Gene Wolfe
Na pierwszej linii
W strumieniach deszczu trzej pracujący w okopie przyjaciele wyglądali niemal dokładnie tak samo. Wszyscy mieli kompletnie łyse czaszki i również pozbawione włosów torsy, pod lśniącą od wilgoci skórą prężyły się gładkie mięśnie. Dwóm z nich, 2909 i 2911, zupełnie nie przeszkadzała rozciągająca się dokoła dżungla, choć mieli dość deszczu, który powodował rdzewienie broni, nie znosili węży i owadów, a przede wszystkim nienawidzili Nieprzyjaciela. Z tym, którego nazywano 2910, a który był zarówno oficjalnym, jak i rzeczywistym dowódcą małej grupki, rzecz miała się zupełnie inaczej - być może dlatego, że tamci dwaj mieli kości z nierdzewnej stali, zaś ktoś taki jak 2910 po prostu nie istniał.
Obóz miał kształt trójkąta. Pośrodku znajdował się wzniesiony z wypełnionych ziemią skrzyń po amunicji i częściowo wkopany w grunt barak dowodzenia, pełniący także funkcję punktu naprawczego, w którym spali porucznik Kyle i pan Brenner, dokoła niego zaś: stanowisko moździerza (NE), stanowisko działa bezodrzutowego (NW), stanowisko Pinokia (S), a dalej proste linie okopów - pluton pierwszy, pluton drugi i pluton trzeci, do którego należała cała trójka. Po drugiej stronie okopów zaczynało się pole minowe i zasieki z drutu kolczastego.
Dalej była już tylko dżungla, choć to „dalej” nie stanowiło zbyt precyzyjnego określenia; dzięki błyskawicznie rosnącym bambusom i trawie dżungla bezustannie zdobywała nowe przyczółki, zaś zamieszkujące ją, pełzające stworzenia bez przerwy zapuszczały się do okopów. Dawała schronienie Nieprzyjacielowi, karmiąc go swą bujną piersią, chłonąc lejący się z nieba deszcz oraz produkując gryzące komary i stonogi.
2911 nabrał pełną łopatę pokrywającego dno okopu szlamu, uniósł ją do wysokości ramion i wyrzucił jej zawartość na zewnątrz. 2910 zrobił to samo, po czym znieruchomiał, obserwując, jak deszcz rozmywa błotnisty kopczyk, spływając wraz z nim z powrotem do okopu. 2911 spojrzał w to samo miejsce, po czym uśmiechnął się i przeniósł wzrok na 2910. Twarz HORARA była szeroka, bezwłosa, o płaskim nosie i wystających kościach policzkowych; białe i ostre zęby przypominały kły psa. 2910 wiedział, że dokładnie tak samo wygląda także jego twarz. Usiłował sam siebie przekonać, że to tylko koszmarny sen, ale był zbyt zmęczony, żeby się obudzić.
Gdzieś w odległej części okopu rozległ się donośny głos 2900 wzywający na wieczorny posiłek; wszyscy odrzucili narzędzia i ruszyli w kierunku kotłów z parującą breją, ale 2910 był tak wykończony, że na samą myśl o jedzeniu poczuł gwałtowne nudności i zataczając się poszedł prosto do bunkra, który dzielił z 2909 i 2911. Leżąc bez ruchu na pneumatycznym materacu zapomni na chwilę o koszmarze, wracając myślą do świata, w którym wciąż jeszcze istniały domy i chodniki lub jeszcze lepiej pogrąży się po prostu w błogosławionej nicości...
Poderwał się raptownie z posłania i jeszcze zanim zdążył otworzyć oczy, jego działające zupełnie niezależnie palce sięgnęły po hełm i broń. Od strony dżungli dolatywał dźwięk sygnałów, lecz zdążył jeszcze wsunąć dłoń pod materac i sprawdzić, czy notatki są na miejscu, zanim rozległ się ryk 2900:
- Atak! Wszyscy ludzie na stanowiska! Był to stary dowcip, tak stary, że właściwie już nikt się z niego nie śmiał; powinno się właściwie mówić „wszyscy HORARS na stanowiska”, czy gdzie tam akurat byli potrzebni. HORARS wchodzący w skład oddziału używali właśnie tego określenia, podobnie jak 2910. Usłyszawszy po raz pierwszy, jak zwraca się do nich 2900, bardzo się zaniepokoił, ale potem okazało się, że 2900 niczego nie podejrzewa, tylko po prostu poważnie traktuje swoją funkcję. Dotarł na miejsce w chwili, gdy z moździerza wystrzelono w górę opadającą powoli na spadochronie flarę, która zawisła nad obozem niczym płomienista róża. Czy to dzięki kilku chwilom snu, czy w związku z bitewnym podnieceniem, zmęczenie ulotniło się bez śladu, pozostawiając go w pełnej czujności, choć trochę osłabionego. Na skraju dżungli ponownie rozległo się trąbienie sygnałówki i w tej samej chwili pierwszy pluton otworzył ogień z ciężkiego sprzętu do samobójczego oddziału, który, jak im się wydawało, dostrzegli na ścieżce prowadzącej do północno-wschodniej bramy. 2910 wpatrywał się w tamtą stronę i po mniej więcej pół minucie dostrzegł jakąś postać, która poderwała się ze ścieżki, a następnie zgięła się w pół i osunęła na ziemię, przekonując go, że jednak rzeczywiście był tam jakiś oddział. To był ktoś, pomyślał, nie coś. K t o ś zgiął się w pół i osunął na ziemię. Po tamtej stronie walczyli tylko ludzie. Pierwszy pluton włączył do akcji także broń osobistą; każde głębokie kaszlnięcie oznaczało pół tuzina przypominających rzutki strzałek, lecących szeroką na trzy stopy ławą.
- Patrz przed siebie, 2910! - szczeknął 2900. Nie było jednak za bardzo na co patrzeć, jeśli nie liczyć kilku kęp wysokiej trawy. W chwilę potem biała flara nagle zgasła.
- Powinni wystrzelić jeszcze jedną - powiedział z niepokojem 2911.
- Gwiazda na wschodnim nieboskłonie dla ludzi nie zrodzonych z brzucha kobiety... - wyszeptał 2910 bardziej do siebie, niż do niego, ale natychmiast pożałował bluźnierstwa.
- Właśnie tam by się przydała - zgodził się 2911. - Ci z pierwszego muszą mieć niezły młyn, ale i nam nie zaszkodziłoby trochę światła.
