Wiechecki Srefan 蔲e Pod minog膮


Stefan Wiechecki

(WIECH)

Cafe „Pod Minog膮"

Unia Wydawnicza Yerum Warszawa

Tekst oparto na wydaniu Ksi膮偶ki i Wiedzy, Warszawa 1991

Przedmow臋 napisa艂 SZYMON KOBYLI艃SKI

Ok艂adk臋 i stron臋 tytu艂ow膮 projektowa艂 MICHA艁 J臉DRCZAK

Korekta ': HALINA RUSZKIEWICZ , "

Sk艂ad komputerowy: SOFT EDITION

ul. Umi艅skiego l /44, 03-983 Warszawa

tel. 671 38 75

S> Copyright by Alicja Wiechecka Warszawa 1979

漏 Copyright for this edition

by Unia Wydawnicza „Verum"

Warszawa 1998

ISBN 83-85921-49-4

I PATRZ, PAN, CO SI臉 ROBI!

Pan Stefan Wiechecki z Saskiej K臋py, elegancki, ironicznie u艣miechni臋ty d偶entelmen z dyskretnym w膮sikiem, nale偶a艂 do naj obrotniej szych dziennikarzy i najs艂awniejszych pisarzy dwu wa偶kich epok kultury polskiej. 艢ci艣lej: trzech, wliczaj膮c lata wojny i okupacji, b臋d膮ce akurat motywem g艂贸wnym niniejszego tomu Wiecha. Lata po trosze pr贸by, i to zwyci臋skiej pr贸by, tych cech, tych warto艣ci, z jakich zosta艂y zbudowane postaci literackie wielkiego artysty. Knajacka, z lekka — lub nie z lekka — szemrana populacja jego tekst贸w, ta szczeg贸lna i specyficzna „Warsiawka", sta艂a si臋 bowiem tyle偶 portretem, ile wzorcem wcale niema艂ej sfery stolicy, nawet dla kogo艣, kto jest bardzo daleko od wszelkich Maniusi贸w Kitajc贸w, cwaniackich Szmulek i praskiego folkloru, jak by艂 zreszt膮 osobi艣cie w swym stylu bycia, 偶ycia i kr臋g贸w towarzyskich sam autor opowie艣ci. Albowiem cechy i warto艣ci bohater贸w Wiecha s膮 uniwer-salniejsze, rozleglejsze ni偶 Szmulki, stanowi膮 — 艣miem twierdzi膰 — og贸lniejszy i znacz膮cy rys ca艂ej bez ma艂a naszej niepokorno艣ci wobec wszelkiej przemocy i wszelkiego zniewolenia, a sztafa偶 akurat warszawski — gdzie ju偶 dawno „w Saskim Ogrodzie przy wodotrysku pan policmajster dosta艂 po pysku" — jedynie wzmacnia, podkre艣la i daje jeden z mo偶liwych kostium贸w sprawie nader rozleg艂ej i wiekowej. Taki fryzjer z Lalki Prusa, taki Rz臋dzian z Trylogii Sienkiewicza, lwowski To艅cio ze Szczepciem, pozna艅skie „bubki frechowne" 艁osia, wile艅skie Kaziuki i krakowskie typy s艂awnego wodewilu o Krowodrzy — to rodzeni bracia pana Anio艂ka i ca艂ej „Cafe pod Minog膮". W艂a艣nie w swojej zadziornej niezgodzie na krzywd臋, na gwa艂t zadawany swobodzie i godno艣ci. Za wielkie s艂owa? Wcale nie za du偶e, gdy偶 w艂a艣nie — na podobie艅stwo paryskiego gawrosza — zjadliwa ironia ulicy, szyderstwo przechod-

ni膮, niczym hyrno艣膰 podhala艅ska i twardo艣膰 艣l膮ska, bije we wszelkiego wroga broni膮 wyj膮tkowo ostr膮 i skuteczn膮, a mianowicie o艣mieszeniem go, obezw艂adnieniem przez celn膮 kpin臋. I je艣li Wiech potrafi艂 upiory okupacyjne, uosobione w 偶andarmerii czy pokrewnych patrolach, nazwa膰 (lub ws艂awi膰 ich nazwanie autentyczne): „blondyni w blaszanych kapeluszach" — to ukaza艂 w pe艂ni t臋 nie-zniszczalno艣膰 moralnych zwyci臋zc贸w, zdolnych do wyszydzenia zagro偶e艅 z wysoko艣ci swych racji. Taki niby przelotny epitet, a ile偶 w nim poczucia si艂y i wy偶szo艣ci! No, a zdanko pana Piecyka, rzucone mimochodem w roku 1956: „— Jak nam te zachodnie szkopy Warszaw臋 sfajczy-li?!..." To偶 to najzjadliwszy komentarz polityczny! I to w艂a艣nie okaza艂o si臋 uniwersalne w naszym narodzie, ponadczasowe, sta艂e.

A niewyobra偶alne bez najwa偶niejszej zalety: bez poczucia humoru.

Nieodparty dowcip, pobrany z natury, stanowi naczelny i najskuteczniejszy no艣nik literacki, ba! moralizatorski, tych dzie艂, tego dorobku, kt贸rego Cafe jest typowym przyk艂adem. To rabelaisowska, dickensowska, twainowska, czechowowska i mro偶kowska wreszcie linia tw贸rcza w 艣wiatowym skarbcu kultury. T臋dy wiedli swoich bohater贸w (nawet bez dos艂ownego 偶artowania, ale zawsze z wyczuciem paradoksu) najwi臋ksi, „gdy偶—jak stwierdzi艂 jeden z nich, Joseph Conrad — wszystko stoi na 偶arcie". Niech Szekspir z Dantem, tym od Boskiej komedii, po艣wiadcz膮 z samego szczytu Parnasu.

Jakiego za艣 warsztatu komediowego, sposobu technicznego w swoim dowcipie u偶y艂 Wiech? Po pierwsze u偶y艂 wiecha, tego, kt贸ry dost膮pi艂 zaszczytu naukowego owej ma艂ej litery, znacz膮cej awans na poj臋cie literackie, na zjawisko kulturowe. A wi臋c j臋zyk, mowa i tryb skojarze艅, oto czym si臋 pos艂ugiwa艂 pan Stefan w swoim dziele. Tu bardzo cenn膮 uwag臋 uczyni艂 pewien autentyczny tw贸rca, wywodz膮cy si臋 z kr臋g贸w praskiego folkloru, sk膮din膮d wyborny stolarz i wcale nie gorszy pisarz (autor Opowie艣ci wuja z Zacisza, Iskry 1983), majster Stefan Roguski. Ot贸偶 artysta ten, m贸wi膮c kiedy艣 w prywatnej rozmowie o tworzywie Wiecha, stwierdzi艂, 偶e wszystkie zwroty, sposoby werbalne, zbitki my艣lowe, s艂owem ca艂y zesp贸艂 wyra偶e艅

pan贸w Piecyk贸w i szwagr贸w Piekutoszczak贸w jest prawdziwy, taki si臋 spotyka艂o od Zygmuntowskiej po owo tytu艂owe Zacisze; jednak偶e w 偶yciu, w mowie tych dzielnic wyst臋powa艂o to z rzadka, niczym rodzynki w cie艣cie zwyk艂ego, wsp贸lnego dla wszystkich rodak贸w j臋zyka. Te „znakiem tego", te „przypuszczam, 偶e w膮tpi臋" i inne „w z膮bek czesane" ozd贸bki, na co dzie艅 rozproszone, zosta艂y przez Wiecha zag臋szczone, skondensowane, wzmocnione niejako w postaci dialog贸w, pysk贸wek, monolog贸w jego figur literackich. Na tym w艂a艣nie polega艂a prawda i zarazem przetworzenie zjawiska lingwistycznego, a jednocze艣nie specyfika narracji.

Narracji, kt贸ra nios艂a przepyszne sceny, zbitki obrazowe, g臋st膮 i z regu艂y komiczn膮 fabu艂臋 — tak偶e wyde-stylowan膮 z 偶ycia. Nie dziwota, to偶 pisarz narodzi艂 si臋 w miejscu, gdzie samo 偶ycie destyluje swoje jaskrawo艣ci, swoje intensywne przygody z bli藕nimi, czyli w s膮dzie cywilnym przed wojn膮. Pan Piecyk wi贸d艂 si臋 w prostej linii z tamtej publiczki, jak膮 tak ol艣niewaj膮co ukaza艂 Prus w Lalce, odmalowuj膮c sale warszawskiego s膮du i fascynuj膮ce typy tamtejsze. 艁膮cznie z — jak偶e wa偶kim naonczas, a偶 po pierwszy okres tw贸rczo艣ci Wiecha-sprawozdawcy — bujnym folklorem 偶ydowskim stolicy! Kwintesencj膮 tego alia偶u sta艂 si臋 jeden z ulubionych plac贸w Wiecha, przes艂awny, nieod偶a艂owany Kiercelak, niepowtarzalny targ, panoptikum typ贸w i typk贸w. Dalekim echem, pozbawionym ju偶 bogactwa kupieckiego z pobliskich Nalewek, jest Bazar R贸偶yckiego mi臋dzy Targow膮 a Brzesk膮, relikt daw-no艣ci, jak偶e niestety wyblak艂ej i sczez艂ej... Kiedy jednak 艣wie偶o w telewizji ogl膮da艂em zbi贸rk臋, zrzutk臋 ze wszystkich kram贸w na najszczytniejsze cele narodowe („呕eby pom贸c temu rz膮dowi — m贸wi艂a jaka艣 „nie艣miertelna paniusia", r贸wna tamtej ze strof Tuwima — bo my艣my tu mieli ca艂y czas nasz膮 w艂asn膮, tajn膮 "Solidarno艣膰*, ca艂y czas..."), odczu艂em odleg艂y wiew lat odesz艂ych, a przez Wiecha dokumentowanych. Lat g艂臋bokiej wra偶liwo艣ci na sprawy najpa-tetyczniejsze, ale przecie偶 podane z wdzi臋kiem i weso艂膮 nonszalancj膮, w艂a艣nie w tym stylu i tym gestem, jakby to uczyni艂 pan Walery W膮tr贸bka. On偶e Walery W膮tr贸bka, kt贸ry dracznie i hecnie, ale przecie偶 uczestniczy艂 via „Ex-pressiak" w co wa偶niejszych wydarzeniach kultury, od

„Lilii Wenecji" pocz膮wszy, i kt贸ry si臋 sta艂 dzi臋ki Wiechowi nowym Niemcewiczem w specjalnych, szmulkowskich 艢piewach historycznych powojnia. Tego powojnia, jakie pozbawia艂o og贸艂 zwi膮zk贸w z tradycj膮, z dziejami, z wielk膮 przesz艂o艣ci膮.

I nie by艂o wcale przypadkiem, 偶e to akurat pan Stefan Wiechecki zosta艂 prelegentem na pewnym t艂umnym zebraniu 艣wiata publicystycznego, kiedy po polskim Pa藕dzierniku za艣wita艂a (jak偶e przelotnie!) nadzieja na okie艂znanie cenzury. To w艂a艣nie on, Wiech, autor tak znacz膮cego zwrotu jak „pan wiesz, a ja rozumie", czyli mistrz zjadliwej aluzji, wyg艂osi艂 arcydowcipny referat o wystawianiu cenzury do wiatru. Stamt膮d posz艂a owa walna recepta, by chc膮c uchroni膰 przed czerwonym o艂贸wkiem zdanie A, trzeba napisa膰 na przyn臋t臋 stokro膰 ostrzejsze zdanie B i wtedy stra偶nik ustroju rzuci si臋 wykre艣la膰 wielkie blu藕n艂erstwo, dzi臋ki czemu to w艂a艣ciwe zda mu si臋 niegro藕ne, pu艣ci je p艂azem, a o to sz艂o od pocz膮tku. Bo te偶 od pierwszych felieton贸w zdruzgotanej i odradzaj膮cej si臋 Warszawy Wiech, nie inaczej ni偶 Sienkiewicz, „dla pokrzepienia serc" mruga艂 porozumiewawczo okiem — ju偶 to pana Piecyka, ju偶 to pana W膮tr贸bki czy nawet Gieniuchny — do czytelnik贸w i zawsze by艂 po stronie tych, kt贸rzy dobrze wiedzieli swoje i kt贸rzy nigdy nie porzucili nadziei.

Napadano na Wiecha nieraz, czuj膮c w nim dobrze przeciwnika, gro藕nego przez t臋 zdolno艣膰 morderczej kpiny, przeciwnika wszelkiego „betonu"! Napadano rozmaicie, deprecjonuj膮c warto艣膰 artystyczn膮 dzie艂a, pomniejszaj膮c znaczenie kulturowe dorobku, a zw艂aszcza napadaj膮c na rzekome „za艣miecanie j臋zyka". Ha! Akurat w dobie, gdy z najwy偶szych trybun la艂o si臋 to upiorne: „by艁Oby b艂yn-demniema膰, 偶e Salamon naleje z pustego na hAktary..." Potrafi艂 na to odpowiedzie膰 bez kostiumu a la Piecyk, wprost od siebie, gniewnymi s艂owy: „Moi bohaterowie u偶ywaj膮 zabawnej gwary, ubarwiaj膮cej polszczyzn臋, ale 偶aden z nich nie pope艂ni艂 nigdy b艂臋du w rodzaju id膮c od dworca le偶a艂y szyny tramwajowe..." W zalewie strasznej, odg贸rnie wzmacnianej brzydoty j臋zyka teksty Wiecha stanowi艂y wzorzec poprawno艣ci, folklorem jeno inkrustowanej ku ozdobie. .:•••••:••. , ' •„-.. : "-.c1. ; --.• •• ."<.><• ••:•: , ..;.••.- •.-

8

Tymczasem najwi臋ksi uczeni w polszczy藕nie byli admi-ratorami dorobku i znaczenia Wiecha, a jeden z tuz贸w polonistyki, s艂awny varsavianista, spec od metodyki j臋zyka (i zarazem autor cennego S艂ownika gwary warszawskiej XIX wieku), profesor Bronis艂aw Wieczorkiewicz, wprowadzi艂 w艂a艣nie do nazewnictwa naukowego termin „wiech" jako poj臋cie lingwistyczne. Nie umiem powiedzie膰, kt贸ry z pisarzy dost膮pi艂 takiego zaszczytu, mimo ogromnych zas艂ug; nie powiadamy jednak, 偶e kto艣 „pisze strugiem" albo „stosuje w narracji prusa", tu za艣 a偶 taka nobilitacja!

Tote偶 obok mn贸stwa innych atrakcji czytelniczych delektujemy si臋 w czasie lektury Wiecha — w艂a艣nie wiechem. Boy zwraca艂 kiedy艣 (jako poeta notabene) s艂usznie uwag臋 na pi臋kno brzmieniowe u Fredry, wskazuj膮c m.in. na „Pod-stolin臋, wd贸wk臋 tantn膮, wd贸wk臋 g艂adk膮". Pan Stefan mia艂 za艣 wyj膮tkowo wyczulone ucho na melodi臋, na muzyk臋 frazy literackiej, rzecz jasna: 艂膮cznie ze zwrotami Piecyk贸w czy Piekutoszczak贸w. Warto wczu膰 si臋, uwra偶liwi膰 i na t臋 urod臋 prozy Wiecha; otw贸rzmy ksi膮偶k臋 na chybi艂 trafi艂, odczytajmy g艂o艣no i wyra藕nie dowolny fragment, dajmy na to: „— I patrz, Stasluchna, chocia偶 szkopy naoko艂o, polski starosta w razie zabradzia偶enia spokoju do polskiego mamra mo偶e ci臋 wsadzi膰! — doda艂 Maniu艣, ocieraj膮c zgi臋tym palcem wskazuj膮cym 艂z臋 z powieki..."

Wiech, cz臋sto i ch臋tnie wyst臋puj膮cy na estradach, przed mikrofonami, w wieczorach autorskich (by艂 pierwszym pisarzem inauguruj膮cym cykl osobowo艣ci telewizyjnych w pierwszym tej偶e Telewizji Polskiej programie, gdy do kilku odbiorc贸w odezwa艂 si臋 z — jak to w艂a艣nie raz na zawsze nazwa艂 wtedy stylem pana Piecyka — „radia z lufcikiem"), nie by艂 najlepszym interpretatorem w艂asnych tekst贸w. Warsiaskie akcentowanie s艂贸w i zda艅, tak arcymistrzowsko podawane przez wielkich: Grzesiuka i St臋powskiego, nie by艂o mocn膮 stron膮 Stefana Wiechec-kiego, cho膰 nikt lepiej ode艅 nie wyczuwa艂 niuans贸w tej mowy. Natomiast, co chc臋 podkre艣li膰, wyrazi艣cie skandowa艂 贸w wewn臋trzny, literacki, muzyczny rytm i puls swej prozy. A jest to cecha warsztatu ju偶 staro艣wieckiego, rzadko dzi艣 zauwa偶ana, jeszcze rzadziej stosowana przez wsp贸艂czesnych tw贸rc贸w, cecha w swej staro艣wiecko艣ci pi臋kna

urod膮 zabytku, bo te偶 i zabytkowej 艂aciny jako chwytu formalnie si臋gaj膮ca.

Osobnego folia艂u rozwa偶a艅 wymaga艂aby analiza obrazowo艣ci tego j臋zyka, zw艂aszcza w warstwie gwarowej, co zreszt膮 po cz臋艣ci uczyni艂 prof. Wieczorkiewicz. Dowcipna lapidarno艣膰 okre艣le艅 wynalazczych etymologicznie, tak chyba nale偶a艂oby j臋zykiem uczonego okre艣li膰 zjawisko Wiecha i wiecha. To s膮 przecie偶 ca艂e girlandy metafor! „...Wr贸c臋 z wojny, 艣lub si臋 zrobi i wszystko b臋dzie w korekt. Na razie jeste艣 wolna, ale pami臋taj, 偶e jakbym si臋 dowiedzia艂 w wojsku o tobie czego艣 nie a propos, na polski urlop przyjad臋, fio艂k贸w pod terni kochanemi oczkami nasadz膮, morduchn臋 na ciemny maho艅 przerobi臋, tak jakbym by} m臋偶em przysi臋g艂em..." Fio艂ki, maho艅, same przeno艣nie, a to w艂a艣nie jest typowo艣ci膮 tej偶e mowy, obrazowej i komizmem podszytej. I to w艂a艣nie r贸wnie偶 Wiech zag臋艣ci艂 na potrzeby swych utwor贸w, temu nada艂 intensywno艣膰 stylistyczn膮 wi臋ksz膮 ni偶 w ustach 偶ywych mieszka艅c贸w Star贸wki, Szmulek czy Woli. Swoiste k艂amstwo sztuki stanowi o prawdzie wizji.

Sprawozdawca tedy s膮dowy, on偶e antreprener teatralny i obrotny biznesmen sto艂eczny, z czasem dystyngowany posiadacz ekskluzywnej willi, a zarazem piewca i ulubieniec dzielnic tyle brutalnych, ile zakazanych i jednocze艣nie poetyckich folklorem miasta, a tak偶e patosem emocji w prze艂omowych chwilach — by艂 Wiech postaci膮 wyj膮tkowo barwn膮 i wra偶liw膮. Udzielny pan w swojej dziedzinie literackiej, stworzy艂 osobny i —jak dzi艣 widzimy — niezb臋dny fragment naszego dorobku kulturowego swoj膮 niepowtarzalno艣ci膮 artystyczn膮, satyryczn膮 i rodacz膮. Fakt, i偶 nie ma nast臋pc贸w, epigon贸w i na艣ladowc贸w, jest jednocze艣nie dowodem tej niedosi臋偶nej dla innych osobno艣ci tw贸rczej, a tak偶e dowodem, 偶e jedn膮 z trudniejszych dziedzin sztuki jest to, co zwiemy najzwyczajniej prostot膮. : Doceniajmy prostot臋, najkunsztowniejsz膮 ze sztuk!

ir

,•:&:•-..•:,-..-. •-.•••-..- Szymon Kobyli艅ski j-a-*-v :-•>-. /-• : 禄,v : ,. > v grudzie艅 1989 roku

ROZDZIALI *

.=.L-:.; •'.., '';.; , -'" ;"H ''. = ; .

zawieraj膮cy genez臋 tytu艂u ca艂ej opowie艣ci

i szczeg贸艂owy opis przygotowa艅

do uroczysto艣ci familijnej w restauracji

pa艅stwa Anio艂k贸w

Myli艂by si臋, kto by przypuszcza艂, 偶e na szyldzie wymienionego w tytule niniejszej opowie艣ci zak艂adu gastronomicznego przy ulicy Zapiecek widnia艂a dorodna minoga na przybranym zielon膮 pietruszeczk膮 p贸艂misku. Nic podobnego. Szyld wygl膮da艂 banalnie. Na czerwono pomalowanej blasze umieszczony by艂 napis, tchn膮cy powag膮 urz臋dowego niemal dokumentu:

RESTAURACJA

III kategorii z wyszynkiem

napoj贸w alkoholowych

w艂. Konstanty Anio艂ek

Koncesja Genowefy Rypalskiej

i Wawrzy艅ca 艢mieciuszki

Surowo艣膰 g艂贸wnego, umieszczonego nad wej艣ciem znaku 艂agodzi艂y dwa szyldy boczne, kt贸rych tre艣膰 opiewa艂a:

„艢niadania, obiady, kolacje" ; oraz

„呕ymne i goronce zakonski". j i •

Wszystkie trzy god艂a by艂y dzie艂em powszechnie cenionego na Star贸wce mistrza sztuki malarskiej, pana Dawida Kapelana (Bonifraterska 18).

Cz臋艣膰 graficzna reklamy firmy uzupe艂nia艂y dwie kartki wyci臋te z brystolu, na kt贸rych sam pan Anio艂ek wprawn膮 r臋k膮 wypisa艂: „Piecze艅 rzemska" i „Zrazy po naleso艅sku z g偶ypkamy".

Reszt臋 propagandy za艂atwia艂y umieszczone na wystawie orygina艂y, jako to: l艣ni膮cy poz艂ocist膮 sk贸rk膮 dy-

11

szek ciel臋cy, bia艂a kie艂basa garnirowana przysma偶on膮 cebulk膮 lub naci臋ty w mistern膮, drobniutk膮 kostk臋 rumiany boczek pieczony, wszystko to podane na efektownym tle s艂oj贸w z bia艂o-czerwon膮 膰wik艂膮 i zielono偶贸艂tymi „ma艂osolnymi" og贸rkami. Oczywi艣cie eksponaty zmienia艂y si臋 odpowiednio do pory roku.

Nie by艂o jednak nigdy w witrynie min贸g. Na pr贸偶no te偶 szuka艂by ich kto艣 na bufecie. Interpelowany o nie przez go艣ci gospodarz odpowiada艂 zazwyczaj: — Minoga robak, nie rybka i w porz膮dnym interesie trzeciej kategorii nie ma prawa figurowa膰.

Stali bywalcy lokalu wiedzieli jednak, 偶e nie zawsze tak bywa艂o, 偶e minogi w musztardzie zajmowa艂y kiedy艣 honorowe miejsce w艣r贸d innych zak膮sek. Znali te偶 przyczyn臋 znalezienia si臋 ich na indeksie.

Oto przed kilku laty znany na Star贸wce alkoholik i awanturnik, niejaki Millerek, pogniewawszy si臋 na lokal za odmow臋 kredytu, zwr贸ci艂 si臋 do ma艂偶onki w艂a艣ciciela z nast臋puj膮c膮 apostrof膮: „Ach, ty minogo z ma-艂em 艂ebkiem, za wieczne ondulacje szarpana, ja ci臋 tu zaraz naucz臋 szaconku dla go艣cia!" Po czym usi艂owa艂 przewr贸ci膰 bufet, co mu si臋 zreszt膮 ca艂kowicie uda艂o.

Obra偶eni wsp贸艂biesiadnicy podnie艣li si臋 od stolik贸w, usun臋li awanturnika na ulic臋, ale orzekli, 偶e:

„W艂a艣ciwie pani Anio艂ek nie ma si臋 o co obra偶a膰, bo faktycznie na minogie podobna. D艂uga, mizerna na urodzie, z ma艂膮 mordk膮, tylko z t膮 r贸偶nic膮, 偶e nogi posiada, ale za bufetem nie wida膰".

Wywo艂a艂o to now膮 awantur臋 zako艅czon膮 wezwaniem pogotowia, ale odt膮d lokal, dawniej nazywany „Pod Anio艂kiem", zdoby艂 now膮, b艂yskawicznie zaakceptowan膮 przez Krzywe Ko艂o, Nowomiejsk膮, Freta i obydwa Dunaje, nie licz膮c, rzecz prosta, Zapiecka, firm臋: „Pod Mino-

g膮"-

Pani Serafina Anio艂kowa mimo „mizernej urody" obdarzona by艂a przez natur臋 niezwykle metalicznym, dono艣nym g艂osem, kt贸rym umia艂a nale偶ycie w艂ada膰, oraz temperamentem, nad kt贸rym nie 偶yczy艂a sobie zbytnio panowa膰. ,

12

Te cechy sprawia艂y, 偶e pan Konstanty by艂 w艂a艣cicielem przedsi臋biorstwa tylko de nomine, na szyldzie. Twarde rz膮dy w domu i w interesie sprawowa艂a jego ma艂偶onka. Powy偶szy uk艂ad stosunk贸w politycznych w restauracji spowodowa艂 wykluczenie min贸g raz na zawsze z menu zak艂adu. Oczywi艣cie dopomog艂o to raczej do utrwalenia w艣r贸d klient贸w nowej nazwy firmy. Pan Anio艂ek protestowa艂 przeciwko tej nomenklaturze do艣膰 s艂abo i tylko kiedy 偶ona s艂ysza艂a, a i w贸wczas pozwala艂 sobie na lekkie przymru偶enie oka.

Usposobienie mia艂 bowiem jowialne i filozoficzne sk艂onno艣ci, na co w niema艂ym prawdopodobnie stopniu wp艂ywa艂a waga w艂asna — oko艂o 120 kilogram贸w. Sympatyczna, rumiana jego twarz, ozdobiona staropolskim blond w膮sem, zdradza艂a wielk膮 偶yczliwo艣膰 dla bli藕nich.

Lekko fio艂kowy koniec nosa 艣wiadczy艂 o 偶ywym interesowaniu si臋 swego w艂a艣ciciela produkcj膮 wszelkiego typu zak艂ad贸w rektyfikacyjnych.

Go艣cinny by艂 pan Konstanty r贸wnie偶 bardzo. Kiedy艣, korzystaj膮c z nieobecno艣ci 偶ony, kt贸r膮 wybra艂a si臋 do Gdyni na 艢wi臋to Morza, sympatyczny restaurator, wypiwszy jako 艣rodek zapobiegawczy przeciwko t臋sknocie litr czystej wyborowej, wprowadzi艂 w barze ciekaw膮 innowacj臋 w postaci bezp艂atnej konsumpcji dla wszystkich ch臋tnych.

Cafe „Pod Minoga" prze偶y艂a w贸wczas okres najwspanialszego swego rozkwitu. Dzie艅 i noc wszystkie stoliki by艂y zaj臋te. Za obl臋偶onym bufetem kr贸lowa艂 rozpromieniony pan Anio艂ek, rozdaj膮c na wszystkie strony potrawy i napoje.

Niestety okres ten trwa艂 bardzo kr贸tko. Gdy po trzech dniach pani Serafina wr贸ci艂a do baru, nie zasta艂a ani jednej pe艂nej butelki, ani cienia zak膮ski.

Na 艣rodku sklepu w srebrzystej trumnie, obstawiony u wezg艂owia zdj臋tymi z bufetu sztucznymi palmami, spoczywa艂 jej ma艂偶onek, obok w trumnie znacznie skromniejszej chrapa艂 pan Celestyn Konfiteor, w艂a艣ciciel s膮siaduj膮cego z barem zak艂adu pogrzebowego.

Jak si臋 odby艂o przebudzenie, nie lubi pan Anio艂ek m贸wi膰, faktem jest, 偶e od tej pory pani Serafina nigdzie

13

ju偶 nigdy nie wyje偶d偶a艂a, ku 偶alowi uczestnik贸w pami臋tnego dnia 艢wi臋ta Morza „Pod Minog膮".

Pan Konstanty nie lubi艂 m贸wi膰 o owym przebudzeniu, niemniej wspomnienie tego 艣wi臋ta ho艂ubi艂 w duszy jako jeden z najbardziej 艣wietlanych obraz贸w przesz艂o艣ci.

Dzi艣, siedz膮c przy stoliku pod oknem z s膮siadem 偶a艂obnikiem, szczeg贸lnie 偶ywo przypomina艂 sobie histori臋 z tamtych przepi臋knych, cho膰 kr贸tkich chwil, dzi艣 bowiem w艂a艣nie w lokalu restauracji po zamkni臋ciu odby膰 si臋 mia艂o r贸wnie偶 bezp艂atne przyj臋cie towarzyskie, tym razem jednak zaaprobowane przez pani膮 Serafine. By艂y to zar臋czyny ich wychowanicy, a zarazem kelnerki zak艂adu, panny Sabci. Na uroczysto艣膰 zaproszeni byli liczni go艣cie spo艣r贸d przyjaci贸艂 i sta艂ych bywalc贸w.

Dwaj starsi panowie robili przegl膮d listy zaproszonych, dla sprawdzenia, czy kogo艣 nie pomini臋to.

Pan Konstanty wodzi艂 palcem po zat艂uszczonym arkuszu i m贸wi艂:

— Szoferaki s膮 wszyscy. Maniu艣 Kitajec jest, Miecio Pigu艂oszczakjest, Wacu艣 Ma艂pa jest... Ciotka Szponder-ska zapisana...

— Zaraz, zaraz, czekaj s膮siad... Szponderska... kt贸ra to b臋dzie? Aha, ju偶 wiem — „mniejsza czw贸reczka"...

Pan Konfiteor mia艂 szczeg贸ln膮 w艂a艣ciwo艣膰 polegaj膮c膮 na okre艣laniu znajomych za pomoc膮 numeracji przyj臋tej dla trumien. 艢wie偶o poznan膮 osob臋 obrzuca艂 fachowym spojrzeniem, klasyfikowa艂 i umieszcza艂 w pami臋ci pod odpowiednim numerkiem. Dla oznaczenia stopnia zamo偶no艣ci dodawa艂 niekiedy: „g艂adka", „z okuciem", „z pojedyncz膮 girlandk膮" itp.

Restaurator, nie zwracaj膮c uwagi na te dygresje, czyta艂 dalej: — Rypalska obecna... 艢mieciuszka figuruje... Tu w艂a艣nie medytuj臋, czy dobrze zrobi艂em, 偶e kaza艂em mu przyj艣膰.

— Po mojemu dobrze. Koncesja na jego nazwisko, do tego inwalida z drewnian膮 nog膮 i ch艂opina przyjemny, da si臋 lubi膰. ,1:

14

— No owszem, obleci w t艂oku, ale na trze藕wo. Jak mord臋 zamoczy — mantyka si臋 robi. Sztuczn膮 nogie odkr臋ca i leci grza膰 pani膮 Rypalskie.

— Dlaczego? - ,r ••

— Podobnie偶 偶al mu serce 艣ciska, 偶e do sp贸艂ki z ni膮 te koncesje mu dali. Jakbym by艂 sam, m贸wi, ca艂e dwie艣cie z艂otych miesi臋cznie bym od pana, panie gospodarzu, zahacza艂, a tak musz臋 si臋 z t膮 choler膮, kt贸r膮 nieboszczyk Rypalski kocha艂 jak s贸l w oku, dzieli膰, i znowu偶 pani膮 Rypalskie, ma si臋 rozumie膰, nog膮 z wierzchu.

— Niezgodne wsp贸lnicy. W taki spos贸b trzeba ich daleko od siebie posadzi膰. „艢redni膮 czw贸reczk臋" tu przy oknie, a „pi膮tkie g艂adk膮" w tamtem ko艅cu pod samo-graj膮c膮 szaf膮. Dla bezpiecze艅stwa niech siedzi mi臋dzy niemi „du偶a si贸demka z podw贸jnem okuciem".

— Znaczy si臋 kto?

— Pa艅ska osoba.

— Prz臋sta艅偶臋 pan, do cholery, przymierza膰 na ka偶dego te swoje sosnowe jesionki.

— Co to panu szkodzi. Pami臋ci do nazwisk nie mam, w numeracji 艂atwiej mnie si臋 po艂apa膰.

— No, jadziem dalej... W艂adek z rodzicami i bracia Piskorskie z Murzynem. .. ,

— Jak to z Murzynem?

— Zwyczajnie, z czarnym facetem z Afryki.

— Sk膮d偶e艣 pan wzi膮艂 takiego go艣cia?

— To r贸wnie偶 tak偶e samo szoferak, u jednego dyrektora na pacardzie je藕dzi. Za koleg贸w s膮 z W艂adkiem i w taki spos贸b musia艂em si臋 zgodzi膰, 偶eby go zaprosi艂.

— No dobrze, ale co pan mu da je艣膰? S艂ysza艂em, 偶e podobnie偶 Murzyni tylko banany i ludzkie mi臋so wtra-jaj膮.

— To u siebie na puszczy. Na razie zamiarowa艂em kupi膰 na Kiercelaku ma艂p臋 i upi臋膰 tak jak prosiaka z kasz膮, bo podobnie偶 murzy艅ska religia, w razie nie ma ludzkiego mi臋sa, ma艂pie pozwala jem spo偶ywa膰, ale mnie W艂adzio powiedzia艂, 偶e ten, co tu ma przyj艣膰, pobo偶ny nie jest. Oliwa jest ty偶 pierwszej klasy, jednem s艂owem, umie si臋 w najlepszem towarzystwie znale藕膰.

15

I zaszczyt b臋dzie dla W艂adka takie rzadkie osobisto艣膰 mie膰 na swoich zar臋czynach.

— Wiesz pan, panie Anio艂ek, nie bardzo rozumiem, dlaczego W艂adek, zaczem wesele zrobi膰 i ochajtn膮膰 si臋 od razu z Sabci膮, po 偶ydowsku — zar臋czyny urz膮dza?

— Rzecz jest taka. Jak dosta艂 te powiestkie do wojska, m贸wi do Sabiny: „Sabci膮, kochanie ty moje, 艣lubu teraz nie we藕miem, bo mocno s艂ycha膰 o wojnie z Hitlerem i 艂atwo za wdow臋 mog艂aby艣 si臋 zosta膰, a wdowie zawsze trudniej wyj艣膰 za m膮偶 ni偶 panience. Tote偶 zar臋czem si臋, 偶eby艣 wiedzia艂a., 偶e regularnego narzeczonego posiadasz i masz na kogo czeka膰. Wr贸c臋 z wojny, 艣lub si臋 zrobi i wszystko b臋dzie w korekt. Na razie jeste艣 wolna, ale pami臋taj, 偶e jakbym si臋 dowiedzia艂 w wojsku o tobie czego艣 nie a propos, na polski urlop przyjad臋, fio艂k贸w pod temi kochanemi oczkami nasadz臋, mordu-chn臋 na ciemny maho艅 przerobi臋, tak jakbym by艂 m臋偶em przysi臋g艂em".

— Oczytany ch艂opak i wymow臋 swoj膮 posiada.

— Co pan chcesz: redaktorzy si臋 z nim koleguj膮.

Te, co tu naprzeciwko na facjacie mieszkaj膮?

— W艂a艣nie, ten du偶y blondyn wypadki i kradzie偶e do „Czerwoniaka" streszcza.

— B臋dzie dzisiej?

— Wiadomo. Stale i wci膮偶 m贸wi: „W艂adek, na twojem 艣lubie za starszego dru偶bego b臋d臋. Jak mnie nie zaprosisz, to ci臋 w kurierze na szaro zrobi臋, 偶e do ko艅ca 偶ycia znajomem nie b臋dziesz si臋 m贸g艂 pokaza膰". To i na zar臋czynach musi by膰 obecny.

