Białoszewski Mron Stare życie z tomu Rozkurz


0x08 graphic


LESZNO 99

Róg Wroniej. Na samym rogu był sklep kupca, gdzie się lu-
dzie nie targowali o ceny. Od strony Wroniej była poczta. Od
Leszna Izrael Bojmal miał zakład krawiecki. Jednocześnie
mieszkał tam na antresoli z żoną i dwoma synami. Jeden
z tych synów przeląkł się raz dużego psa i umarł na serce.
Po wepchaniu Żydów do getta mój ojciec wystarał się o ten
sklep po Bojmalu. To była jedna z jego fantazji. Miał zało-
żyć interes. Nic jednak z tego nie wyszło, nie wiadomo dla-
czego. Ja z mamą przesiedzieliśmy w tym sklepie trochę go-
dzin, trochę posprzątaliśmy, trochę w nim pomarzliśmy, na-
wet w lecie.

Ale wróćmy do czasów Piłsudskiego. Jeden z zimnych
sklepów od Leszna to był tak zwany komitet z mlekiem.
Stała tam wielka bania, z której mleczarka w białym fartu-
chu nalewała klientom mleko kwartą na bardzo długim drą-
gu. Obok w pewnym momencie pokazał się „Zjawiuny".
Otworzył materiały piśmienne. Tak go nazywała Nanka, bo
miał zaskakujący wygląd. Mały, brzydki, rudy. Miał ileś ru-
dych dzieci.

Warsztat krawca Bojmala miał zapasowe wejście z bra-
my: takie drewniane tajemnicze drzwiczki. Za tymi drzwicz-
kami były drugie, z okienkiem i tam mieszkali dozorcowie.

Najpierw Szklarski, który się raz odezwał do żony:

— Patrz, Helcia, lepa ma puncki.

Szklarscy mieli córkę Lodzie i dwóch synów. Pewnego
zimowego poranka rodzice zastali dwa trupy, obaj chłopcy
zatruli się czadem. Pamiętam pogrzeb na Bródnie. Zabrali
mnie. Był tłok. Lodzia mdlała, miała na sobie futro w cętki.

W podwórzu był magiel. Strasznie lubiłem tam chodzić
z Nanką i mamą. W maglu były wielkie kosze. Bardzo mrocz-
ne. Dużo bab i gadania, co mnie zajmowało. Bo wszystko wda-
ne w obrządek maglowania. Jedne baby zawijały albo rozwi-
jały bieliznę. Drugie podstawiały pod magiel. Trzecie kręciły
kołem. Słychać było du-du-du-du.

Naprzeciw zapasowych drzwi do Bojmala były po dru-
giej stronie bramy takie same zapasowe drzwi do sklepu
Limpci. Nieraz mnie tam posyłała Nanka

— Idź do Limpci po ćwierć kilo soli.

Limpcia była duża, tęga, gładko zaczesana, poza wie-
kiem. Urzędowała w długim do ziemi fartuchu w pasy. Stało


tam u niej kilka worków. Zdawało mi się przez całe lata,
że miała sklep tylko z solą. Tak jak na Wroniej Ofierscy
mieli sklep tylko z octem, obok nich była sodowiarnia tylko
z wodą sodową, napuszczaną rurami z sykiem do syfonów.
Ale przecież Limpcia z samej soli by nie wyżyła.

Limpcię nazywali księdzem, bo wychodziła na miasto
w czarnej spódnicy do kostek, na to czarne palto, czarny ka-
pelusz
i pod pachą czarna torebka, zamykana z trzaskiem.

Limpcia mieszkała od podwórka, na drugim piętrze, na
naszych schodach, z siostrą krawcową. Miały służącą. Raz
Limpcia była już na schodach, zza drzwi za nią wychyliła
się służąca:

Na pierwszym piętrze mieszkały też dwie siostry. Po-
kłóciły się. Jedna przez balkon wyskoczyła na ulicę Wronią.
Ale że to pierwsze piętro
i upadła pomyślnie, podniosła się,
weszła w bramę od Leszna na pierwsze piętro i zadzwoniła
do mieszkania.

My, to znaczy moi rodzice, Sabina, Nanka z Michałem,
dziadek i ja, mieszkaliśmy w pokoju z kuchnią na samym
końcu lewego korytarza na czwartym piętrze. Ten korytarz
wydawał mi się bardzo długi, bo kiedy wyglądałem z na-
szych drzwi z kąta, a ktoś akurat wracał, to szedł i szedł,
kiwał się
i kiwał na boki. Najdłużej szła pani Smardzewska
wieczorem po zamknięciu sklepu z tytoniem, który miała aż
na Bagateli. Obok mieszkała Zosia Romanowska, moja przy-
szywana ciotka. Za nią pani Bachman, krawcowa, którą na-
zywali „Zygmunt Stary" na mój wniosek w epoce przyglą-
dania się
Pocztowi królów polskich Matejki. W czasie wojny
Zygmunt Stary znalazła sobie Olesia, który przesiadywał
z nią na otomanie, aż w końcu pan Bachman się wyprowa-
dził. Lubiliśmy go. Latał z dzbankiem po wodę do wspólnego
kranu. Kiedy Nanka zapomniała, kto napisał
Cyganerię, to
szła pytać pana Bachmana, bo on był pianistą w knajpie.
Tak samo raz, kiedy Nanka, żeby przetrzepać ściereczkę,
wyszła przed drzwi na korytarz w majtkach i przeciąg za-
trzasnął jej drzwi na zatrzask, ona po ratunek do pana Bach-
mana.

Naprzeciw Bachnianów mieszkał Sylwester z żoną
i czworgiem dzieci. Upijał się
i te dzieci bił po nocach. Miał
nazwisko takie samo jak Nanka
i Michał, i ludzie się nieraz
mylili. Moja rodzina była zła.


Za ustępem i kranem mieszkał i miał swój warsztat
szewc pan Dynus, na którego mówiły moje ciotki „Cycus".
Posyłały mnie do niego z pantoflami w sprawie fleków. Pan
Dynus siedział na stołku, pokazywał mi na obrazek ze wzbu-
rzonym morzem i mówił: „Diabeł będzie rządzić światem."
Był badaczem Pisma Świętego. Chodził na Chłodną na ze-
brania.

W naszym korytarzu były dwa wspólne ustępy. Jeden
dla naszego korytarza, a drugi dla drugiego. Ten drugi był
gorszy. Tak mówili. Mniej zadbany. Tak jak
i cały tamten
drugi korytarz, krótszy od naszego. Mieszkał tam jeden stary
kawaler, który nigdy nikogo nie wpuszczał — Ernest, Ga-
wrońska z dwoma nieślubnymi chłopczykami. Na jedne
Ostatki mój ojciec przebierał się za babę całkowicie.
I w maj-
tki babskie, i w pończochy. Różne części garderoby pożyczał
od różnych bab, był tylko kłopot z pantoflami. Ktoś wpadł
na pomysł, że Gawrońska ma największe nogi, i pożyczył
pantofle od Gawrońskiej. Drzwi w drzwi Gawrońskiej miesz-
kała cała rodzina Ślepego, miał inwalidzki kiosk z papiero-
sami na rogu Żelaznej. Nosił sztuczne oko
i sztuczną nogę.
W czasie okupacji, kiedy z powrotem zwaliliśmy się do
Nanki na Leszno
99, Ślepy umarł. Mój ojciec zapośredniczył
w sprzedaży sztucznej nogi po nim. Sztuczna noga, wysoka
do pachwiny, skórzana, składana, stała koło pieca z tydzień,
jako że mój ojciec nie załatwiał od razu.

Na żonę Ślepego mówiło się „Ta od Ślepego". Właściwie
tylko „Ślepego". Bez odmieniania przez przypadki. W jednej
izbie mieszkał Ślepy, Ślepego matka, która miała Ślepego
z nieślubnym mężem, dorosła córka Ślepego z poprzedniego
małżeństwa, nieślubna córka żony Ślepego z poprzedniego
nieślubnego małżeństwa
i ich wspólna nieślubna córka, któ-
ra nie miała imienia
i którą wobec tego ja nazwałem Ha-
linką. Ktoś z rodziny Ślepego zawsze przychodził coś poży-
czać od nas, a to żelazko, a to szczotkę do ubrania.

Czwarte mieszkanie tamtego korytarza należało do' sta-
rej Orczyńskiej, która nosiła spódnicę na pewno sprzed tam-
tej wojny, czesała się w siwy kok. Mówiła prędko szpicza-
stym szeptem, zazdrościła Nance okna na ulicę.

— Proszę pani, żebym ja miała takie okno, lobym w
nim cały dzień siedziała.

Zawsze było wiadomo, kiedy zajmuje ustęp, bo przytrzy-
mywała drzwi dwoma palcami od dołu. I kiedy umarła, mó-
wili, że teraz będzie straszyć w wychodku. Bo stara Orczyń-
ska prowadziła życie bramowe i. korytarzowe. W domu nie


miała co do roboty. W każdej możliwie niezimnej porze roku
z kluczami w garści między kolanami przesiadywała na ław-
ce z rodziną dozorców, już tych następnych po Szklarskich.
W zimie brała ławkę, stawiała ją w poprzek między drzwiami
swoimi i Ernesta
i siadała na niej przodem do schodów i do
całego naszego korytarza, tak że miała długie pole do obser-
wacji. Nad nią pstrzyła się żółta żarówka. Wynajęła na pe-
wien czas pokój nauczycielowi z żoną. Opowiadali, że nauczy-
cielowa nie chodzi do ustępu, pali papier z kupą w kuchni.

Między korytarzami, naprzeciw schodów, były drzwi
Ilotkiewiczów. Tak się pisali. Przez samo „h" i „t". Kiedy
na lekcji historii doszło do Karola Chodkiewicza, zdziwiłem
się, że on się pisze przez „ch"
i przez „d". Mimo to Hotkie-
wiczowa była hetmanką. Rządziła wszystkim, wszystko wie-
działa, zawsze był u niej klucz od góry. Przez cały dzień mia-
ła uchylone drzwi i jak tylko ktoś szedł, to wyglądała. Za-
wsze chętna do rozmowy. Kiedy szedłem schodami z przy-
szywaną ciotką Zosią Romanowską, Hotkiewiczowa wyglą-
dała i zaraz się chowała. Zosia do mnie mówiła: —Chodź,
chodź! — a wszystko przez to, że przed laty ona i Hotkiewi-
czowa przyjaźniły się, a potem się na siebie pogniewały. We
wrześniu trzydziestego dziewiątego roku jednak Zosia przed
pójściem na jakiś pielęgniarski dyżur pożegnała się z panią
Hotkiewiczowa. I dobrze zrobiła, bo ósmego września zgi-
nęła od bomby.

Kiedy wracałem ze spaceru z mamą, pani Hotkiewiczo-
wa wychodziła na schody i zaczynała opowiadania; wszystko
••o ostatnio działo się u niej, u córki, u znajomych. Pani
Hotkiewiczowa rozkręcała się, robiła coraz większe gesty,
wpadała na ściany, zstępowała na półpiętro, cofając przy
okazji i nas, i tam na podeście kończyła; a to coś o pogrzebie,
.1 to o Ropci, a to jak Mizia naszczała na firankę. Zaśmiewała
się do kapiących łez i zaczynała piać. Ja tymi teatrami by-
łem zawsze zachwycony, mama trochę zmęczona.

Hotkiewiczowie mieszkali tu od carskich czasów.

— To były czasy — wspominała Hotkiewiczowa.

Ale i teraz im się świetnie powodziło. Bawili się u nich
goście. Prawie co niedzielę. Słychać było gramofon, nieraz
ln-hu-hu. Na weselu moich rodziców Hotkiewiczowa głosem
przerywanym, babcia Frania gardłowym śpiewały razem
Już
kieliszki wypełnione.

Pan Hotkiewicz zarabiał sześćset złotych miesięcznie.
Hył drużynowym ekipy naprawiającej tramwajowe iglice na
ikrętach. Wymawiał „iglicze". Iglice naprawiało się tylko w


nocy. Rotkiewicz wracał rano z pracy i szedł spać. Nanka
raz poszła do okulisty i jedna baba opowiadała jej, że cho-
ruje na „jaglicze". Nanka od razu pomyślała o panu Rotkie-
wiczu.

Jako małe dziecko lubiłem chodzić do Hotkiewieżowej.
Zawsze przypominała, żeby być cicho. Za uchylonymi drzwia-
mi pachniało wypastowaną podłogą, w garnku pyrczała zupa
pyr-pyr-pyr, za zieloną zasłoną w pokoju chrapał pan Hotkie-
wicz, w kącie śpiewał kanarek. Hotkiewiczowa dawała mi
barszcz z kartoflami, potem pytała, czy chcą pooglądać ry-
sunki jej córki. Ja zawsze mówiłem, że chcę. Wtedy Hotkie-
wiczowa otwierała otomanę i po kolei pokazywała mi te ry-
sunki, a ja oglądałem w ciszy i z namaszczeniem.

