Zbiór
OPOWIADAŃ
Spis treści:
Łukasz Orbitowski
WSTĘP
R
óżnimy się od zwierząt tylko dwoma rzeczami: snujemy opowieści i palimy papierosy.
Niesamowitość zniknęła z naszego życia. Pomyślcie tylko - sto lat temu lasy zamieszkiwały złowrogie duchy, na rozstajach czyhał diabeł, czarownice psuły mleko, słowem, człowiek miał pewność, że w jego otoczeniu tkwi pewna demoniczność. Jak ćwiek i cień. Nie wyrwiesz. Dziś diabła z czarownicą wygnano, nasze domy są bezpieczne, na skrzyżowaniu jest co najwyżej czerwone światło. I tyle.
Niesamowitość zeszła więc do opowieści, siedzi tam mocno i nie pozwala się wygnać. Kumpel opowiadał, że siedział sobie w domu i nagle garnki pospadały z półek, bez widocznej przyczyny - okazało się potem, że sto kilometrów dalej umarł jego wujek czy ktoś. Mój wujek z kolei widział cień sunący przez korytarz, w dniu zgonu swojego ojca. I tak dalej. To pewno wszystko są duby smalone albo zdarzenia wynikłe z przypadku, ot, garnki spadły sobie akurat w tej szczególnej chwili. Ale przecież opowiadamy sobie te historie.
Przed Wami kilkanaście takich właśnie opowieści. Co cenniejsze, napisanych przez Polaków, którzy dotąd w horrorze zdziałali niewiele, ale jeśli już brali się za robotę, wychodziły rzeczy wspaniałe, żeby wymienić tylko prozę Stefana Grabińskiego, Lema z jego Śledztwem, ballady romantyków. Nie wolno też zapomnieć, że głównym bohaterem Dziadów Mickiewicza, najważniejszego dramatu narodowego jest przecież zombie. Mimo tego, horror w Polsce właściwie nie istniał.
Dlaczego tak się stało? Możemy podziękować architektom Polski Ludowej i ich następcom, dokładając do długiej listy ich win i dziadostwa także wyrugowanie tego, jakże sympatycznego gatunku literackiego. Fantastyka zachodnia przecież się ukazywała - był Tolkien, Le Guin, pisarze iberoamerykańscy. Wydawano nawet opowieści niesamowite autorów rosyjskich, Edgar Allan Poe wyszedł w dwóch tomach, lecz najbardziej nowoczesnym pisarzem przetłumaczonym na polski, pozostawał Lovecraft, będący już klasykiem. Brakowało Stephena Kinga, Jamesa Herberta, Shirley Jackson i innych ludzi na czasie. Sama filozofia horroru, przyjmująca organiczną niesamowitość świata, kłóciła się z czerwoną jak krew filozofią - bo jak tu uprawiać materializm dialektyczny, skoro duchy jednak istnieją?
A potem wybuchła wolność i kilkadziesiąt lat nowoczesnego horroru dotarło do nas w dwa lata. Trudno to przecenić. Jeśli poczytacie sobie notki biograficzne autorów tej antologii, wyjdzie na to, że większość - podobnie jak ja - dojrzewała właśnie ze Stephenem Kingiem i Grahamem Mastertonem. Piszę o tym, bo to prawie tak niesamowite jak opowiadania, które znajdziecie zaraz, na następnej stronie. Oto Polacy, pozbawieni tradycji horroru usiłują ją zrozumieć, uczą się języka grozy, wreszcie, próbują wypowiedzieć w nim pierwsze, własne, oryginalne zdania.
Autor zachodni ma łatwiej, nie tylko dlatego, że rynek wydawniczy hula tam jak ta lala - zyskał świadomość logicznego rozwoju gatunku, co już zrobiono, jakie lądy można odkryć. My się szarpiemy, próbujemy znaleźć coś po omacku i w nerwach, bo przecież tych pięćdziesięciu lat nie nadrobimy w żaden sposób. Ale w tej szarpaninie, ufając intuicji, możemy zrobić coś nowego i swojskiego. Przynajmniej paru spróbowało, jeszcze innym wyszło, pozostali - których za chwilę spotkacie - zainteresowali się tematami obiegowymi. Ale to też dobrze, bo wątki klasyczne - wampir Ewy Mroczek, nawiedzony pokój Tomasza Golisa - powinny zostać zawłaszczone dla polszczyzny. Odrabiamy więc lekcje, na które wcześniej nas nie wpuszczono.
Czasem obiegowy wątek zyskuje nowe znaczenie, jak w wypadku Marka Sobolewskiego, który oryginalnie rozgrywa szacowną relację pomiędzy gliniarzem i mordercą, zanurza ich w sosie wschodniej demoniczności, prowadząc do przewrotnego zakończenia. Jego fabuła doskonale podsumowuje całą książkę, bo w horrorze - jak nigdzie indziej - jest miejsce na niezwykłych ludzi i zakręcone wydarzenia.
Są tu ukłony dla klasycznej opowieści niesamowitej, jak u Agnieszki Majchrzak - z zachowaniem nastroju niedopowiedzenia, dbałością o scenerię, kompozycję, wreszcie z bardzo prostym, lecz efektownym, prawdziwie gotyckim pomysłem. Sam miałem kiedyś wrażenie, że drzewa pochylają się nade mną, gałęzie zmieniają się w pięści, widziałem twarze na sękach, w korze migały ostrza i kły.
Horror wydał z siebie menażerię okropności: żywe trupy, upiory, monstra z piekła, albo i drzewołaki. Te jednak przerażają bardzo rzadko, a to z tego szczególnego względu, że nie istnieją, za to ludzie owszem. To człowiek wypija wściekłą krew, by zmienić się w żywego trupa, łamie zaklęte pieczęcie do grobowców we własnej głowie i wypuszcza demony, wreszcie, zwraca się przeciw swoim w sytuacji zagrożenia. Cała fantastyczna obudowa jest niczym więcej, jak obudową właśnie. Prawdziwie przerażający są jedynie ludzie.
Wie o tym, na przykład, Paweł Paliński, który poszedł na lekcje do Stephena Kinga i gdyby ten przeczytał Krawaty Koltaya mógłby z czystym sumieniem wpisać szóstkę do wirtualnego dzienniczka dla adeptów prozy. Momentami, Paliński jest Kingowski po obłęd, ale jego tekst przeraża nieludzką zwyczajnością - potworność przyczajona w człowieku czasem jest przecież banalna. Jeszcze raz, bo tego nigdy dosyć, przerażający jest człowiek, nikt inny: wie to Paliński, Kyrcz z Radeckim, E. K. Jozpas.
Cieszy mnie ta antologia i piszę wstęp z autentyczną radochą. Widzę w niej i w podobnych książkach ekwiwalent tego, czego w Polsce zawsze brakowało: gazet w rodzaju Weird Taks, na których wyrosły, gdzie zaczynały dzisiejsze tuzy grozy. Pisma o krwawych okładkach, pełne przerażających historii, które czytało się z wypiekami na twarzy. I pędziło do kiosku po następny numer.
Jeśli zestawimy Pokój do wynajęcia z poprzednim Trupojadem, wyjdzie, że mamy ponad dwudziestu autorów zainteresowanych horrorem, znających jego podstawy, szukających drogi albo i tych, co drogę znaleźli. To fantastyczna sprawa. Część pewno odpuści, ale jestem spokojny, że przynajmniej kilku spotkamy ponownie po to, by wpędzili nas w przerażenie.
Bo opowiadanie i palenie papierosów odróżnia nas od zwierząt.
Widzieliście kiedyś, żeby psy mówiły sobie historie? A żeby kot palił fajkę?
Opowieści to przecież najzdrowszy, najbardziej ludzki nałóg.
Ewa Mroczek
TYLKO CIAŁO
Ewa Mroczek
Urodzona w 1974, roku tygrysa.
Od kilku lat pracuje jako psycholog i zgłębia tajniki ludzkiej natury.
Pasjonuje ją astrologia, parapsychologia, filozofia Wschodu.
Obszary zainteresowań literackich: duchy, demony, wampiry, brama między tą rzeczywistością a innymi.
Jej zdaniem najważniejsze w życiu są: wolność i poczucie humoru.
Mieszka w Warszawie z mężem Sebastianem i dwoma kotami.
Sztuki pisania uczył ją Andrzej Pilipiuk.
Publikacje pod panieńskim nazwiskiem SNIHUR:
2001 DEBIUT: „NOWA FANTASTYKA" - „Imię węża"
2003 „NOWA FANTASTYKA" - „Jeden uśmiech wampira"
2003 „FANTASY" - „Zoya"
2004 WYDAWNICTWO „FABRYKA SŁÓW" -„Zoya" w zbiorku „Demony"
2005 „NOWA FANTASTYKA" - „Zgubiony anioł"
Publikacje pod nazwiskiem MROCZEK:
2006 II miejsce w konkursie na opowiadanie grozy ogłoszone przez „NOWĄ FANTASTYKĘ", opowiadanie „W rybnym straszy"
2007„NOWA FANTASTYKA" - „Archetypy astrologiczne w utworach fantastycznych"
2007 „CZAS FANTASTYKI" - „Jakub Wędrowycz - analiza psychologiczna".
T
rup. Syn mojego klienta. Bogata rodzina. Natychmiast! - poniżej, w tym samym esemesie Adamus podał adres.
Aliya nie lubiła nieboszczyków, ale kochała pieniądze. Podróżowała cały dzień, żeby dotrzeć na miejsce przed zmierzchem. Około piątej po południu taksówka podjechała do posiadłości rodziny Borneo. Kobieta zobaczyła z okna samochodu biały dom, przystrzyżony trawnik i podwójną huśtawkę dla dzieci, na której kołysały się pierwsze jesienne liście, przyniesione przez wiatr z okolicznych lasów. Słońce stało już dość nisko, pomarańczowe światło nadawało murom budynku ciepły ton. Aliya poczuła się podniesiona na duchu tym widokiem. Wiedziała, że pozory mylą, najstraszniejsze rzeczy mogą dziać się w pięknym otoczeniu, ale starała się myśleć pozytywnie. To znaczy tylko o forsie.
Przejrzała się w ręcznym lusterku. Z zadowoleniem zauważyła, że mimo kilkugodzinnej podróży jej śniada cera wygląda świeżo, a czarne, lekko skośne oczy błyszczą energią. Przeczesała palcami brązowe włosy. Zatrzymali się przed domem, na żwirowym podjeździe, tuż obok Iridiana Adamusa. Kobieta zauważyła, że prawnik jest jeszcze grubszy niż pół roku temu. Marynarka ledwo się na nim zapinała. Mimo że dzień był chłodny, po czole mężczyzny spływały krople potu.
Kierowca otworzył z galanterią drzwi. Aliya wystawiła z samochodu długie nogi w ciemnych pończochach. Do pracy starała się ubierać elegancko, wiedziała, że to robi wrażenie i pozwała wytargować lepszą cenę. Słyszała oczywiście wielokrotnie, że w tenisówkach byłoby jej wygodniej niż w butach na obcasie, ale traktowała to jak bzdurę. Potrafiła dobrze biegać w każdym obuwiu, a sportowe nie pasowało do żadnej pary kolczyków jakie miała.
- Na... nareszcie, A... Ali - wyjąkał Adamus. Podał jej rękę i pomógł wysiąść. - Dlaczego tak długo?
- Długo?! - Warknęła. A potem jakby nigdy nic cmoknęła mężczyznę w policzek. - Miło cię widzieć, Ir - dodała miękko.
- Ciebie też - odpowiedział niepewnie, bo wolałby spotkanie w innych okolicznościach, na przykład na pięknej plaży. Nudystów, przyszło mu do głowy, kiedy zauważył głęboki dekolt w czerwonej bluzce. Chciał nawet zapytać, czy kobieta się nie przeziębi w tak skąpym ubraniu, tylko po to, żeby powiedzieć cokolwiek, co usprawiedliwiałoby wpatrywanie się w jej biust.
Aliya, nie będąc świadoma jego spojrzeń, czekała niecierpliwie na swój bagaż, który kierowca właśnie wyciągał z samochodu. Kufer był kanciasty i ciężki, sprawiał też wrażenie przybrudzonego, ale nigdy nie rozstawała się z nim podczas pracy. Prawnik sięgnął, żeby go wziąć, nie pozwoliła mu jednak.
Zerknęła na okna. Podejrzewała, że reszta towarzystwa gapi się ciekawie zza zaciągniętych zasłon, ale nic nie dostrzegła. Przed drzwiami przystanęła na ułamek sekundy, tak że Adamus idący przed nią nawet tego nie zauważył. Przestraszyła się czegoś. Nie był to dreszcz emocji, który odczuwała zawsze przed robotą z umarlakami, ale przykry, niezrozumiały lęk. Aliya sama do siebie wzruszyła ramionami i chwilę później była już w środku.
Prawnik poprowadził ją w głąb domu, do dużego pokoju, z którego dochodził intensywny, duszący zapach kwiatów.
- Dzień dobry! - przywitała się Aliya, obejmując szybkim spojrzeniem zarówno pomieszczenie, jak i zgromadzonych w nim ludzi. Duży mężczyzna siedzący u szczytu długiej ławy zgasił papierosa i wstał.
- Gozar Borneo - podał kobiecie dłoń. Miał gruby głos pasujący do postury i ciemne, wyłupiaste oczy. - A to moja rodzina. Mamusia, Eduarda Borneo... - wskazał siedzącą na kanapie staruszkę ubraną w czarną koronkową suknię będącą zapewne szczytem mody pogrzebowej w czasach jej młodości. - Moja córka Nil i syn Tony.
Chuda nastolatka o mysich włosach tuliła się do babci na kanapie. Obok wysoki chłopak smętnie opierał głowę o dłonie (na widok długich nóg gościa ledwie zakrytych spódniczką uniósł brwi). Aliya miała wrażenie, że o ile słowo „mamusia” Gozar wypowiedział niemal pieszczotliwie, pozytywne emocje w jego głosie stawały się słabsze przy imieniu każdej następnej osoby. „Tony” brzmiało już niemal obojętnie.
- No i oczywiście bliźniaki - rzucił Borneo, gwałtownie marszcząc brwi, tonem, jakim się człowiek wypowiada, wspominając o pladze karaluchów.
Obszerny fotel po drugiej stronie ławy zajmowali dwaj chłopcy o identycznych tłustych buziach. Mieli ulizane włosy i wredne minki. Jak tylko ojciec spuszczał z nich wzrok, kopali się po łydkach. Oczy całej familii były identyczne, ciemne, o okrągłych powiekach. W otoczeniu wazonów wypełnionych storczykami, goździkami i chryzantemami przywodziły na myśl żaby na łące.
- Półsieroty, niestety - dodał Gozar.
Aliya ucieszyła się, że gospodarz jest wdowcem. Matki były najgorsze. Histeryzowały ponad wszelką miarę.
- Do rzeczy - Borneo włożył potężne dłonie do kieszeni marynarki i wypiął pierś. - Podobno pani może nam pomóc.
- Tak.
Powinna dodać „być może” lub „spróbuję”, ale zostawiła to sobie na potem, gdy już ustalą kwestie finansowe.
- Ile to będzie kosztowało?
- Dwadzieścia tysięcy - wypaliła obojętnie.
Gozara zatkało.
- Dwadzieścia tysięcy?
Kiwnęła głową.
- Plus koszty podróży. - Dodała szybko, wiedząc, że po pierwszym ciosie łatwiej zadać następny.
Borneo wziął głęboki oddech.
- Muszę zamienić słowo z moim prawnikiem. - Skinął na Iridiana.
Kiedy mężczyźni rozmawiali przyciszonymi głosami w kącie pokoju, Aliya rozglądała się po mieszkaniu. Jednocześnie nadstawiała uszu jak nietoperz.
- Kogo ty mi tu przywozisz! - zasyczał gospodarz.
- A... ale - Ir otarł pot z czoła.
- To ma być wiedźma ze wschodu?! Spodziewałem się kogoś starszego, doświadczonego.
- W jej zawodzie niewielu dożywa podeszłego wieku - Indian bezradnie rozłożył ręce. - A ona jest na... naprawdę dobra Gozo, wierz mi...
- Chyba jako modelka! Wyfiokowana sroka!
- To specjalistka w swoim fachu. Wiedźma od pokoleń. Jest siódmą córką siódmej cór...
- Mam to gdzieś! - Gospodarz podniósł głos. Aliya zerknęła na nich z przemiłym uśmiechem. - Mam gdzieś jej rodzinę - powtórzył szeptem. - Jesteś moim prawnikiem i płacę ci za to, żebym nie musiał płacić innym! Powiedz jej, że nie dam więcej niż piętnaście!
Prawnik podszedł do kobiety. Słuchała go ze zmarszczonymi brwiami, a potem szeptała mu coś długo do ucha. Kiedy Adamus wrócił, miał niepewny wyraz twarzy.
- Uda... dało mi się wynegocjować...
- Tak?
- Że bez kosztów podróży. Powiedziała, że nikt w całej Europie poza nią nie zna się na trupach i że Kahuni nie przyjadą nawet za pięćdziesiąt tysięcy.
Ostatnie dni doprowadziły Gozara Borneo do skraju wytrzymałości. Teraz krew napłynęła mu do twarzy, a potężne ramiona zadrżały. Prawnik skulił się. Wyglądał jak przestraszony pluszowy miś.
- Za drogo dla pana? - dobiegł ich kpiący głos wiedźmy. Powiodła wymownym spojrzeniem po salonie. Kanapa i fotele były obite skórą. Na ścianie wisiał szereg koszmarnych obrazów, które musiały być bardzo drogie, skoro ktoś je kupił. Okna zdobiły jedwabne zasłony. Aliya zatrzymała wzrok na dywanie z czystej wełny.
- Proszę nie tracić mojego czasu i nie wzywać mnie więcej - rzuciła.
Gospodarz drgnął. Kobieta najwyraźniej kierowała się ku drzwiom.
- Tato! - jęknął Tony.
Nastolatka i Eduarda otworzyły usta ze zgrozy. Nawet bliźniaki przestały się kopać.
- Osiemnaście tysięcy - wycharczał Borneo. - Ale po robocie.
Aliya z niezwykłą wprawą zakręciła się na obcasie z powrotem. Łypnęła czarnymi oczami po obecnych. Narzutkę rzuciła obok bliźniaków na oparcie fotela. Cała rodzina obserwowała ją ciekawie. Wiedźma szykowała się do wstępnej przemowy.
- Kto to? - rozległo się nagle za jej plecami. Podskoczyła przestraszona. Ludziom zdawało się, że w jej zawodzie nerwy robią się z czasem silne jak pnie dębów, ale było wręcz przeciwnie. Po wielu makabrycznych przygodach wiedźma stała się wrażliwa na każdy sygnał zagrożenia. To czasem pozwalało jej przeżyć, bo tam gdzie inni nie zdążyli jeszcze pomyśleć o ucieczce ona rozwijała już pełną prędkość.
Osoba, która za nią stała musiała poruszać się cicho jak duch, skoro Aliya nie usłyszała nawet szelestu. Przez chwilę kobieta pomyślała zresztą, że rzeczywiście widzi zjawę lub rusałkę, o jasnej, niemal perłowej karnacji i opadających na ramiona splotach złotych włosów. Kobieta ta jako jedyna w tym domu nie miała na sobie czarnego stroju, ale śnieżnobiałą podomkę, ledwo zakrywającą kolana i podkreślającą różowość kształtnych łydek. Zaczerwienione oczy przybyłej nie były, jak reszty rodziny, żabie i ciemne, ale ładnie wykrojone i błękitne. Teraz wpatrywały się w wiedźmę z taką intensywnością, jakby kobieta chciała ją zabić wzrokiem. Aliya odruchowo zerknęła na kufer, w którym trzymała swój ukochany sztylet.
- Kto to? - powtórzyła blondynka.
- Ta pani, o której ci mówiłem - syknął Gozar ze złą miną, a potem zwrócił się do gościa. - To moja synowa Geis. Nie czuje się najlepiej.
Blondynka spojrzała na niego, jakby kpiąco, i powolnym krokiem zbliżyła się do kanapy. Chuda nastolatka i staruszka natychmiast zrobiły jej miejsce. Eduarda pogładziła kobietę po ramieniu. Gozar czekał, aż synowa usiądzie, z taką miną, jakby chciał przyśpieszyć ten proces uderzeniem potężnego ramienia, ale krępował się przy gościu. Wiedźma skonstatowała, że pan domu w ogóle wygląda bardziej na rozzłoszczonego niż przygnębionego. Usta pod sumiastymi wąsami wydawały się zaciśnięte. Oczy rzucały gromy to na Geis, to na chichoczących bliźniaków.
Aliya zerknęła szybko za siebie, zastanawiając się, skąd wyszła synowa Gozara. Dostrzegła drzwi, których nie zauważyła wcześniej, bo kryły się za występem ściany. Na futrynie wisiał czerwony wieniec.
- Jest tam? - zapytała gospodarza.
- To jest... ten... ? - zająknął się.
- Tak. Chciałabym go zobaczyć.
To miało być tak zwane wstępne rozeznanie. Robiła tak zawsze, tak jak radziła babcia, choć właściwie nie wiedziała po co. Gozar otworzył drzwi kluczem i zapalił światło. W porównaniu z salonem pomieszczenie było niewielkie. Obok tapczanu stały mała szafka i stolik, oba z bukowego drewna. Drugi róg pokoju zajmował beżowy fotel. Na stoliku stał wazon z kwiatami, amarantowe chryzantemy otaczały białą kamelię. Kobieta zerknęła na okna. Zasłonki były rozsunięte, a okna zabite deskami.
- Mądrze - stwierdziła z zadowoleniem. Przypomniała sobie, jak kiedyś na walijskiej wsi musiała biegać za rozweselonym nieboszczykiem po okolicznych gospodarstwach. Utytłała się w błocie, a świnie zeżarły jej żakiet.
- Tak jak kazał Adamus. Grube drewno - objaśnił mężczyzna.
Wiedźma skinęła głową i zwróciła się w stronę łóżka. Było zakryte prześcieradłem. Pod nim rysował się ludzki kształt. Mogła rozpoznać twarz, tułów, stopy. Oceniła, że ciało musi mieć co najmniej dwa metry długości. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie obejrzeć go sobie już teraz, ale zrezygnowała. Wiedziała, że napatrzy się jeszcze na niego, mieli przed sobą całą noc.
- To mój syn - Gozar skrzywił usta, jakby nagle coś go zabolało.
- To tylko ciało, panie Borneo - sprostowała wiedźma. - Pana syn odszedł.
Cieszyła się, że nie zapytał gdzie. Nie miała pojęcia. Może leżał na łące wśród hurys, a może biegał po Walhalli?
- Ma pan dla mnie klucz?
- Dam pani swój.
Wrócili do pokoju. Geis szeptała coś do córki pana domu, ale na ich widok natychmiast umilkła i poczęstowała Aliyę kolejną porcją nienawistnego spojrzenia. Wiedźma nie przejęła się tym zbytnio. Żywi nigdy nie ułatwiali jej pracy ze zmarłymi.
Adamus przysunął dla niej krzesło. Eduarda przyniosła z kuchni kawę dla wszystkich.
- Rozumiem, że Ir przekazał wam podstawowe informacje? - zapytała wiedźma.
Gospodarz kiwnął głową. Zgodnie z zaleceniami prawnika w domu pozostała tylko najbliższa rodzina. Pogrzeb przełożyli. Ciotki zakwaterowali w motelu. Trupa przenieśli do pokoju na dole, jedynego zamykanego na klucz. Okna zabito deskami. Pamiętali też, że nie mogą wymawiać imienia zmarłego.
- Mówcie o nim „nieboszczyk” - zaproponowała Aliya. - Nie chcę wiedzieć, jak się nazywa, ale najważniejsze jest to, żeby nikt z was nie zwrócił się do niego po imieniu. Nawet jeśli ubiegłej nocy to robiliście. Pod żadnym pozorem! Grozi to strasznymi konsekwencjami!
Powiodła po rodzinie groźnym wzrokiem, który miał dawać wyobrażenie o możliwych skutkach. Staruszka, która właśnie napełniała filiżanki rozlała kawę.
- I nie chcę wiedzieć, jak umarł - dodała wiedźma. Gozar, Adamus i Tony popatrzyli na siebie z dziwnymi minami.
- Ale... - zaczął pan domu.
Powstrzymała go ruchem ręki.
- Nie chcę i koniec. To mi psuje koncentrację. To co się działo przed śmiercią nie ma żadnego znaczenia. Konsekwencje są zawsze takie same. A teraz opowiedzcie, tylko w skrócie, co robił trup.
- No... - zaczął Borneo. - Zgon, jak pani wie, miał miejsce wczoraj. Był lekarz. Przyjechały ciotki. Mieliśmy się całą noc modlić. Planowaliśmy szybki pogrzeb. Zaprosiliśmy wielu ludzi, zapłaciliśmy za stypę w restauracji. Kupiliśmy wieńce, kwiaty, trumnę, miejsce na cmentarzu... - wyliczał na potężnych palcach. - A tutaj coś takiego! Nawet po śmierci musiał mi wykręcić jakiś numer! Sukinsyn!
- Tato! - jęknęła Nil.
- Niech Tony mówi, bo ja się nie chcę denerwować - Gozar wyciągnął kolejnego papierosa z paczki leżącej na ławie.
- To ja go pierwszy zobaczyłem - odezwał się smętny chłopak. - Około północy wstałem, bo poczułem się głodny i... zobaczyłem go na korytarzu.
Pan domu głośno zaciągnął się dymem.
- Szedł jakby mnie nie widział - ciągnął Tony. - Trochę się chwiał na boki.
- I co dalej?
- Dalej to nie pamiętam, bo zemdlałem.
Nie będzie z niego wielkiego pożytku, pomyślała Aliya.
- Babcia spotkała go w kuchni na dole - odezwała się Nil. - Prawda babciu?
- Biedaczek wydawał się taki głodny - oczy Eduardy zaszkliły się. - Ulitowałam się i zrobiłam mu kanapkę. Nie chciał. A wtedy wpadł mój syn i, ach... - załamała dłonie.
- I co pan zrobił? - wiedźma zwróciła się do gospodarza.
- No - Gozar zmieszał się. - Zapytałem go, co on sobie wyobraża, bo przecież umarł, że... że to jest bezczelne zachowanie.
- Że to jest bezczelne zachowanie? - uśmiechnęła się ironicznie.
- Tata go zwymyślał - zachichotał jeden z bliźniaków. - „Do trumny, ty durny...!”
- Cicho! - wrzasnął pan domu i wykonał taki ruch, jakby chciał dorwać chłopca ponad ławą, ale ostatkiem sił się pohamował.
- Potem już wszyscy wylegli z pokojów - włączyła się Nil. - Ciotki też pomdlały. A Le... nieboszczyk... napił się soku i wrócił do pokoju.
- Pił coś? - zdziwiła się Aliya.
- Sok malinowy.
Trafił mi się zombi ekscentryk, pomyślała wiedźma.
- Natychmiast zadzwoniłem do mojego prawnika. - Gozar wskazał Adamusa. - Nikt w naszej rodzinie tak... Wszyscy umierali zupełnie normalnie, proszę mi wierzyć. Jesteśmy porządnymi ludźmi.
Drżącymi palcami utopił niedopałek w morzu innych.
- Wierzę - uspokoiła go wiedźma. - To może się zdarzyć nawet w porządnym domu. Mniej więcej jeden na sto tysięcy trupów robi podobne rzeczy.
Przemilczała, że zmarły musiał być niezłym psycholem, skoro tak skończył.
- Sprawa wygląda tak - przeszła do rzeczy. - Nieboszczyka, który nie chce dobrowolnie zejść z tego świata, należy do tego zmusić jak najszybciej, dopóki jest jeszcze w fazie zombi. Inaczej przekształca się w supertrupa i staje się praktycznie nieśmiertelnym kawałkiem mięsa. Teraz jest jeszcze niegroźny, można nad nim zapanować. Ale jako supertrup...
Pokiwała głową, dając do zrozumienia, że ma coś potwornego na myśli. Spoglądali na nią przerażeni. Adamusowi pot leciał ciurkiem po twarzy i znaczył tłuste plamy na koszuli.
- Co robi supertrup? - odważył się zapytać Tony.
- No... nie chcielibyście wiedzieć. Ale, spokojnie, jestem tutaj po to, żeby temu zaradzić. Tylko że... jeśli nie uda się tego zrobić w ciągu trzech nocy po jego śmierci, to jest, w tej chwili już tylko dwóch, to koniec, po sprawie. Niczym już, ani ogniem, ani stalą nie da się zmusić ciała do śmierci.
Zapadła cisza. Bliźniaki w milczeniu przebierały nogami. Aliya oczywiście trochę przesadzała. Nigdy w życiu nie widziała supertrupa. Nawet najbardziej upierdliwy nieboszczyk w ciągu trzech nocy decydował się jednak odwalić kitę. Chociaż teoretycznie zagrożenie istniało. Ostatnie takie zdarzenie miało miejsce ponad wiek temu. Eksplozja sadystycznych nieboszczyków w południowym Hill.
- Najprostsza metoda ukatrupienia zwłok, ale niestety nie najłatwiejsza - podjęła - polega na tym, że kilka osób go trzyma, a ja przebijam jego serce osikowym kołkiem - pogrzebała w kuferku i wyciągnęła z niego zaostrzony kawałek drewna długości dłoni.
Bliźniaki, które właśnie zajęte były szczypaniem się w brzuchy nagle znieruchomiały i zapatrzyły się w przedmiot autentycznie przestraszone.
- Przecież to nie wampir - zauważył Tony.
- Oczywiście, że nie - roześmiała się wiedźma. - Bądźmy poważni. Jednak właściwości drzewa osikowego przyśpieszają proces gnicia i pełnej mortyzacji. To prosta reakcja chemiczna. Wykazały to badania prowadzone w Skandynawii - dodała mądrze.
- Wystarczy złapać go i wbić mu to w serce? - zdziwił się Gozar.
- Tak, ale...
- A czy on jest jakoś nadzwyczajnie silny?
- Tak jak zwykły człowiek ogarnięty szałem, ale...
- Więc właściwie mogliśmy to zrobić sami - gospodarz zaakcentował ostatnie słowo i znacząco popatrzył na Adamusa. - Nie trzeba by było pani wzywać.
- Nie sądzę - mruknęła wiedźma.
Nigdy jeszcze nie udało jej się wbić w zmarłego kołka. Gozar nie wyglądał na przekonanego. Wzruszył ramionami.
- Plan jest taki. Pan, Tony i Adamus czekacie tutaj. Nie reagujecie na żadne krzyki i wycia. Dopiero kiedy zawołam „Teraz” wbiegacie do środka i rzucacie się na trupa. Musicie trzymać go za kończyny ze wszystkich sił. Będzie kopał.
Dopiła kawę. Wstała. Wszyscy, poza blondynką, odprowadzili ją aż do czerwonego wieńca. Bliźniaki podskakiwały podekscytowane.
- Jeszcze jedno - zatrzymała się w progu. - Czy zmarły był wierzący?
- Eee... - wymamrotał Gozar.
- Głęboko wierzący - stwierdziła z przekonaniem Eduarda.
- Hm... a w co?
Na twarzach obecnych pojawiła się konsternacja.
- No... - powiedziała niepewnie staruszka. - W naszą wiarę, katolicką.
- Dobrze - Aliya uśmiechnęła się. - Ciało pamięta takie rzeczy.
Zamknęła za sobą drzwi.
* * *
Z niepokojem zaglądała pod prześcieradło. Zaczęła je zdejmować powolutku, od głowy, a w końcu całe zrzuciła na podłogę. Odetchnęła z ulgą. Ciało młodego mężczyzny wyglądało normalnie, chociaż było blade, a kolor ust wpadał w siny. Żadnych dziur, opuchlizn i ubytków. Jedynie rozległy siniak biegnący przez czoło, aż na brodę. Trup był łudząco podobny do Gozara Borneo, tylko znacznie chudszy. Ten sam wydatny nos, wyłupiaste gałki oczne, teraz osłonięte powiekami. Ubrany był w czarny garnitur. Z klapy wystawał czerwony goździk. Umarlak leżał sobie zupełnie spokojnie, z leciutkim uśmiechem na mięsistych wargach. Zdawało się, że nie powinien wzbudzać niepokoju, ale zmysł zawodowy podpowiadał Aliyi, że był wyjątkowo wrednym truposzem. Żałowała, że nie może przebić go kołkiem już teraz. Zombi musiał być ożywiony, żeby można go było zabić.
Nie lubiła takiej roboty. Wolała miłość. Kobiety uzależnione od sadystycznych kochanków, które po kuracji ziołami zmieniały się w femme fatale i rozgniatały byłych ciemiężycieli jak pluskwy. Nawet odczynianie złych uroków było lepsze od nieboszczyków, bo można było przynajmniej dokopać komuś wrednemu. Jednak jeśli chodziło o pieniądze, to umarlaki były istną kopalnią złota. Ta refleksja podniosła ją na duchu.
Przeżegnała się nad zmarłym.
- Świeć Panie nad jego duszą!
Pogrzebała w kuferku. Wyjęła flakonik z poświęconą wodą, medalik św. Benedykta i krucyfiks, który znalazła wciśnięty między ikonę prawosławną a czerwoną wstążkę kabalistów. Oparła go o wazon. Obok ulokowała resztę dewocjonaliów. „Mam nadzieję, że rzeczywiście byłeś wierzący, dupku” pomyślała.
Zerknęła na ręczny zegarek. Na zewnątrz zapadał zmrok. Usiadła sobie w fotelu, wyciągnęła z kuferka ulubiony poradnik zatytułowany „Konstruktywna rozmowa - jak mówić, żeby trup słuchał”. Tak minęła godzina. Za zabitym deskami oknem jesienne liście układały ziemię do snu. Wiedźma też przymknęła oczy.
Szelest poderwał Aliyę na równe nogi. Zwłoki jednak leżały spokojnie, z zamkniętymi oczami. Dźwięk dobiegał zza drzwi.
- Kto tam? - zawołała zirytowana.
Przysunęła ucho do framugi i usłyszała chichot.
- Możemy popatrzeć? - zawołał jeden z bliźniaków.
- Możemy wejść? - dodał drugi.
- Nie! Zmiatajcie stąd!
Chichot się powtórzył.
- Ale już! Bo zawołam ojca.
Małe nogi zatupotały. Aliya westchnęła ciężko. Rodzina trupa zawsze była gorsza niż on sam.
* * *
Nieboszczyk obudził się koło północy. Aliya rozmyślała właśnie o tym, jak wyda pieniądze. Przed jej oczami przemykały obrazy plaż kantabryjskich i drinków malibu podawanych przez wesołych, śniadych mężczyzn.
Nieboszczyk podniósł dłoń do czoła i jednym ruchem otworzył sobie oczy. Tego momentu nie lubiła najbardziej. Przewracał wkoło ślepiami, aż białka wyłaziły na wierzch. Miał wielkie gały i wyglądało to wyjątkowo potwornie. Aż do tej pory wiedźma mogła mieć jeszcze nadzieję, że wczorajsze zachowanie trupa było tylko chwilowym szaleństwem, buntem ciała, które nie ma ochoty na poważne zmiany. Liczyła na to, że umarlak wyhasał się trochę po zejściu, a potem grzecznie odwalił kitę. To się podobno często zdarzało. Szkoda, że nie jej. Podeszła do krucyfiksu i uklękła przed nim, trochę z boku, żeby być dalej od zwłok. Zamknęła w dłoniach medalik Świętego Benedykta.
- W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, Amen. Duchu nieczysty, wróć tam, skąd przyszedłeś i zostaw to ciało przeznaczone do śmierci na tym świecie.
Sięgnęła po flakonik, nabrała wody w dłoń i spryskała nieboszczyka. Prychnął.
- Rozkazuje ci Bóg w Trójcy Świętej Jedyny: Ojciec, Syn i Duch Święty. Niech się tak stanie! Amen.
Trup podniósł się i usiadł na łóżku. Był jeszcze trochę rozkojarzony. Dopiero teraz wiedźma dostrzegła, jaki jest wielki.
Nie ucieszyło jej to. Żabie oczy wpatrzyły się w kobietę ze zdziwieniem, ale jednocześnie chciwie, jakby nieboszczyk nagle, na bezludnej wyspie swoich przeżyć pozagrobowych, spotkał człowieka. Musiała przyznać, że był przystojny. Ciemne brwi, wydatny nos. Spojrzenie spod opuszczonej głowy intensywne i hipnotyzujące.
- Rozkazuje ci Ojciec, źródło wszelkiego bytu i dobra, który troskliwą Opatrznością...
Zmarły wyciągnął rękę i spróbował dotknąć Aliyi. Wstała błyskawicznie.
- No, dobra. To bez sensu - rzuciła rozzłoszczona.
Niestety, najwyraźniej trup nie tylko nie był za życia głęboko wierzący, ale w ogóle miał w dupie rodzimą wiarę. Wiedźmę opuszczała nadzieja na szybkie załatwienie sprawy. Na wszelki wypadek spróbowała jeszcze modlitw do Allacha i mantr buddyjskich oraz popularnych w tym rejonie sefirot kabalistycznych. Prosiła nawet, żeby Wielki Duch nie pozwolił Kojotowi przeprowadzić zmarłego poza czerwoną linię śmierci. Wszystko na nic.
* * *
Ciało powoli podnosiło się z łóżka. Wydawało się słabe, nieporadne. Aliya przesunęła się w stronę kufra. Sięgnęła po kołek.
- Teraz! - krzyknęła. - Teraz!
Za drzwiami zakotłowało się. Pierwszy wpadł Gozar, za nim Adamus i blady jak ściana Tony. Na koniec wdarły się podstępnie bliźniaki.
- Trzymać go! - rozkazała wiedźma.
Mężczyźni stanęli w miejscu z otwartymi ustami. Zwłoki chwiały się na wpół oparte o łóżko. Po sinym czole spływały krople święconej wody, przypominając pot. Aliya skoczyła w ich kierunku, a wtedy trup wrzasnął wniebogłosy jak mordowany kruk.
- RAAAAA!!!
I przewrócił oczami. Na ten widok Tony padł jak kłoda na ziemię. Bliźniaki pisnęły i ukryły się za fotelem. Gozar i Adamus próbowali chwycić nieboszczyka.
Wiedźma myliła się, sądząc, że ciało jest słabe. Szarpnęło nimi tak, że Adamus grzmotnął w szafkę. Wazon spadł na podłogę i stłukł się. Gozar tymczasem dostał potężnego kopa w brzuch.
- Szybko! - krzyknęła.
Złapała trupa za jedno ramię, Gozar za drugie. Adamus usiłował wepchnąć nieboszczyka na łóżko. Ciało skowyczało i zgrzytało zębami, trzymali je z trudem. Prawnik dygotał z przerażenia, szeptał coś do siebie, ale starał się nie luzować uchwytu. Aliya uwolniła jedną rękę i przymierzała się do zamachnięcia drewnianym ostrzem.
- O Boże, Leonardzie! - usłyszeli nagle od strony drzwi. Prawnik dostał cios w szczękę i padł. Aliya poczuła, że ktoś wyrywa jej kołek, a chwilę potem leżała już w drugim kącie pokoju. Poderwała się błyskawicznie. Tony i Adamus tarasowali podłogę. Na łóżku szamotały się dwa ciała. Trup dusił Gozara, a ten nie pozostawał mu dłużnym. Pan domu charczał. W wejściu stała sprawczyni całej tragedii, Geis. Z wyrazem egzaltowanego przerażenia na twarzy opierała się o framugę. Miała na sobie srebrny atłasowy szlafroczek, spod którego wyzierały nagie uda. Wiedźma miała ochotę strzelić ją w łeb, ale najpierw zajęła się Gozarem.
- Panie Borneo, proszę go natychmiast puścić - rozkazała.
- Ale... on... mię... ohhau... du... usi.
- Nie, nie, on tylko mechanicznie powtarza pana ruchy. Proszę przestać!
- Przestań pan! - wrzasnęła mu do ucha.
Mężczyzna poluzował uchwyt. Aliya natychmiast wdarła się między nich i odepchnęła pana domu. Trup zasyczał i usadził się wygodnie na łóżku. Adamus, jęcząc, podnosił się z podłogi. Wiedźma rozejrzała się za kołkiem. Nigdzie go nie było. Przeklęła się w myśli za chwilę nieuwagi. Jej wzrok padł na słaniającą się w drzwiach żonę zmarłego.
- Uprzejmie dziękuję, że nas pani odwiedziła - rzuciła przez zaciśnięte zęby. - A szczególnie za to, że wymówiła pani jego imię. To mi bardzo ułatwi pracę.
- Nie ma za co - powiedziała blondynka ze złośliwym uśmiechem.
Aliya miała ochotę wrzucić jej żaby do łóżka i zamówić czyraki na całe ciało. Zadrżała, zaciskając dłonie w pięści. Policzyła w myślach do osiemnastu, żeby się uspokoić. Osiemnaście tysięcy, przypomniała sobie i poczuła się lepiej. Geis wyszła z pokoju.
- A teraz wynocha wszyscy. - Wiedźma szarpnęła za ramię Adamusa. - Bierzcie chłopaka i wychodzić stąd.
Gozar jedną ręką trzymał się za szyję, a drugą pomagał prawnikowi ciągnąć Tony ego. Trup wykonał ruch jakby chciał iść za nimi, ale Aliya pchnęła go lekko i oparł się z powrotem o ścianę.
- Jeśli byłaby potrzebna pomoc... - zaczął słabo Gozar.
- Już mi aż nadto pomogliście - wypchnęła ich za drzwi.
Zza pleców dobiegł ją chichot. Obróciła się. Bliźniaki siedziały po obu stronach nieboszczyka. Jeden dotykał czoła zmarłego.
- Wy też! - wrzasnęła wiedźma. - Won!
* * *
Imię. Czy trup je słyszał? „Martwi nie wiedzą, że mają prawo istnieć, dopóki nie poznają swojego imienia” tłumaczyła jej kiedyś babcia. Wciąż wyglądał niewinnie niczym dziecko. Leżał spokojnie, z zamkniętymi oczami, bez ruchu. Obejrzała jego paznokcie. Były sine, nie odnalazła czerwieni charakterystycznej dla supertrupa. Nie miała powodu do zdenerwowania. Nawet jeśli słyszał imię i zacznie się w nim budzić świadomość, wiedźma miała jeszcze dużo czasu, żeby zastosować szereg absolutnie skutecznych technik przywracania zwłok ziemi. Prosty rachunek prawdopodobieństwa wskazywał, że co najmniej jedna z nich musi się okazać skuteczna. A jednak znowu odezwał się w niej niejasny niepokój. To wszystko przez te opowieści o supertrupach, którymi usypiała mnie babcia, pomyślała. Staruszka potrafiła bardzo obrazowo opisywać zwłoki pożerające żywych albo wciągające kolejne ciała w makabryczny taniec śmierci. Brrr, Aliya wzdrygnęła się, małym dziewczynkom, nawet jeśli są małymi wiedźmami, powinno się oszczędzać takich historii.
Rozejrzała się za kołkiem. Nie było go ani pod łóżkiem, ani za fotelem, ani nigdzie indziej. Delikatnie rozsuwała szkło, żeby poszukać wśród kwiatów.
- Aj! - syknęła i cofnęła dłoń.
Na palcu pojawiła się kropla krwi. Wiedźma podniosła się i prawie rąbnęła nosem w nieboszczyka. Siedział na rogu łóżka i wpatrywał się w jej ranę. Jeszcze przed chwilą nie dawał znaku życia, a teraz oczy mu błyszczały i wyciągał ręce, żeby...
- Spadaj! - syknęła wiedźma.
Ale to ona odskoczyła. Przyłożyła usta do palca i wyssała krew. Nie odrywał od niej wzroku. Zdecydowanie zaburzony trup, oceniła, siadając w fotelu. Krew mu się podoba. Pije sok malinowy. I to, jak na nią chciwie patrzył. Nie rozumiała tego. Nieboszczyki, jakie znała, nie koncentrowały na nikim wzroku.
- Czas na małą pogawędkę - zaczęła. - A właściwie monolog, mam nadzieję. Zadam ci wiele pytań. Nie oczekuję odpowiedzi. Po prostu przemyśl to sobie.
Aliya miała jeden cel. Skłonić ciało, aby rozpoczęło proces rozpadu. Przekonać je, że nie ma po co wieść takiej nieokreślonej i bezcelowej egzystencji. Trzeba było uświadomić zmarłemu, że powrotu nie ma. Sprawa była prosta.
- Czym jesteś? - zaczęła wiedźma.
Zadawała kolejne pytania mające pobudzić trupa do refleksji. Na jego twarzy miała się pojawić dezorientacja. Martwe dłonie powinny zacząć się trząść. Wiedźma oczekiwała, że najdalej po trzecim zdaniu nieboszczyk zacznie mieć porządnego pietra. Ale nic takiego się nie stało. Położył się i zamknął oczy.
- Co się stanie, kiedy ciało zgnije? - powiedziała już zupełnie bez przekonania. - Och! - warknęła. - Zrób mi przyjemność i odwal kitę sam z siebie!
Sięgnęła do kuferka, żeby wesprzeć się fachową literaturą. Szukała notatek z kursu na temat opornych zombi. Wtedy rozległ się chrobot przekręcanego klucza. Do pokoju weszła Geis.
Miała na sobie ten sam atłasowy szlafroczek co poprzednio. Zdążyła uczesać włosy, ale ich nie spięła. Swobodnie wiły się wokół szyi i ramion. Przed sobą trzymała wazon pełen róż.
- Przyniosłam mu kwiaty - ruszyła w stronę szafki. Wiedźma otworzyła usta, bo blondynka kroczyła bosymi stopami prosto w szkło. Ale Geis zgrabnie wyminęła kawałki wazonu. Przesunęła krzyż i postawiła bukiet.
- Piękny, prawda? - zapytała.
Aliya nie zrozumiała, czy kobieta mówi o trupie, czy o wazonie. Rozważała, czy ją od razu walnąć, czy zacząć od rozmowy.
- Przeszkadza mi pani - wybrała drugą opcję. - Jeśli nie może pani spać, to proszę napić się ciepłego mleka albo pooglądać telewizję. - Wstała z fotela. - Poproszę klucz.
Geis nie poruszyła się.
- Właściwie to chciałabym z panią porozmawiać - powiedziała.
Wiedźma nie miała na to ochoty. Zerkała nerwowo na zwłoki, które na szczęście pozostały nieruchome.
- Taaak? - rzuciła ostro.
- Chciałam prosić, żeby zostawiła pani w spokoju mojego męża.
Aliya westchnęła ciężko. A myślała, że najgorsze są matki.
- To BYŁ pani mąż. Teraz to tylko powłoka po nim.
- Myli się pani - Geis pokręciła głową. - Nie ma pani pojęcia!
Wiedźma wymownie zerknęła na zegarek.
- Wczoraj w nocy mój mąż był u mnie - ciągnęła blondynka. - Był... ze mną. Kochaliśmy się. Trupy się chyba nie kochają?
- Nie wiem, nigdy nie byłam tak zdesperowana żeby to sprawdzać.
- Było tak samo jak dawniej - Geis przymknęła oczy. - Nie, było znacznie lepiej.
- No to pani mąż musiał być za życia świetnym kochankiem - stwierdziła Aliya z przekąsem.
Blondynka nie zwróciła uwagi na ton jej głosu. Podeszła tak blisko wiedźmy, że ta poczuła zapach jej słodkich perfum. W żałobie czy nie, żona zmarłego najwyraźniej chciała być ponętna.
- Nie może go pani zabić - powiedziała, teatralnie potrząsając włosami. - Nie rozumie pani...
- Przykro mi - wiedźma wzruszyła ramionami. - Ale on już jest martwy. Zgon to droga w jedną stronę.
- Myli się pani. - Blondynka uśmiechnęła się tajemniczo.
Aliya miała naprawdę dość. Zaczęła się zastanawiać, czy nie ma przed sobą jednej z tych nawiedzonych poganek, którym się wydaje, że jeśli wykopią trupa i odprawią nad nim wydumany rytuał, procesy rozkładu komórek cofną się, a serce znowu zacznie pompować krew. Geis miała oczy osoby szalonej, którą należało albo od razu ogłuszyć potężnym uderzeniem, albo zamknąć na czas trwania pracy w komórce. Wiedźma od dawna rozmyślała nad zatrudnieniem pomocnika, jakiegoś bezmózgiego umięśnionego chłopaczka od brudnej roboty. Sama nie lubiła zniżać się do tego rodzaju czynności, ale życie nieustannie ją do tego zmuszało. Obiecała sobie, że poszuka kogoś, jak tylko wróci do Arsten.
- Droga pani - rzuciła ostro. - Proszę natychmiast iść do swojej sypialni!
Mina Geis spochmurniała.
- Myśli pani, że wszystko jest takie czarno-białe? - zapytała. - Tylko życie i śmierć, albo albo?
- Życzyłabym sobie, żeby tak właśnie było - mruknęła Aliya, wskazując drzwi.
- Wydaje się pani, że coś, co istnieje własną wolą, można po prostu rzucić do piachu? - Głos blondynki stawał się coraz bardziej napastliwy.
Były podobnego wzrostu. Podobnej budowy. Wiedźma zacisnęła pięści. Nagle usłyszały skrobanie do drzwi, a potem dziecięcy śmiech. Klamka poruszyła się. Blondynka natychmiast cofnęła się w głąb pokoju z takim przerażeniem, jakby spodziewała się ataku mordercy.
Aliya podskoczyła do drzwi i otworzyła je. Dwie bliźniacze głowy próbowały wsunąć się do środka, ale wypchnęła je brutalnie na zewnątrz.
- Wynocha! - wrzasnęła. - A teraz pani. - Zwróciła się do Geis.
Blondynka niepewnie podeszła do drzwi, uchyliła je i wyjrzała na zewnątrz. Odetchnęła, najwyraźniej uspokojona. W drzwiach odwróciła się jeszcze do trupa.
- Dobranoc LEONARDZIE! - zawołała.
Wiedźmie zadrżała dłoń. Dopadła drzwi, ale blondynka już za nimi zniknęła.
Kretynki. Matki kretynki. Żony kretynki - myślała Aliya ze złością. Otarła pot z czoła, odwróciła się w stronę trupa i zamarła.
* * *
Leonard Borneo siedział na tapczanie, tak jak robił to wcześniej, a jednak inaczej. Pochylał głowę, ramiona miał wyprostowane, a palce wpijał w brzeg łóżka. Patrzył na Aliyę spode łba, zupełnie przytomny i skoncentrowany. Nie wyglądał na chaotyczne ciało, zdawał się wyjątkowo prężny i gotowy do działania. Aliya nie miała pojęcia, co może zrobić, ale przez kilka następnych sekund bała się poruszyć. Wiedziała, że z trupami trzeba postępować ostrożnie. Reakcji ciała nigdy nie dało się w pełni przewidzieć. A to tu zachowywało się wyjątkowo ekscentrycznie. Wiedźma odegnała od siebie przykrą myśl, że nieboszczyk wygląda jakby był żywy.
Istniał jeszcze jeden sposób wykańczania zbuntowanych zombi. Tak samo efektywny jak przebicie kołkiem, choć bardziej ryzykowny i nieprzyjemny. Trzeba było obciąć mu głowę. Babcia mawiała, że bez czerepu ani martwe, ani żywe nie może przetrwać. Badacze skandynawscy wiązali to z utajoną aktywnością układu nerwowego.
- Denerwujesz mnie, umarlaku - wyszeptała Aliya bardziej do siebie niż do ciała. - Najwyższy czas z tobą skończyć.
Przesunęła się w stronę kuferka. Pogrzebała w nim, odnalazła małą foliową torebkę i wyjęła z niej kredę. Trup obserwował wiedźmę, ale nie atakował. Odsunęła fotel. Pokój był mały, ale w środku znalazła tyle miejsca, ile potrzebowała. Narysowała na podłodze duży krąg. Kiedy skończyła, stanęła w środku i wyciągnęła ręce.
- Chodź - poprosiła.
Podniósł się, jakby miał wstać, a potem cofnął. Ponagliła go niecierpliwymi ruchami ramion. Podszedł. Nie tak chwiejnie jak przedtem, ale zupełnie sprawnie. Kiedy był blisko, złapała go i wciągnęła do kręgu.
- Nic co martwe nie przekroczy znaku! - powiedziała mocnym głosem.
Krąg. Najprostsza i najskuteczniejsza magia. Kreda święcona we wszystkich możliwych miejscach, w kościele, synagodze, sandze buddyjskiej, u sefirocistów i druidów. Nie było czarów, których nie doświadczyła. Nic co martwe nie mogło przekroczyć linii.
Trup objął szyję Aliyi. Przycisnął ją do siebie. Drgnęła. Chciała się wysunąć z tego dotyku, ale nieboszczyk objął ją drugą ręką. Wtedy jeszcze się nie bała. Zombi dążyły do kontaktu. To co mówiła Geis mogło być prawdą, niewykluczone, że potrafiły się kochać. Wiedźma przestraszyła się dopiero wtedy, kiedy podniosła głowę.
Tęczówki trupa rozciągnęły się, wypełniając całe oczy. Źrenice natomiast wydłużyły w pionie. Usta nieboszczyka rozwarły się na niemożliwą szerokość, ukazując zwierzęce kły. Zbliżał je do szyi wiedźmy...
Wyrwała się. W ułamku sekundy była już poza kręgiem.
- Co do cholery?! - Nie poznała własnego głosu, taki był piskliwy i chropowaty. - Co to jest?!
Trup wyciągnął ręce przed siebie. Postąpił parę kroków. Zatrzymał się przy brzegu kręgu. Zawahał.
- Nic co martwe nie przekroczy znaku! - wrzasnęła. Trup podniósł nogę. Dotknął butem kreski z kredy. Cofnął.
A potem raz jeszcze podniósł i przeszedł przez obręcz. Zaczął iść w jej stronę, więc błyskawicznie wsunęła klucz w zamek, otworzyła drzwi, wybiegła na zewnątrz i zamknęła pokój.
* * *
Gozar właśnie zaczynał śnić o samotnej chatce na wsi. Był wieśniakiem i pasał owieczki. Wtedy usłyszał krzyk. Wiedźma wpadła do salonu purpurowa na twarzy. Tony i Adamus podskoczyli na kanapie.
- Co to jest? - krzyknęła. - Co to jest?
- A... Ali - wydusił prawnik.
- Co z trupem? - Gozarowi wąsy stanęły dęba. - Źle?
- Supertrup? - dodał przestraszony Tony.
- To nie jest żaden trup - zatrzęsła się. - To jest jakieś cholera wie co!
Umilkła. Nasłuchiwała przez chwilę, ale od strony drzwi z czerwonym wieńcem nie dobiegał żaden dźwięk. Opadła na fotel.
- Co tu się dzieje?! - zapytała. - Co to ma być?
Adamus i Gozar wymienili spojrzenia.
- Myślę, że powinnaś poznać okoliczności jego śmierci - powiedział prawnik poważnym głosem.
- Najwyższy czas - westchnął Tony.
* * *
- Trzeba to opowiedzieć po kolei - chłopak nerwowo skubał papierek z pudełka papierosów, który znalazł na ławie. - Bo to wszystko razem jest dziwne. Nieboszczyk... w wakacje pojechał w podróż zagraniczną. Wrócił z narzeczoną. Od razu się pobrali. Wielka miłość. Ojciec był wściekły.
- Przywiózł ją nie wiadomo skąd - Gozar skrzywił się. - Natychmiast ślub. Ta kobieta padła mu na mózg. Moje zdanie się zupełnie nie liczyło.
- Zamieszkali z nami - ciągnął Tony. - Le... nieboszczyk miał budować dom. Tymczasem nie robił nic. Zamiast chodzić do pracy, brał zwolnienia lekarskie. Rzucił studia. Non stop awanturował się o to z ojcem. Przedtem można się było z nim dogadać, ale nagle zrobił się beznadziejny - Tony pokręcił głową. - Był rozdrażniony. Cały czas gadał o śmierci, o demonach, o diabłach. Nie kontaktował na żaden inny temat. Mieliśmy go już wszyscy dość.
- A ta jego Geis nie lepsza - powiedział Gozar przyciszonym głosem. Zerknął w stronę schodów. - Ponura, dominująca baba. Moja matka zaczęła się jej słuchać. Nil nawet nie pierdnie, zanim jej nie spyta o zdanie. Wierzą w te wszystkie bzdury, które opowiada. O diabłach.
- Przez ostatnie dni przed śmiercią Le... nieboszczyk był bardzo słaby - ciągnął Tony. - Snuł się po domu. Nic nie jadł. Chcieliśmy wezwać lekarza, ale wpadał w szał, jak tylko ktoś o tym wspominał. Nawrzeszczał na Nil, chociaż zawsze był dla niej bardzo miły. Geis też nie chciała słyszeć o lekarzu. Mówiła, że przesadzamy. Dzień po dniu odwalało mu zupełnie. No, a potem...
Tony urwał i zerknął na ojca, jakby szukał u niego pomocy.
- Powiedz - powiedział Gozar. - Przecież to nie nasza wina. Musieliśmy.
- Ale...
W tym momencie usłyszeli dźwięk. Delikatny stukot. Wszyscy poderwali się ze swoich miejsc. Aliya odruchowo rozejrzała się w poszukiwaniu kufra, ale niestety został w pokoju razem z jej srebrnym, bengalskim sztyletem. Powoli i w ciszy, jakby się zmówili, zbliżyli się do drzwi. Były uchylone.
- Niech to szlag! - zaklęła wiedźma. - Geis.
- Miała klucz - potwierdził Gozar. - To ona?
Wiedźma pierwsza zajrzała do środka. Miała nadzieję, że nieboszczyk nie wyskoczy na nią znienacka. Na szczęście nie było go na łóżku, na fotelu, na ścianie ani nawet na suficie. Obejrzała każdy zakątek pokoju. Trup uciekł. Adamus, spływając potem, chował się za nią razem z Tonym. Gozar wyglądał względnie spokojnie, ale zaczęła mu drgać lewa powieka.
- I co teraz? - wysapał. - Co teraz zrobimy?
Aliya zerknęła na zegarek. Do świtu zostało kilka godzin. Mogła jeszcze złapać zombi, o ile to w ogóle było zombi, spróbować obciąć mu łeb i zainkasować należność. Patrząc na to z drugiej strony, umarlak też miał masę czasu, żeby ją złapać i zagryźć. Miała więc ochotę odpowiedzieć „ja spadam”.
- Spokojnie, panie Borneo - rzekła profesjonalnie. - Zaraz go znajdziemy. Na pewno Geis zabrała go do siebie do łóżka.
- Do łóżka? - zdziwił się.
Wiedźma nie odpowiedziała. Wyciągnęła z kuferka srebrne ostrze w skórzanej pochewce. Przesunęła palcem po agatach zdobiących rękojeść. Wsunęła sztylet za pasek spódnicy. Poczuła się znacznie spokojniej. Pewien mnich tybetański powiedział jej kiedyś, że ten nóż ma energię pięciu Dakiń. Co prawda był to bardzo dziwny i bardzo pijany mnich, ponadto nie wiedziała dokładnie co miał na myśli, ale od tej pory traktowała sztylet jak amulet.
- Więc jak umarł Leonard? - zapytała.
- Dalsze tajenie jego imienia, nie ma sensu - dodała, widząc ich zdziwione miny. - Pana durna synowa pewnie mu je właśnie szepce do ucha.
- Jak umarł? - powtórzył nerwowo Tony. - No więc, zaczął fiksować...
- Próbował zamordować swoich braci - powiedział ponuro Adamus. - Bliźnięta.
Morderca. Aliyi zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie, choć ciągle uważała, że okoliczności zgonu nie powinny mieć znaczenia. Dlatego właśnie wolała nie wiedzieć. Żeby się nie bać bardziej.
- Stał nad nimi z siekierą, kiedy ich znaleźliśmy - Tony potarł czoło. - Wpadliśmy dosłownie w ostatniej chwili.
Kompletnie popieprzona rodzinka, pomyślała wiedźma. Nagle usłyszeli potworny wrzask dochodzący z góry. Pierwszy pobiegł po schodach stary Borneo, za nim Aliya, Tony i na końcu, ciężko jak hipopotam, Adamus.
Piętro było oświetlone. Na podłodze leżał pomarańczowo-żółty dywan w słoneczka, który wyglądał groteskowo w obecnej sytuacji. Aliya błyskawicznie policzyła drzwi do pokoi. Było ich aż pięć.
- Skąd? - zasapał Gozar, a potem, nie czekając na odpowiedź, chwycił pierwszą klamkę.
Tony rzucił się do drugiego wejścia. Aliya wybrała następne. Ciemność. Szukała palcami włącznika światła. Usłyszała szelest, jakby coś przemknęło przez pokój i cofnęła się odruchowo.
- Tutaj - zawołał Tony.
Pobiegli do niego. W progu zatrzymali się przerażeni. Na podłodze leżała Nil. Miała na sobie nocną koszulę, długą do kolan, ale teraz, pewnie przez upadek, podciągniętą do połowy uda, co jeszcze bardziej eksponowało wykręcone nogi. Głowa dziewczyny była przechylona. Szyja i rozpuszczone włosy zakrwawione. Tony podbiegł do siostry i dwoma palcami dotknął jej tętnicy.
- Nic nie czuję - jęknął po chwili.
Rozejrzał się z rozpaczą po zebranych. Wiedźma podeszła i pochyliła się nad Nil. Przyjrzała się krwi, dotknęła jej. Sądząc po jej kolorze i stężeniu, dziewczyna leżała tu od dłuższego czasu. To nie ona krzyczała. Gozar wpatrywał się w córkę jak sparaliżowany.
- Reszta pokoi - syknęła wiedźma do Adamusa. Grubas również wpatrywał się bez ruchu w ciało Nil. Aliya szarpnęła go za ramię, ale nie zareagował. Wyszła sama. Wyciągnęła sztylet zza paska. Drzwi do dwóch pokoi były uchylone. W jednym paliło się światło. Zajrzała tam. Na podłodze walały się zabawki. Misie, samochodziki i masa klocków. Z żyrandola zwisał model sklejanego samolotu, zielono-niebieski Spitfire. Pod oknem stały dwa małe łóżeczka. Pościel wyglądała tak, jakby przed chwilą bliźniaki w niej leżały. Jedna z kołder spadała na podłogę. Aliya chciała już wyjść, kiedy zauważyła coś obok przewróconej tekturowej lokomotywy, przy firance. Pochyliła się nad kawałkami drewna. Pokręciła z niedowierzaniem głową. Był to osikowy kołek rozbebeszony na drzazgi. Kiedy skrzypnęły drzwi, błyskawicznie się odwróciła. W progu stała Geis. Zamiast szlafroka miała na sobie granatowy dres. W dłoni trzymała kij bejsbolowy.
- Ostrzegałam cię, żebyś się do tego nie mieszała - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Nie podchodź! - syknęła, bo wiedźma zrobiła krok do przodu. - Po prostu zostań tam gdzie jesteś, aż będzie po wszystkim. Nie zrobię ci krzywdy.
- Ale ja zrobię ci krzywdę, jeśli mnie natychmiast nie wypuścisz - Aliya znacząco uniosła sztylet. - Kimkolwiek jesteś!
- Jestem człowiekiem. Żywym człowiekiem. Tak jak Leonard. Zostaw nas w spokoju!
Nie wyglądała na trupa. Miała różową skórę i emanowała tym ciepłem, które Aliya nauczyła się wyczuwać na odległość. Tętnem życia. Wiedźma schowała ostrze do pochwy, za pasek i ruszyła. Kij bejsbolowy ze świstem przeciął powietrze i wpadł w pustkę. Geis poleciała za nim, a wiedźma, która zgrabnie usunęła się spod ciosu przyładowała jej teraz pięścią w twarz, a potem rąbnęła raz jeszcze, prosto w nos. Blondynka upadła i nie poruszyła się.
* * *
Tony łkał skulony nad ciałem Nil. Gozara nie było. Adamus też gdzieś zniknął. Jeśli dożyję rana, pomyślała Aliya, to przysięgam, że już nigdy nie będę zajmowała się trupami, cmentarze i stypy będę omijała szerokim łukiem. Wbiegła do następnego pokoju, wymacała światło i zapaliła je. Też był pusty. Na środku stało duże, małżeńskie łóżko, obok toaletka. Przed lustrem wiedźma znalazła szminki, puder, cienie do powiek. Na biurku stos książek. Jedna obok, na podłodze. Tytuł głosił: „Wampir - atak potwora”. Aliya drgnęła, tysiące chaotycznych myśli zaczynało powoli układać się w jej głowie. Ale nie miała czasu na kontemplację. Następne drzwi. Światło. Kanapa. Starodawny kredens. Na stoliczku papiloty. Brakowało jedynie Eduardy. Aliyi pozostały już tylko ostatnie drzwi. Przez szparę sączyło się światło. Zacisnęła w dłoni bengalskie ostrze. Nie była pewna, z czym ma do czynienia. To odbierało jej całą siłę. Wolałaby po stokroć supertrupa, który może by ją i rozszarpał, ale nie pozbawił przynajmniej poczucia rzeczywistości. Świat wiedźmy stabilnie oparty na różnicy między żywymi i zmarłymi walił się w posadach.
Na wstępie potknęła się o ciało. Był to Gozar Borneo rozciągnięty bez przytomności na podłodze. Przeskoczyła nad nim. Na łóżku stojącym przy ścianie naprzeciw wejścia leżały bliźniaki w piżamach. Były związane grubym sznurem, od stóp do głów, jak balerony. Usta oklejono im czarną taśmą. Ponad nią dwie pary dziecięcych oczek rozszerzały się z przerażenia. Nad dziećmi pochylał się z jednej strony Leonard Borneo. Z drugiej Eduarda sprawdzała stabilność więzów. Oboje trzymali w rękach długie kuchenne noże, przy których sztylet wiedźmy wyglądał jak scyzoryk. Teraz jak na komendę odwrócili się w stronę Aliyi. Staruszka się przestraszyła. Broń zadrżała w jej żylastej dłoni. Nieludzkie tęczówki Leonarda nie pozwalały na wnioskowanie o jego nastroju.
- Co się tu, do cholery, dzieje! - wrzasnęła wiedźma.
- Niech pani idzie - pisnęła Eduarda.
- Odejdź! - przemówił Leonard ciężkim głosem, który nie był może typowy dla człowieka, ale nie przypominał też bezmyślnego bełkotania trupa. - Nie chcę zrobić ci krzywdy.
- Kim jesteś? - zapytała. - Albo raczej, czym jesteś?
Nie odpowiedział. Skoczyła w jego stronę i chwilę potem unosiła się już pod sufitem w mocnym uścisku Leonarda. Oddychała z trudem. Przybliżył do jej twarzy długie zęby. Ostre, idiotyczne zęby, które jednoznacznie wskazywały na to, że nieboszczyk jest wampirem. Tylko, że, Aliya wiedziała to z pewnością, wampiry nie istniały. Zemdlała.
* * *
- Obudziła się - powiedział głos.
W salonie panował półmrok. Przez zasłonięte zasłony sączyło się blade światło świtu. Wiedźma uniosła się na łokciu. Zobaczyła wstążkę dymu, potężną rękę, a potem całą resztę rozpartego w fotelu Gozara.
- A... Ali - Adamus siedział na krześle pod ścianą. Obejmował ramionami kolana i kiwał się jak sierota.
Leonard siedział w drugim fotelu i przypatrywał się kobiecie. Jego tęczówki nie wróciły do normalnego kształtu. Tony garbił się obok niego, na krześle.
- Gdzie reszta? - zapytała.
- Kobiety są na górze - powiedział Gozar. - A bliźniaki...
- Leo i babcia odcięli im głowy - głos Tony ego zadrżał. - Nie ma już naszych braci.
Wiedźma czuła się dziwnie. Trochę szumiało jej w głowie. Jak po alkoholu. Myślenie przychodziło jej z trudem.
- To nie byli nasi bracia! - zezłościł się Leonard. - To w ogóle nie byli ludzie, tylko krwiożercze bestie!
- Ale... to przecież były dzieci - jęknął Tony.
- Te dzieci wypiły ci parę litrów krwi, palancie! - wrzasnął na niego Leonard.
Gozar podniósł zmęczoną twarz. Miał cienie pod oczami. Wąsy zwisały mu smętnie po obu stronach ust. W ciągu kilku ostatnich godzin postarzał się o dziesięć lat.
- To nie ich wina - powiedział. - Myślę, że przywlokły to z przedszkola.
Myśli Aliyi wlokły się niemiłosiernie. Ciągle nie rozumiała sytuacji. Rozglądała się po obecnych, próbując odgadnąć, po co zgromadzili się w ciemnym pokoju. Rozmawiali, nie zwracając na nią uwagi.
- Gówno przywlokły - zirytował się Leonard. - Wiesz, że to nieprawda. To małe potwory, w których narastała diabelska moc. Te wszystkie znaki kiedy się rodziły... Pamiętasz? Dwugłowy pies, burza, śnieg w lecie. A śmierć mamy? Poczytaj sobie.
Gozar nerwowo potarł skronie.
- Może mi ktoś wyjaśni, dlaczego zabiliście bliźnięta? - zapytała Aliya - I co tu się w ogóle dzieje?
Rozejrzała się w poszukiwaniu sztyletu. Nigdzie go nie było.
- Nie domyśla się pani? - zapytał ironicznie Leonard. - Moje zęby z niczym się pani nie kojarzą? A krew? Nie słyszała pani słowa „wampir”?
- Słyszałam! W bajkach.
- W bajkach? - Leonard obnażył kły. - To ja niby czym jestem? Fantazją? A może trupem? Bezmyślnym ciałem, które można wkopać w ziemię! - uniósł się. - Dziękuję tatku - rzucił do Gozara. - Za tę panią i za wszystko, co dobrego zrobiłeś. Chciałem załatwić tych małych morderców, zanim będzie za późno. Od razu, kiedy odkryliśmy z Geis, czym są. Ale wtedy wkroczył tatuś z kochanym Tonym i huzia na mnie. Butem, kijem...
Gozar spuścił wzrok.
- Umarłeś z braku krwi - powiedział niepewnie Tony.
- Wytrzymałbym jeszcze trochę, gdyby nie wy! A teraz macie. Babcia się już przekształca. Nil leży martwa. A jak tam u ciebie braciszku, jak tam dziurki?
Wiedźma podążyła za jego spojrzeniem. Chłopak miał na sobie sweter z szetlandzkiej wełny, spod którego wystawał jasny kołnierzyk. Ślad nie był świeży. Jak mogła go nie zauważyć! Dwie ranki poniżej ucha. Spojrzała na szyję Gozara. Natychmiast podciągnął wyżej marynarkę. Aliya podniosła dłoń i pomacała kark.
- Czy Nil... - zapytała. - To bliźniaki ją dopadły?
- To akurat ja - rzucił ostro Leonard, rozzłoszczony tym pytaniem. - Nie mogłem się pohamować. Zresztą... też mam swoje potrzeby! - tłumaczył się. - Wcześniej, tak. Bliźniaki piły ją od tygodni. Ale teraz wszystko będzie dobrze - dokończył bezsensownie.
- Będzie dobrze - powtórzył za nim Tony bez przekonania. Aliya poczuła swędzenie nad obojczykiem. Dyskretnie przesunęła palcem po tym miejscu. Wyczuła coś.
- Przeczytaliśmy z Geis wszystko na temat wampirów - Leonard sięgnął po paczkę papierosów leżącą obok ojca i wyciągnął jednego. - Obcięcie głowy tym diabelskim istotom ma uratować ich ofiary. Wszyscy zarażeni...
Aliya nerwowo potarła szyję.
- Wszyscy zarażeni po prostu się wyleczą... - głos mu się załamał. - Musimy... czekać.
Papieros zadrżał. Nieludzkie oczy zaszkliły się. Wiedźma wstała. Zakręciło jej się w głowie. Dostrzegła swój kufer oparty o kanapę. Na wierzchu leżało bengalskie ostrze, które ktoś najwidoczniej litościwie przyniósł razem z nią. Ucieszyła się, że nie będzie musiała go szukać.
- Nic nie wiem o wampirach - powiedziała słabym głosem. - Pożegnam się już.
Gozar i Tony jak na komendę unieśli głowy.
- Rezygnuję z honorarium - dodała, żeby uspokoić pana domu. - Ponoszę wszelkie koszta.
- Ale... - zaczął Borneo.
- Nie chodzi o to - dokończył Tony.
Obaj zerknęli na jej szyję, nad obojczykiem. Potem na Leonarda.
- A o co?
Nie odpowiedzieli. Wiedźma zacisnęła usta, usiadła z powrotem na kanapie, przy kufrze. Z bocznej kieszeni wyciągnęła lusterko i podniosła je do szyi. Odchyliła bluzkę. Nad obojczykiem rysowały się dwie małe ranki, otoczone potężnym zasinieniem. Skóra na szyi miała kolor kości słoniowej. Aliya zerknęła na twarz i przeraziła się samej siebie. Żółta jak pergamin cera, fioletowe usta, cienie pod oczami. Kobieta odłożyła przedmiot na ławę. Dotknęła jedną dłonią drugiej. Nie czuła ani ciepła, ani chłodu, tylko sztywność. Dwoma palcami dotknęła swojej tętnicy. Nic. Dopiero wtedy zauważyła, że nie oddycha. Podniosła spojrzenie na Leonarda. Gdyby wzrok mógł zabijać, wszyscy w całym domu padliby martwi.
- To twoja sprawka?
Ręką ukrytą pod ławą wymacała sztylet. Schowała go w rękawie bluzki. Leonard spoglądał na wiedźmę spode łba, z rozszerzonymi nozdrzami, jak byk w czasie corridy.
- Wszystko wróci do normy - powiedział niepewnie Tony.
- Czyżby? - syknęła wiedźma. - Jeśli logicznie to przemyśleć, to niekoniecznie. Prawda Leonardzie?
Tym razem też nie odpowiedział. Zauważyła, że jego noga drgnęła, jakby chciał wstać, ale jeszcze czekał. Srebrne ostrze wysunęło się z pochwy i czekało gotowe do uderzenia.
- Przecież wszystko miało być dobrze - Tony zwrócił się do brata. - Mówiłeś, że wystarczy obciąć głowy bliźniakom, a ich ofiary zostaną uratowane.
- Ich ofiary - powtórzyła Aliya. - Tylko ich ofiary. Powiedz mu, Leonardzie.
Wampir milczał. Czuła w nim napięcie drapieżnika gotowego do skoku.
- Bo przecież nie wszystkich załatwiły bliźniaki - ciągnęła Aliya. - Weźmy Nil.
- Nil - jęknął Tony. - Więc Nil nie odżyje?
- A co z Eduardą? - pytała dalej Aliya. Gozar wyprostował się gwałtownie i odwrócił w stronę Leonarda. - Jej chyba też łby bliźniaków nie będą do niczego potrzebne?
- Ma... mu... sia?! - pan domu cedził słowa. Jego pięści zacisnęły się w dwa pałąki i wyskoczyły na ławę. - Mamusia będzie wampirem?
Leonard skoczył prosto na wiedźmę. Ale tym razem była szybsza. Błyskawicznie wysunęła się między jego rozłożonymi ramionami i próbowała dziabnąć go sztyletem w twarz. Uniknął ciosu, ale stracił równowagę. Aliya wolną ręką chwyciła najbliższy wazon. Łup! Nie była pewna, co się wydarzy, na szczęście Leonard zareagował prawidłowo. Jęknął i padł. Kilka zębów wyprzedziło go w drodze na ławę. Sięgnęła po następny wazon. Rozległ się brzęk i wielobarwne storczyki posypały się na głowę Leonarda. Wampir przestał się ruszać. Gozar i Tony oszołomieni akcją nawet nie zdążyli zareagować. Wiedźma przesunęła bark nieprzytomnego Leonarda tak, żeby uzyskać łatwy dostęp do szyi. Uniosła sztylet.
- Stój! - usłyszeli wściekły głos od strony korytarza.
W przedpokoju zapaliło się światło, rzucając jasne pasmo na pokój. Geis miała potargane włosy. Wyglądała mizernie, jak po zejściu z ringu, z zakrwawionym nosem i siniakiem biegnącym przez policzek. Aliyi zdawało się też, że widzi dwie ranki pod jej uchem, ale kobieta wydała jej się żywa. Wiedźma jakimś nowo dostępnym zmysłem słyszała rytm jej krwi. Blondynka dzierżyła spory tasak. Aliya zdziwiła się, że unosi go tak lekko. Najwyraźniej wkładała w to resztki życiowej energii.
- I co? - krzyknęła Geis. - Jak się teraz czujesz? Jak trup?!
Aliyę ubodła ta niedelikatna uwaga. A ponieważ już przedtem była wkurzona, ruszyła ku kobiecie. Żona Leonarda ryknęła wściekle, zamachnęła się tasakiem i posłała go w stronę wiedźmy. Przeleciał ze świstem tuż przy jej uchu i łupnął w coś z hukiem. Aliya długim susem dopadła przeciwniczki. Chwyciła ją za gardło. Zanim zdążyła pomyśleć, dotykała już wargami szyi Geis. Ta zaczęła słabnąć, podobnie jak wcześniej wiedźma w uchwycie Leonarda. Aliya coraz wyraźniej czuła swoją potęgę, przewagę nad żyjącymi. Nie widziała teraz swoich gigantycznych tęczówek i ust zniekształconych wystającymi zębami, ale czuła się jak zupełnie nowa istota. Chciała zagryźć Geis. Czuła, że kobieta i tak nie ma przed sobą wiele życia. Myślenie usuwało się w cień.
- Ali! - krzyknął Adamus.
Wiedźma natychmiast oprzytomniała. Jęknęła i rzuciła omdlałą Geis na ziemię.
Dyszała przez chwilę, pochylona, z rękami opartymi o kolana. Głód krwi mijał. Znowu czuła się sobą. Czyli źle. Odwróciła się w stronę ławy i zaniemówiła. Wiele już widziała w swoim życiu, niektóre rzeczy nawet dokładnie tej nocy, ale i tak przeżyła wstrząs.
Zasapany Gozar opierał się o kanapę. Tony stał obok z rękami przyciśniętymi do głowy. Miał wytrzeszczone oczy i widać było, że ledwo stoi. Aliya podsunęła mu krzesło, dokładnie w momencie, gdy padał do tyłu. Leonard Borneo leżał na ławie w plątaninie kwiatów, szkła i zębów. Tak jak go zostawiła. Ale w tym obrazie pojawił się nowy szczegół. Między ciałem wampira, a jego czerepem tkwił wbity tasak. Wiedźma podeszła i czubkiem buta trąciła tułów. Większa część Leonarda osunęła się na ziemię.
Kobieta pokręciła głową. Sięgnęła ponad przewróconą na bok głową wampira do paczki papierosów. Wyciągnęła jednego i usiadła w fotelu. Borneo mechanicznym ruchem podał jej zapalniczkę. Wiedźma wciągnęła dym. Przyjemne ciepło przebiegło przez jej ciało. Nie było to jednak tętno życia, a jedynie jego namiastka. Ogień.
Adrian Miśtak
WOREK
Adrian Miśtak
Wierzcie lub nie, ale napisanie kilku słów o sobie przychodzi czasem o wiele trudniej, niż stworzenie opowiadania. Szczególnie jeśli stroni się od frazesów, że niby jest się jakim się jest. Skoro Gombrowicz mawiał, że nie da się uciec od Gęby, nie będę próbował nawet tej sztuki i pisząc o sobie, zostanę przy schematach. We wszystkich dokumentach i papierzyskach urzędowych figuruję jako Adrian Miśtak. Mieszkam w małej, podtarnowskiej miejscowości, gdzie życie toczy się powoli niczym w Wojsławicach (ba, nawet jest tu kilku, którzy aspirują do bycia egzorcystą pokroju Jakuba! Niestety te aspiracje kończą na pędzeniu bimbru, ale może kiedyś zrobię krok do przodu). Horrorem nie interesuję się od kołyski, bo wtedy mogły innie interesować co najwyżej kaszki smakowe. Niemniej jednak już od najmłodszych lat pociągało mnie to co mroczne i tajemnicze (jak np. wnętrze szafy), a przez długie, lata zainteresowanie horrorem rosło coraz bardziej i nakłaniało do zgłębiania czeluści gatunku. Obecnie jestem redaktorem Horrormanii, jednego z największych i najszybciej rozwijających się serwisów w Polsce, poświęconych tematyce grozy. Moje teksty ukazuję się także na łamach miesięcznika „Czachopismo”, a obecnie wraz z kolegą redakcyjnym Krzysztofem Żmudą pracuję nad pierwszą częścią odważnego cyklu filmowego „Snuff Market”, wpisującego się w ramy bardziej ekstremalnych odmian horroru.