W tej chwili na ulicy rozleg艂 si臋 klakson i wielka, czarna, wspaniale o艣wietlona limuzyna zatrzyma艂a si臋 przed barem.

Pani Serafina, krz膮taj膮ca si臋 za bufetem, spojrza艂a na drzwi i krzykn臋艂a:

— Jezus, Maria, Murzyn idzie!

Pan Anio艂ek wsta艂 od stolika i podbieg艂 do wej艣cia robi膰 honory domu, wo艂aj膮c po drodze:

— Sabci膮, za艂贸偶 deski na wystaw臋, bo nam si臋 ca艂a Star贸wka tu zleci. .-:,.-• >--

16

Wesz艂o dw贸ch pan贸w w bryczesach i sk贸rzanych kurtkach. Jeden mia艂 czarn膮 twarz i 艂ypa艂 weso艂o bia艂kami oczu.

Przywitawszy go艣ci, pan Konstanty wyskoczy艂 na ulic臋 pom贸c pannie Sabci zamyka膰, a pan Konfiteor, wskazuj膮c Murzynowi stolik pod lustrem, zawo艂a艂:

— Panie „dziewi膮tka hebanowa", siadaj pan tu, zaraz reszta towarzystwa nadleci.

Usadziwszy egzotycznego go艣cia trumniarz usi艂owa艂 zabawi膰 go rozmow膮.

— W nieutulonem 偶alu pozostaje si臋 ca艂a rodzina Anio艂k贸w, a tak偶e samo i ja, s膮siad przez 艣cian臋, 偶e艣my ma艂py nie mogli dla pana szanownego przygotowi膰 albo chocia偶 papugi po polsku z nadzieniem. Ma艂py nie mo偶na by艂o dosta膰, papugie co prawda mamy w klatce na bufecie, ale w charakterze rozrywki umys艂owej i twarda by by艂a, bo sztuka jest wiekowa, jeszcze za ojca pana Anio艂ka jeden kataryniarz j膮 tu przepi艂. Z drugiej zno-wu偶 strony przykro nam jest, bo wiemy, 偶e dzikie faceci inszy smak maj膮 ani偶eli naturalne.

Murzyn spowa偶nia艂, b艂ysn膮艂 z臋bami i odpowiedzia艂 porywczo:

— Z kogo 偶e pan tu humorystyczn膮 drakie odstawiasz, panie szanowny, jaki 偶e ja dziki jestem, o wiele dwadzie艣cia pi臋膰 lat w Warszawie mieszkam. Ma艂py ani papugi cholery za 偶adne pieni膮dze do ust bym nie wzi膮艂, formaln膮 zak膮sk膮 tak jak i pan si臋 pos艂uguj臋.

— A, w takim razie przepraszam i widz臋, 偶e z pana szanownego leguralny warszawiak, chocia偶 w kolorze 偶a艂obnem.

Murzyn chcia艂 co艣 odpowiedzie膰, ale w tej chwili na ulicy rozleg艂 si臋 przeci膮g艂y gwizd i kto艣 krzykn膮艂 w otwarte drzwi: , ., ,

— Szuwaks, chodu, gliny na rowerach!

Czarny go艣膰 zerwa艂 si臋, wskoczy艂 za bufet i da艂 nurka w otw贸r piwniczny, kt贸rego klap臋 podni贸s艂 b艂yskawicznie pan Anio艂ek...

„Pod Minog臋", prowadz膮c stalowe rumaki, weszli dwaj policjanci. -...•',?•*••!••••••--'•• .-..•< 芦

ROZDZIA艁 II

zapowiadaj膮cy wielkie

sensacje kryminalne

w dalszym toku akcji

— Panie redaktorze, tytu艂 na te trzyszpalt贸wkle — wyci膮gn膮艂 od progu gabinetu czarn膮, umazan膮 drukarsk膮 farb膮 艂ap臋 ch艂opak z zecerni.

— Zaraz... sam przynios臋.

— Kiedy pan Kowalski m贸wi, 偶e nie mo偶e 艂ama膰... a ju偶 druga godzina.

— Szoruj st膮d.

Ch艂opak z trzaskiem zasun膮艂 drzwi gabinetu. Zag贸r-ski, m艂ody szef „krymina艂u" w „Expressie Porannym", pochyli艂 si臋 nad biurkiem. My艣la艂 chwil臋, podrapa艂 si臋 w g艂ow臋 t臋pym ko艅cem watermana, co, jak wiadomo, pomaga bardzo pracy m贸zgu, po czym zacz膮艂 pisa膰 w poprzek d艂ugiego paska papieru:

TAJEMNICA WILLI W ALEI R脫呕 • • - Morderstwo czy uprowadzenie? Kto widzia艂 Murzyna Jumbo?

G艂贸wny tytu艂 podkre艣li艂 dwa razy. Podtytu艂 raz. Przeczyta艂 ca艂o艣膰 i zadowolony z siebie, poszed艂 do zecemi. Kokosowy chodnik s艂a艂 si臋 d艂ugim, ciemnoczerwonym w臋偶em przez korytarz pierwszego pi臋tra „Domu Prasy". Po obu stronach b艂yszcza艂y jak baseny olbrzymiego akwarium szklane 艣ciany pokoi redakcyjnych. Wn臋trza ich widoczne by艂y jak na d艂oni. Wielkie tafle szyb, uj臋te w krzy偶aki pomalowanych l艣ni膮cych lakierem ram, przedziela艂y tylko w r贸wnych odst臋pach ciemnoorzecho-we, zasuwane drzwi, okute w dole paskami srebrzystego niklu.

Dochodzi艂a druga w nocy. W gmachu by艂o prawie pusto. Tylko w pierwszym od wej艣cia szklanym boksie siedzieli nachyleni do siebie w rozmowie dwaj powa偶ni, wytwornie ubrani panowie — naczelny redaktor i na-

18

czelny dyrektor. O kilka pokoi dalej tkwi艂 jeszcze przy biurku Dro偶d偶yk, praktykant redakcyjny. Telefonowa艂, powtarzaj膮c co chwila rozdra偶nionym, zniecierpliwionym tonem:

— Halo, czy to PAT?... Halo... psiakrew... czy to

PAT?...

Dziwnie ha艂a艣liwe zachowanie si臋 cichego i potulnego zazwyczaj ch艂opca zwr贸ci艂o uwag臋 Zag贸rskiego, zatrzyma艂 si臋 i po chwili wszed艂 do pokoju. Spojrza艂 na Dro偶d偶yka i za艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

Praktykant, ma艂y blondynek, o prawie dzieci臋cej twarzy, zamiast s艂uchawki trzyma艂 przy uchu szklany lejek wyj臋ty z ka艂amarza. Czarna struga atramentu la艂a mu si臋 po policzku, po艂owa ko艂nierzyka oraz prawa klapa marynarki by艂y zabarwione na ten sam kolor.

— Dok膮d pan w艂a艣ciwie dzwoni, panie kolego?

Dro偶d偶yk nieprzytomnie spojrza艂 niebieskimi oczami, podobnymi do dw贸ch niezapominajek p艂ywaj膮cych w spirytusie, i odrzek艂:

— Do... TAP-a... to jest do... PAT-a.

— Boj臋 si臋, 偶e si臋 pan nie dodzwoni. >

— A... dlaczego?

— Prawdopodobnie wszyscy tam zalani w drobn膮 kaszk臋 i dlatego panu nie odpowiadaj膮.

— Kiedy ja musz臋 sprawdzi膰... pede... pedesz臋...

— A ja panu radz臋, umyj pan mord臋 i id藕 pan spa膰. A w og贸le gdzie pana tak urz膮dzili?

— Na konferencji prasowej by艂em w... Monopolu Spirytusowym...

— Je艣li tak, to wszystko w porz膮dku... Czekaj pan tu chwilk臋, p贸jd臋 tylko do zecerni i zaraz pana odprowadz臋.

— Ale偶 ja jestem zupe艂nie trze藕wy... dzi臋kuj臋... sam

p贸jd臋...

— No, jak pan chce. Tylko uwa偶aj pan. Nie zatacza膰 si臋 ko艂o pierwszego pokoju, bo tam dyrekcja siedzi. Dobranoc.

Zag贸rski znikn膮艂 za drzwiami zecerni. Ma艂y praktykant odpocz膮艂 chwil臋. Po czym zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, jak tu przej艣膰 oszklonym korytarzem obok niebezpiecz-

19

nego boksu, 偶eby zosta膰 nie zauwa偶onym. Po d艂u偶szej chwili postanowi艂 przesun膮膰 si臋 obok fatalnej 艣ciany na czworakach.

Uda艂oby mu si臋 znakomicie, gdyby nie drobiazg. Oto w przekonaniu, 偶e znajduje si臋 w drzwiach wiod膮cych na korytarz, drobnym k艂usem wbieg艂 na czworakach mi臋dzy fotele, na kt贸rych siedzieli w艂adcy „Domu Prasy".

Zaskoczeni i nieco przestraszeni panowie zerwali si臋 z ci臋偶kich, br膮zow膮 sk贸r膮 krytych klub贸w. Redaktor en chef poprawi艂 monokl i poznawszy Dro偶d偶yka, zapyta艂:

— Co si臋 z panem dzieje, panie kolego? G艂贸wny dyrektor sformu艂owa艂 to samo pytanie serdeczniej:

— Czy艣 pan, do diab艂a, zwariowa艂?

Przedstawiciel m艂odego narybku dziennikarskiego patrzy艂 na swych najwy偶szych szef贸w z trudnym do opisania przera偶eniem i mamrota艂:

— Nie... s艂owo honoru daj臋, nie... ja tylko fetone... lowa艂em... do PAT-a...

Mia艂 tak nieszcz臋艣liw膮 przy tym min臋, 偶e dyrektor nie wytrzyma艂, u艣miechn膮艂 si臋 i rzek艂 do Zag贸rskiego, kt贸ry w艂a艣nie nadszed艂:

— Panie Andrzeju, trzeba go wsadzi膰 do taks贸wki i odwie藕膰 do domu, przecie偶 on jest nieprzytomny.

Dro偶d偶yk usi艂owa艂 co艣 tam jeszcze t艂umaczy膰, ale Zag贸rski wzi膮艂 go pod r臋k臋, sprowadzi艂 na d贸艂, ubra艂 w szatni w podniszczony burberry i popchn膮艂 go przed sob膮 na ulic臋.

Kiedy rozgl膮da艂 si臋 po pustej Marsza艂kowskiej za jakim艣 wehiku艂em, z cichym szumem podjecha艂a elegancka granatowa chevroleta. Drzwi szoferki otworzy艂y si臋 i wyjrza艂 kierowca w ciemnoszarym p艂aszczu i granatowej przepisowej czapce o szerokim daszku.

— Panie redaktorze — zawo艂a艂 —ja po pana... Cala ferajna od wczoraj czeka... poobra偶ali si臋 na cement. Niech pan 偶ywo siada i zapychamy „Pod Minogie".

— Zaraz, zaraz, najpierw musz臋 odwie藕膰 do domu koleg臋, bo zachorowa艂. ; / , i r* ';艂K>',

20

Kierowca, dobrze od偶ywiony, kr臋py szatyn, wysiad艂, przyjrza艂 si臋 Dro偶d偶ykowi ma艂ymi, sprytnymi, lekko sko艣nymi oczkami i przymru偶y艂 jedno z nich.

— Kole偶ka, zdaje si臋, przechodzi odr臋 monopolowe; a na to nie ma lepszego lekarstwa, jak si臋 wy艂ama膰. No ju偶, k艂ad藕 si臋 pan, panie szanowny, na poduchy i lulu.

To m贸wi膮c, z wpraw膮 ulokowa艂 zalanego pasa偶era na g艂贸wnym siedzeniu, redaktora posadzi艂 obok siebie i nacisn膮艂 starter. Chevroleta ruszy艂a p艂ynnie z miejsca. By艂a to komfortowa, 艣wietnie utrzymana taks贸wka warszawska. Luksusowo urz膮dzone wn臋trze delikatnie pachnia艂o perfumami Chanela. Zapach ten, pozostawiony przez jak膮艣 pasa偶erk臋, 艂膮czy艂 si臋 w przedziwnie dra偶ni膮c膮 zmys艂y symfoni臋 z woni膮 krakowskiej kie艂basy spo偶ytej tu prawdopodobnie niedawno przez szofera. W dyskretnym o艣wietleniu czerwieni艂y si臋 w w膮skich kryszta艂owych flakonach, zawieszonych przy ramach okiennych, przywi臋d艂e go藕dziki. Kierowca obejrza艂 si臋 raz i drugi za siebie i rzeki:

— Obawiam si臋, 偶eby mnie chory wody spod kwiat贸w nie powypija艂, jak go gor膮czka przy dusi. Wczoraj mia艂em pasa偶era, co po艂ow臋 go藕dzik贸w wtroi艂, bo my艣la艂, 偶e to rzadkiewki. A gdzie jadziem?

— Na Nowy 艢wiat, A potem musz臋 wpa艣膰 jeszcze do „Adrii".

— No... nnie... co jest, jak pragn臋 zakwitn膮膰? Przecie偶 tam wszyscy czekaj膮. Prawda, 偶e zagazowane w dym, ale czekaj膮. W艂adek, co kielicha trza艣nie, 艂zami si臋 zalewa rzewnemy i rozpacza, 偶e redaktor fatalnie go przerobi艂. Sabcia co i raz do mnie m贸wi: Panie Maniu艣, jed藕 pan do „Czerwoniaka", przywie藕 pan redaktora, przecie偶 to dzisiaj moje zar臋czyny, obieca艂 mnie, 偶e b臋dzie, a teraz do wiatru nas wszystkich wystawi艂? To chocia偶 ci臋偶ko mnie by艂o si臋 oderwa膰 od towarzystwa, wskoczy艂em w w贸zek i jestem. A pan szanowny podr贸偶 po Warszawie chce uskutecznia膰, kiedy tam w贸dka stygnie?

— Musz臋... wa偶na sprawa... milionowego faceta kto艣 porwa艂 czy zamordowa艂... mam dosta膰 dodatkowe wiadomo艣ci.

21

— A, skoro je偶eli tak, to posuwamy.

Chevroleta sun臋艂a teraz jak strza艂a przez Bagatel臋, min臋艂a na zakr臋cie wymar艂y Belweder i 艣lizga艂a si臋 w p臋dzie po 艣wie偶o polanym asfalcie Alei Ujazdowskich. Nie by艂o tu wida膰 granatowej, wygwie偶d偶onej sierpniowej nocy. W b艂臋kitnym 艣wietle niezliczonych lamp 艂ukowych i 偶贸艂tawym wielkich 偶ar贸wek ziele艅 drzew wygl膮da艂a sztucznie, jak na teatralnej dekoracji.

— Gor膮co jak „Pod Messalk膮" w 艂a藕ni, a w Alejach pustynia. — Kierowca wskaza艂 g艂owa na szeregi pustych 艂awek. — Nie ma tego 偶ycia, co dawniej! No ale jakim prawem mo偶e by膰 inaczej, kiedy nad ka偶d膮 艂awk膮 trzy tysi膮ce 艣wiec 艣wieci? Kt贸ra 偶e kobieta w takim o艣wietleniu da si臋 frajerowi za pierwsze krzy偶owe trzyma膰 i na dozgonn膮 mi艂o艣膰 bajerowa膰?

Przy „Gastronomii" taks贸wka wpad艂a w prawdziw膮 feeri臋 czerwonych, 偶贸艂tych, zielonych sygna艂贸w policyjnych i dr偶膮cych zjawiskowych neon贸w, reklamuj膮cych Wedla i Gret臋 Garbo, Smosarsk膮 i Haberbuscha.

Z zamykanych restauracji wysypywali si臋 ostatni go艣cie. Przesz艂a z j臋kiem nocna „dwudziestka", unosz膮c na tylnym pomo艣cie roz艣piewan膮 grup臋 podgazowanych pasa偶er贸w.

Pod „Mira偶em" jaki艣 wstawiony wymienia艂 p艂omienne poca艂unki z dozorc膮 nocnym. Obok spa艂 r贸wnym, spokojnym snem, obejmuj膮c mi艂o艣nie 艣mietnik na k贸艂kach, jaki艣 bezimienny wielbiciel napoj贸w wysokoprocentowych.

Pan Maniu艣, zmieniaj膮c bieg, skonstatowa艂 spokojnie:

— Warszawa mocno uderza w gaz — znakiem tego wojna murowana.

Zatrzyma艂 w贸z przed star膮 kamieniczk膮, w kt贸rej mieszka艂 Dro偶d偶yk, i powierzywszy go z wielkim po艣piechem stylowemu warszawskiemu „cieciowi", pe艂nym gazem ruszy艂 do „Adrii".

W chwil臋 p贸藕niej Zag贸rski, stoj膮c przy cocktail-barze, patrzy艂 na sal臋, szukaj膮c wzrokiem prokuratora Szmita, od kt贸rego spodziewa艂 si臋 uzyska膰 nowe szczeg贸艂y taje-

22

mniczego wypadku w alei R贸偶. Ale prokuratora nie by艂o ani na sali, ani w Z艂otym Barze.

Na parkiecie kr臋ci艂o si臋 kilka par w chorobliwych podrygach i w przekonaniu, 偶e ta艅cz膮, „lambet艂oka". W lo偶ach by艂o pustawo. Dziennikarz straci艂 ju偶 nadziej臋 na wiadomo艣ci, kiedy nagle ujrza艂 K艂osa. Znali si臋 od dawna. Jeszcze z czas贸w, kiedy K艂os, ma艂y, ruchliwy brunecik, by艂 pocz膮tkuj膮cym reporterem miejskim w „Epoce". Dzi艣 zrobi艂 wielk膮 karier臋. W MSZ-cie by艂 u siebie w domu. Zyska艂 tytu艂 polskiego Knikebokera, miewa艂 wywiady z koronowanymi g艂owami. W jego kawalerskim mieszkaniu na Krakowskim bywa艂 Beck. Rzecz prosta, 偶e wszystkie ambasady sta艂y przed nim otworem. Mia艂 te偶 olbrzymie stosunki w finansjerze i arystokracji.

— S艂uchaj, Konrad — zagadn膮艂 go Zag贸rski. — Czy polski Knikeboker nie da艂by si臋 zaprosi膰 na jeden cocktail reporterowi warszawskiego brukowca?

— Nie, natomiast mo偶emy, filarze prasy czerwonej, kropn膮膰 po jednej czystej pod kie艂bas臋 na widelcu. Jak dawniej, pami臋tasz, J臋drek, w „Satyrze", kiedy si臋 zamawia艂o jeden bigos do sitwy.

Barman poda艂 w贸dk臋 i po kawa艂ku gor膮cej kie艂basy.

— No, jakimi偶 tam szlagierami zastrzelisz jutro Warszaw臋, Andrzeju?

— A ty niby nie wiesz?

— Wiem sporo, ale nie wszystko.

— A o Briksie nie ma 偶adnych dalszych wie艣ci?

— Nic poza tym, 偶e od trzech dni przepad艂 bez wie艣ci. W mieszkaniu 偶adnych 艣lad贸w rabunku ani walki. Policja staje na g艂owie — no, nic dziwnego, znika nagle z bruku Warszawy przedstawiciel wielkiej firmy samochodowej, obywatel USA, i powiem ci w sekrecie dla czytelnik贸w „Expressu": do艣膰 bliski krewny Roosevelta!

— Co ty m贸wisz, to szlagier!

— Poza tym mo偶e nie wiesz, 偶e przed godzin膮 aresztowana zosta艂a girlsa z „Ali Baby", taka trzecia z lewej strony.

— O, to zna艂 si臋 ch艂opak na balecie!

23

— Nadzwyczajnie. Ale c贸偶 chcesz, kawaler — takie jego konsystorskie prawo!

— No a co z tym Murzynem?

— W艂a艣nie szofer przepad艂, a obydwa samochody zosta艂y w gara偶u. Podobno dzi艣 rano widziano go w Wilanowie w towarzystwie warszawskich taks贸wkarzy.

— Szlagier.

— No widzisz, zamiast ty mnie, ja tobie krymina艂y dostarczam.

— Odwdzi臋cz臋 ci si臋 wiadomo艣ci膮 polityczn膮 — wojna murowana! , — Sk膮d wiesz?

— Warszawa mocno w gaz uderza!

— 呕eby tylko to. Czy ty wiesz? — tu K艂os zaczaj szepta膰: — Lipski przylecia艂 dzi艣 z Berlina z alarmem. Hitler ma wystosowa膰 do Polski szesna艣cie 偶膮da艅. Gda艅sk ma by膰 natychmiast w艂膮czony do Rzeszy. 呕膮da autostrady przez „korytarz". 呕膮da plebiscytu na Pomorzu itd., itd.

— To prowokacja, a mo偶e... strachy na Lachy.

— Nim b臋dziemy o dzie艅 starsi, wszystko si臋 wyja艣ni. Szatniarz w bluzie obszytej z艂otym galonem podszed艂 do Zag贸rskiego.

— Panie redaktorze, ksi膮dz biskup prosi pana redaktora do halu na g贸r臋.

— Co za biskup? '' 艁

— Nie wiem, tak mnie kazali zameldowa膰.

Andrzej wzruszy艂 ramionami, przeprosi艂 na chwil臋 K艂osa i szybko pobieg艂 schodami na g贸r臋.

W halu sta艂 Maniu艣 i k艂ania艂 si臋. , — Dwa razy po pi臋tna艣cie minut czeka艂em. r, — A... ten biskup to pan?

— Tak toczno. To moje „panie艅skie" nazwisko. Mamusia by艂a z domu Biskup. Wiedzia艂em, 偶e duchownej osobie pan redaktor nie odm贸wi.

— Oczywi艣cie.

— No to znakiem tego „Pod Minogie".

ROZDZIA艁 III

roztaczaj膮cy wstrz膮saj膮ce wizje wojny

gazowej i wyja艣niaj膮cy przekonywaj膮co

przyczyny agresji niemieckiej

— Jest, jest redaktor, jak pragn臋 szcz臋艣cia... — ucieszy艂 si臋 pan Anio艂ek ujrzawszy Zag贸rskiego wchodz膮cego z Maniusiem Kitajcem do baru „od ty艂u". Front bowiem zamkni臋ty by艂 na wszystkie spusty i tylko liczne taks贸wki, stoj膮ce na u艣pionym Zapiecku, zdradza艂y, 偶e zabawa „Pod Minog膮" trwa.

Go艣cinny gospodarz, lekko balansuj膮c, podszed艂 z wyci膮gni臋tymi ramionami do dziennikarza. W jednym r臋ku trzyma艂 pust膮 angielk臋, a w drugiej „matk臋", w kt贸rej perli艂a si臋 czysta wyborowa.

— Duszkiem na dobry wiecz贸r, bo fatalne masz redaktor zaleg艂o艣膰. — To rzek艂szy pan Anio艂ek nape艂ni艂 kryszta艂owym p艂ynem szklank臋, po czym obejrzawszy si臋, zawo艂a艂:

— Sabcia, a gdzie ciocia?

— Posz艂a na g贸r臋.

— Tak? No... to wyjmij, dziecko, te ciel臋cin臋 z piecyka i na st贸艂 j膮.

Panna Sabcia wita艂a w艂a艣nie rado艣nie Andrzeja, ale pochyliwszy si臋 ku panu Anio艂kowi, szepn臋艂a:

— Kiedy ciel臋cina jutro w karcie, prosz臋 wuja.

— Jutro b臋dzie futro, a dzisiaj musiem si臋 zabawi膰 na sto dwa. Dawaj ciel臋cin臋.

I uj膮wszy kordialnie nowo przyby艂ego go艣cia pod rami臋, poprowadzi艂 go ku zestawionym razem pod 艣cian膮 marmurowym stolikom, kt贸re otacza艂o liczne, cz臋艣ciowo ju偶 „dogorywaj膮ce" towarzystwo.

A wi臋c na prezydialnym miejscu drzema艂, podnosz膮c od czasu do czasu, jak gdyby z pow膮tpiewaniem, praw膮 powiek臋, pan Celestyn Konfiteor. Obok, wsparta on lewym ramieniem, tkwi艂a ostatkiem si艂 pani Rypalska, wdowa po inwalidzie, wsp贸艂w艂a艣cicielka koncesji w贸d-

25

czanej w „Minodze". Po drugiej stronie trumniarza siedzia艂 z ponur膮 min膮 pan 艢mieciuszka, jej wsp贸lnik do rzeczonej koncesji.

Pani Rypalska sennym g艂osem wiod艂a uczony dyskurs na temat 膰wicze艅 obrony przeciwgazowej, wyznaczonych w艂a艣nie na jutro przez LOPP, z s膮siadka sw膮 pani膮 Pszcz贸艂kowsk膮, 偶on膮 jednego z licznych na Star贸wce mistrz贸w kunsztu szewskiego.

— Tak, tak, dzisiej wszystko, moja pani, na gazie, gotowanie na gazie, prasowanie na gazie, to i wojna musi by膰 na gazie: taka ju偶 teraz o艣wiata i kultura. Europlany b臋d膮 je藕dzi膰 z gazomierzamy i ma si臋 rozumie膰, jak si臋 kto艣 na ulicy poka偶e, gaz na niego puszcz膮 i zaraz si臋 zostanie zatruty.

— Jezus, Maria, w jakim celu?

— A w takim celu, 偶e musz膮 na kiem艣 te gazy wypr贸bowa膰. Co pani kochana my艣li, 偶e b臋d膮 robi膰 i robi膰 na kup臋, nie wiedz膮c, czy to si臋 na co艣 przyda. Padnie przy tem du偶o narodu, ale b臋dzie wiadomo co i jak.

— No dobrze, moja pani, ale pisz膮 w kurierach, 偶e to podobnie偶 maj膮 by膰 gazy nieszkodliwe, pop艂aka膰 si臋 b臋dzie od nich tylko mo偶na i na tem koniec.

— 呕eby mnie to powiedzia艂a jaka艣 g艂upia baba ze wsi, tobym si臋 nie dziwi艂a, ale 偶e pani, pani Pszcz贸艂kowsk膮, mo偶esz co艣 podobnego o艣wiadcza膰, to ju偶 faktycznie zgroza 艣wiata. Jak偶e偶 maj膮 pisa膰? Napisz膮, 偶e gazy prawdziwe, to przecie偶 nikt nosa na ulice nie poka偶e i na kiem pr贸b臋 zrobi膮. Par臋set z艂otych w powietrze puszcz膮 i znowu偶 nic nie b臋d膮 wiedzie膰, tak? Wstydzi艂aby艣 si臋 pani.

— A swojem porz膮dkiem nie chce mnie si臋 wierzy膰.

— I masz racje, nie s艂uchaj pani, co ta osobisto艣膰 bar艂o偶y — wtr膮ci艂, wystawiaj膮c g艂ow臋 zza ramienia w艂a艣ciciela zak艂adu pogrzebowego, pan 艢mieciuszka. — Pani Rypalska zna si臋 na wojnie jak, za przeproszeniem pa艅skiej osoby, szynka na pieprzu.

— O widzisz go, jaki wojenny fachowiec?! — odci臋艂a si臋 pani Rypalska. -.-. „ ,: ,芦 , 芦,<芦f. • -..

26

Pan 艢mieciuszka popatrzy艂 na sw膮 wsp贸lniczk臋 przeci膮gle i rzek艂 wolno:

— 艢wi臋tej pami臋ci pan kapitan Szrapnel-Gwizdalski, m贸j dow贸dca, niech z Bogiem spoczywa, zawsze m贸wi艂 do mnie: „艢mieciuszka, z babami o wojnie rozmawia膰 grzech 艣miertelny", ale t膮 ra偶膮 jestem zmuszony. Jakby艣 pani wiedzia艂a, 偶e fachowiec. Na trzech wojnach by艂em. I o wiele posiadam inwalidzkie koncesje do wypicia w miejscu i na wynos, to nie za to, 偶e inwalidego w pi-janem widzie do ko艣cio艂a zaprowadzi艂em, 偶e na si艂臋 za m膮偶 za zagazowanego kalekie wysz艂em, tylko 偶e sam jestem na siedemdziesi膮t pi臋膰 procent uszkodzonem!

— Kto na si艂臋 wyszed艂 za m膮偶? Kto pijanego inwalid臋 przed o艂tarz zataszczy艂? Ty moczymordo batalionowa!

— Pani Rypalska, tylko ostro偶nie, obliczaj si臋 pani ze s艂owami! Trzy kroki od 偶o艂nierza, bo mo偶e by膰 nieprzyjemno艣膰.

To m贸wi膮c pan 艢mieciuszka pochyli艂 si臋 znacz膮co pod st贸艂. Wszyscy obecni, wiedz膮c, 偶e inwalida lubi jako ostatecznego argumentu u偶ywa膰 swej sztucznej nogi, podbiegli z interwencj膮.

Ale uda艂o si臋 to dopiero dziennikarzowi, kt贸ry porzuciwszy na chwil臋 siedz膮c膮 bli偶ej bufetu szofersk膮 feraj-n臋, zawo艂a艂:

— Spokojnie, prosz臋 pa艅stwa, czy warto si臋 k艂贸ci膰 o 膰wiczebn膮 wojn臋 na „gazie", w momencie kiedy jeste艣my o krok od prawdziwej. Niemcy nie na 偶arty nam gro偶膮.

— Co nam zrobi膮, dostan膮 w kuchni臋, a偶 si臋 zakurzy! Z czem do go艣cia, z drewnianemy armatamy?

— I tanki podobnie偶 maj膮 z malowanej na czarno dykty, na postrach tylko — podj臋艂a znowu wojskow膮 dyskusj臋 pani Rypalska.

— Rzeczywi艣cie tak ludzie m贸wi膮...

— Niech tylko zaczn膮 nam szura膰, my jem w Berlinie zaszuramy jeszcze lepiej.

— Faktycznie, dykt膮, nawet na czarno pomalowana, materia艂 s艂aby i zwyczajnem tasakiem taki tank jak nic da si臋 por膮ba膰 — doda艂a wsp贸lniczka pana 艢mieciuszki.

Inwalida nie spojrzawszy nawet na ni膮 o艣wiadczy艂:

27

— 艢wi臋tej pami臋ci pan kapitan Szrapnel-Gwizdalski, m贸j dow贸dca — dzisiaj ju偶 na Boskiem S膮dzie — zawsze m贸wi艂 do mnie: „艢mieciuszka, nie daj si臋 bra膰 na much臋". Faktycznie szkopy koniec ko艅c贸w b臋d膮 le偶y膰. W Berlinie te偶 tak偶e samo by膰 mo偶em, ale nie dlatego, 偶e nam jaka艣 paniusieczka ich tanki tasakiem na ogie艅 por膮bie, tylko dlatego, 偶e 艂obuz nie mo偶e d艂ugo na wierzchu figurowa膰. Ale z t膮 dykt膮 to zalewanie kolejki, czyli tak zwany puc z banderol膮. Po kiego 偶e choler臋 mieli tanki z dykty robi膰, kiedy o 偶elazne blach臋 u nich 艂atwiej... I ka偶dego jednego, co mnie takie rzeczy m贸wi, bez r贸偶nicy p艂ci i wieku, za pomoc膮 mojej sztucznej ko艅c贸wki tak przemi艂uje...

Tu pan Wawrzyniec nerwowo podci膮gn膮艂 lew膮 nogawk臋, ale przebudzi艂 przy tym 偶a艂obnika, kt贸ry chwyci艂 go za rami臋.

— Pi膮teczka z felerem, co jest z panem, znowu偶 pan zaczynasz rozrabia膰...

Chc膮c zupe艂nie za艂agodzi膰 nieporozumienie, pan Anio艂ek wezwa艂 do siebie pann臋 Sabci臋 i zapyta艂:

— By艂a艣 na g贸rze? Co ciocia robi?

— Wzi臋艂a kogutka i po艂o偶y艂a si臋. G艂owa mnie p臋ka, powiedzia艂a, nie wiem, czy do rana wytrzymam...

— Co ty m贸wisz, dziecko... No to w taki spos贸b daj nam te wi臋ksze kaczki e z wystawy i odgrzej bigos.

— A co ciocia jutro powie, prosz臋 wuja?

— Co tam jutro. Jutro mo偶e by膰 wojna. Dzisiej pijem, dzisiej si臋 bawiem na dziewi膮tkie. Nie utrudniaj, dziecko.

To rzek艂szy pan Konstanty podszed艂 do orkiestronu, czyli tak zwanej samograj膮cej szafy, wydoby艂 z kieszeni kamizelki srebrn膮 dwudziestokopiej贸wk臋 (automat pami臋ta艂 jeszcze rosyjskie czasy) i wrzuci艂 w otw贸r. Mechanizm zachrz臋艣ci艂, zazgrzyta艂, zani贸s艂 si臋 jak gdyby astmatycznym kaszlem, ale po chwili rozleg艂y si臋 chrapliwe tony walczyka:

— Usta milcz膮, dusza 艣pieeewa, kooochaj mnie... — zanuci艂 pan Anio艂ek w takt melodii, porywaj膮c jednocze艣nie pani膮 Rypalsk膮, kt贸ra przy tej sposobno艣ci

Wywr贸ci艂a Stolik. -,..'•,„.•..•. -..-,• MV;.••, ;r. -•.;;•: •-•;.; *>.'.>! i*芦v

28

Kiedy okr膮偶yli sal臋, danserka wyd臋艂a pogardliwie usta.

— Do bani taka muzyka, staro艣wiecki aryston z chrypk膮. Ja uwa偶am tylko radio albo gramofon, i to same modne kawa艂ki — „Czemu艣 o mnie zapomnia艂" albo „Ma艂e kobietkie".

— A ja znowu偶 nie lubi臋 p臋tak贸w, niedorostk贸w, u mnie kobieta musi by膰 odpowiedzialna, przy ko艣ci, tak jak na przyk艂ad pani Rypalsk膮, a do ta艅ca tylko walc. Ale jak pani nie chce ta艅czy膰, to mo偶e pani co za艣piewa膰:

Felek Zdankiewicz, ch艂opak wojskowy, ,; , Przyszed艂 na urlop sze艣ciotygodniowy, Urlop si臋 ko艅czy, czas do pu艂ku wr贸ci膰, ,, A Felusiowi 偶al kole偶k贸w rzuci膰...

By艂a to stara, wzruszaj膮ca ballada o staromiejskim bohaterze Felusiu Zdankiewiczu, co „nie maj膮c 偶yczenia" przerwa膰 sobie mi艂o sp臋dzonego urlopu, wyko艅czy艂 za pomoc膮 sto艂owego no偶a sze艣ciu st贸jkowych, dw贸ch rewirowych i oberpolicmajstra, kt贸rzy po niego przyszli.

Pi臋kny 艣piew pana Anio艂ka nie znalaz艂 jednak uznania u pani Rypalskiej, kt贸ra po pierwszej zwrotce wycofa艂a si臋 w kierunku biesiadnych sto艂贸w, gdzie w dalszym ci膮gu przy kaczce z bigosem rozmawiano o wojnie.

— My si臋 tu dz艂siej podbawiamy, a kto wie, co b臋dzie z nami, z t膮 „Minog膮", ze Star贸wk膮, z ca艂膮 nasz膮 Warszaw膮 kochan膮 od dzi艣 za rok, jakby si臋 nie daj Bo偶e ta wojna na gazie zacz臋艂a.

— A wszystko przez co? Przez to, 偶e si臋 艂achudr贸w w go艣cie zaprasza. Przyje偶d偶a艂 ten gruby szkop na polowania, nie dosy膰, 偶e si臋 na偶ar艂, napi艂, zawsze jak膮艣 pami膮tkie do Berlina zatacha艂. Obejrza艂 si臋 jaki艣 hrabia w drugie stron臋 i parle franse z jakiem艣 ministrem zacz膮艂, a on mu w tem trakcie zaj膮ca zastrzelonego przy-karaula艂 i pod kapot臋. Obejrza艂 si臋 jaki艣 ksi膮偶臋, a ten mu dwie-trzy kuropatwy ciach i pod kapot臋. Tak si臋 t膮 bit膮 zwierzyn膮 zawsze ob艂adowa艂, 偶e par臋 os贸b musia艂o go, drania, do wagonu wpycha膰.

