych lamp oświetlających Strażnika. Pewnie włączali je codziennie o tej porze.
39
Popatrzyłem na Strażnika. Stąd w ogóle nie wyglądał jak twarz. Po prostu skała. Szarobrązowa, z takimi śmiesznymi sosenkami wyrastającymi krzywo ze szczelin.
Gapiłem się przez jakąś minutę. Potem popatrzyłem na miasto. I przyszło mi do głowy coś, co mówił mi ten facet. To nie były słowa, ale myśl. Pomyślałem o wszystkich ludziach mieszkających w tym mieście. Prowadzących normalne życie. Widziałem wieżę kościoła i dachy niskich domów. Dużo żółtych światełek w całym mieście. Daleko widać było wzgórza. I przez chwilę żałowałem, że nie jestem w jednym z tych domków. Że tam nie siedzę i nie oglądam telewizji ze swoją żoną.
Odwróciłem się od okna i powiedziałem:
- Dojdziesz do ulicy i wrócisz? Nic więcej?
- Nic więcej. Nie ucieknę, a ty nie sięgniesz po broń. Zaufamy sobie. Czy może być coś prostszego?
Słuchałem wiatru. Nie wiał za mocno, ale cały czas szumiał i to był całkiem miły dźwięk, chociaż w każdym innym razie pomyślałbym, że brzmi nieprzyjemnie. Jak gdybym usłyszał głos, sam nie wiem. Coś mi powiedziało, że powinienem to zrobić.
Nie odzywałem się, bo byłem napięty jak struna i bałem się, że Weller powie coś takiego, że zmienię zdanie. Wziąłem swojego smitha & wessona, oglądałem go przez chwilę, a potem poszedłem do kuchni i położyłem go na stole. Kiedy wróciłem, nożem rozciąłem Wellerowi taśmę na nogach. Zaraz jednak pomyślałem, że jak już, to powinienem pójść na całość. No i rozciąłem też taśmę na rękach. Weller wyglądał na zaskoczonego. Ale uśmiechnął się, jakby już wiedział, że dałem się przekonać. Pociągnąłem go, żeby wstał, przyłożyłem mu ostrze do szyi i zaprowadziłem go do drzwi.
- Robisz coś dobrego - powiedział.
Myślałem: rany, nie mogę w to uwierzyć. Chyba ześwirowałem. Inny głos w środku krzyczał: już, przejedź mu nożem po gardle, zrób to!
Ale nie zrobiłem. Otworzyłem drzwi i poczułem zapach zimnego jesiennego wiatru, dymu i sosen, usłyszałem wiatr w skałach i drzewach nad nami.
- Idź - powiedziałem.
Weller ruszył i nie oglądał się na mnie, żeby sprawdzić, czy nie idę po broń... pewnie mi wierzył. Bardzo wolno szedł w stronę ulicy.
Mówię wam, czułem się naprawdę dziwnie, a ze dwa razy, kiedy mijał naprawdę ciemne miejsca na podjeździe, gdzie mógł nawiać, myślałem: rany, ale to spaprałem, chyba mam świra.
Parę razy o mało nie spanikowałem i nie pobiegłem po smitha, ale stałem dalej. Kiedy Weller doszedł do chodnika, wstrzymywałem już oddech.
40
Naprawdę spodziewałem się, że pryśnie. Czekałem na ten moment, kiedy zobaczę, że się cały spina jak ludzie, którzy zaraz zrobią zamach, wyciągną broń albo dadzą dyla. Jakby ich ciała krzyczały, co zrobią, zanim naprawdę zdążą to zrobić. Tylko że Weller nie zrobił nic takiego. Całkiem swobodnie podszedł do chodnika. Tam odwrócił się i popatrzył na twarz Strażnika jak zwykły weekendowicz.
Potem obrócił się i kiwnął mi głową.
W tym momencie na ulicę wjechał radiowóz.
To był wóz ze stanowej. Ciemny, z wyłączonymi kogutami. Zanim się zorientowałem, był już prawie przed domem. Chyba za bardzo gapiłem się na Wellera i przez to nie widziałem nic innego.
Weller zauważył go równocześnie ze mną, kiedy radiowóz był dwa domy dalej.
Pomyślałem: to koniec. Niech to szlag.
Ale kiedy już chciałem biec po gnata, na końcu podjazdu zobaczyłem jakiś ruch. I stanąłem jak wryty.
Uwierzylibyście w to? Weller padł na ziemię i wtoczył się pod drzewo. Szybko zamknąłem drzwi i przyglądałem się przez okno. Gliniarz zatrzymał się i poświecił na podjazd. Światło - naprawdę bardzo jasne -przesuwało się tam i z powrotem, po wszystkich krzakach i froncie domu. Ale Weller prawie się wrył w igliwie pod sosną, żeby reflektor go nie wymacał. Jakby się ukrywał przed tymi sukinsynami. Robił wszystko, żeby trzymać się jak najdalej od światła.
Radiowóz ruszył dalej i zobaczyłem, jak lampy świecą na dom obok, a potem gasną. Ani na moment nie odrywałem oczu od Wellera, ale nie zrobił nic głupiego. Zobaczyłem, jak wyłazi spod drzewa i otrzepuje ubranie. Potem ruszył z powrotem w stronę domu. Tak spokojnie, jakby się wybierał do baru na spotkanie z kumplami.
Wszedł do środka. Westchnął cicho, jakby z ulgą. I zaśmiał się. Potem wyciągnął ręce. Nie musiałem nawet nic mówić. Znowu okleiłem je taśmą, a on usiadł na krześle, wziął szklankę i pociągnął szkockiej.
Cholera, coś wam powiem. Wtedy, jak Boga kocham, poczułem się naprawdę dobrze. Nie, nie, żadne tam olśnienie czy podobne bzdety. Ale pomyślałem, że żadnemu człowiekowi - ojcu, swojej byłej, Tothowi ani nikomu innemu w moim życiu - nigdy nie zaufałem. Nigdy nie poszedłem na całość. A dzisiaj, w tym domu, zrobiłem to. Zaufałem obcemu, który mógł mi zrobić coś złego. To było straszne uczucie, ale jednocześnie całkiem niezłe.
Drobiazg, naprawdę drobiazg. Ale może takie rzeczy zaczynają się właśnie od drobiazgów. Zdałem sobie sprawę, że się myliłem. Mogłem go
A1
puścić. Jasne, najpierw bym go związał i zakneblował. Posiedziałby tu z jeden dzień, zanimby się wydostał. Ale wiem, że zgodziłby się na to. Zapisałbym sobie jego nazwisko i adres, żeby pamiętał, że wiem, gdzie mieszka jego rodzina. Ale to był tylko jeden powód, żeby go wypuścić. Nie byłem pewien, jakie są inne. Miały jednak związek z tym, co się właśnie stało, co się zdarzyło między nami.
- Jak się czujesz? - zapytał.
Nie chciałem mu zdradzać za dużo. Jasne, że nie. Ale musiałem powiedzieć:
- Jak przejeżdżał radiowóz, pomyślałem, że już po mnie. Ale zachowałeś się, jak trzeba.
- Ty też zachowałeś się, jak trzeba, Jack. - Potem dodał: - Nalej jeszcze po jednym.
Napełniłem szklanki i stuknęliśmy się.
- Piję za twoje zdrowie, Jack. I za wiarę.
- Za wiarę.
Wychyliłem whisky, a kiedy opuściłem głowę i wciągałem powietrze nosem, żeby mnie nie zamroczyło... no więc właśnie wtedy mnie trafił. Prosto w twarz.
Niezły był sukinsyn. Rzucił szklankę nisko, tak że chociaż zrobiłem unik, whisky dostała mi się do oczu i rany, zapiekło jak diabli. Nie mogłem w to uwierzyć. Wrzasnąłem z bólu i próbowałem sięgnąć po nóż. Ale było za późno. Wszystko sobie zaplanował i dokładnie wiedział, co zrobię. Znał każdy mój ruch. Trzasnął mnie kolanem w brodę i wybił mi dwa zęby. Zanim zdążyłem wyciągnąć nóż z kieszeni, poleciałem na plecy. Zaraz potem wbił mi kolano w brzuch - przypomniałem sobie, że nie związałem mu taśmą nóg - i uszło ze mnie powietrze. Leżałem jak sparaliżowany, próbując złapać oddech. Ale nie mogłem. Ból był niewiarygodny, ale o wiele gorsze było poczucie, że mi nie zaufał.
- Nie, nie, nie! - szeptałem. - Naprawdę chciałem to zrobić. Nie ro
zumiesz! Chciałem cię wypuścić.
Nic nie widziałem i prawie nic nie słyszałem, bo tak bardzo huczało mi w uszach.
- Nie rozumiesz, nie rozumiesz... - wykrztusiłem.
Rany, bolało okropnie. Okropnie...
Weller tausiał sobie zdjąć taśmę z rąk, pewnie ją przegryzł, bo obrócił mnie na brzuch. Poczułem, jak wiąże mi taśmą ręce, potem ciągnie na krzesło i przykleja mi stopy do jego nóg. Przyniósł wody i chlusnął mi w twarz, żeby spłukać whisky.
A?
Usiadł na krześle naprzeciwko mnie. I gapił się na mnie, kiedy chwytałem oddech. Wziął szklankę, dolał sobie szkockiej. Wzdrygnąłem się, myśląc, że znowu mi chluśnie w oczy, ale usiadł i popijał, cały czas się na mnie gapiąc.
- Chciałem... naprawdę chciałem cię wypuścić.
- Wiem - powiedział. Ciągle spokojnie.
- Wiesz?
- Poznałem to po twojej twarzy. Pamiętaj, że od lat pracuję w handlu. Zawsze wiem, kiedy udaje mi się ubić interes.
Jestem dość silny, zwłaszcza kiedy się wkurzę, więc próbowałem zerwać taśmę, ale nie dałem rady.
- Niech cię szlag! - krzyknąłem. - Mówiłeś, że mnie nie wydasz. To twoje gadanie o wierze...
- Ciii - szepnął Weller. I rozparł się na krześle, założył nogę na nogę. Wyluzowany jak gdyby nigdy nic. Przyjrzał mi się. - Pamiętasz tego człowieka w drogerii, którego zastrzelił twój kumpel? Klienta przy ladzie?
Wolno pokiwałem głową.
- Był moim przyjacielem. Zatrzymaliśmy się z żoną u niego na week
end. I z dziećmi.
Gapiłem się na niego bez słowa. Przyjaciel? Co on wygaduje?
- Przecież ja nie...
- Cicho - przerwał mi spokojnie. - Znałem go od lat. Gerry był jednym z moich najlepszych przyjaciół.
- Nie chciałem, żeby ktoś zginął. Nie...
- Ale jednak ktoś zginął. I to przez ciebie.
- Przecież to Toth...
- To twoja wina - szepnął.
- No dobra, dałem się nabrać. Wezwij gliny. Skończ już z tym, cholerny oszuście.
- Naprawdę nie rozumiesz? - Weller pokręcił głową. Dlaczego był taki spokojny? Nie drżały mu ręce. Nie rozglądał się nerwowo, nic z tych rzeczy. - Gdybym chciał cię wydać, po prostu zatrzymałbym ten radiowóz parę minut temu - powiedział. - Ale powiedziałem, że tego nie zrobię. I nie zrobię. Dałem ci słowo, że ani słowem nie pisnę o tobie policji. I nie pisnę. W ogóle nie zamierzam cię wydać glinom.
- No to czego chcesz? - wrzasnąłem. - Gadaj! - Próbowałem zerwać taśmę. A kiedy usłyszałem, jak otwiera mój nóż Bucka, przypomniało mi się coś, co mu powiedziałem.
Rany, nie... O nie...
Tak, chyba oślepnąć. Nic gorszego nie przychodzi mi do głowy.
43
- Co chcesz zrobić? - wyszeptałem.
- Co chcę zrobić, Jack? - powiedział Weller, próbując kciukiem ostrze noża i patrząc mi w oczy. - Powiem ci. Poświęciłem sporo czasu, żeby ci udowodnić, że nie powinieneś mnie zabijać. A teraz...
- Co? Co teraz?!
- Teraz poświęcę dużo czasu na to, żeby ci udowodnić, że jednak powinieneś.
Potem, bardzo powoli, Weller dokończył szkocką i wstał. I podszedł do mnie, z tym swoim dziwnym uśmieszkiem.
Należność za usługi
i
początku myślałam, że to ja... ale teraz wiem na pewno: to mój mąż próbuje mnie doprowadzić do obłędu. Doktor Harry Bernstein skinął głową i po chwili pilnie zapisał słowa pacjentki w notatniku spoczywającym na jego kolanach.
- Mówiąc o obłędzie, nie mam na myśli tego, że mnie irytuje - po
prostu robi wszystko, żebym zaczęła wątpić, czy jestem przy zdrowych
zmysłach. I robi to celowo.
Patsy Randolph, zwrócona plecami do swojego psychiatry, który siedział na skórzanej kanapie, odwróciła się i spojrzała na Harry'ego. Mimo że podczas wizyt starał się, aby w gabinecie na Park Avenue panował półmrok, zauważył w jej oczach łzy.
- Jesteś zdenerwowana - powiedział łagodnym tonem.
- Oczywiście, że jestem - odparła. - I przerażona.
Ta czterdziestokilkuletnia kobieta była jego pacjentką od dwóch miesięcy. Kilka razy w trakcie wizyt zbierało jej się na Izy, lecz nigdy się nie rozpłakała. Lzy to ważny barometr pogody emocjonalnej. Niektórzy pacjenci przez cale lata nie płaczą w obecności lekarza, dlatego widok ich zaszklonych oczu budzi czujność każdego dobrego terapeuty.
Harry przyjrzał się uważnie Patsy, która znów się odwróciła, skubiąc guzik poduszki tuż przy swoim udzie.
- Śmiało - zachęcił ją. - Opowiedz o tym.
Z pudełka stojącego obok kanapy wyciągnęła chusteczkę i osuszyła oczy, ale zrobiła to bardzo ostrożnie; miała jak zawsze nienaganny makijaż.
- Proszę - dodał cicho Harry.
- To już się zdarzyło parę razy - zaczęła z ociąganiem. - Wczoraj w nocy było najgorzej. Kiedy leżałam w łóżku, usłyszałam ten głos. Z początku nie słyszałam go zbyt wyraźnie. Potem powiedział... - Zawahała się. - Powiedział, że jest duchem mojego ojca.
45
W terapii trudno o lepszy motyw, więc Harry zamienił się w słuch.
- To nie był sen?
- Nie, nie spałam. Nie mogłam zasnąć i wstałam, żeby napić się wody. Potem zaczęłam chodzić po mieszkaniu. Po prostu tam i z powrotem. Nie mogłam się opanować. W końcu się położyłam i ten głos - to znaczy głos Pete'a - powiedział, że jest duchem mojego ojca.
- Co mówił?
- Gadał bez ładu i składu. Opowiadał o przeróżnych rzeczach z przeszłości. O zdarzeniach z mojego dzieciństwa. Nie jestem pewna. Ledwie go słyszałam.
- Czy to były rzeczy, o których twój mąż wiedział?
- Nie o wszystkich. - Głos się jej łamał. - Ale mógł się o nich dowiedzieć. Zaglądając do moich listów albo szkolnych ksiąg pamiątkowych czy jeszcze gdzieś.
- Jesteś pewna, że to on mówił?
- Głos brzmiał trochę jak głos Petera. Poza tym kto to mógł być, jeżeli nie on? - Zaśmiała się skrzekliwie. - Przecież to nie był duch mojego ojca, prawda?
- Może po prostu mówił przez sen.
Przez chwilę nie odpowiadała.
- Chodzi o to... że nie było go w łóżku. Siedział w saloniku i grał
w jakąś grę wideo.
Harry nadal notował.
- I słyszałaś go z pokoju?
- Musiał stać przy drzwiach... Och, doktorze, wiem, że to brzmi niedorzecznie. Ale wydaje mi się, że klęczał pod drzwiami - salonik jest zaraz obok sypialni - i szeptał.
- Weszłaś do saloniku? Zapytałaś go o to?
- Bardzo szybko podeszłam do drzwi, ale kiedy je otworzyłam, siedział już przy biurku. - Spuściła wzrok na ręce i zauważyła, że podarła chusteczkę na strzępy. Zerknęła na Harry'ego, który oczywiście zwrócił uwagę na to kompulsywne zachowanie, po czym wcisnęła potarganą chustkę do kieszeni drogich beżowych spodni.
- A potem?
- Zapytałam go, czy coś słyszał, jakieś głosy. Popatrzył na mnie, jak gdybym miała źle w głowie, i wrócił do gry.
- Tej nocy już nie słyszałaś więcej żadnych głosów?
-Nie.
Harry przyjrzał się pacjentce. Przypuszczał, że kiedyś była urodziwą dziewczyną, ponieważ teraz była urodziwą kobietą (terapeuci zawsze widzą
46
w dorosłej osobie dziecko). Miała gładką twarz i lekko zadarty nos osoby pochodzącej z Connecticut i obracającej się w najlepszym towarzystwie, która długo zastanawia się nad korekcją plastyczną, ale w końcu się na nią nie decyduje. Harry pamiętał, jak Patsy informowała go, że nigdy nie miała kłopotów z nadwagą: ilekroć przybyło jej parę kilogramów, zatrudniała osobistego trenera. Mówiła też - z irytacją, którą maskowała skrytą dumę - że w barach i restauracjach często nagabywali ją mężczyźni.
- I mówisz, że to się zdarzało wcześniej? - zapytał. - Słyszałaś już
ten głos?
Znów chwila wahania.
- Może dwa czy trzy razy. W ciągu kilku ostatnich tygodni.
- Ale dlaczego Peter miałby doprowadzać cię do obłędu?
Patsy, która zgłosiła się do Harry'ego z klasycznymi objawami kryzysu wieku średniego, nie mówiła dotąd zbyt dużo o swoim mężu. Harry wiedział tylko, że jest przystojny, o kilka lat młodszy od niej i niezbyt ambitny. Pobrali się przed trzema laty - dla obojga było to drugie małżeństwo - i nie łączyło ich zbyt wiele wspólnych zainteresowań. Ale oczywiście tak brzmiała wersja Patsy. Nie zawsze można się było opierać na "faktach" ujawnianych w gabinecie terapeuty. Harry Bernstein poświęcił mnóstwo pracy, by stać się chodzącym wykrywaczem kłamstw, a słuchając opisu ich małżeństwa, odniósł wrażenie, że między mężem a żoną toczy się jakiś niemy konflikt.
Patsy zastanowiła się nad jego pytaniem.
- Nie wiem. Rozmawiałam z Sally... - Wspominała wcześniej Har-ry'emu o Sally, swojej najlepszej przyjaciółce. Ona także była stateczną damą z Upper East Side -jadającą lunch na mieście z podobnymi matrona-mi - i żoną prezesa jednego z największych banków w Nowym Jorku. -Powiedziała, że być może Peter jest o mnie zazdrosny. Bo proszę pomyśleć - to ja prowadzę życie towarzyskie, mam przyjaciół, pieniądze... - Harry dosłyszał w jej głosie nutę rozgorączkowania. Patsy także, więc zaraz nad tym zapanowała. - Po prostu nie wiem, dlaczego to robi. Ale to na pewno on.
- Rozmawiałaś z nim o tym?
- Próbowałam. Ale naturalnie wszystkiego się wypiera. - Pokręciła głową, a jej oczy znów wezbrały łzami. - A potem jeszcze... ptaki.
- Ptaki?
Wyszarpnęła z pudełka następną chusteczkę, użyła jej i znów porwała na strzępki. Tym razem jednak nie ukryła dowodu swojego zdenerwowania.
- Mam kolekcję porcelanowych ptaków. Boehm. Zna pan tę firmę?
-Nie.
47
- To bardzo drogie figurki. Z Niemiec. Prześliczne. Należały do mo
ich rodziców. Po ich śmierci Steve i ja podzieliliśmy spadek między siebie,
ale większość rodzinnych pamiątek przypadła jemu. Naprawdę było mi
przykro z tego powodu, ale dostałam ptaki.
Harry wiedział, że jej matka zmarła przed dziesięcioma, a ojciec przed mniej więcej trzema laty. Ojciec był surowym człowiekiem i faworyzował starszego brata Patsy, Stephena. Córkę przez całe życie traktował protekcjonalnie.
- Mam cztery figurki. Kiedyś było pięć, ale stłukłam jedną, kiedy
miałam dwanaście lat. Wbiegłam do domu - byłam czymś bardzo prze
jęta i chciałam o tym powiedzieć ojcu - zawadziłam o stolik i strąciłam
figurkę. To był wróbel. Stłukł się. Ojciec zbił mnie wierzbową witką i ka
zał iść spać bez kolacji.
Ach, Ważne Zdarzenie. Harry zanotował tę informację, ale na razie postanowił nie zajmować się tym incydentem. -I co?
- Następnego dnia rano po tym, jak pierwszy raz usłyszałam ducha
mojego ojca... Jej głos przybrał ostrzejszy ton. - To znaczy po tym, jak
Peter zaczął do mnie szeptać... zobaczyłam stłuczoną figurkę ptaka. Le
żała na podłodze w salonie. Spytałam Petera, dlaczego to zrobił - prze
cież wie, jak ważna jest dla mnie ta kolekcja - a on się wyparł. Powiedział,
że pewnie chodziłam we śnie i sama ją zbiłam. Ale wiem, że to nie ja. To
musiał być Peter. - Znów straciła panowanie nad głosem i zaczęła gwał
townie wyrzucać z siebie słowa.
Harry zerknął na zegar. Nie cierpiał uświęconej tradycją psychoanalizy sesji trwającej równiutko pięćdziesiąt minut. Pozostało jeszcze tyle spraw do zgłębienia. Ale pacjenci potrzebują konsekwencji, a według starej szkoły, również dyscypliny.
- Przykro mi, ale widzę, że nasz czas się skończył - rzekł.
Patsy posłusznie wstała. Harry zauważył, w jakim nieładzie jest jej strój. Owszem, była starannie umalowana, lecz guziki jej bluzki były krzywo zapięte. Ubierała się w pośpiechu albo nie zwracała uwagi na to, co robi. Jeden z paseczków drogich jasnobrązowych butów był rozpięty.
- Dziękuję, doktorze... Dobrze jest móc o tym komuś opowiedzieć.
- Wszystko rozwikłamy. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
Po wyjściu Patsy Harry Bernstein usiadł za biurkiem. Powoli odwrócił się na krześle, by spojrzeć na swoje książki: DSM-IV*, "Psychopato-
* DSM - Diagnostic and Statistical Manuał of Mental Disorders: Diagnostyczny i Statystyczny Podręcznik Zaburzeń Psychicznych (przyp. tłum.).
48
logię życia codziennego", "Podręcznik o nerwicach" wydany przez Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatryczne, tomy Freuda, Adlera, Junga, Karen Horney i setki innych. Potem znów popatrzył przez okno, widząc, jak ostatnie promienie słońca padają na samochody i taksówki pędzące Park Avenue na północ.
Za szybą przeleciał ptak.
Harry pomyślał o porcelanowym wróblu stłuczonym w dzieciństwie przez Patsy.
I pomyślał: ależ to było ważne spotkanie.
Ważne nie tylko dla pacjentki. Także dla niego.
Patsy Randolph - która do dziś była jedną z wielu niezadowolonych kobiet w średnim wieku - stanowiła punkt zwrotny dla doktora Harolda Davida Bernsteina. Był w stanie zupełnie odmienić jej życie.
A dzięki temu odnaleźć spełnienie we własnym.
Harry roześmiał się w głos i okręcił na krześle jak dziecko na karuzeli. Raz, drugi i trzeci.
W drzwiach ukazała się jakaś postać.
- Doktorze? - Miriam, jego sekretarka, przechyliła głowę o siwych włosach uczesanych w misterną fryzurę. - Dobrze się pan czuje?
- Świetnie. Dlaczego pytasz?
- Po prostu... chyba dawno nie słyszałam, żeby się pan śmiał. Właściwie chyba jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby śmiał się pan w gabinecie.
Był to kolejny powód do radości, więc znów się roześmiał. Sekretarka zmarszczyła brwi, patrząc na niego z troską. Harry przestał się śmiać i utkwił w niej poważne spojrzenie.
- Posłuchaj, możesz sobie wziąć wolne na resztę dnia. Zdumiała się.
- Przecież... właśnie kończymy, doktorze.
- Żart - wyjaśnił. - To był żart. Do jutra.
Miriam przyglądała mu się niepewnie, nie potrafiąc ukryć zdziwienia malującego się na jej twarzy.
- Na pewno dobrze się pan czuje?
- Doskonale. Dobranoc.
- Dobranoc, doktorze.
Chwilę później usłyszał trzask zamykanych głównych drzwi gabinetu.
Jeszcze raz obrócił się na krześle, myśląc: Patsy Randolph... mogę cię uratować, a ty mnie.
Doktor Harry Bernstein był bowiem człowiekiem, który bardzo potrzebował ratunku.
Bo nie cierpiał swojej pracy.
49
Wcale nie chodziło o pomaganie pacjentom z problemami psychicznymi i emocjonalnymi - och, był urodzonym terapeutą. Lepszego chyba nie było. Ale nie cierpiał praktyki w Upper East Side. Była to ostatnia rzecz, jakiej kiedykolwiek pragnął. Tak się jednak złożyło, że wysoki, przystojny student drugiego roku medycyny na Uniwersytecie Columbia poznał wysoką, piękną zastępczynię dyrektora do spraw rozwoju w Muzeum Sztuki Współczesnej. Harry i Linda pobrali się, zanim jeszcze rozpoczął staż. Przeprowadził się z piątego piętra w budynku bez windy niedaleko Harlemu do jej własnego domu na Osiemdziesiątej Pierwszej Wschodniej. Po kilku tygodniach Linda zaczęła zmieniać jego życie. Była kobietą o wysokich aspiracjach wobec swojego mężczyzny (podobnie jak Patsy, która kilka tygodni temu rzuciła mimochodem uwagę o braku ambicji swojego męża, a Harry wyczuł w niej nutę gniewu). Linda chciała pieniędzy, chciała być na liście stałych gości imprez charytatywnych w Metropolitan, pragnęła, aby jej dogadzano w czterogwiazdkowych restauracjach w Eze, Monako i Paryżu.
Harry, pracowity i niezbyt wymagający człowiek ze skromnego nowojorskiego przedmieścia, wiedział, że słuchając Lindy, zmierza w złym kierunku. Ale kochał ją, więc słuchał jej dalej. Kupili mieszkanie w wieżowcu na Madison Avenue, a on wywiesił swoją tabliczkę (właściwie ciężką mosiężną tablicę) przy wejściu do swojego gabinetu na skrzyżowaniu Park Avenue i Siedemdziesiątej Ósmej, którego wynajem kosztował go trzy tysiące dolarów miesięcznie.
Z początku Harry'ego niepokoił rosnący stos astronomicznych rachunków. Wkrótce jednak zaczęły napływać pieniądze. Nie miał żadnych kłopotów z klientelą; wśród bogatych i wysoko ubezpieczonych mieszkańców Manhattanu nie brakowało neurotyków. Był też bardzo dobrym fachowcem. Wzbudzał sympatię i zaufanie pacjentów, którzy po pierwszej wizycie zjawiali się już co tydzień.
"Nikt mnie nie rozumie, oczywiście mamy pieniądze, ale pieniądze to nie wszystko, i parę dni temu nasza gosposia popatrzyła na mnie jak na istotę z obcej planety, a to nie moja wina, i tak się złoszczę, kiedy moja matka chce iść na zakupy akurat w mój wolny dzień, wydaje mi się, że Samuel się z kimś spotyka, a mój syn chyba jest gejem i ciągle nie potrafię zrzucić tych sześciu kilo...".
Ich kłopoty mogły się wydawać pospolite, czasem nawet śmiesznie błahe, mimo to charakter Harry'ego i złożona przez niego przysięga nie pozwalały mu ich bagatelizować. Ciężko pracował, by pomóc swoim pacjentom.
I przez cały czas zaniedbywał to, co naprawdę chciał robić. Czyli leczyć poważne przypadki zaburzeń psychicznych. Ludzi cierpiących na
50
schizofrenię paranoidalną, chorobę afektywną dwubiegunową i pograniczne zaburzenie osobowości - ludzi prowadzących smutne, nieszczęśliwe życie, którzy nie mogli uciec przed tym smutkiem dzięki pieniądzom, jakimi dysponowali pacjenci Harry'ego.
Od czasu do czasu zgłaszał się jako wolontariusz do różnych klinik -zwłaszcza do pewnego małego ośrodka na Brooklynie, gdzie leczono bezdomnych - ale z powodu licznej klienteli na Park Avenue i zobowiązań towarzyskich swojej żony nie mógł poświęcić tej pracy zbyt wiele czasu. Zmagał się z myślą, czy po prostu nie rzucić dotychczasowej praktyki. Gdyby to zrobił, jego dochody oczywiście spadłyby o dziewięćdziesiąt procent. Kilka lat po ślubie Linda urodziła dwoje dzieci - dwie urocze córeczki, które Harry bardzo kochał - i ich potrzeby, niezwykle kosztowne, w rodzaju prywatnych szkół, miały pierwszeństwo przed jego pragnieniem osobistej satysfakcji. Poza tym, mimo że Harry pod wieloma względami był idealistą, zdawał sobie sprawę, że gdyby zaczął pracować na Brooklynie, Linda zostawiłaby go w okamgnieniu.
Paradoksalnie jednak, nawet po tym, jak Linda rzeczywiście go zostawiła - dla mężczyzny poznanego na jednej z charytatywnych imprez dla wyższych sfer, których Harry nie znosił - nie mógł spędzać w klinice więcej czasu niż dotąd. Kiedy byli małżeństwem, Linda zaciągnęła potworne długi. Jego starsza córka studiowała w drogim college'u, a młodsza w przyszłym roku wybierała się na Vassar.
Aż tu nagle wśród gromady pacjentów uskarżających się na różne głupstwa pojawiła się Patsy Randolph, zrozpaczona kobieta, opowiadająca mu o duchach i mężu próbującym doprowadzić ją do szaleństwa -kobieta najwyraźniej bliska obłędu.
Harry nareszcie trafił na pacjentkę, dzięki której mógł być może znaleźć spełnienie w życiu.
Tego wieczoru dał sobie spokój z kolacją. Wrócił do domu i od razu skierował kroki do swojego pokoiku do pracy, gdzie piętrzyły się roczniki fachowych czasopism, których w ogóle nie czytał, ponieważ dotyczyły poważnej psychiatrii i miały niewiele wspólnego z problemami jego pacjentów. Zrzuciwszy buty, zabrał się do wertowania pism i robienia notatek. Znalazł strony internetowe poświęcone zachowaniom psychotycznym i spędził w sieci parę godzin, ściągając artykuły, które mogły mu pomóc w sprawie Patsy.
Harry właśnie ponownie czytał mało znany artykuł w "Journal of Psychoses", którego odkrycie bardzo go podekscytowało - znalazł w nim klucz do przypadku Patsy - gdy nagle uniósł głowę, słysząc przenikliwy gwizd. Był pochłonięty pracą... czyżby zapomniał, że nastawił wodę?
51
Ale kiedy zerknął za okno, zorientował się, że to nie czajnik. Świst wydawał ptak siedzący na pobliskiej gałęzi. Już dawno wstał świt.
Podczas następnej wizyty Patsy wyglądała gorzej niż tydzień wcześniej. Miała wymięte ubranie, matowe i chyba od wielu dni niemyte włosy. Jej białą bluzkę szpeciły plamy brudu, na kołnierzyku i spódnicy widniały dziury. W rajstopach poszły oczka. Tylko makijaż był bez zarzutu.
- Dzień dobry, doktorze - powiedziała cicho. Wydawała się spłoszona.
- Witaj, Patsy, proszę... Nie, dziś nie na kanapie. Usiądź naprzeciw mnie.
Zawahała się.
- Dlaczego?
- Chyba odłożymy na później naszą normalną pracę i zajmiemy się tym kryzysem. Mam na myśli głosy. Chciałbym cię widzieć.
- Kryzysem - powtórzyła niepewnie, siadając w fotelu naprzeciw jego biurka. Skrzyżowała ręce i spojrzała przez okno - Harry rozpoznał charakterystyczne sygnały mowy ciała. Oznaczały, że Patsy jest zdenerwowana i przyjmuje postawę obronną.
- Co się wydarzyło od naszego ostatniego spotkania? - zapytał.
Opowiedziała mu. Znów słyszała głosy - mąż, udając ducha jej ojca,
szeptał jej okropne rzeczy. Harry spytał, co takiego powiedział jej duch. Odparła, że mówił, jaką była złą córką, jaką okropną jest żoną i jak powierzchownie traktuje przyjaźń. I pytał, dlaczego po prostu nie skończy ze sobą i nie przestanie ranić innych. Harry coś zanotował.
- Brzmiał jak głos twojego ojca? Mam na myśli ton, barwę.
- Nie ojca - powiedziała głosem łamiącym się ze złości. - To był mój
mąż, który udawał mojego ojca. Już panu mówiłam.
- Wiem. Ale brzmienie? Tembr?
Zamyśliła się.
- Może. Ale mój mąż zdążył go poznać. Poza tym są nagrania wideo
z ojcem. Peter musiał je obejrzeć i wiedział, jak go naśladować.
- Gdzie był Peter, kiedy go słyszałaś? Wbiła wzrok w regał.
- Właściwie to nie było go w domu.
- Nie było?
- Nie. Wyszedł po papierosy. Ale domyśliłam się, jak to zrobił. Zain
stalował jakiś głośnik z magnetofonem. A może miał jakieś walkie-talkie.
- Zamilkła. - Peter nieźle parodiuje ludzi. Wie pan, potrafi naśladować
ich sposób mówienia. Czyli mógł udawać wszystkie głosy.
52
- Wszystkie?
Odchrząknęła.
- Tym razem było więcej duchów. - W jej głosie znów zabrzmiał hi
steryczny ton. - Dziadka. Matki. I innych. Nie wiem nawet kogo. - Pat-
sy patrzyła na niego przez chwilę, po czym odwróciła wzrok. Odrucho
wo bawiła się zamkiem torebki, następnie otworzyła ją, zajrzała do środka
i wyciągnęła puderniczkę i pomadkę. Spojrzała na obydwa przedmioty
i schowała je z powrotem. Drżały jej ręce.
Harry długo zwlekał z odpowiedzią.
- Patsy... chcę cię o coś zapytać.
- Doktorze, może mnie pan pytać o wszystko.
- Załóżmy - oczywiście czysto teoretycznie - że Peter nie udawał duchów. Jeśli to nie on, kto jeszcze mógł do ciebie mówić?
- Nie wierzy pan w ani jedno moje słowo, tak? - zaperzyła się.
Najtrudniejsze zadanie terapeuty polega na tym, aby przekonać pa
cjenta, że jest po jego stronie, a jednocześnie dążyć do odkrycia prawdy.
- To, co mówisz o swoim mężu, jest oczywiście całkiem możliwe -odrzekł spokojnie. - Ale na razie odłóżmy to na bok i zastanówmy się, czy istnieje inna przyczyna.
- To znaczy?
- Może rzeczywiście coś słyszałaś - na przykład męża rozmawiającego przez telefon, telewizję, radio, ale te glosy nie miały nic wspólnego z duchami. Po prostu przeniosłaś swoje myśli na to, co usłyszałaś.
- Mówi pan, że to wszystko się dzieje w mojej głowie.
- Mówię, że być może same słowa mają źródło w twojej podświadomości. Co o tym sądzisz?
Zastanawiała się nad tym przez chwilę.
- Nie wiem... Możliwe. To chyba brzmi sensownie.
Harry uśmiechnął się.
- Świetnie, Patsy. Umieć się do tego przyznać to pierwszy krok w do
brym kierunku.
Ucieszyła się jak uczennica, której nauczyciel dał najlepszą ocenę. Psychiatra zaraz jednak spoważniał.
- Jeszcze jedno: kiedy te głosy namawiają cię, żebyś zrobiła sobie coś złego... nie posłuchasz ich, prawda?
- Nie, nie posłucham. - Uśmiechnęła się dzielnie. - Oczywiście, że nie.
- To dobrze. - Spojrzał na zegar. - Nasz czas już się kończy, Patsy. Chcę, żebyś coś zrobiła. Zacznij prowadzić dziennik. Zapisuj tam wszystko, co mówią duchy.
53
- Dziennik? Zgoda.
- Zanotuj każde słowo, a potem razem to przejrzymy. Wstała i odwróciła się do niego.
- Może powinnam poprosić któregoś ducha, żeby przyszedł ze mną
na wizytę... ale wtedy chyba policzyłby pan sobie podwójnie.
Zaśmiał się.
- Do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
Nazajutrz o trzeciej rano Harry'ego obudził telefon.
- Doktor Bernstein? -Tak?
- Mówi funkcjonariusz Kavanaugh z patrolu policji.
Usiadł, otrząsając się z resztek snu, i natychmiast pomyślał o Herbie, pacjencie kliniki na Brooklynie. Biedak, cierpiący na lekką schizofrenię, był zupełnie nieszkodliwy, ale przez swoje obcesowe i groźne zachowanie często padał ofiarą pobicia.
Chodziło jednak o kogoś innego.
- Pan jest psychiatrą pani Patricii Randolph, zgadza się? Serce mu załomotało.
- Tak. Coś się jej stało?
- Mieliśmy telefon... Znaleźliśmy ją na ulicy przed domem. Nikt nie ucierpiał, ale pani Randolph trochę histeryzuje.
- Zaraz tam będę.
Kiedy Harry dotarł do apartamentowca, dziesięć przecznic od swojego domu, zastał Patsy i jej męża w holu na dole. Obok nich stał umundurowany policjant.
Harry wiedział, że Randolphowie są zamożni, ale budynek okazał się znacznie ładniejszy, niż się spodziewał. Był to jeden z luksusowych wieżowców wybudowanych przez Donalda Trumpa w latach osiemdziesiątych. Trzypoziomowe apartamenty na ostatnim piętrze kosztowały dwadzieścia milionów. Harry czytał o tym w "Timesie".
- Doktorze - wykrzyknęła na jego widok Patsy i podbiegła do niego. Harry zawsze zachowywał ostrożność przy fizycznych kontaktach z pacjentami. Dobrze wiedział, na czym polega przeniesienie i przeciwprze-niesienie - całkiem normalna więź łącząca pacjenta z terapeutą - ale z kontaktemjiależało uważać. Harry ujął Patsy za ramiona, aby nie mogła go objąć, i zaprowadził ją na kanapę.
- Pan Randolph? - zapytał, zwracając się do jej męża.
- Zgadza się.
54
- Jestem Harry Bernstein.
Uścisnęli sobie dłonie. Peter Randolph wyglądał prawie dokładnie tak, jak Harry go sobie wyobrażał. Szczupły, wysportowany mężczyzna około czterdziestki. Przystojny. W jego oczach malował się wyraz złości i zdumienia. Wyglądał jak ktoś, kogo niesłusznie skrzywdzono. Przypominał Harry'emu pewnego pacjenta, którego krótko leczył - człowieka, który skarżył się wyłącznie na to, że nie potrafi ułożyć sobie życia z żoną i dwiema kochankami. Peter miał na sobie jedwabny bordowy szlafrok oraz miękkie skórzane pantofle.
- Czy mogę porozmawiać z Patsy w cztery oczy? - spytał go Harry.
- Oczywiście. Gdybym był potrzebny, będę na górze. - Powiedział to, zwracając się do Harry'ego i policjanta.
Harry zerknął na funkcjonariusza, który także się odsunął, pozwalając porozmawiać lekarzowi z pacjentką.
- Co się stało? - spytał Harry.
- Ptak - wykrztusiła, powstrzymując łzy.
- Porcelanowy, z twojej kolekcji?
- Tak - szepnęła. - On go stłukł.
Harry przyjrzał się jej uważnie. Patsy była w kiepskim stanie. Włosy zlepione w strąki, poplamiony szlafrok, brud za paznokciami. Podobnie jak podczas wczorajszej wizyty, tylko jej makijaż wyglądał normalnie.
- Opowiedz, co się stało.
- Spałam i nagle usłyszałam głos, który powiedział: "Uciekaj! Musisz się stąd wydostać. Zaraz tu będą. Chcą ci zrobić coś złego". Wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do salonu, a tam... tam był ptak Boehm. Drozd. Roztrzaskany, a kawałki walały się po całej podłodze. Zaczęłam krzyczeć - bo wiedziałam, że mnie gonią. - Podniosła głos. - Duchy... to znaczy... Peter mnie gonił. Narzuciłam szlafrok i uciekłam.
- Co zrobił Peter?
- Pobiegł za mną.
- Ale nie zrobił ci krzywdy?
Zawahała się.
- Nie. - Rozejrzała się przerażonymi oczyma po zimnym marmuro
wym holu. - No i zadzwonił na policję... Nie rozumie pan? Peter nie
miał innego wyjścia. Musiał zadzwonić na policję. Przecież każdy by tak
zrobił, gdyby jego żona wybiegła z krzykiem z mieszkania. Gdyby nie za
dzwonił, toby było podejrzane... - Umilkła.
Harry szukał oznak przedawkowania leków albo alkoholu. Żadnych nie zauważył. Patsy znów rozejrzała się po holu.
- Lepiej się już czujesz?
55
Skinęła głową.
- Przepraszam - powiedziała. - Przepraszam, że ściągnęłam tu pana po nocy.
- Po to jestem... Powiedz mi, teraz nie słyszysz żadnych głosów, prawda?
-Nie.
- A ptak? Czy mógł się stłuc przypadkiem?
Myślała nad tym przez chwilę.
- No, Peter spał... może wcześniej oglądałam figurkę i zostawiłam
ją na brzegu stołu. - Mówiła całkiem rozsądnie. - Może to gosposia.
A może sama ją rozbiłam.
Policjant spojrzał na zegarek i zbliżył się do nich wolnym krokiem.
- Doktorze, mogę z panem porozmawiać? - spytał.
Odeszli do rogu holu.
- Wydaje mi się, że powinienem ją zabrać do centrum - rzekł glina
z akcentem z Queens. - Przedtem zupełnie nie potrafiła nad sobą zapa
nować. Ale decyzja należy do pana. Sądzi pan, że mamy przypadek NE?
Miał na myśli osobę niezrównoważoną emocjonalnie - taka diagnoza mogła stanowić podstawę do hospitalizacji bez zgody pacjenta. Jeżeli Harry ją potwierdzi, Patsy zostanie odwieziona do szpitala.
To był decydujący moment. Harry bił się z myślami.
Mogę ci pomóc, a ty możesz pomóc mnie...
- Proszę mi dać minutę - powiedział do policjanta.
Wrócił do Patsy i usiadł obok niej.
- Mamy kłopot. Policjant chce cię zabrać do szpitala. Jeżeli będziesz utrzymywać, że Peter próbuje doprowadzić cię do obłędu albo cię skrzywdzić, sędzia po prostu ci nie uwierzy.
- Mnie do szpitala? Przecież niczego nie zrobiłam! To te głosy! To one... to znaczy Peter.
- Ale nikt ci nie uwierzy. Tak już po prostu jest. Możesz teraz spokojnie wrócić na górę albo odwiozą cię do miejskiego szpitala. A to nic przyjemnego. Wierz mi. Potrafisz się opanować?
Ukryła twarz w dłoniach. Wreszcie powiedziała:
- Tak, doktorze, potrafię.
- To dobrze... Patsy, mam jeszcze jedną prośbę. Chciałbym się spotkać z twoim mężem. Mogę do niego zadzwonić i zaprosić go do siebie?
- Po co? -.spytała z podejrzliwą miną.
- Bo jestem twoim lekarzem i chcę dotrzeć do sedna twoich kłopotów.
Odwróciła się w stronę policjanta, obrzucając go gniewnym spojrze
niem.
56
- Jasne - powiedziała do Harry'ego.
- Świetnie.
Gdy Patsy zniknęła w windzie, policjant rzekł:
- Nie wiem, doktorze, moim zdaniem to wariatka. Takie historie... mogą się paskudnie skończyć. Tysiące razy widziałem już podobne.
- Ma pewne kłopoty, ale nie jest niebezpieczna.
- Chce pan zaryzykować? Po chwili odparł:
- Owszem, chcę zaryzykować.
- Jak się czuła dzisiaj w nocy po moim wyjściu? - spyta! Harry Petera Randolpha nazajutrz rano. Siedzieli w gabinecie Harry'ego.
- Chyba dobrze. Była spokojniejsza. - Peter pociągnął łyk kawy przyniesionej przez Miriam. - Co się właściwie z nią dzieje?
- Przykro mi - odrzekł Harry. - Nie mogę omawiać z panem stanu pańskiej żony. Tajemnica lekarska.
W oczach Petera przez moment zamigotał gniew.
- Po co więc mnie pan tu zaprosił?
- Bo pańska pomoc jest mi potrzebna w leczeniu. Przecież chce pan, żeby jej stan się poprawił, prawda?
- Oczywiście. Bardzo ją kocham. - Pochylił się na krześle. - Ale nie rozumiem, co się dzieje. Jeszcze dwa miesiące temu nic jej nie było. Jeżeli chce pan znać prawdę, to wszystko się zaczęło, odkąd zaczęła przychodzić do pana.
- Gdy ludzie chodzą do terapeutów, czasem stają wobec problemów, z którymi nigdy przedtem nie mieli do czynienia. Wydaje mi się, że tak właśnie było w przypadku Patsy. Jest bliska pewnych ważnych odkryć. A to może u niej wywoływać dezorientację.
- Twierdzi, że udaję ducha - zauważył zjadliwym tonem Peter. - To chyba coś poważniejszego niż dezorientacja.
- Wpadła w spiralę. Mogę ją z niej wyciągnąć... ale to będzie trudne. Dlatego potrzebuję pańskiej pomocy.
Peter wzruszył ramionami.
- Co mogę zrobić?
- Po pierwsze, może pan być ze mną szczery - odparł Harry.
- Oczywiście.
- Z jakiegoś powodu zaczęła pana kojarzyć ze swoim ojcem. Żywi do niego głęboką urazę i przenosi ją na pana. Wie pan, dlaczego się na pana złości?
Nastąpiła chwila ciszy.
57
- Śmiało, proszę mi powiedzieć. Nic z tego, co pan tu powie, nie wyjdzie poza ściany gabinetu.
- Być może wbiła sobie do głowy, że ją zdradzam.
- A zdradza ją pan?
- Co pan sobie wyobraża, pytając mnie o takie rzeczy?
- Po prostu próbuję poznać prawdę - odparł rzeczowym tonem Harry.
Randolph uspokoił się.
- Nie, nie zdradzam jej. Ma jakąś paranoję.
- I nie mówił ani nie robił pan niczego, co mogłoby ją poważnie zaniepokoić albo zakłócić jej poczucie rzeczywistości?
- Nie - powiedział Peter.
- Ile jest wart jej majątek? - zapytał prosto z mostu Harry. Peter utkwił w nim zdumione spojrzenie.
- Ma pan na myśli jej portfel inwestycyjny?
- Netto.
- Dokładnie nie wiem. Około jedenastu milionów. Harry pokiwał głową.
- I wszystkie pieniądze należą do niej? Czoło Petera przeciął mars.
- O co pan pyta?
- Pytam, czy gdyby Patsy stała się niepoczytalna albo popełniła samobójstwo, majątek przeszedłby w pańskie ręce?
- Idź pan do diabła! - wrzasnął Peter, raptownie wstając z miejsca. Przez moment Harry myślał, że Randolph go uderzy. Ale on wyjął z tylnej kieszeni portfel, z którego wyciągnął wizytówkę i rzucił ją na biurko. - To numer naszego adwokata. Proszę do niego zadzwonić i spytać o naszą intercyzę. Gdyby Patricię uznano za niepoczytalną albo w wypadku jej śmierci pieniądze przechodzą pod zarząd powierniczy. Ja nie dostaję ani centa.
Harry odsunął wizytówkę.
- To nie będzie konieczne... Przykro mi, jeżeli zraniłem pańskie uczu
cia - rzekł. - Na pierwszym miejscu stawiam troskę o pacjentkę. Muszę
wiedzieć, czy nikt nie ma powodów, aby ją skrzywdzić.
Randolph poprawił mankiety i zapiął marynarkę.
- Przeprosiny przyjęte.
Harry skinął głową i obrzucił Petera Randolpha uważnym spojrzeniem. Jedną z nieodzownych cech terapeuty jest umiejętność szybkiej oceny charakteru człowieka. Przyjrzawszy się swojemu gościowi, Harry podjął decyzję.
58
- Chcę podjąć wobec Patsy pewne radykalne kroki i chcę, żeby mi pan pomógł.
- Radykalne? Ma pan na myśli szpital?
- Nie, to by było najgorsze rozwiązanie. Kiedy pacjenci przechodzą taką fazę, nie można się z nimi obchodzić zbyt delikatnie. Należy być twardym. I zmusić ich, aby także byli twardzi.
- To znaczy?
- Proszę nie traktować jej wrogo, ale zmusić ją, by nadal normalnie żyła. Będzie się teraz chciała wycofać - będzie się domagać opieki i czułości. Ale proszę jej nie rozpieszczać. Jeżeli powie, że jest zbyt przygnębiona, żeby iść na zakupy albo na kolację, niech pan nie będzie pobłażliwy. Proszę nalegać, żeby zrobiła to, co ma zrobić.
- Jest pan pewien, że to najlepsze wyjście?
Pewien? - spytał sam siebie Harry. Nie, nie miał ani krztyny pewności. Ale już podjął decyzję. Musiał mocno przycisnąć Patsy.
- Nie mamy wyboru - powiedział do Petera.
Ale gdy Randolph opuścił gabinet, Harry przypomniał sobie maksymę, którą często powtarzał jeden z jego profesorów. Mówiąc o tym, że należy zdecydowanie rozprawić się z chorobą, dodawał: "Zabijesz albo wyleczysz".
Harry od lat nie myślał o tych słowach. I żałował, że odżyły mu w pamięci.
Następnego dnia Patsy pojawiła się w jego gabinecie nieumówiona.
W brooklyńskiej klinice było to na porządku dziennym i wszyscy uważali to za najzupełniej normalną rzecz. Ale w gabinecie terapeuty na Park Avenue improwizowane sesje były absolutnie zakazane. Mimo to Harry, widząc, że jest bardzo zdenerwowana, nie robił problemu z jej nieoczekiwanej wizyty.
Gdy wstał i zamknął drzwi, Patsy opadła na kanapę, obejmując się ramionami.
- Patsy, o co chodzi? - zapytał.
Zauważył, że jej strój jest w jeszcze większym nieładzie niż kiedykolwiek przedtem. Zaplamione ubranie było w strzępach. Włosy mokre i potargane. Paznokcie brudne.
- Wszystko już się tak dobrze układało - wyszlochała - ale dzisiaj ra
no siedziałam w pokoju i znowu usłyszałam ducha ojca. Powiedział: "Za
raz tu będą. Zostało ci mało czasu...". Więc pytam: "Jak to?". A on:
"Zajrzyj do salonu". Poszłam tam i zobaczyłam następnego ptaka! Roz
bitego! - Otworzyła torebkę i pokazała kawałki potłuczonej porcelany. -
59
Teraz został już tylko jeden! Kiedy się stłucze, umrę. Na pewno. Peter go dzisiaj stłucze! A potem mnie zabije.
- Nie zabije cię, Patsy - rzekł spokojnie Harry, ignorując jej atak hi
sterii.
- Chyba na jakiś czas powinnam pójść do szpitala, doktorze.
Harry wstał i usiadł obok niej na kanapie. Ujął jej dłoń.
-Nie.
-Co?
- Popełnilibyśmy błąd - ciągnął Harry.
- Dlaczego? - krzyknęła.
- Bo nie możesz się ukryć przed swoim problemem. Musisz mu stawić czoło.
- W szpitalu będę się czuła bezpieczniej. Tam nikt nie będzie próbował mnie zabić.
- Nikt cię nie zabije, Patsy. Musisz mi uwierzyć.
- Nie! Peter...
- Ależ Peter nigdy nie próbował cię skrzywdzić, prawda? Chwila milczenia.
- Nie próbował.
- W porządku, powiem ci, co masz zrobić. Posłuchaj. Słuchasz mnie? -Tak.
- Wiesz, że bez względu na to, czy to Peter mówił do ciebie te słowa, czy sama je sobie wyobrażałaś, nie były prawdziwe. Powtórz.
- Nie...
- Powtórz!
- Nie były prawdziwe.
- A teraz powiedz: "Nie było żadnego ducha. Mój ojciec nie żyje".
- Nie było żadnego ducha. Mój ojciec nie żyje.
- Dobrze! - roześmiał się Harry. - Jeszcze raz.
Powtórzyła tę mantrę kilka razy, uspokajając się stopniowo. Wreszcie na jej ustach pojawi! się nikły uśmiech. Zaraz się jednak skrzywiła.
- Ale ten ptak... - Znów otworzyła torebkę i wyciągnęła resztki strzaskanej porcelany, tuląc je w drżącej dłoni.
- To, co się stało z ptakiem, nie ma żadnego znaczenia. Przecież to tylko porcelana.
- Ale... - Spojrzała na stłuczoną figurkę.
Harry nachylił się bliżej.
- Posłuchaj, Patsy. Posłuchaj mnie uważnie. Wrócisz do domu - mó
wił z naciskiem lekarz - weźmiesz ostatniego ptaka i rozwalisz go w drob
ny mak.
60
- Mam...
- Weźmiesz młotek i go roztrzaskasz. Zaczęła protestować, ale potem się uśmiechnęła.
- Mogę to zrobić?
- Jasne. Po prostu daj sobie sama pozwolenie. Idź do domu, wypij
kieliszek dobrego wina, znajdź młotek i rozwal go. - Sięgnął pod biurko
i podsunął jej kosz na śmieci. - Patsy, to tylko kawałki porcelany.
Po chwili wrzuciła do pojemnika resztki stłuczonej figurki.
- Bardzo dobrze, Patsy - pochwalił ją Harry, po czym - myśląc: do
diabła z przeniesieniem - mocno uściskał swoją pacjentkę.
Tego wieczoru Patsy Randolph wróciła do domu i zastała Petera przed telewizorem.
- Już późno - powiedział. - Gdzie byłaś?
- Na zakupach. Przyniosłam wino.
- Mamy dzisiaj iść do Jacka i Louise. Nie mów, że zapomniałaś.
- Nie mam ochoty - odrzekła. - Nie czuję się najlepiej. Chyba...
- Wykluczone, idziemy. Nie wykręcisz się. - Mówił tym samym dziwnie szorstkim tonem, jaki słyszała u niego od tygodnia.
- Mogę przynajmniej przedtem zrobić parę rzeczy?
- Jasne. Ale nie powinniśmy się spóźnić.
Patsy poszła do kuchni, otworzyła butelkę drogiego merlota i nalała wino do kieliszka, tak jak kazał jej doktor Bernstein. Pociągnęła łyczek. Poczuła się naprawdę dobrze.
- Gdzie jest młotek? - zawołała.
- Młotek? Po co ci młotek?
- Muszę coś naprawić.
- Chyba w szufladzie obok lodówki.
Znalazła go. Zaniosła do salonu. Zerknęła na ostatniego ptaka Boehm, na sowę.
Peter przelotnie spojrzał na narzędzie w jej ręku i odwrócił się do telewizora.
- Co musisz naprawić?
- Ciebie - odrzekła i z całej siły uderzyła obuchem młotka w jego głowę.
Musiała zadać jeszcze kilkanaście ciosów, żeby go zabić, a gdy wreszcie skończyła, odsunęła się i spojrzała na niezwykłe wzory, jakie krew utworzyła na dywanie i kanapie. Potem poszła do sypialni i wzięła z nocnego stolika swój dziennik - ten, którego prowadzenie zaproponował jej doktor Bernstein. W salonie Patsy usiadła obok zwłok męża i napisała
61
chaotyczny tekst o tym, jak nareszcie zmusiła duchy, aby przestały do niej mówić. W końcu odzyskała spokój. Nie przelała na papier wszystkiego, co chciała; pisanie krwią i własnym palcem było niezwykle czasochłonne.
Kiedy Patsy skończyła, wzięła młotek i roztrzaskała w drobny mak porcelanową sowę. Potem zaczęła wrzeszczeć ile sił w płucach:
- Duchy umarły, duchy umarły, duchy umarły!
Zanim zupełnie ochrypła, zjawiła się policja i pogotowie. Kiedy ją zabierali, miała na sobie kaftan bezpieczeństwa.
Tydzień później Harry Bernstein siedział w poczekalni szpitala więziennego. Wiedział, że wygląda fatalnie - od kilku dni się nie golił i miał pogniecione ubranie, w którym zresztą przespał ostatnią noc. Wpatrywał się w brudną podłogę.
- Dobrze się pan czuje? - Pytanie zadał wysoki, chudy człowiek z nienagannie przystrzyżoną bródką. Był ubrany w wykwintny garnitur i miał okulary w oprawkach od Armaniego. Główny obrońca Patsy.
- Nigdy nie przypuszczałem, że to zrobi - powiedział do niego Harry. - Zdawałem sobie sprawę, że istnieje ryzyko. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ale myślałem, że nad wszystkim panuję.
Adwokat spojrzał na niego współczująco.
- Słyszałem, że pan też ma kłopoty. Pańscy pacjenci...
Harry zaśmiał się z goryczą.
- Tłumnie rezygnują z moich usług. Cóż, dziwi się pan? Na Park Ave-
nue psychoanalityków jest na pęczki. Dlaczego mieliby się narażać na
kontakt ze mną? Ryzykowaliby, że przeze mnie zginą albo trafią do szpi
tala.
Strażniczka otworzyła drzwi.
- Doktorze Bernstein, może pan się zobaczyć z osadzoną.
Powoli wstał, opierając się o framugę.
Adwokat przyjrzał się Harry'emu i rzekł:
- W najbliższych dniach możemy się spotkać i ustalić, jak poprowa
dzimy sprawę. W Nowym Jorku wniosek o uznanie niepoczytalności
oskarżonego ma małe szanse, ale jeśli będzie pan po naszej stronie, mo
że się uda. Uratujemy ją przed więzieniem... Doktorze, na pewno dobrze
się pan czuje?
Harry lekko skinął głową.
- Trafi się panu trochę gotówki. Parę tysięcy - honorarium biegłego.
- Dzięki - odrzekł Harry. Ale natychmiast zapomniał o pieniądzach. Myślał już tylko o pacjentce.
62
Sala wyglądała tak ponuro, jak się spodziewał.
Patsy, o ziemistej twarzy i zapadłych oczach, leżała w łóżku, spoglądając przez okno. Popatrzyła na Harry'ego, ale zdawała się go nie poznawać.
- Jak się czujesz? - spytał.
- Kim pan jest? - Zmarszczyła brwi. On także nie odpowiedział na pytanie.
- Nie wyglądasz tak źle, Patsy.
- Chyba pan znam. Tak, pan... Zaraz, nie jest pan duchem?
- Nie, nie jestem duchem. - Harry postawił na stole aktówkę. Kiedy ją otworzył, oczy Patsy skierowały się w jej stronę.
- Nie mogę tu zostać zbyt długo, Patsy. Kończę praktykę. Mam dużo spraw na głowie. Ale chciałem ci przynieść kilka rzeczy.
- Rzeczy? - powtórzyła dziecinnym głosem. - Dla mnie? Tak jak na Boże Narodzenie. Na urodziny.
- Mhm. - Harry poszperał w teczce. - Oto pierwsza rzecz. - Wyciągnął kserokopię. - Artykuł z "Journal of Psychoses". Znalazłem go w nocy po wizycie, kiedy pierwszy raz opowiedziałaś mi o duchach. Powinnaś go przeczytać.
- Nie umiem czytać - odrzekła. - Nie potrafię. - Wybuchnęła obłąkanym śmiechem. - Boję się jeść. Chyba krążą tu szpiedzy. Chcą mi czegoś dosypać do jedzenia. Jakiegoś obrzydlistwa. I trucizny. Albo tłuczonego szkła. - Znów wydała z siebie skrzekliwy śmiech.
Harry położył artykuł na łóżku. Podszedł do okna. Nie było za nim drzew. Ani ptaków. Tylko szarość dolnego Manhattanu.
- Ten artykuł jest o duchach - powiedział, oglądając się przez ramię. Zmrużyła oczy, a jej twarz wykrzywił grymas strachu.
- Duchy - szepnęła. - Są tu duchy? Harry roześmiał się głośno.
- Widzisz, Patsy, właśnie duchy były pierwszą wskazówką. Kiedy
o nich wspomniałaś - twierdząc, że mąż próbuje cię doprowadzić do
obłędu - pomyślałem sobie, że coś tu jest nie tak. Wróciłem do domu
i zacząłem szukać informacji o twoim przypadku.
Wpatrywała się w niego w milczeniu.
- Artykuł mówi o znaczeniu diagnozy w przypadkach zaburzeń psy
chicznych. Widzisz, czasem ktoś może odnieść korzyść, jeżeli sprawia
wrażenie niezrównoważonego psychicznie - żeby uniknąć odpowiedzial
ności. Na przykład żołnierz, który nie chce walczyć. Ktoś, kto fałszuje
roszczenie ubezpieczeniowe. Ktoś, kto popełnił przestępstwo. - Odwró
cił się do niej. - Albo ktoś, kto zamierza popełnić przestępstwo.
63
- Boję się duchów - powiedziała Patsy, podnosząc głos. - Boję się
duchów. Nie chcę tu żadnych duchów! Boję się...
Harry ciągnął tonem profesora wygłaszającego wykład:
- A duchy są jedną z klasycznych halucynacji, którą wykorzystują
zdrowi ludzie, próbując przekonać innych, że są chorzy.
Patsy zamknęła usta.
- Pasjonujący artykuł - ciągnął Harry, wskazując na kserokopię. -
Widzisz, wydaje się, że duchy i zjawy są wytworem umysłu osoby cierpią
cej na urojenia. W rzeczywistości jednak są to złożone pojęcia metafizycz
ne, których ktoś naprawdę niezrównoważony w ogóle nie zdołałby zrozu
mieć. Nie, prawdziwy psychotyk wierzy, że mówi do niego prawdziwa
osoba. Myśli, że w pokoju jest z nim Napoleon, Hitler albo Marilyn
Monroe. Nie mówiłabyś, że słyszałaś ducha ojca. Słyszałabyś ojca.
Harry z przyjemnością zobaczył, jak na twarzy jego pacjentki odmalowuje się wyraz bezbrzeżnego osłupienia.
- Potem, kilka tygodni temu, przyznałaś, że być może głosy odzywa
ją się w twojej głowie. Prawdziwy psychotyk nigdy by tego nie powie
dział. Przysięgałby, że jest w pełni władz umysłowych. - Wolno spacero
wał po szpitalnej sali. - To jeszcze nie wszystko. Zapewne gdzieś
przeczytałaś, że oznaką choroby psychicznej jest niechlujny wygląd. No
siłaś podarte i brudne rzeczy, zapominałaś dopiąć paski butów... ale za
wsze byłaś nienagannie umalowana - nawet tej nocy, kiedy policjant we
zwał mnie do twojego domu. W prawdziwych zaburzeniach psychicznych
pierwszy psuje się makijaż. Pacjentki po prostu rozmazują go sobie na
twarzach. Ma to związek z ukryciem swojej tożsamości -jeżeli cię to in
teresuje.
Ach, a pamiętasz, jak mnie spytałaś, czy duch może przyjść z tobą na wizytę? To było bardzo zabawne. Ale literatura psychiatryczna definiuje komizm jako paradoksalne zestawienie pojęć oparte na wspólnocie doświadczeń. Co oczywiście stoi w sprzeczności z procesem umysłowym osoby psychotycznej.
- Co to wszystko ma znaczyć? - wyrzuciła z siebie Patsy.
- Że wariaci nie opowiadają dowcipów - podsumował. - To był ostatni dowód, że jesteś najnormalniejsza pod słońcem. - Harry ponownie zajrzał do aktówki. - Następna rzecz... - Z uśmiechem uniósł wzrok. -Kiedy przeczytałem ten artykuł i uznałem, że symulujesz - i gdy słuchałem tego, L0 twoja podświadomość mówiła mi na temat twojego małżeństwa - doszedłem do wniosku, że wykorzystujesz mnie z powodów, które mają związek z twoim mężem. Dlatego wynająłem prywatnego detektywa.
64
- Chryste, coś ty zrobił?
- Oto jego raport. - Rzucił na łóżko teczkę. - Sprowadza się do tego, że twój mąż rzeczywiście miał romans i podrabiał czeki na twój rachunek inwestycyjny. Wiedziałaś o kochance i pieniądzach, nawet rozmawiałaś z adwokatem o rozwodzie. Ale Peter wiedział, że ty też miałaś romans -z mężem swojej przyjaciółki Sally. Peter zaszantażował cię, żebyś zrezygnowała z rozwodu.
Patsy wpatrywała się w niego jak skamieniała. Harry ruchem głowy wskazał raport.
- To też możesz przejrzeć. Udajesz, że nie umiesz czytać? Nic z tego.
Czytanie nie ma nic wspólnego z zachowaniami psychotycznymi: to umie
jętność związana z rozwojem i ilorazem inteligencji.
Otworzyła raport, przeczytała, po czym z obrzydzeniem cisnęła go na bok.
- Sukinsyn.
- Chciałaś zabić Petera - powiedział Harry - a ja miałem orzec, że jesteś niepoczytalna - na rzecz obrony. Miałaś iść do prywatnego szpitala. Po roku musiałoby się odbyć ponowne rozpatrzenie sprawy i trzask prask - przeszłabyś badania i byłabyś wolna.
Pokręciła głową.
- Przecież wiedziałeś, że chcę zabić Petera - i pozwoliłeś na to! Do diabła, nawet mnie do tego zachęcałeś.
- A kiedy rozmawiałem z Peterem, zachęcałem go, żeby cię prowokował... Przyszła pora pchnąć sprawę. Męczyły mnie już nasze sesje. -Twarz Harry'ego spochmurniała w wyrazie szczerego żalu. - Nigdy jednak nie przypuszczałem, że naprawdę go zabijesz. Myślałem, że skończy się na ataku. Ale cóż na to poradzę? Psychiatria nie jest aż tak ścisłą nauką.
- Ale dlaczego nie poszedłeś na policję? - spytała szeptem, bliska paniki.
- Ach, przechodzimy do trzeciej rzeczy, jaką ci przyniosłem.
Mogę ci pomóc, a ty możesz pomóc mnie...
Wyciągnął z teczki kopertę i podał jej.
- Co to jest?
- Mój rachunek.
Otworzyła kopertę. Wyciągnęła kartkę papieru. U góry biegł napis: "Należność za usługi". A pod spodem kwota: "10 milionów dolarów".
- Oszalałeś? - wykrztusiła Patsy.
Zważywszy na miejsce i kontekst ich rozmowy, słysząc to pytanie, Harry musiał się roześmiać.
65
- Peter był na tyle miły, że powiedział mi, ile jest wart twój majątek. Zostawiam ci milion... który zapewne będzie ci potrzebny na opłacenie tego sprytnego adwokata. Wygląda na drogiego. Zanim złożę zeznanie na twoim procesie, chcę dostać gotówkę albo potwierdzony czek. Inaczej przedstawię sądowi swoją prawdziwą diagnozę.
- Szantażujesz mnie!
- Chyba masz rację.
- Dlaczego?
- Bo dzięki tym pieniądzom będę mógł zrobić coś dobrego. I pomóc ludziom, którzy naprawdę potrzebują pomocy. - Wskazał swój rachunek. - Na twoim miejscu pospieszyłbym się z tym czekiem - w Nowym Jorku jest już kara śmierci. Aha, przy okazji. Jeżeli będziesz tu robić awantury o jedzenie, po prostu podłączą ci kroplówkę. - Podniósł aktówkę.
- Zaczekaj - błagała go. - Nie odchodź! Porozmawiajmy o tym!
- Przykro mi. - Harry wskazał na ścienny zegar. - Widzę, że nasz czas już się skończył. ,
-
P
m m mm
igknosc
J
uż ją odnalazł. Och, nie, pomyślała. Boże, nie...
Czując wzbierające w oczach łzy rozpaczy i nadciągającą falę mdłości, młoda kobieta bezsilnie oparła się o framugę okna i wyjrzała przez szparę w żaluzjach.
Przed jej domem w uroczej dzielnicy Crowell w stanie Massachusetts zatrzymał się zdezelowany ford pikap - szary jak wzburzony Atlantyk, który szumiał kilkaset metrów dalej. Właśnie ten samochód budził w niej paniczny lęk i stale pojawiał się w jej snach, czasem pędząc na płonących kołach, czasem plując krwią z rury wydechowej, czasem z niewidzialnym kierowcą w środku, opętanym pragnieniem, by wyrwać jej serce z piersi.
Och, nie...
Silnik umilkł i tykał, stygnąc. Zapadał zmierzch i wnętrze pikapa było ciemne, ale wiedziała, że siedzący tam człowiek patrzy na nią. W myślach widziała jego twarz tak wyraźnie, jak gdyby stał trzy metry od niej w jasnym sierpniowym słońcu. Kari Swanson domyślała się, że na jego ustach igra lekko zniecierpliwiony uśmieszek, że skubie płatek ucha, zeszpecony bliznami w dwóch miejscach przekłucia, które dawno temu uległy zakażeniu i zarosły. Wiedziała, że ma ciężki oddech.
Kari, której oddech stał się szybki i urywany, w panice cofnęła się od okna. Przekradła się do korytarza, drżącymi rękami otworzyła szufladę w stoliku i wyciągnęła pistolet. Znów wyjrzała na zewnątrz.
Kierowca nie podchodził do domu. Prowadził swoją dobrze znaną grę: siedział za kierownicą w swoim starym gracie i tylko się na nią gapił.
Już ją znalazł. A przeprowadziła się dopiero tydzień temu! Przejechał za nią ponad trzy tysiące kilometrów. Na nic się zdał cały jej wysiłek, aby zatrzeć za sobą ślady.
Spokój, którym się cieszyła, właśnie runął w gruzach.
Odnalazł ją David Dale.
67
Kari - która naprawdę nazywała się Catherine Kelley Swanson - była rozsądną, sympatyczną dwudziestoosmioletnią kobietą, wychowaną w kochającej się rodzinie na Środkowym Zachodzie. Była urodzoną studentką - skończyła uczelnię z wyróżnieniem i planowała doktorat. Przed przeprowadzką pracowała jako modelka i dzięki swojej karierze miała pokaźny kapitał na rachunku inwestycyjnym oraz okazję do częstych wyjazdów na sesje zdjęciowe do tak luksusowych miejsc jak Paryż, Kapsztad, Londyn, Rio de Janeiro, Bali i Bermudy. Jeździła ładnym samochodem, zawsze kupowała sobie skromne, lecz wygodne domy i szczodrą ręką wspomagała rodziców.
Zycie na pozór godne pozazdroszczenia... a jednak Kari Swanson od zawsze dręczył problem, który odbierał jej całą radość z sukcesów.
Była skończenie piękna.
Przestała rosnąć w wieku siedemnastu lat i odtąd przy wzroście stu osiemdziesięciu centymetrów prawie nigdy nie ważyła więcej niż pięćdziesiąt pięć kilogramów. Jej włosy były naturalnie złote i lśniące (tak, tak, można było zobaczyć, jak falują w zwolnionym tempie w reklamach szamponów), a jej cera miała doskonały odcień jasnej kości słoniowej, więc podczas zdjęć wizażyści mieli niewiele roboty poza pociągnięciem jej ust pomadką w modnym kolorze i nałożeniem odrobiny cienia na powieki.
"People", "Details", "W", "Rolling Stone", "Paris Match", londyński "Times" i "Entertainment Weekly" zgodnie uznawały Kari Swanson za "najpiękniejszą kobietę świata" albo wyrażały zachwyt przy użyciu podobnych określeń. I niemal wszystkie czasopisma industrialnego świata zamieściły kiedyś jej zdjęcie, wielokrotnie umieszczając jej fotografię na okładkach.
Dość wcześnie przekonała się, jakim ciężarem może być tak zniewalająca uroda. Kilkunastoletnia Cathy - supermodelką "Kari" została dopiero w wieku dwudziestu lat - tęskniła za normalną, beztroską młodością, lecz na przeszkodzie wciąż stawała jej niepospolita powierzchowność. W szkole średniej garnęła się do kręgu osób zainteresowanych nauką i sztuką, ale ci bez ogródek odrzucali jej towarzystwo, wychodząc z założenia, że albo ma ptasi móżdżek, albo chce kpić z co bardziej pokracznych uczniów.
Z kolei ojej względy usilnie zabiegała śmietanka cheerleaderek i sportowców, których z niewidoma wyjątkami szczerze nie znosiła. Ku jej zakłopotaniu regularnie wybierano ją na królową przeróżnych szkolnych zabaw i konkursów piękności, nawet kiedy odmawiała ubiegania się o tytuł.
Sytuacja z randkami wyglądała jeszcze gorzej. Większość sympatycznych, interesujących chłopaków w jej obecności zamieniała się w słup
68
soli i nie miała odwagi się z nią umówić, przypuszczając, że dostaną kosza. Natomiast szkolni macho uganiali się za nią bez wytchnienia - choć oczywiście kierowała nimi przede wszystkim chęć, by pokazać się publicznie z najpiękniejszą dziewczyną w szkole albo zaciągnąć ją do łóżka i móc się pochwalić cenną zdobyczą (naturalnie żadnemu się nie powiodło, lecz złośliwych plotek nie brakowało; odnosiła wrażenie, że im bardziej stanowczo odmawiała, tym głośniej odtrącony adorator chełpił się swoim podbojem).
Cztery lata na Stanfordzie wcale nie wyglądały lepiej - praca modelki, nauka i długie godziny samotności, z rzadka urozmaicane wieczorami i weekendami w towarzystwie garstki przyjaciół, którzy nie zwracali uwagi na jej wygląd (wymowny był fakt, że jej pierwszy kochanek - z którym wciąż żyła w przyjaźni - był niewidomy).
Miała nadzieję, że po skończeniu studiów wszystko się zmieni i magia jej urody nie będzie tak silnie działała na starszych ludzi, zaprzątniętych układaniem własnego życia. Jakże się myliła... Mężczyźni pozostali wierni swojej fałszywej misji i ignorując Kari jako człowieka, uganiali się za nią równie zachłannie i bezmyślnie jak zawsze. Kobiety odnosiły się do niej z jeszcze większą niechęcią niż w czasach szkolnych, w miarę jak siedzący tryb życia i rodzenie dzieci zmieniały ich sylwetki.
Kari całkowicie poświęciła się pracy modelki, bez trudu zdobywając angaże w Fordzie, Elitę i innych topowych agencjach. Ale udana kariera doprowadziła do szczególnego paradoksu. Czuła się beznadziejnie samotna, a jednocześnie nie miała prywatności. Tylko dlatego, że była piękna, zupełnie obcy ludzie uważali się za jej bliskich przyjaciół i zaczepiali ją w publicznych miejscach albo pisali do niej długie listy, wyznając najskrytsze tajemnice, błagając o radę albo podpowiadając jej, co powinna zrobić ze swoim życiem.
Zaczęła nienawidzić prostych zajęć, które sprawiały jej przyjemność w dzieciństwie - przedświątecznych zakupów, gry w softball, joggingu i chodzenia na ryby. Wyprawa do supermarketu często zmieniała się w koszmar; mężczyźni błyskawicznie ustawiali się za nią w kolejce do kasy i bezlitośnie flirtowali. Kilka razy uciekła, zostawiając w sklepie pełen wózek.
Ale nigdy nie czuła prawdziwego przerażenia, dopóki nie pojawił się David Dale, człowiek w szarym pikapie.
Kari pierwszy raz zauważyła go w tłumie gapiów, gdy przed dwoma laty pracowała dla "Vogue'a".
Oczywiście ludzie zawsze przyglądali się sesjom zdjęciowym. Fascynowały ich smukłe ciała, których nigdy nie będą mieć, stroje od najwięk-
RQ
szych projektantów warte ich miesięczną pensję, zachwycające twarze, które spoglądały na nich w kioskach z gazetami w każdym zakątku kraju. Ale w tym mężczyźnie było coś innego. Coś budzącego lęk.
Nie chodziło tylko o jego zwalistą sylwetkę - miał sporo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, masywne uda i długie, opadające ramiona. Najbardziej zaniepokoił ją wyraz jego oczu obserwujących ją zza grubych okularów w niemodnych oprawkach - patrzył na nią jak na kogoś znajomego.
Jak gdyby bardzo dużo o niej wiedział.
Z dreszczem zgrozy Kari uświadomiła sobie, że on także wydaje się jej znajomy - widziała go już podczas innych sesji.
Cholera, pomyślała, mam prześladowcę.
Z początku David Dale po prostu pojawiał się na sesjach zdjęciowych tak jak na tej w Pacific Grove w Kalifornii, parkował niedaleko swojego forda i spokojnie stawał na obrzeżach miejsca, gdzie toczyła się praca. Potem zaczęła go widywać w okolicy agencji modelek, które ją reprezentowały.
Zaczął do niej pisać długie listy o sobie: o samotnym i nieszczęśliwym dzieciństwie, o śmierci rodziców, o swoich dawnych dziewczynach (akurat te historie wydawały się zmyślone), o swojej obecnej pracy technika sanitarnego (Kari domyśliła się, że jest dozorcą), o walce z nadwagą, o zamiłowaniu do gry Dungeons & Dragons, o ulubionych serialach. Wiedział o niej zatrważająco dużo - gdzie się wychowała, co studiowała na Stanfordzie, co lubi, czego nie. Najwidoczniej przeczytał wszystkie wywiady, jakich kiedykolwiek udzieliła. Wkrótce potem prócz listów zaczęły przychodzić prezenty, zwykle niewinne, jak na przykład kapcie, kalendarze, ramki do zdjęć, zestawy do pisania. Czasem, co ją niepokoiło, przysyłał bardziej osobiste upominki: gustowną bieliznę Victoria's Se-cret, dokładnie w jej rozmiarze, z uprzejmie dołączonym paragonem bez ceny, gdyby chciała wymienić prezent. Wszystko wyrzucała.
Kari na ogół ignorowała Dale'a, ale gdy pierwszy raz zatrzymał szarego pikapa przed jej domem w Santa Monica, wypadła na ulicę jak burza i stanęła z nim twarzą w twarz. Nie zwracając najmniejszej uwagi na jej wściekłość, skubał poznaczone bliznami ucho, oddychał astmatycznie i utkwiwszy w jej twarzy pełne uwielbienia spojrzenie, mamrotał: "Piękna, piękna". Zdenerwowana Kari wróciła do domu, a Dale jak gdyby nigdy nic wyciągnął termos i zaczął popijać kawę. Jego samochód stał na ulicy do północy - wkrótce stało się to codziennym rytuałem.
Dale chodził za nią po mieście krok w krok. Siadywał w restauracjach, gdzie jadła, i od czasu do czasu posyłał do jej stolika butelkę tanie-
7fi
go wina. Miała zastrzeżony numer telefonu i poleciła przesyłać korespondencję pod adres biura agenta, mimo to Dale'owi w jakiś sposób udawało się przemycać do jej skrzynki swoje liściki. Kari należała do niewielu osób w Ameryce, które nie posługiwały się e-mailem; była pewna, że Dale odnalazłby jej adres i zaczął bombardować ją wiadomościami.
Oczywiście zgłosiła sprawę na policji, która zrobiła, co mogła, czyli niewiele. Podczas pierwszej wizyty w zaniedbanym mieszkaniu Dale'a w dzielnicy tanich domów czynszowych funkcjonariusze znaleźli leżący na stoliku w widocznym miejscu egzemplarz stanowej ustawy o ochronie przed prześladowaniem. Niektóre paragrafy były podkreślone; David Dale doskonale wiedział, jak daleko może się posunąć. Mimo to Kari przekonała sędziego, by wydał mu zakaz zbliżania się do niej. Ponieważ Dale właściwie nigdy nie złamał prawa, decyzja zabraniała mu jedynie wstępu na teren jej nieruchomości. Czego i tak nigdy nie śmiał zrobić.
W zeszłym miesiącu doszło do incydentu, który wreszcie doprowadził ją do ostateczności. Dale nabrał zwyczaju śledzenia mężczyzn, z którymi Kari z rzadka miała czelność się umawiać. Tym razem wziął na cel młodego producenta telewizyjnego. Pewnego dnia Dale wkroczył do klubu fitness w Century City, w którym ćwiczył mężczyzna, i odbył z nim krótką rozmowę. Producent tego samego wieczoru odwołał spotkanie z Kari, zostawiając wiadomość, w której informował ją w kilku oschłych słowach, że byłby wdzięczny, gdyby go uprzedziła, że jest zaręczona. Już więcej nie odpowiadał na jej telefony.
Incydent dał policji powód do ponownego złożenia wizyty Dale'owi, lecz okazało się, że mieszkanie jest puste, a ford właściciela zniknął.
Kari wiedziała jednak, że Dale wróci. Postanowiła więc uwolnić się od niego raz na zawsze. Nie zamierzała być modelką dłużej niż kilka lat i doszła do wniosku, że przyszła pora, by zakończyć karierę. Zawiadamiając o tym tylko rodziców i kilkoro najbliższych przyjaciół, poleciła firmie handlu nieruchomościami wynająć swój dom i wyprowadziła się do Cro-well w stanie Massachusetts, gdzie przed kilkoma laty była na sesji zdjęciowej. Spędziła tam później kilka dni i zakochała się w czystym powietrzu i malowniczym wybrzeżu - a także w mieszkańcach miasteczka. Traktowali ją życzliwie, choć z rezerwą, która stanowiła miłą odmianę; w hierarchii wartości Nowej Anglii, hołdującej ascetycznemu stylowi życia, urodziwa twarz nie lokowała się najwyżej.
Wyjechała z Los Angeles o drugiej w nocy w niedzielę, wybierając boczne uliczki, kilka razy zawracając i zatrzymując się, dopóki nie była pewna, że umknęła Dale'owi. Jadąc przez kraj, uszczęśliwiona perspektywą nowego życia, zabawiała się fantazjami o samobójstwie Davida Dale'a.
71
Teraz jednak nie miała wątpliwości, że sukinsyn żyje i miewa się doskonale. W dodatku jakimś cudem dowiedział się, dokąd się wyprowadziła.
Skulona w salonie swojego nowego domu, usłyszała odgłos uruchamianego samochodu. Silnik przez chwilę pracował na wolnych obrotach, ze znanym jej od kilku lat nierównym warkotem, krztusząc się i plując kłębami spalin z zardzewiałej rury wydechowej. Wreszcie ford powoli odjechał.
Płacząc bezgłośnie, Kari położyła głowę na dywanie. Zamknęła oczy. Dziewięć godzin później ocknęła się i zobaczyła, że leży na boku z kolanami podciągniętymi pod brodę, przyciskając do piersi pistolet kalibru trzydzieści osiem, tak jak w dzieciństwie budziła się każdego ranka zwinięta w kłębek, z przytulonym do siebie pluszowym misiem, któremu dała na imię Bonnie.
Tego samego dnia rano rozgoryczona Kari Swanson siedziała w gabinecie detektywa Brada Loessera, szefa wydziału kryminalnego Departamentu Policji Crowell.
Mocno zbudowany, łysiejący mężczyzna z nosem usianym piegami, ze współczuciem słuchał jej opowieści. Pokręcił głową, po czym spytał:
- Jak się dowiedział, że pani tu jest?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, może wynajął prywatnego detektywa. - Gdy chodziło o Kari Swanson, David Dale potrafił się wykazać nadzwyczajną pomysłowością.
- Sid! - zawołał Loesser do funkcjonariusza w cywilu siedzącego przy biurku w pobliżu gabinetu.
W drzwiach ukazał się szczupły, młody mężczyzna. Loesser przedstawił Kari Sida Harpera, któremu następnie streścił sprawę, dodając:
- Sprawdź tego faceta i poszukaj jego papierów w... - Zerknął na Kari. - Który departament policji może mieć jego akta?
- Więcej niż jeden, detektywie - odparła ze złością. - Najlepiej zacząć od Santa Monica, Los Angeles i policji stanowej Kalifornii. Potem może warto byłoby porozmawiać z policją w Burbank, Beverly Hills, Glen-dale i okręgu Orange. Widzi pan, żeby przed nim uciec, kilka razy się przeprowadzałam.
- Kurczę - mruknął Loesser, z niedowierzaniem kręcąc głową.
Sid Harper wrócił po kilku minutach.
- Akta z Los Angeles będziemy mieli jutro. Santa Monica prześle
nam swoje za dwa dni. Sprawdziłem też ewidencję nieruchomości w Mas
sachusetts. - Spojrzał na zapisaną kartkę papieru. - Dwa dni temu Da-
72
vid Dale kupił mieszkanie w Park View. Niecałe pięćset metrów od domu pani Swanson.
- Kupił? - zdumiał się Loesser.
- Twierdzi, że kiedy ma własny dom w tym samym mieście co ja, czuje się mi bliższy - wyjaśniła Kari, potrząsając głową.
- Porozmawiamy z nim, pani Swanson. I będziemy mieli na oku pani dom. Jeżeli wykona jakiś ruch, dostanie zakaz zbliżania się do pani.
- To go nie powstrzyma - odparła drwiącym tonem. - Dobrze pan o tym wie.
- Mamy związane ręce.
Zniecierpliwiona uderzyła się dłonią w udo.
- Słyszę to samo od lat. Pora wreszcie coś zrobić. - Wzrok Kari po
wędrował w kierunku stojaka na strzelby wiszącego na ścianie obok.
Gdy ponownie spojrzała na Loessera, zorientowała się, że detektyw uważ
nie się jej przygląda.
Loesser odesłał Sida Harpera, po czym rzekł:
- Pani Swanson, coś pani pokażę. - Sięgnął na biurko i podał jej
oprawione w ramki fotografie. - Zdjęcie po lewej. Co pani o tym sądzi?
Z prawej strony była fotografia wyszczerzonego w uśmiechu piegowatego nastolatka. Z lewej zobaczyła młodą kobietę w birecie i todze.
- Moja córka. Elaine.
- Ładna. Chce mnie pan zapytać, czy ma szansę zostać modelką?
- Nie, nie chcę. Widzi pani, moja mała ma dwadzieścia pięć lat, prawie tyle co pani. A przed sobą całe życie. Czeka ją masa wspaniałych rzeczy. Mąż, dzieci, podróże, praca.
Kari uniosła wzrok znad zdjęcia, spoglądając w łagodną twarz detektywa. Loesser ciągnął:
- Pani też może się spodziewać cudownej przyszłości, pani Swanson.
