DAVID MORRELL
PODWÓJNY OBRAZ
Stirlingowi Silliphantowi (1918-1996).
Za Route 66, Naked City i wszystkie inne
wspaniałe rzeczy, które napisałeś, a które spowodowały,
że zechciałem zostać pisarzem.
Drogi przyjacielu, osiągnąłeś to, do czego dąży każdy
prawdziwy pisarz - zmieniłeś czyjeś życie.
Pojęcia „zrobić zdjęcie” i „sfotografować” nie są wymienne:
pierwsze odzwierciedla postawę zdobywczą, drugie przyjmującą.
Kiedy fotograf stanie się jednością z otaczającym światem,
można użyć pojęcia „stworzyć fotogram”, a określa ono stan w którym
zacierają się granice pomiędzy obiektem zewnętrznym a aktem twórczym.
Stieglitz powiedział mi kiedyś:
„Kiedy fotografuję, to tak jakbym się kochał!”
ANSEL ADAMS
JEDEN
1
Jama śmierdziała gliną, pleśnią i moczem. Miała niecały metr szerokości, nieco ponad dwa długości i mniej niż metr głębokości. Jak płytki grób. Coltrane leżał tu od trzydziestu sześciu godzin. Pod sobą miał gumowaną pałatkę, nad głową rozpiętą nylonową płachtę w kolorze ziemi, zamocowaną uschłymi gałęziami i przysypaną dla kamuflażu sosnowymi igłami. Dwieście metrów poniżej, u stóp lesistego zbocza, na którym się ukrywał, pojawiły się pojazdy. Najpierw wąskim duktem wjechało na pustą polankę sześć wielkich ciężarówek, za nimi, z odbijającym się dalekim echem łoskotem, pojawiły się spychacz i koparka. Kiedy konwój stanął obok mierzącego jakieś piętnaście na trzydzieści metrów prostokąta niedawno przekopywanej ziemi, podmuch wiatru sypnął na zmarznięty grunt śniegiem.
Coltrane z niepokojem spojrzał na spływające w dolinę coraz ciemniejsze chmury i pomodlił się chwilę. Byłoby straszne, gdyby po tylu godzinach czekania pogoda obróciła się przeciwko niemu. Uniósł jeden z czterech leżących przed nim aparatów, wyregulował teleobiektyw i zaczął fotografować. Z ciężarówek zeskakiwali uzbrojeni w broń maszynową mężczyźni w poszarpanych zimowych ubraniach, każdy z nich uważnie rozglądał się po otaczających zboczach. Choć Coltrane dołożył wszelkich starań, by go nie odkryto, to kiedy kierowali wzrok w jego kierunku, drętwiał. Ze strachu, że go zauważono, pochylił głowę i przywarł do dna jamy. Kiedy mężczyźni obserwowali teren oddalony od jego kryjówki, Coltrane odetchnął i wrócił do robienia zdjęć. Operatorom spychacza i koparki wydawał rozkazy mężczyzna, który miał klatkę piersiową jak baryłka, twarz niczym połeć surowej wołowiny, pałąkowate nogi, szopę czarnych włosów i sumiaste wąsiska.
Mam cię, draniu! Coltrane, niezdolny do opanowania podniecenia i uszczęśliwiony naciskał spust migawki. W Tuzli członek komisji ONZ rozłożył przed nim mapę i wskazał kilkanaście nowych miejsc, które zamierzano przebadać - oczywiście dopiero po tym jak inspektorzy skończą przyglądać się tym, którymi zajmują się aktualnie. Plan pracy zależał w znacznym stopniu od pogody, która - jako że kończył się listopad - robiła się coraz gorsza. Ale zanim inspektorzy dotrą do wszystkich podejrzanych miejsc, ci których komisja mogłaby oskarżyć, zdążą usunąć wszystkie obciążające ich dowody.
Z planowanych do inspekcji miejsc Coltrane wybrał to najbardziej odcięte od świata, i jedynie dzięki umiejętności posługiwania się kompasem oraz wojskowej mapie udało mu się nie zgubić w trakcie trudnego marszu przez niezliczone strumienie i górskie grzbiety. Kiedy obciążony dwoma plecakami dotarł do tego zbocza, skrył się w krzakach i odczekał dwie godziny, obserwując nieprzyjazną okolicę. Sprawdzał, czy ktoś go zauważył. Dopiero po zapadnięciu zmroku zrobił sobie prymitywną kryjówkę i wycieńczony wpełzł do jamy. Miał ochotę zasnąć od razu, ale wiedział, że musi przedtem coś zjeść: kanapki z serem i podeschnięte kiełbaski, które przyniósł w plecaku. Zanim jednak zabrał się do kolacji, sprawdził aparaty.
Przez cały następny dzień i następną noc nie wychodził z lodowatej kryjówki, poruszał się tylko by wziąść sobie kolejnych kilka kiełbasek, i popić je kawą z termosu czy przekręcić się na bok, by oddać mocz do plastikowej butelki. Co jakiś czas ogarniało go zwątpienie i nabierał przekonania, że marnuje czas i przyszedł nie tam, gdzie trzeba nic się tu nie będzie dziać i może sobie iść. Obskurny bar w Tuzli, w którym przesiadywali jego koledzy fotoreporterzy, teraz wydawał mu się nawet przytulny. Coltrane nie mógł jednak znieść myśli, że podda się zniecierpliwieniu. Poddawanie się w ogóle nie leżało w jego naturze. Teraz rozpierała go radość, że wytrzymał. Nie tylko robił znakomite zdjęcia tego, ale także dokumentował uczestnictwo w zbrodniczym procederze człowieka uznawanego za podejrzanego numer jeden.
DRAGAN ILKOVIČ. Cóż za idealne nazwisko dla potwora.
Skurwiel postawił karabin przy burcie ciężarówki i oparł dłonie na szerokich biodrach, by z satysfakcją przyglądać się, jak spychacz zaczyna orać ziemię. Podjechała koparka. Czując jak serce wali mu o pałatkę, Coltrane robił zdjęcie za zdjęciem, szczęśliwy, że przyniósł ze sobą cztery aparaty, każdy z innym obiektywem i filmem innej czułości - dwa z czarno-białym, dwa z kolorowym - dzięki czemu nie będzie musiał marnować czasu na zmianę rolek.
Jeden z mężczyzn trzymających karabin krzyknął i gorączkowo wskazał coś, co odkopał spychacz. Ilkovič podbiegł do tego miejsca, równocześnie wydając rozkazy operatorowi koparki. Coltrane nie mógł dostrzec, co poruszyło ludzi na dole, widział tylko kłębiący się tłum, po chwili jednak mężczyźni się rozdzielili i kilku z nich podbiegło do jednej z ciężarówek, by pomóc wyładować resztę sprzętu. Kiedy Coltrane spojrzał znowu w wizjer teleobiektywu - zamarł przerażony.
Widział ciała. Plątaninę niezliczonych ciał. Trupy musiały być wrzucane do masowego grobu w pośpiechu, więc teraz nie można było rozpoznać, która noga należy do którego tułowia, która ręka do którego ramienia a który kark do której głowy. Pod wpływem ciężaru spychacza w dole powstała miazga. Ubrania zetlały, a ciało zdążyło odpaść od kości, toteż z gęstej gnijącej masy wystawały szare kości i pozbawione ust zęby, szczerzące się do nieba w cichym wiecznym cierpieniu.
W czasie wojny ta okolica wschodniej Bośni została wyznaczona na kontrolowaną przez siły ONZ strefę bezpieczeństwa dla Muzułmanów. W poszukiwaniu ochrony spłynęło tu - z miejsc odległych nawet o kilkaset kilometrów - piętnaście tysięcy ludzi, w efekcie czego teren stał się niezwykle ważnym celem dla Serbów, którzy otoczyli go i zaczęli intensywnie ostrzeliwać, zmuszając siły międzynarodowe do tego aby się wycofały. Ku zaskoczeniu obserwatorów, Serbowie po zajęciu strefy puścili wolno dzieci. Zgwałcili za to wszystkie kobiety - przy istniejących animozjach zmuszenie muzułmańskich kobiet do urodzenia serbskich dzieci było gorsze niżby odebrano im życie. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn… Z każdym zdjęciem do ust Coltrane'a napływała żółć, jednak nieprzerwanie fotografował to, co zostało z Muzułman, których Serbowie załadowali na ciężarówki, zawieźli do dalekich dolin, wykopali jamy w ziemi, ustawili nad nimi szeregiem i masowo mordowali.
Podobno niektóre jamy zawierały do czterystu zwłok. Aby wymordować taką liczbę ludzi trzeba było wielkiej nienawiści i determinacji. Serbowie przygotowali się do tego zadania. Kiedy ostatni stojący nad dołem Muzułmanin został zabity strzałem w tył głowy, spychacze zasypywały doły i sprawę uznawano za załatwioną - sprawnie i gładko. Tyle tylko, że po zakończeniu wojny i podzieleniu Bośni na rejony serbskie, chorwackie i muzułmańskie, w ONZ zaczęto mówić o zbrodniach przeciwko ludzkości. W Holandii powstał międzynarodowy trybunał i nagle wielu serbskich dowódców, podobnych do Dragana Ilkoviča, trafiło na listę poszukiwanych zbrodniarzy wojennych. Musieli więc posprzątać.
Ryk uruchomionego silnika zwrócił uwagę Coltrane`a na potężną maszynę, którą mężczyźni wyładowali z ciężarówki. Z jednej strony urządzenie miało wielki lejek, z drugiej otwór wylotowy - przypominało stosowany przez służby oczyszczania miasta rozdrabniarkę do likwidacji złamanych gałęzi i przewróconych drzew. Po chwili Coltrane zrozumiał, że Dragan Ilkovič przywiózł z jednej z pobliskich kopalń rozdrabniarkę skał. Koparka wrzucała w wielki lejek kości, a z otworu wylotowego wystrzeliwał na ciężarówkę strumień okropnego granulatu, który miał wylądować w kopalnianym szybie. Jak podejrzewał inspektor komisji ONZ, z którym rozmawiał Coltrane, proceder taki trwał od pewnego czasu, nikt jednak nie był w stanie nic udowodnić.
Do dziś, z furią pomyślał Coltrane. Kątem oka zauważył, jak szybko ciemnieją i gęstnieją chmury. Pojedyncze płatki śniegu zbiły się w białe obłoczki. Musiał się spieszyć. Zrobił zbliżenie Ilkoviča, przekręcił obiektyw na szeroki kąt i w tym momencie poczuł, że staje mu serce. Kamuflująca jego kryjówkę pałatka została zerwana.
2
Ktoś złapał go za ręce i pod pachy. Usłyszał gardłowe głosy. Został wyciągnięty z jamy tak gwałtownym szarpnięciem, że ledwie zdążył złapać paski aparatów. Obrócono go i stał twarzą w twarz z dwoma potężnymi, wściekłymi mężczyznami w zimowych kurtkach. Szukających intruzów żołnierzy musiały ściągnąć trzaśnięcia migawek aparatów, które - rezonując w zamkniętej jamie - spowodowały też, że Coltrane nie usłyszał zbliżających się kroków.
- Dobra, chłopaki, spokojnie. - Nie miał najmniejszej nadziei, że go rozumieją. Nawet jednak jeśli ton jego głosu przekazywał im intencję, nie mieli najmniejszego zamiaru się uspokajać. Popchnęli go. Coltrane próbował dalej. - Słuchajcie, tylko tu biwakuję. Nie zamierzam nic złego. Może wezmę swoje rzeczy i sobie pójdę?
Mężczyźni zdjęli z ramion karabinki szturmowe.
Niejeden raz, zwłaszcza na początku swej kariery - w Nikaragui, potem w Libanie i Iraku - miał do czynienia z uzbrojonymi ludźmi, którym nie podobało się, że robi zdjęcia. Zawsze ich zainteresowanie skupiało się na aparatach, ale ci tutaj nie zwracali na nie uwagi. Kiedy unosili broń, sprawiali wrażenie, że koncentrują się jedynie na jego klatce piersiowej.
Boże drogi… Nie zastanawiając się, zareagował. Udając, że zatacza się do tyłu, obrócił się kawałek wokół własnej osi jakby chciał odzyskać równowagę, tyle tylko że nie przerwał ruchu lecz wirował dalej, by zrobić pełen obrót i ponownie stanąć z oboma mężczyznami twarzą w twarz, równocześnie robiąc zamach trzymanym za pasek najcięższym aparatem. Kiedy masywny obiektyw trafił mężczyznę po prawej prosto w podbródek, rozległ się chrzęst pękającej kości. Wydając z siebie jęk, żołnierz poleciał na swojego towarzysza i zbił go z nóg. Drugi padając, pociągnął za spust i posyłał w górę serię. Z pobliskiego drzewa sypnęły się drzazgi.
Coltrane rzucił się na mężczyzn, którzy właśnie wpadali do jamy w ziemi. Ponownie zamachnął się aparatem i trafił drugiego żołnierza prosto w czoło. Trysnęła krew, pod mężczyzną ugięły się nogi.
Z doliny doleciały okrzyki zaskoczenia. Coltrane kątem oka spojrzał w kierunku głosów. Było jasne, że maleńkie figurki usłyszały strzały. Ludzie w dole patrzyli na zbocze, niektórzy wyciągali w jego kierunku ręce, inni krzyczeli. Potężny dowódca złapał karabin i rzucił się biegiem w górę zbocza.
Coltrane pobiegł w kierunku grani, przeskoczył ją i zanurzył się w gęstwinę jodeł po przeciwległej stronie. Otoczył go gęsty mrok. Aparaty obijały mu boki. Ten, którego użył jako broń, był zamazany krwią, w obiektywie pękła soczewka. Coltrane modlił się, by nie miał pękniętej obudowy. Żeby tylko film nie został prześwietlony. Gnając jak szaleniec w dół zbocza, nacisnął przycisk przewijania powrotnego i z ulgą usłyszał równomierny szum. A więc silniczek przetrwał uderzenia. Po następnym kroku Coltrane`owi usunął się spod nóg kawał grubej warstwy igieł i stracił równowagę. Uderzył plecami o ziemię z taką siłą, aż szczęknął zębami. Aby zahamować tempo zjazdu w dół starał się wbijać pięty w ziemię, ale sunął po igłach jak po lodzie. Nagle zakotłowało nim i z tępym łomotem zatrzymał się na drzewie. Bok, w który wbił mu się któryś z aparatów, natychmiast przeszył ból.
Musiał wydobyć film, zabezpieczyć go. Drżącymi rękoma przesunął zatrzask, otworzył aparat i wyjął przewiniętą rolkę. Radość trwała jednak tylko kilka sekund - grań, z której właśnie zjechał rozbrzmiała wrzaskami i Coltrane`a znów zalała fala strachu. Walcząc o oddech, wsunął rolkę z filmem do kieszeni, upuścił zniszczony aparat na ziemię i ponownie ruszył w dół zbocza.
Potężne jodły rosną w tej okolicy na tyle gęsto, by nawet w słoneczny dzień zasłonić niebo, dziś jednak, w górze kłębiły się ciemne chmury, przemieniając popołudnie w zmrok. Temperatura wyraźnie spadała i zaczął padać śnieg. Z początku drobny, ale ciągle gęstniejący, przesypywał się między konarami z cichym szeptem, kładł się na ziemi niczym cienkie prześcieradło. Krzyki za Coltrane`em brzmiały coraz wścieklej. Rozległo się staccato serii z broni maszynowej i tuż obok niego rozprysnęły się poszarpane kulami gałęzie.
Coltrane dotarł do zamarzającego strumienia. Już zdecydował się na skok, w ostatniej chwili zauważył jednak, że przeszkoda jest zbyt szeroka. Skręcił w lewo. Nie mógł wskoczyć do wody i przejść na drugi brzeg, ponieważ musiała być tak zimna, że dostałby odmrożeń albo niebezpiecznie się wychłodził. Musiał znaleźć zwalone drzewo i przejść po nim na drugą stronę. Niestety im dalej biegł, tym strumień stawał się szerszy, nie miał też jak przedostać się na drugą stronę. Na szczęście tak dobrał barwy ubrania - brąz spodni, zgniłą zieleń kurtki i wełnianej czapeczki, którą ściągnął teraz głęboko na uszy - by łatwiej zlać się z wiecznie zielonym lasem i próbował się przekonać, że daje mu to jaka taką przewagę. Niestety wiara ta okazała się złudna - w drzewa nad jego głową sieknęła kolejna salwa. Choć nie znał języka swoich prześladowców, ton okrzyków za jego plecami nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, że klną na czym świat stoi.
Zwolnił, gdyż śnieg był tutaj głębszy i dzięki temu dostrzegł, że znajdująca się na wysokości mniej więcej dwóch i pół metra uschnięta gałąź jednej z jodeł zwiesza się nad strumieniem. Skoczył. Ośnieżony konar był śliski, jednak mobilizując maksimum siły, Coltrane zacisnął na nim palce. Bujał się na boki, przez co dawał mu się we znaki ciężar zwisających z prawego ramienia trzech aparatów, powoli jednak, przekładając dłonie, przesuwał się wzdłuż konaru.
Za nim, znacznie bliżej niż przed chwilą, trzaskały gałęzie. O ziemię dudniły buty. Coltrane skoczył na drugi brzeg strumienia, wstał i popędził w głąb lasu. Musiał uratować pozostałe filmy, więc po kolei przyciskał guziki przewijania. Kiedy udało mu się to zrobić w ostatnim aparacie, coś z niezwykłą gwałtownością szarpnęło go do tyłu. Siła impetu wydawała się tak potężna, że pierwszą myślą było: „dostałem”, zamiast jednak paść, Coltrane uniósł się w górę i zawisł w powietrzu, dotykając zaśnieżonej ziemi jedynie czubkami butów. Kiedy po sekundzie odzyskał orientację, z zaskoczeniem stwierdził, że wpadł na wystającą gałąź tak, że zawisł na pasku aparatu. Ostre drewno rozerwało mu przy tym rękaw kurtki i uderzyło w ramię. Mimo bólu, otworzył aparat, wyjął rolkę z filmem, wepchnął ją do kieszeni, upuścił aparat w śnieg i znów zaczął biec.
Nie wolno mu przestać biec. Śnieg zasypie ślady.
Głośne chlapnięcia z tyłu poinformowały go, że przynajmniej kilku prześladowców wskoczyło do strumienia - tych zbyt niecierpliwych aby czekać w kolejce na przejście po gałęzi. Kiedy ich ciałami wstrząsnął szok termiczny, zawyli. Coltrane próbował się przekonać, że dzięki temu przynajmniej paru będzie go gonić z mniejszym zapałem.
Tracił siły, na dodatek teren zaczął się wznosić. Choć z trudem łapał powietrze, zmuszał się do dalszego biegu i starał nie zwracać uwagi na coraz ostrzejszy ból w boku. Choć wyrzucił dwa aparaty, ciążyły mu jeszcze dwa. Bał się, że coś się stanie filmom w nich, ale nie miał czasu na przystanki. Nie zwalniając, jednym szarpnięciem otworzył tylną ściankę pierwszego aparatu i wyszarpnął przewinięty film, niestety wypadł mu ze zgrabiałych palców w wirującą białą masę. Z gardła Coltrane`a wydobył się jęk. Stanął i zaczął macać w śniegu, na szczęście niemal natychmiast znalazł metalowy cylinderek. Wsunął go do kieszeni, do poprzednich dwóch.
Ledwie to zrobił, wiszący u boku aparat rozprysnął się na kawałki. Siła eksplozji rzuciła Coltrane`a na ziemię. Poczuł w lewym boku najpierw ukłucie gorąca, potem dźgnięcie lodowatego zimna. Kiedy zrozumiał, że przeznaczony dla niego nabój trafił w aparat, odbił się i przeszył mu bok, o mało nie zwymiotował. Kiedy odgłos strzału toczył się przez las, Coltrane przeturlał się za osłonę jodły. Musiał ustalić, gdzie znajduje się ten, co właśnie chciał go zastrzelić. Z wysiłkiem stanął na nogi i zaryzykował spojrzenie w kierunku z którego nadbiegł. Na powiekach osiadały mu płatki śniegu, przez co musiał ciągle mrugać. Wiatr zamarł, między tumanami śniegu zrobiła się dziura i Coltrane aż się wzdrygnął, widząc na grani krzywonogą, potężną postać. Dragan Ilkovič mierzył do niego z pistoletu maszynowego.
Ilkovič ponownie wypalił, pocisk gwizdnął Coltrane`owi obok głowy, wznosząc nieopodal kłąb śniegu i ziemi. Rozwścieczony Ilkovič przełączył broń na ogień ciągły, wzniecając kurzawę wokół Coltrane`a, po chwili śnieg zaczął sypać. Ilkovič zniknął za białą chmurą i Coltrane poczuł lodowate zimno do szpiku kości. Przyciskając krwawiący bok, ruszył znów pod górę zbocza, próbując uciec przed coraz głośniejszą gonitwą.
3
Nim Coltrane dotarł do szczytu, wiatr zmienił się w huragan. Gdyby go nie raniono, może skoczyłby bez zastanowienia przez grań, co przyplaciłby śmiercią, gdyż po drugiej stronie było urwisko, pionowa ściana, której podstawę skrywała śnieżna burza. Co teraz? Na prawo czy na lewo? Na ile pozwalała stwierdzić ograniczona widoczność, pionowa ściana była zarówno na prawo jak i na lewo, więc bez względu na to, który kierunek by wybrał, prześladowcy bez trudu się domyślą, że idzie granią. Pozostanie im odciąć mu drogę i go otoczyć.
Nie mógł też zawrócić.
Trzy metry niżej dostrzegł występ skalny, więc ignorując pulsujący w ranach ból zwiesił się za grań na rękach. Po dwóch oddechach puścił chwyt i spadł na występ - na kolana i brzuch. Obejmował skałę, by się na niej utrzymać, przerażony, że może stracić przytomność.
Nie mógł sobie jednak pozwolić na luksus słabości. Musiał uciekać dalej w dół, tak by goniący nie mogli go dostrzec w śnieżnej zawierusze. Z walącym jak młot sercem wyjrzał zza krawędzi występu i dostrzegł następna półkę, niestety w przerażająco dużej odległości. Nawet zwieszając się na rękach, musiałby przelecieć ze dwa, trzy metry w powietrzu, aby tam spaść, więc siła upadku z pewnością byłaby za wielka - straciłby równowagę i spadł w przepaść. Kiedy usłyszał wściekłe głosy tuż tuż na grani, z której dopiero co zeskoczył, wyobraził sobie, co się stanie, kiedy myśliwi tam dotrą. Spojrzą w dół i ponure gęby rozpromienią się na widok pełzającej bezradnie trzy metry w dole postaci. Kiedy otworzą ogień, może nawet zaczną się śmiać. Musi…
Wiatr szarpnął wiszącym na zranionym ramieniu Coltrane`a ostatnim aparatem. Coltrane przyjrzał się nylonowemu paskowi. Wiedział, że jeżeli nie zniknie z półki w ciągu pół minuty, zostanie tu na zawsze. Gorączkowo rozciągnął pasek na maksymalną długość, czyli dobrze ponad metr. Kiedy zawijał pasek wokół wystającego kawałka skały a potem spojrzał w dół, udając przed samym sobą, że trzyma w dłoni specjalną linę do wspinaczki, przeraził się, że zasłabnie. Pasek nie był dość długi, by spuścić się po nim na niższą półkę, ale pozwoli na znaczne skrócenie lotu w powietrzu. Śnieg smagał Coltrane`a jak bicz. Drżąc na całym ciele, powoli opuszczał się, ale półka pod nim ciągle była daleko, brakowało mu do niej odległości równej jego wzrostowi. Znów dostał dreszczy i kiedy ochłonął, dotarło do niego, że obniża się choć ani razu nie przełożył dłoni na pasku. Zbliżał się do celu, gdyż się pasek się rozciągał. Nylon jęczał. Ciało Coltrane`a krzyczało o pośpiech, ale musiał zachować spokój. Jeden ruch i skończy się granica wytrzymałości paska. Jeszcze kawałek bliżej…
Pasek pękł. Drapiąc rękami o pionową skałę, Coltrane czuł, że wiatr spycha go poza obrys półki. Leciał w dół, starając się wpić palce w ścianę, spadł jednak na występ tak, że nogi zwisały mu w powietrzu. Zanim na nią wpełzł, wiatr uderzył w niego z niesłychaną gwałtownością i ręce straciły chwyt. Ześlizgnął się z półki. Leciał odrętwiały, przerażony, żołądek pomknął ku gardłu w oczekiwaniu uderzenia o skały w dole. Spadanie zakończyło się gwałtownym zetknięciem stóp z czymś twardym, ale znacznie wcześniej niż się tego spodziewał. Kolana bezsilnie się pod nim ugięły, ciało zmieniło się w wór. Dopiero po dłuższej chwili Coltrane zrozumiał, że wylądował na kolejnym występie skalnym. Chyba na chwilę stracił przytomność, ale nie był w stanie tego jednoznacznie określić. Jedyne co wiedział na pewno - leżąc na plecach i wpatrując się w górę, w spadające gęsto kłęby śniegu - to że nie widzi szczytu skalnej ściany, co oznaczało, że i jego nie można stamtąd dostrzec.
Nie był jednak jeszcze czas na odpoczynek. Śnieg mógł w każdej chwili przestać padać, a goniący go Serbowie pewnie by go wtedy dostrzegli. Musiał iść dalej. Kiedy zmusił się by usiąść, ciało przeszyła mu kolejna fala mdłości. Popatrzył w bok i stwierdził, że następna półka skalna znajduje się jedynie jakiś metr niżej. Pojękując, opuścił się na nią a po następnym spojrzeniu w dół odkrył, że stoi na schodzącej do podstawy wzgórza ścieżce.
Śnieg sięgał mu powyżej kostek. Brnąc przed siebie, czuł że nogi w każdej chwili mogą mu odmówić posłuszeństwa, ale próbował się nie poddawać. Podtrzymywała go myśl, że musi uratować filmy. Robiło się coraz ciemniej, śnieg zszarzał, pole widzenia Coltrane`a zawęziło się do małego wycinka, myśli plątały się bezładnie po głowie. Kiedy wpadł na drzewo i poczuł na twarzy dziesiątki lodowatych ukłuć, dotarło do niego, że idzie w półśnie. Było tak ciemno, że ledwie widział własną wyciągniętą dłoń. Jeżeli nie znajdzie schronienia, zamarznie. Opadł na kolana i mobilizując resztkę sił, wczołgał się pod obsypane śniegiem dolne gałęzie jodły. Ziemia nie była tam zaśnieżona, za to pokryta grubą warstwą igieł, a miejsca miał tylko tyle, by usiąść opierając plecy o pień. Kora pachniała mocno żywicą. Gdyby nie zapach, zapadające ciemności i wyjący na zewnątrz wiatr tworzyłyby wrażenie, że siedzi w namiocie.
Stracił przytomność.
4
Otaczała go dusząca czerń, tak całkowita, aż pomyślał, że oślepł albo znalazł się w piekle. Ból natychmiast przywrócił mu przytomność. Stłumiony wiatr wył, jakby w oddali, panowała noc. Ciężka pokrywa śniegu na gałęziach sprawiała, że powietrze wydawało się ciężkie, sprężone. Coltrane oblizał spękane wargi. Nie wiedział gdzie się znajduje, rozrywał go ból i przepełniało przerażenie, że przyjdzie mu tu umrzeć.
Zdjął rękawicę i zebrał się w sobie, by włożyć dłoń pod kurtkę. Sweter i gruba bielizna z lewego boku były przesączone gorącą lepką mazią i nawet delikatny dotyk spowodował że Coltrane zadrżał. Rana miała długość dłoni i szerokość palca - odbity pocisk wyżłobił mu w boku długie zagłębienie. Kula wyszła, czy nosił ją w sobie? Trafiła jedynie tkankę tłuszczową, czy przerwała ścianę brzucha?
Jeszcze nigdy z życiu nie czuł się tak bezradny i samotny. Poczucie opuszczenia stało się jeszcze silniejsze, kiedy dla pocieszenia sięgnął po aparat i dotarło do niego, że miał cztery a nie pozostał mu ani jeden. Czwarty, ostatni wisiał mu na ramieniu, kiedy schodził ze skalnej ściany. Nie wsunął go do kieszeni? Przerażony, zaczął się oklepywać, ale aparatu nie było. Pod ręką wyczuł jednak trzy rolki filmu. Stracił czwarty aparat, a co gorsza film.
Zmuszał się do zachowania optymizmu. Hej, czego chcesz, przecież uratowałeś trzy filmy! To masa zdjęć. Jeżeli uda ci się je stąd wywieźć…
Coś w nim broniło się przed dokończeniem zdania.
To co wtedy? Co będzie, jeżeli uda mu się je stąd wywieźć?
Czy te zdjęcia są aż tyle warte, by za nie umrzeć?
Tym razem nie było w nim wahania. Żartujesz? Komisja ONZ rozpaczliwie poszukuje tego typu dowodu. Zdjęcia udowodnią, że popełnione tutaj zbrodnie są potworniejsze niż ktokolwiek jest sobie w stanie wyobrazić. Ten drań Ilkovič w końcu zapłaci za to, co zrobił.
Może.
Coltrane poczuł się nieswojo. Jak to?
Cóż, zdjęcia są na tyle szokujące, żeby mogły stanowić podstawę do skazania Ilkoviča, ale co będzie jeżeli politycy, w imię zachowania pokoju w regionie, ogłoszą amnestię? Jeżeli nic się tu nie zmieni? Czy i wtedy te zdjęcia będą warte umierania?
Na to Coltrane nie miał odpowiedzi. Znów odruchowo wyciągnął rękę, by poczuć uspokajający dotyk aparatu. Zaprzyjaźniony detektyw z wydziału zabójstw powiedział mu kiedyś żartem, że ma do aparatów taki sam stosunek jak policjanci do pistoletu - czuje się bez swego pomocnika nagi. „Zastanów się nad tym - dodał, rozwijając dowcip. - Zarówno pistolety jak i aparaty unieruchamiają ludzi”. Coltrane nie mógł się z tym zgodzić. To co robił, nie zabijało. Wręcz przeciwnie - czyniło ludzi nieśmiertelnymi. Właśnie dlatego został fotografem. Marzył o tym od dwunastego roku życia, kiedy znalazł paczkę zdjęć zmarłej matki i zaczął fantazjować, że ona przecież żyje w nich dalej.
Zdjęcia były przepiękne.
Kiedy wstrząsnął nim kolejny dreszcz, a świadomość zaczęła odpływać w jeszcze ciemniejszą dal niż otaczająca noc, błysnęło mu w głowie kolejne pytanie.
Dlaczego w takim razie od tak długiego czasu fotografujesz obrzydliwości?
5
Obudził go przeciągły łoskot. Pierwszą przerażającą myślą było to, że zaraz zasypie go lawina. Podniósł głowę i spróbował się poruszyć, ale pulsujący w boku ból, niemal pozbawił go przytomności. Łoskot narastał. Kiedy znów mógł jasno myśleć, zrozumiał, że musi się mylić, gdyż okoliczne zbocza nie były wystarczająco strome, aby schodziły z nich lawiny. Poza tym łoskot zdawał się dobiegać nie z góry a z dołu. Nie miało to sensu. Co mogło powodować hałas?
Dowiedz się! Kiedy oparł dłonie na ziemi przed sobą, przed oczami zawirowały mu czerwone plamy. Tak otumaniony, że nie czuł ukłuć igieł, wypełzł spod przykrytych śnieżną czapą gałęzi. Na zewnątrz, oślepił go odblask słońca od śniegu. Powietrze było przeraźliwie zimne, ukłuło go w nozdrza jakby wbito mu w nie tysiąc szpilek.
Kiedy mrużąc oczy, popatrzył w dół, przeraził się, że ma halucynacje. Nie mógł uwierzyć, że spędził noc na zboczu tuż powyżej drogi i chwilę potrwało, nim przyjął do wiadomości, że łoskot powoduje konwój czołgów ze znakami NATO. Ruszył przed siebie jak po linie - machając ramionami dla utrzymania równowagi i brnąc tak szybko, jak mógł, przez zaspy. Nieważne, że ledwie się poruszał, bowiem kierowca pierwszego czołgu zauważył go i stanął, a kiedy Coltrane upadł i zaczął się turlać w dół zbocza, z wozów wyskoczyli żołnierze. Pokrzykująca po niemiecku grupka ruszyła na pomoc.
Trzy dni później, był - wbrew zaleceniu lekarza z misji ONZ - w samolocie do domu. W drodze z piekła do Miasta Aniołów.
DWA
1
W koszmarze sennym, niewiele różniącym się od wspomnień ostatnich dni, zdawał się biec bez końca. Przewrócił się od uderzenia pocisku, który roztrzaskał mu aparat, rozpaczliwie odtoczył się na bok, aby zejść z linii strzału Ilkoviča i cały się skulił w momencie, kiedy czyjeś dłonie złapały go za ramiona i pchnęły na plecy.
Z gardła wydobył mu się jęk, szeroko otworzył oczy. Dłonie w dalszym ciągu przyciskały go, łagodny głos szeptał:
- Ciii, to tylko ja. To ja, Jennifer.
- Uf… - Coltrane był zlany potem. Pierś ciężko mu się unosiła i opadała.
- Jesteś w domu. Ciii. Jesteś bezpieczny.
- …uf.
- Miałeś zły sen. Musiałam cię złapać, żebyś nie spadł z łóżka.
Serce waliło mu w takim tempie, że bał się, by nie roztrzaskało się o żebra. Język miał suchy i spuchnięty.
- Jennifer…
Popatrzył na pochyloną nad nim kobietę, mimo panujących ciemności rozpoznawał kontury własnej sypialni. Jeszcze oszołomiony, miał wrażenie że patrzy na nią przez wizjer aparatu fotograficznego, otaczający prostokątną ramką jej kochaną owalną twarz i jasnobłękitne oczy, których koloru nie mógł zobaczyć w ciemnym pokoju. Zatrzymał wzrok na zachwycającym konturze jej warg, potem popatrzył na zgrabne łuki kości policzkowych i włosy przypominające kolorem nici zwisające ze szczytów kolb kukurydzy.
Serce na tyle mu się uspokoiło, że już nie miał wrażenia zaciskającej się wokół klatki piersiowej obręczy. Płuca łapały wystarczającą ilość powietrza. Opadł na poduszkę.
- Zaczekaj moment. - Jennifer sięgnęła po stojącą na nocnym stoliku szklankę wody, poprawiła tkwiącą w niej słomkę i przyłożyła ją Coltrane`owi do spękanych warg. Pociągnął kilka razy i przełknął, rozkoszując się wspaniałym chłodem płynu, nie zwracając uwagi na ściekające po brodzie krople. - Chyba jestem ostatnią osobą, którą spodziewałeś się zobaczyć, co?
Coltrane nie wiedział co odpowiedzieć. Ostatni raz widział Jennifer pół roku temu, w dniu kiedy ze sobą zerwali.
- Daniel do mnie zadzwonił - wyjaśniła.
Coltrane kiwnął głową i nawet tak słaby ruch spowodował ból w czaszce. Daniel był jego przyjacielem i mieszkał po sąsiedzku.
- Kiedy zjawiłeś się dziś rano, przeraził go twój widok. Zajmował się tobą cały dzień, ale ma dziś nocny dyżur w szpitalu i ktoś musiał się tobą zaopiekować. - Jennifer niezręcznie się uśmiechnęła. - Zadzwonił do mnie do redakcji. - Chwilę się wahała, w końcu jednak zdecydowała się zasalutować. - Siostra Nightinghale zgłasza się na rozkaz. Zanim nie znajdziesz kogoś lepszego, jesteś chyba skazany na mnie.
- Nie znam nikogo lepszego.
Jennifer uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Chcesz czegoś? Daniel powiedział, że mam ci dawać tylenol z powodu gorączki i antybiotyk, który zostawił. Twoja rana trochę się paskudzi.
- Wszystko, co każe pan doktor. - Coltrane przełknął tabletki i popił wodą. Jego organizm zdawał się chłonąć wilgoć jak gąbka.
- Jak się czujesz?
Coltrane poruszył dłonią w geście, który miał znaczyć jako tako.
- Daniel przekazał mi wszystko, co mu opowiedziałeś. Jest w tym kilka dziur, ale nie ma pośpiechu, szczegóły możesz uzupełnić później, kiedy odzyskasz siły. Chcę, żebyś skoncentrował się teraz na jednym - powrocie do zdrowia.
- Muszę…
- Tak?
- Iść do toalety.
- Obejmij mnie ramieniem. Pomogę ci wstać.
Kiedy Jennifer odrzuciła kołdrę, Coltrane stwierdził, że jest ubrany jedynie w bokserki i podkoszulek, który podciągnął mu się w górę, ukazując gruby opatrunek, jaki Daniel założył na szwach na boku. Skórę obok opatrunku miał poplamioną krwią, na brzuchu zadrapania, na nogach siniaki. Coltrane oparł się mocniej o Jennifer.
- Poradzisz sobie? - spytała kiedy weszli do łazienki. - Może zostać z tobą?
- Nic mi nie będzie. - Kiedy go puściła, stracił jednak równowagę i musiała go ponownie chwycić.
Opadł na sedes.
- Obawiam się, że nie robię najlepszego wrażenia.
- Nie przejmuj się tym.
- Już mi lepiej. Możesz zaczekać na zewnątrz.
- Na pewno?
- Dzięki.
- Jeśli jesteś pewien, że nie spadniesz na podłogę?
Coltrane skinął głową i patrzył za Jennifer, szepcząc jej imię. Odwróciła się do niego.
- Naprawdę dziękuję.
2
Kiedy przyszła następnego dnia po południu, powiedziała na powitanie:
- Przyniosłam ci dwa prezenty ale pierwszy się nie liczy.
Zaciekawiony, Coltrane patrzył jak Jennifer wyciąga rękę zza pleców. Trzymała w niej egzemplarz Southern California Magazine, na okładce którego była fotografia napędzanych wiatrem generatorów prądu pod Palm Springs.
- Ostatnie wydanie. Wprowadziłam sporo innowacji. Nie wiem, czy jesteś na bieżąco odkąd…
- Nie opuściłem ani jednego numeru.
Jej oczy koloru morskiej wody zaświeciły.
- Czytałem go nawet będąc za granicą i wspomnienia, jakie wzbudzał ogrzały mi niejedną zimną noc. Jeżeli to ma być prezent, który się nie liczy, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co chowasz w drugiej ręce.
Jennifer podała mu płaski prostokątny przedmiot o rozmiarze mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów, opakowany jak prezent. Przyglądała się uważnie, kiedy lekko nim potrząsnął.
- Nic nie grzechoce. W dotyku sprawia wrażenie szkła. Ciekawe co to może…
Patrzyła jak Coltrane odwija papier. Gorycz, jaka pojawiła się na jego twarzy kiedy ujrzał, co trzyma w ręku, zaskoczyła ją.
- Twoja trzecia okładka dla Newsweek - wyjaśniła. - Wyszedł wczoraj. Myślałam, że zechcesz mieć ją w ramce.
Coltrane ponuro patrzył na czarno-białe zdjęcie ukazujące koparkę, która wsypywała do rozdrabniarki ludzkie kości i przyglądającego się z zadowoleniem Dragana Ilkoviča.
- Dziękuję…
- Nie jesteś zadowolony.
- To bardzo miłe, że pomyślałaś.
- Dlaczego więc trudno mi uwierzyć, że naprawdę tak sądzisz?
Zapadła cisza.
- Wiem od Daniela jak zostałeś ranny - zaczęła w końcu Jennifer. - Trochę na ten temat słyszałam… z wywiadu dla CNN, który zrobili z tobą w szpitalu w Europie…
- Dlatego zwiałem stamtąd i przyleciałem pierwszym samolotem do domu. Po tym jak wyśledziło mnie CNN, wiedziałem że zaraz opadnie mnie zgraja dziennikarzy. Nie wiedziałem, że ONZ tak szybko przekaże zdjęcia do publikacji. Nie zniósłbym konieczności rozmawiania o nich.
- Wyłączyłeś telefon.
- Nie podnosiłem słuchawki. Nie mogłem spać. Kilka stacji telewizyjnych prosiło mnie o wystąpienie w talk-show.
- Ludzie uważają cię za bohatera.
- Daj spokój. - Coltrane z niesmakiem odłożył ramkę z okładką Newsweeka. - To szczęście, że przeżyłem.
- Dostaniesz następnego Pulitzera.
- Mam nadzieję że nie. Nie za te zdjęcia. Ktoś, kto wybrał się je robić nie jest geniuszem lecz idiotą, chętnym, by leżeć przez półtorej doby w jamie w ziemi.
Jennifer była zaskoczona.
- Nigdy przedtem w ten sposób nie mówiłeś.
- Czy te zdjęcia cokolwiek znaczą? Oskarżono Ilkoviča i aresztowano go?
- Zniknął. Nikt nie wie, jak go znaleźć.
- Wspaniale… - Zabrzmiało to jak przekleństwo.
- Złapią go.
- Na pewno.
- Nie rozumiem, co się z tobą stało. Zawsze byłeś dumny, że możesz wałęsać się po niebezpiecznych miejscach.
- Siedząc całą noc pod drzewem i próbując nie zamarznąć na śmierć, miałem sporo czasu na myślenie. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek zrobiłem zdjęcie, na widok którego ktoś poczuł radość z tego, że żyje. Może czas, abym został prawdziwym fotografem.
- Nie ma nikogo lepszego od ciebie.
- Nie jestem fotografem. Stieglitz, Steichen, Strand, Weston, Adams, Berenice Abbott, Randolph Packard. To byli fotografowie. Oni wiedzieli, do czego służy aparat.
Znów zapadła cisza. Ponura chwila trwała bez końca jednak Jennifer ją przerwała.
- Przyniosłam trochę chińszczyzny. Zjesz coś, jeżeli zejdę na dół i przyniosę ci talerz?
Zamiast odpowiedzieć, Coltrane zadał pytanie, które kompletnie ją zaskoczyło.
- Jak ci się wiedzie, Jennifer?
- Nieźle. Ciężko pracuję. Z pismem wszystko w porządku.
- Ale co z tobą? Czy tobie się dobrze wiedzie?
- Czułam się trochę samotnie.
- No tak…
Zdawało się, że wstrzymała oddech.
- Mnie też. Tęskniłem za tobą, Jennifer.
Jej oczy zasnuły się mgłą. Podeszła powoli do Coltrane`a, uklękła przed łóżkiem. Ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. Pogłaskała jego zarośnięty kilkudniową szczeciną policzek.
- Przepraszam cię. Chciałam od ciebie zbyt wiele. Chyba cię dusiłam. Nigdy więcej tego nie zrobię.
- To także moja wina.
- Nie. Ale ja zmieniłam się. Naprawdę.
- Oboje się zmieniliśmy. - Nie zwracając uwagi na ból w boku, Coltrane skłonił się do przodu i pocałował Jennifer.
3
WYDARZENIA KULTURALNE
W piątek 29 listopada od 15 do 17, legenda fotografiki Randolph Packard pokaże w Sunset Gallery w Laguna Beach szereg dotychczas nie prezentowanych publicznie prac. Packard, którego dzieło dokumentuje zmiany, jakie zaszły w ostatnich dziesięcioleciach w południowej Kalifornii, jest ogólnie uznawany za jednego z największych nowatorów współczesnej fotografiki. Urodził się w…
4
Coltrane nie mógł przejść nad tym do porządku dziennego. Gdyby nie otworzył przyniesionego przez Jennifer egzemplarza Southern California i nie zajrzał do działu zapowiedzi wydarzeń kulturalnych, z pewnością dowiedziałby się o pokazie Packarda za późno. I tak niewiele brakowało - był właśnie dwudziesty dziewiąty i dochodziła prawie trzecia. Na szczęście odzyskał na tyle siły, aby wstać samodzielnie z łóżka i się umyć. Sportowe buty, dżinsy i dżinsowa koszula nie były strojem na oficjalne przyjęcie, nie miał jednak czasu aby się przebrać. Chwycił więc tylko płaszcz, aparat, egzemplarz jednego z albumów Packarda i poszedł do samochodu.
Samo dotarcie do wozu wyzuło go niemal całkowicie z sił, ale nawet przez chwilę się nie zastanawiał, czy warto podejmować wysiłek. Wyjechał z miasta na południe San Diego Freeway. Jadąc jak najszybciej się dało w strumieniu otulonych smogiem samochodów, miał wrażenie jakby właśnie się dowiedział o czyimś zmartwychwstaniu. Boże drogi, ile Packard może mieć lat? Dziewięćdziesiąt? Większość jego prac pochodziło z lat dwudziestych i trzydziestych, potem fotografował coraz mniej, a w latach pięćdziesiątych zniknął z życia publicznego. Jak napisano w artykule w Southern California, parafrazując F. Scotta Fitzgeralda: „Dla Randolpha Packarda nie było drugiego aktu”. Pierwszy był jednak godzien uwagi. W tamtych czasach w społeczności artystycznej Kalifornii stale krążyły plotki o narkotykach i orgiach oraz częstych niewyjaśnionych ucieczkach do Meksyku, wszystko to powiększało tylko zainteresowanie jego pracami.
Coltrane wiedział znacznie więcej o Packardzie niż donosił artykuł. Kiedy zaczął robić pierwsze kroki w fotografice, Randolph Packard był jednym z jego idoli, do dziś miał wszystkie jego albumy. Na jego pracę głęboki wpływ wywarła teoria Packarda, mówiąca że każda fotografia powinna ukazywać coś, czego nie widać przy oglądaniu obiektu w naturze.
Sławne były portrety Packarda, które zrobił gwiazdom filmu niemego: Rudolfowi Valentino, Clarze Bow, Ramonowi Navarro i wielu innym, z których niejedną by zapomniano, gdyby nie portrety - dzięki nim stali się nieśmiertelni. Przedstawiały one aktorów w aureoli światła, ale to nie oni promieniowali. Wręcz przeciwnie - zdawali się wchłaniać światło. Dawało to efekt niezwykłego blasku, jakby Packard chciał wyrazić, że gwiazdy ekranu to szczególnego gatunku twory, które z powodu niezwyklej ekspansywności ego i gorączkowego trybu życia wsysają z otoczenia energię, dopóki nie wybuchną albo zapadną się w siebie i staną się niczym.
Wjeżdżając w gęsto zabudowane ulice hrabstwa Orange, Coltrane poczuł jak narasta w nim napięcie. Kiedyś niemal całą okolicę pokrywały gaje pomarańczowe, klasyczne, rozświetlone słońcem zdjęcie Packarda pokazywało, że na ziemi jest więcej pomarańczy niż na drzewach: obfitość dojrzałości na skraju zepsucia.
Packard fotografował także Laguna Beach. Nie miasto, które w latach dwudziestych i trzydziestych składało się z kilku domków na krzyż ale ciągnące się wzdłuż oceanu krzywizny plaż. Tam, gdzie przebiega autostrada Pacific Coast Highway, dziś było tak samo wietrznie jak w czasach Packarda i tak samo jak wszędzie w południowej Kalifornii, okolica została gęsto zabudowana: powstały stacje benzynowe, sklepy z pamiątkami i restauracje. Przy panującym ruchu, czteropasmową szosą jechało się niemal tak samo niewygodnie jak dawną dwupasmową. Tak samo jak kilkadziesiąt lat temu, o tej porze dnia i roku plaża była niemal pusta, o piasek biły zimne fale. Packard sprawił, że na jego fotografiach okolica wyglądała jak nietknięty ludzką stopą raj, wystarczyło jednak przyjrzeć się dokładnie najczęściej reprodukowanemu packardowskiemu obrazowi tej plaży - Horyzont, 1929 - by widoczna stała się zdradziecka skaza, wyczuwalny tak charakterystyczny dla prac Packarda ton gorzkiego żalu za przemijającym czasem: w oddali z kominów przepływającego frachtowca buchał dym.
Coltrane`owi udało się znaleźć miejsce do parkowania na Forest Avenue, naprzeciwko plaży. Założył na szyję pasek starego nikona, wziął głęboki wdech i zaczął lustrować szereg galerii sztuki, ciągnących się wzdłuż ulicy osłoniętej baldachimem drzew. Kiedy sięgał na tylne siedzenie po egzemplarz albumu Packarda Reflections of the City of Angels, nagle poczuł lekkość w głowie i omal nie zemdlał. Chwycił kierownicę, by przetrzymać nagły ból w boku, wziął kolejny głęboki wdech i wyprostował się szybko. Pot chłodził mu czoło.
Wyjazd na wystawę nie było chyba najlepszym pomysłem. Cud, że nie zemdlał w drodze. Powinien leżeć w łóżku a nie cisnąć się w tłumie na przyjęciu.
Nie, pomyślał - czując się mimo swych trzydziestu pięciu lat jak starzec - muszę zacząć od nowa.
Nie można zacząć od nowa.
Muszę.
5
Ludzie z przyjęcia w rustykalnej Sunset Gallery wylewali się na chodnik. Coltrane minął kilka modnie ubranych par - migoczących drogą biżuterią, obnoszących z idealnym makijażem i fryzurami. Nie zwracał uwagi na spojrzenia, jakimi obrzucano jego sportowe buty. Galeria była nabita ludźmi rozmawiającymi głównie niby angielskim akcentem. Wielu tak zaciskało usta, jakby dostało tężca. Popijali szampana z wysokich kieliszków z cienkiego szkła, ale Coltrane nie był zainteresowany barem. Z ukrytych głośników dobiegała muzyka - wydawało mu się, że to kwartet smyczkowy, ale ponieważ rozmawiano zbyt głośno, nie był pewien. Interesowały go jedynie fotografie Packarda i jeszcze zanim przebił się przez tłum, wiedział, że są wspaniałe.
Osłaniając bok, przecisnął się do najbliższej zawieszonej fotografiami ściany i kiedy dotarło do niego, że dotychczas żadnego z tych zdjęć nie widział, poczuł rosnącą falę podniecenia. Pod każdą znajdowała się karteczka, że dzieło pochodzi z prywatnej kolekcji Packarda. Daty sięgały od lat pięćdziesiątych do dziewięćdziesiątych, co dowodziło, że Packard nigdy nie przestał pracować. Po prostu postanowił nie pokazywać swych prac publicznie. Kiedy siła ujęć uderzyła Coltrane'a z całą pełnią, jego podniecenie przemieniło się w przerażenie. W drugim akcie swej kariery Packard uwypuklał zgniliznę, którą we wcześniejszych pracach jedynie sygnalizował. Każda fotografia ukazywała nieszczęście: złapaną w lepki potrzask ropy naftowej martwą mewę, wymizerowane dziecko jedzące śmieci, pożar lasu niszczący dom za kilka milionów dolarów, zbudowany idiotycznie na szczycie któregoś ze wzgórz Los Angeles.
Czując odrazę, Coltrane przebił się z trudem pod drugą ścianę, ignorując oburzone spojrzenia ludzi, wśród których się przepychał. Następne fotografie były jeszcze bardziej przerażające: policjanci stali w wąskiej uliczce wokół zwłok kobiety, zamknięty w klatce pitbull warczał na drażniące go patykami dzieci, mężczyzna atakował drugiego mężczyznę w trakcie rozruchów ulicznych. Czarno-białe fotografie zostały wywołane w taki sposób, by podkreślić cienie, przez co wyzierająca z nich pustka mroziła oglądającego. Brakowało tu jedynie zdjęcia splątanych ludzkich szkieletów, wyciąganych z ziemi przez łyżkę koparki. Kiedy chwiejnie cofnął się o krok, marząc o tym, by uciec, poczuł że uderza w koło ze szprychami. W ciągu kilku sekund, których potrzebował, by złapać równowagę, zrozumiał z zażenowaniem, że wpadł na wózek inwalidzki. Natychmiast się odwrócił.
- Przepraszam bardzo. Nie chcia… - Słowa zamarły mu w gardle, kiedy rozpoznał mężczyznę na wózku.
Randolph Packard był pomarszczony ze starości, ale rysy twarzy pozostały te same, co na zdjęciach, które zrobiono mu kilkadziesiąt lat temu. Nawet na wózku inwalidzkim sprawiał wrażenie, iż jest wysoki. Podkreślała to jego chudość. Charakterystyczna burza włosów nad czołem zmalała, zrobiła się biała i wiotka, ale była widoczna. Hipnotyzujące oczy ściemniały, twarz wydawała się bardziej pociągła, nos upodobnił do ostrza noża, cała sylwetka wskazywała, że Packarda dotknął kompletny starczy uwiąd, każdy widoczny kawałek ciała pokrywały wątrobowe plamy, a skóra ledwo okrywała czaszkę, ale bez najmniejszej był to Packard.
- Krzesło zdobyte, dziękuję. - Packard zakasłał jakby miał w gardle piasek.
- Przepraszam. Powinienem patrzyć, jak chodzę. Nic pana nie boli?
- Prawda nigdy nie boli. Proszę powiedzieć, co sądzi pan o moich fotografiach.
Coltrane był kompletnie zaskoczony.
- Są… eee…
- Najwyraźniej nie do opisania.
- … robią wrażenie.
- W sposób, w jaki pan to mówi, nie brzmi to jak komplement.
Coltrane postanowił być bardzo taktowny.
- Są perfekcyjne technicznie.
- Technicznie? - Packard zakasłał znowu, znacznie silniej, ale w dalszym ciągu nie mógł usunąć piasku z gardła. - Ten aparat na pańskiej szyi. To przejaw mody, prawda? Niech mi pan nie mówi, że jest fotografem.
- Jestem. - Coltrane zesztywniał. - Tak, jestem fotografem.
- No to dobrze. Jest pan fotografem. Co się panu nie podoba w tych zdjęciach?
Coltrane poczuł w ustach smak żółci.
- Jak na mój gust są zbyt ponure.
- Naprawdę?
- Jeżeli chce pan wiedzieć więcej, to są wstrętne.
- Wstrętne?
- Przyjście tutaj było dla mnie czymś bardzo ważnym, ale chyba potrzebowałem nadziei, nie rozpaczy.
Packard przez chwilę nic nie mówił, jedynie nieruchomo wbijał w Coltrane`a otoczone zmarszczkami oczy. Na koniec skinął głową.
- To dobrze dla pana - powiedział.
- Słucham?
- Poprosiłem o prawdę. Jest pan jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która mi ją powiedziała. Co ma pan w ręku?
- Jeden z pańskich albumów.
- Przyniósł pan żeby dostać autograf?
- Taki miałem zamiar.
- Ale teraz nie jest pan tego taki pewien.
- Zgadza się.
- I naprawdę jest pan fotografem?
Coltrane skinął głową.
- Niech mi pan więc powie jeszcze jedną prawdę. Dlaczego został pan fotografem?
- Nie chcę pana więcej absorbować - powiedział Coltrane i odwrócił się by wyjść.
- Zadałem panu pytanie. Szybko. Proszę się nie zastanawiać. Niech pan odpowie. Dlaczego…
- Żeby zatrzymać czas.
- Naprawdę? - Zapadnięte oczy Packarda uważnie go taksowały. - Jak się pan nazywa?
- Mitchell Coltrane.
- Mitchell… - Oczy Packarda na chwilę się zamgliły, jakby skoncentrował wzrok na filmie biegnącym we wnętrzu czaszki, po kilku sekundach wbił w Coltrane`a znacznie uważniejsze spojrzenie. - Znam pańskie prace.
Coltrane nie umiał ocenić, czy stwierdzenie Packarda oznacza to samo co aluzja, że wlazło się w psie gówno.
- Niech mi pan powie, dlaczego chce zatrzymać czas.
- „Wszystko w rozpadzie…”
- „ … w odśrodkowym wirze; Czysta anarchia szaleje nad światem…”. Nie myślałem, że ktokolwiek jeszcze czyta Yeatsa.
- A ludzie umierają.
- Jakaż to prawda. - Packard znów zakasłał, z wyraźnym bólem.
Nagle z tłumu wyskoczył energiczny, kolorowo ubrany mężczyzna.
- Tutaj jesteś, Randolphie! - zawołał. - Wszędzie cię szukałem. - Miał czterdzieści parę lat, nadwagę, rozognioną twarz, siwiejące wąsiki i nosił na sobie etykietek projektantów mody za kilka tysięcy dolarów. - Przyszło kilka osób, z którymi musisz się koniecznie spotkać. - Złapał za rączki wózka Packarda. - Proszę nam wybaczyć. Trzymajcie się, kochani.
- Jeszcze chwilę. - Mimo kruchości, szept Packarda miał wielką siłę. Zmusił Coltrane`a, aby podszedł do wózka. - To moja wizytówka. Chciałbym, żeby wpadł pan jutro do mnie na lunch. Punkt pierwsza. Proszę przynieść album. Podpiszę go.
Z tymi słowami zniknął.
6
A czego oczekiwałeś? - spytał sam siebie Coltrane przepychając się przez tłum do wyjścia. Z osobą Randolpha Packarda było związanych wiele tajemnic, jednak we wszystkim, co Coltrane o nim czytał, panowała zgodność co do jednego: jego osobowości. Nawet wobec najlepiej nastawionego doń biografa zachowywał się wyniośle. Jego arogancję próbowano niekiedy tłumaczyć jako konsekwencję złego wychowania przez bardzo bogatych rodziców, których fortunę odziedziczył po ich śmierci w wypadku morskim, miał wówczas szesnaście lat, albo jako wielkopańską manierę geniusza, którego wrażliwość nieustannie ranią otaczający go ludzie.
Bez względu na to, jaki był powód wyniosłości Packarda, Coltrane dostał jej próbkę. Wściekły, uciekł z galerii, a był tak zaabsorbowany kłębiącymi się w nim emocjami, że zauważył zmianę pogody dopiero wówczas kiedy dotarł do samochodu. W ostatnich dniach listopada, tuż przed szóstą po południu mrok jest w tej okolicy czymś naturalnym, ale tak głęboka ciemność wydawała się nienaturalna. Na oceanie powinny migotać resztki słonecznego światła i mimo blasku ulicznych latarni powinno się widzieć blask gwiazd, teraz jednak niebo było kompletnie czarne, a na tle atramentu, w jaki zamieniła się woda oceanu, nie dało się dostrzec nawet śladu horyzontu. Policzki Coltrane`a ukłuł zimny wiatr, niosący ziarna piasku z plaży. Kiedy w pośpiechu otworzył drzwi samochodu i szybko wsiadł, o przednią szybę zadudniły pierwsze krople deszczu.
Przez najbliższe dwadzieścia minut, kiedy jechał śliską i błyszczącą od wody szosą 405 burza odzwierciedlała jego nastrój, potem jednak zaczęła działać na niego oczyszczająco i stan psychiczny Coltrane'a nieco się poprawił. Choć zazwyczaj spowolniony przez deszcz ruch uliczny go niecierpliwił, dzisiaj czuł niecodzienne zadowolenie, że może tępo gapić się przed siebie przez klapiące w tę i z powrotem wycieraczki. Włożył do magnetofonu jedną ze swoich ulubionych kaset i słuchał jak Bobby Darin w rozrywający serce sposób śpiewa swój przebój Dziewczyna która odeszła. Kiedy wsłuchiwał się w perfekcyjne frazowanie, dotarło do niego, że chyba nikt nigdy nie mówił dobrze o Darinie jako o człowieku. Piosenkarz wiedział, że z powodu choroby serca nie ma wiele szans na dożycie trzydziestki i czując presję czasu, poświęcił się tak bardzo karierze, że nic innego w jego życiu się nie liczyło. „Skoncentrowany na sobie” było w jego przypadku określeniem o wiele za słabym. Tak samo zbyt łagodne wydawało się pojęcie „okrutny”. Cóż, chyba talent nie jest gwarancją dobrego charakteru. Dumając nad tym, Coltrane wrócił myślą do Randolpha Packarda: może spotkanie z idolem to nienajlepszy pomysł.
7
Kiedy Coltrane podjeżdżał pod dom, światło reflektorów jego samochodu wydobyło ze strug deszczu parkujące przy krawężniku czerwone BMW Jennifer. Zmartwiło go to. Zostawił jej w biurze wiadomość, że wychodzi z domu, dlaczego więc przyjechała? Zaniepokojony, że znów zaczynają się ich dawne problemy, otworzył pilotem garaż, wjechał i zgasił silnik. Po godzinach słuchania kakofonii walących o dach samochodu kropli deszczu, postanowił chwilę posiedzieć w bezruchu, ciesząc się ciszą. Potem wcisnął odpowiedni guzik, by zamknęła się brama garażu i wysiadł z wozu. Przez hałas opadającej bramy dosłyszał trzask innych drzwi - u szczytu schodów. Rozbłysło padające z kuchni światło.
- Mitch?
Kiedy w górze pojawiła się Jennifer, ujrzał ją jak przez wizjer aparatu, którego obiektyw uczynił postać wyraźniejszą. Jej jasne włosy zdawały się koncentrować światło, tworząc wokół głowy aureolę. Miała na sobie szare spodnie i granatowy marynarski golf. Usta pomalowała delikatnie jasnopomarańczową szminką.
- Wszystko w porządku? - Zeszła kilka stopni w dół.
- Twoja asystentka nie przekazała ci wiadomości ode mnie?
- Wiadomości? - Jennifer wyglądała na zaskoczoną. - Nie. Nie było mnie całe popołudnie w pracy. Kiedy zadzwoniłam do biura, dziewczyny już nie było.
Ramiona Coltrane'a rozluźniły się wreszcie. Zwykłe nieporozumienie, sprawy nie wracały do dawnego stanu. Trzymając się poręczy, wspiął się w górę.
- Zaniepokoiłam się, kiedy stwierdziłam, że cię nie ma, ale potem zauważyłam na stole w kuchni otwarte pismo. Kiedy zobaczyłam datę i godzinę wystawy Packarda, domyśliłam się, gdzie jesteś.
- Jeżeli kiedykolwiek postanowisz zrezygnować z dziennikarstwa, mogłabyś zostać świetnym detektywem. - Coltrane zamknął kuchenne drzwi. - Pytałaś, czy wszystko w porządku. Nie. - Pogładził włosy Jennifer i pocałował ją. Jej szminka smakowała brzoskwinią. - Byłem głupcem, że tam pojechałem. Powinienem zostać w domu. Z tobą.
Komplement spowodował, że błękitne oczy Jennifer stały się czyste jak niebo Karaibów. Po chwili dotarły do niej pozostałe słowa Coltrane`a i zmarszczyła czoło.
- Dlaczego powiedziałeś, że byłeś głupcem?
- Powiedzmy oględnie, że spotkanie z Randolphem Packardem nie okazało się tym, czego się spodziewałem.
- Masz strasznie wysokie wymagania.
Jej uwaga zaskoczyła go.
- Podziwiam jego prace od czasu kiedy jestem na tyle duży, by umieć odróżnić dobrą fotografię od złej.
- W takim razie nie rozumiem, czego możesz jeszcze chcieć. Z tego co wiem, nie mogło być lepiej.
- Z tego co wiesz?
- Packard dzwonił piętnaście minut temu.
- Co? Żartujesz.
- Znalazł twój numer w Magazine Photographers. Sądził, że już wróciłeś. Kiedy mu powiedziałam, że jeszcze cię nie ma, zaczął o tobie mówić. Wywarłeś na nim spore wrażenie.
Coltrane miał dziwne wrażenie, że znalazł się w innej rzeczywistości.
- Powiedział, że od dawna nie spotkał nikogo tak szczerego jak ty. Co mu, na Boga, powiedziałeś?
Coltrane opadł ciężko na krzesło.
- Właściwie go obraziłem.
Jennifer otworzyła usta ze zdumienia.
- Powiedziałem mu, że dla mnie zdjęcia, które pokazał na tej wystawie, są wstrętne.
- Wiesz jak zdobywać przyjaciół i wpływowych znajomych.
- Uwierz mi, nie przesadziłem. Były tak obrzydliwe jak wiele z tych, które sam zrobiłem.
- Na przykład te, które zdjąłeś ze ściany?
Coltrane obrócił się ku salonowi. W ciągu dnia zdjął ze ścian wszystkie oprawione w ramki fotografie. Te z okładki Time, na której amerykański żołnierz karmi łyżeczką przypominające szkielet somalijskie dziecko. Oba zdjęcia, jakie poszły na okładki Newsweek (pierwsze ukazujące scenę po ataku rakietowym na północny Izrael, gdzie rozpaczająca kobieta trzyma na jednym ręku martwą córkę, a drugą obejmuje martwego męża) oraz to najczęściej publikowane, ukazujące pierwszą falę amerykańskich helikopterów na początku inwazji Panamy. Te i inne „szczyty” jego kariery leżały obecnie w szafie.
- Aby rozpoznać zakichanego fotografa potrzeba innego zakichanego fotografa.
- Może dlatego chce z tobą zrealizować projekt.
Coltrane nie był pewien, czy się nie przesłyszał.
- Chce ze mną…
- Powiedział, że zna twoje prace i robią wrażenie.
- Wymyśliłaś to sama.
- Wcale nie. Mówił tylko, że gros pracy będzie należało do ciebie. On ci tylko doradzi i dostarczy oryginałów fotografii do eseju w Southern California.
- O czym my mówimy?
- O jego sławnej serii zdjęć domów Los Angeles, którą zrobił w latach dwudziestych i trzydziestych.
Coltrane zesztywniał. Ta seria dwudziestu fotografii była mistrzowskim dziełem. Obrazy domów w najróżniejszych stylach, rozrzuconych po całym, jeszcze nie zabudowanym kompletnie, mieście były nie tylko piękne do bólu, ale także zdawały się opłakiwać postępującą utratę niewinności, którą równocześnie sławiły.
- Packard uważa, że ujęcia powinny zostać powtórzone - powiedziała Jennifer. - Że należy udać się w te same miejsca, odnaleźć punkty, w których ustawiał aparat, wziąć te same obiektywy i sfotografować, co jest tam teraz. Mówił, że myślał o tym przez wiele lat, ale nie czuje się już na siłach, by mógł sam przeprowadzić ten projekt.
- Prosi mnie, żebym został jego asystentem?
- Więcej. Mówi, że nie zrobiłby tych zdjęć, nawet gdyby mógł. Zgadza się z tobą co do oceny swoich ostatnich prac - że nie jest już w stanie dostrzegać piękna. Ma nadzieję, że jeśli ty będziesz fotografował w tych samych miejscach i po tylu latach, może uda ci się znaleźć piękno, którego on nie umie zobaczyć.
- A niech mnie jasna cholera…
8
W nocy Coltrane obudził się i stwierdził, że ciągnie go do Jennifer. Dotknął wargami jej ust, kiedy jednak chciał przekręcić się i opadł na ranny bok, jęknął z bólu.
- Leż - odparła szeptem. - Zostaw wszystko mnie.
Pochyliła się nad nim i pocałowała go w kark. Poczuł jej ciepło. Kiedy dotknął dłońmi piersi dziewczyny, przez jej ciało przebiegł dreszcz. Zaczął się unosić. Płynąć. Zniknął ból, czas przestał istnieć.
9
- Nigdy nie powinniśmy się rozchodzić - powiedział.
Właśnie wrócili z łazienki. Jennifer siedziała naga na łóżku, oświetlona światłem lampki, nogi podwinęła pod siebie.
- Nie dałam ci wyboru.
Jego szmaragdowe oczy patrzyły w jej błękitne.
- To ja nie poświęcałem ci dość uwagi.
Jennifer pokręciła głową.
- Oboje wiemy, jak było naprawdę. Przypierałam cię do muru, aż musiałeś uciec. - Popatrzyła na swe dłonie. - Jest coś, o czym ci nigdy nie mówiłam.
Coltrane zmarszczył czoło, zaintrygowany, do czego Jennifer dąży.
- Trudno mi o tym… miałam kiedyś męża.
Zaskoczony, zwrócił ku niej głowę.
- Dziesięć lat temu. Pewnego dnia odkryłam, że przez cały czas naszego małżeństwa, choć nie było zbyt długie - trwało mniej więcej rok - spał z każdą kobietą, która zechciała. A wiele lat później dowiedziałam się, że dzień przed ślubem przeleciał moją najlepszą przyjaciółkę.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?
- Nie jest to coś, o czym mówię chętnie. Ta historia dowodzi jedynie, że jestem głupia.
- Dlaczego się z tobą ożenił, jeżeli nie zamierzał być wierny?
- Twierdził, że mnie kocha. - Ton Jennifer był pełen autoironii. - Boże drogi, kochałam go. Myślę że małżeństwo ze mną dawało nieograniczone możliwość: podrywał, ile dusza zapragnie, a równocześnie miał gotową wymówkę, dlaczego nie może się ożenić z kolejną kochanką. Byłam na tyle uległa, że prowadziłam dom, gotowałam i nie czepiałam się, kiedy mówił, że musi pracować i wróci do domu późną nocą.
- Nie umiem wyrazić, jak mi przykro.
- Na pewno nie bardziej niż mnie było przykro. Sprawa polega na tym, że po tym doświadczeniu nie potrafiłam zaufać mężczyznom. Każdego, kto się mną zainteresował, podejrzewałam że tak naprawdę chce mnie wykorzystać - Jennifer zagryzła wargę. - Tak chyba manifestował się mój strachu, że nie jestem na tyle wyjątkowa, by jakiś mężczyzna zechciał dla mnie zapomnieć o innych kobietach. Tak więc… - Wzruszyła zrezygnowana ramionami. - Doszło do nadkompensacji. Chciałam, żebyś mnie kochał z niemożliwą intensywnością. Przysięgam, że to się więcej nie powtórzy. Słowo honoru. Nie będę żądać zbyt wiele.
- Powinnaś mi o tym powiedzieć wcześniej. Dzięki temu niejedno teraz rozumiem.
- Mówię teraz. Już raz cię straciłam, Mitch i nie chcę cię stracić ponownie.
10
Dom Packarda znajdował się w Newport Beach. Przewodnik Coltrane`a zawiódł go do posiadłości w hiszpańskim stylu, częściowo schowanej za wysoką ścianą pokrytą sztukaterią. Choć nad ziemią wisiały chmury z piątkowej burzy, powlekając wszystko szarością, widać było że zarówno ściana jak i dom są jasnoróżowe, mocno wyblakłe od słońca. Przejeżdżając przez otwarte skrzydła kutej z żelaza bramy, Coltrane zwrócił uwagę na kałuże wokół pęknięć na czarnym podjeździe. Krzewom przydałoby się przycięcie. Na ziemi gniły owoce awokado.
Drzwi otworzył ten sam kolorowo ubrany mężczyzna z nadwagą, który na wystawie zabrał Packarda na wózku. Sprawiał wrażenie, jakby miał za sobą ciężką noc. Czerwona sportowa marynarka pasowała do rumieńca na pełnych policzkach, przetykane siwizną wąsy zdawały się ciągnąć usta w dół. W dłoni trzymał pół szklaneczki - jak wydawało się Coltrane`owi - Krwawej Mary.
- Nie jestem przekonany, czy to najlepszy pomysł - wymamrotał mężczyzna na powitanie.
Coltrane nie wiedział, czy stwierdzenie to odnosi się do picia alkoholu czy zaproszenia gościa do środka.
- To przyjęcie było dla niego absorbujące - dodał mężczyzna.
- Nie sądzę. Sprawiał wrażenie, że jest w świetnej formie.
- Bo był błyskotliwy? To dlatego, że wie, jaki jest słaby. - Mężczyzna przełożył szklaneczkę do lewej ręki i wyciągnął prawą do Coltrane`a. Była zimna od lodu wypełniającego szklaneczkę. - Duncan Reynolds.
- Mitch Coltrane.
- Wiem. Jedna dobra rada. Niech go pan uważnie obserwuje. Nie mam zielonego pojęcia, co tym razem knuje.
Kiedy Coltrane zmarszczył czoło, Reynolds odpowiedział tym samym.
- Coś się stało?
- Nie jestem przyzwyczajony aby ktoś ostrzegał mnie przed swoim przyjacielem. Przynajmniej nie wtedy, gdy widzimy się pierwszy raz.
- Przyjacielem? - Duncan ściągnął brodę, przez co na pulchnej szyi pojawiło się kilka zmarszczek. - Sądzi pan, że jesteśmy z Randolphem przyjaciółmi? Boże drogi, skądże. Jestem jego osobistym sekretarzem. Głównym kucharzem i czyścicielem butelek. Prywatną pielęgniarką.
We wnętrzu domu zadzwonił dzwonek.
- Nie kazałbym mu czekać - zasugerował Reynolds.
Rozmawiali w otwartych drzwiach. Dopiero kiedy Reynolds je zamknął, Coltrane zauważył, jak w środku jest mroczno. Ruszyli kojarzącym się z podziemnym tunelem korytarzem. Mijali pokoje, których wnętrz nie dało się dostrzec, okna zostały zasłonięte ciężkimi kotarami. Ostatnie pomieszczenie, w porównaniu z resztą, było niemal jaskrawo rozświetlone. Umeblowano je zaskakująco skromnie - znajdowało się tu kilka tapicerowanych krzeseł, stolik do kawy, sofa. Meble zdradzały oznaki zużycia. Ściany były puste. Kotary rozsunięto, okna przesłaniały jednak koronkowe firanki. Za oknem, wypełniającym całą ścianę widać było w szarym świetle wąski, zasypany liśćmi trawnik. W głębi Coltrane dostrzegł zacumowany na przystani jacht. Zarówno jacht jak i pomost wymagały konserwacji. Nawet woda sprawiała wrażenie mętnej.
Do uszu Coltrane`a doleciał cichy syk. Z początku pomyślał, że powoduje go urządzenie do nasączania akwarium tlenem, kiedy obejrzał już pokój i zerknął na Packarda, siedzącego w wózku inwalidzkim przy kominku, dostrzegł w jego nozdrzach plastikowe rurki, biegnące do butli z tlenem umieszczonym na tyle wózka. Packard zdawał się tonąć w jedwabnej piżamie i pasującym do niej szlafroku. Jego wąska twarz wydawała się jeszcze bardziej zapadnięta niż poprzedniego dnia, oczy na mętniejsze, włosy rzadsze, skóra była jakby powleczona warstewką szarości. Kiedy zakasłał, okazało się, że męczący go na przyjęciu piasek w gardle zniknął. Obecnie problemem stał się nadmiar flegmy.
Kiedy starzec użył chusteczki, Coltrane dyskretnie odwrócił wzrok.
- Może przyjdę innym razem?
- Nonsens… - chrapliwie szepnął Packard. - Zaprosiłem pana na lunch.
Coltrane ledwie słyszał, więc podszedł bliżej.
- Rzadko tu kogokolwiek zapraszam.
Coltrane stał na wyciągnięcie ręki od Packarda. W wymuszonym szepcie starca było coś dziwnie intymnego.
- I nie ponawiam zaproszeń. - Stary człowiek z trudnością odchrząknął. - Niestety obawiam się, że mój apetyt nie jest dziś jak należy. - Tlen nieustannie posykiwał przy nosie. - To z pewnością wina czegoś, co zjadłem na wczorajszym przyjęciu. Mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeżeli nie będę jadł?
- Jeżeli nie czuje się pan dobrze, dlaczego nie zjemy przy innej okazji?
- Nie chcę tego słuchać. Duncan, przynieś naszemu młodemu gościowi coś do jedzenia. Czy istnieje coś, co pan szczególnie lubi?
- Kanapka będzie znakomita. Wszystko jedno.
- Myślałem o czymś bardziej wyszukanym niż kanapka. - Packard przekrzywił pomarszczoną głowę. - Jeżeli dom perignon jest już odpowiednio schłodzony, wyjmij go i przynieś.
Duncan zasalutował szklaneczką z Krwawą Mary i wyszedł.
11
Zapadła cisza, przerywana jedynie posykiwaniem tlenu. Różnica między wczorajszą a dzisiejszą rozmową była zaskakująca. Coltrane uznał, że na przyjęciu Packard nie tylko był pomalowany, ale został doenergetyzowany jakimś lekiem, który jednak doprowadził jego organizm na skraj wycieńczenia. Wyjaśniało by to, dlaczego sposób, w jaki mówił, tak bardzo się różnił od tonu, jakim rozmawiał na przyjęciu.
- Widzę, że przyniósł pan album do podpisania. Który?
- Reflections of the City of Angels.
- Zawsze był moim ulubionym - odparł smutno Packard. - Gdzie pan go znalazł? To biały kruk, do tego bardzo drogi.
- Spędziłem sporo czasu w sklepach z rzadkimi książkami.
- Inaczej by go pan nie dostał. - Packard wziął od Coltrane`a wielki album i pióro wieczne. Otworzył okładkę i czule przeciągnął dłonią po pierwszej stronie. - Ja się zestarzałem, ale ten papier, najlepszy jaki byłem w stanie znaleźć, jest taki sam jak w trzydziestym pierwszym roku, gdy książka się ukazała. Wieki temu. - Kręcąc nostalgicznie głową, odkręcił pióro i zebrawszy siły, zrobił zamaszysty podpis. - Proszę. - Kiedy oddawał album i pióro, miał przewrotną minę. - Teraz jest jeszcze rzadszy i znacznie droższy. Ponieważ już pan trzyma pióro, zastanawiam się, czy nie odwzajemniłby pan uprzejmości i podpisał coś dla mnie.
Coltrane nie zrozumiał. Zaskoczony, patrzył jak Packard sięga do kieszeni z boku wózka i wyjmuje egzemplarz Through a Lens Darkly, jedynego zbioru jego prac - zdjęć z frontów różnych wojen.
- Rzeczywiście zna pan moje prace - stwierdził zaskoczony.
- Fotograf, który zdobywa nagrodę Pulitzera nie może umknąć mojej uwagi. Jest pan naprawdę świetny.
- Dziękuję. - Coltrane`a aż zachrypł z wrażenia. - Taka opinia z pańskich ust to naprawdę coś. - Kiedy podpisywał album, z trudem udało mu się zapanować nad drżeniem dłoni. - Żałuję jednak, że nie poświęciłem się czemuś innemu niż wojna i ból. Ostatnio sporo się nad tym zastanawiałem.
- Dzień, w którym człowiek jest zadowolony ze swoich prac, to pierwszy dzień, w którym przestaje być dobrym fotografem - powiedział Packard i nagle gwałtownie się rozkasłał. Kaszel z każdą chwilą stawał się silniejszy.
- Czy mógłbym coś…
- Nie. - Packard z wysiłkiem próbował mówić przez chustkę, którą przyciskał do ust.
Coltrane czuł się bezradny. Odruchowo o mało nie klepnął Packarda w plecy, powstrzymał się jednak z obawy, że stary jest tak kruchy, że mógłby mu zrobić krzywdę. W końcu Packard przestał kasłać.
- To ta pogoda. Chłód. Nie powinienem wczoraj wychodzić z domu.
- W takim razie dlaczego wychodziłeś? - zapytał Duncan, który niespodziewanie wszedł do pokoju z wiaderkiem lodu, kieliszkiem do szampana, białą ścierką i butelką dom perignon.
- Aby przypomnieć sobie, jak ludzie są ślepi - odparł Packard. - Jedyną osobą, która zauważyła miernotę moich ostatnich prac, był ten tu obecny młody człowiek.
- A może inni okazali się tylko grzeczni? - Duncan otworzył szampana i nalał Coltrane`owi.
- W dalszym ciągu oznacza to, że był na tym przyjęciu jedyną wiarygodną osobą.
- Poza mną. Zawsze ci mówię, co myślę. - Duncan wstawił butelkę do kubełka z lodem, obok położył ścierkę.
- A co myślisz teraz?
- Że zrobię lunch. - Duncan ledwie widocznie skrzywił usta, w uśmiechu i wyszedł.
Coltrane napił się szampana i poczuł na czubku nosa kilka bąbelków.
- Widzę, że przyniósł pan także… - Packard wskazał na wiszącego na ramieniu Coltrane`a nikona. - Powiedział pan „aby zatrzymać czas”.
Nagła zmiana tematu zbiła Coltrane`a z tropu.
- Zapytałem, dlaczego został pan fotografem i tak mi pan odpowiedział. Potem dodał pan „a ludzie umierają”.
- Zgadza się.
- Kto?
- Przepraszam?
- Kto umarł?
12
Coltrane wbił wzrok w podłogę.
- Czy moje pytanie pana żenuje?
- Eee… tak.
- Z wiekiem doszedłem do wniosku, że oszczędzam czas… - Packard przerwał, aby złapać oddech -… jeżeli od razu pytam nowych znajomych o najważniejszą rzecz, jaką chcę o nich wiedzieć.
- Wielu ludzi nie lubi, kiedy przypomina im się o tym co dla nich najważniejsze.
Tlen syknął głośniej.
- Siostra? - spytał Packard.
Szampan nagle zrobił się kwaśny.
- Brat?
Coltrane odstawił kieliszek.
- Moja matka.
- Rozumiem.
- I ojciec.
- W pańskiej młodości? Moi rodzice zginęli, kiedy byłem młody. Niedaleko stąd. W katastrofie jachtu u wybrzeży Santa Catalina.
- Kiedy miał pan szesnaście lat.
Packard nie był zaskoczony tym, że Coltrane zna takie szczegóły z jego życia.
- Moi rodzice zmarli kiedy miałem jedenaście lat - powiedział Coltrane. - Choć tak naprawdę byli już martwi długo przedtem. Zajęło im tylko kilka lat, aby dojść do finału.
Packard zmarszczył czoło.
- Ojciec bił matkę.
Packard nie poruszył się, nic nie mówił. Gdyby jakoś zareagował, Coltrane natychmiast zamknąłby temat, Packard zdawał się jednak wyczuwać jego niezdecydowanie. Obecność starego działała na Coltrane`a hipnotyzująco. Im dłużej trwała cisza, przerywana jedynie sykiem tlenu, tym bardziej chciał mówić dalej.
- Ojciec nie bił matki dlatego, że pił czy martwił się groźbą utraty pracy ani z żadnego innego powodu, których używa się jako wymówki. Nigdy nie widziałem, aby pił alkohol. Prowadził dobrze prosperujący interes - stale rozwijającą się sieć pralni chemicznych. Może miał w pracy jakieś trudności, o których nie wiedziałem, a może jego ojciec lubił bić jego matkę i on jedynie kontynuował rodzinne tradycje? Może uważał, że to normalne? Przez jakiś czas sam uważałem, że to normalne. Sądziłem, że wszyscy ojcowie bija swoje żony. - Coltrane miał wrażenie, jakby cofnął się w czasie. Zamrugał, wychodząc z transu i wziął do ręki kieliszek. Nie bacząc na to, jak bardzo skaził go kwas wspomnień, upił duży łyk szampana. Czuł dziwną potrzebę, by mówić dalej, jakby Packard mógł to zrozumieć lepiej od kogokolwiek na świecie. - Pewnego wieczora, po tym jak sprawił matce szczególnie dotkliwe lanie, zrobił coś, czego nie robił nigdy przedtem - zabrał się do mnie. Wybił mi ząb. Następnego dnia powiedział, że jest mu naprawdę przykro, i że nie zdarzy się to już nigdy więcej a nauczycielowi w szkole powinienem powiedzieć, że spadłem z roweru i rozbiłem sobie twarz. On zaś przysięga na Boga, że wynagrodzi mi to, co zrobił. Potem pojechał do pracy. Kiedy tylko jego samochód zniknął na ulicy, matka zagnała mnie na górę i zaczęła mi pomagać wrzucać rzeczy do dwóch walizek. Potem zapakowała dwie dla siebie. Pamiętam to tak dokładnie, ponieważ raz za razem gorączkowo wyglądała przez okno, czy ojciec nie wraca. - Coltrane przyjrzał się bąbelkom w kieliszku. Wyglądały jakby były większe niż przed kilkoma minutami. Znów wrócił do przeszłości. - Musiała planować to od dłuższego czasu. Pakując walizki do samochodu, nie otworzyła drzwi garażu, aby sąsiedzi niczego nie zauważyli. Potem pojechaliśmy do banku, następnie na dworzec autobusowy, gdzie kazała mi zaczekać z bagażami, podczas gdy sama pojechała odstawić samochód - jak potem powiedziała, przy stacji kolejowej, aby ojciec myślał, że opuściła miasto pociągiem. Godzinę później wróciła i przez następne trzy lata uciekaliśmy, zatrzymując się w najrozmaitszych miastach po całym kraju, gdzie matka brała byle jaką pracę i gdzie zostawaliśmy, dopóki nie nazbierała dość pieniędzy, byśmy mogli uciekać dalej. Po latach odtworzyłem trasę jaką przebyliśmy: New Haven w Connecticut, Trenton w New Jersey, Harrisburg w Pensylwanii, Youngstown w Ohio, Sedalia w Missouri, Boulder w Colorado, Flagstaff w Arizonie i na końcu Los Angeles. - Czując ogromne pragnienie, dopił szampana i nalał sobie drugi kieliszek. Mógłby tak samo dobrze pić wodę. - Zmienialiśmy stale nazwisko. Matka tłumaczyła mi, że szuka tylko prac, za które płaci się gotówką, jak na przykład posady gosposi domowej, dzięki czemu nie musi myśleć o podatkach, a jej numer ubezpieczenia nie jest wpisany w centralnym komputerze. Twierdziła, że jeżeli nie pozostawimy za sobą „papierkowych tropów” i nie będziemy próbowali nawiązać kontaktu z rodziną i przyjaciółmi, ojciec nas nie znajdzie. Do dziś nie wiem, w jaki sposób… - Powiedział Coltrane ze ściśniętym gardłem. - Pewnego wieczora matka zabrała mnie z biblioteki, gdzie kazała mi zawsze czekać po szkole, aż skończy pracę, kupiła mi kulkę lodów - nie stać nas było na dwie - i pojechaliśmy autobusem do przyczepy, w której mieszkaliśmy. Kiedy weszliśmy do środka, zobaczyliśmy ojca. Siedział na stołku przy kuchennym blacie i układał pasjansa. Spokojny jak zwykle, wstał, westchnął, wyjął rewolwer i powiedział: „Być razem to nakaz boski”, po czym strzelił mojej matce prosto w twarz. Ot tak. Kiedy ojciec coś postanowił, nie można go było powstrzymać. Poczułem jakby jakieś wielkie ręce uderzyły mnie po uszach. W głowie mi dzwoniło, ale słyszałem, jak matka upada z jękiem. Może sam jęknąłem. Całą twarz miałem opryskaną czymś ciepłym i lepkim. Potem ojciec wycelował broń we mnie. Zmarszczył w śmieszny sposób czoło, popatrzył na ciało matki, znów popatrzył na mnie, pokręcił głową i palnął sobie w łeb. - Kiedy Coltrane podniósł kieliszek do ust, stwierdził, że znów jest pusty. - Podobno przez rok się nie odzywałem.
13
Coltrane zmusił się z trudem, aby mówić dalej. Współczujące spojrzenie Packarda zniewalało go, popędzało.
- Kiedy dziadkowie przylecieli po mnie do Los Angeles, spakowali rzeczy i ubrania, które mieliśmy z matką w przyczepie, zapłacili zaległe rachunki i zorganizowali przewóz ciał do Connecticut. Po załatwieniu wszystkich formalności prawnych zamieszkałem u nich w New Haven. Okazało się wtedy, że nie pamiętam jak wyglądała moja matka. Spędzałem całe godziny w piwnicy, próbując przypomnieć sobie jej twarz, jedyne jednak co udawało mi się odtworzyć, to widok rozpryskującej się krwi, kiedy kula z rewolweru ojca trafiła ją w twarz. Rozpaczliwie starałem się przypomnieć sobie jej głos, w mojej pamięci pojawiał się jednak tylko odgłos strzału. To była moja rzeczywistość - nie to co działo się naprawdę wokół mnie w domu dziadków. Jadłem i spałem, kąpałem się i ubierałem, oglądałem telewizję i chodziłem do szkoły, ale obrazy, które widziałem oraz odgłosy, jakie słyszałem, płynęły z mojej pamięci. Nie miałem poczucia przemijania czasu. Mniej więcej po roku siedząc kiedyś w piwnicy, po raz pierwszy usłyszałem nad głową czyjś płacz. Kiedy wypełzłem zza pieca i ruszyłem za dźwiękiem schodami w górę, a potem przez kuchnię do salonu, było tak jakby rozstępowała się wokół mnie mgła. Okazało się, że to babcia płacze. Siedziała skulona na krześle, twarz ukryła w dłoniach i płakała tak bardzo, że łzy przelatywały między palcami i kapały na plastikowe koszulki osłaniające zdjęcia w leżącym przed nią na stole albumie. Obszedłem krzesło, na którym siedziała i popatrzyłem na fotografie. Jedna została zrobiona w jaskrawym słońcu, które spowodowało, że wszystko wydawało się jaśniejsze niż zwykle i chropowate. Poznałem huśtawkę, zjeżdżalnię i karuzelę, które ktoś poustawiał w miasteczku przyczep, gdzie mieszkaliśmy ostatnio z matką. Rozpoznałem także stojącą w głębi przyczepę. Przyjrzałem się chłopcu na huśtawce i bujającej go kobiecie. Pochyliłem się jeszcze bliżej, by przyjrzeć się długim, rozwianym, piaskowym włosom kobiety, jej wysmukłej szyi i delikatnym rysom twarzy, promiennemu uśmiechowi. Kobieta miała na sobie wypuszczoną na spodnie koszulę w białobrązowe ciapki, z podwiniętymi rękawami. Koszula i dżinsy - jakby zbyt duże - podkreślały jej delikatność i szczupłość. Bujała roześmianego dzieciaka i zdawała się bawić jak nigdy. Powoli dotarło do mnie, że płacz babci zamilkł. Kiedy na nią spojrzałem, dostrzegłem, że opuściła dłonie i przygląda mi się zapuchniętymi oczami. „To moja matka - powiedziałem, odzywając się po raz pierwszy od roku. - Tak wygląda. Teraz już pamiętam”.
14
- Tak więc został pan fotografem, aby spróbować zachować przeszłość? - spytał Packard.
- Teraźniejszość. Zdjęcia z tego albumu i innych, które mieli moi dziadkowie, ukazywały jak moja matka dorasta i wychodzi za mąż. Jak jest ze mną w ciąży. Potem trzymała mnie na rękach, kąpała i wychowywała. Czas zamarł. Istniała na każdej stronie. Na szczęście nie było ani jednego zdjęcia ojca. Babcia powiedziała mi, że spaliła każdą jego podobiznę, nieustannie go przeklinając. On nie żył, ale moja matka nie umarła. Ciągle żyła na fotografiach. Na niektórych wydawała mi się doskonalsza niż na innych. Kiedy już obejrzałem zdjęcia nieskończoną ilość razy, poczułem jakiś niedosyt. Niektóre zdjęcia były nieostre, inne niedoświetlono albo prześwietlono. Jedne zostały zrobione ze zbyt małej, drugie ze zbyt dużej odległości. Niektóre nie podkreślały tego, co koniecznie chciałem zobaczyć - błysku w oczach matki, albo tego co robi z dłońmi. Zacząłem sobie wyobrażać lepsze ujęcia. Nieustannie dumałem, jak mogły zostać zrobione lepiej.
- Następnym krokiem było rozpoczęcie nauki fotografowania?
- Na pewno słyszał pan historie o fotografach, którzy spotkali prymitywne ludy, a ci przedstawiciele nie pozwolili robić sobie zdjęć, ponieważ uważali, że aparat ukradłby im duszę. Nie mam pojęcia, czy te historie są prawdziwe, ale jeżeli są, to tubylcy się mylą. Aparat nie kradnie niczego. Aparat daje - nieśmiertelność. Tak sądziłem w młodości. Chciałem zrobić zdjęcie każdej spotkanej osobie, uwiecznić ją ze współczuciem i miłością, ponieważ któregoś dnia każda z tych osób umrze. Tyle tylko że w naturze, ale nie na moich fotografiach. Uważałem, że moje zdjęcie, dopóki będzie istnieć, przedłuży byt sfotografowanej osoby.
- Chciałem? Uważałem? Używa pan stale czasu przeszłego.
- W pewnym momencie zboczyłem na złą drogę. Zacząłem robić zdjęcia, które nie sławiły żywych a koncentrowały się na umieraniu. Zamiast nadziei, zacząłem dokumentować rozpacz. - Coltrane gwałtownie pokręcił głową. - Koniec z tym. Chcę gloryfikować życie.
- W takim razie - Packard boleśnie zakasłał - chciałbym, żeby pan mnie sfotografował.
15
Kiedy Duncan wniósł tacę z sześcioma rodzajami kawioru - przezroczystymi złotymi, czarnymi, szarymi, brązowymi, szarozielonymi i zielonkawo - czarnymi jajeczkami - Coltrane`a opuścił wilczy apetyt. Zalane szampanem emocje zakwasiły mu żołądek. Packard, któremu zapadały się oczy, a szept coraz bardziej tłumiła flegma, nie miał siły dalej rozmawiać, w ustalili więc tylko szczegóły dotyczące czekającego ich zadania, i Coltrane pożegnał się z Packardem.
Popołudniowe słońce było smętne jak przez cały dzień. Wracając do Los Angeles, Coltrane musiał walczyć z ogarniającym go zmęczeniem. Dojechał do domu o wpół do piątej, ale w dalszym ciągu nie czuł głodu. Zaczął się obawiać, że zachorował. Położył się na skórzanej kanapie w salonie i kiedy się zastanawiał nad tym co mu się właśnie przydarzyło, zapadł w niespokojny sen. W którymś momencie zadzwonił telefon, Coltrane był jednak pogrążony w zbyt głębokim śnie, aby podnieść słuchawkę albo dosłyszeć, czy zostawiono mu wiadomość.
16
- Dzwoniłaś wczoraj po południu?
Była niedziela, jedenasta rano. Siedział z Jennifer na wąskim balkonie jej mieszkania, skąd rozpościerała się panorama portu w Marina del Rey. Ciemnoszare chmury w dalszym ciągu wisiały nad miastem. Wiała świeża bryza i mimo swetra, Coltrane czuł chłód. Miał kaca i próbował się przekonać, że do lepszego samopoczucia potrzeba mu świeżego powietrza. Jennifer pokręciła głową.
- Ustaliliśmy przecież, że chcesz sprawdzić, jak jesteś sobie w stanie samodzielnie radzić.
- Czyli nie dzwoniłaś?
Jennifer wyglądała na rozbawioną.
- Był taki czas, kiedy dzwoniłam do ciebie zbyt często, pamiętasz?
- Byłem tylko ciekaw. Wczoraj wieczór, kiedy zasypiałem, ktoś zadzwonił ale nie zostawił wiadomości. Kiedy rano sprawdziłem sekretarkę, migało światełko. Było nagranych mnóstwo wiadomości z całego dnia - od kolejnych dziennikarzy i stacji telewizyjnych, chcących zrobić ze mną wywiad na temat zdjęć z Bośni, ale na samym końcu było jakieś piętnaście sekund muzyki klasycznej, KLIK i koniec.
- To nie ja.
Coltrane potarł czoło i wzmocnił się łykiem parującej francuskiej kawy.
- Dziennikarz nie wstydziłby się zostawić wiadomości.
- Ciekawi cię, czy to może Packard?
- Przyszło mi to do głowy. - Mimo że miał okulary przeciwsłoneczne, światło wydawało się Coltrane`owi obrzydliwie jaskrawe. Mrużąc oczy popatrzył na żaglówkę, która z opuszczonymi żaglami, na pyrkającym silniczku, płynęła powoli w kierunku wyjścia z portu.
- Może to moja osobowość zodiakalnej panny, ale… - powiedziała Jennifer.
- Co masz na myśli?
- Czy sprawa jest stuprocentowo pewna? Zamierzasz podjąć tę współpracę z Packardem?
- Obiecał, że jutro prześle mi kurierem zdjęcia i podpisane upoważnienie.
- Ale jeśli to on wczoraj dzwonił, może chciał ci powiedzieć, że zmienił zdanie? Może powinieneś do niego zadzwonić i potwierdzić umowę?
- I skłonić go do uznania, że zamierzam być nieznośny?
Jennifer zagryzła wargę.
- No tak, czasami jeszcze nie wiem, kiedy dać spokój.
17
U szczytu schodów prowadzących z garażu do kuchni, Coltrane usłyszał że ktoś woła jego nazwisko. Choć zamierzał iść do ciemni na piętrze, zamarł na chwilę, odwrócił się i spojrzał w kierunku salonu. Frontowe drzwi były otwarte, z patio wpadało do środka światło. Rudy mężczyzna stawiał na podłodze wielkie pudło - obok drugiego już tam stojącego. Podobnie jak Coltrane, był po trzydziestce. Jego rzednące włosy podkreślały pełną twarz, blada skóra kontrastowała z piegami.
- Akurat na czas - odezwał się nieznajomy. - Podpisałem za ciebie odbiór pudełek i właśnie je wniosłem.
- Daniel! - Coltrane uśmiechnął się szeroko. - Zamierzałem do ciebie zadzwonić, ale wiem, że pracujesz nocami w izbie przyjęć. Nie chciałem budzić cię w dzień.
- Doceniam twoją troskliwość. Tydzień był dość męczący.
- Chyba bym ci nie ulżył łomocząc w środę rano do drzwi.
- Dobrze zrobiłeś. Kilka dni temu twoje szwy wymagały nieco spokoju, a jak się mają dziś?
- Świetnie.
- Zobaczę to uwierzę. Sweter i koszula w górę.
Coltrane westchnął, ale zrobił co mu kazano.
- Nieźle - stwierdził Daniel uważnie przyglądając się ranie. - Antybiotyk, który ci przepisałem dobrze działa. Miałeś początek zakażenia, ale zaczerwienienie przy brzegach prawie całkiem zniknęło. Co z gorączką?
- Minęła.
- Masz zdrowie, kolego. Wątpię, czy przeżyłbym, przechodząc to co ty.
Coltrane wzruszył ramionami.
- Nie zapomnij wziąć całej serii antybiotyków. Pij dużo płynów. Za parę dni zdejmę ci szwy.
- Danielu… - Coltrane`owi bardzo zależało, żeby następne słowo odpowiednio zabrzmiało. - Dzięki.
- Nie ma sprawy.
- Mylisz się. Jesteś do dyspozycji zawsze kiedy trzeba.
- A czego się spodziewałeś? Że ci powiem: idź sobie gdzie indziej, bo właśnie wróciłem ze szpitala i muszę się przespać?
- Jesteś prawdziwym przyjacielem.
- Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu o to, że poprosiłem o pomoc Jennifer. Nie wpadł mi do głowy nikt inny, na kogo można by liczyć.
- Żal do ciebie? Skądże znowu. Poza tym wszystko między nami idzie jak najlepiej.
- Przyznaj - brakowało ci jej. Spędziliśmy we troje wspaniałe chwile. Jeżeli Jennifer zbytnio się starała, to dlatego, że bardzo jej zależało.
- Tyle że ja niezbyt się starałem. - Coltrane zmienił temat. - Co to za kartony?
- Pod twoimi drzwiami stał facet z firmy kurierskiej. Zauważyłem go, kiedy wybierałem się do parku, żeby pobiegać. - odparł Daniel poklepując się po brzuchu. - Musi być w nich złoto czy ja wiem co, w każdym razie ważą jak cholera. Nie chciał, bym podpisał za ciebie, ale zgodził się oddać przesyłkę, kiedy zobaczył, że mam klucz do twojego mieszkania.
- Przesyłka kurierska w niedzielę?
- Kurier mówił, że nadawca bardzo nalegał.
- Nie ma żadnej informacji. Powiedział, kto to przysyła?
- Randolph Packard.
- Packard??!!
- Czy to nazwisko ma mi coś mówić?
Coltrane szybko wyjaśnił, równocześnie otwierając pierwszy karton. W środku, na wierzchu starannego opakowania leżała koperta. Złamał pieczęć i wyjął napisany ręcznie liścik.
Wierzę, że będzie pan wiedział, co z tym zrobić.
Zaintrygowany, Coltrane odwinął opakowanie. Jego zdziwienie zmieniło się w bezgraniczne zdumienie, kiedy dostrzegł zawartość pudła: trójnóg i kwadratowe drewniane pudełko o boku mniej więcej trzydziestu centymetrów, którego przód był połączony z tyłem mieszkiem.
- Co to jest? - spytał Daniel.
- Aparat fotograficzny.
- Jeszcze nigdy nie widziałem aparatu przypominającego mały akordeon.
- To tak zwany statywowy aparat płytowy. - Coltrane poczuł zawrót głowy, kiedy uświadomił sobie, co trzyma w rękach. - W dzisiejszych czasach używają ich jedynie fotografowie studyjni, ale dawniej, w młodości Packarda, takim aparatem posługiwał się każdy poważny fotograf. Z pewnością Packard wszędzie go zabierał.
- Dlaczego tak dziwacznie wygląda?
- Przypuszczam, że takie pojęcie jak ogniskowa i czas naświetlania nic ci nie mówią?
- Dzięki Bogu nie. Daj mi „idiotenkamerę”, a będę szczęśliwym biwakowiczem.
- Jasne. - Coltrane zachichotał. - W takim razie nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, co to znaczy robić zdjęcia aparatem bez wmontowanego światłomierza, autofokusa i reszty bajerów.
- Postęp.
- Może, ale czy nie zawsze jesteś zadowolony ze zdjęć robionych automatycznym aparatem? Czasami są prześwietlone, ujęcie nie ma głębi, kolory są rozmazane.
- Do pamiątkowych fotek wystarczą.
- Jeśli jednak chce się mieć fotografię dobrej jakości, trzeba ją zrobić inaczej. Trzeba światłomierzem ustalić ilość światła, a następnie odpowiednio ustawić przesłonę i migawkę, tak by negatyw został optymalnie naświetlony. Ten typ aparatu ma regulacje, które pozwalają zrobić to bardzo dokładnie. Tak samo precyzyjne jest nastawianie ostrości. Rozciągając albo ściskając mieszek jak akordeon zmienia się odległość czołówki aparatu od korpusu, w którym znajduje się kaseta z negatywem aż widoczny na matówce obraz będzie miał idealną ostrość. Potem zamyka się obiektyw, wysuwa się matówkę, na jej miejsce zaś wkłada się kasetę z płytą światłoczułą, a po wyjęciu zasuwki kasety - fotografuje. Do aparatu tej wielkości wkłada się kasety z płytami filmu o rozmiarach dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów, dzięki czemu przy odbitce tego samego formatu nie pojawia się ziarno jak w przypadku powiększenia z maleńkiego negatywu filmu trzydziestopięciomilimetrowego. Uzyskuje się tak ostre i wyraźne fotografie, że kto je raz ujrzał, nie jest w stanie zaakceptować fotek robionych z automatycznego aparaciku.
- Brzmi to dziwacznie.
- Zaraz zobaczysz coś jeszcze dziwniejszego. Potrzymaj aparat, to wyjmę z pudła trójnóg. - Coltrane rozstawił trójnóg i zamocował aparat. Potem zawiesił na nim czarną, przypominającą pelerynę, osłonę. - Wejdź pod osłonę i popatrz na tył aparatu.
Daniel zrobił to, o co go poproszono, szybko jednak wystawił głowę na zewnątrz. Pocierał oczy jakby nie mógł uwierzyć w to, co ujrzał.
- Wszystko jest do góry nogami.
- I na dodatek jeszcze obrócone w pionie. Patrząc na matówkę, fotografujący musi w wyobraźni „ustawić” obraz tak jak obiekt wygląda w naturze. Ale to jeszcze nie koniec. Ten aparat jest ciężki, a zdjęcia robi się na płaskim filmie, schowanym w specjalnych kasetach, chroniących go przed niepożądanym naświetleniem. W kasecie są dwa negatywy, jeśli więc chce się zrobić sto zdjęć, trzeba wziąć pięćdziesiąt kaset, a żebyś wiedział, jakie są ciężkie! Do tego potrzebne są różne filtry i obiektywy, które też trzeba ze sobą nosić, a które, jak przypuszczam, znajdują się tym drugim pudle. Tak więc wyprawa na sesję fotograficzną z aparatem płytowym może okazać się tak samo ciężka jak safari.
- Czy to gra warta świeczki?
- Akurat teraz nie zamieniłbym tego sprzętu na nic innego. - Coltrane z szacunkiem patrzył na aparat. - Popatrz jaki jest podrapany. Stary. - Przyjrzał się znaczkowi producenta na metalowej blaszce z tyłu. - Korona. Wątpię, czy ta firma jeszcze istnieje.
Kiedy w pełni dotarło do niego co trzyma w ręku, Coltrane opadł na oparcie kanapy jakby dostał obuchem w łeb. Musiał to być ten sam aparat, którym Packard zrobił swą sławną serię fotogramów domów Los Angeles! Nie spodziewał się, że zadanie ponownego stworzenia serii stanie się dla niego lekcją. Już przedtem wiedział, że będzie musiał iść dosłownie w ślady Packarda - znaleźć dokładnie te same miejsca, w których mistrz rozstawiał trójnóg, odtwarzać idealnie kąty ustawienia aparatu, ale sądził, że same zdjęcia zrobi współczesnym sprzętem. Teraz dotarło do niego, że użycie nowoczesnego aparatu popsułoby pracę, gdyż ukazywałoby nie to, jak miasto zmieniło się od lat dwudziestych, a raczej jak zmieniła się fotografia. Chcąc aby Coltrane użył tego samego aparatu co on, Packard życzył sobie aby jego następca całkowicie się z nim identyfikował. Coltrane miał spróbować stać się Packardem! Dopiero wtedy zrozumie, dlaczego robiąc swoje fotografie, mistrz podjął takie a nie inne decyzje.
Zadzwonił telefon. Sądząc, że to Packard, Coltrane szybko podniósł słuchawkę.
- Halo?
- Nigdy nie uwierzysz, co mi właśnie przywiózł kurier - odezwała się Jennifer. - Zdjęcia i podpisane dokumenty, zezwalające na ich publikację. Sprawa jest stuprocentowo załatwiona.
- A ty nigdy nie uwierzysz, co mnie właśnie przywiózł kurier. Aparat płytowy Packarda.
- Co?
- Przyjedź. Musisz go zobaczyć.
18
- Halo. - głos Duncana brzmiał dziwnie, jakby facet był pijany.
- Mitch Coltrane przy aparacie.
Nie było odpowiedzi. Coltrane przycisnął słuchawkę mocniej do ucha, zastanawiając się, czy coś nie przerwało połączenia.
- Duncan?
- Chodzi o aparat?
- Nie umiem wyrazić, jak on się wspaniałomyślnie zachował. Czy mógłbym zamienić z nim kilka słów? Chciałbym podziękować i zapewnić, że zwrócę wszystko w nienaruszonym stanie.
- Obawiam się, że nie mógłby pan.
- W takim razie zadzwonię później. Jak pan sądzi, kiedy…
- Randolph zmarł dwie godziny temu.
Coltrane`a przebiegł od stóp do głów lodowaty dreszcz.
- Nie. Jak to… przecież wczoraj…
- Robił dobrą minę do złej gry. Około trzeciej rano coraz trudniej mu się oddychało. Nawet przy maksymalnym podawaniu tlenu płuca nie przyjmowały go w wystarczającej ilości.
- Boże…
- Zadzwoniłem do jego lekarza, ale Randolph pozostawił jednoznaczne wskazówki, że nie chce być w szpitalu. Wszystko, co mogliśmy dla niego zrobić, to wygodnie go ułożyć. Wczesnym popołudniem odszedł.
- A co z aparatem? - Coltrane miał trudności z mówieniem. - Kiedy…
- Omówiliśmy szczegóły wczoraj. Podpisał dokumenty zezwalające na publikację fotografii, wszystko już powinno dotrzeć do pańskiego wydawcy. Projekt może więc zostać przeprowadzony zgodnie z planem. Z jakiegoś powodu Randolph uznał, iż ważne jest, by ktoś przeszedł tą samą drogą co on.
- Nie zawiodę go.
- Spodziewał się tego. Nie uwierzyłby pan, jak bardzo mu się pan stał bliski. Określał pana jako „bratniego sierotę”. Chciałbym, aby pan dobrze zrozumiał to, co teraz powiem. Pod sam koniec miał wielkie trudności z mówieniem, ale włożył wiele wysiłku w to, bym mu obiecał, że coś panu przekażę.
- Co?
- Że aparat jest pański.
- Co??!
- To nie pożyczka lecz prezent. Chyba może go pan traktować jako spadek.
19
Czując na ramionach ciężar żałoby, Coltrane zabrał się do przywracania życia Packardowi. Stojąc w ciemni, oświetlony jedynie słabym bursztynowym światłem, nie mógł się pozbyć tej myśli. Obok Jennifer obserwowała z powagą jak Coltrane wkłada papier do kuwety z wywoływaczem. Potrząsnął kuwetą, aby płyn lepiej opłukał papier. Przez chwilę nic się nie działo, zaraz jednak magia zadziałała i na papierze zaczął się pojawiać obraz. Czarno-białe ujęcie wbijającego wzrok w obiektyw starego Packarda. Przez chwilę Jennifer nie była w stanie nic powiedzieć.
- Cudowne… - wyszeptała w końcu.
Zadowolenie Coltrane`a tłumił żal. Zapach chemikaliów kładł się gorzkim osadem na jego języku.
- Zrobiłem kilkanaście ujęć, ale od początku wiedziałem, że to będzie najlepsze.
Packard siedział na wózku na tle kominka, piżama i szlafrok powodowały wrażenie, jakby się skurczył, zmalał pod koniec życia. Przesłona, jaką wybrał Coltrane, umożliwiła ostre ukazanie tła, szczególnie wypalonego grubego polana na środku kominka, które stanowiło symboliczny detal z rodzaju tych, jakie Packard lubił umieszczać na swoich wczesnych pracach.
- Ale oczy… - powiedziała Jennifer.
Coltrane skinął głową.
- Ich wyraz ciągle się zmieniał: raz wyrażał arogancję, po chwili niecierpliwość, potem nagle były w nich ironia, rozbawienie, wyrachowanie. Właśnie o to mi chodziło. Kilkanaście minut wcześniej, kiedy podawałem mu album do podpisania, w jego oczach pojawił się smutek. Nie było w nich śladu dumy z tego co stworzył, wyglądał tak, jakby sądził, że jego prace symbolizują jedynie upływ czasu.
- Bez trudności namówiłeś go, aby położył album na kolanach?
- Bez najmniejszej. Powiedział: „Przeżyję siebie samego”.
- Tak więc mamy fotografię starego kruchego mężczyzny, który przypadkiem był geniuszem, przeglądającego jeden ze swoich albumów. Fotografia o fotografie i jego fotografiach.
W głosie Coltrane`a zabrzmiała melancholia.
- Jego prace pozostały takie same, tylko on się postarzał.
- A teraz pozostanie na zawsze taki sam…
- Ciekaw jestem jak to będzie, chodzić tam gdzie on chodził, robić to co on robił, próbować stać się nim…
TRZY
1
Zbliżając się do hotelu „Beverly Hills”, Coltrane zjechał w lewo z Sunset Boulevard i skierował ku Benedict Canyon Drive. Była środa, nieco po ósmej rano, dzień po pogrzebie Packarda. Zdecydowany jak najszybciej rozpocząć realizację projektu, wyjechał z Jennifer z samego rana. Raz po raz wjeżdżali w cień palm, wzbijających się w niebo niczym wieże, minęli niejedną drogą posiadłość, ukrytą za idealnie przystrzyżonym żywopłotem i kilkumetrowymi krzewami. Dla odmiany niebo było bezchmurne i jasne, chmury zniknęły.
- Zdradź tajemnicę. Jaki dom jest pierwszy na liście? - spytała Jennifer.
- „Sokole Gniazdo”.
Coltrane miał na sobie typowe ubranie robocze fotografa: wysokie buty do chodzenia po górach, dżinsy, marynarską bluzę. Jennifer założyła pomarańczową bluzę z napisem: Southern California, logo jej pisma. Krótkie blond włosy schowała pod baseballową czapeczką, co powodowało że jej twarz wyglądała atrakcyjnie, ale po chłopięcemu, przywodząc Coltrane`owi na myśl aktora, którego nazwisko po chwili wymieniła.
- Rudolf Valentino?
- Szejk we własnej osobie.
- Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego nazwał swój dom „Sokole Gniazdo”.
- W połowie lat dwudziestych druga żona Valentino doprowadziła do tego, że studio pozwoliło jej nadzorować produkcję jednego z jego filmów. Miał się nazywać Zakapturzony Sokół, niestety doprowadziła do takiego rozdmuchania kosztów, że zrezygnowano z produkcji. Aby poprawić jej samopoczucie, Valentino nazwał posiadłość, którą właśnie im budowano, na cześć odrzuconego projektu. Wkrótce potem się rozwiedli.
- I co?
- Kiedy żona go rzuciła, zaczął grozić, że strzeli sobie w łeb. Skończyło się jednak na tym, że kupił parę ton antyków - zbroi, mauretańskich parawanów oraz innego szmelcu. O wiele za dużo, by mogło się pomieścić w „Sokolim Gnieździe”, ale jakoś wszystko upchnął. W efekcie doprowadził się niemal do bankructwa. Stale drżał o swoją karierę, aż zmarł w wieku trzydziestu jeden lat w wyniku pęknięcia wrzodu żołądka.
2
Wielce chwalona packardowska fotografia „Sokolego Gniazda” została zrobiona ze szczytu pobliskiego wzgórza. Potężna trzynastopokojowa, otoczona wysokim białym murem posiadłość, posadowiona na spłaszczonym wierzchołku wzgórza, została ukazana z daleka, przez co nie tylko wydawała się maleńka, ale sprawiała wrażenie znajdującego się na odludziu hiszpańskiego klasztoru. Na żadnym z widocznych w tle wzgórz nie było jeszcze wtedy domów. Zapowiedzią nadchodzącej inwazji była jednak sieć dróg. W dolnym lewym rogu fotografii, na rozgrzebanym przez maszyny budowlane zboczu sąsiedniego wzgórza stała tablica inwestorska z napisem: BEVERLY TERRACE. Było jasne, co to oznacza - wkrótce miało tu powstać wiele domów. Pustka, stanowiąca największą atrakcję okolicy, miała odejść w niepamięć. Aby skomentować co sądzi o nadchodzącej nawałnicy, Packard uchwycił na pierwszym planie unoszącego się wysoko drapieżnego ptaka.
3
Niedaleko szczytu Benedict Canyon Drive, Coltrane wjechał w odchodzącą w lewo uliczkę. Pięli się coraz wyżej wśród lesistych wzgórz, im mniej widziało się śladów życia, tym droższe były domy.
- Skąd znasz tę drogę? - spytała Jennifer.
- Nie znam jej. W poniedziałek kupiłem mapę i spróbowałem ją porównać ze zdjęciami Packarda i planem Beverly Hills. „Sokole Gniazdo” stoi na jednym ze szczytów, które mamy teraz po prawej, sądzę więc, że aby znaleźć miejsce, skąd Packard fotografował, powinniśmy jechać w przeciwnym kierunku.
Jennifer pokręciła głową.
- Ale wtedy nie było tu dzisiejszych ulic. Nie da się określić, którędy Packard jechał.
- Na dodatek widok zasłaniają drzewa, nie jesteśmy więc w stanie ustalić, gdzie jesteśmy w stosunku do „Sokolego Gniazda”.
Pięć godzin później w ruchu utrzymywało ich jedynie twarde postanowienie.
- To zadanie wymaga odkrywcy, nie fotografa - stwierdził Coltrane skręcając w kolejną przecznicę.
Jennifer wierciła się jakby miała owsiki.
- Boli mnie strasznie tyłek. Czuję się, jakbym przejechała do Vegas i z powrotem. - Podłogę pod jej stopami zaściełały puste kubeczki po kawie i opakowania po daniach z barów szybkiej obsługi, kupowane przy okazji licznych wizyt w toaletach zachodniego Hollywoodu. - Założę się, że utyłam pięć kilo.