2910 nie słuchał. Nieświadomie przygotowywał się do tego wszystkiego jeszcze w domu, w Chicago, w tych niewyobrażalnie odległych czasach zaczynających się od niewyraźnych wspomnień zabaw na zielonej trawie pod okiem uśmiechniętej olbrzymki, a kończących na owej chwili przed dwoma laty, kiedy poddał się operacji usunięcia włosów z całego ciała i jeszcze kilku innym, mało istotnym zabiegom. Podnoszenie ciężarów i gra w futbol w celu rozwinięcia mięśni, a jednocześnie nasączanie umysłu treścią setek książek. Wszystko po to, żeby teraz od czasu do czasu rzucić jakąś uwagę, która sprawi, że inni poczują się przez chwilę jakby gorsi...
Rozbłysła kolejna flara, wydobywając z ciemności trzy czarne sylwetki przemykające między dwiema najbliższymi kępami trawy. Nacisnął spust swego M-19, słysząc jak HORARS po jego obu stronach czynią to samo. Z wierzchołka trójkąta, w którym stykały się skrzydła dwóch plutonów odezwał się karabin maszynowy, śląc wąskie kreski pocisków smugowych. Jedna z kęp trawy poderwała się w powietrze i przekoziołkowała wśród fontann ziemi. Zapanowała chwila spokoju, a potem nad ich głowami przeleciało pięć ciężkich pocisków, wybuchając z tyłu, w okolicy stanowiska Pinokia. Łup. Łup. Łup... Łup. (Z pewnością 2900 natychmiast tam pobiegł, żeby zapytać Pinokia, czy nic mu się nie stało.)
Ktoś szedł w ich stronę okopem, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem. Kiedy rozległo się pięć detonacji, głos przycichł, a potem do uszu 2910 dotarły zadawane jedno po drugim pytania:
- Wszystko w porządku? Jak się czujecie? Żaden nie został trafiony?
A potem odpowiedzi HORARS:
- W porządku, sir. - Albo: - Nic nam nie jest, sir. Ponieważ jednak dysponowali poczuciem humoru, niektórzy z nich odpowiadali:
- W jaki sposób możemy przenieść się do komandosów, sir? - Lub: - Miałem puls dziewięć tysięcy na minutę, sir. 3000 zmierzył mi go celownikiem od moździerza. „Często uważa się, że siła jest nierozerwalnie związana z brakiem poczucia humoru”, napisał w czasopiśmie, które, za zgodą Najwyższego Dowództwa i za pomocą chirurgicznych zabiegów, upodobniło go do HORARS i umieściło w ich szeregach - Homologicznych ORganizmów Armijnych Rezerw Symulacyjnych. „W rzeczywistości jednak sprawa ma się zupełnie inaczej. Humor stanowi podstawową siłę obronną umysłu, który, jeśli pozbawić go tej tarczy, nie ma żadnych szans na przeżycie. Armia i Służba Biologii Syntetycznej zdawały sobie doskonale z tego sprawę, umieszczając poczucie humoru w planach konstrukcyjnych tych sztucznych odpowiedników tradycyjnej, składającej się z ludzi piechoty”.
Dopiero potem dowiedział się, że zarówno Armia jak i SBS próbowały ze wszystkich sił pozbyć się tej cechy, lecz przekonały się, że jest to niemożliwe, jeżeli HORARS miały utrzymać zakładany poziom inteligencji. Brenner nachylił się nad nim i dotknął jego ramienia.
- Jak się czujesz? Wszystko w porządku? Korciło go, żeby odpowiedzieć: „Boję się dwa razy mniej od ciebie, ty durny Holendrze”, ale wiedział, że wtedy każdy mógłby usłyszeć drżenie jego głosu, a poza tym podobny brak szacunku dla człowieka był u HORARA czymś nie do pomyślenia.
Miał także ochotę wykpić się zwyczajnym „Tak jest, sir”, ponieważ wtedy Brenner przeszedłby do 2911, a on byłby bezpieczny. Ponieważ jednak bardzo zależało mu na utrzymaniu opinii oryginalnego, różniącego się nieco od innych osobnika, dzięki czemu uchodziło mu na sucho wiele odbiegających od normy zachowań, powiedział:
- Powinien pan zajrzeć do Pinokia, sir. Wydaje mi się, że jest bliski załamania.
Nagrodził go cichy chichot 2909 i Brenner, który najłatwiej ze wszystkich mógł go zdemaskować, ruszył dalej wzdłuż okopu.
Strach był potrzebny, ponieważ potrzebna była także wola przetrwania. Z kolei humanoidalna postać okazała się wręcz niezbędna, jeśli HORARS mieli korzystać z przebogatego arsenału tworzonego z myślą o ludziach uzbrojenia. Poza tym ukształtowany na podobieństwo człowieka (homologiczny? Nie, to oznaczało tyle, co „podobny”) HORAR podczas symulowanych testów przeprowadzonych na moczarach Everglades okazał się nieporównywalnie lepszy od wszystkich fantastycznych stworów, jakie udało się wymyśleć fachowcom z SBS. (A może to wszystko już kiedyś ktoś zrobił? Może w dawnych czasach, przed jakąś ogromną wojną, ten sam pomysł pojawił się już w jakimś genialnym umyśle? A może On Sam, Największy Uczony, istotnie przybrał postać jednego ze swych stworzeń, aby pokazać, że On też potrafi znieść więcej niż można sobie wyobrazić?)
- Widzisz? Tam! - szepnął tuż przy jego boku 2909.
Niepostrzeżenie nadszedł świt.
Zdrętwiałymi palcami przestawił swój M-19 na wystrzeliwanie 40-milimetrowych granatów bezpośredniego rażenia i nacisnął spust. W miejscu, które wskazał mu 2909, wykwitła fontanna ognia.
- Nie - odparł. - Teraz już nic nie widzę. Spokojny, siąpiący przez całą noc deszcz przybrał na sile. Świat skrył się pod dachem z ciężkich, ołowianych chmur. (Czyżby miał powtórzyć to, co kiedyś ktoś inny uczynił dla całej ludzkości? Wcale nie było to wykluczone. Nieprzyjaciel brał ludzi w niewolę, ale z HORARS rozprawiał się w bezwzględny, okrutny sposób. Patrole natrafiały nieraz na ich rozkrzyżowane, poprzebijane bambusowymi prętami ciała, a w nim przecież nikt nie rozpozna człowieka. Przypomniał sobie oglądaną kiedyś akwarelę przedstawiającą ukrzyżowanie. Czy jego krew także będzie miała kolor głębokiego szkarłatu?)