Pan Rotkiewicz zwracał się do mojego ojca, Zenka:

— Panie Żymku.

Zamiast „jeśli" mówił „żeśli". Miał swoją filozofię:

— Każdy człowiek ma ileś proczent wariacztwa, jeden
ma dwadzieścia pięć proczent, drugi ma pięćdziesiąt pro-
czent, ale każdy ma.

Raz wrócił z filmu i opowiadał:

— Jak ten Neo drzwi żaszunął, potem roższunął, jak to
ptacztwo wyleciało, wyfrunęło...

Neo to Noe, a drzwi były od arki.

Podczas wojny Hotkiewiczowie mieli pekinkę Dzidzię.
Dzidzia dziamała — jak mówiła moja mama. Ostrym głosem
i dużo. Zresztą do tego wciąż ją podjudzał pan Hotkiewicz,
zachwycony Dzidzią i jej szczekaniem.

— Dzidzia, dziabi pana! Dziabi pana! Dzidzia! Dzidziunia!
Dziabi pana! Dziabi pana! Dzidzia!

Trwało to bardzo długo za każdym razem.

Idąc do ustępu pan Hotkiewicz kasłał głośno, potem
pluł i stękał. Siedział w ustępie zawsze bardzo długo. Za to
dbał o wychodek. Skoro tylko się zapchało, ogłaszał:

— Zabiję ustęp.

I zabijał gwoździem.

Kiedy włosy mu posiwiały, zaczął się czernić.
Hotkiewiczowa raz wspominała, jak domyśliła się, że ją
zdradza, wyśledziła go i poszła do tej kochanki.

— Wy się śmiejecie teraz, ale mnie wtedy serce biło
młotem.

Córka Hotkiewiczów wyszła za mąż, rozwiodła się, po-
tem miała jakiegoś Dodka. Hotkiewiczowa to wszystko opo-
wiadała. Córka miała cztery koty. Ciotka Andzia przez
znajomość dostała się do niej na służbę. Kiedy pani wy­


chodziła z domu, brała za pas i biła te koty. Moja mama
pytała:

Przed samą wojną Janka Hotkiewiczówna sprowadziła
sią do nowego domu na Wronią, bliziutko. Hotkiewiczowa
chodziła tam ciągle jej sprzątać. Hotkiewicz nie chodził. Chy-
ba sam uznał, że nie bardzo nadaje się do pokazywania.

W czasie okupacji Janka Hotkiewiczówna mieszkała ra-
zem z kochankiem. Miał na imię Leszek, chodził elegancko
ubrany, nosił buty z cholewami. Jasny blondyn, postawny.
Miał dwadzieścia parę lat i chyba utrzymywał Jankę. Janka
miała już czterdzieści, ale wyglądała świetnie, była zadbana,
uperfumowana, miała bardzo zgrabne nogi, tak że się za nią
oglądali na Wroniej. Raz po godzinie policyjnej Niemcy za-
trzymali kupę ludzi i upychali ich pod filarami na rogu
Chłodnej i Żelaznej. Był w tej gromadzie i mój ojciec, i Jan-
ka Hotkiewiczówna.

— Przegadaliśmy cały czas — opowiadał ojciec, dawny
korepetytor Hotkiewiczówny — trzymali nas ze dwie go-
dziny, potem puścili. Było zimno, ona w cienkich pończosz-
kach. — Hotkiewiczówna zawsze chodziła w cienkich poń-
czoszkach.

Po wybuchu powstania oboje z kochankiem Leszkiem
przelecieli do pałacu Mostowskich.

Szukała ich Hotkiewiczowa. Błąkała się po całym Lesz-
nie, wpadała w leje po bombach, w końcu ich odnalazła
i znowu się rozstali. Hotkiewiczówna i Leszek uciekli na Sta-
re Miasto. W czasie bombardowania raniło ich obydwoje,
Jance oberwało nogę. Leżeli na noszach u Dominikanów. Tam
znowu bomba. Obydwoje zginęli.

Hotkiewicz umarł po wojnie. Hotkiewiczowa zamieszka-
ła na Chmielnej za Żelazną, w starej kamienicy na par-
terze. Do tej kamienicy miała się wprowadzić Sabina, moja
ciotka.

Hotkiewiczowa mówiła: — Czekam na panią i czekam.

Potem mieszkały ileś lat znowu po sąsiedzku. Hotkiewi-
czowa popijała wódkę, latała po kinach, wspominała mnie
jako małego chłopczyka.

Poszła do szpitala. Zostawiła Sabinie klucze. Sabina była

zła.

— Jak wróciła ze szpitala, to miała pretensję do mnie
o jakąś ścierkę.

Umarła nie tak dawno, mając osiemdziesiąt parę lat.


NANKA

Do szkoły gnała ją matka (moja babka) na siłę. Wracała od
bramy. Nie chciała chodzić do szkoły. Chciała siedzieć w do-
mu. Całe życie.

Kiedy jej matka dała dziesięć groszy, to poszła na mia-
sto i wróciła z dziesięcioma groszami. Ani nie miała na co
wydać, ani nie chciała.

Mówiła:

— Moja matka ciężko pracuje, nie mogę wydawać pie-
niędzy.

Pomagała jej w domu.

To było przed tamtą wojną. Jej matka, moja babka,
Bronisława Białoszewska, szyła kołdry w pokoju, w alkowie
i w kuchni spali. To mojej babce dziad przylepił do drzwi
chleb ze smalcem, bo uważał, że powinien dostać coś lepsze-
go. Dziadów podkarmiała, przyjmowała, nocowała nawet.
A oni ją nieraz okradali.

U jej męża, czyli mojego dziadka Walentego, był przez
całe lata czeladnik. Kostek. Wzięli go z jakiegoś domu sierot,
jako dziecko niewiadomych rodziców. Mówili, że jego ojciec
musiał być jakimś oficerem, a matka damą, bo kiedy go
wzięli do wojska carskiego aż pod mandżurską granicę, to
go zatrudnili w kancelarii, bo miał bardzo ładne pismo. Zarę-
czyli się z Nanką. On przyjechał na urlop. A mieszkała wtedy
u Białoszewskich kuzynka z Warki, młoda i płocha. Wzięta
do gotowania, bo moja babka musiała szyć kołdry i musiała
mieć czyste ręce do adamaszku. Kostek umówił się po cichu
z kuzynką z Warki i spędzili noc w hotelu. Babka wszystkie-
go się dowiedziała, pokazała Kostkowi drzwi.

— Moja córka nie będzie żoną łajdaka.

Nie pomogły błagania. Nanka położyła się do łóżka
i chorowała. Moja babka mówiła:

— Moje dziecko, jak on ci teraz tak zrobił, to co by
robił potem.

Kostek przysyłał listy, ale moja babka wszystkie zatrzy-
mywała. Kiedy dziadek ją pytał:— A co Kostek?

— Nie pisze.

Do śmierci się nie dowiedział.

Kostek pojechał do Rosji, jego fotografię Nanka miała
do końca życia, teraz jest u Sabiny.


Minęła pierwsza wojna, okropnie ciężka. Po wojnie w
dwudziestym roku zjawił się Michał ze szwedzkimi wąsami.
Komunista, zdobywał Pałac Zimowy. Chcieli go kimś tam
zrobić, ale zobaczył, że raz się rządzi, raz się spada, i uciekł
do Polski, gdzie się przecież urodził. Nawet wiem gdzie.
W Sannikach, przez które przejeżdżałem w drodze do Płocka.
Nie bardzo podłe miasteczko. A tak się z niego wyśmiewały
Nanka, Sabina i moja matka. Mówiły, że urodził się w Sien-
nikach. Michał też był nieślubnym synem. I co lepsze — przy
niewrażliwości na wszystkie sprawy osobiste — w tym jed-
nym miejscu był wrażliwy. Podobno, jak raz padła niechcący
aluzja, to się aż zaperzył.

Słub Nanki z Michałem już był naznaczony, kiedy Mi-
chał się upił. Mój bardzo spokojny dziadek Walenty złapał
za krzesło i go wygonił. Nanka zemdlała. Dziadkowi przeszło,
ślub się odbył. Działo się to na Lesznie
99. W pokoju z kuch-
nią.

I już umarła moja babka Bronia. Na łóżku, na którym
cztery lata później ja się urodziłem. Łóżko robił dziadek,
wyrzeźbił na nim winogrona, i sam zresztą na nim umarł
na rok przed wybuchem ostatniej wojny.

Po moim urodzeniu na tym łóżku spali moi rodzice, moje
trzcinowe łóżeczko stało między ich łóżkiem a piecem, w dru-
gim końcu pokoju stało łóżko Nanki i Michała, a między ich
łóżkiem i drzwiami spała Sabina na otomanie. Siostra Nanki
i mojego ojca, jednocześnie najserdeczniejsza przyjaciółka
mojej mamy od czasów panieńskich do dziś dnia. W otomanie
były posypywane naftaliną palta, książki, tresy z druciany-
mi pałąkami, podobne do słuchawek radiowych. Mówiło się
wtedy o sztucznych biustach, dokładanych łydkach. Co pe-
wien czas Sabina przepędzała pluskwy. Lubiły się gnieździć
szczególnie w wałkach, w zmarszczkach pluszu.

Była u nas suka, tak zwana Lala; ja nazywałem ją La-
lunia. Oboje skakaliśmy po otomanie, a na hasło Nanki: — Sa-
bina idzie! — zeskakiwaliśmy w popłochu.

Nad otomaną wisiała Bitwa pod Grunwaldem. Duża re-
produkcja za szkłem w ramach. To szkło kiedyś się stłukło
i kawałek utkwił w dole, nad ramą, zawsze mi się kojarzył
z chorągwią krzyżacką i z Witoldem na koniu. I nie wiem,
czy to Witold, czy kto inny siedzi przodem do końskiego ogo-
na. Na suficie był zaciek, duży, skomplikowany. Nawet cie-
kawszy od
Bitwy pod Grunwaldem, chociaż jeszcze mniej
zrozumiały.


Moja mama była prędka, kroiła makaron do rosołu jak
Z katapulty. Nanka nigdy się nie spieszyła, kroiła makaron
ze trzy razy wolniej.

Spała długo. Potem brała się do czytania książki. A do-
piero potem do gotowania. Stała cierpliwie nad kuchnią w
jednym miejscu i czekała.

Michał wracał z pracy z warsztatu stolarskiego, zawsze
zastawał Nankę w tej samej pozie.

— Co, obiadu jeszcze nie ma, cholero!

Nanka coś tam mamrała pod nosem, robiła ruch do
przodu i w bok, zamachała nogą i dawała spokój. Nie przej-
mowała się. Jak poszła po jarzyny do sklepu w suterynie —
to potrafiła tam stać i gadać dwie godziny. Miała włosy do
kostek i codziennie przed tremem długo się czesała. Mówili,
że te włosy ją osłabiają, a przecież i tak jest anemiczna.
Prawie codziennie bolała ją głowa. Nieraz posyłała mnie na
dół po kogutka do składu aptecznego, który był w naszym
domu. Proszki z kogutkiem były na ból głowy.

Michał zrobił Nance do słuchawek radiowych taki długi
sznur, że mogła z tymi słuchawkami na uszach obierać kar-
tofle, chodzić po kuchni, robić cały obiad. Radio było detekto-
rowe, na kryształek. Trzeba było tym kryształkiem co i raz
wiercić, bo głos uciekał. Późnymi wieczorami Michał łapał
Moskwę i słuchał jej z nabożeństwem. Jeszcze we Wrześniu,
w trzydziestym dziewiątym roku, kiedy gruchnęła wieść, że
Sowieci idą na odsiecz Warszawie, poleciał z innymi zapa-
leńcami ubierać most Kierbedzia w kwiaty. Dopiero po woj-
nie przestał być komunistą, bo się zraził.

Uskładał pieniądze na pogrzeb katolicki, chociaż był
niewierzący. Tak mu na tym pogrzebie kościelnym zależało,
że zgodził się przed samą śmiercią w Górze Kalwarii na spo-
wiedź. Podobno trwała bardzo długo.

Ale wróćmy do starszych czasów. Nanka bardzo zwra-
cała uwagę na sny. Nieraz jej się śniło, że ją zarzynają.
Twierdziła, że to dlatego, że leży na wznak. Po każdym cie-
kawym śnie zaczynała opowiadać na cały głos — nie umiała
cicho — Michałowi w łóżku w środku nocy, Michał wołał:

— Cicho, cholero jedna, spać nie dajesz!