29

W poci膮gu za choler臋 rozebra膰 si臋 nie chcia艂 i chocia偶 gor膮co by艂o jak wielkie nieszcz臋艣cie, do samego Berlina zapi臋ty na wszystkie guziki jecha艂, dopiero na miejscu kapot臋 艣ci膮ga艂, zaj膮ce wyjma艂 i na tamtejszego Kierce-laka ich. Raz kilo 艣mietankowego mas艂a razem z ma-sielniczk膮 na jakiem艣 przyj臋ciu ze sto艂u nawali艂. Insz膮 znowu偶 ra偶膮 ca艂y baleron.

Prezydent czy minister nieraz to widzieli, ale przepis salonowy nie pozwala go艣ciowi po mordzie nak艂a艣膰 i towar odebra膰, toty偶 nic nie m贸wili, protok贸艂 tylko czasem na drania zestawili, ale niewa偶ny, bo nie policyjny, tylko, uwa偶asz pan, dyplomatyczny.

A gruby krugom mi臋dzy Berlinem i Warszaw膮 je藕dzi艂. Co mu si臋 wa艂贸wka sko艅czy艂a, wintowkie bierze na plecy, sakwoja偶 w r臋kie i zapycha do nas polowa膰 na nowe porcje.

Insze ewangieliki, jak to zobaczyli, my艣l膮 sobie: tam w tej Warszawie 偶y膰, nie umiera膰, i ca艂膮 kup膮 si臋 do nas wybieraj膮.

— Tak, tak, trzeba wiedzie膰, kogo si臋 do domu wpuszcza.

Gdy starsi politykowali, m艂odzie偶 pod wodz膮 Maniu-sia Kitajca 偶egna艂a serdecznie wyje偶d偶aj膮cego do wojska W艂adka. Panna Sabcia przysiad艂a si臋 na chwil臋 do narzeczonego i patrz膮c mu z oddaniem w oczy, m贸wi艂a:

— S艂uchaj, W艂adziu, jakby艣 w razie czego w tem Berlinie jak膮艣 szwabkie sobie przygrucha艂, pami臋taj, kocio艂 ukropu nagotuje, przyjad臋 tam do ciebie, tobie 艣lipie wyparz臋, a jej rudy 艂eb ca艂t贸etn z kud艂贸w obedr臋.

— To ju偶 ja pani gwarantuj臋, 偶e do tego nie dojdzie, panno Sab,cv\x. vV^L^ "g& tKSpimuj臋. Przecie偶 jeste艣my kolegami pu艂kowymi z tego samego 21 pu艂ku Dzieci Warszawy — zaofiarowa艂 si臋 dziennikarz.

— No tak, ale pan zostaje, a on jedzie.

—Tak wygl膮da sytuacja dzi艣. Jutro mo偶e by膰 inaczej. Rozporz膮dzenie o powszechnej mobilizacji jest ju偶 wydrukowane, jutro mo偶e by膰 rozlepione.

— No to wszyscy idziemy, ca艂膮 ferajn膮, W艂adka pilnowa膰, 偶eby sobie szwabki w Berlinie nie przygada艂 —

30

podchwyci艂 Maniu艣, wykorzystuj膮c moment dla wzniesienia toastu na cze艣膰 narzeczonych.

Nast臋pnie wypito zdrowie 21 pu艂ku, potem kolejno poszczeg贸lnych batalion贸w i kompanii.

Kiedy dosz艂o do wiwatu na chwa艂臋 orkiestry i krawc贸w pu艂kowych, Zag贸rski zauwa偶y艂, 偶e Maniu艣 Kitajec przy ka偶dym wznoszonym toa艣cie jeden kieliszek odstawia pod wiede艅sk膮 wyplatan膮 kanapk臋, na kt贸rej siedzia艂 z kilkoma kolegami.

Pod膮偶y艂 wzrokiem za jego r臋k膮 i... oniemia艂.

W p贸艂mroku panuj膮cym pod kanapk膮, b艂yskaj膮c bia艂kami oczu i szeregiem ol艣niewaj膮cych z臋b贸w, le偶a艂 Murzyn.

芦 ROZDZIA艁 IV

w kt贸rym jest mowa o trzech m臋偶ach pani Fijolek i o dw贸ch konkurencyjnych pu艂kach piechoty

K臋dy sze艣膰 pe艂nych powagi uderze艅 ratuszowego zegara dolecia艂o z Teatralnego placu na Zapiecek, Star贸wka dawno ju偶 wrza艂a normalnym 偶yciem dziennym Zza otwartych okien s艂ycha膰 by艂o stukanie szewskich m艂otk贸w. Przed sklepy z hurgotem zaje偶d偶a艂y 偶贸艂te piekarskie wozy z napisem: „Z艂oty R贸g", „Wersal" albo „Pierwsza Warszawska Piekarnia Mechaniczna". Uliczkami szybko szli do roboty ludzie z niebieskimi emaliowanymi ba艅kami. K艂apa艂y rannymi kapciami dziewczyny biegn膮ce do sklepiku po mleko. A samochody „Pod Minog膮" ci膮gle jeszcze sta艂y.

Nagle, wypchni臋ta od ty艂u, opad艂a ze zgrzytem ci臋偶ka 偶elazna sztaba, uchyli艂o si臋 drewniane skrzyd艂o okiennicy i z trudem przeciskaj膮c si臋 przez w膮skie przej艣cie, wyszed艂 na ulic臋 pan Anio艂ek. Z wysi艂kiem otwieraj膮c zaczerwienione oczy, rozejrza艂 si臋 bacznie doko艂a, po czym zawo艂a艂 do wn臋trza baru:

— Git. W porz膮deczku. Mo偶ecie si臋 urywa膰.

Spod „Minogi" p臋dem prawie wybieg艂 Murzyn Jumbo, wskoczy艂 do wielkiej limuzyny, zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwiczki, przykucaj膮c za nimi. W艂adek usiad艂 przy kierownicy, nacisn膮艂 starter i szybko odjecha艂. Zaraz potem wysypa艂a si臋 na ulic臋 reszta go艣ci. Wszyscy 艣ciskali restauratora, wypowiadaj膮c tradycyjny, niemal obrz臋dowy frazes:

— Panie Anio艂ek, co z艂ego, to nie my! Maniu艣 Kitajec odprowadzi艂 Zag贸rskiego do rogu W膮skiego Dunaju i 偶egnaj膮c si臋 z nim, rzek艂:

— Chyba redaktor Szuwaksa nie lignie?!

— No... naturalnie... chocia偶 szkoda mi szlagiera... ale niech tam... niech si臋 policja sama pom臋czy... — powiedzia艂 dziennikarz i z lekka niepewnym krokiem

32

skr臋ci艂 w Dunaj Szeroki, gdzie mieszka艂 pod numerem pi膮tym w dawnej kamieniczce Kili艅skiego.

Wdrapuj膮c si臋 na trzecie pi臋tro po stromych, trzeszcz膮cych schodach, kt贸rymi chadza艂 z pewno艣ci膮 niegdy艣 szewc-pu艂kownik, dziennikarz my艣la艂 z niezadowoleniem, 偶e wpakowa艂 si臋 w nieprzyjemn膮 sytuacj臋. Zna艂 tajemnic臋 znikni臋cia Briksa, widzia艂 Murzyna Jumbo... Jak to widzia艂?... Chla艂 z nim ca艂膮 noc... i zamiast podzieli膰 si臋 wiadomo艣ci膮 z czytelnikami i policj膮, wypi艂 •/. Murzynem bruderszaft i zobowi膮za艂 si臋 s艂owem do milczenia. By艂 zatem tak jakby wsp贸lnikiem tajemniczej afery... Oto do czego prowadzi wdawanie si臋 z szofersk膮 ferajn膮 i r贸偶nymi Anio艂kami.

Gorzkie rozmy艣lania przerwa艂a mu pani Fijo艂ek, wdowa po trzech m臋偶ach, u kt贸rej odnajmowa艂 pok贸j. Kiedy do艣膰 niezdecydowanymi ruchami zdejmowa艂 p艂aszcz w przedpokoju, pani Fijo艂ek, za偶ywna., rumiana patry-cjuszka staromiejska, przygl膮da艂a mu si臋 bacznie przez chwil臋, po czym rzek艂a:

— Pan Zag贸rski, zdaje si臋, pod humorkiem troszkie

dzisiej...

— Ja? Sk膮d... co te偶 pani... w redakcji si臋 zasiedzia艂em...

— Niech pan Zag贸rski nie zalewa... to nie wstyd... M臋偶czyzna, kt贸ren nie pije, po mojemu powagi 偶adnej nie posiada. Ja tam lubi臋, 偶eby ch艂op wypi艂 sobie legu-ralnie i by艂 pal膮cy. Rzecz wiadoma, dym z papieros贸w kwiatkom dobrze robi i robactwo si臋 na nich nie trzyma.

Toty偶 moje m臋偶owie wszystka trzech pili i palili. A ju偶 co najwi臋cej to pierwszy — Florian mu by艂o. Kitwasi艅ski na nazwisko. Z fachu by艂 tapeciarz na salonowe robot臋, ale przez to, 偶e mu stra偶ackiego 艣wi臋tego za patrona dali, przez ca艂e 偶ycie marzy艂, 偶eby topornikiem w nowo-艣wieckiem oddziale stra偶y si臋 zosta膰.

A ju偶 najwi臋cej wtenczas, kiedy si臋 mocno uperfo-mowa艂. W takiej chwili bra艂 klucze od g贸ry, na dach w艂azi艂 i od komina do komina sobie chodzi艂, 偶e niby taki otczajny, 偶e r贸wnowagi nie straci. Ja na to z okna patrza艂am, ale nic nie m贸wi艂am, bo krzykn膮膰 na niego, od razu mg艂o mu si臋 robi艂o i lecia艂 pyskiem na d贸艂. Ale

33

zawsze w ostatniej chwili za rynn臋 si臋 przytrzyma艂. Raz to prawdziwe stra偶aki z drabinamy musieli przyje偶d偶a膰, 偶eby go z dachu zdejmowa膰, bo kamizelk膮 za kroksztyn? si臋 zaczepi艂 i tak wisia艂.

Bardzo przyjemny by艂 cz艂owiek i ma偶 kochaj膮cy... My艣la艂am, 偶e 偶ycie sobie odbiere, jak raz w styczniu w pijanem widzie w Saskiem Ogrodzie do go艂ego si臋 rozebra艂 i 艣lizga膰 si臋 zacz膮艂 na sadzawce. Zazi臋bi} si臋, ma si臋 rozumie膰, i umar艂 na kaszel. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e harmonista mnie si臋 trafi艂 i za niego wysz艂am. Ale ten znowu偶 wda艂 si臋 w z艂e towarzystwo i zgin膮艂 w pojedynku.

— W pojedynku? — zainteresowa艂 si臋 Zag贸rski, kt贸ry ju偶 wchodzi艂 do swego pokoju.

— A tak. 艢wiatowy to by艂 cz艂owiek, z lepszej rodziny. W „Dziekance" na harmonii peda艂owej grywa艂 i tam w艂a艣nie mia艂 ten pojedynek. Na butelki. Ten mia艂 wygra膰, kto wi臋cej wypije. Rozchodzi艂o si臋 o pieczonego prosiaka. M贸j nieboszczyk mia艂 mocn膮 g艂ow臋 i pojedynek wygra艂, ale po pi膮tej butelce w贸dka si臋 w niera zapali艂a i musia艂 zej艣膰 z tego 艣wiata.

Po harmoni艣cie by艂 cukiernik. Moje trzecie weto — Fijo艂ek. Ten znowu偶 mia艂 takie wychowanie, 偶e lubiai nietronkowego udawa膰. Przychodzi艂 schlany jak niebo-skie stworzenie, ale na nogach r贸wno si臋 trzyma艂, tylko przez z臋by m贸wi艂, 偶eby ankoholizm od niego nie podje偶d偶a艂. Nieraz tak by艂o trudno rozezna膰, czy pijany, 偶e dopiero jak usn膮艂, podchodzi艂am do niego pow膮cha膰, czy za艂ata wyborow膮, czy te偶 wszak nie. Ale takie mia艂 zmys艂owe przytomno艣膰, 偶e przez sen si臋 odwraca艂 i z tem swojem zapijaczonem obliczem pod poduszkie mnie ucieka艂.

Pan Zag贸rski najwi臋cej mnie tego cukiernika przypomina, w艂a艣nie przez te m贸wienie przez z臋by.

Roze艣mia艂 si臋 na to Andrzej i powiedziawszy pani Fijo艂ek przez z臋by „do widzenia", znikn膮艂 za swymi drzwiami. Szybko si臋 rozebra艂 i rzuci艂 na tapczan, zasypiaj膮c natychmiast. Ale po godzinie przys艂ali po niego samoch贸d z redakcji. Proszono go o natychmiastowy przyjazd, gdy偶 b臋dzie si臋 robi膰 dodatek nadzwyczajny

34

o powszechnej mobilizacji. Andrzej by艂 specem od dodatk贸w. Pojecha艂 wi臋c zaraz na Marsza艂kowsk膮.

Ale dodatek nie wyszed艂, bo og艂oszenie o mobilizacji zosta艂o wstrzymane. Mi臋dzy Warszaw膮, Berlinem, Pary偶em i Londynem toczy艂y si臋 jakie艣 rozmowy, by艂y jeszfc偶e nadzieje powstrzymania nadci膮gaj膮cej burzy wojerinfej.

Mobilizacji nie og艂oszono, ale w rzeczywisto艣ci ju偶 Si臋 odbywa艂a. Warszawskie pu艂ki szykowa艂y si臋 po艣piesznie do wymarszu.

Pewnego dnia, gdy Zag贸rski przechodzi艂 przez Zapiecek, pan Anio艂ek wci膮gn膮艂 go „Pod Minog臋" i zapyta艂, czy nie wybra艂by si臋 nazajutrz na po偶egnanie W艂adka, kt贸ry w艂a艣nie odchodzi艂 ze swym pu艂kiem.

Po偶egnalna defilada odbywa艂a si臋 na placu Na Rozdro偶u. Ca艂a prawie Warszawa wyleg艂a 偶egna膰 swoje dzieci. Chodniki by艂y zat艂oczone publiczno艣ci膮. Nawet na drzewach i dachach siedzieli ludzie. Ku najwy偶szertiu swemu zdumieniu Andrzej zobaczy艂, jak pan Anio艂ek, niepomny na swoje sto dwadzie艣cia kilo, zr臋cznie wdrapa艂 si臋 na wysoki kasztan. Wkr贸tce mi臋dzy w艂a艣cicielem „Minogi", kt贸ry wspina艂 si臋 coraz wy偶ej, a jakim艣 pod nim ulokowanym uczestnikiem uroczysto艣ci zawi膮za艂 si臋 nast臋puj膮cy dialog:

— Panie szanowny — powiedzia艂 nieznajomy do patia Anio艂ka — czy mogie pana prosi膰, 偶eby艣 pan cofn膮艂 troszkie lew膮 n贸偶kie?

— W jakiem celu?

— A w takiem celu, 偶e na d臋ciaku mnie pan stoisz i na uszy mnie pan wbijasz do tego stopnia, 偶e ju偶 orkiestr臋 ma艂o co s艂ysz臋.

—To trudno, panie szanowny, na drzewie nie mo偶esz pan wyg贸d 偶膮da膰. Tu ka偶den wisi na olaboga i trzyma si臋, czego mo偶e. Jak pan chcesz muzyki s艂ucha膰, tb id藕 pan do filharmonii, nie na defilad臋. Je偶eli o wiele zfeszt膮 o melodie si臋 rozchodzi, to mogie pana poinformowa膰: „Polskie kwiaty" graj膮. B臋ben pan s艂yszysz?

— S艂ysz臋.

— No to dzi臋kuj pan Bogu. Tamte faceci na dafcriu i tego nie s艂ysz膮, bo za wysoko, a tak偶e samo w niebez-

35

piecze艅stwie 偶ycia si臋 znajduj膮 i jako艣 spokojnie na rynnach siedz膮, a pan tu grymasisz i grymasisz.

•— Nie b臋d臋 si臋 z panem przekomarza艂, bobym sobie j臋zyk przygryz艂, ale jeszcze raz pana prosz臋, zdejmmnie pan nogie ze sztywniaka, bo nie dosy膰, 偶e na fizyczne cierpienia mnie pan nara偶asz, ale jeszcze nakrycie g艂owy b臋d臋 stratny.

.— To uparty charakter cz艂owieka, jak pragn臋 zdrowia. Zrozum偶e pan, 偶e nie mogie zej艣膰 panu ze sztywniaka, bo jak tylko nogie uniese, r贸wnowagie strac臋. omskn臋 si臋, z kasztana na zbity 艂eb zlec臋 i pana szanownego w pelargonie, co na dole rosn膮, 艣ci膮gn臋. W ten dese艅 nie tylko wojskowe uroczysto艣膰 zak艂贸ciem, nie tylko za miejskie plantacje b臋dziem odpowiedzialne, ale i defilady pan nie zobaczysz.

— Przekona艂e艣 mnie pan, st贸j pan dalej na sztyw-niaku, ale noskiem, nie flekiem, bo na niem masz pan zdaje si臋 podk贸wk臋, kt贸ra w ciernie mnie strasznie pije

— To nie podk贸wka, to gumowy obcas.

— Kauczuk, cholera, Bersona, twardy jak 偶elazo. Ale mniejsza o to, co tam jest, unie艣 pan ciut-ciut pi臋t臋 w g贸r臋.

— Owszem, to mogie dla pana zrobi膰. No? Teraz lepiej?

— Du偶o nie, ale zawsze poniek膮d ulga jest.

— No to przesta艅 pan gada膰, bo si臋 ca艂y hu偶dam i po偶egnania jak si臋 nale偶y nie widz臋. M贸j pu艂k jak raz nadchodzi, dwudziesty pierwszy z cytadeli. 艁adnie posuwaj膮, co?

— Owszem, nie mo偶na powiedzie膰, 艣licznie. Niech 偶yj膮 Warszawskie Dzieci!

— Panie szanowny, krzycze膰 pan ostatecznie mo偶esz, ale bro艅 Bo偶e brawa pan nie bij, bo r贸wnowagie stra-ciem, a tam dzieci i kobiety pod nami.

— Nie wiem, czy wytrzymam. Psiakrew, warszawskie pu艂ki wychodz膮 i w takiej nawet chwili swobody ruchu cz艂owiek nie posiada, za podp贸rkie musi nieznajomemu osobnikowi s艂u偶y膰.

— Masz pan s艂uszn膮 racj臋. Faktycznie zapomnia艂em si臋 przedstawi膰. Anio艂ek si臋 nazywam.

36

— Bardzo mnie przyjemnie, Kaczorowski jestem.

— Panie Kaczorowski, nie znasz pan tego pu艂ku?

— Co nie mam zna膰, panie Anio艂ek, to trzydziesty sz贸sty z Pragi, m贸j pu艂k.

— S艂u偶y艂e艣 pan w niem?

— Nie, ale praski rodak jestem, z Br贸dnowskiej ulicy — lakiem prawem pu艂k jest m贸j.

— Faktycznie, 偶e tak. Ja znowu偶 mieszkam na Star贸wce, to si臋 pod dwudziesty pierwszy poczuwam.

— Ale musisz pan przyzna膰, 偶e trzydziestka sz贸stka wi臋kszy fason trzyma.

— Jak dla kogo. Wiesz pan, 偶eby mnie jaki艣 obcy 艂achudra tak膮 rzecz powiedzia艂, ju偶 bym na niem po tem drzewie na d贸艂 jecha艂. Ale znajomemu tylko zaznacz臋, 偶eby sobie twarzy cudzem pu艂kiem nie wyciera艂, bo to nie pasuje i fatalnie naci膮膰 si臋 mo偶na. Wszystkie pu艂ki fason trzymaj膮 i z drygiem maszeruj膮.

— Tak jest i na zgod臋 krzykniem razem: Niech 偶yje

piechota!

— No to lu, tylko ostro偶nie... Zaraz, czekaj pan...

Wladek idzie...

— Co za W艂adek?

— Narzeczony c贸rki... Widzisz pan tego plutonowego? To on... W艂aaadek... W艂aaadziu... W kuchnie!... W kuchnie!

— Kogo, panie szanowny, w kuchnie? * *

— Jak to kogo? Szkop贸w, co nam szura膰 zaczynaj膮.

Tu pan Anio艂ek, silniej uchwyciwszy si臋 ga艂臋zi, i pan Kaczorowski, chwytaj膮c i przyciskaj膮c mocno nog臋 pana Anio艂ka do swego sztywniaka, krzyczeli ju偶 razem.

— W kuchnie szkop贸w, w kuchnie!

Po uroczysto艣ci ca艂e towarzystwo z艂o偶one z pana Anio艂ka, Zag贸rskiego, spotkanej w Alejach zap艂akanej Sabci oraz pana Kaczorowskiego, z kt贸rym restaurator bardzo si臋 ju偶 zaprzyja藕ni艂, pojecha艂o taks贸wk膮 „Pod Minog臋". Ale dziennikarz szybko si臋 po偶egna艂, gdy偶 ju偶 o pi膮tej rano musia艂 by膰 w redakcji, by napisa膰 odcinek powie艣ci, kt贸ra sz艂a w艂a艣nie w „Dobrym Wieczorze".

Z ta powie艣ci膮 to by艂o tak. Autorem jej w艂a艣ciwie by艂 kolega Andrzeja — Sta艣, 艣wietny dziennikarz, uroczy

37

cz艂owiek, ale bibosz nad bibosze i fantasta niebywa艂y Pp wydrukowaniu kilkunastu odcink贸w autor wst膮pi艂 pewnej nocy na piwo do restauracji na Dworcu G艂贸w-r禄ym. Wypiwszy piwo wsiad艂 w jaki艣 odchodz膮cy w艂a艣nie ppci膮g i wyjecha艂 w nieznane. Nie dawa艂 znaku 偶ycia przez tydzie艅. Koledzy byli zrozpaczeni, zamieszczali w „Expressie" i „Dobrym Wieczorze" du偶e og艂oszenie W ramce:

Stasiu, wr贸膰! Wszystko przebaczymy ______ Rodzice

Ale Sta艣 si臋 nie odzywa艂, a powie艣膰 musia艂a i艣膰. Nie by}o rady — ca艂a redakcja kolejno pisa艂a odcinki. Dzi艣 w艂a艣nie wypad艂o to na Andrzeja.

Kln膮c na czym 艣wiat stoi, snu艂 Zag贸rski dalszy ci膮g sensacyjnej historii z 偶ycia wy偶szych sfer towarzyskich stolicy, przez zemst臋 wprowadzaj膮c do akcji coraz to nqwe postacie i zaczynaj膮c nowe intrygi.

Poniewa偶 zna艂 powie艣膰 tylko z opowiadania koleg贸w. pl膮ta艂 troszk臋 imiona bohater贸w i zmienia艂 ich charaktery i kolor w艂os贸w. Bohater, kt贸rego autor wymarzy艂 sobie jako spokojnego, smuk艂ego blondyna, byt teraz przysadzistym brunetem o cholerycznym usposo-bjepiu.

Po艂ow臋 tego towarzystwa b臋dzie musia艂 Sta艣 powystrzela膰, a drug膮 odda膰 do farby — my艣la艂 Andrzej pisz膮c z w艣ciek艂o艣ci膮 odcinek.

Nagle na biurku zabrz臋cza艂 telefon. Dzwoni艂 z zecemi Ada艣 Barski, kt贸ry 艂ama艂 numer.

— Co z odcinkiem, daleko jeste艣?

— Mniej wi臋cej w po艂owie, psiakrew; za p贸艂 godziny powinienem sko艅czy膰, cholera ci臋偶ka!

— No to pisz, pisz...

PO up艂ywie p贸艂 godziny Barski odezwa艂 si臋 znowu:

— Du偶o masz jeszcze?

— Jeden akapit.

— Tak? No to ci powiem... Wojna si臋 zacz臋艂a. Dranie zbombardowali Krak贸w, Tczew, 艁uck i Grodno...

Zag贸rski zamar艂 z wra偶enia. Potem szybko napisa艂 pod nie doko艅czonym odcinkiem: c.d.n., i pobieg艂 do

zecerni.

38

ROZDZIA艁 V

w kt贸rym wszechstronnie poznajemy zastosowanie trumien, katafalk贸w i innych akcesori贸w pogrzebowych

Bokiem szosy, podpieraj膮c si臋 wyci臋tym z przydro偶nej wierzby kijem, szed艂, z trudem stawiaj膮c opuch艂膮, owini臋t膮 w jakie艣 szmaty nog臋, m艂ody cz艂owiek w mundurze polskiego 偶o艂nierza.

Podarty p艂aszcz mia艂 narzucony na ramiona, spod daszka rogatywki 艣miertelnie zm臋czonymi oczami patrzy艂 na mijaj膮ce go wozy, pe艂ne wracaj膮cych z „rajzy" uchod藕c贸w.

Nie pr贸bowa艂 si臋 przysi膮艣膰, gdy偶 przed godzin膮 spotka艂a go odmowa. Jaki艣 siedz膮cy na kupie t艂umok贸w, otoczony rodzin膮 za偶ywny jegomo艣膰 pop臋dzi艂 tylko konie, krzycz膮c na po偶egnanie:

— Nie ma miejsca... i Niemcy mog膮 si臋 do nas przyczepi膰.

No tak, mia艂 na sobie strz臋py munduru, na czapce orze艂ka, to mog艂o narazi膰 ostro偶nego rodaka na zatrzymanie wozu.

Ku艣tyka艂 wi臋c po b艂ocie dalej, przemoczony do nitki przez si膮pi膮cy, pa藕dziernikowy deszcz.

Musia艂 wygl膮da膰 艣miesznie, Niemcy bowiem, siedz膮cy na wielkich stalowoczarnych samochodach, ubrani w grube, gumowe p艂aszcze, mijaj膮c go wybuchali rykiem rado艣ci. Wozy by艂y wspania艂e, mia艂y numery rejestracyjne ze znakiem „Poi" i na bokach bia艂e napisy ur膮gliwej tre艣ci: Rundreise Hetmat-Polen-Heimat... Turystyczna wycieczka z Niemiec do Polski i z powrotem...

Na maskach niekt贸rych woz贸w umieszczone byty trofea wojenne — u艂a艅skie czapy z czerwonym lub bia艂ym otokiem. Ich w艂a艣ciciele polegli pewnie w 艣miesznej szar偶y na czo艂gi i pancerki, aby zadokumentowa膰 raz jeszcze, 偶e Polak, je艣li ma w r臋ku nawet tylko lanc臋 lub

40

szable, broni do ostatka swego honoru. Taki ju偶 jest

kiepski wariat.

Tak my艣la艂 kulej膮cy 偶o艂nierz, patrz膮c na potok czarnych maszyn z napisem „Polizei", zalewaj膮cy jego pobit膮 ojczyzn臋. Szed艂 z Hrubieszowa do Warszawy po sze艣ciu tygodniach beznadziejnych bitew i bezustannej poniewierki, do Warszawy podobno rozoranej bombami i zu-petnie spalonej. Do Warszawy, z kt贸rej tak niedawno wyszed艂, oderwany od redakcyjnego biurka ma艂膮 膰wiartk膮 papieru, zawieraj膮c膮 kr贸tki rozkaz:

„Porucznik rez. Zag贸rski Andrzej zamelduje si臋 natychmiast w dow贸dztwie pu艂ku. Mundur polowy, bro艅 boczna itd., itd..."

Nie zd膮偶y艂 si臋 nawet po偶egna膰 z pewn膮 mi艂膮 dziewczyn膮, kt贸ra nosi艂a sienkiewiczowskie imi臋 Hania, pracowa艂a u Jab艂kowskich, wieczorami co艣 tam studiowa艂a i mieszka艂a na 呕oliborzu. Nie wiedzia艂 nic o niej, tak jak nie wiedzia艂 nic o Warszawie, pr贸cz sprzecznych plotek. Ale nied艂ugo mia艂 si臋 dowiedzie膰, bo rozstawione ju偶 przez Niemc贸w 偶贸艂te drogowskazy obwieszcza艂y:

WAWER — NACH WARSCHAU 8 KM Zanocowa艂 w Wawrze, a rano powl贸k艂 si臋 dalej. Na Grochowskiej by艂o pe艂no ludzi. D艂ugie ogony sta艂y przed budynkiem, na kt贸rym umieszczony by艂 wielki napis: „Deutsche Wohlfahrt".

Przys艂owiowo rude Niemki w okularach rozlewa艂y m臋tn膮 zup臋, kt贸r膮 stoj膮cy w kolejce ludzie brali 艂apczywie w garnki i puszki po konserwach. Andrzej patrzy艂 na popychany przez 偶andarm贸w t艂um i my艣la艂: Dranie, wola艂bym zdechn膮膰.

Przez Zielenieck膮, mijaj膮c zharatan膮 pociskami i opustosza艂膮 Sask膮 K臋p臋, dosta艂 si臋 na most Poniatow-skiego i wreszcie znalaz艂 si臋 na Nowym 艢wiecie.

Ulica by艂a do po艂owy rozwalona, gruzy jeszcze gdzieniegdzie dymi艂y mokr膮 spalenizn膮. U Bliklego zjad艂 kawa艂ek razowca posmarowanego marmolad膮, wypi艂 p贸艂 czarnej z palonego 偶yta i pomaszerowa艂 do siebie na Star贸wk臋. : u<7 yiww .•

41

W膮skie znajome uliczki nie ucierpia艂y prawie wcale, by艂y tylko niesamowicie za艣miecone, wsz臋dzie le偶a艂y g贸ry s艂omy i pot艂uczonych szyb. O艣lep艂e okna kamieniczek zasnu艂o bielmo dykt i tektur.

Na Zapiecku Zag贸rski zatrzyma艂 si臋 przed barem „Pod Minog膮" i spojrza艂 na wystaw臋. Nie by艂o bia艂ej kie艂basy z cebulk膮, nie by艂o ciel臋cego dyszka, znikn臋fy s艂oje kwaszonych og贸rk贸w i 艣liwek w occie. W witrynie sta艂y trzy puste butelki od piwa.

Andrzej wszed艂 do 艣rodka. Za bufetem ca艂kowicie opr贸偶nionym z zak膮sek siedzia艂 kto艣, kto z pewno艣ci膮 kiedy艣 by艂 panem Anio艂kiem, dumnym ze swoich stu dwudziestu kilo 偶ywej wagi. Dzi艣 reprezentowa艂 najwy偶ej osiemdziesi膮t. Czarny, b艂yszcz膮cy zawsze, za ciasny dawniej smoking sp艂ywa艂 w fa艂dach i zwojach po jego smuk艂ej figurze. Wychud艂a twarz zdradza艂a bezbrze偶ny smutek. Tylko p艂owy w膮s jak zawsze by艂 wyszczotkowa-ny i podkr臋cony w g贸r臋.

Pan Anio艂ek wytrzeszczy艂 oczy, zerwa艂 si臋 ze sto艂ka, wyci膮gn膮艂 r臋ce. ;

— Rany boskie, redaktor!

Przez bufet chwyci艂 Zag贸rskiego w obj臋cia i tuli艂 si臋 do niego ze 艂zami w oczach.

Andrzej r贸wnie偶 by艂 wzruszony. Po chwili usiedli przy stoliku pod oknem i pan Konstanty, trzymaj膮c swego go艣cia za kolano, m贸wi艂:

— No i co, fatalnie nas przerobili? Ale to frajer, gront, 偶e si臋 znajdujemy przy 偶yciu. Nie masz redaktor poj臋cia, jak si臋 moje baby uciesz膮. Krugom 偶e艣my redaktora wspominali, nawet w piwnicy pod bombami. Sabcia to, mo偶na powiedzie膰, cz臋艣ciej o panu m贸wi, nie o W艂ad-ku... i

— To W艂adek nie wr贸ci艂? j

— Do tych p贸r nie. Wszyscy ju偶 s膮 na miejscu: l i Maniu艣 Kitajec, i oba Piskorszczaki, i Wacu艣 Ma艂pa, i Heniek Arbuz — wszystkie wojskowe Niemcom najechali, tylko o W艂adku ani s艂ychu, ani dychu. Podobnie偶 na W臋gry si臋 dosta艂.

— To bardzo mo偶liwe, bo jego batalion zosta艂 przyci艣ni臋ty do w臋gierskiej granicy. Ale niech mi pan powie,

42

panie Konstanty, jak 偶yjecie, jakie macie plany, jak膮 my艣l przewodni膮?

— My艣l przewodnia jest jedna — bi膰 szkopa w pierwsze krzy偶owe, jak kto potrafi. Je偶eli o wiele o mnie chodzi, to zamiaruje fabrykie pod sklepem za艂o偶y膰. Kocio艂ek si臋 postawi, par臋 rurek pod艂膮czy i robota poleci. ..-•-...• -•-;

— No i co pan b臋dzie produkowa艂?

— 艢mietankie od w艣ciek艂ej krowy.

— w贸dk臋? v ;,;^ ,

— Rzecz jasna, teraz podobnie偶 bimber si臋 to nazywa. Maniu艣 Kitajec i Piskorszczaki jako bezrobotne szofera-ki za szmuglem do Piaseczna chodz膮. Zabieraj膮 czasem ze sob膮 Sabci臋, ale tylko tak, 偶eby si臋 nie nudzi艂a. R膮bankie, makie, cukier, wszystko jak leci do Warszawy taszcz膮. Ca艂y m贸j interes tylko na tem, co oni przynies膮, si臋 opiera.

Andrzej rozejrza艂 si臋 po pustym barze.

— Nie wida膰, 偶eby si臋 tak bardzo znowu przepracowywali.

— Ci臋偶ki frajer z redaktora, kto偶e by tu towar trzyma艂. Ja tylko tak na lip臋 tu siedz臋 i szkop贸w informuje, 偶e nic nie ma. Interes funkcjonuje pe艂nym gazem przez 艣cian臋, u Konfiteora.

— Jak to, w sk艂adzie trumien?

— Wiadomo, tu by mnie hitleroszczaki wszystko wr膮bali i wypili. A tam jak trumny i wie艅ce zobacz膮, nawet nie w艂a偶膮. Ale dla swoich go艣ci wszystko si臋 znajdzie, nawet na gor膮co. Bo w jednym metalowym futerale maszyn臋 do ciep艂ych zak膮sek si臋 skombinowa-艂o. Zreszt膮 talia moda teraz w Warszawie — u lub艂lera kaszane kiszkie si臋 kupuje, a u rze藕nika kamasze mo偶na sobie obstalowa膰.

Zaraz p贸jdziem do tromniarza, to si臋 redaktor przekonasz, bo po podr贸偶y nale偶y si臋 panu jeden wi臋kszy pod wieprzowy kotlecik.

Tu pan Anio艂ek wydoby艂 z szuflady klucz, wyprowadzi艂 go艣cia na ulic臋, zamkn膮艂 bar i po chwili weszli do zak艂adu pogrzebowego. . . ,

43

Za biurkiem zastawionym talerzami i kieliszkami urz臋dowa艂 pan Konfiteor w towarzystwie dw贸ch staromiejskich patrycjusz贸w, z kt贸rych jeden wygl膮da艂 na szewca, a drugi tva p\eksrxa..

Nieco r, -

ka.

s

w czarne) jf&J&?;, 膰-fwarz膭 z grube} krepy — widocznie klient-

ent-

Ujrzawszy Zag贸rskiego 偶a艂obnik otworzy艂 ramiona i zawo艂a艂:

— Niech ja skonam, sz贸stka z gwiazdeczkami, sz贸-steczka, sz贸stula, daj pyska.'

