Gimel Viktor Pierwsza (opowiadanie)


PIERWSZA

Później często nazywaliśmy ją KLEJNOTEM. Tak jawiła nam się cudowna i świetlista

w swych ciepłych, blado - błękitnych, skrzących barwach. Wynurzyła się przed

nami niczym perła z czarnej muszli kosmosu. I choć od jakiegoś czasu

wiedzieliśmy czego można się spodziewać, to jednak pierwszy widok wcisnął nam w

gardła duszące milczenie i popłynęły łzy.

Tak, jak perły, które wyłuskane z małża za każdym razem olśniewają poszukiwacza,

choćby wcześniej wyłowił ich tysiąc, tak i nasz klejnot zachwycił nas -

przygotowanych, a przecież zaskoczonych.

Z głębi wydobyło nas dwóch Melchizedeków, kiedy miesiąc temu nasze żaglowce

zaczęły zbliżać się do celu. Potrzeba około osiemdziesięciu godzin by te

olbrzymie niczym kontynenty powierzchnie złożyć, a częściowo zniszczyć.

Wcześniej popychani światłem Słońca, a potem innych gwiazd nabraliśmy olbrzymiej

prędkości bliskiej tej z jaką przemierza ten wszechświat światło. Samo

przyspieszanie trwało lata, które nam i tak mijały inaczej niż braciom na Ziemi

- wówczas mogliśmy jeszcze porozumiewać się wykorzystując fale

elektromagnetyczne, znosząc wydłużające się opóźnienia. Długo nas błogosławili.

Stałe przyspieszenie i szybko wzrastająca odległość coraz bardziej utrudniały

kontakt, by w końcu uczynić go prawie niemożliwym. Nie chcieliśmy wtedy jeszcze

korzystać z kanałów, które nam udostępniono.

Maksymalną prędkość jaką można było uzyskać osiągnęliśmy zbliżając się do granic

galaktyki, co nie trwało aż tak długo zważywszy, że nasz Układ znajduje się na

jej peryferiach. Dopiero teraz, a zarazem który to raz z kolei, doceniliśmy

wszechmądrość Stwórcy. Tysiąc lat tworzenia nowego systemu, nowego

społeczeństwa, naprawdę Nowej Ziemi po Har-Megiddo dało nam doskonałość i pełne

poznanie w warunkach, które najlepiej sprzyjały rozwojowi. Potem nadszedł DZIEŃ

PŁACZU, AGONIA SMOKA. Kłamca-Przeciwnik, ten którego zwano kiedyś Jutrzenką

został unicestwiony. A liczba tych, których wziął ze sobą była jak piasek

morza...

Wśród nas są tacy, którzy pamiętają jeszcze Stare Niebiosa i Starą Ziemię - ja

też. Właśnie dlatego możemy mówić teraz o wszechmądrości Tego, który o nas

zadbał. Mijające stulecia po PRÓBIE OSTATECZNEJ nie tylko rozwinęły nas duchowo,

ale i dzieło rąk ludzkich - nasze technologie - stawały na kolejnych,

niewyśnionych nawet poziomach. Nie obawiając się jakiegokolwiek czasu podróży,

nie martwiąc się, że stłoczeni na niewielkiej powierzchni stracimy samych siebie

(filia - nasza miłość miała nam pomóc zachować pokój i człowieczeństwo), mogąc

zbudować, w nawiązaniu do starożytnych rozwiązań, statki niosące nas w

przestrzeń - zwróciliśmy oczy ku górze pytając czy można to uczynić bez gniewu

Najwyższego? Trudno opisać radość jaka zagościła w naszych sercach gdy objawiono

nam WOLĘ i dowiedzieliśmy się o HAIN.

Oto pierwsza wyprawa do gwiazd - gwiazd od razu bardzo odległych. Pierwsza

podróż kosmiczna w nowej erze, kilkanaście stuleci po ostatnich lotach w

przestrzeni.

Zostawiając Drogę Mleczną, a zanurzając się w pustkę, tak ciemną i samotną, że

zagubiona kropla żelaza lśniła w niej na wiele parseków, rozpoczynaliśmy coś co

było nie tylko podróżą, ale i początkiem nowego rozdziału dziejów.

Rozważając czas podróży zastanawialiśmy się nad sposobem jej przebycia.

Hibernacja nie była tym najlepszym rozwiązaniem ze względu na wątpliwości

etyczne (zbyt przypominało to samą śmierć, która, choć miniona, nadal kładła się

zimnym cieniem na nasze pamięci), a także trudności techniczne.

Skoro nie istniały Moce, które mogły zawładnąć naszymi umysłami by je zniewolić

w chwili oczyszczenia, w momencie nirwany, oderwania od materii - mogliśmy

wypracować techniki pozwalające utrzymać taki stan prawie wiecznie. Nietrudno

wówczas zaspokoić minimalne potrzeby fizjologiczne. I choć na Ziemi byłoby to

bezcelowe - nauczyliśmy się skupiać na fundamentalnej istocie wszechrzeczy i

zanurzać w niebyt. To właśnie z takiej głębi wydobyli nas Melchizedecy, gdyż po

tak długim czasie oderwania tylko inne żywe istoty o mocy duchowej mogły nas

przywrócić światu materialnemu, a nam oddać świadomość.

Hamowanie, choć pochłonęło nasze zasoby energetyczne, przebiegło planowo i oto

dotarliśmy do PLANETY MATKI. Spieszno nam było poznać ją przez dotyk naszych

stóp i rąk, ale przyjemność oglądania jej, zawieszonej w czerni, opalizującej

perły z dwoma niewielkimi księżycami pomagała nam zachować cierpliwość. To był

zaszczyt móc opowiadać o jej pięknie wszystkim pozostałym na rodzimej planecie

W tej chwili utrzymywaliśmy właściwie stały kontakt.

Wiadomo, że nie jest możliwe wysłanie sygnału, który mógłby być odebrany

natychmiast w innym miejscu wszechświata wykorzystując jedynie prawa fizyki.