Michał często pił. W knajpie Zawadzkiego na Wroniej.
Przed Zawadzkim nieraz leżał pijak, a kilka razy zdarzyło
się, że to był Michał. W pogodne dni przed knajpą leżał
olbrzymi pies Zawadzkiego, Tumry. Zajmował cały chodni-
czek w poprzek, więc ludzie musieli schodzić aż na jezdnię
z kocimi łbami, żeby psa ominąć; bali się. Michała można


też było zobaczyć nieraz wieczorem przewieszonego przez
parapet okienny na schodach. Kroki pijanego Michała roz-
poznawało się, jak tylko wchodził w korytarz. Otwierał z roz-
machem drzwi, aż dzwonił zawadzony kubeł z pomyjami w
kącie. Kapelusz zesunięty z czoła i: .

I dziecko, czyli mnie, matka albo Sabina prędziutko upy-
chały do Zosi obok.

Co którąś niedzielę Michał wracał w nastroju awantur-
niczym. Wołał: — Kurwa wasza mać, ja was tu wszystkich
powyrzynam — i zaczynał się szamotać z szufladą gorszego
kredensu, robionego przez któregoś z czeladników dziadka.
W szufladzie pachniało rozsypanymi goździkami, stare sznur-
ki plątały się Michałowi z zardzewiałymi widelcami. Wresz-
cie wyciągał duży nóż kuchenny i machał nim. Wtedy z kufra
z bielizną zrywała się siedząca tam w palcie ciocia Józia: —
Oj, Michałku, Michałku! — i uciekała do domu na Ogrodową,
na swoje czwarte piętro, gdzie mieszkała i szyła bieliznę na
zarobek. Tam nieraz narzekała, że wdowa po dwóch mę-
żach, że rzadko kto do niej przychodzi.

— Ale jak do niej iść — mówiły moje ciotki — to się
całuje kłódkę.

A kłódkę zawieszała ciotka Józia dużą. Latała po zna-
jomych, po rodzinach bliższych i dalszych, opowiadała jed-
nym o drugich, wiedziała dużo, miała gadane.

— Trajluska to ona jest — mówili o niej.

Jeśli czegoś nie wiedziała, to się pytała. A jak to się
wymawia? A kto namalował ten obraz? A w którym roku
Mickiewicz to napisał? Bardzo kochała malarstwo historycz-
ne, zabytki, opery.
Trylogię Sienkiewicza, wiersze Mickie-
wicza. Umiała ładnie czytać na głos, a pisać chyba nie bar-
dzo umiała. Chodziła tylko do dwóch klas szkoły powszech-
nej.

Lubiła ze mną jeździć w różne upatrzone miejsca, na
przykład na Wierzbno. Najpierw na to Wierzbno się wybie-
raliśmy ileś tygodni, aż w pewną niedzielę upalną ciocia
Józia weszła uroczyście, trzymając torebkę z głośnym za-
trzaskiem pod pachą, i powiedziała:

— Jedziemy na Wierzbno. Pójdziemy do dziewiętnastki
na róg Okopowej i Gęsiej.


Na Okopowej był straszliwy upał. Siostra Ludwika cho-
dziła tędy za młodu do pracy i pamięta, że nie stało po dro-
dze ani jedno drzewo, a zabudowania niziutkie i parkany
prawie nie dawały cienia.

Na Wierzbnie na Puławskiej pamiętam jakieś sterczące
gałęzie i rowy z kurzem. W pewnej chwili ciocia Józia za-
wołała:

— O, kościół, chodź, zobaczymy.

Weszliśmy. Okazało się, że to elżbietanki obsługują tu
szpital. Ciocia Józia złowiła zaraz jakąś elżbietankę i z nią
się nagadała. Potem powiedziała:

— Chodźmy do tramwaju, tylko pomału, pomału.
I wracaliśmy zachwyceni.

Do Nanki ciocia Józia powiadała:

— Ano taki twój los z Michałem. Raz Pan Jezus przy-
brał postać dziada i poprosił przechodzącą młodą kobietę,
żeby mu co dała. Ona mu dała groszy, ile miała. A Pan Jezus
do niej: „A tu masz nagrodę, ten będzie twoim mężem", i po-
kazał jej pijaka w rowie.

Kiedy Michał był już bardzo ululany, Nanka podstawiała
miednicę z wodą pod krzesło z Michałem, żeby go umyć
i w
ogóle oporządzić. Po wszystkich wytrzymywaniach
i cierpli-
wościach pozwalała sobie wtedy na bezceremonialność i tro-
chę zemsty.

— Noga! No! Daj tu nogę! Dali go!
Popychała go
i odpychała jak manekina.

— No! Przesuń się! Dali go! Ty bydlaku! — i buch o ścia-
nę Michałem,
i łokciem Michała o stół.

Nieraz budziłem się już późno wieczorem w ciemnym
pokoju, wszyscy spali, tylko świeciła się szpara od drzwi w
kuchni, słyszałem stamtąd chlupot mycia, szamotania
i głos
Nanki:

— Dali go! No, noga! Tak się uchlać!

Michał trochę wyładowywał w tych awanturach pijackich
swoją prawdziwą niechęć do drobniutkomieszczańskiej, my-
siej zapobiegliwości. Po trzeźwemu mówił, że nie lubi tych
mebli, tych rzeczy. Że jeżeli o niego chodzi, to on niczego nie
potrzebuje. Najprędzej by to wszystko powyrzucał przez
okno. Ale po trzeźwemu był grzeczny. Cenili go jako fachow-
ca stolarza i jeżeli zabałaganił w jednej pracy, to znajdo-
wał sobie łatwo inną. Pieniądze Nance dawał, chyba że
przepił. Ale Nanka za każdym razem przeszukiwała jego
kieszenie i zawsze czegoś się dogrzebała.

Nanka co pewien czas szyła kołdrę. Najpierw wybierała


się na Dziką po watę albo puch, do Żydów. I po adamaszek
wytłaczany w wielkie kwiaty. Potem pożyczała klucz od góry
od Hotkiewiczowej i w moim towarzystwie szła na piąte
piętro, na tak zwaną górę. Było tam troje drzwi zamykanych
na kłódki, ze szparami, przez te szpary objawiały mi się
mocno pachnące kurzem i drewnem siwe, ukośne przestrze-
nie z belkami. Do dwóch bocznych gór nigdy nie miałem
wstępu. W ogóle rzadko mi się trafiała okazja bycia na scho-
dach, tylko jak dziadek tarł chrzan na półpiętrze przed świę-
tami, jak pani Hotkiewiczowa robiła teatr mojej matce i jak
Nanka zabierała mnie na górę, żeby porozwieszać albo zebrać
bieliznę, albo odnieść czy przynieść krosna. Krosna po matce
kołdrzarce: po mojej babce Broni. Na górze przez wąziutkie
okienka wpadały słupy słońca i w tych słupach kołowały
wszechświaty kurzu, jak w promieniach objawienia. Krosna
były długie, ciemne, grube. Szły' w nich szeregiem otwory
na zatyczki.

Nanka rozstawiała krosna w kwadrat pośrodku pokoju,
napinała na nie materiały i watę, rysowała na wierzchu wzo-
ry do pikowania i zaczynała powolne szycie kołdry. Pod roz-
piętym spodem kołdry ja wtedy robiłem sobie gniazdo. Trze-
ciego dnia dach kołdry się zmniejszał, zniżał. Nanka koń-
czyła robotę. Odnosiła krosna na górę.

Kochała siedzieć w domu. Przez całe lata wieczorami
wszyscy byli na mieście, tylko ja i Nanka zostawaliśmy w
kuchni. Nanka przy kuchni, bo lubiła ciepło, lubiła się grzać;
jak piła herbatę, to grzała sobie ręce od kubka. A ja skaka-
łem po podłodze z deski na deskę, robiłem tańce na gwoź-
dziach albo rysowałem plan miasta wymyślonego, albo robi-
łem miasto z klocków, których było zawsze za malutko, albo
jeździłem po podłodze tramwajem, czyli ponumerowanymi
przeze mnie kawałkami drzewa na opał; tych przynajmniej
nie zabrakło. Nieraz Nanka siedziała z łokciem na stole,
z nogą podwiniętą pod siedzenie i czytała. Najchętniej do
dwunastej, pierwszej w nocy. Z tyłu za sobą w ten sposób
miała kuchnię i drzwi z wysokim okienkiem na korytarz.
Raz zasiedziała się tak do trzeciej w nocy z książką.

— Nagle czuję, że ktoś przez to okienko wysoko zaglą-
da. Od razu pomyślałam, że umarł Czesiek od stryja Kazia.
Bałam się odwrócić za siebie i spojrzeć. Wycofałam się tyłem
do pokoju.

O piątej rano przyszedł stryjo Kazio. Czesiek umarł w
nocy. .

Sabina, młodsza siostra Nanki, też się kiedyś tak zaczy-


tała — a była sama w mieszkaniu — że ocknął ją dopiero
głos baby po prośbie:

— Nie mam na sobie nawet koszuli.

Nanka i Sabina nazywały moją mamę „pani Prędka".
Normalnie zwracały się do niej: — Słuchaj, Kacha— bo
Kazimiera.

Miały kłopot z celownikiem: komu, czemu? Omijały „Ka-
sze", a wymyśliły:— Dałam Kachy.

Kiedy mama, prędka w tych latach do zdenerwowania,
chciała mnie szturchnąć, one mnie broniły. Zawsze chowa-
łem się za plecy Nanki.

Wszystkie trzy lubiły chodzić do kina. Lubiłem słuchać,
jak opowiadały filmy. Raz Nanka opowiadała o okręcie, jak
ktoś schodzi pod pokład, noc, morze wzburzone. Nie wiem,
co się działo, ale tyle mi wystarczyło. Kiedy indziej Nanka
opowiadała znowu:

— To był obraz. On w celi więziennej. Wchodzi jego
córka i zaczyna ściągać z siebie suknię od góry. On nie wie,
co robić. Ona suknię coraz niżej opuszcza. On się miota, aż
łapie za nóż i ucina sobie palce.

Najwięcej chodziły „Pod Kometę" na Chłodną. Kino
i rewia. Kiedyś wzięły mnie ze sobą. Byłem ciekaw tej rewii,
ale pamiętam tylko, jak ktoś siedział z zawiązanymi oczami
na krześle pośrodku pustej estrady i odgadywał, kto ma ja-
kie palto i jakie guziki. To spod „Komety" matka i ciotka
przyniosły numer:

— „Tu mi wyrośnie pelargonia" — i dziobały się pal-
cem w środek dłoni, naśladując artystkę, która to śpiewała.

Bywało tak, że wybierały się wszystkie trzy do kina.
Nanka najdłużej. Nakładała pantofle na bolące odciski. Prze-
szła się w kuchni do okna i z powrotem.

— Nie, nie pójdę, nogi mnie bolą.

I pomyśleć, że tę Nankę po powstaniu Niemcy wywieźli
daleko w góry i gnali w drewniakach ileś kilometrów co-
dziennie do pracy. Było wtedy dużo śniegu, śnieg przylepiał
się do spodu drewniaków, robiły się koturny, które trzeba
było wciąż odlepiać. Ale Nanka jakoś to zniosła. Była nie-
jedna. Szła obok niej sublokatorka cioci Józi, krawcowa.
Ciocię Józię z moją mamą zawieźli też w te same góry, tylko
dalej.

Ciocia od lat chorowała na wątrobę. Jak tylko się prze-
jęła, a przejmowała się wieloma ludźmi, dostawała ataku
wątroby.


— Dajcie mi fajerkę w papierze — mówiła do moich na
Leszne i siedziała skulona na kufrze, z którego nieraz szpa-
rami vyłaziła brudna bielizna. Na tę wątrobę leżała w szpi-
talu ra Śląsku na jesieni czterdziestego piątego roku. Blada
jak bbułka. Obsługiwały jeszcze niemieckie zakonnice. A ona
z nin. porozumiewała się bez trudności, bo umiała po ży-
dowski. Zawsze mieszkała między Żydami. Zostawiliśmy ją
tak wedy, a i Sabinę, bo trzeba było zabierać moją mamę
do Warszawy. Czułem, że ciocia Józia umrze prędko. I pręd-
ko umrła.

Kedy w czasie powstania hitlerowcy zajmowali i wy-
rzynal Wolę, Nanka siedziała w piwnicy z Michałem na
rogu Ieszna i Wroniej. Bomby waliły. O coś się nagle Nanka
z Michłem pokłócili. Michał zawołał:

—Żeby cię, cholero, pierwsza bomba zabiła!

N; co Nanka złapała tobołek i wyszła do Niemców.

Pc zajęciu Leszna Michała zagnali do kościoła Świętego
Wojcieha na Woli. Był tam straszny tłok. Kobiety rodziły.
Michał odbierał dzieci na głównym ołtarzu. Kościół z ludźmi
mieli irysadzić w powietrze, ale
w ostatniej chwili zamiar
odwołaao. Chyba dzięki
von den Bachowi. Michała moja
matka spotkała na wywózce
w Głogowie.