Po serdecznym powitaniu i szybkiej wymianie obop贸lnych prze偶y膰 pan Konfiteor uchyli艂 wieko jednego ze swoich arcydzie艂 i wydoby艂 wielki p贸艂misek zimnych zak膮sek, chrzan, musztard臋 oraz litrow膮 butelk臋 w贸dki. Obaj patrycjusze, uregulowawszy rachunek i rzuciwszy od drzwi sakramentalne pytanie: „Panie gospodarzu, jeste艣my w porz膮dku?" — wyszli.

Wtenczas pan Anio艂ek wzi膮艂 Andrzeja pod r臋k臋 i poprowadzi艂 do siedz膮cej w g艂臋bi zakwefionej damy.

— Co, nie poznajesz redaktor starej znajomo艣ci? To jest pani Emalia Czarnomordzik.

Andrzej absolutnie nie m贸g艂 sobie przypomnie膰 znajomej o podobnym nazwisku, ale w tej chwili dama w czerni podnios艂a si臋, ods艂oni艂a krep臋.

Przed zdumionymi oczami Zag贸rskiego ukaza艂a si臋 roze艣miana twarz Murzyna Jumbo Johnsona.

— How do you do, mister Czerwoniak, how do you do. Moja cieszy膰 si臋 bardzo z powodu pana widzie膰, moja kocha膰 pana mn贸stwo za bardzo. . .

— Te, „moja, twoja", znowu偶 偶e艣 si臋 zala艂 w bambus, jeszcze kiedy nieszcz臋艣cia przez to narobisz — wtr膮ci艂 si臋 marszcz膮c brew pan Anio艂ek, po czym zwracaj膮c si臋 do Zag贸rskiego wyja艣ni艂: — Ile ra2y mord臋 zamoczy, zaraz zaczyna murzy艅skim sposobem si臋 wyra偶a膰, na trze藕wo w艂ada po polsku lepiej jak my oba.

Dziennikarz nie widzia艂 Murzyna od zar臋czyn W艂adka „Pod Minog膮", kiedy to ujrza艂 go po raz pierwszy pod wyplatan膮 kanapk膮. „

44

Andrzej odkry艂 w贸wczas tajemnic臋 znikni臋cia Briksa i jego szofera, ale zwi膮zany s艂owem, nie m贸g艂 zrobi膰 z tego u偶ytku. Zreszt膮 w kilka dni p贸藕niej wybuch艂a wojna i wszyscy mieli inne zmartwienia.

Jumbo Johnson wyp艂yn膮艂, wzi膮艂 udzia艂 w obronie Warszawy, spisywa膰 s\臋 Vsas膰a禄 &E>S:!K禄S., •Jk.teraa, wk VLQ^-ca wrze艣nia ukrywa si臋 znowu, bo...

Powody tego wy艂uszczy艂 pan Anio艂ek w nast臋puj膮cy spos贸b:

— Rzecz wiadoma, 偶e Niemcy Murzyn贸w z miejsca zamykaj膮 do mamra, gdzie ich tylko przytrac膮, bo pod wzgl臋dem zabradzia偶enia cielesnej rasy s膮 dla nich niebezpieczne.

No bo faktycznie, jak by wygl膮da艂 jego syn szkop z karaku艂owem 艂bem i czekuladow膮 mord膮, kiedy jego prawo w charakterze blondyna 艣wi艅skiego kolorka po 艣wiecie chodzi膰.

A nasz na dobitek jeszcze nazwisko ma 偶ydowskie. W taki spos贸b musiem go tu trzyma膰 za wdow臋 偶a艂obne Emalie Czarnomordzik.

Co艣my si臋 nam臋czyli, zaczem 偶e艣my te nazwisko dla niego wymy艣lili. A jakie koszta mieli艣my. Ch艂op jest jak szafa — z po艂owy karabanu pierwszej klasy czarne sukno trzeba by艂o zedrze膰, 偶eby mu kieck臋 uszy膰, na welon dwie pary firanek musieli艣my ufarbowa膰.

I 偶eby si臋 chocia偶 szanowa艂. Ale on siedzi i tylko patrzy za go艂d膮. Co i raz kielicha ze sto艂u 艂apie i pod welon go.

W zesz艂ym tygodniu tak si臋 nam zagazowa艂, 偶e wyskoczy艂 z zak艂adu i na 艣rodku Zapiecka murzy艅skiego trepaka zacz膮艂 zaiwania膰. Ludzie si臋 zlecieli i nie wiadomo, co by z tego wysz艂o, 偶eby艣my jem nie wyt艂oma-czyli, 偶e to klientka, co tromne dla nieboszczyka m臋偶a przysz艂a stalowa膰, raptem hisia z 偶alu dosta艂a. My go tu t艂omaczem, a ten 艂achudra coraz wy偶ej kieckie podnosi i takie ho艂ubce odpuszcza, 偶e a偶 iskry z bruku id膮. Z ledwo艣ci膮 偶e艣my go do sklepu wci膮gli.

Tu obaj opiekunowie Murzyna pocz臋li na niego patrze膰 tak surowo, 偶e Jumbo opu艣ci艂 oczy z za偶enowaniem i prawdopodobnie si臋 zarumieni艂.

Z k艂opotliwego po艂o偶enia wydoby艂o go wej艣cie Maniu-sia Kitajca, kt贸ry po serdecznym przywitaniu si臋 z Andrzejem, przeprosiwszy w wyszukanych s艂owach towarzystwo, wzi膮艂 na bok wdow臋 Emali臋 Czarnomordzik, recte Murzyna Jumbo, i rzek艂 przejmuj膮cym szeptem:

— Le偶em!

— Dlaczego?

— By艂em w alei R贸偶. Szkopy zaj臋li dom. Jakie艣 paki wnosz膮. Jednego z rozpylaczem postawili przy bramie.

—To nieklawo — odpar艂a basem spod welonu wdowa Czarnomordzik. — Taka harmonia forsy pod pod艂og膮 si臋 marnuje, a my nie mamy przyst臋pu.

— Ile tam tego mo偶e by膰...

— Mister Briks m贸wi艂, 偶e milion... Trzeba tylko od drzwi odliczy膰 trzy kroki i dwa od kominka, podnie艣膰 klepkie i wyj膮膰 pakiet.

— Jak偶e偶, chamie w 偶a艂obie, podniesiesz klepkie, kiedy szkop nawet w bram臋 ci臋 nie wpu艣ci? I nie denerwuj mnie, bo ci臋 mogie fizycznie zniewa偶y膰. Tu trzeba u偶y膰 szemranego kantu... Czekaj... czekaj, a mo偶e by w ten dese艅...

ROZDZIA艁 VI 禄

•ii i?!•";,'".•• •

w kt贸rym poznajemy geniusz narratorski pani Fijo艂ek i w kt贸rym krystalizuje si臋 w膮tek sensacyjny

Pani Fijo艂ek powita艂a Andrzeja ci臋偶kim omdleniem. Skropiona przez niego obficie wod膮 otworzy艂a jedno oko i kaza艂a mu z艂o偶y膰 uroczyst膮 przysi臋g臋, 偶e nie jest nieboszczykiem, za kt贸rego dusz臋 w艂a艣nie dzi艣 rano odby艂o si臋 zakupione przez ni膮 u franciszkan贸w uroczyste nabo偶e艅stwo z wystawieniem katafalku obstawionego 艣wiat艂em, bo utorowanie drogi do nieba alkoholikowi, nawet pocz膮tkuj膮cemu, nie jest rzecz膮 艂atw膮.

Andrzej zapewni艂 swoj膮 gospodyni臋 uroczy艣cie, 偶e jest cz艂owiekiem w stu procentach 偶ywym, ale musia艂 powt贸rzy膰 przysi臋g臋 kilkakrotnie, gdy偶 trzej zmarli m臋偶owie pani Fijo艂ek, zjawiaj膮c si臋 u niej po 艣mierci w charakterze widm, te偶 mieli zwyczaj zapewnia膰, 偶e nigdy nie umierali, 偶e jej tak si臋 tylko wydawa艂o. Dopiero przyparci do muru przyznawali si臋, 偶e s膮 nieboszczykami, po czym niezw艂ocznie znikali jak kamfora.

Poniewa偶 Andrzej siedzia艂 ci膮gle na krzese艂ku, pani Fijo艂ek, jakkolwiek na razie zwraca艂a si臋 do niego per: „Prosz臋 ducha..." — wreszcie uwierzy艂a i energicznie zaj臋艂a si臋 kolacj膮. Chocia偶 Andrzej zapewnia艂 j膮, 偶e nie jest g艂odny, gdy偶 wraca prosto spod „Minogi", musia艂 zje艣膰 talerz zalewajki i kilka, doskona艂ych zreszt膮, plack贸w kartoflanych.

Po kolacji pani Apolonia, mimo sprzeciwu swego cudem odzyskanego sublokatora, wprawnie opatrzy艂a mu chor膮 nog臋, ok艂adaj膮c j膮 jakimi艣 li艣膰mi o cudownych w艂asno艣ciach goj膮cych.

Usta jej si臋 przy tym nie zamyka艂y nawet na chwil臋.

— Strach, co艣my tu prze偶yli, panie Zag贸rski, jak te europlany zacz臋li po dachach szorowa膰 i bombamy Warszaw臋 obrzuca膰. Nar贸d w piwnicy siedzia艂 i modli艂 si臋 wniebog艂osy. ->'<• - ; '*';

47

A najgorzej to by艂o z tem gazem. Jednego dnia po po艂udniu kto艣 krzykn膮艂, 偶e Niemcy gaz pu艣cili. Sodoma, Gomora i piek艂o gor膮ce si臋 wtenczas zacz臋艂o. Wszyscy, ma si臋 rozumie膰, uciekli z piwnicy i dawaj na dach si臋 pcha膰, bo gaz podobnie偶 na dole najwi臋cej szkody cz艂owiekowi narobi膰 mo偶e.

Wlatamy na pierwsze pi臋tro i dech nam zatka艂o — jaka艣 kalikatura przy drzwiach gospodarza stoi: nogi ludzkie, korpus deliktus tak偶e samo, a 艂eb — 艣winia nie 艣winia, s艂o艅 nie s艂o艅... 艢wi艅ska morda z kiszk膮. Zacz臋li ludzie na razie ucieka膰, ale si臋 pokaza艂o, 偶e to gospodarz w gazowe maskie si臋 ubra艂. Reszta lokator贸w masek nie mia艂a, tylko chustki octem si臋 kropi艂o i nos zatyka艂o. Ledwo 偶e艣my na g贸r臋 od bielizny wpadli, a tu trrrach... europlan po dachu jedzie, tylko patrze膰, jak bomb臋 pu艣ci; wtenczas wszyscy porzucali butelki z octem i dawaj znowu偶 po schodach do piwnicy lecie膰. Nic nam si臋 t膮 ra偶膮 nie sta艂o, tylko gospodarz o ma艂y figiel 偶ycia nie straci艂.

Zacz膮艂 ni z tego, ni z owego w tej masce po podw贸rku lata膰, r臋kamy macha艂, na trzepak si臋 wdrapywa艂, przed lud藕mi kl臋ka艂... My艣leli艣my na razie, 偶e hisia ze strachu dosta艂. Byli tacy, co radzili, 偶eby go dobi膰, bo jak tu wariata w schronie trzyma膰.

I co si臋, panie Zag贸rski, pokaza艂o... Za艂o偶y膰 gospodarz maskie za艂o偶y艂, ale zapomnia艂, jak si臋 zdejm膮. Jak zacz膮艂 ko艂o niej majdrowa膰, dziur臋 od powietrza sobie zatka艂 i by艂by si臋 udusi艂 na amen, bo na ca艂em Dunajcu nikt nie wiedzia艂, jak si臋 z tak膮 mask膮 obchodzi膰, bo to by艂a angielska.

Dopiero ca艂y nasz dom z艂apa艂 za te kiszkie i dalej po podw贸rku gospodarza w te i nazad taska膰. Trzy razy 艣mietnik naoko艂o z niem oblecieli, zaczem maska zlaz艂a. 呕y艂 jeszcze, tylko uszy mia艂 co艣kolwiek naderwane. A wi臋cej nikomu nic si臋 nie sta艂o, bo to, uwa偶a pan Zag贸rski, nie byli 偶adne gazowe bomby, tylko ten szofer Maniek, co go nazywaj膮 Kitajec, przyni贸s艂 panu 艢rnie-ciuszce butelkie w贸dki. Podaje mu j膮 przez okienko od piwnicy, a pan 艢mieciuszka si臋 pyta: „Co to jest?" A Ki-

48

tajec m贸wi: „Gaz". Kto艣 to us艂ysza艂 i panikie na ca艂y schron zrobi艂, 偶e to atak gazowy.

D艂ugo jeszcze opowiada艂a pani Fijo艂ek Andrzejowi o wojennych prze偶yciach Star贸wki, 艣ciel膮c mu jednocze艣nie 艂贸偶ko. Przynios艂a potem w艂asn膮 pierzyn臋 i mimo jego protest贸w, odpowiednio „wzruszywszy" w niej pierze, okry艂a go po szyj臋.

Le偶膮c w 艂贸偶ku, s艂ucha艂 ch臋tnie jej barwnych opowiada艅 o wsp贸lnych znajomych, przy akompaniamencie 艣piewu rozbudzonego 艣wiat艂em karbid贸wki kanarka Wojtusia.

Patrzy艂 na star膮 mahoniow膮 komod臋 i bambusow膮 eta偶erk臋, na kt贸rej we wzorowym porz膮dku le偶a艂y jego ksi膮偶ki. Na okno zastawione szczelnie fuksjami i rododendronami. Na fotografie trzech m臋偶贸w gospodyni, w przyk艂adnej zgodzie wisz膮cych obok siebie w jednakowych ramkach z czerwonego pluszu.

Pani Fijo艂ek przerwa艂a na chwil臋 opowie艣膰, przynios艂a od siebie z kuchni ma艂膮 buteleczk臋 z rubinowym p艂ynem, nala艂a na sto艂ow膮 艂y偶k臋 i podsun臋艂a mu do ust.

— C贸偶 to jest?

— Niech pan Zag贸rski wypije duszkiem. To jest balsam od ksi臋偶y kapucyn贸w z Miodowej ulicy. Na wszystko pomaga: na rany, na oparzenie, na kaszel, na egipskie zapalenie ocz贸w i... jak komu 藕le na 艣wiecie...

Wzdragaj膮c si臋 nieco, wypi艂 Andrzej 艂y偶k臋 niezwyk艂ego lekarstwa i przymkn膮wszy oczy, czu艂, 偶e czad ust臋puje mu z g艂owy, 偶e gorycz odp艂ywa z serca. Po chwili spa艂 ju偶 mocno.

Cicho tyka艂 zegar na 艣cianie, z chrz臋stem opuszcza艂y si臋 ci臋偶kie jego „wagi" na mosi臋偶nych 艂a艅cuszkach.

Kapucy艅ski balsam by艂 naprawd臋 cudowny.

O p贸艂 do si贸dmej rano, kiedy pani Fijo艂ek bawi艂a jeszcze na prymarii u sakramentek, przyszed艂 Maniu艣 Kitajec z obu bra膰mi Piskorskimi.

Przeprosiwszy za tak wczesn膮 wizyt臋, panowie usiedli na krzese艂kach obok 艂贸偶ka, po czym pan Maniu艣 zagai艂:

— My tu wszystka trzech, nie licz膮c Szuwaksa, chcemy zrobi膰 redaktorowi pewn膮 prepozycj臋, kt贸r膮 zaraz b臋dzie pan mia艂 zaszczyt us艂ysze膰. Co tu du偶o

49

w bawe艂n臋 obwija膰 i ogr贸dkiem chodzi膰. Dostali艣my knoty i Polska nasza chwilowo le偶y. Ale knoty knotami, Polska Polsk膮, a 偶y膰 trzeba.

Dlatego te偶 chcia艂bym zrobi膰 zapytanie, jak redaktor zamiaruje w dzisiejszem czasie zarabia膰 na tak zwane koryto i mieszkanie?

Pi艣miennictwo w tem „Nowem Kurierze Warszaw-skiem" to, skar偶 mnie B贸g, wiem, 偶e nie. Trzeba by co艣 inszego wymi艣li膰...

— Przyznam si臋 panom, 偶e nie zastanawia艂em si臋 jeszcze nad tym.

— A my ju偶. I mamy dla redaktora robot臋. Inteligient-na, prawie 偶e lubilerska.

— Faktycznie — potwierdzili obaj bracia Piskorscy.

— C贸偶 to takiego?

— W Warszawie, jak redaktor zauwa偶y艂, jest w obe-cnem czasie choleryczny przeci膮g. A dlaczego? Bo szyby powylatali. To co na to poradzi膰? Trzeba wprawia膰. A kto ma wprawia膰? Inteligientne faceci, kt贸rzy w swojem fachu nie mog膮 na razie pracowa膰.

— Faktycznie — zaakceptowali znowu bracia Piskorscy.

— A wi臋c proponuj膮 mi panowie, 偶ebym si臋 zaj膮艂 szklarstwem? Ale przecie偶 to trzeba umie膰, trzeba mie膰 odpowiednie przyrz膮dy...

— Prosz臋, diament jest. — Tu pan Maniu艣 po艂o偶y艂 na stoJe pi臋knie oprawiony diament. — Linia, kit oraz i sztyfta b臋d膮 na ka偶de 偶膮danie. A przykraja膰 szyb臋 ka偶den lejek potrafi, a nie dopiero redaktor. Zreszt膮 wyrobili艣my panu praktykie u szklarza Biedronki na Krzywem Kole.

Andrzej by艂 wzruszony. Obieca艂, 偶e jutro stawi si臋 na lekcj臋.

— Ale jakie tam jutro, ju偶 dzisiej po po艂udniu b臋dzie redaktor szkli艂 w alei R贸偶, a偶 kit b臋dzie pryska艂.

— Nie rozumiem, a c贸偶 wam tak pilno?

— Rzecz jest taka. My tu wszystka trzech, nie licz膮c Szuwaksa, zamiarujemy przeprowadzi膰 remont tego bu-denku, w kt贸rem mieszka艂 ten Amerykan, co to u niego Murzyn na pacardzie je藕dzi艂, pami臋ta redaktor.

50

— No jak偶e, Briks, zaginiony w tajemniczych okoliczno艣ciach milioner.

— Zgadza si臋. No i wi臋c ja, jako g艂贸wny derektor naszej firmy, posz艂em tam wczoraj, 偶eby przyj膮膰 robot臋. Ale cha艂up臋 zaj臋li Niemcy i jednego szkopa z rozpylaczem postawili przy bramie. Podchodz臋 do niego, 偶eby mu wyt艂umaczy膰, co i jak jest, i na pocz膮tek robi臋 mu takie pytanie:

„Kap臋 wu polnisz?"

A ten oczy na mnie postawi艂 i nie kapuje ani s艂owa. Wtenczas ja mu pokazuje na wybite okna i m贸wi臋:

„Trzeba to oszkli膰".

Ale on widocznie by艂 ze wsi, nic nie rozumie i pyta si臋: . - , -

„Was?" ' " : " "";,;...

No to ja zaczynam z niego duraka wala膰:

„Nie nas, ale was trzeba oszkli膰".

A ten krugom g艂upi. Na to ma si臋 rozumie膰 wysz艂em z nerw i krzycz臋:

„Szyby 偶e trzeba wstawi膰, chamie naje偶a strzy偶ony, bo wszy wam kataru dostan膮".

A ten „los" i rozpylaczem mnie w klatkie piersiowe.

No to ma si臋 rozumie膰 posz艂em do domu, ale przypomnia艂o mnie si臋, 偶e redaktor w艂ada po niemiecku i b臋dzie m贸g艂 z niemi nie tylko szklarskie, ale i inne roboty w tem domu obgada膰.

— No dobrze, ale dlaczego艣cie si臋 uwzi臋li pracowa膰 dla Niemc贸w?

— My dla szkop贸w? — Tu Maniu艣 Kitajec zamieni艂 z Piskorszczakami spojrzenie, kt贸re niew膮tpliwie zaniepokoi艂oby dumnych zdobywc贸w Warszawy.

— Rozchodzi si臋 o to — m贸wi艂 dalej szofer tajemniczym szeptem — 偶e prencypa艂 Szuwaksa du偶膮 fors臋 w gabinecie pod pod艂og膮 zamelinowa艂 i my mamy 偶yczenie j膮 stamt膮d podwadzi膰.

— Jak to, cudze pieni膮dze?

— Jakie cudze? Amerykanie, skar偶 mnie B贸g, pr臋dzej czy p贸藕niej do wojny przyst膮pi膮, czyli 偶e stan膮 si臋 naszemi sojusznikami. To kto偶e sojusznika fors臋 ma

51

spod pod艂ogi wyj膮膰, sojusznik czy Hitler w z膮bek czesany?

— Poza tym ca艂a historia z tym Briksem mi si臋 nie podoba, to s膮 pieni膮dze bardzo niewyra藕ne.

— Jakie偶e niewyra藕ne? Szuwaks na w艂asne oczy widzia艂 dziesi臋膰 paczek nowiute艅kich pi臋膰setek, prosto spod prasy, i 偶elazne skrzynie, w kt贸rej byli z艂ote dolaiy,

— W ka偶dym razie ja nie chc臋 mie膰 z tym nic wsp贸lnego.

— Szkoda, ale m贸wi si臋 trudno. To niech nam redaktor chocia偶 podanie po niemiecku skopiuje, to mo偶e nam te robot臋 dadz膮.

Andrzej, okrywszy si臋 szlafrokiem, wypisa艂 偶膮dan膮 ofert臋. j

Maniu艣 z艂o偶y艂 j膮 starannie, schowa艂 do kieszeni i rzek艂:

— My w ka偶dem b膮d藕 razie dzisiej tam posuwamy. musiem sojusznicz膮 fors臋 przykarauli膰 i 艣miertelnemu wrogowi odebra膰, taka jego...

— Maniu艣, nie wyra偶aj si臋 przy... kanarku —przerwa艂 mu starszy Piskorszczak, wskazuj膮c na klatk臋 z Wojtusiem. Po czym trzej panowie, lekko si臋 sk艂oniwszy, wyszli.

ROZDZIA艁 VII f

W kt贸rym ulegaj膮 ruinie marzenia

nieustraszonej tr贸jki z Zapiecka

oraz gabinet niemieckiego genera艂a

G艂uchy tupot n贸g kilku biegn膮cych ludzi i okrzyki: Ho.lt! Haft/... przerwa艂y martw膮 cisz臋 pogr膮偶onego w ciemno艣ciach Zapiecka. Trzy cienie oderwa艂y si臋 od mur贸w starych kamieniczek po prawej stronie ulicy, przebieg艂y szybko jezdni臋 i przypad艂y do zamkni臋tych na drewniane okiennice drzwi baru „Pod Minog膮".

Jeden z uciekaj膮cych zapuka艂 w deski i zawo艂a艂 p贸艂-

.

- Panie Anio艂ek

Lewe skrzyd艂o okiennicy uchyli艂o si臋 b艂yskawicznie i bezszelestnie. Do wn臋trza wsun臋li si臋 kolejno bracia Rskorscy. Na ulicy, coraz bli偶ej, s艂ycha膰 by艂o pe艂ne

w艣ciek艂o艣ci:

- Halt!... Ho.lt!... Holt!...

- A kiszkie z grochem — odpowiedzia艂 na to pod nosem Maniu艣 Kitajec, wchodz膮c i zapinaj膮c okiennice na wielki 偶elazny hak. Maniu艣 by艂 trzecim cieniem. W tej chwili wzd艂u偶 Zapiecka zagwizda艂y kule i rozleg艂a si臋 seria wystrza艂贸w z automatu.

Zbiegowie stali chwil臋 z zapartym oddechem. Chodnikiem pocz艂apa艂o kilku ludzi w podkutych butach

_No przelecieli... - skonstatowa艂 starszy Piskorszczak dodaj膮c zr臋czny frazes, kwestionuj膮cy legalne przyj艣cie na 艣wiat oddalaj膮cych si臋 Niemc贸w.

_ Chod藕cie do mieszkania — szepn膮艂 pan Anio艂ek, st膮paj膮c z gracj膮 na paluszkach. Wyszli za nim tylnym Sem na podw贸rze, a po chwili znale藕li sus w jego prywatnych apartamentach, na pierwszym pi臋trze tego偶 domu W o艣wietlonej tylko ogniem p艂on膮cym pod blach膮 kuchni siedzieli przy stole: Murzyn Jumbo w swym wdowim stroju oraz w艂a艣ciciel zak艂adu pogrzebowego pan Celestyn Konfiteor.

53

Na widok wchodz膮cych Murzyn i 偶a艂obnik zerwali si臋, wo艂aj膮c jednocze艣nie:

— No i co? Macie?

— Mamy — odrzekli na to r贸wnie偶 razem bracia Piskorscy. — Ucho od 艣ledzia.

— Dlaczego?

Maniu艣 Kitajec d艂ugo nie odpowiada艂, sta艂 na 艣rodku kuchni z za艂o偶onymi po napoleo艅sku r臋kami i mierzy! Murzyna od st贸p do g艂贸w niedobrym spojrzeniem.

— Dlaczego, do cholery?

— Dlatego, do wielkiej cholery, 偶e ty, afryka艅ska lebiego, niewidymko, z samego 艣rodka puszczy, humorystyczn膮 drakie z kole偶k贸w uskuteczniasz.

— Na szklenie szkopom okien, na stolarskie roboty, a tak偶e samo przestawianie piecy giestapowcom warszawskich szoferak贸w napuszczasz!...

— Kitajec, co ty bar艂o偶ysz?

— To bar艂o偶臋, 偶e w tem gabinecie pod pod艂og膮 nie tylko miliona z艂otych, nie tylko 偶elaznej skrzynki z dolarami, ale nawet karaluch贸w nie ma i nigdy nie by艂o.

— Stonogi owszem byli — doda艂 jeden z braci Piskor-skich.

— Stonogi dwie, trzy byli, ale z艂ot贸wki ani jednej.

— A dobrze szukali艣cie?

— Czy dobrze szukali艣my? — Tu Maniu艣 z gryz膮c膮 ironi膮 spojrza艂 na dw贸ch towarzyszy swojej wyprawy. — Zapytaj si臋, za karaku艂y szarpany, tego niemieckiego gienera艂a, kt贸ren w tem gabinecie go艣ci mia艂 dzisiej przyjmowa膰 i nie m贸g艂.

— Bo gabinet przy tym szukaniu zosta艂 powa偶nie wyko艅czony i kapitalnego remontu potrzebuje — uzupe艂ni艂 starszy Piskorszczak.

— A swojem porz膮dkiem forsa tam jest. Powiedz mnie, Kitajec, po kolei, jak 偶e艣cie szukali.

— Zwyczajnie. Przyszli艣my we trzech na te aleje R贸偶, z t膮 lekram膮, kt贸r膮 nam redaktor wypisa艂. Pokaza艂em papier jednemu, co przy bramie stoja艂, przeczyta艂 i m贸wi: „Ja, ja, gut" i zaprowadzi艂 nas na pierwsze pi臋tro do jednego grubego szkopa w starszem wieku. Ja by艂em za

szklarza. Stasiek Piskorszczak za stolarza, Szmaja zdo-na struga艂.

Jak raz w tem gabinecie piec jem dymi艂 i z miejsca nas tam zataszczyli.

Wsadzi艂 Szmaja 艂eb w drzwiczki, patrzy, ale g艂upi, co robi膰, 偶eby nie dymi艂o. Podchodzi Stasiek do okna i zaczyna do pucu parapet reperowa膰. A ja szukam tej pi臋tnastej klepki w pod艂odze, pod kt贸r膮 ta dana forsa mia艂a si臋 znajdowa膰.

Znalaz艂em j膮 i kompinuj臋, jak by si臋 tu wzi膮膰 do odrywania. Ale to by艂a niemo偶liwo艣膰 fizyczna.

— Dlaczego? Sztamajzy nie mia艂e艣 ze sob膮? - !""•••

— Owszem, sztamajze mia艂em, ale przy biurku siedzia艂 jeden z mord膮.

— Co za jeden z mord膮? ! ^ :••<•禄 •*>'<-'-•-.'. x !>.;,;no:

— W艂a艣nie ten 贸w gienera艂. Mord臋 mia艂 jak szafa. Siedzia艂 i pisa艂. Kopyta jak raz trzyma艂 na tej klepce. Wyrwa膰 j膮 spod niego — senne marzenie. Tory 偶 my艣l臋 sobie, jak go tu z gabinetu wystraszy膰?

Podchodz臋 koniec ko艅c贸w do okna i lu w szyb臋 m艂otkiem. Ma si臋 rozumie膰 wylecia艂a i wiatr z deszczem zaczyna si臋 pompowa膰 do pokoju.

Gienera艂 zerwa艂 si臋 od biurka, nogamy tupie, drze mord臋, jak wielkie nieszcz臋艣cie, a my wszystka trzech tylko si臋 k艂aniamy i przepraszamy, 偶e wypadek przy pracy nam si臋 przytrafi艂.

Ruga艂 nas jeszcze z p贸艂 godziny, potem polecia艂 i przyprowadzi艂 ze sob膮 wiewi贸rkie.

— Jak膮 wiewi贸rkie? •"*;-> .-,.•禄• >h

— Rudego szkopa, kt贸ren ciut-ciut po polsku w艂ada艂 — wtr膮ci艂 m艂odszy Piskorszczak, zwany Szmaja.

— Wiewi贸rka znowu偶 dawaj mord臋 na nas rozpuszcza膰 i dooko艂a skika膰. A potem oba-cwaj rodzin臋 nam po k膮tach rozstawiali w dw贸ch j臋zykach.

A my nic, tylko si臋 k艂aniamy. Ja Sta艣ka do pucu raz i drugi w arbuz, 偶e to niby on winien. Zapluli si臋, cholery, nakrzyczeli a偶 do chrypki i polecieli. Wiewi贸rka na odchodnem naszczeka艂a nam, 偶eby wszystko by艂o gotowe za p贸艂 godziny, bo gienera艂 go艣ci b臋dzie w gabinecie przyjmowa艂. '.>,&•-• ;•> !<••:';••••• -,:•

54

55

My艣l臋 sobie: dobra nasza. W p贸艂 godziny fors臋 znaj-dziem. Kaza艂em Szmai piec rychtowa膰, a my ze Sta艣-kiem zacz臋li艣my klepki odrywa膰. Odrywamy pi臋tnaste, szesnaste, dwudzieste — nie ma nic. Ale ju偶e艣my si臋 na te pieni膮dze zawzi臋li, zrywamy dalej — nic!

Wtenczas taka nasz krew zacz臋艂a zalewa膰, 偶e艣my wszystkie klepkie na durch w ca艂em gabinecie zerwali. A forsy jak nie by艂o, tak nie ma.

Jeszcze wi臋cej艣my si臋 zgniewali i dawaj 艣lepe pod艂o-gie, co pod klepk膮 by艂a, r膮ba膰. Wyr膮bali艣my j膮, wyr膮bali艣my legary, co pod 艣lep膮 pod艂og膮 byli, i nic — milion nieobecny.

Wtenczas 偶e艣my dopiero sprzytomnieli i patrzem, 偶e ca艂y gabinet do g贸ry nogami wybebeszony. Na dobitek Szmaja z nerw piec do samej pod艂ogi rozebra艂. Z rusztem w r臋ce stoi i trz臋sie si臋 ze strachu.

Co tu robi膰, jak pragn臋 zdrowia. Gienera艂 tylko patrze膰 jak nadleci. Szmaja radzii xa drzwi si臋 schowa膰 i jak wejd膮, tego z mord膮 rusztem w 艂eb zaprawi膰, a wie-wi贸rkie desk膮 czterocal贸wk膮.

Ale艣my zdrefili i najechali艣my przez okno, ca艂e szcz臋艣cie, 偶e drzewo ros艂o blisko.

Takiego cugu dostali艣my, 偶e艣my si臋 oparli dopiero na Podwalu. Patrzy膰, a tu z D艂ugiej 偶andarmi wychodz膮 i „Halt" do nas. A 偶e by艂a ju偶 godzina policyjna, to my ma si臋 rozumie膰 chodu. A oni za namy, ledwo 偶e艣my dolecieli do „Minogi".

— Da艂e艣 nam, Szuwaks, kataru z tem swojem milionem, nie ma o czem m贸wi膰 i je偶eli o de fakt chodzi, powinni艣my ci fest ba艅ki postawi膰 za takie 偶arty.

— Jakie 偶arty, forsa tam by艂a, a co si臋 z ni膮 sta艂o, nie wiem.

— Nie mog艂a by膰, bo 偶adnych 艣lad贸w pod pod艂og膮 nie by艂o. Grzebali艣my tak, 偶e o ma艂y figiel do parteru 偶e艣my si臋 nie przebili.

— W jaki spos贸b do parteru? Na kt贸rem wy pi臋trze byli艣cie?

— No na pierwszem.

— Ach, 偶e ty 偶艂obie, 偶e ty ciemna maso, przecie偶 m贸wi艂em, 偶e gabinet jest na drugiem. ,.

56

— Skar偶 mnie B贸g, m贸wi艂e艣 na pierwszem!

, — Niech ja skonam — zaperzy艂 si臋 Murzyn, zrywaj膮c sobie z g艂owy kapelusz z welonem i rzucaj膮c go na ziemi臋 — niech ja skonam, na drugiem!

l Gwa艂towne pukanie do drzwi przerwa艂o nagle k艂贸tni臋.

— Kto tam? — zapyta艂 pan Anio艂ek. Zza drzwi odpowiedzia艂 chrapliwy g艂os: l — Polizei

ROZDZIA艁 VIII

w kt贸rym ca艂a Warszawa tonie w zupie 偶贸艂wiowej i kt贸ry ko艅czy si臋 przykrym zaj艣ciem z powodu niewinnej damskiej x torebki

Us艂yszawszy za drzwiami gro藕ny niemiecki g艂os, Murzyn Jumbo da艂 nurka pod 艂贸偶ko, ale Maniu艣 Kitajec wyci膮gn膮艂 go stamt膮d natychmiast. W艂o偶y艂 mu na g艂ow臋 wdowi kapelusz, zapu艣ci艂 na twarz krepowy welon i szepn膮艂:

— Rozpaczaj!

Nast臋pnie szybkim ruchem przewr贸ci艂 Szm膮j臋 na po艣ciel, nakry艂 prze艣cierad艂em na g艂ow臋 i powiedziawszy: — „A ty za nieboszczyka b臋dziesz" — stan膮艂 ze stroskan膮 min膮 u wezg艂owia.

Pan Anio艂ek z lekkim dr偶eniem otworzy艂 drzwi i... zakl膮艂:

— A偶eby ci臋 nag艂a krew zala艂a z takiemi 偶artami... W drzwiach sta艂 Wacu艣 Ma艂pa z roze艣mian膮 twarz膮.

— Za taki k膮cik humoru mo偶na sobie par臋 tygodni w szpitalu na chirurgicznej sali pole偶e膰 — rzek艂 ponuro Maniu艣, ujmuj膮c w r臋k臋 sosnowy taboret.

— Ach, 偶e ty sz贸stko nie heblowana — kl膮艂 pan Konfiteor. — O ma艂y figiel pulpetacji serca przez ciebie nie dosta艂em.

Jumbo, odrzuciwszy w ty艂 welon, dysza艂 ci臋偶ko, a Szmaja wystawi艂 spod prze艣cierad艂a g艂ow臋 i rozgl膮da艂 si臋 dooko艂a, na pr贸偶no pragn膮c zrozumie膰 co艣 z tego, co zasz艂o.

— Daj blat, Maniu艣... Nie gniewaj si臋 pan, panie Anio艂ek... Szuwaks, co艣 tak mord臋 od膮艂 jak kaczka kuper?... — podj膮艂 pojednawczo autor niefortunnego 偶artu. — Trzeba si臋 troszkie po艣mia膰 w tych ci臋偶kich czasach, bo inaczej cholera by nas z samego 偶alu wzi臋艂a. Zaczeni mnie sobaczy膰, pos艂uchajcie propozycji, jak膮 chc臋 wam zrobi膰.

