R271 Leclairey Mąż z ogłoszenia


Day Leclaire

Mąż z ogłoszenia

PROLOG

MĄŻ POTRZEBNY!

Kobieta-ranczer potrzebuje natychmiast i zdecydowanie męża. Ewentualni kandydaci powinni spełniać następujące warunki:

1. Lat 25-45, dążący do stałego związku. Pożądane miłe obejście i naturalna łagodność.

2. Doświadczenie ranczerskie, umiejętność dosiadania konia, właściwego traktowania pracowników, spędzania bydła itp.

3. Przygotowanie handlowe, zwłaszcza w zakresie radzenia sobie z tępymi i upartymi dyrektorami banku.

Mam lat dwadzieścia sześć, mogę ofiarować rodzinny dom, trzy posiłki dziennie oraz najpiękniejsze widoki teksańskiego podgórza.

Szczegóły bardziej intymne do omówienia i negocjacji.

Oferty wraz z życiorysem i referencjami adresować:

„Panna Białogłowa”, skrytka pocztowa 42, Crossroads, Teksas.

Hunter Pryde raz jeszcze przeczytał ogłoszenie i odłożył gazetę. W kącikach ust błąkał mu się uśmieszek.

A więc Leah tak desperacko poszukuje męża? Ho, ho! Bardzo, bardzo interesujące!

Rozdział 1

- Ale to ma być prawdziwe małżeństwo, co? - przerwał ciszę kandydat. - No, bo jak miałbym rządzić, jeśliby nie było prawdziwe?

Leah oderwała wzrok od życiorysu niejakiego Titusa T. Culpeppera, który siedział dumnie naprzeciwko, i chłodnym tonem zapytała:

- Czyżby chodziło panu o małżeńskie prawa?

- Ano właśnie, chodzi mi o spanie razem, żeby nie owijać sprawy w bawełnę. - Przechylił się do tyłu i bezcenny babciny fotel, styl chippendale, aż jęknął postawiony nieoczekiwanie na dwóch nogach pod nie lada ciężarem. - Niezła z pani kobitka, pani Hampton, a ja nigdy nic nie miałem przeciwko niebieskookim blondynkom. Wcale, wcale!

Leah zesztywniała. Z trudem ukryła też niesmak.

- Dziękuję panu za komplement, ale...

- Wiem, wiem - przerwał. - Ale chciałaby pani też usłyszeć trochę takich miłych słówek, co to kobiety lubią. - Wyszczerzył się w szczerbatym uśmiechu. - Dlaczego nie, jeśli mi z nich przyjdzie jakaś korzyść. No, bo nie ma po co na pastora wydawać, jeśli się potem nie śpi w jednym łóżku.

- Moim zdaniem jakakolwiek rozmowa na temat praw małżeńskich czy innych byłaby w tej chwili nieco... przedwczesna - oświadczyła.

I niepotrzebna, skoro jej podstawowym celem jest znalezienie miłego i posłusznego mężczyzny, gotowego skorzystać z oferty platonicznego partnerstwa. Leah miała chwilowo dość komplikacji wywołanych młodzieńczą eskapadą w świat gorących, nie kontrolowanych uczuć.

- Jeśli teraz idzie o pański życiorys, panie Culpepper...

- Titus T. - przerwał jej po raz drugi.

- Nie rozumiem?

- Ludzie tak na mnie wołają. Titus T. Jak już mamy brać ślub, to niech będzie po imieniu. - Zrobił oko.

Mruknęła coś niewyraźnie i pochyliła głowę nad życiorysem Titusa T. Rozmowa nie przebiegała zgodnie z jej oczekiwaniami. Niestety, odrzuciła już większość kandydatów na męża ranczera. Pozostawał tylko Titus T. oraz nie znany jej jeszcze H. P. Smith, mający być ostatnim egzaminowanym tego dnia. A więcej ofert już nie było. Zwykła przezorność nakazywała nie rezygnować z pana Culpeppera zbyt pochopnie, bez dogłębnego przeanalizowania plusów i minusów.

- Pisze pan, że ma pan duże ranczerskie doświadczenie?

- Prawdę mówiąc, to prowadziłem farmę. Ale ranczo czy farma, co za różnica? Ważne, żeby wiedzieć, z której strony krowie podtyka się wiaderko. Od głowy czy od ogona - zarechotał.

- Jest pewna różnica - odparła zszokowana.

- Moim zdaniem, żadnej. - Nim zdołała zaprzeczyć, dodał z obleśnym uśmieszkiem: - Pisze pani też, że potrzebny jej ktoś dobry w prowadzeniu interesów.

To było sedno całej sprawy. Szukała męża, który by potrafił rozwiązać problem jej finansowych zobowiązań. Leah zastanawiała się teraz, w jaki sposób wyjaśnić jej - nazwijmy to - delikatną sytuację gotówkową. No cóż, nie było innego wyjścia, trzeba prosto z mostu:

- Ranczo ma chwilowe trudności natury finansowej - wyjaśniła. - Jeśli nie otrzymam bankowej pożyczki, to... grozi mi bankructwo. Nasz dyrektor banku obiecał, że jeśli wyjdę za mąż za doświadczonego ranczera, który zna się na prowadzeniu interesu, to da pożyczkę. Stąd też moje ogłoszenie.

Titus T. zmarszczył czoło i w zamyśleniu pokiwał głową.

- Dziwić, to nawet nie dziwi, że takie słodkie coś ma kłopoty z liczeniem. Chętnie będę pilnował pani pieniążków, dlaczego nie? - Na jego twarzy rozlał się pełen szczęścia uśmiech. - Dlaczego nie? Może i byłoby dobrze, żeby dla większego bezpieczeństwa wszystko, konta i co tam jeszcze... przepisać na moje nazwisko. I wtedy łatwiej namówię ten paskudny bank na pożądaną pożyczkę. Nie będzie pani musiała zawracać sobie biednej główki...

Leah była wstrząśnięta. Nie miało sensu kontynuowanie rozmowy. Trafiła na zwykłego oszusta. Należało wyrzucić go za drzwi już wtedy, kiedy po raz pierwszy otworzył usta. Powstrzymała ją podbramkowa sytuacja. Bo inaczej, ani by się zawahała. Jednakże teraz poważnie kiwała głową, jakby każde jego słowo trafiało na podatny grunt. Po prostu bała się tego człowieka. Lepiej go nie drażnić.

- Oczywiście, doskonała myśl, nie ma problemu - odparła, wstając. - Ale teraz musimy skończyć rozmowę, bo za kilka minut jeszcze ktoś przychodzi. - Modliła się w duchu, by ten ktoś okazał się strawniejszy, w przeciwnym wypadku perspektywy były ponure.

- Ale może, panno Hampton ...

- Bardzo dziękuję za przyjście i propozycję... - przerwała.

Niechętnie wyszła zza szańca, jaki stanowiło potężne dębowe biurko jej ojca, ale postanowiła jak najszybciej pozbyć się Titusa T. Culpeppera z tego pokoju, z domu i ze swego życia. Z pewnym niepokojem szła za nim ku drzwiom, mając nadzieję, że nie zajdzie potrzeba wzywania na pomoc Patricka.

- W ciągu najbliższych paru dni podejmę decyzję i dam panu znać.

- I jak ją pani będzie podejmowała, to niech ma pani wzgląd i na to...

Natarcie nastąpiło bez uprzedzenia. Jak na człowieka tej tuszy obrócił się błyskawicznie i nim zdążyła zrozumieć, o co mu chodzi, już ją trzymał w niedźwiedzim uścisku. Zdołała odchylić głowę i głośne cmoknięcie wylądowało na jej uchu.

- Nie bądź taka nieśmiała, groszku ty mój słodki. Skądże będziesz wiedziała, jakiego mężulka sobie sprawisz, jeśli nie zakosztujesz paru jego pieszczotek?

- Niech mnie pan puści! - krzyknęła co sił w płucach.

Pełna obrzydzenia, a także nieco przestraszona, walczyła desperacko. Zaskoczony zwolnił uścisk, z czego skorzystała, wyślizgując się z niepożądanych objęć. Nie tracąc ani sekundy, skoczyła do stojaka z bronią w rogu pokoju. Chwyciła dubeltówkę, wpakowała weń parę naboi i stawiła czoło Tirusowi T. , który gapił się z rozdziawioną gębą, jakby zastygł.

- Czas panu w drogę, panie Culpepper. I radzę nie zwlekać. Była tak wściekła, że podeszła parę kroków i dziabnęła go lufą w brzuch.

Ku jej zdziwieniu nie potrzebował dalszej zachęty. Podniósł obie ręce do góry i szybko odstąpił o krok.

- Panno Hampton, duszko! Po co tyle hałasu?! Chodziło mi o całuska na zadatek. No, bo jeśli mamy się pobrać...

- Niech pan o tym zapomni. - Zdmuchnęła srebrnoblond kosmyki, które opadły jej na oczy. Lepiej nie ryzykować i trzymać obie dłonie na dubeltówce.

- I chce pani zrezygnować z powodu małego całuska? Tylko jakaś skończona łajza nie zażądałaby dużo więcej. Co to jest? Ślub bez dania sobie buzi? Eunucha sobie weź, panienko! - Titus T. był coraz bardziej wściekły.

- To już nie jest pańska sprawa, kogo wezmę, panie Culpepper. I każdy będzie lepszy od pana.

- Ale megiera! - Sięgnął po kapelusz wiszący na stojaku przy drzwiach. - I cholera wie, po co taka umieszcza ogłoszenie, kiedy jej się nie podoba prawdziwy mężczyzna. Skargę trzeba by złożyć za ogłoszeniowe oszustwo!

Wyszedł z pokoju dumnym krokiem, a Leah za nim z wycelowaną dubeltówką. Wolała nie ryzykować. Kto wie, co taki Titus T. może zrobić, jeśli zbierze mu się ponownie na amory.

Na szczęście obawy okazały się płonne. Bez słowa wyszedł na ganek, a potem na podjazd, gdzie wsiadł do poobijanej furgonetki. Zatrzasnął drzwiczki i po minucie zniknął z pola widzenia.

Chyba zwariowałam, sądząc, że z takiego ogłoszenia coś może wyjść, pomyślała. Po co ja to zrobiłam?

Na to pytanie znała odpowiedź. Bo ojciec na pewno pochwaliłby ją za tę próbę uratowania rancza przed szponami największego i najdrapieżniejszego konsorcjum. Tylko małżeństwo mogło je uratować, a także ją i babkę. Wszystkie rancza w całej okolicy już uległy bezlitosnym metodom Korporacji Lyon. Pozostało tylko ranczo Hamptonów otoczone przez „wroga”. I nie ulegnie bez względu na wszystko. Nie miała zresztą wyboru. Za wszelką cenę musiała bronić się przed żarłoczną Korporacją. Ranczo znaczyło wiele dla Leah, ale dla babci Rose stanowiło całe jej życie. Leah kochała babcię i dlatego nie miała innego wyjścia. Musiała walczyć z Korporacją i ocalić ranczo nawet za cenę małżeństwa, jeśli dzięki temu zdobędzie kredyt potrzebny na przetrwanie.

Jeszcze tego ranka babcia, po zapoznaniu się z najnowszą ofertą kupna Korporacji Lyon, oświadczyła:

- Opuszczę tę ziemię nie inaczej, jak w trumnie. Mój dziadek walczył o tę ziemię, walczył o nią mój ojciec. Nic mnie nie obchodzą sztuczki tych finansistów, zostaję! - Wyzywająco założyła wychudzone ręce na nie istniejących piersiach, tupnęła nogą i zamknęła oczy, nieruchomiejąc w postawie osoby czekającej na koniec świata lub pogrzebowy karawan.

Mogło to wyglądać komicznie, ale Leah wiedziała, że babcia naprawdę umarłaby, gdyby kazano jej opuścić ranczo.

Powstawał więc problem: ranczo musiało pozostać w rodzinie, ale konieczna była bankowa pożyczka. Bez niej - koniec.

Dopiero trzy lata bezowocnych prób uzyskania pożyczki uświadomiły dziewczynie, że właśnie dlatego, że jest młoda i niezamężna, żaden bank nie zaryzykuje udzielenia jej kredytu. Zwłaszcza kiedy na horyzoncie pojawiło się potężne konsorcjum, łakomym okiem spoglądające na tę ziemię i dysponujące środkami, które potrafią zniszczyć opornych. Ranczo ze starą kobietą i niedoświadczoną dziewczyną u steru, to zbyt wielkie ryzyko dla każdego realistycznie myślącego bankowca.

Parokrotnie powtarzano Leah, że sytuacja byłaby zupełnie inna, gdyby na czele rancza stanął mężczyzna biznesmen... Nie rozumiała ani nie akceptowała tego, skoro jednak taki jest warunek... Stąd jej pomysł z ogłoszeniem. Trudno. Licytacja kandydatów na męża: niech najlepszy zwycięży. Chwilami miała wrażenie, że po prostu wystawia siebie na sprzedaż. Nieprzyjemne uczucie. No tak, ale sprzedać się takiemu Titusowi T. ? Brrr! Za żadne skarby! Ale pozostali, którzy się dziś zgłosili, byli jeszcze gorsi.

Westchnęła. Tak naprawdę to potrzebny jej jest rycerz w błyszczącej zbroi, na białym koniu. Zjawiłby się taki i pokonał wszystkie bankierskie i korporacyjne smoki, a potem... Skarciła się za głupie myśli. Jednakże w sercu każdej kobiety tli się romantyczna iskierka i kołacze jakaś nadzieja na spełnienie niemożliwych pragnień...

Leah spojrzała na zegarek. Ostatni kandydat, który zapowiedział wizytę, powinien pojawić się lada minuta. Och, żeby tylko był choć ciut lepszy od swoich poprzedników i na tyle uległy, by bez protestu akceptować jej warunki. No i sprawny jako administrator, kontentując tym bank i skłaniając go do udzielenia tej przeklętej pożyczki.

Jakby w odpowiedzi na to żarliwe błaganie niebios pojawiła się w oddali, na tle purpurowo zachodzącego słońca, sylwetka samotnego jeźdźca. Przesłoniła oczy, ciekawa czy to właśnie zwiastun ostatecznego wyroku losu, ów oczekiwany H. P. Smith?

Trzeba powiedzieć, że dobrze trzyma się w siodle, tworząc wraz z koniem wcale ładny obrazek. Tyle że nie o obrazki tu chodzi. Gdy jeździec i koń znaleźli się bliżej, Leah wstrzymała oddech, bowiem koń zdecydowanie należał do kategorii takich, jakimi zawsze jeżdżą owi rycerze w błyszczącej zbroi. Znowu musiała się skarcić za głupie myśli. No, rzeczywiście, koń jest ładny, ale co z tego? Czarna grzywa i ogon lśniły w złotych promieniach słońca, jakby z ciemnego złota były odlane... Oj, dziewczyno, nie ulegaj marzeniom. Musi to być trudny ogier, ale mężczyzna świetnie daje sobie z nim radę.

Uderzyło ją coś znajomego w sylwetce jeźdźca. Nagle sobie uświadomiła, że go zna. Intuicyjnie rozpoznawała sylwetkę, sposób trzymania się w siodle i panowania nad koniem. I te charakterystyczne ramiona! Nawet sposób noszenia kapelusza. Widać było, że przybysz jest bardzo pewny siebie. Zajechał na podwórko, jakby do siebie. Nie sprawiał wrażenia zalęknionego petenta. Oj, niedobrze! Zachowuje się jak wielki pan, na którego skinienie czeka gromada służby.

Może ostatnie przeżycie z Titusem T. trocheja rozkojarzyło i nadmiernie rozbudziło wyobraźnię? Spokojnie, dziewczyno. Zaraz wszystko się wyjaśni i w razie potrzeby rozprawisz się z tym panem.

Zsiadł, uwiązał konia do słupka. Chyba udając, że jej nie widzi, szedł przez podwórko ku drzwiom rancza. Tak, potwierdza się: jakby wracał do siebie!

Idąc, ściągnął rękawice i zatknął je za pas. Wzrok Leah przykuły jego dłonie, jakby emanujące siłą i zdecydowaniem. Przecież ona te dłonie zna! Wstrzymała oddech.

I w tym momencie przybysz podniósł głowę. Szerokie rondo odsłoniło twarz. Promyk słońca padł prosto na kosmyk kruczych włosów, ciemne, głęboko osadzone oczy i ostre rysy twarzy, jakby wykute z granitu.

Zdała sobie nagle sprawę, kim jest ten człowiek i w jakim celu przybył. Zabiło jej serce, ale usiłowała zdusić w sobie falę prawdziwego wzruszenia.

- To nie mój dzień - mruknęła pod nosem i, niewiele myśląc, podniosła broń i strzeliła. •

Pierwszy pocisk wzbił chmurę pyłu prawie tuż u stóp mężczyzny, który nawet nie drgnął i nie zwolnił kroku. Szedł dalej z utkwionym w nią wzrokiem.

Drugi pocisk zasypał mu buty grudkami ziemi i wykoszoną śrutem trawą. Mężczyzna nie zatrzymał się, ale przyśpieszył kroku. Zabrakło jej czasu na ponowne załadowanie broni.

Wskoczył na ganek, pokonując schody po dwa stopnie naraz, bez najmniejszego wahania wyrwał jej z rąk dubeltówkę i cisnął na ziemię. Dłonie położył lekko na ramionach kobiety i pociągnął ją ku sobie. Leah po prostu wpadła mu w ramiona. Krzyknęła i wczepiła się w koszulę mężczyzny, aby nie upaść.

- Nigdy dobrze nie strzelałaś - powiedział przytłumionym, chrapliwym głosem. I pocałował ją.

Całował tak samo jak dawniej. Może jeszcze namiętniej. Męski pocałunek, a jednocześnie niezmiernie czuły, ponadto pełen pożądania. Bezwzględne natarcie obezwładniające ciało i myśli. Wpijał wargi, jakby w zarodku chciał unicestwić wszelkie próby oporu, jakby zaspokajał dręczące go pragnienie, oddając w zamian nagromadzone pasje. Jedną dłonią wtulał ją w siebie, drugą wplątał w jedwabiste włosy.

Chyba wbrew sobie objęła go, rozpoznając z niemą rozkoszą muskuły szerokich ramion oraz mięśnie klatki piersiowej. Drżącymi palcami wymacywała malutkie znamię na szyi, wiedząc, że powinna się wyswobodzić i jak najszybciej skończyć z tą farsą. Ale nie potrafiła. Był jej pierwszą miłością. Jedyną. Istniało między nimi coś, czego zapomnieć nie można.

Koniuszkiem palca delikatnie muskał jej policzek, aż dobrnął do kącika ust i wówczas bezwiednie rozchyliła wargi, poddając się jego pocałunkowi, który wydawał się trwać wiecznie i wywoływał zamęt w myślach. Zaczęła oddawać pocałunek tak samo namiętnie, zawierając w nim osiem lat zawiedzionych nadziei i pragnień... Jakże czekała na tę chwilę wyrwaną bezmiarowi czasu, jakże pławiła się w ożywających wspomnieniach! Wstąpiło w nią inne życie - podobne barwą do emocjonalnego kształtu życia tamtej dziewczyny... sprzed lat.

Ale tak reagowała jedynie część kobiety imieniem Leah. Ta inna Leah, która z jego winy tyle wycierpiała, wiedziała, jakie niebezpieczeństwo kryje się za tym pocałunkiem. Zdawała sobie sprawę z ceny, jaką będzie musiała zapłacić, jeśli zezwoli na zburzenie barier, które z takim trudem zdołała wznieść. Nie może do tego dopuścić. W przeszłości ten człowiek niemalże je zniszczył, do cna wypalił. Nie wolno mu dać szansy dokończenia dzieła.

Zachowywał się teraz jak bezwzględny zdobywca, obejmujący w posiadanie podbity teren. Może tylko tak jej się wydawało, a może usłyszała pomruk zadowolenia mężczyzny. Tak, chyba słyszała. To ją nieco otrzeźwiło. Szarpiąc się i kopiąc, zdołała się uwolnić. Odskoczyła parę kroków, drżącymi palcami zasłoniła usta i niezupełnie jeszcze wierząc, że to nie jest zły sen, patrzyła tępo w twarz Huntera Pryde'a, którego miała nadzieję już nigdy w życiu nie oglądać. I on patrzył na nią. Z chłodnym rozbawieniem na twarzy.

- Cześć, Leah! Tyle lat, co?

To beztroskie powitanie okropnie ją zraniło. Odczuła je jak pchnięcie sztyletem. Nic nie znaczące słowa po tym wszystkim, co między nimi zaszło, po tym, czym dla siebie byli? Jakże on może być tak bezduszny? Czyż nie czuje wyrzutów sumienia po tym, co uczynił, odchodząc bez słowa?

- Jeśli o mnie idzie, mogła to być wieczność. Po coś tu przyjechał, czego chcesz?

Ten uśmiech: biel zębów na tle mocno opalonej twarzy. Uśmiech krótki, ale też budzący bolesne wspomnienia.

- Wiesz dobrze, czego chcę. Tego samego, co zawsze.

- O nie! Rancza nie dostaniesz.

- Rancza? - Zdziwił się. Wyciągnął z kieszeni wycięte z gazety ogłoszenie. - Jestem tu w odpowiedzi na twój apel.

- Chyba nie mówisz poważnie!

- Bardzo poważnie.

Odczytała groźbę w jego głosie i instynktownie cofnęła się.

- Nie masz prawa... ! Poza tym nie zapowiedziałeś się na rozmowę zapoznawczą. Wszyscy oferenci muszą zapowiedzieć przyjazd... - Głupia to była wymówka, zdawała sobie z tego sprawę, ale nic lepszego nie przychodziło jej do głowy.

- A gdybym się zapowiedział, to wyznaczyłabyś mi spotkanie? - Wydawał się wyraźnie rozbawiony.

- W piekle!

- A widzisz! I dlatego zgłosiłem się jako H. P. Smith.

Boże drogi, po niepowodzeniu z Titusem T. Culpepperem liczyła na Smitha, który wcale nieźle się zapowiadał, sądząc z nadesłanego życiorysu. Odpowiadał jej wyobrażeniom o rycerzu w błyszczącej zbroi. Hunter Pryde nie był rycerzem. Był jej eks-kochankiem i eks-kowbojem na ranczu ojca. I złodziejem, który skradł jej serce i rozpłynął się w porannej mgle. Nic w nim nie ma rycerskiego. Ale spotkanie z nim może oznaczać konieczność walki o powrót do równowagi psychicznej.

Schował ogłoszenie i ujął ją za łokieć.

- Chodź, Leah. Mamy wiele do omówienia.

- Nie! - Wyrwała się. - Nie mam nic do omawiania z tobą.

Schylił się po jej dubeltówkę, opróżnił ją z łusek. Długo na nie patrzył, jakby nie wierzył własnym oczom.

- Może jednak zmienisz zdanie? - W pytaniu było jednocześnie oskarżenie o to strzelanie.

Zaparła się w sobie, by nie przepraszać.

- Nie jesteś tu mile widziany. Nie jesteś mi potrzebny. Chyba dałam ci to już do zrozumienia.

- Ostatnia szansa, Leah! Chyba nie będziesz nadal wojować? - powiedział lodowatym głosem.

Ostrzegał! Jego wzrok zniewalał. Dlaczego on tak na nią patrzy, jakby obarczał ją wszystkimi grzechami świata i teraz zjawiał się, żądając zadośćuczynienia? Nic mu złego nie uczyniła. Kochała go, ale tego chyba nie można nazwać grzechem? Za jej miłość zapłacił podłą ucieczką. Intensywne spojrzenie mężczyzny hipnotyzowało ją i nagle, nie wiadomo dlaczego i skąd ta myśl przyszła jej do głowy, pomyślała z absolutnym przekonaniem, że jednak w jakiś sposób wyrządziła mu niegdyś krzywdę, a on teraz przybył wyrównać rachunki. Zaczęła ogarniać ją panika. Jeśli jej ulegnie, straci wszystkie szanse w oczekującym ją starciu.

Instynkt nakazywał wyrzucenie go z rancza, teraz, natychmiast. Skończyć raz na zawsze z nim i ze zmorą wspomnień. Wiedziała, że to niemożliwe. Znała Huntera. On nie odejdzie, póki nie powie, co ma do powiedzenia. Trzeba postępować spokojnie, inteligentnie. Wysłucha go i dopiero wtedy wyrzuci. Plan wydał się jej bardzo rozsądny. I przebiegły.

- Leah! - powiedział łagodnie, niemalże pieszczotliwie.

Nie dała się temu zwieść. Hunter był najniebezpieczniejszy, kiedy słodko przemawiał. Trzymaj się mocno, dziewczyno, pomyślała sobie.

- No dobrze, Hunter - zgodziła się. - Powiesz, co masz do powiedzenia, i pojedziesz, skąd przyjechałeś.

Potrząsnął trzymanymi w dłoni łuskami. Zagrzechotały. Wzdrygnęła się. Rzeczywiście grzechotnik, może zaraz ukąsić.

Ujął ją za łokieć i skierował w stronę domu. Poszła posłusznie, wzdychając cicho. Jest sama, nikt jej nie pomoże. Zerknęła na ściągniętą twarz mężczyzny. Będzie miała z nim ciężką przeprawę. Ale nie ustąpi.

Byle jej nie dotykał, nie próbował objąć...

Kiedy znaleźli się w dawnym gabinecie ojca, Hunter zamknął drzwi i podszedł do ściany, na której wisiały rodzinne fotografie. Przyjrzał się im uważnie. Zwłaszcza jednej. Zdjęcie Leah, kiedy miała osiemnaście lat. Siedziała na płocie w spłowiałych dżinsach opinających smukłe nogi, w kraciastej koszuli bez rękawów, odsłaniającej opalone ramiona. Na ustach miała półuśmiech, wpatrywała się w jakąś odległą pozaziemską przestrzeń. W chwili robienia zdjęcia unosiła właśnie dłoń, by usunąć z policzka niesforny lok.

- Sądziłem, że ci ściemnieją włosy - powiedział. Przenosił wzrok z fotografii na Leah i z powrotem. - Nic a nic nie ściemniały. Płynne srebro, pamiętam, jak przeczesywałem je palcami. Ciekaw jestem, czy i teraz tak by mi przepływały...

- Przestań, Hunter! - zareagowała stanowczo.

- Nie oddaje prawdy - zauważył.

- Zdjęcie? Myślę, że tak wówczas wyglądałam.

- Niezupełnie. Zdjęcie nie oddaje pasji i... bezwzględności. Nawet w wieku osiemnastu lat cierpiałaś na nadmiar jednego i drugiego. Nadal masz ich tyle? - spytał.

Zacisnęła usta, ale po chwili odpowiedziała:

- Zmieniłam się bardzo. I nie bez przyczyny.

Stanęła za wielkim dębowym biurkiem, co w jej mniemaniu zapewniało ochronę i podkreślało pozycję. Myliła się. Hunter rzucił kapelusz na biurko, a sam usiadł na jego skraju.

- Skąd wiedziałeś, że to moje ogłoszenie?

- Jakże mogłem nie odgadnąć. Panna Białogłowa. Tak cię nazywał ojciec.

Westchnęła.

- Po coś właściwie przyjechał, Hunter? Ani na moment nie uwierzę, że w celu przyjęcia proponowanych warunków.

- Wiesz, po co, Leah...

Czuła się upokorzona i zawstydzona i coś jeszcze... Zadowolona. Nie, wprost przeciwnie. Wściekła!

Hunter Pryde się zmienił. Był jakiś taki... wyrafinowany, tak jakby wyszlachetniał. Może dojrzał. Sylwetka, postawa, spojrzenie... I te krótkie włosy. Kiedyś sięgały mu ramion i związywał je na karku skórzanym rzemieniem. Dawniej spojrzenie miał dzikie, wzrok wyrażał chęć podbicia za wszelką cenę świata, który był przeciwko niemu. Tak twierdził. Przyciągała najbardziej twarz: wydatne kości policzkowe, orli nos, rzeźbiony podbródek, opalona skóra. Całość wyrażała siłę i nieposkromioną żywotność.

Tak, osiem lat temu, kiedy miał dwadzieścia pięć lat, był jeszcze dzikusem w wyglądzie i zachowaniu.

Wbrew sobie, bacznie mu się przyglądała. Zgrabna muskularna sylwetka jeszcze bardziej niż kiedyś mówiła o mieszance krwi anglosaskich imigrantów, hiszpańskich konkwistadorów i rodzimych Indian.

Kiedy przed laty wziął ją po raz pierwszy w ramiona, pomyślała sobie z dziewczęcą naiwnością, że nigdy nikogo innego tak nie pokocha. I gdy teraz patrzyła na niego, uświadomiła sobie z przeraźliwą jasnością, że to niestety prawda.

- Przyjechałeś nacieszyć się upadkiem rancza?

- Zachwianiem, kochanie, zachwianiem. - Na jego ustach pojawił się cyniczny uśmieszek. - Zachwiać się można, upaść nigdy. To było powiedzenie twego ojca, prawda? Nie, moja droga. Przyjechałem, gdyż byłem ciekawy, dlaczego nie sprzedajesz rancza, skoro sprawy aż tak źle stoją. I czy naprawdę stoją tak źle i jesteś w takiej nędzy, że musisz aż tak się poniżać? Handlujesz sobą? - Raz jeszcze wyciągnął z kieszeni wycięte ogłoszenie, zmiął je i rzucił w kierunku kosza na śmieci. Trafił. - I jeszcze po coś przyjechałem. Po dużo więcej! - Gorzki uśmiech okolił mu usta. - Po ranczo! Nie tylko po ciebie! A może po ciebie przede wszystkim?

Wzdrygnęła się, widząc jego gorejące spojrzenie.

Rozdział 2

Leah straciła pewność siebie tylko na krótką chwilę.

- Trudziłeś się nadaremnie, Hunter - odparła. - Nie dostaniesz ani jednego, ani drugiego.

- To jeszcze zobaczymy.

- Czyś ty naprawdę mógł sądzić, że ot tak, po prostu, pojawisz się po tylu latach i będziesz przyjęty z otwartymi ramionami? Co za nieprawdopodobna arogancja! Po tym, coś mi zrobił, nie chcę cię więcej widzieć. Zabieraj się i już!

- Czy nie sądzisz, że to brzmi nieco melodramatycznie? Ogarnęła ją nowa fala wściekłości.

- Melodramatycznie? Kto mi... odebrał cnotę? Ty... ohydny typie! I to dlatego, że chodziło ci o ranczo! Chciałeś podstępnie zdobyć tę posiadłość. Byłam jedynie instrumentem. Byłam głupią osiemnastolatką. Po uszy się w tobie zakochałam, myślałam, że ty też mnie kochasz. A tobie chodziło tylko o ranczo, wykorzystałeś mnie, ty... ty... ! - Zabrakło jej słów. Cała się trzęsła, wypowiadając po latach swoje żale.

- Nie wykorzystałem cię. Wziąłem, coś mi ofiarowała.

Dotknął ją do żywego. Z trudem opanowała się, by go nie uderzyć. Przypomniała sobie, jaki jest szybki. Cios nie dotarłby do celu, a konsekwencje mogłyby się okazać bolesne i upokarzające. Patrzyła mu prosto w oczy:

- Niewiniątko! - prychnęła. - Potrafisz wykręcać się od odpowiedzialności! Wziąłeś to, co chciałeś. Nic cię nie obchodziły konsekwencje.

- Tyś nigdy nie wiedziała, czego chciałem, i po dziś dzień nie wiesz - odparował.

- Nie wiem?! - Czyżby rzeczywiście uważał ją nadal za naiwną dziewczynę, która nie pojmuje nędznych męskich motywacji? Tak, osiem lat temu mogła tego nie dostrzegać, ale nie dziś. On ją wyleczył ze ślepoty. - Tego samego chcesz dziś, co i wówczas. Chcesz mojej ziemi. Stań po nią w kolejce, jest tak długa, że nigdy się nie doczekasz.

- Nie ma kolejki i nie będzie - odpalił. - Byłoby lepiej, gdybyś spojrzała prawdzie w oczy. Najwyższy czas.

Podszedł i przyciągnął ją bliżej siebie. Objął obiema rękami. Poczuła jakby zamykające się kleszcze. Wsparła dłonie o jego klatkę piersiową, usiłując zachować jakiś dystans. Z przerażeniem stwierdziła, że budzą się w niej dawno zapomniane emocje. Umykał gdzieś czas, wracała przeszłość... Wczoraj... czy przed ośmiu laty... ! Czuła, że do oczu napływają jej łzy. Nie, tylko nie to! Łzy nic tu nie załatwią. Nie z tym człowiekiem.

- Dlaczego to robisz? Dlaczego właśnie teraz? - wyjąkała.

- Ponieważ teraz mogę zdobyć to, na czym mi najbardziej zależy - odparł.

Zachichotała. Był to chichot histerii, bólu i rozczarowania. Na pewno nie rozbawienia.

- Kiedy prawie to samo powiedziałeś przed ośmiu laty, byłam na tyle głupia, żeby sądzić, iż myślisz o mnie... Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że chodziło ci o ranczo.

- Czyżby?

- Tak. Dlatego poszedłeś ze mną do łóżka. Sądziłeś, że dawało ci to szansę ewentualnego przejęcia rancza. Tylko że nie wyszło, prawda?

- Poszedłem z tobą do łóżka? To raczej zbyt delikatne, zbyt niewinne określenie. I grzeczne. Bliższe prawdy byłyby słowa bardziej dosadne. A poza tym, jeśli dobrze pamiętam, do wyżej wspomnianych celów łóżka nigdy nie używałaś.

Nie miała zamiaru wstydzić się za coś, co po dzień dzisiejszy uważała za swe najpiękniejsze przeżycie.

- W istocie, nie zdążyłam pójść z tobą do łóżka, gdyż zniknąłeś. A zniknąłeś natychmiast potem, kiedy ojciec zagroził mi wydziedziczeniem. Dał mi wybór. Ty albo ranczo.

- No i wszyscy wiemy, coś wybrała.

Zacisnęła pięści na jego koszuli. Czuła, że znowu traci chwilowe opanowanie.

- A niby skąd to wiesz? Nie poczekałeś, żeby się dowiedzieć. Wybierając ciebie, popełniłam niewybaczalny błąd, czego żałuję po dziś dzień. Byłam naiwna, nie rozumiałam, że bez rancza nie jestem ci potrzebna. - Świadomość tego nadszarpnęła jej dumę. Ale jakoś wszystko przeżyła. Problem polegał na tym, że serce nie chciało zrozumieć. - Tak, mój panie, zabrałeś, co chciałeś, i umknąłeś.

Na jego ustach pojawił się gorzki uśmiech. Puścił ją i zajął się wyswobadzaniem koszuli z jej zaciśniętych dłoni.

- Bądźmy dokładni. Nie umknąłem, tylko zostałem wyrzucony siłą.

- Nie kłam! Czekałam na ciebie i czekałam. Przez wiele godzin. W szałasie. Będziesz się teraz śmiał! - Mówiła głosem urywanym, oddech miała przyspieszony. Coś ją dławiło. Wspomnienia hurmem powracały. - To był strasznie gorący dzień. Ale czekałam na ciebie w tym szałasie. Strasznie się bałam, że mnie przyłapie jeden z kowbojów... bo jakieś sztuki odłączyły się od stada, on je długo zaganiał i potem postanowił spędzić noc w szałasie... Ale czekałam. Powtarzałam sobie, że na pewno przyjdziesz. Wydawało mi się, że mija wieczność, że świat poszedł naprzód, a ja zostałam z tyłu... Zapadł zmrok, a ja nadal usprawiedliwiałam cię i czekałam...

- Przestań, Leah!

Nie mogła przestać. Tama została przerwana. Gorzkie wspomnienia płynęły szeroką rzeką. Była jak nakręcona płyta gramofonowa, która musi wygrać swoje:

- Tej nocy była pełnia. Siedziałam na podłodze i przez okno patrzyłam na wędrujący księżyc...

- Tej nocy padało - powiedział cicho, jakby zatopiony we własnych wspomnieniach.

- Zaczęło padać o drugiej nad ranem. - Teraz mówiła już martwym, bezbarwnym głosem, jakby beznamiętnie relacjonowała mało ważne wydarzenie. - Z południa nadeszła burza, wtedy dopiero chmury zmyły gwiazdy i księżyc. Dach okropnie przeciekał. Ale ja, głupia, czekałam. - Opuściła głowę na piersi, opadły jej ramiona. - Czekałam...

- Ale dlaczego? Powiedz mi, dlaczego? - Wydawał się zdumiony i zgorszony zarazem. - Spójrz mi w oczy, Leah. I dokończ swoje kłamstwa. Bo wiem, że kłamiesz!

- A skąd ty możesz wiedzieć, co jest prawdą, a co wymysłem wyobraźni? Przecież ciebie tam nie było.

- Odpowiedz mi! - zażądał ostro.

Podniosła głowę. Odsunął jej z policzka kosmyk włosów, a chociaż zrobił to delikatnie i czule, twarz miał kamienną.

- Czekałam, bo tak bardzo chciałam, żebyś przyjechał i zabrał mnie ze sobą, jak obiecałeś. - Głos jej się załamywał. - Dopiero o świcie zdałam sobie sprawę, że nie przyjedziesz. I wtedy przysięgłam sobie, że już nigdy nie zaufam żadnemu mężczyźnie. I nigdy nie dopuszczę, aby ktokolwiek miał nade mną taką władzę, jak ty miałeś. I nikomu nie dam się tak zranić. Teraz ty mi zdradź prawdę, dlaczego nie przyjechałeś? Jakaż to siła cię odciągnęła, że nie mogłeś wrócić i wyjaśnić?

- Szeryf Lomax - oparł krótko.

Przez długi czas nie mogła zrozumieć.

- Wyjaśnij! - zażądała. Coś w niej drgnęło, rodził się prawdziwy niepokój.

- Dość już tych wygłupów, Leah. Przestań łgać o czekaniu na mnie w szałasie, o upale i patrzeniu na księżyc. Nic takiego nie było. Chociaż ładnie to uprawdopodobniłaś uwagą o cieknącym dachu. Bardzo patetyczna opowiastka.

- Powiedz mi, co ma z tym wspólnego szeryf - nalegała.

- Moja droga, pojechałem do szałasu, jak uzgodniliśmy. Ciebie tam nie było. Ale był szeryf i kilku jego ludzi.

- Nie wierzę ci!

- I dobrze, że miał ich tylu, trzeba bowiem było sześciu, żeby mnie obezwładnić. W swojej żałosnej opowieści zapomniałaś o połamanych meblach i wybitym oknie. I o wyrwanych z zawiasów drzwiach. Owszem, załatwili mnie w końcu, ale nie przyszło im to łatwo.

- Sama nie wiem... - Usiłowała sobie przypomnieć, czy okna były wybite i meble roztrzaskane. - Owszem, panował rozgardiasz...

- Z pewnością byłaś tak zapatrzona w gwiazdy, że nie zauważyłaś - wtrącił, nie dając jej dokończyć. Uchwycił splot blond włosów i pociągnął ku sobie. Jego usta znajdowały się tuż nad jej ustami. - A może nic nie zauważyłaś, ponieważ każde twoje słowo było kłamstwem. Przyznaj się! Nawet nie zajrzałaś do szałasu!

- Byłam tam! - prawie krzyknęła.

- Nie, moja droga. Tylko dwie osoby wiedziały o naszym spotkaniu. Ja i ty. Ja nie puściłem pary z ust. Ale skoro szeryf pojawił się tam zamiast ciebie, wniosek jest prosty. Zmieniłaś zamiar. A ponieważ bałaś się mojej reakcji, wypaplałaś wszystko tacie i poprosiłaś o pomoc w wyjściu z głupiej sytuacji.

- Hunter, nie! Wcale tak nie było!

- Nie było tak? No, to mi powiedz, czy gdybyśmy się tego popołudnia spotkali, odjechałabyś ze mną? No? - Wpijał w nią wzrok. - Odjechałabyś?