Jedynie dziedzina duchowa - ten inny wymiar - umożliwia tym, którzy z niej

korzystają pojawienie się w dowolnym punkcie naszej rzeczywistości. Niestety

tamta sfera nie ma nic wspólnego ze światem materialnym i nie da się jej

wykorzystać jako kanału skracającego drogę (co de facto jest możliwe ale sam

Stwórca musiałby taką sposobność udostępnić). Chyba, że poślemy myśl. TEN, KTÓRY

WYSŁUCHUJE słyszy je natychmiast kiedy je do Niego skierujemy, równie szybko

może nam odpowiedzieć. Olbrzymim przywilejem było otrzymanie daru w postaci

ofiarowania jednemu z Melchizedeków opiekujących się wyprawą możliwości posłania

naszych myśli do domu. Choć nawet on nie był w stanie ich odczytać jeśli go o to

nie poprosiliśmy. Zaszczyt prywatności - wspaniały prezent od Boga. Świadomość

tego pozwalała kiedyś przetrwać mroczne czasy.

Ci, którzy myśleli o nas na Ziemi, po stuleciach ciszy wreszcie mogli nas

usłyszeć, chociaż nie uchem, i zobaczyć, choć nie okiem, a przede wszystkim

zrozumieć i poznać cud na jaki teraz spoglądaliśmy przez wszystkie możliwe

ekrany. HAIN...

Melchizedecy, którzy będąc kiedyś ludźmi zaznali uczuć bliskich cielesnym także

podzielali naszą radość. Będąc nieśmiertelnymi, a pamiętając śmierć, znajdując

się na wyższym poziomie niż człowiek, ale wiedząc co to ból i zmęczenie -

patrzyli na wszystko z innej perspektywy niż ktokolwiek. Bardzo wiele im

zawdzięczamy. Należy wam się nasza wdzięczność, PRZEWODNICY.

Niesamowita mleczno-błękitna barwa planety przypominająca nieco Neptuna i trochę

Wenus z Układu Słonecznego, choć z widocznymi kontynentami i oceanami, brała się

z tego, że promienie gwiazdy, wokół której krążyła cudownie się rozbiegały na

otaczającym ją wodnym welonie. Ta sfera wilgoci tworzyła izolację, która

rozpraszając światło pozwalała by wraz z ciepłem równomiernie docierało ono do

powierzchni. To dzięki niej nie było pustyń w strefie podzwrotnikowej, czap

polarnych na biegunach, ani trudnej do wytrzymania wilgoci w okolicach równika.

Wszędzie było ciepło, występowały niewielkie dobowe i sezonowe wahania

temperatury, panował klimat umiarkowany. Idealne warunki do życia.

Będąc niewiele mniejszą od Ziemi również krążyła po orbicie elipsoidalnej i jej

oś także była nachylona pod niewielkim kątem do płaszczyzny ekliptyki

zapewniając pory roku, choć nie tak zróżnicowane jak u nas.

Gwiazdę tego układu składającego się jeszcze z trzech planet nazwaliśmy już w

domu Mal*pas'ar i nie wyróżniała się ona niczym specjalnym, będąc jedynie trochę

starszą od Słońca.

Po trzydziestu ośmiu dniach obserwacji zdecydowaliśmy się lądować. Sześć

lądowników, po dwa z żaglowca powiozło 124 osoby w dół. Nikt nie chciał zostać -

nikt też nie musiał. Trzy jednostki nazwane prosto pierwszymi literami: `Alef,

Bet i Gimel swobodnie mogły pozostać puste na orbicie geostacjonarnej. Lądowniki

w zasadzie same znajdą do nich drogę powrotną.

Dwa duże kontynenty niemal stykające się półwyspami w okolicach bieguna

(zupełnie jak Kamczatka z Alaską) oblewane były przez płytkie oceany zajmujące

60% powierzchni. Zdecydowaliśmy się rozbić na cztery grupy i zbadać północne

wybrzeże mniejszego z kontynentów.

Wodowanie - choć nie należało do najmilszych przeżyć przebiegło bez zakłóceń, a

nieliczne usterki dało się szybko usunąć. Po dotarciu do brzegu rozbiliśmy obóz

kilka kilometrów w głębi lądu. Pozostałe grupy także się zadomowiły.

Utrzymywaliśmy kontakt radiowy.

- Jak się dzisiaj czujesz? - spytała Josab wychodząc z kontenera mieszkalnego.

- Całkiem dobrze, patrzę jak wstaje Mal*pas'ar i rozmyślam.

- Bardzo mi się podoba to falowanie światła na wodnym pierścieniu, ale śmieszy

mnie ciągle brak wyraźnego cienia. - odparła kładąc rękę na mym ramieniu.

Patrzyliśmy przez chwilę w milczeniu na bladofioletowe, rozmyte światło

wynurzające się z wody - taki tutejszy wschód słońca. Jeleń wyszedł z zarośli i

z udawaną obojętnością skubał trawę w pobliżu transportowca.

- W Isz'sza - 4 zauważyli ślady dużych zwierząt - najprawdopodobniej gadów. To

ciekawe, że tutaj są pozostawione, a na Ziemi zniknęły.

- Spełniły swoją rolę w oczyszczaniu atmosfery i redukcji niektórych roślin więc

mogły zostać usunięte. Poza tym ich wielkość była niebezpieczna dla innych

zwierząt, a przede wszystkim dla nas.

- Czy wiemy dokładnie jak to było?

- Wystarczająco dokładnie. Paprociowce i skrzypowate miały za zadanie ustalić

skład atmosfery i odpowiednio zaerować glebę - było to możliwe dzięki nieco

odmiennej fotosyntezie i możliwości bardzo szybkiego wzrostu i rozwoju. To

dzięki ówczesnym warunkom biochemicznym rodzącej się planety mogły urastać do

tak dużych rozmiarów. Jednak, żeby dać szansę rozwoju innym roślinom i spowolnić

zainicjowane procesy trzeba było zwierząt, które żywiąc się takimi roślinami

ustabilizowałyby wszystko. Aby przebiegło to szybko pojawiło się wiele gatunków

prostszych w budowie gadów o dużych gabarytach. Musiały dużo jeść i w krótkim

czasie uporały się z nadmiarem tamtych roślin. Potem ich liczebność na pewno

spadła i w końcu zostały usunięte. Tutaj też na pewno nie ma ich wiele.

- Chciałabym je zobaczyć.

- Całkiem możliwe, że w tej okolicy też są, ale jeśli chcesz mogę cię posłać do

Isz'sza-4. Ezekiel ucieszy się gdy cię zobaczy.

- Zostanę tutaj. Książę Jonasz ma tu przybyć z Isz'sza-1. Zobaczymy co się

wydarzy do jego przyjazdu. Będę w jadalni. - powiedziała odwracając się w stronę

obozu i ruszając na śniadanie.