- Może nakłonienie mnie do realizacji tego projektu było kolejnym packardowskim żartem. - Dojeżdżali właśnie do szczytu kolejnego wzniesienia, od którego zdawała się odchodzić setna przecznica i Coltrane wskazał palcem na otoczoną murem posiadłość z lewej strony. - Sądzisz, że stąd fotografował?
Jennifer spojrzała na posiadłość, potem na prawo, przez drzewa.
- Spróbujmy. Wszystko jedno, najważniejsze żebym mogła wysiąść i sprawdzić, czy utrzymam się na nogach.
Wiał delikatny wietrzyk, skądś dobiegał szum pracującego mimo niedawnego deszczu zraszacza trawnika.
- Może trafiliśmy. - Coltrane przyjrzał się posiadłości. Wznosiła się dość wysoko nad ulicą, był to najwyższy punkt w okolicy. - Ze środka, nad drzewami powinno być widać, przeciwległe zbocze kanionu.
Jennifer spojrzała na zegarek.
- Dziesięć po drugiej. Wkrótce będzie najlepsze światło.
- Tak, może dzień nie okaże się stracony. Może coś się jeszcze uda pstryknąć.
Obsadzony rododendronami podjazd zamykała kuta z żelaza brama, obok niej znajdowała się furtka, za którą widać było ścieżkę. Na zarośniętym bluszczem murze zamontowano domofon. Coltrane wcisnął guzik.
- Halo? - dobiegł po chwili z głośniczka słaby, kobiecy głos.
- Przepraszam, że panią niepokoję, ale jestem fotografem i…
- Przyszedł pan za wcześnie.
Coltrane ze zdziwieniem popatrzył na Jennifer.
- Słucham?
- Nie spodziewaliśmy się pana przed sobotą.
- Przed sobotą?
- Na ślubie naszej córki.
- Obawiam się, że zaszło pewne nieporozumienie.
- Boże drogi, chyba nie chce pan powiedzieć, że nie może przyjść na ślub!
- Nic nie wiem o żadnym ślubie. Pracuję dla Southern California Magazine i…
- Dla magazynu? Nie chcę kupować czasopism.
Jennifer zaczęła cicho chichotać.
- Proszę pani, nie sprzedaję czasopism. Chcę jedynie zrobić kilka zdjęć domu, który znajduje się naprzeciwko…
- Chce pan fotografować nasz dom? Mój mąż dostałby szału. Nienawidzi wszystkich, którzy chcą się czegokolwiek dowiedzieć o naszym życiu prywatnym. Ostatni film, jaki kręcił, był o arabskich terrorystach i twierdzi, że jeżeli się dowiedzą, gdzie mieszkamy, wymordują nas, kiedy będziemy spać.
Jennifer, z trudem opanowując śmiech, przysunęła się do domofonu.
- Proszę pani, nie chcę fotografować państwa domu. Chcę sfotografować dom Rudolfa Valentino.
- Rudolfa Valentino? To nie ma sensu. O ile się orientuję, jest pan terrorystą. Młody człowieku, widzę pana z okna! Jeżeli natychmiast pan sobie nie pójdzie, wezwę policję!
- Proszę pozwolić mi wyjaśnić!
Domofon pisnął i zamilkł. Kiedy Coltrane odwrócił się do Jennifer, by uzyskać wsparcie moralne, okazało się, że dziewczyna siedzi na krawężniku i śmieje się obejmując rękami brzuch.
- Jeszcze tylko dziewiętnaście domów - parsknęła. - Pracując w tym tempie, skończysz w lecie przyszłego roku.
- Może nie - odezwał się jakiś głos.
4
Jennifer natychmiast przestała się śmiać. Oboje gwałtownie odwrócili się w kierunku bramy, zza której obserwowała ich atrakcyjna, delikatna dwudziestoparoletnia kobieta. Była wysoka i szczupła, miała na sobie brązowe spodnie i beżowy sweter. Na głowie zawiązała chustkę. Stała krzyżując ramiona na piersi.
- Naprawdę jesteście z Southern California Magazine?
Jennifer wstała i ułożyła usta w swój najbardziej ujmujący uśmiech. Wskazała na logo na swej bluzie.
- Słowo.
- Sekundkę. - Młoda kobieta przełożyła dłoń przez pręty bramy i nacisnęła guzik domofonu. Cienki głosik natychmiast odpowiedział.
- Młody człowieku, powiedziałam panu…
- Mamo, nie dzwoń na policję. Ci ludzie wyglądają na przyzwoitych. Wpuszczę ich.
- Ale…
Kobieta zdjęła palec z guzika, potem przycisnęła kilka klawiszy po wewnętrznej stronie muru, odblokowując zamek.
- Naprawdę zamierza pan fotografować dom po drugiej stronie kanionu, panie…
- Mitch Coltrane. To mój wydawca, pani Jennifer Lane.
- Diane Laramy.
Uścisnęli sobie dłonie i weszli na teren posiadłości.
- Wspomniał pan o Rudolfie Valentino…
Kiedy szli pięknie przystrzyżonym trawnikiem, Coltrane opowiedział o zadaniu jakiego się podjął. Po chwili stali na najwyższym punkcie wzgórza, plecami do cytrynowca.
- Oto i nasz cel! - Jennifer była zachwycona. Pokazała Diane zdjęcie zrobione przez Packarda, potem wskazała palcem ciąg domów, stojących wzdłuż pełnej zawijasów ulicy na przeciwległym, niższym wzgórzu. Jeden z nich był nieco oddalony od pozostałych, jakby samotny i bez najmniejszej wątpliwości stał na końcu ślepej ulicy. Miał czerwony dach i sprawiał wrażenie zbudowanego tak, by pokrył jak największą powierzchnię, zaanektował dla siebie całe erodujące zbocze. Ściany i dziś były pomalowane na biało, jak ściany hiszpańskiego klasztoru, ale „inwazja”, którą zapowiadała fotografia Packarda, a która rzeczywiście nastąpiła, spowodowała, że wyglądał jak oblężony.
- A już zaczynałem sądzić, że projekt jest niewykonalny - powiedział Coltrane.
- Niesamowite - zdumiała się Diane. - Kiedy się patrzy na to zdjęcie a potem na dom, ma się wrażenie, jakby człowiek był równocześnie w przeszłości i w teraźniejszości.
- Dokładnie o to chodzi - odparł Coltrane.
Zaczęli wędrować po wzgórzu, od czasu do czasu zatrzymywali się, porównując widok z obrazem z fotografii Packarda, szukając miejsca, gdzie ustawił aparat. W końcu wrócili do cytrynowca, Coltrane potarł plecy o chropawą korę i powiedział:
- Tak, sądzę… tak. To tutaj.
- Daj popatrzeć. - Jennifer stanęła po jego lewej stronie.
Ciągle nieco oszołomiona Diane stanęła po prawej. Coltrane uniósł fotografię tak, by ujęcie Packarda zasłoniło naturalny widok, po chwili opuścił je i widok „Sokolego Gniazda” z lat dwudziestych został zastąpiony aktualnym.
- Cóż za niesamowity podwójny obraz - stwierdziła Diane. - Tego drzewa na pewno wtedy tu nie było.
- Ani trawnika - dodała Jennifer. - Z pewnością także waszego domu.
- Ani pozostałych. - Coltrane jeszcze kilka razy podniósł i opuścił fotografię. Za każdym razem efekt był hipnotyzujący.
- Tyle lat temu… ktoś stał w tym samym miejscu, gdzie ja teraz i zrobił tę fotografię… - powiedziała z zadumą Diane.
- Zmarł w niedzielę - wyjaśnił Coltrane.
Ciałem dziewczyny nagle wstrząsnął dreszcz.
- Coś nie tak? - spytał Coltrane.
- Nie, to tylko chłód.
Coltrane nie mógł się pozbyć wrażenia, że Diane wzdrygnęła się z innego powodu. Widok jej delikatnych rysów wywoływał w nim niepokój. Miała tak przezroczystą skórę twarzy, że na policzkach dało się dostrzec żyłki. Oczy miała zapadnięte, spodnie i sweter wisiały na niej luźno - musiała ostatnio sporo stracić na wadze. Chustka tak dokładnie obejmowała głowę, że nie wystawał spod niej ani jeden włos.
- Cóż… - Coltrane czuł się nad wyraz nieswojo. - Zabieramy pani czas.
- Nie ma problemu. To dla mnie przyjemność.
- Nawet jeśli… - Coltrane popatrzył na niebo. - Światło jest prawie idealne. Powinienem zaczynać.
5
Kiedy wrócili do samochodu po aparat, trójnóg i torby ze sprzętem, Diane koniecznie chciała pomagać. Choć przeniosła lekką torbę tylko kilkaset metrów, straciła oddech. Coltrane nie miał czasu się nad tym zastanawiać, miał najwyżej dwie godziny, kiedy światło było najlepsze i musiał się spieszyć.
Prawie piętnaście minut zajęło mu umocowanie aparatu na trójnogu. Potem wziął światłomierz, ustalił optymalny czas naświetlania, przesłonę, wybrał obiektyw, schował się pod czarną płachtę, która przykrywała aparat, i patrząc raz za razem na fotografię Packarda, zaczął nastawiać ostrość. Ustawienie wszystkiego zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Po trzech kwadransach koncentrowania się na odwróconym do góry nogami obrazie czuł lekkość w głowie, jakby to jego obrócono głową w dół.
Zrobił dwanaście ujęć, ale nie był zadowolony. Stwierdził, że samo skomponowanie kadru, aby był identyczny z dziełem Packarda nie doprowadzi do powstania dobrego fotogramu, będzie jedynie sztuczką optyczną. Musiał oprzeć się na tym, co zrobił Packard - znaleźć metaforę równoważną unoszącemu się nad „Sokolim Gniazdem” drapieżnemu ptakowi.
- Mitch?
Coltrane pomasował sobie kark.
- Mitch?
- Tak? - Wystawił głowę spod czarnej płachty.
- Przez ostatnie dziesięć minut nawet nie drgnąłeś. Wszystko w porządku?
- Myślę.
- Zostało ci czterdzieści pięć minut światła - poinformowała Jennifer.
- Czterdzieści pięć minut? - Zaskoczony, Coltrane popatrzył na zegarek.
Ponownie schował się pod materiałem. Kiedy szukali posiadłości, na której terenie teraz byli, Coltrane zażartował, że Packard zrobił mu psikusa, proponując to zadanie, ale teraz czuł, że czyniąc to, Packard miał poważny zamiar. Czyżby stojąc jedną nogą w grobie chciał pokazać - byłoby to typowe dla jego charakteru - że Coltrane nie ma co nawet mieć nadziei na zrównanie się z nim? Czyżby ten projekt miał być ostatnią próbą pokazania jaki był wyjątkowy?
- Mitch?
Coltrane zauważył drobny ruch na matówce. Z daleka dobiegło do jego uszu tępe KLAP-KLAP-KLAP i kiedy zaczął wzrokiem przeszukiwać niebo, stwierdził, że rusza się na nim maleńki wirujący punkcik: helikopter. Włożył do aparatu kasetę z negatywem i wziął w dłoń wężyk do wyzwalania migawki.
- No chodź… - szepnął z napięciem. Kiedy migoczące łopaty wirnika helikoptera przecinały horyzont, wstrzymał oddech. - Teraz! - Wypowiadając komendę, wcisnął guzik.
Aparat pstryknął.
Coltrane odetchnął z ulgą. Drapieżny ptak Packarda symbolizował zły koniec Valentino i zbliżającą się inwazję. Teraz miejsce ptaka zajął helikopter - symbol mechanizacji dwudziestego wieku.
- Oby ten helikopter wyszedł jak należy. - Coltrane obserwował znikającą maszynę. - To była jedyna szansa. Nawet jeżeli przeleci tędy następny, nie ma możliwości, by znalazł się w tym samym miejscu co sokół Packarda.
Jennifer obserwowała niebo.
- Tracisz światło szybciej niż sądziliśmy.
- Jeszcze na kilka zdjęć wystarczy.
Za jego plecami rozległ się cichy głos:
- Sądzi pan, że…
Zaskoczony, Coltrane popatrzył na Diane.
- Kiedy skończy pan fotografować dom… - Zawahała się.
- Tak?
- Mógłby pan sfotografować mnie?
- Oczywiście. Z przyjemnością.
- Nie narzucam się panu?
- Skądże znowu. Dzięki pani nie czujemy się intruzami. Z wielką chęcią odwdzięczę się za przysługę. Gdyby mogła się pani odwrócić w ten sposób … tak… żeby słońce oświetlało twarz… - Coltrane uśmiechnął się. - Będzie piękne.
6
- Ona umiera - powiedział kiedy odjeżdżali.
- Coś z nią jest na pewno nie tak.
W tylnym lusterku widział Diane, stojącą w bramie ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, spod których zwieszał się luźny sweter, patrzącą ze smutkiem, jak odjeżdżają ku Benedict Canyon Drive. Potem skręcił i zniknęła mu z oczu.
- Kiedy patrzy się przez wizjer aparatu, pewne rzeczy stają się wyraźniejsze - powiedział Coltrane. - Na przykład te zapadnięte oczy. Sądzę, że pod chustką nie ma włosów. Moim zdaniem wyłysiała od chemioterapii. Uważam też, że ten ślub w niedzielę to tylko próba chwytania się życia.
Jennifer przez chwilę się nie odzywała.
- Tak… chwytania się życia… - mruknęła w końcu.
Kiedy dotarli do garażu obok domu Coltrane`a w Westwood, było już po szóstej i zapadł zmrok.
- Chcesz coś zjeść? - spytała.
- Tak naprawdę, to chcę iść do ciemni i wywołać negatywy.
Fotografie „Sokolego Gniazda” okazały się znakomite. Większość z nich udało mu się zrobić pod kątem prawie identycznym do tego, pod jakim fotografował Packard, choć akurat w tym przypadku „prawie” było za mało. Aby projekt się udał, zgodność musiała być idealna. Na szczęście kryterium to spełniało ujęcie z helikopterem. Coltrane musiał tylko, odrobinkę przyciąć negatyw i zrobić niewielkie powiększenie, aby „Sokole Gniazdo” miało na obu fotografiach tę samą wielkość. Zadziwiające, ale helikopter znalazł się niemal w tym samym miejscu co sokół. Zmieniając czas wywoływania, Coltrane`owi udało się uzyskać te same wyraźne kontrasty między czernią i bielą, jakie uzyskał Packard. Kiedy popatrzył na ujęcie Packarda, a potem na własne, doznał przedziwnego wrażenia, że patrzy na fenomen rodem z science-fiction: że obie fotografie zostały zrobione przez tę samą osobę, której udało się przetrwać w bezruchu przez dwie trzecie wieku. Przyglądając się reliktowi przeszłości przypomniał sobie, że po śmierci Valentino w najbliższej okolicy zamieszkał Buster Keaton, który kazał sobie wybudować willę we włoskim stylu. Dla Johna Gilberta zaś wzniesiono willę w stylu francuskim. Następnie w sąsiedztwie zamieszkały inne gwiazdy kina, których nazwisk nie pamiętał. Wszystko odeszło w niepamięć, pozostało jedynie „Sokole Gniazdo”. I pozostanie tak długo, jak będą istnieć obie fotografie - Packarda i jego.
- Fascynujące. - Jennifer objęła go ramieniem.
Skarbem dnia nie okazało się jednak ujęcie „Sokolego Gniazda”. Pierwsze miejsce należało się portretowi Diane.
Coltrane zrobił go w kolorze, dzięki czemu blask zachodzącego słońca przegonił bladość z policzków dziewczyny. Zapatrzona smętnie w zachód słońca swego życia, z tęsknotą unosiła głowę ku niebu, zapadnięte oczy patrzyły smutno, ostre z powodu wychudzenia rysy wyrażały determinację, kruche ramiona rysowały się wyraźnie pod swetrem.
- Pod tym chcę się podpisać - powiedział Coltrane. - Jej odwaga jest inspirująca.
- Packard byłby zachwycony, gdyby sam to zrobił.
Podczas gdy pracowali w ciemni, trzy razy zadzwonił telefon. Za każdym razem rozlegały się cztery dzwonki, czyli do włączenia się automatycznej sekretarki.
- Pewnie kolejni dziennikarze po wywiad o Bośni. Mam nadzieję, że moje pięć minut rozgłosu wkrótce się skończy.
Kiedy jednak wywołali wszystkie zdjęcia i przeszli do salonu, okazało się, że na sekretarce nie było żadnej wiadomości, jedynie trzy razy ta sama ponura muzyka klasyczna. Jennifer podeszła do zadumanego Coltrane`a.
- Ta sama co w sobotę?
Coltrane ze zmartwieniem pokiwał głową.
- Tym razem to na pewno nie Packard…
7
Następnego dnia Coltrane wyszedł z domu zaraz po siódmej rano. Tryskał energią - jeszcze przy żadnym projekcie nie czuł takiego entuzjazmu - złe przeczucia z powodu głuchych telefonów odpłynęły. Kilka przecznic dalej stanął przy skrzynce pocztowej i wrzucił kopertę zaadresowaną do Diane. Zawierała trzy egzemplarze jej portretu oraz fotografie „Sokolego Gniazda” w dwóch wersjach - Packarda i jego. Na liściku napisał: „Oto kilka wspomnień z naszej fotograficznej przygody. Życzę wspaniałego miodowego miesiąca i dużo szczęścia.” Kiedy wrzucił kopertę, patrzył przez chwilę na metalową klapkę, która się za nią zamknęła. Chwytać się życia…
Z tą myślą pojechał pracować.
Wiedział, że kiedyś wzdłuż Hollywood Boulevard rosły pieprzowce, w Beverly Hills znajdowały ścieżki do jazdy konnej, tędy gdzie teraz są autostrady biegły szyny tramwajowe, a Sherman Oaks, North Hollywood, Burbank, Tarzana, Encino, Van Nuys i inne miejsca w dolinie San Fernando (och jak uwielbiał litanię tych nazw) były osobnymi wioskami, pooddzielanymi polami uprawnymi. Każda z nich miała swoją własną architekturę - domy w stylu angielskim, w jednej kontrastowały ze znajdującymi się w sąsiedniej bungalowami w stylu misyjnym. Były też enklawy w stylu wiktoriańskim i kolonialnym. Wyraźne granice zaczęły zanikać wraz z kurczeniem się ziemi uprawnej i zlewaniem wsi w jedno, choć i dziś - jeżeli nie zwracało się uwagi na obecne granice i skupiało uwagę na historycznych rdzeniach dzisiejszych dzielnic - dało się zauważyć między nimi różnice.
Randolph Packard znakomicie uchwycił specyfikę dzielnic. Pokazał zarówno dzielącą je przestrzeń jak i również ich odrębny charakter. W jego pracach, detale zawsze przepowiadały nadchodzącą zgubę - tutaj były to maleńkie figurki mierniczych w dalekim tle albo nie dokończony szkielet budynku na odległym wzgórzu. Wjeżdżając szosą numer 405 w zaciągniętą smogiem dolinę, Coltrane dumał nad tymi właśnie szczególikami. Próbował sobie wyobrazić, jaki w czasach młodości Packarda był stąd widok na zaszyte mgłą oddalenia góry San Gabriel. Jadąc śladem Packarda, próbując patrzeć na świat oczami Packarda, miał dziwne wrażenie cofania się w czasie.
8
Plac z przyczepami mieszkalnymi znajdował się w Glendale - tłoczyły tu ciasne szeregi obskurnych domów na kółkach. Na końcu każdej linii pęczniały wielkie kubły na śmieci, z których wysypywały się odpadki, do każdych drzwi dochodziła żwirowa ścieżka, nie było śladu trawy ani drzew, jedynie tu i tam stały skrzynki na kwiaty, w których rosły drapakowate nagietki i geranium, tak wiotkie, że gięły się wpół i opadały nad brzegami skrzynek. Coltrane podjechał do trzeciego szeregu i skręcił w lewo. Minął starszego mężczyznę, ubranego w podkoszulek i szelki, który z koszykiem prania w rękach szedł do rozciągniętego obok jego przyczepy sznura na bieliznę.
Kiedy Coltrane dojechał do niewielkiego placu zabaw dla dzieci, stanął, wysiadł i podszedł do wysokiego do pasa płotu z zardzewiałej siatki. Huśtawki i karuzele były zmatowiałe i dawno nie malowane. Ziemia wyglądała jak beton. Chuda czarna kobieta bujała chłopca na huśtawce. Jej ciemne włosy zwisały w strąkach, na nogach miała sandały, do tego pogniecione szorty, czerwony sweter, który choć wyblakły, stanowił na całym placu jedyny jaskrawy akcent. Kiedy chłopiec wyprostował nogi w kolanach, żeby nadać więcej rozmachu huśtawce, Coltrane zobaczył dziury w podeszwach jego butów. Kobieta zmrużyła oczy i przez krótką chwilę przyglądała się przybyszowi, potem znów zajęła się synem.
- Dzień dobry - powiedział Coltrane.
Kobieta nie odpowiedziała.
- Kiedyś tu mieszkałem.
Kobieta dalej się nie odzywała.
- Kiedy przejeżdżam niedaleko, zawsze tu wpadam.
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Matka zawsze bujała mnie na tej huśtawce.
- Chce pan czego?
- Chciałbym zrobić pani zdjęcie.
- Po co?
- Ktoś kiedyś zrobił zdjęcie mojej matce, kiedy stała w tym samym miejscu co pani teraz. Chciałbym się poczuć tak samo jak ten, co wtedy fotografował. Chciałbym zrobić podobne zdjęcie.
Kobieta skrzywiła się zdziwiona.
- Proszę bujać syna jakby mnie tu nie było. Nie chcę pani przeszkadzać. Zrobię tylko zdjęcie i odjeżdżam.
Twarz kobiety zmarszczyła się, najwyraźniej chodziły jej po głowie jakieś podejrzenia. Znowu wzruszyła ramionami, i zajęła się chłopcem.
Dla uniknięcia rozmazanych smug Coltrane zdecydował się na bardzo krótki czas naświetlania. Obserwował kobietę przez wizjer swojego nikona. Ponieważ użycie aparatu Packarda byłoby tu zbyt dziwaczne. Miniaturowa kobieta w okienku, widoczna ostrzej niż w naturze, pchnęła huśtawkę. Chłopiec uniósł się w powietrze, potem opadł. Kobieta znów pchnęła huśtawkę - aby zrobić to mocniej, pochyliła się lekko do przodu. Chłopiec uniósł głowę, jakby zamierzał polecieć do nieba. Kiedy opadał, Coltrane nastawił ostrość. Położył palec na spuście migawki. Nie miał najmniejszej wątpliwości co do pozycji, w jakiej chciał go uchwycić. Na zdjęciu, z powodu którego postanowił zostać fotografem, obserwował ją tysiące razy.
W Sightings, książce Packarda, mistrz poświęcił rozdział swej teorii antycypacji. „Kiedy widzi się wszystkie elementy kompozycji, którą chce się uzyskać, jest już za późno na zwolnienie migawki. Jeśli zrobi się to w tym właśnie momencie obraz będzie już inny. W ułamku sekundy chmury zdążą się przesunąć, uśmiechy osłabnąć, gałęzie trąci wiatr. Natura życia polega na tym, że wszystko się porusza, nawet jeżeli wydaje się nieruchome, a jedyną metodą uchwycenia obiektu dokładnie tak jak się chce jest obserwowanie go, zrozumienie jego dynamiki i zdobycie umiejętności przewidzenia, jak się zachowa. Fotograf musi zdobyć umiejętność projekcji wydarzeń w przyszłość, aby uwiecznić teraźniejszość”.
Teraz! - pomyślał Coltrane. Nacisnął spust migawki i w milisekundzie, która po tym nastąpiła a aparat pstryknął, kobieta i dziecko znaleźli się w idealnej równowadze. Kiedy patrzył przez wizjer Coltrane`owi zdawało się, że czas stanął. Westchnął i opuścił aparat. Chłopiec zawisł na ułamek sekundy i zaczął opadać. Znów popłynął czas.
- Dziękuję - powiedział Coltrane. - Jak się pani nazywa? Przyślę kilka odbitek.
- Wyglądam na głupią? Myśli pan, że podam ot tak nazwisko i adres?
Coltrane poczuł, że traci animusz. Odwrócił się i przyjrzał najbliższej przyczepie. Prowadzące do wejścia trzy betonowe stopnie były spękane, znajdująca się kiedyś przed drzwiami moskitiera została oderwana. W jednym z okien zamiast szyby tkwiła tektura. Przeszedł przez ścieżkę. Kiedy otwierał powyginane zewnętrzne drzwi, zaskrzypiały. Kiedy zapukał w wewnętrzne, metalowe, zadrżały. Chwilę zaczekał, ale nie było żadnej reakcji. Zapukał ponownie, ale i tym razem odpowiedziała mu cisza. Zapukał po raz trzeci i zaczął się już niepokoić. Wreszcie drzwi uchyliły się i ze środka wyjrzała zgarbiona pomarszczona Murzynka z krótkimi siwymi włosami.
- To ty. - Staruszka przycisnęła do piersi wyświechtany szlafrok. - Gdzie byłeś? Nie widziałam cię kilka miesięcy.
- Podróżowałem służbowo. Za granicą.
- Już zaczęłam myśleć, że coś ci się stało.
- Prawdę mówiąc, wiele przeżyłem. Nie przeszkadzam?
- To samo co poprzednio?
- Tak.
- Wchodź.
Kiedy wszedł do środka, w jego nozdrza uderzyły jakieś stare zapachy kuchenne. Pomieszczenie było skąpo umeblowane zniszczonymi sprzętami, na składanym stoliku do gry w karty po lewej stronie leżały puzzle, jeszcze dalej w lewo stał kontuar oddzielający „salon” od „kuchni”.
Zdawało mu się, że dopiero wczoraj tkwił w tym samym miejscu co teraz, tyle tylko że była tu matka, przez otwarte drzwi za jego plecami wpadało jaskrawe światło, a przy stoliku siedział przy pasjansie ojciec, który zaraz wstał i skierował rewolwer w stronę matki.
Usłyszał wystrzał, zobaczył jak matka upada, a jej krew rozlewa się po podłodze. Jeszcze nigdy nie patrzył tak długo na podłogę.
W końcu podniósł głowę i zwrócił się ku staruszce.
- Dziękuję pani.
- Po co ci to?
- Nie wiem. - Dał kobiecie trzysta dolarów.
- Tym razem szczodrze.
- Przechodzę pewne zmiany w życiu. Może więcej nie przyjdę.
9
Akademicy, analizujący wkład Packarda w rozwój fotografiki, udokumentowali umiejscowienie każdego domu z serii, ale Coltrane nie wiedział, co zastanie, kiedy tam dotrze. Niektóre domy obecnie nie istniały, na ich miejscu stały budynki z mieszkaniami do wynajęcia, supermarkety albo biegły czteropasmowe szosy. Niektóre odnowiono a ich fasady pozmieniano tak, że były nie do rozpoznania. Jedynie kilka pozostało w poprzednim stanie, większość chyliła się ku upadkowi. O ile znalezienie domów nie było zbyt trudne, to wybranie stanowiska, z którego fotografował je Packard okazywało się niemal tak samo żmudne jak odszukanie miejsca, z którego sfotografował „Sokole Gniazdo”.
W ciągu następnych dziesięciu dni okazało się, że każde miejsce, do którego udawał się Coltrane - jeździł od Arkadii po Whitley Hights i od Silver Lake po Venice - kryje w sobie jakąś historię. Niektóre były tak wzruszające jak w przypadku Diane, inne okazały się komiczne, odpychające, szlachetne, w dwóch przypadkach pełne przemocy. W Culver City musiał zanieść aparat, trójnóg, torby i sprzęt na dach domu towarowego, którego nie było w czasach Packarda. W Gardenii zapłacił osiemdziesięcioletniej wdowie za pozwolenie fotografowania z sypialni na piętrze. Fotografował ze ślepego zaułka, szkolnego podwórza, z pobocza autostrady, z tyłu furgonetki. Musiał uciekać przed sforą agresywnych psów. Uratował życie narkomanowi, który po przedawkowaniu wpadł do kanału. Sprytnie pokierował rozmową i udało mu się uniknąć konfrontacji z ulicznym gangiem. Spotkał ślepego pisarza, jednorękiego autora piosenek i starzejącego się aktora, który kiedyś grywał policjanta w telewizyjnych serialach, a teraz sprzedawał polisy ubezpieczeniowe. Fotografował wszystko.
W niektóre wieczory wracał tak, że było już zbyt późno na telefon do Jennifer. W inne miał tyle pracy w ciemni, że rozmawiali bardzo krótko.
- Opowiem ci o wszystkim, kiedy skończę. Boję się że jeżeli opowiem komuś w połowie albo przerwę pracę choć na chwilę, zapeszę. Od dawna nie byłem w coś tak zaangażowany. To już długo nie potrwa. Wtedy wyjedziemy na kilka dni. Do Carmel. Gdzie zechcesz.
Co wieczór, kiedy sprawdzał sekretarkę, odgrywał przynajmniej jeden głuchy telefon i tę samą dziwaczną ponurą muzykę.
CZTERY
1
Jak na miasto pełne imitacji, dom był wyjątkowy. Został zaprojektowany przez Lloyda Wrighta, syna Franka Lloyda Wrighta i zbudowany w 1931 roku dla producenta filmowego. Jego twory co prawda nie były oryginalne, ale miał tyle inteligencji, by dać zlecenie architektowi o oryginalnym stylu. Ze względu na zagrożenie trzęsieniem ziemi, został zbudowany z żelbetonu. Rozchwiane linie trzech pięter powodowały, że sprawiał wrażenie zamczyska. Najwyższe piętro składało się z panoramicznych, rozjarzonych światłem okien i otoczone było pełnym krzewów i kwiatów tarasem. Narożniki domu okuto przypominającymi groty strzał płatami miedzianej blachy, na których wyryto prekolumbijskie motywy, podobne ozdoby biegły poniżej parapetów.
Wykorzystując przewodnik po mieście oraz informacje zawarte w jednym z albumów Packarda, Coltrane dotarł tu przez gęsto zabudowaną, obsadzoną drzewami wąską uliczkę, wznoszącą się zakolami w górę jednego ze wzgórz niedaleko Hollywood Reservoir. Jadąc miał nadzieję, że odnajdzie dom, nie wiedział bowiem, czy jeszcze stoi. Wreszcie dotarł na szczyt wzgórza i zaczął się rozglądać, a kiedy dostrzegł to, czego szukał, natychmiast załomotało mu serce.
Wstrzymał oddech. Po raz pierwszy fotografia Packarda nie oddała w pełni rzeczywistości. Dom był tak piękny i solidny i tak wkomponowany w krajobraz, że nawet przy użyciu sztuczek z perspektywą i światłocieniem, fotografia mogła to jedynie zasugerować, szczególnie czarno-biała, taka jaką robił Packard. Coltrane nie spodziewał się ujrzeć zielononiebieskiego koloru miedzianej blachy, koralowego odcieniu sztukaterii oraz czerwonych i pomarańczowych kwiatów na tarasach.
Dotychczas potrzebował wielu prób, by odnaleźć miejsce, gdzie Packard stawiał aparat, teraz niemal bez zastanowienia wiedział, skąd należy fotografować. Było to całkowicie niezrozumiałe. Czuł coraz większe podniecenie. Wysiadł z samochodu, otworzył tylną klapę i zaczął wyjmować sprzęt. Podszedł do wybranego miejsca, czekając aż przejedzie ciężarówka zmontował aparat (sam nie mógł się nadziwić, jak dobrze sobie teraz z nim radził), ustawił czas, przesłonę i ostrość, włożył kasetę z filmem i sfotografował.
Natychmiast poczuł ulgę. Aby zabezpieczyć się przed techniczną usterką, postanowił zrobić jeszcze dwanaście fotografii, ale tak naprawdę wykonał swoje za pierwszym naciśnięciem spustu migawki. Tutaj nie trzeba było szukać detali komentujących różnicę pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, ponieważ takich różnic nie było. Choć okolica została zabudowana, dom utrzymano w takim samym stanie jak na fotografii Packarda. Był piękny jak pierwszego dnia po ukończeniu.
Za plecami Coltrane`a zatrąbił klakson. Machnął kierowcy kombi, by go objechał i ponownie skoncentrował uwagę na domu. Po wyjęciu kasety z naświetlonymi negatywami postanowił sprawdzić, czy aparat nie przesunął się, zajrzał więc pod czarną pałatkę i skierował wzrok na widoczny na matówce odwrócony obraz.
Jego uwagę zwrócił jakiś ruch. Ktoś wychodził z domu - korpulentny mężczyzna. Zaniósł karton do stojącego przed domem mercedesa i wrócił do środka. Miał na sobie zielony sportowy płaszcz i charakterystyczny sposób chodzenia. Coltrane zmarszczył czoło.
Nie. To było niemożliwe.
2
Kiedy Duncan Reynolds znów wyszedł z domu, niosąc kolejny karton, Coltrane czekał przy mercedesie. Sekretarz Packarda wyglądał nieco tężej niż wówczas kiedy spotkali się poprzednim razem, ale twarz miał tak samo czerstwą, wąsy identyczne. Duncan postawił karton przy azalii, zamknął za sobą drzwi domu, podniósł pudło i dopiero wtedy zauważył stojącego przy krawężniku Coltrane`a.
Zawahał się, wyraźnie starał się ukryć zaskoczenie, po chwili jednak zszedł opadającą betonową ścieżką do samochodu.
- Chyba nie muszę pytać, co pan tu robi - odezwał się Duncan.
- Pomóc?
- Czemu nie? Jeśli już pan tu jest. - Duncan spojrzał na Coltrane`a zaczerwienionymi oczami, podał mu do potrzymania karton i otworzył bagażnik mercedesa.
Kiedy Coltrane stawiał pudło obok trzech innych, udało mu się zerknąć do jednego z nich. Było pełne teczek zakopertowanych odbitek i negatywów.
- Ponieważ wiemy, co ja tu robię… - zagaił.
- Zajmuję się jedynie ostatnimi drobiazgami.
Coltrane pokręcił, jakby nic nie rozumiał.
- Firma przewozowa zabrała meble wcześniej, nie chciałem jednak powierzać ich pieczy materiałów fotograficznych.
Coltrane w dalszym ciągu nic nie rozumiał.
- Ależ oczywiście! - Duncan pojął przyczynę zdziwienia Coltrane`a. - Przecież pan nie wie.
- Czego nie wiem?
- Ten dom należał do Randolpha.
- Należał do… był jego?
- Po tym jak go sfotografował, nie mógł o nim zapomnieć. Był tak zauroczony jego niezwykłym wyglądem, że go kupił.
Coltrane ciągle jeszcze nie mógł się pozbierać.
- Żaden z jego biografów o tym nie wspomina.
- Cóż, jak zapewne zdążył pan zauważyć, Randolph lubił utrzymywać w tajemnicy wiele szczegółów dotyczących jego osoby. Kupił dom przez pośrednika a prawo własności kazał przenieść na jedną z firm, które odziedziczył po rodzicach. Czasami wracał tu powspominać młodość. Zwykle używał domu jako biura, archiwum, ciemni. Chciałby pan obejrzeć go w środku?
3
Duży świetlik w szachownicę powodował, że przestrzeń tuż za drzwiami wejściowymi aż jarzyła się od światła. W korytarzu, dość blisko wejścia, znajdowały się prowadzące w dół i w górę schody. Przestrzeń w głębi była tak samo jasna jak przy froncie. Weszli na schody i po chwili znaleźli się w drzwiach do białego pokoju, którego przeciwległa ściana składała się od sufitu do podłogi z wychodzących na ogród okien. Brak mebli powodował, że klarowne linie pomieszczenia nabierały jeszcze większej elegancji.
- Po prawej są sypialnia i łazienka. - Duncan wskazał na widoczną w głębi korytarza kolejną plamę jasnego światła. - Po lewej jadalnia. Proszę zauważyć, że ściany są zawieszone sznurami chromowanych kulek. Oryginalny wystrój art d*co. Kuchnia jest za jadalnią.
Poszli wyżej. Kroki Coltrane`a odbijały się głośnym echem. Następne piętro było tak samo słoneczne.
- Łazienka, sypialnia, gabinet. Kolejny balkon.
Na kolejnym piętrze znajdował się pokój, którego nie tylko ściany, ale i sufit były ze szkła. Szklane drzwi na środku każdej szklanej ściany prowadziły na biegnący wokół budynku, zastawiony donicami z kwiatami taras.
- Główna sypialnia.
Coltrane zawirował urzeczony.
- Jeszcze nie pokazałem panu najważniejszej części domu - powiedział Duncan.
Zaciekawiony, Coltrane zszedł za nim na parter, skąd ruszyli do podziemi. Kiedy minęli ciemnię, dotarli do dużych okien, wychodzących na wąski basen. W wodzie odbijały się koralowe stiuki zewnętrznej ściany. Za basenem był ogród.
Duncan nawet nie spojrzał w kierunku basenu, poprowadził Coltrane`a w lewo, ku białym drzwiom. Kiedy je otworzył, okazało się, że są za nimi kolejne, tym razem żelazne. Otworzył je.
- Była tu kiedyś druga sypialnia, ale Randolph przebudował ją na… - Za drzwiami było ciemniej niż w ciemni. - Na kryptę.
Z pomieszczenia wypłynęło powietrze tak zimne, że Coltrane aż się cofnął.
Kiedy Duncan zapalił światło, jaskrawy blask rozświetlił pozbawiony okien pokój, pod ścianami którego stały metalowe regały, podobne do bibliotecznych. Tyle tylko że tutaj półki były puste.
- Tutaj Randolph trzymał ważne negatywy i pierwsze odbitki.
Nie wiadomo dlaczego, Coltrane nie miał ochoty wejść do środka.
- Osobne urządzenie klimatyzacyjne utrzymuje stałą temperaturę trzynastu stopni. - Duncan wszedł do pokoju i jego stopy szurnęły po betonie. Coltrane niezbyt chętnie, ruszył za nim. Chłodne powietrze powodowało, że przeszył go dreszcz. - Ściany są wzmocnione stalą, by oprzeć się trzęsieniom ziemi, zabezpieczone przed pożarem i powodzią. Jest tu też wpuszczony w sufit automatyczny halonowy system przeciwpożarowy.
Co się z nim działo? Przecież było tu mnóstwo miejsca. Dlaczego miał wrażenie jakby się dusił?
Słysząc metaliczny trzask, gwałtownie się odwrócił. Drzwi były zamknięte.
- Otwierają się od środka?
- Oczywiście. Nie ma ryzyka, że człowiek się zatrzaśnie. Randolph pomyślał o wszystkim. - Duncan sięgnął do jedynej półki, której jeszcze nie opróżniono. - Zostało mi tylko kilka pudeł. Mógłby mi pan pomóc?
- Z przyjemnością.
W rzeczywistości Coltrane nie mógł się doczekać, kiedy wyjdą na dwór. Zaczął oddychać normalnie dopiero kiedy wynieśli pudła na słońce, a Duncan zamknął za nimi kryptę. Zmiana nastroju, jakiej doznał, była natychmiastowa. Znów poczuł jedność z domem.
4
Pomógł Duncanowi zapakować pudła do samochodu. Potem odwrócił się, by jeszcze raz popatrzeć na dom i z rozrzewnieniem pomyślał o jego niemal mistycznym rozświetleniu.
Z wyjątkiem krypty czuł się jak u siebie w domu.
Krypta jednak się nie liczyła. Nie była pierwotną częścią domu.
- I co teraz? - spytał Duncana. - Dokąd zabiera pan te pudła?
- Na uniwersytet. Randolph założył tam specjalną kolekcję. Od kilku dni krążę tam i z powrotem. To bardzo absorbujące czasowo. Może powinienem był to komuś zlecić, ale osobista piecza nad fotografiami daje mi poczucie spokoju.
- A co z domem?
- Zostanie wystawiony na sprzedaż. - Duncan zawahał się chwilę. - Wie pan, to dziwne. Randolph niezbyt dbał o dom w którym mieszkał, w Newport Beach, - sam pan widział, jak źle jest utrzymany - ale ten, choć przebywał w nim rzadko, utrzymywał w idealnym stanie.
- Czy już został wystawiony na sprzedaż?
- O terminie zadecyduje zarządzająca jego majątkiem firma powiernicza. Dom w Newport Beach przekazał mi w spadku, ale co do tego nie pozostawił żadnych dyspozycji.
- Mógłby mi pan wyrządzić przysługę?
- Zależy jaką.
- Niech pan ich poprosi, żeby wstrzymali się jakiś czas z wystawianiem domu na sprzedaż.
5
- Chcesz kupić dom? - spytała Jennifer.
Daniel też wyglądał na zaskoczonego. Była sobota, wpół do trzeciej po południu. Siedzieli w samochodzie Coltrane`a i jechali świątecznie ozdobionym Hollywood Boulevard.
- I dlaczego jesteś s taki tajemniczy? - spytał Daniel. - Zabrałeś nas, żebyśmy popatrzyli na dom?
- Powinieneś się czuć wyróżniony. Bez pewnej inspiracji z waszej strony nie zdecydowałbym się na tak drastyczny krok.
- Ale przecież często wyjeżdżasz, czasami na parę miesięcy - stwierdziła Jennifer.
- Może już nie będę.
- Uwierzę, jak zobaczę. Kiedy będziesz miał czas, żeby zadbać o dom?
- Można do tego wynająć ludzi. - Coltrane skręcił w lewo w Beachwood Drive i pojechali w kierunku plątaniny ulic Hollywood Hills.
- Teraz, kiedy musisz nagle wyjechać, wystarczy byś zamknął drzwi na klucz i gotowe - wtrącił Daniel. - Żadnego problemu, nie wspominając, że tuż obok masz mnie, więc ma kto wpaść i rzucić okiem, czy wszystko gra. Masz też Jennifer. Po co chcesz komplikować sobie życie?
- Mam nadzieję, że je sobie w ten sposób uproszczę. - Coltrane skręcił w prawo, ku obsadzonej eukaliptusami, pełnej załamań drodze. - Chcę zapuścić korzenie.
- To posadź drzewo. Stary, to może się okazać wielkim błędem.
Coltrane wjechał na szczyt wzgórza. Kiedy dom ukazał się w dole przed nimi, ogarnęło go znowu podniecenie. Obawiał się, że drugi raz, nie odczuje tej samej magicznej emanacji, okazało się jednak, że była nawet silniejsza. Stojąc przed wejściem, powiedział:
- To tutaj.
W samochodzie panowała cisza jak makiem zasiał.
- No i co sądzicie?
Jennifer i Daniel nie odzywali się słowem.
- No i? - ponowił pytanie Coltrane.
- O cholera… - mruknął Daniel.
- O co chodzi?
- Fantastyczny.
- A co ty sądzisz, Jennifer?
Jennifer w dalszym ciągu się nie odzywała.
- Jennifer?
- To… to jeden z domów, które fotografował Packard.
- Tak.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś?
- Nie chciałem, byś miała jakiekolwiek uprzedzenia.
Jennifer dłonią zasłoniła oczy przed słońcem.
- Nie uwierzyłabym, gdybyś mi powiedział. Choć już na zdjęciu Packarda wygląda imponująco, fotografia w ogóle nie oddaje realiów.
- Czyli rozumiesz, dlaczego mam ochotę go kupić?
- Pytanie, które mi się nasuwa, brzmi: „Jak?” Masz szyb naftowy czy coś w tym stylu o czym nie wiem?
- To samo pomyślałem - powiedział Daniel. - To kawał nieruchomości. Cena wywoławcza musi być dobrze ponad milion.
- Półtora.
- Jak więc… skąd pomysł, by…
- Ojciec mi go kupi.
Popatrzyli na niego, jakby postradał zmysły.
- Twój… ojciec? - spytała w końcu Jennifer.
- Skurwiel miał dwadzieścia trzy pralnie - wyjaśnił Coltrane. - Kiedy zastrzelił matkę a potem siebie, zostały sprzedane. Z uzyskanej sumy został utworzony fundusz powierniczy. Prowadzeniem go zajmowali się moi dziadkowie. Poza opłacaniem dla mnie jedzenia i ubrania, rachunków za lekarza oraz czesnego za szkołę i uniwersytet, pieniądze nie były ruszane. Do dwudziestego pierwszego roku życia nawet nie wiedziałem, że konto istnieje. Sądziłem, że za wszystko płacą dziadkowie. Gdybym wiedział, skąd pochodzą pieniądze… Kilka razy mało brakowało, a rozdałbym je, powstrzymywała mnie wyłącznie myśl o dziadkach. Też nie chcieli tych pieniędzy, ale często martwiłem się, że może stać się im coś złego, trzeba będzie nagle zapłacić jakieś horrendalne rachunki za leczenie albo… no więc chciałem móc się odwdzięczyć im się za wszystkie lata opieki i miłość, jaką mnie obdarzyli. Dlatego pieniądze pozostały. Na wszelki wypadek. Nigdy bym się nie spodziewał, że wykorzystam je sam. - Coltrane przerwał. Poczuł w ustach gorzki posmak. - W końcu jednak skurwysyn, który nazywał się moim ojcem, coś dla mnie zrobi.
Zapadła cisza, którą po kilkunastu sekundach przerwało kasłanie nie chcącej się włączyć kosiarki, z którą męczył się ktoś w dole ulicy.
- Cóż - powiedziała Jennifer. - Widzę, że już podjąłeś decyzję.
- Dlaczego jesteście oboje tak bardzo przeciwni?
Wszyscy troje popatrzyli po sobie. Daniel, zażenowany, opuścił wzrok.
- Chyba masz rację. Jeśli chodzi o mnie, cieszę się, że jesteś moim sąsiadem. I ostatnią rzeczą, jakiej ci życzę, to przeprowadzka.
- Nie przeprowadzę się przecież do innego miasta. Dalej będziemy się widywać.
- Niestety to nie to samo.
- Tak… - Coltrane poczuł ukłucie melancholii. - Nie będzie.
- Chcemy dla ciebie jak najlepiej - powiedziała Jennifer. - Nie chcesz przynajmniej sprawdzić, czy dom nie ma uszkodzeń po ostatnim trzęsieniu ziemi? Może grozi mu zawalenie. Może ma zniszczone rury albo stoi na bagnie.
Coltrane parsknął.
- Oczywiście, że zamierzam sprawdzić. - Wyjął z kieszeni klucz, który wziął od Duncana. - Byłabyś tak uprzejma osobiście dokonać inspekcji bagna?
6
- A krypta? - powiedział Daniel kiedy wyszli.
- No tak, jest jednak prosty sposób, by pozbyć się problemu - odparł Coltrane.
- Jaki?
- Zburzyć ją. Przywrócić dom do pierwotnego stanu.
- Mówisz jakbyś…
- Zdecydowałem się i kupię go.
- Pozwól zadać mi jedno pytanie i więcej nic nie powiem - powiedziała Jennifer.
- Dawaj.
- Czy gdybyś przejeżdżał tędy przypadkiem, a dom nie miał związku z Packardem i był na sprzedaż, też nagle zapragnąłbyś go mieć?
Coltrane zastanowił się chwilę.
- Chyba nie.
- Tak więc kupujesz dom, ponieważ Packard go sfotografował i uczynił sławnym?
- Nie sądzę.
- Dlatego że był jego właścicielem? Tak bardzo chcesz się z nim zidentyfikować?
Coltrane nie odpowiedział.
7
Byli w garażu Coltrane`a. Właśnie wysiedli z samochodu.
- Jest jeszcze coś, co chcę wam pokazać - powiedział Coltrane. Daniel i Jennifer popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. - Muszę jednak przyznać, że jestem nieco zdenerwowany. Boże, mam nadzieję, że okażecie nieco więcej entuzjazmu.
- Dlaczego? - spytała Jennifer.
- Musicie tu zaczekać aż wszystko przygotuję.
Popatrzyli po sobie jeszcze bardziej zdziwieni. Coltrane poszedł schodami na górę. Dwie minuty później zawołał:
- Możecie wchodzić!
Włączył płytę Milesa Davisa Kind of Blue. Kiedy weszli do kuchni, podał im po kieliszku białego wina.
- Z jakiej to okazji? - spytał Daniel.
- Pomyślałem, że jeżeli ma się odbyć wernisaż, powinienem stworzyć odpowiednią atmosferę.
- Wernisaż? - Jennifer wypiła łyk wina, zajrzała do salonu i zamarła.
Coltrane nie musiał więcej wyjaśniać. Było jasne, co chce im pokazać. Na ścianach, na półkach, na meblach, wszędzie gdzie tylko się dało, wisiały i stały oprawione fotografie formatu dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów.
- Boże drogi, Mitch!
- Dlatego nie chciałem iść wczoraj na kolację. Pracowałem jak szalony, aby skończyć.
- Są… - Zabrakło jej słów.
„Uaktualnienia” Coltrane`a miały tę samą magiczną sugestywność co „oryginały”. Kiedy nad nimi pracował, nazwał je „Namuł czasu”. Zrobił wszystko, co umiał aby w najdrobniejszym szczególe światłocienia powielić to, co zrobił Packard. Zestawienie jego ujęć i ujęć Packarda wywoływało u widza silne emocje, tworzyło iluzję równoczesnego przebywania w dwóch czasach.
Jennifer i Daniel byli urzeczeni. Szli od fotogramu do fotogramu i studiowali je, podczas gdy Coltrane, siedział bez słowa na krześle przy drzwiach, popijał wino i obserwował przyjaciół.
Wystawa nie składała się jednak tylko z „domów Packarda”. Między „namułami czasu” znajdowały się inne fotografie, które - zaczynając od ściskającego za serce portretu Diane - dokumentowały emocjonalne odkrycia, jakich dokonał Coltrane idąc śladami Packarda.
Jennifer ze zdumieniem kręciła głową. Daniel raz za razem patrzył na Coltrane`a, jakby dostrzegł w nim coś, czego dotychczas nie znał.
- To najlepsze prace jakie kiedykolwiek zrobiłeś - powiedziała w końcu Jennifer. - Sądzę, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, aby mówić o tych fotografiach.
- Zgadłaś - odparł Coltrane czując falę ulgi. - Nie będę miał nic przeciwko.
- Tyle tylko, że pomyliłam się co do jednego - powiedziała Jennifer. - Wydawało mi się, że nadadzą się do mojego pisma.
- A zmieniłaś zdanie?
- Całkowicie. Jest ich zbyt wiele, a odrzucenie któregokolwiek byłoby zbrodnią. Trzeba będzie zrobić wydanie specjalne.
- Nie wiem co powiedzieć.
- Ale ja wiem - wtrącił Daniel. - Gdzie postawiłeś wino?
Coltrane roześmiał się, a Jennifer pocałowała go.
- Jestem z ciebie taka dumna.
Kiedy Daniel i Jennifer znów zaczęli oglądać fotografie, Coltrane zauważył, że na automatycznej sekretarce miga czerwona lampka. Wcisnął odtwarzanie. Kiedy znów rozległa się ponura muzyka klasyczna, poczuł skurcz w żołądku.
- Znowu? - Jennifer uniosła wzrok znad pracy, ukazującej starą Murzynkę z miasteczka przyczep mieszkalnych. - To irytujące.
- Pomyślałem o zajęciu się tym w niezbyt grzeczny sposób - odparł Coltrane. - Może kupię sobie taką sekretarkę, która pokazuje numer tego, co dzwoni, wtedy mógłbym oddzwonić do świra i też coś mu puścić. Chyba że nie ma drugiej tak zakręconej muzyki.
- Verdi nie należy do kompozytorów, których określa się mianem „zakręcony” - powiedział Daniel, nie podnosząc wzroku znad fotografii młodej Murzynki przy huśtawce. Coltrane zestawił ją z wyblakłym zdjęciem matki, bujającej go na tej samej huśtawce dwadzieścia cztery lata temu.
- Verdi?
- Powinieneś się nieco dokształcić. Gdybyś słuchał czegoś poza jazzem, i choć czasem przyjął moje zaproszenie na koncert muzyki klasycznej… Ta muzyka z sekretarki to Verdi.
- Czyli włoski. Dlatego nie można zrozumieć, co śpiewają.
- W tym przypadku łacina. Puść jeszcze raz.
Coltrane ponownie odegrał taśmę.
- Bez najmniejszej wątpliwości. Requiem.
- Muzyka pogrzebowa? - spytała Jennifer.
- Słyszycie? Dies irae. Dzień gniewu. To na pewno z Requiem.
Coltrane, zdenerwowany, zamachał rękami.
- Ale dlaczego ktoś miałby codziennie do mnie wydzwaniać i puszczać pogrzebową muzykę?
- Szaleniec z chorym poczuciem humoru.
- Dies illa. Co to znaczy?
- Coś z dniem - odparł Daniel. - Jeśli naprawdę cię to interesuje, mogę zaraz przynieść od siebie płytę z Requiem. Jest tam tłumaczenie tekstu.
Po chwili Daniel przyniósł starą winylową płytę. Uważał, że dają one pełniejszy, prawdziwszy dźwięk niż kompakt.
- Dyryguje Bernstein, pierwsze skrzypce Domingo. To jedno z najlepszych…
- Powiedz co znaczą słowa.
- Jasne. - Daniel zrobił psotną minę, jakby wiedział, że się przez niego niecierpliwią. - To będzie… - Otworzył okładkę albumu i wodził palcem po tekście. - Tutaj. Dies irae.
Dzień gniewu, dzień wściekłości, świat w popiół przemieni…
Wszystko zadrży straszliwie, gdy przybędzie sędzia,
Rozpadnie się i w proch zamieni.
Daniel opuścił album.
- Cóż, sądzę że nieco strachu przed Bogiem nie zaszkodzi na pogrzebie. Przypomina nam, co tak naprawdę się liczy.
- Nie widzę w tym jednak żadnej ukrytej wiadomości - stwierdził Coltrane. - A ty, Jennifer?
- Tylko to, że powinnam się częściej modlić. Nie pomyliliśmy się, to tylko wariat z chorym poczuciem…
Zadzwonił telefon.
- Halo?
Znów zaczęło zawodzić Requiem Verdiego.
8
- Ciągle cię nie ma w domu - powiedział dziwnym akcentem ponury głos.
Coltrane poczuł mrowienie na plecach.
- Słucham? Kto mówi?
- Sędzia.
- Mitch? - Jennifer zaniepokoił wyraz twarzy Coltrane`a. - Co się dzieje?
- Posłuchaj, ty chory łobuzie! - gwałtownie rzucił do mikrofonu Coltrane. - Przestań do mnie dzwonić i…
- Nadejdzie taka chwila, że będziesz marzył o czasach, kiedy tylko do ciebie dzwoniłem. - głos brzmiał tak jakby w tekturowym pudełeczku przesypywano kamyki. - Jennifer ma rację, że powinna się częściej modlić.
Coltrane poczuł, że swędzi go głowa.
- Skąd wiesz…
- Dzień gniewu świat w popiół zamieni, a kiedy się zjawię, wszystko rozpadnie się w proch.
Coltrane miał wrażenie, jakby przeszył go prąd. Gwałtownie się obrócił i popatrzył w kierunku salonu, przerażenie na jego twarzy jeszcze bardziej zaskoczyło Jennifer i Daniela.
- Założyłeś tu mikrofon?!
Ze słuchawki dobiegło coś na kształt parsknięcia, chropowatość odgłosu skojarzyła się Coltrane`owi z łodzią, szorującą dnem o wyschniętą glinę.
- Rozłożyłem w twoim domu znacznie więcej. Przejdź się do sypialni. Zostawiłem ci kilka pamiątek.
Połączenie zostało przerwane.
9
Coltrane miał wrażenie, że czas stanął między dwoma uderzeniami jego serca. Gwałtownie puścił słuchawkę i rzucił się biegiem ku schodom.
- Mitch, co się stało? Kto to był? - Jennifer i Daniel pytali na zmianę, za jego plecami rozległ się na schodach tupot ich stóp.
Wbiegł w korytarz, minął ciemnię, łazienkę i zwolnił, przestraszony, co może go czekać w sypialni. Kiedy ostrożnie zajrzał do środka, na widok tego co ujrzał, poczuł jakby jakaś wielka dłoń zacisnęła mu się na klatce piersiowej i pchnęła go do tyłu.
W sypialni urządzona została parodia tego, co przygotował na dole dla Jennifer i Daniela. Wszędzie leżały fotografie - na podłodze, na biurku, przy stolikach, na łóżku. Tego samego formatu jak z aparatu mieszkowego Packarda - dwadzieścia na dwadzieścia pięć. Już z daleka widział, że są jednak zbyt ziarniste, aby mogły zostać zrobione aparatem mieszkowym. Były to powiększenia z filmu małoobrazkowego. To co ukazywały, wyrównywało brak detali.
Jennifer i Daniel dobiegli i zajrzeli mu przez ramię.
- Co się dzieje? - spytał Daniel. - Kto dzwonił?
Coltrane nie odpowiedział. Napinając mięśnie, wszedł do pokoju, stanął między zdjęciami, wbił wzrok w podłogę, potem się rozejrzał.
- To chore… - szepnęła Jennifer.
Zdjęcia ukazywały kolejne stadia pracy Coltrane`a - jak składa aparat, fotografuje kolejne domy, poznanych w trakcie realizacji projektu ludzi i odkryte ciekawe miejsca. Była nawet fotografia, pokazująca, jak on i Jennifer żegnają się z Diane na obsadzonym rododendronami podjeździe. Inne zdjęcie ukazywało Coltrane`a między przyczepami mieszkalnymi w Glendale, jak fotografuje bujającą synka młodą Murzynkę. Gdziekolwiek pojawił się przez ostatnie dwa i pół tygodnia, tam go śledzono i fotografowano.
- Kiedy żegnaliśmy się z Diane, nie zauważyłam, by ktoś robił nam zdjęcia - powiedziała Jennifer.
- Mając teleobiektyw, można stać kilkaset metrów od obiektu.
Odwrócił się w stronę łóżka, ku zdjęciom pokazującym koparkę wsypującą kości do mielarki i krzywonogiego, potężnego mężczyznę o czerstwej twarzy, z opartymi na biodrach dłońmi i uniesionymi w uśmiechu zadowolenia sumiastymi wąsiskami.
- Widziałem te zdjęcia w Newsweek - powiedział Daniel.
- Nie - odparł Coltrane. - Tych nie widziałeś. Nigdy nie zostały opublikowane. - Obawiając się, że może zaraz zwymiotować, zrobił chwiejny krok w kierunku przerażającej fotografii przymocowanej do wezgłowia łóżka. Zdjęcia zdawały się być tak ułożone, by ściągnąć uwagę na to miejsce. - Nie mogły zostać opublikowane, bo były w aparacie, który zgubiłem na skale, kiedy próbowałem uciec przed… Ktoś znalazł aparat i wywołał zdjęcia. - Coltrane ponownie wbił wzrok w obraz potężnego mężczyzny, patrzącego z zachwytem jak mielarka wypluwa kawałeczki kości. Świeżo zagojona rana w jego boku zaczęła pulsować. - Dragan Ilkovič.
- Co powiedziałeś? - spytał Daniel.
Nerwy Coltrane`a przeszył ogień.
- Musimy się pospieszyć. Jennifer, zbierz zdjęcia tutaj, Daniel, ty zbierz te na dole. Tempo! Tu nie jest bezpiecznie! Musimy się natychmiast wynosić!
10
Purpurowe promienie zachodzącego słońca otaczały aureolami sześciu spoconych, grających w koszykówkę mężczyzn. Robili uniki, pochylali się nisko i obracali z zadziwiającą precyzją, rzucali, skakali, kozłowali i porównywali zdobyte punkty. Czterech było czarnych, wszyscy mieli mniej więcej tyle lat co Coltrane - trzydzieści parę. Grali z taką koncentracją i takim zaangażowaniem, że przeszłość i przyszłość zdawały się nie istnieć - liczyły się jedynie teraźniejszość i gra.
Coltrane obserwował ich z betonowego podwyższenia dla widzów jednego z licznych boisk do gry w koszykówkę, jakie znajdują się w Muscle Beach w Venice. Po chodniku za jego plecami śmigali rowerzyści i wrotkarze. Przed sobą miał pociemniały przed wieczorem ocean, na tle którego wyraźnie odcinały się sylwetki grających, co sprawiało wrażenie ekspresjonistycznego baletu. Po chwili słońce opadło jeszcze niżej, cienie stały się głębsze a gracze stanęli, pochyleni do przodu, z opartymi o kolana dłońmi, ciężko oddychając, piłka zaś odbiła się od tablicy, nie trafiła w obręcz i spadła między nich.
- Nie trafię do obręczy, której nie widzę - powiedział jeden z graczy.
- Co tam obręcz. Ja nie widzę piłki.
- Hej, nie możesz teraz przestać. Brakuje nam do was tylko dwóch punktów.
- Następnym razem, bracie. Wasza kolej stawiać piwo.
- Zawsze jest nasza kolej.
Kiedy grupka ruszyła w kierunku ścieżki za palmami, jeden z graczy, Murzyn, powiedział:
- Idźcie beze mnie. Jest tu gość, z którym muszę pogadać.
- No to do zobaczenia za tydzień.
Pozostała piątka, dowcipkując i przekomarzając się, ominęła dwóch deskorolkowców i poszła ku kafejce przy plaży.
Coltrane wstał i podszedł do mężczyzny, który został. Murzyn sięgnął do torby, wyjął ręcznik i wytarł pot z twarzy.
- Greg.
- Mitch.
Podali sobie ręce.
Coltrane miał metr osiemdziesiąt trzy, tamten pięć centymetrów więcej. Byli podobnej wagi - mieli po dziewięćdziesiąt kilogramów. Włosy Coltrane`a były dość jasne i poskręcane, na tyle długie, że z tyłu sięgały kołnierzyka, Murzyn miał włosy czarne, bardzo krótko ostrzyżone. Rysy obu mężczyzn mogły się podobać kobietom, Murzyn był jednak szerszy w ramionach i podczas gdy Coltrane wyglądał na wykutego w granicie, on sprawiał wrażenie wyrzeźbionego z hebanu.
- Przechodziłeś przypadkiem? - Greg zarzucił ręcznik na szyję i odciągnął bluzę, by wpuścić pod nią nieco powietrza.
Znad oceanu nadleciała świeża grudniowa bryza i Coltrane`a przebiegł dreszcz.
- Chciałbym, aby tak było. Dzwoniłem do ciebie i twoja żona powiedziała mi, gdzie jesteś.
- Mam wrażenie, że nie wpadłeś pogadać o dawnych czasach.
- Obawiam się, że nie. - Coltrane uniósł tekturowe pudełko. - Mam tu coś. Chciałbym, abyś to obejrzał.
Marszcząc czoło, Greg popatrzył na pudełko, potem na Coltrane`a i westchnął.
- Chodź do mnie. Lois ucieszy się, że wpadłeś. Możesz zostać na kolację.
- Wątpię, czy to dobry pomysł.
- Bo?
- Wpadłem w nie lada kłopoty i nie wiem, czy powinieneś sprowadzać mnie sobie do domu.
11
Greg Bass był porucznikiem w wydziale policji Los Angeles. Poznali się dwa lata temu, kiedy Times Sunday Magazine poprosił Coltrane`a o zdjęcia do reportażu o Jednostce do Spraw Molestowania, będącej jedynym w Stanach wyspecjalizowanym oddziałem policyjnym, zajmującym się problematyką kryminalnego nagabywania. Ponieważ prześladujący ludzi natręci działają tak, by ich nie odkryto, czasami określa się ich mianem „niewidzialnych przestępców”. Pomysł reportażu polegał na tym, by fotograf tak pomysłowy i znakomity jak Coltrane spróbował zdemaskować paru natrętów w trakcie molestowania.
Oficerem kontaktowym Coltrane`a okazał się Greg i pozostali przyjaciółmi także po zakończeniu reportażu. Coltrane zdobył szacunek policjanta dzięki temu, że pomógł policji rozwikłać problem pewnej kobiety, którą jednostka próbowała chronić. Po kilku nocach spędzonych w ogrodzie przed domem owej kobiety, Coltrane sfotografował, jak jej nie zidentyfikowany dotychczas prześladowca - mężczyzna, z którym pięć lat wcześniej dwa razy umówiła się na randkę - wylewa na trawnik przed domem benzynę. Natręt poszedł na półtora roku do więzienia. Od tamtego czasu Coltrane pomógł Gregowi jeszcze w trzech przypadkach.
Siedzieli naprzeciwko siebie przy skrytym w głębi tawerny stoliku. Popijali budweisera, Greg w milczeniu obejrzał zdjęcia, podumał nad nimi i włożył je z powrotem do pudełka.
- Chcesz zatem powiedzieć, że facet uważa za świetną rozrywkę wiązanie ludziom rąk za plecami drutem kolczastym, ustawianie ich przed wykopanym w ziemi dołem i strzelanie im w kark, by wpadli do środka, a na końcu zasypanie ciał ziemią? Wygląda na to, że świetnie by się dogadał z Hitlerem.
- Tyle tylko, że Hitler był nazistą, a Ilkovič urodził się w komunizmie, kiedy Bośnia stanowiła część Jugosławii. Bliższy byłby mu więc chyba Stalin.
- Polityka jako usprawiedliwienie masowych morderstw… - Greg pokręcił głową.
- Ilkovič awansował wysoko za komunizmu, nauczył się angielskiego i został wyszkolony na dyplomatę. Przez jakiś czas pracował w konsulacie Jugosławii w Londynie. Jak to zwykle dranie, jest bardzo skryty. Nie wspominając o wyrachowaniu. Zaraz po tym jak załamał się sowiecki system, wrócił do domu, który nazywał się już nie Jugosławia a Bośnia i wziął aktywny udział w wojnie domowej. Umocnił swą władzę, dążąc do tego, by Serbowie nie tylko wygrali wojnę, ale zlikwidowali wrogów. Podejrzewam, że zaplanował sobie, iż kiedy zabiją wszystkich Muzułman, nakłoni Serbów do usunięcia drugiej mniejszości w tym regionie, czyli Chorwatów. Dzięki temu Serbowie uzyskaliby pełną kontrolę nad Bośnią, a ponieważ on panowałby nad Serbami… Na początek jednak Bośnia stała się jego prywatną rzeźnią.
- Założę się, że zachwycony był wszystkim, co robił. Dragan Ilkovič. Niezły kąsek. A zaczął cię ścigać, ponieważ zrobiłeś zdjęcia dokumentujące, że popełnia zbrodnie wojenne i odebrałeś mu w ten sposób szansę, że zostanie szefem rządu Bośni, tak?
- Dość trudno być szefem rządu, siedząc w więzieniu z powodu popełnienia zbrodni przeciwko ludzkości.
- Z tym on że nie siedzi w więzieniu. Chodzi po Los Angeles i szuka okazji, by ci się zrewanżować.
12
Do izby przyjęć wpadli pielęgniarze, pchając nosze na kółkach z młodym mężczyzną. Miał na twarzy maskę tlenową, a jego nieruchomą klatkę piersiową zalała krew.
Coltrane zszedł im z drogi, potem stanął przed automatycznymi szklanymi drzwiami, które się przed nim rozsunęły, a potem zasunęły z cichym sykiem. Do rannego szybkim krokiem podeszli lekarz i dwie pielęgniarki, wepchnęli go do niewielkiego boksu i zasunęli zasłony. Boksów było wiele, za zasłonami każdego poruszały się cienie pracujących nad pacjentami lekarzy i pielęgniarek. Na ławkach pod ścianami czekali dalsi pacjenci.
- Czy mogę w czymś pomóc?
Coltrane odwrócił się w kierunku głosu i ujrzał zmęczoną kobietę w okularach, ubraną w zielony szpitalny kitel, trzymającą w dłoni plik papierów.
- Jest pan ranny? Potrzebuje pan… - Zamilkła, nie widząc oznak, że coś jest z Coltrane`em nie tak.
- Szukam doktora Gibsona.
W tym momencie Daniel - widoczny z daleka z powodu kontrastu pomiędzy rudymi włosami a zielonym kitlem - wyszedł z jednego z boksów i szybkim krokiem zmierzał ku znajdującemu się na środku pomieszczenia kontuarowi.
- O, jest tam. Muszę chwilę z nim porozmawiać.
- Musi pan czekać na swoją kolej. Są przed panem pacjenci, którzy…
- Daniel!
Słysząc swe imię, Daniel odwrócił się gwałtownie.
- Mitch? - Zmarszczył czoło. - Co tu robisz?
- Muszę z tobą porozmawiać.
Daniel jeszcze bardziej zmarszczył czoło.
- Właśnie skończyłem z jednym, a już… - Przekrzywił głowę w kierunku zbliżającego się sygnału karetki. - Typowy sobotni wieczór. Będziesz musiał się skracać.
Wyszli na klatkę schodową. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z głośnym echem.
- Nie będzie mnie w domu przez kilka dni, może nawet tygodni - zaczął Coltrane. - Chciałem, żebyś to wiedział i się nie denerwował.
- Jedziesz na zdjęcia?
- Nie, z powodu tego faceta, który włamał się do mnie do domu.
- Obawiałem się, że to usłyszę.
- Właśnie rozmawiałem ze znajomym z policji, który pracuje w jednostce zajmującej się nagabywaczami. Mówi, że jeżeli mógł założyć w moim salonie podsłuch, to co miałoby go powstrzymać przed podłożeniem mi bomby? Nie wracam do domu nim to się nie skończy.
- A kto wie, ile to potrwa… Dokąd zamierzasz iść?
- Jeszcze nie wiem. Jeżeli będę chciał się z tobą skontaktować, zostawię ci wiadomość tutaj, w szpitalu. Teraz nie zostawiłem ci listu tylko dlatego, że mój znajomy ma i dla ciebie pewną radę. Chciałem ci ją przekazać osobiście.
Danielowi wyraźnie zrobiło się nieswojo.
- Sądzi, że nie powinieneś wracać do domu. Ten facet może bez trudu włamać się także do ciebie. Może zechcieć złożyć ci wizytę, by się dowiedzieć, gdzie jestem.
- Przecież nie powiedziałeś, dokąd się wybierasz.
- On o tym nie wie. Powiedz w szpitalu, że potrzebujesz kilka dni urlopu. Jedź klucząc po ulicach i sprawdzaj w lusterku światła za sobą. Jeżeli upewnisz się, że jesteś bezpieczny, wyjedź z miasta. Może mojemu znajomemu uda się go złapać w ciągu kilku dni i będziesz mógł wrócić. Daniel, posłuchaj mnie dokładnie - bez względu na to jak wielka ci przyjdzie na to ochota, nie kontaktuj się ze swoją dziewczyną.
Zrozumiawszy co to oznacza, Daniel zbladł.
- Nie zrobiłem nic złego - powiedział Coltrane. - Nie wiesz jak mi przykro, że ściągnąłem ci na głowę kłopoty.
Otwarły się drzwi obok nich.
- Doktorze, potrzebujemy…
- Oczywiście. - Daniel pospieszył z powrotem do izby, ale odwrócił się po kilku krokach. - Jennifer. Co z…
- Już jadę ją ostrzec.
13
Coltrane siedział w samochodzie, który zaparkował w ciemności przy krawężniku. Patrzył jak przesuwają się światła samochodu, skręcającego z Beverly Glen Boulevard w Knob Hill Drive. W tej dość odizolowanej, willowej części Sherman Oaks, o dziesiątej wieczór panował słaby ruch - nawet w soboty. Przez ostatnie piętnaście minut minęły go trzy samochody. Widząc wjeżdżające w ulicę, potem przejeżdżające obok niego BMW Jennifer, skierował uwagę na skrzyżowanie przed sobą. Minęła minuta, dwie, trzy. Po pięciu minutach Coltrane uznał, że jeśli Ilkovič za nią jechał, już pojawiłyby się światła jego samochodu. Wziął telefon, wystukał numer telefonu samochodowego Jennifer, odczekał trzy dzwonki i przerwał połączenie, co było dla niej sygnałem, że może bezpiecznie jechać dalej doliną i ma zaczekać na niego przy centrum rekreacyjnym w Sherman Oaks. Nie rozmawiali, ponieważ Greg podkreślił, jak łatwo jest podsłuchiwać rozmowy z telefonów samochodowych.
Coltrane podjechał do BMW Jennifer, stojącego na niemal pustym, oświetlonym lampami sodowymi parkingu centrum rekreacyjnego. Kiedy przesiadała się do jego samochodu, jej blond włosy nagle się rozjarzyły w świetle lamp. Objęła go mocno.
- Przestraszyłeś mnie na śmierć. Co się dzieje? Po co to dzwonienie z budek? Dlaczego chciałeś, żebym tu przyjechała?
Coltrane zadzwonił do niej do domu i kazał iść do automatu telefonicznego przy dokach, wcześniej zatrzymał się tam i zapisał jego numer. Kiedy uznał, że zdążyła dojechać na miejsce, zadzwonił z innej budki i przekazał jaką trasą ma jechać.
- Uważasz, że mój telefon jest na podsłuchu?!
- Zakładam, że mój na pewno. Cholera jasna, mieszkanie jest na podsłuchu, dlaczego więc nie telefon? Dlaczego także nie telefon Daniela? I twój? - Coltrane streścił rozmowę z Gregiem. - Tak często nie ma nas w domach, że włamanie się i założenie podsłuchu to żadna trudność. Z punktu widzenia Ilkoviča to logiczne, znacznie łatwiej byłoby mu wywierać na mnie presję. gdyby znał każdy mój krok. - Ponieważ Coltrane musiał powiedzieć też rzeczy nieprzyjemne, zawahał się chwilę. - Greg uważa, że Ilkovič może chcieć użyć ciebie, aby dotrzeć do mnie.
Jennifer ostro na niego popatrzyła.
- Uważa, że jesteś zagrożona. Nie powinnaś, jego zdaniem, przez jakiś czas pojawiać się w domu.
- Co?!
- Mówi, że najlepiej, jeśli będziemy trzymać się osobno. Nie znając mojego miejsca pobytu, Ilkovič…
- Twojego miejsca pobytu?!
- Muszę zniknąć, Jennifer. Jeśli straci mój trop, najprawdopodobniej zacznie śledzić ciebie, w nadziei że zaprowadzisz go do mnie. Może także zechce zmusić cię do powiedzenia co wiesz, nawet jeżeli tak naprawdę nie będzie to wiele. Nie ma wyboru. Ty też musisz zniknąć.
Jennifer przycisnęła dłonie do brzucha.
- Jadąc tu bałam się, ale to było nic w porównaniu ze strachem, jaki czuję teraz. Boże, to robi się… Gdzie zamierzasz się ukryć?
Coltrane nie odpowiedział.
- Jadę z tobą - stwierdziła Jennifer.
- Chyba słyszałaś przed chwilą, że…
- Większy sens ma trzymanie się razem. Dzięki temu nie będziemy musieli się bać, że mnie śledzi. Nie użyje mnie, aby dotrzeć do ciebie. Niech w tym czasie twój znajomy próbuje go łapać.
- Nie jestem pewien, czy…
- Mitch, tu nie chodzi o odbieranie ci samodzielności. Tu chodzi o nasze życie.
14
Jennifer pobiegła do hali odlotów po bilety na 11:45 do Las Vegas, Coltrane zaś miał zaparkować samochód. Zadyszani, spotkali się przy wejściu, którym przepuszczano pasażerów na nocny lot. Coltrane stanął na końcu kolejki, by wiedzieć, czy nikt za nimi nie chce wejść do samolotu. Odetchnęli dopiero wówczas, kiedy samolot odkołował od terminalu.
- Muszę się napić - powiedziała Jennifer.
- Ja też, ale chyba wezmę kawę. Trzeba się jeszcze rozglądać.
Samolot był w Vegas o 12:44. Kiedy tylko wysiedli, udali się do stanowiska America West i kupili bilety na najbliższy samolot powrotny do Los Angeles. Kiedy doszli do odpowiedniego wyjścia, do samolotu odlatującego o 1:45 już wsiadali pierwsi pasażerowie.
- Boże, mam nadzieję, że to go zmyli - powiedziała Jennifer.
- Nie widzę powodu, dlaczego nie miałoby to zadziałać. Nawet jeżeli udało mu się dotrzeć za nami na lotnisko, wiadomo, że nie wsiadł do samolotu. Nie jest też w stanie domyślić się, że zaraz po przylocie wrócimy. Na pewno będzie sądził, że jesteśmy w Vegas i tam nas należy szukać.
- Co zrobimy w Los Angeles? - Zwykle jasne oczy Jennifer wypełniało zmęczenie. - Gdzie się schowamy? W hotelu?
- Tak podpowiadałaby logika.
Coltrane miał jednak inny pomysł, na razie nie chciał go jednak zdradzać. Wylądowali w Los Angeles o 2:41. Furgonetka zawiozła ich na parking AVIS-u, gdzie zmęczony urzędnik podał Coltrane`owi dokumenty.
- Średni samochód. Nie rzucający się w oczy - powiedział Coltrane.
- Może być Saturn?
- Będzie idealny. - Przy tej liczbie saturnów na ulicach, nikt nie zwróci na nich uwagi.
Kiedy wyjeżdżali z parkingu, zegarek na desce rozdzielczej wskazywał minutę po wpół do czwartej. Światło ulicznych latarń boleśnie kłuło w oczy Coltrane`a. Jechali do centrum chwilowo spokojnego miasta bulwarem La Cienega. Jennifer ziewnęła.
- Do którego hotelu jedziemy?
- Greg polecił, by nie zatrzymywać się tam, gdzie jest elegancko, bo goście bez bagażu ściągają na siebie uwagę. Znam parę miejsc w zachodnim Hollywoodzie.
Jennifer ponownie ziewnęła.
- Byle mieli wygodne łóżka.
- Dojazd na miejsce zajmie trochę czasu. Możesz się zdrzemnąć.
Ponieważ ulice były puste, szybko zbliżali się do celu. Za sześć czwarta dojechali na miejsce. Coltrane wysiadł, otworzył frontowe drzwi i wpisując kod na panelu przy wejściu, wyłączył alarm. Potem wszedł do garażu, uruchomił mechanizm otwierający bramę i wrócił do samochodu. Jennifer obudziła się i rozespana, tarła oczy.
- Jesteśmy na miejscu? To nasz hotel?
- Nasz, ale nie hotel.
Zmrużyła oczy, by dojrzeć gdzie się znajduje. Chwilę potrwało, nim się domyśliła. Blask reflektorów wydobywał z ciemności przypominający zamczysko dom, koralowe stiuki wyglądały pięknie nawet w tak nieodpowiednim oświetleniu, przy parapetach pobłyskiwały zielone od patyny paski miedzi, powycinane w prekolumbijskie groty strzał.
- Tutaj? - spytała z niewiarą.
- Tutaj. W domu Packarda.
PIĘĆ
1
- To szaleństwo. - Głos Jennifer odbił się echem w pustym domu. - Nie mamy prawa tu przebywać. Sąsiedzi pomyślą, że się włamaliśmy i wezwą policję.
- Nie sądzę, by o tak późnej porze ktokolwiek nas zauważył, ale na wszelki wypadek nie będziemy zapalać świateł. Jutro rano obejdę sąsiadów i powiem, że zamierzam kupić dom i makler pozwolił mi wprowadzić się nieco wcześniej.
Coltrane stanął i wbił wzrok w ciemne zejście do podziemia. Nie zamierzał pod żadnym pozorem zbliżać się do krypty. Droga do salonu była widoczna dzięki nocnej lampce. Mimo wszechobecnych cieni, białe ściany i dębowe podłogi wyglądały czysto i dziewiczo, a niezliczone okna powodowały, że blask ulicznych latarń i gwiazd dobrze rozjaśniał wnętrza.
- A jeśli sąsiedzi nie uwierzą? Jeżeli makler dał im numer telefonu, pod który mają dzwonić, gdyby zauważyli coś niepokojącego?
- Makler nie będzie robił problemów.
- Skąd wiesz?
- Przed telefonem do ciebie zadzwoniłem do sekretarza Packarda. Każe zacząć przygotowywać dokumenty, a my możemy tu spokojnie mieszkać. Dlatego mam już kod alarmu. Poza tym nie musimy się obawiać Ilkoviča. Nie wie, że ten dom istnieje.
- Przecież śledził cię wszędzie.
- Tu go nie było. Kiedy oglądałem zdjęcia, które mi porobił, od razu wydało mi się, że czegoś brakuje. Potem domyśliłem się, czego. Nie było ani jednego mojego zdjęcia przy tym domu. Tego dnia, kiedy tu byłem, nie śledził mnie.
- Nie możesz być pewien. Może tylko popsuł mu się aparat.
- To nic nie zmienia. Nawet jeżeli mnie śledził, dla niego jest to jedynie kolejny dom w serii fotografii Packarda. Nie istnieje możliwość, by mógł się dowiedzieć, że zamierzam go kupić. Fakt, byliśmy tu wczoraj we trójkę, ale wiemy z pewnością, że Ilkovič nas nie śledził, bo kiedy myśmy byli tutaj, on buszował w mojej sypialni i szykował swoją niespodziankę. Nie może wiedzieć, że interesuje mnie ten dom. Nie ma najmniejszego powodu podejrzewać, że skryję się tu dzisiejszej nocy.
Chmury musiały zasłonić gwiazdy, w pokoju zrobiło się bowiem ciemniej.
- Jesteś bardzo pewny swego.
- Inaczej bym tu nie przyjeżdżał.
- Przyjechałeś, bo nie możesz żyć z dala od tego domu.
- Sekundę, chyba jest tu lepiej niż w hotelu.
- Na pewno? Czym Packard tak cię zniewolił?
2
Choć przez okna wpadało jaskrawe światło, udało im się spać prawie do jedenastej. Jennifer sztywno wstała i pomasowała sobie plecy.
- Och.
Coltrane doskonale ją rozumiał - od spania na gołej podłodze kark miał tak sztywny, jakby dostał cios karate.
- Umiesz zapewnić dziewczynie pyszną zabawę - powiedziała Jennifer. Z torby z kosmetykami, którą Coltrane kupił poprzedniego wieczora w drogerii, wyjęła pastę i szczoteczkę do zębów oraz szampon. - No to jesteśmy ocaleni.
- Nie zapomnij o pączkach, które kupiłem.
- Gdybym nie była taka głodna, na pewno bym zapomniała. Gdybyśmy jeszcze mieli czystą bieliznę, czułabym się jak w raju.
Prychnął na jej sarkazm śmiechem.
- Nie zaszkodziłoby także kilka ręczników - dodała Jennifer.
- Pojedźmy na zakupy na Hollywood Boulevard, ale przedtem chyba lepiej porozmawiam z sąsiadami.
- W takim razie przyda ci się to. - Jennifer podała Coltrane`owi krem i maszynkę do golenia.
Wczesnym popołudniem wrócili ze świeżą zmianą ubrań, maszynką do kawy, kilkoma garnkami i patelniami, i zapasami żywności na kilka dni. Zbliżając się do domu, uważnie zlustrowali ulicę, ale nie dostrzegli niczego, co wzbudziłoby podejrzenia. Otuchy dodało im to, że alarm był nastawiony tak samo jak go zostawili wychodząc. Całkiem uspokoili się jednak dopiero po przeszukaniu domu - z wyjątkiem krypty, którą Coltrane zamknął, pokazawszy ją poprzedniego dnia Danielowi i Jennifer. Próbował sam siebie przekonać, że krypta pozostanie zamknięta na długo.
Dopiero potem wnieśli zakupy. Coltrane nigdy nie przykładał wielkiej wagi do dekoracji bożonarodzeniowych, uznając jednak, że chce zrobić z domu miejsce, na które mówi się „moje”, kupił sześćdziesięciocentymetrową sztuczną choinkę z zamontowanymi fabrycznie ozdobami. Postawił ją na środku salonu, obok rozwinął dwa śpiwory.
- Oto nasze luksusy - powiedział.
Wzięli prysznic i przebrali się w świeże rzeczy. Potem zrobili kawę i kanapki z wędzonym łososiem, pomidorami, serem topionym i kaparami.
- Zaczynam się powoli czuć jak ludzka istota - stwierdziła Jennifer.
- Nie ruszaj się przez chwilę.
- Co się stało?
- Ta poza jest zbyt dobra, aby… - Coltrane wziął nikona i zrobił zdjęcie. - Pięknie.
- Tego, co teraz powiem nie mówię zbyt chętnie.
- To nie mów.
- Z chęcią usłyszysz. Ten dom zaczyna wywierać na mnie urok. Ta przestrzeń i…
- Światło.- Jennifer skinęła głową i po chwili dodała:
- Próbuję sobie wyobrazić, jak by wyglądał urządzony meblami art d*co.
- To styl z czasu, kiedy dom został zbudowany.
- Zastanawiam się, jak wyglądał, kiedy… Masz naprawdę zamiar zburzyć kryptę i przywrócić dom do pierwotnego stanu?
- Uważam to za swoje zadanie numer jeden.
- Może by więc…
- O czym myślisz?
- Zaraz wrócę - powiedziała Jennifer.
- Dokąd idziesz?
- Do garażu. Kiedy wnosiliśmy zakupy, coś tam zauważyłam.
Kiedy Jennifer wróciła z długą kartonową rurą, Coltrane uniósł z zaciekawieniem brwi.
- Leżała na półce - wyjaśniła Jennifer. - Ten kto wynosił sprzęty, był bardzo staranny. Nie zostawił po sobie żadnych śmieci - tylko to.
- Uważasz że to nie śmieć?
- Kiedy moi rodzice pięć lat temu kupili stary wiktoriański dom przy Carol Avenue, (Jennifer miała na myśli okolice niedaleko parku Echo, sławnej z wiktoriańskich domów) znaleźli w garażu podobną tubę.
Coltrane nie rozumiał, o co jej chodzi.
- Zawierała oryginalne plany domu.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że…
- To logiczne. Zostawia się je nowemu właścicielowi tak, by je znalazł. - Jennifer zdjęła pokrywkę na końcu tuby, ustawiła ją pionowo, otworem do dołu i delikatnie zaczęła wytrząsać zawartość.
Coltrane z fascynacją patrzył na wysuwające się ciasno zwinięte rulony grubego, zabarwionego na fioletowo papieru. Były wyblakłe i pachniały stęchlizna. Kiedy zaczęli rozwijać płachty na kontuarze, dostrzegł ze zdziwieniem, że widoczne są wszystkie, nawet najdrobniejsze napisy i szczegóły.
- Boże drogi… - Przeciągnął palcem w dół wierzchniej karty i zatrzymał go na prostokątnym polu w dolnym prawym rogu, gdzie zawsze umieszcza się nazwisko architekta i rok budowy. - Lloyd Wright, tysiąc dziewięćset trzydzieści jeden…
3
- Jeśli się nie mylę - Jennifer popatrzyła uważnie na wejście do krypty, potem przeniosła wzrok na plany - była tu sypialnia.
- Tak mówił sekretarz Packarda.
- Tej samej wielkości, co garaż nad nią.
- Nie wygląda mi na to.
- Dlaczego?
- W garażu jest miejsce tylko na jeden samochód, co było typowe dla lat trzydziestych. Krypta zdaje się być jednak znacznie większa, prawie jak podwójny garaż.
- W takim razie przebudowa domu nie była zwykłym przebudowaniem wnętrz.
- Mogę się mylić. Nie czułem się w niej najlepiej.
- Przyznam, że ja też nie czułam się tam najlepiej, choć nie miewam klaustrofobii. Jeżeli oboje czuliśmy się ściśnięci, to krypta nie może być wiele większa od garażu. - Jennifer sprawdziła jakiś szczegół na planach. - Garaż ma pięć na pięć metrów, a ponieważ nie mamy planów przebudowy, jest chyba tylko jeden sposób na sprawdzenie, ile powierzchni dodano. Zmierzmy ją stopami. Masz klucze? Dzięki. - Jennifer otworzyła zamek i pchnęła drzwi.
Ze środka wypłynęło zimne powietrze a ciemność spowodowała, że Coltrane aż się wzdrygnął.
- Jeżeli nie będziesz miała nic przeciwko temu, zostanę na zewnątrz.
- Od kiedy masz klaustrofobię?
- Cierpię na nią tylko w tej krypcie.
Jennifer sięgnęła ręką do wnętrza i zapaliła światło. Natrętne światło z lamp na suficie zmusiło Coltrane`a do zmrużenia oczu. Odbijało się od betonowej podłogi, oświetlając dokładnie szare, metalowe regały.
- Raz, dwa… - Jennifer zaczęła stawiać stopę za stopą. - Znacznie większa - powiedziała kiedy wróciła. - Garaż ma pięć metrów, tu jest prawie osiem.
- Raczej dziesięć.
- Słucham?
Coltrane wskazał na biegnący wzdłuż krypty korytarzyk.
- Zmierzyłem od zewnątrz.
- Dziesięć? Jesteś pewien? Musieliśmy coś zrobić nie tak.
- Możliwe, ale ponieważ moje stopy są większe od twoich, to ja powinienem uzyskać mniejszą liczbę.
- Na pewno coś zrobiliśmy nie tak. Tym razem ty wejdź do środka.
- Żartujesz?
- Nigdy nie widziałam, żebyś był tak bojaźliwy.
Jennifer miała rację. Co się z nim działo? Musiał pokonać strach. Próbując nie zwracać uwagi na ucisk w piersiach, wziął głęboki wdech. Kiedy zmusił się do wejścia do krypty, zdawało mu się, że blask pojaśniał, a powietrze w środku stało się jeszcze bardziej lodowate i zgęstniało.
- Raz, dwa… - zaczął liczyć. Zmuszał się do wolnego, spokojnego stawiania stóp. Przekonywał sam siebie, że to przecież zwykłe pomieszczenie bez okien. Kiedy wrócił na zewnątrz, do Jennifer, od razu lżej odetchnął. - Mniej więcej tyle co ty: osiem metrów.
- W takim razie w dalszym ciągu coś robimy nie tak. Zmierzyłam korytarz jak ty przedtem i też wyszło mi dziesięć metrów. Jak to możliwe, aby… - Gwałtownie się obróciła. - Ktoś jest w domu!
4
Trzasnęły wejściowe drzwi i Coltrane ruszył niemal biegiem ku schodom. Nad jego głową skrzypnęła poręcz. Ukazała się postać z podniesionymi do góry rękami.
- Przepraszam, nie chciałem pana przestraszyć - powiedział przybysz.
Coltrane zatrzymał się wpół kroku, zaraz jednak serce przestało mu walić, rozpoznał bowiem czerwoną marynarkę Duncana Reynoldsa.
- Nie spodziewaliśmy się gości - wyjaśnił Coltrane.
Duncan wyjął z kieszeni klucz.
- Przejeżdżałem niedaleko, pomyślałem więc, że go zostawię i rzucę okiem, jak się rozgościliście. Zadzwoniłbym, ale…
- Nie ma tu telefonu.
- Właśnie. Nie chcę przeszkadzać. Chyba nie przyszedłem w odpowiednim momencie.
- Nie ma sprawy. Proszę poznać moją narzeczoną Jennifer Lane. Jennifer, pan był sekretarzem Randolpha Packarda: Duncan Reynolds.
Jennifer i Duncan uścisnęli sobie dłonie. Jeszcze nieco rozdygotana, Jennifer powiedziała:
- Praca dla geniusza musiała być fascynująca.
- Ładne określenie, ale zazwyczaj mnie przerażała. Może najbliższym prawdy określeniem byłoby: „przygoda”.
- Ma pan ochotę na kawę? - Coltrane zaprowadził Duncana do salonu.
Duncan popatrzył na rozłożone obok choinki śpiwory.
- To też mi wygląda na przygodę. Jeśli chodzi o kawę, to dziękuję. Chętnie jednak napiłbym się czegoś mocniejszego.
- Obawiam się, że nie kupiliśmy nic…
Twarz Duncana sflaczała.
- Ale mamy wino - powiedziała Jennifer.
Duncan natychmiast się rozpromienił.
- Proszę mi wybaczyć ironię, ale jak się nie ma co się lubi…
- Białe czy czerwone?
- To, którego macie więcej.
Jennifer poszła do kuchni.
- Znaleźliśmy w garażu plany - powiedział Coltrane.
- Zostawiłem je tam specjalnie. Znalazłem je przeglądając rzeczy Randolpha w domu w Newport Beach i uznałem, że powinny się znaleźć tu, nim gdzieś się zgubią.
- Nie znalazł pan przypadkiem planów przebudowy?
Duncan pokręcił głową.
- Nie, ale jeszcze wszystkiego nie przejrzałem. Dlaczego pan pyta?
- Z ciekawości. Jest pewna niezgodność, którą chcielibyśmy…
- Zapraszam do kuchni! - zawołała Jennifer.
- Znakomicie - powiedział Duncan. - Opowie mi pan do końca przy kieliszku.
Przeszli przez jadalnię z odbijającymi światło sznurami chromowanych kulek na ścianach i znaleźli się w zalanej słonecznym światłem kuchni. Przy stojącym na środku klocu drewna, nieco podobnym to tych, jakie widuje się u rzeźników, Jennifer otwierała wino.
- Będą musiały wystarczyć papierowe kubeczki.
- Chyba inaczej się nie da.
- I mam nadzieję, że lubi pan caberneta sauvignon.
- Mam podniebienie, które można by określić mianem obojętnego. Każde wino mi smakuje. - Duncan wypił łyk i kiwnął głową. - Znakomite. Wspomniał pan o jakiejś niezgodności.
- Próbowaliśmy ustalić, ile powierzchni dodano przy budowie krypty i otrzymaliśmy sprzeczne liczby - wyjaśnił Coltrane. - Wie pan może, kiedy dobudowano kryptę?
Duncan napił się znowu wina.
- Wszystko co wiem, to że już była, kiedy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku zacząłem pracować dla Randolpha.
- Mieszkał tu wtedy?
- Nie. Jeżeli kiedykolwiek tu mieszkał, to nigdy o tym nie wspomniał. Oczywiście uwielbiał ten dom. Oprócz tego, że dobudowł kryptę, starał się utrzymać dom - no i ogród - dokładnie w takim samym stanie w jakim go widział, kiedy go sfotografował w trzydziestym trzecim roku. Szkoda, że wyniesiono meble, zanim przyszedł pan tu pierwszy raz.
- Dlaczego? - spytała Jennifer.
- Ponieważ były to te same meble, które stały tu w tamtych czasach.
- Chyba pan żartuje. - Coltrane z napięciem pochylił się ku Duncanowi. - Ma pan na myśli imitacje, prawda? Oryginalne do dziś już dawno by się rozpadły.
- Nie te. - Duncan starł z wąsów czerwoną kroplę. - Zostały zaprojektowane przez Warrena McArthura, jednego z najlepszych modernistów lat trzydziestych. Lubił łączyć polerowany metal ze szkłem. Nogi były z rur, wszystko błyszczało. Oczywiście trzeba było wymienić poduszki, ale Randolph zajął się tym, by nowe obszyto takim samym fakturowanym czerwonym materiałem jak oryginały. Było tu też kilka chromowanych stolików Miesa van der Rohe. Chyba rozumie pan, dlaczego zabrano meble. Są bardzo cenne i mają zostać sprzedane na aukcji w Christie`s.
- Chcę, żeby sprowadził je pan z powrotem.
Duncan o mało nie plunął winem.
- Sprowadzić je z powrotem?
- Chcę je kupić.
- Ale to są koszta rzędu…
- Chcę, aby dom wrócił do pierwotnego stanu. Byłoby także wspaniale, gdyby mógł pan zdobyć więcej informacji o historii domu. Mówił pan, że Packard używał go jako biura, ciemni i archiwum, ale kto mieszkał tu przed nim? Biografowie Randolpha twierdzą, że dom zbudowano dla producenta filmowego Winstona Case`a. Czy Packard kupił dom od niego, czy od kogoś, kto mieszkał tu po Casie? Co się działo po tym, jak Packard kupił ten dom? Czy ktoś w nim mieszkał?
- To takie stare dzieje. Jaki jest sens to ustalać?
Coltrane nie umiał odpowiedzieć.
5
Ostatnie promienie zachodzącego słońca znów oświetlały sześć sylwetek koszykarzy, biegających po boisku przy Miami Beach w Venice, gdzie Coltrane spotkał się poprzedniego dnia z Gregiem. Niemal co do minuty dwadzieścia cztery godziny temu, pomyślał Coltrane. Siedział z Jennifer na tej samej betonowej ławie, w tym samym miejscu co wczoraj i ogarnęło go niesamowite wrażenie, że przeżywa to samo po raz drugi.
- Greg powinien być w każdej chwili - powiedział Coltrane.
Jennifer zadrżała od bryzy znad oceanu.
- Dziwi mnie, że nie poprosił cię o spotkanie w komisariacie.
- Mieszka kilka przecznic stąd, więc pewnie uznał, że spotkanie tutaj będzie dla nas obu wygodniejsze.
Słońce zanurzyło się w ocean, jego granatowoczerwone światło było już tak słabe, że przerwano mecz. Do Coltrane`a i Jennifer dobiegały strzępy rozmów - gracze dogryzali sobie, umawiali się na piwo, zapowiadali rewanż za tydzień. Kolejne bolesne d*ja`u.
Gracze odeszli ścieżką, słońce zniknęło za horyzontem. Robiło się coraz zimniej i ludzie na deskorolkach wracali do domu. Uliczne latarnie podjęły walkę o rozświetlenie mroku.
- Powinien być już piętnaście minut temu - powiedział Coltrane.
- Może zatrzymał go jakiś telefon.
- Greg przykłada wielką wagę do punktualności. Nie pamiętam, by choć raz kazał mi na siebie czekać.
Minęło kolejne piętnaście minut.
- To musi być bardzo długa rozmowa telefoniczna - stwierdziła Jennifer. - Co robimy?
- Chyba nie mamy wyboru, póki nie…
- To nie on?
Coltrane popatrzył we wskazanym przez Jennifer kierunku. Zza ciemnego muru wyszedł potężny mężczyzna w sportowych butach, dżinsach i skórzanej kurtce. Zaczął się zbliżać do nich.
- Nie. - Przygnębiony, Coltrane wstał.
- A może to Ilkovič?
- W tych ciemnościach nie umiem ocenić na taką odległość. Nie ma wąsów, ale mógł je zgolić.
Zeszli z ławy.
- Idzie w naszym kierunku - powiedziała Jennifer.
- W takim razie może sobie pójdziemy.
Ruszyli w stronę palm, by wyjść na plażę. Mężczyzna skręcił i poszedł za nimi.
- Cholera! - krzyknął Coltrane.
Zaczęli biec.
- Zaczekajcie! - zawołał mężczyzna.
Przyspieszyli tempo.
- Panie Coltrane, niech pan zaczeka! Przysłał mnie porucznik Bass!
Stanęli niezdecydowani. Kiedy mężczyzna podbiegał, Coltrane odwrócił się i wbił wzrok w ciemność, niepewny czy nie popełnił pomyłki. Jego nieufność osłabła, kiedy w świetle ulicznej latarni mignęła policyjna odznaka, którą mężczyzna wyciągał w ich kierunku.
- Pracuję z porucznikiem Bassem w Jednostce do Spraw Molestowania - powiedział mężczyzna kiedy stanął przy nich. Był wysoki, wysportowany, klatkę piersiową, ramiona i bicepsy miał jak u ciężarowca. Ciemne włosy nosił ostrzyżone króciutko, niemal na wojskową modłę. Ciemnobrązowe oczy patrzyły spokojnie. - Sierżant Nolan.
Coltrane uścisnął mu dłoń - jak można się było spodziewać, Nolan miał silny uścisk dłoni - i przedstawił Jennifer.
- Greg nie mógł przyjść? - spytał.
- To bardziej skomplikowane. Uznał, że nie byłoby to bezpieczne.
Jennifer zesztywniała.
- Obserwowałem was, żeby sprawdzić, czy nikt was nie śledzi - powiedział Nolan.
- No i? - Coltrane odruchowo rozejrzał się wokół. W panujących ciemnościach trudno było to stuprocentowo ocenić, ale plaża wydawała się pusta.
Po raz pierwszy spojrzenie Nolana przestało być pewne.
- Może gdzieś pójdziemy? Musimy porozmawiać.
6
W restauracji panowała radosna bożonarodzeniowa atmosfera. W rogu pyszniła się ozdobiona mnóstwem świecidełek choinka, na ścianach migotały łańcuchy światełek, świece na stołach stały w wianuszkach jedliny - ale nie zwracali na to uwagi. Patrzyli na siedzącego przed nimi Nolana, Coltrane znów nie mógł się pozbyć wrażenia powtarzania się wydarzeń: zdawało mu się, jakby wrócił wczorajszy wieczór, kiedy przed nim siedział Greg.
- Na początek dobra wiadomość - powiedział Nolan. - Porucznik Bass skontaktował się z FBI, które porozumiało się z trybunałem zbrodni wojennych ONZ. Do sprawy włączył się Interpol. Próbują ustalić, w jaki sposób Ilkovič opuścił Europę. FBI usiłuje się dowiedzieć, jak wjechał do kraju. Sprawdzają listy pasażerów wszystkich lotów z Europy w ciągu tygodnia od pańskiego wyjazdu z Bośni do dnia, kiedy zaczął pan dostawać głuche telefony. Trybunał ONZ poprosił szereg krajów europejskich o sprawdzenie, czy na listach pasażerskich nie ma nazwisk osób przez nie poszukiwanych. FBI robi to samo wobec obywateli USA. Jeżeli uda nam się ustalić pseudonim, jakiego używa Ilkovič, zrobimy duży krok naprzód.
- Zakładając, że zatrzyma nazwisko, pod jakim podróżował - powiedział Coltrane
- No tak… - Nolan sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Ekipa saperów sprawdziła pańskie mieszkanie. Znaleźli za piecem dość materiału wybuchowego, by wysadzić w powietrze pół kwartału.
- To ma być dobra wiadomość? - mruknęła Jennifer.
- Po rozbrojeniu bomby, mieszkanie zostało sprawdzone przez specjalistów od elektroniki. Miał pan mikrofony w każdym pomieszczeniu. Mam nadzieję, że nie rozmawiał pan w domu o ważnych tajemnicach.
Coltrane miał wrażenie, że w gardle utkwił mu kawałek szkła
- Znaleziono także mikrofony w mieszkaniu pańskiego sąsiada. I w pani mieszkaniu, pani Lane.
- Boże drogi…
- Nie bardzo mi to wygląda na dobrą wiadomość - powiedział Coltrane. - Jak na razie nie powiedział pan nic dobrego.
- Jak to? Znalezienie bomby i mikrofonów to duży krok naprzód. Teraz badamy, skąd Ilkovič wziął plastik i gdzie zdobył mikrofony. Sprawą zajęło się parę agencji. Masa ludzi ruszyła do roboty, by wam pomóc.
- Jeśli więc wszystko jest świetnie, dlaczego ma pan minę, jakby wpadł do szamba?
Nolan wbił wzrok we własne dłonie. Po chwili popatrzył na Coltrane`a i z wahaniem zaczął mówić.
- Porucznik Bass nie przyszedł dziś, ponieważ wczoraj, kiedy szedł pan do niego, był pan śledzony.
- Słucham?
- Kiedy skończyliście rozmawiać i rozdzieliliście się, śledząca pana osoba - musimy zakładać, że był to Ilkovič - zajęła się obserwacją porucznika Bassa.
- Chce pan ogródkami powiedzieć, że coś się stało Gregowi?
- Nie. Porucznik Bass…
- Niech pan przestanie tak na niego mówić. Bardzo pana proszę. Jest moim przyjacielem. Niech pan mówi o nim…
- Gregowi nic się nie stało. Ani jego rodzinie.
Coltrane z ulgą odetchnął.
- Ale włamano się wczoraj do jego domu.
- Co?!
- Mitch, to nie musi oznaczać, że sprawcą był Ilkovič. - Jennifer próbowała powiedzieć to z nadzieją w głosie. - Może to jakiś świr, który rozglądał się za czymś, co dałoby się sprzedać na narkotyki.
- Niestety wiadomo na pewno, że to był Ilkovič - przerwał jej Nolan. - Wiadomość nie pozostawia wątpliwości.
- Wiadomość? - Coltrane poczuł ucisk za uszami.
Nolan ociągał się jeszcze, wreszcie powiedział:
- Zanim wyjaśnię, co się stało, chciałbym, abyście państwo wiedzieli, jak przykro mi z tego powodu. Tak samo porucznikowi Bassowi… Gregowi. Chciał, bym przekazał państwu, że nie przyszedł osobiście tylko dlatego, by nie narażać was na niebezpieczeństwo. Ilkovič mógłby was odnaleźć, śledząc go.
- Sierżancie Nolan, dlaczego nie powie pan tego, co tak usilnie stara się pan ominąć?
Coltrane chyba jeszcze nigdy nie widział kogoś bardziej udręczonego. Sierżant znów spuścił wzrok, zdawało się, że potrzebuje jeszcze chwilę, by zebrać się w sobie, podniósł wzrok, westchnął i wyjął z kieszeni kurtki walkmana.
- Ilkovič zostawił na stoliku w salonie Grega kasetę magnetofonową.
Coltrane sięgnął po walkmana.
- Nie jestem pewien, czy chciałby pan słuchać, co jest na niej nagrane.
- Nie rozumiem. Dlaczego nie miałbym…
- Tuż po północy Ilkovič był w szpitalu, gdzie pracował pański przyjaciel.
- Boże drogi… - szepnęła Jennifer.
- Pielęgniarki i lekarze z izby przyjęć zeznali, że przed pierwszą poszedł do kafejki coś przekąsić. Nie wrócił.
Coltrane poczuł taki ucisk w klatce piersiowej, aż się przestraszył, że zaraz dostanie zawału.
- Do domu Grega włamano się około czwartej nad ranem - powiedział Nolan. - Wiemy to, ponieważ intruz wychodząc, zbił lampą okno, aby obudzić Grega. Tuż po czwartej. Wtedy Greg znalazł taśmę.
- Od pierwszej do czwartej… - Głos Jennifer był niezwykle napięty.
Nolan zdawał się czekać, aż sami wyciągną wnioski.
- Tyle czasu miał Ilkovič na… - Jennifer pokręciła głową.
- Na taśmie jest Daniel? - Coltrane`owi zacisnął się żołądek.
- Jest mi niezwykle przykro, że musiałem panu o tym powiedzieć. Saperzy znaleźli ciało w salonie, kiedy weszli do jego mieszkania dziś rano, aby sprawdzić, czy nie podłożono bomby.
Świat wokół Coltrane`a zawirował. Pomyślał, że zaraz zemdleje. Dłoń Jennifer dotknęła jego dłoni. Przytulili się mocno, czując jak mieszają się ich łzy. Trwali tak dłuższy czas, nie zważając, że ludzie przy pobliskich stolikach przyglądają im się ciekawie. Wreszcie Coltrane wyciągnął rękę po walkmana.
- Odradzam panu - powiedział Nolan. - Greg uznał, że jeżeli zdecydowanie pan tego zechce, ma pan prawo usłyszeć, co się stało, ale naprawdę nie…
- Muszę wiedzieć.
Coltrane drżącymi dłońmi włożył w uszy słuchawki. Otaczający świat wyglądał dziwnie - jakby oglądany przez odwróconą lornetkę. Palcem, który zdawał się nie należeć do niego, wcisnął odtwarzanie.
Aż się skurczył na dźwięk krzyku, który przeszył mu uszy. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszał tak przepełnionego bólem głosu. Daniel…
Na taśmie zapadła cisza.
- Powiedz swojemu przyjacielowi kilka słów - zabrzmiał po chwili wyraźnie rozbawiony gardłowy głos ze słowiańskim akcentem.
Krzyk Daniela sięgnął nowych szczytów bólu.
Po chwili osłabł i przemienił się w chrapliwy oddech.
- Mów do niego!
- Mitch… - Daniel zdawał się być na granicy omdlenia. - Nic mu nie powiedziałem.
- Nie zdradziłeś go, bo nic nie wiesz! - przerwał gardłowy głos. - Inaczej dawno byś śpiewał!
Daniel znów zawył. Wył, przestawał i znów wył, przekraczał raz za razem granicę ludzkiej wytrzymałości.
Znów zapadła cisza. Coltrane nie miał wątpliwości, że przed chwilą słyszał, jak Daniela umiera.
- Zdjęciorobie… - odezwał się gardłowy głos. - Mam zdjęcia z tej prywatki. Wyślę ci je do domu. Może wpadniesz po nie?
Trzasnęła słuchawka i zaczęła szumieć nie nagrana taśma.
Kiedy wyjmował z uszu słuchaweczki, po jego policzkach płynęły łzy. Jennifer wyjęła mu je z ręki i wetknęła sobie w uszy. Kiedy przewijała taśmę, jej opalona twarz zbielała. Wcisnęła przycisk i zaczęła słuchać.
Coltrane miał tak zaciśnięte gardło, że ledwie było słychać co mówi.
- Słychać na taśmie takie dziwne echo. Brzmi jak… - Odchrząknął. - Jakby byli w piwnicy czy coś w tym stylu.
- W domu pańskiego przyjaciela nie ma piwnicy, choć jest garaż. W garażu nie było jednak śladów, świadczących o tym, że to tam zamordowano pańskiego przyjaciela.
- Ma pan na myśli krew.
Nolan rozłożył dłonie w przepraszającym geście.
- Byłoby jej wiele. Ilkovič używał noża.
Jennifer zerwała z głowy słuchawki i gwałtownie wcisnęła STOP. Oczy miała rozszerzone, źrenice tak wielkie, że niemal zniknął błękit tęczówek.
- Jeszcze nigdy nie słyszałam… Co za potwór potrafi…
- Nie wiem, czy umiem pani odpowiedzieć na to pytanie - odparł Nolan. - Też jeszcze nigdy nie miałem z czymś podobnym do czynienia. Musicie się państwo przeprowadzić do bezpiecznego mieszkania, gdzie będziemy w stanie was ochronić.
- Przeprowadzić się?
- Do któregoś z hoteli, z jakich korzystamy. Gdzie będziemy mogli dopilnować, kto wchodzi i wychodzi oraz obserwować was całą dobę.
- Mówi pan o wsadzeniu nas w pułapkę i uczynieniu z nas przynęty - stwierdził Coltrane.
- Nie nazwał bym tak tego. Damy wam tak ścisłą ochronę, że Ilkovič nie zdoła odkryć, gdzie jesteście.
- Oczywiście.
- Mówię poważnie.
- Ja też. Nie mamy zamiaru zostać więźniami w hotelu.
- W takim razie możemy dać wam ochronę tam, gdzie jesteście teraz. Jeżeli uważa pan, że jest tam wam wygodniej…
- Jest bezpieczniej - odparł Coltrane. - Dlatego, że nikt, z policją włącznie, nie wie, gdzie jesteśmy. Załóżmy, że powiem panu, gdzie się ukrywamy, to co będzie, jeżeli Ilkovič pana złapie? Jeżeli zrobi z panem to samo, co z Danielem? Z tego, co słyszałem na taśmie, sądzę, że miał rację - Daniel nie zdradził nas tylko dlatego, że nie wiedział, gdzie jesteśmy.
7
Wielki ból zastępuje rutyna cierpienia…
Coltrane pamiętał to zdanie z wykładów z literatury angielskiej w koledżu. Pochodziło z wiersza Emily Dickinson. Wywarło na nim silne wrażenie, ponieważ doskonale opisywało emocje, które tak dobrze znał: żałość. „Ołowiana godzina” - W tej chwili właśnie tak się czuł. Wiele sił kosztowało go odnalezienie w sobie na nowo chęci przeżycia i powrót do domu Packarda. Kiedy tam dotarli, pozostało mu jedynie tyle energii, by się upewnić, że wszystkie drzwi zostały zaryglowane i są z Jennifer sami.
Opadł na leżący na podłodze salonu śpiwór. Nie zapalali świateł, choć panujący mrok nasilał ogarniające go poczucie pustki. Wpatrywał się w czarny sufit, był kompletnie wycieńczony emocjonalnie, doskonale zdawał sobie jednak sprawę z czekającej go kolejnej tortury i wiedział, że bez względu na to, jak bardzo będzie chciał doznać ulgi, nie zaśnie. Wzdrygnął się, przypomniał sobie kolejne wersy poetki.
Kto przetrwał, ten ją wspomina / Tak jak ktoś, kto zamarzał, wspomina Biel Śnieżną / Ziąb - potem Odrętwienie - potem wszystko jedno-.
Nie umiał sprawić, by mu było wszystko jedno.
- Daniel - szepnął. - Daniel…
Po jakimś czasie usłyszał, że na śpiwór obok opada Jennifer. W domu panowała taka cisza, że bez trudu słyszał jej łkanie.
Wtedy, nareszcie pozwalając sobie na to, też zapłakał.
8
Obudził się tak samo zmęczony jak w momencie, kiedy zmorzył go sen. Przez okna wpadało blade światło świtu. Obróciwszy się z trudem na bok, ku Jennifer, stwierdził, że nie ma jej obok. Uznał, że musiała pójść do łazienki. Zamknął oczy, kiedy jednak ponownie je otworzył i stwierdził, że choć światło jest znacznie jaśniejsze, Jennifer nie wróciła, zaczął się niepokoić.
Możliwości były różne. Mogła położyć się w innym pokoju. Nie - wtedy zabrałaby ze sobą śpiwór. Może brała prysznic? Dlaczego więc nie słyszał szumu wody?
Kiedy wstał, odczuł taki ból, jakby łamano go wczoraj kołem. Nadzieja, że wszystko okaże się jedynie koszmarem sennym, a Daniel żyje, odpływała, im bardziej wracał do rzeczywistości. Popatrzył na zegarek. Było kilka minut po siódmej. Pomyślał, że może Jennifer zasiadła w kuchni, aby coś zjeść, kiedy jednak poszedł sprawdzić, nie zastał jej tam. Może nie brała prysznica a kąpała się w wannie? W łazience też było pusto.
Pozostawały jeszcze dwie łazienki - na drugim i trzecim piętrze i przez chwilę zastanawiał się, że może wybrała się którąś z nich, aby go nie budzić. Pełen nadziei, wspiął się na drugie piętro - łazienka była pusta. Tak samo na trzecim piętrze Wyjrzał na ukwiecony taras, ale i tu nikogo nie dostrzegł.
- Jennifer? - Skacząc po dwa schody, Coltrane zbiegł na parter i ze strachem zajrzał do podziemi. Panująca w domu cisza była tak głęboka, że aż do tej chwili nie odzywał się, w obawie że Jennifer gdzieś śpi, a on tylko obudzi ją i przestraszy wołaniem. - Jennifer? - zawołał ponownie i znów nie uzyskał odpowiedzi.
Już schodząc na poziom krypty, postanowił jeszcze spojrzeć do garażu i sprawdzić, czy nie zniknął wynajęty samochód. Kiedy podniósł dłoń, by wyłączyć alarm i móc otworzyć bramę garażu, zamarł. Napis na ekraniku programatora informował: GOTOWY DO WŁĄCZENIA. Oznaczało to, że alarm jest wyłączony.
Co się stało? Gdzie była Jennifer?
Oddychając nerwowo, Coltrane otworzył bramę garażu. Jego dyszenie odbiło się echem od ścian, natychmiast jednak dostrzegł, że Saturn stoi tam, gdzie go postawił nad ranem. Coltrane popatrzył na prowadzące do podziemia schody, zbiegł na dół, przerażony że Jennifer może zatrzasnęła się w krypcie. Właśnie zamierzał otworzyć to okropne pomieszczenie, kiedy kątem oka dostrzegł coś, co przyciągnęło jego uwagę: jedne z prowadzących do ogrodu i na basen drzwi, znajdujących się po drugiej stronie schodów.
Były otwarte. Coltrane wybiegł na zewnątrz, na chłodne powietrze poranka. Nad długim, wąskim, różowym basenem unosiła się mgiełka. Podbiegł do wody, napięty ze strachu, czy ujrzy w wodzie unoszące się twarzą do dołu ciało Jennifer. Wbił wzrok w otaczający posiadłość, porośnięty bluszczem mur.
- Jennifer?!