Nigdy nie okłamywała go w przeszłości i nie miała zamiaru uczynić tego teraz. I to bez względu na skutki.

- Nie. Nie pojechałabym z tobą - odparła.

Zacisnął mocniej dłoń na jej ramieniu. Oczekiwała na wybuch, ale nie bała się. Wszystko można o nim powiedzieć, ale nie to, że jest zdolny skrzywdzić ją fizycznie. Puścił ją i wstał, jakby chciał się od niej odseparować.

Wiedziała, że nie pomogą tu żadne wyjaśnienia, ale mimo to spróbowała, dotykając jednocześnie jego ramienia:

- Był powód, dla którego nie mogłabym odjechać z tobą...

- Wystarczy mi, coś powiedziała, Leah. - Patrzył na nią zimnym wzrokiem. - To już zresztą przeszłość. Tyle wody upłynęło od tego czasu. Twoje wyjaśnienia mnie nie interesują.

- No, to po coś przyjechał? Żeby rozszarpywać rany i wzniecać stare żale? Twoje i moje...

- Przyjechałem, ponieważ ważny jest dzień dzisiejszy. Ranczo i twoje ogłoszenie.

- Nie położysz ręki na tym ranczu! Na mnie też nie - odparła z nową energią. - Zrezygnuj z dalszych prób i wynoś się. Nie mam zamiaru wychodzić za ciebie. Nie zrobiłabym tego, nawet gdybyś był ostatnim mężczyzną na ziemi.

- A kiedyż to ja ciebie o to prosiłem, najdroższa? - zakpił.

- Myślałam, że skoro odpowiadasz na ogłoszenie... To sugerowało... - urwała zmieszana.

- Co sugerowało?

- Ze interesuje cię małżeństwo ze mną. Przecież pojawiłeś się w odpowiedzi na wyraźny anons... - Zaczęła się plątać.

- Anons anonsem, ale żenić się nie miałem zamiaru. To pewne. Wiedziałem, że nie dałabyś takiego ogłoszenia, nie będąc w bardzo trudnej sytuacji. To otwiera drogę do negocjacji. Rozpocznijmy więc negocjacje, Leah. Jestem gotów. Chcę mieć to ranczo. I mam zamiar osiągnąć to, czego chcę.

Wpatrywali się w siebie w nieskończoność. Nim zebrała myśli, by coś odpowiedzieć, usłyszała klakson samochodu przed domem.

- Jeszcze jakiś kandydat? - spytał, zerkając ku oknu.

Leah rozpoznała furgonetkę. Jej kierowca po raz wtóry nacisnął klakson.

- Dzień niespodzianek - mruknęła pod nosem. - Nieprzyjemnych niespodzianek.

Podeszła do ściany, gdzie Hunter zostawił jej dubeltówkę, i zaczęła ją ładować nabojami z pudełka leżącego na półce.

- Co tu się dzieje, Leah? - spytał Hunter, nasadzając kapelusz na głowę. - Kim jest ten milusiński, na którego chcesz zapolować?

- Brygadzista rancza Circle P.

- Circle P? To nazwa rancza?

- Tak, to nowe ranczo. A właściwie jedyne ranczo oprócz nas. Należy do Konsorcjum Lyon. A to są bardzo niemili ludzie. I bardzo cię proszę, nie wtrącaj się. To nie twoja sprawa.

Miał taką minę, jakby chciał zakwestionować powyższe twierdzenie. Skinął jednak głową i wraz z nią wyszedł na ganek. Oparł się o słup i opuścił kapelusz na nos. Leah zadowolona, że Hunter spełnia jej prośbę, w każdym razie pozornie, podeszła bliżej do furgonetki.

Buli Jones stał oparty niedbale o drzwi pojazdu, którym wjechał w sam środek kwiatowego gazonu. Przez minione trzy tygodnie babcia Rose pracowała nad nim od świtu do nocy, pieląc, sadząc i przesadzając.

- Dobre popołudnie, panno Hampton - odezwał się Jones, szczerząc zęby, między którymi trzymał niedopałek cygara.

- Zjeżdżaj z mojego rancza, ty złodziejski grzechotniku! - wykrzyknęła Leah. - Już zmiataj, bo wezwę szeryfa!

- Panienka jest w złym humorze - odparł Jones. - A niech sobie pani wzywa szeryfa, panno Hampton, jeśli tego pragnie serce. Ale pani wie i ja wiem, że szeryf nie przyjedzie. On już ma po uszy pani ciągłych telefonów i skarg.

To był fakt. Nie mogła zaprzeczyć. Podniosła dubeltówkę, celując poniżej srebrnej klamry pasa Jonesa.

- Wyszczekuj, zdrajco, co masz do wyszczekania i zmiataj, bo ci uszkodzę parę żywotnych części ciała.

Buli Jones nie wydawał się przejęty groźbą. Wprost przeciwnie, roześmiał się rozbawiony. Ruchem głowy wskazał na Huntera.

- Ten facet to pani fatygant? Jakoś nie ma wiele do powiedzenia.

- Jeszcze zdążę - odparł Hunter i obdarzył Bulla zimnym uśmiechem.

Leah była nieprzyjemnie zaskoczona. Jeśli Jones uznał Huntera za fatyganta, to znaczy, że wiedział o ogłoszeniu. Ale... jak i skąd? Nim obaj mężczyźni zdołali wymienić dalsze uprzejmości, grożące awanturą, odezwała się:

- A co, pan w tej sprawie przyjechał? Ogłoszenia?

- Między innymi, między innymi, nawet poważnie rozważałem sprawę. Ale sobie pomyślałem, że nie będę się podobał.

- Dobrze pan pomyślał - odpowiedziała.

- Jest jeszcze jedna taka mała sprawa... - Przerwał, by wskrzesić niedopałek cygara i podrażnić ją. Dopiął celu.

- No dalej, o co chodzi?

- Ale się panience śpieszy! Chce pani usłyszeć? Dobra, więc prosto z mostu. Przyjechałem z przyjazną radą.

- Przyjazną?

- No, bo przyjazny ze mnie człowiek. - Zrobił ku niej parę kroków. - Da mi pani szansę, to zobaczy, jaki jestem przyjazny.

Nie wiadomo, czy powodem był lekki ruch dubeltówki, czy też może podniesienie głowy przez Huntera, dość, że Jones znieruchomiał. Leah zerknęła na Huntera i poznała powód nagłego lęku Jonesa.

Zawsze fascynowały ją oczy Huntera, chwilami stawały się czarne jak noc, nieprzejrzyste i zimne, by następnie rozgorzeć namiętnością i ogniem. Teraz płonęły groźbą, onieśmielając wręcz każdego, kto w nie spojrzał. Jeszcze nigdy takiego spojrzenia u Huntera nie widziała.

Spojrzenie uzupełniły słowa, spokojne, wypowiedziane niemalże cicho:

- Jeśli masz coś do powiedzenia, to gadaj szybko. Przyjaźnie ci proponuję.

Buli Jones spoglądał na Huntera z nienawiścią.

- Konsorcjum Lyon ma już dość zabawy w kotka i myszkę. - Spojrzał na Leah. - Wezwane są do pomocy ogary.

- Już się trzęsę ze strachu - odparła Leah.

Jones wyjął z ust niedopałek cygara, rzucił go na ziemię i zgniótł obcasem w samiutkim środku kępy begonii.

- Zatrzęsie się, panienka, zatrzęsie. Z tego, co usłyszałem, jeden ogar jest twardy. Nie da pani szansy.

Była przestraszona, ale zdecydowana nie okazywać strachu.

- Słyszę te bajdy od roku i jakoś sobie radzę - odburknęła.

- Bo dotychczas to była tylko zabawa.

Ogarnęła ją ogromna pokusa pociągnięcia za spust.

- Zabawą nazywacie zanieczyszczanie studni, zwalanie ogrodzeń i płoszenie bydła?

- Tak, panienko, to była taka sobie zabawa. Skończyło się. Ostrzegam. Po to przyjechałem.

Przespacerował się po klombie babci i wsiadł do furgonetki. Silnik hałaśliwie zaskoczył. Jones odjechał, pozostawiając za sobą zapach spalin i kłęby pyłu. Patrzyli za nim w milczeniu, aż zniknął za zakrętem polnej drogi. Potem została już tylko chmurka kurzu, w którą Leah wpatrywała się jak zafascynowana.

Hunter wyjął z jej rąk dubeltówkę i oparł o sztachetki ganku.

- Hm, widzę, że zapomniałaś mi o czymś powiedzieć?

- Mogłam opuścić parę szczegółów. Nie doszliśmy jeszcze do tego w naszej rozmowie. Zresztą to nie twoja sprawa.

- A ja uważam, że moja. Wejdźmy więc i porozmawiajmy o owych szczegółach.

- Nie! - zaparła się.

Titus T. , potem Buli, teraz znowu Hunter. Co za dzień!

- Wiesz dobrze, że już nie mamy o czym mówić. Ty chcesz rancza, a ja ci go nie dam. Nawet gdybyś był skłonny akceptować warunki mojego ogłoszenia... i chciał się ze mną ożenić, to ja ciebie nie przyjmę. Jak śmiałeś w ogóle pomyśleć, że mogłabym być skłonna... zaoferować ci stanowisko?

- Stanowisko? Myślałem, że szukasz męża.

- Tak, to prawda, ale skoro nie jesteś zainteresowany...

- Usiłując ukryć rozczarowanie, mruknęła: - Możesz już sobie jechać.

- Nie bardzo. Nie skończyliśmy jeszcze rozmowy. Skończymy, pojadę. Powiedzmy, że zgłaszam moją kandydaturę. Na „stanowisko”, jak to nazywasz...

- Możesz o tym zapomnieć. Brak ci kwalifikacji. Uważam rozmowę za skończoną.

- Stanowczo protestuję, odpowiadam wszystkim warunkom wymienionym w ogłoszeniu.

Nie miała ochoty powtarzać w kółko tej samej rozmowy, ale nie widziała sposobu jej zakończenia, chyba że z dubeltówką w ręku. Tego jednak także nie chciała powtarzać. Zwłaszcza że niezbyt powiodło się jej za pierwszym razem.

- Skoro tak twierdzisz, udowodnij to! - rzuciła wyzwanie.

- Egzamin, Leah? Niezbyt to rozsądne, gdyż jeśli egzamin zdam, to już nie będziesz miała przeciwko mnie żadnych argumentów. - Przesunął kapelusz na bok głowy i podrapał się za uchem. - Żebym niczego nie opuścił... Po pierwsze: poszukujesz mężczyzny w granicach wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat. No, w tym punkcie nie mamy żadnego problemu.

- Powinieneś uważniej czytać ogłoszenia, Hunter. Ten człowiek ma mieć miłe obejście i naturalną łagodność. Brak ci zarówno jednego, jak i drugiego.

- Szkoda, że masz taką krótką pamięć. - Wprost przebijał ją tym swoim spojrzeniem.

Kusiło ją, żeby w tej sprawie ustąpić, ale...

- Wszystko dobrze pamiętam. W ogłoszeniu jest również jak byk napisane, że kandydat musi chcieć stałego związku.

- Obrzuciła go krytycznym spojrzeniem. - Czyżbyś się wreszcie ustatkował?

- Jeszcze niezupełnie, ale nad tym pracuję. I gdyby powstały sprzyjające okoliczności, to kto wie? Ale weźmy drugi punkt. Doświadczenie ranczerskie. Czyżbyś cokolwiek kwestionowała?

Potrząsnęła głową. Nie było się o co kłócić.

- Spełniasz wszystkie warunki wymienione w drugim punkcie. Muszę to szczerze przyznać.

- Zanim skończymy rozmowę, przyznasz szczerze dużo więcej. - Krzywo się uśmiechnął. - Przejdźmy do trzeciego punktu. Radzenie sobie w biznesie i umiejętność postępowania z tępogłowymi dyrektorami banku. Hmm... Tym ostatnim warunkiem zupełnie się odsłoniłaś...

W jego zachowaniu coś zaczęło ją niepokoić. Zupełnie, jakby traktował to wszystko jak zabawę, grę. I jakby wiedział, że już ją wygrał. Ale przecież ona nie uczestniczyła świadomie w żadnej grze... Uśmiech jego stał się drapieżny.

- Jesteś w poważnych finansowych tarapatach. Co do tego nie ma wątpliwości. A bank nie chce ci udzielić pożyczki, jeśli nie zagwarantuje jej męskie kierownictwo ranczem. tak?

- Ano tak - przyznała. - Ale męskie kierownictwo w żadnym wypadku nie oznacza ciebie. Koniec rozmowy.

- O nie, moja miła! Nie ma w kraju takiego banku, który nie udzieliłby mi pożyczki.

- A od kiedyż to?

Zbliżył się, zmuszając ją do zrobienia kroku do tyłu, tak że aż wpadła na sztachetki ganku.

- Minęło osiem lat, Leah. W tym czasie wiele się wydarzyło. Już nie jestem biednym kowbojem. Jestem ci potrzebny. I wkrótce, bardzo szybko, udowodnię ci to.

- Wcale cię nie potrzebuję! - zaprzeczyła gorąco. - Nigdy nie będę potrzebowała!

- Będziesz, będziesz, moja droga. - Przedziwne. Słowa brzmiały groźnie, stanowczo, miały dźwięk stali, a jednocześnie wypowiadał je łagodnie, niemal pieszczotliwie. - Beze mnie bowiem nie otrzymasz z banku nawet grosza. Gwarantuję to. I jutro się o tym dowiesz.

- Bajki! - Usiłowała zlekceważyć groźbę.

- To nie bajki. Będziesz miała dowód czarno na białym. - Zbliżył twarz, jego usta znowu były tuż nad jej ustami. - No i co, mam wszystkie kwalifikacje?

- Niezupełnie, wykręciłeś się, jeśli idzie o łagodność charakteru, a ponieważ był to jeden z warunków, muszę odmówić...

- A ja będę nadal nalegał. W świecie interesów wszelkie negocjacje zakładają możliwość kompromisu. Będziesz musiała pójść na kompromis w sprawie łagodności charakteru...

- A jakiż to miałby być kompromis?

- Przy odrobinie sprytu w negocjacjach nie będę musiał z niczego ustępować. Zostanę taki, jakim jestem. Ale tak przy okazji, powiedz mi, Leah, dlaczego nie sprzedałaś rancza?

Niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę.

- Chyba łatwo odgadnąć. Ranczo Hampton należało do naszej rodziny od...

- Wiem, wiem. Od pokoleń. Twój ojciec wbijał mi to w głowę, podkreślając jednocześnie, że nie pozwoli, by ranczo czy jego córka wpadli w łapy jakiegoś przybłędy bez grosza przy duszy, zwykłego kundla, którego rodowód sięga jedynie domu sierot, gdzie go ktoś podrzucił.

- On ci to powiedział? - Była zaszokowana.

- Dokładnie tak. Ale nie o to teraz idzie. Nie masz żadnych szans, Leah. Uzyskałem informację, że albo sprzedasz ranczo, albo zbankrutujesz. Jeśli zdecydujesz się sprzedać, to będziesz miała dość pieniędzy, by urządzić sobie wygodne życie.

- Mam jeszcze jedną szansę - odparła dumnie.

- Ogłoszenie?

- Nie patrz tak na mnie. Nie jest to taki głupi pomysł, jak ci się wydaje. Bank udzieli mi pożyczki, jeśli będę miała męża, ranczera-biznesmena. Tak mi obiecano.

- Obiecano?

- Nie na piśmie, ale ustnie. Conrad Michaels decyduje o udzielaniu kredytów, a jest starym przyjacielem rodziny. I chociaż wiele nie mógł dla nas zrobić w przeszłości, teraz zbadał dokładnie sytuację rancza i doszedł do wniosku, że uda się usprawnić operacje i zwiększyć dochody. On jest nieco konserwatywny... Ale to on właśnie podsunął mi pomysł zamążpójścia. Powiedział, że jeśli wyjdę za mąż, to on przekona radę banku do udzielenia mi kredytu...

- Powiadasz, że ten Michaels polecił ci dać do gazety ogłoszenie, że poszukujesz męża, a tyś się nabrała na ten idiotyczny pomysł? - spytał wściekły.

- Pomysł wcale nie jest taki idiotyczny - zaprotestowała.

- To jest bardzo praktyczne rozwiązanie. Conrad je zasugerował i powiedział, że wtedy przepchnie sprawę pożyczki.

- On to zasugerował! Jako twój finansowy doradca?!

- Nie potrafił ukryć oburzenia. - Czy nie pomyślałaś, w jakie możesz wpaść kłopoty? Rada nadzorcza może mieć inne zdanie niż Michaels i nadal będzie odmawiała pożyczki. I co wtedy? Zostaniesz bankrutem, mając za męża jakiegoś typa, który zagarnie, co będzie mógł, i zostawi cię na lodzie.

- Tak jak już to raz zrobiłeś ty?

- Nie zaczynaj czegoś, czego nie potrafisz dokończyć, Leah. Nie ja cię zostawiłem. Teraz mówię ci tylko, że jeśli wyjdziesz za mąż za pierwszego lepszego, który zgłosi się na twoje ogłoszenie, to nic nie zyskasz, a możesz wszystko stracić.

- Mylisz się. Ufam słowu Conrada. On mi załatwi tę pożyczkę.

Hunter patrzył sceptycznie, ale dalej już jej nie przekonywał.

- I on ci napisał to ogłoszenie?

- To ja sama je ułożyłam. Chodziło mi o szybki rezultat i wyeliminowanie nieodpowiednich kandydatów. Odpowiedziało wielu... I owszem, nawet odpowiadają warunkom...

- O „łagodnym charakterze”? Cha, cha! I czułych, co?

- Nic mnie nie obchodzi, co o tym myślisz. Najważniejsza jest aprobata Conrada.

- O tak, jestem pewien, że twój przyjaciel, Conrad, dopilnuje i sprawdzi, czy wybraniec jest kwalifikowanym ranczerem i biznesmenem. Ale czy również sprawdzi, jakie ma kwalifikacje na męża i kochanka? Kto ma tego dopilnować? A skoro już jesteśmy przy tym temacie... - zaczął mówić uwodzicielskim tonem, nie tracąc nic z ostrożności - to moim zdaniem „łagodny charakter” w łóżku doprowadzi cię do łez...

Zrobiła się czerwona jak piwonia. Była na siebie wściekła.

- To najmniejsze zmartwienie.

- Święta racja, gdyż idylla będzie krótkotrwała. Jednorazówka. - Kiwał głową. - Tak postrzegasz małżeńskie życie? Sterylne partnerstwo z mężczyzną, który cię nic nie obchodzi?

Powróciły wspomnienia błękitu nieba, a pod nim ich dwoje spacerujących w uścisku, dokoła porozrzucane części garderoby, ich nagość przesłonięta sięgającą głów trawą. Stłamsiła w sobie ten obraz. Nie czas na romantyczne wspominki czy emocjonalne rozważania, gdy idzie o ranczo i jego przyszłość. Ranczo trzeba ocalić! To jest w tej chwili najważniejsze. A tamte smętne i ulotne wspomnienia... Chociaż już nie tak bolesne, jak dawniej... Jak jeszcze przed półgodziną...

- Conrad obiecał mi - upierała się. - I mam zamiar skorzystać z jego rady. Nic nie zmieni mojej decyzji poślubienia pierwszego kwalifikowanego kandydata, który przekroczy te progi. Koniec dyskusji.

- No, to coś ci powiem, Leah. To ja jestem pierwszym kwalifikowanym mężczyzną, który je przekroczył. Pierwszym i ostatnim. - Wyciągnął z kieszeni wizytówkę. - Przeczytaj i dowiesz się, przeciwko czemu chcesz walczyć.

- To ja ci powiem, przeciwko czemu ty chcesz walczyć. - Może ten argument go zniechęci, pomyślała. - To Konsorcjum Lyon chce mojej ziemi. I zrobi wszystko, żeby ją mieć. Zastosuje najwstrętniejsze metody. Poznałeś Bulla Jonesa. Przekupił wielu moich pracowników. Nie żartowałam, mówiąc o zwalaniu płotów, zanieczyszczaniu studni i płoszeniu stad. Człowiek, za którego wyjdę, będzie musiał temu wszystkiemu stawić czoło. - Podparła się pod boki. - No i co, Hunter? Teraz, kiedy znasz wszystkie szczegóły, pewno zrzednie ci mina i wyniesiesz się z rancza i z mojego życia? I to raz na zawsze.

Niespodziewanie pochwycił ją za łokcie i przyciągnął ku sobie. Uczynił to tak gwałtownie, że zaparło jej dech.

- Nie groź mi niczym, Leah. Będziesz tego żałowała. I powiedz mi prawdę: czy rzeczywiście oni to wszystko robią, czy jest to jeszcze jedna wymyślona przez ciebie powiastka?

Tym razem nie próbowała się wyswobodzić z jego uścisku. Nie miało to sensu wobec jego siły. A poza tym... było jej z tym dobrze.

- To nie żadna powiastka. Nigdy cię nie okłamałam. I nie będę kłamać. Zresztą dzisiaj sam słyszałeś. Spytaj mojego brygadzistę. Patrick ci wszystko powie. Jego nie udało się im przekupić.

Oczy Huntera rozbłysły tłumionym gniewem. Bez słowa schował do kieszeni bilet wizytowy, którego nie przyjęła. Nadal jej nie puszczał.

- Mówisz poważnie?

- Śmiertelnie poważnie.

- I jesteś gotowa wyjść za mąż, ryzykując utratę rancza?

- Tak postanowiłam.

- Wobec tego nie masz wyboru.

- Powiedziałam ci już, że nie sprzedam ziemi - odparła.

- Wiem, że nie sprzedasz. I dlatego wyjdziesz za mnie.

Gdyby jej nie trzymał tak mocno, upadłaby na ziemię, gdyż ugięły się pod nią kolana.

- Coś ty powiedział? - spytała słabiutkim głosem.

- Dobrze słyszałaś. Ożenię się z tobą i załatwię ten kredyt.

Kręciło się jej w głowie. Zaskoczona patrzyła na zdeterminowaną twarz mężczyzny.

- Przecież... powiedziałeś, że nie chcesz się ze mną ożenić?

- To nie leżało w moim pierwotnym zamiarze, masz rację. Ale dochodzę do wniosku, że to niezły pomysł. Dlaczego nie?

- Jest to najbardziej obraźliwa propozycja, jaka mogła mnie spotkać w życiu.

- Pod tym względem możesz na mnie liczyć. Jestem niezawodny w składaniu podobnie uwłaczających propozycji.

- Nie radziłabym - odparła - jeśli nie chcesz zniweczyć szans przyjęcia przeze mnie tej pierwszej.

Skinął głową, chociaż nie wiedziała, czy tym samym tylko przyjmował do wiadomości jej słowa, czy też je akceptował.

Nastąpiła długa cisza wypełniona bezgłośną walką dwu indywidualności. Wpatrywali się w siebie jak dwa dzikie zwierzęta gotowe do skoku. Pierwsza spuściła wzrok Leah.

- Twoją ostatnią uwagę rozumiem jako akceptację mojej propozycji - powiedział Hunter.

- Nic takiego nie powiedziałam... - Chciała zyskać czas na zastanowienie się. Ale co jej pomoże zastanawianie? Była zmęczona, wyczerpana, u kresu sił. Nie mogła się skupić. Łaknęła spokoju i samotności, żeby wszystko przemyśleć, ułożyć sobie w głowie poszczególne elementy... Podejrzewała, że Hunter nie da jej potrzebnego czasu. - A co z bankiem? - spytała. - Możesz mi zagwarantować tę pożyczkę?

- Owszem. Mam pewien wpływ na bankową decyzję. Już nie jestem tym kundlem sprzed ośmiu lat.

- Nie dręcz mnie. To nie ja powiedziałam. Ja miałabym coś podobnego myśleć? W ogóle rozumować w takich kategoriach o człowieku, którego do szaleństwa... - ugryzła się w język. - A jeśli mój ojciec coś podobnego wymyślił, to bardzo źle zrobił. - Wzruszyła ramionami.

- A więc to twoja ostateczna decyzja, Leah?

Tym razem usiłowała się wyrwać i uwolnić z jego uścisku. Podobnie jak poprzednio, bez skutku.

- Po co ten pośpiech?

Jego dotyk złagodniał, stał się bardziej kojący niż powstrzymujący. Kontrastował z ostrym tonem zadanego przed chwilą pytania. Czyżby myślał, że złudzenie tkliwości wpłynie na jej decyzję? Jeśli tak, to wkrótce odkryje, że się myli.

- Daję ci dwadzieścia cztery godziny na podjęcie ostatecznej decyzji. I nie chcę, żeby w tym czasie pętali się tu jacyś inni i wtykali nos w nie swój interes. Interes jest mój. Masz do wyboru: sprzedać ranczo albo wyjść za mnie. Znam sytuację. Jesteś u kresu. Bez pożyczki bankructwo. Beze mnie nie ma pożyczki.

- Nie wierzę ci!

- Uwierzysz. Uwierzysz, kiedy ci powiedzą w banku, że jedynym ratunkiem jest małżeństwo ze mną.

- To mi powiedzą w banku? A skąd ty możesz taką rzecz wiedzieć?

- Czeka cię jeszcze parę niespodzianek w życiu.

- Co się z tobą stało, Hunter? Jak tyś się strasznie zmienił! Mogło ci braknąć łagodności, ale litość nad bożymi istotami stawiałeś na pierwszym miejscu.

- Tak, zmieniłem się. Pierwsze miejsce zajęło inne uczucie. Zostawmy to. A więc decyzja w twoich rękach, ale żeby ci pomóc zdecydować...

Widziała, do czego zmierza, zobaczyła namiętny błysk w jego spojrzeniu. Była oburzona na siebie, że podała mu usta do pocałunku. Przecież taki pocałunek nic nie znaczy, usprawiedliwiała się w duchu. Wiedziała jednak, że się okłamuje. Podczas pocałunku przed godziną stwierdziła, że reaguje na dotyk ust Huntera podobnie jak przed ośmiu laty...

A teraz podała mu usta, ponieważ chciała sprawdzić, czy przed godziną się nie myliła, i mieć okazję do podumania nad złożonością ludzkiej natury. Czuła, że jego dotyk budzi ją do życia i przyspiesza bicie serca, pozwalając doświadczyć raz jeszcze cząstki tego, co ich łączyło przed ośmiu laty. Pocałunek trwał wieczność. Nie tylko ona, ale i Hunter rozsmakował się w nim, sycił ogarniające go pożądanie...

Przecież to tylko złudzenie. On chce zagarnąć ranczo i wykorzysta w tym celu wszystkie środki. Za cenę ziemi nie tylko ją uwiedzie, a nawet się z nią ożeni. Nie wolno o tym zapominać.

- I sądzisz, że małżeństwo wszystko pozwoli załatwić?

- Oczywiście - odparł.

- Nie pozostawiasz mi wielkiego wyboru.

- Owszem, masz wybór. Ja nim jestem.

Odsunął ją od siebie. Spojrzenie znów miał odległe i dziwnie obce. W tej chwili go nienawidziła. Za to, że swoją obecnością sprawił, iż go pożądała. Także za to, że przywołał przeszłość, którą tak bardzo chciała pogrzebać. Ale najbardziej za to, że tak łatwo potrafił się zmieniać. W jednej chwili gorejący kochanek, w następnej - głaz. Ona nie potrafiła tak rozkazywać uczuciom.

- Dwadzieścia cztery godziny, Leah! - I po tych słowach zawrócił na pięcie, wsiadł na konia i odjechał.

A ona długo za nim patrzyła. Stała na ganku niezdolna ruszyć ręką, niezdolna myśleć. Wreszcie opuściła głowę, a z oczu polały się łzy. Twarz zasłoniła dłońmi i cichutko łkała.

Rozdział 3

Hunter wszedł do gabinetu i usiadł za biurkiem, kładąc teczkę koło siebie na blacie.

Rozległo się dyskretne pukanie i przez boczne drzwi wsunął głowę najbliższy jego współpracownik, Kevin Anderson.

- Można? - spytał i otrzymując potwierdzenie, wszedł. - Jak poszło? Zgodziła się sprzedać?

- Jeszcze nie. Ale tak czy inaczej, będę je miał - odparł Hunter, otwierając teczkę i wyjmując z niej plik akt. - Dlaczegoś mi nic nie powiedział o Bullu Jonesie i jego wyczynach? - Twarz Huntera wyrażała duże niezadowolenie.

- Bulla Jonesa, brygadzisty? - Kevin zawahał się i wzruszając ramionami, odparł: - Nie sądziłem, że to jest takie ważne.

- To jest cholernie ważne... Decyzje podejmuję ja, a nie ty! - Hunter mówił znacznie ostrzej, niż zamierzał.

- Przepraszam, szefie, to się już nie powtórzy - pospieszył z właściwą reakcją podwładny. I dodał z nutą ciekawości w głosie: - Wnoszę, że go pan poznał?

- W pewnym sensie.

- Czy on wiedział, z kim rozmawia?

Hunter nie od razu odpowiedział. Wstał i podszedł do okna, wpatrzył się w panoramę Houston. Wilgotne powietrze znad Zatoki Meksykańskiej drgało, zapowiadając kolejną falę teksańskich upałów.

- Nie. Nie wiedział i nie próbowałem mu tego ujawnić.

- To chyba dobrze. Co pan chce, żeby z nim teraz zrobić?

- Chwilowo nic. Może w przyszłości podejmę jakieś kroki.

- Tak jest, szefie.

- Jest jeszcze jedna sprawa...

- Słucham, szefie?

- Mam być o wszystkim informowany. Absolutnie o wszystkim. Drobiazg czy nie drobiazg. Nie chcę być zaskakiwany tak jak z Jonesem.

- Tak jest, szefie. I przepraszam jeszcze raz za Jonesa. - Kevin skłonił się i umknął do sekretariatu.

Hunter wrócił za biurko, otworzył papierową obwolutę z napisem „Ranczo Hampton” i zaczął przerzucać jej zawartość. Były tam listy, prawnicze opinie i spięte spinaczem fotografie. Z tych ostatnich wybrał dwie: Leah w wieku lat osiemnastu i Leah przed miesiącem. Przypatrując się tej ostatniej, poczuł dziwny ucisk w gardle i wielkie pożądanie. Nagle zapragnął jej typowym samczym uczuciem, nie uznającym sprzeciwu i przeszkód. Chciał przeczesywać palcami te jedwabiste włosy, tulić to ciało, zespolić się z nim. Marzył.

Już niedługo, obiecywał sobie. Już bardzo niedługo! Odłożył fotografię.

- Musimy porozmawiać - obwieściła następnego ranka babcia Rose, stawiając przed Leah porcelanowy kubek. I bynajmniej nie czyniąc tego delikatnie.

Leah zdusiła w sobie jęk, ale zamknęła oczy. Tej nocy w ogóle nie spała i ledwo mogła ścierpieć uparcie jaskrawe słońce, nie mówiąc już o upartych babkach.

- Jeśli chcesz mówić o Hunterze, to nie chcę o nim słyszeć.

- Właśnie o Hunterze.

- No to nie chcę słyszeć.

- Aleś uparta! Muszę ci coś wyznać, a ty wysłuchasz każdego słowa jak ewangelii, nawet gdybym miała przydusić cię do ziemi i do końca trzymać.

Obraz ważącej niewiele ponad czterdzieści kilogramów drobniutkiej babci, która rzuca rosłą wnuczką o ziemię, był tak zabawny, że Leah się uśmiechnęła.

- Już dobrze, dobrze, ale porozmawiajmy przez pięć minut o pogodzie, póki nie wypiję kawy i nie oprzytomnieję.

- Robi się gorąco, jest już blisko trzydzieści w cieniu. Wypijaj szybko i zaczynamy.

Babcia Rose wpatrywała się w Leah z lekka przekrwionymi wyblakłymi oczami. Po prostu wświdrowywała się w nią. Te niegdyś niebieskie oczy i upór były jedynymi znamionami podobieństwa babki i wnuczki. Na nieszczęście dla wnuczki upór babki był absolutny i dotyczył wszystkiego. Leah jeszcze nigdy z nią nie wygrała i nic nie zapowiadało, aby zbliżał się dzień jej zwycięstwa, a tym samym porażki Rose.

- Co znowu z Hunterem? - spytała niechętnie.

- To, co on wczoraj powiedział o szeryfie, to prawda - zaczęła babka.

- Tyś słyszała naszą rozmowę? Podsłuchiwałaś?

- Słyszałam i podsłuchiwałam. I wcale się tego nie wstydzę. Wstyd mi tylko, że przed ośmiu laty byłam bardziej lojalna wobec twego ojca niż wobec ciebie. - Obracała złotą obrączkę na kościstym palcu, co było objawem jej wzburzenia.

- To ty powiedziałaś ojcu, że zamierzam uciec z Hunterem!

- Leah powoli zaczynała rozumieć, co się wydarzyło. Jedyna osoba, której się wtedy zwierzyła, siedziała teraz po drugiej stronie stołu i spoglądała swym przenikliwym wzrokiem.

- Tak. Powtórzyłam twojemu ojcu - potwierdziła Rose.

- Uczyniłam to, ponieważ... nie chciałam, abyś odeszła z domu. Mój egoizm.

- Ale przecież ja cię zapewniłam, że tego nie zrobię!

Leah wstała i, aby ukryć zakłopotanie, długo nalewała sobie kawy.

Powiedziała wówczas o wszystkim Rose, gdyż nie umiałaby bez słowa opuścić kobiety, która zastępowała jej matkę, kochała ją i wychowywała. Leah nie mogła przecież przewidzieć tego, iż babka wyzna jej, że ojciec umiera na raka. Dowiedziawszy się o tym, już nie miała wyboru. Musiała poświęcić swoje plany. Nie wolno jej było opuszczać ojca, bez względu na to, jak bardzo pragnęła być z Hunterem.

- Przecież ci powiedziałam, babciu, że spotkam się z Hunterem, powiem mu wszystko o ojcu... i poproszę, żeby poczekał... żeby wrócił po... po... - Była bliska płaczu.

- Być może Hunter zgodziłby się na to. - Stara kobieta wzruszyła ramionami. - Ale nie mogłam na to liczyć. Na to, że pojedzie i zostawi ciebie. - Westchnęła. - Słuchaj mnie, dziecko, mówię ci to wszystko dlatego, że podjęłam teraz decyzję. Postanowiłam, że powinnaś wyjść za Huntera.

- Chyba się przesłyszałam... tyś postanowiła!? - Leah osłupiała.

- Nie jesteś głucha i dobrze słyszałaś. Powinnaś wyjść za Huntera.

- Ale... dlaczego?

- Dlatego... - Rosę podniosła głowę i wyznała: - Ponieważ wcześnie rano miałam telefon od Conrada Michaelsa...

- Czego chciał?

- Oficjalnie zawiadomić o przejściu na emeryturę. Nieoficjalnie, żeby powiedzieć, iż nie będzie mógł pomóc ci w otrzymaniu pożyczki. I że bank pożyczki nie udzieli.

- To sprawka Huntera! - wykrzyknęła Leah.

- To samo i ja pomyślałam - odezwała się Rose. - Ale skąd on by miał takie chody? Żeby w dodatku wymusić przejście na emeryturę Conrada?

- Kto wie. Jeśli jednak Hunter jest taki bezwzględny, a ty również go podejrzewasz o naciski, to dlaczego tak koniecznie chcesz, żebym za niego wyszła?

- Bezwzględność to nic złego... tym bardziej jeśli działa na twoją korzyść. A tak między nami, to przydałoby się nam trochę bezwzględności, żeby sobie dać radę z tymi tam...

- Nie jestem pewna, czy potrafiłabym stosować podobne metody - odparła Leah.

Rose zapatrzyła się w kubek, jakby odpowiedź dawały fusy kawy, wreszcie spojrzała na Leah zdeterminowana.

- Pozostają ci dwie drogi - oświadczyła. - Albo sprzedasz ranczo, albo podejmiesz wojnę z Konsorcjum Lyon. Jeśli postanowisz sprzedać, to masz moje błogosławieństwo. Tylko decyduj się szybko. Sprzedajemy i zmykamy, póki jest z czym. Natomiast jeśli chcesz walczyć, weź do pomocy Huntera. On będzie do tego dobry. Całymi latami za nim wzdychałaś. Myślisz, że nie wiem? Bodajże i teraz wzdychasz. Wyjdź za niego albo nie wychodź, twoja decyzja, ale moim zdaniem powinnaś go złapać, póki to jest dla ciebie dobre. A wydaje się dobre. Tacy jak on zdarzają się tylko raz w życiu. A ty masz szczęście, bo zapukał do twoich drzwi dwa razy.

Szczęście? Leah wcale nie była tego pewna. Kochał ją z namiętnością, jakiej nigdy nie zapomni, a ona go zawiodła. Tak, teraz wszystko jest jasne. Zawiodła. On nie da się powtórnie zranić. Może nawet pojawił się wyłącznie w celu zemsty? Jeśli tak było, to jej matrymonialne ogłoszenie zupełnie ją przed nim obnażyło i dało szansę wyrównania starych rachunków.

I natychmiast z tej szansy skorzystał. Bo już zbyt długo czekał na okazję.

Wszystkie drogi ucieczki z beznadziejnej sytuacji okazywały się bez wyjścia. Pozostawał wybór przedstawiony jej przez babkę. No i przez samego Huntera. Ale czy po tej wiadomości od Conrada Michaelsa pozostawała w ogóle jakaś alternatywa? Jakakolwiek inna szansa na ocalenie rancza?

Zerknęła na babcię i wydawało się jej, że w oczach staruszki widzi rozpacz, mimo iż Rose usiłowała udawać obojętność. Utrata rancza to dla niej wyrok śmierci. Tylko ono utrzymywało ją przy życiu, gdyż suma wspomnień tworzyła złudzenie minionych lat.

- Zadzwonię do Huntera - obwieściła i po raz pierwszy w życiu ujrzała łzy w oczach babci Rose...

- Ale nie przyjmuj pierwszej propozycji, dziecko - poradziła Rose. - Targuj się, co sił, a będziesz górą. O co ma się targować? Nie miała pojęcia. Ale odpowiedziała z udawaną wesołością:

- Nie bój się, babciu. Nie na darmo jestem twoją wnuczką. Nie będzie wcale tak, jak to on już sobie z pewnością wykombinował.

Na pewno nie będzie. I przede wszystkim trzeba się zorientować, jak bardzo mu zależy na tym ranczu. I dlaczego? I na ile ustąpi, żeby zdobyć to, czego chce?

Dopiero po sporządzeniu listy „problemów” - mimo wszystko wahała się nazwać je warunkami - Leah uświadomiła sobie, że przecież Hunter nie zostawił jej numeru telefonu, pod którym mogłaby go zastać.

Okazało się to jednak nieistotne, gdyż dokładnie po dwudziestu czterech godzinach Hunter sam zadzwonił.

- Jaka decyzja? - zapytał bez żadnych wstępów.

- Chciałabym się z tobą spotkać i omówić sytuację - odparła, klucząc.

- Chcesz przedyskutować warunki złożenia broni?

- Coś w tym rodzaju - wybąkała, zbita z pantałyku bezlitosną formą jego pytań. Hunter niezbyt dbał o to, by przeciwnik zdołał uratować twarz. I jeszcze go to bawi, pomyślała oburzona, słysząc w słuchawce tłumiony śmiech.

- No i widzisz - powiedział. - Poddanie się nie było takie straszne.

- Właśnie, że było straszne. Sam to kiedyś zrób, a wtedy zobaczysz - odcięła się.

- Wystarczy mi, żeś ty to zrobiła... zupełnie... uroczo. Jeszcze trochę poćwiczysz, a zostaniesz mistrzynią.

Jęknęła w duchu. Żarty żartami, ale żona nie będzie z nim miała łatwego życia. On zawsze chce być górą... Żona? Boże drogi! To przecież na nią wypadło! Zadygotała. Zmieniając szybko temat, spytała:

- Gdzie się zatrzymałeś? Możemy się tam spotkać?