Kolorowe ptaszki wyleciały spośród drzew i zaczęły uganiać się wokół mnie. W

poprzek zabudowań przemaszerował mrówkojad wioząc na grzbiecie swoje małe.

Zwierzęta, podobnie jak na Ziemi, nie bały się człowieka i chętnie pozwalały się

obserwować. Było to ważne dla naszej pracy, która posuwała się szybko i

sprawnie.

Idealny ekosystem zapewniał optymalne warunki do rozwoju wszystkim roślinom i

zwierzętom. Tysiące lat samotnego, niekierowanego rozwoju spowodowało, że cała

planeta wydawała się być pokryta lasem i mniejszymi zaroślami. Wszystko to pełne

było życia, jakie znaliśmy z domu. Z tego co już skatalogowaliśmy przeważająca

większość gatunków występowała także u nas.

Po wspólnym śniadaniu podszedł do mnie Korib - człowiek od łączności.

- Zejka nadawał wczoraj wieczorem i prosił żebyś dzisiaj się z nim skontaktował.

- Dziękuję Korib. Połączysz mnie?

Z kontenera gdzie było radio wychodził wysoki maszt sięgając ponad korony drzew.

Ponieważ byliśmy rozbici na wzgórzu, nie było problemów z łącznością na krótki

dystans. Z dalszymi obozami kontaktowaliśmy się poprzez sygnał satelitarny

przekazywany przez żaglowce.

- Isz'sza-3 wzywa Jezioro...Isz'sza-3 wzywa Jezioro...

- Tu Jezioro, słyszę cię dobrze Isz'sza-3.

Przejąłem mikrofon.

- Chwała Najwyższemu, Zejka.

- Chwała Najwyższemu, Goran.

- Cieszę się, że cię słyszę - nie brakuje wam niczego?

- Nie, w porządku. Dietę uzupełniamy owocami. Chciałem ci powiedzieć, że

kończymy robić zapasy. Woda tutaj jest bardzo czysta więc reakcja przebiegała

sprawnie i szybko. Zbiorniki są pełne, dzisiaj naładujemy rezerwy i generator

będzie wolny.

- Nieźle, czy tlenu starczy na uzupełnienie kolektorów na statkach?

- Jeśli w obozie pierwszym spisali się równie dobrze jak my to i tlenu i wodoru

będzie więcej niż nam potrzeba. Zadecydowałeś już jak to przetransportujemy?

- W "czwartym" zauważono ślady dinozaurów - nie chciałbym straszyć zwierząt, a

szczególnie dużych, żeby nie wpadły w panikę. Mogłyby komuś zrobić krzywdę.

Najlepiej chyba będzie jak załadujecie to do transportowca i dostarczycie na

wybrzeże rzeką. Sprawdzałeś warunki?

- Stąd do morza rzeka jest dość szeroka i nie ma katarakt więc wszystko gra.

Wobec tego możemy być na miejscu za trzy dni. Co potem?

- Zabezpieczcie wszystko i lećcie do nas.

- Dobra. Do zobaczenia, Goran.

- Czekamy na was. Niech Stwórca was chroni.

Byliśmy zatem przygotowani do powrotu na orbitę. Wodór i tlen uzyskiwane przez

analizę wody dawały prosty i skuteczny napęd odrzutowy wystarczający do

oderwania się od planety. Większość naszych pojazdów wykorzystywała silniki

odrzutowe, dlatego też najlepiej było poruszać się po wodzie.

Największy generator był u nas, bo lądowaliśmy w miejscu gdzie niedaleko morza

było bardzo duże jezioro, a reakcja przebiega sprawniej gdy się bierze wodę

słodką. Tak czy inaczej mieliśmy zabezpieczony powrót.

Następne kilka dni przebiegło nam pod znakiem przygotowań wyprawy w głąb lądu.

Na wschodzie były góry, które chcieliśmy obejrzeć. Ze zdjęć satelitarnych

wynikało, że mogą mieć około 2600 metrów n.p.m. i są najwyższym łańcuchem na

planecie. Chcieliśmy sprawdzić jak rośliny poradziły sobie z zajęciem takich

terenów. A ponadto część grupy źle znosiła odmienne warunki. Brak wyraźnego

widoku słońca, brak cienia, deszczu (wszystko tu nawadniała rosa obficie

pojawiająca się co rano) i stała, średnio wysoka wilgotność powodowała, że

ludzie byli podenerwowani i rzadziej się uśmiechali. Czas był najwyższy na jakąś

odmianę.

Odlecieli trzema transportowcami wzdłuż rzeki biorącej początek w tamtych

górach. Ja zostałem z kilkoma osobami czekając na Jonasza.

Lubiłem go. Nie był Patriarchą, ale został wskrzeszony niedługo po tych

najważniejszych i otrzymał obowiązki książęce. Jednak nie zmieniło mu to

charakteru. Nadal silnie grały w nim emocje, lubiał działać szybko, czasami nie

zastanawiając się głębiej. Chętnie wziął udział w naszej wyprawie, a my byliśmy

zaszczyceni, że leci z nami ktoś o dużym autorytecie.

Początkowo zdecydował się na obóz Isz'sza-1 bo zajmowali się badaniami morza, a

Jonasz ciągle szuka pewnego szczególnego gatunku ryby lub ssaka morskiego,

którego nie było już niestety w wodach Ziemi.

Teraz miał przybyć do nas. Spodziewaliśmy się go dzisiaj.

Kiedy dotarli, Meriba pilotujący pojazd poszedł odpocząć, a ja wziąłem Jonasza

do laboratorium i biblioteki żeby zobaczył postępy prac. Był oficjalnym nadzorcą

tego przedsięwzięcia i szczerze się przykładał, by odpowiednio spełniać swoje

zadanie. Dużo pytał, nie szczędził pochwał i dokładnie wszystko oglądał, tak

zainteresowany innymi jak wszyscy Książęta. To właśnie nasze "skały chroniące

przed spiekotą i ulewą" - nie trudno było okazywać im szacunek.

Kiedy popołudniu siedzieliśmy popijając lekko sfermentowany napój z ananasów (w

laboratorium wyselekcjonowali pewien rodzaj beztlenowych bakterii, które szybko

czyniły sok lekko alkoholizowanym napojem musującym) - rozmowa kręciła się po

lekkich tematach. Gdy zostaliśmy sami Jonasz rzekł:

- Goran, przyjechałem tutaj nie tylko ze względów oficjalnych. Chciałem się z

tobą spotkać bo jesteś mi bliski i to ty jesteś motorem tego przedsięwzięcia.