Z punktu dowodzenia machając skrzydłami wzbił się w powietrze obserwacyjny ornitokopter.
- Już od dosyć dawna nie wybuchła żadna mina - zauważył 2909. W tej samej chwili rozległa się przytłumiona, głucha eksplozja, która już od kilku tygodni kończyła zawsze takie jak ten, rozpoznawcze ataki i na obóz spadła ulewa niewielkich kartek papieru.
- Bomba propagandowa - powiedział niepotrzebnie 2909, a 2911 wyskoczył nonszalancko z okopu, chwycił jedną z ulotek i szybko wrócił na miejsce.
- To samo, co w ubiegłym tygodniu - stwierdził, wygładziwszy przesiąknięty wilgocią, ryżowy papier. 2910 zajrzał mu przez ramię i przekonał się, że jego podkomendny ma rację. Z jakiegoś powodu Nieprzyjaciel nigdy nie kierował swej agitacji do HORARS, choć fakt, że umiejętność czytania była fabrycznie wdrukowana w ich mózgi nie stanowił dla nikogo żadnej tajemnicy. Adresatem ulotek byli zawsze ludzie, odwoływano się zaś przede wszystkim do uczucia odrazy, jakiego powinni doświadczać „będąc zmuszonymi obcować z na wpół żywymi, śmierdzącymi jeszcze chemikaliami potworami”. Osobiście 2910 uważał, że Nieprzyjaciel powinien to sobie darować i zamiast tego położyć większy nacisk na sprawy seksu - jeżeli chodzi o porucznika Kyle, takie podejście do sprawy na pewno odniosłoby lepszy skutek. Z takiego, a nie innego ukierunkowania propagandy można było również wysnuć wniosek, iż Nieprzyjaciel szacował liczbę ludzi w obozie na znacznie większą niż było ich tam w istocie.
Cóż, jeśli o to chodzi, to Armia także się myliła. Wszyscy dowódcy, może z wyjątkiem kilku najwyżej postawionych generałów, uważali, że ludzki personel składał się tylko z dwóch osób...
2910 okazał się najlepszy. Teraz miał wrażenie, że było to nie wiadomo jak dawno temu. Żaden trener ani sprawozdawca sportowy nie porównał go nigdy do jednego z HORARS. Skończył dziennikarstwo, wykazał się nieprawdopodobną ambicją. Ilu ludzi, nawet po chirurgicznych zabiegach, dałoby sobie tu radę?
- Myślisz, że coś widzi? - zapytał 2911 2909. Obaj spoglądali w górę, na krążącego nad ich głowami „ptaka”. Ornitokopter potrafił wszystko, co potrafi prawdziwy ptak, z wyjątkiem składania jajek. Mógł wylądować na naprężonym drucie, wykorzystywać wstępujące prądy powietrzne jak sęp i nurkować jak jastrząb. Dzięki ruchom swoich skrzydeł okazał się nadzwyczaj ekonomiczny, co pozwoliło obarczyć go ładunkiem teleobiektywów i kamer. 2910 żałował, że zamiast w błotnistym okopie z oczami wystawionymi kilkanaście cali nad poziom gruntu nie jest w baraku dowodzenia wraz z porucznikiem Kyle (pamiętał, że na Everglades próbowano również stwory z oczami wystawionymi w górę na długich szypułkach, ale te zostały niemal od razu zaatakowane przez jakiś grzybek...)
- Zbieraj się, 2910 - jakby na jego życzenie rozległ się głos 2900. - Mamy iść do Niego do punktu dowodzenia. Dla 2910 On oznaczał Boga, lecz dla 2900 On to był porucznik Kyle. Bez wątpienia właśnie dlatego 2900 został dowódcą plutonu, choć z pewnością przyczynił się do tego także irracjonalny prestiż, jaki wiązał się z posiadaniem okrągłego numeru. Wyszedł z okopu i ruszył za dowódcą w kierunku baraku. Przydałby się rów łączący także i na tym odcinku, ale jak na razie nie było czasu o tym pomyśleć. Brenner miał kogoś na stole. (2788? Podobny, ale trudno było stwierdzić z całą pewnością). Najprawdopodobniej odłamek granatu. Kiedy weszli, Brenner nie podniósł głowy, ale 2910 i tak dostrzegł, że jego twarz wciąż jeszcze jest blada ze strachu, choć od zakończenia ataku minęło już piętnaście minut. Podobnie jak 2900 zignorował pracownika SBS i oddał honory porucznikowi Kyle.
Dowódca kompanii uśmiechnął się do nich. - Spocznijcie, HORARS. Mieliście jakieś kłopoty na waszym odcinku?
- Nie, sir - odparł 2900. - Obsada lekkiego karabinu maszynowego załatwiła trzech, a 2910 dwóch. Atak nie był zbyt silny, sir.
Porucznik Kyle skinął głową.
- Twój pluton rzeczywiście miał najłatwiejsze zadanie, 2900, i dlatego wybrałem was do przeprowadzenia zwiadu. - Tak jest, sir.
- Weźmiecie Pinokia. Pójdziecie wy i drużyna 2910. - Spojrzał na niego. - Wszyscy sprawni? - Tak jest, sir - powiedział 2910, z najwyższym trudem zachowując kamienną twarz. Nie powinienem iść na ten zwiad, Kyle, pomyślał. Jestem takim samym człowiekiem jak ty, a takie zadania są wyłącznie dla istot hodowanych w probówkach, o metalowych szkieletach, nie mających rodzin ani wspomnień z dzieciństwa.
Dla takich, jak moi przyjaciele.
- Jak dotąd mieliśmy najwięcej szczęścia z całej kompanii, sir - dodał.
- To dobrze. Mam nadzieję, że szczęście dalej będzie wam dopisywać. - Kyle ponownie skoncentrował uwagę na 2900. - Sprowadziłem ornitopokter poniżej koron drzew i kazałem mu robić wszystko co potrafi z wyjątkiem chodzenia po ziemi. Nic nie wyśledził i nie ściągnął na siebie ognia, wszystko więc powinno być w porządku. Okrążycie obóz nie oddalając się poza zasięg moździerzy, rozumiecie? 2900 i 2910 zasalutowali, zrobili w tył zwrot i wymaszerowali z baraku. 2910 czuł wyraźne pulsowanie w karku. Idąc obok 2900 niepostrzeżenie zaciskał i rozprostowywał dłonie.