- Jestem w Houston. Ale nie oczekuję, byś tak daleko jechała. Spotkamy się jutro. W południe. W starym szałasie.

Serce skoczyło jej do gardła.

- To wcale nie jest dowcipne, Hunter...

- Bo nie miało być. - Rozbawienie zniknęło. Mówił głosem ostrym, niemal nieprzyjaznym. - Mówię poważnie. Jutro w samo południe. W szałasie. Nie spóźnij się. Drugiej szansy ci nie dam.

- Nie dałeś mi przed ośmiu laty, dlaczego miałbyś dać teraz - odcięła się.

- Teraz sytuacja jest nieco inna. Mam nadzieję, że dobrze to rozumiesz.

- Rozumiem. Teraz sytuacja jest zupełnie inna.

- No, to doskonale. Jeszcze będą z ciebie ludzie.

Aż się zakrztusiła ze złości. Hunter nie odkładał słuchawki.

- A może spotkalibyśmy się lepiej w domu? Na ranczu.

I wtedy przerwał połączenie. Co miała robić? Krzyczeć do głuchego aparatu? Odłożyła słuchawkę.

Ale wpadła! Wszystko to razem nie wróżyło dobrze na przyszłość. Ich wspólną przyszłość. Sięgnęła po listę „problemów”. Boże drogi, czy ten szałasowy incydent sprzed ośmiu lat ma wisieć nad jej głową, niby miecz Damoklesa, przez resztę dni życia? Przecież już wszystko wyjaśniła. Ale jemu było mało. Może to spotkanie położy wreszcie kres całej sprawie? Leah nie miała zamiaru spędzać reszty życia, płacąc za nie swoje winy, chociaż w pewnym sensie ponosiła odpowiedzialność za przebieg wydarzeń, zwierzając się ze wszystkiego babci. Ale przecież zrobiła to w dobrej wierze.

Wczesnym rankiem następnego dnia poszła na południowe pastwisko, gdzie trzymała niedawno nabytego ogiera imieniem Marzyciel. Usiadła na płocie i zagwizdała. Usłyszała rżenie i zza kępy drzew wybiegł czarny jak węgiel przepiękny rumak. Niemalże tanecznym krokiem pokonał kilkadziesiąt metrów pastwiska i zatrzymał się przy płocie. Patrzył ciekawie na Leah, potrząsając wspaniałą grzywą.

- Nie oszukasz mnie - powiedziała. - Wiem, że bardzo tego chcesz. Podejdź i weź. - Wyciągnęła otwartą dłoń, na której leżało parę kostek cukru.

Ogier odważnie, bez wahania, natarł na płot. Leah nie drgnęła i nie cofnęła dłoni. Koń się zatrzymał tuż nad nią, porwał cukier, a następnie delikatnie skubnął parę razy palce kobiety, aby zaznaczyć swoją dominację. Potem prychnął i pocwałował z powrotem w gęstwinę.

Leah była zawiedziona. Obojętne zachowanie ogiera ubodło ją. Wszystko, wszyscy, cały świat sprzysiągł się przeciwko niej. Załatwić własny interes, nie dać nic w zamian! A przecież ona... Jej dewizą życiową było troszczyć się o pokrzywdzone, nieszczęśliwe, zranione istoty... Może idealizuje siebie?

Starała się zrozumieć, dlaczego ogier ją teraz ugryzł. No, bo właściwie ugryzł, choć bardzo delikatnie. Chciał pokazać, że jest wolny. Że ma prawo wyboru. Podejść, wziąć i umknąć, skryć się. To ich łączyło. Ona też ponad wszystko ceniła wolność, prawo wyboru. Ale w rzeczywistości ani Marzyciel, ani ona nie byli istotami wolnymi.

Kiedy miała już dość rozmyślań, osiodłała konia i pojechała do szałasu. Wiosenna pogoda wyraźnie się pogorszyła. Powietrze było wilgotne, rozgrzane i duszne jak tego okropnego dnia przed ośmiu laty. Chyba zbierało się na burzę. Co ja, do diabła, stale rozmyślam o tamtym dniu? Potrząsnęła głową, jakby chciała opróżnić ją z zaschłych wspomnień. Tylko, że one wcale nie zaschły...

Przybywszy na miejsce, zsiadła i przywiązała klacz do żerdzi. Huntera jeszcze nie było. Została na zewnątrz. Czekanie w szałasie sprowokowałoby kolejną falę wspomnień. Była tu po raz pierwszy od ośmiu lat.

Po pewnym czasie miała już dość bezmyślnego kręcenia się przed chatą z sosnowych bali, podeszła do drzwi, pchnęła je i zajrzała do środka. Nie wierzyła własnym oczom: czysto, ładnie, stół, dwa krzesła i łóżko. Na stole warstewka kurzu najwyżej parodniowa. Kto zrobił tu porządek? I w jakim celu?

- Wspomnienia?

- Hunter! Przestraszyłeś mnie. - Obróciła się zaskoczona. Potężna sylwetka wypełniła futrynę, zabierając słońce i czyniąc całe pomieszczenie mrocznym i malutkim.

- Nie powinnaś tak łatwo ulegać strachowi.

Zignorowała uwagę i wskazując na izbę, powiedziała:

- Jak tu jest inaczej. Sądziłam, że zastanę ruinę.

- Nie można prowadzić rancza tej wielkości, nie mając w terenie dobrych szałasów. Ludzie, pracując tak daleko od rancza, muszą mieć gdzie odpocząć. Dopuszczając do ruiny szałasu, traci się czas i pieniądze.

Mówił mentorskim tonem i Leah poczuła rosnące między nimi napięcie. Czy ona wytrzyma kolejną konfrontację? Zaczynała w to wątpić. Trzeba załatwić wszystko, jak najszybciej.

- Dlaczego chciałeś się spotkać tutaj? - natarła.

- Żeby cię rozdrażnić.

- Udało ci się. I tylko dlatego?

- Nie. Mógłbym cię poprosić do Houston na negocjacje na moim boisku, biorąc jednak pod uwagę przeszłość...

Stał swobodnie oparty o framugę, kciuki wsunął za pas. Zapatrzyła się w jego obcisłe dżinsy, ale nagle zażenowana szybko odwróciła wzrok, przypomniawszy sobie, jak to ściągała mu dżinsy, a następnie koszulę, zafascynowana miedzianą poświatą nagiego torsu i ud...

Był wspaniałej budowy wówczas i wcale się nie zmienił do dziś. Owszem, zmienił się. Bary miał chyba jeszcze szersze, a rysy twarzy ostrzejsze. Gdybyż sytuacja była teraz inna! Gdyby nie bała się, że on wykorzystają, by osiągnąć cel, w jakim się tu pojawił, a tym celem jest przecież zemsta... O tak, od razu wykorzystałby okazję, gdyby uległa zmysłom...

Desperacko odsuwała zdrożne obrazy i unikając patrzenia na swego przeciwnika, powiedziała sztucznie beztroskim tonem:

- No cóż, negocjowanie w tym miejscu niesie pewne korzyści. Będziesz mógł grać na moim poczuciu winy... Mam rację?

- Masz rację. Gram zawsze tak, żeby wygrać. Wbij to sobie dobrze do głowy. Historia zatoczyła pełne koło. Jeśli idzie o ciebie i o mnie. Kończymy tam, gdzie zaczęliśmy. A raczej odwrotnie. Zaczynamy nowe życie tam, gdzie skończyło się stare. Tylko że nic już nie będzie tak samo. Aktorzy się zmienili. Ja jestem inny. Ty jesteś inna...

- I sytuacja jest inna - dopowiedziała Leah.

- Masz absolutną rację - odparł. - Jestem innym człowiekiem w zupełnie innej sytuacji.

- Co robiłeś po wyjeździe stąd? - spytała zaciekawiona. Bardzo długo się wahał, nim odpowiedział:

- Skończyłem studia. A potem pracowałem dwadzieścia cztery godziny na dobę, robiąc majątek.

- I zrobiłeś?

- Chyba tak.

- I to wszystko, co masz do powiedzenia o sobie, o ośmiu latach życia? Studiowałeś, zrobiłeś majątek?

- Bo to jest wszystko. - Wzruszył ramionami.

Zastanawiała się, co też chce ukryć. Nie ulegało wątpliwości, że ma coś do ukrycia. Nie powiedział jej rzeczy, które mogłyby mieć wpływ na jej stosunek do niego. Była tego absolutnie pewna. Podpowiadał jej to kobiecy instynkt.

- Dlaczego jesteś taki tajemniczy? Co przede mną ukrywasz?

- Stale w natarciu. Przestań, Leah, to nie ma sensu.

- To jest moje ranczo. Chcę wszystko wiedzieć. Muszę wiedzieć, nim podejmę decyzję.

- Decyzję już podjęłaś. Inaczej nie spotkalibyśmy się tutaj. A jeśli idzie o ranczo? Formalnie jest twoje. Aleja nim będę zarządzał. Chyba to już wyjaśniliśmy?

- Tego właśnie wcale nie wyjaśniliśmy. Właściwie nic jeszcze nie wyjaśniliśmy. - Coraz bardziej się rozpalała. - Po pierwsze, nie chcę mieć dzień po dniu wypominania przeszłości. Nie mam zamiaru spędzać reszty życia na przepraszaniu za coś, co się wydarzyło nie z mojej winy...

Przerwał jej gestem dłoni.

- Nie mam najmniejszego zamiaru wracać do tamtych spraw. Ale muszę jedną rzecz postawić jasno, aby w twojej głowie nie powstały jakiekolwiek wątpliwości. Nie chcę, abyś w przyszłości posługiwała się argumentem, że cię nie ostrzegałem...

- Niby przed czym?

- Prowadzisz to ranczo od blisko siedmiu lat i zdążyłaś doprowadzić je do ruiny. Teraz zjawiam sieja i mam je uratować. I uratuję. Ale musisz akceptować fakt, że to ja dowodzę. Moje słowo jest święte i ostateczne. Nie chcę słyszeć twoich uwag i zastrzeżeń w obecności pracowników. Nie chcę kwestionowania moich poleceń i podważania decyzji. Musisz mi zaufać. Bezwarunkowo. Ślepo! I zaczynamy od dziś, od teraz!

- Nie było cię tu przez całe lata... Byłoby nierozsądne... Nie znasz faktów.

Brutalnym ruchem rozdarł swoją koszulę.

- Widzisz tę bliznę?

Jak zahipnotyzowana patrzyła na od dawna zasklepioną głęboką bruzdę wzdłuż przedramienia. Czuła, że blednie.

- To była „pomoc” szeryfa przy opuszczaniu szałasu przez okno. Drugą, podobną, mam na udzie. Jeden z jego pomocników wykorzystał ostrogę, żeby mnie zupełnie załatwić. Prawie mu się to udało. Złamał mi obojczyk, dwa żebra, na szczęście nie uszkodził wewnętrznych organów. Zdążyłem wybić mu kilka zębów, ale rachunki nie są jeszcze wyrównane.

Leah zakręciło się w głowie. Jakże jej ojciec i szeryf Lomax mogli być tacy okrutni? Przecież Hunter nie był dla nich żadnym zagrożeniem!

- Przyjechałeś się zemścić - powiedziała cichym głosem. - Chcesz przejąć ranczo, ponieważ ojciec cię tak potraktował, a ja nie uciekłam z tobą?

- Myśl sobie, co chcesz, ale zapamiętaj jedno: raz mnie stąd siłą usunięto, ale to się nie powtórzy. Jeśli nie potrafisz tego zrozumieć i akceptować, to sprzedawaj sobie ranczo. Bo kiedy za mnie wyjdziesz, to zapomnij o partnerstwie. Ja nie uznaję rad, narad i demokratycznego głosowania w komisjach. - Wypowiedział to zduszonym, ochrypłym głosem.

- I to jest twój warunek? Twoje słowo jest święte?

- Mniej więcej o to chodzi - odparł.

- Aleja mam też swoje warunki.

- Nie wątpię.

Wyjęła z kieszeni przygotowaną w domu listę i ignorując rozbawione chrząkanie Huntera, zaczęła wyliczać poszczególne punkty.

- Przede wszystkim zatrudnieni u mnie ludzie. To są wieloletni pracownicy. Jakie mam gwarancje, że ich nie wyrzucisz?

- Żadnych. Będą dobrze pracować, zostaną. To jasne.

Zdaniem Leah wszyscy pracowali doskonale, z pełnym poświęceniem, dając tego częste dowody. Może jednak nie dosięgali poziomu uznawanego przez Huntera. Na przykład brygadzista Patrick. Doskonały, ale ma sztywną nogę i nie jest tak sprawny, jak byłby może ktoś inny.

No a Arroya? Mateo i jego żona, Inez, zginęliby z głodu, gdyby Leah ich nie przygarnęła. Inez była doskonałą gospodynią, ale miała do wykarmienia sześcioro dzieci. Leah zawsze uważała, że dzieci są ważniejsze niż jakieś tam mniej istotne roboty gospodarskie. Czy Hunter będzie tego samego zdania? Mateo był doskonały do opieki nad końmi, ale straciwszy rękę w wypadku samochodowym nie mógł wykonywać pewnych czynności. Zastępowała go Leah.

- Ale przecież...

- Już kwestionujesz moje decyzje?

- Nie o to mi chodzi. W zasadzie masz rację. Chciałabym mieć jednak pewność, że ci ludzie nie zostaną wyrzuceni. - Widząc jego tężejący wzrok, szybko dodała: - Czuję się za nich odpowiedzialna. Oni nigdzie łatwo nie dostaną pracy.

- Nie jestem człowiekiem niesprawiedliwym i zupełnie nieczułym. Bez przyczyny nikt nie zostanie zwolniony.

- Babcia Rose... - zaczęła.

W oczach Huntera zobaczyła gniewny błysk.

- Czy sądzisz, że nie wiem, co dla niej znaczy to ranczo? Wiem, jak daleko jest gotowa się posunąć, by je zatrzymać.

- I nie zamierzasz usuwać jej z rancza? - Zacisnęła palce na trzymanej w dłoni liście. Z wyrazu twarzy Huntera domyśliła się, że go bardzo uraziła tym pytaniem.

- Chociaż myśl jest kusząca, nie mam zamiaru proponować jej opuszczenia własnego domu - odparł sucho. - Co tam masz jeszcze na swojej liście?

- Chcę mieć przedślubną umowę, intercyzę, że w wypadku rozwodu dostaję ranczo.

- Nie będzie rozwodu.

- Tym samym nie powinna przeszkadzać ci podobna umowa - odparła słodko.

- Niech się takimi bzdurami zajmą nasi adwokaci. Nie mam zamiaru rozpoczynać małżeńskiego życia od debaty na temat jakiegoś wyimaginowanego rozwodu.

- Zgadzam się. - Wiedziała, że nic więcej nie wytarguje.

- Co dalej?

- Nie będę z tobą spała - wyrzuciła z siebie.

- Bardzo nierealistyczne postanowienie. I sama dobrze o tym wiesz. - Gdzieś w kąciku ust błąkał mu się uśmieszek.

- Wcale nie. Bardzo realistycznie. Ja...

- Małżeństwo ma być prawdziwe - przerwał jej. - Pod każdym względem. Razem śpimy, pijemy, jemy i kochamy się.

- Ani mi to w głowie! - gorąco zaprotestowała. Czuła, że wypowiada te słowa zdesperowanym głosem. - Chciałeś rancza, masz ranczo. Mnie zresztą nie chciałeś. I nie dostaniesz mnie. Nie jestem na sprzedaż.

Sarkastyczny uśmieszek nie schodził mu z ust.

- Szybko zmienisz zdanie. I co więcej, małżeństwo ci się spodoba - powiedział to miękko. - Znam cię zbyt dobrze, aby wiedzieć, co cię usatysfakcjonuje.

- Wcale mnie nie znasz. Znałeś osiemnastoletnią dziewczynę. Nie wiesz o mnie nic. Nie znasz moich pragnień, marzeń, pasji. I nigdy ich nie poznasz. - Zarumieniła się.

- Rzucasz mi jeszcze jedno wyzwanie? - Zbliżył się o krok. - Może rozstrzygniemy to od razu. Łóżko jest nieco wąskie, ale jakoś wystarczy. Gwarantuję pełną satysfakcję.

- Siłą mnie nie weźmiesz! - krzyknęła, cofając się.

- Po co miałbym używać siły? Jest absolutnie zbędna.

Zaraz będzie chciał jej to udowodnić, pomyślała. Pochwyci ją i zaniesie na łóżko! I szybko przestałaby się opierać...

Cofnął się, jednakże czujnie się jej przyglądał.

- A dzieci? - spytał. - Też je skreśliłaś z listy?

Wszystko wydarzyło się tak nagle, że nie zdążyła nawet pomyśleć o dzieciach. A to był poważny problem.

- Chcesz mieć dzieci? - spytała niepewnie.

- A ty chcesz? - spytał zaczepnie, przechylając głowę. - A raczej, czy chcesz mieć ze mną dzieci? Moje dzieci.

- Niegdyś tylko o tym marzyłam - przyznała, spuszczając głowę.

- A teraz?

- Tak. Chcę mieć dzieci. - Nieśmiało podniosła wzrok.

- No, ale nie będziesz ich miała, jeśli przystanę na twój warunek. Wiesz co, Leah, skreśl go z listy. On nie ma najmniejszego sensu. W ogóle nie ma o czym mówić.

Nie chciała przyznać się do porażki, nie chciała zgodzić się na współżycie bez miłości, bez wzajemnego oddania. Ale jaki miała wybór?

- Hunter, ja...

Nim zdążyła cokolwiek więcej powiedzieć, był już przy niej, obejmował ją, delikatnie uniósł jej podbródek.

- Będziemy się kochali, będziemy mieli dzieci. Dużo dzieci, chociaż nie licz na niebieskookich blondynów.

- Nie myślę i nigdy nie myślałam jak mój ojciec. Uwierz mi, proszę. Choć w to jedno uwierz. Jak tyś w ogóle mógł pomyśleć, że kochałabym mniej moje dziecko dlatego, że ma czarne włosy. .. ? - Wczepiła palce we włosy Huntera. Pochwycił jej dłoń i położył na swojej bliźnie na ramieniu.

- Masz w zanadrzu jeszcze jakieś warunki? - spytał cicho.

- Nie - odparła. - Jednego ci nie obiecam: że nie będę się z tobą kłócić. Kłócić się będę okropnie. Kocham to ranczo. I będę robiła wszystko, żeby ludziom na nim żyjącym nie wydarzyła się krzywda.

- To już moja domena - odparł.

- Co nie oznacza, że przestanę się tą sprawą martwić.

- Martwienie się także należy do mnie. Skinęła głową i poważnie oświadczyła:

- Pozostaje więc tylko jedna sprawa do omówienia: ślub...

- Chcę wziąć ślub przed końcem tygodnia. Powiesz mi, kiedy i gdzie mam się stawić. Byle nie później niż w sobotę. - Wypowiedział to wszystko tonem człowieka, który oczekiwał tego pytania i miał z góry przygotowaną odpowiedź.

Była całkowicie zaskoczona.

- Tak od razu? Zostało pięć dni!

- A po co ci więcej? Chcesz jeszcze nocami rozmyślać?

- Owszem, bardzo bym chciała trochę porozmyślać. Tylko co z mojego myślenia wyjdzie? Co to zmieni? Rancza nie sprzedam, a i nie uratuję, jeśli się nie pobierzemy. Może to i nie takie straszne wyjście... - uśmiechnęła się. - Ale pięć dni! Tyle rzeczy do zrobienia, do przygotowania...

- Wiem, że znajdziesz na wszystko czas. Muszę już iść. - Przycisnął ją do piersi i pocałował.

Zniknęły nagle złe duchy z przeszłości, lęki i obawy, zniknął nawet zdrowy rozsądek i jakakolwiek wola przeciwstawienia się, zachowania własnej niezależności. Nie musiał przełamywać oporu, gdyż opór nagle sam zniknął. Pogłębił pocałunek, dłonią objął jej pierś. Poddawała się pieszczocie, a nawet zachęcała się do niej własnymi rozkosznymi myślami, doprowadzając się do słodkiego rozkojarzenia, które niegdyś zawsze ją z nim zespalało.

Przez chwilę pozwalała sobie marzyć, że jest dla niego kimś ważnym, że naprawdę coś dla niego znaczy, jest ważniejsza niż całe to ranczo. Ale potem przyszła trzeźwa myśl: to jest cząstka jego długo przygotowywanej zemsty, triumf zdobywcy. Szarpnęła się i uwolniła.

Puścił ją bez słowa.

- Zawiadom mnie o szczegółach - poinstruował, idąc w stronę drzwi. - Musimy postarać się o licencję ślubną.

- Jest jeszcze coś - przypomniała sobie. Stanął i obrócił się w jej kierunku. W jego oczach widać było zniecierpliwienie. By nie odszedł, zaczęła szybko mówić: - Conrad... Conrad Michaels. Przeszedł na emeryturę. - Nic nie odpowiedział, więc zapytała: - Czy to za twoją sprawą?

- Tak - odparł krótko.

Podejrzewała to, niemniej jego otwarte przyznanie się poruszyło ją do głębi.

- Ale dlaczego?

Nie odpowiedział. Bez słowa wybiegł i skoczył na konia. Pobiegła za nim, chwyciła siodło.

- Hunter, proszę, powiedz mi, dlaczegoś to zrobił?

Wahał się przez chwilę, a potem pochylił się w siodle i wpijając w nią swe smoliste oczy, odparł:

- Gdyż wpakował cię w niebezpieczną sytuację.

- O czym ty mówisz?

- O ogłoszeniu.

- Ale to ja dałam ogłoszenie, a nie Conrad!

- Wiedział o tym i nie tylko cię nie powstrzymał, ale zachęcał, występując w roli bankowego doradcy. - Twarz Huntera wydawała się w tym momencie jak wykuta z granitu. - Dalej nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa?

- Przeprowadziliśmy staranną selekcję ofert - broniła się.

- Byłaś szaleńczo głupia. Mogłaś równie dobrze wymalować na plecach tarczę celowniczą i ogłosić sezon otwarty na polowanie na właścicielkę rancza. Miałaś szczęście, że ty i babcia nie zostałyście wymordowane we własnych łóżkach.

- I dlatego spowodowałeś wyrzucenie Conrada z pracy?

- Bardzo tego chciałem. Chciałem, żeby za podsunięcie ci tego kryminalnego pomysłu wyleciał na zbity pysk, ale skoro to jest stary przyjaciel rodziny, popuściłem. Zgodziłem się na wcześniejsze przejście na emeryturę. Honorowe wyjście.

Uderzyła ją nagła myśl.

- Skoro jesteś taki mocny, masz takie wpływy nawet na tutejszy personel bankowy, to po co ci moje ranczo? Przecież to musi być dla ciebie pestka. Więc po co, Hunter?

- Na to jedno pytanie, moja droga oblubienico, nie otrzymasz ode mnie odpowiedzi - odparł.

I odjechał w kierunku gromadzących się na horyzoncie chmur, wstrząsanych grzmotami i rozjaśnianych błyskawicami.

Czy to jest zapowiedź wydarzeń, jakie nastąpią w moim życiu? - pomyślała Leah.

Rozdział 4

Mając jedynie pięć dni na przygotowanie do ślubu, Leah doszła do wniosku, że powinien on odbyć się na ranczu, raczej wieczorem i w małym gronie najbliższych przyjaciół i pracowników. Po pierwsze, nie czuła się na siłach wytrzymać całego dnia świętowania - sama myśl o uroczystym celebrowaniu związku małżeńskiego, będącego umową handlową, wydawała się jej wręcz niesmaczna. Po drugie, ślub wieczorem pozwalał na podjęcie gości tylko kolacją, która potrwa krócej, niż potrwałby obiad w ciągu dnia.

Babcia Rose nie wyrażała żadnych opinii ani zastrzeżeń na temat przygotowań do ślubu. Upierała się tylko co do jednego: ma być zaproszony Conrad Michaels.

- To najbliższy przyjaciel rodziny i on powinien cię poprowadzić do ślubu. A jeśli Hunterowi będzie głupio, to będzie.

- To nie Hunterowi będzie głupio, ale Conradowi. Zadzwonię do niego i spytam, co o tym myśli. Jeśli nie będzie chciał przyjść, nie będę nalegała.

Okazało się, że Conrad chemie przyjął zaproszenie.

- Skorzystam z okazji, aby naprawić stosunki z Hunterem - powiedział. - Zasłużyłem na to wszystko, co od niego usłyszałem.

- Rozmawiałeś z nim? - zdziwiła się Leah. - Co on ci takiego powiedział?

Po chwili zastanowienia Conrad wybąkał:

- No wiesz, jak to się mówi w złości. Powiedzmy, że rozmowa była ostra, i na tym skończmy. Poruszył kilka istotnych punktów. Zwłaszcza na temat samego ogłoszenia.

- Jakich istotnych punktów?

- Że nie powinienem był zachęcać cię do poszukiwania męża drogą prasowego ogłoszenia. Kiedy teraz o tym myślę, muszę przyznać mu rację. Po prostu nie przyszło mi do głowy, póki Hunter nie zwrócił mi na to uwagi, że na twoje ogłoszenie mógł odpowiedzieć jakiś szaleniec. Dowiedzielibyśmy się o tym, kiedy byłoby już za późno. Nigdy bym sobie nie darował, gdyby coś ci się przytrafiło.

No i właśnie się przytrafiło. Ogłoszenie przeczytał Hunter. Ironia tego faktu wydawała się ujść uwagi wszystkich.

- Na szczęście sprawy ułożyły się dobrze - zakończyła rozmowę kłamstwem. - Możesz się więcej nie martwić.

Następne dwa dni minęły w szaleństwie przygotowań. Była sprawa dostawców, ułożenie z nimi menu na kolację, problem kwiatów i innych dekoracji oraz, co najistotniejsze, uzyskanie licencji ślubnej z miejscowego urzędu stanu cywilnego. Zmęczona tym wszystkim poddała się i resztę problemów przerzuciła na babcię Rose oraz Inez Arroya.

- Radźcie sobie, jak możecie, byle skromnie, bez ekstrawagancji, ja mam już tego wszystkiego dość - oświadczyła.

- Ale señorita, por favor... ! - zaprotestowała Inez. - Ślub to musi być perfecto. A jeśli coś zrobimy źle? Będzie panienka nieszczęśliwa. Musi panienka sama wszystkiego dopilnować. Nie obchodzi to panienkę?

Czy ją obchodzi? Leah miała w oczach łzy. Odwróciła się tyłem do obu kobiet. Bardzo ją to obchodziło. I na tym polegał właśnie problem. Jakże mogła planować wymarzony ślub z wymarzonym mężczyzną, kiedy ten mężczyzna wcale jej nie kocha? Przecież ten piątkowy ślub będzie farsą.

- Wiem, że wszystko, co zrobisz, Inez, będzie perfecto - rzuciła przez ramię. - Proszę tylko o jedno: prosto, prościutko, bez ekstrawagancji.

Nim Leah zdołała umknąć z pokoju, babcia Rose zapytała:

- A suknia ślubna? Zapomniałaś o tym ważnym szczególe?

- Zdążę coś kupić w czwartek - odparła Leah lekceważąco.

- O nie, w żadnym wypadku! - odparła babka. - Mam dla ciebie odpowiedni strój. Brała w tym ślub twoja matka. Jest to najpiękniejsza suknia, jaką kiedykolwiek widziałam. Niezwykła. Jeśli dobrze pamiętam, leży zapakowana w skrzyni na strychu. Odszukaj ją i sprawdź, czy pasuje. Wydaje mi się, że powinna leżeć na tobie jak ulał.

Leah z niechęcią poszła szukać sukni. Po dłuższym szperaniu wśród rupieci znalazła zaklejone pudło z nazwiskiem matki i datą ślubu. Wytarła je z kurzu i zaniosła na dół. Zamknęła się w swojej sypialni, usiadła na ziemi i odpieczętowała pudło. Kiedy do niego zajrzała, oniemiała. Matka była nauczycielką historii zakochaną w epoce średniowiecza. I suknia o tym świadczyła: naprawdę była piękna, poza tym romantyczna, marzenie wszystkich heroin z tysiąca opowieści.

I Leah w tym momencie zaczęła nienawidzić tej sukni. Właśnie dlatego, że obwieszczała szczęście i radość. Wiarę w przyszłość. Mieć na sobie taką suknię podczas ceremonii uświęcającej tylko handlowy kontrakt? Zapowiadała ona beztroskie życie u boku kochającego mężczyzny, a nie wspólnika w interesach... i to zapewne w atmosferze tarć i kłótni. A czegóż innego mogła się spodziewać, jeśli miało to być małżeństwo tylko z nazwy? Ta suknia obiecywała wieczną miłość i wzajemne miłowanie, a nie gorycz i żale trawiące przyszłych małżonków. Leah marzyła o takiej przyszłości, jakiej ta suknia była symbolem, ale wiedziała, że nie jest jej ona pisana.

Ostrożnie zamknęła pudło. Nie włoży tej sukni na ślub. Nie ma do niej prawa. Byłoby to niemalże... świętokradztwem. Trzeba pojechać do miasta i kupić jakiś kostiumik w kolorze kości słoniowej, odpowiedni dla nowoczesnego małżeństwa mającego w planie rozwód. A zamiast białego welonu kupi sobie taki kapelusik, jakiego nikt przy zdrowych zmysłach nie określi mianem „romantycznego”.

By nie ulec pokusie zmiany podjętej decyzji, wsunęła pudlo z suknią pod łóżko. Potem wstała i wybiegła z domu.

Podeszła do płotu południowego pastwiska i zagwizdała na Marzyciela. Potrzebny był jej towarzysz rozmyślań. Koń nie zareagował ani na pierwsze, ani na następne wezwania. Poczuła się nagle strasznie samotna. Jak jeszcze nigdy w życiu.

- Co to znaczy, że nie mogę włożyć kostiumu? - dopytywała się Leah. - Dlaczego? Pokaż mi. Gdzie on jest?

- Arrunina, señorita. Lo siento.

- Zniszczony? W jaki sposób?

- Żelazko. Wypaliłam dziurę.

- Ale ten kostium nie wymagał prasowania!

- Tak mi strasznie przykro, ale chciałam, żeby tego dnia wszystko było perfecto. Byłam taka zdenerwowana... - Gospodyni rozłożyła bezradnie ręce. - Niech mi panienka wybaczy! - Inez była bliska łez.

- Już dobrze, dobrze, Inez. - Leah westchnęła. - A ślub za godzinę! Co ja teraz włożę?

- Señora Rose proponuje suknię madre panienki. Es perfecta, si?

Leah zamknęła oczy. Wreszcie zrozumiała. Ach, ta chytra, przebiegła staruszka! Spisek, spisek babki! Można się było tego spodziewać. Nim zdołała zebrać myśli, by zdecydować, co ostatecznie nadawałoby się na dzisiejszą uroczystość, Inez skądś wyczarowała suknię matki i rozłożyła ją w poprzek łóżka. Tiule i jedwabie olśniewały świeżością, ani jednego zagniecenia. Inez długo musiała nad tą suknią ślęczeć, nim zabrała się do przypalania kostiumu. Spiskowczyni!

Jednakże Leah, o dziwo, nie czuła złości. Suknia ją oczarowywała coraz bardziej. Wodziła po niej delikatnie palcami... Zaczarowany strój, naprawdę zaczarowany. Podniosła się, głęboko westchnęła i zdjęła szlafrok. Potem przy pomocy Inez włożyła suknię ślubną matki. Leżała jak ulał.

Inez wzięła z fotela długi srebrny łańcuszek i dwukrotnie owinęła nim suknię w talii, zapinając z przodu na srebrną klamrę wysadzaną perłami.

- Symbolizuje cnotę, panienko, tak mi powiedziała starsza pani - dumnie poinformowała.

- Niezbyt mi pasuje - mruknęła Leah. - Może bez niego?

- Panienka jest cnotliwa sercem, a to najważniejsze - odparła Inez. - A teraz jeszcze włosy. Jak je uczeszemy?

- Myślałam, żeby spleść...

- O nie, señorita! - wykrzyknęła gospodyni. I nie dyskutując więcej, splotła tylko po jednym loku z każdej strony, przetykając je srebrnym kordonkiem, i związała je z tyłu, obejmując resztę luźno rozpuszczonych włosów.

- Ooo, jak ładnie! - przyznała Leah.

Pozostał jeszcze welon. Inez upięła go wielką półkolistą agrafą, do której przymocowany był srebrny wianuszek z perłami, stanowiący także część matczynego stroju.

Inez cofnęła się trochę i zaklaskała pulchnymi dłońmi.

- Qué hermosa! Señor Hunter to szczęśliwy pan.

Leah nie odpowiedziała, bo cóż mogła odpowiedzieć? *Że szczęście nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi wydarzeniami? Że chodzi raczej o nieszczęście? Jej nieszczęście.

- Ile mam jeszcze czasu? - spytała.

- Tylko kilka minut, panienko. Señor Michaels czeka już przy schodach, żeby panienkę poprowadzić.

- Właściwie jestem gotowa. Jeszcze trochę pudru...

Następnie wzięła ze stołu bukiet polnych kwiatów, zebranych przez dzieci Inez, i pocałowała gospodynię w policzek.

- Dziękuję ci za wszystko, moja droga. Idź już na dół, za minutę zejdę.

Gdy została sama, spojrzała w lustro jak na obcą osobę. Co sobie pomyśli Hunter? Uzna jej strój za śmieszny? Czy też będzie mu się w tym podobała? A czy jej wygląd w ogóle go obchodzi? Zamknęła oczy i zmówiła krótką modlitwę. Na intencję? Że może któregoś dnia Hunter odnajdzie u jej boku spokój i szczęście... A może, może i miłość? Poczuła się nieco lepiej. Dłużej już nie powinna zwlekać. Czas zejść na dół...

Gdy szła po schodach, dół sukni okalał ją niby srebrna mgła. Czekający poniżej ostatniego stopnia Conrad podniósł głowę i zastygł oczarowany, otwierając usta.

- Jesteś zjawiskiem, Leah! Gdybym ja... ! - Głos mu drgał.

Ostatnie kilka stopni schodziła ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy. Jego komplement podniósł ją na duchu, dał nadzieję...

- Gdybyś ty co?

- Gdyby mi do głowy nie przyszedł ten głupi pomysł z ogłoszeniem... ! Czy jesteś pewna tego, co robisz? Jeszcze możesz się wycofać.

- Jest za późno. I ty też to wiesz. Zresztą nieważne. Nie zmieniłam postanowienia.

- No, to niech będzie. - Podał jej ramię. - Idziemy?

Ujęła go pod rękę i poszli do wielkiego pokoju, który dawniej służył do zabaw, zajmując całą długość budynku.

Leah stanęła jak wryta. Całe pomieszczenie zastawione było wazonami pełnymi kwiatów, w powietrzu unosił się ich słodki zapach. I świece! Mnogość zapalonych świec, stwarzających bajkowy, romantyczny nastrój. Ani jednej żarówki, która psułaby obraz.

W końcu pokoju stał Hunter. Zabiło jej serce i jednocześnie ogarnęło zdumienie. Znała dotychczas chłopaka w kowbojskich dżinsach, a teraz zobaczyła eleganckiego mężczyznę w smokingu, trzymającego się godnie i swobodnie. Wydawał się szczytem wyrafinowania i... szczytem odległej góry.

W kruczoczarnych włosach odbijało się migotliwe światło kandelabrów, oczy błyszczały jak obsydian, palił się w nich ogień namiętności, który trudno zdusić. I mimo wszystko wydał się jakiś nierealny, odległy, odgrodzony od wszystkich pozostałych w pokoju.

Przybycie Leah powitała nagła cisza, umilkły rozmowy i szepty. To zwróciło uwagę Huntera, który wbił w nią wzrok. Zacisnęła dłoń na bukiecie, obudził się w niej nagły lęk, zlodowaciały jej palce. Tym jednym spojrzeniem Hunter jakby powrócił do rzeczywistości, zszedł ze swego wierzchołka. Nagle ożył jakąś przedziwną intensywnością życia. Wyglądał jak rycerz, który pokonawszy wrogów szykuje się do kolejnego podboju i wybrał już nawet cel. Ona była tym celem, łupem... Musiała zdobyć się na wielką siłę woli, by nie chwycić za spódnicę i nie umknąć.

Szła powoli, krok w krok z prowadzącym ją Conradem. Jakby w chęci dopasowania się do średniowiecznego romantyzmu sukni ślubnej, zagrały cichutko smyczki. Leah była wpatrzona w Huntera niby w drogowskaz. Nawet sobie nie uświadamiała, że Conrad zostawił ją samą, by Hunter z kolei ujął jej dłoń. Wtedy nagle jakby na nowo ożyła.

Zabrał głos pastor. Do Leah nie dotarło ani jedno słowo. Nie wiedziała nawet, kiedy złożyła małżeńską przysięgę. Dużo później zastanawiała się, czy rzeczywiście przysięgała posłuszeństwo małżonkowi, czy też pastor opuścił to raczej zdezaktualizowane zdanie. Nie wątpiła, że wcześniej czy później Hunter ją w tej sprawie oświeci.

Dziwne to było uczucie - mieć na palcu obrączkę. Wpatrywała się w jej ciekawy deseń. Czy Hunter taką parę kupił, ponieważ deseń miał specjalną symbolikę, czy też wziął pierwszą lepszą, nie mając czasu na zawracanie sobie głowy drobiazgami?

- Leah - odezwał się Hunter zduszonym głosem.

Podniosła głowę wyrwana z rozmyślań.

- Co, co, o co chodzi? - spytała nazbyt głośno, budząc chichoty wśród gości. Zaczerwieniła się. Nawet Hunter szeroko się uśmiechnął. Czarujący. Ostatnio taki uśmiech widziała na jego ustach przed ośmiu laty.

- Właśnie obwieszczono nas małżonkami. A to oznacza...

- Wziął ją w ramiona. - To oznacza, że czas na pocałowanie oblubienicy.

I zaczął wykorzystywać ten czas z niesłychaną ekspresją. Ich pierwszy małżeński pocałunek! I miał całą magię, jakiej można było sobie życzyć! Oddała się tej cudownej chwili. Zapomniała o wszystkim innym. Pragnęła dotyku męża. Męża! Ale równie silnie chciała się wyrwać i uciekać na koniec świata. Przecież to bez sensu. Wszystko jest bez sensu.

Wreszcie ją puścił. Wyraz zadowolenia na jego twarzy wywołał w niej uczucie gniewu. Ale gniew zniknął równie szybko, jak się pojawił, gdy otoczyli ją przyjaciele i znajomi, składając życzenia. Kiedy Inez obwieściła, że kolacja jest gotowa, Leah całkowicie już odzyskała panowanie nad sobą, a kto wie, czy nie należałoby tego nazwać dobrym humorem.

Jadalnia także była oświetlona wyłącznie świecami, a kwiaty wypełniały każdy skrawek wolnego miejsca między wielkim dębowym stołem pośrodku, a bufetem i mniejszymi stolikami bliżej ścian. Z ulgą przyjęła polecenie, by Hunter i ona zajęli przeciwległe szczyty długiego stołu. Ulga była jednak krótkotrwała, gdyż szybko stwierdziła, że mąż nie odrywa od niej wzroku. Przez cały czas był w nią wpatrzony. Nie mogła nie być spięta i zdenerwowana. Dlaczego on to robi?

Po zabraniu talerzy i ostatniego dania Hunter wstał, trzymając w ręku kieliszek.

- Toast! - obwieścił. Ucichły rozmowy, wszyscy spojrzeli w jego kierunku. - Toast za zdrowie mojej żony. Najpiękniejszej z kobiet, które kiedykolwiek poznałem. Oby spełniły się wszystkie jej marzenia... I oby były warte ceny, jaką za nie płaci...