Neika wracała w maju, po wojnie, ze swoimi na pie-
chotę : z wózkami, po drodze mijała inne grupy, przeróżne
pojazd; z tobołami, a nawet pełen ludzi i tłumoków kara-
wan cignięty ręcznie, przecież koni nikt nie miał. Był upał.
Nance w uszach zaczęło rosnąć jakieś omamienie czy sko-
wyczene, coraz więcej upodabniało się do ludzkiego głosu,
aż mijdi dom wiejski wołający tym głosem. Nanka wpadła
do tegi domku. Pustego. Tylko sparaliżowana staruszka na
krześle wołała:

Trinken! Trinken!

Naika złapała za dzbanek, poleciała do studni. Studnia
sucha. STanka wpada z pustym dzbankiem do chałupy, sta-
ruszka ęczy:

trinken.

Naika rozgląda się, nie wie, co robić, tamci z jej grupy
odchodą już coraz dalej. Co ona zrobi bez nich? Wylatuje
za nimi.Zrozpaczona. Goni ją rozpaczliwe:

Tinken... Trinken.

Gonło ją do końca życia. Bo mi to mówiła w swoim
ostatnim mieszkaniu, na Pradze. Pokój z kuchnią. Dostali to
mieszkar.e z Michałem po potopie w suterynie na Targówku.
Na Targwku często woda podchodziła. Michał zrobił Nance


19


podwyższenie z desek, taką estradę, na niej stała kuchnia,
a w razie podchodzenia wody siadała tam Nanka. Aż raz
gdzieś coś pękło i suterenę zalało całkowicie do poziomu
ziemi. Nanka wtedy uczepiła się rury u sufitu i tak wisiała
kilka godzin do przyjechania straży.

Na nowym mieszkaniu w starym domu na Kępnej, w
bok od Targowej, Nanka spała w pokoju, a Michał w kuchni.
Wieczorami siedzieli razem. Los nie dał im się rozstać. Nanka
po powrocie z wywózki zamieszkała u ciotki Władki — poet-
ki, w Grodzisku. Poetki jeszcze jednej w mojej rodzinie.
Amatorki, której mąż, nauczyciel, popadał w złe stany psy-
chiczne, a ona za niego leciała uczyć dzieci.

W samo Boże Ciało odbyła się na Krakowskim Przed-
mieściu po tylu latach procesja między usypiskami gruzu.
Byłem tam. Spotkałem nieoczekiwanie babcię Franię, która
też wróciła z tułaczki. Mieszkała u syna i synowej. Ta sy-
nowa i jej dwie córki po straszliwych bombardowaniach na
Miedzianej i Towarowej były wywiezione do Drezna i mu-
siały na dodatek przeżyć jeszcze kataklizm Drezna. Ja miesz-
kałem wtedy z ojcem na Poznańskiej. Pracowałem obok, na
Poczcie Głównej. Sortowałem listy. W Boże Ciało raniutko
wróciłem z całodobowego dyżuru. Przyszła Sabina. Powie-
działa, że wraca Nanka.

Nankę zobaczyłem pierwszy raz po powstaniu. Była
wtedy jeszcze z nami na Poznańskiej nieślubna żona mojego
ojca, Zocha. Na początku wojny, kiedy mieszkaliśmy znów
na Lesznie u Nanki, Zocha jednego ranka wypatrzyła, że
moja matka wyszła z domu, zapukała:

— Jest tu Zenek?

Zenek, mój ojciec, leżał w łóżku w pokoju, za drugimi
drzwiami. Nanka odpowiedziała:

— A pani czego tu szuka? Jak pani ma czelność tutaj
nas nachodzić?! Dali go! Dali go stąd — i Nanka złapała
szczotkę, a Zocha uszła.

Teraz nagle Zocha, jako gospodyni mieszkania, po nie-
widzeniu się z Nanką od tamtej pory — szykuje stół, je-
dzenie.

— Proszę, niech pani siada, proszę jeść.

I Nanka usiadła i jadła. I wszyscy ze sobą rozmawiali.
Inna rzecz, że wszyscy mieli za sobą powstanie. A to col
znaczyło. Zocha wróciła też parę dni wcześniej z przymuso-
wych robót i z kopania okopów pod Wiedniem. Szły na pie-


chotę przez Budapeszt i Czechosłowację, ciągnęła za sobą
wózek z rzeczami i pisała po drodze pamiętnik.

Nanka zamieszkała u Sabiny na Złotej. Ja z ojcem na
Poznańskiej. Na bazarze w tłoku spotkałem Michała. Szukał
Nanki. Poszedł do niej. Ona mu powiedziała, że nie chce
z nim być. On znów przyszedł. Ona znów powiedziała, że
nie chce. On jeszcze raz przyszedł. I ona się zgodziła. Nie
zmienili się oboje. On dalej pił i robił jej awantury. Raz
Sabina przyszła do mnie, jak akurat była Nanka.

— Twój mąż leży pijany na Wspólnej.
-— A niech leży.

Potem się uspokoił trochę, pił mniej. Chorował na wątro-
bę. Leżał po szpitalach. Odkładał po cichu przed Nanką pie-
niądze na czarną godzinę i na katolicki pogrzeb, chociaż za-
konnicy, która do niego przychodziła, nie dał zawiesić krzy-
żyka nad łóżkiem, nawet jej nawymyślał. Nanka, po cichu
przed Michałem, też składała pieniądze na czarną godzinę
do blaszanego pudełeczka.

Przyszedłem kiedyś do nich, siedzieliśmy w kuchni, coś
opowiadałem o bytności w Płocku i o nowych domach. Mi-
chał na to:

Niedawno stwierdziłem, że takie przesunięcie czasu na
starsze lata robi się samo. W 1945 roku wprowadziłem się
na Poznańską do bardzo starej, secesyjnej kamienicy. Ma na
murze napis: 1912. Więc miała wtedy trzydzieści trzy lata.
Właśnie tyle zaczynają mieć nowe domy powojenne, w któ-
rych niby nie tak dawno znajomi dostali przydział.

Michał któregoś ranka nie mógł się doczekać Nanki. Za-
niepokoił się, co taka cisza. Wstał w gaciach i podpierając
się laską — tak ostatnio chodził po mieszkaniu — dowlókł
się do drzwi Nanki. Cisza. Zajrzał. Nanka pół leżała, pół
klęczała przed łóżkiem. W koszuli. Nieruchoma, zimna, ale
jeszcze żywa. Nie mogła mówić. Michał wyszedł w gaciach
na schody i zaczął wołać:

— Ratunku! Ratunkuuu!

I sąsiad przybiegł na ratunek. Ułożyli Nankę na łóżku.
Przyjechało pogotowie. Stwierdzili wylew. Nanka ileś dni
leżała w swoim pokoju. Sabina z mężem, Julianem, ją obsłu-
giwali, myli, karmili.

— Tylko Julian — mówiła Nanka niewyraźnie. On ją
umiał przekładać tak jak nikt inny.


Nankę zabrali do szpitala. Wystraszoną. Ale z nadzieją,
że jeszcze wróci do domu. Nie wróciła. Umarła po kilku
dniach. W końcu marca.

Michał leżał w swojej kuchni i jęczał na wątrobę. Przy-
chodziła do niego raz zakonnica, raz Sabina. Nigdy za sobą
nie przepadali. Michał z Sabiną. Teraz on Sabinie ufał, on
ją uwielbiał, dał jej uskładane tysiące na pogrzeb i żeby
miała dla siebie.

Powiedział do mnie, kiedy tam byłem:

— Tak tu leżeć w kuchni i patrzeć na tę ścianę. Prze-
cież to można oszaleć.

Zawieźli go do Góry Kalwarii, do nieuleczalnych. Nie
było innej rady. Tam umarł w czerwcu. Pogrzeb miał kato-
licki, bródnowski.

A jednak nie wszystko było takie oczywiste.
Sabina ostatnio mi mówiła, że raz widzi, jak Nanka
zawiązuje supeł i rozwiązuje. Pyta:

OPOWIADANKA Z NIEPOKOJEM

KTO TAM SIEDZI W BRAMIE?

— Niech Zenek u ciebie w nocy nie przesiaduje, bo cię lu-
dzie wezmą na zęby — powiedziała do Kazi matka w szpi-
talu przed śmiercią.

Zaraz umarła. Zenek przesiadywał do nocy u Kazi, bo
zawsze u wszystkich przesiadywał do późna, bo zawsze się
spóźniał.

Raz w nocy dzwoni do swojej bramy. I nagle bierze go
strach. Boi się spojrzeć we wnękę z boku, ale widzi i tak,
że tam siedzi ktoś. Kto? Jakby dosyć płasko. W coraz więk-
szym strachu czeka na stróża. W końcu człapanie. Stróż
otwiera żelazne wejście. Zenek do niego

i za Zenkiem bramę zatrzasnął.

Zenek z Kazia wzięli zaraz ślub i bratowe Kazię narńo^


wiły, żeby się do nich przeprowadziła. Za niecały rok Zen-
kowi i Kazi urodził się syn.

Jedna z bratowych Kazi, Nanka, poproszona na chrzestną,
jeszcze w drodze do kościoła przebierała kartki kalendarza,
żeby utrafić na imię, do tej pory nie wymyśliła.

— Już kościół, wysiadać!

Nanka spojrzała na kartkę, którą miała pod palcem.

— Miron, niech będzie Miron.

NAWIEDZONA WERANDA

Zenek po latach — co tu dużo mówić — zdradzał Kazię, i to
bardzo. Żeby mieć swobodę, wysyłał ją z synem na letnisko.
Dojeżdżał raz na tydzień. Prawie przed samą wojną wysłał
Kazię i syna, czyli mnie, do Radości, kilka stacji od Pragi.
Wynajął nam osobny mały domek na posesji pani Landau,
która miała w głębi sosny i willę i opalała się na leżaku
frontem do torów kolejowych. Szły obok. Nasz domeczek,
biały, był na samym rogu posesji. W ten sposób z jednej
strony miał ścieżkę z piachu, rów i szyny kolejowe, z drugiej
sosny. Ludzie rzadko tędy chodzili. Nudy były przeogromne.
W lecie piaski, upały, sosny, jałowce. Melancholia dopadała
mnie szczególnie pod zachód słońca, kiedy szliśmy z mamą
do jej koleżanki Geni. Mieszkała niedaleko za torami. I szliś-
my we troje na spacer. Miałem wtedy już szesnaście lat.

Raz w niedzielę siedzimy na werandzie, a tu babcia
Frania z małym Rysiem. Ano odwiedziła nas. Poszły zaraz
do Geni, bo babcia Frania mieszkała kiedyś razem z matką
Geni, Genią i jej braciszkiem. Wynajęły pokój we dwie ro-
dziny do spółki, żeby taniej płacić. Ja zostałem z Rysiem.
Robiłem mu dla rozrywki rysunki. Bardzo go obchodziły,
a już najwięcej diabeł na krześle.

W inny niedzielny skwar przyjechała Nanka. Poszliśmy
z Genią
i mamą we czworo do kościoła na odpust. Na sumę.
A potem czekaliśmy na nieszpory. To czekanie wlokło się
i wlokło. Sosny, piach, upał, jasno, gwiżdżą gwizdki, fiukają
koguty, kurz, stragany. Wchodzimy do kościoła, a tam za-
wieszony międzyczas. Półchłodno, pół jasno, baby z chustami
na głowach siedzą w ławkach i śpiewają
Godzinki. Takimi
głosami jak szpileczki.

W sierpniu zakwitły wrzosy, macierzanka, te i te roz-
czochrane, czepiające się piachu. A i pantofelki Matki Bos-
kiej. Gruchnęła wieść, że tu blisko, w Zbójnej Górze, chłop
chłopu uciął łeb kosą. Zbójna Góra słynęła z niedobrych
różności, podobno wysiedlali tam z Warszawy najgorszych.


Upał, siedzę na werandzie, słyszę śpiew z zawodzeniem. Dłu-
go się zbliżał, za sosnami, nad piachami, w słońcu. Pogrzeb.
Tego, co mu drugi głowę uciął. Siedziałem i słuchałem w
leciutkim paraliżu. Nic nie zobaczyłem. To dobrze. Zawo-
dzenie zaczęło się oddalać.

We wrześniu dojeżdżałem codziennie do szkoły. Pewnego
razu pani Genia prosiła mnie o odebranie materiału do szy-
cia, szyła dla klientek kiecki. Wysiadam z pociągu, one
z mamą czekają

Rano pchało się do wejścia i wyjścia pełno grubych Ży-
dówek z koszami. Chcę wysiąść na Głównym z elektrycz-
nego pomostu, a tu Żydówki hurmem z koszami na mnie.
Nagle stoję w szparze między pociągiem a peronem, który
mi sięga do piersi. Nie wiem, jak wpadłem. Pomyślałem
tylko, że pociąg może ruszyć. A to elektryczny, to od razu.
Ale już ktoś mnie złapał pod pachy i już stałem na peronie.
Z teczką. Do szkoły.

