Zegnaj Grosveno Square


FRANCIS CLIFFORD

Żegnaj Grosvenor Square

Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka

Jeśli zaczniemy od pewników,

skończymy na wątpliwościach;

jeśli jednak zaczniemy od wątpliwości

i trwać w nich będziemy cierpliwie,

skończymy na pewnikach.

(Francis Bacon)

Książkę tę poświęcam moim przyjaciołom z Warwick Lane i Lower John Street w Londynie i z East 49 th Street w Nowym Jorku, dziękując im za pomoc okazywaną niezmiennie w ciągu wielu lat.

Wszystkie postacie tej książki zrodziły się z imaginacji autora i żaden z opisanych wypadków jak dotąd się nie zdarzył.

Część pierwsza

Ciemność - 23:59

Dannahay podniósł wzrok znad raportu, kiwając przy tym głową jak człowiek intensywnie myślący, i powiedział do Knollenberga:

- Postaraj się go pstryknąć, Charles.

- Dobra.

- Może udałoby się jeszcze dziś?

- Dobra.

- Tylko bez wygłupów, mówię serio.

- 24:00

Nieraz już się kłócili, ale jeszcze nigdy tak jak dziś.

- Wynoś się!

Nieraz wściekali się, ona płakała, ale nigdy aż tak.

- Wynoś się, do jasnej cholery!

Sto razy, może tysiąc, no cóż, piętnaście lat razem. Ale nigdy dotąd tak gwałtownie, tak bezwzględnie.

- Suka! - krzyknął i z oczyma rozpalonymi wściekłością wypadł w oczekującą noc, trzasnąwszy drzwiami.

Dom aż zadrżał. Renata Lander nie usłyszała oddalających się kroków. Stała nieruchomo, dłońmi ściskając skronie jak w koszmarze, a trzaśnięcie drzwiami nadal huczało jej w głowie. Słyszała je ciągle w strasznej ciszy, jaka nastała, przypominając te wszystkie awantury w ciągu wielu lat, które znaczyły ich wspólną drogę aż do dziś.

Boże, o Boże!

Usłyszała jakiś dźwięk, odwróciła się. Na dole schodów stał Noel w kraciastej piżamie, blady i przerażony.

- Co się stało?

- Twój ojciec wyszedł.

Mrugał oczami. Czternaście lat... Czasem wyglądał jak dorosły mężczyzna. Ale teraz jeszcze dzieciak, wystraszony dzieciak o zaczerwienionych oczach, którego świat wciąż trwał, który dopiero miał odebrać swoją lekcję życia.

- A przedtem - spytał. Głos mu się załamał, przechodził właśnie mutację. - Co się stało, przedtem?

- Chyba słyszałeś?

- Nie słyszałem.

- Posprzeczaliśmy się - odpowiedziała, czując mdłości. Po co on zszedł na dół? Cała nasza ulica musiała to słyszeć.

- Znowu go rozgniewałaś?

- Nawzajem się rozgniewaliśmy.

- Dlaczego? - spytał z goryczą i zdumieniem. - Dlaczego to robicie?

- Wracaj do siebie - powiedziała, jakby to mówił ktoś inny. - Nie zadawaj mi idiotycznych pytań.

Za późno spostrzegła, jak bardzo go zraniła, nazbyt zrozpaczona, by zajmować się przeżyciami Noela. Słuchała z budzącym się współczuciem, kiedy ruszył po schodach, ale nie drgnęła, nie mogła. Stała w miejscu, patrząc przed siebie wzrokiem zamglonym od łez.

Idź do diabła, Harry... Idź do diabła...

Nie wiedziała, jak długo to trwało, czas stracił dla niej swój wymiar. Trzaśnięcie drzwiami jeszcze rozsadzało jej mózg, każde raniące zdanie, jakich sobie nie szczędzili, jeszcze pulsowało, wspomnienie każdego przekleństwa i gestu.

“Wynoś się! - czyż sama tego nie pragnęła? - Wynoś się, do jasnej cholery!”

Nie pamiętała zupełnie, czy pogasiła światła, co się z nią w ogóle działo, nim poszła na górę. Wstrząsały nią dreszcze, nogi ciążyły. Noel zostawił swoje drzwi otwarte. Uchyliła je nieco szerzej i powiedziała do skulonej postaci:

- Bardzo mi przykro, Noel.

Nie odpowiedział jej, choć z pewnością jeszcze nie spał. Nie potrafiła się zdobyć na nic więcej. Zupełnie wyczerpana odwróciła się i weszła do dużej sypialni. Ciągle wstrząsana dreszczami, oszołomiona, rozebrała się i wsunęła pod kołdrę, kuląc się jakby w obronnym geście.

Nieco później usłyszała Harry'ego na dole. Niemal usypiała już, kiedy uświadomiła sobie, że wrócił. Było po wpół do pierwszej.

Zesztywniała, znowu ogarnął ją gniew. Ale zreflektowała się: Dalsza sprzeczka, po co? Jestem śpiąca, nic mnie nie obchodzi, będę spać.

Czekała jednak, że lada chwila usłyszy jego kroki na schodach. Na próżno, znowu wyszedł. Dzięki Bogu, nie tak gwałtownie jak poprzednio, a więc może trochę oprzytomniał.

Idź, gdzie chcesz, pomyślała z zawziętością, jak sobie pochodzisz, to ci złość wywietrzeje z głowy.

Dreszcze, napięcie powoli ustępowały. Ogarniała ją fala znużenia. Wtuliła twarz w poduszkę i rozpłakała się bezgłośnie.

Tak źle jak dziś nie było jeszcze nigdy. Nigdy... O Boże, co ona nawygadywała!

- 0:28

Eddie Raven czekał niecierpliwie na tyłach restauracji Sin Nombre, ciekaw, co da mu nieznajomy.

Dwadzieścia minut temu przeszukał pojemniki na stacji kolei podziemnej Bond Street, szukając gazet i papierów, żeby się nimi przykryć na noc. O tej porze roku nie tyle było zimno, ile raczej wilgotno i cholerna rosa.

- Byle co wystarczy - powiedział ochryple do nieznajomego i ku swej uldze spostrzegł w jego oczach błysk litości, a to zwykle oznaczało jakąś jałmużnę.

Trzykrotnie próbował, nim znalazł się przed Sin Nombre, i zawsze bez skutku - pierwszy raz zwymyślano go, za drugim grożono, za trzecim wyrzucono. Duma to było mętne pojęcie majaczące w przeszłości i wiedział dobrze, czego się może spodziewać, robiąc swój obchód. Najważniejsze, żeby coś zdobyć, a poza tym niech się wypchają.

- Może być byle co.

Nie był tak stary, na jakiego wyglądał, ani tak gruby czy nieforemny. Pod zawszonymi warstwami ubrania jego białe jak larwa ciało było kościste i chude, a szczecina brody dodawała wiele do jego pięćdziesięciu lat. Życie dawno już go złamało, przekrwione oczy spoglądały tępo na świat. Stał teraz koło służbowego wejścia do restauracji na tyłach North Audley Street z paczką gazet pod pachą, gmerając przy sznurku, jakim był przewiązany jego pozbawiony guzików płaszcz, jakby on sam był paczką. Na głowie nosił brudną wełnianą czapkę.

- Masz - powiedział nieznajomy wracając; zmiana w jego głosie świadczyła, że zaczynał żałować swego odruchu. - Możesz to wziąć.

Dwie butelki, dwie butelki czerwonego marokańskiego wina! Eddie Raven schwycił je łapczywie. O Jezu!

- Dziękuję panu.

- Dałem pierwszy i ostatni raz, zrozumiano?

- Dziękuję panu.

Uradowany pokuśtykał przed siebie, skręcił koło hotelu Shelley, kierując się w stronę Grosvenor Square. Dwie butelki - i to jak łatwo zdobyte! Nie jakieś tam resztki przez kogoś zostawione.

Za czwartym razem udało się, naprawdę udało...

Z Upper Brook Street wyjechała taksówka, przepuścił ją wołając coś wesoło do kierowcy i ruszył prosto w kierunku pomnika Roosevelta, z butelką w każdej ręce; radość oczekiwania łagodziła bolesne ssanie w żołądku.

Nad ambasadą amerykańską wznosił się rogalik księżyca. Eddie Raven przelazł przez niskie obmurowanie fontanny po lewej stronie pomnika i wyciągnął się na ziemi. “Wolni od nędzy” - widniał napis starannie wykuty nad jego głową. Potem oparł się na łokciu i zręcznie zaczął operować korkociągiem, znalezionym kiedyś w Hyde Parku, który wiernie służył mu w chwilach, gdy chciał znaleźć zapomnienie.

- 0:52

Konstabl Peter Yorke skręcił na południe od Marble Arch, opowiadając o słowiku, którego słyszał poprzedniej nocy. Tim Dysart, siedzący obok niego w wozie policyjnym i obsługujący radiotelefon, był uosobieniem sceptycyzmu.

- W pierwszych dniach maja, powiadasz?

- Nic w tym dziwnego.

- Za wcześnie.

- Może ten słowik nie czytał przepisów.

- Czy to nie było przypadkiem na Berkeley Square?

- W Hampstead.

- Bajki mi opowiadasz - odparł Dysart.

- Na własne uszy słyszałem, wcale nie żartuję.

- Uważasz się za specjalistę, co? A jakiego koloru są jajeczka kosa?

- Po prostu nie jestem głuchy.

Jego starszemu koledze odbiło się.

- Cholerna ta niestrawność.

Z przepisową szybkością jechali przez Park Lane, gdzie o tej porze panował słaby ruch, przez chwilę nie zwracając uwagi na inne samochody. Nagle biały, Aston Martin wyprzedził ich z szybkością przekraczającą siedemdziesiąt mil na godzinę. Yorke wciągnął powietrze, jakby ktoś dotknął mu odkrytego nerwu. Poderwał wóz do przodu, dodając ostro gazu i włączając niebieski migacz na dachu.

- Mógłbym się założyć - powiedział Dysart - że to znowu jakiś Arab, i to z literami CD.

- Takiemu za Boga nie daruję.

- No, to łap go.

Minęli Dorchester, znajdowali się pomiędzy światłami, Playboy i Hilton zostały po lewej stronie, jeszcze nie trzeba było włączyć syreny.

- Nie wiadomo, kto to, ale zdrowo pruje.

- Nic mnie nie obchodzi żaden Arab, Murzyn, żadne CD - powiedział Yorke zbliżając się do uciekiniera. - Chcę mieć zwyczajnego wariata z angielską matką i ojcem, który za dużo wypił, bez żadnych komplikacji.

- Racja - przytaknął mu Dysart, obserwując przesuwającą się strzałkę szybkościomierza. - Jestem tego samego zdania.

- Jak to miło znaleźć zrozumienie.

- 1:13

- Papierosa?

Gabriela Wilding przecząco poruszyła głową, Richard Ireland uśmiechnął się.

- Nigdy nie palisz po?

- Nie uwierzysz, ale już to kiedyś słyszałam. - Dziewczyna ziewnęła i zsunęła pasmo jasnych włosów z twarzy. - Zresztą powinieneś wiedzieć, co robię, a czego nie robię.

- O jednym wiem na pewno - powiedział - a to jest fantastyczne.

Leżeli nago w łóżku w pokoju 501 w hotelu Shelley: tym razem spędzili tu prawie godzinę. Ireland zapalił papierosa i wydmuchnął kłąb dymu w kierunku sufitu. Na ścianach wisiały trzy litografie przedstawiające Ledę z łabędziem. W przyćmionym świetle majaczyło drobne, o małych piersiach ciało dziewczyny koloru kości słoniowej; była rozluźniona, oczy miała leniwe i zadowolone.

Spytała ochryple:

- A co z jutrem?

- Dzisiaj jutro czy jutro jutro?

- Wiesz dobrze, o co mi chodzi?

- Nie ma pośpiechu. W studio będę potrzebny dopiero wczesnym popołudniem.

- A potem?

- Coś wymyślimy.

- Zdawało mi się, że masz nagrać tylko postsynchrony.

- Racja - kiwnął głową. - Studio to nie problem.

Przez chwilę leżała w milczeniu, obserwując pasma dymu w różowawym półmroku. Cichy pisk opon na zakręcie jakby wzmagał otaczającą ich ciszę. Wreszcie się odezwała:

- Co teraz robisz oficjalnie?

- Mam dwudziestoczterogodzinny plener.

- I nikt o nic nie pytał.

- Tym razem nie.

Popiół z jego papierosa spadł na nich oboje, mruknęła i poruszyła się strząsając go odruchowo obiema rękami. A kiedy się otarła o niego, pożądanie znów ożyło. Śmiejąc się, przygarnął ją jedną ręką, drugą zgasił papierosa w popielniczce stojącej na tacy przy łóżku.

Zdumiona, szeroko otworzyła oczy.

- Ty chyba żartujesz.

- Ani mi to w głowie.

- Ale przecież...

- Przestań, za dużo mówisz.

- Lepiej odpocznij - zaśmiała się i przywarła językiem do jego prawego ucha.

- 1:20

Charles Knollenberg siedział w tyle wynajętego błękitnego Volvo 144, trzymając aparat fotograficzny na kolanach. Boczna szyba była opuszczona a samochód stał tuż przy krawężniku Mount Street, w odległości około trzydziestu jardów od wejścia do klubu Wagabunda.

Był sam. Kiedy godzinę temu zaparkował, celowo tak ustawił samochód, żeby tylne siedzenie było możliwie w cieniu. Nie palił, prawie się nie poruszał. Zasłona przeciwodblaskowa była spuszczona na tylną szybę, tak że ludzie przechodzący od czasu do czasu tuż obok chodnikiem nie podejrzewali jego obecności.

- Muszę ci przyznać - powiedział mu kiedyś Dannahay - że kiedy ci na tym zależy, potrafisz zamienić się w posąg.

Knollenberg trzymał na kolanach aparat Hassebald z jasnym teleobiektywem i superczułym filmem. Jego wzrok utkwiony w niepozornych dębowych drzwiach Wagabundy stawał się czujny, ilekroć się otwierały i ktoś wychodził. Było tak cztery razy, od kiedy zajął swoje stanowisko obserwacyjne, ale ten, na którego czekał, jeszcze się nie pojawił. Dopiero za piątym się udało.

- Dobranoc panu - usłyszał głos portiera. Drzwi znów się otworzyły i zaraz potem ukazała się jego zwierzyna. Teraz - przemknęło Knollenbergowi przez myśl. Uniósł aparat, uliczne lampy dobrze oświetlały twarz mężczyzny, kiedy się na ułamek sekundy zatrzymał, nim skręcił w kierunku Park Lane. Była to jedyna, ulotna jak mgnienie oka szansa, lecz Knollenberg z całą przytomnością umysłu ją wykorzystał.

Gdy jednak obserwował oddalającego się mężczyznę, a potem czekał dobrą chwilę, nim ruszył - wiedział, że Dannahay wcale nie będzie zadowolony z tego, co mu się udało zdobyć.

- 1:29

Widząc pasemko światła pod drzwiami żony, Ralph Mulholland wystukał cichy werbel.

- Mary Kay?

- Witaj - spojrzała sponad okularów. - Jak było?

- Dobrze - całkiem dobrze. Skończyliśmy u Maxwella. Byłem pewien, że już śpisz.

- Czytam całkiem niezłą książkę.

Mulholland ziewnął, rozplątując supeł krawata. Miał pięćdziesiąt siedem lat i posturę piłkarza grającego na obronie. Przeszło pół życia był mężem tej kobiety i nigdy tego nie żałował.

- Jakie były przemówienia? - spytała go żona.

- Dzięki Bogu krótkie, z wyjątkiem jednego, wiesz, czyjego. I wszystkie łącznie z moim z pewnością zostały natychmiast zapomniane. - Wydął policzki. - Dwukrotnie w tym tygodniu słyszałem Petersona recytującego swoje banały, a jesteśmy skazani na słuchanie go znowu w piątek w Towarzystwie Przyjaciół Ameryki.

- Co też ty mówisz!

- Maria Tudor miała powiedzieć, że kiedy umrze, na sercu jej znajdą napis “Calais”. Ja będę miał napisane “Sir Henry Peterson”.

- Biedaku. Myślałam, że może choć dziś zmieni swój styl, przecież to było zebranie czysto męskie.

- Ani na jotę. Zresztą nic go nie obchodziło, tylko gadał i gadał. Zupełnie nie potrafię zrozumieć, jak premier może z nim wytrzymać. Ale a propos, premiera nie było, zapalenie krtani.

- Tyś też czasem powinien na to zachorować. Częściej bym ciebie widywała.

Mulholland roześmiał się.

- Na przykład w piątek?

- Na przykład w piątek.

Zmarszczył z powagą czoło i przyłożył rękę do gardła.

- Wiesz, zdaje mi się...

- Zawsze lepiej być ostrożnym niż potem... żałować.

Pochylił się nad nią i pocałował ją.

- Nie sądziłem nigdy, że nadejdzie dzień, kiedy będziesz się starała ingerować w obowiązki ambasadora amerykańskiego.

- Niech licho weźmie Petersona. Dobranoc, Ralph.

- To obraza państwa. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?

- Phi!

- Dobranoc, kochanie.

- 1:47

Noel Lander śnił, że tak jak ojciec naśladuje Peter Lorre'a; był to jego popisowy numer.

- Widzisz, przyjacielu, jestem tutaj, żeby doprowadzić do odzyskania - powiedzmy - pewnego przedmiotu, który zniknął w tajemniczy sposób. Jest to przedmiot powszechnie lubiany i do tego wartościowy... Jak by to ująć... Bardziej związany z reputacją właściciela niż z jego kieszenią...

Noel uświadomił sobie, że to tylko sen. Dla jakiegoś niezbyt istotnego powodu stali przed Lycee Francaise na Brompton Road naprzeciw Muzeum Przyrodniczego i byli zupełnie sami.

Jego ojciec klasnął w dłonie z uznaniem i powiedział:

- Nieźle, całkiem nieźle.

- Naprawdę?

- Spróbuj jednak naśladować kogoś współczesnego. To bardziej dla ciebie odpowiednie. Mnie za to lepiej wychodzą ci dawniejsi, tacy jak Bogart, Sanders, Cagney.

- Kiedy oni mi się też podobają.

- Po prostu oglądasz w telewizji za dużo starych filmów.

Znowu uświadomił sobie, że to wszystko mu się śni.

- Słuchaj, ty - Noel słyszał własny głos. - Jesteś facetem, który załatwia interesy i decyduje o tym, co najważniejsze...

- Edward G.?

- Zgadłeś o razu.

- Z nim musisz zaczekać, aż skończysz mutację.

Sen się rozwiał, a on drgnął jak śpiący psiak.

- 1:50

- Co z tobą? - spytała Helena Olivares.

Jej mąż, Roberto, kierownik hotelu Shelley, siedział na krawędzi łóżka w ich mieszkaniu służbowym. Zgarbiony trzymał się za policzek.

- Co ci jest? - ponowiła pytanie, nagle wyrwana ze snu, przerażona.

- Ząb mnie boli - mruknął.

- Bardzo?

- Myślisz, że obudziłem się z nadmiaru wesołości?

Zignorowała tę uwagę.

- Wziąłeś coś?

- Nie.

- Anadin? Panadol?

- Nie.

- Dlaczego nie? - zapaliła światło. - Jak dawno cię boli?

Tylko Hiszpanie potrafią tak wymownie wzruszać ramionami.

- Może dziesięć minut.

- Nic na to nie robisz?

- Już ci mówiłem.

- Dobry Boże - zawołała Helena Olivares - i ten człowiek prowadzi hotel!

Energicznie wstała z łóżka, aż jej podskoczyły na głowie lokówki, i poszła do łazienki. Po chwili wróciła i współczująco powiedziała do męża:

- Weź tę pastylkę.

Uniósł głowę, na twarzy jego malował się taki wyraz, jak gdyby lada chwila miał się poddać amputacji.

- Gdzie cię boli?

Zrobił nieokreślony ruch.

- Góra czy dół?

- Dół.

- Musisz wytrzymać do rana. Dentyści nie odwiedzają pacjentów w środku nocy, a jeżeli nawet, to stary Gilbert z pewnością znalazłby wymówkę, żeby jego to nie dotyczyło.

Roberto Olivares zaczął się miarowo kołysać. Jego żona wsunęła się pod barwną puchową kołdrę i spojrzała na zegarek.

- Za pół godziny przestanie cię boleć.

- Chyba tak. - Taka jest rzeczowa, pomyślał wrogo, taka okropnie rzeczowa. Czasem zupełnie nie pojmował tej Szkotki. Jedno było pewne: gdyby to ją bolał ząb, zachowałaby się tak samo. - Chyba tak - powtórzył i dodał: - Cóż to jest pół godziny? Drobiazg.

Za plecami usłyszał szelest gazety.

- Nic tu nie ma - odezwała się.

- Gdzie? - spytał z roztargnieniem.

- “Ludzi urodzonych pod znakiem Strzelca czeka jutro spokojny dzień - czytała głośno. - Nie sprzyja on w grze w karty ani podejmowaniu żadnego ryzyka. Pod wieczór można oczekiwać niespodzianki w życiu towarzyskim, ale aż do przyszłego tygodnia, kiedy to Jowisz...”

Jej mąż jęknął w duchu, zamykając mocno oczy.

Nie do wiary.

- 2:02

Renata Lander poruszyła się niespokojnie, mimo głębokiego uśpienia zdając sobie sprawę, że nadal jest sama w łóżku. Nagle odzyskała pełną świadomość. Wpatrywała się w poduszkę leżącą obok. Cienki półksiężyc dawał słabą poświatę. Usiadła odrzucając ciemne, sięgające ramion włosy i zapaliła światło mrugając oczami.

Dziwne... Rękami objęła podkulone kolana, opierając na nich brodę. Trwała tak nieruchomo, tylko jej myśli zaczęły gorączkowo pracować. Tak późno?

Odrzuciła kołdrę i nałożyła szlafrok. Nim zeszła po schodach, zajrzała do Noela. Spał mocno, odcięty od świata, jakby padł w biegu i tak zastygł. “Dlaczego to robicie?” - z mimowolnym wzruszeniem przypomniała sobie jego słowa i zdumiony ton głosu, teraz jakby bliższa jego rozżaleniu i niepewności. Była prawie pewna, że zastanie Harry'ego w saloniku, śpiącego na otomanie krytej barwnym kretonem. Zdarzało się to już wiele razy i wcale nie było dobre dla nich obojga. Tym razem nie. Światło się paliło, ale otomana i fotele były puste. Serce jej się ścisnęło i nie było to tylko rozczarowanie. Weszła do kuchni, żeby zrobić kawę, na próżno starając się uspokoić rozbiegane myśli.

Są pewne pytania, których młodzi nigdy nie powinni zadawać rodzicom i oczekiwać wiarygodnej odpowiedzi. Czekała cierpliwie, aż woda się zagotowała i filiżankę “szatana” zaniosła sobie do saloniku, gdzie - co jej się rzadko zdarzało - zapaliła papierosa, nerwowo, niezręcznie, tak że dym zaczął ją piec w oczy.

Harry, pomyślała już bez cienia gniewu, na miłość boską... Naprawdę dość tego.

- 2:10

To fakt, że Dannahay zdobył sobie dobrą opinię dzięki pracy w FBI. Reszta nie była już taka bezsporna. Choćby to, czy naprawdę tak bardzo przypominał McQueena; krążyła też plotka, że śpi zawsze z ręką na słuchawce telefonu. Czy to była prawda, czy nie, w każdym razie, kiedy Knollenberg zadzwonił do niego, słuchawka została podniesiona, nim rozległ się drugi sygnał.

- Tu Dannahay. - Rześki, jakby właśnie czekał.

- Mam go, John.

- Świetnie.

- Niestety samego.

- Cholera jasna.

- Tamten wyszedł wcześniej.

- Ile czasu upłynęło między jednym a drugim?

- Osiem minut.

- Do diabła.

- Nie mam wpływu na to, co ktoś robi.

- Nie domyślił się, że go śledzisz?

- Nie.

- Śliski jak węgorz. Ale trudno to po nim poznać.

- Nawet nie spojrzał w moją stronę. Ale wziąwszy pod uwagę czas i przesłonę, jakiej użyłem, odbitki będziesz miał pierwsza klasa.

- Okay - powiedział Dannahay. - Dobre i to, przywieziesz mi zaraz?

- Jeśli trzeba.

- A jeśli nie?

- Pójdę spać - powiedział znużony Knollenberg - nim sen mnie złapie.

- Dobra. Nie ma pośpiechu. Wystarczy, jak mi przywieziesz rano. A więc o dziewiątej.

- Będę z pewnością.

- 2:44

Jim Usher, nocny portier hotelu Shelley, siedząc w swojej szklanej klatce tuż za recepcją zdusił dziesiąty niedopałek z filtrem i rzucił leniwym wzrokiem na wczesne wydanie któregoś z najbardziej popularnych dzienników. Jego brat pracował jako linotypista na Fleet Street i wracając nad ranem do domu na Bayswater zawsze podrzucał mu plik gazet.

Im dłużej Jim Usher czytał dzienniki, tym bardziej był przekonany o przepaści istniejącej pomiędzy rzeczywistym światem, jaki znał, i tym, jaki ukazywano drukiem. O, na przykład tutaj: idiotyzm. Przecież niedawno sam na własne uszy słyszał przez radio tego człowieka i śmiał się do rozpuku, ale to, co tu napisał, wcale wesołe nie było. Potrząsnął z niesmakiem głową i odwrócił stronę.

Tylko chwilami nie miał powodu do oburzenia. Każdy głupiec wiedział, że wiosna w całej pełni, jak to widać było na fotografii tulipanowych klombów w St. James's Park i kasztanów aż ciężkich od kwiatów. To była rzetelna informacja. Ale twierdzić, że Lenny Carmody jest agresywnym mańkutem, kiedy nigdy w życiu nie potrafił on atakować, to łgarstwo. A jeszcze gorsza ta wzmianka o Ryszardzie Ireland, że podpisał kontrakt z telewizją na nowy serial, i jego zdjęcie z żoną Ruth: “oto widzimy szczęśliwe połączenie miłości i sukcesu”, co już było wierutną bzdurą, oczywistą dla wielu osób, no i dla samego Ushera, gdyż właśnie Ireland w numerze na piątym piętrze miał schadzkę z jakąś dziewczyną. Nie pierwszy raz. Na domiar wszystkiego wcale się z tym nie krył, jak gdyby anonimowość uważał za kiepską reklamę.

Usłyszał przytłumiony hałas, wyjrzał przez okienko na opustoszały, jasno oświetlony hall. Z ociąganiem odłożył gazetę, wstał sztywno.

Panowała cisza, a on już nie był w stanie przypomnieć sobie, jaki to właściwie dźwięk go zaniepokoił. Rozejrzał się podejrzliwie; od półokrągłego stoiska z pismami, kiosku z pamiątkami, stoiska z kosmetykami i agendy biura podróży dzieliła go duża płaszczyzna wyłożonej dywanem podłogi. Odwrócił się, minął drzwi wind z różanego drzewa i szerokie schody. U podnóża kwadratowej szklanej ściany wychodzącej na North Audley Street stały podłużne misy z kwiatami. W ścianie tej znajdowały się podwójne drzwi wejściowe z ciężkimi jak mosiężne dyski uchwytami. Usher zatrzymał się przed nimi skrzyżowawszy ręce, wpatrzony w rozjarzoną sodowym światłem ulicę.

Na zewnątrz było tak samo spokojnie jak tu, w hotelu. Nic. Nikogo... Zacisnął usta i spojrzał na zegarek. Dopiero za trzy godziny pojawią się sprzątaczki. Coś mu się przywidziało, ot co.

- 2:53

Cholerna wilgoć...

Eddie Raven poruszył się gniewnie pod przykryciem z gazet, z pijackiego snu zbudzony szmerem wody. Przez jakieś dwadzieścia sekund ani drgnął. Wreszcie odkrył wynędzniałą twarz i rozejrzał się bojaźliwie. W ustach miał gorycz, w głowie walił mu kafar, wzrok przysłaniała mgła. Nie wiedział, gdzie jest, nie mógł sobie przypomnieć. Usiłował rozpoznać zamazany wysoki kształt, chwiejący się przed nim w słabym blasku księżyca jak fala przypływu.

Krzyknął i w panice zaczął się dźwigać, a kiedy omal nie przewróciwszy się spojrzał za siebie, nagle odzyskał pełną świadomość.

Fontanna, o Jezu, to ta drańska fontanna.

Stał niepewnie, musiał chwycić się kamiennego obmurowania, żeby odzyskać równowagę; wtedy poczucie koszmaru pierzchło, a jakaś cząstka jego dawnego ja zaczęła zdawać sobie sprawę z komizmu sytuacji.

Roześmiał się, a właściwie zakrakał. Że też musiał właśnie tu... I nagle znowu wszystko się zamazało, gniew pierzchnął. Pochylił się nisko i zanurzył twarz w wodzie. Coś mrucząc pod nosem wrócił do porozrzucanych gazet i zaczął je niezręcznie zbierać. Dwie butelki po winie odwróciły nagle jego uwagę od wykonywanej czynności, uniósł je i zmrużywszy jedno oko sprawdził kolejno, czy naprawdę są puste, potem rzucił je przed siebie w stronę pomnika.

Znów się wyciągnął, owinięty starannie gazetami. Ale za drugim razem sen nie przychodzi łatwo, wiedział o tym dobrze. Oszołomienie winem minęło, zaczynał się przygnębiający kac.

- 3:06

- Za dwanaście godzin - powiedział konstabl Yorke jadąc powoli labiryntem uliczek koło Shepherd Market - najgorsze będzie chyba za mną.

- A ile będzie druhen?

- Trzy.

- Nigdy jeszcze nie byłeś drużbą?

- Nigdy.

- To nic wielkiego, bądź spokojny.

- Każdy tak mówi.

- Wstań, powiedz kilka słów i kończ szybko - taką radę mi kiedyś dano.

- A kiedy ty przeszedłeś próbę ogniową?

- Zaraz po ślubie - odparł Dysart z grymasem przypominającym uśmiech, co mu się zdarzyło pierwszy raz tej nocy. - Trzeba było wielu lat, żebym odzyskał reputację. - Urwał, jakby dla osiągnięcia lepszego efektu. - Fatalnie mi poszło, zapomniałem imienia własnej żony. Wstałem, otworzyłem usta i... ani be, ani me! Byłem jak sparaliżowany, straciłem mowę.

- Po coś mi to opowiedział?

- Tobie się taka kompromitacja nie przydarzy, takiej katastrofy nie przeżył nikt, od kiedy wynaleziono zwyczaje weselne. - Jakiś kot wypadł z cienia. - Tobie z pewnością dobrze pójdzie.

- Musisz tu sprawdzić.

Yorke zatrzymał wóz przed niewielkim narożnym sklepem. Stalowe siatki chroniły drzwi i szyby wystawowe przed kradzieżą. Na ciemnozielonym szyldzie widniał złoty napis: Russel - Rusznikarz. Dysart wysiadł, sprawdził zamki; lornetki, pasy z nabojami, wabiki ukazały się w błysku jego latarki.

- Którejś pięknej nocy - powiedział, ociężale wracając na swoje miejsce obok kierowcy - ktoś obrobi ten sklepik. - Z braku ruchu był otyły. - Na przykład IRA.

- Masz przeczucie?

- Coś w tym rodzaju.

Przejechali powoli koło kina Curzon i skręcili w lewo.

- Russel bardzo dba o bezpieczeństwo.

- Być może - zgodził się Dysart. - Jednak wiesz, jak to bywa. Czasem się odzywa ten szósty zmysł.

- Teraz ci się odezwał?

- Teraz i nie teraz.

- Miejmy nadzieję, że się mylisz - powiedział Yorke przechodząc na wyższy bieg. - Miejmy nadzieję, że w czasie naszej służby nic się nie zdarzy. Moje starannie zapakowane jutro czeka na mnie. Punkt siódma chcę mieć służbę z głowy.

Rozmowę przerwał trzeci głos z radia.

- Orzeł Jeden, Orzeł Jeden, czy mnie słyszycie?

- Szczekaj sobie, szczekaj, psia twoja twarz - mruknął do siebie Dysart.

Sięgnął po słuchawkę i nacisnął guzik.

- Halo, kontrola, tu Orzeł Jeden.

- 3:30

Ryszard Ireland patrzył ze zdumieniem, jak gałka w drzwiach bardzo powoli obraca się to w jedną stronę, to w drugą. Leżał na boku i obserwował to jak zahipnotyzowany. Choć światło u sufitu było mocno przyćmione, nie mógł się mylić, leżał zresztą na wprost drzwi.

Z początku myślał, że mu się zdaje, że może nawet śni. Ale nie. Przypadkiem akurat się obudził. Ktoś obracał białą metalową gałką z denerwującą ostrożnością. Ireland słyszał nawet jakby cichy chrobot.

Lodowaty pot wystąpił mu na czoło. Zatrzask był otwarty, widział to, a klucz tkwił w zamku.

Mijały sekundy. Wreszcie przestało chrobotać, gałka znieruchomiała. Napięty do granic ostateczności Ireland wstrzymał oddech, chaotycznie rozważał, co robić - czy zawołać, czy chwycić za telefon, czy też podbiec do drzwi i sprawdzić, kto się za nimi znajduje. W rezultacie nic nie zrobił - w każdym razie jeszcze nie wtedy. Jakiekolwiek działanie przekraczało jego możliwości. Nie mógł się zmusić do najmniejszego ruchu. Leżał nasłuchując, wpatrzony w drzwi, sparaliżowany strachem.

Nieskończenie powoli minęło parę minut, ciszę przerywał tylko spokojny oddech Gabrieli. Sięgnął do wyłącznika, pokój pogrążył się w ciemności. Z trudem pozbył się uczucia, że ktoś go obserwuje.

Gabriela poruszyła się i spytała niewyraźnie:

- Co się stało?

- Nie, nic... nic.

Pewno nawet nie słyszała jego odpowiedzi. Ireland chwilę odczekał, potem wstał ostrożnie i na palcach podszedł do drzwi; mdliło go. Wstrzymawszy oddech nasłuchiwał, lecz słyszał tylko walenie własnego serca. Kto o tej porze nocy mógł myszkować pod drzwiami hotelowymi? Jedno wiedział na pewno: nie otworzy drzwi, żeby sprawdzić. I nie wezwie nocnego portiera. Zresztą z pewnością to był portier na obchodzie. W takim razie zrobiłby z igły widły.

Przyłożył prawe ucho do drzwi. Poszedł sobie, pomyślał. Ktokolwiek to był, poszedł już sobie. Przyzwyczaiwszy się do ciemności widział wyraźnie klamkę - była nieruchoma. Jeszcze chwilę odczekał na miękkich nogach, wreszcie się wyprostował i bezszelestnie wrócił do łóżka. Kiedy położył się koło rozgrzanej snem dziewczyny, zaczął drżeć jak w febrze. Trwało to przez dłuższą chwilę i dziękował Bogu, że ona śpi i nie widzi, w jakim stanie się znajduje.

Nie był to widok wart oglądania.

- 3:41

Shirley Bassey śpiewała swoim charakterystycznym stłumionym głosem gdzieś w Europie:

...nie można z tobą żyć,

lecz wiem, że bez ciebie żyć nie mogę

i cokolwiek byś uczynił,

ja nigdy, przenigdy...

Renata Lander gwałtownie wyłączyła radio, nagle uświadamiając sobie słowa, zupełnie jakby ktoś dotknął otwartej rany. Piła trzecią filiżankę kawy, a sześć niedopałków zgniecionych nieporządnie leżało w popielniczce obok. Była śmiertelnie zmęczona, a jednak nadal nie mogła odzyskać spokoju, to wracając myślą do tego, co się zdarzyło, to wybiegając w przyszłość, szarpana dziesiątkami wątpliwości, pytań bez odpowiedzi.

Jego fotografia na bibliotece wyglądała, jakby ją dopiero co wstawiono w ramki. Ale on się zmienił. Ona też. Oczywiście, każdy człowiek się zmienia, wszyscy i wszystko, wewnątrz i na zewnątrz. Piętnaście lat to szmat czasu, a zmienność jest jedynym pewnikiem w życiu. Pił teraz więcej, zwłaszcza od Ankary. Stał się małomówny, przynajmniej do niej mniej się odzywał. I potrafił wpaść w taką wściekłość, że umierała ze strachu. Jak dziś w nocy... i jak wczoraj. Wszystko się teraz zmieniło. Zawsze łatwo oboje wybuchali gniewem, nawet na początku, ale zaraz potem śmiali się z tego.

Zapaliła następnego papierosa, pogrążona we wspomnieniach, nasłuchując jednak czujnie odgłosu jego klucza w zamku. Pragnąc tego z całego serca.

Miłość fizyczna przestała odgrywać rolę. Dawno się o tej smutnej prawdzie przekonała - jeszcze przed Ankarą, jeszcze nim Catherine Vanson wszystko zepsuła. Nadal umiał okazywać czułość i troskliwość, ale zbyt często w ciągu ostatnich kilku miesięcy rozdzielała ich jakaś bariera, za którą on krył się i albo pił, albo się wściekał.

Dlaczego? Pracę miał ciekawą, tak przynajmniej mówił. W Londynie czuł się dobrze, lubił Londyn. I nie miał nikogo na boku.

Nie musiał jej nawet o tym mówić, i tak wiedziała. Więc dlaczego? W domu panowało napięcie jak nigdy dotąd. Tylko w towarzystwie Noela był spokojny, rozluźniony. Z radością słuchała ich rozmów i żartów, obserwowała niemądre zabawy. W tej więzi widziała ratunek dla nich wszystkich.

Gdzież on jest, na miłość boską, o tej porze nocy?

Kręciła się nie mogąc znieść napięcia nerwowego. Za żadne skarby nie będzie dzwonić po ludziach, wtedy dopiero zaczęłyby się plotki, tak jak wtedy z powodu Catherine Vanson. Raz zupełnie wystarczy. Sprawdziła drzwi wejściowe i zajrzała do garażu - bez powodu, bo nie wziął wozu, ale na wszelki wypadek.

“Wynoś się, wynoś, do jasnej cholery!” - słowa te ciągle jeszcze dudniły jej w głowie.

Samochód stał w garażu, ale jego w nim nie było - była to możliwość, która przemknęła jej przez myśl w chwili zapalenia światła. Przez sekundę łudziła się nadzieją, że po powrocie do domu, zamiast iść na górę, zasnął w samochodzie.

Omyliła się; co za głupota przypuszczać coś takiego! W każdym razie zabrał z krzesła w saloniku marynarkę i dziesięć funtów z kuchni, trzymali je tam zawsze na wszelki wypadek. Zauważyła to jakąś godzinę temu i starała się nie myśleć, jak złowróżbne ma to znaczenie.

Renata Lander zmarszczyła czoło, starając się przepłoszyć ogarniającą ją panikę. Idąc po schodach powiedziała głośno jak modlitwę:

- Kocham ciebie, Harry, czy słyszysz?

- 4:07

Dyżurny inspektor kajał się:

- Bardzo pana za to przepraszam, szefie.

- No cóż, trudno, fałszywy alarm.

- Prześpi się pan trochę?

Nadintendent McConnell poprawił czarny krawat i odparł, że jeszcze nie wie.

- Wystarczy, żebym się ubrał, a wtedy mogę pracować jak maszyna przez następne dwanaście godzin.

- To dobra metoda, szefie.

Wyszedł z działu kontroli w Nowym Scotland Yardzie i wrócił do swego pokoju, gdzie znajdowało się schludne biurko i opuszczone w pośpiechu polowe łóżko. Był wysokim, atletycznie zbudowanym mężczyzną o kwadratowych ramionach i lekkim chodzie. Czarny krawat nosił jako żałobę po znajomym sierżancie, który trzy dni temu został zastrzelony, gdy ścigał bandytów, uczestników napadu na bank. Z pudełka na biurku wziął miętówkę, rozgryzł ją i zaczął pisać na brudno list kondolencyjny do wdowy po sierżancie. Gwałtowną śmierć, wszystko jedno czyją, zawsze uważał za coś strasznego. Trzydzieści lat służby nie stępiło jego wrażliwości. Wierzył święcie, że pewnego dnia znajdzie się jakiś oręż przeciw gwałtowi, choć Bogu jednemu wiadomo, kiedy to nastąpi i co to będzie. Jak bardzo świat potrzebował miłosierdzia!

“Droga pani Stockwell” - zaczął pisać i urwał wpatrując się w okno. Nie do wiary, jak wcześnie o tej porze zaczyna świtać. Ledwie kwadrans po czwartej, a już szarzeje na wschodzie.

- 4:20

- Powtarzam panu - powiedział krupier - jak było.

- Fantastyczne - mruknął Dannahay gładząc się po rudej szczecinie na brodzie.

- W rezultacie wygrał.

- Ile?

- Sześćset, może siedemset.

- Fantastyczne - powtórzył Dannahay. - Złapał dwie sroki za ogon.

Krupier miał twarz zupełnie w stylu El Greca, nie z naszej epoki - długą, wąską, żółtawą i jakąś bez wyrazu. Dannahay nigdy w życiu nie widział takich długich palców u rąk, zupełnie jak pajęcze macki i do tego z pierścionkami.

- Jak długo był u was?

- Czterdzieści minut.

- Przez cały czas z tym Libijczykiem?

- Dopiero pod koniec Libijczyk wyszedł pierwszy, jak poprzednio.

Dannahay skinął głową. Miał przed sobą zapis czyjejś gry - stawki i obstawione numery. Spojrzał na dwie kolumny, które tworzyły zakodowaną informację, i cicho gwizdnął. Na dodatek sześćset czy siedemset funtów zysku! Nie ma na świecie sprawiedliwości.

- W ostatniej fazie zaczął grać bardziej ryzykownie, prawda?

- Tak.

- Czy wtedy, kiedy zaczęło mu dobrze iść i zamierzał odejść?

Krupier potrząsnął głową.

- Wygrał wcześniej. Pod koniec zawsze gra tak samo, cheval i carre.

- Zawsze?

- Tak.

- Krupier w lekkim płaszczu deszczowym narzuconym na smoking stał niezdecydowany w mieszkaniu Dannahaya. Patrząc na niego Dannahay pomyślał, że nigdy nie widział, żeby ten człowiek mrugnął powiekami.

- No, to dziękuję panu - powiedział wreszcie z naciskiem Dannahay. Czuł się bardzo zmęczony. - Pewno już czwarta.

- Ile razy mam jeszcze prowadzić tego rodzaju zapiski dla pana?

- O, już niewiele, może raz.

Krupier ruszył w stronę drzwi. Koperta leżała na półce w hallu, zabrał ją przechodząc.

- Dobranoc - zawołał za nim Dannahay. - Ciao.

- 4:48

Eddie Raven miał rację, że nie uda mu się zasnąć ponownie, ale tym razem przyczyną był świergot ptaków. Z ich powodu i w ogóle z powodu hałasu było to fatalne miejsce, cholernie źle wybrał. Nigdy więcej nie będzie tu nocować. Tylko w metro można się było schronić przed ptasią wrzawą, zwłaszcza latem nie do zniesienia, a już nigdy z pewnością nie ułoży się przy tej sikającej głośno fontannie.

Usiadł na stopniach pomnika Roosevelta i ołowianym wzrokiem wpatrywał się w Grosvenor Square. Ciemność prawie już zniknęła. Naprzeciwko, w ambasadzie indonezyjskiej, zapomnieli zdjąć flagę; zwisała martwo w nieruchomym powietrzu.

Setki świtów oglądał przepity Eddie Raven czując wewnątrz palący ból i zadając sobie przykre pytania, gdzie iść, na co liczyć. Podniósł obolałą głowę i stwierdził, że nie podoba mu się wygląd nieba. Do diabła, lada chwila może się rozpadać. Dźwignął się więc i ruszył człapiąc zniszczonymi buciskami, w strzępach rękawiczek. Przy najbliższym drzewie wsunął rękę w warstwy ubrań i oddał mocz.

Czuł gorycz żółci w ustach, kiedy skierował się w stronę Marble Arch. Znał w pobliżu kilka miejsc, gdzie nieco później mógł liczyć na litość przechodniów. Do tego czasu będzie musiał znaleźć jakieś suche miejsce z dala od tych przeklętych ptaków.

Samochody na Grosvenor Square potrafiły być utrapieniem, ale nie o tej porze. Eddie Raven przeszedł po pasach, chwiejnie kierując się w stronę wschodniego narożnika North Audley Street. Niebo z wolna jaśniało. Na górnym piętrze zewnętrznych schodów pożarowych hotelu Shelley ujrzał ostry błysk światła i to było ostatnie, co widział.

Kula, która go dosięgła, zakończyła wszystko ostatecznie.

Świt - 4:52

Wyrwana ze snu Helena Olivares usiadła gwałtownie na łóżku.

- Co to było?

- Jak to, co to było? - wybąkał Roberto.

- Nic nie słyszałeś?

- Jakby strzał, to masz na myśli?

Wstała z łóżka i podeszła do najbliższego okna. Mieszkanie służbowe kierownika hotelu Shelley znajduje się na czwartym piętrze i widok stąd jest nie najlepszy. Wychylając się mogła dostrzec zaplecze służbowe i jeszcze bardziej na ukos plątaninę wąskich uliczek, biegnących na zachód.

- Co jeszcze słyszałaś? - dopytywał się Roberto?

- Trudno mi określić.

Uliczne lampy wycinały jasne otwory w szarości nadchodzącego świtu, ale w jej polu widzenia nic się nie ruszało, ani samochód, ani człowiek.

- Jakby trzask - pomyślała głośno, a oddech jej zaparował szybę.

- Może wystrzał z rury wydechowej?

- A więc też słyszałeś?

- Mówiłem ci, że słyszałem - powiedział Roberto płaczliwym głosem. - Przecież nie śpię od Bóg wie kiedy.

Odwróciła się i zmarszczywszy brwi w półmroku pokoju spostrzegła, że siedzi oparty o kilka poduszek. Zupełnie zapomniała o jego bolącym zębie.

- Nic ci nie lepiej?

- I tak, i nie.

Lekko rozdęła nozdrza. Z narastającym zdumieniem w głosie zapytała:

- Co piłeś?

- Bacardi.

Zapaliła nocną lampkę i popatrzyła na niego z rozbawieniem, choć senność nadal czaiła się w jej oczach. Obok niego stała szklanka i butelka.

- Wyglądasz na pijanego.

Wzruszył ramionami.

- Ból czyha jak drapieżne zwierzę.

- A ty mówisz jak facet z reklamy telewizyjnej. - Ziewnęła i podeszła do niego. - A więc twoim zdaniem to był wystrzał z rury wydechowej?

- Oczywiście.

- Miałam wrażenie, że to w tym pokoju, w każdym razie gdzieś bardzo blisko.

- Mnie się nic nie wydawało - mruknął Roberto.

- W tym stanie nie byłbyś wiarogodnym świadkiem.

- Ale też i nie panikarzem, jak pewne znajome osoby.

- Tylko patrzeć jak znajdziesz się w “Księdze rekordów” Guinnessa.

- Z jakiego powodu?

- Z powodu krótkiej pamięci.

- 4:54

Ben Halifax nigdy się nie dowiedział, do kogo należał ten pies, ani skąd się wziął, ani gdzie potem sobie poszedł. Był to spory brązowy mieszaniec o wyrazistych oczach, który przez blisko dwa lata nie odstępował go, od kiedy zaczął rozwozić mleko wózkiem elektrycznym z Duke Street. Halifax nazwał go Chunky, a pies towarzyszył mu z niezachwianą wiernością aż do Park Street i potem znów do Carlos Place.

I to za co? Za trzy lub cztery bułki. Halifax nie miał specjalnych złudzeń, a jednak te kilka razy, kiedy Chunky nie pojawił się, brakowało mu go. Śmieszne.

- Chunky!

Pies skakał koło niego, a on mu rzucił drugą poranną bułkę. Bez zatrzymania skierował się na Grosvenor Square i ruszył powoli zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a za plecami dzwonił mu wesoło w plastikowych pojemnikach ładunek butelkowanego mleka. Dawniej Halifax musiał stale zaglądać do książki zamówień; teraz, czy ktoś przybył, czy ubył, nie sprawiało mu różnicy, gdyż na pamięć znał swoich odbiorców: sklepy, domy prywatne, hotele, ambasady; tych ostatnich nie brakowało tu, w dzielnicy Mayfair. Podśpiewując sobie skierował się w stronę Upper Grosvenor Street. Najbardziej lubił tę porę dnia; dziś nawet pogoda była niezła. Ruch prawie żaden, a wszystko wokół zaczynało właśnie odzyskiwać kolory. Wielu jego znajomych uważało, że to głupota podjąć się takiej pracy, ale całkiem nie mieli racji.

Chunky pobiegł w prawo, przed ambasadę amerykańską. Głupi pies. Halifax spojrzał, żeby się przekonać, co robi, kiedy zobaczył, że obwąchuje jakiś duży przedmiot leżący na ziemi. Normalnie Halifax wcale by się tym nie przejął, zresztą z powodu odległości i kiepskiego światła niewiele mógł dostrzec. Ale wtedy Chunky zrobił to, czego nigdy jeszcze nie zrobił.