Musimy się poważnie zastanowić co dalej.

- Chodzi ci o powrót? Też już o tym myślałem.

- Tak, tak, ale jest coś jeszcze. Chyba wiesz, że oddziaływanie ducha jest

niesamowicie silne i zostawia w człowieku ślad. Każdy kto był natchniony staje

się w jakiś sposób inny. Bardziej wyczulony, poszerzają się jego zdolności

percepcyjne. To dodatkowe żłobienie na rzeźbie osobowości, najgłębsza ze

zmarszczek na twarzy postrzegania.

- Po co mi to mówisz?

- Ja przez jakiś czas byłem pod wpływem tej Siły. Miałem wizje, nawet

rozmawiałem - chodzi mi o to co miało miejsce wtedy przy Niniwie. Wówczas omal

nie oszalałem, tak było to dla mnie niesamowite, wręcz obce. Ale tak, jak

mówiłem, rysa pozostała - głęboko odciśnięta w mózgu. Dzięki temu jestem w

stanie także lepiej pojąć całe Zamierzenie, takim jak ja łatwiej dostosować się

do niego, zrozumieć Cel i Intencje. W związku z tym mamy też szczątkowy dar

proroczy, przeczucia, intuicję, która podpowiada nam, że dzieje się coś

związanego właśnie z Zamierzeniem.

- Chcesz powiedzieć, że to ma związek z wyprawą? Czemu to nas dotyczy?

- Otóż jestem pewien, że coś się niedługo wydarzy. Od jakiegoś czasu zacząłem

mieć takie chwilowe olśnienia, z których niestety nic nie wynikało. I cały czas

towarzyszy mi to przekonanie, że coś się dokonuje, że zapada jakaś decyzja.

- Przecież wszystko było i jest w porządku. Realizujemy cele i program

opracowany jeszcze na Ziemi. Chyba nie dzieje się nic złego?

- Goran, podobnie jak tobie, zależy mi na powodzeniu misji. Moje zadanie polega

na tym, żeby wszystko było tak jak należy, ale Zamysły Boga są niezbadane. Kto

domyślał się istnienia Hain? Kto domyśla się dlaczego mogliśmy tu przylecieć? A

dodatkowo - czy możesz zaręczyć, że ta ziemia nie wpłynęła na kogoś z naszej

grupy w niepokojący sposób? Nie wiem czy wydarzy się coś złego, czy wręcz

przeciwnie, ale chcę byś był przygotowany na jakieś zmiany. Nawet jeśli moje

przeczucia są mylące to nic nie stracimy będąc gotowi na szybkie ruchy. Dlatego

też cieszę się, że nic nie stoi na przeszkodzie by wrócić na orbitę i do domu.

- Dałeś mi do myślenia Jonaszu. Jutro sprawdzę co się dzieje w poszczególnych

obozach. Szczególnie martwię się o Ezekiela - jest bardzo pochłonięty pracami,

nie wiem czy nie za bardzo.

Kiedy następnego dnia Isz'sza-4 nie odpowiadał na wezwania postanowiłem lecieć

tam, a Jonasz wraz z Meribą chcieli mi towarzyszyć. Zapakowaliśmy kilka

niezbędnych sprzętów, zapasowe radio z naszego obozu i ruszyliśmy w kierunku

morza by ślizgając się po jego powierzchni jak najszybciej dotrzeć na miejsce.

Mieliśmy do pokonania 50 kilometrów lądem i około 2000 po wodzie. Co najmniej

dwa dni drogi.

Kiedy dotarliśmy do obozu nad morzem gdzie chłopcy zostawili zbiorniki,

obejrzeliśmy tylko zabezpieczenia. Na szczęście ani wiatr, ani zwierzęta nie

zniszczyły osłony więc wystartowaliśmy w kierunku horyzontu.

- Czy coś się zmieniło w twoich przeczuciach od ostatniego czasu?

- Raczej nie. Myślę, że nie musisz się zamartwiać. Z tego co ci powiedziałem nie

wynika nic pewnego, a Ezekiel jest rozsądny.

- Chodzi o to, że twoje odczucia zbiegły się w czasie z milczeniem ich obozu -

stąd moje obawy.

- Nigdy nie wiemy co może się stać i z tego wynika nasz pesymizm. Wolimy

spodziewać się złego. Ale można z tym walczyć...

Mknęliśmy na południe, a w przezroczystej części podłogi widać było umykającą

toń, na miejscu której natychmiast pojawiała się nowa głębina. Pełne życia

płytkie oceany - tak wyglądały morza Ziemi przed tysiącami lat, tak mogły,

powinny!, wyglądać do dzisiaj. To tutaj, na Hain zostały najpierw wypróbowane

wszystkie rozwiązania geologiczne, chemiczne i biologiczne. Stąpałem po

prototypie całej planety, po tym pierwszym z żywych światów. Ta planeta to matka

naszej Ziemi. Najważniejsze to nie popełnić błędu, jaki zmieniłby Hain tak jak

jej córkę.

- Goranie?

- Tak, Meriba.

- Jeden z silników nie działa poprawnie. Będziemy musieli to obejrzeć na lądzie.

Powiedz Jonaszowi.

- Spieszy nam się. Może da się to zbagatelizować?

- Zbyt duże ryzyko.

- Gdzie jesteśmy?

- Na wysokości dużego półwyspu, więc szybko dopłyniemy do brzegu. Niestety linia

brzegowa będzie chyba nieciekawa.

- No trudno, poszukam Jonasza.

***

"Oficjalne sprawozdanie dla Książąt Ziemi. Ja, Ezekiel - najstarszy przywilejem

na żaglowcach Wyprawy do Hain informuję za pośrednictwem czcigodnego

Melchizedeka, że została ona przerwana, wracamy do domu. Stan załogi - 122

członków. Dwie osoby zaginione to bliscy naszemu sercu książę Jonasz i Goran -

brakuje nam jego przewodnictwa. Renowacja żagli przebiegła pomyślnie i stale

nabieramy prędkości. Udoskonalony przez mechaników napęd pozwoli nam nabrać

maksymalnej prędkości już za trzynaście dni, wówczas pogrążymy się w zamyśleniu.