T
arganie czarnego, plastikowego worka w środku nocy z ósmego piętra nie należało do najlepszych pomysłów. Szczególnie, jeśli brać pod uwagę fakt, że jestem potencjalnym kandydatem na podejrzanego w sprawie zaginięcia pięciu studentek. Od dwóch miesięcy całe miasto sparaliżował strach przed mordercą nazwanym „Rzeźnikiem” - ochrzczonym tak przez gazety od pierwszej ofiary, którą znaleziono z obciętymi kończynami nieopodal nieczynnej rzeźni. Dwa tygodnie później w tej samej okolicy znaleziono drugie ciało i teraz wszyscy szepczą po kątach, że pozostałe trzy zaginione dziewczyny spotkał ten sam los. Wszystkie ostatni raz widziano na naszym osiedlu i teraz sąsiedzi patrzą na mnie z odrazą i przerażeniem - jakby lubowanie się w horrorach i muzyce blackmetalowej z góry wyrokowało, że ktoś jest seryjnym mordercą.
No właśnie, wracając do mieszkańców mojego piętra - jeśli myślicie, że o pierwszej w nocy śpią sobie spokojnie w swoich łóżkach, to jesteście w błędzie. Nawet wtedy, kiedy ktoś pokroju Rzeźnika pojawiał się tylko w najgorszych koszmarach, zawsze lubili znać każdy szczegół życia sąsiadów. W sumie nie ma się czemu dziwić - skoro w mieście każdy jest anonimowym lokatorem anonimowej betonowej klatki, dobrze jest chociaż karmić się tym, co dzieje się za ścianą. Taki Wielki Brat dla ubogich, lepsze niż telenowela. Zważywszy na to, wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby i teraz, jakaś para uszu, lub może dwie, przysłuchiwały się moim ciężkim i miarowo stawianym krokom - stopień po stopniu w dół ciemnej klatki schodowej.
Gdy schodziłem do garaży, worek mocno już ciążył mi na plecach. Z trudem dobrnąłem do mojego volkswagena kombi, otworzyłem bagażnik i cisnąłem do środka cały ten balast. Rąbnął głucho obok szpadla i piły, które umieściłem tam wcześniej. Nagle kątem oka zauważyłem postać, skrytą w cieniu filara. No tak, jak na nieszczęście był to mój sąsiad. Patrzył na mnie wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma i byłem pewien, że widział, jak wkładałem worek wraz z zawartością do samochodu. Odwróciłem się w jego stronę: - Miłej nocy - powiedziałem spokojnie, a on tylko skinął głową i szybkim krokiem udał się do wyjścia. Zatrzasnąłem klapę, otworzyłem drzwi i szybko wsunąłem się do środka. Jeszcze tylko rzut oka we wsteczne lusterko - pusto, cisza jak makiem zasiał. „Pewnie siedzi już zamknięty w swoim mieszkaniu, z telefonem w ręce i rozważa, czy dobrym posunięciem będzie wykręcić numer 997, nie mając jakiejkolwiek pewności, co tak naprawdę widział” - pomyślałem sobie. Na rozwój wypadków trzeba będzie jeszcze poczekać, póki co muszę się spieszyć. Nie zwlekając, przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Piętnaście minut i byłem na miejscu. Uwielbiam miasto i wszystko co z nim związane, ale bliska odległość dużych połaci drzew może niekiedy być bardzo przydatna. Zaparkowałem na wąskiej leśnej drodze, otworzyłem bagażnik i wytaszczyłem z niego ciężki pakunek. Cholera, przeciekał! Duża ciemnoczerwona plama widniała na wykładzinie - po powrocie będę musiał ją zmyć. Zabrałem szpadel i ruszyłem w głąb lasu, w kierunku małej polanki. Przedzieranie się pomiędzy konarami drzew nie było przyjemne. Smagające po twarzy gałęzie nie pomagały bynajmniej w doniesieniu ciężkiego ładunku na miejsce. No wreszcie! Zrzuciłem worek z pleców, wziąłem głęboki oddech i chwyciłem za szpadel. Ziemia była twarda, przemrożona odchodzącą powoli zimą, ale nie na tyle, bym nie mógł sobie z nią poradzić. Nie to jednak okazało się najgorszym problemem
Ledwie zdołałem wbić ostrze łopaty, głośny warkot silników dobiegł mych uszu. Szybko ucichł, zastąpiony przez stłumione głosy i trzask łamanych gałęzi. Wkrótce potem oślepiło mnie światło. „Na ziemię!” usłyszałem, ale nawet nie zdołałem zareagować, gdyż w tej samej chwili ktoś ciężkim ciosem pomógł mi wykonać polecenie. W jednej chwili znalazłem się na rozkopywanej właśnie ziemi, przygnieciony przez dwóch zamaskowanych policjantów. Kilku innych otoczyło teren, a jeden podbiegł do worka, który z takim trudem przytaszczyłem. Chwilę się zawahał... po czym szybkim ruchem uchylił folię.
„Musieli się czuć jak skończeni idioci” - pomyślałem, odstawiając samochód na miejsce. Trochę papierów po produktach spożywczych, przeciekająca butelka ketchupu i zepsuty telewizor to chyba nie to, co spodziewali się znaleźć. W efekcie dostałem tylko mandat za zakopywanie śmieci w lesie i słowne upomnienie od kipiącego ze złości szefa naszej komendy. Biedaczysko, musiał być bardzo rozdrażniony, gdy okazało się, że nie ujął psychopaty, który kilka dni temu porwał jego siostrzenicę Olę - póki co, ostatnią zaginioną studentkę. Właściwie to wcale mu się nie dziwię, w jego sytuacji też reagowałbym bardzo emocjonalnie.
A Ola? Ola leży teraz spokojnie w mojej zamrażarce. Nie, nie zakopię jej w lesie. Starannie obetnę jej kończyny, a potem podrzucę na teren rzeźni, dokładnie tak, jak to zrobiłem poprzednio. Ale to za jakiś tydzień, no może dwa. Na razie nie chcę się wychylać. Zresztą nie muszę przecież zapewniać nowego materiału dziennikarzom codziennie.
Tomasz Golis
POKÓJ DO WYNAJĘCIA
Tomasz Golis
Urodzony w 1984 roku, mieszka w Gorzowie Wielkopolskim, studiuje informatykę na UAM w Poznaniu. W przerwach między pisaniem programów pisze opowiadania i planuje powieść, która, biorąc pod uwagę obecne tempo prac, ukaże się ok. 2214 roku. Jest autorem ok. 40 tekstów, z czego większość okupuje twardy dysk i czeka na lepsze czasy. Część z nich opublikował w serwisie opowiadania.pl pod pseudonimem ECreep. Emocjonalnie związany ze swoim rodzinnym miastem. Czyta Cortazara, podziwia koty i zbyt dużo czasu spędza przed komputerem. Jego znakiem zodiaku jest kawa.
Ż
ycie jest pełne ironii. Całkiem nieźle gotuję, z najprostszych składników potrafię skomponować kulinarną symfonię. Od małego uwielbiałem przesiadywać w kuchni, obserwować rodziców, a szczególnie matkę, która w sobotnie popołudnia wertowała swój pękający od przepisów zeszyt, by przygotować coś wyjątkowego. Z czasem ja przejąłem tę rolę. Świat smaków, delicji, przypraw - to krainy, po których poruszam się bez trudu.
A oto ironia: uważam się za świetnego kucharza, ale z poprzedniego mieszkania właściciel wyrzucił mnie na bruk, kiedy z mojej winy spłonęła kuchnia.
Musiałem jak najszybciej znaleźć sobie nowy kąt. Zaopatrzywszy się we wszystkie lokalne gazety, zaszyłem się w jednej ze śródmiejskich kawiarni. I oto, po niespełna dziesięciu minutach, stał się prawdziwy cud.
Wiele ogłoszeń, ale jedno - wyjątkowe. „Kawalerka z dużym oknem. Wyposażona. Wszelkie wygody. Tanio”. Telefon odebrała starsza kobieta. Miała senny głos. Jeszcze przed południem przeniosłem swoje rzeczy.
Uważałem się za nieprzyzwoitego szczęściarza. Kawalerce, istotnie, niczego nie brakowało. Łazienka była niewielka, ale czysta. Pokój - zalany światłem wpadającym przez szerokie okno, z widokiem na ulicę i osiedlowy market. Przy ścianie nowa kanapa, poza tym biurko i mały stolik. A kuchnia? Ideał. Kuchenka pierwszej klasy, do tego mikrofalówka, wszystkie potrzebne garnki i patelnie, jak również zestaw noży, czystych i lśniących.
To wszystko za połowę kwoty, którą wcześniej płaciłem za jeden pokój w obskurnym mieszkaniu.
- Nie zależy mi na kokosach - powiedziała staruszka, uśmiechając się, choć w tym uśmiechu było coś dziwnego. - Tylko tyle, żeby opłacić czynsz i liczniki.
Myślałem, że popołudnie zleci mi na gruntownych porządkach, ale kawalerka była wypucowana na ostatni połysk. Przetarłem tylko szmatką wszystkie meble, bardziej w geście symbolicznym, niż praktycznym. W międzyczasie zadzwonił telefon. Robert, dobry znajomy ze studiów, nie mógł uwierzyć, że wszystkie problemy rozwiązały się tak gładko. Rozmawialiśmy dobry kwadrans, często wybuchając śmiechem, lecz przez cały ten czas pewna część mojego umysłu trwała w zadumie. Jakby nad myśli nadciągnął nieokreślony cień.
- To co, kiedy to oblewamy? - spytał Robert.
Nie odpowiedziałem. Milczałem, zrozumiawszy nagle, co zburzyło mój spokój.
Właścicielka uśmiechała się przez cały czas, ale ani razu nie spojrzała mi w oczy.
* * *
Słońce kryło się za horyzontem, niebo spływało soczystą czerwienią. Siedziałem przy oknie, pijąc kawę i obserwując te fascynujące, płomienne mozaiki. Jedna z moich znajomych, studentka sztuk pięknych, powiedziała kiedyś, że prawdziwa sztuka opiera się na umiejętnej grze kontrastów. W takich chwilach rozumiałem, co miała na myśli. Niebo tonące w karminowej smudze, blask, ostre promienie słońca, przebijające się przez betonową szarość wieżowców - wszystko miało w sobie pierwiastek magii, snu i nieuchwytnej poezji.
Czymkolwiek jednak było to wrażenie, prysło bez śladu w momencie, gdy zauważyłem kobietę biegnącą w stronę ulicy. Wyglądała na czterdzieści lat. Zbyt długa spódnica krępowała jej ruchy, jednak ona zdawała się nie zwracać na to uwagi. Pomimo odległości widziałem czerwoną z wysiłku twarz.
Odstawiłem kubek.
Była już blisko jezdni. Nie zwolniła. Rozejrzała się błyskawicznie i wbiegła na ulicę. Wtedy zobaczyłem beżowy samochód. Jechał szybko, o wiele za szybko. Na początku wydawało się, że kobieta zdąży. Stało się jednak inaczej.
Ulica przebiegała dobre sto metrów ode mnie. Twierdzenie, że kobieta spojrzała wtedy na mnie, jest czystym idiotyzmem, zdaję sobie z tego sprawę.
Ale tak było. W pełnym biegu, spojrzała nagle w moje okno i przystanęła.
Pamiętam tylko migawki: beżowe auto, głuchy odgłos uderzenia, ciało zawieszone w powietrzu, chwilę potem - leżące bez ruchu na asfalcie. Śmierć o wiele minut wyprzedziła przyjazd karetki. Sanitariusze nie próbowali nawet reanimacji, zapakowali ciało w szeleszczący worek. Co dziwne, obraz, który najbardziej wbił się w moją podświadomość, jest daleki od wszelkiego dramatyzmu: zapamiętałem niewielki, biały przedmiot, który wypuściła z ręki. Potoczył się w dół ulicy.
Poszedłem tam, kiedy karetka odjechała, a gapie rozeszli się do swych domów, by zdać wstrząsające relacje rodzinom. W powietrzu unosił się zapach spalonej gumy. Znalazłem to. Okrągłą, plastikową fiolkę na lekarstwa.
* * *
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Kim była ta kobieta, dlaczego biegła? Czemu nagle stanęła? I dlaczego wrażenie, że tuż przed śmiercią spojrzała w moje okno, mimo swej absurdalności, nie dawało się zagłuszyć głosem zdrowego rozsądku? Zbyt dużo emocji na jeden dzień. Zamyśliłem się; jeszcze wczoraj o tej samej porze krzątałem się po zupełnie innej kuchni, rozmyślając, jakimi delicjami zdusić nocny atak głodu. Potem wstawiłem wodę i wyszedłem na balkon odetchnąć świeżym, nocnym powietrzem. Zapatrzyłem się w gwiazdy, a tymczasem para z czajnika skropliła się na papierach leżących na półce; kilka z nich spadło na palnik, w kilka sekund zajął się cały kredens. Ogień przepełzł na firanki, liznął narożnik, ogarnął całe pomieszczenie, jeszcze zanim zorientowałem się, że dzieje się coś niedobrego. Straż przyjechała bardzo szybko, jednak mimo to kuchnię doszczętnie zwęgliło.
Nowy dom, nowe życie? O, tak. Szkoda tylko, że powitało mnie takim niebanalnym akcentem.
W końcu zasnąłem, ukołysany szumem przejeżdżających w oddali aut.
Sen, który nadszedł, skradał się wyjątkowo powoli. Najpierw poczułem, że tonę w gęstej, ciemnej mgle, aby wynurzyć się w środku nocy, zakopany we własnej pościeli. Pamiętam, że wstałem, zaintrygowany czymś, czego nie potrafię sobie przypomnieć. Usiadłem przy oknie. W żadnym z wieżowców naprzeciwko nie paliło się ani jedno światło; świat spał. Cokolwiek działo się tej nocy, byłem jedynym obserwatorem. Jak na dłoni widziałem ulicę, miejsce tragedii. Puste, bezdźwięczne, martwe.
Wtedy zgasły wszystkie latarnie. Ciemność zalała ulice niczym gęsta, zachłanna maź. Ogarnął mnie lęk, ale nie potrafiłem odejść od okna. Jakaś część mnie powtarzała, że to tylko sen, że niedługo się obudzę i wszystko znów będzie w porządku.
Nagle - jedna z latarni rozbłysła mocnym światłem. Natychmiast zgasła. Zapaliła się, i zgasła ponownie. Mrugała, za każdym razem słabiej, aż krąg światła stał się niewyraźną, rozmazaną plamą widmowego blasku. Powróciła ciemność.
Obudziłem się późno, zaspany, lecz wypoczęty. Prawie cały dzień spędziłem na uczelni. Wracając do kawalerki, zrobiłem skromne zakupy. Wieczorem miałem gościć Roberta i Natalię, nową koleżankę z roku. Chciałem ich zachwycić czymś niekonwencjonalnym, choć niekoniecznie wystawnym. Wybór padł na owoce w cieście.
Na klatce schodowej spotkałem sąsiada, jak się okazało, z naprzeciwka. Pomogłem mu wnieść zakupy. Otworzył drzwi i gestem zaprosił mnie do środka. W mieszkaniu panował półmrok, wszystkie okna były szczelnie zasłonięte. Wszędzie leżały książki. Polskie, angielskie, niemieckie tomy, głównie o mistyce i chiromancji. Były wśród nich zarówno nowe wydania, jak i egzemplarze przedwojenne, z pożółkłymi, rozlatującymi się kartkami.
Postawiłem torby na stole w kuchni; on natomiast trzęsącymi się dłońmi zapalił papierosa i włączył elektryczny czajnik. Cały czas obserwował mnie ze skupieniem entomologa, przed którym leży nowy, unikatowy okaz motyla. Przeszył mnie dreszcz.
W mieszkaniu panowała cisza, którą mącił jedynie szum gotującej się wody. Okna musiały być doskonale szczelne, do środka bowiem nie wpadał żaden dźwięk z ulicy. Mężczyzna odchrząknął i wyciągnął ku mnie rękę.
- Dziękuję.
- Nie ma sprawy - odparłem odruchowo, ściskając dłoń, cienką i suchą jak papirus.
- Kawy?
- Chętnie, ale akurat się spieszę...
Wzruszył ramionami. Wyjął kubek z szafki, wsypał kawę i zalał ją wrzątkiem. W powietrzu uniósł się głęboki, czarny aromat.
- Powiem ci coś, choć będę tego bardzo żałował - powiedział nagle. - Ale jesteś pierwszym sąsiadem spod trójki, który pomógł mi wnieść zakupy. To brzmi idiotycznie, wiem. Ale czasami dochodzę do wniosku, że w dzisiejszych czasach najrzadszym dobrem jest najzwyklejsza w świecie, ludzka przyzwoitość. Widzisz, w moim wieku trochę inaczej patrzy się na niektóre sprawy.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Starzec kontynuował, ściszywszy głos:
- Przy najbliższej okazji zapytaj właścicielkę o to, ile osób mieszkało w tym mieszkaniu przed tobą. Powiedzmy, przez ostatni rok.
- Dlaczego? Mieszkanie jest w dobrym stanie. Nie widzę...
- Widzę, że nie widzisz - przerwał mi. - Ale oni widzą. Wszystko. Widzą też twoje okno - rzekł z naciskiem. Zajrzał do kubka z taką uwagą, jakby to kawa dyktowała mu następne słowa. - Dam ci radę. Krótką, zwięzłą, przyjacielską radę. Wyprowadź się jak najszybciej i zapomnij o tym mieszkaniu.
Owszem. Miał rację, musiałem uciekać. Jednak nie przed wyimaginowanymi zagrożeniami, tylko przed starcem niespełna rozumu. Dlaczego nic nie słychać? Obróciłem się i już miałem ruszyć ku drzwiom, kiedy na ramieniu zacisnęły mi się cienkie palce. Zabolało.
- Posłuchaj starego człowieka - syknął. - Nie wiesz o wielu rzeczach. Opiszę ci pewien obrazek. Wyobraź sobie świat wyplewiony z kolorów, świat szarości i czerni, świat, w którym przebrzmiewają jeszcze echa twojego ostatniego krzyku. Pusty, pośmiertny krajobraz. A teraz pomyśl, że gdzieś wśród tej mglistej monotonii widzisz prostokąt jasnego światła. Wisi nad ziemią, a światło z niego bijące jest soczyste, pełne barw, pełne... Życia. Spróbuj kiedyś nie pić przez dwa dni. Pragnienie zwali cię z nóg, ale wytrzymaj kolejny dzień - opanuje twoje myśli i sny. Potem zostaje tylko szaleństwo, pełne fantazji o jeziorach i wodospadach. Zabijesz za łyk czystej wody. Będziesz skamlał i jęczał, padniesz na kolana, wyzuty z człowieczeństwa. Tak oni się czują. Tylko ich tęsknota dotyczy czegoś zgoła innego...
Wyrwałem się wreszcie z uścisku, wybiegłem na klatkę schodową. Gdzie moje klucze? Przetrząsałem plecak, a tymczasem staruszek podszedł do drzwi i oparł się o framugę.
- Ja już tam byłem. I niedługo wrócę. Zrozumiesz, kiedy to ja zapukam.
Nareszcie! Znalazłem klucz.
- Co pan bredzi? O kim pan mówi? Radzę udać się do lekarza, do widzenia! - Rzuciłem, szarpiąc klamkę.
- Jak to, o kim mówię? - Uśmiechnął się. - O umarłych.
Trzasnąłem drzwiami.
* * *
- Stary, pieprznięty dziad. Tacy są najgorsi - skwitował Robert, kiedy opowiedziałem całe zajście. Minęły ponad dwie godziny, ale wciąż nie odzyskałem spokoju. Owoce w cieście nie smakowały tak jak powinny, z prostej przyczyny: ciężko było dozować składniki trzęsącymi się dłońmi. Spodziewałem się, że czas spędzony w kuchni pomoże mi odzyskać równowagę psychiczną, tak się jednak nie stało.
- Ale nie przejmuj się - dodał. - Świat należy do nas. Mam tu coś, co niezawodnie poprawi nastroje nam wszystkim.
Sięgnął do plecaka i wyciągnął butelkę czerwonego, chilijskiego wina. Przyniosłem kieliszki. Było wyborne, przyjemnie szumiało w skroniach. Zaczęliśmy zwyczajnym rytmem rozmawiać o zwyczajnych sprawach, wspominać dawne historie - to chyba nadal najlepszy sposób na zmartwienia, czyhające w teraźniejszości. Natalia, którą poznaliśmy niecały miesiąc wcześniej, dorzuciła do puli garść własnych okruszków, anegdot i wspomnień. Rozmowa toczyła się w przyjemnej, relaksującej atmosferze, którą wspomogła w pewnym momencie kolejna butelka. Toast za moje nowe mieszkanie, przyjęty przez aklamację, oklaski. Gości pożegnałem jeszcze przed północą. Natalia mieszkała na obrzeżach miasta, Robert chciał ją koniecznie odprowadzić. Nie musiał nic mówić, znaliśmy się od dziesięciu lat; wiedziałem, co się święci. Niektórzy ludzie w ciągłych zmianach widzą sens swojego życia, a niektórzy po prostu nie zmieniają się nigdy.
Zmęczony pełnym atrakcji dniem, wziąłem szybki prysznic i zakopałem się w pościeli. Myśli płynęły spokojnym strumieniem, po takich wieczorach nieodmiennie ogarniała mnie melancholia. Leżąc z zamkniętymi oczami, wspominałem czasy i chwile, które nie powrócą. Ale czy powinniśmy przywiązywać do nich aż tak wielką wagę? To pytanie często nie dawało mi spokoju.
Tym razem zdecydowanie odepchnąłem je za margines, z pełną premedytacją zanurzając się we wspomnieniach i tym samym izolując się od wszystkich problemów tego świata.
* * *
Sen był bardzo krótki. Znowu usiadłem przy oknie, jednak na zewnątrz panowały absolutne ciemności. Nie wiem, ile czasu siedziałem, wpatrzony w nicość; w pewnym momencie usłyszałem tylko ciche stuknięcie. Krótki dźwięk, i cisza...
Wtem jedna z latarni rozjarzyła się ostrym, wręcz oślepiającym blaskiem. Musiałem odwrócić wzrok. Kiedy znów wyjrzałem przez okno, zobaczyłem ją.
Kobietę potrąconą przez samochód.
Klęczała na asfalcie. Miała poszarpane ubranie, a włosy sklejone zakrzepłą krwią. Usłyszałem szloch, ciche, urywane łkanie. Mogło trwać kilka sekund lub długie godziny. Nie wiem.
Potem znów zapanowała pustka. Żadnego światła. Żadnego dźwięku.
Nic.
* * *
Kiedy budzik zerwał mnie z łóżka, słońce dopiero wstawało. Całe przedpołudnie spędziłem na uczelni, ale kiedy tylko opuściłem jej mury, odwiedziłem Roberta. I tutaj - niespodzianka: człowiek, który otworzył mi drzwi, nie był tym, kogo znałem.
W ciągu jednej nocy mój przyjaciel przeszedł drastyczną metamorfozę.
- Człowieku, to niesamowite! - Powtarzał bez przerwy. - Czego się napijesz? Herbaty? Kawy? Może wina? - Zapytał, ale pokręciłem przecząco głową. - Trzeba to uczcić!
Opowiedział mi całą historię poprzedniej nocy, nie omijając żadnych szczegółów.
- To było oczywiste, od samego początku - uśmiechnąłem się.
- A figę. To przez wczorajszy wieczór. Niesamowite, jak ona ślicznie wyglądała. Anioły chodzą po świecie, chodzą, i czasami jeden z nich trafia nawet do twojej grupy ćwiczeniowej! Kto by pomyślał... Polubiłem twoje nowe mieszkanie. Powiedziałbyś jeszcze wczoraj, że...?
- Tak - stwierdziłem krótko. Cieszyłem się jego radością, była jednocześnie głęboka i niezwykle komiczna.
- Ja na pewno nie...
I tak w kółko, przez następne dwie godziny. Dopiero gdy ochrypł, a słońce schowało się za linią odległych blokowisk, opowiedziałem mu swój sen. Robert pokręcił głową i powiedział:
- Nigdy wcześniej nie widziałeś wypadku, prawda?
- Nie.
- To dla niektórych naprawdę wstrząsające doświadczenie: człowiek umiera na twoich oczach, widzisz, jak opuszcza go życie. Nieważne, czy bezpośrednio w tym uczestniczysz, próbujesz pomóc, czy dostrzegasz to z daleka, chodzi o znaczenie, o symbol. To naukowo dowiedzione: śmierć jest dla nas, młodych, równie realna jak Kubuś Puchatek albo chińska demokracja. A nagle widzisz ją tuż obok. To niezły wstrząs. Jeden z większych... Zapalisz?
Nagle nabrałem ochoty.
Wyszliśmy na balkon.
- A sny? To w większości przypadków - wybacz - pierdnięcia umysłu. Za to, czego nie przetrawi za dnia, mózg zabiera się nocą. Pamiętam, rok temu mieliśmy zajęcia z gościem, który na tych tematach zrobił doktorat i habilitację. Mówił, że gdyby nie sny, po świecie chodziliby sami kopnięci. Każdy ma marzenia senne, tyle że niewielki procent pamięta je po przebudzeniu. Otóż, według jego słów, sny czasami pomagają nam radzić sobie z traumatycznymi wydarzeniami. Są jak echo: jeszcze raz przeżywasz wstrząs, głównie po to, by za którymś z kolei razem uznać, że dosyć, starczy, pewna furtka zamknięta. Budzisz się wtedy wolny od koszmaru, możesz z powrotem normalnie żyć.
- Jest w tym jakaś racja.
- No widzisz. Dlatego, na twoim miejscu, wcale bym się nie przejmował. Sen to tylko sen. Kiedyś zawsze się budzisz. Ale czekaj... - Urwał, słysząc dzwonek telefonu. Wbiegł do mieszkania.
Wszedłem za nim, robiło się chłodno.
- Wybaczysz? Właśnie dzwoniła Natalia... - Zapytał, patrząc w podłogę.
- Pewnie.
* * *
Przed moim blokiem parkował radiowóz i karetka. Ta sama.
Na klatce schodowej stało mnóstwo ludzi. Z trudem przecisnąłem się na swoje piętro. Drzwi od mieszkania starca były otwarte na oścież, w środku krzątało się kilku policjantów. W powietrzu pływały strzępki rozmów:
- Strasznie dziwny człowiek. Spokojny, ale dziwny - starsza kobieta szeptała do moherowej przyjaciółki.
- Zawsze wiedziałam, że coś jest z nim nie tak.
- A wiedziałaś, że już raz prawie umarł? Miał wylew.
- Nie. Dobry Boże - przeżegnała się. - To dlaczego teraz...?
Nagle zamilkły, bo w drzwiach pojawili się sanitariusze. Nieśli długie, przykryte czarną płachtą nosze. Ludzie przerywali rozmowy, ja również poczułem, że moje myśli uciekają w chłodną toń. To nie była anonimowa kobieta, jeszcze jedna twarz z bezbarwnego tłumu, tylko człowiek, z którym rozmawiałem jeszcze dzień wcześniej. Z ramienia nie zszedł mi jeszcze siniak, pamiątka po niespodziewanie silnym uścisku. Mimo tych wszystkich bzdur, które opowiadał... Był ludzki. Z początku uprzejmy. Zaproponował mi kawę!
Stojąc w drzwiach, widziałem wnętrze mieszkania starca. Jeden z policjantów zaproponował koledze:
- No. Zdjęcia zrobione. Mam pomysł. Napiszę za ciebie raport, tylko ty odetnij pętlę, zgoda? Nienawidzę tego.
Nie dosłyszałem, czy propozycja została przyjęta. Zamknąłem się w domu. Byłem bardzo, ale to bardzo zmęczony.
* * *
Przed zaśnięciem długo myślałem nad tym, co powiedział Robert. Zawsze wierzyłem w oczyszczającą moc snu, teraz ta wiara zyskała nieco solidniejsze, bo naukowe podłoże. Należy ufać przyszłym psychologom, prawda? Poza tym, grunt to stoicyzm: będzie, co ma być, w końcu sen to tylko sen, a „kiedyś zawsze się budzisz”.
Starałem się nie myśleć o starcu.
Jednak ostatnią myślą, która przeszyła mój umysł, nim zapadł w nieświadomość, było niewesołe przypuszczenie:
Bardzo możliwe, że to ja byłem ostatnią osobą, z którą rozmawiał.
* * *
Sen. Bardziej realny, niż rzeczywistość.
W pokoju panował zaduch. Wstałem z łóżka. Całe prześcieradło było mokre od potu. Chciałem napić się czegoś zimnego, ale drzwi do kuchni zacięły się i próżno szarpałem za klamkę. Ciężko oddychając, podszedłem do okna, po drodze zrzucając koszulkę.
Na zewnątrz jedna latarnia, pulsująca słabym światłem, blada wysepka na oceanie ciemności. Przetarłem oczy. Nic. Ale w ciemności coś było. Czułem tę obecność, była tak realna, jak ten ciepły oddech na karku... Ciepły, wilgotny oddech.
Obróciłem się. Nikogo. I wtedy zrozumiałem.
Obrócenie się z powrotem do okna było ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę. Sny jednak rządzą się innymi prawami. Powoli spojrzałem przez ramię.
Kobieta przyciskała twarz do szyby, niecałe dwadzieścia centymetrów od moich oczu. Widziałem strużki śliny, cieknące z kącików ust, gnijące zęby, policzki poorane szerokimi bruzdami. Nigdy nie patrzyłem na coś równie obrzydliwego. Z ust kobiety wydobywał się obrzydliwy bełkot, drapała szybę długimi paznokciami. Dostrzegłem resztki zielonego lakieru i malutkie naklejki w kształcie kwiatów. W drugiej dłoni trzymała coś, czego z początku nie poznałem. Pustą fiolkę na tabletki.
- Moja Natalka... Chora... Lekarstwo... - Charczała, krztusząc się po każdym słowie. To nie był zwykły głos. Przywodził na myśl wilgotną ziemię i noc na cmentarzu, puste groby, trupie światło gwiazd.
- Odejdź - wyszeptałem.
Jeszcze mocniej naparła na szybę. Wyschnięte oko prawie dotykało szkła.
- Apteka... Jeszcze czynna. Zdążę...
- Nie zdążysz. To już się dawno skończyło.
Wtem latarnia rozbłysła z pełną mocą. Kątem oka dostrzegłem chwiejne sylwetki, powstające z ziemi, przybywające ze wszystkich stron. Były ich setki, jeśli nie tysiące.
- Po tej stronie nic się nie kończy - wychrypiała kobieta. Myśl:
Idą do mnie.
„A teraz pomyśl, że gdzieś wśród tej mglistej monotonii widzisz prostokąt jasnego światła”. Przypomniałem sobie słowa starca. Miał rację. Setki przeżartych przez czas istot pełzły w moim kierunku.
- Otwórz...
Sine palce zaciśnięte na okiennej framudze. Obrzydliwe, mokre odgłosy dochodzące z półmroku. Fale potępionych. Horyzont pojaśniał ciemnoszarą łuną. Przybywali. Po tamtej stronie pojawiała się szansa na świt.
Zacisnąłem oczy, co było błędem. Jeszcze wyraźniej słyszałem pandemonium ohydnych dźwięków. Mlaskanie. Syk.
I jęk zawiasów.
Cichy trzask.
* * *
Usłyszałem pukanie.
* * *
Nad miastem wstawał świt, zza okna dobiegały odgłosy przejeżdżających samochodów. Świat trwał na swoim miejscu, niewzruszony, pędzący, mój.
Czy... Już? Nie dowierzając, rozejrzałem się po pokoju. Wszystko w porządku. Mój pokój, moje krzesło, mój stolik: kilka kubków po kawie, cukierniczka, talerzyk z kawałkami czekolady. Dwie książki, w tym jedna pożyczona z biblioteki, przeterminowana o dobre dwa tygodnie. Na poręczy - zmięta koszula. Nic się nie zmieniło. Mój rzeczywisty, namacalny świat.
A więc, to koniec?
Nic nie może się równać z ulgą, jaką odczuwamy po obudzeniu się z najgorszego koszmaru.
Usiadłem przy oknie. Blask wschodzącego słońca przyjemnie drażnił oko. Młoda blondynka właśnie otwierała piekarnię, drobni handlowcy, zacierając ręce, ustawiali pierwsze stragany i wykładali towar. Do autobusu wsiadła grupka ziewających, wbitych w garnitury studentów. Kochałem ich. W tym momencie kochałem wszystkich ludzi.
Była dopiero siódma. Mimo to zadzwoniłem do Roberta i nie zważając na protesty, opowiedziałem mu wszystko, co zapamiętałem.
- O cholera. Mocne - stwierdził. - Ale wiesz co? Dam głowę, że już po wszystkim. Sporo cię ostatnio spotkało, widocznie twój umysł uznał, że na jawie sobie z tym... Uaa... Nie poradzi. Ale a propos snów, człowieku, jest dopiero siódma, nawet nie wyobrażasz sobie, jaki fajny sen mi przerwałeś.
- Czyli to koniec?
- Założę się o skrzynkę wina, że tak. Swoją drogą, spisz te sny, może z tego wyjść całkiem ciekawy tekst. Mam koleżankę, która od dziesiątego roku życia wszystkie spisuje. Dasz wiarę? Codziennie rano. Uzbierała już ze dwadzieścia zeszytów.
- Może kiedy indziej. Na razie z chęcią powrócę do normalności. Chociaż nie wiem, czy dziś wieczorem zaśnięcie przyjdzie mi z łatwością...
- To wpadnij do mnie - zaproponował. - Mam coś, co niezawodnie pomaga. I opowiem ci, co się działo w nocy. Człowieku, to po prostu niesamowite.
- Zatem nie przeszkadzam ci dłużej, widzimy się wieczorem. Dzięki za wszystko.
Zakończyłem rozmowę. A więc to koniec koszmarów.
Czułem się doskonale wypoczęty. Otworzyłem okno, by odetchnąć świeżym powietrzem i energicznie rozpocząć nowy dzień.
Na parapecie leżał odłamany zielony paznokieć.
Sebastian Imielski
KRAINA
Sebastian Imielski
Trzydziestodwulatek zamieszkały wraz z żoną w Gdyni, Na co dzień dziennikarz motoryzacyjny „Dziennika Bałtyckiego”. Miłośnik fantastyki i kryminału, zwłaszcza książek Michaela Connelly i Henninga Mankella. Debiutował w „Nowej Fantastyce” opowiadaniem pt. „Misja Animal Planet” 10/2005. W wydanej w 2006 roku przez Fabrykę Słów antologii opowiadań „Tempus Fugit” ukazało się jego opowiadanie pt. „Tunel”. Publikował również w internecie na stronach Avatarae oraz Nowej Gildii.
1. Jama
S
tokrotka wjechał na Trakt Leśny i z prędkością godną rajdowca zmierzał w kierunku Zamkowego Wzgórza. Spieszył się. Dokładnie za dziesięć minut w Smoczej Jamie rozpoczynało się spotkanie, na które musiał zdążyć.
Trójkołowiec przyspieszył, łamiąc tym samym zasady obowiązujące jego właściciela. Nieważne... Stokrotka za żadne skarby nie chciał zawieść przyjaciół.
Zwykle, przejeżdżając Traktem, pochłaniał wzrokiem statyczne wysokie drzewa umiejscowione na pomarańczowym tle, tego dnia nie miał na to czasu. Był zdenerwowany i mocno przestraszony. Właśnie zbliżał się do miejsca, w którym Trakt Leśny przechodził w Zamkowe Wzgórze, kiedy drogę zagrodziła mu wychodząca z dyżurki pielęgniarka. Natychmiast zahamował i odbił kierownicą w lewo. Dziewczyna dostrzegła zagrożenie w ostatniej chwili i uskoczyła w bok, ratując tym samym kilkanaście porcji leków niesionych na trzymanej w ręku tacy.
- Tu nie wolno jeździć! - krzyknęła na Stokrotkę, który zdążył ponownie wprowadzić swój pojazd na najwyższe obroty i zniknął za zakrętem, gdzie kolorowe pejzaże Traktu Leśnego ustąpiły miejsca murom ogromnego zamku. - Powiadomię o tym ordynatora, zobaczysz!
Może być problem, pomyślał Stokrotka, pedałując ile sił w nogach. To, że mógł używać swojego trójkołowca, wynikało tylko i wyłącznie z dobrej woli szefa lekarzy. Były jednak pewne warunki. Na przykład zakaz jazdy na rowerkach na pierwszym, drugim i trzecim piętrze, gdzie panował bardzo duży ruch. Stokrotka właśnie zakaz ten złamał. Nie miał innego wyjścia.
Chłopiec mijał właśnie rycerza chroniącego się tarczą przed kulą ognia wydobywającą się z paszczy groźnego smoka. To oznaczało, iż niechybnie zbliża się do wind. Uwielbiał te malunki na ścianach, bowiem w dużej części odnajdywał w nich swoje fascynacje i pomysły, zrealizowane później przez studentów Akademii Plastycznej. Stokrotka spoglądał z dumą na rycerza i smoka, rozpoznając w nich bohaterów stworzonej przez siebie historyjki. Wielki Zębacz i Mężny Wojownik. Cudownie.
Rower zatrzymał się przed stalową barierą. Chłopiec wcisnął guzik z wyrysowaną ku górze strzałką i wsłuchiwał się w dobiegający z oddali szum maszynerii.
Stojąc bezpiecznie w dobrze oświetlonym miejscu, patrzył na dziesiątki ludzi przemierzających długie szpitalne korytarze i pomyślał, że to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich tygodni na ich oddziale jest nieprawdopodobne. A przecież w nocy, wśród mroku i cieni, które polowały na jego przyjaciół, działo się naprawdę.
W holu rozległ się delikatny dźwięk, zupełnie jakby ktoś uderzył łyżeczką w pustą szklankę i masywne szczęki windy rozsunęły się, zapraszając gości do środka.
- A więc tu podziewa się nasza zguba!
Przestraszony chłopiec niemal nie wypadł z siodełka, kiedy ciężka dłoń spoczęła na jego ramieniu.
- Nieźle narozrabiałeś jak na jedno popołudnie. Podobno wystrzeliłeś z kabiny rentgena, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. - Stokrotka uspokoił się, rozpoznał bowiem doktora Andrzeja. - Pielęgniarki panikują, bo nie mogą cię znaleźć, a po szpitalu krążą opowieści o szalonym jeźdźcu prującym po korytarzach. Co jest stary, źle się czujesz?
Chłopiec nie bardzo wiedział, jak odpowiedzieć. Było mu przykro, że wymknął się siostrze Ani, tym bardziej, że przymknęła oko na zakaz ordynatora i pozwoliła mu pojechać na badanie trójkołowcem. Powierzono mu jednak misję. Musiał ją wykonać.
Nikt nie zwróci uwagi na takiego malucha jak ty.
- No tak, pewnie masz swoje powody, ale umówmy się, że to ostatni taki numer, w porządku? - Lekarz wszedł razem z nim do kabiny i wcisnął guzik.
Winda piknęła i zatrzasnęła ich w swoim wnętrzu, wioząc na najwyższe piętro szpitala.
* * *
Przyglądając się grafikom na ścianach Oddziału Dziecięcego, można dojść do wniosku, że niepodzielnie rządzi tu dziecięca wyobraźnia. Skrzydlate wieloryby unosiły się nad wzburzoną tonią oceanu, ponad ich głowami zaś mknęły, pilotowane przez borsuki, świstaki i inne leśne stworzenia, proste pojazdy napędzane śmigłem. W tym miejscu magia zdawała się tracić swoje nadnaturalne znaczenie. Drzwi prowadzące do poszczególnych sal obudowano wyrytymi w skałach napisami przedstawiającymi nazwy wymyślone przez jej mieszkańców.
Był więc „Okręt piratów”, „Lunapark”, „Nowy Jork” i „Tajemna komnata”. Na końcu korytarza, po lewej stronie, naprzeciwko płetwy uśmiechniętego walenia mieściła się „Smocza Jama”.
Jej mieszkańcy zebrali się przy ustawionym w pobliżu okna stoliku. Na zewnątrz aura przygotowywała się na przyjęcie pierwszych płatków śniegu. Ponura szarówka oplotła szpital siecią przygnębienia.
Postronny obserwator doszedłby zapewne do wniosku, iż czwórka chłopaków wyglądających na nie więcej niż osiem lat ma zamiar rozegrać turniej w warcaby lub też rozłożyć kolorową planszę „chińczyka”. Tak zapewne byłoby jeszcze przed trzema miesiącami, ale nie teraz, kiedy nad ich głowami zaczynało czaić się coś, czego nie umieli sobie wytłumaczyć.
- Byłeś tam? - zapytał chłopiec siedzący najbliżej okna. Daszek granatowej czapki starał się ukryć podkrążone, sine oczy i bladą cerę twarzy. Był najwyższy w grupie, dlatego nazywali go Wieżowcem.
- Tak - odparł Stokrotka. - Ale tylko przez chwilę, bałem się, że spotkam ordynatora.
- Widziałeś go?
Stokrotka przytaknął twierdząco. Z jednej strony był dumny z wypełnienia powierzonej mu misji, z drugiej zaś widok leżącego w bezruchu i podłączonego do najróżniejszych urządzeń Marcepana napawał go smutkiem.
- Pełno w nim kabli i przewodów - odpowiedział. - Wygląda bardzo źle, zupełnie jakby już nie żył.
- No to mamy jasność, że lekarze nas oszukują - rzekł Wieżowiec. - Marcepan nie pojechał na dodatkowe badania. Po prostu nie odzyskał przytomności po ataku.
Żaden z mieszkańców Smoczej Jamy nie zapomni głośnego krzyku, jaki przed dwoma dniami rozerwał ich sny. Marcepan wpatrywał się rozszerzonymi oczami w sufit i krzyczał tak przeraźliwie, że po wyjściu z szoku kilkoro młodszych dzieci, trzęsąc się, ukryło pod kołdrami. Lekarz i pielęgniarki pojawili się po minucie, ale wtedy sześciolatek leżał już na swoim łóżku zlany potem i nieprzytomny. Wywieźli go natychmiast i jak dotąd nie było o nim żadnych wieści.
- Zabrał już Wilhelma, teraz dopadł Marcepana. Jeśli czegoś nie zrobimy, spotka nas taki sam los - wypowiadając te słowa, Wieżowiec nie patrzył im w oczy. - Nie ma szans, aby ktoś nam uwierzył.
Chłopcy wiedzieli, że to prawda. Większość z nich przyjmowała bardzo mocne leki, które zdaniem lekarzy tłumaczyły stany lękowe i depresyjne. Kiedy po raz pierwszy opowiedzieli ordynatorowi o Krainie, ten zabronił im oglądania telewizji, twierdząc, że źle wpływa na ich psychikę. Wiedzieli doskonale, że zostali sami.
Stokrotka, Marchewa, Okular i Wieżowiec z niepokojem oczekiwali zbliżającej się nocy.
* * *
„Mówią, że to sala śmierci, bo choroba wcześniej czy później zabije każdego z nas”.
Wypowiedziane przed czterema tygodniami gniewne słowa Wieżowca dudniły w głowie Stokrotki, skutecznie odganiając sen. Chłopiec leżał w ciemnej, cichej sali, wsłuchując się w miarowe oddechy kolegów. Był pewien, że nie wszyscy śpią, pomimo podawanych im lekarstw. Inni też zapewne rozmyślali.
„Nie bądźcie małymi gnojkami. Wszyscy tu jesteśmy śmiertelnie chorzy i umrzemy. Wszyscy”.
Wtedy pierwszy raz dostrzegł łzy na twarzy Wieżowca. Zawsze wydawało się, że jest twardy i nie do zdarcia. Tak było. Do tamtego wieczoru. Stokrotka przypuszczał, że przeciągające się badania źle na kolegę wpłynęły. Po tym wybuchu Wieżowiec przez dwa dni praktycznie się nie odzywał, podłączony przez cały czas do kroplówki.
Czy to właśnie wtedy poczuł bliskość śmierci?
Stokrotka wiedział, że jest chory. Przypuszczał nawet, iż dość ciężko, bo odwiedzający go rodzice, rozmawiając z nim, bezskutecznie próbowali powstrzymać łzy. Właściwie nikt mu nigdy nie powiedział, na czym polega jego choroba. Zapewne uznano, że sześcioletni chłopiec i tak by tego nie zrozumiał. Ale on wiedział. O wiele więcej, niż przypuszczano. Spędził w szpitalach połowę życia i nauczył się rozpoznawać symptomy pogarszającego się zdrowia. Bóle głowy, wymioty, sine oczy i wszechobecne szumy nie zwiastowały niczego dobrego. Choroba stała się wrogiem, z którym próbował zawrzeć rozejm. Przyjmował leki, stosował się do zaleceń lekarzy i starał się nie myśleć zbyt wiele. Niemniej bał się, że któregoś dnia skończy tak jak Wilhelm. Z bladą, niby pokrytą grubą warstwą mąki twarzą i ustami próbującymi bezskutecznie łapać powietrze. Kolega z sali, niespełna tydzień po wypowiedzianej przez Wieżowca przepowiedni śmierci, doznał ataku, który jeszcze tej samej nocy pozbawił go życia. Obraz jego trupiej twarzy wiele razy przewijał się w snach Stokrotki.
Teraz wszyscy przypuszczali, że podobny los spotka Marcepana.
Nagły chłód wyrwał Stokrotkę z zamyślenia. Wydawało mu się, iż mrok zyskał na intensywności. Zniknął przebijający się przez firanki blask latarni ulicznych. Chłopiec czuł, że stanie się coś złego. Nie wiedział tylko, czy inni też to wiedzą. Bał się odezwać.
Nieznana siła wypełniała mroczną przestrzeń. Ciałem Stokrotki wstrząsnęły dreszcze. Czy to On? Demon z Krainy? Przyszedł na polowanie? Chłopiec zamknął oczy. Modlił się. Tak jak go nauczyła babcia.
Aniele Boży Stróżu mój, Ty zawsze...
Zbliżało się. Niemal czuł, jak coś muska jego policzek. Oddech?
Zabierze mnie. Do swojego piekła. Tak jak Wilhelma i Marcepana.
Rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy...
W myślach widział, jak potwór pochyla się nad jego łóżkiem. Paraliżujący strach przemienił dreszcze w drgawki.
Błagam, zostaw mnie!
Głośny krzyk wypełnił Smoczą Jamę. Stokrotka był pewien, że to on krzyczał, jednak po chwili dotarło do niego, że się mylił. Nie umiałby powiedzieć, ile czasu minęło do momentu, kiedy w ich sali rozbłysło światło. Pielęgniarka podeszła do łóżka szlochającego Marchewy, po czym wybiegła na korytarz.
Chłopcy wpatrywali się ze strachem w broczącego krwią z nosa kolegę. Wiedzieli doskonale, co się naprawdę wydarzyło.
Marchewa po kilkunastu minutach zniknął z ich sali przewieziony na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej, oni jednak byli przekonani, że tak naprawdę został porwany. Do Krainy.
2. Kraina
Tego dnia jasny blask słońca pozwalał zapomnieć, że lato już dawno przeminęło i niedługo odbijające się w szybach okolicznych budynków promienie zastąpi, zsyłająca szarość, lejąca się z nieba wodnista maź. Tym wszakże mieszkańcy Smoczej Jamy się nie zajmowali.
Na środku sali wyrosły trzy budowle, każda obwarowana podwójnym murem. Wilhelm, Marcepan i Marchewa zabezpieczali właśnie przed zawaleniem dwie ułożone z drewnianych klocków wieże, by później, podczas bitwy trzech królestw, zrównać je z ziemią. Taka jest logika wojny. Okular siedział na łóżku i układał karty z herosami, w sobie tylko znaną mozaikę pasjansa. Było cicho. Pozorny spokój burzyły niespokojne spojrzenia rzucane w stronę stojącego na końcu sali łóżka. Od dwóch dni, z wzrokiem wbitym w sufit, leżał na nim Wieżowiec. Mieszkańcy Jamy zdawali sobie sprawę, że miał się coraz gorzej. Sine dotąd obwódki wokół oczu chłopca zmieniły kolor na brązowy. Był potwornie blady i nie odzywał się. Z jednym wyjątkiem, kiedy podczas ostatniego ataku śmiertelnie ich przeraził.
Stokrotka starał się o tym nie myśleć i skupić na przyniesionych przez rodziców komiksach. Nie było to jednak łatwe, bowiem słowa Wieżowca przez cały czas dudniły mu w głowie.
Zamknął oczy. Dzień był ładny, miał komiksy, nie chciał myśleć o śmierci.
- Pan doktor bardzo cię chwali. Jestem z ciebie dumna jak nie wiem co - powiedziała mama, przykrywając go szczelnie kołdrą przed kilkoma minutami. Rodzice odwiedzali go każdego poranka, a później po południu, po pracy. Najbardziej lubił, kiedy siedzieli przy nim, gdy się budził. Całus na dzień dobry zawsze wprowadzał go w dobry nastrój. Teraz tata z mamą stali na korytarzu, rozmawiając z Babcią Ali.
Chłopca ciekawiło, o czym mówią. Co kilka chwil odrywał wzrok od kolorowych historyjek, by na nich spojrzeć. Mama ze łzami w oczach nachylała się nad małą, starszą kobietą, a Stokrotka domyślał się, że dziękuje jej za pomoc, jakiej od lat udziela jemu oraz wielu dzieciom z tego szpitala.
„Babcia Ali namawia dobrych ludzi, by wpłacali pieniądze na leczenie chorych dzieci. Dzięki temu możesz brać lekarstwa, które są bardzo drogie i ani nas, ani innych rodziców nie byłoby stać na ich zakup. Podziękuj jej. Za każdym razem, kiedy będziesz ją widział”.
Ale Babcia Ali nie chciała żadnych podziękowań. Mówiła, że to ona jest wdzięczna, bo pomaganie dzieciom daje jej ogromną radość. Stokrotka, podobnie jak pozostali mali pacjenci w końcu pogubił się w tym, kto komu ma dziękować, co ucieszyło Babcię Ali, która poprosiła, by po prostu się do niej uśmiechali. To załatwiało sprawę.
Rodzice Stokrotki kończyli właśnie podpisywać przyniesione przez kobietę formularze, po czym pożegnali się i oddalili, ginąc chłopcu z oczu. Babcia Ali weszła do Smoczej Jamy, przykuwając uwagę większości mieszkańców, którzy zgodnie z tradycją obdarzyli ją promiennymi uśmiechami.
Przekonawszy się, że zmierza w kierunku łóżka Stokrotki, Wilhelm, Okular, Marchewa i Marcepan powrócili do przerwanych zajęć.
- Witaj mały wojowniku - powiedziała, siadając na lekko pomiętym prześcieradle. Chłopiec lubił miękki, kojący głos Babci i oczy, które zawsze śmiały się do rozmówcy. Gdy dobrze jej jeszcze nie znał, jego uwagę przykuwała dziwna nierówność jednej z części twarzy Babci. Starsza pani wyjaśniła w końcu, że jest to pamiątka po wojnie. To tłumaczenie fascynowało Stokrotkę, jednak z biegiem czasu przyzwyczaił się i przestał zwracać uwagę na tajemniczą ranę. - Widzę, że moc cię nie opuszcza. Jeśli się nie mylę, wkrótce dołączysz do armii superbohaterów wyzwalających świat.
Stokrotka, początkowo lekko zdziwiony słowami Babci, w końcu zrozumiał, że mają związek z komiksami rozłożonymi na jego kołdrze. Uwielbiał historie o bohaterach. Za każdym razem, gdy odwiedzali go rodzice, tata obowiązkowo czytał mu co najmniej jedną książkę. Choć znał swoją kolekcję niemal na pamięć, to w samotności chętnie tworzył dla oglądanych rysunków własne historie. Przygody, z których zarówno Batman, jak i Superman wychodzili zawsze cało, rozgniatając wrogów niczym robaki. Stokrotka, choć nigdy nikomu, się do tego nie przyznał, chciał posiąść supermoc i stać się wyjątkowy. Wiedział, że pierwszym przeciwnikiem, z jakim stoczyłby bój, byłaby wyniszczająca go choroba. Już dawno ustalił, że użyje do tego celu grafitowego lasera z planety Kalos.
- Wierz mi, że ty też jesteś bohaterem - przekonywała Ali, zupełnie jakby potrafiła wejść do jego głowy i odczytać kłębiące się w niej myśli. - Niejeden dorosły nie wytrzymałby tego, co musiałeś znosić przez ostatnie lata. Jesteś bardzo dzielny. Właściwie wszyscy jesteście. Smocza Jama ma szczęście do prawdziwych twardzieli.
Stokrotka zaśmiał się, a po chwili dołączyli do niego pozostali koledzy. Głos Babci nie pozwalał im skupić się na zabawie.
- Więc może powiecie mi szczerze, jak się czujecie chłopaki?
Chłopcy wyraźnie ożywili się, chcąc udzielić jak najlepszych odpowiedzi.
- Ja wczoraj trochę rzygałem, bo miałem fizykę. Ale teraz jest dobrze.
Babcia Ali musiała przez chwilę przemyśleć odpowiedź Marchewy, po czym pokiwała z aprobatą głową.
- To znaczy, że chemia przynosi rezultaty?
Marchewa zrobił minę, która mogła oznaczać tylko jedno, że ma totalny mętlik w głowie. Niemniej przytaknął. Okular pochwalił się, że dieta i leki przynoszą poprawę i od kilku dni nie miał bólów żołądka. Wilhelm pokazał z dumą rany po operacji, a Babcia Ali pogłaskała go po głowie, chwaląc męstwo, co spowodowało, że chłopiec odnajdywał kolejne, najstarsze nawet szramy i siniaki. Stokrotka także miał się nieźle. Lekarstwa, które sprowadziła dla niego Babcia Ali zza wielkiego oceanu musiały być bardzo dobre, choć jak twierdziła mama, niesamowicie drogie. Przytłumiały pulsujący ból w głowie i pozwalały chodzić prosto bez konieczności opierania się o ściany.
Jako że byli w dobrych humorach, pośmiali się trochę, póki wzrok Stokrotki nie padł na łóżko ustawione najbliżej okna. Babcia szybko odczytała gnieżdżący się w nich niepokój.
- Martwię się nim tak samo jak wy - powiedziała, przyglądając się nieruchomej postaci Wieżowca. - Robimy z lekarzami wszystko, aby mu pomóc.
- Ale on krzyczał, że... - Okular nie dokończył, jakby powtórzenie słów Wieżowca miało zesłać na nich klątwę.
Umrzemy, umrzemy wszyscy. To sala śmierci, wy mali idioci. Dlaczego to powiedział? Chciał ich nastraszyć? A może rzeczywiście wiedział więcej niż oni?
- Nie przejmujcie się tym. Wasz kolega potrzebuje odpoczynku i spokoju. Jestem pewna, że krzycząc na was, nie miał złych zamiarów. Wszyscy odczuwacie skutki choroby. On z nią walczy i mam nadzieję, że wygra.
To ich jednak nie uspokoiło, a z wyrazu twarzy Babci Ali odgadli, że te słowa nie zdołały rozwiać ponurego nastroju, w jakim pogrążył ją widok najstarszego mieszkańca Jamy. Wpatrywała się w niego tak intensywnie, jakby chciała odczytać zapiski w jego duszy. Po chwili wstała, pomachała im na pożegnanie i opuściła salę, pozostawiając mieszkańców z głęboką rysą niepokoju w umysłach.
* * *
- Nie zwariowałem.
Ciche słowa dobiegły Stokrotkę, kiedy już zanurzał się w sen. Otworzył jednak oczy, rozchylił kołdrę i usiadł, dostrzegając w ciemności zarysy sylwetek kolegów. Oni również usłyszeli zdanie wypowiedziane przez Wieżowca. Pierwsze od dwóch dni.
- To wszystko prawda. Przysięgam. Słyszałem, jak rozmawiają.
- Kto? - zapytał po chwili Marcepan.
- Lekarze. - Tym razem głos Wieżowca był spokojny i miarowy. W niczym nie przypominał furii, którą zapamiętali - Mają nas za małoletnich idiotów. Myślą, że jesteśmy ślepi i głusi. Zupełnie jakby słowa umierać i śmierć do nas nie docierały.
Chłopcy przez krótki czas trwali w milczeniu.
- Ale co usłyszałeś? - nie wytrzymał Wilhelm.
- Myśleli, że zasnąłem - odpowiedział Wieżowiec. - Szeptali między sobą. Ordynator z doktorem Andrzejem. Powiedzieli, że jeśli tak dalej pójdzie, to żaden z nas nie dożyje wakacji. Rozumiecie? Ja mogę nie dotrwać nawet do końca roku.
Stokrotka nie chciał tego słuchać. Był przekonany, że Wieżowiec kłamie, by ich nastraszyć.
Po co?
Chociaż pamiętał doskonale swoje zawroty głowy i nagłe bóle, ubiegłotygodniową utratę przytomności Marcepana i ciągłe wymioty Marchewy. Ale, czy to znaczyło, że wkrótce umrą? Przecież Babcia mówiła, że ich stan się poprawia. Zresztą czuli się lepiej. Usłyszał szloch. Któryś z kolegów najwidoczniej uwierzył w opowieść Wieżowca.
- Nie zamierzam bezczynnie czekać na śmierć - kontynuował najstarszy lokator Jamy. - Mam zamiar uciec do miejsca, w którym nie ma chorób i szpitali, a życie trwa o wiele dłużej niż tutaj.
Tym razem naprawdę ich zaskoczył. To co powiedział było tak nieprawdopodobne, że pomyśleli, iż zwariował.
- Możecie mi nie wierzyć, ale wiem, gdzie to jest. Byłem tam. I jestem przekonany, że nie śniłem.
Nikt się nie odezwał. Czekali. Wiedzieli, że wkrótce Wieżowiec wyjawi im swoją tajemnicę. Zegar na korytarzu głośno poganiał wskazówkę sekundnika. Tik, tik, tik. Czas biegł, ale w ich sali jakby się zatrzymał.
- To się zdarzyło podczas transfuzji. - Chłopiec rozpoczął swoją opowieść. - Nakłuli mnie całą masą igieł i kazali leżeć bez ruchu. Wpatrywałem się w mały punkt na ścianie. Jakąś plamę albo zabrudzenie. W pewnym momencie plamka zaczęła rosnąć. Stawała się coraz większa, taka jak człowiek. Strasznie się przestraszyłem. - To coś zaczęło się zbliżać, aż w końcu mnie pochłonęło. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem polanę. Kurczę, chłopaki! Tam było pięknie. Wszędzie kwiaty i drzewa. Świeciło słońce, a dalej było jezioro i pomost z łódkami. Ale najlepsze jest to, że czułem się wspaniale. Nic mnie nie bolało. Mogłem grać w piłkę, skakać i biegać do upadłego. Byłem szczęśliwy. Potem niebo zasnuły czarne chmury i wszystko pochłonęła ciemność. Rozgoniło ją dopiero światło jarzeniówki. Nie wiem jak, ale znów znalazłem się w szpitalu. Powiecie, że to był sen, też tak myślałem, ale tak bardzo chciałem tam wrócić, że spróbowałem jeszcze raz. Po południu. To było w innej sali, na drugim piętrze. Tym razem patrzyłem na okno. Skupiłem się na dachu budynku po drugiej stronie i zobaczyłem tę samą polanę. Okno się rozchyliło i wchłonęło mnie. To coś niesamowitego. Znów tam byłem. Zdążyłem dojść do jeziora i oglądnąć łódki z bliska. Wylegiwałem się na nagrzanej w słońcu trawie i wiedziałem, że tylko tu mogę wyleczyć się ze swojej choroby. Niebo znów się zachmurzyło, co najwyraźniej znaczy, że czas wracać do własnego świata. Ale wcale się nie martwiłem. Wybieram się tam ponownie. I zamierzam zostać na dłużej.
Dzieci nadal trwały w milczeniu. Każde na swój sposób analizowało opowieść Wieżowca. Niesamowitą i trudną do uwierzenia, ale dającą nadzieję.
- Jeśli to prawda, to zabierz nas tam - powiedział Okular.
- Oszalałeś, przecież to bajka - zdenerwował się Marcepan. - Taka kraina nie istnieje. To musiały być przywidzenia albo sen. Nikt nie przeniesie się do innego świata, wpatrując się w okno czy ścianę. To niemożliwe.
Po sali przeszedł się szmer. Fantastyczna wizja podzieliła mieszkańców Smoczej Jamy.
- Nie rozumiecie, że to drzwi do lepszego świata. Jeśli ja potrafię je otworzyć, to może i wy również - kontynuował Wieżowiec. - Powinniśmy spróbować wspólnie. Być może razem uda nam się zostać tam dłużej.
Stokrotka, choć nie wierzył w opowieść Wieżowca, musiał przyznać, iż nie mieli nic do stracenia. Najwyżej zrobią z siebie idiotów. Pozostali doszli do tego samego wniosku i zanim nadeszła północ, zadecydowali, że następnego dnia spróbują razem dostać się do tego dziwnego miejsca.
* * *
Lekarz tarł powieki tak mocno, że gdy spojrzał na Babcię Ali gałki oczne przypominały żarzące się węgielki w dogasającym ognisku.
- Ciężki dzień - stwierdziła Babcia, wchodząc do pokoju lekarskiego. - Przepraszam, pukałam - powiedziała zmieszana, widząc, jak bardzo młody lekarz jest zmęczony. - Może przyjdę później?
- Ależ proszę wejść - zareagował szybko Andrzej. - Kto jak kto, ale pani jest tu zawsze mile widziana.
Babcia przyjęła zaproszenie i usiadła na kanapie.
- Kawy? - zaproponował. - Ja muszę się napić. Inaczej natychmiast padnę.
Ali przecząco pokręciła głową.
- Podwójny dyżur? - Domyśliła się.
Mężczyzna przytaknął, wlewając wrzątek do kolorowego kubka.
- W poniedziałek ma być ktoś nowy za Antczaka - rzekł - Do tego czasu musimy działać w okrojonym składzie.
- To przykre, że szpital ma takie problemy kadrowe. Tym bardziej doceniam waszą pracę. Dzieciaki są zachwycone. Naprawdę pana lubią.
Na Andrzeja pochwała podziałała rozluźniające Z parującym kubkiem w ręce zanurzył się w fotelu zapominając o kłopotach. Wiedział, że słowa Babci Ali miały pomóc mu w odstresowaniu i wyciszeniu oraz były wstępem do rozmowy o jakimś problemie. Nie miało to jednak większego znaczenia, czuł, że mówi szczerze. Pracował w tym szpitalu szósty rok i wiedział, że Babcia nie miała w zwyczaju ani pochlebiać komukolwiek, ani skrywać niezadowolenia. Taka po prostu była.
- Odwiedziłam właśnie Jamę - przeszła do tematu. - Niepokoję się o Adama Małkowskiego. Zdaje się, że od dłuższego czasu nie ma u niego poprawy. Co prawda nie jest podopiecznym fundacji, ale to przecież nie ma żadnego znaczenia. Wiem, że pozostali chłopcy są również zaniepokojeni.
Andrzej odstawił kubek na stolik i nachylił się, opierając łokcie na udach. Zdawał sobie sprawę, że omawianie sytuacji Wieżowca nie pomoże się odprężyć.
- Rzeczywiście mamy z nim kłopot - przyznał. - Jeśli chodzi o stan fizyczny, to sytuacja niestety nie poprawia się, choć nie ulega też pogorszeniu. W poniedziałek po raz kolejny przetoczyliśmy mu krew i wszystko wskazuje na to, że nie była to ostatnia transfuzja. Nadal występuje spory niedobór czerwonych krwinek. Stosujemy kurację antybiotykową i czekamy na efekty. Niestety chłopak całkowicie się załamał. Może być to wynikiem braku postępów w leczeniu. Najprawdopodobniej. Jest pod stałą opieką psychologa, jednak w tych warunkach trudno mówić o jakiejkolwiek terapii. Wiem, że bardzo utożsamia się z Jamą, przez chłopaków jest traktowany jak wyrocznia, dlatego nie chcieliśmy go przenosić. Niemniej, jeśli stan się pogorszy trzeba będzie to uczynić.
Babcia przyjęła słowa lekarza w milczeniu. Cokolwiek myślała o sytuacji Wieżowca, nie mogła wtrącać się w sprawy leczenia. Tak brzmiała niepisana zasada. Zresztą nie zrozumieliby jej argumentów.
- Pozostaje więc mieć nadzieję, że chłopiec pokona swoją słabość - rzekła. - Pomimo wszystko wygląda na silnego.
- Oni wszyscy są niezwykle silni i dojrzali - powiedział Andrzej. - Kiedy z nimi rozmawiam, czasem mam wrażenie, jakbym mówił do studentów, a nie sześcio-, siedmio- czy jedenastolatków. Słownictwo, sposób argumentacji i wypowiedzi, to wszystko nie przystaje do ich wieku. Nie zawsze tak jest, jakby swoją inteligencję ukrywali pod typowo dziecięcym sztafażem i ujawniali w odpowiednich dla siebie momentach. Choroba wyrobiła charakter tych dzieciaków. Większość traktuje szpital jak dom, a my niestety nie możemy dać im gwarancji, że szybko poznają prawdziwe uciechy dzieciństwa. Nauka idzie do przodu, jednak nie dość szybko.
Babcia nie bez trudu podniosła się z kanapy i podziękowała lekarzowi za wyjaśnienia.
Dla tego młodego mężczyzny medycyna była wyłącznym odnośnikiem w sprawie Wieżowca, dla kobiety starszej niż mury tego szpitala tylko jednym z aspektów.
* * *
„Nie zaprzątaj sobie tym głowy, starucho” - myślała, wyciągając nogi na wiekowej sofie zajmującej znaczną część malutkiego saloniku. Jej królestwo. Trzydzieści metrów kwadratowych owocnego życia. Niewiele, lecz wystarczało, a najważniejsze, że oddalone było zaledwie trzysta metrów od szpitala.
„Matka Teresa za trzy grosze”.
Tak, można by powiedzieć, że u schyłku swojego życia chciała zbić kapitał, by móc pochwalić się czymś przed świętym Piotrem. Miała nadzieję, że strażnik niebiańskich wrót przymknie wtedy oko na gorszące fragmenty jej życiorysu. Przemyt alkoholu, handel walutą, sprzeniewierzenie na hazard funduszu reprezentacyjnego Zakładów Azotowych czy konszachty z esbekami próbującymi dorobić się na starość dzięki nielegalnym interesom, nie przynosiły chwały. Z drugiej strony poznała wtedy ludzi, którym teraz na wieść o dokumentach, jakie zgromadziła przez długie lata balansowania na krawędzi prawa, włosy jeżyły się na głowie. Chętnie wpłacali niemałe sumy na konto jej fundacji, by móc spokojnie piastować swoje ministerialne lub prezesowskie posady. Kiedyś bała się, że ktoś ją sprzątnie. Strach jednak szybko minął, gdy zdała sobie sprawę, że ludzie, którym postawiła ultimatum, to zwykli tchórze. Trzęsący portkami dorobkiewicze, którym perspektywa utraty stanowiska uniemożliwia logiczne myślenie. Dzięki ich strachowi mogła okupić winy i pomagać dzieciom.
To, co teraz kłębiło jej się w głowie to wspomnienia starsze od PRL-u, z czasów, kiedy śmierć i cierpienie były tak normalne, jak lampki na bożonarodzeniowej choince. Gdy dzisiejszego poranka zobaczyła Wieżowca ze wzrokiem wbitym w sufit, powróciło coś, co odczuła tylko kilka razy w życiu. Im była starsza, tym styczność z Polem gorzej na nią wpływała. Zupełnie jakby nieznana, wroga siła wysysała witalność z jej organizmu. Nie miała wątpliwości, że emisja, której źródłem był chłopiec miała dużą moc. Bała się, że wcześniej czy później Wieżowiec skończy jak inni. Ci wybrańcy, których kiedyś poznała, od dawna nie żyli, zabierając tajemnicę swojej odmienności do grobu.
Dlaczego to się dzieje?
Zmrużyła oczy i przywołała w pamięci pierwsze zetknięcie z Polem. Ujrzała sponiewieraną, przerażoną dziewczynę modlącą się o cud w piwnicy oddalonej zaledwie kilkaset metrów od jej obecnego mieszkania. Aż trudno było uwierzyć, że minęło już sześćdziesiąt jeden lat i że kiedykolwiek była tak młoda. Mimo to dobrze pamiętała, jak przyciskając twarz do zawilgoconej ściany, marzyła o wydostaniu się z klaustrofobicznej przestrzeni i przezwyciężeniu paraliżującego strachu przed przetaczającą się pod jej nosem kawalkadą niemieckich czołgów. Powstanie wygasało. Oczyma wyobraźni widziała, jak Warszawa płonie, a wraz z nią wszyscy, przy których boku walczyła podczas ostatnich tygodni. Bała się. Bała się panicznie, że ją znajdą i zwęglą jednym podmuchem z miotacza.
Zapewne przezwyciężyłaby w końcu strach i czmychnęła pomiędzy ruinami jak najdalej stąd, gdyby nie spoczywająca na jej kolanach, umazana krwią głowa szesnastolatka.
„Przecież nie mogłaś go zostawić” - głos zawsze odzywał się, gdy powracała myślami do tego dnia. - „Byłaś sanitariuszką, a nawet taka smarkula jak ty wiedziała, że to honor, którego nie wolno splamić”.
Nazywał się Jakub i nie znała go wcześniej. Wpadli na siebie podczas ucieczki z rozbitego przez Niemców szpitala polowego, później eksplodował pocisk, sprawiając, że świat utracił swą realną postać. Ocknęła się obok zakrwawionego chłopaka, sama będąc dzięki Bogu cała. Ostatkiem sił zdołała przeciągnąć go do zniszczonego budynku z wybitym piwnicznym oknem, które zdawało się przywoływać ich głosem umarlaka. Nie pamiętała, ile czasu tam spędzili. Chłopak miał pokiereszowaną głowę, prawdopodobnie złamaną rękę i ranę brzucha. Ali przypuszczała, że utkwił tam odłamek. Na początku jeszcze coś mówił, stąd znała jego imię, później tylko jęczał z bólu i charczał, artykułując pojedyncze wyrazy. Zrobiła jakieś prowizoryczne szarpie i opatrzyła rany, ale wiedziała, że to na nic. Straciła poczucie czasu. Do dziś nie wie, jak długo tam siedziała.
- Chcę zoosstać... - Cichy głos spowodował, iż wynurzyła się ze stanu otępienia. Minęły dziesięciolecia, a ona wciąż słyszała dźwięk wydobywający się z ust chłopaka.
- Spokojnie - odparła, ignorując widok krwi sączącej się przez bandaże. Starała się jak mogła, by jej głos zabrzmiał optymistycznie. - Jesteśmy bezpieczni. Odczekamy trochę i pryskamy na północ, do naszych.
Jakub przesunął głowę i ich spojrzenia się spotkały. Nie mogła uwierzyć, ale dostrzegła w jego oczach zmieniający się niczym w kalejdoskopie kolaż tysięcy barw. Poczuła przejmujące gorąco. Chłopak złapał ją z całych sił za rękę, zupełnie jakby wykrzesał z siebie nieodkryte jeszcze pokłady energii. Ta moc biła w nią, pochłaniając umysł i wciągając w coś, czego nie była w stanie pojąć.
- Chodź - wysapał. - Taaam.
Nie wiedziała, co się dzieje. Kim on jest? Traciła kontakt z rzeczywistością. Z kłębowiska kolorów wyłaniał się sielski krajobraz. Energia bijąca od dogorywającego Jakuba wpychała ją do innego świata. Ciała pozostawały w brudnej piwnicy, a oni pogrążali się w nieznanym bycie.
Wtedy poczuła liźnięcie diabła.
Nie potrafiła zdefiniować dlaczego, ale przeświadczenie o obecności czegoś mrocznego i złego przysłoniło wszystko czarną zasłoną przerażenia. Była niemal pewna, iż to co jawiło się wyzwoleniem było piekielną pułapką, ona zaś nie miała sił, by przeciwstawić się pchającej ją ku zagładzie mocy. Coś było po drugiej stronie i czekało na nią.
W jednej sekundzie żar morderczego ognia wyrwał ją ze szponów szatańskiej mocy.
- Hin jemand sonst ist∗
Lewa część twarzy paliła nieopisanym bólem. Próbowała złapać powietrze, jednak do płuc trafiał tylko czarny dym. Dusił iskierkę życia nakazującą walczyć do końca. Nie wiedziała, jak znalazła się po drugiej stronie piwnicy. Dopiero tam dane jej było łapczywymi haustami połykać ubogie dawki powietrza.
Łzawiące oczy dostrzegły ciało Jakuba. Dymiło. Postać w zgniłozielonym mundurze zbliżyła się, zwracając ku niemu wylot miotacza. Nie wiedziała, czy żołnierz ją zauważył. Błagała Boga, aby tak się nie stało.
- Weiterhin verlebt∗∗ - powiedział Niemiec, zwracając się ku wejściu. Ktoś, kogo nie widziała coś odpowiedział, po czym wyszedł.
Ognisty podmuch pochłonął Jakuba. Oczekując rychłej śmierci, przywarła do ściany, po czym runęła z wysokości dobrych dwóch metrów, obijając dotkliwie ramię.
Kiedy otworzyła oczy, była tylko ciemność. Myślała, że umarła, ale po kilku godzinach dzień przyniósł pierwsze promienie słońca. Leżała na węglu. Zdała sobie sprawę, że jest w kotłowni, do której musiała przelecieć przez niezabezpieczony otwór w posadzce piwnicy. Cud? Podświadomie chciała wierzyć, że tak właśnie jest.
„Przecież przetrwałaś, po co dopisywać do tego zbędną ideologię”.
Ali przyłożyła dłoń do lewego policzka. Nadal czuła zgrubienie powstałe wskutek poparzenia. Od tamtego czasu plaster stopionej, częściowo zregenerowanej skóry stał się jej talizmanem. Przypominał, że po tym, co przeżyła, jest w stanie przetrwać wszystko. Pewnie dlatego była taka twarda i nieustępliwa.
Jedynie Pole potrafiło wywołać w niej prawdziwe przerażenie. Zaraz po powstaniu, kiedy zdołała wydostać się z piwnicy i przezwyciężając potworny ból twarzy, dostała się do kanałów, by godzinami brnąć w duszącym fetorze i dotrzeć na brzeg Wisły, wmawiała sobie, że całe zajście z Jakubem było wyłącznie jej wymysłem, szokiem, jakiego doznała na myśl o konającym obok człowieku. Wspomnienie tak ją dręczyło, że wyłączyła się. Tak po prostu. Kiedy ponownie ujrzała świat, leżała w łóżku użyczonym przez nieznanych jej ludzi. Majaczącą i wygłodzoną wyciągnęli z Wisły na chwilę, nim całkowicie się w niej zanurzyła. Ci staruszkowie zastąpili jej rodziców, których nigdy nie odnalazła.
Nie wróciła do domu. Bała się. Pamiętała, jak chłopaki przestrzegali przed zemstą Niemców. Adam twierdził wręcz, że szkopy wykończą wszystkich warszawiaków i zrównają miasto z ziemią. Nie zapomniała przekonania, z jakim to mówił. Widmo masakry paraliżowało ją, jeszcze nim powstanie upadło. Po klęsce stawało się bardziej realne.
Strach mieszał się ze zmęczeniem i ogromnym bólem poparzonej twarzy. Nie potrafiła sobie przypomnieć nic z tych tygodni, jakie spędziła w zawilgoconym pokoiku na poddaszu domu swoich wybawców. Zupełnie jakby przespała ten czas. Nieraz wydawało jej się, że rozmawia z mamą. Tłumaczy, że u niej wszystko w porządku, przeżyła i ma się nieźle, lecz po chwili obrazy rozmywały się zastąpione przez szarość sufitowych plam. Wtedy płakała.
W styczniu czterdziestego szóstego przemogła się i poszła do dawnego domu. Zastała ruiny i opowieści o zagładzie mieszkańców. Próbowała odnaleźć kogoś znajomego, jakiegoś sąsiada, ale większość okolicznych domów została zniszczona, a ich lokatorzy albo zginęli, albo mieszkali Bóg wie gdzie. Zapewne i tak nikt by jej nie rozpoznał. Z obrzękiem zniekształcającym lewą część twarzy i krótko przyciętymi włosami w niewielkim stopniu przypominała dziewczynę sprzed kilkunastu miesięcy. Postanowiła, że nigdy już tam nie powróci. Wtedy narodziła się Hanka Alikowska. Zyskała nową tożsamość, dom, rodziców i niepewną przyszłość. Po wojnie życie toczyło się dalej, rany zasklepiały, ale pamięć szaleńczego wzroku Jakuba zagnieździła się głęboko w jej umyśle. Nie potrafiła o nim zapomnieć.
Piętnaście lat później, podczas katastrofy kolejowej, tę samą kaskadę kolorów zidentyfikowała we wzroku przebitej metalowym prętem kobiety. Nie zdecydowała się jej dotknąć i pomóc, choć ta błagała, wykrwawiając się powoli. Ali bała się. To, co drzemało w Jakubie, również i tym razem zaatakowało ją falą gorąca. Zdrętwiała z przerażenia, czekała na ratowników i modliła się. Od tego czasu potrafiła rozpoznać Pole i unikała emitujących je ludzi. Ci jednak, niczym wysłannicy diabła, co jakiś czas wkraczali na ścieżkę jej życia.
„Stetryczałaś, dlatego przesadzasz. To zaledwie kilka kontaktów. Myślisz, że posiadłaś siłę ściągania nieszczęść? Masz nadciśnienie, stąd ataki duszności”.
To nieprawda, wiedziała o tym i nie potrafiła się uspokoić. Wieżowiec emitował Pole i to niezwykle silnie. Ali nie była pewna, czy chłopak zdaje sobie z tego sprawę, jednak bała się, że moc, która w wojennym bestialstwie wyrwała się na świat, nie zaprzestanie wysiłków by w końcu ją dopaść. Najgorsze było jednak to, że może zapolować na nowe ofiary.
* * *
Płomień świeczki tańczył poszturchiwany przyspieszonymi oddechami sześciu wędrowców. Bladzi, obciążeni bólem i strachem zapragnęli zaznać lepszego świata.
Im dalej posuwał się dzień, z tym większą niecierpliwością oczekiwali wieczoru. Marcepan zwinął z magazynku nadpaloną świeczkę. Okular zorganizował pudełko zapałek. Postanowili, że płomyk będzie idealnym obiektem skupienia, który otworzy przed nimi bramę. Jeśli tylko to, co naopowiadał im Wieżowiec było prawdziwe.
Kiedy pielęgniarka pogasiła światła, a z pokoju lekarskiego dobiegł ich uszu cichy dźwięk radia, utworzyli na podłodze krąg, którego centrum stała się paląca świeca.
- Skupcie się na płomieniu, tak będzie najlepiej. Wyobraźcie sobie słoneczną polanę z pięknym widokiem na jezioro i drzewa. Ja tak robiłem. - Słowa Wieżowca płynęły spokojnie, były przyjemne i kojące. - W oddali widać pomost, a przy nim rząd kolorowych łódek. To najpiękniejsze miejsce na świecie.
Jasność płomienia odbijała się w szeroko otwartych oczach. Stokrotka poczuł suchość w gardle. Jego organizm reagował nerwowo. Czy powinien się bać? Było mu słabo. Świeca podrygiwała coraz mocniej, a świat zaczynał wirować. Jego przyjaciele zdawali się tracić kontakt z rzeczywistością, kiwając się w nieznanym mu rytmie ze wzrokiem wbitym w blask świecy. Chciał się wycofać, jednak po chwili poczuł pod stopami przyjemną miękkość. Otworzył oczy, nie pamiętając nawet, kiedy je zamknął. Początkowo oślepiony blaskiem słońca, zamrugał i zobaczył cudowny widok. Był na polanie.
- Hej, Stokrotka udało się, to prawda! - krzyczał Okular, biegając i podskakując jak oszalały. Stokrotka dostrzegł również pozostałych. Wieżowiec i Wilhelm turlali się po trawie w kierunku jeziora i pomostu z łódkami. Marcepan i Marchewa z rozłożonymi szeroko rękoma wchłaniali rześkie powietrze. Byli w raju. W każdym razie w czymś bardzo do niego zbliżonym.
Nie wiedzieli, ile czasu minęło. Nie obchodziło ich, czy w realnym świecie jest noc, czy dzień i co się stanie, jeśli ktoś wejdzie do Jamy. Liczyło się tylko tu i teraz. Kiedy już skończyli upajać się wolnością, a beztroska zabawa zmęczyła ich na tyle, że zziajani rozłożyli się w cieniu pobliskich drzew postanowili, że nazwą to miejsce Kraina. Tak po prostu.
- Za tym lasem jest na pewno jeszcze fajniej - powiedział Wieżowiec. - To dopiero początek. Musimy odkryć ten świat.
Stokrotka z Marcepanem zajadali znalezione pod drzewami jagody. Marchewa wypatrywał świergocących ptaków.