- Co? - Wyszła zza rogu domu.
Poczuł jak z ulgi miękną mu kolana.
- Coś się stało?
Coltrane pokręcił głową.
- Nie, tylko nie potrafiłem cię znaleźć i zacząłem się niepokoić…
- Przepraszam. Nie mogłam spać i pomyślałam, że jeżeli wyjdę na zewnątrz…- Coltrane jeszcze nie widział jej tak zmęczonej. Jej blond włosy zmatowiały.
- Zmarzłaś. - powiedział i objął ją ramieniem.
Przytuliła się do niego.
- Nie pozwól, by Ilkovič ci to zrobił, Jennifer. Nie pozwól mu wygrać.
Wzruszyła ramionami.
- Nie o to chodzi. Rozwiązałam naszą zagadkę.
Coltrane nie wiedział, co ma na myśli.
- Różnicę wymiarów.
- Wymiarów?
- Dlaczego raz jest osiem a raz dziesięć metrów.
Wreszcie zrozumiał.
- Chodzi ci o różnicę między wewnętrznym a zewnętrznym wymiarem krypty?
- Za rogiem są drzwi. Prowadzą do pomieszczenia gospodarczego.
Z nadzieją, że rozproszy to jej ponury nastrój, powiedział:
- No to pokaż, co znalazłaś.
9
W środku krótszego boku domu znajdowały się otoczone starannie utrzymanymi krzewami drzwi. Z okna po ich lewej stronie można było zajrzeć do prowadzącego wzdłuż krypty korytarzyka. Coltrane od razu zrozumiał - będąc w krypcie odnosiło się wrażenie, że jest tak samo długa jak korytarzyk, podczas gdy w rzeczywistości część przestrzeni zajmowała komórka z wejściem od drugiej strony. Coltrane otworzył drzwi i zobaczył termę oraz urządzenie stanowiące połączenie pieca z klimatyzatorem.
- Masz rację. Zagadka wyjaśniona. Wracajmy do domu. Zimno tu.
10
O dziesiątej rano Coltrane zadzwonił do Jednostki do Spraw Molestowania z automatu w sklepie w Studio City. Jennifer przysunęła ucho blisko słuchawki, by móc śledzić rozmowę. Wcześniej wzięła prysznic i trochę zjadła, więc jej błękitne oczy odzyskały nieco blasku. Ale to jeszcze nie to, pomyślał Coltrane, jeszcze dużo brakuje.
- Poproszę z porucznikiem Bassem albo sierżantem Nolanem.
Ze słuchawki dobiegały stłumione odgłosy biurowe pracy - dzwonki telefonów, rozmowy - potem zapadła cisza. Przełączano rozmowę. Hałas na ulicy powodował, że Coltrane mocniej przycisnął słuchawkę do ucha.
- Porucznik Bass przy telefonie - odezwał się poważny niski głos.
Poznając go, Coltrane niemal się uśmiechnął, szczęśliwy, że udało mu się z nawiązać kontakt z kimś, komu ufał.
- Greg, tu Mitch.
Głos Grega natychmiast się zmienił, zniknęła z niego biurokratyczna obojętność.
- Dzięki Bogu. Miałem nadzieję, że to ty. Wszystko w porządku?
- Trochę drżą mi nogi.
- Nie pieprz. Nie jestem w stanie wyrazić, jak mi przykro z powodu twojego przyjaciela.
Coltrane przez chwilę nic nie mówił, ponownie owładnął nim żal.
- Ilkovičowi będzie jeszcze bardziej przykro.
- Podoba mi się, kiedy tak mówisz.
- Co z twoją rodziną? Nic im nie jest?
- Nie zostali ranni, ale czy nic im nie jest? Cholera, jest. Są śmiertelnie przerażeni. Kazałem im się wyprowadzić na jakiś czas z domu. Pojechali do…
- Stop!
- O co chodzi?
- Nie przez telefon.
- O czym ty mówisz?
- Nie ufam telefonom. Ten facet jest zbyt dobry z mikrofonami.
- Chyba nie uważasz, że mógłby wejść do nas i…
- W niedziele nie ma u was zbyt wielu ludzi. Mógł się podać za dozorcę. Założyłbyś się o życie swojej żony i dzieci, że do was nie wszedł?
Greg nie odpowiedział.
- Jeżeli udało mu się wejść w sobotę w nocy do waszego domu, tak samo dobrze mogło mu się udać założyć podsłuch na twoim telefonie służbowym. Korzystałeś z niego przy ustalaniu, dokąd wysłać rodzinę?
Przez chwilę w słuchawce słychać było jedynie rozmowy ludzi znajdujących się w biurze.
- Boże… - mruknął w końcu Greg. - Nie rozłączaj się.
KLIK. Czekając, Coltrane wsłuchiwał się w martwą ciszę, która trwała i trwała i trwała…
Nagle Greg wrócił na linię.
- Kazałem ekipie jechać do mnie i sprawdzić.
- Wracając do twojej rodziny, to jeżeli Ilkovič założył ci podsłuch, musisz ich ostrzec.
- Ale nie z tego telefonu. Ten skur… Jak mogę się z tobą skontaktować? Jeżeli nas teraz słyszy, nie możesz podać numeru, ani miejsca.
- Greg, pamiętasz, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy? Pomagałem kobiecie zidentyfikować nachodzącego ją mężczyznę.
- Pamiętam. Schowałeś się pod domem i sfotografowałeś go w środku nocy, jak rozlewa na jej trawniku benzynę.
- Pamiętasz gdzie mieszkała?
- Mogę sprawdzić.
- Dwie przecznice na wschód od jej domu jest Pizza Hut. Idź tam do budki telefonicznej. Za ile mógłbyś się tam znaleźć?
- Za godzinę.
Coltrane odwiesił słuchawkę i wyszli z budki. Jennifer popatrzyła na niego ze zmarszczonym czołem.
- Coś się stało? - spytał Coltrane.
- Skąd tyle wiesz o ukrytych mikrofonach?
- Kilka razy moje zawodowe ścieżki przecięły się z ludźmi z CIA.
Ruszyli zamgloną od spalin ulicą.
- Z ludźmi z CIA? - Samo wspomnienie nazwy spowodowało, że Jennifer wybałuszyła oczy.
- W Bejrucie był taki agent. Interesowały go bardzo zdjęcia, które robiłem, więc ubiliśmy interes. Ja obiecałem, że zrobię z niego lepszego fotografa, a on przekazał mi kilka swoich umiejętności.
- Zatrzymaj się. To nie jest droga do samochodu. Dokąd idziemy?
- Do sklepu sportowego przed nami.
- Co zamierzasz kupować w…
- Strzelbę samopowtarzalną.
11
Coltrane niósł strzelbę w skórzanym pokrowcu. Wracali do samochodu. Zamierzał wrócić do sklepu za pięć wymaganych prawem dni, by odebrać dziewięciomilimetrową półautomatyczną berettę, którą także kupił. Na razie będzie im musiała wystarczyć strzelba. Zamknął ją razem z pudełkiem naboi w bagażniku i ruszył przed siebie.
- Dokąd teraz idziemy? - spytała Jennifer.
- Do Pizza Hut, tam w głębi ulicy.
- Chcesz powiedzieć, że to…
- Tak jest. Greg zjawi się tam za trzy kwadranse. Muszę sprawdzić, jaki numer ma tamtejszy automat.
Automat wisiał na ścianie, z lewej strony tuż za drzwiami. Duże okno pozwalało obserwować z telefonu parking przed pizzerią, pobliskie skrzyżowanie i znajdującego się na przeciwko Burger Kinga.
- Znakomicie.
Pięć minut później, kiedy weszli do Burger Kinga, gdzie powietrze było aż gęste od zapachu smażonego na grillu mięsa, Coltrane stwierdził, że jest lepiej, niż mógłby sobie wymarzyć. Stojąc przy telefonie, też znajdującym się niedaleko drzwi wejściowych, mógł przez skrzyżowanie widzieć automat w Pizza Hut.
- Jest prawie tak dobrze, jak byśmy rozmawiali siedząc przy stoliku - powiedział. - Teraz najgorsza część - czekanie.
- Czy zawsze kiedy wyjeżdżałeś na zdjęcia, prowadziłeś podobny tryb życia?
- Nie zawsze. To zależało od tego, gdzie byłem.
- Zaczynam podejrzewać, że wcale cię nie znam.
- Kiedy nadejdzie umówiony czas, obserwuj uważnie ulicę. Jeżeli Ilkovič będzie śledził Grega, jest szansa, że go zobaczymy.
- I co wtedy?
- Wtedy pójdziemy za nim. - Coltrane popatrzył na wiszący na ścianie jadłospis. - Musimy mieć przed sobą jedzenie, inaczej będziemy wyglądać podejrzanie.
Zamówili burgera, frytki i kawę dla każdego z nich. Coltrane wybrał stolik nie przy samym oknie, lecz w drugim szeregu od okna - aby nie dostrzeżono ich tak łatwo z ulicy. Poprosił Jennifer, by usiadła plecami do okna, w ten sposób patrząc na nią, mógł obserwować teren za jej plecami, patrzeć w kierunku Pizza Hut. Jedli powoli, co przy braku apetytu, nie było trudne, próbowali zabić czas luźną pogawędką, niestety szło im dość ciężko.
Kiedy do umówionego czasu pozostało pięć minut, Coltrane aż się skulił na widok dzieciaka z kolczykiem w nosie, który wstał od stolika obok, wrzucił do kosza śmieci po jedzeniu i wziął się do dzwonienia. O nie!
Pięć minut skurczyło się do zera. Coltrane stanął przy chłopaku.
- Czego pan chce? Mam ważny telefon - rzucił dzieciak.
- Masz tu piątkę i załatw go gdzie indziej - odparł Coltrane.
- Zadzwonię - rzucił chłopak do słuchawki, odwiesił ją, capnął banknot, pokręcił głową, jakby uważał Coltrane`a za idiotę, i wyszedł.
Coltrane natychmiast chwycił słuchawkę, wetknął w szparę kilka monet i nacisnął zapisane na karteczce cyfry. Podniesiono jeszcze przed końcem pierwszego dzwonka.
- Mitch?
Starając się nieco schować, by nie być zbytnio widocznym z zewnątrz, Coltrane przyglądał się Gregowi, stojącemu przy telefonie w pizzerii.
- Jak już jesteś, może zamów dla mnie średnią pizzę z peperoni i grzybami?
- A więc to na pewno ty. Ten skurwiel założył mi w domu podsłuch. Miałeś też rację co do telefonu u mnie w pracy. Był tak samo na podsłuchu. Jeśli dostanę go w moje ręce…
- Chcesz chyba powiedzieć: „kiedy”.
Greg przez chwilę nie odpowiadał.
- Interpol uważa, że do opuszczenia Bośni użył sfałszowanego paszportu na nazwisko Haris Hasanovi*. Poleciał z Tuzli do Hamburga, stamtąd do Londynu. W związku z tym do akcji włączyło się MI-6. Uważają, że następnie zmienił nazwisko na Radko Hodzi*, choć nikt o takim nazwisku nie składał wniosku o wydanie bośniackiego paszportu. FBI ustaliło, że niejaki Radko Hodzi* przyleciał do Los Angeles dwa dni po tobie. Aby móc wynająć pokój w hotelu albo wypożyczyć samochód, musiał mieć amerykańskie dokumenty na to nazwisko. FBI to bada.
- Albo wrócił do nazwiska Hasanovi*.
- Też o tym pomyśleliśmy i sprawdzamy to.
- Albo ma trzeci komplet dokumentów i nazywa się jeszcze inaczej.
- Mitch, robimy co możemy.
- Skąd wziął elektronikę do podsłuchu? Cholera jasna, jaki materiał wybuchowy wsadził mi za piec? Skąd wytrzasnął…
- Przecież ci powiedziałem, że pracujemy najszybciej jak tylko możemy.
Gwałtowny łoskot za plecami Coltrane`a przestraszył go, jakby wystrzelono mu nad głową. Choć od razu zauważył, że to tylko matka z dwojgiem dzieci wypuściła z rąk tacę, przez dłuższą chwilę nie mógł normalnie oddychać.
- Greg, powiedz mi jak miło spędzić dzień.
- Staramy się ustalić, skąd wziął mikrofony i materiały wybuchowe. Szukamy także miejsca, gdzie wywołał zdjęcia, które ci porobił. Taka liczba odbitek formatu dwadzieścia na dwadzieścia pięć nie jest codziennością. Mamy nadzieję, że ktoś przypomni sobie to zlecenie.
- Znów mam dziwne wrażenie zapadania się w lodowatą dziurę.
- Próbujemy popatrzeć na sprawę z jeszcze innej perspektywy. Psycholog z FBI twierdzi, że ludzie tak pokręceni jak Ilkovič często wracają w to samo miejsce, gdzie dręczyli swe ofiary. To dla nich natrętna potrzeba, biorąca się z chęci ponownego przeżycia podniety, jaką czuli znęcając się nad kimś. Wyjaśniało by to, dlaczego wrócił do masowego grobu w Bośni, gdzie zrobiłeś mu zdjęcia.
Coltrane wbił wzrok w Grega, stojącego po drugiej stronie zatłoczonego, zamglonego spalinami skrzyżowania.
- Co to oznacza? Że wróci tam, gdzie torturował Daniela? Przecież nie wiemy, gdzie to było.
- Ale wiemy, gdzie Daniel będzie pochowany.
Stwierdzenie to miało taki skutek, że Coltrane poczuł się, jakby wbito mu pięść w żołądek, a kawa, frytki i hamburger próbowały się wydostać na zewnątrz. Pogrzeb Daniela. Tak wiele myślał o tym, co zrobiono jego przyjacielowi, że ani razu nie zastanowił się, co będzie dalej.
- Dawna żona Daniela o mało nie oszalała, kiedy dowiedziała się, że został zamordowany. Musieli być ze sobą dość blisko jak na ludzi po rozwodzie.
- Zastanawiali się, czy znów nie zacząć wspólnego życia.
Greg na chwilę zamilkł.
- W każdym razie ona zajmuje się sprawami pogrzebu. Wystawienie zwłok ma się odbyć we wtorek po południu. Przy zamkniętej trumnie.
Coltrane najchętniej by się rozpłakał.
- We środę o pierwszej odbędzie się msza, mniej więcej wpół do trzeciej pogrzeb. Psycholog z FBI uważa, że Ilkovič nie odmówi sobie tej przyjemności, aby przyjść i nasycić się swoim triumfem. Tylu pogrążonych w żałobie ludzi na pewno go podnieci, da mu poczucie jaką wielką władzą dysponuje.
- Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie będzie mógł się oprzeć pokusie uczestnictwa w pogrzebie.
- Zastanawiałem się, czy się domyślisz.
- Taki socjopata jak on automatycznie założy, że nie zapanuję nad emocjami i przyjdę. Przyjdzie na pogrzeb w nadziei, że i ja tam będę. Lepsza szansa żeby za mną pójść długo mu się nie trafi. - Coltrane zbierał w sobie siłę, by zdecydować na to, na co, wcale nie miał ochoty. - Niech więc dostanie, czego chce.
- Czy naprawdę powiedziałeś to, co usłyszałem?
- Nikt z moich bliskich i przyjaciół nie jest bezpieczny. Kogo teraz zaatakuje? Moich dziadków? - Coltrane nagle pojął, że musi ich ostrzec. - Robi mi się niedobrze na myśl, że mam robić to, na co on ma ochotę. Najwyższy czas, żebym to ja zaczął panować nad nim. Gdzie ma się odbyć msza i pogrzeb?
- To zbyt ryzykowne, abyś…
- Jak chcesz. Nie mów. Kupię sobie gazetę.
- Msza będzie w kościele świętego Jana w Burbank. Dawna żona Daniela tam mieszka. Pogrzeb w Ogrodach Wiecznego Trwania.
- Boże, jak ja nienawidzę takich nazw cmentarzy. To jeszcze dwa dni. Czy wystarczy wam i FBI czasu na to, aby obstawić teren tak, żeby Ilkovič niczego się nie domyślił?
- To spory teren. Zwłaszcza jeśli chodzi o drogę z kościoła na cmentarz.
- W takim razie odrzućmy kościół i drogę. Pokażę się tylko na cmentarzu. To wyda się zresztą Ilkovičowi bardziej logiczne. Jeśli nie pojawię się w kościele, uzna to za przejaw mojej ostrożności.
- I co wtedy? Nie obejmiemy kontrolą każdego budynku wokół cmentarza. A jeśli zachce odstrzelić ci łeb na trzysta metrów z karabinu snajperskiego?
- Nie zechce. Tego jestem pewien. Uwielbia robić swoją robotę z bliska i własnoręcznie.
- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. Co wtedy?
- Wtedy pozwolę mu za sobą pójść.
12
Coltrane odwiesił słuchawkę, wrócił do czekającej przy stoliku Jennifer i zaczął razem z nią obserwować skrzyżowanie
- Nic nie zwróciło mojej szczególnej uwagi - powiedziała.
- Ja też niczego nie widziałem.
Obserwowali Grega, który w dalszym ciągu stał przy oknie, z przyciśniętą do ucha słuchawką.
- Gdzieś dzwoni - powiedziała Jennifer.
- Udaje. Na koniec powiedziałem mu, że rozmawiam z miejsca, skąd go widzę i zareagował znakomicie, nie odwracając się w moim kierunku. Sam zaproponował pozorowanie rozmowy, byśmy mieli lepszą szansę zauważenia Ilkoviča, jeżeli się tu kręci.
- Dobry pomysł.
- Najwyraźniej jednak niewiele dał. Jeżeli Ilkovič jest w pobliżu, dobrze się schował.
- Zapewne, zgolił wąsy, obciął włosy, rozjaśnił je na ciemny blond, kupił sobie elegancki garnitur i wygląda jak biznesmen.
- Albo wręcz przeciwnie - wygląda jak bezdomny. To też dobre przebranie, wtedy dla wielu ludzi jest się niewidzialnym.
- Greg odwiesza słuchawkę.
Dziesięć sekund później Greg wyszedł z pizzerii i obszedł ją, by dostać się na parking.
- W dalszym ciągu nie widzę nikogo podejrzanego - powiedziała Jennifer.
- Popatrzmy, czy nikt za nim nie pojedzie, kiedy opuści parking.
- W tym ruchu? Każdy może wydać się nam podejrzany. Nawet jeśli zobaczymy że ktoś za nim jedzie, nie dostaniemy się na czas do naszego wozu, by pojechać na trzeciego.
- Możemy spróbować dostrzec tablice rejestracyjne.
Coltrane patrzył, jak Greg wyjmuje kluczyki, wkłada je w zamek i otwiera drzwi.
W tym momencie samochód eksplodował.
13
Kula ognia objęła parking i niemal równocześnie w oknach wokół wyleciały szyby. Siła wybuchu była tak wielka, że Coltrane i Jennifer zostali zdmuchnięci z krzeseł, rzuceni o podłogę i zasypani gradem okruchów szkła. Przez ułamek sekundy, w którym Coltrane`owi dzwoniło potężnie w uszach, nie na tyle jednak głośno, by nie słyszał płaczu dzieci, zdawało mu się, że jest z powrotem we wstrząsanej wojną północnoirlandzkiej wiosce, gdzie przyjechał akurat w momencie, kiedy bomba IRA wysadziła szkolny autobus. Starając się oprzytomnieć, poczuł kulącą się obok Jennifer i wyciągnął ku niej rękę.
- Nic ci się nie stało? Jesteś ranna?
- Nie wiem. - Kawałki szkła pocięły jej twarz i dłonie, z których spływała krew.
- Greg… - jęknął Coltrane. Mimo trudności wstał, potem pomógł podnieść się Jennifer. - Greg!
Na skrzyżowaniu panował kompletny chaos. Samochody powpadały na siebie. Wyły klaksony. Oszołomieni kierowcy rozglądali się dookoła. Na chodnikach leżeli nieruchomo przechodnie. W głębi, na parkingu, eksplozja zniszczyła nie tylko samochód Grega, ale i kilka innych, których zbiorniki paliwa wybuchały, z hukiem posyłając w niebo kule jaskrawego ognia. Nad parkingiem niczym przekleństwo kłębił się gęsty czarny dym.
- Greg… - po raz trzeci powiedział Coltrane, co zabrzmiało jak chlipnięcie. Obszedł stolik, zachybotał się, spróbował wyjść przez wybite okno. Musiał dostać się na parking. Musiał pomóc Gregowi.
Ktoś złapał go za ramiona i pociągnął do tyłu.
- Co ty wyprawiasz?! - warknęła Jennifer. - Nie możesz się pokazać!
- Ale mój przyjaciel potrzebuje… - Chwiał się. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo przerażoną minę ma Jennifer i zrozumiał, że musi gadać jak wariat. Ratować Grega? Jak to możliwe, jeżeli był w milionie kawałków? - Boże drogi…
- Niech ktoś mi pomoże! - krzyczała jakaś kobieta.
Coltrane skoczył za kolumnę, gdzie przerażona siwa kobieta klęczała obok dziewczynki, w której ramieniu tkwił piętnastocentymetrowy kawał szkła. Tryskała krew.
- Pomocy!
Nie był w stanie zliczyć, ile razy i w ilu językach słyszał ten krzyk. W północnym Izraelu po ataku rakietowym szyickich Muzułman. W Czeczenii po rosyjskim ostrzale artyleryjskim zbuntowanej wioski. Ile razy fotografował ofiary, podczas gdy lekarze i pielęgniarki gnali zalanymi krwią ulicami?
- Pomóżcie mi!!!
Ileż razy biegł w kierunku ofiar z nadzieją, że któryś z lekarzy zna angielski i powie mu, jak można pomóc.
Jeśli nie był w stanie pomóc Gregowi, musi, na Boga, pomóc komuś innemu.
Szybkimi ruchami rozwiązał chustkę, którą kobieta miała na głowie i owinął ją wokół ramienia dziewczynki, tuż nad wbitym szkłem. Mała, która próbowała wstać, opadła na zasypany szkłem chodnik.
- Trzymaj chustkę mocno, Jennifer.
Ukląkł przy dziewczynce, złapał szkło i wyciągnął je z ramienia. Mała natychmiast zrobiła się blada. Krew tryskała dalej.
- Zaciśnij mocniej chustkę.
Z wyciem zbliżały się syreny.
- Trzeba jej zrobić opaskę uciskową.
Dziewczynka miała zawiązaną na biodrach bluzę. Coltrane zdjął bluzę, owinął jej rękaw wokół rany na ramieniu i paskiem, który wyciągnął z własnych spodni, zacisnął opatrunek. Niebieska bluza natychmiast poróżowiała, ale nie zrobiła się purpurowa. Opaska częściowo zamknęła ranę.
- Da jej to trochę czasu. Musi ją pani zawieźć do szpitala - powiedział do siwej kobiety.
Syreny zamilkły.
- Niech ją pani zaniesie do któregoś z ambulansów. Szybko! - Kiedy to powiedział, zauważył, że kobieta nie będzie w stanie unieść dziewczynki. Mimo, że bardzo chciał pomóc małej, nie mógł przecież pozwolić sobie na wyjście z nią na zewnątrz. Tam czyhał Ilkovič.
Widząc, że mała blednie i dostaje drgawek, uświadomił sobie, że dziewczynka dostaje wstrząsu.
- Nie, niech jej pani nie rusza. Musi leżeć płasko. Niech jej pani położy nogi na tym przewróconym krześle. Żeby były wyżej niż głowa. Niech ktoś ją czymś przykryje.
Wpatrywał się w nich mężczyzna w wiatrówce.
- Ty! Zdejmij kurtkę! Przykryj ją.
Mężczyzna, jak zahipnotyzowany, zrobił co mu kazano.
Kiedy zawyły kolejne syreny, Coltrane odwrócił się do młodej kobiety w dresie.
- Niech pani idzie do karetki i sprowadzi pomoc.
Rozkaz spowodował, że kobieta, która stała dotąd jak sparaliżowana, odzyskała nagle zdolność poruszania się i wyszła przez wybite okno na chodnik. Podbiegła do jednego z sanitariuszy, wtedy Coltrane odsunął się od okna.
- Musimy się stąd wydostać - szepnął do Jennifer. - Tylnym wyjściem.
Jennifer patrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu.
14
- Gdzie nauczyłeś się ratownictwa?
Wyjechali szybko zza rogu, Coltrane zobaczył stację benzynową i podjechał do wiszącego na bocznej ścianie telefonu. Jennifer nie chciała popuścić.
- To nie pierwszy raz, kiedy musiałeś…
Nim skończyła zdanie, Coltrane gwałtownie zahamował i wyskoczył z samochodu. Podbiegł do automatu, włożył kilka monet i zaczął naciskać klawisze.
- Jednostka do Spraw Molestowania.
- Poproszę z sierżantem Nolanem.
- Obawiam się, że go nie… sekundę. Właśnie wszedł.
Coltrane ścisnął mocniej słuchawkę.
- Sierżant Nolan przy aparacie.
- Greg nie żyje.
- Co?
- Mówię, że…
- Kto mówi? Coltrane? Uspokój się pan. Co pan…
- Umówiłem się z nim na rozmowę telefoniczną z automatu w pizzerii w Century City.
- Mówił mi.
- Ilkovič musiał go śledzić. Kiedy Greg był w restauracji, drań podłożył mu do samochodu bombę. Wywaliło pół kamienicy. Greg nie żyje.
- Jezus, Maria.
- Niech pan jedzie do domu Grega. - Coltrane nie mógł w dalszym ciągu złapać oddechu.
Nagła zmiana tematu zaskoczyła Nolana.
- Po co? O czym pan mówi?
- U Grega była ekipa, która sprawdziła czy jego dom jest na podsłuchu. Muszę z panem porozmawiać, a tamtejszemu aparatowi możemy ufać.
Bez dalszych ceregieli Coltrane przerwał połączenie, wyjął kartę kredytową i zamówił międzymiastową do New Haven w Connecticut. Do dziadków.
Choć zapowiadało się na deszcz a temperatura nie przekraczała dziesięciu stopni, pocił się, słuchając sygnału po drugiej stronie.
Kolejne DRYŃ.
Podnieście.
Trzecie DRYŃ.
Czwarte.
Szybciej, podnieście.
- Halo… - powiedział w końcu starszy męski głos.
- Dziadku, to ja, Mitch. Chciałem…
- … tu mieszkanie państwa Coltrane`ów - ciągnął kruchy głos. - Nie ma nas w tej chwili w domu. Proszę zostawić wiadomość, to oddzwonimy.
BIP.
- Dziadku, tu Mitch. Natychmiast po tym jak ta wiadomość do was dotrze, musicie z babcią wyjechać. Idźcie na policję i poproście, żeby skontaktowali was z sierżantem Nolanem z Jednostki do Spraw Molestowania w Los Angeles. Wyjaśni wam, o co chodzi. Nie chcę cię straszyć, dziadku, ale ściga mnie pewien bardzo niebezpieczny człowiek i musicie dostać ochronę. Nie ufajcie nikomu poza policją. Niech wam pomogą.
BIP.
Skończył się czas na nagranie wiadomości. Coltrane odwiesił słuchawkę i jeszcze przez chwilę stał w budce, nieruchomy, napięty, zastanawiając się, czy zadzwonić jeszcze raz i wyjaśnić więcej. Nie miało to chyba jednak sensu - tylko by ich bardziej przestraszył.
A może to i lepiej? Strach przed Ilkovičem był dobrą metodą na przeżycie.
- Mitch?
Głos Jennifer zaskoczył go. Odwrócił się ku niej.
- Od dwóch minut wpatrujesz się nieruchomo w aparat. Czekasz na czyjś telefon? Nic ci nie jest?
- Najpierw Daniel. Teraz Greg. Ile osób jeszcze zginie tylko dlatego, że są mi bliskie?
15
Kiedy drzwi garażu zamknęły się z trzaskiem, Coltrane wysiadł z saturna, otworzył bagażnik i wyjął strzelbę wraz z pudełkiem naboi. Na widok broni Jennifer odsunęła się do tyłu.
- Będziesz musiała się z tym zaprzyjaźnić - powiedział. - Nauczyć się strzelać.
Jennifer w dalszym ciągu wyglądała na zaniepokojoną.
Było wczesne popołudnie. Zanim przyjechali do domu, Coltrane krążył po dolinie, wybierał przypadkowe ulice z mnóstwem zakrętów, to zmusiłoby Ilkoviča do trzymania się blisko i zdradzenia swej obecności. Nie sądził, by w takim chaosie, jaki zapanował po wybuchu - zjeżdżające się wozy ratownicze, torujące sobie drogę karetki pogotowia, tłoczący się gapie - Ilkovič mógł dostrzec, jak wychodzą tylnymi drzwiami z Burger Kinga i prześledzić ich drogę do samochodu. W istniejącej sytuacji niczego jednak nie wolno było przyjmować za pewnik.
Kiedy dzwonił do domu Grega, dwa razy odbierał ktoś z ekipy nadzorującej, dopiero za trzecim razem zgłosił się Nolan. Coltrane przekazał mu plan, jaki wymyślili z Gregiem. Targały nim żal i wściekłość.
- Nic się w tym zakresie nie zmieniło. Zamierzam przejść przez to jak zaplanowaliśmy - oświadczył na koniec.
- Nie mogę się zgodzić. To zbyt niebezpieczne. Straciliśmy Grega, nie wolno panu dobrowolnie godzić się z rolą ofiary.
- Cóż, z pańską zgodą albo bez niej, przyjdę na cmentarz. Tylko od pana zależy, czy dostanę ochronę.
- No to… dostanie pan.
- Więcej nie żądam. Dajcie mi taką pomoc, jaką uzyskałbym od Grega.
- Chciałbym dać więcej. Ochronę policyjną do środy.
- Gdybym się zgodził i był z Gregiem, wysadziłby nas obu. Jak na razie najlepiej robi mi działanie na własną rękę.
- Niech pan zadzwoni jutro rano o dziesiątej. Proszę być ostrożnym.
- Po tym co się stało Gregowi - wypowiedzenie imienia przyjaciela sprawiało Coltrane`owi ból - sądzę, że to pan powinien zachować ostrożność.
Po skończonej rozmowie, Coltrane postanowił się zająć ich bezpieczeństwem. Wyjął z pudełka trzy naboje i wsunął je do komory strzelby. Choć czujniki nie wskazywały, by ktokolwiek dostał się do środka, sprawdzili każdy zakątek domu, z kryptą włącznie. Na koniec poszli do salonu, gdzie rozładował broń i zaczął wyjaśniać Jennifer, jak działa.
Podniósł jeden z czerwonych plastikowych naboi grubości kciuka.
- W środku jest proch i ołowiane śruciny. Ich wielkość zależy od tego, do czego chce się strzelać…
- Nie zamierzam do niczego strzelać.
- … stosuje się różne numery śrutu. W tym naboju każda śrucina ma mniej więcej wielkość pocisku do wiatrówki. Po wystrzale wylatują z lufy, rozszerzającą się wiązką.
- Mitch, daj sobie spokój. Nie zamierzam…
- Jeśli więc skierujesz wylot lufy w kierunku Ilkoviča, masz sporą szansę go trafić. Z niewielkiej odległości śrut go poszarpie. Teraz pokażę ci jak to się trzyma.
Jennifer gwałtownie pokręciła głową.
- Naprawdę nie zamierzam…
- Pod lufą jest uchwyt. Należy ująć go lewą ręką, potem położyć prawą rękę tutaj, na przewężeniu kolby, tuż za osłoną spustu. Kolbę należy oprzeć o ramię.
- Mitch, nie słuchasz mnie.
- Oprzyj kolbę o umięśnioną część ramienia. Podnieś broń i celuj patrząc wzdłuż…
- Przestaniesz wreszcie?!
Coltrane popatrzył na nią zaskoczony.
- Ile razy mam ci powtarzać? Nie wezmę tego do ręki.
- Chcesz powiedzieć, że jeżeli Ilkovič się tu włamie, nie będziesz się bronić?
- Nie chcę o tym myśleć.
- Ale jeśli…
- Umieram ze strachu na widok broni.
- Ja też nie szaleję na jej punkcie.
- Skąd więc tak cholernie dużo na ten temat wiesz?
Coltrane postanowił się uspokoić.
- Kiedy Sowieci byli w Agfanistanie, poznałem w zachodnim Pakistanie handlarza, który przemycał broń dla Afgańczyków. - Coltrane doskonale pamiętał potężnego brodatego mężczyznę i jego ośmiu synów, którzy pomagali mu prowadzić interes. - Przeszedłem z nim przez granicę, zgodził się na to jednak dopiero wtedy, gdy nauczyłem się obchodzić z bronią, abym w razie czego potrafił pomóc w obronie konwoju.
Jennifer wbijała w Coltrane`a wzrok.
- Trzy dni później został zabity w trakcie sowieckiego ataku helikopterowego. Pochowaliśmy go, sypiąc mu nagrobek z kamieni, a potem powędrowaliśmy dalej. Zdjęcie jego nagrobka i wpatrujących się w stertę kamieni synów było na okładce New York Times. Od niego zaczęła się moja kariera.
- Musiałeś używać jego broni?
Coltrane odwrócił głowę.
- Musiałeś jej używać?
- Czy to istotne?
- Bardzo.
- Tak. Musiałem.
Jennifer aż się wzdrygnęła.
- Czuje się jakbym stała w środku tajfunu. Nie chcę słyszeć nic więcej na ten temat.
- Trzeba było nie pytać.
Teraz Jennifer odwróciła głowę.
- Nie zapominaj, że miałaś wybór, ale postanowiłaś ukrywać się ze mną.
- Świetnie. Kolejna rzecz, za którą możemy przeklinać Ilkoviča. Doprowadził do tego, że się kłócimy. Na temat broni.
16
Choć ich śpiwory znajdowały się blisko siebie, Coltrane miał niepokojące wrażenie, że śpią osobno. Raczej należałoby powiedzieć „leżą obok siebie”, bo Coltrane nie bardzo mógł spać. Zatroskany, leżał w ciemności i wpatrywał się w sufit. Dumał nad tym, co Jennifer powiedziała tuż przedtem, zanim zmęczenie kazało im się w końcu położyć: „Przez to, że ukrywamy się akurat w tym domu, niemal byłam w stanie zacząć udawać przed samą sobą, że znaleźliśmy się w tajnym magicznym miejscu, gdzie Ilkovič nas nie będzie mógł znaleźć, ale widok leżącej obok ciebie na podłodze broni przypomina mi, iż nie istnieją takie magiczne miejsca”.
Biorąc pod uwagę rozmiar bólu i rozpaczy, jaki uwiecznił w Bośni, Coltrane nie mógł się nie zgodzić z twierdzeniem Jennifer. Był to kolejny powód, by przeklinać Ilkoviča. Choć w ostatnim okresie zainwestował tyle czasu i wysiłku w to, aby zmienić kierunek swej kariery, znów wpadł w szambo. Znów został zmuszony do podjęcia stylu życia cwaniaka z ulicy i do niezbyt przyjemnych zabiegów służących przeżyciu, którym miał nadzieję raz się na zawsze powiedzieć adieu. Ilkovič wciągnął go w te otchłań z powrotem. Za to właśnie, za Daniela, za Grega, za napięcie miedzy nim a Jennifer i za strach o dziadków, prędzej czy później Ilkovič zapłaci.
Cisza go dusiła, Coltrane czuł, że ma rozpalone policzki. Nigdy dotąd nie kojarzył żalu z gorączką, kiedy jednak zaczął się teraz nad tym zastanawiać, doszedł do wniosku, iż żal to jedna z najcięższych chorób, na jakie można cierpieć. Zanim w pełni do niego dotarło, co robi, wstał, podszedł do mrocznych schodów i ruszył w stronę podziemia.
Starając się nie patrzeć w kierunku krypty, minął korytarzyk oddzielający ją od ciemni i stanął przy drzwiach prowadzących na zewnątrz, do basenu. Światło gwiazd i księżyca odbijało się od spokojnego lustra wody. Coltrane widział niewyraźne zarysy najbliższych krzewów i kwiatów.
Czuł, że jego policzki zrobiły się jeszcze gorętsze, więc wyciągnął dłoń, aby otworzyć drzwi i wpuścić do środka nieco chłodnego powietrza, przypomniał sobie jednak, że zanim to zrobi, musi wyłączyć alarm. A jeśli Ilkovičowi udało się ich tutaj wyśledzić? Głupotą byłoby wychodzić na zewnątrz i wystawiać się na niebezpieczeństwo.
Musiał także pamiętać o Jennifer. A gdyby się obudziła i zauważyła, że go nie ma? Świeżo pamiętał, jakie to może być przerażające - przeżył to rano, kiedy wstała wcześniej od niego, a on gorączkowo przeszukiwał dom, odkrywając dopiero po dłuższym czasie, że poszła do ogrodu za domem.
„Rozwiązałam naszą zagadkę… Różnicę wymiarów… Dlaczego raz jest osiem a raz dziesięć metrów”.
Potrzebował dłuższej chwili, wtedy by zrozumieć o co jej chodzi.
„Chodzi ci o różnicę między wewnętrznym a zewnętrznym wymiarem krypty?”
„Za rogiem są drzwi. Prowadzą do pomieszczenia gospodarczego”.
Tak, tajemnica została rozwiązana. Brakujące półtora metra wypełniało pomieszczenie gospodarcze z termą i urządzeniem, które było połączeniem pieca z klimatyzatorem. Zadziwiające, jak łatwo nie dostrzegamy rzeczy oczywistych, pomyślał Coltrane patrząc za siebie w kierunku biegnącego wzdłuż krypty korytarza. Tak samo zadziwiające było, jak intensywnie wzburzony umysł potrafi poszukiwać tematu zastępczego, na którym może się skupić.
Coś było jednak nie tak z tym pomieszczeniem gospodarczym… Jakaś myśl starała się przebić do świadomości Coltrane`a, zaraz jednak zatonęła w niespokojnej jego podświadomości.
Pokręcił głową. Nie, nie był w stanie jej uchwycić. Popatrzył na fluoryzującą tarczę zegarka - było dziesięć po drugiej. Musiał spróbować się przespać. Pozostał mu tylko jeden dzień na wymyślenie, co robić, gdyby Ilkovič rzeczywiście zauważył go na cmentarzu i za nim pojechał.
Coltrane zacisnął dłoń mocniej na kolbie strzelby i postanowił wracać do Jennifer. Zanim jednak zrobił pierwszy krok, ponownie zamarł, bowiem walcząca o wydostanie się na wierzch myśl znowu dała o sobie znać.
Miała jakiś związek z pomieszczeniem gospodarczym przy krypcie.
Było ono wystarczająco głębokie, by wyjaśnić półtorametrową różnicę między wewnętrzną a zewnętrzną głębokością krypty. Co jednak z…
Jaką miała szerokość?
Myśl przebiła się na powierzchnię. Pomieszczenie gospodarcze nie zajmuje przecież całego krótkiego boku domu. Coltrane przypomniał sobie jak zaglądał do niego - było szerokie jedynie na jakieś dwa i pół metra, choć krypta miała prawie pięć metrów szerokości. Jeżeli pomieszczenie gospodarcze zajmuje tylko dwa i pół z tego, to co z resztą?
Coltrane poczuł, jak krew odpływa mu z policzków, które nagle zaczynają się robić lodowate. Na zewnątrz domu nie było innych drzwi. Oznaczało to, że jeżeli w obrębie krypty znajduje się jeszcze jedno pomieszczenie o wymiarach mniej więcej półtora na dwa metry, to wejście do niego musi prowadzić przez…
Boże drogi…
Po raz pierwszy odkąd ujrzał ten dom, Coltrane chciał wejść do krypty.
17
Podszedł do drzwi krypty i wyciągnął z kieszeni klucz. Oparł strzelbę o ścianę, włożył klucz do zamka i otworzył zewnętrzne drzwi. Czarne metalowe drzwi wyglądały na ciężkie, lecz otworzyły się nadzwyczaj lekko, niemal same.
Sunąc dłonią po ścianie, Coltrane znalazł kontakt i zapalił światło. Było tak jaskrawe, że musiał zmrużyć oczy. Znów ogarnął go płynący ze środka chłód. Szeregi szarych regałów sprawiały wrażenie jeszcze bardziej nagich niż, gdy widział je ostatnim razem. Betonowe ściany i podłoga zdawały się kurczyć. Próbując pokonać wrażenie, że zaraz zostanie sprasowany, Coltrane chwycił strzelbę i wszedł do krypty.
Nawet na chwilę nie spuścił wzroku z lewej części ściany naprzeciwko wejścia, nie mógł jednak podejść tam bezpośrednio. Musiał przejść prosto do końca szeregu półek, potem skręcić w lewo - tylko tak dało się dotrzeć do ściągającego jego uwagę miejsca. Cała ściana była zabudowana półkami. Coltrane stanął twarzą do nich, mniej więcej w połowie długości i popatrzył w prawo. Za tą częścią ściany znajdowało się pomieszczenie gospodarcze, co jednak było za częścią lewą?
Odstawił znowu strzelbę i zbliżył się do półek z lewej strony. Podtrzymująca je metalowa konstrukcja została przymocowana na stałe do betonu. Szarpnął kilka półek, ale nie dało to najmniejszego efektu - nawet nie drgnęły. Przeciągnął dłońmi po tylnych krawędziach półek, potem kucając i wspinając się na palce, sprawdził najpierw spody, potem wierzchy półek, na koniec ich boki w miejscach gdzie dotykały betonu. Uznał, że mechanizm nie może być nadmiernie skomplikowany, zwłaszcza że Packard poruszał się na wózku. Stary fotograf nie miał dość siły na korzystanie z czegoś skomplikowanego albo udziwnionego. Musi to być…
Na tylnej stronie półek, na wysokości poręczy wózka inwalidzkiego, Coltrane wyczuł niewielkie wybrzuszenie.
… coś prostego.
Pociągnął metalowy występ w dół, ale bez rezultatu.
Musi to być zarówno proste jak i…
Pchnął metalowy występ w górę. Wybrzuszenie ustąpiło.
Sprytne…
Coltrane usłyszał metaliczne kliknięcie, jakby puściła zasuwka. Ukryta zasuwka.
Kiedy tym razem pociągnął półki, drgnęły. Niewiele, nie na tyle, by móc odsunąć je od ściany, dość jednak, by dało się zauważyć, że nie są z nią połączone. Co jeszcze trzeba by…
Coltrane podszedł do lewej części półek, kucnął tak, by móc sięgnąć na wysokość uchwytów wózka inwalidzkiego i kiedy zaczął wodzić dłonią w miejscu, gdzie boki półek stykały się ze ścianą, wyczuł taki sam występ jak po prawej stronie. Kiedy pchnął go w górę, trzasnęła otwierana kolejna zasuwka i tym razem półki dały się pociągnąć w przód - poruszały się tak lekko, jakby płynęły.
Coltrane`owi brakowało powietrza, mimo że oddychał bardzo szybko. Wrócił na prawą stronę półek i znów pociągnął. Ruch był tak łagodny, że bez trudu mógłby nad nim zapanować stary człowiek na wózku inwalidzkim. Patrząc na przekrój wysuniętego fragmentu ściany, dało się dostrzec, że nie jest ona zrobiona z betonu, lecz z gipsu, położonego na dębowym przepierzeniu. Specjalne mocowania z góry, boku i dołu wyjaśniały, dlaczego można było bez trudu przesuwać fałszywą ścianę.
Coltrane wszedł do odkrytego pomieszczenia.
18
Zatrzymał się na widok zdającej się promieniować kobiecej twarzy. Choć jej rysy były ponętne, Coltrane najchętniej wziąłby nogi za pas - tyle tylko że stracił w nich władzę. Hipnotyzujące spojrzenie kobiety sparaliżowało go. Przez ułamek sekundy zdawało mu się, że wyszła na jego spotkanie, kiedy usłyszała odsuwanie ściany. Twarz była jednak wyraźnie skomponowana, poza tym nie drgnęła na jego widok.
Znalazł się w tajnym pomieszczeniu z nerwami napiętymi jak postronki, chęć sprawdzenia co jest w środku przeważała znacznie nad strachem przed zamknięciem. Twarz kobiety była sfotografowana. Zdjęcie w niezwykły sposób ukazywało obiekt naturalnej wielkości i wisiało na ścianie na takiej wysokości, na jakiej znajdowałaby się głowa kobiety, gdyby stanęła w tym pokoiku. Światło wpadało do tajnego pomieszczenia z krypty tak, że miejsce, gdzie byłby tułów, gdyby postać mogła okazać się prawdziwa, skrywał cień. To zaś wywoływało iluzję, że ma się do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. Choć fotografia była czarno-biała, nie od razu rzucało się w oczy, że to tylko zdjęcie, gdyż kobieta miała kruczoczarne włosy i smagłe rysy.
Coltrane natychmiast pomyślał, że albo spędza bardzo wiele czasu na słońcu, albo rysy jest na przykład Latynoską. Mogła to jednak być tylko sugestia. Biały koronkowy szal, który kobieta miała na szyi, przypominał mu bowiem szale, jakie widywał w Meksyku. Jej ciemne oczy spoglądały tam, gdzie podczas robienia fotografii musiał stać aparat, czyli w miejsce, gdzie teraz znajdowały się oczy Coltrane`a, co dawało złudzenie, że kobieta wpatruje mu się intensywnie prosto w oczy. Bujne włosy zwisały gęstymi splotami z ramion i były tak błyszczące, że choć czarne jak węgiel, odbijały światło. Pełne usta o zmysłowo zarysowanych wargach rozchylały się w uśmiechu, a blask, jaki z nich bił, zdawał się porażać obserwatora. Kobieta miała rysy twarzy klasycznej piękności: duże oczy, wysokie kości policzkowe, delikatne, szerokie czoło, regularna linia dolnej szczęki, szczupły podbródek. Twarz była rozświetlona, zdawała się płonąć wewnętrznym światłem.
Nie mniej niż samym obrazem, Coltrane był oczarowany sposobem w jaki go zrobiono. Nieczęsto widywał czarno-biały portret cechujący się tak perfekcyjnym wyważeniem wszystkich koniecznych elementów, tak znakomitym współgraniem światła i cienia. Aby uzyskać znakomity portret tej klasy, nie wystarczyło jedynie starannie ustawić fotografowany obiekt i precyzyjnie określić czas naświetlania. Prawdziwa praca zaczęła się potem - w trakcie naświetlania papieru i jego wywoływania. Niektóre fragmenty trzeba było naświetlać dłużej, inne krócej, różne części różnie wywoływać, co w efekcie dało nie tyle obraz sfotografowanego obiektu, co ten obraz stworzyło. Coltrane znał tylko jednego człowieka, który opanował tę technikę w tak mistrzowski sposób i nawet gdyby nie znalazł tej fotografii w tak specyficznym miejscu, na pierwszy rzut oka by poznał, że jej twórcą może być jedynie Randolph Packard.
19
Nagle za jego plecami coś stuknęło, gwałtownie się odwrócił. Zaskoczony, ścisnął mocno broń i właśnie zamierzał ją unieść do strzału, kiedy w wejściu do krypty ujrzał Jennifer.
- To jeden z powodów, dla których nie lubię broni - stwierdziła.
- Nic ci nie groziło. Przed wycelowaniem sprawdziłbym, kogo biorę na muszkę.
- Miło słyszeć. - Oczy Jennifer były jeszcze opuchnięte od snu. - Kiedy się obudziłam i nie było cię… bardzo się zdenerwowałam. To ostatnie miejsce, gdzie spodziewałabym się ciebie spotkać.
- Uwierz mi, że sam jestem zaskoczony swoją reakcją. Nie aż tak bardzo jednak jak tym tutaj. - Coltrane wyciągnął dłoń przed siebie. - Nasza mała tajemnica nie została do końca rozwiązana, jak się nam zdawało. - Kiedy Jennifer podeszła bliżej, Coltrane pogładził palcami jej krótkie, zmierzwione podczas snu, włosy. - Może to wcale nie taka mała tajemnica.
Coltrane opowiedział, w jaki sposób znalazł tajne pomieszczenie. Z fascynacją obserwował, jak Jennifer zapuszcza żurawia.
- Boże drogi… - szepnęła. Z boku Coltrane widział, jak nagle szeroko otworzyła oczy. - To najpiękniejszy…
- Zgadza się.
- Kto… dlaczego…
- I jeszcze sto innych pytań. Jedno wiem na pewno, że ta fotografia jest dziełem Packarda. Styl nie do podrobienia.
Jennifer jakby tego nie słyszała. Uniosła dłoń w kierunku portretu, przez chwilę trzymała ją może dwa centymetry od twarzy kobiety, po czym opuściła.
- Zachwycające. Nie rozumiem, dlaczego to ukrył.
- Nie tylko to - powiedział Coltrane. - Popatrz tutaj. - Ściana po prawej stronie od wejścia aż po sufit była zabudowana półkami. - Zobacz, ile tu pudeł.
Każde pudełko miało mniej więcej pięć centymetrów wysokości. Coltrane wziął pierwsze z brzegu i podszedł do drzwi, do światła. Czując zawrót głowy, położył je na pustej półce i zdjął pokrywkę. Ujrzawszy ponętną twarz tej samej kobiety, której zdjęcie znajdowało się na ścianie, tyle że w innej pozie, głośno westchnął.
- Ile ich tu jest? - Z tym pytaniem zaczął przerzucać pozostałe fotografie formatu dwadzieścia na dwadzieścia pięć znajdujące się w pudełku. - Musi ich być ze sto i na każdej jest ta sama kobieta.
Jennifer przyniosła inne pudełko.
- W tym są formaty czterdzieści na pięćdziesiąt. - Położyła pudełko na półce, stając tuż obok Coltrane`a, podniosła pokrywkę i w geście zaskoczenia dotknęła dłonią piersi. - Mitch, chodź tu. Musisz to zobaczyć.
Coltrane podszedł nie ociągając się. Pierwsza fotografia większym od ujęć ukazywała tę samą kobietę, tyle że całą. Znajdowała się na pustej plaży i właśnie wychodziła z oceanu. Woda sięgała jej do kolan, jedną nogę wysunęła do przodu w pół kroku i choć ruch został zatrzymany w czasie, Coltrane`owi przyszło na myśl pojęcie „dostojny”. Na tle opalonej mocno skóry, odcinał się oślepiającą bielą kostium. Choć był staromodny, jednoczęściowy, jego dół osłaniał górne partie ud, górna linia sięgała niemal obojczyków i trzymał się na ramionach na szerokich na trzy centymetry ramiączkach, stanowił nie mniej podniecający widok niż współczesne bikini. Cienki mokry materiał kleił się do prężnego ciała kobiety i podkreślał krzywizny jej bioder, talii i piersi. Zmysłowe krągłości zdawały się być kontynuacją fal, z których się wyłaniała. Na jedwabistej skórze twarzy, ramion i nóg błyszczała woda. Nie miała na głowie czepka. Nasiąknięte wodą oceanu włosy koloru nieba o północy ściągnęła ciasno do tyłu, co podkreślało klasyczne piękno wysokich kości policzkowych. Tym jednak, co najbardziej przykuwało uwagę Coltrane`a, co w tym obrazie hipnotyzowało go tak samo jak w poprzednich, było spojrzenie kobiety. Zdawało się wnikać wprost do głębi duszy.
Jennifer przejrzała pozostałe fotografie w pudełku, pokazując Coltrane`owi kolejne ujęcia z plaży. Zmieniła się sceneria - kobieta znajdowała się na skraju klifu, w dole huczał ocean. Jej twarz oświetlało słońce, ale inne elementy fotografii informowały o zbliżającym się sztormie. Fale w tle wznosiły się gwałtownie, wiatr szarpał kobiecie włosy, zwiewając je do tyłu. Szarpał także białą bawełnianą sukienkę, którą miała na sobie, przyciskał ją do ciała, przyklejając miękki materiał do nóg, brzucha, piersi. Znów zmieniła się sceneria - kobieta znajdowała się w przepysznym ogrodzie, stała na tle pluszczącej za nią fontanny i nie zwracając uwagi na otaczające ją kwiaty, melancholijnie wpatrywała się w coś po swej prawej stronie.
Coltrane - jak dziecko w sklepie z zabawkami - jeszcze raz zajrzał do tajnego pomieszczenia i powiódł wzrokiem po trudnych do zliczenia pudełkach.
- Muszą tu być… - Liczba, jaką uzyskał na podstawie szybkiego szacunku przepełniła go czymś, co chyba najbardziej było podobne do przerażenia. - Tysiące fotografii…
- A prawie każda to mistrzowskie dzieło - powiedziała Jennifer. - Odbitek takiej jakości nie wysypuje się z rękawa. Każda wymaga niezwykłej staranności. Czasami całego dnia pracy.
Coltrane najlepiej wiedział, że to nie przesada. Packard zawsze twierdził, że fotograf, który nie wywołuje sam swoich negatywów i nie robi sam odbitek, jest godzien pogardy. Znany był także z tego, że może spędzić cały dzień nad jednym pozytywem. Jeżeli zaś efekt nie zadawalał go, jeśli dostrzegł jakąś skazę, nawet tak małą, że nikt poza nim samym by jej nie zauważył, darł papier na kawałki i zaczynał od nowa.
- Wszyscy sądzili, że pracuje coraz mniej, a tu mamy dowód, że pracował jak tytan - stwierdził Coltrane.
- A wszystkie prace poświęcił kobiecie zachwycającej urody.
- Przy jego nieustannej potrzebie dowartościowywania ego to… - powiedział Coltrane. - Gdzie tylko mógł, starał się dawać wszystkim wokół do zrozumienia, jaki jest wspaniały. Jeżeli stworzył coś, co spełniało jego wymagania, zawsze się tym chełpił. Te fotografie należą do najlepszych, jakie zrobił w życiu, dlaczego więc nie zalał nimi świata, tylko zbudował tajne pomieszczenie w podziemnej krypcie, by je tam ukryć?
- Czy ta modelka występuje na jakiejś fotografii, którą opublikował?
- Nie. Nie mam najmniejszego pojęcia, kto to jest.
- Był - poprawiła Jennifer. - Popatrz na kostium. Taki krój jest niemodny od… moim zdaniem lat czterdziestych. Raczej nawet trzydziestych. Ile ona ma według ciebie lat?
- Mniej więcej dwadzieścia pięć.
- Powiedzmy, że fotografię zrobiono w latach czterdziestych, to sam sobie policz. Miałaby teraz coś około osiemdziesiątki, zakładając, że w ogóle żyje, w co wątpię. Nawet jeżeli żyje, już dawno nie jest taka jak na tych zdjęciach. Kobieta, którą oglądamy istnieje tylko na fotografiach.
- Nieśmiertelność… - Coltrane bez trudu dostrzegł ironię tej sytuacji. - No tak, nie wiem czy przeżyję środę, a zachwycam się kobietą sfotografowaną wieki temu. - Wbił wzrok w jedno ze zdjęć. - Kimkolwiek jednak jesteś, dziękuję. Dzięki tobie na krótki czas zapomniałem o Ilkoviču.
SZEŚĆ
1
Coltrane uznał, że musi zacząć myśleć tak, jakby się znalazł na miejscu Ilkoviča. Jeżeli chce wyjść z tego żywy, musi umieć sobie wyobrazić, co zrobiłby będąc swoim prześladowcą.
Leżał w ciemności obok Jennifer, i nie potrafił zapanować nad własną wyobraźnią. Starał się przywołać obraz zachwycającej kobiety z fotografii, jej twarz zmieniała się jednak w czaszkę bez oczu, włosów i skóry, która przemieniała się w toporną gębę Ilkoviča. Coltrane`a opanowało przerażenie. Zalała go kolejna fala niepokoju o dziadków. Nie mógł przestać się martwić, jak przeżyje środę.
Może Nolan ma rację. Może wystawianie się na przynętę to głupota.
Nagle jakaś część jego umysłu z przekonaniem stwierdziła, że cmentarz to jedno z niewielu miejsc, gdzie Ilkovič może się pojawić. Nie oprze się pokusie, by się nasycić widokiem żałobników, szczególnie Coltrane`a. Policja i FBI będą miały okazję go złapać.
A jeżeli im się nie uda?
Muszę zacząć myśleć jak Ilkovič. Czy to możliwe, że pojawi się publicznie we środę?
Oczywiście że nie. Na pewno się domyśli, że będzie na niego czekać policja. Zmieni swój wygląd albo spróbuje obserwować pogrzeb z daleka.
Jak najbezpieczniej może wybrać miejsce na ukrycia?
Odpowiedź była dla Coltrane`a niczym uderzenie prądem. Zerwał się jak oparzony. Boże drogi, on przyjdzie na cmentarz dzień wcześniej, dzięki czemu będzie mógł sprawdzić teren i odpowiednio się zabezpieczyć przed policją!
Dzień przed pogrzebem oznaczało…
DZIŚ.
2
- Jednostka do Spraw Molestowania.
- Poproszę z sierżantem Nolanem. To pilne.
- Kto dzwoni?
Coltrane szybko się przedstawił. Był z Jennifer przy automacie na Hollywood Boulevard.
- Proszę, proszę. Dokładnie ten, z kim chciałem rozmawiać.
- Słucham?
- Przy aparacie agent specjalny FBI James McCoy. - Głos stał się ostrzejszy. - Chcę, by pan natychmiast się zgłosił wraz ze swoją przyjaciółką.
- Dlaczego?
- Obejmiemy was ochroną.
- Już mówiłem sierżantowi Nolanowi, że moim zdaniem będziemy bezpieczniejsi, jeżeli pozostaniemy w ukryciu.
- Kiedy sierżant oferował ochronę, była to propozycja. Ja wydaję panu polecenie.
- Przypomina mi pan ojca. Bardzo lubił wydawać mi polecenia.
Nie zdawało się to wzruszać agenta specjalnego.
- Będziemy was chronić dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Jasne. Jak długo?
- Aż złapiemy Ilkoviča.
- Trzy miesiące? Pół roku? Rok?
- Mam nadzieję, że zostanie ujęty w ciągu kilku najbliższych dni.
- No proszę. A ile wykryliście śladów?
Agent specjalny nie odpowiedział.
- Widzicie choć jedną jedyną szansę - że pojawi się we środę na cmentarzu.
Agent w dalszym ciągu nic nie mówił.
- Jeżeli ja tam nie przyjdę, nie macie najmniejszej szansy, by go zobaczyć chociaż z daleka. Zejdzie do podziemia i przyczai się, aż skończą się przeznaczone na naszą ochronę pieniądze oraz wasza cierpliwość i zostawicie nas samych sobie.
- W takim razie nie pozostawia mi pan wyboru. W sprawie pojawiły się nowe okoliczności.
- Co się stało?
- Lepiej będzie, jeżeli przekażę wszystko panu osobiście, a nie przez telefon.
- Niech pan mówi.
- Będzie humanitarniej, jeżeli omówimy je nie przez telefon.
- Humanitarniej?!
- Chodzi o pańskich dziadków.
3
Biuro Jednostki do Spraw Molestowania nie zmieniło się wiele od czasu, kiedy Coltrane był tu ostatni raz dwa lata temu. Dodano jedno biurko i kilka komputerów. Gdyby jednak pomalowano ściany, na purpurowo a na środku ustawiono stół do bilarda, to Coltrane pewnie i tak by tego nie zauważył, kiedy wpadł do środka. Dwóch detektywów, którzy odwiesili marynarki na oparcia krzeseł i wpatrywali się w monitory komputerów, podniosło wzrok znad swej pracy. Na spotkanie Coltrane`a wyszedł trzeci mężczyzna - ubrany w zapiętą na wszystkie guziki marynarkę.
- Pan Coltrane?
- Chcę się widzieć z sierżantem Nolanem.
Stojący na jego drodze mężczyzna był szczupły, miał cienkie wargi i oczy jak szparki. Wyciągnął przed siebie rękę.
- Agent specjalny McCoy. - przedstawił się i spojrzał ponad ramieniem Coltrane`a na Jennifer.
Coltrane nie podał mu ręki.
- Powiedziałem, że chcę się widzieć z sierżantem Nolanem.
McCoy sięgnął ku ramieniu Coltrane`a.
- Może przejdziemy do budynku FBI i…
- Niech pan mnie nie dotyka!
- Panie Coltrane, rozumiem, że jest pan pod wpływem stresu, ale…
- Zabieraj pan łapę, albo ją złamię!
W pomieszczeniu zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Obaj siedzący przed komputerami detektywi wstali, McCoyowi z zaskoczenia opadła szczęka. Kiedy Coltrane spąsowiał ze złości, Jennifer stanęła między nimi.
Na korytarzu rozległy się szybkie kroki. W drzwiach wejściowych pojawił się Nolan - w ciemnym nieco za dużym blezerze, który miał ukryć jego potężnie rozrośnięte barki.
- Poznaliście się?
McCoy stał wyprostowany, jakby kij połknął.
- Bardziej to wygląda na grożenie agentowi federalnemu.
- Dał pan do zrozumienia, że coś okropnego stało się moim dziadkom. Nie chciał pan mówić o tym przez telefon. Naraził pan moje życie, każąc mi tu przychodzić.
- Trudno mi sobie wyobrazić, by przyjście do budynku administracji państwowej można było nazwać aktem zagrażającym czyjemuś życiu - odparł McCoy.
- Jeżeli była to jedynie sztuczka, aby mnie tu ściągnąć, a moim dziadkom nic się nie stało…
- Panowie, proszę…
- Czy coś się stało moim dziadkom?!
- Tak. - Nolan wbił wzrok w podłogę. - Mam kolejne złe wieści. Przykro mi.
Coltrane miał wrażenie, jakby wbito mu w serce lodowaty nóż.
- Dzwonił pan wczoraj na policję w New Haven? - spytał McCoy.
Coltrane odpowiedział patrząc na Nolana.
- Dzwoniłem kilka razy do dziadków, ale odpowiadała jedynie automatyczna sekretarka. Zaniepokoiło mnie to, poprosiłem więc policjantów z New Haven, by podjechali do ich domu sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
- Pański telefon został przyjęty tuż po ósmej wieczór czasu wschodnioamerykańskiego - powiedział McCoy.
- Nie pan. On. - Coltrane wskazał palcem na Nolana. - Jeżeli mam usłyszeć coś okropnego o moich dziadkach, chciałbym się tego dowiedzieć od kogoś, kogo znam.
- Tuż po pańskim telefonie w New Haven miał miejsce poważny wypadek na autostradzie i większość patroli została posłana, aby opanować wywołany tym chaos i zanim udało się posłać kogoś do domu pańskich dziadków, minęła jedenasta.
- Starczy wstępu, proszę o konkrety.
- Na werandzie leżały gazety z piątku, soboty, niedzieli i poniedziałku. Tak samo korespondencja. - Nolan przerwał, wyraźnie zażenowany. - Funkcjonariusze wyłamali drzwi i przeszukali dom. Pańscy dziadkowie byli w piwnicy.
Coltrane musiał zadać następne pytanie.
- Martwi?
- Tak.
- Jak?
- Ilkovič ich powiesił.
Coltrane miał ochotę zawyć.
- Jesteśmy pewni winy Ilkoviča dlatego, że goniec Federal Express próbował wczoraj dostarczyć do pańskiego mieszkania paczkę. Ponieważ nikogo nie było w domu, przywiózł przesyłkę pod drugi wymieniony przez nadawcę adres.
- Drugi…
- Tutejszy. Przywieziono ją na komisariat nieco po północy, ponieważ jednak była zaadresowana na pana, najpierw została przebadana przez saperów, a potem wędrowała przez różne gabinety, aż ktoś w naszej jednostce skojarzył pańskie nazwisko.
Kiedy Coltrane się odezwał, jego głos brzmiał chropawo.
- Co było w paczce?
- Kaseta wideo.
4
Coltrane miał wrażenie, jakby ściany pomieszczenia nagle gwałtownie się zbliżyły. Przeniósł wzrok z Nolana na McCoya, potem na Jennifer i znów na Nolana. Czuł się, jakby wirował wokół własnej osi.
- Kaseta wideo?
- Coś w stylu kasety audio z… - spytała Jennifer nie kończąc zdania.
- Chcę zobaczyć co na niej jest.
- Nie! - przerwała mu Jennifer. - Uwierz w to, co mówią.
- Muszę zobaczyć.
- Co to da? - spytała Jennifer. - Sam najlepiej wiesz, jak przybiło cię wysłuchanie taśmy z Danielem. Ilkovičowi właśnie o to chodzi. Nie daj mu satysfakcji.
- Ona ma rację - powiedział McCoy.
- Może usiądziemy? - zaproponował Nolan. - Każę przynieść panu filiżankę kawy albo…
- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem - powiedział Coltrane. - Czy to oznacza, że odmawia mi pan prawa do obejrzenia taśmy?
- Nie, ale…
- W takim razie, gdzie ona jest?
Ludzie wokół Coltrane`a wymienili spojrzenia. McCoy fatalistycznie wzruszył ramionami.
- Mężczyzna powinien mieć prawo dowiedzieć się wszystkiego, jeśli tego chce - stwierdził.
Nolan pokręcił głową. Otworzył szufladę biurka i wyjął kasetę wideo.
- Na końcu korytarza jest pokój z telewizorem i magnetowidem.
Coltrane czekał, aż Nolan go zaprowadzi.
- Proszę mnie zrozumieć - powiedział przepraszająco policjant.
- Cóż, jeżeli nie uważa pan, że to dobry pomysł, to trudno - odparł Coltrane. - Chodźmy.
Jennifer stała bez ruchu.
- Nie idziesz?
- Nie.
- Rozumiem. - Kiedy Jennifer opadła na krzesło, Coltrane położył na jej ramieniu dłoń i lekko uścisnął, by dodać jej otuchy. - Nie denerwuj się tak. Zaraz wracam.
Przyglądał jej się jeszcze przez chwilę, kotłowało się w nim od emocji. Potem ruszył z Nolanem i McCoyem. Kiedy byli na korytarzu, Nolan powiedział:
- Może pan nie wrócić tak szybko.
- Nie rozumiem.
- Ilkovič nastawił magnetowid na sześć godzin nagrywania.
- I co?
- Kaseta jest pełna.
5
Ciemny pokój był wąski i nie miał okien. Na półce stał poobijany dziewiętnastocalowy telewizor, pod nim magnetowid. Nolan włączył odtwarzanie, Coltrane przysunął sobie metalowe krzesełko.
McCoy z ponurą miną zamknął drzwi.
Choć z powodu nagrywania z niewielką prędkością, obraz był ziarnisty, trafił Coltrane`a z przerażającą wyrazistością. Żółtawy blask żarówki wiszącej u sufitu piwnicy dziadków (jak dobrze pamiętał liczne godziny, które spędził tam w młodości) ukazywał dziadka i babcię - stojących na palcach na ławce. Ręce mieli związane za plecami, usta zaklejone taśmą. Wybałuszali oczy nie tylko z przerażenia - powodował to również ucisk liny, którą zawiązano obojgu wokół szyi i zamocowano do belki na suficie. Dziadek był ubrany w piżamę, babcia w szlafrok. Oboje mieli na nogach kapcie, bose pięty unosiły się wysoko w górę.
- Moja babcia ma astmę. - Coltrane ledwie mógł mówić. - Taśma na ustach musi być dla niej potwornością. Niech pan popatrzy jak ciężko oddycha.
Spoza kadru, jakby zza filmującej scenę kamery, rozległ się gardłowy głos, który ze słowiańskim akcentem zapytał:
- Wygodnie? Sznur nie ciśnie? Mam nadzieję, że nie zatrzymał wam krążenia krwi.
Dziadek Coltrane`a z wysiłkiem próbował coś powiedzieć.
- Ależ proszę - ciągnął gardłowy głos. - Dałem przecież dokładne instrukcje. Mieliście nie wykonywać żadnych niepotrzebnych ruchów.
Dziadek zrezygnował z próby mówienia. Zamknął oczy i zdawał się regulować oddech.
- Doskonale… - powiedział gardłowy głos. - Teraz jednak niestety będę musiał okazać się niegrzeczny i wyjść na jakiś czas. Nie jadłem śniadania. Na pewno nie będziecie mieli nic przeciwko temu, jeżeli pójdę na górę i przyniosę sobie kilka wafli, których nie zdążyliście zjeść. Jagody to moje ulubione owoce. Przyniósłbym i wam kilka, ale chyba jesteście zajęci.
Skrzypnęło drewno, najpierw głośniej, potem ciszej - jakby ktoś wchodził po schodach.
Dziadkowie Coltrane`a wymienili między sobą zrozpaczone spojrzenia. W ich oczach kryły się jeszcze inne emocje: zdecydowanie, by przeżyć, zmartwienie z powodu cierpienia ukochanej osoby, miłość.
Obraz rozmazał się nagle. Kiedy Coltrane poczuł na wargach sól, dotarło do niego że płacze. Wytarł rękawem oczy. Opanowanie się wymagało to od niego ogromnego wysiłku, nie tak wielkiego jednak jak dla jego dziadków stanie na palcach. Choć właściwie nie musieli się przesadnie wspinać - odległość między ich piętami a ławką wynosiła najwyżej cztery centymetry - Coltrane`a aż skręcało na samą myśl, jak wielki ból to spowodowało, gdyż oboje mieli przecież reumatyzm.
Znów skrzypnęło drewno. Ktoś schodził po schodach. Dziadkowie zamarli w napięciu.
- Witam - odezwał się gardłowy głos. - Mam nadzieję, że w czasie mojej nieobecności nic nie spsociliście.
Coltrane rozpoznał odgłosy odstawianej tacy, drapanie noża i widelca, krojenia jedzenia.
- Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem podobnie wyśmienite wafle - powiedział. - Jest pan szczęśliwym człowiekiem, panie Coltrane, że ma pan za żonę tak doskonałą kucharkę.
Przez zaklejającą usta taśmę dziadek wydał z siebie odgłos, który mógł oznaczać:
- Proszę…
- Torturuje ich tak przez sześć godzin? - Kotłujące się w duszy Coltrane`a emocje niemal odbierały mu głos.
- Obawiam się że tak - odparł Nolan. - Ostrzegałem, że nie będzie to łatwe. Chyba lepiej zrobię, jeśli to wyłączę.
- Poproszę pilota.
Coltrane wcisnął szybkie przewijanie z podglądem. Obraz stał się jeszcze mniej wyraźny, przez ekran przebiegały zamazane pasy, ale dziadkowie byli widoczni. Zwykle przy tego typu przewijaniu ruchy ludzi na ekranie stają się gwałtowne, w tym jednak przypadku obie widoczne postacie praktycznie się nie poruszały. Dziadkowie z całej mocy walczyli o nieruchome trwanie na palcach.
Licznik na magnetowidzie wskazywał, że przewinięte zostało czterdzieści sześć minut nagrania. Coltrane przerwał szybki podgląd. Obraz wrócił do normy, choć do tego co było widać nie pasowało słowo „norma”. Początkowo Coltrane sądził, że wszystko jest tak samo, kiedy jednak przyjrzał się bliżej nogom dziadków, stwierdził, że ich pięty są nieco bliżej ławki. Wysiłek zachowania trudnej pozycji doprowadził - przy ich reumatyzmie - do utraty sił. Coraz bardziej napinała się lina, którą mieli obwiązane szyje, choć jeszcze zostało w niej nieco luzu. Nie była bardzo napięta. Jeszcze nie. Ilkovič tak ją zawiązał, by naciąganie się trwało „odpowiednio” długo.
Czując rosnące przerażenie, Coltrane znów włączył szybki podgląd. Poza rozmazaniem się obrazu i pojawieniem się pasów, widok pozostał bez zmian. Kiedy licznik wskazał, że minęła godzina i czterdzieści osiem minut nagrania, wrócił do normalnej prędkości odtwarzania.
Teraz dziadkowie dotykali piętami ławki, lina wokół ich gardeł była mocno napięta i ciężko oddychali. W porównaniu z obrazem widocznym przy szybkim przewijaniu, w normalnej prędkości wszystko odbywało się z dręczącą powolnością. Coltrane nie był sobie w stanie wyobrazić, jak musiał się wlec czas jego dziadkom. Ucisk liny strasznie wypychał im oczy. Ich twarze, dotychczas bladoszare ze strachu, zrobiły się purpurowe.
- Panie Coltrane, naprawdę sądzę, że… - zaczął McCoy.
- Zamknij się. - Coltrane znów włączył szybki podgląd. Kiedy licznik wskazał dwie godziny i pięćdziesiąt jeden minut, wrócił do normalnej prędkości. Widać było, jak na piżamie dziadka rozlewa się plama moczu.
McCoy wyszedł z pokoju.
Gardłowy głos na taśmie powiedział:
- No cóż, drobne wypadki się zdarzają.
Dziadkom zaczęły się giąć kolana.
Po trzech kolejnych przewinięciach na szybkim podglądzie, Coltrane ustalił, że babcia przestała oddychać po czterech godzinach i siedmiu minutach, dziadek wytrzymał do czterech godzin i czterdziestu dziewięciu minut.
- Zdjęciorobie… - odezwał się gardłowy głos na taśmie - to nic w porównaniu z tym, co zrobię tobie…
Krzyk Coltrane`a spowodował, że McCoy wpadł do pokoju jak na ratunek.
- Zabiję go!! - wrzeszczał Coltrane. - Zacisnę mu ręce na gardle i…
Do pokoju wbiegli kolejni policjanci. Coltrane rzucił tak mocno pilotem w telewizor, że pękł ekran i ledwie go powstrzymano, kiedy próbował unieść aparat i rzucić nim o ścianę.
6
- On będzie na cmentarzu dziś. - Coltrane aż drżał od zżerającej go wściekłości. Mówił z wysiłkiem, czuł chropowatość w gardle. - Zanim zaryzykuje przyjście jutro na cmentarz, będzie chciał sprawdzić przedtem okolicę.
Nolan i McCoy popatrzyli po sobie.
- Nie przyszło mi to do głowy - przyznał Nolan.
- W takim razie to jeszcze jedna szansa, by go złapać - powiedział McCoy. - Mamy w tej chwili ludzi na cmentarzu.
- Teraz? - spytał Coltrane.
- Patrzą, gdzie umieścić jutro naszych agentów.
- Nie! Niech pan ich zabierze!
- Słucham?
- Nie rozumie pan? Jeżeli Ilkovič zauważy pańskich ludzi, zrozumie, że szykujecie się na niego na jutro. Wycofa się i ukryje. Bóg wie, kiedy zdecyduje się na kolejne posunięcie.
- Nie mamy innej możliwości. Musimy się przygotować do chronienia pana jutro.
- Nie jutro. Wszystko odbędzie się dziś.
- O czym pan, do diabła, mówi?
- Odwołajcie swoich ludzi. Która godzina? Boże, pierwsza. Możliwe, że już jest za późno. O której ma się odbyć msza za Daniela?
- O pierwszej.
- To znaczy, że pogrzeb będzie około wpół do trzeciej. - Rozedrgany, Coltrane wstał. - Jeżeli się pospieszę, dotrę na czas.
- W dalszym ciągu nie rozumiem, o czym pan mówi - powiedział McCoy.
- Ilkovič będzie chciał sprawdzić teren o tej samej porze dnia, o której odbędzie się pogrzeb. Z jego punktu widzenia nie ma sensu badanie terenu o dziesiątej rano, bo w tak ruchliwym miejscu w kilka godzin wiele może się zmienić. Jeżeli dotrę na cmentarz około wpół do trzeciej, istnieje duża szansa, że mnie zauważy.
- Niech pan nie zapomina, że z naszej strony nic się nie zmieniło - powiedział McCoy. - Jeżeli będzie próbował za panem iść, zdejmujemy go. Nic się nie zmieniło, poza tym że przenosimy akcję dwadzieścia cztery godziny wcześniej.
- Mowy nie ma - odparł Coltrane. - Czy gdyby pan był Ilkovičem, poszedłby pan za swoim celem widząc, że w okolicy roi się od policji?
- A skąd się dowie, że tam jesteśmy? - Nolan uniósł ręce w geście protestu. - Przecież nie są umundurowani, nie będą się bez sensu rozglądać po ludziach. To agenci wyszkoleni we wtapianiu się w tłum. Będą wyglądać jak pozostali żałobnicy. Ilkovič na pewno nie wyłuska ich z tłumu.
- Nie martwi mnie ich wygląd - stwierdził Coltrane.
- A co?
- Ilkovič to wariat na punkcie elektroniki. Uwielbia bawić się mikrofonami. Nie będzie musiał widzieć waszych ludzi, wystarczy że ich usłyszy.
- Usłyszy?
- Mają przecież obowiązek komunikować się ze sobą, prawda? Każdy ma w uchu miniaturową słuchawkę a w klapie minimikrofon.
- To oczywiste.
- Ile pracy zabierze więc pańskim zdaniem, komuś tak sprytnemu jak on zdobycie identycznego zestawu, dostrojenie go do waszej częstotliwości i podsłuchanie, co planujecie?
- On ma rację… - mruknął Nolan.
- Każcie im wyłączyć nadajniki i zabierać się z cmentarza - powiedział Coltrane. - I to już!
- Jak więc mamy pana chronić? - spytał McCoy.
- Zaczekacie w wyznaczonym miejscu. Tam, gdzie go zaprowadzę.
7
Biegli przez garaż w podziemiach komisariatu.
- Musi mi pan obiecać - powiedział Nolan - że jeżeli nabierze pan najmniejszych podejrzeń, że Ilkovič domyśla się, co pan chce zrobić, natychmiast odejdzie pan z cmentarza. Dwie przecznice od cmentarza, w każdym kierunku będą stały nie oznakowane radiowozy. To najdalej jak możemy je odsunąć, pozostawiając jaką taką gwarancję, że w razie czego dojadą na czas. I niech pan nie ryzykuje, tylko zawiezie go tam, gdzie ustaliliśmy.
- W dalszym ciągu wcale mi się to nie podoba - stwierdził McCoy. - To narażanie cywila na niebezpieczeństwo.
- Jestem ochotnikiem - stwierdził Coltrane.
- Ale polityka biura jest inna - odparł McCoy. - Nie miałem czasu na porozumienie się z moimi przełożonymi i chcę, by wyraźnie zapisano w protokole, że ten plan jest realizowany wbrew protestowi FBI.
- Cieszę się, że pan to powiedział. - Dotarli do samochodu Coltrane`a. - Zaczynałem już sądzić, że źle pana oceniłem i w rzeczywistości nie jest pan tylko martwiącym się o własny tyłek palantem.
Oczy McCoya rozszerzyły się z zaskoczenia. Coltrane zwrócił się ku Jennifer.
- Zawieź sierżanta Nolana i oddział antyterrorystyczny do domu Packarda. Wyjaśnij im rozkład domu. Do mojego powrotu nie zdążą zorientować się we wszystkim sami.
- Mam nadzieję, że Ilkovič nie zaatakuje cię przedtem - powiedziała Jennifer. - Bądź ostrożny.
- Możesz na to liczyć. - Coltrane pocałował ją. - Nie zapomnij, do wieczora będzie po wszystkim.
Objęli się i Jennifer popatrzyła na stojące w garażu wozy policyjne.
- Zapomniałam już jak to jest czuć się bezpiecznie.
Nolan podał Coltrane`owi walkie-talkie.
- Niech pan to weźmie. Na wszelki wypadek. Gdyby potrzebował pan szybko wsparcia, nieważne, czy Ilkovič się o tym dowie.
Budynek policji znajdował się na południu Los Angeles. Kiedy Coltrane popatrzył na zegarek na desce rozdzielczej saturna i stwierdził, że jest minuta po wpół do drugiej, dotarło do niego, że pozostała mu niecała godzina, aby dotrzeć do Valley. Mógł mieć jedynie nadzieję, że Golden Gate Freeway nie jest zakorkowany.
Wjechał na drogę szybkiego ruchu rozdygotany, ale zaraz poczuł ulgę, widząc że samochody bez trudu się po niej poruszają. Był teraz pozostawiony sam sobie, nie bał się jednak, tylko z napięciem czekał na to, co się stanie. Przez chwilę był dość zaskoczony swoją reakcją. Zadał sobie nawet pytanie, czy aż tak bardzo brakuje mu świstu kul, do którego nawykł w takich miejscach jak Bośnia i Czeczenia, że musi pchać się z własnej woli w niebezpieczeństwo. Uznał w końcu, że nie chodzi o adrenalinę, lecz o to, by zakończyć sprawę. Zrobi wszystko, żeby dziś zakończyć ją ostatecznie.
Zabije Ilkoviča.
O to mu chodziło. Znów jednoznacznie nazwał swoje uczucia..
Zamierzał dotrzymać obietnicy jaką złożył, gdy obejrzał taśmę wideo. Nolan i McCoy niech sobie uważają, że przesadzał i kierowała nim wściekłość. Ostrzegli go, by nie tracił panowania nad sobą. Ostrzegli go, że nie ma prawa przejmować roli wymiaru sprawiedliwości i urządzać samosądy. Przyznał im rację, zgodził się, że przesadnie zareagował.
Kłamał. Nie pamiętał, by kiedykolwiek tak opanowało go jakieś uczucie, ale nie był to strach. Strach opuścił go całkowicie. Wściekłość, jaką czuł oglądając taśmę z torturami dziadków, wyzwoliła go od lęku. Czy można to było nazwać żądzą? Tak, czuł w sobie żądzę krwi. Chciał się zrewanżować za to, co Ilkovič zrobił Danielowi, Gregowi i jego dziadkom. Zamierzał zwieść Ilkoviča, by za nim poszedł, uwierzył, że udało mu się zaskoczyć głupiego amerykańskiego fotografa. Chciał ujrzeć na jego twarzy szeroki uśmiech satysfakcji, a potem wyraz zaskoczenia, kiedy tamten wreszcie zrozumie, że sam został zaskoczony.
8
Dopiero kiedy Coltrane usłyszał huk lądujących i startujących samolotów, pojął, że Ogrody Wiecznego Trwania znajdują się niedaleko lotniska Burbank.
Przejeżdżając przez bramę miał niemal fizyczne wrażenie, że wkracza na teren Ilkoviča. Włoski na karku stanęły mu jak las antenek, stał się zwierzęciem opanowanym instynktem przeżycia. Jak już wielokrotnie przedtem, powtórzył sobie, że aby dorównać Ilkovičowi, musi być tak ostrożny jak w strefach wojny, gdzie fotografował. Nie wolno mu niczego przesądzać z góry.
Mijając kolejne nagrobki, obserwując grupkę ludzi zebranych wokół trumny przy otwartym grobie, następnie ogrodników strzygących trawniki i przycinających żywopłoty, zastanawiał się, czy Nolan dotrzymał obietnicy. Pomyślał o policjantach, którzy przyszli sprawdzić cmentarz przed jutrzejszym pogrzebem Daniela. A jeżeli nie wszyscy zostali wycofani? Jeżeli Ilkovič ich dostrzegł i uciekł, a cała wyprawa tutaj to tylko marnotrawstwo czasu? A jeżeli policjanci naprawdę zostali wycofani, a jednym z żałobników w grupie, którą minął, jest Ilkovič?
Jedno było pewne - nie mógł się zdradzić, że bada teren, uzyskałby bowiem taki sam efekt jak wówczas, gdyby Ilkovič dowiedział się, że na cmentarzu są policjanci. Zwietrzyłby zasadzkę i uciekł. Coltrane musiał się zachowywać tak, jakby jego dzisiejsze przybycie na cmentarz było najnormalniejszą w świecie sprawą. Ruszył więc aleją biegnącą wokół pełnego drzew cmentarza, po zakreśleniu zamkniętego owalu dotarł do bramy, którą wjechał. Udawał, że stara się zorientować, gdzie jest, co właściwie było zgodne z prawdą. Minął ponuro wyglądający budynek, nieco przypominający kościół, choć bez symboli religijnych. Starając zachowywać się naturalnie, zaczął rozglądać wokół, udawać że szuka drogi. Równocześnie uważnie obserwował, czy ktoś nie zwraca na niego uwagi. Nie spostrzegł nikogo podejrzanego.
Czując, jak jest napięty, zatrzymał się przy budynku przypominającym wiejską posiadłość. Do jego boku dotykała szopa, od tyłu znajdowała się brama garażu, w którym bez trudu zmieściłyby się trzy samochody. Ponieważ była otwarta, dało się dostrzec stojące w środku wielkie samobieżne kosiarki oraz inne maszyny ogrodnicze. Coltrane zamknął samochód i ponownie się rozejrzał. W dalszym ciągu nie widział nikogo podejrzanego. Gdzieś niedaleko pracowały urządzenia do zraszania trawnika i wiatr niósł zapach świeżej trawy. Niemal równocześnie z hukiem przelatującego nad jego głową samolotu, Coltrane stanął przed wejściem do domu, otworzył drzwi z moskitierą i zapukał.
Po chwili zapukał ponownie, potem zauważył tabliczkę z napisem: GODZINY OTWARCIA BIURA 9 - 17. Spróbował nacisnąć klamkę i drzwi ustąpiły. Zajrzał do środka i na widok skromnego, ale czystego i jasnego biura zapytał:
- Jest tu kto?
Nikt mu nie odpowiedział.
- Halo?
Co on tu właściwie robił? Było dość oczywiste, że nie spotka tu Ilkoviča. Cofnął się, by wyjść na zewnątrz i o mało nie zderzył się z kimś, kto właśnie stanął za jego plecami.
Zaskoczony, gwałtownie się odwrócił.
Nie był to Ilkovič. Dystyngowany, siwy starszy pan - wysoki i chudy - miał na sobie niemal tchnący statecznością garnitur. Dotknął ramienia Coltrane`a.
- Przepraszam że pana przestraszyłem - powiedział.
- To moja wina - odparł Coltrane starając się ukryć niepokój. - Nie obejrzałem się za siebie.
- Wyszedłem z biura na sekundę. Czy mogę w czymś pomóc?
- Tak, szukam miejsca na pańskim cmentarzu, gdzie…
Stateczny mężczyzna skinął głową.
- To mądre, aby zabezpieczyć się z góry. Zapraszam do biura, przedstawię nasze usługi.
- Słucham? - Coltrane nagle zrozumiał, że źle się wyraził i został potraktowany jak ktoś, kto chce kupić miejsce na grób. - O nie, przepraszam! Szukam miejsca, gdzie jutro zostanie pochowany mój przyjaciel.
- Aha! - Mężczyzna zrozumiał obopólną pomyłkę.
- Nie mogę być na pogrzebie, ale pomyślałem sobie, że gdybym się dowiedział, gdzie odbędzie się ceremonia, mógłbym przyjść za kilka dni, nie prosząc rodziny o wskazanie mi miejsca.
- Rozumiem. Proszę przyjąć kondolencje z powodu śmierci przyjaciela.
- Dziękuję panu. Proszę mi uwierzyć, nie był jeszcze na niego czas.
- Gdyby mógł mi pan powiedzieć, jak nazywał się pański przyjaciel, to zaraz ustalimy miejsce - Powiedział mężczyzna i ruszył w kierunku biura.
- Daniel Gibson.
- Oj! - Urzędnik się zatrzymał.
- Coś nie tak?
- Nie nie, tyle tylko że nie muszę sprawdzać w księgach, bo dziś rano ktoś już pytał o to samo co pan. Dlatego pamiętam kwaterę.
- Ktoś pytał rano?
- Tak, przez telefon. Tak jak pan nie może przyjść na pogrzeb i chciałby złożyć wyrazy szacunku za kilka dni.
- Może znam tę osobę. Mówiła może z europejskim akcentem? Słowiańskim?
Urzędnik przez chwilę się zastanawiał.
- Nie jestem sobie tego w stanie przypomnieć. Byłem zbyt skoncentrowany na tym, aby zapamiętać nazwisko zmarłego i odnaleźć kwaterę z jego grobem.
- Nie szkodzi. Może spotkam go przy okazji.
- Możliwe. Nigdy nic nie wiadomo. Kwatera pańskiego przyjaciela znajduje się… - Długonogi urzędnik odwrócił się, wyszedł na alejkę i wskazał palcem miejsce mniej więcej w centrum cmentarza, gdzie krzątali się ludzie. - Tam. Nasi pracownicy właśnie przygotowują grób.
Coltrane popatrzył we wskazanym kierunku. Ujrzał żółtą koparkę, zagłębiającą właśnie łyżkę w ziemię i usłyszał warkot pracującego silnika.
- Niech pan się zastanowi, czy naprawdę chce tam iść właśnie teraz. Odradzamy tym co pozostali oglądanie tego etapu chowania ciała, gdyż może wydać się niemiły.
- Ale nie da się go uniknąć.
- To prawda.
- Rozumiem potrzebę określonych praktycznych działań, choć dziękuję za troskę.
- Jeżeli jest jeszcze coś, co mógłbym…
- Nie, dziękuję, ale będę pamiętał o pańskiej chęci pomocy.
Kiedy urzędnik zniknął w biurze i zamknął za sobą drzwi, Coltrane przez chwilę patrzył jeszcze na częściowo zasłoniętą licznymi nagrobkami, hałasującą w oddali koparkę. Potem wsiadł do samochodu i starając się niezbyt nachalnie rozglądać na boki, ruszył aleją. Przewracało mu się w żołądku a dłonie miał tak spocone, że ślizgały się po kierownicy. Czy to Ilkovič dzwonił, aby się dowiedzieć, gdzie jest grób Daniela? Było to logiczne, potrzebował informacji, którą część cmentarza obserwować. Jutro o tej samej porze zjawi się karawan ze zwłokami Daniela i ci, którzy przyjdą na jego pogrzeb, ruszą tą aleją, potem rozproszą się między nagrobkami i będą patrzeć ze smutkiem na trumnę, spoczywającą na metalowej ramie nad otwartym grobem. Żałobnicy nie zobaczą oczywiście otwartej czeluści grobu… Z tą myślą Coltrane zatrzymał się przy koparce. Jamę w ziemi z pewnością zakryje specjalny ekran z materiału, najprawdopodobniej zielonego. Tak samo zielona sztuczna trawa zostanie rozłożona na stercie ziemi niedaleko grobu, która powiększała się z każdą wysypywaną tam przez koparkę łyżką.
Coltrane wysiadł z samochodu i kiedy go zamykał, poczuł piekące łzy. No chodź tu, Ilkovič, popatrz na mnie. Wiem, że tu jesteś. Jest wpół do trzeciej. Czas na próbę generalną. Chcesz się przecież dowiedzieć, skąd będziesz miał jutro najlepszy widok. Założę się, że mój widok cię zaskoczył. Rozglądasz się, czy przyjechałem sam i nie ma ze mną policji. Jesteś gotów wiać przy najmniejszej oznace zasadzki, ale wahasz się, ponieważ nie widzisz nikogo, kto mógłby ci zagrażać. Nie jesteś w stanie uwierzyć w to, że się zjawiłem i nie masz pojęcia, dlaczego. Za chwilę stanie się to jednak jasne i wtedy dopiero naprawdę pojmiesz, jak bardzo dopisało ci szczęście.
Robotnik w koparce ze zdziwieniem popatrzył na Coltrane`a, zaraz jednak znów skoncentrował się na dźwigniach swej maszyny, która ponownie wbiła łyżkę w trawę, wyrywając spod niej kolejną porcję ziemi. Z rury wydechowej wystrzeliła chmura gorzkiego, błękitnego dymu, który nieprzyjemnie zadrapał Coltrane`a w gardło. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak zagrożony. Był pewien, że Ilkovič jest bardzo blisko i uważnie mu się przygląda, równocześnie jednak tkwiło w nim głębokie przekonanie, że dopóki stoi przy grobie Daniela, może czuć się bezpiecznie. Ilkovič nie zastrzeli go. Chce go torturować, a do tego potrzeba mu odosobnienia i czasu.
Coltrane uznał, że Ilkovič z pewnością nie wyskoczy, by go złapać i zawlec do samochodu. Nie przy ludziach. Nie w sytuacji, kiedy ofiara może się bronić. Będzie go obserwował, pojedzie za nim i wykona decydujący ruch, kiedy uzna, że ma przewagę. Teraz jednak jest niezwykle podejrzliwy, zastanawia się, czy uciekać.
Coltrane złożył dłonie do modlitwy i uniósł wzrok w niebo, tak pogrążony w smutku, że potrzebował chwili, by pojąć, że właśnie taki gest jest potrzebny, by Ilkovič zrozumiał, dlaczego jego ofiara pojawiła się na cmentarzu akurat teraz. Może uzna, że Coltrane boi się przyjść na pogrzeb, ale nie jest w stanie odmówić sobie pożegnania z przyjacielem i postanowił wziąć udział w czymś na kształt prywatnej ceremonii.
Kiedy Coltrane opuszczał głowę, łyżka koparki ponownie wbiła się w ziemię i wyrzuciła w górę grudki gliny. Coltrane miał wrażenie, że znów leży w przypominającej płytki grób jamie na zboczu góry w Bośni i przygląda się przez teleobiektyw pracy identycznej żółtej koparki, która jednak nie wykopuje ziemi, a czaszki, zęby, połamane żebra i popękane piszczele. Obrazy z przeszłości tak intensywnie nakładały się na te z teraźniejszości, że cały zadrżał i przestraszył, czy nie traci rozumu. Patrzył jak koparka wysypuje swój ładunek, wyrzuca plątaninę kości na… kupę ziemi. To co miał przed sobą, okazało się jedynie kupą ziemi. Wykop musiał być już wystarczająco głęboki, gdyż operator uniósł łyżkę do pozycji neutralnej i koparka z łoskotem ruszyła aleją. Coltrane wiedział, że do wykopanej jamy zaraz podjedzie robotnik z dźwigiem i spuści na jej dno betonowy profil przypominający nieco wannę, który zapobieże osypywaniu się ziemi. Czując pieczenie w oczach, Coltrane poszedł między groby, skubnął kilka źdźbeł trawy, następnie wrócił do świeżo wykopanej jamy i wrzucił trawki do środka. Uważnie obserwował jak spadają na dno.
Nigdy cię nie zapomnę, Danielu.
Idąc od niedokończonego grobu w kierunku samochodu, nawet nie próbował rozglądać się wokół. Ilkovič obserwował go albo i nie obserwował, pojedzie za nim albo i nie pojedzie. Otwierając samochód miał wrażenie, że to nie on panuje nad wydarzeniami, lecz wydarzenia nad nim. Kiedy wsiadł, z zaskoczeniem stwierdził, że zegarek na desce pokazuje sześć po trzeciej. Zbolały, stał więc przy grobie znacznie dłużej, niż sądził. Skarcił się w myśli, że nie wolno mu więcej pozwolić sobie na taką utratę kontroli. Nie wolno mu w podobny sposób tracić poczucia czasu. Musi zwracać uwagę na to, co się z nim dzieje. Z drugiej jednak strony właśnie to robił - zwracał uwagę na swój żal.
Teraz jednak należało poddać się ogarniającej go znów wściekłość.
9
Plan, jaki ustalił z Nolanem polegał na tym że Coltrane zaprowadzi Ilkoviča do domu Packarda, tam zaś będzie już czekał oddział antyterrorystyczny. Na spotkanie Coltrane`a miała wyjść Jennifer, aby Ilkovič zobaczył ich oboje i uznał, że Coltrane nie zabrał jej na cmentarz, gdyż chciał być sam. Wiedząc, dlaczego Jennifer nie przyjechała na cmentarz i znając miejsce, gdzie się ukryli, Ilkovič z pewnością poświęci nieco czasu na rozpoznanie terenu i upewnienie się, że dom nie jest obstawiony przez policję. Najbardziej prawdopodobne było, że zdecyduje się wejść na teren od tyłu i w nocy, kiedy pogasną światła i minie dość czasu, aby jego ofiary zasnęły. Zaraz po wtargnięciu do domu, policja zatrzasnęłaby pułapkę.
Plan był logiczny i prosty, spełniał kryterium zaskoczenia. Coltrane widział w nim tylko jeden minus - Ilkovič mógł zostać jedynie złapany, nie zabity. Potem trybunał ONZ, zamiast wydać na niego wyrok śmierci, mógł go skazać jedynie na dożywocie.
To za mało, więc Coltrane wymyślił własny plan.
Wjechał na San Diego Freeway w kierunku południowym, ciesząc się z dużego ruchu, miał bowiem w ten sposób pretekst, żeby jechać wolno i uniemożliwić Ilkovi*owi śledzenie go. Na Sunset Boulevard panował taki sam tłok. Wreszcie dotarł do Pacific Coast Highway i ruszył na północ. Odkąd pamiętał, lubił tędy jeździć - z prawej wznosiły się majestatyczne góry, z lewej nęcił ocean, migotały fale, śmigały żaglówki. Tym razem było jednak inaczej. Skupił się tylko na swoim planie. Minął Malibu i już zaczął się bać, że minie drogę, której szukał, kiedy dostrzegł z prawej strony zwietrzały drewniany drogowskaz z napisem: MAYNARD RANCH. Nic się tu nie zmieniło od trzech miesięcy, kiedy jechał tędy po raz pierwszy. Właściwie nie była to droga, a wąski pasek gołej ziemi, prowadzący w kierunku gór Santa Monica.
Od wyjazdu z cmentarza wydawało mu się, że wszystko jest spowite mgiełką, nieostre, teraz jednak obraz zaczął się klarować. Więcej - Coltrane odbierał otoczenie tak, jakby obserwował je przez obiektyw z autozoomem. Każdy szczegół został powiększony, widział z niezwykłą wyrazistością: szakłak, komosę oraz inne rośliny, rosnących na wzgórzach, między które wjeżdżał. Grudniowe deszcze spowodowały, że fragmenty porośnięte stepową roślinnością zazieleniły się, podczas gdy placki pozbawionej flory ziemi straszyły piaskową szarością. W innych okolicznościach Coltrane na pewno by się zatrzymał i zaczął fotografować różnice kolorów i ukształtowania terenu, niestety zamiast aparatu tym razem miał ze sobą strzelbę.
Kilkaset metrów od autostrady skończyły się liczne stacje obsługi samochodów, restauracje i motele, zastąpiły je stojące co kilkaset metrów podupadające ranczerskie domy. Jeszcze dalej, kiedy droga wspięła się wyżej między zbocza, wkraczało się w inną epokę - przed człowiekiem otwierał się obraz południowej Kalifornii - wyjątkowo pięknej, takiej jaką mogła być sto pięćdziesiąt lat temu.
Zanim wjechał na szczyt, Coltrane spojrzał we wsteczne lusterko, aby się przekonać czy nikt nie jedzie za nim drogą, którą właśnie pokonał i którą za chwilę straci z oczu. Zdawało mu się, że dostrzegł tuman pyłu, wznoszony przez jadący za nim samochód, ale nie miał pewności. Kurzawa mogła powstać na skutek powiewów wiatru, a może nie opadł jeszcze pył, jaki sam wzniecił, przejeżdzając tamtędy. Jeżeli nawet ktoś jechał za, nie było najmniejszej pewności, że to Ilkovič. Ktoś z miejscowych mógł wracać do domu, załatwiwszy swoje sprawy.
Coltrane zakładał jednak obecność Ilkoviča.
- Już niedługo… - mruczał pod nosem. Był przekonany, że sprawa wkrótce zostanie zamknięta. Miał przed sobą obraz dziadków - stojących na palcach na ławce, ze związanymi na plecach rękami, z zaklejonymi taśmą samoprzylepną ustami i liną wokół gardeł. Widział jak dziadek próbuje przez zaklejone usta błagać o litość i jak ciężko oddycha cierpiąca na astmę babcia. Jeszcze nigdy w życiu nie pałał taką żądzą wyrównania rachunków.
Droga skręcała pod ostrym kątem w prawo, wbijając się coraz wyżej i głębiej w zarośnięte splątanymi krzewami wzgórza, Coltrane pamiętał jednak, że wkrótce okolica zmieni kolor i blada, grudniowa zieleń ustąpi miejsca przepięknej czerni. Ten fragment wzgórz trzy miesiące temu cudem uniknął spalenia poszycia w gwałtownym pożarze, ale przeciwległe zbocza nie miały tyle szczęścia. Ogień zniszczył rozległe tereny, należące kiedyś do gwiazdora westernów Kena Maynarda i wykorzystywane w latach trzydziestych i czterdziestych do kręcenia licznych filmów kowbojskich, a także w późnych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych jako scenografia wielu westernowych seriali telewizyjnych, w tym Rawhide. Ofiarą ognia padła replika miasteczka z Dzikiego Zachodu, które niezliczone razy udawało Tombstone, Dodge City i Abilene, a jego uliczkami chadzali wszyscy gwiazdorzy westernów od Randolpha Scotta po Gary Coopera.
Coltrane znał to miejsce, ponieważ niedługo po pożarze magazyn „Premiere” poprosił go o zrobienie serii fotografii spalonego miasteczka do reportażu mającego porównać zgliszcza z ujęciami ze sławnych filmów, które tu nakręcono. Coltrane bardzo lubił wiele dzieł, jakie tu powstały, zrezygnował więc z wyjazdu na Filipiny, który mógł okazać się ważny dla rozwoju jego kariery, aby wędrować godzinami po spopielałej ziemi, wspinać się na wypalone atrapy domów i badać pełne śmieci strumienie, dopasowując kontury i perspektywy do scen, jakie przypominał sobie z ulubionych filmów.
Okolica spełniała wszystkie jego wymagania: była oddalona od ludzkich siedzib, odludna i znał jej topografię. Jeżeli fotografował jakiś teren, stawał mu się tak znajomy, jakby spędził tam całe lata.
Wjechał na szczyt i rozpostarła się przed nim rozległa dolina, pokryta grubą warstwą popiołu. Gdzieniegdzie tylko było widać czarne szkielety spalonych krzewów. Z powodu widocznych w oddali nadwęglonych konturów filmowego miasteczka, okolica niewiele różniła się od pogorzelisk stref wojny, które tak często fotografował.
Brakowało jedynie trupów.
Jeżeli jednak wszystko pójdzie po jego myśli, z zapadnięciem zmroku gdzieś tu będzie leżał trup.
10
Największym zmartwieniem Coltrane`a było teraz to, by nie on stał się tym trupem.
Wszechobecny popiół sprawiał, że stojąc na szczycie zbocza, nie widziało się, jak biegnie droga. Coltrane starał się trzymać jej jak najlepiej umiał, raz za razem wjeżdżał jednak jednym kołem na kamieniste pobocze. Popiół był zbity w grudy, gdyż najpierw deszcz zmienił go w szlam, a potem wysuszyło słońce. Wyglądał jak wyschnięte czarne błoto i pod naciskiem kół pękał z trzaskiem. We wstecznym lusterku wyraźnie widać było ślady, jakie pozostawiały opony. Po chwili Coltrane dostrzegł coś jeszcze: na stromiźnie za nim pojawił się samochód, który po chwili się zatrzymał. Najwyraźniej kierowca obserwował pustkowie i samochód w przedzie.
Coltrane wybrał to miejsce, właśnie z powodu ukształtowania terenu. Ku miasteczku wiodły tylko jedne ślady opon - jego samochodu. Gdyby w okolicy znajdował się ktoś jeszcze - na przykład policjanci - bez trudu można byłoby ich zauważyć, gdyż nie tylko zostawiliby ślady, ale nie mieliby się też gdzie schować. Ilkovič natychmiast stałby się czujny, kiedy jednak zobaczy, jak dziewicza jest okolica, przestanie być aż tak ostrożny.
Samochód - maleńki w lusterku Coltrane`a - ruszył w dół.
Coltrane próbował wczuć się w Ilkoviča. O czym on myśli? Z pewnością zastanawia się, co tu robią. Niedługo zacznie podejrzewać, że Coltrane go tu sprowadził w określonym celu. W jakim? Na pojedynek? Z pewnością perspektywa ta wyda się Ilkovičowi podniecająca - w innym wypadku nie zjeżdżałby w dolinę śladami Coltrane`a.
Coltrane zwolnił, by ciemna limuzyna się zbliżyła. Droga przed nim ostro opadała, kilkaset metrów niżej przecinał ją strumień - miejsce było sceną niezliczonych westernowych zasadzek. Z filmów, w których je pokazywano oraz dzięki własnej wyprawie podczas sesji zdjęciowej Coltrane wiedział, że strumień płynie rynną o stromych brzegach, tak głęboką, że może zasługiwała na miano wąwozu, a tuż przed nim droga spada na tyle stromo, iż zjeżdżając nią, w pewnym momencie zniknie z oczu posuwającego się za nim kierowcy. Chciał, by Ilkovič pomyślał, że jego zwierzyna zamierza to wykorzystać i zatrzymuje się tam, by zaczekać na swego prześladowcę w samochodzie, w rzeczywistości Coltrane postanowił zrobić coś innego. Kiedy dotarł do najniższego punktu zjazdu, zatrzymał co prawda samochód, ale wyskoczył z niego, otworzył tylne drzwi i spod śpiwora, leżącego na tylnej kanapie, wyjął strzelbę, którą schował tam przed wyjazdem z domu Packarda. Nie zwlekając ani sekundy pobiegł wąwozem w bok, aż dotarł do drugiego strumienia - prostopadłego. Ów drugi, równoległy do drogi strumień, też płynął w rynnie - na tyle głębokiej, że kiedy Coltrane się pochylił, nie było go widać z drogi.
Spocony i zdyszany, starając się robić jak najdłuższe kroki, biegł w górę strumienia, czyli z kierunku, z którego dopiero co przybył. Musiał uważać, by nie wpaść do wody i pluskiem nie zaalarmować Ilkoviča. Serb z pewnością najpierw się zastanowi, dlaczego Coltrane nie wyjeżdża z wąwozu, zwolni więc, potem stanie i będzie czekać. W końcu domyśli się, gdzie stoi samochód, ale nie ruszy dalej, nim się nie upewni, czy to pułapka.
Coltrane przebiegł już tyle, że słyszał samochód Ilkoviča, wyraźnie docierało do niego ciche mruczenie silnika. Woda, która w ostatnich tygodniach kilka razy wzbierała od deszczu, spłukała leżący w korycie strumienia popiół, dzięki temu nie było ryzyka, że Coltrane stanie na twardej grudzie, rozkruszy ją z donośnym chrupnięciem i w ten sposób zaalarmuje przeciwnika. Jedynymi odgłosami jakie mogły zdradzić obecność Coltrane`a, były świszczący oddech, nad którym starał się jak najlepiej panować oraz cichy chrzęst podeszew jego butów na kamieniach i żwirze. Kiedy usłyszał samochód Ilkoviča z odległości mniej więcej trzydzieści metrów, zwolnił i odgłos jego kroków znacznie ścichł.
Silnik zgasł. Otwarły się drzwi. O grudy popiołu nad głową Coltrane`a zgrzytnęły podeszwy butów. Najwyraźniej Ilkovič postanowił okrążyć miejsce, w którym zniknął wóz Coltrane`a, a szedł tak, że musiał wpaść na chowającego się za uskokiem ze strzelbą w dłoni Amerykanina.
Odgłos kroków stawał się coraz głośniejszy. Palec Coltrane`a zacisnął się mocniej na spuście. Unosząc broń i celując tam, gdzie zaraz miał pojawić się Ilkovič, Coltrane odnosił niezwykłe wrażenie, że patrzy przez lunetkę snajperskiego karabinu. Kiedy ujrzał nad sobą twarz przybysza, już miał pociągnąć za spust, ale to co zobaczył, było jednak tak zaskakujące, że jego palec zamarł. Choć z trudem, ale zapanował nad odruchem samoobrony i odsunął lufę na bok, rozpoznał bowiem wyrażające najwyższe zdumienie rysy i zaciśnięte usta agenta specjalnego FBI Jamesa McCoya.
11
- Boże drogi! - Kiedy McCoy zajrzał w otwór lufy, zatoczył się do tyłu. Poślizgnął się na mokrym popiele i stracił równowagę. Huknął plecami o ziemię z donośnym stęknięciem. - A niech to cholera! Zabieraj pan to!
Coltrane zaczął wdrapywać się na poziom drogi, a McCoy usiadł. Granatowy garnitur miał poplamiony popiołem. Wstał nieporadnie i zaczął otrzepywać ubranie, zbyt późno dostrzegając, że jedynie rozmazuje brud. Popatrzył na swoje ręce, czarne jak u Murzyna. Także twarz miał pomazaną. Widząc, że Coltrane w dalszym ciągu do niego celuje, natychmiast odzyskał rezon.
- Już chyba raz mówiłem, że masz pan to opuścić!
Coraz bardziej zaskoczony, Coltrane usłuchał.
- Popatrz pan na mój garnitur! Popatrz, coś pan zrobił z…
- Co pan tu robi? - spytał Coltrane.
- A pan? To przecież oczywiste! - McCoy z wściekłością zrobił krok w kierunku Coltrane`a. - Oszukać Nolana i swoją dziewczynę to nie problem, ale martwiący się jedynie o własny tyłek palant, jak mnie pan nazwał, ani przez chwilę nie uwierzył w to, że zamierza pan sprowadzić Ilkoviča do domu, w którym się ukryliście.
Coltrane stał bez ruchu.
- Wiedziałem, że nie chce go pan ściągnąć do swojej kryjówki, lecz dokądś indziej. Wyraz pańskich oczu był jednoznaczny. Od razu wiedziałem, że cos pan knuje. Może nie mam racji - jakieś półtorej godziny temu miał pan umówione spotkanie z Nolanem w Hollywood Hills.
- Był pan na cmentarzu?
- Jasne. Tak pan wierzył, że Ilkovič tam będzie, że głupotą byłoby, gdybym nie wykorzystał szansy spotkania go.
- A co z policyjną ekipą nadzorującą?
- Nigdy nie została odwołana. Naprawdę pan sądził, że pozwolimy panu jechać na cmentarz bez opieki? To też byłoby karygodna głupotą.
Coltrane poczuł mdłości.
- Zmarnował mi pan okazję na…
- Hej, człowieku, jego tam nie było. Nie zjawił się na cmentarzu. Gdyby przyszedł zjawił, zauważylibyśmy go.
- Czy przynajmniej kazał pan swoim ludziom powyłączać radia?
- Niech pan posłucha i to uważnie. Jest pan cywilem i nie do pana należy instruować policję i agentów FBI, co mają robić.
- Niech pan odpowie. Czy powyłączali radia?!
- Powyłączali! Dość tego.
- W takim razie ciągle jeszcze jest szansa.
- Na co? Cała ta operacja jest gówno warta. Przez pana! Jeżeli istniała jakakolwiek szansa złapania dziś Ilkoviča, zmarnował ją pan nie jadąc tam, gdzie umówił się pan z Nolanem.
- Nie, to pan wszystko zmarnował przyjeżdżając tu za mną! Jeżeli Ilkovič pana widział, zaczął podejrzewać że zastawiono na niego pułapkę i na pewno już zniknął.
- Sekundę, znam się na swojej robocie. Sprawdzałem, czy nikt za panem nie jedzie. Nikt nie jechał. Zero śledzenia. Obaj przejechaliśmy się na wieś na nic. Ilkovič nie…
Nagle na granacie marynarki McCoya pojawiła się czerwień. Po chwili nad ich głowami przetoczyło się echo karabinowego wystrzału, a twarz McCoya poszarzała. Agent specjalny jęknął i zaczął osuwać się na ziemię, na szczęście Coltrane go chwycił - w ostatniej chwili, tuż zanim ranny uderzył głową o wystający kawał skały. Trzymając McCoya mocno pod pachy, zaczął go ciągnąć. Centymetry od nich odbił się rykoszetem od skały następny pocisk, wznosząc chmurę pyłu i popiołu, i znów zadudniło echo wystrzału. Coltrane poczuł, że jego prawa stopa zawisła w powietrzu - musiał wysunąć ją za górną krawędź koryta strumienia. Opadł na kolana i zaczął osuwać się w zagłębienie, równocześnie ciągnąc za sobą McCoya. Niemal fizycznie poczuł, jak krew popłynęła szybką strugą do jego klatki piersiowej i mięśni, gwałtowny zastrzyk adrenaliny spowodował, że zdrętwiały mu dłonie i stopy.
- Mocno pana trafił?
- Nie wiem. - McCoy leżał między kamieniami, tuż przy wodzie. Drżał jakby marzł. - Nic nie czuję.
- Wygląda na to, że dostaje pan wstrząsu.
- Sam pan to wymyślił? - McCoy zadrżał mocniej.
Coltrane popatrzył na krew, tryskającą z poszarpanej rany na prawym ramieniu McCoya.
- Muszę powstrzymać krwawienie.
- Ładny tekst.
Tylko jak to zrobić? Jego wiedza w zakresie pierwszej pomocy kończyła się na zakładaniu opaski uciskowej, takiej, jaką założył dziewczynce rannej w wyniku wybuchu, który zabił Grega, ta rana była jednak znacznie poważniejsza. Próbował przypomnieć sobie, co robili lekarze opatrujący rannych na froncie żołnierzy.
Przeszukał w pośpiechu kieszenie McCoya i znalazł chustkę oraz breloczek-scyzoryk, którym z dołu marynarki agenta odciął kilka pasów materiału. Kiedy podniósł rannego, aby w ranę z tyłu jego ramienia wsunąć kilka prowizorycznych bandaży, McCoy jęknął. Podobny zwitek materiału Coltrane umieścił w ranie z przedniej strony ramienia. Spiesząc się, wyciągnął McCoyowi pasek ze spodni, owinął mu go wokół barku i mocno ściągnął.
Ucisk spowodował, że z gardła agenta wydobył się kolejny jęk.
- Musimy się stąd wydostać - powiedział Coltrane.
- Kolejny ładny tekst.
- Mój samochód stoi mniej więcej sto metrów stąd, tuż przy strumieniu, nad którym jesteśmy. Może pan stać?
McCoy zawył z bólu.
- Jest tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć.
- Ale przedtem muszę jeszcze coś zrobić.
Coltrane przykucnął na zboczu wąwozu. Żołądek tak mu się ściskał ze strachu, że nie miał najmniejszej wątpliwości iż lada chwila się wyrzyga. Jeszcze nigdy w życiu nie poruszał się tak szybko - wyskoczył z zagłębienia, przebiegł trzy metry do miejsca, gdzie zostawił strzelbę, złapał ją i skoczył z powrotem w stronę łożyska strumienia, sturlał się na dół, na dno. Kiedy znikał za krawędzią, na kark prysnęły mu grudki ziemi wzniesionej kolejnym rykoszetującym pociskiem. Zadudniło echo wystrzału.
Przetoczył się kilka razy, aż zatrzymał go wystający z ziemi kamień, w który uderzył boleśnie prawym bokiem.
- To chyba karabin - mruknął McCoy.
- I zbliża się.
Coltrane otrząsnął się, podpełzł do agenta, posadził go, objął w pasie, zarzucił sobie na szyję jego zdrową rękę i natężywszy siły, zaczął stawiać do pionu. McCoy stękając zaparł się nogami, wstał i choć ciężko oparty o Coltrane`a, tak pozostał.
- Niech się pan mocno trzyma - poinstruował Coltrane. - Potrzebuję wolnej ręki, żebym mógł strzelać.
Zataczając się, ruszyli łożyskiem strumienia. Pod McCoyem raz ugięły się nogi, tylko jednak zaklął, odzyskał równowagę i dalej szli do przodu.
Zobaczyli saturna. Kiedy podchodzili do niego, Coltrane uważnie zlustrował okolicę. Nie wiadomo, jak blisko udało się Ilkovičowi podejść - mógł nieoczekiwanie skądś wyskoczyć i ostrzelać ich. Musieli się pospieszyć.
- Zimno - jęknął McCoy.
- Niech się pan położy na tylnym siedzeniu, przykryję pana śpiworem. Proszę zaprzeć stopy o drzwi, trzymać je powyżej głowy.
- To moja wina.
Coltrane ujął strzelbę oburącz i skierował ją ku szczytowi ściany wąwozu.