Misję zakończono po siedemdziesięciu czterech dniach. Wieziemy mnóstwo

materiałów informacyjnych, niestety większość próbek i eksponatów została na

Hain. Nie spakowane i nie posegregowane musieliśmy pozostawić gdyż nie było

czasu na nic oprócz zebrania ludzi i start. Wszyscy żałujemy pozostawionych

rzeczy. Wielce martwi nas los Gorana i Jonasza. Nie mamy odpowiedzi co się z

nimi stało. Nalegam byście pytali Najwyższego - my możemy jeszcze zawrócić.

Naprawdę nie wiem dlaczego nie mogliśmy ich poszukać.

To co wiemy przekaże wam Meriba."

***

"Jestem Meriba. Byłem pilotem transportowca, którym lecieliśmy wraz z księciem

Jonaszem i Goranem do Isz'sza-4 - obozu Ezekiela, gdzie wysiadło radio - co

okazało się dopiero później. Pod koniec pierwszego dnia drogi zaczął szwankować

silnik i należało go obejrzeć na lądzie. Spieszyło nam się, ale awaria mogła być

poważna i uniemożliwić nam dalszą podróż - nie chciałem tak ryzykować dlatego

postanowiliśmy wylądować.

Trafiliśmy na nieprzyjazny brzeg, który ciągnął się długą linią wokół

największego półwyspu na kontynencie. Góry o stromych zboczach schodziły w

podmokłe doliny, a wybrzeże było poszarpane jak nigdzie indziej. Wlecieliśmy z

trudem na niewielki płaskowyż i zabrali się do przeglądu. Kiedy w trakcie prac

Jonasz zaczął rutynową inwentaryzację terenu musiał zauważyć coś specjalnego bo

zaraz obaj z Goranem zaczęli szczegółowo lustrować okolicę wizorami. Nie wiem o

co im chodziło, bo pochłonęła mnie usterka, ale mówili mi o dziwnej zależności

geometrycznej gór i ich niecodziennych formach. W godzinę byli spakowani i

wziąwszy krótkofalówki wyruszyli na wschód. Ja miałem na nich czekać. Noc minęła

spokojnie - oni rozbili się u podnóża tego płaskowyżu gdzie wylądowaliśmy.

Następnego dnia kontaktowaliśmy się dwa razy - szybko posuwali się naprzód gdyż

po rozlewiskach dobrze im było płynąć pontonem, który mieli ze sobą. Musieli być

już około stu kilometrów ode mnie sądząc po słabym sygnale ich nadajników.

Późnym wieczorem znowu odezwało się radio, to był obóz Ezekiela. Usunęli awarię

i znów mogli nadawać. Skontaktowali się z Isz'sza-3 gdzie im powiedzieli, że do

nich lecimy, więc chcieli nas uspokoić. Wyjaśniłem gdzie nasi nadzorcy, ale

jeszcze nic nie mogłem im powiedzieć dokładnie. Później próbowałem skontaktować

się z Jonaszem, ale nie reagowali - pewnie byli już za daleko by mi

odpowiedzieć, choć ciągle mogli mnie słyszeć - teoretycznie. Nikt z nas już tego

nie wie gdyż następnego dnia musiałem wrócić do obozu. Nad ranem obudził mnie

Zejka z Isz'sza-3 z informacją, że natychmiast mamy wracać. Tłumaczyłem, że

jestem sam, a tamci nie wiadomo gdzie, ale powiedział, że to wola przekazana

przez Melchizedeków. Nie miałem wyboru, więc wysłałem w eter informację, że

odlatuję (licząc, iż dotrze ona do Jonasza i Gorana) i żeby czekali na mnie w

tym miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy.

Do obozu dotarłem wczesnym popołudniem bo leciałem jak najszybciej. Tu

natychmiast przyłączyli mnie do innych szykujących lądowniki. Cały obóz

Isz'sza-4 przyleciał wieczorem. Rozmawiałem z Ezekielem, ale zalecenia były

konkretne. Późną nocą dotarła do nas prowadzona przez anioła(!) grupa, która

poleciała wcześniej w góry i natychmiast startowaliśmy. Świtu na Hain już nie

zobaczyłem, a nawet księżyce się w tedy schowały. Smutny to był lot. Pięć godzin

po nas do żaglowców dotarły lądowniki obozów 1 i 2."

***

"Przygotowanie żaglowców trwało siedemnaście dni. Technicy z 'Alefa wprowadzili

dodatkowy obwód w obiegu silnikowym, żebyśmy mogli wykorzystać nadwyżki paliwa.

Żagle odrestaurowane w 98 procentach. Dzięki temu będziemy mogli szybko osiągnąć

prędkość światła, gdyż do sprawnego działania naszych maszyn dojdzie silne

promieniowanie pobliskiej gwiazdy neutronowej. Dodatkowo chcemy wykorzystać jego

część do obróbki w pryzmatach, które nie były do tej pory używane. Powstanie

efekt sprzężenia zwrotnego gdy obrobiony promień skierujemy z powrotem na

żagiel. Powinno się to udać, więc będziemy w domu o wiele szybciej niż

planowaliśmy. Chwała Najwyższemu."

***

Obudziłem Jonasza przed świtem. Opuchlizna na jego złamanej nodze prawie znikła,

a ponieważ kończył się prowiant musieliśmy coś wymyślić. Świadomość, że na całej

planecie jest tylko dwóch Ziemian nie była zachwycająca. Fakt, że znaleźliśmy te

groby dodatkowo mieszał nam w głowach.

- Przestało boleć, ale wolałbym jeszcze poleżeć ten dzień. Nasze kości zrastają

się szybko więc może jutro mógłbym się już ruszyć.

- Zastanawiam się, czy nie rozbić tu bardziej solidnego obozu, do chwili kiedy

zupełnie wyzdrowiejesz. W międzyczasie moglibyśmy zrobić coś z pontonem, żeby

dało się nim dopłynąć do wybrzeża.

- Chcesz wchodzić na ten płaskowyż, gdzie lądowaliśmy z Meribą?

- Chyba nie. Skoro polecieli tak szybko, to musieli wiele rzeczy zostawić - daje

nam to pewną szansę. Na razie trzeba zadbać o coś do jedzenia. Wezmę analizator

i pójdę czegoś poszukać. Na tych bagnach to może być trudne więc nie wiem ile

mnie nie będzie.

- Goran?

- ...

- To przygnębiające, że odlecieli bez nas. Już raz byłem zupełnie sam - to nie

są miłe wspomnienia.