58

— W jakiem charakterze? — zainteresowa艂 si臋 Maniu艣. . . •-•; ---b-.;-|-;<-V. ^'••'

— Rzecz jasna, 偶e w handlowem. ' }f-

— Szmugiel?

— Jaki tam szmugiel — co艣 lepszego. Zima idzie, czas najwy偶szy w opa艂 si臋 zaopatrzy膰... W艂a艣nie si臋 dowiedzia艂em, 偶e na Gda艅skiem trzy poci膮gi w臋gla stoj膮 — grubszy orzech i kostka drugi numer. ..禄 .

— Po czemu? — zapyta艂 rzeczowo pan Anio艂ek.

— Nie wiesz pan? Pi臋膰 minut strachu i dobre nogi.

— „Na luf臋" po w臋giel chodzi膰 rzecz niebezpieczna, pierwszy lepszy szkop jak kota ci臋 zastrzeli — skrzywi艂 si臋 Kitajec.

— Frajera zastrzeli, ale ch艂opakowi ze Star贸wki nic nie zrobi. „Na luf臋" trzeba umie膰 chodzi膰. Z naszemi kolejarzami „przez bufet" si臋 ca艂膮 spraw臋 przedtem przeprowadza, a oni ju偶 pilnuj膮.

— Chyba 偶e tak. -ysiGSstfefey';,.. -';>-A.t- ••••

— I to nie tylko w臋giel mo偶na bra膰, ale i r贸偶ne inne rzeczy: ciep艂e bielizn臋, wojskowe buty, czekulade, po艅czochy, wino — co si臋 w wagonie trafi. Zale偶y tylko od szcz臋艣cia. Interes jest jak z艂oto. PKO — pewno艣膰 i zaufanie.

Wacu艣 Ma艂pa przemawia艂 jeszcze czas jaki艣, po czym obecni zawi膮zali co艣 w rodzaju towarzystwa akcyjnego, maj膮cego na celu eksploatacj臋 zawarto艣ci wagon贸w niemieckich kolei pa艅stwowych. Panowie Anio艂ek i Konfiteor zadeklarowali w艂o偶y膰 odpowiedni kapita艂. Wacu艣 Ma艂pa, Kitajec oraz Piskorszczaki przyrzekli najcenniejszy wk艂ad — prac臋 i ryzyko osobiste.

Poniewa偶 zaj臋cia w przedsi臋biorstwie z natury rzeczy musia艂y si臋 odbywa膰 w ciemno艣ci, nic nie sta艂o na przeszkodzie zatrudnieniu r贸wnie偶 Murzyna Jumbo.

Firma rozpocz臋艂a dzia艂alno艣膰 dnia nast臋pnego i widocznie rozwija艂a si臋 艣wietnie, wprowadzaj膮c na rynek coraz to nowe towary, gdy偶 po up艂ywie dw贸ch lat egzystowania zarzuci艂a Warszaw臋 artyku艂em tak niezwyk艂ym, jak 偶ywe 偶贸艂wie.

Pewnego s艂onecznego czerwcowego popo艂udnia Andrzej Zag贸rski szed艂 Marsza艂kowsk膮 w towarzystwie wy-

59

l

sokiej, przystojnej szatynki, d藕wigaj膮cej du偶膮 eleganck膮 l torb臋 „gospodarsk膮".

Przy „Szwajcarskiej" zwr贸ci艂 jego uwag臋 t艂um ludzi otaczaj膮cy w贸zek, na jakich zazwyczaj sprzedaj膮 w Warszawie owoce. Tym razem by艂o tam co艣 innego. i Sprzedawca zas艂oni臋ty przez gapi贸w wo艂a艂: f — No i komu taka bomba, panowie, no i komu? Na zup臋, na sztukami臋s, na jajecznice i na grzebienie. U Hersego nie ma tego, co u mnie si臋 znajduje, panowie. 呕贸艂w za 偶ycia rozrywki umys艂owej nam dostarcza, a po zabiciu w charakterze 偶贸艂wiowej zupy swoje zastosowanie posiada, mi臋so z chrzanem pierwszorz臋dnie smakuje, a ze skorupy g臋ste grzebienie daj膮 si臋 wyrabia膰. Bra膰 i wybiera膰, panowie, ka偶da jedna sztuka darmo, bo tylko dwadzie艣cia pi臋膰 z艂otych!

G艂os przekupnia wyda艂 si臋 Andrzejowi znajomy. Przystan膮艂 i ujrza艂 Maniusia Kitajca z najwi臋kszym 偶贸艂wiem w r臋ku, wyg艂aszaj膮cego powy偶sze przem贸wienie reklamowe.

Ujrzawszy Andrzeja, Maniu艣 odda艂 偶贸艂wia swemu pomocnikowi.

— Handluj, Szmaja, boja musz臋 troszkie porozmawia膰... — i pobieg艂 si臋 przywita膰.

Zag贸rski, uradowany, przedstawi艂 go swej towarzyszce.

— Pozw贸l, Haniu, to jest pan Maniu艣, m贸j stary pr2yjaciel, o kt贸rym tyle ci opowiada艂em.

— A, to pan nam贸wi艂 Andrzeja na szklarstwo, pan mu po偶yczy艂 diament! — m贸wi艂a szatynka, obrzucaj膮c Maniusia wdzi臋cznym spojrzeniem g艂臋bokich orzechowych oczu. — Dzi臋kuj臋 panu w jego i swoim imieniu, to mu pozwoli艂o przetrwa膰 najci臋偶szy okres.

Maniu艣 sk艂oni艂 si臋 wytwornie, uca艂owa艂 jej r膮czk臋 w spos贸b 艣wiadcz膮cy o du偶ej swobodzie towarzyskiej, ale odpowiedzia艂 z lekkim za偶enowaniem:

— To frajer, pani szanowna, to jest, chcia艂em powiedzie膰, szczeniak... czyli, jak to m贸wi膮, drobiazg. Gront, 偶e 偶yjemy i jeste艣my jeszcze „na chodzie", bo na du偶o ju偶 ludziach kwiatki wyro艣li, a jeszcze wi臋cej siedzi — doda艂 ciszej.

60

— Ale pan, zdaje si臋, dobre interesy robi? — podchwyci艂 Andrzej.

— Co to za interesy, m臋cz臋 si臋 z temi 偶贸艂wiami jak wielkie nieszcz臋艣cie.

— I sk膮d pan doszed艂 do takiego artyku艂u?

— Sp贸艂kie z niejakiem Adolfem za艂o偶yli艣my. Nie mo-gie powiedzie膰, stara si臋 nawet ch艂opak. Szampana z Pary偶a nam przysy艂a, papierosy z Grecji, cytryny i pomara艅cze od kole偶ki Musoli艅szczaka, gdzie co mo偶e na 艣wiecie przykarauli膰, przykaraula i do nas zasuwa, a my ju偶 dalej opylamy.

Ale ostatni膮 ra偶膮 nas naci膮艂. Otwiera Szmaja wagon, maca i m贸wi: kamienie, ale zaraz w krzyk, 偶e kamienie si臋 ruszaj膮. Wytrzyszczam oczy, patrz臋 — 偶贸艂wie cholery... Chcieli艣my wagon zamkn膮膰, ale 偶贸艂wie wida膰 Wis艂臋 poczuli, bo chodu z wagonu i zacz臋li nam si臋 po torach roz艂azi膰.

Na to Wacu艣 Ma艂pa m贸wi: „Trudno, bierzem 偶贸艂wie, na zup臋 ich si臋 sprzeda". Mieli艣my worki z sob膮, to si臋 na艂adowa艂o 偶贸艂wi i dawaj ich po restauracjach nosi膰. Ale nic si臋 prawie nie rozesz艂o i w taki spos贸b z w贸zk贸w sprzedajemy. Warszawa wszystko kupi, tylko trzeba troszkie lekramy. I jako艣 odchodz膮. Dzisiej prawie ka偶dy warszawiak ju偶 od nas 偶贸艂wia posiada. Dla hecy ludzie kupuj膮, bo przecie偶 nie do spo偶ycia. Ja osobi艣cie mg艂o-艣ci dostaje, jak o zupie z tych drani pomy艣le.

— No a c贸偶 s艂ycha膰 z tym waszym skarbem, wydostali艣cie?

— Niech mnie redaktor lepiej nie wspomina. Byli艣my tam jeszcze raz, bo si臋 Szuwaks upar艂, 偶e forsa tam jest... Ale camijmy si臋 troszkie w ty艂, bo nieprzyjemne powietrze b臋dzie...

—Dlaczego? 4 - '-"

— Dwa „zera" si臋 mijaj膮. ^tuJ ; ••::-,-••.• ;:,^-,;

Istotnie z g艂o艣nym dzwonieniem wymin臋艂y si臋 dwa prawie puste tramwaje oznaczone numerem „O" i napisem — Nur fur Deutsche. Andrzej roze艣mia艂 si臋 serdecznie, bo nie zna艂 jeszcze nowego warszawskiego kawa艂u o dw贸ch niemieckich zerach. A Maniu艣 Kitajec m贸wi艂 dalej: -„ -.,-,< >

61

— No i tak nasz, ma si臋 rozumie膰, Szuwaks mordowa艂, a偶 znowu dali艣my si臋 zbajerowa膰 i poszli艣my w te aleje R贸偶. Ale tem razem z Murzynem, kt贸ren za kominiarza by艂 przebrany i przez staro艣wiecki pokojowy kominek zamiarowal do gabinetu z fors膮 si臋 dosta膰.

Wle藕li艣my na dach, spu艣cili艣my go w komin i... o ma艂y figiel by艂by si臋 tam zosta艂 na wieki wiek贸w amen. Mi臋dzy trzeciem a drugiem pi臋trem stan膮艂, bo brzuch ma jak b臋ben, tak si臋 na posadzie u tromniarza rozbucha艂, 偶e ani go w te, ani we wte. Na dobitek kaszlu od dymu dosta艂, tak 偶e my艣leli艣my, 偶e nam si臋 na fest udusi. Wtenczas z rozpaczy j ak偶e艣my szarpn臋li, wyci膮g-li艣my go, ale nago. Marynarka, spodnie i desusy w kominie si臋 zostali. Jake艣my z dachu z niem potem przez kuchenne schody schodzili, jaka艣 Niemka go zobaczy艂a i zemgla艂a, bo by艂 krugom go艂y, tylko szczotkie kominiarskie przed sob膮 trzyma艂.

Rzecz jasna, 偶e doro偶ka z opuszczon膮 bud膮 do domu zmuszone byli艣my wr贸ci膰 i na razie nie zamiarujemy wi臋cej tam chodzi膰. Chocia偶 Szuwaks odpocz膮艂 i znowu偶 namawia i bar艂o偶y, 偶e jaki艣 tam nowy spos贸b wykom-pinowa艂... Ano, jak si臋 z temi 偶贸艂wiami sko艅czy, to zobaczymy, mo偶e si臋 spr贸buje.

A redaktorowi jak si臋 powodzi? Nie mieszka ju偶 pan chyba na Star贸wce, bo kop臋 lat 偶e艣my si臋 nie widzieli?

— Mieszkam tam nadal, tylko troch臋 siedzia艂em, a teraz jestem prawie stale w rozjazdach.

— To szklarstwo posz艂o w k膮t?

— No tak, Warszawa ju偶 oszklona.

— Teraz w Berlinie szyby trzeba by wstawia膰, bo Angliki z naszemi lotnikami podobnie偶 noc w noc ich r膮bi膮.

— W dzisiejszym komunikacie Niemcy podaj膮, 偶e tylko jedna wie艣 sp艂on臋艂a skutkiem bombardowania — wtr膮ci艂a szatynka. Maniu艣 Kitaj臋c przymru偶y艂 oko.

— I z tej jednej wsi dzisiej rano pi臋tna艣cie tysi臋cy spietranych szkop贸w przyjecha艂o? Niezgorsza musia艂a by膰 wie艣.

— Tak czy owak nie wybieram si臋 do Niemiec w charakterze szklarza. Zarzuci艂em ten fach.

62

— A co pan robi? ' ? '*•-'-"

— Handluj臋 herbat膮 i kaw膮...

Nagle na ulicy zacz膮艂 si臋 dziwny ruch. Przechodnie znajduj膮cy si臋 bli偶ej bram zacz臋li do nich wbiega膰. Inni kryli si臋 po sklepach. Wi臋kszo艣膰 jednak bezradnie kr臋ci艂a si臋 po chodnikach i jezdni, otaczana zielonym pier艣cieniem 偶andarm贸w, kt贸rzy wyskoczyli znienacka z przeje偶d偶aj膮cych „bud".

R贸g Nowogrodzkiej, na kt贸rym sprzedawano 偶贸艂wie, by艂 w samym 艣rodku 偶andarmskiego kot艂a.

Maniu艣 Kitaj臋c spojrza艂 Andrzejowi w oczy i zapyta艂:

— Ma pan co trymego przy sobie?

— A je艣li nawet... , >*-} :,:;

— To dawaj pan 偶ywo. j .co; J. u-:-::;.:.•?•-;• •;.--<";

— A co pan z tym zrobi? 芦> '--*• • '• !-

— To moja rzecz.

— Hania, daj torb臋 — szepn膮艂 Andrzej do narzeczonej.

— Co tam jest, gazetki? — bada艂 po艣piesznie Maniu艣.

— Tak, i...

— Bro艅? •...-. ; : ,....,. .r>>..:^?f-.

— Granaty.

Maniu艣 Kitaj臋c gwizdn膮艂 cicho przez z臋by z przestrachem i podziwem, ale chwyci艂 szybko torb臋.

— Hdnde hoch! — wrzasn膮艂 za nimi m艂ody, rumiany 偶andarm o 艣wi艅skich oczkach, wpieraj膮c luf臋 rozpylacza w plecy Andrzeja.

ROZDZIA艁 IX

w kt贸rym 偶贸艂w okazuje si臋 bohaterem, a Jumbo w fatalny spos贸b wypada z roli 偶a艂obnej wdowy

Zag贸rski podni贸s艂 wolno r臋ce w g贸r臋. 呕andarm, nie odejmuj膮c lufy rozpylacza od jego plec贸w, obmaca艂 mu jedn膮 r臋k膮 kieszenie, po czym rykn膮艂:

— Ausweis!

Dziennikarz ruchem g艂owy wskaza艂 kiesze艅, w kt贸rej znajdowa艂 si臋 portfel z dokumentami. Niemiec wydoby艂 go, przejrza艂 kilka kwit贸w i kartek, a nast臋pnie zajrza艂 do „ausweisu", opiewaj膮cego, 偶e w艂a艣cicielem jego jest Andrzej Zag贸rski, z zawodu szklarz.

Czerwona twarz 偶andarma nabiera艂a powoli barwy burakowej, po chwili, dusz膮c si臋 prawie z w艣ciek艂o艣ci, wykrztusi艂:

— SchwindeU... Falschl... „Lyppa"!!

Wsun膮艂 „ausweis" za br膮zowy mankiet munduru i poszed艂 do w贸zka, gdzie Maniu艣 Kitajec usi艂owa艂 ukry膰 torb臋 Hani w艣r贸d swego pe艂zaj膮cego towaru.

Wylegitymowawszy Maniusia, chwyci艂 z w贸zka torb臋, wsadzi艂 w ni膮 艂ap臋 i krzykn膮wszy: Donnerwetter, cofn膮艂 natychmiast. Z torby wyjrza艂, rozgl膮daj膮c si臋 z oboj臋tn膮 min膮 doko艂a, wspania艂y 偶贸艂w.

呕andarm rzuci艂 torb臋 na w贸zek z takim rozmachem, 偶e Kitajec odskoczy艂 gwa艂townie w ty艂, mimo woli zas艂aniaj膮c sobie oczy r臋kami, ale to, czego si臋 obawia艂, nie nast膮pi艂o.

Niemiec sprawdziwszy jeszcze dokumenty Hani skin膮艂 na Andrzeja;

— Komm mit!

I popychaj膮c go przed sob膮 rozpylaczem poprowadzi艂 w stron臋 „bud". Maniu艣 Kitajec, Hania i Szmaja patrzyli z daleka, jak Niemcy 艂adowali na samochody kilkadziesi膮t os贸b, w艣r贸d kt贸rych by艂 Andrzej. Chodniki z powro-

64

tem zaroi艂y si臋 Yud偶mi, kt贸rzy wyszYi z bram \ sklep贸w i przygl膮dali si臋 odjazdowi zatrzymanych.

Andrzej, wchodz膮c na otwart膮 ci臋偶ar贸wk臋, macha艂 r臋k膮 i u艣miecha艂 si臋 do narzeczonej i przyjaci贸艂 handluj膮cych 偶贸艂wiami.

D艂ugo patrzyli za odje偶d偶aj膮cymi samochodami, wreszcie Maniu艣 rzek艂 do Hani:

— Niech si臋 kr贸lewna nie przejmuje, redaktor ch艂opak szemrany, urwie si臋jako艣... Skar偶 mnie B贸g... urwie si臋! A teraz trzeba i艣膰 do domu, bo pogoda nie nadaje si臋 dzisiej na spacer.

Hania, jak automat, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 po swoj膮 torb臋.

— Nie, „kawa i herbata" zostanie na w贸zku. Odpro-wadziem pani膮 do domu. Likwidacja interesu — pies z niemy ta艅cowa艂 i z 偶贸艂wiamy!

Hania usi艂owa艂a protestowa膰, m贸wi艂a, 偶e bardzo dzi臋kuje, ale p贸jdzie sama, nie mo偶e ich przecie偶 nara偶a膰.

— Jakie tam nara偶anie. W贸zek wsz臋dzie przejedzie. Owszem, nie mogie powiedzie膰, mojra fatalnego odczu艂em, jak szkop rzuci艂 ten majdan z granatami na w贸zek. Zamkn膮艂em oczy i my艣l臋 — no, za chwileczkie wszyscy razem z w贸zkiem, z calem nabojem i 偶贸艂wiamy draniami obudziem si臋 w niebie. W艂a艣ciwie by艂o mnie wszystko jedno, boja艂em si臋 tylko, czy od 艣wi臋tego Pietra po uchu nie dostan臋 za kradziony towar, ale my艣l臋 sobie, musi chyba by膰 tam jaka艣 amnestia.

W razie czego do Matki Boskiej Cz臋stochowskiej si臋 uderzy, to nas wyt艂omaczy, bo najlepiej widzi, jak my si臋 tu meczem — nadrabia艂 humorem Maniu艣, ale Hania tak by艂a przygn臋biona, 偶e nie s艂ysza艂a nawet, co do niej m贸wi艂.

Powlekli si臋 Marsza艂kowsk膮, Kr贸lewsk膮 i Wierzbow膮 na Star贸wk臋, gdzie Maniu艣 mia艂 zamiar zamelinowa膰 gazetki i granaty „Pod Minog膮" do czasu, kiedy Hania ustali miejsce, gdzie mo偶na je b臋dzie z艂o偶y膰, gdy偶 mieszkanie Andrzeja sta艂o si臋 z chwil膮 jego aresztowania terenem niebezpiecznym.

Kiedy w贸zek zatrzyma艂 si臋 przed Cafe „Pod Minog膮", Maniu艣 wzi膮艂 torb臋 i przepuszczaj膮c Hani臋 przed sob膮, wszed艂 do baru. Wszed艂 i zdr臋twia艂.

65

Przy honorowym stoliku pod oknem siedzieli przy piwie trzej niemieccy 偶andarmi.

Za bufetem tkwi艂, ponury jak noc, pan Anio艂ek, obok z wynios艂膮 min膮 kroi艂a kie艂bas臋 na kanapki jego ma艂偶onka, pani Serafina. Po sali kr臋ci艂a si臋 kelnerka, a zarazem wychowanica pa艅stwa Anio艂k贸w, Sabcia, na kt贸r膮 Niemcy wo艂ali co chwila:

— Pan臋ka, pywo, pr臋ko! Pr臋ko... — i za艣miewali si臋 do rozpuku.

W niszy usadowi艂a si臋 orkiestra z艂o偶ona z dw贸ch smutnych, wychud艂ych pan贸w, z kt贸rych jeden gra艂 na harmonii, a drugi na skrzypcach. „Minoga" prze偶ywa艂a nowy etap swojego rozwoju. Filia w zak艂adzie pogrzebowym przez 艣cian臋 zosta艂a dawno ju偶 zlikwidowana. Zak膮ski, w nier贸wnie skromniejszym ni偶 przed wojn膮 zakresie, zdobi艂y ju偶 jednak bufet.

Orkiestra wnosi艂a 偶ycie i nastr贸j, nie to by艂o jednak powodem jej zaanga偶owania. Pan Anio艂ek zrezygnowa艂 z samograj膮cej szafy, by da膰 zarobek dwom bezrobotnym muzykom, z kt贸rych jeden by艂 zreszt膮 ukrywaj膮cym si臋 oficerem, a drugi by艂ym urz臋dnikiem MSZ.

Maniu艣 Kitajec po chwilowym odr臋twieniu podszed艂 swobodnie do bufetu i wr臋czaj膮c panu Anio艂kowi torb臋 rzek艂:

— Panie gospodarzu, to jest ten 偶贸艂w na zup臋, co go pan u mnie stalowa艂. Wybra艂em naj艂adniejsz膮 sztukie. Nale偶y si臋 trzydzie艣ci z艂otych.

Pan Anio艂ek, nie mrugn膮wszy nawet okiem, odpowiedzia艂:

— Jakie tam trzydzie艣ci, 膰wiartkie b臋dziesz pan mia艂 dosy膰 — i otworzywszy szuflad臋 wyp艂aci艂 Maniusiowi dwadzie艣cia pi臋膰 z艂otych.

Po czym bez po艣piechu zani贸s艂 pakiet z 偶贸艂wiem do kuchni.

Hania, szybko zorientowawszy si臋 w sytuacji, udaj膮c, 偶e nie zna Maniusia, usiad艂a przy wolnym stoliku.

— Poprosz臋 o obiad — zwr贸ci艂a si臋 do przebiegaj膮cej Sabci, za kt贸r膮 jeden z 偶andarm贸w, brunet z czarnym w膮sikiem wygl膮daj膮cy na Austriaka, wodzi艂 pe艂nym uwielbienia wzrokiem. Ilekro膰 przechodzi艂a ko艂o niego,

66

chwyta艂 j膮 za r臋k臋 lub za fartuszek, wpijaj膮c si臋 pal膮cym spojrzeniem w jej b艂臋kitne oczy. Ona wykr臋ca艂a mu si臋 zgrabnie, wo艂aj膮c p贸艂g艂osem z czaruj膮cym u艣miechem:

— Poszo艂 wont, g艂upi szkopie! Hitlera za „z膮bek" poci膮gnij.

A on zamawia艂 co chwila u orkiestry jaki艣 nowy niemiecki kawa艂ek. Pos艂uszni muzykanci, kt贸rym Niemcy kazali poda膰 po kuflu piwa, z chmurnymi minami grali r贸偶ne „Liii Marlen" czy „Blaue Soldaten", a 偶andarmi, doskonale zreszt膮, 艣piewali na g艂osy.

Maniu艣 Kitajec przygl膮da艂 si臋 temu czas jaki艣, wreszcie rzuci艂 orkiestrze dziesi臋膰 z艂otych i zawo艂a艂:

— A teraz: „W mogile ciemnej 艣pisz na wieki".

I podczas gdy orkiestra z uczuciem gra艂a zam贸wiony utw贸r, patrzy艂 przeci膮gle na 偶andarm贸w i mamrota艂 pod nosem:

— To jest dla was kawa艂ek, psia wasza n臋dza... Wszyscy p贸jdziecie spa膰, niech si臋 tylko Ameryka wtr膮ci!

A gdy orkiestra sko艅czy艂a, wydoby艂 drug膮 dziesi膮tk臋 i znowu zam贸wi艂:

— W mogile ciemnej!

Teraz siedzia艂 w zupe艂nym milczeniu, patrz膮c na 偶andarm贸w tak, jakby ju偶 le偶eli w owej ciemnej mogile.

A oni nucili za orkiestr膮 nie znan膮 sobie melodi臋, ku cichej rado艣ci pana Anio艂ka, kt贸ry porozumiewa艂 si臋 z Maniusiem rozweselonymi spojrzeniami.

Kiedy orkiestra gra艂a „mogi艂臋" po raz zdaje si臋 czwarty, drzwi z trzaskiem si臋 rozwar艂y i wpad艂a olbrzymia posta膰 w 偶a艂obnej sukni, powiewaj膮c krepowym welonem.

Wdowa Emalia Czarnomordzik, bo by艂a to oczywi艣cie ona, w jakich艣 szalonych podskokach podbieg艂a do bufetu, wyci膮gn臋艂a ramiona do restauratora i wrzasn臋艂a: — Panie Anio艂ek, buzi! Buzi i gazu, gazu i buzi! Le偶膮, le偶膮, cholery!

Pan Anio艂ek przera偶ony, mrugaj膮c i chrz膮kaj膮c znacz膮co, usi艂owa艂 zwr贸ci膰 uwag臋 wdowy Czarnomordzik, recte Murzyna Jumbo, na swych niemieckich go艣ci.

Ale to nic nie pomaga艂o. Jak nie pomaga艂o r贸wnie偶, 偶e Maniu艣 Kitajec ci膮gn膮艂 go z ty艂u za sute falbany

07

f

偶a艂obnej szaty. Jumbo, pijany tajemniczym szcz臋艣ciem, wyrwa艂 si臋 panu Anio艂kowi, oswobodzi艂 sw贸j tren z r膮k Maniusia i 艣piewaj膮c na jak膮艣 w艣ciek艂膮 jazzow膮 nut? >

jedno tylko s艂owo: Ameryka!! Ame-ry-ka!! A-m-e-r-y- l

k-a!!! — rozpocz膮艂 doko艂a sali dziki one-step przecho- i

dz膮cy w szale艅cz膮 czeczotk臋.

Trzymaj膮c go za welon p臋dzili za nim pan Anio艂ek

i pan Konfiteor, kt贸ry nadbieg艂 ze swego zak艂adu, ale

Murzyn szala艂 dalej.

Osadzi艂 go wreszcie na miejscu Maniu艣 Kitajec delikatnym bykiem w 偶o艂膮dek, przewracaj膮c na krzes艂o i przyciskaj膮c za gard艂o do 艣ciany.

— Wariat, co robisz?! i

— Ameryka si臋 wtr膮ci艂a — wykrztusi艂 zduszonym ; g艂osem Murzyn, ale w tej chwili spojrza艂 na siedz膮cych 偶andarm贸w i zemdla艂.

Maniu艣 szybko wla艂 mu w usta szklank臋 w贸dki i nasun膮艂 na oczy kapelusz.

Pan Anio艂ek usi艂owa艂 ich zas艂oni膰 swoj膮 korpulentn膮 figur膮 i wyt艂umaczy膰 Niemcom zjawisko. Puka艂 si臋 wi臋c w czo艂o i be艂kota艂:

— Kuku! Kuku na muniu! Kr贸la ma! Mysigieniec!

Korzystaj膮c z tego pan Konfiteor wzi膮艂 Murzyna pod pach臋 i stara艂 si臋 wyj艣膰 z nim jak naj艣pieszniej z baru.

Ale w tej chwili Niemcy jak na komend臋 wydobyli rewolwery i krzykn臋li razem:

Halt'

ROZDZIA艁 X

w kt贸rym. Jumbo robi ' ma艂o zaszczytn膮 karier臋, a pan Anio艂ek zawiera wa偶n膮 transakcj臋 finansow膮

68

„Adria" szala艂a. Strumieniami la艂o si臋 piwo Haberbu-scha — od pewnego czasu w Warszawie nur fur Deutsche. Lokal by艂 ju偶 dawno nur fur Deutsche. Stoliki poobsiadali lotnicy w b艂臋kitnych, kusych kurtkach, Wehrmacht w szarych mundurach i partyjnicy, ubrani napierniczkowo, z krwawymi opaskami na r臋kach. Mi臋dzy nimi piszcza艂y, wrzeszcza艂y, wierci艂y si臋 wypi臋te, wyondulowane Blitz-Madeln ze s艂u偶by 艂膮czno艣ci.

Nagle gwar ucich艂, drzwi z trzaskiem si臋 otworzy艂y, orkiestra zagra艂a tusz i wszed艂, poprzedzany przez swego „pazia", ma艂ego folksdojcza w mundurze Hitler Ju-gend, sam w艂adca miasta Warschau i okolic, gubernator Ludwik Fischer. Rozdaj膮c na prawo i lewo 艂askawe u艣miechy, gdzieniegdzie poklepuj膮c przyjaci贸艂, gubernator chroniony przez stra偶 tyln膮, z艂o偶on膮 z kilku gestapowc贸w wy偶szych stopni, zaj膮艂 miejsce w honorowej lo偶y. Wysmokingowany dyrektor kawiarni, spocony z przej臋cia, podbieg艂 do orkiestry, poszepta艂 z kapelmistrzem, po czym wybieg艂 z sali. Rozleg艂 si臋 gong, parkiet zala艂y 艣wiat艂a reflektor贸w i program si臋 zacz膮艂.

Jako pierwszy numer popisywa艂a si臋 t艂usta tancerka. W chwil臋 p贸藕niej zmieni艂a j膮 „Pi膮tka weso艂ych 偶andarm贸w GG". Byli to mili, rozdokazywani ch艂opcy, kt贸rzy w dzie艅 rzucali do Wis艂y z mostu Poniatowskiego przy艂apane na ulicach 偶ebrz膮ce 偶ydowskie dzieciaki, a wieczorem 艣piewali tu prze艣mieszne piosenki z ewolucjami.

Gdy weseli 偶andarmi w burzy braw zeszli z parkietu, muzyka zacz臋艂a jak膮艣 egzotyczn膮, zgie艂kliw膮, szalon膮 a rytmiczn膮 melodi臋. Zza kotary szybko jak kula wypad艂 i pocz膮艂 wirowa膰 w kr臋gu 艣wiat艂a reflektor贸w ubrany

69

w elegancki frak, bia艂e getry i cylinder z bia艂ym rondem, wysoki, barczysty Murzyn.

Widzowie zamarli z wra偶enia. Mlecznobia艂e, blon-dynkowate Niemki nie spuszcza艂y oczu z hebanowego tancerza; po偶era艂y go wzrokiem, z dreszczykiem i trwog膮 my艣l膮c o artykule niemieckiego prawa dotycz膮cym zha艅bienia rasy.

Powt贸rzywszy trzykrotnie popisow膮 swoj膮 czeczotk臋, Jumbo wypad艂 za kulisy. Szybko przebra艂 si臋 w zwyk艂y marynarkowy garnitur, gabardynowy p艂aszcz, nasun膮} na oczy kapelusz i tylnym wyj艣ciem wydosta艂 si臋 na ulic臋. Stan膮艂 na rogu Marsza艂kowskiej i Moniuszki, chwil臋 nad czym艣 rozmy艣la艂, wreszcie oci臋偶a艂ym krokiem ruszy艂 na Star贸wk臋.

Trzy tygodnie ju偶 up艂yn臋艂o od czasu jego aresztowania przez 偶andarm贸w „Pod Minog膮". Siedzia艂 kilka dni. Badano go trzykrotnie, dlaczego si臋 ukrywa艂 we wdowich szatach za krepowym welonem. Ale zdo艂a艂 ich wreszcie przekona膰, 偶e ba艂 si臋 jedynie represji z powodu swej przynale偶no艣ci rasowej.

Szef gestapo, o kt贸rego ca艂a sprawa si臋 opar艂a, prze-wertowawszy odpowiednie dzie艂a rasistowskie i poradziwszy si臋 telefonicznie Berlina, doszed艂 do wniosku, 偶e jeden Murzyn w prowincjonalnym mie艣cie Guberni Ge-neralne\ rxie xjraecL&艁as^^Tb^^s3k:^^^^^ stwa dla czysto艣ci rasy wielkich Niemiec, i kaza艂 go wypu艣ci膰.

Wtenczas to zacz膮艂 Jumbo swoj膮 karier臋 artystyczn膮. 呕andarmi, kt贸rzy byli 艣wiadkami jego wyst臋pu „Pod Minog膮", polecili go dyrektorowi „Adrii" jako wielk膮 atrakcj臋. Jumbo nie chcia艂 na razie s艂ysze膰 o ta艅cu na parkiecie, ale kiedy Niemcy si臋 uparli i zagrozili ponownym aresztowaniem, musia艂 si臋 wreszcie zgodzi膰. Ta艅czy艂 wi臋c, ale z ka偶dym dniem czu艂 dla siebie wi臋ksz膮 pogard臋.

Mieszka艂 teraz ju偶 otwarcie z Maniusiem Kitajcem, kt贸ry jakkolwiek udzieli艂 mu rozgrzeszenia, w chwilach z艂ego humoru nazywa艂 go „gestapowskim baletnikiem" i kaza艂 do siebie m贸wi膰 per „szanowny panie Marian".

70

Ale nie to gn臋bi艂o najbardziej Murzyna Jumbo. Wraz z ca艂膮 ferajn膮 spod „Minogi" m臋czy艂 si臋 od kilkunastu dni nad sposobem wydobycia z Pawiaka Andrzeja Za-g贸rskiego.

Co wiecz贸r odbywa艂y si臋 w barze d艂ugotrwa艂e na ten temat narady. Rzucano najrozmaitsze projekty. Jumbo zaproponowa艂 kiedy艣 przes艂anie na Pawiak w paczce z 偶ywno艣ci膮 niepotrzebnego mu ju偶 wdowiego stroju wraz z kapeluszem i welonem.

Jego zdaniem redaktor, przebrawszy si臋 w ubikacji w sukni臋 i zapu艣ciwszy krep臋 na twarz, z 艂atwo艣ci膮 b臋dzie m贸g艂 opu艣ci膰 wi臋zienie, nie zwracaj膮c na siebie niczyjej uwagi. Po wys艂uchaniu tego projektu audytorium popatrzy艂o na jego autora przeci膮gle, a Maniu艣 Kitajec, nic nie m贸wi膮c, powsta艂, uj膮艂 go za ko艂nierz i wyprowadzi艂 do kuchni, zamykaj膮c za nim starannie drzwi.

Powsta艂y natomiast inne, realne ju偶 mo偶liwo艣ci uwolnienia Andrzeja za pomoc膮 grubszej 艂ap贸wki.

呕andarm, wiede艅czyk, zalecaj膮cy si臋 coraz wytrwa艂ej, cho膰 bez 偶adnego skutku do Sabci, za po艣rednictwem t艂umacza, kt贸rym by艂 harmonist膮 zak艂adu, by艂y urz臋dnik MSZ, wyzna艂 jej kiedy艣, 偶e zna drogi, jakimi mo偶na uwolni膰 Andrzeja z r膮k gestapo.

Pan Anio艂ek, dzia艂aj膮c jako prezes komitetu uwolnienia Andrzeja, powiadomi} natychmiast o nadarzaj膮cej si臋 okazji Hani臋, zapraszaj膮c j膮 na najbli偶sze posiedzenie komitetu, odby膰 si臋 maj膮ce dzi艣 w艂a艣nie o godzinie 贸smej wieczorem. Przypomniawszy sobie to, Jumbo przy艣pieszy艂 kroku.

Hania stawi艂a si臋 „Pod Minog膮" punktualnie. Zmizer-nia艂a bardzo przez te trzy tygodnie ci膮g艂ej obawy o los Andrzeja, przy kt贸rym nic kompromituj膮cego co prawda nie znaleziono, ale dla gestapo wystarczy艂 w rym wypadku sam fakt ukrycia prawdziwego zawodu, w dodatku jeszcze takiego jak dziennikarstwo. Wysy艂ka do obozu by艂a murowana, o ile nie co艣 jeszcze gorszego, o czym ba艂a si臋 my艣le膰.