Zaszczekał, i to niejeden raz. I dziwna rzecz - z łbem uniesionym do góry, z łapami opartymi o ów przedmiot.

- Chunky!

Ale pies nadal szczekał i jakby nawet wył. Halifax zatrzymał wózek, ale nadal nie widział wyraźnie. Może z dziesięć sekund stał niezdecydowany, wtedy pies znowu zawył, unosząc pysk do góry, krótko, urywanie, prawie falsetem. To go zmusiło do działania. Cymbał ze mnie, pomyślał, skręcając wózkiem prawie pod kątem prostym. Teraz będę musiał objechać prawie cały skwer, ale mniejsza o to.

Z początku nie miał pojęcia, dlaczego Chunky tak się zachował. Nawet z odległości dwudziestu jardów nie był pewien, co było tego powodem, ale ten przedmiot był większy, niż początkowo przypuszczał. I nagle przerażenie spłynęło mu mrowiem po kręgosłupie i już się domyślał.

Dobry Jezu...

A w chwilę później był pewien.

- Dobry Jezu - tym razem powiedział głośno.

Podjechał wózkiem do ciała. Pies przestał szczekać, lecz ciągle stał wyprężony, ze stulonymi uszami, zdenerwowany. Cisza była przeraźliwa. Halifax wysiadł z wózka i przyklęknął na jedno kolano, lękliwie dotykając trupa.

- Odejdź, Chunky... Słyszysz? Odejdź!

Ciało leżało twarzą do ziemi, więc je odwrócił. Chuda zarośnięta twarz, jaką ujrzał, miała na sobie stygmat spokoju i ponadczasowości, jaki przynosi śmierć, ale ku jego zdumieniu doleciał go odrażający zapach, a już widok krwi przeraził go zupełnie. Chunky niuchając podszedł bliżej; gwałtownie go odpędził. Miał kompletny chaos w głowie. Czując mdłości wstał, rozejrzał się, nie wiedząc właściwie, czego szuka, wiedząc jednak, że potrzebna mu jest pomoc.

Wózek stał między nim a hotelem Shelley i to zapewne uratowało mu życie. Z suchym trzaskiem fontanna mleka nagle wystrzeliła ze środka pojemników. Cofnął się instynktownie, i usłyszał odgłos strzału. Całkiem niemądrze odwrócił się spoglądając na hotel i w tej samej sekundzie druga kula trafiła w obudowę wózka tuż koło jego głowy.

Wtedy ogarnęła go panika. Zaczął biec przed siebie, byle gdzie, aby uciec; Chunky razem z nim, ciesząc się nieoczekiwaną zabawą.

- 4:58

Nie wiedzieć czemu Jim Usher nie słyszał strzału, który zakończył ziemską wędrówkę Eddie Ravena. Ale usłyszał dwa następne właśnie wtedy, gdy nalewał sobie herbatę. W zamkniętym sześcianie jego dyżurki były stłumione, ale bliskie, bardzo bliskie. Natychmiast podszedł do frontowego wejścia, pchnął szklane drzwi, owiał go chłód poranka.

Normalnie na North Audley Street nie ma nic ciekawego, ale kiedy rozglądał się, ktoś otworzył okno na trzecim piętrze po przeciwnej stronie ulicy i wytknął głowę. Było to w gmachu Marynarki Wojennej na rogu, i w tej samej chwili w kilku oknach na różnych piętrach zapaliło się światło.

A więc nie przesłyszał się.

- Orzeł Jeden, Orzeł Jeden... Wzywa kontrola...

Odezwał się Dysart:

- Tu Orzeł Jeden, odbiór.

- Człowiek zabity na Grosvenor Square tuż przy zbiegu z North Audley Street. Z ambasady amerykańskiej dzwonił do nas dyżurny urzędnik. Przypuszcza, że strzelano z hotelu Shelley na North Audley Street... Koniec.

- Tu Orzeł Jeden, natychmiast jedziemy na Grosvenor Square. Koniec.

Mijali właśnie pałac Buckingham, ostatnie gwiazdy nikły pod naporem dnia. Yorke nacisnął gaz, czuli, jak wóz nabiera szybkości.

- North Audley jest jednokierunkowa.

- Ja też byłem jednokierunkowy chwilę temu - powiedział Yorke z goryczą.

- Nigdy nie wiesz, gdzie cię czeka szczęście. - Dysart z trudem opanował czkawkę. - A może ktoś się wygłupia.

- Założymy się?

Usherowi zdawało się, że gdzieś daleko słyszy tupot szybkich kroków. Poza tym panowała absolutna cisza. Z prawej strony, o jakieś piętnaście, dwadzieścia jardów od znaków jednego kierunku przy wjeździe na skwer, zobaczył wózek do rozwożenia mleka. Zdziwiło go, że stoi w dziwnym miejscu, ale gdyby nie wzburzenie, doszedłby zapewne do wniosku, że się zepsuł. Ruszył w jego kierunku. Gdy przechodził koło gmachu Marynarki, jakiś mężczyzna wychyliwszy się z okna zawołał:

- Co to było pańskim zdaniem?

Usher wzruszył ramionami i rozłożył ręce, przyspieszając kroku. Głos Amerykanina zabrzmiał bardzo wyraźnie w ciszy i jakoś dodał mu otuchy. W gmachu Marynarki zawsze byli Amerykanie: Eisenhover miał tu swoje biura w drugiej połowie 1942 roku, upamiętniała ten fakt mosiężna tablica, a teraz mieściła się tu siedziba amerykańskich morskich sił zbrojnych w Europie.

Usher znajdował się jeszcze spory kawałek od wózka, kiedy spostrzegł kałużę mleka. Ale ciało Eddiego Ravena zauważył, kiedy był całkiem blisko. Ogarnęło go uczucie niedowierzania i podniecenia zarazem. W kałuży mleka widział strużki krwi, a z tyłu wózka dobiegało równomierne kapanie.

Bardzo wiele lat dzieliło Ushera od udziału w przemocy. Przez chwilę zdawało mu się, że zatracił zdolność praktycznego rozumowania, ale następne spojrzenie powiedziało mu wszystko. Patrzył na człowieka martwego, który zginął niedawno, oczy miał otwarte, a strumień płynącej ciągle krwi był jaskrawoczerwony.

- Hej, uważaj, człowieku! On jest tam, w hotelu Shelley!

Ostrzeżenie dobiegło go od pomnika Roosevelta i do reszty przeraziło Ushera. Nagle poczuł się zupełnie bezbronny. Instynktownie skulił się za wózkiem i spoza butelek zaczął uważnie badać wzrokiem tak dobrze sobie znaną fasadę hotelu.

- Jakiś wariat siedzi tam i strzela.

Kolejno zapaliły się światła w narożnym budynku, a na frontowych stopniach ambasady amerykańskiej pojawiło się kilka osób, ale wszystko to nie wiedzieć czemu wzmogło osamotnienie Ushera. Świt zaczął przywracać kształty, a mleko w rynsztoku nabrało różowego odcienia. Zaczął się powoli wycofywać, nie na darmo ten sześćdziesięciotrzyletni mężczyzna był kiedyś żołnierzem i dawne doświadczenie podszepnęło mu, co robić.

Później, gdy wspominał te kilka minut, zawsze zdumiewał się własną zwinnością. Od żywopłotu, który okalał zieleń skweru, dzieliło go pół jezdni. Do zbawczych krzewów dotarł w sześciu skokach, przesadził je i dysząc ciężko przypadł za nimi do ziemi. Serce mu jeszcze waliło, kiedy już dobrze zasłonięty szedł po trawie, z każdym krokiem oddalając się od niebezpieczeństwa, ale nadal mając uczucie, że wszystko, w czym bierze udział, jest snem.

- Gdzie pan jest?! - zawołał do tego, który go przestrzegł. - Gdzież, u diabła, pan jest?

- 5:07

- Ktoś puka - powiedziała Gabriela Wilding.

- Hm?

- Ktoś puka.

Ryszard Ireland z trudem otworzył oczy.

- Która godzina?

- Chyba kwadrans po piątej.

- O Boże - jęknął. W tym momencie sam usłyszał pukanie i zmarszczył gniewnie brwi. Głośniej, niż zamierzał powiedział:

- Cóż się, u licha, dzieje?

- Jakieś zamieszanie na dole.

- Gdzie?

- Nie bardzo wiem. Nie mam pojęcia, co mnie właściwie obudziło, a potem ktoś coś krzyczał na ulicy. Ale nic nie widziałam.

Pukanie znowu się rozległo - niezbyt głośne, ale natarczywe, naglące. Gabriela o lnianych farbowanych włosach i lśniącej bielą skórze stała naga przy oknie. W jej skąpym polu widzenia znajdował się wózek mleczarza, mały jak dziecinna zabawka.

- Idź - powiedziała.

Mimo zaspania udało mu się uśmiechnąć.

- Dlaczego nie ty?

- Tak jak jestem?

- Ktoś miałby przyjemność.

- Ty pójdziesz - ucięła dyskusję, wracając do łóżka.

Ireland naciągnął spodnie piżamy.

- Dobrze już, dobrze - powiedział dość głośno, żeby uspokoić intruza. Był teraz opanowany, spokojny, ani śladu nocnego kryzysu. Pomocny był mu świt, no i Gabriela. Kiedy szedł przez pokój, wróciło niemiłe wspomnienie tamtych chwil.

Obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Gabriela przykryła się.

- Dlaczego nie telefonują?

- Może hotel się pali.

- Pomysł bardzo zabawny.

Stłumił ziewanie, otworzył zatrzask i ostrożnie uchylił drzwi na kilka cali. Wyraźnie usłyszał westchnienie Gabrieli. W tym samym momencie drzwi zostały mocno pchnięte łokciem i do pokoju wpadł rosły, barczysty mężczyzna.

- Cóż, u diabła...

Pchnięty kolanem w podbrzusze Ireland zatoczył się na fotel i w tym momencie poczuł przenikliwą woń potu napastnika. Przez półprzymknięte z bólu powieki spostrzegł, że mężczyzna kopnięciem zamknął drzwi i oparł się o nie.

- Siadaj!

Mężczyzna w prawej ręce trzymał sztucer, a w lewej wąski czarny futerał.

- Siadaj, słyszysz?

Ireland posłuchał. Zupełnie obcym, załamującym się głosem wyjąkał:

- Czy to ma być żart? Głupi dowcip?

- Stul pysk.

Ireland skulił się, ciągle jeszcze czuł pulsujący ból w kroczu. Mężczyzna postawił walizeczkę na podłodze, wszedł szybko do łazienki, rozejrzał się i wrócił. Ciemne włosy, głęboko osadzone oczy, kraciasta marynarka, która go poszerzała, mocno zbudowany. Kiedy na nich patrzył, mieli wrażenie, że stara się zapamiętać każdy szczegół ich twarzy. Potem spojrzał na Gabrielę.

- Na jak długo wzięliście ten pokój?

- Na dzisiejszą noc - odparła drżącym głosem. - Tylko na jedną noc.

- Do południa?

Skinęła głową.

- Ubrana?

- Nie.

- To się ubierz. - Ton jego głosu był zimny, groźny. - Ty i on. Oboje.

Gabriela zaryzykowała pytanie:

- Czego pan od nas chce?

- Dowiecie się.

Ireland rzucił jej przerażone spojrzenie. Prawy kącik ust mu drgał.

- A jeśli będziecie próbować jakichś sztuczek, zastrzelę was. Zrozumiano?

- 5:16

- Z pewnością nałogowy pijak. Bezdomny wykolejeniec.

To powiedział Dysart. Wóz nadintendenta McConnella zatrzymał się koło Orła Jeden na Upper Brook Street przy bocznym wejściu do ambasady amerykańskiej, oba niebieskie światła ostrzegawcze mrugały w milczącym porozumieniu. Obok nich stał dyżurny urzędnik ambasady i wartownik z piechoty morskiej, który pierwszy wszczął alarm. Na ulicy obok wózka mleczarza leżało nieruchome ciało Eddiego Ravena.

- Dziękuję, panowie - skinął głową McConnell, nie zwracając się do nikogo specjalnie. - Gdzie jest ten drugi, do którego strzelano?

- Tutaj, panie nadintendencie - powiedział Dysart. - Nazywa się Halifax.

Było już zupełnie jasno, niebo znaczyły pręgi cynowoszarych chmur. Halifax ubrany był w białą kurtkę i sprane dżinsy, na plecach jego widniała wypisana wielkimi literami nazwa firmy mleczarskiej. Palił nerwowo papierosa, odrywając go tylko od ust, żeby przełknąć głośno.

- Czy pan wie dokładnie, skąd padły strzały? - spytał McConnell.

- Drugi z Shelleya.

- A pierwszy?

- Nie jestem pewien. Ale drugi z Shelleya. Ktoś był na schodach pożarowych.

- Co za ktoś?

- Spostrzegłem jakiś ruch. - Hotel był ukryty przed ich wzrokiem, ale wskazał nieokreślonym gestem w jego kierunku. - To było po pierwszym strzale. Ja tylko dostrzegłem ruch, ale ktoś tam był z całą pewnością.

- Na którym piętrze?

- Czwartym albo piątym.

Usłyszeli przeraźliwy sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia - wysoki, niski, wysoki, niski. McConnell nie znosił tego dźwięku, pełnego dramatycznego napięcia. Odwrócił się do Dysarta i wskazał palcem wózek.

- Nikomu nie wolno tam się zbliżyć, cały ten odcinek ulicy jest w zasięgu ostrzału. Pierwsza rzecz to zabezpieczyć okoliczny teren, w tym celu ruch samochodowy trzeba skierować innymi ulicami.

- Porozumiem się z wydziałem drogowym.

- Ale to natychmiast. Zaraz zacznie się wzmożony ruch, a wtedy sobie nie poradzimy.

McConnell wyjechał ze Scotland Yardu z sierżantem dochodzeniowym i konstablem, najbardziej zarośniętym kierowcą, jakiego znał. Wskazując głową Ushera spytał sierżanta:

- Czy to nocny portier?

- Tak jest, panie nadintendencie.

- Spytaj go, czy może nas wprowadzić do hotelu tak, żebyśmy byli osłonięci.

- Zaraz to zrobię.

McConnell wrócił do swego wozu, musiał jak najszybciej porozumieć się z komendą. Potrzebował pomocy, i to szybko. Trzeba było przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności.

- 5:20

Renata Lander słyszała karetkę przejeżdżającą niedaleko, ale nie zwróciła na to specjalnej uwagi. Była pochłonięta czymś zupełnie innym.

Zniknął futerał ze sztucerem Harry'ego.

Nie tylko marynarka, nie tylko pieniądze. Również futerał. Spostrzegła to pięć minut temu. Pięć minut temu jakiś impuls skłonił ją, żeby zajrzeć do szafy w hallu i sprawdzić, czy Harry zabrał również płaszcz od deszczu. Odetchnęła z ulgą, kiedy się przekonała, że nie, ale jej radość krótko trwała, gdyż zaraz spostrzegła brak futerału.

Zawsze go tu trzymał, zawsze, nie miało więc sensu przeszukiwanie domu. A zabierał go tylko wtedy, gdy w czwartki wieczorem szedł do Klubu Strzeleckiego przy Lancaster Gate.

Oka nie zmrużyła do drugiej w nocy. Zbyt wiele kawy, papierosów, zbyt wiele bolesnych rozmyślań. Machinalnie weszła do gabinetu i rozsunąwszy zasłony wyjrzała na brukowaną uliczkę. Kilka godzin temu przysięgła sobie, że nie będzie nigdzie telefonować, ale to było przed jej odkryciem.

Sekretarzem Klubu Strzeleckiego był Jackman, Frank Jackman. Znalazła jego numer w książce telefonicznej i wykręciła, usiłując sklecić argumenty, dlaczego budzi go o tak wczesnej godzinie.

Brrp, brrp...

Nie mogła zrezygnować z tego telefonu, choć nie znała Jackmana.

- Halo?

- Czy to pan Jackman?

- Tak.

- Proszę mi wybaczyć, że dzwonię o tak niezwykłej godzinie, ale...

- Kto mówi? - głos miał zaspany, ochrypły.

- Tu Renata Lander... Żona Harry Landera.

- Harry Landera?

- Tak, raz jeszcze proszę mi wybaczyć, ale właśnie przekonałam się, że z naszego domu zniknął futerał z bronią Harry'ego. - Jakże nieprzekonujące były jej własne słowa. - A ponieważ Harry nie nocował w domu...

- Chodzi pani o jego Rauenthalera?

- Ma tylko jeden sztucer, proszę pana.

- I został on ukradziony? Czy dobrze zrozumiałem...

- Ja... ja sama nie wiem. Zastanawiałam się, czy nie zostawił go w klubie.

- W klubie z pewnością nie. - Odchrząknął głośno. Na drugim planie usłyszała głos kobiecy mówiący: - O Boże, co za wariatka. Wiesz, która godzina? - Głos ten urwał się, najwidoczniej Jackman zasłonił mikrofon dłonią, ale po chwili znowu się odezwał: - Na pani miejscu, pani Lander, zadzwoniłbym do policji.

- Tak... no tak.

- Zapewne nie może się pani porozumieć z mężem?

- Tak, teraz nie, może później.

- I przed chwilą zobaczyła pani, że nie ma sztucera?

- Tak. - O Boże, pomyślała, o Boże miłosierny. I naprędce wymyśliła jakiś powód, dlaczego tak wcześnie musiała wstać. - Jest mi ogromnie przykro - powiedziała na zakończenie - że pana niepokoiłam.

- 5:22

Zewnętrzna elewacja hotelu Shelley jest biało-czerwona, czerwona cegła i okna obramowane białym kamieniem.

Usher prowadził McConnella i sierżanta w kierunku zaplecza służbowego; szli szybko, kryjąc się pod ścianami sąsiednich domów. Jedyną odkrytą przestrzeń, małą uliczkę - Fairfield Walk - przebiegli pojedynczo, McConnell na końcu.

Teraz na schodach pożarowych nikogo nie było - sprawdził to przebiegając.

Weszli do hotelu przez jeden z podjazdów dla dostawców, minęli potem pralnię i dział chłodniczy. Wędrowali jak przez jaskinię, betonowymi, słabo oświetlonymi korytarzami, a ich szybkie kroki odbijały się donośnym echem. Gdzieś w głębi słychać było dzwoniący uporczywie telefon.

- Kiedy się tutaj zacznie ruch?

- Już wkrótce - odparł Usher.

Kuchnia była tak samo pusta jak inne pomieszczenia, zimna jak kostnica. Usher wprowadził ich do restauracji, zwalniając tu kroku, gdyż był prawie bez tchu. McConnell zrównał się z nim.

- Ile wind macie?

- Trzy.

- I oczywiście schody.

- Tak.

- Ile wyjść i wejść?

- Frontowe i tylne, plus schody pożarowe.

- A więc mógł się przez nie dostać do hotelu?

- Tak.

- Może wykorzystał schody pożarowe jako miejsce zasadzki?

- Może - zgodził się Usher. - Ale wydaje mi się, że był tu przedtem.

- Skąd pan wie?

- Nie jestem pewien, ale zdawało mi się, że go słyszałem... Jakieś dwie godziny temu. W każdym razie coś albo kogoś słyszałem.

McConnell nie nalegał. To, co było dwie godziny temu, nie miało znaczenia. Liczyło się tylko teraz. Weszli do hallu, kroki ich stłumił gruby dywan, obejrzeli tu wszystko dokładnie: stoisko z prasą, półkoliste lady, spiralne schody koło wind, recepcję, szklaną ścianę wychodzącą na ulicę, misy z kwiatami i świeczniki.

- Proszę sprawdzić, co się dzieje na pierwszym piętrze.

Sierżant przeskakując po trzy stopnie zniknął i po chwili wrócił kręcąc przecząco głową.

- Zostańcie tam - polecił mu McConnell.

Myśli kłębiły mu się w głowie. Trzeba będzie przeszukać hotel dokładnie od strychu po piwnice, ale był to istny labirynt i musiał czekać, aż przyjedzie specjalna grupa operacyjna, najwcześniej za piętnaście minut.

- Ile osób mieszka teraz w waszym hotelu?

- Pewnie ze sto dwadzieścia - odparł Usher. - Może sto trzydzieści.

W szklanej klatce zadzwonił telefon. Odebrał go Usher.

- Tu nocny portier.

- No, nareszcie - usłyszał rozgniewany głos kobiecy. - Dzwonię i dzwonię bez skutku.

- Bardzo mi przykro, proszę pani - McConnell dał mu znak, żeby jak najprędzej kończył - ale zostałem odwołany.

- To mnie nic nie obchodzi. Słychać tu jakieś okropne hałasy. Najpierw walenie, potem widziałam kogoś na schodach pożarowych koło naszego okna i wreszcie ktoś krzyczał. To straszne, żeby gość hotelowy był narażony na takie traktowanie. I to nie ja jedna, muszę zwrócić uwagę. Moi sąsiedzi również byli niepokojeni.

- Jaki jest numer pani pokoju?

- 237.

- Zajmę się tą sprawą, łaskawa pani, ktoś z dziennej zmiany zgłosi się do pani celem wyjaśnienia. A na razie bardzo przepraszam.

Ushera zdumiewał własny spokój i opanowanie; przecież szok, jaki przeżył natykając się na ofiarę nagłej śmierci, jeszcze nie minął.

- Kto jest kierownikiem? - spytał McConnell.

- Pan Olivares. Roberto Olivares.

- Proszę mi go tu szybko sprowadzić. - I do sierżanta: - Wezwijcie obsadę Orła Jeden.

- 5:30

“uwaga, uwaga, policja ostrzega. Jeżeli mieszkacie państwo w budynku, z którego widać hotel Shelley, proszę nie zbliżać się do okien i nie wychodzić na ulicę. - Donośny metaliczny głos wibrował w ciszy. - Powtarzamy: wszyscy ci, których mieszkania wychodzą na hotel Shelley, pod żadnym pozorem nie mogą zbliżać się do okien ani wychodzić na ulicę. Każdy, kto nie będzie tego przestrzegał, narazi się na niebezpieczeństwo utraty życia. Zawiadomimy wszystkich o zmianie sytuacji. Na razie następujące ulice zostają zamknięte dla ruchu pieszego i kołowego: Grosvenor Square, North Audley Street, Providence Court, Lees Place, Green Street i Fairfield Walk... - Wóz policyjny jechał powoli. - Uwaga, uwaga, policja...”

Helena Olivares wysłuchała jednocześnie i ostrzeżenia i tego, co mówił do niej McConnell. Nie, powiedziała od razu, pana Olivares boli ząb i nie może zejść. Ale ona jest jego żoną, więc może pan nadintendent jej wyjaśni o co chodzi.

Po chwili całkiem opanowana powtórzyła:

- A więc co pan chce, żebym zrobiła?

- Tymczasem nic.

- Zaraz zejdę.

- Proszę zostać u siebie. Po prostu informuję panią, że policja jest w hotelu i gdy tylko otrzymam posiłki, będę musiał przeszukać Shelleya piętro po piętrze, pokój po pokoju. Dlatego proszę, żeby linia do pani była wolna, gdyż mogę pani potrzebować.

- Pan już mnie potrzebuje - odparła rzeczowo.

Z mieszkania Knollenberga na Green Street widać częściowo górne piętra Shelleya i Joan Knollenberg była jedną z paruset osób, którą zbudziły głośniki. Było to coś niezwykłego, bo normalnie mogła spać mimo piorunów, płaczu dzieci, a nawet późnych powrotów Charliego. Dlatego zresztą przezwał ją susłem.

Zdumiona wstała i podeszła do okna, ale od razu uświadomiła sobie, co zrobiła, i cofnęła się w głąb sypialni.

- Charlie - powiedziała cicho. - Charlie.

Spojrzała na jego szarą, wymiętą twarz, zastanawiając się, o której też wrócił. Charlie miał obowiązek gotowości o każdej porze - i po co? “To rzeczywiście komplikuje życie, kochanie” - ale nigdy nie usłyszała żadnego wyjaśnienia więcej. Było wpół do szóstej, a Charlie ledwie żywy.

Ze środka pokoju spojrzała w stronę hotelu, zastanawiając się leniwie, co też tam się dzieje.

- 5:34

Człowiek ze sztucerem patrzył teraz na Irelanda. Dotychczas oczy jego myszkowały po całym pokoju.

- Gdzie ja ciebie już słyszałem?

Ireland zwilżył wargi. Słyszałem?

- Gdzie? - powtórzył mężczyzna z naciskiem.

- W telewizji może.

- Aktor?

- Tak.

Jakie to mogło mieć znaczenie? Przed chwilą śpiesznie się ubrali. Mężczyzna przekręcił zatrzask w drzwiach, przeciągnął krzesło do wnęki i oparł je o ścianę. Krótkotrwała nagość dziewczyny nie zainteresowała go. Pokój był w kształcie litery L i z krzesła mógł ich przez cały czas widzieć. Usiadł ze strzelbą na kolanach, a oni siedzieli, tak jak im kazał, plecami do siebie po obu stronach łóżka.

- Słuchajcie - powiedział. - Wkrótce trzeba będzie porozmawiać przez telefon. - Świdrował wzrokiem Gabrielę. - Ty to zrobisz.

Nic nie odpowiedziała.

- Powtórzysz im dokładnie to, co ci każę, zrozumiano?

Skinęła głową.

- Ani słowa mniej, ani słowa więcej.

Przełknęła i znów skinęła głową.

- Jak długo to będzie trwać?

- Zależy.

- Od czego?

- Od innych.

Odwróciła głowę, kątem oka widziała częściowo Irelanda, był szary na twarzy. Napastnik wstał z krzesła i podszedł do okna, wysoki człowiek, stawiający stopy nieco do środka, zwinny jak kot, z ruchów przypominający tenisistę. Gabriela patrzyła na niego ze zdumieniem, a zarazem strachem. Lekko się pocił.

- O szóstej - powiedział - zadzwonisz, żeby tu przynieśli kawę.

Nic nie odpowiedziała.

- Dwie kawy, dla ciebie i męża.

- To nie jest mój mąż - sprostowała odruchowo, ale nie wzbudziło to w nim żadnego zainteresowania.

- Podaj mi te papierosy.

Na stoliczku koło łóżka leżała paczka Stuyvesantów i Gabriela posłusznie po nie sięgnęła, pragnąc z całego serca, żeby Ireland dodał jej jakoś otuchy, wyrwał z nieznośnego osamotnienia.

- 5:37

Helena Olivares zjechała na dół pospieszną windą. Na głowie miała nadal lokówki, ale ubrała się w bluzę i spodnie i zostawiła kartkę dla Roberta: “Pod żadnym pozorem nie wychodź z mieszkania. Nie otwieraj drzwi, zanim się nie porozumiesz z centralą telefoniczną - H.”.

Drzwi windy otworzyły się cicho, znalazła się w hallu.

- Stać!

Odwróciła się gwałtownie, z przestrachem zobaczyła sierżanta policji stojącego na schodach i mierzącego do niej z pistoletu. W tej samej chwili spostrzegła drugiego mężczyznę.

- Kim pani jest? - spytał ostro.

Od razu rozpoznała ten głos.

- Nazywam się Helena Olivares, rozmawiałam z panem przez telefon.

- Miała pani zostać u siebie.

- Trzeba się zająć centralą telefoniczną.

- Jest tutaj portier nocny.

- To ja i mój mąż odpowiadamy za naszych gości i jeśli zamierza pan przeszukiwać pokój po pokoju, moim obowiązkiem jest osobiście ich o tym poinformować.

- Dobrze - ustąpił McConnell. Nic w tym złego, pomyślał, ale ma charakter.

Yorke i Dysart już byli na miejscu, a czas nieubłaganie mijał. Nadal miał zbyt mało ludzi, należało jednak zaczynać. Dysartowi kazał sprawdzić drabinę pożarową. Yorke'a i sierżanta - jedynego, który posiadał broń - wysłał na piąte piętro, polecając przeszukać pokoje i korytarze.

Helena Olivares pobiegła do recepcji i wyciągnęła jakąś szufladę.

- Powinni mieć chociaż listę gości.

Ale obaj policjanci nie czekali na to. Drzwi windy zamknęły się za nimi i kolejno zaczęły migać światełka kontrolne.

- Nie jesteśmy tu z towarzyską wizytą, pani Olivares - powiedział oschle McConnell. - Proszę uprzedzić gości z piątego piętra, ale najpierw niech mnie pani połączy z Nowym Scotland Yardem.

- 5:42

W windzie Yorke zrobił oko do sierżanta i powiedział:

- Jak myślisz, będzie z tego chryja?

- Zrobimy, co do nas należy, i na tym koniec.

- Tak myślisz?

- Chyba tylko wariat najpierw strzela, a potem czeka, żeby go złapali.

Yorke wzruszył ramionami.

- Tak, tylko wariat w ogóle strzela.

- 5:43

Kiedy telefon zabrzęczał, wszyscy troje zesztywnieli, sygnał odezwał się dwa razy, zanim uzbrojony mężczyzna skinął na Gabrielę.

- Odbierz. - Mocniej chwycił kolbę.

Przesunęła się na łóżku i podniosła słuchawkę.

- Czy to pokój 501? - usłyszała głos Heleny Olivares. - Dzień dobry. Kierownictwo hotelu ogromnie przeprasza, że budzi państwa o tej porze, ale na sąsiedniej ulicy wydarzył się nieszczęśliwy wypadek i policja uważa za konieczne natychmiastowe przeszukanie hotelu. Halo?

- Tak - powiedziała Gabriela - słucham.

- Policja będzie w pokoju 501 za kilka minut i z góry jesteśmy bardzo wdzięczni za ułatwienie jej zadania. Możemy zapewnić, że swoje obowiązki ograniczy do minimum, tak by jak najmniej przeszkadzać naszym gościom.

Już przy drugim telefonie ułożyła sobie odpowiednią formułę. Gabriela odłożyła słuchawkę, czując, że serce jej bije jak oszalałe.

- Kto to był? - spytał mężczyzna.

- Kierownictwo hotelu.

Coś musiało do niego dolecieć, dzieliły ich zaledwie dwa jardy. Patrzył jednak na nią, jakby nic nie słyszał, a wzrok ten był wymowniejszy niż wszelkie słowa.

- Policja będzie przeszukiwać po kolei wszystkie pokoje.

Zerwał się z krzesła jak za naciśnięciem sprężyny.

- I to zaraz - usłyszała własny nienaturalny głos.

Lufą sztucera trącił Irelanda.

- Jazda - warknął do niego. Do łazienki. Ale już.

Lecz Ireland wcale nie był szybki. Mężczyzna zaklął i zamierzył się kolbą.

- Szybciej, słyszysz? - potem chwycił Gabrielę za ramię i zmusił, żeby popatrzyła na niego. - Słuchaj - spojrzał na nią z taką wściekłością, że serce jej zamarło ze strachu. - Słuchaj mnie! My dwaj tu zostaniemy, a jeśli zrobisz jakiś kawał, on za to zapłaci... Zrozumiano?

Gabriela skinęła głową aż wspinając się na palce, tak boleśnie ścisnął jej ramię. Ale jemu to nie wystarczyło.

- Na ulicy leży trup, nie mam nic do stracenia.

- Co mam zrobić? - wyszeptała z trudem.

- Odpraw ich, nie wpuszczaj do pokoju.

Przerwały mu jakieś hałasy na korytarzu. Stali wszyscy troje jak skamieniali. Kroki zatrzymały się, słychać było stłumione głosy i znowu zapadła cisza.

- Kiedy przyjdą - powiedział mężczyzna - nie wpuszczaj ich. Tu wszystko w porządku. Wszystko, zrozumiano? Powiedz im, że nie dzieje się tu nic złego.

- Tak.

Puścił ją i wszedł do łazienki. Drzwi zostawił lekko uchylone i słyszała, jak mówił coś do Irelanda, ale słów nie mogła zrozumieć, zresztą to nie było ważne. Była całkiem zdrętwiała, a jej strach uległ jakiemuś przeobrażeniu. Sztywnymi palcami sięgnęła po papierosa i zapaliła go, wypuszczając kłąb dymu. Co mam zrobić, myślała z rozpaczą, żeby nie dopuścić do tragedii?

Nie dzieje się tu nic złego. Powiedz im to. Wszystko w porządku...

Nim przyszli, minęły koszmarnie długie minuty. Marzyła o tym, ale nagle nie mogła się ruszyć, sparaliżowana wahaniem, i dopiero po dłuższej chwili podeszła do drzwi.

- Proszę otworzyć, policja.

Przekręciła zatrzask, pierwszego zobaczyła Yorka, potem sierżanta i niezwykle wyraźnie spostrzegła, że sierżant noszący rdzawy sweter pod marynarką wygląda bardzo zwyczajnie, jak jakiś urzędnik.

- Bardzo nam przykro, że pani przeszkadzamy - powiedział Yorke - ale sprawdzamy to piętro. Czy nic panią nie zaniepokoiło?

- Nie, nic.

- Nie słyszała pani nic niezwykłego?

- Nie, nic.

- Czy jest tu pani sama?

- Nie.

- Spojrzał jej przez ramię na pogniecioną pościel na łóżku i uśmiechnął się domyślnie, źle zrozumiawszy jej wahanie. Potem skinął głową i jeszcze raz się uśmiechnął. Sądziła, że na tym koniec, lecz nagle ku jej zdumieniu zrobił krok naprzód.

- Proszę mi wybaczyć, ale chciałbym się rozejrzeć.

- Nie - zaprotestowała gwałtownie. - Nie może pan tego zrobić.

- To potrwa chwilę.

- Nie - powtórzyła z rozpaczą, stając mu na drodze i podnosząc głos; gestykulując, starała się znaleźć jakieś kiepskie argumenty, dlaczego nie mogą wejść, świadoma, że w ten sposób z każdą chwilą budzi ich coraz większe zainteresowanie.

- Bardzo mi przykro, proszę pani - powiedział Yorke - ale mamy rozkaz sprawdzić wszystkie pokoje bez wyjątku.

Kątem oka mogła dostrzec, że drzwi łazienki powoli się otwierają.

- Nie! - zawołała wtedy już nie do Yorke'a i odwróciła się z uniesionymi w górę ramionami.

Strzał prawie ją ogłuszył. Yorke zgiął się wpół i cofnął chwiejnie, padając na bok. Zobaczyła, jak ten w rdzawym swetrze, przyklęka wyciągając prawą rękę, ale w tej chwili drzwi zostały zamknięte kopniakiem i tuż koło niej stanął mężczyzna ze sztucerem, płasko oparty o ścianę.

Na korytarzu usłyszała jęki, szuranie nogami, potem jakby coś ciągnięto. W pokoju natomiast panowała przeraźliwa cisza, wreszcie krzyknęła:

- Coś zrobił, człowieku?... Coś zrobił?

Gabriela odeszła powoli od drzwi i nagle na jej usta wybiegły słowa dawno zapomniane od czasów dzieciństwa:

- Matko Przenajświętsza...

W łazience Ireland zaczął wymiotować.

Dzień

- 5:48

Sierżant chwycił Yorke'a pod pachy i jął go wlec jak worek. Wzdłuż korytarza zaczęły się otwierać drzwi i ukazywać w nich zaniepokojone twarze.

- Proszę wracać do pokoi!

Cofał się z oczami wlepionymi w drzwi numeru 501, pistolet ciągle mając w ręku. Jakiś starszy mężczyzna w pogniecionej piżamie wyszedł z pokoju i starał się mu pomóc dźwigając Yorke'a za nogi, ale sierżant wrzasnął na niego:

- Proszę stąd odejść! - Po chwili jednak dodał spokojnie: - Niech pan sprowadzi windę!

- Czy on żyje?

- Niech pan sprowadzi windę!

Jegomość zniknął za jego plecami, Yorke jęczał bezwładny jak szmaciana lalka. Przez chodnik wiodła czerwona smuga, a ręce sierżanta były ciepłe i lepkie od krwi. Porzucona czapka Yorke'a po żebraczemu leżała odwrócona do góry. Plamy krwi zaczynały się właśnie od czapki i powoli wsiąkały w chodnik.

- Chryste Panie! - zawołała jakaś przerażona kobieta wyjrzawszy na korytarz. - Co się tu...

- Proszę wracać do pokoju i zamknąć drzwi!

Sierżant nareszcie znalazł się na podeście schodów. Mężczyzna w piżamie też tu był.

- Zaraz będzie... zaraz.

Był łysy, brzuchaty, podobny do Ernesta Borgnine, nie do wiary, że sierżant to wszystko zarejestrował. Z szybu windy usłyszał jakby pomruk i drzwi z cichym szmerem otworzyły się. Sierżant ciągle nie spuszczał wzroku z numeru 501. Gdyby nie dziewczyna, on zostałby trafiony. Zadecydował ułamek sekundy, gdyby nie dziewczyna...

- Teraz niech go pan weźmie za nogi. Teraz.

Wnieśli Yorke'a do kabiny i mężczyzna nacisnął guzik z literą P. Drzwi zsunęły się, ruszyli w dół. Yorke ciągle krwawił, ale karetka była, dzięki Bogu, blisko.

- Kto to zrobił?

Sierżant nie odpowiedział. Wpatrzony w twarz kolegi zdawał się nie słyszeć pytania.

- W którym pokoju to się stało? - nadal pytał mężczyzna w piżamie. - Ja mam 508. - Może tak musiał gadać ze zdenerwowania. - Ja i żona przyjechaliśmy tu wczoraj wieczorem.

Winda zwolniła, gdy dojeżdżali do parteru. Drzwi się otworzyły. McConnell czekał na nich. McConnell i wielu mężczyzn bez kapeluszy, najwidoczniej przybyła specjalna grupa operacyjna.

- Gdzie on jest?

- W 501, przedostatni pokój. Siedzi tam z dziewczyną.

- Widziałeś go?

- Niezbyt wyraźnie.

Ktoś z piątego piętra musiał zadzwonić na dół, gdyż Yorke'a natychmiast zabrano spod opieki sierżanta i wyniesiono na noszach. Zobaczył znowu krew na swoich rękach i zaczął je nerwowo wycierać, dopiero teraz przyszła reakcja. Mężczyzna w piżamie, najwidoczniej nieświadom, że znajduje się w otoczeniu policji, zaczął zdawać własną relację z wydarzeń, gestykulując przy tym gwałtownie.

- Niech pan przestanie, dobrze? - powiedział ktoś rozkazująco. Dziękujemy za pomoc. - Ale w tej chwili ktoś inny znalazł się tuż obok niego, ktoś z kieszonkowym magnetofonem.

- Jestem Kent - usłyszał. - Kent z “Gwiazdy”. - Mężczyzna z piątego piętra znalazł się w swoim żywiole.

Specjalna grupa operacyjna składała się z inspektora, dwóch sierżantów i czterdziestu policjantów - wszyscy byli uzbrojeni. Przyjechali do Shelleya mikrobusami dokładnie w trzydzieści sześć minut od chwili wezwania przez McConnella. McConnell skinął głową swojemu sierżantowi i podszedł energicznie do inspektora Savage'a.

- Najpierw trzeba oczyścić piąte piętro, Bunny. Wszystkich stamtąd zabrać.

- Oczywiście.

- Tych z pokoju 500 trzeba sprowadzić schodami pożarowymi. To pokój na samym końcu korytarza. Wszyscy inni począwszy od 502 mają zejść zwykłymi schodami albo zjechać windą.

- Tak jest. - Savage był szczupły, wysportowany, z sylwetki przypominał maratończyka i miał wąziutkie wąsiki, zdaniem McConnella niemodne od co najmniej dziesięciu lat.

- Trzeba im zapewnić maksymalną osłonę. Kiedy 501 będzie całkowicie odizolowany, zaczniemy się zastanawiać, jak i gdzie najlepiej was wykorzystać. - McConnell mówił zwięźle i rzeczowo. - Tak mi się wydaje, że czeka nas coś w rodzaju oblężenia.

Savage od razu zaczął wydawać rozkazy. McConnell podszedł do centrali telefonicznej i spytał Helenę Olivares, która najwidoczniej zapomniała o lokówkach na głowie:

- Kto zajmuje pokój 501?

- Ryszard Ireland i Gabriela Wilding - powiedziała to z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu, gdyż tak właśnie należy się zachowywać w dzisiejszym świecie.

- Ireland? - zdziwienie było luksusem, na który sobie rzadko pozwalał. - Ryszard Ireland? Ten aktor?

- Tak.

Zacisnął usta. Ireland? Najpierw pijany włóczęga na skwerze, a teraz nie umundurowany policjant.

- Proszę mnie z nim połączyć.

Zawahała się.

- Proszę zadzwonić pod 501.

Spojrzał przez hall. Jedna winda przed chwilą odjechała, do drugiej wsiadali ludzie Savage'a.

- 501 nie odpowiada - powiedziała po chwili.

- Proszę spróbować jeszcze raz. - McConnell czekał, nieświadomie bawiąc się swoim czarnym krawatem. Boże, jak okropnie źle wyglądał Yorke. Następny? Znowu?

- Proszę pana - odezwała się nagląco Helena Olivares i skinieniem głowy wskazała mu, do którego aparatu ma podejść.

Gwałtownie chwycił słuchawkę.

- Kto mówi? - spytał.

- Tu Gabriela Wilding. - Dziewczyna była przerażona, mówiła prawie szeptem.

- Jestem z policji panno Wilding, i chciałbym mówić z Ryszardem Ireland.

- Może pan rozmawiać tylko ze mną.

Zignorował to.

- Chcę mówić z Ryszardem Ireland - powtórzył.

Dziwna cisza zapanowała na linii. Albo czekała, żeby powiedzieć coś więcej, albo słuchała instrukcji... Dopiero kiedy się ponownie odezwała, zrozumiał, że szukała właściwych słów. Tym samym drżącym szeptem powiedziała:

- Ryszard Ireland nie jest w stanie mówić.

McConnell szybko zrozumiał ukrytą aluzję.

- ILe osób jest w pokoju?

Milczenie.

- Dwie? A może trzy? - czekał cierpliwie, świadom, w jak trudnej sytuacji się znajduje. - Niech pani słucha... Rozmowa została przerwana. A więc trzy, zdecydował. Chyba trzy.

- 5:55

Dysart znalazł łuskę kuli na drugim podeście schodów pożarowych w tym właśnie momencie, kiedy został oddany strzał do Yorke'a. Nie bardzo wiedząc, co ma zrobić, sprawdził wszystkie górne wejścia na schody. Znalazł się na piątym piętrze, gdy Yorke'a wciągnięto do windy.

Na widok krwawego szlaku i porzuconej czapki policyjnej zbiegł w panice po zewnętrznych schodach, tak że akurat zdążył na czas, by pomóc zanieść Yorke'a do karetki pogotowia.

- Orzeł Jeden wzywa kontrolę... - Zlany potem siedział znowu w swoim wozie, z gniewem i rozpaczą zdając raport zwierzchnikowi. Żaden z młodszych kolegów nie był tak miły jak Yorke.

- Mów dalej, Orzeł Jeden.

- Konstabl Yorke został ranny w hotelu Shelley i właśnie odwieziono go do szpitala Świętego Jerzego. Obecnie się wyłączam, bo idę się zameldować nadintendentowi McConnellowi. Do akcji wkroczyła specjalna grupa operacyjna, teraz oni będą działać.

- Czy stan Yorke'a jest poważny?

- Moim zdaniem wyglądał dość kiepsko. Dostał chyba w pierś...

Koniec.

Wrócił do Shelleya - w lewo, w prawo i znowu w prawo. Na Lees Place i Upper Brook Street ustawiono bariery, patrolowali tu policjanci na motocyklach, z ich aparatów radiowych stale dobiegał szmer rozmów. Po schodach pożarowych jakiś uzbrojony agent sprowadzał kobietę, pomagając jej znosić bagaż. Pracownicy Shelleya z rannej zmiany stłoczyli się w zatokach dla dostawców, w magazynie i podręcznej kuchni. Przechodząc słyszał strzępy rozmów: “Sprzątanie pokoi tak jak zwykle z wyjątkiem piątego. Jak zwykle. Tak, rozumiem, bracie, ale ona powiada, że...”

Dysart dotarł do hallu, gdzie McConnell udzielał wskazówek ludziom z sekcji zabójstw, jak mają zabrać ciało Eddiego Ravena.

- Teraz, kiedy wiemy, gdzie się znajduje ten, co strzelał - zakończył McConnell - nie ma ryzyka, możecie więc zrobić zdjęcia i przeszukać dokoła teren. Pracujcie spokojnie.

Dysart podszedł do niego trzymając łuskę w palcach.

- Znalazłem to, panie nadintendencie, na schodach pożarowych, między drugim a trzecim piętrem.

McConnell wziął ją w rękę. “Kto?” interesowało go teraz bardziej niż “jak” i “z czego”. W ciągu najbliższych minut piąte piętro zostanie prawie całe opróżnione, właśnie z wind wysiadali pierwsi ewakuowani.

- Tylko ta jedna?

- Nie szukałem specjalnie dokładnie, a kiedy konstabl Yorke został trafiony, zbiegłem na dół, żeby mu pomóc.

- Jest już zupełnie jasno. Teraz powinni wkroczyć specjaliści od balistyki. Te inne zapewne zostały rozrzucone, ale znajdziemy je.

- Tak jest, panie nadintendencie.

- Zastępca komisarza prosi pana! - zawołała Helena Olivares odwracając się od centralki.

- Już idę. - Zatopiony w myślach McConnell zatrzymał się, nim sięgnął po słuchawkę. Konieczny jest punkt dowodzenia akcją, połączenie radiowe i tak dalej. Stąd nie można prowadzić akcji. - Nic więcej? - spytał Dysarta podnosząc wysoko w górę łuskę.

- Nie, panie nadintendencie. - Ale nagle zaczął szukać czegoś w kieszeni. Nagła niezasłużona krzywda Yorke'a zupełnie go oszołomiła.

- Przepraszam, to też znalazłem.

McConnell z roztargnieniem spojrzał na to, co podał mu Dysart - była to plastikowa wizytówka, taka, jaką się przyczepia do walizek, z oderwanym rzemykiem. Widniał na niej napis: H. R. Lander, 14 Bruton Mews, London W. 1.

- 6:00

Roberta obudził przeraźliwy ból, jakby miał złamaną lewą dolną szczękę.

- Heleno?

Oparł się na łokciu, kojące działanie rumu Bacardi kończyło się bezpowrotnie.

- Aj... Heleno!

Dopiero wtedy zobaczył kartkę opartą o budzik stojący na szafce nocnej. Sięgnął po nią. “nie otwieraj drzwi, zanim się nie porozumiesz z centralą telefoniczną”. Też mi pora na tajemniczość, pomyślał z oburzeniem, ale wykonał polecenie.

- Co robisz w centralce? - mówił o pół oktawy wyżej niż normalnie.

Kiedy Helena wyjaśniła sytuację, nie uwierzył jej.

- Oszalałaś? W Shelleyu? Tutaj, u nas, w naszym hotelu?

- U nas, w naszym hotelu - odparła spokojnie. - W pokoju 501. Całe piętro zostało ewakuowane, a policja...

- Gdzie ewakuowane?

- Do saloniku, sali telewizyjnej i...

- O Jezu - jęknął Roberto.

- Ubierz się i zejdź zaraz.

- Oczywiście.

Ostrożnie dotknął językiem bolącego miejsca, zmuszony jednak odrzucić nadzieję, że to wszystko było nierealne. W nagłym przypomnieniu krzyknął do żony znajdującej się o cztery piętra niżej:

- A co z tymi bredniami o Jowiszu, które mi opowiadałaś wczoraj wieczorem? “Jutro spokojny dzień” i Bóg wie co jeszcze... pamiętasz? - Z mniejszym już przejęciem zaczął wyliczać: - Najpierw strzelanina, potem ten uzbrojony facet... - Ale ona się rozłączyła.

- 6:11

Pielęgniarka Murzynka na oddziale nagłych wypadków pobrała krew od Yorke'a, wstrzyknęła ją do fiolki i zalepiła. Następnie wyszła tak szybko, że aż się zakołysały za nią wahadłowe drzwi.

- Proszę pilnować tlenu - powiedział ostro dyżurny lekarz do reszty personelu znajdującego się w lśniącym, na biało pomalowanym pokoju. - I na miłość boską, wyżej powiesić tę butelkę.

Wbił długą igłę w żyłę na lewej ręce Yorke'a i zaczął ją bandażować.

- W porządku - kiwnął głową, a druga pielęgniarka wyregulowała dopływ glukozy z roztworem soli.

Twarz Yorke'a była woskowo blada. Leżał na lewym boku obnażony od pasa w górę, na ustach miał spienioną krew. Kula przebiła mu pierś około ośmiu centymetrów poniżej prawego obojczyka i rana wylotowa krwawiła obficie.

Lekarz nacisnął delikatnie jedną powiekę rannego.

- Siostro.

- Słucham, panie doktorze.

- Proszę powiedzieć oddziałowej, żeby go zabrała i niech się szybko uwijają. - Ton jego nieco się zmienił, kiedy wpatrywał się uważnie w Yorke'a. - Mój Boże, biorą teraz coraz młodszych.

- Kto taki?