Wiem, że przechodzi pani koszmar, który zapewnie nie skończy się od ra
zu. Ale jeżeli postanowi pani wziąć sprawę w swoje ręce, a mam wraże
nie, że właśnie się pani nad tym zastanawia, to będzie koniec pani życia.
Skwitowała jego radę wzruszeniem ramion i zapytała:
- Co mówi tutejsze prawo o obronie własnej?
- Dlaczego zadaje mi pani takie pytanie? - odpowiedział szeptem Loesser.
- Proszę o odpowiedź.
Po krótkim wahaniu detektyw odrzekł:
- Stan jest w tej sprawie bardzo surowy. Jeżeli ktoś zastrzeli nieuzbro
joną osobę poza swoim domem, nawet na werandzie, praktycznie nie ma
szans przekonania sądu, że zrobił to w obronie własnej. Powiem pani, że
7^
od razu sprawdzamy, czy nie zaciągnięto zwłok do domu albo czy na przykład ktoś nie wsunął noża do ręki ofiary. - Detektyw zrobił pauzę, po czym dodał: -1 szczerze mówiąc, pani Swanson, gdyby przysięgli panią zobaczyli, powiedzieliby: "Nic dziwnego, że przyciąga do siebie mężczyzn. Lecą jak ćmy do światła. Powinna mieć grubszą skórę".
- Lepiej już pójdę - powiedziała Kari.
Loesser przyglądał się jej przez chwilę, a potem rzekł serdecznym tonem:
- Niech pani nie marnuje sobie życia przez takiego śmiecia jak ten szaleniec.
- Problem w tym, że nie mam żadnego życia - odburknęła. - Myślałam, że w Crowell będę mogła zacząć normalnie żyć. Ale nic z tego nie wyszło.
- Od czasu do czasu każdy z nas wpada w jakieś tarapaty. Bóg pomaga nam sobie z tym radzić.
- Nie wierzę w Boga - oświadczyła Kari, narzucając płaszcz. - Nikomu nie zrobiłby czegoś takiego.
- To nie Bóg wysłał za panią Davida Dale'a - zauważył Loesser.
- Nie to miałam na myśli - odparła ze złością. Uniosła do twarzy otwartą, drżącą rękę. - Gdyby istniał, nie byłby tak okrutny, żeby pokarać mnie urodą.
O ósmej wieczorem przed domem Kari Swanson trzasnęły drzwi samochodu.
To był pikap Dale'a. Poznała ten odgłos.
Rozdygotanymi dłońmi Kari odstawiła kieliszek wina i wyłączyła telewizor, który zawsze był ściszony, aby zdążyła w porę usłyszeć kroki Dale'a, gdyby postanowił się zbliżyć do domu. Podbiegła do stolika w korytarzu i wyciągnęła broń.
Jeżeli ktoś zastrzeli nieuzbrojoną osobę poza swoim domem, nawet na werandzie, praktycznie nie ma szans przekonania sądu, że zrobił to w obronie własnej...
Zaciskając palce na rękojeści pistoletu, Kari zerknęła przez zasłonkę w okienku drzwi frontowych. David Dale powoli szedł w stronę ogródka przed domem, niosąc wielki bukiet kwiatów. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu wkraczać na teren posesji, więc stojąc na ulicy, skłonił się w pas jak ktoś, kto ma zaszczyt spotkać członka rodziny królewskiej, i złożył bukiet na trawie w miejscu do parkowania samochodu, a obok położył kopertę. Pieczołowicie poprawił kwiaty, jak gdyby spoczęły na grobie, po czym cofnął się i przez chwilę podziwiał swe dzieło. Wrócił do forda i odjechał w wietrzną noc.
74
Kari wyszła boso na zimną mżawkę, chwyciła kwiaty i cisnęła je do śmieci. Wracając na werandę, przystanęła pod latarnią i rozerwała kopertę w nadziei, że może detektyw Loesser rozmawiał już z Dale'em i tak go nastraszył, że ten postanowił wyjechać. Może to miał być list pożegnalny.
Ale oczywiście się myliła.
Do mojej Najpiękniejszej Ukochanej.
Miałaś wspaniały pomysł z tą przeprowadzką na wschodnie Wybrzeże. W Kalifornii za dużo łudzi próbowało zwrucić (czy jak to się pisze... wiesz, że jestem kiepski w ortografii!!!) na siebie Twoją uwagę i zdobyć Twoje uczucie. Jestem Ci bardzo wdzięczny, że postanowiłaś wyrzucić ich ze swojego życia. I jeszcze zrezygnowałaś z pracy modelki, żebym już nie musiał się dzielić Tobą ze światem... Zrobiłaś to wszystko TYLKO dla mnie!!!!
Wiem, że będziemy tu szczęśliwi.
Kocham Cię zawsze i na wieki.
David
PS: Wiesz co? NARESZCIE znalazłem ten stary numer "New York Scenę" z Twoimi zdjęciami w skórzanych spudniczkach. Tak, ten sam, którego tyle lat szukałem! Wyobrażasz sobie!!!! Tak się ucieszyłem! Wyciąłem Cię i powiesiłem (że się tak wyrażę, ha!!!) na ścianie. Mam teraz,,pokój Kari" taki sam jak w starym mieszkaniu w Głendale (którego nigdy nie odwiedziłaś -buu!U), ale postanowiłem powiesić te zdjęcia w sypialni. Mam takie ładne światło, delikatne jak światło świec i zostawiam je zapalone na całą noc. Nie mogę się doczekać złych snów, żebym mógł się obudzić i zobaczyć Ciebie.
Wchodząc do domu, zatrzasnęła drzwi i przekręciła trzy zamki. Osunęła się na kolana i długo łkała w bezsilnej wściekłości, dopóki nie poczuła bólu w piersiach i nie ogarnęło jej zmęczenie. W końcu się uspokoiła, odzyskała oddech i otarła twarz rękawem.
Kari długą chwilę patrzyła na pistolet, po czym schowała go do szuflady. Poszła do pokoju i usiadła na krześle, wpatrując się w smagany wiatrem ogród. W końcu zrozumiała, że tę mękę może zakończyć tylko śmierć Davida Dale'a albo jej śmierć.
Przysunęła się do biurka i zaczęła przetrząsać grubą stertę papierów.
Bar przy Czterdziestej Drugiej Zachodniej był ciemny i cuchnął lizo-lem.
75
Chociaż Kari ubrała się jak najzwyczajniej - w dres, bejsbolówkę i ciemne okulary - trzech z czterech gości oraz barman wlepili w nią zdumione spojrzenia. Mężczyzna o zaczerwienionych oczach posłał jej flir-ciarski uśmieszek, ukazując więcej dziąseł niż zębów. Czwarty klient chrapał donośnie na końcu baru. Wszyscy z wyjątkiem drzemiącego palili papierosy.
Kari zamówiła koktajl modelki - dietetyczną colę z cytryną - i usiadła przy stoliku w głębi podłego lokalu.
Dziesięć minut później do baru wkroczył wysoki mężczyzna o hebanowej skórze, szerokiej piersi i dużych rękach. Zmrużył oczy i gdy przez chmury dymu dostrzegł Kari, ruszył w jej kierunku.
Przywitał ją skinieniem głowy i usiadł, rozglądając się ze wstrętem po nędznym wnętrzu. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała przy pierwszym spotkaniu, rok temu na Dominikanie, gdzie była na sesji zdjęciowej dla "Elle". Pracował na Haiti, ale akurat miał wolny dzień, który postanowił spędzić w sąsiednim kraju. Kiedy po kilku drinkach zdradził jej, czym się zajmuje, zastanawiając się głośno, czy może potrzebowałaby kogoś o takich umiejętnościach, roześmiała się z tego absurdalnego pomysłu. Mimo to, przypominając sobie o Davidzie Dale'u, wzięła od niego numer telefonu.
- Dlaczego nie chciałaś, żebyśmy się spotkali u mnie? - zapytał ją mężczyzna.
- Z jego powodu - odrzekła ściszonym głosem, jak gdyby sama wzmianka o nim mogłaby w czarodziejski sposób sprowadzić Davida Dale'a jak demona. - Wszędzie za mną chodzi. Chyba nie wie o moim wyjeździe do Nowego Jorku. Ale nie mogę ryzykować, że mógłby się dowiedzieć o tobie.
- Ej - zawołał schrypnięty głos barmana. - Podać coś? Nie prowadzimy obsługi przy stolikach, no nie?
Mężczyzna odwrócił się do barmana, który natychmiast umilkł pod jego ciężkim spojrzeniem i wrócił do inwentaryzowania butelek najtańszych trunków "firmowych".
Mężczyzna siedzący naprzeciw Kari odchrząknął i z poważną miną zaczął:
- Mówiłaś mi, czego chcesz, ale wcześniej muszę ci coś powiedzieć. Po
pierwsze...
Kari powstrzymała go gestem.
- Chcesz mi powiedzieć, że to ryzykowne - szepnęła. - Że to może na
zawsze zrujnować mi życie, żebym wróciła do domu i pozwoliła zająć się
nim policji.
76
- Tak, mniej więcej. - Spojrzał w jej surowe zdecydowane oczy, a kie
dy się nie odezwała, zapytał: - Na pewno chcesz to załatwić w ten sposób?
Kari wyciągnęła z torebki grubą białą kopertę i podsunęła mu ją.
- Tu jest sto tysięcy dolarów. To jest moja odpowiedź.
Mężczyzna zawahał się, ale wziął kopertę i schował ją do kieszeni.
Prawie miesiąc po spotkaniu z Kari Swanson detektyw Brad Loesser siedział w swoim gabinecie i nieobecnym wzrokiem patrzył na krople deszczu spływające po szybach. Nagle usłyszał zdyszany głos dochodzący od drzwi.
- Mamy problem, detektywie - poinformował go Sid Harper.
- Jaki? - Loesser gwałtownie odwrócił się do niego. Problemy w taki wieczór... świetnie, nie ma co. Cokolwiek to było, mógł się założyć, że trzeba będzie wyjść.
- Jest trafienie z podsłuchu - odrzekł Harper.
Po spotkaniu z Kari Swanson Loesser odbył kilka rozmów z Davidem Dale'em, nakłaniając go - niemal posuwając się do gróźb - aby przestał prześladować tę kobietę. Dale potrafił doprowadzić człowieka do szału. Wydawało się, że uważnie słucha detektywa, ale najwyraźniej nic z tego wykładu do niego nie dotarto, ponieważ z uporem psychopaty zaczął opowiadać, jak bardzo on i Kari się kochają i ślub jest właściwie tylko kwestią czasu. Podczas ostatniego spotkania Dale zmierzył Loessera lodowatym spojrzeniem, po czym sam zaczął przesłuchiwać detektywa, najwidoczniej podejrzewając, że sam się durzy w Kari.
Detektywa tak zdenerwował ten incydent, że przekonał sędziego, by pozwoli! założyć podsłuch w telefonie Dale'a.
- Co się stało? - spytał swojego asystenta Loesser.
- To ona do niego zadzwoniła. Kari Swanson do Dale'a. Jakieś pół godziny temu. Była dla niego strasznie miła. Poprosiła go o spotkanie.
- Co?!
- Pewnie szykuje na niego jakąś pułapkę - zasugerował Harper.
Loesser z niesmakiem pokręcił głową. Właśnie tego się obawiał. Od
chwili, gdy zauważył, jak Kari przygląda się służbowej broni, wiedział, że postanowiła w taki czy inny sposób zakończyć prześladowania ze strony Dale'a. Loesser trzymał rękę na pulsie i w ciągu ostatnich tygodni często dzwonił do Kari. Niepokoiło go jej zachowanie. Wydawała się obojętna, niemal wesoła, nawet wówczas, gdy Dale parkował samochód w swoim stałym miejscu, tuż pod jej domem. Loesser doszedł do wniosku, że wreszcie zdecydowała się go powstrzymać i czeka na dogodny moment. I wyglądało na to, że się doczekała.
77
- Gdzie mają się spotkać? W jej domu?
- Nie. Na starym molo przy Charles Street.
Do diabla, pomyślał Loesser. Molo stanowiło doskonale miejsce na morderstwo - oddalone od domów i prawie niewidoczne z głównych ulic w mieście. W pobliżu były schody prowadzące do małego doku pływającego, gdzie Kari albo wynajęta przez nią osoba mogli bez trudu wrzucić ciało do morza.
Ale Kari nie wiedziała o podsłuchu - nie miała więc pojęcia, że wpadli na trop jej planów. Jeżeli zabije Dale'a, przyłapią ją na gorącym uczynku. Dostanie dożywocie za morderstwo z premedytacją.
Radiowóz z piskiem opon zahamował przed ogrodzeniem z siatki na Charles Street. Loesser wyskoczył z samochodu. Spojrzał w stronę mola, niecałe sto metrów od nich.
Przez gęstą mżawkę detektyw dostrzegł niewyraźną sylwetkę Davida Dale'a w płaszczu, ściskającego w ręku bukiet róż i zmierzającego wolnym krokiem w kierunku Kari Swanson. Wysoka kobieta stała zwrócona do Dale'a plecami, oparta o butwiejącą barierkę, wpatrując się we wzburzoną szarą wodę Atlantyku.
Detektyw krzyknął do Dale'a, każąc mu się zatrzymać. Jednak przez ogłuszający szum wiatru i fal nie słyszeli go ani prześladowca, ani jego ofiara.
- Podsadź mnie! - zawołał Loesser do swojego asystenta.
- Co takie...
Detektyw sam złączył dłonie Harpera, postawił na nich prawą stopę i przesadził ogrodzenie. Lądując na kamienistej ziemi, stracił równowagę i trochę się potłukł.
Zanim Loesser dźwignął się na nogi i zorientował się w terenie, Dale był już pięć metrów od Kari.
- Wezwij wsparcie i ambulans - krzyknął do Harpera i ruszył w dół
błotnistego zbocza, wyciągając w biegu broń. - Nie ruszać się! Policja!
Ale zobaczył, że już jest za późno.
Kari gwałtownie się odwróciła i zrobiła krok w stronę Dale'a. W huku fal Loesser nie słyszał wystrzału, nie widział też wyraźnie przez gęstą mżawkę obu postaci, lecz nie miał wątpliwości, że David Dale został postrzelony. Złapał się za pierś, upuścił kwiaty, potknął się i tyłem runął jak długi na molo.
- Nie! - szepnął z rozpaczą Loesser, zdając sobie sprawę, że sam bę
dzie naocznym świadkiem, którego zeznania zaprowadzą Kari Swanson
za kratki. Dlaczego go nie posłuchała? Ale Loesser był wytrawnym pro-
78
fesjonalistą i panował nad emocjami, ściśle trzymając się procedur. Wycelował broń w modelkę i krzyknął:
- Na ziemię, Kari! Już!
Zaskoczyło ją nieoczekiwane pojawienie się detektywa, ale posłusznie spełniła polecenie, kładąc się na brzuchu na mokrych deskach mola.
- Ręce do tyłu - rozkazał Loesser, podbiegając do niej. Szybko nało
żył jej kajdanki i przypadł do Davida Dale'a, który pośród zgniecionych
róż usiłował podnieść się na kolana, wijąc się i wyjąc z bólu. Przynaj
mniej jeszcze żył. Loesser obrócił Dale'a na plecy i rozerwał mu koszu
lę, szukając rany wlotowej. - Spokojnie. Nie ruszaj się!
Lecz nie znalazł śladu po kuli.
- Gdzie dostałeś? - krzyknął detektyw. - Odezwij się. Odezwij się do
mnie!
Ale zwalisty mężczyzna szlochał, miotał się histerycznie i nie odpowiadał. Przybiegł Sid Harper, dysząc ciężko. Opadł na kolana obok Dale'a.
- Karetka będzie za pięć minut. Gdzie dostał?
- Nie wiem - powiedział detektyw. - Nie mogę znaleźć rany. Młody funkcjonariusz także obejrzał prześladowcę Kari.
- Nie ma krwi.
Dale wciąż jednak jęczał, jak gdyby czuł ból nie do zniesienia.
- Och, Boże, nie... Nie...
W końcu Loesser usłyszał wołanie Kari Swanson:
- Nic mu nie jest. Nic mu nie zrobiłam.
- Podnieś ją - polecił Harperowi detektyw, kontynuując oględziny Dale'a. - Nic nie rozumiem. Przecież...
- Jezu Chryste - szepnął zaszokowany Sid Harper.
Loesser popatrzył na asystenta, który z otwartymi ustami wpatrywał się w Kari Swanson.
Detektyw podążył za jego spojrzeniem. Zdumiony zamrugał oczami.
- Naprawdę do niego nie strzelałam - powtórzyła z uporem Kari.
Tylko... czy to naprawdę była Kari Swanson? Ten sam wzrost, ta sama figura i włosy. Głos także brzmiał tak samo. Ale zamiast olśniewająco pięknego oblicza, które już przy pierwszym spotkaniu głęboko wryło się w pamięć Loessera, ta kobieta miała zupełnie inną twarz: okropny, garbaty nos, cienkie i nierówne usta, zbyt okrągły podbródek, zmarszczki na czole i wokół oczu.
- Pani... Kim pani jest? - wyjąkał Loesser. Uśmiechnęła się blado.
- To ja, Kari.
- Ale... nic z tego nie rozumiem.
79
Obrzuciła pogardliwym spojrzeniem Dale'a, wciąż leżącego na molo, i powiedziała do Loessera:
- Kiedy przyjechał za mną do Crowell, uświadomiłam sobie, co się sta
nie: jedno z nas musiało umrzeć... i wybrałam siebie.
- Siebie?
Skinęła głową.
- Zabiłam osobę, na punkcie której miał obsesję: supermodelkę Ka
ri. - Patrząc na morze i głęboko oddychając, ciągnęła: - W zeszłym roku
na Karaibach poznałam chirurga plastycznego. Miał gabinet na Manhat
tanie, ale prowadził też darmową klinikę na Haiti, gdzie się urodził. Re
konstruował twarze ofiar rannych w wypadkach. - Roześmiała się. -
Oczywiście próbował mnie podrywać, żartując, że jeżeli kiedykolwiek
będę potrzebować chirurga plastycznego, mam do niego zadzwonić. Ale
nie był zbyt natarczywy i spodobała mi się jego praca wolontariusza. Po
lubiliśmy się. Kiedy w zeszłym miesiącu uznałam, że muszę coś zrobić
z Dale'em, zadzwoniłam do niego. Pomyślałam sobie, że jeżeli potrafi
przywracać zdeformowanym twarzom normalny wygląd, to z pięknej
twarzy też potrafi zrobić normalną. Spotkałam się z nim w Nowym Jor
ku. Najpierw nie chciał przeprowadzić tej operacji, ale dałam mu sto ty
sięcy na klinikę. Zmienił zdanie.
Loesser przyjrzał się jej badawczo. Nie była brzydka. Wyglądała po prostu przeciętnie -jak jedna z dziesięciu milionów kobiet, które co dzień mija się na ulicy, nie zwracając na nie uwagi.
Przez szum wiatru przebił się żałosny jęk Davida Dale'a, którego przyczyną nie był fizyczny ból, lecz przerażenie - że wielbiona przez niego piękność na zawsze odeszła.
- Nie, nie, nie...
- Mógłby mi pan to zdjąć? - spytała Loessera Kari, pokazując skute ręce.
Harper rozpiął jej kajdanki.
Gdy Kari otulała się szczelniej płaszczem, nagle powietrze rozdarł oszalały głos, wznosząc się ponad ryk fal:
- Jak mogłaś?! - krzyczał Dale, gramoląc się na kolana. - Jak mogłaś
mi to zrobić?
Kari kucnęła przed nim.
- Tobie? - rzuciła wściekle. - Guzik ci do tego, jak wyglądam, kim jestem, jak żyję. Nie mam i nigdy nie miałam z tobą nic wspólnego! -Chwyciła w dłonie jego głowę, próbując obrócić ją do siebie. - Popatrz na mnie.
- Nie! - Usiłował odwracać od niej wzrok.
80
- Popatrz na mnie!
Wreszcie spojrzał.
- Kochasz mnie jeszcze, Davidzie? - spytała z lodowatym uśmiechem
na nowej twarzy.
Wyrwał się jej ze wstrętem i zaczął uciekać w kierunku ulicy. Potknął się, zaraz się podniósł i coraz szybciej oddalał się od mola. Kari Swanson wstała, krzycząc za nim:
- Kochasz mnie, Davidzie? Kochasz mnie jeszcze? Kochasz?
- Hej, Cath - powiedział mężczyzna, lustrując wózek z zakupami, który pchała.
- Co? - Po operacji plastycznej oficjalnie złożyła "Kari" do grobu i odtąd życzyła sobie, aby nazywać ją "Catherine" lub odmianami tego imienia.
- Chyba o czymś zapomnieliśmy - odrzekł Carl z kamienną twarzą.
- O czym?
- O niezdrowym żarciu.
- Och, nie. - Ona także zmarszczyła brwi w teatralnym zaniepokojeniu, uważnie przeglądając zawartość wózka. - Nachos chyba załatwiają sprawę - zasugerowała.
- Ach. Niezły wybór. Zaraz wracam. - Carl - mężczyzna o życzliwym usposobieniu i niewyczerpanym zapasie grubych swetrów - zniknął między półkami pełnymi chipsów. Był dokładnie pięć lat starszy i pięć centymetrów wyższy od Cathy. Dość późno rozwinął skrzydła, zmieniając niedawno zawód i zostając prawnikiem. Poderwał ją przed dziesięcioma dniami, na dorocznej imprezie z okazji dnia świętego Patryka, i spędzili ze sobą kilka uroczych popołudni i wieczorów, nie robiąc absolutnie nic.
Czy czekała ich jakaś przyszłość? Cathy nie miała pojęcia. Na pewno dobrze się czuli w swoim towarzystwie, ale Carl jeszcze nie został u niej na noc. I nie puścił jeszcze farby na temat swojej byłej żony.
Oczywiście jedno i drugie stanowiło istotny punkt odniesienia dla związku dwojga ludzi.
Ale nie było pośpiechu. Catherine Swanson nie szukała mężczyzny. Prowadziła spokojne, urozmaicone życie, ucząc historii w szkole średniej, pracując nad magisterium na Uniwersytecie Bostońskim, uprawiając jogging na skalistym wybrzeżu Massachusetts i spotykając się z cudownym terapeutą, który pomagał jej zapomnieć o Davidzie Dale'u - od pół roku nie miała od swojego prześladowcy żadnej wiadomości.
Przesunęła się w kolejce do kasy, usiłując sobie przypomnieć, czy wzięła węgiel drzewny do grilla. Wydawało się jej, że...
81
- Przepraszam panią - wymamrotał męski głos za jej plecami. Natych
miast rozpoznała tę intonację - napięcie i poufałość charakterystyczne dla
kogoś ogarniętego obsesją.
Tłumiąc okrzyk, Cathy odwróciła się błyskawicznie i ujrzała młodego człowieka w trenczu i wełnianej czapce. Natychmiast pomyślała o setkach obcych, którzy bezustannie nagabywali ją na ulicy, w restauracjach i kolejkach w supermarkecie. Poczuła, że pocą się jej ręce. Serce zaczęło jej walić jak młotem, zadrżała jej broda. Otworzyła usta, lecz nie mogła wykrztusić ani słowa.
Po chwili Cathy zorientowała się, że mężczyzna wcale nie patrzy na nią. Miał oczy utkwione w stojaku z czasopismami obok kasy.
- Mogłaby mi pani podać "Entertainment Weekly"? - mruknął.
Spełniła prośbę. Bez podziękowania wziął czasopismo i zaczął je kartkować, odnajdując poszukiwany artykuł. Cathy nie wiedziała, o czym jest tekst, zdążyła jedynie dostrzec, że był ilustrowany kilkoma zdjęciami roznegliżowanej młodej brunetki, które nieznajomy pochłaniał wzrokiem.
Cathy powoli odzyskiwała spokój. Nagle uniosła do ust drżące dłonie i wybuchnęła głośnym śmiechem. Mężczyzna na moment uniósł głowę znad fotografii dziewczyny swoich marzeń, ale zaraz wrócił do studiowania czasopisma, nie zdradzając żadnego zaciekawienia tą wysoką, pospolitą kobietą ani przyczyną jej wesołości. Cathy otarła łzy śmiechu i zaczęła wykładać zakupy na taśmę.
Frajer
eflektory oświetliły zmysłowy łuk drogi.
Samochód sunął przez ciemny sosnowy las, przechylając się w lewo i w prawo, w lewo i w prawo. Wieczór, wilgotne powietrze chłodnej wiosny. Koła lexusa zboczyły, przekraczając linię środkową namalowaną na mokrym asfalcie. Zastanawiała się, czy wypiła z Donem dwa czy trzy martini.
Doszła do wniosku, że tylko dwa, i przyspieszyła.
Każdego powszedniego dnia wieczorem jeździła tą trasą z pracy w New Hampshire do domu tuż za granicą Massachusetts - i codziennie na tym odcinku drogi numer 28 przychodziły jej do głowy te same słowa: zmysłowe łuki.
Kojarzyły się zresztą z ostrzeżeniem na znaku drogowym trzy kilometry wcześniej: MIĘKKIE POBOCZE*.
Nieraz - na lekkim rauszu, słuchając w radiu Michaela Boltona -śmiała się z napisu na żółtym rombie. Dziś była posępna.
Do domu zostało dwadzieścia kilometrów.
Carolyn zdjęła stopę z pedału gazu. Jej białe szpilki Ferragamo spoczywały na siedzeniu obok (często prowadziła boso, nie dlatego, by lepiej panować nad samochodem, ale po to, aby nie zedrzeć butów). Po chwili minęła ostatni ciąg zakrętów, bardzo zmysłowych, który prowadził do maleńkiego miasteczka Dunning.
Stacja benzynowa, sklep wielobranżowy, rozlewnia gazu LPG, stary motel, sklep monopolowy i sklepik z antykami, w którym w ciągu pięciu lat codziennych dojazdów do szpitala nie widziała nikogo, kto by cokolwiek kupował.
Zwolniła do pięćdziesiątki przy zardzewiałym kombajnie, gdzie gorliwi chłopcy z policji w Dunning łapali piratów drogowych i dręczyli
* Gra słów: Soft Shoulder na znaku drogowym to miękkie pobocze; napis może także oznaczać "miękkie ramię", stąd zmysłowe skojarzenie bohaterki (przyp. tłum.).
83
każdego, kto jeździł czymś ładniejszym od buicka. Zatrzymywała się tu co wieczór w drodze do domu, żeby zatankować i wypić dużą kawę, ale nikt z obsługi stacji benzynowej jakoś nie zauważył, że jest stałą klientką.
Wysiadając z samochodu, ujrzała innego klienta, mężczyznę o surowej twarzy i widocznym zaroście, który opierał się o samochód, rozmawiając przez telefon komórkowy. Z niezadowoloną miną kiwał głową; osoba po drugiej stronie musiała mu przekazywać złe wieści.
Carolyn wsunęła do wlewu pistolet dystrybutora i wcisnęła zapadkę blokującą. Wyprostowała się, czując powiew chłodu. Miała na sobie beżowy kostium Evan Picone z dekoltem (pod spodem nie nosiła bluzki) i krótką spódniczką. Nie bez satysfakcji dostrzegła, jak oczy klienta oderwały się od asfaltu i prześliznęły po jej ciele. Mimo że w mężczyźnie było coś prymitywnego - ostre rysy, mięsiste dłonie - to musiała przyznać, że jest dobrze ubrany. W gładki popielaty garnitur i ciemny trencz z mnóstwem klapek. Stał obok złotobrązowego lincolna, który prawdopodobnie kosztował tyle samo co jej wóz. Ceniła mężczyzn w drogich samochodach.
Zapadka pistoletu odbiła i Carolyn poszła zapłacić.
Wzięła czarną kawę i paczkę dropsów Lifesavers. Miętowych. Młody sprzedawca, nie sprawiając wrażenia, że ją poznaje, uniósł wzrok znad przenośnego telewizora, by podczas wydawania reszty zerknąć w jej dekolt; może nie poznawał tylko jej twarzy.
Wyszła na zewnątrz, spoglądając na mężczyznę z lincolna, który rzucił telefon na siedzenie samochodu i sięgnął do kieszeni, szukając pieniędzy. Znów popatrzył w jej stronę.
I znieruchomiał. Szeroko otwarte oczy utkwił w czymś tuż obok niej.
Wtedy poczuła czyjeś ramię otaczające ją w pasie i chłodny dotyk metalu przy uchu.
- O Boże...
- Zamknij się - wyjąkał jej do ucha głos młodego mężczyzny. Zdradzał zdenerwowanie, a jego oddech czuć było whisky. - Wsiadamy do twojego wozu i jedziemy. Jak krzykniesz, już nie żyjesz.
Carolyn nigdy nikt nie napadł. Mieszkała w Chicago, Nowym Jorku i krótko w Paryżu i tylko raz w życiu ktoś zagroził jej użyciem siły fizycznej, lecz nie był to złodziej, tylko żona mężczyzny, który mieszkał po drugiej stronie korytarza w domu na lewym brzegu Sekwany. Teraz sparaliżował ją strach.
Gdy bandyta pociągnął ją w stronę samochodu, wykrztusiła:
- Błagam cię, weź tylko kluczyki.
- Nic z tego, złotko. Chcę brykę i chcę ciebie.
84
- Proszę, nie! -jęknęła. - Dam ci dużo pieniędzy. Dostaniesz...
- Zamknij się. Jedziesz ze mną.
- Nie, nie jedzie. - Człowiek z Lincolna podszedł do lexusa od strony pasażera i stanął między nimi a samochodem. Jego oczy ani drgnęły. Nie zdradzał żadnych oznak lęku. Natomiast chudy dzieciak był wyraźnie przerażony. Gwałtownym ruchem wymierzył w niego broń.
- Złaź pan z drogi. Jak będziesz grzeczny, nikomu nic się nie stanie.
Mężczyzna odparł spokojnie:
- Jeżeli chcesz samochodu, bierz samochód. Weź mój. Jest nowy. Ma na liczniku dwadzieścia tysięcy. - Wyciągnął do niego kluczyki.
- Biorę ją i jej samochód, a ty złazisz mi z drogi. Nie chcę cię zastrzelić. - Rewolwer zadrżał mu w dłoni. Napastnik był wychudzonym młodym prowincjuszem o matowych płowych włosach związanych w cienką kitkę.
Człowiek z Lincolna uśmiechnął się i ciągnął spokojnie:
- Posłuchaj, przyjacielu. Kradzież samochodu to drobiazg. Ale zarzut porwania i gwałtu? Daj spokój. Zapudłują cię na wieki.
- Cholera, złaź mi z drogi! - wychrypiał. Zrobił kilka kroków naprzód, pociągając Carolyn. Jęczała. Nienawidziła się za to, ale nie umiała się opanować.
Człowiek z Lincolna nie ruszył się z miejsca, więc chłopak wycelował broń prosto w jego twarz.
Od tej chwili wszystko potoczyło się szybko.
Zobaczyła:
Jak Człowiek z Lincolna unosi otwarte dłonie w geście kapitulacji i odrobinę się cofa.
Jak otwierają się drzwi po stronie pasażera i chłopak wtłacza ją do środka. (Carolyn myślała w popłochu: nigdy nie siedziałam na miejscu pasażera w swoim wozie, fotel jest za bardzo przesunięty do przodu, podrę sobie rajstopy...).
Jak bandyta okrąża lexusa, podchodząc do drzwi kierowcy i spychając na bok Człowieka z Lincolna, który wciąż trzymał uniesione ręce.
Carolyn bezradnie spojrzała w szybę budynku stacji benzynowej. Młody człowiek wciąż siedział za ladą, wciąż gryzł chipsy i wciąż oglądał "Roseanne" w małym telewizorku.
Bandyta zaczął wsiadać do samochodu, lecz nagle zawahał się i obejrzał, zdając sobie sprawę, że pistolet dystrybutora nadal tkwi we wlewie paliwa.
Wtedy Człowiek z Lincolna rzucił się na niego, łapiąc go za rękę, w której trzymał rewolwer. Bandyta krzyknął zaskoczony i zaczął się zaciekle szarpać, usiłując wyswobodzić rękę.
85
Ale Człowiek z Lincolna był silniejszy. Carolyn otworzyła drzwi i wyskoczyła, a mężczyźni zwalili się na maskę lexusa, walcząc o broń. Człowiek z Lincolna kilka razy rąbnął o szybę nadgarstkiem przeciwnika i czarny rewolwer wypadł bandycie z dłoni, lądując u stóp Carolyn, która zmrużyła oczy, spodziewając się huku, lecz broń nie wypaliła.
Nigdy w życiu nie miała w ręku broni, w każdym razie rewolweru. Przykucnęła i podniosła go, czując jego ciężar i ciepło. Zwróciła lufę w twarz bandyty. Zwiotczał i opadł na maskę samochodu jak szmata.
Człowiek z Lincolna - wyższy od chłopaka o ponad głowę - zerwał się na nogi i chwycił napastnika za kołnierz.
Bandyta spojrzał w oczy Carolyn i widząc w nich niepokój, uznał, że ta kobieta do nikogo nie strzeli. Z zaskakującą siłą odepchnął Człowieka z Lincolna i popędził w stronę zarośli za stacją benzynową.
Carolyn skierowała broń mniej więcej w jego stronę.
- Proszę strzelać w nogi, nie w plecy - poradził jej pospiesznie Czło
wiek z Lincolna. - Jeśli go pani zabije, będą kłopoty.
Ale zaczęły jej dygotać ręce i zanim zdążyła nad nimi zapanować, bandyta zniknął.
W oddali zawarczał silnik samochodu z rozklekotanym tłumikiem. Potem rozległ się pisk opon.
- O Boże, o Boże... - Carolyn zamknęła oczy i oparła się o lexusa. Człowiek z Lincolna podszedł do niej.
- Nic się pani nie stało? Pokręciła głową.
- Nie. A może tak. Nie wiem... co mogę panu powiedzieć? Dziękuję.
- Hm. - Wskazał na broń, którą beztrosko mierzyła w jego brzuch.
- Och, przepraszam. - Podała mu rewolwer. Ale mężczyzna spojrzał tylko na niego i rzekł:
- Niech go pani zatrzyma, dopóki nie zjawi się policja. Raczej nie powinienem mieć do czynienia z bronią.
Carolyn nie zrozumiała. Przez chwilę myślała, że się leczy i dotknięcie broni byłoby dla niego tym samym co wypicie drinka przez członka grupy anonimowych alkoholików. Może ludzie uzależniają się od broni tak jak inni - na przykład jej mąż - od hazardu, kobiet i koki.
-Co?
- Jestem notowany. - Powiedział to bez wstydu czy dumy, lecz tonem sugerującym, że zwykle wspomina o tym na początku rozmowy, czekając, jak ludzie zareagują na ten fakt. Carolyn nie reagowała, więc ciągnął: - Jeżeli ktoś zobaczy mnie z rewolwerem... będzie problem.
- Ach, tak - odrzekła tylko, jak gdyby był sprzedawcą w Safewayu tłu-
86
maczącym jej, że kupon rabatowy na sos do spaghetti właśnie stracił ważność. Jego oczy znów ześliznęły się na jej beżowy kostium. Ściślej mówiąc, na tę część ciała, gdzie nie było kostiumu.
Zajrzał za szybę budynku, gdzie pracownik obsługi, zupełnie nieświadomy tego, co się działo na stacji, nadal oglądał telewizję.
- Lepiej zadzwońmy na policję - zaproponował. - Bo on na pewno tego nie zrobi.
- Chwileczkę - powiedziała. - Mogę o coś zapytać?
- Oczywiście.
- Za co pan siedział?
Zawahał się.
- Cóż... - Ale musiał dojść do wniosku, że Carolyn, w pięknym kostiumie, obcisłej spódniczce, czarnych, koronkowych rajstopach Victoria's Secret - że cały ten cudowny i pachnący zestaw (Opium, 49 dolarów za uncję) jest absolutnie poza jego zasięgiem, nie ma więc nic do stracenia. - Za czynną napaść z użyciem broni. Pięć zarzutów. Wyrok - winien wszystkich. Ach, jeszcze współudział w przygotowaniu napaści. No więc jak, powinniśmy wezwać gliny?
- Nie - odparła, wkładając rewolwer do schowka w swoim samochodzie. - Myślę, że powinniśmy iść na drinka.
I ruchem głowy wskazała bar w motelu po drugiej stronie drogi.
Zbudzili się trzy godziny później.
Wyglądał na palacza, ale było to fałszywe wrażenie. Wyglądał też na amatora trunków i rzeczywiście pił, choć z sześciopaku kupionego w sklepiku obok motelu opróżnił tylko jedno piwo, podczas gdy ona trzy, po martini, które wypili wcześniej w barze.
Wpatrywali się w spękany sufit.
- Musisz gdzieś iść? - zapytała.
- Każdy musi.
- Pytam o dzisiaj. Teraz.
- Nie. Przyjechałem tu tylko na jeden dzień. Jutro wracam do domu.
Przy martini powiedział jej, że mieszka w Bostonie. Na noc zatrzymał
się w Courtyard Inn w Klammath.
Miał na imię Lawrence - nie Larry, co dobitnie zaznaczył. Po wyjściu na wolność sporządniał i porzucił dawne zajęcie polegające na odzyskiwaniu długów pewnych ludzi, których ogólnikowo nazwał "miejscowymi biznesmenami".
- Odbierałem, jak to nazywali, działkę - wyjaśnił. - Procent od
lichwiarskiej pożyczki. Działkę trzeba płacić.
87
- Jak Rocky.
- Tak, coś w tym rodzaju - odparł Lawrence.
Kiedy spytała go o nazwisko, przez jego twarz przebiegł cień. Przedstawił się jako Anderson, choć równie dobrze mógł powiedzieć "Smith".
- Ani jedno, ani drugie - odpowiedział na jej pytanie o żonę i rodzi
nę, a Carolyn była skłonna mu wierzyć.
Na pewno wiedziała o nim jedynie to, że był fantastycznym kochankiem.
Zmysłowa droga, zmysłowe łuki...
Jego ramiona bez wątpienia nie były miękkie.
Przez blisko dwie godziny całowali się, dotykali, smakowali i przyciskali do siebie. Nie miał żadnych skłonności do perwersji, żadnych dziwactw. Był po prostu wszechogarniający. Tylko w ten sposób mogłaby go określić. Kiedy otaczał ją silnymi ramionami, przytłaczał potężnym ciałem...
Gdy leżeli w ciepłym, tandetnym łóżku, przyglądała się, jak jego pierś unosi się i opada. Miał na niej brzydką bliznę, wyraźnie widoczną przez czarne, kręcone włosy. Chciała go o nią zapytać, ale nie potrafiła.
- Lawrence?
Zerknął na nią niepewnie. Nadszedł arcyważny moment po fizycznym zbliżeniu. I zarazem ryzykowny. Należało przestrzegać konwencji. Szczerość bywała niebezpieczna, ale niezbędna. Niejeden świetnie zapowiadający się wieczór zepsuły słowa takie jak "oddanie", "miłość" i "przyszłość" lub ich synonimy.
Ale Carolyn w ogóle nie myślała o tych sprawach. Miała przed oczyma czarny rewolwer leżący w schowku lexusa, a w uszach wysoki, gorączkowy głos człowieka, który omal jej nie porwał.
- Czym się teraz zajmujesz? - zapytała Lawrence'a.
Chwila ciszy.
- Sprzedawałem części samochodowe. Ściślej mówiąc, byłem szefem sklepu. Na razie mam małą przerwę.
- Wylali cię?
- Tak, wylali. - Przeciągnął się i chrupnęło mu w stawie. - Jak człowiek jest notowany, to wylatuje, gdy tylko byle dzieciak z biura weźmie do domu pudełko zszywek. Zawsze się jest podejrzanym numer jeden. Dzisiaj przyjechałem na rozmowę kwalifikacyjną w Hammond. Nic z tego nie wyszło.
Przypomniała sobie, jaką miał ponurą minę podczas rozmowy telefonicznej.
- Też mogę ci zadać pytanie? - spytał.
88
- Jasne. Jestem mężatką, nie mam dzieci. Uwielbiam seks i trochę za
dużo piję. Coś jeszcze?
- Dlaczego nie chciałaś zadzwonić po gliny? Zamiast odpowiedzieć, zapytała:
- A dlaczego tam na stacji w ogóle nie miałeś pietra? Znów wzruszy! imponującymi ramionami.
- Nieraz już widziałem wycelowaną w siebie broń. Od razu wiem,
czy ktoś naprawdę chce strzelić, czy nie. Och, gdyby ten gówniarz był
zawodowcem, powiedziałbym, do widzenia pani, i miałbym nadzieję, że
stanowi znajdą cię, zanim nie będzie za późno.
- Zabiłeś kiedyś człowieka?
Odpowiedzią była chwila wahania.
- Żadnych pytań, dopóki nie odpowiesz na moje - rzekł. - Dlaczego nie chciałaś glin?
- Bo chcę ci zaproponować interes.
- Co, potrzebujesz części samochodowych?
- Nie, chcę, żebyś zamordował mojego męża.
- Rozwiedź się z nim - poradził Lawrence. - Od tego są adwokaci.
- Ma mnóstwo pieniędzy.
- Jeżeli cię zdradza, dostaniesz połowę. Może więcej.
-No...
- Aha, czyli nie tylko on jest winien. - Lawrence zaśmiał się i gestem wskazał łóżko, w którym leżeli. - Chyba faktycznie nie. Kto pierwszy zdradził?
- On. - Zaraz dodała: - To znaczy pierwszy został przyłapany.
- Pech. Ale nie jestem płatnym mordercą. I nigdy nie byłem.
- Co mam powiedzieć, żeby cię przekonać?
- Nic. Absolutnie. Nic.
- A co mam zrobić, żeby cię przekonać? - Przesunęła dłoń wzdłuż jego ciała i figlarnie uszczypnęła go w udo.
Parsknął śmiechem. Spoważniał, gdy spytała:
- Pięćdziesiąt tysięcy? Po chwili powiedział:
- Odsiedziałem już swoje. Nie podobało mi się w pudle. -Sto?
Zawahał się przez tysięczny ułamek sekundy, lecz Carolyn tyle wystarczyło.
- Nie sądzę - odparł Lawrence.
89
- "Nie sądzę" - to nie to samo co "nie".
- Niełatwo jest kogoś zabić. To znaczy ta część właściwie jest łatwa. Cała sztuka w tym, żeby nie dać się złapać. Ta część jest prawie niewykonalna.
Tak jak podczas zebrań w szpitalu, jakie prowadziła - kiedy jej pracownicy próbowali się usprawiedliwić, dlaczego nie złożyli na czas sprawozdań czy wniosków - Carolyn powiedziała:
- Słyszę "prawie". Słyszę "niełatwo". Ale jedno i drugie mówi mi tylko
tyle, że to się da zrobić.
- Groziłaś mu kiedyś?
Wzruszyła ramionami.
- Raz spotkałam go z dziewczyną w centrum handlowym. Nie wytrzy
małam. Powiedziałam, że oboje ich zabiję... Nie, chyba powiedziałam, że
kiedy ich dorwę, pożałują, że wcześniej nie umarli.
Ojoj.
- Zdaje się, że nikt tego nie słyszał.
- Cóż - wycedził tonem lekarza wydającego orzeczenie. - Masz powód, żeby go zabić. W tym cały problem. To znaczy, że musisz znaleźć frajera. Musisz to tak załatwić, żeby okoliczności wskazywały na kogoś innego, nawet jeżeli to ty masz motyw. Potrzebujemy...
- Innego podejrzanego?
-Tak.
Uśmiechnęła się i lekko naparła na niego biustem.
- Na przykład złodzieja samochodów? Albo bandytę napadającego na ludzi na ulicy?
- Na przykład. - Popatrzył w stronę stacji benzynowej i pokiwał głową. - Mamy broń tego dzieciaka...
Stan miał kilka sztuk broni. Carolyn pamiętała formularze, które musiał wypełniać podczas ich kupna; wiedziała, że sklepy z bronią prowadzą skrupulatne rejestry właścicieli. Wspomniała o tym Lawrence'owi.
- Może to nie jego broń, mógł ją ukraść - odrzekł.
- Będą na niej jego odciski palców.
- Trzeba je będzie zetrzeć - ty też jej dotykałaś, pamiętasz? - Nagle się roześmiał.
- O co chodzi?
- Wiesz, nawet gdybyśmy wytarli broń, jego odciski i tak zostałyby na kulach. ,
Wtuliła twarz w jego szyję.
- Ale to przecież zwykły złodziej samochodów - ciągnął Lawrence. -
Naprawdę chcesz go wrobić w morderstwo?
90
- Chciał mnie zgwałcić - zauważyła. - Może nawet zabić. Pomyśl: spełnimy dobry uczynek, jeżeli wsadzimy go za kratki, zanim komuś coś zrobi.
- Sto tysięcy? - Lawrence wbił wzrok w sufit. - Wiesz, ci wszyscy psychologowie i terapeuci w więzieniu... Wypytywali o setki dziwnych rzeczy. Co mnie pociągało w zachowaniach antyspołecznych? Przeciwko czemu kierowałem swój gniew? Czy w dzieciństwie przeżyłem jakiś konflikt? - Zaśmiał się. - Nie podobały się im moje odpowiedzi. Powiedziałem, że łamiąc rękę jakiemuś palantowi, zarabiałem pięć tysięcy dziennie. Kto by nie chciał takiej roboty?
- No więc masz okazję odłożyć sobie niezłą sumkę. - Pocałowała go w ucho i wyszeptała słowa, które zawsze przyprawiały ją o dreszcz podniecenia: - Wolną od podatku.
Zastanawiał się przez chwilę.
- Trzeba by było wszystko starannie przygotować. Może najpierw znajdziemy motel, w którym spotyka się z dziewczyną...
- Znam ten motel. Zawsze tam jeżdżą.
- Jak to jest? - Zaśmiał się. - Byłem dziesięć lat żonaty i nigdy nie miałem romansu. Ona wyjdzie pierwsza czy on?
- Ona wychodzi pierwsza. Stan zostaje i płaci za pokój.
- Dobra, kiedy zapłaci, wsiądzie do samochodu. A ja już tam na niego będę czekał.
- I zastrzelisz go?
Lawrence parsknął śmiechem.
- Na motelowym parkingu? Przy ludziach? Nie sądzę. Nie, każę mu pojechać do jakiegoś odludnego miejsca i dopiero tam to zrobię. To będzie wyglądało tak, jakbym zastrzelił go podczas szamotaniny. Potem wpadłem w panikę, wyskoczyłem z samochodu i uciekłem. Po drodze pozbędę się broni. Przyjedziesz po mnie... Kiedy możemy to zrobić? Im szybciej, tym lepiej. Bardzo potrzebuję tej forsy. Mam spory dług za tego lincolna.
- Stan zwykle spotyka się z nią we wtorki i czwartki wieczorem.
- Dzisiaj jest wtorek - powiedział. Skinęła głową.
- Właśnie teraz tam jest.
- No to pojutrze. Niezły plan, naprawdę. Mamy narzędzie zbrodni,
które nie naprowadzi glin na nasz ślad, dobry motyw. I frajera.
Carolyn znów dosiadła Lawrence'a, czując, że jej ciało Pameli Anderson na nowo budzi w nim wyraźne zainteresowanie. I pomyślała: oczywiście, że mamy frajera, Lawrence. Ciebie. Byłego skazańca bez pracy, czło-
Q1
wieka, który ma doskonały motyw, żeby obrabować Staną - i przy okazji go zabić.
- Myślę, że się uda - powiedział.
- Ja też tak myślę - zgodziła się Carolyn. I zaczęła gryźć jego dolną wargę.
Zmysłowe łuki...
Samochód łagodnie kołysał się na boki.
Był czwartek, kolejny pochmurny wieczór, a Carolyn miała na sobie granatową bluzkę z długim rękawem i plisowaną spódnicę, sięgającą za kolana. Kilkoro pracowników biura szpitala zdziwiło się na jej widok. Żadnego dekoltu, ani kawałka odsłoniętego uda, żadnych ledwie dopiętych guzików. Nie otwierając nawet lakieru do włosów, uczesała się w prosty koński ogon. Postanowiła, że kiedy anonimowo zgłosi policji strzelaninę w zielonym cadiUacu, błyskawicznie wróci do domu, aby przygotować się do roli skromnej, niewinnej wdowy. Mogłaby nie zdążyć się przebrać.
Zauważyła u siebie dziwny stan: była niemal podniecona. Pobudzało ją bujanie samochodu, dotyk chłodu na skórze. Musiała przyznać, że myśl o śmierci Staną także.
Wreszcie położy rękę na jego forsie. Ależ była z niego sknera. Nie chciał jej nawet kupić głupiego lexusa. Musieli wziąć wóz w leasing.
Myślała też o Lawrensie.
Był takim cudownym kochankiem.
Ale jeszcze lepszym frajerem.
Szkoda, Larry.
Nie będzie jednak łatwo. Oczywiście nie mogła zadzwonić na policję z samochodu; mieliby jej numer. Postanowiła więc, że sama wybierze miejsce na morderstwo. Larry powinien to zrozumieć - była stąd i znała okolicę. Zaproponuje mu, żeby pojechali ze Stanem do Cardiff Falls. Tam droga okręgowa przecinała głęboką dolinę. Dwa kilometry dalej był sklep, przed którym stały dwa automaty telefoniczne.
Pojedzie za nimi, a kiedy Larry zabije Staną i wyjdzie jej na spotkanie, wymknie się z samochodu i przebije oponę w tylnym kole cadillaca Staną kuchennym nożem, który miała w torebce (rano spuściła powietrze z koła zapasowego). Potem, zostawiając Lawrence'a, pojedzie do sklepu, zadzwoni na policję i pomknie do domu. Lawrence znajdzie się w potrzasku. Zanim wydostanie się pieszo z doliny, minie czterdzieści minut; gliny zjawią się na miejscu w ciągu paru minut.
Doskonały plan.
Płynnie przeniosła się myślą do hotelu "Heritage", gdzie teraz był jej mąż.
q?
Wyobraziła ich sobie razem w łóżku.
Przypomniała sobie jego dziewczynę: Lorettę Samples... Lorrie... zupełnie nijaką blondynkę, banalnie ładną. Kiedy Carolyn wytropiła ich w centrum handlowym, Lorrie miała na głowie groteskowy kapelusz z opadającym rondem i szła tuż obok Staną, który mocno przyciskał łokieć do jej biustu. Na jej widok zatrzymali się jak wryci, jak gdyby ujrzeli zwiastunkę śmierci. Och, jakże Carolyn rozkoszowała się tą sceną.
Lorrie...
Co teraz robili?, zastanawiała się Carolyn, zaciskając dłonie na kierownicy lexusa tak mocno, że poczuła skurcz w palcach. Piją wino? On całuje jej stopy? Leży na niej i zakłada za ucho kosmyk przydługich ciemnych włosów?
Zza zakrętu wyłonił się motel Lawrence'a i Carolyn gwałtownie zahamowała. Minęła budynek, tak jak się umówili, a zza krzaków wyszedł Lawrence i wsiadł do samochodu, zanim zdążyła się zatrzymać.
- Jedź - powiedział.
Szybko wyjechała na drogę.
Spodziewała się, że będzie ubrany... no, jak morderca. Na przykład jak komandos. Że przynajmniej będzie miał czarny sweter i dżinsy. Ale ubrał się w zwykły garnitur i ten swój wykwintny trencz. Miał krawat w małe żółte rybki. Szczyt bezguścia. Widok tego paskudnego wzorku nie wiadomo dlaczego zmniejszył nieco wyrzuty sumienia, jakie mogła mieć z powodu wrobienia Lawrence'a.
- Na pewno jest w hotelu?
- Zadzwonił i powiedział, że spóźni się na kolację, bo ma spotkanie z Billem Mathiessonem.
- A nie ma?
- Chyba że pojechał do Londynu, bo tam właśnie jest Bill w tym tygodniu. Tak powiedzieli w jego biurze.
Lawrence zaśmiał się gorzko.
- Jak masz kłamać, rób to z głową. - Spojrzał na zegarek. - Co wiesz
o jego dziewczynie?
Znów poczuła parzące ukłucie zazdrości.
- Ma małe cycki. I powinna poprawić sobie nos.
- Jest mężatką?
- Tak. Jest taka sama jak Stan, bogata suka. Odziedziczyła forsę tatusia i myśli, że jej wszystko wolno. Oboje siebie warci.
- No, to miejmy nadzieję, że pierwsza wyjdzie z pokoju. Świadkowie to nic dobrego. - Nałożył obcisłe bawełniane rękawiczki.
- Nie masz gumowych?
93
- Nie - odrzekł. - Tkanina jest lepsza. Nie zostawia się odcisków palców w środku. Nie mogą cię zidentyfikować.
- Och. - Przypuszczała, że Lawrence Anderson Smith vel Człowiek z Lincolna vel Superkochanek miał niezłe wyniki w odzyskiwaniu długów.
Otworzył schowek i wyciągnął rewolwer. Carolyn spojrzała przelotnie na broń. Dla niej każda wyglądała tak samo. Czarna i niebezpieczna. Otworzył bębenek. Zobaczyła sześć pocisków w sześciu komorach.
- Wytarłaś go? - zapytał Lawrence.
- Nie. Nie wiedziałam jak.
Roześmiał się.
- Trzeba po prostu... wytrzeć. - Wyciągnął chusteczkę higieniczną z leżącego na desce rozdzielczej pudełka i starannie wytarł metal.
- Jest - powiedziała. - To tu.
Przed sobą zobaczyli hotel. Czerwony neon "WOLNE POKOJE" pulsował niezbyt zachęcająco. Obskurne miejsce. (Carolyn domagała się, aby jej kochankowie zabierali ją do pensjonatów. Albo przynajmniej do "Hyatta").
Zaparkowała na ulicy, skąd mieli widok na parking. Zobaczyła cadillaca Staną. Ciekawe, który samochód należał do Lorrie.
- Och, wiem, gdzie możesz to zrobić - powiedziała, jak gdyby właśnie ten pomysł przyszedł jej do głowy. - W Cardiff Falls, przy drodze pięćdziesiąt osiem. Jakieś osiem kilometrów stąd. Całkiem pusto. Pojedźcie na Mapie Branch niecałe dwa kilometry do stacji Mobil, a potem skręćcie w lewo. To będzie droga pięćdziesiąt osiem.
- Dobrze. - Pokiwał głową i powiedział: - Zostań tu. Ukryję się w krzakach. Wsadzę go do cadillaca, pojadę tam i znajdę dobre miejsce przy drodze. Ruszysz za nami.
Carolyn wzięła głęboki oddech.
- W porządku.
- Potem podrzucisz mnie do hotelu i pojedziesz do domu. Kiedy nie wróci, zadzwoń na policję. Pamiętaj, nie przesadzaj z rozpaczą, kiedy się dowiesz, co się stało. Lepiej być w szoku, niż wpadać w histerię. Powinnaś być raczej otępiała.
- Być w szoku, nie histeryzować. - Carolyn skinęła głową.
Lawrence pochylił się ku niej, mocno złapał ją za szyję i przyciągnął
jej usta do swoich. Równie mocno oddała pocałunek. Dotyk rękawiczki na skórze-przyprawił ją o miły perwersyjny dreszczyk. Może kiedyś powinna się zabawić z Donem w przebieranki. Albo z kimś innym. Może nieźle będzie w skórze...
Puścił ją, a Carolyn spojrzała mu w oczy.
94
- Powodzenia - powiedziała.
Wysiadł, przyczaił się koło samochodu i rozejrzał. Ulica była pusta. Wciąż pochylony, przebiegł przez trójkąt cienia obok hotelu i zniknął za rzędem bukszpanów.
Carolyn odchyliła głowę na skórzany zagłówek i włączyła radio nastawione na Lite FM.
Dopiero teraz ogarnął ją niepokój, spadając nagle jak lodowaty deszcz. Zdała sobie sprawę z okropności tego, co się miało dzisiaj stać, i zaczęły jej dygotać ręce.
Co ja robię?, zastanawiała się.
I zaraz sobie odpowiedziała: to, co powinna zrobić już dawno temu. Jej lęk nieoczekiwanie przerodził się we wściekłość. Nie cierpię tych cholernych ciuchów, chcę się stroić, chcę chodzić na dobre wino i martini, chcę, żeby ten idiota Stan zniknął z mojego życia, chcę z tym wreszcie skończyć, chcę...
Nagle od strony hotelu dobiegły dwa krótkie grzmoty.
Wyprostowała się, patrząc na zaparkowanego przed hotelem cadillaca.
Znowu dwa huki. Jak wystrzały.
W niektórych oknach zapaliły się światła.
Carolyn poczuła w środku zimny dotyk strachu.
Nie, nie. To tylko gdzieś strzeliło w silniku. Nic więcej. Przebiegła wzrokiem parking. Zapalało się coraz więcej świateł. Pootwierały się drzwi. Kilka osób wyszło na balkony i zaczęło się rozglądać.
Z prawej dostrzegła jakiś ruch. Spojrzała w tę stronę.
W cieniu stał Lawrence. Miał szeroko otwarte oczy i wyglądał na przerażonego. Czyżby trzymał się za brzuch? Ktoś do niego strzelał? Nie miała pojęcia.
- Co? - krzyknęła Carolyn.
Rozejrzał się w popłochu, po czym gorączkowym gestem dał jej znak, żeby odjechała. Poruszył ustami, mówiąc bezgłośnie: "Jedź... jedź do domu". I zniknął w krzakach.
Może strażnik albo jakiś gliniarz po służbie zobaczył, że ma broń? A jeżeli Stan był uzbrojony?
Z biura kierownika hotelu wyszło dwoje ludzi, tęga kobieta w turkusowym kombinezonie i chudy mężczyzna ubrany w biały T-shirt. Spojrzeli na budynek w kształcie podkowy, powiedzieli coś do siebie, po czym zaczęli słuchać ludzi na balkonach i chodniku przed parterowymi pokojami. Carolyn nie słyszała, o czym rozmawiają.
Popatrzyła tam, skąd Lawrence wyszeptał swoje ostrzeżenie. Przepadł bez śladu.
95
Pora jechać, pomyślała. Mogą byc kłopoty.
Wcisnęła gaz do dechy.
Ale gdy samochód ruszył, usłyszała stłumiony trzask i miarowe łup, łup, łup przebitej opony.
Nie! Nie teraz! Błagam...
Jechała dalej. Goście hotelowi i dwoje ludzi z biura patrzyli na lexu-sa wyjeżdżającego ostrym łukiem na ulicę. Po chwili opona odpadła od felgi, a samochód podskoczył i zatrzymał się przy krawężniku.
- Niech to szlag! - wrzasnęła, waląc pięścią w kierownicę.
W lusterku wstecznym błysnęły światła - w stronę hotelu mknął radiowóz.
Nie, nie...
Młodzi funkcjonariusze zerknęli na jej samochód, ale minęli go i zatrzymali się kawałek dalej. Podbiegli do tłumu gości zgromadzonych przed biurem. Kilka osób pokazało pokój na piętrze i policjanci ruszyli w tę stronę.
Nadjechały jeszcze dwa radiowozy, a potem kanciasta karetka.
Uciekać czy zostać?
Cholera, mogą namierzyć mój samochód. Gdyby uciekła, wzbudziłaby podejrzenia.
Coś wymyślę. Mąż zadzwonił i poprosił, żeby po niego przyjechać.
Mąż się tu ze mną umówił...
Przypadkiem zauważyłam samochód męża.
Policjanci zapukali do pokoju 103, a kiedy nie usłyszeli odpowiedzi, chudy mężczyzna w białej koszulce otworzył drzwi. Cofnął się, puszczając przodem policjantów, którzy z wyciągniętą bronią wpadli do środka.
Jeden z nich wycofał się z pokoju i powiedział coś ratownikom z ambulansu. Wolno weszli do środka. Jeżeli to był pokój Staną, a Stan był w środku, Carolyn domyślała się, że nie żyje.
Ale co się stało? Jak...
Ktoś zabębnił w okno lexusa. Krzyknęła i odwróciła się do okna. Stał tam rosły policjant. Wpatrywała się w niego z otwartymi ustami.
- Mogłaby pani przestawić samochód? - zapytał uprzejmie potężny, ostrzyżony najeża gliniarz.
- Nie, bo... koło. Przebite.
- Czy coś się stało, proszę pani?
- Nie, nic się nie stało. Tylko... tylko złapałam gumę.
- Mogę zobaczyć pani prawo jazdy i dowód rejestracyjny?
- Dlaczego?
- Bardzo proszę. Prawo jazdy i dowód.
96
- Tak, oczywiście - odrzekła, patrząc na jego odznakę, na walkie-tal-
kie. Nie drgnęła.
Upłynęła krótka chwila.
- Chcę je zobaczyć teraz.
- Tak, tak...
- Trochę dziwnie się pani zachowuje. Muszę panią poprosić, żeby wysiadła pani z pojazdu.
- Co też pan... - Uśmiechnęła się i nachyliła, lekko ściągając ramiona. Dopiero widząc jego skonsternowaną minę, zorientowała się, że przyciągający wzrok rowek między piersiami zasłania konserwatywna granatowa bluzka.
Wysiadła z samochodu i podała mu dokumenty.
- Piła pani?
- Nie. To znaczy kilka godzin temu wypiłam piwo. Właściwie dwa.
- Rozumiem.
Spojrzała na tylne koło i zmarszczyła brwi. Wyglądało na to, że ktoś podłożył jej pułapkę - kawałek drewna przebitego kilkoma gwoździami. Policjant zauważył jej wzrok.
- Cholerni gówniarze. Czasem robią takie kawały. Rzucają takie coś na drogę i myślą, że to zabawne. To pani aktualny adres? - Pokazał prawo jazdy.
- Tak - odrzekła z roztargnieniem. Patrzyła na pokój w hotelu. Radiowozów było coraz więcej; na ulicy stało ich już kilkanaście i wszystkie błyskały czerwonymi i niebieskimi kogutami. Zjawili się dwaj mężczyźni w garniturach, z odznakami zawieszonymi na szyjach -jeden o bujnych włosach, drugi łysiejący - i weszli do pokoju 103.
Policjant cofnął się, sprawdzając tablicę rejestracyjną z tyłu lexusa. Carolyn uznała, że zachowuje się spokojnie i rozsądnie. Zaczęła się uspokajać. Na pewno ją puści. Wszystko będzie dobrze. Tylko się nie denerwować, a niczego nie skojarzą.
Nagle w głośniku walkie-talkie zatrzeszczał jakiś głos:
- Mamy podwójne zabójstwo w hotelu "Heritage". Ofiarami są Lo-retta Samples, biała kobieta, trzydzieści dwa lata, i Stanley Ciarelli, biały mężczyzna, lat trzydzieści dziewięć.
- Co? - wyrzucił z siebie gliniarz, unosząc wzrok znad prawa jazdy.
- Jezus Maria - powiedziała Carolyn Ciarelli.
- Detektywie! - krzyknął policjant do łysiejącego mężczyzny z odznaką na szyi. - Chyba powinien pan tu podejść.
Pięć minut później siedziała w radiowozie - przynajmniej nie nałożyli jej kajdanek - gdzie ją zaproszono, dopóki wszystko się nie wyjaśni.
n-7
Do detektywów podbiegł młody funkcjonariusz. W dużej plastikowej torebce niósł rewolwer, który Lawrence najwyraźniej wyrzucił podczas ucieczki.
- Co jest? - spytał jeden z detektywów.
- Prawdopodobnie narzędzie zbrodni - odparł z nieco nadmiernym przejęciem, co wywołało chichot weteranów, Mutta i Jeffa.
- Obejrzyjmy to sobie - rzekł detektyw z łysiną. - Hej, Charlie, są jakieś odciski?
Podszedł do nich funkcjonariusz w lateksowych rękawiczkach. Trzymał jakąś skrzynkę z podłączonym do niej czymś, co wyglądało jak neonowa rurka. Oświetlił rewolwer zielonkawym światłem, oglądając go uważnie.
- Nic, ani jednej linii.
Dzięki Bogu, że Lawrence starł odciski palców.
- Ale - dodał Charlie, wkładając do oka lupę zegarmistrzowską -
coś jest. Wygląda na to, że w zwalniaczu bębenka zaczepił się kawałeczek
niebieskiej bibułki. - Przyjrzał się bacznie znalezisku. - Tak, to prawie na
pewno chusteczka higieniczna.
O Boże, nie...
Obejrzała się i zobaczyła, jak policjant z jeżykiem podchodzi do lexu-sa, wyciąga coś i wraca.
- Proszę zobaczyć, co znalazłem.
Pokazał zmiętą niebieską chusteczkę, którą Lawrence upuścił po wytarciu broni na podłogę.
No i co z tego? W całym kraju były setki tysięcy takich pudełek z chusteczkami Kleenex. Jak udowodnią...
Charlie ostrożnie rozwinął chusteczkę. Pośrodku widniało trójkątne rozdarcie. Strzępek papieru z bębenka pasował do niego jak ostatni kawałek układanki.
Zjawił się następny funkcjonariusz, trzymając bawełniane rękawiczki, które miał na rękach Lawrence. Detektyw o bujnej czuprynie, nałożywszy lateksowe rękawiczki, wziął je i powąchał.
- Damskie perfumy.
Carolyn także poczuła ten zapach. Opium. Zaczęła dyszeć.
- Detektywie - zawołał inny policjant. - Sprawdziłem numery tej broni.
Należy do ofiary. Stanleya Ciarellego.
Nie, to niemożliwe! Przecież to ta sama broń, którą miał tamten bandyta! Nie fniała wątpliwości. Czyżby wykradł ją z pokoju Staną? Ale jak? Carolyn zorientowała się, że wszyscy policjanci patrzą na nią.
- Pani Ciarelli? - odezwał się detektyw o bujnej czuprynie, zdejmując
z pasa kajdanki. - Zechce pani wstać i się odwrócić?
QO
m
- Nie, nie, pan nie rozumie! - zawołała.
Kiedy odczytano jej przysługujące jej prawa i posadzono z tyłu radiowozu, usłyszała dobiegający z oddali pisk opon. Patrzyła w stronę zbliżającego się samochodu, ale myślami była gdzie indziej.
No dobrze, spróbujmy to wyjaśnić. Powiedzmy, że Lawrence i bandyta są wspólnikami. Być może bandyta to jego kumpel. Kradną broń Staną. Zatrzymuję się na stacji w Dunning. Mogli mnie śledzić i dowiedzieli się, że co wieczór tam staję. Inscenizują napad, idę do łóżka z Lawrence'em...
Ale dlaczego?
O co mu chodzi? Kim on właściwie jest?
W tym momencie samochód, który pędził w kierunku hotelu, gwałtownie zahamował obok nich. Złotobrązowy lincoln.
Wyskoczył z niego Lawrence i nie zamykając drzwi, pobiegł w panice do pokoju 103.
- Nie, nie! Moja żona...
Jeden z policjantów zatrzymał go i odciągnął od drzwi. Lawrence szlochał.
- Zaraz po waszym telefonie wsiadłem do samochodu! Nie mogę
w to uwierzyć! Nie, nie, nie...
Gliniarz położył rękę na plecach okrytych eleganckim, granatowym trenczem i zaprowadził zrozpaczonego mężczyznę do detektywów, którzy spojrzeli na niego ze współczuciem. Śledczy z łysiną zapytał:
- Pan Samples?
- Tak - odrzekł, usiłując się opanować. - Lawrence Samples. Czy to znaczy... - dodał bez tchu - .. .że mnie zdradzała? Moja żona mnie zdradzała? I ktoś ją zabił?
Musisz to tak załatwić, żeby okoliczności wskazywały na kogoś innego, nawet jeżeli to ty masz motyw...
Wykorzystując ułamek sekundy, gdy policjanci na niego nie patrzyli, Lawrence posłał Carolyn spojrzenie, którego nie można było określić inaczej niż rozbawione. A kiedy w napadzie furii zaczęła na niego wrzeszczeć, tłukąc w szybę radiowozu skutymi rękami, jego oczy znów zasnuły się mgłą i zakrył je drżącymi dłońmi.
- Och, Lorrie... Lorrie... Nie mogę w to uwierzyć! Nie, nie, nie...
Punkt widzenia
In
dybym mógł wam pomóc, na pewno bym to zrobił - powiedział chłopak. - Ale nie mogę.
- Nie możesz, hm? - odezwał się Boz, stojąc nad nim i patrząc z gó
ry na sterczący kosmyk jego ciemnych włosów. - Nie możesz? A może nie
chcesz?
Jego partner Ed dorzucił:
- Taa, on coś wie.
- Rozumie się - przytaknął Boz, zaczepiając kciuk o lśniącą, czarną pałkę policyjną za 79,99 - oryginał z importu.
- Nie, Boz. Naprawdę nie wiem. Mówię wam.
Zapadał sierpniowy zmierzch i w dolinie Shenandoah było gorąco jak w bloku silnika. Szeroka rzeka, płynąca za oknem pokoju przesłuchań w biurze szeryfa, nie przynosiła ani odrobiny chłodu. W taki upał ludziom w innych miastach odbija i zaczynają świrować. Ale niewielkie Caldon w stanie Wirginia, położone około piętnastu kilometrów od Luray - tak jest, tam, gdzie słynne jaskinie - liczyło zaledwie osiem tysięcy czterystu mieszkańców. Przed takim upałem większość małolatów, gówniarzy z gangów motocyklowych i innych mętów chroniła się w bungalowach i przyczepach, gdzie zamroczeni skrętami albo piwem gapili się w HBO albo ESPN (anteny satelitarne były w tej okolicy istotnym środkiem prewencyjnym).
Dziś było jednak inaczej. Zastępców szeryfa wyrwała z otępienia wiadomość o pierwszym od czterech lat napadzie z użyciem broni - ktoś ni mniej, ni więcej, tylko zrobił skok na opancerzoną furgonetkę. Szeryf Elm Tappin z ciężkim sercem wracał już z Karoliny Północnej, dokąd wybrał się na ryby, a jeszcze tego wieczoru w miasteczku mieli się zjawić agenci FBI z Waszyngtonu.
Ale to nie mogło powstrzymać tych dwóch od samodzielnego poprowadzenia śledztwa. W areszcie mieli podejrzanego, a przed nimi siedział naoczny świadek, choć niezbyt skłonny do współpracy.
im
Ed usiadł naprzeciw Nate'a Spody'ego. Za jego plecami mówili o nim "chłopak", lecz. Nate wcale nie był chłopcem. Dawno przekroczył dwudziestkę i był zaledwie o trzy lata młodszy od zastępców szeryfa. Spędzili razem rok w szkole średniej imienia Nathaniela Hawthorne'a, Nate jako pierwszoklasista, oni jako uczniowie ostatniej klasy. Nate ciągle był chudy jak szczapa, miał rozbiegane, zapadnięte oczy, jak u seryjnego mordercy, i całe miasto wiedziało, że wciąż jest takim samym dzikusem jak w szkole średniej.
- Słuchaj, Nate - powiedział łagodnym tonem Ed. - Wiemy, że coś widziałeś.
- Daj spokój -jęknął chłopak, nerwowo bębniąc palcami w kościste kolano. - Nie widziałem. Naprawdę.
Na znak dany spojrzeniem przez partnera Boz, gruby, spocony i zasapany gliniarz, przejął prowadzenie przesłuchania.
- Nate, nie kpij sobie z nas. Wiemy, że godzinami przesiadujesz na werandzie i zbijasz bąki. Po prostu siedzisz tam kołkiem i gapisz się na rzekę. - Zamilkł, ocierając czoło. - Po co to robisz? - zaciekawił się.
- Nie wiem.
Ale wszyscy w mieście znali odpowiedź. Kiedy Nate był w gimnazjum, jego rodzice mieli wypadek na wodzie i utonęli w tej samej rzece, na którą chłopak gapił się teraz całymi dniami, czytając książki i czasopisma (Frances z poczty mówiła, że prenumeruje "straszliwie" dziwne pisemka, o których nie mogła jednak powiedzieć niczego więcej, jako że była pracownikiem federalnego urzędu i tak dalej) i słuchając jakiejś obrzydliwej muzyki, którą puszczał zdecydowanie za głośno. Po śmierci rodziców z chłopcem zamieszkał wuj - obleśny staruch z Wirginii Zachodniej (miasto nie miało wątpliwości, na czym mógł polegać taki układ). Opiekował się nim przez całą szkołę średnią. Gdy Nate skończył osiemnaście lat, poszedł do coliege'u. Cztery lata później Ed i Boz, odsłużywszy swoje w armii, zostali tym, kim mogli zostać, i wrócili do domu. Kto w czerwcu pojawił się w Caldon, zaskakując swoim przybyciem ich i pozostałych mieszkańców miasteczka? Tak jest, Nate we własnej osobie. Wyrzucił wuja z powrotem na zachód i zamieszkał sam w ciemnym, strasznym domu z widokiem na rzekę, żyjąc, jak przypuszczali, z oszczędności swoich rodziców (nikt w Caldon nigdy nie dorobił się niczego, co zasługiwałoby na miano spadku).
Zastępcy szeryfa nie lubili Nate'a, kiedy chodzili do szkoły. Nie z powodu tego, jak się ubierał i jak chodził, nie dlatego, że się nie czesał (miał długie, okropnie długie włosy). Nie podobało się im, jak gadał z innymi dzieciakami, jakby szeptem. Nie podobało się im, jak gadał z dziewczy-
m?
nami - zamiast normalnie dowcipkować i plotkować jak wszyscy, po prostu mówił do nich łagodnie, w taki dziwaczny sposób, że prawie je hipnotyzował. Należał do kółka francuskiego. Należał do kółka informatycznego. Rany boskie, nawet do szachowego. Oczywiście nie uprawiał żadnego sportu, a ile było lekcji, kiedy Sucha Kosa o coś pytała i nikt nie umiał odpowiedzieć, a ten kujon Nate - przenieśli tego brandzla o dwie klasy wyżej - szedł do tablicy tym swoim pedalskim krokiem i pisał właściwą odpowiedź, osypując się cały kredą. Gdy potem odwracał się do klasy i patrzył tymi strasznymi oczami, wszyscy naraz przestawali się pod-śmiechiwać. Jasne, że nieraz się nad nim znęcali. Kiedyś powiesili mu związane tenisówki na drutach wysokiego napięcia. Ale kogo to nie spotkało? Zresztą sam się prosił. Siedział na werandzie, czytał książki (pewnie porno) i słuchał tej pokręconej muzyki (pewnie satanistycznej, jak przypuszczał inny z zastępców szeryfa)... Był po prostu nienormalny.
Ilekroć przychodziło zgłoszenie o przestępstwie seksualnym, Ed i Boz zaraz myśleli o Nacie. Nigdy nie potrafili mu niczego udowodnić, ale często znikał na długo i zastępcy szeryfa byli prawie pewni, że krąży po lasach i polach wokół Luray, zaglądając przez okna do sypialni dziewczyn (a raczej chłopców, co wydawało się bardziej prawdopodobne). Wiedzieli, że Nate jest podglądaczem; miał na werandzie teleskop, obok bujanego fotela, w którym zawsze siedział - fotela matki (tak jest, na ten temat miasto też miało wyrobione zdanie). Nienormalny. To było najlepsze słowo.
Tak więc zastępcy szeryfa z Caldon - przynajmniej Ed i Boz - nie marnowali żadnej okazji, żeby zrobić swoje i utrzeć nosa Nate'owi. Tak jak w szkole średniej. Gdy widzieli, jak robi zakupy, pytali z uśmiechem: "Potrzebujesz pomocnej ręki?". Miało to oznaczać: czemu się nie ożenisz, cioto?
Albo gdy wjeżdżał na rowerze na Rayburn Hill, zbliżali się do niego radiowozem, włączali syrenę i krzyczeli przez megafon: "Uwaga z lewej!". Raz tak go przestraszyli, że wpadł w jeżyny.
Ale nigdy nie zrozumiał aluzji. Robił to samo co dotąd, dalej prowadził skandaliczne życie, snuł się ubrany najczęściej w ciemny trencz i schodził z drogi Edowi i Bozowi, kiedy spotykał ich na Main Street. Tak jak na szkolnych korytarzach.
Ed musiał więc przyznać, że całkiem miło było wpakować go do pokoju przesłuchań. Siedział podenerwowany, przestraszony i mokry od upału.
- Na pewno minął twój dom - ciągnął Boz tym samym zrzędliwym tonem. - Musiałeś go widzieć.
- Hmm, nie widziałem.
Boz mówił o Lesterze Bottsie, który w tej chwili siedział nieogolony i cuchnący w areszcie obok. Niechlujny trzydziestopięciolatek od dawna był utrapieniem biura szeryfa w Caldon. Nigdy nie został za nic skazany, ale funkcjonariusze wiedzieli, że sporo drobnych przestępstw w okolicy to jego sprawka. Pochodził z białej biedoty, przyglądał się paskudnym wzrokiem porządnym dziewczynom i nawet nie próbował udawać chrześcijanina.
Lester był obecnie głównym podejrzanym w dzisiejszym napadzie. Nie miał alibi na godzinę, od piątej do szóstej, kiedy zrobiono skok. I chociaż kierowca opancerzonej furgonetki i jego partner nie widzieli jego twarzy, bo zasłaniała ją kominiarka, to bandyta był uzbrojony w niklowanego kolta - dokładnie takiego, jakim Lester niedawno wymachiwał po pijanemu w barze "Irv's Roadside". W ubiegłym tygodniu mieli zgłoszenie, że ktoś przypominający sylwetką Lestera ukradł z Amundson Construction dwieście pięćdziesiąt gramów toveksu. Takim samym materiałem wybuchowym wysadzono tylne drzwi furgonetki Armored Courier. Zgarnęli go o wpół do siódmej - pocił się jak diabli i zachowywał się, jakby miał nieczyste sumienie - gdy próbował złapać stopa na drodze 334, mimo że pod jego domem stał chevrolet, który od razu odpalił, kiedy Ed przekręcił kluczyk, żeby sprawdzić, czy Lester mówi prawdę, twierdząc, że wóz jest "nie na chodzie". Miał też przy sobie długi nóż myśliwski, a gdy go spytali, po co go nosi, nie potrafił wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi ("No, po prostu noszę i już").
"Podręcznik procedur" biura szeryfa tłumaczył, jak istotną rolę w śledztwie odgrywają motyw, sposób i okazja. Boz i Ed dokładnie zbadali każdy z tych elementów. Wszystko pięknie się układało. Nie, nie mieli cienia wątpliwości, że sprawcą jest Lester. Dom Nate'a znajdował się w prostej linii pomiędzy miejscem napadu a miejscem zatrzymania Lestera, dlatego nie mieli też wątpliwości, że zeznanie Nate'a potwierdzi jego obecność w tej okolicy.
Boz westchnął.
- Po prostu powiedz, że go widziałeś.
- Ale nie widziałem. To by była nieprawda. Kujon w ogóle się nie zmienił. Chryste...
- Słuchaj, Nate - ciągnął Boz, jak gdyby mówił do pięciolatka. - Mo
że nie rozumiesz, jaka to poważna sprawa. Kiedy kierowca tej opancerzo
nej furgonetki sikał w toalecie na stacji Texaco przy drodze numer czte
ry, Lester walnął go w głowę kluczem francuskim. Potem poszedł do
samochodu, postrzelił w bok tego drugiego...
¦I f\ A
- Och, nie. Nic mu nie jest?
- Jak ktoś dostanie kulkę w bok, to zawsze coś mu jest - odparował ze złością Boz. - Daj mi skończyć.
- Przepraszam.
- Potem jedzie furgonetką na Morton Woods Road, wysadza tylne drzwi. Ładuje forsę do drugiego wozu i daje dyla na zachód - prosto w stronę twojego domu. Godzinę temu zgarniamy Lestera, ale po drugiej stronie twojego domu. Żeby się tam dostać, musiał cię minąć. Co o tym myślisz?
- Myślę... no, że to brzmi logicznie. Aleja go nie widziałem. Przykro mi. Boz zamyślił się.
- Słuchaj, Nate - rzekł w końcu. - Mamy chyba inny punkt widzenia.
- Punkt widzenia? - powtórzył niepewnie Nate.
- Żyjesz w innym świecie niż my - ciągnął zirytowany zastępca szeryfa. - Wiem, co to za typ ten Lester. Siedzimy w tym ścieku na co dzień.
- W ścieku?
- Wydaje ci się, że jak nie puścisz pary z ust, wszystko będzie dobrze -wtrącił Ed. - Ale się mylisz. Znamy Lestera. Wiemy, do czego jest zdolny.
- Do czego? - spytał buńczucznie Nate. Próbował nadrabiać miną. ale zaciskał ręce, które wyraźnie drżały.
- Na przykład do tego, żeby cię poczęstować swoim cholernym nożem, a jak myślisz? - krzyknął Boz. - Jezu, naprawdę nic nie kapujesz, co?
Grali dobrego i złego glinę. "Podręcznik procedur" poświęcił tej technice cały ustęp.
- Powiedzmy, że go nie sypniesz - rzekł łagodnie Ed. -1 Lester się z tego wywinie. He czasu twoim zdaniem będzie potrzebował, żeby cię znaleźć?
- Bo myśli, że jestem świadkiem, tak?
- Znaleźć i wypatroszyć - burknął Boz. - Przecież od razu cię dopadnie. I wiesz, zaczyna mi to zwisać.
- Daj spokój - zwrócił się do partnera Ed. - Z tym biedakiem trzeba delikatniej. - Spojrzał w przestraszoną twarz Nate'a. - Ale jeżeli dostanie zarzut napadu z bronią w ręku i usiłowania morderstwa... wlepią mu ze trzydzieści lat. Będziesz bezpieczny.
- Chcę zrobić to, co należy - powiedział Nate. - Ale... - Głos zamarł mu w gardle.
- Boz, on chce nam pomóc. Wiem, że naprawdę chce.
- Chcę - zapewnił gorąco Nate. I zacisnął powieki, myśląc intensywnie. - Ale nie mogę skłamać. Mój ojciec... Pamiętacie mojego ojca. Nauczył mnie, że nigdy nie wolno kłamać.
105
Jego ojciec był nikim i za cholerę nie umiał pływać. Nic więcej o nim nie wiedzieli. Boz pociągnął się za koszulę na piersi i obejrzał ciemne plamy potu pod pachami. Wolnym krokiem okrążył chłopaka.
Nate skulił się nieznacznie, jak gdyby się bał, że znów straci tenisówki.
Wreszcie Ed powiedział spokojnym głosem:
- Nate, dobrze wiesz, że kiedyś mieliśmy ze sobą na pieńku.
- No, znęcaliście się nade mną w szkole.
- O tym mówisz? To były tylko żarty - zapewnił go Ed. - Robiliśmy to tylko chłopakom, których lubiliśmy.
- Naprawdę? - zdziwił się Nate.
- Ale faktycznie, może czasem trochę przeholowaliśmy - ciągnął Ed. - Wiesz, jak to jest. Wygłupiamy się i zaczynamy się nawzajem nakręcać.
Ani Ed, ani Boz nie przypuszczali, aby ten szczurek wiedział, co to znaczy. Chyba nigdy w życiu nikt go nie dopingował (na litość boską, człowiek musi uprawiać przynajmniej jeden sport).
- Słuchaj, Nate, co było, to było, zapomnijmy o tym, zgoda? - Ed wy
ciągnął do niego rękę. - Chcę cię przeprosić za wszystko, co ci zrobiliśmy.
Nate popatrzył na mięsistą rękę Eda.
Cud prawdziwy, pomyślał Ed, zaraz nam się tu rozbeczy. Zerknął na Boża, który powiedział:
- Jestem za, Nate. - "Podręcznik procedur" zalecał, aby po pokonaniu oporów przesłuchiwanego zły glina zmienił front i stał się dobrym gliną. - Przepraszam cię za to, co ci robiliśmy.
- No, Nate? - naciskał Ed. - Co ty na to? Dajmy spokój dawnym nieporozumieniom.
Nate odwrócił swoją upiorną twarz od jednego zastępcy szeryfa do drugiego. Ujął dłoń Eda i niepewnie ją uścisnął. Kiedy ją puścił, Ed miał ochotę wytrzeć rękę. Ale uśmiechnął się tylko i spytał:
- No więc między nami kolegami, co nam powiesz?
- Dobra. Rzeczywiście kogoś widziałem. Ale nie mogę przysiąc, że to był Lester.
Ed i Boz wymienili chłodne spojrzenia.
- Chwileczkę - dodał szybko Nate. - Powiem wam, co widziałem.
Boz - który miał gorszy charakter pisma, lecz robił mniej błędów -
otworzył notes i zaczął pisać.
- Siedziałem na werandzie i czytałem. Pewnie, jakieś porno.
- I słuchałem muzyki.
Wielbię cię, Szatanie. Weź mnie, weź mnie, weź mnie... Ed nadal uśmiechał się zachęcająco.
106
- Mów dalej.
- No więc usłyszałem samochód na Barlow Road. Pamiętam, bo chociaż Barlow Road nie jest wcale tak blisko, to wóz robił mnóstwo hałasu i pomyślałem, że ma dziurawy tłumik czy coś.
- A potem?
- Potem... - Głos zaczął mu się łamać. - Potem zobaczyłem, jak ktoś biegnie przez trawę w stronę rzeki, naprzeciwko mojego domu. Chyba niósł duże białe worki.
Bingo!
- To blisko jaskiń, nie? - spytał Boz.
Nie były może tak atrakcyjne jak w Luray, ale na tyle duże, aby ukryć w nich pół miliona dolarów. Ed spojrzał na partnera i skinął głową.
- I wszedł do jaskini? - zapytał Nate'a.
- Chyba tak. Nie widziałem wyraźnie, bo zasłaniała mi stara wierzba.
- Nie możesz nam podać żadnego rysopisu? - spytał Boz z uśmiechem, choć bardzo żałował, że nie jest już złym gliną.
- Przykro mi, chłopaki - jęknął Nate. - Gdybym mógł, na pewno bym pomógł. Ale przez tę trawę i drzewo... po prostu nie widziałem.
Cholerny pedał.
Ale przynajmniej wskazał im właściwy kierunek. Mogli znaleźć jakieś dowody fizyczne prowadzące do Lestera.
- No dobra, Nate - powiedział Ed. - Bardzo pomogłeś. Pojedziemy tam sprawdzić parę rzeczy. Chyba będzie lepiej, jak tu na nas zaczekasz. Dla własnego bezpieczeństwa.
- Nie mogę iść? - Przygładzał sterczący kosmyk. - Naprawdę chciałbym już wrócić do domu. Mam sporo rzeczy do zrobienia.
Za pomocą "Playboya" i prawej ręki? - pomyślał Boz.