- Myślisz, że uda nam się jakiegoś złapać? - zapytał 2900. - Zawsze przed akcją zamieniał się w „swojego chłopaka”.
- Chyba tak. Porucznik wie tylko tyle, że wycofali główne siły, a oprócz tego mogli przecież kogoś zostawić. W każdym razie, mam nadzieję, że to zrobili.
Naprawdę mam taką nadzieję, pomyślał. Ostra bitwa najprawdopodobniej zmieni sytuację w takim stopniu, że będę wreszcie mógł się stąd wyrwać.
Co dwa tygodnie do obozu przylatywał helikopter, przywożąc zaopatrzenie a także, w miarę potrzeb, posiłki osobowe. Za każdym razem w skład załogi wchodził także dziennikarz, którego oficjalnym zadaniem było przeprowadzenie wywiadów z dowódcami znajdujących się na trasie przelotu obozów. Reporter ów, nazwiskiem Keith Thomas, był przez ostatnie dwa miesiące jedyną ludzką istotą, przed którą 2910 mógł zdjąć swą maskę. Odlatując Thomas zabierał ukrywane pod materacem notatki, a wcześniej zawsze udawało mu się znaleźć jakiś kąt, w którym mogli przez chwilę spokojnie porozmawiać. 2910 czytał wówczas skierowane do niego listy i natychmiast je oddawał. Fakt, że znacznie od niego starszy dziennikarz darzył go czymś w rodzaju pełnego podziwu uwielbienia, wprawiał go w lekkie zakłopotanie.
Mogę się stąd wydostać, pomyślał. Wystarczy powiedzieć Keithowi, żeby zrobił użytek z listu. - Zbierz swoją drużynę, 2910 - polecił sucho 2900. - Ja pójdę po Pinokia i spotkamy się przy południowej bramie. - Tak jest.
Opanowało go nagłe pragnienie podzielenia się z 2900 informacją o liście. Miał go Keith Thomas; list był bez daty, ale podpisał go ważny generał z Najwyższego Dowództwa. Zawierał polecenie, żeby natychmiast zwolnić 2910 ze wszystkich pełnionych dotychczas obowiązków i przekazać go pod rozkazy akredytowanego przy Sztabie korespondenta, pana Keitha Thomasa. Keith chciał ujawnić list już podczas swego ostatniego pobytu.
Nie pamiętał, żeby wydawał jakiś rozkaz, ale drużyna już ustawiała się w szeregu w strugach padającego deszczu, równie sprawnie, jak podczas ćwiczeń w koszarach. Wydał komendę „spocznij” i lustrując ich uważnym spojrzeniem przedstawił cel i sposób wykonania zadania. Mimo wszechobecnej wilgoci broń jak zwykle była w nienagannym stanie, ciała wyprostowane, mundury tak czyste, jak tylko pozwalały na to warunki.
- Łączność przez słuchawki! - szczeknął i pstryknął przełącznikiem w hełmie pozwalającym jemu i każdemu członkowi oddziału na komunikowanie się z 2900 i Pinokiem. Kolejny rozkaz i HORARS płynnie uformowali szyk dokoła Pinokia, a w chwilę potem blokujące południową bramę zasieki zostały rozsunięte i patrol ruszył do akcji. Ze schowaną wieżyczką zrobotyzowany czołg miał zaledwie około trzech stóp wysokości i był nie szerszy od samochodu, ale długością dorównywał trzem, toteż z pewnego oddalenia przypominał kształtem niską, kolejową platformę. Niewielka powierzchnia czołowa umożliwiała mu prześlizgiwanie się w dżungli między pniami potężnych drzew, zaś poruszająca gąsienice siła była wystarczająca do zgniatania młodych drzewek i bambusów. Dzięki zastosowaniu elastycznych części organicznych i spiekanych metali łoskot dawnych, wymagających ludzkiej załogi czołgów zamienił się w delikatny szmer. Na odcinkach wolnych od gęstego poszycia Pinokio poruszał się równie cicho, jak szpitalny wózek. Jego bezpośredni poprzednik nosił nazwę „Plomba”, chyba dzięki tej samej przekorze, która kazała ochrzcić bojowe rakiety mianem „Dębowej Pały”; „Plomba”, czyli uderzenie pięścią prosto w zęby.
Jednak Plomba, który podobnie jak Pinokio był wyposażony w komputerowy mózg i nie potrzebował żadnej załogi (a tym samym i miejsca dla niej, jeśli nie liczyć odkrytych siedzeń na powierzchni pancerza), porozumiewał się z towarzyszącą mu piechotą za pomocą łączności przewodowej. Oczywiście, próbowano zastosować radio, lecz kłopoty z szumem, zakłóceniami i fałszywymi rozkazami wydawanymi przez nieprzyjaciela okazały się niemożliwe do przezwyciężenia. Potem, kiedy wreszcie udało się skonstruować udoskonalony model, jakiś pełen wyobraźni oficer przypomniał sobie, że „Pan Plomba” był znaną postacią z teatru marionetek, więc wymyślenie nazwy dla nowej, nie wymagającej plątaniny przewodów wersji czołgu przestało natychmiast, rzecz jasna, nastręczać jakiekolwiek problemy. Jednak dla Pinokia, podobnie jak dla jego bajkowego imiennika, samodzielne wyruszenie w świat wiązało się z wieloma niebezpieczeństwami.
Odważny człowiek (a tych Nieprzyjacielowi nie brakowało), mógł ukryć się i dopuścić go na bardzo bliską odległość, a następnie, jeśli był dobrze wyszkolony, umieścić granat lub butelkę z benzyną w jego najbardziej wrażliwym miejscu. Trzycalowej grubości pancerz Pinokia potrzebował żywej osłony, a ponieważ czołg kosztował tyle, co małe miasto, zaś odpowiednio zabezpieczony dysponował siłą bojową całego pułku, zawsze ją otrzymywał.
Dwaj żołnierze szli przed nim przez dżunglę, tworząc czoło formacji, pozostali zaś ochraniali flanki, w razie potrzeby zasypując gradem pocisków każdy podejrzany krzak. Straż tylną tworzyli pogodny, godny zaufania 2909 wraz z jeszcze jednym żołnierzem. 2900, jako dowódca zwiadu, szedł za maszyną, zaś dowódca drużyny, czyli 2910, tuż przed nią. W spowitej półmrokiem dżungli panował całkowity spokój.