- Policja, słoneczko, policja.

- 6:14

McConnell stał z Savage'em w załamaniu ściany na podeście schodów piątego piętra. Trzech uzbrojonych agentów Savage'a w cywilu ubezpieczało korytarz, wszystkie pokoje z wyjątkiem jednego były puste.

McConnell podniósł głośnik do ust. - Nazywam się McConnell - zaczął zgodnie z przepisami - jestem oficerem policji. Mówię do jednej z osób znajdujących się w pokoju 501 - urwał i zwilżył językiem wargi. - Hotel jest otoczony. Proponuję, żebyś wyszedł z pokoju z rękami podniesionymi do góry. Nie będziemy strzelać, jeśli to zrobisz. Zostaw broń w pokoju i wyjdź z podniesionymi rękami. - Mając wewnętrzne przekonanie, że to nic nie da, znowu urwał. Każde słowo to był krok w ciemności, a tak bardzo pragnął dowiedzieć się, z kim ma do czynienia. Nie z Irelandem, to pewne. Ale ktokolwiek to był, nie mógł wobec niego zastosować żadnych sankcji. Savage tak samo jak on pragnął szybkiej akcji, ale tu jedyną ich bronią był czas. Groźby były bezużyteczne i mogły odnieść wręcz przeciwny skutek. Czas, cierpliwość i spokojne nerwy - tych trzech czynników potrzebowali nade wszystko, a jednak w takich chwilach jak ta czekanie wydawało mu się wstępem do klęski.

- Posłuchaj mnie - raz jeszcze spróbował z nieznacznym naciskiem w głosie - pozwól wyjść tej młodej kobiecie. Otwórz drzwi i pozwól jej wyjść. Na co ci, człowieku, dwoje ludzi? Jeden wystarczy. Całkowicie. Wypuść dziewczynę, kimkolwiek jesteś...

Noel Lander nie pamiętał żadnego snu, żadnej myśli godnej uwagi, tylko nagle uświadomił sobie, że oto zaczął się nowy dzień. Że po prysznicu będzie śniadanie, a po śniadaniu szkoła.

Oczami zamglonymi od snu oglądał plakaty znajdujące się w nogach łóżka. Najbardziej lubił ten, na którym ziemia była cudowną błękitnobiałą marmurową kulą zawieszoną w ciemności, i ten, gdzie klucz dzikich gęsi leciał ponad oblaną blaskiem wschodzącego słońca łąką. Na drugiej ścianie napis na proporczyku głosił: “To zagranica. Dom jest gdzie indziej”.

Plakaty były nowe, a proporczyk miał dwa lata i pochodził z okresu, kiedy mieszkali w Ankarze. Jimmy Baatz przysłał mu go z miasta Columbus w stanie Ohio, gdzie kiedyś był naprawdę ich dom, a właściwie jest. Jimmy Baatz pewno wkrótce zacznie się golić, stwierdził Noel i zdumiała go ta dziwaczna myśl na rozpoczęcie dnia. Przez chwilę wspominał Jimmy'ego i to, jak mu kiedyś obciął rzęsy, bo ktoś powiedział, że są długie i bardzo ładne. Co za głupota... W sennym majaczeniu pojawili się też inni koledzy z Columbus, ale najważniejszy był Jimmy i wspólne ich zabawy.

Tam wszystko było inaczej. Nie lepiej, nie gorzej, po prostu inaczej... Może jednak lepiej, jak się bliżej nad tym zastanowić. Wtedy ojciec i matka tak często się nie sprzeczali.

Howard Kent miał małe, bardzo ruchliwe czarne oczka. Nie tylko w chwilach wyjątkowych jak właśnie teraz, ale zawsze. Nawet na drinku z kolegą “Pod Peruką i Piórem” na Fleet Street za każdym razem, gdy drzwi się otworzyły, spoglądał z nadzieją, że oto może narodzi się zaraz jakaś sensacja, coś, co będzie mógł rozwinąć i zgłębić aż do sedna. On zawsze musiał być pierwszy, wyprzedzać innych, odsuwać brutalnie wszystkich z drogi.

- O ile mi wiadomo, jest pan, panie Olivares kierownikiem hotelu Shelley?

- Zgadza się.

- A strzały do człowieka na Grosvenor Square zostały oddane ze schodów pożarowych znajdujących się na zewnątrz hotelu?

- Chyba tak.

- Czy słyszał pan te strzały?

- Moja żona słyszała.

- O której godzinie?

- Może ją pan spyta. Bolał mnie okropnie ząb i trudno mi powiedzieć panu, o której to było.

- Ile strzałów oddano?

- Proszę spytać żony.

Oczywiście, zgodził się w duchu Kent. Nie omieszkam.

- Może pan mi jednak powie - ciągnął idąc za Olivaresem przez hall - kto to jest ta Gabriela Wilding?

- Skąd mogę wiedzieć?

- Ponieważ jest to dziewczyna z pokoju 501, gdzie przebywa razem z Ryszardem Irelandem, więc sądziłem...

- Nie wiem - uciął niegrzecznie Olivares - i nic mnie to nie obchodzi.

Kent rzucił mu złośliwe spojrzenie.

- Przecież to pan prowadzi ten hotel, panie Olivares.

- Owszem, ale moi goście mają własne życie, a teraz proszę zostawić mnie w spokoju. - Wykrzywił twarz i dotknął jej, jakby ból był jego wyłączną własnością, odsuwając Kenta na bok. - I bez pana mam dosyć kłopotów.

- 6:17

- Każ mu, żeby się zamknął - zażądał nagle mężczyzna ze sztucerem. Na czole niby robak nabrzmiała mu żyła. - Niech ten skurwysyn natychmiast się zamknie.

Wzmocniony głos McConnella dolatywał wyraźnie, jakby wprost zza drzwi, donośny i natarczywy. Gabriela zawahała się, patrząc, w jakim kierunku wycelowana jest broń.

- Zatelefonuj do nich, do cholery. Każ im przerwać ten jazgot.

Podeszła do telefonu, ale gdy odezwała się Helena Olivares, ostrzegł Gabrielę:

- Trzymaj słuchawkę z dala od ucha; jeśli chcą przekazać jakieś polecenia, muszę to słyszeć. Żadnych konszachtów, zrozumiano? - Popatrzył na nią z tym samym co zawsze okrutnym spokojem. Ryszard Ireland siedział w nogach łóżka, krople potu jak paciorki wystąpiły mu na górnej wardze. Nie mógł zapanować nad palcami, ale poza tym był jak skamieniały.

- Poddaj się - nalegał McConnell, przerywając następną, trwającą nieskończenie długo chwilę ciszy. - Będziesz musiał się wreszcie poddać, dlaczego nie zrobisz tego od razu? Wyjdź z pokoju z rękami nad głową...

Mężczyzna zaklął wulgarnie i strzelił z biodra do łazienki zaciskając zęby, aż sznury żył wystąpiły mu na szyi. Dziewczyna znieruchomiała, Ireland zaś słysząc brzęk szkła zerwał się na równe nogi. W hotelu i na zewnątrz zapanowała absolutna cisza, jakby wszyscy oniemieli ze strachu, jakby czas stanął w miejscu.

Ze wzrokiem utkwionym w sierżanta, który nagrywał tę rozmowę, Helena Olivares powtarzała rozpaczliwie:

- Halo... halo...

- Wszystko w porządku - odezwała się wreszcie dziewczyna. - Drżała, przenikliwa woń kordytu drażniła jej nozdrza. - Nic się nam nie stało.

- Na pewno?

- On chce, żeby ten, kto mówi przez głośnik, przestał. - Wykonanie tego polecenia wymagało niezwykle dużego wysiłku. - Chce, żeby przerwał, rozumie pani? Proszę... - W głosie jej zabrzmiało błaganie.

Sierżant w hallu dał znak konstablowi, który natychmiast skoczył do windy. W pokoju dziewczyna zgodnie z poleceniem zakryła dłonią mikrofon i wysłuchała następnego polecenia. Na korytarzu McConnell naradzał się gorączkowo z Savage'em.

Wreszcie Gabriela przerwała milczenie.

- On mówi, że następnym razem nie zmarnuje niepotrzebnie kuli.

- Posłaniec jest w drodze. - Helena Olivares starała się zachować spokój. - Proszę mi wierzyć, naprawdę czynimy wszystko, żeby wam pomóc... Może pani mu to powie.

Mężczyzna podszedł i przerwał rozmowę. Dziewczyna odsunęła się od niego, niepewnie, sztywno, nie wiedząc, co ma teraz zrobić? On zaś podszedł do okna i wyjrzał, stojąc blisko ściany i odsuwając firankę lufą sztucera. W dole była Audley Street, z lewej Oxford Street, z prawej Grosvenor Square, ale widział tylko Audley Street, teraz zupełnie opustoszałą, wyludnioną, jakby przeszła nią zaraza. Jednak wśród labiryntu dachów naprzeciw dostrzegł jakiś ruch - dwóch ludzi, skulonych za kominami, dawało sobie znaki.

- Zaciągnij story.

Żadne z nich się nie ruszyło.

- Hej! - mężczyzna podszedł do Irelanda. - Głuchy jesteś?

Kiedy w pokoju pociemniało, zapalił lampy. Przez cały czas obserwowali się wzajemnie, a napięcie było wprost wyczuwalne. Czas i przypadek zetknęły ich, ale koszmar należał do innego wymiaru.

Wreszcie Ireland odzyskał mowę:

- Kim pan jest?

- Nie ryzykuj zbytnio, bracie.

- Nie może nas pan tutaj trzymać w nieskończoność.

- Podaj mi choć jedną przyczynę.

Załamany Ireland spuścił głowę, nie mogąc znieść tego spojrzenia pełnego pasji i wściekłości.

- Podaj mi choć jedną przyczynę, powiadam.

Ireland bezradnie potrząsnął głową. Oczy jego napotkały wzrok Gabrieli i umknęły w bok widząc w nich niekłamaną pogardę. Mężczyzna przeciął pokój i z przechyloną głową stanął przy drzwiach. Może coś usłyszał. Potem cofnął się. Tym razem odezwał się do dziewczyny, patrząc na nią w skupieniu, jakby ją widział po raz pierwszy.

- Każ przysłać kawę na górę - polecił. - Niech ją postawią w odległości trzech jardów od drzwi.

Gabriela skinęła głową, tym razem już mniej przerażona, gdyż pochłonięta była myślą o matce, która wkrótce się dowie... może już wie...

- Czarną kawę. - Mężczyzna był ciągle w ruchu. - I z dziesięć paczek kukurydzianych chrupek śniadaniowych. Ale duże, podwójne paczki. - Zmarszczyła brwi, a on parsknął śmiechem jakby rozbawiony, aż jej ścierpła skóra.

- 6:29

Pięć godzin snu wystarczyło Mulhollandowi, od czasów chłopięcych nigdy nie potrzebował więcej. Teraz w momencie przebudzenia zgodnie z nawykiem wyciągnął rękę do radia i przekręcił gałkę. Mary Kay lubiła mu dokuczać wspominając, jak to kiedyś obudził się w samolocie nad środkowym Atlantykiem i rozpoczął eksplorację ud siedzącej obok dziewczyny. “i co więcej - dodawała Mary Kay opowiadając - tej dziewczynie nawet to się podobało”.

Mulholland przewrócił się na bok i słuchał nieuważnie nowej aranżacji “Rzeki księżycowej” z powtarzaniem głównego tematu - nawet niezłej, jak mu się zdawało, jeśli się lubi tego rodzaju zabiegi, czego on jednak nie lubił. Muzyka skończyła się i zapanowała cisza, krótka, ale intensywna, i w duchu podziękował Bogu, że nawet w godzinach szczytu do Winfield House nie dociera męczący pomruk londyńskiego ruchu. Teraz, o wpół do siódmej panowała tu cisza jak na wsi i trudno było wprost uwierzyć, że ambasada znajdowała się o niecałe dziesięć minut jazdy samochodem.

Oczywiście jeśli nie prowadził kierowca taki jak Grattan. Wtedy wszystko mogło się zdarzyć i zdarzało się. Z Grattanem nigdy nie było wiadomo, czym się jazda skończy.

Muzyka ścichła, zaczęły się wiadomości. W Chinach dokonano wybuchu najsilniejszej jak dotąd bomby atomowej. Hiszpania zdewaluowała peseta, chilijski samolot pasażerski rozbił się na pustyni Atamara, w katastrofie zginęły siedemdziesiąt cztery osoby.

“Dziś wczesnym rankiem w Londynie na Grosvenor Square nieznany mężczyzna został zabity, a wkrótce potem zraniony policjant w hotelu Shelley. Policja otoczyła gmach, gdzie terrorysta przetrzymuje dwoje zakładników...”

Mulholland zmarszczył czoło, zdjął słuchawki i wyłączył radio. Następnie wykręcił numer ambasady, odezwał się dyżurny urzędnik.

- Przed chwilą wysłuchałem dziennika BBC. Proszę mi powiedzieć, co się stało. - Słuchał uważnie, potem spytał: - Nikt z naszych ludzi nie jest w to zamieszany?

- Nie, panie ambasadorze.

- Chciałem się tylko co do tego upewnić.

- Wiele sąsiednich ulic zostało zablokowanych, panie ambasadorze, tak że będzie pan musiał przyjechać inną drogą. O ile sytuacja się nie zmieni, radzę wybrać Upper Grosvenor Street.

- Dziękuję panu - powiedział Mulholland. - Zorientuję się później.

- 6:42

Renata Lander skulona spała w saloniku na obitej kretonem otomanie. Noel stojąc w drzwiach pomyślał, że sprawia wrażenie bardzo wyczerpanej. Popielniczka pełna była niedopałków papierosów, filiżanka po kawie pusta. Wszystkie światła paliły się, a w powietrzu unosił się ciężki odór dymu.

Z litością, a nawet rozpaczą patrzył na matkę starając się zgłębić tajniki miłości, gniewu i bólu. Kiedy wychodził, widocznie coś potrącił, bo się obudziła.

- Noel? - Usiadła gwałtownie, pasmo ciemnych włosów zsunęło się jej na twarz. - Która godzina?

- Około siódmej chyba.

Z wahaniem zadała następne pytanie:

- Ojciec wrócił?

- Nie - odparł, a jej oczy stały się martwe, jakby coś z nich uleciało.

Zabierano właśnie ciało Eddiego Ravena. Zdjęcia już zrobiono, a cały teren w pobliżu dokładnie przeszukano. Teraz Halifax mógł zabrać swój wózek; wkrótce rynsztok zostanie zlany wodą z hydrantu, a stłuczone szkło wymiecione.

- Biedny stary - powiedział lekarz do sierżanta z kryminalnej.

- Nawet nie wiedział, co go trafiło.

Obsługa karetki dźwignęła nosze. Pozornie gruby z powodu wielu warstw ubrania Eddie Raven nie ważył wiele. I nawet teraz wokół martwego unosiła się woń klęski.

- 6:44

W pokoju 501 zadźwięczał telefon, mężczyzna kazał go odebrać Gabrieli.

- Halo?

- Paczki z chrupkami zostały posłane na górę - zakomunikowała rzeczowo Helena Olivares. - Kawa również.

Posłusznie, bez słowa na dany znak odłożyła słuchawkę, czując mdłości i wzrastające napięcie nerwowe.

- Słuchaj mnie uważnie - powiedział mężczyzna. - Najpierw otworzysz drzwi. Właśnie ty. Potem wniesiesz kawę.

Skinęła głową.

- Ale to nie koniec. Następnie otworzysz wszystkie paczki i wysypiesz chrupki wzdłuż całego korytarza. Zrobisz z nich jakby drogę. Chcę słyszeć, gdyby ktoś się zbliżał do tego pokoju.

Znowu skinęła głową.

- I niech Bóg ma w swej opiece twego przyjaciela, gdybyś postanowiła uciec. - Urwał zadowolony, że trzyma ją w szachu. - A możesz. Ja cię nie zatrzymam.

Spojrzała na niego niepewnie, z półotwartymi ustami. Sprawiał wrażenie szaleńca.

- Możesz, ale tego nie zrobisz. - Podszedł do Irelanda. - Powiedz jej, że spodziewasz się, że tu wróci.

Ireland milczał, jakby stracił możność mówienia.

- No, powiedz jej!

Ireland przełknął głośno. Martwym głosem wybąkał:

- Wróć tu.

- Jeszcze raz.

Dotąd upokorzenie było pustym pojęciem, a strach należał do scenariuszy telewizyjnych.

- Wróć tu - powtórzył.

Mężczyzna stanął za Irelandem zwracając się do dziewczyny:

- Kiedy powiem: otwieraj drzwi, zrób to szybko. Otwórz je szeroko i stań w nich. Policz do pięciu, potem wyjdź i pamiętaj o swoim przyjacielu i o mnie.

Odbezpieczył sztucer z suchym chrzęstem. Gabriela podeszła do drzwi i otworzyła zatrzask bezszelestnie, jak konspirator. Minęło kilka sekund.

- Teraz.

Pchnęła drzwi i stała bez ruchu. Cisza na korytarzu była ciszą ludzi wstrzymujących oddech. Potem Gabriela głęboko westchnęła i wyszła z pokoju. OD razu o jakieś cztery kroki w lewo zobaczyła tacę i paczki z chrupkami. Wszystkie drzwi wzdłuż korytarza były otwarte, załamując dziwacznie ścianę. W jednym z pokoi dostrzegła profil twarzy jakiegoś mężczyzny i jego ramię, a koło windy przy schodach zauważyła czyjąś bladą twarz z wąziutkimi wąsikami. Ten bliższy znajdował się o pięć pokoi od niej i cofnął się, kiedy ona się ukazała, a potem znowu się wysunął, pistoletem dając jej znaki, żeby do niego podeszła.

Żadnego słowa, żadnego dźwięku, tylko nagląca pantomima.

Podeszła do tacy z kawą. Z pokoju 501 nie była teraz widoczna. Spojrzała w stronę dającego znaki człowieka, potrząsnęła głową, rozkładając bezradnie ręce.

“Chodź”, mówił on bezdźwięcznie, wysuwając się jeszcze bardziej, tak że zobaczyła pustą kaburę na biodrze.

Nie. Znowu potrząsnęła głową. Nie... nie.

Pochyliła się i wzięła tacę. Kiedy podniosła głowę, przy wyjściu pożarowym na końcu korytarza zobaczyła trzeciego policjanta skulonego w niszy za czerwoną gaśnicą i kubłami z piaskiem.

Wróciła do pokoju 501, tak gwałtownie przechyliwszy tacę, że kawa omal się nie wylała; miała teraz dojmujące wrażenie, że wszystko jest koszmarnym, wariackim snem. Przysłano trzy filiżanki kawy, herbatniki, śmietankę, cukier. Ireland i mężczyzna nie zmienili przez ten czas miejsca. Mężczyzna dał znak sztucerem, żeby postawiła tacę na stoliku.

Gdy ponownie wychodziła, oczy błyszczały mu intensywnie. Na Irelanda nawet nie spojrzała, choć czuła jego wzrok. Był taki moment, że patrzyła na wszystko jakby przez odwróconą lornetkę, ale kiedy znowu wyszła na korytarz, to zaskakujące uczucie pierzchło.

Policjanci, których widziała przedtem, nadal byli na swoich posterunkach, ale tym razem obserwowali ją, nie dając żadnych znaków. Otworzyła pierwszą paczkę i wysypała na korytarz. Potem cofnęła się nieco i otworzyła następne. Chodnik pokryła mozaika brunatnych płatków. Przy odrobinie sprytu, przebiegłości, zimnej kalkulacji udałoby się jej zostawić nie posypaną ścieżkę, którą z łatwością ktoś mógłby się prześliznąć nie słyszany. Ale nie zrobiła tego, była posłuszna co do joty wydanym poleceniom, gdyż zdawało się jej, że są jedyną szansą przeżycia.

Przez cały czas nękały ją pytania. Kim był napastnik?... Dlaczego ich dwoje wybrał? Co będzie dalej?

Wysypała wszystkie paczki po obu stronach pokoju 501, zaczynając o kilka kroków od drzwi i rzucając puste pudełka na ziemię. Ani razu nie spojrzała na niemych obserwatorów, przygnębiona ich bezradnością. Odrzuciła ostatnią paczkę i wróciła do pokoju. Nie czekając na polecenie zamknęła drzwi i przekręciła zatrzask.

- Świetnie - pochwalił ją mężczyzna, jakby była jego sprzymierzeńcem. - Świetnie.

Podeszła do łóżka i spojrzała z wściekłością na Irelanda.

Czy wiesz, co mi zawdzięczasz? - huczało jej w głowie. - Czy rozumiesz, co dla ciebie zrobiłam?

Gdy drzwi się zamknęły, inspektor Savage w załomie muru przy windzie splunął bezgłośnie. Uzbrojony policjant stojący we framudze drzwi pokoju 509 odwrócił się i wzruszył ramionami.

- Miała go przecież na karku.

Savage skinął głową.

- I co dalej? - policjant mówił przyciszonym głosem.

- Czekać, a zobaczymy, co dalej. Choćby cały tydzień.

- Wypijcie oboje kawę - powiedział mężczyzna.

Obserwował ich, nie powiedział, które filiżanki mają wziąć.

- Ale do dna. - Spoglądał na nich podejrzliwie przez kilka minut, trzecia filiżanka przez ten czas stała nietknięta.

- 6:59

W raportach policyjnych i spisach inwentarzowych ten duży radiowóz figurował jako “ruchomy punkt dowodzenia”, ale McConnell nie miał dotąd takiego wozu do swej dyspozycji.

- Dowództwo akcji mieści się przy Blackburne Mews - informował kontrolę w Nowym Scotland Yardzie. - Stoimy tuż za gmachem ambasady amerykańskiej na skrzyżowaniu z Upper Brook Street. Sytuacja w hotelu Shelley pozostaje bez zmian, działa tam specjalna grupa operacyjna dowodzona przez inspektora Savage'a. Na zewnątrz zagrożony teren jest otoczony kordonem, ruch kołowy i pieszy został wstrzymany. W hotelu opróżniliśmy piąte piętro, tylko w jednym z pokoi przebywa przestępca i jego dwoje zakładników.

W wozie znajdował się również zastępca McConnella nadintendent Llewellyn, radiooperator i inspektor odpowiedzialny za kontakty z prasą. Ciasno tu było, a inspektor miał pełne ręce roboty: reporterzy z telewizji, radia i gazet indagowali o szczegóły, domagali się specjalnych zezwoleń, względów. Tuż obok w wąskiej uliczce parkowało sześć wozów patrolowych i karetka więzienna. Ludzie z kryminalnego tkwili tu nadal, choć po odwiezieniu do kostnicy Ravena nie mieli nic do roboty, czekało też w pogotowiu kilku sierżantów wezwanych z bazy.

- Gdybyśmy, u diabła, wiedzieli, kim on jest, mielibyśmy jakiś punkt zaczepienia - skarżył się McConnell. - Ten mój występ z głośnikiem był po prostu stratą czasu. Jakbym mówił do ściany.

Llewellyn zgodził się z tym. Llewellyn, który nie cieszył się opinią człowieka specjalnie ostrożnego.

- Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli pochwalić się jakimiś osiągnięciami - powiedział McConnell, wpatrując się w szkic sytuacyjny piątego piętra i rozmieszczenie stanowisk grupy specjalnej. - Jest otoczony, to zawsze coś, ale na tym się kończy. Nie mamy na niego żadnego sposobu, nic. - Przetarł dłonią oczy. - Urządził się zupełnie wygodnie. Ma jedzenie i picie, gdy tylko zażąda, urządzenia sanitarne... Doprawdy może dyktować warunki.

- Musi jednak kiedyś spać.

- Najpierw może tamtych dwoje wyłączyć z akcji - zakneblować ich czy związać. Nawet jeśli on chwilowo spasuje, nasza sytuacja będzie trudna. Tym dwojgu grozi wielkie niebezpieczeństwo, gdy tylko zrobimy jakieś posunięcie, a im bardziej go postraszymy, tym łacniej będzie strzelał.

McConnell rozgryzł miętówkę. Siódma godzina, a oni nadal znajdowali się w impasie.

- Gdybyśmy tylko wiedzieli, czego on chce - mruknął głośno myśląc. - Gdybyśmy tylko wiedzieli, dlaczego to zrobił.

- I znali jego nazwisko.

Kiwnął głową.

- To klucz do całej sprawy. Wystarczy odpowiedzieć na to jedno pytanie, a może znajdziemy sposób, żeby sobie z nim poradzić... Jak dotąd mamy tylko relację jednego z gości, że w nocy obudził go hałas i na korytarzu zobaczył mężczyznę w kraciastej, czarno-białej marynarce, niosącego płaską walizeczkę. Dość wysoki, ciemnowłosy, widziany z tyłu. Było to, zanim rozległy się strzały... To nasza cała wiedza. Poza tym szukanie drogi po omacku - urwał. - Czy są jakieś wyniki śledztwa w sprawie tej przywieszki do walizki?

- 7:04

Numeru w spisie abonentów nie było, ale zawsze istnieją sposoby, żeby się dowiedzieć.

- Pani Ireland.

- Przy telefonie.

- Nazywam się Kent, proszę pani. - Znajdowała się o sto mil od Londynu, koło Poole. - Howard Kent z londyńskiej “Gwiazdy”.

- Ach tak?

- Chciałbym, żeby mi pani powiedziała, co pani myśli i czuje w związku z sytuacją pani męża.

- Nie rozumiem, o co panu chodzi. I czy to nie za wcześnie na telefonowanie?

Nie przyszło mu do głowy, że ona może jeszcze nie wiedzieć. To wprost niemożliwe. Radio, przyjaciele, sąsiedzi... On Kent, wiedział o tym od godziny.

- Czy pani doprawdy nie wie, co się stało?

- Nie, nie wiem. - W głosie jej zabrzmiało zniecierpliwienie. - A o co chodzi?

Wyjaśnił uradowany, już w myśli układając pierwszy akapit. Z początku nie uwierzyła mu, ale wkrótce zmieniła ton. “o Boże” - zaczęła bezwiednie powtarzać, jak gdyby podkreślając każde wypowiedziane przez niego zdanie. - “o Boże.” Nie trwało to jednak długo, potem on podsunął jej słowa, które mógł później zacytować.

- Musiała pani przeżyć wielki szok, pani Ireland. W takiej kryzysowej sytuacji oczekuje pani od męża wielkiej siły charakteru, prawda? Zapewne chciałaby pani jak najprędzej znaleźć się w Londynie?

- Tak, tak, oczywiście - odpowiadała mu niepewnie. - Ale co on robił w hotelu Shelley?

Do licha, on jej tego nie powie.

- Nie wiem.

- Zwykle zatrzymuje się w Churchillu.

Pragnęła teraz dowiedzieć się jak najwięcej szczegółów, zaczęła zadawać pytania.

- Na pani miejscu zadzwoniłbym do Scotland Yardu. Niech pani przedstawią pokrótce sytuację, proszę też zażądać, żeby panią o wszystkim informowano na bieżąco.

Ludzie naszymi dłużnikami - oto była naczelna zasada Kenta.

- Nic im się nie stanie, zobaczy pani - powiedział na zakończenie. - Nie spotka ich żadna krzywda. - Miał ochotę ugryźć się w język.

- Oni? - spytała natychmiast. - Co pan rozumie przez “oni”?

Mężczyzna wypił zupełnie zimną kawę i przeniósł wzrok z Irelanda na dziewczynę.

- Wiecie, czego chcę?

Siedział przy łóżku, okrakiem na krześle, między nogami mając jego drewniane oparcie, sztucer trzymał na kolanach.

- Wiecie, czego chcę?

Czekali, nie będąc w stanie odgadnąć, o co mu chodzi, nie dowierzając nagłej zmianie jego nastroju. Blask dnia obrębiał brzegi zasłon, ale dla nich jedyna rzeczywistość była tu, w tym odciętym od świata pokoju, gdzie groziła im śmierć.

- Czy słyszeliście kiedyś o rekompensacie?

- Tak.

- Wiecie, co to znaczy?

- Tak.

- Właśnie tego chcę - oświadczył. Mrugnął do nich, jakby zdumiony jakimś wspomnieniem. - Zadośćuczynienia... Rekompensaty. Słusznie mi się należy i otrzymam ją. Możecie być pewni.

- 7:12

Kiedy Roberto Olivares wszedł do saloniku i zobaczył, co się tam dzieje, jęknął tylko. Biwakowało tu ze czterdzieści nie umytych, nie ogolonych osób, przeważnie jeszcze w nocnych negliżach. Jedni siedzieli na krzesłach, inni na podłodze, a wszyscy z bardzo ponurymi minami.

- Dzień dobry paniom, dzień dobry panom - karykatura uśmiechu wykrzywiła mu twarz. - Jeszcze raz pragnę przeprosić za powstałą sytuację i spowodowane przez nią niewygody. Teraz z radością pragnę zawiadomić państwa, że poczyniliśmy odpowiednie starania i oddajemy do waszej dyspozycji pokoje 107, 108, 109 i 110; wszystkie na pierwszym piętrze. - Stał z rękami złożonymi jak ksiądz, dzielnie zwalczając ból zęba. - Proszę tylko, panowie i panie, o możliwie spieszne zajmowanie pokoi, gdy przyjdzie wasza kolej.

Odwrócił się i zawodowy wyraz twarzy znikł, jakby przekręcił wyłącznik. Przeciął na ukos hall i wszedł za ladę recepcji. Żona, jak zawsze energiczna, ciągle zajęta obsługiwaniem centrali, rzuciła mu pytające spojrzenie.

- Będziemy musieli poradzić sobie bez większości dziennej obsługi - powiedziała.

- To niemożliwe.

- Sąsiednie ulice są zamknięte kordonem, nie mogą więc tu się przedostać. Wielu z nich, mogłabym wymienić ich z nazwiska, nawet nie będzie próbować.

- Co zrobimy? - Bezradnie rozłożył ręce.

- Będziemy prowadzić hotel, a co innego? Halo, tu Shelley.

Roberto Olivares oparł się o centralkę.

- Heleno, muszę iść do doktora Gilberta. O dziewiątej mam wizytę, musi obejrzeć ten ząb.

- Jeśli pójdziesz, możesz nie wrócić.

- Jeśli nie pójdę, zacznę wyć z bólu.

Że to musiało się stać właśnie dziś.

- Halo?... tak. - Właśnie dziś, pomyślała.

- 7:15

- Pani Lander? - spytał sierżant śledczy.

- Tak, to ja.

Był z nim drugi, obaj bez kapeluszy, sierżant miał teczkę. Gdyby nie tak wczesna pora, wzięłaby ich za chodzących od domu do domu adwentystów czy mormonów.

- Jesteśmy z policji, pani Lander.

Oczy jej rozszerzyły się, ręką dotknęła szyi, sierżant pokazał jej swoją legitymację służbową.

- Czy możemy wejść na chwilę?

- O co chodzi? - spytała.

Amerykanka, chyba ze wschodniego wybrzeża, stwierdził sierżant.

- Chodzi o formalność. - Kiedy znaleźli się wewnątrz, zauważył, że jest zdenerwowana i że przyjęła postawę obronną. Ładna, zgrabna, ale bardzo napięta. To, co na wstępie powiedziała, było znamienne:

- Czy panowie przyszli w sprawie mego męża?

- Trudno mi powiedzieć, proszę pani. - Otworzył teczkę i coś z niej wyjął. - Czy to należy do niego? - Biała przywieszka do walizki z napisem H. R. Lander. - A może do pani?

Od razu ją poznała, a serce jej zaczęło walić jak młotem. Futerał na sztucer.

- Tak, to jego - stwierdziła i wyciągnęła rękę, żeby zabrać plastikowy prostokącik. Ale sierżant nie oddał go. - To jego - powtórzyła starając się zapanować nad budzącym się lękiem. - A cóż niezwykłego w takiej wizytówce do walizki?

- Może nic, pani Lander. Czy mąż w domu?

- Nie, teraz nie.

Coś się stało, nie przyszliby, gdyby nie...

- Czy zna pani hotel Shelley?

- Wiem, że taki jest.

- Czy państwo zatrzymywaliście się tam ostatnio?

- Po co? Przecież mieszkamy bardzo niedaleko. - Potrząsnęła głową; stali we troje w hallu, zapomniawszy o zdawkowych uprzejmościach. Coś musiało się stać.

- A może pani mąż?

- Nie... Po co miałby to robić? - Ale odpowiadając zmarszczyła czoło i on to zauważył.

- Znaleźliśmy tę przywieszkę w Shelleyu.

- Och...

- Dziś rano, na zewnątrz hotelu. Była zupełnie sucha, a więc nie leżała tam długo. - Czekał na jej reakcję. Nigdy jeszcze nie widział tak jasnych oczu. - To czysta formalność, pani Lander. Niech się pani nie niepokoi. Przywieszka leżała na schodach pożarowych hotelu i staramy się po prostu stwierdzić, dlaczego tam się znalazła.

Poczuła zawrót głowy. Sierżant znowu czekał, ale na próżno.

- Czy pani zdaniem mąż nie mógł przebywać w hotelu, powiedzmy, żeby zjeść kolację?

Czując narastającą falę paniki spytała:

- O co chodzi? Dlaczego ta oberwana przywieszka jest aż tak ważna?

- Czy mógł tam być?

- Wszystko oczywiście jest możliwe.

- A gdzie pracuje pani mąż?

- W biurze attache wojskowego ambasady amerykańskiej.

- Która znajduje się o sto pięćdziesiąt jardów od Shelleya?

- Chyba tak.

Sierżant skinął głową.

- Dziękuję pani za wyjaśnienia. - Skierował się do drzwi, jakby miał zamiar już wyjść. - A gdzie obecnie jest pani mąż?

- Ja... ja nie wiem.

To wahanie zainteresowało go.

- Czy wyjechał?

- Nie... to znaczy nie wiem.

- Czy nie ma go z powodu obowiązków służbowych?

- Nie.

- A więc dlaczego go nie ma? Nie chciałbym przedłużać tej rozmowy, ale zważywszy na okoliczności byłoby pożyteczne, gdyby pani mi wyjaśniła, dlaczego nie ma go w domu.

Renata Lander zacisnęła dłonie, ale nie odpowiedziała.

- Kiedy wyszedł?

- Późnym wieczorem... - Usłyszała, że Noel jest na schodach. - Właściwie w nocy.

- Bez żadnej konkretnej przyczyny?

Głos jej był lodowaty.

- A cóż to pana obchodzi?

Ten drugi spuścił wzrok, ale sierżant obstawał przy swoim.

- Zapakował rzeczy i wyszedł?

- Nie.

- Z pewnością nie?

- Posprzeczaliśmy się. Najpierw wyszedł, a potem wrócił, wziął swoją marynarkę, trochę pieniędzy i... - zaczęła się gubić. - Ale to pana nic nie obchodzi. - Zrobiła nieokreślony gest. A więc nieuniknione zbliżało się. - Jednak co to ma wspólnego z hotelem Shelley i z wizytówką mego męża?

- W hotelu była strzelanina, proszę pani. - Miała wrażenie, że głowa jej pęka od huku fal. - Uzbrojony mężczyzna przebywa w jednym z pokoi hotelowych i robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby się przekonać, kto to taki.

To ten drugi pochwycił ją, nie pozwolił upaść.

- 7:21

Po kroplówce zrobili Yorke'owi transfuzję krwi.

- Równiutko na wylot - powiedział rentgenolog oglądając klisze. - Rana czysta jak łza. Miał chłop szczęście.

- Miałby większe szczęście - powiedziała siostra z czystym akcentem irlandzkim spod Kerry - gdyby go w ogóle nie trafiło.

- Czasem wydaje mi się, że siostra chciałaby, żebyśmy nie mieli nic do roboty.

- Tylko czasem? - Zasunęła parawany wokół łóżka Yorke'a i uśmiechnęła się niewesoło. - Czy to byłoby takie straszne?

- Raj na ziemi?

- Ja bym się z chęcią na to zgodziła.

- 7:26

W cztery minuty po otrzymaniu radiowego meldunku sierżanta wóz McConnella z piskiem hamulców zatrzymał się przed żółtymi drzwiami numeru 14 na Bruton Mews. Sierżant wyszedł mu na spotkanie, schludny, energiczny i McConnellowi przypomniały się własne początki służby w młodości.

- Jeszcze raz odtwórzmy, jak to było.

- Mąż wyszedł stąd w nocy ze sztucerem. Po kłótni. Jej się wydaje, że przywieszka znaleziona na schodach pożarowych jest od jego futerału na broń.

- Tylko jej się wydaje?

- Ona zemdlała, panie nadintendencie. I nadal jest niewyraźna.

- Chciałbym teraz wejść.

W hallu różowo-szara tapeta, na ścianach kilka ładnych, oprawionych kolorowych sztychów z motywami kwiatów. W saloniku McConnell zwrócił przede wszystkim uwagę na obite jasnym kretonem fotele, aksamitne zasłony i okna wychodzące na uliczkę.

- Pani Lander? Nazywam się McConnell.

Opuścił swój raczej przydługi tytuł służbowy, gdyż i tak robiła wrażenie porządnie wystraszonej.

- Czy czuje się pani na tyle silna, żeby ze mną porozmawiać?

Skinęła głową, zagryzając wargi. Była bardzo blada i siedziała wyprostowana na brzegu kanapy. W pokoju znajdował się również przerażony chłopiec trzynasto-, może czternastoletni i McConnellowi zrobiło się żal obojga. Nie do wiary, ale dawniej na służbie nigdy nikim się nie przejmował.

- Noel - powiedziała chrypliwie Renata Lander. - Idź i zrób sobie śniadanie, dobrze?

Chłopiec wyszedł, nie zamykając całkiem drzwi.

- Pozwoli pani, że usiądę? - spytał McConnell. Sierżant wszedł razem z nim. - Jak dawno mieszkacie tu państwo?

- Dwa lata. - Nie wiadomo dlaczego dodała: - Wynajmujemy ten dom.

- Mąż pani podobno pracuje w ambasadzie amerykańskiej? - Skinęła głową. - W biurze attache wojskowego? - Znowu skinęła. - I dzisiaj w nocy wyszedł z domu?

- Tak.

- Po sprzeczce.

- Tak... O Boże - jęknęła. - To nie może być tak, jak pan myśli. - Ukryła twarz w dłoniach, jakby pragnąc zanurzyć się w ciemności. - To nie Harry... nie Harry.

- O ile mi wiadomo, wziął ze sobą broń?

- Tak.

- Co to za broń?

- Sztucer.

- Jaki sztucer?

Potrząsnęła głową.

- Mąż należy do Klubu Strzeleckiego na Lancaster Gate.

- Czy zawsze trzyma tu broń?

- Z wyjątkiem czwartku wieczorem, kiedy są spotkania klubowe.

McConnell obracał obrączkę ślubną na palcu.

- Czy ta wczorajsza sprzeczka była bardzo gwałtowna?

- Okropna. Ale Harry nigdy by nie zrobił tego, o czym pan myśli. To nie ma sensu. Owszem, bardzo pokłóciliśmy się wczoraj i nigdy sobie tego nie wybaczę, ale Harry nie byłby zdolny...

- Czy dawniej kłóciliście się państwo?

- Tak.

- Często?

- Dość często.

- I on wychodził wtedy... tak jak dziś w nocy?

- Tak.

- Na całą noc?

- Dotąd jeszcze nigdy.

- Od jak dawna jest pani zamężna, pani Lander?

- Od piętnastu lat.

- Czy uderzył panią kiedy?

- Nie! - Oczy jej błysnęły gniewnie.

- Groził pani?

- Nie.

- Czy określiłaby pani swego męża jako człowieka gwałtownego?

- Nie. - I powtórzyła z naciskiem: - Nie.

- Jaka była przyczyna tej kłótni?

Poruszyła się niespokojnie, przerażona, zaskoczona.

- Wiele się na to złożyło. - Po policzkach zaczęły jej spływać łzy. - Bardzo wiele.

Za wcześnie dociekać, o co poszło, trzeba zająć się tym, co najważniejsze.

- Jakiej budowy jest pani mąż?

- Wysoki, barczysty... Dość tęgi. Ma ciemne włosy.

- A co miał na sobie?

- Już mówiłam sierżantowi. Wrócił po marynarkę.

- O której?

- O wpół do pierwszej.

- Jak długo przebywał wtedy w domu?

- Nie jestem pewna. - Wyłamywała nerwowo palce. - Ja... ja położyłam się spać. Wrócił po marynarkę, pieniądze i futerał z bronią.

- Jaka jest ta marynarka? Jakiego koloru?

- W biało-czarną kratę.

- 7:38

Broń była najważniejsza. I te jego oczy - czasem dzikie, przebiegłe, to znów pozbawione wyrazu, przeraźliwie puste. Krążył po pokoju jak zwierzę w klatce. Gabrieli zaczęło się wydawać, że odkąd pamięta, była zawsze na łasce jego woli, zawsze o ułamek sekundy od paniki. Nie posłuchać równałoby się samobójstwu.

Położyła się, ale nie zaprotestował. Podszedł bliżej drzwi i obracając się na lewy bok przestała go widzieć, tak samo Irelanda. Pogarda dla Irelanda nie opuści jej do końca życia. Na wielu różnych drogach, które ją wreszcie doprowadziły do jego łóżka, spotkała wielu mężczyzn, którzy nigdy nie zostali poddani żadnej próbie z wyjątkiem próby obopólnego zadowolenia, nie znała jednak nikogo, kto byłby równie tchórzliwy jak on. Nikogo. Nawet ten idiota w biurze kreślarskim, który zawiódł ją pod innym względem...

Z jaką ironią los splątał wszystko. Ireland grał rolę opanowanego, nieskazitelnego Nicka Sudden w serialu Chestera Barrie, detektywa amatora mieszkającego w wytwornym apartamencie nad Tamizą, nienasyconego w miłości, zwycięskiego w każdej sytuacji. Pięć seriali telewizyjnych w ciągu pięciu lat stopiły Ryszarda Ireland i Nicka Sudden w jedno w oczach telewidzów i ona też tak jak inni dała się oszukać. Bezwolnie, ślepo. Połknęła haczyk, posunęła się dalej niż większość jego wielbicielek i w specyficznych warunkach ich spotkań nie spostrzegła różnicy między rolą, jaką grał, a wrodzonymi cechami.

Aż do tego dnia, kiedy udawanie na nic się nie zdało.

Miała szansę, żeby uciec. I nic nie mogło jej zatrzymać... Leżąc na łóżku starała się modlić słowami, których nigdy porządnie się nie nauczyła. Na gzymsie koło okna słychać było gruchanie gołębia, łagodny odgłos wiosny, i przez chwilę nie mogła wprost uwierzyć, że policja czatuje na korytarzu, a tu w pokoju grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.

Ale tylko przez chwilę.

“Pewnego dnia - mawiała jej matka - znajdziesz się w wielkich kłopotach, moje dziecko. Zapamiętaj sobie moje słowa. Kiedyś uważałaś, że tu jest twój dom, ale teraz przestał ci się podobać. - Był to kolejarski domek niedaleko Reading. - Nie jesteśmy dla ciebie teraz dość wytworni...”

- Phil?

- Tak?

- Słyszałeś dziennik?

- Mówili o podatkach, o to ci chodzi?

- O Irelandzie, o Ryszardzie.

- Co z nim?

- Jest jednym z zakładników w hotelu Shelley. Naprawdę, Phil. Jest zamieszany w tę aferę u Shelleya.

- Używasz szyfru czy co? O cokolwiek chodzi, jak dla mnie mówisz za szybko. Czy możesz wszystko powtórzyć od początku? Owszem, jestem jego agentem, ale do dziesiątej nie ma mnie dla nikogo. Ani dla człowieka, ani dla zwierzęcia.

Wysłuchał wszystkiego bez widomych oznak zdumienia, z niebieskawym zarostem, łysiejący, siedząc nago na brzegu wanny.

- Stara się zrobić sobie fantastyczną reklamę, Phil.

- Zgadzam się z tobą.

- Posypią się nowe seriale i w ogóle.

- Zgadzam się z tobą. Jednak on przeżywa teraz cholernie ciężkie chwile. Przecież była tam strzelanina. I jeśli ten wariat...

- Policja bawi się w kotka i myszką, Phil. Kilka minut temu zapewnili mnie, że...

- A kim jest ta dziewczyna?

- Nazywa się Wilding.

- Że też ten człowiek nigdy nie próbował sam się przespać w pokoju hotelowym!

- Po prostu ma hysia na punkcie “tych rzeczy”.

- A przy tym żonaty - dodał Phil. - Tak mi się coś wydaje, że potrzebna mu była w tej historii dziewczyna, tak jak Custerowi paru Indian.

- 7:52

- Musimy iść tym tropem, pani Lander - nalegał McConnell. - To sprawa życia i śmierci.

- To nie może być Harry. - Zaciskała nerwowo dłonie, aż jej zbielały kostki, potrząsając głową. - Nigdy w to nie uwierzę. Harry nie jest mordercą. - Już samo to słowo wstrząsnęło nią. - Kiedy stąd wyszedł...

- Kiedy stąd wyszedł, zabrał sztucer, nie od razu, ale to nie ma znaczenia. Zabrał także marynarkę w charakterystyczną kratę. Przywieszka z jego nazwiskiem oberwała się z jego futerału na broń i została znaleziona na schodach pożarowych u Shelleya. W nocy widziano w tym hotelu mężczyznę ubranego w taką samą marynarkę, jaką ma pani mąż, a teraz znajduje się tam ktoś uzbrojony i terroryzuje dwoje zakładników... To są fakty, bezsporne fakty.

- A jednak to nie może być on... Nie!

Będzie lojalna do końca, wiedział o tym dobrze, gdyż często spotykał ten typ kobiet. - To niemożliwe.

- O co się państwo pokłócili? - Lekko wzruszył ramionami. - O pieniądze?

- O wszystko.

- O kobietę?

- Częściowo.

- Czy jest jakaś inna kobieta?

- Była. - To ją mocno bolało, widział po jej oczach. - Ale z tym skończone.

- Czy jest pani tego pewna?

- Nie.

- Czy pił?

- Tak.

- Dużo?

- Nie więcej niż zwykle.

- Czy miał powód, żeby pić?

- Od roku chyba - skinęła głową. - Tak, chyba tak.

- W jakim był stanie, kiedy wyszedł z domu? powiedzmy: anormalnym?

- Po prostu wybiegł. - Ciągle miała go przed oczyma, słyszała jego głos, swój własny. - Ale to nie mogło go skłonić do zrobienia tego, co mu pan zarzuca.

- Ale on wrócił po broń, pani Lander. - Twarz jej zmartwiała. - Czy w przeszłości cierpiał na jakieś zaburzenia psychiczne?

- Nie! - prawie krzyknęła.

- O niczym pani nie wie? Nie miał jakichś psychicznych załamań?

- Nie.

- Nic, co mogłoby pani zdaniem przyczynić się do tego, co zaszło?

Nie odpowiedziała, z trudem powstrzymując łzy, i on znowu zaczął swoje:

- To wszystko co wiemy, dziwnie się zazębia.

- Pan się myli - nie ustępowała mimo wszystko. - Pan musi się mylić.

McConnell wiedział coś niecoś o niezniszczalności nadziei.

- Czy pani mi zechce pomóc?

- W jaki sposób?

- Przemówić do niego.

- To nie on.

- Przemówić do tego człowieka, kimkolwiek on jest. - Zauważył, że pod drzwiami podsłuchuje chłopak. - Niech wasz syn także przemówi do niego.

- Nie widzę...

- Proszę posłuchać, pani Lander. Na piątym piętrze hotelu Shelley przebywa w zamkniętym pokoju dwoje ludzi trzymanych na muszce. Dlaczego, nie wiemy. O co chodzi temu przestępcy, też nie wiemy. Starałem się nawiązać z nim kontakt, ale na próżno, a ja muszę koniecznie jakoś do niego trafić. Jeśli nie ja, musi to zrobić ktoś inny.

- Noel powinien już iść do szkoły. - Tylko ktoś za wszelką cenę pragnący wrócić do rzeczywistości mógł to powiedzieć.

- Czy Harry jest dobrym ojcem?

Wargi jej zadrżały.

- Nadzwyczajnym.

- Ktoś musi nakłonić go do wyjścia stamtąd.

Ze smutkiem patrzył, jak powoli zaczyna ją ogarniać zwątpienie, ale nie zamierzał rezygnować z tego, co osiągnął.

- Spoczywa na mnie podwójna odpowiedzialność, pani Lander. Za tych dwoje uwięzionych i za człowieka, który mierzy do nich ze sztucera. Gdyby udało mi się przemówić do niego, jakoś go uspokoić, skłonić, by zrezygnował z tego, co robi, osiągnąłbym swój cel. Kimkolwiek ten człowiek jest i dla jakichkolwiek przyczyn się tam znalazł. - Urwał i milczał przez kilka sekund, wykorzystując ciszę jak broń. - Alternatywą jest tylko dalsza strzelanina. I może trzy trupy. - Mówił do kobiety, której świat legł w gruzach i której tragiczne spojrzenie było nie do zniesienia. - Ja uważam, że to jest mąż pani. Wszystkie dowody na to wskazują, chociaż daj Boże, żebym się mylił - dorzucił na wszelki wypadek. - Muszę natrafić na przyczynę, która go zmusiła do tych czynów, pomóc mu, by się otworzył, trafić jakoś do niego... A nie mogę zrobić tego sam.