Zapadła cisza, potem poszczególni goście kolejno podnosili kieliszki, powtarzając sakramentalne „na zdrowie!”.

Leah powoli wstała, w pełni świadoma dwuznaczności toastu Huntera. Podniosła kieliszek.

- Wznoszę ten toast za pomyślność mojego męża, który zechciał odpowiedzieć na moje marzenia. - Niech to sobie rozumie, jak chce, pomyślała, opróżniając kielich.

Przyjęcie wkrótce się skończyło. Babcia Rose postanowiła spędzić weekend u przyjaciół, a personel otrzymał kilka dni płatnych wakacji. Miał pozostać tylko Patrick, aby zajmować się zwierzętami. Znając go, można było być pewnym, że nie pokaże się w pobliżu domu przed poniedziałkiem.

Hunter i Leah żegnali ostatnich gości w holu. Czuła rosnące skrępowanie. Hunter także wydawał się spięty. Nowa obrączka jakby paliła jej dłoń. Zadała pytanie, które dręczyło ją od chwili włożenia jej na palec:

- Tyś je wybrał, czy... ?

- Ja. Chyba nie sądziłaś, że zlecę to sekretarce?

- Nawet nie wiedziałam, że masz sekretarkę. Powiedz, co właściwie robisz... robiłeś?

- Pracowałem przeważnie jako... - Zawahał się. - Specjalista od rozwiązywania trudnych problemów. Dla wielkiego konsorcjum. Robiłem to, czego nikt inny nie potrafił zrobić...

A więc zostali teraz sami. Leah przeszła do wielkiego pokoju, gdzie odbywała się ceremonia ślubna. Po drodze gasiła świece. Hunter jej towarzyszył.

- Tak. Ty musiałeś być w tym dobry. W rozwiązywaniu trudnych problemów - powiedziała. - Co cię skłoniło do powrotu do ranczerstwa?

- A skąd wniosek, że je kiedykolwiek porzuciłem?

- Nie porzucałeś? - Obróciła się zaskoczona. Szeroki dół sukni zatoczył wielkie koło. - Skoro rozwiązywałeś innym problemy?

- Ci ludzie zawsze wiedzą, gdzie mnie szukać, jeśli mają pilną sprawę. Układam to sobie jakoś w czasie... - Odciągnął ją od zapalonych świec poutykanych w drucianym nosidle. - Ostrożnie, nie chcę, żeby ta przepiękna suknia spłonęła.

- To ślubna suknia mojej matki. Nie byłam pewna, czy ci się spodoba.

- Bardzo mi się podoba. - Głos miał poważny.

Wstrzymała oddech. Po chwili powróciła do poprzedniego tematu:

- Nie odpowiedziałeś mi jeszcze na pytanie.

- Jakie pytanie? - Jego spojrzenie mówiło, że jest daleko myślami. Nie próbowała spekulować, gdzie.

- Jeśli miałeś taką dobrą pracę w tym konsorcjum, to dlaczego zdecydowałeś się tu powrócić?

- Nazwijmy to nie dokończonymi sprawami. I na tym dziś poprzestańmy. Po co się już pierwszego dnia kłócić?

- A dlaczego ten temat miałby być powodem do kłótni? Przecież zaspokajam tylko ciekawość... bez ukrytych intencji.

- Ale kto wie, co mogłoby z tego zaspokajania wyniknąć. - Zgasił resztę świec. Pozostawali teraz w intymnym półmroku. - Mam dla ciebie ślubny prezent. - Z koszyka z kwiatami wyjął pudełko i podał jej.

- Prezent ślubny? - Była zaskoczona.

- Otwórz.

Odwinęła z papieru puzderko, zdjęła wieczko. Na watce leżał błękitny kamień oprawiony w złoto, na złotym łańcuszku.

- Przecież on jest identyczny... ! - wykrzyknęła przez łzy. Jednym z przedmiotów pozostawionym wraz z Hunterem w sierocińcu był właśnie taki kamień na identycznym łańcuszku. Nosił go zawsze jako talizman. Z pewnością ma go i teraz. Zrobił zapewne dla niej identyczną kopię.

- Dziękuję ci. To jest piękne. Zawsze uważałam, że jest piękne... - Podała mu pudełko i odwróciła się. - Założysz mi? - Uniosła welon i włosy. Poczuła zimny kamień między piersiami.

Nim się zorientowała, obrócił ją i wziął w ramiona. Serce biło jej jak szalone. Wiedziała, że tego, co nieuchronnie musi nastąpić, na długo nie odwlecze. Wziął ją na ręce i ruszył schodami na górę. Drzwi sypialni otworzył kopniakiem.

Sypialnia była pełna kwiatów. Wszędzie paliły się świece. Ciąg dalszy ekstrawagancji babci Rose. Westchnęła.

- A gdzie jest sypialnia babci Rose? - spytał Hunter.

- No dole - odparła. - Babcia mieszka w swoim własnym skrzydle, dobudowanym po ślubie syna. To znaczy mojego ojca. Zawsze była zdania, że jedyną rozsądną drogą przyjaznego współistnienia pokoleń jest mieszkanie osobno.

- Dzięki temu jest nadzieja dla nas - roześmiał się.

Posadził Leah, odpiął półkolistą srebrną agrafę z perłami i zdjął welon. Nie trudził się, by go gdzieś odłożyć. Srebrzystobiały tiul spłynął jasną plamą na dywan barwy burgundzkiego wina. Wzrok mu stężał, z kącików ust zniknął uśmiech.

- Zdejm sama suknię, nie chciałbym jej uszkodzić - powiedział zduszonym głosem.

Nieporadnie odpinała klamrę srebrnego łańcucha spełniającego rolę paska. Gdy się z nim uporała, zrzuciła pantofle na wysokich obcasach. Ilekroć zdejmowała obuwie, miała przedziwne uczucie, że staje się bezradną i bezbronną istotką. Z kolei ujęła skraj sukni i podciągnęła go do piersi. I w tym momencie poczuła bliskość Huntera, który pomógł jej zdjąć suknię przez głowę. Uczyniwszy to, delikatnie rozpostarł materię na oparciu fotela i obrócił się z powrotem do Leah. Stała przed nim prawie odrętwiała. Z emocji, lęku, wstydu, okryta zaledwie dwoma skrawkami koronki...

- Hunter... - wyszeptała - ja... ja nie wiem, czy jestem na to już gotowa...

- Spokojnie, nie martw się. Mamy czas. Mamy całe nasze życie. - Podszedł i przytulił ją. - Pamiętasz, jak to było?

- Nie jesteśmy już tacy sami... I nasze uczucia uległy zmianie...

- Pewne rzeczy zawsze pozostają takie same. A to jest właśnie jedna z nich. - Czarne oczy wyrażały pożądanie i domagający się zaspokojenia głód. Twarz ściągnięta, spięta.

Palcami delikatnie pieścił jej policzki, czoło, usta... Zadygotała. Hunter zawsze był niesłychanie czuły jako kochanek. Wiedząc, czego sam chce, zdawał sobie sprawę, czego ona także może pragnąć. Kochanie się z nim było przeżyciem, którego nie można zapomnieć. Jakże by jej teraz łatwo było uwierzyć, że on ją nadal kocha... Nie, nie wolno fantazjować.

- Będzie ci bardzo, bardzo dobrze - szepnął, skubiąc wargami jej ucho. - Zaraz cię przekonam. - Odpiął klamerkę koronkowego stanika, dłonią ujął jej pierś.

Zamknęła oczy, oddech miała krótki i urywany. Nie skłamał. Było jej bardzo dobrze. Wiedziała, że czekają wspaniałe przeżycie. Kochanie się z nim zawsze było wspaniałe. Bała się teraz tylko następnego ranka. Obudzi się ze świadomością, że Hunterowi udało się zdobyć za jednym zamachem ranczo i ją samą. Ale to jeszcze nie jest jutro. Teraz czuła jego dłoń na piersi, teraz waliło jej serce i czuła słabość w nogach. Przez długą chwilę myśl jej kołatała się między dwiema możliwymi decyzjami: poddać się i pozwolić wziąć górę uczuciom lub walczyć o to, co wydawało się znacznie ważniejsze. Jeśli bowiem nie potrafi teraz obronić się przed jego zdeterminowanym natarciem pod osłoną pieszczoty, to później także nie obroni przed nim rancza i ludzi, którzy jej zaufali.

Poruszyła się w jego objęciach i cichutko zaprotestowała:

- Zbyt to wszystko szybko...

- Postępujmy wolniej - odparł z uśmiechem, wodząc dłonią po jej ciele. - I zawsze możemy przestać...

Ale nie będziemy chcieli, dodała w myślach Leah. On o tym wie i ja wiem.

Puścił ją. Zdjął marynarkę, rozwiązał krawat i rozpiął koszulę. Czekała skuta niemocą. Wziął ją w ramiona i zaniósł na zasłane płatkami kwiatów wielkie łoże. Ostrożnie, delikatnie położył na miękkim materacu i legł obok.

- Pragnąłem to zrobić od momentu, kiedy zobaczyłem fotografię - powiedział, zatapiając palce w jej włosach.

- Jaką fotografię?

- Tę na biurku twojego ojca. Nosiłaś wtedy długie włosy.

- Kiedyś tu pracował, miałam dużo krótsze.

- Wolę długie.

Rozmowa o fotografii i włosach sprawiła, że nastrój prysnął. Musiały w niej być jakieś ukryte tony, które to spowodowały. Była zbyt rozkojarzona, aby to analizować. Odsunęła się, obróciła plecami do Huntera i podciągnęła nogi pod brodę.

- Nie mogę - szepnęła. A może to był jęk?

- Rozumiem. Nerwy - odparł.

- To nie tylko nerwy. - Usiadła, owijając się prześcieradłem, kaskada włosów spadła jej na plecy. - Osiągnąłeś swoje, Hunter. Wzięliśmy ślub. Nie ma odwrotu. Powiedziałeś przed chwilą, że mamy przed sobą całe życie. Nie spieszmy się z... tą sprawą. Możemy popsuć nasze stosunki...

- Twoim zdaniem uprawianie miłości psuje stosunki?

- Tak, jeśli obie strony nie są do tego gotowe. A ja nie jestem, przyznaję to uczciwie.

- Kiedy będziesz gotowa?

- Co za pytanie! Skąd mogę wiedzieć.

- Powiedz w przybliżeniu. Nie jestem zbyt cierpliwy.

- Pięć minut temu mówiłeś coś innego.

Chwycił ją za ramiona, przyciągając ku sobie.

- Przed pięcioma minutami byłaś równie skora jak ja. Oboje paliliśmy się. Przecież wiem, że pragniesz mnie nie mniej niż ja ciebie. Wiemy to oboje.

- Tak, ale to jest pożądanie, a nie miłość. A mnie pożądanie nie wystarcza. - Świadoma, że być może zbyt wiele powiedziała, wyrwała się z jego objęć i wyskoczyła z łóżka. - Potrzebuję trochę czasu. To wszystko, o co proszę. Nie możesz tego zrozumieć? Czy za wiele żądam?

- Nasze zbliżenie jest nieuchronne. Dziś, jutro czy pojutrze... Co za różnica? - Roześmiał się nieco ochryple.

- Czterdziestu ośmiu godzin - odparła z lekkim uśmiechem, chcąc za wszelką cenę rozładować nastrój.

Przez długą chwilę nie reagował, a potem wyraźnie się zmienił. Ale chyba tylko maskował trawiącą go złość.

- Dobrze, Leah, poczekam. Ale nie przeciągnij struny.

- Postaram się. Teraz pójdę się przebrać.

Usiłując zachować godną postawę, pośpieszyła do swojej sypialni. Z szuflady komody wyciągnęła najskromniejszą z nocnych koszul i włożyła na siebie.

Usiadła na skraju łóżka i zaczęła się zastanawiać. Polepszyła swoją sytuację czy pogorszyła? Miała mieszane uczucia. Może trzeba było mu pozwolić, na co chciał, i mieć to już z głowy? Jednakże w głębi serca wiedziała, że gdyby mu na to pozwoliła, nie byłoby to kochanie się, ale... W każdym razie z jej strony nie byłoby. Zabrakłoby czegoś, co powinno towarzyszyć zespoleniu dwojga kochających się ludzi. Czysty seks. A może gorzej... Zemsta?

Skuliła się na łóżku, obejmując poduszkę. Jakże wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby mu na niej zależało. Gdyby ją kochał! Palcami ujęła kamień-talizman, który jej ofiarował. Trudno, Hunter się zmienił. Przestał ją kochać, zapragnął jedynie jako swojej własności. Kaprys zamożnego człowieka. Im prędzej Leah się z tym pogodzi, tym lepiej dla niej i dla wszystkich.

Łza żalu wytoczyła się z oka i powoli spłynęła po policzku.

Rozdział 5

Leah otworzyła oczy o brzasku dnia. Czując przedziwny ciężar unieruchamiający jej nogi, obróciła głowę i znalazła się twarzą w twarz z Hunterem - śpiącym Hunterem. Błyskawicznie otrzeźwiała. Szybko rozejrzała się dokoła, uzyskując potwierdzenie podejrzeń. Więc nie śniło się jej to. Znajdowała się znowu w małżeńskiej reprezentacyjnej sypialni rancza.

Zaczęła sobie coś przypominać... Hunter pojawił się w jej panieńskiej sypialni, gdzie zasnęła skulona, tuląc poduszkę. Delikatnie wyswobodził jej palce, wziął ją na ręce i zaniósł do małżeńskiej sypialni, mówiąc: „Razem zaśniemy, miła żono!”. Nie opierała się, lecz objęła go mocno za szyję, był to przecież sen. Wtuliła się w jego pierś, gdyż tam znajdowało się jej miejsce... którego nie chciała nigdy opuścić.

Gdy kładł ją na łóżko, poczuła słodki zapach kwiatów. A także zapach mężczyzny, gdy położył się koło niej. Pamiętała cudowne ciepło i spokój, spływające na nią jakby falą, obejmujące i ogarniające bezwładem ciało i duszę, otulające niby kokonem. Czuła jego ramiona i muskularne nogi.

Zerknęła teraz na niego, wszystko sobie uprzytamniając. Nawet we śnie emanował siłą i zdecydowaniem, nocny zarost tylko podkreślał męską agresywność i stwarzał aurę niebezpieczeństwa dla każdego, kto chciałby przeciwstawić się woli tego człowieka. Zsunięte prześcieradło odsłaniało tors. Ciekawe, czy on śpi nagi? Chyba tak. Nie miała jednak zamiaru sprawdzać.

Jeszcze nigdy nie spędziła z nim całej nocy. Spotykali się zawsze ukradkiem. Ich zespolenie przypominało burzę emocji i doznań. Były to przecudowne chwile spędzane w sekrecie przed ojcem, babką czy którymkolwiek z pracowników rancza. To pozostawało ich słodką tajemnicą.

Ostrożnie wyzwoliła się z obejmującego ją ramienia, chcąc wyślizgnąć się z łóżka. Nie było to łatwe, gdyż dół jej nocnej koszuli zaplątał się między jego zaciśnięte nogi, a palce miał wczepione w jej włosy, jakby bał się, że mu umknie. Wreszcie się uwolniła i stanęła na dywanie. Była w panice, gdyż chciała odejść, zanim on się obudzi. Co za ironia losu! Przed laty dałaby wszystko, by móc się obudzić w jego ramionach, by oboje mogli powitać poranek spleceni w miłosnym uścisku.

Podciągając przydługą koszulę, wyszła na palcach z sypialni. W kuchni porwała jabłko i garść kostek cukru, po czym wybiegła po rosie do ogrodzenia południowego pastwiska. Zagwizdała na Marzyciela, zastanawiając się, czy kiedykolwiek potrafi ujarzmić to dzikie i kapryśne zwierzę.

Tym razem przygalopował na wezwanie - czarna zjawa na tle chabrowego nieba. Uniesiony brzeg koszuli wykorzystała jako schowek dla jabłka i cukru, a następnie nieporadnie wdrapała się na ogrodzenie, siadając na najwyższej żerdzi.

Marzyciel ochoczo zajął się zaofiarowanym mu jabłkiem. Spałaszował go szybko i nosem zaczął trącać dłoń Leah. Przyszła kolej na cukier. Zjadł wszystkie kostki i stał nadal obok niej, pozwalając łaskawie głaskać sobie kark. Była zachwycona. Ogier jeszcze nigdy nie okazał podobnego zaufania.

- Co ty, u diabła, tu robisz?

Spłoszony Marzyciel odgalopował, a Leah... spadła z żerdzi. Do ostatniej chwili myślała, że utrzyma równowagę, ale zbyt mocno zachwiała się i runęła tuż pod stopy Huntera. Skraj jej koszuli pozostał na gwoździu. Chcąc ją uwolnić, pociągnęła i rozerwała materiał. Mężowi zaś przekazała wściekłym wzrokiem cały długi akt oskarżenia, zanim wysapała:

- To wszystko twoja wina! Spłoszyłeś konia, a mnie śmiertelnie przeraziłeś. Co to za podkradanie się?

- Podkradanie? - Wydawał się szczerze zdziwiony.

- Właśnie! A może nie? I podarłeś mi koszulę...

- Ja ci podarłem?

- Podarła się przez ciebie. Patrz, jaka olbrzymia dziura!

- Właśnie patrzę. Niesłychanie interesująca.

Z przerażeniem stwierdziła, że widać jej gołe pośladki. Hunter wyraźnie napawał się ich widokiem i miał dodatkową atrakcję w postaci prześwitu, jaki dawał zmoczony rosą, przezroczysty, cieniutki batyst, podświetlony na domiar złego pierwszymi promieniami słońca.

- Są takie chwile, Hunterze Pryde, że cię szczerze nienawidzę. Gotowa bym była cię wtedy udusić. - Po tych słowach zagarnęła resztki podartej materii i dumnie odmaszerowała. Nie zaszła daleko. Dopadł ją dwoma susami i porwał na ręce.

- Możesz mnie sobie nienawidzić, ile tylko chcesz, droga żono, ale to nic nie zmieni. Im prędzej zdasz sobie z tego sprawę, tym lepiej dla ciebie.

I wtedy Leah wydała bojowy okrzyk i zaczęła się wyrywać, co nie jest łatwe, gdy się jest okutanym podartą nocną koszulą. Przeszkadzały też temu długie włosy, w które zaplątywały się jej palce. Przestała prowadzić nierówną walkę, kontynuując natarcie słowne:

- Nie dam się oszukać. Ożeniłeś się ze mną, gdyż nie miałeś innego sposobu zdobycia rancza, ale to nie oznacza, że wygrałeś! Ja się nigdy nie poddam! - Musi go przekonać.

- Nie wygrasz ze mną, Hunter! Nie dam ci wygrać!

- Ileż w tym pasji! Ile wydatkowanej na próżno energii!

- mruknął, obejmując ją niby żelazną obręczą. - Po co marnujesz tę pasję i energię tutaj? Chodźmy do domu i wykorzystajmy je do bardziej zbożnego celu.

- Obiecałeś - pisnęła. - Obiecałeś, że poczekasz, aż będę gotowa! Jeszcze nie jestem gotowa!

- Czyżby? Słuchaj no, moja droga żono, nietrudno przyszłoby mi złamać obietnicę. A kiedy to wreszcie zrobię, zaręczam ci, że reklamacji z twojej strony nie usłyszę. - I bez dalszej dyskusji zaniósł ją do domu, do holu, gdzie ją ostrożnie postawił, podtrzymując, by nie upadła. Całkiem jej się podobało to trzymanie.

- Puść mnie, Hunter! Mogę iść sama.

- Mowy nie ma. Nie puszczę. - Pochylił się i przywarł ustami do jej warg. Całował długo, namiętnie, natarczywie. Straciła resztki równowagi, zadygotały jej kolana. Oderwał usta i odstąpił o krok. Patrzyła na niego wzrokiem zalęknionej łani. Chciałaby być pieszczona i całowana... ale się bała, bała się bólu, który by towarzyszył jej miłowaniu bez odwzajemnienia uczuć.

Ale czy jego obchodzi to, co ona czuje i czego pragnie? On nawet nie wie, na ile cierpień ją skazał. I nadal skazuje. Ma własny harmonogram. A ona znajduje się bardzo nisko na liście priorytetów. Jest tylko drobnym szczegółem w jego życiu.

- Ostrzegłem cię wczoraj wieczorem, że niezbyt długo będę cierpliwy. Raz jeszcze tak cię złapię na pastwisku, a nie odpowiadam za siebie. Czy mnie rozumiesz?

Chciała mu wyrwać koszulę, na której zacisnął palce, ale cały wysiłek przyniósł jej w zysku kolejny kawałek materiału.

- Możesz się nie martwić. W tej koszuli już mnie nie zobaczysz. Wyrzucę ją, jak tylko wejdę na górę.

- Przy okazji możesz wyrzucić i pozostałe. Nie będą ci już potrzebne. - Nim zdołała wyrazić oburzenie na te słowa, wydał polecenie: - A teraz idź już i szybko się ubierz. Mam zamiar dziś rano odbyć inspekcję rancza. Wyjeżdżam za pięć minut. W twoim towarzystwie lub bez ciebie.

Ubrała się w mgnieniu oka. Dżinsy, trykotowa koszula, kowbojskie buty. Błyskawicznie splotła włosy, zawiązała, pochwyciła kapelusz ze stojaka przy drzwiach i zbiegła na dół. Przyszła jej do głowy myśl, że jednak w którymś momencie będzie musiała przenieść swoje rzeczy do wspólnej sypialni. Eee, ma na to czas. Tygodnie. Miesiące. Zagryzła wargi. Lata?

Huntera zastała w stajni. Siodłał konia. Podał Leah papierową torebkę.

- Pomyślałem sobie, że może jesteś głodna.

- Dzięki. Jestem.

Zajrzała do torebki: drożdżowe ciastka Inez. Z cynamonem i jabłkami.

- Termos z kawą mam w torbie. Weźmiesz sama czy mam ci podać? Aha, tę klacz z naciągniętym ścięgnem... Appalosa, tak... ? przeprowadziłem do innego boksu. W tym kącie stajni przecieka dach. Trzeba cały przełożyć.

- Powiem Patrickowi. Weźmie paru ludzi i poreperują, co trzeba. - Pałaszowała drożdżowe ciastko, popijając kawą.

- Nie! Powiedziałem, że trzeba przełożyć cały dach. A właściwie dać nowy.

- Czy to ma być pierwsza próba mojego posłuszeństwa w naszym pożyciu małżeńskim?

- Że niby co?

- No wiesz, takie sprawdzanie moich reakcji na twoje dowodzenie. Ty mówisz, że potrzebny nowy dach, a ja odpowiadam, że nas na to nie stać. Ty wobec tego oświadczasz, że będzie, jak postanowiłeś, nawet jeśli musielibyśmy żywić się przez kilka miesięcy samymi otrębami. Jeśli ja na to coś odpowiem, to ty mi przypomnisz, że przed ślubem obiecałam to czy tamto i że to ty jesteś tu szefem i mam cię słuchać. Czy dobrze opisałam naszą sytuację?

Uśmiechnął się, wyraźnie rozbawiony.

- Nieźle. Szybko się uczysz. - Rzucił jej złożoną w kostkę żółtą nieprzemakalną pelerynę. - Zabierz to. Komunikaty zapowiadają deszcz.

- Poważnie, Hunter. Nie możemy sobie pozwolić na nowy dach. - Zrolowała pelerynę i przytroczyła ją do siodła.

- Gdybym miała pieniądze, to zrobiłabym to już poprzedniej wiosny.

- Robimy nowy dach. - Wskoczył na konia. - Ale cię od razu uspokoję: nie będziesz musiała żywić się otrębami. I tak masz wspaniałą figurę. Chyba, że chcesz mieć jeszcze lepszą.

Chwilę się zastanawiała, po czym też wsiadła.

- Tak uważasz?

- Najwyżej przez tydzień.

- Co najwyżej przez tydzień?

- Otręby.

- Głupi! Pytałam, czy rzeczywiście mam taką dobrą figurę.

- Konkursową.

Spędzili poranek, zwiedzając wschodnią część rancza. Leah zaczęła nagle dostrzegać i oceniać ranczo oczami Huntera. I to, co zobaczyła, bardzo się jej nie podobało. Ślady zaniedbania widoczne były wszędzie. Pozrywane druty ogrodzeń, szałasy w stanie rozpaczliwym, wiele sztuk bydła z chorobami skóry, większość cieląt nie szczepiona i nie oznaczona.

Przy strumieniu, na południowo-wschodnim skraju rancza, Hunter zsiadł z konia.

- Coś ty robiła, Leah? Gdzieś ty była? Nie ma usprawiedliwienia na podobny stan rzeczy.

- Zawsze brakowało pieniędzy - broniła się. - Mam zbyt mało ludzi.

- Nie widać, by twoi ludzie w ogóle pracowali.

- Wiele z tego, co widzieliśmy, to nie ich wina, ale moja.

- Odwróciła głowę, nie chcąc spojrzeć mu w oczy. - Ostatnio bardzo się zaniedbałam.

- Nie o ciebie chodzi. Mogłaś nie mieć głowy, ale każdy, cokolwiek wart brygadzista, powinien większość niedostatków sam dostrzec i im zaradzić.

- Powiedziałeś, że nikogo nie wyrzucisz, póki nie dasz mu okazji pokazać, co jest wart - usiłowała podejść go z innej strony. - Wiem, że wygląda to wszystko źle, ale daj nam szansę. Powiedz, co chcesz, żeby było zrobione, i zróbmy to.

- Przede wszystkim chcę, żebyś teraz zeszła z konia, usiadła i spokojnie omówiła ze mną sytuację. Może wspólnie znajdziemy rozwiązanie. Teraz mamy doskonałe miejsce i czas.

- Jeśli usiądziemy pod tą leszczyną, to pospadają na nas kleszcze.

Ściągnął rękawiczki i zatknął je za pas. Zdjął kapelusz.

- Poprzednim razem nie narzekałaś na kleszcze.

Tak, przypomniała sobie to miejsce. Już od dłuższej chwili zastanawiała się, czyjego zatrzymanie się tutaj było przypadkowe, czy zamierzone. Teraz już wiedziała. Jak długo jeszcze będzie musiała płacić za to, co się wtedy stało?

- Ale parę kleszczy wkręciło mi się we włosy.

- Nic się nie bój. Dokładnie cię obejrzę wieczorem - zaproponował. - Po prostu dla bezpieczeństwa.

- Dziękuję za propozycję, ale wolę tu nie siadać.

- Chodź, Leah. Nie przywiozłem cię tu na ksiuty. Chcę poważnie porozmawiać. Wyprawę do krainy wspomnień odbędziemy innym razem. - Wyciągnął do niej dłoń.

- O czym chcesz rozmawiać? - Zsiadła bardzo niechętnie.

- O tym, co trzeba zrobić, i o twoich pracownikach.

- Proponuję, abyśmy zaczęli od innych rzeczy. Czy załatwiłeś już pożyczkę? Czy za te pieniądze chcesz położyć dach?

- Tak. I przywrócić do stanu użytkowego szałasy, ponaciągać ogrodzenia, zwiększyć pogłowie bydła. Kredyt załatwiony i mamy dość pieniędzy, by postawić ranczo na nogi. Ale to nie te zaniedbania są winne ogólnej katastrofalnej sytuacji finansowej całego rancza.

- Czas pomyśleć o sile roboczej? - spytała, kładąc się na trawie, gotowa do dalszej z nim przeprawy.

- Czas pomyśleć o pracownikach. Z większością już rozmawiałem przed ślubem.

- Ooo? - zdziwiła się. - Więc już pewnie wydaje ci się, że wiesz, dlaczego każdego z nich wynajęłam?

- Leah, nie to jest ważne...

- Ani słowa więcej, Hunter! Raz w życiu najpierw posłuchaj. - Rozpaczliwie szukała argumentów, które mogłyby go przekonać i ocalić jej ludzi. - Żaden z nich nie mógł nigdzie dostać pracy. Arroya żyli w przyczepie, w zwykłej budzie. Lenny jest byłym kombatantem. Nie chce być na niczyjej łasce i żyć z zapomogi. Patrick zaryzykował własnym życiem, żeby ocalić dziecko przed przejechaniem przez pijanego kierowcę. Ma zmiażdżoną stopę. W tydzień po tym bohaterskim czynie dostał wymówienie. Jeszcze leżał w szpitalu. Konsorcjum Lyon nie chciało mieć mniej sprawnego pracownika.

- Patrick pracował dla Konsorcjum Lyon? - spytał.

- Tak. Był brygadzistą rancza Circle P. Zastąpił go Buli.

- I tyś wtedy wzięła Patricka?

- Wszystko im tu dałam. Przywróciłam im ochotę do życia, na które sami zarabiają. Co więcej, ci ludzie odnaleźli utraconą godność. Przez długi czas byli poniewierani. Zdaję sobie sprawę, że ich praca nie jest najlepsza. Może na więcej nie potrafią się zdobyć, być może trzeba ich tego nauczyć. Wiem, że jeśli zażądasz od nich więcej i pokażesz, jak to osiągnąć, to staną na głowie, żeby cię nie zawieść. Bardzo im zależy na pracy na ranczu. Wszyscy stanowią jedną rodzinę. Innej nie mają. I nie żądaj ode mnie, żebym odwróciła się do nich plecami. Tego nigdy nie zrobię.

Hunter patrzył w zamyśleniu na pastwisko.

- Zawsze płakałaś nad ofiarami losu, zawsze byłaś gotowa pomagać każdemu w potrzebie. Wiesz co? Chyba to najbardziej przyciągało cię do mnie. Ja też byłem bity przez los.

- Absolutna bzdura, ja... - urwała, nie chcąc się zdradzić. - Nigdy nie dostrzegałam w tobie ofiary losu. - Był dla niej bohaterem, symbolem energii, wewnętrznego ognia i siły.

- To wszystko, coś powiedziała, nie zmienia nagiej prawdy. Nie można prowadzić rancza bez kompetentnej załogi.

- Daj im szansę, Hunter! O to jedno cię proszę. Nie poproszę o nic więcej. Daj im możność sprawdzić się.

- O nic więcej nie prosisz? - spytał ironicznie.

- Ponieważ ocalenie rancza przestanie mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie, jeśli nie ocalę tych ludzi.

- Powiadasz, że gdybyś miała wybierać miedzy dającym dochód ranczem a pozostawieniem załogi, wybrałabyś to ostatnie? - spytał zaciekawiony.

- Chyba tak, chyba wybrałabym ratowanie załogi. Gdybym zrobiła inaczej, nie byłabym lepsza od tych ludzi w Konsorcjum Lyon. Gdybym była podobna do nich, już dawno sprzedałabym ranczo - wyjaśniła po zastanowieniu.

- I mówisz poważnie?

- Bardzo poważnie.

Długo nad tym myślał. Wreszcie zdecydował:

- Dobrze, niech będzie, jak chcesz. Ale nie daję żadnych obietnic na przyszłość. Zadowolona?

- Muszę być. Co mam robić?

- No to doskonale. Objedziemy jeszcze ranczo od południa i na resztę dnia damy sobie spokój.

- Jestem gotowa. Jedźmy. - Zaczęła wstawać.

- Za chwilę. Przedtem chcę od ciebie jeszcze jednej rzeczy.

- Czego? - spytała podejrzliwie.

Z tonu jego głosu wnioskowała, że na pewno poprosi ją o coś, co niezbyt chętnie będzie chciała mu dać.

- Chcę, żebyś mnie pocałowała.

- Po co? - Zdawała sobie sprawę, że trudno o głupsze pytanie.

- Chyba mi się należy. Uległem twoim perswazjom i nie ruszę się stąd, nim mnie nie wynagrodzisz. To będzie taki mały wstęp do przyszłych atrakcji. Chyba o wiele nie proszę.

Pomyślała sobie, że skoro jest to w istocie niewiele, nie ma się co zastanawiać. Przybliżyła się, opierając dłonie o jego tors. Spojrzała mu w oczy. Chyba po raz pierwszy zobaczyła rozbiegające się od nich promieniście zmarszczki. Przeniosła wzrok na bruzdy na czole. Zmienił się przez te osiem lat. Spoważniał, dojrzał i jeszcze coś... Zgorzkniał? Przeżył wiele ciężkich chwil?

Dłońmi ujęła jego twarz, potem przesunęła je na ciemne włosy, wplątała w nie palce. Ogarnęła ją wielka czułość. Złożyła mu na wargach delikatny pocałunek. Spodziewała się, że ją pochwyci, przyciągnie, przygniecie jej usta swoimi wargami. Nie. Siedział zastygły, oddając jej inicjatywę.

Więc kontynuowała. Muskała wargami jego usta, policzki, sięgnęła do szyi i wróciła do ust. Pogłębiała pocałunki, aż wreszcie wpiła się w jego wargi. I wówczas zareagował. Nie ramionami ani dłońmi, ale też ustami. Poczuła zamęt w głowie, żar, obezwładnienie całego ciała. Musiał sobie zdawać sprawę z jej stanu. Pojął chyba, że jest teraz zupełnie bezbronna. Rozpadły się mury, które z takim trudem wzniosła i za którymi się ukryła. Objął ją najsłodszym z objęć. Zdała sobie sprawę, że już mu niczego nie odmówi.

Nawet nie wiedziała, ile minęło czasu. Chyba całą wieczność tkwiła tak przytulona do mężczyzny, gdy ten nagle odepchnął ją, wprost rzucił na ziemię i przykląkł obok, osłaniając swoim ciałem. Przerażona zobaczyła w jego dłoni zakrzywiony nóż. Groźnie syknął:

- Jesteś na cudzym terenie, Jones! Czego tu szukasz?

Leah zatoczyła wzrokiem i w odległości niespełna pięciu metrów ujrzała złośliwie wykrzywioną twarz Bulla Jonesa, siedzącego na gniadym, zachowującym się dość nerwowo. Kiedy on tu podjechał? Od jak dawna ich obserwuje?

- Powiedz, Leah, swojemu obronnemu pieskowi, żeby rzucił nóż, bo zabawię się z nim inaczej. - Poklepał dubeltówkę, wpatrując się jak zafascynowany w stalowe ostrze w dłoni Huntera. - Comprende, co mówię, hombre? - dorzucił pogardliwie. - Nie masz prawa mi grozić. Jeśli strzelę, to w obronie własnej. Każdy mi to przyzna.

Oczy Huntera gorzały.

- Poczujesz tę stal, nim się złożysz z twojego remingtona. Comprende me, muchacho? Daję ci dobrą radę, odejdź cały i zdrów, póki masz jeszcze czas. A masz go bardzo mało.

Przez chwilę Leah myślała, że Buli podniesie dubeltówkę, nad którą niepewnie krążyła jego dłoń. Jednakże siła głosu i spojrzenia Huntera była tak zniewalająca, że zrezygnował i oparł prawą dłoń na udzie.

- Tym razem ci daruję, ponieważ jesteś nowy na ranczu Hampton i nie znasz obyczajów - zwrócił się do Huntera. - Ale zapamiętaj sobie raz na zawsze, że nikt mi tu nie odważa się grozić. Może ci to ktoś, pronto, wyjaśni, bo następnym razem już nie będę tak wyrozumiały.

- Ostrzegam po raz ostatni. - Nóż w ręku Huntera poruszył się złowrogo. - Zjeżdżaj, już cię nie ma!

- Pożałujesz tego, Leah! - Klnąc pod nosem, Buli wbił ostrogi gniademu i odgalopował.

- O mój Boże! - Leah zaczęła się trząść jak osika.

Hunter schował sztylet do buta i wziął ją w ramiona.

- Już wszystko w porządku. - Gładził ją po włosach.

Nie mogła powstrzymać dygotania, tuliła się do Huntera i pojękiwała. Trwali tak bardzo długo, on ją tulił, a ona powoli się uspokajała.

- On cię mógł zabić - szepnęła, połykając łzy.

- Już nie myśl o tym, już po wszystkim. Odjechał. Poza tym nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Dziobnąłbym go, nim zdołałby dotknąć broni. - Składał jej delikatne pocałunki na włosach, szyi, policzkach.

- Ja się go boję - powiedziała.

- Powiedz mi, co o nim wiesz? - zażądał.

- Już ci właściwie wszystko opowiedziałam. Dowodów nie mam, ale jestem pewna, że to on kazał poniszczyć ogrodzenia. Dwukrotnie, w bardzo podejrzanych okolicznościach, stado nam się rozsypało w panicznym strachu. Parę zniszczonych studni. Ot, takie rzeczy.

- A więc to jest powód twych zaniedbań. Nie jeździłaś tu sama, co? I dlatego nie dostrzegłaś tego wszystkiego.

- Nie pozwalałam też innym udawać się tu w pojedynkę. Bałam się o ich bezpieczeństwo, a na jeżdżenie w grupach mam za mało ludzi.

- Czy złożyłaś skargę w Konsorcjum Lyon?

- Nie bądź śmieszny. A jak myślisz, skąd on dostaje dyspozycje?

- To twoje domysły czy opierasz się na faktach?

Wyrwała się z jego objęcia. Gniew zastąpił poprzedni lęk.

- Oczywiście, że są to wszystko domysły. Gdybym miała dowody, Buli Jones siedziałby już w więzieniu, a Konsorcjum Lyon musiałoby szykować duże odszkodowanie, które przyznałby mi sąd. Ożeniłeś się ze mną, ponieważ tak bardzo zależało ci na tym ranczu, prawda? No to teraz na ciebie spada obowiązek jego ochrony przed napastnikami z Lyon. Jeśli ci się nie uda, to oboje wyjdziemy goli.

- Goli to możemy być w ciągu minuty. - Hunter parsknął śmiechem. - Ale nie czas na to teraz. Wsiadaj. Jedziemy.

- Teraz? Od razu? Koniec rozmowy? - Była zaskoczona.

- Chcę przed zmrokiem objechać południowe pastwisko.

- Tam właśnie pojechał Buli. A jeśli się na niego natkniemy? - zaniepokoiła się.

- Wtedy mu się przedstawię.

Spojrzała zdziwiona, ale miał twarz w cieniu i nie dostrzegła jej wyrazu.

Chciał już wsiadać, ale do niego przywarła.

- Bardzo cię proszę, Hunter! Czy nie moglibyśmy od razu wrócić do domu? Jutro pojedziemy na południowe pastwisko. Po co szukać kłopotów?

- Chyba jest odwrotnie. Kłopoty dopadły nas. Myśmy ich nie szukali. - Myślała, że będzie się upierał i chciał dalej jechać, ale łatwo na jej prośbę przystał. - Dobrze. Właściwie, jak na jeden dzień dość widziałem. Ale jutro jadę na południe.

Zamknięty w gabinecie Hunter podniósł słuchawkę, ale jeszcze długo się zastanawiał, nim wystukał numer.

- Kevin Anderson, słucham - odezwał się głos.

- Hunter. Co masz nowego? - Słuchał ze zmarszczonymi brwiami, robiąc notatki. - No dobrze. Chwilowo nic nie rób. nic nie mów. Nie możemy się przedwcześnie zdradzić. Z resztą poczekaj, póki nie wrócę.

- Masz jakieś problemy? - spytał Kevin.

- Można by to tak nazwać. - Ze stojącej obok butelki Hunter nalał sobie whisky i wypił jednym haustem. - Miałem drugie spotkanie z Bullem Jonesem.

- Czy on już wie, kim jesteś? - Kevin był zaniepokojony.

- Nie. O naszym małżeństwie wiedzą tylko tutejsi i bliscy znajomi. Jones, kiedy się dowie, może stanowić przeszkodę. W zależności od tego, co zechce powiedzieć.

- Co mam wobec tego zrobić?

- Przyślij mi jego wszystkie akta. Nocnym ekspresem.

- Tak jest. A co potem? Chcesz, żeby... zniknął?

- Nie - odparł Hunter po chwili zastanowienia. - Nie czyń nic. Jeśli zaczniemy za wcześnie, cały plan diabli wezmą.