- Nie, lepiej zostań. To nie potrwa długo.
- Chwileczkę - rzekł z niepokojem w głosie Nate. - Lester stamtąd nie wyjdzie?
Boz zerknął na Eda.
- Spokojna głowa, to prawie niemożliwe, żeby ktoś się wydostał z tego aresztu. - Ed pokiwał głową.
- Prawie? - powtórzył chłopak.
- Zobaczysz, wszystko będzie w porządku.
- Tak, w porządku.
- Zaraz...
Poszli do samochodu. Boz wygrał rzut monetą i usiadł za kierownicą.
107
- Ojej - powiedział Ed. - Chłopak będzie się pocił jak mysz, jak tylko Lester poprawi tyłek na krześle.
- To dobrze - uznał Boz i szybko wyjechał na ulicę.
Byli zaskoczeni.
Rozmawiając w radiowozie, doszli do wniosku, że Nate zmyślił większość rzeczy, jakie im powiedział, żeby jak najszybciej wyjść. Ale nie, gdy tylko wjechali w Barlow Road, zobaczyli świeże ślady kół, mimo że zaczęło się ściemniać.
- Ty, popatrz tylko.
Po śladach dotarli do zagajnika niskich choin i jałowców, gdzie zgodnie z zaleceniem "Podręcznika procedur" wyciągnęli broń i podeszli z dwóch stron do pontiaca z obniżonym zawieszeniem.
- Krótko tu stoi - zauważył Boz, dotykając osłony chłodnicy.
- Kluczyki są w środku. Odpal, zobaczymy, czy to ten wóz słyszał chłopak.
Boz uruchomił silnik, a z rury wydechowej buchnął ryk małego samolotu.
- Głupota uciekać czymś takim - krzyknął. - Ten Lester ma siano w głowie.
- Wyjedź stąd. Obejrzymy go sobie.
Boz wycofał stary samochód na polanę, gdzie było lepsze światło. Wyłączył silnik.
Na przednich i tylnych siedzeniach nie znaleźli żadnych dowodów fizycznych.
- Niech to szlag - mruknął Boz, szperając w schowku.
- No, no, no - zawołał Ed. Zaglądał do bagażnika.
Podniósł worek do przewozu gotówki, ciężki i wypchany. Otworzył go i wyciągnął grube paczki banknotów studolarowych.
- Uff - odetchnął Ed. Policzył pieniądze. - Wychodzi dziewiętnaście tysięcy dolców.
- Cholera, moja roczna pensja bez nadgodzin. Patrz, tak po prostu leży przede mną.
- Ciekawe, gdzie reszta.
- Którędy do rzeki?
- Tędy. Chodź.
Ruszyji pieszo przez trawę, turzyce i rogoże porastające brzeg She-nandoah. Przeszukali wysokie trawy, ale nie znaleźli żadnych śladów stóp.
- Rano możemy ich poszukać. Chodźmy rozejrzeć się w jaskiniach.
108
Ed i Boz podeszli do brzegu. Stąd wyraźnie widać było dom Nate'a z widokiem na urwisty cypel. Niedaleko znajdowały się wejścia do kilku jaskiń.
- Tu. Musieli ukryć forsę w tych jaskiniach.
Idąc wzdłuż rzeki, dotarli do rachitycznej wierzby, o której wspomniał Nate.
Tym razem Boz przegrał rzut monetą i stanął na czworakach. Oddychając ciężko gorącym, gęstym powietrzem, zniknął w największej z jaskiń.
Po pięciu minutach Ed pochylił się i zawołał:
- Ej, w porządku?
I musiał się uchylić przed płóciennym workiem, który nagle wystrzelił z wylotu jaskini.
- Boże, co to?
Okazało się, że osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
- Był tylko ten - powiedział zasapany Boz, gramoląc się na zewnątrz. - Lester musiał pochować worki w różnych jaskiniach.
- Dlaczego? - zdziwił się Ed. - Chyba wiedział, że jak trafimy na jeden, zaczniemy przeszukiwać resztę, dopóki nie znajdziemy wszystkich.
- Bo ma w głowie siano.
Poszperali jeszcze w kilku jaskiniach, mimo dokuczliwego upału, szczypiącego w oczy potu i mdlącego smrodu zdechłego suma, ale nie znaleźli już żadnych pieniędzy.
Spojrzeli na worek. Żaden z nich się nie odezwał. Ed zerknął w niebo przez przesmyk między górami Massanutten, na zbliżający się do pełni księżyc, który jaśniał niczym dobra wróżba. Stojąc po obu stronach worka, mężczyźni kołysali się na obcasach jak zdenerwowani chłopcy na szkolnej potańcówce. Łacha pod ich stopami była gładka, czarna i miękka, tak jak wszędzie nad brzegiem Shenandoah, gdzie obaj spędzili wiele godzin, łowiąc ryby, pijąc piwo i - w marzeniach - kochając się z kelnerkami z barów i cheerleaderkami.
- To kupa forsy - rzekł Ed.
- Taaa - odparł Boz, przeciągając tę sylabę w nieskończoność. -1 co o tym sądzisz, Edwardzie?
- Sądzę...
- Wal prosto z mostu.
- Myślę sobie, że poza nami wiedzą o tym tylko dwie osoby. Nate i Lester.
- Mów dalej.
- Co by się stało... tylko głośno myślę. No więc co by się stało, gdy-
109
by się znaleźli - oczywiście przypadkowo - w tym samym pokoju na posterunku? Gdyby na przykład Lester miał przy sobie nóż.
- Przypadkowo.
- Jasne.
- Pewnie by wypatroszył Nate'a i zostawił jak tego zdechłego suma w jaskini.
- Oczywiście gdyby do tego doszło - ciągnął Ed - musielibyśmy zastrzelić Lestera, nie?
- Nie byłoby innego wyjścia. Uzbrojony więzień na wolności...
- To by było smutne.
- Ale konieczne - odparł Boz. I dodał: - Ten Nate jest niebezpieczny.
- Nigdy go nie lubiłem.
- Za jakiś rok czy dwa padłoby mu na mózg. Mógłby dostać szału, wspiąć się na wieżę kościoła baptystów i wygarnąć do ludzi z AR-15.
- Na pewno.
- Gdzie jest nóż Lestera?
- Zamknięty w magazynie dowodów. Ale może się znaleźć na górze.
- Na pewno chcemy to zrobić?
Ed rozwiązał płócienny worek. Zajrzał do środka. Boz także. Patrzyli przez chwilę.
- Chodźmy na piwo.
- Dobra, chodźmy.
I poszli, mimo że "Podręcznik procedur" surowo zakazywał spożywania alkoholu na służbie.
Godzinę później wśliznęli się tylnymi drzwiami na posterunek.
Boz poszedł do magazynu i znalazł nóż Lestera. Cicho przemknął na górę, sprawdził, czy szeryf Tappin jeszcze nie przyjechał, a potem zakradł się do głównego pokoju przesłuchań. Położył nóż na stole - przykrywając go teczką, ale niezbyt dokładnie - i z niewinną miną wrócił na korytarz.
U drzwi zjawił się Ed eskortujący Lestera Bottsa, który miał ręce skute z przodu, co stało w jawnej sprzeczności z procedurą, po czym wprowadził go do pokoju.
- Nie rozumiem, po co mnie tu trzymacie - powiedział żylasty mężczyzna. Jego przerzedzone, tłuste włosy sterczały we wszystkie strony. Miał na sobie ubłocone ubranie, którego nie prano chyba od miesięcy.
- Zamknij się i siadaj - warknął Boz. - Jesteś tu, bo Nate Spoda zidentyfikował cię jako człowieka, który dzisiaj ukrył nad rzeką worki Ar-mored Courier.
110
- Sukinsyn! - ryknął Lester i zaczął się podnosić.
Boz pchnął go z powrotem na krzesło.
- Tak jest, zidentyfikował cię i poznał nawet twój tatuaż. Nawiasem mówiąc, w życiu nie widziałem brzydszej kobiety. Wytatuowałeś sobie matkę?
- Nate - mruknął Lester, spoglądając na drzwi. - Już po tobie. Zapłacisz mi za to, gnojku.
- Dość tego gadania - wtrącił Ed. I dodał: - Na pięć minut zejdziemy na dół spotkać się z prokuratorem stanowym. Będzie chciał z tobą porozmawiać. Czekaj tu grzecznie i nie rób rabanu.
Wyszli, zamykając drzwi na klucz. Boz zaczął nasłuchiwać. Z pokoju dobiegło szuranie kroków i brzęk kajdanek. Pokazał Edowi uniesiony kciuk.
Na końcu korytarza, w gęstym od sierpniowego upału i wilgoci powietrzu, zobaczyli Nate'a Spode siedzącego przy zepsutym stoliku z laminatu obok automatów. Zajadał ciasteczko Twinkie i popijał pepsi.
- Chodź tu, Nate, mamy jeszcze parę pytań.
- Proszę przodem - powiedział Ed, wskazując zapraszającym gestem drzwi.
Nate ugryzł ciastko i ruszył za nimi korytarzem do pokoju przesłuchań. Ed szepnął do Boża:
- Pewnie będzie wrzeszczał. Ale zanim wejdziemy, trzeba dać Leste
rowi trochę czasu, żeby skończył.
- Jasne. Ed? -Co?
- Wiesz, że jeszcze nikogo nie zastrzeliłem.
- To nie jest nikt. To Lester Botts. Poza tym będziemy strzelać razem. Równocześnie. Co ty na to? Lepiej ci?
- W porządku.
- Gdyby Nate jeszcze żył, jego też zastrzelimy i powiemy, że to...
- ...wypadek.
- Zgadza się.
Tuż przed drzwiami Nate odwrócił się do nich i popił ostatni kęs ciastka. Miał na brodzie resztki kremu. Obrzydlistwo.
- Ach, muszę wam jeszcze powiedzieć... - zaczął chłopak.
- Nate, to nie potrwa długo. Zaraz potem podrzucimy cię do domu. - Ed przekręcił klucz. - Wejdź. Za chwilę przyjdziemy.
- Jasne. Ale najpierw...
- Wejdź wreszcie.
Nate zawahał się. Zaczął otwierać drzwi.
111
- Nate! - zawołał męski głos.
Boz i Ed obrócili się na pięcie i ujrzeli trzech mężczyzn idących korytarzem. Ubranych w garnitury. Jeżeli to nie agenci federalni, pomyślał Boz, to jestem duchem Elvisa. Jasny gwint.
- Agent Bigelow - powitał go wesoło Nate.
Zna ich? Serce Eda załomotało. Przesłuchiwali go, kiedy nas nie było?... Niech to szlag. Dobra, myśl. Co im powiedział? Co mamy robić?
Ale nie potrafił niczego wymyślić.
Siano w głowie...
Agent był ponurym, wysokim mężczyzną z łysiną okoloną wianuszkiem jasnych włosów, krótko obciętych tuż nad wąskimi uszami. Wszyscy trzej mignęli legitymacjami - tak jest, FBI - a agent z łysiną zapytał:
- Zastępcy szeryfa Bosworth Peller i Edward Rankin?
- Tak jest - odpowiedzieli.
Boz myślał gorączkowo: rany boskie, za pozostawienie zatrzymanego bez nadzoru grozi zawieszenie.
Ed, myśląc o tym samym, odwrócił się do Nate'a i powiedział:
- Wiesz co, Nate, chodźmy z powrotem do bufetu. Chcesz jeszcze
pepsi?
- Albo twinkie. Dobre są, nie?
- Tu jest chłodniej - odrzekł Nate. Pchnął drzwi i wszedł do pokoju, gdzie czekał Lester i jego dobrze naostrzony nóż.
- Nie! - krzyknął Boz.
- O co chodzi, Peller? - zdziwił się jeden z agentów FBI.
- Nie... o nic - zreflektował się Boz.
Boz i Ed wpatrywali się w drzwi, za którymi prawdopodobnie właśnie zadawano Nate'owi śmiertelne ciosy nożem. Z trudem oderwali wzrok od pokoju przesłuchań i spojrzeli na agentów.
Zastanawiali się, jak mogą uratować sytuację. No bo... gdyby na korytarz wypadł zakrwawiony Lester z nożem w ręku, mogliby go spokojnie rozwalić. Możliwe nawet, że przyłączyliby się agenci.
Cholera, ale tam cicho. Może Lester poderżnął Nate'owi gardło z zaskoczenia i teraz próbuje uciec przez okno.
- Wejdźmy - zaproponował Bigelow, wskazując na drzwi. - Powinniśmy porozmawiać o sprawie.
- No... nie wiem, czy to dobry pomysł.
- Dlaczego? - spytał inny agent. - Nate mówił, że tam jest chłodniej.
- Proszę przodem - powiedział Bigelow, dając znak zastępcom szeryfa.
Ci zaś spojrzeli po sobie i przestąpili próg, kładąc dłonie na służbo
wej broni.
112
Lester siedział na krześle. Założył nogę na nogę, a skute kajdankami ręce opierał na kolanach. Przy stole naprzeciw niego siedział Nate Spoda, kartkując zniszczony egzemplarz "Podręcznika procedur". Nóż leżał tam, gdzie zostawił go Boz.
Dzięki ci, Panie...
Boz popatrzył na Eda. Cisza. Ed otrząsnął się pierwszy.
- Pewnie zastanawia się pan, agencie Bigelow, dlaczego podejrzany jest tutaj. Chyba mieliśmy małe zamieszanie, prawda, Boz? Przecież miał przyjechać prokurator?
- Tak mi się wydawało. Zgadza się, małe zamieszanie.
- Jaki podejrzany? - zdumiał się Bigelow.
- Hm, no... Lester.
- Lepiej powiedzcie mi, jakie są zarzuty, albo w tej chwili mnie wypuśćcie - rzucił ze złością wymieniony przez Boża podejrzany.
- Kto to jest? - zapytał Bigelow. - Co on tu robi?
- Zatrzymaliśmy go w związku z dzisiejszym napadem - wyjaśnił Boz. Ton jego głosu mówił: czyżbym czegoś nie rozumiał?
- Zatrzymaliście? - burknął agent. - Dlaczego?
- Hm - zdołał z siebie wydusić Boz. Czyżby spartaczyli coś przy dowodach, co mogło zagrozić śledztwu?
Do pokoju wszedł czwarty agent FBI i podał Bigelowowi jakąś teczkę. Wysoki agent przeczytał uważnie dokument, kiwając głową. Po chwili uniósł wzrok.
- Dobra. Mamy uzasadnioną przyczynę.
Boz poczuł ogromną ulgę i odwrócił się do Lestera z chytrym uśmieszkiem.
- Już myślałeś, że ci się upiekło? No więc...
Bigelow skinął lśniącą czaszką i na ten znak pozostali agenci błyskawicznie pozbawili Boża i Eda broni i pasów, łącznie z kosztowną gumową pałką z Tajwanu, z której Boz był taki dumny.
- Macie prawo do milczenia...
Kiedy z ponurych ust agenta padły pozostałe formułki praw Mirandy, zastępcom szeryfa nałożono kajdanki.
- O co chodzi? - krzyknął Boz.
Bigelow postukał palcem w otrzymaną teczkę.
- Właśnie zespół kryminalistyczny przeszukał samochód, którym
zbiegł sprawca. Wszędzie były wasze odciski palców. Poza tym znaleźli
śmy kilkadziesiąt śladów pozostawionych prawdopodobnie przez służbo
we obuwie policji - takie jak wasze - prowadzących w kierunku rzeki
w pobliżu domu pana Spody.
113
- Wycofałem wóz, żeby przeprowadzić rewizję - zaprotestował Boz. - To wszystko.
- Bez rękawiczek? Bez udziału ekipy zabezpieczającej ślady?
- No, sprawa była praktycznie zamknięta...
- W pańskim prywatnym samochodzie, Rankin, znaleźliśmy przypadkiem ponad dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów.
- Nie zdążyliśmy jeszcze wciągnąć tych pieniędzy do ewidencji dowodów. Byliśmy ...
- Przejęci - dokończył Boz. - Chyba pan rozumie.
- Możecie sprawdzić worki - powiedział Ed. - Na pewno znajdziecie na nich odciski palców Lestera.
- Tak się składa - odparł Bigelow, opanowany jak sprzedawca w McDonaldzie - że nie znajdziemy. Są tylko odciski was dwóch. W schowku samochodu jest chromowana trzydziestkaosemka. Wstępna analiza balistyczna wskazuje, że to broń, której użyto podczas napadu. Ach, zapomniałbym o kominiarce. W furgonetce znaleziono pochodzące z niej włókna.
- Zaraz... ktoś nas wrabia. Nie ma żadnego dowodu. To są same poszlaki!
- Obawiam się, że nie. Mamy naocznego świadka.
- Kogo? - Boz spojrzał w stronę korytarza.
- Nate, czy to tych mężczyzn widział pan nad rzeką w pobliżu pańskiego domu krótko po napadzie, do którego doszło po południu?
Nate popatrzył na Boża i Eda.
- Tak. To oni.
- Kłamiesz! - krzyknął Ed.
- Byli w mundurach?
- Tak jak teraz.
- Co się tu dzieje, do cholery? - warknął wściekle Boz.
Ed przez moment nie potrafił wydobyć z siebie głosu, a po chwili obrócił lodowaty wzrok na Nate'a:
- Ty nędzny...
- Panowie, zabieramy was do aresztu federalnego w Arlington - oznajmił Bigelow. - Stamtąd będziecie mogli zadzwonić po adwokatów.
- On kłamie! - wrzasnął Boz. ** Powiedział nam, że nie widział, kto był w krzakach.
Ponurą twarz Bigelowa w końcu rozjaśnił uśmiech.
- Chyba trudno się spodziewać, żeby wam powiedział, że to was tam
widział, prawda? Dwóm byczkom uzbrojonym w pałki? Nawet kiedy
nam powiedział prawdę, był przerażony.
114
Agent stojący obok Bigelowa zachichotał.
- Żałosne.
- Zabierzcie ich do wozu.
Mężczyźni zniknęli. Bigelow polecił zdjąć kajdanki Lesterowi Bettsowi.
- Jest pan wolny.
Mizerny człowiek omiótł pokój pogardliwym spojrzeniem i wyma-szerował na korytarz.
- Czyja też mogę iść? - zapytał Nate.
- Oczywiście. - Bigelow podał mu rękę. - Pewnie miał pan ciężki dzień.
Nate Spoda włączy! CD. Nacisnął przycisk odtwarzania.
Na ogół późnym wieczorem słuchał Debussy'ego i Ravela - czegoś kojącego. Dziś jednak zdecydował się na utwór Sergiusza Prokofiewa. Żywiołowy i porywający. Pasował do nastroju Nate'a.
Całymi dniami słuchał muzyki klasycznej, która sączyła się na werandę przez głośniki za tysiąc dolarów. Często śmiał się w duchu, przypominając sobie, jak kiedyś w mieście pewien sprzedawca zboża wspomniał, że podobno słucha "satanistycznej" muzyki. Nie był pewien, o jaki utwór na cześć diabła mogło chodzić, ale pora wskazywała na to, że do uszu agenta handlowego dobiegły dźwięki Rachmaninowa.
Przykro mi, chłopcy, że to nie poczciwe country...
Obszedł dom i wyłączył wszystkie światła, zostawiając tylko lampki oświetlające obrazy Miro i Jacksona Pollocka - też współgrały z jego nastrojem. Niedługo będzie musiał jechać do Paryża. Zaprzyjaźniony marszand zdobył dwóch małych Picassów i obiecał Nate'owi prawo wyboru. Tęsknił też za Jeanette; nie widział jej od miesiąca.
Wyszedł na werandę.
Dochodziła północ. Usiadł w fotelu bujanym swojej matki - wiernej kopii fotela Kennedy'ego - i spojrzał w górę. Zazwyczaj o tej porze roku nad doliną Shenandoah unosiła się zbyt gęsta mgła, aby można było zobaczyć niebo - miejscowi żartowali, że Caldon powinno zmienić nazwę na Caldron*. Ale dziś w miejscu, gdzie czerń drzew przechodziła w czerń nocnego nieba, firmament był usiany tysiącem błyszczących gwiazd. Nate siedział tak przez kilka minut, przyglądając się z przyjemnością gwiazdozbiorom i księżycowi.
Usłyszał kroki na długo przed pojawieniem się na ścieżce znajomej sylwetki.
- Hej! -zawołał.
* Caldron - kociot, tu: piekielny (przyp. dum.).
115
- Hej - odpowiedział Lester Botts. Wszedł zasapany po schodach i położył na werandzie cztery ciężkie worki. Usiadł, jak miał w zwyczaju, nie na krześle, lecz na szarych deskach, opierając się plecami o słupek.
- Zostawiłeś ponad dziewięćdziesiąt tysięcy? - zapytał Nate.
- Przepraszam. - Lester skulił się, jak zawsze pełen szacunku wobec szefa. - Pomyliłem się przy liczeniu.
Nate parsknął śmiechem.
- To chyba był dobry pomysł.
Przypuszczał, że Boz i Ed daliby się złapać na lep, nawet gdyby podrzucili im w jaskini i samochodzie trzydzieści czy czterdzieści tysięcy. Wystarczy pomachać człowiekowi przed nosem forsą dwa razy większą od jego rocznych zarobków, wolną od podatku, a w dziewięciu na dziesięć przypadków już jest kupiony. Ale ze względu na kaliber tej sprawy prawdopodobnie rozsądniej było założyć trochę tłustszą przynętę.
Mimo to Nate i Lester zgarnęli prawie czterysta tysięcy.
- Naprawdę musimy czekać? - zapytał Lester. - Przecież to gotówka.
- Tym razem lepiej naprawdę uważać - odparł Nate.
Z zasady nigdy nie działali w Wirginii. Zwykle jeździli do Nowego Jorku i Kalifornii albo na Florydę. Ale gdy Nate dowiedział się od wspólnika w Waszyngtonie, że miejscowy oddział Armored Courier przygotowuje transport gotówki do nowego banku w Luray, nie mógł się oprzeć pokusie. Nate wiedział, że furgonetką pojadą zupełnie zieloni konwojenci, którzy dotąd prawdopodobnie kursowali tylko z wypłatą do miejscowych fabryk. Pieniądze oczywiście były nęcące. Sprawa została przesądzona jednak dopiero wtedy, gdy Nate doszedł do wniosku, że aby numer się udał, będą potrzebowali dwóch nieświadomych uczestników, najlepiej policjantów. Nie miał żadnych wątpliwości, kogo wybrać; urazy okresu dojrzewania mają równie długi żywot jak zadry w sercu odtrąconych kochanków.
- Musiałeś do niego strzelać? - spytał Nate. Miał na myśli konwojenta. Jedna z ich zasad brzmiała: wymiana ognia tylko w wypadku absolutnej konieczności.
- To był dzieciak. Wyglądał, jak gdyby naprawdę chciał sięgnąć po swojego glocka. Byłem ostrożny, przetrąciłem mu tylko ze dwa żebra.
Nate pokiwał głową ze wzrokiem utkwionym w niebie. Miał nadzieję, że zobaczy spadającą gwiazdę. Nie zauważył ani jednej.
- Żal ci ich? - odezwał się po chwili Lester.
- Kogo, konwojentów?
- Nie* Eda i Boża.
Nate zastanowił się nad tym. Muzyka, zapachy późnego lata i rytmiczna symfonia owadów i żab nastrajała go filozoficznie.
116
- Myślę o tym, co powiedział mi Boz. Ze mieliśmy inny punkt widzenia. Mówił o skoku, ale tak naprawdę miał na myśli moje i ich życie - wszystko jedno, czy o tym wiedział, czy nie.
- Pewnie nie.
- Ale coś w tym jest - ciągnął. - Chyba trafił w samo sedno. Tak bardzo się różnimy... Mógłbym z tym żyć, gdyby chłopaki po prostu poszły swoją drogą, w szkole i potem. Ale nie. Przy każdej okazji robili z tego problem. Mieli pecha. Cóż, to był ich wybór.
- Na szczęście dla nas mieliście różny punkt widzenia - zauważył Lester, któremu udzielił się refleksyjny nastrój. - Za różnice.
- Za różnice.
Stuknęli się puszkami piwa i pociągnęli po łyku.
Nate pochylił się i zaczął rozdzielać gotówkę na dwie równe części.
Trójkąt
M
oże pojadę do Baltimore.
- To znaczy... - Spojrzała na niego.
- W przyszły weekend. Kiedy będziesz urządzać przyjęcie dla Christie.
- Zobaczyć się...
- Z Dougiem - dokończył.
- Naprawdę? - Ma Anderson uważnie przyjrzała się paznokciom, które malowała na jasnoczerwono; kolor lakieru w ogóle mu się nie podobał, ale nie powiedział o tym ani słowa. - Tu zawsze jesteś wśród samych kobiet - ciągnęła. - W Marylandzie trochę się rozerwiesz. Zobaczysz, będzie fajnie.
- Też tak myślę - powiedział Pete Anderson. Siedział naprzeciw Ma na werandzie ich wielopoziomowego domu w podmiejskim okręgu West-chester. Był czerwiec i w powietrzu unosiła się intensywna woń jaśminu, który Ma posadziła wiosną. Kiedyś Pete lubił ten zapach. Teraz jednak przyprawiał go on o mdłości.
Ma sprawdziła, czy na paznokciach nie ma żadnych zabrudzeń, udając zupełny brak zainteresowania wiadomością o jego wyjeździe do Dou-ga, który był jej szefem, "ważnym" człowiekiem, odpowiadającym w firmie za całe Wschodnie Wybrzeże. Zaprosił do siebie na wieś ich oboje, lecz Ma wcześniej zaplanowała przyjęcie przedślubne dla swojej siostrzenicy. Doug zaproponował wtedy Pete'owi: "Może więc przyjedziesz sam?". Pete odparł, że się zastanowi.
Och, usłyszawszy, że zamierza pojechać bez niej, rzeczywiście miała znudzoną minę, lecz była kiepską aktorką; Pete widział, że jest przejęta, i dobrze wiedział dlaczego. Ale milczał, przyglądając się tylko robaczkom świętojańskim. Udawał głupiego. W przeciwieństwie do Ma Pete potrafił grać.
Siedzieli w ciszy zakłócanej jedynie grzechotem lodu w plastikowych kubeczkach, gdy unosili je do ust. Był pierwszy dzień lata i nad ogródkiem przed domem krążyło mrowie świetlików.
119
- Wiem, obiecywałem ci, że posprzątam garaż - powiedział z lekkim grymasem. - Ale...
- Daj spokój, garaż może zaczekać. Uważam, że to świetny pomysł, żebyś pojechał.
Wiem, że, twoim zdaniem, to świetny pomysł, pomyślał Pete. Ale nie powiedział tego na głos. Ostatnio myślał o wielu rzeczach, o których nic jej nie mówił.
Byl spocony - bardziej z przejęcia niż z powodu upału. Serwetką starł kropelki wilgoci z twarzy i krótkich jasnych włosów.
Zadzwonił telefon i Ma poszła odebrać.
Po chwili wróciła, aby tym swoim cierpkim tonem poinformować go:
- Twój ojciec.
Usiadła i nie mówiąc nic więcej, wzięła kubek i znów zaczęła oglądać paznokcie.
Pete wstał i poszedł do kuchni. Jego ojciec mieszkał w Wisconsin, niedaleko jeziora Michigan. Pete bardzo go kochał i żałował, że nie mieszka bliżej. Natomiast Ma go nie znosiła i ilekroć Pete chciał go odwiedzić, zawsze robiła awanturę. Pete nie był pewien, o co właściwie poszło między Ma a ojcem. Ale był wściekły na nią, że tak źle go traktowała i że nigdy nie chciała o tym rozmawiać z nim, Pete'em.
Wściekał się też, kiedy zdawało mu się, że Ma usiłuje go wciągnąć w ich sprawy. Czasem czuł się niemal winny, że w ogóle ma ojca.
Dobrze mu się rozmawiało, lecz odłożył słuchawkę już po pięciu minutach, odnosząc wrażenie, że Ma nie życzy sobie długich pogawędek.
Wyszedł na werandę.
- W sobotę. Odwiedzę Douga w sobotę.
- W sobotę? Świetnie - odrzekła Ma.
Świetnie...
Weszli do domu i przez jakiś czas oglądali telewizję. O jedenastej Ma spojrzała na zegarek, przeciągnęła się i powiedziała:
- Robi się późno. Pora spać.
A kiedy Ma mówiła, że pora spać, to na pewno trzeba było iść spać.
W nocy, kiedy Ma już zasnęła, Pete zszedł do gabinetu. Sięgnął za rząd książek ustawionych na wbudowanym w ścianie regale i wydobył stamtąd dużą zaklejoną kopertę.
Zaniósł ją do swojego warsztatu w suterenie. Tam otworzył kopertę i wyjął z niej książkę. Nosiła tytuł "Trójkąt" i Pete znalazł ją w miejscowym antykwariacie, w dziale z reportażami kryminalnymi, przerzuciwszy wcześniej prawie dwadzieścia książek o morderstwach, które popeł-
120
niono naprawdę. Pete nigdy w życiu niczego nie ukradł, lecz tego dnia rozejrzał się, po czym ukradkiem wsunął książkę pod kurtkę i jak gdyby nigdy nic wyszedł z antykwariatu. Musiał ją ukraść; bał się, że gdyby wszystko ułożyło się zgodnie z jego planem, sprzedawca mógłby sobie przypomnieć, że kupił tę książkę, i policja wykorzystałaby ją jako dowód przeciwko niemu.
"Trójkąt" opowiadał prawdziwą historię pewnego małżeństwa z Colorado Springs. Mąż miał na imię Roy, ale jego żona spotykała się z innym mężczyzną - Hankiem, stolarzem i przyjacielem rodziny. Kiedy Roy się o tym dowiedział, zaczekał, aż Hank wybierze się na wycieczkę w góry. Zaczaił się na niego i zepchnął go z urwiska. Hank zdążył się chwycić korzenia, ale nie zdołał się utrzymać - albo Roy zmiażdżył mu ręce -i Hank runął z wysokości trzydziestu metrów na kamieniste dno doliny, gdzie zginął na miejscu. Roy wrócił do domu i postanowił wypić drinka z żoną tylko po to, żeby móc obserwować jej reakcję, gdy zadzwonią z wiadomością o śmierci Hanka.
Pete nie miał zielonego pojęcia o zbrodniach. Wiedział tylko tyle, ile zobaczył w telewizji i w kinie. Żaden z przestępców na ekranie nie był zbyt sprytny i każdy w końcu wpadał w ręce policjantów, mimo że policjanci wcale nie wydawali się sprytniejsi od przestępcy. Ale Roy bardzo sprytnie obmyślił morderstwo w Colorado. Nie użył żadnego narzędzia zbrodni, nie zostawił prawie żadnych tropów. Wpadł tylko dlatego, że zapomniał sprawdzić, czy nie ma świadków.
Gdyby tylko morderca poświęcił chwilę na to, by się rozejrzeć, zauważyłby biwakowiczów, którzy mieli doskonały widok na urwisko i widzieli, jak Hank Gibson z rozdzierającym krzykiem spada i umiera w kałuży krwi, a Roy przygląda mu się z góry...
"Trójkąt" stał się biblią Pete'a. Przeczytał książkę od deski do deski - aby się dowiedzieć, jak Roy zaplanował zbrodnię i jak policja prowadziła śledztwo w sprawie morderstwa.
Tej nocy, gdy Ma spała, Pete jeszcze raz przeczytał "Trójkąt". Skupił się zwłaszcza na fragmentach, które wcześniej podkreślił. Następnie wrócił na górę, wsunął książkę na dno walizki i położył się na kanapie w gabinecie, patrząc przez okno na zamglone gwiazdy i analizując z każdej strony plan swojej wyprawy do Marylandu.
Ponieważ chciał mieć pewność, że za zbrodnię nie spotka go żadna kara. Nie chciał spędzić reszty życia w więzieniu - jak Roy.
Oczywiście istniało pewne ryzyko. Pete dobrze o tym wiedział. Ale nic nie mogło go powstrzymać.
Doug musiał umrzeć.
1?1
Pete uświadomił sobie, że ten pomysł zaczął mu się kłuć w głowie wiele miesięcy temu, niedługo po tym, jak Ma poznała Douga.
Pracowała w firmie farmaceutycznej w Westchester - tej samej, w której Doug był dyrektorem handlowym i urzędował w głównej siedzibie w Baltimore. Poznali się, gdy Ma przyjechała do oddziału firmy w Nowym Jorku na konferencję dystrybutorów. Powiedziała Pete'owi, że idzie na kolację z "kimś z firmy", ale nie mówiła, kto to jest. Pete nie przejmował się tym, dopóki przypadkiem nie podsłuchał, jak opowiadała jednej ze swoich przyjaciółek o pewnym naprawdę interesującym mężczyźnie ze swojej firmy. Kiedy się jednak zorientowała, że Pete stoi na tyle blisko, by ją słyszeć, szybko zmieniła temat.
W ciągu następnych kilku miesięcy Pete zauważył, że Ma robi się roz-kojarzona i poświęca mu coraz mniej uwagi. I coraz częściej wspomina
0 Dougu.
Pewnego wieczoru Pete spytał o niego.
- Och, Doug? - odparła z nutą irytacji w głosie. - Ależ to mój szef.
1 przyjaciel. To wszystko. Nie mogę mieć przyjaciół? Nie wolno mi?
Pete zwrócił uwagę, że Ma długo przesiaduje przy telefonie i komputerze. Próbował odszukać billingi i sprawdzić, czy dzwoniła do Baltimore, ale schowała je gdzieś przed nim albo wyrzuciła. Próbował też czytać jej e-maile, lecz odkrył, że zmieniła hasło. Komputery były jednak specjalnością Pete'a, więc bez trudu włamał się na jej konto. Ale nie mógł przeczytać ani jednej wiadomości, bo wszystkie usunęła z serwera.
Wpadł w taką wściekłość, że omal nie rozwalił komputera.
Ku konsternacji Pete'a Ma zaczęła zapraszać Douga na kolacje, kiedy przyjeżdżał służbowo do Westchester. Był starszy od Ma i trochę gruby. Na Pecie sprawił wrażenie obleśnego cwaniaka. Kolacje były najgorsze. .. Siedzieli we trójkę przy stole, a Doug próbował wkraść się w łaski Pete'a, wypytując go o sport, komputery i inne rzeczy - najwyraźniej Ma uprzedziła go, czym Pete się interesuje. Robił to jednak niezręcznie i było widać, że ma Pete'a w nosie. Kiedy myślał, że Pete nie patrzy, ciągle zerkał na Ma.
Już wtedy Pete nieustannie kontrolował Ma. Czasem mówił, że idzie z kolegami na mecz, ale wracał do domu wcześniej, a jej nie było. Przychodziła o ósmej albo dziewiątej i nie spodziewając się, że go zastanie, zmieszana tłumaczyła się, że musiała dłużej zostać w pracy, chociaż kierowała t^lko biurem i zanim poznała Douga, prawie nigdy nie pracowała dłużej niż do piątej. Raz, gdy twierdziła, że była w biurze, Pete zadzwonił pod numer Douga w Baltimore i usłyszał nagraną wiadomość, że na kilka dni wyjechał z miasta.
122
Wszystko się zmieniało. Wprawdzie Ma i Pete jadali razem kolacje, ale nie było już tak jak dawniej. Nie urządzali pikników, przestali wychodzić na wieczorne spacery. Prawie w ogóle nie siadali razem na werandzie, żeby przyglądać się świetlikom i snuć plany przyszłych wycieczek.
- Nie lubię go - powiedział Pete. - Douga.
- Och, przestań być zazdrosny. To tylko dobry przyjaciel, nikt więcej. Lubi nas oboje.
- Nie, mnie nie lubi.
- Oczywiście, że lubi. Nie przejmuj się.
Pete jednak się przejmował. Przejął się jeszcze bardziej, gdy w zeszłym miesiącu znalazł w jej torebce karteczkę. Było na niej napisane: "D.G. - niedziela, motel, godzina 14".
Doug miał na nazwisko Grant.
W niedzielę rano Pete starał się nie reagować, kiedy Ma powiedziała:
- Wychodzę, kochanie.
- Dokąd?
- Na zakupy. Wrócę koło piątej.
Zastanawiał się, czy zapytać, dokąd konkretnie się wybiera, lecz uznał, że to niedobry pomysł. Mógłby wzbudzić w niej podejrzenia. Odrzekł więc wesoło:
- Dobrze, na razie.
Gdy tylko wyjechała z podjazdu, zaczął wydzwaniać do okolicznych moteli i pytać o Douglasa Granta.
Recepcjonistka w "Westchester Motor Inn" powiedziała:
- Chwileczkę, już łączę.
Pete błyskawicznie odłożył słuchawkę.
W ciągu piętnastu minut dotarł do motelu i rzeczywiście zobaczył samochód Ma zaparkowany przed jednym z pokoi. Zakradł się pod drzwi. Roleta była opuszczona, a w środku nie paliła się żadna lampa, ale okno było uchylone. Pete słyszał strzępki rozmowy.
- Nie podoba mi się.
- Co? - spytała.
- Ten lakier. Chciałbym, żebyś pomalowała paznokcie na jasnoczer-wono. Tak będzie bardziej sexy. Ten mi się nie podoba. Co to za kolor?
- Brzoskwiniowy.
- Wolę jasnoczerwony - powtórzył Doug.
- No dobrze.
Rozległ się śmiech. Potem zapadła długa cisza. Pete próbował zajrzeć do pokoju, ale nic nie widział. Wreszcie Ma powiedziała:
- Musimy porozmawiać. O Pecie.
193
- Coś wie - mówił Doug. - Na pewno.
- Ostatnio zachowuje się jak jakiś cholerny szpieg - odrzekła zdenerwowanym głosem, którego Pete nie cierpiał. - Czasem miałabym ochotę go udusić.
Słysząc słowa Ma, Pete zamknął oczy. Zacisnął powieki tak mocno, że zdawało mu się, że może już nigdy ich nie otworzyć.
Rozległo się zgrzytnięcie otwieranej puszki. Pewnie piwa.
- Co będzie, jeżeli się dowie? - spytał Doug.
- Co będzie? Nie mówiłam ci, co w tym stanie dzieje się z alimentami, kiedy ktoś ma romans? Zostają zlikwidowane. Musimy uważać. Przyzwyczaiłam się już do życia w komforcie.
- To co mamy zrobić? - zapytał Doug.
- Zastanawiałam się nad tym. Chyba ty powinieneś się nim zająć.
- Zająć? - W głosie Douga też zabrzmiał nerwowy ton. - Mam mu zafundować bilet w jedną stronę...
- Przestań.
- Dobrze, skarbie, przepraszam. No to jak mam się nim zająć?
- Powinieneś go lepiej poznać.
- Żartujesz.
- Udowodnij mu, że jesteś tylko moim szefem. Doug zaśmiał się i spytał cichym, łagodnym głosem:
- A czy to... świadczy, że jestem tylko twoim szefem? Też się roześmiała.
- Przestań. Mówmy serio.
- No więc co? Mam go zabrać na mecz bejsbolowy?
- Nie, to musi być coś więcej. Zaproś go do siebie.
- Och, fantastyczny pomysł. - Powiedział to obrażonym tonem, jakim czasem odzywała się Ma.
- Nie, wydaje mi się, że całkiem dobry - ciągnęła. - Zaproś nas oboje - może na weekend, kiedy robię to przyjęcie dla siostrzenicy. Nie będę mogła. Może przyjedzie sam. Połazicie sobie, rozerwiecie się. Możesz mu na przykład powiedzieć, że masz dziewczynę.
- Nie uwierzy.
- Pete zna się tylko na komputerach i sporcie. Na inne sprawy jest za głupi.
Pete załamał ręce. O mały włos nie wykręcił kciuka - tak jak wtedy, gdy stłukł sobie palec na boisku koszykówki.
- Czyli będę musiał udawać, że go lubię.
- Zgadza się, będziesz musiał. Nic ci się nie stanie z tego powodu.
- Wybierz inny weekend. Żebyś też mogła przyjechać.
124
- Nie - powiedziała. - Trudno byłoby mi utrzymać ręce przy sobie. Chwila ciszy. Wreszcie Doug się odezwał:
- Niech to diabli, zgoda. Zrobię to.
Pete, przykucnięty na kawałku pożółkłej trawy, gdzie walały się trzy puszki po napojach, zadygotał z wściekłości. Całą siłą woli powstrzymywał się, by nie wrzasnąć.
Pobiegł do domu, rzucił się na kanapę i włączył mecz.
Kiedy Ma wróciła do domu - wcale nie o piątej, jak obiecywała, tylko o wpół do siódmej - udawał, że zasnął.
Tej nocy podjął decyzję. Nazajutrz poszedł do antykwariatu i ukradł "Trójkąt".
W sobotę Ma odwiozła go na lotnisko.
- Będziecie się dobrze bawić?
- Jasne - powiedział Pete. Wydawał się radosny, bo naprawdę był ra
dosny. - Na pewno będzie fajnie.
W dniu morderstwa, gdy jego żona i jej kochanek pili wino w pokoju w hotelu Mountain View, Roy zjadł lunch ze swoim wspólnikiem. Mężczyzna, który pragnął pozostać anonimowy, twierdził, że Roy był w wyjątkowo dobrym humorze. Wydawało się, że jego depresja ustąpiła i odzyskał dawną radość.
Świetnie, świetnie, świetnie...
Ma pocałowała go i mocno przytuliła. On jej nie pocałował, ale uściskał ją, przypominając sobie, że musi być dobrym aktorem.
- Cieszysz się na tę wyprawę, co? - spytała.
- Pewnie - odpowiedział. Zgodnie z prawdą.
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham - odrzekł. To już nie była prawda. Nienawidził jej. Miał nadzieję, że samolot odleci punktualnie. Nie chciał zostawać tu z nią dłużej, niż to było konieczne.
Stewardesa, ładna blondynka, co chwilę zatrzymywała się obok jego fotela. Pete był do tego przyzwyczajony. Kobiety go lubiły. Tysiące razy słyszał, że jest uroczy, że jest przystojny, że jest czarujący. Kobiety mówiły mu to, nachylając się blisko ku niemu. Muskając jego rękę, ściskając ramię. Ale dziś na pytania stewardesy odpowiadał tylko tak lub nie. Był pogrążony w lekturze "Trójkąta". Czytał zaznaczone fragmenty. Uczył się ich na pamięć.
Chłonął wiadomości o daktyloskopii, o przesłuchiwaniu świadków, o odciskach stóp i mikrośladach. Wielu rzeczy nie rozumiał, ale doszedł do wniosku, że policja jest niezwykle sprytna i zamierzając zabić
\7K
Douga, będzie musiał bardzo uważać, żeby nigdy się o tym nie dowiedziała.
- Za chwilę lądujemy - poinformowała stewardesa. - Bardzo proszę
zapiąć pasy. - Uśmiechnęła się do niego.
Zatrzasnął klamrę i wrócił do lektury.
Hank Gibson spadł z wysokości trzydziestu czterech metrów. Wylądował na prawym boku, łamiąc siedemdziesiąt siedem z ponad dwustu kości znajdujących się w ludzkim ciele. Żebra przebiły mu wszystkie najważniejsze organy wewnętrzne, a bok czaszki uległ zmiażdżeniu.
- Witamy w Baltimore, gdzie jest teraz dwunasta dwadzieścia pięć -
oznajmiła stewardesa. - Proszę pozostać na miejscach i nie rozpinać pa
sów, dopóki samolot się nie zatrzyma i nie zgaśnie napis: "Zapiąć pa
sy". Dziękuję.
Według oceny koronera, Hank uderzył w ziemię z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę i śmierć nastąpiła niemal natychmiast. Witamy w Baltimore...
Doug przyjechał po niego na lotnisko. Uścisnął mu rękę.
- Co u ciebie? - zapytał.
- W porządku.
Pete dziwnie się czuł, mając spędzić weekend z człowiekiem, którego Ma tak dobrze znała, a on prawie w ogóle nie znał.
Mając iść na wycieczkę z kimś, kogo prawie w ogóle nie znał. Mając zabić kogoś, kogo prawie w ogóle nie znał... Poszedł z nim do samochodu.
- Napiłbym się piwa i przekąsił jakiegoś kraba - oznajmił Doug, gdy wsiedli. - Jesteś głodny?
- Pewnie, że jestem.
Podjechali na nabrzeże i weszli do starej, obskurnej knajpki. Cuchnęło w niej środkiem czyszczącym, którego używała Ma, kiedy Randolf, ich szczeniak labrador, nabrudził na dywan.
Zanim usiedli przy stoliku, Doug zagwizdał na kelnerkę.
- Skarbie, jak myślisz, potrafisz obsłużyć dwóch prawdziwych męż
czyzn? - Posłał jej znaczący uśmiech.
Pete nieraz widział, jak w ten sam sposób uśmiechał się do Ma. Odwrócił wzrok, nieco speszony jego zachowaniem, ale znacznie bardziej zniesmaczony.
Gdy zaczęli jeść, Doug się uspokoił, choć prawdopodobnie raczej pod wpływem piwa niż jedzenia. Tak samo działał na Ma trzeci wieczorny kieliszek wina Galio.
126
Pete niewiele się odzywał. Doug silił się na wesołość. Bez przerwy gadał, ale plótł same bzdury. Pete w ogóle go nie słuchał.
- Może zadzwonię do swojej dziewczyny - rzucił nieoczekiwanie Doug.
- Zapytam, czy będzie chciała się do nas przyłączyć.
- Masz dziewczynę? Jak jej na imię?
- Hm... Cathy.
Kelnerka miała na piersi plakietkę z napisem: "Cześć, jestem Cathleen".
- Fajnie, zadzwoń - odrzekł Pete.
- Możliwe, że wyjeżdża na weekend. - Unikał wzroku Pete'a. - Ale zadzwonię później.
Pete zna się tylko na komputerach i sporcie. Na inne sprawy jest za głupi... Wreszcie Doug spojrzał na zegarek i zapytał:
- No, to na co miałbyś ochotę? Pete udał, że się zastanawia.
- Można tu gdzieś iść na wycieczkę?
- Na wycieczkę?
- Na przykład w góry?
Doug dokończył piwo i pokręcił głową.
- Nie, nie znam żadnych fajnych górskich szlaków.
Pete znów wpadł we wściekłość - zadygotały mu ręce, krew zahuczała w skroniach - ale szybko ukrył oznaki wzburzenia i próbował spokojnie pomyśleć. Co teraz zrobi? Liczył na to, że Doug zgodzi się na każdą propozycję. Liczył na to, że znajdą odpowiednio wysokie urwisko.
Hank uderzył w ziemię z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę...
- Ale jeżeli chcesz pobiegać na świeżym powietrzu - ciągnął Doug -to moglibyśmy się wybrać na polowanie.
- Polowanie?
- Wprawdzie akurat nie ma sezonu na nic grubszego - dodał Doug.
- Ale zawsze można trafić królika albo wiewiórkę.
-No...
- Mam dwie strzelby na chodzie. Pete wahał się tylko przez chwilę.
- Dobra, chodźmy na polowanie.
- Dużo strzelasz? - zapytał go Doug.
- Trochę.
W rzeczywistości Pete był dobrym strzelcem. Ojciec nauczy! go, jak ładować i czyścić broń i jak się z nią obchodzić. ('Nigdy do niczego nie celuj, jeżeli nie jesteś gotów do strzału').
127
Pete nie chciał jednak zdradzać Dougowi, że zna się na broni, więc spokojnie słuchał, jak należy ładować małą dwudziestkędwójkę, jak odciągać zamek i jak odbezpieczać.
Jestem o wiele lepszym aktorem niż Ma.
Byli u Douga, w lesie. Dom był całkiem ładny i duży, cały z kamienia i szkła. Meble nie przypominały tanich sprzętów, które mieli u siebie Ma i Pete. Prawie same antyki.
Ten widok jeszcze bardziej przygnębił go i rozzłościł, ponieważ Pete wiedział, że Ma lubi pieniądze i lubi ludzi, którzy mają pieniądze, nawet jeżeli są takimi idiotami jak Doug. Oglądając piękny dom Douga, Pete doszedł do wniosku, że gdyby Ma go zobaczyła, jeszcze bardziej zaczęłoby jej zależeć na Dougu. A jeżeli już go widziała? Kilka miesięcy temu Pete wyjechał do Wisconsin odwiedzić ojca i kuzynów. Może Ma przyjechała tu wtedy i spędziła noc z Dougiem.
- No jak? - spytał Doug. - Gotowy?
- Dokąd pojedziemy?
- Jakiś kilometr stąd jest niezłe pole. Nie ma tam żadnych tablic zabraniających wstępu. Wszystko, co ustrzelimy, jest nasze.
- Brzmi nieźle - odparł Pete.
Wsiedli do samochodu i Doug wyjechał na drogę.
- Lepiej zapnij pasy - ostrzegł. - Prowadzę jak wariat.
Pete rozglądał się po wielkim pustym polu. Żywej duszy.
- Co? - usłyszał Pete i zorientował się, że Doug na niego patrzy.
- Powiedziałem, że tu bardzo cicho.
I bezludnie. Żadnych świadków jak tamci, którzy popsuli plany Royowi w "Trójkącie".
- Nikt nie zna tego miejsca. Sam je znalazłem, samiutki jak palec. -
Doug powiedział to z prawdziwą dumą, jak gdyby odkrył lekarstwo na
raka. - Zobaczmy... - Uniósł strzelbę i nacisnął spust.
Trach...
Spudłował do puszki leżącej w odległości dziesięciu metrów.
- Trochę wyszedłem z wprawy - rzekł. - Ale fajnie jest. nie?
- Pewnie - przytaknął Pete.
Doug strzelił jeszcze trzy razy i dopiero ostatni pocisk trafił w puszkę, która.wzleciała w powietrze.
- No i proszę!
Doug przeładował i zaczęli iść przez wysoką trawę i krzewy. Maszerowali pięć minut.
128
- Patrz - powiedział Doug. - Trafisz w tamten kamień?
Wskazywał biały kamień sześć metrów od nich. Pete uznał, że trafi,
ale celowo chybił. Opróżnił magazynek.
- Nieźle - uznał Doug. - Ostatnie parę strzałów przeszło całkiem bli
sko. - Pete wyczuł w jego głosie nutę złośliwości.
Pete przeładował i ruszyli dalej.
- A co u niej? - zapytał Doug. - Jak się miewa?
- Świetnie. Naprawdę świetnie.
Ilekroć Ma była zdenerwowana i Pete pytał ją, jak się czuje, zawsze odpowiadała: "Świetnie. Naprawdę świetnie".
Co wcale nie znaczyło, że naprawdę świetnie się czuła. Oznaczało: Nie mam ochoty ci o tym mówić, to są moje tajemnice.
Już cię nie kocham.
Pokonali kilka pni zwalonych drzew i ruszyli w dół zbocza. Trawę porastały tu niebieskie kwiatki i stokrotki. Ma lubiła uprawiać ogród i zawsze jeździła po kwiaty do szkółki ogrodniczej. Czasem wracała z pustymi rękami i Pete zaczął się zastanawiać, czy tak naprawdę nie jeździ spotykać się z Dou-giem. Znów ogarnęła go złość. Spociły mu się ręce, zgrzytnął zębami.
- Naprawiła już samochód? - pytał dalej Doug. - Mówiła, że coś się
dzieje ze skrzynią biegów.
Skąd o tym wiedział? Samochód zepsuł się zaledwie cztery dni temu. Czyżby Doug był wtedy u nich, a Pete nie miał pojęcia o jego przyjeździe? Doug zerknął na niego i powtórzył pytanie. Pete w zaskoczeniu zamrugał oczami.
- Co, samochód? Tak, już wszystko w porządku. Pojechała do warsz
tatu i naprawili.
Zaraz jednak poczuł się lepiej, bo to znaczyło, że wczoraj nie rozmawiali. Inaczej powiedziałaby mu o naprawie samochodu.
Z drugiej strony, możliwe, że Doug kłamał. Być może rozmawiali, ale udawał, że nie mówiła mu o samochodzie.
Pete spojrzał w nalaną twarz Douga, zastanawiając się, czy mu wierzy. Doug miał całkiem niewinną minę, lecz Pete dowiedział się, że ludzie sprawiający wrażenie niewinnych czasem są odpowiedzialni za najgorsze czyny. Roy, bohater "Trójkąta", był dyrygentem chóru kościelnego. Patrząc na zdjęcie uśmiechniętego człowieka w książce, trudno byłoby przypuszczać, że kogoś zabił.
Rozmyślał o książce, rozmyślał o morderstwie.
Ogarnął wzrokiem pole. Jest... w odległości mniej więcej piętnastu metrów. Ogrodzenie. Wysokości półtora metra. Powinno być w sam raz. Świetnie.
129
Świetnie...
Tak jak zawsze czuła się Ma.
Która wolała Douga niż Pete'a.
- Czego szukasz? - zapytał Doug.
- Czegoś, do czego można by strzelić. Świadków, pomyślał. Ich szukam.
- Chodźmy tam - powiedział Pete i ruszył w kierunku ogrodzenia. Doug wzruszył ramionami.
- Dobra. Czemu nie?
Kiedy się zbliżali, Pete przyjrzał się ogrodzeniu. Na drewnianych słupach, ustawionych co dwa i pół metra, rozpięto pięć rdzewiejących drutów.
Niełatwo będzie dostać się na drugą stronę, ale to nie był drut kolczasty jak w innych ogrodzeniach, które mijali. Poza tym Pete nie chciał, żeby szło łatwo. Wszystko przemyślał. Miał plan.
Roy przez wiele tygodni rozmyślał o morderstwie, które stało się jego obsesją. Całkowicie zaprzątało jego uwagę. Rysował mapy i schematy, planował wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Była to, przynajmniej w jego przekonaniu, zbrodnia doskonała...
- Co robi twoja dziewczyna? - zapytał Pete.
- Hm, moja dziewczyna? Pracuje w Baltimore.
- Aha. A gdzie?
- W biurze. W dużej firmie. -Aha.
Podeszli bliżej ogrodzenia. Pete spytał:
- Jesteś rozwiedziony? Ma mówiła, że się rozwiodłeś.
- Zgadza się. Rozstaliśmy się z Betty dwa lata temu.
- Spotykacie się czasem?
- Z Betty? Nie. Każde z nas poszło swoją drogą.
- Macie dzieci? -Nie.
Oczywiście, że nie. Kiedy człowiek ma dzieci, musi myśleć o kimś innym. Nie może cały czas myśleć o sobie.
Jak Doug.
I jak Ma.
Pete znów rozejrzał się po polu. Szukał wiewiórek, królików, świadków.
Nagle Doug przystanął i także się rozejrzał. Pete zastanawiał się, o co chodzi, lecz po chwili Doug wyciągnął z plecaka butelkę piwa, opróżnił ją duszkiem i rzucił na ziemię.
130
- Chcesz się czegoś napić? - zapytał.
- Nie - odrzekł Pete. To dobrze, że Doug będzie trochę pijany, kiedy go znajdą. Zbadają mu krew. Zawsze tak robili. Dlatego gdy zabrali do szpitala w Colorado Springs to, co zostało z ciała Hanka (w końcu sto trzydzieści na godzinę) i sprawdzili poziom alkoholu we krwi, dowiedzieli się, że wcześniej pił.
Do ogrodzenia pozostało już tylko pięć metrów.
- Hej, popatrz - powiedział Pete. - Tam. Wskazał na trawę po drugiej stronie ogrodzenia.
- Co? - spytał Doug.
- Widziałem dwa króliki.
- Naprawdę? Gdzie?
- Pokażę ci. Chodź.
- Dobra, chodźmy.
Podeszli do ogrodzenia. Nagle Doug wyciągnął rękę i zabrał Pete'owi strzelbę.
- Potrzymam, jak będziesz przechodził. Tak będzie bezpieczniej.
Jezu... Pete zamarł z przerażenia. Zdał sobie sprawę, że Doug chce
zrobić dokładnie to samo, co zamierzał on. Zaplanował sobie, że potrzyma Dougowi broń. A gdy Doug znajdzie się na szczycie ogrodzenia, zastrzeli go. Będzie to wyglądało, jakby próbował się wspiąć ze strzelbą w ręku, ale upuścił ją i broń przypadkiem wypaliła.
Roy liczył na starą policyjną zasadę, zgodnie z którą to, co wygląda na wypadek, prawdopodobnie jest wypadkiem...
Pete ani drgnął. Zdawało mu się, że w oczach Douga dostrzegł coś dziwnego, jakieś szyderstwo i złośliwość. Coś, co przywodziło mu na myśl wyraz oczu Ma. Wystarczyło raz spojrzeć, żeby zobaczyć, jak bardzo Doug go nienawidzi i jak bardzo kocha Ma.
- Mam iść pierwszy? - zapytał Pete. Nie ruszał się z miejsca i myślał o ucieczce.
- Pewnie - odparł Doug. - Idź pierwszy. Potem podam ci strzelby. -Jego oczy mówiły: chyba nie boisz się przeleźć przez ogrodzenie, co? Nie boisz się odwrócić do mnie plecami?
Doug znów się rozejrzał.
Szukał świadków, tak jak przedtem Pete.
- Śmiało - zachęcił go Doug.
Pete - czując, jak drżą mu ręce - zaczął się wspinać. To koniec, pomyślał. Zastrzeli mnie. W zeszłym miesiącu za szybko uciekłem spod motelu! Doug i Ma rozmawiali dalej i ułożyli plan. Postanowili, że Doug mnie zaprosi, będzie udawał miłego wujka, a potem mnie zastrzeli.
131
Przypomniał sobie, że to Doug zaproponował polowanie.
Ale jak ucieknę, myślał Pete, dogoni mnie i zastrzeli. Gdyby nawet strzelił mi w plecy, będzie twierdził, że to był wypadek.
Adwokat Roya przekonywał przysięgłych, że choć między mężczyznami rzeczywiście doszło do szamotaniny, to Hank spadł z urwiska przypadkiem. Nalegał, by w najgorszym razie ława uznała Roya za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci...
Postawił stopę na pierwszym drucie. Ruszył w górę.
Drugi drut...
Serce Pete'a waliło tysiąc razy na minutę. Musiał się zatrzymać, aby wytrzeć dłonie.
Zdawało mu się, że słyszy szept, jakby Doug mówił coś do siebie.
Przerzucił nogę nad ostatnim drutem.
I usłyszał szczęk odciąganego kurka.
Doug szepnął ochryple:
- Już po tobie.
Pete wstrzymał oddech.
Trach!
Po polu rozniósł się krótki, suchy huk dwudziestkidwójki.
Pete zdusił krzyk i spojrzał wokół siebie, omal nie spadając z ogrodzenia.
- Psiakrew - mruknął Doug. Celował w jakiś punkt daleko od ogrodze
nia. Wskazał głową las. - Wiewiórka. Spudłowałem o parę centymetrów.
rr Wiewiórka - powtórzył rozgorączkowanym głosem Pete. -1 spudłowałeś.
- Cholera, zabrakło może trzech centymetrów.
Chwytając się drutów drżącymi rękami, Pete zszedł na drugą stronę.
- Nic ci nie jest? - zapytał Doug. - Jakoś niewyraźnie wyglądasz. Dobrze się czujesz?
- Świetnie.
Świetnie, świetnie, świetnie...
Doug podał Pete'owi strzelby i zaczął się wspinać na ogrodzenie. Pete zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie położył na ziemi swoją strzelbę i zacisnął w dłoniach broń Douga. Podszedł do ogrodzenia, stając tuż pod Dougiem.
- Popatrz - powiedział Doug, kiedy znalazł się na górze i stanął na
drutach okrakiem, prawą nogą po jednej i lewą po drugiej stronie ogro
dzenia. - Tam. - Wskazał gdzieś niedaleko.
Jakieś sześć metrów od nich przysiadł w trawie duży, szary, kłapo-uchy królik.
- Nie mówiłem? - szepnął Doug. - Masz go jak na dłoni.
132
Pete przyłożył strzelbę do ramienia. Mierzył w ziemię, w punkt między królikiem a Dougiem.
- No już. Na co czekasz?
Roy został uznany za winnego morderstwa z premedytacją i skazany na dożywotnie więzienie. Mimo to niewiele zabrakło, aby udało mu się dokonać zbrodni doskonałej. Gdyby nie zrządzenie losu, być może uniknąłby kary...
Pete spojrzał na królika, potem na Douga. Nie strzelisz?
Hm, dobra, pomyślał Pete.
Uniósł broń i nacisnął spust.
Doug stracił dech, przyciskając rękami maleńką ranę na piersi.
- Jak... co... Nie!
Spadł tyłem z ogrodzenia i leżał zupełnie nieruchomo na zaschniętym błocie. Królik w kiłku susach uciekł w trawę, przerażony hukiem wystrzału, i zniknął za gęstwiną krzaków. Pete zauważył, że to jeżyny. Ma zasadziła ich mnóstwo w ogrodzie.
Samolot zszedł z wysokości przelotowej i powoli zbliżał się do lotniska.
Pete przyglądał się skłębionym chmurom i współpasażerom, czytał czasopismo linii lotniczych i katalog "Sky Mail". Nudził się. Nie miał ze sobą książki. Zanim porozmawiał z policją stanową Marylandu o śmierci Douga, wyrzucił "Trójkąt" do kosza na śmieci.
Jednym z powodów, dla których przysięgli uznali Roya za winnego, byl fakt, że w trakcie przeszukania jego domu policja odnalazła kilka książek na temat pozbywania się dowodów przestępstwa. Roy nie potrafił wyjaśnić, w jakim celuje trzymał...
Niewielki samolot zniżył się i miękko wylądował na lotnisku White Plains. Pete wyciągnął plecak spod fotela przed nim i opuścił pokład. Zszedł po schodkach razem ze stewardesą, wysoką czarnoskórą kobietą, rozmawiając z nią o locie.
Pete zobaczył Ma czekającą przy wyjściu. Wyglądała na przygaszoną. Miała ciemne okulary i Pete przypuszczał, że płakała. Ściskała w palcach chusteczkę.
Zauważył, że jej paznokcie nie są już jasnoczerwone.
Ani brzoskwiniowe.
Miały zwykły kolor paznokci.
Stewardesa podeszła do Ma.
- Pani Jill Anderson?
Ma skinęła głową.
Kobieta podsunęła jej kartkę.
1 OO
- Bardzo proszę to podpisać.
Ma apatycznym ruchem wzięła od niej długopis i złożyła podpis.
Był to formularz, jaki musieli podpisywać dorośli, aby wyrazić zgodę na podróż samolotem dziecka bez opieki. Jedno z rodziców, odbierając dziecko na lotnisku, musiało także podpisać dokument. Po rozwodzie rodziców Pete tak często latał między Wisconsin, gdzie mieszkał ojciec, a White Plains, gdzie mieszkał z matką, Ma, że doskonale znał lotnicze przepisy o samodzielnym podróżowaniu dzieci.
- Muszę pani powiedzieć - zwróciła się do Ma stewardesa, uśmie
chając się do Pete'a - że to chyba najgrzeczniejszy młodzieniec, jakiego
kiedykolwiek miałam na pokładzie. Ile masz lat, Pete?
- Dziesięć - odparł. - Ale w przyszłym tygodniu skończę jedenaście.
Ścisnęła go za ramię. Potem spojrzała na Ma.
- Tak mi przykro z powodu tego, co się stało - rzekła cicho. - Policjant, który odprowadzał Pete'a do samolotu, mówił, że pani narzeczony zginął w wypadku na polowaniu.
- Nie - zaprzeczyła Ma, z trudem wydobywając głos z gardła. - To nie był mój narzeczony.
Ale Pete pomyślał: Oczywiście, że był twoim narzeczonym. Nie chciałaś tylko, żeby sąd się o tym dowiedział, bo tato przestałby ci płacić alimenty. Dlatego tak bardzo starali się z Dougiem przekonać Pete'a, że Doug jest "tylko przyjacielem".
Nie mogę mieć przyjaciół? Nie wolno mi?
Nie, nie wolno, pomyślał Pete. Nigdy nie uda ci się zostawić syna, tak jak zostawiłaś tatę.
- Możemy już jechać do domu, Ma? - zapytał, starając się przybrać możliwie najsmutniejszą minę. - Po tym wypadku dziwnie się czuję.
- Oczywiście, kochanie.
- Ma? - zdziwiła się stewardesa.
Ma, patrząc przez szybę, wyjaśniła:
- Mam na imię Jill. Kiedy Pete miał pięć lat, próbował napisać na kartce urodzinowej "mamusia". Napisał tylko M-A i nie wiedział, jak dalej. Odtąd mam takie przezwisko.
- Urocza historia - powiedziała stewardesa, wyglądając, jak gdyby to ona miała się zaraz rozpłakać. - Pete, mam nadzieję, że niedługo się spotkamy i znowu razem polecimy.
- Dobrze.
- Hej, co będziesz robić w swoje urodziny?
- Nie wiem - odrzekł i spojrzał na matkę. - Pomyślałem sobie, że może pojedziemy na wycieczkę do Colorado. Tylko ty i ja.
-
Świat cafy jest sceną*
C
ztery godziny po czasie zapalania świec przez opustoszałą część południowego Londynu, która nie cieszyła się najlepszą reputacją, wracało z teatru dwoje ludzi, podążając w kierunku przeprawy przez Tamizę.
Charles i Margaret Cooperowie właściwie powinni już być w domu, ze swymi małymi dziećmi i matką Margaret, która, owdowiawszy podczas szalejącej w mieście zarazy, zamieszkała wraz z nimi w Charing Cross. Zwlekali jednak z powrotem z "Globe", pragnąc zobaczyć się z Willem Shakespeare'em, którego Charles Cooper miał zaszczyt zaliczać do grona przyjaciół. Przed laty rodziny Shakespeare'a i Charlesa posiadały sąsiadujące ze sobą grunta nad Avonem, a ich ojcowie nieraz wspólnie wyruszali na łowy z sokołami i siadywali przy kufelku w jednej z oberż w Stratfordzie. O tej porze roku dramaturg był niezwykle zajęty - w przeciwieństwie do wielu londyńskich teatrów, które zamykano, gdy dwór królewski latem opuszczał stolicę, "Globe" dawał przedstawienia przez cały rok - udało mu się jednakże znaleźć czas, aby przy kieliszku sherry i bordeaux porozmawiać z Cooperami o ostatnich sztukach.
Mąż i żona szybkim krokiem przemierzali ciemne ulice - niewielu mieszkańców przedmieść na południowym brzegu rzeki pamiętało o wywieszaniu latarń - z uwagą patrząc, gdzie stawiają stopy.
Lato było chłodne i Margaret miała na sobie grubą suknię z dopasowanym stanem i szeroką spódnicą. Jako kobieta zamężna nosiła stroje sięgające wysoko pod szyję, nigdy nie obnażając piersi, lecz wbrew zwyczajowi mężatek, unikała czepców i kapeluszy, zdobiąc włosy jedynie jedwabnymi wstążkami i kilkoma szklanymi paciorkami. Charles miał na sobie proste bryczesy, bluzę i skórzaną kamizelę.
* Cytat z komedii Szekspira "Jak wam się podoba" (akt II, scena VII) w przekładzie Macieja Słomczyńskiego (przyp. tłum.).
-RC
- To był cudowny wieczór - powiedziała Margaret, chwytając go mocniej
pod ramię, gdy pokonywali zakręt wąskiej uliczki. - Dziękuję, mój mężu.
Oboje nadzwyczaj lubili teatr, lecz nie mogli wydawać na rozrywki zbyt dużo, ponieważ należące do Charlesa przedsiębiorstwo, sprowadzające wina z zagranicy, dopiero od niedawna przynosiło zyski. Właściwie do tego roku stać ich było tylko na parterowe miejsca stojące za jednego pensa. Ostatnio jednak Charles zaczął zbierać owoce swego trudu i dziś sprawił żonie niespodziankę, zapraszając ją na galerię, na którą wstęp kosztował trzy pensy, gdzie usiedli na miękkich krzesłach i mogli skosztować orzechów i wczesnych gruszek.
Nagle zaskoczył ich jakiś okrzyk dobiegający z tyłu. Charles odwrócił się i w odległości piętnastu jardów ujrzał człowieka w czarnym aksamitnym kapeluszu i obszernym, podartym dublecie, który uskoczył przed jeźdźcem. Mężczyzna, nie bacząc na nic, postanowił przebiec przez ulicę i nie zauważył konia. Może było to tylko przywidzenie lub wytwór fantazji Charlesa, ale zdawało mu się, że przechodzień uniósł głowę, pochwycił jego spojrzenie i pospiesznie skręcił w boczną alejkę.
Nie chcąc jednakże niepokoić żony, Charles nie wspomniał o nieznajomym ani słowem i wrócił do rozmowy:
- Być może w przyszłym roku odwiedzimy "Blackfriars".
Margaret zaśmiała się. Nawet niektórzy z parów wzdragali się przed
wydaniem sześciu pensów za wstęp do tego teatru, choć był niewielki i wytworny, szczycąc się talentami aktorskimi najwyższej próby.
- Być może - odrzekła z powątpiewaniem.
Charles raz jeszcze się obejrzał, lecz nigdzie nie dostrzegł człowieka w kapeluszu.
Kiedy jednak skręcili za róg ulicy, którą mieli dotrzeć do przeprawy przez rzekę, tajemniczy nieznajomy wyłonił się z przyległego zaułka. Widocznie, puściwszy się biegiem, zatoczył koło i teraz zastąpił im drogę, oddychając ciężko.
- Pokornie was proszę, panie i pani, zechciejcie poświęcić mi chwilę.
To tylko żebrak, uznał Charles. Ale i nędzarz często stawał się groźny, jeśli nie ujrzał błysku monety. Charles wyciągnął długi sztylet i stanął między żoną a intruzem.
- Ach, nie ma potrzeby zarzynać wieprza - rzekł nieznajomy, wska
zując broń. - Wieprz bowiem jest nieuzbrojony. - Uniósł puste ręce. - To
znaczy rye jest zbrojny w stal. Tylko w prawdę.
Dziwna to była figura. O głęboko zapadłych oczach i pożółkłej, obwisłej skórze. Przed kilku laty jakaś ladacznica niechybnie obdarowała go francuską chorobą, która niebawem miała dokonać swego śmiertelnego
136
dzieła; dublet, który, jak wcześniej sądził Charles, został skradziony komuś znaczniejszej postury, niewątpliwie należał do tego człowieka, a stał się zbyt luźny z powodu jego wychudzenia.
- Kim jesteś? - zapytał ostrym tonem Charles.
- Jednym z tych, którym zawdzięczasz przyjemność oglądania dzisiejszego przedstawienia, którym zawdzięczasz swe zajęcie dawcy gronowego nektaru, któremu zawdzięczasz swe życie w tym zacnym mieście. -Mężczyzna wciągnął powietrze, które jak zawsze na tych przemysłowych przedmieściach cuchnęło siarką, po czym splunął na bruk.
- Wytłumacz się i mów, dlaczego za mną chodzisz, bo jeśli nie, dalibóg, podniosę alarm i wezwę szeryfa.
- Nie ma potrzeby, młody Cooperze.
- Znasz mnie?
- W rzeczy samej, panie, znam cię aż nazbyt dobrze. - Żółte oczy mężczyzny spojrzały na niego ze smutkiem. - Nie będę już dłużej mówił zagadkami i opowiem wszystko jak na spowiedzi. Nazywam się Marr. Żyłem życiem łotra i rad byłbym umrzeć łotrowską śmiercią. Ale przed dwoma tygodniami we śnie ukazał mi się Pan nasz i jął mnie przekonywać, bym odprawił pokutę za grzechy, jeśli chcę zaznać łaski wstępu na cudowne komnaty raju. Zaiste, panie, ręczę, że na pokutę potrzebowałbym dwóch żywotów, a została mi tylko cząstka jednego, wybrałem więc spośród swych czynów ten, który był mi źródłem największej udręki, i odszukałem człowieka, któregom najboleśniej skrzywdził.
Charles przyjrzał się mizernemu człowiekowi i schował sztylet.
- Cóż to za krzywda?
- Jak rzekłem, to ja - i kilku moich towarzyszy, którzy za sprawą zarazy poniewierają się już w piekle - otóż to my jesteśmy winni temu, że przed laty musiałeś porzucić swe sielskie życie na wsi niedaleko Stratfordu i przybyć do tego miasta utrapienia.
- Jakże to?
- Powiedz, proszę, panie, jaka wielka tragedia spotkała cię w życiu?
Charles nie zastanawiał się ani chwili.
- Nie było większej niż strata mego drogiego ojca i przepadek naszej
ziemi.
Piętnaście lat temu szeryf spod Stratfordu oskarżył Richarda Coopera o kłusowanie na terenie posiadłości lorda Westcotta, barona Habershire. Ludzie szeryfa przyłapali go, gdy polował na jelenia, a kiedy usiłowali go aresztować, posłał w ich kierunku strzałę. Zastępcy szeryfa rzucili się w pościg i po krótkiej walce zabili go. Richard Cooper, jako właściciel ziemski, nie musiał polować na cudze jelenie, powszechnie więc uważa-
137
no, że zdarzenie było tragicznym nieporozumieniem. Jednakże miejscowy sąd - przychylny szlachetnie urodzonym - orzekł przepadek należącej do rodziny ziemi na rzecz Westcotta, który odsprzedał ją ze znacznym zyskiem. Łotr nie dał złamanego grosza matce Charlesa, która niedługo potem zmarła ze zgryzoty. Osiemnastoletniemu Charlesowi, jedynakowi, nie pozostało więc nic innego, jak tylko szukać szczęścia w Londynie. Przez kilka lat pracował jako prosty robotnik, by potem terminować u winiarza, wstąpić do cechu i z biegiem lat oderwać myśli od tragedii. Marr otarł odrażające usta, ukazując nie więcej zębów niż u rzygającego mlekiem niemowlęcia, i rzekł:
- Dobrze wiedziałem, że taką usłyszę odpowiedź. - Rozejrzał się bacznie i szepnął: - Dalibóg, panie, mam wiadomości, co naprawdę zdarzyło się tego nieszczęsnego dnia.
- Mów dalej - rozkazał Charles.
- Westcott nie był wyjątkiem wśród arystokracji - zaczął Marr. - Żył ponad stan i coraz bardziej pogrążał się w długach.
Wiedział o tych zwyczajach każdy, kto czytał broszury z Fleet Street lub słuchał plotek w oberżach. Niejeden szlachcic wyprzedawał dobytek i pozbywał się części majątku ziemskiego, aby pokryć koszty wystawnego życia.
- Do Westcotta zgłosił się pewien szubrawiec nazwiskiem Robert Murtaugh.
- Znam to nazwisko - powiedziała Margaret. - Z przyczyn, których nie pamiętam, łączę z nim coś niemiłego.
- Dalibóg, łaskawa pani, zaręczam, że się nie mylisz. Murtaugh jest parem, lecz pośledniego herbu, a tytuł swój kupił za pieniądze. Zamierzy? sobie takie przedsięwzięcie, by wynajdować szlachciców, którzy toną w długach. Potem zaś knuje przeróżne intrygi, dzięki którym dłużnicy bezprawnym sposobem zdobywają ziemie i majątki. Sam bierze od nich suty procent.
- I mój ojciec padł ofiarą takiej intrygi? - wyszeptał ze zgrozą Charles.
- Dalibóg, panie, tak właśnie było. To ja, wraz z szubrawcami, o których wspomniałem, napadłem na niego na jego własnej ziemi. Związanego ponieśliśmy na pola lorda Westcotta. Tam, zgodnie z wcześniej ułożonym planem, przybyli ludzie szeryfa i zabili nieszczęśnika. Przy jego zimnym ciele na świadectwo rzekomego kłusownictwa złożono martwego jelenia, łuk i kołczan.
- Twój ojciec zamordowany - szepnęła Margaret.
- Boże miłosierny! - wykrzyknął Charles z oczyma płonącymi nienawiścią. Znów wydobył sztylet i przyłożył ostrze do szyi Marra.
138
Łotr nie drgnął nawet.
- Nie, mężu, nie czyń tego, proszę. - Margaret chwyciła go za ramię.
Ów człowiek zaś rzekł:
- Zaprawdę, panie, nie wiedziałem, że ludzie szeryfa zamyślają mord.
Sądziłem, że postanowili tylko wymóc na nim okup za uwolnienie, jak
zwykli czynić wiejscy stróże prawa. Nikt nie był bardziej wstrząśnięty
ode mnie tak strasznym biegiem zdarzeń. Pomimo to jestem nie mniej wi
nien tej ohydnej zbrodni niż oni i nie błagam o litość. Jeśli za to, com
uczynił, Bóg pokarze mnie twą ręką, podrzynając mi gardło, niech tak
będzie.
W pamięci Charlesa odżyły wspomnienia tamtej okropnej nocy -upokorzenie, gdy szeryf przywiózł ciało do domu, żałosny lament matki i długie dni, jakie potem nadeszły; dogasanie matki, bieda, zmagania, by zacząć nowe życie w bezlitosnym mieście. A jednak Charles nie potrafił zmusić swej dłoni, by zadała ranę temu nędznikowi. Wolno opuścił sztylet i wsunął go do pochwy u pasa. Przyjrzał się uważnie Marrowi. Skrucha malująca się na jego twarzy zdawała się dowodzić, że mówił szczerze. Charles jednak zapytał go:
- Jeśli Murtaugh w istocie jest taki, jak powiadasz, to wielu ma powody, aby nim pogardzać. Skąd mogę wiedzieć, czyś nie jest jednym z tych, co doznali od niego krzywdy, i czyś wszystkiego nie zełgał, aby zszargać jego imię?
- Klnę się na Boga, panie, mówię prawdę. Nie żywię urazy do sir Murtaugha, albowiem z własnej woli zatrułem swą duszę nikczemnym czynem, który wyjawiłem. Rozumiem jednak, panie, twą gorycz, z jaką patrzysz na pobudki, które mnie doń pchnęły, dlatego ofiaruję ci dowód na znak, że to prawda.
Marr wyciągnął z kieszeni złoty pierścień i położył na dłoni Charlesa. Kupiec winny stracił dech ze zdumienia.
- To sygnet mego ojca! Spójrz, Margaret, widzisz inicjały? Pamiętam wieczory, gdy siadywałem z ojcem i patrzyłem, jak przykłada pierścień do gorącego, czerwonego jak róża wosku, pieczętując listy.
- Wziąłem go w nagrodę za swój wysiłek; moi kompani uraczyli się monetami z sakiewki twego ojca. Częstokroć myślałem: gdybym tak jak oni wziął i wydał te pieniądze, pozbywając się pamiątek naszego czynu, być może przez te lata wina nie parzyłaby mnie niczym żar węgli w piecu, jak ten kawałek złota. Lecz teraz rad jestem, że zatrzymałem sygnet, mogę bowiem przynajmniej zwrócić go prawowitemu właścicielowi, nim zrzucę doczesną powłokę.
- Nie ja, lecz mój ojciec jest prawowitym właścicielem - mruknął po-
139
sępnie Charles. Zamknął pierścień w dłoni. Oparł się plecami o kamienny mur i zadygotał z wściekłości i żalu. Po chwili poczuł na ręce dłoń swojej żony. Palce, które z żelazną siłą zaciskał na sygnecie, nieco się rozluźniły.
Margaret powiedziała:
- Śpieszmy do sądu. Wescott i Murtaugh poczują bicz sprawiedliwości.
- Dalibóg, pani, to niemożliwe. Lord Wescott nie żyje od lat pięciu, zaś jego syn bandyta roztrwonił dziedzictwo do ostatniego pensa. Ziemię przejęła Korona za podatki.
- A Murtaugh? - spytał Charles. - Czy żyje jeszcze?
- Och, tak, panie. Lecz choć miewa się dobrze i mieszka w Londynie, ramię sprawiedliwości łatwiej dosięgłoby w niebie lorda Westcotta. Sir Murtaugh cieszy się bowiem wielką łaską księcia i innych wpływowych dworzan. Wielu korzystało z usług tego niegodziwca, by zmniejszyć swe długi. Sędziowie Ławy Królewskiej nie zechcą cię nawet wysłuchać, a w istocie, panie, występując otwarcie z tymi zarzutami, narazisz na niebezpieczeństwo swą wolność, jeśli nie życie. Nie było moim pragnieniem, panie, pchnąć cię na lekkomyślną drogę zemsty. Chcę jedynie zadośćuczynić temu, którego skrzywdziłem.
Charles przypatrywał się przez chwilę Marrowi, po czym rzekł:
- Jesteś złym człowiekiem i choć mienię się wiernym chrześcijaninem, nie znajduję w sercu przebaczenia dla ciebie. Będę się jednak modlił za twoją duszę. Może Bóg okaże ci większą pobłażliwość. A teraz odejdź. Przysięgam, że jeśli kiedyś jeszcze zjawisz się na mej drodze, mój sztylet nie zawaha się przed spotkaniem z twym gardłem, i rychlej niż zamierzasz, staniesz przed trybunałem niebieskim.
- Tak, łaskawy panie. Tak się stanie.
Charles na okamgnienie spojrzał na sygnet, aby go wsunąć na palec. Gdy uniósł głowę, uliczka była pusta; nędznik bezszelestnie zniknął w ciemnościach nocy.
Nazajutrz tuż przed godziną zapalania świec Charles Cooper zamknął swój skład i udał się do domu przyjaciela. Hal Pepper liczył sobie prawie tyle lat co Charles, lecz przewyższał go zamożnością, odziedziczywszy kilka mieszkań w ładnej części miasta, które dawał w najem, czerpiąc z tego duży zysk.
Dołączył do nich potężny mężczyzna o powolnych ruchach i takiejże mowie. Jego prawdziwe nazwisko przepadło w annałach rodzinnych i wszyscy zwali go Stout - nie z powodu znacznej tuszy, ale ze względu na jego
140
słabość do ciemnego piwa*. Poznali się z Charlesem przed kilku laty, gdy winiarz zaczął kupować jego towary; Stout wyrabiał i sprzedawał beczki. Często żartował, że z Cooperem wiąże go szczególne braterstwo**.
Trzech towarzyszy połączyły wspólne zainteresowania - karty, oberże, a nade wszystko umiłowanie teatru; często przeprawiali się na południowy brzeg Tamizy, by razem obejrzeć sztukę w Swan, Rosę czy Globe. Pepper prowadził czasem interesy z Jamesem Burbage'em, budowniczym wielu teatrów londyńskich. Co do Charlesa, to nosił on w sercu pragnienie, wcale go jednak nie kryjąc, aby zostać aktorem. Stout nie miał żadnych związków z teatrem poza dziecinnym oczarowaniem sztuką sceniczną, którą uważał za wrota prowadzące z robotniczego Londynu do innego świata. Heblując klepki beczek i kując młotem kowalskim rozgrzane do czerwoności obręcze, recytował kwestie z najnowszych dramatów Shakespeare'a i Jonsona lub też klasycznych dzieł nieżyjących już Kyda i Marlowe'a, które cieszyły się ostatnio wielkim powodzeniem. Powtarzał słowa zapamiętane podczas przedstawienia, nie ucząc się ich z książki; czytanie szło mu nietęgo.
Charles przekazał im opowieść usłyszaną od Marra. Gdy przyjaciele usłyszeli o okolicznościach śmierci Richarda Coopera, nogi się pod nimi ugięły. Zaczęli zasypywać Charlesa pytaniami, lecz on przerwał dalszą rozmowę, mówiąc:
- Ten, kto dopuścił się tego strasznego czynu, zginie z mej ręki. Tak postanowiłem.
- Ależ jeśli zabijesz Murtaugha - rzekł Stout - podejrzenie niechybnie padnie na ciebie jako na ofiarę podłości popełnionej wobec twego ojca.
- Nie sądzę - odparł Charles. - To lord Westcott ukradł ziemię mego ojca. Murtaugh jedynie mu pomagał. Nie, zaręczam wam, że swoimi intrygami doprowadził do ruiny tak wielu, że konstabl musiałby poświęcić rok, pragnąc zbadać każdego, kto miał powód zabić Murtaugha. Ufam, że wymierzę zemstę i ujdę z życiem.
Hal Pepper, jako człowiek zamożny i z tej przyczyny znający się na stosunkach panujących na królewskim dworze, powiedział:
- Nie wiesz, co mówisz. Murtaugh ma wpływowych przyjaciół, któ
rych jego strata z pewnością nie zachwyci. Korupcja to wielogłowa hydra.
Zetniesz jedną z głów, lecz inna porazi cię jadem, zanim tamta odrośnie
- co niezawodnie nastąpi.
* Stout - tęgi, korpulentny; także: rodzaj ciemnego piwa (przyp. tłum.). ** Słowo cooper oznacza bednarza (przyp. tłum.).
141
- O to nie dbam.
- Ale czy tak samo nie dba twoja żona? - spytał Stout. - Ręczę, przyjacielu, że wielce się tym trapi. Czy twoje dzieci nie byłyby strapione, gdyby ich ojca poćwiartowano i wypatroszono?
Charles wskazał na floret zawieszony nad kominkiem Hala.
- Mógłbym z łajdakiem stoczyć pojedynek.
- To zawołany szermierz - odparł Hal.
- Mimo to mogę zwyciężyć. Jestem młodszy, zapewne silniejszy.
- Gdybyś go nawet pokonał, cóż potem? Pogawędka z przysięgłymi w sądzie królewskim i rychłe spotkanie z katem. - Hal ze wzburzeniem machnął ręką. - Do kroćset... w najlepszym razie skończyłbyś jak Jon-son.
Ben Jonson, dramaturg i aktor, przed kilku laty zabił człowieka w pojedynku i cudem uniknął egzekucji. Od stryczka ocaliło go tylko wyrecytowanie pierwszego wersetu Psalmu 50. na dowód, iż jako osoba duchowna nie podlega jurysdykcji świeckiego sądu. Kara jednak okazała się dotkliwa: został napiętnowany rozpalonym żelazem.
- Znajdę sposób, by zabić Murtaugha. Hal uparcie odwodził go od tego zamysłu.
- Jakąż to korzyść może ci przynieść jego śmierć?
- Stanie się zadość sprawiedliwości.
Na twarzy Hala zagościł pełen ironii uśmiech.
- Sprawiedliwość w Londynie? To jak ów baśniowy jednorożec, o któ
rym wszyscy mówią, lecz nikt nie potrafi go odnaleźć.