Pan Anio艂ek zaprosi艂 Hani臋 na g贸r臋 do swego prywatnego mieszkania, gdzie ju偶 zebrany by艂 komitet in cor-

71

por臋, z panem Konfiteorem, Maniusiem Kitajcem i Murzynem, kt贸ry w艂a艣nie nadszed艂. Czekano na konfidenta Prezes zagajaj膮c posiedzenie o艣wiadczy艂:

— Przede wszystkim, pani szanowna, bez nerw. przejmowa膰 si臋 nam nie wolno! O wiele chcemy Do艂ka. w z膮bek czesanego 艂obuza, przetrzyma膰, musiem si( jako tako od偶ywia膰.

To m贸wi膮c po艂o偶y艂 jej na talerzu p贸艂 kaczki i przysun膮艂 salaterk臋 pe艂n膮 kompotu. Nie pomog艂o wymawianie si臋, musia艂a zje艣膰 udko, wypijaj膮c kieliszek bimbru, bo pod tym jedynie warunkiem komitet zgadza艂 si臋 przyst膮pi膰 do obrad. Gdy wykonanie tego 偶膮dania zosta艂o protokolarnie stwierdzone, przewodnicz膮cy chrz膮kn膮], przygotowuj膮c si臋 do przem贸wienia. Ale przerwa艂o mu trzykrotne pukanie do drzwi.

— Jest! — szepn膮艂 pan Anio艂ek. — Kitajec, Szuwaks i pan, panie Celestyn, schowajcie si臋 偶ywo do szafy, bo jak zobaczy tyle os贸b, mo偶e si臋 spietra膰.

Wymienieni panowie szybko ulokowali si臋 w wielkiej d臋bowej szafie gda艅skiej, pan Anio艂ek zamkn膮艂 za nimi drzwi, pozostawiaj膮c tylko w膮sk膮 szpar臋, pozwalaj膮c膮 na wys艂uchanie przebiegu ciekawej sprawy.

Dokonawszy tego pan Konstanty po艣pieszy艂 do drzwi i za chwil臋 zjawi艂 si臋 w pokoju z chudym, p艂askim, jak gdyby przez wy偶ymaczk臋 przepuszczonym panem o niespokojnie biegaj膮cych male艅kich oczkach i d艂ugim, haczykowatym nosie.

Pan Anio艂ek, nie przedstawiaj膮c Hani przyby艂ego pana, wskaza艂 mu krzes艂o i od razu przyst膮pi艂 do rzeczy:

— No, panie tego, co ten interes ma kosztowa膰?

Konfident obrzuci艂 bacznym spojrzeniem Hani臋, a potem pok贸j i przymru偶aj膮c jeszcze, o ile to by艂o mo偶liwe, swoje minimalne oczki, odpar艂 z westchnieniem:

— Zaraz... zaraz, drogi panie... tak nie mo偶na, pieni膮偶ki nie s膮 w tym wypadku najwa偶niejsz膮 rzecz膮. Najpierw musz臋 si臋 dowiedzie膰, o kogo chodzi i wjakich warunkach nast膮pi艂o aresztowanie.

Hania opowiedzia艂a mu kr贸tko okoliczno艣ci aresztowania i dotychczasowy przebieg 艣ledztwa.

Sp艂aszczony pan wzni贸s艂 oczy w g贸r臋.

— Boziu! Boziu! co za czasy... m艂odzie偶, kwiat narodu... w lochach wi臋ziennych! Wszy, pluskwy, szczury... katowanie... straszne... straszne... — i oczy zaszkli艂y mu si臋 艂zami.

Pan Anio艂ek patrzy艂 na niego z w艣ciek艂o艣ci膮.

— No faktycznie, ale wiele pan 偶膮dasz, 偶eby pana Zag贸rskiego z tych loch贸w wypu艣ci膰?

— Ja? Ja? Ja nic... ja wy艂膮cznie przez wsp贸艂czucie, dla tej naszej przysz艂o艣ci, dla m艂odzie偶y... To Niemcy, Niemcy 偶膮daj膮... A pa艅stwo drodzy jak sobie 偶ycz膮... w mi臋ciutkich... w twardzioszkach... czy te偶 mo偶e brylanciki jakie艣 s膮?

W tej chwili w szafie co艣 stukn臋艂o. Konfident obejrza艂 si臋 niespokojnie, ale pan Anio艂ek odwr贸ci艂 jego uwag臋 m贸wi膮c:

— Nie, panie szanowny, my g贸ralami.

— Och, to s艂abiutka walutka... s艂abiutka, coraz s艂absza... du偶膮 harmonijk臋 tego trzeba b臋dzie, du偶膮! ;

— No wiele... Wydusz臋 pan nareszcie. '.'•>'',

— Tak my艣l臋... 偶e z p贸艂 setuchny tysi膮czk贸w. •• • W szafie rozleg艂 si臋 wyra藕ny 艂omot. Konfident zerwa艂 si臋 z krzes艂a,

— To u s膮siad贸w przez 艣cian臋 — uspokoi艂 go pan Anio艂ek. — B贸j si臋 pan Boga, za co pi臋膰dziesi膮t kawa艂k贸w, 偶eby Franka zastrzeli艂 albo chocia偶 Fischera, toby by艂o warto, ale w zwyczajnej 艂apance bez dowod贸w wpad艂.

— Wiem, wiem, s艂ysza艂em, s艂ysza艂em, ale c贸偶, koszta w艂asne zabijaj膮. Tu prezencik, tam prezencik, tu kolacyjka, tam 艣niadanko, a Warszawka 艣liczne miasteczko, ale drogie, bardzo drogie.

— Nie, panie, to jest 偶ywa granda, tyle nie damy...

Nagle rozleg艂 si臋 pot臋偶ny trzask, drzwi szafy rozwar艂y si臋 na ca艂膮 szeroko艣膰 i wypad艂 z nich Murzyn Jumbo, przyciskaj膮c do siebie suto wyszywan膮 d偶etami, balow膮 toalet臋 pani Anio艂kowej, razem z rami膮czkiem. Straciwszy r贸wnowag臋 Jumbo spad艂 wprost na konfidenta, okr臋caj膮c mu g艂ow臋 wymienion膮 toalet膮. Przera偶ony po艣rednik pad艂 na kolana, zduszonym g艂osem wo艂aj膮c o lito艣膰.

72

73

Ale w 艣lad za Murzynem z przepa艣cistego wn臋trza szafy wyskoczy艂 Mamu艣 Kitajec wo艂aj膮c:

— Daj mu pan te pi臋膰dziesi膮tkie!

Konfidenta rozwini臋to z sukni, podniesiono z kolan t艂umacz膮c, 偶e nie jest to 偶adna zasadzka, lecz po prostu przyjaciele wi臋藕nia schowali si臋 do szafy chc膮c niewidzialnie asystowa膰 przy tej rozmowie. Jeden z nich przez nieostro偶no艣膰 zerwa艂 wisz膮c膮 tam sukni臋 i spowodowa艂 katastrof臋. M膮偶 zaufania gestapowc贸w uwierzy艂 wreszcie, uspokoi艂 si臋 i obieca艂 przyj艣膰 nazajutrz po pieni膮dze, ale ju偶 nie „Pod Minog臋". Um贸wi艂 si臋 z panem Anio艂kiem na swoim terenie, w barze „Za Kotar膮" na Mazowieckiej.

Przed odej艣ciem Maniu艣 Kitajec ostrzeg艂 go jeszcze:

— Panie mistrzuniu, ale w razie uwolnionka nie b臋dzie, to forsunia nazad, bo mo偶e by膰 przykro艣ciunia.

Oburzy艂 si臋 na takie przypuszczenie, obieca艂 solennie i bezszelestnie si臋 ulotni艂.

Hania po jego wyj艣ciu podzi臋kowa艂a serdecznie przyjacio艂om Andrzeja za ich trudy, ale niestety s膮 one daremne, gdy偶 o zebraniu takiej sumy marzy膰 nawet nie mo偶e. Organizacja za艣, do kt贸rej nale偶膮, w jednym z wpadunk贸w utraci艂a kas臋 i pieni膮dze b臋dzie mia艂a dopiero z nast臋pnego zrzutu, kt贸ry ma si臋 odby膰 za dwa tygodnie. A tymczasem Andrzeja wywioz膮.

— Forsa b臋dzie jutro — odrzek艂 na to spokojnie Maniu艣 Kitajec.

— Jak to? Czy偶by艣cie panowie byli a偶 tak poczciwi, tak zacni, tak „morowi"? Chcecie te pieni膮dze wy艂o偶y膰? — m贸wi艂a niemal ze 艂zami Hania.

— My? Kto to powiedzia艂? — przerwa艂 jej Maniu艣. — Dlaczego my?

— Wi臋c kto?

— Hitler wy艂o偶y. Ju偶 wy艂o偶y艂. Dzisiaj w nocy przy-uwa偶yli艣my mu z wagonu dwie艣cie kilo kakao i worek pieprzu. Wystarczy.

ROZDZIA艁 XI ^

w kt贸rym ukazuje si臋 nielegalna r臋ka sprawiedliwo艣ci i z kt贸rego wynika,

偶e wi臋cej zdzia艂a 艂ut sprytu ni偶 pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy z艂otych

Trzy razy wchodzili do r贸偶nych bram panowie Anio艂ek i Maniu艣 Kitajec, dwukrotnie podnosili w g贸r臋 r臋ce na Hande hoch, ustawicznie przechodzili z jednej strony ulicy na drug膮, by omin膮膰 kr膮偶膮ce g臋sto niemieckie patrole, zanim dostali si臋 z Zapiecka na Mazowieck膮.

W barze „Za Kotar膮" chudy konfident czeka艂 ju偶 na nich od p贸艂 godziny przy stoliku pod oknem, obok wej艣cia. Gdy przysiedli si臋, pan Anio艂ek bez s艂owa podci膮gn膮艂 w g贸r臋 nogawk臋 spodni, odpi膮艂 wielk膮 agrafk臋 i wydoby艂 zza skarpetki spor膮 paczk臋 „g贸rali". Potem post膮pi艂 identycznie z nogawk膮 praw膮. U艂o偶y艂 na stoliku dwie paczki banknot贸w i po艣liniwszy wielki palec, pocz膮艂 liczy膰.

Maniu艣 Kitajec rozgl膮da艂 si臋 tymczasem po lokalu przedzielonym po艣rodku wi艣niow膮 kotar膮, od kt贸rej „interes" wzi膮艂 swoj膮 nazw臋.

W pierwszej cz臋艣ci spelunki siedzieli pochyleni ku sobie elegancko ubrani go艣cie, pogr膮偶eni w prowadzonych szeptem rozmowach. Niekt贸rzy na bibu艂kach wypisywali jakie艣 skomplikowane rozliczenia.

Lepsza ferajna — my艣la艂 pan Maniu艣. — To te faceci, co sma偶one kartofle i sekondowe wskaz贸wki do zegark贸w wagonowo sprzedaj膮.

Za wi艣niow膮 kotar膮 s艂ycha膰 by艂o r贸wnie偶 jakie艣 przyciszone rozmowy, tam si臋 zbiera艂a elita tego towarzystwa, wielcy waluciarze i najgrubsze ryby spo艣r贸d agent贸w gestapo.

Pan Anio艂ek odliczy艂 50 tysi臋cy z艂otych stanowi膮ce wykup za Andrzeja i wr臋czy艂 konfidentowi, kt贸ry uchwyci艂 je chciwie i po艣piesznie schowa艂 do kieszeni.

75

J b臋dzie w do-

~i godzinie? Dzi艣?!

1 tonem. ~~ Podchwyc膮

konfident

- Rzec j 1鈩 t0nem'

czek i H • ' to tarr禄, decv7vi艁- Jcuezy, mterwen

r

./ — "o-nuiarzv JUT- ^ri^i • "i ~~ cz^owiek -v zapomina! J ^daa艂eml

S艣PSSSSSs-a

Naglezza Jrnfo„, _,_, .

a, Jak „M,

<***芦*

76

Kto艣 szarpn膮艂 wi艣niowy plusz i wyszli trzej m艂odzi ludzie o zaci臋tych twarzach i stalowych oczach. Przeszli przez bar. M艂odzieniec przy drzwiach zapinaj膮c palto powiedzia艂 oboj臋tnym tonem:

— Nie rusza膰 si臋! — i wyszed艂 za nimi. Maniu艣 Kitajec przeczeka艂 p贸艂 minuty, wyskoczy艂 spod stolika, uj膮艂 za r臋k臋 pana Anio艂ka i zawo艂a艂:

— Chodu!

Rzucili si臋 ku wyj艣ciu. ;'r;a^ ' :..;.'•'! >< '-:•/.-•;

W drzwiach pan Anio艂ek zawaha艂 si臋, odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i skoczy艂 do konfidenta, kt贸ry w dalszym ci膮gu siedzia艂 z otwartymi ustami i oczami wbitymi w sufit.

Pan Anio艂ek b艂yskawicznie rozpi膮艂 mu gabardynowy sak, wydoby艂 z bocznej kieszeni jego marynarki plik banknot贸w, kt贸ry mu niedawno da艂, i ruszy艂 na ulic臋.

Z baru lecia艂 za nimi czyj艣 zawodz膮cy, pe艂en rozpaczy j臋k:

— Zabili... zabili... tyle ludzi!...

Na Mazowieckiej panowa艂 normalny ruch. Tr膮bi艂y i warcza艂y niemieckie auta. We wszystkie strony mkn臋艂y r膮cze riksze unosz膮ce eleganckie kobiety lub paki szmu-glu.

Panowie Maniu艣 i Anio艂ek biegli wyci膮gni臋tym k艂usem, przyhamowuj膮c tylko niekiedy na widok Niemc贸w, przez 艢wi臋tokrzysk膮 i Nowy 艢wiat, po czym przez bazar wydostali si臋 na Tamk臋. Tu w ma艂ej knajpce usiedli przy stoliku i nic nie m贸wi膮c odpoczywali.

Pan Anio艂ek kaza艂 wla膰 dwie butelki piwa w olbrzymi kufel, wypi艂 jednym haustem i sapi膮c rzek艂: ' •

— No, pop臋dzili nam kota fatalnie...

— Faktycznie, nie mo偶na powiedzie膰, przelecieli艣my si臋 troszkie — odrzek艂 Maniu艣.

— W ka偶dem b膮d藕 razie to by艂o straszne. Jeszcze nie mogie przyj艣膰 do siebie, jak sobie wspomn臋. Taki mnie 偶al serce 艣ciska, taki 偶al... Ci膮gle mam przed oczami, jak te kule lecieli... Leci jedna i trzask, „Per艂a" Baczew-skiego, przedwojenna, z p贸艂ki spada, leci druga i „Pomara艅czow膮 nies艂odzon膮" Haberbuscha, dzisiej rzadko艣膰, w drabiezgi t艂ucze! Leci trzecia i „Kapucynek" Rektyfikacji Warszawskiej, okaz przedwojenny, cholera

77

bierze! Okropno艣膰! Wyrok wyrokiem, ale trzeba 偶e tro-szkie uwa偶a膰 na taki rzadki artyku艂!

— A to pan o tern m贸wi, a ja my艣la艂em, 偶e pan po tych giestapowcach tak rozpacza.

— No wisz pan, panie Maniu艣! Bojatern si臋 tylko, 偶eby nam tego naszego nie uszkodzili. Chocia偶 zdaje si臋, 偶e i tak zakitowa艂 ze strachu.

— Cale szcz臋艣cie, 偶e艣 pan mia艂 zmys艂owe przytomno艣膰 fors臋 mu w ostatniej minucie odebra膰.

— No tak, ale co teraz b臋dzie z redaktorem?

— Czekaj pan, panie Anio艂ek, sprobujem jeszcze tego kapusia przytraci膰. Je偶eli kapci ze strachu nie wyci膮gn膮艂, to na pewno przyleci do teatru.

— Do jakiego teatru?

— Uwa偶asz pan, dowiedzia艂em si臋, 偶e on w jednem teatrze na Marsza艂kowskiej ulicy biletamy handluje, na lewo, za przekupnia. Pojedziem tam, to mo偶e go si臋 jak raz spotka. Bardzo艣 pan dobrze zrobi艂, 偶e艣 pan te „艣miecie" odebra艂, bo faktycznie te m艂odziaki mog膮 si臋 tam wr贸ci膰 i tego lebiegie doko艅czy膰. Ale o wiele nie, to fors臋 trzeba mu jeszcze raz da膰 i niech pr贸buje Zag贸r-skiego z giestapo wykupi膰.

Zap艂acili za piwo, wsiedli w tramwaj i pojechali do teatru. Nie znaj膮c jednak nazwiska przekupnia-konfi-denta, pocz臋li si臋 rozpytywa膰 w艣r贸d bileter贸w, okre艣laj膮c go bardzo dok艂adnie. Funkcjonariusze teatralni znali poszukiwan膮 osobisto艣膰 doskonale, ale stwierdzili, 偶e na razie jest jeszcze nieobecna.

Pan Maniu艣 z w艂a艣ciwym sobie talentem towarzyskim nawi膮za艂 kontakt. Pokaza艂 bileterom opatrzon膮 czerwonym lakiem g艂贸wk臋 p贸艂litrowej butelki, kt贸r膮 mia艂 w kieszeni, wskutek czego wszelkie lody zosta艂y prze艂amane i wszyscy panowie udali si臋 na widowni臋, gdzie siedz膮c w krzes艂ach, skracali sobie czas oczekiwania na konfidenta puszczaj膮c w obieg wy偶ej wzmiankowan膮 butelk臋 z czerwon膮 g艂贸wk膮.

Na scenie odbywa艂a si臋 w艂a艣nie pr贸ba nowej rewii.

Aktorzy sko艅czyli jaki艣 skecz, odezwa艂 si臋 fortepian, wbieg艂a para tancerzy, gdy nagle przy drzwiach zaczaj si臋 jaki艣 ruch. , .,-.,-.., ^ ,艁 v

— Panie Anio艂ek, patrz pan, co si臋 robi... ;; •*

— A co?

— Nie widzisz pan, znowu偶 jakie艣 m艂odziaki drzwi obstawiaj膮, zdaje si臋 apia膰 b臋dziem lecie膰 na Tamkie na piwo.

— Faktycznie mamy dzisiej garbate szcz臋艣cie. Czego oni si臋 tak do nas przyczepili?... No to w taki spos贸b w艂aziem pod krzes艂a!!!

— Zaraz, czekaj pan...

I obaj panowie z lekkim przera偶eniem, ale bardzo uwa偶nie pocz臋li obserwowa膰 rozw贸j wypadk贸w.

Przy wszystkich wej艣ciach na sal臋 stan臋li m艂odzi m臋偶czy藕ni w d艂ugich butach, tak zwanych oficerkach.

Jaki艣 szczup艂y blondyn w towarzystwie barczystego, olbrzymiego bruneta wszed艂 po schodkach na scen臋 i zwr贸ci艂 si臋 do tancerzy, kt贸rzy przerwali pr贸b臋.

— Czy zastali艣my dyrektora N.?

— Zdaje si臋, 偶e ju偶 wyszed艂. •;'-&.••.; .\-.:'i•••;••.(

— Prosz臋, o co chodzi? — zapyta艂 wychodz膮c zza kulis gruby, ma艂y, 艂ysy pan w binoklach.

— Czy pan jest dyrektorem tego teatru? J J芦

— Nie, ale jestem jego zast臋pc膮.

— Woleliby艣my to za艂atwi膰 z samym dyrektorem.

— Ale偶 prosz臋 pan贸w, ja jestem upowa偶niony do zast臋powania go we wszystkich sprawach zwi膮zanych z teatrem.

— No je偶eli tak, to k艂ad藕 si臋 pan! — powiedzia艂 olbrzym, ustawiaj膮c na 艣rodku sceny krzes艂o.

— Jak to? co to za 偶arty? '

— Zaraz si臋 pan przekona, 偶e to sprawa serio. Za wys艂ugiwanie si臋 okupantowi przez og艂upianie publiczno艣ci bzdurnymi programami i szerzenie demoralizacji otrzyma pan w zast臋pstwie dyrektora dwadzie艣cia pi臋膰 plag — powiedzia艂 szczup艂y blondyn.

A jego atletyczny kolega powali艂 wicedyrektora na krzes艂o, wydoby艂 z kieszeni gumow膮 pa艂k臋 i pocz膮艂 go 膰wiczy膰, g艂o艣no licz膮c uderzenia.

Pan Anio艂ek spojrza艂 na Maniusia i zapyta艂 zafrasowany: ,,-. .,.,, .. , ..:...-„- ..;...,,. . ..,- .

78

79

— Panie Maniu艣, zdaje si臋, 偶e艣my fatalnie wsi膮kli. Obawiam si臋, 偶e oni tu wszystkich po kolei tem „bananem" b臋d膮 zaprawia膰. Mo偶e si臋 przesi膮dziem dalej.

— Co to panu pomo偶e?

— Zawsze troszkie p贸藕niej nas tam zaprosz膮. 艢pieszy膰 si臋 nie ma tak znowu偶 bardzo do czego.

— Daj pan spok贸j, nam nic nie zrobi膮. Tylko do derektora maj膮 jaki艣 偶al.

— Co on jem zrobi艂? Bo na oko sempatyczny sobie ch艂opina. Ja si臋 przesiadam.

— Sied藕 pan, panie Anio艂ek, nam nic nie b臋dzie. Mo偶e go leje za to, 偶e arty艣ci 藕le przedstawiaj膮? Nauczy膰 sztuki jem si臋 nie chce, st臋kaj膮, a mo偶e w pijanem widzie na scen臋 wychodz膮. W ka偶dem razie szkoda cz艂owieka, bo po tych ba艅kach ze dwa tygodnie nawet obiad na stoj膮co b臋dzie wtraja艂... No widzisz pan, nie m贸wi艂em, ju偶 koniec.

Istotnie, m艂odzi ludzie, wyg艂osiwszy ze sceny kr贸tkie przem贸wienie do zebranych na widowni aktor贸w i personelu, spokojnie wyszli.

Widz膮c to pan Anio艂ek poderwa艂 si臋 i zawo艂a艂 do Mamusia:

— Chod藕 pan, ja ju偶 d艂u偶ej na tego 艂achudr臋 nie czekam! Chod藕 pan, bo przy niem albo 偶ycie straciem, albo, w najlepszem razie, po par臋 banan贸w na plecy zarobiem! Niech go cholera we藕mie!

I mimo zakazu opuszczenia teatru, wydanego przez przedstawicieli podziemnej sprawiedliwo艣ci, wybiegli na ulic臋.

Ale zaraz za bram膮 spotkali konfidenta. By艂 jeszcze bardzo blady, ale szed艂 szparko. ; — Panie tego, no 偶yjesz pan troszkie?!

Konfident, poci膮gni臋ty niespodziewanie za r臋kaw, drgn膮艂 i odskoczy艂 na brzeg chodnika, ale ujrzawszy znajome twarze, uspokoi艂 si臋.

— Ach, to panowie. Dobrze, 偶e艣cie uciekli, bo gestapo ju偶 tam zamkn臋艂o ulic臋. Mnie cudem uda艂o si臋 zbiec.

— No, no, panie, nie zalewaj pan kolejki. Chod藕 pan do bramy, to panu oddam nazad moniaki.

80

— Nie, nie chc臋 si臋 wi臋cej do tego dotyka膰! Do艣膰 mam na ca艂e 偶ycie!

— Jak dosy膰, to dosy膰. Do widzenia.

— Zaraz... zaraz... Zreszt膮 poczekajcie, panowie... 呕al mi tego m艂odego cz艂owieka bardzo, po艣wi臋c臋 si臋 ostatni raz.

— No to jazda, po艣wi臋caj si臋 pan, tylko ostro, bo czas jest drogi i redaktora mog膮 nam wywie藕膰.

— Ja panom r臋cz臋, 偶e wszystko b臋dzie w najwi臋kszym porz膮deczku — powiedzia艂 konfident, szybko licz膮c dr偶膮cymi r臋kami ponownie otrzymane 50 tysi臋cy.

Ale nie by艂o. Up艂yn臋艂o od tej rozmowy dwa tygodnie. Andrzej ci膮gle jeszcze nie by艂 zwolniony. Zamiast tego Hania otrzyma艂a z Pawiaka gryps, w kt贸rym donoszono, 偶e szykuje si臋 wielki transport do O艣wi臋cimia i 偶e Za-g贸rski wyjedzie prawdopodobnie r贸wnie偶.

Ca艂e towarzystwo spod „Minogi" poszukiwa艂o konfidenta po mie艣cie, ale bez skutku.

Wreszcie pewnej nocy z Pawiaka wyruszy艂y na Dworzec Gda艅ski liczne budy pe艂ne wi臋藕ni贸w. By艂 to transport.

W p贸艂 godziny p贸藕niej w mroku panuj膮cym na zaciemnionym dworcu 艂adowano skaza艅c贸w do towarowych wagon贸w.

W kt贸rej艣 tam z kolei tr贸jce szed艂 Andrzej. Gdy wspina艂 si臋 do wagonu, ujrza艂 obok siebie kolejarza w niemieckiej czapce i mundurze dawnych PKP. Kolejarz m艂otkiem na d艂ugim drzewcu puka艂 g艂o艣no w osie wagonu. Nagle wyprostowa艂 si臋 i wsun膮艂 w otwarte drzwi ma艂e zawini膮tko, jednocze艣nie szepn膮wszy:

— Sztamajza, szramcjer, 艂om i klucz francuski, ;A Andrzej pozna艂 po g艂osie Maniusia Kitajca. W tej chwili esesmani zasun臋li z trzaskiem drzwi wagonu i przy 艣lepej latarce za艂o偶yli plomby.

Poci膮g ruszy艂. - c ;•'•

ROZDZIA艁 XII

w kt贸rym odbywa si臋 pogrzeb

z przeszkodami i w kt贸rym pani Fijo艂ek

wyg艂asza w艂asn膮 teori臋 sn贸w

Sprzed „Minogi" rusza艂 kondukt pogrzebowy. Przez szyby samochodowego karawanu wida膰 by艂o kilka os贸b z odkrytymi g艂owami. Pan Anio艂ek w uroczystej czerni wyszed艂 z baru z olbrzymim wie艅cem, przybranym r贸偶ami z niebieskiej bibu艂ki i fioletowymi szarfami, na kt贸rych b艂yszcza艂y z艂ote litery.

Umie艣ciwszy wieniec na dachu karawanu, wsiad艂 ze stroskan膮 min膮 do 艣rodka. Pan Konfiteor, w艂a艣ciciel zak艂adu pogrzebowego i karawanu, r贸wnie偶 w ciemnym garniturze i czarnej muszce, rzuci艂 raz jeszcze okiem na ca艂o艣膰, poprawi艂 zwisaj膮ce z dachu fioletowe szarfy, ulokowa艂 si臋 w szoferce i powiedzia艂 do kierowcy kr贸tko:

— Jad藕!

Kondukt ruszy艂 odprowadzany przez gromadk臋 staromiejskich dzieciak贸w. Wewn膮trz wozu panowa艂 nastr贸j pe艂en skupienia. Cichymi g艂osami rozmawiali, siedz膮c doko艂a bogatej metalowej trumny, panowie Anio艂ek, bracia Piskorscy, Wacu艣 Ma艂pa, inwalida 艢mie-ciuszka oraz pani Rypalska przyciskaj膮ca ustawicznie do oczu chusteczk臋.

Samoch贸d przejecha艂 przez Podwale, Krakowskim Przedmie艣ciem i Nowym 艢wiatem przedosta艂 si臋 na Mokotowsk膮 i mija艂 w艂a艣nie ulic臋 Koszykow膮, gdy nie wiadomo sk膮d posypa艂y si臋 d艂ugie serie wystrza艂贸w. Jednocze艣nie na stopie艅 szoferki wskoczyli dwaj osobnicy. Jeden zapuka艂 w szyb臋, otworzy艂 drzwiczki i obaj ulokowali si臋 panu Celestynowi na kolanach.

Pierwszy z nich, ma艂y blondynek o ch艂opi臋cych rysach, przystawi艂 luf臋 do piersi Maniusia Kitajca, bo to on prowadzi艂 karawan, i rzeki spokojnie, ale stanowczo:

Gazu!

82

— Dobra, ale we藕 pan tego gnata, bo mnie w 偶ebro uwiera — odpowiedzia艂 Maniu艣, zwi臋kszaj膮c z miejsca szybko艣膰 wozu. Strzelanina zosta艂a daleko w tyle. Karawan rwa艂 teraz, z szybko艣ci膮 siedemdziesi臋ciu kilometr贸w na godzin臋, przez Marsza艂kowsk膮, Pu艂awsk膮 w stron臋 S艂u偶ewca.

Nie doje偶d偶aj膮c do radiostacji, Maniu艣 na polecenie blondynka skr臋ci艂 w ulic臋 Kmicica i zatrzyma艂 w贸z daleko za zabudowanymi tu nielicznie parcelami, w艣r贸d 艂an贸w dojrzewaj膮cego 偶yta.

Uzbrojeni go艣cie wyskoczyli pierwsi, po czym, zwracaj膮c si臋 do pana Celestyna, wy偶szy z nich powiedzia艂:

— Wszyscy opuszcz膮 w贸z, kt贸ry jest nam na pewien czas potrzebny!

— Jak to, panie szanowny, przecie偶 tojestkaraban...

— Nie ma dyskusji. Orientuje si臋 pan chyba, z kim ma pan do czynienia. W imieniu Polski Walcz膮cej re-kwiruj臋 pa艅ski samoch贸d na kilka godzin.

— No dobrze, panie szanowny, ale co b臋dzie z nieboszczykiem? -,^,,,,,-.: .:,;..-. ,;„... ,

— Zw艂okom nic si臋 nie stanie.

— Przepraszam, mo偶e si臋 sta膰. Pan szanowny nie spodziewa si臋 nawet, ile oni kosztuj膮... Sto pi臋膰dziesi膮t kawa艂k贸w, nie licz膮c trumny!

— C贸偶 to znaczy? -;L• ? ^

— To znaczy, 偶e to nie jest zwyczajny pierwszy lepszy nieboszczyk, tylko sk贸rzany.

— Co to za 偶arty?

— Nie ma 偶adnych 偶art贸w, rzecz jest powa偶na; w trumnie znajduje si臋 towar: chrom, giemza i troch臋 jaszczurek. Nie mogli艣my inaczej przewie藕膰 szmuglu do kupca, to si臋 urz膮dzi艂o pogrzeb pierwszej klasy... W taki spos贸b, je偶eli samoch贸d zarekwirowany — ust臋puj臋 przed si艂膮 i prawem, ale „cia艂a" nie dam, bo to cacy-cacy i towarek cholera we藕mie. Bro艅 Bo偶e, nie mam pos膮dzenia na pan贸w szanownych, ale lubicie si臋 z Niemcami drza藕ni膰, a mnie to mo偶e kosztowa膰 w tych ci臋偶kich czasach p贸艂tora st贸wy. >; ,, ,

83

Panie jasna czw贸reczka — tu pan Konfiteor zwr贸ci艂 si臋 do ma艂ego blondynka — przet艂umacz pan kole偶ce, 偶e mam racj臋.

Przedstawiciele organizacji, rozbawieni kawa艂em z trumn膮, pozwolili wyj膮膰 z karawanu „szanowne zwlo-ki", polecaj膮c tylko pozostawi膰 na dachu wie艅ce.

Gdy 偶a艂obny orszak opu艣ci艂 wn臋trze autokaru i wyniesiono ze艅 trumn臋, wy偶szy ze spiskowc贸w usiad艂 przy kierownicy, a blondynek, nazywany ju偶 stale przez pana Konfiteora jasn膮 albo dziecinn膮 czw贸reczka, zaj膮艂 miejsce w 艣rodku.

Odje偶d偶aj膮c o艣wiadczyli, 偶e zawiadomi膮 w艂a艣ciciela, gdzie i o kt贸rej godzinie samoch贸d b臋dzie jutro odstawiony. I pojechali.Zafrasowani krewni sk贸rzanego nieboszczyka d艂ugo patrzyli za oddalaj膮cym si臋 szos膮 samochodem, zastanawiaj膮c si臋, co teraz zrobi膰 z trumn膮.

— Przede wszystkim musiem co艣 przek膮si膰, bo na g艂odny 偶o艂膮dek nic m膮drego si臋 nie wykompinuje — zdecydowa艂 pan Anio艂ek, otwieraj膮c zamkni臋ty na k艂贸dk臋 spory kosz, kt贸ry z w艂a艣ciw膮 sobie przytomno艣ci膮 umys艂u wyj膮艂 z samochodu przed jego odjazdem.

W koszu znajdowa艂y si臋 zapasy wystarczaj膮ce dla urz膮dzenia wystawnego bankietu na dwadzie艣cia os贸b.

Ukrywszy trumn臋 w zbo偶u, towarzystwo roz艂o偶y艂o si臋 wygodnie na trawie, oddaj膮c sprawiedliwo艣膰 panu Anio艂kowi, kt贸ry genialnie u艣piwszy czujno艣膰 swej ma艂偶onki, zdo艂a艂 skompletowa膰 i wynie艣膰 do samochodu tak wspania艂y asortyment zak膮sek i napoj贸w wysokoprocentowych.

— Pogrzeb bez syrka nie mia艂by 偶adnego fasonu -odrzek艂 na to skromnie fundator, odbijaj膮c litrow膮 butelk臋 w taki spos贸b, 偶e korek wysun膮艂 si臋 tylko do po艂owy i ani jedna kropla szlachetnego trunku nie zosta艂a rozlana.

Pierwszy toast wypito za powodzenie akcji, do jakiej zosta艂 ju偶 u偶yty lub mia艂 by膰 za chwil臋 u偶yty zarekwirowany karawan. W drugiej kolejno艣ci wzniesiono zdrowie Andrzeja Zag贸rskiego, kt贸ry wed艂ug wszelkiego prawdopodobie艅stwa powinien si臋 ju偶 znajdowa膰 na wolno艣ci. Tak przynajmniej wierzy艂 Maniu艣 Kitajec,

84

twierdz膮c, 偶e przy posiadaniu tak znakomitych narz臋dzi tylko ostatni flimon i ofiara losu m贸g艂by si臋 z opresji nie wydosta膰. Redaktor za艣 jest ch艂opak r贸wny i „otczajny". Na pewno nawia艂 szkopom i teraz spacerkiem zapycha sobie do Warszawy.

O samoch贸d byli spokojni, nie by艂o bowiem jeszcze wypadku, 偶eby w贸z zarekwirowany przez organizacj臋 nie zosta艂 zwr贸cony prawemu w艂a艣cicielowi. A fakty tego rodzaju by艂y w Warszawie na porz膮dku dziennym.

Nic zatem nie sta艂o na przeszkodzie odkorkowaniu nast臋pnej butelki, z kt贸r膮 za艂atwiono si臋 r贸wnie szybko i dok艂adnie. Pan Celestyn wzni贸s艂 zdrowie wszystkich obecnych „numerk贸w", niezale偶nie od materia艂u i wykonania, po czym uczci艂 oddzielnym toastem 艣wie偶o poznan膮 „sztuczk臋 nr 4 w kolorze jasnem". Blondynek zreszt膮 przypad艂 do gustu wszystkim. Maniu艣 Kitajec by艂 nawet pewny, 偶e ju偶 go gdzie艣 w 偶yciu widzia艂, a nawet wozi艂, ale mimo wypicia dw贸ch angielek extra, specjalnie w tym celu, szczeg贸艂贸w ani rusz przypomnie膰 sobie nie m贸g艂.

S艂o艅ce wyra藕nie k艂oni艂o si臋 ju偶 ku zachodowi, gdy uczestnicy 偶a艂obnego serka zdecydowali si臋 na powr贸t w duszne mury miasta.

Utworzono poch贸d. Przodem sz艂a trumna, niesiona na barkach przez Maniusia Kitajca, braci Piskorskich oraz Wacusia Ma艂p臋. Z ty艂u post臋powa艂 orszak z艂o偶ony z pp. Rypalskiej, Konfiteora i 艢mieciuszki. Jako stra偶 tylna kroczy艂 pan Anio艂ek z pustym koszem.