- Spójrzcie - sielankowy spokój zburzył Okular wskazując niebo. Kłębowisko ciemnych chmur sunęło w ich kierunku zasłaniając powoli słońce. Polanę zaczynał przykrywać mrok.
- Czy to znaczy, że teraz wrócimy do szpitala? - spytał Marchewa. - Nie można nic na to poradzić?
Szarość zaczęła przemieniać się w czerń. Zgodnie z opowieścią Wieżowca oczekiwali powrotu do Smoczej Jamy.
- Co się dzieje? - czyjś głos zdradzał zdenerwowanie i strach. Przecież jeszcze niedawno było tu tak pięknie.
Ciemność pochłonęła ich całkowicie. Urokliwy krajobraz stał się odległym wspomnieniem. Czuli się zagubieni. Odruchowo skupili się w jednym miejscu, chwytając się za ręce.
W pewnej chwili usłyszeli trzask. Dobiegał od strony lasu. Zupełnie jakby coś wielkiego zbliżało się w ich kierunku, miażdżąc napotkane na swojej drodze gałęzie i krzaki. Instynkt podpowiadał im ucieczkę, jednak wszechobecny mrok uniemożliwiał jakąkolwiek orientację. Znaleźli się w pułapce.
- Wracajmy, proszę, wracajmy do szpitala. - Szept Wilhelma przypominał modlitwę błagalną, jednak Stokrotka wątpił, czy Bóg ma jakąkolwiek władzę nad Krainą.
Odgłosy dobiegające z lasu były coraz wyraźniejsze. To, co podążało w ich stronę musiało być ogromne. Stokrotka mógłby przysiąc, że usłyszał charczenie przywodzące na myśl zwierzęta, które widział w ZOO.
Coś chwyciło go za rękę. Zamarł, szybko jednak zorientował się, że to tylko Okular. Przerażony i bliski paniki, nie bardziej zresztą niż Stokrotka, myślący właśnie o ucieczce na oślep, byleby dalej stąd. I wtedy okolicę rozdarł paraliżujący zmysły ryk.
Z lasu wyłonił się Demon.
Stokrotka był przekonany, że jego serce nie wytrzyma i wybije dziurę w klatce piersiowej. W głowie zagnieździł się szum, a rękę ogarnął ból, wywołany zabójczym uściskiem Okulara.
Płonące czerwienią oczy zwróciły się w ich kierunku. Ryk rozsadzał czaszki. Smród zgnilizny i rozkładu zalał całą okolicę, powodując natychmiastowe mdłości. Raj zamienił się w piekło.
Pomimo ogromnej postury bestia szybkimi susami pędziła w ich kierunku. Krzyk przerażenia, jaki wydarł się z gardeł chłopców wydawał się być zwiastunem śmierci. We wszechobecnym mroku widzieli tylko wielkie, czerwone oczy, które zapowiadały krwawą rozprawę z intruzami. Jeszcze chwila i pokryte łuskami łapy wbiją ich w ziemię. Okular wył jak zranione zwierzę, pozostali rzucili się do ucieczki, potrącając się nawzajem i przewracając. Coś uderzyło Stokrotkę w bok. Coś parzyło mu rękę.
Obejrzał się.
Przy nim leżało szpitalne krzesło, a przewrócona świeca zalewała dłoń gorącym woskiem.
3. Demon
W szpitalu nie pamiętano, aby kiedykolwiek w ciągu niespełna miesiąca trzech pacjentów i to z jednej sali doznało wywołującego śpiączkę lub śmierć ataku. Podejrzewano wirus, zakażenie organizmu, czy zatrucie, jednak pomimo wielokrotnych badań i testów nie wykryto ogniwa łączącego te przypadki.
To, czego nie dostrzegali dorośli, dla chłopców było oczywiste. Oni znali wspólny mianownik swojego nieszczęścia. Demon z Krainy czyhał na ich dusze i jeden Bóg mógł wiedzieć, jakie były jego zamiary. Czym on właściwie był? Diabłem? Wcieleniem zła? A może upiornym władcą jednej z nieskończenie wielu krain, której bramę nieświadomie uchylił Wieżowiec? Sielankowy krajobraz polany był jedynie wabikiem dla takich jak oni. Plastrem miodu w rękach krwiożerczej bestii.
Myślę, że zbliżająca się śmierć otworzyła przed nami drzwi do lepszego miejsca.
Jakże mocno mylił się Wieżowiec.
Obraz głodnych oczu krwi tkwił w głowie Stokrotki, niczym drzazga pod paznokciem. Wywoływał ból, wzbudzał niepokój i nie dało się o nim zapomnieć. Wizyta na polanie jakimś cudem nie zakończyła się masakrą. Obudzili się w Smoczej Jamie spoceni i przerażeni, ale cali. Postanowili jak najszybciej o wszystkim zapomnieć. Chcieli wyprzeć Krainę ze swoich pamięci. Kiedy wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, atak dopadł Wilhelma. Pragnęli wierzyć, że to przypadek, zbieg okoliczności, nic więcej. W wyobraźni, a może nie tylko, widzieli jednak potwora przekraczającego bramy ich umysłów. Kiedy powaliło Marcepana, mieli pewność. Po zabraniu Marchewy zdali sobie sprawę, że kolejne pojawienie się Demona jest tylko kwestią czasu.
- Może już się pożywił i zostawi nas w spokoju - Okular wypowiedział swą nadzieję bez większej wiary w spełnienie. W odróżnieniu od Wieżowca, którego stan zdrowia znacznie się polepszył, Okular wydawał się niknąć w oczach. On najbardziej przeżył wyprawę do Krainy i najlepiej jak mógł, nawet kosztem zdrowia odpychał od siebie wizję nadchodzącego zła.
* * *
Poniedziałek przywitał ich pierwszymi w tym roku opadami śniegu. Za oknami skąpa biała pierzyna przykrywała dachy, chodniki i zaparkowane na ulicach samochody. Pacjentom najwyższego piętra szpitala marzyły się sanki i niekończące bitwy na śnieżki.
- Przygotowany? - zapytał doktor Andrzej, zbliżając się do łóżka Stokrotki. - Nie ma się czego bać. To zupełnie bezbolesne. Przysięgam.
A jednak chłopiec się bał. Od rana nic nie jadł, by jak mówiła pielęgniarka nie zafałszować wyników badania. Doktor podał mu lekarstwa i po kilku minutach pchał siedzącego na wózku pacjenta w kierunku windy. Ta miała zawieźć ich na drugie piętro, gdzie znajdował się tomograf. Mimo że lekarz wyjaśnił mu pokrótce, jak będzie przebiegać badanie, to widok urządzenia wywarł na Stokrotce duże wrażenie. Sam fakt, że na czterdzieści minut zostanie zamknięty w komorze bez możliwości ruchu napawał go lękiem.
- Wyobraź sobie, że jesteś kosmonautą podążającym w kapsule na orbitę Ziemi. - Chłopiec postanowił wykorzystać tę radę doktora.
Stokrotka położył się na łóżku. Lekarz usiadł za stojącym obok stolikiem i wystukał na klawiaturze komendę. Chłopiec poczuł, że powoli wjeżdża do komory. Był spokojny. Nie wiedział, czy to zasługa oświetlających go lampek, czy też połkniętych lekarstw. Rzeczywiście, tak jak mówił lekarz, nic nie bolało. Mijały minuty. Myśli krążyły wolne od jakichkolwiek obciążeń. Pierwszy raz od dłuższego czasu czuł się lekki i zrelaksowany.
Początkowo nie zauważył tańczących iskierek. Błyśnięcia były rzadkie, ale z biegiem czasu zyskały na intensywności. Jasne punkty łączył delikatny łańcuszek, formując dziwaczny wzór. Stokrotce przypomniały się łamigłówki z książki od babci, w których trzeba było połączyć ponumerowane kropki i tym sposobem tworzyło się zarysy postaci z bajek. Iskierki utworzyły owal, który powoli zaczynał się zbliżać, powiększając jednocześnie swoją powierzchnię.
Nie wiem, kiedy, ale w pewnym momencie plamka zaczęła rosnąć. Stawała się coraz większa, taka jak człowiek.
Przestrzeń zdawała się załamywać. Wypełniająca go błogość szybko przygasała. Przytępione lekami zmysły zbyt wolno reagowały.
Co się dzieje?
Odrzucający smród spowodował, że chłopiec zaczął się dusić. Blask, który pojawił się nie wiadomo skąd ranił oczy, powodując łzawienie. Stokrotka chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Niemy wrzask rozsadzał mu głowę.
Nie!!! Błagam!!!
Usłyszał charkot i poczuł, jakby coś oślizgłego i obrzydliwego wstrząsnęło mocno jego ciałem. Ostatnim zarejestrowanym obrazem była ociekająca brunatnym śluzem odrażająca postać.
Znany mu świat zawirował i wypluł go w znienawidzonej Krainie.
* * *
Leżał w mokrej, kleistej mazi. Przerażenie sprawiło, że bał się otworzyć oczy.
Potwór mógł go dostrzec i zabić.
Było chłodno, wiatr zsyłał dreszcze i przynosił mdlący zapach zgnilizny.
Gdzie jestem?
Nagle usłyszał coś, jakby nasilające się zawodzenie, płacz. Przezwyciężył strach i rozchylił powieki. To co zobaczył wyrwało z jego gardła okrzyk przerażenia.
Oświetlona setkami pochodni, niezmierzona połać ziemi usiana była morzem bambusowych klatek. W najbliższych Stokrotka dostrzegł powyginane przez cierpienie dziecięce ciała. Właściwie można powiedzieć, że były to szkielety pokryte cienką warstewką skóry. Niektóre zawodziły, inne płakały, część trwała w bezruchu, stając się pożywieniem robactwa. To one były źródłem trupiego smrodu.
Stokrotka nie mógł uwierzyć w koszmar, który próbowały przekazać mu oczy. Pełen grozy zdał sobie sprawę, że on również tkwi w jednej z takich klatek.
Boże, proszę, uratuj mnie!
Poprzez bambusowe kraty dostrzegł wpatrujące się w niego lśniące diamenty oczu. Były jedyną iskierką życia na szarej, kościstej twarzy. Ledwo widoczne usta poruszały się, nie znajdując sił na wypowiedzenie choćby jednego słowa. Pomimo iż istota wyglądała, jakby coś wyssało z niej całe wnętrze, Stokrotka ją poznał. Po oczach. Choć to nieprawdopodobne, wpatrywał się w niego Marcepan.
- Zeżre nas - wyszeptał, po czym opadł wyczerpany w brunatną breję.
Umrę tu. Zgniję z nimi wszystkimi.
Okolicę rozorał ryk. Dzieci z jeszcze większym szlochem skuliły się w swoich klatkach.
Z jaskini wyłonił się Demon. Stokrotka po raz pierwszy zobaczył go w całej okazałości. Potwór był ogromny jak drzewo, pokryty zielonym śluzem i czymś przypominającym łuski. Płaskie nozdrza wyrzucały co jakiś czas parującą wydzielinę, zaś oczy świdrowały okolicę w poszukiwaniu ofiary. Z uzbrojonego w czarne zęby pyska wydobywał się charkot. Wyglądał jak zwierzę, jednak obdarzone mroczną inteligencją.
Potwór zwrócił się ku najbliższej klatce. Więzień oplótł rękoma kraty.
- Nie!!! - krzyczał znajomy głos. - Nie mnie. Przecież zrobiłem, co chciałeś!!!
Demon spojrzał na sąsiednią klatkę. Okular kiwał się spokojnie, zupełnie oderwany od rzeczywistości. Potwór jednym ruchem roztrzaskał pręty, wbił szpony w brzuch chłopca, po czym uniósł go w górę i zatrzasnął w potężnych szczękach. Fontanna gęstej krwi zalała miejsce rzezi. Strach i panika uniosły się nad Krainą.
Stokrotka stał jak sparaliżowany. Nie kontrolował się zupełnie. Rozszerzone w przerażeniu oczy wędrowały gdzieś hen daleko.
Wtem jego spojrzenie natknęło się na żar czerwonych ślepiów. Dostrzegł w nich cierpienie rozrywanych ciał, męki dusz, którymi pożywiał się Demon i ogromny, nienasycony głód. Najgorsze jednak było to, że władca Krainy patrzył dokładnie w jego kierunku.
* * *
Jeszcze nigdy nie odczuła takiego uderzenia Pola. Runęła na fotel, upuszczając szklankę z gorącą herbatą. Rozbryźnięty na podłodze płyn palił stopy, płuca zaś bezskutecznie upominały się o kolejną porcję tlenu. Dopiero po chwili zdołała złapać dech i nieco się uspokoić. Na szczęście krople nasercowe i tabletki obniżające ciśnienie znajdowały się na stoliku obok. Ściągnęła nasiąknięte wrzątkiem skarpety i zażyła leki, nawet ich nie popijając.
„Oddychaj spokojnie, bo wykitujesz na tym fotelu”.
Coś musiało się stać i to niewątpliwie bardzo złego.
„Wieżowiec”.
Emisja chłopaka była niezwykle silna, ale niemożliwe, aby odczuła ją aż w swoim domu. Z drugiej strony, jeśli nie jego Pole ją zaatakowało, to czyje?
Zegar pokazywał dwudziestą trzecią. Nie mogła siedzieć z założonymi rękami. Postanowiła udać się do szpitala i na własne oczy przekonać, co się dzieje.
Na tyle, na ile starczyło sił, przebrała się - nie przywiązując szczególnie uwagi do tego, co zakłada - następnie weszła do łazienki, by nieco się odświeżyć. Zimna woda powinna przywrócić jej koncentrację.
Odbicie w lustrze zdradzało zmęczenie. Każdy przeżyty rok zaznaczał się na twarzy kolejnymi zmarszczkami. Nie wstydziła się ich, przypominały bowiem, że cokolwiek robiła, nie zmarnowała swoich dni.
Przemyła twarz wodą i gdy ponownie spojrzała w lustro zamiast własnego odbicia dostrzegła to.
Oczy.
Wpatrywały się. Intensywnie i chytrze.
Lęk w jednej chwili napełnił żyły ogromną dawką adrenaliny. Kobieta natychmiast się odwróciła, by upewnić się, że jest sama w pomieszczeniu. Kolejne spojrzenie w lustro przekonało ją, że to co się w nią wpatrywało, pochodziło zza szklanej tafli.
- Co jest? - wysapała przerażona. Mogłaby przysiąc, że widziadło uśmiechnęło się. Postać ze świdrującym wzrokiem przypomniała jej posągi diabłów z florenckich świątyń. Wykrzywione twarze sług piekieł straszyły przepojonymi chytrością obliczami. Po chwili coś, co zalęgło się po drugiej stronie lustra, rozmyło się powoli. Wtedy Ali dostrzegła dziesiątki nieostrych kształtów, jakby ludzkich twarzy, ale zdeformowanych i nienaturalnych. Kiedy rozwarły usta w niemym krzyku, wizja znikła, lustro zaś powróciło do roli etatowego odbijacza świata rzeczywistego. Serce Ali szamotało się w klatce piersiowej. Zatoczyła się, opadając na sedes.
„Znalazł mnie. Po tych wszystkich latach dopadł i nie odpuści”.
Po raz pierwszy w życiu poczuła się bezsilna. Była za stara i za słaba, by zmierzyć się z czymś, co w każdym calu ją przerastało.
* * *
Gdy mgła zaczęła tracić na intensywności, rozpoznał zarys znajomej postaci. Wieżowiec siedział naprzeciwko i nie odzywał się. Byli w jaskini. Ciemnej, mroźnej i wilgotnej, jednak stokroć przyjaźniejszej od bambusowej klatki. Jedyne źródło światła stanowił żarzący się na kamieniu kawałek węgla. Stokrotka nie wiedział, gdzie podziało się pole pełne zamęczonych dzieci, jednak odczuwał ulgę, że nie musi przeżywać strachu, jaki tam mu towarzyszył. Czy to Demon uwięził ich w tej jaskini?
- Zagnieździł się w mojej głowie i nie ma zamiaru odejść - powiedział Wieżowiec, dostrzegając, że kolega się ocknął. Drżący słaby głos, jak i sama postać były cieniem tego ze Smoczej Jamy.
„To on błagał Demona o litość”.
- Wie, że mogę wpuszczać go do naszego świata i każe szukać dla siebie ofiar - kontynuował. - Ty też możesz to robić, choć nie wiem dlaczego. Nie zabije nas, jeśli będziemy mu służyć. Nie chcę tu zostać. Widziałeś, co zrobił z Okularem?
Stokrotka usłyszał szloch. A więc i Wieżowiec został porwany do Krainy. W pewnym sensie cieszył się z obecności kolegi, łatwiej było mu znieść przejmujące uczucie strachu.
- Możemy wrócić do domu? - zapytał z nadzieją.
Płacz ustał. Chłopiec po przeciwnej stronie otarł zmęczone oczy.
- Tak, ale musimy go karmić - odparł. - Inaczej pożre nas w kawałkach. To najbardziej zły z diabłów, zrobi to z przyjemnością.
Stokrotka chciał jak najszybciej wrócić do domu. Tęsknił za rodzicami i szpitalem, nawet jeśli kojarzył mu się tylko z bólem i chorobą. To, co przeżył w białych salach urozmaiconych kolorowymi malunkami, było niczym w porównaniu z męczarniami w Krainie.
Wieżowiec świdrował go wzrokiem, jakby chciał odczytać myśli Stokrotki. Ten jednak skamieniał nagle, bowiem ponad ich głowami to, co wydawało się brunatną skałą, rozwarło powieki.
* * *
Sen nadszedł cicho i niespodziewanie, po czym rozpoczął leniwy rejs, niczym żaglowiec na bezwietrznym morzu. Te kilka chwil ukojenia dawało odpoczynek przemęczonemu umysłowi i wyczerpanym mięśniom. Choć pokój lekarski nie był najlepszym miejscem do odpoczynku, to w tej chwili każda w miarę cicha przystań wydawała się zbawieniem. Nawet fakt, iż twarda i przykrótka kanapa nie oferowała wymarzonego komfortu, nie przerywał spokojnego dryfu po niekończącej się otchłani snu. Dwudziestogodzinny dyżur dał mu mocno w kość. Andrzej przewrócił się na bok, zagłębiając się jeszcze bardziej w błogi stan relaksu, kiedy brudne łapy rzeczywistości zaczęły go wyciągać ku powierzchni. Łup, łup, łup. Dobiegające z oddali dźwięki zamazały obrazy snu. Rozchylił klejące się powieki, rozpoznając głos stojącej w drzwiach pielęgniarki.
- Panie doktorze, Małkowski i Szymanek odzyskali przytomność!!! - Dziewczyna niemal wykrzyczała niewiarygodny komunikat.
Andrzej natychmiast oprzytomniał, zerwał się i w ostatniej chwili chwycił oparcia kanapy, w przeciwnym razie bowiem runąłby na podłogę. Ścierpnięta noga nie utrzymała jego ciała.
- Parametry? - zapytał.
- Są stabilni. Co prawda mówią bez ładu i składu, ale wydają się być w porządku.
- Już idę.
Dziewczyna opuściła pokój. Lekarz podszedł do umywalki i przemył zaspane oczy.
Wrócili, pomyślał. To nie jest żadna pieprzona klątwa, a Jama nie jest przeklęta. Skąd te kretyńskie pomysły? Wyleczy ich i udowodni, że śmierć pozostałych dzieciaków to tylko tragiczny zbieg okoliczności.
Korytarz mruczał ciszą. Andrzej dotarł na OIOM po dwóch minutach. W sali, gdzie leżeli Stokrotka i Wieżowiec, byli już pediatra i trzy pielęgniarki. - Właśnie pobraliśmy krew do badań - powiedział lekarz. - Stan ogólny dobry. Są przytomni.
Chłopcy wpatrywali się w sufit otępiałym wzrokiem. Andrzej sprawdził reakcje, po czym wydał pielęgniarkom dyspozycje dotyczące leków. Kobiety natychmiast opuściły salę.
- Co pan o tym myśli? - spytał pediatrę.
- Trudno powiedzieć, według mnie...
Drzwi do sali trzasnęły o ścianę. Andrzej rozpoznał Babcię Ali dopiero po dłuższej chwili. Blada sylwetka o zapuchniętych oczach i drżących rękach w niczym nie przypominała charyzmatycznej staruszki z fundacji. Wydawało się, że zaraz opadnie na ziemię.
- Czy oni...? - wycharczała, nie mogąc oderwać wzroku od łóżka, na którym leżał Wieżowiec.
- Spokojnie - lekarz skoczył ku chwiejącej się kobiecie i w ostatniej chwili złapał ją za ramiona, ratując przed upadkiem. - Czy pani mnie słyszy!!!?
W tym momencie krew trysnęła z nosa Babci. Pediatra uchwycił Ali za drugie ramię, pomagając Andrzejowi ułożyć ją na leżance.
- Siostro!!!
Ciało Babci Ali z trudem utrzymywane przez mężczyzn rzucało się w niekontrolowanych drgawkach. Po chwili zwiotczało i zamarło.
* * *
Świat rozmył się jak obraz w lustrze. Słyszała krzyki, lecz odległe i niezrozumiałe. Była lekka i bezwładna. Płynęła. Wydawało się, że dochodzi ją głos, znajomy - sprzed lat. Namawia do wędrówki, obiecując niezapomniane przeżycia.
Jest młoda i ciekawa. Nie chce stracić niczego z czekających na nią atrakcji.
- Dobrze, Jakubie - odpowiada. - Z przyjemnością.
Świat wiruje tysiącem kolorowych tęcz i w końcu któraś porywa ją na tajemniczy szlak.
Tylko skąd te drzewa i szare obłoki?
* * *
Zima odchodziła, nie dając się sobą nacieszyć. Stokrotka tęsknił za słońcem, tymczasem z okna widzieli jedynie szary krajobraz nigdy niepoznanego miasta.
- Zagramy ? - zapytał Pszczoła, rozkładając na stoliku kolorową planszę. - Tym razem ja mam czerwone. Zielone zawsze przegrywają.
Stokrotka pokręcił głową. Nie chciało mu się grać. Wolał przyglądać się przejeżdżającym ulicami samochodom. Wyobrażał sobie, iż kiedyś zasiądzie za kierownicą jednego z nich. Najlepiej policyjnego radiowozu.
Rozłożył na łóżku komiksy, jednak stracił zapał do tworzenia nowych historii. Nawet nie prosił już taty o czytanie kolejnych opowieści. Wiedział, że rodziców to zaniepokoiło, ale byli tak szczęśliwi poprawiającym się stanem jego zdrowia, że nie wypytywali zbytnio o przyczyny porzucenia dawnego hobby. Tymczasem Stokrotkę opuściła wiara w supermoc mogącą przeciwstawić się złu. Nie było takiej siły.
W łóżku, jeszcze kilka tygodni temu zajmowanym przez Okulara, leżał rudowłosy chłopiec o twarzy pokrytej piegami. Nazwali go Wiewióra. Razem z Pszczołą trafili do Smoczej Jamy przed tygodniem. Stokrotka nie wiedział, na co chorowali i wcale nie był tego ciekaw. Niemniej zdawał sobie sprawę, że stan Wiewióry jest o wiele poważniejszy. Chłopiec szlochał wieczorami, często zwijał się z bólu, wtedy pojawiała się pielęgniarka i wstrzykiwała coś do pojemnika cienkimi przewodami łączącego się z ciałem. Potem zasypiał.
Podczas nielicznych chwil, gdy Wiewióra czuł się lepiej, natychmiast obok pojawiał się Wieżowiec i zagadywał. Stokrotka nie chciał tego słyszeć.
- To wspaniale, że tak go wspierasz - powiedziała mama Wiewióry, widząc, iż chłopcy doskonale się dogadują. - Cieszę się, że mały trafił właśnie do waszej sali.
Wieżowiec delikatnie tkał sieć, a Wiewióra z każdym dniem mocniej się w niej zagłębiał. Widok nadziei na twarzy piegusa sprawiał, że Stokrotce chciało się płakać. Nie wtrącał się jednak, wiedział, że nie może. To była sprawa Wieżowca. Później przyjdzie pora, by i on się wykazał.
- Może jednak zagramy, zanim każą nam spać - powiedział po namyśle do Pszczoły.
Szeroki uśmiech zagościł na twarzy kolegi.
- Super, masz zielone.
Po godzinie złożyli planszę do pudełka i położyli się do łóżek. Stokrotka przegrał. Taki miał plan.
Pielęgniarka zgasiła światło, życząc im dobrych snów. W sali zapadła cisza. Noc była udręką, przynosiła koszmary i lęki. Stokrotka czuł, że za każdym razem, gdy zapada zmrok, ich prześladowca prześlizguje się pomiędzy łóżkami, delektując się zapachem strachu i niepewności. Syci się widokiem ofiary, którą mu przygotowano. Chłopiec nigdy nie otwierał oczu, gdy gasło światło. Wierzył, że to może pomóc.
Delikatny powiew zmroził go do stóp. Rozpoznał zgniłą woń. Nie tak intensywną jak w Krainie, ale równie odrażającą. Poczuł ciepło na udach i zdał sobie sprawę, że zrobił siku do łóżka. To nieważne. Modlił się tekstem nauczonym przez babcię - jedynym, który pamiętał.
Aniele Boży Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór...
Zostaw mnie!
Przygniatająca siła niepokoju liznęła go tylko, po czym odpłynęła. Po chwili Stokrotka usłyszał cichy jęk Wiewióry. Nie odważył się otworzyć oczu. Zakrył głowę poduszką.
Strzeż mnie od wszystkiego złego...
Wiedział, że poranek przyniesie ponure wiadomości, a kolejne dni spotęgują smutek. Rozpoczęła się pora karmienia.
E. K. Jozpaz
TESTAMENT
CIOTKI STEFANII
E. K. Jozpas
CV
Imię i nazwisko/Pseudonim: E. K. Jozpas
Data urodzenia: dla Europejczyków mieści się w znaku Skorpiona, a dla Chińczyków - smoka
Miejsce urodzenia: szpital położniczo-ginekologiczny im. L. Hirszfelda we Wrocławiu
Pochodzenie społeczne: inteligenckie (za przeproszeniem)
Edukacja: zakończona dyplomem magistra prawa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza
Wyznanie: jedyne słuszne
Stosunek do służby wojskowej: notorycznie negatywny
Stan rodzinny: 2+2
Miejsce zamieszkania: senne miasteczko na zachodzie Wielkopolski
Praca zawodowa: poważna jak licytacja komornicza
Zainteresowania: szerokie: od historii do matematycznych gier logicznych.
Ś
mierć ciotki Stefanii wyzwoliła w nim uczucie ulgi, które szybko przeszło w radosne podniecenie na myśl o spadku. Wreszcie me będzie juz musiał niczego udawać, nawet przed sobą. Skończą się wymuszone telefony typu: „Jak się cioteczka czuje? Nie brakuje niczego? Sewerka wszystko kupiła? Taka niezastąpiona?”.
Od lat drażniło go to wredne babsko, bez skrupułów wkradające się w łaski ciotki Milerowej. Realizując swoje plany, nadskakiwała, przymilała się, w lot odgadywała myśli Starszej Pani, mając oko z pewnością na to samo, co on.
Ciotka mieszkała na drugim piętrze niegdyś ekskluzywnej, a dziś wyjątkowo obskurnej czynszowej kamienicy. Przed wojną wraz z mężem, znanym w mieście aptekarzem, zajmowali pięciopokojowy apartament, z którego okien widać było pałac Websky'ego.
Kiedy wyzwoliciele przynieśli upragnioną wolność i sprawiedliwość, a wszyscy nareszcie musieli mieć po równo, przypadły im dwa pokoje od podwórza. W mniejszym upchali szafy z książkami, gdański fotel i mały stolik na cienkich nóżkach. Duży zaś musiał pełnić funkcję sypialni, jadalni i pokoju gościnnego. W niewielkiej zaś nyży urządzono kuchnię i zamontowano wannę - „dwa w jednym”. Milerowie nigdy jednak nie narzekali, bo szczęściem było już samo pozostanie we własnym mieszkaniu.
Sam lokal nie przedstawiał wielkiej wartości. Obniżał ją nie tylko brak łazienki, toalety czy centralnego ogrzewania, ale głównie fatalne położenie w centrum mocno zaniedbanej dzielnicy będącej obecnie gettem wyrzutków wielkomiejskiego społeczeństwa. Natomiast upchane w dwóch pokojach zabytkowe meble, porcelana, obrazy, srebra czy choćby sam zbiór książek stanowiły dla znawcy nie lada kąsek. O nie warto było walczyć.
Andrzej nie lubił tego miejsca, w którym z rzadka gościły promienie słoneczne, nie przepadał też za lokatorami, głównie za starym stryjem o chudej twarzy i wyłupiastych oczach przenikliwie i z wyraźną niechęcią patrzących na dzieci. Nawet kiedy ten zmarł, podczas każdej wizyty bratanek czuł na plecach jego badawcze spojrzenie i ten mdlący zapach starości pomieszany z tytoniem.
Teraz nareszcie uwolni się od obojga stryjostwa, ich mrocznego domostwa i cudzych wspomnień wiszących w powietrzu jak pajęcze sieci. Obrzydliwość!
Jadąc na wezwanie Sewerki, podliczał w myślach z grubsza, ile zdoła uzyskać ze sprzedaży odziedziczonych dóbr. Wyszła z tego niezła suma.
Przemknęło mu w pewnej chwili przez myśl, że właściwie to on nawet nie wie, jacy to byli krewni, ale do diabła z tym. Grunt, że będzie kasa. Teraz miał o wiele ważniejsze sprawy do rozstrzygnięcia. Kiedy więc gosposia zadzwoniła z tą, mówiąc szczerze, radosną wiadomością, natychmiast pomyślał o zabezpieczeniu przed nią kosztowności rodzinnych. No bo jak by nie patrzył, był przecież najbliższą i jedyną dla ciotki Stefanii rodziną.
- To straszne! - jęknął z udawaną boleścią. - Kiedy to się stało? Niech Sewerka nigdzie nie wychodzi! - rozkazał. - Zaraz tam będę! - ruszył ciasną starą corsą, widząc się już za kierownicą wygodnego nowego mercedesa.
* * *
Sewerka czuwała przy truchle ciotki. Przygarbiona i zapłakana wyglądała na starszą, niż była w rzeczywistości i już nie tak pewną swego, jak za życia Starszej Pani.
- Kiedy weszłam - zaczęła opowiadać, ocierając oczy chusteczką - pani Stefania leżała na kanapie, jakby spała - zaczęła znowu chlipać. - Położyłam na stole zakupy i...
- Dzwoniła Sewerka na pogotowie? - przerwał jej zniecierpliwiony.
Pokręciła przecząco głową i mocno wysiąkała nos w chustkę.
- Trzeba zadzwonić - wyjął telefon komórkowy i kiedy wystukiwał trzy dziewiątki, przez głowę przeleciała mu nagle myśl, że powinny to być trzy szóstki.
* * *
Niecałe pół godziny później, kiedy obie kobiety, każda w inny sposób, opuściły mieszkanie, rozpoczął drobiazgowe przeglądanie szuflad i półek z bielizną w poszukiwaniu gotówki, kosztowności i książeczek oszczędnościowych. Nic.
- Co jest, do cholery! - mruczał do siebie coraz bardziej zdenerwowany. - Ciotka nie mogła przecież roztrwonić całej krwawicy stryja, musiała gdzieś zachomikować pieniądze. Stary nie zdążył wprawdzie dać z siebie wiele nowej Ojczyźnie, ale kochał ją szczerze i wykonywał wszystkie aptekarskie normy z nawiązką, więc jakąś emeryturę po nim przecież dostawała!
Ruszył w stronę biblioteki. Zza okładki pierwszej wyjętej książki wyleciały jakieś kartki. Schylił się i przeczytał: „Ja, niżej podpisana... - przełknął ślinę z emocji - zapisuję cały swój majątek w postaci: sypialni dębowej składającej się z szafy trzydrzwiowej z lustrem kryształowym owalnym, łóżka podwójnego wraz z dwoma nakaslikami... - niecierpliwie przeleciał wzrokiem na następną stronę - ...jadalnię orzechową w stylu... - przesunął wzrok niżej - trzydrzwiową bibliotekę gdańską wraz ze zbiorem 384 woluminów... - poleciał na koniec - Sewerynie Pampuch zamieszkałej...”
- Wiedźma! - krzyknął. - Stara lampucera! Niech cię piekło pochłonie! - z furią podarł testament w drobne kawałeczki i wsunął je do kieszeni. Trzęsąc się z emocji, wyjął komórkę i zadzwonił do żony. Była poza zasięgiem.
- O, niedoczekanie! Dość ją za życia skubałaś! Wystarczy! Teraz moja kolej!
Nagle usłyszał w zamku szczęk klucza. Do pokoju weszła Sewerka. Rzuciła na stół torebkę i ciężko usiadła w głębokim skórzanym fotelu.
- Sewerka może już iść, powiadomimy o pogrzebie - rzucił przez ramię, ale gosposia nawet nie drgnęła. - Niech już idzie! Muszę zostać sam! - podniósł głos, ale ta nadal siedziała z niewzruszoną twarzą, myśląc nad czymś intensywnie. - Wynoś się! - stracił panowanie nad sobą i postąpił krok w jej stronę.
Kobieta bez pośpiechu wstała i skierowała się w stronę kotary zasłaniającej wejście do nyży. To go rozwścieczyło. W dwóch susach dopadł zasłony i szarpnął z całej siły. Ani drgnęła. Zdziwiony szarpnął raz jeszcze. Materia stawiała wyraźny opór.
- Co jest, do cholery? - oprzytomniał gwałtownie. Zmierzył się z kotarą ponownie. Bez powodzenia. Czuł, że wpada w panikę. Odwrócił się i przeleciał pokój wzrokiem. Zobaczył na stole srebrny lichtarz, chwycił za podstawę, ale nie mógł go unieść. Histerycznie na oślep zaczął łapać różne przedmioty, ale i te wyraźnie mu się opierały. Miotał się po całym pokoju jak oszalały, serce ze strachu podchodziło do gardła, brakowało mu tchu, jednym szarpnięciem rozerwał pod szyją koszulę, potykał się o dywan, meble, które jakby zapuściły korzenie, wrosły w podłogę. W końcu upadł i wtedy z nyży wyszła Sewerka.
- Sewerka! Słyszy mnie pani, do diabła! - zawołał z całych sił, ale usłyszał tylko świszczący bełkot. - Tu jestem!!! - podniósł rękę, ale kobieta rzuciwszy jeszcze raz obojętne spojrzenie na pokój, ruszyła do drzwi. Spróbował się czołgać w jej stronę, darł bezsilnie dywan paznokciami, ale nim dobrnął do progu, wyszła, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Został sam. Spojrzał na okna, za którymi zapadał zmierzch. Z wielkim trudem podniósł się i zrobił parę kroków. Zauważył, że kiedy jest sam, porusza się z dużo większą swobodą. Doszedł do wyjścia i chwycił klamkę. Nawet nie drgnęła. Nadludzkim wysiłkiem uchylił muślinową firankę i spojrzał na pusty, ciemny korytarz.
Nagle poczuł czyjąś obecność. Odwrócił się w momencie, kiedy drzwi od sypialni się uchyliły. Pokój wypełnił znany mu stęchły zapach starości i tytoniu. A więc jest tutaj. Stryj tu jest. I znowu to przenikliwe spojrzenie zjeżyło Andrzejowi włosy na głowie. Ze strachu cały zwilgotniał. Zadrżał.
Zapragnął nagle znaleźć się obok zielonego kaflowego pieca, który dawał mu w dzieciństwie poczucie ciepła i bezpieczeństwa. Dotarł tam z trudem i oparł twarz o zimne kafle. Zamknął oczy, a kiedy je otworzył, zobaczył ciotkę stojącą bez ruchu w drzwiach sypialni, ze spuszczonymi rękami, poważną, zamyśloną. - Zwariowałem, zwariowałem - szeptał do siebie, bojąc się własnego głosu. - To sen, to tylko koszmarny sen, obudzić się, obudzić! Osunął się na podłogę obok pieca i zwinął w kłębek jak pies. Ciałem jego znów wstrząsały dreszcze.
W oknach oficyny po przeciwnej stronie zapalały się pierwsze światła. W jasnej smudze ujrzał siedzącego przy stole stryja. Ciotka stała z założonymi rękami przy ciężkiej aksamitnej storze wpatrzona w okna naprzeciwko. Obserwował ich, leżąc pod piecem. Z tej perspektywy wydawali się więksi i jeszcze bardziej przerażający. Zerwał się na równe nogi. Wyraźnie go nie dostrzegali. Nagle poczuł słodkawy odór spalonego mięsa, żołądek powędrował mu do gardła. W pokoju pojawiła się na wpół zwęglona postać. Okrążyła stół i zasiadła do fortepianu. Poznał ją! To Frabetzówna! Profesorka muzyki. Kiedy był dzieckiem, widział, jak wyskoczyła z płonącego mieszkania na piątym piętrze w kamienicy obok. Obraz spadającej żywej pochodni prześladował go długo, później o nim zapomniał. Aż do dziś.
Przy kartach oprócz stryja siedziała łysa starucha bez uszu, z wymalowanymi groteskowo ustami i brwiami, z krwawą raną w miejscu nosa. I ją pamiętał doskonale, to Kociara. Tak wszyscy za nią wołali, bo trzymała w mieszkaniu na parterze mnóstwo kotów i śmierdziała kocim moczem. Nigdy nie pokazywała się nikomu z gołą głową, podobno była łysa, tylko zawsze w wysokim szmacianym turbanie. Nikt nie wiedział, kiedy zmarła, aż z mieszkania wydobywać się zaczął trupi fetor. Po wyważeniu drzwi znaleziono ją leżącą w ubikacji w otoczeniu kotów, które zdążyły wyżreć jej nos i uszy.
Siedziała teraz naprzeciw stryja i przyglądała mu się natrętnie znad kart. Obok niej sterczał na krześle tułów bez głowy w kolejarskim mundurze. To był znany w kamienicy pieniacz i psychopata, stary Kwapisz, któremu syn po pijaku odrąbał siekierą głowę. Ciotka była więc czwartą do brydża.
Obserwując z daleka to upiorne towarzystwo, poczuł, jak obłęd popycha go w otchłań spokoju. Panika ustępowała powoli miejsca ciekawości. Oderwał się od pieca, by postąpić w ich kierunku. Nadal nie zwracali na niego uwagi. Podszedł do ciotki i dotknął jej włosów. Jego ręka przeszła na wylot, a on nie poczuł nic, nawet zagęszczenia powietrza, którego się spodziewał. Wzdrygnął się mimo woli. Ciągle jeszcze nie mógł się oswoić z tą koszmarną sytuacją. Wiedział już, był prawie pewny, że nie jest to stan oniryczny, tylko psychiczny. Ma omamy, oszalał. Tylko co robić dalej?
Usiadł w bujanym fotelu i zaczął się nad tym zastanawiać. Nie czuł mijającego czasu, był jak dziurawe rzeszoto, przez które wszystko przelatuje bez śladu. Okna w oficynie zaczęły jedne po drugich gasnąć, aż w pokoju zapanowały całkowite ciemności. Słychać było tylko uderzanie kart o blat stołu i szelest przewracanych kartek w bibliotece. Kiedy srebrna tarcza księżyca wspięła się ponad dachy, trupia poświata wyłuskała z ciemności widma. Na krótką chwilę znów poczuł strach spotęgowany obrzydliwą wonią: mieszaniną zatęchłej piwnicy, naftaliny, mdlących perfum, tytoniu, wyziewów starego ciała i słodkawej pieczeni.
Zamknął oczy, mając nadzieję, że odgrodzi się w ten sposób od makabry, w jakiej tkwił, od życia po życiu swojego stryjostwa, które na jotę się nie zmieniło, w którym odwiedzają ich nawet ci sami znajomi...
Kiedy noc zaczęła tracić siły w walce z nacierającym świtem, usłyszał trzask otwieranego okna i poczuł chłodny powiew niosący smród kipiących śmietników. Otworzył oczy. Na szarym tle otwartego okna dostrzegł kobiecą postać. Weszła lekko na parapet, ugięła kolana, gotując się do lotu, wyciągnęła przed siebie ramiona, odbiła się, zapłonęła i poszybowała jak płonący ptak. Żółto-czerwony blask płomienia odbił się w szybach okien w oficynie. Nie słychać było upadku. Jakby wessała ją próżnia...
* * *
Ranek zastał go tkwiącego w bujanym fotelu. Gracze zniknęli, jakby rozpłynęli się w blasku poranka, zabierając ze sobą wszystkie zapachy (odory) upiornej nocy. On sam zaś zapadł w dziwny letarg, półsen bez marzeń.
* * *
Musiało być koło południa, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w drzwiach. Weszła Sewerka ubrana na czarno. Położyła jak zwykle torebkę na stole i przysiadła na chwilę. W końcu westchnęła, wstała, otworzyła okna, przesunęła bez najmniejszego wysiłku bujany fotel wraz z nim bliżej pieca i schyliła się po leżącą na podłodze książkę. Zza okładki wypadły jakieś kartki. Wzięła je do ręki i zaczęła czytać. Pobladła i usiadła z wrażenia. W tej samej chwili zadźwięczał dzwonek u drzwi. Sewerka poszła otworzyć. Do pokoju weszła Anna i... On we własnej osobie! Zabrakło mu tchu. Ten widok zmroził krew w jego żyłach, przeraził bardziej, niż cała ubiegła noc. Ścisnął poręcze fotela z taką siłą, jakby miało to przywrócić go do rzeczywistości. Spróbował się podnieść, podbiec do żony, ale jego ciało znów odmówiło posłuszeństwa. Zwisało z fotela jak szmaciana kukła. Mógł tylko patrzeć z upiornym zdumieniem na siebie samego, na Andrzeja będącego całkiem inną, autonomiczną istotą. - Anna! - zaczął wołać rozpaczliwie. - Anna! - ale jego głos odbijał się od ścian i wracał do niego bezgłośnym echem. Mógł tylko bezsilnie przyglądać się całej tej groteskowej scenie.
W trójkę usiedli przy stole i On wziął od Sewerki testament ciotki Stefanii, przeczytał go uważnie i oddał żonie. Anna w milczeniu przebiegła go wzrokiem i odłożyła na stół. Milczenie przerwała Sewerka:
- Panie inżynierze, ja naprawdę nie wiem, Starsza Pani zameldowała mnie tu wprawdzie, ale te wszystkie meble, po co mi one? Ja nie mogę, nie chcę - mówiła nieskładnie, speszona całą sytuacją.
- Pani Seweryno...
Patrzył ogłupiały na siebie, jak wstaje od stołu i zmierza w kierunku bujanego fotela, wahając się przez moment, czy na nim nie usiąść. Na nim, czyli na jego kolanach, to znaczy na swoich kolanach. Ze strachu zamknął oczy i słuchał dalej.
- Musi pani, taka była wola cioci Milerowej. To za pani oddanie i wierność.
- Ależ co pan mówi! - broniła się Sewerka.
- Niech pani nie zaprzecza - uciął stanowczo i usiadł w zajętym przez siebie samego fotelu, zakładając nogę na nogę. - Niech woli ciotki stanie się zadość. Jednak - podniósł palec, uśmiechając się sympatycznie - gdyby chciała pani coś z wyposażenia sprzedać, zwrócimy się o zachowek. - Dureń! Dureń! - żachnął się i wysunął z wysiłkiem zza swojego ramienia, przysiadając w kucki na poręczy fotela.
- Panie inżynierze, ależ ja... - Sewerka broniła się jeszcze przed majątkiem, który On sam pchał jej w łapy.
- Oczywiście, nie cały od razu...
- Chłopie, zwariowałeś! Litości! Przecież tu są setki tysięcy! - próbował powstrzymać sam siebie, nie wierząc własnym uszom.
- Z zachowku wystarczy nam, powiedzmy - tu się zawahał - dziesięć procent, zgoda? Dziesięć procent od każdej sprzedanej przez panią rzeczy - wyjaśnił jeszcze dla pewności.
- Panie inżynierze, mój Boże! - Sewerka złapała się za głowę. - Taki majątek! Bardzo lubiłam Starszą Panią i nie opiekowałam się nią dla tych papierów czy testamentu, jak mu tam - miętosiła chustkę w ręku. - Wolałabym, jeśli państwo pozwolą, zostawić sobie parę drobiazgów, a resztę proszę sprzedać. Ja się na tym przecież nie znam, co, za ile? Bożeż ty mój! - wykrzykiwała co chwila.
- No, porządna stara - uspokoił się trochę. - Anno - Andrzej zwrócił się do żony, która zdawała się z uwagą przyglądać bujanemu fotelowi - może ty będziesz mądrzejsza! Trzeba sprzedać wszystko, a stara niech weźmie te nasze meble z piwnicy, dla niej w sam raz, co jej po tych antykach?
- Wiesz, kochanie - Anna zbliżyła się i pogładziła poręcz tuż obok jego ręki - ten bujak bym sobie zatrzymała. - Pani Seweryno - zwróciła się do starej - proszę nam powiedzieć, co zechce pani sobie zostawić. Pozostałe przedmioty spiszemy i...
- Idiotka! Idiotka!!! - wył z bezsilności i walił dłońmi w oparcie fotela. - Tyle pieniędzy zostawić tej starej oszustce! - Idźcie, do cholery nagłej! Nie mogę tego słuchać!
- Daj spokój kochanie - Andrzej wstał, obejmując ją wpół. - Kupię ci ładniejszy.
Kiedy wyszli, znowu zapadł w odrętwienie, półsen, letarg. Na dnie czaszki kołatała się jednak myśl o swojej głupocie. Swojej?
* * *
Całe popołudnie spędził w swoim fotelu, z którego już nawet nie próbował się podnieść. Otaczali go znowu Milerowie i ich goście. A jego nos atakowały wszelkie zapachy związane z piwnicą, cmentarzem i starą szafą pełną naftaliny i papierosowego smrodu.
Towarzystwo noc spędziło na grze w karty i słuchaniu Fogga i German, też zaświatów. Odważył się w końcu opuścić fotel i wykorzystał to na prowokowanie sytuacji, w których zostałby wreszcie zauważony, bez względu na konsekwencje. Wypominał więc im głośno dziwaczne gusta, próbował zabierać i mieszać karty, rozlewać wiśniówkę, gasić śmierdzące fajki, ale wszystko bezskutecznie. Duchy, jak zwykle, go nie widziały, nie słyszały, ani nie wyczuwały jego zapachu. Zastanawiał się, gdzie właściwie się znalazł? Kim był, skoro nie widzieli go również ludzie? Bo chyba nie duchem, skoro jego nos działał prawidłowo. On tu czuł pieniądze, duże pieniądze. I one, te właśnie pieniądze będą jego.
* * *
Przed wschodem słońca znów mógł podziwiać ostatni lot Frabetzówny, Płonącej Pochodni, jak ją nazwał. Słyszał nawet skwierczenie palącego się ciała i szelest płomieni - skrzydeł.
Rano wróciła Sewerka i rozgościła się z całym swoim marnym dobytkiem. Po południu zjawili się pierwsi kupcy. W ciągu kilku dni zniknęła zabytkowa dębowa sofa, tylko dziesięć procent dla niego, nie mógł tego przeboleć, i kilka cennych obrazów. Kobieta zostawiła sobie ukochaną „Ostatnią Wieczerzę”, przed którą co wieczór klękała, by później zasnąć snem kamiennym, nieświadoma bogatego nocnego życia, które toczyło się wokół niej.
W piątek przyszli po chippendale, a w sobotę wyjechał fortepian. Zrobiło się luźniej. Tej nocy stryj wyciągnął stradivariusa i zagrał. Siedział na fotelu i słuchał, jak kiedyś, w dzieciństwie. Przypomniał sobie, że lubił, jak stryj grał na skrzypcach. Grali razem z ojcem, kiedy żył. Po raz pierwszy zatęsknił za nim. Dlaczego nie przychodzą tu z matką?
W następnym tygodniu co dzień coś ubywało z mieszkania, które robiło się coraz bardziej puste i obce, aż w końcu przyszła kolej na jego dziewiętnastowieczny bujany fotel.
- Nie oddam! - próbował się szarpać z facetem w granatowym uniformie. - Zostaw, to moje! Rozumiesz? Ten fotel to ja! - ciągnął go za szelki, próbował wskoczyć na plecy, ale bez rezultatu. Zdawał sobie sprawę, że to wszystko na nic.
W końcu wbił się w fotel i mocno uchwycił oparcia. Niestety, bez wysiłku został wyniesiony przez tragarza i wstawiony do meblowozu pełnego starych rupieci. Zamknięto burty i spuszczono plandekę.
Rozejrzał się. Wśród starych krzeseł, stołów, łóżek i szafek dostrzegł pod drelichowym dachem postać mężczyzny siedzącą w postrzępionym skórzanym fotelu. Poniżej na zielonej kanapie leżała w zmysłowej pozie piękna kobieta w zwiewnej sukni. Z nadgarstka zwisającej białej ręki kapały ciężkie, szkarłatne krople. Jej widok go zafascynował. Nagle na szyi dziewczyny dostrzegł migotliwy blask brylantowego wisiorka. Pochylił się, żeby go zdjąć. Po co zmarłej takie kosztowności? Nie zdążył. Wóz przechylił się lekko, skręcił, miękko zahamował i wreszcie stanął. Plandeka uniosła się, a wnętrze ciężarówki zalały promienie słońca. Pracownicy firmy przewozowej zanieśli go wraz z fotelem do tonącej w zieleni willi. Ustawili obok secesyjnego kominka w obszernym salonie i zniknęli.
Chwilę później ujrzał w drzwiach przystojną kobietę, a za nią eleganckiego jegomościa.
- I jak ci się podoba, kochanie? Przysłuchiwał się ich rozmowie.
- Piękny! - postąpiła kilka kroków w jego kierunku.
- Usiądź, zobacz, czy jest wygodny
- Nie, nie - zatrzymała się nagle, jakby czymś spłoszona - wolę obejrzeć go z daleka.
Obserwując ich ze swojego miejsca, był niemal pewien, że go zobaczyła i to dodało mu otuchy.
Szybko okazało się, że w willi mieszkało jeszcze dwoje nastolatków i dziadkowie, ale nikt, poza kobietą, nie przeczuwał nawet jego obecności. Po pewnym czasie zorientował się też, że w witrynie stojącej na przeciwległej ścianie osiedliła się obrzydliwie szpetna postać mężczyzny. Ile razy gospodyni wyciągała stamtąd serwis kawowy czy czekoladowe słodycze dla domowników, natychmiast otwierała się dolna szuflada, wysuwała z niej owłosiona ręka z powykręcanymi palcami o krogulczych paznokciach i obmacywała kształtne łydki pięknej Alicji. Kiedy zaś otwierała przeszklone drzwi, wyskakiwała z niej łysa głowa, a z obślinionych ust wypełzał jak wąż długi język i szukał gładkiej szyi kobiety. Wystarczyło zresztą, że stanęła nieopatrznie w pobliżu oszklonej szafki z zastawą stołową, by natychmiast, rozdęta jak afrykańska ropucha postać wychylała się z góry i długimi ramionami usiłowała podnieść ją na wysokość swojej mlaskającej gęby, szukając pachnących, wydatnych ust.
Doszło do tego, że Alicja w ogóle nie wchodziła sama do salonu, narażając się na żarty ze strony męża. Obserwując to wszystko ze swojego fotela, czuł złość i obrzydzenie, a równocześnie dziwny przypływ sił. Obecność gospodyni sprawiała, że z dnia na dzień stawał się silniejszy, ba, każde jej wejście dodawało mu energii. Mógł na przykład wstać i przewrócić stojące na kominku zdjęcia, poruszyć ciężką zasłoną, strącić ze stołu kryształowy wazon z kwiatami. Wkrótce stało się to zresztą jego ulubioną zabawą. Zauważył też, że ten przypływ energii ma coś wspólnego z pogarszającym się samopoczuciem właścicielki willi. Stawała się coraz bledsza, słabsza i skłonna do płaczu, a mąż wyrażał coraz jawniejszą dezaprobatę w stosunku do jej dziwnego zachowania.
- Daj spokój, kochanie! Nie chcesz chyba powiedzieć, że nigdy więcej nie wyjmiesz kieliszków z witryny! To śmieszne!
- Nie wiem, jak ci to wyjaśnić - broniła się słabo - ale kiedy do niej podchodzę, robi mi się zimno, czuję, jak coś dotyka moich nóg, szyi, piersi - rozpłakała się. - Nie wymagam, żebyś to zrozumiał, ale nie każ mi tu wchodzić samej. Błagam!
- Alicjo, to nie jest normalne, umówię cię z lekarzem - pogładził z czułością miękkie włosy żony. - Dzieci patrzą, a ty o jakichś duchach!
- Nie denerwuj się! Ja sama nie wiem, co się ze mną dzieje? - wybiegła z salonu.
W drzwiach minęła się z mężczyzną w eleganckim garniturze.
- Witaj, stary! - wyciągnął obie ręce do gospodarza. - Co się dzieje, sprzeczka małżeńska? Kończysz już remont? - ze śmiechem rozglądał się po salonie.
- Witaj! - mąż Alicji ucieszył się z niespodziewanej wizyty. - Kończę, jak widzisz salon już jest gotowy.
- Mamy kupca na ten apartament przy Prusa - oznajmił gość uroczyście.
- Świetnie! Ile daje?
- Dwieście! - mężczyzna klasnął w dłonie, zakręcił się na pięcie i rozsiadł w bujanym fotelu.
- No, kochany! Pięćdziesiąt kawałków na czysto to niezły zysk!
- Trzydzieści procent? - szepnęła do ucha mężczyzny skulona na poręczy bujaka postać. - Co to za zysk? Ja, jak nie zarobię pięćdziesięciu, nie zabieram się do interesu - judził.
- E... czy ja wiem? - zawahał się nagle przybyły. - Może to faktycznie mało? - wydął sceptycznie wargi. - Zażądajmy dwustu dwudziestu pięciu.
- Coś ty, nie przeginaj - przestraszył się mąż Alicji. - bo facet nie weźmie wcale...
- Zaufaj mi - mężczyzna w garniturze puścił oko do wspólnika i wstał z bujaka. - Facet łyknie cenę, czuję to...
* * *
Siedząca w kucki na witrynie groteskowa postać, śliniąc się, obserwowała rozmawiających i uśmiechnęła się chytrze, kiedy wraz z mężczyzną w eleganckim garniturze, zniknął też jej sąsiad pomieszkujący przez krótki czas w bujanym fotelu.
Paweł Dałek
KRÓLOWA
JEDNEGO WIECZORU
Paweł Dałek
Urodziłem się 27 czerwca 1978 roku w Kutnie, jednak dzieciństwo i młodość spędziłem w Żychlinie - miasteczku leżącym w centrum kraju. Po ukończeniu nauki w Pierwszym Prywatnym Liceum Plastycznym D. Sokołowskiej w Płocku pracowałem jako młodszy instruktor ds. plastyki w MGOKSiR w Żychlinie. Obecnie, z powodów ekonomicznych, pracuję jako robotnik drogowy.
Przygodę z „czytactwem” zawdzięczam mojej ukochanej cioci, która przeczytała więcej książek, niż ja zjadłem ciepłych obiadów. Od niej też dostałem pierwszą książkę Stephena Kinga „Miasteczko Salem” i od tego czasu jestem oddanym fanem tego pana. Pisanie traktowałem zazwyczaj jako czynność typowo „szufladową”. Po prostu od czasu do czasu, jak mawia King, muza lubi zesrać mi się na głowę.
Pisałem, piszę i będę pisać, ponieważ traktuję to jako doskonałą odskocznię od szarej rzeczywistości... czego sobie i Państwu życzę.
G
ordon Kint wypadł ze swojego biura, zakładając w biegu kraciastą, granatowa marynarkę. Wyraz jego twarzy wyraźnie wskazywał na przepełniające go smutek i złość. W biegu wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i znalazłszy w nim numer swojego asystenta O'Neila nacisnął przycisk z zieloną słuchawką.
* * *
Znów musiał opuścić biuro w godzinach pracy. A już miał nadzieję, że jego siedmioletnia córka Margot przestanie TO robić. Spokój prysł kilka minut temu, kiedy odebrał telefon od zapłakanej żony. Szlochając, wyjaśniła mu całą sytuację.
Dzisiejszego dnia Margot nie poszła do szkoły, bo, jak stwierdziła: „nie będzie przebywać wśród tej bandy skretyniałych kretynów”. Miała na myśli koleżanki i kolegów z klasy. Sara starała się ją przekonać, że nie wolno się tak wyrażać o innych dzieciach.
- Mam to gdzieś - odparła dziewczynka oschle, po czym cisnęła szklanką z mlekiem o podłogę.
- Posprzątaj to - powiedziała stanowczo matka. - Natychmiast!
Margot spojrzała na nią z pewnym niedowierzaniem, po czym rzekła spokojnie:
- Chyba ci się coś pomyliło. Przecież nie jestem sprzątaczką.
To powiedziawszy, wstała z taboretu i ostentacyjnym krokiem wyszła z kuchni, kierując się do swojego pokoju na górze.
Sara zrezygnowanym wzrokiem patrzyła za córką, dopóki ta nie zniknęła jej z oczu. Nie zauważyła nawet, kiedy do kuchni wbiegł Burton - ich sześcioletni terier szkocki. Burton podreptał do kałuży mleka i zręcznie wylizywał je spomiędzy szklanych odłamków.
- Uciekaj stąd - syknęła.
Reakcja psa w przeciwieństwie do reakcji córki wskazywała na jednoznaczne zwycięstwo kobiety nad zwierzęciem. Burton odskoczył od smakołyku jak rażony prądem, ale już po chwili przyjacielsko merdał czymś, co kiedyś, przed obcięciem, można było nazwać ogonem. Patrzył tak, jakby chciał powiedzieć: „Hej, nie bądź taka. Wiem, że mnie lubisz, więc nie odbieraj mi tej jednej z przyjemności pieskiego życia, co?”. Sara była jednak nieugięta i gwałtownym gestem pokazała palcem drzwi. Pies spuścił łeb i powolnym krokiem wyszedł z kuchni w poczuciu klęski.
- Przynajmniej ty mnie słuchasz. - Pomyślała, czując, że łzy cisną się jej do oczu.
- Przynajmniej ty, Burton.
* * *
Tymczasem Margot była już w swoim pokoju pełnym najcudowniejszych zabawek świata. Nie było chyba lalki, jakiej by nie miała. Były dosłownie wszędzie. Do tego dochodziły jeszcze wszelkiej maści misie i pajacyki, a także Harold i Maude - dwie złote rybki w kulistym akwarium wielkości szkolnego globusa. Stęskniła się za nimi wszystkimi, bo kiedy ostatnio usiłowała dochodzić swoich praw w tym domu, tata zamknął pokój na klucz, a w nim wszystkie wspaniałości dziecięcego świata na prawie tydzień - najdłuższy tydzień w jej dotychczasowym życiu. Dziewczynka nie mogła tego znieść, ale wiedziała, że jeśli nadal będzie krzykiem i siłą starała się wpłynąć na odwołanie kary, zostanie ona drastycznie przedłużona. Codziennie, gdy wracała ze szkoły, pytała Sarę tylko, czy ta nakarmiła rybki. Matka zawsze odpowiadała, że to obowiązek taty, bo to on zastosował tę karę. Potem Margot szła do salonu, odrabiała lekcje, a następnie wpatrywała się w telewizor. Na pytania o szkołę nie odpowiadała wcale, jak zresztą na wszystkie inne pytania. Po prostu milczała. Wieczorem zasypiała na kanapie, gdzie spędzała całe popołudnie. Salon był jej tymczasowym pokojem.
Kara została anulowana wczorajszego wieczoru. Nie sposób opisać radości, jaką czuła Margot. Znów była królową w swoim własnym, małym królestwie. Teraz leżała na łóżku, a wokół niej porozkładanych było mnóstwo kartonów, farby i słoiczek z brudną już wodą. Umiejętność malowania przegrywała jedynie z mistrzostwem, z jakim dziewczynka zamieniała życie swoich rodziców w piekło. Malowała wprost prześlicznie. Wszystkie jej rysunki i obrazki były radosne, pełne kwiatów i szczęśliwych ludzi. Przeważały motywy kwiecistych łąk, ludzi trzymających się za ręce oraz motyli i ptaków. W tej chwili powstawał obrazek, na którym mieli być jej rodzice, huśtający ją na huśtawce, a wokół nich latały piękne, kolorowe ważki.
Burton wsadził łeb do pokoju, przez szparę w uchylonych drzwiach. Przez chwilę przypatrywał się, co robi dziewczynka, po czym wszedł dalej. Margot nie zauważyła go, gdyż szedł bardzo cicho. Gdyby wiedziała, że jest w jej pokoju, Burton prawdopodobnie jeszcze by żył. Zbliżywszy się do łóżka, zwierzę wykonało gwałtowny, niemal akrobatyczny skok, spadając tuż obok malującego dziecka i przewracając słoik z wodą wprost na nowo powstałe dzieło. Jaskrawe i radosne barwy na jej malowidle mieszały się teraz z szaro-brązową wodą ze słoika. Po chwili z rysunku przedstawiającego rodzinną sielankę pozostał tylko bezkształtny i mroczny bohomaz. Radosny nastrój Margot ulotnił się w jednej chwili. Szybkim ruchem złapała psa za kark, wydając z siebie przerażający, piskliwy krzyk. Zdezorientowane zwierzę położyło uszy po sobie i cicho zaskowyczało z bólu. Dziecko podbiegło do ściany tuż przy drzwiach, na której wisiała reszta jej prac, targając psiakiem na wszystkie strony.
- Teraz przesadziłeś, złociutki - syknęła, po czym trzykrotnie uderzyła głową zwierzęcia o betonową konstrukcję. Jego kark pękł już przy pierwszym uderzeniu. Jasny róż ściany pokrywał się szkarłatną czerwienią, a z każdym uderzeniem było jej coraz więcej. Margot podniosła zniekształcony i zmasakrowany pysk martwego psa na wysokość swoich oczu i parsknęła śmiechem.
- Mówiłam, że przesadziłeś.
Zmywającą kuchenną podłogę Sarę zaniepokoiły odgłosy dobiegające z pokoju córki. Rzuciła ścierkę i kilkoma susami pokonała schody. Gdy wpadła do królestwa Margot, znieruchomiała. Jej siedmioletnia córka stała przy ścianie, szaleńczo śmiejąc się wprost w ociekający krwią pysk Burtona.
- Margot, co ty...
Dziewczynka z ogromną siłą cisnęła martwe psie ciało prosto w twarz matki. Kobieta upadła, czując krew wypływającą z nosa. Był złamany.
- Spieprzaj stąd - usłyszała i poderwała się z podłogi. Wybiegła do holu, gdzie stał telefon. Zadzwoniła do męża.
* * *
O'Neil odebrał telefon.
- Mark, muszę wyjść z biura - powiedział Gordon zdyszanym głosem do słuchawki. - Miałem mały wypadek w domu.
- Dobrze szefie - odparł O'Neil. - Zaraz kończy mi się przerwa na lunch i wracam. Wszystkim się zajmę.
- Dzięki dzieciaku. - Gordon rozłączył się i wszedł do windy.
* * *
Oldsmobile jechał tak szybko, jak tylko pozwalał na to uliczny ruch. Mimo pootwieranych wszystkich okien, w aucie było niesamowicie gorąco. Normalne - lipiec. Gordon włączył radio w nadziei, że usłyszy coś, co pozwoli mu chociaż na chwilę zapomnieć o tym, co się stało w domu.
Oboje byli już strasznie zmęczeni i przerażeni rzeczami, które robiła Margot. Była nieprzewidywalna i agresywna. Nie pomagały wizyty u psychoanalityków i w poradniach rodzinnych. Wszyscy bezradnie rozkładali ręce, nie mogąc rozwikłać przyczyny jej zachowania lub wnosili pozew do sądu, jak miało to miejsce w przypadku doktora Muldona, który został trafiony w głowę metalową, ozdobną popielnicą już przy pierwszej wizycie. Po tym incydencie starali się już nie zabierać Margot ze sobą, tylko jedno z rodziców jechało do specjalisty wraz z materiałem wideo nagranym podczas jej wybuchów agresji. Na niewiele się to zdało. Lekarze zawsze zadawali te same pytania. Czy w szkole jest podobnie? Czy poświęcacie córce wystarczającą ilość czasu? Prawda była taka, że robili, co mogli, by Margot nie czuła się opuszczona lub zaniedbana. Poświęcali jej każdą wolną chwilę, potrafili słuchać i rozmawiać, ale z czasem nie było już czego słuchać, no może z wyjątkiem przekleństw i szyderstwa. W szkole zachowywała się zupełnie inaczej. Z relacji nauczycieli wynikało, że nie było żadnych przesłanek, że Margot jest dzieckiem agresywnym. Co prawda była zamknięta w sobie, ale na pewno nie agresywna. Mówiły o tym opinie wszystkich nauczycieli. Jeden z lekarzy stwierdził, że prawdopodobnie dziecko jest spokojniejsze w szkole, gdyż boi się, że rówieśnicy mogliby odpowiedzieć agresją na agresję i zdaje sobie sprawę z tego, że rodzice jej nie ujawnią, gdyż ją kochają.
Po usłyszeniu tej opinii Gordon strawił wiele nocy nad szukaniem wyjścia z sytuacji, ale wszelkie jego pomysły po głębszej analizie okazywały się bezsensowne. Po pewnym czasie poddał się i wraz z żoną cierpiał w dalszym ciągu. Pewnego dnia Margot zrobiła jednak coś, co spowodowało, że Gordon zamknął jej pokój na cały tydzień, by jednak pokazać, że nie jest bezkarna. Zaatakowała kuriera pocztowego nożem kuchennym. Młody człowiek przyniósł przesyłkę z klubu książki, do którego należała Sara. Gdy tylko wszedł do domu, dziewczynka wybiegła z kuchni i wbiła mu ostrze noża w łydkę. Sara zareagowała w porę, chwytając Margot za nadgarstek i pozbawiając ją narzędzia. Dziewczynka popatrzyła jeszcze przez chwilę na krew wypływającą z rany, po czym odwróciła się i wyszła, jakby zupełnie nic złego nie zrobiła. Kurier miał na imię Seth, o czym Gordon dowiedział się, wioząc go na pogotowie. Chłopakowi założono cztery szwy. Po takim wyczynie nie mogli już być obojętni. Jeszcze tego samego dnia Gordon zabrał z pokoju córki podręczniki i zamknął drzwi na klucz. Przez okres trwania kary nie było żadnych problemów.
Auto wjechało na podjazd i zatrzymało się tuż przy drzwiach rezydencji. Mężczyzna niemal wybiegł z niego i pognał do domu.
- Co się stało? - spytał, wpadając zdyszany do kuchni. Sara siedziała przy kuchennym stole z twarzą umazaną własną krwią. Płakała.
- Przecież mówiłam ci. - Zaszlochała. - Ja już tak dłużej nie mogę. Nie wytrzymam. - Wybuchnęła histerycznym płaczem.
Gordon objął ją delikatnie i pocałował w czoło.
- Spokojnie, kochanie. Wszystko się jakoś ułoży - powiedział ciepło, sięgając po telefon komórkowy.
* * *
Margot siedziała na skraju łóżka i wpatrywała się w martwego psa. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co zrobiła, ale wcale nie było jej przykro. Nie odczuwała absolutnie żadnych wyrzutów sumienia. W głębi duszy cieszyła się, że ten pchlarz leży wreszcie sztywny. Nigdy go nie lubiła i tylko czekała na okazję, dzięki której mogłaby się go pozbyć. Dziś wreszcie nadszedł ten szczęśliwy dzień. Nie mogła sobie przypomnieć ani jednej miłej chwili w towarzystwie tego „kundla”.
„Ktoś go musi stąd wynieść, bo zacznie śmierdzieć” - pomyślała. „I oczywiście znowu wszystko spada na mnie”.
Czuła, że znów ogarnia ją złość. Najpierw musiała się go pozbyć, teraz musi pozbyć się jego trupa. „Czy ten koszmar nigdy się nie skończy?”
Obok niej, na nocnym stoliku pływały Harold i Maude, jak niemi świadkowie zbrodni.
- Was też nienawidzę, darmozjady - powiedziała, cedząc przez zęby każde słowo. - Powinniście kłaniać mi się w pas. Ten kundel tego nie robił i widzicie, co go spotkało? - Palcem pokazała w kierunku Burtona, którego język zwisał teraz komicznie spomiędzy zakrwawionych warg. - Tylko moje zabawki mnie kochają. Jestem ich królową i one to wiedzą. A wy, żałosne stworzonka? Wy tego nie wiecie, bo jesteście za głupie. One są sztuczne i wiedzą, a wy żyjecie i tego nie wiecie. Dlatego już po was.
Podeszła do akwarium i zrzuciła je, podobnie jak szklankę mleka dziś rano. Szkło rozprysnęło się, woda wylała, a rybki zaczęły konwulsyjnie rzucać się po podłodze. Nadepnęła jedną z nich kapciem. Coś pękło i wnętrzności wylały się na płytki podłogowe.
- Nawet ten kundel ładniej zdychał - szepnęła, chichocząc i już chciała nadepnąć drugą z rybek, kiedy poślizgnęła się w kałuży wody. Straciła równowagę i runęła na plecy, uderzając głową o twardą poręcz łóżka. Obraz przed jej oczami zawirował, a potem zgasł.
* * *
Ocknęła się pół minuty później. Coś łaskotało ją w nos. Otworzyła oczy i zobaczyła misia, którego ojciec przywiózł jej z Kanady. „Chyba mam halucynacje”, pomyślała, widząc poruszającego się pluszaka. Sama nie mogła wykonać żadnego ruchu, czuła się jak sparaliżowana. Kiedy zabawka przeczołgała się już po jej twarzy na klatkę piersiową, powoli, z bólem i wielkim wysiłkiem odwróciła rozbitą głowę w stronę okna. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Wszystkie zabawki poruszały się w jej kierunku. Chciała krzyknąć, lecz głos uwiązł jej w gardle. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że w usta ma wciśniętą koszulkę z Duffym, którą rano rzuciła na podłogę. „Miś mi to zrobił” - pomyślała. - „Dlaczego? Przecież mnie kocha”. Łzy cisnęły jej się do oczu. Nie mogła ruszyć niczym, z wyjątkiem obolałej głowy. Nie wiedziała tego, ale w wyniku upadku doszło do uszkodzenia kręgosłupa. Tymczasem zabawki przebyły już połowę odległości i kontynuowały swoją groteskową wędrówkę. Światło padające z okna trochę oślepiało Margot, ale wyraźnie dostrzegła coś, czego jej zabawki dotychczas nie miały. Wszystkie czterdzieści dwie lalki, trzydzieści osiem misiów i sześciu klaunów szczerzyło teraz do niej ostre jak brzytwa zębiska długości zapałek. Pierwszy raz w życiu poznała prawdziwy strach. Kilka minut później zabawki pokryły ją całą. Leżała pod wijącą, czołgającą się masą ulubieńców. Kiedy poczuła pierwsze ukłucia zębów wbijanych w mięśnie, pomyślała, że oszaleje, lecz myliła się. Nie zdążyła oszaleć. Ta myśl była bowiem ostatnią w jej życiu. Po godzinie nie pozostało już nic z Margot Kint. Nawet najmniejsza kropelka krwi.
* * *
Nazajutrz Gordon zgłosił na policji zaginięcie córki i w niespełna kwadrans później w domu pojawili się dwaj detektywi i ekipa dochodzeniowa. Od rodziców zaginionej dowiedzieli się, że dziecko było w swoim pokoju, a potem rozpłynęło się w powietrzu. Co prawda okno było otwarte, ale nie było śladów, by ktoś wdarł się przez nie i porwał Margot. Była to jednak jedna z najprawdopodobniejszych hipotez całego zajścia. Potwierdzały ją rozbite akwarium i zwłoki psa, znalezione w pokoju dziecka.
W salonie policjanci zainstalowali sprzęt na wypadek telefonu od porywaczy, na który oczywiście się nie doczekali.
Około dwudziestej ktoś zadzwonił do drzwi.
Gdy Gordon otworzył, zobaczył starszego mężczyznę w uniformie kuriera.
- List polecony do pana Kinta - powiedział z uśmiechem, lecz mina mu zrzedła, gdy zobaczył kilku uzbrojonych policjantów stojących w salonie. - Przychodzę nie w porę?
- Mamy pewien problem, który pana nie dotyczy, więc pozwoli pan, że się pożegnamy.
Odebrał kopertę i wrócił do salonu.
- Kto to był? - spytała Sara, tuląc do piersi poduszkę.
- Kurier z firmy. Przyniósł plan pracy na następny kwartał. - skłamał. - Nic ważnego.
To powiedziawszy, powolnym krokiem udał się w stronę schodów.
- Dokąd pan idzie? - spytał jeden z policjantów.
- Pozwolicie, że pójdę do siebie. Mam głowę wielką jak bania od tego wszystkiego. Może, kiedy zajmę się sprawami biura, chociaż przez chwilę uda mi się o tym nie myśleć.
Niespiesznie i w zamyśleniu otwierał kopertę od kuriera. Gdy wszedł do gabinetu, ostrożnie przekręcił klucz w zamku i zapalił światło.
W środku był jakiś rachunek i mała karteczka. Założył okulary do czytania. Na rachunku widniało logo i nazwa firmy, która wystawiła rachunek. Bio-Tec. Poniżej zapisano w słupku pozycje i sumy, jakie musiał zapłacić.
Organiczne systemy układów serwomechanicznych |
|
|
|
|
sztuk 86 |
86x123$: |
10.578,00$ |
Aktywujący system GSM |
sztuk 1 |
1x695$: |
695,00$ |
Baterie zasilające |
sztuk 86 |
86x1$: |
86,00$ |
Instalacja systemu |
dni 7 |
7x400$: |
2.800,00$ |
Razem do zapłaty: |
|
|
14.159,00$
|
|
|
|
|
Niżej był stempel firmy, podpis przyjmującego zlecenie i księgowego.
Gordon schował rachunek do kieszeni i skoncentrował się na karteczce, na której napisano coś ładnym, eleganckim odręcznym pismem. Tekst brzmiał.
„Szanowny Panie.
Pod żadnym pozorem proszę własnoręcznie nie usuwać żadnych części z zabawek. System jest tak skonstruowany, że podlega autodestrukcji poprzez utlenianie się wraz z zawartością. Mógłby Pan tym samym skierować na siebie jakieś podejrzenia, czego oczywiście obaj wolelibyśmy uniknąć. Mam nadzieję, że zarówno firma jak i ja zadowoliliśmy Pańskie potrzeby. Proszę niezwłocznie spalić tę kartkę”.
Paweł Paliński
KRAWATY KOLTAYA
W
szyscy patrzą. Dyszące czernią, stalowe kolosy suną za oknem dworca. Wewnątrz, tupot niezliczonych stóp przypomina nieskończenie cichnący aplauz. Słyszycie?
Zacznijmy od tego, że wcale nie żałuję, że Maricel mnie nie chce. Brak porozumienia to robak toczący całe rzesze związków. To nie moje słowa; tak mówi Mustafa - zwalisty właściciel baru na kółkach, nieopodal Catkin Meadows Municipial Bus Station, u którego za parę drobniaków można, między nami mówiąc, całkiem nieźle podjeść. Polewając parówki ketchupem i chrzczoną kefirem musztardą, Mustafa lubi od czasu do czasu zabrzmieć sentencjonalnie. Mówi też, choć już nie tak często, że podobno niektórzy potrafią się z tym „robakiem” rozprawić. Z drugiej strony, rady mojego czarnoskórego przyjaciela zbyt wiele razy okazywały się być tak mdłe, jak jego tosty z szynką...
Eh, Maricel! Nas zawiodły wszelkie sztuczki, nieprawdaż? Znużenie, ten stary kornik przegryzł się do samego jądra naszej znajomości, skwaszając ją i odbierając jej smak. Ale tak to już jest. W koszyku pełnym jabłek jedno na pewno jest robaczywe.
Tak, tym razem to ja. Cytujcie mnie, jeżeli chcecie.
Z Maricel poznaliśmy się w Biurze Emigracyjnym. Pracowała tam jako wolontariuszka, pomagając rozbitkom z całego świata w czymś, co władze określają „okresem adaptacyjnym”, a co ja nazwałbym raczej „sztafetą po łokcie w gównie”. Rozmawialiście kiedyś z kimś z tej wesołej paczki? Nie? Powinniście spróbować. Na pewno przypadliby wam do gustu...
Kiedy moje papiery trafiły w jej ręce, potrafiłem wykrztusić z siebie tylko: Szandor Koltay, chcieć praca. Pamiętam to dokładnie: Maricel grzecznie wyjaśnia mi już na samym początku, że „chcieć praca” może każdy, ponieważ Ameryka to wolny kraj, lecz „mieć praca” mogą tylko niektórzy, bo poza tym Ameryka to kraj wyjątkowo wymagający. A jak ktoś przyjechał z Węgier (gdzie do cholery są te Węgry? oraz W pobliżu Niemiec? i wreszcie O rany, czyja dobrze widzę?! Transylwania?!) to wymagania wobec niego tylko i wyłącznie wzrastają. Określenia takie jak „brudny emigrant” nie biorą się przecież z powietrza. Kryteria, którym musiałem sprostać, aby, przykładowo, dostać szczotkę i szorować kible, wyśrubowane zostały do granic możliwości. Zaprowadzono mnie nawet do lekarza, gdzie po otrzymaniu szklanej fiolki i patyczka zostałem uprzejmie poproszony, abym ten patyczek wsadził sobie w tyłek. Wierzcie mi na słowo, trudno odmówić takiej prośbie. Pięć dni pod rząd w moim odbycie lądował okrągły kawałek drewna owinięty w niewielki wilgotny gazik! Na każde moje pytanie odpowiadano tylko, podobnym do abrakadabra zwrotem: Be-Ha-Pe.
Behape, behape, behape...
Szóstego dnia czułem się trochę nieswojo, nie mogąc nic „tam” sobie wsadzić. Wpadłem w rutynę, dacie wiarę?
W dniu, w którym laboratorium przesłało wreszcie wynik „wymazu” mówiący, że, na szczęście, nie wyhodowano ze mnie niczego, z czym nie poradziłyby sobie antybiotyki i ogólnodostępne środki czystości, dostałem nowy uniform, odpowiedni sprzęt i oddelegowano mnie do pracy na dworcu autobusowym. A każdy dworzec to kloaka świata; rozkraczony na przecięciu niezliczonych tras jest jak to miejsce na spodzie zgniłego pnia, przez które ciągną się migotliwe ścieżki wiecznie zmęczonych ślimaków - wilgotne, śliskie i ohydne. Ten smród podziemnych przejść, gorszy od lipcowego popołudnia w małpiarni. Ta kipiąca w szczelinach lepkich podłóg mikroflora, ukryte, utajone życie w sosie własnym. Te bakterie o zjadliwości i rozmiarach rottweilera. Nagle wszystkie przecierpiane przeze mnie rutynowe badania nabrały sensu - Jankesi bali się, że mógłbym zaszkodzić ich spasionym jankeskim bakcylom. Ale jak to się mówiło u nas w Budapeszcie - kto nigdy nie zaczyna, ten nigdy nie skończy.
Ach, pozostała jeszcze t a jedna jedyna sprawa. Nadal nie do końca wiecie, co łączyło mnie z Maricel... Cierpliwości. Na końcu mojej opowieści być może uznacie, że już nigdy się o nas niczego więcej nie dowiecie... A może wręcz dojdziecie do wniosku, że takie zakończenie okaże się najlepszym rozwiązaniem? Wiem, gram nie fair. Ale, przyznajcie sami, to świetny sposób, aby przykuć Waszą uwagę. Cokolwiek robicie, zawsze trzeba coś zaryzykować. Zapamiętajcie to sobie. Zapamiętajcie to sobie dobrze!
Na dworcu pracowałem okrągłe trzy lata. Trzy okrąglutkie lata na posadzie sprzątacza w WC, sto pięćdziesiąt sześć tygodni babrania się w ludzkich odchodach. Jeżeli przypadkiem przecinałeś kiedyś kontynent ze wschodu na zachód międzystanową trasą z przesiadką w Catkin, to bardzo prawdopodobne, że wycierałem po tobie podłogę. Hej, bez urazy, wszyscy dobrze wiemy, że mimo wprawnych palców nawet najlepszym zawodnikom zawsze trochę rozlewa się na boki. Higieniści to dla mnie stwory tak samo mityczne jak jednorożce. To była po prostu robota.
Wyniosłem z tamtego okresu dwie rzeczy. Pierwsza to uczulenie na lateks po tym, jak na okrągło chodziłem od kabiny do kabiny w tych okropnych żółtych rękawicach, raz za razem szorując posadzkę. Druga to, teraz uważajcie: hobby. Co to za hobby, spytacie? Kolekcjonerstwo. I chociaż Maricel najpewniej mówiłaby o moim koniku „zbieractwo” to opowiem wam o nim, bo być może nigdy już nie spotkacie na swojej drodze drugiego takiego zapaleńca jak ja.