- To moja wina - powtórzył McCoy. - Nie powinienem był…
- Nie! To moja wina. - Coltrane rzucił strzelbę na przednie siedzenie, wdrapał się za kierownicę, wrzucił bieg i z wyjącym silnikiem i buksującymi kołami, ruszył. Kiedy wyjeżdżali z zagłębienia wąwozu na bardziej płaski teren, samochodem zaczęło rzucać na boki i McCoy zawył. Coltrane nie zastanawiając się, wcisnął z całej siły pedał gazu i popędził ledwie widoczną drogą w kierunku westernowych ruin. Koła wzbijały potężną chmurę kurzu i miał nadzieję, że zapewni im ona jaką taką osłonę.
- Nigdy nie powinienem tego próbować! Nigdy nie powinienem tutaj przyjeżdżać! - Wściekłość, która go tutaj sprowadziła, była w tej chwili dalekim wspomnieniem. Obsesyjna chęć zemszczenia się zniknęła, zastąpiło ją przemożne przerażenie, przepełniające każdą komórkę jego ciała. Całkowicie go opanowało. - Za kogo się miałem? Co mi strzeliło do łba, żeby próbować się z Ilkovičem?
Chmura pyłu wznosząca się spod kół nie dawała tak dobrej osłony, jak Coltrane się spodziewał. Nie ujechali daleko i po chwili hartowane szkło tylnej szyby natychmiast popękało na tysiące fragmentów, pocisk, który ją roztrzaskał przeleciał przez oparcie fotela pasażera i wbił się w dół deski rozdzielczej. McCoy znów jęknął.
Coltrane jeszcze mocniej wcisnął gaz. Pocił się niemiłosiernie. Samochód z rykiem wjechał na szczyt kolejnego podjazdu i wyniesiony impetem, uniósł się w powietrze. Kiedy po chwili huknął całym ciężarem o ziemię, dwoma kołami obok drogi, żołądek podjechał Coltrane`owi pod gardło, a McCoy wydał z siebie zwierzęcy ryk i spadł na podłogę. Podwozie zazgrzytało jak łamane i Coltrane zaczął kontrować kierownicą, by odzyskać panowanie nad pojazdem. Przez spękaną tylną szybę wpadła do środka kolejna kula, przeleciała znacznie bliżej Coltrane`a niż pierwsza i roztrzaskała radio.
- McCoy?! - wrzasnął Coltrane.
- Nie martw się o mnie! Jedź!
Saturn ponownie wyskoczył w górę, huknął o ziemię, zarzucił, złapał przyczepność. Byli już dość blisko zwęglonych ruin. Choć Coltrane musiał całą uwagę koncentrować na drodze przed sobą, zaryzykował spojrzenie we wsteczne lusterko, ujrzał jednak tylko kłąb czarnego kurzu. Rozległ się metaliczny trzask - kolejny pocisk wbił się w klapę bagażnika. Albo w zbiornik paliwa.
- Im więcej razy strzeli… - Głos McCoya był słaby. - Tym większa szansa, że ktoś go usłyszy. - Z wysiłkiem oddychał. - Może któryś z mieszkańców wezwie policję.
- Nie sądzę - odparł Coltrane szarpiąc kierownicą, by zapanować nad samochodem, który podskoczył na kolejnym wyboju. - To nie jest prawdziwe miasteczko lecz dekoracje filmowe do westernów.
- Do westernów?
- Mieszkający tu nieliczni ludzie są przyzwyczajeni do strzelania. Najprawdopodobniej uznają, że ktoś kręci kolejny film.
- No to jesteśmy załatwieni.
Droga skręcała w lewo. Kiedy Coltrane zmieniał kierunek jazdy, musieli wyjechać z chmury pyłu i poczuł się wystawiony na strzał jak kaczka. Huknęło, saturn gwałtownie zarzucił, jakby wjechał na kolejny wybój, zamiast jednak podskoczyć w górę, przysiadł. Do tego kierownica stała się cięższa. Coltrane z trudem nią poruszał, by utrzymać się na szosie.
- Chyba rozwalił nam przednią oponę!
Tył samochodu zarzucał jak wściekły, po następnym wstrząsie, jaki targnął samochodem tył wyraźnie dostał lewego halsu. Oznaczało to śmierć lewej tylnej opony.
- Obawiam się, że…
Coltrane nie był w stanie dalej panować nad wozem. Gwałtownie zahamował i walcząc z kierownicą, poczuł jak masa metalu, w której siedzą, pochyla się coraz gwałtowniej na lewo. Wstrzymał oddech i ostrym ruchem kierownicy skręcił koła tak, by tył zarzuciło w prawo. Tylne opony straciły kontakt z ziemią i wóz niczym w zwolnionym tempie przechylał się coraz bardziej na bok, nie przewrócił się jednak, lecz opadł w normalnej pozycji. Coltrane odetchnął.
12
Saturn stał w poprzek jezdni, drzwi kierowcy znajdowały się od tej strony, skąd strzelał Ilkovič. Ruszaj się! - rozkazał sobie Coltrane, czując sprzeczne impulsy. Chwycił strzelbę, zanurkował przez fotel pasażera do prawych drzwi, pchnął je i skoczył szczupakiem na drogę. Ledwie znalazł się na ziemi, kolejny pocisk roztrzaskał przednią szybę, rozpryskując wokół deszcz kawałków szkła. Coltrane przytulił się do karoserii. Był zlany potem, koszula kleiła mu się do ciała, nie potrafił opanować drżenia rąk.
McCoy leżał na podłodze i jęczał. Kaszląc od wszechobecnego czarnego pyłu, Coltrane otworzył tylne drzwi i ostrożnie zajrzał do środka. Granatowa marynarka agenta była nasączona purpurą. Wargi zaciskał jeszcze bardziej niż zwykle, twarz mu się zapadła, skurczona z bólu. Był jeszcze bardziej zlany potem niż Coltrane. Oczy miał zamknięte. Przez chwilę Coltrane myślał, że McCoy stracił przytomność, ale agent nieporadnie spróbował przekręcić się na zdrowy bok, powoli otwarł oczy i z wysiłkiem uniósł głowę.
- Chyba ominąłeś kilka wybojów - powiedział cicho.
- Zaraz dostaniesz czego chcesz. Muszę cię stąd wyciągnąć.
Kolejny pocisk strzaskał boczną szybę, obsypując McCoya szkłem.
- No to mnie wyciągaj.
Coltrane chwycił agenta za zdrową rękę i pociągnął. McCoy pomagał mu pchając nogami. Najdelikatniej jak umiał, Coltrane położył rannego na ziemi. McCoy wydał z siebie nieartykułowany dźwięk.
- Przepraszam.
- Pić…
- Najbliższa woda jest w strumieniu, przy którym dostałeś.
- I tak bym wyrzygał.
Kolejna kula wytłukła resztki ostatniej szyby.
- Dwie opony dwoma strzałami - powiedział Coltrane. - Niezły snajper. Gdyby chciał, zastrzelił by cię przy strumieniu.
- Też tak pomyślałem.
- Zamiast do opon mógł strzelać do mnie.
- Bawi się z nami.
- Staraj się zachować siły.
Wyskoczywszy na zewnątrz, Coltrane nie zamknął prawych przednich drzwi. Ujrzawszy kątem oka walkie-talkie, które Nolan dał mu w komisariacie, poczuł impuls nadziei. Chwycił nadajnik.
- Ciekawe, jaki to ma zasięg. - Mówił drżącym głosem. Bał się zawierzyć szczęściu. - Myślę jednak, że powinniśmy dzięki temu złapać kontakt z policją stanową.
McCoy skinął głową, przez jego ból przebił się ostrożny optymizm.
Coltrane sprawdził urządzenie. Nacisnął przycisk WŁ/WYŁ i przyłożył aparat do ucha. Doleciało z niego obiecujące syczenie.
- Musi być nastawiony na częstotliwość, jakiej używają ludzie Nolana, inaczej by mi tego nie dawał.
McCoy z trudem powiedział:
- Co nie znaczy, że…
Coltrane domyślał się jak brzmi końcówka zdania, które McCoy starał się powiedzieć.
- Tak, wiem. Tutejsza policja może komunikować się na innych częstotliwościach.
Kiedy kolejny pocisk wywalił następną dziurę w tylnej szybie, Coltrane`owi na ułamek sekundy stanęło serce. Tylna szyba? Kiedy stanęli, Ilkovič strzelał do bocznych szyb… a więc zmienił pozycję! Okrążał ich, zachodził z boku.
Drżącym palcem Coltrane wcisnął klawisz NAD.
- Czy ktoś mnie słyszy? Jeżeli ktoś mnie słyszy, proszę o odpowiedź! Zagrożony jest policjant w akcji! Postrzelono agenta FBI! Potrzebujemy pomocy!
Wiedział, że zdjęcie palca z tego klawisza włącza odbiór. Uczynił to i przycisnął aparat do ucha. Czekał na…
Jego optymizm prysł jak mydlana bańka, z walkie-talkie dolatywały bowiem jedynie trzaski.
- Cholerna… - mruknął McCoy.
- Co?
- … technika. - Jęknął z wysiłkiem. - Może to dlatego, że nie powiedziałeś „Nadaję komunikat” i nie zakończyłeś „odbiór”. - Jego twarz była niepokojąco blada.
- Miałeś oszczędzać siły. - Coltrane znów wcisnął NAD. - Nadaję komunikat! Wzywam pomocy! Postrzelono agenta FBI! Odbiór.
- Teraz jak należy - wymamrotał McCoy.
- Tyle że nikt nie odpowiada. - Załamany, Coltrane wsłuchiwał się w równomierny szum aparatu. - Pewnie jesteśmy zbyt osłonięci przez wzgórza. Albo sygnał nie może się przebić przez sfalowania terenu.
- Zdjęciorobie, słabo cię słyszę - dobiegł z walkie-talkie gardłowy głos.
Coltrane poczuł, jakby jakaś wielka ręka ścisnęła mu serce.
- Musisz mieć kiepskie radio - ciągnął cichy głos ze słowiańskim akcentem. - Twój sygnał jest tak słaby, że nikt spoza doliny go nie odbierze.
- Skąd, do diabła… - Coltrane zamilkł wpół zdania. Znał odpowiedź na swoje niedokończone pytanie. - On musi mieć policyjną radiostację ze skanerem do automatycznego przeszukiwania pasm!
- Ostrzegałem cię, zdjęciorobie. - Grobowy głos był nie głośniejszy od szeptu. Żeby go dosłyszeć, Coltrane musiał mocno przyciskać walkie-talkie do ucha. - To co zrobiłem z doktorkiem… i z twoimi dziadkami… to nic w porównaniu do tego co zrobię z tobą…
- Posłuchaj, łobuzie - powiedział Coltrane, niestety nie wcisnął NAD, więc Ilkovič nie mógł go usłyszeć.
Poza tym Ilkovič jeszcze nie przełączył się na odbiór. Jego chamski głos szeptał dalej.
- Od dawna czekam na tę przyjemność. Na pewno zrobię przy tym kilka zdjęć.
Wściekły, Coltrane uruchomił nadawanie.
- Moi przyjaciele nic ci nie zrobili! Moi dziadkowie też nic ci nie zawinili! Nie musiałeś ich zabijać! - Nagle Coltrane stracił głos. Niemy, czekał na odpowiedź Ilkoviča.
Nie nastąpiła.
- Przycisk… - jęknął McCoy. - Nie zwolniłeś przycisku…
Coltrane oderwał palec jakby klawisz parzył.
- Zdjęciorobie, nie powiedziałeś „odbiór”.
Co za skurwiel…
- Zgadza się, twoi przyjaciele nic mi nie zrobili, twoi dziadkowie też nic mi nie zrobili, ale ty sprawiłeś mi przykrość. Węszyłeś, wtrącałeś się w nie swoje sprawy, fotografowałeś to, co nie powinno cię interesować.
- Jego głos brzmi… - McCoy z bólem wciągnął powietrze, próbował dokończyć myśl.
- Coraz głośniej. Boże, on podchodzi. - Coltrane gorączkowo rozejrzał się wokół. - Nie możemy tu zostać. Jesteśmy osłonięci tylko z jednej strony. Musimy…
Jego wzrok padł na zwęglone ruiny, które pozostawili kawałek za sobą. Kiedy mieli sprawny samochód, zamierzał wyjechać z miasteczka i dostać się na wzgórza na przeciwległym zboczu doliny. Droga prowadziła prosto w ich kierunku - nie wiadomo dokładnie dokąd, ale Coltrane miał nadzieję, że prędzej czy później zawiedzie ich do jakiegoś osiedla albo autostrady. Teraz utknęli pośród zwęglonych, rozsypujących się desek i bali.
Do najbliższej ruiny było pięćdziesiąt metrów. W ich przypadku mogło to być tak samo dobrze pięćdziesiąt kilometrów.
- McCoy, wstaniesz?
- Nie ma szansy.
Kiedy Coltrane chwycił agenta za zdrowe ramię i spróbował go unieść, z przerażeniem dostrzegł na ziemi plamę krwi. McCoy wydawał się cięższy niż kilka minut temu, przelewał się przez ręce.
- Spróbujmy. - Coltrane wsunął walkie-talkie do kieszeni marynarki McCoya i mocno ujął w lewą rękę strzelbę. - Trzymaj się. Mam nadzieję, że poradzisz sobie z pięćdziesięciometrowym sprintem.
Było to raczej pięćdziesięciometrowe pełzanie. McCoy chwiał się na boki i Coltrane stracił pod jego ciężarem równowagę. Polecieli obaj na kolana, okazało się to jednak szczęśliwe, gdyż niespodziewany ruch dał efekt uniku i uchronił któregoś z nich od trafienia kolejną kulą, która brzęcząc niczym osa, śmignęła obok na wysokości gdzie jeszcze przed chwilą mieli ramiona. Zadudniło echo wystrzału. Coltrane był pewien, że gdyby nawet pocisk trafił, nie byłby śmiertelny. Ilkovič chciał przeciągać zabawę.
Mogło to zadziałać na ich korzyść.
- Zostaw mnie - powiedział McCoy.
- Nie ma mowy.
- Zajmij się sobą.
- Nie zostawię cię.
Za pierwszym podejściem pokonali może dziesięć metrów. Wstali i nim McCoy ponownie się przewrócił, przepełzli kolejne pięć. Widząc, że agent upada, Coltrane podstawił się pod niego, by maksymalnie zamortyzować jego upadek. Nad ich głowami świsnęła kolejna kula.
- Zdjęciorobie… - gardłowy głos, który doleciał z walkie-talkie w kieszeni McCoya był bardzo słaby, nierealny. - Widzę cię.
- Rusz się! - krzyknął Coltrane do McCoya podnosząc go znów na nogi. - Kiedy gada przez radio, nie może celować.
Potykając się, pokonali kolejne dziesięć metrów, nim następna kula drasnęła rękaw koszuli Coltrane`a na wysokości łokcia. Poczuł jej gorąco i pchnął McCoya na ziemię, sam też się do niej przytulając.
- Strzela niżej - powiedział.
- Zdję… cio… ro… bie… - zawodził głos naśladujący monotonną wyliczankę przy grze w chowanego. - Widzę… cię… Chciałem trafić nieco na lewo od ciebie, ale zatoczyłeś się w tę stronę. Mam nadzieję, że cię nie postrzeliłem. A może tak? Czy rana jest poważna? Nie chcę popsuć naszej gry…
Coltrane pomacał się po ramieniu z obawą, że poczuje krew. Z ulgą stwierdził, że rękaw jest suchy. Chwila zadowolenia nie potrwała jednak dłużej niż sekundę - przerwał ją kolejny szept Ilkoviča, który doleciał z walkie-talkie.
- Odpowiedz, zdjęciorobie! Jesteś poważnie ranny? Opisz mi swój ból!
Zamiast odpowiadać, Coltrane kolejny kawałek pociągnął McCoya, postawił go na nogi i znów ruszyli. Pokonali połowę drogi do zgliszcz… dwie trzecie… byli coraz bliżej. Rozpadające się ruiny rosły, ich widok wypełniał już niemal całe pole widzenia Coltrane`a. Miał wrażenie, jakby patrzył na nie przez szkło powiększające. Iluzja pękła jak bańka mydlana, kiedy McCoy się potknął i pociągnął Coltrane`a na ziemię. Lecąc do przodu, Coltrane tak jak poprzednio spróbował zamortyzować własnym ciałem upadek agenta, wpadli jednak całkiem bezładnie między splątane czarne belki i zwęglone deski. Wylądowali w ogromnej kupie popiołu, i Coltrane tak się rozkasłał, jakby miał wypluć płuca. Dusząc się, przewrócił się na plecy. Zakasłał jeszcze kilka razy. Kłuły go oczy, łzawił.
Z przerażeniem zobaczył, że McCoy leży twarzą do dołu w kupie popiołu, chwycił go więc i zaczął obracać, kierować jego przypominającą maskę twarz ku niebu i powietrzu. Za każdym kaszlnięciem agent jęczał i wzdrygał się z bólu. Krew na jego ubraniu zastygła w twardą skorupę.
13
Znajdowali się w wypełnionym węglem drzewnym kraterze, utworzonym z zawalonych ścian spalonego budynku. Strzelba. Gdzie była strzelba? Coltrane wiedział, że w którymś momencie ją puścił.
Zaczął macać wokół i po chwili dostrzegł wystający z popiołu kawał nie spalonego drewna. Była to kolba strzelby. Złapał ją i wyciągnął kilkoma szarpnięciami. Mrużąc oczy, zaczął wypatrywać Ilkoviča, gotów w każdej chwili wystrzelić.
McCoy zakasłał. Chciał coś powiedzieć.
- … fa.
- Co?
- Lufa. Zapchana popiołem.
Kiedy pojął, co agent chce mu przekazać, ścisnęło go w dołku. Strzelba musiała wpaść w popiół lufą do przodu i jest zapchana. Przy próbie strzału nabój rozerwałby mu się w rękach. Nie chcąc sobie nawet wyobrażać swej poszarpanej twarzy i rąk, Coltrane obrócił broń i stwierdził, że lufa rzeczywiście jest pełna brudu.
Drżącymi rękoma otworzył scyzoryk McCoya i wsunął ostrze do lufy. Na szczęście natychmiast dotarło do niego, co wyprawia. Celował sobie w twarz z naładowanej strzelby samopowtarzalnej. Zabezpieczył broń, mimo to zaglądanie w jej lufę nie było miłe. Zarepetował więc, by wyrzucić naboje z komory. Szybciej! - ponaglił się w myśli. Rozejrzawszy się jeszcze raz wokół, aby się upewnić, czy nie ma tuż obok nich Ilkoviča, wsunął czubek noża w lufę.
McCoy wyciągnął w kierunku Coltrane`a drżącą rękę z długopisem. Komunikat był jednoznaczny - plastikowa jednorazówka wejdzie głębiej w lufę, do tego nie podrapie jej wnętrza.
Wyciągając z lufy kawałek węgla wielkości kciuka, Coltrane dumał nad determinacją McCoya. Ranny agent drżącą ręką wyciągnął z kabury pod pachą rewolwer i wycelował go w kierunku, skąd ich ostrzeliwano.
Coltrane drżał nie mniej od swego towarzysza. Starając się nie odrywać oczu od spalonej ziemi, widocznej za porzuconym przez nich samochodem, oczyścił lufę, przed włożeniem do komory przetarł każdy nabój i odbezpieczył strzelbę. Czując radość triumfu, wycelował w niewidzialnego wroga.
- Przeładuj… - z wysiłkiem powiedział McCoy.
- Co?
- Musisz wsunąć nabój do komory…
Poczucie triumfu pękło jak bańka mydlana, jego miejsce zajęła głęboka pokora. Po załadowaniu strzelby zapomniał, że bez przeładowania nie da się wystrzelić. Gdyby nie McCoy, trzymałby w dłoni bezużyteczny kawał żelastwa.
- Oczywiście. - Pociągnął za uchwyt pod lufą i usłyszał wspaniały dźwięk naboju, wskakującego do komory. - Dobrze, że tu jesteś.
- Bez żalu bym sobie stąd poszedł.
Coltrane wycelował w stronę spalonej ziemi, powtarzając w myślach, że strzelba śrutowa to broń na krótki dystans. Będzie skuteczna dopiero, kiedy Ilkovič podejdzie jakieś góra pięćdziesiąt metrów. Na większą odległość karabin da mu przewagę.
- Gdzie on jest? - spytał Coltrane.
- Może… - McCoy przerwał, po chwili z wielkim wysiłkiem dokończył zdanie. - … zachodzi nas od tyłu…
Zamigotał jakiś cień, kiedy jednak Coltrane gwałtownie się odwrócił, dostrzegł pustą spopielałą ziemię. Cień rzuciła chmura. Jedna z bardzo ciemnych chmur gromadzących się nad nimi. Coltrane nie zwracał uwagi na nadpływające od zachodu ciemne chmury, gdyż skoncentrował się na tym, jak dotrzeć pod osłoną ruin. Okazało się jednak, że niebo daje większy powód do zmartwień. Zanosiło się na deszcz.
Coś zaszurało im za plecami, Coltrane gwałtownie się odwrócił. Znowu niczego nie było. Odgłos spowodowało uderzenie wiatru o dwie zwęglone deski.
Bryza zmieniła się w silny wiatr. Chmury pociemniały.
- W takiej burzy nie zobaczymy go. - Coltrane raz za razem rzucał za siebie nerwowe spojrzenia. - Masz tyle siły, by tam patrzeć? Wtedy mógłbym skoncentrować się na drugiej stronie.
- Nie… - Głos McCoya był tak cichy, że Coltrane`owi zdrętwiał.
- Kołuje mi się. - McCoy opuścił głowę. - Dziwnie mi… - Wypuścił z dłoni rewolwer i głowa opadła mu na klatkę piersiową.
Poważnie zaniepokojony, Coltrane popatrzył na niego i stwierdził, że tamujący krew pas zsunął się McCoyowi z ramienia i zakrwawione bandaże puściły. Wziął nóż, z marynarki McCoya obciął rękaw, pokroił go na dziesięciocentymetrowe kawałki, zrobił z nich prowizoryczne opatrunki i obłożył nimi obydwie strony rany agenta. Ciężko oddychając, podniósł pasek i z nadzieją, że zatamuje to krew, owinął go ponownie wokół ramienia rannego.
McCoy nie reagował na jego zabiegi. Poruszała się tylko jego klatka piersiowa - chrapliwie oddychał.
- Tylko mi nie umrzyj - powiedział Coltrane. - Wyciągnę cię stąd. Obiecuję.
Coltrane`owi spadły na twarz pierwsze krople deszczu.
Wydostać go stąd? Jak?
Deszcz nasilał się coraz bardziej. Coltrane widział jak krople uderzają w ziemię, podnosząc chmurki kurzu. Spadające krople i kłębiące się chmury były jedynym widocznym ruchem w zasięgu wzroku Coltrane`a.
- Zdjęciorobie… - powiedział tuż obok Ilkovič.
Coltrane gwałtownie się odwrócił, choć resztka rozsądku mówiła mu, że słyszy jedynie głos dobiegający z walkie-talkie w kieszeni McCoya.
- Szkoda, że nie masz ze sobą czegoś od deszczu - ciągnął Ilkovič. - Powinieneś dziś rano, tak jak ja, posłuchać prognozy pogody. W sklepie z wyposażeniem militarnym kupiłem znakomitą kamuflującą pelerynę. Zmokniesz, ale to drobnostka w porównaniu z tym, co z tobą zrobię, kiedy cię złapię, cieszy mnie jednak każda twoja niewygoda.
Niski chrapliwy głos był głośniejszy niż w trakcie poprzedniego przekazu. Ilkovič podchodził coraz bliżej.
Ale z której strony?
Deszcz zmienił się w ulewę. Coltrane natychmiast przemókł, ubranie kleiło się do ciała, włosy przylepiły mu się do głowy i karku. Rozglądał się gorączkowo wokół, widoczność jednak zmalała tak bardzo, iż miał wrażenie, że otacza ich szara, falująca kurtyna.
Ilkovič mógł znajdować się wszędzie.
Wniosek był oczywisty. Jeżeli on nie widzi Ilkoviča, Ilkovič nie widzi też ich…
ON NIE JEST W STANIE MNIE DOSTRZEC.
Gdzie McCoy zostawił swój samochód? Coltrane pojął, że podczas gdy Ilkovič będzie szedł ku ruinom, on może zbliżyć się do samochodu agenta i spróbować pojechać po pomoc.
Zrobiło mu się trochę cieplej, kiedy ogarnęła go nadzieja. Uniósł się, by wyjść z krateru, w którym siedzieli. Zaraz się jednak zatrzymał. Nie, nie mógł zostawić McCoya. Nie mógł go także wziąć ze sobą. Będzie musiał zmobilizować wszystkie siły.
Rozejrzał się po kryjówce. Z lewej strony piętrzyła się sterta popalonych belek, które kiedyś stanowiły chyba fragment dachu. Wziął McCoya pod pachy i zaciągnął go do sterty. Spadając, belki ułożyły się tak, że utworzyła się pod nimi pusta przestrzeń. Ze strachem, że Ilkovič pojawi się, zanim on skończy, Coltrane ostrożnie wyjął kilka belek i zrobił wyłom na tyle szeroki, że można było wsunąć się pod belki. Potem wepchnął tam nieprzytomnego McCoya. Choć starał się robić to jak najdelikatniej, ranny agent kilka razy głośno jęknął. Na koniec Coltrane poukładał powyjmowane belki z powrotem, dzięki czemu zarówno osłonił McCoya przed deszczem jak i przed wzrokiem niepożądanego gościa.
Zanim ukrył agenta, zabrał mu z kieszeni spodni kluczyki do samochodu i walkie-talkie. Obie rzeczy schował do kieszeni, wrócił do miejsca, gdzie przedtem leżeli i odszukał rewolwer. Pomny niedopatrzenia, na jakie sobie pozwolił ze strzelbą, przed wsunięciem broni za pasek, zwolnił kurek. Nakazał sobie myśleć jak McCoy. Złożył i schował do kieszeni scyzoryk. W jedną rękę wziął strzelbę, w drugą walkie-talkie i wbił wzrok w ścianę deszczu. Okrywające go błoto było tak tłuste, że nie miał obawy, iż deszcz je zmyje. Musiał wyglądać jakby wynurzył się z głębin piekieł. Ponieważ przez szarą kurtynę ulewy nie było kompletnie nic widać, uznał, że nie musi umierać w ukryciu.
Wypełzł z ruin.
14
Biegł, niezdolny określić czy drży ze strachu, czy od smagającej go ulewy. Ubranie tak mu się kleiło do ciała, że czuł się nagi. Klatka piersiowa ściskała mu się w oczekiwaniu na kulę, która strzaska mięśnie i żebra. Jakaś część jego umysłu była jednak przekonana, że Ilkovič nie postrzeli go w tak wrażliwe miejsce. Najprawdopodobniej poczuje uderzenie w ramię albo w nogę, strzał będzie tak wymierzony, by uniemożliwić mu ucieczkę, ale nie zabić - Ilkovič chciał z nim jeszcze poigrać. Słaba pociecha, pomyślał, nie zastanawiaj się nad tym. Ruszaj się.
Biegł, ale nie był w stanie przestać myśleć. Rozważał, czy dobrze wybrał, decydując się na bieg prosto w kierunku, z którego przybyli. Może powinien zejść nieco w bok i podejść do samochodu pod kątem? Ilkovič będzie pewnie przypuszczał, że Coltrane wybierze okrężną drogę, może więc poruszanie się najkrótszą trasą jest tak oczywiste, że aż nieoczekiwane? Czy Ilkovič w ogóle przypuści, że Coltrane zostawi McCoya i spróbuje podjąć jakąś akcję zaczepną? Przy tylu możliwościach, tylu za i przeciw, można było oszaleć.
Przed Coltranem zamajaczył ciemny cień. Rzucił na ziemię walkie-talkie i spróbował wycelować, niestety deszcz zamazywał mu widok. Próbując patrzeć wzdłuż lufy, musiał bez przerwy mrugać ciężkimi od wody powiekami. Jeżeli nie trafi Ilkoviča pierwszym strzałem, jedynie zdradzi swą pozycję i stanie się łatwym łupem. Miał tylko jedną szansę aby…
Cień nie poruszał się i nie przypominał kształtem człowieka. To jego samochód…
Nie oznaczało to oczywiście, że Ilkovič nie kryje się z tyłu. Wyjmując walkie-talkie, Coltrane wycofał się do tyłu i na prawo, aby zatoczyć wokół zniszczonego samochodu szerokie koło. Kiedy oddalił się na tyle, że nie widział wozu, znów zaczął skulony biec.
Robiło się coraz ciemniej. O tej porze roku słońce zachodziło około piątej i wkrótce miała zapaść noc.
Jeżeli ta burza będzie trwać, nic nie zobaczy. Starał się nie zwalniać, wiedząc, że musi dotrzeć do wąwozu dzielącego dolinę na pół. Nagle przez deszcz przebiły się szum i plusk płynącej żwawo wody - był już bardzo blisko potoku. Stanął.
Kilka metrów przed sobą widział płynącą głęboką rynną spienioną wodę. Strumień jeszcze nie groził wylaniem, jeżeli jednak burza potrwa dłużej, woda na pewno wystąpi z brzegów. Problem polegał na tym, że aby dotrzeć do samochodu McCoya, będzie musiał przejść na drugą stronę strumienia. W tym miejscu nie dałoby się tego zrobić. Brzeg był stromy a koryto wąskie, więc woda mogła płynąć ze zbyt wielką siłą.
Z obawy, że mokra ziemia stromego brzegu może usunąć mu się pod stopami, wrócił kawałek i ruszył wzdłuż wąwozu. Choć pamiętał o Ilkoviču, nie mógł rozglądać się ciągłe. Musiał znaleźć lepsze miejsce do przejścia na drugi brzeg. Myślał o leżącym w ruinach McCoyu. Czy przeżyje wystarczająco długo, by doczekać nadejścia pomocy? Może nie trzeba go było zostawiać samego. A jeśli Ilkovič przeszuka ruiny i znajdzie go? A jeśli…
Coltrane potknął się o kamień i wylądował na ziemi, boleśnie uderzając ramieniem o coś twardego. O nie! Przetoczył się przez błoto, uderzył o następny wystający kamień i wpadł w lodowatą kałużę. Wzdrygnął się i wypluł mętną wodę. Choć czuł, że dusi go piach, zwalczył impuls kaszlu. Nie miał pojęcia, jak głośno upadł, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nie wolno mu więcej hałasować, a szczególnie kasłać. Zaczął macać wokół, by znaleźć strzelbę i walkie-talkie, które wypadły mu przy upadku z rąk. Co będzie, jeżeli…
Kiedy lewą dłonią dotknął walkie-talkie, zadrżał. Prawym kolanem uderzył w strzelbę. Czy jest cała? Czy muł nie zatkał lufy? Ściągnął z broni warstwę błota, przyjrzał się jej w prawie już czarnych strugach deszczu, oczyścił okolicę spustu. Nie miał możliwości upewnienia się, czy mechanizm działa i broń wystrzeli.
Ruszaj się! Jeżeli woda się podniesie…
Zataczając się ciężko, ruszył dalej i po kilkunastu sekundach dotarł do zakrętu. Mimo ciemności widział, że brzeg przed nim jest znacznie mniej stromy. Na brzegach kałuż dostrzegł ślady opon. Kiedy pomyślał, że być może udało mu się dotrzeć do miejsca, gdzie droga przecina główny strumień, po ciele przeszedł mu milion mrówek.
Wszedł do wody. Rwący prąd szarpał go za łydki. Choć z każdym krokiem woda płynęła coraz szybciej, parł z determinacją dalej. Stracił na chwilę równowagę, na szczęście zaraz ją odzyskał, zmusił się do stawiania dłuższych, pewniejszych kroków i wkrótce poczuł, że miękkie dno zaczyna się powoli wznosić. Jeszcze chwila i był na drugim brzegu.
Do samochodu McCoya miał jeszcze sto metrów. Puls rozsadzał mu żyły, ale już niemal czuł, jak wdrapuje się do wozu, uruchamia silnik i rusza po pomoc w kierunku Pacific Coast Highway. Zanim Ilkovič się połapie, będzie za późno na pomieszanie mu szyków. Jeżeli odpowiednio szybko znajdzie jakiś wóz policyjny, być może policji uda się złapać Ilkoviča, zanim ucieknie z doliny.
Szybciej!
Jeszcze przed szczytem stromego, śliskiego brzegu, Coltrane`a zawahał się, czy dobrze to rozegrał. Z perspektywy spalonych ruin podejście do samochodu McCoya wydawało się znakomitym pomysłem, teraz jednak miał wątpliwości. Czyż nie jest najlepszym w okolicy celem? Czyż Ilkovič nie wpadnie na myśl, że Coltrane spróbuje się dostać do samochodu? Zamiast skradać się do ruin, rozsądniej byłoby zaczekać na Coltrane`a i strzelić do niego, kiedy spróbuje podejść do wozu.
Myśl ta sparaliżowała Coltrane`a, odebrała mu zdecydowanie. Powrót do ruin nic nie da, ale tak samo nie mógł zostać tu, gdzie jest. Znów opanowało go wrażenie, że przeżywa coś po raz drugi - jakby znów wjechał w dolinę, schował samochód w zagłębieniu wąwozu i zaczął się skradać ku cudzemu autu, tyle tylko że za pierwszym razem sądził, że to wóz Ilkoviča, a teraz wiedział, że McCoya. Wtedy pobiegł korytem głównego strumienia i dotarł do mniejszego strumienia, oddalonego od drogi o jakieś trzydzieści metrów. Teraz też zszedł w dół rynny, skierował się w prawo i dotarł do mniejszego strumienia, tyle tylko że zapadał już zmrok, a koryto wypełniało się wodą, i nie mógł biec blisko błotnistym, stromym brzegiem. Musiał wspiąć się kawałek w górę.
Za przemoczoną koszulę, wsunął walkie-talkie. Mając wolną lewą rękę, mógł znacznie łatwiej utrzymać równowagę i pewniej nieść strzelbę. Powoli i ostrożnie posuwał się wzdłuż strumienia. Wzbierająca ciągle woda obmywała mu buty - marzły mu stopy, palce traciły czucie. Wspiął się więc jeszcze wyżej, najwyżej jak mógł, by nie być widzianym z samochodu McCoya i liczył kroki, chcąc oszacować, kiedy pokona sto metrów. Dla pewności dodał jeszcze kilka kroków w końcu jednak wspiął się na krawędź i wyjrzał na drogę.
Nie ujrzał przed sobą samochodu. Kiedy deszcz na sekundę osłabł, przetarł oczy i wysilił bardziej wzrok, ale w dalszym ciągu go nie dostrzegał. Nie doszedł do samochodu czy minął go?
Wspiął się na poziom drogi, rozpłaszczył się na ziemi i zaczął pełznąć po błocie. Posuwał się do przodu używając łokci, dłonie ze strzelbą trzymał ponad kałużami. Za każdym ruchem ugniatały go walkie-talkie za koszulą i rewolwer za paskiem, był jednak tak skoncentrowany na tym co robi, że prawie nie zauważał bólu.
Przepełznął jakieś dziesięć metrów i wreszcie dostrzegł ciemniejszy kanciasty kontur. Samochód. Na lewo. Coltrane zmienił kierunek i starając się zachować ciszę, ruszył ku autu. Kiedy widział je dokładnie przed sobą, zatrzymał się, myśląc, co począć dalej. Do lewego przedniego błotnika pozostało mu nie więcej niż piętnaście metrów. Nie było śladu Ilkoviča, co nie znaczyło, że nie chowa się za samochodem.
Nie zbliżając się do wozu, Coltrane zaczął go okrążać. Starał się bez przerwy zaglądać pod podwozie - gdyby Ilkovič schował się z drugiej strony, może dzięki temu odkryłby go z wystarczającym wyprzedzeniem. Niestety deszcz tłukł o mokrą ziemię z taką siłą, że na kilkanaście centymetrów od gruntu praktycznie nic nie było widać. Zachowując maksymalną ostrożność, Coltrane dotarł do miejsca, z którego wyruszył na rekonesans wokół samochodu. I tam nie było Ilkoviča.
Znowu wróciła nadzieja.
A jeżeli Ilkovič siedzi w samochodzie? Trudno, musi zaryzykować. Bezczynne leżenie na deszczu nic nie da. McCoy potrzebował pomocy. Coltrane przykucnął i postanowił podbiec do samochodu. Zamierzał zajść go od tyłu, przystawić strzelbę do tylnej szyby i wystrzelić, zasypując tylną kanapę śrutem. Jeżeli Ilkovič chował się w środku, to najprawdopodobniej na tylnym siedzeniu, a jeżeli nie, to co prawda wystrzał go ściągnie, Coltrane był jednak pewien, że zdąży wsiąść i odjechać.
Zanim ruszył przed siebie, miał jeszcze jedna wątpliwość - że auto straci przyczepność na mokrym błocie.
Niestety, nie udało mu się tego sprawdzić.
Samochód eksplodował.
15
Wstrząsnęło nim od środka, ze zbiornika paliwa wystrzelił płomień i objął karoserię. Fala gorąca, której towarzyszył nierealny syczący odgłos, uderzyła Coltrane`a i pchnęła do tyłu. Ogień buchnął z taką siłą, że bez trudu przebił się przez ulewę.
O nie! Zataczając się jak pijany, Coltrane cofnął się jeszcze kilka kroków, odwrócił osmaloną twarz od samochodu i wystawił ją na deszcz, by woda nieco schłodziła zranioną skórę. Płomienie przemieniły noc w dzień, na pewno był widoczny z daleka. Musiał poszukać schronienia, najlepiej bez namysłu rzucić się za osłonę brzegu strumienia. W trzy sekundy był przy wodzie, skoczył w dół nogami do przodu, zaparł się by nie wpaść do wody, potem przykleił brzuchem do błota i wyjrzał znad szczytu wąwozu.
Zza zasłony ognia i wody doleciał dudniący śmiech Ilkoviča.
- Zdjęciorobie, naprawdę sądziłeś, że pozwolę ci się wymknąć? Masz mnie za tak głupiego?
Gdzie on był?
Deszcz spadał na rozżarzoną blachę, powodując przeraźliwy syk.
- Myślisz, że wszystko się tak łatwo skończy? Nie masz pojęcia, na ile sposobów mogę to przeciągać! Zanim skończę, będziesz mnie błagać, bym cię zabił!
Coltrane koncentrował się na ustaleniu miejsca, z którego dobiegał głos. Ilkovič zdawał się przesuwać z miejsca za samochodem w prawo. Metal syczał coraz głośniej - deszcz prawie zgasił płomienie.
- Próbowałem cię złapać przez walkie-talkie. Wyłączyłeś je?
Coltrane poczuł ucisk urządzenia na piersiach.
- Włącz je, zdjęciorobie! Nie będziemy wtedy musieli do siebie krzyczeć!
Przecież ja nie krzyczę, pomyślał Coltrane. O co chodziło Ilkovičowi? Chciał go zdekoncentrować?
Poza odgłosami deszczu, szumem płynącej za jego plecami wody oraz słabnącym sykiem gorącego metalu, Coltrane nic nie słyszał. Ostatni wrzask Ilkoviča dobiegł z jego prawej. Czyżby Serb starał się sprawić wrażenie, że porusza się w tamtym kierunku? Może po ostatnim wrzasku zmienił marszrutę i zajdzie od lewej?
Płomienie zgasły. Unoszący się nad samochodem dym zlewał się z zapadającym mrokiem. Coltrane`a czuł smród spalonej benzyny, stopionego plastiku i zwęglonego lakieru.
Skąd on nadejdzie? Z prawej czy z lewej? Ze strachu Coltrane czuł się tak bezradnie, że zrozumiał, dlaczego złapane przez blask samochodowych reflektorów zwierzę nie ucieka i ginie pod samochodem. Skąd on przyjdzie? Gorączkowo kierował strzelbę to w lewo, to w prawo. Nie mógł czekać bezczynnie na ruch wroga!
Uznając, że jest to miejsce, gdzie Ilkovič najmniej się go będzie spodziewał, Coltrane wyskoczył z koryta strumienia i pobiegł prosto w kierunku wypalonego wraku samochodu. Ku osłonie z dymu. Im bliżej podchodził, tym silniej czuł gorąco wygasającego ognia. Dym został nieco przytłumiony przez deszcz, kłębił się jednak jeszcze na tyle, by mocno drapać w nosie. Aby nie wdychać trujących oparów, Coltrane, spróbował pochylić twarz jak najbliżej ziemi i jak najpłycej oddychać.
Walkie-talkie przypomniało o swojej obecności uciskiem w piersi. Coltrane rozpiął koszulę, wyjął aparat i włączył go. Cichy szum poinformował go, że urządzenie przetrwało zaordynowaną mu porcję uderzeń. Wcisnął klawisz nadawania.
- Ilkovič, zakończmy to patrząc sobie w oczy. Teraz!
Puścił przycisk, położył walkie-talkie obok samochodu i zaczął się oddalać.
- Zdjęciorobie - skrzekliwie doleciał z aparatu gardłowy głos Ilkoviča. - Ciągle zapominasz powiedzieć „odbiór”.
Coltrane odpełzał coraz dalej od samochodu.
- Chcesz żebym połamał ci kości gołymi rękami? Na taką karę twoim zdaniem zasługujesz? Twój brak wyobraźni rozczarowuje mnie. Mam przygotowane ciekawsze sposoby.
Coltrane oddalił się na tyle, że stracił walkie-talkie z oczu. Dolatujący głos brzmiał upiornie.
Nagle umilkł.
Coltrane wpadł do zagłębienia pełnego wody i w tym momencie zrozumiał swoją szansę. Po pożarze okolica została pokryta tak zbitą warstwą popiołu, że woda nie wsiąkała w ziemię, więc niejedno zagłębienie miało po kilkadziesiąt centymetrów wody. Zanurzył się w tłustym bajorku, w górze trzymał jedynie dłonie i głowę. Oparł strzelbę na wystającym kamieniu i wycelował w kierunku, gdzie leżało walkie-talkie.
Kiedy urządzenie zaskrzeczało, od razu było jasne, gdzie się znajduje. Gdyby Coltrane zgodził się „porozumiewać” przez walkie-talkie, Ilkovi* ustaliłby jego kryjówkę.
Włożył palec w osłonę spustu.
Zaskrzeczało walkie-talkie.
Ilkovič musiał przyciskać i puszczać klawisz nadawania, co powodowało trzaski w aparacie Coltrane`a, a nie zdradzało jego własnej pozycji.
Coltrane położył palec na spuście. Deszcz rozwiał dym, ale wypalony samochód był ledwie widoczny. Wiatr coraz bardziej się nasilał, mrok gęstniał. Choć poziom wody w bajorku wzrastał, Coltrane nie poruszał się i obserwował miejsce obok samochodu, gdzie położył walkie-talkie. Każdy szczegół terenu zdawał mu się powiększony. Lada chwila w polu widzenia pojawi się ciemny kontur Ilkoviča i wtedy…
Zaskrzeczało walkie-talkie.
Mam cię, Ilkovič. Słuchaj. Podchodź. Zaskocz mnie przy samochodzie.
Po chwili Ilkovič naprawdę go zaskoczył, ale całkiem inaczej.
Coltrane`a złapały od tyłu potężne łapska i jednym szarpnięciem wyciągnęły z wody. Zaskoczony, mimowolnie pociągnął za spust, wystrzeliwując chmurę śrucin w powietrze. Ręce, które złapały go za ramiona, puściły, jednak tylko po to, by wsunąć mu się pod pachy. Ilkovič objął go wokół klatki piersiowej, splótł ręce i zaczął zaciskać je z siłą imadła.
Coltrane został uniesiony nad ziemię. Walczył o powietrze. Odgłos strzału ogłuszył go, potworne dudnienie w uszach potęgowało jego dezorientację, ciągle jednak słyszał postękiwanie miażdżącego mu klatkę piersiową Ilkoviča.
- O to ci chodziło, zdjęciorobie? - wystękał mu w ucho Ilkovič. Był tak blisko, że Coltrane czuł na policzku jego oddech.
Coltrane ledwo dyszał. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, zaczął widzieć czerwone tańczące plamki.
- To dopiero początek - cicho, udając czułość, wyszeptał mu Ilkovič do ucha. - Nim mnie znudzisz, doprowadzę cię sto razy do śmierci. - Stękając jak zepsuty parowóz, nasilił ucisk na klatkę piersiową Coltrane`a.
Coltrane z przerażeniem pojął, że zaraz straci przytomność. Co prawda ściskał w dłoniach strzelbę, ale była bezużyteczna, dopóki nie uda mu się jej przeładować, wyrzucając zużytą łuskę i umieszczając w komorze kolejny nabój. Spróbował to zrobić, ale nie miał dość siły. Nawet gdyby udało mu się przeładować broń, nie miałby szansy wycelować za siebie i strzelić.
Upuścił broń, chwycił opasujące go ręce i zaczął rozrywać chwyt, grube paluchy Ilkoviča trzymały jednak niczym zespawane stalowe pręty. Wysiłek Coltrane`a był na nic - ucisk wokół jego piersi nasilał się, a czerwone plamy przed oczami rosły i migotały coraz szybciej.
NIE! W nadziei, że uda mu się trafić Ilkoviča w czułe miejsce i zaskoczyć go na tyle, by osłabił chwyt, Coltrane z całej siły zarzucił głową do tyłu. Nie Ilkovič jednak doznał urazu, lecz on sam - zamiast trafić w miękkie ciało, jego potylica huknęła o jakiś metal, jakby okulary, które boleśnie go zraniły. Coltrane jęknął z bólu. Czyżby Ilkovič miał na sobie maskę? Tylko przerażeniu należało przypisać, że Coltrane od razu nie rozpoznał, co Serb ma na głowie. Tracąc siły, spróbował jeszcze kopnąć Ilkoviča piętami w piszczele, niestety trafił w długą pelerynę przeciwdeszczową, która zamortyzowała uderzenie.
Rewolwer McCoya! Drżąc na całym ciele, Coltrane wydobył go zza paska. Broń pokrywała warstwa błota, nie było jednak możliwości sprawdzenia, czy lufa nie jest zapchana i nie nastąpi eksplozja w komorze, ale licząc na łut szczęścia Coltrane uniósł broń i… nie zdążył dobrze wycelować za siebie, jak Ilkovič machnął ręką i szybkim ruchem wytrącił mu ją z dłoni. Rewolwer poleciał w błoto. Choć Ilkovič przez chwilę trzymał Coltrane`a tylko prawą ręką, była tak silna, że stalowy ucisk ledwo osłabł.
Wystarczyło to jednak, by Coltrane złapał powietrze. Porcja tlenu sprawiła cuda. Plamki przed oczami zniknęły, i zaczął jasno myśleć. Przypomniał sobie o jeszcze jednej broni, jaką posiadał. Kiedy lewa ręka Ilkoviča wróciła do poprzedniej pozycji, Coltrane pogrzebał w kieszeni spodni, wyjął scyzoryk, otworzył go, zebrał całą energię i zaczął dźgać splecione na jego piersi dłonie. Ostrze zaczęło kłuć, szarpać i ciąć, na dłonie Coltrane`a trysnął gorący płyn.
Ilkovič zawył. Puścił Coltrane`a i zatoczył się do tyłu. Coltrane upadł w błoto. Klęcząc, próbował normalnie oddychać, ale miażdżone z taką siłą żebra nie chciały zareagować. Nie mógł napełnić płuc na tyle, by odzyskać siły.
Ilkovič z wyciem chwycił się za dłonie i szpetnie zaklął. Dopiero teraz Coltrane go zobaczył. Ilkovič nie miał na głowie maski, ale coś co przypominało oczy insekta - okulary noktowizyjne. Coltrane zrozumiał, że to dzięki temu tak łatwo został odnaleziony w ciemności. W wielkiej jak namiot pelerynie i wystających spod kaptura okularach, Ilkovič wyglądał jak monstrum. Wydał z siebie szczeknięcie wściekłego psa i rzucił się do ataku.
Ułamek sekundy przedtem, nim ciężki bucior Ilkoviča trafił go w krocze, Coltrane zanurkował w bok. Przetaczając się po błocie, próbował nie zranić się nożem, który w porównaniu z atakującą go masą wydawał się dziecinną zabawką. Na zdjęciach było widać, że Ilkovič jest potężny, ale dopiero przy bezpośrednim kontakcie stawało się jasne, jak przerażającą zwierzęcą siłą dysponował.
Kiedy Ilkovič ponownie kopnął, Coltrane uciekł na czworaka, czując jedynie otarcie buta o ubranie. Nagle jego dłoń oparła się na strzelbie, palce automatycznie się na niej zacisnęły. Coltrane odwrócił się i zobaczył, że jego przeciwnik właśnie podnosi z ziemi rewolwer McCoya.
Coltrane wycelował i pociągnął spust. Nic się nie wydarzyło.
- Nie przeładowałeś, fotografie. - Ilkovič wycelował w jego lewe ramię.
Coltrane bezradnie patrzył, jak Ilkovič pociąga za spust.
Lufa rewolweru okazała się zapchana gliną.
Zamiast wystrzelić, rewolwer rozprysnął się na kawałki.
Ilkovič zamarł jak sparaliżowany, przez groteskowe okulary przyglądał się rannej od wybuchu dłoni. Stał jak zaczarowany, jedynie otworzył usta w niemym okrzyku bólu.
Coltrane wykonał konieczne ruchy tak pewnie, jakby nastawiał aparat. Przeładował, jednym rzutem oka sprawdził czy lufa nie jest zapchana, wycelował i odstrzelił Ilkovičowi pół głowy.
SIEDEM
1
Coltrane`a opanowała burza emocji: ulga, lęk, triumf, pogarda, poczucie wygranej, obrzydzenie. Kiedy opadł na kolana i z przerażeniem wbił wzrok w bezgłowy korpus, miał okropne złudzenie, że patrzy na trupa ojca. Tym razem jednak nie ojciec palnął sobie w łeb, ale on zrobił to za niego.
- Bogu dzięki… - wymamrotał. Po policzkach spływały mu łzy zmieszane z deszczem. - Bogu dzięki.
Ponownie zalała go fala niepokoju. Musiał zorganizować pomoc dla McCoya, jak ma jednak dojechać do Pacific Coast Highway? Samochód McCoya był zniszczony, pozostawał więc marsz - ponad piętnaście kilometrów błotnistą drogą. Zajmie mu to całe godziny a przez ten czas McCoy wykrwawi się na śmierć.
Mimo krańcowego wycieńczenia, Coltrane wstał, zanim jednak zdążył ruszyć w kierunku ukrytych za zasłoną deszczu wzgórz, olśniłą go pewna myśl. Istniał sposób, by pojechać po pomoc. Jak mógł zapomnieć, że Ilkovič też musiał używać samochodu. Gdyby udało się go znaleźć…
Coltrane znów popatrzył na bezgłowy korpus. Choć zbierało mu się na wymioty, musiał do niego podejść. Podświadomie oczekując, że pokaleczone dłonie Ilkoviča uniosą się i złapią go za gardło, rozchylił poły peleryny trupa. Jeszcze przed chwilą sądził, że najgorsze ma już za sobą i nie istnieje nic bardziej przerażającego od tego, co właśnie przeżył, teraz jednak zrozumiał, jak bardzo się mylił. Od macania ciepłych zwłok Ilkoviča, grzebania mu po kieszeniach, dotyku gąbczastego ciała pod mokrym materiałem, Coltrane poczuł taką lekkość w głowie, aż przestraszył się, że zaraz zemdleje. W końcu drżącymi palcami wyczuł pęk kluczy. Zacisnął na nim dłoń i wyciągnął rękę z kieszeni trupa. Choć starał się mocno trzymać klucze, o mało ich nie zgubił w momencie, kiedy opadł ciężko na ziemię, walcząc z wymiotami.
Powoli przetarł dłonią usta i wstał. Znajdź samochód! - ponaglał sam siebie. Gdzie Ilkovič mógł go zostawić? Coltrane widział jak McCoy wjeżdża w dolinę, ale nie zauważył samochodu Ilkoviča. Czy drań zostawił go na grani nad doliną? Trajektoria pierwszych wystrzeliwanych przez niego pocisków sugerowałaby, że strzelał z grani. Pozostawił tam samochód i zszedł na dół piechotą?
Rusz się! Musisz pomóc McCoyowi!
Już po kilku krokach Coltrane poczuł, że błotnista ziemia się wznosi, jego płuca zaczynają ciężko pracować, a nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Wysiłek tak go wycieńczył, że kiedy dotarł do szczytu, ledwo trzymał się na nogach. Gdzie Ilkovič mógł postawić wóz? Na pewno nie na samym szczycie, gdyż byłby widoczny z dołu. Jeżeli gdzieś tutaj, to kawałek za szczytem. Bliżej drogi. Ale na wypadek konieczności ucieczki na pewno nie chciałby zbytnio oddalać się od auta.
Zanim zauważył samochód, wpadł na jego maskę. Nieoczekiwane uderzenie odbiło go do tyłu, kolana, uda i dół brzucha przeszył ból. Nie mógł sobie jednak pozwolić na odpoczynek - myślał teraz wyłącznie o McCoyu. Złapał za klamkę pojazdu - ciemnej furgonetki - pociągnął, zaklął kiedy drzwi się nie otworzyły, nieporadnie włożył kluczyki do zamka i w końcu wdrapał się za kierownicę. Dopiero za trzecią próbą udało mu się włożyć kluczyk w stacyjkę. Uruchamiając silnik i wrzucając bieg, kilka razy nakazał sobie nie przesadzać z pośpiechem. Nie wolno mu było utknąć w błocie. Zapalił reflektory i powoli, łagodnie zawrócił, przeżywając chwilę strachu w momencie, kiedy koła straciły przyczepność na mokrym, tłustym szlamie. Na szczęście odzyskał panowanie nad samochodem i po zakończeniu nawrotu, głęboko odetchnął. Przycisnąwszy po kolei różne przyciski przy kierownicy, włączył wycieraczki i ruszył w kierunku Pacific Coast Highway. Choć od chwili, gdy wsiadł do samochodu czuł dolatujący z tyłu smród, na tyle musiał się koncentrować na manewrowaniu autem, że dopiero po kilkuset metrach jazdy w pełni to sobie uświadomił. Smród przypominał odór gnijącego mięsa i Coltrane pojął, że to tu Ilkovič zaszlachtował Daniela.
2
Wokół skrzeczały policyjne radia. W mrok doliny wbijały się promienie reflektorów licznych radiowozów i samochodów technicznych, przecinające się pod tak różnymi kątami, że mogło się zakręcić w głowie. Ulewa przeszła w mżawkę, bębnienie przestało zagłuszać pomruki silników stojących bezczynnie pojazdów. Choć Coltrane ostrzegł miejscowego szeryfa - którego samochodu o mało nie zepchnął z autostrady - że poziom wody w strumieniu jest zbyt wysoki i płynie ona zbyt szybko, by mogła wpław przejechać karetka, policjant wezwał ambulans. Jego biała, otoczona aureolą światła bryła, znajdowała się teraz pięćdziesiąt metrów za zniszczonym samochodem McCoya, wśród pozostałych samochodów, które postawiono nieco w oddali, aby nie rozjeździły śladów na miejscu przestępstwa.
Po drugiej stronie strumienia, naprzeciwko miejsca, skąd Coltrane nie licząc się z ryzykiem, wyruszył na ostateczne spotkanie z Ilkovičem, unosił się helikopter sanitarny. Łopaty wirowały z przeraźliwym piskiem, szperacze oświetlały fragment ruin spalonego westernowego miasteczka. Coltrane - raz za razem oślepiany światłem z góry - siedział w kałuży obok plątaniny zwęglonych belek i obejmował nieruchome ciało McCoya, które delikatnie wyciągnął z zaimprowizowanego ukrycia. McCoy był lodowaty, więc Coltrane objął go ramionami i rozpaczliwie próbował ogrzać.
- Wszystko będzie dobrze. Zaraz się tobą zajmą.
McCoy nie reagował. Jedynie odrobinę unosiła mu się i opadała klatka piersiowa.
- Nie umieraj mi, McCoy. Sprowadziłem dla ciebie pomoc. Wygrzebiesz się z tego.
Młody policjant, który początkowo próbował wytłumaczyć Coltrane`owi, aby nie wchodził do zimnej wody, a w końcu przeszedł za nim przez strumień, zamachał na helikopter i wskazał pilotowi miejsce, gdzie może lądować. Światło reflektorów helikoptera odbijało się od czerwonego krzyża na jego białym boku.
Coltrane robił co mógł, by oddać McCoyowi jak najwięcej ciepła własnego ciała. Kiedy maszyna wylądowała, natychmiast wyskoczyli z niej sanitariusze i pochyleni, by nie uderzyły ich wirujące łopaty, pobiegli w kierunku ruin. Już po kilku krokach ich białe uniformy były spryskane błotem. Nie minęły dwie minuty - Coltrane zdążył jedynie szybko opowiedzieć, jak McCoy został ranny - a agent już miał założoną kroplówkę i maskę z tlenem. Choć Coltrane z całego serca życzył McCoyowi, aby jak najszybciej trafił do szpitala, kiedy sanitariusze położyli rannego na noszach i pobiegli z nim do helikoptera, poczuł się dziwnie osamotniony. Pisk łopat wirnika przeszedł w ogłuszający łoskot i helikopter uniósł się nad ziemią. Coltrane patrzył za nim, dopóki pilot nie zgasił szperaczy, a rytmiczne KLAP KLAP KLAP niemal całkiem ucichło w oddali. Dopiero wtedy odwrócił się do policjanta, który kolejny raz powtórzył, że czeka na niego masa ludzi, chcących zadać masę nieprzyjemnych pytań.
Policja przerzuciła przez strumień prowizoryczny mostek, dzięki czemu detektywi mogli przejść na drugą stronę. Ludzie otaczający Coltrane`a mieli mokre twarze i byli wściekli, że muszą chodzić w ciężkich, niepotrzebnych już teraz ubraniach przeciwdeszczowych. Kiedy Coltrane zaczął odpowiadać na ich pytania, najpierw ich zadziwił a potem przestali wierzyć jego słowom. Zastanawiał się, czy nie lepiej zaczekać z tą rozmową do przyjazdu adwokata, uznał jednak, że przecież nie ma nic do ukrycia, a żądanie obecności adwokata jedynie sprawiłoby, że policjanci zaczęliby podejrzewać, że chce ich oszukać. Gdyby wypalił jego pierwotny plan i udało mu się wciągnąć Ilkoviča w pułapkę, sprawa przedstawiałaby się inaczej, ale obecność McCoya zmieniła wszystko. Coltrane nie wyobrażał sobie, by jakikolwiek funkcjonariusz albo prokurator chciał aresztować i oskarżać kogoś, kto ryzykował życie w obronie rannego agenta FBI. Tak więc Coltrane opowiedział coraz bardziej zdziwionym inspektorom historię do końca i pokazał swój zniszczony samochód z przestrzelonymi przez Ilkoviča oponami. Zaprowadził ich także do kryjówki, w której schował McCoya. Przeszedł z nimi przez strumień i tam obejrzeli miejsce, gdzie został postrzelony McCoy. Inspektorzy robili co mogli, aby nie zadeptano okolicy i starannie omijali widoczne w błocie odciski stóp. Kiedy zaczęły błyskać flesze, Coltrane odniósł wrażenie, że wszystko jest nie tak - to on powinien fotografować, a nie dostarczać roboty innym.
- Kto to był? - spytał porucznik policji stanowej wskazując na ciało.
- Dragan Ilkovič. - Coltrane opowiedział o Bośni, Danielu, Gregu i swoich dziadkach.
- Ten facet zabił policjanta z Los Angeles?
- Mam nadzieję, że jego odciski palców są w którejś kartotece… - wtrącił ktoś z ekipy patologów. - Bez tego będzie trudno jak cholera go zidentyfikować.
Wreszcie fotografowie skończyli i położono na ziemi deski, by detektywi mogli podejść bliżej ciała Ilkoviča, nie robiąc nowych śladów w mokrej ziemi. Coltrane nie zauważył, kiedy przyjechali Nolan i Jennifer. W pewnym momencie odwrócił się, nagle i ujrzał jak oboje idą przez rozświetloną reflektorami przestrzeń. Przygotował się na kolejne pytania, jednak Nolan, najpierw przedstawił się najstarszemu rangą oficerowi, a Jennifer popatrzyła na ciało Ilkoviča i gwałtownie się cofnęła.
Nie minęło jednak wiele czasu, a Nolan złapał Coltrane`a za ramię i odciągnął go na bok. Ramiona aż miał sztywne ze złości.
- Wygląda na to, że się pan trochę zgubił i zapomniał, gdzie ma dom, w którym mieliśmy się spotkać. Co pan tu, do jasnej cholery, robi?
- Doszło do niewielkiej zmiany planów.
- Postanowił pan wyciągnąć tu Ilkoviča, by go zabić, co?
- Naprawdę?
- Sądzi pan, że ława przysięgłych da wiarę temu, że nie zaaranżował pan tego spotkania?
Coltrane wzruszył ramionami.
- To prawda. Przyjechałem tu, by go zabić.
- Przyznaje pan to?
- Potem jednak pojawił się McCoy, zaczęliśmy rozmawiać i przekonał mnie, że popełniam błąd. Niestety nie mogłem odjechać, bo Ilkovič postrzelił McCoya. Dalej to już była samoobrona.
Nolan przyglądał się Coltrane`owi bardzo długo.
- Pan tak twierdzi.
- Tak twierdzę.
- To się pan módl, żeby McCoy z tego wylazł i potwierdził tę wersję.
- Mam nadzieję, że się z tego wygrzebie, ale nie dla mojej korzyści.
- Cóż za uczciwość. To może zadziałać. Może nawet uda się panu w ten sposób prześlizgnąć.
- Nie muszę się prześlizgiwać. Ten skurwysyn postrzelił McCoya. Gdyby nie ja, McCoy by umarł.
- Gdyby nie pan, przyjacielu, nawet nie wpadłby na pomysł, żeby tu przyjeżdżać.
Coltrane nie odpowiedział. Milczeli, po chwili przerwał im policjant stanowy.
- Musimy pana zabrać do nas, aby spisać zeznania.
Coltrane skinął głową.
- Czy mógłbym przedtem porozmawiać chwilę z… - Wskazał w kierunku Jennifer, która rozglądała się wokół jak śnięta.
Porucznik nie miał zadowolonej miny.
- Nie chciałbym, by do momentu zakończenia śledztwa rozmawiał pan z kimkolwiek nie związanym ze sprawą. Ale jeżeli ta pani jest związana ze sprawą, to jeszcze kilka osób poza panem będzie chciało z nią porozmawiać.
W efekcie Coltrane wsiadł do jednego wozu policyjnego, Jennifer została zaprowadzona do drugiego. Samochody ruszyły, za nimi podążył Nolan i trzy pojazdy zaczęły z wysiłkiem wjeżdżać w górę śliskiego zbocza. Koła ślizgały się, w świetle reflektorów migały krople mżawki.
3
O drugiej nad ranem, po pięciu godzinach przesłuchań, policja stanowa zwolniła Coltrane`a do domu.
- Proszę nas informować o zmianach miejsca pobytu i nie opuszczać rejonu Los Angeles.
Dali mu na odchodne suchy i nie zakrwawiony kombinezon.
- Odwiozę go.
- Będzie miał pan niejedną okazję. Będziemy się często widywać.
Na korytarzu czekała na niego, siedząc na twardej drewnianej ławeczce, Jennifer. Krótkie jasne włosy, miała w nieładzie. Zalękniony wzrok wbijała w pokrytą szarymi kafelkami podłogę. Kiedy wyszedł, podniosła głowę, ale nawet nie kiwnęła mu na przywitanie.
- Możemy iść? - spytał.
- Tak, powiedzieli, że nic ode mnie nie chcą. Gdzieś tu się kręcił sierżant Nolan. Powiedział, że odwiezie nas do miasta. Mitch…
- Tak?
- Dlaczego, na Boga, postanowiłeś…
W głębi korytarza pojawił się Nolan i poszli do samochodu.
Jechali godzinę i prawie cały czas milczeli.
- Masz pan szczęście - odezwał się wreszcie Nolan. - Powiedzieli mi, że najprawdopodobniej kupią pańską wersję.
- Nie sprzedaję niczego.
- Jeśli McCoy ją potwierdzi. Pewnie ucieszy pana, że ze szpitala doszły nieoficjalne wieści, iż zdaniem lekarzy istnieje duża szansa, że się wyliże.
Dzięki Bogu - pomyślał Coltrane.
- Oczywiście będzie pan jeszcze musiał przekonać ławę przysięgłych, ale przynajmniej policja stanowa da spokój. Ja w każdym razie jeszcze z panem nie skończyłem. Gdybym nie był tak zmęczony, zabrał bym pana od razu do swojego biura, proszę jednak przyjść do mnie jutro. Wyjaśni mi pan, dlaczego uważa się za takiego mądralę, że może sobie ze mną pogrywać jak z dzieciakiem.
- Przepraszam, nie miałem takiego zamiaru.
- Niech pan to sobie zachowa na jutro.
- Załatwię tylko jedną sprawę i jestem do dyspozycji.
- Załatwi pan sprawę? Zapomnij pan o niej. Nie ma nic ważniejszego od…
- Jest. Pogrzeb Daniela.
W samochodzie zapadła grobowa cisza.
- No jasne, niech pan idzie na pogrzeb. Spotkamy się tam. Pogrzeb Grega jest dzień później. Tam też się spotkamy. Choć nie zostało z niego nic, co można by pochować.
- Jeszcze dzień później odbędzie się prawdopodobnie pogrzeb moich dziadków.
- Może powinniśmy dać panu order za to, że go pan zastrzelił.
Znów zamilkli.
- Gdzie pana wyrzucić? W mieście czy pod domem Packarda?
- Na lotnisku.
Nolan zesztywniał.
- Masz nie opuszczać Los Angeles.
- Przy parkingu America West. W sobotę w nocy zostawiłem tam samochód.
W środku nocy okolica lotniska była wyludniona. Nolan zatrzymał się przy garażu. Coltrane otworzył drzwi.
- Będę w pańskim biurze o czwartej.
- Dobrze.
Coltrane czekał, aż Jennifer wysiądzie, nawet jednak nie drgnęła.
- Coś się stało? - spytał.
- Sierżancie, skoro już jesteśmy tak niedaleko, mógłby mnie pan odwieźć do domu? Mieszkam przy Marina del Rey.
Nolan zmarszczył czoło i popatrzył na nią, potem na Coltrane`a.
4
Zbliżała się czwarta rano. Ulica, przy której znajdowało się mieszkanie Coltrane`a, była cicha i pusta, w oknach jego domu, nie paliło się ani jedno światło. Blask reflektorów samochodu odbijał się od kałuż. Chcąc uniknąć przebywania choć przez chwilę w zamkniętym garażu, Coltrane zaparkował przy krawężniku i wszedł po mokrych stopniach na betonowy taras. Było na tyle chłodno, że przebiegł go dreszcz. Powtarzał sobie, że Ilkovič naprawdę nie żyje, policja sprawdziła jego mieszkanie, nie znalazła w nim bomby i nie musi się niczego obawiać. Mimo to, kiedy wkładał klucz w zamek, czuł się nieswojo.
Otworzył drzwi i sięgnął ręką do środka, by włączyć światło, zanim wejdzie. Rozejrzał się po pokoju i serce ścisnął mu żal. Wszędzie panował nieporządek, gdyż saperzy poprzestawiali meble, nie widok bałaganu go jednak przygnębił, lecz to co ujrzał na stoliku do kawy i na kontuarze obok telefonu. Była to butelka po chardonnayu i trzy kieliszki. W jednym było jeszcze trochę wina. Naczynia stały tam od soboty wieczór, kiedy pokazał Jennifer i Danielowi zdjęcia i pili za skończoną pracę, w czym przeszkodził im telefon Ilkoviča. Sobota wieczór… niemożliwe, by Daniel zginął.
Coltrane zamknął drzwi i powoli, z wahaniem, podszedł do jednego z kieliszków. Wybrał pusty, pamiętał bowiem, że Daniel wypił swoje wino pierwszy. Na szkle, był ślad zaschniętego wina. Coltrane wziął kieliszek do ręki z szacunkiem należnym czemuś bardzo ważnemu i trzymał go tak, by nie zamazać słabych, lecz widocznych odcisków palców Daniela. Przyglądał im się bardzo długo. W końcu odstawił kieliszek, podszedł do szafki w kuchni, wyjął whisky i wypił trzy wielkie hausty prosto z butelki. Chwytając z trudem powietrze, odstawił butelkę, ale ogień w gardle i żołądku nie był dość mocny, by zagłuszyć kotłujące się w nim emocje.
Potem ruszył na górę, do sypialni, która w trakcie przeszukania też została przewrócona do góry nogami. Zdjął kombinezon i wziął najdłuższy prysznic w życiu. Kilka razy namydlał ciało i włosy, spłukiwał pianę, znów się namydlał, i szorował, próbując pozbyć się śladów śmierci. Mimo bolesnych siniaków na nogach, ramionach i klatce piersiowej, wycierał się aż cała skóra poczerwieniała i zaczęła piec. Przyjechał do tego mieszkania przede wszystkim po rzeczy, które chciał przenieść do domu Packarda, nagle jednak poczuł się zbyt wycieńczony, by tam jechać. Ściągnął więc narzutę z łóżka, cały czas świadom, że Ilkovič był w tym pokoju i dotykał jego mebli. Przyniósł więc z szafy w korytarzu nowe prześcieradło i koc. Nastawił zegarek na dziewiątą, pogasił światła, ledwie żywy wpełzł pod koc i spróbował zasnąć.
5
Dzwonek telefonu wyrwał go ze stanu pełnej przerażenia półświadomości, w którym jakieś ramiona zdawały się miażdżyć mu klatkę piersiową, a deszcz miał kolor krwi. Półprzytomny, popatrzył na zegarek przy łóżku. Było tuż po szóstej. Zapewne Jennifer, Nolan, lub policja stanowa.
- Halo?
- Pan Coltrane?
Głos był nieznajomy.
- Kto chce to wiedzieć?
- Jestem dziennikarzem z „Timesa” i chciałbym…
Ledwie Coltrane odwiesił słuchawkę, telefon ponownie zadzwonił. Następny dziennikarz pracował dla „Associated Press”.
Coltrane wyłączył telefon, niemal jednak w tym samym momencie rozdzwonił się aparat na parterze. Kiedy schodził na dół, by i ten wyłączyć, z automatycznej sekretarki dobiegł głos mężczyzny, który przedstawił się jako dziennikarz „Newsweeka:, który chętnie dowiedziałby się szczegółów…
Coltrane wyciągnął wtyczkę.
Wiedział, że to nastąpi. Walcząc z bolącymi mięśniami i wyczerpaniem, poszedł na górę, założył marynarską kurtkę, szare spodnie, zapakował dwie walizki ubrań, zarzucił na ramię torbę z aparatami i opuścił dom. Udało mu się odjechać dziesięć sekund przed przyjazdem pierwszego wozu telewizyjnego, który minął go przy końcu ulicy. Upewnił się w lusterku wstecznym - wóz transmisyjny stanął pod jego domem.
Kiedy tuż przed pierwszą dotarł do kościoła w Burbank, okazało się, że stoją tam trzy wozy transmisyjne. Trzymające się z dala od siebie, niemal identycznie wyglądające, atrakcyjne, ubrane w eleganckie garsonki kobiety, spoglądające wokół kamiennym wzrokiem, stały plecami do kościoła i mówiły do mikrofonów, podczas gdy ich kamerzyści filmowali przybywających żałobników. Coltrane po raz pierwszy zadał sobie pytanie, jak często jego fotografowanie było wkraczaniem w intymny świat chcących pozostać w samotności, pogrążonych w żalu ludzi. Teraz wiedział co znaczy stać się celem kamer i aparatów. Zaparkował samochód za kościołem i zaczął się zastanawiać, czy zaryzykować wejście do środka, uznał jednak, że ekipy telewizyjne nie mogą wiedzieć jak wygląda, bo chyba nikt nigdy nie opublikował żadnego jego zdjęcia.
Tak więc zaryzykował. Kiedy wszedł, Jennifer już była w środku. Miała na sobie czarną sukienkę i woalkę, która jednak nie całkiem maskowała jej zmęczenie. Coltrane usiadł obok niej, co najwyraźniej zaskoczyło Jennifer, i skinął głową. Odwzajemniła gest z powagą, przez chwilę sprawiała wrażenie, że chce coś powiedzieć, odwróciła jednak głowę ku grabarzom, niosącym trumnę Daniela przejściem między ławkami. Za trumną szła dawna żona Daniela, wspierana przez starszego mężczyznę, który mógł być jej ojcem. Pochlipywała, raz za razem i lekko się zataczała. Kiedy postawiono trumnę na marach, a ona usiadła w pierwszym rzędzie, z zakrystii wyszedł pastor. Coltrane nie był w stanie zapomnieć ponurej muzyki, którą Ilkovič tyle razy nagrywał na jego automatyczną sekretarkę: Requiem Verdiego.
Dzień gniewu, dzień wściekłości, świat w popiół przemieni…
Wszystko zadrży straszliwie gdy przybędzie sędzia,
Rozpadnie się i w proch zamieni.
Niech cię cholera, Ilkovič, teraz ty jesteś sądzony.
Pastor wygłosił kazanie, w którym odniósł się do Raju Utraconego Miltona, stwierdzając, że największym aktem wiary jest pogodzenie się z losem jaki Bóg nam wyznacza.
- Kiedy przydarza się coś podobnie niepojętego, czujemy się bezradni i wystawieni na cudzą łaskę. Zadajemy sobie pytanie, cóż za Bóg może pozwolić na takie barbarzyństwo, co to za świat, w którym może przydarzyć się coś podobnie okropnego. W takim właśnie momencie sprawdzane są granice naszego człowieczeństwa. Jesteśmy sprawdzani! - podkreślił z emfazą. - Jeżeli chcemy w nim wytrwać, nie wolno nam odwrócić się w takim momencie od Boga. Nie wolno nam odwrócić się od świata. Musimy nienawidzić zło i odwrócić się od zła, bo zostaliśmy przysłani na ziemię, aby je zmazać - mówił.
Odwrócić się od zła? O nie! Danielu, wyrównałem twoje rachunki.
Po mszy Coltrane wyszedł z kościoła z Jennifer. Poprosił, żeby chwilę na niego zaczekała i podszedł do dawnej żony Daniela, objął ją i w kilku słowach starał się przekazać, swój żal. Może wzięła jakieś lekarstwa, w każdym razie sprawiała wrażenie, że go nie słyszy. Nolan, który musiał w trakcie mszy stać daleko od ołtarza, przyglądał im się teraz ze schodów. Wymienili spojrzenia i Coltrane wrócił do Jennifer. Większość obecnych pamiętał z wizyt u Daniela w szpitalu.
- Wszystko w porządku? - spytał ją.
- Nie.
- Przykro mi.
- Za co? To nie ty zabiłeś Daniela.
- Źle mi, że musiałaś przejść to wszystko.
- A mnie jest źle, bo nie powiedziałeś mi, co planujesz. Odsunąłeś mnie na bok.
- Nie chciałem narażać cię na niebezpieczeństwo.
- W dalszym ciągu mnie odsuwasz. Nie ufałeś mi na tyle, by powiedzieć co zamierzasz, traktowałeś mnie jak obcą osobę. Mam wrażenie, że wcale cię nie znam. Nigdy bym się nie spodziewała, że będziesz w stanie…
Coltrane odwrócił głowę.
- Sama też się nie znam.
- Nie rozumiem.
- Chodzi mi o tę kłótnię, którą mieliśmy na temat broni. Teraz, kiedy Ilkovič nie żyje, czuję się jak tchórz.
- W dalszym ciągu nie rozumiem.
- Żałuję, że nie miałam szansy go zastrzelić.
Te słowa były w ustach Jennifer szokujące.
- Jeszcze nigdy z życiu nie miałam bardziej namieszane w głowie.
Coltrane delikatnie dotknął jej ramienia.
- Miałabyś ochotę iść po pogrzebie na obiad i porozmawiać?
- Nie.
- Chcesz być jakiś czas sama?
- Aha. W ciągu ostatnich dni spędziliśmy wiele godzin razem, a czasami co za dużo to nie zdrowo. Dziwne, prawda? Żebym to ja szukała samotności…
Coltrane rozłożył dłonie w geście „nie wiem”. Nagle jego uwagę zwróciło zamieszanie wśród żałobników. Ktoś musiał pokazać go dziennikarzom, ekipy telewizyjne bowiem ruszyły biegiem w jego kierunku. Ledwie zdążył uciec przed kamerzystami na parking.
6
Po piętnastu minutach jazdy skręcił w wąską przecznicę i rozejrzał się uważnie. Udało mu się zgubić wozy transmisyjne.
Pojechał w to samo miejsce, gdzie przeczekał poranek przed pogrzebem Daniela. Miał pewność, że ekipy telewizyjne tu go nie znajdą - w końcu Ilkovič też go nie znalazł. Pokrążył plątaniną ulic Hollywood Hills i wjechał w końcu na porośnięte drzewami zbocze, z którego widać było jego sanktuarium. Po tym co przeszedł, widok przypominającego zamek domu dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Zarówno pokryta patyną miedź na bramie garażu, mosiężne ozdoby na fasadzie jak i przypominający blanki taras na górnym piętrze powodowały, że dom kojarzył mu się z fortecą.
Ponieważ pilot sterujący bramą garażu został w samochodzie z wypożyczalni, który zniszczył Ilkovič, zaparkował przy krawężniku. Coltrane odczuł jako coś niezwykłego to, że mógł wysiąść z samochodu na otwartej przestrzeni bez strachu, że ktoś zechce go zabić. Był wycieńczony wydarzeniami ostatnich dni. Wszedł do domu, starannie zamknął za sobą drzwi, odstawił walizki i torbę z aparatami, popatrzył w górę schodów ku rozświetlonemu salonowi, ale ruszył w przeciwległym kierunku - ku krypcie.
To właśnie tam spędził poranek, czekając na pogrzeb Daniela. Po tym co przeszedł z Ilkovičem, krypta straciła swoją grozę. Coltrane wręcz się dziwił, dlaczego z początku powodowała w nim tak dziwaczny strach. Bardzo potrzebował jakiegoś zajęcia i bez wahania wybrał kryptę. Musiał odsunąć na bok męczące go koszmary. Znalazłszy się w niej, podszedł prosto do lewego kąta w głębi. Jaskrawe światło już nie oślepiało, chłodne powietrze nie powodowało dreszczy, betonowe ściany nie zamykały się wokół niego jak ciasna pułapka. Zwolnił zatrzaski przy półkach i odsunął regał.
Znów stał naprzeciwko wpatrującej się w niego niesamowitej piękności ze zdjęcia. Wpadające z krypty do tajnego pomieszczenia światło tworzyło nad zdjęciem jasny pas, przez co kobieta sprawiała wrażenie żywej. Coltrane podszedł bliżej portretu i z zachwytem przyglądał się idealnej geometrii twarzy, eleganckiemu podbródkowi, krzywiznom warg, wysokim kościom policzkowym, migdałowym oczom. Błyszczące czarne włosy ponętnie otaczały owal twarzy, a jaskrawobiały szal nadawał oczom magicznej czerni.
Czując suchość w ustach, Coltrane wziął jedno z pudełek ze zdjęciami i zaniósł je do regału w krypcie. Otworzył pokrywkę i ostrożnie zaczął wyjmować fotografie formatu dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów. Każdą uważnie oglądał, stawiał na półce, a następnie brał kolejną. Przyglądał się zdjęciom z tak bliska, że odnosił wrażenie iż patrzy na żywą osobę. Nie umiałby określić, co napełniało go większą trwogą - mistrzostwo Packarda czy jego obiekt. Jeszcze nigdy w życiu nie widział kobiety o tak hipnotyzujących oczach.
- Mitch?
Głos dobiegł od strony wejścia do krypty i Coltrane aż się skulił.
- Mitch, to ja. Duncan Reynolds.
Czując jak krew uderza mu do głowy, Coltrane niemal rzucił się w kierunku wejścia.
- Mitch?
Zdążył zamknąć drzwi do krypty, zanim Duncan zszedł na dół. Jeszcze chwila i gość mógłby zajrzeć do środka. Coltrane uświadomił sobie w tym momencie, że nie zamierza mówić Duncanowi o fotografiach, które odkrył.
7
- Zobaczyłem, na zewnątrz pański samochód. - Duncan odłożył klucz, którym otworzył drzwi. - Nie spodziewałem się pana spotkać. Przywiozłem coś, ale nie liczyłem, że uda mi się przekazać to osobiście.
Zastanawiając się, co za przedmiot Duncan trzyma w rękach, Coltrane próbował nie dać mu odczuć jak niechętnie wyszedł z krypty. Nie chciał, by Duncan podejrzewał, że coś przed nim ukrywa.
- Przyniósł mi pan telefon z automatyczną sekretarką?
- Linia ciągle działa. Chciałem ułatwić sobie kontakt z panem w sprawie ustalania szczegółów dotyczących zakupu domu.
- No tak, ostatnio byłem trochę zajęty.
- Dowiedziałem się dziś rano z telewizji, czym. Muszę przyznać, że znakomicie panował pan nad nerwami, kiedy widzieliśmy się w niedzielę. Jest pan cały?
- Mam tylko kilka drobnych ran i siniaków.
- W wiadomościach przedstawiono sprawę jako dość koszmarną, a pana jak bohatera.
- Zachowałem się raczej jak idiota. O mało nie zginąłem. Chcę o tym jak najszybciej zapomnieć.
- Oczywiście, wyraźnie widać, co pan przeszedł. Tym bardziej przepraszam za niespodziewane wtargnięcie. Mam umowy na zakup domu i mebli, ale możemy o nich porozmawiać kiedy indziej. - Duncan wyjął coś z portfela. - Prosił mnie pan, bym dowiedział się czegoś więcej o historii tego miejsca.
- No i?
- Przeprowadziłem poszukiwania i dowiedziałem się, że poza producentem filmowym, który był pierwszym właścicielem posiadłości…
- Winstonem Casem, tak? - Coltrane pamiętał nazwisko z biografii Packarda, która zawierała nieco informacji o domach, które sfotografował.
- Zgadza się. Był właścicielem posiadłości od roku trzydziestego pierwszego do trzydziestego trzeciego, kiedy to Packard sfotografował ten dom. Od trzydziestego trzeciego do trzydziestego piątego roku dom należał do kobiety nazwiskiem Rebecca Chance.
- Do kogo?
- Nic nie wiem na jej temat. To dla mnie jedynie nazwisko na dokumencie. Była ona drugim i ostatnim właścicielem posesji zanim Randolph kupił ją przez firmę należącą do firmy, która należała do kolejnej firmy, a którą Randolph odziedziczył po rodzicach. Tego typu ukryte działania były dla niego typowe. W taki sam sposób kupił też pewną posiadłość w Meksyku, o której także nikt nie wiedział, że należy do niego. Jeśli chodzi o dom, w którym się znajdujemy, mieszkał w nim nie dłużej niż rok.
- Nikt tu potem nie zamieszkiwał?
- Nikt, dlatego zachował się w tak znakomitym stanie. Ponieważ nikt go nie używał, niewiele się psuło. Z wyjątkiem dobudowania krypty i przerobienia jednego z pomieszczeń na ciemnię, dom jest identyczny, jak w momencie oddania go do użytku w latach trzydziestych.
- I właśnie dlatego go kupuję.
8
Kiedy niezbyt dokładnie nastawi się ostrość, rozmazany obraz tworzonego przez soczewkę punktu powoduje powstanie na negatywie nachodzących na siebie jasnych plam, zwanych przez fotografów krążkami rozproszenia. Coltrane miał wrażenie, że jego umysł wypełniają właśnie takie białe krążki rozproszenia. Co on właściwie wyprawiał? Przepychał się w denerwującym korku w kierunku znajdującej się w centrum komendy policji ze świadomością, że bez względu na to jak bardzo jest zmęczony, nieprzyjemne myśli nie pozostawią go w spokoju. Zadawał sobie pytanie, czy naprawdę wierzy w to, że jeśli się przeniesie w przeszłość da mu to poczucie, że nie umarła żadna z osób, które kochał?
Myślał o najważniejszej rzeczy w swoim życiu - fotografii, na której matka buja go na huśtawce w osiedlu przyczep. Zdjęcie zostało zrobione dwa tygodnie przed jej tragiczną śmiercią. Nie był w stanie zliczyć godzin które spędził - zarówno w dzieciństwie jak i później - wpatrując się w tę fotografię, próbując wniknąć w nią, wyobrazić sobie, że wkracza w jej rzeczywistość. Za każdym razem deprymowało go to, gdyż zarówno kobieta jak i chłopiec ze zdjęcia ciągle pozostawali tacy sami, podczas gdy on się starzał. Nie stawał się częścią zdjęcia, jedynie obserwatorem. Choć kobieta za każdym razem była jego matką, on i chłopiec na fotografii dawno przestali być tą samą osobą.
Jedna część jego ja zadawała sobie pytanie, czy naprawdę wierzy w to, że jeżeli urządzi dom Packarda tak samo, jak wyglądał w latach trzydziestych, to uda mu się uciec od teraźniejszości, zapomnieć, co Ilkovič zrobił jego dziadkom, Danielowi i Gregowi, druga część jego osobowości wiedziała, że w ten sposób jego problemy na pewno nie znikną. Nawet jeżeli przeniósłby się w przeszłość, miałby tam podobne problemy jak w teraźniejszości. Gorzej - wejście w przeszłość ujawniłoby nowe, takie które zamącą teraźniejszość.
9
- Czy istnieje jakaś możliwość, aby dowiedzieć się czegoś o kimś, kto mieszkał w Los Angeles w latach trzydziestych? - spytał Coltrane.
Nolan nie był przygotowany na taką zmianę tematu.
- Była właścicielką domu, który zamierzam kupić. Chcę dowiedzieć się czegoś więcej o tej posiadłości.
- Nie słyszał pan, co mówię? Nie wiadomo, czy uda się panu wyślizgać i uniknąć więzienia. Na pańskim miejscu zastanawiałbym się raczej, co powiedzieć ławie przysięgłych.
- Jeżeli będę myślał tylko o Ilkoviču, oszaleję.
- Niewiele zostanie panu okazji, by mówić o czym innym. Policja stanowa chce, żeby zjawił się pan u nich. Chcą przeprowadzić z panem kolejną pogawędkę. Wpół do siódmej. - Nolan popatrzył na zegarek. - Pozostaje panu na dojazd półtorej godziny.
- Pracują do późna.
- Jest pan rozrywany, więc muszą zaczekać.
Coltrane potarł zaczerwienione oczy i wstał.
- W bibliotece są książki adresowe.
- Co?
- Z lat trzydziestych. Jak długo była właścicielką domu?
- Od trzydziestego trzeciego do trzydziestego piątego.
- Niech pan ją sprawdzi w kilku rocznikach. Dokąd się wyprowadziła po opuszczeniu domu, który chce pan kupić. Niech pan sprawdzi, czy jej nazwisko znajduje się w książce z trzydziestego szóstego. To samo niech pan zrobi z książkami telefonicznymi. W końcu jej nazwisko zniknie - jeżeli przeprowadziła się do innego miasta albo zmarła. Jeżeli zmarła, powinien być nekrolog, najprawdopodobniej w „Timesie”. Sprawdzenie gazet z roku, w którym jej nazwisko zniknie z książek adresowej i telefonicznej zajmie oczywiście trochę czasu, ale jeżeli to dla pana ważna sprawa…
- Dom ma barwną przeszłość. Chciałbym ją poznać.
- Przy pańskich aktualnych problemach to co prawda trochę…
- Na pewno lepsze od rozmyślania o wydarzeniach ostatnich dni.
- Nie spieram się w tej kwestii. Najprawdopodobniej będzie pan jednak potrzebował prywatnego detektywa. - Nolan wyjął z szuflady wizytówkę. - Niech pan spróbuje tego. Zechce dowiedzieć się wszystkiego, co pan ma na jej temat, ze zdjęciem włącznie.
- Nie mam zdjęcia - skłamał Coltrane.
10
Kiedy wracał tuż przed północą do domu Packarda, był tak zmęczony, że oczy same mu się zamykały. Spojrzenie we wsteczne lusterko uświadomiło mu, iż kolejna długa rozmowa z policją stanową wyryła na jego twarzy głębokie zmarszczki, choć w którymś momencie oświadczył, że jeżeli mają jeszcze pytania, będą musieli zaczekać, gdyż jutro jedzie do Connecticut na pogrzeb dziadków.
Wjechał do garażu, pozamykał dom i zmęczonym krokiem poszedł do salonu. Tam dokonał tytanicznego wysiłku by zdjąć spodnie i blezer, które miał na sobie na pogrzebie Daniela. Zmęczony do nieprzytomności, opadł na śpiwór.
Jego umysł nie zamierzał jednak odpoczywać. Atakowały go niewyraźne obrazy, od których kulił się i wił. Skądś wyciągały się poszarpane ręce Ilkoviča, sięgające jego gardła i chcące go zadusić. Kiedy obudził się wstrząsany dreszczami, zmrużył oczy, by dostrzec na fluoryzującej tarczy budzika godzinę i rozpaczliwie westchnął, było bowiem dopiero dwadzieścia pięć po trzeciej. Spróbował leżeć spokojnie. Zamknąć oczy. Na pewno wkrótce uda mu się znów zasnąć. Niestety roztrzęsione nerwy nie chciały być posłuszne. Przed wyjazdem do New Haven musiał jeszcze zarezerwować bilety i skontaktować się ze swoim adwokatem w sprawie dokumentów, które dostał od Duncana. Musiał porozumieć się z bankiem w sprawie przesłania zaliczki. Musiał…
Wstał i w ciemności poszedł do kuchni. Zapalił światło przy jednym z kontuarów, przeczytał dokumenty od Duncana i stwierdził, że nie ma im nic do zarzucenia. Gdyby nie zależało mu aż tak na uzyskaniu całkowitej pewności, że ma niekwestionowane prawo do posiadłości, podpisałby je od razu, bez zawracania głowy adwokatowi. Nie zamierzał się targować - chciał posiąść ten dom bez względu na koszta.
Jego uwagę zwróciło migające tuż obok lodówki czerwone światełko - automatyczna sekretarka, którą przyniósł Duncan meldowała nagranie rozmowy. Coltrane miał nadzieję, że to Jennifer, było mu przykro, że ich rozmowa na cmentarzu skończyła się tak niemiło. Chciał się z nią dogadać, załagodzić kontrowersje, po chwili jednak dotarło do niego, że Jennifer nie może znać tutejszego numeru telefonu, nie figurował bowiem w książce a on sam poznał ten numer dopiero kilka godzin temu w trakcie rozmowy z Duncanem.
Wcisnął odgrywanie. Przez chwilę miał nierealne wrażenie, że zaraz rozlegną się dźwięki Requiem Verdiego i swym gardłowym głosem znów zacznie mu grozić Ilkovič, że wydarzenia minionej nocy wcale nie miały miejsca, a senny koszmar trwa dalej. To co usłyszał, zaniepokoiło go.
Na taśmie nie było żadnej wiadomości. Po dość długo trwającej ciszy rozległ się cichy trzask odkładanej słuchawki. Może ktoś się po prostu pomylił.
Na pewno.
Coltrane nalał wody do szklanki, zauważył jednak że zamiast się napić, wychodzi z kuchni. Choć mogło się to wydawać dziwne, właśnie tak należało określić to co się działo: nie „wyszedł z kuchni” a „zauważył, że wychodzi”. Oczywiście już po pierwszym kroku wiedział, dokąd zaprowadzi go podświadomość.
Otwarcie krypty, odsunięcie regału i wejście do tajnego pomieszczenia zajęło nie więcej niż kilka sekund. Po wizycie Duncana starannie schował fotografie na miejsce i zamknął tajne wejście, zawsze bowiem istniało ryzyko, że Duncan - na przykład zaciekawiony, co Coltrane robi w krypcie - mógłby wrócić i próbować zaspokoić swą ciekawość. Coltrane wziął kolejne pudełko, wyjmował fotografię po fotografii, stawiał je na półkach i zachwycał się urodą nieznanej kobiety.
11
W New Haven leżało trzydzieści centymetrów śniegu, wiał przenikliwy lodowaty wiatr a na pogrzebie było jedynie kilka osób, większość przyjaciół dziadków Coltrane`a zmarło bowiem przed nimi. Po mszy położył dłonie na trumnach i szepnął:
- Do widzenia.
Potem pojechał do domu dziadków i zabrał do pracy, która jest zawsze długotrwała i przygnębiająca: do przeglądania i rozdysponowania dorobku czyjegoś życia. Kiedy przeglądał pudełko po butach pełne recept, zabrzęczał telefon.
- Jak się czujesz? - spytała Jennifer.
- Mniej więcej tak jak można by się spodziewać. - Ruch uderzających o okno w salonie płatków śniegu spowodował, że Coltrane tam właśnie skierował wzrok.
- Pomyślałam, że zadzwonię, by ci dodać otuchy.
- Cieszę się. - Coltrane`owi zdawało się, że Jennifer odetchnęła z ulgą.
- Założę się, że musisz poradzić sobie z masą wspomnień.
Coltrane ciężko opadł na bujany fotel dziadka.
- Mieszkałem tu do osiemnastego roku życia, kiedy to przeniosłem się do Los Angeles do koledżu. W nocy spałem na piętrze w moim dawnym pokoju. Meble są ciągle te same, nawet stoją na tych samych miejscach. Jedyne miejsce… kilka razy chciałem zejść do piwnicy, gdzie chowałem się w dzieciństwie i rozmyślałem o matce, ale nie byłem w stanie popatrzeć gdzie… Ilkovič ich zamordował.
- Zamierzasz sprzedać dom?
- Nie. Spotkałem pewne małżeństwo - przyjaciół dziadków, którym podniesiono czynsz, więc nie stać ich już na wynajmowanie dotychczasowego mieszkania. Pozwolę mieszkać im tu za darmo. Niezbyt chcieli, twierdząc, że nie potrzebują dobroczynności, ale przekonałem ich, że to oni wyrządzą mi przysługę, jeżeli zgodzą się opiekować domem.
- To miłe.
- No cóż… - Coltrane popatrzył na stojącą w kącie salonu wielką choinkę… - To taka pora roku.
- Wrócisz na wakacje noworoczne?
- Chyba nie zdążę tu do tego czasu ze wszystkim.
- Oj… Miałam nadzieję że… przepraszam, ciągle mam trudności z… nie chciałam, by pozostało między nami coś niedopowiedzianego. Przepraszam za to co mówiłam po pogrzebie Daniela.
- Nie ma nic złego w chęci pozostania czasami w samotności.
- Ale mogłam wybrać lepszy moment, by to powiedzieć. Ciągle jeszcze jestem roztrzęsiona, ale…
- Nie tylko ty jesteś roztrzęsiona.
- Może już jestem gotowa, by o tym porozmawiać.
- No to porozmawiamy, kiedy wrócę.
- Zgoda. Nie ma sensu przez telefon.
- Masz rację. Miłego wypoczynku.
- Nawzajem. Na ile to możliwe. Mitch, nie zapomniałam o specjalnym wydaniu magazynu. Fotografie są ciągle w domu Packarda. Kiedy wrócisz…
- Zajmę się tym, byś je dostała.
Kiedy Coltrane odkładał słuchawkę, śnieg uderzał w szybę ze znacznie większą intensywnością niż kilka minut temu. Podszedł do okna i przyglądał się jak gęstnieje wieczorny mrok. Samochody z trudem przebijały się przez rosnące zaspy.
Jego fotografie… Całkiem o nich zapomniał. Było to dobitne świadectwo, jak bardzo wszystko się pozmieniało. Tydzień temu był rozradowany nowym kierunkiem, w jakim zaczyna się toczyć jego życie, czuł się jak nowo narodzony, a teraz ledwie pamiętał wrażenie odnowy, które tak go podniecało. Z czystego nawyku wziął aparat, który leżał już kolejny dzień z rzędu w torbie, razem z nie rozpakowanymi koszulami.
Ruszył do sypialni. Przechodząc przez hol wejściowy, poczuł odorek pleśni. Kiedy wchodził po starych dębowych schodach, miał wrażenie, że poręcz się chwieje. Może tylko tak mu się zdawało, a tak naprawdę to on się chwiał? Kiedy dotarł na miejsce, usiadł na łóżku, otworzył walizkę, wyjął aparat, odłożył go na bok i wyciągnął wielką szarą kopertę, którą usztywnił kartonem, aby na pewno się nie zgięła.
Było w niej tuzin fotografii z krypty Packarda. Rozpostarł je na łóżku i zaczął oglądać - od prawej do lewej. Potem wrócił do pierwszej i obejrzał serię od nowa.
Wodził wzrokiem po fotografiach tyle razy, że stracił rachubę. Nie dająca mu spokoju kobieta odwzajemniała spojrzenie.
12
- Była aktorką.
Minęły trzy dni od Gwiazdki. Coltrane był z powrotem w Los Angeles i siedział w porządnie posprzątanym biurze prywatnego detektywa, którego zaangażował przed wyjazdem do New Haven.
Detektyw nazywał się Robert Rodriguez. Był niski i szczupły, siwe baczki, okulary i konserwatywna marynarka nadawały mu wygląd adwokata, nie detektywa.
- To kopia akt policyjnych. Może ją pan zatrzymać.
- Akt policyjnych? - Zanim mógł otworzyć teczkę, Coltrane musiał uspokoić prawą rękę. Kiedy spojrzał na bladą kserokopię zdjęcia, poczuł mrowienie. Mimo że obraz był niewyraźny, Coltraine nie miał wątpliwości. Widział te same bujne włosy, te same wyraziste usta i migdałowe oczy. Patrzył na kobietę z fotografii Packarda.
Odwrócił kartkę i ze zdziwieniem wbił wzrok w maszynopis - trudny do przeczytania, wyblakły przez lata, z paroma całkiem jasnymi miejscami, co świadczyło, że pisano go posługując się maszyną z mocno zużytą taśmą.
- Wydział osób zaginionych?
- Zgłoszenie zostało dokonane w trzydziestym czwartym przez jej agenta. Miała pięcioletni kontrakt z Universalem. Nic wielkiego. Nie była gwiazdą, choć sądząc po zdjęciu, którego ksero pan ma, mogłaby nią zostać. Kiedy nie zjawiła się na zdjęcia, studio naskoczyło na jej agenta, który dopiero wtedy zauważył, że nie miał od niej wiadomości od trzech miesięcy. Sam pan widzi, na jak zażyłej byli stopie.
- I co dalej?
- Nie ma żadnego dalej. Nie została odnaleziona.
Coltrane poczuł że traci animusz.
- Jeżeli jej nie znaleziono, to w jaki sposób Randolph Packard odkupił od niej dom?
- Kto wie? Może po roku uznano ją za martwą i rodzice otrzymali pozwolenie na sprzedaż? Gdzieś w tej teczce jest streszczenie rozmowy telefonicznej z nimi. Prowadzący sprawę detektyw chciał wiedzieć, czy pojawiła się u nich w Teksasie, na co stwierdzili, że nie widzieli jej od czterech lat. Widzi pan więc, jak zżyta była z rodziną.
Coltrane przewrócił kilka kolejnych kartek. Zdumiony, raz za razem kręcił głową.
- Detektyw zapisał, że rodzice nie mają telefonu, więc rozmowę prowadzili z miejscowego komisariatu. Wystarczy wziąć pod uwagę jak często w trakcie rozmowy ojciec powtarza „no bo ja” i stosuje podwójne przeczenia, by mieć obraz jak biednym i niewykształconym był wieśniakiem. Tyle tylko, że na nazwisko ma nie Chance ale Chavez. Imię córki nie brzmi zaś Rebecca lecz Juanita.
- Zmieniła nazwisko aby ukryć meksykańskie pochodzenie?
- Uwielbiam stare filmy i książki o początkach kina. W latach dwudziestych i trzydziestych było wielu mężczyzn o egzotycznych nazwiskach. Wystarczy przytoczyć Rudolfa Valentino i Ramona Navarro. Studia skrzętnie wykorzystywały ich „gorący” wygląd, nie jestem jednak w stanie przypomnieć sobie ani jednej kobiety - dużej gwiazdy - która nie wyglądałaby na czystej rasy białą i odpowiednio się do tego nie nazywała. Nie oznacza to, że naprawdę były białe. Wiele aktorek pochodziło z innych nacji, ale ukrywały to. Musiały. Dobrym przykładem jest Rita Hayworth. Zaczęła karierę w latach trzydziestych, ale do czterdziestych mało ją znano. Była Latynoską i naprawdę nazywała się Margarita Cansino. Miała ciemne włosy, które schodziły trójkątem nisko na czoło, co podkreślało jej latynoski wygląd, a pamiętajmy, że wszystko działo się w czasach, kiedy rosły uprzedzenia do Latynosów. Tak więc ufarbowała włosy na kasztanowo i tak je powyrywała z czoła, by linia włosów biegła poziomo. Wzięła kilka lekcji wymowy dla pozbycia się akcentu, zmieniła nazwisko i tak udało jej się zasymilować. Wygląda mi na to, że Rebecca Chance zrobiła tak samo.
13
- Tędy proszę. - Bibliotekarka, drobna młoda kobieta z warkoczami, poprowadziła Coltrane`a do spartańsko urządzonego pokoiku, w którym stało kilka urządzeń do przeglądania mikrofilmów. - Kiedy pan skończy, proszę przynieść mi film.
- Dziękuję.
Od lat nie korzystał z podobnego urządzenia, szybko jednak przypomniał sobie jak ją obsługiwać. Założył film z prawej strony na dole, przeciągnął go przez system rolek i zamocował koniec z lewej strony. Za pomocą pokrętła, przesuwało się film, wyświetlając na ekranie pożądane strony. Na rolce, którą dostał, znajdowały się wszystkie wydania „Timesa” z czwartego kwartału 1934 roku, czyli okresu, w którym według raportu policji zniknęła Rebecca Chance, urodzona jako Juanita Chavez. Detektyw poradził, by Coltrane szczególnie się skoncentrował na drugim tygodniu października, gdyż zgłoszenie o zaginięciu zostało złożone dziesiątego października, dwa dni po tym jak Rebecca nie pojawiła się na planie. Oznaczało to, że aby dotrzeć do najbardziej go interesującego okresu, wystarczy przejrzeć tylko dziewięć wydań dziennika, jednak po to aby wczuć się w atmosferę tamtych dni i nie pominąć nawet pozornie niewinnych wcześniejszych wzmianek o Rebecce, postanowił się nie spieszyć, spokojnie oglądać gazety i starannie odrobić lekcję.
Duży artykuł na pierwszej stronie z pierwszego października dotyczył Franklina Delano Roosevelta i prób jakie podejmuje w walce z załamaniem gospodarczym. Obok widniał opis pogarszających się warunków ekonomicznych w Los Angeles. Wiadomości z zagranicy, dotyczące plotek o zbliżającej się wojnie w Europie, zostały zepchnięte na dalsze strony przez reportaż o pożarze w okolicy Los Angeles, w którym zginęło pięcioro dzieci i dwoje dorosłych. Coltrane uznał, że kto nie miał złego humoru, kiedy tylko wstał z łóżka, temu po przeczytaniu gazety z pewnością się popsuł.
Kiedy zawarczał wentylator w przeglądarce, Coltrane otrząsnął się i przewinął film kawałek dalej. Bardzo uważnie czytał rubrykę kulturalną, nigdzie jednak nie natknął się na żadną wzmiankę o Rebecce Chance. Nie było na jej temat nic nawet dziesiątego października, czyli w dniu, kiedy zgłoszono policji jej zaginięcie. Czyżby studio utrzymywało sprawę w tajemnicy, aby uniknąć skandalu? Jeżeli tak było, to o jaki skandal mogło chodzić?
Dwa dni później na stronie osiemnastej znalazł artykulik pod tytułem: ZAGINIĘCIE AKTORKI, notatkę, w której w zasadzie streszczono raport policyjny. Aktorka nie zjawiła się w pracy, studio skontaktowało się z agentem, agent najpierw próbował porozumieć się z nią telefonicznie, a ponieważ nikt nie podnosił słuchawki, pojechał do niej do domu. Sąsiad poinformował go, że przynajmniej od tygodnia w jej domu nie widać śladów życia, nie palą się światła itd. Kiedy policja weszła do domu, nie stwierdzono oznak kradzieży ani innych niecodziennych wydarzeń. Zastępca dyrektora studia oświadczył, że zaginiona zawsze była punktualna i na czas uczyła się tekstów, więc nie zapowiedziane zniknięcie nie pasuje do jej charakteru. Policja stwierdziła, że nie brakuje ubrań w szafach, co mogłoby świadczyć o nagłym wyjeździe. Zaczęto podejrzewać przestępstwo.
Artykuł opatrzono zdjęciem i Coltrane odniósł wrażenie, że nie opublikowano by go, gdyby Rebecca Chance nie była tak piękną kobietą. Choć fotka - najprawdopodobniej zrobiona w byle jakiej pracowni przez byle jakiego fotografa - nie pokazywała całej urody aktorki, Coltrane nie mógł oderwać od niej wzroku. Artykuł nie był jednak miły dla zaginionej - autor nie pisał o niej jak o gwieździe, poza tym miejsce, w którym notatkę umieszczono sugerowało, że traktuje się sprawę nie jako przypadek z kręgu show-biznesu, a pospolita historia kryminalna. Do opisu Rebeki użyto słów „wschodząca gwiazda” i „obiecująca”. Na końcu artykułu wymieniono tytuły dwóch filmów, w których ostatnio występowała zaginiona. Coltrane skwapliwie je zapisał. Był to Wicher na Jamajce i Pożoga na szlaku.
Coltrane przejrzał wydania z dwóch następnych dni. W wydaniu z czternastego, natychmiast zwróciło jego uwagę zdjęcie Rebeki - też najwyraźniej robione w kiepskim atelier - które umieszczono na stronie dwudziestej. Także i to ujęcie nie mogło się równać z dziełami Packarda, choć aktorka również hipnotyzowała wzrokiem. Kiedy Coltrane`owi udało się oderwać od fotografii, dowiedział się z artykułu, że jedynym postępem, jaki zanotowano w śledztwie, była informacja uzyskana od koleżanki Rebeki, że zaginiona ostatnio skarżyła się, że ktoś nęka ją natrętnymi telefonami oraz wysyła - najwyraźniej jakiś maniak - liczne listy. Wyglądało na to, że autorem zarówno telefonów jak i listów jest ta sama osoba, temat wszystkich był jeden: deklaracje wiecznej miłości. „Cała ta gadka o „wieczności” była chora” - zeznała koleżanka. Wyglądało na to, że Rebecca Chance wyrzuciła wszystkie listy, policja nie znalazła bowiem w jej mieszkaniu żadnej korespondencji. Potem policja rozmawiała z szeregiem aktorek, czy przypadkiem nie dostawały podobnych listów, ale ten kierunek śledztwa do niczego nie doprowadził.
Coltrane opadł na oparcie krzesła i rozmasował sobie czoło. W raporcie policyjnym, który zdobył Rodriguez, nie było nawet wzmianki o zagorzałym wielbicielu. Mogło to oznaczać, że raport jest niepełny albo że policja nie przykładała wagi do wątku, który zasugerowała koleżanka zaginionej. Może ta „koleżanka” wcale nie przyjaźniła się z zaginioną, a jej jedyną motywacją, by porozmawiać z dziennikarzami było pragnienie, aby jej nazwisko znalazło się w gazecie. Czy gdyby policja uznała, że jej zeznania są nieistotne dla sprawy, to wspominano by o nich w raporcie? Nie była to jedyna niespójność, jaką zauważył Coltrane. W pierwszym artykule podano jako wiek panny Chance dwadzieścia dwa lata, w zgłoszeniu zaginięcia - dwadzieścia pięć, przy czym druga liczba została podana przez rodziców zaginionej. W artykule nie wymieniano prawdziwego nazwiska Rebeki, a jako stan, gdzie się urodziła nie Teksas a Ohio. Coltrane wysunął więc wniosek, że piszący artykuł dziennikarz nie miał wglądu w raport policji i uzyskał informacje od jakiegoś pośrednika - mógł to być rzecznik studia, dbający o interesy swego pracodawcy, tworzący „biały” obraz aktorki, w którą zainwestowano.
Coltrane przejrzał mikrofilm do końca, sprawdzając hasło każdego opublikowanego do końca roku artykułu. Kiedy doszedł do dwudziestego ósmego grudnia i uświadomił sobie, że kalendarz wskazuje dziś tę samą datę, odniósł - kolejny raz w ciągu kilku tygodni - dziwaczne wrażenie, że znowu coś się powtarza. Do końca roku nie było więcej wzmianek na temat Rebeki Chance. Coltrane przetarł zmęczone oczy, przeciągnął się i popatrzył na zegarek. Musiał spojrzeć drugi raz, by uwierzyć - siedział w bibliotece od siedmiu godzin.
14
- Wicher na Jamajce?
- Zgadza się.
- Pożoga na szlaku?
Coltrane skinął głową.
- Nie słyszałem. - Rudy chłopak za ladą miał jakieś dwadzieścia lat. Półki za jego plecami wypełniały kasety wideo.
- Nie dziwię się, w Tower Video też o nich nie słyszano, powiedziano mi tam jednak, że jeżeli ktokolwiek może wiedzieć, jak zdobyć kopię, to wy.
Chłopak, który miał kolczyk w nosie, nieco się wyprostował, wyraźnie poczuł się dumny. Wyjął spod lady przewodnik filmowy Leonarda Matlina i zaczął go kartkować.
- W Tower też mieli Matlina - wyjaśnił Coltrane.
- I nie ma tu tych filmów?
Coltrane pokręcił głową.
- No, jeżeli Matlin ich nie wymienia, jest raczej pewne, że nigdy nie były pokazywane w telewizji.
- Chyba że po ukazaniu się najnowszego wydania przewodnika. Poza tym sam Matlin przyznaje, że jego książka nie uwzględnia filmów, które czterdzieści lat temu miały kilka projekcji i do tego wyłącznie na nocnych seansach.
Chłopak, który miał na sobie podkoszulek z obrazkiem z Edwarda Nożycorękiego, wyjął spod lady następny przewodnik filmowy. Nazywał się Filmografia Świata, była to wielkiego formatu, gruba księga która nosiła widoczne ślady używania. Zaczął ją przeglądać.
- Wicher na Jamajce. Aha, jest taki film.
- Nigdy w to nie wątpiłem.
- Universal, tysiąc dziewięćset trzydzieści cztery.
- Zgadza się.
- Guy Kibbee, William Gargan, Beulah Bondi, Walter Catlett, Rebecca Chance.
Coltrane czuł jak jego puls przyspiesza.
- Jak remake Deszczu.
- Słucham?
- Z wyjątkiem Joan Crawford ta sama obsada.
- Naprawdę zna się pan na kinie.
Chłopak (miał na ręku zegarek z Myszką Miki) wyprostował się jeszcze dumniejszy.
- Staram się, ale z góry muszę panu coś powiedzieć. Nigdy nie słyszałem o aktorce na końcu. Rebece Chance.
- Jej kariera była dość krótka.
- W czym jeszcze grała?
- W tym drugim filmie, którego szukam.
- Pożoga na szlaku? Popatrzmy. - Chłopak przekartkował księgę niemal do końca. - Aha. To samo studio, ten sam rok. Bruce Cabot, Hugh Buckler, Heather Angel, Tully Marshall i… - zabębnił palcami o ladę - Rebecca Chance. Tym razem mamy jednak więcej szczęścia. Film reżyserował George B. Seitz.
- Kto?
- Kilka lat później Seitz nakręcił Ostatniego Mohikanina. Grało w nim kilku aktorów z poszukiwanego przez pana filmu.
- Coraz bardziej mnie pan zadziwia.
- Nic w tym zadziwiającego.
Chłopak wskazał na szereg plakatów filmowych, wiszących na przeciwległej ścianie nad regałami. Jeden z nich - w tonacji pomarańczowej, mocno spłowiały - ogłaszał: OSTATNI MOHIKANIN, W ROLI GŁÓWNEJ RANDOLPH SCOTT. Scott, niezwykle młody, widoczny był z profilu, trzymał w dłoniach skałkówkę i miał na sobie kurtkę z króliczych skór a na głowie czapkę z futra szopa. W tle walczyło ze sobą dwóch Indian. Na dole, dużymi literami, było napisane: REŻYSERIA GEORGE B. SEITZ.
- Mój przyjaciel jest fanatykiem Seitza i poprosił mnie, bym powiesił ten plakat. Sam nie widzę w jego twórczości nic szczególnego. Na pewno nie był z niego Orson Welles, ale mój przyjaciel jest w sprawach Seitza ekspertem. Powinien pan z nim porozmawiać.
15
Kruchy, dystyngowany, siwy starszy pan miał bródkę w stylu Van Dycka i laseczkę. Kiedy Coltrane parkował przed jego domem w Sherman Oaks, czekał przy kutej bramie, owinięty w gruby brązowy sweter. Duży dom w stylu Tudorów znajdował się wysoko na wzgórzach, poniżej rozpościerały się migoczące w dolinie światła.
- Przepraszam, nie zauważyłem, że jest już tak późno - przeprosił Coltrane, kiedy podali sobie ręce i przedstawili się. Czuł jak włosy szarpie mu chłodna bryza. - Gdybym o tym pomyślał, nigdy nie pozwoliłbym chłopakowi z wypożyczalni, by do pana zadzwonił.
Straszy pan dał gestem do zrozumienia, że Coltrane nie powinien się przejmować. Miał piskliwy głos.
- Sidney wie, że nie chadzam spać przed drugą, trzecią w nocy. Każdy, kto chce porozmawiać o dziele George`a B. Seitza jest mile widziany, niezależnie od pory.
- Właściwie to nie z jego powodu przyjechałem.
Starszy pan popatrzył ze zdziwieniem.
- Interesuje mnie aktorka, która grała w jednym z jego filmów. W Pożodze na szlaku.
- Kto?
- Rebecca Chance.
Starszy pan skinął głową.
- Wie pan coś o niej? - spytał Coltrane.
- O niej? Właściwie to nie.
Coltrane poczuł jakby spuszczono z niego powietrze.
- W takim razie niepotrzebnie zawracam panu głowę. Przepraszam. Nie chciałbym marnować pańskiego czasu.
- Ale widziałem jej film.
Coltrane, który właśnie odwracał się w kierunku samochodu, zamarł wpół ruchu.
- Chciał pan porozmawiać ze mną o Pożodze na szlaku. Nie sądzi pan, że najlepiej by było, gdyby obejrzał pan ten film?
- Obejrzał… go?
- Nie mam kopii wszystkich dzieł Seitza. Szereg jego niemych filmów zostało nakręconych na materiale, który rozpadł się zanim zdążono je przenieść na trwały nośnik, ale mam kopie jego najbardziej znanych rzeczy, takich na przykład jak Co grozi Paulinie. Z filmami dźwiękowymi było na szczęście lepiej. Udało mi się zdobyć kopię wszystkiego, co nakręcił od Black Magic w dwudziestym dziewiątym po ostatni film, który powstał w czterdziestym czwartym roku, kiedy to Seitz zmarł, czyli Andy Hardy i kłopotliwa blondynka.
Dystyngowany pan, który przedstawił się jako Vincent Toler, zaprowadził Coltrane`a do domu. Salon był wyposażony w ukryty za odsuwaną dębową boazerią ekran filmowy, za przeciwległą ścianą znajdowała się kabina projekcyjna. Coltrane wkrótce dowiedział się, że Toler jest wdowcem, emerytowanym neurochirurgiem i mieszka sam. Twierdził, że nienawidził pracy lekarza.
- Nie chciałem studiować medycyny, ale zmusił mnie do tego ojciec, który też był lekarzem. Gdybym mógł sam wybierać, związałbym się z branżą filmową, choć nie wiem, w jakiej roli. Odkąd pamiętam, kochałem kino, ale ojciec nie chciał nawet słyszeć bym miał z nim do czynienia zawodowo, a nie zebrałem w sobie dość odwagi, by mu się przeciwstawić.