- Wrócę jak najszybciej.

Trzy dni, które dawno temu spędził we wnętrznościach jakiegoś morskiego

zwierzęcia odcisnęły na nim piętno. Zdaje się, że miał potem klaustrofobię.

Teraz znowu jest sam i choć nie jest ciemno to pamięć o tamtych wydarzeniach na

pewno go przygnębia. Ja też przeżyłem szok gdy zobaczyłem świetlisty szlak pary

pozostawiony przez startujące lądowniki. Teraz musieli być na orbicie, a skoro

nikt nie reagował na nasze sygnały radiowe, to znaczy, że nas nie szukali,

czyli, że nikogo już tu nie było. Może tylko na trochę polecieli do żaglowców?

Może wrócą po nas za kilka dni? Sam w to nie wierzę. Tym bardziej, że chyba

wiemy dlaczego zostaliśmy zostawieni.

Podróż po zejściu z płaskowyżu, na którym został Meriba przebiegała sprawnie i

szybko nam się płynęło po tych rozlewiskach. Nasze radio szybko straciło zasięg

nadawania, ale służyło nam jako odbiornik. Kiedy dotarliśmy do miejsca

obserwowanego wcześniej okazało się, że faktycznie mamy tu coś ciekawego. Góra

jaka wyłaniała się przed nami do złudzenia przypominała Synaj na Ziemi - tam,

gdzie Mojżesz rozmawiał z Bogiem. Różnica była w wielkości i otoczeniu, tam -

pustynia, tu - bagna. Wchodząc coraz wyżej minęliśmy granicę zarośli, w końcu w

ogóle skończyła się roślinność.

Wybieranie drogi bez ścieżki było trudne więc nie wyszliśmy na szczyt.

Czerwono-bure skały zwietrzałe i poszarpane kruszyły się usypując kopce żwiru we

wszelkich zagłębieniach. Było to interesujące zjawisko gdyż na planecie nie

występują silne wiatry i taka erozja wydawała się nie mieć uzasadnienia.

Niemniej na pewno czyniła to miejsce podobnym do tego na Ziemi.

Trawersując zbocze w kierunku przełęczy pomiędzy dwoma grzbietami osuwaliśmy się

w tych drobnych kamykach. Po południu dotarliśmy do dużej półki skalnej gdzie

chcieliśmy przenocować. Widoki, jakie się stąd roztaczały, dawały niezapomniane

wrażenia. Równa płaszczyzna bagnistego lasu, z której tu i ówdzie wyłaniały się

kolumny skalistych wyniosłości o pionowych ścianach. Na zachodzie majaczył

płaskowyż, z którego wyruszyliśmy - w otoczeniu wyższych i gęściej rozsianych

gór na wybrzeżu ciemniał swoją ścianą. Pomiędzy tymi szczytami bladła zachodząca

Mal*pas'ar, a nikłe błyski odbijały się na falach odległego morza.

Wieczorem odebraliśmy komunikat o naprawieniu radiostacji u Ezekiela. Jeden

problem był rozwiązany, więc można było zająć się tym co nas tu sprowadziło. Z

tamtego miejsca gdzie naprawialiśmy transportowiec było widać, że wszystkie

kolejne góry w otoczeniu tej mają jednakową wysokość i są symetryczne

rozstawione, a pośród nich była ta, na którą się teraz wspinaliśmy -

wyróżniająca się kształtem i rozmiarami.

W czasie, gdy szukając bardziej zacisznego miejsca na nocleg penetrowaliśmy

okolicę, znaleźliśmy wlot do jaskini. Początkowo tylko go zauważyliśmy, gdyż

znajdował się znacznie wyżej od miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy, ale dojście

tam nie było trudne więc wróciliśmy po bagaże i w zapadającej ciemności

wspięliśmy się na górę.

Otwór okazał się o wiele większy niż sądziliśmy. Czterometrowa dziura o dość

regularnych, okrągłych kształtach prowadziła w głąb groty o prostym, suchym dnie

i lekko wznoszącym się sklepieniu. Na twarzach czuliśmy ciąg powietrza, które

musiało płynąć gdzieś z wysoka, bo było nad wyraz suche.

Pozostawiwszy rzeczy przy wejściu poszliśmy głębiej. Trzeba było uważać na

nietoperze, które właśnie zaczęły wylatywać na zewnątrz. Piszczące, kosmate

ciałka, śmigające we wszystkich kierunkach. Przeszliśmy jakieś sto metrów, gdy

korytarz przekształcił się w większą grotę. Miała wysypane miałkim piaskiem dno

i kuliste sklepienie ze szczelinami, którymi płynęły ciepłe podmuchy. Wszystko

to zauważyliśmy jedynie kątem oka, bo wzrok przykuwały dwa kamienne katafalki

stojące obok siebie na środku pieczary. Na dużych blokach kamienia leżały

szczątki dwóch ludzi. Rozsypujące się kości musiały tu leżeć bardzo długo

obróciwszy się już w proch.

Tak dawno nie widzieliśmy nic związanego ze śmiercią, że te jej symbole głęboko

nami wstrząsnęły. Staliśmy tam patrząc jak grobowiec matowo błyszczy złym

wspomnieniem, w świetle naszych latarek i wyobraźni. Jak łatwo się przyzwyczaić

do tego co jest nam miłe, dobre. Tak szybko zapominamy o przykrościach,

zacieramy złe wspomnienia. Dlatego gdy się nam w jakiś sposób ponownie

objawiają, stają się szokiem. Tym większym, że nie tyle niespodziewanym co

uznanym za niemożliwy, a przede wszystkim niechciany.

Do tego zaskoczenia dołożyła jeszcze swoje świadomość, że przecież na tej

planecie nie było ludzi - nie mogło być - tak nam przecież powiedziano. Nasza

wiara nie długo była wystawiana na próbę. Kiedy podeszliśmy bliżej okazało się,

że nad głowami zmarłych wypisano w kamieniu ich imiona. Napisy były w języku

starohebrajskim.

Jedno brzmiało: MOJŻESZ, drugie: HENOCH.

W tej chwili Jonaszowi nagle coś się stało. Trzymając się za głowę klęknął.

Próbowałem mu pomóc, ale nie mógł nic powiedzieć. Łkał głośno, a spod

przyciśniętych do twarzy dłoni płynęły łzy. Cały był roztrzęsiony. Nie mogłem go

uspokoić, więc podniosłem i pół-niosąc, pół-wlokąc wyprowadziłem stamtąd.