- Rozumiem, szefie.

- Dziękuję, Kevin. Cześć.

Po odłożeniu słuchawki Hunter jeszcze raz nalał sobie whisky, a potem wpatrzony w sufit zamyślił się. Czas położyć się u boku pięknej oblubienicy. Najwyższy czas wziąć w ramiona tę cudowną istotę i... tak zasnąć. Wypił whisky, mając nadzieję, że go trochę otępi. W każdym razie to, co powinno spoczywać w otępieniu... Cierpliwości! Jeszcze trochę. Ona już wkrótce będzie jego. Spełni się marzenie.

Rozdział 6

Nastał kolejny poranek. O świcie Leah obudziła się w ramionach Huntera. Pamiętając przestrogę z poprzedniego dnia, zanim zeszła do kuchni po jabłko i cukier, ubrała się. Biegnąc w stronę płotu, już gwizdała na ogiera. Ale zobaczyła tylko umykającą sarenkę i zajęczą rodzinę, kicającą przez pastwisko. Gwizdanie wystraszyło zwierzynę, ale nie przywołało Marzyciela. Wdrapała się na płot i czekała. Sądząc, że smaczna koniczyna okazała się bardziej kusząca od jabłka, sama zaczęła je podgryzać. Słońce wznosiło się tego poranka jakby szybciej, rozsyłając gorące promienie na łąki pełne polnego kwiecia. To była jej ukochana pora dnia tej najcudowniejszej pory roku.

Za plecami trzasnęła gałązka. Nie odwracając się, spytała:

- Tu jest pięknie, prawda?

- Pięknie - Hunter oparł się tuż obok o górną żerdź. - Nie słyszę dziś oskarżeń o podchodzenie cię i zaskakiwanie.

- Słyszałam trzaśniecie drzwi kuchennych.

- Pewno stąpałem głośno buciorami, idąc przez podwórze?

- Już miałam ochotę zareagować, skoro jednak byłeś tak dżentelmeński, zapowiadając swoje przybycie...

- Dziękuję za komplement. Marzyciel coś od ciebie stroni.

- Dziwne. - Rzuciła ogryzek jabłka na trawę. - Nie odpowiedział na wołania. Ponieważ jednak jedziemy na południowe pastwisko, powinniśmy go tam zobaczyć.

Zeskoczyła z płotu. Chciała już mieć za sobą tę inspekcję rancza. Jeśli wyruszą wcześniej, to może im się uda nie spotkać Jonesa.

- Jeszcze nie jestem gotów. - Chwycił ją za ramię. - Jeszcze nie jestem gotów - powtórzył.

- Dlaczego? Coś się stało? - Była niespokojna. Przeczuwała coś niedobrego.

- Owszem... Znowu umknęłaś dziś rano. - Mówił miękko i łagodnie, choć było w tym coś karcącego.

Zesztywniała. Zgodziła się z nim sypiać, ale nie było mowy, w jakich godzinach.

- Czy to stanowi jakiś problem? - spytała niemal groźnie.

- Owszem, stanowi. Bardzo mi się to nie podoba. Od jutra masz rozpoczynać dzień w moich ramionach.

Uwolniła rękę i cofnęła się o krok. Jego intensywne spojrzenie zawierało coś... od czego zabiło jej żywiej serce. Ale odpowiedziała ostro:

- Co to dla ciebie za różnica, czy jestem, czy mnie nie ma, kiedy się obudzisz?

- Jeśli obudzisz mnie jutro rano, to się dowiesz. - Wydawał się rozbawiony jej pytaniem.

Wiedziała, co Hunter ma na myśli, ale to nie oznaczało, że zechce podporządkować się jego żądaniu.

- Całą sprawę rozważę z należytą uwagą - odparła lekko. - Niemniej pragnę zauważyć, że lubię mieć poranki dla siebie.

- Możesz mieć dla siebie nieco późniejszą porę. Ale nie świt. Świt chcę spędzać w twoim towarzystwie. Wyłącznie w twoim. Bez świadków... koni i zajęcy. Nie wiesz o tym, że każde małżeństwo potrzebuje trochę intymności?

Czyżby nadeszła chwila ostatecznej rozgrywki? Jeśli dobrze zrozumiała, to następnego dnia o świcie miała ostatecznie wypełnić obowiązek małżeński, konsumując tym samym zawarty kontrakt. No cóż, właściwie to się do tego zobowiązała, składając przysięgę przed pastorem. Wcześniej czy później... Na nieszczęście perspektywa owego „wcześniej” budziła w niej strach przed utratą tej ostatniej cząstki, której on jeszcze nie posiadł. Bała się po prostu tego, że kiedy posiądzie jej ciało, to posiądzie i jej serce.

Zaczerpnęła głęboko powietrze, zanim powiedziała:

- Zgoda. Świty mogą być nasze...

- Później porozmawiamy o popołudniach i wieczorach.

- Hunter...

- A teraz do pracy - przerwał jej z wesołą iskierką w oczach. - Zostały jeszcze jakieś drożdżówki Inez?

- Cała masa. Inez zaopatrzyła nas jak na oblężenie, zaraz przyniosę.

- I weź przy okazji termos kawy. Ja osiodłam konie.

Po piętnastu minutach jechali na południe wzdłuż ogrodzenia. Siwek Huntera zachowywał się niespokojnie i nerwowo. Hunter dawał sobie z nim radę, niemniej miał niecodzienne trudności z normalnie opanowanym koniem. Jakby dla towarzystwa, klacz Leah także zaczęła się niespokojnie kręcić.

- Może jest coś w powietrzu. Ladyfinger nigdy się tak nie zachowuje - zauważyła Leah.

- Coś je po prostu przestraszyło - zgodził się Hunter. - Mieliście tu ostatnio ślady kuguara?

- Żadnych! - Leah poczuła niepokój. Czy się coś nie stało Marzycielowi? - Zima nie była ostra. Kuguary nigdy nie podchodzą tak blisko, jeśli nie mają większego problemu z wyżywieniem. - Uspokajała raczej siebie niż Huntera, który zauważył jej zdenerwowanie.

- Nie twierdzę, że to kuguar. Po prostu wymieniłem to jako jedną z możliwych przyczyn. Może być wiele innych. Ale miej oko na wszystko.

Jechali dalej w milczeniu. Leah była przygnębiona, ale czujna. Zupełnie nie rozumiała zachowania koni.

Po paru kilometrach Hunter zatrzymał się przy oberwanych drutach kolczastych.

- Tu się zaczyna teren Konsorcjum Lyon? - spytał.

- Tak.

- Prosisz się o kłopoty, pozostawiając tak ogrodzenie. Jedna krowa przejdzie, reszta za nią i przez tydzień będziesz je zbierała, uganiając się po pagórkach rancza Circle P. To pierwsza rzecz do natychmiastowej naprawy w poniedziałek.

- A Buli Jones? - spojrzała pytająco.

- Zajmę się nim - rzucił krótko. - Myślę, że szybko zrozumie, w czym leży jego interes.

Do południa prawie wszystko objechali. Osiągnąwszy szczyt kolejnego pagórka nagle ujrzeli źródło niepokoju koni. Ogrodzenie miedzy obu ranczami leżało na ziemi. Na stromym zboczu, należącym do rancza Circle P, czyli do Konsorcjum Lyon, pasł się Marzyciel. Towarzyszyła mu obca klacz.

Hunter zatrzymał konia i rzucił spojrzenie w stronę Leah.

- To zdaje się ten ogier, którego wczoraj rano karmiłaś?

- Nie poznajesz?

- Nie poznaję - odparł sucho. - Bo wczoraj patrzyłem na coś innego, a nie na konia...

- Co? Na co... ? - Nagle zrozumiała i spłoniła się.

Patrzył na „coś innego”! Patrzył na nią w tej przeklętej koszuli nocnej. Ale to w tej chwili nie jest istotne.

- Co za różnica, czy to ogier, czy nie ogier?

- Wielka różnica. Znam niewiele wałachów, które zwalają płoty, żeby przedostać się do klaczy. Natomiast ogiery są bardzo do tego skore. - Przesunął kapelusz na tył głowy, zastanawiając się prawdopodobnie nad tym, co teraz zrobić.

Leah natomiast nie wykazała najmniejszego wahania. Dla niej wybór był jasny. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, spięła konia i pognała w kierunku Marzyciela. Właściwie... chciała pognać, reakcja Huntera była bowiem tak błyskawiczna, że nie zdążyła się na dobre rozpędzić, kiedy dopadł ją i zagrodził drogę kilkanaście metrów za ogrodzeniem.

- Co ty wyrabiasz! - krzyknął, łapiąc za cugle i zmuszając klacz do zatrzymania się.

Leah nie próbowała się przeciwstawić w obawie o zranienie pyska Ladyfinger.

- O co ci chodzi? Przecież to chyba jasne, że chcę odprowadzić Marzyciela. Pośpieszmy się. Nie ma wiele czasu.

- Ty chyba nie mówisz poważnie? - Patrzył zdumiony.

- Bardzo poważnie. - Ladyfinger zaczęła stawać dęba, ale parę łagodnych słów i delikatne głaskanie po karku szybko ją uspokoiły. - Jeśli Buli Jones znajdzie Marzyciela na swoim terenie, to zacznie strzelać, zanim przyjdzie mu do głowy spytać, czyj to koń. Muszę go uratować! Nie przeszkadzaj mi! - Zebrała wodze, chcąc się wyrwać.

Przewidując jej zachowanie, Hunter zacisnął dłoń na kółku wędzidła, uniemożliwiając klaczy nagłe szarpnięcie się.

- Jeśli zechcesz łapać ogiera w tym stanie na lasso, to on rzuci się i może cię zabić. Ale nie uda mu się to, bo ja zabiję go pierwszy...

Postanowiła więc pójść pieszo do Marzyciela.

- Tracimy cenny czas, Hunter...

- Właśnie. I tym gorzej dla ogiera. Są dwie możliwości. Albo będziesz mi się przeciwstawiała i w tym przypadku twój Marzyciel zostanie tam, gdzie jest, już na zawsze, albo...

- Albo? - powtórzyła niecierpliwie, gdy Hunter zamilkł.

- Albo zrobisz to, co ci powiem, i wtedy będzie szansa wydobycia konia z opałów. I jeślibyś zrobiła coś równie głupiego, jak stanięcie między Marzycielem a jego klaczą, to ja nie ręczę za siebie.

- Ty nie ręczysz za siebie... ! - Nie próbowała nawet tłumić złości. - Za zbyt wiele rzeczy nie ręczysz! Powiedziałeś dokładnie to samo na temat chodzenia w koszuli nocnej. A cóż takiego zwalnia cię z ręczenia za siebie, jeśli podejdę do Marzyciela? Albo jeżeli zrobię coś, co ci się nie spodoba?

- Spróbuj, a będziesz pierwsza, która się dowie, co mnie zwalnia i jakie są tego konsekwencje. I nie radzę ryzykować.

Chciała mu ostro odpowiedzieć, ale uciął dyskusję:

- Moje czy twoje? Decyduj się!

Miała ochotę powiedzieć mu, żeby sobie poszedł do diabła. Kiedy jednak zerknęła na Marzyciela, zrozumiała, że nie ma wyboru.

- Twoje - odparła. - Czy to będzie trudne?

- Zależy od tego, od jak dawna jest tutaj z klaczą. Miejmy nadzieję, że od świtu, i że już... wyładował swoją energię. Przynajmniej częściowo.

Przyglądała się pozornie spokojnemu zwierzęciu.

- Sądząc z jego zachowania, owej... energii wiele mu nie pozostało - zauważyła.

- Zobaczymy. - Hunter nie był wcale tego pewien. - Przywiąż Ladyfinger gdzieś na uboczu i stań p?*. y płocie. Ja spróbuję złapać klacz na lasso i sprowadzić ją tutaj. Marzyciel za nią pójdzie. Gdy tylko zwierzęta znajdą się po naszej stronie, podniesiesz płot. Kilka drutów. Dasz radę?

- Dam.

- Gdyby nastąpiły jakiekolwiek komplikacje, mówię: jakiekolwiek, to masz się odsunąć i nie ingerować, ani gestem, ani słowem. - Wpatrywał się w nią poważnymi, troskliwymi oczami. - Wszystko jasne?

- Jasne, szefie. - Usiłowała zbagatelizować sytuację.

Przywiązała Ladyfinger, wciągnęła grube robocze rękawice, zatknęła za pas narzędzia do stawiania ogrodzeń - kombinowany młotek, obcinacz i podważacz - schowała do kieszeni kilka ogrodzeniowych ćwieków i stanęła na linii płotu.

- Jestem gotowa - obwieściła.

Nacisnął na głowę kapelusz, odczepił lasso i zaczął powoli zjeżdżać z pagórka. Nie chcąc drażnić Marzyciela i naruszać jego „praw nabytych”, trzymał się z dala od klaczy. Leah dygotała z podniecenia. Wiedziała, że Hunter liczy na to, że ogier ułatwi mu sytuację, odchodząc nieco w bok. Tak czy inaczej, złapanie klaczy na lasso nie będzie łatwe.

Hunter stał w miejscu i czekał. Okazja pojawiła się po dziesięciu minutach. Wtedy zakręcił lasso i puścił... Leah wstrzymała oddech. Trafił! Doświadczenie kazało mu natychmiast zaciągnąć mocno pętlę, nim Marzyciel zorientuje się w sytuacji. Okręcił linkę parę razy na przodzie siodła i ruszył pod górę, ciągnąc za sobą klacz.

Zwierzę próbowało się opierać. Stawało dęba, przebierając kopytami w powietrzu. Ciągnięcie na lassie konia, który pragnie iść akurat w przeciwnym kierunku, jest bardzo trudne, a do tego ciągnięcie pod górę jest prawie niemożliwe. Do miejsca, w którym stała Leah dochodziły przekleństwa Huntera pomieszane ze słowami zachęty dla klaczy, skrzypienie siodła oraz zmęczone prychanie siwka, wspinającego się kroczek po kroczku na pagórek.

Kiedy klacz była już w połowie drogi, ogier zorientował się nagle w sytuacji. Zarżał oburzony i popędził za nią.

Siwek Huntera nie potrzebował lepszej zachęty. Jednym spojrzeniem ocenił zagrożenie ze strony rozpędzonego ogiera i potroił wysiłki. Ciągnięta na lassie klacz nie potrafiła zwiększyć oporu, wobec czego całkowicie z niego zrezygnowała. Marzyciel dopadł uciekających. Nie napadł na Huntera, lecz zaczął podskubywać klacz, która, mając być może już dość jego amorów, też popędziła pod górę, wyprzedzając jeźdźca z lassem. Hunter ledwo zdołał odskoczyć na bok.

- Uwaga, Leah! Szykuj się do napinania drutów!

Klacz i ogier wpadły na ranczo Hampton, Hunter puścił lasso.

- Szybko podnoś, zanim zmienią zdanie! - krzyknął, ustawiając się między Leah a Marzycielem, który kręcił się niespokojnie, jeszcze niezdecydowany, czy pokarać intruzów, czy też umykać z żywą zdobyczą. Hunter siedział na koniu spięty, przygotowany na każdą ewentualność.

Leah, nie tracąc ani sekundy, zaczęła przybijać pierwszy drut do słupa. Oczywiście to by jeszcze nie powstrzymało ogiera, gdyby chciał koniecznie wrócić na ranczo Circle P.

Przenikliwym rżeniem Marzyciel obwieścił odwrót i przepędził swoją wybrankę na odległy skraj pastwiska. Widząc, że niebezpieczeństwo dla Leah minęło, Hunter zsiadł z konia i przywiązał go do słupa ogrodzeniowego.

- A gdzie jest Ladyfinger? - zapytał.

- Zerwała uprząż i wzięła nogi za pas. Pewno doszła do wniosku, że Marzyciel jest zbyt rozochocony i nie chciała ryzykować.

- Będziesz musiała jechać ze mną - oświadczył. - Skończmy szybko reperację ogrodzenia i wracajmy.

- Tak jest.

Wolała nie ryzykować, póki Hunter trochę nie ochłonie. Widać było, że jest jeszcze bardzo wzburzony. Zaczęli podnosić pasma kolczastego drutu i przybijać je do słupków. Po pewnym czasie Leah spytała:

- A co zrobimy z klaczą z rancza Circle P?

- Nic nie zrobimy. Kiedy przestanie być kością niezgody, przepuszczę ją na drugą stronę.

- A Buli Jones?

Twarz Huntera rozjaśniła się uśmiechem.

- Dostanie rachunek za jej zapłodnienie przez ogiera pierwszej klasy. A propos, czy on jest już ujeżdżony?

- Jeszcze nie, ale...

- Jest dziki? - Hunter wyprostował się. - Pozbywamy się go!

- Chyba żartujesz?

- Mówię poważnie. Jest niebezpieczny i nie mogę pozwolić na narażanie twojego życia.

- No, to się pozbądź wszystkich byków, krów i innych zwierząt z rogami i zębami. Mogę się na nie nadziać albo mnie któreś ugryzie - odparła ironicznie. - Każde zwierzę może być w pewnych okolicznościach niebezpieczne. Nawet polna mysz.

- Pozbywamy się ogiera - powtórzył. - To powinno na razie wystarczyć. Z myszami zrobimy próbę.

Jakże miała mu wytłumaczyć, czym jest dla niej Marzyciel? Przecież by tego nie zrozumiał. Ona także nie mogła pojąć tej magnetycznej siły, która ją do tego zwierzęcia przyciąga. Wiedziała tylko, że jest jej nieodzowny, spełnia jakieś nieokreślone marzenie, stanowi symbol wolności i niezależności. Marzyła też o tym, by móc go dosiąść, ale jednocześnie pragnęła, by nigdy nie dał się w pełni ujarzmić człowiekowi. Tak jak sama pragnęła posiadać choćby cząstkę podobnej wolności.

Wyprostowała się, otarła z czoła pot i patrząc Hunterowi prosto w oczy, powiedziała spokojnym głosem:

- Nie pozbywaj się tego ogiera. On dla mnie wiele znaczy.

- Jeszcze jeden podopieczny?

- W pewnym sensie. Wzięłam go, kiedy był nie chciany I groziło mu wyrzucenie. Chyba w młodości był źle traktowany i stąd to jego dzikie zachowanie.

- Słabo go bronisz. To, coś powiedziała, przemawia raczej na jego niekorzyść. Prawie mnie przekonałaś, że on może być bardzo niebezpieczny. Poza tym spełniłem już prośbę dnia. Sama powiedziałaś, że to już ostatnia rzecz, o którą prosisz.

- Stał oparty o słupek, kropelki potu lśniły mu na karku, czarne włosy oblepiały czoło.

- Wiem, pamiętam. - Chwilowe wstrzymanie wymówień ludziom było dla niej bardzo ważne. Ważny był też Marzyciel. Chociaż w zupełnie inny sposób. To były sprawy nieporównywalne. - Nie proszę cię o żadne ustępstwo. Proszę o kompromis. Potrzebuję Marzyciela dla dobrego samopoczucia.

- Mówiła bez emocji, rzeczowo, przekonywająco.

Wahał się. Wreszcie skinął głową.

- Miesiąc. Jeśli w ciągu miesiąca uda mi siego ujeździć bądź nauczyć dobrych manier to niech zostanie. Ale pod warunkiem, że teraz będziesz się trzymała od niego z daleka, zgoda?

- Zgoda! - odparła rozpromieniona.

- I już chyba dosyć na dziś ustępstw. Teraz wsiadaj!

- A Ladyfinger? - Uśmiechnęła się szelmowsko.

- Nie zapomniałem. Chwilowo jedziemy razem.

Boże drogi, uczepiona Huntera, tyle kilometrów! Długa to będzie droga. Bardzo długa.

Następnego poranka już zaczęła cichutko wyślizgiwać się z łóżka, kiedy sobie przypomniała o danej Hunterowi obietnicy. Ułożyła się więc z powrotem, podciągając prześcieradło pod samą brodę. Hunter najwidoczniej już nie spał i czekał przyczajony. Zerwał prześcieradło i porwał Leah w objęcia.

- Witaj, żono! - szepnął jej do ucha.

- Witaj - odparła nieco niepewnie, przekonana, że Hunter zaraz zacznie się narzucać. W pewnym sensie miałby pełne prawo, jako że wytargowane przez nią czterdziestoośmiogodzinne moratorium upłynęło poprzedniego wieczoru. Tymczasem jej małżonek wczepił tylko palce dłoni w jej włosy, drugą ręką objął ją w pasie i zamknął oczy, szykując się do drzemki. Chyba udaje, że ma zamiar spać, pomyślała.

- Już wstało słońce - mruknęła, oczekując jakiejś, no... interesującej reakcji.

- Mmm - odmruczał i potarł nosem jej policzek. - Świt ma być spędzany wspólnie, w ciszy i w spokoju. Zapomniałaś?

- Nic nie zapomniałam. - Czuła, • . e głos jej lekko drży. Chciałaby, żeby wreszcie stało się to, co ma się stać. - Tylko że powiedziałeś, iż ten wspólny świt ma stanowić jakąś różnicę. Chwilowo jedyną różnicą jest niezrobienie tego, co powinnam rano zrobić.

- Robota może poczekać. Odpręż się, jesteś spięta, sztywna ja deska. - Ponownie ją objął obiema rękami i przygarnął do siebie. Oparł podbródek na czubku jej głowy. - Może coś powiesz?

- Co mam powiedzieć? - Czego on oczekiwał? Wyznań, pojękiwań, żądań? A może jej odezwanie będzie pretekstem do czegoś innego, do czego w niecny sposób Hunter się szykuje? - Co mam mówić? Na jaki temat? - spytała.

- Na jaki chcesz. Mów cokolwiek ci przyjdzie do głowy.

- No, to zaczynam - obwieściła. - Co masz zamiar robić dziś rano?

- Wezmę się za Marzyciela.

- No, a płot między nami a Circle P? - Leah w pełni zdawała sobie sprawę, że jej pytania absolutnie nie pasują do pozycji, w jakiej się znajduje. W objęciach męża pyta o płoty!

- Będzie dziś zreperowany.

- Ale zachowuj ostrożność. - Bała się o niego, chociaż nie była pewna, czy powinna mu to mówić. - Nie ufam Bullowi.

- Nie martw się, dam sobie z nim radę.

- Chodzi mi tylko... - przerwała, uświadamiając sobie, że w trakcie tej krótkiej rozmowy obróciła się w jego ramionach i ma twarz przy jego twarzy.

- Chodzi ci tylko o to, żeby mi się nic nie stało, tak? - Odsunął kosmyk włosów z jej czoła. Wodził palcem wokół jej ust. - Będę się bardzo, bardzo pilnował.

I pocałował ją. Od razu zareagowała, rozchylając skwapliwie usta. Jego pocałunek stał się gorętszy, namiętniejszy, natarczywszy. Wyczuł chwilę kapitulacji i wtedy położył ją na plecach. Po chwili legł na niej całym ciężarem ciała. Leah ciężko dyszała, w głowie miała przecudowny zamęt. Hunter ukląkł i zaczął rozpinać jej koszulę nocną. Przez przymrużone oczy patrzyła na siedzącego na niej okrakiem mężczyznę. Dumny zdobywca, rycerz dawnych czasów, wojownik, który konsumuje łup. I jest ślepy na niewieście łzy. Ale jej się przecież wcale nie chce płakać! Czuje się prawie szczęśliwa! Rozpiął wszystkie guziczki, a było ich wiele. Podziwiała go za cierpliwość. Jednym ruchem zerwał z niej koszulę. Tu już nie był cierpliwy. Zaskoczył ją.

Instynktownie sięgnęła po prześcieradło, żeby się przykryć, ale przeszkodził jej, więc zaczęła z nim walczyć. Przeraził ją wyraz jego oczu. Wiedziała, że powinna puścić prześcieradło, że zasłanianie się nie ma sensu. Ogarnęła ją jednak panika, zagłuszając wszystkie inne myśli i doznania.

- Nie! - wyrwało się jej z ust, nim powstrzymała krzyk.

- Co ty wyrabiasz, Leah? Co się z tobą dzieje? - wybuchnął. - Przecież wiesz, jak nam było dobrze w przeszłości. Tak samo dobrze, a nawet lepiej może być teraz. Przecież ja nie chcę ci zrobić nic złego! Zmiłujże się nad sobą i nade mną!

- Ja to wszystko wiem - wydusiła przez łzy. - Tylko że ja nic na to nie mogę poradzić. To jest silniejsze ode mnie. Moje uczucia pozostały niezmienne, ale... Nie potrafię się zmusić do czegoś tylko dlatego, że ty chcesz...

- A ty nie chcesz? - warknął. I dłonią przykrył jej pierś.

- Jeśli tak uważasz, to tylko się oszukujesz, moja miła. Ooo, mam tego w tej chwili wyraźny dowód... - Delikatnie uszczypnął twardniejącą sutkę.

- Nie mogę - wyjąkała przerażona sobą.

Jakżeby chciała odciąć się od dręczącej ją myśli, że jemu chodzi wyłącznie o osobisty triumf, o odegranie się za doznane krzywdy. Jakżeby chciała móc się otworzyć, oddać jego pieszczotom, przeżywać wraz z nim cudowne chwile, których wspomnienie ciągle było żywe. Coś jej jednak nakazywało powściągliwość. Hunter otrzymał już tyle. A raczej tyle wziął. Nie wolno mu pozwolić zabrać reszty. Jeszcze nie!

- Rozluźnij się, zaufaj mi... - mówił głosem pełnym pożądania. - Wiem, że sama tego pragniesz. Nie opieraj się.

- Nie chcę być pionkiem”„ w twojej grze. Tobie chodzi o wyrównanie rachunków. Ja to czuję, ja to wiem - odparła brutalnie. - Masz swoje ranczo, ale jeszcze nie masz mnie I tak łatwo mnie nie zdobędziesz. I nie takim podejściem.

- Co masz do zarzucenia podejściu? - Pochwycił jej dłoń i poprowadził ją po swoim ciele. - Tak, dotykaj mnie, dotykaj. Czy teraz możesz powiedzieć, że jestem ci obojętny lub...

Jej palce posłusznie wędrowały po gorącej skórze mężczyzny. Nie potrafiła się oprzeć miłemu uczuciu.

- Jeśli cokolwiek do mnie czujesz, to wyraź to słowami - poprosiła płaczliwie. - Powiedz mi, że nasze kochanie ma być nie tylko aktem płciowym... że chodzi nie tylko o seks... I powiedz z ręką na sercu, że jakaś cząstka ciebie nie pragnie jedynie rewanżu za przeszłość... - Do oczu napłynęły jej łzy. - Niech wiem, że nie jestem tylko instrumentem zemsty...

Wyrzuciła to wszystko z siebie i poczuła wielką ulgę. Nadeszła chwila ostatecznej rozgrywki i chwila prawdy. Hunter zastygł nad nią, tylko mocniej zacisnął dłonie na jej ramionach. Opuścił nisko głowę, dotykając jej piersi swoim jednodniowym zarostem. Poczuła ukłucie jakby tysiąca szpileczek, oblał ją żar. I nagłe skojarzenie - dotyka ją jak rozpalonym narzędziem do wypalania na zwierzęcej skórze oznaczeń przynależności do stada. Po policzku stoczyła się jej łza. Oto otrzymała odpowiedź! Zaryzykowała i przegrała. Jego milczenie potwierdziło wszystkie obawy. Określiło lepiej, niż uczyniłyby to słowa, jakie są jego motywacje. Nie przejrzyste i czyste, nie inspirowane przez miłość.

- Mógłbym wziąć cię siłą - odezwał się ochrypłym głosem.

Miała nadzieję, że przemawia przez niego wyłącznie chwilowa frustracja.

- Powiedziałeś mi niedawno, że niepotrzebna będzie ci siła. Czyżbyś zmienił zdanie? - Chciała się spod niego wyślizgnąć, ale ją powstrzymał. - Biorąc mnie siłą, nie polepszysz naszych stosunków - tłumaczyła mu.

- A właśnie że tak. Bardzo polepszę. Ponadto gotów jestem założyć się o wszystko, co posiadam, że ty polepszysz tym swoją sytuację w tym sensie, że znikną na przyszłość twoje opory. Staniesz się normalniejszą kobietą.

Nie mogła zaprzeczyć, że Hunter ma dużo racji w tym, co mówi. Obróciła twarz do poduszki, roniąc łzy bezsilności.

- Przykro mi. Tak bym chciała oddać ci się i pomyśleć sobie, że doskonale, jest już po wszystkim. Nie mogę, nie mogę! Nie potrafię obojętnie dokonywać aktu miłości...

- Obojętnie? - zdumiał się. - Nie dostrzegam żadnej obojętności, gdy cię całuję. Potrzeba jedynie, abyś powiedziawszy a, powiedziała be.

Odwrócił ku sobie jej zapłakaną twarz.

- Przecież dobrze wiesz, że zostaniemy kochankami - dodał. - Jest nam to pisane, jest postanowione. Co więcej, jest w trakcie urzeczywistniania się. W jakim celu hamować naturalny proces? Przecież wiem, że niedługo będziesz chciała mojej pieszczoty. Już teraz jej pragniesz.

- Nieprawda - skłamała.

Hunter wiedział, że kłamie. Niespodziewanie łagodnym ruchem otarł łzy z jej policzków. Podziałało to na nią kojąco.

- Nie będę dalej nalegał. Tym razem nie będę. Ale nie składam żadnych obietnic na przyszłość.

Stoczył się z niej i wstał z łóżka... pozostawiając Leah z jej własnymi myślami i świadomością, że nie ma na to odpowiedzi. Wkrótce jej własne ciało zdradzi ją i ona nie znajdzie w sobie dość siły, by mu się oprzeć. I wtedy on wygra.

Wkrótce potem udała się na wybieg, gdzie Hunter pracował nad Marzycielem. Nie była jedynym świadkiem. Pod płotem siedziały dzieci Inez Arroya, a na płocie kilku pracowników. Wszyscy byli ciekawi zetknięcia się nowego pana ze zwierzęciem. Musieli być zawiedzeni, jeśli spodziewali się, że będzie chciał po prostu dosiąść ogiera i siłą przełamać jego opór. Hunter wziął derkę spod siodła, dał ją koniowi powąchać, a następnie rzucił mu ją na grzbiet. Jednocześnie rozmawiał z nim, wypowiadając poszczególne słowa stanowczo, ale spokojnym i opanowanym głosem.

Słysząc ten głos i patrząc na pieszczotliwe głaskanie trzymanego na lassie zwierzęcia, Leah pomyślała sobie, że Hunter bardzo podobnie postępował niedawno z nią w sypialni. Przyglądając się teraz, nie miała wątpliwości, kto zwycięży w tym pojedynku, w którym orężem była siła woli. Kto zwycięży tu, na wybiegu, i tam, na małżeńskim łożu.

Skończywszy pierwszą lekcję czy też batalię z Marzycielem, Hunter spędził resztę dnia z załogą przy pracach niezbędnych dla jak najszybszego ratowania rancza.

I tak mijały dni. Leah czuła się coraz lepiej. Było jej znacznie lżej znosić wspólne życie. Hunter nie napierał, nie był natrętny, wprost odwrotnie - okazywał tylko czułość. A przede wszystkim nie usiłował wprowadzić rewolucyjnych zmian na ranczu. Zrobił to, co obiecał: dał załodze szansę.

Tak w każdym razie się wydawało, aż któregoś dnia Inez przyleciała do Leah, wykrzykując:

- Senora, senora, szybko! Biją się.

Leah zeskoczyła z konia, którego właśnie ujeżdżała na wybiegu i przecisnęła się między prętami płotu.

- Co się stało? Gdzie?

- Za stajnią.

Pobiegła we wskazanym kierunku. Zobaczyła leżącego w pyle mężczyznę. Jeden z jej podopiecznych, któremu chciała pomóc. Potężnej budowy dziewiętnastolatek imieniem Orrie. Nad nim stał Hunter z zaciśniętymi pięściami. Pozostali pracownicy tworzyli koło w pełnej szacunku odległości.

Była przerażona, że Hunter bije człowieka, w dodatku jeszcze tak młodego i niedoświadczonego.

Dostrzegł ją kątem oka.

- Wracaj do siebie, Leah! - wykrzyknął. - To nie twoja sprawa. Nie wtrącaj się.

Orrie podniósł się i odsunął poza zasięg pięści Huntera.

- On mnie wyrzucił, panno Hampton. A nie miał żadnego powodu. Musi mi pani pomóc, panno Hampton...

Zdezorientowana, przenosiła wzrok z Orriego na Huntera i z powrotem. Nim zdołała otworzyć usta, Hunter powtórzył:

- Nie wtrącaj się do tej sprawy, Leah!

- Musi pani coś zrobić, panno Hampton - jęczał Orrie. - Jemu tak nie wolno robić. On tu próbuje wszystko zmienić.

- Chyba się mylisz, Orrie - powiedziała. - Pan Pryde zobowiązał się dać każdemu szansę, by pokazał, co potrafi. Nie mógł cię wyrzucić bez powodu. Każdy, kto rzetelnie wykonuje pracę, może zostać. - Spoglądała na twarze gapiących się, szukając aprobaty swoich słów. - Taka była umowa...

Orrie wykrzywił twarz w gorzkim uśmiechu.

- Więc pan Pryde nakłamał pani i nam, bo mnie wylał. Lenny też ma odejść. I jeszcze kazał, żeby Mateo oddał konie...

- Chyba nie zrobiłeś tego, Hunter? - spytała.

- Zrobiłem. I tak zostanie. - Zwrócił się do pozostałych mężczyzn: - Już otrzymaliście dyspozycje. Możecie odejść.

W milczeniu wszyscy się rozeszli.

Orrie patrzył na Leah smutnym, patetycznym wzrokiem.

- Pani nie pozwoli, żeby on mnie wyrzucił, prawda, panno Hampton?

- Nazwisko tej pani brzmi Pryde. Pani Pryde - pouczył go zimno Hunter. Podniósł z ziemi swój kapelusz i otrzepał go z kurzu. - I pani Pryde nie ma tu nic do powiedzenia. Otrzymałeś zapłatę, więcej, niż ci się należało. Zapakuj swój śpiwór i zmykaj. Zaraz, dziś!

- Panno Hampton... Pryde... ! - próbował jeszcze.

- Gdybym znała powód... ? - Przeniosła wzrok na Huntera, mając nadzieję, że jej odpowie. - Rozumiejąc sprawę...

- Tu nie ma nic do rozumienia - przerwał jej Hunter. - Sprawa jest miedzy mną, a tym młodym człowiekiem. Raz jeszcze proponuję, abyś wróciła do domu, Leah!

- Jak ty do mnie mówisz... ! - Nie ukrywała oburzenia.

- Leah, idź do domu! Przeszkadzasz! - Mówił podniesionym głosem, na pograniczu krzyku. - Powiedz do widzenia Orriemu i wracaj. Zaraz tam przyjdę.

Zabrzmiało to bardziej jak groźba niż obietnica. Stała jeszcze długo, przebijając Huntera spojrzeniem, zbyt wściekła, by cokolwiek powiedzieć, i zbyt niepewna, czy jej interwencja przyniosłaby jakikolwiek rezultat. No i w co mogłaby się przerodzić? Wreszcie obróciła się na pięcie i odeszła, czując, że ze wstydu i złości palą ją policzki. Najgorsze, że tylu pracowników obserwowało ten incydent, chociaż przy końcowym zwarciu już nikogo nie było. Hunter odprawił ich przedtem. Na szczęście, ponieważ była to sromotna porażka Leah.

- Panno Hampton! - usłyszała za sobą płaczliwe wołanie Orriego. - Pani musi coś poradzić!

- To nie leży, niestety, w mojej mocy! - odkrzyknęła.

- I pozwoli pani, żeby on mnie wyrzucił? Ulega pani takiemu mieszańcowi, takiemu... skundlonemu typowi?

Obróciła się i tym razem stanęła, cedząc słowa:

- Masz nigdy, przenigdy w mojej obecności nie używać takich słów, zrozumiano?

Orrie zrozumiał, że popełnił błąd. Chciał go teraz naprawić:

- Ja przepraszam, nie chciałem... Jestem zdenerwowany i... Musi mnie pani zrozumieć. Nie mam gdzie iść...

- Przykro mi. Nic nie mogę na to poradzić. - Ruszyła w stronę domu. I już się więcej nie oglądała.

Wbiegła do pokoju i stanęła w oknie, patrząc na odejście Orriego. Hunter także obserwował, jak młodzieniec pakuje rzeczy do furgonetki Patricka, który miał go odwieźć do miasteczka. Gdy furgonetka zniknęła w chmurze pyłu, Hunter ruszył w stronę domu. Leah widziała jego zaciętą twarz.

Nawet nie zdawała sobie sprawy, że machinalnie cofa się od okna. Uświadomiło jej to dopiero uderzenie się o kant biurka ojca. Stała za biurkiem, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadł Hunter.

- Mamy do omówienia pewną sprawę - oświadczył. - Aby raz na zawsze wszystko stało się jasne...

Rozdział 7

- Jesteś zły - stwierdziła, co w tych okolicznościach nie było epokowym odkryciem.

- Niezła z ciebie wróżka. - Sztyletował ją spojrzeniem.

- Ja też jestem zła. Proponuję, abyśmy to przedyskutowali. Zbliżył się gwałtownie do biurka, przy którym stała.

. - Ale spokojnie - prosiła.

Odepchnął stojący mu na drodze mahoniowy wieszak.

- Racjonalnie rozważmy... - dodała.

Zaczął obchodzić biurko.

- Jak dwoje cywilizowanych ludzi... - ukryła się za ojcowskim fotelem. - Dobrze?

Kopnął z całej siły fotel, który przesunął się pod ścianę.

- Więc porozmawiajmy, dobrze? - wyjąkała, cofając się. Dyszał, z gardła wydobył mu się charkot. Jeszcze go nigdy takim nie widziała. Miała ochotę dać nura w bok i uciec. Opanowała się wielkim wysiłkiem woli, jej resztką. Chwycił ją za przegub ręki, pociągnął i przerzucił przez ramię.

Zdążyła wykrzyknąć: „Hunter, przestań!”, a potem ujrzała świat do góry nogami. Nie mogła nawet wierzgać, gdyż tuż powyżej jej kolan zacisnął rękę, niczym żelazną obręcz.

- Owszem, moja droga, wszystko przedyskutujemy, ale nie tutaj, gdzie każdy może nas usłyszeć.

- Puść mnie! Postaw! - Otwartymi dłońmi waliła go po plecach, ale bez najmniejszego skutku.

- Jeśli masz na to ochotę, możemy pogadać, ale tylko w naszym szałasie. - Wybił słowo „naszym”. I wzruszył przy tym ramionami tak, że podskoczyła niby podrzucony worek.

- Nie chcę w szałasie! Chcę tutaj! - krzyczała. - Tutaj można świetnie rozmawiać. Zobaczysz, jakie to dobre miejsce.

- Moim zdaniem nie. - Ignorując jej dalsze protesty, wyszedł z nią do holu, a widząc na schodach babcię Rose, grzecznie uchylił kapelusza. - Moje uszanowanie. Miło mi, że zechciałaś na chwilę wpaść, chciałem powiedzieć... podsłuchiwać. Jadę z małżonką na mały spacer.

- Ho, ho! Co ty powiesz? - zdumiała się Rose.

- Ano to właśnie mówię. I nie czekaj na nas z kolacją. - Koło furgonetki postawił Leah na ziemi i otworzył drzwiczki. - Sama wejdziesz, czy mam ci pomóc?

- Wielkie dzięki, jeszcze jestem zdolna poruszać się o własnych siłach. - Ujęła się pod boki.

Była to najwidoczniej niewłaściwa odpowiedź, gdyż po chwili trafiła na siedzenie obok kierowcy i to nie o własnych siłach. Zatrzasnął drzwiczki i nachylając się, powiedział:

- Ta rozmowa może potrwać dłużej, niż myślałem. Poczekaj tu chwilę, nie ruszaj się.