Krawaty... Miałem ich ponad setkę. Ale nie była to zwykła szeregowa kolekcja, taka, w której moglibyście spotkać noszonego od czasu do czasu szkockiego Roxburgha albo pachnącego jedlicą kanadyjskiego Arrowa. Co to, to nie. Moje krawaty zdobywało się ogromnym nakładem sił.
Moje krawaty - nieruchome, zastygłe w pięknej szklanej gablocie niczym barwione papirusy, a każdy miał na sobie spisaną historię człowieka, który go nosił.
Posłuchajcie.
Grubas na podłodze kwili cicho. W powietrze płyną jedynie przeciągnięte, płaczliwe samogłoski. Tylko one wymykają się przez zaciśnięte, sine usta. Brązowe i srebrne monety leżą rozrzucone na blacie, chrzęszczą pod butami; rozsypane na opasłym brzuchu przypominają pojedyncze łuski z rodzaju tych, jakie mają wielkie wigilijne karpie. Ręce złożył na głowie i schował twarz, wciskając ją w dywan rozłożony pomiędzy drzwiami wejściowymi a kontuarem. Myśli, że będzie bity. Spogląda spod oka w niezgrabnej próbie bycia sprytnym. Hienom takim jak ta zawsze wydaje się, że są sprytniejsze. Od kogo, od kogo, od kogo?
Mustafa: Od samego początku mówiłem ci, że nie ma sensu pakować się w coś takiego.
Ja (unosząc brwi): Uhm?
Mustafa: Po co nadstawiać karku?
Ja: Uważasz, że my...
Klient: Hej, stary, długo jeszcze będę...
Mustafa: Chwila! Po co ten pospiech! Czekałeś pięć minut, to poczekasz dwie następne. Rozmawiam!
Pierwszy krawat, jaki wpadł mi w ręce pochodził z szyi pewnego nastolatka, który uciekł z aresztu na dworcowym posterunku policji i następnie powiesił się w ostatnim boksie męskiej toalety. Zrobił to akurat na mojej zmianie. Podczas obchodu, tak jak zwykle otworzyłem drzwi czubkiem gumowego buta, a on już tam był, cały granatowy, na kolanach, z mokrą plamą na przedzie spodni, z wybałuszonymi oczami i spuchniętym językiem wywalonym na brodę jak ogromna, sino-czerwona pianka marshmallow. Pamiętam, że rozwiązałem węzeł i zadzwoniłem po pogotowie. Znudzony lekarz z nocnego dyżuru niespiesznie stwierdził zgon. Obojętny i matowy jak własna odznaka policjant wpisał raport do wystrzępionego notesu. Przez otwarte drzwi toalety chłopak patrzył martwym, szklanym wzrokiem na równy rząd białych pisuarów szczerzących się do niego z odrapanej ściany, niczym kły osadzone w zgniłych ceramicznych dziąsłach. Policja znała tego gnojka i traktowała jak ćpuna. A kiedy niebiescy myślą o kimś w takich kategoriach, to oznacza, że nie mogą się doczekać, aż odda przysługę społeczeństwu i w ten czy inny sposób zakończy swoje nędzne, do cna skłute życie. Sprawa zamknięta. W całym tym zamieszaniu nikt nie zadał sobie nawet odrobiny trudu i nie zapytał mnie, na czym ten biedak zawisł. Dopiero w szatni, podczas przebierania, znalazłem jego krawat wciśnięty na samo dno kieszeni roboczych spodni. Upchnąłem go tam odruchowo, nawet o tym nie myśląc. Zegar na ścianie wskazywał ósmą - upłynęły trzy godziny, odkąd karawan zabrał zimne ciało ze śmierdzącej kreozotem kabiny. Rozejrzałem się dookoła, zwinąłem starannie materiał i delikatnie przełożyłem miękki zwój do wewnętrznej kieszeni kurtki. Przez całą drogę do domu palił mnie jak gdyby utkany był nie z taniej bawełny, lecz płynnego żelaza. Czułem jak coś nowego, coś obcego kiełkuje we mnie, wije się i wylęga w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłoby zatopić swoje aksamitne kły. Po powrocie rozłożyłem krawat na stole i długo, długo przyglądałem się, chłonąc każdy szczegół, barwę, fakturę materiału, najmniejsze plamki i zacieki. To jest to, pomyślałem. To było to.
Według mnie, ten konkretny kawałek ubrania to najbardziej intymna z jego części. Pal sześć majtki i podwiązki - to dobre dla pryszczatych uczniaków. Tylko prawdziwy koneser potrafi docenić piękno dobrze zawiązanej, idealnej pętli gładko przechodzącej w zwisający z szyi węzeł. Dotykając wewnętrznej powierzchni węzła, niemal czuje się w palcach delikatne pulsowanie, wspomnienie ostatnich zrywów tętna na szyi osoby, która nosiła ją tuż przed śmiercią. I nie, nie uważam, żeby to, co robię było chore. Ludzie wypychają swoje ulubione zwierzaki i stawiają je na kominku. Ludzie kremują swoich zmarłych, a popioły umieszczają na honorowym miejscu w pokoju gościnnym. Ludzie trzymają swoje wyrostki robaczkowe zakonserwowane w słoikach...
Ja tylko zbieram krawaty.
Ja: Zastanawiałeś się kiedyś, co by się stało, gdybyś nagle umarł?
Mustafa: Umarł?
Ja: Teraz, w tej chwili.
Mustafa: Wszystko by się spaliło. Żarcie. Parówki i kotlety. Cały stragan wziąłby w łeb.
Ja: Właśnie. Ja nie potrafię sobie nic takiego wyobrazić.
Przez bardzo długi czas nie mogłem powiększyć mojej kolekcji. To budziło frustrację. Patrząc z perspektywy czasu, muszę powiedzieć, że działałem na oślep. Brałem podwójne zmiany, obserwowałem pasażerów pozostających w dworcowej poczekalni dłużej, niż to by się wydawało potrzebne. Węszyłem, skupiony. Nie miałem planu. A, jak to mówi Mustafa: człowiek bez planu jest jak pies bez nogi - załatwiając swoje potrzeby, ma znacznie większą szansę wylądowania na grzbiecie. Musiałem się nad tym poważnie zastanowić. Musiałem znaleźć „System”. W końcu, powiedzcie sami, o ilu osobach wieszających się w dworcowych toaletach słyszeliście? Roczniki statystyczne stawiały sprawę jasno. Corocznie tyle a tyle osób popełniało samobójstwa na terenie dworców autobusowych. Przegryzłem się przez kilka lat wstecz. Podane drobnym maczkiem cyfry wyglądały zachęcająco. Pomnożyłem je przez liczbę dworców i otrzymałem całkiem pokaźną liczbę. Wystarczyło tylko zaryzykować i podjąć odpowiednie kroki...
Zrezygnowałem z pełnego etatu, zatrudniając się w dwóch oddalonych od siebie miejscach, na dwóch zmianach - dziennej i nocnej. Zmiany dzieliła dwugodzinna przerwa (wybrałem konkurencyjne linie o przesuniętych względem siebie godzinach pracy) i czternaście przecznic. Na sen pozostawało mi razem cztery godziny. Jak dla mnie całkiem niezły wynik.
Drogę z jednej roboty do drugiej pokonywałem na piechotę. Marszruta przebiegała obok kolejnych czterech dworców. Po kwadransie na każdy. Żywiłem się w podłych barkach, pijąc kawę smakującą jak przepracowany olej silnikowy i wcinając zjełczałe pączki z drugiego obiegu. Dwa dolce. Po miesiącu dała o sobie znać potworna zgaga. W koszty wpisałem preparat na wrzody. Po podsumowaniu nie wyglądało to aż tak źle. Pomimo wydatków, regularnie odkładałem na konto. Od samego początku starałem się też być w jak najlepszych stosunkach z gliniarzami. I nie dlatego, że specjalnie ich kocham; stawiałem na taktykę. Przeciwko mnie przemawiał obcy akcent i regularność, z jaką pojawiałem się na ich terenie. Gliny robią się nerwowe, kiedy zauważają obok siebie nazbyt często wydeptywane ścieżki. Dobrze wiedziałem, że będą mieli niezłe kłopoty z zaszeregowaniem mnie do którejś ze swoich ulubionych kategorii. Nie przypominałem handlarza narkotyków. Nie wyglądałem na włóczęgę. Ot, regularny facio. (Zaraz, zaraz, posterunkowy. Jak dla mnie trochę za bardzo „regularny”. Łaził tu znowu dzisiaj po południu... I wczoraj po południu. I przedwczoraj...). Rozumiecie, o co chodzi, nie?
Jedną z tych granatowych łajz pamiętam szczególnie dobrze. Dwumetrowy blondyn z jasnymi oczami. Nazywał się chyba Briecker. Imigrant, tak jak ja. Jego rodzina przyjechała z Niemiec. Bydlę nie odpuszczało mi nigdy, kiedy na siebie wpadaliśmy. Kontrolował mnie z manią godną lepszej sprawy.
Nazwał je śmierdzącymi szmatami! Uwierzycie w to?!
Nie, nie, nie Briecker. Brenner. Kurt Brenner. O tak, teraz sobie przypominam.
- Chce pan postawić pod zastaw tooo?
Kiwam głową. Dwukrotnie. Za drugim razem ruch traci coś ze swojej automatycznej, sprężystej pewności. Kiwam po raz trzeci. Jak zawodnik na treningu sprawdzający, czy urażony kręg nadal pełni swoją funkcję.
- Pan oczywiście żartuje.
Przykładam do nosa krawat. Niemal czuć otaczający go ciężki, zwierzęcy zaduch celi, na stałe wżarty we włókna. Słodko-kwaśny odór cyjanku. Przenikający, bolesny i... ciepły.
Zanim zawarliśmy bliższą znajomość z Kurtem, zawsze myślałem, że rewizja osobista wygląda tak jak na amerykańskich filmach. Te wszystkie: rozstaw nogi, ho, ho, co my tu mamy, na zmianę z nieśmiertelną tandetą: czy to banan w kieszeni, czy cieszysz się na widok munduru, śmieciu? Dopiero mój niemiecki znajomy wyprowadził mnie z błędu. Oddany jego rękom człowiek odnosił wrażenie, że został obszukany każdy, nawet najmniejszy dostępny dotykiem zakamarek ciała, że sprytne dłonie prześlizgnęły się dzięki jakiejś sobie tylko znanej sztuczce po twojej śledzionie, wątrobie, że, wierzcie lub nie, na moment przeniknęły to mdłe światło wewnątrz nas, nazywane przez niektórych duszą. Brenner był tak potwornie upierdliwym typem, tak zajadłym w tym, co robił, że niemal udaremnił moje plany i poszukiwania. Za punkt honoru postawił sobie odarcie mnie z każdej niewyrastającej bezpośrednio z mojej skóry, a należącej do mnie rzeczy. Obmacanie jej i obejrzenie, wiwisekcja na zimnym metalowym blacie stołu w ciasnym pokoiku na tyłach dworcowego posterunku - żył tylko dla tych chwil. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Moje misterne plany zaczęły kuleć. Moje marszruty przestały pokrywać się z rozkładem, jaki sobie narzuciłem. A wiecie, jak to jest: obluzuj odpowiednią belkę w podstawie konstrukcji i wszystko zaczyna się walić. Leci na łeb na szyję. Buuuuuum! - zostają zgliszcza.
Kurt Brenner nie przewidział tylko jednej, jedynej okoliczności.
Posłuchajcie jeszcze raz.
Tamtego dnia obszukał mnie jak zwykle.
- To wszystko? - zapytał.
- Wszystko.
W pokoiku panowała grobowa cisza. Grzebień, paczka cameli, moich ulubionych papierosów, i wybebeszony portfel leżały równo obok siebie, ułożone niczym wyczekujące na rozpłatanie biologiczne okazy.
- Na pewno?
- Nie - odpowiedziałem. - Mam przy sobie trochę godności, ale tylko na własny użytek.
Jasne, prawie białe brwi zmarszczyły się, zbliżając ku sobie.
- Z gębą taką jak wy powinniście poszukać pracy w zakładzie pogrzebowym - warknął, siląc się na złośliwość.
- Albo w więzieniu.
Pomyślałem: W więzieniu?
- Słyszałem, że obsługa w celi śmierci zmienia się jak w kalejdoskopie. Ryj taki jak twój powinien starczyć im za każde referencje. I nie pieprz przy mnie więcej o godności...
W celi śmierci?
- ...to dobre dla kogoś, kto wie, co to słowo oznacza. Myślisz, że nie wiem, czym...
O dzięki ci Dziadku-Przypadku!
- ...zajmujesz, co? Cholerny śmierdzący ostatni jebany...
Dolara, dolara! Nie więcej niż dolara!
Według mnie najlepszym sposobem na umieranie była komora gazowa. W porównaniu z szubienicą, na której dyndasz tuż przed śmiercią i obsrywasz sobie kostki albo krzesłem elektrycznym, gdzie - podczas gdy twój mózg zamienia się we wrzącą papkę - ty czujesz swąd własnego, tlącego się ciała, komora daje pewien rodzaj... ponurego luksusu. To jest jak odlot na Drugą Stronę prosto z apartamentu Ritza; i to za mniej niż dwa dolce na głowę. Tak, tak. Uwierzcie mi, jest na co popatrzeć. Widziałem wiele egzekucji, jednych lepszych, innych gorszych i w efekcie wyrobiłem sobie na ten temat własne zdanie: koniec końców, to sam człowiek psuje ich dramaturgię tym całym miotaniem się i ciskaniem w desperackiej walce o to, aby nie nabrać oddechu. Weźcie na przykład tego przygłupa Jimmy'ego Lee. Zamiast załatwić sprawę raz-dwa, jak na mężczyznę przystało, uparł się na samotne zapasy z kostuchą.
Jedenaście minut konwulsji, wybałuszonych oczu i śliny lejącej mu się po brodzie, podczas gdy cyjanek powoli przeżerał mu układ nerwowy. Jedenaście minut! Co najmniej połowę z tego czasu mógł zaoszczędzić na załatwianie formalności ze Świętym Piotrem. Zamiast wciągnąć ten szary, gorzki dym prosto do płuc, zaciskał usta, przekonany, że, mimo wszystko, być może mu się uda. A jak gdyby tego było mało, z całych sił walił potylicą w metalowy słup stojący tuż za krzesłem, do którego to krzesła przed zamknięciem hermetycznych drzwi przypięli go pasami strażnicy. Kadonk i szarpnięcie. Ka donkka dink i szarpnięcie. W pomieszczeniu, gdzie na dwunastu rozkładanych fotelikach siedziała nieliczna widownia, te przytłumione odgłosy docierały do naszych uszu z opóźnieniem, jak gdyby przedzierały się na świat wprost z samego piekła. Założę się, że niektórzy słyszeli je jeszcze przez dobrych kilka minut po tym, jak służby więzienne w pospiechu wyprowadziły ich z salki. Triumf sprawiedliwości. Ka dink ka donk ka donk. Klawisze mieli naprawdę kwaśne miny.
Umierając, ludzie przestają myśleć racjonalnie. Nie mogę tego znieść.
Gaz to coś dla prawdziwych facetów. W '99 LeGrand uparł się, by skończyć właśnie w ten sposób. Stary Walter wiedział, co dobre. Gdyby mogli, dawni właściciele Eaton Metal najpewniej zrobiliby z niego pracownika miesiąca.
Nic do stracenia.
Ale nowina! Kurta Brennera wywalili w końcu dyscyplinarnie z pracy. Zabrał się za przeszukiwanie nieletniej córki jakiejś grubej ryby z rady miejskiej. Podobno robił to za dokładnie.
Trafiła kosa na kamień. Nie można robić niczego zbyt dobrze. Robiąc coś zbyt dobrze, balansuje się na samej krawędzi.
Ja: A podarunek? Coś niezobowiązującego... Myślisz, że by się ucieszyła?
Mustafa: Dolar za porządny kawał smażonego mięsa. To jest brak zobowiązań. Prezent dla nieznajomej. Też mi coś...
Mustafa: Powiedz. Przecież ty nie zamieniłeś z nią nawet słowa.
Po krawędzi blatu pełznie mucha. Co chwila przystaje i składa na nim ukradkowe, musze pocałunki. Wpełzła na monetę i oblizuje usta widniejącego tam profilu starego Indianina. Płaska twarz pozostaje niewzruszona.
Dowód osobisty, trzy zdjęcia (jedno do akt, jedno do legitymacji oraz jedno do plastikowego identyfikatora noszonego na metalowym łańcuszku na szyi), zaświadczenie o niekaralności. Dokumenty miałem niemalże nowe: w szufladzie szafy odnalazłem stare fotki, jeszcze z okresu, zanim otrzymałem prawo stałego pobytu. Z urzędu pobrałem odpowiednie formularze. Bilet do cyrku potępieńców, w którym starałem się o cieplutką posadę kosztował mnie dokładnie tyle, co opłata za znaczek skarbowy.
Dzięki, Brenner, ty cholerny szwabski sukinsynu!
Ja: Mimo wszystko zamierzam spróbować.
Mustafa: O rany! Z ciebie naprawdę ciężki przypadek naiwnego durnia.
Ja: Zgoda. I co z tego?!
Mustafa: Nic. Zupełnie nic. Pamiętaj tylko, że los jest ślepy, ale stare bydlę doskonale pamięta, komu sprzedał bilet na darmową szansę. Spartol to i możesz być pewien, że na drugi raz będziesz musiał bardzo długo poczekać... Proszę, oto pański hamburger.
Mustafa: Widziałeś palanta? Brzydził się tego, że podałem mu bułę gołą ręką. Zaraz za rogiem wyrzuci ją do śmietnika...
Ja: Czas z tym skończyć...
Mustafa: Co?! Myślisz, że nie myję rąk?
Ja: Skończyć raz na zawsze. Z tym wszystkim.
- Myśli pan, że podoła temu zadaniu?
Niedostępny i zasadniczy. Naczelnik więzienia miał płaską, gładko ogoloną, pozbawioną wyrazu twarz. Przypominał sklepowego manekina - ostrze brzytwy razem z zarostem zebrało z chłodnego oblicza nalot emocji, wygładziło i zaokrągliło rysy. Wybłyszczyło napiętą skórę, zamieniło ją w plastik. Pomiędzy rozłożonymi rękoma wygodnie opartymi na blacie dębowego stołu leżały białe, gęsto zapisane kartki. Każda kolejna wystawała spod poprzedniczki lekko przekrzywiona i przesunięta; ułożone w ten sposób tworzyły półokrąg, na wzór talii kart. Papieros bez filtra w prawej dłoni dymił sennie. Mężczyzna patrzył na mnie i jednocześnie poza mnie.
- Czy to naprawdę aż takie trudne? - spytałem i w tej samej sekundzie dotarło do mnie, jaką kolosalną głupotę palnąłem. Naczelnik nie wykonał najmniejszego ruchu, lecz wrażenie, że w jednej chwili jego szare czujne oczy zogniskowały się na mojej osobie, przyprawiło mnie o ciarki.
- To nie jest zabawa, panie Koltay. Nie wiem, jak to się załatwiało u was w kraju...
- Zupełnie niepodobnie. Z zupełnie podobnym efektem...
- Proszę mi nie przerywać - powiedział spokojnie, ale stanowczo i zaciągnął się mocno papierosem.
- Masz wszystkie wymagane do tej posady papiery, to prawda. Ale, proszę, zauważ, to właśnie tylko i wyłącznie papiery. O tym, czy przyjąć cię w nasze szeregi decyduję ja, ehem... - odkaszlnął i zdjął z wargi strzęp tytoniu. - A właściwie, ty sam.
Skinąłem głową. Naczelnik przeszedł ze mną na „ty”, a to od nowa rozbudziło we mnie nadzieję.
- Widzisz, to świetny układ. Ja tylko zadaję pytania. Wszystko, co trzeba zrobić, to znaleźć dla nich odpowiednie odpowiedzi.
- Czy mogę zapalić?
- Nie.
Zatrzymałem rękę w pół drogi do kieszeni na piersi. Zaczynam tracić grunt pod nogami, pomyślałem. O co tu chodzi? Czy to jakaś gra? Opuściłem głowę. Wbiłem wzrok w grawerowaną tabliczkę z imieniem i nazwiskiem. M A I L L I W, czytałem od tyłu. Postaraj się uspokoić. Y A T A B A B. To tylko szurnięty urzędnik więzienny.
- Panie Babatay...
- Will. Proszę się tak do mnie zwracać. Wszyscy tutaj tak się do mnie zwracają.
- Panie... William... przepraszam... Will. Myślę, że uda mi się podejść do moich zadań profesjonalnie. Nie jestem obywatelem amerykańskim i nie znam zbyt dobrze waszego systemu prawnego - mówiłem spokojnie i szczerze, dobierałem odpowiednie słowa. Nie mogłem sobie pozwolić na najmniejsze potknięcie. - Ale wiem, co rozumie się w tym kraju przez: Sprawiedliwość. Dla mnie zawsze i wszędzie to pojęcie będzie miało takie samo znaczenie. Nawet za cenę śmierci.
Upłynęło kilkanaście sekund bez słów w zadymionej, usypiającej ciszy.
- Rozumiem. Papierosa? - Niespodziewanie zaproponował mi Marlboro z wyjętej z szuflady paczki. Równo posegregowane papiery zaszeleściły na znak protestu przeciw tak jawnemu naruszeniu regulaminu.
- Nie, proszę tu nie palić, wyraziłem się chyba dość jasno. Za drzwiami na końcu korytarza jest palarnia. Wypal go tam w ciszy. I wróć tutaj.
W ciasnej klitce o pożółkłych od nikotyny ścianach kręciłem się niespokojnie, pospiesznie dusząc darowanego mi peta zaledwie w połowie jego długości. Wracałem do pokoju naczelnika, a w głowie wirowała mi puszczona w ruch gwałtownym haustem nikotyny karuzela bez nazwy i bez pasażerów. Przez oszklone drzwi zobaczyłem nieruchomą sylwetkę na tle okna wychodzącego na więzienne podwórze. Nacisnąłem klamkę i wszedłem. Na stole, naprzeciwko fotela, w którym niedawno siedziałem, leżał teraz jednorazowy długopis i żółty formularz. Podszedłem i bez czytania złożyłem na nim swój podpis.
Na kamiennej twarzy Naczelnika wykwitł grymas, który kiedyś, bardzo dawno temu, przypominał zapewne sardoniczny uśmiech.
- Na drugi raz pal powoli - pouczył mnie i troskliwie zebrał dokumenty. - Z tej samej paczki częstuję skazańców tuż przed egzekucją. Czy wiesz, jak długo można palić jednego papierosa? Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział...
Stoi. Spisał wszystko, co chciał powiedzieć i teraz już nie ma odwrotu. Powoli wchodzi do lombardu i zamyka za sobą drzwi, przekręca zamek. Trzask mechanizmu brzmi jak kruszenie lodu. Właściciel wybiega zza lady. Zanim udaje mu się cokolwiek powiedzieć, Koltay uderza go na odlew w twarz. Padając, grubas zahacza o plater wypełniony tanimi monetami dla początkujących numizmatyków. Tryska srebrno-złota fontanna. Monety lecą na boki i ku górze, odbijają się od rury odpływowej przecinającej sufit niczym nabrzmiała żyła, budzą w niej miękkie echo i...
...klęknąłem tuż obok niego.
- Posłuchaj mnie. Posłuchaj mnie teraz - powiedziałem miękko, uspokajającym gestem kładąc rękę na ramieniu grubasa. Drżał tak jak skarcony pies, niepewny jeszcze, czy kara minęła, czy skamleniem zasłużył jedynie na przerwę w jej wykonywaniu.
- Leż. Leż spokojnie. Nie zrobię ci już nic więcej, jeżeli po prostu będziesz leżał i wysłuchasz wszystkiego, co mam ci do powiedzenia.
Z gardła właściciela dobył się cichy ni to płacz, ni to skowyt. Krew z rozbitego nosa zalewała mu usta i ściekała po przyciśniętym do podłogi tłustym policzku. W kąciku ust, przez które gwałtownie wciągał powietrze, pojawiła się szkarłatna piana; małe bąbelki nadymały się, pękając z cichym trzaskiem przy każdym świszczącym oddechu.
- Byłem tu wczoraj, pamiętasz?
Wybałuszone z przerażenia oczy przesłaniała mgiełka bólu i strachu, ale tuż przed tym, gdy opadły na nie ciężkie, workowate powieki, dostrzegłem to, czego szukałem. Iskrę zrozumienia.
- A jednak pamiętasz. Chciałem dać w zastaw moją kolekcję krawatów. A ty odesłałeś mnie z kwitkiem.
Ciągle z zamkniętymi oczami grubas gwałtownie pokiwał głową. Jednocześnie przytakiwał mi i godził się na to, co miało go spotkać.
- Przypominasz sobie, co o nich wtedy powiedziałeś? - zapytałem. Siadłem na podłodze - zachrzęściły rozsypane monety. Pancerne okna wystawowe do połowy wysokości wykonano z matowego, zielonkawego szkła. Skuleni, on wyciągnięty na dywanie i ja w kucki, ze skrzyżowanymi nogami, byliśmy poza zasięgiem wzroku przechodniów. Słońce załamywało się na matowej części szyby, zalewając nas szmaragdową poświatą; dwa niewyraźne cienie w głębokim, cuchnącym, brudnym pieniądzem akwarium.
- Szmaty. Tak je nazwałeś. Bezużyteczne i nic niewarte.
Ja: Zastanawiałeś się, jak to jest po drugiej stronie?
Mustafa (spogląda ponad ulicznym ruchem): Tam? To tylko chińska restauracja. Zapach mówi sam za siebie.
Ja: Nie, nie... Chodzi mi o TĘ „drugą stronę”
Mustafa: Kolego. Życie jest jak hamburger. Wydaje ci się, że dostaniesz dokładnie to, o co prosisz, a i tak, prędzej czy później, dopadnie cię zgaga. Myślisz, że ty pierwszy zastanawiasz się nad tym, czy gdzie indziej jest lepiej? A życie po życiu? Eh, to dwudniowa kanapka. Lepiej mnie posłuchaj...
Ja: A może by tak spróbować? Nie ma już nic do stracenia...
Mustafa: Słyszał pan?! Nic do stracenia!
Ja: Odkąd ja i Maricel...
Mustafa: Odsuń się trochę i pomedytuj w samotności. Płoszysz mi klientów!
Mustafa: Tak, tak! Słyszałem! Podwójna musztarda! Świetny wybór!
Dolara dolara nie więcej niż dolara chce pan sprzedać tooo Tooo TOOOOOOOO!
Teraz. Nic do stracenia.
- Czy wiesz, ile trudu kosztowało mnie zdobycie każdego z nich? Czy zdawałeś sobie sprawę, co musiałem robić, aby wejść w ich posiadanie? Posłuchaj mnie, ty tłusty wieprzu! Będziesz miał swoją opowieść za jednego dolca!
Wstałem, podszedłem do okien i zaciągnąłem zasłony. Zaterkotały zardzewiałe karnisze. W pomieszczeniu pociemniało i przez krótką chwilę nawet powietrze zdawało się przepełnione sino-szarą barwą.
- Pracowałem w więzieniu - zacząłem po powrocie na miejsce. - W drużynie pomywaczy. Wiesz, co to jest pomywacz w kiciu? Nie? No to ja ci powiem. Odwalałem najgorszą robotę. Nocne zmiany w kostnicy. Razem z kilkoma innymi chłopakami czyściliśmy komory po egzekucjach. Wiesz, co należało do moich obowiązków? Wchodziłem do niej jako pierwszy i przeczesywałem włosy skazańca. Robiłem to, bo czasem pozostawały między nimi uwięzione resztki lotnego cyjanku. Gdyby taki malutki obłoczek dostał się nie tam, gdzie trzeba... chłopie! Jak to mówicie wy, Amerykanie? Gówno walnęłoby w wentylator! Ale nie to było najgorsze. Bo widzisz, w momencie śmierci każdy z nas się rozluźnia. I nie spływa na niego żaden tam pieprzony poetycki spokój. Dotyka nas pogrzebowa muza - Fizjologia. Puszczają zwieracze. Wyobrażasz sobie, co to znaczy szorować podłogę z gówna, kiedy nad tobą lekarz stwierdza zgon skazańca? Opatuleni w przepisowe kombinezony, w których aż roiło się od łat, znaczyliśmy mniej niż skazaniec. On pławił się już w majestacie śmierci. My pełzaliśmy u jego stóp. I nie mów mi o regulaminie, spłukiwaniu amoniakiem i środkach bezpieczeństwa. Wiesz, dlaczego jako sprzątacze pracują prawie wyłącznie imigranci? Właśnie... Ameryka nic nie traci, gdy idziemy do piachu. Ameryka dobrze wie, że wypadki chodzą po ludziach. Jedynie sześć stóp pod ziemią jest już nam wszystko jedno. Jesteś bezpaństwową kupą gnijącego mięsa. Czasem wydaje mi się, że taki stan odpowiadałby mi najbardziej. Cisza i spokój. Rozkład. Tyle że wtedy robiłem to wszystko bez mrugnięcia okiem. Wiedziałem, że oczekuje na mnie nagroda. Wieczorem, w kostnicy, odbywały się moje małe żniwa.
Grubas na ziemi zaczął cicho szlochać.
- Wzruszyłeś się? Poczekaj, najlepsze zostawiłem na sam koniec. Dotarcie do konkretnych zwłok to wcale nie taka łatwa sprawa. Wszystkie te lodówki wyglądają niemal identycznie, jak skrzynki w płatnej przechowalni bagażu na dworcu - nie połapałbyś się w tym, nawet gdybyś chciał. Ale znalazłem sposób i na to. Ugadałem się z jednym z dyżurnych koronerów i za odpowiednią opłatę ten ponury facio zaznaczał mi skrytki, które mogłyby mnie szczególnie zainteresować. To były całkiem przemyślne znaki. Okruch, skrawek materiału, smuga pozostawiona na dopiero co wypolerowanych drzwiczkach. Wiedzieliśmy, że trzeba zachować ostrożność. Nie przepadaliśmy za sobą, ale jazda na tym samym wózku zbliża ludzi, wierz mi. Po pewnym czasie, czasie potrzebnym na to, abyśmy się nawzajem poznali, wszystko działało tak jak należy: znak, pusta, zaciemniona kostnica, w której przez pół godziny miałem wolną rękę i te kilka dolarów zostawianych za słojami z formaldehydem na poczet kolejnej wycieczki. Wnętrze każdej ze skrytek należało do mnie - wystarczyło, że uchyliłem zimny metalowy skobel. I tylko jednej rzeczy nie wolno mi było robić. Wyciągać z wnętrza boksów tych długich, podobnych do piekielnych brytfann szuflad, w których złożono zwłoki. Dyżurka strażników znajdowała się dokładnie nad prosektorium - każdy podejrzany skrzyp ściągnąłby mi ich na kark. Więc w kupionej za marny grosz ciemności, w dusznym spokoju, czołgałem się, przeciskając pomiędzy lodowatymi ścianami i zawiniętym w plastik trupem, po to by zgrabiałymi palcami otworzyć czarną torbę i zabrać to, na czym mi tak bardzo zależało.
Niespodziewanie ktoś szarpnął kilkakrotnie klamką i niecierpliwie zastukał do drzwi wejściowych. Tłuste cielsko drgnęło, ale w samą porę zatkałem mu usta, a klatkę piersiową z całej siły przydusiłem kolanem. Miękkie ciało ustąpiło niemal bez oporu. Stukanie powtórzyło się, bardziej natarczywe - ten smak w ustach, co to? czy to strach? nie, nie, tylko nie teraz, tylko nie przed końcem tego, co chcę...! - po chwili zaklapały oddalające się kroki.
Wytarłem zakrwawioną dłoń o wykładzinę. Pięć wyraźnych, równoległych ciemnych smug. Jak pierwszy z heksagramów Księgi Przemian.
- Nikt nie pamiętałby tych biedaków, gdyby nie ja. Widzisz ten krawat? Należał do starszego faceta, który otruł swoją żonę, a potem rozpuścił ją w kwasie. Wyrok: Komora. A ja go znałem, wiem, że płakał na „Casablance”. - Rozłożyłem krawaty. Równiutkie, przypominały ogon pawia. - A ten tu nosił siedemnastolatek. Zgwałcił swoją narzeczoną i obciął jej piersi. Zrobił tak, bo ksiądz powiedział mu, że kiedyś tak karano nierządnice. Uwierzył mu. Wyrok: Krzesło. Kiedy ja go poznałem, nie wierzył już w nic. A ten tu...
Zorientowałem się, że grubas na podłodze przestał mnie słuchać. Coś we mnie wezbrało... ale nie jest to gniew.
I zupełnie niespodziewanie wiem już, co muszę zrobić. Brakuje tylko jednej jedynej rzeczy, aby moja mała kolekcja była pełna. Dlaczego do tej pory tego nie widziałem?! Wstaję, podchodzę do kontuaru. Zrzucam plater i wspinam się na ladę. Nogi ustawiam równo, tuż przy sobie. Buty niemal stykają się podeszwami. Od czubka głowy do sufitu dzieli mnie dosłownie kilka centymetrów. Rura po mojej lewej stronie zakręca szerokim łukiem, a potem niknie w suficie; zaraz przed tym, jak zagina się ostro ku górze, tworzy niewielkie kolanko. Dotykam go palcem. Jest zimne i wilgotne. Ukryta w zagięciu pajęczyna przylepia mi się do skóry. Zdejmuję ją i strząsam na bok. Niewielki prześwit, z którego umyka tłusty pająk w zupełności wystarczy. Grubas stęka skulony tam pode mną. Jeżeli chce wstać, jeżeli chce mi przeszkodzić, to jest już za późno!
Biorę do ręki krawat i zakładam go na szyję.
Szarpnięcie przypomina to, które zawsze rozpoczyna jazdę szybkobieżnych wind. I ja też teraz zaczynam taki lot. Wystrzeliłem gdzieś w górę; chociaż nie, nie, mogę się mylić. Nogi rwą mnie w dół, stopy trzepoczą jak u pływaka. Stopy, z których każda waży przynajmniej po sto kilo; i czuję, jak wydłużam się, nie jestem już z ciała, lecz z gumy! Na jednym końcu ja, a na drugim martwy, nieruchomy odważnik z głupim uśmiechem na zawsze przypiętym do sinej twarzy. Lecę. Spadam. Czuję to nagłe kotłowanie, turbulencje. Moje stopy nikną w dole, rozpływają się we mgle; już ich nie widzę.
Boże, myślę, przecież kiedyś musi nastąpić ten moment, kiedyś musi pęknąć!
Wszystko powoli otula cień, a w rosnącej ciemności z podłogi podnosi się... już n i c.
...Właściciel lombardu podchodzi i ostrożnie sięga po zaciśnięty w dłoni skrawek papieru. Napięty krawat skrzypi. Czubki butów kreślą tuż nad podłogą widmową ósemkę. Delikatnie kołysze się martwe ciało. Coś mu to przypomina. Huśtawkę? Tak! Dziecięcą huśtawkę! Ten sam ruch, ten skrzyp liny... Czyta: Maricel, spotkaliśmy się tylko raz. Chciałem kupić ci kwiaty. Zapomniałem tylko, że wszystko, co piękne kosztuje. Zamiast kwiatów masz ten list. Gdybyśmy mieli taką możliwość, to pewnie zaprosiłbym cię do parku, usiedlibyśmy na ławce i opowiedziałbym ci pewną historię. Mam w domu całą kolekcję krawatów. Zdziwiłabyś się, gdybym...
Autobusy odjeżdżają. Ludzie drepcą. Nie wiedzieć czemu, pewien właściciel lombardu zaczyna głośno szlochać.
Agnieszka Majchrzak
STARY LAS
Agnieszka Majchrzak
Urodziłam się w Lublinie w 1977 roku, gdzie spędziłam z mniejszymi lub większymi wyjątkami większą część swojego życia. Byłam dzieckiem, które chodziło po drzewach, głaskało bezpańskie psy i przynosiło ze szkoły mnóstwo uwag w dzienniczku. Pomimo wszystko szczęśliwie ukończyłam szkołę podstawową, średnią i studia dziennikarskie, a także parę różnego rodzaju kursów plastycznych. Nigdy nie mogłam do końca się zdecydować, czy bardziej chcę pisać, czy tworzyć, więc w końcu postanowiłam robić obie rzeczy naraz. W dorosłym życiu pracowałam w kancelarii adwokackiej, banku, biurze, na brzoskwiniowej plantacji, trochę podróżowałam, trochę malowałam, współpracowałam z kilkoma wydawnictwami i ogólnie rzecz biorąc, robiłam mnóstwo zupełnie różnych od siebie rzeczy. Wszystko to przyczyniło się zapewne do tego, że opowieści, które teraz piszę to zarówno bajki dla dzieci, jak i całkiem poważne historie dla dorosłych. Ostatnio zaś, dzięki konkursowi ogłoszonemu przez wydawnictwo Red Horse, udało mi się popełnić nawet mały „horror”. Nie ma w nim wprawdzie duchów, wampirów ani wyjących wilkołaków, mam jednak nadzieję, że okaże się straszny...
J
ulia od razu dostrzegła czekający na nią powóz. Peron był prawie pusty, więc nic musiała rozglądać się wokół i szukać służącego ciotki, który miał po nią wyjechać. Popatrzyła w jego kierunku, a on zamachał do niej przyjaźnie i zawołał: panienka Julia?
- Tak, to ja! - odkrzyknęła. Stangret wyskoczył, żeby pomóc jej nieść walizkę i po chwili siedziała już wygodnie w powozie, który zawrócił ze stacji i potoczył się w stronę widniejącego na horyzoncie lasu. Julia poczuła ukłucie żalu - miała nadzieję, że mama też będzie, aby ją powitać, ale pocieszyła się myślą, że przecież i tak zaraz się zobaczą. Przyjrzała się stangretowi. Był to sympatyczny staruszek z resztką włosów przypominających poszarzały mech i czarnymi jak węgle oczyma.
- Miłą miała panienka podróż? - spytał.
- Tak - odparła i przez resztę drogi już milczeli. Początkowo jechali szerokim gościńcem przez słoneczne łąki i pola, na których chłopi właśnie kosili zboże. Julia współczuła im szczerze, bo upał był niemiłosierny i ciężko było oddychać. Potem droga zaczęła się zwężać, aż wąskim traktem zanurzyli się w olbrzymi las. Julia poczuła się tak, jakby ktoś wylał na jej rozgrzane słonecznymi promieniami plecy wiadro zimnej wody. Zadrżała z chłodu. W borze panowała wilgoć i półmrok. Ogromne drzewa wyciągały swe konary ku niebu i zasłaniały prawie cały błękit. Julia patrzyła na nie z zadartą głową w niemym podziwie i przestrachu. Stangret uśmiechnął się do niej:
- Tak, tak, nasza mała puszcza robi na wszystkich wrażenie. Podobno rośnie tu jeszcze od czasów kniaziów.
Wygląda właśnie na taką - pomyślała Julia. - Jak też może wyglądać dom ciotki? Julia nigdy tu nie była. Samą ciotkę widziała tylko dwa razy jeszcze w dzieciństwie i zapamiętała jako bardzo miłą i żwawą staruszkę, tak pomarszczoną i bladą, że przypominała pień wiekowej, obłażącej z kory brzozy. Mama zawsze powtarzała, że ciotka jest tak blada, bo jak prawdziwa dama unika słońca i zachęcała Julię do tego samego, bez większych jednak efektów. Mama - dziewczynka westchnęła cicho - nie widziała jej już od kilku tygodni. Wyjechała wcześniej, zabierając ze sobą młodsze rodzeństwo. Odkąd zabrakło ojca i zostali sami, powodziło im się coraz gorzej, aż w końcu trzeba było przyjąć zaproszenie ciotki i przeprowadzić się do jej dworku. Julia została trochę dłużej, aby dokończyć rok szkolny i pozałatwiać kilka pozostałych spraw. Cieszyła się teraz na spotkanie z rodziną, bo chociaż miała prawie 13 lat, nadal była troszkę przestraszonym dzieckiem. Nad jej głową przeleciał z piskiem ptak. Wzdrygnęła się lekko. Rozejrzała się ponownie i doznała nieprzyjemnego wrażenia, że puszcza ją obserwuje.
- Dojeżdżamy - rzucił stangret i wskazał głową przed siebie. - Za tym zakrętem zaczyna się już posiadłość pani Alicji.
Dziewczynka westchnęła z ulgą. Miała już trochę dosyć tego lasu. Zziębła i stęskniła się za słońcem, ciepłem i świeżym powietrzem. Tutaj wszystko pachniało rozkładem. Z niecierpliwością czekała, aż wyjadą spośród drzew. Nagle, gdy minęli zakręt dostrzegła, że niekończący się tunel drzew urywa się przed nimi i tworzy pełną słońca bramę. Uśmiechnęła się radośnie. Powóz ruszył szybciej, jakby konie wyczuły bliskość stajni. Nim przejechali przez leśną granicę, Julia usłyszała jeszcze wyraźny szept: to ona! Odwróciła się szybko, ale nikogo nie dostrzegła.
Za to przed nią rozpościerał się niesamowity widok. Była pewna, że wyjechali nareszcie z puszczy, ale okazało się, że tkwią w niej nadal. Dotarli jedynie na ogromną polanę, na środku której stał stary drewniany dwór. Wokół niego dostrzegła zabudowania gospodarcze, studnię z żurawiem, podjazd wysypany kamyczkami i... drzewa. Znowu drzewa. Ogromna puszcza zamykała ze wszystkich stron i połykała gospodarstwo, trzymając je zazdrośnie w swoich trzewiach. Nie był to miły domek w miłym lesie. Wszystko wyglądało wprawdzie bardzo przyjaźnie i romantycznie, ale Julia miała wrażenie, że została wchłonięta przez prastarą istotę. Wąska droga niczym przewód pokarmowy doprowadziła ją do żołądka.
Nagle przez szeroko otwarte drzwi wybiegła ciotka. Uśmiechnięta i radosna wyciągnęła do niej swoje pomarszczone dłonie.
- Julio! Nareszcie jesteś! Tak się cieszę. - Ścisnęła ją mocno, niemal ściągając z kozła.
- Witaj ciociu - powiedziała Julia. Cały strach pierzchł gdzieś na bok, niczym suche liście rozgonione przez powiew wiatru. Kochana ciotka nie zmieniła się wcale. Była tylko trochę bardziej pomarszczona i twarda, jeśli to jeszcze w ogóle możliwe.
- Chodź, moja droga, na pewno jesteś bardzo głodna. Kazałam przygotować coś do jedzenia.
Dziewczynka poszła posłusznie za gospodynią, wciąż rozglądając się wokół. Gdzie jest mama i Witek? Powinni wybiec jej na spotkanie. Maluch śpi pewnie wygodnie w kołysce i za chwilkę będzie mogła go wycałować w pulchne policzki.
- Ciociu, gdzie jest mama?
- Mama? - Ciotka zdziwiła się niezmiernie. - Nie mam pojęcia, moje dziecko. Miała przyjechać kilka tygodni temu, ale przysłała tylko telegram, że coś zatrzymało ich w drodze i spóźnią się trochę. Myślałam, że może ty będziesz wiedziała.
- Jak to! - wykrzyknęła Julia. Wielki lodowaty głaz zaciążył nagle w żołądku. - Co ty mówisz, ciociu?! Mama nie zawiadomiła mnie o niczym. Nie dostałam od niej żadnego listu, odkąd wyjechała!
- Doprawdy? - Ciotka nie wyglądała na zaniepokojoną - Ależ wyglądasz na przestraszoną, moje dziecko. Nie ma powodów do obaw. Jeśli matka nie uznała za stosowne poinformować cię o zmianie planów, pewnie nie było takiej potrzeby. Zapewne sądziła, że dotrze tu przed tobą. Lada dzień powinna się pojawić. Pisała do mnie z okolic Lwowa, więc pewnie musiała załatwić tam jeszcze jakieś sprawy urzędowe, w końcu sprzedaliście dom i ziemię. Naprawdę nie ma powodu do obaw.
Głaz skurczył się do rozmiarów ziarenka. Julia odetchnęła nieco lżej. Wszyscy w rodzinie uważali ciotkę za bardzo inteligentną osobę, jeśli ona się nie martwi, pewnie nie ma powodów. Ale dziewczynka i tak odczuwała żal, że jeszcze trochę czasu upłynie, nim spotka się z mamą.
Weszły do domu. Był przestronny i bardzo stary. Drewniane ściany pociemniały tak bardzo, że zdawały się czarne. Podłoga skrzypiała głośno. Za to meble były przepiękne i musiały bardzo dużo kosztować. Wszyscy wiedzieli, że ciotka była wyjątkowo zamożna. Usiadły przy szerokim stole w jadalni, służąca wniosła parujące półmiski. Julia zapomniała zupełnie o wszystkich lękach i obawach i z rozkoszą rzuciła się na pachnący obiad. Ciotka nie jadła wiele. Siedziała naprzeciwko i obserwowała ją przyjaźnie.
- Bardzo wyrosłaś, odkąd widziałam cię po raz ostatni. Jesteś już dużą panienką.
- Mam prawie trzynaście lat ciociu.
- Tak też myślałam - uśmiechnęła się ciotka - w takim razie dasz sobie tutaj doskonale radę sama.
- Sama?
- Och, niezupełnie sama, moje dziecko. Jest przecież służba, a czasem zaglądają tu mieszkańcy wioski. No i my obie będziemy widywać się niekiedy wieczorami. Niestety w najbliższym czasie mam sporo rzeczy do zrobienia w pobliskim miasteczku, ale będę tu wpadać. Poza tym jestem pewna, że niedługo znów spotkasz się z rodziną. A teraz, skoro już skończyłaś, Maria zaprowadzi cię do twojego pokoju. Potem możesz pozwiedzać dworek i okolicę.
Pojawiła się służąca i zabrała Julię ze sobą. Weszły na górę po mocnych dębowych schodach. Maria dzierżyła w dłoni walizkę dziewczynki. Julia skrycie dziwiła się, jak kobieta daje sobie z tym radę, bo była chuda i żylasta jak tyka.
- To tutaj panienko - otworzyła na oścież pierwsze drzwi w ciemnym korytarzu. Julia ujrzała swój nowy pokój. Bardzo piękny, w nieco staroświeckim stylu, z ogromnym łóżkiem z baldachimem, sekretarzykiem, rzeźbioną szafą z lustrem i miękkim, puszystym dywanem. Wesołe promyki słońca wpadały przez półokrągłe okno z witrażem i tworzyły kolorowe plamy na podłodze z desek. A po prawej stronie od wejścia stała wspaniała biblioteczka z kilkoma rzędami książek.
- Cudowny! - zachwyciła się Julia.
- Prawda? Pani Alicja będzie dbać o panienkę. Bardzo was wszystkich kocha i od dawna pragnęła, byście tu zamieszkali. Szkoda, że ojciec panienki nie chciał wcześniej przyjąć zaproszenia starszej pani i trzeba było aż nieszczęścia, aby panienka się tu zjawiła.
Julia przymknęła oczy i przypomniała sobie martwą twarz ojca wykrzywioną w potwornym przerażeniu, kiedy znalazła go za domem, przywalonego olbrzymim drzewem. To było straszne. Przełknęła ślinę i spojrzała znowu na pokój. Maria właśnie wyjmowała rzeczy z jej walizki i układała w szafie.
- Nie trzeba, sama mogę się tym zająć. W domu robiłam wszystko sama.
- Tak, ale teraz panienka będzie żyła na nieco wyższym poziomie, więc lepiej się przyzwyczajać. Niech się lepiej panienka porozgląda wokół. Stąd jest wspaniały widok na las.
Tak, bo na cóż by innego? - pomyślała trochę złośliwie Julia, ale posłusznie podeszła do okna. Rzeczywiście z jej sypialni nie widać było zagród ani podjazdu. Od tej strony olbrzymie drzewa podchodziły prawie pod ściany dworu. Uchyliła skrzydło, wciągnęła powietrze. Znowu ten odór zgnilizny. Wstrząsnęła się lekko. Usłyszała szmer liści, jakby cichy śmiech. Zamknęła okno z powrotem. Służąca wypakowała już torbę i właśnie wychodziła. Julia zastanawiała się, co teraz robić, chciała wyjść i obejrzeć posiadłość, ale czuła się niezwykle zmęczona i senna. Miała za sobą kilkugodzinną podróż pociągiem, potem drogę przez las, wreszcie straszne rozczarowanie, gdy nie zastała mamy. Ściągnęła więc trzewiczki, ustawiła je równo pod łóżkiem i z rozkoszą rzuciła się na jedwabną, mięciutką pościel. Zasnęła błyskawicznie. Śniły jej się koszmary. Biała pościel zacisnęła się wokół niej i wciągnęła ją w głęboką jamę. Leżała tam i nie mogła się ruszyć. Nad nią i wokół niej z dziwnym mlaskiem pulsowały poskręcane we wszystkie strony korzenie drzew. Czarna i mokra ziemia oblepiała jej włosy, twarz, ręce i całe ciało. Straszliwy smród zgnilizny wypełniał jej nozdrza, wilgoć przenikała ją na wskroś. Coś spadło jej na twarz i zaczęło pełznąć wzdłuż policzka. Trzęsła się z zimna i obrzydzenia. Chciała krzyknąć, ale ziemia zasypała jej usta. Ktoś potrząsnął ją mocno i wołał jej imię. Obudziła się zdrętwiała ze strachu.
- Julka, co się dzieje? Miałaś zły sen? - Nad nią stała zatroskana ciocia. - Szukałam cię wszędzie, bo już pora kolacji. Przespałaś chyba kilka godzin.
- Tak, ciociu - wyszeptała. Nadal miała wrażenie, że leży w norze, a pościel ściska ją kurczowo. Była cała zlana potem, włosy przykleiły się do czoła.
- Wstań dziecko i umyj się szybko, bo nie wyglądasz najlepiej. To pewnie przez tę podróż i wszystkie niepokoje. Poza tym musisz przyzwyczaić się do naszego powietrza.
Kolacja minęła w przyjaznej atmosferze. Oprócz ciotki był jeszcze zaproszony hrabia z żoną, który miał swoją posiadłość po drugiej stronie lasu. Julia bała się, że źle wypadnie w ich oczach, jej rodzice nie byli zbyt zamożni i nie stykała się nigdy z utytułowanymi ludźmi, ale sąsiedzi ciotki okazali się równie uprzejmi, co ona sama. Po kolacji ciotka pożegnała Julię i zapowiedziała, że następnego ranka wyjeżdża. Dziewczynka wróciła do swojego pokoju. Na dole, w świetle kandelabrów wszystko wydawało się radosne i bezpieczne, sen był tylko niknącym majakiem. Tutaj znów wrócił uśpiony strach. Postawiła lampkę naftową obok łóżka i dodatkowo zapaliła jeszcze dwie świece. Miała trochę wyrzutów sumienia, w jej domu świece i olej były bardzo cenne. Podeszła do szafy po skrzypiącej podłodze. W lustrze odbijała się jej drobna postać w długiej jasnej sukience. Widziała pokój za swoimi plecami, fotel na biegunach, duży obraz nad sekretarzykiem i białą pościel na łóżku, poprawioną przez Marię. Niemal spodziewała się, że pierzyna zaraz się poruszy. Stała nieruchomo, a cisza nocy wokół niej gęstniała, aż stała się prawie namacalna. Pokój obserwował ją uważnie. Julia miała wrażenie, że wszystkie sęki i dziury w ścianach wydrążone przez korniki to tysiące oczu, które obserwują ją uważnie i ironicznie. Obróciła się powoli wokół własnej osi. Nic się nie działo. Zacisnęła rękę na medaliku wiszącym na szyi. Pokój jakby wstrzymał oddech. Po chwili napięcie zelżało. Co ja robię? - pomyślała Julia. - Zachowuję się jak jakiś smarkacz, który boi się ciemności. Co by powiedziała marna?
Przebrała się szybko w koszulę nocną, wygrzebała jakąś książkę z biblioteczki i wskoczyła do łóżka. Otworzyła na pierwszej stronie: „Wędrowiec szedł piaszczystą drogą - zaczęła czytać - przed nim rozpościerał się prastary bór. Zanurzył się w nim z rozkoszą, umykając przed palącymi promieniami słońca. W lesie panowała wilgoć i półmrok. Ogromne drzewa wyciągały swe konary ku niebu i zasłaniały prawie cały błękit”.
- Och, nie! - wykrzyknęła Julia. - Lasu na dziś mam już dosyć! - Odrzuciła gniewnie książkę. Drzewa za oknem zaszemrały cicho. Dziewczynka zgasiła lampę i świece, zakopała się w pościel, która znów wydała się przyjazna i bezpieczna i powoli zapadła w spokojny sen bez snów.
Rankiem obudziło ją stukanie w okno i świergot ptaków. Jedna z gałęzi sosny rosnącej nieopodal pukała delikatnie w szybę kołysana wiatrem.
Julia przeciągnęła się i przypomniała sobie, gdzie jest. Może dziś przyjedzie mama - pomyślała z nadzieją. Potem zeskoczyła z łóżka i uklękła do porannego pacierza. Pokój zamarł, a wszystkie ściany ze wstrętem starały się odsunąć jak najbardziej od klęczącej na środku postaci. Książki zaszemrały gniewnie kartkami. Julia nic nie zauważyła pogrążona w modlitwie. Po chwili wstała i założyła ubranie. Usłyszała pukanie i do pokoju weszła Maria.
- Widzę, że panienka wstała, zaraz przyniosę śniadanie.
- Ależ nie trzeba, zaraz zejdę na dół. - Julia wyminęła ją w biegu i skierowała się w stronę kuchni. Nie zamierzała być cały czas obsługiwana jak niepełnosprawny człowiek. Był to dobry wybór, bo kucharka okazała się być życzliwą panią w wieku jej mamy i dziewczynka bardzo ją polubiła. Od tej pory, gdy nie miała co robić przybiegała tutaj, aby trochę poplotkować, a przy okazji zjeść jakieś łakocie.
Przez trzy następne dni nie działo się nic ciekawego. Zwiedziła całe obejście, poznała stajennego Józia i kilka innych osób ze służby, pomagała czasem kucharce przy gotowaniu, krążyła wokół posiadłości, ale nie zapuszczała się zbyt daleko w las w obawie, by nie zabłądzić. I wciąż czekała na mamę z rodzeństwem.
Czwartego dnia pobytu u ciotki Julia postanowiła wybrać się na przechadzkę drogą, która zaczynała się za dworem i biegła przez puszczę na drugą jej stronę, gdzie znajdował się majątek hrabiego. Nie zamierzała wprawdzie dotrzeć aż tam, bo bez powozu zajęłoby to kilka godzin, ale uznała, że ścieżka świetnie nadaje się do spokojnego marszu i zbierania przydrożnych borówek. Julia już czuła smak ciepłych bułeczek z jagodami i cynamonem. Wzięła duży dzban i teraz z uczuciem zadowolenia szybko napełniała go owocami. Sporo przy okazji zjadała, morusając całe usta sokiem. Uszła już niemały kawałek od domu, gdy nagle z prawej strony usłyszała cichy płacz niemowlęcia. Znieruchomiała zdumiona. Znała dobrze ten płacz. Tak samo kwilił Janek, jej najmłodszy braciszek. Odstawiła naczynie i na sztywnych nogach wkroczyła w ścianę drzew. Gdy tylko przekroczyła granicę pomiędzy ścieżką a wnętrzem lasu, znów poczuła dławiącą wilgoć i irracjonalny strach. Postąpiła kilka kroków i stanęła, nasłuchując. Dziecko znów zapłakało z daleka. Tym razem był to rozdzierający serce płacz. Rzuciła się biegiem przed siebie, podciągając spódnicę do góry. Krzewy i drzewa biły ją po twarzy, jeżyny czepiały się sukni i darły ją na strzępy. Przedzierała się nadal, nie zważając na nic, bo kwilenie było coraz bliżej. Stopy zapadały się w mech miękki i nasiąknięty cuchnącą wodą niczym gąbka. Jakiś konar zagrodził jej drogę i upadła jak długa, twarzą w błotnistą kałużę. Na wystających korzeniach zdarła sobie łokcie. Las zasyczał, jakby wciągając z lubością zapach świeżej krwi. Podniosła się z trudem i brnęła dalej, ale płacz już zanikał, za to drzewa zamykały się za nią i przed nią, tworząc nieprzebytą ścianę roślinności. Gęste opary podniosły się z zasypanej próchnem ziemi. Korony drzew pochyliły się nad nią i zaśmiały szyderczo. Próbowała uciekać, iść w jakimkolwiek kierunku, ale nie mogła już nawet poruszać stopami, które ugrzęzły w poszyciu. Przed jej twarzą wyrósł nagle pień potężnego dębu, potem brzozy i jodły. Zdawało się, że drzewa przesuwają się wokół niej w koszmarnym tańcu. Gibkie gałązki okręcały się wokół niej, sunąc wolno niczym węże i oplatając ją w kokon. Julia krzyczała głośno i próbowała rękoma zakryć twarz. Wtedy to poczuła. Liście na poranionych łokciach, kolanach, na podrapanej twarzy lizały i ssały cieknącą krew. Drzewa wokół sapały i gulgotały z lubością, jak ktoś, kto od bardzo dawna usychał z pragnienia, a nagle dostał kubek cudownie zimnej wody. Dziewczynka oszalała prawie z przerażenia i szarpała się na wszystkie strony, próbując wydostać. Rwała dłońmi młode pędy, co wprawiło mruczące drzewa w prawdziwą wściekłość i siekły ją teraz raniąc jeszcze boleśniej. Nagle poczuła, że jedna z gałęzi okręca się wokół jej szyi, chciała dosięgnąć jej rękami, ale inne drzewa odciągnęły brutalnie dłonie Julii i zaczęła się dusić. Oczy zaszły jej mgłą. Zanim bezwładna upadła na ziemię, odniosła wrażenie, że słyszy jeszcze dziwnie znajomy głos, który krzyczał z wściekłością: Zostawcie dziewczynę! Tej nie wolno wam ruszać, co ja mówiłam!?
Obudziła się w swoim łóżku. Bolało ją gardło i piekła cała skóra. Z trudem podniosła zapuchnięte od płaczu powieki. Nad nią pochylała się zatroskana ciotka.
- Ciociu! - Chciała zawołać, ale wychrypiała tylko: - Drzewa, las, chciały mnie zabić! Piły moją krew i słyszałam płacz Jasia!
- Dobrze, już dobrze, moje dziecko. - Ciotka pogłaskała ją po czole drżącą dłonią. - Zabłądziłaś w dziki gąszcz, zaplątałaś się w gałęzie, a w twoim dzbanku Maria znalazła kilka owoców wilczej jagody. W naszych lasach rośnie szczególna ich odmiana na niskich krzaczkach. Dla niewprawnego oka mogą być podobne do borówek. Zjadłaś zapewne parę i to wywołało halucynacje. Na szczęście Maria zaniepokoiła się twoją długą nieobecnością i wysłała Józia na poszukiwania. Odnalazł cię, gdy spałaś zaplątana w krzaki jeżyn. Stąd skaleczenia, których masz mnóstwo na całym ciele. Ale nic się nie martw, wróciłam i dobrze się tobą zajmę. Mam wspaniałą maść z bielinka, która natychmiast goi wszelkie rany - ciotka uśmiechnęła się ciepło i pocałowała ją w czoło.
- Ale ciociu... Ja słyszałam, jak płacze Janek. To mi się nie zdawało! Mama nie przyjechała, może zabłądzili, może coś im się stało...
- Julio, Julio! Nic im nie jest. Mam dla ciebie wiadomość, z którą specjalnie przyjechałam do domu. Dostałam list od twej matki, pisze, że przyjadą za trzy tygodnie. Okazało się, że twój niepoprawny ojciec miał mnóstwo długów. Teraz wszystko spadło na nią i biedaczka musi wykłócać się z adwokatami. Ale ty o nic się nie martw. Z tego co napisała, wszystko jest na dobrej drodze. Zostawię cię teraz z Marią, która zajmie się twoimi skaleczeniami. Spotkamy się na śniadaniu, bo nie zamierzam na razie nigdzie wyjeżdżać.
Ciotka wyszła, a do pokoju cichutko wsunęła się Maria. Ściągnęła kołdrę i spokojnie smarowała Julię chłodną i wspaniale kojącą maścią. Dziewczynka nie zwracała na nią większej uwagi. Wciąż jeszcze była w szoku. To co jej się przytrafiło zdawało się być tak realne, że nie mogło być zwykłą halucynacją. Ale nie można było wytłumaczyć tego w żaden inny racjonalny sposób. Poza tym najważniejsze było, że mamie i braciom nic się nie stało. Julia postanowiła więc przystać na wersję ciotki.
Coś jeszcze się nie zgadzało. Ciotka powiedziała, że tato zostawił mnóstwo długów - zastanawiała się Julia - a przecież był bardzo uczciwym i skromnym człowiekiem. Nigdy nie żyliśmy zbyt wystawnie, a tato nie grał w karty, nie przesiadywał w karczmie... Bardzo to wszystko dziwne. Będę musiała porozmawiać z mamą, kiedy w końcu przyjedzie.
Sen zmorzył ją niepostrzeżenie. Szła przez las i znów słyszała głośny płacz Jasia. Minęła drogę, przy której zbierała jagody i podążała przez splątany gąszcz krzewów. Nie chcę tam iść, nie chcę tam iść - myślała w niemym przerażeniu, ale ciało nie chciało jej słuchać. Była jak marionetka poruszana sznurkami, zagłębiała się coraz bardziej w duszące powietrze. Konary głośno trzeszczały nad głową. Poślizgnęła się na mchu i potoczyła kilka metrów w dół, prosto w bagniste jeziorko. Nagły wir wciągnął ją na dół i z głuchym jękiem została wessana głęboko w otchłań. Leżała w ciemnej norze. Nad nią i wokół niej z dziwnym mlaskiem pulsowały poskręcane we wszystkie strony korzenie drzew. Czarna i mokra ziemia oblepiała jej włosy, twarz, ręce i całe ciało. Straszliwy smród zgnilizny wypełniał jej nozdrza, wilgoć przenikała ją na wskroś. Coś spadło jej na twarz i zaczęło pełznąć wzdłuż policzka. Trzęsła się z zimna i obrzydzenia. Chciała krzyknąć, ale ziemia zasypała jej usta.
O Boże, znowu tu jestem! Znowu tu jestem - paniczne myśli przebiegały przez głowę. Wyciągnęła dłonie do góry, żeby odepchnąć osypującą się ziemię, ale poczuła, że nie może poruszać palcami. Były zupełnie zdrętwiałe, a drętwota ta błyskawicznie przesuwała się na dłonie, ręce, dotarła już do łokci. W tym samym momencie gruby korzeń zanurzył się w jej brzuchu, przebijając trzewia i dziewczynka poczuła straszliwy ból przenikający ciało, który za chwilę zmienił się w poczucie paraliżu i sztywnienia. Ja staję się drzewem - przemknęło jej jeszcze przez głowę i obudziła się ze straszliwym piskiem.
Wyskoczyła z łóżka i wybiegła na korytarz. W tej chwili za nic w świecie nie chciała zostać sama. Po omacku posuwała się wzdłuż ścian do pokoju ciotki.
Wpadła tam z ulgą, mocno pchając drzwi.
- Ciociu! - zawołała, ale nikt jej nie odpowiedział. Rozejrzała się uważnie i dostrzegła w ciemnościach blask księżyca wpadający przez otwarte okno. Promienie padały na puste łóżko ciotki. Gdzie jest ciocia? - Julia podeszła bliżej i zapaliła świecę stojącą na szafce. W blasku płomienia zobaczyła rozkopaną pościel i kilka płatów brzozowej kory zaplątanych w kołdrę. Obok leżał maleńki niebieski bucik z urwaną sznurówką. Julia podniosła go drżącą ręką. Kilka tygodni temu wkładała ten bucik na nóżkę Jasia, gdy ubierała go przed podróżą. O mój Boże! - setki myśli przemknęły jej przez głowę. - Ciocia przecież mówiła, że nigdy tu nie dotarli. Dostała list od mamy... Skąd tutaj ten bucik?!
- Julio, co tutaj robisz, dziecko? Czemu nie śpisz? - Za jej plecami w drzwiach stała ciotka.
Dziewczynka pisnęła, zmięła w dłoni bucik i odwróciła się powoli. Blada postać ciotki chwiała się w blasku lampy, którą trzymała w żylastej ręce.
- Ciociu, to ty!
- A któż by inny?
- Ja... miałam straszny sen i pomyślałam, pomyślałam... ale już czuję się lepiej...
- Ooo, moja biedna mała - ciotka podeszła i uściskała Julię - to wszystko przez tę przygodę w lesie. - Dotyk ciotki przypominał gładką korę brzozowej gałązki. - Widzę, że ten niesforny wiatr znowu otworzył okno. I w dodatku nawiał trochę patyków z lasu! Zaraz to posprzątam, odprowadzę cię tylko do pokoju.
- Nie trzeba, ciociu, już mi lepiej. Dam sobie radę sama!
- Za dużo dziś przeżyłaś, wolę mieć pewność, że bezpiecznie znajdziesz się w łóżku - objęła dziewczynkę za ramię i wyszły na korytarz. Julia szła na sztywnych nogach, w jednej dłoni ściskając bucik, drugą trzymając kurczowo na medaliku.
Do rana nie zmrużyła oka. Wstała zmęczona i blada. Wciąż bardzo bolało ją gardło.
To przecież niemożliwe, żeby ciocia zrobiła coś mamie i braciom - myślała - co ja w ogóle robię? Powinnam spytać o ten bucik, na pewno jest jakieś proste i logiczne wyjaśnienie... Ale ten dotyk, ona wygląda jak drzewo... Nie, co ja mówię! To po prostu staruszka, każdy w jej wieku byłby pomarszczony i blady. Ile ona ma właściwie lat? Nie jest siostrą mojej mamy, tylko jakąś dalszą kuzynką. Mama mówiła, że bawiła się w tym dworze, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, a ciotka już wtedy wyglądała jak wiekowa dama. Ale to, że jest stara nie oznacza przecież, iż jest morderczynią! A już na pewno nie może zmieniać się w drzewo! Dzieje się ze mną coś niedobrego, pewnie przez te jagody... Może to co wyniosłam z pokoju ciotki nie jest nawet bucikiem, tylko kawałkiem szmatki, a ja miałam przywidzenia. Gdzie on jest?! Musiał zaplątać się w pierzynę - szukała nerwowo, aż błysnęło coś niebieskiego - och, nie! To naprawdę Janka! Ma nawet maleńki monogram wyhaftowany przez mamę! - Dziewczynka wpatrywała się w niego przez moment, po czym szybko znalazła w szufladzie tasiemkę, przywiązała bucik, założyła na szyję i ukryła pod sukienką.
* * *
- Mamy go - wycedził kobiecy głos. - Za bardzo się tu kręcił, aż w końcu wpadł - roześmiała się - i to dosłownie!
- To świetnie - odparł mężczyzna. - Mógłby coś powiedzieć dziewczynie. Mam wrażenie, że od dłuższego czasu plątał się wokół domu.
- W samą porę - dodał ktoś jeszcze. - Są już bardzo głodne i niecierpliwią się, zresztą Marzepa także.
* * *
Julia z trudem przełykała kęsy śniadania. Ale siedzenie w kuchni bardzo podniosło ją na duchu. Wesoła kucharka cały czas paplała radośnie, a parujące garnki, kot ocierający się o nogi i kolorowe kwiaty w wazonie wyglądały tak swojsko i zwyczajnie, że Julia wszystkie swoje podejrzenia uznała za absurd. Zaraz pójdzie i opowie całą historię ciotce - postanowiła - pokaże bucik i spyta, skąd mógł się tutaj wziąć. Na pewno otrzyma jakieś logiczne wyjaśnienie. Było jej głupio przed sobą samą, że mogła żywić jakieś absurdalne podejrzenia co do starszej pani.
- Panienko, może panienka przyniosłaby trochę wody? - w potoku opowieści spytała naraz kucharka. - Moje zmęczone nogi nie noszą mnie już tak jak dawniej.
- Oczywiście! - dziewczynka zeskoczyła z niskiego zydelka - Już lecę! - Złapała wiadro i popędziła w kierunku żurawia. Czuła cudowną lekkość w sercu i radość z powodu powziętej decyzji. Dobiegła do studni, rzuciła wiadro i zajrzała do środka, żeby zobaczyć, jak wysoko sięga woda. Studnia nie była głęboka. Miała tylko kilka metrów. I nie było w niej wody. Za to na dnie siedział brudny i przestraszony chłopiec. W dłoni zaciskał kurczowo połamane skrzypce. Spojrzał w górę na Julię.
- Poczekaj! - krzyknęła przestraszona dziewczynka. - Zaraz sprowadzę pomoc!
- Panienka Julia? - spytał chłopiec.
- Skąd mnie znasz?
- Niech panienka nikogo nie woła! Mi już nic nie pomoże. Niech panienka na siebie uważa...
- Co ty mówisz? - przerwała mu szybko. - Nie bój się, wpadłeś ale zaraz ktoś cię wyciągnie, masz szczęście, że nie było wody.
- Niech mnie panienka posłucha! - nalegał chłopiec. - Niech panienka ucieka! I proszę nie mówić JEJ, że panienka ze mną rozmawiała! Proszę biec drogą do wsi i nie zatrzymywać się pod żadnym pozorem. Może jeszcze panienka zdąży, ale jeśli nie, jeśli nie... niech panienka przeczyta książkę i niech się panienka modli!
- Jaką książkę? Co ty mówisz?!
- Książkę z biblioteki w pokoju, trzeba...
- Panienko, panienko! Gdzie moja woda? Czy nie da sobie panna rady? - To kucharka - wyszeptała Julia i krzyknęła do chłopca. - Nie bój się! Zawołam Józia, on ci pomoże!
Rzuciła się pędem w kierunku stajni.
- Józefie, Józefie - krzyczała po drodze.
Józef wynurzył się ospale przez wrota.
- Józefie, chłopiec wpadł do studni! Musisz mu pomóc!
- Chłopiec? - Józef się zaniepokoił. - Niech panienka poczeka, wezmę drabinę.
Stajenny zniknął w drzwiach, a po chwili wynurzył się z długą drewnianą drabiną. Pobiegł w kierunku studzienki, a dziewczynka za nim. Pochylił się nad studnią i spojrzał z dziwnym wyrazem twarzy na Julię:
- Tutaj nikogo nie ma.
- Jak to! - Julia zajrzała do środka. Było pusto. Ani chłopca, ani skrzypiec.
- Coś panienka nieładne sobie żarty ze starego stroi. - Zdenerwował się Józef. - A jak panienka chce nabrać wody, to nie z tej studni. Ta jest stara i wyschła wiele lat temu. Trza iść za przybudówkę z drugiej strony - Józef gniewnie odszedł, mrucząc pod nosem.
Dziewczynka nieprzytomnymi oczyma nadal wpatrywała się w studnię, gdy dobiegł ją głos kucharki:
- Mam już wodę, panienko! Niech się panienka wybierze na spacer, taka piękna dziś pogoda.
Julia powzięła decyzję. Spokojnym krokiem skierowała się w stronę leśnej drogi, udając, że rzeczywiście wybiera się na spacer. Potem okrążyła z tyłu budynek dworu, przemykając się za drzewami, które mruczały coś pomiędzy sobą z cichym niezadowoleniem. Jedno z nich pochyliło się cicho w stronę jej pleców, ale wyprostowało się błyskawicznie, przypominając sobie o zakazie tykania dziewczynki. Zasyczało tylko gniewnie i zacisnęło konary na kształt pięści. Julia zaś znalazła się koło stodoły, w której widziała wcześniej wiszące liny. Zakradła się tam ostrożnie i nie widząc nikogo, ściągnęła duży zwój z haka. Z duszą na ramieniu wróciła pod studnię. Rozejrzała się wokół, po czym przymocowała linę do żurawia i wrzuciła w ocembrowany otwór. Zdjęła buty, żeby było wygodniej i po cichutku spuściła się na dno.
Delikatnie dotknęła stopami wysuszonej ziemi. Pod palcami wyczuła jakiś podłużny przedmiot. Schyliła się i podniosła kawałek smyczka oplatany lianą z białymi kwiatuszkami. Rozejrzała się wokół. Słońce padało ukosem z góry, a studnia nie miała więcej niż 4-5 metrów głębokości, więc widok był całkiem dobry. Ściany były dość gładkie, wyłożone starymi głazami, które niegdyś porastał wysuszony teraz mech. W dole, tuż przy ziemi widniał okrągły otwór wielkości sporego wiadra. Julia pochyliła się nad nim. Wystawały z niego pełgające jeszcze, ruchome jak dżdżownice, przełykające coś korzenie. Sam otwór okazał się długim, ciemnym tunelem. Czuć było z niego intensywną wilgoć ziemi i mdły zapach krwi. Julia wyciągnęła rękę i dotknęła strzępka szmatki przyczepionej do jednej z roślinnych macek. Wijące się korzenie natychmiast znieruchomiały.
- Chłopcze! - zawołała Julia zdławionym głosem. - Jesteś tam? - Spróbowała wczołgać się do środka, choć z góry wiedziała, że to beznadziejne. Jeśli to coś wciągnęło nieszczęśnika do wewnątrz, na pewno niewiele z niego pozostało. Dobitnie świadczył o tym zapach krwi. W każdym razie w Julii wezbrała wściekłość i duch bojowy, postanowiła sprawdzić, dokąd wiedzie tunel i co tutaj się dzieje. Tym razem na pewno nie jadła żadnych jagód i nie da wmówić sobie halucynacji! Udało jej się wsunąć w wąski korytarz i przemieścić niewielki odcinek, gdy tunel zaczął się gwałtownie zwężać. Mała roślinka o smukłych i długich łodygach zwisająca z góry wplątała się we włosy dziewczynki i mocno ciągnęła. Zrezygnowana Julia zawołała jeszcze kilkakrotnie w głąb korytarza, po czym tyłem wyczołgała się z powrotem. Stanęła wyprostowana i rozejrzała się za liną. Nie było jej. Pisnęła przerażona. Co się stało? Kto mógł ją zabrać? Czy zginie tutaj tak samo jak nieszczęsny chłopiec? Czy jej mama i bracia też tak zginęli? Jak ciotka mogła na to pozwolić? Kim ona w ogóle była?!
Julia odsunęła się jak mogła najdalej od wylotu tunelu i oparła plecami o kamienną ścianę po przeciwległej stronie. Oddychała ciężko i z natężoną uwagą wpatrywała się w ciemny korytarz. Czy coś tam zaczyna się poruszać, czy mi się tylko zdaje? - zastanawiała się gorączkowo. Jakieś cienie? Macki? Nie widziała zbyt dobrze, na dworze zachmurzyło się i zbierało na deszcz. Co robić? Rozpaczliwie wcisnęła opuszki palców w szczeliny między kamieniami i spróbowała piąć się w górę, ale było zbyt gładko i natychmiast się zsunęła. Usiadła zrezygnowana. Patrzyła bezmyślnym wzrokiem wokół, gdy przy tunelu coś błysnęło. Podczołgała się na kolanach i rozgarnęła ręką suche pędy przykrywające znalezisko. Nóż! Długi i mocny, zapewne należał do jednej z ofiar, która nie zdążyła zrobić z niego użytku. Chwyciła go z nową nadzieją, a następnie jak alpinista na hakach wbijała pomiędzy prastare głazy i podciągała się, opierając kolanami i stopami o ścianę. Z mozołem pięła się w górę, aż dłonią chwyciła krawędź studni. Uff - szepnęła - dobrze, że nie było głęboko, bo chyba nie dałabym rady. - W dole za sobą usłyszała zawiedziony syk. Nie obejrzała się jednak, nie schyliła się nawet po bezcenny nóż, lecz biegiem rzuciła się prosto przed siebie ku drodze leśnej, którą kilka dni temu przyjechała ze stacji. W głowie dudniły jej słowa chłopca: „Niech panienka ucieka... proszę pobiec drogą do wsi”. Pędziła więc jak oszalała, a korony drzew szumiały nad nią kołysane potężnie coraz silniejszym wiatrem. Droga była długa, spadły pierwsze krople deszczu, zmieniając się momentalnie w dziką ulewę. Ciemności ogarnęły wszystko, chłód przenikał lekko ubraną dziewczynkę, ale ona nic nie czuła, gnana naprzód potężnym strachem. Bose stopy głucho stukały o ziemię - spiesząc się, nie zabrała trzewików spod studni. Grzmiący śmiech przetoczył się za jej plecami. W wyciu wichru, szumie puszczy i padających gęsto kropel słychać było ciche i melancholijne dźwięki skrzypiec. Nowa fala lodowatego dreszczu przemknęła przez plecy Julii. Spróbowała pobiec jeszcze szybciej, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Potknęła się, przewróciła, wstała i znowu biegła. Kolejny upadek, kolejny, kolejny. Teraz już nie biegła, ale wlokła się, z trudem podnosząc nogi ciężkie jak głazy. Jak to daleko jeszcze? Ile mil już pokonała? W jednostajnym krajobrazie trudno było cokolwiek ustalić.
Nagle, gdy wyszła zza zakrętu, ujrzała przed sobą jaśniejszą plamę na horyzoncie. To z pewnością niebo! Choć szare i bure przedstawiało sobą najcudowniejszy z widoków po niekończącym się szeregu drzewnych olbrzymów. Julia przyspieszyła kroku. Musi wydostać się z lasu, potem odpocznie chwilę, zanim przez pola i łąki pójdzie do wioski. Co powie, gdy tam dotrze? Czy ktoś jej uwierzy? Czy nie wezmą jej za wariatkę objadającą się wilczą jagodą? Trudno, tym będzie martwić się później, teraz musi iść. Jeszcze kawałek. Da radę, byleby stąd się wydostać. Zaraz odpocznie. Już widać łąkę! Mokra trawa i szare niebo otwiera się przed jej oczami. Z najwyższym trudem dokuśtykała do ostatnich drzew.
Wydostała się na łąkę i rozejrzała wokół. Przed nią rozpościerał się przerażający widok. Była pewna, że wyszła nareszcie z puszczy, ale okazało się, że tkwi w niej nadal. Dotarła jedynie na ogromną polanę, na środku której stał stary drewniany dwór. Wokół niego dostrzegła zabudowania gospodarcze, studnię z żurawiem, podjazd wysypany kamyczkami i... drzewa. Znowu drzewa. Ogromna puszcza zamykała ze wszystkich stron i połykała gospodarstwo, trzymając je zazdrośnie w swoich trzewiach.
Naprzeciw Julii pod olbrzymim parasolem targanym wichrem stała ciotka. Białe włosy wysunęły jej się z koka i fruwały wokół pomarszczonej twarzy niczym giętkie brzozowe witki. Dziewczynka pisnęła krótko i osunęła się na kolana.
- Ależ moja droga! Co się stało? Bardzo zmokłaś? - zaświergoliła starsza pani. - Szukamy cię wszędzie od kilku godzin!
Ciotka podniosła Julię pod pachy i, na wpół ciągnąc, na wpół pchając, prowadziła do domu. Mówiła coś o zbyt długich spacerach w niepewną pogodę, przeziębieniach i dzikich zwierzętach. Julia słyszała wszystko jak przez mgłę.
Oprzytomniała dopiero, kiedy Maria wtłoczyła ją w balię z gorącą wodą i podała kubek malinowej herbaty.
- Ależ panienka napędziła nam stracha - gderała niezadowolona. - Kto to widział zapuszczać się tak daleko całkiem samej i w dodatku bez butów! Pani Alicja odchodziła od zmysłów ze strachu, wysłała na poszukiwania wszystkich mężczyzn. Doprawdy, panienka to ma tendencje do ginięcia w lasach!
Julia słuchała jej jednym uchem, rozmyślając jednocześnie o ciotce. Gdzie jest? Co robi? Czy znalazła już kolejną ofiarę? Teraz wszystko układało się w jednolitą całość. Ciotka chciała zwabić tutaj ją i matkę z braćmi dla jakiegoś sobie tylko znanego celu. Ojciec sprzeciwiał się wyjazdowi, więc zginął przywalony drzewem. Julia nie wiedziała, jak ciotce udało się tego dokonać, ale to nie był przypadek. Starsza pani miała jakąś porażającą władzę nad drzewami, a przerażenie malujące się na twarzy ojca nie mogło być zwyczajnym strachem. Przed śmiercią musiał zobaczyć coś potwornego. Co jednak stało się z Witkiem, Jankiem i mamą? Chyba nie mogli zginąć wchłonięci przez drzewa, bo po co ciotka miałaby ich tutaj ściągać? Z pewnością mogła znaleźć dość „materiału” ludzkiego w okolicy. Dbała także bardzo o Julię, więc z pewnością miała jakiś inny, szczególny plan dotyczący ich rodziny. Tylko jaki? Julia musi to odkryć i odnaleźć najbliższych. Prawdopodobnie są we dworze, który ma wiele niezbadanych pomieszczeń, albo gdzieś w pobliżu. Muszą przecież dostawać pokarm, poza tym w pokoju ciotki znalazła bucik. Dziewczynka postanowiła, że jutro wyruszy na poszukiwania. Największą przeszkodę stanowiła jednak ciotka, mogła pojawić się nagle w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim momencie. Jeśli teraz zacznie przeszukiwać domostwo, wzbudzi to podejrzenia.