Stout wziął glinianą fajkę, małą w jego masywnych dłoniach bednarza, i nabił ją aromatycznym tytoniem z Ameryk, który obecnie był w wielkiej modzie. Przytknął do główki płonące źdźbło słomy, po czym głęboko się zaciągnął. Wkrótce ku sufitowi uniósł się obłok dymu. Stout wolno rzekł do Hala:
- Twa drwina, przyjacielu, wydawać się może zupełnie słuszna, lecz prosty umysł mówi mi, że sprawiedliwość nie jest nam zgoła nieznana, nawet wśród mieszkańców Londynu. Co widzimy w sztukach? Nieraz tam mowa o sprawiedliwości. Tragedia Fausta... i ta historia pióra naszego przyjaciela Willa Shakespeare'a, którą widzieliśmy przed dwoma tygodniami w Globe: opowieść o Ryszardzie Trzecim. Bohaterowie do szpiku kości są przepojeni złem - lecz dobro bierze górę, jak pokazał Henryk Tudor, uśmiercając tego "krwawego psa".
- Nie inaczej - szepnął Charles.
- Ależ to fantazje, moi przyjaciele - odparował Hal. -1 tyleż ważą co inkaust, którym Kit Marlowe i Will spisali te igraszki.
142
\k
Charles pozostawał jednak niewzruszony.
- Co wiadomo o tym Murtaughu? Czymże się zajmuje?
- Cudzymi żonami i cudzymi pieniędzmi - odparł Hal.
- Co o nim wiesz jeszcze?
- Jak powiadam, jest wyśmienitym szermierzem lub za takiego się uważa. A ilekroć opuszcza Londyn, udając się na wieś, poluje z psami. Zaślepia go pycha. Nigdy mu nie dość pochlebstw. Nie szczędzi starań, by zdobyć względy dworu.
- Gdzie mieszka?
Stout i Hal milczeli, wyraźnie zaniepokojeni morderczym zamiarem przyjaciela.
- Gdzie? - nie ustępował Charles.
Hal westchnął i machnął ręką, odpędzając kłąb dymu z fajki Stouta.
- Nader ohydny ten tytoń.
- Dalibóg, na mnie działa kojąco.
Wreszcie Hal zwrócił się do Charlesa:
- Murtaugh zajmuje kwaterę stosowniejszą dla czeladnika niż dla człowieka szlachetnego stanu, daleko skromniejszą, niż się przechwala. Ale mieszka opodal Strandu, przez co ma możność bywać w towarzystwie ludzi znacznie potężniejszych i bogatszych od siebie. Dom jego znajdziesz w Whitefriars, nieopodal rzeki.
- Gdzie zwykł spędzać dzień?
- Nie mam pewności, lecz mniemam, że jako dworski piesek co dzień chodzi do pałacu Whitehall, by grzebać w ochłapach z królewskiego stołu w poszukiwaniu przeróżnych plotek i intryg, a czyni tak nawet teraz, gdy królowa bawi w Greenwich.
- Jaką zatem drogą podąża z domu do pałacu? - spytał Charles Stouta, który dzięki swemu rzemiosłu na wylot znał labirynty londyńskich ulic.
- Charlesie - zaczął Stout. - Nie pochwalam twych planów.
- Jaką drogą?
Przyjaciel odparł z ociąganiem:
- Jeśli jedzie konno, rusza wzdłuż brzegu na zachód do zakrętu rzeki, a potem na południe, prosto do Whitehall.
- Która z przystani, jakie mija w drodze, jest, według twej wiedzy, najbardziej pusta?
- Najrzadziej używane jest nabrzeże Tempie - rzekł Stout. - Od rozbudowy Inns of Court mniej już tam składów kupieckich niż niegdyś. -Znacząco dodał: - I niedaleko stamtąd do miejsca, gdzie tuż nad wodą trzyma się zakutych w kajdany więźniów, aby cierpieli podczas przypły-
143
wu. Kiedy dokonasz tej zbrodni, Charlesie, powinieneś się tam sam przykuć, oszczędzając w ten sposób trudu prokuratorowi Korony.
- Drogi przyjacielu - zaczął Hal. - Błagam cię, porzuć niecny zamiar,
jaki nosisz w sercu. Nie rób...
Umilkł jednak, widząc płomień gniewu w oczach przyjaciela, który spojrzał na towarzyszy i rzekł:
- Tak jak gdy od pożaru małego domu zajmuje się sąsiednia strzecha
i ogień skacze dalej, siejąc spustoszenie, dopóki nie spłonie cały szereg,
podobnie śmierć mojego ojca obróciła w zgliszcza życie wielu ludzi. -
Charles uniósł dłoń, pokazując sygnet, który dał mu wczoraj Marr. Zło
to błysnęło odblaskiem świecy, jak gdyby zapłonęło wściekłością dławią
cą Charlesa. - Nie będę mógł żyć, jeśli nie pomszczę nikczemnej alche
mii, która zmieniła szlachetnego człowieka w ten marny kawałek metalu.
Hal i Stout wymienili spojrzenie, po czym roślejszy z nich powiedział do Charlesa:
- A więc postanowiłeś, rzecz to pewna. Dalibóg, przyjacielu, cokolwiek uczynisz, staniemy u twego boku.
- Ja zaś przyrzekam zatroszczyć się o Margaret i dzieci - gdyby do tego przyszło. Nie zabraknie im niczego, co będzie w mej mocy im zapewnić - oświadczył Hal.
Charles uściskał przyjaciół i rzekł radośnie:
- A teraz, panowie, wieczór przed nami.
- Dlaczegóż mamy stąd iść? - zaniepokoił się Stout. - Nie myślisz chyba dokonać mordu dzisiaj?
- Nie, przyjacielu - na spotkanie z tym łotrem będę gotów za tydzień lub dwa. - Charles sięgnął do sakiewki i znalazł wystarczającą garść monet. - Mam chęć obejrzeć sztukę, a po niej odwiedzić naszego przyjaciela Willa Shakespeare'a.
- Z całej duszy popieram, Charlesie - rzekł Hal, kiedy wychodzili na ulicę. Po chwili dodał szeptem: - Choć gdyby mi było tak spieszno przywitać się z samym Panem Bogiem jak tobie, odmówiłbym sobie rozrywek i pomknął do kościoła, by kornie ucałować księżowski zadek nadzwyczaj skruszonymi usty.
Konstabl, którego posterunek znajdował się przy brzegu rzeki nieopodal Inns of Court, był bardzo kontent z życia w tej części miasta. Owszem, można tu było spotkać rajfurów pragnących sprzedać dziewkę komuś na ulicy, nożowników, oszustów i rzezimieszków. Lecz w przeciwieństwie do rojnej Cheapside ijej sklepików, pełnych lichego towaru, lub strasznych przedmieść na południowym brzegu rzeki, okolicę, nad któ-
144
rą miał pieczę, zamieszkiwali szlachetni panowie i damy i często przez cały dzień albo dwa nie słyszał, by ktoś podniósł larum.
Tego ranka, o dziewiątej, ów przysadzisty człowiek siedział za stołem na swym posterunku, kłócąc się z potężnym zastępcą szeryfa, zwanego Red James, o liczbę ściętych głów, zatkniętych na pikach na moście Londyńskim.
- Bodajby mnie usiekli, jeśli nie trzydzieści i dwie - mruknął Red James.
- A więc usieką, bo się mylisz, ośle. Nie ma ich więcej niż dwadzieścia pięć.
- Porachowałem je o świcie i było ich trzydzieści dwie. - Red James zapalił świecę i wyciągnął talię kart.
- Oszczędzaj łój - warknął konstabl. - Świeca kosztuje, a musimy za nią płacić z własnej sakiewki. Zagramy przy świetle dnia.
- Dalibóg - burknął Red James - Jeśli jestem osłem, jak mówisz, to nie mogę być kotem, nie posiadłem więc sztuki widzenia w ciemnościach. - Zapalił drugą świecę.
- Co z ciebie za pożytek? - Konstabl pokazał mu obelżywy gest i już miał wstać, by zdmuchnąć knoty, gdy do okna podbiegł młodzieniec w stroju robotnika.
- Panowie, natychmiast chcę mówić z konstablem! - wysapał.
- Właśnie z nim mówisz.
- Panie, nazywam się Henry Rawlings i przychodzę podnieść alarm! Doszło do bardzo poważnej napaści!
- Jakiż powód skargi? - Przyjrzawszy mu się uważnie, konstabl stwierdził, że chłopak jest cały i zdrowy. - Nie widzę śladu pałki czy sztyletu.
- Nie, to nie ja jestem ofiarą, ale ktoś inny za chwilę zostanie raniony. I boję się, że poważnie. Szedłem do składu nad rzeką, niedaleko stąd. I...
- Mówże, człowieku, ważna sprawa czeka.
- .. .i pan jakiś pociągnął mnie na bok i wskazał na nabrzeże Tempie, gdzie zobaczyliśmy dwóch ludzi z rapierami, krążących wokół siebie. Potem usłyszałem, jak młodszy z nich zagroził drugiemu, że go zabije, a tamten zawołał o pomoc. Potem starli się w pojedynku.
- Rajfur bije się z klientem o cenę kobiety - rzekł zmęczonym głosem Red James. - Nie nasza to sprawa. - Zaczął tasować karty.
- Nie, panie, mylisz się. Jeden z tych ludzi - ten starszy, któremu zagrożono śmiercią-jest parem. To Robert Murtaugh.
- Sir Murtaugh, przyjaciel lorda burmistrza, w łaskach księcia! - Zatrwożony konstabl poderwał się na nogi.
145
- Ten sam, panie - przytaknął zdyszany pachołek. - Przybiegłem co tchu, żeby podnieść alarm.
- Straż! - krzyknął konstabl, przypasując rapier i sztylet. - Straż, natychmiast do mnie!
Z przyległej izby wypadli dwaj zastępcy szeryfa, których świadomość zmącił trudny mariaż porannego snu i wczorajszego wina.
- Gwałt się dzieje na przystani Tempie. Ruszajmy niezwłocznie.
Red James chwycił długą pikę, swą ulubioną broń.
Wybiegli w chłód poranka, kierując się na południe w stronę Tamizy, nad którą zawisła gęsta jak owcze runo chmura dymu i mgły. Po pięciu minutach stanęli nad nabrzeżem Tempie, gdzie istotnie, jak zapewniał ich pachołek, toczyła się zażarta walka.
Młody człowiek zaciekle atakował sir Murtaugha. Par walczy! zręcznie, lecz ruchy krępował mu niewygodny, zbytkowny strój w stylu tureckim, modny w owym czasie na królewskim dworze - pozłacana opończa i turban z piórem - więc ustępował pola młodemu bandycie. Kiedy opry-szek cofnął się, by zadać szlachcicowi cios, konstabl wykrzyknął:
- Natychmiast przerwać walkę! Odłożyć broń!
Lecz chwila ta zamiast położyć kres walce, nieoczekiwanie przyniosła zgubę sir Murtaughowi, który zaskoczony okrzykiem konstabla, opuścił uzbrojoną rękę i spojrzał w stronę, skąd dobiegł głos.
Napastnik nie zaprzestał jednak ataku, zadając biedakowi pchnięcie w pierś. Klinga nie przebiła dubletu, lecz sir Murtaugh uderzył plecami w balustradę. Drewno pękło pod jego ciężarem i par spadł z wysokości czterdziestu stóp na kamienie. Spłoszone stado łabędzi poderwało się do lotu, a ciało sir Murtaugha stoczyło się po brzegu do rzeki, znikając pod ciemną powierzchnią wody.
- Aresztować go! - zawołał konstabl i trzej zastępcy szeryfa ruszyli na
zaskoczonego opryszka, którego Red James uderzył pałką, zanim ten
zdążył się rzucić do ucieczki.
Morderca padł bez czucia u ich stóp.
Zastępcy szeryfa zeszli po drabinie i stanęli nad wodą, lecz po ofierze zaginął wszelki ślad.
- Popełniono morderstwo! I to w granicach mojej jurysdykcji - rzekł
konstabl z ponurą miną, choć w głębi serca już się upajał rychłą nagro
dą i sławą, jaką niewątpliwie okryje go sprawne ujęcie złoczyńcy.
Zadanie postawienia Charlesa Coopera przed sądem za morderstwo Roberta Murtaugha otrzymał prokurator Korony, Jonathan Bolt, czterdziestoletni, wyłysiały artretyk.
146
Nazajutrz po wyłowieniu z Tamizy ciała Murtaugha, siedząc o dziesiątej rano w swym pełnym przeciągów gabinecie, Bolt pomyślał, że sprawa morderstwa takiego głupca jak Murtaugh jest doprawdy niewarta fatygi. Szlachta potrzebowała jednak takich jak on łotrów, by ją ratowali przed jej własną głupotą i rozrzutnością, Boltowi polecono zatem uczynić wszystko, by kupca winnego Charlesa Coopera ukarano dla przykładu.
Prokurator został jednakże uprzedzony, iż ma sprawę poprowadzić w taki sposób, by wiadomości o interesach Murtaugha, obciążających wielu możnych, nie stały się znane ogółowi. Postanowiono więc, że rozprawa odbędzie się nie w zwykłym sądzie królewskim, lecz w Izbie Gwiaździstej przy drzwiach zamkniętych, trybunale, którego historia sięgała czasów Jego Wysokości Henryka VII.
Izba Gwiaździsta nie miała prerogatyw, by wydawać wyroki śmierci. Mimo to, myślał Bolt, opryszkowi zostanie wymierzona stosowna kara. Uznawszy go za winnego, członkowie Izby Gwiaździstej niechybnie rozkażą obciąć Cooperowi uszy, napiętnować go gorącym żelazem oraz zesłać - zapewne do Ameryk, gdzie dożyje swych dni jako nędzny żebrak. Majątek jego zostanie skonfiskowany, a rodzina znajdzie się na bruku.
Nauka płynąca z tego będzie oczywista dla każdego: Nie wchodź w drogę tym, którzy de facto bronią szlachty.
Przesłuchawszy konstabla i świadka w sprawie - niejakiego Henry'ego Rawlingsa, pachołka - Bolt opuścił gabinet i udał się do pałacu Westmin-sterskiego, siedziby rządu.
W holu ukrytym w trzewiach gmachu pół tuzina prawników oraz ich klientów oczekiwało na swą kolej, by stanąć przed sądem, lecz sprawa Coopera znalazła się na wokandzie pierwsza, więc Jonathan Bolt minął czekających i wkroczył do Izby Gwiaździstej.
Ciemna sala, nieopodal siedziby Tajnej Rady, była znacznie mniejsza i nie tak okazała, jak powszechnie z bojaźnią opowiadano. Całkiem zwyczajne, oświetlone świecami pomieszczenie zdobiła podobizna Jej Królewskiej Mości oraz malowidło na suficie, wyobrażające ciała niebieskie, od których izba wzięła swą niezwykłą dla dostojnego trybunału nazwę.
Bolt ujrzał więźnia na ławie oskarżonych. Charles Cooper był blady, a jego skroń przysłaniał bandaż. Za więźniem stali dwa rośli strażnicy sądowi. Do Izby Gwiaździstej nie wpuszczano publiczności, lecz lordowie w swej wielkoduszności pozwolili przysłuchiwać się rozprawie Margaret Cooper, żonie więźnia, kobiecie skądinąd wielce przystojnej, co nie umknęło uwadze Bolta. Twarz miała równie bladą jak mąż, a oczy zaczerwienione od łez.
Za stołem obrony siedział mężczyzna znany Boltowi jako zręczny prawnik z Inns of Court, a obok niego człowiek dobiegający lat czterdzie-
147
stu, w którego twarzy prokurator dostrzegł coś znajomego. Szczupły, o długich, nieco przerzedzonych ciemnych włosach, w koszuli, bryczesach oraz butach z krótkimi cholewami. Być może świadek mający potwierdzić dobrą reputację oskarżonego. Bolt wiedział, że fakty ustalone w sprawie z pewnością dowiodą winy Coopera; obrona będzie się zatem skupiała na złagodzeniu wyroku, a głównym zadaniem Bolta będzie sprawić, aby ta taktyka spaliła na panewce.
Bolt zajął miejsce u boku swych świadków - konstabla i pachołka -którzy zdradzali niepokój, nerwowo splatając dłonie.
Otworzyły się drzwi i do sali weszło pięciu ludzi w togach i perukach, trybunał Izby Gwiaździstej złożony z kilku członków Tajnej Rady Królewskiej - dziś w liczbie trzech - oraz dwóch sędziów z Ławy Królewskiej. Usiedli, polecając podać sobie papiery.
Bolt był zadowolony. Znał każdego z tych ludzi i z wyrazu ich spojrzeń domyślał się, że - wedle wszelkiego prawdopodobieństwa - wyrok skazujący jest już przesądzony. Zastanawiał się, ilu z nich skorzystało z talentów Murtaugha, by wybrnąć z długów. Być może wszyscy.
Wysoki kanclerz, członek Tajnej Rady, odczytał z kartki:
- Otwieram rozprawę trybunału nadzwyczajnego, działającego na mocy rozkazu Jej Wysokości Królowej Elżbiety. Wzywam strony w rozpatrywanej sprawie do przedstawienia stanowisk. Niech Bóg chroni królową. - Utkwiwszy wzrok w oczach więźnia, ciągnął poważnym tonem: - Korona oskarża cię, Charłesie Cooper, o morderstwo sir Roberta Murtaugha, szlachcica i para, wobec którego dopuściłeś się czynnej napaści bez widomej przyczyny i pozbawiłeś go życia dnia piętnastego czerwca czterdziestego drugiego roku miłościwego panowania naszej władczyni, Jej Królewskiej Mości. Proszę oskarżyciela o przedstawienie sprawy zebranym tu członkom Sądu Kanclerskiego oraz Ławy Królewskiej.
- Proszę czcigodnego trybunału - zaczął Bolt. - Zdarzenie, z jakim mamy do czynienia, można nakreślić nadzwyczaj jasno i ręczę, że spray/a zajmie niewiele czasu waszych dostojności. Kupiec winny nazwiskiem Charles Cooper, powodowany niewiadomą wrogością, na oczach świadków napadł i zamordował sir Roberta Murtaugha na nabrzeżu Tempie, Mamy świadków tej brutalnej i nieuzasadnionej napaści.
- Proszę ich wezwać.
Bolt dał znak Henry'emu Rawlingsowi, który wstał i złożywszy przysięgę, rozpoczął zeznanie.
- Szedłem, panie, w stronę przystani Tempie, gdy zbliżył się do mnie
pewien człowiek i kazał mi pobiec z nim nad rzekę. Rzekł mi: "Spójrz, za-
148
powiada się nieszczęście, bo człowiek ten to sir Robert Murtaugh". Dalibóg, na naszych oczach ten oto aresztowany wyciągnął rapier, rzucając wyzwanie sir Murtaughowi. Zaraz też ruszył na nieszczęsnego para, wypowiadając słowa strasznej groźby.
- Jakież to były słowa?
- Coś na podobieństwo: "Giń, łotrze!". Po czym rozpoczął się pojedynek, a sir Murtaugh krzyknął: "Hola, morderstwo!".
Zaraz pobiegłem po pomoc do konstabla. Wróciliśmy nad rzekę, wsparci przez zastępców szeryfa, a po przybyciu ujrzeliśmy, jak aresztowany trafia biednego sir Murtaugha, który następnie wypadł przez balustradę i zginął. Był to okropny i wielce przykry widok.
Potem sąd pozwolił obrońcy przesłuchać pachołka, lecz prawnik Coopera postanowił nie zadawać mu żadnych pytań.
Bolt poprosił na miejsce dla świadka konstabla, który opowiedział niemal tę samą historię. Gdy skończył, obrońca Coopera po raz wtóry zrezygnował z prawa przesłuchania świadka.
- Dostojny sądzie, oskarżenie nie ma nic więcej do dodania w spra
wie - rzekł Bolt i usiadł.
Obrońca wstał i powiedział:
- Za pozwoleniem dostojnego trybunału, niech aresztowany sam zda
relację z przebiegu zdarzenia, która ponad wszelką wątpliwość unaocz
ni waszym ekscelencjom, iż doszło do wielkiego nieporozumienia.
Członkowie sądu wymienili nieco ironiczne spojrzenia, a wysoki kanclerz polecił odebrać przysięgę od Charlesa Coopera. Sędzia Ławy Królewskiej zapytał:
- Cóż odpowiesz na te zarzuty?
- Że są, łaskawy sądzie, wynikiem pomyłki. Śmierć sir Murtaugha to w istocie tragiczny wypadek.
- Wypadek? - powtórzył ze śmiechem jeden z członków Tajnej Rady. - Jak możesz mówić o wypadku, jeśliś zaatakował go rapierem, w wyniku czego sir Murtaugh spadł z wysokości i poniósł śmierć? Być może narzędziem mordu stały się kamienie nad rzeką, lecz na ów twardy grunt posłała go twoja ręka.
- Tak jest - odezwał się drugi z sędziów. - Mniemam, że gdyby nieszczęsny pan Murtaugh nie wypadł za balustradę, nadziałbyś go na rapier niczym dzika na rożen.
- Ośmielę się stwierdzić, dostojny trybunale, że nie uczyniłbym mu żadnej krzywdy. Z tej przyczyny, że nie toczyliśmy walki; ćwiczyliśmy.
- Ćwiczyliście?
- Tak, wasza dostojność. Moim pragnieniem jest zostać aktorem.
149
Trudnię się jednak, jak wiadomo, kupiectwem. Przybyłem na przystań Tempie, aby ustalić szczegóły dostawy bordoskiego wina z Francji, a mając nieco czasu w nadmiarze, postanowiłem poćwiczyć moją rolę w scenie, w której rozgrywa się pojedynek szermierczy. Czyniłem to zapamiętale, gdy przypadkiem zjawił się tam sir Murtaugh, podążający do pałacu Whitehall. Jest on - choć powinienem, niestety, rzec, był - znakomitym szermierzem i obserwując mnie przez chwilę, oznajmił rzecz - na me nieszczęście prawdziwą, że talent mój do władania bronią wiele pozostawia do życzenia. Wdaliśmy się w rozmowę, podczas której obiecałem, że jeśli zechce pokazać mi kilka sztychów i parad, wybadam, czy nie znajdzie się dla niego mała rola w sztuce. Wielce tym zaintrygowany, zgodził się podzielić ze mną swą wiedzą o sztuce fechtunku. - Aresztowany obrócił wzrok w stronę konstabla. -1 wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby ten człowiek nam nie przeszkodził, przez co sir Murtaugh zmylił krok. Pchnąłem go lekko w dublet, najdostojniejszy kanclerzu, a on oparł się o balustradę, która fatalnym trafem była rozchwiana. Bóg mi świadkiem, że jego zgon pogrążył mnie w rozpaczy.
Jego opowieści niepodobna odmówić sensu, pomyślał ponuro prokurator Bolt. Przed rozprawą zebrał nieco wiadomości o Cooperze i w samej rzeczy bywał on w teatrach na południowym brzegu Tamizy. Motywu morderstwa także trudno było dociec. Cooper należał do cechu i ani konieczność, ani chęć nie mogłyby skłonić go do rabunku. Z pewnością znaczną część Londynu uradowałaby wieść o śmierci takiego łajdaka jak Murtaugh. Lecz skoro szlachta życzyła sobie, by jak najprędzej wnieść oskarżenie, Bolt nie miał czasu dogłębnie zbadać związków, jakie mogły łączyć Coopera i Murtaugha.
Par, co powszechnie wiedziano, był próżny jak paw, więc myśl, że mógłby stanąć na scenie i pysznie stroszyć pióra przed dworem, bez wątpienia przypadła mu do gustu.
Jednakże gdyby nawet Cooper mówił prawdę i śmierć Murtaugha była dziełem przypadku, szlachta mimo to pragnęłaby kary dla mordercy Murtaugha. I rzeczywiście, słowa aresztowanego zdawały się nie trafiać do przekonania pięciu sędziom. Cooper ciągnął:
- A owe słowa gniewu i groźby, o których wspomniał ów pachołek, dostojny trybunale, nie były moimi słowami.
- Czyimi zatem?
Cooper spojrzał na swego obrońcę, który wstał i rzekł:
- Za pozwoleniem waszych dostojności, mamy świadka, którego ze
znanie rzuci nowe światło na przebieg wypadków. Niech wolno mi będzie
prosić o wystąpienie Williama Shakespeare'a.
150
Ach, tak, pomyślał Bolt, więc oto tajemniczy świadek: słynny dramaturg, przewodzący trupie zwanej Sługi Lorda Szambelana. Bolt oglądał kilka jego sztuk w teatrach Rosę i Globe. Cóż teraz nastąpi? Dra-matopisarz stanął na środku sali.
- Mistrzu Shakespearze, czy przysięgniesz na Boga zeznawać szczerze i w zgodzie z prawdą?
- Przysięgam, dostojny trybunale.
- Co masz do powiedzenia w związku z rozpatrywaną sprawą?
- Dostojny kanclerzu, pragnę dopełnić zeznań wysłuchanych wcześniej. Przed kilkoma tygodniami przyszedł do mnie Charles Cooper i rzekł, że będąc miłośnikiem sztuki aktorskiej, zawsze miał nadzieję spróbować swych sił na scenie. Poprosiwszy, by zadeklamował kilka ustępów mojego pióra, zauważyłem, że czyni to nadzwyczaj udatnie.
Oznajmiłem mu, iż w obecnej chwili nie widzę dla niego miejsca, lecz dałem mu fragmenty sztuki, którą piszę obecnie, radząc mu, aby poćwiczył. Przyrzekłem znaleźć dla niego rolę na jesieni, gdy do stolicy powróci dwór.
- W jakiż sposób wiąże się to z rozpatrywaną sprawą, mistrzu Shake
spearze?
Ze skórzanej sakwy dramaturg wyjął zapisany arkusz pergaminu i odczytał:
- Wchodzi CASSIO... RODERIGO: Kroki poznaję, to on. Giń, ty ło
trze!. .. Trafia Cassia... CASSIO obnaża miecz i rani Roderiga... RODE
RIGO: Ach, ach, śmierć mi tu zadano!... Jago z tyłu rani Cassia w nogę
i wychodzi. CASSIO: Będę kaleką, światła, hej, morderstwo!*
Shakespeare zamilkł i skłonił głowę.
- Dostojny trybunale, te oto słowa wyszły spod mego skromnego pióra.
- "Giń, łotrze... Hej, morderstwo!..." - rzekł wysoki kanclerz. - Ależ to niemal te same słowa, które, wedle świadka, paść miały między sir Murtaughiem a aresztowanym. Pochodzą z twej sztuki?
- Tak, ekscelencjo. Jeszcze nie została wystawiona i właśnie tworzę nową jej wersję. - Shakespeare przerwał, po czym dodał: - Będzie to sztuka, którą obiecałem zabawić Jej Wysokość, gdy wraz z dworem jesienią zjedzie do Londynu.
Jeden z członków Tajnej Rady zmarszczył brwi i zauważył:
- Jeślim nie w błędzie, jesteś, panie, faworytem królowej.
- Z całym szacunkiem dla waszej dostojności, skromny ze mnie czeladnik jedynie sztuki dramatopisarstwa. Nie skłamię jednak, jeśli po-
* "Otello" (akt V, scena 1) w przekładzie Macieja Słomczyńskiego (przyp. tłum.).
151
wiem, że Jej Wysokość od czasu do czasu raczy się przychylnie wyrażać o mej pracy.
Do stu diabłów, pomyślał prokurator. Shakespeare naprawdę cieszył się królewską łaską. Fakt ten był dobrze znany. Plotki głosiły, że za rok czy dwa Jej Wysokość wybierze jego zespół na swą jedyną nadworną trupę. Los rozprawy wydawał się już przesądzony: aby uznać Coopera za winnego, trybunał musiałby zaprzeczyć zeznaniu Shakespeare'a. Wieść o wyroku dotarłaby do królowej, co byłoby brzemienne w konsekwencje. Bolt przypomniał sobie powiedzenie: "Stu książąt przeciw jednej królowej to pewnych sto trumien".
Wysoki kanclerz odwrócił się do pozostałych członków Tajnej Rady, aby się z nimi naradzić. Po chwili ogłosił:
- W świetle wysłuchanych zeznań trybunał nadzwyczajny postanawia, że śmierć sir Roberta Murtaugha nie nastąpiła z niczyjej intencji, a Charles Cooper niniejszym zostaje oczyszczony z oskarżeń w tej sprawie i może odejść wolno. - Posłał surowe spojrzenie prokuratorowi. - Sir Jonathanie, jeśli to nie jest zbyt męczące zadanie, sąd byłby zaszczycony, gdybyś w przyszłości zechciał przynajmniej zapoznać się z dowodami i zadać kilka pytań aresztowanemu, zanim raczysz zająć czas trybunałowi.
- Tak uczynię, wasza dostojność.
Jeden z sędziów pochylił się i wskazując pergamin, który dramaturg chował w sakwie, zapytał:
- Czy wolno wiedzieć, mistrzu Shakespearze, jak zatytułowana ma być ta sztuka?
- Jeszcze nie jestem pewien, ekscelencjo, jak będzie brzmiał ostateczny tytuł. Tymczasem nazwałem ją "Otello, Maur wenecki".
- Czy mogę zatem liczyć, że zgodnie z tym, co usłyszeliśmy dziś w twym zeznaniu, publiczność zobaczy w tym dziele sceny dobrej szermierki?
- Och, tak, ekscelencjo.
- Wspaniale. Przedkładam sztuki tego rodzaju nad twe komedie.
- Ośmielę się więc wyrazić nadzieję, że spodoba ci się, panie, to przedstawienie - odrzekł William Shakespeare i dołączył do Coopera i jego żony, którzy opuszczali ciemną salę.
Tego wieczoru, blisko godziny zapalania świec, w oberży "Pod Jednorożcem i Niedźwiedziem" w Charing Cross przy kuflach piwa siedzieli trzej mężczyźni: Charles Cooper, Stout i William Shakespeare.
W drzwiach zamajaczył cień i do oberży wkroczył nowy gość.
152
- Spójrzcie, oto i tajemniczy dżentelmen z nabrzeża - powiedział
Charles.
Hal Pepper zasiadł wraz z nimi i także podano mu piwo. Charles uniósł kufel.
- Dzielnie się spisałeś, przyjacielu.
Hal pociągnął łyk i z dumą skinął głową w podziękowaniu za komplement. W śmiałej sztuce, napisanej wspólnie przez Williama Shakespe-are'a i Charlesa Coopera, odegrał decydującą rolę. Gdy Charles zatrzymał na nabrzeżu Murtaugha i - tak jak zeznał w sądzie - wzbudził jego ciekawość obietnicą występu na scenie, zadaniem Hala było w stosownym momencie pochwycić przechodnia, aby uczynić z niego świadka dialogu między Charlesem a Murtaughiem tuż przed pojedynkiem. Hal dał Raw-lingsowi pół suwerena, nakazując mu podnieść alarm i sprowadzić kon-stabla, który, zgodnie z planem Shakespeare'a, mistrza intrygi, miał z konieczności także stać się świadkiem pojedynku.
Shakespeare przyjrzał się z powagą Charlesowi i powiedział:
- Jeśli ocenić twój występ przed trybunałem, przyjacielu, to zmierzy
łeś się z tym dramatycznym doświadczeniem nad podziw dzielnie, choć
pozwolę sobie zauważyć... - człowiek ze Stratfordu nie mógł powstrzy
mać się od uśmiechu - ...że twe świadczenie w sądzie świadczy o nader
skromnym doświadczeniu dramatycznym.
Will Shakespeare często zbaczał z tematu rozmowy, by wpleść w nią uwielbiane przez siebie gry słów. Lecz zabawy tego rodzaju nie były też obce Charlesowi Cooperowi, który zaripostował:
- Och, przyjacielu, nawet zaciętość, z jaką broniłem się w sądzie, nie obroni się przed ciętością twego języka.
- Poddaję się! - wykrzyknął Shakespeare i cała czwórka ryknęła gromkim śmiechem.
- Twoje zdrowie, mój przyjacielu. - Charles stuknął kuflem o kufel Stouta.
Bednarz otrzymał zadanie, aby za pomocą swych narzędzi obruszyć balustradę na przystani Tempie tak zręcznie, by wytrzymała przypadkowy nacisk czyjejś ręki, lecz załamała się pod ciałem Murtaugha.
Stoutowi brakowało dowcipu Shakespeare'a lub Charlesa, nie próbował więc odpowiadać żartem. Na słowa uznania tylko mocno się spłonił.
Charles uściskał Shakespeare'a.
- Ale to w tobie, Willu, miałem ostoję.
- Twój ojciec okazywał dobroć mnie i mej rodzinie - odrzekł Shakespeare. - Zawsze będę go wspominał ze wzruszeniem. Cieszę się, że mogłem odegrać niewielką rolę w pomszczeniu jego śmierci.
153
- Co mogę uczynić, aby się wam odwdzięczyć za podjęte przez was ryzyko i wasz trud w mojej sprawie? - zapytał Charles.
- Już swój dług spłaciłeś - powiedział dramaturg. - Ofiarowałeś mi dar najcenniejszy dla amatora rzemiosła pisarskiego.
- Jakiż to dar, Willu?
- Natchnienie. Z naszego spisku zrodził się sonet, który ukończyłem zaledwie przed godziną. - Wyciągnął z zanadrza papier. Obrzuciwszy kompanię przy stole poważnym spojrzeniem, rzekł: - Żałuję, że Murtaugh nie poznał przyczyny swej śmierci. W moich sztukach prawda ostatecznie wychodzi na jaw ~ musi ją poznać przynajmniej publiczność, jeśli nie bohaterowie. Myśląc o tym, że Murtaugh zginął nieświadom naszej zemsty, chwyciłem za pióro. - Dramaturg zaczął powoli odczytywać sonet:
Na łotra
Gdy moje oko dojrzy chyży lot sokoli, Myśl kieruję ku temu, który dal mi życie, Który na krzywdę dziecka nigdy nie dozwolił I na piękną swą żonę wciąż patrzał w zachwycie. Gdy ujrzę, jak zatacza sęp koła złowrogie. Myśl zatruwa twa postać: pomnę, w nocnej głuszy Tyś w proch obrócił szczęście rodziny mej drogiej, Odarłszy najokrutniej ojca ciało z duszy. Dni tyle człek przemierza trakt życia szeroki, Ile mu odmierzyła złota losu miara. Lecz czekać? Nie godzi się zemście znosić zwłoki, Nim w czeluściach piekielnych dosięgnie cię kara. Sam sprawiedliwość czyniąc, zostałem narzędziem Boga - On tajemnicy mej pilnie strzec będzie.
- Znakomicie, Willu! - zawołał Hal Pepper.
Charles poklepał dramaturga po ramieniu.
- To o Charlesie? - spytał Stout, wpatrując się w papier. Wolno poruszał ustami, starając się powtórzyć słowa sonetu.
- W duchu, owszem - przytaknął Shakespeare, odwracając kartkę, aby bednarz mógł odczytać wiersz. Cicho zaś dodał: - Ale nie dość, jak sądzę, jednoznaczny, by sąd królewski mógł uznać go za dowód.
- Wydaje mi się jednak, że słuszniej będzie na razie go nie publikować - rzekł niepewnie Charles.
154
Shakespeare parsknął śmiechem.
- Nie, przyjacielu, jeszcze długo nikt go nie pozna. Zresztą i tak nie znalazłby nabywców. Miłość, miłość, miłość... to jedyna forma poezji, jaka się dziś sprzedaje. Co, nawiasem mówiąc, doprowadza mnie do pasji. Nie, ukryję wiersz w bezpiecznym miejscu i wydobędę za lat parę, gdy świat zapomni o Robercie Murtaughu... Czyż to już nie pora zapalania świec?
- Zaraz nadejdzie - odparł Stout.
- Dalibóg, a zatem... skoro nasza prawdziwa opowieść dobiegła kurtyny, zajmijmy się zmyśloną. Dziś przedstawiamy moją sztukę "Hamlet" i koniecznie muszę być przy tym obecny. Bierz swą nadobną żonę, Charlesie, i ruszajmy przeprawić się przez rzekę, a potem do Globe. Wychylcie kufle do dna, panowie, i w drogę!
-
-
Na ryby
T
atusiu, nie jedź. - Pobudka, młoda damo.
- Proszę, nie jedź.
- Czym się tak martwi moja mała Jessie-Bessie?
- Nie wiem. Niczym.
Alex usiadł na brzegu łóżka i przytulił dziewczynkę. Od jej ciepłego ciała bił szczególny zapach przebudzonego dziecka, od którego jego serce zawsze wzbierało czułością.
W kuchni rozległ się brzęk patelni, potem szum wody. Trzask zamykanych drzwi lodówki. Odgłosy niedzielnego poranka. Było wcześnie, wpół do siódmej.
Dziewczynka przetarła oczy.
- Tak sobie myślałam... moglibyśmy iść dzisiaj do zoo i obejrzeć pin
gwiny. Mówiłeś, że niedługo do nich pójdziemy. A jeżeli musisz iść nad je
zioro, ale tak naprawdę musisz, to możemy pójść do Central Parku i po
pływać łódką jak kiedyś. Pamiętasz?
Alex wzdrygnął się, udając obrzydzenie.
- Myślisz, że można tam złowić rybę? Najwyżej jakieś paskudztwo o trojgu oczach i łuskach świecących w ciemności.
- Wcale nie musisz łowić. Popływamy sobie tylko łódką i nakarmimy kaczki.
Spojrzał przez okno na szary, zamglony horyzont New Jersey po drugiej stronie Hudsonu. Cały stan wydawał się pogrążony we śnie. I chyba rzeczywiście spał.
- Tatusiu, proszę, zostań z nami w domu.
- Wczoraj bawiliśmy się razem cały dzień - zauważył, jak gdyby ten fakt miał ją przekonać, że dziś świetnie obędzie się bez niego. Zdając sobie oczywiście sprawę, że dziecięca logika i logika dorosłych mają ze sobą niewiele wspólnego, mimo to ciągnął: - Poszliśmy do FAO Schwarz
157
i Rockefeller Center i kupiłem ci dwa, przypomnij sobie, dwa hot dogi w "Henri's" obok metra. A potem jeszcze byliśmy w cukierni, w "Rum-plemayer's".
- Ale to było wczoraj!
Alex uznał, że argumenty dziecka są zdecydowanie nie do odparcia.
- A co zjadłaś u Rumplemayera?
Kiedy zawodziła logika, nie wahał się uciekać do sztuczek odwracających uwagę.
Ośmiolatka skubała nocną koszulę.
- Deser bananowy.
- Naprawdę? - Zrobił zdumioną minę. - Co ty mówisz?
- Właśnie, że tak! Dobrze wiesz, bo tam byłeś.
- Jaki duży?
- Przecież wiesz!
- Nic nie wiem. Nic nie pamiętam - powiedział z twardym niemieckim akcentem.
- Taaaaki wielki. - Szeroko rozłożyła ręce.
- Niemożliwe - oświadczył Alex. - Pękłabyś jak balon. Bum! - Zaczął ją łaskotać, wywołując u dziewczynki atak chichotu.
- Dalej, rusz się - zakomenderował. - Przed wyjściem chcę zjeść z tobą śniadanie.
- Tatusiu - nalegała, lecz Alex wycofał się z jej pokoju.
Przygotował pod drzwiami swój sprzęt wędkarski, po czym wszedł
do kuchni. Objął w pasie i pocałował w szyję Sue, która właśnie odwracała naleśnik na patelni.
Nalewając sok pomarańczowy do trzech szklanek, Alex rzekł:
- Nie chce, żebym dzisiaj wyjeżdżał. Nigdy wcześniej nie narzekała.
Przez cały zeszły rok co miesiąc robił sobie dzień lub dwa wolnego
i jeździł na ryby w okolice Nowego Jorku.
Żona ułożyła już na talerzu górkę naleśników i postawiła w kuchence, aby nie wystygły. Wyjrzawszy na korytarz, zobaczyła ich córeczkę, która człapiąc sennie w fioletowych kapciach, weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.
- Jessie oglądała wieczorem telewizję - powiedziała Sue. - Akurat
kończyłam się uczyć i nie zwracałam na nią uwagi, kiedy nagle wybiegła
z płaczem z pokoju. Nie widziałam, co to było, ale sprawdziłam w "TV
Guide". Jakiś telewizyjny film o ojcu, którego porwano i przetrzymy
wano jako zakładnika. Porywacz go zabił, a potem zaczął prześladować
jego żonę i córkę. Chyba zobaczyła tam parę drastycznych scen. Próbo
wałam z nią porozmawiać, ale była okropnie roztrzęsiona.
158
Alex wolno pokiwał głową. W dzieciństwie oglądał horrory i krwawe westerny; właściwie kino było dla niego azylem, gdzie w sobotnie popołudnia chronił się przed wybuchowym i brutalnym ojcem. W dorosłym wieku nie przejmował się specjalnie przemocą w filmach i telewizji - dopóki sam nie został ojcem. Zaczął wówczas kontrolować programy oglądane przez Jessicę. Nie zamierzał przed nią ukrywać istnienia agresji i śmierci; chciał jej natomiast oszczędzić widoku okrucieństwa i makabry, jakimi popularne programy zupełnie niepotrzebnie epatowały widzów.
- Boi się, że kiedy będę na rybach, ktoś mnie porwie?
- Ma osiem lat. Dla niej świat jest wielki i groźny.
Niełatwo jest postępować z dziećmi, pomyślał. Trzeba je uczyć ostrożności wobec nieznajomych i uświadamiać im rzeczywiste zagrożenia, a jednocześnie nie przerazić ich do tego stopnia, aby strach uniemożliwił im normalne życie. Skoro nawet dorośli często mają kłopoty z odróżnianiem rzeczywistości od fantazji, to tym bardziej dzieci.
Pięć minut później przy stole zasiadła rodzina w komplecie. Alex i Sue przeglądali niedzielnego "Timesa", czytając fragmenty co ciekawszych artykułów, a Jessica w towarzystwie Raoula, pluszowego misia, konsekwentnie przestrzegając ustalonego porządku, najpierw zjadła bekon, potem naleśniki, a na końcu miseczkę płatków.
Udając, że karmi łyżką Raoula, dziewczynka spytała w zamyśleniu:
- Tatusiu, czemu lubisz łowić ryby?
- To mnie relaksuje.
- Aha. - Płatki miały kształt bohaterów jakiejś kreskówki. Chyba żółwi ninja, pomyślał Ałex.
- Twój ojciec potrzebuje chwili spokoju. Wiesz, jak ciężko pracuje.
Alex, dyrektor kreatywny agencji reklamowej z Madison Avenue, zwy
kle spędzał w biurze sześćdziesiąt do siedemdziesięciu godzin tygodniowo.
- Jeżeli chodzi o osobowość, tatuś jest modelowym typem A - ciągnę
ła Sue.
- Mój tatuś nie jest żadnym typem - obruszyła się Jessica.
Rodzice parsknęli śmiechem.
- To znaczy, że pracuje naprawdę bardzo ciężko - wyjaśniła Sue. -Wszystko, co robi, musi go prowadzić do celu, inaczej w ogóle go to nie interesuje. - Pomasowała szerokie plecy Aleksa. - Dlatego jego reklamy są takie dobre.
- Cola Koala! - Twarz dziewczynki pojaśniała.
Pragnąc zrobić jej niespodziankę, Alex przyniósł do domu kilka oryginalnych celuloidów, przedstawiających wymyśloną przez siebie animowaną postać, która miała pomóc producentowi nowego napoju uszczk-
159
nąć sporą część rynku Coca-Coli i Pepsi. Obrazki z milutkim stworkiem wisiały w widocznym miejscu na ścianie, tuż obok portretów Cyklopa i Jean Grey, sławnych bohaterów X-Men. Na ścianie znalazł się także Spiderman i oczywiście Power Rangersi.
- Łowienie ryb pomaga mi się zrelaksować - powtórzył Alex, unosząc wzrok znad kolumny sportowej.
- Aha.
Sue zapakowała mu lunch i napełniła kawą termos.
- Tatusiu? - Dziewczynka znów zmarkotniała. Przez chwilę wpatrywała się w łyżkę, którą w końcu zatopiła w miseczce.
- Co, Jessie-Bessie?
- Biłeś się kiedyś?
- Czy się biłem? Dobry Boże, nie. - Roześmiał się, dodając: - No, może w szkole średniej. Ale potem już nigdy.
- Pobiłeś tego drugiego chłopaka?
- W szkole? Na kwaśne jabłko. To był Patrick Briscoe. Ukradł mi pieniądze na lunch. Nie puściłem mu tego płazem. Lewy prosty, prawy sierpowy i techniczny nokaut w trzeciej rundzie.
Pokiwała głową, przełykając hordę czy raczej ławicę żółwi ninja, po czym znów odłożyła łyżkę.
- A teraz mógłbyś kogoś pobić?
- Nie wierzę w takie metody. Dorośli nie muszą się bić. Mogą porozmawiać i spokojnie wyjaśnić sobie nieporozumienia.
- Ale jakby cię napad! jakiś bandyta? Mógłbyś go znokautować?
- Popatrz na te mięśnie. Powiedz, czy nie Schwarzenegger? - Podciągnął rękawy myśliwskiej koszuli firmy Abercrombie w kratę. Dziewczynka z uznaniem uniosła brwi.
Podobnie jak Sue.
Alex płacił prawie dwa tysiące dolarów rocznie za korzystanie z klubu fitness w centrum.
- Kochanie... - Pochylił się, kładąc dłoń na ramieniu córeczki. -Wiesz, że rzeczy, które pokazują w telewizji, tak jak ten film wczoraj, są zmyślone. Nie możesz uważać, że prawdziwe życie tak wygląda. Ludzie w zasadzie są dobrzy.
- Chciałabym tylko, żebyś nie jechał dzisiaj.
- Dlaczego nie dzisiaj? Wyjrzała przez okno.
- Nie ma słońca.
- Ach. to właśnie najlepsza pogoda na łowienie. Ryba mnie nie zauwa
ży. Wiesz co, kotku... a gdybym obiecał, że coś ci przyniosę?
160
Rozpromieniła się.
- Naprawdę?
- Pewnie. Co byś chciała?
- Nie wiem... Nie, już wiem. Coś do naszej kolekcji. Tak jak ostatnio, pamiętasz?
- Oczywiście, skarbie. Na pewno przyniosę.
W zeszłym roku Alex chodził na terapię. Był bliski załamania, usiłując łączyć role przepracowanego dyrektora, męża studentki prawa, ojca i wykorzystywanego syna (jego ojciec, często zaglądający do kieliszka i zawsze zachowujący się niesfornie, został umieszczony w drogim szpitalu psychiatrycznym, na którego opłacenie Aleksa ledwie było stać). Terapeuta poradził mu, by zaczął robić coś wyłącznie dla siebie - zajął się jakimś hobby czy uprawianiem sportu. Z początku Alex opierał się temu pomysłowi, nie mając ochoty marnować czasu na głupstwa, ale lekarz ostrzegł go bez ogródek, że nieustannie towarzyszące mu napięcie w ciągu kilku lat go zabije, jeżeli nie znajdzie sposobu, aby się odprężyć.
Po długim namyśle Alex zdecydował się na wędkarstwo słodkowodne (dzięki któremu mógł uciec z miasta), a potem kolekcjonerstwo (które mógł uprawiać w domu). Jessica, nie wykazując żadnego zainteresowania "obrzydliwym" wędkowaniem, z radością została wspólniczką kolekcjonera. Alex przynosił do domu "okazy", a dziewczynka wprowadzała ich opis do komputera, a potem je wystawiała. Ostatnio specjalizowali się w zegarkach.
Tego ranka zapytał córki:
- No więc, młoda damo, czy wolno mi wyjść z domu i złapać nam kolację?
- Chyba tak - odrzekła dziewczynka, choć na myśl o perspektywie jedzenia ryby zmarszczyła nosek. W jej niebieskich oczach Alex dostrzegł jednak ulgę.
Kiedy poszła zagrać w grę komputerową, Alex pomógł Sue w zmywaniu.
- Nic jej nie będzie - powiedział. - Trzeba po prostu bardziej uważać
na to, co ogląda. Cały kłopot polega na mieszaniu fikcji z rzeczywisto
ścią... Hej, co jest?
Jego żona z pochmurną miną wycierała zupełnie suchy talerz.
- Och, nic. Po prostu... nigdy dotąd się nie przejmowałam, że sa
motnie jeździsz na pustkowie. Zawsze się wydaje, że częściej może się
zdarzyć napad w mieście, ale przynajmniej w pobliżu są ludzie i mogą po
móc. Policja zjawia się w ciągu paru minut.
Alex przytulił ją.
161
- Przecież me jadę na australijską pustynię. To tylko parę godzin drogi na północ od domu.
- Wiem. Ale nigdy się nie martwiłam, dopóki Jessie nie zaczęła o tym mówić.
Odsunął się od Sue i surowo pogroził jej palcem.
- W porządku, młoda damo. W takim razie też masz szlaban na te
lewizję.
Roześmiała się i klepnęła go w pośladek.
- Wracaj szybko. I bardzo cię proszę, oczyść ryby przed przyjazdem. Pamiętasz, jak napaskudziliśmy ostatnim razem?
- Pamiętam.
- Kochanie? - spytała. - Naprawdę biłeś się w szkole średniej?
Zerknął w stronę pokoju Jessiki i szepnął:
- Prawdę mówiąc, te trzy rundy trwały trzy sekundy. Popchnąłem Pata, on popchnął mnie, a potem dyrektor wysłał nas do domu z listami do rodziców.
- Nie sądziłam, żebyś miał cokolwiek wspólnego z Johnem Way-ne'em. - Jej uśmiech przybladł. - Wracaj bezpiecznie - Było to tradycyjne w jej rodzinie pożegnanie. I jeszcze raz go pocałowała.
Alex zjechał z autostrady, przełączył napęd nissana pathfindera na wszystkie koła i gruntową drogą ruszył w kierunku Wolf Lakę, dużego, głębokiego jeziora w górach Adirondack. Zapuszczając się coraz dalej w gęsty las, pomyślał, że jego córka miała rację. Monotonnemu wiejskiemu krajobrazowi przydałoby się słońce. Marcowe niebo było szare, wiał wiatr, a bezlistne drzewa po porannym deszczu lśniły czernią. W zdziczałym lesie poniewierały się odłamane gałęzie i powalone pnie, przypominające skamieniałe kości.
Alex poczuł w żołądku znajomy skurcz lęku. Stres i napięcie - zmory jego życia. Zwolnił oddech, starając się poprawić sobie nastrój myślami o żonie i córeczce.
Daj spokój, chłopie, powiedział sobie. Jedziesz się zrelaksować. Tylko o to chodzi. Relaks, nic więcej.
Przejechał kolejny kilometr w głąb gęstniejącego lasu.
Pusto.
Nie było zimno, ale zapowiedź deszczu odstraszyła weekendowych wędkarzy. Jedynym pojazdem, jaki zobaczył na odcinku dobrych kilku kilometrów, by stary pikap, powgniatany i pochlapany błotem. Alex pojechał pięćdziesiąt metrów dalej i zaparkował w miejscu, gdzie kończyła się droga.
162
ŁM
Wabiony ledwie wyczuwalnym zapachem wody, ruszył przed siebie, niosąc w jednej ręce spinning i skrzynkę z przynętą, a w drugiej lunch i termos. Szedł wśród białych sosen, jałowców i choin, pokonując niewielkie, pokryte mchem pagórki. Minął drzewo, na którym siedziało siedem dużych czarnych wron. Miał wrażenie, że bacznie mu się przyglądają, kiedy przechodził pod ich stanowiskiem obserwacyjnym wśród wątłych gałęzi. Po chwili oddalił się od drzew, skręcając na kamieniste zbocze, prowadzące nad jezioro.
Stojąc na brzegu wąskiej zatoczki, Alex spojrzał na taflę wody. Jezioro miało co najmniej półtora kilometra szerokości, jego szara, opalizująca powierzchnia była lekko wzburzona pośrodku, lecz przy brzegach wygładzała się, przypominając fakturę płótna. Smętny widok nie podziałał na niego szczególnie przygnębiająco, ale nie rozproszył też lęku. Alex zamknął oczy, wciągając w płuca czyste powietrze. Zamiast się jednak uspokoić, poczuł dziwny strach - ostry i przenikliwy dreszcz, jak wstrząs elektryczny - i błyskawicznie się odwrócił, pewien, że ktoś go obserwuje. Nie dostrzegł żywej duszy, ale nie był przekonany, że jest tu sam; drzewa i zarośla tworzyły prawdziwą gęstwę. Ktoś bez trudu mógłby go śledzić z tysiąca leśnych zakamarków.
Zre-la-ksuj się, powiedział sobie, przeciągając każdą sylabę. Miasto, praca, napięcie i stres zostały daleko stąd. Zapomnij o nich. Masz się tu uspokoić.
Przez godzinę łowił w zapamiętaniu, zarzucając najpierw błystki wahadłowe, potem twistery. Po jakimś czasie postanowił spróbować z wo-blerami, wybierając powierzchniowego poppera. Wędzisko kilka razy drgnęło, ale ryba nie brała. W pewnej chwili, gdy wyrzucił zieloną przynętę, przypominającą żabę, usłyszał za plecami trzask gałęzi. Mróz przebiegł mu po plecach. Odwrócił się i rozejrzał po lesie. Nikogo.
Wybierając inną przynętę, zajrzał do skrzynki na narzędzia, w której nosił sprzęt. Panował w niej nienaganny porządek. Jego wzrok padł na idealnie naostrzony lśniący nóż rybacki. Ten widok obudził w nim wspomnienie sprzed wielu lat, gdy pewnego razu ojciec zdjął pas i owijając wokół dłoni jego koniec, kazał małemu Aleksowi spuścić dżinsy i się pochylić. "Zostawiłeś na dworze śrubokręt, chłopcze. Ile razy ci powtarzałem, żebyś szanował narzędzia? Masz oliwić te, które rdzewieją, wycierać do sucha te, które zaczynają się paczyć, i dbać, żeby każdy nóż był ostry jak brzytwa. Za śrubokręt dostaniesz pięć pasów. Uwaga. Jeden...".
Nigdy się nie dowiedział, o jakim śrubokręcie mówił ojciec. Prawdopodobnie o żadnym. Ale po tym zdarzeniu mały Alex, a teraz dorosły
163
Alex, zawsze oliwił, wycierał i ostrzył. Wiedział jednak, że ojciec stosował zupełnie niewłaściwe metody. On sam potrafił wychować Jessie-Bes-sie, nie tracąc panowania nad sobą, bez bicia i krzyku - wszystkich tych bolesnych doświadczeń, których następstwa trwają wiecznie.
Ledwie udało mu się uspokoić, kiedy na myśl o ojcu napięcie powróciło. Przypominając sobie dzisiejszą rozmowę z córką - o bójkach, o szkolnych łobuzach - czuł, jak lęk narasta. Alex dusił w sobie emocje. Zastanawiał się, czy gdyby w młodości potrafił być bezczelny i otwarcie przeciwstawić się ojcu, napięcie i stres byłyby dziś mniej bolesne. Ale zwykle szedł na łatwiznę i unikał konfrontacji.
Walka na pięści... nowa koncepcja radzenia sobie z własnymi problemami, zaśmiał się w duchu.
Bez przekonania zarzucił żyłkę jeszcze kilka razy, po czym zahaczył przynętę na kabłąku kołowrotka i ruszył wzdłuż brzegu, kierując się na wschód. Ostrożnie stąpał po śliskich kamieniach, patrząc, gdzie stawia stopy. Kiedy raz spojrzał na czarną, oleistą powierzchnię, w której odbijały się mknące po niebie coraz ciemniejsze chmury, omal nie wpadł do zimnej wody.
Ponieważ Alex cały czas patrzył pod nogi, zauważył przykucniętego na brzegu człowieka dopiero w chwili, gdy dzieliły go od niego zaledwie trzy metry. Zatrzymał się. Zapewne kierowca tamtego pikapa.
Wychudzony i żylasty mężczyzna wyglądał na czterdzieści kilka lat, miał na sobie dżinsy i koszulę roboczą. Jego twarz przywodziła na myśl lisa, a wrażenie potęgował kilkudniowy zarost. Jedną ręką unosił nad głową ocynkowaną rurę. W drugiej dłoni trzymał za ogon sandacza, przyciskając miotającą się rybę do kamienia. Zerknął na Aleksa, obrzucając taksującym spojrzeniem jego drogie, markowe ubranie, po czym błyskawicznie uśmiercił rybę precyzyjnym uderzeniem w głowę. Wrzucił ją do wiadra i podniósł wędkę.
- Jak połów? - zapytał go Alex. Mężczyzna skinął głową.
- Biorą?
- O tyle, o ile. - Nieznajomy znów przez chwilę zatrzymał wzrok na jego ubraniu, a potem podszedł do brzegu i zaczął zarzucać.
- Mnie nie trafiła się ani jedna sztuka.
Mężczyzna przez minutę milczał. Wykonał rzut, posyłając przynętę daleko w głąb jeziora.
- Na co pan łowi? - zapytał w końcu.
- Na poppery. Trzydziestocentymetrowy przypon i żyłka na siedem kilo.
164
-Aha.
Jak gdyby to wyjaśniało, dlaczego niczego nie udało mu się złapać. Mężczyzna już się nie odezwał. Alex poczuł powracający lęk, który zatrzepotał w nim jak wronie skrzydła. Wędkarze zazwyczaj byli wobec siebie bardzo życzliwi, chętnie dzieląc się informacjami o przynętach i dobrych miejscach. Przecież nie startujemy w zawodach o jedyną rybę w całym jeziorze, pomyślał.
Czy rzeczywiście tak cholernie trudno być uprzejmym? Gdyby ludzie zachowywali się jak należy - Alex mówił Jessie, że zawsze trzeba zachowywać się przyzwoicie, przykładem jest jej rodzina - świat wyglądałby zupełnie inaczej: nie byłoby w nim miejsca na nienawiść, złość i przestraszone dziewczynki. Ani na chłopców, którzy boją się ojca, chłopców, którzy wyrastają na mężczyzn dręczonych wiecznym lękiem.
- Którą pan ma godzinę? - zapytał Alex.
Mężczyzna spojrzał na zwieszony na pasie zegarek z kompasem.
- Wpół do pierwszej. Coś koło tego.
Alex wskazał stojącą nieopodal ławkę piknikową.
- Nie będzie panu przeszkadzać, jeżeli zjem tutaj lunch?
- Jak pan chce.
Usiadł, otworzył torbę i wyciągnął z niej kanapkę i jabłko. Znalazł tam coś jeszcze - złożoną we czworo kartkę z bloku rysunkowego. Kiedy ją rozłożył, ogarnęła go fala ciepłych uczuć. Jessica narysowała dla niego obrazek kredkami, które kupi! jej na urodziny w zeszłym miesiącu. Rysunek przedstawiał Aleksa - gładko ogolonego mężczyznę o kwadratowej szczęce i gęstych ciemnych włosach - wyciągającego z wody rekina dziesięć razy większego od siebie. Ryba miała przerażoną minę. Pod spodem Jessica napisała:
Ryby, kryjcie się prędko - mój tatuś idzie z wędką!!! Jessica Bessie Mollan
Jeszcze raz pomyślał z czułością o rodzinie i jego złość stopniowo opadła. Powoli zaczął jeść kanapkę z pieczenia rzymską. Otworzył termos. Zorientował się, że wędkarz spogląda w jego stronę.
- Poczęstuje się pan kawą? Wyjątkowo dobra. Ciemno palona.
- Nie mogę. Szkodzi mi na żołądek - odrzekł tamten bez cienia uśmiechu, odwracając wzrok. Nawet nie podziękował. Po chwili zebrał sprzęt i podszedł do pnia drzewa przypominającego stół, wysokości około metra. Na gładkiej powierzchni widniały plamy starej krwi. Postawił na ziemi wiadro i wyciągnął rybę. Długim, ostrym nożem szybko pozbawił ją
165
głowy, rozciął śliski brzuch i palcami wydobył wnętrzności, które razem z głową cisnął w stronę stadka czekających kilka metrów dalej wron. Ptaki zaczęły z hałasem walczyć o mokre i lepkie smakołyki. Mężczyzna wrzucił oczyszczoną tuszę z powrotem do zakrwawionego wiadra.
Rozejrzawszy się wokół jeziora, Alex przekonał się, że są zupełnie sami. Nie dobiegał do niego żaden dźwięk poza cichym pluskiem wody i krakania wron. Już miał odgryźć kęs kanapki, lecz na widok ptaków szarpiących wściekle śliskie rybie wnętrzności zrobiło mu się niedobrze i odłożył jedzenie.
W tym momencie zauważył jakąś kartkę leżącą na ziemi. Prawdopodobnie wiatr zdmuchnął ją z tablicy ogłoszeń, ustawionej przy miejscu na piknik, a może zerwał ją deszcz. Alex z zaciekawieniem podszedł i podniósł papier. Mimo mokrych plam udało mu się odczytać wydrukowane na nim słowa. Wbrew jego przypuszczeniom, nie było to ogłoszenie miejscowego zarządu wędkarskiego i łowieckiego, ale okręgowego biura szeryfa.
Czytając suche słowa komunikatu, poczuł w żołądku drgnienie lęku. Wyznaczono nagrodę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów za informacje na temat zabójcy czterech osób, które w ciągu ubiegłych sześciu miesięcy zamordowano w parku stanowym Wolf Lakę i jego okolicach. Wszystkie ofiary zginęły od ciosów nożem, lecz zbrodnie przypuszczalnie nie miały motywu rabunkowego - zginęło tylko kilka wartościowych przedmiotów. Zakładano, że sprawcą jest ten sam człowiek, który w zeszłym miesiącu zabił dwoje turystów w parku stanowym w Connecticut. Nikt nie potrafił podać rysopisu przestępcy, choć jeden ze świadków twierdził, że był nim szczupły, czterdziestokilkuletni mężczyzna.
Zrobiło mu się gorąco. Uniósł głowę, żeby spojrzeć na wędkarza.
Mężczyzna zniknął.
Ale zostawił sprzęt. Po prostu porzucił wszystko i przepadł w lesie. Właściwie prawie wszystko. Alex zauważył, że wędkarz wziął ze sobą nóż.
Komunikat biura szeryfa wypadł mu z dłoni. Znów rozejrzał się po lesie, wykonując pełny obrót. Ani śladu. Żadnego dźwięku.
Alex przełknął kawę, na którą stracił apetyt, i głęboko nabrał powietrza. Uspokój się, polecił sobie surowo. Tylko spokój, spokój, spokój...
Tatusiu, nie jedź... Proszę...
Zakręcił termos, widząc, jak gwałtownie dygoczą mu ręce. Czyżby coś trzasnęło między drzewami? Nie był pewien; z lęku huczało mu w głowie. Ruszył kamienistą ścieżką, prowadzącą w głąb lasu.
Uszedł zaledwie parę metrów.
166
Jego buty firmy L.L. Beans za trzysta dolarów pośliznęły się na gładkim granicie, stracił równowagę i runął do płytkiego jaru. Obok spadła skrzynka z przynętą i otworzyła się, a jej zawartość wysypała na wilgotną ziemię. Alex wylądował na nodze, ale impet rzucił go przodem na skałę. Przetoczył się na wznak, ściskając nogę w kostce. Krzyknął głośno.
Jęcząc, kołysał się do przodu i do tyłu.
- Och, boli... Boże...
Nagle usłyszał szuranie kroków. Zza skały wyłoniła się twarz chudego wędkarza. Była pokryta cętkami krwi, pozostałymi po energicznym czyszczeniu ryby. Wrony kołujące za jego plecami krakały jak szalone.
- Moja kostka - wykrztusił Alex.
- Zaraz panu pomogę - powiedział mężczyzna wolno. - Niech się pan nie rusza.
Ale zamiast zejść najkrótszą drogą, którą spadł Alex, zniknął za odsłoniętą skałą.
Alex znów jęknął. Chciał go zawołać, zmienił jednak zamiar i zaczął nasłuchiwać. Panowała cisza. Po chwili z tyłu dobiegł odgłos kroków -mężczyzna obszedł Aleksa z drugiej strony i zbliżał się do niego wąską alejką, powstałą między dwiema skałami.
Wciąż ściskając oburącz nogę, Alex czuł, jak serce łomocze mu coraz szybciej. Obrócił się na plecach, aby widzieć mężczyznę, kiedy nadejdzie.
Kroki były coraz bliżej.
- Halo? - zawołał, z trudem łapiąc powietrze.
Żadnej odpowiedzi.
Skrzypienie butów na piasku zmieniło się w chrzęst butów na kamieniach. Kiedy niechlujny mężczyzna zbliżył się do niego, Alex dostrzegł w jego ręku małe metalowe pudełko.
Wędkarz stanął na wprost Aleksa i przyjrzał mu się.
- Szkoda, że akurat teraz poszedłem do auta po lunch. - Pokazał pu
dełko. - Mogłem pana uprzedzić, że kamienie są bardziej śliskie niż wę
gorze. Bezpieczniej jest iść naokoło. Spokojna głowa, byłem kiedyś sani
tariuszem. Zaraz obejrzymy pana kostkę. - Kucnął i dodał: -
Przepraszam, że patrzyłem na pana jak na kosmitę. Odkąd zaczęły się te
morderstwa, wolę się każdemu lepiej przyjrzeć.
Biłeś się kiedyś, tatusiu?
- Spokojnie - mruknął, patrząc na nogę Aleksa. - Zaraz będzie pan
zdrów jak ryba.
Nie, kochanie, nie cierpię się bić... Zdecydowanie wolę ich brać z zaskoczenia...
167
Alex zerwał się na nogi, chwytając swój nóż. Jednym susem znalazł się za plecami zdumionego wędkarza i założył mu chwyt na szyję. Poczuł zapach niemytych włosów, brudnego ubrania i ostrą woń rybich wnętrzności. Wbił nóż z rękojeścią z rogu jelenia w brzuch wędkarza, który wydał przeraźliwy wrzask.
Przesuwając niespiesznie ostrze w kierunku mostka dygoczącego mężczyzny, Alex z przyjemnością zauważył, że tak samo jak przy poprzednich ofiarach, tu i w Connecticut, trawiący go wciąż lęk ustąpił w jednej chwili - niemal dokładnie w momencie ich śmierci. Pomyślał też, że udawanie rannego wędkarza nadal zdaje egzamin i skutecznie uspokaja ofiary. Wprawdzie zaniepokoił go trochę komunikat szeryfa - ktoś musiał zwrócić na niego uwagę przy okazji ostatniego morderstwa. Cóż, trzeba będzie po prostu zmienić lokal, zażartował w duchu. Może czas poszukać jakiegoś łowiska w Jersey.
Powoli zwolnił uchwyt i mężczyzna osunął się na ziemię, wstrząsany konwulsjami. Alex zerknął w kierunku drogi, lecz park wciąż był pusty. Pochylił się i z uśmiechem uważnie obejrzał mężczyznę. Nie, jeszcze nie umarł, ale zostało mu niewiele życia: może zdąży, zanim zajmą się nim wrony.
A może nie.
Alex wspiął się na ścieżkę i wypił drugi kubek kawy - tym razem smakowała wybornie; Sue była prawdziwą mistrzynią ekspresu. Potem starannie wytarł z krwi nóż. Nie tylko dlatego, że nie chciał zostawiać żadnych śladów łączących go ze zbrodnią, ale także z powodu dobrze zapamiętanej lekcji: zawsze wycierał, oliwił i ostrzył.
Wieczorem Alex Mollan wrócił do domu, gdzie Jessica i Sue zajadały ze wspólnej miski popcorn, siedząc na kanapie przed telewizorem i oglądając magazyn "60 Minutes". Z zadowoleniem zauważył, że program dotyczy nadużyć popełnionych przez jakiegoś kontrahenta instytucji rządowych, a nie gwałtu czy innego tematu, który mógłby wytrącić z równowagi ośmioletnią dziewczynkę. Mocno je obie uściskał.
- Hej, Jessie-Bessie, jak się miewa najlepsza córka na świecie?
- Tęskniłam, tatusiu. Upiekłyśmy z mamusią piernikowych chłopców i dziewczynki, a ja zrobiłam pieska.
Puścił oko do Sue, odczytując z twarzy żony, że cieszy ją jego dobry humor. Jeszcze bardziej się ucieszyła, kiedy jej powiedział, że wszystkie złapane przez niego ryby okazały się niewymiarowe i musiał je wrzucić z powrotem do jeziora. Sue była równą dziewczyną, ale dla niej ryby to były przystawki podawane przez człowieka w czarnej marynarce, który
168
zręcznie je filetował, podczas gdy ona sączyła schłodzone doskonałe białe wino.
- Przywiozłeś mi coś, tatusiu? - zapytała nieśmiało Jessica, przechy
lając głowę i pozwalając, by jej długie jasne włosy spłynęły na ramię.
Alex po raz kolejny pomyślał: Kiedyś będzie łamać serca jak zapałki.
- Oczywiście.
- Coś do naszej kolekcji?
- Tak jest.
Sięgnął do kieszeni i wręczył jej prezent.
- Co to, tatusiu? Och, super! - wykrzyknęła, a Aleksowi zrobiło się błogo na sercu, gdy zobaczył, z jakim zachwytem obraca w dłoniach zegarek. - Popatrz, mamusiu, to nie tylko zegarek. Ma też kompas. I można go powiesić na pasku. Cudny!
- Podoba ci się?
- Zrobię na niego specjalne pudełko - oznajmiła dziewczynka. - Tatusiu, tak się cieszę, że wróciłeś.
Córeczka uściskała go serdecznie, a potem Sue zawołała do nich z jadalni, że kolacja jest już gotowa i może byliby łaskawi przyjść do stołu.
Nokturn
P
óźny wieczór na manhattańskim West Side. Młody policjant minął tonący we mgle Central Park, zastanawiając się, gdzie ta ulewa obiecana przez meteorologa z Channel 9.
Funkcjonariusz patrolu Anthony Vincenzo skręcił na zachód. Przeciął Columbus, potem Broadway, nasłuchując jednym uchem szumów dobiegających z nadajnika/odbiornika Motorola Handi-Talkie, zawieszonego na ramieniu munduru pod płaszczem przeciwdeszczowym.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta.
- Cholera - zaklął pod nosem i przyśpieszył kroku. Był w złym humorze, ponieważ większą część zmiany spędził na posterunku, sporządzając protokół aresztowania, a potem musiał eskortować sprawcę -ulicznego złodziejaszka - do szpitala Bellevue, bo ten tuż po zatrzymaniu przedawkował prochy. Prawdopodobnie połknął cały towar, zanim Tony zdążył go znaleźć - aby prokurator do kradzieży nie dołożył mu zarzutu handlu narkotykami. Teraz nie tylko trafi do pudła za herę czy kokę, ale jeszcze wsadzą mu do brzucha rurę i wyczyszczą flaki na błysk. Co za ludzie. Rany.
W każdym razie przez zatrzymanie tego gówniarza Tony stracił najlepszą część obchodu.
Co wieczór w ostatniej godzinie swojej zmiany Tony Vincenzo, krążąc w rejonie ulic z numerami 70. na Upper West Side, niby przypadkiem trafiał w okolicę kwartału, w którym mieścił się New York Concert Hall, ciemnobrązowy gmach, pochodzący z zeszłego stulecia. Izolacja akustyczna sali nie była zbyt dobra. Dlatego podchodząc blisko okna, Tony mógł posłuchać koncertu. Uważał to za dodatkową korzyść swojej pracy, korzyść, która w jego przekonaniu słusznie mu się należała. Od dzieciństwa chciał zostać gliną, ale nie zwykłym gliną - detektywem. Problem w tym, że miał dopiero dwadzieścia kilka lat, a w dzisiejszych czasach tak młodemu człowiekowi piekielnie trudno było zdobyć złotą od-
171
znakę. Musiał odcierpieć jeszcze cztery czy pięć lat nudnego patrolu, zanim zwierzchnictwo łaskawie zechce się zastanowić, czy w ogóle nadaje się na kandydata do wydziału detektywów.
Dopóki więc był skazany na patrolowanie przydzielonego rewiru, zamierzał robić to po swojemu. Czerpiąc z tego korzyści dla siebie. Nie chodziło mu o darmowe pączki i kawę; pragnął muzyki.
Którą uwielbiał niemal tak samo jak pracę w policji.
Uwielbiał każdy rodzaj muzyki. Miał kompakty Sąuirrel Nut Zip-pers. Miał longplaye Tony'ego Bennetta z lat pięćdziesiątych i Django Reinhardta z lat czterdziestych. Miał Dianę Ross na singlach i Fatsa Wal-lera na płytach na siedemdziesiąt osiem obrotów. Miał "Biały Album" Beatlesów na każdym ze znanych ludzkości nośników: na kompakcie, płycie analogowej, zwykłej kasecie, kasecie TC8 i taśmie szpulowej. Gdyby można go było kupić w formie perforowanej taśmy do pianoli, prawdopodobnie też by ją miał.
Tony od dzieciństwa uwielbiał także muzykę klasyczną, co wiązało się z pewnym ryzykiem, jeżeli człowiek wychowywał się w Bay Ridge na Brooklynie - przyznanie się do takich upodobań groziłoby porządnym laniem na parkingu po lekcjach. Ale słuchał jej i nie bał się do tego przyznawać. Miłość do muzyki odziedziczył po rodzicach. Matka grała na organach w domu pogrzebowym, dopóki nie urodziła pierwszego z trzech starszych braci Tony'ego. Zrezygnowała z pracy, lecz nadal grała dla rodziny na starym pianinie, stojącym w salonie ich domku szeregowego na Czwartej Ulicy. Ojciec Tony'ego też znał się na muzyce. Grał na kon-certynie i cytrze i był właścicielem kolekcji liczącej chyba tysiąc płyt, głównie z operami i klasycznymi pieśniami włoskimi.
Dziś jednak, podchodząc do schodów przeciwpożarowych, gdzie lubił przysiadać, słuchając koncertu, usłyszał finał symfonii, po którym rozległy się entuzjastyczne brawa i okrzyki. Z afisza wynikało, że dziś występowała New American Symphony Orchestra, a w programie był tylko Mozart. Tony cmoknął ze złością, żałując, że się spóźnił. Lubił Mozarta: jego ojciec odtwarzał "Don Giovanniego", dopóki zupełnie nie zdarł płyty. (Staruszek krążył po salonie, kiwając do taktu głową i mrucząc: "Mozart jest dobry, Mozart jest dobry").
Publiczność zaczęła opuszczać salę. Tony wziął ulotkę z informacją o zbliżającym się koncercie i postanowił pokręcić się jeszcze przy wyjściu dla muzyków. Czasem nadarzała się okazja, by porozmawiać z jednym z nich, co sprawiało Tony'emu nie lada frajdę.
Wolnym krokiem podszedł do rogu, skręcił w prawo i zobaczył, że jest świadkiem napadu.
172
W odległości ponad pięciu metrów ujrzał młodego człowieka w kominiarce, dresie i butach do biegania, który z broni ukrytej w kieszeni czarnej bluzy celował do wysokiego mężczyzny ubranego w nieskazitelny smoking - muzyka orkiestry, wyglądającego na mniej więcej pięćdziesiąt pięć lat. Bandyta zamierzał odebrać mu skrzypce.
- Nie! - krzyknął mężczyzna. - Nie oddam ci ich. Zostaw!
Wyciągając służbowego glocka i przypadając do ziemi, Tony powie
dział do mikrofonu motoroli:
- Funkcjonariusz patrolu pieszego, trzy osiem osiem cztery, zgłasza
napad rabunkowy na Siedemdziesiątej Siódmej i Riverside. Konieczne
natychmiastowe wsparcie. Podejrzany jest uzbrojony.
Rabuś i ofiara usłyszeli go i równocześnie odwrócili się w jego stronę. Oczy bandyty rozszerzyły się z przerażenia na widok policjanta przyjmującego klasyczną pozycję strzelecką.
- Ręce do góry! - wrzasnął Tony. - Już!
Ale chłopak wpadł w panikę. Zamarł na moment, by po chwili przyciągnąć do siebie muzyka, zasłaniając się nim jak tarczą. Wysoki mężczyzna wciąż rozpaczliwie przyciskał do siebie futerał ze skrzypcami.
- Błagam, nie zabieraj ich!
Tony drżącymi rękami usiłował celować w głowę bandyty. Ale widział tylko kawałeczek twarzy, równie czarnej jak kominiarka, która wtapiała się w ciemne tło ulicy. Nie miał czystego celu.
- Nie ruszaj się! - zawołał chłopak łamiącym się głosem. - Zabiję go!
Tony wyprostował się i uniósł otwartą lewą dłoń.
- W porządku. Posłuchaj, nikomu nic się nie stanie - powiedział. -
Dogadamy się.
Z oddali dobiegł ryk syren.
- Dawaj to! - warknął do muzyka rabuś.
- Nigdy! - Wysoki mężczyzna odwrócił się i wymierzył chłopakowi cios pięścią w głowę.
- Nie! - krzyknął Tony, pewien, że zaraz usłyszy strzał i zobaczy padającego muzyka. Potem sam będzie musiał wycelować i po raz pierwszy podczas służby nacisnąć spust, zabijając człowieka.
Ale chłopak nie strzelił. Otworzyły się drzwi i z budynku wyszło kilku muzyków. Kiedy zobaczyli, co się dzieje, rozpierzchli się w popłochu - niektórzy z nich znaleźli się między Tonym a bandytą. Chłopak wyrwał wysokiemu muzykowi skrzypce i uciekł.
Tony uniósł broń, krzycząc:
- Stać!
173
Ale rabuś pędził dalej. Tony wycelował w jego plecy i zaczął wolno naciskać spust. Zaraz jednak rozluźnił palec i opuścił glocka. Westchnął i rzucił się w pościg za uciekinierem, lecz bandyta zniknął. Po chwili Tony usłyszał warkot silnika i dostrzegł szary samochód - nie widział tablic rejestracyjnych i nie rozpoznał marki - który z piskiem opon ruszył w stronę centrum. Zgłosił ucieczkę centrali i podbiegł do muzyka, pomagając mu wstać.
- Nic się panu nie stało?
- Stało się - wykrztusił mężczyzna, trzymając się za pierś. Pochylał się, jak gdyby cierpiał ból nie do zniesienia. Jego twarz przybrała jasnoczer-woną barwę, a czoło pokryło się potem.
- Dostał pan? - zapytał Tony, myśląc, że mógłby nie słyszeć strzału, gdyby bandyta miał dwudziestkędwójkę albo dwudziestkępiątkę.
Ale mężczyzna miał na myśli co innego. Wyprostował się, mrużąc oczy z wściekłości.
- Te skrzypce - powiedział dziwnie spokojnym głosem - to był stra-
divarius. Wart ponad pół miliona dolarów. - Przeszył wzrokiem Tony'ego.
- Dlaczego, u diabła, pan go nie zastrzelił? Dlaczego?
Pierwszy na miejscu zdarzenia zjawił się sierżant Vic Weber, przełożony Tony'ego, a po nim dwaj detektywi z posterunku. Ponieważ rozeszła się wieść, że Edouardowi Pitkinowi, dyrygentowi, kompozytorowi i pierwszemu skrzypkowi orkiestry New American Symphony Orchestra, skradziono bezcenny instrument, stawiło się także czterech detektywów z centrali. I oczywiście dziennikarze. Mrowie dziennikarzy.
Pitkin, wciąż nienagannie elegancki, jeśli nie liczyć małego rozdarcia w spodniach, stał z założonymi rękami i twarzą nabiegłą gniewem. Miał chyba kłopoty z oddychaniem, lecz zniecierpliwionym gestem odprawił medyków, jak gdyby opędzał się od natrętnych much.
- To niedopuszczalne - oświadczył Weberowi. - Absolutnie niedo
puszczalne.
Siwowłosy Weber, który bardziej przypominał żołnierza niż sierżanta policji, próbował się tłumaczyć.
- Panie Pitkin, bardzo mi przykro z powodu pańskiej straty...
- Straty? Mówi pan, jakby ukradziono mi kartę MasterCard.
- ...ale funkcjonariusz Vincenzo zrobił wszystko, co mógł.
- Ten gówniarz chciał mnie zabić, a on... - Pitkin wskazał głową To-ny'ego - pozwolił mu uciec. Z moimi skrzypcami. Nie ma na świecie drugiego takiego instrumentu.
To niezupełnie prawda, pomyślał Tony, którego ojciec przy stole serwował rodzinie ciekawostki na temat muzyki, podczas gdy matka ser-
174
wowała tortellini. Dobrze pamiętał, jak staruszek zapewniał żonę i dzieci, że do dziś istnieje prawie sześćset instrumentów, wykonanych przez Antonia Stradivariego - mniej więcej połowa wszystkich, jakie wyszły spod ręki włoskiego lutnika. Tony postanowił na razie nie dzielić się tą informacją ze skrzypkiem.
- Wszystko odbyło się ściśle według procedur - ciągnął Weber, niezbyt zainteresowany unikalnością skradzionego przedmiotu.
- W takim razie trzeba zmienić procedury - odburknął Pitkin.
- Nie miałem czystego celu - rzekł Tony, zły, że musi się bronić przed cywilem. - Nie można strzelać podejrzanemu w plecy.
- To był przestępca - odparł Pitkin. - Poza tym, Boże, przecież to nie... on był czarny.
Twarz Webera stężała. Spojrzał na detektywa, korpulentnego mężczyznę koło czterdziestki, który przewrócił oczami.
- Przepraszam - dodał szybko Pitkin. - Ale można się przerazić, kiedy ktoś wciska człowiekowi lufę między żebra.
- Halo! - krzyknął reporter z tłumu dziennikarzy. - Będzie jakieś oświadczenie?
Tony chciał mu odpowiedzieć, ale detektyw rzekł:
- Na razie żadnego. Za pół godziny komendant zwoła konferencję
prasową.
Do Pitkina podszedł kolejny detektyw.
- Co może nam pan powiedzieć o napastniku? Skrzypek zastanowił się przez chwilę.
- Wzrost chyba około metra osiemdziesięciu...
- Metr osiemdziesiąt pięć - poprawił go Tony. - Był wyższy od pana. - Tony Vincenzo, który miał metr siedemdziesiąt, potrafił bardzo precyzyjnie ocenić wzrost.
- Mocno zbudowany - ciągnął Pitkin. Zerknął na Webera. - Afroame-rykanin. Miał czarną kominiarkę i czarny dres.
- I czerwono-czarne buty Nike-Air - dodał Tony.
- I drogi zegarek. Rolex. Ciekawe, kogo zabił, żeby go zdobyć. -Wzrok muzyka skierował się na Tony'ego. - Ciekawe, kogo teraz zabije. Przecież uciekł.
- Coś jeszcze? - spytał rzeczowym tonem detektyw.
- Chwileczkę. Coś sobie przypominam. Miał na rękach jakiś proszek. Biały.
Detektywi wymienili spojrzenia. Jeden z nich rzekł:
- Narkotyki. Koka. Może heroina. Prawdopodobnie potrzebował
działki, a pan znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie. No do-
175
brze, to nam powinno pomóc. Mamy od czego zacząć. Zajmiemy się tym.
Szybko wsiedli do czarnego forda i odjechali.
Do Webera, Tony'ego i skrzypka podeszła jakaś kobieta, ubrana na czerwono.
- Panie Pitkin, jestem z biura burmistrza - oznajmiła. - Burmistrz
prosił mnie, abym w imieniu mieszkańców Nowego Jorku przekazała
panu wyrazy szczerego ubolewania. Nie spoczniemy, dopóki nie odzyska
my pańskich skrzypiec i nie wsadzimy za kratki napastnika, który je pa
nu skradł.
Pitkin jednak wcale nie zamierzał się uspokajać.
- Oto nagroda za to, że przyjeżdżam w takie miejsca... - Wskazał budynek sali koncertowej, choć być może miał na myśli całe miasto. - Odtąd zamierzam pracować tylko w studiu. Zresztą co mam z tych występów? Słuchacze siedzą jak malowane lale, kaszlą i kichają, nikt się już nie ubiera elegancko. Wie pani, jak to jest grać Brahmsa ludziom w dżinsach i T-shirtach?... A teraz jeszcze to!
- Proszę pana, zrobimy wszystko, co w naszej mocy - zapewniła go kobieta. - Przyrzekam panu.
Skrzypek zdawał się jej nie słyszeć.
- Te skrzypce... kosztowały więcej niż mój dom.
- No tak... - zaczęła.
- Pochodzą z 1722 roku. Grał na nich Paganini. Przez pięć lat należały do Vivaldiego. Grano na nich podczas premiery "Cyganerii". Akompaniowały Caruso i Marii Callas, a gdy Domingo poprosił mnie, żebym zagrał z nim w Albert Hall, grałem właśnie na tym instrumencie... -Spojrzał na Webera i spytał z autentycznym zaciekawieniem: - Rozumie pan, o czym mówię?
- Niezupełnie, proszę pana - odparł pogodnie sierżant, po czym zwrócił się do Tony'ego: - Pozwól na chwilę. Chcę z tobą porozmawiać.
- Znasz się na muzyce. Kim jest ten facet? - spytał go Weber, kiedy stanęli pod schodami przeciwpożarowymi. Wciąż nie padało, lecz mgła gęstniała i robiło się coraz zimniej.
- Pitkin? To dyrygent i kompozytor. Wie pan, jak Bernstein. -Kto?
- Leonard Bernstein. Ten od "West Side Story".
- Ach, czyli jest sławny.
- Można go nazwać Mickiem Jaggerem muzyki klasycznej.
- Cholera jasna. A więc skierowały się na nas oczy świata, co?
176
k
- Chyba tak.
- Powiedz prawdę. Nie mogłeś rąbnąć sprawcy?
- Nie - odrzekł Tony. - Kiedy był odwrócony twarzą do mnie, nie miałem czystego celu i nie wiedziałem, co jest za nim. Pocisk mógł pójść gdziekolwiek. Potem widziałem już tylko jego plecy.
Weber westchnął, a na jego twarzy odmalowało się jeszcze większe niezadowolenie niż zwykle.
- Dobra, trzeba to będzie po prostu przetrzymać. - Spojrzał na zega
rek. Dochodziła północ. - Skończyłeś na dziś służbę. Spisz raport i idź do
domu.
Tony uniósł dłoń.
- Mam prośbę.
- Jaką?
- Chodzi o mój druczek jedenaście osiemnaście.
Był to numer formularza wniosku o skierowanie do wydziału detektywów. Obecnie spoczywającego w stercie trzech tysięcy innych wniosków. A raczej, co bardziej prawdopodobne, na dnie sterty trzech tysięcy wniosków.
Szczwany sierżant pojął aluzję i uśmiechnął się. Jedynym sposobem, aby wniosek znalazł się na wierzchu, było złapanie grubej ryby - seryjnego mordercy albo na przykład zabójcy policjanta czy zakonnicy.
Albo faceta, który ukradł skrzypce warte pół miliona dolców, stawiając burmistrza w trudnym położeniu.
- Chcesz, żeby cię włączyć w sprawę - rzekł Weber.