Nim zdążyła wydać głos, był już w połowie drogi do stodoły, skąd wrócił po paru minutach z dwiema wędkami i pudłem rybackich przyborów.

- Po co ci te wędki? - spytała, gdy usiadł za kierownicą.

- Do łowienia ryb.

- Mieliśmy porozmawiać, ale jeśli wolisz łowić ryby...

- Nic się nie bój, będzie rozmowa i będą ryby. A w drodze możesz sobie o wszystkim porozmyślać. I dziękuj Bogu, że droga jest długa. Może przez ten czas ochłonę i już nie będę chciał cię udusić.

- Ale...

- Ani słowa więcej. Oj, kobieto, kobieto, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak blisko ocierasz się o nieszczęście. Jestem u kresu cierpliwości.

Poważnie potraktowała jego oświadczenie i przez całą drogę milczała nadąsana.

Wąski szlak prowadził nad odosobnione jeziorko, tuż na zachodnim skraju rancza. Przed ośmiu laty było to ich ulubione miejsce spotkań. Istniała pewność, że nikt tu ich nie podejrzy i nie podsłucha. To jedno mogła zapisać na konto plusów Huntera: zawsze lubił, by sprawy prywatne pozostały prywatnymi.

- Hunter... - zaczęła, gdy zbliżyli się do jeziorka.

- Jeszcze nie teraz. Jeszcze się całkowicie nie uspokoiłem - odparł. Zatrzymał wóz i wysiadł, zabierając ze sobą wędki, blaszane pudło i plastykowe wiaderko. - Idziemy!

Leah, nim wysiadła, przejrzała wnętrze furgonetki. Jeśli mają tu dłużej zostać - a wszystko wskazywało na to, że tak - powinna mieć na czym usiąść. Znalazła barwny meksykański pled. Rozłożyła go na trawie nad samą wodą, zdjęła buty i skarpetki. Dżinsy podwinęła do kolan i weszła do wody.

- Co najpierw? Rozmowa czy ryby?

- Jedno i drugie. Chcesz wędkę? - spytał.

- Co mam robić. Daj.

Zaczęła przeszukiwać trawę w okolicy pledu, aż znalazła odpowiedniej wielkości świerszcza. Nadziała go na haczyk, zarzuciła wędkę i usiadła wygodnie na pledzie, obserwując kołyszący się na wodzie żółto-czerwony korek. Gdyby tak w ciszy i spokoju mogła spędzić całe popołudnie! Niestety, czekała ją zapowiedziana rozmowa. Ale co to będzie za rozmowa! Raczej skakanie sobie do gardła.

Hunter założył na haczyk błystkę i zarzucił wędkę nie w kierunku środka jeziora, jak Leah, ale na ocieniony mulisty brzeg, gdzie lubiły przebywać okonie.

- Już ci kiedyś powiedziałem, że zakładając przynętę trzeba patrzeć, co się robi - powiedział, nie wiadomo dlaczego rozdrażnionym głosem.

- Patrzyłam.

- Widziałem. Wcale nie patrzyłaś! Któregoś dnia zamiast świerszcza wbijesz na haczyk swój palec. I będzie bardzo bolało. I krwawiło. A ja będę musiał podcinać ten cholerny haczyk, sam nie wiem jak. Przecież inaczej go nie wyciągnę!

- Jeśli taki dzień nadejdzie, to będziesz mógł powiedzieć: „A przecież ci mówiłem”. Teraz jednak wolę nie patrzeć, co morduję. - Położyła się na boku, podpierając ręką głowę.

- Będziemy się kłócić na tematy rybackie czy poważniejsze?

- A jakież to poważniejsze tematy ty masz na myśli? Bo ja wiem tylko, jakie dla mnie są ważne.

- Dla mnie jest ważne i okropne, że uderzyłeś Ornego.

- Biorąc wszystko pod uwagę, i tak uszło mu płazem.

- Hunter ściągał i popuszczał linkę. - Ale Orrie nie jest tu najważniejszy.

Leah wiedziała, że nie jest, ale wolała tego nie potwierdzać.

- No, a Mateo? Uwielbia pracę przy koniach. Dlaczego mu ją zabrałeś? Dlaczego wyrzuciłeś Lenny'ego? To doskonały pracownik i wspaniały człowiek.

- To też nie jest żaden poważny problem wart dyskusji.

- Czyżby? A jednak na ten temat się kłócimy.

- Kto się kłóci? Jesteś trochę zdenerwowana, ale wcale nie o to się kłócimy. Jesteś po prostu wściekła, że nie skonsultowałem z tobą wszystkich tych decyzji. Kłócimy się, ponieważ nie próbuję ci wyjaśnić powodów ich podjęcia.

Miał zupełną rację. Była zła za ignorowanie jej osoby.

- No, to mi wyjaśnij! Niech wreszcie wiem, dlaczego skrzywdziłeś, moim zdaniem, kilku ludzi?

Milczał, interesując się wyłącznie wędką.

- Nie powiesz mi?

- Nie.

- Ponieważ i ja nie jestem ważna, podobnie jak i oni?

- wybuchnęła, zrywając się z pledu i ciskając wędkę. - To jest również i moje ranczo. Mam prawo wiedzieć, co się na nim dzieje. Obiecałeś dać wszystkim szansę. Obiecałeś!

Spokojnie odłożył wędkę, sięgnął do nóg Leah, pociągnął I pochwycił ją, nim upadła na ziemię.

- Nareszcie dotknęłaś istotnej sprawy, ważnej. Twojej własnej osoby. Dałem ci obietnicę i jej dotrzymałem. Tyś mi coś obiecała i nie dotrzymałaś.

Chciała się wyrwać i odpowiedzieć mu z „wolnej stopy”. Trzymał ją jak w kleszczach.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - prychnęła ze złością.

Położył ją na plecach i rozkrzyżował ręce, przygważdżając do ziemi. Nie mogła się poruszyć, ponieważ usiadł jej na nogach.

- Teraz spokojnie porozmawiamy, moja pani. Kto kieruje ranczem?

- To nie jest w tej chwili istotne - odparła.

- Niesłychanie istotne. Odpowiadaj! Kto?

- No, ty - bąknęła z niechęcią, ale jednocześnie zebrała w sobie wszystkie siły, by usiąść. To jej niespodziewane natarcie trafiło w pustkę, gdyż Hunter ją puścił i zszedł z niej.

- Aha. Więc pamiętasz wymienione obietnice?

- Oczywiście.

- Ja też. - Zaczął wyliczać na palcach. - Obiecałem dać twoim pracownikom szansę nowego startu, obiecałem zająć się babcią Rose i zabezpieczyć jej prawdziwy rodzinny dom. Zgodziłem się na przedmałżeńską umowę.

- Tak, tak było.

- Tyś obiecała tylko jedną rzecz. Pamiętasz, jaką?

- Chyba więcej niż jedną... - zaczęła krążyć wokół tematu.

- Niech będzie. Wymieniaj obietnice, które pamiętasz.

No cóż, kluczenie nie ma sensu. Spojrzała mu prosto w oczy i wydukała:

- Obiecałam, że będziesz samodzielnie kierował ranczem.

- A to konkretnie znaczy?

- Że twoje decyzje są ostateczne. - Westchnęła. - Że mam ich nie kwestionować w obecności pracowników.

- I dotrzymałaś swoich obietnic?

- Nie - przyznała niechętnie. Nie dotrzymała też obietnicy małżeńskiej... Na szczęście nie wypominał jej tego teraz.

- I właśnie dlatego jestem taki wściekły. Może jednak przyjdzie dzień, kiedy zaufasz mi, że to, co robię, jest dobre dla rancza i dla ciebie. Zaufasz mi na ślepo.

- Na ślepo?

- Właśnie, na ślepo.

Zagryzła wargi. Jakże może mu zaufać na ślepo, skoro to może być właśnie cząstka jego chytrego planu zawładnięcia nią i ranczem. Może właśnie celem jest zemsta, chęć skrytego podejścia. Chociaż... czy można o to posądzać Huntera? Była jednak jeszcze inna rzecz...

- Nie mogę się na to zgodzić, Hunter. To byłoby równoznaczne ze zrezygnowaniem z własnej osobowości. Ludzie nigdy nie ufają sobie na ślepo. Chcą wiedzieć, dlaczego to czynią. I chcą potwierdzenia słuszności swojego zaufania...

Hunter siedział z nisko pochyloną głową i zastanawiał się.

- Dobrze. Tym razem odpowiem ci na wszystkie pytania.

- Powiedz mi, dlaczego wyrzuciłeś Ornego i Lenny'ego? Dlaczego odebrałeś konie Mateo?

- Jeszcze tym razem ci odpowiem. Następnym razem, rób sobie, co chcesz. Ufaj czy nie ufaj, wszystko mi jedno. Ale drugi raz już nie będę się tłumaczył przed nikim. Mateo nadzoruje teraz zwózkę siana, odpowiada za paszę. Otrzymał w związku z tym podwyżkę. Pieniądze bardzo są potrzebne jemu i rodzinie. Odpowiada też za sprzęt mechaniczny. Zna się na nim lepiej niż na koniach.

- Ależ on dobrze zna się na koniach.

- Ale jeszcze lepiej na naprawie sprzętu. Teraz Lenny. Praca na ranczu nie bardzo mu odpowiadała. Ale potrzeba posiadania pracy była większa niż jego niechęć do ranczerstwa. Co właściwie dobrze o nim świadczy. Dlatego poleciłem go na posadę strażnika w banku twego ojca chrzestnego. Lenny jest bardzo zadowolony.

- A Orrie?

- Orrie to złodziej - powiedział z ociąganiem.

- Złodziej? Nie wierzę! Co on takiego ukradł? - Widząc w oczach Huntera niechęć do odpowiedzi, ostro nalegała: - Powiedz, muszę to usłyszeć.

- Ukradł twoją srebrną agrafkę z perełkami. Tę od welonu.

- Od sukni ślubnej? Ale przecież ona jest w naszej...

- Właśnie. W naszej sypialni.

Odwróciła się i sięgnęła po wędkę. Poczuła się zdradzona przez człowieka, którego traktowała jak członka rodziny. Nie miała dla Ornego słów potępienia. Wyciągnęła linkę z wody. Haczyk był pusty, świerszcz zjedzony. Nie miała serca zabijać następnego. W ogóle straciła ochotę na łowienie ryb.

Hunter przyciągnął ją do siebie. Nie broniła się. Potrzebowała teraz pocieszycielskiego ramienia. Objął ją czule, przytuliła się.

* - Wszystko w porządku? - spytał.

- Nie - odpowiedziała. - Widzisz, co się dzieje, kiedy ufasz ślepo ludziom?

- Widzę. Wiem. Aleja nie jestem Orrie.

- Nie jesteś. Przepraszam. - Westchnęła. - Masz rację, powinnam ci była ślepo zaufać, jeśli idzie o ranczo.

- Powinnaś była.

- I nie powinnam była kwestionować twoich decyzji co do ludzi.

- Nie powinnaś była. Przeprosiny przyjęte. Sprawa zakończona.

Odsunął ją od siebie, ściągnął koszulę i buty. Wziął ją na ręce i wysoko trzymając, wszedł do jeziora.

- Nie upuść mnie! - Chichocząc, objęła go za szyję.

- Nie ufasz mi?

- Ufam.

- Ślepo?

- Niech będzie ślepo.

- Zamknij oczy.

- Mam zamknięte.

- Nabierz powietrza.

- Nie! Hunter! - pisnęła, ale było już za późno.

Podrzucił ją. Z głośnym pluskiem wpadła do wody. Hunter natychmiast znalazł się przy niej i wyciągnął na powierzchnię. Krztusiła się i parskała.

- A powiedziałeś, że mogę ci ślepo ufać?

- Dowiodłem, że mogłaś mi ślepo ufać, iż wrzucę cię do wody. I wrzuciłem - roześmiał się szeroko.

I dopiero teraz w pełni zrozumiała. Mogła ufać Hunterowi: zrobi to, co uważa za najlepsze. Ale dla kogo? Dla niej czy dla siebie? Miała wątpliwości, czy dla obojga jednocześnie.

Gdy wyszli z wody, Leah położyła się na pledzie, a Hunter porozkładał promieniście jej zmoczone srebrne włosy. Usiadł i wpatrywał się w nią. A najwięcej w mokrą koszulę oblepiającą piersi. Położył dłoń na jej brzuchu, w miejscu, gdzie koszula wymknęła się z dżinsów, ukazując gołe ciało. Pochylił nisko głowę i przez bawełnę skubnął naprężoną sutkę.

Wstrzymała oddech i wbiła paznokcie w jego bicepsy.

- Hunter! - Była to prośba... nie żądanie.

Zareagował natychmiast, puszczając pierś i wpijając się pocałunkiem w jej rozchylone usta. Oddawała mu pocałunek namiętnie, nienasycona, głodna... Dłońmi wędrowała po jego plecach, pragnąc go wchłonąć, posiąść całego, z ciałem i duszą. Ręka Huntera zaczęła manipulować przy guzikach jej dżinsów i nagle znieruchomiała.

Uniósł głowę. Widziała jego twarz pełną pożądania i namiętności. Zdawała sobie sprawę, że jest na krawędzi. Spoglądała niepewnie, widząc, że Hunter waha się między pragnieniem zbliżenia, do którego i ona rozpaczliwie teraz zmierzała, a chęcią wycofania się z aktu zespolenia, by pozbawić ją tej odrobiny przewagi, jaką nad nim miała. Cierpliwie czekała, by uległ jednak własnym pokusom, namiętnościom i pożądaniu. Czekała, by zerwał z niej mokre dżinsy i uczynił z niej żonę nie tylko z imienia, ale wybrał drugie rozwiązanie. Musiało go to wiele kosztować. Ileż siły woli! Obdarzył ją czułym mocnym pocałunkiem.

- Nie tu i nie tak. Ale wkrótce - ostrzegł. - Już wkrótce. Gdy już nie będziesz miała żadnych wątpliwości... Kiedy nie będziesz chciała się już cofnąć. I wtedy będziesz już moja.

Nie protestowała, bo miał rację. Wkrótce! Wkrótce zdobędzie też jej serce. I ranczo. I to będzie jego słodka zemsta...

Kilka dni upłynęło w harmonii. W serce Leah wstąpiła nadzieja na przyszłość. Hunter usilnie pracował nad Marzycielem, chociaż trudno było jeszcze powiedzieć, czy próba ujeżdżenia ogiera zakończy się powodzeniem. Jeśli jednak ktokolwiek miał szansę tego dokonać, to właśnie Hunter.

Leah stwierdziła też z wielką ulgą, że pracownicy są zadowoleni z kierownictwa jej męża. Ubytek dwóch ludzi spowodował, że na pozostałych przypadło więcej pracy, ale nikt nie narzekał. Być może lęk przed zwolnieniem zrobił swoje. Mateo natomiast nigdy jeszcze nie był taki szczęśliwy. Leah widziała się także z Lennym i musiała przyznać, że Hunter miał rację, załatwiając mu pracę strażnika bankowego.

Wracając z banku któregoś popołudnia, Leah została zaskoczona widokiem Huntera orzącego mechanicznym pługiem resztki zmiażdżonego przez Bulla klombu babci Rose.

Nie przerwał pracy, tylko pomachał ręką. Na ganku stała Inez i przyglądała się.

- Co on robi? - spytała Leah. - A właściwie, po co to robi?

- No se - odparła Inez, wzruszając ramionami. - Ale abuela Rosa widziała, powiedziała coś brzydkiego i poszła do kuchni. Chyba nie jest zadowolona, że senor Pryde niszczy jej klomb.

- Hunter nie niszczy jej klombu. Już to zrobił Buli Jones - poprawiła Leah. - Najwyżej dokańcza dzieła.

W drzwiach pojawiła się Rose z dzbankiem pełnym herbaty z lodem i szklankami.

- Jeśli mamy już być świadkami śmierci mojego klombu, to sobie wygodnie usiądźmy - powiedziała.

Leah wzięła z jej rąk tacę i postawiła ją na ogrodowym stoliku. Nalewając zimny płyn do szklanek, konkludowała:

- No cóż, nasz miły sąsiad prawie wszystko rozjechał.

- Jeśli Hunter myśli, że zacznę wszystko od początku, to jest w błędzie. Mogą tu sobie rosnąć chwasty i obradzać kamienie. A co on tam teraz robi? Co ma w tych workach?

- Es abono, si? - podsunęła Inez.

- Nawóz? - Rose bujała się w swoim fotelu. - Tak, chwasty świetnie będą rosły na sztucznym nawozie. Będzie miał dobre zbiory. A dokąd on znowu idzie?

- Może na dzisiaj skończył? - odezwała się Leah.

- Skończył! - prychnęła Rose. - Zostawiając rozkopaną ziemię? Mój klomb? Już ja mu powiem, co o tym myślę!

Leah szybko więc poszła za Hunterem zobaczyć, co on tam robi za domem, i wróciwszy obwieściła:

- Fałszywy alarm. Podprowadzał tylko furgonetkę.

Hunter wysiadł z szoferki, otworzył tył samochodu i zaczął wyciągać krzewy.

- Jaśmin! - wykrzyknęła Leah. - Uwielbiam jaśmin.

- I róże! - wykrzyknęła Rose, wstając.

- I jakie róże! Nazywają się „Pojednanie”. Nazwa na czasie - dodała Leah.

Hunter porozstawiał krzewy wokół dawnego klombu, a następnie ze szpadlem w ręku podszedł pod sam ganek i skłonił się babci Rose.

- No co, droga babcia będzie odgrywała rolę pani na zamku czy też ma ochotę pobrudzić rączki i pomóc?

Rose dumnie się wyprostowała.

- To mój klomb, chociaż ranczo twoje, więc ja się nim zajmę. Tylko przyniosę sobie rękawiczki. - Przy drzwiach się zatrzymała. - Coś mi się podejrzanie podlizujesz, Hunter.

- Bardzo to miłe, coś zrobił - powiedziała Leah, po wyjściu babci Rose. - Podbiłeś ją. Kiedy Buli zniszczył jej ukochany klomb, machnęła już ręką.

- Drugi raz Buli tego nie zrobi - zapewnił.

- Specjalnie wybrałeś róże o takiej nazwie?

- Aha. Najwyższy czas zakopać wojenny topór. Pomogę jej posadzić to wszystko, a potem zaproszę na rozmówkę.

- Babci jest po prostu trudno przyzwyczaić się do zmian, które tu zachodzą...

- A będą jeszcze dalsze - ostrzegł.

- Wiem - przyznała.

Następnego dnia rano Leah przyglądała się z lekkim niepokojem, jak paru ludzi pod dozorem Huntera przepędzało do zagrody byka przygotowanego do przewiezienia nowemu właścicielowi. Ochrzciła go imieniem Szkarłatek, ponieważ nacierał na wszystko i każdego, kto miał cokolwiek w podobnym kolorze. Hunter, którego już parokrotnie niemalże nadział na rogi, postanowił go sprzedać i dość szybko znalazł kupca. Kazał teraz Leah odsunąć się jak najdalej od zwierzęcia i nawet nie marzyć o pomocy, z jaką się ofiarowała. Ostatnio Hunter coraz częściej odsuwał ją od rozmaitych prac na ranczu, powtarzając stale, że to czy tamto jest dla niej zbyt niebezpieczne. Znienawidziła tego określenia, ale nie buntowała się, zwłaszcza że z jednej strony dostrzegała prawdziwą troskę Huntera o jej bezpieczeństwo, a z drugiej nie zapomniała, że publicznie nie wolno jej kwestionować decyzji „pana i władcy” rancza.

Wdrapała się więc na płot wokół wybiegu i z bezpiecznej odległości obserwowała trudne zabiegi umieszczania Szkarłatka we wzmocnionej belkami przegrodzie, gdzie miał czekać na ciężarówkę, która go zawiezie do nowego właściciela.

- Srebruś, Srebruś! Niech pani złapie Srebrusia! - Usłyszała wołanie dzieci i zobaczyła maluchy Inez w pogoni za kilkumiesięcznym owczarkiem. Szczeniak przemknął pod płotem wybiegu i poszczekując, leciał prosto w kierunku zamkniętego w przegrodzie byka. Na szyi miał czerwoną kokardę.

Leah kazała dzieciom pozostać przy płocie, sama z niego zeskoczyła i pobiegła, by niemal w ostatniej chwili pochwycić kudłate maleństwo, gdy już było blisko byczej przegrody. Pies się jednak jakimś cudem wywinął i ujadając, poleciał znowu w stronę byka. Leah zupełnie straciła głowę i sądząc, że jeszcze zdoła uratować zwierzątko, dopadła ogrodzenia, za którym słychać było groźne sapanie.

W tym momencie poczuła na ramieniu dłoń, która nią ostro szarpnęła, zawracając w pół kroku.

Zobaczyła wściekłą twarz Huntera i usłyszała wrzask:

- Czyś ty zupełnie oszalała?! - Jeszcze nigdy nie słyszała tak rozedrganego krzyku.

- Pies! Trzeba go ratować! - bełkotała przerażona.

Hunter spojrzał na Leah, na płaczące teraz dzieci i szybko wydał polecenie:

- Wypuśćcie byka na pastwisko!

Kilku kowbojów rzuciło się do podnoszonej bramki przegrody i podciągnęło ją wysoko. Wołaniem i gwizdaniem usiłowali zachęcić byka do wyjścia z wąskiego pomieszczenia. Nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Wpatrzony nieprzytomnie w ujadającego psiaka parskał, opuszczając łeb i przebierając groźnie przednimi kopytami. Wreszcie natarł, ale mając cel tak mały, na szczęście nie trafił.

Klnąc pod nosem, Hunter rzucił na ziemię kapelusz, ściągnął z grzbietu koszulę i, nim ktokolwiek zdołał go zatrzymać, przecisnął się między poprzeczkami do przegrody.

- Hunter, nie! - krzyknęła Leah, ale obrzucił ją takim spojrzeniem, że zamilkła.

Wiedziała, że jeśli jeszcze coś powie albo zrobi krok, to odwróci niepotrzebnie jego uwagę, jakże mu teraz potrzebną, by nie dać się zmiażdżyć przez coraz bardziej rozjuszonego byka. Zacisnęła dłonie, wstrzymała oddech i zaczęła się modlić z żarliwością bliską histerii.

Wymachując koszulą, Hunter zwrócił uwagę byka. Zachęcony znacznie większym celem byk natychmiast natarł. W ostatnim ułamku sekundy Hunter zarzucił mu koszulę na głowę i sam uskoczył na bok przed morderczymi rogami i kopytami. Szkarłatek przemknął tuż obok, a Hunter podbiegł i chwycił zmartwiałego ze strachu psa, po czym przeskoczył przez płot.

Leah odetchnęła z ulgą, ale nie był to koniec przygody. Oślepiony materią koszuli byk uderzył z całej siły w zaporę między zagrodą a wybiegiem, posypały się drzazgi z połamanych poprzeczek. Hunter chwycił ją w pasie i pognał co sił w najdalszy kąt wybiegu. Byk zatrzymał się na moment przy rozbitym ogrodzeniu i rzucając łbem we wszystkie strony, wyswobodził się z koszuli. Parskając, rozglądał się dokoła w poszukiwaniu wartej zachodu ofiary. Nie ujrzawszy nic w pobliżu, zawrócił i korzystając z podniesionej furty, wymaszerował na pastwisko. Teraz już mogli odetchnąć.

Z psem pod pachą Hunter podszedł do dzieci Inez, przykląkł na jedno kolano i spytał:

- To wasz pies?

Leah oczekiwała przestraszona, że zaraz zacznie krzyczeć. Wtedy Ernesto, najstarszy, odważnie odpowiedział:

- Tak jest, proszę pana. Przepraszamy, proszę pana. On nam się wymknął...

- Wiecie, co mogło się stać?

Wszystkie dzieci, jak na komendę, pokiwały głowami, a najmłodsza, Tina, pisnęła:

- Teraz już będziemy bardzo uważać, proszę pana.

Hunter podał jej psa.

- Trzymaj go i dobrze pilnuj, póki nie zmądrzeje - poradził. W formie typowo męskiej pieszczoty poczochrał dziewczynce włosy i wstał.

Mała była uszczęśliwiona. Ściskając w ramionach swego Srebrusia, uśmiechnęła się do Huntera i odbiegła.

Przyglądając się tej scenie, Leah uświadomiła sobie, że bardzo kocha Huntera i nigdy nie przestanie. Gdyby zginął pod kopytami rozjuszonego byka, zginęłaby i cząstka jej. Od tygodni trzymała go na dystans w obawie, że jeśli się do niej zbliży, to posiądzie ją bez reszty, z duszą i ciałem.

Teraz wtuliła się w niego i w bezpiecznym schronieniu jego ramion zrozumiała bezsensowność swego postępowania.

- Jeśli jeszcze raz uczynisz coś podobnie głupiego, to nie odpowiadam za moją reakcję. - Niemalże dokładnie powtórzyła słowa, których wielokrotnie użył wobec niej. - Słyszysz mnie, Hunterze Pryde?

- Słyszę cię, Leah Pryde. Ale nie miałem wyboru. I ty, i dzieci liczyliście na to, że uratuję tego cholernego psiaka.

Jak zwykle miał rację. Leah zdała sobie sprawę, iż ani na chwilę nie zwątpiła w ocalenie Srebrusia. Dzieci z pewnością też nie. Rozejrzała się dokoła i zobaczyła twarze obecnych mężczyzn. Oni też byli pewni, że gospodarz da sobie radę. Wszyscy mieli do niego pełne zaufanie.

- A ja wiedziałam, że ci się uda - powiedziała. - Miałam zaufanie...

- Ślepe?

- Tak, ślepe zaufanie. Ale jestem pewna, że to była jedynie chwilowa aberracja - dodała z uśmiechem.

- W każdym razie dziękuję. A teraz trzeba zreperować płot i zagnać z powrotem to bydlę. - Popatrzył na nią czule.

- Poczekam tu na ciebie.

Patrzyła, jak wraca do przegrody, podnosi z ziemi zakurzony kapelusz i nasadza sobie na głowę.

Tak, ufała mu. Ślepo. Całkowicie. Nie mniej, niż go kochała. I jednocześnie strasznie się bała. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bała. Hunter posiadł ją. Posiadł jej serce i ranczo. A najgorsze, że nie wiadomo, co zrobi, kiedy się o tym dowie.

Rozdział 8

Następnego ranka posłaniec dostarczył kolejną ofertę kupna rancza przez Korporację Lyon. Przeczytawszy pismo Leah zerwała się gwałtownie z krzesła i poszła szukać Huntera. Znalazła go w stajni, gdzie szczotkował siwka.

- Przeczytaj to! - podała mu pismo na kredowym papierze z ozdobnym nagłówkiem.

Odłożył narzędzia i zaczął studiować list z doczepionymi doń załącznikami. Zagryzł usta i wzruszył ramionami. Oddając pismo, powiedział:

- No i co? Masz do wyboru akceptować propozycję albo wyrzucić to do kosza.

Leah nie wierzyła własnym uszom.

- I tylko tyle masz do powiedzenia? - spytała.

Bez słowa odszedł w kąt stajni, skąd powrócił z belą siana.

- A co jeszcze chciałabyś usłyszeć? - spytał.

- Jakąś praktyczną radę. Już mam dosyć ich natrętnego naciskania i szantaży. Myślałam, że i ty masz tego dosyć. A może cię nie obejdzie, jeśli im sprzedam ranczo?

- A co? Nosisz się z taką myślą? Sądziłem, że jedynym powodem wyjścia za mnie było pragnienie ocalenia rancza przed Korporacją Lyon.

- Masz rację, ale ty teraz wydajesz się... taki obojętny, jakby ranczo przestało cię obchodzić. Ja już nic nie rozumiem... - Wzruszyła bezradnie ramionami.

- Po prostu zachowuję neutralną postawę. To nie moje ranczo, a twoje.

Sama nie wiedziała, po co tak nalega. Z drugiej strony jego obojętność, czy też, jak to nazwał, neutralna postawa, nie wydawała się naturalna. Wyczuwała jakąś fałszywą nutę w jego głosie. Przecież po to chciał się z nią ożenić, żeby zagarnąć ranczo. A teraz ta nagła obojętność wobec presji Korporacji!

- Więc nie masz nic przeciwko temu, żebym im sprzedała?

- Nie. - Przerwał pracę. - Chociaż z prawnego punktu widzenia ja mam prawo pierwokupu.

- Powtórz... ! Nie rozumiem. - Była zaskoczona.

Bez pośpiechu podwinął rękawy koszuli, opierając się wygodnie o futrynę boksu.

- Czyś już zapomniała o przedślubnej umowie? O intercyzie? Na wypadek rozwodu zachowujesz ranczo. Jeśli jednak zechcesz go sprzedać, to ja mam prawo pierwokupu. - Przesunął kapelusz na tył głowy. - Tyś nalegała na ten cholerny dokument, nie ja. Czyś go nie czytała?

- Taak... przeczytałam... - Nie, nie przeczytała. Podpisała tylko w miejscu, które jej wskazał adwokat.

- A szkoda. - Nie wierzył jej chwiejnemu „tak”. - Powinnaś była, jest tam kilka bardzo istotnych punktów. Jeśli tak zawsze postępujesz, to aż dziw bierze, żeś już dawno nie zbankrutowała.

- Nie o to teraz chodzi, nie uciekaj od właściwego tematu. Chcę omówić z tobą ich ofertę.

- Omawiaj. Słucham.

- Mam zamiar pojechać w tym tygodniu do Houston i powiedzieć im, co o tym sądzę.

- Ty? Chcesz pojechać? Po co?

- Raz na zawsze chcę im powiedzieć, co o nich sądzę, i że nie mam zamiaru nic im sprzedawać.

Patrzył na nią tak, jakby straciła zmysły.

- Jeżeli nie masz zamiaru sprzedawać, to wrzuć ich list do kosza. Po co jechać do Houston? Jeśli dobrze pamiętam, jeszcze dziś rano kosz na śmieci stał obok biurka.

- Ach, jaki dowcip! Pojadę do Houston.

- Ale powiedz mi wreszcie, po co?

- Chcę powiedzieć, co mam do powiedzenia ich zarządowi. Na ułamek sekundy twarz mu zamarła. Ale trwało to tak krótko, że nic nie zauważyła. Zostawił częściowo już rozgrzebaną belę siana i podszedł do niej. Widziała błyski w jego oczach i zaciśniętą szczękę. Był na nią zły? Ale dlaczego?

- A co konkretnie masz do powiedzenia radzie administracyjnej Korporacji Lyon?

- Że moja cierpliwość się wyczerpała i nie chcę żadnych dalszych propozycji. I że im nie sprzedam. Może im powiem, że moja umowa przedślubna daje ci prawo pierwokupu.

- Absolutnie się nie zgadzam. To nasza prywatna sprawa.

- Już dobrze, dobrze, więc im tego nie powiem. - Ilekroć mówił tak zduszonym głosem, trzeba było postępować ostrożnie i chodzić na paluszkach. - Tak czy inaczej jadę do Houston i pogadam z nimi. Chcę, żebyś mi towarzyszył.

- Ja? A po co? - spytał podejrzliwie.

- Żeby mieć wsparcie. Oczywiście, jeśli zechcesz mi go udzielić. - Spojrzała niepewnie.

Odszedł parę kroków i oparł nogę o rozbebeszoną belę siana. Czuła, że w zupełnie nieprzewidziany sposób wyprowadziła go z równowagi. Czym go mogła urazić? Czyżby prośbą o wsparcie? Ach, gdybyż mogła odczytać myśli Huntera!

- Doskonale - wreszcie się zgodził. - Pojedziemy razem. W piątek. I weekend spędzimy w moim mieszkaniu.

- Masz w Houston mieszkanie? - Była zaskoczona.

- Mam... - przytaknął. - Musisz mi coś obiecać, Leah...

- Co takiego?

- Po twoim wystąpieniu przed radą, ja przejmę pałeczkę i poprowadzę sprawę dalej.

- Ale to nie twój problem. Po co chcesz się w to mieszać?

- Prosiłaś mnie o wsparcie...

- Chodzi mi o obecność mężczyzny...

- No właśnie. Poza tym mam też coś do powiedzenia, sprawa jest również moja. Wszystko, co dotyczy funkcjonowania tego rancza jest moją sprawą. I właśnie ja, a nie ty, potrafię rozmawiać z panami z wielkiego biznesu.

- I myślisz, że uda ci się ich przekonać, żeby zostawili mnie w spokoju?

- Tego nie mogę obiecać. Ale potrafię ich zniechęcić do ostrzenia sobie zębów i grożenia.

Przypomniało się jej marzenie o rycerzu na białym koniu, który by walczył ze smokiem, aby uratować białogłowę. Kiedy pojawił się Hunter, traktowała go jak smoka i myślała, że będzie sama musiała walczyć. Zmieniła zdanie. Miała obecnie nadzieję, że walcząc razem, pokonają Korporację Lyon.

- Więc ja im wygarnę, a potem ty weźmiesz sprawę w swoje ręce - zgodziła się.

- Doskonale. - Objął ją. - Jestem okropnie głodny. A ty nie?

- Zjadłabym konia z kopytami - odparła.

Poczuła się lekko i beztrosko. Trzymając się za ręce, wrócili do domu.

Późnym wieczorem Hunter zadzwonił do Kevina.

- Przyjeżdżam - powiedział. - Zwołaj radę administracyjną.

- Co się stało? - spytał Kevin. - Problemy?

- Leah otrzymała kolejną ofertę i chce z nimi rozmawiać.

- Ona chce z nimi rozmawiać?!

- Dobrze słyszałeś.

- I co teraz zrobisz?

- Przedstawię ją radzie, a co mam zrobić.

- Nie to miałem na myśli. Co będzie, jeśli ona się dowie... ?

- Nie dowie się - odparł Hunter z pewnością siebie.

- A niby czemu nie?

- Nikt nie odważy się jej powiedzieć.

- Jeśli pomyślą, że to pomoże w zawarciu transakcji...

- Kiedy ją usłyszą, zorientują się, że Leah mi ufa. I dojdą do wniosku, że w ich interesie leży trzymanie gęby na kłódkę. Powiedzenie jej, kim jestem, nie ułatwi im wcale sprawy. Są na tyle mądrzy, by to rozumieć.

Kevin długo rozważał słowa Huntera. Wreszcie przyznał:

- Chyba masz rację. Przeważnie miewasz rację. Powiem wszystkim, że przyjeżdżasz.

- I przygotuj moje mieszkanie. Spędzamy tam weekend.

- Nie będzie czegoś podejrzewała? To nie mieszkanko biedaka.

- Będzie zajęta innymi sprawami.

- Rozumiem. - Kevin chrząknął rozbawiony. - Do zobaczenia w piątek?

- Tak.

Hunter odłożył słuchawkę i usiadł wygodnie w fotelu. Zbliżała się decydująca chwila. Chciałby to już mieć za sobą. Jednak pewnych spraw nie można było przyśpieszyć. Usłyszał pukanie, w drzwiach pojawiła się Leah.

- Jesteś może zajęty?

- Nie. Wejdź proszę.

Była w nocnej koszuli. Podeszła, stając poza bezpośrednim kręgiem światła osłoniętej abażurem lampy. Hunter skrzywił się. Koszula z nieprzezroczystej bawełny. Po co w takim czymś chodzi? Musi jej to wyperswadować.

- Z kim rozmawiałeś?

- Z kimś w rodzaju wspólnika.

- Masz jakieś kłopoty?

- Żadnych. Powiedziałem mu tylko, że pod koniec tygodnia będę w mieście.

- Idziesz wkrótce spać? - spytała po chwili milczenia.

- Już lecę. Nie za wcześnie? - Zerwał się zza biurka.

- Nie. - Spuściła oczy.

Hunter wyczuł jej napięcie. Podszedł do niej, podziwiając, jaka jest piękna. Oczy majak ametysty, twarz promieniującą siłą i zdecydowaniem.

- Chcę się z tobą kochać - powiedział bez namysłu, wplatając palce w jej włosy. - Długo już czekam.

- Wiem. Ale...

- W piątek, Leah. - Ujął ją pod brodę i zmusił do spojrzenia mu w oczy. - W piątek masz podjąć decyzję.

- Zgoda - odparła. - Spotkamy się z radą Korporacji i potem będziemy mieli weekend dla siebie.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech pełnego zadowolenia.

- Doskonale. A teraz, droga żono, spać! - Przytulił ją.

Zadygotała w jego ramionach.

- Hunter...

Zdając sobie sprawę ze stanu, w jaki ją wprawił, zamknął jej usta krótkim pocałunkiem, po którym nastąpił drugi, głębszy, niby przedsmak tego, co ich czeka w czasie weekendu.

Opuścili ranczo w piątek rano, umówiwszy się uprzednio na spotkanie z radą po lunchu. Leah bardzo starannie wybierała strój na tę konferencję. Zdecydowała się na perłowoszary kostium i pantofle w tym samym tonie oraz białą bluzkę. Akcentem wyrafinowania był turbanik z jedwabnej chusty, dość popularny wśród wielkich dam biznesu. Zdziwiło ją, że Hunter wbrew obyczajom środowiska biznesu zamienia tylko dżinsy na bawełniane spodnie, wkładając kraciastą koszulę podobną do tych, w których zwykle paradował po ranczu. Jedynym ustępstwem na rzecz elegancji był teksański krawat: spleciony skórzany wężyk ze srebrną klamrą.

- Rozluźnij się. Jesteś strasznie spięta - powiedział, gdy dojeżdżali do dzielnicy Post Oak w Houston. - Nie zjedzą cię.

- Tego jestem pewna. Ale chętnie poderżnęliby mi gardło. Zwłaszcza kiedy im powiem, że nie życzę sobie dalszej „miłosnej” korespondencji z ich strony. - Leah, choć usiłowała obrócić wszystko w żart, była bardzo zdenerwowana.

- Nie zdradzaj się. Mogą cię gdzieś zwabić i sprzedać handlarzom żywym towarem. - Roześmiał się, ale darmo czekał, by mu zawtórowała.

Miała twarz niesłychanie poważną, w palcach obracała otrzymany od Huntera wisiorek, który traktowała jak amulet, mający jej dać siłę i wytrwałość.

- Może miałam zły pomysł, żeby tu przyjechać...

- Chciałabyś wrócić? - Rzucił na nią krótkie spojrzenie.

- Nie. Skoro już tu jestem, zostanę. Kto wie, może po tym, co im powiem, obrażą się i zostawią mnie w spokoju.

- Nie licz na to. To są ludzie interesu. Zajmują ich wyłącznie wyniki. Jeśli kupno twojego rancza ma w efekcie oznaczać duże zyski i lepszy bilans, to nie poprzestaną. Będą nadal robić wszystko, żeby twoje ranczo zdobyć.

- Muszę coś wymyślić, żeby ich zniechęcić.

- Mógłbym ci dać tylko jedną receptę na to, żeby ci dali spokój. Wpakować im laskę dynamitu pod siedzenie.

- Ooo! Przyszła mi pewna myśl do głowy. - Na ustach Leah pojawił się tajemniczy uśmieszek. - Może nie dynamit, choć pomysł wcale dobry, ale... pewna drastyczna demonstracja... - Otworzyła schowek pod deską rozdzielczą samochodu i zaczęła go przeszukiwać. Przedmiot, który znalazła, schowała szybko do kieszeni kostiumu.

Po dalszych kilku minutach jazdy Hunter wskazał smukły wieżowiec z ciemnego szkła, stali i betonu i obwieścił, że to jest cel ich podróży. Wkrótce zjeżdżali już do podziemnego garażu, gdzie zaparkował wóz i poprowadził Leah do windy.

- Na którym piętrze mieści się Korporacja? - spytała.

- Na wszystkich.

- Do nich należy cały budynek? - Leah wydała się zdruzgotana tym symbolem potęgi jej przeciwników. I ona zamierzała się im przeciwstawić?