Maria namydliła jej włosy i zaczęła szorować głowę, mrucząc coś pod nosem.
Może gdyby udawała, że naprawdę nic nie wie i zgubiła się teraz na spacerze, dlatego woli nie wychodzić nigdzie sama, byłoby naturalne, że z nudów kręci się po całym dworku. Tak, tak właśnie zrobi...
Umytą i wysuszoną, w nowej ciepłej koszuli nocnej, Maria odprowadziła ją do jej pokoju. Na stoliczku obok łóżka stała taca pełna różnych pyszności i dzbanek pełen gorącego mleka. Julia nalała sobie cały kubek i piła powoli, stojąc przed sekretarzykiem i wpatrując się w wiszący na ścianie obraz. Jednocześnie zastanawiała się, od czego zacząć poszukiwania. Obraz przedstawiał stary świerk z nagim, poskręcanym pniem i kilkoma gałązkami opsypanymi igliwiem na tle zimowego krajobrazu. W jakiś złowieszczy i nienaturalny sposób przypominał pokrzywionego starca, który stoi jak król na terenie swoich włości, zimny i nieruchomy, niebojący się śniegu ani mrozu.
Dziewczynka odwróciła się od niego niechętnie i jej wzrok spoczął na biblioteczce. „Proszę biec drogą do wsi i nie zatrzymywać się pod żadnym pozorem - wołał chłopiec. - Może jeszcze panienka zdąży, ale jeśli nie, jeśli nie... niech panienka przeczyta książkę i niech się panienka modli!” - słowa powróciły do niej jak echo. Którą książkę? W jakiś niezbadany sposób wiedziała od razu. Podeszła i wyjęła tę, którą zaczęła czytać pierwszego wieczoru. Nosiła tytuł: „Wiecznie zielony”, a na okładce wytłoczona była złota gałązka. Otworzyła na pierwszej stronie: „Wędrowiec szedł piaszczystą drogą - czytała - przed nim rozpościerał się prastary bór. Zanurzył się w nim z rozkoszą, umykając przed palącymi promieniami słońca. W lesie panowała wilgoć i półmrok. Ogromne drzewa wyciągały swe konary ku niebu i zasłaniały prawie cały błękit”. Przerzuciła kilka kartek i tak wychwytując co ważniejsze fragmenty, przebiegła wzrokiem przez całą książkę: „Zachwycił się ich pięknem, siłą i dostojeństwem. Wiedział, że nie były to zwykłe drzewa. Wszak knieja pochłonęła niejednego rycerza wyruszającego na polowanie i nie zrobiły tego dzikie zwierzęta. Zapragnął stać się jednym z nich.... On pił ich sok i żywił się korzeniami, czując w sobie nowe siły witalne i wzbierającą moc, one też powinny otrzymać od niego coś w zamian.... Schwytał więc zbłąkaną dziewczynkę i ponacinał jej ciało, aby drzewa poczuły zapach nowego pokarmu.... Były zadowolone i syte, mlaskały głośno i wędrowiec czuł, że teraz stają się sobie bliscy i rozumieją się lepiej. Dwa światy przenikały się nawzajem, tworząc coś nowego i lepszego. Wiedział, że dzięki drzewom może stać się prawie nieśmiertelny. One żyją setki lat.... Było im wciąż za mało, wielu wieśniaków, a nawet jeden książę posłużyło już za pokarm nienasyconym drzewom, a on wypił już wiele ich życiodajnych soków i nasycił swe trzewia żywicą. Ale nadal był tylko człowiekiem. Silnym i mocnym jak młody dąb, ale wciąż śmiertelnikiem. Mógł przedłużyć swoje życie o kilkanaście, może kilkadziesiąt lat, ale cóż to jest w stosunku do wieczności? A on kochał życie i kochał drzewa. Kochał ziemię nagrzaną słońcem i użyźnioną przez słodką wodę ... i kochał władzę. W snach, w których był na poły rośliną, na poły człowiekiem widział swą przyszłą potęgę.... Przygotował jamę bardzo dokładnie obok dorodnego świerku. Wybrał to najwspanialsze z drzew, bo nigdy nie zasypiało. Wiecznie zielone, nie gubiło swych igieł ni zimą, ni latem. Było wśród drzew tym, czym on chciał być wśród ludzi.... Leżał w ciemnej norze. Nad nim i wokół niego z budzącym rozkoszny dreszcz mlaskiem pulsowały poskręcane we wszystkie strony korzenie drzew. Czarna i mokra ziemia oblepiała mu włosy, twarz, ręce i całe ciało. Zapach rozkładu wypełniał jego nozdrza, wilgoć przenikała na wskroś. Coś spadło mu na twarz i zaczęło pełznąć wzdłuż policzka. Uśmiechnął się i wyprężył ciało w ekstazie. Otworzył usta, aby wchłonąć w siebie jak najwięcej ziemi. Konar świerku z całą mocą przebił mu brzuch i drobne korzenie wypełniły całe jego ciało, wnikając we wszystkie żyły i wypełniając system nerwowy. Krew, która krążyła w nim do tej pory, została wyssana, a żyły wypełniły się sokiem. Wił się w straszliwym bólu i rozkoszy, dopóki nie poczuł, że drętwieje, jego ciało skurczyło się i zwinęło jak embrion płodu albo jak nasienne ziarenko. Nie mógł już poruszyć żadną częścią ciała i wtedy poczuł, że wypuszcza korzenie. Podkurczone stopy wydłużały się i wydłużały, chłonęły słodką i krzepiącą glebę. Kora na jego głowie pękła na dwie połowy, wypuścił pierwszy zielony pęd...” Julia odrzuciła książkę. Tyle jej wystarczyło. Zmrożona strachem upadła na kolana, by powierzyć Bogu swoje życie, a potem z nagłą odwagą złapała lampę i cicho wymknęła się z pokoju.
Krążyła po całym domu i otwierała bez ładu i składu różne drzwi. Nie mogła znaleźć nic, co mogłoby naprowadzić ją na ślad rodziny. W końcu postanowiła raz jeszcze zajrzeć do pokoju ciotki. Stanęła przed drzwiami i zastanawiała się, czy uda jej się wejść dostatecznie cicho, aby jej nie zbudzić, i w jakiej zastanie ją postaci. Ręka trzymająca lampę trzęsła jej się jak w ataku febry.
- Panno Julio! - głos za jej plecami sprawił, że podskoczyła i upuściła światło. - Co panna robi na korytarzu nocą? - obok stała kucharka w koszuli i czepku na głowie. - Wyszłam za potrzebą i przestraszyła mnie panna niewymownie, krążąc tu jak duch w białej koszuli!
- Ach, to tylko ty!
- A kogo się panienka spodziewała? Drzewołaka?
- Drzewołaka? Co to?
- Och, krążą tutaj takie historie dla naiwnych dzieci o ludziach zamienionych w drzewa, czy coś takiego. Wie panienka, każdy region ma swoje strachy, jeden wilkołaki, inny strzygi czy wampiry albo ducha białej damy, a my mamy drzewołaki. No, ale nie odpowiedziała panna, co to za nocne spacery?
- Ja... chciałam tylko o coś zapytać ciocię. Coś sobie przypomniałam, coś ważnego.
- O, to na pewno mogłoby poczekać do rana, ale nawet jeśli to pilne, to musi panienka być cierpliwa, bo pani Alicja wyjechała wieczorem. Martwiła się o panienkę bardzo, bo ciągle się panna gubi albo miewa jakieś koszmary i chce sprowadzić jakiego doktora, co by z panną porozmawiał.
- Naprawdę? - ucieszyła się Julia, ale wcale nie z wizyty rzekomego lekarza, tylko z powodu nieobecności ciotki. Bez niej czuła się znacznie bezpieczniej. - W takim razie skorzystam z toalety i też się położę. Dobranoc.
- Dobranoc, panienko - odparła kucharka i z szelestem wykrochmalonej koszuli ruszyła do pokoju dla służby. Julia podniosła lampę, która szczęśliwie się nie rozbiła, odczekała chwilę i ostrożnie nacisnęła klamkę pokoju ciotki. Był otwarty. Wśliznęła się do środka. Na dworze zaczynało już świtać. Delikatny blask poranka sączył się przez niezasłonięte okno. Obeszła całe pomieszczenie, zaglądając w każdy kąt. I wtedy to zobaczyła. Ogromna szafa, a na niej wyryta płaskorzeźba przedstawiająca obrzydliwy świerk na tle padających płatków śniegu. Otworzyła drzwi. W środku wisiały suknie starszej pani, na dole stały buty. Rozsunęła ubrania. Tylna ścianka szafy wyglądała zwyczajnie. Julia przyjrzała się uważnie i zaczęła wodzić po niej palcami. Natrafiła na wystający sęk. Przycisnęła mocno. Ścianka odskoczyła i odsunęła się wolno. Przed Julią widniało kolejne pomieszczenie. Ostrożnie weszła do środka. To był pokój dziecinny. Na sosnowych regałach porozkładane były zabawki: pluszowe niedźwiadki, drewniana kolejka i koń na biegunach. Na środku pokoju, na okrągłym puszystym dywanie stała kołyska. Miała dziwne rzeźbienia o nieregularnym kształcie. Coś było nie tak z tym pokojem. Julia podniosła wyżej lampę i podeszła do okna. Odsłoniła ciężkie czarne kotary. Szary brzask wpłynął do wnętrza, oświetlając odrobinę pomieszczenie. Julia podeszła do kołyski. Z przerażeniem zrozumiała, co się nie zgadzało. Ciemny, puszysty dywan okazał się być czarną ziemią. Ciotka mieszkała na parterze, a dom nie miał piwnic. Na środku tego pokoju wykrojono po prostu olbrzymią okrągłą dziurę w drewnianej podłodze. Kołyska, która tu stała, tak naprawdę wyrastała prosto z ziemi, a dziwne rzeźbienia wokół były konarami obejmującymi łóżeczko jak zazdrosne ramiona matki. Julia zacisnęła oczy i bała się zajrzeć do środka, ale wiedziała, że musi to zrobić. Z trudem rozwarła powieki. W środku leżał mały, słodki i różowy bobas. Nie miał kołdry ani poduszeczki, położono go w kołysce wypełnionej ziemią. Był nagusieńki, a w zaciśniętej piąstce trzymał jedną zieloną gałązkę, która owinęła się wokół przegubu jego dłoni.
- Jasiu! - wyszeptała Julia i wyciągnęła rękę, aby pogłaskać go po głowie. Ale tam, gdzie do tej pory wiły się jasne i mięciutkie włoski, teraz wyczuła szorstki mech. Krzyknęła z rozpaczą. Obudzony chłopczyk otworzył powieki i zakwilił cicho. Julia zakryła swoje usta dłonią. Nie spoglądała na nią para niebieskich ocząt, lecz wpatrywały się w nią ślepo dwa zielone listki. Dziewczynka poczuła mdłości i zwymiotowała na ziemię. Potem ostrożnie wzięła dziecko na ręce. Długa zielona macka wyrastała z kołyski i zagłębiała się w plecy chłopca, łącząc z jego kręgosłupem. Julia zdecydowanym ruchem wzięła lampę i podpaliła mackę i całą kołyskę. Chłopczyk przez chwilę zaskowyczał ze straszliwym bólem, po czym uspokoił się, a na Julię znowu patrzyła para niebieskich oczu. Pocałowała go w jasną główkę, którą znów porastały mięciutkie loczki, potem zdjęła medalik i zawiesiła na szyi malca. Płonąca żywa kołyska zaczęła wydawać straszliwe dźwięki. Brzmiały jak potworne krzyki wściekłości i bólu. Dziewczynka przycisnęła dziecko do piersi i wybiegła z pomieszczenia, a potem wypadła na korytarz i na dwór. Chciała wydostać się jak najszybciej z tego potwornego domu. Na podwórzu zatrzymała się przez chwilę, niepewna co dalej. Nie było sensu biec drogą do wsi, bo ta w niepojęty sposób przywiodła ją z powrotem do domu ciotki. Rzuciła się więc na ścieżkę prowadzącą do dworu hrabiego. Pędziła przed siebie, zasłaniając niemowlę rękoma. Płomień lampy kołysał się gwałtownie. Wokół niej narastał niezadowolony pomruk lasu. Drzewa kołysały się groźnie. Ktoś grał na skrzypcach. Julia nie zważała na nic i parła naprzód. Wtedy ścieżka, którą biegła zaczęła się poruszać. Olbrzymie wybrzuszenia pojawiły się przed nią i za nią i ziemię ze straszliwym łoskotem rozcięły ogromne korzenie wybuchające w górę. Momentalnie została otoczona zwartym kołem. Zaraz potem usłyszała głos. - Więc jednak go znalazłaś, ty mała spryciarko! - Po zewnętrznej stronie kręgu stała Maria, blada i chuda. Skóra łuszczyła się na niej, zmieniając w rogowatą korę. Przez nią przeświecał szkielet składający się z drewnianych kości. Julia cofnęła się błyskawicznie. Wtedy z drugiej strony ktoś zachrypiał:
- Proszę oddać chłopca, nie powinien za długo przebywać z dala od kołyski! - Stajenny Józef zaczynał już przypominać potężny buk. - Coś mogłoby wtedy pójść nie tak. - dodała kucharka i wyszczerzyła w uśmiechu drewniane zęby. Ze wszystkich stron nadchodzili powoli służący ze dworu.
Julia padła na kolana. Szok był zbyt wielki, aby się poruszyć. Spodziewała się ataku ze strony ciotki, a tutaj wszyscy byli w to zamieszani.
- Oddaj chłopca, natychmiast! - wykrzyczała Maria.
Julia przeżegnała się, a potem wyciągnęła przed siebie lampę i podeszła do pozwijanych korzeni. Macki z przestrachem cofnęły się w cień. - Co ty robisz! - wrzasnęła Maria, ale sama również odskoczyła na bezpieczną odległość. Zaczęła się już przekształcać, a rośliny nie lubią ognia. Dziewczynka wyminęła ją z determinacją i odeszła kilka kroków.
- Julko moja kochana! - usłyszała i odwróciła się błyskawicznie.
- Mama! - krzyknęła i chciała rzucić się w jej ramiona, ale matka nie wyglądała jak niegdyś. Z ramion sterczały jej suche liście, a całość bardziej przypominała drewnianą rzeźbę niż człowieka. Przy niej stał Witek, trzymał się zielonymi gałązkami jej spódnicy.
- O Boże! - Julia wpadła w rozpacz - Ty też! Mamo, co tutaj się dzieje, co ty zrobiłaś?!
- Nie bój się, moje dziecko. To nic strasznego. Jestem teraz po prostu lepsza niż kiedyś byłam. Wszyscy chcemy tego samego dla ciebie. Kiedy tu przyjechałam, nie miałam pojęcia o niczym, ale okazało się, że Maria jest moją kuzynką i wyjaśniła mi wszystko. Była poczęta z nieprawego łoża, ale jest prawdziwą dziedziczką dworu i spadkobierczynią ciotki. Ta stara wariatka oczywiście nie ma o niczym pojęcia. Nie było jej tu, kiedy przybyłam, a potem wolałam zniknąć. Ona nawet nie wie, że pochodzi z pradawnej linii rodu, której założyciel po raz pierwszy zjednoczył się z drzewami. Jego żona Marzepa była prababką Marii.
- Czytałam o nim - wysapała Julia.
- Tak, książka znajduje się w bibliotece. - Uśmiechnęła się matka. - To właśnie Maria odkryła, że można narodzić się na nowo jako człowiek-drzewo. Jesteśmy lepsi i silniejsi od pozostałych, żyjemy setki lat. Czy dałabyś wiarę, że Maria ma ich już ponad trzysta? Sama przemiana jest nieco bolesna, ale potem czujesz się wspaniale. Zresztą nie musisz się bać, jesteś na to jeszcze za młoda. Niepotrzebnie odkryłaś to wszystko tak wcześnie.
- Za młoda? A Witold, Janek?!
- Och, to są chłopcy, oni mogą pozwolić sobie na to wcześniej. Ty musisz jeszcze wyjść za mąż i urodzić dziecko, aby przedłużyć nasz ród. Potem zatracisz już takie możliwości.
- Mamo, o czym ty w ogóle mówisz! Czy wiesz, że te drzewa żywią się krwią?
- Wiem, że cię to przeraża, moja droga, ale nie przesadzaj. Takie są prawa przyrody. Ludzie jedzą rośliny, rośliny mają prawo jeść ludzi. Czyż to nie jest zwykła sprawiedliwość? A teraz oddaj mi Janka, kochanie i idź z Marią. Zaprowadzi cię do domu. Postaraj się nie myśleć o tym wszystkim. Źle się stało, że dowiedziałaś się tak prędko, ale trudno.
- Może to i lepiej - dodała Maria. - Teraz można zlikwidować starą, przeszkadzała tylko.
- Ciocię?! - spytała Julia. - Ona nie jest jedną z was? Wyglądała całkiem jak brzoza.
- Ona z nami? - parsknęła Maria. - To tylko stara arystokratka, jest blada i ma zmarszczki jak każda starucha, a ty masz bujną wyobraźnię.
- Ale powiedziała, że dostała list od mamy...
- Bo dostała - roześmiała się matka. - Sama napisałam i przekazałam Józefowi, aby nadał na poczcie.
- Ale w jej pokoju znalazłam bucik małego a za jej szafą był jego pokój!
- To najlepsza kryjówka, stara często wyjeżdża, poza tym Maria sprząta jej pokój, ma więc do niego łatwy dostęp. Co do bucika, musiała zgubić go niechcący, wnosząc małego. Przykra sprawa.
- Tak - dodała Maria - przebierałam go na łóżku twojej ciotki i widocznie upuściłam. Mogłam też się nieco pokruszyć - uśmiechnęła się kwaśno i oderwała sobie z ręki kawałek skóry, który okazał się być brzozowym łupkiem.
Julia wciągnęła powietrze ze świstem. - Nigdy wam nie oddam Jasia! Nigdy! Wszyscy jesteście chorzy - krzyknęła i podnosząc lampę, rzuciła się do ucieczki. Sfora drzewołaków chciała skoczyć za nią, ale zawahały się, widząc płonący ogień w ręku dziewczynki. Julia dostrzegła to i triumfalnie zamachała lampą w powietrzu.
- Nie stójcie tak! - wrzasnęła Maria. - To tylko mały płomyk zamknięty w pojemniku ze szkła! Nic wam nie grozi, biegnijcie za nią!
* * *
Julia pędziła ścieżką, gdy nagle z tyłu nadjechał powóz z postacią w ciemnym płaszczu na koźle. Zatrzymała się i patrzyła niepewnie. Wróg czy przyjaciel? Pomarszczona dłoń rozchyliła płaszcz i ukazała się ciotka.
- Julio! - zawołała. - Wskakuj z bratem do środka. Wróciłam godzinę temu i zastałam straszne rzeczy w domu. Od dawna podejrzewałam, że coś jest nie w porządku, ale nie mogłam przecież dać wiary starym opowieściom. Jakże się myliłam!
Julia z radością i uczuciem ogromnej ulgi rzuciła się w ramiona cioci.
- Wybacz mi, proszę - łkała. - Myślałam, że to wszystko twoja wina!
- Moja mała, ja cię przepraszam, że cię tu sprowadziłam! Nie miałam pojęcia, co tutaj się dzieje. Szukałam cię teraz z trwogą. Musimy szybko uciekać! Za nami coś się szykuje. - Trzasnęła z bicza i pognała konia. - Zatrzymamy się u hrabiego - mówiła. - On nas ochroni, to bardzo dobry człowiek. Za kilka dni, jak odpoczniecie, wyjedziemy stąd daleko i nigdy tu nie wrócimy.
* * *
Hrabia z żoną, ciotka i Julia siedzieli przy kominku w jasnym, murowanym pokoju, w którym nie było śladu drewna. Julia skończyła swoją opowieść, a ciotka łkała cicho, słysząc, jaką drogę wybrała matka dziewczynki dla siebie i starszego syna.
- Dobrze, że ocaliłaś chociaż to maleństwo - powiedziała hrabina.
- Niezwykłe historie dzieją się wokół nas - dodał hrabia - myślę, że dobrze będzie zebrać większą grupę i spalić cały dwór wraz z dużą częścią lasu wokół. Pomyślimy nad tym jutro, a teraz powinnyście obie odpocząć. - Hrabina poleciła przygotować sypialnie dla pani Alicji i Julii. Mały Jaś spał spokojnie w ramionach dziewczynki, która nie chciała go wypuścić. Po chwili ona również leżała bezpiecznie w ciepłej i przyjaznej pościeli.
* * *
Spała mocnym i spokojnym snem. Oddychała równo. Obok chrapał mały Jaś, mrucząc coś przez sen. Nad nią pochylała się ciotka:
- Wygląda tak słodko, bardzo ją kocham - wyszeptała do hrabiego stojącego obok.
- Tak, to niezwykła dziewczynka, bardzo dzielna - odparł hrabia.
- Myślę, że możesz być pewna, Marzepo, że wyrośnie nam na piękny świerk - dodała Maria, zaglądając z drugiej strony. - Nie zdarzył nam się już od setek lat.
- Prawda to - orzekła ciotka. - Dobrze się nią zajmę, zabiorę ją stąd na kilka lat, a kiedy już wydam ją za mąż i urodzi dziecko, przywiozę z powrotem.
- Będę za nią tęsknić - szepnęła matka.
- Dasz sobie radę, to tylko kilka lat, a przed wami całe wieki. Zamieszkacie z Marią we dworze. Swoją drogą, Mario, doskonale się spisałaś. Gdyby nie twoja przekonująca rola, trzeba by dziewczynkę więzić siłą, a tak jest przekonana o mojej niewinności. - Ciotka zwróciła się do służącej.
- Dziękuję, pani Alicjo.
- Czy ktoś mógłby zdjąć to świństwo z szyi mojego dziecka? - spytała matka Julii, pochylając się nad małym Jasiem.
- Obawiam się, że nie. - Hrabina wzdrygnęła się mocno, patrząc na medalik. - Boimy się takich rzeczy. Mają moc. Ale nie przejmuj się tym na razie.
- Idźcie już wszyscy, lepiej żeby was nie zobaczyła, gdy się obudzi - rzekła ciotka. Wszyscy opuścili pokój, a Marzepa pogłaskała Julię:
- Nigdy mi już nie uciekniesz, mały świerku - wymruczała radośnie.
Marcin Dobrowolski
POWRÓT DO DOMU
Marcin Dobrowolski
Urodzony 29.10.1987 roku w Szamotułach. Absolwent Liceum Ogólnokształcącego w Obornikach Wielkopolskich. Obecnie student kulturoznawstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Miłośnik szeroko pojętej fantastyki. Najbardziej jednak zafascynowany grozą, zarówno tą filmowe, jak i literacką. Zainteresowanie owym gatunkiem w filmie przejawiał od dzieciństwa, a w późniejszym czasie, pod wpływem kilku autorów poszerzył swą pasje także o literaturę grozy. Największe wrażenie wywarły na nim utwory takich pisarzy, jak Edgar Allan Poe, Howard Phillips Lovecraft czy Stephen King. W wolnym czasie chętnie zajmuje się pisaniem opowiadań, artykułów oraz recenzji. Jest członkiem redakcji najpopularniejszego w Polsce serwisu internetowego poświęconego horrorom - horror.com.pl.
I.
Weź mnie za rączkę i poprowadź do domu.
Cały czas słyszę jej głos... Nawet po tylu latach.
Boję się, jest ciemno... Zabierzesz mnie do mamy?
Zabiorę - odpowiadam. Tak. Nie musisz się bać... Jestem tutaj.
Patrzy na mnie, ja odwzajemniam spojrzenie. Nasze dłonie łączą się w uścisku i zaczynamy marsz. Nasz spacer, w którym co noc uczestniczę... Jest chłodno - czuję to nawet we śnie.
Idziemy przed siebie, każdy dźwięk odbija się od ściany lasu niczym kroki grabarza od cmentarnych nagrobków. Mgła zaczyna opadać, tworząc niematerialną powłokę, która zdaje się łaskotać ziemię... Pochłania nas ciemność. Znikamy w niej niczym w paszczy jakiegoś morskiego potwora.
Budzę się z krzykiem i modlę, aby Bóg pozbawił mnie snów... Ale On nie słucha.
Nawet dziś nie potrafię tego wyjaśnić. Nie wiem i tak naprawdę nie chcę chyba wiedzieć, co w rzeczywistości zdarzyło się tej listopadowej nocy. Nigdy z nikim na ten temat nie rozmawiałem. Starałem się zapomnieć, ale w snach wszystko wraca. Widzę ją, jak się zbliża... Patrzę, jak wyciąga ku mnie swoje dłonie. Chcę cofnąć rękę, lecz mimo woli postępuję zupełnie inaczej. Znikamy w mroku - ten scenariusz powtarza się każdej nocy. Dlaczego los rzucił mnie wówczas w to przeklęte miejsce?! Dlaczego sprawił, że w samochodzie zatarł się silnik i musiałem iść dalej pieszo? W głębi duszy wiem, że sam jestem sobie winien, przecież los, który tak obwiniam, nie mógł sprawdzić poziomu oleju w moim wozie! Gdy w nocy siedzę przy biurku i palę kolejnego papierosa, prześladują mnie wspomnienia. Muszę zapalić zawsze po przebudzeniu z tego koszmaru. Za oknem widzę uliczne latarnie, puste chodniki oraz domy, które zdają się być pogrążone we śnie niczym ich mieszkańcy. Wystarczy jednak, bym na moment opuścił powieki, a widzę jesienną noc, siąpiący deszcz oraz otulającą mnie mgłę. Pamiętam wszystko jakby to było wczoraj...
Jeśli ktokolwiek to przeczyta, uzna, że jestem szaleńcem, lecz nie mogę dłużej już dusić tego w sobie. Zapisując te słowa, nie mogę opanować drżenia rąk, wiem bowiem, że wystarczy jedna myśl, a wszystko powróci. Na dobrą sprawę, to nigdy nie odeszło, ale ciągle może zaatakować ze zdwojoną siłą. Nie wiem, dlaczego muszę uwieczniać te okropne zdarzenia... Może przez świadomość, że ucieczka od wspomnień zaprowadzi mnie w ślepą uliczkę? Może to desperacka próba przeciwstawienia się demonom przeszłości? Nie wiem i nie interesuje mnie to, wiem natomiast, że dzisiaj już nie zasnę. Spróbuję więc cofnąć się do wydarzeń sprzed sześciu lat. Boże! Sześć lat... Siedemdziesiąt dwa miesiące... Ponad dwa tysiące sto dni. Niektóre wspomnienia po prostu zostają w człowieku i nie odchodzą nigdy, choćbyśmy nie wiem jak tego chcieli. Nie pamiętam, co robiłem dzisiejszego popołudnia, a z pewnej listopadowej nocy sprzed sześciu lat pamiętam wszystko... Choć wiele bym dał, aby nie pamiętać niczego!
II.
Oto, co się wydarzyło tej nocy, kiedy wracałem do domu z kolejnej delegacji, jaką uszczęśliwił mnie szef. Nie miałem nawet pojęcia, gdzie jestem. Pewnie na jakimś zadupiu, gdzie diabeł mówi dobranoc, nie miało to jednak znaczenia. W czasie moich podróży służbowych mijałem setki takich miejsc, to miało być jednym z wielu... Wycieraczki już od pewnego czasu ślizgały się rytmicznie po szybie. Zgodnie z tym, co widziałem na mapie, najbliższy motel znajdował się jakieś dwadzieścia kilometrów stąd. Dochodziła prawie dwudziesta pierwsza i na dworze było zupełnie ciemno. Prowadzenie dodatkowo utrudniała mgła, którą starały się rozproszyć samochodowe reflektory - z kiepskim skutkiem. Jechałem, słuchając radia, ustawiłem fale na rozgłośni rockowej, w której Johnson z AC/DC śpiewał swym piskliwym głosem Back in Black. Nuciłem razem z nim przy akompaniamencie kropel deszczu roztrzaskujących się o szybę samochodu. Był to bladoniebieski ford kombi, który już od wielu lat służył mi podczas wyjazdów służbowych. Nigdy nie miałem z nim żadnych kłopotów... Nigdy, aż do tamtej nocy. Często pytałem Boga, dlaczego wóz musiał stanąć akurat w tym miejscu. Dlaczego nie stało się to, gdy przejeżdżałem przez jakieś duże miasto?... Ale stało się tak jak się stało - silnik wydał swe ostatnie tchnienie na zupełnym odludziu! Dopiero gdy poczułem, że stary ford zaczyna mieć poważne problemy i usłyszałem osobliwy dźwięk wydobywający się spod maski, zrozumiałem, że może być niewesoło. I wtedy właśnie zorientowałem się, że lampka wskazująca poziom oleju przybrała krytyczny czerwony kolor. Samochód poruszał się z coraz większym trudem, sprawiał wrażenie maratończyka, który nie wytrzymuje już trudów wyścigu, słabnie z każdym metrem... W końcu silnik wydał z siebie ostatni rzężący dźwięk i wóz stanął, jakby zwyczajnie nie miał ochoty jechać dalej. Nie wiedziałem co robić. Przez długą chwilę siedziałem po prostu w środku, bezsilnie patrząc przed siebie. Wyłączyłem radio, z którego cały czas dobiegał głos następcy Bona Scotta. Poczułem się nieswojo. Po kilku godzinach spędzonych w samochodzie ogarnął mnie dziwny niepokój, gdy silnik zamilkł. Byłem przyzwyczajony do dźwięku, który wydawał, a tymczasem zrobiło się tak... Cicho. Siedziałem w aucie, pośrodku drogi, niczym zagubiony wędrowiec. W pewnym sensie rzeczywiście nim byłem. Mój dom znajdował się jakieś trzysta kilometrów stąd. Miałem zamiar dojechać tam następnego dnia po południu, teraz te plany legły w gruzach. Zastanawiałem się, ile czasu zajmie naprawa silnika oraz jak powiadomić kogoś o moim położeniu. Nie był to mój pierwszy służbowy wyjazd, jednak nigdy dotąd nie przydarzyło mi się nic podobnego. Podniosłem mapę leżącą na fotelu pasażera i zacząłem ją studiować. Motel znajdował się zbyt daleko, bym mógł podążyć tam pieszo przy takiej pogodzie. Musiałem znaleźć jakiś dom i tam poszukać pomocy. Nie uśmiechało mi się ani trochę wychodzić z samochodu. Sceneria za oknem przerażała mnie - huk wiatru, padający deszcz i mrok, który spowijał całą okolicę. Wokół pojazdu robiło się coraz bardziej ponuro i złowieszczo, otaczał mnie ciemny las, przez który, jak wyraźnie wskazywała mapa, można było dojść do najbliższej miejscowości. Nie musiałem nawet szukać drogi, widziałem ją przez okno samochodu. Jawiła się jako mroczny tunel prowadzący do samej czeluści piekła. Już za pierwszymi drzewami kryła się straszliwa i nieprzenikniona ciemność. Posępności owemu widokowi dodawał deszcz, który wcale nie miał zamiaru przestać padać. Pewnie będzie siąpiło do bladego świtu - pomyślałem. Zacząłem przełączać światła: z długich na krótkie i odwrotnie. Nie wiem, co miało mi to dać, pewnie myślałem, że ktoś dojrzy moje znaki i przyjdzie z pomocą. Jednak nic się nie stało. Nawet blask światła nie był w stanie przebić się przez mrok, który zdawał się być niemal materialny. Wiedziałem, że siedzeniem tutaj nic nie wskóram. Byłem świadom, iż jest to bezcelowe. Mimo to perspektywa spędzenia nocy w samochodzie wydawała mi się bardziej kusząca aniżeli włóczenie się nocą po lesie. Mapa wskazywała jednak, że ciągnąca się przezeń droga nie jest wcale zbyt długa. Na oko jakieś cztery kilometry. Ale przecież nie jestem żadnym kartografem, do diabła! Mijały kolejne minuty, a ja wciąż nie mogłem się zdecydować. Jakaś część świadomości mówiła, że nie ma się czego bać, ale gdy miałem już wyjść z auta odzywała się ta druga, którą pobudzała mroczna otchłań za oknem. Wmawiałem sobie, że wyjdę na zewnątrz za chwilę... Kiedy tylko przestanie padać. Usiłowałem oszukać sam siebie. Dobrze wiedziałem, że deszcz utrzyma się nie tylko do rana, ale może nawet przez cały następny dzień. W końcu nie była to żadna ulewa - ot, zwykła mżawka, która może sączyć się z nieba godzinami. Nie wiem, jakim cudem, ale racjonalna strona mojej osobowości zwyciężyła! Jak się miało później okazać, nie znaczyło to wcale, że strona, która kazała mi pozostać w wozie zupełnie dała za wygraną... Tak czy inaczej, postanowiłem działać. Odpiąłem pasy i ostatni raz spojrzałem na mapę. Zerknąłem jeszcze na lusterko wsteczne i poprawiłem lepiące się do czoła włosy. Następnie schyliwszy się do schowka na rękawiczki wyciągnąłem z niego latarkę, którą od zawsze woziłem w delegacje. Jeszcze nigdy nie musiałem jej używać, czasami zastanawiałem się nawet, dlaczego targam ją ze sobą... Teraz jednak okazało się, iż był to dobry zwyczaj. Wyłączyłem światła, by nie wyczerpał się akumulator, po czym wsunąłem mapę do kieszeni spodni i sięgnąłem po płaszcz leżący na tylnym siedzeniu. W wozie było bardzo ciepło, prowadziłem w samej koszuli, teraz jesienne ubranie wydawało mi się niezbędne. Przepełniony obawami w końcu wyszedłem na zewnątrz.
- Głupek - skwitowałem sam siebie.
Poczułem pod podeszwami grząskie, błotniste podłoże. Cała droga była usłana miniaturowymi jeziorami kałuż. Zapaliłem latarkę, a następnie oświetliłem samochód. Starałem się dobrze zapamiętać miejsce, w którym się znajdował, bym mógł go potem z łatwością odszukać. Wokół widać było tylko drzewa... Wszystko zdawało mi się takie samo, lecz stwierdziłem, że o świcie jakoś zdołam odnaleźć mój środek lokomocji. Oświetliłem jeszcze drzwi forda, a właściwie sam zamek. Włożyłem w niego kluczyk, przekręciłem go i podwójnym szarpnięciem upewniłem się, iż naprawdę zamknąłem auto. Odwróciłem się ku ciemnej ścianie lasu, w którym niczym w jaskini znikała leśna droga. Skierowałem światło latarki w tamtą stronę, lecz właściwie nie spodziewałem się ujrzeć nic, co podniosłoby mnie na duchu. Widziałem tylko jasny promień w kompletnej ciemności, lecz mimo wszystko postanowiłem zagłębić się w królestwie nocy, która dzierżyła tu absolutną władzę. Ruszyłem więc przed siebie. Samochód za moimi plecami powoli pochłaniała czerń. Z każdym krokiem nikł w gęstym mroku, niczym zjawa pojawiająca się w snach szaleńca...
III.
Nie pamiętam nawet, jak długo szedłem tą leśną drogą, poszukując śladów cywilizacji. Poruszałem się bardzo wolno. Grzęzłem po kostki w błocie i wypatrywałem zabudowań. Prędzej jednak spodziewałbym się ujrzeć dwa księżyce wyzierające zza drzew niż dom, w którym paliłoby się światło. Miejsce to zdawało się być kompletnym pustkowiem, zaś droga sprawiała wrażenie wiodącej do jakiegoś innego, przerażającego świata. Umysł szeptał, że tam w głębi lasu coś się przyczaiło i wyczekuje na odpowiedni moment, by zaatakować. Fortyfikacja myśli była nieustannie atakowana przez nacierającą panikę. Oczyma wyobraźni widziałem dziesiątki twarzy wychylających się zza przydrożnych drzew. W każdej chwili spodziewałem się ujrzeć setki świecących par oczu przewiercających intruza na wskroś... Chociaż na mapie droga była zaledwie maleńkim odcinkiem, w rzeczywistości zdawała się nie mieć końca. Latarka przez cały czas oświetlała błotnisty pas, który ciągnął się niby najdłuższa z autostrad. Buty były całkiem mokre, z każdym stąpnięciem słyszałem dźwięk przypominający wyciskanie gąbki. Nie pamiętam dokładnie jak daleko zaszedłem, kiedy coś dotarło do moich uszu... Nie wyciągałem mapy z kieszeni, żeby nie zamokła, jednak byłem pewien, że jestem mniej więcej w połowie drogi. Próbowałem odpędzić od siebie natarczywe myśli nawiedzające umysł, kiedy COŚ zmusiło mnie, bym się zatrzymał. Dobiegł mnie... Płacz. Stanąłem jak wryty na środku dróżki - nie wiedziałem co począć. Byłem pewien, że zawodzą mnie zmysły. Powtarzałem sobie, że to tylko zawodzenie wiatru. Lecz słuch mnie nie mamił, łkanie było wyraźne. Skamieniałem, niewidzialne kajdany strachu spętały mi nogi. Żałosny płacz jakiegoś maleństwa nasilał się, tak, szło w moją stronę. Nie miałem wątpliwości, że to tylko dziecko. Jednak wyobraźnia, rozbudzona dziwną aurą tego miejsca, podrzucała mi przed oczy przerażające wizje rodem z zakładu dla obłąkanych. Usiłowałem odgonić te myśli, jednak uparcie wracały. Czułem się jak bohater horroru. Tajemniczy głos tymczasem zyskiwał na sile. Był już całkiem wyraźny i brzmiał jak błagalne zawodzenie potępionych. Oderwałem nogi od chcącego pochłonąć mnie błotnego potwora. Buty odessały się od podłoża z charakterystycznym mlaśnięciem. Zrobiłem niepewnie kilka kroków. Latarka w dłoni drżała jak listek na wietrze, a trzęsący się promień sprawił, że dostałem zawrotów głowy. Płacz nie ustępował. Z trudem pokonałem lęk i odważyłem się odezwać.
- Czy ktoś tam jest?
Odpowiedział mi tylko lament i zawodzenie wiatru.
- Jest tam kto!? - spytałem ponownie, tym razem dużo głośniej.
Zacząłem oświetlać okoliczne chaszcze i wypatrywać źródła dźwięku, cały czas wykrzykując to samo pytanie. Darłem się jak opętany, lecz strach sprawił, iż mój głos brzmiał bardzo piskliwie. Jednocześnie modliłem się o to, aby nikogo nie dostrzec. Patrzyłem właśnie w kierunku, z którego przyszedłem, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że nie słyszę już upiornego dźwięku. Rozejrzałem się z ulgą, przekonany, iż zrodził się on jedynie w mojej głowie, jednak widok, który ukazał się mym oczom wyprowadził mnie z błędu. Na drodze do wioski ujrzałem widmową postać. W tej upiornej scenerii wyglądała niczym z obrazu Edvarda Muncha... Wpatrywałem się zaskoczony w około dwunastoletnią dziewczynkę o długich włosach koloru złota. Ubrana była w powłóczystą, jasną suknię, co rzeczywiście nadawało jej wygląd postaci z obrazu Młoda Dziewczyna na Brzegu. Po jej policzkach ciekły łzy - nie było wątpliwości co do tego, że to ona płakała. Stałem jak wyrzeźbiony z kamienia, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Teraz wydaje mi się, że musiałem wyglądać jak postać z Krzyku. Przed oczami przewinęły mi się sceny ze wszystkich przerażających filmów, jakie kiedykolwiek oglądałem. Tyle że to wcale nie był film... To była prawdziwa noc, prawdziwy las i prawdziwa dziewczynka... A może nie? Może nic tu nie było prawdziwe? Czułem, że zaczyna ogarniać mnie szaleństwo. Zjawa zbliżała się w moją stronę... Odległość dzieląca nas topniała niczym śnieg w marcu. Wszelkie emocje we mnie zamarły, mózg mógł tylko rejestrować obrazy, beznamiętnie jak kamera. Dlatego nawet mnie nie zdziwiło, że suknia dziewczynki, sięgająca niemal do kostek, była śnieżnobiała, podczas gdy ja byłem ubłocony po kolana. W końcu stanęliśmy twarzą w twarz... Jej buzia przywodziła na myśl porcelanowe laleczki - zdawała mi się taka delikatna i niewinna... Wpatrywałem się w nią z niemałym zainteresowaniem, ale i ze strachem. W końcu odezwała się. Rzekła słowa, którymi rozpoczynają się wszystkie moje nocne koszmary... A właściwie jeden i ten sam przerażający sen.
- Weź mnie za rączkę i poprowadź do domu.
Przez moment nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć.
- Boję się, jest ciemno... Zabierzesz mnie do mamy? - pytała dalej przez łzy.
Była bardzo przestraszona, wyraźnie to widziałem. Wreszcie udało mi się rozluźnić pętlę ściskającą gardło i wykrztusiłem.
- Zabiorę... Tylko powiedz mi, gdzie mieszkasz.
Dziewczynka wskazała palcem w stronę, w którą sam zmierzałem.
- Czy to pobliska wioska?... Zgubiłaś się tutaj?
Dziewczynka skinęła głową, po czym wyciągnęła do mnie dłoń. Przez moment spoglądałem na nią rozdarty między strachem a poczuciem obowiązku. Tysiące myśli kotłowało się w mojej głowie. Początkowo chciałem nawet uciec ile sił w nogach, jednak tego nie uczyniłem. Chwyciłem ją za rękę i dalej poszliśmy razem, by odnaleźć światło lub nadal błądzić w odmętach nocy...
IV.
Jej dłoń była twarda jak wyrzeźbiona w lodzie. Miałem dziwne wrażenie, że dziewczynka roztacza wokół siebie dziwną poświatę... A może biel jej sukni dawała taki efekt? Co jakiś czas spoglądałem na nią ukradkiem...Wtedy gdy byłem pewien, że tego nie widzi. Cały czas wpatrywała się przed siebie, jakby ciągnął ją gdzieś niewidzialny magnes. Nawet przez chwilę nie patrzyła pod nogi. Ja musiałem to robić nieustannie, gdyż droga była usłana kałużami... Ona zaś zdawała się płynąć ponad nimi. Tylko raz podczas tej osobliwej wędrówki odważyłem się do niej odezwać. Długo się zbierałem, ale po prostu nie mogłem znieść tego długotrwałego milczenia! Szliśmy już jakieś dwadzieścia minut... Cisza niczym sztylet wdzierała się w moją duszę i zadawała niemal fizyczny ból. Dziewczynka wpatrywała się w ciemność jak zahipnotyzowana. Jeden Bóg wie, co ona tam widzi - pomyślałem. A po chwili zapytałem:
- Gdzie jest twój dom?
Wyciągnęła rękę i ponownie wskazała przed siebie palcem.
- Domyślam się, że chodzi ci o pobliską wioskę... Mam rację? - ciągnąłem dalej.
- Mama woła mnie do domu.
- Aha - powiedziałem tylko i dalej parłem przed siebie, przyspieszając nieco kroku.
Las robił się coraz rzadszy, ponad gałęziami można było już dostrzec księżyc i kilka gwiazd przebijających się zza chmurnej zasłony.
- Słyszę, jak mnie woła - powiedziała niespodziewanie, a mnie po plecach przebiegł zimny dreszcz.
Już prawie zapomniałem o tym, po co właściwie idę do wioski. Pragnąłem tylko jak najszybciej zostawić dziewczynkę pod jej domem. Chciałem ją nawet zapytać, czy będę mógł skorzystać z telefonu jej rodziców, lecz gdy spojrzałem na nią ponownie, straciłem ochotę na konwersacje. Znów skląłem siebie za to, że nie naładowałem komórki... Zresztą w takim miejscu zapewne i tak nie byłoby zasięgu. Gdy tak rozmyślałem, coś dziwnego zwróciło moją uwagę. Musiałem być nieźle otumaniony, skoro nie zorientowałem się od razu co widzę. Od dłuższego czasu błądziłem w zupełnym mroku, więc gdy zobaczyłem przed sobą światło, zdało mi się to czymś wielce osobliwym. Światło!... Odetchnąłem z ulgą. Blask bił prawdopodobnie od latarni ulicznych, więc byłem już na miejscu! Widok wydawał mi się naprawdę niesamowity. Przypominał mi światełko na końcu tunelu, nadzieję, cel... Droga stawała się z każdym krokiem mniej grząska, wyczuwałem pod nogami pozostałości po bruku, który leżał tu przed laty... W końcu leśna droga ustąpiła miejsca asfaltowi, a ciemność przegoniły światła ulicznych lamp. Znalazłem się w zupełnie innym świecie... W świecie, który znałem. Na oświetlonej ulicy blask zmywał ze mnie wspomnienie strasznej wędrówki. Niemal zapomniałem o idącej wraz ze mną dziewczynce. Jednak wyraźnie czułem jej dłoń w swojej.
- Gdzie dokładnie mam cię zaprowadzić?- zapytałem, już bez żadnych oporów.
Dziewczynka wskazała palcem i dodała:
- Dom na końcu ulicy.
Podążyłem we wskazanym kierunku. Szosa była bardzo krótka, nie było to przecież miasto, lecz mała osada. Mniej więcej w połowie drogi minął nas mężczyzna niosący torbę z zakupami. Z jej wnętrza dał się słyszeć brzęk butelek. W ustach trzymał papierosa i przechodząc obok, dziwnie się na mnie spojrzał. Pewnie zna tę dziewczynkę i dziwi się, widząc ją z obcym facetem - przemknęło mi przez myśl. Nie tylko on zresztą, po prawej stronie ulicy dostrzegłem kilka twarzy spoglądających podejrzliwie zza okien... Uznałem, iż widocznie nie lubią tu obcych. Nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo. Zbliżaliśmy się bowiem do celu.
Przed furtką prowadzącą na posesję jej rodziców, dziewczynka zatrzymała się i rzekła:
- To mój dom.
Nie odpowiedziałem, tylko ścisnąłem jeszcze mocniej jej rękę i podążyłem ku drzwiom. Dom był typowy, taki jakich wiele w każdej wsi, ale świeżo po remoncie. Białe tynkowane ściany, dach pokryty czerwoną dachówką, na którym gdzieniegdzie można było dostrzec ciemne ślady. Zanim podszedłem pod próg, zobaczyłem przez okno, iż w środku jest zupełnie ciemno. Jedynie lampa nad wejściem żarzyła się jasnym blaskiem niczym oko opatrzności. Zapukałem delikatnie. Cisza. Po chwili zastukałem ponownie, tym razem dużo mocniej. W dalszym ciągu bez żadnego efektu. Nacisnąłem dzwonek po lewej stronie framugi, lecz nie odpowiedział mi żaden dźwięk... Zniecierpliwiony położyłem dłoń na klamkę i nacisnąłem. Serce zabiło mi mocniej - drzwi były otwarte. Zastanawiałem się co robić, wiedziałem, że jeśli wejdę do środka to naruszę teren prywatny. Odwróciłem się i powiedziałem do mej towarzyszki:
- Drzwi są otwarte, możesz wejść do domu.
Stałem jednak na progu zupełnie sam!
Ciarki niczym prąd przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa. Co tu się u licha dzieje?
Do dziś nie mam pojęcia, dlaczego wszedłem do tego domu... Powinienem wziąć nogi za pas i uciec jak najdalej, ale przekroczyłem próg i zaraz po wejściu zorientowałem się, iż ktoś jednak jest wewnątrz. Usłyszałem dziwne dźwięki pobrzmiewające w pokoju znajdującym się na wprost sieni. W całym domu było ciemno, jednak z pokoju biła jakaś poświata, jakby świec. Oszklone drzwi były niedomknięte, dlatego w ogóle to zauważyłem. Blask przyciągał mnie z dziwną siłą. Podszedłem bliżej, czując, że po bokach spływa mi pot, a ręce drżą jak pijakowi w delirium. Uchyliłem lekko drzwi, modląc się, by nie zaskrzypiały... Zawiasy lekko pisnęły, lecz nie zwróciło to niczyjej uwagi. Mało brakowało, a o wiele potężniejszy dźwięk wydarłby się z moich ust! Ujrzałem bowiem drewniany, okrągły stół. Wokół siedziały cztery osoby, które pochylone nad blatem, wpatrywały się w ustawiony na środku biały talerzyk i powtarzały szeptem jakieś słowa. Skamieniałem z przerażenia, nie wiedziałem, jak się zachować. Usiłując znaleźć dobre wyjście z sytuacji, rozglądałem się po pokoju i... Zdrętwiałem jeszcze bardziej. Na półce obok stolika stał mały ołtarzyk, a na nim zdjęcie mojej małej towarzyszki. Ołtarz ten otaczały kwiaty, tam również było największe nagromadzenie świec. Wiedziałem już, że zebrani ludzie muszą być rodziną dziewczynki, a duchem, którego chcą wywołać jest właśnie dziecko, które spotkałem w lesie!
Mama woła mnie do domu - zadźwięczały mi w uszach jej słowa.
Jezu, rzeczywiście ją wzywali... Tyle że z zaświatów! Serce zaczęło mi galopować, gdy ujrzałem materializującą się nad stołem twarz mej towarzyszki. W pokoju zapanowało wielkie poruszenie. Miałem właśnie jak najciszej opuścić to miejsce, gdy niespodziewanie w drzwiach wejściowych pojawił się mężczyzna, którego mijałem po drodze.
- Co tu się dzieje!? - bardziej wrzasnął niż zapytał. Rzucił się w moją stronę. Odruchowo odskoczyłem w tył i wpadłem na drzwi... Te, których za nic nie chciałem przekroczyć. Pod moim ciężarem z drzwi wypadła szyba i pokruszyła się w drobny mak. Na podłogę posypały się tysiące maleńkich jak kryształy szkiełek. Huk był głośniejszy niż przypuszczałem. Runąłem do pokoju przez powstały otwór i wylądowałem na dywanie. Siedzący przy stole zerwali się z miejsc, a typ, który zaatakował mnie w przedsionku, stanął w drzwiach, odcinając mi drogę ucieczki.
- Złodziej! - krzyknął.
Uczestnicy seansu zaczęli lamentować. Kobieta w długiej czarnej sukni rozpłakała się, natomiast mężczyzna spoglądał na mnie groźnie. Nie miałem zamiaru czekać, aż przejdzie do czynu. Zerwałem się szybko na równe nogi i pobiegłem w stronę wyjścia. Facet, który wziął mnie za złodzieja, nie uczynił żadnego ruchu, żeby udaremnić moją ucieczkę. Stał bowiem oparty o ścianę i wpatrywał się w osłupieniu w głąb pokoju. Seans spirytystyczny to nie było coś, co spodziewał się ujrzeć u swoich sąsiadów. Błyskawicznie wybiegłem na zewnątrz, a po chwili znalazłem się z powrotem na ulicy. Słyszałem jeszcze za plecami lamenty i krzyki. Nie dosłyszałem jednakże wszystkiego, co wykrzykiwali pod moim adresem owi ludzie. Dobiegły mnie jedynie wrzaski mówiące coś o zerwanym kontakcie, o straconej szansie...
V.
Widok utraconej córki dla jej rodziców mógł być błogosławieństwem... Dla mnie jej wizerunek jest przeklęty. Myślałem, że wybiegając z tego domu, przerwałem koszmar. Jednak już następnej nocy przyszła do mnie. I następnej, i następnej... Nawiedzała w każdym śnie... Za każdym razem prosiła, bym zaprowadził ją do domu. Kiedy odmawiałem, zaczynała się zmieniać. Jej twarz robiła się czerwona, skóra odpadała płatami. Widzę to zawsze, gdy zamykam oczy... Buzia, jeszcze przed chwilą anielska, pokrywa się bąblami, dymi, pali się i ocieka gorącym tłuszczem niczym bekon na patelni. Miała na imię Natalia, wiem, bo zbadałem tę sprawę. Zginęła w pożarze dziewięć lat temu. Była sama w domu, nikt tego nie widział... Ja za to oglądam to niemal każdej nocy! Rozmawiałem później z mężczyzną, który przyłapał mnie w jej domu... Mówił, że gdy mijaliśmy się na drodze szedłem zupełnie sam... Ludzie, którzy widzieli mnie z okien potwierdzili tę wersję. Jej nikt nie widział! Dlaczego ja ujrzałem? - tego nigdy się nie dowiem. Odwiedziłem jej grób na pobliskim cmentarzu... Na Boga, ona nie żyje! Do dziś zadaję sobie pytanie, jak to się mogło stać... Piszę te słowa w stanie silnego napięcia. Sześć ostatnich lat było dla mnie koszmarem, nie mogę tak dłużej żyć. Wiem, że jeśli kiedykolwiek ktoś przeczyta te zapiski, uzna mnie za wariata. Lecz klnę się na wszystkie świętości, że każde moje słowo to szczera prawda. Ostatnio widuję ją coraz częściej... Dlaczego tak się mnie uczepiła i nie pozwala żyć? Gdy pytam, nie odpowiada. Prosi tylko, bym zabrał ją do domu. Nie oszalałem, jestem tego pewien, mam nadzieję, że ktoś mi uwierzy... Mój koniec jest bliski, na dworze już zaczyna robić się widno... Mówiłem wam, że ostatnio widuję ją nawet za dnia? Ostatnimi czasy coraz częściej spoglądam na szufladę, w której trzymam rewolwer. Nie chcę tego robić, ale wiem, że nie mam innego wyjścia... chyba nie będę miał problemów z pociągnięciem za spust. Nic nie może być gorsze od takiego życia... Mam nadzieję, że wtedy już jej nie spotkam. Nadzieja - tylko to mi pozostaje. Jednego jestem pewien, nie przeżyję w ten sposób ani jednego tygodnia dłużej. Już dosyć wycierpiałem! Oczy kleją mi się do powiek, ale nie chcę iść spać!... Lepiej pójdę sprawdzić tę szufladę. Zobaczę czy rewolwer nadał tam jest...
Aleksandra Zielińska
UWAŻAJ! NADCHODZI BURZA
Aleksandra Zielińska
Urodzona 5 stycznia 1989 w Sandomierzu. Obecnie mieszka z rodziną w małej wiosce na podkarpackich bagnach, w Motyczu Szlacheckim i uczy się w Liceum Ogólnokształcącym w Stalowej Woli, w klasie o profilu biologiczno-chemicznym. Interesuje się szeroko pojętą literaturą fantastyczną, którą zaczynała poznawać od Stephena Kinga. Uwielbia Andrzeja Sapkowskiego oraz Trumana Capote'a. Nad jej łóżkiem wisi plakat autora „Z zimną krwią”. Nienawidzi komedii romantycznych (!), rozbawić może ją jedynie grupka facetów z Wielkiej Brytanii, z kabaretu Monty Python. Jej pasja to film, „Ojca chrzestnego” zna niemal na pamięć. Lubi muzykę ciekawą i niebanalną, od Rachmaninowa, przez Maleńczuka, po ciężki rock w wykonaniu zespołu SOAD. Nałogowo grywa we „Wrota Baldura”.
Debiutowała opowiadaniem „Wyzwolenie” w 42 numerze Fahrenheita, a w roku 2007 tekst jej autorstwa ukazał się w przygotowanej przez wyżej wymieniony periodyk i wydawnictwo Fabryka Słów antologii „Kochali się, że strach”.
Liczba jej kotów oscyluje sezonowo wokół dziewięciu zwierzaków.
Wszystkim psom,
które boją się burzy,
a szczególnie mojej Kamie
13.05, 23.30
- Baal? - Cichutki pytający szczek wyrwał się z gardła Brutusa, który czym prędzej schował się jeszcze głębiej za ogrodowym krzakiem. Głupie pytanie, pomyślał, jasne, że to oni. Tylko Baale palą niebieskie świece podczas burzy. Brutus nie pamiętał, żeby któraś obyła się bez obecności tych tajemniczych istot, żywiących się strachem, gniewem i żalem. Za każdym razem podchodziły coraz bliżej, wczoraj zdołał zatrzymać je tuż przy ogrodzeniu, dziś będą odważniejsze. Podejdą bliżej.
Istotnie, w blasku wybuchającego na niebie gromu kilka skrywających twarze postaci, odzianych w nieskazitelnie białe habity, niepewnie przekroczyło granice ogrodu. Stłoczyły się przy świerku, ściskając w dłoniach szare świece z błękitnym, tańczącym płomieniem.
Muszę je zatrzymać, rzekł sobie w duchu, nie mogą wejść do domu moich opiekunów. Nie pozwolę tknąć ani Migueli, ani Ralpha. Zatrzymam zło jeszcze raz, ale muszę użyć wszystkich sił. Brutus powoli zaczął wycofywać się do drzwi frontowych, ostrożnie stawiał każdy krok, by Baale go nie dostrzegły.
Muszę żyć, dodał w myślach, muszę ochronić moją rodzinę, jestem ostatni. Nie mogę skończyć jak Valka, moja droga przyjaciółka.
6.05, 9.13
- Ta wczorajsza burza przerwała wszystkie linie telefoniczne w Point Pleasant, Ralph. Nie mogłam dodzwonić się do Gordona.
- Wiem, mówili w wiadomościach, że takiej wichury nie było od dawna. A Gordon poczeka, zajmę się sprzedażą jego domu potem. Ta rudera to nie zając. Nie ucieknie.
- Jasne. Ralph... widzisz to? O, tam, na latarni.
- Gdzie? O, kur...
- Dziwne, coś mi to przypomina, chodźmy bliżej...
- Nie, Ela. Nie patrz, proszę.
- Bogowie! Przecież to kot sąsiadów! Ktoś... Jeeezu, ktoś wyrwał mu język!
- Ela, chodź, to nie nasza sprawa. Pewnie jakiś pijak chciał się wyładować, albo dzieciaki...
- Dzieciaki nie przywiązałyby kota za ogon na latarni!
13.05, 23.45
Zaczął drapać w drzwi. Deszcz lał się z nieba strumieniami, ale Baale stały niewzruszone. Czekały. Grzmoty igrały na niebie.
13.05, 23.48
- No nie! Znowu ten cholerny pies! Zdarł już pewnie całą farbę z drzwi, a malowałem je niedawno.
- Daj spokój, Ralph. Wiesz, jak Brutus boi się burzy.
- Wiem, ale to jakaś paranoja. Odkąd pamiętam...
- Pójdę i wpuszczę go do korytarza, bo się rozchoruje na tym zimnie, biedaczysko.
- Wracaj szybko, mam jutro ważne spotkanie. Jakiś naiwniak chce kupić te Gordonowe ruiny.
13.05, 23.52
Drzwi uchyliły się i Miguela wysunęła głowę na zewnątrz. Zaklęła szpetnie, gdy struga wody zalała jej twarz. Rozejrzała się po ogródku, ale nie spostrzegła niczego dziwnego. Nie mogła, zło jest zawsze nieuchwytne i ciche, jak kroki przeznaczenia stąpające po miękkim dywanie.
- Chodź do domu, piesku.
Przekręciła klucz w zamku, po czym ponaglana głosem męża, zniknęła w sypialni. Brutus odprowadził ją wzrokiem i uśmiechnął się. Bardzo kochał swą panią, ale do tego jej biznesmena długo się nie mógł przekonać. Otrząsnął się. Nie czas na głupie rozmyślania. Musi zrobić wszystko, by Baale nie zdążyły dotknąć klamki. Czuł ich obecność.
Przymknął lekko oczy, uniósł delikatnie pysk w stronę wielkiego księżyca i zaśpiewał. Jego ciepły, a zarazem pełny tajemniczej siły głos potoczył się po pokojach, jak leśny bluszcz oplótł ogródek. Błękitne płomienie świec zadrżały niezauważalnie, a po chwili poczęły gasnąć powoli, w rytm pięknego śpiewu istoty obdarzonej siłą zdolną do odparcia Baalów.
Teraz, tej nocy, podczas tej właśnie burzy, próba ochrony najbliższych ludzi się powiodła. Baale, zdezorientowane, wycofały się do furtki, ale nie odeszły. Będą tak stać, póki ostatnia błyskawica nie zatańczy na smolistym niebie.
Brutus śpiewał; wkładał w to całe swe serce, miłość do opiekunów zamieniał w nuty, które zakradały się pod białe kaptury i wgryzały się w niebieskie ogniki.
Przypomniała mu się Valka, kotka sąsiadów. Na moment jej obraz stanął mu przed oczami. Też śpiewała, ciszej i słabiej, ale w każdą burzę siadała na oknie i dzielnie mu wtórowała. Lecz jej śpiew się urwał.
Byli silniejsi.
Brutus nie przerywał, Baale czekały, czekały, aż Strażnik podzieli los walecznej kotki.
13.05, 23.58
- Cholera jasna, ten pies znowu wyje! Już którąś noc z kolei. Oka nie zmrużę, a jutro mam spotkanie...
- Brutus się boi, to normalne. Najpierw wybuch gazu w sąsiedztwie, teraz te huragany.
- Nigdy nie lubiłem Turnerów.
- Ja też, ale mieli fajną kotkę, rasową. Ciekawe, co się z nią stało? Moglibyśmy ją przygarnąć...
- Miguela, od tego całego zwierzyńca ja niedługo sierścią obrosnę. Idę wynieść psa, raz zmoknie to mu się może odmieni.
- Nie, Ralph. Zostaw go, tylko dzisiaj.
- Śpij. Ja to załatwię.
13.05, 00.00
Baale uśmiechnęły się szeroko, gdy czarodziejski śpiew umilkł, a ludzkie głosy, pełne złości, wygoniły Strażnika na dwór, prosto w płomień świecy. Dla Strażnika nie było już nadziei, tak jak wcześniej dla walecznej ryżej kocicy. Chciał ochronić najbliższych, a to właśnie oni wydali go prześladowcom.
Gdy w strugach deszczu rząd białych istot otoczył Brutusa kręgiem, w wielkich brązowych oczach psa na moment zabłysł niebieski płomyk.
Po raz ostatni.
25.05, 9.13
- Słyszała pani o tej tragedii?
- Tak, młode małżeństwo, chyba pół roku po ślubie. Znają przyczynę?
- Ktoś w czasie burzy zaprószył ogień. Paradoks, prawda?
- Tak. Zaraz... widzi pani? O, tam! Na latarni.
- Coś tam wisi. Podejdźmy bliżej.
- Jeeezu... To pies...!
Marcin Kryszczuk
CENA SZTUKI
Marcin Kryszczuk
Pochodzę z Chełma, jednak od siedmiu lat mieszkam w Lublinie. W tym czasie chwytałem się różnych branż: od gastronomii po drukarstwo. Do tej pory żadna nie miała nic wspólnego z moim wykształceniem, jak by nie było, humanistycznym, jednak najbliższy czas może to zmienić.
Moje zainteresowania nie są niezwykłe, historia, literatura (nie tylko fantastyczna), komiks. Przystające do wykształcenia. Uwielbiam chodzić po górach. Szkoda, że są tak daleko.
Nie mogę się pochwalić długą listą opublikowanych tekstów. To opowiadanie jest moim debiutem. Pomijam wszystkie teksty, które pokrywa kurz w szufladzie. Widać tam ich miejsce. Może to kogoś przerazi, jednak pisać zamierzam nadal. Przymierzam się właśnie do dwóch tekstów, ich tematykę pominę milczeniem. Powiem tylko tyle, że nie będzie tam elfów i smoków. Co z tego wyjdzie, czas pokaże.
J
oris Jong nie był wylewnym człowiekiem, uważano go raczej za przesadnie powściągliwego. Syn kupca bławatnego z Amsterdamu, zaręczony z szaleńczo w nim zakochaną Anną Fischer, obdarzoną urodą raczej przeciętną, córką przyjaciela ojca, także kupca bławatnego i partnera w interesach. W chwili, gdy czternastoletni Joris między batystami, jedwabiami i koronkami skradł dziewczynie całusa, obudziła się jej kobiecość, wyrażając się twardnieniem sutków drobnych piersi i rozkosznym ciepłem w dolnych partiach brzucha. Był to wprawdzie jedyny przejaw namiętności ze strony chłopaka, jednak brzemienny w skutki. W sytuację wkroczyli bowiem rodzice, doprowadzając do zaręczyn, ku radości Anny i skrywanej niechęci młodzieńca.
* * *
Burza namiętności szalejąca w dziewczynie nie ominęła także jej narzeczonego. Niestety, obiektem uczuć była... Trudno powiedzieć, że inna kobieta, Joris kierował bowiem swe westchnienia do portretu, którym ktoś kiedyś zapłacił jego ojcu. Portretu kobiety o pełnej pasji twarzy, na którą wymykał się kosmyk niesfornych, rudych włosów. Z obrazu patrzyły zielone, nieco dzikie oczy. Joris, zawsze kiedy tylko miał okazję, zatrzymywał się przy obrazie i wpatrywał chwilę w tajemniczą nieznajomą, zważając jednak, by nikt go przy owej czynności nie widział. Jakimi ścieżkami błądził wtedy jego umysł? Nie wiadomo.
* * *
Pracownia Isacka van Ostade'a, a właściwie kiepsko oświetlona graciarnia, mieściła się na pierwszym piętrze starej kamienicy. Jedno spojrzenie wystarczało, by zniechęcić potencjalnego klienta. Farby wymieszane z resztkami jedzenia, pędzle walające się na niezaścielonym łóżku. Tak, zdecydowanie trudno to nazwać inaczej niż zapuszczonym lamusem. Nieogolony Isack, kolejny idealnie pasujący do wnętrza rekwizyt, siedział oparty o stół. Stojącym na stole kielichem pośledniego wina usiłował leczyć skutki wczorajszej biesiady w jakimś lupanarze. Bez efektu. Głowa bolała go jak wszyscy diabli, wywołując obojętność na sprawy świata tego. Nie zwrócił uwagi na pukanie, nie zareagował także, gdy drzwi się otworzyły.
Do pracowni wszedł elegancko ubrany mężczyzna ze złotymi okularami na nosie. Z niesmakiem spojrzał na malarza, skrzywił się i pokręcił głową, przykładając do nosa perfumowaną chusteczkę.
- Szkoda pana talentu, van Ostade - powiedział. Malarz z trudem podniósł głowę. Dopiero teraz dostrzegł przybysza. Usiłował skupić na nim wzrok, dalej jednak siedział bez słowa.
- Panie van Ostade, przyszedłem do pana w interesach. Zdaję sobie sprawę z pana trudnej sytuacji materialnej. Mój... - zastanowił się przez chwilę - pracodawca, znany już panu mecenas sztuki, gotowy jest wspomóc pana finansowo.
Sakiewka z brzękiem wylądowała na stole. Słysząc ten dźwięk, van Ostade wyraźnie się ożywił. Elegant tymczasem mówił dalej.
- Rozumie pan zapewne, że zleceniodawca ma swoje wymagania. Przede wszystkim zależy mu na dyskrecji. Namaluje pan portret pewnej damy. Zażąda pan za niego trzydzieści guldenów.
- Ale koszty... - zaczął malarz.
- Pana koszty, van Ostade, to dwa guldeny. Nie obchodzi mnie, a tym bardziej mojego pracodawcy, ile kosztuje pana wino. - Powąchał zawartość stojącego na stole kielicha i skrzywił się z niesmakiem. - Nie wydaje pan zbyt dużo na wino, van Ostade. Chyba nie wierzy pan, że ilość przechodzi w jakość?
Malarz z wysiłkiem skupił wzrok na gościu, przysuwając powoli sakiewkę do siebie.
- Rozumiem, że przyjął pan propozycję? - Widząc to, kontynuował mężczyzna. - Proszę zatrzymać to jako zadatek.
- Jeszcze nie powiedziałem: tak. - Isack wybełkotał, wpatrując się przy tym w gościa.
- Dodatkowo, panie van Ostade. - ciągnął dalej przybysz - pozwoliłem sobie uregulować pańskie długi. Uzbierała się pokaźna sumka. Nadal nie jest pan zainteresowany moją propozycją?
- Wydaje mi się, że mam niewielki wybór?
- Ależ drogi panie! Oczywiście ma pan wybór. Jest pan przecież wolnym człowiekiem. I proszę nie patrzeć na mnie z taką irytacją. To nie ja będę pańskim modelem.
* * *
Ludwik van Goyen bawił w Amsterdamie po raz pierwszy od dziesięciu lat. Kiedy ojciec sprzedał dom, żeby spłacić długi karciane, a potem się powiesił, Ludwik wyjechał bez nadziei i grosza przy duszy. Miał dość tego miasta, szeptów za plecami i wytykania palcami. Udał się do biura Kompanii Wschodnioindyjskiej i zaciągnął na statek, po czym słuch po nim zaginął. Rzekomo ktoś go widział w Peru, podobno był w Japonii. Jednak wszystko to były tylko plotki. Jakie naprawdę wiodły go ścieżki, tego nikt nie wiedział. Teraz pojawił się w Amsterdamie, jak gdyby nigdy nic. Zamożny, nie na tyle jednak, żeby rzucać się w oczy. Nie zwlekając, trzeciego dnia po powrocie udał się do Baltazara Jonga, kupca bławatnego, by spłacić stary ojcowski dług.
Baltazar skrupulatnie prowadził księgi rachunkowe, przechodził przez nie każdy floren i stuyver. Gdy już obliczył procent, jaki narósł przez dziesięć lat, uśmiech okrasił jego oblicze, wyszła mu bowiem całkiem pokaźna sumka. Joris zabawiający tymczasem gościa rozmową, co chwilę bezwiednie zerkał na wiszący na ścianie portret.
- Piękna. - Głos Ludwika wyrwał go z chwilowej zadumy. Młodzieniec spojrzał zdumiony na rozmówcę.
- Piękna kobieta. - Kontynuował Ludwik. - Cudowna Maria de Molijn.
Joris otworzył szerzej oczy ze zdumienia.
- Pan ją zna?
- Tak, to żona mojego przyjaciela, kupca korzennego.
- Żona. - Sposępniał Joris.
Zarumienił się, zrozumiawszy, że odkrywa swoje sekretne myśli.
- Mogę pana jej przedstawić.
Rozmowę przerwał Baltazar, wkraczający do pokoju z uśmiechem na twarzy.
- Trzysta florenów, drogi panie.
- Dobrze - odparł van Goyen. - Jutro przyślę kogoś z pieniędzmi.
- Może ja przyjdę. - Joris odezwał się nieśmiało.
- Nie chcę sprawiać kłopotu - powiedział van Goyen, przyglądając się uważnie chłopakowi. - Skoro to nie kłopot, proszę w takim razie przyjść koło południa.
* * *
Miłość to szczęście, ale i tragedia. Źle ulokowana niszczy ludzkie dusze, doprowadza do upadku.
Narzeczona Jorisa wpatrywała się w pospolitą twarz widoczną w lustrze. Po policzkach ciekły jej łzy. Ukochany jej unikał. Byli co prawda zaręczeni, jednak... Spojrzała krytycznie na swoje odbicie i wybuchła płaczem. To właśnie urodę, czy raczej jej brak, uważała za przyczynę wszelkich niepowodzeń. Musiała coś na to poradzić, nie mogła tak płakać bez końca. Skoro zwykłe metody nie działały, przyszedł czas na inne. Słyszała o pewnej cygance mieszkającej w portowej dzielnicy. Warzyła cudowne napoje i miłosne eliksiry.
Dziewczyna wymknęła się z domu po zachodzie słońca. Szła wąskimi, coraz ciemniejszymi uliczkami Amsterdamu. Mrok rozsiadał się w bramach. Okrywał powoli znane Annie miejsca i tylko śpiewy pijanych marynarzy oraz namiętne jęki prostytutek finalizujących miłosne transakcje świadczyły o tym, że miasto nie śpi. Życie i śmierć tętniły w zajazdach, zaułkach, małych pokoikach i ciemnych przejściach.
Starała się iść niezauważenie. Unikała światła. Po co ludzie mają gadać, w jakich miejscach bywa kupiecka córka. Wolała nie kusić losu. Szybkie kroki wybijały równy rytm. Druga uliczka w lewo, brama, niskie wejście, zapukać trzy razy. Tak mówiła służąca.
Drzwi trochę skrzypiały. Otworzyła je cyganka. Nie była stara, taka w kwiecie wieku. Okazałe piersi błyszczały w głębokim dekolcie. Pachniała potem i ziołami. Wpuściła Annę bez słowa. Dała jej świecę, otworzyła drugie drzwi i lekko pchnęła dziewczynę w wąski korytarz. Na jego końcu mrugało słabe światło.
- Wejdź, drogie dziecko. - Zza drzwi dobiegł męski głos. Na łóżku, w brudnej pościeli leżał przystojny mężczyzna, jednak było coś w jego twarzy, co zakłócało harmonię. Szpiczasty nos burzył doskonałą strukturę. W nogach łóżka ułożył się czarny kot. Obraz pokoju dopełniała toaletka z przysłoniętym szmatą lustrem.
Kot spojrzał z zainteresowaniem na Annę, lecz po chwili zajął się własnym futrem. Mężczyzna tymczasem przyglądał się dziewczynie. Taksował ją jak klacz na końskim targu. Miała wrażenie, że stoi nago. Pąs okrył jej twarz, dłonie powędrowały ku piersiom i w dół brzucha, lecz zatrzymały się, wyczuwając materiał sukni.
- Co cię do mnie sprowadza drogie dziecko? Chyba nie po to przyszłaś, by towarzyszyć staremu człowiekowi? Po co przyszłaś? Po mądrość, wiedzę?
- Nie. - Głos Anny był cichy.
- Czego więc pragniesz? - mówiąc, to zerwał zasłonę. Lustro było zamglone, lecz powoli wyostrzały się w nim jakieś kształty.
- Spójrz.
Anna ujrzała swoje odbicie. Nie, jednak nie. To przecież nie mogła być ona. Naga kobieta o pełnych piersiach ze sterczącymi sutkami, krągłych biodrach i smukłych nogach. Jednak te rysy twarzy? Te oczy? Oczy były te same. Piękne, barwy miodu. Dziewczyna położyła dłoń na drobnej piersi. W odpowiedzi lustrzane odbicie lubieżnie pieściło swoją. Nie, to nie była jej dłoń, to była dłoń Jorisa.
- Tego pragniesz? - W głosie mężczyzny wyczuła zadowolenie, choć był tam także cień zawodu.
Dłonie Jorisa przesuwały się po gładkiej skórze kobiety z lustra, gładziły delikatnie brzuch.
- Tego pragniesz? - Usłyszała ponownie.
- Tak.
- Niech się więc stanie.
* * *
Isack van Ostade przyjrzał się Annie krytycznie. Taki miał zwyczaj. Wielu klientów to drażniło, on jednak nie zmieniał przyzwyczajeń. Wodził palcem po jej twarzy, jak gdyby próbował nadać jej nowy kształt. Spojrzał w oczy, zatrzymał chwilę wzrok, lecz już po chwili taksował ją dalej.
- Rozbierz się.
Powoli zdejmowała suknię, pokonując wrodzoną nieśmiałość. Wiedziała, co musi zrobić i po co, taka była umowa. Stanęła nago, usiłując osłonić miejsca intymne. Malarz uśmiechnął się na widok rumieńca rozlewającego się po twarzy, szyi, zachodzącego na drobne piersi. Widział dziesiątki nagich kobiet. Malował prostytutki o ciałach księżniczek i mieszczki o obfitych piersiach. Podszedł do sztalug i sięgnął po pędzel.
* * *
Anna przychodziła do malarza już drugi miesiąc. Van Ostade malował drobnymi pociągnięciami, cyzelował każdy łuk, każdy ostry kontur. Dokonywał korekt, tworzył piękno. Ciało piękniało pod każdym pociągnięciem pędzla. Zdawało się, że pędzel pieści fakturę skóry, wygładza wszelkie niedoskonałości. Malarz był jak kochanek oddający hołd ukochanej. Pieścił ją wzrokiem. Tylko raz, raz do tej pory zdarzyło mu się coś takiego. Czuł się wtedy jak chłopak podglądający kąpiącą się nago kobietę. Teraz czuł to samo. Zaczął mieć wątpliwości, chciał nawet zniszczyć obraz, nie potrafił jednak.
- Doskonalę jej ciało, niszczę jej duszę, więżę ją w tym marnym kawałku materiału. - Myślał i zaraz potem się usprawiedliwiał. - Raczej wydobywam piękno, szlifuję ten diament, by pokazać światu brylant. Mógłbym się w tym klejnocie zakochać. - Myśl tę szybko odrzucał, ukrywał wśród utraconych marzeń i niezaspokojonych żądz.
Spojrzał na Annę. Miękko zarysowane biodra, może odrobinę za szerokie, kształtne piersi.
- To raczej moja dusza tu tkwi. Wpleciona w każde włókno tego płótna.
Sięgnął po kubek z winem. Lubił przepłukać gardło, kiedy malował. Kolejne pociągnięcia. Nie chciał tego przyznać, nawet przed sobą, lecz przedłużał pracę, już powinien skończyć, ale pieścił ten obraz jak swoją kochankę. Anna stała bez ruchu. Piękna, coraz piękniejsza.
* * *
De Molijn był bogatym kupcem korzennym. Gospodarował w składzie i sklepach, w domu zaś gospodarowała żona, Maria. Miał do niej ogromną słabość, pozwalał jej na wszystko. Nie odezwał się więc ani słowem, kiedy Ludwik van Goyen przyprowadził tego chłopaczka, nie mówił nic, gdy Joris Jong zaczął bywać niemal codziennie. De Molijn nie chciał widzieć słodkich spojrzeń rzucanych jego żonie. Także ukradkowe muśnięcia dłoni zdawały się uchodzić jego uwadze. Jednak tylko na pozór. Czujne oczy dostrzegały wszystko. Umysł zaś zimno kalkulował i przeliczał wszystko na twardą walutę. Kupiec zbierał informacje, wypytywał Jorisa o różne sprawy. Wszystko można wykorzystać, trzeba poczekać na odpowiednią chwilę, oczywiście o ile się zdąży. Zaczął traktować młodzieńca jak przyjaciela domu, rozmawiał o cenach płótna i jedwabiu.
Maria odnosiła się do niego podobnie. Wkrótce jednak zaczęła okazywać mu więcej zainteresowania. Doskonale znała potrzeby własnego ciała, których mąż nie mógł zaspokoić. Natomiast Joris gotów był poświęcić wszystko, włącznie z duszą. Nie zważał na ojcowskie napomnienia, zaręczyny z Anną, na zakochane spojrzenia dziewczyny, nie dostrzegał nawet jak ta pięknieje. Nocami, w sypialni pani de Molijn, jej dawał dowody uwielbienia.
* * *
Leżała na zmiętej pościeli, światło świecy pełgało po nagiej skórze. Joris widział jednak tylko niewyraźny kształt. Kleiły mu się oczy, jego kochanka była wymagającą kobietą.
- Kochasz mnie jeszcze? - spytała.
Uśmiechnął się sennie.
- Wiesz, że tak.
- Chcesz być ze mną? Zawsze?
Otworzył oczy. Takich pytań jeszcze nie słyszał. Dotychczas chodziło tylko o rozkosz.
- Zawsze!
- Ciii. - Przytknęła mu palec do ust i pogładziła policzek.
- I co jesteś gotów dla mnie zrobić? - Przeciągnęła się lubieżnie. Piersi znalazły się w zasięgu jego dłoni.
- Wszystko!
- Wszystko? - Dłonie delikatnie masowały brzuch Jorisa, posuwały się coraz niżej.
- Dla ciebie jestem gotów za...
- Ciii. - Zamknęła mu usta pocałunkiem.
* * *
Świeca rzucała słabe światło.
Anna ubierała się powoli, wkładała jedwabne pończochy, wygładzała fałdy sukienki, poprawiała uczesanie.
„Piękna kobieta”. Ostatnio myśli van Ostade'a krążyły wokół Anny. Żałował, że to już ostatnie pociągnięcia pędzla, obraz był skończony. Odłożył narzędzia i spojrzał na dziewczynę.
- Jesteś piękna. - Słowa te wyrwały się malarzowi niespodziewanie.
Anna uśmiechnęła się figlarnie. Posłała malarzowi całusa.
- I to wszystko dla niego?
Twarz Anny przeszył grymas gniewu.
- Mimo tego, co robi? Mimo tego, że odwiedza dniami i nocami panią de Molijn? Mimo że...
- Zamilcz! - Syknęła ze złością.
Jej usta drżały, w oczach błyszczały łzy. Ubierała się teraz w pospiechu. Stała już w drzwiach, chciała wyjść bez słowa. Odwróciła się jednak do malarza.