- 8:00

Dannahay zjawił się w ambasadzie o godzinę za wcześnie. Przyjechał od strony Kensington przez Hyde Park Corner, Park Lane, Deanery Street i South Audley Street. Bez kłopotów, bez oznak czegoś niezwykłego, dopóki nie skierował swego Mustanga do podziemnego garażu na Blackburne's Mews i nie zobaczył granatowego dużego radiowozu i pomniejszych wozów policyjnych.

Wszedł po schodach głównym wejściem i wartownikowi za biurkiem pokazał przepustkę.

- Co się tu dzieje? Dlaczego tyle zamieszania?

- Była tu strzelanina. Jakiś stary człowiek został zabity koło gmachu Marynarki, a w hotelu Shelley raniono policjanta.

- Co takiego?

- Ten strzelający facet siedzi teraz zamknięty w pokoju hotelowym, trzyma dwoje zakładników i nie można go stamtąd wydostać.

- Co za historia.

- W radiu wielki szum z tego powodu.

- Cholerny świat. - Dannahay podrzucił kluczyki od wozu i złapał je w powietrzu. - Ja tam wolę słuchać muzyki.

Na drugie piętro pojechał windą. “John B. Dannahay, Radca” - widniał napis na drzwiach jego gabinetu. Gabinet był duży, nieskazitelnie czysty, na jednej ścianie wisiała fotografia prezydenta Stanów Zjednoczonych, na drugiej mapa świata. Okna wychodziły na pomnik Roosevelta, teraz zasłonięty listowiem platanów i lip na skwerze. Dannahay podszedł do okna i spojrzał w lewo. Uderzył go całkowity brak ruchu, widać było tylko paru ludzi przy budynku Marynarki. Odsunął nieco brunatne zasłony i otworzył okno, zaskoczony niezwykłą ciszą.

Ci na rogu byli uzbrojeni, to nie ulegało wątpliwości. Londyn zmienił się. Niech się zmienia, pomyślał i odwrócił się obojętnie, zaabsorbowany czym innym.

Klucze biurowe nosił na cienkim srebrnym łańcuszku. Ze stalowej szafy w rogu pokoju wyjął dwie grube teczki i położył je na biurku. Jeśli Knollenbergowi udało się zrobić naprawdę dobre zdjęcie, mogliby choćby dziś skończyć całą sprawę, wszystko było przecież zapięte na ostatni guzik. W razie potrzeby mogli już zacząć działać na podstawie zebranych dowodów, niestety do niego należał pierwszy ruch. Zrobi się wielki smród, kiedy cała prawda wyjdzie na jaw, musi więc być całkowicie gotów, nim do tego dojdzie.

- No tak - powiedział do siebie, okręcił się na ruchomym fotelu i zabrał się do pracy nad pierwszą teczką.

-8:09

- Czy to prawda, że pańskim zdaniem przestępca jest Amerykaninem?

- Nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie - odparł Llewellyn.

Stał obok drzwiczek wozu, wokół niego zebrało się kilkunastu reporterów.

- Czy to prawda, że teraz wiecie, panowie, kim jest przestępca?

- I w tej sprawie nie mam nic do powiedzenia.

- Co pan wie o przestępcy? - To był Kent. - A jeśli jest obywatelem USA, czy nawiązaliście już kontakt z władzami amerykańskimi?

- W tej chwili, panowie, nie możemy odpowiedzieć na te pytania. Bardzo mi przykro, ale tak jest. Staramy się wydedukować pewne rzeczy i działać w ściśle określonym kierunku. Przy pierwszej sprzyjającej okazji wydamy odpowiednie oświadczenie. Tylko tyle mogę teraz powiedzieć.

Reporter z “Mirroru” nie chciał dać za wygraną.

- Czy może pan potwierdzić fakt, że w związku z sytuacją w hotelu Shelley nadintendent McConnell właśnie przesłuchuje pewną kobietę?

- Niestety nie - odparł Llewellyn. Uśmiechnął się kwaśno i wszedł do wozu.

Renata Lander z synem siedzieli z tyłu wozu McConnella, nadintendent zajął miejsce koło kierowcy, półodwrócony, żeby z nimi rozmawiać.

- Kiedy będziemy na miejscu, pojedziemy na piąte piętro i będę tam z panią cały czas. Będzie pani całkiem bezpieczna. Mamy tam rozstawionych ludzi.

- Przecież to mój mąż. - Ale te słowa zabrzmiały dość żałośnie.

- Przepraszam.

Minęli po prawej Connaught, przejechali uroczą, pełną słońca i cienia Mount Street, ale wszyscy troje byli na to ślepi.

- Co mam powiedzieć?

- Cokolwiek, w każdym razie to, co pani zdaniem skłoniłoby go do wyjścia... Pewno się boi, pani Lander, trzeba go więc uspokoić. Proszę mu przypomnieć, że ma rodzinę...

Znowu bezgłośnie płakała. Chłopiec był zupełnie oniemiały i ściskał kurczowo matkę za rękę. Bogu jednemu wiadomo, w jak rozpaczliwym stanie byli, jak w głębi serca czepiali się strzępów nadziei.

Teraz niewiele im tej nadziei zostało, pomyślał McConnell.

Minęli punkty kontrolne przy skrzyżowaniu Park Street z Lees Place. Mimo wczesnej pory gapie się już zgromadzili i tępo, obojętnie zaglądali do samochodu. Kierowca powoli wjechał na podwórze dla dostawców hotelowych; wysiadając musieli zmrużyć oczy przed fleszami.

- Tędy, proszę.

McConnell prowadził ich do hallu przez kuchnię i salę jadalną. W kuchni już pracowano, a w jadalni kilka osób siedziało przy stolikach. Renacie wydawały się one całkiem nierealne, nierealny był gwar w hallu i ożywiona działalność jakichś ludzi, nierealna była jazda windą, nierealna przeraźliwa cisza na piątym piętrze, nierealna świadomość, że ten korytarz łączył się jakoś z Bruton Mews.

Savage dał znak, żeby się do niego zbliżyli, i McConnell wziął od niego głośnik.

- Proszę to tak trzymać - pokazał Renacie Lander - i nacisnąć guzik, kiedy pani zacznie mówić.

Skinęła głową, że rozumie, czując okropny skurcz żołądka, kiedy spojrzała na jedyne zamknięte drzwi i zobaczyła ludzi zaczajonych po obu stronach korytarza.

Potem podniosła głośnik trzymając go oburącz.

- Harry? - powiedziała, a głos jej zadrżał. - Harry?...

Kiedy zaczęła mówić, przestał krążyć po pokoju. Oczy jego zwęziły się. Dziewczyna usiadła, Ireland słuchał przechyliwszy głowę. Na twarzach ich trojga malowało się to samo napięcie, choć inne były jego przyczyny.

- Harry, proszę, wysłuchaj mnie...

Parsknął i wykrzywił usta w grymasie pogardy. Ale słuchał, stojąc na rozstawionych nogach, niedbale opuściwszy sztucer.

- Jest ze mną Noel, tutaj, blisko. I oboje prosimy cię o to samo - chcemy, żebyś wyszedł, Harry... chcemy, żebyś był znowu z nami.

Co wyrażała jego twarz? Poczucie winy? Pogardę?

- Proszę, Harry, posłuchaj mnie...

Gniew?

Renata Lander zaczęła mówić o sprawach związanych z ich małżeństwem, o miłości, cierpieniu, o nieporozumieniach, o tym, co ich łączyło i co dzieliło, z wahaniem, czasem urywając, czasem szukając odpowiednich słów, to znów wyrzucając ich nadmiar. Mówiła z przejęciem, wzruszeniem, pasją, a głos jej wibrował w korytarzu i pokoju, gdzie nikt nawet nie drgnął.

- Czy pamiętasz te czasy w Paryżu, Harry? Te nasze wakacje we dwoje? Noel był mały i został z moją matką, pamiętasz? I co to było, jak dopiero w hotelu przekonaliśmy się, że mamy walizkę tego okropnego Szkota...

Odchrząknął.

- Wariatka - mruknął, ale słuchał dalej, nie wykrzywiał twarzy jak poprzednim razem i nie krzyczał, żeby skończyć - żadnych oznak wybuchu wściekłości, który spowodował wtedy strzał. Zdawał się zafascynowany, a jednak jakby go to nie dotyczyło, jakby ta przemowa nie do niego była skierowana, lecz do kogoś innego.

- Wyjdź, Harry. Wyjdź, bądź ze mną, z Noelem.

Mówiła z coraz większym przejęciem, bliska załamania, urywanie, o przeszłości i przyszłości... choć teraz przyszłość mogła być tylko koszmarem.

- Jeśli nas kochasz, Harry... błagam cię.

Ireland i Gabriela patrzyli na niego, ale najwyraźniej jej słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. A Gabriela zasłoniła uszy rękami, nie mogąc znieść tej cudzej rozpaczy.

McConnell dotknął delikatnie ręki pani Lander i wziął od niej głośnik, wściekły na siebie, że musiał ją wykorzystać w ten sposób. Wściekły, że znowu to zrobi, jeśli zajdzie potrzeba. Nikt nie powinien był słuchać tego, co mówiła, nikt z wyjątkiem człowieka, dla którego to było przeznaczone, ani widzieć, ile ją to kosztowało.

- Nic z tego... nic z tego - płakała cicho.

- Może pani syn - zwrócił się McConnell do chłopca próbując i tej broni. - No, co, Noel?

- Tak, proszę pana.

- Tylko kilka słów, żeby go upewnić, że tu jesteś.

- To ja, tatusiu, Noel.

Mężczyzna ze sztucerem zmarszczył brwi.

- ...chcemy, żebyś wyszedł i był z nami.

Przez kilka chwil głośnik nie działał. Słychać było trzaski i zgrzyty, zanim chłopiec znowu się odezwał.

- Czy pamiętasz tatusiu? “Sowa i Kociaczek popłynęli przez morze śliczną zieloną łódką... - Była to bajka opowiadana przez Michaela Caine. - Wzięli z sobą miód i dużo, dużo pieniędzy...”

Twarz mężczyzny jakby się wygładziła.

- “...zawiniętych w pięciofuntowy banknot”.

Na korytarzu ludzie Savage'a pilnie obserwowali drzwi, wokół których rozsypane były chrupki. W pokoju panowała niezmącona cisza. Ireland słuchał z otwartymi ustami. Noel Lander zaczął teraz naśladować Cagneya, dzielnie i bez załamania, choć ze łzami w głosie.

- “Słuchaj mnie, ty brudny szczurze...”

Teraz reakcja była wyraźniejsza. Gabriela spostrzegła, że wstrząsnął nim spazm. Nagle się ożywił znowu.

- Każ mu przestać! - Jak chlaśnięcie batem.

Chwyciła słuchawkę i powtórzyła polecenie Helenie Olivares, która z kolei przekazała wiadomość policjantowi, pilnującemu pokoju najbliżej miejsca, z którego mówił Noel.

- Wystarczy, synu - powiedział szybko McConnell. - Zupełnie wystarczy.

- Słucham - powiedziała Helena Olivares w sekundę później. - O co teraz chodzi?

- On chce mówić z ambasadorem amerykańskim - wyjaśniła drżącym głosem Gabriela. - Z samym ambasadorem.

-8:23

Czy mogę się z nim zobaczyć? - spytał Dysart młodą, pulchną, jasnowłosą pielęgniarkę.

- Nadal jest nieprzytomny. Więc po co?

- Ale wszystko będzie dobrze, prawda?

- Z pewnością - odparła z wahaniem, jeszcze nie wdrożona do tego rodzaju optymistycznych stwierdzeń. - Czy pan jest krewnym?

- Kolegą - wyjaśnił Dysart.

- Był pan z nim, kiedy to się stało?

- Nie.

Zaraz po skończeniu służby Dysart zadzwonił do domu, uprzedzając, że się spóźni, i przyszedł do szpitala.

Nie wiadomo po co powiedział:

- Dzisiaj po południu miał być drużbą na ślubie.

- O, doprawdy?

- Oczywiście nie będzie.

Uśmiechnęła się, ci duzi mężczyźni zawsze byli najbardziej naiwni.

- Pewno, że nie.

- Ale wyzdrowieje? - Mogła go upewniać o tym setki razy, wciąż pragnął nowych zapewnień, tak już jest, kiedy człowiek się niepokoi. - Wyliże się z tego, prawda?

- Z całą pewnością - powiedziała cierpliwie pielęgniarka. - Przyjdzie pan za parę dni i sam się przekona.

- 8:28

McConnell rozmawiał z komendantem Trethowanem w pokoju 509, gdzie rozrzucona pościel na łóżku świadczyła o niedawnej szybkiej ewakuacji.

- I nie podał żadnych przyczyn, dlaczego? - spytał dociekliwy jak zawsze Trethowan.

- Nie powiedział dlaczego, panie komendancie. A nie możemy z nim rozmawiać bezpośrednio. Każe mówić dziewczynie.

- Zaraz skontaktuję się z Osborne'em z ambasady. Nie będą tym zachwyceni.

- Ale zechce ich pan ostrzec, dobrze? Ambasador może dać jedną tylko rozsądną odpowiedź. I musi to zrobić szybko.

- Kim jest ten Lander?

- Pracuje w biurze attache wojskowego.

- Myśli pan, że ambasador go zna?

McConnell powstrzymał się, żeby nie powiedzieć tego, co pomyślał.

- Kiedy w grę wchodzi życie dwojga ludzi - stwierdził sucho - nie ma to większego znaczenia. Znaczenie ma fakt, że Lander chce z nim mówić.

Kiedy Osborne zadzwonił, Mulholland był w trakcie śniadania, składającego się z czarnej kawy i witaminizowanych pigułek.

- Lander? - powtórzył. - Tak, znam Landera - i słuchał dalszych wyjaśnień. - Chryste Panie - zawołał wreszcie - nie mówi pan tego chyba poważnie?! - Znowu słuchał zmarszczywszy krzaczaste brwi. - A na jakiej podstawie sądzą, że to właśnie on? - Aha, aha. Tak, to straszne, straszne.

- On chce mówić z panem, panie ambasadorze.

- Jeśli chce, to dobrze, ale...

- Powiedziałbym raczej, żąda tego.

- Czy pan się domyśla, o co mu chodzi?

- Nie, panie ambasadorze.

- Wcale a wcale?

- Wcale.

- On ma żonę, prawda? Żonę, i o ile pamiętam, kilkunastoletniego syna?

- Tak jest, panie ambasadorze.

- Czy oni wiedzą, jak się przedstawia sytuacja?

- O ile mi wiadomo, tak.

- Niech Bóg ma ich w swojej opiece. - Mulholland głęboko wciągnął powietrze. - Powiedział mi pan o tym tak nagle, że wprost mi trudno w to uwierzyć... Co, u licha, go napadło?

- Nie mam pojęcia, panie ambasadorze. Czy z tego mam wnioskować, że zamierza pan z nim rozmawiać od razu?

- Oczywiście, oczywiście, zaraz to zrobię. - Spojrzał na zegarek. - Ale wolałbym rozmawiać z ambasady.

- O której?

- O dziewiątej.

- A więc mogę poinformować policję, że nie później niż dziewiąta? Dla nich to sprawa nie cierpiąca zwłoki.

- To jasne.

- Będzie pan rozmawiać z Landerem nie później niż o dziewiątej? - Osborne chciał się ostatecznie upewnić. - Czy tak, panie ambasadorze?

- Tak... I jeszcze jedno - dodał Mulholland. - Chcę, żeby byli przy tym Sam O'Hare i Robbie Ryder.

- Doskonale. - Pastor i attache wojskowy. - Uprzedzę ich.

- Chcę, żeby moja rozmowa z Landerem została nagrana.

- Ale on rozmawia przez jednego z zakładników.

- Mimo to.

- Tak jest, panie ambasadorze.

- I jeszcze jedno, jak mu na imię? George? George Lander? Zapomniałem.

- Harry - poprawił go Osborne.

- 8:38

Dannahay przejrzał właśnie jedną trzecią teczki. Zdjął marynarkę, rozluźnił krawat, nogi oparł o blat biurka.

- Dzień dobry - przywitał go Knollenberg wchodząc bez pukania.

- Wcześnie jesteś.

- Chyba lepiej niż się spóźnić.

- Umówiliśmy się na dziewiątą.

- Pełen jestem entuzjazmu - powiedział Knollenberg. - Nie mów mi, żeś tego nie zauważył. - Podszedł do biurka i położył teczkę koło stóp Dannahaya. - A co u ciebie?

- Jestem nieżonaty - zażartował Dannahay.

- Ale jednak kochany.

- Humor ci, widzę, dopisuje, i to z samego rana.

Knollenberg wyjął żółty folder z teczki i rozłożył matowe odbitki na biurku. Były identyczne, zdjęcie mężczyzny w drzwiach klubu Wagabunda.

- To jest to arcydzieło? - Dannahay zmarszczył zabawnie nos.

- Właśnie ono.

Odwrócił się do okna.

- Musimy dostać się do klubu. Jeśli razem nie wyjdą, ktoś musi tam wejść i grać z nimi przy stołach.

- Dobra, John. Myśleliśmy o tym samym.

- Nie będzie z tym kłopotu?

- No, nie powiedziałbym. Muszę się przygotować, rzecz jasna. Z aparatu w spince też można zrobić dobre mikrozdjęcie, ale trzeba wiedzieć, co jest grane. - Ilustrował rękami. - Albo w butonierce, jak myślisz?

- Całkiem dobry pomysł.

- Już coś tam wymyślę. Ile czasu twoim zdaniem, mamy? Czterdzieści osiem godzin?

- Następnym razem, jak tam pójdzie - powiedział Dannahay - zamkniemy sklepik raz na zawsze.

- Okay.

Ktoś zapukał do drzwi i zaraz wszedł Jake Showcross, attache prasowy.

- Słyszeliście panowie?

- Prosimy o szczegóły. Nasze zdolności jasnowidzenia dawno się skończyły.

- Ten uzbrojony facet w Shelleyu zwariował... - W ciągu ostatnich kilku minut czterokrotnie podawał tę dramatyczną wiadomość. - To Lander, Harry Lander. Co wy na to?

Knollenberg był całkiem zaskoczony.

- Jaki uzbrojony facet zwariował? O co chodzi? Co się tu dzieje?

- 8:52

Wracać do domu? Do domu? Och, nie, o Boże, nie... Renata Lander gwałtownie potrząsnęła głową. Posłusznie wypiła podany kieliszek koniaku. Powrót do domu był wykluczony. Czekać tam, to miał na myśli McConnell?

- Chcę zostać w hotelu - powiedziała.

- Jak pani sobie życzy.

- Ja muszę być tu.

Weszli do pokoju na drugim końcu korytarza na piątym piętrze. Nie mogła już płakać i oczy jej wydawały się ogromne w ściągniętej cierpieniem twarzy. Gdziekolwiek się odwróciła, gdziekolwiek spojrzała, prześladował ją widok Harry'ego, gdy odchodził.

- Czego on może chcieć od ambasadora?

Siedziała oszołomiona, zdumiona i dotknięta tym, że nie odpowiedział na jej prośby. Milczenie jest okropną odpowiedzią, a on nie miał zwyczaju milczeć. Ani zabijać, pomyślała, i przeniknął ją dreszcz tak samo jak za pierwszym razem. Znowu ukryła twarz w dłoniach, starając się pojąć powody, dla których nici ich życia zbiegły się w tym nic nie znaczącym dotąd miejscu, w dwóch pokojach hotelowych i w tym tutaj, gdzie unosił się jeszcze zapach obcych ludzi.

- Pani mi wybaczy - powiedział McConnell wychodząc. - Kogoś przyślę, żeby towarzyszył pani.

- To... to niepotrzebne.

- Ale ja wolę, żebyście nie byli sami. I oczywiście może będziemy pani jeszcze potrzebować.

Zapanowała całkowita cisza, kiedy zamknął za sobą drzwi. Byli tu we dwoje, ona i Noel, a wszystko, co dotąd się działo, wydawało się nierealne, nie do przyjęcia. Podszedł do niej Noel i objął ramieniem, Noel, który zawsze wolał pójść do szkoły niż zostać w domu i który starał się wzruszyć ojca tym śmiesznym naśladowaniem ludzkich głosów. Myślała o tym ze ściśniętym sercem.

Dzielnie, ale zupełnie bez przekonania chłopiec powiedział:

- Wszystko będzie dobrze... Przekonasz się. - Bliski łez przygryzł dolną wargę; jak bardzo jej potrzebował. Ona również go potrzebowała, więcej niż kiedykolwiek przedtem.

- Kocham go, Noel, kocham twego ojca.

- Ja też.

- I ciebie. - Tuląc go słyszała wyraźnie własny puls. - Pamiętaj o tym, cokolwiek się stanie.

- 8:55

Kiedy mężczyzna pierwszy raz powiedział o ambasadorze, Ireland i dziewczyna nie wzięli tego poważnie.

Każda minuta ostatnich trzech godzin była nie kończącym się oczekiwaniem i ta jego nagła decyzja, którą dziewczyna musiała przekazać Helenie Olivares, zaskoczyła ich. Wiedzieli, jak wygląda, jak się porusza i jak mówi, ale gdzie przebywał myślami i do czego w swym szaleństwie dążył - pozostawało ciągle tajemnicą.

- Przypomnij im - warknął do Gabrieli - że Mulholland ma jeszcze tylko pięć minut.

Akcent miał wyraźnie amerykański. Niecierpliwie kopał obcasami ścianę, stojąc między dwoma sztychami Nolana, i cały czas obserwował swych więźniów. Na dworze dzień był słoneczny, jasny, ale tutaj panował mrok koloru sepii, w którym unosił się gryzący dym z papierosów.

- Znacie ambasadora? - spytał.

- Nie.

Nie zależało mu na odpowiedzi, pytał, żeby pytać, pod wpływem napięcia nerwowego i zdenerwowania, któremu z pewnością podlegał jak oni.

Helena Olivares poinformowała ją:

- Lada chwila będę miała połączenie z ambasadorem.

- Niech pani się pospieszy - nalegała dziewczyna, nie przekazując całego polecenia.

- Zapewniam panią, że w ambasadzie amerykańskiej doskonale sobie zdają sprawę z powagi sytuacji.

Gabriela trzymała słuchawkę w pewnej odległości od głowy, więc mążczyzna mógł wszystko słyszeć.

- Jeszcze dwie minuty - powiedział; na policzku drgał mu mięsień. - Dwie minuty, ani sekundy dłużej. Powiedz jej to, ale szybko. Dość się naczekałem.

Ireland poczuł narastające znowu mdłości, zerwał się z łóżka z rękami wysoko uniesionymi jakby w geście poddania i wpadł do łazienki. W tym samym momencie mężczyzna poderwał sztucer, na twarzy jego odmalował się strach. Jakże groźnie wyglądał w takich chwilach.

- Halo? - powiedziała Gabriela.

- Łączę z ambasadorem. - Chwila ciszy, potem usłyszała lekko ochrypły, powolny głos.

- Halo, tu Ralf Mulholland.

Naglącym gestem ręki zaczęła przyzywać mężczyznę.

- Harry? - spytał niepewnie Mulholland, a O'Hare i Ryder stojący tuż obok zaczęli nagrywać rozmowę. - O co chodzi, Harry?

- Powiedz mu, że mam ważną sprawę do omówienia.

Gabriela Wilding dokładnie powtórzyła te słowa.

- Doskonale - odparł Mulholland - pragnę ci pomóc. Mów, o co chodzi.

- Powiedz mu, że to sprawa osobista.

- Dobrze... Może więc wyłączyć z tej imprezy kobietę? Dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać bezpośrednio? Prawdę mówiąc wolałbym tak. Przynajmniej byłoby to mniej kłopotliwe.

W łazience Ireland przestał wymiotować i rozległ się szum spuszczanej wody.

- Powiedz mu, że mnie też to odpowiada.

- Zgoda. - Chwile ciszy pełne były napięcia. - To dobry początek, Harry. Oby tak dalej potoczyła się nasza rozmowa.

- Ale tutaj - Gabriela zmarszczyła czoło powtarzając te słowa. - Tutaj, powtórzył mężczyzna wskazując palcem w dół i odsłaniając nareszcie swoją sensację. - Chcę widzieć Mulhollanda tutaj w tym pokoju, osobiście. Najdalej za godzinę... Powtórz mu to, słyszysz?

- 9:04

Roberto Olivares siedział sztywno w obitym skórą fotelu dentystycznym z ustami otwartymi, obok stał doktor Gilbert. Miał szczęście, powiedział Gilbert bezceremonialnie, że dostał się do niego nie umówiony, duże szczęście.

- To w ogóle mało ważny ząb. - Groźne ostre narzędzie i lusterko zatrzymały się w jednym miejscu. - I trzeba go wyrwać.

- Hm?

- W zamian za co, mam nadzieję, będę miał dokładną relację o tym, co się dzieje w Shelleyu.

Roberto Olivares mruknął tylko coś w odpowiedzi.

- Prawdę mówiąc jestem zdumiony, że w ogóle pana tu widzę. Zważywszy na okoliczności sądziłem, że kierownik będzie tam miał pełne ręce roboty.

- Helena...

- Kto to taki?

Mając w ustach pełno metalu Roberto starał się wytłumaczyć dentyście, że ma niezwykle zaradną żonę.

- Przecież pan się na to nie zgodzi - pierwszy odezwał się O'Hare, wysoki, opalony, najlepiej ubrany z nich trzech: jego siwe włosy znakomicie harmonizowały z granatowym garniturem.

- Wydaje mi się, Sam, że nie mam wyboru.

Ryder, attache wojskowy, nic nie powiedział, ale potrząsnął głową.

- Jaka jest alternatywa? - spytał Mulholland cicho.

- Ktoś musi go zmiękczyć... odwrócić jego uwagę.

- Łatwiej to powiedzieć niż zrobić.

- Jeśli pan wejdzie do tego pokoju, nie tylko będzie pan miał broń przyłożoną do głowy, ale automatycznie zwiąże pan ręce wszystkim na zewnątrz. Będziemy musieli zgodzić się na każde jego żądanie.

- A czyż teraz tak nie jest?

- Nie do tego stopnia.

- Nie?

- Moim zdaniem nie - powiedział O'Hare z uporem. Mulholland spojrzał na Rydera.

- A twoim zdaniem, Robbie? Ty znasz Landera lepiej niż my.

Znajdowali się wszyscy w jego prywatnym gabinecie w ambasadzie, gdzie na ścianach wisiały tak przez niego lubiane oryginalne malowidła Nawajów. Zdawali sobie sprawę, że wyznaczony czas nieubłaganie mija.

- Do wczoraj umiałbym może sobie z nim poradzić... - Ryder wzruszył ramionami. - Może udałoby się przemówić mu do rozsądku.

- Pamiętaj o tym, że zabił człowieka - przerwał mu O'Hare. - Wpakował kulę...

- Doskonale jestem poinformowany o tym, co dotychczas zrobił.

- Policja starała się z nim dogadać i nic to nie dało. Tak samo jego żona i syn.

- Racja, ale on ani razu nie starał się z nimi nawiązać kontaktu. W przypadku ambasadora sprawa wygląda inaczej. Tym razem Lander sam się zwrócił i uważam za możliwe...

- Zwrócił się... o Boże! Posługujesz się niewłaściwym językiem.

Zaczęli rozmawiać coraz gwałtowniej, aż wtrącił się Mulholland.

- Czy ważny jest teraz język? Zgadzam się z punktem widzenia Robbie'go, jeśli nawet ty jesteś innego zdania.

- Ja również się zgadzam, ale uważam, że nie wolno panu wejść do tego pokoju, bo to czyste szaleństwo.

Mulholland zrobił nieokreślony gest ręką.

- Rozmawiajmy spokojnie i ograniczmy się do faktów, dobrze? Powtarzam raz jeszcze: jaka jest alternatywa?

- Na to muszą odpowiedzieć Brytyjczycy. W naszym kraju...

- Czy w naszym kraju naprawdę zawsze mądrze postępujemy?

- Ja mogę pójść, jeśli Lander zgodzi się na mnie, to przecież mój pracownik, ja za niego ponoszę odpowiedzialność. Cokolwiek go do tego skłoniło...

- Dziękuję ci, Robbie. Ale to nie ciebie on chce. Termin dał do dziesiątej... Godzinę od chwili, kiedy dziewczyna odłożyła słuchawkę.

- Jadę do Whitehallu - wtrącił się nagle O'Hare. - Należy zmusić policję do efektywnego działania. Przy ich grze na zwłokę ta godzina nic nie da. - Gwałtownie podszedł do okna i tak ustawił żaluzje, żeby ich nie raziło słońce. - Godzina to jest nic.

Mulholland spojrzał na fotografię swojej rodziny stojącą na biurku.

- To zależy - powiedział wolno - jak blisko wycelowanej broni człowiek się znajduje.

W pokoju czuć było przenikliwą woń potu ich trojga.

- Lepiej, żeby tu przyszedł. - Bawił się bez przerwy bezpiecznikiem, a jego oczy błyszczały w świetle elektrycznym. - Niech Bóg ma was w swojej opiece, jeśli Mulholland tu nie przyjdzie.

Z kieszeni marynarki wyjął spore pudełko z nabojami, Gabriela odwróciła wzrok, nie mogła dłużej patrzeć na jego zdenerwowanie, a za wszelką cenę chciała nadal panować nad sobą.

- 9:09

- Tak jest, panie komisarzu - mówił służbiście McConnell. - Naturalnie. - Słuchał chwilę, potem odpowiedział: - Tego też próbowaliśmy, robiliśmy co w naszej mocy.

- Spróbujcie jeszcze raz.

- Oczywiście. Ale trudno liczyć, że to odniesie skutek. Zanadto jest impulsywny. Możemy tylko powtarzać, że jest otoczony, i mam nadzieję, że to go w końcu zmęczy. Poza tym stale...

- To żądanie, żeby ambasador amerykański był trzecim zakładnikiem, należy jakoś zwekslować.

- Nie wiem, w jaki sposób, panie komisarzu. Nie mamy wyboru, jeśli Lander będzie się przy tym upierać, i trzeba to wyraźnie powiedzieć ambasadorowi. Jesteśmy z nim w stałym...

- A co będzie, jeśli ambasador odmówi?

- Nad tą możliwością będę się zastanawiać o godzinie dziesiątej, panie komisarzu.

- Minister spraw wewnętrznych nalega, żebym go zapewnił...

McConnell przerwał mu:

- Wolę mieć troje ludzi żywych z Landerem, niż dwoje, a może nawet tuzin zabitych. I nic mnie nie obchodzi, kim oni są. Czas pracuje dla mnie. To powolna broń, wiem o tym, ale nie mam innej. A jeśli ambasador może nam zapewnić nieco więcej tego czasu, tym lepiej. Kiedy tu się znajdzie, o nim przede wszystkim będę myśleć, tak samo jak obecnie o tamtych dwojgu.

Przez długą chwilę panowała cisza, wreszcie komisarz, jakby powziąwszy decyzję, powiedział:

- Dziękuję ci, McConnell. I rób dalej swoje, mimo wszelkich presji.

- Tak jest, panie komisarzu.

Rozmowa się skończyła, McConnell wraz z Llewellynem stał w głębi radiowozu operacyjnego, garbiąc się pod niskim dachem. Jego sąsiad zrobił ironiczny grymas.

- Niektórzy ludzie są bardziej równi niż inni, co?

- Niezupełnie. - McConnell zaczął wysiadać. - Tego bym nie powiedział.

Na ulicy Kent zaatakował go pierwszy.

- Czy ma mi pan coś do powiedzenia, panie nadintendencie?

- Nic, czego by pan już nie wiedział.

- Czy to prawda, że Lander chce mieć ambasadora Mulhollanda jako trzeciego zakładnika?

- Sądzę, że w tej sprawie udzieli panu odpowiedzi amerykański wydział prasowy. - I bardzo szybkim krokiem ruszył w stronę hotelu Shelley.

- 9:14

- Mary Kay?

Mulholland był sam. Na jego prośbę O'Hare i Ryder wyszli. “Potrzeba mi pięć, najwyżej dziesięć minut... Chcę porozmawiać z żoną.” Potem ten wysoki mężczyzna, przystojny, o mocnych rysach, ukształtowanych przez niejedną trudną decyzję, może nawet trudniejszą niż ta teraz, stał chwilę zamyślony, jakby niedowierzający. Wreszcie nacisnął guzik intercomu i poprosił sekretarkę o połączenie z Winfield House.

- Ralf, to ty?

Pewno jadła śniadanie w swoim pokoju.

- Potrzebuję twojej pomocy, kochanie. - Nie wolno mu było marnować ani chwili, ale każde jego słowo płynęło prosto z serca. - Musisz mi powiedzieć, jak mam postąpić.

- Słuchaj, Lander... Co z tego będziesz miał, jak tu przyjdzie twój ambasador? Jaki pożytek? - głos McConnella znów rozległ się z głośnika, wibrując w wąskim korytarzu. - Czy to zmieni twoją sytuację? Nadal jesteś otoczony przez strzelców wyborowych. Czekają na ciebie tu w hotelu, i na ulicy, i w pokojach sąsiadujących z twoim. Nad tobą i pod tobą. Jesteś otoczony, Lander. Więc o co ci chodzi? - Posunął się w groźbach, jak daleko mógł, jednak na tym etapie niewielkie miały znaczenie i dobrze o tym wiedział. Na razie mężczyzna w pokoju 501 był panem sytuacji. - Więzisz już dwoje ludzi, ale i z trojga niewiele ci przyjdzie. Dlaczego nie wyjdziesz, nie wrócisz do żony i syna?

Kula trafiła w drzwi aż się rozprysnęły drzazgi. Wszyscy na korytarzu zesztywnieli, znieruchomieli, przypłaszczyli się, gdzie kto mógł. Już raz otrzymali taką samą odpowiedź. Przez kilka sekund na piątym piętrze słychać było tylko szum klimatyzacji, aż wreszcie ciszę przerwała Renata Lander, która wybiegła z pokoju na końcu korytarza.

- Harry! Harry!

A na parterze Helena Olivares odebrała naglący telefon:

- Chce, żeby temu policjantowi wyrwać język... tak powiedział. - Gabriela Wilding oddychała spazmatycznie. - On powiada, że to nasza ostatnia szansa. Nie chce słuchać więcej tego gadania... Ani policji, ani czyjegokolwiek.

- Zaraz im powtórzę, moja droga, zaraz.

- I jeszcze jedno... Mulhollandowi zostały niecałe trzy kwadranse.

- 9:19

- Ralf, kochany, to ty musisz zdecydować.

- Nie mogę sam. Nie mam prawa.

- Ja też nie.

- Nie ma tu dwóch możliwości, Mary Kay. Chyba, że zmuszą Landera do zmiany decyzji. W przeciwnym razie albo muszę tam wejść, albo się na to nie zgodzę. Tylko tyle.

Znowu powtórzył to samo co przedtem, wspominając o niebezpieczeństwie, bez dramatyzowania, po prostu fakty, zwykłe, przerażające fakty.

I wreszcie z ociąganiem, ciągle borykając się z nagłością tego, co na nich spadło, powiedziała:

- Ty, Ralf, nie masz wyboru.

- Jako osoba prywatna?

Odetchnęła głębiej, jako droga, kochana prywatna osoba... nadal nie masz wyboru.

- Dziękuję ci, moja droga.

- Zaraz przyjeżdżam.

- Możesz mnie tu już nie zastać.

- Mimo wszystko przyjeżdżam. Jak tylko będę mogła najszybciej. Będę blisko ciebie. Przez cały czas będę blisko. Pamiętaj o tym.

- Będę pamiętać.

Jakże niewystarczające potrafią być słowa. Potrzebował jej obecności, jej spojrzenia: tak było przez trzydzieści lat. Była opoką, na której zbudował swoje życie.

- Będę się modlić, żeby do tego nie doszło... żeby to nie było potrzebne. Słyszysz mnie, Ralf?

- Tak.

- Niech Bóg ci błogosławi i ma cię w swojej opiece. Będę blisko ciebie, pamiętaj o tym.

- Dziękuję ci, Mary Kay.

Rozmowa była skończona, ale nadal nie opuszczało go uczucie niedowierzania. Na biurku odezwał się brzęczyk, nacisnął guzik.

- Słucham.

- Minister spraw zagranicznych chce mówić z panem ambasadorem.

- 9:24

Yorke otworzył oczy i patrzył przed siebie, widząc tylko zamazane kształty. Z wysiłkiem starał się wyostrzyć obraz, ale nie mógł; chciał się ruszyć, też nie mógł. Nie wiedział, gdzie jest, chociaż nagły ból w prawym ramieniu przypomniał mu mgliście o nagłym parzącym uderzeniu i uczuciu zapadania się w ciemność.

I coś jeszcze.

- Człowiek - powiedział bezdźwięcznie.

Białoniebieski kształt stojący koło jego nóg zbliżył się i zobaczył wtedy twarz, twarz młodej dziewczyny. Oblizał wargi, wpatrując się w nią z uporem i starając się odzyskać pełną świadomość.

- Człowiek, powtórzył chrypliwie - człowiek w kraciastej marynarce i dwoje ludzi w pokoju.

- Dzień dobry - uśmiechnęła się pielęgniarka.

- Jeszcze jeden mężczyzna i...

- Proszę leżeć spokojnie. Policja się tym zajęła. Trzeba więc wypoczywać...

- 9:30

Mulholland podał zapisaną kartkę sekretarce. “Wszystko będzie dobrze, trzymajcie za mnie kciuki. Prasa z pewnością jak zwykle przesadza. Matka i ja będziemy myśleć o was. Całuję was, ojciec.”

- O dziesiątej proszę to przekablować mojemu synowi i córce.

- Tak, panie ambasadorze.

- I niech pani też trzyma za mnie palce.

- My tu wszyscy będziemy to robić.

Po raz pierwszy zobaczył swoją sekretarkę wzruszoną. On sam nie miał uczucia bliskości klęski, rzeczy ostatecznych. Nie jak pod Anzio wiele lat temu. Nawet zmusił się do uśmiechu. Znał Landera. Obcy to co innego, przerażałby go. Ale Lander? Jego i Landera w każdym razie coś łączyło. Jednak kiedy O'Hare i Ryder weszli ponownie do gabinetu, poczuł narastające zdenerwowanie. Ilekroć spojrzał na zegarek, czas zdawał się biec coraz szybciej.

- Nadal jestem przekonany - powiedział stanowczo O'Hare - że powinien się pan z tego wycofać. Brytyjczycy nie powinni panu na to zezwolić. To okropne ulegać żądaniom tego człowieka, stosując jedynie taktykę przetrzymania.

- Stawką jest życie dwojga ludzi, Sam. On wyraźnie to powiedział.

- Bluff.

- Przecież jeden człowiek został już zabity. Policja wie, co robi. Trzeba spojrzeć...

- Dlaczego, u Boga Ojca, właśnie pana wybrał?

- Przede wszystkim dlatego, że jest Amerykaninem. - Mulholland wzruszył ramionami, napięcie narastało w nim powoli. - Co można uważać za pechowe dla mnie.

- Ważniejsze jest jednak to - Ryder zmarszczył brwi - co skłoniło Landera do zabójstwa.

Wszystko mogło być przyczyną, pomyślał Mulholland. Rok temu w Filadelfii jakiś człowiek wpadł w szał, bo żona źle nakryła do stołu.

- Każdy ma swój słaby punkt - powiedział.

- I nie ma odwrotu?

- Nie bójcie się, wyjdę z tego cało i zdrowo.

Pochylił się nad biurkiem i połączył z sekretarką.

- Mary, daj mi Waszyngton, Biały Dom.

Miał do dyspozycji bezpośrednią linię i sięgnął do czerwonego telefonu; coś, co się wykluło w czyimś szalonym mózgu o północy, zaczynało teraz mieć wpływ na jego życie.

- Policja prosiła, żeby pan był w hallu Shelleya za kwadrans dziesiąta - odezwał się O'Hare. Zegar ścienny wskazywał cztery minuty po wpół do dziesiątej.

Mulholland skinął głową, wyjmując z kieszeni wszystko oprócz papierosów, chustki do nosa, pióra i aspiryny. Zawahał się nad przyborami do paznokci, ale odłożył je.

- Osborne nadal jest w kontakcie z policją?

- Tak. - Ograniczony, uparty Frank Osborne był dowódcą wartowniczego oddziału piechoty morskiej.

- Mam wrażenie, że należy to zostawić Dannahayowi, my jesteśmy tu nieprzydatni - stwierdził rzeczowo Mulholland. - Uważam, że on z racji swego doświadczenia lepiej się nadaje do takiej podbramkowej sytuacji.

- Porozmawiam z nim - zgodził się O'Hare.

- Nie mam nic do zarzucenia Frankowi - ciągnął Mulholland - ale sądzę, że Dannahay ma większe możliwości. Trudno też krytykować Brytyjczyków, ale wydaje mi się, że Dannahay lepiej by sobie tu poradził.

- Porozmawiam z nim - obiecał znowu O'Hare. - Ucieszy się z tego.

- Jak się dostaniemy do hotelu? Pójdziemy czy pojedziemy?

- Pojedziemy.

Przez całą godzinę był w ustawicznym ruchu, ciągle ktoś czegoś od niego chciał.

- Już jest połączenie z Białym Domem - odezwała się sekretarka.

- 9:40

Mulholland, O'Hare i Ryder w trójkę zeszli do podziemnego garażu i wsiedli do Cadillaca. Na chwilę przedtem inny czarny samochód wyjechał dla zmylenia śladów, z dwoma pracownikami Osborne'a wewnątrz, ściągając na siebie zaciekły pościg fotoreporterów - przecież cały świat czekał teraz na wiadomości.

Cadillac wyjechał pod górę z garażu prosto na Blackburne's News; prowadził nowy kierowca Mulhollanda mijając grupę stłoczoną przy wozie operacyjnym policji. Widziano ich, ale bez przeszkód skręcili w prawo w Upper Grosvenor Square, następnie w Park Street, zmierzając w kierunku Lees Place.

Na ulicach było gorąco, w wozie też to odczuli. Tłum napierał na bariery ustawione przez policję na skrzyżowaniach, przy jednej z nich Mulholland zauważył wysoką postać na szczudłach z napisem: “Przygotuj się na spotkanie z Bogiem” - jakby przeznaczonym dla niego i tylko dla niego.

Zupełnie opustoszałą uliczkę Lees Place znaczyły cienie rzucane przez wysokie domy; stąd widać już było górne piętra Shelleya. Kierowca powoli wjechał na zaplecze hotelu, gdzie panował gwar i ruch i również czyhała na swoją okazję spora gromadka fotoreporterów.

O'Hare zaklął, ale Mulholland był całkiem zrezygnowany. Kilku barczystych policjantów torowało im drogę. Zaraz też pojawił się Osborne z Trethowanem: “Prosimy tędy, za nami”. Wszystko było już przygotowane, poprowadził Mulhollanda i tamtych dwóch koło zatok dla dostawców i chłodni, przez nie używaną kuchnię i prawie pustą salę jadalną, po drodze wszędzie widzieli oznaki normalnego życia, toczącego się mimo ukradkowych spojrzeń, mimo stłumionych szeptów.

W hallu powitał ich komisarz, czekał na nich z McConnellem. Był bez munduru; o oficjalnym charakterze tego spotkania świadczyło jego sztywne zachowanie i obecność nijakiego przedstawiciela ministerstwa spraw zagranicznych, którego nazwisko zaginęło w trakcie ogólnej prezentacji i recytowania wyrazów ubolewania. W hallu było pusto, jedna z wind czekała już na zabranie pasażera i jazdę w górę.

McConnell od razu przystąpił do sprawy:

- Bardzo mi przykro, panie ambasadorze, ale sytuacja się zmieniła. Dwukrotnie ponawiał swoje żądanie i odmawia kategorycznie przesunięcia terminu.

Mulholland skinął głową, nie mógł zebrać myśli.

- Ale chcę podkreślić ponad wszelką wątpliwość, że pańskie bezpieczeństwo, jak również bezpieczeństwo tamtych dwojga ludzi jest głównym celem naszego działania.

- Dziękuję panu.

- Wszystko jest - i nadal będzie - temu podporządkowane.

- Dziękuję panu.

- W żadnym wypadku nie potrafię przewidzieć, jak długo Lander będzie siedzieć na górze albo jakie będą jego dalsze żądania. Musimy się na nie zgodzić, nie mamy wyboru.

Zbili się w ciasną gromadkę jak bokserzy i sekundanci słuchający sędziego przed pierwszym gongiem.

- I żadnego bohaterstwa - ostrzegł nagle O'Hare. - Nie próbuj niczego w tym rodzaju.

- Niech pan też nie oczekuje zbyt wiele, jeśli chodzi o postawę moralną tamtych dwojga zakładników - wtrącił się McConnell. - Zostali w to wciągnięci bez uprzedzenia i z pewnością są załamani.

- To jasne.

- Chce pan już jechać?

- No, specjalnie mi nie spieszno.

Udało mu się zmusić do czegoś w rodzaju uśmiechu i wzbudzić tym podziw McConnella.

- Może teraz pojedziemy?

Nic więcej nie było już do powiedzenia. Wszyscy obecni zaczęli nagle Mulhollandowi ściskać rękę. O'Hare chwycił go za ramię, a Ryder wymruczał:

- Żałuję, że to nie ja, Ralf. - A on zauważył w duchu, że Ryder nigdy dotąd nie mówił do niego po imieniu. Znowu ogarnęło go niedowierzanie w prawdziwość tego, co przeżywał, i równocześnie chęć, żeby wreszcie z tym skończyć.

- Do widzenia - powiedział lekko brawurując. - Do rychłego zobaczenia.

We dwóch z McConnellem weszli do windy i drzwi bezszelestnie się zsunęły, kiedy McConnell nacisnął guzik. Milczeli obaj, obserwując kolejno zapalające się cyfry, i poczuli lekki wstrząs, gdy winda zatrzymywała się.

Zabłysło 5, drzwi się rozsunęły.

- Proszę w lewo.

Trzy kroki dzieliły Mulhollanda od załomu schodów, gdzie czuwał inspektor Savage, ale zdążył zobaczyć uzbrojonych ludzi ze specjalnej grupy operacyjnej i rozsypane chrupki po obu stronach jedynych zamkniętych drzwi. I nic już nie było takie samo, bowiem cały ranek prowadził właśnie do tego. Serce zaczęło mu szybciej bić i czuł strumyczek potu spływający po karku.

- Coś nowego, Bunny? - spytał McConnell Savage'a.

- Nic a nic.

McConnell chwilę się zawahał, potem zwrócił się do Mulhollanda. Oczy ich spotkały się i brązowe w zielone cętki oczy Mulhollanda wytrzymały to spojrzenie.

- Chyba zaraz będzie... godzina zero - powiedział.

- Tak, panie ambasadorze.

McConnell spojrzał na zegarek, brakowało kilku sekund do za pięć dziesiąta. Wziął od Savage'a głośnik.

- 9:55

- Ambasador zastuka trzy razy... Będą trzy oddzielne stuknięcia, czy słyszysz mnie?

Mulholland zaczął iść, od pokoju 501 dzieliło go jakieś trzydzieści, czterdzieści kroków. O niczym teraz nie myślał, co było i co będzie, tylko o tym, że za chwilę zostanie zamknięty nie wiadomo na jak długo. Minął uzbrojonych policjantów tkwiących w otwartych drzwiach numeru 509, doznając coraz silniejszego uczucia całkowitego osamotnienia.

- Ralf!

Odwrócił się zdumiony. Nie do wiary, ale koło windy stała Mary Kay, którą Savage i McConnell starali się zatrzymać. Poczuł skurcz serca. Przecież odciął się świadomie od wszystkiego, ważne było tylko, żeby dojść do tych drzwi.

- Będę tu, Ralf... cały czas.

Coś w nim drgnęło jak nigdy dotąd. Uniósł rękę w geście powitania i pożegnania, zawierając w nim całą swą miłość i płynącą z tego siłę, stanowczość. Potem wyprostował się i odwrócił od niej, pewien, że jeśli raz jeszcze się zatrzyma, może osłabnąć i nie zrobić tego, co postanowił.

- Ambasador zastuka trzy razy...

Był już przy rozsypanych chrupkach. Jeszcze dziesięć kroków. Zmusił się, żeby nie spojrzeć za siebie, i zaczął mocno stąpać, w ten sposób dając znać o swym nadejściu. Dziura od kuli w drzwiach była na wysokości jego piersi; sprawiała wrażenie punktu obserwacyjnego; przeniknął go zimny dreszcz.

Stanął, pod nogami zachrzęściło mu jak zamarznięty śnieg, zacisnął zęby. Teraz... Zastukał trzy razy, pot spływał mu strużką po twarzy. Potem zatrzask został przekręcony i drzwi otworzyły się do wewnątrz.