Po przejściu na emeryturę Toler obejrzał w telewizji jeden z filmów z serii o Andym Hardym, przypomniał sobie, z jaką przyjemnością oglądał filmy z tego cyklu w młodości, odczuł tę samą przyjemność co przed laty i kiedy zapowiadano następną projekcję, zapamiętał, że reżyserem był George B. Seitz. Nazwisko nic mu nie mówiło, kiedy jednak poprosił pracownika wypożyczalni wideo, do której chadzał (tej samej, skąd przysłano do niego Coltrane`a), aby znalazł mu inne filmy, reżyserowane przez Seitza, odkrył z zachwytem, że nakręcił on wszystkie filmy z serii o Andym Hardym a także wiele innych, które Toler oglądał z przyjemnością w młodości.
- Zacząłem zbierać kasety wideo, ponieważ jednak nie wszystkie filmy Seitza wyszły na kasetach, następnym krokiem było… - Wskazał na szpulę filmu, którą zakładał do projektora. - To bardzo ciekawe hobby. Można by powiedzieć, że kolekcjonuję swoją młodość.
Kiedy założył film, Toler wyjaśnił że Seitz w 1914 roku wymyślił ideę serialu sensacyjno-przygodowego i zajmował się tym gatunkiem do 1925 roku, kiedy przeszedł do kręcenia filmów fabularnych. Tworzył westerny, horrory, melodramaty kryminalne i komedie.
- Był wielkiej klasy fachowcem. Swoje filmy zawsze kończył na czas i nigdy nie przekraczał budżetu. Najważniejsze jednak, że umiał bawić widza.
Kiedy Coltrane siadał w fotelu, z zaskoczeniem stwierdził, że poczuł się nieswojo, na myśl o tym, iż za chwilę zobaczy poruszającą się i mówiącą Rebekę Chance. Toler zgasił światło i włączył projektor, szum pracującego urządzenia niemal natychmiast został zagłuszony przez cichą patetyczną muzykę, która miała naśladować odgłosy przyrody - plusk płynącej rzeki, szum roślin i górskiego wiatru. Równocześnie ekran rozjarzył się światłem, pojawił się na nim bardzo ostry, czarno-biały obraz dłoni, która otworzyła książkę, ukazując na pierwszej karcie tytuł: POŻOGA NA SZLAKU, z zaznaczonym poniżej: REŻYSERIA GEORGE B. SEITZ. Kiedy zaczęto prezentować obsadę, Coltrane mocniej zacisnął dłonie na oparciach fotela. W odróżnieniu od współczesnych filmów, nie przedstawiano nazwisk po jednym, a w formie spisu, na którego czele znajdowało się imię i nazwisko głównego aktora. Rebecca Chance została wymieniona jako szósta od końca. Ujrzawszy jej nazwisko, Coltrane pochylił się do przodu.
Scenariusz. Zdjęcia. Ręka przerzucała kolejne kartki w książce, muzyka dramatycznie narastała. Coltrane aż zamarł na widok nazwiska na ostatniej karcie.
- Produkcja Winston Case? - spytał lekko wstrząśnięty.
- Pamięta go pan? - spytał z ciemności za plecami Coltrane`a Toler.
Boże drogi… Rebecca Chance nie tylko odkupiła od Case`a dom, ale pracowała z nim. Coś ich łączyło.
- Wie pan coś o nim?
- Niewiele. To jedyny film, który wyprodukował Seitzowi.
- A co z Rebeką Chance? Grała w jeszcze jakimś filmie Seitza?
- Nie.
Na ekranie widać było przemierzającą prerię kolumnę wozów. Pionierów prowadził jadący na koniu wysoki, szczupły mężczyzna w kurtce z królika, Bruce Cabot. Perspektywa była imponująca, tak samo tło muzyczne, skrzyp kół wozów, stukot kopyt, pobrzękiwanie uprzęży. Sposób wykorzystania dźwięków, a właściwie tworzony przez nie dramatyzm był niezwykły, zwłaszcza jeśli się wzięło pod uwagę, jak ograniczonymi środkami dysponowali ówcześni reżyserowie dźwięku. Coltrane ledwie jednak cokolwiek słyszał - wpatrywał się uważnie w ekran, szukał pojawiających się postaci, interesowało go jedynie, kiedy pojawi się…
- Próbowałem dowiedzieć się co nieco na temat Case`a - odezwał się ponownie Toler. - Zaczął produkować filmy w dwudziestym ósmym, kiedy w kinie pojawił się dźwięk. Nie słyszałem, by zrobił coś poza Pożogą na szlaku i jeszcze jednym filmem.
- Chodzi o Wicher na Jamajce?
- Skąd pan wie?
- To drugi film, którego szukam. Tam też gra Rebecca Chance.
Coltrane wpatrywał się w kolumnę wozów. Pionierzy wjechali do kanionu, Cabot zauważył wydobywający się z kotliny dym, ruchem ręki nakazał jadącym za nim wozom zatrzymać się, spiął konia i z jeszcze jednym mężczyzną ruszył sprawdzić, co się dzieje.
- Widział pan kiedyś jak ona gra?
- Widziałem tylko fotosy.
- Dlaczego pana interesuje?
Dla uniknięcia odpowiedzi, Coltrane zapytał:
- Kiedy się pojawi?
- Lada chwila.
Cabot tymczasem znalazł się przy dogasających szczątkach konnego pionierskiego wozu, obok którego leżał przebity strzałą pies. Zsiadł tuż przy rozciągniętych na ziemi postaciach kobiety i mężczyzny, by sprawdzić, czy jeszcze żyją. Rzuciwszy okiem w kierunku ich głów, które znajdowały się poza planem, skrzywił się, co mogło świadczyć jedynie o tym, że oboje zostali oskalpowani. Pionier, który przyjechał z Cabotem usłyszał jakiś odgłos, wyciągnął rewolwer, podpełzł do strumienia i krzyknął na Cabota, by podbiegł.
Za rosnącymi na brzegu trzcinami coś się poruszyło i z ukrycia wyszła przerażona postać. Ponieważ była to kobieta, Coltrane jeszcze uważniej wbił wzrok w ekran, mimo rozczochranych włosów i ponurej miny od razu było jednak widać, że to nie Rebecca Chance.
- Zapomniałem, że gra tylko drobną rólkę - powiedział Coltrane.
- Ale ważną.
Kiedy zaprowadzono kobietę do wozów i zajęto się nią, przedstawiła się jako Mary Beecham i chlipiąc, wyjaśniła Cabotowi, że w ich wozie była jeszcze jedna osoba - jej siostra Amy. Indianie, którzy ich zaatakowali, zabrali ją ze sobą.
Ponieważ atak Indian miał miejsce nie tak dawno, istniała szansa, że jeśli szybko wysłano by grupę pościgową, mogłoby się udać odbić Amy żywą i całą. Niestety pozostawiłoby to karawanę bez ochrony. Pionierzy zostali w ten sposób wystawieni na próbę moralną - mieli do wyboru albo zapomnieć o Amy, zająć się sobą i jechać dalej, albo zaryzykować bezpieczeństwo wielu dla niepewnego dobra jednej osoby. Spojrzenia, jakie rzucał w kierunku Mary swymi łagodnymi jak u łani oczami Cabot jednoznacznie wskazywały na to, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Powiedział pionierom, że mogą robić co chcą, ale on jedzie ratować siostrę Mary. Zrobił to przy tym tak, iż widać było, że nie tyle chce uratować Amy, co pragnie wywarzeć wrażenie na Mary. W dramatycznie wyreżyserowanej scenie odjechał razem z sześcioma ludźmi śladami Indian, a kolumna wozów ruszyła swoją drogą.
Kiedy sceneria się zmieniła, ukazując Rebekę, która ze sznurem wokół szyi wlecze się i potyka obok konia jednego z Indian, wyszydzana przez czerwonoskórych, Coltrane`owi zakręciło się w głowie. Też miała potargane włosy i była brudna, ale nic nie było w stanie przyćmić jej fascynującej urody. Porwana bluzka ukazywała nagie ramię niemal do szczytu piersi, co chyba trochę przekraczało granice dopuszczalne przez ówczesną cenzurę. Podobnie podartą miała spódnicę - migoczące przez dziury, odziane w pończochy uda były znacznie bardziej zmysłowe niż gdyby pokazano je nagie. Animalizm jej urody, kryjący się w bujnych, nieważne że potarganych, włosach, bezczelnym spojrzeniu, buntowniczo wykrzywionych pełnych wargach, działał na Coltrane`a tak jak nie działała na niego jeszcze żadna kobieta.
- Boże drogi… - wyszeptał.
- O tak, mogła zostać gwiazdą - powiedział Toler. - Nie zagrała jednak w żadnym innym filmie.
- Ten był jej ostatnim. Potem zniknęła.
Ciągnący pojmaną Indianin szarpnął za sznur, by pozbawić ją równowagi i Coltrane patrzył pełen zachwytu jak Rebeka zmienia krok z gracją tancerza, choć sprawia to wrażenie potknięcia. Musiał przyznać, że wszystkie jej ruchy były pełne gracji. Cechowała je zmysłowa płynność, która powodowała, że nie dało się oderwać wzroku od żadnego, nawet najbardziej trywialnego gestu. Kiedy się odezwała, Coltrane`a zachwycił jej przepiękny, pełny i dźwięczny głos. Musiała naprawdę wiele pracy włożyć w to, by zlikwidować ślady latynoskiego akcentu. Stała się kimś innym, nie pozostał ślad po jej prawdziwym pochodzeniu, które chciała ukryć.
Coltrane był tak zafascynowany Rebeką, że miał trudności z koncentracją, kiedy do akcji wkraczali inni aktorzy. Bruce Cabot z determinacją starał się uratować siostrę kobiety, którą pokochał, więc ścigał Indian pokonując pożary prerii, burze, wezbrane rzeki, pędzące stada bizonów, lawiny i zasadzki. (Struktura filmu była bardzo podobna do konstrukcji seriali sensacyjnych, które Seitz reżyserował w młodości). Podczas gdy Cabot walczył, kolumna wozów, którą prowadził na początku, popadła w tarapaty. Jej przewodnictwo objął młody mężczyzna, który okazał się takim bohaterem, że Mary, modląca się stale o to, by Cabot sprowadził jej siostrę, zakochała się w jego substytucie. Seitz pokazywał raz wątek kolumny, raz Cabota. Aby zwiększyć napięcie wokół postaci Rebeki, wprowadzono scenę, w której zezłoszczony jej bezczelnością Indianin łapie ją za długie czarne włosy, chwyta za nóż i zaczyna jej grozić. Scena została przerwana bez rozwiązania.
Kiedy w następnej scenie Cabot wspina się na skałę i biegnie przez las, Coltrane z rosnącym zdenerwowaniem czekał na ponowne pojawienie się Rebeki, niestety trwało to tylko chwilę, Indianin bowiem zrzucił ją z wysokiego brzegu do rzeki. Walka między Indianinem a Cabotem mogła trzymać w napięciu, z długiej sceny Coltrane dostrzegł jednak tylko koniec - kiedy pojawiła się Rebecca. Wychodziła z rzeki i na jej widok westchnął przejmująco: mokre ubranie kleiło się do jej ciała, mokre włosy przylegały ściśle do czaszki i spadały w dół pleców. Podkreślało to każdą krzywiznę jej ciała. Początkowo sprawiała wrażenie jedności z wodą, potem, kiedy wynurzała się, jej ciało jakby powstawało, nabierało kształtów, zachowując jednak płynną grację fal. Była kolejną rodzącą się z odmętów Wenus. Odchylenie głowy do tyłu podkreślało każdy z tylu wspaniałych szczegółów jej twarzy i jeżeli mogło się wydawać dziwne, że Bruce Cabot zakochał się od pierwszego wejrzenia w Mary Beecham, nie było fałszu w tym, że kiedy już pokonał Indian, pobiegł Rebecce na ratunek, raz na nią spojrzał i był jej.
Na koniec odwiózł Rebekę do kolumny wozów i oświadczył pionierom, że zamierzają się pobrać. Kolejną niespodziankę sprawiła siostra Rebeki - ogłaszając, że wychodzi za mąż za człowieka, który zastąpił Cabota. Nastąpiła ogólna radość i całowanie, wszyscy zaczęli się ściskać, nikt oczywiście nie zajmował się ukrytymi poplątanymi wątkami erotycznymi. Kiedy kamera skierowała się na pokryte śniegiem szczyty gór, muzyka osiągnęła crescendo. Pojawił się napis KONIEC, potem ekran zbielał.
Coltrane wsłuchiwał się w terkoczący w ciemności projektor. Kiedy Victor wstał, skrzypnął jego fotel - najprawdopodobniej chciał iść do salki projekcyjnej wyłączyć sprzęt.
- Powiedział pan, że po tym filmie Rebecca zniknęła? - spytał beznamiętny głos Victora Tolera.
Coltrane`a tak porwało to co obejrzał, że musiał włożyć sporo wysiłku, by się odezwać.
- Tak.
- Kiedy mówiłem o Winstonie Casem, ukryłem jeden fakt.
- Jaki?
- To też był jego ostatni film. Po wyprodukowaniu go, zniknął.
14
Coltrane wrócił do domu Packarda o drugiej w nocy. Krążki rozproszenia w jego głowie nie tylko wróciły, ale jeszcze się nasiliły. Wypełniał ją zamęt splątanych obrazów. Policja musiała wiedzieć, że Rebecca Chance nie była jedyną związaną z Pożogą na szlaku osobą, która zaginęła. Dlaczego w takim razie nie opisano w prasie zniknięcia Winstona Case`a? Obie sprawy, przedstawione razem, wzmocniłyby wzajemnie swoją wagę i byłyby świetnym materiałem redakcyjnym. Czyżby studio zajęło się zatuszowaniem sprawy Case`a? A może jego „zniknięcie” to zwykłe wycofanie się z branży filmowej, co z punktu widzenia Hollywood było równoznaczne ze zniknięciem z powierzchni ziemi?
Znów uwagę Coltrane`a zwróciło migające na automatycznej sekretarce czerwone światełko. Zaniepokojony, wcisnął odgrywanie.
- Mitch, czy jesteś… zaczynam się niepokoić. - Głos Jennifer brzmiał tak, jakby dopiero co skądś przybiegła albo miała trudności z opanowaniem emocji. - Czy coś jest nie tak? Dzwonił do redakcji Duncan Reynolds i pytał, kiedy może się spodziewać wydania dokumentującego wykonanie przez ciebie fotografii do prac Packarda. Podobno dzwoniłeś do niego z New Haven i wspomniałeś, że najprawdopodobniej będziesz dziś w Los Angeles. Dla mnie to nowość, nie wspominając że to od niego się dowiedziałam, że masz telefon, automatyczną sekretarkę i jaki jest twój numer. Jeśli nie chcesz się ze mną widywać, trudno. Nie zamierzam cię do niczego zmuszać, ale bez względu na sprawy prywatne, musimy dokończyć zaczęty projekt. Potrzebuję tych zdjęć. Nie musisz ich przynosić osobiście, wystarczy jeśli prześlesz je przez gońca, ale na Boga, zrób z tym coś!
17
- Przepraszam.
Jennifer wskazała mu krzesło przed swoim biurkiem, potem zamknęła drzwi.
- Wszystko zwaliło się naraz - ciągnął Coltrane. - Musiałem zobaczyć się z Nolanem, potem pojechałem do szpitala do McCoya.
Poważne oczy Jennifer taksowały go.
- I jak on się czuje?
- Trochę go boli, ale pyskuje jak zawsze. Jeżeli wszystko będzie postępować w dotychczasowym tempie, za kilka dni wyjdzie ze szpitala.
- To dobrze - powiedziała bez wyrazu Jennifer.
- Wydaje się, że prokurator okręgowy nie zamierza robić mi trudności.
- To świetnie - dodała tak samo sztywno jak poprzednio. - I nie miałeś w ciągu dnia wolnej chwili, by przekazać mi te wszystkie tak miłe wieści.
- No cóż…
- Może nieodpowiednio do tego podchodzę. Może popełniłam błąd sądząc, że to nie ty sam uciekasz przed Ilkovičem, a robimy to we dwoje i mam prawo dowiedzieć się od razu tego, o czym właśnie opowiedziałeś. Jeśli chodzi o McCoya, to wiem jak mu się wiedzie, bo byłam u niego, wiem też o postawie prokuratora okręgowego, bo dzwoniłam do Nolana.
Coltrane uniósł dłonie w obronnym geście.
- Wiem, mogłem zrobić wszystko lepiej. W New Haven owładnęły mną wspomnienia i byłem zbyt przygnębiony by rozmawiać z kimkolwiek. Kiedy wróciłem… musiałem poukładać sobie różne sprawy w głowie i… Proszę, tu są fotografie. - Położył na biurku teczkę.
- Dziękuję.
- Czuję się jakby robił je ktoś inny.
- Ale to ty je zrobiłeś i są wspaniałe. Mitch, wydarzyła się masa okropnych rzeczy, ale to nie znaczy, że masz się odwrócić plecami od tych dobrych.
Coltrane westchnął.
- Wiem, że powinienem utrzymywać z tobą kontakt. Nie chcę napięć między nami. Co powiesz na kolację dziś wieczór? Obiecaliśmy sobie rozmowę. Może będę też miał dla ciebie niespodziankę.
18
Jechali obsadzoną drzewami cienistą uliczką w Sherman Oaks i Jennifer patrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Dokąd jedziemy?
- Do kina.
- Tutaj?
- To prywatne kino.
- Obiecałeś niespodziankę, powinnam więc chyba wygodnie usiąść i cieszyć się widokami.
- Znakomite podejście.
Zjedli kolację w „Natural Food Cafe”, gdzie podawano potrawy przygotowywane bez tłuszczu, warzywa hodowane bez użycia nawozów sztucznych i przyrządzane bez konserwantów. Była to dla Coltrane`a miła odmiana po obrzydliwej diecie ostatnich dni. Łosoś z grilla, niełuskany ryż i warzywa gotowane na parze smakowały zdrowo i koiły nerwy. Podobnie koiła nerwy rozmowa z Jennifer, zwłaszcza że wyjaśnili sobie kilka spraw: on opowiedział o trudnościach, jakie ma z sobą samym, ona o tym, że nie bardzo czasem wie, jak się wobec niego zachowywać.
- Kiedy zobaczyłam cię tamtej nocy - pokrytego błotem, popiołem i czymś, co wyglądało jak krew - potym co zrobiłeś Ilkovičowi, nie byłam w stanie… miałam wrażenie, że jesteś mi kompletnie obcy…
- Sam wydawałem się sobie obcy.
- Nie umiałam też sobie poradzić z tym, że mnie zwiodłeś, nie wtajemniczyłeś w swoje plany.
- Tak naprawdę nie uświadamiałem sobie, jaki mam plan, dopóki nie zacząłem go realizować. W tym wszystkim jest tyle wątków, które tak trudno logicznie wyjaśnić… - Dotknął dłoni Jennifer. - Uważam, że najlepiej będzie, jeśli spróbujemy połączyć nasze skołowane głowy i zamieszkamy razem.
Jennifer bardzo długo mu się przyglądała.
- Też bym chciała.
Stanął przed domem w tudorowskim stylu, wznoszącym się nad migoczącą światłami doliną. Kiedy Jennifer wysiadła, owinęła się ciaśniej szalem i pokręciła ze zdumieniem głową.
- Co my tu robimy?
Z domu wyszedł Vincent Toler - ubrany w niebieski kaszmirowy sweter. Kiedy się zbliżał, jego laska stukała o betonową ścieżkę. Jennifer była coraz bardziej zdziwiona.
- Dobry wieczór, Mitch - radośnie przywitał się starszy pan.
- Dobry wieczór, Vincent.
- A to jest Jennifer. - Vincent wyciągnął pomarszczoną dłoń. - Witam.
Jennifer, ciągle zdezorientowana, uścisnęła dłoń starszego pana.
- Dziękuję. Vincent…
- Toler. Słyszałem, że jest pani miłośniczką kina.
Jennifer popatrzyła na Coltrane`a, w jej oczach migotało rozbawienie.
- Chce pan powiedzieć, że naprawdę będziemy oglądać film? Idzie pan z nami, Vincent?
- Nie, to wy pójdziecie ze mną.
Kiedy Toler poprosił, by poszli przodem i cała trójka ruszyła ku domowi, rozbawienie Jennifer ponownie zmieniło się w zdziwienie.
- Zbieram stare filmy - wyjaśnił Vincent. - Wczoraj wieczór Mitch oglądał ze mną Pożogę na szlaku.
- Zaczynam rozumieć… wspomniał o tym w trakcie kolacji. - Jennifer popatrzyła na Coltrane`a. - A więc to tu go oglądałeś. Dlaczego nie wyjaśniłeś mi wszystkiego?
- Nie chciałem być przewidywalny i nudny.
- Nie grozi ci to.
Weszli do salonu i Vincent wyjaśnił, że pokój został przerobiony na salę kinową dla znanego kiedyś reżysera, do którego ten dom należał w latach pięćdziesiątych.
- Jak się nazywał? - spytała Jennifer. Kiedy Vincent wymienił nazwisko, pokręciła głową. - Chyba nigdy o nim nie słyszałam.
- Jego specjalnością były komedie, ale poczucie humoru, jakie reprezentował, szybko przestało być modne. Sic transit gloria. - W głosie Vincenta pobrzmiewała melancholia. - George B. Seitz na szczęście umarł, zanim wyszedł z mody.
- Mitch tak interesująco opowiadał o Pożodze na szlaku, że nabrałam ochoty, by obejrzeć ten film. Teraz, kiedy wiem, co mamy oglądać, nie mogę się doczekać.
- Jaka szkoda… - ze smutkiem powiedział Vincent. Jego bródka podkreślała smutny wyraz ust. - Mam nadzieję, że nie rozczaruję pani.
- Dlaczego?
- Nie będziemy oglądać Pożogi na szlaku.
Coltrane zmarszczył czoło.
- Nie będziemy? Sądziłem, że…
- Znam wielu zbieraczy klasyków kina. Dziś rano zadzwoniłem w kilka miejsc i udało mi się wytropić drugi film, który pana interesuje.
- Żartuje pan. - Coltrane pochylił się do przodu. - Chce pan powiedzieć, że znalazł pan kopię…
- Tak. Mam Wicher na Jamajce.
19
Cicho zaterkotał projektor. Po chwili ekran rozjarzył się czarno-białym rysunkiem palm i rozległa się muzyka mórz południowych. Pod tytułem pojawiło się nazwisko reżysera.
- O nim też nigdy nie słyszałam - powiedziała Jennifer.
- Podobno nic w tym dziwnego. - Victor wrócił z kabiny projekcyjnej. - Zaprzyjaźniony kolekcjoner, który pożyczył mi film, uważa że ten reżyser nie ma nawet ćwierci umiejętności Seitza.
- Na to wygląda - uznała Jennifer. - Hawajska muzyka na Jamajce? Boże dopomóż.
Kiedy pojawiło się nazwisko Rebeki, Coltrane zacisnął dłonie na oparciach fotela.
Zdjęcia… scenariusz… produkcja…
- Winston Case? - zawołała z zaskoczeniem Jennifer. - Czy to nie on był pierwszym właścicielem…
- … domu Packarda. - Coltrane wpatrywał się w ekran, nie chciał stracić szansy ujrzenia… - Rebecca kupiła go od niego. A Packard od niej.
- I zrobił jej tysiące zdjęć. Co tu jest grane?
- Mam nadzieję, że ten film nieco nam pomoże uzyskać odpowiedź na te pytania.
Każdą swoją fotografię domów, które uwiecznił Packard, Coltrane sprawdzał z lupą, poszukując nawet najmniejszych niedoskonałości, które powstały w trakcie naświetlania i wywoływania pozytywu: pęcherzyków w emulsji, śladów wody. Intensywność, z jaką kontrolował te fotografie nie dorównywała jednak tej, z jaką wpatrywał się w obrazy poruszające się teraz przed nim. Victor miał rację - w porównaniu z Pożogą na szlaku, reżyseria Wichru na Jamajce była nieporadna, nie przeszkadzało mu to jednak. Błędy nie były istotne, liczyło się, że występuje Rebecca Chance. Tylko to się liczyło.
Chodziło o angielskich piratów, walczących ze skorumpowanym generałem-gubernatorem. Tykowaty główny bohater z fantazyjnymi wąsami na zmianę to walczył na szable, to całował się z główną postacią kobiecą - córką adiutanta generała.
- To jest okropne - stwierdziła w pewnym momencie Jennifer.
Coltrane w odpowiedzi jeszcze uważniej przyglądał się temu, co dzieje się na ekranie.
- Popatrz na plażę - dodała Jennifer. - Te zdjęcia nie mogły być robione na Jamajce. Wygląda mi na Santa Monica. W tle widać chyba linię brzegową Malibu.
Projektor terkotał dalej, przesuwały się kolejne obrazy.
- Zaraz zaraz… - znów odezwała się Jennifer. - To jest całkiem inna plaża. Ten tropikalny las to nie jest kilka powtykanych w piach paproci i palm. Jest prawdziwy. Gdzie twoim zdaniem… założę się, że to Meksyk.
- Oto i ona. - Coltrane wyprostował się w fotelu.
Z plątaniny winorośli wychynęła Rebecca Chance i natychmiast wypełniła cały ekran. Jej pojawienie się zmieniło gniota w dzieło sztuki. Dzięki niej nieporadność reżysera przestała się liczyć.
Coltrane miał wrażenie, że wokół piersi zaciska mu się potężna dłoń, ale nie było to uczucie niemiłe, lecz pobudzające. Rebecca Chance miała na sobie sukienkę w kwiaty, mniej więcej z takim samym dekoltem jak główna bohaterka, która w porównaniu z nią wyglądała jednak jak niezbyt ładny chłopak. Ciemne gęste włosy Rebeki spadały na jej gołe ramiona, lewa noga odsłonięta do kolana miała idealny kształt, a bose stopy były doskonałe. Z dalszej akcji wynikało, że ona też kocha się w głównym bohaterze i szpieguje dla niego. Następnie doszło do pogoni przez tropikalny las, która zakończyła się dramatycznie - Rebecca została zapędzona na wysoką nadbrzeżną skałę, skąd jedyną ucieczką był skok do oceanu. Kiedy wychodziła z fal, Coltrane bezgłośnie westchnął na widok podobieństwa tej sceny do sceny z Pożogi na szlaku, w której Rebeka też została zrzucona ze skały a potem wyłaniała się z nurtów rzeki. Obie sceny miały wiele podobieństw z szeregiem zdjęć Packarda, który sfotografował ją wychodzącą z oceanu, tworząc za pomocą fal i wody identyczny erotyczny nastrój. Na koniec Rebecca pokazuje bohaterowi i jego ludziom podziemne przejście do fortecy i ginie. Główny pirat i jego ludzie bardzo się tym zdenerwowali, zaatakowali z furią, pokonali gubernatora i wyzwolili więźniów, w tym główną bohaterkę. Potem były obejmowanki i całusy, kilka słów jak szkoda, że Rebeka odeszła, krótkie kazanie o wolności, ostatni akord i ekran poszarzał.
- Co za szmelc - jęknęła Jennifer.
- Co za piękna kobieta… - szepnął Coltrane.
- Przepraszam, Mitch, nie dosłyszałam.
- Nie ma wątpliwości. Mogła zostać wielką gwiazdą.
Coltrane nieruchomo wpatrywał się w martwy ekran, Victor zapalił światło.
- Nic się jednak nie dowiedzieliśmy na temat tego, dlaczego Packard zrobił jej tyle zdjęć i wszystkie pochował - powiedziała Jennifer.
Coltrane w końcu się do niej odwrócił.
- Za to dowiedzieliśmy się czego innego. Pamiętasz skałę, z której skoczyła?
- A powinnam?
- To ta sama skała, na której pozowała Packardowi.
- Skały są do siebie podobne.
- Nie, ta jest bardzo charakterystyczna. Jej podstawa i dalszy bieg kojarzy mi się z wyginającym grzbiet kotem.
- Na żadnej jej fotografii, na której stoi na skale, nie zauważyłam w tle formacji skalnych.
- Chyba miałem więcej czasu, by się im przyjrzeć.
- Dostrzegłeś na filmie identyczną formację skalną jak na którymś ze zdjęć? Tak uważnie go oglądałeś?
- Mogę dla pewności puścić jeszcze raz odpowiedni fragment - wtrącił Victor.
- Dobry pomysł - ochoczo powiedział Coltrane.
- Niech będzie - zgodziła się Jennifer, choć bez entuzjazmu. - Dla pewności, niech pan pokaże tę scenę jeszcze raz.
20
- Świetnie się bawiłem - powiedział Coltrane. Na kolację zabrał Jennifer spod jej redakcji w Melrose a teraz właśnie ją odwiózł w to samo miejsce. Stanął tuż obok jej BMW, zaparkowanego na prawie pustym placu za budynkiem redakcji. - Cieszę się, że nareszcie udało nam się porozmawiać.
- To chyba jeszcze za mało.
- Wiem, co masz na myśli. Wątpię, byśmy tak łatwo zapomnieli o tym, co zgotował nam Ilkovič.
- Myślałam o Rebece Chance. Musimy porozmawiać o twoim zainteresowaniu nią.
- Może jutro wieczór? Jest Sylwester.
- Byłam ciekawa, czy coś zaproponujesz.
- To dobra okazja, by zapomnieć o przeszłości i zająć się przyszłością.
- A co z teraźniejszością?
Popatrzyli na siebie.
Coltrane zbliżył się do Jennifer, delikatnie pocałował ją w usta, czując na skórze lekkie łaskotanie jej skóry. Kiedy cofał głowę, patrzył w jej oczy, starając się odczytać, o czym myśli, niepewny czy zrobił to co należało.
- Jest jeszcze coś, czego dawno nie robiliśmy - powiedziała Jennifer.
Kiedy ponownie ją pocałował, rozchyliła wargi. Ich języki odnalazły się, a ona przytuliła się do niego całym ciałem i Coltrane poczuł, jak przenika go dreszcz.
- Czy miałabyś jutro wieczór ochotę na coś szczególnego?
- Na więcej tego co teraz.
- To się da załatwić.
- Może sprawię, że na chwilę przestaniesz myśleć o Rebece Chance.
- Jesteś o nią zazdrosna?
- Strasznie dużo dziś o niej mówiłeś.
- Ciebie nie ciekawią jej zdjęcia?
- Jedyną osobą, która mnie ciekawi, jesteś ty.
Znów się pocałowali, tym razem jakby byli siebie głodni. Jennifer przerwała.
- No to o której jutro? - spytała.
- Myślałem o dzisiejszym wieczorze.
- Nie mogę. - Westchnęła ciężko. - Choć to koniec roku, mam o ósmej rano śniadanie z najważniejszym klientem, który kupuje u nas reklamę. Muszę jako tako wyglądać.
- Jutro o szóstej? - spytał Coltrane. - Przyjedziesz do mnie? Zrobię moją sławną sałatę z owoców morza.
- Gdzie mam dokładnie przyjechać?
- Nie rozumiem.
- Do twojego starego mieszkania czy…
- No tak… do Packarda. Jutro przywiozą meble. Sądziłem, że chciałabyś je zobaczyć.
- Tak i nie. Ten dom nienajlepiej mi się kojarzy.
- To kolejny powód, by wykorzystać Sylwestra na pożegnanie z przeszłością.
22
Coltrane zaczekał, aż Jennifer wsiądzie do samochodu i kiedy tylne światła jej samochodu zniknęły za rogiem, wziął do ręki telefon i zaczął wystukiwać numer.
- Vincent? Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale mówiłeś, że nie chodzisz spać przed drugą. Chciałbym spytać, czy mógłbyś mi wyświadczyć przysługę, oczywiście pokryję wszelkie koszta, nieważne ile wyniosą. Czy mógłbyś zapytać swego zaprzyjaźnionego kolekcjonera o możliwość przeniesienia Wichru na Jamajce na kasetę? Chronilibyśmy w ten sposób film. Pozwoliłbyś zrobić to samo ze swoją Pożogą na szlaku? Bardzo chciałbym mieć oba filmy w domu.
OSIEM
1
Stieglitz.
Po powrocie do domu Packarda, Coltrane poszedł prosto do tajnego pomieszczenia w krypcie. Wchodząc do środka, po raz pierwszy zignorował wpatrującą się w niego z mroku swego sanktuarium twarz Rebeki Chance. Był zbyt zajęty innymi myślami. Podszedł do półek na prawo od wejścia, wziął całe naręcze pudełek, i odstawił je w krypcie na lepiej oświetlonym regale.
Stieglitz, przeszło mu ponownie przez myśl.
Jadąc do domu, cały czas się zastanawiał nad niezwykłością tego, że tak genialny fotograf jak Packard poświęcił tyle prac jednej osobie. Coltrane znał tylko jednego fotografa, który zachowywał się podobnie: człowieka, który wywarł największy wpływ na rozwój współczesnej fotografiki - Alfreda Stieglitza. W latach 1918 i 1919 obsesyjnie fotografował swą ówczesną kochankę i późniejszą żonę, wielką malarkę Georgię O`Keeffe. Znanych było jakieś trzysta fotografii, które zrobił jej w ciągu kilku lat, aczkolwiek krążyły plotki, że po śmierci Stieglitza Georgia O`Keeffe nie dopuściła do publikacji wielu innych zdjęć, a pewną ich część zniszczyła.
Choć Randolph Packard był sławny z arogancji, cechowała go pokora wobec geniuszu i podobnie jak każdy wielki fotograf, żyjący za czasów Stieglitza, odbył pielgrzymkę do Nowego Jorku, by uczyć się od mistrza. Pierwsze spotkanie Packarda ze Stieglitzem miało miejsce w „stałej” galerii Stieglitza, zwanej An American Place, w 1931 roku, czyli dwa lata przed stworzeniem przez niego fotografii domu Rebeki Chance i dwanaście lat po tym jak Stieglitz stworzył gros fotografii Georgii O`Keeffe. Czy Stieglitz pokazał Packardowi portrety swej żony? Czy pod wpływem Stieglitza Packard wpadł na pomysł wystawienia Rebece Chance fotograficznego pomnika? Jeżeli tak było, to przynajmniej niektóre fotografie powinny…
Zatrzymując się przy nich tylko na tak długo, by potwierdzić swe przypuszczenie, że charakterystyczna formacja skał, widoczna na fotografiach Rebeki Chance jest identyczna ze skałą, z której skoczyła w Wichrze na Jamajce, Coltrane odstawił pudełka, które już przeglądał. Co noc, kiedy nie potrafił się oprzeć chęci zejścia do krypty, zamierzał przestudiować całą kolekcję, dotychczas jednak udało mu się przebrnąć przez trzy pudełka. Uważał, że pospieszne traktowanie takiej obfitości piękna byłoby naganną zachłannością.
Teraz jednak gnał od fotografii do fotografii, otwierał pudełko za pudełkiem i przerzucał ich zawartość tak szybko jak to było możliwe bez ryzyka zniszczenia odbitek. Późna godzina i blask światła powodowały, że Coltrane`owi pulsowało w głowie. Dłonie drżały mu zarówno z obawy, że się myli, jak i w oczekiwaniu na potwierdzenie swej koncepcji. Szarpały nim sprzeczne emocje. Przejrzał pięć pudełek. Osiem. Dwanaście. Ich zawartość wypełniała półkę za półką. Rebecca na koniu, na jachcie, na trampolinie, na leśnej ścieżce, na tarasie, na kamiennych schodach, na skąpanym słońcem balkonie. Piętnaście pudełek. Osiemnaście. Rebecca Chance w stroju wieczorowym, w spodniach i bluzce, w bryczesach, w kostiumie kąpielowym, w stroju do pracy w ogrodzie, w kwiecistej spódnicy, w białej bluzeczce na ramiączkach, owinięta śnieżnobiałym szalem.
Liczba fotografii zapierała dech w piersiach. Było ich tyle, że nie mogło dziwić, dlaczego Packard przestał robić cokolwiek innego. Po prostu nie miał czasu i okazji. Wywołane tylu fotografii (a przecież zawsze wszystko wywoływał sam) było zadaniem, które mogło wypełnić nawet najdłuższe życie.
Choć Coltrane był przekonany, że myślał logicznie, to przy ostatnim pudełku jego pewność się zachwiała. Dłonie drżały mu z obawy przed koniecznością pogodzenia się z porażką, ogarnęło go przygnębienie. Nie był przygotowany na to, co ujrzał. Akt Rebeki Chance trafił go jak obuchem. Zesztywniał, zmienił się w słup soli, wstrzymał oddech.
Było to najbardziej podniecające ujęcie, jakie widział w życiu. Rebecca Chance, zarówno naga jak i ubrana, a dokładniej mówiąc owinięta sznurami chromowanych kulek, zdobiących ściany jadalni, ze swą zwykłą, naturalną gracją, opierała się o czarną ścianę. Ciało wygięła lekko w lewo, głowę i tułów ukazywała - choć nie do końca - z profilu, obserwator widział oboje oczu, skierowanych bez krztyny wstydu ku mającemu ją sfotografować aparatowi. Światło padało z lewej strony, tworząc na bujnych czarnych włosach blask, powodując wrażenie, że śniada skóra jarzy się od środka a w ciemnych oczach buzuje ogień. Równocześnie światło odbijało się od sznurów chromowanych paciorków, przez co zdawały się świecić zarówno ogniem jak i lodem. Obraz był tak sugestywny, że Coltrane niemal czuł na skórze lodowato-palący dotyk kulek. Migoczące perełki zdawały się go pieścić i obiecywać, że zaraz drgną i odsłonią więcej zachwycającego ciała Rebeki Chance, ich jasność kontrastowała z wystającymi spomiędzy nich dużymi ciemnymi sutkami oraz wyzierającymi jeszcze bardziej ciemnymi, jedwabistymi włosami łonowymi.
Coltrane dostał wzwodu. Ta samoistna reakcja organizmu przełamała paraliż, w jaki popadł, przywróciła mu władzę w nogach. Dłonie, które zamarły, kiedy otwierał pudełko, teraz drżące, odłożyły pokrywkę na półkę. Znów zaczął oddychać, nabrał powietrza w płuca, dzięki czemu mniej kręciło mu się w głowie od nieruchomego wpatrywania się w zdjęcie. Narastało w nim wrażenie, że zaraz wpadnie do środka fotografii.
Jego penis stwardniał jeszcze bardziej. Czując swą cielesność tak samo mocno jak cielesność Rebecci Chance, doszedł do wniosku, że jednak miał rację. Stieglitz wskazał drogę. Z setek fotografii, jakie zrobił Georgii O`Keeffe, wielki procent stanowiły kobiece akty robione w niespotykanych dotychczas zbliżeniach. Można było wręcz odnieść wrażenie, że Stieglitz chce upamiętnić każdy centymetr ciała Georgii - nie tylko jej pełne wyrazu dłonie, piersi i oczy, ale także łokcie i kolana, linię bioder i stóp, krzywiznę łopatek. Owe detale - jeśli Coltrane się orientował - nie stały się wprawdzie przedmiotem zdjęć, ale niezwykle intymne fotografie Stieglitza sugerowały taki zamysł twórcy. Jeden z krytyków przyznał wręcz, że promieniująca z wykonanych przez Stieglitza portretów Georgii O`Keeffe siła niemal go przeraża i określił ją mianem „pierwotnej”, implikując, że Stieglitz zamierzał przedstawić Georgię jako Matkę Ziemię.
Rebecca Chance w ujęciu Packarda nie była Wszechmatką, raczej Wszechkochanką. Obezwładniony wyrazem pierwszego portretu, zaczął przeglądać zdjęcia w pudełku - znalazł tu same akty, a każdy następny okazywał się bardziej bezpośredni i piękniejszy od poprzedniego. Na żadnej innej fotografii Rebecca Chance nie została tak starannie upozowana jak na pierwszej, każda jednak była dziełem sztuki - dlatego że Rebecca Chance była dziełem sztuki. Płynne krzywizny, zagłębienia i wzniesienia jej nagiego ciała promieniowały magią i zarazem onieśmielały, niezwykle szczera demonstracja kobiecego seksualizmu niosła w sobie taką moc, że Coltrane czuł jednocześnie pożądanie i respekt. Rebecca Chance nie tyle pozowała, co prezentowała się aparatowi fotograficznemu, pozwalała by ją fotografowano. Sposób, w jaki bez najmniejszej żenady patrzyła w obiektyw aparatu, świadczył o tak wielkiej świadomości swej kobiecej natury, że Coltrane poczuł się zawstydzony swą seksualną reakcją na jej widok.
Przejrzał kolejne fotografie i dotarł do serii ujęć, w której Packard zrobił to, co Stieglitz jedynie projektował - uwiecznił dosłownie każdy centymetr ciała Rebeki Chance. Były tu jej uszy, czubek głowy, kark, żebra tuż pod pachami, wnętrza ud, zagłębienia z tyłu kolan. Nie istniało miejsce ani tak zwyczajne, ani tak intymne, by Packard nie zrobił zbliżenia. Seria była poruszająca z powodu oddania, z jakim Packard uwiecznił poszczególne części ciała obiektu swej obsesji, jakby gruntowność, z jaką podzielił Rebekę Chance na części, mogła zwielokrotnić jej piękno.
Kiedy Coltrane dotarł do ostatniej fotografii, poczuł się bardzo zmęczony. Oparł się o półkę, zamknął oczy, wziął głęboki wdech i kiedy udało mu się zmobilizować resztki energii, powkładał fotografie z powrotem do pudełka. Dłonie miał drętwe, serce waliło mu jak oszalałe. Choć zamknął oczy, w dalszym ciągu widział Rebeccę Chance - nagą, wpatrującą się w niego. Uniósł powieki, jeszcze raz popatrzył na ostatnie zdjęcie i odniósł pudełko na miejsce.
Kiedy wrócił na górę, położył się na rzuconym na podłodze śpiworze, zapatrzył w coraz żałośniej wyglądającą choinkę i niemal natychmiast zapadł w czarną otchłań. Dotychczas nocami nawiedzał go Ilkovič, zmieniając jego sny w nocne koszmary, dziś jednak wyciągnęły się ku niemu ramiona i przywarło do niego nagie ciało Rebeki Chance.
2
- Tylko ostrożnie! - ostrzegł obu młodych robotników brzuchaty majster. Wszyscy mieli na sobie granatowe koszule z tym samym logo, które widniało także z boku półciężarówki: PRZEPROWADZKI PACIFIC. Otworzyli tył samochodu, rozwarli na boki skrzydła drzwi i zabezpieczyli je przed zamknięciem. Potem wyciągnęli spod samochodu specjalną platformę wyładunkową - skrzypiała przy tym, aż Coltrane`a rozbolały zęby. Kiedy robotnicy mocowali platformę, podszedł do otwartego tyłu i popatrzył na meble, owinięte masą ochronnych plandek.
- Ostrożnie! - powtórzył majster i Coltrane pojął, że ostrzeżenie nie jest kierowane do tragarzy, a do niego. - Lepiej będzie, jeśli nieco się pan odsunie. Czasami coś spada na ziemię, chłopcy mogą się potknąć…
- Mam nadzieję, że nic takiego się nie stanie.
- Najważniejsze jest zawsze, by klient nie odniósł najmniejszego szwanku.
- Nie martwię się o siebie. Nie chcę, by coś się stało meblom.
- Z tym nie ma obaw. Pracuję w tym fachu od dwudziestu lat.
Młodzi tragarze wyglądali jednak na niedoświadczonych, mieli nie więcej niż po dwadzieścia lat. Coltrane, nieco zaniepokojony, cofnął się jednak bez komentarzy i przyglądał się, jak wchodzą do samochodu i zaczynają odwijać plandekę z pierwszego mebla.
Kiedy ujrzał błysk metalu, zakołatało mu serce. Patrzył na krzesło - jeszcze nigdy nie widział tak prostego a zarazem estetycznego mebla. Nogi i boki krzesła były zrobione z rurek odlanych ze stopu cyny z ołowiem, wypolerowanych na najwyższy połysk. Stworzone z prostych płaszczyzn siedzisko i oparcie obito czarnym zamszem. Mebel aż prosił się o to, by go dotknąć, i Coltrane miał na to wielką ochotę, kiedy jeden z młodzieńców postawił krzesło na skraju platformy.
- Gdzie mamy je postawić? - spytał majster unosząc wzrok znad deseczki, do której miał przymocowane dokumenty.
- W jadalni. - Coltrane zaprowadził robotników do domu. Zanim przyjechali, sprzątnął miniaturową choinkę i śpiwór. - Proszę na lewo.
- Ładny dom.
- Dziękuję.
- Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego. - Majster odwrócił się do swoich pracowników. - Dobra, postawcie krzesła pod ścianą, by nie tarasowały przejścia. Zaraz… te ściany…
- Są zawieszone sznurami chromowanych kulek - wyjaśnił Coltrane.
- Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Każdy przedmiot wnoszono do domu w ten sam sposób - dwaj młodzi robotnicy wyładowywali meble, majster robił notatki w swoich dokumentach, po czym tamci zanosili je do domu, a szef sprawdzał, czy nic nie zostało uszkodzone.
Do jadalni wniesiono kolejne cztery krzesła, potem stół: prostokątny, o zaokrąglonych rogach, z blatem ze szkła, ramą zaś i nogami ze stopu cyny i ołowiu. Majster miękką ściereczką starł ze szklanej tafli smugi brudu.
- Jednego zadrapania… - powiedział i popatrzył na Coltrane`a, aby uzyskać potwierdzenie.
W konstrukcji mebli z salonu dominowały stalowe rurki, błyszczące czarne oksydowane. Zostały umocowane poziomo, co dwadzieścia centymetrów, w efekcie czego meble wyglądały jak niewielkie klatki. Pasowało to do gloryfikującego masową produkcję, popularnego w późnych latach dwudziestych i wczesnych trzydziestych tak zwanego stylu industrialnego, projekt i wykonanie okazały się jednak w tym przypadku tak harmonijne, że meble miały lekkość i wdzięk. W ramach umieszczono grube poduchy siedzisk i oparć, tapicerowanych czerwoną satyną. Po kilkunastu minutach w salonie ustawiono trzy fotele i kanapę w kształcie litery L, stoliczki ze szklanymi blatami, stoliki do kawy i stoliki pod ścianę. Tak ogromna ilość szkła i polerowanego metalu powodowała, że pokój zdawał się jarzyć.
Coltrane stał w kącie, instruował tragarzy, gdzie mają stawiać jaki mebel i czuł, że wraca w przeszłość. Wrażenie było tym dziwniejsze, że nie „cofał się” w czasie, a przeszłość zdawała się przemieniać w teraźniejszość. Choć meble zostały wyprodukowane tyle lat temu, wyglądały jak nowe.
- Proszę pana, tacham meble pół życia, ale muszę powiedzieć, że te graty są inne od wszystkiego, co kiedykolwiek widziałem - stwierdził majster.
- A podobają się panu?
- Czemu nie? Czasami wożę taki szmelc, że… Te wyglądają jednak solidnie. Pan popatrzy jak się te dzieciaki spociły od noszenia takiej masy metalu. Nie ma tu nic lichego, na pewno nic się nie rozpadnie. Klasa. Przypominają mi stary film, który widziałem wczoraj wieczór w kablówce. Mieli tam podobne meble. Nie jestem elegancikiem, ale mam wrażenie, że przy tych meblach powinniśmy nosić smokingi i popijać martini. No, ale nie po to tu jesteśmy. Chłopaki - do roboty!
Kiedy wyszli po następną partię, Coltrane wbił wzrok w drzwi i czekał aż tragarze pojawią się z kolejnymi sprzętami, całkiem nieoczekiwanie pojawił się w nich jednak Duncan Reynolds.
Reynolds zdawał się jeszcze bardziej zaskoczony niż Coltrane. Wyglądał niemal jakby został przyłapany na gorącym uczynku. Jego zazwyczaj różowa twarz była blada, co podkreślało intensywność kolorów sportowego płaszcza. Szeroko otworzył usta.
- Duncan? Co się stało? Nic panu nie jest?
- Przyszedłem zobaczyć, jak pan zareaguje na meble… - Duncan wodził po salonie wybałuszonymi oczami. - Przekonać się, czy się panu spodobają… - Otumaniony, wskazał palcem na kanapę, potem na fotele i stoliki. - Jak pan…
- Coś jest nie tak?
- Nie nie, i w tym właśnie problem. Wszystko jest jak należy, dokładnie tak samo jak pamiętam, tyle tylko że to niemoż… Jak się panu udało…
- O czym pan mówi?
- Każdy mebel stoi dokładnie w tym samym miejscu, gdzie lubił mieć je Randolph. Dwadzieścia pięć lat temu, kilka miesięcy po tym jak zacząłem dla niego pracować, w dniu, w którym po raz pierwszy pokazał mi ten dom, wszystkie meble stały dokładnie tak samo jak teraz. Randolph twierdził, że, kiedy kupił je razem z domem nie zmieniał ich miejsc, nawet o tym nie myślał. Nie zostały poruszone do dnia, kiedy zabrano je na aukcję, a teraz ustawił je pan tak, że wyglądają jak w dniu, kiedy ujrzałem je po raz pierwszy. Mam wrażenie, że Randolph zaraz skończy pracować w ciemni i wejdzie schodami na górę. Jak pan… skąd pan wiedział, jak je…
- Pomogły mi fotografie.
Zdziwienie Duncana jeszcze się pogłębiło.
- Przeprowadziłem pewne badania - dodał Coltrane.
Duncan podszedł blisko, w napięciu czekał na wyjaśnienie.
- Pomyślałem sobie, że dom zaprojektowany przez Lloyda Wrighta musiał w trakcie budowy ściągnąć na siebie uwagę, więc wczoraj poszedłem do biblioteki i po krótkich poszukiwaniach ustaliłem, że w 1931 roku opublikowano na jego temat artykuł w „Architectural Views”, czasopiśmie, które już się nie ukazuje, ale które w latach trzydziestych było dość znaczące. Ponieważ nasza miejska biblioteka jest dobrze zaopatrzona, mieli każde wydanie pisma na mikrofilmie, dzięki czemu mogłem przeczytać artykuł. Okazało się, że w trakcie budowy dom rzeczywiście wzbudzał spore zainteresowanie, autor artykułu zaś dokonał analizy stylu Lloyda Wrighta. Ilustracje pokazywały dom zarówno z zewnątrz jak i od wewnątrz. Obfotografowano każde pomieszczenie z meblami włącznie. - Coltrane wskazał dłonią w kierunku salonu. - Odtworzyłem to, co było na zdjęciach.
- Czy to możliwe, by zdjęcia zostały zrobione przez Randolpha?
- Też zadawałem sobie to pytanie, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by mieć pewność, że coś tak źle skomponowanego i źle naświetlonego nie mogło wyjść spod jego ręki. Było dość trudno dostrzec maleńkie literki na mikrofilmie, ale w którymś miejscu dostrzegłem nazwisko fotografa. Nic mi ono nie mówi.
Duncan uspokoił się.
- Przez chwilę sądziłem, że odkrył pan nieznane fotografie Randolpha Packarda.
- Byłoby to coś, prawda?
- Przepraszam! - Gruby majster torował drogę swoim pracownikom, niosącym kolejne metalowe rury. - Nie wiem dokładnie, co to jest, ale typuję, że rama łóżka.
- Normalne czy podwójne?
- Sądzę, że jeżeli poskładamy je do kupy, będzie podwójne.
- Główna sypialnia. Trzecie piętro.
- Słyszeliście - powiedział majster do tragarzy i cała trójka zniknęła na schodach.
Duncan patrzył za nimi jak zahipnotyzowany.
- Duncan?
- Eee… tak?
- Kiedy się ostatnio widzieliśmy, wspomniał pan, że Randolph miał posiadłość w Meksyku.
Duncan nawet nie drgnął, ale w jego oczach pojawił się cień nieufności.
- Powiedział pan, że kupując nieruchomości, Randolph dla zachowania tajemnicy, kto jest prawdziwym właścicielem, przeprowadzał transakcję przez łańcuch firm i to, że w ten sposób kupił zarówno ten dom jak i posiadłość w Meksyku.
- Jeśli się dobrze pogrzebię w pamięci, to chyba wspomniałem coś takiego.
- Zastanawiałem się, gdzie znajduje się ta meksykańska posiadłość.
Spojrzenie Duncana było w dalszym ciągu ostrożne.
- Dlaczego pan pyta?
- Z ciekawości. Ponieważ Randolph miał wyjątkowy sposób patrzenia na świat, pomyślałem sobie, że hacjenda może być tak samo niecodzienna jak ten domu i może warto pojechać do Meksyku i rzucić na nią okiem.
- Nie wiem - odpowiedział Duncan nieco za szybko.
Z góry doleciał cichy brzęk skręcanych metalowych rur.
- Ostrożnie! - rozległ się głos majstra.
- Nie wie pan, czy spodoba mi się tamta posiadłość?
- Nie wiem, gdzie jest. Nigdy tam nie byłem. - Duncan uniósł głowę w górę, ku metalicznym odgłosom z piętra. - Randolph nigdy mi o niej dokładnie nie mówił, chyba raz tylko wspomniał, że jest gdzieś na Półwyspie Kalifornijskim.
- Szkoda.
- Przykro mi, że nie mogę więcej pomóc.
- Prawdopodobnie to i tak nieważne. Sądzę, że tamta posiadłość nie była tak wyjątkowa jak ten dom, nie została też zachowana w pierwotnym stanie. Czy Randolph był w ogóle w momencie śmierci jej właścicielem?
Duncan odwrócił głowę.
- Przed laty wspomniał o sprzedaży jakiejś nieruchomości w Meksyku.
- No tak, to był zresztą i tak tylko luźny pomysł.
- Ostrożnie! - znów zawołał szef tragarzy.
3
- Chciałbym rozmawiać z panem Blainem - powiedział Coltrane do słuchawki.
- Kogo mam przedstawić? - spytała recepcjonistka.
- Mitch Coltrane. Rozmawialiśmy już na temat posiadłości, która należała do jego zmarłego klienta. Do Randolpha Packarda.
Recepcjonistka natychmiast zmieniła ton.
- Do Randolhpa Packarda?
- Kupuję dom, który do niego należał i potrzebuję kilku dodatkowych informacji. Wiem, że dziś jest Sylwester… - Coltrane próbował, by w jego głosie zabrzmiała skrucha ale tylko zachichotał - … czy jak to się mówi.
Rozbawił tym recepcjonistkę.
- Znam ten problem.
- Zdaję sobie sprawę, że pan Blaine musi dokończyć przeglądanie tony dokumentów, ale pomyślałem, że mógłby poświęcić mi kilka minut.
Jak za życia, także i po śmierci, nazwisko Packard czyniło cuda. Dwadzieścia sekund później ze słuchawki dobiegł obłudny baryton.
- Witam, panie Coltrane. Mam nadzieję, że wszystko postępuje z pana strony tak jak się umawialiśmy.
- W stu procentach. Muszę przyznać, że jestem tak zadowolony, aż zacząłem się zastanawiać, czy pan Packard nie posiadał jeszcze jakichś nieruchomości, które mają zostać sprzedane.
- Jeżeli ma pan na myśli posiadłość w Newport Beach, to została przekazana w spadku jego sekretarzowi. Musiałby pan porozmawiać bezpośrednio z nim.
- Nie, miałem na myśli posiadłość w Meksyku.
- W Meksyku?
- Chyba na Półwyspie Kalifornijskim.
Baryton nie od razu odpowiedział.
- Nic mi o tym nie wiadomo.
Coltrane z rozczarowaniem wbił wzrok w podłogę. Jego podejrzenia okazały się nieuzasadnione.
- W takim razie pewnie została sprzedana przed laty.
- Jedyna posiadłość, o której wiem, że należała do Randolpha Packarda, nie znajduje się na Półwyspie.
- Słucham?
- Znajduje się na zachodnim wybrzeżu Meksyku, znacznie bardziej na południe od półwyspu. Za Acapulco. Niedaleko miasta… nie pamiętam jego hiszpańskiej nazwy, ale po angielsku jest bardzo charakterystyczna i oznacza tyle co „Koci grzbiet”.
- Co takiego?
- Tak nazywa się najbliższe miasto.
- La Espalda del Gato?
- Znakomicie. Pański hiszpański jest doskonały.
- Spędziłem wiele czasu w krajach, gdzie mówi się po hiszpańsku. Jeżeli będę miał możliwość obejrzenia tamtejszej posiadłości i jeśli w dalszym ciągu należy do spuścizny po panu Packardzie, możliwe, że zechcę i ją kupić.
- Niestety nic panu w tym zakresie nie pomogę, gdyż nie mam już wpływu na dalsze losy tej nieruchomości. Pan Packard zapisał hacjendę komuś w testamencie i prawo własności zostało przekazane tydzień temu.
- Komu? Mógłby mi pan powiedzieć?
- Wbrew mojej radzie, pan Packard nie zlecił opieki nad wszystkimi swoimi dobrami funduszowi powierniczemu. Hacjenda była częścią majątku, którą nie zajmował się fundusz. Gdyby było inaczej, obecny spadkobierca mógłby przekazać prawo własności dalej, i wtedy sprawa toczyłaby się pomiędzy dwiema prywatnymi osobami, ale w istniejącej sytuacji konieczna byłaby zgoda sądu, na dodatek po przeprowadzeniu procedury ustalającej autentyczność testamentu. Nie chciałbym narażać pana na procesowanie się, naprawdę nie widzę w tym sensu. Pan Packard zapisał posiadłość w Meksyku niejakiej Nataszy Adler.
- Nataszy Adler?
- Nie mam z tą panią kontaktu i nie wiem nic na jej temat.
- Ma pan może jej adres albo numer telefonu?
- Testament nie zawierał żadnych informacji na jej temat. Musiałem zaangażować prywatnego detektywa, żeby ją odnaleźć. Obawiam się, że ujawnienie jej adresu mogłoby zostać potraktowane jako wykroczenie przeciwko prawu do prywatności.
A niech to cholera…
- Czy mógłbym panu w czymś jeszcze pomóc? - spytał Blaine.
- Może.
W dźwięk barytonu wkradła się nuta zniecierpliwienia.
- To znaczy?
- Czy miałby pan coś przeciwko temu, aby mi podać nazwisko detektywa, z którego usług pan korzystał?
4
- Na zdrowie!
- Na zdrowie.
Coltrane i Jennifer stuknęli się szklaneczkami absoluta z tonikiem. Jennifer pociągnęła łyk i zmarszczyła nos.
- To jak szampan. Bąbelki są zdradliwe.
- Może weź mniej toniku a więcej wódki.
- Wtedy będzie mnie wszędzie łaskotać.
Miała na sobie czarną sukienkę od Armaniego, kończącą się na dole tuż nad kolanami, a na górze odsłaniającą do połowy piersi, plecy i ramiona. Kolczyki z perłą i pasujący do nich naszyjnik bladły przy jej uśmiechu. Napiła się kolejny łyk i rozejrzała po salonie.
- Spodziewałam się, że meble będą wyglądały imponująco, ale nie aż tak… Są… nie wiem, jak to określić… fantastyczne. Czuję się jak w sali muzeum sztuki współczesnej, gdzie wystawia się za dzieła sztuki.
- Czy oznacza to, że dom zmienił się twoim zdaniem na tyle, zechciałabyś dać mu drugą szansę? Nie kojarzy ci się już z Ilkovičem?
- Jest mi teraz w nim inaczej.
- To dobrze.
- Jakbyśmy mieli lata trzydzieste.
- Taką właśnie iluzję chciałem stworzyć. Chciałem, by to miejsce stało się przystanią, gdzie można uciec przed teraźniejszością.
- Ale teraźniejszość też jest tu obecna. - Zanim Coltrane zdążył zapytać, co ma na myśli, dodała: - Można na tym bez obawy siadać?
- Oczywiście - odparł ze śmiechem Coltrane.
Jennifer ostrożnie usiadła na czerwonej poduszce fotela z czarnych rurek.
- Jak na razie nieźle. Nie zawalił się pode mną.
- Szef ekipy, która przywiozła meble, zapewnił mnie, że zostały tak skonstruowane, by dużo wytrzymać.
- Na pewno się nie mylił. Mimo tylu lat błyszczą jak nowe. - Jennifer znowu napiła się koktajlu. - Jesteś pewien, że Duncan kłamał?
- Nie z powodu tego, co mówił, choć kręcił coś że niejasno przypomina sobie, iż dom w Meksyku został dawno temu sprzedany, a znajduje się chyba gdzieś na Półwyspie Kalifornijskim. To co powiedział nie było aż tak istotne, tyle tylko że kiedy mówił o domu, w jego oczach błąkał się jakiś strach.
- Może też potrzebował drinka. Nie we wszystkim należy się doszukiwać tajemnic.
- Zadzwoniłem do prywatnego detektywa, którego zatrudnił adwokat Packarda. Za pięćset dolarów zgodził się zajrzeć do akt i powiedział mi, że kobieta, której Packard zapisał posiadłość w spadku, Natasza Adler, mieszka w Malibu. Numer jej telefonu jest zastrzeżony, ale też mi go dał.
Jennifer uniosła szklaneczkę do ust. Alkohol najwyraźniej nie był w stanie jej rozluźnić.
- Ciekawa jestem, do czego dążysz.
- Chcę się dowiedzieć, dlaczego Packard dał jej dom.
- Może była z nim zaprzyjaźniona albo robili razem interesy.
- Nieważne, jeżeli jednak zna posiadłość, może będzie mogła mi coś o niej opowiedzieć.
- Na przykład?
- Czy nakręcono tam kawałki Wichru na Jamajce i czy słyszała nazwisko Rebecca Chance.
Jennifer pokręciła głową.
- Nie jesteś tego ciekawa?
- Z zawodowego punktu widzenia oczywiście tak, bo zdjęcia z krypty to wielkie odkrycie i należy się dowiedzieć, gdzie je zrobiono, kim była fotografowana osoba i w jakim związku pozostawała z Packardem. Co prawda informacje te nie uczynią fotografii lepszymi, niż są teraz, ale jako redaktor wiem, że szerokie zainteresowanie każdym dziełem sztuki zwiększa jego cenę. W związku z tym powstaje oczywiście pytanie, kiedy zamierzasz powiedzieć o swoim odkryciu funduszowi powierniczemu zajmującemu się majątkiem Packarda. Zasięgnęłam już języka u adwokata, oczywiście nie wspominając o szczegółach. Jeśli go dobrze zrozumiałam, masz prawo żądać prawa własności do fotografii, ale prawo ich powielania, publikowania i tak dalej, należy do zarządców majątku. Będziesz musiał się z nimi ugodzić.
- Kiedy będę do tego gotów. - Coltrane zagryzł wargę. - Powiedziałaś „z zawodowego punktu widzenia”.
- Słucham?
- Powiedziałaś, że jesteś zainteresowana fotografiami z zawodowego punktu widzenia. Podkreśliłaś to, stąd podejrzewam, że nie interesują cię prywatnie.
- Nie w ten sposób jak ciebie. Mówisz o Rebece Chance, jakby była żywą osobą, wczoraj wieczór zapytałeś, czy jestem o nią zazdrosna. Może trochę jestem. Zachowujesz się jakbyś…
- Co?
- … się w niej zakochał.
Coltrane nic na to nie powiedział.
Jennifer dokończyła drinka.
- Masz ochotę na poprawkę? - spytał.
- Jasne. W końcu to Sylwester.
- Żebyśmy nie umarli z głodu, lepiej zabiorę się do robienia sałatki z owoców morza.
Poszli do kuchni. Pod jedną ze ścian stała zminiaturyzowana wersja metalowego stołu ze szklanym blatem, jaki znajdował się w jadalni.
- Chyba nie powinienem tak bardzo obwiniać Duncana o kłamstwo. Też w końcu nie byłem wobec niego uczciwy.
- Bo?
Coltrane zrobił Jennifer drinka, wrzucił do szklaneczki ćwiartkę cytryny i kilka kostek lodu.
- Powiedziałem mu, że wiem jak ustawić meble ponieważ widziałem zdjęcia domu w starym wydaniu czasopisma architektonicznego, a to nieprawda.
- W takim razie skąd…
- Z fotografii w krypcie. Przejrzałem wszystkie i okazało się, że niektóre zostały zrobione w tym domu, a ponieważ są tak wyraźne jak wszystko, co fotografował Packard, bez trudu zidentyfikowałem jak były ustawione meble.
Jennifer uważnie mu się przyglądała.
- Znalazłem także szereg ciekawych fotografii innego typu.
Jennifer bez słowa wbiła wzrok w Coltrane`a.
- Akty.
Kiedy to powiedział, pożałował.
- Akty… - bez wyrazu powtórzyła Jennifer.
- Tego typu jak Stieglitz robił Georgii O`Keeffe.
- Dokładnie wiem, co masz na myśli. Pokaż mi je.
5
Kiedy szli przez kryptę, Jennifer spytała:
- Koniec ze strachami?
Coltrane nie rozumiał, o co chodzi.
- Ta krypta napawała cię lękiem. Dostawałeś tu klaustrofobii.
- Ach! O to chodzi. Myślę, że byłem tu już tyle razy, że zdążyłem się przyzwyczaić.
- Tak, bez dwóch zdań przyzwyczaiłeś się do tego miejsca. Jest tu tak chłodno, że teraz ja mam dreszcze. - Jennifer pomasowała nagie ramiona.
- Proszę. - Coltrane zdjął marynarkę i zarzucił ją Jennifer na ramiona.
- Dzięki.
- Lepiej? - spytał nie zdejmując dłoni z jej ramion.
- Znacznie.
Jennifer odwróciła się do niego, rozcapierzyła palce i położyła mu dłonie na piersi. Jego sutki stwardniały od zimnego dotyku. Pocałowali się - najpierw delikatnie, potem coraz goręcej. Potem przez chwilę stali, obejmując się.
- No więc gdzie te akty? - spytała Jennifer.
- Nie zmieniłaś zdania?
- Nie mogę mieć perwersyjnych zachcianek?
Coltrane puścił ją i zwolnił zatrzaski regału. Kiedy odsuwał ruchomy fragment, Jennifer wbiła wzrok w naturalnej wielkości twarz Rebeki Chance. Jaskrawe światło z krypty rozpraszało ciemność w tajnym pomieszczeniu. Oczy na fotografii odbijały je.
- Na tym zdjęciu jest znacznie piękniejsza niż na filmie - stwierdziła Jennifer.
Będąc tu ostatnim razem, Coltrane zostawił pudełko z aktami na samym wierzchu, więc bez trudu je znalazł i wyniósł do krypty. Zdjął pokrywkę.
Jennifer zrobiła krok do przodu i popatrzyła na pierwsze ujęcie - ukazujące nagą Rebekę Chance owiniętą sznurami chromowanych paciorków. Powoli przewróciła fotografię i przeszła do następnej i następnej. Panowała taka cisza, że słychać było jedynie szelest przekładanego papieru i płytki oddech Jennifer.
Po kilku minutach skończyła przeglądanie.
- No i? - spytał Coltrane.
- Sutki.
Coltrane nie wiedział, czego się spodziewać, kiedy Jennifer przejrzy fotografie, takiej reakcji nigdy by jednak nie przewidział.
- Sutki i ich otoczki.
- Dalej nie rozumiem.
- Moje są nieco inne.
Coltrane poczuł, że czerwienieje.
- Nie chciałem sugerować, że…
- Że jej są atrakcyjniejsze od moich? Są, to fakt, a Rebecca Chance była naprawdę zachwycająco piękna, została hojnie obdarowana przez naturę, ale nie o to mi chodzi. Moje sutki są małe, mają średnicę mniej więcej czubka mojego małego palca, a sutki Rebeki Chance mają średnicę mniej więcej mojego palca wskazującego. Otoczki wokół moich piersi nie są tak wypukłe jak u niej.
- No i?
- Mogłabym mieć takie same sutki i otoczki wokół nich jak Rebeka.
- Masz na myśli chirurgię plastyczną?
- Mam na myśli ciążę.
Coltran`owi wydawało się, że na chwilę stanęło mu serce.
- Sądzisz, że jest w ciąży?
- Podejrzewałam to już wówczas, gdy obejrzałam pierwsze fotografie. Nie widzę śladów rozstępów, które by świadczyły o tym, że już kiedyś rodziła. Powiedziałabym, że jest w trzecim miesiącu. Do tego czasu brzuch nie rośnie, ale bardzo zmieniają się piersi. Blask, którym promieniuje jej twarz i gładkość skóry, moim zdaniem potwierdzają, że organizm dostał potężny zastrzyk hormonów.
- W ciąży… - z zadumą powiedział Coltrane i spojrzał na fotografie całkiem inaczej.
- Nasuwa się oczywiste pytanie, kto był ojcem. Packard? A jeżeli dziecko się urodziło, to co się z nim stało?
6
Coltrane wygiął plecy w łuk i uniósł wysoko głowę, jego ciało ogarnęła fala gorąca. Poruszał się powoli, by nie zniszczyć delikatnej równowagi pomiędzy potrzebą natychmiastowego spełnienia, a radością przedłużania rozkoszy. Jennifer całowała go, napierała biodrami.
- Nie powstrzymuj się… - wyszeptała.
Zaczął poruszać się szybciej, czuł jednak, że gwałtowny rytm, jaki narzuca Jennifer zaczyna dominować nad jego własnym. Kiedy osiągnął orgazm, chwila stała się wiecznością, ale o wiele za wcześnie czas podzielił się ponownie na pojedyncze momenty. Coltrane wyszedł z Jennifer i opadł obok niej. Leżeli bez ruchu. Przez rozsunięte zasłony do sypialni wpadało światło z ulicy. Lekka bryza poruszała gałęziami drzew, które rzucały na ściany ruchome cienie.
Jennifer odwróciła się do Coltrane`a i popatrzyła mu w oczy.
- Tak dawno nie byliśmy razem…
- Zbyt długo - odparł.
- Trzeba nadrobić stracony czas.
- Duch jest silny, ale ciało może okazać się mdłe.
- Sprawdzę, co da się zrobić, by nieco natchnąć je mocą.
- Trochę jedzenia też na pewno mu nie zaszkodzi. Jeśli nie zacznę robić kolacji…
- Nie rób. - Jennifer dotknęła jego policzka. - Poleż jeszcze chwilę.
- Cóż za wspaniałe zakończenie obrzydliwego roku.
- Pod jednym względem nie był wcale taki zły. Zrobiłeś szereg znakomitych fotografii i odkryłeś nowy kierunek, w którym chcesz iść.
Coltrane wzruszył ramionami.
- W dalszym ciągu praca jest ci obojętna?
- W porównaniu z innymi rzeczami, jakie miały miejsce, jest mało ważna.
Zamilkli. Pierwsza odezwała się Jennifer.
- Czy kiedy się kochaliśmy, nie przyszło ci na myśl, że w tym łóżku mogli się także kochać Rebecca Chance i Randolph Packard?
- … nie.
- A mnie przyszło. Wyobraziłam sobie, że zamieniła się ze mną miejscami. Czy te akty cię podniecają?
- Trochę.
- Nabrałeś po ich obejrzeniu większej ochoty na seks?
- Chyba tak.
Jennifer przeniosła dłoń z jego twarzy na pierś i przesuwała ją coraz niżej.
- Podniecają cię tak jak to?
- Aha.
- To dobrze.
Kiedy zaczęła go całować, poczuł na jej policzku sól łzy.
- Nie mogę z nią rywalizować, Mitch. Nie jestem boginią. Jestem tylko kobietą.
7
Choć poranek był słoneczny a niebo bezchmurne, zimna (przynajmniej jak na standardy południowej Kalifornii) bryza wygoniła Coltrane`a z patio przed sypialnią.
- Brrr. - Owinął się ciaśniej szlafrokiem i odwrócił ku Jennifer. - Miałem nadzieję, że napijemy się kawy na zewnątrz, ale szybko byłaby mrożona.
- W środku jest przyjemniej. - Jennifer uniosła kołdrę, pokazując mu na chwilę piersi, płaski brzuch i jasne włosy łonowe. Gestem wskazała, żeby przyszedł do niej.
- To najlepsza oferta od rana.
- A dzień jest jeszcze młody…
- Wyssiesz ze mnie ostatnie siły.
- Najważniejsze, żebym nie wyssała ostatnich sił z niego. - Wskazała na wzwiedzionego członka Coltrane`a, który ukazał się spod szlafroka.
- Gdzie nauczyłaś się takich brzydkich słów? - Wsunął się pod kołdrę, natychmiast czując jej ciepło.
- To mają być brzydkie słowa?
- Na pewno są obrazowe.
- Jakie jest w takim razie to?
- Jestem teraz nieco rozkojarzony, może przypomnę sobie odpowiednie określenie, kiedy znów powiesz coś brzydkiego.
- Zrobię coś znacznie lepszego.
„A dzień jest jeszcze młody…” - powiedziała Jennifer, myliła się jednak, myśląc, że będą mieli tego dnia jeszcze niejedną okazję, by się kochać. Kiedy po kolejnej turze padli sobie w ramiona, chwilę poleżeli, potem poszli pod prysznic i ubrali się, Jennifer przyznała, że rodzice spodziewają się jej około pierwszej.
- Pamiętasz - wyjaśniła. - To stała tradycja. Zawsze do nich wpadam i pomagam tacie w oglądaniu niezliczonych noworocznych meczów. Masz ochotę pojechać ze mną? Na pewno i jego i mamę ucieszy twój widok, a na pewno mają zapasy jedzenia. W zeszłym roku sprawiałeś wrażenie, jakbyś się dobrze bawił.
- Świetnie się bawiłem. Było bardzo wesoło, ale chyba tym razem poproszę o wolne.
- Dlaczego?
- Obiecałem wdowie po Gregu że wpadnę i posiedzę trochę z nią i dzieciakami.
- O! Nie wiedziałam, że ostatnio rozmawialiście.
- Zapomniałem ci powiedzieć.
- Nie znam jej, ale przekaż, jak mi przykro z powodu jej męża.
- Przekażę.
- Obiecywałeś kawę, czy się mylę?
W kuchni panował bałagan po przygotowaniach do kolacji, którą zrobił Coltrane. Wieczorem wrzucili naczynia do zlewu i kończyli butelkę szampana, oglądając odliczanie przed dwunastą transmitowane z Times Square. Coltrane mętnie przypominał sobie, jak zaszli na górę do sypialni.
- Ojej! - zawołała Jennifer na widok bałaganu. - Bez kawy nie zbiorę sił, by pomóc ci posprzątać.
- Daj sobie spokój. Chodźmy gdzieś na śniadanie.
Kiedy wrócili wpół do pierwszej, zamienili pod domem kilka pożegnalnych słów.
- Jeśli wyjdziesz wcześniej, wpadnij do moich rodziców - zaoferowała Jennifer.
- Na pewno. Życz im ode mnie szczęśliwego nowego roku.
Jennifer zdawała się nad czymś dumać, w końcu spytała:
- Zrobiłbyś mi przysługę?
- Jaką?
- Wziąłbyś aparat i zrobił mi zdjęcie?
- Zdjęcie? Tobie?
- To nowy rok. Nowy początek. Byłabym szczęśliwa, mogąc zobaczyć, że znów fotografujesz.
- Jeśli cię to uszczęśliwi, z przyjemnością.
Po minucie wrócił z nikonem. Zastanowił się i upozował Jennifer na tle znajdującego się na rogu domu ornamentu z pokrytej zielenią patyny miedzi.
- W ten sposób twoje włosy staną się jeszcze jaśniejsze. Niemal promieniejesz.
Kiedy - tak jak miał nadzieję - jej oczy pojaśniały, bo uradował ją komplement, pstryknął.
DZIEWIĘĆ
1
Okazało się, że u wdowy po Gregu jest mnóstwo ludzi: jej rodzice, siostra, przyjaciele z pracy, znajomi policjanci, nie wspominając o sąsiadach. Kolejni ludzie przychodzili, składali kondolencje i wychodzili. Choć sprawiała wrażenie, że niewiele sypia, upiekła świątecznego indyka, było jednak jasne, że nie starczy jedzenia dla wszystkich. Coltrane został tylko godzinę i wyszedł dobrze przed kolacją.
Czując w sobie pustkę, postanowił nie wracać do domu, a skorzystać z zaproszenia Jennifer i pojechać do jej rodziców, mieszkających niedaleko parku Echo, w willi w wiktoriańskim stylu. Aby jaj najszybciej dostać się tam z Venice, powinien ruszyć Santa Monica Freeway na wschód do wjazdu na Golden State Freeway i dotrzeć do wschodniego krańca Sunset Boulevard, który znajduje się niedaleko parku Echo. Coltrane ku swemu zdziwieniu znalazł się jednak na pasie Santa Monica Freeway prowadzącym w kierunku zachodnim, ku Pacific Coast Highway. Nie mógł się dłużej zwodzić - zmierzał do Malibu.
2
Kiedy siedemnaście lat temu przyjechał do Los Angeles, odczuwał nieodpartą chęć, by dowiedzieć się jak najwięcej o mieście i jego okolicach. Z wielkim zdziwieniem stwierdził, że Malibu (nazwa wydawała mu się mityczna) jest ogromnie różnorodny. W Commune, w ogrodzonych i chronionych domach, mieszkał pułk największych bogaczy show-biznesu. Wzdłuż plaży kilometrami ciągnął się szereg wąskich piętrowych domków, przed którymi biegła cienka nitka skromnej ulicy, za nimi dyszał ocean, a wzdłuż Pacific Coast Highway rozsiadły się niezliczone stacje benzynowe, motele i bary szybkiej obsługi. Dalej na północ, gdzie autostrada i brzeg oceanu się rozchodziły, znajdowała się barokowa zbieranina drogich domów, budowanych na lesistych działkach, do których dojeżdżało się labiryntem krętych uliczek. Stamtąd bardzo rzadko miało się widok na ocean. Coltrane czuł słoną bryzę, miał wrażenie, że jest bardzo blisko wody. Gdyby nie zapach w powietrzu, można by pomyśleć, że jest się w ekskluzywnej części Doliny San Francisco.
Coltrane jechał którąś z krętych dróg. Na mapie, którą kupił na stacji benzynowej, sprawdzał co jakiś czas trasę i choć kilka razy musiał zawrócić z powodu braku oznakowań, a parokrotnie dotarł do ślepego zaułka - mimo że według mapy powinien być przejazd - posuwał się na zachód. Zirytowany, musiał w końcu stanąć przed gęstą ścianą ostrokrzewu, przez którą prowadziła wąska ścieżka. Jeśli dobrze się orientował, droga której szukał, znajdowała się po drugiej stronie krzewów.
Popatrzył na zegarek i stwierdził, że zbliża się trzecia. Jeszcze trochę, a będzie musiał uznać dzień za zmarnowany. Wycofanie samochodu i odnalezienie drogi, o którą mu chodziło, zajęłoby pewnie kolejne dwadzieścia minut - oczywiście przy założeniu, że wjazd jest oznakowany i od razu go znajdzie. Czym on się jednak martwił? Przecież cel miał praktycznie przed nosem. Prośba Jennifer, by ją sfotografował, odniosła zamierzony skutek - powrócił stary nawyk, miał więc teraz przy sobie aparat. Zarzucił pasek na szyję, wysiadł z samochodu, dla ochrony przed coraz chłodniejszym powietrzem zapiął marynarkę i zaczął się przebijać przez krzewy.
Kilka sekund przedtem zanim zobaczył w dole wodę, usłyszał huk oceanicznego przyboju Okazało się, że stoi na szczycie stromego zbocza, skąd widać drogę, której szukał oraz szereg znakomicie wyglądających willi. Nie dostrzegał żywej duszy. W odróżnieniu od sławnych plaż Malibu, brzeg tworzyły niemal wyłącznie szare skały. Widok uderzających w skały spienionych fal i dachów z czerwonej dachówki na niektórych domach tak go zaintrygował, że Coltrane przystawił aparat do oka, dla uzyskania ostrego obrazu fal wybrał bardzo krótki czas naświetlania, i zrobił kilka fotografii.
Potem ostrożnie, zakolami, zszedł w dół urwiska, miejscami mocno wypłukanego po ostatnich deszczach. Nie raz musiał dla utrzymania równowagi łapać wystający korzeń, wpijać się palcami w kępy trawy i dosłownie wwiercać obcasy w miękką ziemię, w końcu jednak udało mu się dotrzeć na dół, do drogi.
Przybój był tu znacznie głośniejszy, mimo to Coltrane wyraźnie słyszał swój przyspieszony oddech. Starał się przekonać samego siebie, że to jedynie efekt wysiłku przy schodzeniu. Na pewno. Kiedy dotarł do pierwszego z brzegu budynku, willi w stylu misyjnym, okazało się, że posesja ma numer 38. Ruszył więc dalej. Był tak skoncentrowany na szukaniu właściwego domu, że nie docierało do niego nachalne skrzeczenie latających nad głową mew.
Wczoraj, kiedy zdobył adres i numer telefonu Nataszy Adler, od razu zadzwonił, ale komputerowy głos poinformował go, że numer został skasowany. Dostał od detektywa zły numer, czy Natasza Adler wyprowadziła się do willi po Packardzie? Może mieszkała teraz w Meksyku…
Minął kolejny dom w stylu misyjnym, potem budynek w hiszpańskim stylu kolonialnym, cały czas patrzył jednak na willę, która - kiedy policzył skrzynki pocztowe przed sobą - musiała być tą, której szukał. Solidny, rozległy, modernistyczny budynek rysował się przed nim jako piętrowa biała bryła, skąpana w promieniach zachodzącego słońca, odcinająca się wyraźnym konturem od ciemnoniebieskiego nieba.
Zachwycony geometrią obrazu, podniósł aparat do oka. Wiedział, jak trudno jest uchwycić grę świateł i cieni, ustawił więc parametry tak, by najlepiej wyszły miejsca o średniej jasności. Potem zrobił jeszcze dwa ujęcia - pierwsze faworyzowało najciemniejsze detale, drugie - najjaśniejsze. Dzięki tej technice będzie miał przy robieniu odbitek dużą możliwość manipulacji kontrastami.
Po zrobieniu ostatniej fotografii opuścił aparat i nagle poczuł się, jakby przez ostatnie chwile był nieprzytomny i właśnie odzyskał świadomość. Podobne uczucie miał w życiu tylko raz - w dniu, kiedy po raz pierwszy ujrzał dom Packarda i zrobił jego fotografię. Od tamtego czasu minęły dwa tygodnie, ale dopiero teraz dotarło do niego, jak otumaniły go straszliwe wydarzenia, które ostatnio miały miejsce. „To nowy rok. Nowy początek” - powiedziała rano Jennifer, kiedy się rozstawali.
W takim razie co on tu robił?
3
Podobnie jak większość nadbrzeżnych domów Malibu, także i ten stał blisko drogi. Z jego prawej strony rozciągał się niewielki ogród, otoczony wysokim metalowym płotem, z lewej na krótkim podjeździe stało czerwone porsche, za którym dostrzegł zamknięte drzwi garażu na dwa samochody. A więc ktoś był w domu. Coltrane sprawdził, czy numer na skrzynce pocztowej jest właśnie tym, którego poszukuje. Dwadzieścia cztery - wszystko się zgadzało.
I co teraz? Zapukać ot tak do drzwi? W Nowy Rok? To na pewno zrobi wrażenie.
Popatrzył przez pręty płotu w kierunku frontowych okien, by sprawdzić, czy nie dostrzeże w środku ruchu, świadczącego o trwającym rodzinnym spotkaniu, ale okna okazały się oczami ślepca, w których nic nie widać. We wnętrzu najwyraźniej panował bezruch. Może nie działo się tam nic, w czym mógłby przeszkodzić. Może jego wizyta nie będzie wcale tak nieodpowiednia, jak początkowo sądził? Jeśli zapuka jutro albo pojutrze, też może zostać uznany za natręta.
Omijając ozdobne krzewy, Coltrane podszedł do frontowych drzwi, nie zapukał jednak, lecz nacisnął dzwonek. W głębi domu rozległo się głuche BIM BOM. Zaczekawszy chwilę, ponownie go nacisnął. Dzwonienie odbiło się takim echem, jakby dom był pusty. Za trzecim razem Coltrane nieco dłużej przytrzymał przycisk. Ktoś musiał być w domu, skąd miałoby się w innym przypadku wziąć porsche na podjeździe? Ktokolwiek tu mieszka, nie wyjechałby zostawiając tak drogi samochód przed garażem. Coltrane zrezygnował z dzwonienia i zapukał, ale i to nie przyniosło rezultatu.
Może mieszkający tu ludzie akurat się kochają? Możliwe, że w końcu otworzą tylko po to, by powiedzieć co myślą o takim nachalstwie i zatrzasną mu drzwi przed nosem. Nie przyjechał tu po to, aby kogoś zdenerwować, chciał tylko uzyskać odpowiedź na kilka pytań.
Zawahał się, zanim ponownie nacisnął dzwonek. Tak, chyba lepiej będzie wrócić jutro. Oczywiście jutro też może nikogo nie spotkać. Gdyby tylko działał telefon…
Wrócił na drogę i popatrzył po oknach, czy może ukradkiem ktoś go obserwuje, ale dał sobie wreszcie spokój. Powinien pojechać do Jennifer. Kiedy ruszył z powrotem drogą, którą przybył, dotarło do niego, że jest przecież wyjaśnienie, dlaczego nie ma nikogo w domu, choć na podjeździe stoi samochód. Mieszkaniec domu spaceruje po prostu nad oceanem!
Zmienił marszrutę i ruszył na skraj parceli, spodziewał się bowiem, że tam właśnie, między domami będzie ścieżka prowadząca do plaży, niestety drogę zagradzał ceglany mur. Kiedy sprawdził po drugiej stronie domu, okazało się, że i tam działki oddziela od siebie mur. Kiedy ruszył wzdłuż szeregu domów, z irytacją stwierdził, że wszystkie możliwe przejścia nad ocean są pozagradzane, by obcy nie mogli dostać się na prywatne plaże.
Choć płot ostatniej działki dochodził do samej wody, postanowił sprawdzić, czy może da się tamtędy przejść. Im bardziej zbliżał się do brzegu, tym wyraźniejsze stawało się skrzeczenie mew i głośniejszy huk rozbijających się fal. W końcu, mocząc sobie buty, obszedł stykający się z linią wody płot. Dobijanie się w Nowy Rok do czyjegoś domu i zakłócanie mus pokoju to jedno, ale spotkanie kogoś podczas spaceru to całkiem co innego. Nie byłoby nic nienaturalnego w zagajeniu rozmowy. Jeśli przedstawi się i zada kilka pytań, nie okaże się zbyt natrętny.
Kiedy Coltrane podchodził do interesującej go posesji, zauważył, że od tylnego wyjścia aż do wody biegnie po nierównych szarych skałach pomost z pomalowanych na biało desek. Rozciągające się na lewo i prawo skały migotały, kiedy spływała z nich woda kolejnej fali.
Nikt tu jednak nie spacerował. Brzeg wyglądał jak wymarły.
Coltrane pokręcił głową. Zmuszony do przyznania, że - przynajmniej dziś - zmarnował czas, już chciał wracać, nagle jednak jego uwagę przyciągnął jakiś ruch pomiędzy skałami. Zmrużył oczy (jak słońce mogło być tak jaskrawe a powietrze zimne?) i przez chwilę sądził, że coś mu się przywidziało - nic nie poruszało się między skałami, lecz poruszały się same skały. Jedna z nich powoli wychodziła z wnętrza innej.
Poczuł mrowienie na całym ciele. Drżał coraz bardziej, ale nie z zimna. Skała robiła się coraz wyższa, wyraźnie oddzielała się od pozostałych. Co tu się działo? Nagle dostrzegł kolejną dziwną rzecz: na skale, która miała teraz przynajmniej półtora metra wysokości, u góry zaznaczał się jasny owal. Twarz? Niemal w tej samej chwili, kiedy to zauważył, od „skały” oderwały się dwa szare ramiona, koniec jednego sięgnął ku górze. Szara ręka pociągnęła za szarość na szczycie i ściągnęła ją niczym skórę, ukazując mokre sploty gęstych czarnych włosów i głowę kobiety niezwykłej piękności. Coltrane nareszcie pojął, że obserwuje wychodzącą z oceanu kobietę w stroju nurka, tyle że zrobionym z szarej gumy, w tym samym odcieniu, co skały. Kobieta zdawała się nie tyle wychodzić z wody, a rodzić się z fal.
Natychmiast przyłożył aparat do oka, ustawił ostrość tak, by fale za kobietą rozmazały się i pstryknął. Poza, w jakiej ją uwiecznił, była mu tak znajoma, że znów przemknęło mu przez myśl, że chyba ma halucynacje. Idąc w kierunku wody, robił zdjęcie za zdjęciem. Kiedy kobieta go zauważyła, stanęła w pół kroku - z jedną nogą zgiętą lekko w kolanie, zatrzymaną w chwili przenoszenia ciężaru na drugą nogę. Nie miała maski ani butli z tlenem, więc nie nurkowała, tylko pływała, a strój miał ją chronić przed zimnem. Na ręce włożyła grube rękawice. Kiedy uniosła dłoń, by sczesać włosy do tyłu, Coltrane stwierdził, że i tę pozę zna na pamięć. Znów sfotografował ją wpół ruchu. Gdyby nie strój nurka, Coltrane doznałby najniezwyklejszego déja` vu w swoim życiu, nawet jednak przy tym ubiorze, podobieństwo było tak wielkie, że przestraszył się, czy fotografie wyjdą - tak drżały mu ręce. Guma opinała kobietę jak druga skóra. Jej mokra śliskość podkreślała przypominające wicie węża ruchy ud, zmysłowe kontury bioder, talii, piersi…
Opuścił aparat a jego oszołomiony umysł zaczął gorączkowo poszukiwać wyjaśnienia, jak to możliwe, że ma przed sobą Rebekę Chance.
4
Kiedy zrobił kolejny krok, na twarzy kobiety pojawił się strach. Gwałtownie się cofnęła, straciła równowagę i wpadła po kolana do wody.
- Nie trzeba! - zapewnił Coltrane. - Nie ma się pani czego bać. Nie chcę pani zrobić nic złego. - Uniósł ręce i ona uniosła swoje, jakby chciała się zasłonić. - Proszę. Nie chciałem pani przestraszyć. Mam tylko kilka pytań. Nic pani nie zrobię!
Ciche klaskanie fal o skały nie zagłuszyło odgłosów, które nagle rozległy się za plecami Coltrane`a. Trzasnęły drzwi, ktoś krzyknął, o kamienie zaszurały podeszwy butów. Rzucając za siebie okiem, Coltrane, zdziwiony ujrzał sześciu gnających w jego kierunku mężczyzn. Dwóch wybiegło z domu, dwóch spod pomostu, dwóch z rosnących obok domu krzewów.
- Stać! - darł się jeden z nich z wykrzywioną wściekłością twarzą. - Ani kroku!
Coltrane rzucił się do ucieczki.
- Ty skurwy… stój albo cię…
Coltrane nie dosłyszał reszty, gdyż słowa mężczyzny zagłuszył huk fali i świst jego własnego oddechu. Poślizgnął się na mokrej skale, na szczęście udało mu się nie stracić równowagi. Przekleństwa za jego plecami nie cichły. Kilka metrów przed nim zza domu wyskoczył kolejny mężczyzna - wyciągnął w kierunku Coltrane`a rękę i wrzasnął na niego, by się zatrzymał. Tuż przed zderzeniem Coltrane`owi udało się zrobić zwód, zmienił kierunek i zaczął się oddalać od brzegu. Dwóch goniących go ludzi przewidziało jednak ten manewr i też zmieniło kurs, szykując się, by go złapać.
Znów się odwrócił i ruszył z powrotem do brzegu. Mężczyzna, który przed chwilą wyskoczył zza domu spodziewał się, że Coltrane będzie biegł w stronę lądu, opuścił więc swą strategicznie dobrą pozycję i oddalił się od brzegu, więc Coltrane go wymanewrował.
- A niech to cholera! - zawołał któryś z goniących.
Coltrane ominął zdradliwy występ skalny, ale z przerażeniem dostrzegł, że brzeg cofa się przed nim. Żeby uniknąć zalania przez fale, musiał wbiec bardziej na ląd, niestety w ten sposób goniąca go para bardzo się zbliżyła. Kiedy jeden z mężczyzn za nim rzucił się w jego kierunku, Coltrane przypomniał sobie Bośnię. Ściągnął aparat z szyi, złapał mocno pasek i zamachnął się aparatem w głowę prześladowcy.
- Hola! - odkrzyknął tamten, odskakując.
Coltrane też się od niego odsunął, ale impet jaki spowodował powrotny ruch wyrzuconej w bok ręki, pozbawił go równowagi. Stopy uciekły spod niego i nagle nie widział już ziemi, a błękitne niebo, całe jego ciało wygięło się bowiem w łuk. Jeżeli została mu w płucach jakaś resztka powietrza, to wypchnął ją szok spowodowany wpadnięciem do lodowatej wody.
Nie brak powietrza był jednak jego głównym zmartwieniem. Wpadł w jamę między skałami i podwodny wir kotłującej się fali nie pozwalał mu wypłynąć na powierzchnię. Walił wokół odrętwiałymi od zimna ramionami, a szum w uszach był nie do zniesienia. Kiedy w końcu wypłynął, słońce całkowicie go oślepiło. Pchnęła go kolejna fala i z trudem złapał trochę powietrza. Nałykał się wody, więc zaczął kaszleć i pluć słoną wodą, potem z trudem pokonując ciężar namokłego ubrania i pełnych butów, poczłapał do występu skalnego.
- Niech się utopi - powiedział jakiś głos.
Spojrzawszy piekącymi oczami ku brzegowi, ujrzał całą siódemkę, stojącą tuż za linią, do której sięgały fale. Twarze mieli tak kanciaste, że niewiele się różniły od tutejszych skał, wszyscy byli ubrani w sportowe buty, dżinsy i wiatrówki, a wyglądali, jakby od lat dostawali na Gwiazdkę abonament na siłownię.
- Tak, zróbmy światu przysługę - dodał inny.
- Jasna sprawa - powiedział trzeci. - Uciekał, wpadł do wody i nie udało się do niego dotrzeć, zanim utonął.
- Ale pomyśl, ile będzie wtedy papierkowej roboty.
Coltrane prawą dłonią złapał skałę. Kolejna fala przycisnęła go do chropowatej powierzchni i natychmiast pociągnęła za sobą. Odrętwiała dłoń puściła chwyt.
- Gra warta świeczki - odparł pierwszy. - Wyobrażasz sobie coś ciekawszego w dniu Nowego Roku niż przyglądanie się, jak ten kutas tonie?
- Ja nie - powiedział czwarty.
Choć wszystko bolało Coltrane`a z zimna, udało mu się znów chwycić skały i spróbował wyciągnąć się z wody. Kolejna fala walnęła nim o granit, aż jęknął z bólu, ale mimo że woda chciała go odciągnąć od brzegu, udało mu się utrzymać, po chwili nawet nieco podnieść na rękach.
- Przestań! - Jeden z mężczyzn podszedł i nadepnął Coltrane`owi na dłoń. - Nie spytałeś czy można.
- Co sądzisz, Carl? - zapytał kogoś, kto zbliżał się do brzegu. - Pozwolić mu się utopić czy wyciągnąć jego smętne dupsko w wody?
Nadeszła następna fala i Coltrane musiał zebrać wszystkie siły, by nie odpaść od skały. Był coraz bardziej odrętwiały, kasłał i ledwie łapał powietrze. Choć niewiele widział i dość bezradnie patrzył w górę, zauważył że mężczyzna, który dołączył do grupy jest podobnie ubrany jak pozostali, czarne włosy ma obcięte krótko, niemal po wojskowemu a jego ciemne oczy patrzą bez wyrazu, nie zdradzając, co myśli.
- Wyciągnijcie go.
- I to ma być zabawa? Może przynajmniej damy mu się jeszcze trochę popluskać?
- Nie, wyciągnijcie go. To nie jego szukamy.
- Skąd wiesz?
- Bo go znam.
- Co?!
- Nazywa się Mitch Coltrane i jest fotografem. Mieszka w Los Angeles i na czas, kiedy to tutaj się zaczęło, ma pewne alibi. Złapaliśmy nie tego faceta co trzeba.
Mężczyzna, który stał na dłoni Coltrane`a, zrobił szybki krok do tyłu. Coltrane próbował sam wyleźć z wody, ale bez pomocy nowo przybyłego nic by nie wskórał.
- Wszystko gra? - spytał mężczyzna, który go uratował.
- Zimno mi. - Coltrane szczękał zębami. - Nie wiedziałem, że ma pan na imię Carl.
- Chciałem, by pan uważał, że mam na imię „sierżant”.
- Co pan tu robi?
- Właśnie zamierzałem zapytać o to samo - odparł Nolan. - Nie mogę się doczekać odpowiedzi.
5
- Chyba pan rozumie, że mogliśmy się pomylić - powiedział przepraszająco ktoś z grupy.
Coltrane siedział owinięty kocem w pomalowanym na biało drewnianym krześle w kompletnie białej kuchni. Nie odpowiedział, tak było mu zimno. Jedną ze ścian zrobiono ze szkła, co dawało niezwykły, panoramiczny widok na ocean. Popołudniowe słońce świeciło prosto na niego, ale nie rozgrzewało.
- Zaglądał pan do okien - wyjaśnił następny członek grupy.
- Sekundę - przerwał Coltrane. - Sprawdzałem z ulicy, czy ktoś jest w środku.
- I robił pan zdjęcia.
- Jestem zawodowym fotografem i przede wszystkim to robię. Zdjęcia.
- Także kobiecie, której ponoć nigdy w życiu pan nie widział i to na dodatek po samowolnym wejściu na jej prywatny teren?
- Dlaczego skradał się pan pod domem?
- Skradałem się?
- Chyba nie chce nam pan powiedzieć, że przyszedł tu z Los Angeles na piechotę. Gdzie jest pański samochód?
Kiedy wyjaśniał, rozgrzała go złość.
- Dobrze, dobrze, wyjaśnia to, dlaczego jest pan na piechotę, ale naprawdę nie zachowywał się pan jak ktoś, kto przybył wyłącznie podziwiać widoki. Nie wybrał pan tego domu przypadkowo. Co właściwie pan tu robi?
- Mogłem się przewrócić, uderzyć w głowę i zginąć. Groziliście, że dacie mi się utopić. Nie odpowiem na żadne pytanie więcej, dopóki się nie dowiem, kim jesteście i co tu się dzieje.
Mężczyźni popadli w pełne zakłopotania milczenie.
Po raz pierwszy, odkąd weszli do domu, odezwał się Nolan. Stał pod ścianą i kręcił ze smutkiem głową.
- Sądziłem, że już się pan domyślił, kim są obecni.
- Policjantami, tak jak pan.
- Nie do końca. - Z szacunku przed wszechobecną bielą Nolan i jego koledzy pozdejmowali buty, i kiedy ich skarpetki szurały po grubym dywanie, brzmiało to jak szept. - Malibu nie ma osobnego wydziału policji. Walt i Lyle pracują w biurze szeryfa, Pete i Sam w policji stanowej, pozostali są z Los Angeles.
- A jak pan tu trafił? - spytał Coltrane. - Od kiedy policjanci z Los Angeles pracują w Malibu?
- Nie pracują. Chyba że mają wolny dzień i przyjadą nieoficjalnie, oddać komuś prywatną przysługę.
- Mnie - powiedział mężczyzna, którego Nolan przedstawił jako Walta. - To mnie oddają przysługę.
- Chodzi o molestowanie. - Nolan machnął ręką, od tak dawna zajmował się podobnymi sprawami, że nudziły go już. - Kobieta, która tutaj mieszka, była przez ostatnie trzy tygodnie dręczona przez kogoś, kto najwyraźniej zna każdy jej krok. Do niedawna ciągle do niej wydzwaniał. Choć pięć razy zmieniała numer, a wszystkie były zastrzeżone, udawało mu się je ustalić i dzwonił dalej. W końcu odłączyła telefon.
- To by wyjaśniało, dlaczego wczoraj odpowiedział mi komputer.
- A więc próbował się pan dodzwonić - stwierdził Lyle. - Właśnie zamierzałem zapytać, dlaczego zamiast dzwonić, złożył pan nie zapowiedzianą wizytę i to akurat w Nowy Rok.
- W dalszym ciągu uważacie, że kłamię?
- Chcę tylko wyjaśnić fakty.
- Potem - przerwał Nolan - zaczęła dostawać zdjęcia.
Coltrane zesztywniał. Obecni uważnie go obserwowali - jeszcze nigdy nie brano go tak uważnie pod lupę.
- Zdjęcia… Więc kiedy pojawiłem się z aparatem i zacząłem fotografować, uznaliście że…
- Zdjęcia, które dostaje… a idą w setki… były robione wszędzie, gdzie poszła. Nieważne co robiła, jakimś sposobem udawało mu się ją fotografować.
Coltrane poczuł ziąb nie mniejszy niż w wodzie, z tym że teraz zmroziło go na wspomnienie jak czuł się sponiewierany, kiedy odkrył, że był śledzony i fotografowany przez Ilkoviča.
- Do tego dochodzą bukiety kwiatów, które kazał jej dostarczać kilka razy dziennie. - powiedział Nolan. - Nie zawsze do domu. Dostawała je w restauracji, u dentysty, raz nawet u ginekologa. Na dołączonej karteczce było zawsze napisane: MYŚLĘ O TOBIE. No i nie zapominajmy o listach miłosnych za wycieraczką samochodu i dostarczanych pocztą kurierską oświadczynach.
- Zaniepokoiło ją to na tyle, że zadzwoniła do biura szeryfa - dodał Walt. Był ostrzyżony na jeża, miał kwadratową twarz, piaskowe wąsy a nad prawą brwią niewielką bliznę. - To mnie wysłano na rozmowę z nią. Nie jesteśmy dużym wydziałem, nie mamy wielu ludzi ani dobrego sprzętu, a od razu było jasne, że kobieta wymaga stałej ochrony, w dodatku nie tylko w Malibu. Szkoda dyskutować o kompetencjach, jeżeli jakiś wariat robi, co mu się żywnie podoba. Ponieważ poszkodowana prowadzi interesy w Los Angeles i często tam bywa, postanowiłem zadzwonić do tamtejszej Jednostki do spraw Molestowania i spytać ich o radę.
- W ten sposób się pojawiłem - wyjaśnił Nolan. - Chodziliśmy z Waltem razem do Akademii Policyjnej. Przez jakiś czas pracował w Los Angeles w wydziale rabunków, po kilku latach przeprowadził się tutaj.
- Dla ciszy i spokoju. - Walt powiedział to w sposób, jakby chciał zasugerować, że nie znalazł tu ani jednego, ani drugiego.
- Poprosił mnie o radę i w czasie rozmowy musieliśmy obaj przyznać, że ten cichy wielbiciel tak naprawdę nie złamał żadnego paragrafu.
Coltrane ze zdziwieniem przekrzywił głowę.
- Problem polega na tym, że jednym z warunków uznania czyjegoś działania za karalne molestowanie, jest element zagrożenia - wyjaśnił Nolan. - Panu czy mnie może się wydawać jasne, że jeżeli ktoś dręczy kobietę dzień i noc „objawami miłości”, to chce ją pewnie zastraszyć, ale prokurator okręgowy nie musi podzielać tej opinii, obawiając się, że ława przysięgłych uzna, iż człowiek taki jest co prawda utrapieniem, ale nie zagrożeniem. Miałem kiedyś przypadek, kiedy gość narzucał się kobiecie posyłając jej bez przerwy bombonierki, stale też do niej dzwonił i wysyłał setki listów. Czuła się zagrożona i chciała, aby z tym skończył, a ponieważ nakaz zaniechania tego typu działań nie wywarł na facecie wrażenia, aresztowałem go. Ława przysięgłych nie dostrzegła nic nagannego w tym co robił. Może dlatego, że całe zdarzenie miało miejsce w czasie, gdy zbliżały się Walentyneki, jedna z przysięgłych stwierdziła po procesie, że to co robił, było „oryginalne”. Jak Boga kocham. W każdym razie po uniewinnieniu przez ławę przysięgłych, gość przyszedł do powódki do domu i strzelił jej w głowę. Na procesie powiedział, że zmęczyło go czekanie, kiedy zgodzi się za niego wyjść za mąż i uznał, że jeśli on nie może jej mieć, nikt jej nie będzie miał. Czy tak wygląda prawdziwa miłość?
- W tym jednak przypadku mieliśmy szczęście - stwierdził Lyle.
- Jeżeli groźby można nazwać szczęściem - odparł Walt. - Gorliwy wielbiciel przysłał naszej podopiecznej wieniec pogrzebowy z szarfą i napisem DOPÓKI ŚMIERĆ NAS NIE ROZŁĄCZY. - Nie jest to najbardziej jednoznaczna groźba, o jakiej słyszałem, ale już dołączone do wieńca serce można było tak określić. Okazało się, że było co prawda bycze, ale zostało przeszyte strzałą z liścikiem: BADŹ MOJA. RANISZ MI SERCE. NIE SPRAW, BYM ZRANIŁ TWOJE. Czułe, co?
- Wystarczające chyba, by ława przysięgłych orzekła jego winę - stwierdził Coltrane.
- Może, ale na pewno nie posiedziałby długo. Fakt, poszkodowana przez jakiś czas lżej by oddychała, a świr może by się zastanowił, czy nie warto inaczej wyrażać uczuć.
- Nie macie pomysłu, kto to może być?
- Nie, ona też nie. Zazwyczaj zakładania się, że molestujący to ktoś, kogo zna prześladowana, ale nie zawsze tak bywa. Może się nim okazać ktoś, kogo spotkała pięć lat temu i już go nie pamięta. Może być pracownikiem banku, w którym ma konto. Czasami tego typu świrom wystarczy jedno spojrzenie, by mieć napęd do działania. Wiemy, że ten zleca wysyłkę kwiatów z przeróżnych kwiaciarni - listami, w które wkłada gotówkę. Wieniec i bycze serce dostarczyła firma kurierska. Adres zwrotny był fałszywy. Kiedy telefon działał, często nagrywał się na automatyczną sekretarkę, ale poszkodowana nie rozpoznaje głosu.
- Najlepszy pomysł, na jaki wpadliśmy - powiedział Walt - to zastawić na niego pułapkę.
Lyle wyjaśniał dalej:
- Zanim poszkodowanej odłączono telefon, kazaliśmy jej powiedzieć, że już czas pokazać się albo całkiem zniknąć i że czeka na niego dziś po południu w domu. Rozmawiała tak, by zrozumiał, jak jest na niego zła i sama chce mu przekazać, że nie życzy sobie mieć z nim nic wspólnego.
- Mieliśmy nadzieję, że nie odrzuci takiego ultimatum - powiedział Nolan. - Zwłaszcza, że wczoraj odłączono telefon, nie miał możliwości, aby skontaktować się z nią i zaproponować spotkanie w innym miejscu i czasie.
- Potem posłaliśmy po kawalerię - dodał Walt. - Lyle i ja jesteśmy oficjalnie na służbie, chłopcy pomagają nam prywatnie.
- W Nowy Rok. Jestem pod wrażeniem - stwierdził Coltrane. - Niewielu przyjaciół chciałoby zrezygnować z takiego dnia, aby…
- Poszkodowana jest bardzo hojna - powiedział któryś z policjantów.
Pozostali popatrzyli na niego, jakby chlapnął za dużo.
- Nie ma w tym nic złego - włączył się Walt. - Zatrudnia nas w nasze wolne dni. Jeden z nas jeździ z nią zawsze do Los Angeles.
- A tak á propos… - Jeden z szeryfów zaczął się nerwowo rozglądać. - Gdzie jest Tash?
Wszyscy zamarli.
- Boże! - Walt pierwszy skoczył na nogi. - Ostatni raz widziałem ją jak wychodziła z wody, a potem goniliśmy…
6
- Musiałam założyć coś suchego - odezwał się głos z góry.
Coltrane odwrócił się ku schodom i ujrzał na półpiętrze bose stopy. Głos wydobywał się z głębi gardła i przypominał Coltrane`owi głosy aktorek filmowych z lat trzydziestych i czterdziestych, grających role kobiety ubranych w migoczące wieczorowe suknie, stojących w nocnym klubie przy fortepianie i przekomarzających się z przystojnym amantem w białej smokingowej marynarce.
Kobieta, która zeszła na dół pokrytymi białym dywanem schodami, nie miała jednak na sobie wieczorowej sukni, lecz bawełniany dres, którego malinowy kolor podkreślał opaleniznę jej twarzy, ciemne oczy i jeszcze ciemniejsze włosy. Choć dres był na nią kilka numerów za duży i stanowił drastyczne przeciwieństwo obcisłego stroju do nurkowania, który miała na sobie jeszcze kilka minut temu, wyglądała w nim nie mniej oszałamiająco. Pod zbyt luźnymi spodniami rysowały się wysportowane, sprężyste biodra. Tak samo luźna góra poruszała się w górę i w dół w sposób sugerujący, że kobieta nie ma biustonosza.
Kiedy schodziła, wszyscy wbijali w nią wzrok. Coltrane miał wrażenie, że mężczyźni z przyjemnością patrzą na jej nagie stopy, on jednak przyglądał się twarzy. Szerokie czoło, wysokie kości policzkowe, migdałowe oczy, szczupły nos, pełne wargi, regularna dolna szczęka i kształtny podbródek odpowiadały kanonom klasycznej urody i niewiele odbiegały od tych, jakimi została obdarzona Rebecca Chance. Choć poszczególne elementy były piękne, dopiero w ruchu nabierały blasku. Nawet w dresie kobieta poruszała się z tą samą płynnością, z jaką, ubrana w sarong, Rebecca Chance schodziła ze schodów w Wichrze na Jamajce. Włosy, ciągle jeszcze mokre, odrzuciła do tyłu i tak samo oblepiały głowę jak Rebece Chance w Pożodze na szlaku, kiedy wychodziła z rzeki. Kiedy Rebecca Chance wyłaniała się z rzeki na filmie przybrała w pewnym momencie pozę, w jakiej uwiecznił ją na tle oceanu Randolph Packard - tu obecna kobieta nie tak dawno temu wyglądała niemal identycznie, gdy wychodziła, także z oceanu, w stroju nurka.
Coltrane`owi zakręciło się w głowie.
- Witam. - Podeszła do niego i podała mu rękę, równocześnie wpatrując mu się uważnie w oczy. - Jestem Tash Adler i przepraszam za nieporozumienie.
Kiedy ich dłonie się zetknęły, Coltrane poczuł lekkie uderzenie prądem. Pomyślał, że to pewnie elektryczność statyczna z dywanu. Mimo to…
- Mam nadzieję, że nic się panu nie stało.
- Nie, wszystko w porządku. - Coltrane poczuł się nagle jak głupek z powodu koca wokół ramion. - Tylko trochę mi zimno. - Zdjął z siebie koc. - Nic poważnego. - Powstrzymał kolejny dreszcz, mokre ubranie niemile kleiło mu się do ciała. - Tash?
- Skrót od Natasha. Powinien pan włożyć coś suchego, bo jeszcze dostanie pan zapalenia płuc. - Troska w jej głosie spowodowała, że poczuł się, jakby był dla niej najważniejszą osobą na świecie. - Ale gdzie ja znajdę dla pana coś suchego? Chyba nie zmieści się pan w żaden z moich szlafroków.
Tak naprawdę była od niego niższa nie więcej niż siedem, osiem centymetrów i na pewno zmieściłby się w jej szlafrok.
- Wiem już, co zrobimy - powiedziała. - Niech pan pójdzie do łazienki, zdejmie z siebie ubranie, to wrzucę je do suszarki.
- Ale…
- To zajmie piętnaście minut. Zostawimy drzwi uchylone, żeby mógł pan śledzić rozmowę i nie czuł się na uboczu. Zrobię dzbanek mocnej kawy i przyniosę panu kubek.
Coltrane poczuł, jak zaczynają mu płonąć policzki - bynajmniej nie dlatego, że się rozgrzał.
- Dobrze.
- W takim razie tędy proszę.
Tash ujęła go za ramię, delikatnie, wręcz intymnie i poprowadziła za schodami, białym korytarzem, do drzwi białej łazienki. Kawałek dalej była biała kuchnia.
- Zaczekam - powiedziała.
Skrępowany, Coltrane wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę miał ochotę zamknąć drzwi na klucz, powstrzymał się jednak myśląc o tym, jak dziwacznie zabrzmiałby trzask rygla - jakby się bał, że ona wpadnie do łazienki, kiedy zacznie się rozbierać. Zdjął mokrą marynarkę, koszulę, spodnie, skarpety, wyjął ze spodni pasek, portfel, klucze i grzebień, zawahał się, stwierdził jednak, że nie chce by Tash zajmowała się jego bielizną. W zaistniałej sytuacji nie podobało mu się, że będzie dotykać jego ubrania. Rozwiązał problem owijając koszulę i spodnie ręcznikiem. Choć miał na sobie majtki, to kiedy schowany za drzwiami, uchylił je nieco, by podać Tash zawiniątko, miał wrażenie, że chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak nagi.
- Przepraszam za kłopot.
- Bzdura. - Oczy Tash zamigotały wesołością. - Mam nadzieję, że jeśli będę dla pana miła, nie złoży pan na mnie skargi.
Coltrane musiał się uśmiechnąć.
- Zaraz wracam. - Odeszła z jego rzeczami w ręku.
Coltrane zdjął z wieszaka drugi ręcznik, wytarł się do sucha, potem nieco osuszył majtki. Na koniec uczesał się, rozłożył marynarkę na sedesie i zaczął masować ramiona, by się trochę rozgrzać. Nieoczekiwanie rozległ się za jego plecami głos Tash.
- Może to będzie panu pasować.
Odwrócił się, by zobaczyć wsuniętą do łazienki rękę z białym szlafrokiem.
- Dziękuję, ale niczego mi nie trzeba - odparł.
Zamiast odpowiedzieć, Tash - odwracając skromnie głowę - wsunęła się do środka na tyle, by móc zawiesić szlafrok na brzegu wanny. Po chwili cofnęła się i jej kroki zastukały w korytarzu. Zanim go założył, długo przyglądał się szlafrokowi. Tash miała rację. Był nieco ciasny, ale Coltrane mieścił się w nim. Szlafrok delikatnie pachniał - aromat z pewnością nie pochodził od proszku do prania lecz od perfum.
7
Choć drzwi były uchylone, nie słyszał, czego dotyczy rozmowa w salonie. Głosy mieszały się, zagłuszało je echo. Czekał sfrustrowany, a kiedy w korytarzu zastukały ciężkie kroki, cały się napiął. Żeby tylko nie wszedł któryś z policjantów i nie zobaczył go w za małym damskim szlafroku…
- Chce pan może piwa zamiast kawy? - rozległ się za drzwiami głos Nolana.
- Tak, ze słomką.
Nolan zachichotał. Kiedy wrócił, by wsunąć do łazienki rękę z puszką budweisera, Coltrane już zdjął szlafrok i powiesił go na haczyku. Nolan naprawdę wetknął w otwór puszki słomkę. Coltrane z rozbawieniem pokręcił głową, wyjął słomkę, przystawił puszkę do ust i wypił połowę na raz.
Niemożność rozróżnienia głosów, dobiegających z salonu, napełniała go coraz większą złością. Wskazówki zegarka zdawały się stać w miejscu. Rozejrzał się, czy nie leży gdzieś jakieś czasopismo, ale nic takiego nie było. Z nudów zaczął oglądać stojące na półeczce pojemniki z mydłem w płynie i kremy. Z ciekawości wyciągnął rękę w kierunku apteczki.
- Gotowe. - Głos Tash zaskoczył go.