- Ty nawet nie wiesz, co znaczy kochać! Nigdy tego nie zrozumiesz!
Wyszła, trzaskając drzwiami, buciki zastukały na schodach. Zdążył jeszcze wyjrzeć przez okno i dostrzec mignięcie jej głowy na ulicy.
- Rozumiem Anno, rozumiem.
* * *
Plotka. Rozprzestrzenia się szybciej od zarazy i bywa równie groźna, jak broń w ręce sprawnego szermierza. Nie unikniesz jej, chcesz czy nie. Plotkarz wytropi twoje ciemne sprawki, prawdziwe lub wyimaginowane. Doprawi szczyptą pikanterii. I sprzeda. Na jarmarku, na cmentarzu, w kościele.
Anna zawsze unikała plotek, tym razem jednak oplotły ją niby dzikie wino. Wbijały się w serce. Przeplatało się w nich imię Jorisa i nazwisko pani de Molijn. Wiedziała, że te wieści są prawdziwe, zwłaszcza że Joris odwlekał datę ślubu. O tak, miłość potrafi ranić. A jeszcze bardziej jej brak.
- Nie kocham cię. - Usłyszała w tym samym składzie, w którym rozbudzono jej kobiecość. Między belami batystu i koronek.
* * *
Namiętność nie jest zbrodnią, zbrodnią mogą być jej następstwa, spełnione obietnice, przysięgi.
Nóż potoczył się pod łóżko, Henryk de Molijn wpatrywał się w zabójcę. Różne myśli ulatywały wraz z życiem. Niewykorzystane informacje, ważne szczegóły. Teraz wszystkie nieistotne. Życie powoli gasło w jego oczach. Dłonie zaciskały się na pościeli. Plama krwi rozszerzała się na koszuli.
Plan był prosty. Joris zabije Henryka, Maria zezna, że morderca wdarł się do ich domu, ukradł pieniądze, a ją poturbował. Ingrid miała potwierdzić słowa pani. Wszystko miało być proste. Przestało takie być, prawie od razu. Rano znaleźli jego zakrwawione ubranie ukryte w drewutni. Razem z zakrwawionym nożem. Bóg raczy wiedzieć, skąd tam się wziął. Wpadł przecież pod łóżko.
Reszty dopełniła Maria. Zapłakana opowiadała, jak broniła męża, prezentując przy tym siniaki.
Teraz siedział w lochu, za całe towarzystwo mając szczury. Był otępiały. Nie reagował, kiedy odwiedził go ojciec, kiedy przyszła Anna, nie odezwał się ani słowem. Milczał także w czasie procesu. Jak gdyby życie uleciało z niego.
Wyrok zapadł szybko.
- Śmierć przez ścięcie. - Odczytał sędzia. Zatrzasnęła się księga życia.
* * *
Dziesiąty sierpnia był upalny i słoneczny. Tłum pocił się, pokasływał i popierdywał.
- Żal umierać w taki dzień - pomyślał Joris.
Powoli wszedł na szafot, spojrzał w górę, jakby żegnał się ze słońcem, albo je przeklinał. Powiódł wzrokiem po mieście, po ludziach.
- Żal.
Z oddali dochodził zapach morza, ryb i portowych dzielnic. Kat położył dłoń na jego ramieniu. Oparł głowę chłopca na pniu. Krzyki mew wzbijały się nad ciżbą.
Anna płakała, Baltazar modlił się po cichu, elegancki mężczyzna ze złotymi okularami, z miną zadowolonego buchaltera odnotował coś w skórzanym kajecie, mewy krzyczały. Tłum na chwilę wstrzymał oddech, nad placem zapadła cisza, tylko te mewy...
Głowa potoczyła się po deskach.
* * *
Kronika nie podaje, co się stało z Anną. Pod rokiem 1648 jest tylko notatka o ścięciu Jorisa Jonga. Jest też informacja o znalezieniu ciała nieznanej dziewczyny. Wisiała w szopie za miastem. Kim była? Nigdy się nie dowiedziano, ptaki wydziobały jej oczy, poszarpały usta i policzki, ktoś zdarł z niej suknię.
Dwa lata później pewien marynarz zachwalał wdzięki pięknej dziewczyny, o cudownych, miodowych oczach, z zajazdu „Pod Czarnym Kogutem”. Nikt jednak nie wierzy w opowiadania marynarzy.
- Postawisz takiemu rum i usłyszysz o oceanie spływającym w otchłań na końcu świata - mawiano w Amsterdamie.
W zajazdach oferujących tanią miłość, jak świat światem nikt nie spotkał pięknej dziewczyny.
Jakiś czas potem pewien jurysta opowiadał, jak to piękna, młoda dziewczyna znalazła w drewutni zakrwawione ubrania. Kiedy to było? Nie pamiętał, starość nadwerężyła jego umysł.
* * *
Isack van Ostade nie pił od tygodnia, szukał Anny. Nie znalazł. Teraz całymi dniami siedział w pracowni. Obraz ukrył w schowku, zamknął na klucz, klucz wyrzucił do morza. Czekał, wpatrując się w drzwi. Wiedział, że on przyjdzie po obraz. Przychodził zawsze. Zabrał obraz Marii, potem inne. Przychodził po wszystkie, które Isack pokochał. Czekał, lecz mimo wszystko wzdrygnął się, gdy usłyszał za sobą głos.
- Piękny. - Mężczyzna o szpiczastym nosie przysiadł na drewnianym taborecie. Malarz drgnął, kiedy elegant wodził palcem po obrazie. - Piękny. I jaki czysty.
Zdawało się, że artysta zerwie się z krzesła, wyrwie płótno. Siedział jednak bez ruchu.
- Czemu jej dusza, czemu nie moja? - spytał. Szpiczastonosy uśmiechnął się ironicznie.
- Skąd tak nagle w tobie tyle dobrych chęci? Piekło mam nimi wybrukowane. A nowych kamieni codziennie mi ktoś dostarcza. Jaki hojny. Oddam swoją duszę. Twoja, mój drogi Isacku, jest jak dziurawe sito. Dusza duszy nierówna.
- Czemu? - Jęczał malarz. Mężczyzna odwrócił się do niego.
- Talent kosztuje, mój drogi. Trzeba za niego zapłacić. Pochylił się nad artystą, na stół rzucił klucz od skrytki.
- Na twoją też przyjdzie kolej. Jeszcze nie dziś, Isack. Jeszcze nie dziś.
Daniel Greps
PAŹDZIERNIKOWA OPOWIEŚĆ
Daniel Greps
Debiutował w periodyku literackim „Fahrenheit”, co spodobało mu się na tyle, że nie tylko nadesłał tekst następny, ale także wziął udział w konkursie zorganizowanym przez wyżej wymieniony magazyn, którego pokłosiem jest wydana przez Fabrykę Słów antologia „Kochali się, że strach”.
O sobie powiedział:
Urodziłem się w małym miasteczku wśród gór, gdzie duchy elfów wciąż wędrują przez wzgórza i lasy, depcząc pola dawnych bitew i ukryte pod ziemię pradawne grobowce orków, a nocą żadne sztuczne światła nie przeszkadzają w oglądaniu gwiazd na niebie. Legendy, wiecznie żywe, snują się przy ogniskach, opowiadając o swoich narodzinach. Podążając za tajemniczymi tropami, możesz natknąć się tu na nawiedzony dom albo miejsce mrocznego kultu, bądź skrzący się rzadkimi minerałami tunel, wydrążony przed wiekami przez krasnoludy, wiodący w głąb góry. Bóg jeden wie, co czeka wędrowca na jego końcu. Jeśli brak ci żyłki awanturniczej i wyobraźni, lepiej się tam nie zapuszczaj.
Kiedy żyjesz w takiej okolicy, nie musisz wymyślać fantastycznych historii. Wystarczy czujnie nadstawiać uszu, rozglądać się z uwagą, wyławiać je i zapisywać. Poniższą opowieść wygrzebałem dla Was z pełnych pułapek ruin rzeczywistości, nawet nie zadrasnąwszy się w palec przy poszukiwaniach. Jej bohaterowie nie mieli tyle szczęścia co ja.
C
o było najgorszą rzeczą, jaka przytrafiła ci się w życiu? - spytał facet chrapliwym głosem. Patrzył na mnie wyczekująco, wychylony do przodu, z na wpół otwartymi ustami, jakby od mojej odpowiedzi zależało jego życie. Miał oczy barwy spranego błękitu, jakieś takie wyblakłe i nieruchome, dwie wilgotne plamy - jak namalowane plakatówką przez dzieciaka, który użył zbyt wiele wody. Wyrósł przy moim stoliku tak nagle, że chyba musiał siedzieć ukryty pod nim. W brudnobiałym kapeluszu, spod którego wymykały się posklejane strąki długich jasnych włosów, przywiódł mi na myśl jakiś monstrualny grzyb.
- Co było najgorszą rzeczą, jaka cię spotkała? - oblizał spękane wargi. Stał tak blisko, że widziałem własne odbicie w tych jego wodnistych oczach. Nie podobały mi się. Podobnie jak cała jego twarz, pokryta kilkudniową szczeciną, z orlim nosem sterczącym wyzywająco niczym ostrze noża. Nie było w niej nic szczególnego, poza jednym - tym nieuchwytnym czymś, co sprawiało, że nie podobała mi się i już.
- Najgorsza rzecz, jaka mi się przydarzyła? - powtórzyłem za nim. - Chyba przejazd zatłoczonym tramwajem w lipcowe popołudnie.
Dyskretnie rozejrzałem się po lokalu. Poza nami dwoma nie było innych klientów. Barman chwilowo zniknął gdzieś na zapleczu. Znikąd ratunku. Jakby co.
Facet wyglądający na włóczęgę odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko, nie spuszczając ze mnie wzroku. Dziwne, ale nie zauważyłem, kiedy wszedł. A może nie tak bardzo dziwne - w końcu miałem o czym myśleć i mogłem nie zauważyć. Dziwniejsze było to, że na jego kapeluszu i podniszczonym prochowcu nie było śladu deszczu, a na zewnątrz lało jak z cebra.
- Czekam na kogoś - zaprotestowałem bez przekonania. Takiego namolnego typa na pewno to nie wzruszy. Żyje we własnym świecie, gdzie inni ludzie są tylko dodatkiem do głównego dania, którym jest on sam.
- Tak? - A jednak, coś do niego dotarło. - Na kogo?
- Na starego znajomego - skłamałem. Nie czekałem na nikogo, ale tego już nie musiał wiedzieć. W istocie pokłóciłem się z Darią i wyszedłem z domu, by nieco ochłonąć. Miałem zamiar strzelić tylko małe piwko i pogłówkować nieco, lecz na dworze rozpadało się i jedno małe piwko zamieniło się w trzy. Tak więc siedziałem w tym obskurnym, przesiąkniętym zapachem smażonego oleju lokalu, czekając, aż ulewa nieco osłabnie, kiedy jak spod ziemi wyrósł nagle przede mną ten dziwny typ.
- Zatem doczekałeś się - stwierdził lakonicznie. Spojrzałbym na niego jak na wariata, gdyby nie to, że patrzyłem tak, odkąd się do mnie odezwał.
- Nie przypominam sobie... - zmrużyłem oczy. Czy rzeczywiście jest jakimś starym, zapomnianym znajomym? Jeśli tak, to słowo „zapomnianym” jest tutaj jak najbardziej kluczowym.
- Przypomnisz sobie - odparł. - Niebawem.
Stwierdziłem w duchu, że niespecjalnie mi na tym zależy, ale nie uznałem za stosowne podzielić się z nim tym odkryciem. Zamiast tego podniosłem z miseczki zimną frytkę i włożyłem ją do ust. Przeżułem, popiłem piwem. Czekałem, co będzie dalej.
- Wiesz, co będzie dalej? - spytał. - Jak myślisz?
Zebrałem się w sobie. Głowę miałem wciąż zaprzątniętą myślami o niedawnej sprzeczce z Darią, a tutaj wypadałoby powiedzieć coś w miarę sensownego i zarazem w dyplomatycznym tonie, żeby nie rozjuszyć wariata. Że też musiał się napatoczyć.
- Cóż... - wziąłem głęboki oddech. Złożyłem dłonie w piramidkę - żałosna próba ukrycia braku sensownej riposty za pustym gestem, jakże charakterystyczna dla większości polityków. Ale co tam, zawsze to ułamek sekundy więcej na zebranie myśli do kupy. - Tak się zastanawiam, czy my faktycznie...
- Myślisz, że złe rzeczy zawsze mają jakąś przyczynę? - przerwał mi.
Chyba w ogóle mnie nie słuchał. Rzuciłem okiem ponad jego ramieniem. Barmana wciąż nie było widać.
- Otóż nie - ciągnął facet. - Złe rzeczy mogą przytrafiać się ot tak, bez przyczyny. Może nawet są przez to bardziej złe.
Wzruszyłem ramionami. Cóż, jak przyjdzie co do czego, dam sobie z nim radę, powiedziałem sobie. To tylko zasuszony ćpun. Choć, z drugiej strony, słyszałem, że niektórzy wariaci w amoku dostają nadludzkiej siły.
- Słuchaj pan - zdobyłem się na stanowczy ton. - Nie mam czasu na dyrdymały. Czekam tutaj na kogoś i będę wdzięczny, jeśli przesiądziesz się pan do innego stolika i przestaniesz pan zawracać głowę.
Nie odpowiedział. Tylko patrzył, pozbawionym wyrazu wzrokiem martwej żaby.
- Cały lokal jest pusty - spróbowałem łagodniej. Uśmiechnąłem się szeroko, acz nieszczerze i zatoczyłem ręką półkole. - Tyle stolików wolnych... - Głos miałem słodki jak kilo landrynek, aż mnie samego zemdliło. Przemawiałem jak do niezbyt bystrego dziecka, ale nie zrobiło to na nim wrażenia.
- Gdyby coś przytrafiło się twojej córce - zagadnął. - Coś znacznie gorszego, niż przejazd tramwajem w lipcowe popołudnie. Coś naprawdę złego. Czy to nie byłaby jednocześnie najgorsza rzecz, jaka przytrafiłaby się tobie?
Nagle poczułem w ustach kwaśny smak.
- Skąd wiesz, czy mam córkę? - To oczywiste, że nie wie. Blefuje.
- Nie oglądasz filmów grozy? - spytał. - Ten zły zawsze wie rzeczy, o których nie ma prawa wiedzieć. Odpowiedz.
- Nie wiem. Być może. Gdybym miał córkę...
- Słodką córkę o kasztanowych włosach - wszedł mi w słowo. - Siedmioletnią córkę imieniem Karolina...
Zmroziło mnie.
- Skąd wiesz?!... - zachłysnąłem się oddechem. - Znasz ją?!
- Mówiłem, że jestem starym znajomym.
Miałem w głowie mętlik. „Zaraz się obudzę” - pomyślałem. „Obudzę się w łóżku obok Darii i okaże się, że najgorszą rzeczą, jaka mnie spotkała minionego dnia, była sprzeczka z żoną”.
- Popatrz za okno - długi palec wskazujący skierował w stronę oszklonej ściany wychodzącej na główną ulicę, ale jego wzrok nie powędrował za nim, nawet nie drgnął. - Zapadł zmierzch. Pada deszcz, zimny, październikowy deszcz. - Miał rację; odbijające się w powierzchni kałuż światła ulicznych latarni tańczyły smagane kłującymi strugami wody. - Wyobraź sobie, że twoja ukochana córka jest tam, w tej mokrej ciemności, śmiertelnie przerażona, w obcym miejscu, sama. Mała przerażona siedmioletnia dziewczynka...
- Po co?! - spytałem ostrym tonem. - Po co mam to sobie wyobrażać?!
Po raz pierwszy odkąd go ujrzałem, uśmiechnął się, ukazując nierówne zęby. Rozłożył dłonie.
- Bo to prawda. Zapewne myślisz sobie, że twoja Karolina jest bezpieczna w domu, we własnym łóżeczku, ale tak nie jest. Powiem ci więcej. - Uniósł palec, tym razem mierząc w sufit, jakby domagał się większej uwagi z mojej strony. Nie musiał; mimo woli słuchałem jego słów z coraz większą uwagą, i jednocześnie z każdą sekundą bardziej żałowałem, że wstąpiłem do tej nory. - Znasz wzgórze Cholerne?
Skinąłem głową.
- Oczywiście, że znasz. Wszyscy mieszkańcy Smutna je znają. Wisi nad miastem jak wyrzut sumienia. Czy wiesz, skąd wzięła się jego nazwa?
- Tak - odparłem niechętnie. - W dziewiętnastym wieku grzebano tam zmarłych na cholerę.
- Dokładnie. A czy byłeś kiedyś na szczycie wzgórza? Znasz Wilczą Polanę?
- Pewnie.
- Więc wiesz, że na Wilczej Polanie stoi wielki, drewniany krzyż. Krzyż postawiony ku pamięci wszystkich zmarłych pochowanych na tym wzgórzu.
- Są dwa takie krzyże - sprecyzowałem. - Ten drugi jest mniejszy i znajduje się w lesie na zachodnim zboczu. Oba mają taki sam napis wygrawerowany na metalowej tabliczce przybitej w miejscu, gdzie przecinają się ramiona krzyża: „Dawny cmentarz choleryczny. Historyczne miejsce pochówku zbiorowego. Przechodniu stań i westchnij do Boga”. Coś w ten deseń.
- Doskonale.
- Nie rozumiem tylko, po co o tym gawędzimy? Co to ma wspólnego z...
- Wyobraź sobie, że twoja córka jest właśnie tam, na Wilczej Polanie. Wyobraź sobie zarośla targane wiatrem, smagane deszczem, szepczące bolesne skargi; wyobraź sobie las pełen szeptów i niebo nad nim, z ciemnymi chmurami przetaczającymi się ciężko, niczym wrząca wulkaniczna lawa. Wyobraź sobie krzyż strzelający w górę ku tym chmurom, jęczący skrzypliwym głosem przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru, kąsającym starego olbrzyma. Wyobraź sobie to wszystko, a poczujesz część tego, co czuje teraz twoja odchodząca od zmysłów córka.
- Dosyć tego! - zirytowałem się. Walnąłem otwartą dłonią o blat stołu, aż szklanka z resztką piwa podskoczyła, jakby przestraszona moim wybuchem. - Jesteś chory. Nie mam ochoty słuchać jakiegoś pieprzenia...
- Posłuchaj jeszcze przez chwilę. - Uniósł dłoń w ugodowym geście. - Twoja córka jest na Wilczej Polanie, przywiązana do wielkiego krzyża. Jest przerażona, ale żywa. A ty możesz ją uratować...
- Pieprzenie! - warknąłem. - Wracam do domu!
- A co, jeśli wrócisz do domu i nie zastaniesz tam córki? Czy wtedy mi uwierzysz? A tak właśnie będzie. Co więcej, nie zastaniesz tam też swojej żony. W drodze powrotnej nie spotkasz żywej duszy. Kiedy wyjdziesz, barman nie przyjdzie, by sprzątnąć po tobie stolik. Zostaliśmy sami; ja, ty i twoja córka, tam, na polanie.
Miał rację. Lokal świecił pustką. Muzyka, która wcześniej sączyła się z szafy grającej, zamilkła jakiś czas temu. Za oknem był tylko deszcz. Zadrżałem.
Wstałem i drżącymi rękoma począłem zapinać guziki płaszcza.
- Wracam do domu - powtórzyłem niczym zaklęcie.
- Widzę, że nasza rozmowa dobiega końca - westchnął. Rzucił okiem na ścianę, na wiszący nad kontuarem zegar. - Jest kwadrans po dwudziestej drugiej. Jeśli chcesz uratować córkę, masz czas do północy.
- Pieprzenie!
- Musisz udać się na Wilczą Polanę. Jeśli dotrzesz tam przed północą, pierwszą część zadania będziesz miał za sobą. Pozostanie ci tylko jeden drobiazg do zrobienia. Jeden drobiazg, by uratować ukochaną osobę, której przytrafiła się najgorsza rzecz w życiu, podobnie jak tobie.
Na stojąco dopiłem resztkę piwa. Pozostawiło po sobie nieprzyjemną gorycz w ustach.
- Na Wilczą Polanę masz dobrą godzinę marszu - zauważył. - Nie szkoda ci czasu na spacer do domu? Jeśli nie zdążysz przed północą...
- Pieprzenie. - Gardło miałem tak ściśnięte, że wydobył się z niego tylko zduszony szept. - Idę do domu.
Rozparł się wygodnie na krześle - ostatni klient w cuchnącym starą fryturą, martwym lokalu.
- Idź - powiedział. - Teraz już możesz.
* * *
Ależ mi, kurwa, napędził stracha. Pewnie o to mu chodziło, myślałem, brnąc przez strugi zacinającego deszczu - bo o cóż innego? Rozchlapywałem z impetem co większe kałuże. Buty miałem przemoczone do cna. Za bardzo pędziłem. To przez tego wariata. Wyprowadził mnie z równowagi.
Ale skąd wiedział, ile lat ma Karolina? Skąd znał jej imię?
Musiał się od kogoś dowiedzieć i tyle. Może od któregoś z moich znajomych, sąsiadów, albo choćby od barmana. Barmani sporo wiedzą o miejscowych.
A może... faktycznie znaliśmy się przed laty? Ale czy to możliwe, abym zupełnie go nie pamiętał? To musiałoby być naprawdę dawno, może w dzieciństwie. A wtedy Karoliny nie było nawet w najśmielszych planach.
A jeśli - pojawiła się podstępna myśl - jeśli on mówił prawdę? Jeśli wrócę do mieszkania i okaże się ono puste? Puste i ciche, jak ten bar...
Przyspieszyłem kroku. Psiakrew, jak to łatwo dać się wkręcić w psychozę. Wystarczy odpowiedni nastrój, ciemność za oknem, deszcz i parę słów...
No i ta pustka wokół. Jeszcze to. W drodze powrotnej nie spotkasz żywej duszy. Miał rację. Nawet jeden samochód nie przejechał jezdnią. Kilka stało nieruchomo na osiedlowym parkingu, wpatrując się we mnie zimnymi oczyma reflektorów. Poczułem się jeszcze bardziej nieswojo.
To normalne, powiedziałem sobie w duchu. Komu chce się wychodzić na dwór o tej porze, w taką pogodę? Zaraz będę w domu i okaże się, że wszystko gra.
Mimo to z niepokojem wypatrywałem okien mojego mieszkania.
W kuchni świeciło się światło. Widząc jasny prostokąt na tle posępnej bryły bloku, odetchnąłem z ulgą. Pewnie Daria kończy samotną późną kolację albo zmywa gary. Niepotrzebnie się pokłóciliśmy. Trzeba to będzie jutro naprostować, wrócić do sprawy i porozmawiać spokojnie. Będzie git. Musi być.
Drogę po schodach na trzecie piętro pokonałem, niemal biegnąc.
Nacisnąłem klamkę. Drzwi były otwarte. Niezbyt mi się to spodobało. Daria mogła po prostu zostawić je otwarte, nie wiedząc, czy zabrałem swój klucz, ale byłbym spokojniejszy, gdyby okazały się zamknięte; tym bardziej, że klucz miałem w kieszeni spodni.
Uspokój się! - skarciłem się w duchu. Naprawdę uwierzyłeś w bredzenie tego świra? Myślisz, że Karolina ot tak po prostu znalazła się ni stąd, ni zowąd na Wilczej Polanie? Śpi bezpieczna w swoim łóżku, na trzecim piętrze, w samym środku wielkiego bloku zamieszkanego przez setki ludzi.
Zamknąłem po cichu drzwi i ruszyłem prosto do kuchni. Serce zabiło mi mocniej, kiedy ujrzałem, że jest pusta. Światło, owszem - świeciło się, i ten fakt w jakiś sposób przeraził mnie podwójnie. Zupełnie, jakby Daria zniknęła nagle. Proszę, na stole jest jeszcze porcelanowy kubek z niedopitą herbatą. Nawet nie zdążyła...
Przestań!
Czując lodowatą obręcz strachu zaciskającą się z coraz większą siłą na gardle, popędziłem do sypialni. Pusto, tak jak się obawiałem. Może śpi z Karoliną. Rzuciłem się w kierunku pokoju dziecinnego. Powinienem był zajrzeć najpierw tam. Potknąłem się i niemal wyłożyłem jak długi w przedpokoju. Narobiłem przy tym takiego rumoru, że musiały mnie usłyszeć. Jeśli były w mieszkaniu...
Nie było ich. Mogłem się łudzić, że z jakiegoś powodu ukryły się przede mną w łazience i siedzą po ciemku, skręcając się ze śmiechu; ale nie, nic z tych rzeczy. Po prostu wiedziałem, że ich nie ma. Uświadomiła mi to panująca wokoło cisza, cięta na równe kawałki ostrym tykaniem ściennego zegara. Było nienaturalnie głośne, jak dwie stukające o siebie suche kości, aż się wzdrygnąłem. Czy zawsze tak było? Dla Karoliny to musiała być tortura. Nie, to nie tak. Wydawało się, że tykał głośniej, bo w całym bloku, a może i w całym mieście, a może i na całym świecie - kto wie? - panowała grobowa cisza. Wszelkie życie zamarło; pozostały tylko tykające samotne zegary, odmierzające niestrudzenie biegnący czas.
Zostaliśmy sami; ja, ty i twoja córka, tam, na polanie.
Podskoczyłem jak oparzony i popędziłem wzrokiem ponownie ku fosforyzującym wskazówkom. Dłonie zegarowej Myszki Miki wskazywały dwudziestą drugą trzydzieści.
Wybiegłem z mieszkania, nie zadając sobie nawet trudu, by zamknąć drzwi.
Może Daria zabrała Karolinę i pojechały do teściów, pocieszałem się, zbiegając po schodach. Nie, nie ma się co łudzić. Aż tak się nie pokłóciliśmy. Zresztą, i tak nie zrobiłaby czegoś takiego. To nie w jej stylu.
Pędziłem przez noc, mrużąc oczy przed chłoszczącymi uderzeniami deszczu. Kierowałem się w stronę wzgórza Cholernego, do jedynej drogiej memu sercu osoby, jaka pozostała w tym wyludnionym świecie.
A więc nieznajomy mówił prawdę. Jakimś cudem słowa, które brzmiały jak rojenia szaleńca, stały się ciałem.
Żałowałem tylko, że nie zapytałem go, co stanie się, jeśli nie zdążę dotrzeć na Wilczą Polanę przed północą.
* * *
Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak opisał facet w barze. Wspinałem się stromym zboczem, ślizgając się na mokrej trawie, a wokół mnie szumiały zarośla, targane wściekłymi porywami wiatru. Niebo zdawało się wrzeć jak woda na ogniu, kłęby smoliście ciemnych chmur, wiszących nisko nad wzgórzem, przetaczały się po nieboskłonie ciężko, niespokojnie. Byłem na wpół oszalały z przerażenia.
Kiedy zagłębiłem się w las, usłyszałem je. Szepty. Jęki potępionych dusz. Niesione wiatrem strzępki słów, od których skóra cierpła na grzbiecie. Las był nimi przepełniony; zdawać się mogło, że za każdym drzewem kryje się zjawa. Upiorne głosy wypełniły mi uszy, odebrały resztki odwagi. Mowa zmarłych.
Nie potrafiłem rozróżnić poszczególnych wyrazów, wyłowić ich spośród odgłosów rozbuchanej natury. Docierał do mnie tylko bolesny wydźwięk, raniąc mocniej, niż ostre gałązki chłoszczące twarz podczas tej upiornej wędrówki. Oczywiście, w tym całym amoku nie pomyślałem, by zabrać ze sobą latarkę.
Boże, jeśli ona, Karolina, przeszła choć część tego, co ja... Miałem ochotę krzyczeć wniebogłosy, tak raniła mnie ta myśl. I wtedy przypomniałem sobie słowa mężczyzny w barze. Jeśli mówił prawdę, a wszystko na to wskazywało, moja córka przeżywała koszmar nieporównywalnie większy niż ja.
Jak?! - łkałem, sadząc długimi susami w górę zbocza, łykając krople deszczu, łzy i krew z poranionej twarzy. Jak to się mogło stać?! I dlaczego?!
Przystanąłem na moment dla złapania oddechu, bo brakło mi tchu w piersiach. Próbowałem przyświecić sobie zapałką, by sprawdzić, która godzina, lecz nim wiatr zdmuchnął płomień, udało mi się tylko dostrzec, że zegarek na moim nadgarstku ma stłuczoną szybkę. Przez mlecznobiałą pajęczynę drobnych rys nie sposób było dojrzeć położenia wskazówek. Zresztą, zegarek prawdopodobnie i tak już nie działał.
Z mieszkania wybiegłem wpół do jedenastej. „Na Wilczą Polanę masz dobrą godzinę marszu” - rzekł mężczyzna i miał rację, więc powinienem mieć jakieś pół godziny w zapasie. Ale...
No właśnie, było jedno „ale”.
Zgubiłem się.
* * *
Co robić?! Myśl, myśl! Zgrzytałem zębami ze złości, krążąc w kółko. Karolina czeka na ciebie, a czas leci! Chciałem popędzić na oślep, przed siebie, ale resztką zdrowego rozsądku się powstrzymałem. Jeśli szybko nie odzyskam orientacji w terenie, nie zdążę dotrzeć na polanę przed północą. Nie mogę liczyć na łut szczęścia. Ale jak odnaleźć właściwy kierunek w niemal kompletnych ciemnościach, na dodatek w lesie?!
Z pomocą przyszedł mi przypadek. Dreptałem tam i z powrotem, wytrzeszczając oczy, próbując przebić wzrokiem egipskie ciemności. Traf chciał, że tarcza księżyca po raz pierwszy tej nocy przebiła się przez zasłonę chmur i jej blask rozjaśnił nieco mrok. Złocisty promień śmignął między gałęziami sosen i odbił się rykoszetem, wbijając mi w oko świetlisty grot. Od czego się odbił?
Metalowa tabliczka. „Przechodniu stań i westchnij do Boga”. Mniejszy z dwóch krzyży - ujrzałem go teraz wyraźnie między gałęziami jodeł, byłem zatem w połowie zachodniego zbocza Cholernego. Westchnąłem z wdzięcznością, minąłem nieoczekiwany drogowskaz i popędziłem czym prędzej w górę, w kierunku jego większego krewniaka. Z tego miejsca drogę na Wilczą Polanę znałem na pamięć, trafiłbym tam z zamkniętymi oczyma.
Wreszcie wypadłem spomiędzy drzew i ujrzałem ją. Wisiała na krzyżu z rozłożonymi ramionami, jak Jezus. Jęknąłem ze zgrozy i rzuciłem się w jej kierunku. Z bliska dostrzegłem, że została przytwierdzona do krzyża za pomocą liny przeciągniętej pod pachami, oplatającej ją w pasie, krępującej nadgarstki i nogi w kostkach. Ktoś zadał sobie sporo trudu, by nie spadła, ale zarazem nie była w stanie się uwolnić. Odetchnąłem z ulgą; przez chwilę poraziła mnie myśl, że Karolinę przybito do krzyża gwoździami.
Jej głowa zwisała bezwładnie jak u szmacianej lalki. Wyglądało na to, że jest nieprzytomna. Zająłem się sznurem. Deszcz zelżał nieco, księżyc szczęściem znalazł sobie spokojną zatoczkę wśród spienionych bałwanów chmur i patrzył na nas z góry jasnym okiem. Przeklęte supły. Gdybym tak miał nóż!
Wreszcie spoczęła w moich ramionach. Przytuliłem ją ostrożnie, jakby była z kruchego szkła. Już dobrze, malutka - powtarzałem roztrzęsiony. Jej pierś poruszała się miarowo jak podczas snu. Wyglądało, że wszystko z nią w porządku. A więc zdążyłem.
Czy rzeczywiście?
W pierwszej chwili myślałem, że wzrok płata mi figle. Teren wokół nas zdawał się poruszać. Zafalował jak niespokojna woda, a w chwilę potem spod trawy wystrzeliła w górę koścista ręka. Wrzasnąłem. Ziemia w kilku miejscach zapadała się jak przegniły melon, na powierzchni pojawiały się upiorne głowy z twarzami powykrzywianymi w nieludzkich grymasach, szponiaste dłonie darły ściółkę. Uświadomiłem sobie, że wciąż krzyczę i gardło mam zdarte do bólu.
Zombie wypełzały z podziemnych nor jak robaki, gramoliły się na równe nogi, otaczały nas pierścieniem. Zbliżały się chwiejnie, niezgrabnie podrygując, zmuszając resztki ścięgien do dawno zapomnianej pracy; umorusane ziemią głowy trzęsły się jak słoneczniki na połamanych łodygach, puste oczodoły ziały bezrozumną czernią, ciemniejszą niż noc. Krąg zmarłych zacieśniał się powoli wokół nas. Rozejrzałem się rozpaczliwie. Ułożyłem Karolinę u stóp krzyża i podniosłem z ziemi grubą gałąź, po czym z całą siłą jaka mi pozostała zdzieliłem pierwszego zombiaka, który się napatoczył. Głowa oderwana od tułowia potoczyła się po trawie. Bezgłowy korpus stał przez chwilę na drżących nogach, jakby się zastanawiał, co dalej, po czym runął na plecy z wdziękiem ściętego drzewa.
Pozostali wciąż się zbliżali. Walnąłem następnego, biorąc zamach z góry. Nagi czerep pękł jak spróchniały pniak. Poczułem zimne palce z tyłu na szyi i kolejne na plecach. Odwróciłem się z desperacją. Było ich zbyt wielu. Ktoś wyrwał mi gałąź z bezwładnych rąk. Dostrzegłem kilka groteskowo chudych postaci pochylających się nad leżącą Karoliną.
- Nie! - krzyknąłem przepełniony zgrozą.
I wtedy go ujrzałem. Pojawił się równie nagle, co kilka godzin wcześniej, w barze. Tym razem był bez kapelusza i wiatr rozwiewał jego długie, jasne włosy.
- To niesprawiedliwe! - zawołałem. - Odszukałem córkę przed północą!
Przebił się przez krąg odrażających kreatur, zbliżył do mnie na odległość kilku kroków.
- Mówiłem ci, że to tylko połowa zadania - rzekł. - Została druga.
- Co mam zrobić? - Zombie otaczały mnie ciasno, ledwo mogłem się ruszyć. Czułem ich odrażający smród; smród choroby, rozkładu, śmierci i wilgotnej ziemi. Karolina zniknęła mi z oczu, schowana za murem gnijących ciał.
Zmarli rozstąpili się, kiedy podszedł jeszcze bliżej. Stał teraz tak blisko mnie, że niemal stykaliśmy się nosami.
- To proste. - Głos miał cichy, chropawy, ale słyszałem go wyraźnie, bo i wiatr jakby poszedł w ślady deszczu i uspokoił się nieco. - Musisz tylko odgadnąć moje imię.
Jakbym dostał obuchem w łeb. Jego słowa zabrzmiały w mych uszach jak wyrok śmierci.
- To niewykonalne!
- Ależ skąd. - Po raz drugi, odkąd go ujrzałem, uśmiechnął się; ale teraz, w świetle księżyca, ten uśmiech był jeszcze bardziej odrażający, niemal jak grymas bólu. - Pamiętaj jednak, że musisz odgadnąć za pierwszym razem.
- Co takiego?! - uniosłem ręce do czoła. - Ale jak...
- To mój warunek - rzekł twardo.
- Jak mogę?... - jęknąłem. Spojrzałem w miejsce, gdzie spodziewałem się ujrzeć Karolinę, lecz wciąż kłębił się tam tłumek wychudzonych postaci, chwiejących się na wietrze jak kłosy żyta. Ich cienie tańczyły w trawie, bardziej żywe własnym sekretnym życiem, niż kreatury, do których przynależały.
Czekam na starego znajomego.
Zatem doczekałeś się.
Nie przypominam sobie...
Przypomnisz sobie. Niebawem.
A może faktycznie znaliśmy się przed laty?
Czy to możliwe, abym zupełnie go nie pamiętał?
To musiałoby być naprawdę dawno. Może w dzieciństwie.
Myśli przelatywały mi przez głowę jak błyskawice. Patrzyłem w jego twarz - te wodniste oczy, orli nos, wychudzone policzki. Twarz niebudząca sympatii. Wprost przeciwnie.
Może w dzieciństwie...
I nagle mnie olśniło.
- Więc jak? - zapytał. - Wypowiedz moje imię, a zwrócę ci córkę i dawne, spokojne życie.
- To proste - wyszeptałem. - Twoje imię, to...
Czyż mogłem się mylić?...
Może w dzieciństwie...
Powiodłem wzrokiem wokoło, po upiornej scenerii rodem z koszmarnego snu, po czym spojrzałem mu prosto w oczy.
- Twoje imię, to... Strach.
Ostatnie słowo było zaledwie tchnieniem, prawie sam go nie słyszałem. Ale on usłyszał. W momencie, kiedy je wypowiedziałem, wiedziałem już, że się nie pomyliłem. Powiedział mi to jego osobliwy wyraz twarzy, na której triumf mieszał się z dumą, ale nie tylko. Po prostu poczułem nagle, że... jest po wszystkim.
- Racja. - Skinął głową. - Zgadłeś.
Ręce opadły mi wzdłuż tułowia. W jednej chwili poczułem się śmiertelnie wyczerpany; napięcie opadło ze mnie, zmęczone mięśnie odezwały się bólem, rany na twarzy zawołały jednym, gromkim głosem. Uniosłem w górę palec.
- Czy i ja mogę cię o coś zapytać?
- Pytaj.
Zmarli rozchodzili się, znikali między drzewami, wtapiali się w plamy cienia pomiędzy nimi, wsiąkali w glebę jak woda. Szukałem odpowiednich słów, aby wyartykułować ogrom pytań przepełniających mi głowę, lecz nie potrafiłem ich znaleźć, więc spytałem tylko:
- Dlaczego?
Uśmiechnął się po raz trzeci i ostatni.
- Czasem złe rzeczy przytrafiają się ot tak, bez przyczyny.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
- To była najgorsza rzecz, jaka... - Ale jego już nie było. Choć trudno w to uwierzyć, zniknął bez śladu jeszcze szybciej, niż się pojawił.
Usiadłem pod krzyżem i przytuliłem Karolinę. Jej twarz była spokojna, jakby cały ten wieczór moja córka spędziła we własnym ciepłym łóżku. Napawało mnie to otuchą. Deszcz siąpił bez przekonania; oboje byliśmy przemoczeni do suchej nitki, ale poza tym czułem się niemal dobrze. Wiatr ucichł, a wraz z nim szepty. Las nie był już przerażający. No, może odrobinę, jak każdy najzwyklejszy las.
To była najgorsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu, pomyślałem ze zmęczeniem. Ale kiedy tak siedziałem, tuląc do siebie córkę, poczułem, jak serce bije w jej piersiach niczym maleńki zegar życia i stwierdziłem, że również była to najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała w życiu.
* * *
Trudno w to uwierzyć, ale już następnego dnia wszystko wróciło do normy. Przez całą drogę powrotną Karolina spała na moich rękach. Nie obudziła się, kiedy przebierałem ją w suchą piżamę ani kiedy kładłem do łóżka. Trochę niepokojący wydał mi się ten głęboki sen, ale nie chciałem jej budzić, wolałem poczekać do rana. Przez resztę nocy czuwałem przy jej łóżku, a kiedy o świcie ujrzałem jak budzi się, przeciąga, przeciera zaspane oczy, ziewa... wiedziałem, że jest dobrze. Okazało się, że niczego nie pamięta, jakby istotnie całą noc spędziła we własnym łóżku. Nie widziałem powodu, by ten stan rzeczy zmieniać. Najwyraźniej, w rzeczy samej przespała najgorsze, a tam, w barze, to coś, co nie było człowiekiem, okłamało mnie, opowiadając o cierpieniach mojej córki, nastraszył o... Tak sądzę.
Podobnie rzecz miała się z moją żoną. Rankiem po prostu wyszła rozespana z sypialni i jakby nigdy nic, widząc mnie, spytała, dlaczego wstałem tak wcześnie. Nie wiem, gdzie była, kiedy jej nie było. Nie chcę wiedzieć. Nie opowiedziałem jej tej historii, bo i tak by mi nie uwierzyła. Może kiedyś opowiem. I tak mi nie uwierzy.
Ludzie znów chodzą po ulicach. Zza chmur wyziera rąbek słońca. Wszystko wróciło do normy, jakby ta noc była tylko złym snem i niczym więcej. Nawet zadrapania na mojej twarzy zagoiły się do rana bez śladu.
Widać dobre rzeczy także przytrafiają się czasem bez żadnej przyczyny.
Tomasz Fenske
2:31
Tomasz Fenske
Rzeczowo: urodzony w 1984 roku w Chełmnie. Żyje, pracuje i korzysta z życia w Toruniu. Ze studiami łączy go stosunek przerywany (próbował zostać historykiem).
Zawodowo: dziennikarz redakcji informacyjnej sieci radiowej GRA.
Hobbystycznie: od wielu lat współtwórca Tawerny RPG, internetowego zinu poświęconego fantastyce.
Prywatnie: hołubi swoich przyjaciół, uwielbia kobiety, lubi dobrą wódkę, ceni święty spokój.
Chyba, że akurat nie.
Choruje na: markowe słuchawki. Codziennie używa co najmniej pięciu różnych par. Muzyczny fanatyk (lubi elektronikę, poważa Jean Michel Jarre'a i polską formację Aural Planet).
Podejście do życia: „uwielbiam, gdy dzieje się chwila i to uderzające wrażenie, że bez owej prostej, codziennej rzeczy świat nie byłby tym samym światem, który tak bardzo, łapczywie, codziennie kocham”.
Motto: „Quod me nutrit me destruit”.
Stan cywilny: kawaler. Dzieli życie z chilijską wiewiórką imieniem Cortez.
„2:31” debiutuje w druku.
B
ip, bip, bip; towary przelatywały nad czytnikiem w okamgnieniu. Dla rąk Anny nie było różnicy. Banany, zgrzewki jogurtów, cola (bo w promocji, ze szklanką), łyżeczki deserowe, dwanaście, dwanaście?, dwa, cztery, sześć, tak, dwanaście; laczki z kożuszkiem, w końcu listopad, i koniecznie to akwarium z gazetki, niedrogo, a może... Góra zakupów rozwalonych przy kasie numer 45 topniała z każdą chwilą. Anna chwytała wprawnie wszystko, co tylko podsuwała jej taśma i przerzucała nad laserem z taką szybkością, jak gdyby towary unosiły się w powietrzu same, a ona tylko posuwała je dalej.
- I jeszcze baterie - krągła kobieta pod czterdziestkę sięgnęła do półki z towarami impulsowymi i zdjęła z haczyka cztery paluszki AA. Alkaiczne, też w promocji.
- Czy to wszystko? - zapytała zwyczajowo Anna, i nie czekając na odpowiedź, rzuciła - sto siedemdziesiąt pięć złotych i czterdzieści dziewięć groszy.
Chryste, co za dzień, westchnęła w myślach, uśmiechając się szeroko. Czy oni wszyscy oszaleli? Kątem oka zerknęła na kolejkę. Ponieważ nie zobaczyła jej końca, zawijającego się gdzieś przy sąsiednim stanowisku, postanowiła już dzisiaj na nią nie patrzeć. Zresztą i tak nie było sensu. Kolejka, jaka by ona nie była, nie kończyła się nigdy. Twarz za twarzą, bip, bip, bip, czy chce pani, pan założyć kartę stałego klienta?, bip, bip, bip, to wszystko?, dziękuję, życzę miłego dnia! Dzień dobry!, bip, bip, b...
- Dziękuję, życzę miłego wieczoru - powiedziała Anna. - Dobry wieczór! - uśmiechnęła się do następnego klienta.
Nawet nie patrzyła na zegar. Na szczęście była dwudziesta trzydzieści. Za pół godziny kończyła mękę zwaną pracą.
Nagle poczuła ruch na udzie. Wzdrygnęła się, wyrwana z mechanicznego odrętwienia. Komórka mruczała cicho, łaskocząc ją przeciągłymi wibracjami.
- Dziewiętnaście złotych i piętnaście groszy - odczytała z monitora i poprawiła spodnie na udzie, próbując odrzucić połączenie. Jednak rozwibrowana komórka natarczywie domagała się uwagi.
- O cholera - młody chłopak zaczął nerwowo przetrząsać kieszenie. - Nie wystarczy mi...
- Może pan zapłacić kartą - zaproponowała Anna, jak zwykle uśmiechnięta. Przestań dzwonić, do jasnej cholery!, zaklęła w duchu, bo bzyczący niezmordowanie telefon zaczynał ją drażnić.
- Nie mam karty - chłopak spłonął wstydem. - Przepr...
- Spokojnie, zaraz coś anulujemy - Anna weszła mu w słowo. Komórka nadal wibrowała, dzwoniący nie dawał za wygraną.
- To wyrzućmy colę...
Do jej uszu dotarły ostentacyjne westchnięcia kolejki. Co za idioci!, żachnęła się Anna, cofając ostatnią pozycję z pamięci kasy. Spacerują między pieprzonymi regałami jak po plaży, spędzają tu dwie, trzy albo i więcej godzin na porównywaniu cen jogurtów i kurczaków, a nie mogą postać trzydzieści jebanych sekund dłużej w kolejce!?
- Albo wie pani co? - chłopak poczuł się pewniej. - Anulujmy to, a colę zostawmy...
Bzzzt-bzzzt - zaznaczyła swoją obecność komórka. Kurwa! - pomyślała Anna.
- Kurwa - wyrwało jej się pod nosem.
Kolejka jak na komendę wstrzymała oddech, a wokół nagle zrobiło się jakby ciszej. Twarz chłopaka, który był teraz o kilka centymetrów niższy, przypominała barwą dorodnego buraka. Dzieciak zdobył się jednak na akt szalonej odwagi i na sekundę spojrzał kasjerce Annie „Miłego dnia!” Kwiatkowskiej w oczy. Wtedy nawiązała się między nimi nić porozumienia.
- Czternaście dziewięćdziesiąt sześć - rzuciła sucho Anna. - Dziękuję, miłego wieczoru. Dobry wieczór!
Kiedy nieco ponad godzinę później znalazła się w domu, z hukiem zamknęła drzwi za sobą, opadła na nie plecami i oparła się ciężko. Świat bip, bip i miłego dnia! ostatecznie przestał istnieć. Do jutra, oczywiście, ale to, póki co, wystarczało. Zwieszone po bokach ręce puściły reklamówki z zakupami, nie troszcząc się o ich zawartość. Powieki osunęły się jak ciężkie skorupy i otoczyła ją pustka. Na kilka sekund znikła; była gdzieś indziej, poza swoim ciałem, poza swoją własną świadomością. Była nigdzie. Anna Kwiatkowska przestała istnieć.
- Co ja robię w tej robocie? - powiedziała głośno, ale tylko po to, by wydusić z siebie jakąś skargę na świat. Nawet nie zamierzała sobie odpowiadać na to pytanie. To wymagałoby chwili rozmowy ze sobą, odrobiny autoanalizy, prostego rachunku sumienia, krótko mówiąc szczątkowego myślenia. Po maratonie w kasie był to luksus, na który nie było jej stać. Jedyne, co umiała robić w domu o tej porze, to narzekać.
Kwadrans później była już w wannie, a piana otulała ją kojąco. Zmęczone ciało, godzinami maltretowane przez niewygodną pozycję, przepocone ubranie i suche powietrze, teraz szybko przypominało sobie, że jest młode i jędrne. Anna nagle poczuła, że ma ogromny apetyt na seks. W wannie, rozmarzyła się, nigdy nie kochałam się w wannie.
Mimo woli pomyślała o Adamie. O tak, czego by o nim nie mówić, pieprzyć to on się umiał. Uśmiechnęła się trochę melancholijnie i przesunęła dłonią po piersi. Chwilę popatrzyła na słuchawkę prysznica, ale szybko odgoniła kosmate myśli. Osunęła się głębiej w wodę i zaryzykowała drzemkę.
O komórce przypomniała sobie, wycierając włosy. Wprawdzie najpierw stanął jej przed oczami nieszczęsny dzieciak od coli, ale od niego do komórki była już prosta droga.
Rozłożyła ręcznik na kaloryferze i sięgnęła do jeansów po telefon. Na wyświetlaczu widniało jedno nieodebrane połączenie. „Wyświetl”, nacisnęła Anna.
- Adam czy nie Adam? - zamruczała pod nosem trochę kokieteryjnie.
Nie Adam. Ekran komórki pokazywał nieznany jej, obcy numer. Wytężyła pamięć, zastanawiając się, czy ktoś nie miał się z nią skontaktować, jednak szybko dała sobie spokój. Ktokolwiek zadzwonił, zrobił to z telefonu stacjonarnego z tego samego miasta, ale to było wszystko, co mogła powiedzieć o tym numerze. Pomyłka, wzruszyła ramionami. Szkoda, że nie Adam, pomyślała po chwili, jednocześnie próbując sobie przypomnieć, dlaczego tak naprawdę zerwali. Ale i to zarzuciła. Włączyła telewizor, by tego wieczoru nie zadawać już sobie więcej głupich pytań.
* * *
Cyferblat radiobudzika mrugał wściekłą czerwienią. Kotłująca się w nim elektryczność burczała głucho przy każdym mrugnięciu, nie dając się zignorować. Korzystające z przerwy kasjerki wiedziały, że jeżeli któraś z nich zaraz nie ustawi tego budzika, mogą zapomnieć o spokojnym zjedzeniu drugiego śniadania.
- Którą mamy? - podniosła się w końcu Katarzyna Stanek, przysadzista trzydziestoczterolatka o pospolitych rysach. Anna zerknęła na komórkę.
- Piętnastą zero pięć. Zero sześć - poprawiła się, bo właśnie minęła szósta minuta ich przerwy. Łyknęła kawy, obserwując, jak koleżanka próbuje wystukać siermiężnym, plastikowym przyciskiem właściwą godzinę.
Dla Anny radiobudzik w pomieszczeniu pracowniczym numer dwa hipermarketu Argo stanowił nie lada zagadkę. Zegar ten był bowiem notorycznie nieustawiony. Początkowo wydawało jej się, że to Paweł, młody chłopak z magazynu, ciągle wyciąga wtyczkę budzika z gniazdka. Zawsze miał coś do podłączenia, jak nie ładowarkę do komórki, to elektryczną maszynkę do golenia; jak nie maszynkę do golenia, to czajnik bezprzewodowy, który, jego zdaniem, powinien stać właśnie tam, gdzie budzik, a nie bezpośrednio przy zlewie.
Ta teoria okazała się jednak błędna. Pewnego popołudnia podłączyła bowiem zegar do gniazdka za szafką, którego nikomu, za Chiny ludowe, nie chciałoby się ruszać. I niczego to nie zmieniło. Kiedy przychodziła godzina przerwy, radiobudzik rozświetlał kąt pod szafkami błyskami czerwieni.
- Pewno jest zepsuty - kwitowała sprawę Katarzyna, ale ponieważ Anna, w przeciwieństwie do koleżanki, nie miała tendencji do maksymalnego upraszczania świata, toteż myśl o kapryśnym budziku nie dawała jej spokoju.
Nie dawała jej spokoju także dlatego, że za każdym razem, gdy wchodziła do pomieszczenia pracowniczego numer dwa, cyferblat wskazywał ten sam czas. Od kiedy pamiętała, na zegarze zawsze mrugała 2:31, co oznaczało, że budzik wyłączono na chwilę z prądu dwie i pół godziny temu.
- Nie zauważyłaś tego? - zapytała kiedyś.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, może. Ale pewnie to tak, jak piszą w gazetach.
- A co piszą? - uśmiechnęła się Anna, bo wiedziała, że w zakresie znajomości gazet, to jest pism kolorowych i sensacji, jej rozmówczyni była niekwestionowanym autorytetem.
- Że się zapamiętuje to, co się chce - wyłożyła przystępnie teorię Kasia. - To jak z różnymi cyframi. Nam się wydaje, że ciągle widzimy na zegarku na przykład dwudziestą drugą dwadzieścia dwa albo szóstą zero sześć. A to jest tak - tu chwila pauzy na zastanowienie - że to nam po prostu wchodzi w pamięć, bo jest ciekawe. Innych godzin nie zapamiętujemy, bo są, wiesz, zwyczajne.
Zamilkła, patrząc cokolwiek wyczekująco, aż Ania przypomniała sobie, że jest jej winna stałą formułkę:
- Może i masz rację - powiedziała w końcu, a to w zupełności wystarczyło, by połechtać intelektualne ego koleżanki. Katarzyna nie miała pod tym względem wielkich potrzeb, ale o zaspokojenie tych, które się pojawiały, potrafiła walczyć bardzo zażarcie. Rozwiązanie zagadki radiobudzika było właśnie taką potrzebą. To, co usłyszała, usatysfakcjonowało ją i po tej lekkiej, umysłowej igraszce była już gotowa, by wrócić do pracy przy kasie.
Tyle że Anna wcale nie była przekonana.
Pozostałe godziny minęły jej wyjątkowo szybko. Zresztą wolała pracę w magazynie, przy przyjmowaniu towaru, od siedzenia w kasie. Choć było to fizycznie bardziej wyczerpujące, nie czuła tej presji kolejki, tej milczącej wrogości niecierpliwego tłumu, który wzdychał, narzekał, burczał i marudził, kiedy tylko ręce choć na chwilę przestawały przerzucać towary nad czytnikiem. Przyjmowanie dostawy w magazynie w jakiś absurdalny sposób pozwalało jej odetchnąć.
- Chcesz może wody?
Mrugnęła dwa razy wyrwana z zamyślenia. Dopiero po chwili zobaczyła Pawła z magazynu, ubranego w workowatą, szarą bluzę, jasnoniebieskie jeansy i białe, śmieszne adidasy. Stał oparty o rączkę wielkiego, płaskiego wózka.
- Tak, poproszę - odparła i wróciła do metkowania chińskich koszulek, pakowanych po trzy sztuki, piętnaście złotych za paczkę.
Nie widziała tego, ale wydawało jej się, że słyszała, jak chłopak przestępuje jeszcze z nogi na nogę i dopiero wychodzi. Biedak, pomyślała, bo istotnie współczuła Pawłowi. Wiedziała, że mu się podoba, był zresztą czas, kiedy on też jej się podobał, ale jego nieśmiałość szybko stała się tak odpychająca, że mimo najszczerszych chęci nie potrafiła z nim rozmawiać nawet o pogodzie. Mężczyźni niezdecydowani i niepewni paraliżowali Annę, budząc w niej jednocześnie uczucie zbliżone do nudności; w towarzystwie Pawła robiło jej się duszno i słabo, a w żołądku czuła nieznośną mdłość. Anna czuła fizyczną wręcz antypatię do mężczyzn nieśmiałych, unikała ich, jak mogła. Co się z wami dzieje, myślała czasami, zastanawiając się, gdzie do cholery podziali się wszyscy prawdziwi faceci. Od grzecznego i do zarzygania uczynnego kolegi wolałaby już jakiegokolwiek neandertalczyka, bezceremonialnego i wulgarnego, może nie tyle w mowie, co w sposobie bycia; neandertalczyka, który chodziłby po tym magazynie jak pieprzony pan i władca, a w chwili sam na sam zapytałby ją, czy chce, żeby ją zerżnąć między telewizorami a drukarkami, o, właśnie tam, na żelazkach. Wolałaby go dlatego, że mogłaby go przynajmniej uderzyć z impetem w twarz, a potem z wyniosłą, kobiecą dumą obrócić się na pięcie i odejść. Tego jej zresztą bardzo brakowało. A ten? Jak się miała zachować przy Pawle? Chwyciła metkownicę i z zapamiętaniem zaczęła znakować kolejne towary. Tylko przy prawdziwym mężczyźnie kobieta może się czuć naprawdę kobietą.
I wtedy zadzwonił telefon. Komórka rozwibrowała się w kieszeni firmowego polaru. Na kolorowym ekranie zamigał znajomy-nieznajomy numer. Zmarszczyła brwi. Numer, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wyglądał na ten sam, co wczoraj. Druga pomyłka? przeszło jej przez myśl, ale wydało się nieprawdopodobne. Telefon drżał w jej dłoni, ciąg cyfr mrugał miarowo. Odebrać, nie odebrać, zastanawiała się przez chwilę. Przeszło jej przez myśl, że to może Paweł zdobył skądś jej numer i wydzwania do niej skrycie; z takimi jak on nigdy nie wiadomo. W końcu skierowała kciuk nad przycisk „Odbierz” i przyłożyła telefon do ucha.
- Halo? - odezwała się, ale za późno. Komórka uspokoiła się, nim zdążyła nacisnąć przycisk. Na ekranie widniał tylko napis: „Nieodebrane połączenie”. Porównała numer z wczorajszym. Ktokolwiek to był, dzwonił do niej już drugi raz.
Przez chwilę rozważała, czy nie oddzwonić, zrezygnowała jednak z tego pomysłu. Jeżeli to jakiś zboczeniec - wyłączyła komórkę i wsunęła ją do kieszeni - to lepiej go nie zachęcać.
- Proszę - usłyszała nagle tuż za plecami i niemal podskoczyła. Kiedy się obróciła, zobaczyła Pawła z dwoma plastikowymi kubeczkami z wodą. Westchnęła z ulgą.
- P-przepraszam - zająknął się. - Nie chciałem cię przestraszyć...
- Ale to zrobiłeś! - wypaliła, bo kiedy spojrzała w oczy mężczyzny co najmniej tak samo wystraszonego jak ona, owładnęła nią dzika wściekłość.
- Przepraszam... - skulił się. Najchętniej podziękowałby teraz Bogu za dotychczasowe dwadzieścia cztery lata życia i wyparował.
Anna tymczasem sięgnęła po swój kubeczek wody. Znów zrobiło jej się żal tego rozmamłanego, chronicznie nieśmiałego chłopaka. Tak właśnie, chłopaka, bo nie umiała o nim myśleć jak o mężczyźnie, choć był od niej zaledwie rok młodszy.
- No - starała się, by jej głos brzmiał ciepło i przyjaźnie - śmigaj z tym wózkiem, bo dziś się nie uwiniemy.
Skinął posłusznie głową i zniknął wraz ze swoim wózkiem przy akompaniamencie miękkiego szumu elektrycznego silniczka. Co za facet, westchnęła i wróciła do pracy. Nie zdążyła dobrze chwycić metkownicy, kiedy z kieszeni polaru dobiegły znajome wibracje. Na chwilę zamarła w oczekiwaniu na kolejne sygnały, komórka jednak zamilkła. W końcu sięgnęła do kieszeni.
Telefon był wyłączony.
* * *
Sygnał oczekiwania na połączenie dłużył się niemiłosiernie. Właśnie przebrzmiewał w słuchawce po raz czwarty.
- Odbierz - szepnęła Anna, ramieniem przyciskając telefon do ucha. Wyciągnęła z lodówki kartonik truskawkowej maślanki i zamknęła drzwi.
- Halo?
- Cześć Adam - odezwała się z udaną beztroską. I umilkła, bo na więcej nie było jej stać.
- Czeeść - przeciągnął nieco swoim zwyczajem. Anna uwielbiała ten zwyczaj. - Coś się stało?
- Nie, nic takiego - machnęła ręką, dodając sobie pewności. Mało przy tym nie wylała maślanki. - Dzwoniłeś może do mnie?
Wymowna cisza, która uderzyła ze słuchawki uświadomiła jej, że palnęła głupstwo, a pytanie śmiało może startować w plebiscycie na tekst miesiąca.
- Niee? - znów przeciągnął po swojemu Adam. - Wszystko w porządku?
- Tak - Anna zaczęła rozglądać się za ścierką. Jednak rozlała trochę maślanki. - Po prostu dzwonił do mnie kilka razy jakiś nieznajomy numer i pomyślałam, że to może ty... - zacisnęła wargi i ścisnęła wolną dłoń w pięść. Kurwa, pomyślała, co ja wygaduję, co mi, do diabła, do gł...
- Chcesz się spotkać?
Kartonik z truskawkowym kwasidłem wyślizgnął się jej z ręki. O Boże, powtarzała w głowie, o Boże, jestem głupia, tak, jestem głupia, tak, chcę się spotkać, tak, jestem głupia i chcę się spotkać...
- Skoro proponujesz - zdobyła się na pewność i odrobinę kpiny. Wręcz usłyszała jego serdeczny uśmiech w słuchawce.
- O której?
- Wpadnij około ósmej.
- OK. Do zobaczenia.
I stała tak, z maślanką rozlaną u stóp, komórką w jednej ręce i ścierką w drugiej. W stojącym na maszynce błyszczącym czajniku zobaczyła swoje groteskowo uśmiechnięte oblicze.
- No i z czego się cieszysz? - rzuciła, po czym parsknęła nerwowym, ale szczęśliwym śmiechem.
Ani się obejrzała, a była już ósma. Zdążyła skończyć malować rzęsy, kiedy usłyszała dzwonek do drzwi. Z niedowierzaniem spojrzała na zegarek i pokonana przez czas poszła otworzyć.
Stał w drzwiach jak gdyby nigdy nic. Nie miał kwiatów, nie kupił wina, nie było romantycznego powrotu. Ot, Adam przyszedł. Cześć, Adam, jak leci? Długo się nie widzieliśmy, co u ciebie? Przyniosłeś jakiś film? Będziemy się dziś pieprzyć? Ile razy?
- Cześć - uniósł brew i uśmiechnął się. Sukinsyn, pomyślała, nawet się nie ogolił. I dobrze.
- Cześć, wejdź - rzekła i cofnęła się o krok, robiąc mu miejsce.
- Ładnie pachniesz - rzucił, zdejmując płaszcz i przyglądając się jej uważnie.
- Wiem - ruszyła do kuchni. - Na co masz ochotę, kawę? Herbatę? - Seks?, dodała w duszy.
- Herbatę - odparł.
Seks, pokiwała głową. Szybki, dziki. To na początek, bo potem drugi raz, długo. W wannie, uśmiechnęła się do swoich myśli.
- Trochę tu pozmieniałaś - zawołał gdzieś z pokoju. - Na lepsze, trzeba ci przyznać.
- Musiałam - odkrzyknęła. - Zmęczył mnie stary wystrój. Był zbyt przytłaczający.
Ustawiła czajnik nad palnikiem. Wyjęła z szafy dwa kubki i duży słój z herbatą.
- Jak bardzo mogę być z tobą szczery? - odezwał się Adam nieoczekiwanie blisko. Stał w progu kuchni.
- A jak bardzo potrafisz być szczery?
Stał przed nią oparty o framugę, wyluzowany, swobodny, wręcz nonszalancki. W oczach miał blask, ten trudny do opisania blask, który zawsze ją urzekał. Tylko twarz jest inna, pomyślała, bez wyrazu. Zawsze była określona, miała jakiś wyraz; nieważne jaki, ważne, że skończony i klarowny, wyrażający dokładnie to, co reszta jego samego, Adama Drzycimskiego. Teraz tego czegoś nie było. Adam, przy całej swojej bezceremonialności, był jednak spięty.
- Brakowało mi ciebie - powiedział po prostu. Uśmiechnęła się. Adam nigdy nie zwlekał z takimi słowami.
- Mnie ciebie też - odrzekła, a gdy to usłyszał, rozluźnił się naprawdę.
Woda w czajniku zaczęła cicho szumieć. Zapach herbaty rozchodził się ze słoja. Nie brakowało jej już niczego.
Kochali się rzeczywiście szybko i krótko, ale naładowana emocjami ani się obejrzała, jak doszła. Wpiła mu przy tym paznokcie w plecy, aż syknął.
- Och... - westchnęła i roześmiała się. - Ja pieprzę, taak... - przeciągnęła się pod nim spełniona. - Nawet nie wiesz, jak mi TEGO brakowało...
- Nie wiem, czy mam dziękować, czy się obrazić - odparł inteligentnie. Na tyle inteligentnie, że nie od razu zrozumiała.
- Nie jęcz - wzięła głęboki wdech raz jeszcze. - I złaź ze mnie, daj mi się nacieszyć. Och, Boże...
Pocałował ją w usta i ułożył się obok, dobrze wiedząc, że to jeszcze nie koniec na dziś. Odwróciła się do niego tyłem i przysunęła się, przywierając do niego całym ciałem. Otoczył ją ramieniem. Odezwał się dopiero po jakimś czasie:
- Nie chcę pytać...
- Ale zapytasz? - przecięła jego pytanie jak brzytwą.
Uśmiechnął się.
- Dlaczego zadzwoniłaś?
Poczuł, jak wzrusza ramionami pod jego objęciem.
- Bo myślałam, że ty do mnie dzwoniłeś - odrzekła, w sumie dość zgodnie z prawdą.
- Tylko dlatego? - zapytał, a Anna wyczuła, że jej odpowiedź nie przypadła mu do gustu.
- Nie, nie tylko dlatego - odparła, i to też była prawda. - Ale miałam kilka telefonów na komórkę z jakiegoś nieznajomego numeru i myślałam, że może ty dzwonisz z pracy. W każdym razie - dodała, czując, że jeszcze go nie udobruchała - uznałam, że to dobry pretekst.
Wtedy parsknął śmiechem, a i jej zrobiło się wesoło. Pocałował ją w ramię.
- Jesteśmy pojebani, prawda? - zapytał po chwili, bez cienia rozbawienia.
- Tak, kochanie, jesteśmy pojebani - odparła równie poważnie.
Kiedy wczesnym rankiem wyszedł, zastanawiała się, co się, do cholery, stało. Kiedy, co, jak, jakim cudem, dlaczego, a przede wszystkim - i co teraz? Nic, wzruszyła ramionami w pierwszym odruchu, no bo co.
Ale dobrze wiedziała, że to nie było nic i że na tym się nie skończy. Skoro jednak nie miała pojęcia co dalej, chciała przynajmniej dobrze wiedzieć: dlaczego.
- Seks - powiedziała, leżąc na wznak i patrząc w sufit, z perfidnym samozadowoleniem w głosie.
To rzeczywiście był jakiś argument. Adam potrafił ją zerżnąć tak, jak tego potrzebowała i właśnie z nim słowa „rżnąć się” nabierały pełni swojego znaczenia. Annie czasem wydawało się, że jest wręcz uzależniona od seksu, przynajmniej tak było za czasów, kiedy z nim żyła. W tym kontekście Adam był bez wątpienia jednocześnie jej narkotykiem i dilerem. Zaś narkomanem, tak samo jak alkoholikiem, jest się do końca życia.
Ale przecież nie tylko seks, zaprotestowała sama przed sobą. Nie jestem aż tak zezwierzęcona - zrobiła w powietrzu bliżej nieokreślony ruch ręką. Orgazm z rana nastrajał ją filozoficznie.
- Bezpieczeństwo - powiedziała powoli, smakując to słowo.
Fakt, tego jej brakowało, jakiegoś takiego poczucia spokoju. I tu znowu jej były partner okazywał się być niezastąpiony. Przy czym nie chodziło o fizyczne bezpieczeństwo. Adam był wprawdzie rosłym, przyzwoicie zbudowanym mężczyzną, ale o takiego nie było znowu tak trudno.
Ten dziwny facet o pokręconej emocjonalności potrafił po prostu sprawić, że nic nie wydawało jej się straszne. Wszystko potrafił wyjaśnić, wszystko skądś znał, gdzieś słyszał, potrafił zrozumieć. Kiedy ona próbowała coś rozgryźć, okazywało się, że Adam już ma na to gotową formułę, że przemyślał to już dawno temu i wie, z czym to się je i dlaczego właśnie tak. Adam, przy wszystkich swoich wadach, przy wybuchach wściekłości, huśtawkach nastroju i ciągotach do alkoholu, miał jednocześnie jedną, poważną zaletę: był mężczyzną, który zawsze wiedział o świecie więcej niż ona i w każdej chwili był gotowy jej go objaśnić. Zdawał się być człowiekiem, którego nic nie było w stanie tak naprawdę zaskoczyć, który zawsze wiedział, jak się zachować, gdy nadchodził kryzys.
W sytuacji, w której do Anny zaczynał wydzwaniać nieznany jej numer, instynktownie chciała mieć Adama przy sobie.
- To chyba kurewstwo - przeszło jej przez myśl i przez usta, ale tym razem ledwo słyszalnym szeptem. Nastawiła budzik i przymknęła oczy. Za godzinę musiała wstać do pracy. Postanowiła wykorzystać tę godzinę właściwie.
* * *
Tego dnia utarg hipermarketu Argo musiał być najniższy w historii sklepu. Po pierwsze nie było ludzi. Od rana do wieczora, od przerwy do przerwy przez sklep przewinęło się łącznie może kilkaset osób; zwykle było to kilka, a nawet kilkanaście tysięcy. Po drugie drobnica: zero spektakularnych zakupów, jakiegoś RTV, AGD, zero nawet poważniejszych, przedświątecznych zapasów. Przy kasach nic, dosłownie nic się nie działo, co wydało się Annie zdumiewające, zważywszy na to, że była końcówka listopada, w zasadzie miesiąc przed świętami. Jeśli zazwyczaj miała poważny zapieprz, tak teraz narzekała na nudę. A usypiając w kasie po nieprzespanej nocy, nie wiedziała, co było gorsze.
Chyba jednak zapieprz, wymyśliła leniwie i podparła głowę łokciem. Lubiła ten rodzaj zmęczenia, podyktowany nie tyle wyczerpaniem, co po prostu mniejszą niż zwykle ilością snu, zastąpionego za to wieloma przyjemnościami. W tym stanie, podobnym do lekkiego rauszu, rzeczywistość wokół stawała się płynąć, osadzona w gęstym powietrzu. Takim, które nie utrudniało oddychania, a wpływało tylko na ruch; każdy gest cechowała przyjemna bezwładność, każdy dźwięk docierał do niej, wyłaniając się z mlecznego szumu, bo w uszach miała miękko. Jak by nie usiadła na krześle, było jej wygodnie, jakkolwiek by się nie oparła, mogła tak siedzieć godzinami. Świat był przytulny jak łono matki i nawet komórka, która zaczęła tańczyć pod blatem kasy, wyświetlając ten sam, obcy numer, nie mogła jej zepsuć nastroju.
- Dzwoń sobie - mruknęła z uśmiechem. - Ad mortem usrandum - zacytowała łacińską mądrość, którą wyczytała gdzieś w gazecie.
Gdy wybiła godzina przerwy, nie miała nawet ochoty opuszczać stanowiska. Dopiero myśl o kawie wywabiła ją z kasy i powiodła na zaplecze.
Dźwięk gotującej się wody trochę ją obudził. O ile na początku miły szum prawie ją uśpił, o tyle później głośny bulgot, od którego podskakiwał cały czajnik, postawił ją na nogi. Gdy hałas ucichł, a aromatyczna kawa parowała już znad stołu, Anna uświadomiła sobie, że wnętrze od samego początku wypełnia jeszcze inny odgłos. Odgłos drżący, miarowy i denerwujący. Wstała, podeszła do blatu i przesunęła stojącą w rogu szafek i lodówki paczkę płatków.
W oczy uderzyło ją czerwone, pulsujące 2:31.
Anna wysunęła radiobudzik z kąta i przyciągnęła go bliżej krawędzi blatu. Ustawiła też właściwą godzinę. Jednak myśl o „2:31” już zagościła w jej głowie, wypaliła w jej mózgu trwały, czerwony ślad. No, Kasiu - Anna pomyślała o koleżance, która tak prosto rozwiązała przed kilkoma dniami zagadkę radiobudzika - ciekawe, co byś powiedziała teraz.
Wracając do kasy, myślała intensywnie o czerwonym cyferblacie. Próbowała jakoś sobie wytłumaczyć to zjawisko, ale otumaniony brakiem snu umysł raczej mnożył pytania, niż znajdował na nie odpowiedzi. Może o określonej godzinie są przerwy w dostawie prądu? - pomyślała. Budzik się wtedy wyłącza, a gdy dwie i pół godziny później przychodzimy na przerwę, po prostu mruga...
- Dzień dobry! - przy kasie jakimś cudem stanął klient i musiała sobie zrobić przymusową przerwę od łamigłówki. Bip, bip, bip. - Czy zbiera pan punkty na kartę? Poproszę o kartę. Dziękuję, życzę miłego dnia!
Ale nie, to niemożliwe - wróciła do problemu zegara, tak jakby faceta w ogóle nie było. Bo jak to się dzieje, że za każdym razem na cyferblacie jest właśnie...
Podskoczyła. Bzzzt-bzzzt - komórka pod kasą przesunęła się o kilka milimetrów. Zmarszczyła brwi. To był ten numer, znów ten sam obcy, tajemniczy numer. Zanim jednak zdążyła zareagować, sygnał przebrzmiał, a na ekranie pojawiło się tylko: „Nieodebrane połączenie”.
Szybkim ruchem sięgnęła po telefon.
- „Odblokuj” - mruczała pod nosem. - „Nieodebrane połączenie”, „Tak”.
Na liście poleceń dotyczących nieodebranego połączenia zaznaczyła opcję „Oddzwoń”. Nacisnęła klawisz, przyłożyła słuchawkę do ucha i zmrużyła oczy. - Dalej, cwaniaku - czekała, aż aparat wybierze numer. Ktokolwiek odbierze, dostanie ciężki opieprz, pomyślała jeszcze, zanim zdębiała zupełnie.
- „Wybrany numer jest nieprawidłowy” - poinformował ją beznamiętny głos. - „Prosimy sprawdzić numer i spróbować ponownie” - dodał obojętnie automat, po czym zaczął tłumaczyć po angielsku.
Rozłączyła się i spojrzała z niedowierzaniem na ekran komórki.
- Co jest...? - sprawdziła numer. Nie było mowy o pomyłce.
Postanowiła spróbować ręcznie. Wybierała cyfry po kolei, z kierunkowym, bez kierunkowego, bez zera, jak trzeba, i z zerem, co było zupełnym absurdem, ale próbowała. Zawsze jednak efekt był taki sam. „Wybrany numer jest nieprawidłowy” - słyszała.
Poczuła, że nagle robi jej się zimno.
- Ja pierdolę - zaklęła soczyście i wyłączyła komórkę, bo myśl, że telefon mógłby zadzwonić znowu, napełniła ją dzikim lękiem. Pokręciła głową, chciała coś zrobić, ale nie wiedziała co. Parsknęła więc trochę rozbawiona, ale przede wszystkim zdezorientowana.
- Ja pierdolę - powtórzyła.
* * *
Szła szybkim krokiem i oglądała się za siebie, w zasadzie nie wiedząc dlaczego. Co jakiś czas miewała jednak wrażenie, że ktoś ją śledzi. Ją, właśnie ją, Annę Kwiatkowską, lat dwadzieścia pięć, magistra pedagogiki, kasjerkę z hipermarketu Argo. Jakby na całym świecie nie było ciekawszych ludzi, pomyślała. I zerknęła kątem oka przez ramię.
Przecież ten dzień nie różnił się niczym od poprzednich, myślała, gnając na autobus; może tylko miałam mniej pracy.
Ale to wszystko. Muszę się dzisiaj wyspać, obiecała sobie. Miała już w głowie obraz siebie samej wychodzącej z wanny, obleczonej w zapach kokosowego mleczka do kąpieli, stąpającej wśród woni aromatycznej świecy. Pod warunkiem, że jest, uśmiechnęła się z lekka, bo łaziebne luksusy miała już na wykończeniu, zaś zapachy, które lubiła, nie były na jej kieszeń. Pokiwała głową; tak, kąpiel, a potem miękki szlafrok, łóżko i jakaś przyjemna, odprężająca muzyka do snu; to dobra opcja na wieczór.
Ktoś zaszurał gdzieś za jej plecami. Obejrzała się nerwowo.
Jednak czuła lęk. Co za numer, pomyślała, dochodząc do przystanku. Nie mogła powstrzymać się od wracania myślą do dziwacznych telefonów. Anna nie lubiła dziwnych rzeczy. Sytuacje takie jak ta zawsze sprawiały, że myślała, jak mawiał Adam, „dużo za dużo”. Bogata wyobraźnia utrudniała jej życie.
Teraz bała się jakiegoś zboczeńca. Wróciła obawa, że być może to właśnie Paweł, chłopak z magazynu, ją prześladuje. Po raz pierwszy przyszło jej to do głowy, gdy zbierała się do wyjścia z pracy. Sklep był już zamknięty, pusty; ogromne przestrzenie wypełniała cisza, sporadycznie tylko zakłócana przez szum klimatyzacji. Szła właśnie szarym, sterylnym korytarzem do pomieszczenia, w którym zostawiła swoje rzeczy, kiedy w pewnym momencie usłyszała za sobą kroki. Nie była pewna, ale odgłos ten był cichy, ledwo słyszalny, zupełnie jakby wydawały go właśnie stopy Pawła, ubrane w te jego miękkie, pedalskie adidasy. Odwróciła się, ale nikogo nie zobaczyła. Tylko drzwi do jednego z magazynów były otwarte.
Po raz drugi obawa przed Pawłem pojawiła się, gdy wychodząc z budynku, minęła go w pobliżu wyjścia. W jego twarzy, w oczach, tak, przede wszystkim w oczach, było coś dziwnego. Patrzył na nią przesadnie uważnie, jakby śledził każdy jej ruch, jakby rejestrował nawet najdrobniejszy detal. Ciarki przeszły jej po plecach. Mimo że przeszła już kilkanaście metrów, nadal czuła na plecach natrętny wzrok. Postanowiła się nie odwracać. Denerwujące, drażniące uczucie, jakby ktoś przez wielką soczewkę wypalał ślad na karku, nie znikało aż do skraju parkingu. Potem musiała zniknąć mu z oczu, bo poczuła ulgę.
- Boże - sapnęła i przystanęła, bo parking pokonała w iście ekspresowym tempie. - Jak ja będę pracować z tym człowiekiem, jeżeli jemu rzeczywiście coś odjebało? Co ja zrobię, zaczęła zachodzić w głowę, porozmawiam z nim? I co to niby da? Może się jeszcze bardziej nakręcić...
Stwierdziła, że musi się dzisiaj zobaczyć z Adamem. Obojętnie, o której się zjawi, niechby i miał przyjechać w środku nocy. Postanowiła, że na niego poczeka; potrzebowała rozmowy, musiała usłyszeć jego spokojny głos i zobaczyć tę zaciekawioną, rozbawioną, ale nie lekceważącą twarz.
Adam potrafił bowiem słuchać i tego wieczoru również nie zawiódł. Siedział spokojnie, nie okazując powątpiewania czy kpiny. Anna wiedziała, że jest wariatem i że jeżeli komukolwiek na całej planecie mogła opowiedzieć dzisiejszą historię, to właśnie jemu. Mówiła więc o Pawle, o pustych korytarzach, o krokach i lęku, o spojrzeniach i sprincie przez parking, wreszcie dotarła do telefonów.
- Spróbowałam, rozumiesz, zadzwonić - gestykulowała obficie - ale ten numer po prostu nie istnieje! Nie ma takiego numeru, masz pojęcie?
Adam pochylił się ku niej. Ich komórki leżały na stole między nimi.
- Mogę?
- Śmiało - zachęciła. - Zobaczysz.
Wprawdzie na moment zwątpiła. Przez chwilę zastanawiała się, co będzie, jeżeli Adam się do kogoś dodzwoni. Pewnie powie, że pomyłka, i rozłączy się, to oczywiste. No - łyknęła herbaty - ale co, jeżeli on się w ogóle GDZIEKOLWIEK dodzwoni?
Szybko odegnała tę myśl. Przecież próbowała, próbowała na tyle sposobów.
- „Wybrany numer jest nieprawidłowy” - rozległo się po chwili w absolutnej ciszy. Annie trochę ulżyło, choć sprawa niezwykłego numeru nie przestała być ani o jotę dziwna. Adam dzwonił jeszcze ze swojego aparatu, sprawdzał nieodebrane połączenia Anny, porównywał, próbował, z kierunkowym, bez kierunkowego, bez zera...
- Niezłe - cmoknął w końcu z zachwytem.
- Super - ton Anny aż ociekał ironią. - Tyle że to nie do ciebie wydzwania telefon, który nie istnieje.
- To pewnie jakiś błąd telekomunikacji. Zadzwoń, zapytaj. Może coś im się spierdoliło na centrali, mało to problemów z nimi?
Fakt, o tym nawet nie pomyślała. Spojrzała na Adama niemal z podziwem. Jak na urodzonego wariata, ten facet był zdumiewającym realistą.
- No co?
- Nic... - uśmiechnęła się i po chwili ziewnęła, bo nagle poczuła się bardzo zmęczona. Postanowiła zmienić temat. W miarę możliwości na o wiele przyjemniejszy.
- Zostaniesz dziś? - zapytała, wyjmując mu komórki z dłoni i odkładając je na bok.
Adam sięgnął po kubek, upił herbaty i wejrzał jej w oczy znad jego krawędzi.
- A chcesz, żebym został? - zapytał troskliwym, a jednocześnie surowym tonem.
- Nie chcę, żebyś wychodził - odparła mu swoją starą zaczepką.