W pokoju panował półmrok. Przez pierwsze kilka sekund po wejściu mocno mrugał - oczy musiały się przyzwyczaić. Najpierw zauważył dziewczynę, potem Irelanda. W tej samej chwili drzwi za jego plecami zostały zamknięte kopnięciem. Mulholland odwrócił się powoli i stanął twarzą w twarz z uzbrojonym mężczyzną.

Nie do wiary, ale to nie był Lander.

Część druga

Dzień - 10:00

Dreszcz wstrząsnął Mulhollandem, opadła mu szczęka, w głowie miał kompletny chaos.

- To ty!

- Zdejmuj marynarkę.

Zdumiony posłuchał polecenia.

- Dlaczego, na miłość...

- Wyjmij wszystko z kieszeni spodni.

Znowu posłusznie wykonał polecenie, urzeczony intensywnym, tak dobrze znanym spojrzeniem.

- Słuchaj, Grattan...

- Stul pysk!

- Myśleliśmy, że to Lander... Wszyscy na zewnątrz są zdania...

- Stul pysk i siadaj na łóżku.

Mulholland zrobił, co mu kazano, ale powoli, jak człowiek ciągle jeszcze przeżywający urywki snu. Zebrał wiadomości dotyczące Landera - jego rodziny, wykształcenia, kariery zawodowej, zdrowia, zainteresowań... to wszystko i znacznie więcej. Wszystko na próżno? Coś się strasznie nie udało. Uzbrojonym człowiekiem był Grattan, Neil Grattan, zwolniony miesiąc temu osobisty szofer Mulhollanda.

Starał się opanować, czując narastający lęk. Grattan był nienormalny, w mózgu tkwił mu odłamek pocisku, co powodowało zaburzenia pamięci wzrokowej. Kierowca z taką wadą nie mógł być na stałe zatrudniony i dlatego Grattan dostał wymówienie. “Bardzo mi przykro, Grattan, ale musicie odejść...” Było to w tydzień po Wielkanocy, tydzień, kiedy wielokrotnie błądzili, kiedy ustawicznie się denerwował, nie przyjeżdżał na umówione spotkania.

- O co chodzi, Grattan? - spytał ostrożnie Mulholland.

Żadnej odpowiedzi. Tamci dwoje zachowywali się bardzo spokojnie i Mulholland obrzucił ich tylko przelotnym spojrzeniem, zlustrował za to uważnie pokój i panujący tu nieporządek.

- Sprowadziłeś mnie przecież po to, żebyśmy porozmawiali.

- Dłużej tu posiedzisz.

Mulhollandowi wydłużyła się twarz. Jak ci na zewnątrz mogli popełnić taką omyłkę? - rozpaczliwe myśli znowu zaczęły go nękać, przecież wszyscy sądzili, że mają do czynienia z Landerem.

Nawet byli pewni... i omylili się.

Grattan jedną ręką przeszukał kieszenie jego marynarki, potem rzucił mu ją i usadowił się tuż przy drzwiach, pod ścianą, mając między nogami krzesło z wysokim oparciem, trzymając sztucer pod kątem czterdziestu pięciu stopni.

- Jak daleko są ci na korytarzu?

Mulholland zawahał się.

- Najbliżsi, jakich widziałem, pięć, sześć pokoi stąd.

- Mają ręczne pistolety maszynowe?

- Tak.

- Ilu ich jest na tym piętrze? - Grattan gniewnie gestykulował, nie było mowy o zwłoce. - Ilu? - powtórzył i splunął.

- Może sześciu.

- A gdzie indziej?

- Ze stu - powiedział Mulholland, ciekaw, co też się dzieje w uszkodzonym, niebezpiecznym mózgu Grattana, i myśl o tym przeraziła go bardziej, niż gdyby był na łasce zawodowego mordercy.

Pot zapiekł go w kącikach oczu. Nadal pełen niedowierzania zerknął na tamtych dwoje tak samo nerwowo jak przedtem i zobaczył, jakiego spustoszenia dokonały ostatnie godziny. Irelanda przypominał sobie niejasno z telewizji, dziewczyny nie znał zupełnie. Oboje spojrzeli na niego: Gabriela Wilding z nadzieją na sojusznika, w milczeniu godząc się z jego obecnością; oczy Irelanda uciekły spiesznie w stronę Grattana.

- Chcę się napić.

- Idź do łazienki.

- Ale ja chcę whisky.

- Za dużo było już zamówień.

- O Boże...

Grattan parsknął śmiechem i powiedział do Mulhollanda:

- Mamy wśród nas aktora.

Wstał nagle i podszedł do zasłoniętych okien, bezszelestnie i sprężyście jak kot, najwidoczniej mając przygotowany jakiś plan. Ale jaki? Jaki?

- Dlaczego mnie wybrałeś, Grattan? - Mulholland odczekał chwilę, nim zaryzykował ponowne pytanie: - Dlaczego mnie?

- A niby kogo innego miałem tu ściągnąć?

- 10:12

Dannahay spędził w wozie dowodzenia trzy pracowite minuty i Llewellyn starał się udzielić mu jak najbardziej wyczerpujących odpowiedzi.

- Ile strzałów oddał?

- Sześć.

- Czy wiadomo, ile ma amunicji?

- Nie. Ale dwa razy strzelał ostrzegawczo, co by znaczyło, że amunicji ma pod dostatkiem.

- A może to świadczy, że jest nieobliczalny?

- Nieobliczalny jest z całą pewnością, i to niezależnie od ilości amunicji.

- To mnie niepokoi - powiedział Dannahay.

Po nieudanym polowaniu nocnym stracił na pewności, a teraz nagle kazano mu wszystko rzucić i zająć się sytuacją zupełnie nieprzewidzianą. Przy tym pewien element sytuacji pozbawiony był sensu: dla innych może miał sens, ale nie dla niego, przynajmniej na razie.

Llewellyn zmarszczył brwi.

- Co pana niepokoi? - Dannahay był zbyt lakoniczny jego zdaniem.

- Zastanawiam się, kto to może być. I do tego tajemniczy. -

- Nie rozumiem.

- Ja, do diabła, również.

- Chce pan znowu usłyszeć ich nazwiska, czy tak? Dziewczyny i aktora? O to panu chodzi?

- Nie.

- A więc o co?

- Lander mnie niepokoi. - Dannahay zacisnął mocno powieki, jakby czuł nadchodzącą migrenę. - Nigdy bym go nie określił jako człowieka nieobliczalnego.

- Ale teraz jest nieobliczalny. Coś w nocy się stało i wpędziło go w tę sytuację bez wyjścia.

Ciągły gwar rozmów reporterów koło samochodu to narastał, to opadał.

- Czy pan chce powiedzieć...

- Nic nie chcę powiedzieć, po prostu głośno myślę.

- To szalony pomysł, zupełnie szalony.

- Może tak, może nie.

- Niech mi pan poda choć jeden logiczny argument.

Dannahay obrzucił go taksującym spojrzeniem i pomyślał: Nie, ani mi się śni. Głośno zaś powiedział:

- Nie jestem specjalnie mocny w dostarczaniu argumentów, przynajmniej tych nie do obalenia. Z drugiej strony, jak świadczą dowody...

- Z jego domu zniknął sztucer.

- Słyszałem o tym.

- I w nocy widziano go w Shelleyu.

- Hm.

- Quod erat demonstrandum. - Llewellyn głośno wciągnął powietrze. - Dwa plus dwa jest cztery, to jasne jak słońce.

- Przyznaję, na to wygląda - zgodził się Dannahay, wykrzywiając kącik ust. - Ale dodawanie zawsze było moją słabą stroną, wie pan, czasem tak to bywa.

- Niech mi pan powie jasno. - Llewellyn tracił wyraźnie cierpliwość.

- Słucham.

- Gdyby nawet, co jest nie do pomyślenia, to nie był Lander, to kto pańskim zdaniem?

- Ba - powiedział powoli Dannahay - to już całkiem inna zabawa.

- 10:16

Potem Mary Kay nie miała pojęcia, co mówiła do Renaty Lander i co słyszała w odpowiedzi. Zrozpaczone starały się dodać sobie otuchy, chociaż na razie nie świtała żadna nadzieja.

- Jednego jestem pewna - powiedziała Mary Kay - tego, że Ralf potrafi zapanować nad każdą sytuacją... nad każdą.

- Harry wcale nie chciał nas słuchać.

- Owszem, ale wezwał Ralfa i na tym musimy oprzeć naszą nadzieję.

Noel grał w szubienicę z policjantem przysłanym przez McConnella do pokoju, ale pilnie nasłuchiwał każdego słowa. Spoglądając co chwila w stronę obu kobiet, przeżywał ich napięcie i oczekiwanie, a stawianie krzyżyków i kółek było tylko żałosnym pretekstem.

- Modliłam się - powiedziała Renata Lander; ręce miała tak zaciśnięte, że aż zbielały jej kostki. - I modlę się bez przerwy. - Spojrzała na starszą od siebie o dwadzieścia lat kobietę. Ostatni raz spotkały się na przyjęciu z okazji Święta Dziękczynienia, lecz to wspomnienie należało do innej egzystencji, a dzisiejszy ranek zdawał się trwać od wieków.

- Jesteśmy w tej samej sytuacji i musimy do końca...

- Ależ nie jesteśmy! - zawołała Renata Lander w nagłym przypływie zazdrości. - Nie jesteśmy i pani dobrze o tym wie. Z powodu tego, co się przedtem wydarzyło, i tego, co się jeszcze wydarzy. Pani mąż przecież nikogo nie zabił!

Noel podniósł gwałtownie głowę, zobaczyła jego przerażoną twarz i miała wrażenie, że coś się w niej kuli.

- O Boże - powiedziała do swej towarzyszki. - Boże miłosierny, przebacz mi! - I chwyciła ją za rękę.

- 10:20

- Helena?

- Gdzież ty jesteś?

- Na Green Street. - Roberto Olivares mówił niewyraźnie, gdyż działało jeszcze znieczulenie. - W budce telefonicznej.

- Dlaczegóż tam, na miłość boską?

- Ponieważ nie mogę wrócić. Ponieważ ci idioci policjanci nie chcą mnie przepuścić przez kordon.

- Powiedz im, kim jesteś.

- Nic nie pomogło.

- Dlaczego?

- Nie uwierzyli mi.

Nawet teraz zdarzały się farsowe sytuacje. Helena Olivares podniosła oczy w górę. Wreszcie zdjęła z głowy lokówki, ale poza tym nic się w jej wyglądzie nie zmieniło. Nadal obsługiwała centralę telefoniczną, załatwiając zwykłe rozmowy i trzymając wolną linię do pokoju na piątym piętrze najbliżej posterunku Savage'a, cały czas pilnie wpatrzona w światełko kontrolne numer 501.

- Gdzie cię zatrzymali?

- Na Lees Place. - Język miał zupełnie drewniany. - Na rogu Lees Place i Park Street.

- Wracaj tam i czekaj.

- Nic z tego, już ci mówiłem.

- Wracaj tam i czekaj. - Nie zdawała sobie sprawy z tego, że mówi podniesionym głosem. - Zaraz im przekażę wiadomość.

- Doskonale. - I po chwili dodał: - Został wyrwany, Heleno.

Kiedyś w przyszłości będę się z tego śmiać, ale nie teraz, o Boże, nie teraz.

- Przychodź zaraz, słyszysz? Każda minuta twego opóźnienia może spowodować, że hotel stanie.

Mucha brzęcząc rozpaczliwie uderzała o szybę, uwięziona w świetle słonecznym za zasłoną; nadsłuchiwali tego, czując, jak im ten dźwięk świdruje mózg.

Mulholland siedział z ramionami skrzyżowanymi, bez ruchu, nadal zaszokowany swym nagłym odkryciem. Chciał tamtym dwojgu powiedzieć, kim naprawdę jest Grattan, uważał to za ważne. Chciał, żeby wiedzieli, że Grattan został przyjęty jako jego osobisty szofer sześć miesięcy temu po zwolnieniu z armii brytyjskiej. Wtedy wydawał się całkiem w porządku, miał znakomite referencje; ranny rok temu w Belfaście, zwolniony został ze służby bez żadnych zastrzeżeń.

Kiedy jednak zaczął pracować, okazało się, że zawodzi jego pamięć wzrokowa.

Najpierw te omyłki były niezauważalne - minięcia ambasady, jakby nie istniała. Mary Kay zapomniana i stojąca na próżno przed Drochesterem, nie poznany Cenotaph. “Tutaj, proszę pana...? Tędy?...” - stale pytał, stale się rozglądał wokoło. Wszystko i wszyscy byli dlań nowi, nie znani. I to nie tylko za pierwszym razem, lecz stale. Mulholland najpierw go podejrzewał o rozstrój nerwowy, potem o alkoholizm, wreszcie o narkotyki. Zapytany wprost Grattan wyznał, że ma w mózgu odłamek metalu, którego nie można usunąć operacyjnie, co właśnie jest przyczyną częściowego zanikania obrazów, normalnie utrwalanych w pamięci. Po kilku godzinach, po przespaniu nocy widział je najwyżej zamazane.

Mimo to, pomimo wszystkich trudności, jakoś z nim wytrzymywali - Mary Kay okazując więcej cierpliwości niż on. Grattan wykorzystywał inne zmysły, jak niewidomi starając się kompensować tę wadę. Niektóre dni były lepsze niż inne i nikt nie mógłby wtedy podejrzewać, że ma jakieś trudności. Ale stopniowo pracował coraz gorzej. Po kilku tygodniach zaczął się załamywać - zlany potem, mrucząc coś do siebie z rozdętymi nozdrzami siedział za kierownicą budząc litość. I zakłopotanie.

Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Dwukrotnie tego samego dnia nie mógł trafić do Winfield House. Poza tym pod wpływem naporu obowiązków zaczął się zmieniać, stał się ponury, czasem wybuchał nieoczekiwanie wściekłością, co przybliżało nieuniknioną dymisję: “Bardzo mi przykro, Grattan, ale musicie odejść”.

To wszystko Mulholland przypomniał sobie, jakby patrzył na serię przezroczy, teraz, kiedy obserwował Grattana oddalonego zaledwie o kilka kroków i słyszał, jak rozbrzęczana mucha uderza o szybę w martwej ciszy pokoju.

- Grattan, czy masz sztucer Landera? Harry Landera? - Nikt inny nie mógł mu powiedzieć, skąd powstała ta pomyłka. - To dlatego wzięli cię za niego?

- Przestań - wrzasnął Grattan. - Przestań, słyszysz?!

- 10:32

Lander wyszedł z miłego chłodu dworca Victoria i od razu złapał taksówkę. Oblężenie na Mayfair - najnowsza wiadomość - donosiły plakaty przy stoiskach z gazetami, ale nie zwrócił na nie uwagi. Miał na sobie to samo ubranie co wczoraj wieczorem, ale kiepsko wyglądało, kołnierzyk koszuli zmiękł, a buty były brudne.

- Bruton Mews, proszę.

Ziewnął i wierzchem dłoni przeciągnął po szczęce. Włosy miał gęste, proste i ciemne, nigdzie się nie przerzedzały. Wąski w biodrach, był średniego wzrostu i tuszy. O nie przespanej nocy świadczyły tylko worki pod oczyma i pożółkłe od nikotyny palce prawej ręki. Zresztą teraz to nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze było wrócić do domu i wziąć się w garść.

Raz jeszcze.

A obawiał się tego pomimo zmęczenia, obawiał ze wszech miar, zastanawiając się, jaki wszystko przybierze obrót.

Gdzie był? Spacerował... Całą noc? Tak, całą noc. Przez dziesięć godzin? A dlaczego by nie?... Ależ to śmieszne! Doprawdy?... Gdzie? Gdzie spacerował?... I tak dalej, i tak dalej. Był stuprocentowo pewny, że tak się to potoczy.

Zamknął oczy, wpatrzony w czerwoną ciemność, przechylając się, kiedy taksówka ostro skręciła przy Hyde Park Corner. Noel jest w szkole, a więc będą tylko we dwoje. Nie może to jednak trwać w nieskończoność, jest i tak cholernie spóźniony do pracy. Dadzą więc spokój tej rozmowie i zaczną ją znowu wieczorem...

Eastbourne? Ktoś go podwiózł do Eastbourne?... Przecież tam właśnie jechał ten facet...

Dojechali na Bruton Mews przez Piccadilly i Berkeley Square, ruch był wszędzie normalny, chodniki zatłoczone, nie domyślał się więc, co go czeka. Nawet kiedy zrobili ostatni zakręt i Lander zobaczył przechadzającego się policjanta, nie skojarzył tego faktu ze swoją osobą. Wysiadł, zapłacił kierowcy, spoglądając na dom, obawiając się czegoś wręcz innego. Kiedy jednak skierował się do drzwi, policjant go zatrzymał.

- Bardzo pana przepraszam, co pan ma tu do załatwienia?

- Jak to co mam do załatwienia? - Poczuł ostrzegawcze igiełki zdenerwowania na karku. - Co pan przez to rozumie?

- Jaki jest cel pańskiej wizyty w tym domu? - Całe rano kręcili się tu reporterzy i Bóg wie kto. - Pan idzie pod numer 14?

- Przecież mieszkam tu - odparł zniecierpliwiony Lander.

- Doprawdy? - Konstabl był wdrożony do niedowierzania, zachowując się przy tym bardzo grzecznie. - Jak się pan nazywa?

- Lander... Harry Lander.

Jeszcze nigdy nie widział, żeby wyraz czyjejś twarzy tak gwałtownie się zmienił.

Samochód przyjechał w trzy minuty. McConnell zbyt starym był wygą, żeby okazać zdumienie, ale nie mógł się oprzeć chęci ujrzenia dowodów, nim odrzuci możliwość oszustwa.

- Pan Lander? - Legitymacja ambasady, prawo jazdy, książeczka czekowa, wszystko to przejrzał. - Jak na imię żonie pana? Ile dzieci ma pan?... Czy ma pan klucze od tego domu? - Z pewnością nie obędzie się bez pomyleńców i poszukiwaczy sensacji, ale ten do nich nie należał. To był z całą pewnością Lander, H. R. Lander, i nasuwało się wiele pytań, na które musiał znaleźć odpowiedź. Poza tym trzeba było przyznać się do pomyłki. - Wsiadamy panie Lander.

- Proszę pana - zaczął drżącym głosem Lander. - Jest mnóstwo rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć, a poza tym...

- W drodze wyjaśnimy.

- Dokąd jedziemy?

- Do hotelu Shelley.

- Chce pan przez to powiedzieć, że wedle powszechnego mniemania to ja tam jestem? - Zaczął od tego, co dał mu do zrozumienia konstabl, jakby głośne sformułowanie tego oskarżenia podważało je. - Ja?

- Tak jest.

- Z bronią?

- Istotnie.

- I Ralf Mulholland został zakładnikiem?

- Tak.

Minęli Berkeley Square, z piskiem opon biorąc zakręt.

- Mieliśmy po temu podstawy, i to wiarygodne - powiedział dość szorstko McConnell.

- A więc byliście zdania, że zabiłem człowieka, tak?

- Ktoś go zabił.

- A jednak mnie to zostało przypisane. Wszystko od początku...

- Mieliśmy podstawy.

- Cholera! - zaklął Lander szukając papierosów, czując narastający gniew. - Kto mi za to odpowie.

- I do tego dojdziemy. Na razie niech pan pamięta o faktach. - I McConnell mu je wyliczył. - Na nich się oparliśmy, a one bez wątpienia wskazywały na pana. Wszystko na to wskazywało, łącznie z pana nieobecnością.

- Gdzie jest moja żona?

- W Shelleyu. - Byli blisko hotelu. - Pański syn także tam jest.

Lander spojrzał z ukosa na McConnella, dotknięty do żywego.

- Jak długo byli tam trzymani?

- Może trzy godziny. Bardzo mi przykro - dodał McConnell - ale nie miałem innego wyjścia.

- Co ona panu powiedziała?

- Tyle, ile trzeba.

- Dużo faktów? - W głosie jego zabrzmiało szyderstwo.

- Jedno panu powiem - odparł spokojnie McConnell - że i ona, i pański chłopak nie dawali za wygraną, jeśli idzie o pana, ani przez chwilę nie uwierzyli w nasze wnioski, w każdym razie nie w głębi serca. Chyba to pana ucieszy, prawda?

- Panie Lander, proszę... Tędy, Harry.

Wiadomość o nim wyprzedziła ich i nie mogli uniknąć fotografów, popychania, podnieconych rozmów.

- Niech ich diabli wezmą - mruknął McConnell, kiedy drzwi windy zamknęły się za nimi - wszystkich.

Razem wjechali na piąte piętro, gdzie czekała ich cisza, przerywana tylko czasem zmianą pozycji któregoś ze strzelców wyborowych, wprost wyczuwalne napięcie i tylko jedno było teraz inne dla McConnella - że stracił jedyny pewnik.

Szedł przed Landerem, potem dał mu znak, żeby zaczekał, i wszedł bez wahania do pokoju na końcu korytarza. Lander obserwował ludzi Savage'a, zdumiony tym, ile zostało dokonane z jego powodu, a przy tym przerażony i pełen żalu, nie mając czasu, by ocenić szkody.

- Harry?

Odwrócił się i zobaczył Renatę w drzwiach, a w jej rozgorączkowanych oczach niedowierzanie. Bardzo blady Noel stał koło niej, a on ruszył do niego, jak mu się zdawało niezwykle powoli, z rękami szeroko rozłożonymi i prawie uniósł chłopca do góry, śmiejąc się, płacząc i tuląc go.

- No, proszę - wyszeptał wzruszony - jesteśmy razem...

McConnell zostawił ich samych. Winien był im to... i więcej, znacznie więcej. Litość była nieuleczalną chorobą, a jego czekały trudne sprawy do załatwienia i nie mógł pozwalać sobie na wzruszenie. Wszedł ponownie do pokoju, w którym znajdowała się teraz Mary Kay tylko z umundurowanym policjantem. Chwilę przedtem, kiedy był tu, szepnął Renacie Lander tę zaskakującą nowinę do ucha. “niech się pani trzyma, panuje nad sobą...” Noel był na tyle blisko, że też usłyszał jego słowa. Teraz McConnell podszedł do stojącej przy oknie Mary Kay.

- Słyszałam - powiedziała, a on skinął głową, jakby został oskarżony. - Ja... ja bardzo razem z nimi się cieszę. - mówienie przychodziło jej z trudem. - Naprawdę bardzo. - Jej niezwykła godność budziła podziw, ale oczy zadawały mu te same pytania, które on sobie zadawał.

- Poszliśmy złym tropem, łaskawa pani.

- Co teraz będzie?

- Będziemy czekać na rozwój sytuacji... tak samo jak przedtem. I trzymać się tego, co wiemy.

- 10:56

- Phil?

- Zawsze ten sam - odparł sarkastycznie agent Ryszarda Irelanda.

- Prześladuje mnie pewien facet nazwiskiem Kent, reporter “Gwiazdy”. O ile mi wiadomo, chce wysmażyć artykuł, w którym zamierza ukazać postawę, zachowanie się Irelanda.

- Idiotyzm.

- Tak jak go widzi publiczność. Jako aktora.

- Idiotyzm.

- Bardzo jest przekonujący, Phil. Twierdzi, że to wyjdzie tylko na dobre serialowi, zwłaszcza jeśli uda mu się to napisać wedle jego koncepcji. Częściowo fakty, częściowo fantazja.

- Ależ to śmierdzi.

- Kent prosi o wszystkie fakty, jakich mogę mu dostarczyć, ale uważam, że najpierw należało się porozumieć z tobą.

- To śmierdzi - powtórzył Phil. - Nie podoba mi się ten pomysł, tobie także nie powinien się podobać.

- Czy mi się podoba, czy nie, on zrobi swoje. Każdy reporter w promieniu mili od Grosvenor Square węszy, żeby znaleźć coś oryginalnego, i do tego również dąży ten Kent. Nic nie przyjdzie z mego napominania ani grożenia mu palcem przed nosem, bo i tak zrobi swoje. Czy się to komu podoba, czy nie.

- Wobec tego należałoby go zastrzelić. O Boże, taka historia, a on... Powiedz mu, żeby się odpieprzył, a nie...

- Słuchaj, Phil.

- Ty, do cholery, słuchaj. - Obok na biurku stało radio, właśnie zaczął się dziennik. - Mówimy przecież, na miłosierdzie Boże, o realnej sytuacji. O realnych ludziach... o realnej tragicznej sytuacji, gdzie stawką jest życie lub śmierć. Czasem mi się wydaje, że ludzie nie zdają sobie sprawy, jaką wagę ma słowo. - Głęboko westchnął i cisnął słuchawkę na widełki.

- 11:16

Rozbrzmiewająca gdzieś daleko, ale jeszcze na granicy słyszalności, syrena pogotowia połączyła ich na ułamek sekundy z zewnętrznym światem.

Mulholland z rękami opartymi na kolanach siedział pochylony w przód, mając Irelanda z jednej strony, dziewczynę z drugiej. Uważał ciszę za demoralizującą, za potencjalne niebezpieczeństwo, za źródło agresywności Grattana.

Z największym spokojem, na jaki go było stać, powiedział:

- Masz do mnie żal, Grattan, zgoda. Ale co masz przeciwko tym dwojgu?

- Nic.

- Bardzo miło to słyszeć. - Mulholland zwlekał, niezwykle ostrożny, nie bardzo wiedząc, co oznacza wyraz twarzy tamtego. - Spełnili swoją rolę, dlaczego więc nie puścić ich wolno?

- Ja o tym decyduję.

- A co z tą młodą panią? Wypuszczenie jej nie osłabi przecież twojej sytuacji.

- Ja decyduję, kto, kiedy, jak i co - tylko ja. Nikt inny.

- Oczywiście. - Mulholland spuścił wzrok.

McConnell tylko wtedy się dowie, z kim ma do czynienia, jeśli jedno z nich zostanie wypuszczone. Musi więc uporczywie do tego dążyć.

- Bardzo pani zmęczona? - spytał McConnell Helenę Olivares.

- I tak, i nie.

- Czy może pani jeszcze obsługiwać centralę?

- Dopóki będę panu potrzebna.

- Dziewczyna zna pani głos, on też. Jakoś więc dodaje im pani otuchy, a w jego przypadku to specjalnie ważne. Byle zmiana może teraz rozpętać Bóg wie co.

- Wytrzymam choćby jeszcze wiele godzin.

- Doskonale. - McConnell wsunął w usta miętówkę. - może pani połączy się z 501. - Głośnik był zbyt bezosobowy, jednokierunkowy. - Spróbujmy raz jeszcze.

- Co mam powiedzieć?

- Niech pani spyta, jakie są jego zamiary. Ma już ambasadora, niech więc powie, czego chce jeszcze.

Połączyła się. McConnell słuchał przez drugi aparat, ale odmowa mężczyzny dotarła do niego tylko jako stłumione staccato.

- Niech pani na jedno zwróci mu uwagę. - Znowu próbował wywrzeć presję, tym razem przez Helenę Olivares i Gabrielę, ale teraz mówił do obcego, każde słowo skierowane było w ciemność. - My możemy czekać cały dzień, cały dzień i całą noc. Do diabła, jest chyba rozsądnym człowiekiem i musi brać swoje szanse pod uwagę. Żeby nie wiedzieć jak długo przeciągał tę sytuację, my go przetrzymamy. Lepiej niech więc coś zdecyduje, podda się. Teraz, kiedy to przyszłoby mu łatwo i kiedy jeszcze ze sobą rozmawiamy...

Ku swemu zdumieniu uzyskał odpowiedź.

- On powiada, że coś zdecyduje, ale jak będzie ciemno, nie wcześniej.

- 11:34

Dannahay poczęstował Landera papierosem i zaczął szukać zapalniczki klepiąc się po kieszeniach.

- Nawet psa nie wolno tak traktować. Jak żyję nie słyszałem o czymś takim.

- Muszę w tej cholernej sprawie zobaczyć się z Ryderem.

- Masz rację.

- To niesłychane, żeby moja żona i syn zostali zmuszeni do czegoś takiego... Potworne.

- Trudno w to uwierzyć. Gdyby to mnie się przydarzyło, zrobiłbym piekło. - Dannahay zapalił papierosa i zaciągnął się. Byli w toalecie męskiej na parterze hotelu Shelley, Dannahay zaprowadził tam Landera, ledwie winda zwiozła go na dół.

- Słuchaj, Harry. Nie zajmę ci wiele czasu, ale zostałem wyznaczony łącznikiem między naszą ambasadą a Brytyjczykami i dlatego muszę wiedzieć, coś robił wczoraj w nocy?

- O co ci chodzi?

- Gdzieś poszedł?

- Ach, o to - odparł Lander ostro. - To już domena Renaty.

- Chcesz odbyć próbę przed rozmową małżeńską?

- Do rzeczy.

- Oni twierdzą, że ktoś wszedł do twego domu i zabrał twój sztucer i marynarkę. Zgodne z faktami, prawda?

- Tak, mówiono mi o tym.

- Jasne zwłaszcza teraz, jak się odnalazłeś. Sprawdzają odciski palców i tak dalej. Wedle ich teorii ten facet znał i ciebie, i Mulhollanda. Was obu. To zwęża teren poszukiwań.

- Doświadczyłem na własnej skórze ich teorii - powiedział z goryczą Lander, zmęczony i nieskory do wybaczenia. - Chryste Panie, kiedy pomyślę...

- Dobra, dobra - powiedział Dannahay pojednawczo. - Jeszcze godzinę temu wszyscy cholernie się mylili, i masz rację, że się wściekasz. Ale ponieważ muszę złożyć do kupy wszystkie “dlaczego” i “po co”, byłbym ci wdzięczny, gdybyś mi powiedział, dokąd pognałeś w takim pośpiechu.

- Do Eastbourne.

- A jak się tam dostałeś?

- Zatrzymałem na Park Lane przygodny samochód. Równie dobrze to mogło być Brighton czy jakaś inna miejscowość. Nie miałem żadnego określonego celu.

- Która to była godzina?... W przybliżeniu.

- Po północy.

- A jak wróciłeś? Pociągiem?

Lander skinął głową.

- Nie widziałeś gazet? Nie słuchałeś radia?

- Nie.

- Byłoby lepiej, gdybyś wcześniej się o tym dowiedział. Zwłaszcza dla Mulhollanda. Wszedł tam pewien, że to ty. Z pewnością przeżył szok. - Dannahay parsknął śmiechem. - Wariactwo, no nie? Nie ma nic gorszego niż być mądrym po fakcie.

- Muszę już iść, John. Czekają na mnie.

- Ale najpierw powiem ci jeszcze coś.

- Okay.

- Bardzo to było wszystko logiczne, ale ja się z nimi od początku nie zgadzałem. Kiedy tylko mi o tobie powiedzieli, nie uwierzyłem im. - Dannahay wciągnął policzki i wydmuchał kłąb dymu. - To nie było w twoim stylu, Harry.

- Dzięki, serdeczne dzięki.

- 11:50

Kiedy Grattan powiedział dziewczynie o czekaniu do zmroku, Ireland zaczął się trząść. Strach dopadł go jak choroba, pozbawił wszelkich sił, cienia wewnętrznej odporności, którą towarzysze niedoli jednak przejawiali. Zacisnął zęby, czując narastające dreszcze, i starał się nie patrzeć na Grattana.

Nie doczekają wieczoru odległego od nich o długie godziny, coraz bardziej utwierdzał się w tym przekonaniu. Ileż to razy Grattan znajdował się o krok od użycia broni; w każdej chwili mógł znowu wpaść w gniew - nie miał nic do stracenia, przedtem też strzelał do ludzi.

Czego od nich właściwie chce?... - Irelanda ogarniała coraz większa panika. Obojętna mu była pogarda Gabrieli Wilding widoczna mimo strachu, nie przejmował się tym, zapomniał o dotyku jej nagiego ciała, zapomniał o swej męskiej próżności, zapomniał o postaci, pod którą się podszywał.

Rozdygotany zdany był na łaskę każdego ruchu Grattana, każdego słowa. Nie wytrzyma tego do zapadnięcia zmroku. Nie interesowały go przeżycia tamtych dwojga. Obchodziły go tylko własne doznania, wiedział, że lada chwila załamie się ostatecznie i że nie jest w stanie temu przeciwdziałać.

Jeśli ktoś stąd wyjdzie, to tylko on, właśnie on...

Choć tak bardzo pogrążony w myślach, zauważył jednak, że Mulholland skinął głową na niego.

- Czy mogę mu coś powiedzieć? - zwrócił się do Grattana Mulholland, dotykając ręki Irelanda. - Coś, co sobie przypomniałem.

- Coś sobie przypomniał? - Grattan patrzył na niego podejrzliwie.

Mulholland zwrócił się do Irelanda:

- Może to dziwna chwila, żeby o tym mówić, ale moja żona i ja widzieliśmy pana dwa tygodnie temu w telewizji i bardzo nam się pan podobał. - Było to śmiałe posunięcie, wyrachowane, pomijające owo drżenie. - Jak się nazywał ten odcinek? Przechadzka w parku? - Uśmiechnął się nawet, bo to również należało do akcji ratunkowej.

- Przestań! - warknął Grattan.

- A co w tym złego?

- Tylko ja tu mówię.

Mulholland wzruszył ramionami i rozłożył ręce.

- Jest pan rzeczywiście wielką osobowością w telewizji.

- Skończ z tym, słyszałeś?! - Wzrok jego znowu był dziki.

- Dobrze, dobrze, jeśli ci na tym zależy. Ja po prostu chciałem...

- Na miłość boską - jęknął Ireland. - Niech pan przestanie, błagam.

- Dobrze, dobrze. - Przez kilka sekund panowała cisza, ale Mulholland nie zamierzał tak łatwo dać za wygraną. - Mam przewagę nad wami obojgiem. - Starał się wciągnąć Grattana w rozmowę, choć bał się każdego słowa. - Grattan i ja znamy się od pewnego czasu, cóż więc dziwnego, że chcę z nim porozmawiać? To milczenie jest okropne, zdajemy sobie z tego sprawę. Takie zamknięcie tutaj we czwórkę źle działa na nerwy. W każdym razie na moje. - Pot cienką strużką spływał mu wzdłuż krzyża. Oczy miał utkwione w sztucer i zaryzykował jeszcze jedno pytanie: - Kiedy zostaniemy sami, Grattan? Kiedy wypuścisz tych dwoje?

- 12:07

Wreszcie pojawił się Roberto Olivares; jego żona spojrzała na niego uważnie.

- No i co, wyrwałeś go?

- ...coś strasznego. - Mówił niewyraźnie, gdyż przyciskał do ust chusteczkę. - Same kłopoty.

- Jakoś to przeżyjesz - powiedziała energicznie. - A teraz trzeba się zająć sprawami rezerwacji miejsc i urządzenia jakoś gości z piątego piętra.

- Heleno, ja krwawię.

- Co takiego?

- Bardzo krwawię, jak najprędzej muszę się położyć.

O Boże, jęknęła w duchu patrząc za nim, gdy szybko odchodził.

- Ale ja miałem marynarkę - mówił Lander. - Kiedy wyszedłem z domu, miałem na sobie garnitur, ten właśnie. - Był już po trzeciej whisky. - Po co więc miałbym wracać po inne ubranie?

- Mnie się wtedy wydało to logiczne... Okropnie logiczne. - Renata Lander potrząsnęła ciemnymi włosami. - A kiedy jeszcze zobaczyłam, że zniknął także sztucer, połączyłam te fakty. Byłam tak zdenerwowana, że niewiele pamiętam, ale wiem, że telefonowałam do Jackmana... Harry, byłam przerażona, zrozpaczona, tym że zginęła broń i dziesięć funtów, i w ogóle wszystkim... - zakończyła wymownym gestem. Dwukrotnie w ciągu minionych czterech godzin była u progu załamania i nie zapomni tego do końca życia. Pół godziny temu we trójkę z trudem wrócili na Bruton Mews przeciskając się przez wścibski tłum. I tutaj, w tym dobrze znanym pokoju, gdzie zaczęła się jej męka, trzymała teraz za rękę swego męża, prosząc go o przebaczenie i śmiejąc się nieco histerycznie, choć w głębi serca nurtowało ją pytanie, czy może być między nimi tak samo jak przedtem.

Odciągnął nieco rąbek zasłony i z rozdrażnieniem spojrzał na gromadę ludzi zebraną przed ich domem.

- Wystarczy pokłócić się z żoną i zostać napiętnowanym jako morderca - powiedział gorzko - a człowiek od razu staje się sławny. Ludzie wychodzą ze skóry, żeby takiego zobaczyć. - Znowu się napił. - Jak długo będziemy ośrodkiem zainteresowania?

- Uspokój się, Harry, ośrodek zainteresowania znajduje się w Shelleyu... To nie potrwa długo.

- Nie? Słuchaj, zawsze będą mnie uważać za człowieka, który wpadł w amok. I będę musiał odrabiać tę opinię. Jeśli raz tak uważali, i w przyszłości będą mnie uważać za zdolnego do takiego wyskoku. W przyszłym miesiącu, w przyszłym roku, zawsze znajdzie się jakiś kretyn i powie...

- Nonsens, Harry.

- Ale całkiem możliwy.

- Wszystkie nasze modlitwy, moje i Noela - starannie dobierała słów - pragnienia i nadzieje... wszystko zostało spełnione. To, w co wierzyliśmy, okazało się prawdą. - Przetarła dłonią zaczerwienione oczy. - I dlatego dla mnie, a zapewne i dla Noela, każda z tych osób właśnie teraz stojących na naszej ulicy jest częścią cudu. Boję się myśleć, co by to było, gdyby tu nie stali, co by to znaczyło... Czy nie rozumiesz tego, Harry?

Zdawał się jej nie słuchać.

- Najbardziej mnie złości, że policja zrobiła z ciebie kozła ofiarnego, a potem grzecznie się wycofała... Nie zabrało im wiele czasu, żeby stwierdzić, jak się tu włamano. Dlaczego, u licha, wcześniej na to nie wpadli? Normalny człowiek nie włamuje się do własnego domu.

- Słyszałam o takich wypadkach.

- Nawet jeśli. - Opróżnił szklaneczkę. - Muszę się ogolić i wziąć prysznic.

Wstał i rozluźniał krawat, kiedy powiedziała:

- Harry.

- Co takiego?

- Kocham cię, Harry... Nawet nie wiesz, jak bardzo.

Skinął tylko głową, zaczerwieniony, z oczami błyszczącymi od whisky.

- Wobec tego... nie ryzykujmy więcej. - Wargi jej drżały. - Nigdy więcej, dobrze?

- Dobrze.

Zadzwonił telefon. Oboje chcieli go odebrać, ale Harry był pierwszy.

- Harry?

- Tak, to ja. - Zasłonił tubę ręką, mówiąc do Renaty: - Ryder. - Chwilę milczał, z jedną brwią uniesioną w górę. Potem odezwał się: - Tak, ja też mam wiele do powiedzenia w tej sprawie. Wydaje mi się, że popełniono na mojej osobie morderstwo, a mojej rodzinie przysporzono wielkich cierpień... Tak, wiem... Oczywiście, chcę się z panem widzieć. - Spojrzał na zegarek. - Za trzy kwadranse, dobrze? Doskonale, do zobaczenia.

Zamyślony stał chwilę, potem spytał:

- Wychodzisz?

- Tak - odparła.

- Dopilnuj, żeby Noel poszedł do szkoły. - Zaczął zdejmować marynarkę. - Im prędzej wróci do normalnego trybu życia, tym lepiej dla niego. - Normalność była dlań widocznie obsesją, jakby dramat rozgrywający się w Shelleyu nadal go dotyczył. - A co ty zamierzasz robić?

- Pójdę do hotelu. Chcę być razem z Mary Kay.

- 12:18

Kiedy klucz zazgrzytał w zamku, Joan Knollenberg nie wierzyła własnym uszom.

- Charles?... Charles?

- We własnej osobie.

- Co się stało?

- Mam wolne.

- Żartujesz. - Roześmiała się dźwięcznie, miała zadarty nosek i wilgotne wargi. - Więc jak jest? Wyrzucili cię z pracy czy co?

- Jeszcze nie - powiedział nucąc wesoło pod nosem. - Po prostu w tej chwili nie mam nic do roboty. Niepotrzebny człowiek, kochanie.

- Od kiedy to?

- Od kiedy John Dannahay rzucił wszystko, żeby się zająć Mulhollandem.

- Aha - pocałowała go na przywitanie i od razu się zorientowała, że nie tak prędko ją puści - John zajmuje się tą całą sprawą?

- Niezupełnie.

- Paskudnie to wygląda, no nie? Okropnie... Słuchałam radia. Ralf Mulholland to czarujący człowiek. - Zaczął rozpinać jej bluzkę, a ona udawała, że ją tym zaskoczył. - Co to ma znaczyć?

- Nie widziałem ciebie, kochanie, od wielu dni. Pracowałem przecież ciągle w dziwnych godzinach.

- Trzeba zawsze kobietę uprzedzić. - Opierała się trochę, ale nie za bardzo. - No i ledwie się uczesałam.

- Ach, daj spokój - roześmiał się. - Od jak dawna jesteśmy małżeństwem?

- Cztery lata.

- I kto zawsze wygrywa?

- Ty. - Oczy jej pociemniały.

- No więc?

- Panie Knollenberg, jest pan diabłem wcielonym.

Później, znacznie później powiedziała:

- Nad czym ty i Dannahay pracowaliście w ciągu ubiegłych tygodni?

- Żadnych pytań na ten temat, dobrze?

- Mnie to i tak nie obchodzi.

Knollenberg pozwolił sobie na rzadką u niego niedyskrecję:

- Po prostu jeden z naszych ludzi źle się zachowuje.

- Tak jak my przed chwilą?

- Nie tak jak my. Zupełnie inaczej.

- 12:35

- Tak, panie ministrze. - Komisarz policji wolną ręką gładził się po łysinie. - Tak, istotnie... Niezależnie od osoby terrorysty. Od początku była to kwestia czekania i będzie tak, dopóki on się nie zdeklaruje. Wcześniej czy później wysunie dalsze żądania, panie ministrze, będzie chciał iść na ugodę czy postanowi działać. Aż do tego momentu nie mamy innego wyjścia jak czuwać i mieć go na oku.

Po raz drugi w ciągu godziny telefonował do niego minister spraw wewnętrznych, bardzo zaaferowany, gdyż za dziesięć minut miał jechać na Downing Street i chciał mieć najświeższe wiadomości.

- Nic się nie zmieniło - ciągnął komisarz - z wyjątkiem tego, że Lander jako podejrzany został wyeliminowany. Nadintendent McConnell ma zawsze możliwość zaatakowania pokoju, gdzie przetrzymywani są zakładnicy, ale brane jest to pod uwagę w ostateczności. Czy się użyje gazu, czy nie, McConnell jest zdania, że ofiary będą nieuniknione, jednak dopiero wtedy jest skłonny zdecydować się na to ryzyko, kiedy absolutnie nie będzie miał wyboru, i ja to stanowisko całkowicie popieram... - Komisarz zmarszczył czoło: - Przepraszam, panie ministrze, o co chodzi? Ach, tak, czy mamy pełne zaufanie? Moim zdaniem trudno tu o lepszego człowieka niż McConnell.

“oto hotel Shelley, położony w londyńskiej dzielnicy Mayfair, o przysłowiowy rzut kamieniem od amerykańskiej ambasady. Ze schodów pożarowych tego oto hotelu dziś rano o świcie nieznany jak dotąd z nazwiska człowiek zastrzelił nie zidentyfikowanego włóczęgę o jakieś sto pięćdziesiąt jardów od chodnika Grosvenor Square...” - Telewizja CBS ulokowała się na rogu Fairfield Walk, na miejscu, które niedawno opróżniła załoga BBC.

“Wkrótce po tym całkowicie pozbawionym motywów zabójstwie przestępca wtargnął do pokoju na piątym piętrze i sterroryzowawszy dwoje przebywających tam gości zamknął się z nimi. O szóstej znowu wynikła strzelanina, w czasie której został ranny umundurowany policjant. W dwie godziny później przestępca zażądał, by Ralf Mulholland, ambasador amerykański w Wielkiej Brytanii, zgłosił się dobrowolnie jako trzeci zakładnik...”

Kamera przesuwała się ukośnie po fasadzie hotelu. Mimo wąskiego zasięgu pozycja była dogodna do filmowania, bezpieczna i dlatego bardzo poszukiwana. Reporter znajdując się tak blisko sceny wydarzeń i oblężonego pokoju mógł dokładnie zdawać relację.

“Przez pewien czas uważano, że przestępca jest Amerykaninem zatrudnionym w ambasadzie. Ale czynniki miarodajne ostatnio przyznały, że nastąpiła pomyłka, i sprawa, kim jest zbrodniarz, pozostaje otwarta. Kilkakrotnie nawiązano z nim kontakt, ale od chwili, kiedy ambasador Mulholland stał się również zakładnikiem, to się nie powtórzyło.

Wewnątrz hotelu, jak również w innych dogodnych punktach policja rozmieściła dużą ilość strzelców wyborowych. Wszelkie życie w kwartale, w którym znajduje się hotel, praktycznie zamarło. W pobliżu jednak życie metropolii tętni normalnym rytmem, niczym nie ograniczone. Tutaj napięcie jest ogromne i panujący spokój sprawia niesamowite wrażenie. Jesteśmy bowiem świadkami wojny nerwów, wojny, która, jak każdy o tym dobrze wie, nie może trwać wiecznie; wie o tym również uzbrojony przestępca...”

McConnell nie był całkiem pewny, co sądzi o Dannahayu. Kiedyś współpracowali razem, ale aż do dziś nie potrafił określić, jakie żywi dla niego uczucia. Lotny, tak, szybki, z inicjatywą, tak, no i dokładny. Czy go jednak lubił, to całkiem inna sprawa. Zimny jak ryba.

- Czy pańscy ludzie zebrali odciski palców w domu Landera?

- Aż za dużo.

Dannahay mruknął:

- Za dużo to może gorzej niż wcale.

- Pracują nad nimi.

- Czy pan się zgadza z moim poglądem, że ten facet wiedział, że Lander ma broń?

- Jak najbardziej. Na Mulhollanda zdecydował się chyba tylko dlatego, że ambasador amerykański jest dobrym narzędziem w jego rękach. Skoro nie miał pod ręką królowej i członków rodziny królewskiej, to Mulholland był najlepszy.

- Zdaniem pana on chce się dobrze obłowić?

- Możliwe - mruknął McConnell wątpiąc we własne wnioskowanie po tym, co się stało. - Nie twierdzę, że on i ambasador się nie znają, wcale nie. Natomiast twierdzę, że choć poszedł na Bruton Mews, ponieważ wiedział, co tam jest, nie musiał znać osobiście ambasadora, żeby doceniać jego wartość.

- Jakkolwiek by było - stwierdził Dannahay strzepując popiół z klap - jeszcze jest wcześnie. O wielu rzeczach mówił, ale nie o tym, jakie ma zamiary.

- Do licha, co nam z tego przyjdzie? Chyba żeby udało nam się wyciągnąć dziewczynę albo aktora, jedno z nich. Wtedy otrzymalibyśmy odpowiedzi na wiele naszych pytań... Ale ja już nie podejmuję żadnych prób porozumienia. To trudna sprawa i niebezpieczna. Jest cholernie nieobliczalny, siedzę więc cicho, dopóki on nie zdecyduje się nawiązać z nami kontaktu. Wtedy może spróbuję z nim pertraktować. Na razie musimy czekać - i zaczynam sądzić, że jest to najtrudniejsza rzecz, jaką znam.

- Na pewno dobra na wrzody - stwierdził ironicznie Dannahay.

- 12:52

W poczekalni stał biało-czarny odbiornik telewizyjny, wymagający regulacji obrazu, ale jeśli idzie o sierżanta Dysarta, zniekształcony obraz wcale mu nie przeszkadzał. Czekał na siostrę oddziałową, żeby mu powiedziała, kiedy może wejść do Yorke'a, i dlatego oglądał program nieuważnie. Dopiero kiedy pokazała się reklama wódki “Caryca”, nieco się zainteresował.

“Będziesz ją pić zimną - zapewniał go Ryszard Ireland, posługując się aksamitnym głosem Nicka Suddena, podczas gdy ubrana w futro piękna dziewczyna zbliżała się do trojki - ale wkrótce rozpali ogień w twych żyłach. A rano będziesz ją wspominać jako cudowną przyjemność. - Potem rozpędzone sanki niknęły z dziewczyną w oddali. - Oto jaki cud potrafi sprawić “Caryca”.”

Dysart nawet nie zauważył, kiedy siostra znalazła się za jego krzesłem, nie usłyszał chrzęstu jej wykrochmalonego fartucha.

- Jakie to dziwne - powiedziała - patrzeć na to i wiedzieć, gdzie on jest teraz, i myśleć, co też go jeszcze czeka. To niesamowite... Ale moim zdaniem on jest wspaniały.

Dysart wstał.

- Czy mogę teraz wejść?

- Ale na krótko.

- Na bardzo krótko.

- Są u niego rodzice.

Była to mała sala, może dwunastołóżkowa. Yorke leżał w końcu po lewej stronie. Dysart wszedł na palcach, odruchowo kłaniając się po drodze innym pacjentom. Rodzice Yorke'a, ludzie w średnim wieku, siedzieli po obu stronach łóżka, ale z początku nawet ich nie zauważył.