- Nie - odparł bez uśmiechu Tony. - Chcę ją poprowadzić.
- Nie możesz jej poprowadzić. Możesz dostać cztery godziny. Pół zmiany. Ale bez nadgodzin. I masz współpracować z detektywami. -Sierżant zajrzał młodemu policjantowi w oczy. - Nie zamierzasz współpracować z detektywami, co?
-Nie.
Weber zastanawiał się.
- Zgoda. Ale posłuchaj, Vincenzo - żeby to się udało, musimy mieć sprawcę. Nie tylko te przeklęte skrzypce. - Wskazał kobietę z biura burmistrza. - Muszą przecież kogoś ukrzyżować.
- Rozumiem.
- No to do roboty. Zegar tyka.
Tony ruszył na wschód w stronę posterunku. Ale zawrócił i podszedł do Pitkina i asystentki burmistrza. Spojrzał na muzyka.
- Wspomniał pan o Paganinim, prawda?
- Tak - odrzekł zaskoczony skrzypek. -1 co z tego?
177
- Znam pewną historię o Paganinim. Raz przyjaciele postanowili
zrobić mu kawał... I napisali utwór na skrzypce, który był tak skompli
kowany, że nikt nie dałby rady go zagrać. Po prostu nie poradziłyby so
bie z tym ludzkie ręce. Zostawili partyturę na pulpicie i zaprosili go. Pa
ganini wszedł do pokoju, spojrzał na nuty, potem wziął skrzypce i nastroił.
I nagle patrzy na swoich przyjaciół, uśmiecha się i gra cały utwór. Z pa
mięci. Szczęki im opadły. Świetna historia, nie?
Pitkin przez chwilę mierzył Tony'ego zimnym spojrzeniem.
- Powinien go pan zastrzelić. - Odwrócił się i wsiadł do limuzyny. -
Do "Sherry-Netherland" - rzucił. Drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Tony zadzwonił z posterunku do Jean Marie i powiedział jej, żeby nie czekała, ponieważ dostał zadanie specjalne.
- Chyba nic niebezpiecznego, kochanie?
- Nie, chcą tylko, żebym pomógł w sprawie tej ważnej figury z orkiestry.
- Naprawdę? To wspaniale.
- Idź spać. Kocham cię.
- Też cię kocham, Tony.
Przebrał się w cywilne ubranie i pojechał swoim samochodem na górny Manhattan. W dżinsach i tenisówkach było mu po prostu wygodniej; tam, dokąd się wybierał - w klubie bilardowym "Johnny B" na Sto Dwudziestej Piątej - nie mógł pracować pod przykryciem, ponieważ był tam jedynym białym. A nikt nie wyglądał na gliniarza bardziej niż Tony Vin-cenzo. Ale to nie miało znaczenia. Nie zamierzał nikogo nabierać. Pracował na ulicy wystarczająco długo, aby wiedzieć, że istnieje tylko jeden sposób na uzyskanie informacji od kogoś, kto nie chce ich udzielić: handel. Oczywiście jako zwykły glina z patrolu nie dysponował żadnymi pieniędzmi dla tajnych informatorów, lecz sądził, że ma w zanadrzu bardzo mocną kartę przetargową.
- Cześć, Sam! - zawołał, podchodząc do baru.
- Siemasz, Tony. Co tu robisz? - spytał schrypniętym głosem siwy barman. - Chcesz sobie zagrać?
- Nie, szukam jednego dupka.
- Ha, niejednego tu znajdziesz.
- Nie, ten mój zapadł się pod ziemię. Dmuchnął jedną rzecz i zwiał mi sprzed nosa.
- Sprawa osobista, co? Tony nie odpowiedział.
- Co u twojego brata?
178
- U Billy'ego? A jak myślisz? Chciałbyś przesiedzieć cztery lata w celi trzy na trzy metry i wiedzieć, że masz przed sobą jeszcze drugie tyle?
- Ani trochę. Ale nie chciałbym też być w skórze tej kasjerki, której groził bronią.
- Taa... Ale jej nie zastrzelił, nie?
- Powiedz, co by powiedział nasz Billy, gdyby miał przed sobą nie cztery, ale trzy lata?
Sam nalał piwo Tony'emu, który od razu wypił połowę.
- Nie wiem - odparł Sam. - Pewnie wolałby mieć rok zamiast czte
rech.
Tony zastanawiał się przez chwilę.
- A gdyby to było osiemnaście miesięcy?
- Jesteś z patrolu. Możesz załatwić coś takiego?
Tony uznał, że w tej sprawie ma poparcie burmistrza. W grę wchodził honor nowojorskiego świata kultury.
- Tak, mogę.
- Słuchaj no. Nie zamierzam kapować na kolesiów i narażać własnego tyłka.
- Widziałem go w akcji. Nie musisz się martwić. Nikt za nim nie stoi. Nie miał barw żadnego gangu. Poza tym wybrał niewłaściwego frajera i trafi do pudła na bardzo, bardzo długo. Zanim wyjdzie z Ossining, będzie stary i siwy.
- No dobra. Znasz nazwisko? -Nie.
- Jak wygląda? - spytał Sam.
- A czyja wyglądam na faceta, który widzi przez kominiarki? - od
rzekł Tony.
A.
- Wzrost mniej więcej metr osiemdziesiąt pięć. Dobrze zbudowany.
Miał czarny dres i czarno-czerwone nike. Aha, jeszcze podróbkę roleksa.
Żaden złodziej nie byłby tak głupi, żeby na robotę brać zegarek wart trzy tysiące dolarów - zbyt łatwo go stracić albo zniszczyć.
- I gra w bilard.
- Wiesz na pewno?
- Wiem.
Bez względu na to, co sądzili detektywi z centrali, Tony wiedział, że na rękach bandyty Pitkin widział pył z kredy bilardowej. Żaden handlarz ani ćpun nie mógł być tak nieostrożny, żeby zostawiać na dłoniach widoczne resztki prochów. Gdyby coś zostało, natychmiast oblizałby dłoń do czysta. Dlatego Tony przyjechał właśnie tu - wiedział, że spraw-
179
ca musi być zapalonym graczem, skoro przed tak decydującym skokiem miał na rękach ślady kredy. Choć w Nowym Jorku działało mnóstwo klubów bilardowych, niewiele z nich przyjmowało poważnych graczy, a jeszcze mniej poważnych czarnoskórych graczy.
Ale po długim namyśle barman przecząco pokręcił głową.
- Słuchaj, naprawdę chciałbym ci powiedzieć, że go widziałem. Wiesz, gdzie jest "Uptown Billiards"?
- Na Lex?
- Tak - rzekł Sam. - Dzisiaj mieli turniej. Pięć stów do wygrania. Było sporo chętnych. Wdepnij tam. Pogadaj z Izzem. Taki mały, kręci się po zapleczu. Powiedz mu, że mnie znasz, i będzie dobrze.
- W porządku, jeżeli się uda, pogadam z kimś z wydziału więziennictwa. Postaram się, żeby spuścili twojemu bratu z czwórki na trochę mniej.
- Dzięki, stary. Chcesz jeszcze piwo?
- Jest jeszcze Smokey Robinson w tym pudle? - Wskazał na szafę grającą.
Sam z oburzeniem ściągnął brwi.
- Pewnie, że jest.
- To dobrze. Skorzystam innym razem.
W "Uptown Billiards" Tony spotkał się ze znacznie chłodniejszym przyjęciem, ale odnalazł Izza, który rzeczywiście był mały, ale nie kręcił się po zapleczu; właśnie pozbawiał młodego, pewnego siebie cwaniaczka sporej ilości gotówki, wygrywając z nim w ósemkę i nie poświęcając grze zbytniej uwagi. Gdy schował plik banknotów do kieszeni i odprowadził wzrokiem pokonanego rywala, który jak niepyszny wymknął się z klubu, odwrócił się do Tony'ego, pytająco unosząc wyskubaną brew.
Tony przedstawił się i wspomniał o Samie.
Izz przyglądał mu się, jak gdyby patrzył na pustą ścianę. Tony ciągnął:
- Szukam kogoś. - Opisał bandytę.
Izz bez słowa poszedł zadzwonić. Słysząc fragmenty rozmowy, Tony domyślił się, że dzwoni do Sama, aby się upewnić. Izz wrócił do stołu i ustawił bile.
- Tak - powiedział. - Był tu taki gość. Pamiętam roleksa. Jak grał, zdjął go i położył na barze, więc wiedziałem, że to podróbka. Był całkiem dobry, ale wymiękł przed końcem drugiej rundy. Za bardzo się starał, rozumiesz, o czym mówię? W taki sposób nigdy się nie wygra. Jak się zaczynasz za bardzo starać, już przegrałeś.
- Bywa tutaj?
180
- Czasem. Widziałem go na dzielnicy. Raczej trzyma się z boku.
- Jak się nazywa? - Tony pożegnał się z pięcioma dwudziestodolarów-kami.
Izz podszedł do baru i przerzucił plik brudnych i pogniecionych kartek. Pewnie lista uczestników turnieju, pomyślał Tony.
- Devon Williams. Tak, to musi być on. Wszystkich innych znam. Kolejne sto dolarów zmieniło właściciela.
- Dostanę jego adres?
- Masz.
Mieszkał na Sto Trzydziestej Pierwszej, cztery przecznice od klubu.
- Dzięki. Do zobaczenia.
Izz nie odpowiedział. Rozbił piramidę, wbijając dwie bile, pełną i połówkę. Obszedł stół dookoła, mrucząc pod nosem:
- Decyzje, pieprzone decyzje.
Po wyjściu z klubu Tony stał na Lexington Avenue, zastanawiając się, co począć. Jeżeli wezwie wsparcie, domyśla się, co się dzieje, i detektywi natychmiast zrobią nalot. Odbiorą mu sprawę, zanim się zdąży zorientować. Ktoś inny zapisze sobie na konto aresztowanie i Tony straci szansę na popchnięcie sprawy swojego wniosku o przydział do detektywów.
Dobra, postanowił. Poradzę sobie w pojedynkę.
I tak, uzbrojony w glocka i zapasowy rewolwer, przymocowany do kostki, Tony Vincenzo wkroczył do mieszkalnej części Harlemu. Mgła była tu tak gęsta, że tłumiła odgłosy miasta. Miał wrażenie, że znalazł się w zupełnie innym miejscu - w lesie albo w górach. Było cicho, bardzo cicho i niesamowicie. Przypomniał sobie słowo, którego kiedyś użył ojciec, opowiadając o muzyce: nokturn. Tony nie pamiętał dokładnie, co oznaczało, ale wiedział, że ma coś wspólnego z nocą. I chyba z czymś spokojnym.
Uznał, że to dość zabawne. Właśnie szedł samotnie aresztować uzbrojonego i groźnego przestępcę. I myślał o spokojnej muzyce.
Nokturn...
Pięć minut później dotarł do kamienicy, w której mieszkał Devon Williams.
Ściszył motorolę i przypiął nadajnik do ramienia, tak aby móc nadać komunikat 10-13, funkcjonariusz wzywa pomocy, nawet gdyby został postrzelony. Zawiesił odznakę na kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnął glocka.
Wsunął się do holu i przeczytał spis lokatorów. Williams mieszkał na pierwszym piętrze. Tony wyszedł z budynku i wspiął się po schodach przeciwpożarowych. Okno było otwarte, ale zasłonięte. Nie widział wnę-
181
trza mieszkania zbyt wyraźnie, lecz dostrzegł Williamsa, który wszedł chyba do kuchni. Bingo!
Williams niósł futerał na skrzypce i wciąż miał na sobie dres. Co oznaczało, że nadal może być uzbrojony.
Głęboki wdech.
Dobra, co teraz? Wezwać wsparcie czy nie?
Nie... Taka okazja trafia się raz w życiu. Sam to zrobię i zdobędę złotą odznakę.
Albo zginę.
Nie myśl o tym.
Rusz się!
Tony cicho wszedł przez okno do małego salonu. Poczuł kwaśny zapach jedzenia i brudnych ubrań. Wolno przekradł się na korytarz i przystanął pod drzwiami kuchni. Otarł pot z dłoni, w której ściskał pistolet.
Dobra, teraz.
Raz...
Dwa...
Tony zamarł.
Z kuchni dobiegła muzyka.
Ktoś grał na skrzypcach.
Nieco zgrzytliwie i niewprawnie. Jak gdyby zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy. Ale po chwili, gdy muzyk wykonał kilka gam, dźwięk stał się czystszy i głęboki. Tony, czując łomot własnego serca, przykleił się do ściany i przechylił głowę, słysząc, jak skrzypek wydobywa z instrumentu jazzowe frazy.
A więc w mieszkaniu były dwie osoby, może więcej. Prawdopodobnie paser. Może nawet kupiec stradivariusa. Czy to znaczy, że broni jest więcej?
Wezwać wsparcie?
Nie, pomyślał Tony. Za późno. Nie pozostaje nic innego jak tylko zdjąć drania.
Gwałtownie odwrócił się i stanął w drzwiach kuchni na ugiętych nogach, trzymając broń na wysokości oczu.
- Nie ruszać się! - krzyknął. - Wszyscy!
Ale nie było "wszystkich".
W kuchni był tylko wysoki, pucołowaty Devon Williams, który trzymał skrzypce pod brodą, ściskając w prawej ręce smyczek. Zaskoczony wtargnięcieni Tony'ego, gapił się na niego z otwartymi ustami.
- Aleś mnie nastraszył. - Wolno opuścił ramiona i odetchnął z ulgą. - To ty. Glina.
- Devon Williams?
182
- Zgadza się, to ja.
Odłóż to.
Powoli położył skrzypce na stole.
- Opróżnij kieszenie.
- Ty, nie rób tyle hałasu. W drugim pokoju śpią dzieciaki. Tony zaśmiał się w duchu z surowego polecenia chłopaka.
- Jest tam ktoś jeszcze?
- Nie, tylko dzieciaki.
- Nie okłamałbyś mnie, co?
- Nie. - Westchnął obrażony. - Nie kłamię.
- Opróżnij kieszenie. Nie będę powtarzał. Spełnił rozkaz.
- Gdzie gnat? - warknął Tony.
- Czyj?
- Nie bądź taki cwany. Twoja broń.
- Broń? Nie mam żadnej broni.
- Widziałem, że masz. Pod salą koncertową. Williams wyciągnął rękę w kierunku stołu.
- Miałem tylko to. - Pokazywał opakowaną w celofan gumę do żucia w kształcie cygara. - Trzymałem w kieszeni. Widziałem taki numer w jednym filmie.
- Nie chrzań.
- Nie chrzanię. - Wywrócił na lewą stronę kieszenie spodni i bluzy. Były puste.
Tony nałożył Williamsowi kajdanki i przyjrzał mu się uważniej.
- Ile masz lat?
- Siedemnaście.
- Mieszkasz tu? -Tak. -Sam?
- Nie, mówiłem, że są jeszcze dzieciaki.
- Twoje? Zaśmiał się.
- To moi bracia i siostra.
- Gdzie są twoi rodzice? Znów parsknął śmiechem.
- Gdzie by tam byli, tu ich nie ma.
Tony odczytał mu prawa przysługujące aresztowanemu. Pomyślał: Mam sprawcę, mam skrzypce, nikomu nic się nie stało. Po następnych ruchach personalnych będę detektywem Yincenzo.
183
- Słuchaj, Devon, podaj mi nazwisko swojego pasera, a powiem prokuratorowi, że współpracowałeś z policją.
- Nie mam żadnego pasera.
- Pieprzysz. Jak zamierzałeś opchnąć skrzypce bez pasera?
- Nie chciałem ich sprzedać. Ukradłem je dla siebie.
- Dla siebie?
- Przecież mówię. Żeby grać. Zarobić parę dolców w metrze.
- Pieprzysz.
- To prawda.
- Po co miałbyś narażać tyłek? Dlaczego po prostu nie poszedłeś kupić sobie skrzypiec? To nie bmw. W lombardzie możesz trafić skrzypce za dwie, trzy stówy.
- Jasne, a skąd niby mam wziąć trzy stówy? Mój stary wyszedł i nie wrócił, matka uciekła z diabli wiedzą kim, a ja zostałem z dzieciakami. Muszę je nakarmić, ubrać i zapłacić za opiekę. No to za co mam kupić skrzypce? Nie ma forsy.
- Gdzie nauczyłeś się grać? W szkole?
- Tak, w szkole. Byłem całkiem niezły. - Uśmiechnął się, błyskając złotym zębem.
- I co, rzuciłeś szkołę i poszedłeś do pracy?
- Tak, jak ojciec nas zostawił. Dwa lata temu.
- I postanowiłeś sobie, że wrócisz do skrzypiec, tak? Bo możesz zarobić więcej, niż grając w bilard.
Williams wlepił w niego zaskoczone spojrzenie. Po chwili westchnął ze złością, domyślając się, jak Tony na to wpadł.
- To, co mi płacą w A&P za przerzucanie paczek - tyle mi zwyczajnie nie wystarcza. - Zamknął oczy i zaśmiał się z goryczą. - A więc idę do pudła... Cholera. Nigdy nie myślałem, że mnie to spotka. Próbowałem trzymać się od tego z daleka. Chciałem tylko zarobić tyle, żeby sprowadzić tu moją ciotkę. Mieszka w Karolinie Północnej. Pomogłaby mi przy dzieciakach. Mówi, że mogłaby przyjechać, ale nie ma pieniędzy. To by kosztowało ze dwa tysiące.
- Znasz takie powiedzonko: Jeśli nie chcesz w pudle gnić, lepiej w zgodzie z prawem żyć?
- Cholera. - Willams wpatrywał się w skrzypce zaintrygowanym, niemal pożądliwym wzrokiem.
Tony spojrzał w jego ciemne oczy.
- Powiem ci, co zrobię - rzekł. - Na parę minut zdejmę ci kajdanki,
jeżeli chcesz sobie ostatni raz zagrać.
Uśmiechnął się z niedowierzaniem.
184
- Naprawdę?
- Tak. Ale jeżeli zrobisz jeden ruch, który mi się nie spodoba, wpakuję ci kulę w tyłek.
- Spokojnie, nic nie będę kombinował.
Tony rozpiął mu kajdanki i cofnął się, trzymając aresztowanego na muszce glocka.
Williams ujął skrzypce i zagrał następną frazę. Szło mu coraz lepiej. Tym razem ton brzmiał donośniej i pełniej. Zaczął "Go Tell Aunt Rho-dy", grając parę wariacji. Potem przeszedł do kilku ćwiczeń z klasyki. Chyba coś z Bacha, pomyślał Tony. Kawałek z "Ain't Misbehavin'". I kilka utworów, które grała matka, kiedy był mały. Wreszcie Williams skończył, westchnął i wrzucił instrument do futerału.
- Śmieszne, co? - powiedział, wskazując głową skrzypce. - Od miesię
cy myślisz, żeby coś ukraść, a jak wreszcie bierzesz się do roboty, trafia
ci się taka staroć i wszystko się wali.
Tony patrzył na zadrapania i odpryski w drewnie, na wytartą szyjkę. Kosztowały więcej niż mój dom...
- Dobra, synu, pora iść. - Wziął ze stołu kajdanki. - Sprowadzimy ko
goś z pomocy społecznej, żeby zajął się dziećmi.
Kiedy Williams spojrzał w stronę sypialni, uśmiech zniknął z jego twarzy.
- O rany - powiedział. - Rany.
Hol w "Sherry-Netherland" wydał się dość surowy Tony'emu Vin-cenzo, który oceniał jakość hoteli po czasie, w jakim bary serwowały tańsze drinki, i po ilości chromu w holu. Ale to było terytorium bogaczy, a cóż on wiedział o bogaczach?
Hol też był niewielki. Wydawał się jeszcze mniejszy z powodu tłoczących się w nim dziennikarzy i policjantów. Znalazła się tu również kobieta w czerwieni z biura burmistrza. Przybył także sierżant Weber, wyraźnie wkurzony, że wyrwano go z łóżka o drugiej w nocy, żeby wziął udział w pompie urządzonej na cześć jakiegoś dupka, choćby i był najsławniejszym muzykiem na świecie.
Tony wkroczył do hotelu, niosąc pod pachą skrzypce. Zatrzymał się przed Weberem, którego wiecznie skwaszoną twarz skrzywił jeszcze bardziej nieprzyjemny grymas, gdy sierżant opędzał się od dziennikarzy.
Z windy wysiadł rozpromieniony, starannie uczesany Edouard Pit-kin, w garniturze i pod krawatem - Chryste, o tej porze - i wkroczył w blask świateł. Od razu ruszył odebrać skrzypce, ale Tony, zamiast podać mu instrument, uścisnął muzykowi rękę.
185
Gest na moment zbił Pitkina z tropu. Ale pamiętając o obecności prasy, muzyk przywołał uśmiech na twarz i powiedział:
- Co mogę powiedzieć? Serdecznie panu dziękuję.
- Za co?
Kolejna chwila zmieszania.
- No, za odzyskanie mojego stradivariusa.
Tony parsknął krótkim śmiechem. Pitkin zmarszczył brwi. Policjant dał znak komuś w tłumie.
- Chodź, nie wstydź się.
Devon Williams, w firmowym uniformie A&P i butach roboczych, niezdarnie przepchnął się przez las dziennikarzy. Pitkin odwrócił się do Webera.
- Dlaczego on nie jest w kajdankach? - spytał z wściekłością. Sierżant spojrzał na Tony'ego, zadając mu niemo to samo pytanie. Tony pokręcił głową.
- Po co miałbym skuwać człowieka, który odzyskał pańskie skrzypce?
- Który... słucham?
- Niech pan opowie, co się stało! - krzyknął jeden z reporterów. Weber przyzwalająco skinął głową i Tony zbliżył się do ustawionych
półkolem dziennikarzy. Odchrząknął.
- Na Sto Dwudziestej Piątej Ulicy zauważyłem sprawcę niosącego
poszukiwany instrument i rozpocząłem pościg. Wtedy interwencję pod
jął ten młody człowiek, Devon Williams, który, narażając się na poważ
ne niebezpieczeństwo, zablokował napastnikowi drogę ucieczki. Zdołał
ocalić instrument. Sprawca zbiegł. Mimo prowadzenia dalszego pościgu,
niestety, nie udało się go ująć.
Niepokoił się, że wypowiedź może robić wrażenie dobrze przećwiczonej, co zresztą było prawdą. Ale do diabła, wszyscy są przyzwyczajeni do policyjnego żargonu. Jeżeli człowiek mówi za bardzo normalnie, nikt mu nie wierzy.
Pitkin rzekł:
- Ale... wydawało mi się, że wygląda dokładnie jak... to znaczy...
- Widziałem sprawcę bez kominiarki - powiedział Tony. - Wyglądał zupełnie inaczej niż pan Williams. - Posłał przelotne spojrzenie Pitkinowi. - Jeżeli nie liczyć faktu, że obaj są Afroamerykanami. Poprosiłem pana Wil-liamsa, żeby przyszedł tu ze mną i odebrał nagrodę. Wzbraniał się, ale nalegałem. Uważam, że należy popierać właściwą postawę obywatelską.
- Ile wynosi nagroda, panie Pitkin? - zawołał jeden z dziennikarzy.
- No, nie miałem... Pięć tysięcy dolarów.
- Słucham? - szepnął Tony, marszcząc brwi.
186
- Ale dziesięć, jeżeli instrument jest nieuszkodzony - dodał pośpiesz
nie Pitkin.
Tony wręczył mu futerał. Muzyk natychmiast się odwrócił i podszedł do stolika obok recepcji. Otworzył futerał i uważnie obejrzał skrzypce.
- W porządku? - zapytał Tony.
- Tak, tak, są w doskonałym stanie.
Weber przywołał gestem Tony'ego. Stanęli w rogu holu.
- Co tu się dzieje, do cholery? - mruknął sierżant. Tony wzruszył ramionami.
- Już powiedziałem. Sierżant westchnął.
- Nie masz sprawcy?
- Uciekł.
- A skrzypce odzyskał chłopak. Nie ty. Sprawa gówno ci pomoże w przyśpieszeniu wniosku.
- Tak przypuszczam.
Weber obrzucił Tony'ego badawczym spojrzeniem i dodał przebiegłym tonem:
- Ale może nie chcesz, żeby akurat ta sprawa trafiła do raportu, co?
- Nie, chyba nie chcę.
- Pech.
- Tak - zgodził się Tony. - Pech.
- Halo, panie Williams! - zawołał dziennikarz. - Panie Williams!
Williams rozejrzał się, nieprzyzwyczajony do tego, by mówiono do
niego per pan.
- Ach, co takiego? - spytał, zorientowawszy się, że chodzi o niego.
- Może pan do nas podejść i odpowiedzieć na kilka pytań?
- Hm, chyba tak.
Gdy młody człowiek niepewnym krokiem ruszył w kierunku gęstniejącego tłumu reporterów, Tony wychylił się i z szerokim uśmiechem złapał go za ramię. Chłopak zatrzymał się i zbliżył ucho do ust Tony'ego, który szepnął:
- Devon, muszę iść do domu, ale chciałem się upewnić... kiedy przyjedzie twoja ciotka, zrobi mi golonkę z jarmużem, tak?
- Nikt na świecie nie robi lepszej.
- A reszta pieniędzy trafi na konto dla dzieci? Znów błysnął złoty ząb.
- Jasne. - Uścisnęli sobie ręce.
Tony narzucił płaszcz, w chwili gdy Williams stawał przed kamerami. Tony przystanął przed obrotowymi drzwiami i odwrócił się.
187
- Panie Williams, lubi pan muzykę?
- Hm, tak. Lubię muzykę.
- Lubi pan rap?
- Nie, nie przepadam.
- Gra pan na jakimś instrumencie?
- Trochę na pianinie, na gitarze.
- Czy po tym zdarzeniu będzie pan może chciał się nauczyć gry na skrzypcach?
- Czemu nie? - Zerknął na Edouarda Pitkina. Muzyk spojrzał na niego jak na kosmitę. Patrząc w oczy Pitkinowi, Williams ciągnął: - Widziałem, jak się na nich gra, i nie wydaje mi się, żeby to było takie trudne. To znaczy, takie jest moje zdanie.
- Panie Williams, jeszcze jedno pytanie...
Tony Yincenzo pchnął drzwi i wyszedł w noc. Mgła zniknęła i nareszcie zaczął padać deszcz - gęsty i zimny, lecz dziwnie cichy. Noc wciąż była spokojna. Jean Marie na pewno już spała, ale mimo to chciało mu się wracać do domu. Wypije piwo, nastawi płytę. Tony wiedział, czego ma ochotę posłuchać. Mozart był dobry. Smokey Robinson był lepszy.
Zarzut mniejszej wagi
P
rzegra pan. - Doprawdy? - spytał prokurator Danny Tribow, kołysząc się na krześle i przypatrując mężczyźnie, który wypowiedział te słowa.
Oskarżony Raymond Hartman, piętnaście lat starszy i dwadzieścia kilogramów cięższy od Tribowa, wolno pokiwał głową i dodał: ~ We wszystkich punktach oskarżenia. Po prostu. Siedzący obok Hartmana mężczyzna lekko dotknął ramienia swojego klienta, chcąc go powstrzymać.
- Och, pan prokurator nie ma nic przeciwko małemu sparingowi -
zwrócił się do swojego adwokata Hartman. - Nic mu się nie stanie. W każ
dym razie mówię, jak jest. - Oskarżony rozpiął granatową marynarkę
o głębokiej barwie oceanu w nocy.
Istotnie Tribow nie miał nic przeciwko sparingowi. Zupełnie nic. Ten człowiek mógł mówić, co chciał. Tribow z równym zapałem prowadziłby sprawę wówczas, gdyby Hartman zamiast traktować go tak arogancko, zalewał się łzami i bił się w piersi.
Z drugiej jednak strony, trzydziestopięcioletni prokurator nie zamierzał dać sobą pomiatać. Utkwił wzrok w oczach Hartmana i powiedział cicho:
- Wiem z doświadczenia, że to, co jednej osobie wydaje się jasne, mo
że się okazać diametralnie inne. Jestem przekonany, że przysięgli ocenią
fakty tak jak ja. Co oznacza, że to pan przegra.
Hartman wzruszył ramionami i spojrzał na złotego roleksa. Tribow podejrzewał, że w najmniejszym stopniu nie zależy mu na czasie. Tym gestem Hartman mimochodem dawał mu do zrozumienia: Ta jedna sztuka mojej biżuterii kosztuje twoją roczną pensję.
Danny Tribow nosił casio i zerkając na zegarek, mógł tylko zasugerować oskarżonemu, że rozmawiając z nim, zmarnował dobre pół godziny.
1CQ
W pokoju, typowym małym i nędznie urządzonym gabinecie prokuratora okręgowego, poza oskarżonym, jego adwokatem i Tribowem były jeszcze dwie osoby. Miejsce po lewej ręce Tribowa zajmował jego asystent, przystojny, dwudziestokilkuletni Chuck Wu, który był wybitnie zdolnym i skrupulatnym - niektórzy twierdzili, że uzależnionym od pracy - prawnikiem. Siedział zgarbiony, wprowadzając notatki i uwagi na temat spotkania do wysłużonego laptopa, swego nieodłącznego towarzysza. Jego nieustanne stukanie w klawiaturę doprowadzało do szału większość oskarżonych, ale Ray Hartman najwyraźniej pozostawał na nie zupełnie nieczuły.
Piątą osobą była Adele Viamonte, zastępczyni prokuratora okręgowego, która od zeszłego roku współpracowała z Tribowem w wydziale niebezpiecznych przestępstw. Była prawie dziesięć lat starsza od Tribowa; zainteresowała się prawem dość późno, mając za sobą udaną karierę matki bliźniaków, którzy skończyli już kilkanaście lat. Viamonte cechowały błyskotliwy umysł, cięty język i niezachwiana pewność siebie. Obrzuciła taksującym spojrzeniem opaleniznę Hartmana, jego wydatny brzuch, przyprószone siwizną włosy, szerokie ramiona i gruby kark. Następnie zwróciła się do jego adwokata, pytając:
- Czy mamy rozumieć, że spotkanie z panem Hartmanem i jego wy
bujałym ego dobiegło końca?
Hartman zaśmiał się cicho, z zażenowaniem, jak gdyby usłyszał niestosowną uwagę, wygłoszoną na lekcji przez uczennicę, którą należało ośmieszyć, jak przypuszczał prokurator, wyłącznie dlatego, że Viamon-te była kobietą.
Adwokat powtórzył to, co mówił od początku:
- Mojego klienta nie interesuje żadna ugoda, która pociąga za sobą
karę więzienia.
Tribow wrócił do swojej mantry:
- Ale to wszystko, co możemy zaproponować.
- Wobec tego mój klient decyduje się na proces. Jest pewien, że zostanie uniewinniony.
Tribow nie miał pojęcia, jak mogłoby do tego dojść. W marcu zeszłego roku, pewnego niedzielnego popołudnia, Ray Hartman zabił człowieka strzałem w głowę. Prokuratura miała dowody fizyczne - wynik badania balistycznego i ślady prochu na jego dłoni. Świadkowie zeznali, że widzieli go na miejscu zdarzenia, gdy szukał ofiary tuż przed jej śmiercią. Uzyskano informacje, że wcześniej Hartman groził ofierze i nie krył się z zamiarem jej skrzywdzenia. Znano motyw. Choć Danny Tribow zawsze był ostrożny w przewidywaniu zakończenia prowadzonych przez siebie spraw, ta nie mogła mieć solidniejszych podstaw.
1Qfl
Spróbował więc ostatni raz.
- Jeżeli przyjmie pan zarzut morderstwa drugiego stopnia, zgodzę się na piętnaście lat.
- Nie ma mowy - oznajmił Hartman, śmiejąc się z tej niedorzecznej sugestii. - Chyba pan nie słyszał, co powiedział mój mecenas. Więzienie wykluczone. Jestem gotów zapłacić grzywnę. Cholernie wysoką grzywnę. Jestem gotów pracować społecznie. Ale więzienie nie wchodzi w grę.
Daniel Tribow był drobnym mężczyzną o łagodnym głosie; nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi. Doskonale pasowałyby do niego szelki i muszka.
- Proszę pana - rzekł, zwracając się bezpośrednio do Hartmana. - Rozumie pan, że oskarżę pana o morderstwo z premedytacją. W tym stanie są to szczególne okoliczności popełnienia przestępstwa - czyli mogę się domagać kary śmierci.
- Rozumiem tyle, że nie ma sensu ciągnąć tej pogawędki. Jestem umówiony na lunch, a wam, chłopcy i dziewczynki, dobrze radzę, żebyście się porządnie obkuli z tego waszego prawa - na pewno będzie wam cholernie potrzebne, jeżeli chcecie doprowadzić do skazania.
- Jeśli pan sobie życzy. - Tribow wstał. Podał rękę adwokatowi, lecz nie podejrzanemu.
Adele Viamonte spojrzała na adwokata i jego klienta jak na sprzedawców, którzy oszukali ją przy wydawaniu reszty, i nie ruszyła się z krzesła, wyraźnie powstrzymując się przed powiedzeniem tego, co naprawdę czuje.
Po ich wyjściu Tribow wrócił na swoje miejsce. Obrócił się z krzesłem do okna, by popatrzeć na falisty krajobraz przedmieścia, mieniący się jasną zielenią początku lata. Tribow w zamyśleniu bawił się jedyną ozdobą swojego gabinetu: zawieszką nad dziecięce łóżeczko z bohaterami "Kubusia Puchatka", przyklejoną za pomocą przyssawki do sfatygowanej szafki biurka. Niegdyś należała do jego syna - kiedy chłopiec, dziś dziesięcioletni, był niemowlęciem. Gdy Danny junior przestał się interesować kolorową zabawką, jego ojciec nie miał serca jej wyrzucić, więc przyniósł ją do biura. Jego żona uważała to za jedno z głupstw, jakie czasem mu się zdarzały - takich jak jego osławione psikusy czy zwyczaj przebierania się w zabawne kostiumy na przyjęciach dla dzieci. Tribow nie powiedział jej, że chciał mieć zabawkę tylko z jednego powodu: aby przypominała mu o rodzinie w ciągu długich tygodni przygotowań do procesu i udziału w rozprawie, kiedy odnosił wrażenie, że jego jedyną rodziną są sędziowie, przysięgli, detektywi i inni prawnicy.
iqi
- Proponuję mu dziesięć lat za morderstwo w szczególnych okolicz
nościach - zastanawiał się na głos - a on twierdzi, że woli ryzykować? Nie
kapuję.
Viamonte pokręciła głową.
- Nie. To się nie trzyma kupy. Wyszedłby po siedmiu. Jeżeli przegra i dorzucą mu szczególne okoliczności - może dostać zastrzyk.
- Chcecie znać odpowiedź? - rozległ się męski głos od drzwi.
- Jasne. - Tribow odwrócił się od okna i skinieniem głowy przywitał Richarda Moyera, starszego detektywa z policji okręgowej. - Tylko jak brzmi pytanie?
Moyer pomachał do Viamonte i Wu, po czym usiadł na krześle, ziewając przeciągle.
- Co jest, Dick, już się z nami nudzisz? - spytał cierpko Wu.
- Jestem zmęczony. Za dużo bandytów biega po świecie. W każdym razie słyszałem, co mówiliście o Hartmanie. Wiem, dlaczego nie chce pójść na ugodę.
- Dlaczego?
- Nie może trafić do Stafford. - Było to główne więzienie stanowe, przez które przewinęło się wielu absolwentów Szkoły Postępowania Karnego Daniela Tribowa.
- A kto by chciał trafić za kratki? - zauważyła Viamonte.
- Nie, nie, chodzi mi o to, że on naprawdę nie może tam iść. Już tam na niego szykują kosy z naostrzonych łyżek i szlifowanego szkła.
Moyer wyjaśnił, że w Stafford siedzi dwóch hersztów przestępczości zorganizowanej, których Hartman zakapował.
- Chodzą słuchy, że Hartman nie przeżyłby tam nawet tygodnia.
A więc to był powód zabójstwa Jose Valdeza. Biedak był jedynym świadkiem, mającym zeznawać przeciwko Hartmanowi w sprawie o wymuszenie. Gdyby Hartman został skazany, trafiłby do Stafford na co najmniej sześć miesięcy - a raczej dopóki nie zostałby zamordowany przez współwięźniów. To wyjaśniało, dlaczego z zimną krwią zabił Val-deza.
Ale Tribow nie przejmował się przyjęciem Hartmana w więzieniu. Prokurator wierzył, że ma w życiu jedno proste zadanie: pilnować bezpieczeństwa w swoim okręgu. Taka postawa znacznie się różniła od poglądów wielu innych prokuratorów, którzy odbierali przestępstwa osobiście i ścigali ich sprawców z zaciętą mściwością. Dla Danny'ego Tribowa oskarżyciel nie miał nic wspólnego z rewolwerowcem; miał po prostu dbać, aby ludziom w jego okręgu żyło się bezpiecznie i spokojnie. Znacznie bardziej angażował się w sprawy społeczności niż typowy pro-
192
kurator. Współpracował z kongresmanami i sądami, popierając rozwiązania prawne, które ułatwiały wydawanie agresywnym małżonkom zakazu zbliżania się do członków rodziny, ustanawiały obligatoryjne orzekanie najwyższych kar za trzecie popełnione przestępstwo, surowe karanie osób mających przy sobie broń w pobliżu szkoły lub kościoła oraz kierowców, którzy prowadząc samochód po pijanemu, spowodowali śmierć człowieka.
Przymknięcie Raya Hartmana było dla niego po prostu dołożeniem kolejnej cegiełki do gmachu prawa i porządku, którego budowie Tribow poświęcił się bez reszty.
Skazanie akurat tego człowieka uważał jednak za bardzo ważną cegiełkę. W różnych etapach życia Hartman przechodził nakazaną sądownie terapię i choć zawsze uznawano go za osobę poczytalną, lekarze zauważyli u niego wiele cech socjopaty, dla którego ludzkie życie ma niewielkie znaczenie.
Ten fakt znajdował odzwierciedlenie w jego modus operandi. Hartman był brutalnym bandytą, który wymuszał haracz za ochronę od nowych imigrantów, takich jak Jose Valdez. Nie wahałby się zastraszyć albo zamordować każdego, kto mu groził, że złoży przeciwko niemu zeznanie. Nikt nie był bezpieczny.
- Hartman ma pieniądze w Europie - powiedział do policjanta Tri
bow. - Ktoś go obserwuje, czy nie wybiera się za ocean?
Podejrzanego zwolniono za kaucją w wysokości dwóch milionów dolarów, które bez trudu wpłacił, a także zatrzymano mu paszport. Tribow pamiętał jednak pewność siebie, z jaką morderca na niego patrzył, zanim mu zapowiedział: "Przegra pan". Zastanawiał się, czy Hartman podświadomie informował go w ten sposób, że zamierza nie stawić się na rozprawę.
Ale detektyw Moyer - częstując się ciastkami, w które żona znów zaopatrzyła Tribowa do pracy - odparł:
- Nie musimy się martwić. Ma takie niańki, że lepsze trudno sobie wyobrazić. Dwie pilnują go na okrągło. Jak tylko przekroczy granice okręgu albo wejdzie na lotnisko, trzask-prask i ma kajdanki. Najbardziej lubię te owsiane. Dasz mi przepis? - Znów ziewnął.
- Przecież nie gotujesz - odrzekł Tribow. - Może po prostu Connie upiecze ci całe pudełko, co?
- Też byłoby świetnie. - Policjant opuścił gabinet, aby poszukać przestępców, których mógłby aresztować - albo żeby się przespać - a Chuck Wu odprowadził Viamonte do jej gabinetu, gdzie mieli spędzić wieczór, przygotowując pytania do selekcji ławy przysięgłych.
1Q3
Tribow zajął się aktem oskarżenia i układaniem planu rozprawy.
Uważnie przestudiował fakty związane z zabójstwem Valdeza i postanowił postawić Hartmanowi trzy zarzuty. Podstawę oskarżenia stanowiło morderstwo pierwszego stopnia - za które Hartman tak bardzo pragnął być skazany. Było to zabójstwo z premedytacją i gdyby Hartmana uznano za winnego, mógłby zostać skazany na śmierć, ponieważ Tribow zamierzał domagać się takiej kary. Winę trudno było jednak udowodnić. Oskarżenie musiałoby wykazać ponad wszelką wątpliwość, że Hartman z dużym wyprzedzeniem zaplanował morderstwo Valdeza, szukał go i zabił w okolicznościach wykluczających czyn pod wpływem silnego wzburzenia lub podniecenia.
Ale akt oskarżenia zawierał też inne punkty: morderstwo drugiego stopnia i nieumyślne spowodowanie śmierci. Było to zabezpieczenie, tak zwane zarzuty mniejszej wagi, składające się na zarzut główny, które łatwiej było udowodnić niż morderstwo pierwszego stopnia. Gdyby na przykład przysięgli orzekli, że Hartman nie planował zbrodni, lecz zabił Valdeza pod wpływem impulsu, mogliby go uznać za winnego morderstwa drugiego stopnia. Za ten czyn Hartman dostałby dożywocie, lecz nie mógłby zostać skazany na śmierć.
Wreszcie jako ostatnią deskę ratunku Tribow umieścił w akcie oskarżenia zarzut o nieumyślne spowodowanie śmierci. Wówczas musiałby tylko udowodnić, że Hartman zabił Valdeza albo przez skrajną lekkomyślność, albo pod wpływem silnego wzburzenia. To przestępstwo byłoby najłatwiej udowodnić, a na podstawie faktów ława niewątpliwie uznałaby racje oskarżenia.
W czasie weekendu troje prokuratorów przygotowało pytania do przysięgłych, a w ciągu następnego tygodnia stoczyli zaciekłą bitwę z imponującym zespołem prawników Hartmana podczas selekcji ławy. Wreszcie w piątek powołano jej skład, a Tribow, Wu i Viamonte wrócili do biura, aby wykorzystać weekend na poinstruowanie świadków i przygotowanie dowodów rzeczowych.
Ilekroć Tribow czuł się zmęczony i miał ochotę zostawić wszystko i wrócić do domu, żeby pobawić się z Dannym juniorem albo po prostu wypić z Connie kawę, wyobrażał sobie żonę Jose Valdeza, która już nigdy nie będzie mogła spędzić ze swoim mężem ani minuty.
I przypominał sobie aroganckie spojrzenie Raya Hartmana.
Przegra pan...
Danny Tribow otrząsnął się z zamyślenia i wrócił do pracy nad sprawą.
194
Podczas studiów miał nadzieję, że będzie praktykował prawo w szacownym gotyckim gmachu, gdzie z portretów na pokrytej ciemną boazerią ścianach będą na niego spoglądać surowe twarze dawnych sędziów, a w sali rozpraw będzie panowała podniosła atmosfera sprawiedliwości.
Swoje rzemiosło uprawiał jednak w pełnej światła sali sądu okręgowego, wyłożonej jasnym drewnem, o niskim suficie, z beżowymi zasłonami i podłogą z brzydkiego zielonego linoleum. Przypominała klasę w szkole średniej.
W pierwszym dniu procesu, punktualnie o dziewiątej rano, zajął miejsce przy stole oskarżenia, mając u boku Adele Viamonte - ubraną w swój najciemniejszy kostium i najbielszą bluzkę i uzbrojoną w najbardziej stanowczą z arsenału swoich min - oraz Chucka Wu, jak zwykłe uzbrojonego w swój laptop. Otaczały ich sterty papierów, dowodów rzeczowych i książek prawniczych.
Po drugiej stronie przejścia pośrodku sali, przy stole obrony, siedział Ray Hartman w otoczeniu trzech słono opłaconych adwokatów z wybranej przez siebie kancelarii oraz ich dwóch współpracowników, którzy mieli do dyspozycji cztery laptopy.
Tribow w ogóle się jednak nie przejmował nierównowagą sił. Wierzył, że ma powołanie, by oddawać w ręce sprawiedliwości ludzi dopuszczających się bezprawnych czynów. Musiał się liczyć z tym, że niektórzy z nich będą mieli więcej pieniędzy i możliwości niż on. Takie były zasady gry i Tribow je akceptował, jak każdy z prokuratorów mających na koncie niejeden sukces. Na niesprawiedliwość systemu narzekali tylko słabi lub nieudolni.
Zauważył, że Ray Hartman przypatruje mu się i porusza wargami, mówiąc coś bezgłośnie. Prokurator nie zrozumiał.
- Powiedział: "Przegra pan" - przetłumaczyła Viamante.
Tribow parsknął krótkim śmiechem.
Obejrzał się przez ramię. Sala była pełna. Skinął głową detektywowi Dickowi Moyerowi, który od lat starał się dopaść Hartmana. Uśmiechnął się ciepło do Carmen Valdez, wdowy po ofierze. Odpowiedziała błagalnym spojrzeniem, prosząc go niemo, aby tego strasznego człowieka spotkała zasłużona kara.
Zrobię, co w mojej mocy, odpowiedział bezgłośnie.
Do sali wkroczył urzędnik i zaanonsował:
- Uwaga, uwaga, otwieram posiedzenie sądu i wzywam strony do
przedstawienia swoich stanowisk w sprawie.
Na dźwięk tych słów Tribow jak zawsze poczuł przeszywający dreszcz, jak gdyby to było zaklęcie, które ma zamknąć drzwi sali rozpraw przed
195
rzeczywistością i wprowadzić wszystkich obecnych w tajemniczy, pełen majestatu świat procesu karnego.
Po dokonaniu niezbędnych formalności brodaty sędzia gestem pozwolił Tribowowi zacząć.
Prokurator wstał i wygłosił mowę wstępną, która była bardzo krótka; Danny Tribow uważał, że najskuteczniejszą różdżką sprawiedliwości jest nie retoryka, lecz prawda ukazana w faktach przedstawianych przysięgłym.
Tak więc przez dwa następne dni powoływał kolejnych świadków, prezentował dowody, mapy i wykresy.
- Zajmuję się ekspertyzą balistyczną od dwudziestu dwóch lat... Przeprowadziłem trzykrotne badanie pocisków wyjętych z broni oskarżonego i mogę bez cienia wątpliwości stwierdzić, że pocisk, od którego zginęła ofiara, pochodził z pistoletu oskarżonego...
- Sprzedałem tę broń temu człowiekowi ~ oskarżonemu Rayowi Hart-manowi...
- Ofiara, pan Vałdez, zgłosiła się na policję i złożyła skargę na oskarżonego, który dokonywał na niej wymuszeń... Tak, oto kopia pisemnej skargi...
- Służę w policji od siedmiu lat. Byłem jedną z pierwszych osób na miejscu zdarzenia i odebrałem tę oto broń oskarżonemu, Rayowi Hartmanowi...
- Na ręku oskarżonego Raya Hartmana znaleźliśmy osad po wystrzale. Ilość i właściwości tego osadu odpowiadają substancji, jaką moglibyśmy znaleźć na rękach kogoś, kto strzelał z pistoletu podczas zdarzenia...
- Ofiara otrzymała jeden strzał w skroń...
- Tak, widziałem oskarżonego w dniu morderstwa. Szedł ulicą, na której był sklep pana Valdeza, i słyszałem, jak przystawał i pytał kilka osób, gdzie jest ofiara...
- Zgadza się. Widziałam oskarżonego w dniu śmierci pana Valdeza. Pan Hartman pytał, gdzie może znaleźć pana Valdeza. Pod rozpiętym płaszczem widziałam pistolet...
- Jakiś miesiąc temu byłem w barze. Siedziałem niedaleko oskarżonego i słyszałem, jak mówi, że zamierza znaleźć i "załatwić"pana Yaldeza, bo to rozwiązałoby jego wszystkie sprawy...
Dzięki tym zeznaniom Tribow wykazywał, że Hartman miał motyw, by zamordować Valdeza; że zamierzał to zrobić od pewnego czasu; że uzbrojony w pistolet szukał ofiary w dniu, w którym zginęła; że zachował się z karygodną lekkomyślnością, oddając do Valdeza strzał, który mógł zranić niewinnych ludzi; wreszcie że to jego działanie było bezpośrednią przyczyną śmierci Yaldeza.
196
- Wysoki sądzie, oskarżenie zakończyło przedstawianie stanowiska. Wrócił do stołu.
- Sprawa jasna jak słońce - powiedział Chuck Wu.
- Cii - szepnęła Adele Viamonte. - To przynosi pecha.
Danny Tribow nie wierzył w szczęście ani pecha. Uważał jednak, że nigdy nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Odchylił się na krześle i zaczął słuchać stanowiska obrony.
Najbardziej wygadany z adwokatów Hartmana - ten, który towarzyszył mu podczas niefortunnych negocjacji w sprawie ugody w gabinecie Tribowa - najpierw poprosił o włączenie do materiału dowodowego pozwolenia na broń, z którego wynikało, że Hartman ma prawo nosić pistolet dla własnego bezpieczeństwa.
Żaden problem, pomyślał Tribow. Wiedział o pozwoleniu.
Ale ledwie adwokat Hartmana zaczął przesłuchiwać swojego pierwszego świadka - portiera budynku, w którym mieszkał Hartman - Tribowa zaczął ogarniać niepokój.
- Czy widział pan oskarżonego rano w niedzielę trzynastego marca?
- Tak.
- Zauważył pan, czy oskarżony ma przy sobie broń?
- Miał.
Dlaczego o to pyta? - zdziwił się Tribow. Argument przemawiał na rzecz oskarżenia. Zerknął na Viamonte, która pokręciła głową.
- I widział go pan także poprzedniego dnia?
- Zgadza się.
Aha, Tribowowi zaczęło świtać, do czego zmierza przesłuchanie.
- Czy wówczas też miał przy sobie broń?
- Tak, miał. Wplątał się w jakieś kłopoty z gangami z ubogiej części
miasta - próbował uruchomić ośrodek wychowawczy dla młodzieży, któ
rego gangi nie chciały. Dostawał sporo pogróżek.
Ośrodek dla młodzieży? Tribow i Wu wymienili szydercze spojrzenie. Ośrodek wychowawczy mógłby zainteresować Hartmana tylko jako rynek zbytu narkotyków.
- Jak często miał przy sobie broń?
- Codziennie. Odkąd tam pracuję, czyli od trzech lat.
Nie było takiej rzeczy, którą ktoś mógłby zauważać codziennie przez trzy lata. Portier kłamał. Grał dla Hartmana.
- Szefie, mamy problem - szepnął Wu.
Oznaczało to, że jeśli ława uwierzy, iż Hartman zawsze nosił przy sobie broń, ten fakt podważy twierdzenie Tribowa, że zabrał pistolet tylko ten jeden raz - w dniu morderstwa - specjalnie po to, by zabić Yaldeza.
197
Przysięgli mogliby więc dojść do wniosku, że nie planował zabójstwa, co wyłączałoby premedytację i tym samym zarzut morderstwa pierwszego stopnia.
O ile zeznanie portiera zagroziło głównemu zarzutowi zbrodni z premedytacją, o tyle następny świadek - mężczyzna w drogim garniturze -mógł je roznieść w pył.
- Nie zna pan oskarżonego, zgadza się?
- Owszem. Nigdy nie miałem z nim do czynienia. Nigdy go nie spotkałem.
- Nigdy niczego panu nie dawał, nie proponował pieniędzy ani nic cennego?
-Nie.
Kłamie, pomyślał instynktownie Tribow. Świadek wygłaszał kwestie jak kiepski aktor w podrzędnym kabarecie.
- Słyszał pan, jak jeden ze świadków oskarżenia powiedział, że pan Hartman zamierza, cytuję, "znaleźć i załatwić" ofiarę i że to rozwiązałoby wszystkie jego sprawy?
- Tak, słyszałem.
- Był pan w pobliżu oskarżonego i tego świadka, kiedy rzekomo odbyła się ta rozmowa, zgadza się?
-Tak.
- Gdzie to było?
- W restauracji "Cibella's" na Washington Boulevard.
- Czy świadek wiernie przytoczył słowa, jakie padły w tej rozmowie?
- Nie - odparł mężczyzna. - Świadek oskarżenia źle zrozumiał. Siedziałem przy sąsiednim stoliku i słyszałem, jak pan Hartman powiedział: "Zamierzam znaleźć Valdeza, żeby załatwił dla mnie parę spraw z Latynosami". Podejrzewam, że świadek nie słyszał wyraźnie.
- Rozumiem - podsumował gładko adwokat. - Zamierzał znaleźć Valdeza, aby ten załatwił parę spraw?
- Tak. Potem pan Hartman powiedział: "Ten Jose Valdez to dobry człowiek i bardzo go szanuję. Chciałbym, żeby wytłumaczył Latynosom, że chodzi mi o ich dobro".
Chuck Wu zmełł w ustach przekleństwo.
Adwokat postawił kropkę nad i, powtarzając dobitnie:
- A więc panu Hartmanowi chodziło o dobro latynoskiej społeczności lokalnej? ,
- Tak, bardzo mu na tym zależało. Pan Hartman naprawdę miał do Valdeza dużo cierpliwości. Mimo że Valdez zaczął rozpuszczać te plotki.
- Jakie plotki? - spytał obrońca.
198
- O swojej żonie i panu Hartmanie.
Tribow usłyszał za swoimi plecami gwałtowny wdech zszokowanej wdowy.
- O czym mówiły te plotki?
- Valdez ubzdurał sobie, że pan Hartman spotyka się z jego żoną. Wiem, że się nie spotykali, ale Valdez był o tym przekonany. Facet miał, rozumie pan, lekkiego bzika na tym punkcie. Wydawało mu się, że jego żona widuje się z wieloma mężczyznami.
- Sprzeciw - rzucił Tribow.
- Sformułuję pytanie inaczej. Co pan Valdez mówił panu na temat pana Hartmana i swojej żony?
- Powiedział, że policzy się z Hartmanem z powodu tego romansu -to znaczy rzekomego romansu.
- Sprzeciw! - zawołał znowu Tribow.
- Wyjątek od reguły dowodów ze słyszenia - oznajmił sędzia. - Oddalam.
Tribow zerknął na żonę Valdeza, która wstrząśnięta wolno kręciła głową, a po jej policzkach płynęły łzy. Adwokat zwrócił się do Tribowa:
- Świadek należy do pana.
Prokurator starał się obnażyć wszystkie słabe punkty zeznania. Sądził, że poszło mu całkiem dobrze, ale większość informacji przekazanych przez świadka opierała się na domysłach i jego własnych ocenach - na przykład pogłoskach o romansie - niewiele więc mógł zrobić, aby podać w wątpliwość jego słowa. Wrócił na swoje miejsce.
Uspokój się, powiedział sobie Tribow i odłożył długopis, którym odruchowo się bawił. Zarzut morderstwa drugiego stopnia jeszcze nieźle się trzyma. Przysięgli musieliby jedynie uznać, że Hartman rzeczywiście zabił Valdeza - co Tribow już udowodnił - i że postanowił go zamordować w ostatniej chwili.
Obrońca wezwał następnego świadka.
Był to Latynos - łysiejący, tęgi mężczyzna o sympatycznej twarzy dobrodusznego dziadka. Nazywał się Cristos Abrego i przedstawił się jako dobry znajomy oskarżonego.
Zastanowiwszy się nad tym, Tribow doszedł do wniosku, że obawy przysięgłych o stronniczość świadka rozwiał fakt, że podejrzany ma "dobrych znajomych" w latynoskiej społeczności (oczywiście było to wierutne kłamstwo; Hartman, biały Amerykanin, nie szukał wśród mniejszości przyjaciół, lecz okazji do wymuszeń haraczu i ofiar swojego lichwiarskiego procederu).
199
- Słyszał pan, jak świadek oskarżenia mówił, że pan Hartman szukał pana Valdeza w dniu tego tragicznego zdarzenia?
- Tragicznego? - szepnął Wu. - Mówi, jakby to był wypadek.
- Tak, słyszałem - odparł świadek.
- Może pan potwierdzić, że pan Hartman szukał pana Valdeza w dniu zdarzenia?
- Tak, to prawda. Pan Hartman rzeczywiście go szukał. Tribow nachylił się nad stołem. Co się za tym kryje?
- Może pan opowiedzieć, co się wydarzyło i co pan zauważył?
- Tak. Byłem w kościele z panem Hartmanem...
- Słucham? - przerwał mu adwokat. - W kościele?
- Tak, chodziliśmy do tego samego kościoła. No, on trochę częściej. Przynajmniej dwa razy w tygodniu. Czasem trzy.
- Kurczę -jęknęła zdenerwowana Adele Viamonte.
Tribow doliczył się czworga przysięgłych z krzyżykami na szyjach i żadna z tych osób nie skwitowała nawet ironicznym drgnieniem brwi zupełnie zbędnej uwagi o pobożności oskarżonego.
- Proszę kontynuować, panie Abrego.
-- Potem wstąpiliśmy z panem Hartmanem do Starbucksa, wzięliśmy kawę i usiedliśmy na zewnątrz. Pytał paru osób, czy widziały Valdeza, bo często tam bywał.
- Wie pan, dlaczego oskarżony chciał się widzieć z Valdezem?
- Chciał mu dać grę, którą kupił dla jego dzieciaka.
- Co?! - wyszeptała w szoku wdowa. - Nie, nie, nie...
- No, to był prezent. Pan Hartman przepada za dziećmi. I chciał podarować grę synkowi Valdeza.
- Dlaczego chciał dać prezent panu Valdezowi?
- Mówił, że chce się z nim pogodzić - wyjaśnił Abrego. - Przykro mu było, że Valdezowi przychodzą do głowy takie bzdury o nim i jego żonie i martwił się, że chłopak coś usłyszy i pomyśli, że to prawda. No więc pomyślał, że prezent dla chłopaka pomoże przełamać lody. Potem chciał pogadać z Valdezem i przekonać go, że się myli.
- Proszę mówić dalej. Co się stało potem?
- Pan Hartman zobaczył Valdeza przed jego sklepem, wstał od stolika i podszedł do niego.
- A potem?
- Ray pomachał do Valdeza i powiedział "cześć" czy coś takiego. "Co u ciebie?". Nie wiem dokładnie, w każdym razie jakieś życzliwe słowa. I chciał mu podać torbę, ale Valdez odepchnął jego rękę i zaczął na niego krzyczeć.
200
- Wie pan, co takiego krzyczał?
- Valdez wygadywał dziwne rzeczy. Coś jak: "Wiem, że od pięciu lat spotykasz się z moją żoną", a to było zupełnie bez sensu, bo Valdez wprowadził się do nas dopiero w zeszłym roku.
- Nie! - krzyknęła wdowa. - To wszystko kłamstwa!
Sędzia uderzył młotkiem w pulpit, lecz ospale i bez przekonania, co mogło świadczyć, że solidaryzuje się z biedną kobietą.
Tribow westchnął z niesmakiem. Obrona właśnie wprowadziła do sprawy motyw sugerujący, że to nie Hartman, lecz Valdez mógł wywołać tamtego dnia bójkę.
- Wiem, że to nieprawda - powiedział do obrońcy świadek. - Pan
Hartman nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Jest naprawdę religijnym
człowiekiem.
Wzmianka numer dwa na temat archanioła Raymonda C. Hartmana. Adwokat zapytał:
- Widział pan, co się zdarzyło potem?
- Wszystko działo się bardzo szybko, ale zobaczyłem, jak Valdez coś złapał - metalową rurę czy jakiś kij - i zamachnął się na pana Hartmana. Pan Hartman próbował się cofnąć, ale nie miał gdzie - stali w takiej alejce. W końcu - bo wyglądało, jakby chciał mu rozwalić głowę na kawałki - pan Hartman wyciągnął broń. Zamierzał tylko nastraszyć Valdeza...
- Sprzeciw. Świadek nie mógł znać intencji oskarżonego.
- Panie Abrego, jakie intencje, pańskim zdaniem, mógł mieć pan Hartman? - zapytał obrońca.
- Wydawało się, jak gdyby chciał tylko nastraszyć Valdeza. Valdez zamachnął się tą rurą jeszcze kilka razy, ale pan Hartman nie strzelał. Potem Valdez złapał go za ramię i zaczęli walczyć o pistolet. Pan Hartman krzyczał do ludzi, żeby położyli się na ziemi, a potem wrzasnął do Val-deza: "Puść! Puść! Jeszcze się komuś stanie krzywda".
Trudno było to uznać za przejaw skrajnej lekkomyślności lub silnego wzburzenia, których musiał dowieść Tribow, chcąc uzyskać wyrok skazujący za nieumyślne spowodowanie śmierci.
- Pan Hartman był bardzo odważny. Mógł przecież uciec, żeby się
ratować, ale martwił się o ludzi na ulicy. Taki już jest, zawsze martwi się
o innych - szczególnie o dzieci.
Tribow zastanawiał się, kto napisał scenariusz tej szopki. Sądząc z jego jakości, zapewne sam Hartman.
- Potem schowałem głowę, bo się bałem, że jeżeli Valdez wyrwie broń,
to zacznie strzelać jak wariat. Usłyszałem strzał, a kiedy się podniosłem,
zobaczyłem, że Yaldez nie żyje.
201
- Co robił oskarżony?
- Klęczał przy Valdezie i próbował mu pomóc. Zdawało mi się, że chciał zatamować krwawienie, wzywał pomocy. Był bardzo wstrząśnięty.
- Nie mam więcej pytań.
Podczas swojej rundy pytań Tribow próbował obalić zeznanie świadka, ale ponieważ ten sprytnie się asekurował (Wszystko działo się tak szybko... Nie jestem pewien... Krążyła taka płotka...), nie znalazł żadnego punktu zaczepienia, by podważyć jego wiarygodność. Prokurator zasiał jednak ziarno wątpliwości w głowach przysięgłych, pytając kilkakrotnie świadka, czy Hartman mu zapłacił albo zagroził jemu lub jego rodzinie. Oczywiście Abrego zaprzeczył.
Obrona wezwała lekarza, który zeznawał krótko i rzeczowo.
- Doktorze, z raportu koronera wynika, że ofiara otrzymała jeden postrzał z boku głowy. Słyszał pan jednak zeznanie poprzedniego świadka, który twierdził, że mężczyźni walczyli twarzą w twarz. W jaki sposób ofiara mogła otrzymać taki postrzał?
- To bardzo proste. Postrzał w skroń może wskazywać na to, że pan Valdez odwrócił głowę od broni, naciskając równocześnie spust, aby trafić pana Hartmana.
- Czyli twierdzi pan, że w rezultacie pan Valdez sam się zastrzelił.
- Sprzeciw!
- Podtrzymuję.
- Twierdzi pan, że możliwe, iż pan Valdez odwrócił się i równocześnie nacisnął spust, w wyniku czego poniósł śmierć? - zapytał adwokat.
- Zgadza się.
- Nie mam więcej pytań.
Tribow spytał lekarza, jak to się stało, że koroner nie znalazł na rękach Valdeza żadnego osadu po wystrzale, który musiałby się tam znaleźć, gdyby to on strzelał, natomiast pan Hartman miał na rękach ślady prochu. Lekarz odparł:
- To proste. Dłonie pana Hartmana przykrywały dłonie pana Val-
deza, dlatego osad pozostał tylko na jego rękach.
Sędzia zwolnił świadka, a Tribow wrócił do stołu, rzuciwszy przelotne spojrzenie na kamienną twarz oskarżonego, który wpatrywał się w niego.
Przegra pan...
Cóż, jeszcze przed chwilą Tribow nie przypuszczał, że to możliwe, lecz teraz zarysowało się duże prawdopodobieństwo werdyktu uniewinniającego.
Następnie obrońca wezwał ostatniego świadka: samego Raymonda Hartmana.
202
Oskarżony przedstawił wersję wydarzeń identyczną z zeznaniem poprzedniego świadka, która przemawiała na jego korzyść: twierdził, że zawsze nosi broń przy sobie, że Valdez ubzdurał sobie romans swojej żony z Hartmanem, że nigdy w życiu nie wymuszał od nikogo pieniędzy, że kupił prezent dla syna Valdeza, że chciał poprosić Valdeza o pomoc we wsparciu finansowym społeczności latynoskiej, że szamotanina wyglądała tak, jak opisał ją świadek. Dorzucił jednak epilog: oświadczył, że próbował reanimować Valdeza metodą usta-usta.
Ciągnął, spoglądając na czworo Latynosów i troje czarnoskórych przysięgłych:
- Przez to, że chcę pomagać firmom mniejszości, mam mnóstwo kło
potów. Z jakiegoś powodu nie podoba się to policji, miastu i stanowi.
A skończyło się na tym, że przypadkowo zraniłem śmiertelnie jednego
z ludzi, którym staram się pomóc. - Przygnębiony wbił wzrok w podłogę.
Westchnienie Adele Viamonte było słychać w całej sali rozpraw, co ściągnęło na nią piorunujące spojrzenie sędziego.
Adwokat podziękował Hartmanowi i zwrócił się do Tribowa:
- Świadek należy do pana.
- Co robimy, szefie? - szepnął Wu.
Tribow popatrzył na swoich partnerów, którzy wiele godzin niestrudzenie pracowali nad tą sprawą. Potem odwrócił się, by spojrzeć w oczy Carmen Valdez, której życie zostało tak tragicznie odmienione przez człowieka siedzącego na miejscu dla świadka i spokojnie przyglądającego się zespołowi prokuratorskiemu.
Tribow przysunął sobie laptop Chucka Wu i przewinął notatki, które młody człowiek robił w trakcie rozprawy. Czytał przez chwilę, po czym wolno wstał i podszedł do Hartmana.
Z charakterystyczną dla siebie uprzejmością zapytał:
- Panie Hartman, ciekawi mnie jedna rzecz.
- Jaka? - odrzekł równie uprzejmie morderca. Bez wątpienia został dobrze przygotowany przez adwokatów, którzy na pewno przestrzegali go, aby nigdy się nie denerwował i nie wpadał w złość podczas zeznawania.
- Gra, którą kupił pan synowi Valdeza. Zamrugał oczami.
- Tak? Co chce pan wiedzieć?
- Co to była za gra?
- Taka mała gra wideo. GameBoy.
- Była droga? Zaciekawiony uśmiech.
203
- Tak, dosyć droga. Ale chciałem zrobić coś miłego dla Jose i jego synka. Było mi przykro, bo jego ojciec wygadywał takie niestworzone...
- Proszę tylko odpowiedzieć na pytanie - przerwał mu Tribow.
- Kosztowała jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt dolarów.
- Gdzie pan ją kupił?
- W sklepie z zabawkami w centrum handlowym.
Tribow uważał się za dość czuły wykrywacz kłamstw i zorientował się, że Hartman zmyślił to na poczekaniu. Prawdopodobnie widział gdzieś rano reklamę GameBoya. Wątpił jednak, czy przysięgli też to zauważą. W ich oczach Hartman gorliwie współpracował z oskarżeniem, uprzejmie odpowiadając na nieco dziwne pytania prokuratora.
- Na czym polega ta gra?
- Sprzeciw! - zawołał adwokat. - Jaki jest cel pytania?
- Wysoki sądzie - rzekł Tribow. - Staram się po prostu ustalić charakter związku oskarżonego z ofiarą.
- Proszę kontynuować, panie Tribow, ale nie sądzę, żebyśmy musieli wiedzieć, w jakim pudełku sprzedano tę zabawkę.
- Szczerze mówiąc, właśnie chciałem o to zapytać.
- Proszę się więc powstrzymać.
- Oczywiście. Panie Hartman, na czym polega ta gra?
- Nie wiem - strzela się do statków kosmicznych czy coś w tym rodzaju.
- Czy grał pan w nią, zanim dał ją pan Valdezowi?
Kątem oka dostrzegł, jak Viamonte i Wu wymieniają zaniepokojone spojrzenie, zastanawiając się, co, u diabła, kombinuje ich szef.
- Nie - odrzekł Hartman. Po raz pierwszy od chwili zajęcia miejsca
dla świadków wydawał się zirytowany. - Nie lubię gier. Poza tym to był
prezent. Nie zamierzałem go wcześniej otwierać.
Tribow skinął głową, unosząc brew, i kontynuował przesłuchanie:
- Czy rano tego dnia, w którym Jose Valdez został zastrzelony, miał
pan przy sobie tę grę, wychodząc z domu?
^Tak.
- Czy była w torbie? Zastanowił się przez chwilę.
- Tak, ale schowałem ją do kieszeni. Nie była taka duża.
- A więc miał pan wolne ręce?
- Chyba tak.
- O której wyszedł pan z domu?
- Koło dziesiątej czterdzieści. Msza zaczynała się o jedenastej.
- W którym kościele? - spytał Tribow.
- Świętego Antoniego.
204
I
- I poszedł pan prosto do kościoła? Z grą w kieszeni?
- Owszem.
- Cały czas w kościele miał pan przy sobie tę grę? ~ Tak jest.
- Ale nikt jej nie widział, ponieważ tkwiła w pańskiej kieszeni.
- Podejrzewam, że tak. - Wciąż uprzejmy i opanowany.
- Po wyjściu z kościoła przeszedł pan Mapie Street do Starbucksa w towarzystwie przesłuchiwanego wcześniej świadka, pana Cristosa Abrego?
- Zgadza się.
- Nadal mając grę w kieszeni?
-Nie.
-Nie?
- Nie. Wtedy już ją wyjąłem i przełożyłem do torby.
Tribow odwrócił się do niego gwałtownie i ostrym głosem zapytał:
- Czy nie jest prawdą, że w kościele nie miał pan przy sobie gry?
- Nie - odparł zaskoczony Hartman, lecz nadal mówił spokojnie, nie podnosząc głosu. - To absolutna nieprawda. Miałem przy sobie grę cały dzień. Dopóki nie napadł mnie Valdez.
- Czy nie jest prawdą, że po wyjściu z kościoła wrócił pan do domu, zabrał grę i dopiero potem pojechał do Starbucksa?
- Nie, nie miałbym czasu wracać do domu po grę. Msza skończyła się w południe. Byłem w Starbucksie dziesięć minut później. Mówiłem już, że mieszkam dwadzieścia minut drogi od kościoła. Może pan sprawdzić na mapie. Prosto ze Świętego Antoniego poszedłem do Starbucksa.
Tribow oderwał wzrok od Hartmana, by spojrzeć w twarze przysięgłych. Potem zerknął na siedzącą w pierwszym rzędzie wdowę, która cicho łkała. Zobaczył skonsternowane miny zespołu prokuratorskiego. Zobaczył widzów wymieniających zdziwione spojrzenia. Wszyscy się spodziewali, że zaraz pęknie jakaś bomba, która rozniesie zeznanie Hartmana w strzępy i zdemaskuje go jako kłamcę i mordercę.
Tribow głęboko nabrał powietrza.
- Nie mam więcej pytań, wysoki sądzie - powiedział.
Nastąpiła chwila ciszy. Nawet sędzia zmarszczył brwi, jak gdyby miał na końcu języka pytanie, czy prokurator na pewno wie, co robi. Poprzestał jednak na pytaniu skierowanym do obrońcy:
- Ma pan jeszcze jakichś świadków?
- Nie, wysoki sądzie. Obrona zakończyła przedstawianie stanowiska.
Jedyną przyczyną istnienia ławy przysięgłych jest fakt, że ludzie kłamią.
205
Gdyby każdy mówił prawdę, sędzia zapytałby po prostu Raymonda C. Hartmana, czy zaplanował i popełnił morderstwo Jose Valdeza, a oskarżony odpowiedziałby tylko "tak" lub "nie" i na tym sprawa by się zakończyła.
Ale ludzie oczywiście nie mówią prawdy, dlatego postępowanie sądowe opiera się na uwadze przysięgłych, których zadaniem jest pilnie obserwować oczy, usta, ręce i pozycję świadków, słuchać ich słów i decydować, co jest prawdą, a co nie.
Ława przysięgłych w sprawie przeciwko Hartmanowi obradowała już od dwóch godzin. Tribow i jego zespół zaszyli się w barze naprzeciw gmachu sądu. Nikt nie odzywał się ani słowem. Milczenie asystentów należało częściowo przypisać ich zaniepokojeniu - jeśli nie zakłopotaniu - niezgłębioną logiką, jaką kierował się Tribow, wypytując Hartmana o grę, którą ten rzekomo kupił w prezencie synowi ofiary. Myśleli zapewne, że nawet doświadczeni prokuratorzy od czasu do czasu tracą głowę i psują proste zagranie, choć dobrze, że to się stało w trakcie sprawy, która najwyraźniej była nie do wygrania.
Danny Tribow z zamkniętymi oczami siedział w swobodnej pozie na paskudnym pomarańczowym krzesełku z laminatu. Odtwarzał w myślach zachowanie Hartmana, który przez całą rozprawę zachował niezmącony spokój, oraz zapewnienia świadków, że oskarżony nigdy im nie groził ani ich nie przekupił. Wiedział, że wszyscy byli opłaceni albo zastraszeni, musiał jednak przyznać, że wydawali się całkiem wiarygodni; przysięgli prawdopodobnie odnieśli takie samo wrażenie. Ale Tribow miał głęboki szacunek dla instytucji sądu przysięgłych i samych członków ławy, a niewykluczone, że siedząc w małym pokoju narad za salą sądową, właśnie w tym momencie dochodzili do wniosku, że Hartman kłamał i zmusił do kłamstwa świadków.
I że jest winien morderstwa pierwszego stopnia.
Ale gdy otworzył oczy i spojrzał na Adele Viamonte i Chucka Wu, zniechęcenie malujące się na ich twarzach powiedziało mu, że istnieje także duże prawdopodobieństwo, iż w tym procesie sprawiedliwość nie zostanie wymierzona.
- No dobra - odezwała się Viamonte. - Więc nie wygrywamy morder
stwa z premedytacją. Wciąż mamy w odwodzie dwa lżejsze zarzuty. Bę
dą musieli przyklepać nieumyślne.
Będą musieli? - pomyślał Tribow. Nie sądził, aby to słowo kiedykolwiek miało zastosowanie do decyzji ławy. Obrona wyłożyła argumenty, które przemawiały za zupełnie przypadkową śmiercią.
- Cuda się zdarzają - zauważył z młodzieńczym entuzjazmem Wu.
206
W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy Tribowa. Urzędnik z sądu informował go, że przysięgli zakończyli naradę.
- To dobrze czy źle, że tak szybko to załatwili? - spytał Wu. Tribow dopił kawę.
- Chodźmy się przekonać.
- Panie i panowie przysięgli, czy ustaliliście werdykt?
- Tak, wysoki sądzie.
Przewodniczący ławy, mężczyzna w średnim wieku, w koszuli w kratę i ciemnych spodniach, podał kartkę zastępcy szeryfa, który przekazał ją sędziemu.
Tribow nie spuszczał wzroku z Hartmana, ale morderca spokojnie siedział na obrotowym krześle. Spinaczem czyścił paznokieć. Jeżeli nawet obawiał się wyniku procesu, nie dawał tego po sobie poznać.
Sędzia w milczeniu przeczytał kartkę i spojrzał na członków ławy.
Tribow usiłował odgadnąć coś z jego twarzy, ale nie potrafił.
- Oskarżony, proszę wstać.
Hartman i jego obrońca podnieśli się z miejsc. Sędzia wręczył papier urzędnikowi, który przeczytał:
- Werdykt w sprawie Stan przeciw Raymondowi C. Hartman owi.
W punkcie pierwszym, zarzut morderstwa pierwszego stopnia, ława przy
sięgłych uznaje oskarżonego za niewinnego popełnienia zarzucanego mu
czynu. W punkcie drugim, zarzut morderstwa drugiego stopnia, ława
przysięgłych uznaje oskarżonego za niewinnego popełnienia zarzucane
go mu czynu. W punkcie trzecim, zarzut nieumyślnego spowodowania
śmierci, ława przysięgłych uznaje oskarżonego za niewinnego popełnie
nia zarzucanego mu czynu.
W sali rozpraw na moment zaległa absolutna cisza, przerwana przez Hartmana, który szepnął:
- Hura! - I w zwycięskim geście uniósł pięść.
Sędzia, wyraźnie zdegustowany werdyktem, uderzył młotkiem w pulpit i ostrzegł:
- Nie życzę sobie takiego zachowania, panie Hartman. Proszę się
zgłosić do urzędnika po odbiór paszportu i kaucji - dodał szorstkim to
nem. - Mam tylko nadzieję, że jeśli znowu zostaną postawione panu ja
kieś zarzuty, trafi pan do mnie. - Jeszcze raz ze złością trzasnął młot
kiem w blat. - Zamykam posiedzenie.
W sali buchnął gwar rozmów pobrzmiewających gniewem i dezaprobatą. Hartman nie zwracał uwagi na komentarze i wściekłe spojrzenia. Podał rękę swoim prawnikom. Kilku wspólników podeszło do niego i uścis-
207
kało go. Tribow zauważył, jak Hartman i jego podkomendny, Abrego, wymieniają uśmiechy.
Tribow oficjalnie uścisnął dłoń Viamonte i Wu - zgodnie z tradycją robił tak zawsze, bez względu na werdykt. Następnie podszedł do Carmen Valdez. Kobieta płakała bezgłośnie. Prokurator objął ją.
- Przykro mi - powiedział.
- Zrobił pan wszystko, co się dało - odrzekła kobieta i wskazała głową na Hartmana. -Tacy ludzie, ludzie źli do szpiku kości, chyba nigdy nie grają czysto. I nic pan na to nie poradzi. Czasem po prostu wygrywają.
- Może następnym razem - rzekł Tribow.
- Następnym razem - powtórzyła z goryczą.
Tribow odwrócił się i szepnął kilka słów do detektywa Moyera. Zauważył, że Hartman zmierza w stronę wyjścia. Podbiegł do niego, zatrzymując go.
- Chwileczkę, Hartman - powiedział.
- Bardzo się pan starał - odparł król życia, przystając. - Ale powinien mnie pan posłuchać. Mówiłem, że pan przegra.
Jeden z jego adwokatów podał Hartmanowi kopertę. Ten otworzył ją i wyjął paszport.
- Łapówki dla świadków musiały cię sporo kosztować - zauważył uprzejmie Tribow.
- Och, nigdy bym się do tego nie posunął - oburzył się Hartman. - To by było przestępstwo. Akurat pan powinien o tym wiedzieć.
Viamonte wycelowała w niego palec i powiedziała:
- Kiedyś noga ci się powinie, a my na pewno przy tym będziemy.
- Chyba że zamierzacie się przeprowadzić na południe Francji - odparł ze stoickim spokojem Hartman. - Wyjeżdżam tam w przyszłym tygodniu. Zapraszam w odwiedziny.
- Chcesz pomagać mniejszościom w Saint-Tropez? - zapytał Chuck Wu. Hartman uśmiechnął się w odpowiedzi, po czym ruszył do drzwi.
- Panie Hartman - rzekł Tribow. - Jeszcze jedno. Morderca odwrócił się.
- O co chodzi?
Tribow dał znak detektywowi Dickowi Moyerowi. Policjant zbliżył się i chłodno spojrzał Hartmanowi w oczy.
- Czegoś pan sobie życzy, detektywie? - spytał morderca. Moyer bezceremonialnie chwycił Hartmana i założył mu kajdanki.
- Hej, co.pan, u diabła, wyprawia?
Abrego i dwaj inni goryle Hartmana zrobili krok w ich stronę, ale u boku Tribowa i Moyera stanęło już kilku policjantów. Opryszki natychmiast się wycofały.
208
Przez tłum przepchnął się adwokat Hartmana.
- Co się tu dzieje?
Ignorując go, Moyer oznajmił:
- Raymondzie Hartman, jesteś aresztowany za naruszenie paragrafu osiemnaście trzydzieści jeden podpunkt B stanowego kodeksu karnego. Masz prawo do milczenia, masz prawo do obecności adwokata. - Dokończył litanię praw Mirandy dość monotonnym głosem, zważywszy na panującą wokół wrzawę.
- Dlaczego mu na to pozwalasz, do cholery? - warknął do swojego obrońcy Hartman. - Przecież ci płacę - zrób coś!
Jego ton nie przypadł do gustu prawnikowi, który mimo to powiedział:
- Został uniewinniony ze wszystkich zarzutów.
- Niezupełnie - odparł Tribow. - Został jeden zarzut mniejszej wagi, którego nie włączyłem do aktu oskarżenia. Paragraf osiemnaście trzydzieści jeden.
- Co to jest, do diabła? - burknął Hartman. Jego adwokat pokręcił głową.
- Nie wiem.
- Jesteś cholernym prawnikiem. Co to znaczy "nie wiem"?
- To przepis, zgodnie z którym posiadanie naładowanej broni w od
ległości stu metrów od szkoły - w tym także szkółki niedzielnej - jest
przestępstwem - wyjaśnił Tribow, dodając ze skromnym uśmiechem: -
Osobiście współpracowałem z legislaturą stanową, pilnując, żeby uchwa
lono ten przepis.
- Och, nie... -mruknął adwokat. Hartman zmarszczył brwi i rzucił groźnie:
- Nie możesz tego zrobić. Już za późno. Proces się skończył.
- Może, Ray - rzekł adwokat. - To zupełnie inny zarzut.
- Przecież go nie udowodni - warknął Hartman. - Nikt nie widział żadnej broni. Nie ma żadnego świadka.
- Otóż nie, jest świadek. I tak się składa, że nie możesz go ani przekupić, ani zastraszyć.
- Kto to jest?
-Ty.
Tribow podszedł do komputera, w którym Chuck Wu zapisał większą część jego zeznania. Odczytał z ekranu:
- Hartman: "Nie, nie miałbym czasu wracać do domu po grę. Msza skoń
czyła się w południe. Byłem w Starbucksie dziesięć minut później. Mówiłem
już, że mieszkam dwadzieścia minut drogi od kościoła. Może pan sprawdzić
na mapie. Prosto ze Świętego Antoniego poszedłem do Starbucksa".
209
- O co tu chodzi? Co to ma wspólnego z tą pieprzoną grą?
- Gra jest nieistotna - odparł Tribow. - Ważne, że w zeznaniu powiedziałeś, że nie miałeś czasu wrócić do domu między wyjściem z kościoła a wizytą w Starbucksie. To oznacza, że musiałeś mieć broń w kościele. A to tuż obok szkółki niedzielnej. - Prokurator podsumował: - Zeznając pod przysięgą, przyznałeś się do złamania paragrafu osiemnaście trzydzieści jeden. Transkrypcja będzie dopuszczalnym dowodem w następnym procesie. A to oznacza prawie automatyczne skazanie.
- No dobrze, dobrze - powiedział Hartman. - Zapłacę grzywnę i wynoszę się stąd. Mogę zapłacić od razu. Tribow spojrzał na jego adwokata.
- Powie mu pan o drugiej części paragrafu osiemnaście trzydzieści
jeden?
Prawnik pokręcił głową.
- To przestępstwo zagrożone karą więzienia.
- Co to znaczy, do cholery?
- Obligatoryjna kara pozbawienia wolności. Minimum sześć miesięcy, maksimum pięć lat.
- Co?! - W oczach mordercy odmalowało się śmiertelne przerażenie. - Ale ja nie mogę iść do więzienia. - Odwrócił się do swojego adwokata, chwytając go za rękę. - Przecież ci mówiłem. Tam mnie zabiją. Nie mogę! Zrób coś, pokaż dla odmiany, że zasługujesz na swoje honorarium, ty leniwy sukinsynu!
Obrońca oderwał od siebie jego dłoń.
- Wiesz co, Ray? Opowiedz to nowemu adwokatowi. Ja świadczę usługi klientom lepszej klasy. - Odwrócił się i wyszedł przez wahadłowe drzwi.
- Zaczekaj!
Detektyw i dwaj funkcjonariusze wyprowadzili z sali głośno protestującego Hartmana.
Po gratulacjach od policjantów i kilku osób z publiczności Tribow i jego zespół wrócili do stołu oskarżenia i zaczęli składać książki, papiery i laptop. Mieli do spakowania ogromną ilość materiałów; prawo to w końcu nic innego niż słowa.
- Szefie, ale sztuczka - powiedział Chuck Wu. - Tak mu zamydliłeś oczy tą grą, że w ogóle nie pomyślał o broni.
- Tak, myśleliśmy, że całkiem postradałeś rozum - wtrąciła Viamonte.
- Ale nie chcieliśmy nic mówić - dorzucił Wu.
- Chodźmy to uczcić - zakończyła Yiamonte.
210
Tribow odmówił. Ostatnio spędzał bardzo mało czasu z żoną i synem i pragnął jak najszybciej iść do domu. Skończył pakować pękate skórzane teczki.
- Dziękuję - powiedział kobiecy głos.
Tribow odwrócił się i ujrzał przed sobą żonę Jose Valdeza. Skinął głową. Wyraźnie brakowało jej słów, by wyrazić mu wdzięczność, więc po prostu uścisnęła prokuratorowi rękę i razem z jakąś starszą kobietą wyszła z prawie pustej sali.
Tribow odprowadził ją wzrokiem.
Tacy ludzie, ludzie źli do szpiku kości, chyba nigdy nie grają czysto. I nic pan na to nie poradzi. Czasem po prostu wygrywają...
Ale okazuje się, że czasem nie.
Danny Tribow dźwignął największą teczkę i troje prokuratorów razem opuściło salę rozpraw.
Pusta kartka
D
robiazgi. Na przykład taki, że wychodziła z biura o piątej, ale czasem wracała do domu dopiero dwadzieścia po szóstej.
Wiedział, że jego żona lubi szybką jazdę i że o tej porze dnia bez trudu mogłaby pokonać tę trasę w ciągu czterdziestu minut. Gdzie więc spędzała pozostałe minuty?
I takie drobiazgi jak telefony.
Wchodził do domu i widział, że Mary rozmawia przez telefon -jasne, uśmiechała się do niego i posyłała mu całusa. Ale zdawało mu się, że gdy tylko go zobaczyła, zaraz zmieniała ton głosu i szybko odkładała słuchawkę. Wtedy Dennis szedł wziąć prysznic i udając, że zapomniał ręcznika, wołał do Mary, kochanie, proszę cię, przynieś mi czysty, a gdy znikała w domowej pralni, przemykał się do kuchni, przez chwilę z wahaniem stał przy telefonie, ale w końcu wciskał przycisk ponownego wybierania numeru. Czasem okazywało się, że dzwoniła do matki albo do sąsiadów. Czasem jednak nikt nie podnosił słuchawki. Przypomniał sobie, jak w jakimś filmie o szpiegach jeden facet dzwonił do drugiego, odczekiwał dwa dzwonki, a dokładnie minutę później dzwonił jeszcze raz i tamten wiedział, że może bezpiecznie odebrać. Dennis próbował odgadnąć numer z tonu wybieranych cyfr, ale rozbrzmiewały za szybko.