Poch贸d, dotar艂szy po dw贸ch godzinach do 艢r贸dmie艣cia, przedefilowa艂 przez Marsza艂kowsk膮 i skierowa艂 si臋 na Powi艣le, budz膮c wsz臋dzie zrozumia艂膮 sensacj臋 i wsp贸艂czucie. Przechodnie ogl膮dali si臋 za nim, dziwi膮c si臋 nieco, 偶e ca艂y kondukt lekko si臋 zatacza. Ale przypuszczano, 偶e to z rozpaczy.

Nie zaczepieni przez nikogo uczestnicy pogrzebu dotarli wreszcie na ulic臋 Czerniakowsk膮, gdzie mieszka艂 odbiorca towaru.

Transakcja zosta艂a wkr贸tce sfinalizowana i towarzystwo wr贸ci艂o „Pod Minog臋".

85

Jeden rzut oka wystarczy艂 pani Anio艂kowej dla ca艂kowitego zorientowania si臋 w sytuacji. Jasn膮 si臋 sta艂a sprawa tajemniczego do tej pory znikni臋cia pieczonego schabu, dw贸ch salceson贸w oraz du偶ego pude艂ka rolmo-ps贸w. Z艂oty humor m臋偶a oraz pilotowany przez niego kosz m贸wi艂 jej wi臋cej ni偶 ca艂e tomy. Spojrza艂a na pana Anio艂ka lodowato i powiedzia艂a z艂owr贸偶bnie:

— Id藕 na g贸r臋!

Pogrzebowi go艣cie, oceniaj膮c trafnie sytuacj臋, wyszli natychmiast, restaurator usi艂owa艂 wymkn膮膰 si臋 za tru-mniarzem, ale ma艂偶onka zamkn臋艂a mu drzwi przed nosem. Z g艂ow膮 opuszczon膮, jak skazaniec, skierowa艂 si臋 pan Anio艂ek ku drzwiom wiod膮cym do mieszkania.

Pan Maniu艣 odprowadzi艂 po kolei wszystkich 偶a艂obnych go艣ci do dom贸w i trze藕wy ju偶 zupe艂nie pocz膮艂 si臋 wdrapywa膰 po trzeszcz膮cych schodach kamieniczki Ki-li艅skiego na Szerokim Dunaju, gdzie na trzecim pi臋trze u wdowy Fijo艂kowej mieszka艂 przed aresztowaniem Andrzej .

Spodziewa艂 si臋, 偶e co najmniej zastanie tam wie艣ci o nim. Ale pani Fijo艂ek nic nie wiedzia艂a. Lokator nie da艂 znaku 偶ycia. Dwukrotnie tylko w ci膮gu dnia dowiadywa艂a si臋 Hania, zaniepokojona coraz bardziej, trzy dni ju偶 bowiem up艂yn臋艂o od czasu wyruszenia poci膮gu do O艣wi臋cimia.

Pani Fijo艂ek, wzdychaj膮c ci臋偶ko i ukradkiem ocieraj膮c 艂zy, wpu艣ci艂a Maniusia do pokoju.

— Ju偶 go nie ujrzom wi臋cej nasze oczy, panie Marian, nie ujrzom! Zegar 艣ni艂 mnie si臋 dzisiej w nocy!

— No to co?

— Jak to co? To pan nie wiesz, 偶e zegar nieszcz臋艣cie obznacza? Jak m贸j pierwszy nieboszczyk, ten tapeciarz, mia艂 si臋 na Br贸dno przejecha膰, zegar srebrny kieszonkowy mnie si臋 przy艣ni艂.

Jak drugiego, harmonist臋, mia艂am chowa膰, budnik we 艣nie zobaczy艂am, na komodzie stoja艂 i dzwoni艂 a dzwoni艂.

A znowu偶 jak trzeci, Fijo艂ek, w pojedynku na butelki 偶ycie mia艂 odda膰, legurator z perpendyklem i wagami jak 偶ywy widzia艂am.

86

A wczoraj w nocy, ledwo oczy zamk艂am, ratuszowy zegar razem z wie偶膮 i stra偶akiem, co godziny przed wojn膮 tr膮bi艂, si臋 mnie pokaza艂. Tylko z t膮 r贸偶nic膮, 偶e stra偶ak nie tr膮b臋, a butelkie ciemnego dubeltowego piwa przy twarzy trzyma艂.

A pod t膮 wie偶膮 jaw bia艂ej niedwabnej sukni, w bia-lem kapeluszu z czarnem kaczem pi贸rem stoja艂am! A 偶e bia艂a suknia to 偶a艂oba, to pytam si臋 pana, panie Marian, co z tego mo偶e wyj艣膰, jak nie 艣mier膰 i pogrzeb?

Pan Maniu艣 podczas przem贸wienia pani Fijo艂ek zagryza艂 i kr臋ci艂 si臋 niespokojnie na krzese艂ku, a gdy sko艅czy艂a, rzek艂:

— Pani Fijo艂ek szanowna, nie lubi臋 si臋 dwuznacznie wyra偶a膰, ale m贸wi臋 pani, 偶eby nie ten szaconek, jaki dla pani odczuwam, jako dla osobisto艣ci p艂ci damskiej, tak bym z艂apa艂 za te kacze pi贸ro razem z kokiem... Tak bym zakr臋ci艂 w powietrzu i pu艣ci艂 z ratuszowej wie偶y w plac Teatralny, 偶eby艣 pani nie tylko perpendykiel, ale i wskaz贸wki pogubi艂a!

Co redaktor, to nie Fijo艂ek albo tamte dwa gazowniki. I 偶eby艣 pani ca艂e fabrykie genewskich zegark贸w widzia艂a w sennem marzeniu, pan Zag贸rski 偶yje i tylko patrze膰, jak drzwi si臋 otworz膮 i tu wejdzie!

Ale Andrzej nie m贸g艂 przyj艣膰 do swego mieszkania na Szerokim Dunaju z nast臋puj膮cego powodu...

Gdy transport o艣wi臋cimski ruszy艂 z Dworca Gda艅skiego, Zag贸rski siedzia艂 na razie na jakich艣 t艂umokach swoich towarzyszy podr贸偶y, 艣ciskaj膮c kurczowo w r臋kach dostarczone przez Maniusia narz臋dzia.

Za Pruszkowem przysun膮艂 si臋 do 艣ciany wagonu i obmaca艂 spojenia desek i wystaj膮ce mutry. Kiedy poci膮g min膮艂 Skierniewice, z pomoc膮 dw贸ch wi臋藕ni贸w odkr臋ci艂 jedn膮 desk臋 艣ciany, przed Rogowem rozlu藕nione by艂y ju偶 dwie.

Za Cz臋stochow膮 transport w艣r贸d ciemno艣ci, z g艂uchym dudnieniem k贸艂, z 偶a艂osnym wyciem lokomotywy, toczy艂 si臋 pe艂n膮 par膮 ku swemu ponuremu przeznaczeniu...

87

Nagle od trzeciego wagonu od ko艅ca oderwa艂 si臋jaki艣 cie艅. Zsun膮艂 si臋 z nasypu, le偶a艂 chwil臋, wsta艂 z trudem i pocz膮艂 biec ku czarnej wst臋dze lasu. Za nim oderwa艂 si臋 drugi i trzeci. Wtem z breku ostatniej lory trysnejy czerwone fontanny, rozleg艂 si臋 terkot erkaemu.

Trzeci cie艅 nie podni贸s艂 si臋 ju偶 z nasypu.

ROZDZIA艁 XIII

kt贸rego cyfra porz膮dkowa okazuje si臋

fatalna dla naszych przyjaci贸艂,

mimo 偶e na pocz膮tku wszystko

dobrze si臋 zapowiada艂o

Zadzwoni艂 telefon. Pan Konfiteor podni贸s艂 si臋 od stoj膮cego na 艣rodku zak艂adu czarno malowanego biurka, podszed艂 do wisz膮cego na 艣cianie aparatu i podj膮艂

s艂uchawk臋.

— Prosz臋! ••'-禄•• " * •-••:. ,-'••-..• —

— Czy to firma „Wieczny Odpoczynek"?

— Tak, a bo co? • " f**"芦艣

— Prosz臋 zg艂osi膰 si臋 zaraz na T艂omackie ko艂o „Grubej Ka艣ki" w sprawie samochodu.

— Jakiego samochodu? A prawda!... Dzi臋kuj臋... Czy to jasna czw贸reczka dzwoni? No, jak tam panom sza-nownem polecia艂o?

— Doskonale — odpowiedzia艂, jakby ze 艣miechem, m艂ody g艂os w s艂uchawce — dzi臋kuj臋 w imieniu naszej

„firmy".

— Drobiazg, nie ma o czem m贸wi膰. Polecam si臋 na

przysz艂o艣膰...

Solidne ch艂opaki, jak pragn臋 zdrowia — my艣la艂 pan Celestyn z uznaniem o cz艂onkach organizacji, kt贸rzy wczoraj „wypo偶yczyli" od niego samochodowy karawan.

Zapuka艂 w szyb臋 dziel膮c膮 sklep od pracowni trumien, wywo艂a艂 stamt膮d rozczochranego ch艂opaka i pchn膮艂 go po Maniusia Kitajca.

Solidne ch艂opaki, tylko 偶e raptusy i paln膮 broni膮 lubiej膮 straszy膰, a w dzisiejszem nerwowem czasie to nie艂adnie — rozmy艣la艂 dalej w艂a艣ciciel zak艂adu, chodz膮c po swoim kr贸lestwie, kt贸re dzi臋ki pomy艣lnej koniunkturze rozwin臋艂o si臋 bardzo. Firma u偶ywa艂a trakcji motorowej, mia艂a telefon, a na naczelnym miejscu w艣r贸d metalowych wie艅c贸w wisia艂 rzucaj膮cy si臋 w oczy napis:

89

I Dasz na kredyt stracisz klienta

S艂owem, by艂 to obecnie powa偶ny interes pierwszej kategorii.

Ale wszystko to nie cieszy艂o jako艣 pana Celestyna, Przypomina艂 sobie dawne, przedwojenne czasy, kiedy to trumna kosztowa艂a par臋 z艂otych, a zak艂ady pogrzebowe robi艂y bokami, o ile nie trafi艂 si臋 extra tyfusik albo powa偶niejsza grypka. Ale mimo to inny humor si臋 mia艂o, inny.

Gorzkie rozmy艣lania przerwa艂o panu Konfiteorow przybycie Maniusia Kitajca. Wpad艂 jak bomba i od razu od progu zawo艂a艂:

— Co, jest w贸zek?! Gdzie postawili?

— Na T艂omackiem, przy „Grubej Ka艣ce". Le膰 pan 偶ywo, panie Maniu艣, i przyprowad藕, bo jeszcze kto przy-karauli.

Maniu艣 nic nie odpowiedzia艂, wybieg艂 na ulic臋 i po dziesi臋ciu minutach by艂 ju偶 na T艂omackiem. Nieco schowany za opas艂y brzuch historycznej studni, stal karawan firmy „Wieczny Odpoczynek". Wewn膮trz nie byto nikogo, nikt te偶 nie sta艂 w pobli偶u na chodniku.

Maniu艣 wszed艂 do szoferki — wszystko by艂o w najlepszym porz膮dku. Ju偶 chcia艂 w艂膮czy膰 motor, kiedy spostrzeg艂, 偶e po drugiej stronie obok ruin synagogi przechodzi w艂a艣nie Hania. Wyskoczy艂 z samochodu, podbieg) do niej i przywita艂 s艂owami:

— No, da艂 redaktor zna膰? I

Hania opu艣ci艂a g艂ow臋.

— Tylko niech si臋 pani szanowna nie przejmuje, odezwie si臋! Niech ja skonam, niech ja skonam, odezwie si臋! Bo najecha艂 jem na mur. A gdzie pani teraz zamia-ruje, bo jestem tu z samochodem i mogie pani膮 odwie藕膰. Cholerycznie dzisiaj 艂api膮 na Skaryszewskiej. Kapusie z arbajtsantu z 偶andarmami chodz膮. Samochodem w obecnem czasie pewniej, a karabanem najpewniej.

Hania pozwoli艂a si臋 prowadzi膰 do karawanu. Maniu艣 usiad艂 za kierownic膮. Kiedy chcia艂a zaj膮膰 miejsce obok niego, us艂ysza艂a za sob膮 przyciszony g艂os:

— Krystyna!

Obejrza艂a si臋 szybko, na progu sieni najbli偶szego domu sta艂 drobny blondynek w podniszczonym p艂aszczu burberry, z go艂膮 g艂ow膮. Szarob艂臋kitne jego oczy opr贸cz u艣miechu dla niej mia艂y stalowe b艂yski, kt贸rymi lustrowa艂 nielicznych przechodni贸w. Wychyli艂a si臋 do niego przez okno, podszed艂, poda艂 jej r臋k臋.

— Znasz ten samoch贸d?

— Tak, pan Marian — tu wskaza艂a g艂ow膮 Maniusia —jest przyjacielem Andrzeja. j

— Co ty m贸wisz, a to heca.

Maniu艣 patrzy艂 na nich szeroko otwartymi oczami. Przecie偶 to ten wczoraj na Mokotowskiej przystawi艂 mu stena do boku i kaza艂 jecha膰 na S艂u偶ewiec. Ale nie tylko... W m贸zgu Maniusia migota艂 obraz blondynka widzianego jeszcze gdzie艣, ale ju偶 dawno. Tylko nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, kiedy i gdzie.

Nie czas by艂o o tym my艣le膰, bo m艂odzieniec w p艂aszczu burberry m贸wi艂 dalej:

— Wyobra藕 sobie, Krystyna, 偶e艣my to weso艂e pud艂o po偶yczyli wczoraj na akcj臋 i dzisiaj tu odstawili艣my, a ja i sieni „kapowa艂em", 偶eby si臋 nie dosta艂o w niepowo艂ane r臋ce... Ale to g艂upstwo, wiesz ju偶 chyba, 偶e jest wiadomo艣膰 od Andrzeja?

Ognie rumie艅ca przebieg艂y przez twarz Hani, a potem pokry艂a j膮 kredowa blado艣膰. 艢cisn臋艂a kurczowo r臋k臋 ch艂opca.

— Gdzie, kiedy, sk膮d?

— Zaraz, nie denerwuj si臋, wszystko dobrze! Posu艅 si臋, to ci powiem.

Otworzy艂a drzwiczki, blondynek wsun膮艂 si臋 do szoferki. Kit膮jec nacisn膮艂 starter. Samoch贸d ruszy艂.

—Jaki艣 kolejarz, sw贸j cz艂owiek, przywi贸z艂 do prezesa kartk臋 od Andrzeja. Jest za Cz臋stochow膮, u dr贸偶nika.

— Sk膮d si臋 tam wzi膮艂?

— Nie wiem, widocznie wyskoczy艂 z poci膮gu.

— Wiadomo, 偶e wyskoczy艂... nie m贸g艂 nie wyskoczy膰... z takiemi narz臋dziami... musia艂 wyskoczy膰... Panno Haniu szanowna, co ja m贸wi艂em?! Skar偶 mnie B贸g, co ja m贸wi艂em?! — wo艂a艂 Maniu艣 puszczaj膮c co

91

chwila kierownic臋, dzi臋ki czemu karawan pocz膮艂 p臋dzi膰 Biela艅sk膮 zygzakiem, od chodnika do chodnika, niec膮c pop艂och w艣r贸d szofer贸w i przechodni贸w.

Nagle rozleg艂 si臋 sygna艂 samochodowy, 艣cinaj膮cy krew w 偶y艂ach warszawiak贸w. Gestapo!

Ukaza艂a si臋 okryta pancernymi blachami buda wi臋zienna, za ni膮 i przed ni膮 toczy艂y si臋 p臋dem osobowe auta, pe艂ne cywilnych i umundurowanych gestapowc贸w z broni膮 gotow膮 do strza艂u.

Zmasakrowani wi臋藕niowie wracali z Szucha na Pawiak. Hania zamkn臋艂a oczy, blondynek 艣ciska艂 w kieszeni kolb臋 stena, Maniu艣 zagryz艂 wargi, bo na usta cisn臋艂y mu si臋 s艂owa, kt贸rych by za nic nie wypowiedzia艂 przy kobiecie.

Gdy gestapowcy przejechali, Hania chwyci艂a znowu za r臋k臋 swego towarzysza.

— S艂uchaj, Wojtek, a dlaczego on nie przyjecha艂 sam?

— Widzisz, on jest... troszk臋 ranny. '"' —Ranny?

— Dosta艂 po nogach, nic wa偶nego, ale chodzi膰 nie mo偶e. Trzeba by go przywie藕膰, tylko czym?

— Jak to czem? — wtr膮ci艂 si臋 Maniu艣 — karabaneml Zaraz tam posuwamy.

— A w艂a艣ciciel si臋 zgodzi?

— Konfiteor? Jeszcze tromne nam doda, bo tak b臋dzie najpor臋czniej redaktora przewalcowa膰. Zapychamy na Star贸wkie.

— Dobrze, ja bym tylko chcia艂 wst膮pi膰 na par臋 minut do domu na Nowy 艢wiat i potem mo偶emy jecha膰. Co prawda, dwie noce mam zarwane, ale si臋 w samochodzie prze艣pi臋 — m贸wi艂 Wojtek.

Maniu艣 uderzy艂 si臋 nagle w czo艂o, jakby sobie co艣 przypomnia艂.

— Pan szanowny faktycznie lubi kima膰 w samochodzie! A mieszka pan na Nowiku naprzeciwko 艢wi臋tokrzyskiej.

Wojtek zmarszczy艂 gro藕nie brwi. — A pan sk膮d to wie?

92

— By艂a jedna taka noc przedwojenna, zar臋czyny Sabci z W艂adkiem si臋 „Pod Minog膮" odprawiali. Wtenczas odwozi艂em z „Czerwoniaka", z redaktorem Zag贸r-skim, jednego jego kole偶kie. Zabalsamowany by艂 na mi臋tko i kubek w kubek do pana szanownego podobny.

Dro偶d偶yk, dawny reporter „Expressu", bo on to wyst臋powa艂 pod pseudonimem „Wojtek", tak jak Hania pos艂ugiwa艂a si臋 w organizacji imieniem „Krystyna", nie przypomina艂 sobie co prawda Maniusia, gdy偶 owej nocy by艂 zupe艂nie nieprzytomny, ale od razu zorientowa艂 si臋, o co chodzi. Pr贸bowa艂 nawet obrazi膰 si臋, ale mu nie wysz艂o, machn膮艂 przeto r臋k膮. Karawan zreszt膮 zajecha艂 w艂a艣nie pod zak艂ad pogrzebowy „Wieczny Odpoczynek".

Pan Celestyn oczywi艣cie od razu zgodzi艂 si臋 na wys艂anie samochodu po Andrzeja. W du偶ej „贸semce" drewnianej osobi艣cie wyborowa艂 kilka dziur dla dost臋pu powietrza. Wys艂a艂 trumn臋 w 艣rodku specjalnie mi臋kkimi wi贸rami i umie艣ci艂 w niej przyniesiony z mieszkania j a-siek.

Poniewa偶 pan Anio艂ek pozostawa艂 w domowym areszcie, zarz膮dzonym przez ma艂偶onk臋, trumniarz uda艂 si臋 do niego na g贸r臋 i po kr贸tkiej rozmowie ustalono, 偶e nim organizacja znajdzie miejsce na melin臋 dla rannego Andrzeja, zostanie on na razie umieszczony w mieszkaniu pa艅stwa Anio艂k贸w.

Samoch贸d ruszy艂 w podr贸偶 do Cz臋stochowy od razu, gdy偶 Dro偶d偶yk w ostatniej chwili zrezygnowa艂 z wst膮pienia do domu... U艂o偶y艂 si臋 wygodnie w trumnie i zanim jeszcze karawan min膮艂 granic臋 miasta, przez wyborowa-ne otwory zacz臋艂o si臋 wydobywa膰 stamt膮d jego smaczne chrapanie, z lekkim przygwizdem.

Gdy karawan toczy艂 si臋 pokryt膮 bia艂ym wapiennym kurzem podcz臋stochowsk膮 szos膮, w mieszkaniu restauratora dobiega艂y ko艅ca przygotowania na przyj臋cie Andrzeja.

Pani Anio艂kowa z powodu nadzwyczajnych wypadk贸w og艂osi艂a amnesti臋 dla m臋偶a i wraz z nim zaj臋艂a si臋 montowaniem 艂o偶a bole艣ci dla rannego zbiega.

Na materacach 艂贸偶ka pana Anio艂ka u艂o偶ono dwie pierzyny, na to trzy olbrzymie poduszki i niezliczon膮

93

ilo艣膰 Ja艣k贸w. Na tej piramidzie, pokrytej pi臋kn膮 rypsow膮 ko艂dr膮, mia艂 spocz膮膰 bohater dnia. U wezg艂owia pan Anio艂ek ustawi艂 osobi艣cie asortyment lekarstw, maj膮cych stanowi膰 pierwsz膮 pomoc przed przybyciem lekarza.

By艂a tam wi臋c butelka leczniczego spirytusu, dwie p贸艂litr贸wki kuracyjnego koniaku, przedwojenna „呕o艂膮d-k贸wka" Kantorowicza i butelka czerwonego wina.

Ale tego wieczoru samoch贸d nie powr贸ci艂. Podr贸偶 nie obfitowa艂a wprawdzie w 偶adne specjalne przygody, ale motor psu艂 si臋 kilkakrotnie i musiano nocowa膰 w lesie.

Za艂adowanie Andrzeja do trumny odby艂o si臋 sprawnie i bez zwr贸cenia czyjejkolwiek uwagi. Zagroda dr贸偶nika sta艂a bowiem na pustkowiu przy skrzy偶owaniu szosy z torami kolejowymi.

Gdy Hania ze 艂zami w oczach dzi臋kowa艂a kolejarzowi za wszystko, co zrobi艂 dla jej rannego narzeczonego, dr贸偶nik nic nie m贸wi艂, tylko ko艅cem drzewca swojej czerwonej chor膮giewki nakre艣li艂 na mokrej, pokrytej w臋glowym mia艂em ziemi liter臋 P, powi膮zan膮 w monogram z kotwic膮 — znak Polski, kt贸ra zwyci臋偶y.

呕ywo przypomina艂o to scen臋 z „Quo vadis" z ryb膮 rysowan膮 na piasku przez ukrywaj膮cych si臋 chrze艣cijan.

Potem sucho zaraportowa艂, 偶e na szcz臋艣cie by艂 w obchodzie swego odcinka, gdy przeszed艂 o艣wi臋cimski transport. Po strza艂ach znalaz艂 Andrzeja, wzi膮艂 go na plecy i przyni贸s艂 do swojej zagrody. Poci膮g wprawdzie zatrzymano, ale daleko st膮d. Gestapowcy obeszli tory, ale B贸g strzeg艂, nie mieli ze sob膮 ps贸w, to i nie znale藕li ukrytego w stogu uciekiniera.

Po偶egnawszy zacnego koleg臋 nie umundurowani 偶o艂nierze polscy — Krystyna i Wojtek — odjechali z rannym w stron臋 Warszawy.

Przed 贸sm膮 wieczorem karawan wtoczy艂 si臋 na Zapiecek i zatrzyma艂 przed zak艂adem pogrzebowym. Trumn臋 wstawiono g艂adko do sklepu. Wydobycie z niej Andrzeja i przeniesienie go na g贸r臋 do mieszkaj膮cego w tym偶e domu pana Anio艂ka by艂o kwesti膮 kilku minut.

94

Komitet uwolnienia Zag贸rskiego by艂 zebrany w komplecie, brakowa艂o tylko Wacusia Ma艂py.

Redaktora u艂o偶ono na piramidzie z po艣cieli. Hania, kt贸ra przesz艂a w organizacji kurs sanitarny, zmieni艂a sprawnie opatrunki. Rany nie budzi艂y specjalnego niepokoju, niemniej jednak postanowiono nazajutrz sprowadzi膰 chirurga.

Andrzej czu艂 si臋 do艣膰 dobrze, tote偶 Hania nie mia艂a nic przeciwko temu, 偶e komitet usadowi艂 si臋 dooko艂a 艂贸偶ka. Andrzej za艣 opowiada艂 przebieg swojej ucieczki z wagonu.

Wtem rozleg艂o si臋 energiczne pukanie do drzwi. Pani Anio艂kowa zapyta艂a:

— Kto tam? ..,.. Za drzwiami odezwa艂 si臋 chrapliwy g艂os:

— Deutsche Polizei!

Wszyscy struchleli. Jeden tylko pan Anio艂ek u艣miechn膮艂 si臋, przy艂o偶y艂 palec do ust i szepn膮艂:

— Ciiicho! To Wacek Ma艂pa znowu偶 drakie urz膮dza. Ale ja go tu zaraz przerobi臋!

To m贸wi膮c, na paluszkach pobieg艂 do kuchni i wr贸ci艂 z kub艂em pe艂nym wody.

W drzwi walono coraz g艂o艣niej. Pan Anio艂ek, dusz膮c si臋 ze 艣miechu, szepn膮艂 do Maniusia:

— Kitajec, otwieraj!

Maniu艣 odsun膮艂 zatrzask. Drzwi si臋 uchyli艂y. Pan Anio艂ek zamachn膮艂 si臋 kub艂em i... zamar艂 z przera偶enia. Z mroku sieni wysun臋艂y si臋 he艂my 偶andarm贸w.

ROZDZIA艁 XIV

w kt贸rym spr臋偶ynowe papiloty

budz膮 zaiste afryka艅ski wybuch

temperamentu u Murzyna Jumbo

— I uwa偶asz mnie, Wacuchna, jak te szkopy weszli, to艣my wszyscy mato nie zakitowali z niemo偶ebnej cykorii. Anio艂ek stoi z tem kube艂kiem, a r臋ka tak mu si臋 trz臋sie, 偶e woda chlapie na 偶erandol. Trumniarz tak si臋 spoci艂, 偶e z usz贸w mu kapa艂o. Ja te偶 tak偶e samo, nie powiem, fatalnego mojra odczuwa艂em. A ten m艂odziak, jego kole偶ka, stan膮艂 sobie we framudze okna, r臋kie w kieszeni saka trzyma i widz臋, 偶e lufa braulinga przez materia艂 sterczy. Po kowbojsku przez kiesze艅 b臋dzie strzela艂, my艣l臋 sobie, i odsun膮艂em si臋 na bok, 偶eby nie zosta膰 skaleczonem...

— No dobrze, a Niemcy co?

— Zaraz, poczekaj. Niemcy stan臋li na 艣rodku pokoju i jeden zaczyna liczy膰: „Ajn, cwaj, draj. Draj fenster po cwancyg zloty, nale偶y si臋 zechcyg, za niezaciemnienie"

— m贸wi.

Jak Anio艂ek to us艂ysza艂, upu艣ci艂 kube艂 z rado艣ci, ale zaczyna si臋 do pucu targowa膰.

„Panie Zielonka, m贸wi do niego, nie b膮d藕 pan taki niedobry, zaraz si臋 zas艂oni, za co sze艣膰dziesi膮t z艂otych? Trzydzie艣ci b臋dziesz pan mia艂 dosy膰" — i zaczyna szkopowi trzy palce pokazywa膰, i prosi, 偶eby opu艣ci艂 te trzy dychy. A szkop nic, tylko: „najn i p艂aci膰". Zap艂aci艂 mu koniec ko艅c贸w i wyszli.

— No dobrze, a nie pyta艂 si臋, dlaczego Zag贸rszczak w 艂贸偶ku?

— I owszem. Powiedzieli艣my, 偶e to szwagier jest krank na tyfus i w艂a艣nie doktor przyszed艂. Jak to us艂ysz膮, jak rusz膮 do drzwi, zmiatali, a偶 schody j臋czeli.

— W ka偶dym b膮d藕 razie mieli艣cie troszkie szcz臋艣cia

— orzek艂 Wacu艣 Ma艂pa, bo jemu to w艂a艣nie Maniu艣 Kitajec opowiada艂 nast臋pnego dnia „Pod Minog膮" wezo-

96

rajsz膮 przygod臋 z Niemcami w prywatnych apartamentach pa艅stwa Anio艂k贸w.

Urz臋duj膮cy za bufetem restaurator wtr膮ca艂 od czasu do czasu swoje uwagi, po kt贸rych wszyscy trzej trz臋艣li si臋 ze 艣miechu.

— No tak — rzek艂 wreszcie, ocieraj膮c za艂zawione oczy, pan Anio艂ek — cacy-cacy, 艣miech 艣miechem, „de艅dom de艅dom, a pieni膮dze same b臋d膮".

Mortus si臋 zaczyna, prosz臋 ja kogo. Hitler coraz gorzej si臋 stara, w wagonach same, cholera, suszone 艣liwki. Ca艂y interes zaczyna si臋 nie karkulowa膰. Jeszcze ten 艂achudra kapu艣 wyrwa艂 pi臋膰dziesi膮t kawa艂k贸w, nie jad艂, nie pi艂, za nic. Trzeba by go koniecznie poszuka膰, wzi膮艣膰 do bramy, wyt艂omaczy膰, 偶e to nie艂adnie, 偶e tak si臋 nie robi. Forsa mia艂a by膰 zwr贸cona.

— Panie Anio艂ek, nie b贸j si臋 pan nic, ja go znajd臋 i wszystko co do grosza mnie wyp艂aci. Bo tu ju偶 nie o same pieni膮dze si臋 rozchodzi, ale nie mo偶e 偶e taki 艂achmyta nas, ch艂opak贸w ze Star贸wki, przerobi膰. Jutro zaczynam go szuka膰 w艂asnor臋cznie.

A opr贸cz tego wczoraj spa膰 ju偶 si臋 nie k艂ad艂em, jak Szuwaks z „Adrii" przyszed艂 i co艣 mnie tam bar艂o偶y艂, 偶e wojsko, podobnie偶, mia艂o si臋 ju偶 wyprowadzi膰 z tego domu w alei R贸偶. Jakie艣 folksdojcze zaj臋li mieszkanie i warty ju偶 przed bram膮 nie m膮, Murzyn chce apia膰 spr贸bowa膰 i艣膰 tam po te fors臋.

— Wariat. Co, b臋dzie 艣ciany temi pi臋膰setkami wykle-ja艂, przecie偶 to przedwojenne, niewa偶ne?

— Owszem, papiery niewa偶ne; ale kasetka z „twar-demi" wa偶na i warto by si臋 po ni膮 przej艣膰.

— No, z folksdojczami to nie ma si臋 co w ceregiele bawi膰, i艣膰 w par臋 os贸b, po mordzie nak艂a艣膰, dolary wyj膮膰 i spok贸j — zaopiniowa艂 pan Anio艂ek.

— Tak to si臋 m贸wi, i foks dzisiaj ju偶 ka偶dy jeden z broni膮 chodzi.

— A my to od macochy? Pogadaj pan, panie Marian, z redaktorem, to panu po偶yczy rozpylacza na sze艣膰dziesi膮t os贸b i z par臋 granat贸w.

— Nie, tak nie mo偶na, chyba 偶eby Wojtek chcia艂 przeprowadzi膰 „akcje" na ten dom... Ale on si臋 nie

97

zgodzi, obsztorcuje nas tylko na per艂owo. Tu trzeba wykompinowa膰 co艣 innego...

Tego samego dnia po po艂udniu na klatce schodowej eleganckiego domu w alei R贸偶 zjawi艂 si臋 niedu偶y, skromnie ubrany pan w wymi臋toszonym kapeluszu, z ceratow膮, mocno wypchan膮 teczk膮 pod pach膮. Rozgl膮daj膮c si臋 na wszystkie strony i staraj膮c si臋 i艣膰 jak najciszej, wbieg艂 na drugie pi臋tro, stan膮艂 przed drzwiami oznaczonymi nr 3, przeczyta艂 bilet wizytowy: „Hans Gruschka — Treuhander", przy艂o偶y艂 ucho do drzwi, po czym szybkim ruchem wydoby艂 z kieszeni jaki艣 drobny przedmiot i wcisn膮艂 go w dziurk臋 od klucza.

Nagle odskoczy艂 w ty艂, drzwi bowiem si臋 otworzy艂y i stan臋艂a w nich wynios艂a posta膰 niewie艣cia w spr臋偶ynowych papilotach.

— Pan do kogo? — zapyta艂a r贸wnie偶 troch臋 przestraszona.

— A w艂a艣nie do pani szanownej — odrzek艂 pan z teczk膮.

— W jakim interesie?

— W osobistem. Jestem Walery Sztechnicki, bezrobotny profesor Warszawskiego Uniwersytetu. Pachni膮ce myd艂a w najlepszym gatonku, a tak偶e samo puder, past臋 do z臋b贸w i szczoteczki posiadam — m贸wi艂 jegomo艣膰 w wymi臋toszonym kapeluszu, usi艂uj膮c si臋 wcisn膮膰 przez uchylone drzwi do mieszkania. Ale by艂o to niemo偶liwe. Otw贸r wype艂nia艂a bez reszty imponuj膮ca tusza niewiasty, wa偶膮cej na oko jakie艣 150 kilo, nie licz膮c spr臋偶ynowych papilot贸w.

— Nie potrzeba, my wszystko mamy od Meinla. A zreszt膮 nie ma teraz pa艅stwa w domu.

— A kiedy b臋d膮?

— O, dopiero wieczorem przychodz膮.

— A pani szanowna tak sama ca艂y dzie艅? To niemo-偶ebne nudy. :,->• — No chyba. / : -„•• -:

— A wychodniego nigdy pani szanowna nie ma?

98

— Co mam nie mie膰? Co pi膮tek wychodz臋. Ale gdzie tu chodzi膰? W kinie oczy bol膮 i podobnie偶 siarczanem kwasem mo偶na zosta膰 oblanem.

O, cyrk, to owszem, lubi臋, ale teraz nie ma. Nawet katarynka nigdy na podw贸rko nie przyjdzie ani magiki 偶adne, co to przed wojn膮 z dywanikami chodzili.

Ca艂y rok mo偶na by艂o z domu nie wychodzi膰 i przez okno cz艂owiek widzia艂, co si臋 na 艣wiecie dzieje. A teraz co, na podw贸rku cicho jak w rodzinnem grobie.

— Taka 艣liczna kobietka przy ko艣ci, co to i pol臋dwi-czka, i cynaderka, wszystko na swojem miejscu, 偶eby si臋 nudzi艂a, to rzecz niebywa艂a. Trzeba si臋 wybra膰 z kiem na ksiutki.

Pani mimo woli poprawi艂a papiloty i odrzek艂a z u艣miechem:

— Daj pan spok贸j, panie handluj膮cy, nie bierz mnie pan w bajer. A te myd艂a to po czemu?

— Dla pani szanownej za p贸艂 darmo, za same przyjemno艣膰 sprzeda偶y. Ale wejd藕my do mieszkania, to si臋 z towarem roz艂o偶臋.

— Nie, do mieszkania nie wejdziem. Stary jakby si臋 dowiedzia艂, toby mnie na roboty do Niemiec wys艂a艂. Bo trzeba panu wiedzie膰, 偶e to jest fokstrot i strasznie si臋 boi, 偶eby mu kto bomby w mieszkaniu nie pod艂o偶y艂. I dlatego jak ten samson siedzie膰 musz臋, zaczem oni wr贸c膮 z miasta.

— I codziennie tak p贸藕no wracaj膮?

— Codziennie, jak nie w knajpie, to w kawiarni musz膮 swoje odsiedzie膰.

— Ano, jak nie mo偶na, to nie mo偶na. B臋dziemy w taki spos贸b zmuszone na schodach si臋 wyszczeg贸lni膰. O prosz臋, taki kawa艂 glicerynowego myd艂a z fio艂kowem zapachem, dla pani szanownej, przez wsp贸艂czucie wzgl臋dem tego siedzenia, tylko pi臋膰 z艂otak贸w.

— No to owszem, wezm臋, tylko niech pan poczeka, a偶 skocz臋 po pieni膮dze do kuchni — rzek艂a pulchna gosposia odp艂ywaj膮c w g艂膮b mieszkania.