Gdzieś w kącikach jego ust zamajaczył uśmiech. Odłożył kubek na stół, nie odrywając od Anny spojrzenia. Delikatnie ujął jej twarz w dłonie i powolnym ruchem zbliżył do swojej.
- Poproś.
- Proszę - szepnęła. Pocałunek był długi.
* * *
- Cholera! - klęła Anna, a było to najłagodniejsze z przekleństw, które padło z jej ust tego ranka.
Była spóźniona. Obiecała Katarzynie, że zastąpi ją rano w magazynie, a potem w kasie. I była spóźniona.
- Kurwości - stała na przystanku, wpatrując się w rozkład odjazdów autobusów miejskich. Najbliższy sensowny miała za plus minus pięć minut. Tylko i aż pięć minut.
- Chuj - wzruszyła ramionami. Pogodziła się już z faktem, że nie zdąży do pracy na czas, postanowiła więc zapalić. Myśl o papierosie uspokoiła ją, ale na krótko, dopóki nie przypomniała sobie, że przecież rzuciła.
- Kurwa!
Wszystkiemu winna była komórka. Od kiedy pół roku temu podczas awantury Adam roztrzaskał o podłogę jej ostatni budzik, tym, co budziło ją rano do pracy, była komórka. A tę, z racji emocjonującego wieczoru, zapomniała wczoraj naładować. Teraz mogła tylko pokutować i bezradnie zerkać na pusty ekran, odruchowo, bo w zasadzie nie wiadomo po co.
Autobus przyjechał punktualnie. Punktualnie, oczywiście, na tyle, na ile mogła to ocenić, bo komórka była też jedynym zegarkiem, jaki posiadała. Z nerwów zapomniała skasować bilet, ale udało jej się dojechać do celu bez żadnych przygód. Sklep był jeszcze pusty, gdy przekroczyła próg wejścia na tyłach. Drzwi wewnątrz budynku były jednak pootwierane, podłogi niedawno pozmywane, a światła w większości pomieszczeń włączone, ktoś więc już pracował.
Anna skierowała się do pomieszczenia pracowniczego numer dwa. Było jeszcze zamknięte, co oznaczało, że ani Paweł, ani żadna z kasjerek nie dotarli jeszcze do pracy. Na terenie sklepu było już wprawdzie kilka osób, jednak sprzątaczki miały swoją bazę wypadową w jednej z łazienek na zapleczu, a mężczyźni z magazynu zostawiali rzeczy gdzie indziej, bezpośrednio przy składzie.
Powietrze w pomieszczeniu było suche, nieruchome i śmierdzące. Od zawsze czuć w nim było gumą, kiepskiej jakości farbą i przepoconymi ubraniami. Na szczęście Anna nigdy nie przebywała w nim dłużej, niż kilkanaście minut. Teraz też nie zamierzała siedzieć w nim długo, musiała jednak odczekać swoje, aż zagotuje się woda. Co jak co, ale choćby się waliło i paliło, kawa musiała być.
Czekając na wrzątek, usiadła na chwilę przy stole. Spojrzała na radiobudzik. Czerwony wyświetlacz wskazywał szóstą piętnaście.
Nagle na korytarzu coś załomotało. Dźwięk, metaliczny i głuchy, przetoczył się za ścianą i zgasł gdzieś na sali. Anna podniosła się i...
- O kur...
Tupot. Miękki, cichy tupot. Ale wyraźny. Drobne stopki. Tuż za ścianą.
Wstała z krzesła, bo wcześniej przysiadła z wrażenia. Wyszła na korytarz.
- Halo? - zawołała, a jej głos echo poniosło przez cały hol.
Nie było odpowiedzi. Anna rozejrzała się lękliwie. Zarówno przed sobą, jak i za sobą miała długą, szarą przestrzeń korytarzy.
Wróciła i lekko trzęsącymi rękami zaparzyła sobie kawę. Przypomniała sobie japońskie horrory o morderczych duchach czarnowłosych, azjatyckich dzieci, których twarzy nigdy nie widać na filmach, chyba że pod koniec, jak już trzeba ostatecznie nastraszyć widza. Upiła trochę gorącego, aromatycznego płynu. Złapała się na tym, że wcale nie ma ochoty wychodzić na magazyn.
Co za głupota! No, Anka - próbowała przemówić sobie do rozsądku. - Ruchy, raz-dwa! Masz robotę do zrobienia i lepiej zacznij natychmiast, bo za dwie godziny wyrwą ci nogi z dupy!
Wzięła się w garść, zrobiła krok w kierunku drzwi i...
...poddała się.
W kieszeni dzwoniła rozładowana komórka.
* * *
- Halo?
W słuchawce zatrzeszczało.
- Halo...
Szum falował. Stopniowo narastał i zaraz opadał gwałtownie, cichnąc niemal zupełnie.
- Kim jesteś?!
- Szsz-szsz...
„Rozłącz”. Naciskała „Rozłącz”.
- Szsz-szszSZSZ-sz...
- O Jezu! - piszczała histerycznie. Jezu Chryste, co to, kurwa, jest!
- jezujezujezu...
* * *
Opuściła rękę z telefonem na kolano. Chciała nim rzucić o podłogę, ale była za słaba. Patrzyła tępo na ścianę. Chciała skierować wzrok niżej, nie dała jednak rady. Aparat szumiał gdzieś tam, w dole, a ona nie miała odwagi na niego spojrzeć.
* * *
Cisza. Nagła, uderzająca cisza.
Spojrzała w dół. Ekran komórki był jasny; na środku migał nieznany, przeklęty numer. Połączenie trwało.
Nadludzkim wysiłkiem uniosła telefon do ucha.
- H-halo...
Tupot. Tupot w słuchawce.
* * *
To był najgorszy dzień w jej życiu. To był najgorszy dzień w jej życiu i nic już tego nie mogło zmienić. Nawet troska Adama, nawet jego silne ramiona, nawet pocałunki raz po raz składane na włosach. Płakała, tak strasznie płakała, a kiedy tylko kończyła, zaczynała znowu. Mimo że od dawna nie miała już czym.
- Cicho, cicho - powtarzał Adam, głaszcząc ją po głowie. Tulił do siebie trzęsącą się, przerażoną, bladą jak śmierć, bezbronną kobietę i było to wszystko, co mógł jej zaoferować. - Cicho, cicho.
Usnęła nad ranem, wycieńczona płaczem.
* * *
Rano czuła się lepiej. Samo to, że obudziła się obok chrapiącego Adama napełniło ją otuchą. Gdy przypomniała sobie jeszcze, że jej komórka leży w którymś z osiedlowych śmietników i nawet gdyby chciała, to by jej nie znalazła, wręcz odetchnęła z ulgą.
Po pożywnym śniadaniu, to jest jajecznicy i aromatycznej kawie, postanowiła, że pójdzie do pracy. Nie mogła zresztą ot tak, po prostu, sobie nie iść. Wczoraj OK, była awaryjna sytuacja, ale dzisiaj jest już w porządku, pomyślała Anna. Obecność Adama, który właśnie hałasował w łazience, wpływała na nią kojąco. Przymknęła powieki, zapuchnięte i ciężkie, wciąż jeszcze senne.
SzszSZszSZsz...
Usiadła prosto. Nie ważyła się już zamykać oczu. Wzięła głęboki wdech i przemówiła sobie do rozsądku. Komórka jest w śmieciach, powtarzała sobie w myślach. Już jest dobrze, po prostu jest dobrze.
Mimo woli nie mogła przestać myśleć o wczorajszym. Paweł. Nie doceniałam go, przyznała z całą szczerością, na jaką było ją stać. Bo też rzeczywiście Paweł spisał się wczoraj na medal. Gdy znalazł ją skuloną na krześle w pomieszczeniu pracowniczym, natychmiast zabrał jej z ręki telefon, postawił ją na nogi, otoczył ramieniem i wyprowadził do holu, by choć trochę oprzytomniała. Później zaś wywalczył dla niej wolny dzień i osobiście odwiózł do domu dostawczym samochodem; zaprowadził do mieszkania, otworzył drzwi, bo nie była w stanie utrzymać kluczy, wreszcie zadzwonił po Adama, gdy udało mu się wytłumaczyć jej, że nie powinna być sama, a on nie może dłużej zostać. Wczoraj była zbyt roztrzęsiona, by jakkolwiek na to zareagować. Teraz nie wiedziała, jak mu się odwdzięczy.
- Skoro już się tak upierasz, to pozwól przynajmniej, że cię podwiozę - powiedział Adam, wychodząc z łazienki.
Skinęła mu głową i zaprosiła gestem do siebie.
- Dziękuję - powiedziała po prostu, gdy przykucnął przy niej, patrząc głęboko w oczy.
- Proszę - ucałował jej nadgarstek.
* * *
Gwar mnogich, ludzkich głosów działał na Annę uspokajająco. Siedząc w kasie, czuła się dziwnie bezpiecznie. Ogromna przestrzeń hali i obecność tłumów napełniała świadomością, że nic nie ma prawa wyskoczyć nagle z ciemnego kąta, a jeżeli nawet, to zaraz wszyscy to zauważą. Obsługiwanie klientów i wsłuchiwanie się w jednostajne bip, bip, bip tym razem, miast frustrować, przynosiło ulgę. Oddając się pracy, przestawała myśleć. Przestając myśleć, przestawała prawdziwie się bać.
- Dwadzieścia cztery złote i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy - recytowała Anna starannie i nawet uśmiechała się jak trzeba. - Dziękuję, życzę miłego dnia!
Kiedy kolejka przeszła i Anna na chwilę została sama, rozparła się na niewielkim krzesełku, wyciągnęła nogi, wzięła głęboki wdech, a potem powoli wypuściła powietrze z płuc. Była zmęczona, ale spokojna. Wreszcie.
- Jak się czujesz? - usłyszała zatroskany głos Pawła. Nawet nie zauważyła, gdy stanął przy kasie.
- Dobrze - odparła, bo istotnie czuła, że sytuacja wróciła do normy. Poczuła też nagłą falę wzruszenia, gdy zobaczyła zmartwioną, niepewną twarz chłopaka, który wczoraj przecież uratował ją od szaleństwa. - Paweł, nie wiem nawet, co powiedzieć, to po pros...
- Nic nie mów - przerwał jej, a już to samo było dowodem, że coś się w nim zmieniło. - Cieszę się, że jest dobrze - uśmiechnął się pogodnie. - Potrzebujesz może czegoś?
- Nie, dziękuję...
Stał tak jeszcze przez chwilę. W końcu kiwnął głową z uśmiechem i odwrócił się w stronę wejścia do magazynu. W tym jednak momencie coś przykuło uwagę Anny.
- Paweł! - zawołała, a on odwrócił się natychmiast i wrócił.
- Co to jest? - wskazała palcem na przyklejoną do pleksiglasowej ścianki stanowiska kartkę formatu A4, na której linijka pod linijką widniały numery telefonów.
Paweł spojrzał na nią, nie do końca rozumiejąc.
- Ten telefon - Anna stuknęła palcem w jedną z pozycji. - Gdzie jest ten telefon? Dokąd? Do kogo?
Chłopak nachylił się do kasy i przez chwilę się zastanawiał. W końcu wzruszył ramionami.
- To jakiś stary spis - powiedział, prostując się. - Ten telefon był chyba w tym naszym pokoju, ale go usunęli.
Anna spojrzała raz jeszcze na kartkę. Wśród numerów na liście był nieistniejący telefon z jej komórki.
* * *
Idąc na przerwę, zastanawiała się, co się stanie, gdy wejdzie do pomieszczenia pracowniczego numer dwa. Znajdzie gdzieś stary, stacjonarny telefon, ukryty w szafce, po klawiszach którego będzie skakał złośliwy chochlik? Czy może uchyli drzwi, a ktoś, coś ją napadnie i pochłonie, unicestwi, zgładzi w jednej chwili?
Strach powrócił, to było pewne. Ale tym razem pojawiła się jeszcze nowa siła: ciekawość. Paweł nie potrafił jej powiedzieć zbyt wiele o numerze z listy; pracował w sklepie za krótko. Jednak teraz mogła wypytać kogoś, kto powinien wiedzieć coś więcej. Kasia była kasjerką w Argo niemal od początku.
- Co to wczoraj z tobą było, kochanie? - dopytywała się Katarzyna, gdy wyszły już z hali. Jak młody pelikan łyknęła skleconą naprędce historyjkę o zawrotach głowy i nudnościach. - Może jesteś w ciąży? - zażartowała najbardziej oklepanym i przewidywalnym tekstem. Anna miała ochotę powiedzieć jej „zamknij się”, ale przecież Kasia nie była niczemu winna.
- Nie, no co ty - odparła tylko. Jej uwagę zaprzątało zresztą co innego. Czuła, że w miarę, jak zbliżają się do celu, odpływa jej krew z twarzy, a w żołądku zaczyna ją kłuć.
- Nadal nie wyglądasz najlepiej - usłyszała.
W odpowiedzi tylko uśmiechnęła się blado. Stały przed drzwiami.
- Musisz o siebie zadbać, dziewczyno - pokręciła głową Katarzyna. - No, chodźmy. Chyba umrę bez kawy - powiedziała, przekręciła klamkę i weszła do środka.
Nic się nie stało. Żaden huk, żaden hałas, nic nie wyskoczyło zza drzwi. Wewnątrz było mdło od jasnego światła i śmierdziało jak zwykle.
- Siadaj, ja zrobię - poleciła koleżanka, sięgając po słoik. Anna usiadła posłusznie. Krwistoczerwone cyfry radiobudzika wskazywały 14:58.
- Chcesz mocną czy słabszą?
- Z półtorej łyżeczki.
Wtedy zgasło światło. Na mgnienie oka. Anna nie zdążyła nawet spanikować, a w pomieszczeniu było znowu jasno. Chwilowa przerwa w dostawie prądu, pomyślała.
- Ciekawe, czy to wszędzie, czy tylko tutaj - pomyślała na głos Kasia.
Anna spojrzała na cyferblat budzika. Uniosła brwi, choć właściwie nie była zdziwiona. Na wyświetlaczu migało 2:31. Koleżanka podchwyciła jej wzrok.
- Mamy rozwiązanie zagadki - uśmiechnęła się. - Jeżeli tak jest codziennie to nie ma się co dziwić, że się wyłancza.
Mówi się „wyłącza”, wycedziła Anna w myślach. Zresztą nie to było ważne. Ważne było dla niej wyjaśnienie, dlaczego zegar nie zerował się, tylko od razu wyświetlał 2:31.
- Kasia - nagle jej się przypomniało - czy tu jest może telefon?
Katarzyna Stanek spojrzała na nią uważnie, po czym wróciła do obserwacji czajnika.
- Nie, nie ma - odparła. - Kiedyś był. Dlaczego pytasz?
Anna milczała, czekając, aż woda przestanie bulgotać. Przełącznik w czajniku wrócił z trzaskiem na swoje miejsce. Kasia zalała kawy, chwyciła kubki i postawiła je na stole, siadając przy nim.
- Widziałam po prostu nieznany numer na jakiejś starej liście w kasie - Anna rozejrzała się po wnętrzu, jakby nagle miała nadzieję zobaczyć przytwierdzony gdzieś do ściany aparat. - Paweł mówił, że to do tego pokoju.
- Był tu kiedyś telefon, ale usunęli - wyjaśniła Kasia, podnosząc kubek do ust. - Szkurwaś, gorąca! Uważaj!
- Dlaczego usunęli?
- Nie wiem - koleżanka wzruszyła ramionami. - Coś się zepsuło. Albo ciągle był zajęty, albo dzwonił sam z siebie. - Anna wstrzymała oddech. - Próbowali wymieniać aparat, ale było to samo. W końcu usunęli gniazdko i tyle, telefonu nie ma.
Przyglądała się Katarzynie uważnie znad kubka kawy. Jej szczera, prosta twarz wręcz zachęcała, by ją trochę podpytać.
- Kaśka, jak długo tu pracujesz? - zagaiła. Z wolna zaczynało do niej docierać regularne, elektryczne buczenie nienastawionego budzika.
- Poczekaj... będzie osiem lat - na twarzy Kasi zajaśniało coś na kształt dumy. - Jezu, jak ten czas leci...
Anna uśmiechnęła się pod nosem i zrobiło jej się trochę wstyd za to pytanie. Niby nic, pomyślała, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że właśnie uświadomiła trzydziestoczteroletniej kobiecie, ile życia zmarnowała, siedząc na dupie w kasie i mówiąc „Dzień dobry” oraz „Miłego dnia!”.
Ta tymczasem wzruszyła po prostu ramionami.
- Dobrze, że jest praca, nie? - powiedziała, a Anna pokiwała głową na zgodę. Obracała też na języku pewne pytanie.
- Słuchaj... - zaczęła, choć nie do końca wiedziała, jak skończyć - jesteś tu prawie od początku. Działo się tu kiedyś coś niezwykłego? - zapytała, a widząc zmarszczone brwi koleżanki, postanowiła przemówić do niej językiem kolorowych gazetek. - No wiesz, każde miejsce ma jakieś swoje historie, jakieś takie dziwne, chociażby jak ten nasz budzik - kiwnęła głową w kierunku pulsującej czerwieni. Na wyświetlaczu mrugało już 2:37. - Jestem ciekawa, czy w tym miejscu też coś się działo, rozumiesz.
Katarzyna zamyśliła się, sięgając pamięcią wstecz.
- Nie pamiętam - pokręciła głową. - To znaczy było coś, ale w tej chwili ci nie powiem - usprawiedliwiła się, choć widać było, że wciąż próbuje sobie przypomnieć. - To było jakoś tak na początku, zaraz po otwarciu...
- To może zacznij - zachęciła Anna, bo poczuła, że zżera ją ciekawość. - Zacznij, a później jakoś pójdzie.
- Nie, nie - skrzywiła się Kasia. - Ale bądź spokojna - wyprostowała ręce w uspokajającym geście - jutro ci opowiem. Mam w domu gazety, wycinki, znaczy. Zbieram takie różne - mruknęła tonem wyjaśnienia, a wyglądała w tej chwili jak mała dziewczynka, która przyznaje się do prowadzenia pamiętnika. - Tam mam wszystko dokładnie napisane. Zobaczysz, może nawet ci przyniosę.
Na chwilę zamilkły obie. Wnętrze wypełniało rytmiczne, niskie buczenie radiobudzika.
- Którą masz jutro? - spytała znienacka Katarzyna.
- Słucham?
- Którą kasę - wyjaśniła, a Anna zrozumiała, że pyta o stanowisko. Kasy były bowiem przydzielane rotacyjnie, a kasjerki codziennie pracowały na innym miejscu.
- Nawet nie wiem - machnęła ręką.
Boże - uśmiechnęła się do swoich myśli, patrząc w twarz koleżanki - dylematy ludzi pracy.
* * *
Tego wieczoru nie było z nią Adama. Zadzwoniła do niego jeszcze z pracy, zapewniając, że wszystko jest w porządku, że czuje się dobrze, nie działo się nic niezwykłego i nie ma się o co martwić. Potrzebowała po prostu pobyć ze sobą sama, odpocząć, dobrze się wyspać. I najbardziej podobało jej się to, że była to szczera prawda.
Przygotowała więc sobie aromatyczną, pełną puszystej piany kąpiel, kupiła swoją ulubioną świecę, przyniosła do łazienki odtwarzacz CD, przeprosiła stare płyty i zrobiła sobie mocnego drinka. Leżała w wannie sama nie wiedziała, jak długo. Takiego odprężenia nie zaznała od dawna.
Powoli zaczynała też żartować z całej tej absurdalnej sytuacji. Nie mając komórki, czuła się wolna i bardziej niezależna, choć, oczywiście, musiała poczynić drobny wydatek i kupić sobie porządny budzik. Pozbywając się telefonu, zyskała jednak święty spokój, a i nastawianie tradycyjnego, nakręcanego budzika zdecydowanie miało swój urok. Nastrój popsuła jej na chwilę pewna myśl.
- Żebym tylko nie skończyła jak Kasia - powiedziała na głos, jak gdyby było to zaklęcie, które rzeczywiście mogło ją ochronić przed losem wiecznej kasjerki.
Zanim się położyła, sięgnęła jeszcze do torebki, by sprawdzić grafik kas i mieć już cały mijający właśnie dzień za sobą, a mający nadejść - poukładany.
- Trzydziestą pierwszą - mruknęła już bardzo sennie, odpowiadając poniewczasie na pytanie Katarzyny.
Nagle otrzeźwiała, a jej umysł rozświetlił czerwony błysk.
2:31. Drugi sektor, kasa numer trzydzieści jeden. Anna usiadła prosto, zebrała całą pościel, okryła się dokładnie i podkuliła nogi pod siebie.
Nie pamiętała, o której zasnęła, ale robiło się już jasno.
* * *
Nie wiedziała, co zrobić. Czuła się koszmarnie; była niewyspana, opuchnięta, z włosami w nieładzie i z workami pod oczami.
Siedziała w swojej kasie numer 31 w drugim sektorze i zewsząd wypatrywała zagrożenia. Chciała się z kimś zamienić, ale sumienie protestowało; jeżeli zmienniczce coś się stanie, czy będzie potrafiła z tym żyć? Czy nie oszaleje, wiedząc, że mogła temu zapobiec?
Temu, temu, powtarzała w myślach. Ale czemu? Zastanawiała się, czy z wolna nie popada w paranoję. Na każdego klienta patrzyła podejrzliwie, każdemu towarowi przyglądała się, jakby go widziała na oczy po raz pierwszy. Z pewną ulgą, ale i wstydem zauważyła, że kolejki do jej kasy są krótsze, niż do innych. I dobrze, mówiła jednak w duchu, spierdalajcie ode mnie wszyscy.
Prawdziwą udręką było też niewyspanie. Od kilku nocy miała problemy z zaśnięciem, a stresy sprawiały, że spała niespokojnie i tak naprawdę nie wypoczywała. Światło raziło ją w oczy, często musiała osłaniać je dłonią. Szum w głowie nie pozwalał się skoncentrować. Ciągle zdawało się jej, że słyszy więcej, niż powinna. A to fragment rozmowy dwóch facetów obrabiających dupę żonie jednego z nich, a to pisk kółek wózka z magazynu, a to znowu trzaski jarzeniówek czy zawodzenie stalowej konstrukcji nad głową. Po kilkunastu minutach to było po prostu męczące; po godzinie chciała uciec; później z trudem powstrzymywała krzyk.
Nieoceniona w tej sytuacji okazała się Katarzyna. Siedziała w sąsiedniej kasie nr 32 i trajkotała na okrągło, kiedy tylko miały chwilę wolną, a czasem nawet gdy nie miały. Kiedy ruch w sklepie trochę się uspokoił i wszystko wskazywało na to, że mają parę minut dla siebie, wyciągnęła spod lady nieco pożółkły już skoroszyt.
- Tak jak mówiłam, przyniosłam - powiedziała. Anna przypomniała sobie o swoich wczorajszych pytaniach i teraz przeklinała siebie za ciekawość, bo wiedziała, że Katarzyna nie da jej spokoju, dopóki nie pochwali się swoimi skarbami. - Weź - Kasia wychyliła się ze swojego stanowiska i podała skoroszyt prosto w jakoś dziwnie bezwolne ręce koleżanki.
Anna położyła go na kolanach i westchnęła. Bolała ją głowa.
- Jest na wierzchu - zachęciła kasjerka. I Anna, chcąc nie chcąc, otworzyła skoroszyt.
Słowa, które zobaczyła w wycinku gazety uderzyły w nią jak kule. „ZGWAŁCIŁ” strzeliło jej prosto w czaszkę i prześwidrowało ją na wylot. „PIĘCIOLETNIE DZIECKO” wbiło się w serce i utkwiło gdzieś w tkankach, wypełniając pierś nieznośnym bólem. „SPĘTAŁ” i „OWINĄŁ W FOLIĘ” dobiło ją, dopełniając całości.
Anna zamknęła oczy i poczuła, jak gęsia skórka pokrywa całe ciało. Przypomniała sobie tupot małych nóżek.
„CIAŁA NIE ODNALEZIONO”.
- Jak to nie odnaleziono? - zapytała Anna, bo nie miała ochoty czytać tego wszystkiego.
- To jest najciekawsze - pokiwała głową Katarzyna, co Annę napełniło odrazą. - Facet twierdził, że ukrył ciało w kartonie po telewizorze. Tyle że jak wrócił do pokoju to kartonu już nie było. Mówił tylko, że słuchawka telefonu majtała się na kablu, jakby komuś dopiero co spadła.
Boże, pomyślała Anna, przypominając sobie swoją komórkę; Boże święty!
- Teraz rozumiesz, dlaczego wolałam ci to przynieść, niż opowiadać - odezwała się Katarzyna. - Mi na to brakuje słów.
Rozumiała w zupełności. Czuła narastający lęk. 2:31, drugi sektor, kasa trzydziesta pierwsza, prześledziła w myślach. Ale dlaczego właśnie ta, dlaczego właśnie ja? - zachodziła w głowę. I była bezradna.
Poczuła, jak kręci jej się w głowie. Od wszechobecnego gwaru i szumu nagle zrobiło jej się niedobrze. Głuche dudnienie żelaza nad głową potęgowało mdłości. Omal nie zwymiotowała, kiedy do jej uszu dotarł odgłos rozrywanej folii od zgrzewki napojów.
2:31, pulsowało jej w mózgu, 2:31. Zerknęła do wycinka, by poszukać czegoś, czegokolwiek, co pomogłoby jej zrozumieć, po prostu zrozumieć. Trafiła na fragment, w którym z reporterską dokładnością autor opisywał przebieg wydarzeń:
14:12 - rodzice dziewczynki orientują się, że ich dziecko znikło
14:13 - rozpoczynają poszukiwania na własną rękę; rozdzielają się i umawiają przed biurem reklamacji
14:30 - poszukiwania nie dają rezultatu; rodzice powiadamiają ochronę hipermarketu
14:31 - personel rozpoczyna poszukiwania dziewczynki
14:59 - mała Zuzanka zostaje uduszona przez zwyrodnialca, Mariusza P.
15:50 - potwór oddaje się w ręce ochrony; przyznaje się do zgwałcenia i zamordowania dziecka
- Czternasta pięćdziesiąt dziewięć - wycedziła powoli Anna.
Światło zgasło tylko na chwilę. Na cyferblacie migało 2:31.
- Mamy rozwiązanie zagadki - uśmiechnęła się Kasia. Dlaczego druga trzydzieści jeden, dlaczego dwa trzydzieści jeden, łamała sobie głowę. Dlaczego właśnie to miejsce - rozejrzała się po swoim stanowisku, ale nie zobaczyła niczego niezwykłego.
Gdzieś nad jej głową rozległ się cichy pomruk stali.
- Nad czym myślisz? - zapytała Katarzyna.
Anna jej nie słuchała. Spojrzała na wielki, kwadratowy zegar wiszący w holu. Była za pięć piętnasta. I wtedy coś usłyszała.
- Co do cholery... - ku zdumieniu koleżanki wstała i zaczęła się rozglądać wokół kasy.
- Co robisz?
Anna dała nura pod blat i z pasją zaczęła przewracać wszystko, co tylko wpadło jej w ręce.
- Anka, no co ty...
- Ok...
Anna Kwiatkowska podniosła się powoli, blada jak ściana. Rzut okiem na zegar. Do piętnastej zostały dwie-trzy minuty.
Spojrzała w głąb holu. Zobaczyła zdenerwowanego ochroniarza szepczącego coś do krótkofalówki.
- Anka...? - Kasia stała przed nią sztywno. Wskazywała palcem na gruby filar kilka metrów za nimi. U jego podstawy błyszczała niewielka kałuża, po konstrukcji spływała srebrzysta strużka wody.
Strop złowrogo jęczał nad nimi.
Huk, z jakim wystrzeliły części konstrukcji zagłuszył krzyk Katarzyny Stanek.
W głębi holu wybuchła panika.
Anna rzuciła się do wyjścia. Wydawało jej się, że słyszy...
Tak.
Tupot małych stopek.
* * *
14:59 - zawala się strop hipermarketu Argo. Pod żelazną konstrukcją ginie 231 osób. Rannych zostaje kilka tysięcy. Anna Kwiatkowska, jedna z ocalałych, mówi o ogromnym szczęściu...
Krzysztof Gonerski
POTWÓR
Krzysztof Gonerski
Od ponad trzydziestu lat wierny gdańszczanin. Z zawodu prawnik. Pasjonat sztuki filmowej. Wielki fan kina grozy, zafascynowany azjatyckim horrorem oraz kulturą i sztuką Dalekiego Wschodu. Miłośnik Breta Eastona Ellisa i Edgara Allana Poe. Przygodę z pisaniem zacząłem, dzieckiem niemal będąc w kolebce. Dokładnie w wieku sześciu lat. I tak już zostało. Młodość spędziłem na gniewnej i chmurnej poezji, ciesząc się sławą klasowego wieszcza. Czasy studenckie to krok naprzód - proza poetycka. Ostatnie lata odkryły przede mną niezmierzone rejony literackiej grozy. Zdaje się, że znalazłem w niej swój skromny kawałek podłogi. Większość dotychczasowych utworów kończyła w szufladzie, konkursowa rywalizacja nie pociągała mnie, a przyjemność pisania była i jest dla mnie priorytetem. Ale ciągnie artystę do szerokiej publiczności. A kiedy los zsyła mu taką okazję - grzech nie skorzystać.
„Prezent” - opowiadanie mojego autorstwa zamieszczone w antologii „Trupojad” - jest moim literackim debiutem.
W
ąska smuga światła wślizgiwała się przez lekko uchylone drzwi. Chłopczyk z kołdrą naciągniętą aż po sam nos i z bijącym sercem, nasłuchiwał.
Z przedpokoju dobiegały odgłosy krzątającej się Aliny. Zazwyczaj kładła się spać jako ostatnia, w przeciwieństwie do męża, który wracał z pracy tak bardzo zmęczony, że gdy tylko przykładał głowę do poduszki, momentalnie zapadał w kamienny sen. Alina często narzekała, że nawet gdy jest na urlopie, to w ogóle nie ma kiedy odpocząć. Miała przecież na głowie cały dom i Bartka, małego psotnika. Jego niespożyta energia i wybujała wyobraźnia sprawiały, że wolny czas Aliny był w większości wypełniony. Czasem bywała naprawdę zmęczona, ale jak każda kobieta nie mogła ot tak położyć się spać. Należało przecież zadbać o wieczorną pielęgnację skóry, zająć się włosami, wypróbować kolejny rewelacyjny krem na zmarszczki oraz oczywiście sprawdzić, czy mieszkanie jest zamknięte, a krany pozakręcane.
* * *
Alina wsunęła głowę do pokoju. Chłopczyk czuł jak omiotło go troskliwe spojrzenie, ale nie poruszył się, udając, że smacznie śpi. Po chwili wąski prostokąt światła zniknął. Po pokoju rozlała się złowieszcza ciemność. Zapanowała cisza, przerywana donośnym, nienaturalnie głębokim tykaniem zegara zawieszonego w przedpokoju. Głowę Bartka zapełniły tajemnicze szmery, które wypełzły ze wszystkich zakamarków pokoju. Na ścianie, w blasku srebrzystej poświaty księżyca zatańczyły groźne cienie. Dobrze znane przedmioty przeobraziły się w fantastyczne stwory. Biurowa lampa wiła się niczym wąż, obrotowy fotel wiercił się niespokojnie, zamknięte w szafkach zabawki nawoływały się szeptami. Ściany pokoju falowały niczym płótno na wietrze. Pomieszczenie ożywało. Jednocześnie budził się uśpiony za dnia strach Bartka. Serce biło mu tak głośno, że zagłuszało miarowe tykanie dobiegające z przedpokoju. Dziecięca wyobraźnia za nic miała jednak szamoczące się w piersi chłopczyka, zatrwożone serce. Produkowała kolejne tajemnicze, niepokojące dźwięki i obrazy. Mimo wszystko nawet ona nie mogła oprzeć się zmęczeniu, które zbawienną falą porywało chłopca w głębię kojącego snu. Czasem jednak przypływ nie nadchodził. Wtedy Bartek zostawał sam na sam z żyjącym za sprawą ciemności pokojem.
* * *
Mocno zacisnął powieki i nasunął kołdrę aż po czoło. Na niewiele się to zdało, ponieważ coś oślizłego wsunęło się pod nią. Poczuł na stopie obmierzły lepki dotyk. Wytrzymał wzbierające w nim uczucie obrzydzenia i wyrywający się z gardła krzyk trwogi. Bał się, że gdy tylko się poruszy, cokolwiek to jest, pożre go. Na szczęście to coś znikło. Serce Bartka zwolniło swój szaleńczy rytm. Chłopiec wysunął głowę spod kołdry i otworzył oczy. Nawet nie czuł przerażenia na widok trójkołowego rowerka wspinającego się na tylnych kołach niczym rozjuszony rumak. Właściwie poruszające się przedmioty i szepczące meble nie były takie straszne...
* * *
Nagle łydkę lewej nogi zmroził dotyk czegoś lodowatego, lepkiego i oślizłego. Chłopiec wzdrygnął się. Ale nieprzyjemne uczucie wciąż nie znikało. Coś, co przypominało ohydną mackę, przesuwało się po jego nodze. Tego było już za wiele, jak na jeden wieczór. Z piersi Bartka wydobył się przeraźliwy krzyk. Zerwał się z kanapy, jakby nagle przemieniła się w rozgrzane do czerwoności piekielne łoże. Przestraszył się nie na żarty. Nerwowo oglądał spodnie pidżamy, obmacując nogi, które przed chwilą stały się obiektem ataku. Gdy trochę ochłonął, ostrożnie podszedł do łóżka. Pochylił się nad nim. Oswojony z ciemnością wzrok, poza zmierzwioną pościelą, nie znalazł niczego, co uzasadniałoby jego paniczny strach. Odetchnął z ulgą. Z sąsiedniego pokoju dobiegły go stłumione szepty obudzonych rodziców. Bartkowi zrobiło się głupio z powodu histerycznego zachowania. Chciał wrócić do łóżka, gdy wtem coś zakleszczyło się tuż nad jego kostkami. Potężna siła pochwyciła go, przewracając i wciągając pod kanapę. Przerażony chłopiec zaczął krzyczeć wniebogłosy. Rozpaczliwym gestem złapał nogę od szafki i trzymał najmocniej, jak potrafił. Olbrzymia siła była nieubłagana. Z łatwością pochłaniała odchodzącego od zmysłów chłopca. Na szczęście natychmiast z pomocą przybiegli wystraszeni rodzice. Zapalili światło. Oślizłe macki oplatające nogi chłopczyka zniknęły w mgnieniu oka. Alina załamała ręce, widząc syna leżącego na podłodze, do połowy schowanego pod kanapą. Przyklęknęła nad roztrzęsionym chłopczykiem:
- Mój Boże, Bartusiu, co ty robisz pod łóżkiem?
Chłopiec wyczołgał się w pospiechu, obawiając się, że coś wciąż tam siedzi i zaraz znowu porwie go w otchłań pod łóżkiem.
Wczepił się rączkami w szyję mamy i wtulił się w jej ramiona całym drżącym ciałkiem.
- Tam, tam, jest pot... potwór - wydusił z siebie przerażony.
- Już dobrze synku, już dobrze... To tylko zły sen. - Matka wytarła dłonią zapłakane policzki i jeszcze mocniej go przytuliła.
Stojący za nią Karol pogładził chłopczyka po głowie, uśmiechając się przyjaźnie:
- Aleś nas przestraszył, doktorku.
- Ale tam naprawdę jest potwór! - wybuchnął Bartek, na nowo zalewając się łzami i trzęsąc się ze strachu.
Alina, trzymając chłopca w ramionach i szepcząc mu do ucha „już dobrze”, wyszła z pokoju. Ojciec westchnął ciężko, bo choć nocne mary dręczące jego synka wcale nie były rzadkością, to jeszcze nigdy aż tak bardzo nie dały mu się we znaki. Przez chwilę mierzył wzrokiem wąską jednoosobową kanapę Bartka. Chciał podążyć za żoną i pochlipującym chłopcem, ale z ciekawości podszedł do łóżka. Przyklęknął i przysuwając głowę do podłogi, zajrzał pod spód. W półmroku nie dostrzegł niczego, poza kilkoma papierkami po batonach i dwoma mazakami bez nakrętek.
„No tak, potwór” - pokiwał głową.
Zamierzał wrócić do łóżka, przerwanego snu i następnego dnia zająć się sprawą koszmarów Bartka, ale przyszła mu do głowy absurdalna myśl: „Może ten potwór boi się światła?”, uśmiechnął się do siebie, rozbawiony niedorzecznością tego przypuszczenia. Mimo to zgasił lampę. Zajrzał pod łóżko. Ze szczeliny między kanapą a podłogą zionęła otchłań. Rzeczywiście dosyć nieprzyjemna w swym nieodgadnionym mroku. Ale nie skrywała w sobie żadnej bestii. Mogła stworzyć ją tylko wyobraźnia przewrażliwionego kilkuletniego chłopca. Niepokojąca była jednak jej potęga. Bartuś był przecież autentycznie przerażony... Karol zasmucił się stanem chłopca. Odrywał już głowę od podłogi, gdy stało się coś niewiarygodnego. Coś czarniejszego od ciemności wypełniającej przestrzeń z impetem uderzyło lodowatą, oślizłą macką o twarz zszokowanego mężczyzny.
Kyrcz & Radecki
ZMYSŁY
Kazimierz Kyrcz Jr & Łukasz Radecki
Kazimierz Kyrcz Jr - zaciekły maniak duetów literackich, za które gotów byłby pokroić (oczywiście nie siebie!), współautor kultowego „Pikniku w piekle” (2004) i nie mniej udanego „Honorarium” (2006), obecnie wraz z Łukaszem Radeckim przygotowuje nowy zbiór opowiadań grozy, a także swą debiutancką powieść o roboczym tytule „Osiemset osiemdziesiąt osiem”. Od dziecka mieszka w Krakowie, które to miasto pokochał bez wzajemności. Interesuje się muzyką, sportem (rąbanie siekierą) i ogólnie pojętą sztuką (niekoniecznie mięsa).
Łukasz Radecki - mieszka i tworzy w Malborku. Absolwent Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Z zawodu nauczyciel, z powołania ojciec i mąż, z zamiłowania muzyk i pisarz. W wolnych chwilach (których ma coraz mniej) redaktor serwisu Horror Online i współpracownik magazynu Czachopismo oraz serwisów Kinooko i Zombie Zone. Debiutował na wspomnianej już stronie Horror Online, publikował w rozmaitych pismach i fanzinach, m.in. w Magazynie Fantastycznym. Na podstawie jego opowiadań powstały fragmenty filmu Rigor Mortis, do którego stworzył także ścieżkę dźwiękową. Wspomniany obraz został nagrodzony na Festiwalu Filmowym „Drzwi” w Gliwicach. Obecnie pracuje nad zbiorem opowiadań z Kazimierzem Kyrczem Jr.
Tyle mamy w sobie zła, ile widzą inni...
Szczęśliwego Nowego Yorku - Artur Gadowski
C
hłopiec z rozkoszą zatopił zęby w kanapce z dżemem. Ręka ojca wysunęła się właśnie zza gazety, by po chwili znów zniknąć za nią wraz z filiżanką kawy. Marcel uśmiechnął się na myśl, że może jego tata nie jest człowiekiem, tylko przybyszem z kosmosu i dlatego zawsze przy śniadaniu zasłania się papierową płachtą, w obawie przed zdemaskowaniem. Matka skończyła obierać jajko. Umieściła je na talerzyku i postawiła na stole, naprzeciw krzesła, które zwykle zajmował dziadek.
Marcel machał nogami w rytm jakiegoś aktualnego przeboju, który rozbrzmiewał z radia. Wokalista śpiewał po angielsku, więc chłopiec nie rozumiał słów, ale był pewien, że piosenka opowiada o czymś wesołym. O jakiejś głupiej miłości, wakacjach, albo o jednym i drugim...
- Przycisz to radio - poprosiła mama tym swoim specjalnym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
- Andzia, co ci przeszkadza muzyka? - odparł ojciec.
- Nie mam nic do muzyki, chodzi o jej głośność.
- Sama chciałaś - wzruszył ramionami i przykręcił gałkę potencjometru. Głos piosenkarza oddalił się, ustępując miejsca dziwnym dźwiękom dochodzącym z korytarza. Rytmiczny łomot przeplatał się z wrzaskami i jękami. Marcel nie miał pojęcia, czy wydaje je mężczyzna czy kobieta, tym bardziej, że głosy mieszały się ze sobą. Na myśl przyszły mu koty, które niekiedy w nocy przesiadywały pod jego oknem. Jedyna różnica polegała na tym, że te głosy były ludzkie i przepełnione cierpieniem.
- Wojtek! - syknęła matka, rzucając ukradkowe spojrzenie na syna.
- O co ci chodzi, złotko? - mężczyzna udawał, że nie domyśla się, czego oczekuje od niego żona.
- Zrób coś z tym... - szepnęła. Marcel skupił się na kubku parującego kakao, wiedząc, że gdy mama ścisza głos, to niewiele brakuje, by zaczęła krzyczeć. Miało się wrażenie, że zbiera siły przed ważnym występem.
- Niczego nie słyszę - skłamał ojciec. - Mam pogłośnić?
- Tak - poddała się Andzia.
Po sekundzie dźwięki kolejnej piosenki zagłuszyły makabryczną kakofonię.
Ośmiolatek zauważył, że rodzice unikają swojego wzroku. Dziwił się trochę, jak udało mu się przegapić ich kłótnię, ale nie zaprzątał tym sobie głowy. Myślał jedynie o tym, by czym prędzej wrócić do swego pokoju i pograć na komputerze.
* * *
Marcel zerwał się jak oparzony. Jego budzik z Kubusiem Puchatkiem wskazywał dwadzieścia minut po północy. Otumaniony snem nie od razu rozpoznał przyczynę przebudzenia - dobiegające z dołu podejrzane hałasy. Nie miał wątpliwości, że chodzi o bijatykę. Te jęki, odgłosy uderzeń, jak na filmie, który widział niedawno. Tam też kilku panów biło się zawzięcie, czemu towarzyszyły podobne, puste, a jednak przejmujące dźwięki.
W pierwszym odruchu chciał schować się pod kołdrę i poczekać, aż wszystko ucichnie albo po prostu spróbować zasnąć, ale ciekawość zmusiła go do działania. A jeśli do domu włamał się bandyta? Jeśli krzywdzi mamę lub tatę? Albo dziadka?
Musi to sprawdzić i wezwać pomoc! Zerwał się z łóżka, wskoczył w kapcie, śmignął do drzwi. Na korytarzu - wbrew jego obawom - nie było nikogo. Starając się nie szurać pantoflami, zakradł się do schodów. Wtedy dopiero upewnił się, że odgłosy dobiegają z piwnicy, w której ostatnio całymi dniami przesiadywał dziadek.
A jeśli to on robi coś złego mamie? Mama czasem mówiła, gdy myślała, że Marcel nie słyszy, że „boi się tego starego wariata, bo nie wiadomo, co mu do łba strzeli”. Zresztą, dziadek też nie przepadał za synową. Na dobrą sprawę wyglądało na to, że nikogo nie lubi. Kiedyś w ogrodzie porąbał łopatą kreta. Zastawiał też pułapki na koty, których nienawidził, bo dusiły jego gołębie. Pułapki pełne drutów, kolców i gwoździ.
Wprawdzie Marcel nigdy nie widział, aby jakiś kot się złapał, jednak ślady na narzędziach nie pozostawiały wątpliwości. Tak było, dopóki mama nie zmusiła dziadka do sprzedania ptaków. Długo się kłócili, w końcu dziadek ustąpił. Ale nigdy jej tego nie zapomniał. Dało się to zauważyć po sposobie, w jaki na nią patrzył; z lekko przymrużonymi oczyma i pogardliwie wydętymi wargami.
Krzyki i jęki narastały, wzbogacane co jakiś czas czymś w rodzaju głębokich westchnień. Mimo przerażenia ściskającego gardło, chłopiec powoli, jak zahipnotyzowany, schodził po kolejnych stopniach, coraz bliżej i bliżej źródła hałasów. Wkrótce stanął przed wejściem do piwnicy. Powiew zimnego powietrza owiał mu łydki. Dźwięki stały się jeszcze wyraźniejsze. Marcel oblizał nerwowo wargi i sięgnął do klamki. Aż podskoczył ze strachu, gdy wyłaniająca się z ciemności dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku. Spojrzał w górę, napotykając zagniewany wzrok ojca.
- Co ty wyprawiasz?! - usłyszał.
- Ja... nie mogłem spać przez te hałasy - wydukał z mieszaniną obawy i ulgi.
- Coś ci się przyśniło - stwierdził ojciec, ignorując dobiegające zza jego pleców wrzaski. - Wracaj do pokoju.
- Ale tato...
- Nie wpier... wiastkuj mnie - uciął mężczyzna, ale po chwili dodał łagodniej. - Przyjdę zaraz do ciebie i coś ci poczytam, dobrze?
- Dobrze...
- I jeszcze jedno - ojciec przybliżył się do syna tak bardzo, że ten poczuł kwaśną woń jego oddechu. - Marcel, pamiętaj. Nigdy, przenigdy, nie zaglądaj do piwnicy.
- Ale...
- Bez dyskusji! Nigdy tam nie zaglądaj! Zrozumiano?!
- Tato...
- Nigdy - powtórzył ojciec z naciskiem. - Bo może stać się coś strasznego!
Ich spojrzenia spotkały się. To, co Marcel początkowo brał za oznaki gniewu, okazało się strachem. Dla chłopca było to wstrząsające odkrycie. Ten mężczyzna, który zawsze był dla niego ideałem odwagi i pomysłowości, czegoś się bał. Marcel poczuł się z jednej strony zawiedziony, z drugiej jednak szczęśliwy, że może w czymś pomóc ojcu. Uspokoić go.
- Nigdy - powiedział.
- Obiecujesz?
- Obiecuję - zapewnił Marcel, ciesząc się z tego, że oblicze ojca się rozpogodziło.
* * *
Chłopiec leżał, tak jak zostawił go ojciec, sztywno, nakryty kołdrą aż po samą szyję. Choć chciało mu się spać, bał się opuścić powieki. Nie rozumiał tych zależności, ale pozbawiony jednego zmysłu czuł wzmocnienie pozostałych. Przede wszystkim słuchu, który niczym trucizna zatruwał jego wyobraźnię jękami z piwnicy. Kiedyś Antek, kolega z klasy, przeszukał kolekcję filmów starszego brata i korzystając z nieobecności domowników, urządził dla chłopaków seans horrorów. Pierwszy film, opowiadający o mężczyźnie, który piłą spalinową zabijał ludzi, obejrzeli przerażeni, ale i zafascynowani, głównie poczuciem, że robią coś zakazanego. Przy drugim - historii młodych ludzi wywołujących demony w leśnej chatce, poddali się.
Teraz obrazy, które od dawna prześladowały Marcela w snach, pojawiły się na szarej tafli sufitu.
Zacisnął pięści i zbierając się na odwagę, zamknął oczy. Makabryczne wizje stały się nieomal namacalne. Oślizgły demon rozwierał wydłużoną niczym ostrze kosy paszczę, pełną pożółkłych, haczykowatych kłów. Związana łańcuchami naga dziewczyna wrzeszczała wniebogłosy, próbując uniknąć nieuchronnego. Potwór, nic sobie nie robiąc z jej histerii, zbliżał się coraz bardziej... Wkrótce jego paszcza z szybkością dobrze naoliwionego mechanizmu zatrzasnęła się, kładąc kres krzykom ofiary. Bezgłowe ciało drgało jeszcze w konwulsjach, podobne do rozdeptanej żaby...
Odgłosy z dołu nadpływały fala za falą, a do umysłu ośmiolatka wkroczył zamaskowany mężczyzna z młotem. Tajemniczy osobnik podszedł do przykutej do wózka inwalidzkiego kobiety, wziął potężny zamach, nachylił się i zmiażdżył stopę ofiary. Ta zaczęła wrzeszczeć i najwyraźniej nie miała zamiaru przestać, ale cios w usta uciszył ją definitywnie.
Marcel usiadł na łóżku. Krople potu spływały mu po czole, piżama kleiła się do pleców. Coraz bardziej bał się otaczającej go ciemności. Po chwili jednak uświadomił sobie coś znacznie gorszego. Bał się też dziadka. Krzyki z piwnicy brzmiały dokładnie jak te na filmach. Najwyraźniej dziadek kogoś tam krzywdzi!
Myśli pędziły przez zmęczony umysł dziecka jak huragan. A co, jeśli dziadek jest wyznawcą szatana? Jeśli odprawia jakieś straszliwe obrzędy? A może w piwnicy mieszka potwór, którego uwięził, ale musi teraz karmić? Bestia, która żywi się krwią... A jeśli dziadek jest psycholem? Mama często powtarza, że ma nierówno pod sufitem. Może rzeczywiście morduje tam swe ofiary? Tylko dlaczego? Jak? Czemu rodzice go nie powstrzymają? Czyżby wiedzieli o wszystkim i byli jego wspólnikami? Tyle razy zdarzało się, że tata wieczorem jechał do biura, pewnie wtedy porywał nieświadomych zagrożenia przechodniów i przywoził ich do piwnicy... Ale przecież nigdy nie widział, żeby ojciec coś tam wnosił. Nic, poza jedzeniem. A na pewno zauważyłby jakieś tajemnicze pakunki...
* * *
- To się musi skończyć! - powtórzyła mama, dla podkreślenia swoich słów głośno odstawiając pustą szklankę na blat stołu. - Musisz go oddać do psychiatryka! I to szybko! Inaczej nie ręczę za siebie!
- Kotku, wiesz, że dziadek zawsze bierze wszystko do siebie... - odpowiedział ojciec. - Nie mogę go ot tak oddać łapiduchom...
- Wiem, wiem - Kiwnęła głową, wstając gwałtownie i składając brudne talerze jeden na drugi. - Nie musisz mi tego tłumaczyć. Zauważyłam! Ale nie zapominaj, że w tym domu jest dziecko! Jak sądzisz, co z niego wyrośnie, jeśli ten... ten...
- W porządku - przerwał jej Wojciech. - Zaraz po Nowym Roku rozejrzę się za czymś odpowiednim.
- Mamusiu, a kiedy dziadek umrze? - wtrącił Marcel, nieświadomie dolewając oliwy do ognia.
- Chyba nieprędko - westchnęła, robiąc taką minę, jakby długowieczność teścia wcale jej nie cieszyła.
Mąż spiorunował ją wzrokiem, ale nie skomentował wypowiedzi.
- A czy dziadek jest chory? - drążył chłopiec.
- Jest, i to bardzo - przytaknęła z przekonaniem matka. - Brakuje mu piątej klepki. A może nawet czwartej...
- Mamusiu...
- Co?
- Nie wiesz co!
- No, mówże wreszcie! - Andzia miała dość tych przekomarzań.
- Słyszałem, że jak psy trącają się nosami, to się całują - wyjaśnił Marcel.
- He, he... - Wojciech skwapliwie skorzystał z okazji do skierowania rozmowy na bezpieczne tory. - Mają dzieciaki pomysły.
- A Antek mi mówił - paplał dalej chłopiec - że widział jak dwa pieski-chłopcy tak się dotykały. Czy to znaczy, że one są gejami?
* * *
- Co to znowu za hałasy?! - fuknęła Andzia, wchodząc do salonu ze świeżo wyprasowanym obrusem.
- Nie poznajesz słów? - odpowiedział pytaniem na pytanie Wojciech. - Bóg porzucił szczęście swoje, zszedł między lud ukochany, dzieląc z nim trudy i znoje. A słowo ciałem się stało i mieszkało między nami...
- Ale kto tak okrutnie rzęzi? Myślałam, że to specjalność tego tam, z dołu. - Andzia rozłożyła białą płachtę na stole i wyrównała ją dłońmi.
- Nie bądź złośliwa. W końcu mamy święta. Tę kolędę nagrali Zgniatacze Dźwięków.
- Zaganiacze?
- Nie, Zgniatacze. Zgniatacze Dźwięków. Taka kapela z Nowej Huty.
- Gdzie ich znalazłeś?! Na szrocie?
- Bardzo śmieszne! - sapnął Wojciech, stukając nerwowo po oparciu fotela. - Ci kolesie, poza zwykłymi instrumentami, korzystają z różnych elektrycznych narzędzi, wiesz, dodają takie industrialne smaczki...
- Jak już musisz słuchać tego badziewia, to plis, na słuchawkach, mnie nie katuj. - Wyłączyła wieżę i ruszyła z powrotem do kuchni.
- Nie znasz się na tym, co dobre! - rzucił w ślad za żoną Wojciech. - Podobno zgłosili się do nich przedstawiciele Boscha, z propozycją, żeby grali tylko na ich wiertarkach...
- Zamiast się obrażać, mógłbyś mi pomóc! Widzi, że sobie ręce po łokcie urabiam, to siedzi i dupereli słucha! - podsumowała po swojemu Andzia. Oczywiście, jak zwykle, musiała mieć ostatnie słowo.
Wojciech westchnął ciężko, włączył płytę z „normalnymi” kolędami i pospieszył żonie z odsieczą.
- Lepiej już po niego idź - poprosiła go dwie godziny później, gdy wszystkie dania były już gotowe. - Zawołaj też Marcela.
Gdy tylko chłopiec pojawił się w kuchni, od razu został zagoniony do rozkładania szklanek i sztućców.
Wkrótce ojciec przyprowadził dziadka, który posapując z wyraźnym wysiłkiem, wszedł do salonu i usiadł na specjalnie dla niego zakupionym krześle z oparciami na ręce. Razem z dziadkiem w pokoju pojawiła się specyficzna woń charakterystyczna dla starych ludzi, na którą - niczym kolejna warstwa rzeczywistości - nakładał się zapach pasty do butów.
Marcel zerknął pod stół. Lakierki dziadka lśniły jak maska samochodu pana dyrektora. Fiu, fiu, pomyślał z podziwem. Nieźle je wyczyścił!
- Najpierw połamiemy się opłatkiem i złożymy życzenia - zarządziła mama, widząc, że chłopiec z niecierpliwością dłubie łyżką w talerzu z barszczem.
Życzenia? Błe... W przypadku dziadka ten rytuał stawał się prawdziwą udręką. Zwykle łapał wnuka suchymi i szorstkimi jak pumeks dłońmi, obściskiwał go i plótł trzy po trzy, śliniąc się przy tym obficie. No, a jeśli tata nie zdążył otrzeć mu ust chusteczką, ta wstrętna wydzielina trafiała na policzki Marcela.
Chłopiec aż wzdrygnął się na to wspomnienie.
Na szczęście tego dnia staruszek telepał się nieco mniej, więc wszystko poszło gładko. Dużo trudniejsze było uporanie się ze smażonym karpiem i udawanie, że jest równie dobry co czekolada. Kompot z suszonych owoców zajeżdżał jakąś bagienną zgnilizną, ale nie chcąc sprawiać mamie przykrości, przemógł się i wypił cały.
A potem, wreszcie nadeszła ta upragniona chwila, na którą Marcel czekał przez dwanaście miesięcy. Na przyzwalający gest ojca dał nura pod choinkę, by myszkować wśród owiniętych w ozdobny papier pakunków.
Zgodnie z niepisaną tradycją, właśnie on rozdawał prezenty przyniesione przez Świętego Mikołaja. Wojciech pomógł dziadkowi rozpakować jego paczkę.
- Słuchawki - oznajmił z dumą, podnosząc do góry opakowanie. Staruszek wzruszył ramionami, nawet nie udając radości. Andzia spojrzała wymownie na męża.
- Mówiłam, że to niepotrzebny wydatek - uśmiechnęła się z triumfem. - A co ty tam masz, pędraku? - zwróciła się do syna.
Marcel zdarł papier z zaprzężonymi w sanie reniferami i aż zaniemówił z wrażenia. Ogromne pudło Lego Bionicle właśnie stało się jego własnością. Rój kolorów sprawił, że chłopiec zapomniał o bożym świecie. Zajęty studiowaniem instrukcji i dopasowywaniem poszczególnych elementów, ignorował dalszą rozmowę rodziców i bełkot dziadka.
Mama sprzątnęła ze stołu, a potem przyniosła deser. Cztery kawałki cynamonowo-czekoladowego tortu.
Chłopiec sądził, że po tylu wigilijnych daniach nie będzie w stanie zjeść niczego przez następny tydzień, ale widok słodkości na nowo pobudził jego apetyt. Pochłonął swą porcję w ekspresowym tempie, chcąc jak najszybciej wrócić do bionicla.
Widząc domowników zgodnie pałaszujących smakołyki, Andzia rozrzewniła się.
- Chciałabym, by te święta nigdy się nie skończyły. - Uśmiechnęła się smutno. - Jak pomyślę, że niedługo trzeba będzie wracać do pracy, to mi się flaki wywracają...
- Wyluzuj, kochanie! Weź urlop, to tylko robota. Zobaczysz, że niedługo wszystko się zmieni! - spróbował pocieszyć ją Wojciech.
- Gówno prawda! - wtrącił od niechcenia dziadek. - Jak się zmieni, to na gorsze!
- Tato! - wykrztusił Wojciech. - Tak nie można!
- Zamknij się, bękarcie! - odparował stary. - Póki żyję, nie położysz łapy na mojej forsie! Nie ma mowy!
Wojciech zachłysnął się powietrzem, robiąc taką minę, jakby właśnie dostał w twarz. Zresztą, w pewnym sensie rzeczywiście tak było.
- No, pięknie! - zauważyła Andzia z przekąsem. - Żeby choć raz w roku przemówił ludzkim głosem, to nie! Można pomarzyć! A jak już raczy się odezwać, to tak, że lepiej, żeby milczał...
Dziadek podniósł się ociężale z krzesła. Powiódł nieobecnym wzrokiem po pokoju, jakby właśnie obudził się z długiego snu, porwał ze stołu swoje słuchawki i skierował się do wyjścia.
- Pamiętajcie sobie - rzucił na odchodnym, nie wiadomo do kogo konkretnie się zwracając. - Że jak mnie zabraknie, to ten cały bajzel rozpieprzy się na amen! Żyły sobie dla was wypruwałem, a wy... wy teraz... - załkał niespodziewanie, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami.
Wojciech przez resztę popołudnia miał zwarzony humor. Nic więc dziwnego, że poprawiał go sobie najlepiej jak umiał - pijąc kieliszek za kieliszkiem. Efekty nietrudno było przewidzieć.
- Żab... ko, ża... beczko - wybełkotał płaczliwie, gdy Andzia zabrała mu butelkę, na dnie której zostało jeszcze trochę whisky. Ruszył do barku po następną, ale żona złapała go za ramiona.
- Już ci wystarczy!
Mężczyzna zachwiał się, jednak po chwili odzyskał jako taką równowagę.
- Ja... cie kochmm!
- Zawsze mi to mówisz, jak się ochlejesz - parsknęła lekceważąco. - Zmiataj stąd! Koniec imprezy!
- Wisienko moooja, nie bądź tak... ok... rutna...
- Będę. Precz z łapami!
Andzia obróciła męża o dziewięćdziesiąt stopni i popchnęła w stronę korytarza.
- A ty co tu jeszcze robisz?! - spytała ostro, widząc syna, który przypatrywał się całej scenie z perspektywy podłogi. - Myj zęby i do łóżka!
Marcel posłusznie podreptał do łazienki, a potem do siebie. Odłożył na szafkę nowego bionicla, zgasił światło i położył się w zimnej niczym lód pościeli. Zamknął oczy, ale sen nie nadchodził.
Typowe wieczorne odgłosy - brzęk mytych naczyń, przytłumione dialogi z ulubionego serialu mamy, szum spuszczanej wody - to co zawsze działało na niego jak najlepszy środek nasenny, tym razem wcale nie pomagało.
Czy stała temu na przeszkodzie wyobraźnia, czy właściwe każdemu dziecku pragnienie odkrycia tajemnic dorosłych? Nie wiadomo. W każdym razie, kiedy wokół zapanowała cisza i chłopiec upewnił się, że wszyscy poszli już spać, wstał, by - zgodnie z kiełkującym od dawna planem - wyruszyć na wyprawę do piwnicy.
Po drodze prześliznął się obok ojca pochrapującego na sofie w przechodnim pokoju, w którym lądował za każdym razem, gdy za dużo wypił. Pod tym względem mama była nieubłagana. „Chcesz się narąbać, proszę bardzo! Ale będziesz spał sam!” - powtarzała to ostrzeżenie tak często, że chłopiec znał je równie dobrze, co pięć przykazań kościelnych, których nauczył się na lekcji religii. Ojcu najwyraźniej to jednak nie przeszkadzało. Przynajmniej nie na tyle, by od czasu do czasu nie pozwolić sobie na ociupinkę - jak mawiał - więcej.
Marcel powolutku uchylił drzwi prowadzące do piwnicy. Zbite z grubych desek, z przyklejonymi do nich od środka styropianowymi płytami, w założeniu miały wygłuszyć dochodzące z wnętrza dźwięki. Chłopiec nie zapalał światła, nie chcąc narazić się na awanturę. W mlecznym świetle latarki schody prowadzące w dół przypominały wyszczerbione zęby smoka lub innej bestii. Mimo to Marcel nie zawrócił. Tup, tup, noga za nogą. Schody zakręcały na półpiętrze i tam właśnie na chłopca czekała pierwsza przeszkoda - poustawiane ciasno koło siebie donice ze sterczącymi z nich nagimi żerdziami ni to kwiatów, ni to krzaków. Mama kazała ojcu schować je tu na zimę, żeby ich nie przemroziło.
Chłopiec z obrzydzeniem przeciskał się przez gąszcz na wpół martwych gałązek. Miał wrażenie, że wiją się i wydłużają niczym paluchy czarownicy, by chwycić go mocno i zamknąć w potrzasku. Ciarki przebiegały mu po plecach, jednak nie zawrócił. Ciekawość była silniejsza od strachu, zresztą taka okazja mogła się już nie powtórzyć.
Wreszcie żmijowate rośliny zostały za nim. Kilka kroków dalej drogę przegrodziło Marcelowi zwisające z sufitu przepierzenie, zrobione z brązowych zasłon z salonu, które rodzice wymienili podczas wakacji. Udrapowany niczym kurtyna materiał falował delikatnie, upodabniając się tym samym do żywej i oddychającej istoty.
Zza przepierzenia słychać było posapywanie dziadka. Tym razem nie towarzyszyły mu żadne jęki czy odgłosy uderzeń. Chłopiec nabrał głęboko powietrza do płuc, jakby co najmniej przygotowywał się do wejścia w pozbawioną atmosfery przestrzeń kosmiczną, odsunął na bok brązową płachtę...
Piwnicę oświetlała jedynie płynąca z ekranu żółtoniebieska poświata. Nie było widać żadnych narzędzi tortur czy magicznych przyrządów. Tylko telewizor, materac, fotel i magnetowid. No i dziadek - rzecz jasna. Rozwalony na fotelu, z szeroko rozłożonymi nogami i gapiący się w ekran.
Marcel obserwował całą scenę, nie odzywając się ani słowem. Senior rodu miał na uszach potężne słuchawki, więc szansa na to, że coś usłyszy była minimalna, ale i tak wolał nie ryzykować.
Dziadek trzymał na kolanach skarpetkę frotte i szarpał nią z całych sił. Dyszał przy tym ciężko, widać było, że w tę walkę wkłada całe serce.
Czemu ją dusi?, pomyślał zaskoczony chłopiec. Przecież ona i tak nie żyje!
Na ekranie jakaś goła pani podskakiwała na leżącym panu.
Co w tym strasznego?, zdziwił się Marcel. To wszystko? To mają być te niebezpieczeństwa, przed którymi chciał ochronić mnie tata?
* * *
Kiedy trzy tygodnie później Wojciech odwoził staruszka do Domu Pogodnej Jesieni, Marcel razem z resztą klasy oglądał akurat w kinie najnowszą superprodukcję Walta Disneya.
Zniknięcie dziadka nie odcisnęło na nim żadnego piętna, nie wywołało traumy czy przejściowego nawet smutku. Skoro staruszek nie był potworem, seryjnym zabójcą czy złym czarownikiem, to nie był też nikim interesującym.
Poza tym, co Marcel zauważył z zadowoleniem, po pewnym czasie w domu przestało śmierdzieć. Dopiero wtedy zrozumiał, jak bardzo obecność dziadka stępiała jego zmysły.
Marek Sobolewski
NIE OGLĄDAJ
SIĘ ZA SIEBIE
Marek Sobolewski
Urodził się w 1965 roku Warszawie. Z wykształcenia jest konstruktorem silników lotniczych lecz w zawodzie nigdy nie pracował. Był za to technologiem, handlowcem, informatykiem, a obecnie jest instruktorem w dwóch domach kultury, a także montażystą filmowym. Montował film dokumentalny „Skansen” o festiwalu w Jarocinie z 2005 roku, a obecnie pracuje nad filmem o emigrantach w Londynie, jest absolwentem Studium Scenariuszowego przy PWSFTiT w Łodzi i ma na swoim koncie kilka niesłusznie niezrealizowanych scenariuszy.
Fantastykę interesuje się od szczenięcych lat porwany młodzieżowymi powieściami Jerzego Broszkiewicza, Bohdana Peteckiego, czy Krzysztofa Borunia. Później przeżył fascynację Lemem, Ursulq Le Guin, wreszcie Philipem K. Dickiem. Obecnie czytuje autorów niekoniecznie silnie związanych z fantastyką czy horrorem, ale nie pogardzi dobrym Kingiem albo Straubem.
Opowiadanie „Nie oglądaj się za siebie” jest jego debiutem wydawniczym. Na warsztacie ma rozgrzebane dwie opowieści o „zmartwychwstańcach”. Ruszył też z pisaniem powieści o człowieku, który stracił pamięć ostatnich dwudziestu lat życia.
P
okój tonie w półmroku. W ciszy słychać szelest nerwowo przeglądanych papierów. Światło lampki stojącej na biurku pada na kserokopie dokumentów, jakieś niewyraźne odbitki, zdjęcia o dużym ziarnie. Aż zadrżała, podekscytowana zebraną w nich wiedzą. Miała Świętego Antoniego jak na widelcu. Facet święty był tylko w mowie, a za uszami miał tyle samo co i inni politycy. A nawet więcej! Pranie pieniędzy, przekręty na cłach, znajomości z gangsterami. Starczy na dobre dziesięć lat! Zaśmiała się nerwowo. Teraz pies zacznie chodzić na smyczy i szczekać na zawołanie.
Dwa lata starań, setki obietnic i próśb, mnóstwo zwątpień, jeszcze więcej pieniędzy, żeby naprawić ten jeden, jedyny, ale niewybaczalny błąd, jaki popełniła w ciągu ośmiu lat błyskotliwej kariery polityka. Poparła tego idiotę Kubiaka, a on nie dotrwał nawet do wyborów! A Święty Antoni jest pamiętliwym sukinsynem.
Nic to. Teraz to ona zacznie rozdawać karty.
Myśli rozproszył cichy stukot, jakby odgłos potrąconego przedmiotu. Zamarła, koncentrując wzrok na wiszącym nad biurkiem zdjęciu. Cała stała się słuchem. Przestała oddychać, tylko serce niespokojnie przyspieszyło swój rytm.
Cisza. Uspokojona nieco, zaczęła wypuszczać powietrze z płuc, gdy z sąsiedniego pokoju dobiegł delikatny chrobot. Krew ponownie zapulsowała w skroniach, próbując je rozsadzić. Musiała sprawdzić źródło hałasu. Nie mogła przecież tkwić przy tym cholernym biurku do końca świata.
Wstała. Podkradła się na palcach do drzwi. A jeżeli to włamywacz? Wróciła do biurka i podniosła mosiężną figurkę Temidy, którą dostała od partyjnych kolegów na urodziny. Trzymając ją w kurczowo zaciśniętej dłoni, wyszła z pokoju. Ostrożnie zajrzała do sypialni. Cicho wypuściła powietrze nosem. Na nocnym stoliku paliła się lampka. Dziwne, przecież dziś tu nie zaglądała. Z trudem pokonując narastającą panikę, weszła do środka. I niemal natychmiast poczuła ten lodowaty dotyk pewności. Za jej plecami czaiło się coś przerażającego, coś przeszywającego ją nienawistnym spojrzeniem. Strach sparaliżował ją tak mocno, że zapomniała o ściskanej kurczowo figurce. Miała ochotę rzucić się do ucieczki, wiedziała jednak, że musi to w sobie pokonać. Musi najpierw odwrócić się i upewnić, że nic tu nie ma. Pomyślała, że na wszelki wypadek nie zgasi jednak tej lampki, a potem odwróciła się.
To nie było przerażające monstrum z ciemności, lecz człowiek. Do tego oszałamiająco przystojny, o urzekających oczach ocienionych firankami długich, czarnych jak pomalowane rzęs. Chłodna, zatykająca dech w piersi, nieziemska uroda i delikatny uśmiech. Tacy mężczyźni zdarzają się jedynie w snach albo w filmach. Kobieta wypuściła powietrze z płuc, z odrobiną ulgi. Ruch ręki mężczyzny był tak szybki, że nawet go nie zarejestrowała. Wybuchła ciemność.
* * *
Wypuściłem jej dłoń i odruchowo skuliłem się, jakbym to ja dostał po głowie tym czymś, co Laleczka trzymał w ręku. Ból zniknął równie nagle, jak się pojawił. Zawsze tak było. W jednej chwili byłem kimś, kogo „podglądałem”, patrzyłem jego oczami, czułem te same zapachy, słyszałem te same dźwięki, dzieliłem te same uczucia i ból zadawany im przed śmiercią, a w następnej sobą, oszołomionym, wyrwanym z najgłębszego snu.
Przetarłem oczy, spróbowałem wstać. Moje ciało było jak z gumy. Nogi ugięły się pode mną i zatoczyłem się na ścianę.
- Widziałeś go?
Komisarz Kulka był jak zwykle niecierpliwy. Niewysoki, okrąglutki, o obliczu dobrodusznego wojaka Szwejka. Wyglądał, jakby nie umiał zliczyć do dziesięciu, a przecież miał jeden z najwyższych wskaźników wykrywalności przestępstw w Polsce. Nie był dogmatyczny i nie pogardził najbardziej kontrowersyjną pomocą, czego przykładem byłem ja, były policjant, a obecnie ledwie ochroniarz w Galerii Centrum.
- Tak. To znowu on, Laleczka Kamiński - odparłem ze spokojem, który był pozorny, bo w moich trzewiach zaczynał rodzić się dygot.
Kulka podrapał się po rzadkiej czuprynie. Nie powiem, żeby nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Na pewno był zakłopotany.
- Czy on nie powinien w dalszym ciągu siedzieć za kratami? - spytałem.
- Tydzień temu zniknął.
Czułem, jakby ktoś grzebał gorącym prętem w moim brzuchu. Coś tam się ruszało. Coś, o czym nie chciałem wiedzieć, bałem się myśleć, czego nie mogłem się pozbyć.
- Zniknął?!
- Jakby zapadł się pod ziemię - tłumaczył niechętnie komisarz. - Jednego dnia był w celi, a następnego dnia już go nie było. Nawet jego współtowarzysze niczego nie zauważyli.
- Na pewno - rzuciłem z przekąsem, a Kulka kontynuował:
- Postawiono na nogi całą policję w kraju, żeby tylko go dopaść, zanim zacznie znowu działać...
- No to wygląda na to, że się wam nie udało.
- A ciebie to cieszy, tak? - warknął.
- Powinieneś był pozwolić mi go zabić - wycedziłem przez zęby, patrząc mu prosto w oczy.
* * *
Miałem sukinsyna w rękach. Moje palce wyciskały z niego ostatni dech. Widziałem, jak jego wzrok gaśnie, ale z ust nie chciał mu zniknąć ten mdławy uśmieszek, nie chciał zamienić się w grymas strachu i przerażenia. Bez wątpienia był szalony, ale to nie szaleństwo odpowiadało za ten spokój. Kiedy już ludzie Kulki obezwładnili mnie, szamocącego się, rzucającego przekleństwami, powiedział:
- Masz coś, co nie należy do ciebie, bracie. Któregoś dnia ci to zabiorę - a potem zachichotał i dostał w łeb od trzymającego go policjanta, który potraktował jego słowa dosłownie, jako groźbę zabójstwa.
* * *
Kulka w milczeniu przyglądał się ofierze. Siedziała w fotelu, za biurkiem. Lewa ręka zgięta w łokciu, łokieć oparty o podpórkę, głowa spoczywała na zwiniętej w pięść dłoni. Prawa ręka, której jeszcze przed chwilą dotykałem, zwisała luźno. Można było odnieść wrażenie, że kobieta zadumała się na chwilę podczas pracy, dopóki nie zauważyło się kałuży krwi pod fotelem. Jej gardło rozcięto od ucha do ucha, a poprzez powstałą szczelinę wyciągnięto język.
- Jesteś pewien, że to on? - spytał, odwracając się do mnie. - Przecież ten pojeb brzydzi się krwi, a tu jest cała fontanna krwi.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie widziałem, żeby ją ciął. Widziałem tylko, że dał jej czymś po głowie.
- To może podejrzyj ją raz jeszcze?
- Nie, dzięki. Po co? Już wiesz, w którą stronę pchnąć śledztwo...
- Może był z nim ktoś jeszcze?
- On zawsze działał sam...
- Ale nigdy nie szlachtował ofiar!
- Więzienie zmienia - odparłem. Nie chciałem „podglądać” jej drugi raz, nie znosiłem „podglądania”. Ale z drugiej strony... Hmm... Prawdopodobnie żywiłem jakąś skrytą nadzieję, że w końcu zrozumiem, skąd wzięły się u mnie te umiejętności.
- Wiesz, kto to jest? - Kulka zmienił nagle temat, jak to zwykł czynić podczas przesłuchań.
- Nie podpuszczaj mnie - odparłem. - Nie dotknę jej więcej.
- To Janina Pawlicka z partii Nowego Ładu.
- No i co z tego?
- Nic ci to nie mówi?
- A powinno?
- Święty Antoni.
- Znalazła dowody, że był umoczony w pranie brudnych pieniędzy, w jakieś przekręty z cłami...
- A widzisz - powiedział, niespodziewanie uśmiechając się. - To już coś.
- Co?
- Jej biurko zostało dokładnie wyczyszczone. Nie znajdziesz tu ani skrawka papieru mającego jakikolwiek związek z Nowym Ładem. Chyba nie sądzisz, że zrobił to Laleczka?
Nie sądziłem. Laleczka Kamiński był psychopatą, nie interesowała go polityka.
- Ale mógł to zrobić Antoni Maria Kamiński, Święty Antoni.
Z pewnością nie byłem tak szybki w kojarzeniu faktów jak komisarz Kulka, ale przecież potrafiłem dodać dwa do dwóch.
- To jego ojciec, tak?
Kulka wyszczerzył swoje wymagające wizyty u dentysty uzębienie.
- Nie udowodnisz mu tego.
- Że jest jego ojcem?
- Nie żartuj. Że współdziałał ze swoim synem, psychopatą. Czy to nie on chce zaostrzenia prawa kryminalnego, przywrócenia kary śmierci? - spytałem.
- To nie przejdzie, i w tym sejmie i w każdym następnym, zapomnij. A Święty Antoni doskonale o tym wie. Wystarczy, że złapię Laleczkę i go przycisnę...
- Jeżeli złapiesz go żywego.
- Trzymaj się od tego z daleka. Pamiętaj, że mam cię przez cały czas na oku.
* * *
Gdy wróciłem do domu, była piąta trzydzieści. Tego dnia miałem drugą zmianę, więc postanowiłem się przespać, jednak sen nie nadchodził. Zamiast niego uporczywie powracał do mnie obraz towarzyszący mi od blisko roku, echo wydarzenia, które na zawsze odmieniło moje życie.
Leżała w wannie, z głową opartą o krawędź i wyrazem rozpaczy na ukochanej twarzy. Delikatnie wygiętą szyję szpeciły ciemne wybroczyny, ślady uścisku, który wydusił z niej ostatnie tchnienie.
Nawet jej nie dotknąłem. Zawodowe odruchy okazały się silniejsze, niż ślepa rozpacz. Zadzwoniłem do pracy i, jakimś cudem panując nad głosem, powiedziałem, co się stało. Nie musiałem długo czekać. Przyjechał Kulka, przyjechała ekipa techniczna, pojawił się nawet Jańczak, komendant wojewódzki. Po mieszkaniu kręcił się cały tabun osób. Szybko przestałem je rozpoznawać.
Ktoś próbował ze mną rozmawiać, ktoś podał mi kubek z kawą, ktoś okrył kocem. Chciałem zniknąć, rozpaść się na atomy, przestać istnieć.
Zapach z fiolki podsuniętej pod nos wbił mi się głęboko w mózg. Momentalnie otrzeźwiałem. Nie łkałem, nie krzyczałem, nie rwałem włosów z głowy, broczyłem jedynie łzami, potokiem nie do powstrzymania.
Gdy zabezpieczono łazienkę, wszedłem do środka. Miała zamknięte oczy, spała, a ja nie potrafiłem jej obudzić. Dłoń Wiery była śliska i zimna niczym kamień wyjęty z górskiego potoku. Przycisnąłem ją do mokrego od łez policzka. Zakręciło mi się w głowie. Zdążyłem nawet pomyśleć, że pewnie zemdleję, gdy w następnej chwili stałem przed swoim mieszkaniem z kluczem w dłoni. Włożyłem go do zamka i spróbowałem przekręcić, lecz zamek był otwarty. Chciałem sięgnąć po pistolet, który nosiłem w kaburze na pasku z tyłu spodni i wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie kontrolować tego ciała. Moja ręka zaciskała się na pasku od torebki, przewieszonej przez ramię.
Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Byłem przerażony.
Moja dłoń nacisnęła na klamkę u drzwi. Nie chciałem tego. Drzwi ustąpiły pod naciskiem i ukazały czeluści mieszkania. Co robisz, idioto?! Nieposłuszne ciało bezmyślnie weszło do środka. Głos, który zabrzmiał w moich uszach wydał mi się obcy.
- Grzegorz, wróciłeś już?
Czy to ja wołałem samego siebie?
Zapaliłem światło w przedpokoju, zamknąłem drzwi. Zajrzałem do kuchni, potem do łazienki. W przedpokoju zerknąłem w lustro. Zobaczyłem w nim odbicie Wiery, a w mojej głowie rodził się gniew na Grzegorza, na mnie samego.
Zastanawiałem się, czy mogłem przenieść się w czasie. Drżałem z gwałtownej emocji, ale ten dygot nie przenosił się na ciało Wiery. Byłem jak bierny obserwator, jak korespondent wojenny niemieszający się do konfliktu, gorzej, jak zwykły przyrząd rejestrujący jedynie obraz i dźwięk.
Zdjęła buty, założyła kapcie. Poszła do sypialni zrzucić ubranie i założyć domowy dres. To wtedy zobaczyłem go po raz pierwszy. Siedział w fotelu obok komody z ciuchami. Odłożył na bok książkę, którą czytał, czekając, aż Wiera w końcu go odnajdzie. To był „Mag” Fowlesa, którym się zaczytywała, a potem dzieliła ze mną rozwojem tajemniczych wydarzeń na wyspie Pheaxos.
- Wciągające - powiedział, podnosząc się z fotela, a potem uśmiechnął się, jak to Laleczka Kamiński, mdło, ale Wiera, o dziwo, odczytała ten uśmiech jako sympatyczny. Nadal była przestraszona, znacznie jednak mniej, niż kiedy wchodziła do mieszkania. Czy mogła stać za tym jego uroda, uduchowiona twarz anioła, za którą nie mógł się przecież kryć morderca? Morderca powinien mieć grube rysy brutala i gwałtownika.
Rozpoczynały się ostatnie sekundy jej życia.
- Kim pan jest i co pan robi w moim mieszkaniu? - powiedziała z naciskiem na „moim mieszkaniu”, żeby uzmysłowić mu pomyłkę.
Jak mógł się mylić, umilając sobie czas oczekiwania na nią lekturą?
- Najmocniej przepraszam. Chciałem Heli zrobić niespodziankę. Jestem jej dobrym znajomym. A ona, zdaje się - wskazał palcem na sufit - mieszka piętro wyżej?
W strachu paraliżującym serce Wiery pojawiła się ogromna szczelina, którą wślizgiwała się nadzieja.
- Proszę już sobie iść. Jestem strasznie zmęczona i chciałabym się położyć.
Laleczka uśmiechnął się nieśmiało - ile razy trenowałeś ten uśmiech, bydlaku? - po czym poszedł do drzwi wyjściowych. Nie opuścił jednak mieszkania, zamknął je na zasuwę i ponownie spojrzał na moją żonę. W jego oczach nie było już nawet grama nieśmiałości. Były zimne, niczym nagrobny kamień.
- Niestety, nie mogę. Skoro pani już mnie widziała, muszę zmienić plany.