- Cześć, chłopie. - Czekał na to prawie cztery godziny. - Jak ci leci? Dobrze?

- Dobrze. - Tylko szept, ale wystarczy.

- Powiadają, że będziesz jak nowy.

- Na pewno.

- Wiedziałem, że ludzie są zdolni do wszystkiego, ale to śmieszne - Dysart uśmiechnął się do bezkrwistej twarzy na poduszce - żeby drużba aż tak stchórzył przed wygłoszeniem przemówienia.

- Głupstwa gadasz - wyszeptał Yorke - i skrzywił się, kiedy też chciał się roześmiać.

- 13:09

Grattan nagle wstał sztywno z krzesła jak człowiek unoszący się powoli w strzemionach. Poruszając się bokiem niby krab trzema skokami znalazł się koło drzwi i zmrużywszy podejrzliwie oczy zaczął nasłuchiwać, z głową przekrzywioną, zawsze czujny; ruchy i sposób trzymania sztucera świadczyły o żołnierskiej przeszłości; tylko jego twarz była twarzą szaleńca, a uporczywy, wbity w nich wzrok budził grozę. Fałszywy alarm. Ramieniem otarł pot z czoła.

- Nie mają żadnych szans - zwrócił się do Gabrieli. - Wiesz? - Nie popatrzyła nawet na niego, więc krzyknął gniewnie: - Wiesz o tym?

- Tak.

- Kiedy do ciebie mówię, odpowiadaj.

- Tak.

- Nie mają żadnych szans, ja ci to mówię. - Teraz zwrócił się do Mulhollanda. - Kto ma wszystkie atuty w ręku? Ja czy oni?

- Nie wiem.

- Nie wiesz? - Zabrzmiało to jak groźba.

Mulholland chwilę się namyślał, chcąc zyskać na czasie.

- Nie wiem, bo nie mam pojęcia, czego chcesz.

- Bardzo wiele.

- Oczywiście. - Ciągle łudził się nadzieją, że uda mu się zdobyć zaufanie Grattana i jakoś go sobie podporządkować. - Ale czego?

- Kiedy będę gotów, i do tego przyjdzie.

- Ciemno będzie dopiero o dziewiątej. - Mulholland spojrzał na zegarek. - Czego chcesz oprócz tego, żeby stąd bezpiecznie wyjść?

Dziwny uśmieszek przeleciał po twarzy Grattana, ale milczał. A potem wyraz przebiegłości. Znowu zapanowała cisza, niszcząca ich odporność nerwową, która zwłaszcza u Irelanda słabła coraz bardziej.

Inspektor Savage zmienił ludzi na kluczowych pozycjach, jednych zwolnił, innych przesunął. Nie można trwać w nieskończoność w pogotowiu, a czujność mogła zdecydować o wszystkim w ułamku sekundy.

- Nie mogę pojąć - szepnął Savage do McConnella, który właśnie przyjechał windą - dlaczego najpierw rozwalił tego starego, bezbronnego włóczęgę.

- Po to, żeby zwrócić na siebie uwagę.

- Jeśli wiedział, gdzie jest broń, to całą tę historię miał przemyślaną z góry.

- Nam się tylko zdaje, że on wiedział, Bunny.

Savage wskazał głową w kierunku jedynych zamkniętych drzwi i warstwy chrupek.

- Twierdzi pan, że to wszystko zrobił pod wpływem impulsu?

- Częściowo tak - odparł McConnell, znużony tym ustawicznym snuciem domysłów. - Zastrzelenie włóczęgi może. Mulholland nie. On chciał dostać Mulhollanda w swoje ręce.

- Dlaczego najpierw tamten i teraz ten? To nie ma związku.

- Sądzi pan, że istnieje jakiś powszechny kodeks postępowania? - McConnellowi ciążył wyraźnie nadmiar obowiązków. - Skąd, u diaska, mam wiedzieć, dlaczego to, dlaczego tamto, jeśli żadnemu z nas nawet nie świta, z kim mamy do czynienia?

Bezradny i rozgoryczony skierował się do pokoju po drugiej stronie korytarza, gdzie utrzymywano stały kontakt z centralą telefoniczną.

- Nic nowego? - spytał ostro.

- Nie, panie nadintendencie - odparł konstabl.

Oczywiście, że nic nowego, przecież wiedział o tym.

- 13:18

Grattan wskazał palcem na Gabrielę.

- Powiedz im, że chcemy jeść.

Zawahała się. Mulholland podchwycił jej pytające spojrzenie i skinął głową.

- Kanapki i kawa, dużo wszystkiego. I powiedz im, że chcemy, żeby to przynieśli tak samo jak przedtem. Identycznie.

“Chcemy”, powiedział... Wstała, podeszła do telefonu. I natychmiast ogarnęło ją wewnętrzne drżenie. Nie przypuszczała, że będzie jeszcze jedna szansa.

O'Hare przyniósł koniak i papierosy. Zaczął nalegać, żeby Mary Kay wyszła z pokoju.

- Piętro niżej - mówił - jest wolny apartament. O wiele przestronniejszy. Może jednak zdecyduje się pani?

- Nie.

- Tutaj bardzo niewygodnie czekać. - Była tu również Renata Lander, razem z nią czuwająca, odganiająca milczenie rozmowami o dzieciach, rodzinie, domu i różnych takich kobiecych sprawach. O'Hare spojrzał na nie obie i na skromne urządzenie pokoju i pomyślał, że mogłyby mieć o wiele lepsze warunki. - Czy nie sądzi pani, że zważywszy na...

- Nie - Mary Kay była spokojna, ale stanowcza. - Po prostu chcę być jak najbliżej mego męża... Ale dziękuję, Sam.

- Do pani należy decyzja - powiedział. Musiał jej to przyznać, że była bardzo, bardzo dzielna, jak wszyscy Mulhollandowie.

- 13:32

- Jak długo jeszcze?

- Kilka minut - odparła szybko Helena Olivares. - Niech mu pani powie. Za dwie minuty wyślemy tacę.

- Najwyższy już czas - powiedział Grattan, który to usłyszał, ciągle z groźbą w głosie. - Najwyższy czas, do jasnej cholery.

Dał znak, żeby odłożyła słuchawkę; posłuchała natychmiast, unikając jego wzroku. Jakiś samolot przeleciał nad hotelem, niezbyt blisko, ale wyraźnie go było słychać, a odgłos ten przeniknął ją drżącą falą zazdrości wobec każdego, kto był wolny. Myślała o jednym już tylko, o tym, jak otworzy drzwi i wyjdzie na korytarz.

- Kiedy dostarczą jedzenie, ty je przyniesiesz - rozkazał. - Tak samo jak przedtem.

Powoli skinęła głową, pełna lęku, że się zdradzi.

- I wrócisz tak samo jak przedtem. - Jakby czytał w jej myślach. - A nie zrób tego, to pożałujesz.

Samolot ucichł, minęła jeszcze jedna cząstka dnia. Mulholland pochylił się, żeby zasznurować but, a ona w napięciu siedziała śledząc jego ruchy.

- Zrozumiano?

Mulholland rzucił jej ukradkowe spojrzenie. Uciekaj, mówiły jego oczy, uciekaj, jeśli tylko będzie można.

- Zrozumiano? - wrzasnął Grattan.

Skinęła głową, znowu należało wybierać między Irelandem a wolnością.

- Powiedz!

Uciekaj... Sygnały Mulhollanda były przekazywane z niezwykłą intensywnością, kryształowo jasne. Korzystaj z okazji.

- Powiedz, że rozumiesz.

- Rozumiem. - Gabriela czuła, jak serce jej wali o żebra.

Siedzieli i czekali, znowu zapanowało milczenie. Jakiś kaprys pamięci przypominał Mulhollandowi, że o tej porze miał być na dobroczynnym lunchu w Hiltonie - on i Mary Kay. Odciął się od tej myśli, od zewnętrznego świata, pragnąc całą siłą woli, żeby dziewczyna się nie zachwiała, nadal wmawiając w siebie, że potrafi pokierować Grattanem.

Drgnęła wyraźnie, kiedy zadźwięczał telefon. Grattan wstał ze sztucerem u biodra, obserwując, jak podnosi słuchawkę.

- Jedzenie stoi na korytarzu.

Wskazał jej drzwi, gdzie w otworze od kuli tkwił kawałek różowego papieru toaletowego. Stał oparty o ścianę, pewien siebie, trzymając tamtych na muszce. Irelanda widziała kątem oka, ale nie patrzyła na niego, okropne niezdecydowanie przeradzało się w panikę.

- No, wychodź - dał znak lufą.

...i nie wracaj, odczytała polecenie Mulhollanda.

Przekręciła zatrzask, robiła to świadomie powoli, żeby ostrzec tamtych na zewnątrz. Potem otworzyła szeroko drzwi i zatrzymała się, nim wyszła na korytarz; znowu powitała ją ta sama zapierająca dech cisza. Wreszcie ruszyła, najpierw powoli, depcząc chrupki wysokimi obcasami, w kierunku tacy umieszczonej na skraju ostrzegawczej warstwy.

Szła dziwnie sztywna, do końca życia Savage nie zapomni, jak bardzo była przerażona, kiedy skierowała się w jego stronę. Najbliższy policjant, mężczyzna o wąskiej twarzy, w szarym garniturze, prawie zupełnie wysunął się z ukrycia, mówiąc tak samo jak przedtem bezgłośnie: “Chodź, chodź!” - i dając jej rozpaczliwe znaki. Zlana potem, napięta, dokładnie zarejestrowała jego wygląd, gesty, kanapki z białego i ciemnego chleba - tak samo jak poprzednio czując pulsowanie w uszach.

A jednak nie tak samo.

Kiedy znalazła się na równi z tacą, opuściła ją nagle sztywność. Zaczęła biec z otwartymi ustami, rękami rozłożonymi szeroko, a Savage chwycił ją wciągając za załom muru.

Zaraz potem drzwi pokoju 501 zamknęły się z hukiem. I dały się słyszeć przekleństwa, krzyki i trzask łamanych rzeczy. Gabriela Wilding nasłuchiwała tego przerażona, kuląc się w objęciach Savage'a.

-13:44

- Grattan... Mówi, że nazywa się Grattan.

- Grattan?

- Podobno zna Mulhollanda. Ona tak mówi.

- Sprawdźcie w ambasadzie. Spytajcie Osborne'a... Dannahaya.

- Grattan? - powtórzył Dannahay i urwał ze zmarszczonym czołem. Potem zamknął oczy i jęknął: - Grattan... - Nikt o nim nawet nie pomyślał. - Grattan - powtórzył starając się z czymś skojarzyć to nazwisko. Na ogół poniewczasie skłonni jesteśmy do szybszego myślenia. - Tak, tak... Grattan. Ale jak do tego doszło, że przy tym nazwisku nikt nawet znaku zapytania nie postawił?

Kiedy usłyszeli, że Gabriela Wilding zaczęła biec, i zrozumieli, że uciekła, Grattan wpadł w szał. Krzyczał, walił butami w drzwi, a potem zaczął niszczyć kolbą wszystko, co się dało, klnąc przy tym i wrzeszcząc.

Mulholland przywarł do ściany i znieruchomiał, Ireland skulił się w nogach łóżka. Grattan krążył po pokoju tłukąc obrazy, lustra, zrzucając lampy i popielniczki, kopiąc sprzęty, a jego wściekłość i siła były przerażające. Gdyby wtedy obaj zaczęli działać wspólnie, byliby w stanie go pokonać, ale krótka chwila początkowego zaślepienia Grattana szybko minęła.

Mulholland skulił się, kiedy sztychy Nolana po obu stronach jego głowy zostały strącone na ziemię. Ireland chyłkiem przemknął do łazienki i tam się zamknął. Bogu jednemu wiadomo, jak długo Mulholland stał tak samotnie, zacisnąwszy ręce i zęby, po raz pierwszy naprawdę bojąc się o swe życie i modląc się bezgłośnie, żeby burza wreszcie ucichła.

Szał zniszczenia trwał kilka minut, a gdy się skończył, pokój wyglądał jak pobojowisko. W ostatnim ataku wściekłości Grattan stłukł lampę u sufitu. Teraz na poły łkał, nadal groźny, ale łatwiejszy do obserwowania i oceny. W panującym półmroku Mulholland zauważył, że telefon pozostał nietknięty, jak gdyby jakaś cząsteczka mózgu Grattana pracowała normalnie.

- 13:50

- Grattan? - Mary Kay wstała z fotela. - Oczywiście... oczywiście... - Najwidoczniej musiała się zastanowić. Spojrzała na Renatę. - Grattan, kierowca Ralfa. Ten, który był chory. - I zaraz przekazała tę wiadomość McConnellowi. - Ale dlaczego tak postąpił? Tylko dlatego, że Ralf go zwolnił?

Kent znajdował się w hallu, kiedy Gabriela pod eskortą szła do samochodu czekającego na nią na tyłach hotelu; była już po krótkim przesłuchaniu wstępnym, teraz miały nastąpić dalsze.

- Panno Wilding...

Wyskoczył na czoło sfory. Od świtu nic mu ciekawego nie wypadło, nic, w co mógłby się wgryźć jak łasica. Grattan? Niech się inni biją o Grattana. I o Mulhollanda. I o całą rodzinę Landerów łącznie z synem.

- Niech mi pani opowie o Ryszardzie Ireland. Czy zachowuje się tak, jak oczekują tego jego wielbiciele? Kent dotrzymywał jej kroku, mimo że ją prowadzono bardzo szybko. - Czy jest spokojny, opanowany?

Został odsunięty na bok. Ktoś wysoki i barczysty krzyknął na niego z góry:

- Daj jej pan spokój! Zjeżdżaj stąd!

Ale zaraz ją dogonił, wcisnął się w środek grupy.

- Nazywam się Kent, jestem z “Gwiazdy”... Czy mogę powołać się na pani słowa, pisząc, że Ryszard Ireland i tam odgrywa rolę Nicka Sudden?

- Czy pan zwariował?

Była na progu histerycznego załamania i dobrze to rozumiał.

- Co pani miała na myśli, panno Wilding?

I wtedy zobaczył wyraz pogardy w jej oczach. Zaskoczył ją nieprzygotowaną, spojrzał prosto w twarz i dostrzegł błysk prawdy. I pojął od razu, że niezależnie od tego, co dziewczyna będzie mówić - teraz czy później - on zdobył sensację pierwsza klasa.

- 13:52

Kiedy Grattan spuścił zatrzask, Mulholland wiedział, że jego wściekłość minęła. Stał nadal pod ścianą, nie ryzykując jednak żadnego ruchu. Dywan pokryty był odłamkami szkła i porcelany, kawałkami porwanego materiału, w dusznym powietrzu unosił się kurz. Tylko blask dnia na krawędziach zasłon rozjaśniał nieco półmrok.

Minęło chyba sporo czasu.

Grattan oparł się o komódkę, dysząc ciężko, znowu trzymając przy biodrze sztucer.

- Wyłaź stamtąd! - krzyknął w stronę łazienki. - Ale już!

Ireland natychmiast otworzył drzwi i wyszedł niepewnie jak ślepiec, załamany, wykończony, a jego sylwetka ostro się rysowała na tle prostokąta światła.

- Tutaj chodź.

Mulholland nawet nie drgnął. Śledził dobrze znane spojrzenie Grattana, przewracanie białkami, kiedy po wyjściu Irelanda próbował zapanować nad sobą.

- Suka, wstrętna suka! - zaklął Grattan.

Przysunął sobie krzesło i usiadł na nim, trzymając w poprzek sztucer.

- Bez niej sobie też poradzimy - powiedział prawie dziecinnie, a jednak gwałtownie, wyzywająco. - Nie ma jedzenia. Niech stoi, gdzie stoi. - Otarł twarz, ciemne zlepione potem włosy przywarły mu do czoła. - Teraz ty zajmiesz się telefonem. - Spojrzał na Irelanda. - Właśnie ty.

- Dlaczego nie ja? - spytał szybko Mulholland.

- Idź do diabła.

- A dlaczego nie ty sam? - Jak zawsze dobierał starannie słów. - Tajemnica się skończyła. Już wiedzą, kim jesteś.

Grattan spojrzał na niego spod ciężkich powiek, przez chwilę zmieszany.

- Ty - powtórzył wskazując na Irelanda, najwidoczniej nie pamiętając, co mu polecił. Potem myśl jego przeskoczyła na inny temat. - Jaki jest twój wzrost?

- Pięć stóp jedenaście cali.

- Waga? - Idiotyczne pytanie.

- Sto siedemdziesiąt funtów.

- A ty? Ile masz wzrostu i ile ważysz? - spytał z kolei Mulhollanda.

- Pięć stóp dziewięć cali, ale po co pytasz?

- Będziemy razem coś robić.

- Co na przykład?

- Po pierwsze wyjdziemy stąd.

Mulholland wyprostował się trochę. Czekało ich najgorsze. W każdym razie nie zaraz, nie kiedy Grattan ich potrzebował i znowu był opanowany. Mulholland musiał się dobrze wziąć w garść, żeby udawać spokój.

- A gdzie pójdziemy?

Żadnej odpowiedzi.

- Kiedy pójdziemy?

- Myślisz, że zaryzykuję w biały dzień? - Grattan odrzucił głowę, a w głosie jego zabrzmiało szyderstwo. - Pójdziemy, jak się ściemni.

Mulholland nie nalegał na niego. Do zmroku sześć, siedem godzin. Zapalił papierosa i czekał, mając nadzieję, że ten przejaw obojętności skłoni Grattana do zdradzenia jakichś szczegółów. Wreszcie cierpliwość się opłaciła.

- Jak myślisz, Mulholland, po co cię tutaj ściągnąłem?

- Wydaje mi się, że powód jest jasny.

- Twoim zdaniem ile jesteś wart?

- Skąd mam wiedzieć?

- Ja zażądam za ciebie dwustu tysięcy.

Mulholland milczał chwilę; a więc o to chodziło.

- Dolarów?

- Funtów, dwustu tysięcy funtów.

Znowu cisza, tylko dym z papierosa snuł się powoli i kręto.

- Nigdy tyle nie dostaniesz.

- Albo dostanę, albo oni nie dostaną ciebie. - W głosie Grattana brzmiała przebiegłość. - Przecież to uczciwa transakcja, rozsądna. Tak czy owak rachunek zostanie wyrównany.

- 14:04

Rozległ się stukot dalekopisów i Llewellyn czytał ukazujący się tekst: “Neil James Grattan, lat 33, urodzony w Horsham, hrabstwo Sussex, samotny...”

Najpierw Helena Olivares nie wiedziała, kto mówi, nie tak sobie wyobrażała głos Irelanda.

- Dwieście tysięcy funtów - powiedział cicho, niewyraźnie, wyschniętymi ustami. - Dwieście tysięcy w używanych banknotach... w dużych odcinkach, zapakowane w walizce... - Zaczął się jąkać, gubić i Grattan wyrwał mu słuchawkę z ręki.

- Dwieście tysięcy - warknął. - Mają być przygotowane w ciągu godziny, potem wydam dalsze polecenia... Gdzie i jak.

Lander był po raz trzeci tego dnia w gabinecie Rydera, kiedy zadzwonił telefon. Ryder przeprosił go i podniósł słuchawkę.

- Halo? To do ciebie, Harry... Chcesz tutaj rozmawiać?

- Oczywiście. - Lander podszedł do biurka. - Halo, tu Harry Lander... Tak, istotnie. - Słuchał przez chwilę z zachmurzoną twarzą. - Naprawdę tak było?... Co najmniej dwa razy, powiada pan? I ciągle się kręcą? - Zdenerwowany owijał sznur telefonu wokół palca. - Z pewnością to zrobię, tak natychmiast. Może pan być pewien. Zaraz tam będę, żeby go zabrać do domu... Dziękuję panu.

- Co znowu za kłopoty?

- Dzwonili ze szkoły Noela. Ci cholerni reporterzy dopadli go kilka razy. I to w budynku szkoły. Jak się to panu podoba? - Lander wściekły ruszył do drzwi. - O tym właśnie mówiłem, właśnie o tym... Na Boga, to powinno być prawnie zabronione!

Z trzaskiem otworzył drzwi i wybiegł na korytarz, a Ryder potrząsnął głową. Za jego plecami ciemne chmury powoli zasnuwały popołudniowe niebo.

- 14:27

McConnell i Dannahay wsiedli razem do wozu dowodzenia, zmniejszając mocno przestrzeń życiową Llewellyna.

- Musimy zdać sobie sprawę, że mamy do czynienia z amatorem - powiedział McConnell - który działa na własną rękę.

- Czy to dobrze?

- Mogłoby być znacznie gorzej. Na przykład moglibyśmy mieć do czynienia z organizacją Czarny Wrzesień. Mogłoby być sześciu ludzi zamiast jednego... Przynajmniej ten jest sam, a kiedy wyjdzie na zewnątrz, jego sytuacja znacznie się pogorszy.

- Będzie musiał to zrobić - zgodził się Dannahay. - Nie targował się pan co do sumy okupu?

- Nie.

- Nie radziłbym tego w żadnym wypadku. Czegokolwiek zażąda w tej dziedzinie, trzeba mu ustępować. Suma jest i tak teoretyczna.

- Racja. - McConnell sięgnął do kieszeni po następną miętówkę. - Kiedy pańscy ludzie mogą mi przekazać dane dotyczące Grattana?

- Za jakieś dziesięć minut. Ale te zasadnicze informacje są sprawdzone. Facetowi utkwił w głowie odłamek metalu i dlatego jego mózg źle funkcjonuje.

- Zdumiewa mnie - wtrącił się Llewellyn - jakim cudem dostał tę pracę w ambasadzie.

- Z punktu widzenia władz bezpieczeństwa był całkiem w porządku. Brytyjski żołnierz, zwolniony z dobrą opinią. Na papierze świetny kandydat. Zapewne ktoś szybko przerzucił wyniki badań lekarskich i nie zwrócił uwagi na to, jaki wpływ na jego psychikę miała odniesiona rana. W każdym razie dostał tę pracę na podstawie niepełnych danych, nie będąc tym, za kogo się podawał. Sądzę, że tak się sprawa przedstawia. - Dannahay wydmuchał kłąb dymu, który rozpłaszczył się o deskę rozdzielczą i zniknął. - W Stanach mamy takich kongresmenów. Czasem nawet prezydentów.

Mary Kay zauważyła pierwsze krople deszczu, kiedy rozmawiała przez telefon z córką znajdującą się w Filadelfii.

- Słuchaj, Lois, kochanie. Powiem ci, jak przedstawia się sytuacja. Nie wiem, czego dowiedziałaś się z radia i czy były już u was jakieś informacje w telewizji, ale hotel Shelley znajduje się bardzo blisko ambasady - musisz o tym pamiętać - i twój ojciec przebywa w jednym z pokoi na piątym piętrze niedaleko od tego, z którego telefonuję do ciebie... Tak, tak, jest istotnie. Wszedł tam o dziesiątej czasu londyńskiego, spełniając żądanie uzbrojonego przestępcy, a teraz dowiedzieliśmy się, że to zupełnie ktoś inny, niż poprzednio przypuszczaliśmy... Ten człowiek nazywa się Grattan i był kierowcą twego ojca jakiś miesiąc temu...

Przez wiele godzin Mary Kay panowała nad sobą, ale teraz, kiedy zapowiedziano rozmowę z Filadelfią i Renata Lander wyszła z pokoju, łzy popłynęły jej po policzkach.

- Chwilę, Lois...

Zakryła mikrofon ręką i śpiesznie zaczęła wycierać oczy, za wszelką cenę nie chcąc, by jej głos zdradził, jak bardzo się boi.

- Jakieś pół godziny temu ten człowiek zażądał pieniędzy, dużej sumy... Słyszysz mnie, Lois?... Należy się liczyć z tym, że pertraktacje co do ostatecznego rozwiązania sprawy przeciągną się do wieczora. Będzie to dla wszystkich ciężka próba nerwów, kochanie... Wiem, och, wiem... I dlatego zrób coś dla swego ojca, dobrze? Obiecałam mu przez cały czas być jak najbliżej niego i dotrzymam słowa. Ale może ty byś poszła do tego kościoła na rogu i pomodliła się na jego intencję? Zrobisz to, Lois? Przyłączysz się do moich modlitw? Módl się, żeby mu starczyło sił i żeby wszystko skończyło się pomyślnie...

- 14:58

- Niech mu pani powie - polecił McConnell Helenie Olivares - że dostanie te pieniądze.

Przekazała tę wiadomość samemu Grattanowi, zrezygnował bowiem z pośrednictwa Irelanda. Nic nie powiedział, ani słowa, i natychmiast przerwał połączenie, jak człowiek, który nie może uwierzyć w swoje szczęście. W pokoju jednak zachował się inaczej.

- Nie doceniałem cię, Mulholland, powinienem był zażądać ćwierć miliona.

- Nic nie stoi na przeszkodzie.

- Racja.

- Ale im więcej będziesz żądać, tym większa będzie objętość pieniędzy, tym większy ciężar, większe trudności.

- Myślisz, że o tym nie wiem? - Palce Grattana bawiły się bezpiecznikiem. Nagle spojrzał ponuro spode łba. - Co chesz zrobić? Co masz na myśli?

- Nie rozumiem.

- Tak gadając. Opowiadając mi to wszystko. - Wstał i podszedł do okna, słysząc ciche staccato deszczu. Człowiek, którego przedtem nie widział, siedział na dachu przeciwległego domu, ukryty za parapetem na szczycie. - Odpieprz się, draniu - mruknął przez zęby. Policjant miał ochronną kamizelkę i przez to sprawiał wrażenie tęgiego. Przez szparę w zasłonach Grattan spojrzał uważnie na chmury i zmarszczył brwi.

Mulholland nie spuszczał z niego wzroku.

- Obiecali ci dać pieniądze. - Była jednak granica, której bał się przekroczyć. - I co teraz?

- Za dużo gadasz, w tym rzecz. Zamknij się, ale już!

Znowu się pocił, Mulholland widział to wyraźnie, mrugał też oczami, marszcząc czoło, jakby go bardzo bolała głowa.

- Phil?

- Bez wątpienia.

- Przed chwilą był telefon w sprawie tego faceta nazwiskiem Kent.

- No i co?

- Ktoś, kto go zna lepiej niż ja, powiada, że jak się bierze ostro do roboty, to trzeba na niego bardzo uważać.

Tłusty, łysy mężczyzna w małym staroświeckim gabinecie wychodzącym na Piccadilly Circus skrzywił się, jakby zjadł coś kwaśnego.

- Doprawdy? - powiedział bez entuzjazmu.

- A on się wziął ostro do roboty, Phil.

- I był dla ciebie niezwykle miły?

- Tak, a co gorsza, nie mogę go teraz złapać.

- Może smród tego, co zamierza zrobić, dotarł tak samo do jego nosa, jak do mojego.

- Nie wygląda mi to na Howarda Kenta, który w ten sposób zarabia na życie.

- Jakie więc są twoje propozycje?

- Żadne. Ale to wszystko mi się nie podoba.

- Że chce obrobić Irelanda? To chcesz powiedzieć?

- Nie wiem. Może chciałabym nawet, żeby to zrobił. Wiesz, ta dziewczyna wyszła z hotelu... no, ta lalunia, z którą był... Zastanawiam się, co nowego mogła wnieść, że Kent tak pogonił tym tropem...

- Teraz znowu mówisz cholernie zagadkowo - powiedział zirytowany agent Ryszarda Irelanda.

Prognoza pogody na najbliższe cztery godziny została starannie naniesiona na mapę w pokoju kontroli Nowego Scotland Yardu, a zasadnicze informacje natychmiast przekazane do wozu McConnella.

“ostatni komunikat. Z zachodu zbliżają się opady deszczu, wiatry zmienne, skręcające na południowy zachód. Maksymalna temperatura 15/0 C.”

- Dziękuję - odparł konstabl obsługujący radiotelefon. - Przynajmniej raz się nie pomyliliście.

- Hotel Shelley. - Helenie Olivares wydawało się, że jeśli jeszcze raz to powie, będzie krzyczeć.

- Chciałbym mówić z policją.

Przełączyła rozmowę na aparat dyżurującego z nią sierżanta, ale się nie wyłączyła.

- Dzień dobry, kto mówi?

- Wolałbym nie podawać nazwiska. - Mówił mężczyzna o głosie szorstkim, opryskliwym. - Dzwoniłem już do telewizji, ale zbyli mnie niczym. Uważam, że powinniście o tym wiedzieć od razu, ponieważ to dowodzi, jak pozbawione odpowiedzialności...

- Czy to skarga, proszę pana?

- To więcej niż skarga. To protest w imieniu zdrowego rozsądku i bezpieczeństwa wszystkich zainteresowanych. Dzisiejszego popołudnia co najmniej dwa razy przerywano programy telewizyjne, żeby nadać sprawozdanie z tego, co się dzieje wewnątrz i na zewnątrz hotelu Shelley...

- Tak, proszę pana.

- To zakrawa na kpiny ze zdrowego rozsądku, że policja pozwala na pokazywanie swoich posterunków, omawianie planów i zamiarów, podczas gdy ten złoczyńca może to obserwować. Miałem przyjemność sam kiedyś zatrzymać się w Shelleyu i...

- Bardzo pana przepraszam, ale w tym pokoju nie ma telewizora.

- Co takiego?

- Właśnie wczoraj telewizor z tego pokoju został zabrany do naprawy.

- Ach, tak.

- W takich sytuacjach policja zawsze współpracuje ze środkami masowego przekazu. - Sierżant był młody i dobrze pamiętał szkoleniowe pogadanki o psychologicznym oddziaływaniu. - W każdym razie dziękujemy panu za obywatelską postawę.

Rozmowa została skończona. Stary nudziarz...

- 15:37

Grattan odsunął nogą szkło na dywanie i podniósł słuchawkę. Kolbę sztucera trzymał pod prawą pachą i cały czas manipulował kciukiem przy bezpieczniku, w górę, w dół, w górę, w dół.

- Dawać mi faceta, który obiecał forsę.

- Jedną chwilę.

- Ale szybko.

McConnell był właśnie w połowie drogi między hotelem a wozem operacyjnym, kiedy mu przekazano tę wiadomość. Puścił się pędem i prawie bez tchu wpadł do znajdującej się na końcu recepcji kabiny nocnego portiera, mając nad głową plakat z reklamą zimy na Bermudach.

- Tu McConnell.

- To pan jest ten facet?

- Tak.

- Ten, co mówił do mnie przez głośnik?

- Tak.

- Chcę czegoś więcej oprócz pieniędzy.

Chwila decydująca wreszcie nadeszła.

- Czego?

- Potrzebny mi helikopter... i samolot. Helikopter tu, na skwerze. A samolot na lotnisku Heathrow.

McConnell ani chwili się nie wahał:

- Kiedy?

- Helikopter ma być na skwerze najpóźniej o siódmej. Na ziemi i czekać.

- Nie wiem, czy helikopter może wylądować w tych warunkach.

- Może, i wyląduje.

- Nie mogę wyrazić zgody na nic, co jest niemożliwe, zrozum, człowieku. - McConnell próbował się stawiać. - Jeśli rzecz jest możliwa - w porządku, nie wycofamy się. Ale nie jestem...

- Miejsca jest dosyć. Jeśli nie ma, to zróbcie. Zetnijcie kilka drzew.

- Muszę mieć pół godziny, zanim dam odpowiedź.

- Jedna jest tylko odpowiedź.

McConnell mógł go sobie wyobrazić - z fotografii w ambasadzie i z opisu Gabrieli Wilding, teraz i wtedy. Powiedział ostrożnie:

- A czego pan zażąda, jeśli lądowisko nie będzie gotowe na czas? Wozu?... - Przez cały czas sądził, że tamten będzie chciał samochodu. - Czy zgodzi się pan na to?

- Nie.

- Helikopter mógłby lądować w Hyde Parku, a my byśmy przewieźli pana samochodem. - Każdy sposób dobry, byle tylko wyciągnąć go na zewnątrz.

- Nie traćmy czasu. Ma być helikopter, i to na skwerze. O siódmej. Muszę być pewien, zanim się ruszę. Jak dotąd słyszę tylko obietnice.

McConnell wciągnął powoli powietrze.

- Dobrze. Powiedzmy, że zgadzam się na...

- Nie macie wyboru.

- Kiedy pan wypuści zakładników?

- Kiedy będę chciał.

- Zrób to zaraz, Grattan, a nic ci się nie stanie.

Pogardliwe parsknięcie.

- Słyszałem to już, w kółko mi to powtarzacie.

- Daj mi słowo, że ich wypuścisz.

- Wszystko zależy od was. Oszukacie mnie, wykorzystacie, za nic nie biorę odpowiedzialności. Potrzebny mi cztero-, pięcioosobowy helikopter o siódmej na skwerze, nie później. A w nim walizka i dwieście tysięcy funtów. Potrzebny mi samolot z paliwem na dwa tysiące mil, gotów do startu z Heathrow.

- O której?

- O dziesiątej, od dziesiątej... Już mówiłem, nie ruszę się przed zmrokiem. - Grattan zakasłał. - I jeszcze coś.

- Tak, słucham.

- Mam inne dla was niespodzianki.

- Na przykład jakie?

W tym momencie rozmowa została przerwana.

- 15:50

Dannahay zagwizdał. - Wiecie, co mi się zdaje?

- No, co?

- Że widział za dużo filmów. - Nie uśmiechnął się nawet.

- Dopóki tylko mam możliwości wyciągnięcia go z Shelleya - powiedział McConnell - nie obchodzi mnie, co widział albo czego chce, jak i kiedy?

- Czy skwer jest wystarczająco duży?

- Przed pomnikiem Roosevelta nie będzie problemu. Ściągnę helikopter z Redhill, to powinno mu wystarczyć.

Zapanowało milczenie, wszyscy byli pogrążeni w swoich myślach. Dannahay odezwał się pierwszy:

- A co z Heathrow?

- Nie mam zamiaru wypuścić go aż tak daleko. Sprawę trzeba rozstrzygnąć pomiędzy hotelem a środkiem skweru.

- Mam kilka pomysłów, propozycji.

- Świetnie.

- Deszcz nam w tym nie pomoże.

- Jeśli będzie padać - powiedział zamyślony McConnell. Od długotrwałego napięcia wszystko go wewnątrz bolało.

Dobry Boże, rozmyślał, żeby nie było już więcej zabitych, najwyżej jeden, jeśli to konieczne...

- 16:03

Lander wstąpił po Noela do szkoły i zostawił go w domu na Bruton Mews.

- Posłuchaj mnie teraz uważnie - powiedział. - Muszę na chwilę wrócić do ambasady. - Nie lubił zostawiać chłopca samego, zwłaszcza dzisiaj. - Kiedy wyjdę, siedź w domu, dobrze? Nie wychodź. Nie otwieraj drzwi nikomu, nie odbieraj nawet telefonów. Jeśli to zrobisz, z pewnością trafisz na kogoś z prasy, a mieliście chyba tego dosyć, ty i matka.

- Dobra, tato.

- Masz jakieś zajęcie? Lekcje do odrobienia?

- Coś się znajdzie.

- Doskonale. - Lander skierował się do schodów. - Wkrótce się zobaczymy.

- Tak, tato. - I nagle Noel zaczął się bawić w ich ulubioną grę, z błyszczącymi oczami udając głos Jamesa Stewarta, pochłonięty wspólną tajemnicą, jaka łączy nieraz ojca i syna: - “nigdy więcej nie chcę mieć równie trudnego zadania. To było prawdziwe piekło, proszę pana...”

Jakże niezwykle odporne są dzieci.

- Do zobaczenia - powiedział zaskoczony Lander, nie mając chęci na zabawę.

Było to przeszło godzinę temu; teraz Noel siedział przy biurku koło plakatu przedstawiającego ziemię i pisał wreszcie list do swego przyjaciela Jimmy Baatza z Columbus w stanie Ohio.

“nigdy w życiu nie domyślisz się, co się tu dzisiaj wydarzyło, nawet gdybyś sto lat wysilał mózgownicę. Co byś powiedział, gdyby do twego domu przyszła policja i powiedziała, że twój stary zwariował i zamknął się w pokoju hotelowym ze strzelbą, ambasadorem amerykańskim i dwojgiem innych zakładników? A to właśnie przytrafiło się nam w Londynie. Powiadam ci, jak w koszmarnym śnie, w który nie można było uwierzyć. Przez blisko trzy godziny wmawiano nam z mamą, że ojciec jest tym szaleńcem ze strzelbą. Możesz to sobie wyobrazić? Wierz mi, te trzy godziny wlokły się jak trzy lata. Myśmy oboje wiedzieli, po prostu wiedzieli, że on nie mógł tak postąpić, wszystko jednak wskazywało, że...”

- 16:42

Stojąc w drzwiach biura prasowego ambasady Jake Showcross spytał zdenerwowany Dannahaya:

- Ciągle mnie nagabują, John. Co z tymi spadochronami?

- Zażądał spadochronów.

- Kiedy?

- Parę minut temu.

- Spadochronów? W liczbie mnogiej?

- Chyba, że McConnell kłamie.

- Ilu?

- Sześciu.

- Sześciu?

- Mnie to też zdumiało - powiedział Dannahay.

- Dlaczego sześciu, na miłość boską?

- Pewno żeby się zabezpieczyć.

- Nie rozumiem.

- Wydaje mi się, że Grattan doskonale zdaje sobie sprawę, jak łatwo spowodować wadliwe funkcjonowanie spadochronu. - Zdjął sobie z dolnej wargi źdźbło tytoniu. - Wystarczy zablokować linkę otwierającą czaszę.

- I on o tym wie?

- Nie widzę powodu, dlaczego miałby nie wiedzieć.

- Myślałem, że to wariat.

- Był żołnierzem, a żołnierze znają się na takich rzeczach.

- I na skokach z opóźnieniem?

Dannahay wzruszył ramionami.

- Nie może nakazać lądowania, wyskoczyć z samolotu i uciec. Będzie więc skakać - innej drogi nie ma. Nic w tym oryginalnego, ale to właśnie zamierza zrobić. Wybierze sobie miejsce i skoczy byle gdzie w odległości dwóch tysięcy mil od Heathrow.

- Mulholland także? Mulholland i ten drugi...

- Trudno przewidzieć. Jedno jest pewne, że zabezpiecza się żądając sześciu spadochronów. W tym układzie kto ośmieli się majstrować przy którymś z nich?

- Tak - mruknął Showcross - no tak.

- Muszę teraz iść - powiedział Dannahay. - McConnell powtórzył mi słowa Grattana, że ma jeszcze dla nas niespodzianki, i tak z pewnością jest. Napocimy się dobrze przez najbliższe kilka godzin. Czekaj, a zobaczysz... Ciao.

- 16:56

Grattan zabrał ich z sobą do łazienki i cały czas pilnie obserwując skorzystał z toalety.

Ireland był najbliżej drzwi.

- Ja nie skoczę - powiedział.

Było to w dwadzieścia minut po ostatnim żądaniu Grattana; Mulholland dawno doszedł do wniosku, że Ireland stracił zdolność przeciwstawiania się.

- Nie zrobię tego.

Mówił tak, jakby Grattana z nimi nie było. Mulholland spojrzał na niego szybko i zobaczył, że porusza wahadłowo głową z zamkniętymi oczami, jakby właśnie spadał. Widać go to nurtowało.

- Nie mogę... Nie mogę.

- Dość tego! - wrzasnął Grattan. - Zamknij się!

Ireland otworzył oczy i przerażony wzrok wbił w Mulhollanda.

- O Boże - mówił chrypliwym głosem - tylko nie ja.

A potem zrobił coś trudnego do uwierzenia. Jak lunatyk odwrócił się od ściany i wyszedł do pokoju. Mulholland instynktownie ruszył za nim przez rumowisko sypialni; tutaj Ireland przyspieszył, zaczął prawie biec.

- Nie bądź wariatem!

Przerażony Mulholland rzucił się w przód, w każdej chwili obawiając się kuli w plecy. Chwycił Irelanda za uda, ścisnął mocno prawym ramieniem. Aktor zachwiał się i obaj upadli na ziemię, Mulholland na górze, czując jak mu cierpnie skóra, chociaż Ireland nie walczył.

- Wstawajcie - powiedział Grattan.

Mulholland podniósł się powoli, oszołomiony upadkiem.

- Ty także... No, ruszaj się!

Ireland z trudem usiadł, jeden policzek miał skaleczony.

- Jeszcze raz tak zrobisz, a będzie to ostatni raz.

Mulholland usłyszał siebie, jak mówi:

- Wypuść go.

Grattan wyszedł z łazienki, zasuwając błyskawiczny zamek w spodniach.

- Jaki masz z niego pożytek - powiedział Mulholland ostrożnie. - Sam wiesz doskonale...

- Nie gadaj mi, co ja wiem.

- Ja tylko staram się dowieść...

- Przestań! - szczeknął Grattan. - Rzygać mi się chce od tego ustawicznego mówienia. Gdzie mam iść, co mam robić... ciągle to kurewskie gadanie. - Oczy mu płonęły nienawiścią. Ręką zaciśniętą w pięść wymachiwał tuż przed twarzą Mulhollanda. - Koniec z tym, Mulholland. Całe to twoje zasrane komenderowanie skończone.

Mulholland odwrócił się od niego plecami, mówił teraz wyłącznie do Irelanda:

- On nas będzie potrzebował, kiedy będzie chciał stąd wyjść, zrozum, człowieku. Będzie nas potrzebował, jak będzie szedł przez skwer i między skwerem i lotniskiem, nawet jeszcze w samolocie. Ale potem już nie.

Mówił do człowieka, któremu nerwy całkowicie odmówiły posłuszeństwa, trzymając go za ramiona, wbijając w głowę powoli to, co sam wywnioskował, kiedy Grattan rozmawiając z McConnellem rzucił słuchawkę.

- Nikt nie będzie skakać z żadnego samolotu - ciągnął równym głosem - tylko on. - Potrząsnął łagodnie Irelandem i zmusił się do słabego uśmiechu. - Czy myślisz, że na zawsze chce być z nami?

Takie udawanie spokoju kosztowało go wiele. Serce mu waliło, wargi wyschły, ale nie był załamany. Jeszcze raz zaapelował do Grattana, który mundur żołnierza zmienił na mundur szofera i wtedy okazało się, że nie może wypełniać swoich obowiązków, do Grattana, którego nie tylko się bał, ale któremu też współczuł.

- To ja jestem ci potrzebny, Grattan, tylko ja. Jego wcale nie potrzebujesz.

- Nieprawda.

- Kiedy stąd będziemy wychodzić, możesz mnie trzymać tak blisko jak bliźniaka syjamskiego. - Nie miał złudzeń co do swej nietykalności. - Możesz mnie wykorzystać, tylko mnie. Z nami dwoma sobie nie poradzisz.

Spojrzeli sobie prosto w oczy. “Czy to tutaj, proszę pana?... Czy dobrze pojechałem?...” Doskonale go pamiętał z owych dni, zagubionego, przerażonego, starającego się skupić. Jakże zmienił się teraz jego ton, jak logicznie zaczął myśleć.

- Nic nie rozumiesz, Mulholland. Będzie mi znacznie lepiej, jak was będzie więcej, a nie mniej. Chcę mieć was trzech, co najmniej trzech.

- 17:16

Znudzony krupier o wąskiej twarzy, patrzący bez zmrużenia powiek i noszący wiele pierścionków, zanotował dwa numery, pod które miał dzwonić. Pod pierwszym nikt się nie zgłosił, pod drugim zastał Knollenberga.

- Czy dzisiaj wieczorem mam go obserwować? Jeśli oczywiście przyjdzie...

- Nie.

- Powiedziano mi, że jeszcze raz.

- Być może.

- Ale nie dzisiaj?

- Nie dzisiaj - odparł Knollenberg. - Może pan do nas zadzwoni jutro. Teraz jesteśmy zajęci inną sprawą.

- 17:29

- Tak jest, panie komisarzu - mówił McConnell. - Otrzymałem potwierdzenie, że Redhill o osiemnastej dwadzieścia pięć wysyła helikopter, który wyląduje na Grosvenor Square o osiemnastej pięćdziesiąt. Policja na lotnisku jest w kontakcie z British Airways w sprawie dostarczenia na Heathrow niewielkiego samolotu średniego zasięgu. Jeśli byłoby to niemożliwe dla jakichś przyczyn, zwrócą się do któregoś towarzystwa czarterowego - chociaż nie przewiduje trudności z tej strony. Cywilny pilot musi być, rzecz jasna, ochotnikiem... Tak, tak, to zrozumiałe.

Napięty, z zaczerwienionymi oczami, obserwował przez okno samochodu deszcz; nie tak już gęsty, ciągle jeszcze padał.

- Pan premier?... No cóż, my sami najbardziej pragniemy i jesteśmy gotowi...

I bez tego dosyć miał nacisków z różnych stron. Powinni pomyśleć, że istnieje jakaś granica ludzkich możliwości.

Roberto Olivares obudził się z pięciogodzinnego snu z uczuciem winy i zaraz sięgnął po telefon, językiem dotykając miękkiego otworu w dziąśle.

- Helena?

- Kto to? - Zmęczona i roztargniona. - Dobrze się czujesz?

- Spałem, Heleno.

- Masz szczęście.

- Strasznie krwawiłem... O mało nie umarłem.

- Och, daj spokój.

- Nie masz nawet pojęcia.

Dała spokój.

- Czy możesz teraz coś robić?

- Tak. - Ton jego był pełen gotowości. Ale zaraz spytał: - Co się dzieje? Jaka jest sytuacja? - Zanim zdążyła odpowiedzieć, ciągnął: - Bardzo mi przykro, Heleno. - Jak mały skruszony chłopiec. - Naprawdę bardzo przykro.

I na to nie zwróciła uwagi.

- Zasadnicza sytuacja jest nie zmieniona, ale wkrótce to się chyba skończy i dlatego im prędzej włączysz się....

- Oczywiście.

- Być może będziemy się musieli ewakuować.

- Ewakuować hotel? Dobry Boże!

- Gdybyś tu trochę posiedział w ciągu dnia, nie zgrywałbyś się tak głupio. - Po raz pierwszy wybuchnęła gniewem. - Ani nie był takim ignorantem.

- A pamiętasz tę swoją przepowiednię? - odparował cios. - Co z nią? Nic się nie sprawdziło.

- Zejdź - odpowiedziała. Nie do wiary, ale potrafiła się jeszcze uśmiechnąć, i to czule. - Szybko dorośnij i zejdź pomóc.

- 17:56

W świetle padającym z łazienki widać było niezdecydowanie na twarzy Grattana.

- McConnell?

- Tak, to ja.

- Co z helikopterem?

- Będzie na skwerze o siódmej... Przed siódmą.

- Z pieniędzmi?

- Z pieniędzmi. A samolot na Heathrow...

- Samolot może czekać. Najpierw to, co najważniejsze. Która u pana godzina?

- Dochodzi szósta.

- Potrzebne mi są jeszcze pewne rzeczy.

- Jakie?

- Nie teraz. Dopiero jak tu będzie helikopter.

- Dobrze. - Rozmowę zakłóciły jakieś trzaski. - Ale co? - pytał z uporem McConnell.

- Cztery pistolety. W tym jeden prawdziwy z amunicją. Trzy pozostałe imitacja.

McConnell zmarszczył czoło. Cztery?

- Zrozumiano?

- Tak. - Przypomniał sobie o tacy z kawą i kanapkami stojącej ciągle jeszcze na korytarzu. - Gdzie pan chce je mieć?

- Tutaj.

- Koło drzwi na zewnątrz? - Pokorny jak służący.

- W pokoju.

McConnell znów zmarszczył czoło, jedno niezrozumienie mogło spowodować klęskę.

- W pokoju?

- Dziewczyna była jedyną osobą, jaką wypuściłem; teraz wyjdziemy wszyscy razem.

- Chce pan, żeby je panu dostarczyć pod drzwi, czy tak? Koło drzwi?

- Nie koło drzwi. Ile razy mam powtarzać?... Niech pan słucha i zrozumie wreszcie.

McConnell skinął głową, był sam. Grattan za to miał audytorium.

- Cztery pistolety. Trzy z nich imitacja... imitacja, powtarzam. Ten prawdziwy ma być policyjny z dużą ilością amunicji.

- Tak, rozumiem.

- Dostarczone mają być w pudełku albo w torbie, papierowej torbie.

- Tak, rozumiem.

- A człowiek, który je przyniesie, ma wejść do pokoju.

- Tak.

- Mam też specjalne wymagania co do tego człowieka.

- Jakie?

- Jego wagi i wzrostu. Chcę, żeby ważył około stu siedemdziesięciu, osiemdziesięciu funtów i miał od pięciu stóp dziesięciu cali do sześciu stóp wzrostu.

- Dlaczego, na miłość boską?

- Dlatego, że tu zostanie.

- Słuchaj, Grattan...

- Ktokolwiek tu przyjdzie, zostanie, dopóki nie będę gotów, aż do zmroku.

- To nie ma sensu, Grattan. Nie dam ci już nikogo więcej.

- Da pan i pan o tym dobrze wie.