Ojciec ani myślał nas sprowadzić do Warszawy. Mamie
z początku wydawało się bycie tu nie najgorsze. Wrzesień,
ciepło, Genia blisko. Ale ja zacząłem uciekać i po południu
do Warszawy. Jak nie wyjeżdżałem, chodziłem do Miedze-
szyna, Falenicy wzdłuż torów oglądać domki, Żydów, piach,
sosny i jałowce. Raz szedłem z kupą dzieci za niedźwiedziem,
którego właściciel prowadził na łańcuchu. Szedłem i szedłem.
Ileś kilometrów.

W październiku dni raptownie zmalały, zszarzały, zziębły.
Przed werandką kałuże. Nad nimi szumiące sosny. Zaczęliśmy
trochę marznąć. Palić w kuchni nie dało się chyba za dużo,
bo nie bardzo było czym.

Nie pamiętam, czy dopiero wtedy właścicielka, czyli pani
Landau, werandę odrutowała, czy tak było od początku. Ale
nie pamiętam jednak odrutowywania i ani jednej rozmowy
z panią Landau, która przypuszczalnie już za trzy, cztery
lata miała iść do pieca.

Z kolei trudno mi sobie wyobrazić lato na werandce w
drutach.

A jednak któraś z tych dwóch możliwości musiała zajść.
Fakt, że w czas październikowej szarugi z długimi nocami
werandka była z zewnątrz niedostępna.

Pewnej takiej głuchej, mokrej nocy coś nagle zwaliło
się na werandę, łupnęło o podłogę i drzwi i zaczęło się szar-


pać z drutami. Chwilami przycichało, potem znów łomoty
i szarpanie za druty. Byliśmy z mamą przerażeni. Staliśmy
w kuchni, jak najdalej od pokoju z werandą. Godzinę, dwie.
Szamotanina nie ustawała. Do głowy nam nie przyszło wyjść
i sprawdzić. Noc była czarna i bezludna.

Stworzenie czy człowiek — to coś ciężkiego, dużego, co
się szamotało, nie wydało przez cały czas żadnego jęku,
skrzeku. Ludzkiego czy zwierzęcego. Nie pamiętam już, jak
zasnęliśmy. Rano nic na werandzie nie było. Niedługo też
spakowaliśmy manatki, i do Warszawy. Bez ojca.

W Radości została Genia. Z Walterem. Mieszkali obok
siebie, on starszy sporo, siwy, jąkał się, występował ama-
torsko w Radości i wtedy się nie jąkał. Publika była za-
chwycona jego minami, krzyczała

— Walter! Walter!

chociaż to nie był ten słynny Walter.

Genia go nie chciała. Korpulentna blondynka, z pewnym
wdziękiem, dowcipem, zresztą szczebiotliwym, uważała, że
mogła mieć kogoś lepszego. Ale przychodził do niej w nocy
i płakał. W poczekalni kina Genia pokazała mamie na zdjęciu
Gary Coopera

— o, to jest mężczyzna!

Od Waltera pożyczałem książki, miał ich niewiele. Ale
ja się nudziłem.

W okupację o coś wybuchła do Waltera pretensja, za-
strzelili go chyba z którejś organizacji.

Genia raz wychodzi po łapance przed dom, a tu młody
człowiek wynurza się z dołu wychodkowego, calutki opły-
wający gównami. Genia załamuje ręce

Po wojnie Genia pracowała w sklepie z butami. Umiała
sprzedawać, chwalili ją. Wstąpiła do partii. Była działaczką.
Za mąż nie wyszła. Na starość dali jej mieszkanie na Mło-
cinach. Zjechał do niej brat z Peru, z którym się nie lubili.
Oślepł. Doglądała go, narzekała. Ale bogacz. Trzymał na ksią-
żeczce dwieście tysięcy, z tego szły ogromne procenty. Za-
chciało mu się telewizora, ona już w taksówkę i po telewizor,
żeby się nie rozmyślił. Umarł. Zostawił jej dużo rzeczy i pie-
niędzy.


Genia jeździ do Mamy do Garwolina. Ostatnio potrącił
ją samochód. Mama do Geni jedzie do szpitala. Ale Genia w
dobrej formie. Znów będzie chodziła.

Domek z werandką w Radości stoi po czterdziestu la-
tach dalej.

CZŁOWIEK Z CIENIA

Nieraz jeszcze w dzieciństwie miało się minąć kogoś na
schodach —• nagle podjudzenie się lękiem

— zbliża się, zbliża się, już, aby minąć.

W lesie, w lecie, w duży dzień już za dorosłości hasanie
sobie na dziko na polance, za drzewami prześwituje łubin,
piach, droga, nadjeżdża wóz, uciekać!

Ale to były rozróbki w sobie. Żeby czuć się.

Jako już chłop w dużym wieku wracałem nocami na plac
Dąbrowskiego wielką przechodnią bramą od Marszałkowskiej,
przez podwórze z dzidowatymi topolami na schody, taka sobie
klatka z lat pięćdziesiątych. Normalnie to lubiłem. A jeszcze
w lecie, w nocy, a jeszcze wtedy byłem sam.

Przyszły raptem obawy. Poważne i niezrozumiałe. Wra-
cam późno, księżyc, noc, pusto. Wchodzę na schody i — bez
rozróbki w sobie —nieprzyjemna niepewność. Wchodzę do
mieszkania, niby z niejaką ulgą. Ale i tam niepewność, póki
się nie sprawdzi.

Na drugą noc ciepło, wracam, strach jeszcze większy.
Zaglądam na każdym piętrze w zagięcia, nie ma nikogo.
Tylko półświatła odbić, cienie na cieniach. Księżyc na pod-
wórzu. Na trzecią noc pięknie, środek lata, ja sam, cisza.
A tu taki niepokój. Schodzę. Ostrożnie, po cichu. Patrzę na
każdym zakręcie. Nic. Niżej patrzę. Nic. Podwórko milczące.
Ale to zupełnie. I w księżycu. Coraz większa obawa. Przed
czym? Przed kim?

Od bloku pada cień. Cień tego bloku. Bo księżyc. Zbli-
żam się ku przelotowej bramie. Patrzę na jej cień i strach
narasta. Idę, myślę

— jeżeli teraz z tego cienia bramy ktoś wyjdzie...
Wychodzi. Jak cień. Idę zdrętwiały. On zatrzymuje się,

trochę cofa, trochę mnie półkolem obchodzi. Sztywno, po-
wolutku idę przez bramę, on staje, patrzy za mną, w wieku
nijakim, dosyć dziadowski, wydostaję się na Marszałkowską.
Nie mogę zrozumieć

•— jego tak się bałem, aż na trzy noce z góry?

Powracając już się nie bałem. Ani potem.


0x08 graphic


NIEDOBRY CIĄG I WYSKOKI

— Ale usypiany nie będę?

— Będzie pan — przytaknęła lekarka pogodnie i odeszła.

Dochodziła czwarta. O czwartej operacja. Wszedł ktoś
w ubraniu, przeszedł przez naszą salę. Do tej następnej. Duże
poruszenie, bo dużo łóżek. Od razu wiadomo, że to szwagier
tego, co poderżnął się czy powiesił. Właśnie w tej sali za
nami. Już jest z tym denatem na ręku. Mija nas. Wychodzi.
Wraca. I w progu wzrusza ramionami. Do nas wszystkich.
Też nie rozumie. Nieboszczyk zmniejszył się bardzo. Wchodzi
z nim między łóżka. To już właściwie zdechła ryba. Majta
tą rybą, tym zdechłym szwagrem jednemu po nosie, drugie-
mu. Po nosie i gębie? Patrzę, że oni po dwóch leżą na jed-
nym łó
żku. Taki tłok. Podchodzi teraz do sąsiada. Też mu
podtyka rybę-szwagra pod nos, majta nim po gębie. Że niby
co, on tylko ma mieć z tym trupem kłopot? Niech i ci się
nie brzydzą. Ci nie bronią się. Nie wypada. Mnie, nie wie,
pomajtać czy nie. Ja myślę — nie dosyć, że operacja, to
jeszcze to, zniosę, jedno i drugie, będzie ślad na brzuchu, ale
to nic, w tym wieku, po takim zbrzydnięciu. Gorzej, że potem
zdjęcie klamer, opatrunki, chodzenie, strata energii.

I nie dostałem po gębie niczym. Ci od operacji nie zdą-
żyli wejść. Bo się przebudziłem. W zupełnym humorze. Po-
leciałem do mojego związku. Pani Halina namówiła mnie
na lekarkę i dentystkę. I zapisała. Stamtąd taksówką do Jad-
wigi. Miałem nową rzecz do^czytania i nagrywania.

— Spokój — mówi Jadwiga. — Dziadek pojechał do
lecznicy do okulisty. Niewiele to mu pomoże, ale on lubi.

Jeszcze nie zacząłem czytać, kiedy pani Anna zawołała:

— Dziadek upadł przed lecznicą i prawdopodobnie zła-
mał sobie obojczyk. Lecę tam.

Siedzieliśmy nie wiedząc, co i jak.

— I powiedziano, że prawdopodobnie; to jeszcze nadzieja,
że nie.


-— Jeżeli możesz słuchać, to poczytam.— Najwyżej przerwie się, kiedy wrócą.— Oni nie wrócą tak od razu.

Poczytałem. Widzę, że Jadwiga niespokojna. Idę do
kuchni. W otwartych drzwiach pokoju pana Zdzisława siedzi
stara gosposia. W fotelu. Przyjechała na dwa tygodnie ze
wsi.

Wyszliśmy do pogotowia. Tam nic nie wiedzieli.

Zaszliśmy na Marszałkowską.

— Nie wiem, czy to na prawo, czy na lewo.

— Ja też nie pamiętam, wiem, że to zaraz blisko.
Wychyliłem się od krawędzi chodnika w lewo i zobaczy-
łem napis „Lecznica".

— Jest, chodźmy.

Na dole w holu kasa, ale napis „Totolotek".

Spytałem. Okazało się, że totolotek. Lecznica na piętrze.
Wchodzimy po kręconych schodach. Postać w białym far-
tuchu w informacji mówi:

— Proszę iść do gabinetu pielęgniarek, na końcu kory-
tarza.

Przeciągałem Jadwigę między ścianą a długim rzędem
kolan. Tyle tu ludzi czeka. Jeszcze jeden plaster w ulu na
Marszałkowskiej. Pielęgniarki od razu nas pocieszyły:

— A gdzie? który szpital?

— Dyżurny. Zaraz zobaczymy, który szpital ma dyżur.
Gdzie gazeta? Jest gazeta. Ale dyżurów nie ma. Niech pań-
stwo kupią „Życie Warszawy", tam będą dyżurne szpitale.

Idziemy do drzwi.

— Proszę iść do domu i zaczekać. Nic innego nie po-
zostaje. Oni niedługo wrócą.

Wrócili. Usłyszałem najpierw Annę.

Ale na obiad pani Anna mówi do dziadka:

— A może pan wstanie, lepiej się trochę poruszać.
I dziadek wstał do obiadu.

Zawiozłem mu potem kwiaty. Dziękował bardzo. Na
drugi dzień dał te kwiaty Jadwidze.

Wróciłem do domu i powiedziałem do Le., że zaznaczy-
łem pani Halinie w związku, że wolę osobno mieszkać.

— To ty chcesz się mnie naprawdę pozbyć?


— No przecież cały czas była mowa o tym, że przeno-
sisz się na tę Kępę.

— Ja nie mogę być sam. Jestem w takim stanie, że...
Byłem zdumiony, przerażony. Okazuje się, że Le. chory.

Przestraszony. Mówi o ciasnocie nowego mieszkania.— Ale przecież luźniej niż tu.

— Ale jak tam się zmieszczą obrazy?

Misio Holender, bo jeszcze był, za Le. powtarza:

Wycofałem się. Przez ileś dni nie odzywałem się do żad-
nego. Aż przybył Misio i pyta mnie:

W najgorszym przypadku będzie, jak jest. A że sprawa jest
uczuciowo zagmatwana, to wiem.

We wczesny ranek ulewny zerwałem się, żeby jechać
do Otwocka. Ledwie sobie wyperswadowałem, że to ja jestem
w humorze, nie oni. Oni teraz w Otwocku szykują się do
pracy. Przecież trzeba się z czymś liczyć.

Zawsze na początku kwietnia jest taki deszczowy dzień
z dżdżownicami uciekającymi spod ziemi na wierzch. Dziś
jest taki dzień. Pełno opadłych baź z topoli i dżdżownic.
Tych dużo zdeptanych i tych. Nadjechał autobus z napisem
„Lumumby". Wsiadłem. Dojechałem do końca. Między blo-
kami i trawami doszedłem do wieżowczyka Ludmiły. Poje-
chałem windą na wysokie piętro i zostawiłem w drzwiach
kartkę:

„niezależnie od wszystkiego pozdrawiam

Miron".