Odwrócił się zażenowany i ujrzał jej rękę, podającą mu przez uchylone drzwi wysuszone ubranie.
- Dziękuję.
Kiedy brał od Tash ubranie, ich dłonie dotknęły się i poczuł kolejne uderzenie prądu.
- Przepraszam - dobiegło zza drzwi. - Powietrze musi być suche czy coś w tym stylu. Nie chciałam pana porazić.
- Ledwie zauważyłem.
- Ale ja wyraźnie. Ostatnio często strzelam prądem. Żeby go nie generować, zaczęłam nawet chadzać bez skarpetek, ale to nic nie daje. Bardzo mnie to krępuje.
- Niepotrzebnie.
- Taką mam naturę.
- Leży w pani naturze strzelanie prądem?
- Nie. Skrępowanie. Czekamy na pana.
- Świetnie. - Coltrane popatrzył na miejsce na dłoni, gdzie trafiła go iskra.
Ubrał się jak najszybciej potrafił. Natychmiast poczuł przyjemne ciepło i zadowolenie z tego, że znów jest odziany. Kiedy wchodził do salonu, a mężczyźni podnieśli ku niemu wzrok, starał się wyglądać i zachowywać jak najnaturalniej.
Walt i Lyle, policjanci którzy byli tu oficjalnie, pili kawę, pozostali piwo. Tash stała oparta o ścianę, z kieliszkiem białego wina w ręku. Słońce zachodziło właśnie i wypełniało biały pokój karmazynem, a kombinacja kolorów była tak intrygująca, aż Coltrane zaczął żałować, że nie ma…
Jego uwagę zwrócił przedmiot na stoliku do kawy.
- Mój aparat? Sądziłem, że zgubiłem go w wodzie.
- Nie, upuścił go pan na skałach - odparł Walt. - Przez całe to zamieszanie przynieśliśmy go dopiero kilka minut temu.
- Jestem bardzo wdzięczny. Przeszedłem z nim niejedną przygodę. - Coltrane sprawdził aparat. Soczewka obiektywu była popękana, na obudowie pojawiły się nowe zadrapania, ale sam korpus wydawał się nienaruszony - być może fotografie, które zrobił Tash nie zostały zniszczone. Niestety w tej chwili aparat był nie do użytku.
- Opowiedzieliśmy panu naszą. Teraz niech pan nam opowie swoją - odezwał się Nolan.
- Nie rozumiem?
- Swoją historię. Nie zjawił się pan tu przypadkowo. Po co pan tu przyjechał?
A więc ciągle mu nie ufali.
- Istotnie, nie wybrałem najlepszej chwili. Mam nadzieję, że nie brzmi to arogancko… - popatrzył na Tash - … ale przyjechałem z ciekawości. Niedawno otrzymała pani w spadku posiadłość od człowieka o nazwisku Randolph Packard.
Tash zesztywniała.
- Zgadza się.
Z wyjątkiem Nolana, nazwisko Packarda zdawało się pozostałym nic nie mówić. Coltrane wyjaśnił, kim był Packard.
- Poznałem go pod koniec listopada - ciągnął Coltrane zwracając się bezpośrednio do Tash. - Mieliśmy pracować przy wspólnym projekcie, ale zmarł po naszym drugim spotkaniu. Nie miało to wielkiego znaczenia z profesjonalnego punktu widzenia, gdyż znam jego styl pracy. Od początku mojej kariery byłem pod jego ogromnym wpływem, w ostatnich latach wręcz zmienił moje życie. W każdym razie postanowiłem kupić dom, który do niego należał i kiedy usłyszałem, że miał jeszcze jedną posiadłość - w Meksyku - zacząłem się zastanawiać, czyby też jej nie nabyć, ponieważ jednak się dowiedziałem, że została przekazana pani w spadku, postanowiłem…
- Przyjechał pan tutaj zapytać, czy miałabym ochotę sprzedać dom? - Tash, wyraźnie odprężona, odkleiła się od ściany.
- Coś w tym stylu.
- I to wszystko? - huknął Walt z irytacją. - Przyjechał pan rozmawiać o kupnie domu?
- W zasadzie tak - skłamał Coltrane.
- Po to tu siedzę, żeby się tego dowiedzieć? - spytał jeden z policjantów stanowych. - Sądziłem, że wyjaśnienie takiego zbiegu okoliczności jest bardziej interesujące.
- Przykro mi.
Kręcąc głowami, kilku mężczyzn wstało.
- Muszę iść - stwierdził jeden z szeryfów.
- Ja też - dodał Lyle. - Moja żona czeka z indykiem w piekarniku. Nie ma chyba sensu dłużej tu siedzieć. Gość, którego chcieliśmy złapać najprawdopodobniej obserwował dom i kiedy wyskoczyliśmy za wcześnie z powodu… - Wskazał dłonią w kierunku Coltrane`a.
- Tak. - Walt był wyraźnie zdegustowany. - Dawno już pewnie zwiał. Wie, że na niego czekaliśmy i będzie bardzo trudno zastawić na niego kolejną pułapkę. Dobrą wiadomością jest jedynie to, że dziś raczej będzie spokojnie. Możecie panowie iść. Mile spędźcie resztki Nowego Roku, ja zostanę na posterunku.
- Nie trzeba - powiedziała Tash. - Niech pan też jedzie do domu.
- Ale…
- Jak pan powiedział, dziś pewnie nic się nie będzie działo. Zaciśnijmy kciuki, i myślmy że zniknął z okolicy. Biuro szeryfa ma na pewno więcej osób, którymi musi się zajmować.
- Ale nie chronić. Nie czułbym się dobrze, zostawiając panią samą - odparł Walt.
- Cenię pańską troskliwość, ale chyba nie będę sama.
Walt zrobił zdziwioną minę.
- Pan Coltrane jeszcze chwilę zostaje. Musimy omówić sprawę posiadłości.
Teraz Coltrane zrobił zaskoczoną minę.
- Jeżeli to panu odpowiada - dodała Tash. - Może ma pan inne plany, ale pomyślałam, że skoro już się pan tak fatygował, by się ze mną spotkać, to…
- Nie, nie mam innych planów - odparł Coltrane.
8
Nim mężczyźni wyszli z domu i zaczęli na werandzie zakładać buty, zrobiła się piąta, niebo zmieniło się z karmazynowego w szare, a bryza dęła coraz mocniej i robiło się coraz chłodniejsza. Tash otworzyła garaż, w którym stały dwa terenowe samochody z napędem na cztery koła. Kiedy kierowcy wsiedli, Tash odjechała kawałek swoim porsche, by zrobić miejsce. Kiedy opuścili garaż, wjechała do środka.
Uwagi Coltrane`a nie uszło, że kiedy zniknęła im z oczu policjanci przestali rozmawiać i jak jeden mąż skierowali wzrok w kierunku, z którego powinna nadejść.
- Proszę pamiętać, że gdyby miała pani najmniejszy problem, należy nas zawiadomić - powiedział Lyle.
- Proszę się nie martwić. Jestem z natury tchórzem. Kiedy jestem sama, nie rozstaję się z telefonem.
Coltrane zmarszczył czoło.
- Z telefonem? Myślałem, że jest wyłączony.
- Bo jest - odparł Walt. - Chodzi o telefon komórkowy, zaktywowany na moje nazwisko. Ten świr dotychczas dowiadywał się wszystkich numerów, ale o tym na razie nie ma pojęcia.
- Świetny pomysł.
- Miejmy nadzieję, że okaże się świetny do końca. Tash, gdyby pani czegokolwiek potrzebowała, proszę dać mi znać.
Dotknęła jego ramienia w geście podziękowania.
- Zanim panowie odjedziecie, może moglibyście … - odezwał się Coltrane i popatrzyli na niego czekając o co mu chodzi. - Czy moglibyście zaczekać jeszcze kilka minut aż przyprowadzę swój samochód? Nie chciałbym łazić po okolicy kiedy zapadnie zmrok. Żeby Tash nie musiała zostać sama.
- Jasne, ja tam mogę jeszcze chwilę zostać - odparł Lyle.
- Załatwmy to szybko, podwiozę pana - powiedział Nolan i poszli do jego samochodu. Siedziało w nim dwóch policjantów.
- Zaparkowaliśmy nasze samochody przy stacji benzynowej na autostradzie - wyjaśnił jeden z nich.
- To chyba było najrozsądniejsze - powiedział Coltrane.
- Niestety pojawił się nieodpowiedni facet.
Coltrane, nieco urażony, zmienił temat.
- Mój samochód stoi na szczycie tego urwiska.
- Zgubił się pan, co?
Kiedy Coltrane wrócił do domu Tash, było już ciemno. W domu paliło się ciepłe światło. Policjanci, którzy czekali na jego powrót, stali w holu i gawędzili z Tash. Przywitała go miłym uśmiechem. Policjanci kazali mu dla bezpieczeństwa wstawić samochód do garażu, po kilku minutach pożegnali się i odjechali. Kiedy czerwone plamki tylnych świateł ich terenówki zniknęły, droga zrobiła się całkiem czarna, jedynie w oddali widać było maleńkie szpileczki światła w którymś z dalszych domów.
Nareszcie zostali sami.
9
Tash pierwsza przerwała ciszę.
- Ma pan ochotę na jeszcze jedno piwo?
- Bardzo chętnie. - Coltrane miał mnóstwo pytań, nie chciał jednak od razu ją nimi zarzucać.
Tash zamknęła frontowe drzwi, potem bramę garażu, na koniec drzwi prowadzące z domu do garażu.
- Czy przed piwem mógłby pan obejść ze mną dom? Posprawdzalibyśmy zabezpieczenia.
- Posterunkowy Coltrane melduje się na rozkaz! - Chciał, by zabrzmiało to jak dowcip, co chyba mu się udało, gdyż kiedy ruszyli korytarzem, Tash wyglądała na rozbawioną.
- Carl i jego koledzy wszystko pozamykali, ale będę się czuła spokojniej, kiedy sprawdzimy wszystko jeszcze raz. - Minęli schody, przeszli przez salon i sprawdzili przesuwane szklane drzwi, wychodzące na pomost, który prowadził do oceanu. Tash spróbowała odsunąć drzwi. - Na sto procent zamknięte. - Z zamyśleniem zapatrzyła się w ciemność za oknami i białe grzywacze. - Uwielbiałam siadywać na tym pomoście, nawet przy takich temperaturach jak dziś, obserwować jak fale biją o brzeg i słuchać ich huku. Czasami na horyzoncie przepływał migocząc światłami, statek, kierujący się ku nieznanym krainom. „Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd…”
- „… który nieustannie znosi nas w przeszłość”. [Wielki Gatsby]
Odwróciła się do niego ze zdziwioną miną.
- Zna pan Gatsby`ego?
Coltrane wzruszył ramionami.
- Kiedy studiowałem, jeden z moich wykładowców wymógł na mnie, bym poszedł na kilka wykładów z literatury. Z jakiegoś powodu Wielki Gatsby stał mi się bliski, zwłaszcza końcowa scena. Randolph Packard stworzył kiedyś podobną fotografię. Ukazuje światła sunącego na horyzoncie statku.
- Ku nieznanym krainom… - powtórzyła Tash. Poprzednio zabrzmiało to melancholijnie, teraz autoironicznie. - Najprawdopodobniej tylko do Long Beach. W każdym razie siedzenie tutaj na jakiś czas się skończyło. - Nacisnęła guzik w ścianie i rozległ się cichy chrobot. Coltrane rozejrzał się zdezorientowany, zaraz jednak okazało się, że to odgłos opadających krat, które zabezpieczyły, wychodzącą na ocean, szklaną ścianę salonu. - Czuję się jak w fortecy, tyle tylko że zamiast podnosić zwodzony most, opuszczam kraty.
Potem poszli do kuchni. Kiedy Tash zapaliła lampę, białe meble rozbłysnęły przyjemnym połyskiem. Po upewnieniu się, że prowadzące na dwór drzwi są zamknięte, Tash oparła się o kontuar i zapatrzyła się w podłogę. Po chwili pokręciła głową, jakby się przebudziła.
- Zapomniałam o piwie.
W lodówce stało kilka puszek, prawdopodobnie dla chroniących ją policjantów.
- Proszę nie szukać szklanki. Puszka wystarczy.
- Na pewno? - Nalała sobie kieliszek wina i stuknęła kieliszkiem o jego puszkę. - Na zdrowie.
- Na zdrowie.
- Nie czuje się zbytnio tego nowego roku, co?
- Mam znajomą, która twierdzi, że wszystko jest sprawą nastawienia - odparł Coltrane. - Że powinniśmy myśleć o tym dniu jako o szansie na nowy początek.
- Tak… - Zasępiona, Tash napiła się wina. - Pytanie tylko, nowy początek czego? Początek naprawdę kiepskiego okresu?
- Nie sądzę, by moja znajoma miała to na myśli.
Coltrane stał naprzeciwko Tash i patrzył na nią z mogącym przyprawić o zawrót głowy poczuciem nierealności. Tash Adler nawet mówiła tak samo jak Rebecca Chance, jej płynący z głębi gardła głos i jego urzekająca kadencja były identyczne jak u Rebeki Chance w Pożodze na szlaku i Wichrze na Jamajce. Miała jakieś dwadzieścia pięć lat, czyli tyle samo co Rebecca Chance, kiedy zniknęła.
- Coś nie tak? - spytała Tash. - Patrzy pan na mnie jakbym… miała coś między zębami.
Roześmiał się
- Ależ skąd. Przepraszam, nie chciałem się gapić. To nawyk fotografa - nie jestem w stanie przestać ciągle sobie wyobrażać, jak sfotografowałbym spotkane osoby.
- Chciał pan to zrobić? Sfotografować mnie?
- Jest coś frapującego w sposobie, w jaki opiera się pani o ladę za sobą.
- O! - Była najwyraźniej zaskoczona.
Coltrane przestraszył się, że Tash może uznać komplement na temat jej wyglądu za próbę zbliżenia, a ostatnie czego chciał, to ją zrazić.
- Malinowy kolor pani dresu to jedyny barwny akcent, poza tym wszystko jest białe. No, może nie do końca - rączki noży w pojemniku są czarne. Tak samo uchwyty tostera i pokrętła piecyka.
- Dodałam je specjalnie. Bez kontrastu biel jest bez wyrazu.
- Właśnie mnie to zastanawiało. Pani dres sprawia, że kuchnia wygląda jak z pokolorowanej czarno-białej fotografii.
- Jest pan bardzo spostrzegawczy.
- Nawyk zawodowy.
- Nie sądzę, że to zawód uczynił pana spostrzegawczym, raczej stało się odwrotnie. Przypuszczam także, iż nieraz widział pan więcej niżby chciał. Nie wszystko na tym świecie jest piękne.
Coltrane przypomniał sobie obraz Ilkoviča, każącego swoim ludziom mleć kości szkieletów, wykopanych przez koparkę z masowego grobu.
- Tak, nie wszystko na tym świecie jest piękne - przyznał.
- Muszę pana o coś spytać.
Coltrane natychmiast stał się czujny.
- Dlatego poprosiłam, żeby pan został.
Coltrane czekał.
- Nie chciałam mówić o tym przy policjantach. Wygląda na to, że wie pan sporo o Randolphie Packardzie.
- Od matury staram się dowiedzieć na jego temat co tylko możliwe.
- W takim razie może będzie pan w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zostałam jego spadkobierczynią.
Coltrane potrzebował kilku sekund, by się otrząsnąć.
- A nie wie pani tego?
- Byłam kompletnie zaskoczona, kiedy skontaktował się ze mną jego adwokat. Wiedziałam oczywiście, kim był Randolph Packard, ale nie mam najbledszego pojęcia, dlaczego miałby mi zechcieć dać dom w Meksyku. Wygląda to tak, jakby wyciągnął moje nazwisko z kapelusza. Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewała. Zapytałam jego adwokata… jak on się nazywa? Blaine?
- Tak.
- Zapytałam więc pana Blaine`a, czy wie, dlaczego Randolph Packard wybrał mnie na swoją spadkobierczynię, ale odparł, że nie.
- Z tego co mi powiedział, tak właśnie chyba jest.
- Nie wiedziałam, kogo można by jeszcze o to spytać, na dodatek spadła na mnie ta historia z… - Machnęła ręką w kierunku ściany i tego, co się za nią czaiło. - Miałam ostatnio masę spraw na głowie. Tak więc kiedy ni stąd, ni zowąd, wspomniał pan o Packardzie i posiadłości w Meksyku, o mało się nie przewróciłam.
- Muszę pani coś uczciwie powiedzieć.
Tash zmrużyła ciemne oczy, jakby się obawiała tego, co Coltrane zaraz powie.
- Nie byłem do końca szczery.
Zrobiła jeszcze bardziej zasępioną minę.
- Przyjechałem tu nie tylko po to, by się dowiedzieć, czy chce pani sprzedać dom w Meksyku. Nie wiem nawet jak wygląda i czy mi się spodoba. Tak naprawdę przyjechałem po to, by zadać pani to samo pytanie, które pani zadała mnie.
- Dlaczego Randolph Packard obdarował mnie spadkiem?
- Tak.
Tash pokręciła bezradnie głową.
- Proszę pana bardzo… mam na głowie więcej tajemnic niż jestem w stanie unieść.
- Możliwe, że odpowiedź na moje pytanie pomoże w rozwiązaniu choć części z dręczących panią tajemnic. Czy słyszała pani kiedyś o początkującej aktorce z lat trzydziestych, która nazywała się Rebecca Chance?
- Nie.
- Nic dziwnego. Zniknęła, zanim udało jej się zostać gwiazdą.
- Co ona ma wspólnego z…
- Była molestowana w podobny sposób jak pani. Przysyłano jej listy i prezenty, wydzwaniano do niej. Pewnego dnia zniknęła.
- Próbuje mnie pan przestraszyć jeszcze bardziej, niż jestem…
- Nie. Próbuję pomóc pani domyślić się, dlaczego Randolph Packard umieścił panią w testamencie. Był w niej rozpaczliwie zakochany.
- Rebecca Chance, mówi pan?
- Tak jest. - Coltrane przerwał na chwilę, kolejny raz uderzony ponętnością rysów stojącej przed nim kobiety i niesamowitością sytuacji, w jakiej się znalazł. - Rebecca Chance była do pani bardzo podobna… pani jest podobna do niej… mogłybyście uchodzić tę samą osobę.
- O czym pan, na Boga, mówi?
Coltrane zawahał się, potem jednak opowiedział o wszystkim.
- Fotografie?
- I filmy, w których wystąpiła Rebecca Chance. Ma pani jednak rację, koncentrując uwagę na fotografiach, gdyż są ważniejsze. Dlatego że Packard je ukrył.
- I ta Rebecca Chance wyglądała jak ja?
- Jest pani do niej tak podobna, że kiedy pierwszy raz panią ujrzałem, wydało mi się, że mam halucynacje.
- To jest… nie mogę… - Wbiła wzrok w Coltrane`a. - Niech mi je pan pokaże.
Coltrane`a zatkało.
- Słucham?
- Chcę zobaczyć te fotografie.
- Nie mam ich przy sobie. Mogę przyjechać jutro i…
- Chcę je zobaczyć teraz. Niech mnie pan do nich zawiezie!
Tash zareagowała tak emocjonalnie, że Coltrane przez kilkanaście sekund nie był w stanie poruszyć się ani nic powiedzieć. W końcu z wahaniem wydukał:
- Dobrze… jasne… jeśli pani chce…
- Muszę przedtem tylko na chwilę wejść na górę.
- Będziemy musieli pojechać do Los Angeles.
- Proszę się nie martwić o moją drogę powrotną. Wezmę swój samochód.
- Nie chodzi o odwożenie, ale o to że… - Zaczęło go dręczyć złe przeczucie, nie związane jednak z pokazywaniem Tash fotografii. Jeśli ktokolwiek miał prawo je zobaczyć, to właśnie ona. Jego niepokój brał się z innego źródła. Martwiło go podobieństwo sytuacji Tash Adler Rebeki Chance i… jego samego. Uświadomił sobie, że dla bezpieczeństwa Tash będzie teraz musiał być nie mniej ostrożny jak w okresie, kiedy ścigał go Ilkovič. Aby nie jej narazić na niebezpieczeństwo, musi wczuć się w jej sytuację, wyobrazić sobie, że on sam jest zagrożony.
- Chyba lepiej będzie jeżeli pojedziemy oboje moim samochodem - oświadczył.
Tash stanęła wpół drogi do kuchni. Popatrzyła na Coltrane`a z pytającą miną.
- Jeśli ktoś obserwuje pani dom, pojedzie za nami. Bez kłopotu będzie mógł panią śledzić. Porsche łatwo rzuca się w oczy.
- To samo mówi Walt. „Niech się pani go pozbędzie, przynajmniej do momentu, kiedy ten świr znajdzie się w więzieniu i wynajmie coś pospolitego”. Tak ograniczam wyjazdy, że czuję się, jakbym żyła w więzieniu. - Uparcie pokręciła głową. - Nie zamierzam pozwolić temu typowi, by coś jeszcze mi odebrał.
- Nie musi pani jechać porsche.
- To co mam robić? Biec za panem i szczekać na pański samochód?
Nieoczekiwanie zabrzmiało to tak zabawnie, że oboje się roześmiali.
- Boże, jakie to przyjemne - stwierdziła Tash kiedy umilkła. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się śmiałam. - Promieniowała z radości.
- Powinna pani jechać w moim samochodzie.
- Jeśli obserwuje dom, to i tak mnie zobaczy i za nami pojedzie.
- Nie zobaczy, jeżeli wsiądzie pani do samochodu w garażu i położy się między siedzeniami do czasu, kiedy odjedziemy na bezpieczną odległość. Dzięki temu jeśli jest w okolicy, będzie dalej obserwował dom. Ma pani urządzenie do programowanego zapalania i gaszenia świateł?
10
Kiedy brama garażu zaczęła opadać, Coltrane zwolnił przycisk pilota, którego wziął z porsche i dalej cofał samochód. Zapalił reflektory dopiero wtedy, gdy brama opuściła się na tyle, by światło nie mogło poinformować ewentualnego obserwatora, że w garażu nie ma Tash i to nie ona zamyka bramę.
Pierwszy krok został zrobiony, Coltrane wiedział jednak, że dla uwiarygodnienia podstępu koniecznych jest jeszcze kilka działań. Zatrzymał się więc na końcu podjazdu, aby pokazać, że jest sam, zapalił światło w kabinie i zaczął udawać, iż czyta mapę. Potem zgasił światło i dwa razy trąbnął, niby na pożegnanie. Kiedy był kilkadziesiąt metrów od domu, spojrzał we wsteczne lusterko - w oknie na parterze zgasło światło.
- Programator zadziałał idealnie - powiedział.
- Naprawdę robi to wrażenie, że jestem w domu i gaszę światła? - spytała Tash ze swej kryjówki.
- Aha. Teraz zgasło następne światło.
- Pomysłowe.
- Nie chcę być nieskromny, ale się zgadzam. Mimo wszystko niech się pani jeszcze nie podnosi. Muszę sprawdzić, czy nie podążą za nami żadne światła.
- Czy to…
Coltrane czekał, ale Tash nie dokończyła pytania.
- Co?
- Nie wiem, czy będzie pan chciał na ten temat rozmawiać.
- Skąd mam wiedzieć, póki nie wiem, o co chodzi?
- Czy to samo musiał pan robić uciekając przed Draganem Ilkovičem?
Słowa Tash były tak nieoczekiwane, że jego zadowolenie z tego, iż tak sprytnie udało mu się ją wywieźć z domu, pękło jak mydlana bańka.
- Skąd wie pani o moich problemach z Ilkovičem?
- Kiedy czekał pan w łazience na ubranie, Nolan opowiedział mi całą historię.
Rozmowa z Tash bez możliwości widzenia jej była dla Coltrane`a trudnym doświadczeniem. Starał się jednak nie przekrzywiać głowy, by nie popsuć iluzji, że jest sam.
- Wiem co się stało w filmowej wiosce - ciągnął dolatujący z tyłu i dołu głos Tash. - Mnóstwo pisano i mówiono w telewizji o tej sprawie, kiedy się jednak spotkaliśmy, nie skojarzyłam pańskiego nazwiska.
- To bardzo optymistyczne. Nie chciałbym w przyszłości być za każdym razem, kiedy kogoś poznam, traktowany jako człowiek, który… Wolę być znany dzięki moim fotografiom, a nie dlatego, że zabiłem człowieka, nawet jeśli na to zasłużył.
- Przepraszam, że zapytałam.
- Nic się nie stało. W końcu nie mogę udawać, że to nie miało miejsca. Tak, cały czas sprawdzałem, czy ktoś za mną jedzie, przed wejściem do domu krążyłem wokół bloku, po uliczkach i ślepych zaułkach - wszędzie tam, gdzie jazda za mną byłaby podejrzana. Nie próbowałem jednak wykorzystywać programatora wyłączników świateł ani sztuczek z garażem.
- Pańska pomysłowość napawa mnie otuchą.
- Może, ale niezbyt jestem zachwycony, że dotyczy ona akurat takiej dziedziny. Niech pani jeszcze nie wstaje. - Coltrane wjechał na Pacific Coast Highway i przyglądał się, czy nikt nie wjeżdża na autostradę za nimi. - Jak na razie nieźle.
- Nie traćmy nadziei.
- Czy świadomość tego, co zrobiłem Ilkovičowi zmieniło pani podejście do mnie?
- Nie.
- Dlaczego nie?
- Jak pan zauważył, on zasłużył na śmierć.
- To prawda… - Coltrane posępnie westchnął. - I to jak.
- Czy ktoś z pańskich znajomych zmienił z tego powodu swe podejście do pana?
- Jedna osoba nawet bardzo.
- Potężne emocje mogą przerażać. - Dochodzący z ciemności bezcielesny głos Tash był tak zmieniony, że wydawał się dziecinny. - Miewa pan koszmary nocne?
- Miewam. Sądziłem, że znikną z czasem, ale trwają. Śni mi się, że Ilkovič żyje i atakuje mnie. Widzę jego ręce…
- Ja też miewam koszmary nocne. Ktoś wyciąga ku mnie ręce, ale nie mogę dostrzec twarzy. Ponieważ nie wiem, jak mój prześladowca wygląda, wydaje mi się naturalne, że we śnie nie ma twarzy, ale na tym nie koniec. Wygląda niemal jakby…
- … nie miał głowy.
- Rozumie mnie pan.
- Mój sen wygląda tak samo.
- Może to zabrzmi dziwnie, ale cieszę się z tego.
- Słucham?
- Jest pan pierwszą osobą, która jest w stanie mnie zrozumieć. Nawet Walt, Lyle, Carl i pozostali nie potrafią tego pojąć. Próbowałam im powiedzieć, jak czuję się samotna i przestraszona, ale wszyscy stwierdzili, że doskonale wiedzą, o co mi chodzi, ale tego nigdy nie doświadczyli. A dlaczego mieliby doświadczać? Każdy z nich to wielki chłop z bronią i policyjną odznaką, który panuje nad swoim życiem. Nigdy żaden z nich nie był molestowany.
- Jesteśmy członkami elitarnego klubu.
- Pan nie. Już nie. To, że pan przeżył, daje jednak nadzieję. Czuję się z panem bezpieczna.
- Mam nadzieję, że nie zawiodę pani. - Coltrane znów popatrzył w lusterko. - Nie widzę, by ktoś wjechał za nami na autostradę. Chyba może już pani normalnie usiąść.
- Ponieważ czuję się tak bezpiecznie…
Coltrane nie wiedział, co to ma znaczyć.
- … to może zostanę na dole, dopóki nie dojedziemy do pana?
- To kawał drogi.
- Skrócimy sobie jazdę rozmową. Proszę opowiedzieć mi o swojej pracy.
11
- Wszystko gra - powiedział Coltrane kiedy zamknęła się brama garażu.
- Aua! Chyba będę potrzebowała kilku godzin aerobiku, żeby wyprostować plecy. - Tash wstała z podłogi, pomasowała plecy i wysiadła z samochodu. Kokietowała, wcale nie była aż tak poskręcana. Wyciągnięcie w górę ramion wyraźnie ukazało jak sprężyste ma ciało. Przed wyjazdem przebrała się z dresu w granatowe spodnie, szary golf i kurtkę w takim samym malinowym kolorze jak domowy dres. Najwyraźniej był to jej ulubiony kolor, dodawał jej oczom głębi i uwypuklał blask włosów. Kiedy się przeciągała, odwróciła się do niego plecami - Coltrane uznał że po to, by nie eksponować przed nim piersi, mimo wszystko widok jej ruchów był przyjemny. Poruszała się z gracją tancerki, tak samo perfekcyjnie jak w momencie, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy - choć miał upiorne wrażenie, że tak naprawdę poznał jej sposób poruszania się na długo przedtem.
Nagle zapanowały ciemności.
- Co się stało? - z niepokojem spytała T.
- Światło powinno gasnąć dopiero po minucie od zamknięcia garażu, ale coś się musiało rozregulować. Już je włączam.
Coltrane po omacku podszedł do drzwi prowadzących do wnętrza domu. Wymacał je i właśnie wyciągał dłoń do kontaktu, kiedy w ciemności strzeliła iskra. Cofnął gwałtownie rękę i stwierdził, że do włącznika światła sięga inna dłoń.
- O Boże! - zawołała Tash. - Przepraszam.
- Hopla! Naprawdę strzela pani prądem.
- Zdawało mi się, że nie może pan znaleźć kontaktu. Kiedy światło zgasło, patrzyłam właśnie w tym kierunku, więc pomyślałam, że łatwiej mi będzie… naprawdę przepraszam.
Kiedy Coltrane zapalił światło, okazało się że stoją bardzo blisko, niemal się dotykają. Uroda Tash znów go zachwyciła. Jego nozdrza wypełnił zapach perfum. Próbując ukryć zmieszanie, otworzył drzwi i wprowadził Tash do środka.
- Ma pani na coś ochotę? - Miał nadzieję, że Tash nie zauważy drżenia w jego głosie. - Na wino? Kawę? Chciałaby pani coś zjeść? Zbliża się pora kolacji, mógłbym…
- Na zdjęcia. - Tash zdawała się nie zauważać ekstrawaganckiego wnętrza, patrzyła wyłącznie na Coltrane`a.
- Oczywiście. W końcu po to pani przyjechała. - Poprowadził ją schodami w dół, otworzył najpierw kryptę, a potem stalowe drzwi. Owionęła ich fala chłodnego powietrza i Tash objęła się ramionami.
- Na początku tak samo się czułem. Przyzwyczai się pani.
- Na pewno? - Tash rozejrzała się po pustych regałach, mrugała od oślepiającego światła.
Kiedy szli w kierunku wejścia do tajnego pomieszczenia, Coltrane miał wrażenie, że jeszcze nigdy w życiu nie przeżywał tak intensywnie sam na sam z kobietą.
Wyjaśnił jak znalazł tajną skrytkę, a i tak zdumiały ją manipulacje Coltrane`a przy półkach i odsuwanie regału. Tym bardziej nie była przygotowana na spotkanie z podobizną swego sobowtóra. Coltrane`owi wydało się jednak, że bladość Tash jest nie tylko spowodowana jaskrawym oświetleniem. Musiała odpłynąć jej krew z twarzy.
Tash zachwiała się, jakby miała upaść. Przestraszony, że dziewczyna zaraz zemdleje, Coltrane wyciągnął ręce, zamarł jednak wpół ruchu, gdyż odzyskała równowagę. Stała jakby zmieniła się w pomnik, ale nietrudno było sobie wyobrazić, jak się w niej kotłuje. Kiedy przeniósł wzrok z Tash na Rebekę Chance, pomyślał że wariuje. Na ścianie wisiała fotografia Tash. Stała przed nim Rebeka. Tyle tylko, że twarz na fotografii uwieczniono ponad sześćdziesiąt lat temu.
- To… - Tash przełknęła z trudem. Głos jej zachrypł. - Jak to możliwe?
- Miałem nadzieję, że mi pani to wyjaśni.
Z trudem odwróciła się od fotografii na ścianie.
- Twierdzi pan, że jest więcej jej zdjęć?
- Tysiące. Nie zdążyłem jeszcze dokładnie policzyć.
- Proszę mi je pokazać.
Cierpienie w oczach Tash niepokoiło Coltrane`a.
- Jest pani pewna? To zdenerwowało panią bardziej niż mogłem sądzić. Może powinna pani…
- Chcę je obejrzeć!
- Dobrze. Jak sobie pani życzy.
Wziął pierwsze pudełko z brzegu, ale przypomniał sobie, co w nim jest i odstawił je na bok. Sięgnął po inne pudełko i wyszedł do krypty. Tash stanęła tak blisko za nim, że kiedy otwierał pokrywkę, czuł dotyk jej ramienia.
Rebecca Chance wychodziła z oceanu na plażę tak samo jak kilka godzin temu Tash.
Coltrane czuł na karku jej oddech. Tak bardzo chciała obejrzeć fotografie, że gdyby nie odsunął się na bok, chybaby go odepchnęła. Zamarli i jedynym dźwiękiem w krypcie był cichy szmer szybko przekładanych zdjęć. Zajęta oglądaniem, przestała zauważać Coltrane`a, co dało mu to okazję zachwycania się jej urodą.
- Co jest w tamtym pudełku?
- Słucham?
Tash tak szybko odłożyła ostatnią fotografię do pudełka i tak nieoczekiwanie odwróciła się w jego stronę, że nie zdążył ukryć, jak się w nią wgapia.
- Zanim wziął pan to, odstawił pan inne pudełko.
- Naprawdę? Nie przypominam sobie. Chyba…
- Dlaczego nie chce pan, bym zobaczyła, co w nim jest?
- Nie ma ku temu żadnego szczególnego powodu. Fotografie w tym pudełku są ciekawsze. Sądziłem, że…
Tash błyskawiczne go minęła i ruszyła w kierunku tajnego pomieszczenia. Po chwili wyszła stamtąd z pudełkiem w dłoniach - Coltrane nie miał wątpliwości, które wybrała. Teraz żałował, że kiedy pokazał akty Jennifer, nie schował ich pod spód.
Tash zmrużyła oczy, jakby uważała że Coltrane chce ją wywieść w pole. Otworzyła pokrywkę i na widok nagiej Rebeki Chance, owiniętej migoczącymi metalowymi kulkami, zesztywniała. Nie była w stanie się poruszyć. Dopiero po dłuższym czasie, z wyraźnym wysiłkiem przewróciła pierwszą fotografię i zaczęła przeglądać pozostałe. Ponieważ Rebecca Chance była naga, brakowało przekonującego dowodu, że fotografowano ją w latach trzydziestych. Nie tylko można by uznać, że zdjęcia zostały zrobione wczoraj, ale równie dobrze, mogła być na nich Tash - oczywiście jeżeli nago wyglądała tak samo.
Kiedy obejrzała fotografie, znów zamarła. Tym razem z wzrokiem wbitym w Coltrane`a.
- Nie chciał pan urazić mojej skromności?
- Coś w tym stylu. Obawiałem się, że to krępujące, być ze mną sam na sam przy oglądaniu aktów kobiety, która jest do pani tak podobna.
Tash ciągle mu się przyglądała.
- Sądziłem, że może to pani odebrać jak przyglądanie się…
- Sobie samej?
- To bardzo niezręczna sytuacja.
- Dziękuję za uszanowanie moich emocji.
Coltrane ze skrępowaniem skinął głową. Tash dotknęła jego dłoni.
- Proszę pokazać mi pozostałe zdjęcia.
12
- Kilka razy wspomniał pan o tej formacji skalnej. Dlaczego miałaby być ważna?
- Ponieważ przypomina mi prężącego grzbiet kota.
- No to co?
- Posiadłość, którą dostała pani w spadku od Packarda znajduje się na południe od Acapulco, niedaleko miasta zwanego…
- Espalda del Gato. Wiem. Nazwa była w dokumentach, które przysłał mi jego adwokat.
- Zna pani hiszpański?
- Aha… rozumiem. „Grzbiet kota”. To jednak wcale nie znaczy, że skała ze zdjęć ma cokolwiek wspólnego z tamtym miasteczkiem. To pewnie tylko zbieg okoliczności. Można się domyśleć, że skała ze zdjęć jest raczej gdzieś w południowej Kalifornii.
- Nie. Widziałem film z Rebeką Chance. Nazywa się Wicher na Jamajce. Na początku dokładnie widać, że był kręcony na plaży w Santa Monica, nagle jednak plener przeskakuje do miejsca o bujnej subtropikalnej roślinności, gdzieś na szczycie klifu nad otwartym oceanem.
- To by pasowało do Acapulco.
- W filmie jest szereg scen ukazujących tę samą formację skalną - przypominającą prężącego grzbiet kota.
- Nie przesadza pan nieco?
- Przysięgam, że się nie mylę. Pewien mój znajomy obiecał zrobić dla mnie kopię Wichru na Jamajce na kasecie wideo. Kiedy zobaczy pani ten film, sama przyzna mi rację. Szereg fotografii ukazuje Rebekę Chance w subtropikalnym ogrodzie o bardzo podobnej roślinności jak na jej filmie.
- Sprawdzę, czy dobrze rozumiem. Chce pan powiedzieć, że część zdjęć została zrobiona w tej samej okolicy, gdzie kręcono film i być może w tym samym czasie.
- Więcej. Twierdzę, że film kręcono w Espalda del Gato, posiadłości, którą Packard dał pani w spadku.
- Dlaczego tylko… W latach trzydziestych nie było zwyczaju kręcenia filmów daleko od studia, prawda?
- Oczywiście. Firmy produkcyjne starały się pozostawać blisko Los Angeles. Zawiezienie ekipy do Acapulco byłoby zbyt drogie.
- Dlaczego więc…
- Packard był bardzo bogaty, odziedziczył fortunę po rodzicach, którzy zginęli kiedy miał szesnaście lat. Fotografie Rebeki Chance dowodzą, jak był opętany jej osobą. Nie da się nie zauważyć, że poświęcał się jej bez reszty, można więc chyba założyć, że denerwowały go ograniczone ambicje filmu, w którym występowała.
- Wicher na Jamajce.
- Zgadza się. Załóżmy też, że postanowił w tajemnicy dofinansować film. Może miał nadzieję, że droższy film ściągnie na siebie większą uwagę i pomoże Rebece zostać gwiazdą? Bez trudu byłby w stanie zapłacić za transport ekipy filmowej do swej meksykańskiej posiadłości.
- I tam zrobił Rebece Chance trochę zdjęć? Czy ja wiem… Za dużo tu „może”.
- To jedyne logiczne wyjaśnienie.
- Przyznaję, teoria jest kusząca. Na dodatek jaka romantyczna. - Tash pomasowała sobie kark. - W dalszym jednak ciągu nie dostarcza odpowiedzi na moje pytania. Dlaczego Rebecca Chance i ja…
- Nie wspomniałem pani o jeszcze jednej związanej ze sprawą osobie, choć nie umiem określić jaką grała tu rolę. Człowiek ów był producentem dwóch ostatnich filmów Rebeki Chance i zniknął wkrótce po niej. Słyszała pani kiedyś nazwisko Winston Case?
Tash opadła szczęka.
- Zna pani to nazwisko?
Jej źrenice rozszerzyły się niemal zakrywając tęczówkę.
- Winston Case?
- Tak.
- Był moim dziadkiem!
13
Coltrane był niezwykle zaskoczony, ale dałby głowę, iż się nie przesłyszał.
- Pani dziadkiem?
- Takie nazwisko podała mi matka. Nigdy go nie widziałam, więc muszę wierzyć jej na słowo.
- Podała nazwisko?
- W dzieciństwie zauważyłam w którymś momencie, że wiele moich koleżanek ma dziadków, ale nie za bardzo wiedziałam, co to znaczy. Zapytałam matkę, gdzie są moi dziadkowie, na co odpowiedziała, że ich już z nami nie ma. Nic mi to nie mówiło i dopiero po jakimś czasie wyjaśniła mi w miarę łagodnie, że nie żyją.
- Winston Case…
Tash skinęła głową.
- Zapamiętałam dobrze imię i nazwisko, żebym wiedziała, co powiedzieć koleżankom. Chciałam im udowodnić, że też kiedyś miałam dziadków.
- Może coś się pani pomyliło.
- Na pewno nie. Kiedy byłam starsza, poprosiłam mamę, by opowiedziała mi, jaki był. Zawsze powtarzała to samo nazwisko - Winston Case.
- A jak nazywała się pani babcia?
- Esmeralda Gutierrez.
- Czy pani matka mówiła kiedyś, że Winston Case był producentem filmowym?
- Według niej był stolarzem. Pamiętała, że ich rodzina często się przeprowadzała, gdyż wędrował z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pracy, jednak moim zdaniem słowo „rodzina” to w ich przypadku lekka przesada, bo było ich tylko troje.
- Gdzie mieszkali?
- W Meksyku.
- Amerykanin, pracujący jako wędrowny stolarz w Meksyku?
- A dlaczego nie?
- Po pierwsze dlatego, że bez najmniejszych problemów ze strony urzędu imigracyjnego mógłby sprowadzić żonę i dziecko do Stanów. Biorąc pod uwagę różnicę w poziomie życia, tutaj mógłby dać im znacznie lepsze utrzymanie.
- W latach Wielkiego Kryzysu?
- Punkt dla pani, jeśli jednak Winston Case miał pieniądze na produkcję filmów, na pewno mógł odłożyć tyle, by żyć bez większych zmartwień nawet w czasie kryzysu. Nie musiał pracować Meksyku jako robotnik.
- W takim razie może nie mówimy o tym samym Winstonie Case.
- Niemożliwy byłby taki zbieg okoliczności. Musi istnieć jakiś związek pomiędzy… Czy pani matka mieszka w Los Angeles? Chciałbym ją zapytać o…
- Moja matka nie żyje.
- O!
- Zmarła na raka płuc trzy lata temu.
Coltrane przez chwilę nic nie mówił. Miał wrażenie, że w jego głowie zamknęły się jakieś drzwiczki. Nagle sięgnął po pudełko z aktami.
- Co pan zamierza?
Zaczął przerzucać fotografie, dopóki nie doszedł do pierwszej, ukazującej tors Rebeki Chance. Jej piersi były wielkie.
- Nie podoba mi się to - powiedziała Tash.
- Czy pani zdaniem ona jest w ciąży? Moja znajoma jest przekonana, że… - Coltrane popatrzył na Tash. Dostrzegł w jej oczach zażenowanie i zagubienie. - Wiem, to może wyglądać dziwnie, dopiero się poznaliśmy i… ale zapewniam, że mam powód, by robić to, co robię. Proszę mi zaufać. Moja znajoma zauważyła, że piersi Rebeki Chance zmieniają się na kolejnych fotografiach. Robią się pełniejsze, sutki rosną, pomyślała więc, że kiedy robiono niektóre z nich, Rebecca Chance była w ciąży. Twierdzi ona, że w pierwszych miesiącach ciąży dzięki utrzymywaniu diety nie widać brzucha, ale nie da się ukryć oznak działania hormonów. Może to prawda. Moja znajoma nie jest jednak lekarzem, dlatego zapytałem panią o zdanie. Załóżmy, że to prawda. A jeśli… Czy może dlatego jest pani tak do niej podobna, bo…
- Bo jestem jej… wnuczką… - z trudem wyszeptała Tash.
- Proszę jeszcze raz przyjrzeć się fotografiom. Ma pani inne wyjaśnienie?
- Nie wiem, co o tym… - Tash objęła się ramionami. - Proszę mnie stąd zabrać.
Zanim się zreflektował, Coltrane objął ją ramieniem.
- Przeszła pani wiele trudnych chwil. Chodźmy na górę, tam jest ciepło.
14
Coltrane tak bardzo chciał jej pomóc, że wbrew przyzwyczajeniu nie pochował fotografii i nie zamknął sekretnego wejścia. Obejmując Tash i czując jak drży, wyprowadził ją z krypty. Kiedy znaleźli się w domu, przestraszyło ich brzęczenie.
Dolatywało z torebki Tash.
Tash była tak zaabsorbowana własnymi myślami, że z początku zdawała się nie rozpoznawać odgłosu. Kiedy dotarło do niej, że to telefon, powiedziała:
- Boże, znalazł i ten numer telefonu?
Aparat znów zaterkotał.
- Może odebrać za panią?
- Nie, dziękuję. Jeśli usłyszy męski głos, może to go pchnąć do czegoś drastyczniejszego.
Telefon nie przestawał terkotać.
- W takim razie niech pani nie odbiera.
- A jeśli to… - Tash z obawą sięgnęła po torebkę, pogrzebała w niej, wyjęła aparat, włączyła i przystawiła do ucha. - Halo? - Po kilku sekundach wyraźnie się rozluźniła. - Walt? Dzięki bogu. Już się bałam, że to… Nie jestem w domu. Mitch chciał mi coś pokazać, co ma związek z posiadłością, którą dostałam. Pojechaliśmy do Los Angeles. Próbujesz się do mnie dodzwonić od godziny? Miałam telefon cały czas ze… Nie wiem, dlaczego… - Jej ciemne oczy skierowały się ku wejściu do krypty. - Byłam w pomieszczeniu obudowanym grubo betonem, to musiało zablokować sygnał. Walt, powoli. Co się dzieje? Masz taki głos, jakbyś… Boże! - Znów cała zesztywniała. - Co zrobił?! Nic ci się nie stało? Czy ktoś… - Wpatrywała się w ścianę przed sobą, jej oczy były tak pełne rozpaczy, że Coltrane niemal czuł jak kłębią się po jej głowie koszmarne obrazy. - Nie wiem już, co robić. Miło, że to proponujesz, ale nie mogę dziś wrócić do domu. Nie mam samochodu. Mitch musiałby mnie odwieźć taki kawał, a nie chcę go męczyć. Prześpię się w jakimś hotelu. Tak, na pewno. Oczywiście, czuję się przy nim bezpiecznie.
- Nich mi pani da zamienić z nim kilka słów - powiedział Coltrane.
- Nie wiem, jaki tu jest adres - mówiła Tash. - Nie zwróciłam uwagi.
- Muszę go o coś zapytać.
Coltrane wyciągnął rękę po telefon i Tash mu go dała. Był rozgrzany od ciepła jej dłoni i delikatnie nią pachniał.
- Mitch Coltrane przy aparacie.
Przez chwilę w aparacie panowała głucha cisza, potem Mitch usłyszał chrypiący głos Walta:
- Skurwysyn wlał przez płot Tash benzynę i podpalił trawnik.
Coltrane zdrętwiał.
- Dym walił jak cholera. Gdybym nie przejeżdżał sprawdzić, czy wszystko gra, dom by się spalił. Wezwałem straż pożarną i do ich przyjazdu polewałem dom wodą ze szlaucha ogrodowego. Przez chwilę naprawdę niewiele brakowało, by wszystko się spaliło.
- Benzynę? - spytał Coltrane.
- Coś się z tym panu kojarzy?
- Kiedyś pomogłem wsadzić do więzienia gościa molestującego kobietę, robiąc mu zdjęcie, jak leje na jej trawnik benzynę.
- Szkoda więc, że nie został pan tutaj. Może i jego by pan uwiecznił na kliszy.
Coltrane zignorował sarkazm.
- Jaki jest pański adres? - spytał Walt. - Przyjadę po Tash i zajmę się tym, by spędziła noc w jakimś bezpiecznym miejscu.
- Czy dzwoni pan z komórki?
- Tak. Co to ma…
- Kilka lat temu, w Bejrucie, pewien człowiek, który zna się na tych sprawach, powiedział mi, żeby nigdy nie mówić nic naprawdę ważnego przez telefon komórkowy. Podsłuchanie prowadzonych przez nie rozmów jest dziecinnie proste. Odwiozę Tash jutro rano do domu. Aha, jeszcze jedno: sprawdził pan czy w domu Tash nie ma ukrytych mikrofonów?
- Co?!
- Ilkovič był specjalistą od zakładania podsłuchu i dzięki temu zawsze wiedział, co zamierzam. Możliwe, że i ten świr zna ruchy Tash dlatego, że założył jej podsłuch. To by wyjaśniało, skąd znał kolejne numery telefonów - słyszał jak technicy podają go Tash.
Znów zapadła martwa cisza.
- Boże!
- Nie sprawdzał pan czy w domu jest podsłuch?
- Cholera! Zaraz to zrobię - odparł Walt.
- Przywiozę Tash jeśli okaże się, że dom jest czysty. - Coltrane oddał dziewczynie telefon, nie przyłożyła go jednak do ucha, jedynie wpatrywała się w Coltrane`a.
- Mikrofony? Naprawdę sądzi pan, że w moim domu może być…
- Tash? Jesteś tam? - dolatywał z aparatu cichy głos Walta.
Powoli podniosła telefon.
- Walt, nie mam nastroju do rozmowy, ale dzięki za wszystko. Naprawdę jestem wdzięczna. Nie, zostań na miejscu, nic mi nie będzie. Porozmawiamy jutro. - Wyłączyła telefon i schowała go do torebki.
Przez długą chwilę żadne się nie odzywało.
- Mikrofony? W moim domu?
- Istnieje taka możliwość. Trzeba to sprawdzić.
- Ale dom ma alarm. Jak dostałby się do środka by założyć podsłuch?
- Czy zanim zaczęto panią molestować, naprawiano u pani coś w domu?
- Niedawno zmieniałam wykładzinę. Chyba nie podejrzewa pan, że…
Coltrane rozpostarł dłonie w geście „kto wie”.
- Boże drogi, czuję się tak… zbezczeszczona.
- Wiem, co ma pani na myśli.
- Sądzi pan, że podpalił dom, by zemścić się za to, że zastawiliśmy na niego pułapkę? A może domyślił się, że wyjechałam z panem i był zazdrosny?
- Nie mógł zauważyć, że jest pani w samochodzie, ale…
- Co?
- Trochę zbyt późno pomyślałem o ukrytych mikrofonach. Jeśli pani dom rzeczywiście jest na podsłuchu, to bez problemu dowiedział się, co planujemy. Przykro mi, może popełniłem błąd.
- Nie zamierzam robić panu z tego powodu wyrzutów. Nie popełnił go pan specjalnie. - Tash powstrzymała wzruszenie ramion. - Z drugiej strony podpalenie domu daje pewność, że nas nie śledził i jesteśmy tu bezpieczni. Może mi pan polecić jakiś hotel w okolicy?
- Tylko jeden.
Czekała aż wymieni nazwę.
- Ten dom - powiedział w końcu Coltrane. - Jest tu pokój gościnny i mam masę szczoteczek do zębów. Jeśli ja się zmieściłem w pani szlafrok, to i pani zmieści się w mój.
- Ale… nie mogę.
- Dlaczego? Dlatego że mnie pani nie zna?
Tash wzruszyła ramionami.
- Powiedziałbym, że w ciągu minionych kilku godzin dość dobrze się poznaliśmy - stwierdził Coltrane zamykając drzwi krypty.
- Ma pan na myśli oglądanie fotografii? Chyba ma pan rację.
Ruszyli schodami w górę.
- Wczoraj zrobiłem zabójczą potrawę z owoców morza i trochę zostało. Mogę ugotować makaron i…
Kiedy rozległo się kolejne dzwonienie, oboje zamarli. Tym jednak razem dźwięk nie dolatywał z torebki Tash, a od drzwi. Coltrane zmarszczył czoło.
- A to kto?
- Spodziewa się pan kogoś?
- Nie. Czasem wpada sekretarz Randolpha Packarda, ale ma klucz i zwykle wchodzi bez dzwonienia. Może tym razem postanowił być elegancki.
Drugi dzwonek jeszcze bardziej zaniepokoił Tash.
- Bez obawy - powiedział Coltrane. - Nikt przecież nie wie, że pani tu jest.
Sam nie był jednak przekonany. Podszedł do drzwi, wyjrzał przez judasza i kiedy rozpoznał osobę na zewnątrz, gwałtownie skurczył mu się żołądek. O nie! Przez chwilę miał ochotę udać, że go nie ma i nie otworzyć, nie był jednak pewien, czy gość nie dosłyszał, jak rozmawiali. Biorąc głęboki wdech, chwycił w dłoń gałkę i otworzył drzwi. Starał się nie wyglądać na skrępowanego. Stała przed nim Jennifer.
15
- Hej, cóż za niespodzianka! - powiedział na powitanie.
- Niespodzianka? - Jennifer wyglądała na zaskoczoną. Ciągle miała na sobie czarną sukienkę od Armaniego. Kolczyki i naszyjnik migotały w świetle. - Nie odebrałeś informacji, którą nagrałam na sekretarce?
- Dopiero wróciłem do domu i jeszcze nie zdążyłem jej odsłuchać. - Coltrane stał w uchylonych drzwiach. - Co masz?
Jennifer miała w rękach kartonowe pudło z kilkoma plastikowymi pudełkami.
- Noworoczną kolację. U moich rodziców została masa jedzenia a nie wiedziałam, czy wdowa po Gregu odpowiednio cię nakarmi. Pomyślałam więc, że przyjadę z pomocą żywnościową.
- Jesteś naprawdę troskliwa.
- Robi się ciężkie. Wpuścisz mnie?
- A… jasne. Jestem tak zaskoczony, że… daj, pomogę ci.
Coltrane sięgnął po pudło, przez co szerzej otworzył drzwi. Kiedy Jennifer spojrzała do wnętrza domu, jej zdziwienie zmieniło się w zażenowanie.
- Przepraszam… nie wiedziałam, że masz towarzystwo.
Tash stała tam, gdzie zaskoczył ich dzwonek do drzwi - na schodach.
- Wydarzyło się dziś kilka spraw i… - Coltrane nie wiedział jak skończyć zdanie. - Jennifer, poznaj Tash Adler.
- Dzień… dobry - z wyraźnym trudem wyjąkała Jennifer.
- Tash, to moja znajoma Jennifer Lane.
- Miło panią poznać - powiedziała Tash z uśmiechem i zeszła ze schodów.
Coltrane opanował już skrępowanie na tyle, by móc wziąć pudło od Jennifer. Choć uwolnił jej ręce, przez chwilę nie ujmowała wyciągniętej do niej dłoni.
- Wygląda pani bardzo znajomo - zdumiała się Jennifer i popatrzyła na Coltrane`a. - Nie rozumiem.
- Znajomo? - Tym razem Tash była zdziwiona.
- Jennifer wie o fotografiach - wyjaśnił Coltrane.
- Widziała je pani? - spytała Tash.
- Tak.
- Wszystkie?
- Wszystkie.
Mimo opalenizny widać było, że Tash się zaczerwieniła. Jakby sądziła, iż akty nie pokazują Rebeki Chance a ją.
- Tash Adler? - Jennifer starała sobie coś przypomnieć. - To pani dostała w spadku od Randolpha Packarda posiadłość w Meksyku?
- Zgadza się. Skąd pani wie?
- Jennifer pomagała mi w poszukiwaniach - wyjaśnił Coltrane. Stał między dwiema kobietami i trzymał w dłoniach kartonowe pudło, co powodowało, że czuł się dość głupawo. - Jennifer, po wizycie u wdowy po Gregu, pokonała mnie moja ciekawość. Pojechałem do Malibu sprawdzić, czy uda mi się znaleźć miejsce, gdzie mieszka Tash.
- Widzę, że miałeś dzień pełen wrażeń.
- Przyjechała obejrzeć fotografie i zastanowić się, dlaczego jest tak podobna do Rebeki Chance.
Jennifer nie mogła odwrócić wzroku od Tash.
- Znaleźliście jakieś odpowiedzi?
- Zaczynamy przypuszczać, że mogła być moją babcią - oświadczyła Tash.
- Proszę, proszę, Mitch. Jestem pod wrażeniem, jakie zrobiłeś postępy. - Jennifer wyglądała na niezbyt szczęśliwą.
- Nie stójmy tak w korytarzu - powiedział Coltrane. - Chodź do środka i…
- Nie, nie - odparła nieco zbyt szybko Jennifer. - Chciałam tylko zostawić jedzenie, nie zamierzałam zostawać. Mam jutro masę pracy i muszę wcześnie wstać.
- Nie możesz zostać choć chwilę? Zamierzałem otworzyć butelkę wina i…
- Oczywiście - dodała Tash. - Proszę zostać. Porozmawiamy. To bardzo miłe, że przyniosła pani jedzenie, Mitch na pewno będzie wolał to od wczorajszych resztek. Właśnie zamierzał wyciągnąć resztkę sałatki z owoców morza.
- Nie wiem… - Jennifer lekko drżał głos. - Robi świetną sałatkę z owoców morza. No, ale naprawdę muszę iść. Miło było panią poznać, Tash. Mitch, porozmawiamy kiedy indziej.
- Ale…
- Szczęśliwego Nowego Roku.
- Tobie też… szczęśliwego Nowego Roku… - Nie wypuszczając z rąk ciężkiego pudła, Coltrane patrzył, jak Jennifer podchodzi do krawężnika, wsiada w BMW i odjeżdża. Ani razu nie spojrzała za siebie.
16
Pchnął drzwi dopiero wówczas, kiedy światła jej auta zniknęły za szczytem wzgórza.
- Może pani zamknąć?
- Oczywiście. Mam niemiłe wrażenie, że w coś wdepnęłam. Czy wy…
- To skomplikowane. Staramy się właśnie sprawdzić, czy uda nam się dogadać. - Coltrane ruszył w górę schodów prowadzących do salonu.
- To nieporozumienie nie pomoże wam. - Tash szła za nim. - Czy to jest ta znajoma, która uważa, że po Nowym Roku należy zaczynać sprawy od nowa?
- Niestety tak. - Coltrane czuł się okropnie. - Podejrzewam, że nie o takim początku roku myślała. Zadzwonię do niej z samego rana.
Kiedy wchodzili do jadalni, Tash zachwiała się wpół kroku.
- Te sznury kulek na ścianie…
- Niezwykłe, prawda?
- Ale… - Tash ze zdumieniem pokręciła głową. - Były na jednej z fotografii… na pierwszym akcie.
- Kiedyś ten dom należał do Rebeki Chance.
- Co?
- Kiedy zniknęła, dom kupił Randolph Packard, który zachował go w identycznym stanie jak w czasie, kiedy ona była właścicielką.
- Co tu się, na Boga, dzieje?
- Miałem nadzieję, że pani mi to wyjaśni.
- Niech pan da sobie spokój z winem - nagle zmieniła temat Tash. - Ma pan szkocką?
Zdziwiony jej manierami, Coltrane nalał Tash whisky.
- Chce pani lodu albo…
- Nie. - Tash chwyciła szklankę i pociągnęła dwa szybkie łyki. Zamknęła oczy, przełknęła i otworzyła oczy. - Teraz poproszę lód i wodę.
- Nic pani nie jest?
- Nie…
Coltrane czekał.
- To znaczy tak. Jestem przerażona.
Coltrane skinął głową.
- Nie wiem jednak czym bardziej - molestującym mnie człowiekiem czy zdjęciami, które mi pan pokazał. Boję się nawet tego domu.
- Dlaczego właściwie…
- Czuję się, jakbym cofnęła się w czasie. Mam wrażenie, że Rebecca Chance jest gdzieś tutaj. Czuję także obecność Randolpha Packarda.
- Kochał ją. Nie ma w tym nic przerażającego.
- Niech mnie pan obejmie.
- Słucham?
- Jeszcze nigdy w życiu nie byłam taka samotna i przerażona. Proszę mnie objąć.
Przez chwilę Coltrane nie mógł się poruszyć. Z nadzieją, że nie zdradzi go drżenie, podszedł do Tash, stanął blisko i objął ją ramionami. Zrobił to bardzo delikatnie, tak by się do niej nie przycisnąć. Zamknął oczy i po chwili poczuł, że Tash kładzie mu głowę na ramieniu. W jej włosach poczuł zapach słońca i słonej wody. Kiedy uniosła ramiona i objęła go za szyję, miał trudności z zapanowaniem nad oddechem. Nie był też w stanie powstrzymać drżenia, nie miało to jednak większego znaczenia, ponieważ Tash także dygotała. Objęła go mocniej i stali ciasno przytuleni. Czuł jak unosi się i opada jej klatka piersiowa. Kiedy zaczął dostawać wzwodu, przestraszył się, że Tash to zauważy. Jej ramiona podskoczyły i wydała z siebie odgłos, który mógł być tylko szlochem. Jego wzwód natychmiast osłabł, Tash delikatnie go od siebie odepchnęła, starła z policzka łzę i obdarzyła najsmutniejszym uśmiechem świata.
- Dziękuję.
- Często bywałem samotny i przestraszony. Jestem do dyspozycji zawsze, kiedy będzie pani potrzebowała męskiego ramienia.
- Jakie to dziwne. Poznaliśmy się dopiero dzisiaj a wiem, że jest pan przyjacielem.
- Ze mną jest tak samo.
Tash zbliżyła głowę, by pocałować Coltrane`a w policzek, zaburczało jej jednak w żołądku i speszona spojrzała w dół. Nieoczekiwanie się roześmiała.
Coltrane też się roześmiał.
- Drugi raz - powiedziała Tash.
- Drugi raz?
- Dziś się roześmiałam. Dzięki tobie.
Znów zaburczało jej w brzuchu i znów się roześmiała.
- Lepiej będzie, jeśli cię nakarmimy - powiedział Coltrane.
Uśmiech Tash nie był już smutny.
Kiedy odgrzewali jedzenie, Coltrane zaczął mówić o tym, nad czym już od jakiegoś czasu się zastanawiał.
- Masz numer telefonu Walta?
Tash spojrzała znad sosu, który mieszała.
- Dwa. Służbowy i prywatny. Znam na pamięć.
- Jest późno, więc pewnie już wyszedł z pracy. Daj mi jego numer domowy.
- Na co?
- Chyba wiem, jak zastawić pułapkę na faceta, który cię molestuje.
Podała numer i kiedy Coltrane zaczął go wystukiwać, z zaciekawieniem mu się przyglądała. Dopiero teraz zobaczył migającą na automatycznej sekretarce czerwoną diodę - najprawdopodobniej chodziło o informację od Jennifer. Nieustannie czuł wyrzuty sumienia z powodu nieporozumienia, do jakiego między nimi doszło.
Podniesiono po trzech dzwonkach. Znajomy głos był nieco bardziej zachrypnięty, może w wyniku alkoholu.
- Co jest?
- Jeszcze raz kłania się Mitch Coltrane.
- Kapitalnie. - Głos natychmiast się zmienił. - Hej, zaraz! Coś się stało Tash?
- Nic jej nie jest. Dzwonię w innej sprawie. Rozmawia pan z komórki?
- Nie.
- To dobrze. Mniejsza szansa, że ktoś podsłucha. Kiedy rozmawialiśmy poprzednio, powiedział pan, że chce z rana sprawdzić czy w domu Tash nie ma podsłuchu, tak?
Tash przyglądała się Coltrane`owi z coraz większym zaciekawieniem.
- Mógł pan o tym wspomnieć, kiedy nie było przy panu świadków - powiedział Walt. - wyszedłem na niefachowca.
- Nie miałem zamiaru pana krytykować.
- A teraz?
- Co teraz?
- Tash słucha?
- Nie, jest w łazience - skłamał Coltrane.
- A więc co z tymi mikrofonami?
- Zastanawiam się nad pewnym pomysłem. Lepiej byłoby, gdyby pan zrezygnował z szukania mikrofonów w domu Tash, ale niestety mógł podsłuchać naszą poprzednią rozmowę, więc chyba będzie pan musiał to zrobić. Inaczej stanie się podejrzliwy.
- O czym pan gada?
- Jeżeli znajdziecie podsłuch, niech pan nie usuwa wszystkich mikrofonów. Zostawcie kilka.
- Znów mi pan mówi jak mam wykonywać moją pracę?
- Niech pan posłucha. Plan, nad którym pracuję, nie zadziała, jeżeli ten kto podsłuchuje, nie dowie się, dokąd Tash będzie jeździć w najbliższych dniach.
- Kolejna pułapka, tak?
- Nie do końca. Jeszcze nie wszystko przemyślałem. Porozmawiamy o szczegółach, kiedy spotkamy się jutro.
- Spotkamy się jutro? - spytał Walt. - No, no, mam więc powód obudzić się z radością!
Coltrane odłożył słuchawkę.
- Dlaczego skłamałeś, że jestem w łazience?
- Gdybym powiedział, że jesteś obok, mogłyby zostać zranione męskie uczucia Walta.
- Chce dobrze.
- Nie wątpię, że z wszystkich sił chce ci pomóc.
- Zaciekawiłeś mnie mówiąc, że masz plan.
- Kilka lat temu fotografowałem dla Jednostki do Spraw Molestowania wydziału policji Los Angeles. Ukryłem się pod domem pewnej kobiety i w środku nocy udało mi się pstryknąć zdjęcie facetowi, który lał na jej trawnik benzynę.
Wspomnienie benzyny spowodowało, że Tash aż jęknęła.
- Tak, wspominałeś o tym w trakcie poprzedniej rozmowy z Waltem.
- Kobieta na podstawie zdjęcia zidentyfikowała sprawcę. Był nim człowiek, z którym spotykała się kilka lat wcześniej. Dzięki mojemu zdjęciu poszedł do więzienia.
- No i?
- Zakładam, że w twoim domu założono podsłuch. Byłoby to logiczne wyjaśnienie, dlaczego facet wszędzie za tobą jeździ i cię fotografuje. Jutro opowiesz - komuś przez telefon albo Waltowi osobiście - jakie masz plany na najbliższe dni. Miejmy nadzieję, że koleś złapie przynętę, bowiem będzie za tobą chodził jeszcze jeden człowiek z aparatem fotograficznym. - Coltrane wskazał na siebie. - Będę na tyle daleko, by móc robić szersze panoramy. Jeżeli w kilku różnych miejscach jakaś twarz zacznie się powtarzać…
- A ja ją rozpoznam…
Coltrane skinął głową.
- Policja go zapuszkuje, a ty znów będziesz spokojnie spać.
- Oby. - Ramiona Tash powoli się odprężyły. - Tak za tym tęsknię. - Dotknęła ramienia Coltrane`a. - Dziękuję ci. Dajesz mi nadzieję.
Coś zabulgotało.
- Boże, sos!
Napięcie zniknęło, zrobiło się normalnie. Coltrane wyjmował z piecyka garnki, Tash przygotowywała nakrycia.
- Zaraz wracam - powiedziała i wyszła.
Kiedy trzasnęła zasuwka w łazience, Coltrane zaczął się przyglądać światełku migającemu na automatycznej sekretarce. Odstawił butelkę wina, którą właśnie zamierzał otworzyć i wcisnął klawisz odtwarzania.
- To ja - zabrzmiał głos Jennifer. - Jestem u rodziców. Sprzątamy, ale zaraz wyjeżdżam. Nie rób sobie nic na kolację. Mama dała mi pełno jedzenia. Zaryzykuję, że jesteś w domu i wpadnę.
W łazience spuszczono wodę. Kiedy otwarły się jej drzwi, Coltrane wcisnął STOP.
- Rozmawiasz z kimś? - spytała Tash.
- Sprawdzam sekretarkę.
- Będziesz musiał coś załatwiać?
- Nie dziś.
- Czyli jesteś gotów?
Tash jadła z apetytem, ale Coltrane myślał o Jennifer, co go tak deprymowało, że niemal niczego nie tknął.
17
Stali przed nim Daniel, Greg i dziadkowie, z tyłu zbliżał się bezgłowy trup Ilkoviča. Zaczął krzyczeć i obudził się z dygotem. Spocony, wbił wzrok w poruszające się po ciemnym suficie prążki cieni rzucanych przez smagane wiatrem drzewa za oknami. Kiedy zobaczył, że jeden z cieni dalej poruszająca się po pokoju postać, znów zadygotał. Nim zdążył wyskoczyć z łóżka, by móc się bronić, rozjaśniło mu się w głowie i dostrzegł, że cień na szczycie schodów to postać Tash.
Miała na sobie biały szlafrok. Coltrane nie rozróżniał jej rysów.
- Przestraszyłam cię?
- Nie. Nie ty. - Coltrane przeciągnął dłonią po spoconym czole. - Miałem koszmarny sen.
- Wiem. Jęczałeś. Słychać cię było aż w podziemiu. Przyszłam sprawdzić, czy nic ci nie jest.
- Dzięki. - Jego rozszalały puls powoli zwalniał. - Już po wszystkim. Przepraszam, że cię obudziłem.
- Nie spałam. Też się obudziłam. I też miałam koszmarny sen.
- Bardzo zły?
- Bardzo. Coś między przerażającym a potwornym.
- Mam nadzieję, że to nie preludium do zdarzeń, jakie mają mieć miejsce w nowym roku.
- A dlaczego nowy rok miałby być inny od starego?
Coltrane podparł się na łokciach.
- Obiecuję, że mój plan się uda. Policja złapie wariata i twój nowy rok będzie inny.
- Miło pomarzyć.
- Może zrobię kawę?
- Nie, spróbuję znów zasnąć - odparła Tash.
- Mam nadzieję, że ci się uda.
- Przed chwilą prawie mu się udało.
- Może tym razem nic ci nie przeszkodzi.
- Boję się spać sama.
Zbliżyła się do łóżka Coltrane`a. Poczuł jak podnosi się kołdra, ruch materaca pod jej ciężarem, potem jej ciepło. Przykryła ich i byli razem.
- Jestem taka zmęczona…
- Zamknij oczy. Spróbuj zasnąć.
Aby ją uspokoić, dotknął jej ramienia i znów został trafiony iskrą. Kiedy błysnęła na nagiej skórze, zrozumiał, że Tash zrzuciła z siebie szlafrok. Zanim zdołał się opanować, pocałował ją. Tak przerażony jak w tym momencie nie był nawet wtedy, kiedy Ilkovič ścigał go na ranczu Maynarda. Choć kręciło mu się w głowie od szalejącej w żyłach krwi, kiedy otworzyła usta a jej język odnalazł jego język, świat wokół zawirował. Położył dłoń na piersi Tash i poczuł jak sutek twardnieje. Jęknęła i objęła go. Głowę miał coraz lżejszą. Jeszcze nie spotkał kobiety o tak gładkiej skórze, tak jedwabistych włosach łonowych. Dotknął jej wilgotnej kobiecości i niemal zawył, kiedy wbiła mu paznokcie w pierś. Zaczął lizać jej sutki, na co Tash z drżeniem pożądania chwyciła w dłoń jego członek, uniosła biodra, wprowadziła go w siebie i objęła Coltrane`a nogami. W tym momencie przestała się spieszyć, poruszała się teraz powoli i płynnie jak fala. Niemal zakwilił. Jeszcze nigdy nie spotkał takiej płynności, wilgotności, tak idealnego wchłonięcia i takiej słodyczy. Wkrótce nie był w stanie dłużej się powstrzymywać. Jego krótkie pchnięcia wydłużyły się nagle. Tash jęczała w jego rytmie, ich biodra splotły się we wspólnym szale. Kiedy dostała orgazmu, zaczęła krzyczeć, u Coltrane`a rozładowanie napięcia było tak potężne, jakby coś wstrząsnęło nim od stóp do czubka głowy, która u szczytu rozkoszy eksplodowała.
18
Leżeli w milczeniu.
- Ta elektryczność statyczna, którą strzelasz jest fascynująca. Widziałem w ciemności iskry.
- Miałam w środku całą burzę.
- Jeszcze nigdy nie przeżyłem czegoś tak…
- Ja też.
Przeciągnął dłonią po jej gładkim udzie, płaskim brzuchu, piersiach. Czuł się jak czciciel jakiejś bogini.
- O tak…
- Przegoniłeś moje koszmary.
- Zawsze będę je przeganiał. - Nagle przypomniał sobie, że Rebecca Chance i Randolph Packard najprawdopodobniej kochali się na tym samym łóżku. Tyle lat temu. A teraz on kochał się z sobowtórem Rebeki, być może jej wnuczką.
- Nie sama… - mruknęła Tash.
- Zgadza się. Już nie będziesz samotna.
Westchnęła, wtuliła się w niego. Była zupełnie rozluźniona. Jeszcze kilka minut i odpłynęła w sen, jej oddech spowolniał, zrobił się miarowy i cichy. Coltrane długo nie mógł zasnąć. Nie był w stanie uwierzyć w jej obecność i w to, co zrobili.
DZIESIĘĆ
1
Obudził się ze strachem, że wszystko okaże się snem, a Tash nie będzie obok. Leżała jednak przy nim, kiedy się poruszył powoli zamrugała i popatrzyła mu w oczy.
- Cześć. - Jej uśmiech był zapraszający.
- Cześć.
Dotknęła jego policzka.
- Dobrze spałeś?
- Kiedy się uspokoiłem, tak.
Zachichotała.
- A ty? Jak ty spałaś?
- Po raz pierwszy od długiego czasu nie obudziłam się bardziej zmęczona niż przed zaśnięciem. A powinnam być zmęczona po tym, co wyprawialiśmy.
- Może zamówić masażystę?
Tash przeciągnęła się, unosząc piersi i przysunęła się tak, by go dotknąć.
- Sądzę, że sami możemy pousuwać sobie nawzajem wszelkie bóle mięśni…
Obawy Coltrane`a zniknęły. Wszystko było w najlepszym porządku. Bał się, że Tash obudzi się z wyrzutami sumienia, powie że się pomyliła i powinni zachowywać się tak, jakby się nic nie wydarzyło. Najlepiej jeśli zostaną przyjaciółmi, a ponieważ po tym, co się stało nie bardzo mogą się przyjaźnić, muszą przestać się spotykać. To, że leży z nim w łóżku wydawało się tak naturalne, że aż miał ochotę krzyczeć z radości.
- A ty? - spytała. - Masz jakieś bóle mięśni, którymi należałoby się zająć?
- W jednym miejscu.
- Pokaż gdzie.
- Tutaj.
- O tak, od razu widać, że ma prawo boleć.
- Co powinniśmy twoim zdaniem z tym zrobić?
- Jest na to lek, który stosują tubylcy z Bora Bora.
- Byłaś tam?
- Nie, ale zapoznałam się z ich wiedzą na kursie korespondencyjnym. Oczywiście lepsza byłaby nauka bezpośrednia, ale i tak wiem, że przy bólach, na jakie cierpisz, należy masować pewne miejsce.
- Sprytni tubylcy.
- Nie tutaj! Co ci za żarty chodzą po głowie?!
- Myślałem…
- Z tyłu. Powiedzieć ci, co odkryli?
- Oczywiście… pod warunkiem że nie przestaniesz. Zamieniam się w słuch.
- Za twoimi jądrami…
- Tak?
- … w kroczu, jest przewód, który prowadzi z…
- Czuję.
- … prostaty do jąder. Poruszając wzdłuż niego palcem… delikatnie, tak jak teraz… opuszkiem palca… Nie nudzę cię?
- W żadnym wypadku.
- Bo jeśli tak…
- Proszę, nie przestawaj.
- Im dłużej wodzę palcem po tym przewodzie, tym wyraźniej powinieneś poczuć że coś rośnie.
- Mmm… tak.
- A twoje jądra się kurczą.
- Aaa… aha.
- Twój członek twardnieje, pęcznieje, jądra… co ci jest? Kot ci ukradł język?
- Ktoś inny ukradł mi coś innego. Ból nasila się coraz bardziej.
- W takim razie terapia jest nieskuteczna. Muszę przestać. Jasna sprawa.
- O nie! Zaraz zadziała. Jestem pewien.
- Teraz też tak zaczynam sądzić. Aha, przypomniałam sobie o najważniejszej części leczenia. Muszę usiąść tak i opuścić się na ciebie w ten…
- O tak…
2
Leżał potem, tak wyczerpany i rozluźniony, że kiedy Tash poszła do łazienki, przez kilka minut nawet nie drgnął. Z błogostanu wyrwał go pisk, który wydobył się z torebki Tash. Przed kąpielą przyniosła ją na górę z gościnnej sypialni w podziemiu i położyła na krześle obok drzwi łazienki. Telefon znów niemiło zawył. Coltrane wstał i odebrał.
- Halo?
- Kto mówi? - spytał gardłowy głos. - Coltrane? Co do…
- Witam, Walt.
- Co się stało z telefonem Tash? W nocy przez godzinę próbowałem się do niej dodzwonić. Teraz też walczę od godziny i nikt nie odbiera. Miała wszędzie zabierać telefon ze sobą.
- Tak robiła. Nie rozumiem, dlaczego… - W tym momencie Coltrane zrozumiał przyczynę. - Do niedawna jej torebka była w innej części domu. Chyba dlatego nie słyszeliśmy dzwonienia.
- Domu? Ona jest u pana? Wydawało mi się, że chciała jechać do hotelu.
- Zmieniła zamiary.
- Daj mi pan ją.
- Nie mogę.
- Dlaczego?
- Jest w łazience.
Walt na chwilę zaniemówił. Kiedy się odezwał, jego głos był jeszcze bardziej basowy.
- Miał pan rację z mikrofonami. Właśnie wróciłem z przeszukania domu. W każdym pokoju był podsłuch, sukinsyn słyszał każde jej słowo.
- I wszystko co mówiliście planując zasadzkę na niego.
- Wyszliśmy na durniów.
- Zrobił pan co zaproponowałem? Zostawił pan kilka mikrofonów?
- Nie wiem, jak pan zamierza…
- Zostawił pan coś?
- Tak. Jeden w salonie.
- To wystarczy.
- Ale po co?
- Wyjaśnię, kiedy przyjedziemy. Za dwie godziny? W biurze szeryfa?
Otwarły się drzwi do łazienki. Tash była owinięta ręcznikiem, mokre włosy sczesała gładko do tyłu, co podkreślało piękno jej rysów. Uniosła brwi.
- To Walt?
Coltrane skinął głową i Tash wzięła od niego telefon.
- Dzień dobry - zaczęła. Miała przepiękny głos. Obeszła Coltrane`a i przycisnęła się do jego nagich pleców. - Nie, noc była bardzo spokojna. Położyłam się wcześnie i spałam jak zabita.
3
Jak zwykle w pierwszy dzień po Nowym Roku, w Beverly Center roiło się od kupujących. W budynku, przypominającym od wewnątrz pieczarę, było mnóstwo sklepów, a wszędzie wokół rozbrzmiewało dudniące echo niezliczonych głosów i kroków. Coltrane był zaskoczony. Spodziewał się, że po męczarniach bożonarodzeniowych zakupów przyjdzie niewielu klientów, ale może zwracano niechciane prezenty albo szukano wyprzedaży. Bez względu jednak na to skąd się wzięli ci ludzie, tłum jednocześnie ułatwiał i utrudniał mu zadanie. Ułatwiał, ponieważ pozwalał się lepiej ukryć, a utrudniał, gdyż tak samo pozwalał lepiej ukryć się człowiekowi, którego Coltrane chciał wytropić. Człowiekowi prześladującemu Tash, nadmiernie nią zainteresowanemu, robiącemu jej zdjęcia z ukrycia.
Był teraz na trzecim poziomie i wyglądał przez poręcz w dół, ku ruchomym schodom, wwożącym nieustająco strumień ludzi z pierwszego poziomu. Oczywiście nie stał przy poręczy sam - nigdy by się nie odważył tak wyeksponować. Na galerii naprzeciwko kilkanaście osób piło kawę w małej kawiarence, po prawej przez poręcz przechylało się kilku nastolatków, krzyczących coś do przyjaciół w dole, po lewej stał mężczyzna, oparty o poręcz plecami. Popijał sok pomarańczowy i czekał na żonę, która weszła do sklepu z ubraniami kilka minut po tym jak Coltrane zajął stanowisko. Wokół było jeszcze wiele innych elementów, godnych zainteresowania - kolumny, rośliny, tablice informacyjne, no i oczywiście sunący tuż za plecami Coltrane`a nieprzerwany strumień ludzi. Jeśli ktokolwiek by się nawet spodziewał, że zastawiono tu na niego pułapkę, potrzebowałby sporo czasu, by dostrzec Coltrane`a, a wtedy albo on sam, albo jego aparat już by zarejestrował obecność podejrzanego.
Popatrzył na zegarek. Zbliżała się druga. Jeśli natręt się zjawił, to trzeba już zacząć działać - Coltrane wyjął z torby na zakupy aparat i nastawił obiektyw. Jak na dany sygnał, na ruchome schody prowadzące z pierwszego poziomu na drugi, weszła Tash. Coltrane od początku wiedział, że bez najmniejszej trudności wyłuska ją z tłumu. Jej magnetyzm uczyni ją natychmiast widoczną. Towarzyszący jej mężczyźni nie rzucali się na szczęście w oczy: przed nią stał partner Walta Lyle, z tyłu jeden z szeryfów z policji stanowej, którego Coltrane poznał poprzedniego popołudnia u Tash. Obaj mieli dziś wolne i chętnie zgodzili się zarobić kilka dodatkowych dolarów. Mieli na sobie zwykłe ubrania i nieco za duże wiatrówki, pod którymi ukryli broń.
Coltrane skoncentrował uwagę na Tash. Planując strategię, dyskutowali nad tym, czy powinna włożyć coś rzucającego się w oczy, zrezygnowali jednak z tego pomysłu, uznając, że jej prześladowca mógłby wtedy nabrać podejrzeń. Jest dość jasne, że molestowana kobieta chce rzucać się w oczy tylko wtedy, kiedy gra rolę przynęty. Ustalono, że Tash ubierze się w coś ładnego choć nie ostentacyjnego, miała więc spodnie z wielbłądziej wełny, granatowy blezer, bluzkę z surowego jedwabiu i skromne srebrne kolczyki. Mimo to Coltrane widział, że Tash musi ściągać na siebie uwagę. Nawet z tej odległości widział jaka jest piękna. Jechała w górę opierając dłoń na poręczy schodów, odwrócona bokiem do Coltrane`a - wyglądała w tej pozycji jak modelka. Kiedy zjeżdżający w dół zaczęli odwracać głowy, Coltrane zrobił pierwsze zdjęcia.
Mało prawdopodobne, by prześladujący Tash mężczyzna stał na schodach jadących w dół, ale Coltrane nie chciał mieć wyrzutów sumienia, że nie wykorzystał każdej szansy. Nie dało się przewidzieć, czy obiektyw nie obejmie czegoś istotnego w tle. Po trzech zdjęciach uniósł aparat wyżej i zaczął fotografować tłum wokół miejsca, gdzie schody wychodziły na drugi poziom. Ponieważ przedtem omówili, jak Tash ma się poruszać, wiedział, że kiedy dziewczyna dojedzie na górę, ruszy w prawo. Przesunął się więc w lewo, by móc fotografować tłum, przez który sunie Tash. Kawałek dalej sfotografował ją, jak wchodzi do butiku. Choć miał obiektyw z autofokusem, na tę odległość trudno było powiedzieć, czy ktokolwiek obdarzył ją spojrzeniem wykraczającym poza zwykły wyraz uznania dla jej urody. Nikt nie zdawał się jej fotografować, ponieważ jednak Coltrane patrzył głównie przez wizjer aparatu, nie mógł być tego pewien. Powiększenia wyjaśnią wątpliwości.
Zmienił miejsce - poszedł w prawo, do sklepu nad butikiem, do którego weszła Tash. Widział stąd wielką otwartą przestrzeń między poziomami i mógł obserwować sklepy znajdujące się naprzeciwko butiku. Dla bezpieczeństwa odsunął się od poręczy, nie przestawał jednak fotografować - z różnych kątów, by mieć jak największą różnorodność planów.
Ponownie popatrzył na zegarek. Minęło pół godziny. Zaplanowali, że mniej więcej po takim czasie Tash opuści sklep, przeszedł więc tak, by widzieć drzwi, w których zaraz miała się pojawić wraz z ochroniarzami. Fotografował tłum po obu stronach sklepu, uwieczniał każdego, kto mógł obserwować wyjście. Ponieważ wiedział, że ze sklepu Tash i policjanci skierują się ku schodom jadącym na dół, poszedł do miejsca, skąd mógł sfotografować każdego, kto chciałby obserwować ich zjazd z pierwszego poziomu.
Cała trójka dotarła na dół i po chwili zniknęła z pola widzenia Coltrane`a, choć wiedział że idą teraz wzdłuż wystaw w kierunku windy, zjeżdżającej na poziom parkingowy. Coltrane rzucił się biegiem do ruchomych schodów i przeskakując po trzy stopnie dobiegł błyskawicznie do drugiego poziomu, dzięki czemu znów miał przed obiektywem Tash i otaczających ją ludzi. Weszła do windy i drzwi się zamknęły.
Migawka trzasnęła jeszcze raz i film się skończył. Kiedy zabuczał silniczek przewijania, Coltrane opuścił aparat. Mięśnie jego pleców zaczęły się powoli rozluźniać. Ból nie był jednak nieprzyjemny - praca z aparatem po tak długiej przerwie radośnie go podnieciła, dała mu zastrzyk energii i adrenaliny nie mniej niż fakt, że pracował z ukrycia, próbował uchwycić kogoś, kto nie wiedział, że jest fotografowany. Zastanawiał się, czy podobne podniecenie czuje człowiek molestujący Tash. Czy podglądanie po kryjomu, zawładnięcie czyjąś duszą bez wiedzy osoby zainteresowanej, daje mu poczucie władzy. Nagle przebiegł go dreszcz, bowiem przypomniał sobie, jak sam się czuł nagi i słaby, kiedy znalazł fotografie, które zrobił mu Dragan Ilkovič.
4
Natychmiast po tym jak film się przewinął, Coltrane założył nowy. Zastanawiał się, co dalej. Powinien teraz pognać do samochodu i pojechać w następne miejsce, gdzie wybierała się Tash, czyli do kolejnego butiku - w pasażu handlowym przy Trzeciej Ulicy w Santa Monica. Potem miała jeszcze pojechać do sklepu w Westwood, a na koniec do butiku w South Coast Plaza w hrabstwie Orange. Wszystkie cztery sklepy były jej własnością. Poza nimi miała jeszcze trzy w San Diego i cztery w San Francisco.
- Prowadzę jeszcze inne interesy - wyjaśniła kiedy jechali rano do biura szeryfa w Malibu. - Staram się nie ingerować w ich codzienną działalność, ale od czasu do czasu wpadam, by kierownicy wiedzieli, że Wielka Siostra czuwa. Ponieważ sklepy z odzieżą bardziej mnie interesują, odwiedzam je częściej. Dzisiejsze popołudnie i wieczór znakomicie pasują na obchód.
- Czy przed pojawieniem się w sklepach zapowiadasz się telefonicznie?
- Zawsze. Po pierwsze daje im to szansę usunięcia wszystkiego, co mogło by mi się nie spodobać, poza tym wygląda mniej na próbę przyłapania ich na czymś. Nie chcę, by kierownicy się mnie bali, ale ciężko dla mnie pracowali.
- W takim razie może podzwoń do nich dziś z domu. Ustal wizyty tak, bym zdążył dojechać wszędzie przed tobą.
- Ale wtedy on będzie znał moje plany.
- A my jego.
Coltrane uznał pierwszą fazę za zakończoną i zjechał na parter. Było za dwadzieścia pięć trzecia. Żeby miał rezerwę na dojazd, Tash umówiła się z kierownikiem sklepu w Santa Monica o wpół do czwartej, więc jej prześladowca z pewnością nie zjawi się tam wiele wcześniej. Sam zdąży zajechać przed nią i zacząć fotografować kupujących. Istniała oczywiście możliwość, że prześladowca Tash nie zjawi się w żadnym z…
5
Ktoś pchnął Coltrane`a tak mocno w plecy, że prawie go wytrącił z równowagi i zepchnął w dół schodów. Kompletnie zaskoczony, złapał za poręcz i odwrócił się do natręta.
- Uważaj pan gdzie…
Jego zdumienie jeszcze wzrosło, kiedy ujrzał przed sobą Carla Nolana. Byli z sierżantem podobnego wzrostu, ale policjant stał stopień wyżej, przez co zdawał się wielki jak wieża, a jego barki ciężarowca niecodziennie szerokie. Nolan znów pchnął Coltrane`a w ramię - jeszcze mocniej. Broniąc się z całych sił przed upadkiem, Coltrane mocniej chwycił poręcz.
- Hej, co pan…
- Trzymaj łapy z dala od niej.
Ludzie na schodach zainteresowali się incydentem. Coltrane, choć był zajęty sobą, czuł poruszenie wokół.
- Na Boga, stracił pan rozum!
Nolan pchnął go po raz trzeci.
- Trzymaj się od niej z daleka!
- Jeśli pan nie przestanie…
- Nie dotarło? - Nolan złapał Coltrane`a za rękę z taką siłą, aż ten zawył z bólu. - To ty masz przestać.
Kiedy schody stanęły, Coltrane się zachwiał. Nagle zauważył, że jest na dole i nie stoi na schodach. Ludzie rozpierzchli się nagle. Nolan jeszcze wzmocnił chwyt.
- Będziesz się spokojnie zachowywać, zjedziemy windą do garażu i znajdziemy sobie spokojne miejsce, gdzie troszkę pogwarzymy - powiedział. - Ściskał rękę Coltrane`a z taką siłą, że mu drętwiała.
- Co pan sobie życzy.
- Świetnie. Dobry początek. Co sobie życzę.
Znajdujący się nieco dalej klienci nie zauważyli przepychanki między Coltrane`em a Nolanem. Obaj mężczyźni doszli do windy, Nolan wdusił przycisk i kiedy drzwi się otworzyły, wepchnął Coltrane`a do kabiny. Zderzyli się i Coltrane poczuł, że Nolan ma pod pachą kaburę. Drzwi zamknęły się i winda ruszyła w dół.
- Po co te nerwy - zaczął Coltrane. - Nie wiem o co chodzi, ale…
Oczy Nolana rozszerzała wściekłość.
- Już ci powiedziałem, o co chodzi: masz przestać.
Jadące z nimi starsze małżeństwo zaczęło rzucać na boki nerwowe spojrzenia. Drzwi w końcu się otworzyły i Nolan pociągnął Coltrane`a w głąb garażu. Rozejrzał się i pchnął go między dwie furgonetki, aż Coltrane oparł się plecami o ścianę. Samochody zasłaniały ich.
- Masz nie zbliżać się więcej do Tash.
- Carl, co pan wyprawia?! Ryzykuje pan pracę. Nie może pan na mnie ot tak sobie napadać. Straci pan odznakę.
- A kto o tym powie? Ty?! Że zrobiłem to? - Nolan walnął Coltrane`a pięścią w żołądek. Coltrane zgiął się wpół, złapał za brzuch i opadł na kolana. - Albo że zrobiłem to? - Grzbietem dłoni uderzył Coltrane`a w skroń, aż ten przewrócił się na podłogę. - Powiedz mi. Kto o tym powie?
Rozciągnięty na betonie, Coltrane nie wiedział, co go bardziej boli - brzuch czy głowa.
- Gdybyś się oddał pod naszą opiekę, Greg by żył. Gdybyś zrobił to, co ustaliliśmy, McCoy nie leżałby w szpitalu. Potraktowałeś mnie jak głupka i machnąwszy ręką na to, że czekam na ciebie, pojechałeś zgrywać bohatera. Musiałeś mi pokazać, że jesteś cwańszy ode mnie i najlepiej wiesz, co robić w sprawie Ilkoviča.
Kiedy Coltrane spróbował wstać, Nolan ponownie uderzył go grzbietem dłoni w głowę i rozciągnął na ziemi. Dzięki uderzaniu zgodnie z regułami sztuk walki dłoń Nolana nie była narażona na uraz i nie zostawiała śladów, mimo to jej siła była piorunująca.
- O tak, próbowałem zachować dobrą minę do złej gry i ukrywałem emocje. Przekonywałem się, że jestem zbyt surowy, bo w końcu zrobiłeś co trzeba z Ilkovičem, zapłaciłeś mu za Grega, ale musiałeś się zjawić u Tash i zrobić ze mnie i moich kumpli głupków. Potem poprosiła cię, byś został, zabrałeś ją do siebie i spędziła z tobą noc. Jeśli nie jest to błyskawiczna robota, to nie znam się na rzeczy.
- Carl…
- Zamknij się, póki nie skończę! Nie tylko nikomu nie powiesz, że odbyliśmy tę rozmowę, ale już nigdy nie zobaczysz się z Tash.
Coltrane uniósł głowę i choć mącił mu się wzrok, spróbował popatrzeć na Nolana.
- Czyżby pan i Tash…
- Masz się zamknąć!
- Co tu się dzieje? - spytał obcy męski głos.
Był to ochroniarz, mężczyzna tuż po trzydziestce, miał napiętą twarz, chudy jak szczapa i znacznie niższy od Nolana. Z uchwytu przy pasku wyjął walkie-talkie.
- Miałem skargę z powodu jakiegoś incydentu - powiedział dość niepewnie. - Proszę przestać.
- Wydział policji Los Angeles. - Nolan wyciągnął portfel i pokazał odznakę. - Jedynie zatrzymałem podejrzanego. Próbował uciec.
Ochroniarz zmrużył oczy i przyjrzał się odznace.
- Wydział policji Los Angeles? - Odprężył się. - Nie wiedziałem… potrzebuje pan pomocy?
- Panuję nad sytuacją - odparł Nolan. - Może pan wrócić do swoich zajęć. Poradzę sobie.
- Świetnie. - Ochroniarz zrobił krok do tyłu. - Nie chciałem wchodzić w paradę.
Nolan czekał. Odgłos kroków ochroniarza ścichł, w oddali rozległo się trzaśnięcie drzwi. Sztywno wskazał palcem Coltrane`a.
- Dobrze żeś nic nie powiedział.
Starając się, by dzieliło ich kilka metrów, Coltrane wstał. Łomotało mu w głowie.
- Dlaczego miałbym coś mówić? Ta sprawa dotyczy tylko nas dwóch.
- Mylisz się. Dotyczy ciebie, mnie i Tash. Jeśli jeszcze raz się do niej zbliżysz, to poślę cię do szpitala. Jasno się wyrażam?
- W stu procentach.
- No to się rozumiemy. - Nolan odwrócił się i odszedł.
Coltrane opierał się ciężko o ścianę i trzymał za brzuch. Ciężko oddychał, walczył z chęcią zwymiotowania. Słyszał ciężkie stąpnięcia Nolana, potem otwieranie drzwi samochodu, zapalanie silnika i pisk opon odjeżdżającego samochodu. Powoli odsunął się od ściany. Jego pierś w dalszym ciągu ciężko unosiła się i opadała, teraz jednak nie z braku powietrza a ze złości.
6
- Czy jest coś, czego nie powiedziałaś mi o Carlu Nolanie?
Było za dziesięć czwarta, Coltrane stał w budce telefonicznej w pasażu handlowym przy Trzeciej Ulicy w Santa Monica. Mimo obrażeń dotarł na umówione miejsce przed Tash. Sfotografował tłum z tak wielu ujęć jak było to możliwe bez ściągania na siebie uwagi. Z ukrycia obserwował, jak Tash i jej dwaj ochroniarze zjawiają się przy butiku i wchodzą do środka. Przeszedł potem w poprzek promenady, by sfotografować tłum po drugiej stronie pasażu. Kiedy skończył pracę do jakiej się zobowiązał, musiał uczynić to, do czego zmuszały go groźby Nolana - porozmawiać z Tash i dowiedzieć się, co jest grane.
- Mitch? O czym ty mówisz? - Jej głos wyrażał ogromne zdziwienie.
- Nolan zasugerował, że jesteście parą. Sprał mnie, by mnie o tym przekonać.
- Co zrobił? Boże drogi!
Rozmawiając, Coltrane obserwował okolicę.
- O ile znam się na rzeczy, to kręci się w pobliżu i znów mnie spierze, by się upewnić, że lekcja poskutkowała. Jeśli więc nie sprawi ci to zbyt wiele kłopotu, może wyjaśnisz, co jest grane?
- To okropne. Nigdy bym nie pomyślała, że będzie w stanie… coś ci się stało?
- Przede wszystkim jestem zdumiony. Miałaś coś z nim?
- Nie… to skomplikowana sprawa. Nie da się opowiedzieć przez telefon.
- Mam nadzieję, że zechcesz wyjaśnić mi wszystko osobiście.
- Na pewno. Niedługo. Obiecuję.
- Czy to możliwe, że to on cię prześladuje?
- Carl? Nie, to niemożliwe. Poznałam go tydzień po tym, jak zaczęłam dostawać listy i telefony. Przedtem nie wiedział o moim istnieniu.
- Ale może kontynuuje to co zaczął tamten, by stać się dla ciebie kimś nieodzownym. Może to on założył podsłuch i chciał podpalić twój dom. Nie… - Coltrane zauważył, że się zapędził. - Gdyby to on robił, nie przychodziłby do mnie, by ściągać na siebie uwagę. Jeśli jednak to nie on cię prześladuje i nie on założył podsłuch, to skąd wiedział, że będę w Beverly Center?
- Walt mu powiedział.
- Walt?
- Po tym jak zostawiłeś mnie w biurze szeryfa, Carl zadzwonił i poprosił o najświeższe informacje, więc Walt powiedział mu o naszym planie. Nie doszukuj się tajemnic w tym, że cię znalazł. Nie musiał w tym celu korzystać z mikrofonu w moim salonie.
- Byłem pewien… - Coltrane`owi pulsowało w głowie. Musiał powrócić do zasadniczego pytania. - Dlaczego on uważa, że wtrącam się w coś, co odbywa się między wami?
- Mitch, proszę cię… są tu ludzie. Kiedy spotkamy się, wszystko ci opowiem. To nie tak jak sądzisz.
- Nie jestem do końca pewien, co sądzić.
- To całkiem niewinne. Musisz uwierzyć mi na słowo, dopóki wszystkiego ci nie wyjaśnię.
- Kiedy? Nie skończysz w South Coast Plaza przed ósmą, więc do domu zajedziesz najwcześniej na jedenastą. Muszę wywołać zdjęcia, by sprawdzić, czy nie ma na nich czegoś ważnego. Zajmie mi to… może zaoszczędźmy czas i spotkajmy się u mnie?
- Z rozkoszą.
- Twoi ochroniarze mogą cię przywieźć i…
- Zaraz! Czy Carl wie, gdzie mieszkasz?
- Nnno… oczywiście.
- W takim razie jest możliwe, że obserwuje dom. Nie chcę żadnych kolejnych kłopotów z mojego powodu.
- Poradzę sobie z…
- To mój problem i ja się tym zajmę. Zadzwonię do niego zaraz po powrocie do domu i załagodzę sprawę. Uwierz mi, nie będzie cię więcej napastował.
- Zadzwoń potem do mnie. Muszę się dowiedzieć, o co chodzi.
- Obiecuję. Wszystko zrozumiesz. - Tash zawahała się - Nie mogę się doczekać, kiedy znów się zobaczymy.
Kiedy Coltrane usłyszał się trzask odkładanej słuchawki, miał wrażenie, jakby to był dźwięk zamykanej trumny. Wziął głęboki wdech i próbował uspokoić myśli. Wkrótce Tash i jej ochroniarze wyjdą ze sklepu - musiał się przygotować do fotografowania jej otoczenia, kiedy będzie szła na parking. Nie mógł sobie pozwolić na dekoncentrację.
7
Pracował w ciemni i czekał na telefon od Tash. Chemikalia i konieczne wyposażenie kupił w drodze powrotnej z South Coast Plaza i kończył właśnie najbardziej absorbującą czasowo część roboty, czyli wywołanie negatywów. Pozytywy to sprawa nie tyle czasochłonna co nużąca. W końcu są to zwykłe fotki, a nie artystyczne ujęcia. W ich robieniu nie będzie kreatywnego wyzwania, nie chodzi przecież o to, jak sprawić, by powstał najlepszy estetyczny efekt. Cóż, musiał potraktować to jako ćwiczenie obowiązkowe.
Wystarczyłoby oddać filmy do ekspresowego wywołania, skąd po godzinie odebrałby maszynowo wykonane odbitki, jednak wzorem Packarda, Coltrane jeszcze nigdy podczas swej kariery nie skorzystał z usług zakładu fotograficznego. Kiedy pracował sam, szybciej widział efekty swej działalności, poza tym nie chciał się narażać na ryzyko zagubienia lub zniszczenia powierzonego filmu. Nie zniósłby, gdyby Tash musiała jeszcze raz robić z siebie przynętę.
Wspomnienie Packarda sprawiło, że wyobraził sobie, jak niezliczoną ilość razy stary mistrz schodził do tej ciemni i robił to samo co on teraz - przekładał odbitki z kuwety z wywoływaczem do przerywacza. Delikatnie wstrząsał kuwetą i obracał papierem, doglądając, by przerywacz równomiernie go opłukał, potem przenosił arkusz do kuwety z utrwalaczem. Powtarzał to samo - wstrząsał kuwetą i obracał odbitkę, na koniec umieszczał ją w płuczce, do której ciągle leciała świeża woda, wypłukująca z powierzchni gotowej fotografii zbędne chemikalia.
Wyobrażał sobie Packarda, stojącego w tym samym miejscu co on, z miłością wywołującego fotografie Rebeki Chance. Kiedy po zrobieniu zdjęć z centrów handlowych zabrał się do wywołania całkiem innych fotografii - tych, które poprzedniego dnia zrobił w domu Tash - niemal czuł, że jest w nim coś z Packarda. Kiedy naświetlił pierwszą kartkę, włożył ją do wywoływacza i wstrzymał oddech, pomyślał czy stary mistrz czuł wtedy to samo co on teraz. Czy kiedy na papierze nagle pojawiły się rysy Rebeki Chance - tak jak teraz przed nim identyczne rysy Tash Adler - Packard też głęboko westchnął?
Ponętne kształty obu wychodzących z oceanu kobiet były takie same. Co prawda Tash miała na sobie dopasowany strój nurka a Rebecca Chance odkrywający więcej ciała, mokry, opinający ją kostium kąpielowy, ale poza tym wyglądały jak ta sama osoba. Coltrane miał upiorne wrażenie, że stał się Packardem. Obaj kochali tę samą kobietę, obaj byli w łóżku z tą samą kobietą. W tym samym łóżku.
Zadzwonił telefon. Choć na niego czekał, tak zaabsorbowało go myślenie o Tash, że terkotanie aparatu kompletnie go zaskoczyło. Chciał natychmiast podnieść słuchawkę, ale nie mógł odejść od pracy, gdyż nie chciał zniszczyć obrazu Tash, w momencie gdyby zostawił fotografię zbyt długo w wywoływaczu. Wyjął więc papier z kuwety, strząsnął z niego nadmiar płynu i włożył go do płukania.
Nim skończył, rozległy się kolejne dwa dzwonki. Skoczył w kierunku aparatu i podniósł słuchawkę.
- Czekałem na twój telefon. Jak poszło? - spytał.
Osoba z drugiej strony nie odpowiedziała od razu. Kiedy się odezwała, zrobiła to bardzo cicho.
- Chyba nie mojego telefonu się spodziewasz…
- Jennifer?
- Chyba nie powinnam dzwonić…
Coltrane poczuł, że ma w żołądku kawał ołowiu.
- Co słychać? - spytał.
Jennifer przełknęła, jakby chciała zapanować nad sobą.
- A jak sądzisz?
- Zamierzałem dziś do ciebie zadzwonić.
- Ale nie miałeś czasu.
- Nie mogłem. Coś mi weszło w paradę.
- Wyobrażam sobie.
- Chciałem wyjaśnić wczorajsze nieporozumienie.
- O! Które?
- Dlaczego zamiast przyjechać do twoich rodziców, pojechałem do Tash.
- Nie wiem, czy można to nazwać nieporozumieniem. Rozumiem to doskonale.
- Musimy porozmawiać.
- Nie podoba mi się sposób, w jaki to mówisz.
- Jennifer…
- Przejdźmy przez to. Mów.
- Chciałem…
- Może to nienajlepszy moment? Nie przeszkadzam?
- Nie. Jestem sam.
- W takim razie może mnie wpuścisz? Dzwonię z samochodu, stoję pod twoim domem.
8
W ciemności Jennifer wyglądała mizernie. Nie miała na sobie eleganckiej sukni od Armaniego, a sprane dżinsy, pomarańczową bluzę z napisem: Southern California i czapkę baseballówkę - ten sam strój co w dniu, kiedy w listopadzie wybrali się na poszukiwania „Sokolego Gniazda” Rudolfa Valentino. Wspomnienie tamtej chwili ścisnęło Coltrane`owi serce.
- Cześć.
- Cześć.
- Na pewno mogę wejść? - Jennifer miała zaczerwienione oczy, jakby niedawno płakała.
- Teren jest czysty.
Weszła z wahaniem do środka. Sposób, w jaki spoglądała wokół, wskazywał na to, że dom wydaje się jej obcy, nie ma poczucia przynależności do otoczenia.
- Masz na coś ochotę?
- Najlepiej kapkę arszeniku.
Coltrane nie wiedział co odpowiedzieć, ukrył skrępowanie zamaszyście zamykając drzwi.
- Zadowolę się jednak szkocką - powiedziała Jennifer.
Coltrane przypomniał sobie, że w nocy Tash też prosiła o whisky. Dojście do kuchni zdawało się trwać wieczność, ale w końcu mu się udało. Przygotowywanie Jennifer drinka pomagało zamaskować skrępowanie.
- Nie napijesz się ze mną?
- Nie. Mam jeszcze masę pracy w ciemni i nie chcę się zrobić senny.
- Nie ułatwiasz mi sprawy. Wątpię, czy przez to przebrnę, jeśli każesz mi pić samej.
- Nie ma sprawy. Oczywiście. Napijmy się razem.
Zrobił sobie drinka. Nalał do szklanki whisky, wrzucił dwie kostki lodu, dodał wody - był nawet wdzięczny Jennifer, że dała mu okazję wykonania jeszcze kilkunastu ruchów. W końcu stuknęli się szklaneczkami.
- Oby nam się dobrze działo.
- Nie posuwałabym się aż tak daleko. Może wystarczy „na zdrowie”. Na pewno nie „nam się” - Jennifer napiła się spory łyk, skrzywiła się, jakby drink był zbyt mocny i popatrzyła na Coltrane`a. Stała dokładnie w tym samym miejscu, co poprzedniej nocy Tash. - Mów.
- Nie wiem jak zacząć.
- Dopóki nie skłamiesz, wszystko co powiesz będzie okej. Ułatwię ci. Widziałam jak patrzyłeś na nią. Zakochałeś się?
Coltrane wbił wzrok w swoje dłonie. Jennifer pokręciła z dezaprobatą głową.
- Najpierw zakochałeś się w fotografiach Rebeki Chance a teraz w jej sobowtórze.
- To jeszcze bardziej skomplikowane.
- Oczywiście. Jesteś skomplikowanym mężczyzną. Naprawdę jest wnuczką Rebeki Chance? Dlatego jest do niej tak upiornie podobna?
- Tak podejrzewam. Ciągle staram się tego dowiedzieć.
Jennifer napiła się kolejny duży łyk i ponownie się wzdrygnęła.
- Cóż, jak już powiedziałam w Sylwestra, nie jestem w stanie rywalizować z tak piękną kobietą. Zwłaszcza jeśli jest duchem. Powinieneś dziś zadzwonić i nie pchać mnie na dno.
- Nie chciałem… naprawdę coś poważnego mi przeszkodziło.
- Przekonaj mnie, że nie zamierzałeś mnie rzucić nic nie mówiąc.
- Ale… mogę ci pokazać kilka fotografii?
- Chyba nie zniosę oglądania kolejnych jej zdjęć.
- Mylisz się. To inne zdjęcia, naprawdę. Kiedy je zobaczysz, zrozumiesz mnie.
- Rozumiem cię - powiedziała głucho Jennifer.
9
Coltrane wszedł pierwszy do ciemni. Zanim Jennifer mogła dostrzec leżącą w kuwecie fotografię Tash, odwrócił odbitkę. Miał nadzieję, że nie zauważyła, co zrobił, a jej uwaga skieruje się tam, gdzie wskazał dłonią - ku innym zdjęciom, zawieszonym do suszenia na sznurku.
Zapalił górne światło.
- Zdjęcia tłumu? - ze zdziwieniem spytała Jennifer.
- Zostały zrobione w Beverly Center.
- Ale… Po co je robiłeś? Do tego aż tyle? Kompozycyjnie są do niczego.
- Nie zależało mi na artystycznych kompozycjach. Cykałem wszystko jak leci.
- To jakaś nowa technika? Mam nadzieję że nie. Te zdjęcia nie mogą się równać z tymi, które zrobiłeś po spotkaniu Packarda, zanim zaczęło się całe zamieszanie.
- Służą czemu innemu.
- Czemu innemu? - Jennifer ponownie popatrzyła na zdjęcia. Ruszyła wzdłuż ich szeregu, tym razem uważniej się przyglądając. - O! - W końcu dostrzegła w tłumie Tash. - Nawet w tłumie jest widoczna… ale sprawia wrażenie, jakby nie wiedziała, że robisz jej zdjęcia. To tak, jakbyś… - Zmarszczyła czoło i popatrzyła na Coltrane`a. - Szedłeś za nią?
- Szedłem przed nią.
- Nie rozumiem.
- Już wyjaśniam.
Kiedy skończył, Jennifer z niewiarą pokręciła głową.
- Ilkovič ci nie wystarczył? Musisz sam się pchać w kolejną identyczną sprawę?
- Ta sprawa nie jest identyczna. Tutaj nie ja jestem napastowany.
- Jeśli nie bierzesz pod uwagę Nolana. Wygląda na to, że już tak długo ma do czynienia z osobnikami śledzącymi i nachodzącymi innych ludzi, iż w końcu sam stał się jednym z nich.
- Nolan się uspokoi, kiedy Tash mu uzmysłowi, że nic ich nie łączy.
- A dlaczego tak sądził?
- Jeszcze nie wiem, ale Tash powiedziała, że mi to wyjaśni.
Jennifer jeszcze raz rzuciła okiem na zdjęcia, potem znów popatrzyła na Coltrane`a.
- Poddaję się - powiedziała w końcu. - Nie chcę więcej marnować ci czasu.
- Przeszliśmy razem przez mnóstwo trudnych chwil i chciałbym, żeby wszystko między nami było jak należy.
- Nie licz na to, Mitch. To, że chcę zamknąć sprawę, nie oznacza, że stosunki między nami będą „jak należy”. Nawet nie próbuj mówić: „Mam nadzieję, że pozostaniemy przyjaciółmi”.
Coltrane skinął głową.
- Ona ma jeszcze kilka sklepów w San Francisco i San Diego? - spytała Jennifer. -
Nie wspominając o różnych interesach, których nie wymieniła? A więc jest nie tylko bogata, ale także wspaniała jak cholera? Farciarz z ciebie.
Coltrane ze skrępowaniem wzruszył ramionami.
- Skąd ma pieniądze?
- Nie wiem. Kilka lat temu zmarła jej matka, więc może dostała spadek.
- A skąd jej matka wzięła pieniądze?
- Nie mam pojęcia. Nie pytałem, bo uznałem, że to nie mój problem.
- Wygląda na to, że macie oboje sporo do omówienia. Nie powiem: „mam nadzieję że wam się ułoży”, bo bym skłamała. - Jennifer zawahała się, wyraźnie zbierała siły do dalszego mówienia. - Powiem co innego: „mam nadzieję, że nie zostaniesz zraniony”.
- Jennifer…
- Najlepiej będzie, jak już sobie pójdę. - Po jej policzku potoczyła się łza.
Podeszli do drzwi wejściowych.
- Żegnaj.
- Przykro mi - powiedział Coltrane.
- Nie bardziej niż mnie. - Jennifer starła z policzka kolejną łzę i wyszła na zewnątrz. - Kiedy specjalne wydanie… - Głos jej się załamał. - Kiedy specjalne wydanie będzie gotowe, dostaniesz pierwszy egzemplarz. Te fotografie są naprawdę wspaniałe, Mitch… - Znów załamał jej się głos. - Bez względu na to, co wydarzyło się potem, jestem dumna, że byłam obok ciebie, kiedy je zrobiłeś.
Coltrane`owi zacisnęło się gardło.
Stał w otwartych drzwiach i patrzył, jak Jennifer dochodzi do krawężnika, wsiada do samochodu i odjeżdża. Tak samo jak poprzedniego wieczoru, nie obejrzała się za siebie. Kiedy jej wóz zaczął się wspinać na wzgórze, Coltrane postanowił wrócić do środka. Zatrzymał się wpół ruchu, kiedy światła reflektorów BMW Jennifer omiotły stojący niedaleko ciemnego szczytu samochód.
10
Z powodu ciemności i odległości nie był pewien, ale samochód wyglądał na explorera Nolana. Ktoś siedział za kierownicą i patrzył w kierunku Coltrane`a. Kiedy światła reflektorów samochodu Jennifer zniknęły za szczytem, explorer stał się ledwie widoczny.
Czyżby to naprawdę był Nolan? Coltrane jeszcze czuł ból brzucha w miejscu, gdzie policjant go uderzył. Przez chwilę miał ochotę pobiec na szczyt wzgórza i sprawdzić, czy Nolan naprawdę obserwuje jego dom, ale spotkanie z Jennifer napełniło go takim przygnębieniem, że nie miał sił na konfrontację. Bardzo chciał, by wszystko odbyło się całkiem inaczej, nigdy nie miał zamiaru jej ranić. Wrócił do środka i zamknął drzwi. Jeżeli to naprawdę był Nolan, czekała go długa, zmarnowana noc.
Coltrane czując suchość w ustach, popatrzył na zegarek i stwierdził, że jest niemal dwunasta. Tash powinna już być w domu, ciekawe dlaczego nie zadzwoniła. Może przed rozmową z nim chciała porozumieć się z Nolanem, lecz nie było go w domu?
Może więc to naprawdę on czeka na wzgórzu?
Coltrane stwierdził, że musi wrócić do pracy. To najlepiej wypełni mu czas.
Pogasił światła, zszedł do ciemni i zaczął robić kolejne odbitki. Po kilku minutach przypomniał sobie o fotografii, którą odwrócił w kuwecie, kiedy przyszła Jennifer. Wyjął ją z wody i ponownie uderzyła go uroda Tash, wychodzącej w kombinezonie do nurkowania z oceanu. Jej oczy zdawały się patrzeć prosto w jego oczy.
Co się z nim działo? Jak ktoś poznany poprzedniego dnia mógł wywierać na niego taki wpływ?
Nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia, ale przecież w tym przypadku nie była to sprawa pierwszego wejrzenia. Znał wygląd Tash długo przedtem, zanim ją spotkał.
Przypomniał sobie przeczytaną kiedyś teorię bratnich dusz, twierdzącą, że przeznaczone sobie dusze nie zaznają spokoju, dopóki nie odnajdą się w kolejnym wcieleniu. Być może właśnie to wyjaśniałoby fakt, że został w tak niemożliwy do opanowania sposób zauroczony. Kiedy po raz pierwszy ujrzał fotografię Rebeki Chance, miał wrażenie, że rozpoznaje coś doskonale znajomego. Wydawało mu się także, że był w niej zakochany dawno temu, a teraz ma kolejną szansę, by ją kochać - pod postacią Tash.
W każdym jednak razie, bez względu na to co czuł, nie musiał niczego uzasadniać. Szukanie racjonalnego wyjaśnienia tylko zniszczy jego uczucia.
Dotychczas robił pozytywy ze zdjęć z Beverly Center, w Santa Monica i w Westwood, zostały mu jeszcze fotki z South Coast Plaza. Był zaniepokojony, dlaczego Tash nie dzwoni, poczuł pierwsze obawy, czy coś się nie stało, mimo to zmusił się, by podejść do powiększalnika i włożyć negatyw. Mechanicznie umieścił papier w maskownicy, nastawił zegar i włączył światło. Gdyby pozytyw miał być pokazywany publicznie, Coltrane ustaliłby optymalny czas naświetlania papieru za pomocą kolejnych prób. Przy tych zdjęciach nie chodziło jednak o uzyskanie optymalnego kontrastu światła i cienia ani o perfekcyjną ostrość, jedynie o wartość informacyjną. Ponieważ poza tym chciał jak najszybciej mieć to niewdzięczne zadanie za sobą, nie dbał o perfekcję techniczną - wystarczyło, by Tash mogła rozpoznać twarze.