„Chociażbym chodził ciemną doliną...”
W słuchawkach rozległ się piskliwy głos 2900:
- Odsunąć dalej lewe skrzydło!
2910 potwierdził przyjęcie rozkazu i potruchtał w lewo, aby dopilnować jego wykonania, choć 2913, 2914 i 2915 także go usłyszeli i już zrobili, co należało. Tak wcześnie nie należało się spodziewać żadnych problemów, ale nie oznaczało to, że mogli iść jak na spacer. Kiedy przeciskał się między dwoma drzewami zwrócił uwagę na leżący na ziemi przedmiot; przystanął na chwilę, żeby mu się dokładniej przyjrzeć. Była to czaszka, prawdziwa, a nie wykonana z nierdzewnej stali, najprawdopodobniej więc należała do jednego z Nieprzyjaciół. Nieprzyjaciel przez duże „N”, pomyślał. Człowiek, do którego nie odnosił się wdrukowany w mózgi HORARS rozkaz bezwzględnego, graniczącego z uwielbieniem posłuszeństwa. - Jakieś kłopoty, 2910? - pisnęło w słuchawkach. - Już wracam. - Rzucił czaszkę na ziemię. Człowiek, którego może nie posłuchać nawet HORAR, którego nawet HORAR może zabić. Czaszka sprawiała wrażenie starej, ale z pewnością taka nie była. Mrówki wyczyściły ją w ciągu kilku dni, a za kilka tygodni nie pozostanie z niej nawet ślad. Mogła leżeć jakieś siedemnaście lub osiemnaście dni. Machając skrzydłami przeleciał nad ich głowami realizujący własne zadanie ornitokopter. Patrol ruszył dalej.
- Jak daleko idziemy? - zapytał od niechcenia 2910. - Do strumienia?
- Ćwierć mili wzdłuż brzegu, a potem na zachód - zaskrzeczał głos 2900. - Nie masz nic przeciwko temu? - dodał z wyraźnym sarkazmem.
Niespodziewanie w słuchawkach rozległ się głos porucznika Kyle.
- 2910 jest twoim zastępcą, 2900. Ma obowiązek znać plan akcji.
Jednak 2910, który zorientował się, że prawdziwy HORAR nigdy by nie zadał takiego pytania, przekonał się dzięki temu, iż wie o HORARS znacznie więcej niż dowódca kompanii. Nie było w tym nic dziwnego, bowiem jadł z nimi i spał, w przeciwieństwie do porucznika, lecz odczuwał z tego powodu pewien niepokój. Możliwe, że wie nawet więcej od Brennera, oczywiście z wyjątkiem spraw dotyczących bezpośrednio mechaniki biologicznej.
Szpica zameldowała, że widzi już wijący się między drzewami strumień, kiedy ponownie odezwał się porucznik Kyle.
- W obozie alarm czerwony - powiedział tym samym, spokojnym głosem, którym udzielił reprymendy 2900. - Atak od północy, najprawdopodobniej w sile jednego batalionu. Zarządzam natychmiastowy powrót.
Prawa gąsienica Pinokia znieruchomiała; czołg zawrócił o 180 stopni, a wraz z nim cały oddział, zachowując nie zmieniony szyk.
- Obsługa działa nie może się wstrzelać, idę im pomóc - oświadczył flegmatycznie Kyle. - Przez kilka minut łączność będzie utrzymywał pan Brenner.
- Niedługo będziemy z powrotem, sir - odparł 2900. W tej samej chwili 2910 zobaczył, jak jego żołnierze padają jeden za drugim, skoszeni serią z karabinu maszynowego, a w następnym ułamku sekundy w dżungli rozpętało się prawdziwe piekło.
Za pomocą radaru Pinokio wyśledził miejsce, z którego oddano serię i posłał tam pocisk kalibru 155 milimetrów, ale strzały padały już ze wszystkich stron. Pociski odskakiwały od pancerza czołgu, wyjąc niczym potępione dusze. 2910 dostrzegł spadające szerokimi łukami granaty, a w chwilę potem coś uderzyło z potworną siłą w jego udo. - Zostałem trafiony - powiedział z wysiłkiem do mikrofonu. - 2909, przejmujesz ludzi. Dopiero potem spojrzał na ranę. Huk eksplodujących pocisków był tak wielki, że nie dosłyszał odpowiedzi swego zastępcy.
Ostry odłamek granatu lub moździerzowego pocisku rozciął całe udo, ale najwyraźniej ominął wszystkie ważniejsze tętnice. Krew nie tryskała, tylko sączyła się obfitym strumieniem, zaś dzięki szokowi ból nie dotarł jeszcze do jego mózgu. Zmusił się, żeby rozewrzeć brzegi rany i upewnić się, że nie dostało się do niej żadne obce ciało. Była głęboka, lecz wszystko wskazywało na to, że kość pozostała nie naruszona.
Starając się nie podnosić zbyt wysoko głowy odciął bagnetem nogawkę, a następnie sporządził z wojskowego pasa prowizoryczną opaskę. Pakiet pierwszej pomocy zawierał tampon z gazy i plaster. Skończywszy zakładać opatrunek przypadł płasko do ziemi, ściskając w dłoniach swój M-19 i rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś celu. Pinokio prowadził ciągły ostrzał z ciężkiego karabinu maszynowego, neutralizując wszystkie podejrzane skrawki dżungli, poza tym walka wyraźnie przygasła.
- Są ranni? - zabrzmiał przy jego uchu głos 2900. - Powtarzam, czy są jacyś ranni?
- 2910 - wykrztusił z trudem. HORARS odczuwali ból, ale w znacznie mniejszym stopniu niż ludzie. Będzie musiał udawać odporność najlepiej, jak potrafi. Nagle przyszło mu na myśl, że jako niezdolny do walki zostanie odesłany na tyły, dzięki czemu nie będzie musiał ujawniać listu, i poczuł przypływ ulgi.
- Baliśmy się, że dostałeś na dobre, 2910. Cieszymy się, że nadal jesteś z nami.
A potem głos ogarniętego paniką Brennera:
- Gniotą nas tutaj! Natychmiast sprowadźcie z powrotem Pinokia!
Pomimo bólu 2910 skrzywił się pogardliwie. - Tak jest, sir - odparł 2900 i niespodziewanie znalazł się tuż przy nim, pomagając mu się podnieść. 2910 usiłował ogarnąć spojrzeniem oddział.