Przecież u Małgosi dowiadywali się o mnie, kiedy byłem
w szpitalu. Zresztą to taki dzień miłości do ludzi i stworzenia.
A przestój przyjaźni dojdzie końca. I znów będziemy się
z Lu. i Lu. widywali, bo na razie nie.

Na ulicy dalej lało. Niektórzy próbowali czekać na tak-
sówkę w ogonku. Inni pod żółtym daszkiem wyglądali auto-
busu. Nawet chłopcy z teczkami do szkoły chowali głowy
w kołnierze. Tyle ludzi na musie trudu. Godzina zupełnie
poranna. Siódma, po siódmej. Dojechałem do Wolskiej. W
tłoku, w środku siły odśrodkowej. Tu znów leje i ani jednego
przystanku. Tramwajowe skasowane na wysepce. Autobuso-


wych nie widać. Autobusy lecą. Tramwaje nie idą. Pytam
jakąś z teczką w średnim wieku.

— Chyba tam tramwajowy — namyśla się — na Skier-
niewickiej.

Na Skierniewickiej pytam kolejarza, czy nie wie, gdzie
tu jakie przystanki. Stoi bez ruchu. Pytam dalej. Trochę
się odwraca. Powoli. Namyśla.

— Nie, nie wiem.

Skręca taksówka. Macham ręką. Wsiadam.

— Niech pan mnie zawiezie tu do cerkwi.

— Pod samą cerkiew nie da się dojechać, ale dowiozę
pana do szlabanu.

— A pan nie wie, czy ten nowy wiadukt między Wolą
a Ochotą już jest czynny?

Było blisko. Tylko że wszystko tu przerabiali. Dużo gołej
ziemi. W wodzie. Cerkiew też — w rusztowaniach.— Też odnawianie?

Wszedłem na cmentarz, bo cerkiew stoi na początku
prawosławnego cmentarza. Patrzę: robotnik na rusztowaniu
nad schodkami coś robi. W cerkwi światło się pali za szybą.
Idę. Drzwi otwarte. Drugie nie. Ale ktoś brzydki sprząta,
kiwa na mnie, żebym wszedł bokiem. Wchodzę bokiem, ale
to zakrystia. Z cerkwi wchodzi pan, ale wyładniał. Pytam,
kiedy będzie rezurekcja.

— A na Pradze trzeciego maja o dwudziestej trzeciej
jutrznia, o północy procesja i nabożeństwo, będzie trwało
do czwartej, do wpół do piątej.

— Tak, dziękuję panu bardzo.


Za ładniejszym panem stał już od paru chwil brzydki
pan. Więc to nie ten się przemienił. To trudny cud.

Pospacerowałem troszeńkę po cmentarzu. Patrzałem,
gdzie leży stary przyjaciel Józia, Dymitr F. Raz nam pro-
boszcz pokazywał, ale dawno. Teraz w tym kącie widzę cię-
żarowy. I tu samochodziarnia! Zgniewało mnie to. Wróciłem
do bramy. A może to tylko z okazji remontu. Olgierd mi
potem powiedział, że cmentarzowi trochę grozi rozdeptanie,
bo ludzie przechodzą sobie główną aleją z Wolskiej do osie-
dla. A to taki zabytek. Ze starymi wałami. Stare groby,
drzewa. Jedno z tych miejsc w Warszawie prawdziwych.

A może nie zadepczą? Podjechałem tramwajem do tej
nowej trasy. Wciąż padało. Lecę do przystanku w niewiado-
mą stronę. Autobusowego. Jest trasa tędy, przez Ochotę aż
na Grochów. Jedzie autobus. Jadę kawałek. Wysiadam przed
nowym wiaduktem. W nieznanym miejscu. Jezdnia idzie w
dół, pod dach. Pusto. Tylko deszcz, woda, błoto i samochody.
Szumu a szumu. Idę w dół, w ten tunel. Bo to tunel. Długi,
ciasny. Czynny na razie tylko jeden przelot. Samochody
jedne za drugimi. W obie strony. Mijają się ciasno, szumią.
Huczą. Wchodzę w to przejście. Huk-szum tu.
I huk z góry
od pociągów. Krzyczę na głos. Śmieję się. Kierowcy za mo-
krymi szybami wciąż mnie z wysoka mijają. Niech widzą
jednego pogodnego. Tu i tak nikt drugi nie idzie. Mokro,
woda, huk, woda sika półkolem z boku z góry. Przeciek.
Ktoś drugi ukazał się. Daleko z tamtej strony. Kobieta.
Moim chodniczkiem. Zbliża się. Ale jeszcze daleko. Pod pa-
rasolem. Ja u szczytu żywiołu, deszczu, wody, huku, szumu,
poranności. Jadą, jadą. Idę. Ona idzie. Nareszcie się mijamy.
Pomału wychodzę na drugą połowę świata — zawiaduktową,
pod górę, w jakieś bezludne, rozmiękłe wielkie rondo. Z da-
leka widać ludzi. Domy. Ulicę. Rozjazdy.

— Rewolucji Październikowej — to ta, z której wyszed-
łem. Tak, tu jest coś z rewolucji w tym deszczu, w tym po-
ranku. To te będą przedłużane Aleje Jerozolimskie? Te i te.
A to naprzeciw to, aha — Wery Kostrzewy. Samochody
szumią. Ja lgnę do błota, idę, kołuję, śpiewam:

— Oj, Wero, Wero!

Znam dalszy ciąg tej ulicy. Z wielkimi domami, z ludźmi.
Raz wróciłem dziesięć lat temu z takiej wędrówki po Ocho-
cie, mówię do Adama:

Ta była działaczką.

Postanowiłem pojechać w głąb Alej Jerozolimskich.
Tych nowych. Jak tylko się da. Odnajduję przystanek. I au-
tobus zaraz nadjeżdża. „Globusowa". Wsiadam. Dużo ludzi.
Siadam może na ostatnim wolnym miejscu. Więc i tu jeżdżą?
I to tak rano? Czytam „Krańcowa, Techników, Globusowa".
Co za perspektywy. Same ostateczności. Kraniec. Za krańcem
technicy, bo tylko oni coś w kosmosie umieją. I globus.
Chyba już ten następny. Mijamy przystanek. Ktoś pokrzy-
kuje

— Panie kierowco!

— No to trzeba dzwonić, co pan myśli, że ja będę
patrzył?

Patrzy w lustro. Włosy długie. Jak z Rafaela. Włączył
radio, bo skręciliśmy w Krańcową. Te przedłużenia Alej
były błyszczące, wodniste, góra—dół, ni to w polu, ni na
Księżycu. Pomyślałem za Jadwigę, że właśnie tu szkoda nie
patrzeć. Radio gra bigbity.

Miał być kraniec wszystkiego, a tu powoli coraz więcej
domów, wysiadają, wsiadają, deszcz gęsty, stajemy koło żół-
tozielonego kościoła. Napis: „Misje Sw. zapraszają." Coraz to
nowe perspektywy. Ale autobus skręca. Wszędzie ciekawie.
Jedziemy ulicą Techników. Dosyca wytworna. Willowa. Mi-
gają boczne

Tu ul. Wykręt. Czerwone kamienie. A to — ul. Sympa-
tyczna.

Sklepy. Te otwarte, te zamknięte. Okna. Przechodnie.
Mignęła Potrzebna. Miga jakaś duża. Jeszcze jedna duża.
A to

— Globusowa.

Dojeżdżamy do czegoś. Bo staje. Przed nami taki sam
autobus stoi. Przelatuję do tamtego. W drodze widzę jakieś
półnakrycie konstrukcyjne.

— To peron, ludzie, ach, to stacja Włochy!
Taka puenta.

W nowym autobusie szedł zachrypnięty felieton lite-
racki. Ludzi sporo. Usiadłem na podmokłym miejscu. Na
podwójnej ławce dziewczynka odrabiała lekcje. Obok niej
nikt nie siadał. Dopiero potem okazało się, że tam też mokro.
Tak pada i od tylu godzin, że nie wiadomo, gdzie i skąd
może cieknąć.

Wysiadam na pograniczu Ochoty i Śródmieścia. I widzę


niespodziewanie w prześwicie dawny dom Emfazego i teatru

— Tarczyńska 11.

Idę tam. Zajrzeć? A może i się wyszczać.

Wchodzę w bramę. No tak, nic dziwnego, że ją nakrę-
cali. Podwórko też. Zadzieram głowę. Balkony w kącie trój-
kątne. Na czwartym Emfazy i nasz teatr, na drugim Lonia,
matka. Kto tam teraz?

Drzwi od ustępu zamknięte. Na nich napis:

„Uwaga! Dla przygodnych przechodniów ubikacja jest
otwarta przy Tarczyńskiej 19/21 w głębi za ogrodzeniem."

Zajrzałem na drugie podwórko. Trochę fabryczne, trochę
trawiaste. Zupełnie inne. Wracam, a tu drzwi ustępu nie
domknięte. Jednak się dostałem.

Jadę tramwajem przez prawdziwe Aleje Jerozolimskie.
Napis na piaskowcu na domu, nad bramą: „Przez samorząd...
do silnej Polski Ludowej."

Więc powojenne? I płaskorzeźby. Myślałem, że ci na
lewo tym na prawo podają cegłę, a to ktoś w hełmie, bo
o bramę przedtem stał żołnierz w hełmie na warcie.

Ale to baby chłopom, chłopy babom.

Gdyby nie wydatne piersi, tobym w tym deszczu po-
jechał dalej z mylnym przekonaniem, że może to tylko spójnia
miasta i wsi. A w ogóle płascy, egipscy, tu profil, tu skręt.
Właśnie mijamy dom egipski. Z ogromnym balkonem pod-
pieranym skrzydłami ibisa czy sępa. Myślę

— w Egipcie nie ma deszczu — w Egipcie nie jest
mokro.

I tramwaj skręca przez wykopy, że mi się wszystko myli.
Tak nieraz na przekór chciałem jechać do Otwocka. Udawało
się tylko metaforycznie. A tu ta dosłowność. Co to za ruina?
Ach, to ten dom na rogu Chałubińskiego. Tylko resztka. Tak
żałosna. Na jeszcze jedną okazję posłużył. Ile ten dom dał
Warszawie przeżyć. Teraz naprawdę znika. Broni się jeszcze
do ostatnich wystającości.

Trochę dalej szpital, mój pawilon. Posyłam mu pozdro-
wienie. I dojeżdżamy do czegoś, co jest pępkiem Warszawy.
Dziwnie to wszystko wygląda po tych Globusowych, połysku-
jących Alejach w nieskończoność. A może to przez deszcz.
Wszędzie jest bliżej, ciaśniej. Chociaż to plac Kultury, wie-
żowce, ludzi nie tyle. Inne układy, lecenia świateł, wielkości.

A potem znów się zrobił niedobry ciąg.

Przyszła Agnieszka. Le. leżał na szafce od płyt.


35


Potem Le. zaczął poprawiać w sobie i dokoła, wziął się
za malowanie. Ale ja się zatrułem pewną uwagą o pisaniu.
Zastanowiło mnie coś, co było we mnie. Też ciemna noc?
Nie wiem. Nie wiem, na ile potrzebna.

Agnieszka:

— „Państwo młodzi, państwo tacy młodzi", i tak powta-
rzała, a ja nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że jestem
młoda. Ja też się zestarzeję i może będę starsza od niej.

Deszcz nie chciał padać. Długo nie.

2—8 kwietnia 1975

MAJOWE PRZEJŚCIE

Maj i nie zimny.
Wiosna dalej wybucha.

Ostatnio intryguje mnie Chrystus nie jako tylko człowiek,
ale jako Bóg wcielony. Nierozwikłana sprawa dwóch natur
w jednym. Żeby zrozumieć mysz albo krowę, trzeba ścieśnić
się w mysz albo krowę, wejść w jej żywot, urządzenia biolo-
giczne i mózgowe. Bóg wmieścił się w aparat człowieczy,
niepewny, nietrwały, strachliwo-bohaterski. To był trud.

Z Le. mam już normalne gadania. Bo i o tym było roz-
prawianie.

Chciałem się przekonać, jak to było ze stworzeniem
świata. Kiedy światło?

Le. podał mi Biblię Wujka. Czytałem.
Światło drugie.

— „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. A ziemia
była pusta i próżna, i ciemności były nad głębokością, a Duch
Boży unosił się nad wodami. I rzekł Bóg: Niech się stanie
światłość. I stała się światłość. I ujrzał Bóg światłość, że


była dobra, i przedzielił światłość od ciemności. I nazwał
światłość Dniem, a ciemności Nocą."