Wstydził się tak paranoicznego zachowania. Ale niedługo potem odkrywał kolejny drobiazg i znów nabierał podejrzeń. Na przykład wino. Czasem spotykał żonę przed drzwiami ich przestronnego domu w stylu kolonialnym w okręgu Westchester, kiedy skądś wracała; pochodził do niej szybkim krokiem i mocno ją całował. Udawała bardzo zaskoczoną tak namiętnym powitaniem. Nieraz jednak czuł od niej wino. Twierdziła, że była u Patty czy Kit na zebraniu w sprawie kwesty kościelnej. Ale czy na zebraniach tego rodzaju pije się wino? Dennis Linden sądził, że raczej nie.
213
Podejrzenia Dennisa wobec żony trąciły kryzysem wieku średniego. Nie były jednak pozbawione sensu. Kłopot polegał na tym, że zawsze był zbyt wielkoduszny i kobiety, które znalazły się w jego życiu, nadużywały jego dobroci. Nigdy nie sądził, że tak samo będzie z Mary, bystrą i wyjątkowo ambitną bizneswoman, lecz wkrótce po ślubie, pięć lat temu, zaczęła go zastanawiać. Nic wielkiego, po prostu przezorność. Czasem w życiu potrzeba trochę sprytu.
Dowód znalazł jednak dopiero przed trzema miesiącami, pod koniec września - po spotkaniu ze swoim najlepszym przyjacielem Sidem Farns-worthem, z którym umówili się na drinka w "White Plains".
- Nie wiem, mam przeczucie, że się z kimś spotyka - mruknął Den-nis pochylony nad wódką z tonikiem.
- Kto? Mary? - Sid pokręcił głową. - Chyba zwariowałeś. Ona cię kocha. - Znali się od czasów college'u i Sid był jednym z niewielu ludzi, którzy byli wobec Dennisa zupełnie szczerzy.
- W zeszłym tygodniu zrobiła problem z wyjazdu służbowego do San Francisco.
- Co to znaczy: zrobiła problem? Nie chciała jechać?
- Wręcz przeciwnie, bardzo chciała. Ale nie byłem pewien, czy to dobry pomysł.
- Ty uważałeś, że to nie jest dobry pomysł? - Sid nie rozumiał. - To znaczy?
- Martwiłem się, żeby nie wpakowała się w jakieś tarapaty.
- Dlaczego?
- A jak myślisz? Bo jest piękną kobietą. Nie ma faceta, który by z nią nie flirtował i nie próbował się do niej przystawiać.
- Do Mary? - Sid parsknął śmiechem. - Daj spokój. Wszyscy faceci flirtują z kobietami. Z wyjątkiem gejów i nieboszczyków. Ale Mary nie pozwala się wciągnąć we flirt. Jest po prostu... miła. Do wszystkich się uśmiecha.
- Mężczyźni odczytują to inaczej i trzask-prask, kłopot gotowy. Powiedziałem jej, że nie chcę, żeby wyjeżdżała.
Sid pociągnął łyk piwa, z rezerwą przypatrując się przyjacielowi.
- Słuchaj, Denny, nie możesz tak po prostu powiedzieć żonie, że jej na coś nie pozwalasz. To nie wypada.
- Wiem, wiem. Tak daleko się nie posunąłem. Dałem jej tylko do zrozumienia, że nie chcę, żeby jechała. Okropnie ją to ruszyło. Dlaczego musiała jechać? Czemu to było takie ważne?
- Ba... może dlatego, że jest szefową marketingu i to jej obowiązek? - spytał sarkastycznie Sid.
- Tylko że Zachodnie Wybrzeże jej nie podlega.
214
- Den, moja firma organizuje konferencje w całym kraju. Twoja też. To nie ma nic wspólnego z rejonizacją... Myślałeś, że zamierza się tam z kimś spotkać? Z jakimś kochankiem?
- Chyba. Tak, właśnie tego się bałem.
- Nie żartuj.
- Co wieczór dzwoniłem do hotelu. Parę razy wróciła do pokoju dopiero po jedenastej.
Sid przewrócił oczami.
- Co, zarządziłeś godzinę policyjną? Na litość boską, to był służbowy wyjazd. Jak ty wyjeżdżasz, to o której wracasz do hotelu?
- To co innego.
- Jasne, co innego. Dlaczego w ogóle podejrzewasz, że cię zdradza?
- Mam tylko takie wrażenie - odrzekł Dennis. - Zresztą nie wiem, czemu miałaby to robić. No bo pomyśl: mam dopiero czterdzieści pięć lat. Jestem w świetnej formie - popatrz na ten brzuch. Twardy jak skała. Nie mam ani jednego siwego włosa. Przynoszę do domu niezłą wypłatę. Zabieram ją na kolacje, do kina...
- Słuchaj, ja zostawiłem Doris trochę luzu. Jest moją żoną, więc jej ufam. Tobie radzę to samo z Mary.
- Nie rozumiesz - odparł z urażoną miną Dennis. - Nie umiem ci tego wytłumaczyć.
- Rozumiem jedno - powiedział ze śmiechem Sid. - Mary jest wolon-tariuszką w Koalicji na rzecz Bezdomnych, należy do rady kościelnej, organizuje przyjęcia, których nie powstydziłaby się Martha Stewart, i w dodatku pracuje na pełnym etacie. Prawdziwa święta.
- Święci też grzeszą - burknął Dennis.
- Jeżeli tak się tym gryziesz - szepnął Sid - zacznij ją kontrolować. Sprawdzaj, dokąd chodzi, jak długo jej nie ma w domu. Przejrzyj rachunki. Zwracaj uwagę na drobiazgi.
- Drobiazgi - powtórzył Dennis. Uśmiechnął się. Pomysł przypadł mu do gustu.
-- Zobaczysz, stary, poczujesz się jak idiota. Mary cię nie zdradza.
Paradoksalnie jednak rady Sida wcale nie oczyściły Mary z podejrzeń - przynajmniej w opinii jej męża. Rzeczywiście zauważył parę drobiazgów: późniejsze powroty z pracy, zagadkowy ton podczas rozmów telefonicznych, zapach wina... Wszystko podsycało jego obsesyjne pragnienie odkrycia prawdy.
A dziś, w śnieżny wieczór na dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem, Dennis znalazł coś znacznie większego niż drobiazg.
215
Było wpół do szóstej. Mary wciąż była w pracy i miała wrócić później, bo -jak twierdziła - musiała zrobić przedświąteczne zakupy. Nie miał nic przeciwko temu, oczywiście, kochanie, nie musisz się śpieszyć; on Dennis właśnie przewracał do góry nogami ich sypialnię. Szukał czegoś, co dręczyło go przez cały dzień.
Tego dnia rano, tuż przed wyjściem do pracy, Dennis zsunął buty i na palcach podkradł się do sypialni, gdzie Mary się ubierała. Zaglądając przez drzwi, ujrzał, jak żona wyjmuje z aktówki niewielki czerwony przedmiot i szybko chowa go na dnie szuflady w komodzie. Odczekał chwilkę, po czym wszedł do sypialni.
- Jak krawat? - zapytał głośno.
Podskoczyła i odwróciła się gwałtownie.
- Ale mnie przestraszyłeś - powiedziała. Ale szybko odzyskała równowagę. Uśmiechnęła się, w ogóle nie patrząc na aktówkę ani na szufladę.
- Moim zdaniem, wygląda nieźle - oceniła, poprawiając mu węzeł, po czym odwróciła się do szafy, aby dokończyć ubierania.
Dennis wyszedł do biura. Niewiele robił, spędzając większą część dnia na rozmyślaniach o tajemniczym czerwonym przedmiocie na dnie szuflady. Z ponurych medytacji nie zdołał go wyrwać nawet szef, informując o zaplanowanym na przyszły tydzień spotkaniu z klientem w Bostonie i pytając, czy będzie mógł pojechać. Dennis od razu pomyślał o wyjeździe Mary do San Francisco, dochodząc do wniosku, że być może wcale nie był obowiązkowy. Możliwe, że w ogóle nie musiała wyjeżdżać. Wyszedł z biura wcześniej, wrócił do domu, wbiegł na górę i jednym szarpnięciem otworzył szufladę komody.
Ukryty przez nią przedmiot zniknął.
Zabrała go ze sobą? Podarowała kochankowi na Gwiazdkę?
Okazało się jednak, że nie, nie zabrała; po półgodzinnym przetrząsaniu wszystkich możliwych skrytek w pokoju znalazł to, co zobaczył rano. Było to zaklejona czerwona koperta z kartką bożonarodzeniową. Przed wyjściem z domu Mary wyjęła ją z szuflady i wsunęła do kieszeni czarnego jedwabnego szlafroka. Na kopercie nie było żadnego nazwiska ani adresu.
Wyciągnąwszy ją, miał wrażenie, że wziął do rąk rozżarzoną sztabę. Zapiekły go palce i ledwie mógł ją utrzymać, jak gdyby kartonik ważył tonę. Poszedł do łazienki i zamknął drzwi na klucz, na wypadek gdyby Mary wrócija wcześniej. Bez końca obracał kopertę w dłoniach. Kilkanaście razy. Kilkadziesiąt. Oglądał ją uważnie. Mary nie zakleiła skrzydełka do końca; bez trudu mógł je podważyć, ale pozostała część trzymała się mocno i nie sposób było jej otworzyć, nie rozdzierając papieru.
216
Poszperał pod umywalką, gdzie znalazł starą żyletkę, a przez następne pół godziny ostrożnie zdrapywał klej ze skrzydełka koperty.
O wpół do siódmej, kiedy do końca zostało mu pół centymetra, zadzwonił telefon i tym razem Dennis naprawdę się ucieszył, słysząc głos Mary, która oznajmiła mu, że wróci trochę później. Mówiła, że w centrum handlowym spotkała przyjaciółkę i w drodze do domu zamierzają wstąpić gdzieś na drinka. Zapytała Dennisa, czy ma ochotę się przyłączyć.
Odparł, że jest zbyt zmęczony, odłożył słuchawkę i biegiem wrócił do łazienki. Dwadzieścia minut później zdrapał ostatnią drobinę kleju i drżącymi rękami otworzył kopertę.
Wyjął kartkę.
Obrazek przedstawiał dwoje ludzi z epoki wiktoriańskiej, trzymających się za ręce i spoglądających na zaśnieżony ogród, rozjaśniony blaskiem otaczających go świec.
Głęboko nabrał powietrza i rozłożył kartonik.
Był pusty.
Wówczas Dennis Linden zrozumiał, że jego obawy były słuszne. Mogła mieć tylko jeden powód, aby dawać komuś pustą kartkę. Mary i jej kochanek bali się, że zostaną przyłapani na pisaniu do siebie - nawet gdyby to miał być niewinny liścik. Do diabła, kiedy się nad tym zastanowić, pusta kartka jest znacznie gorsza od zapisanej - więcej mówi o miłości i namiętności niż słowa, które nie potrafiłyby oddać głębi tych uczuć.
Drobiazgi...
Nagle w głowie wszystko ułożyło mu się w całość i nie miał już wątpliwości, że Mary się z kimś spotyka, prawdopodobnie od wielu miesięcy.
Z kim?
Był pewien, że z kimś z firmy. Jak mógł się dowiedzieć, kto z nią pojechał we wrześniu do San Francisco? Może zadzwonić do firmy, udając kogoś z linii lotniczych, i zapytać o jakiś szczegół z ewidencji wyjazdów służbowych? Albo porozmawiać z księgowością? Albo zadzwonić pod numery mężczyzn ze spisu telefonów firmy...
Wezbrała w nim wściekłość.
Dennis porwał kartkę na kilkanaście strzępów, rozrzucił je po całej sypialni i opadł na łóżko, gdzie przeleżał pół godziny, gapiąc się w sufit. Próbował się uspokoić.
Ale nie potrafił. Gorączkowo odtwarzał w pamięci wszystkie okazje do zdrady, jakie mogła mieć Mary. Kościelne kiermasze dobroczynne, wyjazdy do pracy i powroty z pracy, wyjścia na lunch, wieczory, kiedy razem z Patty (w każdym razie twierdziła, że to była Patty) zostawały w mieście po zakupach i sztuce tea...
917
Zadzwonił telefon. To ona? Chwycił słuchawkę.
-Tak?
Cisza. Po chwili odezwał się Sid Farnsworth:
- Den? Dobrze się czujesz?
- Niezupełnie. - Opowiedział mu o swoim znalezisku.
- Czekaj... Mówisz, że była pusta?
- No pewnie.
- Nie było na niej żadnego adresu?
- Nie. W tym cała rzecz. To właśnie jest najgorsze.
W słuchawce zaległo milczenie. Wreszcie Sid powiedział:
- Wiesz co, Den... może nie powinieneś być teraz sam. Może wybierzesz się z Doris i ze mną na drinka?
- Nie chcę żadnego drinka. Chcę znać prawdę!
- Dobra, dobra - zgodził się szybko Sid. - Ale wydajesz mi się trochę roztrzęsiony. Wpadnę do ciebie, obejrzymy mecz czy coś. Albo skoczymy do "Joey's".
Jak mogła mu to zrobić? Po tym wszystkim, co on zrobił dla niej? Dbał, żeby nie była głodna, zapewnił jej dach nad głową, podarował le-xusa. Zaspokajał jej potrzeby łóżkowe. Starał się nad sobą panować. A ten jeden raz, kiedy ją uderzył... do diabła, zaraz przecież przeprosił i kupił jej samochód, żeby wynagrodzić krzywdę. Wszystko to robił dla niej, a ona w ogóle nie potrafiła tego docenić.
Zakłamana dziwka...
Gdzie ona jest, do cholery? Gdzie?
- Co mówiłeś, Den? Nie zrozumiałem. Słuchaj, właśnie wychodzę...
Spojrzał na słuchawkę i cisnął ją na widełki.
Sid mieszkał dziesięć minut drogi od nich. Dennis musiał natychmiast wyjść. Nie chciał się z nim widzieć. Nie chciał, żeby przyjaciel próbował go odwieść od decyzji, jaką właśnie podjął.
Dennis wstał. Podszedł do komody i wyciągnął coś, co sam całkiem niedawno ukrył w szufladzie. Rewolwer Smith & Wesson kaliber .38.
Włożył puchową kurtkę - prezent urodzinowy od Mary, który kupiła mu w październiku, prawdopodobnie w drodze do hotelu, gdzie miała się spotkać z kochankiem - i wsunął rewolwer do kieszeni. Wyszedł z domu, wskoczył do forda bronco i szybko wyjechał z podjazdu.
Dennis Ltnden nie był w ciemię bity.
Znał wszystkie knajpy między domem a biurem Mary - lokale, w których zapewne chętnie bywała z kochankiem. Ale wiedział też, dokąd najprawdopodobniej poszła w drodze z centrum handlowego do domu.
?1S
(Chcąc ją przyłapać, regularnie zaglądał do wielu z tych restauracji). Dotąd mu się nie udało, ale czuł, że dziś szczęście mu dopisze.
I miał rację.
Czarny lexus Mary stał przed "Hudson Inn".
Zahamował z piskiem opon na środku podjazdu i wyskoczył z samochodu. Dwoje ludzi wyjeżdżających z parkingu musiało gwałtownie skręcić, żeby go nie potrącić. Zatrąbili na niego. Dennis rąbnął pięścią w maskę samochodu, wrzeszcząc:
- Jedźcie w cholerę!
Spojrzeli na niego przerażonym wzrokiem. Wyciągnął broń z kieszeni, podszedł do okna i zajrzał do sali.
Tak, była tam jego żona: jasnowłosa, szczupła, o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych. A obok niej siedział jej kochanek.
Mężczyzna musiał być dziesięć lat młodszy od Mary. Nie był przystojny i miał widoczny brzuch. Jak mogła się spotykać z kimś takim? Jak, u licha? Nie wyglądał też na bogatego - miał na sobie tani, niemodny garnitur. Nie, był tylko jeden powód, żeby się z nim spotykać... musiał być dobry w łóżku.
Dennis poczuł w ustach znajomy metaliczny smak wściekłości.
I nagle zdał sobie sprawę, że Mary ma na sobie granatową sukienkę, którą kupił jej na Boże Narodzenie w zeszłym roku! Celowo wybrał taką z małym dekoltem, żeby nie mogła się obnosić z gołym biustem, pokazując go każdemu mijanemu na ulicy mężczyźnie. Uświadomił też sobie, że włożyła ją dzisiaj, żeby sobie z niego zadrwić - potraktował to jak obelgę. Dennis wyobraził sobie, jak ten obleśny grubas wolno rozpina jej guziki, wsuwa tłuste paluchy pod materiał, a Mary szepcze mu do ucha słowa, które ten spasiony gnojek będzie słyszał, ilekroć spojrzy na pustą kartkę bożonarodzeniową.
Dennis Linden miał ochotę wrzasnąć.
Odwrócił się od okna i podszedł do drzwi. Otworzył je i wkroczył do restauracji, odpychając kelnera, który wszedł mu w drogę. Mężczyzna upadł.
Kierownik sali zobaczył rewolwer i stłumił krzyk, odsuwając się od Dennisa. Inni klienci też cofali się przestraszeni.
Mary, wciąż rozmawiając z tłuściochem, spojrzała na niego uśmiechnięta, lecz jej twarz zaraz zbladła.
- Dennis, kochanie, co...
- .. .tutaj robię? - dokończył kpiąco.
- Boże, rewolwer! - Chłopak podniósł ręce. Wychylił się do tyłu i upadł, przewracając stołek barowy.
?1Q
- Przyszedłem, KOCHANIE - krzyknął do Mary Dennis - żeby zrobić to, co powinienem zrobić już dawno temu!
- Dennis, o czym ty mówisz?
- Kto to jest? - zapytał pucołowaty mężczyzna, wpatrując się w Den-nisa okrągłymi ze strachu oczami.
- Mój mąż - wyszeptała Mary. - Dennis, proszę cię, odłóż broń!
- Jak się nazywasz? - wrzasnął do grubasa Dennis.
- Fra... Frank Chilton. Właśnie...
Chilton? Dennis przypomniał sobie, kto to jest. Mąż Patty, przyjaciółki Mary z komitetu kościelnego. Zdradzała też własną przyjaciółkę. Dennis uniósł rewolwer.
- Nie, proszę! - błagał Frank. - Nie rób nam krzywdy! Mary zasłoniła kochanka.
- Dennis! Chryste Panie! Proszę cię, odłóż broń! Proszę!
- Jeżeli się kogoś zdradza, trzeba za to zapłacić - mruknął. - Och, trzeba słono zapłacić.
- Zdradza? Jak to zdradza? - Mary, doskonała aktorka, zrobiła minę niewinnego dziecka.
Gdzieś z boku krzyknął kobiecy głos:
- Frank! Mary!
Dennis spojrzał w stronę baru i zobaczył młodą kobietę, która wychodząc z toalety, zamarła, patrząc na niego struchlałym wzrokiem. Po chwili podbiegła do Franka i otoczyła go ramieniem.
Co jest?
Dennis miał mętlik w głowie. To była Patty.
Nie mogąc złapać tchu, Mary wykrztusiła:
- Dennis, myślałeś, że spotykam się z Frankiem?
Milczał.
- Natknęłam się na Patty w centrum, mówiłam ci - tłumaczyła. -Postanowiłyśmy iść na drinka i Patty zadzwoniła po Franka. Ja też cię zapraszałam. Ale nie chciałeś przyjść. Jak mogłeś pomyśleć...? - Rozpłakała się. - Jak mogłeś...
- Och, bardzo wzruszające. Wiem, co knułaś. Może to nie on. Ale na pewno ktoś. - Wycelował w żonę. - Za dużo sprzeczności, kochanie. Za dużo rzeczy nie trzyma się kupy, KOCHANIE.
- Och, Dennis, nie mam pojęcia, o czym mówisz. Z nikim się nie spotykam. Kocham cię! Poszłam ci tylko kupić prezent na Boże Narodzenie. - Uniosła torbę.
- Kupiłaś mi też kartkę?
-Kar...
??n
- Kupiłaś mi kartkę bożonarodzeniową? - wrzasnął.
- Tak! - Załkała. - Oczywiście, że kupiłam.
- Kupujesz kartki komuś jeszcze? Wyglądała na zupełnie zdezorientowaną.
- Tylko te, które razem wysyłamy. Do naszych przyjaciół. Do mojej
rodziny...
- A kartka, którą schowałaś w szafie? Zamrugała oczami.
- Mówisz o tej w kieszeni szlafroka?
- Tak! Dla kogo miała być?
- Dla ciebie! To twoja kartka.
- No to dlaczego była zaklejona i pusta? - spytał z triumfalnym
uśmiechem.
Przestała płakać i jej twarz nabiegła gniewem. Tylko dwa razy widział u niej taką minę. Kiedy jej powiedział, że nie pozwoli jej wrócić do pracy, i gdy poprosił, żeby nie wyjeżdżała do San Francisco.
- Nie zakleiłam jej - warknęła. - Kiedy wczoraj wyszłam z Hallmar-
ka, padał śnieg. Klej się zamoczył i koperta sama się zakleiła. Chciałam
ją otworzyć przy najbliższej okazji. Schowałam ją, żebyś nie mógł jej
znaleźć.
Opuścił broń, bijąc się z myślami. Wreszcie uśmiechnął się lodowato.
- Och, niezła jesteś. Ale mnie nie nabierzesz. - Wycelował rewolwer
w jej pierś i zaczął naciskać spust.
- Nie, Dennis, błagam! - krzyknęła, bezradnie unosząc ręce. -- Nie ruszać się! - rozległ się ostry męski głos.
- Rzuć broń! Już!
Dennis obrócił się na pięcie i ujrzał dwóch funkcjonariuszy nowojorskiej policji stanowej, którzy mierzyli do niego ze swojej broni.
- Nie, to nieporozumienie - zaczął, ale równocześnie lufa smitha &
wessona wolno kierowała się w stronę glin.
Policjanci wahali się przez ułamek sekundy, a potem strzelili.
Dennis dochodził do siebie w szpitalu więziennym przez trzy tygodnie, w ciągu których kilku psychiatrów gruntownie go przebadało. Zalecili, aby przed rozprawą przeprowadzono przesłuchanie w celu ustalenia stopnia poczytalności podejrzanego.
Podczas przesłuchania, które odbyło się słonecznego, mroźnego dnia w lutym, wyszła na jaw długa historia depresji, ataków gniewu i paranoicznych zachowań Dennisa. Nawet prokurator zrezygnował ze złożenia wniosku o uznanie go za zdolnego do stawania przed sądem i przyznał,
971
że podejrzany nie może zeznawać. Doszło jednak do różnicy zdań na temat rodzaju szpitala, w jakim należałoby go umieścić. Prokurator chciał, żeby na czas nieokreślony skierowano go do zakładu o zaostrzonych środkach bezpieczeństwa, podczas gdy obrońca Dennisa upierał się, by na pół roku umieścić go na obserwację w zwykłym szpitalu psychiatrycznym.
Głównym argumentem obrony był fakt, że Dennis właściwie nikogo nie naraził na niebezpieczeństwo, ponieważ, jak się okazało, z jego rewolweru usunięto iglicę i z broni nie można było oddać strzału. Adwokat przekonywał, że Dennis o tym wiedział i po prostu chciał postraszyć ludzi.
Ledwie jednak o tym wspomniał, Dennis zerwał się na nogi i krzyknął, że nic podobnego, myślał, że broń działa.
- Iglica jest kluczowa dla całej sprawy!
Jego obrońca westchnął i kiedy nie udało mu się uciszyć Dennisa, zrezygnowany usiadł.
- Czy zostanę zaprzysiężony na świadka? - zapytał sędziego Dennis.
- To nie jest rozprawa, panie Linden.
- Ale mogę mówić?
- No dobrze, słuchamy.
- Długo o tym myślałem, wysoki sądzie.
- Doprawdy? - rzucił znudzonym głosem sędzia.
- Tak. I w końcu zrozumiałem. - Dennis wyjaśnił sędziemu: Mary miała z kimś romans, może nie ze swoim szefem, ale miała. I zaaranżowała wyjazd służbowy do San Francisco, żeby się z nim spotkać.
- Wiem o tym, bo zawsze zwracałem uwagę na drobiazgi. Przyjaciel poradził mi zwracać uwagę na drobiazgi. Posłuchałem go.
- Drobiazgi? - powtórzył pytającym tonem sędzia.
- Tak jest! - podkreślił dobitnie Dennis. - Zacząłem to robić. Żona chciała, żebym znalazł dowód.
Wyjaśnił: Mary wiedziała, że będzie ją próbował zabić, za co Dennis miał trafić do więzienia albo zginąć.
- Dlatego usunęła z mojej broni iglicę. To był podstęp.
- Może pan to udowodnić, panie Linden? - zapytał sędzia.
Dennis oczywiście mógł. Przeczytał komunikat meteorologiczny, z któ
rego wynikało, że w dniu przed napaścią nie padał deszcz ani śnieg.
- Jaki td ma związek ze sprawą? - spytał sędzia, zerkając na adwoka
ta, który bezradnie uniósł brwi.
Jego klient wybuchnął śmiechem.
- Mokre skrzydełko koperty, wysoki sądzie.
999
- Słucham?
- Ona naprawdę polizała skrzydełko koperty. To wcale nie był śnieg, jak twierdziła.
- Koperty?
- Zakleiła ją, żebym pomyślał, że zamierza dać kartkę kochankowi. Chciała mnie doprowadzić do ostateczności Potem schowała ją, wiedząc, że ją obserwuję.
- Mhm, rozumiem. - Sędzia zaczął czytać akta następnej sprawy.
Dennis wygłosił długą mowę, rozwodząc się nad ogromnym znaczeniem pustych wiadomości - twierdząc, że to, co niewypowiedziane, często może być gorsze od słów.
- Taka wiadomość, a raczej powinienem powiedzieć "niewiadomość",
z pewnością uzasadniałaby zabicie własnej żony i jej kochanka. Mam ra
cję, wysoki sądzie?
W tym momencie sędzia kazał wyprowadzić Dennisa z sali i nakazał, by na nieokreślony czas umieszczono go w okręgowym zakładzie o najostrzejszych środkach bezpieczeństwa dla niepoczytalnych przestępców w Westchester.
- Nikogo nie nabierzesz! - krzyknął Dennis do swojej zapłakanej żo
ny, siedzącej w głębi sali rozpraw. Dwaj zastępcy szeryfa siłą wypchnęli go
za drzwi, a jego oszalałe wrzaski zdawały się w nieskończoność roz
brzmiewać echem w gmachu sądu.
Osiem miesięcy później sanitariusz nadzorujący świetlicę w szpitalu psychiatrycznym przypadkiem znalazł w miejscowej gazecie krótką informację o tym, że była żona Dennisa powtórnie wychodzi za mąż - za bankiera Sida Farnswortha.
Artykuł wspominał, że nowożeńcy spędzą miesiąc miodowy w San Francisco, "moim ulubionym mieście", jak powiedziała dziennikarzowi Mary. "Sid i ja mieliśmy tam naszą pierwszą prawdziwą randkę".
Sanitariusz zastanawiał się, czy powiedzieć o notce Dennisowi, uznał jednak, że to mogłoby go zdenerwować. Poza tym pacjent był jak zwykle zupełnie pochłonięty jednym ze swoich projektów, a nie lubił, kiedy mu przeszkadzano. Dennis spędzał większość czasu, siedząc przy stole do prac ręcznych i robiąc z czerwonego brystolu kartki z życzeniami. Potem dawał je sanitariuszowi z prośbą, żeby je wysłał. Oczywiście sanitariusz nigdy tego nie robił; pacjentom nie było wolno wysyłać z zakładu żadnej korespondencji. Zresztą i tak nie mógłby ich nadać - wszystkie kartki były puste. Dennis w ani jednej nie napisał żadnej wiadomości, a na kopercie nigdy nie było nazwiska ani adresu.
Prezent na Boże Narodzenie
K
iedy zaginęła? Korpulentny Lon Sellitto - który na czas świąt dał sobie spokój z dietą - wzruszył ramionami.
- Z tym jest jakby mały kłopot.
- Mów.
- No bo jakby...
- Już to mówiłeś - czuł się w obowiązku wytknąć detektywowi Lincoln Rhyme.
- Jakieś cztery godziny temu. Mniej więcej.
Rhyme nie miał ochoty nawet tego komentować. Osobę dorosłą uznawano za zaginioną dopiero po upływie co najmniej dwudziestu czterech godzin.
- Ale zaginęła w szczególnych okolicznościach - dodał Sellitto. - Mu
sisz wiedzieć, o kogo chodzi.
Rozmawiali w zaimprowizowanym laboratorium kryminalistycznym - urządzonym w salonie domu Rhyme'a przy Central Park West na Manhattanie - które choć było prowizoryczne od lat, mogło się poszczycić lepszym wyposażeniem niż niejeden wydział policji w małym mieście.
Okna zdobiła gustowna zielona girlanda, elektronowy mikroskop skaningowy przystrojono lametą. Z głośników płynęły żywe dźwięki "Ceremony of Carols" Benjamina Brittena. Była wigilia Bożego Narodzenia.
- Bo widzisz, to bardzo miła dziewczyna, to znaczy Carly. Matka wiedziała o jej przyjeździe, ale nie zadzwoniła, żeby jej powiedzieć, że wychodzi, nie zostawiła żadnej kartki, nic, ani słowa. A zawsze ją uprzedzała. Jej mama - Susan Thompson - zawsze była jak szwajcarski zegarek. Bardzo dziwne, że tak nagle zniknęła.
- Poszła po prezent dla dziewczyny - zasugerował Rhyme. - Nie chciała zepsuć niespodzianki.
225
- Ale jej samochód został w garażu. - Sellitto pokazał na okno, za
którym od kilku godzin sypał śnieg gęsty jak konfetti. - W taką pogodę
nigdzie nie wybierałaby się pieszo, Linc. Nie ma jej u żadnych sąsiadów.
Carly już sprawdzała.
Gdyby Rhyme miał władzę nad własnym ciałem - nie tylko nad serdecznym palcem lewej ręki, ramionami i głową - skwitowałby opowieść detektywa Sellitta zniecierpliwionym gestem, na przykład machając ręką czy wznosząc dłonie ku niebu. Mógł jednak polegać wyłącznie na słowach.
- A jak w ogóle dostała ci się sprawa tego "nie całkiem zaginięcia",
Lon? Czuję, że postanowiłeś odegrać samarytanina. Wiesz, co się mówi
o dobrych uczynkach? Że nigdy nie uchodzą bezkarnie... Nie wspomina
jąc o tym, że wszystko JAKBY spadnie na moje barki, prawda?
Sellitto poczęstował się kolejnym świątecznym ciastkiem domowej roboty. Miało kształt Świętego Mikołaja, którego lukrowa twarz wyglądała groteskowo.
- Całkiem dobre. Chcesz?
- Nie - odburknął Rhyme. Jego wzrok powędrował w kierunku półki. -* Ale byłbym bardziej skłonny ulec twoim namowom, gdybym z okazji świąt mógł się pokrzepić kropelką złocistego nektaru.
- Złociste... Aha, jasne. - Detektyw przeszedł przez laboratorium, znalazł butelkę macallana i nalał solidną porcję. Następnie włożył do niej słomkę i zamocował szklaneczkę w uchwycie przy wózku.
Rhyme pociągnął łyk trunku. Ach, niebiański smak... Jego opiekun Thom i partnerka Amelia Sachs wyszli na zakupy; gdyby byli w domu, Rhyme prawdopodobnie raczyłby się jakimś smacznym napojem, ale zważywszy na porę dnia, niewątpliwie byłby to napój bezalkoholowy.
- No dobra, posłuchaj. Z Susan i jej córką przyjaźni się Rachel.
A więc chodziło o dobry uczynek dla przyjaciółki rodziny. Rachel była dziewczyną Sellitta.
- Córka ma na imię Carly - rzekł Rhyme. - Widzisz, uważałem, Lon.
Mów dalej.
-Carly...
- Która ma lat?
- Dziewiętnaście. Studiuje biznes na Uniwersytecie Nowojorskim.. Chodzi z jednym chłopakiem z Garden City...
- Czy któryś z tych szczegółów ma znaczenie dla sprawy, z wyjątkiem wieku dziewczyny? Chociaż, nawiasem mówiąc, nie jestem pewien, czy wiek też jest istotny.
- Powiedz mi, Linc, zawsze w czasie świąt masz taki pogodny nastrój?
226
Kolejny łyk whisky.
- Mów dalej.
- Susan jest rozwiedziona, pracuje w firmie public relations w centrum. Mieszka na przedmieściu, w Nassau...
- Nassau? Nassau? Hm, czy to przypadkiem nie tamtejsza policja JAKBY powinna się tym zająć? Wiesz, na czym to polega prawda? Powinieneś pamiętać coś z akademii o granicach jurysdykcji organów ścigania, nie?
Sellitto pracował z Lincolnem Rhyme'em od lat i z niezrównanym talentem potrafił odpierać jego uszczypliwości. Ignorując uwagę, kontynuował:
- Wzięła parę dni wolnego, żeby przygotować dom na święta. Rachel mówi, że nie bardzo się między nimi układa - rozumiesz, matka i nastoletnia córka, przechodzą teraz trudny okres. Ale Susan bardzo się stara. Chce urządzić dziewczynie cudowne święta, wydać jutro wielkie przyjęcie. W każdym razie Carly ma mieszkanie w Village, niedaleko szkoły. Wczoraj wieczorem powiedziała matce, że przyjedzie rano, zostawi rzeczy i pojedzie do swojego chłopaka. Susan na to, że świetnie, napiją się kawy i tak dalej, i tak dalej... Tylko że kiedy Carly się zjawia, matki nie ma w domu. A jej...
- ...samochód stoi w garażu.
- Otóż to. No więc Carly czeka jakiś czas. Susan się nie pokazuje. Dzwoni do chłopaków z Nassau, ale ci nic nie zrobią, zanim nie miną co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Wtedy Carly pomyślała sobie o mnie -jestem jedynym gliną, jakiego zna - i zadzwoniła do Rachel.
- Nie możemy spełniać dobrych uczynków na każde zawołanie. Tylko dlatego, że są święta.
- Zróbmy małej prezent na Boże Narodzenie, Linc. Zadamy parę pytań, rozejrzymy się wokół domu.
Rhyme miał nachmurzoną minę, ale w rzeczywistości zaintrygowała go ta zagadka. Nie cierpiał nudy... Owszem, często w święta miewał paskudny nastrój - ponieważ niezmiennie następował wtedy zastój w interesie i wysychał ożywczy strumień spraw, przy których policja nowojorska i FBI zatrudniała go jako konsultanta kryminalistyki.
- No więc... Carly jest zdenerwowana. Chyba rozumiesz.
Rhyme wzruszył ramionami - był to jeden z niewielu gestów, jakie
mógł wykonać po wypadku, któremu uległ przed kilkoma laty podczas oględzin miejsca zdarzenia i w wyniku którego został tetraplegikiem. Dotykając jedynym funkcjonującym palcem panelu sterującego wózkiem, odwrócił się do Sellitta.
227
- Możliwe, że jej matka jest już w domu. Ale jeżeli naprawdę chcesz, zadzwońmy do dziewczyny. Spytam ją o parę faktów, zobaczę, co mi się z nich ułoży. Nie zaszkodzi.
- Świetnie, Linc. Zaczekaj. - Gruby detektyw podszedł do drzwi i otworzył je.
Co jest grane?
Do domu weszła nastolatka, rozglądając się nieśmiało.
- Och, dzień dobry, panie Rhyme, jestem Carly Thompson. Bardzo dziękuję, że zgodził się pan ze mną porozmawiać.
- Ach, czekałaś na zewnątrz - rzekł Rhyme, posyłając detektywowi zjadliwe spojrzenie. - Gdyby mój przyjaciel Lon zechciał mi to wyjawić, zaprosiłbym cię na herbatę.
- Dziękuję, niczego mi nie trzeba.
Sellitto radośnie uniósł brew i znalazł krzesło dla dziewczyny.
Miała długie, jasne włosy i wysportowaną sylwetkę, a jej okrągła twarz była niemal pozbawiona makijażu. Ubierała się z szykiem rodem z MTV - miała na sobie rozszerzane spodnie, czarną kurtkę, masywne buty. Dla Rhyme'a najbardziej niezwykłym szczegółem, na jaki zwrócił uwagę, była jej mina: Carly w ogóle nie zareagowała na jego niepełnosprawność. Na jego widok niektórzy zapominali języka w gębie, niektórzy trajkotali jak katarynki, inni rozpaczliwie wbijali wzrok w jego oczy -jak gdyby choć jeden rzut oka na jego sparaliżowane ciało był największym fauxpas stulecia. Każda z tych reakcji wkurzała go na swój własny sposób.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego.
- Ładna dekoracja.
- Słucham? - zdziwił się Rhyme.
- Mówię o girlandzie na oparciu. Kryminalistyk obrócił się na wózku wokół własnej osi.
- Mam girlandę? - spytał Sellitta.
- Tak, nie wiedziałeś? I czerwoną kokardę.
- Zapewne zawdzięczam to swojemu opiekunowi - mruknął Rhyme. - Wkrótce byłemu opiekunowi, jeżeli jeszcze raz spróbuje czegoś takiego.
- Nie zawracałabym głowy detektywowi Sellitto ani panu... - powiedziała Carly. - Nikomu nie zawracałabym głowy, ale to zniknięcie mamy jest bardzo dziwne. Nigdy tego dotąd nie robiła.
- W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach wypadków przyczyną jest jakieś nieporozumienie - oznajmił Rhyme. - Nie przestępstwo... Poza tym cztery godziny? - Znów zerknął na Sellitta. - Tyle co nic.
228
- Tylko że na mamie, cokolwiek by o niej mówić, zawsze można polegać.
- Kiedy rozmawiałaś z nią po raz ostatni?
- Wczoraj, chyba około ósmej wieczorem. Jutro urządza przyjęcie i chciałyśmy sobie wszystko zaplanować. Umówiłyśmy się, że przyjadę rano i mama da mi listę zakupów i trochę pieniędzy, a potem Jake - mój chłopak - i ja połazimy po sklepach.
- Może nie mogła się dodzwonić pod numer twojej komórki - zasugerował Rhyme. - Gdzie był twój chłopak? Może u niego zostawiła ci wiadomość?
~ U Jake'a? Nie, rozmawiałam z nim w drodze do pana. - Carly uśmiechnęła się ze smutkiem. - Wie pan, mama nawet lubi Jake'a. - Nerwowo bawiła się włosami, okręcając je na palcach. - Ale trudno ich nazwać najlepszymi przyjaciółmi. Jake... - Dziewczyna postanowiła zachować dla siebie powody niechęci matki. - W każdym razie na pewno nie zadzwoniłaby do niego do domu. Jego ojciec... ma dość trudny charakter.
- A dzisiaj mama nie była w pracy?
- Zgadza się.
Otworzyły się drzwi i Rhyme usłyszał, jak wchodzą Amelia Sachs i Thom, szeleszcząc papierowymi torbami, pełnymi zakupów.
W drzwiach salonu stanęła wysoka kobieta w dżinsach i krótkiej skórzanej kurtce. Jej ramiona i rude włosy były przyprószone śniegiem. Uśmiechnęła się do Rhyme'a i Sellitta.
- Wesołych świąt i w ogóle najlepszego.
Thom zniknął z torbami w głębi korytarza.
- Ach, wejdź, Sachs. Wygląda na to, że detektyw Sellitto zaoferował
komuś nasze usługi. Amelia Sachs, Carly Thompson.
Kobiety wymieniły uścisk dłoni.
- Chcesz ciasteczko? - zapytał Sellitto.
Carly podziękowała. Sachs też pokręciła głową.
- To ja je udekorowałam, Lon - tak, wiem, że Mikołaj wygląda jak
Boris Karloff w roli Frankensteina. Chyba już nigdy nie spojrzę na
ciastko.
Do salonu zajrzał Thom, przedstawił się Carly, po czym ruszył do kuchni, aby - jak domyślał się Rhyme - przygotować drobny poczęstunek. W przeciwieństwie do swego podopiecznego Thom uwielbiał święta, przede wszystkim dlatego, że miał okazję niemal codziennie odgrywać rolę gospodarza.
Gdy Sachs zdejmowała i wieszała kurtkę, Rhyme wyjaśnił jej sytuację, relacjonując to, co dotąd usłyszeli od dziewczyny.
229
Policjantka słuchała, kiwając głową. Powtórzyła za Rhyme'em, że tak krótka nieobecność nie jest jeszcze powodem do niepokoju, zapewniając jednak Carly, że chętnie pomogą przyjaciółce Łona i Rachel.
- Oczywiście, że chętnie - dodał Rhyme z ironią, którą dosłyszała
tylko Sachs.
Żaden dobry uczynek nie uchodzi bezkarnie...
- Przyjechałam około wpół do dziewiątej rano - ciągnęła Carly. -Mamy nie było w domu. Samochód stał w garażu. Pytałam o nią wszystkich sąsiadów. Nie było jej u nich i nikt jej nie widział.
- Mogła wyjść wczoraj wieczorem? - zapytał Sellitto.
- Nie. Rano zaparzyła kawę. Dzbanek był jeszcze ciepły.
- Może wypadło jej coś ważnego w pracy, nie chciała jechać na stację i wzięła taksówkę - rzekł Rhyme.
Carly wzruszyła ramionami.
- Możliwe. O tym nie pomyślałam. Pracuje w public relations i ostat
nio miała naprawdę urwanie głowy. Robili coś dla jednej z tych zban
krutowanych firm internetowych. Okropnie stresujące zlecenie... Ale nie
wiem. Rzadko rozmawiałyśmy o jej pracy.
Sellitto telefonicznie polecił jednemu z młodych detektywów w centrum zadzwonić do wszystkich firm taksówkowych w Glen Hollow i najbliższej okolicy; pod jej adres nie zamawiano tego ranka żadnej taksówki. Zadzwonili także do firmy Susan, pytając, czy się tam dzisiaj zjawiła, lecz okazało się, że nikt kobiety nie widział, a jej biuro jest zamknięte.
W tym momencie, zgodnie z przewidywaniami Rhyme'a, jego szczupły opiekun w białej koszuli i krawacie w bożonarodzeniowy wzorek wniósł do pokoju ogromną tacę z kawą i herbatą oraz wielkim talerzem pełnym ciast i ciastek. Napełnił wszystkim filiżanki.
- Nie ma puddingu figowego*? - spytał kwaśno Rhyme.
- Czy ostatnio mama nie wydawała się smutna czy przygnębiona? -spytała Carly Sachs.
Zastanowiwszy się chwilkę, dziewczyna odrzekła:
- W lutym umarł dziadek -jej ojciec. Był cudowny i po jego śmierci przez jakiś czas mama nie umiała sobie znaleźć miejsca. Ale latem jakoś udało się jej wyjść z dołka. Kupiła fantastyczny dom i sama wyremontowała. Miała przy tym dużą frajdę.
- Są w jej życiu inni ludzie, znajomi, przyjaciele?
- Jasne, ma wielu przyjaciół.
* Aluzja do popularnej kolędy "We Wish You a Marry Christmas", w której kolędnicy w nagrodę za piosenkę proszą o figowy pudding (przyp. tłum.).
230
- Nazwiska, numery telefonów?
Dziewczyna znów zamilkła.
- Znam parę nazwisk. Nie wiem dokładnie, gdzie ci ludzie mieszka
ją. I nie znam żadnych numerów.
~ Czy jest ktoś, z kim łączył mamę bliższy związek?
- Rozstała się z kimś jakiś miesiąc temu.
- Sądzisz, że ten człowiek mógł jej sprawiać kłopoty? - spytał Sellit-to. - Może ją prześladował? Nie mógł się pogodzić z zerwaniem?
- Nie - odrzekła dziewczyna - to chyba była jego decyzja. W każdym razie mieszkał w Los Angeles czy Seattle, gdzieś na zachodzie. Czyli to nie mogło być nic poważnego. Mama zaczęła się spotykać z nowym chłopakiem. Mniej więcej dwa tygodnie temu. - Carly odwróciła się do Sachs, wbijając wzrok w podłogę. - Jasne, kocham mamę, ale właściwie nie jesteśmy ze sobą blisko. Moi starzy rozwiedli się jakieś siedem czy osiem lat temu, a to zmieniło sporo rzeczy... Przykro mi, że tak mało o niej wiem.
Ach, rodzina, cudowna komórka społeczna, pomyślał sarkastycznie Rhyme. Dzięki niej psychoanalitycy z Park Avenue zostają milionerami, a policja na całym świecie ma co robić, odbierając telefony o każdej porze dnia i nocy.
- Całkiem dużo - dodała jej otuchy Sachs. - Gdzie jest twój ojciec?
- Mieszka w mieście, w centrum.
- Często widuje się z twoją matką?
- Już nie. Chciał do niej wrócić, ale mama nie była tym specjalnie zachwycona, więc chyba dał sobie spokój.
- A ty często go widujesz?
- Tak, dość często. Ale dużo podróżuje. Jego firma coś importuje i tato ciągle jeździ za granicę spotykać się z dostawcami.
- Jest teraz w mieście?
- Tak. Mam go odwiedzić w święta, po przyjęciu u mamy.
- Powinniśmy do niego zadzwonić. Może miał od niej jakieś wiadomości - powiedziała Sachs.
Rhyme przytaknął i Carly podała im numer ojca.
- Skontaktuję się z nim - oznajmił Rhyme. - Dobra, bierzmy się do roboty, Sachs. Trzeba obejrzeć dom Susan. Carly, pojedziesz z nią. No, na co czekacie?
- W porządku, Rhyme, tylko po co ten pośpiech?
Spojrzał za okno, jak gdyby za szybą jasno było widać odpowiedź na jej pytanie.
Sachs zdezorientowana pokręciła głową. Rhyme często się irytował, że nie wszyscy kojarzą tak szybko jak on.
231
- Bo śnieg może nam podpowiedzieć, co się tam rano stało. -1 swo
im zwyczajem złowróżbnie dorzucił na koniec: - Ale jeżeli dalej będzie tak
padać, nic z niego nie wyczytamy.
Pół godziny później Amelia Sachs zatrzymała się na spokojnej, obsadzonej drzewami ulicy w Glen Hollow na Long Island, parkując camaro w ja-snoczerwonym kolorze trzy budynki przed domem Susan Thompson.
- Nie, to tam - pokazała Carly.
- Tak będzie lepiej - odparła Sachs. Rhyme wbił jej do głowy, że drogi dojazdowe i dojścia do miejsca zdarzenia mogą być same w sobie miejscem zdarzenia i dostarczyć cennych informacji. Zawsze uważała, aby nie zanieczyścić badanego miejsca.
Carly skrzywiła się, widząc samochód nadal stojący w garażu.
- Już miałam nadzieję...
Sachs zerknęła na twarz dziewczyny i ujrzała w jej oczach nieskrywany niepokój. Policjantka rozumiała ją: jasne, że matka i córka miały trudności we wzajemnych relacjach, ale nie sposób zupełnie przeciąć więzów między rodzicem a dzieckiem, a zniknięcie matki jak mało co potrafiło obudzić pierwotny lęk.
- Znajdziemy ją - szepnęła Sachs.
Carly uśmiechnęła się blado i otuliła się szczelniej kurtką, modną i zapewne drogą, ale zupełnie nieodpowiednią na taki chłód. Sachs pracowała kiedyś jako modelka, lecz poza wybiegiem i sesjami zdjęciowymi ubierała się całkiem normalnie, mając w nosie najnowsze trendy.
Sachs obejrzała dom - duży, nieco nieproporcjonalny piętrowy budynek w stylu kolonialnym, stojący na niewielkiej, lecz zadbanej działce, po czym zadzwoniła do Rhyme'a. Przy prawdziwej sprawie połączyłaby się z nim przez swoją motorolę. Ponieważ jednak nie prowadzili oficjalnego śledztwa, skorzystała z telefonu komórkowego z zestawem słuchawkowym, przypiętego do paska obok automatycznego glocka.
- Jestem przed domem - powiedziała. - Co ci tam gra?
Kolęda "Hark, the Herald Angels Sing" zaraz ucichła.
- Przepraszam. Thom się upiera, żeby była "atmosfera". Co widzisz,
Sachs?
Poinformowała go, gdzie jest, opisując usytuowanie budynku i jego okolicę.
- Nie pada tu tak mocno, ale masz rację: za godzinę śnieg zasypie wszystkie ślady.
- Nie wchodź na żadne ścieżki i chodniki i sprawdź, czy ktoś nie obserwował domu.
232
- Dobra.
Sachs spytała Carly, które ślady należą do niej. Dziewczyna wyjaśniła, że zaparkowała przed garażem - Sachs zauważyła odciski butów na śniegu - a potem weszła do domu kuchennymi drzwiami.
Sachs okrążyła całą posesję, Carly zaś podążała za nią krok w krok.
- Z tyłu i po bokach domu nie ma nic z wyjątkiem śladów Carly - zameldowała Rhyme'owi.
- Chcesz powiedzieć, że nie ma widocznych śladów - poprawił ją. -Co niekoniecznie oznacza "nic".
- Zgoda, Rhyme. Tak właśnie chciałam powiedzieć. Psiakrew, ale zimno.
Podeszły do domu od frontu. Sachs znalazła ślady stóp na śniegu pokrywającym ścieżkę prowadzącą od drzwi na ulicę. Przy krawężniku musiał się zatrzymać samochód. W stronę domu prowadziły ślady jednej osoby, a w przeciwnym kierunku dwóch, co świadczyło, że kierowca wyszedł po Susan. Przekazała tę informację Rhyme'owi.
- Możesz powiedzieć coś konkretnego na podstawie śladów? - zapytał. - Rozmiar buta, wzór na podeszwie, rozkład ciężaru ciała?
- Są niewyraźne. - Kiedy się pochyliła, jej twarz skrzywił grymas bólu; artretyczne stawy źle znosiły chłód i wilgoć. - Ale jeden szczegół wygląda dziwnie - są naprawdę blisko siebie.
- Jak gdyby jedna osoba obejmowała drugą.
- Właśnie.
- Możliwe, że to przejaw czułości. A możliwe, że przymus. Załóżmy - optymistycznie - że drugie ślady należą do Susan. Czyli bez względu na to, co się wydarzyło, wiemy przynajmniej, że żyje. W każdym razie żyła jeszcze kilka godzin temu.
Nagle Sachs zauważyła zagadkowe wgłębienie w śniegu obok jednego z frontowych okien. Wyglądało, jak gdyby ktoś skręcił z chodnika i ukląkł na ziemi. Z tego miejsca można było zajrzeć do kuchni i do salonu. Poleciła Carly otworzyć drzwi, po czym szepnęła do mikrofonu:
- Może być problem, Rhyme... Zdaje się, że ktoś klęczał i zaglądał przez okno do środka.
- Znalazłaś tam jeszcze jakieś dowody, Sachs? Dostrzegalne ślady, niedopałki papierosów, jakieś drobiny?
- Nic.
- Sprawdź dom, Sachs. I tak dla sportu udawajmy, że w środku może się ukrywać sprawca.
- Jakim cudem mógłby tam być?
- Bądź grzeczna, ustąp mi.
233
Policjantka podeszła do drzwi, rozpinając skórzaną kurtkę, by móc szybko wyciągnąć broń. Dziewczyna stała w korytarzu, rozglądając się po wnętrzu. Panowała cisza, zakłócana jedynie stukotem i szumem urządzeń domowych. Światła były zapalone - co bardziej zaniepokoiło Sachs, niż gdyby były wyłączone; to mogło oznaczać, że Susan wyszła w pośpiechu. W chwili porwania nikt nie gasi za sobą świateł.
Poleciwszy Carly trzymać się blisko siebie, Sachs zaczęła przeszukiwać dom, modląc się w duchu, by nie znaleźć zwłok. Na szczęście jednak nie znalazła; spenetrowały każdy zakamarek, gdzie mogłaby być matka dziewczyny. Nic. I żadnych śladów walki.
- Jest czysto, Rhyme.
- To już coś.
- Zrobię szybki obchód po siatce i zobaczę, czy uda się znaleźć jakąś wskazówkę, dokąd poszła. Gdybym coś miała, zadzwonię.
Na parterze Sachs przystanęła przy kominku i spojrzała na kilka oprawionych zdjęć, stojących na gzymsie. Susan Thompson była wysoką, dobrze zbudowaną kobietą o jasnych, krótkich, elegancko wycienio-wanych włosach. Miała sympatyczny uśmiech. Większość fotografii przedstawiała ją w towarzystwie Carly i dwojga starszych ludzi, zapewne jej rodziców. Wiele z nich zrobiono w plenerze, prawdopodobnie na wycieczkach czy kempingach.
Szukały czegokolwiek, co mogłoby je naprowadzić na ślad zaginionej kobiety. Sachs zajrzała do kalendarza wiszącego przy telefonie w kuchni. W kwadraciku z dzisiejszą datą zapisane było tylko "C. w domu".
Dziewczyna zaśmiała się ze smutkiem. Czy literka i lakoniczna notatka miały być ilustracją stosunku, jaki - zdaniem Carly - miała do niej matka? Sachs zastanawiała się, na czym właściwie polega konflikt między nimi. Znała z doświadczenia skomplikowane relacje córki z matką. Mówiła Rhyme'owi, że próby porozumienia z matką są dla niej "ambitnym zadaniem".
- Ma jakiś organizer? Palmtop?
Carly rozejrzała się.
- Jej torebka zniknęła. Tam je trzyma... Spróbuję jeszcze raz zadzwo
nić na jej komórkę. - Po chwili zrezygnowana odłożyła telefon, a Sachs
wywnioskowała z jej miny, że nikt nie odbiera. - Od razu zgłasza się
poczta głosowa.
Sachs sprawdziła wszystkie trzy telefony w domu, naciskając w każdym przycisk powtórnego wybierania numeru. Z dwóch aparatów dodzwoniła się do informacji telefonicznej. Z trzeciego połączyła się z miejscowym oddziałem North Shore Bank. Poprosiła o połączenie
234
z dyrektorką, której powiedziała, że starają się odnaleźć Susan Thompson. Kobieta odparła, że pani Thompson przed dwiema godzinami była w banku.
Sachs przekazała tę wiadomość Carly, która zamknęła oczy i odetchnęła z ulgą.
- Dokąd potem poszła?
Policjantka powtórzyła pytanie, lecz dyrektorka nie potrafiła odpowiedzieć. Po chwili spytała niepewnie:
- Czy dzwoni pani dlatego, że pani Thompson źle cię czuła?
- Jak to? - zdziwiła się Sachs.
- Kiedy u nas była, nie wyglądała zbyt dobrze. Ten mężczyzna, który z nią przyszedł... cały czas ją podtrzymywał. Wydawało mi się, że jest chora.
Sachs zapytała, czy mogą przyjechać i porozmawiać z nią osobiście.
- Oczywiście. Postaram się pomóc, jeżeli tylko będę mogła.
Sachs powtórzyła Carly to, co od niej usłyszała.
- Źle się czuła? Była z jakimś mężczyzną? - Dziewczyna zmarszczyła brwi. - Z kim?
- Chodźmy się dowiedzieć.
Kiedy zbliżały się do samochodu, Sachs nagle przystanęła.
- Zrób coś dla mnie - powiedziała do Carly.
- Jasne. Co?
- Pożycz sobie jakąś kurtkę matki. Kiedy na ciebie patrzę, robi mi się zimno.
Dyrektorka oddziału banku wyjaśniła:
- Zeszła na dół do swojej skrytki, a potem zrealizowała czek.
- Przypuszczam, że nie wie pani, co robiła na dole? - spytała policjantka.
- Nie, nie, żaden pracownik nie może być w pobliżu, gdy klienci udają się do swoich skrytek.
- A ten mężczyzna? Wie pani, kto to mógł być? -Nie.
- Jak wyglądał? - zapytała Sachs.
- Był wysoki. Metr osiemdziesiąt pięć, może metr dziewięćdziesiąt. Ły
siejący. Prawie się nie uśmiechał.
Detektyw Sachs zerknęła na Carly, która przecząco pokręciła głową.
- Nigdy nie widziałam jej z kimś takim.
Znalazły kasjerkę, która przyjmowała czek, lecz Susan z nią nie rozmawiała, mówiąc tylko, w jakich nominałach majej wypłacić pieniądze.
- Na jaką kwotę wystawiła czek? - zapytała Sachs.
235
Dyrektorka zawahała się - prawdopodobnie chodziło o tajemnicę bankową - lecz włączyła się Carly:
- Proszę powiedzieć. Bardzo się o nią martwimy. Kobieta skinęła głową kasjerce.
- Tysiąc.
Sachs odeszła na bok i zadzwoniła do Rhyme'a, aby przekazać mu, czego dowiedziały się w banku.
- Sytuacja robi się poważna, Sachs. Tysiąc to raczej niewiele dla złodzieja albo porywacza, ale bogactwo jest rzeczą względną. Może dla tego faceta to mnóstwo pieniędzy.
- Bardziej mnie ciekawi skrytka.
- Słusznie - potwierdził Rhyme. - Może trzymała tam coś, na czym mu zależało. Ale co? To przecież tylko bizneswoman i matka. Nie jest dziennikarką śledczą czy gliną. Gdyby rzeczywiście dostał od niej to, czego chciał, to źle. Bo być może nie będzie mu już potrzebna. Chyba pora zawiadomić chłopców z okręgowej w Nassau. Może... Czekaj, jesteś jeszcze w banku?
-Tak.
- Wideo! Niech ci pokażą wideo.
- Ach, z kasy, jasne. Ale...
- Nie, nie, nie - burknął Rhyme. - Zapis z parkingu. Wszystkie banki mają kamery na parkingach. Jeżeli się tam zatrzymali, na taśmie będzie jego samochód. Może uda się odczytać numery.
Sachs wróciła do dyrektorki. Kobieta wezwała szefa ochrony, który zniknął w biurze na zapleczu. Po chwili zaprosił je gestem do środka i odtworzył taśmę.
- Jest! - krzyknęła Carly. - To ona. A ten facet? Patrzcie, ciągle ją trzyma. Nie puszcza jej ani na chwilę.
- To mi wygląda podejrzanie, Rhyme.
- Widzisz samochód? - spytał kryminalistyk. Sachs poprosiła ochroniarza, żeby zatrzymał obraz.
- Co to za mar...
- Chevrolet malibu - odparł szef ochrony. - Model z tego roku.
Sachs poinformowała o tym Rhyme'a i wpatrując się w ekran, do
dała:
- Bordowy. Ostatnie dwie cyfry na tablicy to siedem i osiem. Wcześniej jest trójkaalbo ósemka, może szóstka. Trudno powiedzieć. W każdym razie rejestracja z Nowego Jorku.
- Dobrze, Sachs. No, teraz ruch należy do mundurowych. Lon roześle komunikat o poszukiwaniu wozu. Do Nassau, Suffolk, Westchester
236
i wszystkich pięciu dzielnic Nowego Jorku. I do Jersey. Nadamy go z wysokim priorytetem. Zaczekaj... - Sachs usłyszała, jak z kimś rozmawia. Po chwili znów odezwał się w słuchawce. - Zaraz tu przyjedzie były mąż Susan. Martwi się o córkę. Chciałby ją zobaczyć.
Sachs przekazała wiadomość Carly. Twarz dziewczyny pojaśniała. Policjantka powiedziała:
- Nic tu więcej nie zdziałamy. Wracajmy do miasta.
Amelia Sachs i Carly Thompson właśnie weszły do laboratorium w domu Rhyme'a, gdy zjawił się tam Anthony Dalton. Thom wprowadził go do salonu, a mężczyzna zatrzymał się raptownie na widok córki.
- Witaj, kochanie.
- Tato! Tak się cieszę, że przyjechałeś!
Patrząc na nią z czułością i zarazem troską, mocno przytulił Carly.
Dalton był czterdziestokilkuletnim, wysportowanym mężczyzną o chłopięcej czuprynie, lekko przyprószonej siwizną. Miał na sobie niezwykle oryginalną kurtkę narciarską z mnóstwem pasków i klapek. Przywodził Rhyme'owi na myśl profesorów z college'u, z którymi czasem siadywał na podium, kiedy wykładał kryminalistykę studentom prawa i kryminologii.
- Wiedzą już coś? - zapytał, najwyraźniej dopiero teraz zauważając,
że Rhyme jest na wózku, i uznając, że nie ma w tym nic niezwykłego.
Podobnie jak jego córka, Anthony Dalton zarobił sobie tym duży punkt
u Rhyme'a.
Kryminalistyk szczegółowo opowiedział, co się stało i czego się dotąd dowiedzieli.
Dalton pokręcił głową.
- Ale to wcale nie musi znaczyć, że została porwana - powiedział szybko.
- Oczywiście, że nie - zapewnił go Sellitto. - Po prostu wolimy się przygotować na każdą ewentualność.
- Nie wie pan, czy ktoś mógł chcieć ją skrzywdzić? - zapytał Rhyme.
Zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie mam pojęcia. Nie widziałem się z Susan od roku. Ale kiedy
byliśmy razem, nie, wszyscy ją lubili. Nawet kiedy niektórzy z jej klien
tów robili jakieś podejrzane rzeczy, nikt nie miał pretensji do niej osobi
ście. A zawsze miałem wrażenie, że trafiają się jej szczególnie nieprzy
jemni klienci.
Rhyme martwił się - ale nie z powodu niebezpieczeństwa, jakie mogło grozić Susan Thompson. Kłopot w tym, że to nie była prawdziwa
237
sprawa. Zajęli się nią niechcący, aby wyświadczyć komuś przysługę; jak powiedział Sellitto, to miał być prezent na Boże Narodzenie. Rhyme potrzebował więcej faktów; potrzebował poważnych dowodów. Zawsze uważał, że nad sprawą należy pracować na sto dziesięć procent albo nie pracować w ogóle.
Thom przyniósł następny dzbanek kawy i uzupełnił zapas pokracznych ciastek. Dalton podziękował opiekunowi i sam napełnił sobie filiżankę.
- Chcesz kawy? - spytał Carly.
- Chyba tak.
Nalał jej, pytając pozostałych:
- Ktoś jeszcze?
Nikt nie miał na nic ochoty. Tylko Rhyme rzucił okiem w stronę stojącej na półce butelki macallana i oto Thom, bez słowa protestu, wziął butelkę i podszedł do wózka Storm Arrow. Zdjął pokrywkę ze szklanki i zmarszczył brwi. Powąchał.
- Dziwne, zdawało mi się, że wczoraj ją umyłem. Ale chyba zapomniałem - dorzucił cierpkim tonem.
- Wszyscy nie możemy być doskonali - odparł Rhyme.
Thom wlał odrobinę whisky do szklaneczki i umieścił ją z powrotem w uchwycie.
- Dziękuję ci, Balthazarze. Na razie jeszcze cię nie zwolnię - mimo tego zielska, które mi powiesiłeś na wózku.
- Nie podoba ci się? Mówiłem, że zamierzam udekorować dom na święta.
- Dom. Ale nie mnie.
- Co teraz zrobimy? - spytał Dalton.
- Musimy czekać - rzekł Sellitto. - Wydział komunikacji sprawdza wszystkie chevrolety malibu z tymi cyframi w numerach. Jeżeli dopisze nam szczęście, wóz zauważy jakiś patrol. - Wziął płaszcz z krzesła. -Muszę skoczyć na chwilę do centrali. Dzwońcie, gdyby coś się działo.
Dalton podziękował mu, po czym spojrzał na zegarek, wyjął komórkę i zadzwonił do biura, żeby uprzedzić, że nie będzie mógł przyjść na spotkanie świąteczne w firmie. Wyjaśnił, że policja bada sprawę zniknięcia jego byłej żony, a on nie chce zostawiać córki samej.
Carly przytuliła go.
- Dzięki, tato.
Utkwiła wzrok w oknie, za którym wirowały płatki śniegu. Minęła długa chwila ciszy. Carly spojrzała na wszystkich obecnych w pokoju i odwróciła się do ojca. Cichym głosem powiedziała:
238
- Zawsze się zastanawiałam, co by się stało, gdybyście się z mamą
nie rozstali.
Dalton zaśmiał się i przegarnął dłonią włosy, mierzwiąc je jeszcze bardziej.
- Też o tym myślałem.
Sachs zerknęła na Rhyme'a i oboje dyskretnie się odwrócili, zostawiając ojcu i córce odrobinę prywatności, by mogli swobodnie porozmawiać.
- Ci faceci, z którymi mama się spotykała, byli całkiem w porządku.
Ale żaden nie był nikim wyjątkowym. I żaden się za długo nie utrzymał.
- Trudno jest spotkać właściwą osobę - powiedział Dalton.
-Chyba...
-Co?
- Chyba zawsze chciałam, żebyście się znowu zeszli.
Dalton sprawiał wrażenie, jak gdyby nie wiedział, co powiedzieć.
- Próbowałem. Wiesz, że próbowałem. Twoja mama była już jednak kimś innym.
- Ale przestałeś próbować kilka lat temu.
- Przekonałem się, że nic z tego nie będzie. Trzeba żyć dalej.
- Ale ona za tobą tęskni. Na pewno. Dalton zaśmiał się.
- Och, nie byłbym tego taki pewien.
- Nie, naprawdę. Kiedy pytam ją o ciebie, mówi, jakim byłeś świetnym facetem. Że byłeś zabawny i zawsze umiałeś ją rozśmieszyć.
- Rzeczywiście przeżyliśmy miłe chwile.
- Kiedy pytałam mamy, co się między wami zdarzyło, powiedziała, że nic takiego strasznego.
- To prawda - przytaknął Dalton, popijając kawę. - Po prostu nie wiedzieliśmy wtedy, jak być małżeństwem. Pobraliśmy się za młodo.
- Już nie jesteś młody... - Carly zarumieniła się. - Och, nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało.
Lec Dalton odparł:
- Masz rację. Od tego czasu bardzo dorosłem.
- Mama naprawdę się zmieniła. Wiesz, jaka była kiedyś spokojna. W ogóle nie lubiła się bawić. A teraz interesuje się mnóstwem rzeczy. Jeździ pod namiot, chodzi na wycieczki, uprawia rafting, spędza dużo czasu na świeżym powietrzu.
- Naprawdę? - zdumiał się Dalton. - Nigdy jej sobie takiej nie wyobrażałem.
Carly na moment odwróciła wzrok.
239
- Pamiętasz, jak wyjeżdżałeś służbowo, kiedy byłam mała? Do Hongkongu albo Japonii?
- Oczywiście, zakładać nasze biura zagraniczne.
- Chciałam, żebyśmy jechali wszyscy. Ty, mama i ja... ~ Bawiła się filiżanką. - Ale mam zawsze mówiła: "Och, w domu jest tyle do roboty" albo: "Och, jeszcze się pochorujemy od tej ich wody". Nigdy nie wyjechaliśmy na wakacje całą rodziną. Ani razu.
- Też zawsze tego chciałem. - Dalton ze smutkiem pokręcił głową. -I wściekałem się, kiedy nie chciała ze mną jechać i zabrać ciebie. Ale to twoja matka; musi się o ciebie troszczyć. Zależało jej przede wszystkim na twoim bezpieczeństwie. - Uśmiechnął się. - Pamiętam, jak raz dzwoniłem do domu z Tokio i...
Przerwał mu dzwonek telefonu Rhyme'a, który powiedział do mikrofonu przy wózku:
- Polecenie, odbierz telefon.
- Detektyw Rhyme? - zatrzeszczał w głośniku czyjś głos. Stopień był dawno nieaktualny - towarzyszył mu dopisek "w stanie
spoczynku" - mimo to Rhyme powiedział krótko:
- Słucham.
- Mówi Bronson, Policja Stanowa Nowego Jorku.
- Słucham.
- Dostaliśmy komunikat o poszukiwaniu bordowego chevroleta ma-libu i rozumiemy, że jest pan zaangażowany w tę sprawę.
- Zgadza się.
- Znaleźliśmy ten samochód, detektywie.
Rhyme usłyszał, jak Carly wstrzymuje oddech. Dalton podszedł do niej i otoczył ją ramieniem. Co usłyszą? Że Sue Thompson nie żyje?
- Proszę mówić.
- Poszukiwany pojazd kieruje się na zachód, w stronę mostu Waszyngtona.
- Kto jest w środku?
- Dwie osoby. Mężczyzna i kobieta. Tylko tyle potrafię powiedzieć.
- Dzięki Bogu. Żyje. - Dalton westchnął z ulgą.
Jadą do Jersey, pomyślał Rhyme. Tamtejsze bagna należały do najpopularniejszych miejsc pozbywania się zwłok.
- Pojazd zarejestrowany na nazwisko Richard Musgrave, zamieszka
ły w Queens. Nienotowany.
Rhyme spojrzał na Carly, która pokręciła głową na znak, że nie ma pojęcia, kto to jest.
Sachs nachyliła się nad głośnikiem i przedstawiła się.
240
- Jest pan blisko tego samochodu?
- Około pięćdziesięciu metrów za nim.
- Jedzie pan oznakowanym radiowozem?
- Zgadza się.
- Jak daleko od mostu?
- Dwa, trzy kilometry. Rhyme zerknął na Sachs.
- Chcesz się przyłączyć? W camaro możesz im spokojnie siedzieć na ogonie.
- Jasne. - Pobiegła do drzwi.
- Sachs! - zawołał Rhyme. Odwróciła się.
- Masz łańcuchy na koła? Parsknęła śmiechem.
- Łańcuchy w podrasowanym wozie, Rhyme? Co ty.
- W takim razie postaraj się nie wpaść do Hudsonu. Mam wrażenie, że jest dość zimno.
- Spróbuję.
Istotnie, sportowy samochód z napędem na tylną oś i czterema setkami dziarskich koni pod maską nie był najlepszy do jazdy po śniegu. Ale Amelia Sachs spędziła prawie całą młodość, śmigając po gorącym asfalcie w nielegalnych wyścigach wokół Brooklynu (i czasem, czemu nie, fajnie było rozpędzić się do prawie trzystu na godzinę), dlatego odrobina śniegu na drodze nie robiła na niej najmniejszego wrażenia.
Wyjechała swoim camaro SS na autostradę i wdusiła do oporu pedał gazu. Koła buksowały przez pięć minut, by wreszcie odzyskać przyczepność i umożliwić przyśpieszenie do stu trzydziestu.
- Jestem na moście, Rhyme! - zawołała do mikrofonu podłączonego
do komórki. - Gdzie oni są?
- Półtora kilometra dalej. Czy... Samochodem zaczęło zarzucać.
- Chwileczkę, Rhyme, jadę bokiem. Wyprowadziła camaro z poślizgu.
- Volkswagen wlecze się osiemdziesiątką po pasie szybkiego ruchu.
Kurczę, jak tu się nie wkurzyć?
Wkrótce dogoniła radiowóz policji stanowej, który trzymał się w bezpiecznej odległości od malibu, z dala od wzroku jego pasażerów. Sachs spojrzała przed siebie i zobaczyła, jak samochód zjeżdża na prawy pas i włącza kierunkowskaz.
?41
- Rhyme, możesz mnie przełączyć do tego gliniarza? - zapytała.
- Zaczekaj... - Po długiej ciszy odezwał się zirytowany głos Rhyme^. - Nigdy nie pamiętam, jak to się... - Nagle się rozłączył, usłyszała dwa trzaski, a potem głos funkcjonariusza policji stanowej:
- Detektyw Sachs?
- Jestem. Proszę mówić.
- To pani za mną w tym czerwonym cacku?
- Tak.
- Jak pani chce to rozegrać?
- A kto prowadzi? Mężczyzna czy kobieta?
- Mężczyzna.
Zastanowiła się przez chwilę.
- Upozorujemy zwykłą kontrolę drogową. Niech mu pan błyśnie światłami czy coś w tym rodzaju. Kiedy zjedzie na pobocze, zatrzymam się przed nim i weźmiemy go w kleszcze. Pan po stronie pasażera, ja wyciągnę kierowcę. Nie wiemy, czy jest uzbrojony. Ale wszystko wskazuje na porwanie, więc trzeba zakładać, że ma broń.
- Zrozumiałem, detektywie.
- Dobra, do dzieła.
Malibu zjechał z autostrady. Sachs próbowała wyjrzeć przez tylną szybę. Przez gęsty śnieg nic nie widziała. Bordowy samochód pokonał zjazd i zahamował na czerwonym świetle. Gdy zapaliło się zielone, wolno ruszyli przez śnieżną breję.
W jej uchu zatrzeszczał głos policjanta:
- Detektywie, jest pani gotowa?
- Tak. Bierzemy go.
Na dachu crown victorii błysnęły światła ostrzegawcze i rozległ się pojedynczy dźwięk syreny. Kierowca malibu zerknął w lusterko i samochód wpadł w lekki poślizg. Po chwili zjechał na bok drogi, wzdłuż której po lewej stał szereg ponurych domów, a po prawej rozciągały się porośnięte trzciną moczary.
Sachs wcisnęła hamulec i wóz z piskiem opon zatrzymał się przed maską malibu, blokując mu wyjazd. Błyskawicznie wyskoczyła z samochodu, wyciągając z kabury glocka i podbiegając do bordowego auta.
Czterdzieści minut później Amelia Sachs z posępną miną weszła do domu Rhyme'a.
- Bardzo nieprzyjemnie było? - zapytał Rhyme.
- Dosyć. - Nalała sobie podwójną szkocką i szybko wychyliła poło-
-
wę. To było coś nowego; Amelia Sachs zawsze sączyła alkohol nieskończenie długo.
- Dosyć - powtórzyła.
Sachs nie miała jednak na myśli żadnej krwawej strzelaniny w Jersey, lecz kłopotliwą sytuację, w jakiej się znalazła.
- Opowiedz wszystko.
Sachs połączyła się z nimi przez radio, aby uspokoić Rhyme'a, Car-ly i Anthony'ego Daltona, że Susan jest cała i zdrowa. Nie potrafiła im wtedy podać żadnych szczegółów. Teraz wyjaśniła:
- Ten mężczyzna w samochodzie to był facet, z którym się spotyka
ła przez ostatnie parę tygodni. - Zerknęła na Carly. - Rich Musgrave, ten,
o którym wspominałaś. To jego malibu. Dzwonił do niej rano i umówili
się na zakupy w centrum sklepów firmowych w Jersey. Ale kiedy Susan
wyszła z domu po gazety, pośliznęła się na lodzie.
Dalton pokiwał głową.
- Ta ścieżka przy wejściu przypomina stok narciarski. Carly skrzywiła się.
- Mama zawsze mówiła, że od urodzenia jest niezdarą.
- Skaleczyła się w kolano -- ciągnęła Sachs - i nie chciała prowadzić. No więc zadzwoniła do Richa i poprosiła, żeby po nią przyjechał. Aha, tam na śniegu, gdzie, jak mi się zdawało, ktoś klęczał i ją śledził - właśnie w tym miejscu upadła.
- Dlatego ślady były tak blisko - powiedział w zamyśleniu Rhyme. -Pomagał jej iść.
Sachs przytaknęła.
- W banku nie zdarzyło się nic tajemniczego - naprawdę potrzebowa
ła czegoś ze skrytki. A tysiąc dolarów był na zakupy.
Carly zmarszczyła brwi.
- Ale wiedziała, że przyjadę. Dlaczego do mnie nie zadzwoniła?
- Napisała do ciebie kartkę.
- Kartkę?
- Że wychodzi na cały dzień i wróci do domu przed szóstą.
- Nie!... Przecież nigdzie jej nie znalazłam.
- Bo bardzo się zdenerwowała po tym upadku - tłumaczyła Sachs -
i zapomniała ją zostawić na stoliku w korytarzu. Kiedy jej powiedzia
łam, że nie było żadnej kartki, znalazła ją w torebce. I miała wyłączoną
komórkę.
Dalton wybuchnął śmiechem.
- Jedno wielkie nieporozumienie. - Położył rękę na ramieniu córki.
Carly, znów zarumieniona po uszy, wybąkała:
?A1
- Naprawdę strasznie mi przykro, że tak spanikowałam. Powinnam się domyślić, że da się to jakoś wytłumaczyć.
- Po to jesteśmy - odparła Sachs.
Co niekoniecznie było prawdą, pomyślał z goryczą Rhyme. Żaden dobry uczynek...
Narzucając kurtkę, Carly zaprosiła Rhyme'a, Sachs i Thoma na jutrzejsze przyjęcie, które po południu miało się odbyć w domu jej matki.
- Przynajmniej tak mogę podziękować.
- Thom i Amelia na pewno z radością przyjdą - powiedział szybko Rhyme. - Ja, niestety, mam już plany na jutro. - Wszelkie cocktail-par-ty śmiertelnie go nudziły.
- Nie - wtrącił Thom. - Nie masz żadnych planów.
- To prawda - przytaknęła Sachs. - Żadnych. Rhyme rzucił im spojrzenie spode łba.
- Chyba lepiej znam własny kalendarz. Co też niekoniecznie było prawdą.
Po wyjściu ojca i córki Rhyme powiedział do Thoma:
- Skoro puściłeś farbę na temat mojego braku zobowiązań towarzyskich na jutro, zadam ci pokutę.
- Jaką? - spytał niepewnie jego opiekun.
- Zdejmij te cholerne dekoracje z mojego wózka. Czuję się jak Święty Mikołaj.
- Brednie - orzekł Thom i zrobił to, co mu kazano. Potem włączył radio. Pokój wypełniły dźwięki kolędy.
Rhyme wskazał głową głośnik.
- Czyż nie mamy szczęścia, że jest tylko dwanaście dni Bożego Naro
dzenia? Wyobrażacie sobie, jak długo ciągnęłaby się ta piosenka, gdyby
ich było dwadzieścia*? - Zaśpiewał: - Dwudziestu mordujących mor
derców, dziewiętnastu rabujących rabusiów...
Thom westchnął i powiedział, zwracając się do Sachs:
- Na święta życzyłbym sobie tylko jakiegoś ładnego, skomplikowanego skoku na jubilera - żeby go czymś uspokoić.
- Osiemnastu marudzących opiekunów - ciągnął piosenkę Rhyme. -Widzisz, Thom - dodał -jestem w świątecznym nastroju. Bez względu na to, co myślisz.
* W tekście kolędy "The Twelve Days of Christmas" jest mowa o podarunkach, których przybywa z każdym dniem, a każda zwrotka wylicza je wszystkie od początku, by w ostatniej wymienić dwanaście (przyp. ttum.).
?Ad
Susan Thompson wysiadała z chevroleta malibu należącego do Richa Musgrave'a. Wysoki, przystojny mężczyzna przytrzymywał jej drzwi. Chwyciła go za rękę i podniosła się z miejsca pasażera; ramię i kolano wciąż okropnie bolały po porannym upadku na oblodzonej ścieżce.
- Co za dzień - westchnęła ciężko.
- Nie szkodzi, że zatrzymały mnie gliny - powiedział ze śmiechem Rich. - Ale obyłoby się bez pistoletów.
Niosąc w jednej ręce jej torby z zakupami, pomógł Susan podejść do drzwi domu. Ostrożnie stąpali po kilkucentymetrowej warstwie świeżego śniegu.
- Chcesz wejść? Jest Carly - to jej samochód. Zobaczysz, jak padam przed nią na twarz i błagam o przebaczenie za własną tępotę. Mogłabym przysiąc, że zostawiłam tę kartkę na stoliku.
- Chyba będzie lepiej, jak dostaniesz rózgi bez świadków.
Rich też był rozwiedziony i spędzał święta z dwoma synami u siebie w Armonk. Musiał wkrótce po nich pojechać. Jeszcze raz podziękowała mu za wszystko, przepraszając za akcję policji, która trochę napędziła mu stracha. Rich był bardzo miły, powtarzając jej, że nic się takiego nie stało. Ale kiedy wygrzebała z torebki klucze i odprowadzała go wzrokiem do samochodu, pomyślała, że ich związek i tak nie miałby żadnej przyszłości. Co jej się w nim nie podobało? Pewnie ta szorstkość. Potrzebowała dżentelmena. Kogoś miłego, z poczuciem humoru. Kogoś, kto będzie umiał ją rozbawić.
Pomachała mu na pożegnanie, weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi.
Kochana Carly zaczęła już rozwieszać dekoracje i Susan poczuła jakiś smakowity zapach, dolatujący z kuchni. Czyżby dziewczyna przygotowała kolację? To by był pierwszy raz. Zajrzała do pokoju i osłupiała. Carly prześlicznie go przystroiła, w girlandy, wstążki i świece. Na stoliku stał wielki talerz serów i krakersów, miseczka orzechów, miseczka owoców oraz dwa kieliszki obok butelki kalifornijskiego wina musującego. Dziewczyna miała dopiero dziewiętnaście lat, ale Susan pozwalała jej napić się kropelkę wina, gdy były same w domu.
- Kochanie, jak pięknie!
- Mamo! - zawołała Carly, podchodząc do drzwi. - Nie słyszałam, jak weszłaś.
Dziewczyna niosła naczynie żaroodporne. W środku były tartoletki. Postawiła je na stole i uściskała matkę.
Susan objęła córkę, nie zważając na ból ramienia. Przeprosiła za zamieszanie z kartką i za to, że dziewczyna tak się przez nią niepokoiła. Carly zbyła to tylko śmiechem.
74C
- Czy to prawda, że ten policjant jest na wózku? - zapytała Susan. -Nie może się ruszać?
- Już nie jest policjantem, tylko kimś w rodzaju konsultanta. Ale rzeczywiście jest sparaliżowany.
Carly opowiedziała matce, jak Lincoln Rhyme i reszta znaleźli ją i Ri-cha Musgrave'a. Potem wytarła ręce w fartuch i zdjęła go.
- Mamo, chcę ci dać prezent już dzisiaj.
- Dzisiaj? Rozpoczynamy nową tradycję?
- Być może.
- No dobrze... - Susan ujęła córkę za rękę. - W takim razie pozwól, że najpierw ty dostaniesz swój prezent. - Wzięła ze stołu torebkę i wyjęła z niej pokryte aksamitem pudełeczko. - Właśnie to wzięłam rano ze skrytki w banku.
Wręczyła pudełeczko dziewczynie, która otworzyła je zaciekawiona. I zrobiła wielkie oczy.
- Och, mamo...
Był to stylowy pierścionek z brylancikami i szmaragdami.
- To należało do...
- Babci. Jej pierścionek zaręczynowy. - Susan skinęła głową. - Chciałam ci dać coś wyjątkowego. Wiem, że ostatnio przeżywasz ciężkie chwile. Jestem za bardzo zajęta pracą. Nie jestem dla Jake'a tak miła, jak powinnam. A niektórzy mężczyźni, z którymi się umawiałam... no, wiem, że też nie za bardzo ci się podobali. - Zaśmiała się i dodała szeptem: -Oczywiście, mnie też aż tak się nie podobali. Postanawiam nie spotykać się więcej z nieudacznikami.
Carly zmarszczyła brwi.
- Mamo, nigdy się nie spotykałaś z nieudacznikami... Raczej z pół-nieudacznikami.
- To jeszcze gorzej! Nie potrafiłam nawet znaleźć pełnokrwistego, stuprocentowego nieudacznika!
Carly znów przytuliła matkę i włożyła pierścionek.
- Jest taki piękny.
- Wesołych świąt, kochanie.
- Teraz czas na twój prezent.
-- Chyba spodobała mi się ta nowa tradycja.
- Usiądź. Zamknij oczy - poleciła córka. - Muszę po niego wyjść.
- Dobrze.
- Nie ruszaj się z kanapy. Usiadła i mocno zacisnęła powieki.
- Nie podglądaj.
?4fi
- Nie będę. - Susan usłyszała, jak drzwi wejściowe otwierają się i za
mykają. Po chwili zmarszczyła brwi, gdy z zewnątrz dobiegł odgłos uru
chamianego silnika. To Carly? Odjeżdża?
Ale wtedy usłyszała za sobą kroki. Dziewczyna pewnie wróciła kuchennym wejściem.
- Mogę już popatrzeć?
- Oczywiście - odrzekł męski głos.
Susan wzdrygnęła się przestraszona. Kiedy się odwróciła, zobaczyła przed sobą swojego byłego męża. Trzymał w ręku duże pudełko, przewiązane wstążką.
- Anthony... - zaczęła.
Dalton usiadł na krześle naprzeciw niej.
- Szmat czasu, co?
- Co ty tu robisz?
- Kiedy Carly pomyślała, że zaginęłaś, przyjechałem do domu tego gliniarza, żeby z nią być. Martwiliśmy się o ciebie. Zaczęliśmy rozmawiać, no i właśnie to jest jej prezent dla ciebie i dla mnie: zostawiła nas samych i chce zobaczyć, co się stanie.
- Gdzie ona jest?
- Pojechała przenocować u swojego chłopaka. - Uśmiechnął się. -Mamy przed sobą cały wieczór. Sam na sam. Tak jak w dawnych czasach.
Susan zaczęła wstawać. Ale Anthony ubiegł ją i otwartą dłonią wymierzył jej siarczysty policzek. Susan opadła na kanapę.
- Wstaniesz, kiedy ci pozwolę - oznajmił wesoło, uśmiechając się do
niej z góry. - Wesołych świąt, Susan. Jak miło znowu cię widzieć.
Popatrzyła w kierunku drzwi.
- Nawet nie próbuj. - Otworzył wino i nalał do kieliszków. Podał jej jeden. Przecząco pokręciła głową. - Bierz.
- Proszę, Anthony, tylko mnie...
- Bierz ten cholerny kieliszek - syknął.
Susan wzięła go rozdygotaną ręką. Kiedy brzęknęło szkło, ogarnęła ją fala wspomnień czasów ich małżeństwa: jego sarkazmu, jego wściekłości. I oczywiście jego ciosów.
Och, był bardzo sprytny. Nigdy jej nie bił w czyjejś obecności. Szczególnie uważał na Carly. Jak przystało na psychopatę, Anthony Dalton był dla dziewczynki wzorowym ojcem. I wzorowym mężem w oczach świata.
Nikt nie znał pochodzenia jej sińców, zadrapań, złamanych palców...
- Mamusia jest okropną niezdarą - mówiła małej Carly Susan, po
wstrzymując łzy. - Znowu spadła ze schodów.
247
Już dawno temu zrezygnowała z prób zrozumienia, co nim kieruje. Trudne dzieciństwo, defekt mózgu? Nie wiedziała, a po roku małżeństwa zupełnie przestało ją to obchodzić. Pragnęła się tylko z tego wyrwać. Była jednak zbyt przerażona, aby pójść na policję. Wreszcie, doprowadzona do ostateczności, zwróciła się o pomoc do ojca. Krzepki mężczyzna był właścicielem kilku firm budowlanych w Nowym Jorku i miał "znajomości". Wyznała mu, co się dzieje, a ojciec wziął sprawę w swoje ręce. Jego dwaj wspólnicy z Brooklynu złożyli kiedyś Antho-ny'emu wizytę, uzbrojeni w kije bejsbolowe i pistolet. Groźby plus okrągła sumka pozwoliły ją uwolnić od męża, który niechętnie zgodził się na rozwód, zrzekł się prawa opieki nad Carly i przyrzekł, że więcej nie skrzywdzi Susan.