- To jest duża kompania. - Ujął ją pod rękę i z garażowej windy wyprowadził do ogromnego holu. - Musimy pojechać na piętro, na którym mieści się zarząd i sala konferencyjna rady administracyjnej.

Leah była załamana. Przyciskała do piersi torebkę z ofertą Korporacji i myślała sobie, że w codziennym życiu nie powtarzają się często historie Dawida i Goliata. Skądże jej przyszło do głowy tu przyjeżdżać? Czuła się malutka i bezbronna. Zerknęła na Huntera i uspokoiła się. Weźmie całą sprawę w swoje ręce. Trzeba mu zaufać.

Wstąpiła w nią nikła nadzieja. W głównej recepcji, po wylegitymowaniu się, otrzymali przepustki. Uzbrojony strażnik zaprowadził ich do dyrekcyjnych wind i eskortował na właściwe piętro. W windzie Leah nerwowo poprawiała uczesanie i wygładzała spódnicę.

- Tylko spokój i głowa do góry, mała - szepnął jej do ucha Hunter, widząc niebezpieczne objawy załamania. - Ci panowie, których zobaczysz za konferencyjnym stołem, pożerają co najmniej dwie ofiary swoich niecnych zakusów na jeden posiłek. W związku z tym musisz być inna, niż się tego spodziewają. Zimna, opanowana. I nie sprawiać wrażenia ofiary, ale drapieżnika. I nie zdradź się rękami. Nie machaj nimi, nie podkreślaj słów. Trzymaj przy sobie, chyba że im coś podajesz albo zamierzasz dać komuś pięścią między oczy. Zanim otworzysz usta i cokolwiek powiesz, pomyśl. Nie masz żadnego obowiązku odpowiadania na pytania dla ciebie niewygodne. I przede wszystkim nie daj się wyprowadzić z równowagi. Pamiętaj o tym wszystkim, a kto wie, może wygrasz.

- Tyle rzeczy zapamiętać!? No cóż, postaram się...

Ze zdumieniem zauważyła, że Hunter ma przedziwnie zadowolony wyraz twarzy. Zupełnie, jakby się cieszył z mającej nastąpić konfrontacji.

- I pamiętaj: jestem przy tobie - dodał. - Gdybyś wpadła za głęboko, to cię wyłowię. Ale tylko wtedy. W przeciwnym wypadku w ogóle się nie wtrącam.

- Hunter... ?

- No, co jeszcze?

- Dziękuję.

- Jeszcze mi nie dziękuj - odparł. - Jeszcze nie teraz.

Winda stanęła, stalowe drzwi się rozsunęły, Leah puściła trzymane kurczowo ramię Huntera. Może i potrzebne jest jej czyjeś podpierające ramię, ale niech nikt tego nie widzi.

Przed windą czekała na nich sekretarka.

- Witamy państwa w Korporacji Lyon - powiedziała. - Poprowadzę państwa, proszę za mną.

I poprowadziła ich do szerokich dwuskrzydłowych drzwi. Otworzyła je i gestem dłoni zaprosiła obydwoje do środka.

Weszli. Drzwi się za nimi zatrzasnęły. Niezbyt głośno, ale w uszach Leah zabrzmiało to jak nieodwracalne zawarcie wrót życia. Przed sobą ujrzała salę z olbrzymim stołem o blacie z grubego szkła. Za stołem siedziało kilkanaście osób, kobiet i mężczyzn. Mężczyzna u szczytu stołu, najwyraźniej przewodniczący rady, wstał.

- Bardzo mi miło wreszcie panią poznać, panno Hampton. Nazywam się Buddy Peterson. Nasz prezes prosił mnie o przewodniczenie dzisiejszemu zebraniu. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu - powiedział uprzejmie.

- Ooo, prezesa nie ma? - Szkoda, pomyślała. Dobrze byłoby głównemu winowajcy powiedzieć parę słów.

- Wolał oddać sprawę negocjacji z panią w moje ręce - wyjaśnił Peterson, nie odpowiadając właściwie na pytanie. Doświadczenie z Hunterem nauczyło Leah, że nie otrzyma precyzyjniejszej odpowiedzi. Peterson zwrócił się z kolei do Huntera: - Byliśmy nieco zaskoczeni, dowiadując się, że pan też się pojawi... w towarzystwie panny Hampton...

- Byliście zdziwieni? Zupełnie nie rozumiem dlaczego, skoro jest ona moją żoną - odparł Hunter.

- Pańską żoną?! - Peterson opadł na fotel, łapiąc powietrze jak ryba. - To nieco zmienia obraz sytuacji - wykrztusił.

Członkowie rady wymienili zdumione spojrzenia.

- O tak, nawet zupełnie zmienia - zgodził się Hunter.

Peterson roześmiał się cynicznie.

- No, to wobec tego gratulacje... moje gratulacje. Jestem pod wielkim wrażeniem. Sam bym lepiej nie załatwił sprawy.

Leah nic z tego nie rozumiała.

- Oni cię znają? - spytała.

- Owszem, nie jesteśmy sobie obcy.

- Nic mi nie powiedziałeś!

- Bo to nie było takie ważne. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Masz tym państwu coś do powiedzenia? Jeśli tak, to na co czekasz?

Poczuła się nagle jak pionek w grze, której reguł nie znała. Miała wrażenie, że jest pozbawiona jakiejś istotnej informacji, która by jej wyjaśniła tajemnicę nagłej zmiany klimatu w tej wielkiej sali konferencyjnej. I miała też przedziwne wrażenie, że to, co było do powiedzenia, zostało już właściwie powiedziane w krótkiej wymianie zdań między Petersonem i Hunterem. Wygląda na to, że to, co ona ma do powiedzenia i co powie, zostanie uprzejmie wysłuchane, ale nie będzie już miało znaczenia i konsekwencji. Okaże się pustym gestem. Z drugiej strony podobna okazja przemawiania do zarządu czy też rady administracyjnej Korporacji Lyon już się nie powtórzy. Więc im jednak wszystko powie. Niech to sobie dobrze zapamiętają! Niech zapamiętają, że Leah Hampton Pryde tu była i rzuciła im rękawicę.

Zaczerpnęła głęboki oddech, podeszła do stołu i cisnęła kopertę z otrzymaną ofertą.

- Przysłaliście mi to, państwo, przed paroma dniami - zaczęła.

- Tak, to nasza oferta. Czyżby pani rozważała jej przyjęcie? - Peterson zerknął na Huntera. - Bo jeśli tak, oszczędziłoby to nam wiele czasu i wysiłku...

- Nie tylko nie akceptuję oferty, ale nie mam zamiaru kiedykolwiek w przyszłości z wami o tym rozmawiać. Nie chcę dalszych ofert, nie chcę więcej o was słyszeć. Zastosowaliście wobec mnie niegodne i ohydne metody szantażu i nacisków. Teraz jednak nie jestem już bezbronną samotną kobietą. - Zerknęła z ukosa na Huntera, szukając u niego poparcia. Gorliwie potwierdził. Ciągnęła: - Mam teraz pomoc. Nie pozwolimy, żeby jakiś Buli Jones niszczył nam wodopoje i płoszył stado. Nie damy się więcej zastraszyć.

- Tak, tak, tak, wszystko staje się jasne - odparł Peterson, jakby chciał zakończyć spotkanie.

- Jeszcze nie skończyłam. - Z kieszeni kostiumu wyjęła zapalniczkę, zapaliła ją, podniosła ze stołu kopertę z ofertą i podpaliła jej róg. Kiedy ogień ją ogarnął, rzuciła płonący pakiecik na sam środek szklanego blatu. Ogień i dym wywołały panikę, członkowie rady pozrywali się z foteli, a co bardziej krewcy głośno klęli.

- Po co te teatralne gesty, Leah? To niepoważne. Nie powinnaś była tego robić - zwrócił jej uwagę Hunter.

- A właśnie, że powinnam. Mały rewanż za zwalanie moich płotów. Zastosowałam ich metodę. Może teraz zrozumieją.

- Zrozumieją nawet dużo więcej, niż myślisz.

- To doskonale. Możemy już iść?

Zupełnie ją zaskoczył reakcją na pozornie naturalne i proste pytanie. Podniósł wzrok ku sufitowi, kapelusz, który teksańskim obyczajem miał przez cały czas na głowie, nasunął bardziej na oczy, a ponadto postawił na sztorc kołnierzyk koszuli, jakby chciał ukryć twarz przed światem.

- Za minutę. Zjedź na dół i poczekaj na mnie w samochodzie. Zaraz do ciebie dołączę.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi sali konferencyjnej, usłyszała buczenie syreny alarmowej. Niestety, nie widziała, jak z sufitu lunął deszcz z przeciwpożarowych rozpylaczy wodnych. Zmoczeni członkowie rady rzucili się gromadą do wyjścia.

Przy stole konferencyjnym pozostał w fotelu jedynie Buddy Peterson i po drugiej stronie Hunter. Peterson założył ręce na brzuchu, nie zwracając uwagi na „ulewę”.

- Wyłączcie te cholerne gaśnice! - wrzasnął do interkomu, a następnie jeszcze głośniej do Huntera, aby przebić się przez głośne buczenie syreny alarmowej: - To było chytre zagranie, Hunter!

- Zgadzam się, dziewczyna ma... temperament, prawda?

- Hunter też nie zwracał najmniejszej uwagi na spływające z ronda kapelusza strużki wody.

- Wiesz, że nie o to mi chodziło. - Peterson wstał i obszedł stół, podchodząc do Huntera. - Jak długo zamierzasz utrzymywać ją w niewiedzy, co do własnej osoby?

- Tak długo, jak to będzie potrzebne.

- Niebezpieczna gra. Możesz przegrać i wszystko stracić.

- Ja nie przegrywam - odparł Hunter twardym głosem. - I ostrzegam: jeden mały przeciek z wydarzeń wokół tego stołu, a wszyscy ucierpicie. Wkrótce się z wami skontaktuję. - Nie czekając na odpowiedź, pospiesznie wyszedł.

- W dalszym ciągu nie rozumiem, gdzie tak zmokłeś?

- Powiedziałem ci już. Okazyjny prysznic. Krótka ulewa.

- Jaka znów ulewa? Na niebie nie ma ani jednej chmurki. A może padało między piętrem dyrekcyjnym a garażem?

- spytała sarkastycznie.

- O właśnie, trafiłaś w dziesiątkę. - Roześmiał się.

Zrezygnowała z dalszego nagabywania. Hunter, gdy nie chciał, nic po prostu nie mówił i nie było sposobu cokolwiek z niego wyciągnąć. Spróbowała więc inaczej:

- Co jeszcze powiedziałeś radzie po moim wyjściu?

- Niewiele. Wszyscy szybko uciekli. - Skręcił z ulicy do innego podziemnego garażu pod nowiutkim wysokościowym kompleksem mieszkalnym.

- Dlaczego nie dasz mi jasnej odpowiedzi? Coś im powiedział? Skąd ich wszystkich znasz? A jeśli już o tym mówimy:

świetnie znałeś drogę do ich siedziby i doskonale orientowałeś się wewnątrz biura. Po co te wszystkie tajemnice?

Podjechał na wyznaczone miejsce do parkowania. Na ścianie widniał napis: „H. Pryde”. Wyłączył silnik i nie zdejmując dłoni z kierownicy, zwrócił się do Leah:

- Znam radę i zarząd Korporacji Lyon, bo mam z nimi kontakty zawodowe. Dlatego też znam ich siedzibę. Petersonowi powiedziałem, że wkrótce się z nimi porozumiem. I nie chodzi o tajemnice. Po prostu informuję cię wybiórczo.

- Co to znaczy wybiórczo? I dlaczego?

- To znaczy, że mówię to, co ci jest potrzebne w danej chwili. A dlatego, że Lyon to teraz mój problem.

Mogła się z tym ostatecznie zgodzić. A poza tym po tylu latach zmagania się na ranczu z najrozmaitszymi przeciwnościami mogła być tylko szczęśliwa z pojawienia się drugiej pary ramion do dźwigania ciężaru.

- A po co masz się z nimi porozumiewać?

- Aby uzyskać pewność, że nie będą cię więcej nagabywać.

- I ten Peterson na to przystał? - spytała zaskoczona.

- Nie pozostawiłem mu wyboru. - Otworzył drzwiczki. - Idziemy?

Hunter zabrał weekendowe rzeczy i poprowadził Leah do wind. Drzwi windy otworzył kluczykiem oznaczonym tabliczką: Apartament tarasowy.

- Apartament tarasowy? - spytała zdumiona. - Przecież to milionerskie mieszkanie!

Zawahał się z odpowiedzią, co Leah nie wiadomo dlaczego podświadomie skojarzyła z jego radami na temat sposobu występowania przed radą Korporacji Lyon. Przemyśl, co masz powiedzieć! Nie odpowiadaj na niewygodne pytania! Może dotyczyło to rozmów nie tylko z biznesmenami, ale także ze zbyt ciekawymi żonami?

- Moje usługi były doskonale opłacane - mruknął wreszcie.

- Widzę - odparła sucho. - Dziwne, żeś rzucił tak lukratywną pracę. Chociaż podobno jeszcze to robisz od czasu do czasu... Gdy cię wezwą. Ale co właściwie robisz? Wydobywasz z kłopotów firmy? Tyle wiem.

- Właśnie.

- Ale masz jedną specjalną firmę, która cię zatrudnia?

- Właściwie jedną.

- A tak, mówiłeś o jednej. Zapomniałam, jak się nazywa.

- Nie zapomniałaś, tylko nie wiesz, bo ci nie mówiłem. Po co te wszystkie pytania, Leah?

- Chyba nie spodziewasz się, że przestanę mieć pytania. W takiej sytuacji... Jestem oszołomiona...

- Bo przestałem być biednym kowbojem?

- Już o tym mówiliśmy. Jeśli o to chodzi, problem nie istnieje. Prosisz mnie, żebym ci zaufała. Ślepo. Ale nie chcesz mi nic o sobie powiedzieć, co oznacza, że to ty mi nie ufasz.

- Cios trafny. Przyznaję. Ale tylko pozornie.

Winda stanęła, jej drzwi rozwarły się na wielki hol. Leah wyszła z windy i osłupiała.

- Hunter! Spójrz na to! Boże drogi... !

- Ja już to widziałem - odparł ubawiony. - Witaj w domu!

Przebiegła po dębowym parkiecie do nieco niżej położonego wielkiego salonu.

- Dlaczegoś mi o tym nic nie powiedział? Po co te tajemnice, sekrety? Po co ze mną igrasz?

- Przyznaję, że pominąłem kilka szczegółów dotyczących mojego życia podczas minionych ośmiu lat...

- Szczegółów! Paru szczegółów? - wykrzyknęła ironicznie.

- No, może nie paru. Może trzech albo i więcej. Czy to czyni jakąkolwiek różnicę? Zarobiłem trochę pieniędzy, mam mieszkanie w Houston. I co z tego?

- Milionerski apartament - poprawiła.

- Niech będzie. Ale to nic nie zmienia. Jesteśmy małżeństwem. Ja nadal pracuję na ranczu. Ty zaś jesteś moją żoną. A to jest najważniejsze.

- Czyżby?

- A cóż to za głupie pytanie?

- Dlaczegoś się ze mną ożenił, Hunter? - spytała poważnie.

- Wiesz bardzo dobrze, dlaczego.

- Chodziło ci o ranczo. I troszkę chciałeś się zemścić. Ale w dalszym ciągu nie rozumiem, po coś to zrobił. Po co ci głupie ranczo, kiedy masz to wszystko... - zatoczyła ręką. Nie odezwał się, a Leah doskonale wiedziała, że mogłaby czekać do końca świata na odpowiedź. Wzięła torbę podróżną. - Muszę się odświeżyć. Pokażesz mi drogę?

- Przez hol, trzecie drzwi na prawo.

Poszła nie oglądając się. Czuła głęboki niepokój. Nie potrafiła go zdefiniować ani określić jego źródeł. Wskazane drzwi prowadziły do wielkiej sypialni, przy której była łazienka. Szybko się rozebrała i wzięła prysznic. W szlafroku wróciła do sypialni.

Stała przed łóżkiem kilka minut, nim uległa pokusie. Położyła się, okryła kołdrą i zamknęła oczy. Drzemka powinna postawić ją na nogi. Ale nie mogła zasnąć. Ciągle powracały słowa ostatniej ich rozmowy...

Z każdym dniem ich wzajemne stosunki stawały się coraz bardziej skomplikowane. Gdy tak stała przed chwilą pośrodku wspaniałego apartamentu, świadczącego o dużych pieniądzach i wpływach - co zresztą od pewnego czasu już podejrzewała - uświadomiła sobie, że teraz, kiedy obok podejrzeń ma fakty, musi dojść do poważnej rozmowy między nimi. Jedna sprawa musi zostać wyjaśniona: Hunter nie zjawił się na ranczu bez powodu... Istnieje powód, którego nie chce jej wyjawić. Dlaczego?

Pytanie stale powracało. Dlaczego? Skoro ma już tyle i ranczo nie jest mu potrzebne, to pozostaje jedynie chęć zemsty. No, bo co może być innego?

Rozdział 9

- Leah! Obudź się, kochanie!

Poruszyła się niechętnie, porzucając cudowny sen pełen śmiechu, róż o nazwie „Pojednanie”, dzieci o czarnych jak heban włosach i smagłych twarzyczkach.

Obok niej na łóżku siedział Hunter. Widocznie niedawno brał prysznic, bo włosy miał jeszcze mokre. Był bez koszuli, w wypłowiałych obcisłych dżinsach, które uwypuklały smukłość sylwetki. Pochylił się nad Leah i odsunął jej włosy z czoła. Na łańcuszku u szyi kołysał się amulet, gorejąc tajemniczym niebieskim światłem na tle muskularnej klatki piersiowej.

- Która godzina? - spytała, przeciągając się.

- Kolacyjna - odparł. - Spisz już dwie godziny.

- Co ty mówisz! - Usiadła, owijając się szlafrokiem. - Powinnam się ubrać.

- Nie musisz. Mieliśmy zachować dziś swobodny strój.

- To, co mam na sobie, jest aż nadto swobodne.

- Tylko ja będę mógł to w pełni ocenić. Daj mi rękę, coś ci pokażę. - Ujął jej dłoń i pomógł wygrzebać się z łóżka. Jaka nowa niespodzianka ją czeka? Przeszedł z nią do salonu i wskazał na spiralne schody, których poprzednio nie zauważyła. - Idź za mną! - polecił. U szczytu schodów zatrzymał się. - Zamknij oczy, ja cię dalej poprowadzę.

- Dlaczego? Po co?

- Zobaczysz. Zaufaj!

Zaufała. Wziął ją na ręce.

- Masz nie otwierać oczu! - szepnął i ruszył w górę. - Możesz spojrzeć - obwieścił, gdy stanął na dachu, i postawił ją na czymś chłodnym i uginającym się pod stopami.

Zachłysnęła się widokiem. W życiu czegoś takiego nie widziała. Dach wieżowca przekształcony był w park. Pod stopami miała miękką trawę, która okalała gazony pełne barwnych kwiatów i zielonolistnych krzewów.

- Tyś to sam urządził? - spytała zachwycona.

- No, przy fachowej pomocy... - Wskazał oranżerię zajmującą cały skrajny pas dachu. - Tam rosną delikatniejsze odmiany. Opiekowałem się tym sam do czasu przeprowadzki na ranczo. Teraz wynajmuję specjalistyczną firmę. Na nasz przyjazd wszystkiego dopilnowali.

- To jest zupełnie niewiarygodne!

- Głodna?

- Oj, tak! - Zdała sobie sprawę, że przymiera głodem.

- Pomyślałem, że zjemy na miejscu. Jeśli chcesz, możesz się przebrać, ale to nie jest wcale konieczne. Będzie mile widziane to, co jest.

Dobrze go zrozumiała. Miała przecież na sobie tylko kąpielowy szlafrok, a on dżinsy. Oczywiście mogła wdziać ochronny pancerz w postaci dostojnego stroju, by zachować... dystans. Ale czy chciała?

- No dobrze, zostajemy w tym, co na sobie mamy - odparła. - Ale zaspokój moją ciekawość i powiedz mi, jakie to menu pasuje do naszego negliżu?

- To będzie prawdziwy piknik!

Wskazał na odosobniony kącik, gdzie leżał rozłożony na trawie koc. Wokół stały donice z azaliami rozmaitych kształtów i barw. Chyba wszystkie możliwe odmiany! W rogu koca zauważyła kubełek wypełniony lodem, z wystającą butelką szampana, obok niego koszyk przykryty kraciastą serwetą. Roześmiała się na ten stereotyp piknikowy.

- I pewno kurczak na zimno i jajka na twardo? - spytała.

- Oczywiście! A oprócz tego sałatka jarzynowa i sałatka kartoflana z majonezem.

- Z baru szybkiej obsługi?

- Nie obrażaj mnie. Z ekskluzywnej restauracji. - Ukląkł na kocu i zaczął wyjmować produkty oraz porcelanowe nakrycia.

- Chyba żartujesz! - wykrzyknęła. - Porcelana na pikniku? I kryształowe kieliszki?

- Przecież trzeba na czymś jeść.

- Rozumiem, ale... - przyjrzała się zastawie. - Kryształowa karafka do wody, kieliszki do szampana z kryształu Lalique, talerze... Rosenthal? Ja się po prostu boję brać tego do ręki. Może się stłuc. Hunter, po co ty to robisz?

- Wydawało mi się właściwe... Na taką okazję... ?

- Dziękuję ci... - wyszeptała. Była poruszona. Jemu na niej zależy... !

- Skoro jesteś głodna, więc może zaczniesz od tego... - palcami podał jej kawałek kurczęcia. Ujęła go zębami. Po chwili mruknęła z podziwu.

Miał rację. To na pewno nie była firmowa Kentucky Fried Chicken z baru szybkiej obsługi. Nigdy jeszcze nie jadła kury o tak delikatnym smaku. Po chwili pałaszowała na dobre. Podawał jej kawałek po kawałku.

- Jednakże wolisz nie ryzykować porcelany. Nie masz do mnie zaufania? - zażartowała.

- Nie wtedy, kiedy cię uwodzę - przyznał, podając jej na widelcu kartoflaną sałatkę.

- Uwodzisz mnie kurą i kartoflami? Nie, nie - dodała po spróbowaniu. - Wycofuję to ostatnie pytanie. Taką sałatką można każdego uwieść. Przepyszna.

- Chcesz jeszcze?

- Aha.

- No, to usiądź bliżej. - Poklepał koc koło siebie. - Za daleko muszę sięgać ręką.

Przesiadła się ochoczo i po chwili jedli już z jednego talerza, posługując się głównie palcami, poniechawszy srebrnych noży i widelców. Kiedy skończyli, nie opierała się, gdy przyciągnął ją do siebie i ułożył jej głowę na kolanach.

- Spójrz na ten zachód słońca - wyszeptała. - Na te złote i czerwone pasemka...

- Jeden z powodów, dla których tutaj zorganizowałem piknik. - Napełnił kieliszek szampanem, nadział na krawędź truskawkę i podał jej. - Jest jeszcze deser.

- Nie, dziękuję. - Popijała szampana. - To mi wystarczy. Pieścił jej włosy, czuła jego ciepło. Zamknęła oczy.

- Spójrz, Leah!

Uniosła głowę. Ostatnie pasemka purpury gasły i zastępowała je czerń z tysiącami świetlistych punkcików. Jakby nagle niebiosa przechyliły wielki kosz z gwiazdami, które rozsypały się aż po horyzont i zawisły nad ukwieconym dachem wieżowca. Ależ nie, to nie były prawdziwe gwiazdy, to tysiące migotliwych gwiazdek, którymi opleciony był ogród!

- Hunter, dlaczego? - Mogła się domyślać, wcale nie była jej potrzebna odpowiedź. Drżącą ze wzruszenia dłoń podniosła do gorącego policzka.

- Ponieważ chciałem, aby dzisiejszy wieczór był najwspanialszym z wieczorów.

- I udało ci się to osiągnąć - wyszeptała.

- To świetnie, ponieważ zamierzam się z tobą kochać i chcę, aby to było coś wspaniałego, najwspanialszego. - Ale nie poruszył się, by natychmiast zrealizować zapowiedź. Siedział w bezruchu i łakomie wchłaniał upojną chwilę. - Przed ośmiu laty powiedziałaś swojej babce o planowanym spotkaniu w szałasie, prawda? - zapytał niespodziewanie.

Było to ostatnie pytanie, jakiego mogła się spodziewać. Uderzyło ją jak obuchem. Ale nie miała zamiaru osłaniać teraz babci Rose.

- Tak - odparła.

- Poszłaś do szałasu i czekałaś na mnie?

- Tak.

- Kiedyś się dowiedziała, że interweniował szeryf?

- Wtedy, kiedy mi powiedziałeś.

- Właśnie tego się obawiałem - westchnął. - Winien ci jestem przeprosiny, Leah. Nie uwierzyłem ci, kiedyś mi to mówiła. Myślałem, że świadomie kłamiesz.

- Rose powiedziała ci całą prawdę?

- Nie wiem, czy całą. Ale sporo powiedziała.

- To dobrze... Resztę ja ci powiem. Był jeden ważny powód, dla którego i tak nie wyjechałabym z tobą, nawet gdybyśmy się wówczas spotkali. Chcesz go poznać?

- Mów! - Zacisnął usta. Nie był zbyt chętny poznania przyczyny.

- Opowiedziałam babce o naszych planach, ponieważ nie mogłam jej opuścić bez pożegnania się. Za dużo jej zawdzięczałam. Zastępowała mi matkę. I wtedy dowiedziałam się od niej, że ojciec jest umierający. Na raka. Postanowiłam zostać i opiekować się nim. Musiałam podjąć taką decyzję. I dlatego nie mogłabym wyjechać z tobą. Ale miałam cię prosić, żebyś wrócił... potem. - Patrzyła na niego z niepokojem. - Mam nadzieję, że mi wierzysz. To jest szczera prawda!

Milczał długo, zanim zaczął mówić krótkimi urywanymi zdaniami, głosem głuchym, jakby spod ziemi:

- Lata w sierocińcu. Szlachetność? Nieznane pojęcie. Uczciwość? Jak na lekarstwo. Zaufanie? Brak takiego artykułu. Komu tam zależało na prawdzie! Najważniejsze: znaleźć winnego. A czy on był właśnie winny, to nieważne.

- I przeważnie ty okazywałeś się tym winnym? - spytała pełnym współczucia głosem.

- Nie zawsze, ale często.

- Nigdy nie usiłowałeś się wytłumaczyć, wybronić?

- Po co? - spytał. - Nikt by mi nie uwierzył. Byłem mieszańcem. Poza tym do aniołów nie należałem. Potrafiłem nabroić i narozrabiać.

W to ostatnie mogła uwierzyć, chociaż miała wrażenie, że bywał często prowokowany i po prostu po swojemu reagował.

- No i któregoś dnia... ?

- Skąd wiesz, że nastąpił ów „któryś dzień”?

- Pasuje mi do ciebie.

- Zgadłaś. Otóż któregoś dnia, a było to dokładnie w moje piętnaste urodziny, oskarżono mnie o coś, czego nie zrobiłem. Po raz ostatni!

- O co cię oskarżono?

- Że zbiłem śnieżną kulę. Może sobie przypominasz. Były takie ozdoby: szklana kula na podstawce, w kuli sceneria zimowego krajobrazu, domek, droga, płot, coś w tym rodzaju. Potrząsało się kulą i zaczynał padać śnieg. Woda zapełniała się białymi okruchami, które powoli opadały na dno. Aha, w tej stłuczonej kuli był nie domek, ale rycerz walczący ze smokiem. Ten przedmiot zawsze mnie fascynował. Nigdy go nie dotykałem. Należał do któregoś z pracowników i nie wolno było bawić się nim. No i mnie oskarżono.

- Ale to nie byłeś ty?

- Nie.

- A dlaczego oskarżono cię po raz ostami?

- Bo sobie poszedłem. Na dobre. Nie miałem nikogo, kto by mi uwierzył i wsparł. Zawsze musiałem stawiać czoło przeciwnościom sam. Doszedłem do wniosku, że mieć kogoś, komu się bezgranicznie ufa, i kto będzie mi tym samym odpłacał, to marzenie ściętej głowy. Jednakże nadal o tym marzę.

Uniosła się i objęła go za szyję.

- Gdyby zaufanie można było włożyć do ozdobnego pudełka i owiązać wstążeczką, to otrzymałbyś ode mnie taki właśnie ślubny prezent. Skoro nie mogę, masz na to moje słowo.

- Nie czyń obietnic, których nie będziesz mogła dotrzymać - ostrzegł.

- Może masz rację. - Zastanowiła się. - Wobec tego obiecuję, że uczynię wszystko, by mieć do ciebie pełne zaufanie.

- To jest w każdym razie dobry początek. Trzeba to uczcić...

Na taki pocałunek czekała chyba całą wieczność. Teraz już nie będzie zahamowań, prób ucieczek, żalów. Od dzisiejszego wieczoru będzie należała do niego, połączona z nim więzami znacznie silniejszymi, niż ta złota obrączka na palcu.

Pocałunek miał smak szampana i truskawek. Trwał zbyt krótko, tylko znikomą cząstkę wieczności. Na szczęście po nim przyszły następne i następne, rozpalając ogień, który ugasić mogło tylko zespolenie myśli i ciał. Hunter osunął z jej ramion szlafrok i złożył pocałunek między piersiami, tam gdzie zwykle spoczywał podarowany jej amulet, który teraz przesunął się na bok.

Leah wbiła palce w jego ramiona, przymknęła oczy, wchłaniała bliskość swego mężczyzny. Czuła jego język i zęby na sutkach.

- Jesteś piękniejsza, niż zachowany przeze mnie w pamięci twój obraz - wyszeptał.

- Weź mnie! Teraz, Hunter!

Ułożył ją na kocu. Otworzyła oczy. Penetrowała wzrokiem jego twarz, czuła na każde drgnienie i zmianę jej wyrazu. Pochylił się nad nią - symbol męskości i siły. W jego spojrzeniu odkryła... miłość.

Połączyli się.

Zaznała uczucia zupełnie nowej ekstazy, pełnej szczęścia i wewnętrznego spokoju, nie kolidującego wcale z szalejącą jednocześnie burzą zmysłów. Zniknęły wszelkie bariery i zahamowania. Oddała mu wszystko, co miała do oddania, całą siebie i całą swoją miłość.

Weekend spędzili w apartamencie, ucząc się na nowo ról kochanków. Miłość, która nie wygasła, teraz rozkwitła i jeszcze bardziej się pogłębiła. W każdym razie w niej. Nie potrafiła bowiem w pełni rozgryźć reakcji Huntera. Ani na minutę nie wątpiła, że jej pragnie. Najmniejszy jej dotyk rozniecał w nim ogień. Jego wzrok wyrażał nieustanne pożądanie. Zaspokajał jej pragnienia, a jego czułość dowodziła, że żywi do niej głębokie uczucie. Ale czy to była miłość? Jeśli tak, to nadal skrzętnie ją ukrywał.

Powrót na ranczo był dla Leah ciężkim przeżyciem. Niepokoiły ją skojarzenia i paralele. Może to jej nadmiernie rozbudzona wyobraźnia, niemniej poczuła się przygnębiona. Oto na przykład dlaczego:

Następnego dnia po powrocie Hunter dosiadł po raz pierwszy Marzyciela. Ogier poddał się woli silniejszej od własnej. Porównanie samo się narzucało: ona też poddała się wytrwałym staraniom Huntera. Nie tyle staraniom, co naporowi wielkiej siły. Oddała mu wszystko, ale on zachował rezerwę, niezależność i pełną kontrolę. Jeszcze nigdy nie czuła się podobnie bezbronna i świadoma własnej słabości. I jeszcze nigdy tak się nie bała. Chciałaby się na nowo osłonić jakimś pancerzem. Niestety, dawny pancerz gdzieś po drodze porzuciła, a na nowy nie miała tworzywa.

Następnego dnia po tym, kiedy Hunter dosiadł Marzyciela, ogier zniknął z pastwiska.

- Osiodłaj Ladyfinger - polecił Hunter. - I weź płaszcz nieprzemakalny. Wygląda na to, że będzie padać deszcz.

Była niespokojna o ukochanego ogiera. Szybko założyła siodło i przytroczyła do niego żółty plastykowy płaszcz.

- Może po raz drugi zwalił ogrodzenie?

- Nie ma mowy - odparł Hunter.

Osiodłał swego siwka i pojechali w tym samym kierunku, w którym poprzednio umknął Marzyciel. Osiągnęli prawie południowy skraj rancza, kiedy Leah usłyszała przeraźliwe rżenie. Słyszała podobne rżenie tylko dwa razy w życiu i nie mogła go zapomnieć. Mroziło krew w żyłach. Rzucając przerażone spojrzenie na Huntera, spięła Ladyfinger ostrogami i pogalopowała w kierunku pagórka. Hunter ruszył za nią. Pędząc, modliła się, by Marzyciel był zdrów i cały.

Na chwilę tylko zatrzymali się na granicy rancza Circle P. Płot był zwalony. Stanęło jej serce, gdy z oddali usłyszała jeszcze przenikliwsze rżenie. Odpowiadał mu przeciągły charkot. Pognali dalej.

Na szczycie pagórka stał Buli Jones, który z wysokości swego konia obserwował rozgrywającą się w dole scenę: na okolonej drzewami polance Marzyciel napastował kasztanka, czystej krwi ogiera. Na skraju polanki kręciło się niespokojnie kilka klaczy. One to właśnie były przyczyną starcia. Rywalizacja między ogierami groziła poważnymi konsekwencjami. Marzyciel stawał dęba, szczerząc zęby, przeraźliwie rżał i wierzgał przednimi kopytami, a kasztanek wiernie go naśladował, wykonując ten sam rytualny wojenny taniec.

- To twoja wina, Leah! - warknął Buli. - Powiedziałem, żebyś zreperowała płot. Teraz jest już za późno. Jeśli ten twój dzikus zrobi krzywdę naszemu ogierowi, to drogo nam zapłacisz. Baby Blue wart jest fortunę. Żeby starczyło, będziesz musiała sprzedać to swoje cholerne ranczo.

- Specjalnie wypuściliście Baby Blue i klacze na pastwisko! - odkrzyknęła Leah. - Żeby zwabić naszego ogiera! A jeśli idzie o ogrodzenie, to było zreperowane w ubiegłym tygodniu. Marzyciel nie przedostałby się, gdybyście nie przecięli kolczastego drutu.

- Domyślać się tego możesz, ale nie udowodnisz. - Roześmiał się ordynarnie.

- Ja udowodnię - odparł spokojnie Hunter.

Marzyciel przysiadł, zarżał przenikliwie i runął do natarcia. Baby Blue, przewracając białkami oczu, uczynił to samo.

- Nie, nie! - krzyknęła rozpaczliwie Leah i nie bacząc na nic, spięła ostrogami klacz i puściła się galopem w dół stoku, ignorując wołanie Huntera.

W połowie drogi przerażona Ladyfinger zaparła się kopytami w ziemię. Leah zeskoczyła z siodła i wyszarpnęła płaszcz nieprzemakalny. Krzycząc, ile sił w płucach, pobiegła, wymachując żółtą płachtą. Gdy była już blisko, Baby Blue padł na ziemię. Przypomniała sobie, że Hunter oślepił byka, zarzucając mu na łeb koszulę. Nim Marzyciel zdołał natrzeć na powalonego przeciwnika, zarzuciła mu na pysk plastykową materię. Marzyciel, oszołomiony i ogłupiały, usiłował pozbyć się zasłony, wymachując łbem we wszystkie strony.

- Odsuń się, Leah! - krzyknął Hunter tuż nad jej uchem i nie czekając na reakcję, chwycił ją wpół i po prostu odrzucił na bok, zasłaniając przed kopytami rozwścieczonego ogiera, który wierzgając jak szalony, wreszcie zrzucił z siebie płaszcz. I na chwilę zastygł, jakby się zastanawiał, czy natrzeć na człowieka, czy też na leżącego konkurenta. To wystarczyło Hunterowi. Uzbrojony w lasso, zarzucił je na wzniesione do ataku przednie nogi zwierzęcia. Wykorzystując moment zaskoczenia i wytężając wszystkie siły, ściągnął pętlę, przez co zmusił Marzyciela do poniechania agresywnych zamiarów.

Hunter szybko podbiegł do Leah i podniósł ją z ziemi, po czym koniec trzymanego w ręku lassa owinął dokoła pobliskiego drzewa. Ogier przestał komukolwiek zagrażać.

- Czeka cię poważna rozmowa ze mną, niemądra kobieto - mruknął, odprowadzając na bok żonę. - I kto wie, czy po tej rozmowie będziesz mogła przez dłuższy czas siedzieć.

- Ośmieliłbyś się uderzyć kobietę? - spytała słodko.

- Jeszcze jak! Nikomu, kto zrobił coś podobnie niedorzecznego, nie może to ujść na sucho. Lanie to jeszcze mało.

- Przecież nie mogłam patrzeć, jak te dwa ogiery się zabijają.

- Owszem, mogłaś i powinnaś wyłącznie patrzeć. I kiedy dostaniesz nauczkę, to na przyszłość będziesz po prostu zamykała oczy. Jestem tego pewien. Ale teraz mamy do załatwienia inną ważną sprawę...

- Jakąż to? - spytała.

- Twój koń - odparł krótko.

Obejrzała się. Baby Blue doszlusował już do swojego haremu, porzucając chętnie pole walki. Marzyciel leżał na boku, dysząc i dygocąc. Zbliżyła się do niego na bezpieczną odległość i obeszła dokoła, by sprawdzić, czy nie ma żadnych widocznych obrażeń. Wydawał się zdrów i cały. Nim zdążyła się zastanowić, jak go zabrać na ranczo, podjechał Buli Jones.

- Zabieraj się stąd, Leah! - powiedział z wściekłością.

Podniosła głowę i zobaczyła z przerażeniem, że trzyma lufę remingtona wymierzoną w Marzyciela.

- Zaraz ubiję tego zwierzaka. Jeśli przy okazji nie chcesz oberwać, to się zmywaj.

Leah nawet nie dostrzegła ruchu ręki Huntera. Buli, który przed chwilą siedział na koniu, teraz leżał już na trawie, a wytrącona broń także, daleko poza jego zasięgiem. Na piersi Bulla spoczywała stopa Huntera.

- Nie mieliśmy okazji być sobie przedstawieni - odezwał się lodowatym tonem Hunter. - Teraz jednak nadarza się sposobność dokonania prezentacji.

- Nic mnie nie obchodzi, ktoś ty taki, hombre. Zdejmuj tę nogę, weź ogon pod siebie i jazda z mojej ziemi! - Kręcił się i wiercił, żeby się wyswobodzić.

Stopa Huntera okazywała się jednak zbyt ciężka. Dla Leah było jasne, że Buli pozostanie tam, gdzie jest, dopóki Hunter zechce.

- Po pierwsze, to nie twoja ziemia. - Nacisnął mocniej na klatkę piersiową. - A po drugie... Nazywam się Pryde. Hunter Pryde. Jeszcze raz nazwiesz mnie hombre, to przez długi czas nie będziesz mógł mówić, a żuć nie będziesz miał czym.

- Pryde! - Buli wybałuszył oczy. - Wiem, pan jest...

- Mężem Leah - dokończył Hunter, przedkładał bowiem własne zakończenie nad to, którego nie dopowiedział Buli.

- Ojej, to ja nie wiedziałem, że to pan jest Pryde... - zaskomlał Buli. - Powinien był pan od razu powiedzieć...

- Ponieważ jestem rozsądnym i sprawiedliwym człowiekiem, zostawiam ci wybór. Możesz wstać, wsiąść na konia i odjechać, powiedzmy, po przyjacielsku, albo zostać w tej pozycji na dłuższą rozmowę, która dla ciebie może się przemienić w przymusowy sen. A więc, muchacho, co wybierasz?