Więc to dlatego światło wydaje się pierwsze, bo stwo-
rzenie nieba i ziemi jest jakby w ekspozycji. Działanie za-
czyna się, kiedy „Duch Boży unosił się nad wodami". I rzekł
Bóg: „Niech się stanie światłość." Podaję pierwsze słowa.
Bóg jeszcze nie wie, co to będzie, nagle widzi, co to jest,
aha, podoba mu się, zatrzymuje to, oddziela, nazywa.

Adam i Ewa nie rozróżniali dobrego i złego. Tacy byli
niewinni. Wiedzieli tylko, że jest drzewo wiadomości dobrego
i złego, ale mają z niego nie jeść owoców, bo pomrą. Oni
jednak nie wiedzieli, co to znaczy. A nie było powiedziane,
że nie mają to nie mogą. O szatanie jakby nic. Są zwierzęta.
Jest wąż. Śliski, kręty, wpełza na drzewo i pyta: „Czemu
wam Bóg przykazał, żebyście nie jedli z każdego drzewa?"

I to pytanie jest pierwszym złem. Zaistnieniem zła.
Puszczenie w ruch podejrzenia. Oni jeszcze są niewinni. I od-
powiadają. Ale on im mówi, że nieprawda, że umrą. Wąż
kłamie. Ale boi się, że samo zaprzeczenie to mało. Swoją
zazdrość przerzuca na Boga: Bóg nie da im jeść z tego drzewa,
bo wie, że jak z tego drzewa zaczną jeść, to nie tylko nie
umrą, ale staną się jako bogowie. I na to ludzie się nabrali.
Dlatego pycha jest pierwszym grzechem głównym.

Bóg mówi do węża: „Położę nieprzyjaźń między tobą
a niewiastą." Wąż został tu wyróżniony między zwierzętami
jako wyjątek. Kościół katolicki uznał niewinność i pokorę
Marii za spełnienie tej nieprzyjaźni. Maria chyba aż nie
rozróżniała dobra od zła, była istotą jakby sprzed bytu Sza-
tana, sprzed pierwszego grzechu.

Bóg po rozróżnieniu światła od ciemności stwierdził, że
światłość jest dobra, a po stworzeniu drzewa z wiadomościa-
mi stwierdził, że ono ma i dobre, i złe. To znowu jako roz-
różnienie. A rozróżnienie dało pole do popisu woli. I wąż
poznał się na tym rozróżnieniu. Bóg lubił dobre, to on to
drugie. Bo chciał być inny od Boga. W rozróżnianiu zaczyna
się grzech. I chęć bycia rozróżnionym już jest pychą.

Późnym wieczorem Le. układał mój życiorys dla wy-
dawnictwa, co jego bawiło, a mnie trochę złościło. Chodzi-
łem od łóżka na balkon i z powrotem. Przyszedł Tadzio
z przepisanym moim brulionem. Przerwał życiorys. Wyszliś-
my przed pierwszą w nocy do Maliny. Ale w jej oknie
ciemno, więc wróciliśmy do Ogrodu Saskiego.

Wynikło gadanie o filmikowaniu, o ich graniu, o moim


niegraniu; ja, że ograniczenie mimiki przez brak zębów,
czyli przez unikanie ruszania ustami. On, że to niepotrzebny
kompleks. Ja, że to rzecz obiektywna, istniejąca.

Usiedliśmy pod starym, grubym kasztanem i Tadzio
zaczął o Agnieszce i o Aninie. Ale ja starałem się, żeby
temat się nie rozwinął, i obróciłem w żart dalsze tego rodzaju
problemy.

— Ale czy to lepiej, gdyby było wszystko dla wszystkich
zrozumiałe?

I tęsknimy za naturą tak niewiadomą, niepoznawalną
jak Bóg.

Jedzenie wiadomości jest samozniszczeniem.
Noc bez wiatru, pochmurna, ciepła i bujna. Pachną
zielska, pierwsze skoszone trawy. I ta pustka. Też pachnie.

Wyszliśmy na ten nowy skwer, nocny plac Żelaznej
Bramy, przed przekręcony pałac z lwami, których nie było.

Wyszliśmy na boczną łączkę, zielone przejścia, ku Kró-
lewskiej.

Nie było tym razem chrapania, ale ktoś westchnął.
Podwórko jest ciaśniutkie i wysokie dookoła. Piękne w wy-
kroju z perspektywy zadartej głowy

— można by tu zrobić bardzo dobry teatr.

Naprzeciwko kilka bram, niektóre połączone, jedna za-
kręcająca. Między nimi przejście i podwóreczka miniaturowe,
ze śmietnikami. Wszystko to otwarte od tyłu, tam wielkie
przestrzenio-bloki. Tadzio roześmiał się

— rozkrojone mysie jamy — i zaczął otwierać drzwi
do schodów z napisem „prosimy zamykać i wycierać obu-
wie".

To obudziło psa. Cofnąłem się w bramę. On nie

On też do bramy, a tu z góry ktoś

— akuku!

Wylatujemy na Próżną. Czy to dziecko, czy to nie na nas

— akuku!

i teraz to jakby z oświetlonych okien po drugiej stronie
ulicy

— połączenie z tych lat, taki był styl.
Nagle śpiew. Tak jakby z kościoła.


Tadzio przybliża się do bocznych drzwi. Świeci się
dziurka od klucza, śpiewają. Idziemy sprawdzić od przodu

Śpiewają. Patrzę na zegarek.

Na początku innej posesji najpierw nic, potem ogromny
słup i betonowy cokolik z numerem niby domu „69". Dalej
pusto i nagle z dwóch stron strzelają ściany na pięć pięter.
Oba ogryzki. Zamieszkałe. Potem niebo, przerwa. Kawałek
domu znów.

— Jakie to drzewo?

—Nie mogą. Tylko się przewyższają. I z tą oficyną.— A dalej nic nie ma, tylko tu one, między tymi, troszkę
dalej i już by nie musiały.

— Na tym polega. Tyle razem przeżyły. I one, i te
resztki oficyny... I te zazdrości o wysokości.

Przystajemy przy klepsydrze.

Rozwidniało się powolusieńku, a uparcie, z przynagle-
niami.

W domu usłyszałem deszcz. Otwarty balkon. Szum. Huk,
ulewa. Jedna. Potem mniej. Potem znów. Ulice płyną. Bujnie
jak w raju. W przerwach śpiewy ptaków. Błysk. Piorun.
I ulewa. W łazience majowa mucha. Przebudziła się, bo za-
paliłem światło.


PORT PRASKI

19 maja wieczorem i w nocy

Moja babka Białoszewska żyła 52 lata. Jestem starszy vd
mojej babki.

Umarłym lata nie idą...

Tak się zdaje.

Umarli starzeją się o wiele szybciej. Od pochowania
odlatują od nas w odwrotnym, coraz większym kwadracie
odległości. W gwieździe. Coraz mniejszej.

Malina pyta:

zaprowadził mnie do synagogi na Zielone Świątki, ołtarz
ubrany w liście, ale było już po nabożeństwie.

Usiadłem na czarno-białym okryciu na tapczanie, obok
książki.
( :

0x01 graphic

Na początku wieczoru stanąłem w progu Le.
— Pójdziemy do Wandy?

— Nie ogolony-m.

— Idziesz?

— Nie, nie pójdę nigdzie. Mam napisać list do Miśka.
Mam uprać koszulę. Trzeba się trzymać dyscypliny.

— Ale maj ucieka. Godzina ucieka. Słowiki i żaby.

— Chcesz posłuchać słowików i żab, chodź, ja cię za-
prowadzę. Miałem nie wyjść, ale wyjdę.

Myślałem, że mnie prowadzi do sadzawy w Ogrodzie
Saskim, aleśmy ją minęli. Bez żab. Oglądam się

zły.

— Ładna brama, wstąpmy.

Dozorczyni rozkłada ręce, szczerbata, majowa.

—Chcieliśmy obejrzeć bramę, bo ładna.

— A proszę bardzo, brama ładna, oświetlona, obielona.
Le.:

—Wiesz, jakie to są sklepienia? Na żagielkach. Lampa
śliczna. Miejsce na portret. A tam dalej... o, brzydziej, pro-
letariacko.

To o podwórku. Ktoś na balkonie. Może się obrazi?
A może też napadnie na swoje? Bo i tak bywa.

W bramie i w ileś osób trzeba głośniej. To ja głośniej

— Powinien tu być pani portret, w tym owalu.

—- Co z tego wszystkiego, jak rozbiorą.

Le. mówi:

Krakowskie Przedmieście. W aptece z urządzeniami,
meblami po magistrze Klawem. Le. ogląda boczne drzwi

— Tu są drzwi— bo za Klawego w drewnie były, praw-
dziwe — wiesz, to te same. — Podchodzi, ogląda, magistry
się uśmiechają zza mahoniów. •— Jaki zamek śliczny, i tak
się zamyka, z zakręcaniem.

Le. spojrzał na kino

stojące. Ludzie nie marznący.

— To zaraz lepiej żyć, poruszać się, malować, farby
szybciej wysychają. Jednak zawsze najwięcej maluje się w
lecie.

— Tak? Aha... pejzaże.

— Nie tylko. Kościół. W środku ma w lecie najlepszy
nastrój. Ludzie wychodzą z zakryć, ciepło bucha.

Le. pokazuje na zbocze Mariensztatu, całe na biało, kwit-
nące.

— To te kasze, które tak kochała siostra Maria Fran-
ciszka.

— Ale ile ich tu, wystarczy popatrzeć na te za wszystkie.
Z drugiej strony na wysokościach Zamek, w drzewach,


oświetleniach, widok od Wisły, znany z tylu zdjęć, malun-
ków, przez trzydzieści lat nieobecny, nagle jest.

— To po takim przodku powinno się mieć więcej... na-
wet szczęścia.

— Ale że taki pokojowiec, a tyle wykształcenia, obycia.

— No, u Potockich usługiwali hrabiowie i książęta. Sami
niby tytułu nie mieli. Nie przyjmowali żadnego.

— Pozwalał sobie na wszystko. Szczęsny z Komorowską
wzięli ślub po cichu?

-— Most. To dokąd ty mnie prowadzisz?

Szumna Wisłoszosa. Od samochodów. Za nią w dole i do
góry oświetleniowce. Rojne i spocone w środku. Wylot
uliczki, ślad po rozbiórce na plecach solnej rogatki. Od
przodu ruszt, to uszanują. Przed szosą w dół i do góry
drzewska, wspaniałe, trawa, ścieżki, zielska. Wisła. Duża
woda. Świecąca. Pełna siebie, po brzegi. Nieduży most. Na
odnogę. Odnoga dalej się rozdziela na ileś, daleko świeci to,
odbija. Wyspa stąd sterczy.

Za mostem. Na lewo w dół ciemno.

— To nie zejdziemy?


Szumią pędzące.

-— Tu zejdziemy. Ostrożnie.

Zlatujemy.

W dół na prawo.

Ścieżki. Ciemno. Spląt. Gąszczyki. Coraz szerzej od
drzew. Zaraz za nimi cała wielka woda. Idziemy. Ścieżki
kręcą. Ognik. Leży dwoje w trawie. Gada. Le. podskakuje.

— Op! Bym się przewrócił. To i tak... że ci. Bo pusto.
Zawsze tu teraz pusto. Głupi prażanie tu nie przychodzą.

To właściwie środek miasta — z drugiego brzegu piętrzy
się Warszawa, wywyższa, włazi w górę, po skarpie, po wie-
żowcach, świeci, spada, topi się w wodzie, drży, cała, od
góry do dołu, gasi, zapala, zmącą, i od początku...

Nagle idzie na ciemnym tle ciemna postać, szybko, dłu-
gie włosy...

Teraz już dużo drzew. Wierzby. Pękami. Po dziesięć, po
piętnaście z jednego miejsca. Wysokie.

Bo rano praca. Chociaż nie, siedzą przy tych swoich
meblościankach, telewizorach do dwunastej, zamiast tu. Przed
wojną jednak był ten zwyczaj chodzenia późno.

— Bo w Młodej Polsce to pejzaż...
-— Upadło.

— Zawsze.


— A te po dworach, no to one może nie niszczyły, nie
przeinaczały, bo było za trudno.

— Mogli.

— Co ona wiedziała?

— Co my wiemy? Siedziała w tym wszystkim. Sama.— Siedziała.

Wielka woda wciąż idzie za drzewami. Miga. Miga.

— Przecież tu raz przejść wystarczy.

—Ja tu wszystko znam. Tam idą ścieżki. Kwitnie dziko
róża. Raz wyleciała rójka pszczół i zawisła na drzewie, trój-
kątem.

— O, szósta osoba przeszła. Bo od mostu do mostu
tamtych dwoje, my i Hamlet.

Hamlet znów nas minął.