- Jakie mamy straty?
- Czterech zabitych i ty. - Chyba żaden inny człowiek nie zdołałby dosłyszeć w ostrym głosie dowódcy patrolu nuty żalu. - Będziesz mógł iść?
- Chyba nie nadążę za wami.
- W takim razie pojedziesz na Pinokiu. Z zaskakującą delikatnością 2900 podsadził go na metalowe krzesełko, z którego korzystał sterujący czołgiem operator, gdy nie musiał biec obok pojazdu. Niedobitki oddziału utworzyły z przodu rzadką tyralierę. Kiedy ruszyli w drogę powrotną, 2900 zaczął wzywać obóz.
- Halo baza! Halo baza! Jaką macie sytuację, sir?
- Porucznik Kyle nie żyje - odpowiedział mu głos
Brennera. - 3003 właśnie przyszedł i zameldował, że Kyle nie żyje!
- Utrzymacie się?
- Nie wiem. - Nieco ciszej, w bok od mikrofonu: - Utrzymamy się, 3003?
- Proszę skorzystać z peryskopu, sir. Albo z ptaka, jeśli jeszcze działa.
- Nie wiem, czy się utrzymamy - wyszczękał Brenner. - 3003 właśnie został trafiony i zginął, ale on chyba też nie wiedział. Musicie się pośpieszyć!
Choć było to wbrew przepisom, 2910 wyłączył słuchawki, żeby nie słyszeć cierpliwej odpowiedzi 2900. Odgrodziwszy się w ten sposób od paplaniny Brennera zwrócił uwagę na niezbyt odległe odgłosy eksplozji, najprawdopodobniej dobiegające właśnie z obozu. Tło dla wybuchów pocisków i moździerzowych granatów stanowił niemal nieustający terkot broni maszynowej.
W następnej chwili wyjechali z dżungli i ujrzeli przed sobą obóz, w którym co chwila wykwitały wysokie gejzery błota. Oddział ruszył przed siebie biegiem, zaś Pinokio, ani na moment nie zmniejszając tempa, rozpoczął ostrzał ze swojej sto pięćdziesiątki piątki.
Wykołowali nas, pomyślał 2910. Ból w nodze był dokuczliwy, ale jakby odległy, on sam zaś czuł dziwną lekkość i zawroty głowy - jakby był ornitokopterem spoglądającym z góry na swoje ciało przez mglistą zasłonę deszczu. Jednocześnie jego umysł zaczął pracować z niezwykłą precyzją.
Wykołowali nas. Przyzwyczaili do codziennych, próbnych ataków o świcie, a kiedy wysłaliśmy Pinokia, spróbowali złapać nas w zasadzkę i zdobyć obóz. Nagle uświadomił sobie, że siedząc na nie chronionym niczym miejscu na pancerzu w każdej chwili może ponownie znaleźć się w ogniu walki; zbliżali się już do krawędzi pola minowego, a wysunięci do przodu HORARS przegrupowali się w kolumnę, żeby nie przekroczyć granic wolnej od min ścieżki. - Dokąd jedziemy, Pinokio? - zapytał i w chwilę potem przypomniał sobie, że ma wyłączony mikrofon. Pstryknąwszy przełącznikiem powtórzył pytanie.
- Poszkodowany personel HORARS zostanie dostarczony do punktu naprawczego SBS - zabrzęczał monotonnie głos komputera, lecz 2910 już go nie słuchał, do jego uszu bowiem dobiegły dźwięki sygnałówek obwieszczających początek kolejnego ataku Nieprzyjaciela.
Południowa część trójkątnego obozu była zupełnie pusta, jakby resztki ich plutonu zostały wezwane na pomoc pierwszemu i drugiemu, ale zgodnie z absurdalną logiką wojny nie zjawił się tu ani jeden żołnierz Nieprzyjaciela. - Proszę przygotować pomoc dla rannego personelu HORARS - nadał Pinokio, nie zaprzestając ani na chwilę ostrzału ze swojego działa. Kiedy jednak minęły dwie minuty, a Brenner w dalszym ciągu się nie zgłaszał, 2910 zsunął się z wysiłkiem z pancerza, Pinokio zaś natychmiast odjechał w kierunku najgorętszej walki.
Bunkier mieszczący punkt dowodzenia zdecydowanie zmienił swój kształt; niewiele brakowało, a kilka bardzo bliskich trafień zmiotłoby go zupełnie z powierzchni ziemi. W chwili, gdy miał zamiar pokuśtykać do środka, w wejściu pojawiła się zbielała twarz Brennera.
- Kto to?
- 2910. Zostałem trafiony. Muszę się położyć. - Nie przyślą nam wsparcia powietrznego. Rozmawiałem z nimi przez radio, ale powiedzieli, że nad tym rejonem panuje tak paskudna pogoda, że nawet nie mogliby nas znaleźć. - Niech pan odejdzie od drzwi. Jestem ranny. Chcę się położyć. - W ostatniej chwili przypomniał sobie, żeby dodać:
- Sir.
Brenner z ociąganiem odsunął się na bok. W bunkrze było mroczno, ale nie ciemno.
- Chcesz, żebym obejrzał ranę?
2910 znalazł puste nosze i położył się ostrożnie, starając się nie zginać uszkodzonej nogi. - Nie musi pan - odparł. - Niech pan się zajmie innymi. Lepiej, żeby Brenner nie przyglądał mu się zbyt uważnie, bo nawet tak roztrzęsiony jak teraz mógł jednak coś zauważyć. Jednak człowiek z SBS usiadł ponownie przy radiostacji. Jego podekscytowany głos zdawał się dobiegać z bardzo, bardzo daleka. Jak cudownie było wreszcie móc leżeć bez ruchu.
Z wielkiego oddalenia zaczęły dochodzić spierające się głosy. Przez chwilę 2910 zastanawiał się, gdzie właściwie jest, a potem usłyszał kanonadę i już wiedział. Spróbował przewrócić się na bok; za drugim razem udało mu się, choć uczucie dziwnej lekkości w głowie jeszcze bardziej się nasiliło. Na sąsiednich noszach leżał 2893. Był martwy. W drugim końcu baraku, gdzie teoretycznie mieścił się punkt dowodzenia, Brenner mówił właśnie do 2900:
- Gdybyśmy mieli jakąkolwiek szansę, wiesz, że starałbym się ją wykorzystać.