Rzuciłem latarkę tak, żeby świeciła w korytarzu, który będąc prosty był chociaż

przez trochę oświetlony. Kiedy zbliżaliśmy się do wylotu Jonasz nagle się

uspokoił, żeby po chwili wyrwać mi się i pobiec naprzód. Goniąc go potknąłem się

w tych ciemnościach i boleśnie potłukłem. Nadal mnie boli. Kiedy dotarłem na

powierzchnię jego nie było ani słychać, ani tym bardziej widać. Żeby szukać

potrzebowałem światła więc musiałem wrócić do grobowca po latarki. Obolały i po

ciemku długo znowu szedłem w kierunku tej tajemnicy. Wziąwszy latarki nie

zatrzymywałem się tylko ruszyłem z powrotem.

Światło latarek, choć mocne nie ułatwiało szukania kładąc ostre cienie, które

wszystkie sprawdzałem. Po godzinie szukania byłem już tak zmęczony, że z trudem

stałem na nogach więc wróciłem do jaskini.

Obudziłem się późnym rankiem. Szybko coś zjadłem, opatrzyłem stłuczenia i

wziąwszy apteczkę ruszyłem na poszukiwania. Schodząc niżej zaglądałem do

wszystkich rozpadlin. po ciemku łatwo było zsunąć się po żwirze gdzieś do

jakiejś dziury. Znalazłem go kilkadziesiąt metrów poniżej półki. Leżał dziwnie

skręcony u stóp małego żlebu. Nieprzytomnego wytaszczyłem na równiejsze miejsce

i zacząłem cucić. Miał złamaną nogę i cały był posiniaczony. Z wielu zadrapań

sączyła się krew. Doszedł do siebie, ale słaby nie mógł się nawet ruszyć.

Podałem mu silną dawkę leków przeciwbólowych i nastawiłem złamanie, później

odkaziłem rany. Trzeba było się gdzieś przenieść. Nie chciałem wracać z Jonaszem

do jaskini, więc postanowiłem zejść trochę w dół, do najbliższych zarośli.

Wróciłem po najpotrzebniejsze rzeczy, rzuciłem okiem w czarny otwór naszej

niespodzianki i zniosłem je na dół.

Gorzej było z transportem jego samego. Z dwóch długich żerdzi wykonałem coś na

wzór noszy, których jedne końce ciągły się po ziemi, a drugie, związane oparłem

sobie na ramionach. Po południu byliśmy już wśród krzewów, gdzie zostawiłem

Jonasza z zaaplikowaną, kolejną dawką leków, a sam postanowiłem wrócić jeszcze

raz na górę.

Mojżesz i Henoch. Znałem ich obu, choć niezbyt dobrze. Mieszkali na Ziemi,

piastowali odpowiedzialne funkcje i cieszyli się powszechnym szacunkiem. Zostali

przywróceni do życia w pierwszej turze. To, że tutaj znajdują się szczątki z ich

imionami mogło oznaczać tylko jedno - ich pierwsze ciała, które w tajemniczy

sposób znikły po śmierci - zostały w cudowny sposób przeniesione na Hain (to

potwierdzałoby moją teorię, że jednak da się skrócić podróż przez przestrzeń

korzystając z duchowej nadprzestrzeni). Symboliczny kształt góry, gdzie je

umieszczono też dobrze pasuje - przecież na Synaju Bóg rozmawiał z Mojżeszem i

dał mu Prawo. Ten zacny człowiek zmarł samotnie, na innej górze i nigdy nie

znaleziono jego ciała, na Ziemi nie miał grobowca. Podobnie Henoch, był prawym

człowiekiem u zarania dziejów ludzkości - wyróżniał się z pośród współczesnych i

został nagrodzony wizją. Po jego szczątkach nie było śladu, przepadły.

Ciało jeszcze jednego człowieka zostało tak nadprzyrodzenie usunięte, ale nie

śmiem spekulować, czy JEGO prochy też znajdują się na tej górze.

Dopiero kiedy zniosłem na dół resztę rzeczy zacząłem sprawdzać radio. To dziwne,

że Meriba się nie odzywał. Odbiornik wskazywał wysłanie jednej wiadomości z

godziny trzeciej pięćdziesiąt siedem. Jej treść wstrząsnęła mną - Meriba

odleciał. Bez jego pomocy nie poradzimy sobie, Jonasza trzeba szybko zbadać.

Póki co trzeba odpocząć i czekać, aż zaczną nas szukać.

Wieczorem Jonasz trochę oprzytomniał, ale nie rozmawialiśmy o ostatnich

wydarzeniach. W nocy obudził nas daleki, ale bardzo znajomy huk. Z niemym

pytaniem na twarzach, z przerażeniem w oczach patrzyliśmy na ognisty punkt

wznoszących się w górę lądowników. Zupełnie nie rozumiałem co się dzieje.

Dlaczego wystartowali? Czemu Meriba po nas nie przyleciał? Co się tutaj dzieje?

Następnego dnia, kiedy radio milczało, wspólnie doszliśmy do przytłaczającego

wniosku, że odlecieli bo im nakazano, a nas zostawili, gdyż nie mieli innego

wyjścia. To była nasza kara za przedwczesne odnalezienie tego miejsca. Stąd też

dziwna reakcja Jonasza. Jego wyczulone postrzeganie tym razem przyczyniło się,

że tak silnie odczuł GNIEW. Szkoda, że wcześniej nie zrozumiał, że ostrzega go

przed samym sobą.

Założyliśmy najlepszy z możliwych obozów i czekaliśmy na jakiś cud. Nie zdarzył

się. Po kilku dniach zaczęły kończyć się zapasy żywności, dlatego teraz

postanowiłem iść poszukać jakichś owoców, czy innych jadalnych rzeczy. Problem

był taki, że nasz ponton był niesprawny - dwie komory były nieszczelne. Zatem

podróżowanie po tych mokradłach było niełatwym zadaniem.

Wróciłem wieczorem z żywnością, a następnego dnia udało nam się zalepić jedną z

dziur. Zanurzeni trochę głębiej niż granica bezpieczeństwa wyruszyliśmy w drogę

powrotną - do morza. Musieliśmy zrezygnować z części bagażu - na szczęście nie

okazał się potrzebny. Trzy dni później wypłynęliśmy z prądem rzeki na otwarte

morze. Do tej pory Jonasz na tyle się wzmocnił, że mógł już stać, ale oczywiście

nie można było zbytnio obciążać chorej nogi.