Wiera rzuciła się do ucieczki. Wpadła do sypialni i zabezpieczyła drzwi małą blokadką, którą zamontowałem, kiedy mieszkaliśmy jeszcze z moją matką. Oparła się plecami o drzwi i pisnęła ze strachu, gdy morderca uderzył w nie od drugiej strony całą wagą osiemdziesięciokilogramowego ciała.
- Wpuść mnie. To potrwa tylko chwilę i obiecuję, że nie będzie bolało.
Strach wywoływał u niej mdłości. Oderwała się od drzwi i dopadła telefonu stojącego na nocnym stoliku. Chciała wezwać mnie na pomoc, a ja patrzyłem na to wszystko i nic nie robiłem. Nic nie mogłem zrobić!
Wyłamane z zawiasów drzwi zwaliły się na łóżko. Wraz z nimi wpadł Laleczka Kamiński. Wiera rzuciła się do ucieczki, nie doceniła jednak zwinności i szybkości mordercy. Podciął jej nogi. Upadła. Zerwała się szybko i zdołała dopaść klamki drzwi wyjściowych. Złapał ją, nim zdążyła odblokować zamek, przewrócił na ziemię i przygniótł całym ciężarem, zaciskając dłonie na jej szyi. Jeszcze przez chwilę walczyła, bijąc go rękami po twarzy i ramionach, lecz siły opuszczały ją coraz szybciej.
Rozwaliłem sobie głowę, waląc nią o umywalkę, po tym jak puściłem rękę Wiery. Nie straciłem przytomności, tylko brocząc krwią z rozciętego czoła, krążyłem jak furiat po mieszkaniu, szukając ukrytego mordercy. Zaciągnąłem jednego z techników do sypialni, tłumacząc mu, że znajdzie tam ślady zabójcy Wiery. Chciałem na poczekaniu dawać portret pamięciowy, budząc zrozumiałą konsternację wśród kolegów. Nawrzeszczałem na Kulkę, niedającego wiary moim zapewnieniom, że widziałem mordercę. Nikt nie chciał uwierzyć, że Wiera zginęła przez idiotyczny kaprys losu, który zaprowadził mordercę akurat do naszego mieszkania. Rozpłakałem się z bezsilności, widząc obojętność na twarzy Kulki. W końcu zjawił się lekarz i dał mi końską dawkę środków uspokajających. Odpłynąłem.
* * *
Obudziłem się dobrze po dwunastej i oczywiście spóźniłem do pracy. Minęło kilka miesięcy, od kiedy podjąłem pracę w Galerii Centrum, a ja nadal nie potrafiłem przestawić się na chodzenie z zegarkiem w ręku. Kierownik Waldek wściekł się po raz nie wiem który. Właśnie groził mi wyrzuceniem z roboty, gdy w sklepie doszło do niecodziennego zdarzenia. Dwóch klientów pokłóciło się i rzuciło na siebie z pięściami. Zdążyli zdemolować dwie karuzele z bluzami i tiszertami, zanim udało nam się ich rozdzielić. Kierownik Waldek wdał się w utarczkę słowną z jednym z panów, a wtedy dowiedział się, że jest wieśniakiem. Jego reakcja zaskoczyła wszystkich obecnych, łącznie ze mną, bo miałem go za zimnokrwistego sukinsyna. Otóż kierownik Waldek zadał błyskawiczny prawy sierpowy i pyskaty klient padł znokautowany na podłogę. Drugi awanturnik spróbował rzucić się na mojego pracodawcę, ale błyskawicznie go obezwładniłem. Zaczął wygrażać, że nie puści tego płazem i że zgłosi napaść na policji. Znokautowany klient zaczął tymczasem wstawać. Był tak oszołomiony, że nie rozpoznał własnej żony, czy dziewczyny, która właśnie wróciła z toalety i zaczęła szarpać go za ramię, domagając się wyjaśnień. Na to wszystko, w sklepie pojawił się policyjny patrol. Dwóch klientów, żona i kierownik skoczyli na nich, mówiąc jednocześnie o przebiegu zdarzenia. Patrolowymi było dwóch młodych chłopaków. W ich oczach zobaczyłem jedynie chęć nagłej ucieczki. Wyższy z nich warknął nerwowo, żeby się przymknęli. Spisywanie zeznań zaczęli od klientów. Kierownik Waldek zaproponował, żeby nie robić zbiegowiska, które utrudnia działalność sklepu, i żeby kontynuować u niego w pokoju, na zapleczu. Jeden z klientów, ten obezwładniony przeze mnie, domagał się mojej obecności podczas przesłuchania, na co nie zgadzał się kierownik Waldek. W końcu wyższy z policjantów pomaszerował z czwórką na zaplecze, a niższy został ze mną. Nazywał się posterunkowy Hłasko i pamiętał mnie jeszcze z czasów mojej pracy w policji, w końcu minął niespełna rok. Pogadaliśmy chwilę o starych czasach. Słyszał o moich nowo odkrytych zdolnościach. Wszyscy słyszeli, bo była to główna pożywka tabloidów przez całe dwa dni po złapaniu Laleczki podczas próby zabójstwa Heleny Groster.
* * *
Nie mogłem pozbyć się Laleczki z głowy. Śnił mi się co noc, mówiąc, że musi zmienić plany. Czy biedna Wiera mogła zostać zabita przez pomyłkę? Niezbyt dobrze wpisywała się w profil ofiar seryjnego mordercy, który rozpoczął swoją działalność rok wcześniej i miał już na koncie sześć ofiar. Wiera była siódma. I ta cała gadka o pomyłce i o Heli mieszkającej piętro wyżej? Helena Groster - kiepska aktorka kiepskiego serialu o ogromnej oglądalności mieszkała nad nami już od blisko roku, od kiedy wyniosła się od męża, wziętego adwokata znanego z kilku głośnych spraw i próbowała od nowa układać sobie życie - znacznie lepiej pasowała do profilu ofiary seryjnego: niewysoka, rudowłosa, o wiotkiej figurze i klasycznych rysach twarzy. Wiera ze swoim wzrostem, mocną budową ciała, ciemną karnacją i kruczoczarnymi włosami była jej przeciwieństwem.
Zakładałem, że nawet psychopata kieruje się logiką. Postanowiłem jednak nie uprzedzać Grosterówny o grożącym jej niebezpieczeństwie, chciałem, żeby została moją przynętą. Planowałem czatować na Laleczkę, mając Grosterównę na oku. Kupiłem nawet małą, szpiegowską kamerkę, którą zamierzałem zainstalować w jej mieszkaniu, kiedy ku mojemu przerażeniu zobaczyłem aktorkę z ogromną walizą opuszczającą mieszkanie. Nie chciała ze mną gadać. Grosterówna w ogóle nie gadała z sąsiadami, chyba czuła się od nas lepsza. Myślałem, że to Kulka ją ostrzegł, ale gdy dopadłem go na korytarzu komendy, podetknął mi pod nos pierwszą stronę „Faktu” krzyczącego wielkimi czarnymi literami nad jej zdjęciem z jakiejś filmowej gali - „KTO CHCE ZABIĆ HELENĘ GROSTER?”.
Grosterówna wróciła dwa tygodnie później. Dostała rolę w sitkomie, dla odmiany, i uznała, że ta rola doskonale odmieni jej emploi. Poza tym po dwóch tygodniach bezczynności i nudy wszelka groźba przemieniła się w śmiechu warte rojenia wariata. Udzieliła nawet krótkiego wywiadu, w którym niepochlebnie wyrażała się o pracy policji i o pracujących w niej paranoikach. Laleczka zaatakował dwa dni później. Okazał się jednym z aktorów, kolegą z planu filmowego. Grosterówna nie była już pierwszej młodości i mogło jej zaimponować, że taki śliczny chłopiec wodzi oczami tylko za nią i nikim innym. Pozwoliła się uwieść w pięć minut. Jak zeznała w śledztwie, umówili się u niej w domu o dziesiątej wieczorem - zdjęcia tego dnia skończyły się o siódmej. Nie chciała, żeby wzięto ich na języki, wolała spotykać się skrycie. Laleczce było to jak najbardziej na rękę.
Drzwi do mieszkania Grosterówny były zamknięte na klucz. Nie było to dla mnie żadną przeszkodą. Do aktorki raz w tygodniu przychodziła ukraińska sprzątaczka dysponująca własnym kluczem. Została skrojona w tramwaju. Nawet się nie zorientowała, bo zniknął tylko klucz, którego w tym tygodniu nie potrzebowała. Ja, w zamian, przymknąłem oko na ostatnią wpadkę Tadka Szymy, bardziej znanego jako Lepki.
Wszedłem w momencie, gdy zaczęła krzyczeć. Jej pisk był tak przenikliwy, że nie usłyszeli hałasu otwieranych drzwi. Rzuciłem się na Laleczkę i pewnie udusiłbym sukinsyna, gdyby nie Kulka. Jak mogłem się spodziewać, przez cały czas miał mnie na oku.
Laleczka nie bronił się. Moje palce, zupełnie bez udziału woli, zaciskały się na jego szyi, mocniej i mocniej, jakbym chciał przeciąć ją palcami. Uśmiechał się do mnie samymi ustami, a jego przerażająco puste oczy zdawały się pochłaniać mnie. Czułem jakbym tonął. Gdzieś z oddali, jakby z drugiego końca świata, doleciał ledwie słyszalny krzyk Kulki: Zostaw go, Sochacki! On się z tego nie wywinie! Drugi koniec świata stawał się dla mnie coraz bardziej odległy i obojętny. W moim wnętrzu coś gwałtownie się miotało, rwało do wyjścia. Z otchłani wyrwało mnie nagłe szarpnięcie. To jeden z policjantów zdjął mnie z Laleczki.
Laleczka nie spuszczał ze mnie wzroku, świdrował mnie nim aż do samych trzewi.
- Masz coś, co nie należy do ciebie, bracie.
Tydzień po schwytaniu Laleczki, Kulkę wezwano do zabójstwa jakiegoś ważnego działacza sportowego. Śmierć zadano mu przez wielokrotne uderzenie ostrym narzędziem, nożem, którego nie znaleziono na miejscu zabójstwa. Znaleziono za to pełno płyt DVD z pornografią dziecięcą. Działacz był znany, miał powiązania z wieloma politykami i chodziło o to, żeby sprawie ukręcić łeb, albo przynajmniej błyskawicznie ją zakończyć. Kulka wyciągnął mnie z domu, w środku nocy i zawiózł do sądowej kostnicy. Słabo trzymałem się na nogach, bo od schwytania Laleczki nie przestawałem pić. Przestał mnie odwiedzać w snach, podmieniony przez Wierę, a jej pełne wyrzutów spojrzenie - nigdy nic nie mówiła - było jeszcze gorsze.
Chłód tamtego miejsca otrzeźwił mnie.
- Po co mnie tu przywiozłeś? - spytałem.
- Opisując seryjnego, u siebie w domu, nazwałeś go laleczką, więc kiedy zobaczyłem Kamińskiego u Grosterówny, dotarło w końcu do mnie, że ty naprawdę wiedziałeś, jak on wyglądał. Nie znałeś go wcześniej, nie mogłeś widzieć, stąd wniosek...
- Że nie kłamałem, tak?
- Potrafisz to zrobić raz jeszcze?
- Zrobić, co?
Kulka ściągnął prześcieradło z jednego z denatów. Jego twarz była jedną wielką miazgą. Po siwiźnie na skroniach i klatce piersiowej, po zwiotczałej skórze w miejscach, gdzie nie wystąpiły brunatne wybroczyny, uznałem, że mógł mieć około sześćdziesiątki.
- To Jakub Anderman, prezes Polskiego Związku Baseballu i niedoszły kandydat na ministra sportu. Kręcą się wokół tego zabójstwa padlinożercy ze wszystkich mediów, a Prokurator Generalny żąda natychmiastowego zamknięcia sprawy...
- Czego ode mnie chcesz?
- Jeżeli masz ten dar, jeżeli udałoby ci się zobaczyć kto...
- Nie chcę tego robić!
- Mógłbyś pomóc.
- I co ci to da?! Nawet, jeżeli coś zobaczę, co ci to da?
- Znaleźliśmy mnóstwo śladów: pojedyncze włosy, fragmenty złuszczonej skóry, ślady krwi, obcej krwi...
- No to jesteś w domu.
- Tropy prowadzą w niedobre, z politycznego punktu widzenia, rejony, a żeby coś porównać, najpierw muszę pobrać próbki. Co, jeżeli się pomylę, jeżeli uderzę do niewłaściwej osoby?
- A skąd masz pewność, że ja ci dam właściwą osobę?
- Powiedz mi, kto to jest.
Było mi zimno, byłem zmęczony i osłabiony tygodniowym piciem. Chciałem, żeby dał mi święty spokój. Uznałem, że najszybciej pozbędę się go, spełniając prośbę. Oczywiście nie miałem najmniejszego pojęcia, czy coś w ogóle się wydarzy, ale chciałem mieć to wreszcie za sobą. Przez chwilę zastanawiałem się od czego zacząć: wziąć go za rękę, dotknąć jego głowy, a jeżeli dotknąć to jak, palcem, całą dłonią? W końcu położyłem dłoń na jego czole. Było zdumiewająco twarde i nieprzyjemne w dotyku, jakby wykonane z jakiegoś nieziemskiego materiału. A potem wszystko wokół mnie zawirowało. Coś usiadło mi na piersiach. Nie mogłem złapać powietrza, zacząłem się dusić. Przed nic niewidzącymi oczami pojawiły się białe plamy, które błyskawicznie powiększały się, formując ostatecznie obraz jakiegoś ciemnego, brudnego pomieszczenia, wyglądającego na piwnicę. Ktoś wyciągnął knebel z moich ust. Złapałem pierwszy głębszy haust powietrza, a potem rozkaszlałem się. W piwnicy było duszno, nigdzie nie zauważyłem śladu okna. Jedynym źródłem mizernego światła była wisząca mi nad głową poplamiona i zakurzona żarówka, najwyżej czterdziestowatowa. Światła miałem jednak wystarczająco dużo, żeby rozpoznać twarz oprawcy. Nie mogłem przypomnieć sobie jego nazwiska, ale tę ponurą gębę znałem z telewizji.
- Gdzie on jest? - zahuczał do mojego ucha.
- Proszę cię, nie rób mi krzywdy - wydostało się z moich ust, na co natychmiastową reakcją był cios w ucho. Zabolało jak diabli. Musiał mieć na ręku kastet. Miałem wrażenie, że coś z ucha wycieka.
- Gdzie on jest?!
- Błagam cię, Roman, ja nie mam z tym nic wspólnego.
Roman nie uwierzył, a swoją niewiarę zaakcentował ciosem w drugie ucho. Coś chrupnęło. Ostra szpila wbiła się prosto w mózg, a potem przestałem widzieć na prawe oko. Wyłem. Z oczu pociekły mi łzy.
- Zamknij się, cioto!
Gryzłem wargi, ale nie mogłem stłumić tego pełnego przerażenia zawodzenia, które dobiegało gdzieś z wnętrza organizmu. Przed jedynym widzącym okiem błysnął nóż. Jego czubek omal dźgnął gałkę oczną, a potem rozciął skórę na kości jarzmowej. Zapiekło, jakby był namoczony w soli.
- Gdzie on jest?
Zastanawiałem się, czy Romek po prostu nie oszalał. Dźgnął mnie nożem w policzek, uchyliłem się. Pchnął. Poczułem czubek noża na języku. Popuściłem w spodnie.
- Gadaj, pojebańcu!
- Ja, ja, jaaa nieee wieeem! - zawyłem i zacząłem szarpać się w więzach. - Wypuść mnie, wypuść, wyyypuść! Na pomoc!!!
Cios prosto w nos zmiótł mnie z krzesła. Uderzyłem głową o betonową podłogę i... znalazłem się w kostnicy. Sięgnąłem ręką do tyłu głowy, lecz nie znalazłem śladów krwi.
- Widziałeś go? - Kulka nawet nie ukrywał podekscytowania.
Czułem narastające łupanie w czaszce - nie był to efekt „podglądania” tylko pojawiającego się kaca. Chciałem się napić i na szczęście byłem na taką okoliczność wyposażony. Całkiem zapobiegliwy ze mnie sukinsyn. Wyciągnąłem piersiówkę z gorzką żołądkową i pociągnąłem spory łyk.
- Grzesiek, kurwa, powiedzże wreszcie!
Rozkoszne ciepło popłynęło żyłami i w kostnicy zrobiło się przytulniej. Nawet to żarowe światło, w którym żywi wyglądali jak trupy nabrało cieplejszych odcieni.
- Katował go ten ponury Roman, zapomniałem jego nazwiska. No, ten z Legionu Patriotów...
- No, pierdolisz, Wiertło?! Roman Wiertło?!
Skinąłem głową.
- Pojebało się pokurwieńcom w tych łbach - mruczał Kulka, patrząc na skamieniałe oblicze Andermana. - A powiedz mi, widziałeś narzędzie zbrodni? Możesz opisać ten nóż, bo to był nóż, prawda?
Przyznaję, że miałem ochotę skłamać. Kto wie, jak potoczyłyby się moje losy w policji, gdybym skłamał, być może pracowałbym tam dalej, a tak...
- Nie wiem. Nie widziałem zabójstwa. Wiertło napieprzał Andermana kastetem, cały czas o kogoś pytając, aż ten stracił przytomność.
Kulka zmarszczył czoło. Zawsze to robił, sięgając do zakamarków pamięci.
- O dzieciaka?
- Nie wiem, nie sprecyzował tego. Pewnie myślał, że Anderman wie, o kogo chodzi.
Kulka nie spuszczał ze mnie wzroku. Można było wyczytać w nim wszystko; wiedziałem, że usłyszę to, czego nie chciałem usłyszeć.
- Spróbuj raz jeszcze.
- Kulka, stary, nie chcę.
- Grzesiu, ostatni raz. Może coś więcej zobaczysz, co?
- Kurwa, Kulka, nie chcę tego robić, rozumiesz? Myślisz, że to takie przyjemne być bitym, ciętym, katowanym, a na koniec pewnie zarżniętym?
- No, ale to przecież nie ty.
- A co za różnica? Ja to wszystko fizycznie odczuwam, rozumiesz? Fizycznie!
- Przecież to siedzi tylko w twojej głowie.
Gadał ślepy z głuchym o balecie.
- Ostatni raz i dam ci spokój, obiecuję, a potem zawiozę do domu.
Pociągnąłem z piersiówki jeszcze jeden łyk, a potem z żalem patrzyłem, jak osusza ją Kulka. Westchnąłem, zaszedłem nieboszczyka od głowy i dotknąłem go obiema rękami. Czarny wir wchłonął mnie i wypluł w tej samej piwnicy. Tym razem wisiałem głową w dół i wrzeszczałem rozpaczliwie. Przenikliwy ból kąsał moje podbrzusze. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem, że wiszę bez spodni, a cały brzuch zalany mam krwią. Zacząłem domyślać się, skąd ta krew, gdy Roman Wiertło skrócił te domysły, pokazując mi trzymany w ręku ochłap. Kulka nie powiedział mi, że Anderman został wykastrowany. Domyślił się, że na pewno nie zgodziłbym się na „podglądanie”. Ból rozrywał mnie na strzępy, ale jeszcze gorsze okazały się myśli i wspomnienia Andermana, wolałbym ich nigdy nie oglądać. Czy wśród wielości tych nieszczęsnych twarzy znalazł się dzieciak Wiertła, nie miałem wtedy pojęcia. Żal pomieszany z wściekłością i desperacją wypełnił moje, Andermana oczy furią.
- Pierdoliłem go aż furczało, słyszysz, palancie? Aż pojękiwał z rozkoszy i prosił o więcej!
Pierwszych dwóch ciosów nawet nie poczułem, dopiero przy trzecim czy czwartym odniosłem wrażenie, jakby ktoś miażdżył mi klatkę piersiową. Anderman śmiał się diabelsko, Wiertło zadawał kolejne ciosy. Zaczynało mi ciemnieć przed oczami. Nasze krzyki zamieniły się w mordercze, pełne znoju posapywanie. Zabijanie zawsze było ciężką harówą.
* * *
Kulce wystarczyło mojej opowieści. Nie wystarczyło jej prokuratorowi. Stary Lis zabił śmiechem opowieści o moich wizjach i zarządził umorzenie sprawy. Romanowi Wiertło nie zadano nawet jednego pytania.
Gorzej było ze mną. Przez kolejny miesiąc nie potrafiłem pozbyć się koszmarów. Wspomnienia Andermana były niczym diabelski wirus. Nurzałem się w rozpuście, o której jak najszybciej chciałem zapomnieć. Przed moimi oczami przewijały się całe tabuny dzieci, a pomiędzy nimi był i mały Wiertło. Każda pobudka przynosiła niesmak i chęć jak najszybszego zapomnienia o wszystkim. Chciałem pozbyć się tych wspomnień, wyrzygać je raz, a dobrze, ale rzygałem jedynie wódą. Piłem do nieprzytomności, bo wtedy nie śniłem, albo o tym nie pamiętałem. Zerwany film był moim ratunkiem. Ale alkohol czasem się kończył. No i musiałem jeszcze chodzić do roboty. Kulka zajęty swoją walką z wiatrakami nawet nie zauważył, jak się staczam. Zauważyli inni. Brali to na karb mojej rozpaczy po stracie Wiery. Nie wiedzieli, że akurat myśli o Wierze przynosiły mi ulgę - do czasu. Od kiedy zaczęła pojawiać się w moich koszmarach jako współtowarzyszka brzydkich zabaw, przestałem i o niej rozmyślać. Najchętniej przestałbym myśleć w ogóle.
W końcu pojawiły się upomnienia, potem nagany za uchybianie obowiązkom służbowym, z których najmniejszym było nieprzyjście do pracy. Gorzej, gdy jechałem na sprawę pijany jak bela. Wywalono mnie z roboty po tym, jak postrzeliłem przypadkowego przechodnia podczas pogoni za sprawcą napadu. Postrzały przypadkowych osób zdarzają się, ale gdy strzelający policjant ma 1,8 promila alkoholu we krwi, sprawa jest nie do obrony.
* * *
Drugi policjant wrócił po piętnastu minutach. Zaraz za nim pojawili się niedoszli klienci sklepu. Gdy już sobie poszli, odszukał mnie kierownik Waldek.
- Jesteś tu po to, żeby do takich sytuacji nie dopuszczać - opieprzał mnie.
- Myślałem, że żeby przeciwdziałać kradzieżom - odciąłem się, zupełnie nie wiem, po co.
- I to także nie wychodzi ci najlepiej. W tym miesiącu możesz pożegnać się z premią - dorzucił na odchodnym. Ostatni raz dostałem premię, gdy akurat był na urlopie. Pomyślałem, że teraz powinien pojawić się w sklepie Kulka, ze swoim nieodłącznym tekstem: „Nie sądzisz, że twoje zdolności marnują się tutaj? Rozejrzałem się nawet wokół siebie, ale tym razem pan komisarz był zajęty ważniejszymi sprawami, niż rozmowa z kolegą byłym policjantem.
* * *
Przed rynsztokiem uratował mnie brat Wiery. Nigdy za sobą nie przepadaliśmy i nie przepadamy do tej pory, ale gdy straciłem pracę w policji to właśnie kierownik Waldek wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Na pytanie, czy nie boi się zatrudnić pijaka, odparł, że i owszem, zawsze uważał mnie za palanta, ale nigdy za idiotę, więc na pewno nie zmarnuję takiej okazji. Poza tym Wiera z pewnością byłaby zaskoczona tym jego uczynkiem, a on zawsze uwielbiał ją zaskakiwać.
Świat bez alkoholu nie był ani lepszy, ani gorszy, dni jednak zdecydowanie wydłużyły się. Spałem krócej i nie traciłem już tyle czasu najpierw na walkę z kacem, a potem na pracę nad kacem. Próbowałem przypominać sobie wszystkie cudowne momenty spędzone z Wierą i zapisywać je w specjalnie w tym celu kupionym zeszycie.
Wiera była niezwykłą kobietą. Poznałem ją w kolejce metra sześć i pół roku wcześniej. Wracałem z roboty do domu, gdy na stacji Pole Mokotowskie weszła do wagonu. Moją uwagę zwrócił jej dość niezwykły strój. Wiera odziana była w najprawdziwsze sari. Była przyzwyczajona do tego, że ludzie gapili się na nią i nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Dlaczego odczuła akurat moje spojrzenie? Nie wiem. Uciekłem wzrokiem, ale ukradkiem nadal usiłowałem podpatrywać. Raz czy drugi uchwyciła to spojrzenie, a ja wymykałem się spłoszony, niczym nastolatek. Wysiadła na stacji Wilanowska, ja za nią. Odwróciła się nagle, tuż przy wejściu na schody.
- Może zaprosisz mnie na kawę, zamiast za mną łazić.
Była tancerką bharatanatyam i raz do roku jeździła do Indii doskonalić swój taniec. Czarowała mnie opowieściami z mitologii indyjskiej, zasypywała cytatami z Mahabharaty i Ramajany, i twierdziła, że jest szóstym wcieleniem Andhra Dewi, dewadasi, świątynnej tancerki z XIII wieku, ulubienicy wielkiego Nandikeśwary, autora traktatu poświęconego mudrom, czyli wymowie gestu i ekspresji jako przekaźnika uczuć i znaczeń w tańcu. Kierownik Waldek uważał ją za zdrowo szurniętą, ja za zjawiskową.
Ich matka zmarła, gdy Wiera kończyła liceum, a ojców, bo mieli różnych, nie znali. Podobno ojcem Wiery był Rosjanin stacjonujący w Warszawie przez jakiś czas - matka nie chciała z nim wyjechać, gdy przerzucali go gdzieś pod Władywostok - o ojcu Waldka nigdy nie wspominała.
Dla Wiery taniec był kategorią mistyczną i traktowała go jako wyraz swojej duchowości, ale nie była osobą przesadnie religijną. Nie modliła się do indyjskich ani żadnych innych bogów - chyba że za modlitwę uznać taniec - chociaż jak najbardziej wierzyła w reinkarnację, jako ścieżkę doskonalenia duszy. I wierzyła w istnienie demonów: rakszas, asurów, pisać, wetali oraz złych duchów: prętów, bhutów czy czureli. Próbowałem podśmiewać się z tych bajeczek, a ona zapewniała mnie, że kiedyś też tak myślała, ale to się zmieniło, gdy odnalazł ją jej zmarły gwałtowną śmiercią ojciec.
Nigdy nie byłem w Indiach. Zawsze jeździła tam sama - to było dla niej jak ładowanie akumulatorów. Wypuszczaliśmy się za to do różnych uroczych miejsc w Polsce. Pamiętam zapach mglistego listopada w drodze na Święty Krzyż, upalnego, suchego sierpnia przy podejściu na zamek Chojnik i przenikliwy wiatr na helskiej plaży, w środku stycznia. Wszędzie tam byliśmy razem i każde z tych wspomnień boleśnie uświadamiało mi stratę, jaką poniosłem.
Dzięki tym wszystkim prawdziwym wspomnieniom udało mi się w końcu dojść jako tako do ładu ze sobą.
* * *
Laleczka pojawił się w sklepie dwie godziny po opuszczeniu go przez policjantów. Towarzyszyła mu kobieta piękna pięknością nieziemską, anielską, bezcielesną i niedostępną zwykłemu śmiertelnikowi. Wszyscy ci ludzie, którzy chociaż na chwilę podnieśli głowy znad tych ton ciuchów, nie mogli już oderwać wzroku od tej oszałamiającej pary. Z piersi kilku osób wyrywały się pełne uwielbienia westchnienia. Ruch w sklepie zamarł, zastygł niczym owad uwięziony w kropli żywicy.
Stałem w przejściu, obok schodów ruchomych. Zatrzymali się przede mną. Kobieta trzymała w rękach jakąś bluzeczkę, sukienkę i dwie pary spodni. Miała oczy w kolorze turkusu, a jej biała, nieskażona najmniejszym znamieniem skóra zdawała się lśnić. Jej piękno bolało, doskonałość łabędziej szyi zapierała dech w piersi, a za te iskierki zainteresowania, ożywiające nieziemsko urokliwe oczy, można by zabić. Chyba tylko dlatego nie rzuciłem się od razu na jej towarzysza.
- Przepuścisz nas, glino? - spytał Laleczka Kamiński. Jakiś skurcz dopadł mojej szczęki. Z trudem wysyczałem:
- To twoja kolejna ofiara?
- To moja siostra.
W jej mistycznym półuśmiechu było coś okrutnego.
Bezwiednie, niczym jakaś kukła, zrobiłem krok w bok. Rodzeństwo minęło mnie, kierując się w stronę przebieralni. Emilia weszła do środka...
„Jestem Emilia”.
...a Laleczka zatrzymał się przed kotarą. Spojrzał jeszcze raz w moim kierunku. W jego oczach widziałem wyraźną drwinę. Pomyślałem, że wystarczyłby jeden ruch ręką, a potem jeden ruch palcem - gdyby tylko ochrona w sklepie nosiła broń. Powinienem był zadzwonić do Kulki, ale to coś, co gwałtownie poruszyło się w moich trzewiach nakazało mi załatwić sprawę samodzielnie.
* * *
Śniłem o śmierci Wiery. Przyciskałem jej lodowatą dłoń do mokrego od łez, rozpalonego gorączką policzka. Zamknąłem oczy. Tak bardzo pragnąłem, żeby czas się cofnął, żeby okrutny Bóg zwrócił mi Wierę, że aż poczułem współczującą dłoń delikatnie gładzącą mnie po głowie. Otworzyłem oczy pełen nadziei, ale ta umarła jeszcze szybciej, niż zdążyła się narodzić.
Nad moją żoną pochylał się Laleczka. Ich usta były złączone. Jakby się całowali, chociaż nie, to bardziej przypominało zmagania. Laleczka ze wszystkich sił usiłował oderwać się od jej ust. Gdy w końcu dokonał tego, dostrzegł mnie. Jego oczy zalśniły. Rzuciłem się na bydlaka, moje dłonie zacisnęły się na jego szyi, nie bronił się.
To nie był Laleczka. Patrzyłem na wybałuszone żelaznym uściskiem oczy Wiery. Nie było w nich strachu. Jej twarz przybrała odcień karmazynu, kiedy przerażony tym, co czynię puściłem ją. Patrzyła na mnie z wyraźnym wyrzutem.
Czemu nie dokończysz tego, co zacząłeś?
Odezwały się dzwony, kościelne, żałobne. Ich dźwięk świdrował mi uszy aż do bólu.
Obudziłem się. Nieprzytomnym wzrokiem potoczyłem wokół, gdy gdzieś spode mnie, jak z otchłani piekieł odezwał się dzwonek telefonu. Schyliłem się i znalazłem aparat telefoniczny na podłodze, pod łóżkiem. Podniosłem słuchawkę.
- Przyjedź tu natychmiast! - Głos Kulki był zniekształcony zakłóceniami, ale rozpoznawalny. Nie mógłbym pomylić go z żadnym innym głosem.
- Gdzie?
- Figowa 7.
- Figowa 7?!
- Figowa 7. Wiesz, gdzie to jest?
Domy w tej okolicy były albo szare i brzydkie, albo nieco bardziej kolorowe, za to kiczowate, jak zrobione z klocków lego dla lalki Barbie. Dom przy Figowej 7 był z innej bajki, wyróżniał się smakiem, klasą i z całą pewnością ceną. Przypominał mi te domy, które kilka lat temu widziałem na przedmieściach Hagi, gdy przez parę dni gościliśmy tam z Wierą u znajomych. Był widny, z ogromnymi oknami i wielkim tarasem.
Tu mieszkam, powiedziała do mnie Emilia, kiedy stanęliśmy przed furtką z kutej stali, posyłając mi uśmiech, od którego twardniała męskość. Wejdziesz?
- Tak.
- To czekam - powiedział Kulka i rozłączył się. Odłożyłem słuchawkę i nagle dostrzegłem ślad krwi na wierzchu lewej dłoni. Zacząłem ją uważnie studiować, a potem to samo uczyniłem z prawą dłonią. Moje włosy uniosły się do góry w niemym horrorze, a wzdłuż kręgosłupa zaczął płynąć prąd o coraz wyższym natężeniu. Przyjrzałem się swojemu ubraniu. Miałem na sobie podartą koszulę ze śladami krwi i brudne dżinsy, na których krew wymieszana była z błotem.
Gdzieś w samym środku ciała rodził się cichy skowyt. Starałem się zdusić go, głęboko oddychając. Zacisnąłem oczy, błagając Boga, żeby to był tylko sen, lecz gdy otwarłem je ponownie prośba została odrzucona.
Rozebrałem się do naga i pognałem pod prysznic. Woda parzyła skórę, a ja szorowałem ją szczotką aż do krwi, mojej własnej krwi. Potem puściłem lodowaty strumień, który miał ochłodzić rozgorączkowany umysł. Gdy zacząłem szczękać zębami, wyszedłem z łazienki. W głowie miałem pustkę, dzięki której udawało mi się przez czas jakiś utrzymywać stan chwilowej, chwiejnej równowagi. Działać, nie myśleć. Przyniosłem z kuchni plastikowy worek na śmieci, zapakowałem do niego zakrwawione ubranie, a potem narzuciłem na siebie to, co miałem pod ręką i wyszedłem. Poszedłem z tym workiem na sąsiednie osiedle, gdzie nie ogrodzili jeszcze swoich pojemników na śmieci i wepchnąłem go głęboko pod stertę podobnych mu, plastikowych pakunków wysypujących się z jednego z kontenerów. Wróciłem do domu, padłem na łóżko i próbowałem poszukać snu. Telefon dzwonił jeszcze dwa razy, ale nie podnosiłem słuchawki.
* * *
- Łukasz miał rację - powiedziała do mnie niespodziewanie, gdzieś spoza moich pleców. Odwróciłem się, a w moje nozdrza uderzył zapach szałwi i lawendy, z odrobiną czegoś słodko-mdlącego. Jej ognisto-rude włosy zdawały się płonąć. - Jestem Emilia.
Moje oczy powędrowały gdzieś za jej plecy. Do przebieralni potworzyły się długie kolejki.
- Mierzy spodnie. Trzy pary, dałam mu też kilka koszulek...
- Czego chcesz?
Uśmiechnęła się.
- Masz coś, co nie należy do ciebie. Nagę.
- Nagę?!
- Ostatni podarunek od twojej żony.
- Co to znaczy? O czym ty mówisz?
- Zabrała go Łukaszowi, a potem pozwoliła ci zobaczyć swoją śmierć. Nie powinna była tego robić. Oddaj mi go.
- Co?!
- Oddaj mi nagę. Nie jest twój, nawet nie wiesz, co z nim zrobić, jak się nim posłużyć. Zrujnuje cię tylko. Oddaj go, póki nie jest za późno. Oddaj go, póki jeszcze wiesz, kim jesteś.
Milczałem. Bałem się jej, bałem się tego, co mówiła, a jednocześnie jej pożądałem. Coś mnie do niej przyciągało. Obserwowała mnie w skupieniu, niczym kot ofiarę. Nagle zrobiła ten jeden dzielący nas krok i wpiła się swoimi ustami w moje. Zakręciło mi się w głowie.
* * *
Zegarek wskazywał szóstą. Panika powoli odradzała się, była tuż pod skórą. Postanowiłem wyjść wcześniej do pracy i połazić trochę po mieście. Bezmyślne gapienie się na ludzi spieszących za tylko im wiadomymi sprawami zawsze mnie uspokajało, redukowało moje istnienie do samych oczu.
Kulka nie odpuścił. Miałem już klucze w dłoniach, gdy zadzwonił do drzwi. Wszedł, nim zdążyłem zaprotestować.
- Nie namawiaj mnie do tego. Pamiętasz, co było pół roku temu? Pamiętasz, jak podglądałem Andermana? Od tego można zwariować. To jest... złe, stary, rozumiesz? Ja nie mam ochoty oglądać żadnych trupów. Poza tym nie pracuję już w policji, pamiętasz? I muszę iść do mojej nowej pracy, więc teraz żegnam i do widzenia, i daj mi wreszcie święty spokój!
Patrzył na mnie, przez chwilę nic nie mówiąc. Poczułem chłód w okolicy kręgosłupa.
- Musisz ze mną pojechać.
- Za chwilę zaczynam zmianę.
- Laleczka Kamiński nie żyje.
* * *
Leżeliśmy w wielkim łożu, zajmującym niemal pół sypialni, a Laleczka wykrwawiał się pod nami na śmierć. Nie byliśmy nadzy. Ja nigdy nie widziałem nagości Emilii, a ona nigdy nie zamierzała obnażyć się przede mną. Leżeliśmy w ubraniach. Moje było podarte i ubabrane krwią Laleczki, jej czyste, świeże i pachnące niewinnością. Laleczka umierał w ciszy przerywanej jedynie naszą, moją i Emilii, rozmową. Bronił się tylko na początku - to wtedy podarł moją koszulę i zostawił ślady swoich paznokci na moich ramionach - lecz kiedy do sypialni weszła Emilia, przestał. Nie wiem, co takiego zrobiła, czy pokazała mu jakiś gest, czy tylko na niego spojrzała. Przestał się bronić. Pozwolił sobie przeciąć gardło nożem. Nie spuszczał z niej wzroku, a potem, kiedy w jego oczach pojawiła się mgła, osunął się lekko na podłogę, po czym wczołgał się pod łóżko, jakby wracał do ciemności, z której wykluł się dwadzieścia kilka lat temu.
- Co teraz czujesz? - spytała.
- Spokój. I coś jeszcze, ale nie potrafię tego określić. Jakbym był w środku wydrążony, obumarły...
- Pustkę?
- Tak, pustkę.
- Spij teraz.
* * *
Ciało było ukryte pod łóżkiem w sypialni na piętrze. Nawet po śmierci z jego ust nie zniknął ten mdławy uśmieszek, stał się nawet jeszcze bardziej irytujący, jakby jego ostatnią wolą było zakomunikować mi: masz, co chciałeś. W zaciśniętej dłoni ściskał kawałek jakiegoś materiału, koszuli. Wiedziałem, czyja to koszula i mogłem domyślić się, ślady czyjej krwi znajdą się pod jego paznokciami.
Swędziały mnie ramiona. Uczucie pustki było wszechogarniające. Nie odczuwałem żadnej satysfakcji, że sprawiedliwości stało się zadość, nie czułem ulgi, nie czułem żalu ani smutku. Nie czułem nic.
- Nie chcesz go podejrzeć? - spytał Kulka.
- Po co? Czy uwierzysz, że powiem ci prawdę?
Pokiwał głową i po chwili milczenia zapytał:
- Zrobiłeś to? Zabiłeś gnoja?
- Dlaczego miałbym sam siebie oskarżać? Zabiłem, nie zabiłem. Najważniejsze, że sukinsyn nie żyje. Nikogo już nie skrzywdzi.
- Co robiłeś przedwczoraj, osiemnastego, między szóstą po południu a północą?
- Osiemnastego? Nie wiem. Do ósmej na pewno byłem w pracy, a potem... Nie pamiętam. Nie wiem.
- Nie ułatwiasz mi zadania.
- Podglądałem Pawlicką, ale to było już po północy. Nie powinieneś był pozwolić mi jej podglądać.
- Skąd wiesz o Pawlickiej?
- Skąd wiem o Pawlickiej?! Nie rozumiem?! Przecież wyciągnąłeś mnie z łóżka i zawiozłeś do niej do domu...
- Nic takiego nie miało miejsca - mówił, przypatrując mi się z nachmurzonym obliczem.
- Co ty pieprzysz, Kulka?! Kazałeś mi ją podglądać!
W oczach miał jakieś dziwne, pełne tajonej złości błyski. W końcu machnął ręką w stronę policyjnego fotografa.
- Jasiu, czy widziałeś Grześka u Pawlickiej, dwa dni temu?
Jasiu Kalicki pokręcił przecząco głową i wrócił do pstrykania zdjęć.
- A może mam spytać Protasiewicza albo Lubelskiego? Tadek, widziałeś Grześka u Pawlickiej, no wiesz, tej z Kredytowej?
- Nie - zaprzeczył Lubelski, a ja odniosłem wrażenie, że patrzy na mnie wyjątkowo złośliwie. Nigdy za sobą nie przepadaliśmy, a gdy wyrzucano mnie ze służby powiedział, że powinni byli to zrobić dużo wcześniej.
- Czemu to robicie? To jakaś próba, tak? Podglądałem Pawlicką i widziałem Laleczkę. Powiedziałeś mi, że właśnie uciekł z więzienia i że może być w to zamieszany jego stary.
- Jego stary?! Kogo masz na myśli?
- No, Święty Antoni, stary Kamiński, ten z Nowego Ładu. Pawlicka znalazła jakieś dowody na jego machlojki, więc postanowił ją sprzątnąć przy pomocy synka, psychopaty, któremu pomógł uciec z więzienia.
Kulka wyglądał na bezradnego. Nie wiedział, co zrobić z rękami: czy schować je do kieszeni, czy podrapać się nimi po głowie.
- Wkręcasz mnie, nie? Zaczynasz świrować czubka, żeby ci się upiekło, przyznaj się?
Moje wnętrzności wykonały dziwną woltę. Myślałem, że za chwilę zwymiotuję, ale na szczęście udało mi się tego uniknąć. Coś tam w środku nadal się poruszało. Serce biło mi tak gwałtownie, że słyszałem szum krwi w uszach. Kulka kontynuował:
- Nic mi nie wiadomo na temat rodziców Laleczki Kamińskiego, a już na pewno ten kutas Antoni Maria Kamiński nie jest jego starym, to po pierwsze. Po drugie Laleczka nie mógł zabić Pawlickiej z prostego powodu: sam już nie żył.
- Co ty pieprzysz, przecież go zaledwie wczoraj widziałem!
- Tylko na niego spójrz. Czy tak wygląda parogodzinny trup? Czy tak śmierdzi?
Z faktami trudno jest dyskutować, a kilkudniowy trup, czekający na swojego odkrywcę w środku lata, przy temperaturze nawet w nocy niespadającej poniżej dwudziestu stopni, znacznie różni się od świeżego nieboszczyka.
- To kto przyszedł do mnie wczoraj?
- Może sobie to wszystko wymyśliłeś?
* * *
Emilia oderwała wargi od moich ust i uśmiechnęła się szeroko.
- Już, dziękuję. Prawda, że nie bolało?
Nie było w niej nic atrakcyjnego. Pospolita twarz z prostackim makijażem i ufarbowanymi na rudo włosami. Co takiego widział w niej Laleczka? Co takiego widziałem w niej ja, jeszcze przed chwilą? Tylko oczy, oczy pozostały niepokojące. Gdy się w nie patrzyło, aż dreszcz przechodził po krzyżu, aż zaczynało brakować powietrza. Stałem tak i nie mogłem wykonać najmniejszego wdechu, jakby ktoś odłączył mi wszystkie mięśnie. A Emilia przyglądała mi się badawczo. Moja twarz nabierała coraz intensywniejszego, sino-czerwonego koloru, moje oczy wyłaziły na wierzch, nawet mój język opuścił wilgotną jamę ust i wybrał się na poszukiwanie atomów tlenu. Przed moimi oczami zatrzepotały czarne motyle. Odgłosy sklepu docierały do mnie odległym echem. Robiło się coraz ciszej, coraz przytulniej, coraz spokojniej. Płuca przestały boleć, ktoś nagle je zabrał. Było mi dobrze. Na granicy postrzegania zauważyłem uśmiechającą się do mnie Wierę. Obróciłem głowę w tamtą stronę, żeby ją lepiej zobaczyć, wyraźniej, a wtedy... ze zdwojoną intensywnością uderzył we mnie lepki, dudniący muzyką harmider sklepu. Aż zachwiałem się na nogach.
- Co ty robisz?! Bawisz się nim?
Mogłem już oddychać. Pomiędzy mną i Emilią pojawił się Laleczka.
- Czy nawet na chwilę nie mogę spuścić cię z oka?
Opuściła grzecznie oczy, jak mała dziewczynka. To była tylko gra, pozór.
- Jest dobry, odpowiedni - powiedziała nieco tajemniczo.
- Do czego? Ach, dajże spokój. Zobacz, jaki jest brzydki.
- Mnie się podoba.
Złapałem głębszy haust powietrza i przestało kręcić mi się w głowie. Nadal jednak byłem jak zaczadzony.
- Odebrałaś mu go.
- Tak.
- W całości?
- Strasznie wrósł w niego.
- Wrósł.
- Jakby był dla niego stworzony, podobnie jak dla ciebie, a może nawet...
- Nawet co?
- Może nawet bardziej niż dla ciebie. Powinieneś...
- Nie. Przecież to jest wykończony alkoholem wrak.
- Nie przesadzaj.
- Czy wiesz, w jakim stanie jest jego wątroba? Daj spokój. A mózg? On nie przestaje świrować. Już nie wie, co jest prawdą, a co nie, co jawą, a co snem.
Zrobiło mi się niedobrze. Ledwie powstrzymałem się, żeby nie zwymiotować prosto na buty Laleczki. Skurcze żołądka powoli ustawały, a wtedy z nosa poszła mi krew. Emilia była na to przygotowana. Podała mi wyciągniętą nie wiadomo skąd chusteczkę. Pomyślałem, że krwawiący z nosa ochroniarz musi stanowić żałosny widok.
- Nie przejmuj się, to tylko reakcja organizmu. Przejdzie ci.
- Oddaj mi go! - powiedział nagle Laleczka.
- Teraz, tutaj?!
- Tak, teraz.
- Nie możesz się jeszcze przez chwilę powstrzymać?
- Powstrzymywałem się wystarczająco długo. Dawaj!
Wzruszyła ramionami. Zbliżyła się do Laleczki i wpiła w jego usta tak, jak wcześniej w moje. Nie, nie wpiła - z boku widziałem to wyraźnie - pomiędzy ich ustami pozostał odstęp grubości dwóch palców. Jej wargi rozchyliły się nienaturalnie szeroko, a spomiędzy nich wysunął łeb obrzydliwy, w kolorze ugry, wielosegmentowy, oblepiony śluzem i śliną robal. Wił się przez chwilę, jakby chciał połaskotać jej wargi, a potem dotknął warg Laleczki. Nagle zasyczał, nieprzyjemnie, przenikliwie, po czym zwinął się, wyprostował i uderzył. Laleczka krzyknął i odskoczył. Jego postrzępione, poszarpane, na wpół odgryzione wargi krwawiły.
Ponownie zrobiło mi się niedobrze, lecz nim zwymiotowałem, robal obrócił swój ohydny łeb w moją stronę. Żelazna rękawica przestała pastwić się nad moim żołądkiem i chwyciła mnie za gardło.
Robal wysunął długi i cienki jęzor, którego koniuszek leciutko drgał. W mgnieniu oka zaczął łaskotać mnie po wargach. Stałem jak sparaliżowany, a giętki, wijący język przenikał pomiędzy moimi zaciśniętymi wargami. Nagle błysk, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w twarz. Poleciałem na ziemię. Coś rozsadziło mi przełyk, załopotało w klatce piersiowej i zagłębiło się we wnętrznościach. Ciepło rozlało się po moim brzuchu. I horror. I makabra odbierająca resztki zmysłów.
Zerwałem się na równe nogi i rozkaszlałem okrutnie. Wsadziłem nawet dwa palce w przełyk, by pozbyć się tej wielosegmentowej ohydy, ale moje ciało zawiodło mnie. Nie potrafiłem zwymiotować.
Emilia śmiała się, widząc moją minę. Jej uroda ponownie oszołomiła mnie, a strach gdzieś odpłynął.
- Ty ruda zdziro, ugryzłaś mnie! Zobacz, co zrobiłaś! - wrzasnął Laleczka Kamiński. Z ust ciekła mu krew, a pokąsane, poszarpane, do połowy zjedzone wargi nie były w stanie osłonić jego zębów. Trudno go było w tej sytuacji nazywać Laleczką.
Emilia wypluła coś z ust.
Wokół nas zrobiło się zbiegowisko. Ktoś krzyknął, że trzeba wezwać lekarza, ktoś inny, że policję.
- Chodźmy do biura - powiedziałem. - Znajdziemy jakąś apteczkę...
- W dupie mam twoją apteczkę! - wrzeszczał Laleczka. - Chcę to, co należy do mnie. - Wyglądał teraz jak postać z kiepskiego horroru, ale to, co trzymał w ręku nie było już ani trochę zabawne. Taki sam model pistoletu zdałem kilka miesięcy wcześniej, odchodząc z policji. Kilka razy mierzyłem z niego do kogoś, ale jeszcze nigdy sam nie znalazłem się po drugiej stronie muszki. Świat z tej perspektywy nie wygląda dobrze, szczególnie gdy na wprost ciebie stoi rozwścieczony psychopata.
- Zabierz mu go i oddaj mi!
- On nie chce do ciebie wrócić, sam widziałeś.
Coś poruszyło się w moim brzuchu.
- Dobrze się zastanów - wysyczał Laleczka, mrużąc oczy. - Wiem, że potrafisz zmusić go do uległości.
Sklep wyludniał się szybciej niż klasa podstawówki po dzwonku na przerwę. Zastanawiałem się jak szybko pojawi się policja.
- Spójrz w lusterko, głupcze. Co zrobisz z taką gębą?
Wyraźnie usłyszałem jak zazgrzytał zębami.
- Zaplanowałaś to sobie już wcześniej, tak?
- Nie popadaj w paranoję.
Laleczka strzelił. Kula ugodziła Emilię w brzuch. Nie spodziewała się tego. Była tak przekonana o swojej przewadze nad Laleczką, o swojej nad nim władzy, że kompletnie się tego nie spodziewała. Ta myśl zaświtała mi w głowie w tym samym ułamku sekundy, w którym kula rozszarpała jej śledzionę.
Skąd o tym wiedziałem? Coś ponownie poruszyło się w moim brzuchu.
- Coś ty zrobił, kretynie?! Popatrz, co narobiłeś! - krzyknęła, przyciskając ręce do brzucha, a potem patrząc na swoją własną krew. - Popatrz, co narobiłeś!
- Nie będziesz mi już potrzebna - wysyczał Laleczka z twarzą wykrzywioną nienawiścią i strzelił ponownie. Tym razem kula trafiła ją w twarz, prosto w usta, składając na nich śmiertelny pocałunek.
Laleczka zachichotał i przeniósł spojrzenie na mnie. Czułem, jak jeżą mi się włoski na karku, a szpila mrozu przeszywa mi lędźwie. Nawet obrzydliwy lokator moich wnętrzności zamarł.
Dwa strzały zlały się w jeden. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co się stało. Pistolet dymił z lufy, a ja nadal żyłem. W następnej ból odebrał mi siły. Nogi przestały mnie słuchać. Laleczka przestrzelił moje oba barki, paraliżując ręce. Usiadłem, ale nawet siedzenie wymagało zbyt wiele wysiłku. Zobaczyłem sufit. Uzmysłowiłem sobie nagle, że nigdy wcześniej nie oglądałem sufitu w Galerii Centrum.
Laleczka pochylał się nade mną, a uśmiech nie schodził mu z ust. Pochłaniające mnie oczy jaśniały czystym szaleństwem. Pistolet zamienił się w nóż o wąskim ostrzu i ostrym czubku.
- To potrwa tylko chwilkę i dam ci w końcu spokój - mówił. - Obiecuję, że nigdy więcej mnie nie zobaczysz - dodał i zachichotał. A potem wbił nóż w mój brzuch. Nic nie czułem. To jedynie senny koszmar, tłumaczyłem sobie. Za chwilę się obudzę i pójdę do roboty, przekonywałem się. Nie, ty jesteś w robocie, odparła moja druga, mniej podatna na racjonalne argumenty połowa.
- Gdzie jesteś, mój maleńki - mówił Laleczka. Ręce miał zanurzone w moich bebechach. Początkowo przekładał je tylko, przesuwał, podważał nożem, w końcu zniecierpliwiony zaczął wyciągać flaki na zewnątrz. - Gdzie jesteś, syneczku? Tatuś cię potrzebuje.
Coś zaczęło łaskotać mnie w przełyku, a potem utknęła tam jakaś ruchoma bryła. Chlusnąłem z ust ciemną, brudno-ziemistą krwią i rozkaszlałem się. Coś przemknęło przed moimi oczami. Laleczka zerwał się na nogi.
- Dokąd pędzisz? Tatuś cię potrzebuje.
Oczy zachodziły mi mgłą. Nie mogłem nic zrobić, wykonać najmniejszego gestu, powiedzieć jednego słowa. Byłem kompletnie bezsilny. Mogłem jedynie czekać na to, co nadchodziło. Na śmierć. W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że moje życie może zakończyć się w tak beznadziejny sposób.
* * *
Największym koszmarem Wiery były pręty, te nienawistne i pamiętliwe duchy przedwcześnie zmarłych, którym nie oddano rytualnej posługi. Nie wiem, jak miałaby wyglądać rytualna posługa w przypadku jej nieznanego ojca Rosjanina, ale Wiera była przekonana, że to właśnie jego wyniszczona i roztaczająca woń rozkładu postać nawiedza ją w największych koszmarach, prosząc o kubek wody, której nigdy nie udaje mu się wypić. Kubek najczęściej wypada jej z ręki i roztrzaskuje się, a woda błyskawicznie wsiąka w jeszcze bardziej spragnioną, wyschniętą ziemię w kolorze krwi. Ojciec często brał ją za rękę i podążali w upiornym korowodzie władcy śmierci Jamy na pola krwawych igraszek to w Afganistanie, to znów w Czeczenii; wszędzie tam, gdzie mógł pojawić się za życia i gdzie mógł to życie utracić. Wiera budziła się w środku nocy, mokra od potu, z zastygłym na ustach krzykiem. Czy jej ojciec chciał ją ostrzec przed nieuchronnie nadciągającą śmiercią? Przed czającym się w sypialni Laleczką? Przed oślizgłym, brudno-żółtym robalem?
To jest naga, demoniczna istota z otchłani Pętali, powiedziała Wiera. Wydawała mi się jeszcze piękniejsza niż zwykle, w odświętnym stroju dewadasi.
Czy kiedykolwiek wybaczysz mi?, spytałem zbolałym głosem.
Uśmiechnęła się, jakoś tak smutno, tajemniczo.
Jak mam wybaczyć ci coś, na co nie miałeś i nie masz najmniejszego wpływu?
Powinienem był wtedy wrócić...
Nie! Miało cię nie być i nie było cię. Tak być miało i tak było.
Zabierzesz mnie ze sobą?
Ten naga należy do czerwonowłosej. Strzeż się jej. To Manasa, stworzona z nasienia Siwy, by mamić takich jak ty.
Laleczka ją załatwił.
Nigdy nie wierz temu, co mówi Manasa, nie wierz temu, co widzisz, gdy jest przy tobie, nie wierz temu, co czujesz, dotykając jej. To mistrzyni iluzji, a ten naga jest jej narzędziem.
Chcesz mi powiedzieć, że wszystko to, co widziałem, to nieprawda? A ty? Ty jesteś prawdziwa, czy jesteś jedynie moim urojeniem?
Pozwól mi odejść. Przestań mnie zadręczać swoim... przywiązaniem. Śmierć jest końcem i jest początkiem. Jest przejściem. Pozwól mi przejść.
Poczułem łzy napływające mi do oczu, ale gdy próbowałem je obetrzeć, zorientowałem się, że jestem niematerialny, obecny jedynie myślą.
Co miałbym zrobić?
Przestań się wahać.
* * *
- Niczego nie wymyślałem. Mówię, jak było, co widziałem. Po co miałbym kłamać?
Kulka westchnął ciężko, a potem podrapał się po głowie, tym swoim charakterystycznym gestem mającym oznaczać zakłopotanie.
- Żeby uniknąć odpowiedzialności?
- Nie zrobiłem tego.
- Ciekawe, że wspomniałeś Pawlicką. Czy wiesz, że na ścianie w sypialni, gdzie ją znaleźliśmy, morderca zostawił napis? „Nie oglądaj się za siebie”, drukowanymi literami.
- Nie widziałem żadnego napisu.
- No widzisz, a w rzeczywistości on tam był. A Tadek Lubelski zauważył, że kulfony tego bandyty są równie koślawe jak twoje...
- Moje?!
- No. Wiem, że on ciebie nienawidzi, ale znasz mnie, sprawdzę nawet najbardziej idiotyczny trop. W archiwum jest trochę twoich raportów, dałem je grafologom razem ze zdjęciem napisu do porównania.
- I co ci powiedzieli, że to ja?
- Nie mam jeszcze wyników. Ale sprawdziliśmy za to próbkę krwi, bo ten napis, chyba żeby było śmieszniej, morderca wykonał krwią. Wyobraź sobie, to nie jest krew denatki, chociaż miał jej pod dostatkiem. Coś mnie podkusiło, żeby sprawdzić ją z krwią Laleczki. Taki jakiś instynkt. Znasz mnie, często nie mogę się powstrzymać, ale te moje intuicje czasami nie są znów takie głupie.
- I co, to krew Laleczki?
- No, dopiero teraz uzyskamy stuprocentową pewność, ale grupa zgadza się idealnie.
To dziwne, ale to pokrętne oskarżenie o kolejne morderstwo podziałało na mnie uspokajająco. Nie mogłem tylko dociec, w jakim celu Kulka to robi. Byliśmy kumplami, ba, lubiliśmy się, nie to co z Lubelskim, którego mógłbym podejrzewać o najgorsze, więc po co?
Kulka patrzył na mnie z wyraźnym zainteresowaniem. Chyba marzył o tym, żeby dostać się do mojej głowy i poznać moje prawdziwe myśli. Stary, gdybym tylko miał taką możliwość, natychmiast pozwoliłbym ci na to. Dałbyś mi w końcu święty spokój!
- A co z motywem, każde zabójstwo ma motyw? - zauważyłem.
- Laleczkę przemilczę, motyw jest oczywisty, prawda? Natomiast co do Pawlickiej, co powiesz na temat motywu finansowego?
- Że niby rozbój? Włamałem się do jej mieszkania, a ona mnie zdybała, więc ją zabiłem?
W dawnych czasach całkiem często prowadziliśmy tego rodzaju igraszki słowne, ale od kiedy Laleczka Kamiński pojawił się w moim życiu, wszystko się zmieniło.
- Nie, oczywiście, że nie.
- Zamieniam się w słuch.
- Spadek.
- Spadek?!
- Tak, spadek.
- Czyżby miała jakieś krwiożercze, pazerne na kasę dzieci? Nie mówiłeś mi.
- Nie, była bezdzietna. To ona otrzymała spadek, krewny z Australii, zdaje się stryj. Jakieś dwa i pół miliona dolarów, australijskich, ale to i tak kupa kasy.
- Fiu, fiu - gwizdnąłem i pomyślałem, że zaraz parsknę mu śmiechem w twarz. Kuriozalność tego wszystkiego była obezwładniająca.
- A druga w kolejce, to znaczy, gdyby Pawlicka nie dożyła tej szczęśliwej chwili, a nie dożyła, niestety, otóż druga w kolejce jest niejaka Emilia Złoczyńska. Czy to nazwisko coś ci mówi?
Wzruszyłem ramionami. Zachowanie obojętności przychodziło mi z coraz większym trudem. Byłem jakoś dziwnie pewien, że wiem, kogo ma na myśli. Kulka nie pozostawił mi żadnych wątpliwości, wyciągając z wewnętrznej kieszeni swojej nieśmiertelnej marynarki zdjęcie. Postać ze zdjęcia nie była aż tak oszałamiająca, jak ją zapamiętałem.
- Czy to jakaś krewna Pawlickiej?
- Nie powiedziała ci?
- Kto, niby ta ze zdjęcia?
- Widziano was wczoraj razem, w Galerii Centrum, w twojej pracy. Po tym, jak się rozstaliśmy. Nie zaprzeczaj...
- To w dalszym ciągu nie dowodzi, że ja to zrobiłem.
- A zeznanie pani Emilii?
- Jakie zeznanie?! - Coś poruszyło się w moim brzuchu, coś lepkiego i gorącego. Naga. Zatem Laleczka nie pozbawił mnie go. Ale przecież doskonale pamiętałem swój otwarty brzuch, swoje wnętrzności porozkładane na podłodze sklepu...
Podniosłem koszulę, nie było tam nawet śladu blizny.
- Co robisz?
Czy to wszystko, co mnie otaczało, co działo się wokół mnie, było jedynie iluzją stworzoną przez Emilię? Przez Manasę, poprawiłem się w myślach. Oszukała mnie wtedy, czy oszukiwała mnie teraz?
- Przekazano mi, że zrobiliście jakąś straszną scenę w Galerii. Podobno wrzaski słyszano w Pałacu Kultury.
Pamiętałem jedynie nóż Laleczki.
- Otóż pani Emilia odwiedziła wczoraj posterunek policji i zeznała, że jest daleką krewną...
- Skąd wiesz, że nie kłamie?
- Dotarliśmy do notariusza odpowiedzialnego za sprawę spadkową w Polsce, obejrzeliśmy ten testament, potwierdziliśmy tożsamość pani Złoczyńskiej. Wszystko się zgadza.
Naga zaczął się piąć do góry. Zrobiło mi się niedobrze.
- Muszę się napić - powiedziałem, a Kulka skinął głową na funkcjonariusza czającego się przez cały czas za moimi plecami. Tamten wrócił z wodą w ułamku sekundy. Wypiłem całą szklankę jednym haustem, lecz to niewiele pomogło. Naga coraz szybciej pokonywał przestrzeń dzielącą go od przełyku.
- Emilia Złoczyńska zeznała, że poznaliście się jakiś miesiąc temu...
- Kłamie - warknąłem.
Na czoło wystąpił mi pot.
- Co do tego, że się poznaliście, czy co do tego, że miesiąc temu?
Z trudem walczyłem z odruchem wymiotnym. Wysyczałem przez zaciśnięte zęby:
- Emilia Złoczyńska jest kłamczuchą.
- Emilia Złoczyńska zeznała, że poderwałeś ją jakiś miesiąc temu w metrze.
- W metrze?!
- Tak, w metrze.
- Bzdura.
- Powiedziała nawet, na jakiej stacji, na Wilanowskiej. Wyszła z pociągu, w którym przez cały czas się na nią gapiłeś, a ty za nią. Mówi, że spodobałeś jej się, więc to ona sama zaproponowała ci kawę.
- Skąd mogłaś to wiedzieć? - mruknąłem do siebie.
- Co?
- Dokładnie w ten właśnie sposób poznałem Wierę.
- No i co?
- Ona kłamie.
- Bardzo przypadliście sobie do gustu. Tak powiedziała. Namawiałeś ją, żeby przeprowadziła się do ciebie, ale wahała się. Złościłeś się. Mówiłeś, że gdy powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Uległa ci, jakiś tydzień temu. Ze szczęścia nosiłeś ją na rękach...
- Co za bzdury! Przecież byłeś u mnie dzisiaj. Czy tak wygląda mieszkanie, w którym mieszka kobieta?
- Wyniosła się od ciebie wczoraj, po tym, co zrobiłeś. Jest w stanie szoku. Nie patrz tak na mnie. Policyjny psychiatra to powiedział. Nie może darować sobie, że powiedziała ci o spadku. A ciebie jakby opętał jakiś demon, nie mogłeś przestać myśleć o tych pieniądzach...
- Tak powiedziała? Demon?
- Dwa dni temu nie wróciłeś na noc z pracy.
- Bo ściągnąłeś mnie do „podglądania”.
- Przestań wygadywać te bzdury! - krzyknął, wyprowadzony nagle z równowagi.
Zaległa ciężka cisza. Wydawało mi się, że trwa w nieskończoność. Gdy zaczął mówić ponownie, niemal szeptał:
- Pod paznokciami Pawlickiej znaleziono ślady skóry i krwi. Broniła się. Musiała podrapać napastnika.
Spojrzał mi prosto w oczy.
- Pokażesz mi ramiona?
- Kulka, stary, przecież nawet jeżeli założymy, że w tym co mówisz jest jakiś cień sensu, to co ja bym z tego miał? Przecież to jej pieniądze, nie moje!
- Weźmiemy od ciebie próbkę DNA i coś mi mówi, że to DNA będzie tożsame z DNA napastnika.
- Spadaj!
- Grzegorzu Sochacki, aresztuję cię pod zarzutem zabójstw: Janiny Pawlickiej i Łukasza Kamińskiego.
Poczułem chłód kajdanek zaciskających się na nadgarstkach, a potem zwymiotowałem. Brudnożółta breja wystrzeliła z moich ust i nosa prosto na Kulkę, niczym w pieprzonym „Egzorcyście”. Nieszczęsny glina zamarł, a ja myślałem, że utonę we własnej rzygowinie, że się nią udławię, że się uduszę, nie mogąc złapać oddechu. A wtedy...
* * *
Emilia oderwała swoje wargi od moich i odepchnęła mnie gwałtownie. Tym razem nie uśmiechała się do mnie szeroko, nie mówiła: „Już, dziękuję. Prawda, że nie bolało?”. Emilia była wyraźnie przestraszona, jakbym ją co najmniej napastował.
Nie było w niej niczego atrakcyjnego. Pospolita twarz z prostackim makijażem i ognistorudymi ufarbowanymi włosami. Co takiego widział w niej Laleczka? Co takiego widziałem w niej ja? Jej oczy, oczy, które wydawały mi się takie niepokojące, były zwyczajne, nie zielone, tylko szaro-nijakie. Strach minął.
Chciała uciec, lecz nie pozwoliłem jej na to. Złapałem ją za rękę, a gdy próbowała ją wyszarpać, uchwyciłem żelaznymi kleszczami jej szyję. Wargami niemal dotykałem ucha Emilii.
- Musisz na niego uważać - szeptałem.
- Na kogo?
- Na twojego chłoptasia, na Laleczkę. Może zabić, żeby tylko odebrać ci nagę.
- Proszę cię, puść mnie, bo zacznę krzyczeć.
Udawała mocno przestraszoną, ale wiedziałem, że to tylko gra. Była doskonałą aktorką: raz brzydką, innym znów razem ładną, raz władczą, innym razem przestraszoną i uległą jak teraz.
- Powiedz mi, po co on tutaj przylazł? Co chce przez to osiągnąć? Czy chce mnie sprowokować?
Zobaczyłem łzy w tych szarych oczach. Jej dolna warga zadrżała, a całym ciałem wstrząsał dygot. Słyszałem też łomot spłoszonego serca. Może ona naprawdę się bała?
- Zostaw ją!
Puściłem Emilię, a ta przylgnęła całym ciałem do Laleczki.
- Proszę cię, chodźmy stąd, słyszysz?!
Laleczka Kamiński przesunął dłonią po ognistych włosach z wyraźną czułością, a potem pocałował to blade czoło.
- Uspokój się - mówił do niej, ale patrzył prosto na mnie. - Zachciało ci się całować moją dziewczynę, pojebie?
- Łukasz, proszę cię - szeptała coraz bardziej przestraszona Emilia.
- Mówiłeś, że to twoja siostra.
- I co, myślisz, że jesteś zabawny? - warknął Laleczka i nim skończył mówić, jego prawy prosty wylądował na moim nosie, a nim zorientowałem się, co się dzieje, jego lewy sierpowy dogonił szybujące ciało. Błysnęło mi przed oczami, a potem obraz rozdwoił się. Tylko ból promieniujący ze złamanego nosa uratował mnie od utraty przytomności. To nie było klasyczne rozdwojenie się obrazu, bo dwa nakładające się na siebie obrazy zdecydowanie różniły się. Dwa strumienie świadomości atakowały jeden mózg w tym samym czasie. Czułem się, jakbym spał i czuwał jednocześnie.
* * *
Kiedy oderwałem wzrok od zwłok byłego szwagra musiałem zmierzyć się z pistoletem wycelowanym prosto w moją głowę.
- Och, Boże, czego ty jeszcze ode mnie chcesz? - wyrwało się z moich ust.
- Co z nim zrobiłeś? - spytała.
- Dostał to, na co zasłużył.
- Co zrobiłeś z nagą? Gdzie go ukryłeś, jak tego dokonałeś?
Zamknąłem oczy. Co miałem jej odpowiedzieć?
* * *
Przestań się wahać!
Moja kochana Wiera cały czas znajdowała się na granicy postrzegania, nawet wtedy, gdy miałem zamknięte oczy.
Wystarczyło jedynie nieznacznie przekręcić głowę, żeby ją zobaczyć, ale każde przekręcenie głowy powodowało przesunięcie się granicy pola widzenia i tak w kółko. Wyczuwałem jej obecność i niemal ją dostrzegałem, tylko „niemal”. Wiera nie opuszczała mnie, czy raczej to ja nie pozwalałem jej odejść. Męczyliśmy się w ten sposób oboje. Zrozum! Nie odwrócisz już tego.
- Proszę, poczekaj na mnie. Ja już do ciebie idę.
* * *
- Co powiedziałeś?
- Nadal tu jest, we mnie - odparłem, otwierając oczy.
- To niemożliwe. Sprawdzałam...
- Przecież go czuję w bebechach, aż mnie skręca - mówiłem i modliłem się w myślach: „Podejdź tu, proszę, nachyl się nade mną, spróbuj mi go odebrać”. Czułem pot na opuszkach palców kurczowo ściskających nóż, który wypadł Laleczce z martwej dłoni. Drugi, taki sam nóż tkwił w jego gardle. Nie próbowałem tego zrozumieć.
Emilia podeszła z dziwnie skręconą twarzą, jakby usiłowała wycisnąć na niej uśmiech, ale na przeszkodzie stawał jej własny sceptycyzm. Bardziej chciała niż wierzyła. Mnie było wszystko jedno, byle tylko znalazła się w zasięgu ręki.
Nachyliła się, lecz nim wyszarpałem nóż spod uda usłyszałem głos Kulki:
- Stój! Rzuć broń i odwróć się twarzą do mnie. Powoli.
W jej oczach błysnęło zdumienie. Trwało to ułamek sekundy, potem powrócił do nich spokój.
- Słuchaj, mierzę prosto w jego głowę. Ty strzelisz, ja zdążę pociągnąć za spust. Odrzucisz pistolet, daruję mu życie.
Cisza trwała krótką chwilę. Nie widziałem Kulki, bo Emilia zasłoniła mi cały świat. Usłyszałem stukot pistoletu uderzającego o ziemię.
- Kopnij go w moją stronę.
Służbowa tetetka zatrzymała się tuż obok mojej głowy. Emilia płynnym ruchem obróciła się w stronę Kulki. Byłem pewien, że go zastrzeli, widziałem to w jej oczach, ale nim skończyła obrót, padł strzał. Zachwiała się, pistolet wypadł jej z dłoni, a potem upadła twarzą obok mnie. Nie przypuszczałem, że Kulka jest aż tak dobrym strzelcem to raz, a dwa, nie sądziłem, że bez najmniejszych skrupułów i wahań zdecyduje się ją zastrzelić. Wlot po kuli znajdował się dokładnie nad jej nosem. Wypłynęło stamtąd niewiele krwi, ale z całą pewnością tył głowy musiał wyglądać znacznie gorzej.
Oczy Emilii pokryła nieprzezroczysta mgła. W ułamku sekundy zeszło ze mnie całe napięcie. Natychmiast zakręciło mi się w głowie.
* * *
Ogromny wąż o twarzy kobiety hipnotyzował wzrokiem pełnym okrucieństwa. Manasa wysunęła z ust rozdwojony język i uchwyciła mnie nim za gardło. Jej wściekłe syki wibrowały w całym moim ciele, rozlewając się falami bólu. Twarz koloru szafranu jaśniała wściekłością.
Zobacz, co narobiłeś, śmiertelniku!
Biedna Emilia uwolniła się od swojej demonicznej prześladowczyni, ale to nie przyniosło jej niczego dobrego. Ciało Emilii drgało, jakby dostała ataku febry, ale to nie febra była powodem tej drżączki, to małe, paskudne, czerwonookie stwory o sinej skórze pastwiły się nad jej nieszczęsnym ciałem. Ich ostre zęby rwały kawały mięsa i pożerały je z dziką łapczywością. Ich oślizgłe, wijące się niczym ramiona ośmiornicy jęzory zlizywały tryskającą z otwartych ran krew, chłeptały ją z widoczną, perwersyjną rozkoszą. Tuż obok stała nieszczęsna, na wpół przezroczysta dusza Emilii, załamując ręce nad swoim losem. I wtedy usłyszałem dźwięki skocznej melodii. Spoza moich pleców wynurzył się upiorny korowód władcy śmierci Jamy, na którego czele pląsała najpiękniejsza dewadasi, jaką kiedykolwiek przyszło mi oglądać, moja żona, Wiera. Jakaś koszmarna postać o dwóch głowach, jednej słonia, a drugiej lwa, wyskoczyła z korowodu i porwała Emilię, wciągając ją w tłum potępieńców. Teatrum Diaboli oddalało się pośród chrzęstu kości i obleśnych mlaskań.
Rozdwojony język Manasy dławił mój oddech. Ból odbierał świadomość, zasnuwał oczy mgłą. Czy mogła mnie zabić tutaj, w zaświatach? Co by się wtedy ze mną stało?
Jak ci się udało tego dokonać?
Cała moja dusza, jaźń, czy jakkolwiek nazwać to, co skupiało moje „ja”, wibrowało tym pytaniem. Nie tyle słyszałem, co czułem, albo wprost „wiedziałem” to pytanie, jakkolwiek pokrętnie by to nie zabrzmiało.
Dosyć, wystarczy!
Wężowe sploty Manasy były niczym wobec tego, co objawiło się przed nami. Ten potwór, przez brak lepszego porównania kojarzący mi się z gargantuicznym wężem, miał bardziej ludzkie niż wężowe oblicze, ale nie ludzkie w sensie podobieństwa fizycznego, tylko raczej pewnej aury, która go spowijała. Jego oczy z całą pewnością były nieludzkie.
Manasa zniknęła szybciej, niż zdążyłem pomyśleć. Nikt nie potrafił odmówić królowi nagów, Wasukiemu.
Kolejna fala przenikliwego bólu przywracała mnie do świadomości.
* * *
Widziałem teraz sufit Galerii Centrum. Wokół mnie wrzało niczym w ulu. Ból promieniujący ze środka brzucha był tak ogromny, że wycisnął mi łzy z oczu. Słyszałem głosy.
- Boże, to wygląda, jakby ktoś wyszarpał mu wnętrzności...
- Albo jakby coś się z nich wydobyło...
- Co się wydobyło?
- Coś, jakiś stwór?
- Za dużo się filmów naoglądałeś.
- Może ktoś mu zdetonował ładunek na brzuchu...
- I kto tu się filmów naoglądał?
Pochylała się nade mną jakaś kobieta.
- Leż spokojnie. Nie ruszaj się. Wyciągniemy cię z tego.
Próbowałem dojrzeć mój brzuch, ale kobieta przycisnęła mi głowę do podłogi.
- Wszystkim się zajmiemy, tylko nam nie przeszkadzaj, słyszysz? Leż po prostu, spokojnie, wszystko będzie dobrze.
* * *
- Popatrz, co zrobiłeś! - ryknął Kulka, z odrazą patrząc na wymiociny spływające po jego kultowej marynarce, po czym umilkł gwałtownie. Naga wysunął swój ohydny łeb z moich ust. Hipnotyzował Kulkę błyskiem intensywnie czerwonych ślepi. Syczał.
- Na rany Chrystusa, co to je... - Nim dokończył, naga zniknął w jego przełyku.
Kulka upadł na ziemię. Miotał się przez chwilę, jakby dwie osobowości toczyły walkę o władzę nad jego nędznym ciałem. W końcu znieruchomiał. Do moich uszu dobiegło ciche beknięcie, a potem Kulka podniósł się. Z nosa płynęła mu krew. Musiał ją poczuć, bo sięgnął ręką i otarł ją palcami. Potem sięgnął do kieszeni marynarki w poszukiwaniu chusteczki. Zaczął się czyścić z moich wymiocin, ale była to syzyfowa praca. Zniechęcony ściągnął marynarkę i rzucił ją na ziemię.
- Co z nim? - spytał stojący za moimi plecami aplikant Mizerski, ten sam, który skuł mnie zaledwie dwie minuty wcześniej. Najdziwniejsze było to, że w żaden sposób nie zareagował na to, co stało się z Kulką. Czy ten cały atak nagi był jedynie moim przywidzeniem? Wystarczyło, żeby Kulka na mnie spojrzał i zrozumiałem, że jednak nie, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Naga wycisnął na nim swoje piętno, a Kulka mógł wreszcie spełnić swoje utajone marzenie.
Zignorował pytanie aplikanta Mizerskiego i pochylił się nad nieboszczykiem. Dotknął jego głowy. Po raz pierwszy patrzyłem na „patrzącego”. Był niczym skamieniały, jego mięśnie stężały i tylko jego gałki oczne poruszały się bardzo szybko, znacznie szybciej niż podczas snu w fazie REM. Wszystko to trwało nie dłużej niż kilka sekund.
Kulka puścił głowę denata, skulił się przed niewidzialnym ciosem, lekko zatoczył i w końcu oprzytomniał. Wypuścił powietrze wstrzymywane przez cały ten czas w płucach i powiedział:
- To nie jest Laleczka.
- Co? - wymknęło mi się. Zrobiłem krok w stronę nieboszczyka, ażeby mu się przyjrzeć. Aplikant Mizerski był czujny. Złapał mnie za bark i osadził ostro:
- Nie ruszaj się!
- Rozkuj go - rzucił w odpowiedzi Kulka.
- Ale panie komisarzu...
- Głuchy jesteś?
Aplikant Mizerski nie oponował więcej. Roztarłem nadgarstki i pochyliłem się nad domniemanym Laleczką, ale nie potrafiłem jednoznacznie ocenić, czy był, czy też nie był Laleczką.
- To Laleczka Kamiński go załatwił - powiedział Kulka.
* * *
Ból raz jeszcze cisnął mnie do Galerii Centrum. Widziałem przesuwający się nade mną sufit. Ten powodujący zawroty głowy obrazek zakłócił Kulka, pochylając się nade mną.
- Świetnie się spisałeś, stary.
- Nie ufaj mu - wyszeptałem.
- Co?
- Wiesz, o czym mówię.
Wiedział, widziałem to po jego oczach, ale nie miał zamiaru zastosować się do mojej rady.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział i zniknął z pola widzenia.
Sufit zafalował przed moimi oczami i ogarnęła mnie ciepła jasność.
* * *
Otworzyłem oczy. Leżałem w pojedynczej, szpitalnej sali. Ktoś musiał za nią dodatkowo zapłacić, albo to mój stan był tak beznadziejny. Nie czułem się źle. Nic mnie nie bolało. Tylko nie mogłem się poruszyć. Całe moje ciało skrywała cienka, powleczona na biało kołdra. Wystawała spod niej jedynie lewa ręka z wenflonem. Cienka plastikowa rurka prowadziła do stojaka, na którym wisiał woreczek z przezroczystą cieczą o nieustalonej zawartości. Nie mogłem dostrzec aparatury cicho pikającej nad moją głową. Za oknem widziałem pojedyncze, bezlistne drzewo i fragment jakiegoś ponurego, szarego budynku.
W nogach łóżka siedziała Wiera i uśmiechała się łagodnie.
Marzec 2007
Wydanie I
„Wstęp” © Copyright 2008 by Łukasz Orbitowski
„Tylko ciało” © Copyright 2008 by Ewa Mroczek
„Worek” © Copyright 2008 by Adrian Miśtak
„Pokój do wynajęcia” © Copyright 2008 by Tomasz Golis
„Kraina” © Copyright 2008 by Sebastian Imielski
„Testament ciotki Stefanii” © Copyright 2008 by E.K. Jozpas
„Królowa jednego wieczoru” © Copyright 2008 by Paweł Dałek
„Krawaty Koltaya” © Copyright 2008 by Paweł Paliński
„Stary las” © Copyright 2008 by Agnieszka Majchrzak
„Powrót do domu” © Copyright 2008 by Marcin Dobrowolski
„Uważaj! Nadchodzi burza”© Copyright 2008 by Aleksandra Zielińska
„Cena sztuki” © Copyright 2008 by Marcin Kryszczuk
„Październikowa opowieść” © Copyright 2008 by Daniel Greps
„2:31” © Copyright 2008 by Tomasz Fenske
„Potwór” © Copyright 2008 by Krzysztof Gonerski
„Zmysły” © Copyright 2008 by Kyrcz & Radecki
„Nie oglądaj się za siebie” © Copyright 2008 by Marek Sobolewski
Copyright © 2008 by Red Horse sp. z o.o.
Opracowanie graficzne i projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Redakcja: Dorota Pacyńska
Korekta: Magdalena Grela, Małgorzata Zwolińska
Skład: Arkadiusz Zawadzki
ISBN 978-83-60504-94-9
Wydawca
Red Horse sp. z o.o.
www.redhorse.pl
e-mail: biuro@redhorse.pl
∗ Tam ktoś jeszcze jest
∗∗ Nadal żyje
4