- Odjadę, odjadę. Proszę mnie puścić.

- Bardzo rozsądna decyzja.

Zdjął nogę i odszedł parę kroków. Chociaż wydawał się spokojny, Leah wiedziała, że ma pięści w pogotowiu i stoi na lekko rozstawionych nogach.

Brygadzista podniósł się z ziemi i chciał sięgnąć po broń.

- Nie zajmuj się tym, bratku. Nie będzie ci to potrzebne - ostrzegł Hunter. - A kiedy będziesz wracał, rozglądaj się dokoła, żeby zapamiętać krajobraz. Już go więcej nie zobaczysz.

- Pan tego nie zrobi! Ja mam wysoką protekcję... - Poczerwieniał ze złości, gdy zrozumiał sens słów Huntera.

- Mam duże wpływy.

- Ja mam lepsze - odparł Hunter.

- Jeszcze pan coś na mój temat usłyszy! - zagroził Buli.

- Zmiataj, ale już. Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu.

- Hunter odczekał, aż Buli Jones odjedzie, i dopiero wtedy zwrócił się do Leah: - Teraz twoja kolej.

- Jak możesz go wyrzucać? - spytała. - Przecież to nie twój pracownik?

- Peterson z pewnością dojdzie do wniosku, że leży w jego interesie zastosować się do... mojej sugestii - odparł.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Była zaskoczona.

- Nie mylę się. A teraz twoja kolej. - Zbliżył się.

Cofnęła się w popłochu. Mimo iż miała ochotę uciec, postanowiła stawić czoło spodziewanej burzy.

- Wiem, wiem, teraz moja kolej. No, to zaczynaj. Jeszcze trochę pokrzycz, potup, poprzeklinaj. Możesz się nie krępować. Byle z tym skończyć.

- To nie temat do żartów, Leah. - Dopadł jej, ale nie dotknął. - Mogłaś zginąć. Koń mógł cię zabić jednym uderzeniem kopyta. I nie mógłbym temu zapobiec.

- Musiałam uratować Marzyciela.

- Jeszcze nic nie rozumiesz? Twoje bezpieczeństwo... twoje życie jest ważniejsze od konia. Powinienem był pozwolić Jonesowi zastrzelić to przeklęte zwierzę...

- Chyba nie mówisz poważnie? - oburzyła się.

- Śmiertelnie poważnie. - Przewiercał ją pełnym gniewu spojrzeniem. - Teraz, tu, obiecasz mi, że nigdy, w żadnym wypadku, w żadnych okolicznościach nie zaryzykujesz własnym życiem dla tego konia. Jeśli nie obiecasz, to Marzyciela nie ma.

Hunter nie żartował. Potrafiła ocenić, kiedy mężczyzna znajduje się u kresu cierpliwości. Hunter ten kres osiągnął.

- Obiecuję - przyrzekła.

- A ja dopilnuję, żebyś dotrzymała obietnicy - ostrzegł.

- Ale nie sprzedasz Marzyciela?

- Nie. I nie bój się o niego. Będzie bezpieczniejszy niż ty, gdy złamiesz obietnicę. A teraz wsiadaj, odprowadzimy tego nieokrzesanego zalotnika na ranczo. Po drodze trochę ochłonę i wtedy dokończymy naszą rozmowę.

- Ochłoniesz chyba dopiero za tydzień - zażartowała.

- Lepiej założyć, że za miesiąc. - Nasunął sobie kapelusz na czoło i ruszył w stronę siwka.

Hunter zadzwonił do Kevina i bez wstępów oświadczył:

- Wyrzuciłem dziś Bulla Jonesa.

- Co mam w związku z tym zrobić? - spytał Kevin, uprzednio cicho zakląwszy.

- Zająć się tym. I dopilnować, żeby nie było żadnych... komplikacji.

- Czy chodzi o Leah? Dowiedziała się?

- Nie. Chyba nie, ale ponieważ w jej obecności kazałem Jonesowi wynosić się, to na pewno zacznie coś podejrzewać.

Byłby cud, gdyby nie. A jeśli nawet... to z własną żoną jakoś sobie poradzę. - Usłyszawszy szmer, obrócił głowę. W drzwiach stała Leah. Czy słyszała? Wydawała się dziwnie zagubiona. Ręką dał jej znak, żeby weszła. - Muszę już kończyć, Kevin. Będę w kontakcie.

Wstał, obszedł biurko i usiadł na jego skraju. Czekał w milczeniu, aż Leah podejdzie. Jakże jej pragnął! I wiedział, że ona także pragnie jego. Dostrzegał to w jej oczach, w lekkim drżeniu warg, w wypiekach na twarzy...

Przyciągnął ją do siebie, pochwycił między rozstawione nogi. Miała rozszerzone źrenice, niemalże fioletowe w nagłym pożądaniu. Oddech jej stał się urywany, rozchyliła usta, serce waliło. Rozwiązał jej spięte włosy. Niby srebrzystą powłoką osłoniły głowę, spadając kaskadą na ramiona.

Nie mogąc się dłużej oprzeć, zaczął ją namiętnie całować, a kiedy oderwał usta, szepnął:

- Nie broń się, nie opieraj. Już nigdy więcej tego nie rób. Wtuliła się, nie - wtapiała się cała w niego.

- Zawsze tego pragnęłam. Czyżbyś o tym nie wiedział?

Leah leżała w łóżku i patrzyła w sufit, na którym poruszały się cienie gałęzi drzew wydobytych z mroku ostrymi promieniami księżyca. Zerknęła na śpiącego Huntera. Był tej nocy bardziej namiętny niż kiedykolwiek przedtem. Wielokrotnie miała na końcu języka słowa o miłości. O tym, jak bardzo go kocha, ale za każdym razem coś ją powstrzymywało. Może ta rozmowa z nie znanym jej Kevinem?

Patrzyła w sufit, zastanawiając się intensywnie, co Hunter miał na myśli mówiąc, że z własną żoną sobie poradzi? To pytanie dręczyło ją od dłuższego czasu. I dlaczego wzbudziło w niej taki lęk?

Rozdział 10

Następnego ranka Leah po raz pierwszy obudziła się sama w łóżku. Ogarnęła ją panika. Poczuła się jakby porzucona. Hunter miał rację. Budzenie się w jego ramionach było doskonałym początkiem dnia. Bardzo się jej nie podobało to nagłe sprzeniewierzenie się utrwalonemu już zwyczajowi.

Wstała i poszła go szukać. Znalazła tylko kartkę z informacją, że otrzymał wezwanie do Houston. Ogarnął ją niepokój. Właśnie dziś rano potrzebowała go, żeby ją utulił i wyjaśnił, co znaczyła ta dziwna rozmowa z jakimś Kevinem. Co on ma wspólnego z ich małżeństwem i ranczem?

Ślepe zaufanie, pomyślała z ironią. I dokąd ją zaprowadziło? Jeden drobny incydent, podsłuchana rozmowa i zaczęło się rozpływać niby poranna mgła.

- Chyba pojadę do miasteczka po zakupy - powiedziała do babci Rose. Coś ją tam ciągnęło. Ten głupi niepokój.

- Przy okazji wpadnij do zegarmistrza po mój zegarek - poprosiła Rose. - Od dwóch tygodni czuję się jak nie ubrana bez zegarka na ręku.

Leah obiecała załatwić sprawę, zjadła szybko śniadanie i po półgodzinie siedziała już w furgonetce, jadąc do odległego o dwadzieścia parę kilometrów miasteczka Crossroads. Spędziła co najmniej godzinę na oglądaniu wystaw i wizycie w cukierni, gdzie spałaszowała wielkie ciastko z kremem. Po wyjściu z cukierni zobaczyła sklep ze starociami. Nie znała go. Zupełnie nowy sklep. Zaciekawiona weszła do środka i po paru minutach trafiła na małą rzeźbę, którą z miejsca postanowiła kupić. Odlana ze zmatowiałej już cyny scena przedstawiała rycerza z lancą na spienionym koniu. Rycerz nacierał na groźnego smoka o szklanych rubinowych oczach. To nie wszystko! Rycerz nacierał lancą trzymaną w jednej ręce, drugą zaś obejmował uratowaną od zębów smoka pannę w powiewnej cynowej sukni. Przypomniała sobie własną ślubną suknię. Przed takim smokiem - Korporacją Lyon - uratował ją Hunter. Całe to dzieło było okropnym kiczem, ale dla Leah stanowiło symbol. Kupi to, postawi w gabinecie i będzie czekała, czy Hunter pojmie znaczenie sceny.

Kupiła i przeszła na drugą stronę ulicy, do sklepu zegarmistrzowsko-jubilerskiego, gdzie Clyde, właściciel i stary znajomy, powitał ją miłym uśmiechem i nie pytany wyłożył na ladę zreperowany zegarek Rose.

Gdy płaciła, przyszła jej do głowy nagła myśl.

- Clyde, wiem, że jesteś świetny w wyrobach ze srebra. Czy mógłbyś mi coś zrobić? - Rozpakowała kupioną rzeźbę.

- Chciałabym mieć miniaturkę tego w srebrze do noszenia na łańcuszku.

Clyde dokładnie obejrzał dzieło anonimowego twórcy i podrapał się za uchem.

- Trudne, ale da się zrobić. Ciekawa sztuka. Spóźniony prezent ślubny, co? - Jako wieloletni przyjaciel miał pełne prawo zadawania podobnych pytań. Leah skinęła głową.

- Hunter to dobry chłopak - dodał Clyde.

- Długo potrwa robota? - spytała Leah.

- No cóż, pierścionek pani Whitehaven może poczekać. - W oczach starszego pana pojawiły się iskierki dobrego humoru. - Zaraz się wezmę do roboty. Widzę, że bardzo ci się śpieszy, żeby swego rycerza udekorować.

- Dziękuję, Clyde... ! - Posłała mu całusa.

Kontynuując wędrówkę po ulicach, usłyszała niemiły glos:

- To przecież nasza panna Hampton... !

Tuż za sobą zobaczyła Bulla Jonesa. Nie mogła go obejść. Cofnęła się pod ścianę domu. Jones uśmiechał się obleśnie.

- Proszę mnie przepuścić. Nie chcę z panem rozmawiać. I jeśli Hunter się dowie, że mnie pan zaczepia...

- Pan Hunter Pryde jest tu chwilowo nieobecny. A kiedy wróci, będę już daleko, szanowna pani Pryde.

Oparł dłoń o mur, zagradzając jej drogę. Leah rozejrzała się dokoła. Dostrzegła ciekawe spojrzenia przechodniów. Na szczęście są świadkowie. Buli Jones nie będzie chciał ryzykować niczego, co może obrócić się przeciwko niemu.

- Jeśli ma pan coś do powiedzenia, to niech pan szybko mówi albo proszę odstąpić, bo zacznę krzyczeć i zbiegnie się pół miasta.

- Zawsze była z szanownej pani zadziorna sztuka. Dobrze, nie będziemy nic owijać w bawełnę. Małżonek jest w Houston, prawda? - Zarechotał, widząc jej zdumiony wyraz twarzy. - No i co? Nawet pani nie spyta, skąd wiem?

- Nic mnie to nie obchodzi.

- Możliwe, ale mimo to pani powiem. Wiem stąd, że zwołał posiedzenie rady administracyjnej Korporacji Lyon.

- No to co? Zna tych ludzi. Nic dla mnie nowego. - Wzruszyła ramionami.

- To nie o to chodzi, że ich zna. On przewodniczy radzie.

- Co pan za głupstwa opowiada?! - żachnęła się.

- Ooo, zainteresowało to panią? - Roześmiał się ordynarnie. - Korporacja czy, jak pani woli, Konsorcjum Lyon, to Hunter Pryde. Nawet o tym przedtem nie wiedziałem, dopiero kiedy Hunter wyrzucił mnie z pracy...

- Nie wierzę - gorąco zaprzeczyła.

- Każdy wierzy w to, co chce. Ale radzę pomyśleć. Wtedy wszystko zacznie pasować. No i nietrudno sprawdzić...

- Jak? - wyrwało się jej.

- Można zadzwonić do Konsorcjum Lyon i poprosić pana Pryde'a... Albo jego sekretarkę, wtedy wiadomo, że ma tam gabinet, prawda?

- Może mieć biuro połączone z tą samą centralą. To nie oznacza, że jest właścicielem Konsorcjum Lyon.

- Jest, jest, panienko. I pan Hunter, kiedy się zorientował, że mu pani nie sprzeda rancza, to powiedział sobie. „Ożenię się z nią, położę rękę na ranczu, a potem zobaczymy!”.

- Niech pan sobie idzie, Jones! - krzyknęła. - Nie chcę więcej słuchać tych obrzydliwych insynuacji. - Chciała odepchnąć jego rękę i odejść, aleją zatrzymał.

- Kiedy usłyszał, że zamierza pani wyjść za pierwszego lepszego, bo pewno przeczytał ogłoszenie, to postanowił być pierwszy. Inaczej wszystko by przepadło raz na zawsze. Chytra z niego sztuka. Bez wydania jednego centa ma całą ziemię, a na dodatek żonę. Kiedy mu się znudzi, to ją, razem z babcią na zbity łeb wyrzuci z rancza, choćby sto papierków miała, że to jest jej. Biznesmeni potrafią takie rzeczy robić. Życzę szczęścia, pani Pryde - dodał i odszedł.

Długo stała wpatrzona w sczerniałą nagle przestrzeń. Kiedy, połykając łzy, chciała biec do furgonetki powstrzymał ją głos Clyde'a. Stał przed sklepem.

- Wstąp do mnie na chwilę - powiedział.

- Kiedy się spieszę...

- Wstąp, to nie potrwa długo.

Zawróciła niechętnie.

Clyde z wielce tajemniczą miną, trzymając na ladzie zaciśniętą dłoń, jakby w niej coś ukrywał, zaczął uroczyście:

- Droga Leah, znamy się od wielu, wielu lat, bardzo cię lubię i chciałbym przyczynić się do twego szczęścia. Zrobienie miniaturki z tej twojej rzeźby... Zastanawiałem się nad tym, to nie wyjdzie dobrze. Kształt z szeroką podstawą nie pasuje na miniaturkę i źle będzie się nosić...

- To już nieważne... - przerwała Leah.

- Bardzo ważne, drogie dziecko. - Nie dostrzegał bladości jej policzków. - Kiedyś wyszła, pogrzebałem w moich srebrnych starociach, bo mi coś świtało w głowie. Rycerz walczący ze smokiem, by uratować niewiastę, to częsty motyw. - Rozwarł dłoń. Leżał na niej srebrny medalion z płaskorzeźbą artystycznie wykonaną. Rycerz w zbroi, ziejący ogniem smok i unoszona silną dłonią niewiasta. - Przyjmij to ode mnie, jako mój prezent ślubny.

Z oczu Leah skąpało parę łez. Szybko je otarła. Na szczęście Clyde mógł je zrozumieć jako rezultat wzruszenia z powodu jego podarku. Podziękowała mu bardzo serdecznie, schowała medalion do torebki i wybiegła ze sklepu.

W furgonetce zaczęła analizować informacje otrzymane od Bulla. Kierowała nim chęć zemsty na Hunterze za niesprawiedliwe, jego zdaniem, zwolnienie. A więc na wszystko, co mówi, trzeba brać poprawkę. Niemniej to, co powiedział, miało sens i składało się w logiczną całość, która potwierdzała najgorsze obawy Leah. Nie ulega wątpliwości, że Hunter chciał posiadać ranczo. I nigdy nie chciał wyjawić, po co.

Może wiedział, że jeśli powie, ona nie wyjdzie za niego?

A właściwie, co tu dużo myśleć. Buli albo mówił prawdę, albo kłamał. Trzeba to sprawdzić i tyle. Ale w jaki sposób?

Jest Conrad Michaels! Można do niego zadzwonić. Nie zwlekając, zapuściła motor i ruszyła w drogę powrotną do domu. Michaels na pewno jej pomoże.

- Conrad? Tu Leah - odezwała się sztucznie wesołym głosem. - U mnie wszystko w porządku, a u ciebie? - Przez dłuższy czas słuchała, a następnie odparła na zadane jej pytanie: - Tak, masz rację, dzwonię nie tylko po to, aby dowiedzieć się o twoje zdrowie. Jestem czegoś ciekawa i chciałabym, żebyś mi pomógł dowiedzieć się...

- Zrobię, co będę mógł, Leah. O co chodzi?

- Chodzi mi... o tę naszą pożyczkę. Kredyt dla rancza. Hunter to załatwiał w twoim banku?

- Nie, Leah, pożyczka nie wisi już w naszym banku. Z początku tak było, twój adwokat na to nawet nalegał. Potem kredyt odkupiło prywatne konsorcjum. Ale wszystko jest w jak najlepszym porządku. Twój adwokat się zgodził...

- A kiedy ten ktoś odkupił?

- Już po twoim ślubie. Ale nic się nie bój, warunki pozostały te same. Nie mogą zażądać przedterminowej spłaty.

- Kto to odkupił? - spytała po chwili milczenia.

- Co się stało, Leah? O co ci chodzi? Dlaczego tych wszystkich pytań nie zadasz Hunterowi?

- Bo pytam ciebie, Conne. - Specjalnie użyła rodzinnego zdrobnienia, , aby poczuł się zobowiązany do większej lojalności. - Chcę po prostu wiedzieć, czy nie zalegamy z ratami.

- Rozumiem... - odparł zmęczonym głosem.

- Wiem, Conne, że jesteś na emeryturze i tak dalej, ale miałam nadzieję, że utrzymujesz nadal kontakty i wiesz, co w trawie piszczy. Bardzo przepraszam, że cię o to proszę, ale bardzo mi na tym zależy. To jest dla mnie niesłychanie istotne.

- Rozumiem - powtórzył. - Postaram się dowiedzieć.

- Dyskretnie!

- Nie obawiaj się. Zrobię to bardzo dyskretnie.

Po zakończeniu tej jednej rozmowy, Leah długo przygotowywała się psychicznie do następnej. Wreszcie wykręciła zapisany na kartce numer. Telefonistka zgłosiła się od razu.

- Konsorcjum Lyon, z kim mam połączyć?

- Z Hunterem Pryde'em.

- Proszę czekać...

- Tu Felicia Carter - odezwał się po chwili inny głos.

- Ooo, przepraszam, chciałam mówić z panem Pryde'em.

- Czy mogę wiedzieć, kto mówi?

- Ale czy jest?

- Jest, ale niestety bardzo zajęty. Ma posiedzenie rady. Mogę mu przekazać wiadomość, jeśli to coś bardzo pilnego...

- Nie, nie, dziękuję. - Już chciała odłożyć słuchawkę, ale się wstrzymała. - Jedną chwileczkę... Czy może mi pani powiedzieć, jaki jest jego oficjalny tytuł?

- Ale kto mówi? - W głosie kobiety pojawiła się podejrzliwość.

Leah bez słowa odłożyła słuchawkę. A więc część informacji otrzymanej od Bulla znalazła potwierdzenie. Do Huntera można dzwonić pod numerem Konsorcjum Lyon. Co prawda, to jeszcze nie oznaczało, iż ma tam swój gabinet ani że tam pracuje. I nie stanowiło dowodu, iż cała Korporacja Lyon do niego należy. Nie wpadaj w panikę, dziewczyno, powtarzała sobie. Myśl racjonalnie. No dobrze, jest w Houston, ma do załatwienia sprawy w Konsorcjum, jest na posiedzeniu rady. Ty też tam przedtem byłaś!

Zadzwonił telefon. Odebrała.

- Mówi Conrad. Mam informacje. - Z tonu głosu wnioskowała, że nie będzie tymi informacjami zachwycona.

- Mów - odparła. - Jestem na wszystko przygotowana.

- To jeszcze właściwie wiele nam nie wyjaśnia... więc nie wyciągaj pochopnych wniosków. Dług bankowy wykupiła Spółka HP...

- HP... Hunter Pryde?

- Możliwe. Tak, to bardzo możliwe. Nie wiem, co to jest za firma, ale mam jej telefon w Houston, jeśli chcesz...

- Owszem, bardzo chcę. - Zapisała.

- Zadzwoń, jeśli będę ci potrzebny - odparł. - Miałem nadzieję, że... - Nie skończył, nie potrzebował.

- Ja też - odpowiedziała i podziękowawszy Conradowi odłożyła słuchawkę.

Tym razem długo się nie zastanawiała. Wykręciła podany jej numer i po zgłoszeniu się telefonistki poprosiła Huntera. Została połączona z sekretarką, która zaoferowała się przekazać Hunterowi wiadomość, gdyż w tej chwili był nieobecny.

- Tu Felicia Carter z Konsorcjum Lyon - przedstawiła się Leah.

- Przecież pan Pryde jest teraz u was - zdziwiła się sekretarka.

- Ach, strasznie przepraszam, jaka ja jestem roztargniona. Pomyliłam dni. - I powodowana impulsem dodała, chichocząc głupawo: - Panu Pryde'owi też na pewno mylą się dni. Patronując dwóm takim wielkim firmom...

- Możliwe, ale wątpię. Pan Pryde jest niezwykłym człowiekiem i zatrudnia doskonałych asystentów. Najlepszych! To mu bardzo ułatwia życie. Przepraszam na chwilę... - Leah usłyszała prowadzoną w tle rozmowę. Sekretarka ponownie się odezwała: - Właśnie przyszedł jeden z asystentów, chciałaby pani z nim mówić?

- Kevin? - spytała Leah.

- Ooo, zna go pani?

- Nie, nie będę go trudziła - odparła okrężnie. - Odszukam zaraz pana Pryde'a. - I w tym miejscu załamał się jej głos. - Dziękuję i przepraszam - wybąkała.

Teraz nie mogła już powstrzymać łez. Przeklinała własną słabość. Na szczęście to nie był koniec świata. Miała babcię Rose i miała ranczo, którego za żadną cenę nie odda. Miała wiernych pracowników, no i Marzyciela...

Czegoś na tej liście było brak. Kogoś! Tak bardzo chciała mieć Huntera, a najbardziej jego miłość.

Niestety, Hunter był zainteresowany wyłącznie jej ranczem.

- Co się dzieje? - usłyszała głos babci Rose.

Zobaczyła Rose, stojącą w drzwiach. Niemo potrząsała głową i rękawem koszuli zaczęła ocierać mokre policzki.

- Hunter? Co się stało? - spytała z niepokojem Rose.

- Nie. To znaczy tak. - Leah zakryła twarz dłońmi. - Jest zdrowy, jeśli o to pytałaś...

- No, to o co chodzi? - Rose podeszła bliżej. . - Chodzi o to, że Konsorcjum Lyon to Hunter.

- Konsorcjum Lyon należy do Huntera? Chyba żartujesz?

- Nie żartuję. Właśnie rozmawiałam z jego sekretarką. Z dwiema sekretarkami. Co ja teraz zrobię?

- Musisz z nim porozmawiać, to jasne.

- Rozmawiać? A o czym mam z nim rozmawiać? Co mam mu powiedzieć? Może spytać: „A tak przy okazji, mój drogi, czy naprawdę ożeniłeś się ze mną tylko po to, żeby zdobyć ranczo?”. Bo to prawda, babciu! I przez cały czas temu nie zaprzeczał, gdy to sugerowałam.

- Skoro podejrzewałaś, to po co teraz dramatyzujesz? Po prostu sprawdziły się twoje podejrzenia. A poza tym: co za różnica, i czy to w ogóle jest ważne, czy chciał ranczo dla siebie, czy dla swojej firmy. Moim zdaniem zrobiłaś doskonały interes. Nie wyszłaś za biednego kowboja, ale za właściciela Konsorcjum Lyon. Każdy by ci pozazdrościł.

- Co ty opowiadasz, babciu Rose? - Leah aż podskoczyła.

- Słyszałaś. I dobrze to sobie przemyśl. Co zyskał Hunter na tym interesie? Dużo pracy i mierne podziękowanie. Ale jeśli on rzeczywiście jest właścicielem Konsorcjum, to ty masz swoje ranczo, masz ranczo Circle P, a także to wszystko, co ów Lyon ma w swoim worku... - zarechotała. - A przede wszystkim masz Huntera. W sumie zrobiłaś doskonały interes...

- Chyba zażąda spłacenia długu, a jak nie spłacimy, to zabierze ranczo.

- Jesteś naprawdę niemądra. Zabieraj pupę z fotela, wsiadaj do furgonetki i jedź do Houston. Pogadaj z nim. Zadaj mu bez ogródek pytanie, po co się z tobą ożenił. Niech się zdeklaruje.

- Kiedy ja wiem, po co.

- Powiedział ci to? Powiedział ci, że się żeni, żeby mieć ranczo? Czy też tak sobie wykombinowałaś?

- Chyba takiego sformułowania nie użył, ale... tak zakładałam. Ilekroć go o to pytałam, albo stał jak słup soli, albo się czymś wykręcił.

- A może czuł się obrażony takimi pytaniami?

- Dlaczego? Zwłaszcza że to nie był żaden sekret. Dla nikogo nie jest tajemnicą, po co się ożenił. Możesz to ubierać w takie czy inne piękne słówka, ale wiadomo, że ja wyszłam za niego dla interesu. I on za mnie z tego samego powodu.

- Ach tak? I co jeszcze? Przyjeżdża tutaj taki krezus, mądry, inteligentny, umie myśleć i do tego jeszcze cholernie przystojny. I taki człowiek przyjeżdżałby specjalnie po to, żeby położyć łapę na nędznym, bliskim bankructwa, teksańskim ranczu? Bzdury, moja droga. Bzdury!

- Zupełnie mi pomieszałaś w głowie, babciu.

- Doskonale. Pomieszaj sobie jeszcze trochę, to może coś z tego wyniknie. Ale mam jeszcze jedno drobne pytanie: kochasz go?

- Tak - odparła bez chwili wahania. - Ponad wszystko.

- No, to o wszystkim innym zapomnij - poradziła Rose. - Nie, nie o wszystkim. Tu leży twoja torebka i klucze do furgonetki. Jedź do Houston. Zobaczymy się jutro. Albo pojutrze. Albo za kilka dni. Ot, kiedy wrócisz. Zakop się w tym tam jego apartamencie z ogrodem nad głową i zrób mu parkę dzieci. Mogą być trojaczki. Bo ja też chcę czegoś od życia. I właśnie zechciałam zostać prababką. I to szybko. Jazda, dziewczyno! Słyszysz?

- Jakże bym miała nie słyszeć? Tak głośno krzyczysz, że Inez, jej dzieci i połowa pracowników już o wszystkim wiedzą.

Niemniej posłuchała. Bez dyskusji wzięła torebkę i wsiadła do furgonetki. Nie chciała sobie zostawić czasu na dalsze rozmyślanie. Ruszyła na pełnym gazie.

Parokrotnie podczas drogi była bliska zawrócenia, lecz za każdym razem coś ją powstrzymywało. Determinacja? Nadzieja na rozwiązanie raz na zawsze dręczącego ją problemu? A może uda się jej nakłonić Huntera do dania szansy ich małżeństwu? Kochała go. I miała zamiar o tę miłość walczyć.

W mieście dwukrotnie zabłądziła. Znalazła wreszcie budynek Konsorcjum Lyon i zjechała do podziemnego garażu. Pojęcia nie miała, jak dostanie się na konferencję rady administracyjnej, ale postanowiła łatwo nie rezygnować. W recepcji przedstawiła się pełnym nazwiskiem:

- Leah Pryde. Jestem żoną Huntera Pryde'a. Mam tu się spotkać z mężem.

- Witamy, pani Pryde. Zaraz zadzwonię do męża na górę i zawiadomię go o pani przybyciu - powiedział strażnik.

- Wolałabym, żeby pan tego nie robił. Mąż jest jeszcze pewno na posiedzeniu rady. Poczekam na niego na górze.

Strażnik wahał się przez chwilę, ale potem uśmiechnął się.

- Oczywiście, jak sobie pani życzy.

Ze zdeterminowaną pewnością, której wcale nie czuła, poszła w kierunku wind. Wkrótce znalazła się na piętrze dyrekcyjnym. Przy wyjściu z windy nie było tym razem żadnej sekretarki. Leah spojrzała na swoje ubranie i cicho zaklęła. Zupełnie zapomniała przebrać się na wyjazd do miasta. Koszula w kratę i dżinsy nie wydawały się odpowiednim strojem w takim miejscu, gdzie z pewnością obowiązuje specjalny styl ubioru. Poza tym rozsypały się jej włosy. Ale cóż było robić? Należało brnąć dalej. Jak tu dotrzeć do sali obrad?

Szła pustym korytarzem, wiedząc, że nie wolno jej się wahać. Każdy mógł ją zaczepić i spytać, co tu robi, albo nawet wezwać strażników lub, co gorzej, Huntera. Jeśli mają ją stąd wyrzucić, to niech przynajmniej dzieje się to w świetle jupiterów, przy świadkach...

Niedaleko drzwi sali konferencyjnej napotkała pierwszą przeszkodę. Z jednego z pokoi wyszła wysoka, elegancka kobieta i zaskoczona obecnością obcej osoby spytała:

- Czy mogę pani w czymś pomóc?

- Nie - odparła krótko Leah i pomaszerowała dalej.

Ale kobieta nie rezygnowała. Zaszła Leah drogę.

- Jestem Felicia Carter, a pani kim jest i do kogo?

- Bardzo panią przepraszam, ale jestem spóźniona - odparła Leah i sięgnęła dłonią do klamki wielkich drzwi.

Jednakże Felicia Carter była szybsza. Pochwyciła dłoń Leah i gorąco nią potrząsnęła.

- Bardzo mi miło, panno... ?

- Leah.

- Leah? - Uścisk dłoni stał się mocniejszy. - Jeśli pani pozwoli do sekretariatu, to zaraz się zajmiemy pani sprawą... - Na twarzy kobiety pojawił się sztuczny uśmiech udawanej serdeczności.

- Będę bardzo wdzięczna - odparła Leah z niewinną miną i skierowała się w stronę wskazaną przez kobietę, która w związku z tym musiała puścić jej rękę. Wówczas Leah błyskawicznie się odwróciła i dopadłszy klamki, otworzyła drzwi, weszła i zatrzasnęła je tuż przed samym nosem pani Carter.

Gdy spojrzała w kierunku wielkiego stołu, stwierdziła z przerażeniem, że siedzi przy nim dużo więcej osób niż poprzednim razem. I wszyscy patrzyli na nią jak na zjawę z innego świata. Na miejscu poprzednio zajmowanym przez Buddy'ego Petersona, siedział Hunter, trzymając nogi na blacie stołu. Buddy natomiast siedział po prawej stronie Huntera, w pozycji znacznie skromniejszej.

Leah zastygła.

- Nie krępuj się, kochanie - powiedział Hunter. - Siadaj. Przez długą chwilę małżonkowie spoglądali sobie głęboko w oczy. Leah była przekonana, że jej wzrok wyraża lęk. Telefon przed Hunterem cichutko zabrzęczał. Hunter odebrał.

- Wszystko w porządku, Felicia! - odparł. - Jest tu z nami. - Odłożył słuchawkę. - Panie i panowie, przedstawiam wam moją żonę - obwieścił. Rozległ się szmer zdumionych powitań ze strony tych, których podczas poprzedniej wizyty Leah tu nie było. - Czym ci możemy służyć, Leah?

- Pomyślałam sobie, że masz mi coś do powiedzenia.

- Nie. To raczej chyba ty chcesz mi coś zakomunikować. Ogarnęła ją rozpacz. A. więc Hunter nie ma zamiaru się przyznać! Nigdy nie chce niczego wyjaśniać. Domyśla się chyba jednak, że nie przyjechałaby tu, gdyby nie odkryła prawdy. I co, spodziewa się, że ona nadal będzie mu ufać? A właśnie że będzie... ! Uświadomiła sobie z przeraźliwą jasnością, że mimo tego, co jej naopowiadał Buli Jones, mimo bezspornych faktów, ona mu nadal ufa. I kocha go.

- Nie mam nic do powiedzenia - odparła cicho.

- W takim razie musisz nam wybaczyć. Mamy jeszcze parę spraw do omówienia. Może poczekasz... obok?

Czuła, że do oczu napływają jej łzy. Wyrzucała sobie, że słuchała Bulla, babci Rose, że tu przyjechała...

I na domiar wszystkiego teraz zbuntowała się przeciwko samej sobie. No, bo przecież nie będzie bardziej ufała Bullowi niż Hunterowi! Na pewno nie! Zawiodła siebie, zawiodła swego męża... Nagle przypomniały się jej słowa Huntera o tym, że nikt nigdy nie obdarzył go ślepym zaufaniem. Skarga mężczyzny, który przez całe życie pozostawał sam i nie miał na kim się oprzeć. Zacisnęła usta. Nie odejdzie, nie podda się, nie porzuci mężczyzny, którego kocha! Znaczy on dla niej więcej niż ranczo, Marzyciel, pracownicy... Hunter chce ślepego zaufania? Doskonale. Będzie je miał!

- Jednakże mam ci coś do powiedzenia, ale w cztery oczy.

- Panowie i panie, proszę o wasze podpisy - powiedział. Zamknął teczkę i wstał od stołu. - Proszę mi wybaczyć, mam do omówienia z żoną parę spraw. - Gestem ręki zaprosił Leah do swego gabinetu.

Gdy znaleźli się sami, zapytał ostro:

- Co to wszystko ma znaczyć, Leah?

Zgarniała i porządkowała teraz w myśli słowa, które już dawno powinna była wypowiedzieć:

- Od chwili naszego ślubu poprosiłeś mnie tylko o jedną rzecz. Powiedziałeś, że jest to dla ciebie najważniejsze. A ja ci powiedziałam, że gdybym to mogła opakować w jakieś pudło, tobym ci ofiarowała. Pudła nie mam, ale mam ten prezent. Zrobisz z tym, co zechcesz. Jest w nim zawarte właśnie to, o co prosiłeś... - Wyjęła z torebki srebrny medalion.

- Co to jest? - Patrzył, jeszcze nic nie rozumiejąc.

- Obejrzyj.

W miarę, jak rozpoznawał treść rysunku płaskorzeźby, twarz zaczęła mu się wypogadzać. Oczy rozbłysły radością.

- Czy chcesz powiedzieć, że ten rycerz symbolizuje... ?

- Tak, że ci ufam. Całym sercem...

Rozległo się pukanie i wsunął głowę Buddy Peterson.

- Dokumenty podpisane, rada twoja. Gratuluję ci tego posunięcia. Można by je nazwać niesłychanie szlachetnym. Ale wiązało się z tym olbrzymie ryzyko. Mogłeś wszystko stracić.

- Nie straciłem. Wygrałem. - Zerknął w stronę Leah.

- Wszystko wygrałem.

- Czuję, że wiele się teraz zmieni, kiedy cały interes do ciebie należy.

- Możesz być tego pewien - odparł Hunter. Peterson przeprosił i zamknął za sobą drzwi.

- Nic teraz nie rozumiem - odezwała się Leah. - Myślałam, że Konsorcjum Lyon od dawna do ciebie należy?

- Dokładnie od dwóch minut.

- A przedtem?

- Byłem ich największym rywalem. I koszmarną zmorą.

- A dlaczegoś mi nic nie powiedział?

- Bo przed podpisaniem dokumentów nie było nic do powiedzenia. Słyszałaś, co przed chwilą powiedział Buddy. Ryzykowałem i mogłem wszystko stracić.

- Nie wszystko. - Jej oczy znowu napełniły się łzami.

- Zostałoby ci ranczo.

- Nie, ranczo nie jest moje. Zabezpiecza je intercyza.

- Radziłeś mi, żebym ją przeczytała. Powinnam była to zrobić. Hunter?

- Słucham cię. - W jego oczach tańczyły wesołe ogniki.

- Czyżbyś mimo wszystko chciała mi coś powiedzieć?

- Może i tak... Chyba powinnam ci coś powiedzieć. Właściwie o coś cię spytać. Czy ty wiesz, jak bardzo cię kocham? Bardzo, bardzo!

- W samej rzeczy, zapomniałaś o tym wspomnieć.

- Mam jeszcze jedno pytanie i tym razem musisz mi na nie odpowiedzieć. Dlaczego się ze mną ożeniłeś?

- Ponieważ byłaś gotowa wyjść za mąż za pierwszego lepszego mężczyznę, który by się zgłosił. Nie mogłem ścierpieć tej myśli. I wszystko tak zaplanowałem, żebym to był ja.

- Chciałeś przecież kupić ranczo - przypomniała.

- Tak. Na samym początku. W celu zablokowania Korporacji Lyon i postawienia jej w trudnej sytuacji. A później to już chodziło mi tylko o ochronienie ciebie przed ich zakusami.

- I stąd ta uwaga Petersona o szlachetnym posunięciu?

- Nie. Kupno rancza ułatwiłoby mi przejęcie korporacji. Ożenek z tobą...

- Był ryzykowniejszy - dokończyła za niego.

- Tylko trochę. Ale wart ryzyka. - Wyjął z teczki plik dokumentów i podał Leah.

- Co to jest?

- Przeczytaj.

Przeczytała. Akt własności rancza Hampton na jej nazwisko, wolny od jakichkolwiek długów czy innych obciążeń. Datowany dzień przed ślubem.

- Hunter... !

- Kocham cię, Leah. Przez wszystkie lata cię kochałem. Inspirowałaś moje marzenia... I zawsze byłaś w tych marzeniach.

- Najwyższy czas na spełnianie następnych - powiedziała.

Zaczął ją namiętnie całować. Ale tym razem nie miała wątpliwości, że oprócz pasji jest w tym miłość.

I wiedziała, że znalazła rycerza w lśniącej zbroi. Swego własnego! I ten rycerz raz na zawsze powalił smoka.

EPILOG

Popijając poranną kawę, Leah przeglądała gazetę. I nagle zobaczyła ogłoszenie.

POTRZEBNA ŻONA Ranczer potrzebuje natychmiast i zdecydowanie żony. Ewentualna kandydatka powinna spełniać następujące warunki:

1. Mieć w dniu dzisiejszym 27 lat i oczy koloru teksańskiego nieba. Pożądane: osobowość trudna do ujarzmienia i delikatność uczuć.

2. Doświadczenie ranczerskie i zdrowy rozsądek, pozwalający wiedzieć, kiedy nie należy z niego korzystać.

3. Dobre obycie w środowisku biznesu, a zwłaszcza umiejętność poskramiania złych humorów i innych wyskoków członków rad administracyjnych.

4. Powinna być w ciąży. Lekarz jest już zamówiony.

Mam 34 lata i mogę ofiarować wybrance przyzwoite łoże i od czasu do czasu piknik na dachu pod wszystkimi gwiazdami Teksasu. Szczegóły bardziej intymnej natury do omówienia i ewentualnych negocjacji natychmiast po zjawieniu się kandydatki w sypialni na pierwszym piętrze. Nie radzę zwlekać. Ogłoszeniodawca czeka z niecierpliwością.

Leah rzuciła gazetę, zerwała się od kuchennego stołu i pobiegła na górę. Przecież tam czekał na nią ojciec jej przyszłych dzieci.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
271 Leclaire?y Maz z ogloszenia
Day Leclaire Mąż z ogłoszenia
Leclaire Day Mąz z ogłoszenia
0271 Leclaire Day Mąż z ogłoszenia
Leclaire Day Maz z ogloszenia
271 Leclaire Day Mąż z ogłoszenia
362. Day Leclaire - Mąż z zasadami (Tam dom twój), Da Capo
10 Day Leclaire Tam dom twój (Mąż z zasadami)
Mąż powołany przez Boga 581005e
Leclaire Day Bal Kopciuszka 02 Nie ma tego złego
matrusz maz pientro
Ogloszenie
Ogłoszenie, Matura - teksty użytkowe
ogloszenie, Dokumenty Textowe, Religia
BIBLIJNY PUNKT WIDZENIA- mąz głową zony, damsko męskie

więcej podobnych podstron