Woda, woda, drzewa migają. Ścieżka kręci. Ciemno,

ciepło.

Zrobiło się jeszcze kulminacyjniej. I wtedy zobaczyłem
most.

— Jaki wielki.


Kolejowy.

Znów jechał pociąg, zwalniał, świecił w poprzek wody,
zajmował sobą szerokość, przystanął, cisza, ruszył...

Podeszliśmy pod most. Dziurawy wzdłuż. Przeświecający.
Szum, nachodzi. Jedzie. Prześwieca. Drzewa powiększają się.
Świecą. Ruszają. Płynąco.

Zaszliśmy za most, między kolejowy a Poniatowskiego.
Przejście przez wybieg piaskowy. Na szosie między wodą,
nami a stadionem stał milicjant z wozem. Dalej domki na
uroczystości. Krany z wodą.

Wróciliśmy. Ale Le. mnie wyprowadził na autoprzeloty.

— Po co tędy?

W lewo w dół uroczyska. W prawo w dół uroczyska.

— Bo cię chcę zaprowadzić na świstakówkę.

— To świeci szosa? skarpa? a ja myślałem, że Wisła.
Jak tu się mylą odgłosy żab, samochodów.

— To ta dzika odnoga?

— Chyba ta.

— Znów są głośniej. O tak, wpadają w trans. One tak jak
te baby na bazarze. Cisza cisza, któraś tam kumka. Jedna
zaczyna „cy-try-ny, cy-try-ny". Druga „cy-na-mon". Trzecia,


czwarta. I „ey-na-mon-cytry-ny-u-bra-nia, cy-namon-ubra-
-cy-nia-try-ny-cy-bra-cy-try-na-mon...
ke-ke-ke... ke-kra-ke".

Zeszliśmy nad odnogę, drzewa gęsto, a woda czarna,
stoi, drzewa czarne. Le.:

— Doktór Jaś mnie raz zapytał: „Ty lubisz marzyć?"
Ja byłem zaskoczony: „Co to znaczy?" A on: „Ja jak zasy-
piam, to marzę." „A o czym?" „O ludzkości, żeby jej co
poprawić."

Chodziliśmy. Żaby się zanosiły to szczekaniem, to na-
kręcaniem. Druga woda zaświeciła.

—Słabo coś ten słowik śpiewa, i daleko, w kilku miejsc

fach.

Jeszcze raz stanęliśmy nad czarną wodą.

Wyszliśmy z pociągu na skarpę, za Smolną.

CMENTARZ DLA MARSJAN

30 października, sobota

Ładnie, ciepło. Wpadam do Jadwigi i zabieram ją na Powązki.
Do najświeższego znajomego na cmentarzu. Po drodze wpa-
dam w gówno. W Alejach Jerozolimskich. Jadwiga nie wie,


co się ze mną dzieje, bo ja latam, miotam się, wciąż szukam
nowej trawy, żeby wytrzeć. Jadwiga się dziwi. A ja jej
mówię:

W Paryżu też dwa razy wlazłem w gówno w biały
dtitń. Raz na Place de la Concorde. I od razu znalazł się
.•izmy papier, o który wytarłem but. Drugi raz w południe
mi Saint- i Jermaine.

Jedziemy na Powązki, tramwaj przestukuje się przez
rozjazdy Okopowej. Z przodu tramwaju chłopek pyta, właści-
wie to sypie swoim głosem jak z worka kartoflami:

- Gdzie tu panie te gdzie tu proszę państwa no nie
mogę wymówić, taka trudna nazwa, no gdzie tu do tego
/.ażożo Żażo Zażoliborza czy jak tam do Zażoliborza?

W tramwaju ożywienie, tramwaj jedzie sobie, pasażero-
wie wszyscy siedzą, są spokojni. Więc wyjaśniają. Ten mówi,
że nie tędy. Tamten, że skoro się pojechało w jedną stro-
to można tak samo wrócić. Wreszcie ja pytam na cały
glos

— No, Żoliborz duży, to trudno będzie tak odszukać,
jak nie wiadomo gdzie.

Tramwaj już jedzie Okopową. Wszyscy nastawieni na
dalsze bawienie się. Chłopek sobie przypomniał i mówi na
cały głos:

— Już wiem, już sobie przypomniałem, na Krasińskiego.
Wszystkim się wymyka westchnienie ulgi. Ja na głos:

— No to teraz już wiadomo jak, ale to, pan tędy nie do-
jedzie.

Ktoś zza mnie, zza moich pleców:

— Dojedzie.

Ja się odwracam:

duży krok w dół, pyta jednocześnie chłopka:

— A co to za zakład, proszę pana?

Ale już jest za późno. My wysiedliśmy. Tramwaj ruszył.
Nic się nie dowiedzieliśmy. Od razu wpadamy w handel
Kwiatami. Pełno donic, bab, pięknych chryzantem Ja łapię


złote, piękne chryzantemy. Złocisto-szkarłatne. Jednocześnie
widzę jakieś piękne burakowe. Ale już się zdecydowałem na
te. Za chwilę patrzę, że koło mnie stoi i patrzy na nasze
chryzantemy i na nas jakaś kobiecina z tymi burakowymi
chryzantemami pod pachą.

Kobiecina stoi niezdecydowana, patrzy, namyśla się.

— Jak pani się te złote podobają, to niech pani za-
mieni — mówię.

Jadwiga pyta ją:

— A pani daleko z tym jedzie?

— Bardzo ładne te jej chryzantemy — mówię do Jad-
wigi.

Wchodzimy na cmentarz czwartą bramą. Sporo łudzi.
Idziemy jak w orszaku. Pogwarki, rozmówki. O tym i o owym.

— O, Przerwa-Tetmajer, czekaj, zapalę mu świeczkę
i dam mu wianek — bo kupiliśmy kilka wianków i dużo
świeczek. Zawsze tu na Powązkach trzeba dla kogoś przy-
padkowego. Pamiętam klepsydrę Tetmajera w czasie oku-
pacji na kościele Świętego Krzyża.

Jadwiga co i raz mi przypomina

— Uważaj na lewo, taki duży kamień szewca Hiszpań-
skiego, uważaj, żebyśmy nie przepuścili, zaraz od tego skręca
się w lewo aleją, ...biński, czarny pomnik z dzikim winem.
I z ławeczką.

— Musi być, to trudno przepuścić, to jest bardzo wi-
doczny grób.


— Proszę pana, gdzie tu jest kwatera osiemdziesiąt
dziewięć, czwarty rząd A, bo ja szukam i to powinna być ta,
ale nie wiem.

— To chodźmy, trzeba odliczyć czwarty rząd — odmie-
rzamy — o, ma pani czwarty rząd.

Ta pani z kartką w ręku niepewna.

Idziemy dalej alejką już do Dziadka, który już tu mie-
szka. Jakaś starsza pani szurającym krokiem idzie, postu-
Un je laską, pyta:

Odchodzi. Przekładamy kwiaty Dziadkowi.

— Zmieć liście — mówi Jadwiga — bo Anna porządko-
wała, mówiła, żeby uprzątnąć, jak będą nowe.

— Są tylko dwa liście. — Uprzątam.

Kładziemy wieniec i zapalamy świeczkę sąsiadowi Dziad-
ka, Junoszy-Stępowskiemu, który zginął w mieszkaniu na Po-
znańskiej, naprzeciw mojego domu. Obracam się za siebie.

— O tam, taki stary grób całej rodziny, z fotografiami,
on, ona, jej matka, on umarł ostatni, w dwudziestym ósmym
roku. Nikt od tej pory nie zachodził do nich. Grób postrze-
lany cały pociskami karabinowymi. Pełno liści na płycie.
Ale to ładnie. O, ten goździk, który Anna
tu dała, przesadzę
n
.i ich grób. I zapalę im znicz.

We Wszystkich Świętych w dzień (dzień wietrzny, zimny,
brzydki, trudny) postanowiłem nareszcie pojechać na Wólkę
Węglową. Zobaczyć, jaki jest ten nowy cmentarz. Czy to
Ink jak Bródno — ciąg dalszy? Leszek mówił, że tam jest
hu rdzo ładnie. Wsiadam w autobus z napisem „Cmentarz


Północny". Już sama nazwa mnie odstręcza. Pytam, czy to
na Wólkę • Węglową. Mówią, że tak. Wsiadam. Jedziemy.
Mijamy Bielany, cmentarz żołnierzy włoskich. Starą pętlę
na Młocinach, rozjazdy, tunele, zejście się ź Wisłostradą,
Młociny, początek Kampinosu, wreszcie skręt w lewo. Co za
ulica? Wodewil. Patrzę — napisy migają, migają. Wodewil
i Wodewil. No trudno, cmentarz na Wodewilu. Wreszcie po
lewej stronie widać tyły Huty i wielką górę, hałdy. Praw-
dziwe hałdy żużlu. Po drugiej stronie — skupisko grobów,
pomników. Już dużo ich. Grobów, pomników, ludzi. Na gołej
ziemi, na dużym obszarze, za jakimś niesamowicie brzydkim
parkanem. Szarym, niby trochę ozdobnym, niby to użytko-
wym, tak jakby z płyt prasowanych ze śmieci. Autobusiarnia.
rozjazdy, zajazdy, kwiaty, ludzie, wsiadania, wysiadania.
Jakieś kioski betonowe
ż kontrolerami, z kwiatami. Cięża-
rówka z chryzantemami, z jedzeniem. Wejście na cmentarz
wygląda jak na wielkie molo albo na wyścigi. Przechodzi
się przez szereg żelaznych bramek, otwartych ukosami.
Z czarnych rur. I nic. Pustka. Grobów nie widać, pusta
przestrzeń. Betonowa plecionka w wielkie kwadraty. A w
tych kwadratach żwir. Idzie się, idzie po tej pustce, żwir
przykro skrzypi pod butami. Naprzeciwko niby świątynia,
niby coś. Wchodzę niechętnie — nikogo. Oglądam się w lewo:
siedzi chyba stróż, bo z opaską, ogląda się na mnie. Organy
grają przytłumionym głosem. Sala, na środku w głębi pasek
oświetlony, wgłębiony. Po bokach mozaika. Srebrzystoszara.
Patrzę, co to: obłoki, ręce Boga? Aniołowie? Szybko mi się
ześlizgują wszystkie znaczenia, wszystko abstrakcyjnie je, to
nie jest nic. Wychodzę. Do tej pseudoświątyni przytyka
tyłem druga taka sama, może tamta jest dla katolików?
Widzę w głębi daleko po prawej stronie kupki grobów i lu-
dzi, potem pustka i po lewej stronie w kącie daleko drugi
cmentarz. Też z grobami i z ludźmi. Między nimi pustka.
Olbrzymia. I między tym wszystkim a nami też pustka ol-
brzymia. Nagle coś trąbi, jedzie. Oglądam się, a to wózek,
z ludźmi, chryzantemami, z dziećmi, taki jak to jeździ po
peronach do paczek, elektryczny. Prowadzi go dziewczyna.
Trąbienie, mija go inny. Oglądam się, a tu dużo takich wóz-
ków jeździ. Rezygnuję z pójścia w głąb i dotarcia do strefy
którejś cmentarnej. Nie ma po co. Ani tam znajomego. Ani
tam ładnie, ani tam ciepło. Myślę sobie: cmentarz dla Mar-
sjan. Nie będę tu leżał. Nie lubię tych Powązek cywilnych,
nie mam specjalnej chęci trzymać się na wieki literatów,
nie bardzo mam ochotę na leżenie na jednym cmentarzu,
tam gdzie nie ma starych drzew, wśród których jest jakoś
po ludzku. Ale znów tak się zarzekać?

Nie trzeba się zarzekać. Nim Ziemia przeturlała się trzy
razy dokoła Słońca, miałem do czynienia z cmentarzem dla
Marsjan. Trzeba przyznać, że załatwia szybko i sprawnie.
A że trumna z roztwartych nagle mozaik wyjeżdża na taśmie,
to już sprawa nowoczesności.


2

3

li)

5

12

13

14

20

21

24

25

32

40

41

I

I

4?

4?

44

45

50

54

0x01 graphic

0x01 graphic



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stare Dobre Małżeństwo Wędrówką życie jest człowieka
Miron Białoszewski życie i twórczość(1)
Leki rozkurczajace miesnie gladkie oskrzeli
Życie społeczne
Zaawansowane zabiegi ratujące życie
Psychologia i życie Badanie tajemnic psychiki
zycie psych (5)
Ubezpieczenia na życie
Biblia, życie Chrystusa
Prawo i życie ABC urlopów
Mapa Stare Miasto
Projekt dom opis tech 01, UCZELNIA ARCHIWUM, UCZELNIA ARCHIWUM WIMiIP, Budownictwo, stare
tak smakuje życie, kwitki, kwitki - poziome

więcej podobnych podstron