- O co chodzi? - zapytał 2910. - Co się stało? - Był zbyt oszołomiony, żeby dobrze odgrywać rolę HORARA, ale żaden z nich nie zwrócił na to uwagi.
- To dywizja - odparł Brenner. - Atakuje nas cała dywizja Nieprzyjaciela. Nie możemy ich zatrzymać. 2910 uniósł się na łokciu.
- Co pan przez to rozumie?
- Rozmawiałem z nimi przez radio. Mają tu całą dywizję. Jeden z ich oficerów mówi po angielsku. Chcą, żebyśmy się poddali.
- To o n i twierdzą, że to dywizja, sir - zauważył spokojnie 2900.
2910 potrząsnął głową, usiłując zmusić ją do logicznego myślenia.
- Nawet jeśli to prawda, to przy pomocy Pinokia...
- Pinokio został zniszczony.
- Próbowaliśmy kontrataku, ale trafili Pinokia i zmusili nas do wycofania - wyjaśnił 2900. - Jak się czujesz, 2910? - Mają na pewno co najmniej dywizję - powtórzył z uporem Brenner.
Umysł 2910 pracował na najwyższych obrotach, lecz miał wrażenie, że jego myśli kręcą się tylko w kółko na skrzydłach ogromnego wiatraka. Jeżeli Brenner postanowi się poddać, to 2900 nie zaprotestuje nawet słowem, choćby nie wiadomo jak bardzo się z tym nie zgadzał. Istniało kilka sposobów, dzięki którym powinno udać mu się przekonać Brennera, że jest człowiekiem, ale będzie do tego potrzebował trochę czasu. Wtedy Brenner powie Nieprzyjaciołom, żeby go oszczędzili. Wojna kiedyś się skończy i będzie mógł wrócić do domu. Nikt nie będzie mógł mu niczego zarzucić. Jeżeli tylko...
- Ilu jeszcze mamy zdolnych do walki? - zapytał Brenner.
- Mniej niż czterdziestu, sir.
W głosie 2900 nie było nic, co by mogło świadczyć o tym, że dowódca plutonu wie o losie, jaki go czeka w wypadku poddania się, ale wiedział o tym z całą pewnością. Nieprzyjaciel brał do niewoli wyłącznie ludzi. (Czy 2900 da się przekonać? Czy którykolwiek z HORARS będzie w stanie zrozumieć, po tym, jak wspólnie jedli i żartowali? Żaden z nich nie miał zielonego pojęcia o fizjologii, natomiast wszyscy uważali ludzi, oczywiście z wyjątkiem Nieprzyjaciół, niemal za półbogów. Czy uwierzą mu, gdy spróbuje przejąć dowództwo?)
Widział, jak Brenner przygryza dolną wargę. - Poddajemy się - zadecydował wreszcie człowiek SBS. Tuż przy baraku rozległa się potężna eksplozja, lecz on nie zwrócił nawet na nią uwagi. W jego głosie słychać było wyraźnie niepewny, zdziwiony ton, jakby jeszcze sam nie zdołał przyzwyczaić się do tej myśli. - Sir... - zaczął 2900.
- Zabraniam ci krytykować moje rozkazy. - Brenner odzyskał część pewności siebie. - Poproszę ich, żeby tym razem zgodzili się uczynić wyjątek... - znowu to drżenie w głosie - i nie robili tego, co zwykle z wami robią. - Nie o to chodzi - odparł flegmatycznie 2900. - Po prostu wolelibyśmy umrzeć w walce.
Jeden z rannych jęknął i 2910 pomyślał przelotnie, że chyba tamten także, tak jak on sam, przysłuchuje się rozmowie.
Opanowanie, które Brenner narzucił sobie z takim trudem, prysnęło niczym bańka mydlana.
- Umrzecie tak, jak wam każę, do cholery! - Czekajcie... - Wypowiedzenie tego jednego słowa okazało się zdumiewająco trudne, ale udało mu się zwrócić na siebie ich uwagę. - 2900, pan Brenner nie wydał jeszcze formalnego rozkazu zaprzestania walki, a ty na pewno jesteś potrzebny na zewnątrz. Idź i pozwól mi z nim porozmawiać. - Widząc, że wyższy rangą HORAR zawahał się, dodał: - Jeżeli będzie cię potrzebował, skontaktuje się z tobą przez radio, ale teraz idź i walcz.
2900 odwrócił się gwałtownie i wyszedł przez wąskie drzwi baraku.
- O co chodzi, 2910? - zapytał zdumiony Brenner. - Co ci się stało?
Spróbował wstać, ale okazało się, że jest na to za słaby. - Proszę tu podejść, panie Brenner - powiedział, a widząc, że mężczyzna nawet się nie poruszył, dodał: - Wiem, jak się stąd wydostać.
- Przez dżunglę? To szaleństwo! - prychnął specjalista SBS, ale mimo to zbliżył się i nachylił nad noszami. 2910 chwycił go za klapy i przyciągnął do siebie. - Co ty wyrabiasz, do cholery?
- A nie widzisz? To, co trzymam przy twojej szyi to ostrze mojego bagnetu.
Brenner usiłował się wyrwać, ale zaprzestał szamotaniny, gdy zimna stal nacisnęła mocniej na jego gardło. - Nie możesz... tego... zrobić...
- Mogę, bo nie jestem HORAREM, tylko człowiekiem i lepiej, żebyś to dobrze zrozumiał. - Raczej wyczuł niż dostrzegł wyraz niedowierzania na twarzy mężczyzny. - Jestem reporterem, którego dwa lata temu umieszczono w grupie świeżo uaktywnionych HORARÓW. Przeszedłem z nimi całe szkolenie i zostałem skierowany na pierwszą linię. Gdybyś czytał te gazety, które należało, natrafiłbyś na moje relacje. Ponieważ jesteś cywilem bez żadnego doświadczenia bojowego, ja przejmuję dowodzenie.
Brenner przełknął z wysiłkiem ślinę.
- Te korespondencje są sfałszowane. To jeden ze sposobów, żeby zyskać poparcie opinii publicznej. Wiedzą o tym nawet w centrali SBS w Waszyngtonie.
Śmiech sprawiał mu ból, lecz mimo to 2910 zmusił się do ochrypłego rechotu.
- W takim razie jak wytłumaczy pan ten bagnet przy swoim gardle, panie Brenner?