Z doświadczenia wiedział, że aby zdjęcia wychodziły poprawnie, należy naświetlać papier przez dwadzieścia sekund. Światło powiększalnika wyłączał zegar, nie musiał więc i tego pilnować. Wyjął papier z maskownicy, odłożył w bezpieczne miejsce i naświetlił kolejny arkusz. Kiedy przygotował do wywołania sześć sztuk, zaniósł je do kuwety z wywoływaczem i zanurzył w płynie.
Po chwili delikatnego poruszania wywoływaczem i obracania leżącymi jednym pod drugim arkuszami, rozpoczęła się magia powstawania obrazu. Czekał w podnieceniu. przyglądał się coraz wyraźniejszym konturom. Dzięki piętnastu latom pracy miał znakomitą pamięć wzrokową, pozwalającą bez trudu rozpoznawać na wywoływanych fotografiach szczegóły z poprzednich. Tym jednak razem podniecenie przemieniło się w rozczarowanie - nigdzie nie powtarzały się te same twarze. A miał taką nadzieję, że nie będzie musiał powiedzieć Tash, iż jego plan okazał się fiaskiem…
Co gorsza, coś było nie tak ze wszystkimi sześcioma zdjęciami - twarze w prawym dolnym rogu każdego zostały prześwietlone, stały się niemożliwe do rozpoznania. Na szczęście wyraźnie było widać twarze na pozostałej części kadru. Oznaczało to, że prawe dolne rogi należy naświetlać krócej, może piętnaście sekund.
Odbitki nie nadawały się do użytku. Coltrane zaklął, wrzucił je do śmieci i wrócił do powiększalnika. Przygotował nowe pozytywy, tyle tylko że w trakcie naświetlania, po piętnastu sekundach zasłaniał dłonią prawy dolny róg papieru. Żeby między różnie naświetlanymi płaszczyznami nie powstała ostra granica, lekko poruszał dłonią na boki. Ruch ten przypominał gesty magika, ale przecież to co robił, było sednem magii ciemni fotograficznej. Manipulując czasem naświetlania powodował że niewidoczne stawało się widoczne.
Po naświetleniu włożył sześć arkuszy papieru do wywoływacza, ale tym razem, kiedy zaczął pojawiać się obraz, zamarł. Dolna prawa część górnego zdjęcia była ostra i wyraźna - ukazywała mężczyznę z przystawionym do oka aparatem, skierowanym w stronę Tash i jej ochroniarzy. Niestety aparat zasłaniał jego twarz. Siwiejące włosy wskazywały, że jest w średnim wieku, widać też było dość korpulentną budowę ciała.
Z wrażeniem, jakby wpadło mu do gardła coś kłującego, Coltrane zdjął górne zdjęcie. Na drugim mężczyzna obrócił się nieco w prawo. W dalszym ciągu aparat znajdował się przy jego oku, tym razem jednak palec wciskał spust - właśnie robił Tash zdjęcie. Zmiana pozycji spowodowała, że widać było gruby kark i kawałek pulchnego policzka. Coltrane odsłonił trzecie zdjęcie - mężczyzna jeszcze bardziej odwrócił się w prawo, robił kolejne zdjęcia Tash. Tutaj widać było górny zarys policzka. Coltrane patrzył, przekonując się, że na pewno się myli a to co widzi, jest niemożliwe. Pospieszenie przerzucił pozostałe trzy zdjęcia tej sekwencji - mężczyzna opuścił aparat najpierw do brody, potem do wysokości szyi, na koniec na poziom klatki piersiowej. Bez przerwy wbijał wzrok w Tash. Kiedy Coltrane ujrzał całą twarz, czując w ustach gorzki posmak mdłości, musiał przyznać, że wyobraźnia go nie zwiodła i się nie pomylił. Na zdjęciach widniał Duncan Reynolds.
11
Kiedy zadzwonił telefon, Coltrane stwierdził, że ma trudności, by zmusić mięśnie do pracy. Dopiero po dwóch kolejnych dzwonkach mógł oderwać oczy od zdjęć i podnieść słuchawkę. Sądząc, że Jennifer mogła złamać dane słowo i to ona dzwoni, utrzymywał neutralny ton. Przynajmniej się starał. Szok z powodu ujawnienia Duncana Reynoldsa powodował że schrypł mu głos.
- Halo?
- W twoim głosie nie ma zbytniego entuzjazmu. - Głos Tash brzmiał figlarnie. - Sądziłam, że mój telefon bardziej cię ucieszy. - Coltrane`a kolejny raz uderzyło, jak dźwięczny głos ma Tash.
- Słowo „radość” oddaje moje uczucia jedynie w ułamku.
- Obudziłam cię?
- Nie. Pracowałem. - Coltrane popatrzył w kierunku zdjęć. Ciągle jeszcze nie mógł pojąć tego, co odkrył.
- Przepraszam, że to zajęło mi tyle czasu. Chciałam zadzwonić do ciebie po rozmowie z Carlem, ale od godziny odpowiada mi tylko automatyczna sekretarka.
- To najprawdopodobniej dlatego, że siedzi w samochodzie pod moim domem.
- Żartujesz.
- Ktoś siedzi w samochodzie sto metrów od domu. Wygląda na ten sam model explorera co jego.
- Boże… Chyba zamiast do ciebie powinnam wczoraj jechać do siebie.
- Tym razem mnie nie zaskoczy. Może powinienem pójść do niego i…
- Nie, nie potrzeba kolejnych kłopotów. Myślę, że uda mi się go uspokoić, muszę tylko z nim porozmawiać i przekonać, że jest w błędzie.
- Przepraszam - jest w błędzie w jakiej sprawie?
- Nie przejmuj się, przecież obiecałam, że o wszystkim ci powiem.
- No to opowiedz.
- Nie. Nie przez telefon. Muszę patrzeć ci przy tym w oczy i upewnić się, że dobrze mnie zrozumiałeś.
- To coś aż tak złego?
- Nic złego, ale opowieść zajmie nieco czasu, a doskonale pamiętam, co mówiłeś o rozmawianiu przez telefon komórkowy. Są ze mną Lyle i jego kolega, poprosiłam ich, by podwieźli mnie do automatu na stacji benzynowej przy Pacific Coast Highway. To też nie jest to najlepsze miejsce, by wdawać się w opowiadanie długich historii.
- A jutro?
- Chętnie. Ale dzwonię jeszcze z jednego powodu. Masz coś, z czego nie mógłbyś zrezygnować na kilka najbliższych dni?
- Tylko ciebie.
Tash przez chwilę się nie odzywała.
- Dostałam dreszczy…
- Mam nadzieję, że przyjemnych.
- W najprzyjemniejszych miejscach. Moglibyśmy spotkać się jutro na lotnisku?
- Na lotnisku?
- Przy kasach Delty. Piętnaście po dziewiątej. Powinniśmy zdążyć kupić bilety na lot dziesięć po dziesiątej.
- Dokąd?
- Do Acapulco. Do posiadłości, którą dostałam w spadku. Nie wytrzymam dłużej tej ciągłej konieczności oglądania się za siebie. Chcę pojechać gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie. I nie będzie nas dręczył, żaden Carl, żaden świr, który mnie molestuje, nikt. Gdzie tylko we dwoje będziemy mogli w spokoju rozmawiać, pływać, leżeć na plaży…
- Brzmi interesująco.
- … i robić jeszcze inne rzeczy.
- Brzmi jeszcze ciekawiej.
- Będziesz?
- Nie mam wyjścia.
Tash roześmiała się głośno.
- Lubię jak się śmiejesz - powiedział Coltrane.
- Tylko ty umiesz sprawić, bym się śmiała. Może w Meksyku potrafię śmiać się jeszcze więcej.
- Kasy Delty. Dziewiąta piętnaście. Przyniosę ze sobą fotografie, które zrobiłem. Chyba coś znalazłem.
- Co?
- Nie jestem do końca pewien, co to oznacza. Kilka razy powtarza się pewna twarz i jestem ciekaw, czy ją znasz.
- Uważasz, że go odkryłeś?
- Może.
- To najlepsza wiadomość dnia.
- Może to nieporozumienie.
- Nie. Mam takie przeczucie że nie.
12
Coltrane wyłączył wszystkie światła w domu. Ostrożnie, by nie zostać dostrzeżonym, wyjrzał przez zasłony w salonie i rozejrzał się po okolicy. Stojąca na szczycie wzgórza latarnia rozświetlała ciemność w promieniu kilkunastu metrów. Samochód zniknął.
Coltrane nie wiedział, czy należało się z tego powodu cieszyć, czy jeszcze bardziej martwić.
JEDENAŚCIE
1
Kiedy należący do Delta Airlines boeing 757 z hukiem silników oderwał się od pasa startowego, Tash powiedziała:
- Pokaż zdjęcia.
Coltrane pochylił się do przodu, by wyciągnąć spod siedzenia torbę, ale ruchy krępował mu zapięty pas. Sięgnął do klamry, stwierdziwszy jednak, że samolot ciągle jeszcze wznosi się stromo do góry, zmienił zdanie. Przez okienko po prawej widział jachty motorowe i żaglowe w Marina del Rey. Z bólem przypomniał sobie widok znajdującego się w sąsiedztwie przystani mieszkania Jennifer. Ponieważ był niedzielny poranek, być może siedziała na balkonie, pijąc kawę i patrząc na startujący samolot.
- Lepiej zaczekam, aż pozwolą rozpiąć pasy.
- Ledwie zasnęłam ze zdenerwowania, że nie rozpoznam człowieka, wobec którego masz podejrzenia.
- Rozpoznanie go to nie problem, bo go znam. Tylko, czy wyda ci się znajomy.
- Znasz go?
- Z wielkim zaskoczeniem zobaczyłem na zdjęciach, że w tłumie był człowiek, który cię fotografował. Chodzi o sekretarza Randolpha Packarda. Nazywa się Duncan Reynolds. Czy to nazwisko coś ci mówi?
- Nie. - Tash próbowała sobie przypomnieć. - Nie rozumiem… co sekretarz Packarda może mieć wspólnego ze mną? Dlaczego miałby mnie sobie upatrzyć, jeśli go nie znam?
- Może wkrótce będziesz znała odpowiedź na to pytanie.
Kiedy Coltrane znów wyjrzał przez okno, zobaczył na spienionym oceanie plamy licznych żagli. Po chwili samolot skręcił w kierunku lądu i skierował się na południe, nad zaciągnięty smogiem przybrzeżny pas oceanu. W dali widać było wyspę Santa Catalina i Coltrane przypomniał sobie, że właśnie tam zginęli w wypadku jachtu rodzice Packarda. Miał wtedy szesnaście lat i pozostał bez rodziny. Wracali właśnie z wycieczki do Meksyku - ciekawe, czy byli w Acapulco, tam dokąd on wybierał się teraz z Tash?
- Zgasł napis - powiedziała Tash.
Coltrane odwrócił się od okienka i popatrzył na nią. Znów uderzyła go jej uroda. Miała na sobie wygodne ubranie - mokasyny, spodnie w kolorze khaki, żółty bawełniany sweter, płócienną marynarkę z podwiniętymi rękawami, także w kolorze khaki. Turkusowy naszyjnik. Była prawie bez makijażu - jedynie wokół oczu zrobiła kilka kresek, pasujących w kolorze do naszyjnika i nałożyła odrobinę brzoskwiniowej szminki. Mimo pozornie codziennego stroju wyglądała jak zawsze zachwycająco.
- Oczywiście. - Coltrane rozpiął pas i sięgnął po torbę. Kiedy podawał jej zdjęcia, patrzyła z takim napięciem, jakiego jeszcze nigdy u nikogo nie widział.
- Który to? - spytała.
- Nie chcę ci nic sugerować, więc pokażę zdjęcia w takiej kolejności, w jakiej je robiłem. Tak samo przejdziemy przez poszczególne centra handlowe.
Kiedy Tash przejrzała zdjęcia z Beverly Center, wydęła wargi.
- Nie zauważyłam nikogo, kto wydałby mi się znajomy.
- Obejrzyj następny komplet.
Tash obejrzała zdjęcia z nie mniejszą koncentracją.
- Tu też nikogo nie rozpoznaję.
- Żadna twarz się nie powtarza?
- Żadna.
Obejrzenie trzeciego zestawu też nie przyniosło rezultatu.
- Strasznie trzeba się koncentrować - powiedziała oddając fotografie Coltrane`owi. - Obawiam się, że mogłam coś przeoczyć.
- Spróbuj z ostatnim zestawem. Zaraz skończymy.
Zdjęcia, które wydały mu się podejrzane, włożył w środek, by niczego nie zasugerować Tash.
- Znowu nic - powiedziała po przejrzeniu kilku zdjęć. - Tutaj też nic. Tutaj… - Słowa zamarły jej w gardle, wzięła kolejną odbitkę, popatrzyła, wróciła do trzech poprzednich. Sztywniejąc, popatrzyła na kilka następnych. - To on. Ten z aparatem.
- Nie powinienem wspominać o aparacie. Zasugerowałaś się.
- Nie. To prawda, że o mało nie pominęłam tych zdjęć nie zauważając go. Nie jestem tak dobrym obserwatorem jak ty, ale ten człowiek… - Stuknęła palcem w zdjęcie. - Poznaję go. Był z adwokatem, który przyszedł do mnie do domu z informacją, że dostałam od Randolpha Packarda dom w spadku.
Coltrane wpatrywał się w twarz Duncana Reynoldsa.
- Nie przedstawił się jednak jako Duncan Reynolds, lecz William Butler. Powiedział, że pracuje dla adwokata. O co tu chodzi? Dlaczego mnie okłamał?
- Może nie chciał, byś dowiedziała się, że ma związek z Packardem. Gdybyś się dowiedziała, na pewno zechciałabyś zadać mu dziesiątki pytań, dlaczego Packard umieścił cię w testamencie.
- Pytania, na które nie chciał odpowiadać.
- Brzmi to logicznie.
- Ale dlaczego nie miał ochoty odpowiadać na moje pytania? - Ze strachu Tash tak podniosła głos, aż siedząca po drugiej stronie przejścia, wytwornie ubrana para starszych ludzi, popatrzyła na nią z naganą. Tash zbliżyła się do Coltrane`a i ściszyła głos. - Dlaczego on mi to robi?
- Pamiętasz, jak ci opowiadałem o mojej współpracy z Jednostką do Spraw Molestowania wydziału policji Los Angeles?
- Pamiętam.
- Sporo się wtedy nauczyłem. Sądzi się ogólnie, że molestujący kobiety natręci to wyłącznie odrzuceni mężowie i narzeczeni albo obsesyjni zwolennicy znanych ludzi i polityków, ale to nieprawda. Czasami zdarza się, że ktoś zaczyna molestować osobę, z którą miał przypadkowy i przelotny kontakt. Kasjer w supermarkecie dostaje obsesji na punkcie kobiety, która robi tam zakupy. Kiedy klientka płaci czekiem, łatwo może się dowiedzieć jej nazwiska i adresu. Teraz krąży wokół jej domu, potem przestaje mu to wystarczać i obserwuje posesję nocami. Kiedy i to mu za mało, zaczyna za kobietą chodzić. Dzwoni w nadziei, że usłyszy głos obiektu swej „miłości”. Posyła kwiaty i liściki. Fotografuje z ukrycia. Rozpaczliwie pragnie z nią związku, ale wie, że to niemożliwe, więc jego rozczarowanie rośnie i przechodzi w złość. W końcu decyduje się ukarać ją za to, że jest za dobra dla niego, więc bierze kanister z benzyną, nóż, broń albo…
Tash wzdrygnęła się.
- Twierdzisz, że Duncan Reynolds pasuje do tego schematu?
- Bez dowodów byłbym ostrożny ze stawianiem zarzutów, zwłaszcza że, prawdę mówiąc, lubię go. Na moje oko nie pasuje do schematu, ale na ile te schematy są trafne? Kiedy ludzie dowiadują się, że ich sąsiad poszedł do pracy i zastrzelił tam pięć osób, też zwykle mówią: „Zawsze był taki spokojny… nigdy bym się nie spodziewał, że może zrobić coś podobnego…” Kto wie, do czego każdy z nas jest zdolny?
Tash znów się wzdrygnęła.
- To co powiedziałeś o nożu, jest dla mnie trochę zanadto obrazowe.
- Przepraszam, nie zamierzałem cię zdenerwować. - Coltrane uspokajająco dotknął dłoni Tash. Znów przeskoczyła między nimi iskra.
Oboje wbili wzrok w miejsce, gdzie to nastąpiło.
- Może promieniuje ze mnie strach. - Tash sięgnęła po zawieszony na fotelu przed nią telefon.
- Co robisz?
- Dzwonię do Walta. Teraz, kiedy wiemy, kto mi zagraża, policja może go aresztować. Niech wyduszą z niego przyznanie się do winy.
- Tash, daj spokój.
- Dlaczego?
- Walt nic nie zrobi bez dowodów. Będzie chciał zobaczyć zdjęcia.
- No to mu je pokażemy. - Zaraz jednak dotarło do niej, że to niemożliwe. - No przecież!
- Rozumiesz teraz, o co mi chodzi? Poprosi, byś mu jak najszybciej pokazała zdjęcia i nawet najdelikatniejsza wzmianka o wycieczce zastanowi go. Jeżeli te zdjęcia są tak ważne - zapyta - to dlaczego zamierzasz czekać kilka dni z pokazaniem mu ich?
- Wyjdę na durnia.
- Możesz powiedzieć mu prawdę, że zobaczyłaś zdjęcia dopiero w samolocie do Acapulco. Kiedy jednak się dowie, dokąd lecisz, spyta dlaczego.
- A nasza wycieczka we dwoje stanie się znana wszem i wobec. - Tash ze zniechęceniem westchnęła. - A jeżeli dowie się o niej Carl, może nawet zechcieć za nami polecieć.
- Jak najbardziej.
Tash odwiesiła słuchawkę.
- Duncan Reynolds też nie wie, dokąd lecę. Będziemy więc naprawdę tylko we dwoje.
- Na pewno nikt cię nie śledził w drodze do lotniska?
- Przyjechałam taksówką i poprosiłam kierowcę, by wysadził mnie przy kasach United Airlines. Dopiero po wejściu do hali przebiegłam do Delty. Co miałby zrobić ktoś, kto mnie śledził? Zostawić samochód przy wejściu do terminalu? Natychmiast by mu go odholowano.
Nagle jakiś głos nad nimi powiedział:
- Nic państwu nie potrzeba?
Coltrane i Tash, zaskoczeni, popatrzyli na stojącą przy nich stewardesę.
- Nie, po prostu odkryliśmy, że przed wyjazdem zapomnieliśmy zająć się pewną dość ważną sprawą - odparł Coltrane. - Chyba wybraliśmy nienajlepszą porę na urlop.
- Film, który zaraz się zacznie to komedia. Może pomoże państwu odzyskać dobry nastrój.
- Mam nadzieję.
2
Gdyby nie absorbowały ich tak niemiłe sprawy, reszta trzy i półgodzinnego lotu stałaby się ogromną przyjemnością. Obsługa była znakomita, tak samo napoje i jedzenie - zwłaszcza okoń morski po meksykańsku w sosie pomidorowym, z oliwkami i różnymi rodzajami papryki. Sceneria w dole wyglądała niezwykle. Patrząc przez okno, Coltrane widział granat Zatoki Kalifornijskiej, nieco w prawo poszarpane klify Półwyspu Kalifornijskiego. Kiedy Półwysep się skończył - cyplem składającym się z pełnych dramatyzmu formacji skalnych - w przedzie otworzyła się zapierająca dech w piersiach płaszczyzna oceanu. Lecieli ciągle na południowy wschód, praktycznie wzdłuż wybrzeża Meksyku.
Jak napisano w znajdującym się w kieszeni fotela przewodniku, już 1521 roku, kiedy Cortez odkrył miejsce, gdzie teraz znajdowało się miasto, było jasne, że wcinająca się w ląd zatoka w kształcie litery C, jest jednym z najdogodniejszych na świecie miejsc do budowy portu. Przez czterysta lat znajdowały się tu wielkie magazyny, ale dopiero w dwudziestych latach naszego wieku senne miasteczko z nieskazitelnymi plażami i przepięknym widokiem na góry w głębi lądu zaczęto cenić jako teren wypoczynkowy. Najpierw pojawili się bogaci turyści z Mexico City, po nich sławni i bogaci z innych krajów i kontynentów. Przyjeżdżali zarówno B. Traven, Malcolm Lowry, Sherwood Anderson jak i Tennessee Williams, który umieścił tu akcję Nocy Iguany. Z powodu nadmiernego zabudowania i zagęszczenia Acapulco, którego popularność osiągnęła swój szczyt w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, straciło renomę. Dopiero w późnych latach osiemdziesiątych władzom miasta udało się dzięki ogromnym nakładom usunąć negatywne zjawiska, zmodernizować miasto i okolice, i przywrócić regionowi dawną chwałę.
Kiedy pilot zapowiedział podejście do lądowania, Tash i Coltrane przesiedli się na lewą stronę samolotu, aby mieć lepszy widok.
- Nie spodziewałem się, że to tak wielkie miasto. - Coltrane patrzył w dół z zachwytem.
- W przewodniku napisano, że ma ponad milion mieszkańców.
- Założę się, że niewielu z nich stać na mieszkanie w tych eleganckich hotelach.
Brzeg półkolistej zatoki i porośnięte tropikalną roślinnością zbocza w głębi lądu zapełniały setki wielkich, migoczących w słońcu budynków. Coltrane w duchu „sfotografował” impresjonistyczny obraz w dole - zieleń niezliczonych palm mieszała się z brązami skał, różem rafy koralowej, złotem piasku i lazurem wody. Przy wyjściu z portu czekały na swoją kolej chcące wypłynąć na ocean jachty motorowe, liczne statki wycieczkowe sunęły ku przystaniom, mijając motorówki, żaglówki i jachty.
- W trzydziestym czwartym musiało tu być nieco inaczej - stwierdził Coltrane. - Dopiero dwa lata później założono telefony, ziemia kosztowała osiem centów za hektar i w mieście żyło trzy tysiące ludzi. Ten raj na ziemi, był końcem świata.
- Tym bardziej raj Packarda, Espalda del Gato. Ciekawe jak zareagowała Rebecca Chance, kiedy ją tu przywiózł.
3
Mieli jedynie bagaż podręczny, więc szybko przeszli przez cło oraz kontrolę paszportową i znacznie szybciej niż się spodziewali, opuścili przypominający wielki hangar terminal. Taksówką pojechali na północ - wzdłuż brzegu pełnego pól golfowych, plaż i luksusowych hoteli, z których jeden został zbudowany na podobieństwo egipskiej piramidy. Po dwudziestu minutach jazdy autostradą, taksówka wspięła się na szczyt wzgórza, skąd rozpościerała widok na port.
Przemieszczając się Costera Miguel Alemán, malowniczą aleją, ciągnącą się równolegle do brzegu, minęli nowoczesne wieżowce, znaleźli się w starej części miasta o tradycyjnej meksykańskiej architekturze i zatrzymali się przy niewielkim hotelu o nazwie El Geranio Blanco - Biała Gerania, który polecił im taksówkarz, kiedy dowiedział się, że nie mają gdzie zamieszkać. Pracował tu jego kuzyn i choć styczeń był jednym z najbardziej obłożonych miesięcy, zapewniał, że na pewno znajdzie się dla nich ładny pokój za przyzwoitą cenę. Zostali w samochodzie, kierowca poszedł „porozmawiać z kuzynem”. No i na pewno za przyzwoity napiwek dla niego, pomyślał Coltrane, kiedy kierowca wyszedł po kilku minutach z hotelu, oświadczając z szerokim uśmiechem, że wszystko załatwione. Jego uśmiech zrobił się jeszcze szerszy, kiedy dostał pięćdziesiąt dolarów. Kiedy taksówka odjechała, popatrzyli na fasadę hotelu - z każdego balkonu zwieszały się girlandy geranium.
- Mam nadzieję, że nie kłamał z tym kuzynem - stwierdził Coltrane.
Popatrzyli po sobie, nagle rozbawieni możliwością, że zostali oszukani. Okazało się na szczęście, że pokój czeka, tyle tylko że jest tak mały, iż praktycznie wypełnia go łóżko, ma tylko jedno okno, znajduje się na czwartym piętrze (hotel był bez windy) i kosztuje tyle ile zdaniem Coltrane`a powinien kosztować najlepszy apartament w tym hotelu.
- Co sądzisz? Idziemy gdzie indziej? - spytał Coltrane.
- Z tego co mówił kierowca, miasto jest pełne. Głosuję za tym, aby tu zostać. Spójrzmy na wszystko z dobrej strony - przynajmniej mamy łazienkę.
- Ale żeby się do niej dostać, trzeba przepełznąć przez łóżko.
- Szczegóły.
- Musimy szybko zająć się jeszcze jedną rzeczą.
- Masz na myśli łóżko?
- Nie. Carla Nolana.
4
- Popełniłam błąd.
Coltrane aż się wewnętrznie skurczył.
- To znaczy?
Siedzieli przy stoliku w jednej z kawiarenek na pełnym ludzi rynku Starego Acapulco. Zamówili po margaricie, ale żadne jeszcze nie tknęło drinka.
- Na początek musisz zrozumieć, że w ciągu ostatnich tygodni, odkąd zaczęły się moje kłopoty, dużo przebywałam z Carlem.
Coltrane miał wrażenie, że się zapada.
- Nic się między nami nie wydarzyło - powiedziała szybko Tash.
- Tash, nie czuję się najlepiej pytając o to, bo twoje życie jest twoją sprawą i gdyby mi nie groził, nigdy nie wpadłbym na taki pomysł.
- Nie zgadzam się. Nawet gdyby ci nie groził, opowiedziałabym o tym. Jeżeli czeka nas wspólna przyszłość, musisz poznać moją przeszłość.
Plac ocieniały wysokie palmy, na przeznaczonym dla orkiestry podium bawiły się dzieci. W przeciwległym końcu placu stał kościół w mauretańskim stylu, z żółtymi iglicami i niebieską, cebulastą kopułą wieży. Do Coltrane`a nic z tego nie docierało.
- Chcesz tego? Przyszłości ze mną? - spytał.
Tash ciepło się uśmiechnęła.
- Czuję się z tobą lepiej niż z jakimkolwiek mężczyzną, którego dotychczas znałam. Czuję się przy tobie, jakbyśmy znali się wieki. Na szczęście w rzeczywistości tak nie jest, więc przyjemność poznawania ciebie przede mną.
Fala uczuć, jaka ogarnęła Coltrane`a, odebrała mu mowę.
- A więc spędzałam z Carlem dużo czasu. Tak samo z Lyle`em, Waltem i pozostałymi. W końcu są moimi ochroniarzami. Jeden z nich zawsze czuwa przy mnie. W samochodzie, w domu. Jadamy razem, rozmawiamy.
Coltrane czekał z niepokojem.
- Kiedy dostarczono mi do domu tę paczkę z byczym sercem, po rozpakowaniu było tyle krwi, że… o mało nie zwariowałam. Przyjechali technicy i wzięli paczkę do zbadania, potem wpadł Carl sprawdzić, czy wszystko w porządku. Byli ze mną Lyle i Walt, ale musieli jechać zająć się jakimś włamaniem. Carl zaoferował, że może jakiś czas zostać i pojechali.
Coltrane pochylił się do przodu.
- Byłam tak rozbita, że zaczęłam ryczeć. Wyciągnęłam ręce i objęłam go. Nie umiem ci opowiedzieć, jak strach może zmęczyć. Kiedy zaczął mnie całować, nie zaprotestowałam, tak potrzebowałam kontaktu z drugim człowiekiem. Potem jednak zaczął całować mnie namiętniej, dotykać i…
- Przestań. Nie zmuszaj się do opowiadania tego.
- Muszę. Jeśli Carl powie ci kiedyś, że go zwodziłam, chcę byś wiedział, jak było naprawdę. Chcę wyjaśnić ci to teraz do końca, by nie wracać do tego nigdy więcej.
Po drugiej stronie placu zaczęła grać orkiestra, ale do Coltrane`a także to nie dotarło.
- Odepchnęłam go, powiedziałam mu, że się myli i nie pragnę z nim seksu, lecz pociechy. Wyjaśniłam, że nawet bez dodatkowego komplikowania spraw straciłam panowanie nad własnym życiem. On zaś oświadczył, że się we mnie zakochał. Chciał wiedzieć, co jest w nim nie tak, że go nie chcę, a ja odparłam, że w obecnej sytuacji nie myślę o żadnym mężczyźnie.
Tash na chwilę przerwała, powierciła się niespokojnie na krześle, popatrzyła w kierunku portu, wyraz jej oczu świadczył jednak o tym, że nie widzi jachtów i stateczków, a wydarzenia sprzed tygodni.
- Od początku wiedziałam, że nigdy nie mogłabym mieć romansu z Carlem, choć przez chwilę myślałam, czyby się z nim nie związać. Nie jestem z tego zbyt dumna, ale cóż… Wiedziałam, że depcze mi po piętach jakiś świr, prawdopodobnie chce mnie zabić, a ja potrzebuję stałej i jak najlepszej pomocy, więc nie zachowałam się dość stanowczo. Kiedy Carl spytał, czy będziemy mogli wrócić do tematu kiedy złapie natręta i przestanę się bać, nie miałam odwagi być szczera. Zamiast twardo odpowiedzieć: „Nie”, stwierdziłam, że nie jestem w stanie myśleć o mężczyznach, dopóki walczę z cieniami. Teraz widzę, że dało mu to fałszywe nadzieje i dostał obsesji. W Nowy Rok, dokładnie zauważyłam jak poczuł się urażony, kiedy zaproponowałam, byś został porozmawiać o posiadłości, którą odziedziczyłam. Czułam jak jest zazdrosny.
- Tak więc postanowił spotkać się ze mną w Beverly Center i dać jasno do zrozumienia, że nie jestem mile widziany i to on ma do ciebie prawo.
- Obawiam się, że tak uważa - że ma do mnie prawo.
Coltrane zacisnął szczęki.
- Cóż, kiedy wrócimy do Los Angeles i Duncan Reynolds zostanie aresztowany, zajmę się tym, by zrozumiał prawdę.
- Nie, daj mu spokój. Niech policja się tym zajmie. Nie chcę, by coś ci się stało.
- Tym razem mnie nie zaskoczy.
- Proszę cię… To był mój błąd. Dość mamy problemów. Nie prowokuj kolejnych.
Coltrane nie umiał się oprzeć proszącemu tonowi.
- Jak chcesz - odparł. Postanowił się uspokoić. - Zgoda, niech policja się tym zajmie.
- Dziękuję ci.
Kiedy dotknął dłoni Tash, z radością stwierdził, że tym razem nie uderzył go prąd.
- Najważniejsze, że już prawie po wszystkim - stwierdził.
- Prawie po wszystkim… - powiedziała tęsknie Tash. - Wypijmy za to.
Unieśli kieliszki i stuknęli się za pomyślność.
- Gdybyśmy nie zdecydowali się tu przyjechać, byłoby już całkiem po wszystkim - stwierdził Coltrane. - Może wyruszymy jutro z powrotem do domu, załatwimy co trzeba i wrócimy na prawdziwe wakacje?
- Dzień w tę czy w tamtą to już nie czyni różnicy. Muszę się dowiedzieć, dlaczego Randolph Packard umieścił mnie w testamencie. Może coś się wyjaśni, jeśli odnajdziemy posiadłość.
- Zgoda. Od pierwszej chwili, kiedy odnalazłem fotografie Packarda, miałem wrażenie że przeszłość i teraźniejszość są ze sobą magicznie połączone. - Coltrane odstawił kieliszek i sięgnął po aparat. - Nie ruszaj się, proszę.
Teraz, kiedy zaczął zwracać uwagę na otoczenie, stwierdził, że już widział mauretański kościół za plecami Tash. Cebulasta kopuła była na jednej z fotografii w krypcie. Kiedyś na tym placu siedziała Rebecca Chance, siedział tu także kiedyś Randolph Packard.
Coltrane zrobił zdjęcie.
4
„Gdzie będziemy tylko we dwoje. Gdzie będziemy mogli w spokoju rozmawiać, pływać, leżeć na plaży…” - powiedziała Tash zapraszając go do Acapulco. Na pływanie było już nieco za późno, ale na przechadzkę pora była idealna. Poszli więc trzymając się za ręce pnącą się w górę wzgórza, pełną sklepów uliczką, prowadzącą ku klifowi nad portem, skąd widać było, jak zachodzące słońce pokrywa karmazynem ocean. Kiedy Tash oparła głowę o ramię Coltrane`a, objął ją. Patrzyli na zapadające za horyzont słońce, aż wreszcie pozostała tylko cieniutka pomarańczowa smuga.
- Uważaj, zaraz będzie zielony błysk - powiedział Coltrane.
Tash odwróciła się do niego zaskoczona.
- Nie patrz na mnie, tylko na horyzont. Za sekundę błyśnie na zielono.
- Co ty gadasz?
- Packard napisał książkę o fotografii, w której twierdzi, że w momencie kiedy słońce znika za horyzontem, na niebie pojawia się zielony błysk. Przekonuje, że zjawisko to, związane ze zmianami w spektrum światła, widział wielokrotnie i jednym z celów jego kariery było sfotografowanie go, co mu się jednak nigdy nie udało, ponieważ kiedy dostrzegał błysk i naciskał spust migawki, było już za późno. Często próbował wyprzedzić błysk, więc naciskał spust migawki tuż przed tym ułamkiem sekundy, w którym powinien jego zdaniem nastąpić, ale i tak nigdy mu się nie udało trafić w odpowiednim momencie. Wiele wieczorów spędziłem na obserwowaniu zachodów słońca, ale nigdy nie dostrzegłem żadnego zielonego błysku.
- Mówił prawdę? Naprawdę sądzisz, że taki błysk istnieje?
- Niejeden fotograf twierdzi, że go widział. Ansel Adams często brał gości na taras i namawiał ich, by starali się go dostrzec.
- Ale ty go nigdy nie widziałeś, tak?
- Nigdy.
- Dlaczego więc sądzisz, że zobaczysz go dziś?
- Bo jesteś przy mnie.
Tash przez chwilę nic nie mówiła.
- To najczulszy komplement, jaki ktokolwiek mi kiedykolwiek powiedział.
- Możesz przestać na mnie patrzeć? - spytał Coltrane.
Tash zachichotała.
- Patrz na horyzont.
- Tak jest, sir. - Tash ponownie zachichotała.
Odwróciła się ku ostatnim śladom słonecznego światła. W momencie kiedy zza horyzontu wypłynęła pierwsza czerń, w dali wystrzelił zielony błysk - jak pojedynczy promień zorzy polarnej. Zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Tash gwałtownie westchnęła.
- Aż boję się zapytać - powiedziała.
- Też go widziałem. - Coltrane czuł dudnienie za uszami.
- Boże drogi…
- Aha.
- Mam wrażenie jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na świecie, którzy to zobaczyli.
- Aha.
- Przedstawienie tylko dla nas dwojga.
Coltrane odwrócił się do Tash i pocałował ją. Po chwili wydało mu się, że skała pod nimi zachwiała się i to nie ich ciała chcą się połączyć, a dusze. Pomyślał, że może właśnie to określa się mianem „pocałunku dusz”. Potem stracił zdolność myślenia - trzymali się coraz mocniej i całowali coraz namiętniej.
6
Choć do hotelu mieli jedynie dziesięć minut piechotą, Coltrane nie zapamiętał ani jednej restauracji i ani jednego sklepu, które minęli, gnając do pokoju i choć zdawało mu się, że dotarli tam w ułamku sekundy, równocześnie miał wrażenie, że jeszcze nigdy nie płynął tak wolno.
Ledwie zamknęli drzwi, a już byli spleceni, nie mogli się sobą nasycić. Niecierpliwie wsunęli sobie nawzajem ręce pod ubrania, potrzebowali się tak gwałtownie, że rozbieranie byłoby odroczeniem spełnienia o niemożliwą do wytrzymania wieczność. Jakimś jednak cudem oboje stali w ułamku sekundy nadzy, ubrania pofrunęły na boki i już przyciskali się do siebie piersiami, brzuchami, łonami, a cała ich skóra zdawała się być jedną wielką strefą erogenną, rozpaloną, każącą się jeszcze bardziej spieszyć. Coltrane plecami przycisnął kontakt i zapaliło się górne światło, było im to jednak całkowicie obojętne. Zbyt pochłaniała ich namiętność. Kiedy runęli na łóżko, Coltrane miał wrażenie, że spada i nigdy się nie zatrzyma. Wił się i skręcał, cały mokry ślizgał się po niej, na niej, w niej. Jęczał z rozkoszy, za każdym razem kiedy w nią wchodził, zdawało mu się, że wylatuje poza własne ciało, do którego wracał, gdy się z niej wysuwał. W jego głowie zaczęło błyskać biało, czarno, biało, czarno, potem zapanowała sama jaskrawość i wreszcie opadł obok Tash bez poczucia czasu, miejsca, własnej tożsamości.
Powoli jego serce zaczęło wracać do bardziej ludzkiego rytmu, nie groziło już, że mu pęknie. Kiedy zebrał nieco sił, popatrzył na Tash, która leżała zadowolona, z zamkniętymi oczami, błyszcząca od potu.
- Nie ruszaj się.
- Nie zamierzałam.
- Chcę cię sfotografować.
Przez długą chwilę nie odpowiadała, w końcu wyszeptała:
- Dobrze…
Kiedy Coltrane wstał i popatrzył na nią z góry, by wybrać kąt, z jakiego ją sfotografuje, tak zafascynowała go perfekcja jej pozbawionej wstydu nagości, że niemal zapomniał sięgnąć po aparat. Tash leżała na plecach, ramiona rozłożyła w geście pełnym zmysłowego zmęczenia, siła ciężkości spowodowała, że jej piersi spłaszczyły się, a brzuch lekko zapadł. Włosy łonowe tworzyły idealny trójkąt, prawą nogę trzymała prosto, lewą lekko zgiętą w kolanie.
Jeszcze nigdy w życiu nie był z kobietą, która tak go oczarowała swą kobiecością. Może przyciągała go jakąś chemiczną wydzieliną, na którą został biologicznie zaprogramowany, jednak nie mogło to do końca tłumaczyć tej fascynacji - choć wyzwolony przez seks piżmowy zapach jej skóry powodował, że Coltrane czuł się jak pod wpływem narkotyku. Jej atrakcyjność polegała na czymś znacznie więcej niż samej chemii. Zakochał się w niej wcześniej, niż ją poznał, znał ją, zanim się spotkali i od dawna jej poszukiwał.
Podniósł aparat, nastawił go, potem przyłożył oko do wizjera i z czułością popatrzył na Tash przez obiektyw, który czynił obraz wyrazistszym. Patrzenie przez oko aparatu intensyfikowało, idealizowało mały i odległy, a zarazem bardzo bliski obraz. Kiedy naciskał spust migawki, wiedział że robi jedną z najlepszych fotografii w swoim życiu. Potem powtórzył to jeszcze w kilkanastu ujęciach - niektóre ukazywały całą postać, inne tylko połowę, na kilku były same piersi, na jednym sam idealny trójkąt jej włosów łonowych.
Na koniec ukląkł, położył dłoń na piersi Tash, rozkoszując się miękkością jej ciała.
Położyła dłoń na jego dłoni.
- Jak przyjemnie…
Coltrane czuł, jak wali mu serce.
- Sądzisz, że fotografie będą dobre? - spytała Tash.
- Na pewno - powiedział z trudem.
- Aż sama się dziwię, że pozwoliłam ci je zrobić.
- Dziękuję za to.
- Ufam ci. Wiem, że z twojego powodu nie zdarzy się nic, co mogłoby mnie poniżyć.
- Nigdy.
7
Stojący w oślepiającym słońcu żołnierz - jeden z trzech z blokady drogowej, którą tworzyły dwa jeepy - uniesieniem ręki kazał się Coltrane`owi zatrzymać. Jechali pięcioletnim niebieskim fordem kombi z wgniecionym zderzakiem i dwustu tysiącami kilometrów na liczniku, jedynym pojazdem jaki udało im się wynająć. W wypożyczalni zapewniano, że w najbliższych dniach na pewno znajdzie się coś lepszego, ale Coltrane nie chciał czekać. Kupili więc dobrą mapę, masę polis ubezpieczeniowych i ruszyli na południe. Byli czterdzieści minut jazdy za miastem, ciągnąca się przez deszczowy las tropikalny szosa już dawno zwęziła się do jednopasmówki, a teraz jeszcze pojawiła się wojskowa blokada.
Coltrane skinął głową gestem, który - jak miał nadzieję - wyrażał szacunek i spytał po hiszpańsku, czy coś się stało.
Zamiast odpowiedzieć, żołnierz z nachmurzoną miną zaczął zaglądać na tył samochodu, gdzie poza przenośną lodówką, stojącą na tylnym siedzeniu, nic nie było. Gestem dłoni dał do zrozumienia, że mają otworzyć lodówkę. Kiedy Tash przechylała się przez oparcie, by zrobić co kazał, pozostali dwaj żołnierze wpatrywali się w jej tyłek. Pokazała dowódcy patrolu, że w lodówce są tylko napoje, na co machnął ręką, że mogą jechać dalej.
- Co to było? - spytała po chwili jazdy Tash.
- Pracownik wypożyczalni ostrzegał, że wojsko sprawdza samochody, szukając broni i narkotyków.
- Ci wyglądali tak ponuro, że niechaj Bóg pomoże temu, kogo zdecydują się aresztować.
- Upał na pewno nie poprawia im humoru.
Było ponad trzydzieści dwa stopnie, a ponieważ klimatyzacja w samochodzie nie działała, jechali przy otwartych oknach. Oddalili się od wybrzeża i wilgotność powietrza była wyraźnie wyższa niż tam, dokąd sięgała oceaniczna bryza. Przynajmniej jednak nie czuło się smrodu spalin.
- Jeśli ta mapa jest dokładna - powiedziała Tash - to Espalda del Gato jest trzecią wioską i mamy do niej jeszcze jakieś pięćdziesiąt kilometrów.
- Jeśli ta droga jeszcze choć trochę się pogorszy - stwierdził Coltrane, kiedy podskoczyli na szeregu kolejnych dziur - dojazd tam zajmie nam całe przedpołudnie.
Tash podała mu oszronioną puszkę coli.
Dojechali w ciągu godziny. Domy w pierwszych dwóch wioskach były niemal wszystkie w rozsypce, kiedy więc wyjeżdżali zza ostatniego szczytu przed miejscem przeznaczenia, spodziewali się najgorszego. Ku swojemu zaskoczeniu ujrzeli jednak w dole porządne, kryte strzechą domki i sklepiki, znajdujące się w zatoczce ograniczonej od północy i południa stromymi urwiskami skalnymi, pomiędzy którymi spostrzegli piękną plażę.
- Wygląda jak miniaturowe Acapulco - stwierdziła Tash. - Tak kiedyś musiało wyglądać Acapulco.
Na piasku stało wyciągniętych kilka łodzi rybackich, dalsze podrygiwały na falach u wyjścia z zatoki.
- To chyba na wioska rybacka.
- Ale to już niedługo się skończy - odparł Coltrane wskazując na stojący w porcie jacht. - Już odkryto urok tego miejsca.
Kiedy Coltrane wysiadł, by zrobić kilka zdjęć, coś przyciągnęło jego uwagę na klifie przed nim i skierował w tamtym kierunku obiektyw.
- Popatrz - powiedział i podał aparat Tash. Zaczęła obserwować znajdujące się na szczycie urwiska białe bryły.
- Wygląda na posiadłość.
- Popatrz kawałek dalej w prawo.
Zrobiła, co powiedział, po chwili gwałtownie opuściła aparat i popatrzyła na Coltrane`a.
- Te skały! - zawołała.
- Prężący grzbiet kot. Identyczne jak na fotografiach Packarda. To tutaj.
Podnieceni, wrócili do samochodu, lecz mimo chęci ruszenia do miasteczka na pełnym gazie, musieli sunąć powolutku wąską, krętą, opadającą w dół drogą. Po lewej stronie drogi rosły gęsto drzewa, pod którymi bujnie kwitły purpurowe, różowe i białe kwiaty, po prawej mieli spadające prosto do morza urwisko. W końcu jednak droga zrobiła się mniej stroma i wjechali w las. Minęli wieśniaka, prowadzącego osiołka załadowanego drewnem na opał, kilka kobiet niosących kosze z bananami. Na poboczu było coraz więcej ludzi. Wyjechali zza zakrętu i znaleźli się w wiosce, której malownicze domy zostały zbudowane z połączonych ze sobą pali i porządnie pokryte grubymi warstwami liści palmowych. Mieszkańcy z zaciekawieniem przyglądali się niecodziennemu samochodowi i jadącej w nim parze obcych.
Po chwili znaleźli się na rynku, gdzie stały liczne stragany. Wszędzie kręcili się kupujący, biegały dzieci. Przy jednym z boków placu dostrzegli wiekowy kościół, w środku rynku dominowały kamienna studnia i koryto do pojenia zwierząt. Coltrane zaparkował przed tawerną o nazwie La Primorosa - Piękna Kobieta i zaczął się rozglądać. Byli daleko na południe, więc sporą część mieszkańców stanowili Indianie - ich miedziane wąskie twarze, wysokie czoła i spiczaste podbródki, szczególnie wyraziste z profilu, przypominały Coltrane`owi ostrość konturów świeżo bitych monet. Mężczyźni byli poubierani w białe bawełniane spodnie i koszule, a na głowach mieli sombrera uplecione z czegoś, co sprawiało wrażenie włókna z wysuszonych palmowych liści. Kobiety w spódnicach do połowy łydki i kolorowo haftowanych bluzkach, na nogach miały sandały albo chodziły boso. By nie urazić ich fotografowaniem, Coltrane skierował na nie aparat i zrobił szereg zdjęć z ukrycia. Bogactwo widoków podniecało go, gdyby udało mu się sfotografować poruszające się wokół desenie…
- Jeśli ta posiadłość na górze należy do ciebie, to będziesz mieszkać w niezłej okolicy - stwierdził.
Minęła ich kilkunastoletnia dziewczyna, sprzedająca żółte gardenie. Coltrane zawołał ją, kupił od niej kwiat i podał go Tash.
- Na powitanie w domu.
- Trochę to przedwczesne, choć miłe. - Tash powąchała kwiat, z przyjemnością wchłaniała jego zapach.
Coltrane z zaskoczeniem stwierdził, że sprzedawczyni kwiatów stoi obok jak zamurowana. Chciała, by kupił więcej kwiatów? Zapłacił za mało? Dziewczyna nie patrzyła jednak na niego, a na Tash.
- Masz fankę - stwierdził.
Tash uśmiechnęła się do Meksykanki, którą zaskoczyło, że zwrócono na nią uwagę. Cofnęła się krok, dwa, potem biegiem skoczyła między ludzi.
- Będziesz musiała się nieco mniej szeroko uśmiechać - stwierdził Coltrane.
- Może tutejsi ludzie nie są przyzwyczajeni, by się do nich uśmiechano.
Wysiedli i Coltrane popatrzył na znajdujący się na ścianie tawerny znak coca-coli.
- To miejsce będzie chyba tak samo dobre jak każde inne, by zapytać o posiadłość na klifie.
Zanim jednak zdążyli wejść do środka, nadeszła starsza kobieta o siwych włosach, zaplecionych w długi do pasa warkocz, która na ich widok ze zdziwieniem zmarszczyła czoło. Kiedy ją mijali, odwróciła się za nimi, jeszcze bardziej wpatrzona. Tak samo jak sprzedawczyni kwiatów, nie patrzyła na Coltrane`a.
- Najpierw kwiaciarka, teraz ta staruszka. Co tu się dzieje? - spytała Tash.
Następną osobą, która okazała zdziwienie na widok Tash, był krzywonogi siwy mężczyzna, niosący za nogi kurę.
- Co to ma znaczyć? - spytała Tash.
- Nie wiem - odparł Coltrane. - To ja wyglądam inaczej. Gdybyś założyła na siebie długą miejscową spódnicę i związała włosy w warkocz, byłabyś taka jak oni. Powinni się gapić na mnie.
Kolejna nadchodząca kobieta wbiła wzrok w Tash.
- Zejdźmy z ulicy - powiedziała Tash.
Przeszli przez ulicę z ubitej ziemi i skierowali się do tawerny. Oczy Coltrane`a potrzebowały chwili, by przyzwyczaić się do ciemniejszego otoczenia. Restauracja była czysta i schludna. Podłogę ułożono z nieheblowanych desek, przy prostych stołach stały proste krzesła. W kącie siedział dzieciak i głaskał psa. Kiedy Coltrane i Tash wchodzili, znad piwa wzrok uniosło na nich kilku lekko zdziwionych gości - najwyraźniej Amerykanów - którzy pokiwali głowami i zaraz wrócili do swoich flaszek. Miejscowi odstawili jednak to co właśnie pili i zapatrzyli się w nich zaskoczeni.
Reakcja na ich widok nie mogła wynikać jedynie stąd, że byli spoza wioski. Coltrane starając się zachować obojętność, poprowadził Tash do starego mahoniowego kontuaru. Zanim jednak zdążył zapytać barmana o posiadłość na szczycie klifu, jego uwagę przyciągnął szereg fotografii, stojących na wypaczonej półce za barem.
Patykowaty barman uniósł wzrok znad filiżanek, które zmywał, popatrzył na Tash i opadła mu szczęka.
- Boże drogi… - powiedział Coltrane i wskazał na fotografie na półce. Były stare i pożółkłe, każda w formacie dwadzieścia na dwadzieścia pięć. Na wszystkich widniała piękna kobieta - co by wyjaśniało nazwę tawerny - ta sama piękna kobieta. Nieświadomie naśladując reakcję sprzedawczyni kwiatów, kiedy Tash się do niej uśmiechnęła, Coltrane wbijał w zdjęcia zdumiony wzrok. - Rebecca Chance…
- Oni myślą, że to ja - mruknęła Tash.
- Un fantasma - z trudem wydusił z siebie barman.
- Nie, to nie duch - powiedział Coltrane. - Moja znajoma jest wnuczką kobiety na zdjęciach.
- La Nieta?
- Sí - odparł Coltrane. - De Rebecca Chance.
- Se*orita? - dobiegł zza pleców Coltrane`a i Tash słaby głos.
Odwrócili się w kierunku głosu, by ujrzeć zgarbionego, siwowłosego i siwobrodego mężczyznę, który stał w wejściu. W odróżnieniu od Indian ze wsi, miał szerszą twarz, co świadczyło o hiszpańskich przodkach.
- Quien es usted? Kim jesteście? - Spytał stary mężczyzna ze strachem.
- Mi nombre es Natasha Adler.
- La nieta - wyjaśnił barman. - Wnuczka.
Stary mężczyzna z trudem podszedł. Za nim, pod portalem, zebrał się już niewielki tłumek.
- Es verdad? - Stary stanął przed Tash i uważnie ją obserwował. - Czy to prawda?
- Sí.
- Después de tanto tiempo. Po tylu latach. - Stary mówił dalej po hiszpańsku. - Musisz porozmawiać z Esmeraldą.
Coltrane przypomniał sobie to imię. Esmeralda miała na imię kobieta, która zdaniem matki Tash była jej babcią. To jednak nie możliwe - babcią Tash była Rebecca Chance.
- Esmeralda Gutiérrez?
- Sí. Mi esposa - odparł stary. Moja żona.
8
Między domkiem a lasem znajdował się piękny, pełen kwiatów ogród. Tash i Coltrane siedzieli na krzesłach zrobionych z gałęzi i czegoś na kształt wikliny, na stoliku przed nimi stały glazurowane kubki z sokiem z papai i z zaciekawieniem patrzyli na pomarszczoną siwą staruszkę o skórze koloru cynamonu, która nie odwracała wzroku od Tash, raz za razem kręciła głową i bez chwili przerwy przesuwała w palcach paciorki różańca.
- Wyglądasz tak samo jak ona - powiedziała po hiszpańsku staruszka Esmeralda, wskazując na wyblakłe fotografie Rebeki Chance, które jej mąż przyniósł z domu.
- Matka twierdziła, że pani jest moją babcią - odpowiedziała po hiszpańsku Tash.
- Nie jestem, choć opiekowałam się twoją matką.
Coltrane ze zdumieniem starał się obliczyć, ile staruszka ma lat. Musiała mieć ponad osiemdziesiąt.
- Zwłaszcza potem.
- Potem?
- Po śmierci twojej babci. - Głos Esmeraldy był podobny do szeptu i aby usłyszeć co mówi, Coltrane musiał się mocno pochylać w jej kierunku.
- Dlaczego matka mnie okłamała?
- Dlaczego ludzie w ogóle kłamią? Aby uniknąć prawdy.
- A pani zna prawdę?
Stara kobieta skinęła głową.
- Żałuję, ale tak.
- Napijcie się - wtrącił mąż Esmeraldy. - Od tej rozmowy zaschnie wam w gardle.
Esmeralda położyła różaniec na kolanach i obiema - wyraźnie drżącymi dłońmi - uniosła kubek do ust, napiła się i odstawiła naczynie.
- Po co tu przyjechałaś?
- Z powodu mężczyzny o nazwisku Randolph Packard.
Staruszka skrzywiła się niechętnie.
- Zna go pani? - spytała Tash.
- Aż za dobrze. Jeśli to on cię tu przysłał…
- Nie. Niedawno zmarł.
Stare oczy Esmeraldy zwęziły się w szparki.
- Randolph Packard nie żyje?
- Od kilku miesięcy.
- W takim razie świat stał się lepszy, choć żal mi wszystkich biednych dusz, które smażą się w piekle.
- Dostałam od niego w spadku pewną posiadłość. Uważamy, że chodzi o tę, która znajduje się na szczycie klifu na południe od wioski.
- Spal ją.
- Co?
- Zniszcz. Może ci tylko przynieść nieszczęście.
- O czym pani mówi?
Stara kobieta pokręciła z cierpieniem głową.
- Powiedz im - wtrącił jej mąż. - To było tyle lat temu. Jeśli Randolph Packard naprawdę nie żyje, nie masz się już czego obawiać. - Popatrzył na Coltrane`a i Tash, szukał u nich potwierdzenia.
- Widziałem jak rozrzucano jego prochy nad oceanem - zapewnił Coltrane.
Kiedy staruszka ponownie podnosiła kolorowy kubek do ust, jej dłonie drżały jeszcze mocniej. Napiła się soku i powoli odstawiła kubek.
9
Zaczęła opowiadać.
Kiedy miała siedemnaście lat, wioska była tak odizolowana od świata, że aby dotrzeć do Acapulco, należało iść trzy dni wąską, pełną żmij ścieżką, która wiodła przez tropikalny las. Obcy byli tu nieznani. Któregoś dnia do portu wpłynął pierwszy obcy - i zarazem gringo - jakiego ujrzała w życiu.
- Był niezwykle wysoki. Jego smukłość podkreślał jeszcze wysoki wzrost, jednak pierwsze co w nim zauważyłam, to niezwykle przystojną twarz, burzę czarnych włosów i oczy, które nawet na ułamek sekundy nie przestawały rozglądać się wokół i szukać nowych obrazów.
- Randolph Packard - powiedział Coltrane.
Esmeralda skinęła głową.
- Powiedział, że zamierza zamieszkać niedaleko wioski, chce być dobrym sąsiadem i przywiózł nam w prezencie ubrania, narzędzia i lekarstwa. Zapowiedział, że będzie dobrze płacił pracującym dla niego ludziom. I tak zaczęła się korupcja. Wracał co roku po zakończeniu pory deszczowej, a w czasie kiedy go nie było, budowaliśmy mu dom, uprawialiśmy jego ogród, sprzątaliśmy i naprawialiśmy co trzeba, ustawialiśmy kwiaty w wazonach, słaliśmy łóżka kiedy tylko pojawiły się żagle jego smukłego jachtu i zbliżał się do portu. Co rok coraz bardziej się od niego uzależnialiśmy. Kiedy się spóźniał, ogarniał nas strach, że więcej nie wróci. Wszyscy wiedzieli, że bez jego pieniędzy, rzeczy i leków, które przywoził, zaczniemy klepać biedę.
Pewnego razu Packard nie przypłynął sam. Przypłynęło z nim wiele innych łodzi i armia gringo zaczęła wypakowywać generatory, kamery, reflektory, megafony, dekoracje, namioty. Nieznana dotychczas w wiosce inwazja sprzętu i ludzi wkrótce doprowadziła do chaosu. Równocześnie pojawiło się jeszcze więcej pieniędzy i nieznanych dotychczas luksusów. Korupcja jeszcze bardziej się pogłębiła. Esmeralda nienawidziła wszystkiego - oprócz jednej osoby, aktorki, najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek widziała, a do której przydzielono ją jako służącą.
Wzrok Esmeraldy spoczął na rozłożonych na stole pożółkłych fotografiach. Po chwili przeniosła go na Tash, z takim szacunkiem, jakby miała przed sobą Rebekę Chance.
Wkrótce stało się jasne, że Randolph Packard przywiózł ekipę filmową głównie dlatego, by przypochlebić się Rebece, spowodować, by stała się jego dłużnikiem za to, że pomaga jej zrobić karierę. Równocześnie było jasne, że Randolph Packard ma rywala - producenta filmu, Winstona Case.
Na dźwięk tego nazwiska zarówno Coltrane jak i Tash mocniej wytężyli uwagę.
Esmeralda dowiedziała się o sytuacji Rebeki od pewnej hiszpańskojęzycznej aktorki. Winston Case wyprodukował poprzednie trzy filmy, w których występowała Rebeka i w trakcie ich kręcenia okazało się, że rozumieją się doskonale zarówno zawodowo jak i prywatnie. Wiedząc, jak ciężko Rebeka pracuje, by stać się sławną, Case podarował jej nawet dom w Los Angeles, którego był właścicielem. Czuła się bardzo zobowiązana, wkrótce jednak zainteresowała się Randolphem Packardem, którego poznała, kiedy fotografował jej dom. Po pierwszej rozmowie wybrali się na kolację, potem na następne, wkrótce zaczęli wspólnie wyjeżdżać na weekend. Jego ekstrawagancja i dowcip okazały się niezwykle atrakcyjne.
Patrząc jak obaj mężczyźni rywalizują o względy Rebeki, a młoda piękność miota się między nimi, Esmeralda czuła się bezradna. Nie była oczywiście jedyną osobą, która dostrzegła, co się dzieje - cała ekipa filmowa wkrótce pojęła, że ich praca to jedynie tło odgrywającego się za kulisami znacznie większego dramatu. Randolph Packard i Winston Case kilka razy wymieniali przy pozostałych ostre słowa. Packard chciał ją fotografować w każdej chwili, kiedy nie kręciła, Case życzył sobie, by spędzała z nim każdy wieczór. Ich upór tak dał się jej we znaki, że w końcu zażądała, by obydwaj zostawili ją w spokoju, co też się stało. Wreszcie dokończono film, ekipa wróciła do Los Angeles, a Packard popłynął za nimi.
- Nigdy bym się nie spodziewała, że znów ją ujrzę, ale nie minął rok, jak Packard i Rebecca wrócili - powiedziała Esmeralda. - Ku mej radości zostałam ponownie poproszona o zajmowanie się nią, niestety Rebeka wkrótce poinformowała mnie, że nie przypłynęła dobrowolnie, a została zaproszona przez Packarda jedynie na weekendową przejażdżkę jachtem, w trakcie której nieoczekiwanie zmienił kurs i odmawiał wypuszczenia jej na ląd, póki nie znaleźli się tutaj. Ucieczka przez pełną węży dżunglę nie wchodziła w grę, Rebeka stwierdziła jednak stanowczo, że umknie przy pierwszej okazji i nieustannie modliła się o to, by jakaś łódź wpłynęła do zatoki.
Na razie udawała, że odpowiadają jej zaloty Packarda. Aby nie domyślił się, co zamierza, dała się fotografować. Aby go jeszcze bardziej zmylić, pozwoliła mu się upokorzyć i fotografować bez ubrania. Kiedy minęły trzy miesiące i nie nadarzyła się żadna okazja ucieczki, pojawiło się kolejne źródło zmartwienia - zmiany w jej organizmie świadczyły o tym, że jest w ciąży.
Esmeralda początkowo sądziła, że Randolph posiadł ją siłą, Rebeka zdradziła jej jednak, że w chwili słabości i namiętności dobrowolnie oddała się Winstonowi Case. Packard podejrzewał to i właśnie dlatego uprowadził ją na odludzie. Dowody intymnego kontaktu z Casem stawały się coraz bardziej widoczne i Rebeka zaczęła się bać o bezpieczeństwo dziecka. Jej strach był o tyle uzasadniony, że kiedy do portu zbliżał się jakiś jacht, Packard zamknął ją pod kluczem.
Jacht należał do Winstona Case`a, który wreszcie się domyślił, gdzie może przebywać Rebeka. Kiedy jednak wbiegł na szczyt, musiał stwierdzić, że Packard wynajął do ochrony posiadłości kilkunastu mężczyzn ze wsi, którzy nie wpuścili go do środka. Zmuszony do pozostania w wiosce, mógł jedynie tęsknie spoglądać w tamtą stronę i pocieszać się wiadomościami, które przynosiła mu Esmeralda, kiedy Rebeka posyłała ją po sprawunki.
Pora deszczowa zaczęła się, kiedy nadszedł czas rozwiązania. Winston odczekał, aż Rebeka odzyska siły po porodzie, a dziecko - dziewczynka - będzie się nadawało do podróży i wtedy (z pomocą przenoszącej wiadomości Esmeraldy), wykorzystał burzę, by ominąć straże. Schował się na terenie. Kiedy burza minęła i zapadł zmrok, pałką unieszkodliwił strażnika przed pokojem Rebeki.
Rebeka natychmiast znalazła się przy oknie, podała mu dziecko, wyszła na parapet i w ciemności pospieszyła za nim ku ścieżce, która wijąc się ostrymi zakolami, schodziła ze szczytu klifu do portu. Za jedną ze skał Winston schował latarnię, zanim jednak zdążył ją zapalić, dziecko zapłakało i Packard, który jeszcze nie spał, wypadł z domu. Wzywał pomocy i gnał w kierunku, z którego dobiegał płacz dziecka.
Dogonił ich przy skałach. Winston trzymał małą, ale Packard albo tego nie zauważył, albo było mu to obojętne, zaczął bowiem pchać go w stronę przepaści. Rebeka z krzykiem skoczyła między walczących mężczyzn, sięgnęła po dziecko, ale Packard bił wokół siebie jak szalony i nagle krzyk wściekłości Rebeki przemienił się w krzyk przerażenia, została bowiem popchnięta i poleciała z klifu w ciemną przepaść. Po kilku sekundach krzyk się urwał, rozprysnął o zalewane pianą skały w dole.
Packard nie był się w stanie poruszyć. Patrzył z cierpieniem w dół, potem zaczął zawodzić. Kiedy przybiegli strażnicy, Winston z dzieckiem był już daleko.
10
Myśli Esmeraldy wróciły z daleka. Jeszcze raz rzuciła okiem na pożółkłe fotografie na stole, potem pokręciła głową i popatrzyła na Tash.
- Czekałam na dole. Zapytałam, gdzie jest Rebeka, ale nie odpowiedział, jedynie dał do zrozumienia, bym jak najszybciej szła do łodzi, która miała nas zawieźć na jacht. Trzymałam dziecko, on zaś zaczął wiosłować z siłą, jakiej nigdy bym się po nim nie spodziewała. Kiedy dopłynęliśmy do jachtu, Packard i jego ludzie dotarli do plaży. Wskoczyli do łódek rybackich, by nas dogonić. Nie udało im się, bo Winston podniósł żagle i uciekliśmy.
Słaby głos Esmeraldy zamilkł.
Mąż pomógł jej się napić jeszcze trochę soku, potem powiedział do Coltrane`a i Tash:
- Musicie iść, by mogła odpocząć.
- Rozumiemy to, ale mam jeszcze jedno pytanie - odparł Coltrane. - Jeśli udało się wam uciec, powinniście także móc dotrzeć do Los Angeles. Matka Tash twierdzi, że krążyła pani z Winstonem i dzieckiem po Meksyku, gdzie pracował jako stolarz. Był bogaty, dlaczego więc zrezygnował z dobrobytu?
- Winston uważał, że jeśli pojedziemy do Los Angeles, nigdy nie będziemy bezpieczni. Nie uda nam się schować przed kimś tak potężnym jak Randolph Packard. Jedynym sposobem, aby umknąć przed nim było coś, czego nigdy by się nie spodziewał - zostanie biedakiem. Dopiero po latach uznał, iż wściekłość Packarda na tyle osłabła, że może wrócić z dzieckiem do Stanów.
- Nie pojechała pani z nim?
- Proszę… przestańcie już pytać - poprosił mąż Esmeraldy.
- Dałabym wszystko za możliwość dalszego opiekowania się córką Rebeki Chance, ale Winston upierał się, że mam własne życie i kazał mi wracać do wioski - powiedziała Esmeralda. - Obiecał, że zaraz po powrocie do domu przyśle mi pensję za lata służby i dotrzymał słowa. Pewnego dnia do wioski przybył kurier ze zdjęciami małej i sumą pieniędzy, jakiej jeszcze nigdy tu nie widziano.
- Starczy. - Mąż Esmeraldy wstał.
- Dziękuję pani. - Tash złożyła dłonie.
- Nie, to ja dziękuję tobie. Cieszy mnie twój widok, to tak jakbym znów ujrzała Rebekę. - Po policzku staruszki spłynęła łza.
- Czy możemy wrócić, kiedy pani odpocznie?
- Proszę bardzo.
Coltrane i Tash poszli za mężem Esmeraldy do domu. Tuż przed wejściem Coltrane odwrócił się i zobaczył, że staruszka wzięła w dłoń jedną z fotografii.
- Skąd pani je ma? - spytał.
- Dostałam od Rebeki. Póki istnieją, ona żyje. Im więcej ludzi je zobaczy, tym bardziej jest żywa. Rozdałam wiele zdjęć ludziom we wsi, a raz do roku, w dzień jej śmierci ksiądz odprawia mszę za jej duszę. Ludzie z wioski modlą się nad jej wizerunkiem. - Esmeralda pokręciła głową. - Niestety w tym klimacie obraz szybko blaknie.
- A co z Randolphem Packardem?
- Zrobił to, czego od początku się spodziewałam - zostawił nas samych sobie.
11
Prowadząca do posiadłości droga była tak zarośnięta, że Coltrane wątpił, czy samochód wjedzie się na szczyt. Widok przez przednią szybę zasłaniały liście, gałęzie drapały lakier na drzwiach. Koła forda podskoczyły na korzeniu i kiedy samochód opadł, w przodzie rozbłysło światło, skądś wyleciała chmara motyli i ujrzeli przed sobą posiadłość.
To co z daleka wydawało się białe, w rzeczywistości było szare. Tynk musiał już dawno odpaść od betonowych ścian i jedynie nieliczne miejsca, gdzie się trzymał, pozwalały się domyślić, że kiedyś budynki były z zewnątrz koralowe. Niektóre parterowe, inne piętrowe, a wszystkie cechowała elegancka prostota, kojarząca się Coltrane`owi z architekturą indiańskich pueblo. Widoczne przez pootwierane drzwi plątaniny belek i gnijącego poszycia z palmowych liści wskazywały na to, że dachy - tak samo spiczaste jak w wiosce - już dawno się pozapadały.
- Wyobraź sobie jak to miejsce musiało kiedyś wyglądać - powiedziała Tash, kiedy stanęli przy niskim, zarośniętym winoroślą murku, który otaczał teren.
- I jak podupadło. - Kiedy Coltrane wysiadł z samochodu, jego uwagę od razu przykuł zdziczały ogród, pełen kwitnących chińskich róż, bugenwilli i orchidei. Przystawił aparat do oka i zrobił zdjęcie.
- Nie wiem czego się po tym miejscu spodziewałam. Prawdę znaleźliśmy we wsi. Dzięki Esmeraldzie.
- Nie jestem tego taki pewien. W tym co mówiła, było kilka niejasności.
Tash popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Jeżeli Randolph Packard zabił Rebekę Chance, dlaczego dalej gonił Winstona Case`a? Na pewno nie dla zemsty. Śmierć Rebeki była winą Packarda, nie Case`a.
- Może nie ścigał Winstona, a chciał dostać dziecko?
- Dlaczego? Jeżeli, jak twierdzi Esmeralda, nie było jego, dlaczego chciałby dostać małą?
- Może by ją zabić i wyrównać rachunki z Winstonem.
- Jakie? Zemścić się za to, że Rebeka Chance zaszła z nim w ciążę? Gdyby chciał skrzywdzić małą, miał ku temu niejedną okazję po jej przyjściu na świat.
- Wtedy straciłby wszelką szansę, że Rebeka go pokocha.
- To prawda. - Coltrane zadumał się. - Nie tłumaczy to jednak desperacji, z jaką Packard chciał dostać małą po śmierci Rebeki. Chyba że… czy twoim zdaniem mógł uważać, że to on jest ojcem? Tak energiczne poszukiwania, by odzyskać własną córkę, byłyby logiczne.
Tash przyłożyła dłoń do gardła.
- Chcesz zasugerować, że Randolph Packard był moim dziadkiem?
- Wyjaśniało by to, dlaczego umieścił cię w testamencie. Większość życia spędził na poszukiwaniach córki, ale zmarła, zanim ją odnalazł, a tuż przed śmiercią dowiedział się o twoim istnieniu. Nie mógł ujawnić, co was łączy, nie obciążając samego siebie. Ponieważ ciągle kochał kobietę, którą zabił, jedyne co mógł zrobić, to dać ci w prezencie miejsce, gdzie przyszła na świat twoja matka.
- Ruinę.
- Biorąc pod uwagę, ile żywotów zostało zrujnowanych w imię miłości, pasująca metafora. - Kiedy to powiedział, przyszło mu na myśl, ile zrujnował jego ojciec. Nie, jego na szczęście nie zniszczył… Ponuro rozglądał się po budynkach bez dachów. - Cóż, jeśli dotarliśmy aż tutaj… - Ruszył wzdłuż muru, minął gigantyczny aloes i skręcił, by skierować się na tyły posiadłości.
- Dokąd idziesz?
- Zobaczyć, gdzie zginęła twoja babcia.
Kiedy Coltrane zbliżał się do skraju klifu, od razu zauważył rosnące tam wysokie kaktusy, sprawiające wrażenie milczących wartowników. Spod nóg wyprysnęła mu jaszczurka, on jednak koncentrował się na charakterystycznej formacji skalnej, którą miał przed sobą.
- To bez najmniejszej wątpliwości ta sama skała, co na zrobionych przez Packarda fotografiach Rebeki Chance.
Ostrożnie cofnął się kilka kroków od miejsca, gdzie urwisko skalne spadało pionowo do oceanu. Przetaczające się z łoskotem dudnienie przyboju powodowało, że czuł się nieswojo.
- Latarnia musiała być schowana za tą skałą - powiedziała Tash. - Prowadząca w dół ścieżka jest… o, tutaj, gdzie brzeg skręca ku wiosce, tworząc zatokę. Tutaj Randolph Packard i Winston Case musieli walczyć.
- I to tutaj Randolph Packard nieumyślnie zepchnął miłość swego życia w przepaść. Resztę swych dni spędził rozpaczając za kobietą, którą uwielbiał. Nie mógł powiedzieć światu o tym, co się stało, więc zbudował jej tajne mauzoleum, gdzie z bólem studiował jej fotografie.
Choć dzień był gorący, Tash objęła się ramionami i zadygotała.
- Stój tak przez chwilę. Dokładnie tak jak teraz - powiedział Coltrane.
Cofnął się kilka kroków wzdłuż skraju klifu, by mieć profil Tash w takiej odległości jak sobie wymarzył. Kiedy bryza rozwiała jej włosy, przytknął aparat do oka i popatrzył przez wizjer. Rzeczywistość i jego wspomnienia zbiegły się w czasie.
- Kiedyś z tego samego miejsca, w którym teraz stoję, Packard fotografował twoją babcię. Stała dokładnie tam gdzie ty, a do tego w tej samej pozie.
Tash ponownie zadrżała.
Coltrane pstryknął.
- Gdybyś miała biały szal, ujęcia byłyby identyczne.
- Dostaję na tę myśl dreszczy.
- Ta wysokość też jest przerażająca.
- Żegnaj… - Tash popatrzyła w dół jakby mówiła do duszy swej babki.
- Ostrzegałem cię - rozległ się głos za plecami Coltrane`a.
Coltrane zdążył odwrócić się jedynie na tyle, by zauważyć mignięcie rozpędzonej pięści, która trafiła go z taką siłą, że padł na ziemię jak długi.
12
Leżał niedaleko występu skalnego, w ustach czuł smak krwi. Choć był bliski utraty przytomności, próbował podnieść głowę i kiedy mu się to jako tako udało, ujrzał przed sobą potężną sylwetkę Carla Nolana.
- Dałem ci szansę - powiedział policjant, którego twarz była sina i wykrzywiona z wściekłości. - Mówiłem grzecznie. - Potężne ramiona sierżanta z wylewającymi się spod krótkich rękawów kwiecistej koszuli bicepsami, sięgnęły po Coltrane`a. Nolan postawił go na nogi i tak nim potrząsnął, że Coltrane`owi zagrzechotały zęby. - Ale taki spryciarz jak ty nie może ot tak posłuchać, co się do niego mówi, prawda? Zawsze wiesz wszystko lepiej. Może to do ciebie dotrze…
Drugi cios był jeszcze mocniejszy. Coltrane`owi zadzwoniło w uszach, zmąciło się przed oczami i znów poleciał na ziemię. Upadł, ale głowa zdawała się spadać dalej. W chwili jaśniejszej świadomości uzmysłowił sobie, że to nie złudzenie i głowa rzeczywiście spadała dłużej, ponieważ górna część jego tułowia zwisa za krawędź klifu.
- Albo to. - Nolan kopnął, przesuwając Coltrane`a kolejne kilka centymetrów ku przepaści. - Powiedziałem ci, żebyś się do niej nie zbliżał, ale się tym nie przejąłeś. Nie zamierzasz słuchać dobrych rad.
Powiedziawszy to, Nolan kopnął ponownie - z taką siłą, że zepchnął go za skraj klifu. Na szczęście Coltrane nie oderwał się od skały, więc jęcząc z bólu i czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła, zaczął macać wokół rękami, by się czegoś chwycić. Z szarpnięciem, grożącym wyrwaniu ramion z barków, zatrzymał się, zawieszony na rękach na pięciocentymetrowej szerokości występie, znajdującym się mniej więcej trzy metry poniżej skraju klifu. Trzydzieści metrów niżej czekał na niego głodny, dudniący przybój.
- Jeszcze sobie nie poszedłeś? - Nolan wyjrzał zza krawędzi. - Co mam zrobić, rzucić ci na łeb kawał skały?
Patrząc bezradnie w górę, czując potworny ból żeber w miejscu, gdzie dostał kopniaka, Coltrane otworzył usta, by powiedzieć że… nie wiedział, co. Z jego gardła wydobył się jedynie chrapliwy, nieludzki charkot. Nolan rozejrzał się, może za obiecanym kamieniem, kiedy jednak spojrzał za siebie, warknął:
- Hej, dokąd to się wybierasz?
Zniknął z oczu Coltrane`a, musiał odejść od skraju klifu. Na pewno chodziło o Tash. Pewnie ruszyła po pomoc i Nolan postanowił ją zatrzymać.
Mimo rozrywającego ciało bólu, Coltrane drapał stopami po skale. Choć był zdenerwowany grzmotem wody w dole, to kiedy prawa stopa znalazła oparcie w szczelinie skalnej, zamigotała w nim iskra nadziei.
Dalej! - wykrzyknął w myśli i uniósł lewą stopę. Po trzech próbach i ona znalazła oparcie, tyle tylko że zaczęło mu się robić ciemno przed oczami. Nie! Zacisnął mocniej palce i głębiej oddychał. Serce waliło mu jak oszalałe. Po chwili szarość zniknęła sprzed oczu. Ruszaj się!
Członki nie chciały jednak wykonać rozkazu.
Kiedy usłyszał krzyk Tash, wstąpiły w niego nowe siły. Wyciągnął wyżej prawą dłoń, zahaczył ją o kolejną szczelinę, uniósł prawą stopę i po kilku skrobnięciach butem o skałę, postawił na występie i podciągnął się do góry. Aparat, który miał na szyi, o coś zahaczył. Mimo obawy, że się obsunie, powiercił ciałem na boki, mając nieustannie przed oczami, jak spada na wystające z oceanu skały.
Tash znów krzyknęła. Coltrane wreszcie uwolnił aparat, więc podciągał się, sięgał dłońmi po kilka centymetrów wyżej, macał, szukając punktów oparcia. W którymś momencie okazało się, że wyżej nie ma żadnego oparcia. Czując jak traci siły, łapał dłońmi powietrze, a kiedy otrzeźwił go kolejny krzyk Tash, stwierdził, że nie może nic chwycić, ponieważ dotarł do skraju klifu. Teraz trzeba było dobrze się go chwycić i ciągnąć dłońmi…
13
Zobaczył skały na szczycie. Wciągnął się wężowym ruchem na płaski teren, przetoczył na plecy, nie mógł jednak pozwolić sobie na odpoczynek, więc przetoczył się na brzuch i wspiął na czworaka. Po następnym krzyku Tash stanął - choć z trudem - na nogi i zataczając się, ruszył w kierunku, skąd dobiegały głosy.
Dźwięki dochodziły gdzieś spomiędzy ruin. Ponieważ adrenalina nadała jego mięśniom większą siłę, Coltrane postanowił nie marnować czasu na szukanie furtki w wysokim do pasa murku. Kiedy pokonywał mur, w trawie rozpierzchły się jaszczurki. Spadając po drugiej stronie między paprociami i kwiatami, pomiędzy budynkami usłyszał kolejny krzyk Tash. Nie zwracając uwagi na to, że aparat wali go w mostek, przebiegł obok resztek budynku, w którym kiedyś mogły znajdować się pokoje gościnne i pomieszczenia dla służby. Kiedy skręcił za róg, omal nie upadł, gdyż nogi omotała mu płożąca się po ziemi winorośl. Kiedy odzyskał równowagę, zobaczył Nolana, przyciskającego Tash do ściany. Próbował ją pocałować.
Tym razem to on zaskoczył Nolana. Zanim policjant usłyszał szelest za sobą, Coltrane z całym rozpędem wpadł na niego z boku, co odrzuciło natręta od Tash i pchnęło go twarzą na ścianę. Nolan jęknął, ugięły się pod nim nogi, jednak niemal natychmiast odzyskał równowagę i odwrócił się do napastnika. Zanim się jednak zorientował, pięść Coltrane`a trafiła go prosto w brzuch i zgiął się wpół.
Coltrane nie zdążył ponownie uderzyć, gdy Nolan rzucił się głową do przodu, robiąc klasycznego „byka”. Trafił prosto w pierś i obaj przelecieli przez pełen kwiatów placyk. Coltrane zatrzymał się waląc plecami w przeciwległą ścianę. Zarzęził z bólu, impet uderzenia był tak duży, że pozbawiło go oddechu. Walił pięściami w Nolana, ale ręce tak mu osłabły od wspinaczki sprzed paru minut, że choć robił co mógł, nie dawało to większego efektu. Policjant owinął Coltrane`owi wokół szyi pasek aparatu i zaczął zaciskać. Coltrane walczył o powietrze. Znów zarzęził, a twarz mu obrzękła, gdyż Nolan coraz mocniej zaciskał pasek, który wrzynał się w skórę jak blacha.
Coltrane był bliski utraty sił. Pociemniało mu przed oczami, próbował oderwać palce Nolana od swej szyi. Niechcący musnął spust migawki aparatu i zrobił zdjęcie - cichy trzask mógł być ostatnim dźwiękiem, jaki miał usłyszeć. Nie! Świadom przerażenia Tash, powiedział sobie, że musi ją obronić. Wbił kolano w krocze Nolana. Jeszcze raz. I jeszcze raz! Policjant z bólu zatoczył się do tyłu.
Coltrane nie wiedział, że łyk powietrza może być tak wspaniały. Kiedy napełniał płuca, Nolan w dalszym ciągu się cofał, chciał odejść na tyle, by zyskać czas na opanowanie bólu. Zrobił jednak jeden krok za dużo, potknął się o winorośl i plecami wpadł w ruiny. Coltrane zamarł, przekonany, że wzrok płata mu figla, bowiem kawał opadłego z dachu poszycia, na którym wylądował Nolan, nagle ożył. Na policjanta skoczyły belki, gałęzie i masa postrzępionego włókna, wszystko zaczęło się wić, oplatać go, pokrywać i… Boże, to nie były belki i gałęzie, lecz węże.
Nolan zdążył wydać z siebie jedynie krótki jęk i jego ciało wyprężyło się, zadrżało jak w febrze. Policjant umierał. Po ziemi rozpełzło się kłębowisko żmij.
- Tash!
Okrzyk wyrwał dziewczynę z odrętwienia. Rzuciła się ku Coltrane`owi. Fala syczących i wijących się węży zbliżała się do nich, więc zaczęli uciekać spomiędzy ruin, nerwowo się rozglądając, czy nie wpadną na wypełzające z innej kryjówki gady. Każdy krzew wydawał się niebezpieczny, każda kępa traw mogła być pułapką. Wspięli się w końcu na murek i zatrzymali, niepewni, co może się kryć w krzaczkach u jego podstawy. Kiedy skądś wyskoczyła jaszczurka, Tash wrzasnęła, zeskoczyła na ziemię i pognała do samochodu.
Coltrane dotarł tam kilka metrów za nią. Wskoczyli do auta, zatrzasnęli drzwi i przez jakiś czas łapczywie chwytali powietrze.
- Boże jedyny… - wydyszał Coltrane. Klatka piersiowa pracowała mu jak oszalały miech. Pot mieszał się na twarzy z krwią z rozbitych warg. Popatrzył na Tash, która oparła głowę o zagłówek i leżała bez sił. Oczy miała rozszerzone przerażeniem i wbijała wzrok w sufit.
- Czy nic ci… - spytał Coltrane.
- Chyba… jestem… - Jej klatka piersiowa wznosiła się i opadała jak szalona. - Chyba jestem cała. Zagnał mnie w pułapkę. Gdybyś nie wyszedł na górę…
- Skąd, do diabła, wiedział, gdzie jesteśmy?
- Nie powinien się tego dowiedzieć. Byliśmy ostrożni.
- Nic nie rozumiem. Czego nie dopatrzyliśmy?
- Jakoś udało mu się nas wyśledzić.
- Jeszcze nie mogę uwierzyć, że żyję.
Choć Tash sama drżała, objęła Coltrane`a, by go uspokoić.
- Byłem pewien, że spadnę - powiedział Coltrane.
- Jesteśmy żywi. - Tash mocniej go objęła. - Boże, jak się bałam. Jeszcze się boję.
Nagle jej usta dotknęły jego ust, ale ból uciskanych rozbitych warg był dla niego niczym przy życiodajnej mocy jej ramion. Jesteśmy żywi - pomyślał Coltrane.
14
Nie był w stanie otrząsnąć się z otępienia i poczucia, że jest w środku całkiem pusty.
- Powiedz coś - poprosiła Tash.
W dalszym ciągu wyglądał jednak w milczeniu przez okno i kręcił głową.
- O czym myślisz?
Samochód zdawał się wypełniać smród strachu i śmierci.
- Wyrzuć to z siebie, Mitch.
- Nie możemy go tak zostawić.
- Nie możemy też go zabrać.
Coltrane popatrzył w kierunku ruin.
- Tyle tam tych węży - zaczęła Tash. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że powinniśmy wrócić i zabrać jego ciało.
- Oczywiście, że nie, ale nie możemy ot tak odjechać. Trzeba kogoś powiadomić.
- Policję? Mowy nie ma.
- Nie mamy wyboru.
- Oczywiście, że mamy. Możemy jak najszybciej wrócić do Stanów. Meksykańska policja przeraża mnie. Mają tu inne prawo, oparte na Kodeksie Napoleońskim. Tu jest inaczej niż u nas, gdzie się jest niewinnym, dopóki zostanie udowodniona wina. Tutaj traktują człowieka inaczej - jest winny - dopóki nie udowodni, że jest inaczej, a wszystko co tu się stało, może nie wyglądać dla nich na samoobronę. Mogą uznać to za zabójstwo. Co zrobisz, jeśli ktoś pomyśli, że specjalnie pchnąłeś go w gniazdo żmij? W tym kraju nie wierzy się poza tym w prawo do szybkiego procesu.
- Ludzie we wsi wiedzą, że się tu wybieraliśmy - odparł Coltrane. - Założę się, że tak samo wiedzą o obecności w okolicy trzeciego obcego, który wybrał się tu za nami. Co pomyślą, jeśli my zejdziemy z góry a on nie? Ktoś może być na tyle ciekaw, co się stało, że przyjdzie się rozejrzeć. Kiedy znajdą ciało, policja zacznie szukać dwojga turystów podróżujących pasującym do opisu samochodem. Będą na nas czekać na lotnisku. Nasze zachowanie zostanie ocenione jako próba ucieczki, i dopiero zaczniemy wyglądać na winnych. Nie rozumiesz, że musimy iść na policję, zanim policja przyjdzie po nas?
15
Na dole zarośniętej spadzistej łąki, między paprociami stał czerwony pontiac z nalepką wypożyczalni. A więc dlatego nie słyszeli, że Nolan się zbliża, bo ostatni odcinek drogi pokonał na piechotę. Kiedy zachodził Coltrane`a od tyłu, jego kroki musiał zagłuszyć huk fal w dole.
Coltrane, który właśnie zamierzał skręcić w drogę prowadzącą do wioski, musiał zaczekać, aż minie ich plujący spalinami żółty autobus. Kątem oka dostrzegł, że Tash nerwowo się wierci. Pot przykleił mu plecy do siedzenia.
- Wyprzedź autobus i zatrzymaj go - powiedziała Tash.
- Po co?
- Jeśli kierowca powie, że jedzie do Acapulco, to się przesiądę.
- Przesiądziesz się?
- Kobieta z moim wyglądem nie będzie miała w meksykańskim więzieniu przyjemnej odsiadki.
- Nie wiadomo, czy w ogóle tam trafisz.
- Nie zamierzam ryzykować. - Tash obejmowała się ciasno ramionami. - Widziałam, jak patrzyli na mnie żołnierze z blokady, kiedy nas zatrzymano.
- Tash, nic złego się nie stanie.
- Na pewno, bo policja i meksykańska, i amerykańska zacznie zajmować się sprawą, kiedy będę już w domu.
- Miejscowa policja bez trudu się dowie, że byliśmy razem.
- Nie dowie się, jeśli im powiesz, że wszedłeś na górę sam, bo ja się źle poczułam i wróciłam do Acapulco autobusem.
- Tash…
- Proszę… błagam cię. Wyprzedź autobus i zatrzymaj go.
16
- Potknął się o tę winorośl - wyjaśnił Coltrane. W miejscu gdzie został uderzony, pulsowała mu warga. - Niech pan uważa. W tym budynku też są węże.
- Widzę. Jeden jest w rogu.
- Słucham?
- Szczególnie wredny rodzaj.
Coltrane zaczął marznąć. Przeprowadzenie policjanta przez krzewy i paprocie do tego miejsca wymagało od niego całkowitej mobilizacji. Okazało się jednak, że zwalczenie chęci ucieczki stąd, wymaga jeszcze więcej wysiłku.
- Zanim ciało zostanie gdziekolwiek przeniesione, musi je zbadać ekipa patologów, którą wezwiemy z Acapulco. - Policjant, jedyny w wiosce, był w średnim wieku, korpulentny, miał gęste ciemne wąsy i ponure spojrzenie. - Powiedział pan, że walczyliście.
- Zgadza się.
Coltrane rozważał czy nie przedstawić wersji, że znalazł Nolana martwego, nie wiedział jednak, jak wtedy miał wyjaśnić rozbite usta, nie wspominając o siniakach, które patolog na pewno odkryje w kroczu Nolana.
- O kobietę - powiedział policjant.
- Mniej więcej.
- A kobieta ta…
- Nie ma jej tutaj. Jak już wyjaśniałem, źle się poczuła i kiedy wchodziłem na górę, wsiadła do autobusu jadącego w stronę Acapulco.
- A mężczyzna…
- Wszedł na górę za mną.
- Jechał za panem z Los Angeles.
- Tak jest. Był bardzo zły z powodu tej kobiety. Już raz kłóciliśmy się o nią w Los Angeles.
- Ale tym razem, kiedy próbował się pan bronić, potknął się i… - Policjant zrobił dłonią gest ku budynkowi.
- Nie chciałem, by to się stało.
- Oczywiście.
- Jest jeszcze coś, co muszę panu powiedzieć.
- Co?
- Zmarły to amerykański policjant.
17
Wyjaśnienie wszystkiego zajęło tydzień. Coltrane spędził większą część czasu w nabitej ludźmi, obrzydliwie cuchnącej celi - nie w wiosce, gdyż była za mała, by mieć więzienie lecz w Acapulco, gdzie też dowiedział się, że Tash jeszcze tego samego dnia, kiedy się rozstali, odleciała do Stanów. W Los Angeles wynajęła adwokata, który zjawił się w Meksyku i zaczął starania o uwolnienie Coltrane`a. Wydział policji Los Angeles był zbulwersowany zarówno śmiercią kolejnego swojego funkcjonariusza, jak i postępowania Nolana. Dla zachowania twarzy i morale, ogłoszono, że pojechał do Acapulco na wakacje i zginął przypadkiem ukąszony przez żmiję. Policjant, którego Coltrane zawiadomił najpierw o śmierci Nolana, w prywatnej rozmowie wyraził poważne zastrzeżenia co do faktu opuszczenia przez Tash Meksyku w dniu wypadku („Była bardzo chora” - zapewnił go Coltrane), ale adwokat w końcu zapracował na sowite honorarium i Coltrane wsiadł na pokład samolotu do Stanów. Choć w areszcie miał wątpliwości, czy uda mu się szybko wyjść i cierpiał z powodu niewygód meksykańskiego więzienia, nawet przez chwilę się nie załamał.
Zachował hart ducha, ponieważ Tash uniknęła więzienia.
DWANAŚCIE
1
„Numer został odłączony” - poinformował głos z magnetofonu.
Coltrane odłożył słuchawkę i zmarszczył czoło. Stał w kuchni swego nowego domu, nie rozpakowana torba leżała obok na podłodze. Uznał, że w pośpiechu musiał wystukać zły numer. Podniósł słuchawkę i spróbował ponownie.
„Numer został odłączony”.
Tym razem był pewien, że nie popełnił pomyłki. Co to ma… natychmiast po zwolnieniu z meksykańskiego więzienia, zadzwonił na telefon komórkowy Tash, ale nikt nie odebrał. Na lotnisku w Los Angeles zadzwonił do niej ponownie, ale też bez skutku. Po czterdziestu minutach, które taksówka potrzebowała do przebicia się przez popołudniowe korki, okazuje się, że telefon został odłączony. Co się działo?
Przypomniał sobie, że jest jeszcze jeden sposób skontaktowania się z Tash. Przez Walta. Kiedy wystukał kolejne cyfry, także i tu usłyszał:
- „Numer został odłączony”.
Sprawa robiła się coraz bardziej dziwna.
Zadzwonił do biura szeryfa w Malibu.
- Chciałbym skontaktować się z Waltem Halliday`em - powiedział osobie, która odebrała. - Jest dziś na służbie?
- Nie, proszę pana. Jutro też go nie będzie. Już u nas nie pracuje.
- Już nie…
- Złożył wymówienie kilka dni temu.
Zbaraniały Coltrane odłożył słuchawkę.
2
Pomijając lampy nad drzwiami wejściowymi i garażem, dom Tash spowijały ciemności, ale jego modernistyczna bryła odcinała się ostrym konturem od rozświetlonego światłem księżyca nieba. W środku nocy nie byłoby to dziwne, dopiero jednak minęła dziewiąta i nawet jeśli Tash nie było w domu, Coltrane spodziewał się, że - tak jak robi większość ludzi - zostawi kilka zapalonych świateł. W środku nie było znaku życia, za to przed domem umieszczono jakąś tablicę. Nie gasząc świateł, Coltrane wyszedł z samochodu, by ją obejrzeć. Na stojącej na paliku planszy znajdował się napis: NA SPRZEDAŻ. AGENCJA NIERUCHOMOŚCI OCEAN.
To było niepojęte. Coltrane podszedł do frontowych drzwi, zadzwonił, zaczekał chwilę, a kiedy ze środka dobiegło jedynie głuche echo dzwonka, załomotał.
- Tash!
Przód domu był osmalony od podłożonego w Nowy Rok ognia. Patrząc przez sztachety otaczającego ogródek płotu, próbował zajrzeć przez okna do środka. Kiedy jego oczy przystosowały się do ciemności, dostrzegł, że pokój do którego zagląda jest kompletnie pusty.
- Tash!
Przerażony, pobiegł do końca ulicy, potem wzdłuż ostatniego płotu do skraju wody, skąd podszedł do domu Tash od tyłu. Światło przy drzwiach wychodzących na pomost było zgaszone, ciemność rozświetlały jedynie księżyc i gwiazdy. Przewrócił się na schodach prowadzących na pomost, zignorował jednak ból i niemal na czworaka wdrapał się na górę, by biegiem dopaść okna. Metalowe żaluzje nie były opuszczone i wytężając wzrok, zajrzał do środka. Kiedy udało mu się przebić ciemność, stwierdził, że i w tym pomieszczeniu nie ma mebli.
- Tash!
Mimo chłodu oceanicznej bryzy poczuł, że robi się mokry.
3
- Wolałabym nie podawać tej informacji - powiedziała kobieta o poważnej twarzy. Miała czterdzieści parę lat, lakierowane włosy i czarny garnitur z błękitną jedwabną apaszką.
- Jestem jej przyjacielem i nie wiedziałem, że się przeprowadziła. Staram się z nią skontaktować. - Była dziewiąta rano, Coltrane znajdował się w jednym z gabinetów agencji nieruchomości O C E A N. Za oknami, na Pacific Coast Highway, przejeżdżały z hukiem ciężarówki. - Musiała pani zostawić nowy adres i numer telefonu.
- Zostawiła także wyraźne wskazówki, by ich nikomu nie przekazywać. - Kobieta przyciskała plecy do oparcia krzesła, jakby chciała zachować jak największy dystans od Coltrane`a. - Powiedziała mi, że jednym z powodów, dla którego się przeprowadza, jest to, że prześladuje ją mężczyzna.
- Wiem o tym. Pomogłem go zidentyfikować.
- W takim razie z pewnością mnie pan rozumie.
- Nie, nie rozumiem.
- Z tego co wiem, molestującym moją klientkę mężczyzną jest pan. Wydała mi jednoznaczne polecenie aby nie udzielać informacji o jej nowym miejscu zamieszkania i telefonie.
- Boże drogi!
Kobieta skuliła się na fotelu.
- Dobrze, rozumiem pani zobowiązania wobec klienta, ale czy byłoby też nadużyciem zaufania, gdyby zadzwoniła pani do Tash, przekazała jej, że tu byłem i poprosiła, aby do mnie zadzwoniła? Naprawdę jestem jej bliskim przyjacielem.
- Tak się składa, że wiem, iż nie będzie jej dziś w domu. Zadzwonię do niej jutro i przekażę, że chce się pan z nią skontaktować.
Dopiero jutro?
4
Coltrane zjechał z autostrady akurat w momencie, kiedy Lyle wyszedł z kawiarni i szedł w stronę swojego samochodu. Pisk hamujących opon ściągnął jego uwagę, odwrócił się w kierunku zatrzymującego się nieopodal wozu. Coltrane wyskoczył na chodnik i podbiegł do potężnego policjanta, którego jeszcze nigdy nie widział w mundurze, a który ze względu na poprzypinany do pasa sprzęt, wydał mu się znacznie bardziej masywny.
Lyle miał króciutko obcięte włosy, niemal po wojskowemu. Patrzył na Coltrane`a nie mniej nieufnie niż pracownica agencji nieruchomości.
- Dyspozytorka powiedziała mi, że zwykle pija pan tu o tej porze kawę - zaczął Coltrane. - Cieszę się, że pana złapałem.
Lyle nie wyglądał na szczęśliwego. Jedynie skinął głową i czekał bez słowa.
- Po powrocie bardzo zdziwiło mnie kilka rzeczy - powiedział Coltrane. - Mam nadzieję, że będzie mi pan mógł pomóc.
Lyle wzruszył ramionami, w ruchu tym nie było jednak odrobiny luzu.
- Próbowałem odnaleźć Tash Adler.
- Wyprowadziła się.
- Wiem. Ma pan pojęcie, dokąd?
- Nie.
- Dlaczego Walt Halliday zrezygnował z pracy?
- Nie mówił mi. Nie byliśmy na tak zażyłej stopie. Przypuszczam, że z powodu stresów w pracy.
- Może on wie, dokąd Tash się przeprowadziła. Próbowałem do niej dzwonić, ale odłączono numer. Wie pan może, gdzie on mieszka?
- Mieszkał.
- Słucham?
- Wyprowadził się w dniu, kiedy zwolnił się z pracy.
- Co?
- Powiedział, że potrzebuje zmiany otoczenia.
Coltrane`owi wydało się, że asfalt na parkingu marszczy się, zaraz się rozstąpi i go połknie.
- Nic z tego nie rozumiem. Co się dzieje?
- Dla mnie wydaje się to dość jasne.
- To znaczy?
- Nie może być zwykłym zbiegiem okoliczności, że oboje tego samego dnia decydują się na przeprowadzkę. Sądzę, że coś między nimi było.
- Co??!
- Nawet jeśli nie było, nie widzę nic dziwnego w tym, że ona chciała się przeprowadzić. Nie wytrzymywała tego ciągłego molestowania.
- Ale to się przecież skończyło. Przecież wiadomo, że robił to Duncan Reynolds.
- Słucham?
- Duncan Reynolds. Tash nic wam nie powiedziała?
- Kto to jest Duncan Reynolds?
- Nie pokazywała wam zdjęć?
- Jakich zdjęć?
Coltrane potrzebował chwili, by pozbierać myśli.
- Było na tych zdjęciach coś istotnego? - spytał Lyle.
- Mężczyzna, który robi Tash zdjęcia. Duncan Reynolds. Znam go. Kiedyś go spotkała, ale podał wtedy inne nazwisko.
- W takim razie gdzie są te zdjęcia?
- Tash je ma.
Kiedy meksykańska policja wydawała mu przy zwolnieniu rzeczy zabrane w hotelu, nie było wśród nich teczki ze zdjęciami z centrów handlowych, które pokazywał Tash w samolocie, Coltrane uznał więc, że zabrała je ze sobą do Los Angeles, aby pokazać policji i sprawić, by Duncan Reynolds został unieszkodliwiony.
- A może… - Coltrane nie dokończył zdania.
- Co?
- A może ich i nie ma. Może zostały zagubione przez meksykańską policję. To by wyjaśniało, dlaczego nic wam o nich nie mówiła. Zapomniała zabrać je z hotelu, wolała więc zaczekać, aż wrócę z dowodami. Duncan Reynolds dalej ją dręczył, więc się wyprowadziła.
- Nawet słowem nie wspominając, że domyśla się, kto ją molestuje? Uważa pan, że to ma sens?
- Nie, nie ma.
- Pan też nie ma tych zdjęć, tak?
Asfalt pod nogami Coltrane`a robił się coraz bardziej rozchwiany, kiedy jednak przyszła mu do głowy pewna myśl, ziemia pod jego stopami zamarła w bezruchu.
- Mam w domu negatywy. Mogę raz dwa zrobić odbitki.
- Niech pan je zrobi i przyniesie mi. Mimo wszystko uważam, że to stek bzdur.
Coltrane zamrugał, jakby go spoliczkowano.
- Słyszałem co pan opowiadał o Nolanie i co się z nim stało w Meksyku. Był cholernie dobrym policjantem i jeśli sądzi pan, że uwierzę w jego zazdrość i to, że poleciał do Acapulco, by się z panem rozliczyć, to…
- Ale to prawda.
- Jasne. Tyle tylko że Tash opowiedziała mi inną wersję. Jej zdaniem Carl poleciał na południe, żeby ją ratować. Przed panem.
Coltrane`owi zakręciło się w głowie.
- Powiedziała, że się wyprowadza, ponieważ tak ją pan tłamsi, aż musi od pana uciec.
- To niemożliwe.
- Twierdzi pan, że kłamię?
Parking wokół Coltrane`a wirował.
- Boże drogi, czyżbym tracił zmysły?
5
Coltrane niemal zapomniał zamknąć frontowe drzwi - tak bardzo pchało go do krypty, negatywów i ciemni, gdzie zrobi zdjęcia ukazujące jak Duncan Reynolds szpieguje Tash.
Po wejściu do krypty zamarł z otwartymi ustami. Koperta z negatywami, którą odłożył na półce tuż przy wejściu, zniknęła. Ponieważ mógł się pomylić, przepatrzył wszystkie półki, ale koperty nigdzie nie było. Pomyślał o ciemni. Musiał zostawić ją w ciemni. Pognał tam jakby go gonili, ale i tam nic nie znalazł.
6
- Przepraszam, że panią niepokoję, ale… - Z nadzieją, że jego oczy nie wyglądają na oszalałe, Coltrane wskazał na dom Tash. - Pani sąsiadka niedawno się wyprowadziła.
Siwa kobieta w okularach trzymała w ręku pędzel, miała na sobie kitel i wyglądała na oburzoną, że Coltrane śmiał zadzwonić do jej drzwi.
- Przedwczoraj - odparła. - Widziałam ciężarówkę.
- Zostawiła pani może nowy adres? Mam jej dostarczyć dokumenty i…
- Mieszkała obok przez pół roku, ale nigdy nie odezwała się do mnie słowem. Nie widzę powodu, dlaczego miałaby zostawiać mi nowy adres.
- Widziała pani ciężarówkę? Zauważyła pani może na boku jakąś nazwę?
7
- Tak, pamiętam pana - powiedział mężczyzna z nadwagą w kombinezonie z napisem: PRZEPROWADZKI PACIFIC. - Przywieźliśmy panu niecodzienne meble. Z metalowych rur.
- Zgadza się.
- Niech pan sekundę zaczeka. - Kierownik odwrócił się do dwójki młodych tragarzy, którzy wyszli z budynku. - Nie zapomnijcie pozabierać i załadować wszystkich plandek. - Potem odwrócił się znów do Coltrane`a. - Szukał mnie pan?
- Wasz dyspozytor powiedział mi, gdzie mogę pana znaleźć. Dam panu pięćset dolarów za pewną przysługę.
- Musi być spora.
- Niezbyt. Musi pan tylko pojechać do swojego biura i zajrzeć do komputera pod Natasha Adler. To wasza klientka.
- I co dalej?
- To moja dawna dziewczyna.
- No i?
- Muszę dowiedzieć się, gdzie teraz mieszka.
Kierownik konspiracyjnie skinął głową.
8
Im wyżej droga wspinała się na masyw San Bernardino, tym ostrzejsze stawały się okoliczne zbocza. Sosny walczyły o utrzymanie się między skałami. Temperatura spadała i Coltrane musiał podkręcić ogrzewanie, zadowolony, że poza kapeluszem, szalem i rękawiczkami, wziął narciarską kurtkę. Choć świt nastąpił pół godziny temu, gęste szare chmury spowijały wszystko wokół szarością. Rzadki śnieg kleił się do przedniej szyby i gromadził na poboczu. Kierując jedną ręką, Coltrane popijał z termosu kawę i raz za razem spoglądał we wsteczne lusterko. Kiedy zjechał z międzystanowej na podrzędną drogę ku górom, przez jakiś czas widział blask miasta San Bernardino, teraz jednak w lusterku odbijały się tylko zaśnieżone jodły. Zniknęły nawet światła pikapa, który jechał za nim przez piętnaście minut. Z pewnością zaraz będzie na miejscu.
Nie dostał adresu, jedynie numer skrytki pocztowej. Wyglądało na to, że Tash dawała instrukcje nie dyspozytorce, a bezpośrednio kierowcy firmy przeprowadzkowej. Nie zostawiła także numeru telefonu, ale Coltrane był pewien, że dane które posiada, wystarczą mu. Znak drogowy poinformował: JEZIORO BIG BEAR 40 KILOMETRÓW. Niedługo będzie na miejscu. Jechał, a po głowie krążyły mu pytania, które pozostawione bez odpowiedzi mogły go doprowadzić do szaleństwa. TASH!
9
Zimne powietrze kłuło w nozdrza. Coltrane zaparkował w bocznej uliczce, na miejscu niewidocznym z głównej, i zaczął spacerować po pełnym sklepów centrum. Z niektórych okien jeszcze nie pozdejmowano świątecznych dekoracji, nie zwracał jednak uwagi na wystawy. Podeszwy jego butów skrzypiały na świeżym śniegu. Skręcił za róg, a tam ujrzał po drugiej stronie ulicy pocztę. W odróżnieniu od „góralskiego” wyglądu wielu tutejszych domów, siedziba poczty mieściła się w pasującym do ducha tej instytucji budynku o froncie z kamienia oraz imitacji drzewa sekwojowego i płaskim dachu. Od strony ulicy stał szereg skrzynek pocztowych i wyznaczono kilka miejsc do parkowania.
Coltrane popatrzył na zegarek. Było dwadzieścia pięć po ósmej. Choć personel z pewnością nie zjawiał się przed dziewiątą, do budynku wchodzili i wychodzili zeń ludzie. Najprawdopodobniej pocztę otwierano wcześniej, by posiadacze skrytek mogli zabrać przesyłki. Możliwe więc, że Tash już tu dziś przyjechała, choć wydawało się to niezbyt prawdopodobne - z pewnością czuła zmęczenie po przedwczorajszej przeprowadzce i wczorajszym ustawianiu mebli, więc dziś pośpi dłużej. Na pewno nie będzie się spieszyć.
Coltrane wszedł do Krainy Naleśników i poprosił kelnerkę o stolik przy oknie.
- Kawy? - zapytała.
- Poproszę, ale nie wiem, co chcę jeść. Zamówię później.
- Niech się pan nie spieszy.
„Na pewno nie będę się spieszył” - pomyślał Coltrane. Udając, że studiuje kartę, skoncentrował uwagę na poczcie po drugiej stronie ulicy.
10
Dwie godziny później, kiedy najwolniej, jak tylko potrafił, zjadł naleśniki, jajka i parówki, „przeczytał” całą gazetę i wypił kolejną kawę, uznał, że jeśli nie chce zwrócić na siebie uwagi, nie może dłużej tu siedzieć. Wyszedł więc na zewnątrz, gdzie okazało się, że powietrze jest tak samo zimne i szare jak rano. Najpierw zaczął oglądać wystawy pobliskich sklepów, potem udawał, że robi zdjęcia. Obiektyw miał tak nastawiony, by widzieć ostro wejście do poczty.
Wpół do pierwszej parking przed Krainą Naleśników niemal się zapełnił i nikt z pewnością nie będzie zwracał uwagi na jeden z wielu stojących tu pojazdów. Coltrane poszedł więc do samochodu i ustawił wóz w jak najmniej rzucającym się w oczy miejscu, pozwalającym mu jednak obserwować pocztę. Raz na jakiś czas zapalał silnik, by nagrzać wnętrze. Tuż po drugiej poszedł na obiad. Znów zaczął padać śnieg. Jedząc, modlił się, by śnieg nie zrobił się zbyt gęsty i nie zasłonił mu widoku poczty. Ze strachem, że Tash zjawi się akurat teraz, poszedł jedynie na chwilę do toalety. Kiedy wracał do stolika, drążył go niepokój, że na dziś bezpowrotnie stracił okazję. Dziesięć po czwartej wstał od stolika i w tym momencie dostrzegł wysiadającego z samochodu Walta. Potrzebował całej energii, by nie okazać podniecenia.
- To powinno wystarczyć - rzucił szybko do kelnerki. - Reszta dla pani.
- Bardzo pan szczodry.
- Chyba jeszcze jestem w świątecznym nastroju.
Walt wszedł do budynku poczty, a Coltrane popędził do samochodu, by dawny policjant mu nie uciekł. Poślizgnął się na kawałku lodu, zaczął rozpaczliwie walczyć o odzyskanie równowagi i o mało nie wpadł przy tym pod wyjeżdżającego właśnie z parkingu restauracji pikapa. W końcu dotarł do swojego samochodu. Ciężko oddychał, czuł jak lodowate powietrze pali go w gardle, jednak szybko otworzył wóz, wsiadł i zapalił silnik. Ręce drżały mu w mogący wywołać niepokój sposób, ale po chwili nie musiał już się nad tym zastanawiać, bo z poczty wyszedł Walt. Minę miał ponurą, a ręce puste - najwidoczniej wyprawa okazała się bezowocna.
Bezowocna nie była jednak wyprawa Coltrane`a. Zanim wyjechał z parkingu, pozwolił, by między ich samochodami znalazły się trzy auta. Ciekawe, czy Walt pamięta jego wóz? Widział go co prawda u Tash, ale po pierwsze było wtedy ciemno, a po drugie pokryty śniegiem samochód wyglądał zawsze inaczej - uspokajał się Coltrane.
Dwa z jadących między nimi aut skręciły i po kolejnych kilku minutach miasteczko skończyło się ustępując miejsca krajobrazom jak z pocztówki. Trzy samochody jechały częściowo uprzątniętą ze śniegu drogą, prowadzącą wzdłuż brzegu skutego lodem i porośniętego sosnami, jeziora. Śnieg gęstniał, co wcale nie podobało się Coltrane`owi. Ciemne chmury wisiały nisko, zasłaniając pobliskie szczyty. Walt zapalił światła, to samo zrobił po chwili kierowca w środku, Coltrane - chcąc pozostać niewidocznym - jeszcze się wahał. Po kolejnych kilku minutach środkowy samochód zwolnił, zamigotał kierunkowskazem, skręcił w boczną drogę i Coltrane został sam na sam z Waltem - pięćdziesiąt metrów za nim.
Zwolnił, by zwiększyć dzielącą ich odległość. Miał nadzieję, że ponieważ warunki jazdy robiły się coraz trudniejsze, nie wywoła to podejrzeń, okazało się jednak, że Walt także zwalnia. Coltrane mówił sobie, że nie dlatego iż domyślił się, kto za nim jedzie. Walt zwalniał coraz bardziej. A niech to cholera! W samochodzie Walta zamigotał kierunkowskaz i wóz skręcił w prawo. Zaraz za zakrętem widniało kilka domów, potem był już tylko las. Po mniej więcej czterystu metrach Walt skręcił w prowadzącą na lewo wąską dróżkę. Kiedy Coltrane dojechał do zjazdu z głównej drogi, samochód Walta już zniknął w lesie.
Coltrane zahamował i popatrzył na ślady opon. Śnieg padał tak gęsto, że nie mógł przebić się wzrokiem przez drzewa, w które wjechał samochód Walta. Ciekawe czy Walt, wracał skąd przybył, czy też go zauważył i chce zastawić pułapkę?
Śnieg zasypywał ślady opon. Co robić? Dalsze czekanie mogło spowodować, że zgubi Walta na dobre, więc zgasił silnik, założył kapelusz, rękawiczki i szalik, schował aparat pod kurtkę, zapiął ją i wysiadł.
Było znacznie zimniej niż w miasteczku, ale to się nie liczyło. Musiał znaleźć Tash. Liczyło się uzyskanie odpowiedzi. Poszedł za śladami opon. Śnieg sięgał mu do kostek - dwa centymetry poniżej cholewek butów. Coraz większe płatki raz za razem przyklejały mu się do powiek, przez co musiał ciągle mrugać. Rozejrzał się wokół, by sprawdzić, czy Walt nie skrył się za którymś z drzew. Po kilkudziesięciu metrach droga się rozwidlała, ślady opon skręcały w prawo. Coltrane poszedł za nimi.
Jedynymi odgłosami był cichutki szum spadających płatków i stłumione skrzypienie śniegu pod jego stopami. Mrok gęstniał. Po kolejnych pięćdziesięciu krokach Coltrane musiał gwałtownie się zatrzymać - miał przed sobą potężny cień, rozświetlany plamami światła. Z dreszczem przerażenia dotarło do niego, że nie znajduje się na publicznej drodze, lecz na podjeździe prywatnego domu, na który o mało nie wpadł.
11
Właściwie był to domek zimowy, tyle tylko że o rozmiarach całorocznego domu mieszkalnego - piętrowy, z zadaszoną werandą, masywnym kominem. Coltrane jedynie rzucił okiem na detale i po chwili skoczył z podjazdu na śnieg pod sosnami, gdzie zamarł i czekał na oznaki, że go zauważono. Nic się nie działo, więc po minucie powoli wstał i przyjrzał się domowi, a właściwie jego fragmentom, gdyż dokładny widok zasłaniał śnieg. Dom był postawiony na fundamencie z powiązanych cementem potężnych kamieni i zbudowany w grubych bali. Komin - a właściwie trzy kominy, bo dwa, następne właśnie dostrzegł - zrobiono z takich samych kamieni jak podstawę. Wyglądało to solidnie i niewzruszenie.
Trzymając się blisko drzew i nie odrywając wzroku od budynku, podszedł na skraj polanki. Z tego miejsca widać było, że weranda skręca za róg i biegnie wzdłuż całej bocznej ściany, na piętrze znajduje się niewielki balkon, a dach jest mocno spadzisty. Do niewielkiej przybudówki dochodziły ślady opon.
Zdawał sobie sprawę z tego, że ciągle jest dobrze widoczny. Jeśli on widział dom, jego też można było stamtąd dostrzec. No to co? Teraz, kiedy odnalazł Tash, jaką to stanowiło różnicę? Miał prawo wejść na werandę, zapukać do drzwi i zażądać wyjaśnień. Nie było jednak pewności, że Tash jest w środku. Wizyta Walta na poczcie nie oznaczała, że mają tę samą skrytkę pocztową. Tash mogła mieszkać w mieście albo w innym domu. Jak by wyglądał, gdyby wtargnął do domku i okazało się, że jest w nim tylko Walt?
Zamarł na widok przesuwającego się w środku cienia. Zaczął się wycofywać w głąb lasu i stanął dopiero, kiedy śnieg zasłonił mu widok budynku. Było tuż przed piątą i mrok robił się coraz gęstszy. Zaraz zrobi się zupełnie ciemno, do tego jednak czasu musiał znaleźć miejsce, gdzie mógłby się schować i zaczekać. Już kiedyś zdarzyło mu się coś podobnego.
Tak, w Bośni.
Zadrżał na tę myśl, co go samego zdziwiło. Odsuwając ją, zaczął się rozglądać i stwierdził, że za plecami ma porośnięte drzewami zbocze. Kiedy się rozpogodzi, ze szczytu będzie doskonały widok na domek. Nie był przyzwyczajony do przebywania na tej wysokości, więc przy wspinaczce szybko się zadyszał, wkrótce jednak znalazł się na górze, wybrał miejsce, z którego jego zdaniem będzie widać to co chce i schował się pod zaśnieżonymi gałęziami jodły, które rozpościerały się nad nim niczym namiot.
To też już kiedyś było.
Też w Bośni.
Wcale tak bardzo się stamtąd nie oddalił.
12
O szóstej się rozpogodziło. Na niebie zamigotały gwiazdy, od zasp odbijał się zarówno blask księżyca jak i światło padające z okien domku, doskonale teraz widocznego. Zmarznięte nozdrza Coltrane`a podrażniał dodatkowo lecący z głównego komina dym - jedyny niedoskonały szczegół obrazu, wyglądającego jakby wyszedł spod pędzla Normana Rockwella.