Po uzupełnieniu zapasów słodkiej wody popłynęliśmy wzdłuż brzegu w kierunku

Isz'sza-3. Podróż takim małym stateczkiem nie należała do najprzyjemniejszych,

ale i nie trwała długo. Dość szybko wyczerpały się baterie zasilające nasz napęd

- i tak pociągły dłużej niż się spodziewaliśmy.

Następne tygodnie minęły na łapaniu zwierząt, które mogłyby posłużyć za juczne

czy nawet wierzchowe, później oswajanie ich, co nie było aż tak trudne, bo w

końcu cała fauna była przyjaźnie do nas nastawiona, i w końcu podróż do obozu.

Dotarliśmy tam szczęśliwie i zostali właścicielami wielkiej kolekcji okazów,

eksponatów i próbek pozostawionych przez naszą ekipę.

***

Trzysta lat później.

W miejscu gdzie kiedyś założony był obóz pierwszej wyprawy na Hain stała teraz

duża farma. Na okolicznych poletkach rosły typowe rośliny rolnicze. Niewielkie

płachetki ziemi zajmowały jarzyny, obok których rosły ziemniaki, pszenica, soja

i inne tym podobne. Po pobliskim pastwisku biegały piękne konie. Niektóre klacze

będą się niedługo źrebić. Obok pasły się rdzawo brązowe krowy wolno przeżuwające

soczyście zieloną trawę.

Na dachu największego z budynków, które wszystkie wykonane były z drewna,

zainstalowano układ baterii słonecznych. Wysoki wiatrak pompował wodę do

wielkiej kadzi ustawionej obok zabudowań. Kilkanaście prymitywnych, również

drewnianych wiatraków generujących energię elektryczną stało na zboczu

pobliskiego wzgórza. Wyglądało na to, że ktoś próbował metodą organizatorską

zabezpieczyć sobie dopływ energii, nie mając jednak dostatecznych środków. Stąd

zapewne różne źródła.

Od strony morza doleciał szum silnika wodorowego. Na drodze dojazdowej pojawił

się dziwny pojazd. Prymitywna konstrukcja, w dużej części drewniana, poruszana

była nowoczesnym układem napędowym. Dwaj ogorzali mężczyźni w lekkich tunikach

jechali w kierunku domów rozmawiając ze sobą. Na platformie za plecami mieli

paczki i lśniące skrzynki z emblematami pierwszej wyprawy do gwiazd. Wehikuł

cały trzeszczał i trząsł się na wybojach nierównej drogi.

Jonasz z brodą i w słomkowym kapeluszu (trochę tylko krzywym) kierował pojazdem.

Obok niego siedział Goran - śniady i gładko ogolony. Rozmawiając zbliżali się do

swego królestwa. Dwuosobowa populacja planety Hain w układzie Mal*pas'ar.

Czy ich wieczne życie nie jest zbyt wielką karą samotności na pięknej, lecz

pustej planecie?

***

Siedemdziesiąt trzy lata później.

I wziął Pan Bóg DNA człowieka. I utworzył z pierwiastków ziemi kobietę. I

przyprowadził ją do mężczyzn, do miejsca gdzie mieszkali i gdzie uprawiali rolę,

i dał ją starszemu z nich, po czym rzekł:

"OTO DAJĘ WAM TEN ŚWIAT. OPIEKUJCIE SIĘ NIM, STRZEŻCIE I CZYŃCIE SOBIE PODDANYM.

ROZRADZAJCIE SIĘ I ROZMNAŻAJCIE I NAPEŁNIJCIE TĄ ZIEMIĘ. TYLKO GÓRY, O KTÓREJ

WIECIE, ŻE JEST MOJĄ SZCZEGÓLNĄ WŁASNOŚCIĄ, TEJ NIE DOTYKAJCIE, ANI SIĘ DO NIEJ

NIE ZBLIŻAJCIE, ALBOWIEM TO MIEJSCE ŚWIĘTE, ONO NALEŻY DO MNIE, I ABYŚCIE NIE

POMARLI, NIE ŚCIĄGNĘLI NA SIEBIE GNIEWU MOJEGO".

Potem nazwał Jonasz kobietę imieniem Alfa i stała się jego małżonką. Zbliżył się

do niej i ona poczęła i urodziła mu córkę, której nadano imię Rekia, co znaczy

"dobry dar dla mojego przyjaciela".

Wziął sobie Goran Rekię za żonę i współżył z nią i urodziła mu synów i córki...

***

Pośród bagien stała góra inna niż wszystkie dookoła. Była symbolem wydarzeń z

czasów i miejsc tak odległych, że prawie zapomnianych. W dużej jaskini suche

powietrze opływało prochy dwóch mężów.

Wysoko nad nimi, w innej jaskini leżały na marmurowym stole szczątki innego

człowieka, którego ciało, jak okup, wykupiło kiedyś wszystkich ludzi. Złotem

lśniące litery wieściły: JESZUA - MÓJ SYN.

Katowice 22.VII.1999

Viktor Gimel



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brown Fredric Opowiadanie Pierwsza maszyna czasu
pawe%b3+huelle+ +pierwsza+mi%b3o%9c%e6+i+inne+opowiadania 2BGWX7DIVYZ3XHOOHDA7IS4E5WZNVSPAAI24I5A
Wolfe Gene Opowiadanie Na pierwszej lini
O pierwszych godzinach po katastrofie opowiada Paweł Kowal
Ten pierwszy Antologia opowiadań o miłości e book
Huelle Pawel Pierwsza milosc i inne opowiadania
Huelle Pierwsza miłość i inne opowiadania
wyklad 15 W jaki sposób został ukazany Daniel w opowiadaniach tworzących pierwszą część księgi noszą
Grochola Katarzyna Zdążyć przed pierwszą gwiazdką(opowiadania)
Makuszyński Kornel Mój pierwszy zając opowiadanie
Uniłowski Zbugniew CZŁOWIEK W OKNIE OPOWIADANIA Bez pierwszej strony
Pierwsza miłość i inne opowiadania
PIERWSZA POMOC J L
Zatrucia pierwsza pomoc(1)
PIERWSZA POMOC PRZEDMEDYCZNA
PIERWSZA POMOC

więcej podobnych podstron