McConnell słyszał wyraźnie jego oddech.

- Da pan, inaczej zastrzelę aktora... - Urwał i czekał na efekt. - W ostateczności wystarczyłby mi Mulholland, ale z trzema pójdzie mi łatwiej. Niech się więc pan zdecyduje.

Zmrok

- 18:06

Jak zostało ustalone, Dannahay podjął pieniądze ze specjalnego funduszu. Dla niego była to zawrotna suma i przyjrzał się pieniądzom uważnie, nim zatrzasnął wieko: dwieście tysięcy funtów wypełniało walizkę tak dokładnie, jakby została specjalnie na ten cel zrobiona.

- Pilnuj tego jak oka w głowie - przykazał Osborne'owi.

- Gdzie mam to trzymać?

- Po prostu tutaj. - Biuro Osborne'a mieściło się na parterze ambasady. - I bądź gotów, jak tylko McConnell cię wezwie.

- Jak McConnell zamierza schwytać Grattana?

- Moim zdaniem jest jeden tylko sposób, ale on chciałby uniknąć wprowadzenia do akcji swoich strzelców wyborowych. Kiedy go widziałem ostatnio, zamierzał jeszcze raz zaapelować do Grattana, żeby się poddał.

- Myślisz, że to pomoże?

- Myślę, że nie. Cienia szansy. Inna sprawa, że McConnell będzie próbował, ja bym robił to samo na jego miejscu. Ale Grattan na tym etapie nie zmieni decyzji. Raczej podwyższy swoje żądania. Pamiętasz tę hecę w Dallas miesiąc albo dwa temu? Tamten facet wreszcie zażądał gwiazdki z nieba. To się zdarza. Pewno możność rozkazywania uderza im do głowy.

- O ile pamiętam, Grattan był spokojny. Dziwne, co? I raczej powolny. W żadnym wypadku gejzer aktywności.

- Teraz ma broń - powiedział Dannahay. - I na tym polega różnica. McConnell będzie miał twardy orzech do zgryzienia, żeby nie wiem, co robił, a do tego deszcz i ciemność.

- 18:11

- Kiedy to się skończy - powiedziała Mary Kay z suchym nerwowym uśmieszkiem - nie będę miała w domu żadnych zegarów. Nigdy... Na ręku też nie będę nosić.

Renata Lander dobrze to rozumiała. Kiedy ona przeżywała swój koszmar, czuła tak samo - wskazówki minutowe ledwie się poruszały, wskazówki godzinowe tkwiły w miejscu. Minęło całe popołudnie, od kiedy przyszła towarzyszyć Mary Kay, i widziała, jak czas nieubłaganie ściąga swój haracz. Inni przyszli i poszli, niektórzy kilka razy - minister spraw zagranicznych z osobistym pismem od królowej, Sam O'Hare z żoną, Robbie Ryder, sekretarki z ambasady, służba z Winfield House, wielokrotnie McConnell, ale każdy ledwie dotknął powierzchni samotności Mary Kay, nikt z nią w pełni nie dzielił napięcia i niepewności. To należało do niej, wyłącznie do niej.

Renata Lander patrzyła na deszcz, na leżące w dole North Audley Street i Grosvenor Square.

Z tego skrzydła hotelu widać było prawie połowę skweru, teraz zupełnie opustoszałego, gdzie podobnie jak przez cały dzień panowała niezmącona cisza. Przecinające trawę chodniki lśniły od deszczu, a światło dnia przygasło zapowiadając pewno przedwczesny zmierzch.

- Może kawy? - Po raz n-ty.

- Dziękuję.

- Może papierosa?

- Dziękuję, naprawdę dziękuję. - Mary Kay potrząsnęła głową. W chwilę później znowu paliła.

- Robi się tu ciemno. - Renata Lander odeszła od okna; cisza na ulicy, cisza na korytarzu, nie było ucieczki od tego, co ją spowodowało, żeby rozładować rosnące napięcie.

- Za trzy godziny zapadnie zmrok. Jeszcze trzy godziny i...

- Nie mówmy o czasie - przerwała jej Mary Kay, nadal odważna, lecz nagle postarzała. - “Czas to oszust i krętacz” - zacytowała.

- 18:15

Grattan wyjrzał przez szparę w zasłonach, ale z pokoju 501 widać było tylko wąski wycinek skweru, a miejsce, gdzie miał lądować helikopter, zasłaniał budynek Marynarki.

Po ostatniej rozmowie z McConnellem był coraz bardziej podniecony, mruczał coś do siebie, chodził tam i z powrotem po pokoju.

- McConnell? - Znowu chwycił słuchawkę.

- Nie ma go tu - odparła Helena Olivares - ale ja...

- Niech mu pani przekaże moje polecenie.

- Dobrze.

- Niech mu pani powie, że musi mi dostarczyć jeszcze inne rzeczy. Oprócz pistoletów.

- Co to ma być?

- Płaszcze. Długie czarne płaszcze... Cztery sztuki.

Powtórzyła zapisując.

- I peruki. Cztery identyczne peruki.

- Cztery peruki? - W głosie jej zabrzmiało zdumienie.

- Peruki dla mężczyzn.

- Przekażę pańskie polecenie.

Grattan odłożył słuchawkę, znowu oburącz trzymał sztucer. Przez chwilę siedział zamyślony, potem zwrócił się do Mulhollanda z wyrazem dzikiego triumfu:

- Jak stąd wyjdziemy, żaden z tych skubańców nie będzie wiedział, kto jest kto.

- 18:19

McConnell wychodził właśnie z wozu operacyjnego, kiedy go złapał Dannahay.

- Widziałem, że pan już zaznaczył miejsce lądowania tej perkotki.

- Uhm.

- Więcej tam miejsca, niż można było przypuszczać. Nawet klomby z różami nie zostaną zniszczone.

Szli obok siebie z postawionymi kołnierzami nieprzemakalnych płaszczy. Deszcz był ciepły, padał prosto, nie było wiatru. Minęli Upper Brook Street, pomnik Roosevelta rysował się ciemną sylwetką wśród drzew rosnących koło miejsca, gdzie zginął Eddie Raven.

- Wybrałem kilka dobrych miejsc dla pańskich ludzi ze specjalnej grupy operacyjnej - powiedział Dannahay. - Czy może mi pan poświęcić kilka minut?

- Jest coś, o czym pan powinien wiedzieć naprzód.

- Co takiego?

- On chce, żeby mu przysłać jeszcze kogoś.

- Jeszcze kogoś?

McConnell skinął głową.

- Ale to nie wszystko. Jest dość wybredny, jeśli idzie o wygląd tego kogoś.

- Dlaczego, u licha?

- Może szuka bezpieczeństwa w ilości. Waga, wzrost - chce mieć kogoś, kto jest podobny wymiarami do niego i Irelanda. Tak sądzę. Pięć do sześciu stóp, sto siedemdziesiąt do stu osiemdziesięciu funtów wagi.

- Bystry jest ten Grattan.

- Nie widzę innej przyczyny.

- Bystrzejszy, niż myślałem - mruknął Dannahay. - I co zamierza pan zrobić?

- Nie mam wyboru. Ktoś tam musi pójść.

- Kogo pan zamierza posłać?

- Jednego z moich ludzi.

- Kiedy?

- Jak tylko helikopter wyląduje. Za jakąś godzinę. Grattan dopiero teraz z tym wyskoczył.

Powiedział Dannahayowi o pistoletach, prawdziwym i imitacjach, a Dannahay zagwizdał przeciągle.

- Ale nas ujaił.

- Nie zawsze tak będzie, wkrótce to się skończy.

Dannahay rzucił mu pełne podziwu spojrzenie. Cicha woda z tego McConnella.

- Chciałbym pokazać panu pozycje dla ludzi ze specjalnej grupy operacyjnej.

- Proszę.

Skręcili w Grosvenor Square; kiedy minęli North Audley Street, zasłaniał ich gmach Marynarki. Ze wszystkich stron obudowany skwer przypominał arenę, czerwone cegły i biały kamień prześwitywały przez gałęzie. Dannahay wyjaśniał powody, dla których wybrał te, a nie inne pozycje - chciał zapewnić strzelcom Savage'a jak najlepszą widoczność i przy tym bezpieczeństwo; jeden strzelec wyborowy tuż przy cokole pomnika, dwaj inni pod kątem prostym, jeden pod wiązem, drugi pod kasztanem.

- Oczywiście to tylko propozycje - powiedział Dannahay.

- Dziękuję panu.

- Jeśli do tego dojdzie.

- W każdym razie dziękuję.

Za barierami toczyło się normalne życie. Przytłumiony pomruk ruchu ulicznego dolatywał do nich od strony Park Lane, Oxford Street i Berkeley Square, ludzie wracali do domów po pracy, londyńczycy zmieniali miejsce pobytu. Zawrócili idąc przez kałuże.

- On nie zgodzi się na żadnego z pańskich ludzi - powiedział teraz Dannahay.

- Nikt mu tego nie powie.

- To jakoś od razu widać. Ludzie tego pokroju co Grattan mają coś w rodzaju anteny. Wyczulony nos. Nie zamierzam mieszać się, broń Boże, do pańskich spraw, ale należy unikać wszystkiego, co by naraziło na ryzyko naszego ambasadora.

- A to pańskim zdaniem zwiększyłoby ryzyko?

- Mogłoby. Moim zdaniem Grattan nienawidzi pańskich ludzi. I jeśli wyczuje, że któryś z nich został do niego wysłany... - Rozłożył ręce, ale oczy miał przebiegłe jak lis. - Rozumie pan, co mam na myśli?

- Oczywiście.

- Ani przez chwilę nie chciałbym...

- Wobec tego co pan proponuje?

- A gdybym ja się tym zajął?

- Ale to trzeba już działać.

Rozstali się przed ambasadą, Dannahay wbiegł na schody przeskakując po dwa stopnie naraz, McConnell poszedł spiesznie do wozu. Przez cały dzień, pomyślał nagle, nawet nie rozmawiałem z żoną.

W wozie wpadł od razu w wir spraw - telefony, ludzie wsiadający i wysiadający, rozmowy, pytania, wątpliwości... ciągle wątpliwości.

- Co takiego, peruki? - McConnell miał wprost fizyczne uczucie, że Grattan zaciska chwyt. - Peruki i płaszcze... Gdzież, u diabła, o tej porze...

- Peruki dostanie pan - odezwał się Llewellyn - w Maison Georges na Buckingham Palace Road. - Ten Llewellyn zawsze wszystko wiedział.

- Strasznie już późno.

- Będą jeszcze na zapleczu sklepu. A poza tym oni są najlepsi w swojej branży.

- A co z płaszczami?

- Z tym nie będzie trudności - zapewnił go Llewellyn i zaraz krzyknął: - Sierżancie!

W tym samym momencie rozległ się spokojny głos w radio: “helikopter z Redhill jest w drodze...”

- 18:30

“Tutaj wiadomości stacji BBC na fali średniej 417 metrów... A więc najpierw oblężenie na Grosvenor Swuare, gdzie sytuacja pozornie jest bez zmian. Terrorysta zażądał, żeby helikopter przewiózł go wraz z dwoma zakładnikami na Heathrow, gdzie ma czekać na niego samolot. Z nie potwierdzonych źródeł donoszą nam, że obecnie żąda trzeciego zakładnika, oprócz ambasadora Ralfa Mulhollanda i aktora Ryszarda Irelanda, przetrzymywanych w pokoju 501 w hotelu Shelley. Policja nie potwierdza tego ani nie zaprzecza, chociaż detektyw nadintendent Dawid McConnell, który dowodzi operacją, nadal podkreśla, że w razie potrzeby spełni wszystkie żądania przestępcy, jeśli miałoby to zmniejszyć niebezpieczeństwo grożące życiu zakładników...”

- 18:32

- Można na chwilę? - zapytał Dannahay zaglądając do pokoju Landera.

- Oczywiście.

- Miałeś kiepski dzień, co? Gówniany.

- Drugiego takiego nie chciałbym już przeżyć, słowo daję.

- Wierzę ci.

Dannahay wszedł, a Lander wstał zza biurka i zaczął się niespokojnie przechadzać.

- Napijesz się szkockiej?

- Ale tylko trochę - zgodził się Dannahay.

- Bardzo mi przykro, nie mam lodu.

- Jakoś to przeżyję.

Rozglądał się po pokoju, podczas gdy Lander otwierał szafę biurową. Z okna widział wyraźnie szeroki biegnący z północy na południe chodnik przed pomnikiem Rosevelta i białą plamę za kasztanami, tam gdzie miał lądować helikopter.

- Trudno w to wszystko wprost uwierzyć - powiedział Lander. - Nie chodzi mi nawet o to, co mnie spotkało. Choćby w to, że teraz Mulholland jest w opałach, i to kilkaset zaledwie jardów stąd. Pomimo wszystkich dowodów... - kiwnął głową w kierunku skweru - wiem, co spotkało Renatę i Noela, i to, że Renata siedzi tam z jego żoną. Znam komunikaty radiowe i reportaże telewizyjne i dane policji, i w ogóle... Mimo to wciąż mam wrażenie nierealności.

- Czyś dobrze znał Grattana?

Lander wzruszył ramionami. Jeździłem z nim kilka razy i jak każdy z nas widywałem go tutaj.

- A jak on, twoim zdaniem, dowiedział się, że należysz do Klubu Strzeleckiego?

- Powiedziałem mu - Lander wypił trochę. - Czasem, jak się z kimś razem jedzie, wypsnie się człowiekowi coś takiego. A on, były żołnierz, zainteresował się tym... Wiedział, że przechowuję broń u siebie, widział, gdzie. Przypominam sobie teraz. Podrzucił mnie któregoś dnia do domu, kiedy ją niosłem, i wszedł zatelefonować. To dlatego ten skurwysyn...

- Nie miałeś z nim scysji?

- Nie, wydawał się całkiem normalny. Co prawda kiepski kierowca, niepewny... - Lander urwał, unosząc jedną brew do góry.

- Ale do czego zmierzasz?

Dannahay oblizał wargi.

- Chcę cię prosić o przysługę.

- Jaką przysługę?

- Raczej niezwykłą.

- O co ci chodzi?

- Niezbyt ci się ona spodoba.

- O co ci chodzi, na Boga?

Dannahay nie spuszczał z niego oczu.

- Grattan żąda jeszcze jednego zakładnika.

- Słyszałem o tym... - Lander urwał nagle i znieruchomiał. - Hej, zaczekaj no chwilę... - Na twarzy jego odmalowało się niedowierzanie. - Chyba nie... chyba nie proponujesz tego mnie?

- Owszem. Nie ma co owijać w bawełnę. Tak.

- Uważasz, że jestem nie do zdarcia czy co? - roześmiał się Lander gniewnie. - Od jak dawna pielęgnujesz tę wspaniałą myśl?

- Może od pięciu minut.

- To mam być ja?

- Rozmawiałem przed chwilą z McConnellem i powiedział mi, że zamierza posłać któregoś ze swoich ludzi.

- No i... - zabrzmiało to bardzo ostro.

- Moim zdaniem powinniśmy dać kogoś z naszych... Jasne jak słońce.

- Ja? - powtórzył Lander, ciągle nie dowierzając własnym uszom.

- Zawsze możesz odmówić.

- Byłbym wariatem, gdybym tak nie zrobił.

- Musisz jednak pamiętać, że masz pewnego rodzaju dług do spłacenia.

Oburzenie, ciekawość, niedowierzanie - wszystko to kolejno odmalowało się na twarzy Landera.

- Po tym wszystkim, co dzisiaj zaszło?

- Raczej z powodu tego wszystkiego, co dzisiaj zaszło.

- Wytłumacz mi to. Z mojego punktu widzenia...

- Mówię o Mulhollandzie - powiedział Dannahay.

- Wręcz przeciwnie - Lander potrząsnął głową bardzo wzburzony - mówisz o mnie. I chcesz, żebym się od razu zdecydował, bredząc o jakimś długu.

- Jeśli ty tak to widzisz, Harry...

- A jakże, na miłość boską, mam to widzieć inaczej?

Oczy Dannahaya błyszczały jak paciorki.

- Mulholland wszedł do tego pokoju, bo myślał, że ty tam jesteś.

- I tak by tam wszedł.

- Nie możesz tego dowieść.

- Ach, daj spokój - rozgniewał się Lander. - Przestań wszystko mnie przypisywać. Wystarczająco zostałem dziś wykorzystany.

- Nikogo nie zamierzam wykorzystywać - powiedział spokojnie Dannahay. - Po prostu wysuwam pewną propozycję... i uzasadniam ją.

- Nie - powiedział McConnell ostro. - Nie mam nic do powiedzenia. Nie... Może później, ale nie teraz. Żadnych oświadczeń.

- Mam też inne argumenty - mówił Dannahay do Landera. - Chodzi nie tylko o twoje zobowiązania względem Mulhollanda.

- Na przykład jakie?

- Boję się, naprawdę się boję, jak zareaguje Grattan, kiedy przekona się, że razem z nim w pokoju jest glina. Jestem za tym, żeby znał tego następnego zakładnika. Nie życzymy sobie wcale, żeby się dodatkowo zdenerwował czy nabrał podejrzeń, kiedy będzie szykował się do wyjścia.

Lander nic nie powiedział. Jego szklaneczka była już pusta.

- McConnell jeszcze raz namawiać go będzie do poddania się, ale to nic nie da. Grattan nie wyjdzie, dopóki nie zostaną spełnione jego żądania, a do nich należy ten dodatkowy zakładnik. Byłoby najlepiej, jak już mówiłem, gdyby to był ktoś, kogo zna. Nie byle kto. Ktoś twego wzrostu, Harry, twojej budowy. - Dannahay powoli sączył whisky. - Oni trzej są mniej więcej tego samego wzrostu i budowy... Rozumiesz? Grattan chce, żeby nie można go było rozpoznać na tej przestrzeni między hotelem a perkotką.

- Nie rozumiem.

- Chodź tutaj. - Lander wbrew swojej woli podszedł z Dannahayem do okna.

- Jaka odległość dzieli hotel od skweru? Trzysta jardów?

- Może.

- Kiedy wyjdzie na zewnątrz, będzie bardziej narażony na atak niż kiedykolwiek indziej i dobrze o tym wie. Dlatego podejmuję wszelkie środki ostrożności.

- Panna Wilding śpi - powiedział kobiecy głos. - Przeżyła dzisiaj straszne rzeczy, jak zapewne pani wie, i lekarz dał jej silny środek nasenny. Mam powtórzyć, że kto dzwonił? Jej matka? Tak źle słychać... Jej matka, mówi pani?

- Słuchaj, jest jeszcze jeden powód, dla którego przede wszystkim pomyślałem o tobie - mówił Dannahay.

- Jaki, proszę?

- Te głosy, które umiesz naśladować...

Lander zmarszczył czoło.

- Znowu jesteś dla mnie za bystry.

- McConnell będzie polegać na strzelcu wyborowym, który trafić musi Grattana na tych trzystu jardach. Nie ulega wątpliwości, że tak będzie. Widzę już jak niepewnie celuje, jak sekundy mijają, a wraz z nimi jego szansa. Pamiętaj, że będzie ciemno. Nie ma dziś gwiazd, księżyca, a czterech ludzi wyglądać będzie identycznie.

- I co z tego?

- Jestem za odwróceniem uwagi Grattana. Jego słabym punktem jest pamięć wzrokowa, prawda? Wystarczy, że się odezwie nieoczekiwany głos, kiedy będzie już na skwerze, a moim zdaniem jego reakcja wyodrębni go tak, jakby ktoś mu zaświecił latarką w twarz. - Dannahay przekrzywił głowę wyczekująco. - Nie znam nikogo innego, kto by potrafił to zrobić, Harry. Tylko ty. Odpowiadasz pod każdym względem.

Lander spojrzał na niego z goryczą.

- Z pewnością przesadzasz, mój drogi.

- Harry, moim zdaniem w tej sytuacji to twój obowiązek.

Policjantowi skulonemu za parapetem na dachu budynku stojącego naprzeciw Shelleya, przemoczonemu do suchej nitki, zdawało się, że zasłona w pokoju 501 drgnęła. Natychmiast dał ostrzegawczy gwizdek najbliższemu koledze i pochylił się niżej gotów do strzału. Nic więcej się nie stało, ale sięgnął po swój radiotelefon i złożył o tym raport.

Najgorsza była bezczynność.

Zamyślony Lander wpatrywał się w dywan brunatnego koloru. Grattan sprawił, że stał się ośrodkiem zainteresowania, pewne opinie już do niego przylgnęły - opinie, które mimo wszystko mogły kiedyś fatalnie zaciążyć na jego przyszłości. Nie ma dymu bez ognia... To, co zaproponował teraz Dannahay, mogło naprawić wyrządzoną szkodę, poza tym wyróżniłby się, zdobył nawet zasługę.

- Trzeba jednak pomyśleć o Renacie. O Renacie i...

- Myślisz, że o tym nie wiem?

- Muszę mieć trochę czasu.

- Oczywiście, zrozumiałe. - Patrząc na niego uważnie Dannahay powiedział: - Muszę cię ostrzec, że nie należy tego bagatelizować. - Wypił do końca whisky i postawił starannie szklaneczkę na biurku. - Powiem ci jeszcze jedno, na wypadek, gdybyś myślał, że to wszystko wymyśliłem pod wpływem impulsu i że naciskam na ciebie bez uprzedniego przemyślenia całej sprawy.

- Tak.

- Możemy zmniejszyć ryzyko. Nie zwróciłbym się z tym pomysłem do McConnella, gdyby było inaczej... Przede wszystkim nie zwróciłbym się do ciebie.

- 18:47

Grattan usłyszał helikopter na ułamek sekundy przed tamtymi. Najpierw było to jakby tylko brzęczenie muchy, która uderzała o szybę; odchrząknął, w pokoju nadal panował mrok i czuć było przenikliwą woń potu; wytężył wzrok starając się określić, skąd dolatuje ten dźwięk.

Mulhollandów dzieliła długość korytarza, ale usłyszeli to równocześnie, Renata Lander też; podbiegła zaraz do okna, przygryzając dolną wargę i na próżno wpatrując się w niebo.

Dannahay, Llewellyn, McConnell, Lander, Savage - wszyscy usłyszeli narastający warkot, dolatujący teraz wyraźnie z południowego zachodu.

Komisarz jadący swoim wozem Park Lane także usłyszał niski pulsujący pomruk i wykręcił szyję starając się określić odległość. Dość nisko, prawie nad głową, stwierdził, kiedy kierowca zbliżał się do hotelu Grosvenor House.

Lander i Dannahay pierwsi go zauważyli. Ciemnogranatowy, z dużym białym napisem “Policja” na boku, nadleciał gniewnie warcząc znad prawego rogu ambasady indonezyjskiej, a wielkie śmigła miesiły szary deszcz. Lander oceniał jego wysokość na jakieś dwieście stóp, kiedy zatrzymał się i zawisł nad środkiem skweru, z ciężkim nieco spuszczonym w dół nosem, ruszając na boki ogonem podczas manewrów pilota.

Na ziemi dwóch policjantów wyszło z ukrycia i stanęło blisko białego znaku, prowadząc helikopter jak naziemna obsługa lotniska. Renata Lander i Mary Kay widziały, jak w pyle wodnym opada za parawanem drzew, ale z numeru 501 nic nie było widać i Grattan tego nie zobaczył. Do niego dotarło tylko głuche wibrowanie, kiedy maszyna wylądowała na wyznaczonym miejscu, i cisza, kiedy po włączeniu silnika Bell Jet Ranger usiadł jak komar na upatrzonej ofierze.

Jednak to mu wystarczyło. Zaśmiał się krótko, przerażająco, jakby dopiero teraz uwierzył w swoją potęgę.

- 18:58

Komisarz policji głaskał się po łysinie słuchając relacji McConnella o dodatkowym zakładniku, jakiego zażądał Grattan, o pistoletach - jednym prawdziwym i pozostałych fałszywych, o czterech płaszczach i perukach. Był wysokim, barczystym mężczyzną ze zmiażdżonym lewym uchem, pamiątce po amatorskiej przeszłości bokserskiej, ale nadal zachował agresywną postawę boksera. Wiedział, że uzbrojenie Grattana w pistolet było koniecznością, przed którą McConnell miał ustąpić, ale nie podobało mu się to. Ani ten pomysł z trzecim zakładnikiem. Na stole przed nim leżał szkic, który zrobił Llewellyn, przy czym litera H w kółku oznaczała helikopter, a trzy małe krzyżyki pozycje, które Dannahay wyznaczył dla strzelców wyborowych.

- Oczywiście jeszcze raz będzie pan próbował z nim rozmawiać? Jeszcze raz pan do niego zaapeluje?

- Tak, jeszcze raz.

- A jeśli nic z tego nie wyjdzie, panie komisarzu - odparł McConnell - znajdziemy się w punkcie, z którego nie ma odwrotu.

Komisarz nie lubił się wtrącać, ale to on ponosi odpowiedzialność, nie chciał więc ryzykować klęski, pręgierza opinii. Półśrodki się skończyły. Zbyt wielka była stawka, żeby postępować chwiejnie. McConnell wiedział, co robi, i z pewnością rozważył wszystkie szanse.

- Zgadzam się - powiedział ochryple komisarz. - Jeśli dojdzie do ostateczności, nie ma wyboru, trzeba zastrzelić Grattana. - Mówił o tym, rzeczowo, jakby chodziło o upolowanie zwierzyny. - Kto się zgodził na ochotnika?

McConnell wzruszył ramionami. - Amerykanie wyrazili chęć załatwienia tego we własnym zakresie.

- Ooo!

- To mi zresztą odpowiada. O ile ten ich człowiek nie zepsuje nam roboty zbytnim mędrkowaniem.

- 18:59

Lander napełnił ponownie swoją szklaneczkę i głośno przełknął whisky. Nagrodę otrzyma w przyszłości. Przez okno ambasady spojrzał na helikopter, który przysiadł przed pomnikiem Roosevelta. Czas naglił, argumenty zaś Dannahaya były nie pozbawione słuszności.

W ostatniej półgodzinie przebył długą drogę. Zdecydowali, że Grattan zostanie zaskoczony nagłym odezwaniem się nie znanego sobie głosu, ale teraz zastanawiali się nad tym, czy Lander nie powinien raczej mieć broń niż polegać na celności ludzi McConnella. A najdziwniejsze, że to on sam przyczynił się do zmiany planu, argumentując, że uzbrojony czuć się będzie pewniej na zewnątrz; gdy wysunął ten projekt, Dannahay przystał nań skwapliwie i zaczął rozważać szczegóły techniczne.

- Uważam - powiedział wolno Lander - że teraz ja z kolei mam prawo prosić o przysługę.

- Jaką?

- Musisz powiedzieć o tym Renacie, równie przekonująco, jak powiedziałeś mnie.

- Oczywiście - zgodził się Dannahay, rzucając mu spojrzenie, które mogło wiele znaczyć. - Jeśli ty sam nie czujesz się na siłach, to oczywiście. - Wziął Landera za ramię, wspólnicy planujący wspólne przedsięwzięcie - Grattan ma o wiele więcej atutów w ręku, niż się wydaje McConnellowi, a jeszcze wszystkich kart nie odkrył. I dlatego ten trzeci zakładnik musi być kimś więcej niż biernym kibicem, rozumiesz, Harry? Ktoś bezwolny byłby po myśli Grattana. A tylko ty jeden potrafisz to rozegrać wedle życzenia McConnella, tego jestem pewien - ciągnął Dannahay. - Najpierw jednak muszę z nim porozmawiać, trzymaj za mnie kciuki.

“ochrona lotniska Heathrow potwierdza gotowość do startu samolotu BAC 111 od godziny dwudziestej drugiej...”

Llewellyn spojrzał znad notatnika i wyjrzał przez zamglone okno wozu operacyjnego.

- O której zachodzi słońce?

- O dwudziestej trzydzieści sześć - odparł siedzący obok niego sierżant. - Punktualnie.

- Kiedy będzie ciemno?

- Pół godziny później, jakieś dziesięć, piętnaście po dziewiątej... Coś koło tego.

- 19:04

Savage miał oczy zapuchnięte ze zmęczenia, a wąsiki bardziej niż zwykle sprawiały wrażenie namalowanych.

- Daj mi, proszę, głośnik - powiedział ponuro McConnell.

Wraz z nim windą przyjechał komisarz. We trzech z Savage'em stali w załomie muru przy schodach. Na pozór spokojny McConnell zebrał się w sobie. Dobre choć to, że Grattan nie będzie mógł mu przerwać jak podczas rozmowy telefonicznej, że usłyszy każde słowo.

- Słuchaj, Grattan, słuchaj tego, co ci powiem. W twoim interesie jest, żebyś słuchał.

Sytuacja może się zmienić w zależności od tego, co zostanie powiedziane i jak. Może. McConnell nie był optymistycznie nastawiony, ale każdą szansę należało wykorzystać do ostatka.

- Po pierwsze powiem, co zostało przygotowane i co będzie przygotowane zgodnie z twoim życzeniem. Helikopter wylądował na skwerze, to wiesz. W ciągu najbliższych piętnastu minut na jego pokład dostarczymy walizkę z dwustu tysiącami funtów. Poza tym otrzymałem właśnie wiadomość, że na lotnisku Heathrow gotów do startu samolot czeka na instrukcje... Grattan, słuchaj uważnie. Mamy już płaszcze i peruki, załatwiamy teraz pistolety, których żądałeś...

McConnell spojrzał na korytarz. Przyciągnięte donośnym wibrującym głosem Renata i Mary Kay wyszły ze swego pokoju i stanęły za jego plecami.

- Mówię ci to wszystko po to, żebyś wiedział, na jakie ustępstwa poszliśmy. Musisz jednak zdawać sobie sprawę, że nie zdołasz uciec. Nikomu jeszcze nie udało się uciec z takim okupem. Świat jest wszędzie taki sam. Ryzyko zbyt wielkie. Słyszysz mnie, Grattan? Ryzyko jest zbyt duże.

Ostatnim razem ostrzegawczy strzał przebił drzwi. Teraz nie. Tylko słowa z metalicznym pogłosem odbiły się od ścian i McConnell wciąż miał to samo poczucie bezowocności swych poczynań, świadomość, że nic z tego nie wyjdzie.

- Jesteś amatorem, Grattan. Jak daleko zamierzasz dotrzeć? W samolocie będą spadochrony, to fakt. Ale gdziekolwiek każesz lecieć pilotowi i gdziekolwiek zdecydujesz się skoczyć, od razu zostaniesz wyśledzony... Czy ty tego nie rozumiesz? Nie uda ci się uciec... Będziesz w takiej samej pułapce jak teraz. Bądź rozsądny. - McConnell urwał tak wyczerpany, że ręce mu drżały.

- ...Proszę cię o jedno, Grattan. Tylko o jedno... Wyjdź teraz. Rzuć broń i wyjdź na korytarz. Nie będzie żadnej strzelaniny. Daję ci słowo honoru, że jeśli poddasz się teraz, zapewnimy ci bezpieczeństwo. Jeśli nikt nie zostanie poszkodowany, również i ty nie poniesiesz szkody...

Spojrzał przelotnie na komisarza, który stał obok zacisnąwszy usta. Potem zaapelował po raz ostatni:

- Grattan, daję ci minutę. Słyszałeś moją propozycję, teraz czekam na ciebie na korytarzu. Na miłość boską, człowieku, bądź rozsądny i zrób, jak ci powiedziałem. Wyjdź... Masz minutę, całą minutę, począwszy od tej chwili.

Wpatrzył się bez większej nadziei w zamknięte drzwi. Łącznie z agentami Savage'a na korytarzu było ośmiu ludzi. Nikt nie drgnął nawet, wszyscy w napięciu czekali, czas mijał powoli. Nie było żadnej reakcji, ruchu, cisza była jedyną odpowiedzią, szyderczym wyzwaniem.

McConnell znowu spojrzał na komisarza, który potrząsnął głową. Mimo to McConnell czekał jeszcze dłużej, może ze dwadzieścia sekund, może więcej; upłynęły prawie dwie minuty, nim uznał się za pokonanego.

- Bunny - powiedział do Savage'a - potrzebuję twoich trzech najlepszych ludzi.

- Kiedy?

- Za godzinę. - Nigdy jeszcze nie wydał takiego rozkazu. - I chcę, żeby każdy z nich miał karabin z noktowizorem.

- 19:08

Bóg wie, co czuł półprzytomny właściwie Ireland, ale Mulholland po niepowodzeniu McConnella nie załamał się. Przez cały czas był pewien, że Grattan będzie realizować swój plan bez wahania, z szaleńczym uporem, plan z góry skazany na niepowodzenie. Dziewczyna musiała powiedzieć McConnellowi, jak wygląda sytuacja w pokoju 501, musiała mu udzielić wielu informacji, których nie miał przed jej ucieczką. Jednego widać nie przekazała: że Grattan za nic w świecie nie zrezygnuje.

Grattan oparł się o ścianę i sięgnął po słuchawkę telefoniczną.

- Słucham... - Przez cały dzień Helena Olivares nie zeszła ze swego posterunku.

- Mam polecenie dla McConnella.

- Jakie?

- Niech ten trzeci weźmie ze sobą latarkę elektryczną.

- Przekażę mu to.

- I jeszcze jedno. On ma być u mnie o wpół do ósmej. Nie później.

- O wpół do ósmej.

- Ma przynieść płaszcze, peruki, pistolety i latarkę, zrozumiano?

- Tak - odparła.

- Poza tym wszystkie światła w hotelu i wszystkie światła uliczne w promieniu ćwierć mili mają być wygaszone - powtarzał to coraz wolniej, bacznie obserwując Irelanda, bacznie obserwując Mulhollanda, nie mrugnąwszy nawet powiekami. - Wszystkie wygaszone, słyszy pani?

Notatkę podano McConnellowi, kiedy po wyjściu z windy znalazł się w hallu. Przeczytał ją dwa razy, nim oddał komisarzowi.

- Co takiego?! - obruszył się jego zwierzchnik.

- Jakby grał z nami w szachy, panie komisarzu, ot co. Jedno posunięcie za drugim.

- 19:12

Dannahay kiwnął głową.

- W miarę upływu czasu staje się coraz bardziej przebiegły, przyzna pan.

McConnell wykrzywił twarz w grymasie uśmiechu; i bez tego miał dosyć, już wyobrażając sobie jutrzejsze tytuły w gazetach.

- Nie chciałbym panu przeszkadzać - powiedział Dannahay z nieoczekiwaną przyjemnością - ale czy mógłby pan poświęcić mi parę minut?

- Oczywiście.

- Chciałbym pomówić z panem o facecie, który będzie zakładnikiem.

- Proszę bardzo.

- Pamięta pan zapewne, jak powiedziałem, że to powinien być jeden z naszych ludzi.

- Pamiętam, jasne.

- Chcę powiedzieć, że to będzie Lander.

- Lander?

- Zaraz panu wyjaśnię, dlaczego.

- Lander? - powtórzył z niedowierzaniem McConnell. - Niech pan poczeka. Po pierwsze, na jakiej podstawie sądzi pan, że on się zgodzi? Po tym, co mu się przytrafiło i jego...

- Już to omówiliśmy.

- I wyraził zgodę?

- Tak jest. On to przemyślał.

- Dobry Boże.

- Bynajmniej nie zbzikowałem i nie wtrącam swoich trzech groszy w kompetencje Departamentu Stanu. Nic z tych rzeczy. Wybrałem Landera, gdyż byłem zdania, że przyda się panu.

- Dlaczego on? Właśnie on?

Byli blisko wielkich szklanych drzwi wychodzących na North Audley Street, wymarłą i pustą w deszczu. Za dwie godziny zapanuje tu atramentowa ciemność.

McConnell zadał jeszcze jedno pytanie:

- Co pan chciał powiedzieć mówiąc, że mi się przyda?

Dannahay wyliczył umiejętności Landera na krótkich grubych palcach. Po pierwsze, jego budowa, po drugie - Grattan zna Landera... Nie zrobiło to wrażenia na nadintendencie. Czas mijał, a on był coraz bardziej zdenerwowany.

- Proszę pana, jeśli pańskim zdaniem ma to być jeden z waszych ludzi - zgoda. Nie mam nic przeciwko temu. Ale nigdy w życiu nie potrafię zrozumieć, dlaczego pan wybrał Landera. Biedaczysko miał dosyć na dziś i z pewnością jest wielu innych, którzy równie dobrze spełniliby swoje zadanie.

- Na razie o tym nie dyskutujemy - powiedział Dannahay. - Jest jednak pewna rzecz, którą potrafi Lander, a nie potrafią inni. Potrafi naśladować głosy.

- Czy to takie ważne?

- Nawet bardzo. Niektórzy ludzie potrafią robić sztuczki z kartami, Lander natomiast z głosami... Jest znakomitym imitatorem.

- Nic nie rozumiem - powiedział zirytowany na dobre McConnell. Chwilami miał wrażenie, że ze zmęczenia mózg odmawia mu posłuszeństwa. Przeciągnął palcami po zaroście na brodzie i zaczął z innej beczki: - Grattan chce mieć dodatkowego wabia, jak wyjdzie na zewnątrz.

- Ale ten może być dla nas bardzo użyteczny, na miłosierdzie Boże! - Dannahay zaczął nerwowo szukać po kieszeniach papierosów. - Zaraz to panu wyjaśnię. Cholernie boję się, że coś nawali. Wszystko sprzyja Grattanowi, a on będzie stawiał coraz wyższe żądania, jak na przykład wygaszenie świateł. Kiedy ta czwórka wyjdzie z hotelu, stuprocentowo pewni będziemy tylko Mulhollanda, gdyż jest tęższy i niższy niż pozostali. Jeśli go w ogóle zobaczymy, trzeba o tym pamiętać.

- Moi ludzie wypatrzą go przez noktowizory.

- Okay. Ale co z innymi? Kompletna ciemność i do tego ten deszcz. Będą podobni do siebie jak przekalkowani. - Włożył papierosa do ust i zapalił go z zamkniętymi oczami, żeby uniknąć dymu. - Jeśli chce pan odnieść sukces tu na skwerze, musi pan wykorzystać wszystkie atuty... a jednym z nich będzie Lander.

McConnell po raz pierwszy widział Dannahaya tak wymownego i nalegającego. Spojrzał na niego z namysłem. Noktowizor powiększa naturalne światło osiemdziesiąt tysięcy razy. Jednak w tych konkretnych warunkach możliwości ich będą wydatnie ograniczone. Nie miał co do tego złudzeń. Znał ryzyko i wiedział, jaka na nim spoczywa odpowiedzialność. Ale Dannahay miał rację: ostatnie żądanie Grattana przemawiało za jego argumentacją.

- Niech mi pan powie, o co panu chodzi - powiedział głośno McConnell, przez cały czas rozważając w duchu wszystkie pro i contra. - Proszę mi wyjaśnić. - Propozycje Dannahaya co do rozmieszczenia strzelców wyborowych były rozsądne, to musiał mu przyznać. - Chce pan jakoś zbić z tropu Grattana? O to panu chodzi?

- Częściowo.

- Lander będzie naśladował czyjś głos, czy tak?

- Nie ma pan pojęcia, jak on to znakomicie robi. Lubi się tym popisywać, często współzawodnicząc z synem. - Dannahay zaciągnął się głęboko, jak człowiek łaknący świeżego powietrza. - Moim zdaniem zaskoczony obcym głosem Grattan przeżyje wstrząs i to umożliwi Landerowi unieszkodliwienie go.

- Jak?

- Dzięki pistoletowi - powiedział Dannahay. - Jest bardzo dobrym strzelcem i to jeszcze jeden powód. Świetnie strzela z różnych rodzajów broni.

- Nie uda mu się.

- Chce spróbować, mając wsparcie w strzelcach wyborowych.

- Nie uda mu się... Grattan przeszuka go, jak tylko wejdzie do pokoju. To jasne jak słońce.

- On nie zabierze broni z sobą. Weźmie ją, kiedy będą wychodzili na zewnątrz.

- Skąd?

- Stąd. - Dannahay postąpił w kierunku wielkich drzwi wejściowych z dużymi mosiężnymi dyskami zamiast klamek. - Umieszczę pistolet po wewnętrznej stronie... Z tyłu, widzi pan?... Sposób łatwy i pewny. Kto będzie o tym uprzedzony, łatwo zabierze go przechodząc. Bardzo łatwo.

McConnell chwilę się namyślał.

- Czy Lander wie o tym?

- Mówiłem mu już.

- I zgodził się?

- W zasadzie tak. Poza tym rozumie pańskie trudności.

McConnell milczał, czekając widocznie na dalsze wyjaśnienia, więc Danahay ciągnął:

- Zapewne głównym argumentem, jaki go do tego skłonił, był fakt, że Mulholland wszedł do pokoju 501 w przekonaniu, iż go tam zastanie. I to go jakoś zobowiązało. A poza tym ma prawdziwy talent, jeśli chodzi o te głosy, no i do strzelania. - Strącił popiół z papierosa, dając do zrozumienia, że przede wszystkim ma na celu dobro ambasadora. - Lander jest lepszym kandydatem, znacznie lepszym, moim zdaniem, niż któryś z pańskich ludzi, gdyż nigdy nie wiadomo, czy się wybrało właściwego człowieka. Są dobrzy tu... Ale co w przypadku, gdy trzeba będzie nagle decydować, gdy na którymś z nich spoczywać będzie cholerna odpowiedzialność? Oni zawsze potrzebują kogoś, kto by nimi kierował, co w tym wypadku nie będzie możliwe.

- 19:29

Roberto Olivares sprawdzał piętro po piętrze, pokój po pokoju. Nie do wiary: hotel nadal funkcjonował. I co bardziej zdumiewające, wiele osób uważało to za rzecz całkiem zrozumiałą. Przyzwyczajony do litanii skarg, wprost bał się dalszych.

Zastukał do drzwi numeru 229 i czekał, mając w pogotowiu zapasowy klucz, w razie gdyby nikogo nie zastał.

- Dobry wieczór - powiedział, gdy otworzyła mu starsza kobieta. - Jestem kierownikiem tego hotelu, nazywam się Roberto Olivares i z przykrością muszę panią zawiadomić, że ze względów bezpieczeństwa musi pani opuścić pokój najpóźniej do godziny ósmej i zejść do sali jadalnej.

- Ach, tak.

- Jesteśmy też zmuszeni wygasić wszystkie światła, dopóki terrorysta nie opuści hotelu... Dlatego prosimy, by nasi goście zebrali się w sali jadalnej, gdzie spokojnie będą mogli przeczekać ten okres. - Mówiąc gestykulował żywo. - Bardzo nam z tego powodu przykro, proszę mi wierzyć. Ale działamy zgodnie ze wskazówkami policji...

- Ach, tak. - Żadnego sprzeciwu czy niezadowolenia. Tylko miły uśmiech. - Nie wiem, czy pan sobie mnie przypomina, panie Olivares. Dotychczas byłam bardzo zadowolona z moich wszystkich pobytów w Shelleyu i naprawdę chcę panu pogratulować, że tak nadzwyczajnie radzicie sobie państwo w tej niezwykle trudnej i niebezpiecznej sytuacji.

- Ależ to drobiazg. - Roberto Olivares błysnął jednym ze swoich najlepszych zawodowych uśmiechów. - Doprawdy drobiazg - powiedział rad, że Helena tego nie słyszy.

- 19:36

- Renata?

Najtrudniejszą rzeczą będzie jej to powiedzieć. Siedziały we dwie z Mary Kay, przed chwilą wyszedł od nich O'Hare, który odwiedził je po raz czwarty; widać po nich było przeżycia tego trudnego dnia, pokój był zadymiony, a popielniczki pełne niedopałków.

- Witaj, Harry - powiedziała uśmiechając się z trudem, kiedy wszedł do pokoju, szczęśliwa, że chociaż jej męka się skończyła.

- Muszę ci o czymś powiedzieć. - Z trudem to mówił, bał się jej reakcji, była taka uczuciowa. - O czymś, o co zostałem poproszony.

- O co na przykład?

Może powinien był ją przygotować.

- Tak wyszło... że to ja przyłączę się do Ralfa Mulhollanda.

Spojrzała, jakby go nie całkiem rozumiała.

- Ty?

- Tak, ja.

- Dlaczego ty?

- Uważają, że się najlepiej do tego nadaję.

- Co to znaczy, że się nadajesz. Do czego się nadajesz? - Nie spuszczała z niego oczu. Narastał w nich strach. Jak niewiele potrzeba nam słów, pomyślał. Objął ją.

- Najpóźniej do ósmej trzydzieści Grattan chce mieć jeszcze jednego zakładnika.

Skinęła głową.

- Ale dlaczego ty... - Wyraźnie nie mogła pogodzić się z tą myślą. - Właśnie ty...

- Ktoś musi pójść.

- O Boże. - Jęknęła, a twarz jej przybrała wyraz wrogości. Impulsywnie zwróciła się do Mary Kay: - Czyś ty słyszała? Czyś ty słyszała, co powiedział przed chwilą Harry?

Był szczęśliwy, że Mary Kay jest przy tej rozmowie; o wiele lepiej, że to nie Dannahay.

- Uspokój się, kochanie - zaczął - i posłuchaj mnie... Trzeba wykonać pewne zadanie i...

- Jakie zadanie?

- Grattan żąda, żeby mu dostarczyć pewnych rzeczy.

- Wiem o tym.

- I to jest to zadanie. - Nie mógł się zmusić, żeby powiedzieć więcej. Wpadłaby we wściekłość, gdyby się dowiedziała całej prawdy. - McConnell i Dannahay doszli do wniosku, że Grattan najłatwiej mnie zaakceptuje. Będzie mniej napięty, niż gdyby miał do czynienia z kimś zupełnie obcym. A przy tym jestem do niego podobny z budowy, czego zażądał.

Jak nieporadnie to zabrzmiało; łzy zaczęły spływać po policzkach Renaty i zrobiło mu się jej ogromnie żal.

- Harry, Harry... czy nie mamy dosyć?

- Renato, kochanie - powiedziała łagodnie Mary Kay, podchodząc do niej. - Złotko...

- Wszystko będzie dobrze - zapewnił Lander żonę.

- A Noel?... Co z Noelem?

- Też będzie w porządku. - Nie chciał teraz wywołać sceny, nie czuł się na siłach. - O wszystkim się pomyśli.

- O Boże - powtórzyła. Jego oddech zalatywał whisky. - Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że...

- Przestań, dobrze? - mówił cicho. Miał wrażenie, że jest osaczony, schwytany w pułapkę, choć nie bardzo wiedział, jak. - Nie ja jeden muszę coś z siebie dać... - Spojrzał na Mary Kay i nie dokończył zdania. - Nie zgłosiłem się sam, Renato. Zaproponowano mi to, a ja podjąłem decyzję. Czy wolałabyś, żebym się odwrócił plecami? - Znowu spojrzał na Mary Kay myśląc, ile ten czyn przysporzy mu sławy, ile znaczyć będzie w przyszłości. - Jestem to winien ambasadorowi. Będzie to z mojej strony rodzaj rekompensaty... Czy tego nie rozumiesz?

Zauważył, że na dworze zaczyna się ściemniać.

- 19:50

Siostra oddziałowa podeszła do Yorke'a ze “Standardem” i pokazała mu dużą fotografię na ostatniej stronie.

- Stał się pan sławny, wie pan?

Yorke zobaczył, jak go wsuwają na noszach do karetki, i uśmiechnął się odruchowo.

- A co się stało z moją czapką?

- Chyba dadzą panu inną, no nie? - Też się uśmiechnęła, jej dyżur dobiegał końca. Nieskazitelnie czystym paznokciem wskazała na wiadomość u dołu strony. - Co pan o tym sądzi? Wygląda na to, że Janet Ireland, mieszkająca w Poole w Hampshire, chciała się otruć gazem. W Poole mieszka Ryszard Ireland, jestem tego pewna... Może zresztą to po prostu zbieg okoliczności?

- 19:56

Pilot helikoptera był młodszy, niż McConnell się spodziewał. Na pozór niewzruszony, miał wiele wątpliwości.

- Czy mam uruchomić silnik, zanim Grattan z zakładnikami dojdzie do mnie, czy potem?

- Potem - powiedział McConnell. Chciał, żeby wszystko przebiegało jak najspokojniej. - Gdy tylko dostaniemy sygnał, że się zbliżają, damy znak latarką.

- Skąd?

- Z budynku Marynarki. Dwa krótkie błyski.

Wóz operacyjny nie był idealnym miejscem do udzielania instrukcji, gdyż zbyt wielu tu siedziało ludzi, ale jakoś sobie radzono. O'Hare, Ryder, Dannahay, Lander, komisarz, Llewellyn, pilot helikoptera, trzech strzelców wyborowych Savage'a - wszyscy tu byli, a oprócz tego normalna załoga. Deszcz bez przerwy bębnił o dach, co chwila odzywał się radiotelefon i klekot dalekopisu. McConnell podsunął Llewellynowi plan skweru.