W jednym z oświetlonych okien przesunęła się jakaś postać. Choć Coltrane był pewien, że zapalenie w domu świateł sprawiło, że stał się niewidzialny dla ludzi znajdujących się w środku, odruchowo schował się za wielką gałąź i ostrożnie patrzył przez gęste zaśnieżone igły. Z tej odległości - był oddalony od domu jakieś sto metrów - nie dało się stwierdzić, kto chodzi po pokoju, więc szybko wyciągnął spod kurtki aparat. Z niejakim trudem zdjął z obiektywu osłonę i schował ją do kieszeni. Przysunął wizjer na pół centymetra do oka i wstrzymał oddech, by para z ust nie zarosiła szkiełka. Nastawił ostrość i kiedy dostrzegł stojącego twarzą do okna Walta, który spogląda na coś na podłodze, poczuł jak wokół piersi zaciska mu się lodowata obręcz.
Walt miał na sobie czerwoną koszulę w kratę. Obiektyw aparatu Coltrane`a nie był na tyle silny, by pozwalał dostrzec z takiej odległości niewielką bliznę nad prawą brwią Walta, bez trudu jednak dało się odróżnić kolor jego wąsów. Po chwili Walt odwrócił się w prawo i coś powiedział. Coltrane wpatrywał się w ruch ust, ale nie zdołał odgadnąć ani jednego słowa. Przez rozsuwane szklane drzwi Coltrane zobaczył, że w pokoju pojawiła się druga postać. Skierował na nią obiektyw i gdyby dotychczas nie wstrzymywał oddechu, na pewno zrobiłby to teraz.
Tash była ubrana w dżinsy i szary sweter, który podkreślał bujność okalających przepiękną twarz rozpuszczonych włosów. Niosła w dłoniach kubek z kawą. Coltrane tak wwiercał się w nią wzrokiem, tak próbował się z nią zjednoczyć, że niemal czuł, jak kubek grzeje mu ręce. Tash wyjrzała przez okno na pokrytą śniegiem werandę, potem odwróciła się do Walta, który podszedł do niej bardzo blisko. Była wysoka, ale on przewyższał ją wzrostem. Gestem oznaczającym dominację położył jej na ramionach wielkie dłonie. Patrzyła mu prosto w oczy.
Pocałował ją.
Coltrane aż się skulił i mało brakowało, a wyskoczyłby z kryjówki i pognał na werandę. Nie postąpił tak tylko dlatego, gdyż widok zaszokował go do tego stopnia, że nie był w stanie się poruszyć. Usłyszał metaliczne kliknięcie, potem cichy warkot i uzmysłowił sobie, że zrobił zdjęcie. Nie mógł uwierzyć w to, co widział. Walt w dalszym ciągu trzymał dłonie na ramionach Tash, która nie poruszyła się, by odstawić kubek i objąć go. Nie odwróciła wprawdzie głowy, by uniknąć jego pocałunku, ale widać było, że nie jest nim zachwycona.
Walt obserwował Tash. Zadał jej pytanie. Nie dało się ocenić, czy odrzucała go, czy wyrażała aprobatę.
Musiał podejść bliżej. Nie martwiąc się tym, czy rano widać będzie jego ślady, Coltrane ruszył pospiesznie w dół zbocza. Ponieważ nie patrzył pod nogi, zahaczył stopą o jakiś pień i ledwie uratował się przed upadkiem. Zatoczył się tak gwałtownie, aż zabolały go stawy i pół-marszem, pół-biegiem dotarł na dół, starając się nie wpaść na jakieś drzewo. Mimo rozgorączkowania zwolnił i w końcu stanął, zaniepokojony jak ciężki ma oddech i jak gna mu serce.
Od skraju polany do domku było nie więcej niż trzydzieści metrów. Stąd nie potrzebował obiektywu, by dokładnie widzieć Tash i Walta. On ciągle trzymał ją za ramiona, ona zaś bez ustanku patrzyła mu w oczy.
Potem Walt ponownie ją pocałował. Tym razem Tash odstawiła kubek na stół, uniosła ręce i odwzajemniła pocałunek. Obejmowała go ramionami, przyjmowała pocałunek i oddawała go. Coltrane usłyszał kolejne KLIK i ciche BZZZ. Nieświadomie zrobił jeszcze jedno zdjęcie. Potem do jego uszu doleciał kolejny dźwięk - z jego gardła wydobywał się charkot, jakby go duszono.
14
Ogłuszony, opadł na zaspę. Oparł plecy o chropawy pień sosny, objął się ramionami, nie potrafił jednak pohamować wstrząsających nim drgawek. To było niemożliwe… Rozpaczliwie rzucał głową to w lewo, to w prawo. Z miejsca gdzie siedział, wyraźnie widział, jak się całują. Dłonie Walta powędrowały pod sweter Tash, na co jeszcze mocniej przycisnęła swe usta do jego ust. Zaczęła rozpinać mu pasek od spodni i Coltrane nie wytrzymał. Zawył jak zwierzę.
Zanim dotarło do niego, co robi, wypadł spomiędzy drzew. Przebiegł przez polanę i po chwili jego kroki dudniły o deski werandy. Dwie głowy odwróciły się ku niemu ze zdziwieniem, dopadł suwanych drzwi i szarpnął za klamkę. Zamek nie puścił i całe ramię przeszył mu kłujący ból.
- Chcę z tobą porozmawiać!
Tash zatoczyła się do tyłu. Walt sięgnął po coś po swej prawej stronie.
- Mówiłaś, że coś dla ciebie znaczę! - wykrzyczał Coltrane.
Walt podszedł do drzwi - u dołu brzucha zwisały mu końce rozpiętego paska - poruszył coś przy zamku i otworzył drzwi. Coltrane spróbował wepchnąć się obok niego do środka.
- Dlaczego mnie okłamałaś?!!
Walt uderzył go i Coltrane poleciał do tyłu. Nie zwracając uwagi na krwawiącą wargę - rozbitą w tym samym miejscu, gdzie Nolan uderzył go w Meksyku - spróbował jeszcze raz dostać się do Tash.
- Dlaczego starałaś się sprawić wrażenie, ze mnie kochasz?!!
Walt jednym uderzeniem zrzucił go z werandy. Natychmiast jednak po wylądowaniu w zaspie, Coltrane zaczął się podnosić. Kiedy piętnaście centymetrów przed sobą, ujrzał skierowaną dokładnie między swoje oczy lufę rewolweru, opuściła go cała energia.
- Mógłbym odstrzelić ci łeb. - Walt ciężko oddychał.
- Dlaczego mnie zwodziłaś?!
- Z powodu twojego życiorysu. Zabiłeś dwu ludzi.
- Co?!
- Skradałeś się pod cudzymi domami, by zaglądać w okna, robiłeś zdjęcia. Narzucałeś się oficerowi policji, próbowałeś się włamać do mojego domu. Żadna ława przysięgłych nie uznałaby, że przekroczyłam granicę obrony koniecznej.
Tash odsunęła się jeszcze dalej.
- Zwłaszcza jeśli włożę ci do ręki nie zarejestrowaną broń i zmuszę, byś strzelił przez te drzwi - dodał Walt. - Na rękawiczkach zostaną ci resztki prochu i nie będzie najmniejszych wątpliwości co do twoich zamiarów. Spróbuj więc jeszcze raz się obok mnie przecisnąć. Daj mi pretekst, abym mógł pociągnąć za spust.
- Dlaczego mnie okłamywałaś?!!
- Nie słuchasz, co się do ciebie mówi - powiedział Walt.
Wystrzał ogłuszył Coltrane`a. Kula śmignęła mu tuż przy skroni i osmaliła włosy. Nie słyszał, w co za nim uderzyła. Nie mógł tego usłyszeć. Ledwie dotarło do niego, co wrzeszczy Walt:
- Wynoś się stąd! Wynoś się, zanim się zastanowię i strzelę tam, gdzie należy! Jeśli jeszcze raz zobaczę cię w pobliżu, jeśli jeszcze kiedykolwiek gdziekolwiek cię zobaczę…
Walt ponownie wystrzelił, tym razem z drugiej strony głowy Coltrane`a. Huk w uszach spowodował, że Coltrane złapał się za nie, przewrócił do tyłu i zaczął wić na śniegu. Walt oderwał mu dłonie od uszu, jednym gwałtownym ruchem zerwał z jego szyi aparat i rzucił nim o ścianę domku, aż rozprysnął się na kawałki. Postawił Coltrane`a na nogi, powlókł go przez polankę i rzucił na podjazd. Coltrane upadł i znów złapał się za uszy, niezdolny zagłuszyć przypominającego najgorszą torturę łomotu.
14
- Chciałbym wynająć pokój.
Recepcjonista zesztywniał.
- Boże, co się panu stało?
Coltrane ledwie go słyszał.
- Miałem wypadek na nartach.
- Wygląda pan, jakby wpadł na drzewo.
- Wpadłem na narciarza.
- Co z nim?
- Nie ma nawet draśnięcia.
15
Pokój był skromnie urządzony, ale schludny. Stały w nim wąskie łóżko, niewielki telewizor, plastikowe wiadro. Coltrane nawet tego nie zauważył. Chciał jedynie zamknąć za sobą drzwi, podejść do okna, odsunąć zasłony i wyjrzeć na zewnątrz. Upewnić się, że widać z okna drogę wjazdową do miasteczka. Motel znajdował się na skraju Big Bear i Coltrane wybrał go po to, by móc zauważyć, kiedy Walt wjeżdża do miasta. Gdyby zrobił to dziś wieczorem, pewnie go nie zauważy, ale jutro dostrzeże go na pewno.
Podniósł słuchawkę i zadzwonił do informacji. Dzwonienie w uszach było jeszcze tak głośne, że ledwie słyszał telefonistkę.
- Czy ma pani w wykazie mieszkańców Natashę Adler? … A Walta Halliday`a?
Zapisał otrzymane dane.
Kiedy wystukał numer, mocno przycisnął słuchawkę do ucha. Podniesiono po piątym dzwonku.
- Halo? - Gardłowy głos Tash spowodował, że Coltrane poczuł ucisk w piersi.
- Chcę to zrozumieć! Powiedz tylko dlaczego…
KLIK.
Coltrane znów wystukał numer.
Podniesiono jeszcze zanim przebrzmiał pierwszy dzwonek.
- Bardzo tego pożałujesz - powiedział Walt i połączenie zostało przerwane.
Coltrane ponownie wystukał numer, ale tym razem usłyszał tylko sygnał zajętej linii. Dzwonił co dziesięć minut, ale za każdym razem było tak samo.
16
Dzień był słoneczny i bezchmurny. Siedząc w fotelu, Coltrane patrzył przez okno na samochody, które przejeżdżały tak blisko, że mógł rozróżniać szczegóły na tablicach rejestracyjnych. Podłogę wokół zaściełały papierki po kanapkach, które przyniósł sobie wieczorem. Słuchał telewizji bez obrazu - wiadomości CNN podały informacje o klęsce głodu w Afryce, wybuchu bomby w szkole w Irlandii Północnej, masowym morderstwie w Niemczech, wycieku ropy naftowej w Zatoce Meksykańskiej i zaobserwowanych na całym świecie tajemniczych mutacjach żab. Tak, życie nie jest lekkie. Słuchał nie odwracając oczu od ulicy.
Samochód Walta minął jego okno tuż po czwartej po południu - siedzieli w nim oboje. Coltrane skoczył na nogi i złapał kurtkę. Jego samochód stał przy samym wejściu do motelu. Trzydzieści sekund później jechał w odstępie kilku samochodów za Waltem i Tash.
Zaparkowali przy poczcie, ponieważ jednak oboje weszli do środka, Coltrane nie miał okazji porozmawiać z Tash sam na sam. Kiedy wyszli, pojechali do sklepu żelaznego, do którego też razem weszli. Potem zatrzymali się przed kinem, poszli do kasy i kupili bilety. Coltrane dał im czas na znalezienie miejsca i poprosił o bilet na najnowszy film z Meg Ryan. W sali gdzie go pokazywano nie dostrzegł jednak konturów Walta i Tash, wyszedł więc, na chwilę zamknął się w toalecie i wrócił do sali, gdzie pokazywano najnowszą produkcję z Tomem Cruisem. Od razu zauważył ich głowy.
Siedzieli przy prawym przejściu, mniej więcej w środkowym rzędzie. Na sali było wiele pustych miejsc. Coltrane usiadł pośrodku jednego z tylnych rzędów i obserwował. Jedli prażoną kukurydzę i popijali przez słomkę z papierowych kubeczków. Kilka razy zbliżyli głowy i coś do siebie szeptali. Coltrane całkowicie skoncentrowany na ich sylwetkach, nie miał pojęcia, o czym jest film.
Mimo cały czas przyglądał się Tash, zaskoczyło go, kiedy wstała i ruszyła przejściem w jego kierunku. Ledwie zdążył się osunąć w fotelu, by go nie zauważyła. Kiedy uchyliła drzwi do holu, światło utworzyło wokół niej jasną aureolę. Coltrane wstał i wyszedł z sali lewym przejściem, spóźnił się jednak i jedynie ujrzał jej plecy, znikające za drzwiami damskiej toalety.
Stanął przy stoisku z prażoną kukurydzą, potem zaczął spacerować korytarzem i udawać, że przygląda się fontannie przy męskiej toalecie. Potem zainteresował się plakatami filmów, które miały się wkrótce pojawić. Odwrócił się od nich w momencie, kiedy otwarły się drzwi damskiej toalety. Wyszła z nich Tash.
Na jego widok zamarła.
- Chcę tylko wyjaśnienia - powiedział Coltrane.
Tash cofnęła się, chcąc wrócić tam, skąd wyszła, ale Coltrane złapał ją za ramię.
- Co się stało? Dlaczego…
- Puść mnie!
- Jak to możliwe, by wszystko nagle tak się zmieniło?
- Sprawiasz mi ból.
- Wyjaśnij mi, dlaczego…
- Słyszał pan, co pani powiedziała - oznajmił jakiś bardzo poważny głos. - Sprawia jej pan ból. Proszę ją puścić.
Coltrane odwrócił się w stronę głosu i zobaczył wielkiego, krzepkiego mężczyznę w mundurze szeryfa hrabstwa San Bernardino. Mężczyzna miał twarz przypominającą słoje starej zwietrzałej deski. Dłoń opierał na rękojeści zwisającej mu u pasa pałki.
- Ja tylko…
- Powtarzam po raz ostatni - proszę puścić.
Coltrane zrobił, co mu kazano. W holu zapanowało zamieszanie, otworzyły się prowadzące do sali drzwi i stanął w nich Walt. Podszedł, do nich i skrzyżował ramiona na piersi, wcale nie zaskoczony tym, co zastał.
- To była pułapka? - Coltrane odwrócił się w kierunku Tash. Podniósł głos. - Boże, chciałem tylko, byś mi to wyjaśniła, a ty…
- Panie Coltrane - przerwał szeryf. Fakt użycia nazwiska czynił jasnym, że nie znalazł się w kinie przypadkiem. - Kalifornijska ustawa o zwalczaniu molestowania…
- Ustawa o zwalczaniu molestowania? O czym pan mówi? Mam prawo porozmawiać z tą kobietą! Mam prawo wiedzieć, dlaczego…
- … określa, że do zakwalifikowania molestowania jako czynu kryminalnego, ofiara musi być nachodzona umyślnie, złośliwie oraz wielokrotnie. Biorąc pod uwagę pańskie wczorajsze wtargnięcie do domu pani Adler, liczne niepożądane telefony oraz to, czego byłem teraz świadkiem, muszę stwierdzić, że naprawdę niewiele brakuje, bym pana aresztował.
Bileter i sprzedawca prażonej kukurydzy wyglądali zaciekawieni zza węgła.
- Pani Adler nie żąda jednak tego. Chce przede wszystkim uniknąć kłopotów. Nie zamierza składać formalnej skargi, co moim zdaniem jest błędem, gdyż już raz miała kłopoty. Uważam też, że to pan był źródłem jej kłopotów, kiedy mieszkała w Malibu a także, że jedynym dla niej sposobem pozbycia się ich, jest aresztowanie pana. Jeśli stan Kalifornia podniesie na pana rękę, zacznie pan żałować, że kiedykolwiek podniósł pan rękę na panią Adler.
- Ale… ja jej nie molestuję.
Naprawdę? - zapytał sam siebie. Jak można by inaczej określić to, co robił? Mitch, stałeś się jak ojciec.
Zrobiło mu się niedobrze.
- Mam dla pana następującą propozycję - powiedział szeryf. - Niech pan wyjedzie z Big Bear i nigdy tu nie wraca. Jeśli kiedykolwiek tu pana spotkam, aresztuję pana za napaść, której świadkiem właśnie byłem. Przynajmniej za to, jestem bowiem pewien, że następnym razem pani Adler nie okaże się tak wspaniałomyślna. Niech pan wyjedzie z miasta i to natychmiast.
Coltrane popatrzył na Tash.
- Jak chcesz - wydusił z siebie. - Jeśli nie chcesz mieć ze mną do czynienia, znikam. Pies cię drapał. Dlaczego jednak starałaś się mnie przekonać, że między nami dzieje się coś szczególnego. Pies drapał twoje kłamstwa.
- Panie Coltrane…
- Powiedz mi tylko jedno. Co się stało ze zdjęciami? W jaki sposób negatywy zniknęły z mojego domu?
- Jakie zdjęcia? Co za negatywy? - Tash pokręciła głową. - Nie wiem, co masz na myśli.
- Zdjęcia Duncana Reynoldsa.
- Kogo?
- Boże, ale z ciebie numer! Nie wiem, co za grę uprawiasz, ale nie zamierzam więcej w niej uczestniczyć.
- Panie Coltrane! - szeryf miał bardzo zniecierpliwiony głos.
- Proszę się nie martwić, zaraz mnie nie będzie. Wreszcie się otrząsnąłem. Idź do diabła, Tash, nie warto cię znać.
- Mylisz się - powiedział Walt, kiedy Coltrane go mijał. - Poznanie jej to najwspanialsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w życiu.
17
Negatywy, na których był Duncan Reynolds… jak mogły zniknąć z krypty?
Pytanie drążyło go przez całą drogę z gór. Ciemność zaczęła spowijać szczyty, jednak nie zwróciłby na nie uwagi nawet gdyby mógł je widzieć. Zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie. Kiedy zauważył, że negatywy zniknęły, nie zastanawiał się nad ewentualnymi skutkami tego faktu. Uznał, że ktoś po prostu włamał się do jego domu i ukradł kopertę, a jej zniknięcie ma coś wspólnego ze zniknięciem Tash. Założył, że kiedy odnajdzie Tash, pozna los negatywów. Tash i negatywy musiały być ze sobą powiązane, gdyż poza nim tylko ona wiedziała, że sfotografował śledzącego ją Duncana Reynoldsa. Narzucał się co prawda wniosek, że to Tash była odpowiedzialna za kradzież negatywów, ale brakowało w tym sensu - dlaczego miałaby kraść dowody przeciwko molestującemu ją człowiekowi?
MOLESTOWANIE. Wspomnienie, że go o to oskarżono, powodowało, że się pocił. Szeryf posunął się nawet tak daleko, by zasugerować, że to on molestował Tash w Malibu. Drogi Boże, w co on się wplątał? Miał wrażenie, że wsysa go wir, pozbawia gruntu pod nogami i poczucia kierunku.
To niepokojące uczucie nasiliło się jeszcze bardziej, kiedy przed Coltrane`em pojawił się ostry zakręt, którego nie dostrzegł wystarczająco wcześnie, by przyhamować. Niemal stracił panowanie nad pojazdem i o centymetry minął rosnące tuż przy drodze drzewa. Walczył z kierownicą, która wyślizgiwała mu się ze spoconych rąk, na szczęście minął zakręt i pognał dalej w ciemność.
Tash. Coltrane mechanicznie odrzucił taką możliwość, ponieważ wydawało mu się niepojęte, by mogła ukraść coś, co mogło przynieść jej tylko korzyść. Nie potrafił jednak znaleźć innego wyjaśnienia, zamierzał więc ją o nie poprosić, teraz nie było to już jednak konieczne. Po tym jak Tash stwierdziła, że nic nie wie o żadnych zdjęciach i nie słyszała nigdy o Duncanie Reynoldsie, myśli Coltrane`a odblokowały się wreszcie. Pozbył się przymusu myślenia na korzyść Tash, i widział sprawę w sposób, w jaki powinien ją traktować od początku. Nie włamano się do jego domu - nie było przecież śladów wtargnięcia siłą. Jak Tash pokonała zamki i alarm? Nie mogła ich pokonać, mógł to jednak zrobić ktoś inny - ten, kto mógł zyskać na kradzieży negatywów. Duncan Reynolds.
Coltrane nie zdążył jeszcze zmienić zamków, a Reynolds miał klucze. Co z tego że zmienił kod alarmu - większość tego typu urządzeń można programować kilkoma kodami i Reynolds musiał znać wszystkie działające. Miał motyw i możliwość realizacji. Był to jedyny sposób na wyjaśnienie tej kradzieży. Coltrane dotychczas nie podejrzewał Duncana, ponieważ zakładał, że nie wie on o obciążających go zdjęciach.
Mógł się dowiedzieć, gdyby Tash mu powiedziała.
Z jakiego powodu?
Coltrane wyjechał zza następnego zakrętu i ujrzał przed sobą migotanie Riverside. Zamiast jednak pojechać autostradą numer 10 na północny zachód w kierunku Hollywood Hills i domu, skręcił na zachód. Ku Newport Beach.
18
Kiedy wyjechał zza rogu, z zaskoczeniem zobaczył migające czerwone i niebieskie światła. Przed posiadłością, którą Duncan odziedziczył od Packarda, stały w poprzek ulicy policyjne radiowozy. W otwartej bramie stała karetka, za nią nie oznakowany wóz policyjny z wystawionym na dach „kogutem”. Skrzeczały radia, wokół kręcili się policjanci. Czując ziąb nie mniejszy niż w górach, kiedy brodził przez śnieg do domku Walta, Coltrane zaparkował na tyle daleko, by nie przeszkadzać, wysiadł i powoli zbliżył się do zbiegowiska. Z okolicznych domów powychodzili ludzie i stali w małych grupkach na chodniku.
- Co się stało? - zapytał Coltrane, kiedy dotarł do najbliższej czwórki sąsiadów.
Szykownie ubrany mężczyzna podejrzliwie zlustrował porozbijane wargi Coltrane`a.
- Mieszka pan tutaj? - spytał przechodzący policjant.
- Nie. - Coltrane patrzył jak sanitariusz otwiera tylne drzwi karetki. Migające światła nieprzyjemnie go raziły.
- W takim razie proszę wracać do samochodu i…
- Przyjechałem do człowieka, który mieszka w tym domu. - Coltrane miał wrażenie, że jego własny głos dociera do niego gdzieś z oddali.
- Do Duncana Reynoldsa?
- Tak. - Coltrane`owi zrobiło się jeszcze zimniej. - Nie widzieliśmy się od pewnego czasu, a ponieważ przejeżdżałem w pobliżu, postanowiłem sprawdzić czy jest w domu.
- Kiedy rozmawiał pan z nim po raz ostatni?
- Dwa, może trzy tygodnie temu. Co się stało?
- Czy sprawiał wrażenie przygnębionego? Miał problemy finansowe? Kłopoty partnerskie? Coś z…
- Nie miał problemów finansowych. Jego pracodawca zmarł w listopadzie i hojnie go obdarzył.
- Czy ta śmierć mocno go wytrąciła z równowagi?
- Do czego pan dąży?
Policjant wahał się chwilę.
- Ogrodnik zauważył nieprzyjemny zapach. Nie widział pana Reynoldsa od szeregu dni. Wszystkie drzwi były pozamykane. Zajrzał przez okno od tyłu budynku i zauważył wystającą zza krzesła nogawkę.
- Boże drogi… - Coltrane`owi tak wyschło w ustach, że z trudnością formułował słowa.
- Kiedy wyłamaliśmy drzwi… przykro mi to panu mówić… znaleźliśmy ciało pańskiego znajomego.
- Jaka była przyczyna…
- Nie jestem patologiem, ale wygląda na to, że się zastrzelił.
19
Myśli Coltrane`a goniły tak bezładnie, że kiedy zjeżdżał ze wzgórza przed swoim domem, dopiero w ostatniej chwili dostrzegł stojący pod drzwiami samochód. BMW. Jeszcze minutę temu mógłby przysiąc, że jego emocje nie mogą być jeszcze gorzej poplątane, ale się mylił. Zdalnie uruchomił bramę garażu, wjechał na podjazd, potem do garażu i wysiadł z samochodu. Usłyszał trzaśnięcie drzwi BMW i stukot obcasów na chodniku. Po chwili stała przed nim Jennifer. Była ubrana w niebieski garnitur, jej włosy lśniły oświetlane lampą wiszącą nad bramą garażu.
Był zażenowany, skrępowany, nie wiedział co powiedzieć. Pierwsza przerwała ciszę Jennifer.
- Obiecałam więcej cię nie niepokoić.
- Cieszę się, że cię widzę.
Mówiła dalej, jakby go nie usłyszała.
- Przygotowałam sobie mowę, nie chcę pominąć niczego, co mam do powiedzenia.
- W takim razie lepiej nie przerywaj.
- Przyrzekłam sobie, że więcej nie zadzwonię do ciebie ani nie przyjadę. Nie chciałam udawać, że znajduję się przypadkiem tam gdzie i ty, jak robiłam po naszym poprzednim zerwaniu, ale przyjechałam. Prawda jest taka, że od dwóch dni nagrywam się na twoją automatyczną sekretarkę, a ponieważ nie oddzwaniałeś, uznałam że postanowiłeś mnie unikać.
- Nie oddzwaniałem, bo nie było mnie kilka dni w domu.
- Tak więc złamałam dane sobie słowo, przyjechałam i czekałam na ciebie.
- Mogło to dość długo potrwać.
- Trwało wystarczająco długo. Przyjechałam tu zaraz po pracy, siedzę trzy godziny.
- Mam dziwne wrażenie, że nie przyjechałaś z powodu mojego nieodpartego uroku osobistego.
Jennifer skinęła głową.
- Sporo ci go w moich oczach ubyło, od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni.
- W takim razie…
- To, że jestem na ciebie wściekła nie znaczy, że dobrze bym się czuła, gdyby przytrafiło ci się coś złego. Ona się nie nazywa Natasha Adler.
- Co?
- A mężczyźni, których wokół siebie gromadzi, mają skłonność umierać.
20
Siedzieli w salonie Coltrane`a. Każde miało przed sobą puszkę z dietetyczną colą i pełną szklankę, ale żadne nie piło.
- Kiedy kazałeś mi się wynosić… - zaczęła Jennifer.
- Chyba nie było to aż takie bezceremonialne.
- Wszystko zależy od punktu widzenia. Z mojego… - Jennifer głęboko westchnęła. - Powiedzmy, że poczułam się zraniona, wykorzystana i…
Coltrane spuścił wzrok.
- Nie zamierzam się z tobą rozliczać, chcę jedynie, byś zrozumiał, dlaczego zrobiłam to co zrobiłam.
- Po tym co przeżyłem przez ostatnie dni, doskonale cię rozumiem. Nie musisz mnie oszczędzać.
- Więc byłam też wściekła, wytrącona z równowagi i bardzo, bardzo zmartwiona. Nie tylko dlatego, że ze mną zerwałeś, martwiła mnie także Tash Adler. Może tobie wydawało się normalne to, że zakochałeś się w niej od pierwszego wejrzenia, ale biorąc pod uwagę twoją niechęć do emocjonalnego angażowania się, takie nagłe oddanie się było cholernie niezwykłe.
Coltrane poczuł się dotknięty.
- Na tym nie koniec. Fotografie Rebeki Chance, niesamowite podobieństwo Tash Adler do niej i tajemnice wokół nich nie tylko mnie dziwiły, ale wydawały mi się po prostu nienaturalne. Postanowiłam wyjaśnić o co tu chodzi, ale nie dlatego, by odkryć jakiś smród, który mógłby sprawić, że znów się zejdziemy. Nie miałam na to nadziei - w dalszym ciągu nie mam - i nie po to tu jestem. Może twoim zdaniem gadam to wszystko, żeby skłócić cię z Tash, ale muszę spróbować. Gdyby cokolwiek ci się stało, nie wybaczyłabym sobie, że cię nie ostrzegłam.
- Nie martw się, nie możesz nas już bardziej skłócić, niż jesteśmy teraz. - Kiedy wchodzili do domu, Jennifer spytała co to za strupy na jego wargach i opowiedział jej o wydarzeniach w Meksyku i Big Bear.
- Jeśli się nie mylę, mogą się szykować znacznie poważniejsze kłopoty - powiedziała Jennifer. - Uważam, że jesteś w poważnym niebezpieczeństwie.
- Mów dalej.
- Chciałam dowiedzieć się, kim ta kobieta jest i w jaki sposób udało jej się tak zawrócić ci w głowie.
- No i? Powiedziałaś, że naprawdę nie nazywa się…
- Urodziła się jako Melinda Chance.
- Skąd wiesz?
- Zatrudniłam tego samego detektywa co ty, kiedy chciałeś się dowiedzieć, gdzie mieszka Natasha Adler. Nie musiał długo szukać, wystarczyło że powiedziałam mu o sklepach, których jest właścicielką i jej powiązaniach z Rebeką Chance. Oficjalnie sklepy nie są zarejestrowane na jej nazwisko, lecz stanowią własność spółki, którą kontroluje, zwanej Opportunity. Detektyw zaczął od spółki i badał sprawę „do tyłu”, ja ci jednak opowiem wszystko w porządku chronologicznym. - Jennifer otworzyła przyniesioną teczkę i wyjęła z niej jakiś dokument. - To jest kopia aktu urodzenia. Melinda Chance. Urodzona dwudziestego dziewiątego kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku we Fresno w stanie Kalifornia. Ojciec nieznany, matka - Stephanie Chance.
- Dowodzi to jedynie istnienia dwóch kobiet o tym samym nazwisku.
- Tu masz kopię strony z albumu przedstawiającego uczniów szkoły średniej we Fresno.
Czując w żołądku „motylki”, Coltrane popatrzył na arkusz. Była to dobrej jakości reprodukcja fotograficzna. Rzucił okiem na szeregi fotek i niemal od razu dostrzegł wpatrującą się w niego młodą dziewczynę. Jej ciemne włosy były nieco krótsze niż teraz, rysy mniej kobiece, ale w oczach tlił się ten sam żar. Tash. Tyle tylko, że podpis pod zdjęciem brzmiał: MELINDA CHANCE.
- Kiedy wydano ten album?
- Kiedy miała siedemnaście lat. Tuż przed jej odejściem ze szkoły we Fresno.
- Co ma znaczyć ten podpis pod zdjęciem? „Przeznaczeniem tego oblicza jest wysłać na morze tysiąc okrętów”.
- To komplement chwalący jej urodę. Z początku zdanie też mnie zdziwiło, ale ponieważ brzmiało jak cytat, poprosiłam o pomoc w bibliotece. To trawestacja cytatu z renesansowej sztuki Christophera Marlowa, a chodzi o twarz Heleny trojańskiej. Moim zdaniem aluzja była nieco przesadzona jak na rocznik szkolny, potem jednak zauważyłam, że pod głównym napisem jest dodane: „Ulubione zajęcia - kółko teatralne”. Tu masz fotokopię innej strony z rocznika, na której umieszczono zdjęcie członków owego kółka teatralnego. Melinda Chance jest pierwszą, która rzuca się w oczy. Podpis informuje, że podczas zajęć kółka uczestnicy czytają sceny z klasycznych sztuk teatralnych. Musieli mieć naprawdę dobrego instruktora. Czytali Hamleta Szekspira i Tragiczną Historię Doktora Fausta Marlowa, skąd też pochodzi cytat o tysiącu okrętów. Na zdjęciu widać tytuł książki, którą Melinda trzyma w ręku. Sztuka jest o człowieku, który sprzedał duszę diabłu.
Coltrane`a przebiegł lodowaty dreszcz.
- Do czego dążysz?
- Nie skończyła szkoły we Fresno, gdyż wyjechała z matką z miasta. Powodem przeprowadzki było to, że Melinda Chance należała także do grupy dziewcząt, zagrzewających do gry drużynę futbolową. Dwóm graczom okazała szczególne względy i w efekcie rozgrywający zabił obrońcę.
Coltrane`a przebiegł kolejny dreszcz.
- Zadźgał go nożem na parkingu tuż po rozdaniu świadectw semestralnych.
- Boże…
- Zabójca miał osiemnaście lat, wystarczająco, by stanąć przed normalnym sądem. Pochodził z rodziny o dość niskiej pozycji społecznej, za to ojciec jego ofiary - szesnastolatka - był dyrektorem banku. Ława przysięgłych uznała sprawcę winnym i dostał dziesięć lat.
- A Melinda Chance wyjechała.
- Do Sacramento. Skończyła tam szkołę średnią i poszła do wyższej, ale tam nazywała się Vivian Breuer. B-R-E-U-E-R. Wymowa jest ważna, zaraz do tego wrócę. Zaczęła studiować na wydziale aktorskim, ale od dramatów na scenie wolała dramaty prawdziwe. Któregoś dnia pewien młody człowiek wypadł z balkonu jej apartamentu na dziewiątym piętrze. Policja przesłuchała w tej sprawie innego studenta, który w chwili wypadku też znajdował się w jej mieszkaniu. Ów drugi młody człowiek został w końcu aresztowany za molestowanie Vivian. Zanim to jednak nastąpiło, dziekan jej wydziału, sześćdziesięcioczteroletni ojciec dwójki dzieci zastrzelił się po końcowym przedstawieniu semestru wiosennego. Studenci grali Kotkę na rozpalonym, blaszanym dachu Tennessee Williamsa i nie zgadniesz, kto wystąpił w roli Maggie, którą odtwarzała Elizabeth Taylor. Tak samo nie zgadniesz, którą ze studentek pomawiano o romans z profesorem.
- Możesz to wszystko udowodnić?
- Tu masz kopie artykułów z gazet Sacramento. Podkreśliłam nazwisko Vivian Breuer. Tym razem była na tyle cwana, że nie pozwoliła się sfotografować do rocznika studenckiego, ale detektyw, którego zatrudniłam, odnalazł kilka osób z tamtej obsady Kotki na rozpalonym, blaszanym dachu i na podstawie zdjęć ze szkoły średniej we Fresno zidentyfikowały Melindę Chance jako Vivian Breuer. Osoby te twierdzą, że to ona miała romans z profesorem, który się zastrzelił. Mam notatki z rozmów, jakie detektyw z nimi przeprowadził oraz nagrania magnetofonowe tych rozmów. - Z tymi słowami Jennifer położyła na stole odpowiednie materiały.
Coltrane z przerażeniem patrzył na rosnącą stertę.
- Potem przeprowadziła się do kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego w miejscowości Eureka, gdzie w dalszym ciągu studiowała aktorstwo, tyle tylko że zmieniła nazwisko na Linda Erikson. To nazwisko też okaże się później istotne, wkrótce wrócę do tego tematu. Po próbie generalnej Pikniku Williama Inge`a odtwórca głównej roli pokłócił się z odtwórcą drugiej głównej roli tak poważnie, że pobił go na śmierć. Pamiętasz film zrobiony na podstawie tej sztuki?
- W roli głównej grał William Holden.
- Zgadza się. Drugą główną rolę grał Cliff Robertson. Holden odtwarza postać włóczęgi, który zjawia się w małym miasteczku w Kansas i odbija Robertsonowi dziewczynę. Grała ją Kim Novak.
- A Tash miała tę samą rolę co Kim Novak, tak? Chcesz powiedzieć, że w życiu zdarzyło się to samo co w sztuce?
- Tylko że w sztuce rywale się nie pozabijali. Tutaj są kopie artykułów z lokalnej prasy na temat zabójstwa. Zauważ, że i w Eurece Lindzie Erikson udało się uniknąć sfotografowania. Zabójca zeznał, że pobił kolegę z zazdrości o Lindę, ona jednak udawała tak samo zaszokowaną wydarzeniem jak pozostali studenci. Oświadczyła, że jest zbyt wstrząśnięta tym co się stało, by kontynuować studia i natychmiast wyprowadziła się po złożeniu zeznań w trakcie procesu,. Student dostał osiem lat. Tutaj są - Jennifer wyjęła kolejne dokumenty - nagrania oraz transkrypty rozmów, jakie mój detektyw przeprowadził z aktorami, którzy występowali wówczas w Pikniku. Pokazał im szkolne zdjęcie Melindy Chance i zgodnie stwierdzili, że to Linda Erikson.
Coltrane`owi zaczęły drętwieć stopy i dłonie.
- Młody człowiek, którego aresztowano w Sacramento za to, że ją molestował, natychmiast po zwolnieniu z więzienia rozpoczął intensywne poszukiwania dziewczyny. Wkrótce dotarł… tak jest… do Eureki, gdzie pewnego poranka znaleziono jego ciało, wyrzucone na plażę przez ocean. Patolog zasugerował w swym raporcie, że najprawdopodobniej zbyt wiele wypił, poszedł w nocy pływać i utonął. Oto kopia raportu. Jesteś gotów na więcej?
- Nie, ale chyba powinienem posłuchać.
- Następnym miastem, w jakim się pojawiła, było San Francisco, przestały już ją jednak interesować uczelnie. Ni stąd ni zowąd zdobyła pieniądze na otwarcie sieci butików, a nazywała się Evelyn Young.
- Pewnie i to nazwisko jest istotne.
- Tak, tyle że tym razem pozwoliła sobie na żart.
- Nie rozumiem.
- Wkrótce zrozumiesz.
- Te pieniądze na butiki… skąd je wzięła?
- Dostała z Acapulco Venture Group.
Dźwięk tej nazwy wyzwolił w Coltranie złe przeczucia.
- Filii Orange Coast Investments - wyjaśniła Jennifer - będącej z kolei częścią korporacji Seaview Enterprises, należącej do… Randolpha Packarda.
Coltrane popatrzył na stół i przez chwilę widział wszystko podwójnie.
- Tak więc okłamała mnie, mówiąc że nie znała Packarda.
- Jedną z rzeczy, jakiej nie był w stanie dowiedzieć się mój detektyw, to dlaczego Packard dał jej pieniądze.
- Ponieważ uważał, że jest jej dziadkiem - powiedział Coltrane. Potem wyjaśnił, czego dowiedział się w Meksyku.
- Może to i prawda…
Coltrane pokręcił głową i natychmiast tego pożałował, bowiem ruch nasilił rozrywający mu głowę ból.
- Nieprawda. Rebeka Chance powiedziała swej służącej, że ojcem jest Winston Case.
- Nie wiadomo czy mówiła prawdę.
Kiedy do Coltrane`a dotarła straszliwa możliwość, od razu przejaśniło mu się przed oczami.
- Czyżby powiedziała obydwu, że są ojcami? Chciała ich na siebie napuścić? Zmusić do walki o siebie?
- Jaka babcia taka wnuczka.
- Wieki później Packard odnajduje córkę i wnuczkę, i daje jej pieniądze.
- Może znalazł je znacznie wcześniej. Fakt, że we Fresno używały nazwiska Chance może sugerować, że chciały, by je odnaleziono. Może i tak się stało. Z tego co relacjonował detektyw, żyły tam w dostatku.
- Co się działo po jej przyjeździe do San Francisco?
Jennifer wzruszyła ramionami.
- Zmieniła technikę i zapisała się do klubu żeglarskiego. Wkrótce zaczęło o nią rywalizować dwóch ważnych członków klubu, wypłynęli we troje jachtem ale wrócili tylko we dwoje. Dochodzenie nie zakwestionowało jej wersji, że drugi mężczyzna wyszedł w nocy na pokład, stracił równowagę i wypadł za burtę. Nigdy nie odnaleziono ciała.
- W jakiś sposób sprowokowała ich do walki.
- Oczywiście. Dwa miesiące później ten który przeżył, został aresztowany za molestowanie jej.
- Tak jak student z Sacramento.
- I tak samo jak student, wkrótce po wyjściu z więzienia, utonął. Wypłynął łodzią na ocean i łódź wywróciła się do góry dnem.
- Albo zaaranżowała wypadek, by mieć jednego świadka swych zamiłowań mniej. Kto przeżył z nią aferę, nie miał wiele szczęścia.
- Ty też przeżyłeś z nią aferę. Zastanów się nad tym, ja w tym czasie opowiem o San Diego - stwierdziła Jennifer. - Zmieniła nazwisko na Donna Miller.
- Też jest ważne?
- Możesz się założyć. Zaraz zrozumiesz, dlaczego. Otworzyła kilka następnych butików, przez jakiś czas prowadziła je sama, potem zatrudniła kierowników i pojechała w roczną podróż dookoła świata. Skończyła ją pół roku temu.
- Pół roku temu? Zaraz zaraz… tak! Jej sąsiadka z Malibu powiedziała mi, że Tash zamieszkała obok niej pół roku temu.
- Na ile detektywowi udało się ustalić, w San Diego nic się nie wydarzyło. Jego zdaniem chciała, by to miasto pozostało nieskażone, założyła tu bazę. Co innego jednak z Malibu. Melinda Chance, Tash Adler czy jak ją chcesz nazywać, szybko wróciła do starych sztuczek, tyle tylko że dodała kilka nowych, jeszcze bardziej podniecających szczegółów. Udawała, że jest molestowana, co dało jej okazję zgromadzenia wokół siebie policjantów, wielkich chłopów z bronią, których zamierzała zmusić do walki o siebie.
- Udawała? Nie, mylisz się. Prześladował ją Duncan Reynolds. Sfotografowałem… - Zanim skończył, kolejna część układanki wskoczyła na miejsce. - Boże drogi, on jej nie prześladował, lecz był jej wspólnikiem… Zrobił to, o co go poprosiła, by policja uwierzyła, że Tash jest zagrożona i aby mogła zacząć manipulować swoimi ochroniarzami. To wyjaśnia, skąd Duncan wiedział o zdjęciach, które mu zrobiłem! Tylko Tash mogła mu o nich powiedzieć. Musiała mu kazać ukraść dowody i zatrzeć ślady. A potem…
- Co się stało?
- Co jeszcze ukradł?! - Coltrane skoczył na nogi jak oparzony.
21
Biegł schodami w dół, za nim dudniły kroki Jennifer. Dotarł do krypty, gorączkowo otworzył drzwi i wpadł do środka. Nie zatrzymując się zapalił światło, minął półki, odblokował wejście do tajnego pomieszczenia i kiedy odsuwał fałszywą ścianę, drżał, ale nie tylko z powodu płynącego ze schowka zimnego powietrza.
Obcasy Jennifer stukały nerwowo o beton podłogi, uwaga Coltrane`a skupiała się jednak całkowicie na tajnym pomieszczeniu. Kiedy ściana była dość odsunięta, zmrużył oczy i zajrzał do środka.
- Zniknęła… - Załamał mu się głos.
Nie patrzyła na niego Rebecca Chance. Fotografia zniknęła ze ściany. Coltrane zrobił pół kroku do tyłu jakby go pchnięto, jęknął, potem skoczył do przodu. Choć wiedział, że niczego nie znajdzie, musiał poszukać. Nie miało to jednak sensu - pomieszczenie było puste. Wyniesiono z niego wszystkie pudełka z fotografiami.
Coltrane gwałtownym ruchem odwrócił się do Jennifer.
- Duncan nie wiedział o tym schowku. Tash musiała mu powiedzieć. Boże… - Chwycił się półki, by nie stracić równowagi. - Kiedy próbowałem z nią porozmawiać w Big Bear, twierdziła, że nic nie wie o jakichkolwiek zdjęciach ani nie zna Duncana. Brzmiało to bez sensu, zastanowiło mnie, dlaczego miałaby na ten temat kłamać, więc pojechałem do Newport Beach do Duncana. Spóźniłem się - kilka dni temu się zastrzelił.
- Duncan? - Jennifer zbladła. - Dlaczego miałby…
- Może Tash mu nieco pomogła tak jak dwóm swoim dawnym chłopakom. Jeden dowód mniej, jedna osoba znająca prawdę mniej. - Kiedy Coltrane zrozumiał co to znaczy, gdyby było prawdą, zamilkł. Po dłuższej chwili mruknął: - Obiecałaś wyjaśnić sprawę nazwisk, jakich używała Tash.
- Breuer. Erikson. Young. Miller. Adler. Zanim zaczęłam studiować grafikę, chciałam przez jakiś czas studiować psychologię. Byłam na wielu wykładach. Kiedy zobaczyłam „Erikson” obok „Adler”, zaczęło mi się coś kojarzyć. Okazało się, że wszystkie pozostałe nazwiska pasują. Każda osoba nosząca wybrane przez nią nazwisko była sławą psychoterapii. Breuer był kolegą Freuda, Erikson i Adler uczniami Freuda.
- Nigdy nie słyszałem o znanym psychoterapeucie Youngu.
- Mówiłam, że zrobiła sobie żart. Jeśli się odpowiednio wymówi, brzmi „Jung”. Możliwe oczywiście, że wybierała nazwiska nieświadomie. Mój detektyw ustalił jednak, że w każdym mieście gdzie mieszkała, chadzała pod przybranymi nazwiskami do psychoterapeutów.
- A co z Miller?
- Alice Miller. Podtytuł jednej z jej książek brzmi Ślady traumy wczesnodziecięcej w kreatywności i destruktywności.
Głos Coltrane`a zamienił się w niepewny szept.
- Traumy wczesnodziecięcej?
- Muszę ci powiedzieć jeszcze jedno.
- Chcesz mnie przekonać, że będzie jeszcze gorzej?
- Oświadczyła, że jej matka nie żyje. To też nie jest prawda.
22
W prostych aparatach fotograficznych wizjer i obiektyw są w różnych miejscach, przez co obraz widziany przez wizjer nieco się różni od tego, co zostanie zarejestrowane na filmie i precyzyjne wybranie pożądanego kadru jest bardzo trudne. To przesunięcie obrazów zwane jest paralaksą i Coltrane właśnie doświadczał czegoś podobnego na sobie. To co brał za fakty tak bardzo odbiegało od prawdy, że zaczynał się obawiać, iż zwariuje.
Następnego dnia o siódmej rano wsiadł razem z Jennifer w samolot do Oakland. Niedługo potem szedł nerwowo korytarzem Domu Pogodnej Starości Sekwoja. Mijali kolejne pokoje, gdzie w łóżkach leżeli starzy ludzie. W świetlicy kilkunastu mieszkańców na wózkach inwalidzkich oglądało w telewizji teleturniej. Po holu poruszało się kilka osób - przy pomocy „balkoników”. Coltrane wszystkim z szacunkiem się kłaniał. W końcu doszli do drzwi, obok których stał ubrany na biało sanitariusz. Miał dwadzieścia parę lat, okulary w drucianych oprawkach i kucyk.
- Proszę zbyt wiele nie oczekiwać - powiedział. - Wszystko wskazuje na to, że pana nie pozna.
- Nawet się tego nie spodziewam - odparł Coltrane. - Poznaliśmy się wiele lat temu - skłamał. - Ostatni raz widzieliśmy się w Sacramento, mieszkaliśmy na tej samej ulicy. Mam zdjęcia, które zrobiłem jej córce. - Coltrane uniósł do góry przyniesioną paczkę. - Kiedy jej córka dowiedziała się, że będę robił zdjęcia w Oakland, spytała, czy nie mógłbym odwiedzić jej matki i ich jej dać. - Wiszący na szyi Coltrane`a aparat nadawał jego opowieści wiarygodności.
- Czasami może się wyrażać nieco szczerze.
- Nie szkodzi. Lubię starsze panie, które mówią, co myślą - stwierdziła Jennifer.
- „Szczerze” nie jest może najlepszym określeniem - dodał sanitariusz.
Coltrane przekręcił głowę.
- Lepiej by pasowało określenie „szokująco”. Nigdy jednak nic nie wiadomo - może akurat dziś zechce być damą, to się czasami zdarza. Lekarz powiedział, że zdjęcia, które pan przyniesie, mogą poprawić jej stan umysłowy. Nic innego nie pomaga, więc miejmy nadzieję. - Sanitariusz uchylił drzwi. - Proszę dać mi minutkę, to sprawdzę, czy może pokazać się ludziom.
- Niech się pan nie spieszy. - Kiedy sanitariusz wszedł do pokoju, nerwowość Coltrane`a jeszcze bardziej się nasiliła.
- Jak na razie idzie dobrze - powiedziała Jennifer. - Opowiastka o zdjęciach zadziałała.
- Zaczynam tego żałować. Nie chcę tam wchodzić.
Fotografie Tash pochodziły z filmu, który Coltrane robił w Acapulco. Odbitki przygotował minionej nocy, ostrożnie zasłaniając przed Jennifer akty. Z zaskoczeniem stwierdził, że zrobił jedno zdjęcie, którego nie pamiętał. Kiedy Nolan chciał go udusić paskiem aparatu, machając rękami wokół szyi, by się uwolnić, nacisnął przypadkiem spust migawki. Powstałe zdjęcie było przekręcone o czterdzieści pięć stopni i ukazywało po prawej stronie niewyraźną smugę, która mogła być ręką a po lewej tak samo rozmazaną plamę - chyba ramienia, pomiędzy plamami wyraźnie rysowała się twarz Tash. Coltrane jeszcze nigdy nie widział miny wyrażającej tak zwierzęcy zachwyt. Niemal żenowało go samo patrzenie na zdjęcie - tak wyraźna była seksualna rozkosz, jaką Tash czerpała patrząc jak on i Carl o nią walczą.
Drzwi otworzyły się i pielęgniarz wyszedł na korytarz.
- Nie umiem ocenić jej nastroju, ale jest gotowa się z panem zobaczyć.
Coltrane nie był pewien, czy on też jest gotów. Popatrzył niepewnie na Jennifer, która dodała mu otuchy, kładąc mu dłoń na ramieniu i wszedł do środka.
Choć kierownik placówki przedstawił, czego można się mniej więcej spodziewać, widok matki Tash zaskoczył Coltrane`a. Kiedy Jennifer zamknęła za nimi drzwi, zawahał się przez chwilę.
- To pomyłka. Musieliśmy wejść do złego pokoju.
- Żadna pomyłka - odparła Jennifer.
- Ale… - Coltrane gapił się na śpiącą kobietę. - Matka Tash urodziła się w trzydziestym czwartym roku, więc ma teraz sześćdziesiąt trzy albo cztery lata. Ta ma…
- Co tam szepczesz? - zaskrzeczała kobieta na łóżku. Jej głos brzmiał jakby miała w gardle kawałek szkła.
- Przepraszam, myślałem że pani śpi. Nie chciałem pani budzić.
- To znaczy zastanawiałeś się, czy jeśli śpię, to możesz mnie obmacać po cipie.
- Nnn… - Coltrane`a zamurowało. Kobieta na łóżku, która powinna mieć tuż po sześćdziesiątce, wyglądała na dziewięćdziesiąt parę lat. Miała rzadkie kosmyki siwych włosów, czerwone jak u reumatyka oczy, wyschniętą i pomarszczoną skórę, przedwcześnie skurczone i zapadnięte ciało, najbardziej poruszające było jednak to, że mimo wszelkich spustoszeń, jakich doznał jej organizm („Od alkoholu i narkotyków” - powiedział kierownik), było wyraźnie widać, że jest córką Rebeki Chance i matką Tash. Wyglądała tak jak wyglądałaby Rebeka u schyłku bardzo ciężkiego życia albo jaki będzie wyglądać za wiele wiele lat Tash.
- Dawaj, macaj mnie. Pielęgniarze robią to non-stop.
Kobieta przeciągnęła dłonią po przypominających pajęczynę włosach jakby chciała je uczesać. Coltrane popatrzył na Jennifer - zaszokowany i pełen obrzydzenia.
- Stephanie? - Jennifer podeszła do łóżka.
- A kim ty do cholery jesteś?
- Nazywam się Jennifer. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.
- Zakaz wstępu dla kobiet.
- Obiecuje pani, że jak wyjdę, porozmawia pani z moim znajomym?
- Czy on przyszedł tu po to, żeby…
Sama sugestia spowodowała, że Coltrane poczuł w ustach kwaśny posmak.
- Obawiam się, że sanitariusze mu na to nie pozwolą - odpowiedziała Jennifer. - Mogli by się zezłościć.
- To świetnie.
- Mogliby wszcząć bójkę.
- O tak…
- Lubi to pani?
- Niech walczą. Zasłużyli na karę.
- Dlaczego?
- Za to że chcą mnie mieć.
- Czy pani córka też lubi jak mężczyźni się biją?
- Ta mała… - Następne słowo było szokujące.
- Dlaczego pani tak ją nazywa?
- Myślała że jest lepsza ode mnie. Zabierała mi moich mężczyzn.
- Kiedy była na uczelni?
- Aha.
- W szkole średniej?
- Aha. Kiedy spałam, wzięła brzytwę, podkradła się i pocięła mi policzki. Nie mogła znieść, że cała ich uwaga skupia się na mamusi. Myślała, że może pozbyć się konkurencji. Nic z tego. Ciągle jestem tak samo piękna. - Spojrzała na Coltrane`a z takim żądaniem potwierdzenia, jakiego jeszcze nigdy nie widział u żadnej kobiety. - Prawda?
- Prawda.
- W takim razie…
Dalsza część zdania spowodowała, że Coltrane musiał odwrócić głowę.
- Do niczego się nie nadajesz. Weź sobie nowego narzeczonego, mała. Ten jest do kitu. Zdjęcia? Masz zdjęcia mojej córki?
- Mam… - wydusił z siebie z trudem Coltrane.
- Spal je. Poślij ją do piekła. I wynoście się stąd. Nie marnujcie mojego czasu. Kolejka mężczyzn czeka na to, aby…
- Ma pani rację - powiedział Coltrane. - Marnujemy pani czas. Przepraszam, że panią niepokoiliśmy.
23
Kiedy wyszli z domu starców, Coltrane usiadł na schodach przed frontowymi drzwiami i zwiesił głowę między kolana. Potrzebował kilku głębokich oddechów, by przestało mu się kręcić w głowie i uspokoiło się w żołądku. Znad zatoki płynęła słona bryza i chłodziła mu czoło. Dopiero po kilku minutach był w stanie popatrzeć na Jennifer.
- Powiedz coś, to ty chodziłaś na wykłady z psychologii.
- To zjawisko nazywa się „drapieżnictwem seksualnym”. U kobiet jest niezwykle rzadkie.
- W jaki sposób do niego…
- Jedni twierdzą, że to sprawa wrodzona, inni że wyuczona. Bierz co wolisz.
- A więc może trochę jednego i drugiego. Kolejna rzecz z półki „nic nie wiadomo”.
- Mój wykładowca psychopatologii twierdził, że choroby psychiczne można dziedziczyć. - Jennifer usiadła obok i ramionami objęła kolana. - Nie wiemy nic o matce Rebeki, ale zarówno ona, jak jej córka i wnuczka to piękne kobiety, do tego mają na punkcie swej urody obsesję. Są nią tak skrępowane i tak nie potrafią się z nią pogodzić, że czują się wartościowe jedynie wtedy, kiedy mężczyźni o nie walczą.
- Albo wszystkie były w dzieciństwie molestowane seksualnie i czują wobec mężczyzn niechęć i gorycz tak wielką, że chcą ich karać za to, iż uważają je za atrakcyjne - odparł Coltrane.
- W ten sposób zastąpiłeś teorię dziedziczności teorią wyuczenia. Nie mamy pojęcia, jak była wychowywana ta żałosna kobieta. Może Winston Case okazał się potworem. Z tego jednak co mówiła, to jej córka Tash, Melinda czy jak tam chcesz ją nazywać, już od dzieciństwa pałała zazdrością o wszystkich otaczających ją mężczyzn. Potrzebowała zainteresowania, a ponieważ nie dostawała go od matki, szukała go u jej facetów. Problem polega na tym, że w efekcie zapewne okazywali jej więcej, powiedzmy „zainteresowania”, niż chciała. Jeżeli Tash była w dzieciństwie molestowana seksualnie, nie zaskakuje mnie, że jest teraz wściekła na mężczyzn. Z jednej strony coś ją zmusza do kuszenia, równocześnie ma potrzebę karania ich za to, że jej pożądają. Kochanie się z nią jest niewybaczalne.
Coltrane poczuł, że się czerwieni.
- Obawiam się, że jesteś następny na liście tych, z którymi musi się rozliczyć - powiedziała Jennifer. - Nawet jednak jeśli z nią nie spałeś, wiesz, że kłamała w sprawie negatywów i Duncana Reynoldsa. Przejrzałeś ją, więc jesteś niebezpieczny. Jeśli wszystko ułoży się po jej myśli, spróbuje się chronić pozbywając się ciebie.
- Tak jak pozbyła się Duncana i poprzednich chłopaków. Do tego potrzebuje Walta - naśle go na mnie.
- Musimy go ostrzec.
24
- Panie Coltrane, mówi Eliot Blaine - dobiegł zatroskany głos z głośnika podłączonego do telefonu w samochodzie Coltrane`a. Natychmiast po powrocie do Los Angeles, Coltrane jeszcze z lotniska zadzwonił do siebie do domu, by odsłuchać ewentualne nagrania na automatycznej sekretarce. Okazało się, że ktoś dzwonił kilkanaście razy i odkładał słuchawkę, nie nagrywając żadnej wiadomości. Przypomniało mu to okres koszmaru jaki przeżywał z Ilkovičem i zaczął się zastanawiać, czy to Walt. Taśma odtwarzała dalej: - Jestem adwokatem zajmującym się sprawami posiadłości pana Randolpha Packarda. Nie wiem, czy otrzymał pan tę informację z innego źródła, więc jeśli nie, proszę mi wybaczyć, że przynoszę złe wieści. Wiem, że spotykał się pan kilka razy z sekretarzem pana Packarda, Duncanem Reynoldsem, który mówiąc mi o tym zdradził, jak miło mu się z panem gawędziło. W każdym razie… niełatwo przychodzi mi to mówić i wiem, że będzie pan nie mniej zrozpaczony ode mnie, ale wczoraj wieczór znaleziono Duncana Reynoldsa martwego w jego własnym domu. Wygląda na to, że nie żył już od kilku dni. Policja uważa, że popełnił… chyba lepiej będzie, gdybyśmy porozmawiali na ten temat nie przez telefon. Proszę zadzwonić do mojego biura, to ustalimy termin spotkania. Mniej więcej tydzień temu Duncan skierował się do mnie z niecodzienną prośbą. Z szacunku nie zadawałem żadnych pytań, ale teraz jest jasne, że zajmował się uporządkowaniem swoich spraw przed popełnieniem… Mam paczkę, którą chciał, bym panu przekazał w wypadku jego śmierci.
25
- Kaseta magnetofonowa? - Coltrane ze zdziwieniem przyglądał się przedmiotowi, który wyjął z koperty.
Blaine, siedzący w luksusowym skórzanym fotelu za wielkim szklanym biurkiem, pchnął w jego kierunku leżący na blacie list. Kiedy poruszył ręką, zamigotały jego wymanikiurowane paznokcie.
- Prośba wydała mi się bardzo dziwna, ale w moim zawodzie to chleb powszedni. Duncan nalegał, by odsłuchał pan taśmy w mojej obecności. Kiedy pan zadzwonił, poprosiłem sekretarkę, by przestawiła kilka umówionych na dziś spotkań, może więc pan to zrobić od razu.
- Dziękuję.
- Dla Duncana zawsze miałem czas. Był dla mnie więcej niż klientem.
- Tak, też traktowałem go jako przyjaciela - powiedział Coltrane.
Blaine miał pięćdziesiąt parę lat, był średniego wzrostu i średniej wagi, jego oczy patrzyły ostrożnie. Miał idealnie ostrzyżone włosy, drogi garnitur a buty tak błyszczące, aż miało się wrażenie, że właśnie wyjęto je z pudełka. Wstał i włożył kasetę do magnetofonu, stojącego na półce obok prawniczych ksiąg. Kiedy z głośników po obu końcach półki rozległo się syczenie rozbiegówki, wrócił do fotela, oparł splecione dłonie na biurku a jego patrycjuszowska szczęka zamarła. Blaine skoncentrował się na słuchaniu. Taśma jeszcze chwilę posyczała, potem rozległo się stuknięcie, jakby ktoś postawił mikrofon. Rozległ się grzechot przypominający wrzucanie do szklanki kostek lodu, potem odgłos przełykania dużej porcji płynu.
- Ta wiadomość jest przeznaczona dla Mitchella Coltrane`a - usłyszeli nieco rozmyty głos Duncana Reynoldsa. - Jeśli słuchasz tej taśmy, wiesz, że nie żyję. Cóż za dziwne uczucie, mówić coś takiego …
Rozległ się grzechot kolejnych kostek lodu, odgłos przełykania następnej porcji alkoholu. Duncan nie odzywał się przez jakieś trzydzieści sekund. Ciężko oddychał.
- Zastanawiałem się czy nie uciec, ale wtedy uznałaby, że jestem większym kłopotem, niż moim zdaniem sądzi teraz. Poza tym nie wytrzymałbym z dala od niej. To że pozwoliła mi… człowiekowi w moim wieku, o moim pospolitym wyglądzie, tak niepozornemu fizycznie… nigdy nie wyobrażałem sobie, że mógłbym poznać kogoś tak… mieć do czynienia z… Może wcale nie uważa, że jestem dla niej kłopotem i nie mam powodu do obaw? Może wszystko będzie trwało dalej i dalej pozwoli mi na to, abym…
- O czym on, do diabła, mówi? - spytał Blaine.
Coltrane uniósł dłoń, by adwokat zamilkł.
- Gdybyś nie zrobił mi tych zdjęć… - żachnął się Duncan. - Miało cię nie być w South Coast Plaza. Melinda powiedziała Carlowi, że będziesz w pierwszym miejscu, w Beverly Center, gdzie zamierzasz robić zdjęcia tłumu, by spróbować ujawnić prześladującego ją człowieka. Doprowadziła go do takiego stanu, że nie mieliśmy wątpliwości, iż użyje siły, żeby odwieść cię od spotykania się z nią. Byliśmy pewni, że pogada z tobą tak „skutecznie” i nie uda ci się dojechać do pozostałych centrów. Kiedy przysłano zdjęcia, które robiłem w South Coast Plaza, zaczęliśmy podejrzewać, że zrozumiesz, jak blisko byłeś sfotografowania jej prześladowcy i zaczniesz działać z jeszcze większą determinacją. To z kolei spotęgowałoby determinację Carla i w końcu… - Duncan ciężko westchnął. - Ale musiałeś pojechać dalej i teraz, jeśli żyjesz, domyśliłeś się z pewnością, że to ona zniszczyła zdjęcia, na których jestem, i to ja byłem jedyną osobą, która mogła z twojego domu ukraść negatywy. Ty i ja. Po raz pierwszy ktoś wie o moim związku z nią. Ciekawe, jak usunie ten dowód? - Coś na taśmie trzasnęło i zapadła cisza. Nie było nawet syczenia - może Reynolds przekładał kasetę. Po kilku sekundach ponownie rozległ się szum taśmy. - Zdawało mi się, że ją słyszę - powiedział Duncan. - Stale czekam na dźwięk jej kroków na schodach. Uśmiechnie się do mnie, obejmie mnie i powie, kim teraz będzie i jaką zagra grę, czy doda mi coś do drinka? A może upije mnie bardziej, niż zwykłem się upijać, zabierze na przechadzkę po dokach w świetle księżyca i wepchnie do wody - tak jak zrobiła z tymi dwoma chłopakami, którym udało się przyjechać za nią z Sacramento do Eureki?
- Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić… - zaczął znów Blaine.
- Cicho!
Duncan gorzko zachichotał.
- Oczywiście, że kazała mi skakać przez obręcze, ale w końcu nam wszystkim kazała skakać przez obręcze. Randolph doskonale wiedział, kim ona jest. Wiedział, kim jest jej matka. Wiedział, kim była Rebecca Chance, ale tak samo jak ja nie potrafił się oprzeć. Nawet wówczas, kiedy tak się wściekł na Rebekę, że zepchnął ją w Meksyku ze skały, nie był w stanie wyzwolić się spod jej zaklęcia. Całe lata szukał jej córki, co do której nie był nawet pewien, że jest jego, a kiedy ją w końcu znalazł - razem z wnuczką - ponownie wpadł w tę samą pułapkę. Z miłości wybaczał im to, co robiły. Melinda z radością wzięła jego pieniądze, ale nigdy do niego nie przyjechała, nigdy nie zrobiła nic, by uwierzył, że jest kochany. Biedny Randolph, jaki on był samotny. Pragnął mieć rodzinę, ale jedyną jego rodziną byłem ja. W końcu tak zmienił testament, by dostała w spadku miejsce, które najbardziej na świecie nienawidził - miejsce gdzie zabił kobietę, której nigdy nie przestał kochać, choć nienawidził ją za to, że nim manipulowała. - Głos Duncana zadrżał. - Muszę kończyć. Nie mogę pozwolić, by przyłapała mnie z magnetofonem. Ostrzegłem cię, ale jeśli się mylę? Jeśli ona nie zwróci się przeciwko mnie? Nie mogę jej zostawić. A jeśli moje podejrzenia względem niej są uzasadnione? W tym przypadku już jestem martwy, nie mam nic do stracenia. Zadbaj o to, by nie zniszczyła cię, tak jak zniszczyła mnie. Wyrównaj za mnie rachunki, choć zasługuję w pełni na to, co ona chce mi zrobić. Nie mam najmniejszego obowiązku być względem niej lojalnym, choć - niech Bóg będzie mi świadkiem - tak jej potrzebuję…
Taśma znów zasyczała, rozległo się skrobnięcie - może Duncan odstawił mikrofon. Potem, choć Coltrane widział, że magnetofon pracuje, panowała cisza.
- Może teraz… - odezwał się Blaine. - Może teraz ktoś mi wyjaśni, co to ma znaczyć?
14
Kiedy Jennifer skończyła, Blaine opadł ciężko na oparcie fotela i wbił wzrok w rozłożone przed nim dokumenty.
- Musimy dostarczyć to wszystko policji - powiedział Coltrane.
Blaine pokręcił głową.
- To nic nie da. Te materiały niczego nie dowodzą.
- Jak to?
- Sprawny obrońca bez trudu uzyska oddalenie pozwu opartego na tak słabych poszlakach. Wypełniacie luki w faktach stwierdzeniami, które nie są poparte żadnymi dowodami. Wobec prawa wasza teoria, to czysta spekulacja.
- A co z ciągłym zmienianiem nazwisk?
- W celu zachowania prywatności. Obrona argumentowałaby, że jest nieszczęśliwą młodą kobietą, która nie z własnej winy była nękana przez mężczyzn, pragnących nad nią dominować. Łańcuch okropnych okoliczności, za które ich klientka nie ponosi najmniejszej odpowiedzialności, zmuszał ją do ciągłej zmiany nazwiska i miejsca zamieszkania. Nie da się udowodnić, że manipulowała mężczyznami po to, aby o nią walczyli ani że aranżowała dla zwycięzców śmiertelne wypadki. Prawo zajmuje się faktami, nie przypuszczeniami.
- A co z taśmą Duncana?
- Bełkot mężczyzny na tyle obłąkanego, że wkrótce popełnił samobójstwo. Obrona zanegowałaby istnienie jakiegokolwiek związku między nią a Duncanem. Twierdziłaby, że Duncan fantazjował. Moja zawodowa opinia jest taka, że te materiały z procesowego punktu widzenia nie mają żadnej wartości.
- Ale może przekonają policję, że trzeba by się bliżej przyjrzeć śmierci Duncana. Jest przecież jasne, że nie popełnił samobójstwa, a został zamordowany.
- Dla pana. Jeśli jednak Melinda Chance jest tak wyrachowana, jak sądzicie, wątpię, by pozostawiła cokolwiek, co mogłoby ją obciążyć.
Coltrane otworzył usta, by coś powiedzieć, zmienił jednak zdanie i jedynie machnął ręką.
- Moja osobista opinia jest jednak nieco inna - dodał Blaine. - Uważam, że ta kobieta jest niebezpieczna i powinien pan przekazać zgromadzony materiał policji w nadziei, że może ktoś ją w końcu przesłucha. A potem musi pan zwiewać gdzie pieprz rośnie.
27
- Przed świętami kupowałem u Państwa strzelbę i rewolwer.
Sprzedawca kiwnął głową.
- Ale nie mogłem wziąć rewolweru z powodu wymaganej pięciodniowej karencji.
- Chce go pan zabrać teraz?
- Tak, i poproszę jeszcze jedną strzelbę.
28
Kiedy Coltrane położył na tylne siedzenie strzelbę i pudełko z rewolwerem, twarz Jennifer wykrzywił niepokój.
- Znowu?
- Znam twoją opinię na temat broni, ale nie ma innego wyboru. To moja wina, że się w to wplątałem. Gdybym trzymał się od niej z daleka… Nie powinnaś narażać się na ryzyko. Już i tak bardzo mi pomogłaś. Zawiozę cię do domu i…
- Mowy nie ma.
- Słucham?
- Ta baba mnie wkurza!
Jennifer powiedziała to tak dobitnie, że Coltrane z zaskoczeniem na nią popatrzył.
- Wkurza mnie sposób, w jaki cię wykorzystała, to że ci grozi, to co zrobiła n a m. Nie pieprz więc o zawożeniu mnie do domu, zamierzam zrobić, co się da, by pomóc ci ją powstrzymać. - Do Jennifer dotarło jak i co mówi, i zaczęła się śmiać.
- Co w tym widzisz śmiesznego?
- Zachowujesz się jak w dawnych czasach. Kłóciłeś się kiedyś z…
- Z nią?
- Tak.
Pokręcił głową i ich śmiech zamarł.
- Nigdy - odparł Coltrane.
Jennifer milczała przez długą chwilę.
- Może nie pasujemy do siebie - orzekła w końcu.
- Dlatego że nie zgadzamy się w paru sprawach? Nietrudno się we wszystkim zgadzać, kiedy ktoś gra i kłamie tak jak Tash.
- Może to mój problem. Ja zawsze mówię prawdę.
- Nie nazywałbym tego problemem. Pytałaś, czy wiem, co jest dla mnie dobre i teraz mogę ci odpowiedzieć. Ty jesteś dla mnie najlepsza.
Jennifer popatrzyła na niego uważnie, potem na swoje dłonie.
- Tylko co będziesz na ten temat sądził jutro?
- To samo co teraz.
Coltrane nie potrafił się zdobyć, by dodać w myśli: „Jeśli będziemy żywi”.
29
Zdecydował się na rewolwer, ponieważ brak doświadczenia z bronią palną nakazywał wybór czegoś prostego. W rewolwerze nie trzeba ładować, niczego przesuwać, w odróżnieniu od pistoletów półautomatycznych nie ma ryzyka zacięcia. W kolcie 357 python, który wybrał, należało jedynie przełożyć znajdującą z lewej strony obudowy dźwignię, wysunąć na bok cylinder, wsunąć w sześć gniazd sześć naboi, zamknąć cylinder i broń już była gotowa do użytku. Sprzedawca stwierdził, że kaliber 357 daje dużą siłę przebicia bez nadmiernego odrzutu, co dla kogoś niedoświadczonego jest bardzo cenną cechą. Choć do pistoletu tego samego kalibru można załadować przynajmniej dwa razy więcej naboi, Coltrane uznał, że posiadanie broni, z którą nie będzie się czuł dobrze jest niemal tak samo złe jak gdyby był bez broni.
Kiedy wjechali do garażu, wyjaśnił to wszystko Jennifer, załadował rewolwer i wsunął go za pasek spodni. Broń drapała go w brzuch.
- Chcesz nosić go ze sobą?
- Jeśli będzie nam potrzebny, na niewiele się przyda w szufladzie. - Załadował strzelbę. - Pamiętasz jak wyjaśniałem ci, jak jej używać?
- Zarzekałam się wtedy, że nigdy tego nie zrobię.
- To było wtedy. Co sądzisz teraz?
- Pamiętam, co mi tłumaczyłeś.
Przed załadowaniem broni Coltrane dokładnie zamknął garaż. Trzymając strzelbę w lewym ręku, prawą otworzył drzwi prowadzące z garażu do domu. Jennifer szła tuż za nim. Zamknął drzwi i odwrócił się do panelu alarmu, by go wyłączyć, jednak instynkt od razu go ostrzegł, że coś jest nie w porządku. System był tak nastawiony, że jeżeli nie został wyłączony natychmiast po otwarciu drzwi, zaczynał buczeć, by przypomnieć wchodzącemu, że jeżeli go w dalszym ciągu nie wyłączy, to po upływie trzydziestu sekund się rozdzwoni.
Buczenia jednak nie było.
- O nie… - jęknął Coltrane.
Jennifer ryglowała drzwi.
- Co się stało?
Na panelu wyraźnie świecił napis: GOTOWY DO WŁĄCZENIA. Coltrane gwałtownie się odwrócił i powiódł bronią ku prowadzącym na piętro i do piwnicy schodom.
- Kiedy wychodziłem, włączyłem alarm. Ktoś jest w domu.
Jennifer cofnęła się i z tępym odgłosem uderzyła plecami w ścianę.
Musiała to być Tash. Duncan znał kilka zapasowych kodów rozbrajających alarm i musiała wydobyć od niego kombinację.
- Coltrane! - Męski głos był niski, przepełniony złością. Doleciał z prawej strony, z ciemnego salonu na piętrze.
- Walt?
Jeżeli Walt zobaczył broń, mógł nie chcieć dać mu szansy na rozmowę. Czując, jak biją na niego poty, Coltrane odłożył strzelbę na podłogę tuż przy ścianie, gdzie być może Walt jej nie zauważy. Zapiął marynarkę, ukrywając rewolwer za paskiem.
- Cieszę się, że pan przyszedł - powiedział.
- Radość jest obopólna. - Chrapliwy głos drżał z wściekłości.
Coltrane nacisnął kontakt, zapalając światło w salonie.
- Wchodzę na górę. Muszę panu coś pokazać.
- Co za zbieg okoliczności. To tak jak ja.
Coltrane wziął głęboki wdech i ruszył po schodach. Jennifer posuwała się tuż za nim, kurczowo zaciskając dłoń na rączce teczki.
Jeden krok.
Drugi.
Coltrane powoli wszedł na tyle, by móc dostrzec Walta w salonie - maksymalnie oddalonego od lampy znajdującej się przy schodach. Jego twarz skrywał cień, siedział w fotelu, z dłońmi na kolanach.
- Jeżeli da mi pan minutę - kontynuował Coltrane - to chciałbym o czymś powiedzieć.
- Znów czytasz mi w myślach.
- Naprawdę?
- Tyle tylko że to ja coś ci powiem.
- To jest Jennifer.
- Jeśli ma trochę oleju w głowie, niech zwiewa.
- Proszę dać mi coś wyjaśnić. W teczce, którą trzyma, znajdują się…
- Nie interesuje mnie, co jest w tej teczce. - Walt wstał, jego sztywne cielsko unosiło się jak elementy rozwijającej się maszyny. - Interesuje mnie jedynie…
Coltrane jęknął. Wstając, Walt wziął ze stolika przy fotelu podłużny przedmiot.
Kij baseballowy.
Trzymał go prawą ręką i uderzał końcem o wnętrze lewej dłoni. Jeszcze nigdy nie wyglądał tak potężnie i groźnie.
- … żeby tym razem dotarło do ciebie to, co mówię. - Walt zrobił krok do przodu.
- Na Boga, niech pan zaczeka! To nie pierwszy raz, kiedy Tash robi coś podobnego.
- Ostrzegałem cię, byś trzymał się od niej z daleka.
- Tak też zrobiłem!
- Jeżdżenie za nią przez cały wczorajszy dzień ma się nazywać trzymaniem się z daleka?! - Walt podchodził, nie przestawał klepać się pałką w dłoń.
- Nie jeździłem za nią. Byłem w Oakland!
- Oczywiście.
- Niech pan zapyta Jennifer.
- Mitch mówi prawdę - szybko potwierdziła Jennifer. - Byliśmy w…
- Kłamiesz! - Walt jednym machnięciem rozwalił stojącą na stole lampę. Huk był ogłuszający, szkło rozprysnęło się wokół na kilka metrów.
Coltrane jeszcze nigdy w życiu nie patrzył w tak wściekłe oczy.
- Jeśli byliście w Oakland, jak mogłeś śledzić mnie i ją, kiedy odwiedzaliśmy jej sklepy? - spytał Walt.
- Śledzić? Nikogo nie…
Walt rozbił szklany stół, który rozpadł się na tysiąc kawałków, jakby wybuchł.
- W każdym cholernym sklepie, do którego weszliśmy, natychmiast dzwonił telefon. Do niej! A ty byłeś po drugiej stronie!
- Tash kłamie. - Coltrane zrobił gest, mający załagodzić sytuację i w momencie, kiedy Walt podniósł ręce, by kolejny raz zamachnąć się kijem, z przerażeniem zauważył, że ma przy pasku kaburę z pistoletem.
Coltrane przeraził się nie na żarty. Boże, gdyby Walt zauważył u niego broń, mógłby rzucić kij i sięgnąć po pistolet. Nagle pomysł z kupowaniem broni wydał mu się idiotyczny.
- Ktoś musiał jej pomagać - powiedział Coltrane. - Może dzwoniła sama z wyprzedzeniem i w każdym sklepie kazała komuś, by w momencie, kiedy wejdziecie, twierdził, że ktoś do niej dzwoni. Potem udawała, że to ja.
- Gówno prawda! Dlaczego miałaby…
- Żeby się pan wściekł i zaatakował mnie!
- O czym ty gadasz? Prześladowałeś ją w Malibu i robisz to do dziś. Teraz jednak przestaniesz!
Walt zamachnął się, na szczęście ruch jego ciała ostrzegł Coltrane`a na tyle, że zdążył uskoczyć. Kij śmignął tuż obok jego głowy i huknął w ścianę.
- Ona lubi kiedy mężczyźni o nią walczą!
Walt machnął kijem w drugą stronę, Coltrane zrobił kolejny unik a Jennifer rzuciła się szczupakiem ku drzwiom. Kij minął głowę Coltrane`a o dwa centymetry, uderzenie było jednak wykonane tak szybko, że poczuł na czole wietrzyk.
- Niech mnie pan posłucha! - wrzasnął Coltrane. - Nikt jej nie prześladował w Malibu! Udawała! Miała pomocnika!
- Myślisz, że w to uwierzę?
- Ale to prawda! - zawyła Jennifer. - W teczce mam dowody. Ona się nie nazywa Natasha Adler lecz Melinda Chance. Ma jeszcze kilka nazwisk i…
- Panienko, proszę się nie wtrącać!
- Kilku mężczyzn pozabijało się z jej powodu! - Jennifer kucnęła i wyciągnęła w kierunku Walta walizkę. - Proszę pozwolić mi ją otworzyć, to…
- Sama tego chciałaś!
Walt z całą siłą uderzył w walizkę i wytrącił ją Jennifer z rąk. Walizka otwarła się i poszybowała w górę. Papiery poleciały na wszystkie strony. Jennifer zapiszczała, skoczyła do tyłu i usiadła na podłodze. Walt właśnie zamierzał zamachnąć się ponownie, by trafić Jennifer w głowę, kiedy uniosła ręce i zasłoniła twarz dłońmi. Napastnik zawahał się, jakby dotarło do niego, co wyprawia.
- Nie…
Bez względu na to, co chciał powiedzieć, zdecydował się zbyt późno. Coltrane zaatakował go. Przerażenie w oczach Jennifer wyzwoliło w nim wściekłość, jakiej jeszcze nigdy nie czuł. Uderzył Walta z boku i pchnął go w kierunku stolika, na którym znajdowało się jedyne światło w pokoju. Spadł na mebel, który natychmiast się połamał. Lampa została pogruchotana i w pokoju zapanowała ciemność. Kiedy toczyli się po podłodze, Walt dla ochrony przed ciosami Coltrane`a musiał puścić kij. Twarde kanty rewolweru wbiły się Coltrane`owi tak boleśnie w bok, że zajęczał. Po następnym przewrocie rewolwer wysunął mu się zza paska i wpadł między szczątki mebli. Spleceni ze sobą walczący mężczyźni wstali. Przez gwałtowne dyszenie i wściekły łomot serca, Coltrane dosłyszał jak Jennifer krzyczy:
- Nie! Stójcie! Ona właśnie tego chce!
Coltrane stracił jednak resztki rozsądku. Walt chciał go zniszczyć, musiał więc odpłacić mu tym samym. Zataczali się, uderzali, stękali, pot na ich twarzach mieszał się z krwią. Choć Coltrane`owi słabły nogi, zaatakował, trafiając Walta z takim impetem, że ten zatoczył się do tyłu, impet posłał jednak samego Coltrane`a do przodu, przez co znów się spletli i niczym jeden twór przelecieli przez oszklone drzwi, rozpryskując wokół siebie chmurę szkła.
Nie zatrzymali się na balkonie.
Uderzyli w poręcz.
Wypadli za nią.
30
Przez chwilę Coltrane miał wrażenie, że unosi się w ciemności. Żołądek zaczął mu podchodzić do gardła. Wokół niego śmigało powietrze… nie, to on wraz z Waltem spadał. Spleceni ze sobą, wirowali. Uderzenie było przeraźliwe, ogarnęła ich zimna otchłań. Załomotali w lustro wody basenu z taką siłą, że przebili się do samego dna i rąbnęli w nie ze sporym jeszcze impetem. Coltrane zaczął się natychmiast dusić. Zachłysnął się i zamiast powietrza zaczerpnął wody. Śmiertelnie przerażony, zaczął natychmiast rwać ku górze. Kiedy wychynął nad powierzchnię, łapczywie chwytał powietrze, zaraz jednak Walt złapał go za ramiona i pchnął pod wodę. Coltrane`owi udało się wyrwać i choć paliły go płuca, odepchnął się z całej siły obiema nogami od dna i rzucił ku górze. Po chwili znów miał głowę nad lustrem wody i chłonął powietrze.
Nagle wokół zapaliły się światła - w salonie, skąd wypadli, na parterze, w krzewach, nawet na dnie basenu. Oślepiony, Coltrane instynktownie skoczył do tyłu - akurat na czas, by Walt nie zdążył złapać go za gardło.
- Przestańcie! - Proszący głos Jennifer dobiegał z bliska. Musiała pozapalać światła i zbiec do basenu, Coltrane nie zwracał jednak na nią uwagi, zbyt zaabsorbowany powstrzymywaniem Walta, aby ten nie wepchnął go pod wodę. Kiedy z kolei Walt stracił na chwilę równowagę, Coltrane zanurkował, wyskoczył za plecami policjanta, złapał go od tyłu i wsadził mu głowę pod wodę.
- Nie!
Coltrane`a uderzyła w kark jakaś tyka. Czując na jej końcu włosie, domyślił się, że Jennifer próbuje rozdzielić ich jednym z narzędzi do czyszczenia basenu.
Walt wyrwał się, zaczerpnął haust powietrza, obrócił się i ruszył na Coltrane`a niemal w tym samym momencie, kiedy Jennifer rzuciła tykę między nich i posłała za nią poduszkę zerwaną ze stojącego przy basenie krzesła.
- Przestańcie!
Trzymali się za gardła. Choć Coltrane czuł, jak puchnie mu twarz, też coraz silniej zaciskał ręce i…
Huk wystrzału był tak niespodziewany, że skoczył do tyłu. Stracił równowagę, poślizgnął się i wpadł pod wodę. Kiedy machając wokół siebie rękami, wystawił głowę nad powierzchnię i dysząc zaczął chwytać powietrze, stwierdził, że Walt zareagował mniej więcej tak jak on. Ze zdumieniem zauważył, że Jennifer stoi na skraju basenu ze strzelbą w dłoniach. Gdzieś rozszczekał się pies, kilka domów dalej ktoś zawołał:
- A to co było?
Jennifer dość nieporadnie zarepetowała. Zużyta łuska wyleciała wysokim łukiem w powietrze i po chwili zagrzechotała o beton.
- Popatrzcie na siebie! Ona dokładnie tego chce! Nie rozumiecie, że jesteście jej narzędziami? Co mam zrobić, byście przestali?!
Jennifer wyglądała niezwykle - miała takie rozpalone oczy, drżące ręce i wkładała tyle wysiłku, by utrzymać broń w rękach, że Coltrane nagle sobie uzmysłowił, jak bardzo straciła panowanie nad sobą.
- Ona ma rację - powiedział patrząc Waltowi prosto w oczy. - Nie chcę…
Przerwał mu śmiech.
Dolatywał gdzieś z góry. Był to płynący głęboko z gardła, zmysłowy śmiech.
Zaskoczony, Coltrane spojrzał w kierunku dźwięku i zobaczył radośnie rozpromienioną Tash, przechylającą się przez balustradę tarasu na najwyższym piętrze. Jej śmiech narastał aż musiała odrzucić głowę do tyłu, by przestać.
- Tash? - wymamrotał Walt.
- Teraz pan zrozumiał? - spytał Coltrane.
Tash patrzyła w dół, starła z oczu łzy śmiechu.
- Ale… - Walta zatkało ze zdziwienia.
- Niech pan przeczyta dokumenty, które przyniosłam! - krzyknęła Jennifer.
Tash z radością pokręciła głową.
- Sprawcie, by musiała jeszcze raz strzelić! Zróbcie coś, żeby skoczyła między was i zaczęła was rozdzielać!
- Tash… - powtórzył Walt, jakby dotarła do niego prawda. - Ty… - Słowo zabrzmiało jak przekleństwo. Ruszył przed siebie. Dotarł do skraju basenu, wyciągnął się na rękach na brzeg, popatrzył w górę i nagle skoczył w kierunku domu, zostawiając za sobą mokry ślad.
Kiedy Walt znikał w budynku, Coltrane właśnie dotarł do brzegu. Wylazł z wody i nie zwracając uwagi na zimno, ruszył za Waltem.
Jennifer pobiegła za mężczyznami. Cała trójka minęła ciemnię i popędziła schodami w górę. Znajdujący się najwyżej Walt coś wykrzykiwał, Tash nie przestawała się śmiać. Coltrane dobiegł do salonu na piętrze i popatrzył na niemożliwe do oszacowania zniszczenia, których Walt dokonał łamiąc bezcenne meble. Złapał rewolwer, który zgubił w trakcie walki i pobiegł wyżej, skąd dochodził rumor. Kiedy wraz z Jennifer dotarł na trzecie piętro, ich oczom ukazał się szokujący widok. Przez okna otoczonej ukwieconym tarasem sypialni widać było biegającą Tash, szydzącą z goniącego ją Walta.
Widok mógł naprawdę przyprawić o zawrót głowy. Coltrane stał na środku sypialni i co chwila obracał się w inną stronę, by wyjrzeć przez następne okno i popatrzyć na Tash, kluczącą po tarasie. Walt biegał coraz wolniej, jego klatka piersiowa ciężko pracowała, za to Tash zdawała się dysponować niespożytą energią. Podskakiwała, wirowała, robiła uniki. Miała na sobie białą bawełnianą sukienkę do kostek, podobną do tej, w jakiej Coltrane widział ją w Meksyku. Była luźna, więc przy szybkich ruchach prowokacyjnie łopotała. Wokół ramion owinęła czerwony szal i zawiązała go tuż nad piersiami. Kiedy skręcili za róg, Coltrane znów się odwrócił i z zaskoczeniem stwierdził, że Walt nagle przyspieszył, wyrzucił do przodu rękę i złapał szal Tash mniej więcej między jej łopatkami. Szarpnął aż jęknęła, zanim jednak zdążył ją do siebie przyciągnąć, skłoniła głowę, wymykając się z pętli. Walt wyrzucił do przodu drugą dłoń i złapał ją za ramię. Odwrócił ją twarzą do siebie, odrzucił szal i zamachnął się gwałtownie.
Patrzyła na niego buntowniczo.
Walt się zawahał.
- Co jest? Obawiasz się uderzyć kobietę?
- Nie jesteś kobietą.
- Pewnie inaczej uważałeś trzy godziny temu, kiedy…
- Nie czyni to z ciebie kobiety.
Tash roześmiała się głośno.
- Nie? A co ze mnie czyni?
Walt użył określenia, które było druzgocące.
Jej śmiech zamarł.
- Nie wiem, co w tobie widziałem - powiedział. - Będę musiał spalić ubranie i wyszorować się żrącym proszkiem, inaczej nie pozbędę się brudu, jaki na mnie zostawiłaś.
Oczy Tash pociemniały.
- Jesteś szambem. - Walt odwrócił się i ruszył do sypialni.
- Hej ty! - rzuciła za nim Tash.
Coltrane był przytłoczony wyrazem odrazy na twarzy Walta.
- Dokąd to?! - zawołała Tash.
Walt szedł przez sypialnię.
- Jeszcze z tobą nie skończyłam!
- Ale ja z tobą skończyłem.
- Nikt ode mnie nie odchodzi.
- To popatrz.
- Wracaj!
- Idź do diabła!
- Ty pierwszy! - Tash chwyciła dużą donicę, wbiegła do sypialni i rzuciła nią prosto w potylicę Walta.
Coltrane myślał z początku, że chrupnięcie to dźwięk pękającej donicy, kiedy jednak naczynie spadło całe na podłogę, pojął, że to pękła czaszka Walta. Krzepki policjant zatoczył się w kierunku Coltrane`a, wyciągnął rękę, jakby chciał się podeprzeć, ale nie dotarł do niego. Źrenice uciekły mu pod powieki, ciało zmieniło w szmatę. Uderzył twarzą w dywan i zamarł do góry potylicą, na której widoczne było zakrwawione wgłębienie.
- Oj! - wykrzyknęła Tash.
Pokój zdawał się kurczyć.
- Widzisz, do czego mnie zmusiłeś?
31
Coltrane nie był w stanie się poruszyć. Jennifer stała obok i patrzyła na nieruchome ciało Walta. Oszołomieni przyglądali się, jak Tash kuca przy ciele Walta i zaczyna mu grzebać w kieszeniach.
- Tak to się nie odbędzie! - powiedziała patrząc na Coltrane`a. - Zapłacisz za to!
Dopiero teraz Coltrane zauważył, że dłonie Tash błyszczą. Miała na nich plastikowe rękawiczki.
Wyjęła z kieszeni Walta coś, co przypominało pilota do autoalarmu, włożyła mu przedmiot do lewej ręki i wcisnęła jego kciukiem czerwony przycisk.
- Zapłacisz za to - powiedziała.
- Dzwonię po policję - odparł Coltrane.
Kiedy ruszył do telefonu, zauważył, że Tash sięga pod marynarkę Walta i kiedy zrozumiał, po co, zawołał:
- Jennifer, zejdź na dół!
Tash wyciągnęła pistolet Walta, wetknęła mu go w prawą rękę, swój palec wskazujący wsunęła w osłonę spustu i pociągnęła. Strzał - choć nie tak ogłuszający jak ze strzelby - też ranił uszy. Wystrzelona bez celowania kula minęła Coltrane`a o dwa metry i wbiła się w ścianę, był jednak przekonany, że przy następnym strzale Tash lepiej wyceluje. Zaczął pełznąć ku schodom, podczas gdy Tash wyjęła pistolet z dłoni Walta i fachowo wymierzyła.
- Boże… - Rzucając się szczupakiem na korytarz, Coltrane usłyszał huk wystrzału i świst kuli nad głową. Wpadł na schody, zawył z bólu i zaczął się podciągać na poręczy. Kątem oka widział Jennifer, pędzącą w dół schodami.
Ledwie zdążył się przetoczyć, i uszy rozerwał mu huk następnego wystrzału. Od ściany odpadł kawał tynku, twarde drobiny zakłuły go w twarz. Kiedy gwałtownie się zatrzymał w sypialni, stwierdził, że ciągle trzyma w dłoni rewolwer, więc odruchowo uniósł go w górę i strzelił. Źle wycelował i kula minęła Tash, która zdążyła się schować za balustradę poręczy.
Fakt, że do niej strzelono pohamował jej zapędy i zanim znów strzeliła, Coltrane miał czas, aby zejść na parter. Zderzył się tam z Jennifer, która próbowała otworzyć drzwi wejściowe.
- Nie ma czasu! - wrzasnął i odciągnął ją na schody do piwnicy tuż przedtem, nim dwie kule wwierciły się w drewno, gdzie jeszcze przed chwilą stali.
Byli teraz na samym dole, ale lampy pod sufitem oświetlały ich wyraźnie, więc Jennifer zaczęła wciskać klawisze i gasić światła zarówno w dolnym holu jak i wokół basenu. Po chwili u szczytu schodów pojawiła się Tash, strzeliła trzy razy w ciemność i szybko się schowała. Zanim oczy zdołały wydać mózgowi polecenie, by się powstrzymał, Coltrane strzelił ku pustym schodom.
- Jennifer?
- Jestem. - Jej drżący głos dobiegał tuż zza jego pleców.
- Jesteś ranna?
- Nie.
Coltrane`owi tak waliło serce, że bał się, czy wytrzymają mu tętnice. Uklęknął za kolumną i wycelował w szczyt schodów.
- Ogród - powiedziała Jennifer. - Możemy uciec przez ogród.
- Nie, jesteśmy w pułapce. Dookoła jest wysoki mur, można się tam schować tylko w krzakach. Zobaczy nas z okien salonu. Tash!
Nie było odpowiedzi.
- Tash!!
W dalszym ciągu nie było odpowiedzi.
- Melinda! - zawołała Jennifer.
- Co?
- Sąsiedzi musieli słyszeć strzały. Na pewno zadzwonili na policję - dodała Jennifer. - To już koniec.
- Jeszcze nie - odparła Tash-Melinda. - Ale zaraz będzie!
Coltrane nic nie rozumiał.
O czym ona mówiła? Przecież nie była aż tak głupia, by siedzieć tu do przyjazdu policji. Na co czekała?
Dlaczego założyła plastikowe rękawiczki?
Żeby nie zostawić odcisków palców, to oczywiste.
W takim razie dlaczego strzelała, naciskając spust palcem Walta?
Żeby na jego dłoni pozostały ślady prochu. Walt mówił coś takiego w Big Bear. Groził, że go zabije, potem włoży mu do ręki broń i wystrzeli. „Na rękawiczkach zostaną ci resztki prochu i nie będzie najmniejszych wątpliwości…” - powiedział wtedy Walt. A więc ma wyglądać na to, że to on strzelał do Walta, który musiał się bronić.
O to jej chodziło… chciała zaaranżować wszystko tak, by wyglądało, że to Walt strzelał, nie ona.
Ale przecież pozostaną inne ślady. Jak ona zamierza…
Czemu służył pilot? Wyjęła go z kieszeni Walta.
- Czujesz dym? - mruknęła Jennifer.
Coltrane gwałtownie się odwrócił. Nawet w ciemności widać było kłębiący się za nimi gęsty szary dym.
Płynął z ciemni.
Dym uniósł się na wysokość nosa Coltrane`a i zadrapał go w gardle, zmuszając do kaszlu. Natychmiast zaczęły mu łzawić oczy. Dym był tak gęsty, że niemal natychmiast zasłonił widok przez szklane drzwi na basen.
Walt musiał między chemikaliami ukryć bombę zapalającą, a pilot służył do odpalenia jej…
- Jennifer, odejdź od…
Coltrane nie skończył zdania. Drzwi ciemni eksplodowały, buchnęły z niej płomienie tak wysokie, że niemal sięgnęły sufitu. Choć wybuch był głośny, nie zagłuszył wrzasku Jennifer, która rzuciła się biegiem ku kolumnie, za którą chował się Coltrane. Kiedy biegła oświetlana od tyłu płomieniami, Tash strzeliła do niej. Coltrane odpowiedział ogniem.
- Boże, moje włosy. - Jennifer klepała się po głowie, strząsała iskry.
- Teraz to już prawie koniec! - krzyknęła Tash-Melinda.
Coltrane rzucił nerwowe spojrzenie ku ścianie szalejących płomieni za swoimi plecami.
- Dam wam wybór! - zawołała Tash-Melinda. - Możecie się spalić albo dać zastrzelić.
- A ty ściągniesz na dół ciało Walta, żeby wyglądało na to, że to on nas zastrzelił albo zginął w pożarze, który sam podłożył, tak?
- Bardzo mi się to podoba! - odkrzyknęła Tash-Melinda.
- Tyle tylko że kończy ci się czas. Już słychać syreny! - zawołała Jennifer.
- Nic mi się nie kończy. Wszystko odbyło się dopiero kilka minut temu. Mimo to gratuluję próby.
Coltrane czuł na plecach gorąco, rozgrzewały mu się włosy, dym zatykał gardło. Wiedział, że jeszcze kilka sekund i będą musieli podejść do schodów. Choć dom zbudowano z żelbetu, w ścianach, podłogach i sufitach było mnóstwo drewnianych konstrukcji. Płomienie niedługo strzelą przez puste w środku kanały, międzystropia i inne obudowane drewnem przestrzenie. Muszą się stąd wydostać.
Krypta! Jest ognioodporna! Coltrane ruszył w tamtym kierunku, jednak przypomniał sobie, że zamontowano tam halonowy system przeciwpożarowy. Gazu nie było tyle, żeby zgasić pożar reszty domu, ale na pewno dość, aby zabrać z powietrza tlen i udusić ich oboje, gdyby spróbowali tam wejść.
Muszą wbiec na schody i mieć nadzieję, że nie zastrzeli ich, zanim…
Kiedy gorąco stało się nie do wytrzymania i Coltrane zebrał się w sobie, by ruszyć po schodach, do jego uszu doleciał wrzask z parteru. Po nim oddano strzał, nie był on jednak skierowany w dół, do piwnicy, ale w postać, która stoczyła się schodami z góry i pełnym impetem wpadła na kryjącą się za zakrętem schodów Tash. Kolizja spowodowała, że Tash została wyrzucona prosto na widok Coltrane`a. Na schodach leżał Walt, który po uderzeniu w czaszkę musiał odzyskać przytomność i resztką sił zwlókł się na dół. Jego potężne ciało przygniatało Tash do podłogi a dłonie wyciągnęły się ku jej gardłu, nie zdążył jednak, gdyż Tash z wrzaskiem wycelowała mu w głowę i nacisnęła spust, powodując, że z popękanej już potylicy trysnęła purpurowa fontanna. Przerażona, zaczęła się wyrywać spod ciężaru trupa.
Jennifer wykorzystała nieuwagę Tash i podbiegła do niej. Coltrane potrzebował chwili więcej, by dotrzeć tam, gdzie Jennifer.
Tash zepchnęła z siebie ciało Walta i zrzuciła je w dół schodów, potem wycelowała w Jennifer, która omijając walczącą z trupem Walta Tash, straciła równowagę. Przeznaczona dla niej kula trafiła Coltrane`a w ramię i posłała go na podłogę. Na sekundę stracił przytomność, zaraz jednak obudziło go zbliżające się gorąco, a ból ramienia pobudził system nerwowy do serii gwałtownych skurczów mięśni. Kiedy płomienie podeszły jeszcze bliżej, wstał. Jennifer mocowała się przy balustradzie z Tash, która wycelowała w nią pistolet i pociągnęła za spust. Raz, drugi, trzeci, ale nic się nie wydarzyło. Skończyła jej się amunicja.
Rzuciła pistoletem, raniąc przy tym Jennifer skroń. Kiedy Jennifer jęknęła i cofnęła się, Tash odwróciła się, poślizgnęła i zaczęła wchodzić na czworaka po schodach. Jennifer wyciągnęła po nią ręce i chwyciła skraj jej sukienki. Trzymała, choć Tash kopała za siebie, gwałtowne ruchy Tash spowodowały, że sukienka rozdarła się ukazując nogę po kolano. Jennifer została ze strzępem materiału w dłoni.
Tash znów zaczęła wdrapywać się na schody. Jennifer ponownie złapała ją za sukienkę i oderwała kolejny kawał materiału. Obie kobiety wbiegły wyżej.
Coltrane wspinał się z trudem na schody. Wiedział, że Jennifer nie ma pojęcia o tym, iż jest ranny. Na pewno sądziła, że przychodzi jej na pomoc.
Z zewnątrz domu zaczęły dobiegać głosy, okrzyki, dźwięki zbliżających się syren. Dzięki Bogu. Coltrane podszedł do frontowych drzwi i otworzył je, w górze czymś jednak rzucono, rozległ się okrzyk bólu i wiedział, że Jennifer go potrzebuje.
Z trudem zaczął się wspinać po schodach i kiedy kolejny raz tego wieczoru ujrzał zniszczenia w salonie, zrobiło mu się niedobrze. Z góry znów doleciał hałas. Krwawiąc, Coltrane powoli pokonywał stopnie.
Musiał dotrzeć do sypialni.
W tej sprawie wszystko kręciło się wokół sypialni.
Było tam ciemno. Kiedy po omacku znalazł kontakt i go nacisnął, zrozumiał, że hałas, jaki przed chwilą słyszał został spowodowany rozbiciem stojącej tu zwykle lampy.
Panująca w pokoju cisza drażniła nerwy.
- Gdzie ona jest? - dobiegł z prawej strony głos Jennifer.
- Nie wiem. Moje oczy jeszcze się nie przyzwyczaiły do… - W tym momencie coś ciężkiego trafiło go w pierś, pozbawiło oddechu i w niewyobrażalny sposób nasiliło ból ramienia. Tracąc niemal przytomność, padł na komodę i kiedy chwycił się jej, by nie wylądować na podłodze, dotknął leżącego tam aparatu fotograficznego.
- Nic ci się nie stało? - szepnęła Jennifer z cienia w kącie pokoju.
- Nie, tylko…
Kolejny ciężki przedmiot huknął w ścianę tuż obok miejsca, skąd dobiegł głos
Jennifer. - Skąd ona rzuca?
- Nie wiem - odparł Coltrane. - Jest ubrana na biało, więc powinna być widoczna nawet w ciemności.
- B y ł a ubrana na biało.
Coltrane nie zrozumiał tej uwagi. Przykucnięty, mocno chwycił aparat. Syreny na zewnątrz zbliżały się, robiły coraz głośniejsze.
Po drugiej stronie sypialni mignęło coś, co przypominało krótki ruch robaczka świętojańskiego. Błysk światła pojawił się i zniknął tak szybko, że Coltrane miał wrażenie, iż zwiódł go wzrok, zaraz jednak przypomniał sobie, że przecież Tash czasami strzelała prądem. Nastawił aparat, skierował go tam, gdzie ujrzał iskrę, włączył flesz i pstryknął.
Błysk światła uchwycił ją wpół ruchu, pełznącą w kierunku otwartych balkonowych drzwi. Tash pisnęła i uniosła dłoń by osłonić oczy. Nagle ponownie zapadła ciemność i kiedy Jennifer wychynęła z ukrycia, Tash pomknęła dalej. Tajemnicza uwaga Jennifer była teraz jasna - Tash, z której zerwano sukienkę, była naga, a jej smagłe ciało niemal ginęło w ciemności. Jennifer też miała podarte ubranie - oderwany rękaw, bluzkę bez guzików.
Jennifer dogoniła uciekającą Tash na balkonie i zaczęły walczyć. Gibkie ciało Tash przypominało dzikiego kota. Wiła się, rzucała, pluła i drapała tak energicznie, że na policzkach Jennifer nagle pojawiły się krwawe ślady.
- Dziwka! - zawyła Jennifer nasilając atak.
Płomienie płonącego podziemia rozświetlały noc. Dym unosił się kłębami ku walczącym. Paliły się także schody, od których buchały kłęby dymu.
Kiedy Jennifer rzuciła się z furią, Tash odsunęła się na bok, przycisnęła przeciwniczkę ramieniem do balustrady, złapała ją za nogi i przerzuciła przez poręcz.
32
Coltrane`owi stanęło serce.
Kiedy znów zaczęło pracować, skoczył do balustrady. Jennifer złapała się prętów i wisiała teraz na rękach, walcząc o uchwyt z Tash, która biła ją po palcach, próbując je jej rozgiąć. W dole z okien obu pięter strzelały wysoko płomienie, przed którymi nie miała jak uciec, nie mogła też skoczyć w dół, ponieważ z tej akurat strony znajdowało się wyłożone kamiennymi płytami patio.
- Nie! - Coltrane odepchnął Tash i sięgnął zdrową ręką po Jennifer.
Uderzenie w drugie - ranne - ramię, doprowadziło go niemal do szału. Widząc, że Tash znów chce mu przyłożyć, zablokował cios, choć znów kosztem bólu.
- Nie wytrzymam! - krzyczała Jennifer.
Coltrane nie był jednak w stanie jej podciągnąć. Musiał zająć się obroną przed Tash, która podniosła wielką donicę, by potraktować go tak samo jak Walta. Podnosząc donicę w górę, Tash straciła jednak równowagę, więc kiedy Coltrane ją pchnął, poleciała na balustradę, a ponieważ, z obciążeniem, miała bardzo wysoko punkt ciężkości, po kolejnym pchnięciu, też wypadła na zewnątrz.
Jennifer zawyła.
- Złapała mnie! Nie utrzymam się!
Coltrane wychylił się przez poręcz i objął Jennifer w pasie. Widział wiszącą u jej łydek Tash, której nóg sięgały najdłuższe płomienie. Czując, że Jennifer mu się wymyka, spróbował złapać ją także ranną ręką, ale mięśnie odmówiły posłuszeństwa.
- Nie!
Spróbował wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił, ale nic to nie pomagało. Wpatrywał się w Tash, która wspinała się w górę, sięgając już niemal kolan Jennifer.
Tak bardzo starał się utrzymać Jennifer, aż napłynęły mu do oczy łzy rozpaczy.
Tash wspinała się coraz wyżej.
Jennifer uwolniła prawą nogę z objęcia i wierzgnęła nią.
Tash wyciągnęła rękę w górę.
Jennifer znów wierzgnęła.
- Dlaczego… nie… pójdziesz… - Jennifer kopnęła jeszcze mocniej i Coltrane przypomniał sobie ostatnie słowa Walta oraz to, czego życzyła córce Stephanie. To samo powiedziała teraz Jennifer. - Do… diabła…
Kiedy poczuł, że jeszcze chwila a ją puści, Jennifer kopnęła kolejny raz i Tash straciła chwyt. Wrzeszcząc, pofrunęła w płomienie. Ogień huczał tak głośno, że Coltrane nie usłyszał jak spadające ciało uderza o płyty patio.
Nagle Jennifer zrobiła się leciutka.
- Trzymaj się! Nie puść tylko!
- Robię co mogę!
Jennifer podciągała się w górę.
- Palą mi się buty!
Walczyła z całych sił, Coltrane ciągnął i nagle leżeli oboje rozpłaszczeni na tarasie. Nie zwracając uwagi na ból ramienia ani to, że niemal pali mu się skóra, ściągał Jennifer buty.
Płomienie wypełniały jednak całą klatkę schodową i obejmowały drzwi sypialni. Choć ledwie mogli się poruszać, odeszli w kąt balkonu najbardziej oddalony od ognia. Widzieli stąd światła, migające na dachach stojących przed domem samochodów policji i pogotowia, widzieli zebranych gapiów i gaszących dom strażaków.
Jakaś kobieta w tłumie zawołała:
- Boże, tam na górze ktoś jest!
Dwaj strażacy zakręcili wodę, odłożyli wąż i pobiegli w kierunku samochodu z drabiną, by ich ściągnąć.
EPILOG
Ogień oczyszcza, jak jednak zapalić pamięć? Coraz silniejsze traumatyczne przeżycia minionych dwóch miesięcy tak otumaniły Coltrane`a, że dopiero po przeżyciu ostatniego horroru, zrozumiał zakres spustoszeń, jakich doznała jego psychika. Choć racjonalna część jego umysłu rozpaczała za przyjaciółmi, których stracił i dziadkami, stwierdził, że część nieracjonalna nigdy nie pogodziła się z tym, że te morderstwa miały miejsce a ci, których tak kochał, odeszli na zawsze. Wyglądało na to, że owe pozostające w konflikcie części jego osobowości są elementami różnych światów - w świecie życzeniowym morderstwa były niemożliwością tak samo jak niemożliwe było, aby Coltrane`a ścigał Dragan Ilkovič. Ponieważ te wydarzenia nie mogły mieć miejsca, nigdy się nie przydarzyły. Godząc się na ich istnienie Coltrane z pewnością by zwariował.
Dragan Ilkovič zdawał się uosobieniem zła, potem jednak Coltrane spotkał Tash Adler, pełnej tak niewyobrażalnie pierwotnego zła, że zapomniał o tym, co zrobił mu Ilkovič. Teraz Coltrane nagle wybuchał płaczem, nie mógł zasnąć ze strachu przed koszmarami nocnymi, musiał maksymalnie się koncentrować, by opowiadać policji oraz inspektorom pożarowym wydarzenia tej nocy i co do nich doprowadziło.
Powtarzał sobie, że jeśli osiągnie się dno i nie można dalej spadać, trzeba zacząć piąć się w górę. Gdyby się z tym zgodzić, to Tash wyrządziła mu przysługę. Podpalając dom, który kiedyś należał do Rebeki Chance i Randolpha Packarda, zniszczyła część jątrzącej przeszłości, która go omamiła.
Analogicznie - pieniądze, za które kupił dom, były jedynym dziedzictwem po znienawidzonym ojcu i choć firma ubezpieczeniowa wypłaciła odszkodowanie, miał wrażenie, że pieniądze te zostały oczyszczone a ogień zniszczył dziedzictwo po ojcu. Zamierzał część gotówki dać wdowie po Gregu, resztę przeznaczyć na cele charytatywne. Nie zamierzał odbudowywać domu, to co po nim zostało, wystawił na sprzedaż.
Była jeszcze jedna sprawa związana z przeszłością, z którą musiał się rozliczyć. Tak więc pewnego pięknego dnia miesiąc później pojechał do miasteczka przyczep mieszkalnych w Glendale i jak tyle razy przedtem, skręcił ku placowi zabaw, gdzie kiedyś matka bujała go na huśtawce. Zapukał do drzwi zdezelowanej przyczepy, w którejś dawno temu mieszkał. Tu właśnie ojciec zastrzelił matkę, a potem popełnił samobójstwo. Choć pukał kilka razy, nikt nie otworzył.
- Mister, ona już tu nie mieszka - krzyknął dzieciak na rowerze.
- Wiesz, gdzie się przeprowadziła?
- Na cmentarz.
- Och… A kto tu teraz mieszka?
- Nikt.
- Aha.
Wykupił przyczepę, nie zajrzawszy nawet do środka kazał ją zawieźć na złomowisko, gdzie stał i przyglądał się, jak zgniata ją wielka prasa. Kupił potem najlepszą przyczepę, jaka była na rynku, kazał ją zawieźć do Glendale, odszukał najbiedniejszą rodzinę w miasteczku przyczep i pozwolił im mieszkać w niej za darmo. Potem zapłacił za usunięcie starych sprzętów z placu zabaw, oczyszczenie terenu i urządzenie w tym miejscu pięknego, nowoczesnego miejsca zabaw dla dzieci. Dało mu to niezwykłą satysfakcję. Uważał, że oczyszcza się, pozbywa ciążącej przeszłości.
Szczęściem napełniało go uratowanie jednej sprawy z przeszłości, choć czuł do niej niezwykły dystans. Chodziło o specjalne wydanie magazynu „Southern California”, w którym umieszczono stworzone w latach dwudziestych i trzydziestych przez Randolpha Packarda fotografie domów Los Angeles, jego współczesne „lustrzane odbicia” oraz fotografie ludzi i miejsc, które porobił w trakcie realizowania projektu.
- Są wspaniałe - stwierdziła Jennifer. - Skierują twoją karierę na całkiem nowe tory.
- Mam wrażenie, jakby robił je ktoś inny. Jestem teraz kimś całkiem innym.
- To dobrze. Nie chciałabym, żebyś stał się nadmiernie zarozumiały. - Ton jej głosu był kpiący.
- Wiem jedno - już nigdy nie sfotografuję niczego, co nie da mi radości z tego, że żyję i jestem częścią świata.
- Jak ta fotografia?
- Szczególnie ta.
Patrzyli na tęskną twarz przestraszonej lecz zdeterminowanej kobiety o wychudłych policzkach, zapadniętych oczach i głowie obwiązanej czerwoną chustą, mającą ukryć spowodowaną chemioterapią łysinę. Zachodzące słońce, w które patrzyła, stanowiło metaforę jej kończącego się życia, ostatnie promienie rozświetlały jednak jej rysy w cudowny sposób. Coltrane sfotografował Diane Laramy pierwszego dnia poszukiwania „domów Packarda”, przed willą należącą kiedyś do Rudolfa Valentino, który w momencie fotografowania jego domu przez Packarda też był (choć nie zdawał sobie z tego sprawy) u schyłku życia.
Coltrane i Jennifer sądzili, że Diane ma raka, nie byli jednak tego pewni, dopóki Coltrane nie zobaczył swojego zdjęcia Diane w „Los Angeles Times”. Najwyraźniej nikt nie wpadł na pomysł, że przed publikacją należy poprosić go o użyczenie praw autorskich, ale nie zamierzał ich dochodzić, ponieważ fotografię wydrukowano na stronie z nekrologami. Diane umarła, zostawiając rodziców i męża, za którego wyszła dwa miesiące przed śmiercią, w nekrologu wspomniano, że datki przyjmuje Amerykańskie Towarzystwo Walki z Rakiem i Coltrane wysłał im pewną sumę.
- Pamiętam, co przyszło nam obojgu na myśl po rozmowie z nią - powiedział Coltrane. Byli razem z Jennifer w salonie jego poprzedniego mieszkania, w którym postanowił pozostać.
- Co masz na myśli?
- Że podziwiamy sposób, w jaki w obliczu śmierci chwyta się życia. Chodziło o jej plany małżeńskie.
- Tak… chwytać się życia…
- Chciałbym powiedzieć coś, czego jeszcze nie mówiłem żadnej kobiecie, a co powinienem ci już dawno powiedzieć.
- Nie wiem, czy zniosę kolejny cios.
- W ostatnich tygodniach wiele się nauczyłem. Zwłaszcza na temat fałszywych błyskotek i tego co naprawdę jest cenne.
- Uważaj, co mówisz.
- Kocham cię.
- Zastanów się, czy naprawdę jesteś o tym przekonany.
- Co sądzisz o…
- Tygodniu na Hawajach?
- Nie. O ślubie.
- Zaskakujesz mnie.
- Tak, ty nie zaskoczyłabyś mnie, gdybyś odmówiła. Nie wiem, jak cię przeprosić za moją głupotę i że tak cię zraniłem, ale chciałbym spróbować jeszcze raz.
- Małżeństwo to coś więcej niż próba. Nie zapominaj, że już raz byłam mężatką i wiem, jakie mężczyźni miewają problemy, kiedy muszą się związać na stałe. Może powinniśmy przez jakiś czas pobyć ze sobą tak jak dotychczas i zobaczyć, co się stanie?
- Zamierzam ci udowodnić, że chcę się z tobą związać na zawsze.
- Skąd mam wiedzieć, że znów mnie nie zranisz?
- Prędzej umrę.
- Wtedy najbardziej mnie zranisz.
- Popełniłem straszny błąd - powiedział Coltrane dotykając jej policzka. - Nie chcę cię stracić. Wiem, że nie zmienię przeszłości, ale czy musimy jej pozwalać nami sterować? Przez całe życie pozwalałem, by sterowała mną przeszłość. Nie możemy wykorzystać tego jako nauki i ruszyć przed siebie, w przyszłość?
Popatrzyli na siebie.
- Czyli to że jesteśmy parą to prawda? - spytała Jennifer.
Zamiast odpowiedzieć, Coltrane ją objął.
Największą prawdę objawił im pocałunek.
KONIEC
168
168