Ale z dreszczem przerażenia zrozumiała, dlaczego tu dziś przyszedł. W lutym zmarł jej ojciec.
Nie miała już obrońcy.
- Uwielbiam Boże Narodzenie, a ty? - rzekł w zamyśleniu Anthony Dalton, pociągając łyk wina.
- Czego chcesz? - spytała drżącym głosem.
- Zawsze mam ochotę posłuchać muzyki. - Podszedł do wieży stereo i włączył ją. Rozległy się dźwięki "Cichej nocy". - Wiedziałaś, że ten utwór pierwszy raz zagrano na gitarze? Podobno w kościele zepsuły się organy.
- Proszę, wyjdź stąd.
- Muzyka... dekoracje też są bardzo ładne.
Próbowała wstać, ale zerwał się z krzesła i znów uderzył ją w twarz.
- Siadaj - rozkazał szeptem, który zabrzmiał bardziej przerażająco od
wrzasku.
Czując, jak jej oczy wypełniają się łzami, przyciskała dłoń do piekącego policzka.
Parsknął chłopięcym śmiechem.
- I prezenty! Wszyscy uwielbiamy prezenty... Chcesz zobaczyć, co dla ciebie mam?
- Nie będziemy razem, Anthony. Nie ma już dla ciebie miejsca w moim życiu.
- A dlaczego miałbym szukać miejsca w swoim życiu dla kogoś takiego jak ty? Co za pewność siebie... - Obrzucił ją uważnym spojrzeniem łagodnych niebieskich oczu, uśmiechając się nieznacznie. Ten jego spokój też dobrze pamiętała. Czasem nie tracił go nawet wówczas, gdy zaczynał ją bić.
- Anthony, jeszcze nikomu nie stało się nic złego.
748
-Cii...
Nie widział, jak jej dłoń wsunęła się do kieszeni żakietu, gdzie tkwił telefon komórkowy. Po tym zamieszaniu z Carly włączyła go. Nie przypuszczała jednak, aby udało się jej wstukać po omacku 911. Ale jej palec odnalazł przycisk "wyślij". Po jego dwukrotnym naciśnięciu telefon połączyłby się z ostatnio wybieranym numerem. Numerem Richa Musgrave'a. Liczyła na to, że Rich ma włączony telefon i usłyszy, co się dzieje. Wtedy zdzwoni na policję. Albo może nawet wróci do jej domu. Anthony nie odważyłby się uderzyć jej przy świadku - a Rich był potężnym mężczyzną i wyglądał na bardzo silnego. Dobre dwadzieścia kilo cięższego od jej męża.
Wcisnęła przycisk. Po chwili powiedziała:
- Boję się, Anthony. Proszę cię, wyjdź.
- Boisz się?
- Zadzwonię na policję.
- Jeżeli wstaniesz, złamię ci rękę, jasne?
Skinęła głową przerażona, ale mając nadzieję, że jeżeli Rich jest przy telefonie, usłyszał tę wymianę zdań i prawdopodobnie już dzwoni na policję. Dalton zajrzał pod choinkę.
- Dla mnie też jest tu prezent? - Przerzucił paczki, rozczarowany, że
na żadnej nie ma jego imienia.
To także dobrze pamiętała: potrafił się zachowywać normalnie, a minutę później zupełnie tracił kontakt z rzeczywistością. Podczas ich małżeństwa hospitalizowano go trzy razy. Susan przypomniała sobie, jak mówiła Carly, że ojciec służbowo wyjechał na miesiąc do Azji.
- Nic dla mnie biednego - powiedział, wstając spod choinki. Usta Susan zadrżały.
- Przykro mi. Gdybym wiedziała...
- To żart, Susan - odparł. - Dlaczego miałabyś mi coś dawać? Nie ko
chałaś mnie, kiedy byliśmy małżeństwem; teraz też mnie nie kochasz.
Ważne, że ja coś dla ciebie mam. Po tym, jak nas nastraszyłaś dzisiaj po
południu, poszedłem na zakupy. Chciałem znaleźć coś odpowiedniego.
Dalton wychylił resztę wina i ponownie napełnił sobie kieliszek. Utkwił w niej badawcze spojrzenie.
- Chyba będzie lepiej, jeżeli zostaniesz tam, gdzie sobie tak wygodnie
siedzisz. Sam otworzę twój prezent.
Spojrzała na pudełko. Było zapakowane byle jak - oczywiście jego ręką. Anthony jednym ruchem zerwał papier i wyciągnął jakiś cylindryczny przedmiot z metalu.
- To grzejnik kempingowy. Carly mówiła, że tym się teraz interesujesz.
249
Piesze wycieczki, ruch na świeżym powietrzu... Ciekawe, że kiedy byliśmy małżeństwem, nie lubiłaś żadnych rozrywek.
- Nie lubiłam niczego robić z tobą - odrzekła ze złością. - Biłeś mnie,
jeżeli powiedziałam coś nie tak albo nie zrobiłam czegoś, co mi kazałeś.
Nie zważając na słowa Susan, wręczył jej grzejnik. Następnie wyciągnął z pudła coś jeszcze. Czerwony pojemnik. Z boku widniał napis NAFTA.
- Oczywiście - ciągnął Anthony, pochmurniejąc - Boże Narodzenie
ma też swoją złą stronę... O tej porze roku zdarza się mnóstwo wypad
ków. Czytałaś ten artykuł w "USA Today"? Szczególnie dużo jest poża
rów. Mnóstwo ludzi ginie w ogniu.
Zerknął na etykietę z ostrzeżeniem i wyciągnął z kieszeni zapalniczkę.
- Boże, och, nie!... Błagam, Anthony!
W tym momencie Susan usłyszała na zewnątrz pisk hamulców samochodu. Policja? A może Rich?
Albo wyobraźnia płata jej figle?
Anthony zajął się otwieraniem pojemnika z naftą.
Tak, na ścieżce przed domem na pewno słychać było czyjeś kroki. Susan modliła się, żeby to nie była Carly.
Kiedy rozległ się dzwonek, Anthony zaskoczony spojrzał w stronę drzwi.
A Susan z całej siły rzuciła mu w twarz kieliszek z winem, skoczyła na równe nogi i pomknęła do drzwi. Obejrzała się, widząc, jak Anthony zatacza się do tyłu. Kieliszek pękł, raniąc go w podbródek.
- Cholerna dziwko! - ryknął i rzucił się za nią.
Ale miała nad nim przewagę i błyskawicznie otworzyła drzwi.
Na progu stał Rich Musgrave, patrząc na nią zdumionym wzrokiem.
- Co się stało?
- Mój były mąż! - wykrztusiła. - Chce mnie zabić!
- Jezu. - Rich otoczył ją ramieniem. - Nie bój się, Susan.
- Musimy uciekać! Dzwoń na policję.
Chwyciła go za rękę i zaczęła biec w kierunku ulicy.
Ale Rich nie ruszał się z miejsca. Co on wyprawia, u diabła? Chce z nim walczyć? Nie było czasu, żeby zgrywać rycerza.
- Błagam cię, Rich. Uciekajmy!
Poczuła, jak jego ręka zamyka jej dłoń w żelaznym uścisku. Poczuła straszny ból. Drugą ręką złapał ją w pasie i odwrócił, po czym wepchnął z powrotem do domu.
- Hej, Anthony? - zawołał ze śmiechem. - Zgubiłeś coś?
250
Susan siedziała na kanapie, szlochając z rozpaczy i bezsilności.
Związali jej nogi i ręce wstążką, która miała się spalić, aby nie pozostał żaden dowód na to, że została skrępowana. Rich wyjaśnił to jej tonem stolarza zdradzającego zawodowy sekret właścicielowi nowego domu.
Były mąż z wyraźną satysfakcją poinformował ją, że wszystko było przygotowywane już od wielu miesięcy. Kiedy tylko dowiedział się o śmierci jej ojca, zaczął obmyślać plan, jak wyrównać z nią rachunki za jej "nieposłuszeństwo" z czasów ich małżeństwa i za rozwód. Wynajął więc Richa Musgrave'a, aby zaprzyjaźnił się z Susan, i czekał na okazję, żeby ją zabić.
Rich przed kilkoma tygodniami poderwał ją w centrum handlowym i od razu przypadli sobie do gustu. Okazało się, że wiele ich łączy - choć Susan zrozumiała teraz, że wykorzystywał po prostu informacje od An-thony'ego, żeby uwierzyła, że są pokrewnymi duszami. Trudno jednak było zaplanować morderstwo; Susan prowadziła aktywne życie i rzadko była sama. Ale Rich się dowiedział, że na dzisiaj wzięła wolne. Zaproponował, żeby umówili się na zakupy w Jersey, a potem pojechali gdzieś na lunch. Tylko że nigdy nie dotarliby do restauracji. Rich zamierzał ją zabić i zostawić ciało na bagnach.
Ale rano Susan zadzwoniła do Richa z prośbą, by po nią przyjechał; upadła i skaleczyła się w kolano. Chętnie się zgodził... Potem zadzwonił do Anthony'ego i postanowili, że mimo wszystko przeprowadzą swój plan. Los im sprzyjał, ponieważ okazało się, że Susan istotnie zostawiła na stoliku w korytarzu kartkę do córki i listę zakupów. Kiedy Rich po nią przyjechał, niepostrzeżenie wsunął jej kartkę i listę do torebki - którą zamierzał pogrzebać razem z Susan - pozbywając się w ten sposób wszelkich śladów, jakie mogłyby go z nią łączyć. Dopilnował też, żeby miała wyłączoną komórkę i nie mogła wezwać pomocy, gdyby się zorientowała, co z nią zamierza zrobić.
Załatwiwszy kilka spraw w mieście, wyruszyli do Jersey.
Plan się jednak nie powiódł. Carly poszła na policję, która, ku zaskoczeniu Anthony'ego, namierzyła samochód Richa. Były mąż Susan zadzwonił do Richa z domu Lincolna Rhyme'a, udając, że tłumaczy komuś ze swojego biura, że nie będzie mógł przyjść na spotkanie świąteczne w firmie; w rzeczywistości ostrzegł Richa, że policja wpadła na jego trop. Susan przypomniała sobie, jak Rich odebrał telefon w samochodzie, wyglądając na bardzo zaniepokojonego wiadomością, którą przekazał mu rozmówca. "Co takiego? Pieprzysz!". (Tak, nie podoba mi się jego szorstkość, pomyślała wtedy). Dziesięć minut później zatrzymała ich ta rudowłosa policjantka, Amelia, razem z gliniarzem z policji stanowej.
251
Po tym incydencie Rich wzbraniał się przed dokonaniem morderstwa. Ale Anthony nieugięcie nalegał, aby zrealizowali plan. Rich uległ dopiero wówczas, gdy Anthony powiedział mu, że upozorują wypadek - i obiecał, że kiedy Susan umrze, a Carly odziedziczy parę milionów dolarów, Anthony zadba o to, żeby część pieniędzy trafiła do kieszeni Richa.
- Sukinsynu! Zostaw tę naftę w spokoju!
Anthony nie zwracał najmniejszej uwagi na słowa byłej żony. Wyglądał na rozbawionego.
- Naprawdę dzwoniła teraz do ciebie?
- Tak - odrzekł Rich. - Pod ostatnio wybrany numer. Cholernie sprytne.
- Niech to szlag. - Anthony pokręcił głową.
- Dobrze przynajmniej, że to był mój numer, a nie Pizzy Hut.
- To miło, że o nim pomyślałaś - zwrócił się do niej Anthony. - Ale Rich i tak zamierzał wrócić. Czekał w samochodzie, aż Carly odjedzie.
- Proszę... nie róbcie tego. Anthony rozlał naftę na kanapie.
- Nie, nie, nie...
Cofnął się i z przyjemnością przyglądał się jej przerażonej minie. Ale przez łzy Susan dostrzegła, że Rich Musgrave z dezaprobatą marszczy brwi i kręci głową.
- Nie możemy tego zrobić, stary - powiedział, patrząc na zalaną łza
mi twarz Susan.
Anthony spojrzał na niego ostro. Czyżby kumpel nagle poczuł wyrzuty sumienia?
Pomóż mi, błagała Richa niemo.
- Jak to? - spytał Anthony.
- Nie można spalić żywcem człowieka. To strasznie okrutne... Najpierw musimy ją zabić.
Susan zmartwiała ze zgrozy.
- Ale wtedy policja się dowie, że to nie był wypadek.
- Nie, nie, wystarczy tylko... - Przyłożył rękę do szyi. - Rozumiesz. Po pożarze nie będą mieli pojęcia, że została uduszona.
Anthony wzruszył ramionami.
- W porządku. - Dał znak Richowi, który stanął za plecami Susan, podczas gdy Anthony wylewał wokół niej resztę nafty.
- Och, nie, Anthony, błagam! Nie rób tego... Boże...
Słowa uwięzły jej w gardle, gdy poczuła, jak szerokie ręce Richa zaciskają się wokół jej szyi.
252
¦¦
Kiedy umierała, jej uszy wypełnił przeraźliwy ryk, a oczy przysłoniła ciemność. Wreszcie w mroku rozbłysły punkciki światła. Coraz jaśniejsze.
Co to za błyski? - zastanawiała się, czując, jak jej płucom zaczyna brakować powietrza i spływa na nią wielki spokój.
Umierające komórki mózgu?
Płomienie palącej się nafty?
A może, przemknęła jej szaleńcza myśl, może to światłość królestwa niebieskiego? Nigdy w nie dotąd nie wierzyła... Może...
Potem jednak światła przygasły, ryk ucichł. I nagle znów powietrze wypełniło jej płuca. Poczuła ogromny ciężar, przygniatający ramiona. Coś boleśnie wbiło się w policzek.
Łapiąc z trudem oddech, zmrużyła oczy, odzyskując wzrok. Pokój zapełnił się kilkunastoma policjantami w czarnych strojach, jak to się widuje w telewizji, uzbrojonych w ciężkie automaty. Na pistoletach były zamontowane latarki; właśnie ich blask zobaczyła w ciemności. Policjanci wyłamali drzwi i rzucili się na Richa Musgrave'a. Próbując uciec, upadł; to klamra jego paska rozcięła jej policzek. Skuli go kajdankami i brutalnie wywlekli na zewnątrz.
Jeden z funkcjonariuszy w czerni i ta detektyw, Amelia Sachs, ubrana w kamizelkę kuloodporną, wycelowali broń w Anthony'ego Daltona.
- Kładź się, twarzą do podłogi! - warknęła Sachs.
Szok malujący się na twarzy byłego męża Susan ustąpił miejsca wyrazowi świętego oburzenia. Szaleniec uśmiechnął się lekko.
- Odłóżcie broń. - Zbliżył dłoń z zapalniczką do nasączonej naftą
kanapy, metr od Susan. Ułamek sekundy i kanapa buchnie morzem
ognia.
Jeden z policjantów zrobił krok w stronę Susan.
- Nie! - wrzasnął Dałton. - Zostaw ją! - Przysunął rękę bliżej płynu,
kładąc palec na kółku zapalniczki.
Gliniarz znieruchomiał.
- Wyjdźcie z tego pokoju. Wszyscy poza... tobą - powiedział do
Sachs. - Oddasz mi broń, a potem razem stąd wyjdziemy. Inaczej spalę
nas wszystkich. Przysięgam, że to zrobię!
Rudowłosa policjantka nie zwracała uwagi na jego słowa.
- Połóż zapalniczkę na podłodze. I kładź się. Już! Bo strzelę. Przysię
gam.
- Nie. Od strzału zapalą się opary nafty. Cały dom pójdzie z dymem.
Policjantka opuściła broń, zastanawiając się nad tym, co powiedział.
Spojrzała na glinę stojącego za jej plecami i pokiwała głową.
- Ma rację.
Rozejrzała się, wzięła poduszkę ze starego fotela bujanego i przycisnęła ją do lufy pistoletu.
Dalton zmarszczył brwi, po czym przypadł do kanapy, usiłując skrze-sać iskrę. Ale policjantka miała dobry pomysł. Nie było żadnego błysku, kiedy oddała trzy strzały przez poduszkę do byłego męża Susan, który runął tyłem na kominek.
Przed domem stała furgonetka przystosowana do transportu niepełnosprawnych. Wózek Storm Arrow, już bez wstążek i świerczyny, stał na opuszczonej platformie podnośnika, która spoczęła na zaśnieżonej ziemi. Lincoln Rhyme miał na sobie ciepłą parkę, w którą opatulił go Thom mimo jego protestów, że to zupełnie niepotrzebne, bo i tak nie zamierza zostać w furgonetce.
Lecz gdy podjechali pod dom Susan Thompson, Thom uznał, że Rhy-me'owi dobrze zrobi odrobina świeżego powietrza.
Z początku zrzędził, ale wreszcie pozwolił, by postawiono go na śniegu. Rzadko opuszczał dom, kiedy panowało zimno na dworze - nawet w miejscach dostępnych dla wózków niełatwo było pokonać śnieg i lód -zresztą nawet przed wypadkiem nie przepadał za przebywaniem na świeżym powietrzu. Teraz jednak zdziwił się, jaką przyjemność sprawia mu szczypiący dotyk chłodu na twarzy, widok kłębów pary unoszącej się z jego ust i rozpływającej się w krystalicznie czystym powietrzu, zapach dymu z kominków w domach.
Sprawa właściwie została już prawie zakończona. Richard Musgrave znalazł się w areszcie w Garden City. Strażacy zabezpieczyli dom Susan, wynosząc stamtąd kanapę i usuwając lub neutralizując naftę, za której pomocą Dalton próbował ją zabić, a Susan została zbadana przez ratowników, lecz ci nie stwierdzili żadnych poważnych obrażeń. Ekipa kryminalistyczna z Nassau przeprowadziła oględziny miejsca zdarzenia. Sachs stała z boku w towarzystwie dwóch detektywów z policji okręgowej. Nie było wątpliwości, że postąpiła słusznie, strzelając do Anthony'ego Dalto-na, mimo to, aby formalnościom stało się zadość, należało przeprowadzić dochodzenie w sprawie użycia broni służbowej. Funkcjonariusze zakończyli przesłuchanie, życzyli jej wesołych świąt, a potem po skrzypiącym śniegu ruszyli do furgonetki, gdzie przez kilka minut rozmawiali z Rhy-me'em, odnosząc się do niego z wyraźnym respektem; słyszeli o sławnym kryminalistyku i nie mogli uwierzyć, że goszczą taką znakomitość.
Po odejściu detektywów do furgonetki zbliżyła się Susan Thompson z córką. Kobieta poruszała się sztywno, od czasu do czasu krzywiąc się z bólu.
OCA
- Pan Rhyme?
- Po prostu Lincoln.
Susan przedstawiła się i zaczęła mu wylewnie dziękować. Potem zapytała:
- Jak pan wpadł na to, co Anthony zamierza zrobić?
- Sam mi o tym powiedział. - Rhyme zerknął na chodnik prowadzący do domu.
- O ścieżce? - zdziwiła się.
- Mógłbym to wywnioskować z dowodów - mruknął Rhyme - gdybyśmy dysponowali wszystkimi środkami. Pracowalibyśmy znacznie efektywniej. - Rhyme, jako naukowiec, do zeznań i świadków z gruntu odnosił się podejrzliwie. Skinął głową w stronę Sachs, która swoim talentem do, jak mawiał Rhyme, "ludzkiej strony" roboty policyjnej równoważyła jego nabożny stosunek do dowodów fizycznych. Sachs wyjaśniła:
- Lincoln przypomniał sobie, że wprowadziła się pani do tego domu latem. Carly wspomniała nam o tym rano.
Dziewczyna przytaknęła skinieniem głowy.
- A kiedy po południu pani były mąż przyszedł do nas, twierdził, że
nie widział się z panią od świąt w zeszłym roku.
Susan zmarszczyła brwi i odrzekła:
- To prawda. W zeszłym roku powiedział mi, że wyjeżdża na sześć miesięcy, więc przyniósł mi do biura dwa czeki na czesne dla Carly. Od tego czasu go nie widziałam. Aż do dziś.
- Powiedział nam też, że ścieżka prowadząca od pani domu na ulicę jest stroma.
- Mówił, że przypomina stok narciarski - podjął opowieść Rhyme. -Co musiało znaczyć, że już tu był, a ponieważ opisał ścieżkę właśnie w taki sposób, przypuszczalnie był tu niedawno, już po pierwszych śniegach. Ta sprzeczność może nic nie znaczyła - być może przyjechał podrzucić coś do domu albo zabrać Carly, kiedy pani nie było. Ale istniało także prawdopodobieństwo, że kłamał i po prostu panią śledził.
- Nie, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek tu był. Pewnie mnie obserwował.
- Uznałem, że warto to zbadać - ciągnął Rhyme. - Sprawdziłem go i dowiedziałem się o pobytach w szpitalach psychiatrycznych, o wyrokach więzienia, o napaściach na swoje niedawne przyjaciółki.
- Szpitalach? - wykrztusiła Carly. - Napaściach?
Dziewczyna nic o tym nie wiedziała? Rhyme pytająco zerknął na Sachs, która wzruszyła ramionami.
- W święta zeszłego roku - mówił Rhyme - powiedział, że wyjeżdża
?c:e:
w interesach. Otóż te "interesy" to był wyrok sześciu miesięcy więzienia w Jersey za napaść na kierowcę, z którym miał stłuczkę. Omal go nie zabił. Susan zmarszczyła brwi.
- O tym nie wiedziałam. Ani że krzywdził kogoś jeszcze.
- Tak więc zaczęliśmy snuć domysły. Sachs, Lon i ja. Wydębiliśmy nakaz, żeby zajrzeć do jego billingow i okazało się, że w ciągu ostatnich tygodni kilkanaście razy dzwonił do Musgrave'a. Lon sprawdził Mus-grave'a i dowiedział się, że jest znany jako zbir do wynajęcia. Domyśliłem się, że Dalton poznał w więzieniu kogoś, kto go z nim skontaktował.
- Nie odważyłby się mnie skrzywdzić, gdyby żył mój ojciec. - Susan opowiedziała, w jaki sposób udało jej się odejść od agresywnego męża.
Mówiła do wszystkich osób, zgromadzonych wokół furgonetki, ale patrzyła tylko w oczy Carly. Była to smutna spowiedź matki wyznającej córce, że przez lata kłamała na temat jej ojca.
- Kiedy dzisiaj po południu plan z Musgrave'em się nie powiódł, Dalton uznał, że musi to zrobić sam.
- Ależ... nie, nie tato! - wyszeptała Carly. Odsunęła się od matki, dygocząc, a po jej zaczerwienionych z zimna policzkach płynęły łzy. - Nie... to nieprawda! Był dla mnie taki dobry! Był...
Susan pokręciła głową.
- Kochanie, przykro mi, ale twój ojciec był bardzo chorym człowiekiem. Potrafił się doskonale maskować, umiał oczarować każdego - dopóki nie uznał, że stracił do kogoś zaufanie albo coś mu się nie spodobało. - Objęła córkę. - Te wyjazdy do Azji... był wtedy w szpitalu i więzieniu. Pamiętasz, jak ci mówiłam, że wiecznie się przewracam i robię sobie krzywdę?
- Byłaś niezdarą - powiedziała cichym głosem dziewczyna. - Chyba nie chcesz...
Susan skinęła głową.
- To twój ojciec. Zrzucał mnie ze schodów, bił mnie wałkiem do cia
sta, przedłużaczem, rakietą tenisową.
Carly odwróciła się i spojrzała na dom.
- Ciągle powtarzałaś, jakim był dobrym człowiekiem. Myślałam, skoro jest takim ideałem, to dlaczego nie chcesz do niego wrócić?
- Pragnęłam cię uchronić przed prawdą. Chciałam, żebyś miała kochającego ojca. Ale nie mogłam ci takiego dać - za bardzo mnie nienawidził.
Dziewczyna pozostawała jednak obojętna. Lata kłamstw, nawet przywoływanych w najlepszej wierze, wymagały długiego czasu, aby się z nimi oswoić, nie mówiąc już o ich wybaczeniu.
Jeżeli w ogóle kiedykolwiek będzie je można wybaczyć.
?.Cfi
Od drzwi dobiegły czyjeś głosy. Ekipa koronera z Nassau wynosiła z domu ciało Anthony'ego Daltona.
- Kochanie - zaczęła Susan. - Przepraszam cię. Tak mi...
Ale dziewczyna uciszyła matkę gestem. Przyglądały się, jak funkcjonariusze ładują zwłoki do furgonetki. Susan otarła łzy z twarzy.
- Kochanie, wiem, że za dużo przeżyłaś... - powiedziała. - Wiem, że
jesteś zła. Nie mam prawa cię o to prosić... ale możesz coś dla mnie zro
bić? Muszę powiadomić wszystkich, których zaprosiłam na jutro, że od
wołujemy przyjęcie. Nie zdążę sama tego zrobić.
Dziewczyna patrzyła w ślad za furgonetką znikającą za zakrętem zaśnieżonej ulicy.
- Carly - szepnęła matka.
- Nie - odpowiedziała.
Susan, zbolała i zrezygnowana, pokiwała znacząco głową.
- Oczywiście, skarbie. Rozumiem. Przepraszam. Nie powinnam w ogóle prosić. Jedź spotkać się z Jakiem. Nie musisz...
- Nie to mam na myśli - przerwała jej ostro dziewczyna. - Mówię, że nie odwołujemy przyjęcia.
- Ależ nie możemy po tym, co się...
- Dlaczego nie? - spytała dziewczyna. W jej głosie zabrzmiał surowy ton.
-Ale...
- Urządzimy przyjęcie - oznajmiła stanowczo Carly. - Znajdziemy salę w jakiejś restauracji albo hotelu. Wprawdzie już późno, ale chodźmy podzwonić.
- Myślisz, że możemy? - spytała Susan.
- Tak - odparła dziewczyna. - Możemy.
Susan zaprosiła dwójkę detektywów i Thoma.
- Mogę mieć inne zobowiązania - odrzekł szybko Rhyme. - Będę musiał sprawdzić w kalendarzu.
- Zobaczymy - powiedziała wymijająco Sachs.
Carly, bez uśmiechu, z oczyma mokrymi od łez, podziękowała Rhy-me'owi, Sachs i Thomowi.
Skierowały się w stronę domu. Córka pomogła matce pokonać stromą ścieżkę. Milczały. Rhyme widział, że dziewczyna jest zła. I zobojętniała. Ale nie zostawiła matki. Wiele osób nie wahałoby się przed tym ani chwili.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem, który rozbrzmiał głośno w gęstym, zimnym powietrzu.
257
- Kto ma ochotę pojeździć po okolicy i obejrzeć dekoracje domów?
- zapytał Thom.
Sachs i Rhyme wymienili spojrzenie.
- Chyba nie skorzystamy z propozycji - odparł kryminalistyk. - Nie
powinniśmy zaraz wracać do miasta? Popatrz na zegarek. Już późno. Do
Bożego Narodzenia zostało czterdzieści pięć minut. Ależ ten czas szyb
ko leci, kiedy się spełnia dobre uczynki.
- Brednie - orzekł Thom. Ale powiedział to wesoło.
Sachs pocałowała Rhyme'a.
- Do zobaczenia w domu. - Poszła do camaro, a Thom zasunął drzwi
furgonetki. Po chwili obydwa samochody równocześnie ruszyły zasypa
ną śniegiem ulicą.
Razem
N
iewielu, bardzo niewielu ludzi ma szczęście znaleźć wyjątkową miłość. Miłość, która jest... czymś więcej. Która wykracza poza wszystko.
- Chyba tak.
- Na pewno tak. Allison i ja należymy do tych ludzi. - Manko zniżył głos do dyskretnego szeptu, spoglądając na mnie z uśmiechem starego kumpla z koszar. - Miałem dziewczyn na pęczki. Znasz mnie, mój Fran-kie. Wiesz, że bywało się tu i tam.
Manko był gotów do występu, a mnie pozostała jedynie rola tła gwiazdy i jednocześnie rola publiczności.
- Tak mówiłeś, Manko.
- Kiedy myślę o tych dziewczynach, to były wśród nich kochanki. Były i takie, no wiesz, na jedną noc. Bzyk-bzyk i już. Ale dopóki nie spotkałem Allison, nie rozumiałem, na czym polega miłość.
- Miłość transcendentna.
- Transcendentna. - Smakował to słowo, wolno kiwając głową. - Co to znaczy?
Gdy poznałem Manka, od razu się zorientowałem, że choć jest niezbyt oczytany i ogólnie brak mu wiadomości, to nigdy nie waha się przyznać do swojej niewiedzy, czego za nic nie potrafiło uczynić wielu ludzi bystrzejszych od niego. To był pierwszy znak, z jakim człowiekiem mam do czynienia.
- Dokładnie to, co powiedziałeś - wyjaśniłem. - Miłość, która wznosi się ponad wszystko, co zazwyczaj widzimy i czego doświadczamy.
- Tak. Podoba mi się, mój Frankie. Transcendentna. To jest to. O tym właśnie mówię. Kochałeś tak kogoś kiedyś?
- Poniekąd. Dawno temu. - To nie była cala prawda. Ale nie powiedziałem nic więcej. Chociaż w pewnym sensie uważałem Manka za przyjaciela, nasze dusze były krańcowo odmienne i nie zamierzałem wyjawiać mu najgłębszych sekretów własnego życia. To zresztą i tak nie miało
259
znaczenia, ponieważ w tym momencie Manko bardziej pragnął mówić o kobiecie, która stała się centrum jego wszechświata.
- Alłison Morgan. Allison Kimberly Morgan. Jej ojciec nazywał ją Kimmie. Ale to lipa. Imię dla dziecka. A dzieckiem to ona na pewno nie jest.
- Brzmi trochę południowo. - Pochodzę z Karoliny Południowej i chodziłem do szkoły z całym stadem dziewczyn o imionach Sally May i Che-ryl Annę.
- Fakt. Ale ona jest z Ohio. Tam się urodziła i wychowała. - Manko zerknął na zegarek i przeciągnął się. - Późno już. Niedługo pora się z nią spotkać.
- Z Allison?
Skinął głową i wyszczerzył zęby w swoim firmowym uśmiechu.
- Wiesz, na swój sposób jesteś całkiem słodki, Frankie, ale gdybym
miał wybierać między wami...
Zaśmiałem się i powstrzymałem ziewnięcie. Rzeczywiście było późno - dwadzieścia po jedenastej. O tej godzinie rzadko zdarzało mi się kończyć kolację, choć nieraz siedziałem jeszcze przy kawie, zajęty rozmową. Nie mając w domu swojej Allison, do której musiałbym się śpieszyć, ani nikogo poza kotem, często w towarzystwie przyjaciół przyglądałem się, jak wskazówka mija północ albo pierwszą w nocy.
Manko odsunął na bok naczynia po kolacji i dolał kawy.
- Nie będę mógł zasnąć całą noc - zaprotestowałem delikatnie.
Zbył to śmiechem i spytał, czy mam ochotę na jeszcze jeden kawałek
ciasta.
Kiedy odmówiłem, wzniósł kubek z kawą.
- Moja Allison. Wypijmy za nią.
Nasze kubki stuknęły się z dźwięcznym brzęknięciem.
- Słuchaj, Manko - przypomniałem. - Miałeś mi opowiedzieć o tej hi
storii. Pamiętasz, z jej ojcem.
Prychnął szyderczo.
- Mam mówić o tym sukinsynu? Przecież wiesz, co się stało.
- Nie wszystko.
- Nie? - Teatralnie odchylił głowę i jęknął, udając przerażenie. - Manko zawalił robotę. - Nachylił się i, już bez uśmiechu, mocno chwycił mnie za rękę. - To nie jest przyjemna opowieść, mój Frankie. Nie taka jak w "Family Ties" czy "Roseanne". Dasz radę ją znieść?
Też się pochyliłem się i równie teatralnym głosem mruknąłem:
- Wypróbuj moją odwagę.
Manko roześmiał się i poprawił na krześle. Gdy uniósł kubek, stolik zakołysał się lekko. Chwiał się przez całą kolację, ale Manko chyba do-
260
piero teraz to zauważył. Nie śpiesząc się, złożył kawałek gazety i wsunął pod przykrótką nogę stołu. Robił to z przesadną starannością. Przyglądałem się jego skupionej minie, silnym rękom. Manko naprawdę lubił ćwiczenia fizyczne - w jego przypadku podnoszenie ciężarów - co zapewniało mu wspaniałą muskulaturę. Miał około metra siedemdziesięciu wzrostu i choć mężczyznom - przynajmniej mnie - trudno jest oceniać męską urodę, wydawał mi się całkiem przystojny.
Jedynym szczegółem jego wyglądu, który mi się nie podobał, była fryzura. Po zakończeniu służby w piechocie morskiej zachował mało eleganckiego jeżyka. Wywnioskowałem z tego, że wojsko było dla niego najważniejszym okresem życia - potem pracował w fabrykach i zarabiał marnie jako sprzedawca - a krótko ostrzyżone włosy przypominały mu o czasach, kiedy wszystko wydawało się lepsze, może nawet łatwiejsze.
To oczywiście była tylko moja ocena sytuacji, oparta na wiedzy psychologicznej z kolorowych tygodników. Może po prostu lubił krótkie włosy.
Unieruchomił stolik i wyciągnął przed siebie umięśnione nogi. Manko gawędziarz meldował się na służbę. To była kolejna wskazówka co do jego charakteru: choć nie sądziłem, by kiedykolwiek w życiu stanął na scenie, był urodzonym aktorem.
- No więc... Znasz Hillborne? Miasto Hillborne?
Powiedziałem, że nie.
- Południe Ohio. Syfiasta dziura nad rzeką. Champion miał tam kie
dyś swój zakład. Ale dalej działa parę fabryczek, chyba chłodnic czy cze
goś takiego. No i jest duża drukarnia, pracuje dla Cleveland i Chicago.
Kroeger Brothers. Nauczyłem się drukarstwa, kiedy byłem w Seattle. Na
offsetach Miehle. Wiesz, cztero-, pięciokolorowe maszyny, wielkie jak
domy. Poznałem je na wylot. Umiałem sam wydrukować całe pisemko,
szyte przez grzbiet, razem z wkładkami, mówię ci, register jak pod sznu
rek, i ani jedna zszywka nie przebijała się przez cycki na rozkładówce...
Tak, Manko to drukarz pierwsza klasa. Jeździłem stopem po kraju. Tra
fiłem do Hillborne i dostałem pracę w Kroegerze. Musiałem zacząć jako
nakładacz, gówniana robota, ale płacili trzynaście na godzinę i pomyśla
łem, że dochrapię się czegoś lepszego.
Jednego dnia miałem wypadek. Widziałeś kiedyś, jak powlekany papier śmiga przez maszynę, mój Frankie? Szu, szu, szu, jak brzytwa. Pocięło mi rękę. Zobacz. - Pokazał paskudną bliznę. - Było tak źle, że zabrali mnie do szpitala. Dali zastrzyk przeciwtężcowy i jakoś mnie pozszywali. Nic takiego. Manko ani pisnął. Potem lekarz wyszedł i przy-
261
szła asystentka pielęgniarki, żeby mi pokazać, jak przemywać ranę, dała mi bandaże. - Głos zaczął mu się rwać.
- To była Allison?
- Tak. - Zamilkł i spojrzał przez okno na zachmurzone niebo. - Wierzysz w przeznaczenie?
- W pewnym sensie.
- To znaczy tak czy nie? - Zmarszczył brwi. Manko zawsze mówił wszystko wprost i tego samego oczekiwał od innych.
- Tak, z pewnymi zastrzeżeniami.
Miłość poskromiła wybuch gniewu, Manko uśmiechnął się i skarcił mnie dobrodusznie:
- Lepiej uwierz. Bo jest coś takiego. Allison i mnie było pisane się
spotkać. Widzisz, gdybym nie ładował w maszynę tego grubego papieru,
gdybym się przy tym nie pośliznął, gdyby nie wzięła dodatkowego dyżu
ru za chorą koleżankę, gdyby, gdyby, gdyby... Rozumiesz, o czym mówię?
Mam rację?
Odchylił się na skrzypiącym krześle.
- Och, Frankie, ona była cudowna. Pomyśl, leżę z dziesięciocenty-metrowym rozcięciem w łapie, mam dwadzieścia szwów, mogę się wykrwawić na śmierć, a myślę tylko o tym, że to najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu spotkałem.
- Widziałem zdjęcie. - Nie udało mi się go jednak powstrzymać przed opisywaniem Allison. Same słowa sprawiały mu przyjemność.
- Ma blond włosy. Złoty blond. Naturalny, nie żadna farba. Kręcone, ale nie tapirowanejak u jakiejś wylakierowanej dziwki. Jej twarz ma kształt serca. Jej ciało... Ma ładną figurę. Tyle wystarczy powiedzieć. -Rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie.
Chciałem go zapewnić, że nie mam żadnych nieczystych myśli na temat Allison Morgan, lecz nie zdążyłem.
- Dwadzieścia jeden lat - ciągnął. Jak gdyby czytając mi w myślach,
dodał zmieszany: - Trochę spora różnica wieku, co?
Manko miał trzydzieści siedem lat - trzy lata mniej ode mnie - ale dowiedziałem się o tym trochę później. Kiedy go poznałem, wydawało mi się, że nie ma jeszcze trzydziestki. Nie mogłem uwierzyć, że tak się pomyliłem w ocenie jego wieku.
- Umówiłem się z nią. Z miejsca. Na izbie przyjęć, dasz wiarę? Pew
nie pomyślała sobie: Jak spławić tego palanta? Ale też była zainteresowa
na. Facet zawsze to zauważy. Słowa to jedno, wygląd drugie, a ja widzę,
że dostaję znak przez duże Z. Powiedziała, że z zasady nie umawia się
z pacjentami. No to mówię: "A jak twój mąż będzie miał wypadek, ro-
262
zetnie sobie rękę i trafi na izbę, a ty akurat będziesz miała dyżur? Będziesz żoną pacjenta". Zaśmiała się i mówi, nie, że wszystko pokręciłem. Potem wezwali ją na izbę, bo przywieźli kogoś z wypadku samochodowego, i wyszła.
Następnego dnia wróciłem z tuzinem róż. Udawała, że mnie nie pamięta, jakby wzięła mnie za posłańca z kwiaciarni. "Och, do którego pokoju ten bukiet?".
Powiedziałem: "To dla ciebie... jeżeli znajdziesz w sercu mały pokoik dla mnie". Wiem, wiem, to był słaby bajer. - Twardy weteran piechoty morskiej zawstydzony bawił się kubkiem. - Ale jak działa, to działa, nie?
Nie mogłem mu odmówić racji.
- Pierwsza randka była fantastyczna. Zjedliśmy kolację w najlepszej
restauracji w mieście. Francuskiej. Kosztowała mnie dwie dniówki. Głu
pio mi było, bo poszedłem w skórzanej kurtce, a tam powinno się być
w marynarce. To jeden z tych lepszych lokali. W szatni kazali mi włożyć
dyżurną marynarkę, która nie bardzo pasowała. Ale Allison w ogóle się
tym nie przejmowała. Śmialiśmy się oboje. Ona miała białą sukienkę
i czerwono-biało-niebieską apaszkę na szyi. Boże, ależ była piękna. Sie
dzieliśmy tam, nie wiem, ze trzy czy cztery godziny. Była dosyć nieśmia
ła. Niewiele mówiła. Tylko patrzyła jak zahipnotyzowana. A ja gadałem
i gadałem. Czasem spoglądała na mnie dziwnie i zaczynała się śmiać.
Zauważyłem, że plotę bez sensu, bo patrzyłem na nią i nie miałem poję
cia, o czym mówię. Wypiliśmy całą butelkę wina. Za pięćdziesiąt dolców.
Pieniądze zawsze mu imponowały, lecz jednocześnie nimi gardził. Ja nigdy nie dorobiłem się żadnego majątku, więc bogactwo wprawia mnie w zakłopotanie.
- Lepszego nigdy nie piłem - rzekł rozmarzony wspomnieniem.
- Ambrozja - podsunąłem.
Zaśmiał się po swojemu, na wpół wesoło, na wpół kpiąco, i wrócił do historii.
- Opowiedziałem jej wszystko o Filipinach, gdzie jakiś czas stacjono
wałem, i o podróżowaniu stopem po kraju. Ciekawiło ją wszystko, co
robiłem. Nawet - a raczej powinienem powiedzieć, zwłaszcza - rzeczy,
z których nie byłem za bardzo dumny. Różne kanty, kradzieże samocho
dów. Wiesz, bawiłem się w takie rzeczy, kiedy byłem smarkaczem. Jak
wszyscy.
Powstrzymałem uśmiech. Mów za siebie, Manko.
- 1 nagle za oknem rozjaśniło się niebo jak w dzień. Fajerwerki! To ci
dopiero znak od Boga. Wiesz, co to był za dzień? Czwarty lipca! Zupeł
nie zapomniałem, bo myślałem tylko o naszej randce. Dlatego właśnie
263
miała apaszkę z czerwonym, białym i niebieskim. Oglądaliśmy sztuczne ognie przez okno. Oczy mu rozbłysły.
- Odprowadziłem ją i staliśmy na schodach przed domem jej rodziców
- ciągle mieszkała z nimi. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, a potem po
wiedziała, że musi iść do łóżka. Łapiesz? Jakby nie mogła powiedzieć:
"Muszę już iść". Albo tylko: "Dobranoc". Ale akurat wspomniała o łóż
ku. Wiem, jak człowiek jest zakochany, to wszędzie szuka znaków. Tyl
ko że wtedy moja wyobraźnia wcale nie musiała się wysilać, o nie.
Zaczął padać drobny deszcz i zerwał się wiatr. Wstałem i zamknąłem okno.
- Następnego dnia w pracy nie mogłem się skupić. Myślałem o jej twarzy, ojej głosie. Żadna kobieta nigdy tak na mnie nie działała. W przerwie zadzwoniłem do niej, żeby się umówić na weekend. Powiedziała, że chętnie i cieszy się, że dzwonię. To mnie ustawiło na resztę dnia. Co ja mówię, na resztę tygodnia! Po pracy poszedłem do biblioteki i sprawdziłem parę rzeczy. Wyczytałem coś ojej nazwisku. Morgan -jeżeli to trochę inaczej napisać - po niemiecku znaczy "ranek". I wygrzebałem kilka artykułów o jej rodzinie. Dowiedziałem się, że są bogaci. Okropnie bogaci. Że poza domem w Hillborne mają jeszcze jeden w Aspen i w Vermoncie. Aha, i mieszkanie w Nowym Jorku.
- Pied-a-terre.
Znów parsknął krótkim śmiechem. I zaraz spoważniał.
- No i jej ojciec. Thomas Morgan. - Utkwił spojrzenie w kubku, jak gdyby chciał wróżyć z fusów. - To facet, którego sto lat temu można było nazwać magnatem.
- A dziś jak byś go nazwał?
Manko zaśmiał się ponuro, jak gdyby usłyszał dobry, lecz okrutny żart. Uniósł kubek w moją stronę - chyba w toaście - i mówił dalej:
- Odziedziczył firmę, która robi uszczelki, dysze i tego typu rzeczy. Ma
jakieś pięćdziesiąt pięć lat i jest twardzielem. Duży gość, ale nie gruby. Ma
czarne obwisłe wąsy i patrzy na ciebie, jakbyś go nic a nic nie obchodził,
ale jednocześnie ocenia, jakby znał każdą twoją wadę i potrafił odgadnąć
każdą sprośną myśl.
Zobaczyliśmy się, kiedy odwiozłem Allison do domu, i od razu wiedziałem, po prostu wiedziałem, że kiedyś staniemy ze sobą oko w oko. Wtedy tak naprawdę o tym nie pomyślałem, ale ta myśl gdzieś już we mnie była.
- A jej matka?
- Mama Allison? To światowa dama. Bywa na salonach, jak mówiła Allison. Kurczę, co za określenie. "Bywa na salonach". Wyobrażam so-
264
bie, jak ta damulka chodzi na brydża i na herbatki. Allison to jedynaczka. - Nagle twarz mu spochmurniała. - Dopiero później zrozumiałem, że to wyjaśnia wiele spraw.
- Co na przykład? - spytałem.
- Na przykład dlaczego jej ojciec tak się do mnie przyczepił. Dojdę do tego. Nie poganiaj Manka, Frankie.
Uśmiechnąłem się z szacunkiem.
- Nasza druga randka była jeszcze lepsza niż pierwsza. Byliśmy w ki
nie, zapomniałem na czym, potem odwiozłem ją do domu... - Głos uwiązł
mu w gardle. Po chwili powiedział: - Potem przez parę dni próbowałem
się z nią umówić, ale nie mogła. Jednego dnia, drugiego to samo. Najpierw
się wkurzyłem. A potem zacząłem się bać, próbuje ze mną zerwać czy co?
Ale później wszystko wytłumaczyła. Kiedy tylko mogła, pracowała na dwie zmiany. Pomyślałem, dziwna rzecz. Z takim nadzianym ojcem. Ale widzisz, miała swoje powody. Jest taka sama jak ja. Niezależna. Rzuciła college i zaczęła pracować w szpitalu. Oszczędzała, żeby podróżować. Nie chciała nic zawdzięczać staremu. Dlatego lubiła słuchać mojego gadania, kiedy opowiadałem, jak wyjechałem z Kansas, gdy miałem siedemnaście lat, i jak jeździłem stopem po kraju i za granicę, jak się pakowałem w różne kabały. Allison miała w sobie taką samą żyłkę. To było wspaniałe. Uwielbiam być z kobietą, która ma swój własny rozum.
- Doprawdy? - spytałem, ale Manko był odporny na ironię.
- Chodziły mi po głowie różne miejsca, do których chciałbym z nią pojechać. Wysłałem jej wycinki z podróżniczych czasopism. Z "National Geographic". Na pierwsze randce powiedziała mi, że uwielbia poezję, więc pisałem dla niej wiersze o podróżach. Śmieszna rzecz. Nigdy w życiu nie pisałem - może parę listów i jakieś bzdury w szkole - a tu nagle zaczynam sypać wierszami jak z rękawa.
Zanim się spostrzegłem, już byliśmy zakochani. Widzisz, tak właśnie jest z... transcendentną miłością. Dopada cię od razu albo nigdy. Minęły dwa tygodnie i byliśmy zakochani po uszy. Byłem gotów się oświadczyć. .. Ach, widzę twoją minę, mój Frankie. Nie znałeś Manka z tej strony? Co zrobić? Jest jednym z tych, co się żenią.
Poszedłem do kasy spółdzielczej, pożyczyłem pięćset dolców i kupiłem pierścionek z brylantem. Potem zaprosiłem ją na kolację w piątek. Chciałem dać pierścionek kelnerce, kazać jej położyć go na talerzu i przynieść do stołu, kiedy poprosimy o deser. Sprytne, co?
No więc w piątek pracowałem na popołudniowej zmianie, od trzeciej do jedenastej, płatne ekstra, ale urwałem się wcześniej, o piątej, a dwadzieścia po szóstej stanąłem pod jej domem. Wszędzie stało mnóstwo
265
samochodów. Allison wyszła do mnie, cała w nerwach. Ścisnęło mnie w żołądku. Wiedziałem, że coś idzie nie tak. Powiedziała mi, że matka urządza przyjęcie i jest kłopot. Zachorowały dwie służące. Allison musiała zostać i pomóc matce. Pomyślałem, dziwne. Obie tak nagle zachorowały? Powiedziała, że zobaczymy się za dzień czy dwa.
Zauważyłem moment, w którym ta myśl przyszła mu do głowy; jego oczy straciły blask i znieruchomiały.
- Ale chodziło o coś więcej - szepnął Manko. - O coś znacznie więcej.
- O ojca Allison?
Nie wyjaśnił jednak, co miał na myśli, i wrócił do opowieści o nieudanych oświadczynach.
- To była jedna z najgorszych nocy w moim życiu - mruknął. - Urwa
łem się z roboty, zadłużyłem się, żeby kupić ten pierścionek, i nie mo
głem spędzić z nią sam na sam nawet pięciu minut. Mówię ci, to była
męka. Jeździłem przez całą noc. Ocknąłem się o świcie w samochodzie,
gdzieś przy torach. A kiedy wróciłem do domu, nie było od niej żadnej
wiadomości. Jezu, ale miałem dół.
Rano zadzwoniłem do niej do szpitala. Przykro jej było z powodu tego przyjęcia. Chciałem się z nią umówić na wieczór. Powiedziała, że nie przyjdzie, bo jest za bardzo zmęczona - przyjęcie trwało do drugiej w nocy. Ale może jutro?
Oczy Manka odzyskały blask. Pomyślałem, że wyraz jego twarzy odzwierciedla miłe wspomnienie randki.
Ale się myliłem.
W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy.
- Och, dostaliśmy nauczkę. Nie docenić wroga to poważny błąd,
Frankie. Manko wie, co mówi. Nigdy tego nie rób. Tego uczyli nas w ma-
rines. Semper fidelis. Ale Allison i ja zostaliśmy zaatakowani z zasko
czenia.
Przyjechałem po nią następnego dnia wieczorem. Chciałem ją zabrać na cypel nad rzeką, wiesz, do takiego zakątka kochanków, żeby tam się jej oświadczyć. Wykułem na pamięć mowę. Całą noc ćwiczyłem. Podjechałem pod jej dom, a ona stała na werandzie i pomachała do mnie, żebym podszedł. Och, była piękna jak zawsze. Chciałem ją tylko objąć. Wziąć w ramiona i trzymać tak już zawsze.
Ale przywitała mnie chłodno. Odsunęła się ode mnie i cały czas zaglądała do domu. Była blada i miała włosy związane w koński ogon. Nie podobała mi się ta fryzura. Mówiłem, że wolę, jak ma rozpuszczone włosy. No więc kiedy zobaczyłem koński ogon, to był sygnał. Jak SOS.
266
"O co chodzi?" - zapytałem. Rozpłakała się i powiedziała, że nie może się więcej ze mną spotykać. "Co?" - wyszeptałem. Boże, nie mogłem w to uwierzyć. Wiesz, jak się poczułem? Na Parris Island w czasie szkolenia na torze przeszkód strzelają ci nad głową prawdziwymi kulami. Raz dostałem rykoszetem. Miałem kamizelkę, ale to był pocisk pełno-płaszczowy i trafił mnie prosto w tyłek. To było podobne uczucie.
Zapytałem ją dlaczego. Powiedziała tylko, że tak będzie najlepiej, nie chciała mówić o szczegółach. Ale zacząłem kapować, o co chodzi. Ciągłe się rozglądała i zorientowałem się, że ktoś stoi za drzwiami i słucha. Allison była śmiertelnie przerażona. Błagała mnie, żebym nie dzwonił i nie przychodził, a ja zrozumiałem, że nie mówi do mnie, tylko raczej do kogoś, kto nas szpieguje. Nic nie dałem po sobie poznać. Powiedziałem, w porządku, jeżeli tego chce, i tak dalej, i tak dalej... Potem przyciągnąłem ją do siebie i poprosiłem, żeby się nie bała. Że będę na nią uważał. Wyszeptałem to jak tajną wiadomość.
Wróciłem do domu. Czekałem, jak długo się dało, i zadzwoniłem, licząc na to, że będzie sama. Musiałem z nią porozmawiać. Musiałem usłyszeć jej głos, tak jak potrzebowałem powietrza i wody. Ale nikt nie odbierał. Mieli automatyczną sekretarkę, lecz nie zostawiłem żadnej wiadomości. W tamten weekend w ogóle nie spałem - ani godziny. Miałem dużo rzeczy do przemyślenia. Bo widzisz, już wiedziałem, co się stało.
W poniedziałek o szóstej rano przyjechałem pod szpital i czekałem przed drzwiami. Złapałem ją, zanim weszła. Ciągle się bała, rozglądała się, jakby ktoś ją śledził, tak samo jak na werandzie.
Spytałem ją prosto z mostu: "To twój ojciec, zgadza się?". Przez minutę nie odpowiadała, a potem kiwnęła głową i potwierdziła, tak, zabronił się jej ze mną spotykać. Czy to nie brzmi śmiesznie? Tak staroświecko. "Zabronił". 1 chce cię wydać za jakiegoś gogusia z dobrego domu, tak? Za kogoś ze swojego klubu? Powiedziała, że nic o tym nie wie, że tylko zakazał jej się ze mną spotykać. Sukinsyn!
Manko pociągnął łyk kawy i bezceremonialnym gestem wycelował we mnie palec.
- Widzisz, Frankie, dla kogoś takiego jak Thomas Morgan miłość nie znaczy nic. Interesy, towarzystwo, image, pieniądze - tylko to się liczy dla takich gnojków. Mówię ci, byłem tak cholernie zrozpaczony... Miałem już dość. Objąłem ją i zaproponowałem: "Uciekajmy stąd. Teraz zaraz".
"Proszę" - powiedziała. - "Musisz stąd iść".
I zobaczyłem, kogo tak wypatrywała. Jej ojciec wysłał za nią jednego ze swoich ochroniarzy, który zobaczył nas i zaczął biec. Gdyby jej dotknął,
267
przysięgam, że skręciłbym mu kark. Ale Allison chwyciła mnie za rękę i błagała, żebym uciekał. "Ma broń" - ostrzegła.
"Nic mnie to nie obchodzi" - odpowiedziałem. - Manko uniósł brew. - No, niezupełnie tak, mój Frankie. Batem się jak cholera. Ale Allison powiedziała, że nie chce, żeby coś mi się stało. I jeżeli ją zostawię, ten facet nic jej nie zrobi. To brzmiało logicznie, ale nie chciałem jeszcze odchodzić. Odwróciłem się i mocno ją przytuliłem. "Kochasz mnie? Powiedz mi! Muszę wiedzieć. Mów!".
I powiedziała. Szepnęła: "Kocham cię". Ledwie ją usłyszałem, ale to mi wystarczyło. Wiedziałem już, że wszystko będzie dobrze. Cokolwiek by się stało, mieliśmy siebie.
Wróciłem do codziennego życia. Pracowałem, grałem w softball w drużynie drukarni. Ale cały czas pisałem dla niej wiersze, wysyłałem jej listy i artykuły. Podawałem na kopertach fałszywe adresy, żeby jej ojciec nie domyślił się, że to ode mnie. Wkładałem listy nawet do kopert Publishers Clearing Mouse, zaadresowanych do niej. Miało się głowę na karku, nie?
Raz na jakiś czas udawało mi się z nią spotkać. Zobaczyłem ją samą w drogerii i podkradłem się do niej. Kupiłem jej kawę. Powiedziała, jak się cieszy, że mnie widzi, ale była strasznie zdenerwowana, i widziałem dlaczego. Goryle czekali na zewnątrz. Rozmawialiśmy w sumie może dwie minuty, gdy nagle jeden z nich nas zobaczył i musiałem znikać. Uciekłem tylnym wyjściem. Potem zacząłem zauważać ciemne samochody pod swoim domem albo jadące za mną ulicami. Z napisem MCP na drzwiach. Morgan Chemical Products. Mieli mnie na oku.
Pewnego dnia w korytarzu podszedł do mnie jeden z nich i powiedział, że Morgan zapłaci mi pięć tysięcy, jeżeli wyjadę z miasta. Roześmiałem mu się w twarz. Dodał, że jeżeli nie będę się trzymał z daleka od Allison, wpakuję się w kłopoty.
Nagle przestałem nad sobą panować. Chwyciłem go, wyciągnąłem mu pistolet z kabury i rzuciłem na podłogę, a potem pchnąłem go na ścianę i powiedziałem: "Wracaj i przekaż Morganowi, żeby zostawił nas w spokoju, bo inaczej to on będzie miał kłopoty. Zrozumiałeś?".
Później kopniakiem zrzuciłem go ze schodów i posłałem za nim pistolet. Powiem ci, że bytem nieźle roztrzęsiony. Właśnie zobaczyłem, jaki wpływowy jest ten facet.
- Pieniądze dają władzę - zauważyłem.
- Tak, masz rację. Pieniądze dają władzę. A Thomas Morgan był gotów użyć wszystkich środków, żeby nas rozdzielić. Wiesz dlaczego? Bo bytem dla niego zagrożeniem. Ojcowie są zazdrośni. Obejrzyj sobie którykolwiek talk-show. Oprah, Sally Jesse. Ojcowie nienawidzą chłopaków
268
swoich córek. Mają coś w rodzaju kompleksu Edypa. Szczególnie jeżeli chodzi o jedynaczki -jak Allison. A tu raptem zjawia się ktoś taki jak ja - buntownik, włóczęga, który zarabia trzynaście dolców na godzinę. Jakby ktoś temu ojcu napluł w twarz. Allison zakochuje się we mnie, odrzuca ojca i cały jego świat. - Twarz Manka jaśniała dumą z powodu odwagi Allison.
Po chwili jego uśmiech zniknął.
- Ale Morgan zawsze wyprzedzał nas o krok. Kiedyś urwałem się
z pracy i zakradłem się do szpitala. Czekałem godzinę, ale Allison nie
przyszła. Zapytałem, gdzie jest. Dowiedziałem się, że już tam nie pracu
je. Nikt nie chciał mi szczerze odpowiedzieć, co się stało, ale w końcu
znalazłem taką młodą pielęgniarkę, która mi udzieliła informacji, że za
dzwonił jej ojciec i powiedział, że Allison bierze urlop. I tyle. Żadnych wy
jaśnień. Nawet nie zabrała swoich rzeczy z szafki. Jezu. Jednym telefonem
przekreślił jej marzenia o podróżach, wszystkie nasze plany. Zadzwoni
łem do domu, żeby zostawić jej wiadomość, ale ojciec zmienił numer,
a ten nowy był zastrzeżony. Ten facet był nie-sa-mo-wi-ty.
I wcale nie zamierzał na tym skończyć. Potem zabrał się do mnie. Przychodzę do pracy, a szef zmiany mówi, że zostałem wylany. Za dużo nieusprawiedliwionych nieobecności. Bzdura - nie miałem więcej niż reszta chłopaków. Ale Morgan musiał się przyjaźnić z Kroegerami. Ciągle byłem w firmie nowy i związek nie chciał się za mną wstawić. Wyleciałem. Z dnia na dzień.
W tej grze nie miałem z nim szans, więc postanowiłem zagrać według własnych zasad. - Manko uśmiechnął się i przysunął bliżej. Nasze kolana zetknęły się i poczułem na skórze pulsującą w nim energię. - Och, nie bałem się o siebie. Ale Allison jest taka... - Szukając odpowiedniego słowa, wykonał zagadkowy gest, jak gdyby rozciągnął między dłońmi miniaturową kocią kołyskę.
- Krucha? - podsunąłem.
Drgnąłem zaskoczony, gdy nagle pstryknął palcami. Wyprostował się.
- Otóż to. Krucha. Nie umiała się bronić przed ojcem. Musiałem coś
szybko zrobić. Poszedłem na policję. Chciałem, żeby poszli do domu
i sprawdzili, czy nic jej nie jest. To miał być też znak dla jej ojca, że nie dam
sobą poniewierać. - Manko gwizdnął. - Błąd, Frankie. Poważny błąd.
Morgan był o krok przede mną. Gruby sierżant przycisnął mnie do ką
ta i powiedział, że jeżeli nie zostawię w spokoju córki Morgana, rodzina
wystąpi o zakaz sądowy dla mnie. I trafię do pudła. Potem przyjrzał mi
się i zapytał, czy wiem, jakie wypadki mogą człowieka spotkać w więzie-
269
niu. To ryzykowne miejsce. Mówię ci, ale byłem głupi. Powinienem wiedzieć, że Morgan gliny też ma w kieszeni.
Zaczynałem już wariować. Nie widziałem Alłison od paru tygodni. Jezu, wysłali ją do klasztoru czy co?
Twarz znów mu się rozpogodziła. W końcu dała mi sygnał. Kryłem się w krzakach w małym parku po drugiej stronie ulicy, obserwując dom przez lornetkę. Chciałem ją tylko zobaczyć. Chciałem wiedzieć, czy nic jej się nie stało. Musiała mnie zauważyć, bo podniosła roletę. Och, nareszcie! Miała za plecami lampę i jej włosy jaśniały jak... wiesz, to, co widzą guru.
- Aura.
- Tak, właśnie. Była w nocnej koszuli i widziałem zarys jej ciała. Wyglądała jak anioł. To było niesamowite i poczułem się, jakbym za chwilę miał dostać ataku serca. Stała tam, pokazywała mi, że nic jej nie jest i że za mną tęskni. Potem opuściła roletę i zgasiła światło.
Przez następny tydzień układałem plan. Kończyły mi się pieniądze. Znowu dzięki Thomasowi Morganowi. Dał znać wszystkim fabrykom w mieście i nikt nie chciał mnie przyjąć do pracy. Policzyłem wszystko, co miałem, i nie było tego dużo. Najwyżej tysiąc dwieście dolców. Pomyślałem, że za to uda nam się dojechać na Florydę. Tam znajdę pracę w drukarni, a Allison w jakimś szpitalu.
Manko zaśmiał się i obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem.
- Będę z tobą szczery, Frank. Czuję, że możemy sobie ufać.
A więc przestałem już być "jego Frankiem". Awansowałem. Wzruszyłem się i serce zabiło mi żywiej.
- Fakt, że wyglądam na twardziela. Wyglądam, nie? Ale często się
boję. Naprawdę się boję. Nigdy nie byłem w prawdziwej akcji, wiesz,
o czym mówię? Nie trafiłem na Grenadę, Panamę ani na Pustynną Bu
rzę. Nigdy nie byłem wystawiony na prawdziwą próbę. Zawsze się zasta
nawiałem, co bym zrobił pod prawdziwym ogniem. Teraz miałem szan
sę sprawdzić. Zamierzałem uratować Allison. Zamierzałem stanąć do
walki z jej starym.
Zadzwoniłem do jego firmy i przedstawiłem się sekretarce jako dziennikarz z "Ohio Business". Powiedziałem, że chcę przeprowadzić wywiad z panem Morganem i czy mogę ustalić termin. Nie mogłem uwierzyć - od razu łyknęła tę historyjkę. Powiedziała mi, że szef dwudziestego lipca wyjeżdża do Meksyku^ wraca dwudziestego drugiego. Umówiłem się na pierwszego sierpnia i szybko odłożyłem słuchawkę. Bałem się, że namierzą mój telefon.
Dwudziestego lipca przez cały dzień obserwowałem dom. Faktycznie o dziesiątej rano Morgan wyszedł z walizką i nie wrócił na noc. Na pod-
270
jeździe stał samochód ochroniarzy i domyślałem się, że w domu też siedzi jeden z jego goryli. Ale byłem na to przygotowany. O dziesiątej zaczęło padać. Tak jak teraz. - Pokazał za okno. - Pamiętam, jak siedziałem schowany w krzakach i cieszyłem się, że niebo jest zachmurzone. Musiałem pokonać koło trzydziestu metrów odkrytego terenu, a przy księżycu chłopcy z ochrony na pewno by mnie wypatrzyli. Dostałem się do domu niezauważony i ukryłem się pod ostrokrzewem, żeby złapać oddech. Przyszedł czas zapłaty, Frank. Oparłem się o ścianę domu, słuchając deszczu i zastanawiając się, czy mam dość odwagi, żeby to zrobić.
- Ale zrobiłeś.
Manko rozpromienił się w chłopięcym uśmiechu i całkiem udatnie naśladując Ala Pacino, powiedział:
- Włamałem się przez piwnicę, wśliznąłem się do jej pokoju i wyciąg
nąłem ją z kicia.
Nie braliśmy żadnych walizek. Po prostu zwialiśmy stamtąd jak najszybciej. Nikt nas nie słyszał. Ochroniarz siedział w salonie, ale zasnął przed telewizorem przy "Tonight Show". Wsiedliśmy z Allison do mojego wozu i ruszyliśmy na autostradę. Mówię ci, po prostu "Easy Rider". Byliśmy wolni! Tylko ona i ja, a przed nami droga. Uciekliśmy. Zaczęliśmy przygodę, o której zawsze marzyła Allison. Nareszcie oboje byliśmy szczęśliwi.
Skręciłem na międzystanówkę i cały czas jechałem równiutkie sześćdziesiąt dwie mile na godzinę, bo słyszałem kiedyś, że policja stanowa ma taką zasadę, że nie aresztuje cię, jeżeli nie przekroczysz dozwolonej prędkości o więcej niż siedem mil. Trzymałem się prawego pasa i mknąłem starym dodge'em na południowy wschód. Nigdzie się nie zatrzymywałem. Ohio, Wirginia Zachodnia, Wirginia, Karolina Północna. Poczułem się lepiej, kiedy zaczęliśmy przekraczać granice. Jej ojciec po powrocie z Meksyku na pewno od razu zadzwoni na policję, ale nie byłem przekonany, że drogówka też się w to włączy. No bo musiałby się tłumaczyć -dlaczego więził córkę i tak dalej. - Manko pokręcił głową. - Ale wiesz, co się stało?
Mogłem odgadnąć z jego smutnej miny.
- Nie doceniłeś wroga.
Manko pokręcił głową.
- Thomas Morgan - powiedział w zamyśleniu. - To musiał być chyba boss mafii.
- W Ohio pewnie też mają swoich ludzi.
- Wszędzie miał przyjaciół. W policji stanowej w Wirginii, w Karolinie, wszędzie! Fakt, pieniądze dają władzę. Wpadliśmy na nich, kiedy je-
271
chaliśmy na południe drogą numer dwadzieścia jeden w stronę Charlotte. Wstąpiłem do 7-Eleven kupić coś do jedzenia i piwo i nagle widzę gliny. Kapelusze i tak dalej. Chłopaki wchodzą i pytają gościa za ladą o dwoje uciekinierów z Ohio. O nas! Udało mi się zwiać, zanim nas zauważyli, i mówię ci, paliliśmy stamtąd gumę. Jechaliśmy przez jakiś czas, ale jak zaczęło świtać, pomyślałem, że dzień lepiej gdzieś przeczekać.
Wjechałem do jakiegoś dużego rezerwatu leśnego. Spędziliśmy razem cały dzień, leżąc obok siebie. Obejmowałem ją, ona opierała mi głowę na piersi. Po prostu leżeliśmy w trawie obok samochodu i opowiadałem jej o miejscach, do których pojedziemy. O Filipinach, Tajlandii, Kalifornii. Opowiadałem, jak będzie wyglądać życie na Florydzie.
Zerknął na mnie z poważną miną.
- Mogłem ją mieć, Frank. Wiesz, o czym mówię? Tam, na trawie. Wśród brzęczących owadów. Słychać było rzekę, niedaleko szumiał wodospad. - Głos Manka zniżył się prawie do szeptu. - Ale to by było nie w porządku. Chciałem, żeby wszystko było doskonałe. Chciałem, żebyśmy to zrobili w swoim domu, na Florydzie, w sypialni, po ślubie. Wiem, że to brzmi staroświecko. Myślisz, że głupio zrobiłem? Tak myślisz, prawda?
- Nie, Manko, wcale nie głupio. - Z zakłopotaniem szukałem słów. -Zrobiłeś dobrze.
Przez chwilę wyglądał nieszczęśliwie, być może żałując, że postanowił zachować między nimi czystość.
- A potem - rzekł, uśmiechając się diabolicznie - zrobiło się niebez
piecznie. O północy ruszyliśmy dalej. W pewnym momencie minął nas ja
kiś samochód, a potem zahamował, zawrócił i siadł nam na ogonie. To
byli ludzie Morgana. Skręciłem z autostrady i bocznymi drogami pojecha
łem na wschód. Mówię ci, co to była za jazda! Po wąskich mostach, pol
nych dróżkach. Śmigaliśmy przez miasteczka. Ha, mój Frankie, raz na
wet miałem wszystkie koła w powietrzu! Było po prostu fantastycznie.
Szkoda, że tego nie widziałeś. Goniło nas chyba ze dwadzieścia wozów.
Udało mi sieje zgubić, ale wiedziałem, że razem daleko nie zajedziemy.
Postanowiłem, że trzeba się rozdzielić.
Dość dobrze znałem tę część stanu. W wojsku miałem dwóch kumpli z Winston-Salem. Byliśmy tam na polowaniu i nocowaliśmy w starym opuszczonym domku niedaleko China Grove. Trochę to trwało, ale wreszcie znalazłem to miejsce.
Zatrzymałem wóz i sprawdziłem, czy domek jest pusty. Siedzieliśmy w samochodzie. Objąłem ją i powiedziałem, co postanowiłem - że powinna tu zostać. Jeżeli ojciec dostanie ją w swoje ręce, to będzie koniec. Na pewno gdzieś ją zamknie. Może nawet zrobi jej pranie mózgu. Nie śmiej
272
się. Morgan byłby do tego zdolny. Nawet wobec swojej własnej rodziny. Allison miała się ukryć w domku, a ja chciałem zmylić trop. Potem... -Tak?
- Miałem zaczekać na niego.
- Na Morgana? Co chciałeś zrobić?
- Załatwić to z nim raz na zawsze. Jeden na jednego, tylko on i ja. Och, nie zamierzałem go zabić. Chciałem mu tylko pokazać, że nie jest panem wszechświata. Allison błagała mnie, żebym tego nie robił. Wiedziała, jaki jest niebezpieczny. Ale nie przejmowałem się tym. Wiedziałem, że nigdy nie da nam spokoju. To był diabeł wcielony. Gdybym go nie powstrzymał, wyśledziłby nas wszędzie. Błagała mnie, żebym ją wziął ze sobą, ale nie mogłem. Musiała zostać. Nie wahałem się ani chwili. Widzisz, Frank, na tym chyba właśnie polega miłość. Że się nie boisz podejmować decyzji za kogoś innego.
Manko, filozof domorosły.
- Przytuliłem ją mocno i powiedziałem, żeby się nie bała. Że moje serce jest za małe, żeby zmieścić całą miłość do niej. I że wkrótce będziemy razem.
- Myślisz, że tam było bezpiecznie?
- W domku? Jasne. Morgan nigdy go nie znalazł.
- To jest w China Grove?
- O pół godziny drogi. Nad Badin Lakę. Roześmiałem się.
- Żartujesz?
- Znasz to jezioro?
- Pewnie. Wieki temu kąpałem się tam na golasa. - Pokiwałem głową, aprobując wybór miejsca. - Trudno zauważyć domki na zachodnim brzegu.
- Poza tym strasznie tam ładnie. Wiesz, jak odjeżdżałem i obejrzałem się za siebie, pomyślałem, jak byłoby cudownie, gdyby to był nasz dom i Allison czekałaby w drzwiach, aż wrócę z pracy.
Manko wstał i podszedł do okna. Spojrzał przez swoje odbicie na tonącą w deszczu noc.
- Pojechałem na drogę stanową i zjawiłem im się tuż pod nosem.
Udawałem, że wracam do niej, rozumiesz, a tak naprawdę myliłem psom
trop. Ale mnie złapali... mówi ci, wszyscy. Gliny, ochroniarze... i sam
Morgan.
Podbiegł do mnie wkurzony, czerwony na twarzy. Zaczął mi grozić. A potem błagał, żebym mu powiedział, gdzie się ukrywa jego córka. Patrzyłem na niego i nie pisnąłem ani słówka. Miałem gdzieś jego forsę, je-
273
go goryli... Fakt, pieniądze dają władzę, ale miłość też. Nawet nie musiałem z nim walczyć. Spojrzał mi w oczy i już wiedziałem, że zwyciężyłem. Jego córka kochała mnie, nie jego. Allison była bezpieczna. Mieliśmy zostać razem. Pokonaliśmy Thomasa Morgana - magnata, bogatego sukinsyna i ojca najpiękniejszej kobiety na świecie. Odwrócił się ode mnie i poszedł do swojej limuzyny. Koniec i kropka.
Zapadła cisza. Dochodziła północ i spędziłem tu już pół godziny. Przeciągnąłem się. Manko spacerował, a na jego twarzy malowała się niecierpliwość.
- Wiesz, Frank, w moim życiu sporo rzeczy poszło nie tak, jak chciałem. W życiu Allison też. Ale mamy swoją miłość. Dzięki niej wszystko jest w porządku.
- Miłość transcendentna.
Rozległ się brzęk i zorientowałem się, że Manko jeszcze raz stuknął kubkiem w mój kubek. Opróżniliśmy je. Wyjrzał przez okno w noc. Deszcz przestał padać i zza chmur przebijał się księżyc. Gdzieś w oddali zegar zaczął wybijać dwunastą. Manko uśmiechnął się do mnie.
- Pora się z nią spotkać, Frank.
Rozległo się mocne pukanie i drzwi otworzyły się gwałtownie. Przestraszyłem się i wstałem.
Manko odwrócił się spokojnie, ciągle się uśmiechając. - Dobry wieczór, Tim - powiedział sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna, ubrany w wymięty garnitur.
Zza jego pleców na mnie i Manka patrzyło kilka par oczu.
Zrobiło mi się trochę przykro, gdy usłyszałem jego prawdziwe imię. Manko zawsze wyraźnie dawał do zrozumienia, że woli swój przydomek, a jeśli ktoś zwracał się do niego Tim czy Timothy, uważał to za obrazę. Dziś jednak nawet nie zwrócił na to uwagi; uśmiechnął się. Nastąpiła chwila milczenia, kiedy do pokoju wszedł drugi mężczyzna, w jasnoniebieskim mundurze, i zebrał brudne naczynia na tacę.
- Smakowało, Manko? - spytał.
- Ambrozja - odparł, posyłając mi lekko drwiące spojrzenie.
Starszy z mężczyzn skinął głową, wyciągnął z kieszeni marynarki dokument wydrukowany na niebieskim arkuszu i rozłożył go. Przez długą chwilę milczał. W końcu uroczystym barytonem odczytał:
- Timothy Albercie Mankowitz, zgodnie z wyrokiem wydanym
w związku z uznaniem cię za winnego porwania i zamordowania Allison
Kimberly Morgan, niniejszym doręczam nakaz wykonania wyroku śmier
ci, wydany przez gubernatora stanu Karolina Północna. Wyrok zostanie
wykonany tego dnia o północy.
274
Naczelnik podał Mankowi papier. On i jego adwokat widzieli już faks z sądu, więc dziś Manko obojętnie rzucił okiem na dokument. Nie zauważyłem na jego twarzy żadnych oznak otępienia, jakie zawsze widać u skazańców, gdy czytają ostatnią w życiu otrzymaną korespondencję.
- Mamy wolną linię z gubernatorem, Tim - powiedział z południowym akcentem naczelnik. - Siedzi przy biurku. Właśnie z nim rozmawiałem. Ale nie sądzę... prawdopodobnie nie będzie interweniował.
- Od początku mówiłem - rzekł cicho Manko. - Nawet nie chciałem tych apelacji.
Funkcjonariusz nadzorujący egzekucje, szczupły i rzeczowy mężczyzna, który wyglądał jak sprzedawca pasz i zboża, skuł kajdankami ręce Manka i zdjął mu buty.
Naczelnik dał mi znak, abym wyszedł na korytarz. W przeciwieństwie do popularnych wyobrażeń o posępnych, gotyckich celach śmierci, to skrzydło więzienne przypominało jasno oświetlony korytarz w szkółce niedzielnej. Naczelnik pochylił do mnie głowę.
- Udało się, ojcze?
Oderwałem wzrok od lśniącego linoleum.
- Wydaje mi się, że tak. Powiedział mi o domku na zachodnim brze
gu Badin Lakę. Wie pan, gdzie to jest?
Naczelnik pokręcił głową.
- Ale wyślemy tam funkcjonariuszy z psami. Mam nadzieję, że się
uda - dodał, szepcząc: - W Bogu nadzieja.
Tak zakończyła się moja ponura misja tego ponurego wieczoru.
Kapelani więzienni zawsze pokonują wraz ze skazańcami ich ostatnią drogę, ale rzadko stają się ostatnią deską ratunku, otrzymując zadanie wydobycia informacji z więźnia. Skonsultowałem się z biskupem: prośba władz nie naruszała moich ślubów. Mimo to dopuszczałem się oszustwa, które, jak przypuszczałem, będzie mnie długo dręczyć. Mniej jednak niż myśl o ciele Allison Morgan, spoczywającym w niepoświęconej ziemi, w grobie, którego lokalizacji Manko uparcie nie chciał ujawnić - twierdził, że to jedyny sposób, by ochronić ją przed ojcem.
Manko prześladował Allison Kimberly Morgan przez wiele miesięcy, odkąd zerwała z nim po drugiej randce. Uprowadził dziewczynę, porywając ją z łóżka, i przewiózł przez granice czterech stanów, ścigany przez setki funkcjonariuszy policji i agentów FBI. 1 wreszcie... wreszcie, gdy stało się jasne, że jego plany wspólnego życia na Florydzie nigdy się nie ziszczą, zakłuł dziewczynę nożem, prawdopodobnie trzymając ją w objęciach i mówiąc jej, że jego serce jest za małe, aby zmieścić całą miłość do niej.
11K
Do dziś jedyną pociechą rodziców była świadomość, że Allison umarła szybko - świadczyła o tym wielka ilość krwi na przednim siedzeniu do-dge'a. Teraz mogli mieć nadzieję, że odprawią stosowny pogrzeb, ofiarowując córce odrobinę miłości, której być może - a być może nie - odmawiali jej za życia.
W korytarzu pojawił się Manko w jednorazowych papierowych kapciach, w jakich skazańcy wchodzili do pomieszczenia, gdzie wykonywano egzekucję. Naczelnik spojrzał na zegarek i zaprosił go bliżej.
- Pójdziesz spokojnie, prawda, synu?
Manko zaśmiał się. Był tu jedyną osobą o pogodnym obliczu. Czemu nie?
Przecież miał się spotkać ze swoją prawdziwą miłością. Znów mieli być razem.
- Podobała ci się moja opowieść, Frank?
Zapewniłem go, że tak. Odpowiedział zagadkowym uśmiechem, w którym kryła się odrobina przebaczenia i czegoś, co mógłbym tylko nazwać niepoprawną przekorą Manka. Być może, pomyślałem, to nie dzisiejsze oszustwo będzie mi ciążyło, ale fakt, że już nigdy się nie dowiem, czy Manko przejrzał moją grę.
Któż mógł to wiedzieć? Jak już mówiłem, był urodzonym aktorem.
Naczelnik spojrzał na mnie.
- Ojcze?
Pokręciłem głową.
- Obawiam się, że Manko zrezygnuje z rozgrzeszenia - powiedzia
łem. - Ale będzie chciał, żebym przeczytał mu kilka psalmów.
- Allison uwielbia poezje - oświadczył poważnie Manko.
Wyjąłem z kieszeni Biblię i zacząłem czytać, gdy ruszyliśmy razem
przez korytarz, idąc obok siebie.
Wdowa z Pine Greek
zasem pomoc po prostu spada z nieba.
To było powiedzenie jej matki, która nie miała na myśli aniołów, duchów ani tajemnych sił rodem z New Age, ale pomoc przychodzącą znikąd, kiedy człowiek najmniej się jej spodziewa.
Dobrze, mamo, miejmy nadzieję. Bo pomoc bardzo mi się przyda. Nawet nie wiesz jak.
Sandra May DuMont oparła się plecami o czarną skórę krzesła biurowego, opuszczając rękę, w której trzymała papiery, na blat starego biurka, zajmującego dużą część gabinetu jej zmarłego męża. Spoglądając przez okno, zastanawiała się, czy właśnie patrzy na wyczekiwaną pomoc.
Nie przyszła z nieba - ale przybrawszy postać mężczyzny o niewymuszonym uśmiechu i bystrych oczach, kroczyła betonowym chodnikiem, zmierzając do fabryki.
Odwróciła się, dostrzegając swoje odbicie w stylowym lustrze, które kupiła mężowi dziesięć lat temu z okazji ich piątej rocznicy. Dziś tylko przelotnie wspomniała tamten szczęśliwy dzień; koncentrowała się przede wszystkim na własnym wyglądzie. Pełna, lecz nie pulchna sylwetka. Przenikliwe zielone oczy. Miała na sobie sukienkę w kolorze złamanej bieli w niebieskie chabry, bez rękawów - w końcu to połowa maja w Georgii - odsłaniającą mocne ramiona. Długie ciemnoblond włosy spinała praktyczna szylkretowa klamra. Odrobina makijażu. Żadnych perfum. Miała trzydzieści osiem lat, ale, zabawne, zaczęła sobie uświadamiać, że figura ją odmładza.
Na dobrą sprawę powinna być spokojna i pewna siebie. Tak jednak nie było. Znów opuściła wzrok na leżące przed nią papiery.
Nie, w ogóle się tak nie czuła.
Potrzebowała pomocy.
Z nieba.
977
Albo skądkolwiek.
Przestraszyło ją brzęczenie interkomu, choć spodziewała się tego dźwięku. Było to staroświeckie urządzenie z brązowego plastiku, z mnóstwem przycisków. Opanowanie jego obsługi zabrało jej trochę czasu. Wcisnęła guzik.
-Tak?
- Pani DuMont, pan Ralston do pani.
- Dobrze. Wprowadź go, Loretto.
Otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł mężczyzna.
- Witam - powiedział.
- Hej - odrzekła Sandra May i odruchowo wstała, przypominając sobie jednocześnie, że na wiejskim Południu kobiety rzadko wstają, aby powitać mężczyzn. Pomyślała też: Ależ moje życie się zmieniło w ciągu tych sześciu miesięcy.
Zwróciła uwagę, tak samo jak w zeszły weekend, kiedy się poznali, że Bill Ralston właściwie nie jest przystojny. Miał kanciastą twarz i niesforne włosy, a choć był szczupły, nie wyglądał na zbyt wysportowanego.
No i ten akcent! W zeszłą niedzielę, kiedy stali na tarasie ośrodka sportowo-rekreacyjnego, który w Pine Creek uchodził za ekskluzywny, uśmiechnął się do niej i powiedział:
- Co słychać? Jestem Bill Ralston. Z Nowego Jorku.
Jak gdyby nie zdradzał tego nosowy ton głosu.
"Co słychać?". Takiego powitania raczej nie słyszało się od miejscowych.
- Proszę wejść - powiedziała. Podeszła do kanapy, zapraszając go
gestem uniesionej dłoni, by usiadł naprzeciw niej. Idąc na swoje miejsce,
Sandra May patrzyła w lustro, nie odrywając wzroku od jego oczu, i za
uważyła, że ani razu nie zerknął na jej ciało. To dobrze, pomyślała. Zdał
pierwszy test. Usiadł i rozejrzał się po gabinecie, patrząc na wiszące na
ścianie zdjęcia, których większość przedstawiała Jima na polowaniu al
bo podczas wypraw na ryby.
Znów przypomniała sobie tamten dzień, tuż przed Halloween, głos funkcjonariusza policji stanowej w słuchawce, w którym brzmiał nieszczery smutek.
Pani DuMont... Bardzo mi przykro, że muszę panią o tym zawiadomić. Chodzi o pani męża...
Nie, nie myśl teraz o tym. Skup się. Dziewczyno, masz poważne kłopoty, a ten człowiek może być jedyną osobą na świecie, która potrafi ci pomóc.
778
W pierwszym odruchu Sandra May chciała podać Ralstonowi kawę lub herbatę, ale natychmiast się powstrzymała. Była teraz prezesem firmy i od tego miała pracowników, aby zajmowali się takimi rzeczami. Dawne tradycje trudno wykorzenić - to także słowa matki Sandry May, która była żywym dowodem tego porzekadła.
- Napije się pan czegoś? Mrożonej herbaty? Roześmiał się.
- Muszę przyznać, że bardzo ją tu lubicie.
- Jest pan na Południu.
- Jasne. Bardzo chętnie.
Wezwała Lorettę, długoletnią sekretarkę Jima i kierowniczkę jego biura.
Urodziwa kobieta - która co dzień rano na zrobienie makijażu musiała poświęcać chyba dwie godziny - wsunęła głowę do gabinetu.
- Tak, pani DuMont?
- Mogłabyś nam przynieść mrożoną herbatę?
- Z przyjemnością. - Zniknęła, pozostawiając za sobą obłok kwiatowej woni perfum. Ralston ruchem głowy wskazał drzwi.
- Wszyscy w Pine Creek są wyjątkowo uprzejmi. Musi minąć trochę czasu, zanim nowojorczyk się do tego przyzwyczai.
- Zapewniam pana, panie Ralston...
- Po prostu Bill.
- Bill... u nas uprzejmość to druga natura. Moja matka mówiła, że wśród ludzi wychowanie jest tak samo ważne jak ubranie.
Skwitował tę naukę uśmiechem.
Skoro mowa o ubraniu... Sandra May nie wiedziała, co sądzić o jego stroju. Bill Ralston był ubrany... jak człowiek z Północy. Tylko tak można to było określić. W czarny garnitur i ciemną koszulę. Bez krawata. Był całkowitym przeciwieństwem Jima - który zawsze nosił brązowe spodnie, jasnoniebieską koszulę i sportową beżową marynarkę, jak gdyby to było obowiązkowe umundurowanie.
- To twój mąż? - zapytał, patrząc na zdjęcia na ścianie.
- Tak, to Jim - odrzekła cicho.
- Przystojny. Mogę spytać, co się z nim stało?
Zawahała się przez chwilę, a Ralston natychmiast to zauważył.
- Przepraszam - powiedział. - Nie powinienem pytać. To...
- Nie - przerwała mu. - Nie szkodzi, mogę o tym mówić. Jesienią zeszłego roku pojechał na ryby i miał wypadek. Nad Billings Lakę. Wpadł do jeziora, uderzył się w głowę i utonął.
- Och, to straszne. Byłaś przy tym?
279
Zaśmiała się głucho.
- Żałuję, że nie byłam. Mogłabym go uratować. Nie, pojechałam z nim na ryby tylko raz czy dwa. Wędkarstwo jest takie... nieprzyjemne. Wyciąga się to biedne stworzenie na haczyku, ogłusza, rozpruwa... Poza tym chyba nie znasz panujących na Południu zasad. Żony nie jeżdżą na ryby. - Spoglądając na kilka zdjęć, powiedziała w zamyśleniu: - Jim miał zaledwie czterdzieści siedem lat. Kiedy ma się męża, wydaje się, że ten człowiek umrze dopiero w bardzo późnym wieku. Moja matka zmarła, gdy miała osiemdziesiąt lat. A kiedy odszedł ojciec, miał osiemdziesiąt jeden. Byli razem pięćdziesiąt osiem lat.
- To wspaniałe.
- Szczęśliwi, wierni, oddani sobie - dodała ze smutkiem.