- Wszystko wskazuje na to, że kiedy wyjdą z hotelu, pójdą najkrótszą drogą. - Mówił tak, jakby Lander był nieobecny. - To znaczy, że Grattan każe im iść do środka skweru z północno-zachodniego rogu - o tutaj, koło miejsca, gdzie dziś rano został zabity ten włóczęga. - Wszystkim się wydawało, że to stało się całe wieki temu. McConnell palcem wskazywał przypuszczalnie drogę Grattana do helikoptera. - Będzie liczył każdy krok i nie wydaje mi się, żeby poszedł inaczej.

- Ale jeśli tak zrobi? - spytał komisarz.

- Jeśli tak zrobi, nadal będzie kryty ogniem. Cała droga jest kryta ogniem. - McConnell zakreślił pola ostrzału na planie od kasztana do wiązu, gdzie mieli być umieszczeni dwaj z trzech strzelców wyborowych. - Może pójść, którędy chce. Ale mogę się założyć, że pójdzie po linii prostej.

- Ja również jestem tego zdania - zgodził się Dannahay.

- Pójdą chodnikiem, to chyba pewne. I dzięki temu będziemy ich słyszeć. - McConnell spojrzał na Landera. Niech pan szura nogami, dobrze? Ale nie za mocno, oczywiście. Dwa, trzy razy tylko. - Palcem wskazał na strzelców wyborowych, wyjaśniając: - Ci ludzie muszą was zlokalizować jak najszybciej.

- Okay - Lander oblizał wargi.

- Proszę nie podejmować żadnej akcji, dopóki nie znajdzie się pan na skwerze. - McConnell znowu wskazał na plan zataczając krąg. - Siedemdziesiąt pięć kroków dzielić będzie pana od tego miejsca. Wyjdzie pan wtedy z drzew, mając przed sobą tylko trawnik, ścieżki i klomby z kwiatami.

Teraz zwrócił się do tych, którzy mieli stać po bokach:

- Zbyt wielki z Grattana spryciarz, żeby miał zmniejszać swoje szanse rzucając się w oczy, dlatego nie pójdzie tuż za ambasadorem. Chce nas wprowadzić w błąd i jego pomysł z identycznymi przebraniami świadczy, jakiego rodzaju przeciwakcji spodziewa się z naszej strony. Ale nie ma absolutnie żadnego sensu montowanie wokół skweru reflektorów ani zastosowanie równie konwencjonalnych środków. Nawet mimo nagłego ich włączenia nie bylibyście pewni waszego celu.

Z kolei spojrzał na strzelców wyborowych.

- Pan Lander za to będzie miał tę przewagę, że będzie wiedział dokładnie, gdzie uplasuje się Grattan. A powodzenie całej akcji zależy od tego, jak wykorzystamy moment zaskoczenia Grattana nie znanym mu głosem. Jest on bardziej podatny na tego rodzaju rzeczy niż inni i z pewnością jego reakcja na to, jakakolwiek będzie, wystarczy, żeby go zidentyfikować i żebyście natychmiast wsparli pana Landera.

- Czy nie powinni wiedzieć - wtrącił się Dannahay - czyj głos będzie imitował Harry?

McConnell skinął głową i spytał Landera:

- Jaki mianowicie?

- Będę naśladował Humphreya Bogarta - odparł Lander.

- I co pan powie?

- “A teraz słuchaj mnie, najdroższa” - Lander udał znakomicie głos znanego aktora filmowego. - “A teraz słuchaj mnie, najdroższa.” - Było to niesamowite. Nikt się nie roześmiał, nawet nie uśmiechnął. Byli ludźmi dorosłymi, a tu stawką było ludzkie życie.

- “A teraz słuchaj mnie, najdroższa?” - powtórzył Dannahay. - To wszystko, czy tak?

- Nie będzie czasu na więcej.

- Strzelcy wyborowi muszą cię usłyszeć w odległości jakichś czterdziestu jardów.

- Okay - powiedział Lander.

- A co będzie - odezwał się jeden ze strzelców wyborowych - jeśli nie uda się wziąć panu broni w drzwiach wychodząc z Shelleya?

- Zaraz do tego dojdę - odparł McConnell. - Jest to możliwość, której nie wolno nam przeoczyć.

- Czy mimo to pan Lander będzie udawać głos Bogarta?

- Tak.

- Tak jak było ustalone?

- Jak było ustalone.

- Ale w tym wypadku odpowiedzialność całkowicie spadnie na nas?

- Całkowicie. - McConnell urwał. - Podkreślam, że pan Lander chce być uzbrojony. Ale w razie gdyby to się okazało niemożliwe, gotów jest zrobić to, do czego się zobowiązał, co umożliwi zidentyfikowanie Grattana.

Spojrzał na twarze poważne jak do fotografii i w tym momencie uświadomił sobie, ile odwagi musi wykazywać Lander.

- 20:01

“uwaga, uwaga, komunikat policji... Ze względu na nieprzewidziane okoliczności w części dzielnicy Mayfair zostanie wyłączony dopływ prądu elektrycznego. Rejon ten, znajdujący się wokół Grosvenor Square, zamykają ulice: Green Street, Mount Street, Carlos Place i Duke Street. Wszystkich mieszkańców tej części miasta prosimy o cierpliwość. Dostawa prądu zostanie wznowiona natychmiast, gdy to będzie możliwe.”

Deszcz nieco osłabł i ołowiane niebo nabrało różowego odcienia. Noel Lander patrzył za odjeżdżającym w kierunku Carlos Place samochodem policyjnym i nasłuchiwał ginących w oddali słów. Nigdy jeszcze nie był w sanktuarium ambasadora, gdzie flaga USA stała w rogu gabinetu za potężnym biurkiem, na ścianach wisiały indiańskie malowidła i wielkie okna wychodziły na Grosvenor Square.

- Napijesz się czegoś, Noel? - spytała Mary Kay.

- Nie, dziękuję.

Nie było mu mdło, ale tak jakoś niepewnie z powodu dumy i lęku, jakie odczuwał. Wszystko stało się tak nagle. Zaledwie pięć minut temu jego matka przyjechała na Bruton Mews wraz z panią Mulholland i zabrały go tu, po drodze wyjaśniając sytuację.

Przez okno obejrzał helikopter. Pilnowało go kilku policjantów stojących niedaleko pod drzewami. Z ambasady wyszło dwóch żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej, jeden z nich niósł walizkę.

- Wiesz, Noel? - Podeszła do niego Mary Kay. - Nie mogłam tego powiedzieć twemu ojcu, nim tam poszedł. Ale dzielny z niego człowiek, prawdziwy mężczyzna. - Z bliska widział, jak bardzo jest wyczerpana. - Kiedy będzie po wszystkim, powiemy mu to, co? Wszyscy troje mu to powiemy.

- Oczywiście - odparł otaczając matkę ramieniem, wpatrzony przed siebie i mrugając mocno oczami, żeby opanować narastające wzruszenie.

- 20:17

- Grattan. - McConnell dzwonił z aparatu w kabinie nocnego portiera. - Żeby nie było żadnej omyłki.

- Słucham.

- Trzeci zakładnik znajdzie się pod drzwiami waszego pokoju dokładnie za trzynaście minut. O wpół do dziewiątej. Zapuka przedtem, tak samo jak ambasador. - Słyszał wyraźnie oddech Grattana. - Przyniesie peruki, płaszcze i tekturowe pudełko, w którym będzie naładowany Walther PP i trzy plastikowe rewolwery. Plus latarka elektryczna.

- I co dalej?

- Helikopter czeka na skwerze, pieniądze są już na jego pokładzie. Pewno słyszałeś zawiadomienie o wyłączeniu prądu. Jak widzisz, wszystkie twoje żądania zostały spełnione. Zrobiłem to tylko ze względu na ludzi, których trzymasz w szachu. Im nie może stać się żadna krzywda, zrozumiałeś mnie? Jest pewna granica, której nie możesz przekroczyć. Pamiętaj, żeby nie było żadnej omyłki. Jednego w zamian domagam się od ciebie.

- Czego?

- W przybliżeniu wiadomości, kiedy wyjdziesz. - McConnell czekał kilka długich sekund, bez specjalnej nadziei, wykorzystując i tę szansę. - Ze względu na nich. Powiedz tylko w przybliżeniu. Za godzinę będzie ciemno, a oni są wyczerpani... głodni.

- Wyjdę, jak będę gotów - powiedział ostro Grattan - ani minuty wcześniej.

- 20:26

- Życzę powodzenia - powiedział z przejęciem McConnell.

- Dziękuję.

Dannahay uśmiechnął się enigmatycznie.

- Ja ci życzę tego samego, Harry. I dodał: - Zdobędziesz sobie jeszcze jeden laur do wieńca chwały, co? - Teraz był pewien, że jego plan się powiedzie.

Uścisnął rękę Landera i pomógł mu dźwignąć rzeczy zamówione przez Grattana. Wszyscy goście hotelowi zostali zgromadzeni w sali jadalnej, gdzie nic im nie groziło, i w mrocznym, pustym hallu trudno było odcyfrować wyraz czyjejś twarzy.

- Jeszcze jedno co do rewolweru.

- Mianowicie co?

Sześciokrotnie Lander przećwiczył zabieranie rewolweru z wewnętrznej strony mosiężnego dysku. Przechodząc posługiwał się lewą ręką, w prawej ściskając imitację. Było to całkiem łatwe, mógł to robić z zamkniętymi oczami.

- Rewolwer musisz natychmiast schować do rękawa. Natychmiast, rozumiesz? I to dobrze.

- Nie martw się.

Lander się pocił, widzieli to mimo zmroku. Nadal czuć było od niego whisky, którą pił przeszło godzinę temu. Ale dobrze zdawał sobie sprawę ze swego zadania.

- Zdejmij dla nas Mulhollanda z haczyka, Harry - prosił Dannahay.

- Jasne.

Po tym nic już nie było do powiedzenia. McConnell poszedł razem z Landerem do windy, a Dannahay patrzył, jak zasuwają się za nimi drzwi.

Ciemność

- 20:30

Kiedy Lander pożegnał McConnella i Savage'a i ruszył korytarzem, musiał kierować się instynktem. Dźwigając ciężar nie widział ostrzegawczej warstwy chrupek ani tacy, której nie zabrała Gabriela Wilding. Ze strachu włosy mu się zjeżyły na karku, kiedy potknął się w przyćmionym świetle. Przez chwilę miał ochotę zawrócić i uciec, ogarnęła go nagła słabość, ale opanował się i pokusa minęła, choć serce waliło jak młotem.

Zastukał zgodnie z poleceniem - trzy razy mocno. I bez tego z pewnością słyszeli, że się zbliża, musiał jednak czekać. Z wystrzelonej dziury został usunięty papier i przez kilka sekund czuł, że ktoś go obserwuje. Po chwili zatrzask szczęknął i drzwi otworzyły się do wewnątrz.

Uderzył go w nozdrza zaskakujący, przenikliwy zaduch - przez wiele godzin troje ludzi pociło się tu ze strachu i rozpaczy, chwytało każdej nadziei, modliło o ratunek. Drzwi za jego plecami trzasnęły z hukiem; wnętrze zaludniły niewyraźne kształty i cienie, ktoś siedział, ktoś stał, okno było zasłonięte. Poczuł dotyk czegoś twardego i nagle został szybko i fachowo obszukany. Dopiero wtedy Grattan się odezwał:

- Daj mi latarkę.

Wyrwał mu ją, zapalił i oświetlił twarz.

- O Boże! - usłyszał cichy okrzyk Mulhollanda.

- Twój wzrost? - spytał rzeczowo Grattan.

- Jakieś pięć stóp i dziesięć cali.

Promień powędrował wątpiąco od stóp do głów.

- Połóż wszystko na ziemi i podaj mi pudełko.

Lander wykonał natychmiast polecenie, aż do decydującej chwili nie zamierzał mu się sprzeciwiać. - Światło latarki nadal padało na jego twarz - Grattan uważnie go lustrował.

- Ilu ludzi na korytarzu?

- Nikogo. - McConnell i Savage z pewnością już zjechali na dół.

- Spróbuj tylko mi zełgać, a pożałujesz... widziałeś helikopter?

- Tak.

Wtedy Grattan powiedział jakby oskarżająco:

- Znam ciebie... Znam twój głos.

Dźwięk, zapach, smak, dotyk - oto broń wspierająca jego uszkodzony system obronny. Lander skinął głową i nagle bezrozumna panika go opuściła: Grattan opierał się na tym, co słyszał.

- To ja, Harry Lander.

Grattan żachnął się spoglądając uważnie spoza białego kółka światła.

- Ale masz mocne nerwy - powiedział podchodząc bliżej. - Cholernie mocne.

Potem roześmiał się chrapliwie. Lander milczał nie będąc w stanie zebrać myśli. Grattan skierował latarkę w bok, mógł więc zobaczyć ambasadora i Irelanda: aktor siedział z głową ukrytą w rękach, ale Mulholland patrzył na niego ciągle jeszcze wyraźnie zdumiony. Wszyscy byli w koszulach, cały pokój zrujnowany, pełen potłuczonych przedmiotów i szkła.

- Widziałeś Mary Kay? - spytał Mulholland szybko i spokojnie jak więzień podczas widzenia.

- Czuje się dobrze... zupełnie dobrze.

Grattan skierował latarkę na pudło i wyjął z niego Walthera PP. Sprawdził magazynek i działanie pistoletu, przez ten czas trzymając strzelbę w zagięciu ręki. Potem cofając się tyłem wszedł do łazienki - ani razu nie pozwolił sobie na ryzyko - i wszystkie naboje do sztucera oraz zamek wrzucił do muszli klozetowej, następnie cisnął sztucer na ziemię i wrócił do pokoju zamykając drzwi do łazienki na klucz, który schował do kieszeni.

- Siadaj na łóżku obok Mulhollanda - rozkazał Landerowi.

Podszedł do krzesła, którego używał przez cały dzień, i przysiadł na nim, w jednej ręce trzymając latarkę, w drugiej pistolet. Znowu oślepił Landera latarką.

- Lander... cholerny Lander. - Patrzył ze zmarszczonymi brwiami, próbując zebrać strzępy obrazów, jeszcze niezupełnie pewien. A Lander widząc to nabrał trochę otuchy, mniej przerażony tym, co zamierzał zrobić. Nieoczekiwany głos zbije z tropu Grattana, tak jak się spodziewał Dannahay.

Tak będzie... Z pewnością tak będzie.

- 20:46

McConnell przylepił taśmą pistolet dla Landera po wewnętrznej stronie mosiężnego dysku u drzwi wejściowych, a Dannahay obserwował go zapalając papierosa i ochraniając dłonią płomyk zapalniczki. Zmrok szybko teraz zapadał, odległości się kurczyły, cisza narastała.

McConnell cofnął się bezgłośnie po grubym dywanie. Jedno pasmo taśmy wystarczyło.

- Co pan o tym sądzi?

- Bardzo dobrze, świetnie. - Dannahay udał, że chce wziąć pistolet zgiąwszy rękę w łokciu. - Tak, zupełnie dobrze. Papierosa?

- Dziękuję.

Osiemdziesiąt osób - personel i gości wraz z Heleną i Robertem Olivares - zamknięto w sali jadalnej. Reszta hotelu była pusta, centrala telefoniczna nieczynna. Obaj z Dannahayem szykowali się do wyjścia. Czuł, że bolą go mięśnie, każda najdrobniejsza kosteczka.

- Czy mu się uda wziąć rewolwer? - Nagle ogarnęły go wątpliwości, które pogłębiały zmęczenie i napięcie.

- Dlaczego ma się nie udać?

- Musieliśmy gdzieś to rozegrać ostatecznie, lepiej tu niż na lotnisku, o wiele lepiej - myślał głośno. - Kiedy się zdecydowaliśmy na pierwsze ryzyko, trzeba było zdecydować się i na dalsze.

- Oczywiście.

- Jednak im bardziej napięta sytuacja, tym łatwiej coś może się nie udać.

- Oczywiście - powtórzył Dannahay. Poprawił nieco kąt umocowania rewolweru. - Zgadzam się całkowicie.

Szeroko otwarte szklane drzwi unieruchomione były w zawiasach. Po sześciu stopniach zeszli na North Audley Street, pogrążając się w ciemnościach, potem skręcili w prawo, idąc bez słowa. Miała to być również droga Grattana.

- Nie znoszę zabijania - wyznał McConnell rzucając na wpół wypalony papieros do rynsztoka. - Nawet wtedy, gdy to konieczne. Nawet wtedy.

- Wiem, co pan czuje - powiedział Dannahay idąc z nim w nogę. - Ale czasem nie ma innego wyjścia.

Deszcz osłabł nieco w ciągu ubiegłej godziny, ale nadal musieli mrużyć oczy.

- 20:52

Każda z czterech peruk była elegancko opakowana w celofan. Grattan trzy z nich wyrzucił na dywan.

- Włóżcie je - rozkazał - chcę na was popatrzeć.

Ciemnobrązowe peruki o grubym, lekko falistym włosie nawet z bliska zmieniały ich nie do poznania. Tylko Mulhollanda zdradzały siwe baki, ale on i tak różnił się od pozostałych, gdyż był niższy i nieco tęższy.

Grattan, przyglądając się im, skinął z zadowoleniem głową.

- A teraz płaszcze.

Wszyscy byli ciekawi, jak wpadł na ten pomysł, ale z pewnością dopiął swego. Lander i Ireland byli bardzo podobni, a z podniesionymi kołnierzami i głowami zwróconymi w tę samą stronę byli nie do rozróżnienia. Zwłaszcza po ciemku i z dala.

- Weźcie pistolety.

Mulholland podał swoim towarzyszom imitacje rewolwerów Smith Wesson znakomicie zrobione, tylko wagą różniące się od prawdziwych.

- Trzymajcie tak, jakbyście do kogoś mierzyli.

Rękawy płaszcza Mulhollanda były za długie, krawiecki błąd, który tutaj nikomu nie przeszkadzał.

- Dobrze - mruknął Grattan - całkiem dobrze. - Przeciągnął lewą ręką po twarzy. - Siadajcie.

Posłuchali go, spoglądając na siebie, bezradnie i niepewnie. Oświetlił ich kolejno latarką, po chwili wstał z krzesła, podszedł do okna, wyjrzał i wrócił. Jego peruka i płaszcz ciągle jeszcze leżały tam, gdzie je położył Lander.

- Kiedy wyjdziemy? - spytał Mulholland.

Grattan zignorował pytanie.

- Prędko?

I tym razem żadnej odpowiedzi. Ireland znowu zaczął się tak trząść, że Lander poczuł wibrację łóżka. Był zdziwiony reakcją aktora, aż dotąd nie zdawał sobie sprawy z jego stanu. I była to rzecz, której wcale nie chciał wiedzieć, ani teraz, ani potem. Za wszelką cenę musiał zachować spokój. Siedział między Irelandem a Mulhollandem, starając się odciąć od wszystkiego, koncentrując się tylko na tym, co miał zrobić - przy wyjściu z hallu na ulicę i na skwerze.

I dlaczego: dla tego, co było i co będzie.

- 21:03

Helena Olivares przerwała panujący w sali jadalnej gwar słowami:

- Panie i panowie... Nie wiem, jak długo tu będziemy. Raz jeszcze oboje z mężem pragniemy przeprosić państwa za tę całkiem wyjątkową sytuację. A przy tym okropną, czego nie trzeba podkreślać. Teraz, kiedy to mówię, zmierza ona do rozwiązania. Niektórzy z naszych gości postanowili opuścić hotel, czemu trudno się dziwić. Co do tych zaś z państwa, którzy się na to nie zdecydowali i przez cały dzień znosili cierpliwie wszelkie niewygody, mamy nadzieję, że nie będą do nas żywili żalu i w przyszłości będą wracać do hotelu Shelley... Policja twierdzi, że stan zagrożenia zbliża się ku końcowi. Na razie jednak prosi, byśmy zachowali całkowity spokój, gdyż w żadnym wypadku nie grozi nam niebezpieczeństwo...

Niezwykła kobieta, pomyślał Roberto Olivares. Fantastyczna.

- Zamierzam dołączyć do ludzi ze specjalnej grupy operacyjnej przy pomniku - powiedział Dannahay. - Czy nie ma pan nic przeciwko temu?

McConnell potrząsnął głową.

- A pan gdzie będzie?

- Przy kasztanie.

Z trzech wyznaczonych pozycji ta przy kasztanie będzie najbliższa miejsca, gdzie Lander powie swoją kwestię udając głos Humphreya Bogarta. A musiał być blisko, jak najbliżej. Gdy nadejdzie ta chwila, decydować będą sekundy i Landerowi trzeba będzie udzielić wszelkiej pomocy, na jaką go stać.

- Nie znoszę oczekiwania, a pan?

- Czekanie to treść mego życia - wyznał z udanym patosem Dannahay - ale nie mam w tym dużych osiągnięć... Ciao.

Policjant Murzyn wcisnął się we framugę wejściowych drzwi opustoszałej teraz restauracji Sin Nombre i składał raport przez radiotelefon.

- Jak dotąd nic. - Był o czterdzieści jardów od Shelleya i patrzył w stronę Grosvenor Square, polegając właściwie tylko na słuchu. - Całkowity spokój.

- 21:16

Deszcz przestał uderzać o szyby.

- Jak było, kiedyś tu wszedł? - spytał nagle Grattan. - Mocniej padało czy słabiej?

- Słabiej - odparł Lander. - Deszcz ustawał.

Grattan wykręcił szyję, żeby wyjrzeć, ale nie widział nic oprócz różowawego zasnutego chmurami nieba. Ściągnął z powrotem zasłony i zapalił latarkę kładąc ją na nocnym stoliku, tak że promień jej padał na sufit.

Czwarta peruka i płaszcz leżały nadal nie tknięte, ale oczekiwanie się kończyło: wyczuwali narastające w nim napięcie. Widok ich przebranych i poniżonych zdawał się skłaniać go do działania. Wszystko, czego zażądał, zostało spełnione, na zewnątrz panowała cisza i ciemność. Mimo to ogarnął go lęk hazardzisty przed decydującą rozgrywką. Wiedział, że kiedy wreszcie wygna ich z tego pokoju, gdy zejdą pięć pięter niżej kierując się do helikoptera na skwerze, nie będzie już drogi odwrotu; trzysta kilkadziesiąt kroków długich jak trzysta kilkadziesiąt mil, pod nieustanną obserwacją wrogich oczu.

- Wstańcie - rozkazał ostro jak na musztrze. - Ty - spytał Grattan Landera - kim jesteś?

- Lander.

- Stań koło Mulhollanda. Przed nim.

Lander zaniepokojony zmarszczył czoło: przed nim?

- A ty - do Irelanda - stań z prawej strony Mulhollanda... Tak, tutaj. - Sam stanął za nimi, dotykając pistoletem pleców ambasadora. - Teraz odwróć się - polecił Irelandowi - do Mulhollanda. - Byli oddaleni od siebie na odległość ramienia. - A ty na przodzie.

- Ja? - spytał Lander.

- Odwróć się.

Lander odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Mulhollandem. Grattan zajął pozycję, która zdaniem McConnella była niemożliwa.

- Teraz podnieście rewolwery na wysokość biodra... wszyscy.

Stanął z boku i przyglądał im się, najwidoczniej zadowolony, kącik ust drgał mu nerwowo. Komuś zaburczało w brzuchu.

- Wyjdziemy stąd w tym szyku. Trzech rzędem, jeden z boku. Przez cały czas macie iść tak samo, ty z prawej zwrócony twarzą do Mulhollanda, ty na przodzie będziesz szedł tyłem, patrząc na niego, ale wszyscy trzej blisko.

- Ja będę szedł tyłem? - spytał Lander.

- A niby jak inaczej? - Grattan przypatrywał im się krytycznie z innego miejsca, a poznawał tylko po głosie. - Mulholland, ty weźmiesz latarkę. Masz świecić w dół, jak będziemy schodzić po schodach. Tylko pod nogi, nie na boki, zrozumiano?

Mulholland skinął głową. Kiedy Grattan znalazł się za nim, ledwie zapanował nad sobą, żeby nie obrócić się i nie wyrwać mu pistoletu gwałtownym szarpnięciem, przewracając go natychmiast, bijąc i kopiąc. Ledwie zapanował. Przez ułamek sekundy był tego bliski - jeszcze teraz wzdłuż krzyża czuł zimny dreszcz. Przypomniał sobie nagle, jak się wahał, czy zabrać pilnik do paznokci, nim się oddał w ręce tego szaleńca, i pomyślał, że teraz byłby bliski użycia go - uderzając w oczy, w kark. Ale chęć ta szybko minęła, a wściekłość zgasła.

Ktoś inny za nich to zrobi. Bóg jeden wie, jak, ale ktoś tam na zewnątrz na dworze będzie musiał to zrobić. Po to tam byli.

- Będziemy iść powoli - mówił Grattan jak do kolegów. - I każdy z was będzie mierzyć do tego w środku, do Mulhollanda. Przez cały czas rozumiecie?

Podniósł płaszcz i włożył go, wciągnął perukę na głowę. Wyglądał teraz młodziej, mimo zapadniętych, przekrwionych oczu, ale dla policjantów z noktowizorami nie będzie się różnił niczym od pozostałych trzech.

“A teraz słuchaj mnie, najdroższa...” Lander wprost usłyszał to zdanie Bogarta i pomyślał kolejno o Noelu, potem o Renacie, wreszcie o Donnahayu. “A teraz słuchaj mnie, najdroższa...” Ileż razy naśladował głosy znanych aktorów dla zabawy; teraz to nie była zabawa, lecz dla niego chwila najcięższej próby.

Potem zaczął myśleć o sobie i od razu poczuł, że jest zlany potem, hotelowy pokój wydał się oazą spokoju.

- 21:23

- Żałuję ogromnie, żeśmy się nie postawili dwanaście godzin temu - powiedział gniewnie O'Hare. - Słabość nigdy nie popłaca. - Był ogromnie zdenerwowany, pesymistyczny i kłótliwy. - Gdyby dziś rano posłuchano mojej rady, Ralf nigdy nie znalazłby się w tej strasznej sytuacji.

- A w rezultacie któreś z zakładników może by już nie żyło - odparł Ryder. - Ralf dobrze wiedział, co robi... Tak samo Lander. Obaj doskonale wiedzieli.

- Nadal powtarzam, że Grattan bluffował.

- No więc o co się martwisz? - W głosie jego brzmiała pogarda. - Łatwo tak mówić, jak się nie ponosi konsekwencji.

- Słuchaj, jednak...

- Daj spokój, Sam. Bardzo mi przykro, ale się z tobą nie zgadzam. I jeśli ta zasadzka tu na skwerze ma być wedle ciebie przejawem słabości, to ja jestem Hotentotem.

Byli we dwóch w sekretariacie gabinetu ambasadora i również odczuwali zgubne skutki długotrwałego napięcia. Wszystkie światła co do jednego wygaszono. Po omacku omijali biurka i krzesła, kierując się do drzwi gabinetu.

- Mary Kay?

- Witajcie.

Równie dobrze mogli mieć zawiązane oczy.

- Czy pani Lander tu jest?

- Noel też - odpowiedziała.

Zbili się razem w gromadkę, dotykając parapetu, żeby się upewnić, że są przed oknem, wpatrzeni w ciemność na dworze, która wszystko i wszystkich zakrywała.

- Czy dali znak z budynku Marynarki? - spytał O'Hare.

- Jeszcze nie.

Przy każdym oknie wychodzącym na Grosvenor Square gromadzili się ludzie wraz z reporterami donoszącymi światu o wydarzeniu, łącząc się w oczekiwaniu na ostatni akt dramatu, jaki miał się rozegrać za ich progiem. W gabinecie ambasadora nie rozmawiano dla zabicia czasu. Obie kobiety i chłopiec znaleźli się poza tą fazą, wszystko w nich zamarło, nie było sensu mówić głośno o nadziejach, pozostała tylko modlitwa. Boże miłosierny, prosił bezgłośnie Noel, daj, żeby z moim ojcem wszystko było dobrze... I z panem Mulhollandem...

- Niech wyjdą... - szepnął O'Hare - na miłość boską...

- 21:28

- No, teraz wychodzimy - powiedział Grattan.

Co skłoniło go do wybrania właśnie tego momentu, nie wiedzieli. Może słabnący wyraźnie deszcz, co pogarszało jego sytuację. Od chwili, kiedy ich ustawił, czterokrotnie podchodził do okna i Lander za każdym razem był pewien, że to już.

- Pamiętajcie - odezwał się nagle Grattan głosem ostrym jak brzytwa - że mam wszystko do zyskania i niewiele do stracenia. Zastanówcie się nad tym. Niech no któryś z was spróbuje mi zrobić kawał, Mulholland zginie jak amen w pacierzu. - Obrzucił ich przenikliwym spojrzeniem, bezwolny Ireland spuścił wzrok, tu nawet Nick Sudden nie mógł mu pomóc.

- Trzymajcie się blisko, kołnierze podniesione, pistolety wycelowane. I jeszcze jedno, Lander. Ty idziesz najkrótszą drogą, pamiętaj. Dojdziesz do środka jezdni przed hotelem i stale będziesz szedł prosto przed siebie. Mulholland tobą pokieruje.

Oddał latarkę ambasadorowi, który skierował światło na podłogę. Grattan podszedł do drzwi i przekręcił zatrzask, potem stanął z boku i otworzył je szeroko. Powitała ich cisza, ciemność i wyczekiwanie przerażające jak zaczajony drapieżnik. Nie wyszli jeszcze z pokoju, a już to odczuli.

- Jazda - warknął przez zęby Grattan.

Włączył się w szereg, kiedy go mijał Mulholland. Z hałasem przeszli przez chrupki, miażdżąc filiżanki, Lander tyłem, tym razem bez wahania. U stóp Mulhollanda przesuwała się plama światła, ukazująca czerwony chodnik w czarny deseń, w górze panował mrok. Słyszeli szelest swoich płaszczy, cichy skrzyp butów. Na korytarzu powitał ich miły chłód, nie było przykrego zaduchu, jaki panował w pokoju. Lander wykręcił głowę, zwalniając, gdyż sądził, że są blisko schodów, ale minęła chwila, nim do nich dotarł, i Mulholland zdążył dwukrotnie na niego wpaść, a Ireland otrzeć się.

Na schodach ich trudności wzrosły; sztywni z przerażenia potykali się o siebie, to chwytając za poręcz, to szorując plecami o ścianę. Dziewięć stopni w dół, zakręt i znowu dziewięć stopni; Lander liczył je, cofając się przed Mulhollandem, mając tuż obok Irelanda, a wszystkim trzem następował na pięty Grattan bodący pistoletem plecy Mulhollanda.

Żaden z nich nie wiedział tego, co wiedział Lander, i dlatego bali się czegoś innego - na każdym zakręcie, na każdym stopniu, wraz z każdą mijającą sekundą. Ilekroć znaleźli się na niższym piętrze, mijając windę i niewidoczne po obu stronach korytarze, instynktownie oczekiwali, że zaraz coś się zacznie dziać. Mulholland kurczył się pod dotykiem lufy, Ireland zaciskał zęby, tłumiąc jęk.

- Trzymać się razem!

Z przenikliwego szeptu Grattana nie można było wywnioskować, gdzie się znajduje: na wysokości ramion ciemność zacierała kształty i twarze były w niej niewidoczne. Cienie ich skakały, chwiały się, słychać było głośne oddechy i rytmiczne skrzypienie butów.

Lander liczył nie tylko stopnie, ale i piętra: pozostało im już tylko jedno. Jeszcze jedno, potem hall, drzwi i wyjście na ulicę, no i rewolwer.

Schodzili tak we czwórkę, ciągle z wycelowaną bronią. Ostatnie półpiętro było półkoliste i dlatego co chwila gubili plamę światła. Lander bliski załamania zatrzymał się u podnóża schodów, czekając na resztę; przed nimi rozciągał się wielki jak pieczara hall, a oni stali w kręgu latarki.

Wtedy Grattan szepnął:

- Zgaś ją. - Ogarnęła ich ciemność, - Rzuć na ziemię. - Usłyszeli głuchy stukot. - Naprzód - warknął i ruszyli zbici, jakby się chcieli wzajemnie chronić.

- Nadal nic - składał przyciszonym głosem raport ciemnoskóry konstabl stojący w drzwiach wejściowych Sin Nombre. - Jeszcze nic.

Landera ogarnęło przerażenie, że mu się nie uda. Na chwilę przedtem, nim Mulholland zgasił latarkę, sądził, że rozpoznał drzwi, ale nie trwało to długo, a hall wydał mu się bezkresny. Kiedy jednak oczy jego przywykły do ciemności, jeden jej segment wydawał się nieco inny; wykręcając głowę do tyłu, niepewnie mógł zidentyfikować prostokąt wejścia. Głęboko wciągnął powietrze i nieoczekiwanie zmienił kierunek, tak że Mulholland nadepnął mu na nogę. Sylwetkę ambasadora dostrzegał, natomiast Grattana zupełnie nie widział.

Strużki potu zaczęły mu spływać spod peruki, rozpaczliwym mruganiem starał się ich pozbyć. “A teraz słuchaj mnie, najdroższa...” Powiedzenie tego bez broni byłoby aktem niezwykłej wprost odwagi. Musiał więc zabrać z ukrycia rewolwer.

Zmniejszył kroki, ciągle idąc z odwróconą głową, a ciemność jakby zgęstniała wokół niego. Zboczył trochę, wyciągając w tył lewą rękę, aż wreszcie palcami dotknął szyby. Dodało mu to otuchy i znowu zwolnił, ale nie zatrzymał się. Ćwiczył idąc przodem, w końcu jednak to nie miało wielkiego znaczenia.

Teraz... Teraz.

Nagle to, czego chciał, było tuż, uchwyt wielki jak dysk, i palce jego zacisnęły się na rękojeści rewolweru ukrytego za okrągłą tarczą. Taśma pękła z cichym trzaskiem, ale odgłos ten mogło spowodować byle co. W chwili gdy rękaw zsunął się na dłoń, Lander poczuł gorącą falę ulgi.

- Jak się nazywacie? - spytał Dannahay strzelca wyborowego, zajmującego stanowisko u podnóża pomnika Roosevelta.

- Booker.

Helikopter był blisko, ale go nie widzieli, w ogóle nic nie widzieli. Deszcz teraz przeszedł w mżawkę.

Kiedy wyszli na North Audley Street, znowu mieli uczucie, że ktoś na nich czeka. Grattan wysunął się nieco w przód, a Lander niezwykle ostrożnie schodził po stopniach. Zeszli z nich nierówno, jak ślepcy wpadając na siebie na chodniku, bez przerwy trzymani w szachu przez pistolet Grattana.

- Wyszli na ulicę... idą - słowa spod Sin Nombre dotarły do wozu operacyjnego, z wozu do budynku Marynarki, a potem dwa krótkie błyski z budynku Marynarki uprzedziły tych na Grosvenor Square.

Tymczasem zrobili kilkanaście kroków, trafiając na jezdnię i zmieniając kierunek. Wąski tunel światła błyszczał za zaciemnionym kwartałem - Orchard Street, Baker Street; tam dalej toczyło się normalne życie, tylko tu doszło do głosu szaleństwo, przemoc, tylko tu. Wpadli jakby w rytm, powoli szurając nogami, a niebo było na tyle jaśniejsze niż otaczające domy, że mogli utrzymywać właściwy kierunek.

W ukryciu lewego rękawa Lander odbezpieczył rewolwer. Jeden krok w prawo i mógłby zaskoczyć Grattana.

Niepotrzebny byłby Bogart, niepotrzebni strzelcy wyborowi. Myśl ta zatrzepotała w nim kusząc go, a jednocześnie budząc lęk. Niewidoczny Grattan znajdował się od niego najwyżej o trzy, cztery jardy, ale najdrobniejsza pomyłka oznaczałaby katastrofę. Lepiej czekać. Nigdy by mu nie wybaczono, gdyby z własnej inicjatywy popełnił błąd i Mulholland za to zapłacił. Trzeba się trzymać planu. Czekać, aż wypatrzą ich strzelcy wyborowi przez swoje noktowizory, a głos Humphreya Bogarta da im tak ważną wskazówkę. Idąc tyłem przez cały czas mógł widzieć Mulhollanda i jego prawą rękę ściskającą imitację pistoletu. Mulholland mierzył do niego, Ireland do Mulhollanda, a Grattan był tuż z prawdziwą bronią. Dwukrotnie celowo zaszurał niepewnie obcasami, chwilami przekonany, że nikt nie wie o tym, iż są już na North Audley Street.

Mdłości podchodziły mu do gardła. Na miłość boską, gorączkowo siebie strofował, zrób, co masz zrobić, tam gdzie trzeba i kiedy trzeba

“Tu Robert Armitage z BBC. Właśnie dowiedziałem się, że wyszli z hotelu Shelley i idą w kierunku Grosvenor Square. W momencie, kiedy to mówię z punktu obserwacyjnego na drugim piętrze budynku Marynarki, znajdują się gdzieś w kompletnej ciemności na ulicy pode mną... Co znaczy, że są mniej więcej o dwieście jardów od oczekującego helikoptera, do którego prowadzi ich terrorysta. Dla nas, którzy jesteśmy tak blisko rozgrywającego się dramatu, napięcie jest wprost nie do zniesienia, ale dla ambasadora Ralfa Mulhollanda, Ryszarda Irelanda i trzeciego zakładnika Harry Landera to, co musieli wycierpieć przez tyle godzin i co ich czeka właśnie, przekracza...”

- 21:41

Na ulicy noc była nadal bezkształtna, prawie nieprzenikniona, ale w miarę upływu czasu niebo powoli oddzielało się od tła i wpatrzony w nie Lander zorientował się, że wyszli już z North Audley Street i wchodzą na północno-zachodni kraniec skweru.

Przez większość drogi trzymali się dość blisko, ale teraz znowu zaczęli się od siebie oddalać. Ireland dwa razy zatoczył się jak pijany, a Mulholland mylił nogę jak rekrut. W perspektywie Upper Brook Street można było dostrzec daleko błysk oświetlonej jaskrawo Park Lane, dziwnie nierealnej, kiedy przejechał przez nią błyszczący jak zabawka czerwony autobus. Przez ramię Lander zaczął rozróżniać zarys wysokich drzew i słyszał cichy szelest deszczu na listowiu. Wtedy właśnie obcasami uderzył o krawężnik i zrozumiał, że jest na chodniku po przeciwległej stronie, gdzie z jednej strony są automaty parkingowe, a z drugiej żywopłot otaczający ogród wokół pomnika.

Jeszcze sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kroków, a znajdzie się na terenie zakreskowanym na planie przez McConnella. Byli już blisko.

- Słyszę ich - szepnął nagle McConnell.

Strzelec wyborowy, koło którego stał, opierał się o mokry pień kasztana i obniżył karabin wpatrując się z napięciem w noktowizor.

- No i co? - spytał niecierpliwie McConnell.

- Już ich widzę.

Lander zaczął szukać przejścia w żywopłocie, aż wreszcie natrafił na żużlową ścieżkę wiodącą prosto do helikoptera. Po raz ostatni zaszurał nogami, a potem zwolnił, aż był pewien (o ile to było w ogóle możliwe), że Grattan jest tuż za Mulhollandem i idącym bokiem Irelandem.

Tutaj z drzew skapywał deszcz, ciężki jak odchody ptasie, i peruka przylepiła mu się do czoła. Lander zaczął liczyć kroki, rewolwer ciągle jeszcze chowając w rękawie. Wisząca nisko gałąź musnęła mu twarz i aż drgnął ze strachu. Strzelcy wyborowi z pewnością czekali na nich z palcami na spuście, McConnell czekał, Dannahay czekał; na samą myśl o tym poczuł gorący dreszcz.

Jeszcze trzydzieści, czterdzieści jardów. Miał wrażenie, że w głowie huczy mu fala, jakby tonął, a wraz z nią narastała panika i przed oczami zaczęły mu przelatywać różne obrazy. Niezwykle wyraźnie ujrzał nagle Libijczyka ostatniej nocy w Wagabundzie, i te inne późne spotkania, inne kontakty.

“A teraz słuchaj mnie, najdroższa...” - za chwilę, zaraz.

Na próżno za dużą sylwetką Mulhollanda starał się dostrzec Grattana. W tym samym momencie noga ześliznęła mu się z wąskiego chodnika, aż się zatoczył, i strach, że któryś z zaczajonych strzelców nie wytrzyma nerwowo, zacisnął mu żołądek.

Ciągle towarzyszyły im drzewa, ale czuł przenikliwy zapach nawozu końskiego na różanych klombach, a więc otwartą przestrzeń miał tuż za plecami. Nagle ogarnęło go odrętwienie, wszystko, czym był i miał być zniknęło wymazane tym, co lada chwila miało nastąpić.

Dziesięć kroków... Nagle pomyślał o Renacie i Noelu, gdzie też są teraz. Dziesięć kroków, dziewięć, osiem... Strzelcy wyborowi, od których wszystko zależało, byli blisko. Siedem, sześć, pięć... Nagle drzewa się skończyły, szli pociągając nogami jak marionetki, podobni do siebie niby krople wody. Cztery, trzy, dwa...

Wciągnął powietrze, w ustach mu wyschło i zrobił to, co miał zrobić - trzy szybkie kroki w prawo na trawnik i szybkie wyciągnięcie rewolweru z rękawa.

- “A teraz słuchaj mnie, najdroższa...”

Powiedział to głośno i chyba z niedowierzaniem, ale udał mu się głos Bogarta. Mulholland minął go i po raz pierwszy od wyjścia z hotelu zobaczył Grattana - stojącego bez ruchu, zdumionego, zaskoczonego.

Wyodrębnionego.

Strzelił do niego i w tym momencie błysk trafił Grattana z drugiego boku. Rozległo się coś zbliżonego do chrząknięcia i nagle ciemność zdała się zmienić kształt, walić i zapadać.

Lander odbierał każde wrażenie jak w zwolnionym tempie - najbardziej zdumiony odkryciem, że rewolwer, z którego strzelił, miał malutką błyszczącą plamkę na lufie, nie większą niż koralik.

- Wal do niego, Booker - Dannahay szarpnął za rękaw strzelca wyborowego stojącego u stóp pomnika. - Do tego z punktem świetlnym.

W noktowizorze błyszczał on jak gwiazda przewodnia.

- Tak, do tego, do tego. No, wal.

Tego Lander nie słyszał, choć wokół panował chaos, tupot nóg, krzyki, gdyż nagle poraziło go pytanie, czemu jego rewolwer był naznaczony. I wtedy strzał Bookera powalił go i uciął rodzące się przerażenie.

Pierwszy znalazł się przy nich McConnell, podeszli z Savage'em szybko, ale ostrożnie. Grattan jeszcze oddychał, ale przestał być groźny i McConnell rozbroił go.

- Lander jest ranny - powiedział nagle Savage.

- Boże Wszechmogący.

- On nie żyje! - W głosie jego zabrzmiała skarga i zdumienie: zaledwie kilka sekund temu cała uwaga skupiona była na Grattanie, tylko na Grattanie.

McConnell podniósł z trawy rewolwer Landera i odwrócił się od jego ciała, wstrząśnięty, zaskoczony, wypatrując Dannahaya. Ktoś zapalił latarkę, rozległ się gwar zaniepokojonych głosów. Dannahay szedł szybko przez trawnik. McConnell nie czekając, aż się zbliży, zawołał:

- Lander dostał... Nie żyje.

- Nie żyje?

- Z pana stanowiska.

- To niemożliwe.

- I niech pan spojrzy na jego rewolwer. Niech pan spojrzy na to. - Błyszcząca plamka widoczna była nawet gołym okiem. - Mój człowiek powiedział, że to świetny znak rozpoznawczy.

Dannahay powiedział zrozpaczonym głosem:

- Cholera jasna.

- Jak to się tam znalazło?

- Umieściłem tę świecącą plamkę, żeby pomóc Landerowi, jak będzie przechodził koło drzwi.

- Pan?

- Miało mu to pomóc.

- A kto pana do tego upoważnił?

- Nikt inny by tego nie dostrzegł, tylko ten, kto szukał broni po wewnętrznej stronie dysku. Tylko Lander... Taka była intencja.

- Pańska intencja.

- Tak, ale...

- I co z tego wynikło?

- Popełniłem omyłkę, oto, co wynikło.

- Tylko wtedy?

- Wprowadziłem też Bookera w błąd.

- I pan sądzi, że ja w to uwierzę? - powiedział lodowatym tonem McConnell.

W chwilę później Mulholland słyszał, jak Dannahay powtarzał McConnellowi:

- Booker nie jest winien, nic a nic. To moja wina, wyłącznie moja.

Był wstrząśnięty. Nierealne stały się latarnie migające z różnych stron. Nierealne prymitywne przebrania, zmieniające całkiem wygląd Landera i Grattana. Grattan jęknął i Savage klęknął przy nim; Lander nie wydał żadnego głosu. Ze wszystkich stron skweru słychać było trzask otwieranych okien, zaczęły się też pojawiać słabe światła. Wśród cichego deszczu rósł gwar. Na stopniach ambasady ukazała się jeszcze jedna zapalona latarka i wybiegło kilka osób - wśród nich Noel, Renata Lander i Mary Kay. Biegnąc wołali coś z ulgą, pełni nadziei, u progu radości.

Grattan spełnił swoją rolę. A to, co zdarzyło się sprawiło, że Grosvenor Square będzie odtąd synonimem okrucieństwa i bezwzględności.

- 22:52

Dannahay i Knollenberg spacerowali wokół skweru, spuściwszy głowy, z rękami w kieszeniach. Deszcz wreszcie przestał padać, a blask lamp ulicznych odbijał się w chodnikach i jezdniach. Przed pomnikiem Roosevelta nie było już helikoptera ani ciał przy klombach z różami, ucichły krzyki i łkania. Panowała cisza, jakby nic się tu nie wydarzyło, jakby Lander i Grattan nigdy nie żyli.

- Kiedyś się zdecydował? - spytał Knollenberg.

- W chwili, gdy usłyszałem, że Grattan żąda trzeciego zakładnika. - Dannahay strzepnął palcami. - Właśnie wtedy.

- Cholernie ryzykowałeś.

- Ryzyko należy do gry... Landera i nas obu. I tak mieliśmy już go w ręku. A dziś w nocy zaciągnęlibyśmy sieć. W ten sposób jednak oddał przysługę swemu krajowi.

Mówił o pomyślnie zakończonej tajnej akcji i nie miał zamiaru wyjawiać młodszemu koledze, co robił Lander, uważając za niepotrzebne podkreślanie istoty i rozmiarów jego zdrady i metod, jakich używał, żeby się porozumiewać ze swymi arabskimi mocodawcami. Knollenberg znał mechanizm takich afer. Ale nadal nie zdawał sobie w pełni sprawy, jakie konsekwencje groziły Landerowi.

- Czy nie mogliśmy zaczekać? - spytał Knollenberg. - Czy nie mogliśmy go schwytać, jak było zaplanowane?

- Oczywiście. Ale istnieje pewien ograniczony kredyt zaufania, jaki ma opinia publiczna w kraju. Pamiętaj, że mieliśmy już w tym roku wystarczającą porcję skandali i zdrad.

Szli chwilę w milczeniu, ukazało się kilka gwiazd niezwykle jasnych w spłukanym deszczem powietrzu. Policja zdążyła usunąć bariery, a gapie przychodzili na skwer popatrzeć, co się przytrafiło innym ludziom.

- Klęski są własnością publiczną - odezwał się wreszcie Dannahay. - Nie wiesz o tym? A zwycięstwa prywatną.

- Do jakiego stopnia prywatną?

- Moją i twoją na przykład.

- A co z McConnellem?

- Trzeba się będzie przed nim bronić.

- I to nie tylko przed nim, śmiem twierdzić.

- Racja.

- Sama obrona może nie wystarczyć - ciągnął Knollenberg, ucząc się przez cały czas od starszego kolegi.

- Bez wątpienia racja.

- Naprawdę?

- Wkrótce będę robić coś innego - powiedział Dannahay. - I gdzie indziej.

- Kiedy?

- Bardzo wkrótce, Charles. - Obrzucił Knollenberga uważnym spojrzeniem. - Gdybyś wbił sobie w głowę jakąś niemądrą myśl, powiem ci jeszcze jedno.

- Mów.

- Przez cały czas byłem w kontakcie z centralą i miałem ich pełne poparcie.

Wtedy Knollenberg spytał:

- A ile byś chciał za swego Forda Mustanga?

88



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żegnaj Grosvenor Square
clifford francis zegnaj grosveno square
Żegnaj trądziku
Żegnajcie smugi chemiczne, witaj błękicie nieba czyli jak zbudować własny rozpraszacz chmur
Pamelo żegnaj, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek
Żegnaj miłości
Pamelo żegnaj Tercet Egzotyczny
Least squares estimation from Gauss to Kalman H W Sorenson
ŻEGNAJ MAŁA
Żegnaj przeszłości
Żegnaj miłości
11x04 (114) Zegnajcie koty od tokarza, Książka pisana przez Asię (14 lat)
Żegnajcie wakacje - witaj przedszkole 6-l, Scenariusze zajęc - przedszkole, pozegnanie wakcji
cut square
ŻEGNAJ BYE
ŻEGNAJCIE WAKACJE, Zakończenie Roku Szkolnego
Żegnaj życie osobiste Praca w domu

więcej podobnych podstron