Specjalista SBS zaczął drżeć na całym ciele. - Ty tego naprawdę nie rozumiesz, 2910? Żaden człowiek nie dałby rady żyć jak HORAR, pokonując po kilkanaście mil dziennie i śpiąc zaledwie parę godzin, więc zabraliśmy się do tego od drugiej strony. Poinformowali mnie o tym, kiedy otrzymałem przydział do tego obozu. Wiem o tobie wszystko. - To znaczy?
- Puść mnie, do cholery! Nie wolno ci w ten sposób traktować człowieka! - Skrzywił się, gdy ostrze nacisnęło mocniej na napiętą skórę. - Nie można było zrobić z reportera HORARA, więc postąpili na odwrót: wzięli ciebie, 2910, i uczynili z ciebie reportera. Jednocześnie ze wszystkimi standardowymi odruchami wdrukowali ci w mózg wspomnienia prawdziwego człowieka. Dali ci duszę, jeśli masz ochotę to tak nazwać, ale to nie zmienia faktu, że w dalszym ciągu jesteś HORAREM.
- Ta historia miała stanowić dla mnie zasłonę, Brenner. Powiedzieli ci to, żebyś nie chciał mnie wyłączyć, kiedy zauważysz, że moje zachowanie odbiega od normy. Jestem człowiekiem.
- To niemożliwe.
- Ludzie są twardsi niż przypuszczasz, Brenner. Nie wiesz o tym, bo nigdy nie próbowałeś.
- Powtarzam ci...
- Zdejmij mi opatrunek z nogi.
- Co?
Ponownie nacisnął mocniej na ostrze.
- Opatrunek. Zdejmij go.
Kiedy Brenner wykonał polecenie, 2910 zażądał:
- A teraz rozchyl brzegi rany. - Brenner zrobił to trzęsącymi się palcami. - Widzisz kość? Zajrzyj głębiej, jeśli musisz. I co?
Pracownik SBS spojrzał na niego z wysiłkiem.
- Nierdzewna stal.
2910 opuścił wzrok na szeroko rozwartą ranę i na jej dnie dostrzegł metaliczne lśnienie. Bagnet sam wbił się gładko w gardło Brennera; zanim przytroczył go z powrotem do pasa, wytarł starannie ostrze w mundur martwego mężczyzny. 2900 nic nie powiedział, kiedy w dziesięć minut później zjawił się w punkcie dowodzenia, ale 2910 dostrzegł wyraz jego oczu i zrozumiał, że dowódca plutonu wie o wszystkim. - Teraz ty tutaj dowodzisz - powiedział, leżąc bez ruchu na noszach.
2900 zerknął na nieruchome ciało Brennera. - On był kimś w rodzaju Nieprzyjaciela, prawda? - zapytał powoli. - Dlatego, że chciał się poddać, a porucznik Kyle nigdy by tego nie zrobił.
- Masz rację.
- Kiedy żył, nie potrafiłem w ten sposób o tym myśleć. - 2900 spojrzał z zastanowieniem na 2910. - Wiesz, w tobie jest coś, czego nam wszystkim brakuje. Jakaś iskra. - Przez chwilę pocierał brodę swoją dużą dłonią. - Właśnie dlatego mianowałem cię dowódcą drużyny, a także po to, żeby cię trochę odciążyć, bo nieraz miałem wrażenie, że nie dajesz sobie ze wszystkim rady. Ale ta iskra cały czas była widoczna.
- Wiem - odparł 2910. - Co słychać na zewnątrz?
- Trzymamy się. Jak się czujesz?
- Tak sobie. Kiedy patrzę, po bokach widzę czarne plamy.
Czy możesz mi coś powiedzieć, zanim pójdziesz?
- Jasne.
- Czy człowiekowi, który ma bardzo skomplikowane złamanie nogi lekarze mogą usunąć część kości i zastąpić ją metalową szyną?
- Nie wiem - odparł 2900. - Czy to ma jakieś znaczenie? - Znałem kiedyś pewnego piłkarza, któremu chyba zrobili coś takiego - powiedział cicho 2910. - A w każdym razie wydaje mi się, że coś takiego pamiętam... Z zewnątrz bez przerwy dobiegał huk eksplozji. Gdzieś blisko rozległ się jęk umierającego HORARA. W pewnym amerykańskim tygodniku można czasem znaleźć na drugiej stronie okładki, tuż za reklamami, informacje dotyczące jego pracowników. W dwa tygodnie po tym, jak korespondent nazwiskiem Thomas zamieścił ostatni z serii artykułów, które zdobyły popularność wykraczającą nawet poza granice kraju, ukazała się tam następująca notatka:
„W historii naszego pisma śmierć wojennego korespondenta nie jest, niestety, rzadko spotykanym wydarzeniem, ale zgon tego młodego człowieka, którego relacje były podpisywane imieniem i nazwiskiem, stanowiącymi w tym przypadku pseudonim ukrywający jego numer, napełnił nas szczególnym bólem. Przybyłe zbyt późno drogą lotniczą posiłki nie zdołały uratować obozu, w którym zrezygnował ze swego człowieczeństwa, by tam pracować i walczyć. Wszystko wskazuje na to, że zginął pomagając specjaliście SBS nieść pomoc istotom, których los na tak długi czas uczynił także i swoim. Podczas szturmu na obóz zarówno on jak i wspomniany specjalista zginęli od pchnięcia bagnetem”.
Gene WOLFE
Tyle razy gościł na łamach „Fantastyki”, że zaprezentował już wielką skalę swoich możliwości pisarskich. Tym razem znów jest to inny Wolfe.
Oryginalny tytuł opowiadania „The HORARS of War” w wymowie brzmi tak samo jak „H o r r o r s of War”, czyli „Okropności wojny”, co jest tytułem serii grafik Goi z wojny francusko-hiszpańskiej. Warto wiedzieć, że Wolfe wojnę zna z osobistego doświadczenia, bo walczył w wojnie koreańskiej (choć sceneria opowiadania nawiązuje do bliższej czytelnikowi amerykańskiemu wojny wietnamskiej). I jeszcze jedna uwaga. Czytając to opowiadanie trudno nie pomyśleć o wspaniałym opowiadaniu Williama Tenna z lat pięćdziesiątych „W otchłani wśród umarłych” z podobnym konfliktem między ludźmi a „gniotkami” - żołnierzami sklejanymi ze szczątków ciał zabitych i rannych. Kto może, niech sięgnie do starożytnego tomu „W stronę czwartego wymiaru”.