Loretta przyniosła herbatę, po czym zniknęła z taktem dyskretnej
służącej.
- No więc ogromnie się cieszę, że atrakcyjna kobieta, którą tak grzecznie poderwałem, zechciała do mnie zadzwonić - rzekł.
- Chłopcy z Północy są dość bezpośredni, prawda?
- Rozumie się.
- Cóż, mam nadzieję, że twoje ego nie ucierpi, jeżeli powiem, że zaprosiłam cię w pewnym celu.
- Zależy, co to za cel.
- Interesy - poinformowała Sandra May.
- Interesy to dobry początek - odrzekł, dając jej znak skinieniem głowy, aby kontynuowała.
- Po śmierci Jima dostałam w spadku cały kapitał akcyjny firmy i zostałam prezesem. Staram się ją prowadzić najlepiej, jak umiem, ale z tego, co widzę... - wskazała leżące na biurku raporty księgowe - .. .jeżeli coś się szybko nie poprawi, w ciągu roku zbankrutujemy. Kiedy Jim zginął, dostałam trochę pieniędzy z ubezpieczenia, więc nie umrę z głodu, ale nie chcę, żeby upadła firma, którą mój mąż zbudował od podstaw.
- Dlaczego sądzisz, że potrafię ci pomóc? - Uśmiech nie znikał z jego twarzy, lecz był mniej uwodzicielski niż jeszcze przed kilkoma minutami - i znacznie mniej niż w niedzielę.
- Moja matka lubiła mawiać: Kobieta z Południa musi być odrobinę silniejsza od swojego mężczyzny. Zaręczani ci, że jestem.
- Nie- wątpię - zapewnił Ralston.
- Mówiła jeszcze: Musi też być odrobinę bardziej zaradna. Zaradność polega między innymi na tym, żeby znać własne możliwości. Zanim wyszłam za Jima, przez trzy i pół roku byłam w college'u. Ale to tutaj
280
mnie przerasta. Potrzebuję pomocy. Pomocy kogoś, kto się zna na biznesie. Po tym, co mówiłeś mi w niedzielę w klubie, uważam, że jesteś właściwym człowiekiem.
Kiedy się poznali, powiedział jej, że jest bankowcem i brokerem. Kupował małe firmy, borykające się z kłopotami finansowymi, uzdrawiał je i z zyskiem odsprzedawał. Przyjechał do Atlanty w interesach i ktoś poradził mu, aby zainteresował się nieruchomościami w górach w północno-wschodniej Georgii, gdzie można było trafić na domy letniskowe oraz obiekty komercyjne za okazyjną cenę.
- Opowiedz o swojej firmie - poprosił ją.
Wyjaśniła, że DuMont Products, zatrudniająca szesnastu pełnoetatowych pracowników i całe stado nastolatków podczas wakacji, skupuje nie-oczyszczoną terpentynę od miejscowych leśników, którzy żywicują sosny błotne i sosny Elliotta.
- Terpentyna... Czułem jej zapach, kiedy tu jechałem.
Kiedy przed kilku laty Jim założył firmę, Sandra May leżała w łóżku obok uśpionego męża, czując od niego żywiczną woń, która nie znikała nawet po prysznicu. Ten zapach towarzyszył mu zawsze i w końcu Sandra May przyzwyczaiła się do niego. Czasem zastanawiała się, w którym momencie przestała zwracać uwagę na ten ostry aromat.
- Potem destylujemy terpentynę, otrzymując kilka innych produktów - ciągnęła. - Kierowanych głównie na rynek medyczny.
- Medyczny? - zdziwił się. Zdjął marynarkę i starannie powiesił ją na krześle obok. Pociągnął łyk mrożonej herbaty. Naprawdę mu smakowała. Sandra May pomyślała, że nowojorczycy piją chyba tylko wino i butelkowaną wodę mineralną.
- Ludzie sądzą, że to po prostu rozpuszczalnik. Ale często używają jej lekarze. To środek pobudzający i przeciwskurczowy.
- Nie zdawałem sobie sprawy - rzekł. Zauważyła, że zaczął notować. A uwodzicielski uśmiech zniknął bez śladu.
- Jim sprzedaje... - Urwała. - Firma sprzedaje oczyszczoną terpentynę kilku hurtownikom, którzy prowadzą dystrybucję. My się tym nie zajmujemy. Sprzedaż jest na takim samym poziomie jak zawsze. Koszty nie poszły w górę. Ale nie mamy tylu pieniędzy, ile powinniśmy. Nie wiem, co się z nimi stało, a w przyszłym miesiącu muszę zapłacić podatek od wynagrodzeń i ubezpieczenie od bezrobocia.
Podeszła do biurka i podała mu kilka sprawozdań księgowych. Choć dla niej stanowiły tajemnicę, Ralston studiował je z zainteresowaniem, kiwając głową. Raz czy dwa zaskoczony uniósł brwi. Powstrzymała chęć, by przerwać mu pełnym niepokoju: "Co?".
981
Sandra May zorientowała się, że uważnie mu się przygląda. Bez uśmiechu, z wyrazem skupienia na twarzy, był znacznie atrakcyjniejszy. Bezwiednie zerknęła na swoje zdjęcie ślubne, stojące na szafce. Potem szybko przeniosła wzrok na leżące przed nimi dokumenty.
Wreszcie Ralston wyprostował się i dokończył herbatę.
- Znalazłem coś dziwnego - rzekł. - Nie rozumiem. Dokonywano przelewów z głównych rachunków, ale nie ma żadnych informacji, dokąd trafiały te pieniądze. Mąż coś co o tym wspominał?
- Niewiele mi mówił o firmie. Jim nie mieszał interesów z życiem rodzinnym.
- A twój księgowy?
- Większość ksiąg prowadził Jim... Potrafisz odnaleźć te pieniądze? Dowiesz się, co się z nimi stało? Zapłacę ci standardową stawkę, jaką bierzesz za takie usługi.
- Prawdopodobnie potrafię.
W jego głosie dosłyszała wahanie. Uniosła wzrok.
- Najpierw chciałbym ci zadać jedno pytanie.
- Słucham.
- Na pewno chcesz, żebym zaczął w tym grzebać?
- Jak to? - zapytała.
Jego bystre oczy przebiegły dokumenty księgowe, jak gdyby patrzył na plany bitew.
- Wiesz, że mogłabyś zatrudnić kogoś do poprowadzenia firmy. Pro
fesjonalnego menedżera. Miałabyś o niebo mniej kłopotów. Niech uzdro
wieniem firmy zajmie się fachowiec.
Nie odrywała od niego oczu.
- Ale nie pytasz mnie o kłopoty, prawda?
Po chwili odrzekł:
- Nie. Pytam, czy jesteś pewna, że chcesz wiedzieć więcej o swoim mężu i jego firmie, niż wiesz teraz.
- Teraz to moja firma - oświadczyła stanowczym tonem. - I chcę wiedzieć wszystko. Dokumenty firmy są tam. - Wskazała niską, szeroką szafkę z drewna orzechowego. Stała na niej ich fotografia ślubna.
Czy ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską...
Odwracając się, by spojrzeć we wskazanym przez nią kierunku, Ralston otarł się kolanem o jej nogę. Sandra May poczuła dreszcz jak krótki elektryczny wstrząs. Ralston na moment znieruchomiał. Odwrócił się z powrotem do niej.
- Zacznę jutro - powiedział.
282
Trzy dni później, słuchając orkiestry świerszczy i cykad, Sandra May siedziała na werandzie ich domu... Nie, jej domu. Dziwnie było myśleć o nim w ten sposób. Nie było już ich samochodów, ich mebli, ich porcelany. Wszystko należało teraz tylko do niej.
Jej biurko, jej firma.
Kołysała się na huśtawce, którą zainstalowała rok temu, własnoręcznie przykręcając grube haki do belek sufitu. Spoglądała na gładką połać trawy, którą porastały sosny taeda i choiny. W Pine Creek, liczącym tysiąc sześciuset mieszkańców, stały przyczepy mieszkalne i bungalowy, długie i wąskie bloki i parę osiedli skromnych domków, lecz było tylko kilkanaście domów takich jak ten, w którym zamieszkali Jim i Sandra May DuMont -dużych, nowoczesnych i pełnych szkła, tworzących elegantszą część miasta.
Popijając mrożoną herbatę, wygładziła dżinsową sukienkę bez rękawów. Obserwowała wirujące żółte punkty - pierwsze świetliki.
To chyba ten, który nam pomoże, mamo, pomyślała.
Spadł z nieba...
Od ich spotkania Bill Ralston przychodził do firmy codziennie. Bardzo poważnie zabrał się do ratowania DuMont Products. Kiedy o szóstej wychodziła z biura, jeszcze pracował, studiując od samego rana dokumenty firmy oraz korespondencję i terminarze Jima. Pół godziny temu zadzwonił do niej, informując ją, że znalazł parę rzeczy, o których powinna wiedzieć.
- Przyjdź - zaproponowała.
- Zaraz będę - odrzekł. Wytłumaczyła mu, jak trafić.
Gdy zaparkował przed domem, zauważyła cienie w wykuszowych oknach po drugiej stronie ulicy. Sąsiadki, Beth i Sally, sprawdzały, co się dzieje.
Ach, do wdowy przyszedł w odwiedziny mężczyzna...
Zanim z półmroku wyłonił się Ralston, usłyszała chrzęst kroków na żwirze.
- Hej - powiedziała.
- Wszyscy tak mnie tu witacie - powiedział. - Hej.
Ralston usiadł na huśtawce. Przeistoczył się w południowca. Dziś miał na sobie dżinsy i flanelową koszulę. I, dobry Boże, wysokie buty. Wyglądał jak jeden z chłopaków w przydrożnym barze, który na wieczór uciekł od żony, żeby napić się piwa z kumplami i podrywać ładne i figlarne dziewczyny, takie jak Loretta.
- Przyniosłem wino - oznajmił.
- No, coś takiego.
- Uwielbiam twój akcent.
-
- Zaraz, zaraz, to ty masz akcent. Przeciągając samogłoski, wycedził tonem gangstera:
- Zapamiętaj sobie, że nie mam żadnego akcentu. Roześmiali się. Ralston wskazał na horyzont.
- Popatrz na księżyc.
- Wokół nie ma żadnych miast, żadnych świateł. Niebo jest czyste
jak sumienie i widać wszystkie gwiazdy.
Nalał wina. Miał ze sobą papierowe kubki i korkociąg.
- Och, przyhamuj trochę. - Sandra May uniosła rękę. - Niewiele piję od... Po wypadku postanowiłam, że byłoby lepiej, gdybym się ograniczała.
- Wypijesz, ile zechcesz - zapewnił ją. - Resztą podlejemy geranium.
- To jest bugenwilla.
- Och, nie zapominaj, że jestem chłopakiem z miasta. - Stuknął kubkiem w jej kubek. Wypił łyk wina. Cichym głosem powiedział: - To musiało być dla ciebie naprawdę ciężkie przeżycie. Mówię o Jimie.
W milczeniu skinęła głową.
- Za lepsze czasy.
- Za lepsze czasy - powtórzyła. Spełnili toast.
- No dobrze, powiem ci, co znalazłem.
Sandra May wzięła głęboki oddech i wypiła jeszcze łyczek wina.
- Mów.
- Twój mąż... mogę być z tobą szczery? Twój mąż ukrywał pieniądze.
- Ukrywał?
- No, może to za mocne słowo. Powiedzmy, że lokował je w miejscach, które cholernie trudno odnaleźć. Wygląda na to, że przez ostatnie dwa lata zabierał część zysków firmy i kupował udziały w zagranicznych korporacjach... Nigdy ci o tym nie wspominał?
- Nie. Nie pochwalałabym tego. W zagranicznych firmach? Nie popieram nawet amerykańskiej giełdy. Moim zdaniem, ludzie powinni trzymać pieniądze w banku. Albo jeszcze lepiej pod własnym łóżkiem. Taką zasadę miała moja matka. Nazywała to Narodowym Bankiem Materacowym.
Zaśmiał się. Sandra May opróżniła kubek. Ralston dolał jej wina.
- Ile było tych pieniędzy? - spytała go.
- Dwieście tysięcy i trochę drobnych.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Boże, przydałyby mi się, i to jak najszybciej. Jest jakiś sposób, żeby je odzyskać?
- Chyba tak. Ale twój mąż był naprawdę skryty.
- Skryty? - powtórzyła przeciągle.
19/1
- Bardzo mu zależało na ukryciu tych środków. Byłoby mi dużo łatwiej je znaleźć, gdybym wiedział, dlaczego to robił.
- Nie mam pojęcia. - Uniosła rękę, po czym opuściła ją na swoje masywne udo. - Może odkładał na emeryturę.
Ale Ralston w odpowiedzi tylko się uśmiechnął.
- Powiedziałam coś głupiego?
- Pieniądze na emeryturę wpłaca się na fundusz w ramach planu 401 (k). Nie lokuje się ich na Kajmanach.
- Czy to, co robił Jim, jest nielegalne?
- Niekoniecznie. Ale możliwe, że tak. - Wychylił resztę wina. - Mam drążyć sprawę?
- Tak - odparła stanowczo Sandra May. - Wszystko jedno, co trzeba będzie zrobić i co znajdziesz. Muszę zdobyć te pieniądze.
- Dobrze. Ale to będzie skomplikowane, naprawdę skomplikowane. Będziemy musieli wnieść pozwy w Delaware, Nowym Jorku i na Kajmanach. Możesz stąd wyjechać na kilka miesięcy?
Chwila ciszy.
- Owszem. Ale nie chcę. Tu jest mój dom.
- Mogłabyś mi dać pełnomocnictwo, żebym sam to załatwił. Ale za mało mnie znasz.
- Pomyślę o tym. - Sandra May zdjęła spinkę, pozwalając jasnym włosom swobodnie opaść na ramiona. Zadarła głowę, spoglądając w niebo, na gwiazdy, na urzekający księżyc. Zorientowała się, że nie położyła głowy na oparciu huśtawki, lecz na ramieniu Ralstona. Nie cofnęła się.
Potem gwiazdy i księżyc przysłonił cień jego sylwetki i Ralston pocałował ją, przyciągając do siebie jej głowę, a potem zsuwając dłoń niżej i odpinając guziki ramiączek sukienki. Namiętnie oddała pocałunek. Jego ręka dotknęła jej szyi, sięgając do górnego guzika sukienki, który zawsze zapinała - tak jak powinny czynić dobrze wychowane damy, o czym często przypominała jej matka.
Leżała w łóżku sama - Bill Ralston wyszedł przed kilkoma godzinami - i wpatrywała się w sufit.
Wrócił niepokój. Lęk, że straci wszystko.
Och, Jim, co się teraz stanie? - spytała w myślach męża spoczywającego głęboko w czerwonej ziemi cmentarza Pine Creek Memoriał Gardens.
Myślała o tym, jak jej życie ułożyło się zupełnie inaczej, niż planowała. Jak rzuciła Uniwersytet Stanowy Georgii pół roku przed ukończeniem college'^ żeby być z Jimem. Jak szybko popadli w rutynę: Jim prowadził firmę, podczas gdy ona zabawiała klientów i pracowała społecznie w szpitalu
i Klubie Kobiet oraz prowadziła dom. Który miał się stać domem pełnym dzieci - taką w każdym razie miała nadzieję. Ale to się nigdy nie stało.
A teraz Sandra May DuMont została bezdzietną wdową...
Tak postrzegali ją mieszkańcy Pine Creek. Jako miejscową wdowę. Wiedzieli, że firma upadnie, że Sandra May przeprowadzi się do jednego z tych okropnych mieszkań na Sullivan Street i po prostu zniknie, wtapiając się w tło małomiasteczkowego życia na Południu. Nie mieli
0 niej lepszego mniemania.
Ale do tego nigdy nie dojdzie.
O, nie... Mogła jeszcze kogoś spotkać i założyć rodzinę. Była przecież młoda. Mogła też gdzieś wyjechać, może do większego miasta - do Atlanty, Charlestonu... do diabła, czemu nie do samego Nowego Jorku?
Kobieta z Południa musi być odrobinę silniejsza od swojego mężczyzny.
1 odrobinę bardziej zaradna...
Na pewno wybrnie z tych tarapatów.
Ralston mógł jej w tym pomóc. Wiedziała, że wybierając go, postąpiła słusznie.
Kiedy zbudziła się nazajutrz rano, miała zdrętwiałe przeguby; usnęła, zaciskając dłonie w pięści.
Dwie godziny później, gdy zjawiła się w biurze, Loretta odciągnęła ją na bok i utkwiwszy w szefowej oszalałe spojrzenie wymalowanych czarnym tuszem oczu, szepnęła:
- Nie wiem, jak to pani powiedzieć, pani DuMont, ale wydaje mi się, że on chce panią okraść. Pan Ralston.
- Mów.
Marszcząc brwi, Sandra May wolno usiadła na skórzanym krześle z wysokim oparciem. Spojrzała przez okno.
- Dobrze, no więc było tak... było tak...
- Uspokój się, Loretto. Mów.
- Kiedy pani wczoraj wyszła, zaczęłam przynosić do gabinetu różne papiery i słyszałam, jak pan Ralston rozmawia przez telefon.
- Z kim?
- Nie wiem. Ale kiedy zajrzałam, zobaczyłam, że dzwoni ze swojej komórki, a nie jak zwykle z naszego telefonu. Pomyślałam, że nie chce, żebyśmy się dowiedzieli, do kogo dzwoni.
- Nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Co takiego powiedział? -spytała Sandra May.
- Powiedział, że jest już bardzo bliski odkrycia wszystkiego. Ale że będzie problem, bo nie jest pewien, czy to mu ujdzie na sucho.
9RK
- "Ujdzie na sucho". Tak się wyraził?
- Tak, pani DuMont. Właśnie, właśnie tak. Potem mówił, że kapitał czy coś takiego należy do firmy, a nie "do niej osobiście". I z tym też może być problem. To jego własne słowa.
- Co potem?
- Potem niechcący stuknęłam w drzwi, usłyszał mnie i szybko się rozłączył. Tak mi się w każdym razie wydawało.
- To jeszcze nie znaczy, że chce nas okraść - powiedziała Sandra May. - Nie jest pewien, czy mu to ujdzie na sucho... Może chodziło mu o wyciągnięcie pieniędzy od tych zagranicznych firm. A może mówił w ogóle o czymś innym.
- Może tak, pani DuMont. Ale kiedy weszłam do pokoju, zachowywał się jak spłoszona wiewiórka. - Loretta podrapała się w podbródek długim purpurowym paznokciem. - Jak dobrze go pani zna?
- Niezbyt dobrze... Sądzisz, że zaaranżował to wszystko? - Sandra May pokręciła głową. - Niemożliwe. To ja zwróciłam się do niego o pomoc.
- A jak go pani znalazła?
Sandra May umilkła. Po chwili wyjaśniła:
- Spotkaliśmy się... Właściwie mnie poderwał. W pewnym sensie.
W Klubie Pine Creek.
- I powiedział pani, że zajmuje się biznesem.
Skinęła głową.
- No więc mógł się gdzieś dowiedzieć, że dostała pani w spadku fir
mę - zauważyła Loretta. - I celowo tam poszedł, żeby panią poznać.
A może to jeden z tych ludzi, z którymi pan DuMont prowadził intere
sy - te nie całkiem w porządku. Jak z tymi zagranicznymi firmami, o któ
rych pani mówiła.
- Nie wierzę w to - zaprotestowała Sandra May. - Nie, nie uwierzę.
Spojrzała na ładną twarz swojej asystentki, która mimo skromnej mi
ny sprawiała wrażenie całkiem sprytnej osóbki.
- Może szuka ludzi, którzy mają kłopoty ze swoimi firmami - zasu
gerowała Loretta - a potem wkracza do akcji i oskubuje ich ze wszyst
kiego.
Sandra May pokręciła głową.
- Nie mówię, że tak musi być, pani DuMont. Po prostu martwię się o panią. Nie chcę, żeby ktoś panią wykorzystał. A my w firmie... nie chcielibyśmy stracić pracy.
- Nie zamierzam być płochliwą wdową, która się boi ciemności.
- To może być coś gorszego - powiedziała Loretta.
OQ-7
- Skarbie, rozmawiałam z tym człowiekiem, patrzyłam mu w oczy -odrzekła Sandra May. - Uważam, że znam się na ludziach nie gorzej niż moja mama.
- Mam nadzieję, proszę pani. Ponieważ chodzi o dobro nas wszystkich, mam nadzieję, że tak jest.
Sandra May przebiegła wzrokiem po gabinecie, spoglądając na zdjęcia męża ze złowionymi rybami i ustrzeloną zwierzyną, na zdjęcia z początków działalności firmy, z otwarcia budowy nowej fabryki, zdjęcia Jima w Klubie Rotariańskim, Jima i jej, Sandry May, podczas parady na dorocznym festynie.
Na ich zdjęcie ślubne...
Kochanie, o nic się nie martw, zajmę się tym, wszystko będzie dobrze, tylko nie martw się tym, nie martw się, nie martw się...
W jej głowie rozbrzmiewały słowa, które mąż powtarzał jej tysiące razy. Sandra May znów usiadła za biurkiem.
Nazajutrz zastała Billa Ralstona w swoim gabinecie, pochylonego nad księgą rachunkową.
Położyła przed nim kartkę. Wziął ją, marszcząc brwi.
- Co to jest?
- Pełnomocnictwo, o którym mówiłeś. Upoważnia cię do odnalezienia naszych pieniędzy, składania pozwów w naszym imieniu, daje ci prawo współdecydowania o spółce, słowem, do wszystkiego... - Zaśmiała się. - Muszę przyznać, że miałam co do ciebie pewne wątpliwości.
- Bo jestem z Nowego Jorku? - spytał z uśmiechem.
- Cóż, rany z wojny secesyjnej rzeczywiście czasem dają o sobie znać... Nie, zdradzę ci, dlaczego postanowiłam dać ci to pełnomocnictwo. Bo wdowa nie może sobie pozwolić na to, żeby się bać własnego cienia. Kiedy ludzie to zauważą, wyczują krew i będzie po mnie. Nie, spojrzałam ci w oczy i powiedziałam sobie: Ufam mu. A teraz chcę poprzeć słowa czynami. A raczej pieniędzmi. Ukrytymi pieniędzmi mojego męża. - Spojrzała na dokument. - Przed wypadkiem Jima, kiedy miałam jakiś kłopot, zawsze biegłam do niego po radę. A wcześniej biegłam po radę do matki. Nie umiałam o niczym decydować. Teraz jednak jestem sama i muszę podejmować decyzje. Postanowiłam ci zaufać i zatrudnić eię. Robię to dla siebie. Weź ten papier, znajdź pieniądze i odzyskaj je.
Uważnie przeczytał dokument, zatrzymując wzrok na podpisie.
- To nieodwołalne pełnomocnictwo. Nie możesz go cofnąć.
288
- Prawnik powiedział, że odwołalne byłoby bezużyteczne, jeżeli masz odnaleźć pieniądze i składać pozwy w imieniu firmy.
- Świetnie. - Znów się uśmiechnął... lecz tym razem inaczej niż dotąd. Miał w oczach jakiś chłód. A nawet coś na kształt triumfu - jak u nastoletniego osiłka, który skutecznie podstawił nogę atakującemu zawodnikowi przeciwnej drużyny. - Ach, Sandy, Sandy, Sandy... myślałem, że to potrwa długie miesiące.
Zmarszczyła brwi.
- Miesiące?
- Tak. Mówię o przejęciu kontroli nad firmą.
- Przejęciu kontroli? - Wpatrywała się w niego. Miała przyśpieszony oddech. - Co... co powiedziałeś?
- To mógł być koszmar - najgorsze, że musiałbym tkwić w tej dziurze Bóg wie jak długo... Pine Creek... - Naśladując akcent wieśniaka z Południa, dodał szyderczym tonem: - Boże święty, jak wy to robicie, żeście jeszcze dokumentnie nie oczadzieli?
- O czym ty mówisz? - wyszeptała.
- Sandy, chodziło tylko o przejęcie twojej firmy. - Postukał palcem w pełnomocnictwo. - Wybiorę się na prezesa, wypłacę sobie niezłą pensję i premię, a potem sprzedam interes. Dostaniesz trochę pieniędzy - nie martw się. Wciąż jesteś właścicielką kapitału. Aha, nie musisz się też przejmować tymi ukrytymi pieniędzmi, bo w ogóle nie były ukryte. Twój mąż ulokował część środków firmy w inwestycjach za granicą, tak jak to w zeszłym roku zrobiło mnóstwo innych biznesmenów. Po spadkach na rynku nieco ucieipiał. Nic poważnego. Straty da się odrobić. Nie groziło ci żadne bankructwo.
- Ależ... - wykrztusiła. - Ty przeklęty draniu! To oszustwo! - Sięgnęła po pełnomocnictwo, ale odtrącił jej rękę.
Po czym z udawanym smutkiem pokręcił głową, lecz nagle się zawahał. Zauważył, że wściekłość Sandry May ustąpiła miejsca rozbawieniu. Po chwili wybuchnęła śmiechem.
- Co? - spytał niepewnie.
Zrobiła krok w jego stronę. Ralston chwycił pełnomocnictwo i cofnął się czujnie.
- Och, spokojnie, nie zamierzam cię policzkować - mimo że powinnam. - Sandra May pochyliła się i wcisnęła przycisk interkomu.
- Tak? - odezwał się kobiecy głos.
- Loretto, możesz tu przyjść?
- Oczywiście, pani DuMont.
Loretta stanęła w drzwiach. Sandra May nadal patrzyła w oczy Ral-stona.
?SQ
- To pełnomocnictwo daje ci prawo dysponowania wszystkimi moimi
akcjami. Zgadza się?
Zerknął na kieszeń marynarki, gdzie już spoczywał dokument, i przytaknął.
Sandra May ciągnęła, zwracając się do Loretty:
- Ile akcji firmy należy do mnie?
- Ani jedna, pani DuMont.
- Co?! - zdumiał się Ralston.
- Podejrzewaliśmy, że próbujesz wykręcić jakiś numer. Dlatego musieliśmy cię poddać próbie. Rozmawiałam z prawnikiem. Powiedział mi, że mogę przekazać swoje udziały osobie, której ufam. Potem miałam ci dać podpisane pełnomocnictwo i zobaczyć, co zrobisz. I oczywiście bardzo szybko się przekonałam, że zamierzasz mnie doszczętnie okraść. To był test - i oblałeś.
- Niech to szlag. Odstąpiłaś swoje udziały?
Zaśmiała się i ruchem głowy wskazała Lorettę.
- Tak jest. Osobie, której mogę zaufać. Nie mam ani kawałeczka fir
my. Pełnomocnictwo jest nic niewarte. To ona jest właścicielką stu procent
udziałów DuMont Products.
Lecz wyraz szoku ustąpił z twarzy Ralstona, który nagle zaczął się uśmiechać.
Nie on jednak wyjaśnił powód swego dobrego nastroju, ale Loretta, która powiedziała:
- Teraz ty posłuchaj. Nie uwierzysz. To Bill i ja mamy sto procent udziałów firmy. Przykro mi, skarbie. - Podeszła do Billa i otoczyła go ramieniem. - Chyba zapomnieliśmy cię powiadomić, że Bill jest moim bratem.
- Razem to ukartowaliście! - szepnęła Sandra May. - Oboje.
- Jim zginął i nie zostawił mi ani centa! - krzyknęła Loretta. - Jesteś mi winna te pieniądze.
- Dlaczego Jim miałby ci cokolwiek zostawiać? - spytała niepewnie Sandra May. - Dlaczego... - Lecz słowa uwięzły jej w gardle, gdy ujrzała jej znaczący uśmiech. - Ty i mój mąż? - wykrztusiła. - Spotykaliście się?
- Przez ostatnie trzy lata, skarbie. Nie zauważyłaś, że w tym samym czasie wyjeżdżamy z miasta? Że oboje zostajemy dłużej w pracy tego samego dnia? Jim odkładał pieniądze dla mnie! - wyrzuciła z siebie Loretta. - Ale nie zdążył mi ich dać przed śmiercią.
Sandra May zatoczyła się do tyłu i opadła na kanapę.
- Udziały... Przecież ci ufałam - wymamrotała. - Prawnik pytał mnie,
komu mogę zaufać, i byłaś pierwszą osobą, która mi przyszła na myśl!
290
- Ja też ufałam Jimowi - odparła ze złością Loretta. - Powtarzał, że otworzy mi konto, że będę podróżować, że kupi mi ładny dom... Ale potem zginął i nie zostawił dla mnie ani centa. Czekałam parę miesięcy, a potem zadzwoniłam do Billa do Nowego Jorku. Powiedziałam mu o tobie i o firmie. Wiedziałam, że w niedzielę wybierasz się do klubu. Pomyśleliśmy, że powinien tam pojechać i przedstawić się biednej wdowie.
- Przecież... masz inne nazwisko - zwróciła się Sandra May do Ral-stona, biorąc jego wizytówkę i spoglądając na Lorettę.
- Chyba nietrudno się domyślić - powiedział, unosząc dłonie. - Jest fałszywe. - Zaśmiał się. Jak gdyby to było tak oczywiste, że nie warto o tym w ogóle wspominać.
- Kiedy sprzedamy firmę, skarbie, coś ci z tego kapnie - ciągnęła Loretta. - Nie musisz się o to martwić. W uznaniu za sześć miesięcy na stanowisku prezesa. A teraz możesz iść do domu. Hej, nie masz mi za złe, że nie zwracam się już do ciebie "pani DuMont", co, Sandy? Naprawdę nie cierpiałam...
Drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie.
- Sandro May... nic ci się nie stało? - Na progu stał wysoki mężczyzna. Beau Ogden, szeryf okręgu. Jego dłoń spoczywała na pistolecie.
- Wszystko w porządku - powiedziała kobieta.
Przyjrzał się Ralstonowi i Loretcie, którzy spoglądali na niego z zaniepokojeniem.
- To oni? -Tak.
- Wyjechałem zaraz po twoim telefonie. Ralston zmarszczył brwi, nic nie rozumiejąc.
- Jakim telefonie?
- Ręce na widoku - ostrzegł go Ogden.
- O czym pan, u diabła, mówi? - zdumiał się Ralston.
- Tylko proszę z szacunkiem. Chyba nie chce pan sobie narobić jeszcze większych kłopotów.
- Szeryfie - powiedziała Loretta, zachowując stoicki spokój - rozmawiamy tylko o interesach. Wszystko jest w najlepszym porządku. Mamy umowy, papiery i tak dalej. Pani DuMont sprzedała mi udziały za dziesięć dolarów, bo firma jest zadłużona. Pomyślała, że ja i mój brat moglibyśmy wyprowadzić ją na prostą. Pracowałam z mężem pani DuMont tyle lat, że nikt lepiej ode mnie nie zna firmy. Sprawę załatwił jej prawnik. Wypłacimy pani DuMont rekompensatę jako byłemu pracownikowi.
- Tak, być może - odrzekł z roztargnieniem Ogden; patrzył pytająco na młodego, krótko ostrzyżonego zastępcę szeryfa, który właśnie wchodził do gabinetu.
291
- Pasuje - zwrócił sie do swojego szefa. Ogden wskazał mu Lorettę i Ralstona.
- Załóż kajdanki obojgu.
- Jasne, Beau.
- Kajdanki? Nic nie zrobiliśmy!
Ogden usiadł na krześle obok Sandry May i oznajmił z powagą:
- Znaleźliśmy. Ale nie w lesie. Pod werandą w domu Loretty.
Sandra May ze smutkiem pokręciła głową. Wyciągnęła z pudełka
chusteczkę higieniczną i otarła oczy.
- Co znaleźliście? - spytał ostro Ralston.
- Lepiej od razu się przyznajcie. Wiemy już wszystko.
- Co to znaczy? - warknęła do Sandry May Loretta.
Sandra May wzięła głęboki oddech. Wreszcie z trudem odpowiedziała:
- Wiedziałam, że coś jest nie tak. Zrozumiałam, że próbujecie mnie oszukać...
- Biedną wdowę - mruknął Ogden. -- Wstyd.
- Dlatego przed wyjściem do pracy zadzwoniłam rano do Beau. Powiedziałam mu o swoich podejrzeniach.
- Szeryfie - ciągnęła uparcie Loretta. - Popełnia pan poważny błąd. Pani DuMont z własnej woli odstąpiła mi swoje udziały. Nie było żadnego oszustwa, żadnego...
Szeryf przerwał jej zniecierpliwionym gestem.
- Loretto, nie jesteś aresztowana za żadne oszustwo ani nic takiego,
ale za to, co zrobiłaś Jimowi.
Jimowi? - Ralston spojrzał na siostrę, która potrząsnęła głową, pytając:
- O co tu chodzi?
- Jesteście aresztowani za zamordowanie Jima DuMonta.
- Nikogo nie zamordowałem! - rzucił gniewnie Ralston.
- Pan nie, ale ona. - Ogden wskazał na Lorettę. - Czyli jako jej wspólnik jest pan winny współudziału w przygotowaniu morderstwa.
- Nie! - wrzasnęła Loretta. - Nie zrobiłam tego!
- Parę tygodni temu zgłosił się do nas facet, który ma domek nad Lakę Billings, i powiedział, że widział jakąś kobietę z panem DuMontem tamtego dnia przed Halloween, kiedy pan DuMont pojechał na ryby. Nie widział jej zbyt wyraźnie, ale wydawało mu się, że trzymała jakąś pałkę czy gałąź. Wtedy w ogóle się tym nie przejął i na jakiś czas wyjechał z miasta. Ale kiedy w zeszłym miesiącu wrócił i dowiedział się o śmierci Jima, zadzwonił do mnie. Zapytałem koronera, który mi powiedział, że pan DuMont być może nie uderzył się w głowę podczas upadku. Być
292
może ktoś go uderzył, a potem wepchnął do wody. No więc wznowiłem śledztwo, tym razem w sprawie morderstwa. Przez cały zeszły miesiąc przesłuchiwaliśmy świadków i sprawdzaliśmy dowody. Uznaliśmy, że to zdecydowanie wygląda na morderstwo, ale nie mogliśmy znaleźć narzędzia. Rano zadzwoniła pani DuMont i opowiedziała mi o tym waszym oszustwie. Wydawało się, że to może być dobry motyw, żeby kogoś zamordować. Sędzia podpisał nakaz rewizji. No i to właśnie znaleźliśmy pod twoją werandą, Loretto, drewnianą pałkę, której pan DuMont używał do zabijania ryb. Są na niej jego włosy i krew. Aha, znalazłem też rękawiczki, w których go zabiłaś. Damskie. Bardzo eleganckie.
- Nie! Nie zrobiłam tego, przysięgam!
- Przeczytaj im ich prawa, Mikę. Tylko zrób to porządnie. Nie możemy sobie pozwolić, żeby wykorzystali jakieś nasze niedopatrzenie. I zabierz ich stąd.
- Nie zrobiłem tego! - krzyknął Ralston.
Gdy zastępca szeryfa spełnił polecenie i pojedynczo wyprowadził ich z gabinetu, szeryf Ogden zwrócił się do Sandry May:
- Zabawne, wszyscy zawsze mówią to samo. Jak zacięta płyta. "Nie zrobiłem tego, nie zrobiłem tego". Naprawdę mi przykro, Sandro May. Nie dość że tak niedawno owdowiałaś, to jeszcze musiałaś przechodzić przez tę głupią historię.
- Nic się nie stało, Beau - odrzekła Sandra May, spokojnie ocierając oczy chusteczką.
- Będziemy chcieli cię przesłuchać, ale nie ma z tym pośpiechu.
- W każdej chwili, szeryfie - oświadczyła zdecydowanym tonem. -Chcę, żeby ci ludzie trafili za kratki na bardzo, bardzo długo.
- Dopilnujemy, żeby tak się stało. Do widzenia.
Po wyjściu szeryfa Sandra May długą chwilę stała przed fotografią męża, zrobioną przed kilku laty. Trzymał dorodnego bassa - prawdopodobnie złowionego w Billings Lakę. Potem poszła do sekretariatu, otworzyła lodówkę i nalała sobie szklankę mrożonej herbaty.
Wróciwszy do gabinetu Jima - nie, jej gabinetu - usiadła na skórzanym krześle i obróciła się powoli, słuchając znanego już skrzypienia.
Pomyślała: Szeryfie, prawie miałeś rację.
W przedstawionej przez niego wersji wydarzeń nie zgadzał się jeden szczegół.
Otóż Sandra May od początku wiedziała o romansie Jima z Lorettą. Przyzwyczaiła się do zapachu terpentyny na skórze męża, ale nigdy nie przyzwyczaiła się do cuchnących jak środek owadobójczy tandetnych perfum, których wonią był przesiąknięty, gdy kładł się do łóżka, zbyt
293
zmęczony, żeby ją choćby pocałować. ("Jeżeli mężczyzna nie potrzebuje cię trzy razy w tygodniu, Sandro, to powinnaś się zacząć zastanawiać dlaczego". Dzięki, mamo).
Tak więc gdy w październiku zeszłego roku Jim pojechał nad Billings Lakę, Sandra May ruszyła za nim i nad jeziorem powiedziała mu wprost, że wie o Loretcie. Kiedy się przyznał, powiedziała: "Dziękuję, że nie kłamiesz", po czym wzięła drewnianą pałkę, jednym ciosem roztrzaskała mu czaszkę i zepchnęła go do lodowatej wody.
Sądziła, że na tym się skończy. Uznano, że to był wypadek, i wszyscy zapomnieli o sprawie - dopóki nie zgłosił się tamten człowiek znad jeziora, który zawiadomił szeryfa, że tuż przed śmiercią Jima widział z nim jakąś kobietę. Sandra May wiedziała, że prędzej czy później trafią na jej ślad i odkryją prawdę o morderstwie.
Modląc się o "pomoc z nieba", nie pragnęła wybawienia firmy z kłopotów finansowych, ale sposobu uniknięcia grożącej jej kary dożywocia. (A firma? Kogo mogła obchodzić? "Trochę pieniędzy z ubezpieczenia" to był prawie milion dolarów. Mogąc zgarnąć taką forsę, bez żalu pozwoliłaby zbankrutować DuMont Products, rezygnując z pieniędzy, które Jim odłożył dla tej chudej zdziry). Jak jednak mogła się uratować przed więzieniem? Odpowiedź dał jej Ralston, podrywając ją w klubie. Był podejrzanie wygadany. Sandra May wyczuła jakiś podstęp i nie musiała szukać zbyt głęboko, by odkryć, co go łączy z Lorettą. Domyśliła się, że zamierzają odebrać jej firmę.
Tak więc ułożyła własny plan.
Sandra May otworzyła dolną szufladę biurka, wyciągnęła butelkę luksusowego bourbona z Kentucky i dolała trunku do herbaty na dobre trzy palce. Rozsiadła się w dawnym fotelu męża, dziś należącym wyłącznie do niej, i spojrzała przez okno na kępę ciemnych sosen, kołyszących się na wietrze, który zwiastował nadciągającą wiosenną burzę.
Nie mówiłam wam, jak brzmi dalszy ciąg powiedzenia mamy, prawda? - spytała w myślach Ralstona i Loretty.
"Kochanie" - mówiła do córki staruszka - "kobieta z Południa musi być odrobinę silniejsza od swojego mężczyzny. Musi też być odrobinę bardziej zaradna. A tak między nami, musi być odrobinę bardziej przebiegła. Nigdy o tym nie zapominaj, cokolwiek będziesz robiła".
Sandra May pociągnęła łyk mrożonej herbaty i podniosła słuchawkę, aby zadzwonić do biura podróży.
Klęczący żołnierz
J
est? Znowu? Na kuchenną podłogę spadł talerz, roztrzaskując się na kawałki.
- Gwen, zejdź na dół. Natychmiast.
- Ależ, tato - szepnęła. - Jak to możliwe? Powiedzieli, że na pół roku. Obiecali. Co najmniej pół roku!
Wyjrzał zza firanek, zmrużył oczy i serce w nim zamarło.
- To on. - Westchnął. - To on. Gwen, zrób, o co cię proszę. Zejdź na
dół. Już. - Odwracając się w stronę jadalni, krzyknął: - Doris!
Jego żona wbiegła do kuchni.
- Co się stało?
- Wrócił. Dzwoń na policję.
- Wrócił? - mruknęła posępnie.
- Dzwoń. Gwen, nie chcę, żeby cię zobaczył. Zejdź do pokoju na dole. Nie będę powtarzał.
Doris wzięła telefon i zadzwoniła do biura szeryfa. Wystarczyło tylko wcisnąć jeden klawisz; już dawno zaprogramowali ten numer na stałe.
Ron wyszedł na werandę i wyjrzał na zewnątrz.
Godziny tuż po kolacji, w chłodny wiosenny wieczór taki jak dziś, były najspokojniejszą porą w Locust Grove, uroczym przedmieściu, położonym pięćdziesiąt kilometrów od Nowego Jorku, na północnym brzegu Long Island. Mieszkało tu kilka naprawdę zamożnych osób - właścicieli nowych fortun i kontynuatorów Rockefellera i Morgana. Prócz nich ludzie aspirujący do miana bogaczy, paru popularnych artystów, kilku dyrektorów agencji reklamowych. Przeważali jednak ludzie tacy jak rodzina Ash-berrych. Mieszkający wygodnie w domach za sześćset tysięcy dolarów, dojeżdżający kolejką LIRR do pracy albo samochodami do firm komputerowych czy wydawnictw na Long Island, którym szefowali.
Był kwietniowy wieczór, kwitły derenie, w wilgotnym powietrzu unosiła się woń ściółki ogrodniczej i pierwszej skoszonej w tym roku trawy.
295
A w krzakach naprzeciw domu Rona Ashberry'ego majaczyła przycupnięta sylwetka Harle'a Ebbersa, wpatrzonego w okno sypialni szesnastoletniej Gwen.
Dobry Boże, pomyślał zrozpaczony Ron. Tylko nie to. Znowu to samo...
Doris podała bezprzewodowy telefon mężowi, który poprosił o rozmowę z szeryfem Hanlonem. Czekając na połączenie, oparł głowę o siatkową ściankę werandy, czując jej metaliczny zapach. Spojrzał na krzew rosnący po drugiej stronie ulicy, czterdzieści metrów dalej, na którym zatrzymywał wzrok, oddając się marzeniom, i który stał się źródłem jego koszmaru.
To był jałowiec, szerokości dwóch i wysokości jednego metra, ozdabiający niewielki park miejski. Przez ostatnich osiem miesięcy pod tym rozłożystym krzewem w charakterystycznej pozycji przesiadywał dwudziestoletni Harle Ebbers, śledząc Gwen.
- Jakim cudem już wyszedł? - zastanawiała się Doris.
- Nie rozumiem, po co dzwonicie na policję - odezwała się z kuchni Gwen głosem, w którym pobrzmiewała nuta paniki. - Zanim przyjadą, już go nie będzie. Tak jak zawsze.
- Zejdź na dół! - zawołał Ron. - Nie pokazuj mu się!
Szczupła blondynka o twarzy ślicznej jak u porcelanowej figurki Lla-dro cofnęła się w głąb domu.
- Boję się.
Doris, wysoka i muskularna kobieta, emanująca pewnością siebie byłej sportsmenki, otoczyła córkę ramieniem.
- Nie masz powodu się bać, kochanie. Twój ojciec i ja jesteśmy przy
tobie. On ci nie zrobi krzywdy. Słyszysz?
Dziewczyna niepewnie skinęła głową i zniknęła na schodach prowadzących do sutereny.
Ron Ashberry nie odrywał wściekłego wzroku od postaci obok krzewu.
Tylko okrutna ironia losu mogła sprawić, że to właśnie Gwen spotkała ta tragedia.
Konserwatywnego z natury Fx>na zawsze przerażał brak zainteresowania dziećmi, jaki obserwował u rodzin w mieście, do którego co dzień dojeżdżał. Nieobecność ojców w domach, matki narkomanki, uzbrojone gangi na ulicach, małe dziewczynki uprawiające prostytucję... Poprzysiągł sobie, że jego córce nigdy nie przytrafi się nic złego. Jego plan był prosty: zamierzał chronić Gwen, dobrze ją wychować i wpoić jej właściwe wartości moralne - o których, dzięki Bogu, znów zaczynało się mówić. Postanowił trzymać ją w domu, wymagać od niej dobrych stopni i nalegać, aby uprawiała sport oraz uczyła się muzyki i ogłady towarzyskiej.
296
Później, gdy dziewczyna skończy osiemnaście lat, zamierzał dać jej wolność. Będzie na tyle dorosła, by samodzielnie podejmować odpowiednie decyzje - dotyczące chłopców, pracy, pieniędzy. Pójdzie do college'u przy którymś z prestiżowych uniwersytetów Ivy League, a potem wróci na Long Island, by wyjść za mąż albo zacząć pracę. Wychowanie tego dziecka było naprawdę poważnym zadaniem, lecz Ron widział już rezultaty swoich wysiłków. Gwen znalazła się wśród jednego procentu uczniów z najlepszymi wynikami testów PS AT*. Nigdy nie odpowiadała niegrzecznie dorosłym; według jej trenerów, należała do najzdolniejszych sportowców, z jakimi kiedykolwiek pracowali; nigdy nie podkradała papierosów ani alkoholu, nigdy się nie skarżyła, kiedy Ron jej zapowiedział, że nie ma co liczyć na prawo jazdy, dopóki nie skończy osiemnastu lat. Rozumiała, jak bardzo ją kocha i dlaczego nie pozwala jej jeździć z koleżankami na Manhattan ani spędzać weekendów na Fire Island bez opieki dorosłych.
Dlatego Ron uważał, że to ogromnie niesprawiedliwe, iż Harle Ebbers wybrał na ofiarę prześladowań właśnie jego córkę.
Wszystko zaczęło się jesienią zeszłego roku. Pewnego wieczoru podczas kolacji Gwen była wyjątkowo milcząca. Kiedy Ron poprosił ją o wybranie jakiejś książki z jego biblioteki, aby mógł ją poczytać na głos, Gwen nie ruszyła się z miejsca, patrząc przez kuchenne okno.
- Gwen, słyszałaś, co mówiłem? Prosiłem, żebyś przyniosła książkę.
Kiedy się odwróciła, zaskoczony ujrzał w jej oczach łzy.
- Kochanie, przepraszam - powiedział odruchowo i objął córkę. Wiedział, o co chodzi. Przed kilkoma dniami Gwen spytała, czy może pojechać do Waszyngtonu z dwoma nauczycielami i sześciorgiem uczniów z klasy, z którą miała naukę o społeczeństwie. Ron zastanawiał się, czyją puścić. Ale potem dowiedział się, że dwie dziewczyny z tej grupy mają problemy z przestrzeganiem dyscypliny - latem przyłapano je na piciu w parku niedaleko szkoły. Oświadczył Gwen, że nie może jechać, a dziewczyna wydawała się zawiedziona jego decyzją. Przypuszczał, że tym się właśnie martwi. - Chciałbym pozwolić ci jechać, Gwen... - zaczął.
- Och, nie, tatusiu, nie chodzi o tę głupią wycieczkę. W ogóle mi na niej nie zależy. Chodzi o co innego...
Ze szlochem padła mu w ramiona. Ogarnęła go fala gorących uczuć ojcowskich. I dojmujący ból z powodu jej cierpienia.
- Co się stało, kochanie? Powiedz. Możesz mi opowiedzieć o wszyst
kim.
* Preliminary Scholastic Aptitude Test - wstępny test sprawdzający zdolności kandydatów na studia, zdawany przez uczniów szkół średnich (przyp. tłum.).
297
Wyjrzała przez okno.
Podążając za jej wzrokiem, zobaczył skuloną postać w parkowych krzakach po drugiej stronie ulicy.
- Och, tatusiu, on mnie śledzi.
Wstrząśnięty Ron zaprowadził ją do salonu, wołając:
- Doris, mamy naradę rodzinną! Chodź tu natychmiast! - po czym
usiadł obok Gwen. - Co się stało, skarbie? Opowiedz nam.
Ron wolał, aby Doris odbierała Gwen ze szkoły. Jednak od czasu do czasu, kiedy żona była zajęta, pozwalał Gwen wracać samej. W Locust Grove nie było niebezpiecznych dzielnic, w każdym razie na pewno nie w drodze ze szkoły do domu - na zadbanych ulicach czaiło się najwyżej zagrożenie estetyczne: jakiś nędzny bungalow czy stado plastikowych flamingów lub gipsowych jelonków Bambi na wypielęgnowanych trawnikach.
Tak w każdym razie sądził Ron.
Tamtego wieczoru Gwen, siedząc z rękami na kolanach i wzrokiem wbitym w podłogę, zaczęła potulnym głosem:
- Wracałam dzisiaj ze szkoły. I zaczepił mnie jeden chłopak.
Serce Rona ściął lód. Poczuł, jak drżą mu ręce i wzbiera w nim gniew.
- Mów - powiedziała Doris. - Co się stało?
- Nic. Nic takiego. Po prostu zaczął ze mną rozmawiać. Mówi: "Jesteś bardzo ładna. Pewnie jesteś mądra. Gdzie mieszkasz?".
- Znał cię?
- Chyba nie. Okropnie dziwnie się zachowywał. Jak gdyby był niedorozwinięty. Mówił trochę bez sensu. Powiedziałam mu, że nie życzycie sobie, żebym rozmawiała z obcymi, i uciekłam do domu.
- Och, biedactwo. - Matka przytuliła ją do piersi.
- Nie zauważyłam, że mnie śledzi. Ale... - Zagryzła wargi. - Ale to on.
Ron podbiegł do krzewu, gdzie zobaczył młodego człowieka w dziwnej
pozie. Przypominał mu jednego z zielonych plastikowych żołnierzy, których kupował w dzieciństwie. Klęczącego żołnierza z wycelowanym karabinem.
Chłopak dostrzegł Rona i uciekł.
Biuro szeryfa wiedziało o chłopcu. Rodzice Harle'a przeprowadzili się do Locust Grove przed kilkoma miesiącami po tym, jak niemal wygnano ich z Ridgeford w Connecticut, ponieważ ich syn wziął na cel młodą blondynkę, mniej więcej w wieku Gwen, i zaczął ją śledzić. Chłopak był przeciętnie inteligentny, ale miał za sobą epizody psychotyczne. Policja nie mogła go zatrzymać, bo w ciągu kilku miesięcy prześladowania swojej ofiary skrzywdził tylko jedną osobę - brata dziewczyny, który go zaatakował. Harle omal nie zatłukł chłopaka na śmierć, lecz wycofano wszystkie zarzuty ze względu na to, że działał w obronie własnej.
298
W końcu rodzina Ebbersów opuściła Connecticut w nadziei rozpoczęcia nowego życia.
Jedyna zmiana polegała jednak na tym, że Harle znalazł sobie nową ofiarę: Gwen.
Chłopak zaczął ją obsesyjnie obserwować - kiedy Gwen była w szkole, zaglądał do klas, a potem klęczał obok jałowca, nie odrywając oczu od okna jej sypialni.
Ron próbował starać się o wydanie tamtemu zakazu zbliżania się do swojej córki, ale sędzia, nie mając dowodów na popełnienie przez Harle'a nielegalnego czynu, nie mógł podpisać takiego dokumentu.
Wreszcie, kiedy Harle nie opuszczał swego posterunku obok jałowca przez sześć wieczorów z rzędu, Ron wpadł jak burza do stanowego wydziału zdrowia psychicznego i zażądał, żeby coś w tej sprawie zrobiono. Wydział błagał rodziców chłopaka, by wysłali go na pół roku do prywatnego zakładu. Okręg miał uregulować dziewięćdziesiąt procent rachunku za jego pobyt w szpitalu. Ebbersowie zgodzili się i na podstawie orzeczenia o przymusowym leczeniu psychiatrycznym zabrano chłopaka do Garden City.
Ale zaledwie tydzień po tym, jak odwiózł go ambulans, Harle znów klęczał przy osławionym jałowcu w pozycji celującego żołnierza.
W słuchawce nareszcie odezwał się szeryf Hanlon.
- Ron, miałem do ciebie dzwonić.
- Wiedziałeś, że wrócił? - krzyknął Ron. - Dlaczego, do diabła, nic nam nie powiedziałeś? Już tu jest.
- Sam dopiero się dowiedziałem. Chłopak rozmawiał w szpitalu z psychiatrą. Widocznie podał mu właściwe odpowiedzi i postanowili go zwolnić. Gdyby zatrzymali go dłużej na podstawie takiego niepewnego orzeczenia, okręgowi groziłyby kłopoty.
- A moja córka może mieć kłopoty? - odparował ze złością Ron.
- Za kilka tygodni będzie przesłuchanie przed sędzią, ale do tego czasu nie mogą go trzymać w szpitalu. Wszystko wskazuje na to, że po przesłuchaniu też pewnie tam nie trafi.
Tego pięknego wieczoru Locust Grove zaczęła zasnuwać mgła, świerszcze grały jak nienaoliwiona przekładnia, a Harle Ebbers trwał zastygły w znajomej pozie, szukając wzrokiem smukłej sylwetki dziewczyny, której ojciec właśnie doszedł do wniosku, że to nie może trwać ani chwili dłużej.
- Słuchaj, Ron - rzekł ze współczuciem szeryf - wiem, że to trudne,
ale...
Ron z rozmachem cisnął słuchawkę na widełki, omal nie zrywając aparatu ze ściany.
299
- Kochanie... - zaczęła Doris.
Nie zwracał na nią uwagi, więc kiedy szedł do drzwi, chwyciła go za ramię. Była silną kobietą. Ale Ron był silniejszy i uwolnił się, odsuwając żonę szorstkim gestem. Pchnął drzwi z siatką i przez pokryty rosą trawnik ruszył w stronę parku.
Ku jego zdziwieniu - i zadowoleniu - Harle nie uciekał. Podniósł się z klęczek i skrzyżował ramiona, czekając, aż Ron podejdzie do niego.
Ron był wysportowany. Grał w tenisa i golfa i pływał jak delfin. Kiedy basen w klubie był otwarty, regularnie robił sto okrążeń. Był odrobinę niższy od Harle'a, ale patrząc na gęste brwi chłopaka i jego niepokojące, głęboko osadzone ciemne oczy, w głębi serca wiedział, że jest gotów go zabić. Gołymi rękami, gdyby było trzeba. Wystarczyłoby tylko, żeby Harle go sprowokował.
- Tatusiu, nie! - wrzasnęła z werandy Gwen głosem przenikliwym
jak wysoka skrzypcowa nuta, który niósł się przez mgłę. - Nie narażaj się.
Nie warto!
Ron odwrócił się i głośno syknął w jej stronę:
- Wejdź do domu!
Harle pomachał do dziewczyny.
- Gwennie, Gwennie, Gwennie... - zawołał z uśmiechem, który bu
dził grozę.
W sąsiednich domach zapaliły się światła, w drzwiach i oknach ukazały się twarze.
Doskonale, pomyślał Ron. Zrobi jeden ruch w moją stronę i go zabiję. Będę miał kilkunastu świadków, którzy potwierdzą, że musiałem. Zatrzymał się niecały metr od Harle'a, z którego twarzy zniknął uśmiech.
- Puścili mnie. Nic mi nie mogli zrobić, no nie? Zrobić, zrobić, nie mogli mi nic zrobić. No. To. Mnie. Puścili.
- Słuchaj - mruknął Ron, zwijając dłonie w pięści. - Doigrasz się. Wiesz, co to znaczy? Wszystko jedno, czy mnie za to aresztują, czy mnie za to powieszą. Jeżeli nie zostawisz jej w spokoju, zabiję cię. Rozumiesz?
- Kocham moją Gwennie, kocham ją, kocham ją, kochamją, kocham-ją, kocham. A ona kocha mnie, kochamją, kocha mnie, kochamją, ko-chamnie, kocham, kochamkocha, kocha, kocha...
- No już. Stawaj. No już. Tchórzu! Nie masz jaj, żeby się bić jak mężczyzna, co? Niedobrze mi na twój widok.
Harle cpuścił ręce. Dobra, uwaga...
Ron poczuł ściśnięcie serca, a uszy wypełnił mu huk oceanu. Przypływ adrenaliny przeszył chłodem jego ciało jak wstrząs elektryczny.
300
M
Chłopak odwrócił się i uciekł. Sukinsyn...
- Wracaj!
Harle biegł na swoich tyczkowatych nogach w głąb ciemnej, zamglonej ulicy. Ron deptał mu po piętach.
Minęli kilka przecznic.
Owszem, był wysportowany, ale czterdziestotrzyletniemu ciału brakowało wytrzymałości kogoś o połowę młodszego, więc po pięciuset metrach chłopak odbił się daleko od niego i zniknął.
Zdyszany, czując kłujący ból w boku, Ron truchtem wrócił do domu i wsiadł do swojego lexusa. Łapiąc oddech, krzyknął:
- Doris! Nie ruszajcie się stąd, pozamykajcie wszystkie drzwi. Znaj
dę go!
Żona protestowała, ale nie zwracając na to uwagi, błyskawicznie ruszył z podjazdu.
Pół godziny później, gdy objechał całe osiedle i nigdzie nie trafił na ślad chłopaka, wrócił do domu.
1 zastał córkę we łzach.
Doris i Gwen siedziały w salonie, przy spuszczonych roletach i zaciągniętych zasłonach. Doris ściskała w dłoniach długi nóż kuchenny.
- Co? - zapytał ostro Ron. - Co się stało?
- Powiedz ojcu - poleciła córce Doris.
- Och, tatusiu. Przepraszam. Chciałam postąpić dobrze.
- Co? - Ron podszedł do nich szybkim krokiem, osunął się na kanapę i chwycił córkę za ramiona. - Mów! - wrzasnął.
- On tu wrócił - wyznała ze szlochem Gwen. -- Stał przy jałowcu. I wyszłam z nim porozmawiać.
- Co zrobiłaś? Oszalałaś? - krzyknął Ron, dygocząc z wściekłości i strachu, gdy zaczął sobie wyobrażać, co się mogło stać.
- Nie mogłam jej zatrzymać - wtrąciła Doris. - Próbowałam, ale...
- Bałam się o ciebie. Bałam się, że coś ci zrobi. Pomyślałam, że kiedy będę dla niego mila i go poproszę, to sobie pójdzie.
Mimo przerażenia serce Rona Ashberry'ego wezbrało dumą z powodu odwagi córki.
- I co się stało? - zapytał.
- Och, tatusiu, to było okropne.
Zapominając o dumie, wyprostował się, patrząc uważnie w pobladłą twarz córki.
- Dotknął cię? - wyszeptał Ron.
- Nie... jeszcze nie.
301
- Co to znaczy "jeszcze nie"? - warknął Ron.
- Powiedział... - Odwróciła zapłakaną twarz od wściekłych oczu ojca, by spojrzeć w oczy matki, w których malowała się determinacja. - Powiedział, że przy najbliższej pełni księżyca... kiedy kobiety zachowują się inaczej z powodu... wiesz, tych comiesięcznych spraw, przy pełni księżyca znajdzie mnie, gdziekolwiek będę... - Jej twarz oblała się rumieńcem. Przełknęła ślinę. - Nie mogę ci powiedzieć, tatusiu. Nie powtórzę, co powiedział, że mi zrobi.
- Boże.
- Tak się przestraszyłam, że szybko uciekłam do domu.
Doris, odwróciwszy w stronę okna twarz o mocno zarysowanej szczęce, dodała:
- A on stał i gapił się na nas, śpiewając coś tym swoim okropnym
głosem. Zaraz zamknęłyśmy drzwi na klucz. - Wskazała nóż, kładąc go
na stole. - Przyniosłam to z kuchni na wszelki wypadek.
Kocha mnie, kocham ją, kocha mnie, kocham, kocham, kochakocham...
- Potem wróciłeś - ciągnęła jego żona - i kiedy zobaczył światła sa
mochodu, uciekł. Chyba w stronę domu rodziców.
Ron chwycił telefon i wdusił przycisk szybkiego wybierania numeru.
- Mówi Ron Ashberry - powiedział do dyżurnej.
- Tak, znowu chodzi o tego chłopaka? - spytała.
- Z Hanlonem. Natychmiast. Chwila ciszy.
- Proszę zaczekać.
W słuchawce odezwał się głos szeryfa.
- Ron, co tam się dzieje, do cholery? Miałem kilka telefonów od two
ich sąsiadów, że podobno krzyczysz, ganiasz po ulicy.
Ron opowiedział mu o groźbach. -To tylko słowa, Ron.
- Niech to szlag, nic mnie nie obchodzi żadne prawo! Powiedział, że przy następnej pełni księżyca zgwałci mi córkę. Czego jeszcze chcecie?
- Kiedy jest pełnia?
- Nie wiem, skąd mam wiedzieć?
- Zaczekaj. Mam tu kalendarz... Zobaczmy. Pełnia jest w przyszłym tygodniu. Przyślemy kogoś, żeby cały dzień pilnował twojego domu. Jeżeli chłopak coś zrobi, capniemy go.
- Za co? Za wtargnięcie na teren prywatny? I co, wyjdzie po tygodniu?
- Przykro mi, Ron. Takie jest prawo.
- Wiesz, co możesz sobie zrobić ze swoim prawem? Możesz je sobie wsadzić!
302
- Ron, już ci mówiłem, jeżeli weźmiesz sprawę w swoje ręce, będziesz
miał poważne kłopoty. Życzę dobrej nocy.
Ron znów rzucił słuchawkę i tym razem telefon odpadł od ściany.
- Siedźcie tu! - krzyknął do Doris. - Nie otwierajcie drzwi.
- Ron, co ty chcesz zrobić?
- Tatusiu, nie...
Drzwi zatrzasnęły się z taką siłą, że szyba nie wytrzymała, pokrywając się pajęczą siatką pęknięć.
Ron zaparkował na trawniku, zatrzymując się tuż przed rdzewiejącym camaro i kombi pomalowanym na żółtozielono z wyjątkiem zderzaka zagruntowanego farbą podkładową koloru zaschniętej krwi.
Waląc w pokryte liszajami drzwi, krzyknął:
- Otwierać! Chcę z nim rozmawiać!
Wreszcie drzwi się uchyliły i Ron wszedł do środka. Bungalow był ciasny i panował w nim nieopisany bałagan. Jedzenie, brudne plastikowe talerze, puszki po piwie, sterty ubrań, czasopism, gazet. Cuchnęło zwierzęcym moczem.
Minął dwoje drobnych, pucołowatych ludzi w dżinsach i T-shirtach. Oboje mieli pod czterdziestkę.
- Pan Ashberry - powiedział z niepokojem mężczyzna, spoglądając na żonę.
- Jest wasz syn?
- Nie wiemy. Proszę posłuchać, nie mamy nic wspólnego z tym, że wypuścili go ze szpitala. Naprawdę chcieliśmy, żeby tam został, chyba pan nam wierzy.
- Co to znaczy, że nie wiecie, czy jest w domu?
- Przychodzi i wychodzi, kiedy chce - wyjaśniła jego żona. - Przez okno w sypialni. Czasem nie widujemy go całymi dniami.
- Próbowaliście kiedyś dyscypliny? Próbowaliście pasa? Myślicie, że dzieci mogą wam wchodzić na głowę?
Ojciec Harle'a zaśmiał się smętnie.
- Zrobił coś jeszcze? - zapytała jego żona.
Jak gdyby mało było tego, co chłopak dotąd zrobił.
- Och, groził tylko, że ją zgwałci, to wszystko.
- Och, nie, nie - splotła brudne palce, ozdobione tandetnymi pierścionkami. - Ale on tylko tak mówi - wyrzuciła z siebie. - Zawsze tylko mówi, nic więcej.
Ron obrócił się na pięcie, by spojrzeć jej w twarz. Miała krótkie ciemne włosy, którym bardzo przydałaby się odrobina szamponu, i biła od niej kwaśna woń cebuli.
303
- Na gadaniu się nie skończy i nie zamierzam tego dłużej znosić.
Chcę z nim porozmawiać.
Wymienili spojrzenia i ojciec zaprowadził Rona ciemnym korytarzem do jednej z dwóch sypialni. Coś chrupnęło Ronowi pod butem - chyba jakaś resztka jedzenia. Ojciec Harle'a obejrzał się przez ramię na żonę stojącą w salonie i powiedział:
- Przykro mi z powodu tego wszystkiego. Żałuję, że nie mam odwagi się go pozbyć.
- Już próbowaliśmy - zauważył z przekąsem Ron.
- Nie chodzi mi o szpital czy więzienie. - Zniżył głos do szeptu. - Mówię, że nie potrafię pozbyć się go raz na zawsze. Rozumie pan. Myślałem już o tym. Ona też, chociaż się do tego nie przyzna. W końcu jest matką i tak dalej. Raz prawie mi się udało. Kiedy spał. - Przesunął dłonią po wgłębieniu w gipsowo-kartonowej ściance - najwyraźniej był to ślad po uderzeniu pięścią. - Zabrakło mi siły. Żałuję. Ale nie potrafiłem tego zrobić.
Kiedy podeszła do niego żona, umilkł. Delikatnie zapukał do drzwi, a gdy nie usłyszeli odpowiedzi, wzruszył ramionami.
- Niewiele więcej możemy zrobić. Zamyka przed nami pokój i nie chce nam dać klucza.
- Och, na litość boską. - Ron odsunął się i z całej siły kopnął w drzwi.
- Nie! - krzyknęła matka. - Będzie wściekły. Niech pan...
Drzwi puściły i Ron wpadł do pokoju, zapalając światło. Nagle stanął jak wryty.
W przeciwieństwie do reszty domu, w pokoju Harle'a panował nienaganny porządek.
Łóżko było pościelone, przykryte kocami wygładzonymi równiutko jak na łóżku rekruta. Biurko lśniło czystością. Dywan został niedawno starannie odkurzony. Na półkach stały książki ułożone w porządku alfabetycznym.
- Sam to robi - oznajmiła matka Harle'a z nutą dumy w głosie. -Sprząta. Widzi pan, nie jest taki zły...
- Nie jest taki zły? Czy pani zwariowała? Patrzcie na to! Patrzcie!
Ściany były udekorowane plakatami z filmów o drugiej wojnie światowej, symbolami faszystowskimi, swastykami, kośćmi. Na jednej ze ścian wisiał bagnet. Na szafce w nogach łóżka leżał miniaturowy miecz samurajski. Jeden z plakatów przedstawiał scenę walki z komiksu, na której rysunkowa postać z nożami zamiast stóp rozpruwała przeciwnikowi brzuch? Krew tryskała strumieniami.
Obok łóżka stały trzy pary wyglansowanych na błysk butów wojskowych. Na magnetowidzie podłączonym do błyszczącego telewizora leżała kaseta "Twarze śmierci".
304
Ron sięgnął do drzwi ściennej szafy.
- Nie - zaprotestowała stanowczo matka. - Tu nie. Nie pozwala nam
tam zaglądać. Nie wolno nam tego robić!
Podwójne drzwi były zamknięte na klucz, ale Ron otworzył je jednym szarpnięciem, omal nie wyrywając skrzydeł z zawiasów.
Z szafy wypadły makabryczne zabawki, potwory, wampiry, postaci z horrorów. Gumowe atrapy rąk i nóg, wypchane zwierzęta, szkielet węża, plakaty z Freddym Kruegerem.
A na dole, pośrodku szafy, znajdowała się główna atrakcja: ołtarzyk poświęcony Gwen Ashberry.
Ron wydał okrzyk zgrozy, osuwając się na kolana przed przerażającym sanktuarium. Do ściany przypięto kilka fotografii Gwen. Harle musiał je zrobić, gdy wracała sama ze szkoły. Na dwóch zdjęciach szła chodnikiem z obojętną miną. Na trzecim stała odwrócona, uśmiechając się z daleka. A na czwartym - na którego widok Ron poczuł, jak gdyby dostał cios pięścią - pochylała się, by zasznurować but, a jej krótka spódniczka zadzierała się, odsłaniając wysoko szczupłe uda. Ta fotografia była centralnym elementem kapliczki.
Kocha mnie, kocham ją, kocha mnie, kocham, kocham, kochakocham, kochakochakocha...
Na podłodze, między dwiema świecami, stał tandetny kubek z nadrukiem "Gwen", z którego wystawał jakiś biały kwiat. Ron dotknął go. Poczuł tkaninę... ale co to właściwie było? Gdy zobaczył, że trzyma w ręku majteczki, wydał przeciągły jęk, przyciskając do piersi zwiewny skrawek materiału. Przypomniał sobie, jak przed kilkoma miesiącami Doris mówiła, że drzwi do pralni zastała otwarte. A więc był w ich domu!
Ron w ataku furii zdarł ze ściany zdjęcie pochylonej Gwen. Potem resztę. Porwał wszystkie na drobne kawałki.
- Proszę, nie! Niech pan tego nie robi, nie, nie! - krzyknęła matka.
- Naprawdę, proszę pana!
- Harle będzie wściekły. Nie znoszę, kiedy się na nas wścieka.
Ron zerwał się na nogi i cisnął kubkiem w faszystowską flagę, tłukąc go. Odepchnął rodziców Harle'a, otworzył drzwi i wypadł na ulicę.
- Gdzie jesteś? - wrzasnął. - Gdzie, skurwysynu?
Spokojny zmierzch w Locust Grove łagodnie przeszedł w spokojną noc. Ron widział tylko blade światła i słyszał jedynie swój głos stłumiony przez mgłę, powracający do niego echem.
Wskoczy! do samochodu i zostawiając ślady opon jak długie czarne robaki, potrącił kubły na śmieci i wyjechał na ulicę.
305
Trzy godziny później wrócił do domu.
Na zewnątrz paliły się wszystkie lampy, a jeden z reflektorów był wycelowany w jałowiec po drugiej stronie ulicy.
- Gdzie byłeś? - spytała ostro Doris. - Wydzwaniałam do wszystkich, próbowałam cię znaleźć.
- Jeździłem i szukałem go. Wszystko w porządku?
- Wydawało mi się, że godzinę temu słyszałam coś w szopie, jakby ktoś tam myszkował.
- I co?
- Zadzwoniłam na policję i zajrzeli tu. Nic nie znaleźli. Może to tylko szop. Okno było otwarte, ale drzwi zamknięte na klucz.
- A Gwen?
- Śpi na górze. Znalazłeś go?
- Nie, przepadł bez śladu. Mam przynajmniej nadzieję, że go porządnie nastraszyłem i przez parę dni będziemy mieli spokój. - Rozejrzał się po domu. - Sprawdźmy, czy wszystko jest dobrze pozamykane.
Ron podszedł do drzwi wejściowych, otworzył je i cofnął się przestraszony na widok ciemnej zwalistej sylwetki w progu. Instynktownie zamachnął się, gotów wymierzyć cios.
- Hej, spokojnie, stary. - Szeryf Hanlon zrobił krok naprzód, stając
w oświetlonym korytarzu.
Ron z ulgą przymknął oczy.
- Ale mnie przestraszyłeś.
- Ty mnie też. Mogę wejść?
- Tak, tak, jasne - odparł Ron.
Szeryf wkroczył do środka, skinieniem głowy witając Doris, która zaprosiła go do salonu. Odmówił, kiedy zaproponowała kawę.
Mąż i żona patrzyli na szeryfa. Wysoki mężczyzna w beżowym mundurze usiadł na kanapie i powiedział tylko:
- Pół godziny temu przy torach LIRR-u znaleziono martwego Har-
le'a Ebbersa. Potrąciła go kolejka.
Doris wstrzymała oddech. Szeryf ponuro pokiwał głową. Ron nie starał się nawet ukryć uśmiechu.
- Chwała Temu, który zsyła na nas wszelkie łaski.
Szeryf zachowywał obojętną minę. Zajrzał do notesu.
- Ron, gdzie spędziłeś ostatnie trzy godziny? Po wyjściu z domu Eb-bersów? *
- Byłeś u nich? - zdumiała się Doris.
Ron splótł palce, lecz po chwili opuścił ręce, dochodząc do wniosku, że ten gest nadaje mu wygląd winowajcy.
3f)fi
- Jeździłem po mieście - odrzekł. - Szukałem Harle'a. Ktoś musiał. Wy nie mieliście ochoty.
- I znalazłeś go - powiedział szeryf.
- Nie, nie znalazłem.
- Właśnie że tak. Ktoś w każdym razie go znalazł. Ron, mieliśmy sygnały, że groziłeś dzisiaj temu chłopakowi. Clarke'owie i Phillipsowie słyszeli, jak krzyczałeś, i wyjrzeli przez okno. Słyszeli też, jak mówiłeś, że jest ci wszystko jedno, czy cię aresztują, czy nawet powieszą, ale chcesz go zabić. Potem pobiegłeś za nim Mapie Street.
-Ale...
- A potem dostaliśmy wiadomość, że zrobiłeś awanturę w domu Eb-bersów i uciekłeś. - Odczytał z notatek: - "W stanie wielkiego wzburzenia".
- "Wielkiego wzburzenia". Pewnie, że byłem wzburzony. Na tym swoim cholernym ołtarzyku w szafie trzymał bieliznę mojej córki.
Doris przysłoniła usta dłonią.
- I znalazłem kilka zdjęć, które jej zrobił, kiedy wracała do domu ze szkoły.
- A potem?
- Jeździłem i szukałem go. Nie znalazłem. Wróciłem do domu. Słuchaj, szeryfie, powiedziałem, że go zabiję. Jasne, do tego się przyznaję. I przykro mi, jeżeli uciekając przed mną, wbiegł na tory i wpadł pod pociąg. Jeżeli to jest, nie wiem, nieumyślne pozbawienie życia na skutek zaniedbania, to możesz mnie za to aresztować.
Na szeroką twarz szeryfa wypełzł blady uśmiech.
- "Pozbawienie życia na skutek zaniedbania"? Gdzieś ty to wyczytał? Może słyszałeś coś takiego w Court TV?
- O co ci chodzi?
- Mam wrażenie, jak gdybyś to sobie przećwiczył. Jakbyś wyuczył się wszystkiego na pamięć. Przygotowałeś się wcześniej, żeby szybko poczęstować mnie tą historyjką.
- Słuchaj, nie możesz mnie winić za to, że potrącił go pociąg. Dlaczego się uśmiechasz, do cholery?
- Uśmiecham się, bo jesteś dobry. Chyba wiesz, że zanim nadjechał pociąg, chłopak już nie żył.
Doris podejrzliwie zmarszczyła brwi, odwracając się do męża. Szeryf ciągnął:
- Ktoś roztrzaskał mu głowę jakimś tępym narzędziem - taka jest
przyczyna śmierci - a potem zawlókł go na nasyp i zostawił na torach.
Morderca miał nadzieję, że kiedy pociąg go przejedzie, nikt nie odkryje
307
śladu ciosu w głowę. Ale koło przejechało szyję. Czaszka jest na tyle nienaruszona, że lekarz nie miał wątpliwości co do przyczyny śmierci. Cóż - odparł Ron.
- Masz kij golfowy Arnolda Palmera, model numer czterdzieści sie
dem. Driver?
Długa cisza.
- Nie wiem.
- Grasz w golfa? -Tak.
- Masz kije golfowe?
- Całe życie kupuję kije golfowe.
- Pytam, bo to właśnie było narzędzie zbrodni. Wydaje mi się, że za
tłukłeś chłopaka, zostawiłeś go na torach i wrzuciłeś kij do Hammond
Lakę. Tylko że nie trafiłeś i kij wylądował w bagnie obok jeziora. Wbił się
i wystawał, dlatego ludzie z okręgowej znaleźli go po pięciu minutach.
Doris spojrzała na szeryfa.
- To nie on! Ktoś włamał się wieczorem do szopy i pewnie ukradł kij. Ron trzyma tam mnóstwo starych kijów. Ktoś musiał ukraść jeden z nich. Mogę to udowodnić - dzwoniłam do was w tej sprawie...
- Wiem, pani Ahsberry. Ale nie powiedziała nam pani, że coś zginęło.
- Nie sprawdzałam kijów. Nie pomyślałam o tym.
Ron z trudem przełknął ślinę.
- Sądzisz, że byłbym na tyle głupi, żeby zabijać chłopaka po tym,
jak zadzwoniłem na policję i groziłem mu przy świadkach?
Szeryf odparł:
- Kiedy ludzie są zdenerwowani, popełniają głupstwa. A czasem robią bardzo sprytne rzeczy, kiedy udają, że są zdenerwowani.
- Daj spokój, szeryfie. Miałbym go zabić własnym kijem golfowym?
- Zamierzałeś go pogrzebać pod piętnastoma metrami wody i dwoma metrami błota. Nawiasem mówiąc, nawet jeżeli to nie jest twój kij, są na nim twoje odciski palców.
- Skąd wzięliście moje odciski? - zapytał ostro Ron.
- Z domu Ebbersów. Z szafy w pokoju chłopaka i kubka, który rozbiłeś. Ron, chcę ci zadać jeszcze kilka pytań.
Ron wyjrzał przez okno kuchni. Przypadkiem zatrzymał spojrzenie na krzaku jałowca.
- Chyba nie chcę nic więcej mówić.
- Masz do tego prawo.
- I chcę się widzieć z adwokatem.
ono
- Do tego też masz prawo. Będę wdzięczny, jeżeli wyciągniesz ręce. Na
łożymy ci kajdanki i zrobimy sobie małą przejażdżkę.
Ron Ashberry wkroczył do Zakładu Karnego dla Mężczyzn Mon-tauk otoczony aurą bohatera, który gotów był się poświęcić, by ocalić córeczkę.
Tego dnia, gdy Gwen udzielała wywiadu w Channel 9, całe skrzydło zasiadło w sali telewizyjnej. Ron przybity ulokował się w ostatnim rzędzie i słuchał córki rozmawiającej z prowadzącą program dziennikarką.
- Ten obrzydliwy typ ukradł mi bieliznę, robił zdjęcia, jak wracałam
ze szkoły i jak byłam w kostiumie kąpielowym. Naprawdę mnie prześla
dował. .. a policja nie chciała nic zrobić. To mój ojciec mnie uratował. Je
stem z niego strasznie dumna.
Słysząc to, Ron Ashberry po raz setny od tamtej kwietniowej nocy pomyślał: Cieszę się, że jesteś ze mnie dumna, kochanie. Tylko że, tylko że... ja tego nie zrobiłem. Nie zabiłem Harle'a Ebbersa.
Zaraz po aresztowaniu Rona jego adwokat zasugerował, że morderstwo mogła popełnić Doris, choć Ron wiedział, że wtedy nie pozwoliłaby mu wziąć winy na siebie. Poza tym znajomi i sąsiedzi potwierdzili, że mniej więcej w czasie śmierci chłopaka dzwoniła do nich, pytając, czy nie wiedzą, gdzie się podziewa Ron. Dowodziły tego także billingi.
Była jeszcze kwestia ojca Harle'a. Ron przypomniał sobie, co wcześniej usłyszał od tego człowieka. Ale gwałtowny odjazd Rona spod bungalowu Ebbersów wywołał w okolicy takie poruszenie, że kilkoro wścib-skich sąsiadów przez całą noc miało na oku ich dom i było gotowych zeznać, że ani mąż, ani żona go nie opuszczali.
Ron wysunął nawet hipotezę, że chłopak sam się zabił. Harle wiedział, że Ron go ściga, i w ataku psychozy chciał wziąć odwet, mszcząc się na rodzinie Ashberrych. Skradł kij golfowy i poszedł na nasyp, gdzie sam się uderzył, rzucił kij do jeziora i wczołgał się na tory, żeby zginąć. Adwokat próbował bronić tej teorii, ale prokurator i policja tylko ją wyśmiali.
Potem Ron w nagłym olśnieniu wszystko zrozumiał.
Brat dziewczyny z Connecticut! Dziewczyny, która była poprzednią ofiarą Harle'a. Ron wyobraził sobie cały scenariusz: młody człowiek przyjechał do Locust Grove i odnalazł tropiciela siostry, szukając zemsty za prześladowanie dziewczyny i za lanie, jakie ten mu spuścił. Brat - obawiając się, że Harle może zostać odesłany do szpitala - postanowił działać szybko i włamał się do szopy, by zdobyć broń.
Ta hipoteza także nie spodobała się prokuratorowi, który postawił Ashberry'emu zarzuty.
ina
Wszyscy radzili Ronowi, aby przystał na ugodę, co w końcu uczynił, zmęczony dowodzeniem własnej niewinności. Nie było procesu; sędzia zaakceptował ugodę, skazując go na dwadzieścia lat. Po siedmiu miał szansę na zwolnienie warunkowe. W duchu liczył na to, że chłopak z Connecticut poczuje wyrzuty sumienia i przyzna się do winy. Ale do tego dnia Ron Ashberry musiał pozostać na utrzymaniu stanu Nowy Jork.
Siedząc w sali telewizyjnej i odruchowo bawiąc się suwakiem pomarańczowego kombinezonu, zdał sobie sprawę, że nie daje mu spokoju jakiś szczegół. Co to było?
Coś, co przed chwilą Gwen powiedziała dziennikarce.
Zaraz...
Zdjęcia w kostiumie kąpielowym?
Wyprostował się na krześle.
Ron nie znalazł w szafie Harle'a żadnych zdjęć córki w kostiumie kąpielowym. Nie pokazano ich także podczas rozprawy, ponieważ do rozprawy nie doszło. Nie słyszał dotąd o żadnych zdjęciach w kostiumie kąpielowym. Skoro ich nie było, to skąd Gwen mogłaby o nich wiedzieć?
Przyszła mu do głowy przerażająca myśl, tak przerażająca, że wręcz śmieszna. Lecz nie było mu do śmiechu; musiał się nad nią zastanowić -a wokół niej niczym chwasty błyskawicznie narosły inne myśli: jedyną osobą, która słyszała, jak Harle groził Gwen, że skrzywdzi ją podczas pełni księżyca, była sama Gwen. Nikt nigdy nie wysłuchał, co o tym wszystkim sądzi Harle - nikt z wyjątkiem psychiatry w Garden City, który mimo to wypuścił chłopaka ze szpitala. Harle nie powiedział Ronowi nic poza tym, że kocha Gwen, a ona kocha jego - nic gorszego od słów, jakie można usłyszeć od każdego zadurzonego młodego człowieka, nawet jeśli ten zachowuje się dość dziwnie.
Ron myślał gorączkowo: razem z Doris uwierzyli w opowieść Gwen o tym, jak przed ośmioma miesiącami Harle zaczepił ją w drodze ze szkoły. I od początku zakładali, że to on prześladuje ich córkę, która wcale go do tego nie zachęcała.
A majteczki...
Czyżby sama podarowała mu swoją bieliznę?
W przystępie szału Ron zerwał się na równe nogi; krzesło przewróciło się z hałasem. Strażnik podszedł do niego i gestem nakazał Ronowi je podnieść.
Ustawiając krzesło, Ron nie mógł opanować rozszalałych podejrzeń. Czyżby naprawdę stało się to, o czym myślał? Czy to możliwe?
Czy Gwen... od początku flirtowała z tym psychopatą?
D1 A
Czy naprawdę pozowała mu do zdjęć i ofiarowała mu własną bieliznę?
Bezczelna gówniara!
Z jaką ochotą przełożyłby ją przez kolano! Zaraz nauczyłby ją moresu. Kiedy ją zlał, zawsze potem była grzeczna, a im mocniej bił, tym szybciej robiła się posłuszna. Zadzwoni do Doris, każe jej wziąć rakietkę do ping-ponga, iść do dziewczyny i...
- Hej, Ashberry - burknął strażnik, spoglądając na siną twarz Rona,
który z wściekłością wpatrywał się w telewizor. - Jak nie umiesz się uspo
koić, to spadaj stąd.
Ron powoli odwrócił się do niego.
I uspokoił się. Wykonując kilka głębokich oddechów, uświadomił sobie, że popada w paranoję. Gwen była czysta. Była ucieleśnieniem niewinności. Poza tym, powiedział sobie, pomyśl logicznie. Z jakiego powodu miałaby flirtować z kimś takim jak Harle Ebbers i go ośmielać? Przecież on, Ron, dobrzeją wychował. Wpoił jej właściwe wartości. Wartości rodzinne. Stworzył z niej ideał młodej kobiety, zgodnie ze swoimi wyobrażeniami.
Ale myśl o córce wywołała w nim uczucie takiej pustki, że nie miał ochoty dłużej oglądać wywiadu. Odwrócił się od telewizora i ciężkim krokiem ruszył do świetlicy.
Dlatego nie słyszał zakończenia rozmowy, w którym dziennikarka zapytała Gwen o jej plany. Ta z beztroskim, dziewczęcym śmiechem odpowiedziała, że ma wyjechać na tydzień do Waszyngtonu z nauczycielem i kilkorgiem kolegów i że od miesięcy cieszy się na tę wycieczkę. Czy jedzie ze swoim chłopakiem? - spytała dziennikarka. Nie, nie mam chłopaka, odrzekła kokieteryjnie dziewczyna. Jeszcze nie. Ale wszystko przede mną.
Następnie dziennikarka spytała ją, co zamierza robić po skończeniu szkoły średniej. Czy pójdzie do college'u?
Nie, Gwen nie sądziła, by college był dla niej najlepszym miejscem. Chciała robić coś fajnego, coś, co wiązałoby się z podróżowaniem. Myślała, że mogłaby spróbować swoich sił w sporcie. Może zacznie grać w golfa. W ciągu ostatnich lat ojciec spędził długie godziny, zmuszając ją do ćwiczenia uderzeń.
- Zawsze powtarzał, że powinnam się zająć odpowiednim sportem - wyjaśniła. - Był dość wymagający. Ale jedno jest pewne - mam świetny zamach.
- Wiem, że przeszłaś ciężkie chwile, ale na pewno poczułaś ulgę, kiedy ten potwór zniknął z twojego życia - zasugerowała dziennikarka.
Gwen zaśmiała się krótko i patrząc wprost do kamery, powiedziała:
- Nawet sobie pani nie wyobraża jaką.
Spis treści
Wstęp 7
Bez Jonathana 11
Weekendowicz 23
Należność za usługi 45
Piękność 67
Frajer , 83
Punkt widzenia 101
Trójkąt 119
Świat cały jest sceną 135
Na ryby 157
Nokturn 171
Zarzut mniejszej wagi 189
Pusta kartka 213
Prezent na Boże Narodzenie 225
Razem 259
Wdowa z Pine Creek 277
Klęczący żołnierz 295
Zaliczany do grona najpoczytniejszych i najczęściej nagradzanych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner Kości" - pierwsza powieść, w której pojawiła się para detektywów: Lincoln Rhyme i Amelia Sachs. Książkę zekranizowano, a w głównych rolach wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie. Autor mieszka w Kalifornii i w Północnej Karolinie.
Strony internetowe autora: www.jefferydeaver.com www.jefferydeaver.pl