— Prosz臋 bardzo — powiedzia艂 by艂y profesor Sztechnicki; opar艂 si臋 o drzwi i czeka艂, skracaj膮c sobie czas

wydobywaniem z zamka przedmiotu, kt贸ry tam przedtem umie艣ci艂.

Ledwo si臋 z tym upora艂, masywna pi臋kno艣膰 powr贸ci艂a i wr臋czaj膮c mu papierek rzek艂a:

— A niech pan przyjdzie kiedy wieczorem, to mo偶e pa艅stwo co艣 kupi膮, bo faktycznie to myd艂o to tanio.

— Tylko dla pani szanownej, za te wi臋ksze ilo艣膰 osobistej urody. Prencypa艂 b臋dzie musia艂 dro偶ej zap艂aci膰, znacznie dro偶ej. — Sk艂oni艂 si臋 domokr膮偶ca i zbiegi szybko ze schod贸w.

— Grzeczny m臋偶czyzna, zaraz wida膰, 偶e profesor uniwersytetu — rzek艂a do siebie kucharka, zatrzaskuj膮c drzwi.

A wieczorem Maniu艣 Kitajec nie m贸g艂 si臋 doczeka膰 powrotu swego sublokatora, Murzyna Jumbo.

Kiedy wreszcie przyszed艂, Maniu艣 od razu przyst膮pi艂 do rzeczy.

— By艂em tam. Faktycznie foks mieszka. W domu przewa偶nie nieobecny. Przychodzi dopiero p贸藕nym wieczorem. Mieszkania pilnuje kuchta — dwie艣cie kilo 偶ywej wagi. Mord臋 ma jak kredens. Z ka偶dej n贸偶ki dwana艣cie nielichych by si臋 da艂o wykraja膰 Blondyna, z drucian膮 ondulacj膮 w g艂owie.

Dobrowolnie nie wpu艣ci. Lubi cyrk i magik贸w. Trzeba zrobi膰 tak...

W tydzie艅 p贸藕niej na podw贸rze domu w alei R贸偶, gdzie mieszka艂 Herr Hans Gruschka, Treuhander, zarz膮dzaj膮cy kilkudziesi臋cioma po偶ydowskimi firmami w Warszawie, wesz艂a trupa podw贸rzowych artyst贸w.

Pod trzepakiem zasiad艂a orkiestra z艂o偶ona z kornetu i b臋bna z mosi臋偶nymi talerzami. Po odegraniu og艂uszaj膮cej uwertury, gdy w oknach ukazali si臋 lokatorzy domu, dyrektor zespo艂u, odziany w ongi r贸偶owe, przyzwoicie przybrudzone trykoty oraz jegerowsk膮 koszulk臋, wyst膮pi艂 na 艣rodek podw贸rza i uderzywszy w tambury-no wyg艂osi艂 nast臋puj膮ce przem贸wienie:

— Szanowna publiczno艣ci, za chwileczkie obecny tu na podw贸rku profesor Kalafoni b臋dzie mia艂 zaszczyt

100

uskuteczni膰 czterdzie艣ci numer贸w bia艂ej i czarnej magii, bez u偶ycia lipy, czyli pucu tak zwanych fal elektromagnetycznych, jakiemi lubiej膮 si臋 pos艂ugiwa膰 inne magicy.

Profesor Kalafoni uko艅czy艂 ze z艂otem medalem Grand Priks Sans-Susi czarodziejskie wy偶sze zak艂ady naukowe w Egipcie i Indii, a na wszech艣wiatowym zje藕dzie zagranicznych magik贸w w Kalkucie zosta艂 si臋 wybranem za honorowego do偶ywotniego prezesa ze sta艂膮 pensj膮 miesi臋czn膮, a tak偶e samo odzyska艂 tytu艂: Cz艂owiek o Tajemniczych R臋kach.

Opr贸cz tego prawdziwy, badany przez doktor贸w w mie艣cie Pary偶u dziki Murzyn z afryka艅skiej puszczy, kt贸ren si臋 od偶ywia ludzkiemi konserwami w specjalnych, starannie lutowanych puszkach, odta艅czy polecz-kie ludo偶erc贸w.

Opr贸cz tego ja osobi艣cie i w艂asnor臋cznie wyjmuje drzwi od sieni, czyli te偶 od ubikacji og贸lnej, stawiam ich sobie na dolnej szcz臋ce i robi臋 z niemi „Allons pass臋", czyli ganiam naoko艂o podw贸rka trzy do czterech razy.

Opr贸cz tego demonstrowana b臋dzie Dziewica Pi艂a, kt贸ra przegryza z臋bami z 艂atwo艣ci膮 czterocalowe gwo藕dzie.

Same najlepsze 艣wiatowe numera, kt贸rych gdzie indziej zobaczy膰 nie mo偶na. Toty偶 po przedstawieniu pro-siemy z podw贸rka nie naje偶d偶a膰, za kwiatki w oknach si臋 nie chowa膰, tylko u偶yczy膰 nam tych paru z艂otych, bo na to kura grzebie, 偶eby co艣 wygrzeba艂a. Anawa. Murzyn, zaczynaj!

Z grona artyst贸w wyst膮pi艂 Murzyn Jumbo i dziko pokrzykuj膮c rozpocz膮艂 sw贸j znakomity numer. Gdy zast膮pi艂 go profesor Kalafoni, demonstruj膮c 偶onglerk臋 za pomoc膮 zapalonych pochodni, Jumbo wpad艂 do bramy, Maniu艣 Kitajec, kt贸ry tam sta艂 mi臋dzy widzami, zapyta艂 go szeptem: ..-?.,,-..• . .--.;,. ,,,..-:• --

— No co, jest w oknie? >芦~;o-.; - • ,'•••-,• 芦;! J> -

—Jest!- • ..-i - • --,.,.;..,,,.,, ..-,.,

— To grzej na g贸r臋. Pami臋taj, jak si臋 odwr贸ci, worek na g艂ow臋, wi膮偶 j膮 i na tapczan. A my temczasem przedstawiamy dalej. ii'<, •... -' "< •-/ ..,.--...-•... ..•=-;•

101

Jumbo wzi膮艂 worek, d艂ug膮 lin臋 i pobieg艂 schodami na drugie pi臋tro. Zatrzyma艂 si臋 przed drzwiami nr 3, wydoby艂 z kieszeni klucz, zrobiony „na pas贸wk臋" z woskowego odcisku, pobranego przed kilku dniami przez Maniusia. Przekr臋ci艂. Nacisn膮艂 klamk臋, drzwi ust膮pi艂y.

Profesor Kalafoni tymczasem rozpocz膮艂 popisy z nikn膮c膮 kulk膮.

— Wi臋c bierzem teraz dan膮 kulkie w dwa palce... Szan偶e raz... Szan偶e dwa... Alle i gotowe! No, kto zauwa偶y艂, gdzie znajduje si臋 kulka?

Mamu艣 wychyli艂 g艂ow臋 z bramy i spojrza艂 w okno drugiego pi臋tra. W tej w艂a艣nie chwili g艂owa w metalowych papilotach, tkwi膮ca tam do tej pory, jakby szarpni臋ta gwa艂townie do ty艂u, znikn臋艂a b艂yskawicznie wg艂臋bi pokoju.

Przedstawienie toczy艂o si臋 wartko dalej. Dyrektor wykonywa艂 „allons pass臋" z drzwiami ubikacji. Dziewica Pi艂a przegrywa艂a gwo藕dzie jak gotowan膮 marchewk臋. Orkiestra wali艂a bardzo g艂o艣no w b臋ben. Maniu艣 za艣 bardzo si臋 denerwowa艂, wreszcie nie wytrzyma艂 i pobieg艂 frontowymi schodami na g贸r臋.

Po pi臋ciu minutach z kuchennej klatki schodowej wyskoczy艂 Murzyn, a za nim Maniu艣 Kitajec, kt贸ry przebiegaj膮c przez podw贸rze szepn膮艂 dyrektorowi dwa s艂owa:

— Urywa膰 si臋.

Profesor Kalafoni, Dziewica Pi艂a, tr臋bacz, b臋bnista, dyrektor oraz reszta artystycznego zespo艂u, nie ko艅cz膮c przedstawienia, ruszyli do bramy i wyci膮gni臋tym k艂usem wybiegli na ulic臋.

Po up艂ywie p贸艂 godziny Maniu艣 przyprowadzi艂 Murzyna Jumbo „Pod Minog臋".

Pan Anio艂ek ujrzawszy ich wypad艂 zza bufetu, zamkn膮艂 drzwi na klucz i zawo艂a艂:

— No, jak si臋 uda艂o?... M贸wcie, do cholery... Co siedzicie jak zakl臋te kr贸lewny?!

A oni rzeczywi艣cie milczeli jak zakl臋ci. Murzyn siedzia艂 zupe艂nie z艂amany, z opuszczon膮 na piersi g艂ow膮. Towarzysz wyprawy obrzuca艂 go pe艂nymi pogardy spojrzeniami, wreszcie odpowiedzia艂 panu Anio艂kowi:

102

— Zapytaj si臋 pan jego. Niech on panu opowie... Wszystko sz艂o dobrze. Przedstawienie ju偶 si臋 ko艅czy艂o. Wlatam na g贸r臋, 偶eby zobaczy膰, jak mu idzie robota. I zobaczy艂em... W kuchni pusto, w salonie pusto. A w gabinecie kuchta rzeczywi艣cie le偶y na tapczanie i... on ty偶. Zakocha艂 si臋, cholera, od pierwszego spojrzenia. Na dobitek foksterier wcze艣niej wr贸ci艂 do domu i zacz膮艂 dobija膰 si臋 do drzwi. Musieli艣my naje偶d偶a膰 kuchennem wyj艣ciem.

^A ROZDZIA艁 XV

w kt贸rym bracia Piskorscy przerzucaj膮 si臋 na now膮, lecz nieco ryzykown膮 ga艂膮藕 handlu wojennego

Interesy braci Piskorskich uk艂ada艂y si臋 ostatnio niezadowalaj膮co. „Wsp贸艂praca z Hitlerem" dawa艂a s艂abe rezultaty — w wagonach niemieckich poci膮g贸w znajdowa艂o si臋 coraz mniej rzeczy nadaj膮cych si臋 na warszawski rynek.

— Sam szmelc wo偶膮, w n贸偶kie kopane. Jak nie rozbebeszone tanki, to porozbijane europlany z Rosji targaj膮. Z czego tu 偶y膰 w tych waronkach — narzeka艂 starszy Piskorszczak do swego m艂odszego braciszka, znanego w szerokich ko艂ach towarzyskich Star贸wki pod pseudonimem Szmaja.

D艂ugo deliberowali nad wynalezieniem nowych 藕r贸de艂 dochodu — wreszcie znale藕li je na „niemieckim Kerce-laku". Tak nazywano wielki plac przed Dworcem G艂贸wnym, mi臋dzy ulicami Chmieln膮, Marsza艂kowsk膮 i Alejami, zamieniony na olbrzymi parking dla samochod贸w Wehrmachtu. Tu kr臋cili si臋 Piskorszczaki w艣r贸d t艂umu wojskowych szofer贸w, kupuj膮c od nich, co si臋 da艂o: gum臋 na zel贸wki, 偶o艂nierskie buty, koce, ale g艂贸wnie bro艅. Najch臋tniej nabywali od potrzebuj膮cych got贸wki na warszawskie wydatki Niemc贸w kr贸tkie pistolety wszelkich marek i system贸w, cho膰 odbywa艂y si臋 r贸wnie偶 o偶ywione transakcje rozpylaczami r贸偶nych typ贸w, nie wy艂膮czaj膮c bergman贸w, a nawet sowieckich pepesz. Jak zdo艂ali ruchliwi handlowcy przenosi膰 sw贸j kr臋puj膮cy nieco towar przez g臋st膮 sie膰 patroli, pozostawa艂o ich tajemnic膮.

Oczywi艣cie nie mogli bracia-wsp贸lnicy w艂o偶y膰 w przedsi臋biorstwo zbyt wielkiego kapita艂u, tote偶 starali si臋 mo偶liwie szybko pozbywa膰 zapas贸w. Nabywc贸w nie brakowa艂o, nast臋pny etap handlu odbywa艂 si臋 na prawdziwym Kercelaku. Pan Stanis艂aw Piskorski przecha-

dza艂 si臋 po chodniku ulicy Okopowej i p贸艂g艂osem oferowa艂 sw贸j towar: . -w< 芦,-

— Rury, rury, komu rury, panowie?

Oczywi艣cie szczeg贸艂owiej omawia艂 transakcj臋 tylko i klientami budz膮cymi na oko pe艂ne zaufanie. Cho膰 bywa艂y nieporozumienia...

Oto pewnego dnia podchodzi do pana Stasia odpowiednio na poz贸r wygl膮daj膮cy kandydat na nabywc臋 i szepce:

— Pan ma rury? Ja potrzebuj臋.

— Prosz臋 bardzo. Chod藕my do bramy pod czwarty. Gdy weszli, pan Stanis艂aw krzykn膮艂 w g艂膮b podw贸rza:

— Szmaja, do go艣cia.

W kt贸rej艣 klatce schodowej da艂 si臋 s艂ysze膰 tupot n贸g i po chwili nadbieg艂 m艂odszy pan Piskorski ze zwini臋tym workiem pod pach膮.

— Pan szanowny 偶yczy sobie rur臋?

— Tak, w艂a艣nie. -: 芦H. • ^:禄*/Ani

—Ajak膮? •""a!'' 芦芦芦""'

— No, w dobrym stanie.

— U nasz wszystko w dobrem stanie, brak贸w nie trzymamy, ale rozchodzi si臋 o markie. Bo my mamy rury niemieckie, francuskie, angielskie i krajowe te偶 mog膮 by膰.

— Szmaja, nie bar艂o偶 tyle, poka偶 go艣ciowi towarek i spok贸j — zainterweniowa艂 starszy pan Piskorski.

Szmaja rozwin膮艂 worek, ukaza艂y si臋 oksydowane lufy i pi臋knie szlifowane kolby. Klient zatoczy艂 si臋 pod 艣cian臋, chwil臋 艂apa艂 powietrze jak wyj臋ta z wody ryba, po czym zacz膮艂 be艂kota膰:

— Co... co... co to?? Ja chc臋 rrrrrur臋 z kolankiem do pie... pie... piecyka.

Panowie Piskorscy spojrzeli na艅 z oburzeniem.

— Czego? do piecyka? To nie u nasz. Trzeci sklep za bram膮, tam gdzie 偶elastwo. Zmiataj pan 偶ywo, bo i tak zdaje si臋 do ko艅ca 偶ycia b臋dziesz si臋 pan j膮ka艂.

Reflektant na rur臋 nie s艂ysza艂 ju偶 tej uwagi, p臋dzi艂 bowiem z rozwianym p艂aszczem 艣rodkiem Kercelaka... Ale na og贸艂 transakcje przebiega艂y normalnie, a wkr贸tce

104

105

firma tak si臋 rozwin臋艂a, 偶e otrzyma艂a zam贸wienia rz膮dowe...

A by艂o tak. Kt贸rego艣 dnia nad wieczorem zjawi} si臋 na Okopowej Maniu艣 Kitajec, odszuka艂 Sta艣ka Piskor-szczaka i za chwil臋 siedzieli ju偶 w knajpie W臋偶yka na rogu Okopowej.

— Jak stoisz z towarem? — zagadn膮艂 pan Maniu艣 przyjaciela, kropn膮wszy „sztamajz臋" w贸dki pod dzwonko „katolika" z cebulk膮.

— Owszem, nie mo偶na narzeka膰, jest troszkie.

— Mam dla ciebie koncmana na ka偶de ilo艣膰, ale artyku艂 musi by膰 prima.

— Z trzyletni膮 gwarancj膮.

— No i rozumiesz, ciapa膰 tu nie mo偶esz, bo to klient zamo偶ny, ale przep艂aca膰 nie lubi. Zreszt膮 co b臋dziem du偶o m贸wi膰, wskakujem w tramwaj i jedziem do tego faceta...

Nagle pan Maniu艣 poderwa艂 si臋 od stolika i nic nie m贸wi膮c, jak burza wypad艂 na ulic臋, przewracaj膮c dwa krzes艂a. Piskorszczak by艂 nieco zdziwiony, ale nie straci艂 filozoficznego spokoju. Jako偶 po chwili zagadkowe zachowanie si臋 Kitajca zosta艂o wyja艣nione. Wr贸ci艂 do knajpy, prowadz膮c silnie pod r臋k臋 chudego konfidenta, kt贸ry w swoim czasie wzi膮艂 50 tysi臋cy na koszty uwolnienia Andrzeja z Pawiaka.

Konfident szed艂 niech臋tnie, ogl膮da艂 si臋 i usi艂owa艂 zrejterowa膰. Ale Maniu艣 energicznym ruchem posadzi艂 go na krze艣le i powiedzia艂:

— My pana szanownego szukamy po ca艂ym 艣wiecie, a pan sobie po Kiercelaku spacerek uskuteczniasz.

— A tak, rower mam zamiar kupi膰.

— Ale chyba nie za nasze pieni膮dze?

— Za jakie pieni膮dze?

— Panie, panie, tylko nie udawaj pan Greka. Forsa nale偶y si臋 nam nazad.

— A to dlaczego? Sprawa jest na dobrej drodze. Pan Zag贸rski nie jest wprawdzie jeszcze zwolniony, ale b臋dzie. Na razie musi jeszcze czas jaki艣 pozosta膰 na Pawiaczku.

Maniu艣 Kitajec zatrz膮s艂 si臋 z oburzenia i zawo艂a艂:

—Taki bajer to na Gr贸jec, panie szanowny. Redaktor dawno ju偶 jest wys艂any do O艣wi臋cimia i dawaj pan fors臋. Konfident u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie.

— No, no, to pan ma pierwszorz臋dne informacje. A ja twierdz臋 zupe艂nie co艣 wr臋cz przeciwnego i pieni膮偶k贸w nie oddam.

— A ja my艣l臋, 偶e pan oddasz — odezwa艂 si臋 gro藕nym tonem milcz膮cy dot膮d Piskorszczak, k艂ad膮c r臋k臋 do kieszeni gabardynowego sakpalta. Konfident zauwa偶y艂 ten ruch i przyblad艂. W okolicach kieszeni Piskorszcza-ka odznaczy艂a si臋 wyra藕nie przez materia艂 lufa rewolweru, skierowana w jego stron臋. Agent rozejrza艂 si臋 naoko艂o, ale w restauracji nie by艂o nikogo opr贸cz drzemi膮cego za bufetem w艂a艣ciciela i zupe艂nie pijanej kelnerki.

— No, panie tego, licz pan fors臋, tylko ju偶, bo nie mamy czasu. — Tu Piskorszczak tak wysun膮艂 luf臋 pistoletu, 偶e zdawa艂a si臋 przebija膰 gabardyn臋.

Konfident blad艂 coraz bardziej, jednocze艣nie ogarnia艂a go w艣ciek艂o艣膰.

— Kiedy ja nie mam tyle przy sobie.

— Wyjmuj pan, policzemy. — Lufa stercza艂a gro藕nie nadal.

Rzucaj膮c ukradkiem spojrzenia na okno w nadziei, 偶e mo偶e nadejdzie stamt膮d ratunek, konfident wydoby艂 zza kamizelki ceratowy portfel opasany czerwon膮 gum膮. Trz臋s膮cymi si臋 r臋kami zdj膮艂 opask臋 i wydoby艂 paczk臋 banknot贸w. Liczy艂 d艂ugo i po艂o偶y艂 j膮 wreszcie na marmurowym blacie stolika.

— Dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy, wi臋cej nie mam.

— No dobra, a teraz z drugiej przegr贸dki.

— Z jakiej drugiej? Nie mam 偶adnej drugiej.

— No, ostro, ostro, bo si臋 robi p贸藕no, po ciemku niebezpiecznie chodzi膰. Wczoraj w nocy znowu偶 tu na rogu Wroniej zabili cz艂owieka. Nawet podobnie偶 nicze-gowaty sobie ch艂opina. Mia艂 du偶e chody w giestapo i nic nie pomog艂o. Dosta艂 pigu艂kie i got贸w.

Konfident roz艂o偶y艂 portfel, wydoby艂 drug膮 paczk臋, odliczy艂 dwadzie艣cia tysi臋cy i z w艣ciek艂o艣ci膮 rzuci艂 na st贸艂.

107

— Wi臋cej nie dam — zapia艂 falsetem. — Ja mia艂em przesz艂o pi臋膰 tysi臋cy koszt贸w!

Piskorszczak spojrza艂 pytaj膮co na Maniusia, ten machn膮艂 r臋k膮.

— Niech b臋dzie czterdzie艣ci pi臋膰. Konfident zerwa艂 si臋 od stolika, uderzy艂 r臋k膮 w blat i zaskrzypia艂:

— To jest szanta偶, wymuszenie. Zap艂acicie mi za to...

— Obliczaj si臋 pan ze s艂owami. I jakby艣 pan w razie czego nam zaszura艂, mo偶e by膰 nieprzyjemno艣膰. Tydzie艅 temu w ty艂 na Kaczej powiesili faceta w piwnicy na haku od naftowej lampki, podobnie偶 za to, 偶e by艂 zanadto rozmowny.

Agent obrzuci艂 obu przyjaci贸艂 spojrzeniem pe艂nym w艣ciek艂o艣ci, nasun膮艂 kapelusz na oczy i wybieg艂 trzasn膮wszy drzwiami.

— No, dobrze艣 go zrobi艂, nie mo偶na powiedzie膰 — rzek艂 z uznaniem Maniu艣 — tylko dlaczego maszyn臋 nosisz przy sobie, mo偶na za to fatalnie le偶y膰.

— Za co? Za nakrycie sto艂owe? — Tu pan Piskorski wydoby艂 z kieszeni widelec i po艂o偶y艂 go obok swego no偶a.

— Niech ci臋 cholera, a to艣 mu numer zasun膮艂 — 艣mia艂 si臋 Maniu艣, klepi膮c przyjaciela po 艂opatce.

Panowie spiesznie doko艅czyli w贸dk臋, uregulowali rachunek i wsiedli w „szesnastk臋".

Na murze przy bramie domu wisia艂 niewielki emaliowany szyldzik z napisem:

Techn. Handelbiiro

Biuro Techn.-Handlowe

In偶. Bogumi艂 Zalewajko

Wasserleitungs, Kanalisations,

Ga艣 und Zentralheizungs Artikel.

Artyku艂y wodoci膮gowe, kanalizacyjne,

gazowe i centralnego ogrzewania.

W podw贸rzu na lewo. Parter.

108

Lokal biura w podw贸rzu na lewo sk艂ada艂 si臋 z dw贸ch pokoi z kuchni膮. Pierwszy, bardzo ciemny z uko艣n膮 艣cian膮 i jednym oknem opatrzonym krat膮, stanowi艂 sk艂ad. Wzd艂u偶 艣cian bieg艂y p贸艂ki, na kt贸rych bieli艂y si臋 fajansowe umywalnie, muszle toaletowe, b艂yszcza艂y gazowe piecyki, mosi臋偶ne oraz niklowe krany itp. Pod艂oga zastawiona by艂a radiatorami do centralnego ogrzewania i za艂o偶ona r贸偶nego rodzaju 偶elastwem, w艣r贸d kt贸rego z trudem mo偶na si臋 by艂o przecisn膮膰 do drugiego, mniejszego pokoju, stanowi膮cego gabinet szefa.

Tu w艂a艣nie za biurkiem siedzia艂 lekko szpakowaty pan z zawiesistym staropolskim w膮sem, z kt贸rym nie bardzo harmonizowa艂y okulary w ciemnej rogowej oprawie. By艂 to w艂a艣ciciel firmy Bogumi艂 Zalewajko. Pisa艂 co艣 chwil臋 w 艣wietle biurkowej lampy z zielonym aba偶urem, po czym spojrza艂 na zegarek, wsta艂, otworzy艂 drzwi do sk艂adu i zawo艂a艂:

— Jan!

Z kuchni, kt贸ra stanowi艂a zarazem mieszkanie wo藕nego, wyszed艂 szybko niewysoki, ale silnie zbudowany m臋偶czyzna lat oko艂o czterdziestu, spr臋偶ystym krokiem przeszed艂 przez sk艂ad, wszed艂 do gabinetu szefa i stan膮艂 wyprostowany przy drzwiach. In偶ynier popatrzy艂 na niego z niezadowoleniem i po chwili powiedzia艂:

— 脫sma, zamykamy. Jutro z samego rana zaniesiesz te listy tam, gdzie zawsze. "• :'&'>*. rw W

— Tak jest, panie dyrektorze. '•'•"• l ^

— Potem wy艣lesz t臋 paczk臋 na Prag臋.

— Tak jest, panie dyrektorze.

Szef zdj膮艂 okulary, schowa艂 je do kieszeni, wyprostowa艂 si臋 i pocz膮艂 chodzi膰 szybko po gabinecie. W pewnym momencie zatrzyma艂 si臋 przed wo藕nym i powiedzia艂 ze z艂o艣ci膮:

— „Tak jest" i „tak jest". Ile razy mam ci臋 uczy膰, 偶e wo藕ny w przyzwoitym biurze kanalizacyjno-ogrzewni-czym nie m贸wi do swego szefa co chwila „tak jest". M贸wi si臋 „s艂ucham pana dyrektora" albo „dobrze, panie dyrektorze", a nawet wystarczy po prostu sk艂oni膰 g艂ow臋, a nie ci膮gle te jakie艣 tam, diabli gdzie wyuczone, „tak jest". Prosz臋 o tym pami臋ta膰 i nie myli膰 si臋.

109

— Tak jest... S艂ucham pana dyrektora.

— No masz, znowu. To samo z tym stukaniem obcasami. Gdzie艣 ty widzia艂, 偶eby przyzwoity wo藕ny, wchodz膮c do gabinetu szefa, wali艂 kopytami jak... wachmistrz szwole偶er贸w? To ju偶 zaczyna zwraca膰 uwag臋 klient贸w. Ty mo偶esz narobi膰 strasznego bigosu. Przecie偶 nie dalej jak trzy dni temu, przy tym facecie, co przyszed艂 po krany do wanny, kiedy ci kaza艂em zapakowa膰 tuzin tr贸jek, chcia艂e艣 kropn膮膰: „Rozkaz, panie majorze". Ju偶 rykn膮艂e艣: „Roz..."

— Tak jest, ale oprzytomnia艂em — broni艂 si臋 wo藕ny.

— I zacz膮艂e艣 艣piewa膰: „Rozkwita艂y p膮ki bia艂ych r贸偶..." Facet takie oczy zrobi艂. Musia艂em powiedzie膰, 偶e艣 si臋 upi艂 ze zmartwienia, bo ci babcia umar艂a. Uwierzy艂, ale i na mnie zacz膮艂 patrze膰 jak na wstawionego...

— Tak jest, panie dyrektorze, ale to si臋 wi臋cej nie powt贸rzy.

— Ja my艣l臋, bo inaczej b臋dziemy musieli si臋 rozsta膰. Ka偶dy p贸jdzie w swoj膮 stron臋.

Wo藕ny sta艂 wyprostowany jak struna i wpatrywa艂 si臋 ze zrozpaczon膮 min膮 w swego szefa, kt贸ry chodzi艂 po gabinecie jak przed frontem Spieszonego szwadronu, piorunuj膮c na czym 艣wiat stoi. Wreszcie zatrzyma艂 si臋 i rzuci艂 przez z臋by:

— Spocznij... to jest... te... mo偶ecie odej艣膰, Janie.

W tej chwili przy drzwiach odezwa艂 si臋 dzwonek. Jan zrobi艂 p贸艂 obrotu w lewo i wyszed艂 otworzy膰. Po chwili wr贸ci艂, stan膮艂 przy progu i trzasn膮wszy obcasami zara-portowa艂: ,* i /

— Melduj臋...

Ale spiorunowany wzrokiem przez in偶yniera, opu艣ci艂 g艂ow臋 i powiedzia艂 zgaszonym g艂osem:

— Jakich艣 dw贸ch pan贸w, prosz臋 pana. Wzgl臋dem rur, prosz臋 pana.

— Niech Jan poprosi.

Wo藕ny wyszed艂. In偶ynier szybko w艂o偶y艂 okulary, przygarbi艂 si臋 i usiad艂 za biurkiem.

Szuraj膮c wytwornie nogami, do gabinetu wsun膮艂 si臋 Maniu艣 Kitajec, prowadz膮c za sob膮 Piskorszczaka. In偶ynier uni贸s艂 si臋 lekko w fotelu, sk艂oni艂 g艂ow臋 i zapyta艂:

110

— Panowie w sprawie jakich rur?

— Czekuladowych z kremem pistacjowym — odrzek艂 Maniu艣.

By艂o to um贸wione has艂o. Szef wsta艂 z fotela, poda艂 r臋k臋 swoim go艣ciom, po czym poprosi艂 ich o zaj臋cie miejsc.

— Firma nasza potrzebuje mo偶liwie jak najszybciej i jak najwi臋cej wiadomego artyku艂u, bo transporty zagraniczne nie nadchodz膮 tak jak trzeba. O cen臋 nie b臋dziemy si臋 targowa膰, idzie tylko o po艣piech. Dostawa po dwie, trzy sztuki do mojego biura po uprzednim stelefonowaniu si臋. Pyta膰, czy nadesz艂y piecyki. O ile odpowied藕 brzmi: „B臋d膮 jutro", dostarcza膰.

Pan Piskorski przyj膮艂 zam贸wienie, po czym go艣cie zacz臋li si臋 偶egna膰.

Przed wyj艣ciem Maniu艣 Kitajec wzi膮艂 in偶yniera na bok i zapyta艂:

— Panie dyrektorze, czy nie mo偶na by odwiedzi膰 redaktora? Pyta艂em si臋 panny Hani, ale powiedzia艂a, 偶e potrzebne jest pozwolenie od pana, bo to podobnie偶 wa偶na melina.

— Istotnie, ale znaj膮c pana z opowiadania Krystyny, nie mam nic przeciwko temu. Jest u „ho偶ej Zosi". Niech pan zapami臋ta adres: Ho偶a pi臋膰dziesi膮t osiem, mieszkania dwadzie艣cia siedem. Dwa dzwonki kr贸tkie, jeden d艂ugi.

— Uwa偶am, pi臋膰dziesi膮t osiem, dwadzie艣cia siedem. Dwa kr贸tkie, jeden d艂ugi.

111

ROZDZIA艁 XVI

w kt贸rym ukazuj膮 si臋 dobrze i od dawna znane nam osoby w swych nowych, niepokoj膮cych wcieleniach

Dopiero po tygodniu wybra艂 si臋 pan Maniu艣 na Ho偶膮, gdzie znalaz艂 schronienie ranny Andrzej.

Gdy zadzwoni艂 wed艂ug umowy dwa razy kr贸tko i raz d艂ugo, otworzy艂a mu drzwi m艂oda, przystojna brunetka, By艂a to „ho偶a Zosia", 偶ona przebywaj膮cego za granic膮 artysty filmowego, ulubie艅ca Warszawy.

Pani domu, widocznie uprzedzona o wizycie, zaprowadzi艂a pana Maniusia przez du偶y pok贸j sto艂owy do mniejszego, b臋d膮cego kiedy艣 prawdopodobnie gabinetem artysty. Sta艂o tam bowiem niewielkie stylowe biu-reczko, 艣ciany za艣 by艂y zawieszone jego portretami w r贸偶nych rolach.

Na szerokim tapczanie pod oknem le偶a艂 Andrzej.

Bardzo ucieszy艂 si臋 z wizyty Mariana, noga goi艂a si臋 艣wietnie, ale kuracja musia艂a potrwa膰 czas jeszcze jaki艣.

Andrzej nudzi艂 si臋 piekielnie, a przy tym denerwowa艂a go le偶膮ca od艂ogiem robota w gazetce, kt贸r膮 redagowa艂,

Maniu艣 przynosi艂 mu do jego „wi臋zienia" oddech warszawskiej ulicy, przynosi艂 wie艣ci ze Star贸wki.

— C贸偶 tam, panie Marianie, s艂ycha膰 „Pod Minog膮", c贸偶 porabia zacny pan Konfiteor, jak si臋 miewa moja gospodyni — niech偶e pan opowiada.

— Pani Fijo艂ek jak to pani Fijo艂ek, rozpacza po panu strasznie, bo艣my jej, ma si臋 rozumie膰, nic nie powiedzieli, 偶e pan na wolno艣ci. Bo chocia偶 kobieta jest „do rany", ma niemo偶ebne melodie do gadania i mog艂aby to rozszczeka膰. Co tydzie艅 msza idzie za pa艅sk膮 dusz? u pijar贸w.

„Pod Minog膮" jest zawsze ruch, tylko par臋 dni temu w ty艂 Anio艂ek mia艂 nieprzyjemne przej艣cie z Niemcami.

— Co pan m贸wi, i jak si臋 sko艅czy艂o?

112

— Dobrze. A by艂o, uwa偶asz pan, tak. S艂ysza艂 pan zapewni臋 o tem 偶andarmie, co do Sabci uderza艂 i chcia艂 j膮 sobie przygrucha膰.

Sabina, honorowa, nawet patrzy膰 nie chcia艂a na niego. Mokr膮 艣cierk臋 艂apa艂a co chwila, jak za bardzo oczami przewraca艂.

A on furt przychodzi艂 i na si艂臋 chcia艂 si臋 z ni膮 偶eni膰. Na艣miewa艂a si臋 z niego. No to znowu偶 zacz膮艂 j膮 straszy膰, 偶e na Skaryszewskie j膮 odda i do Niemiec na roboty pojedzie.

Dziewczyna si臋, ma si臋 rozumie膰, obrazi艂a i od tej pory jak wchodzi do baru, ona zaraz na g贸r臋.

I co pan powiesz, przychodzi w ten wtorek, mord臋 ma smutne i m贸wi muzykantom, 偶e 偶y膰 mu si臋 nie chce, 偶e wszystko przepad艂o, 偶e list dosta艂 z Wiednia, w kt贸rym pisa艂o, jako ameryka艅ska bomba wtrafl艂a w jego dom i wszystko posz艂o w drebiezgi.

Potem wyj膮艂 papier, pi贸ro. Pisa艂, pisa艂 godzin臋, wypi艂 p贸l litra, piwem zak膮si艂 i strzeli艂 sobie w 艂eb.

Anio艂ek by艂 jak raz sam w interesie, bo orkiestra przez ten czas wysz艂a, i nie wiedzia艂, co robi膰, wyskoczy艂 na ulic臋 i dawaj szuka膰 Niemc贸w. Oblecia艂 prawie ca艂膮 Star贸wkie, dopiero na Podwalu spotka艂 jakiego艣 oficera, podlata do niego i krzyczy:

„Dojczland kaput!"

A ten Anio艂ka w ucho, a Anio艂ek nic, tylko krugom wola: „Dojczland kaput" i 艂apie, ma si臋 rozumie膰, tego szkopa za r臋kaw i dalej go ci膮gnie „Pod Minogie".

Tutaj dopiero szkop jak zobaczy艂 偶andarma pod stolikiem, pokapowa艂 si臋, o co chodzi, 偶e Anio艂ek nie robi z „Dojczlandem" 艣mich贸w-chich贸w, tylko po niemiecku me w艂ada.

Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e ten nieboszczyk listy zostawi艂 z opisem, jak co by艂o, bo inaczej byliby gestapowcy p贸艂 Star贸wki rozwalili, jak w swoim czasie w Wawrze.

I tak zabrali Anio艂ka do komendy, siedzia艂 trzy dni, dopiero jak sprawdzili charakter pisma tego 偶andarma, wypu艣cili go. Strachu si臋 najad艂 do cholery i troch臋, dwadzie艣cia kilo na wadze straci艂. Ale cieszy si臋, 偶e 偶yje.

113

Jak wr贸ci艂, to tak sobie z Konflteorem dali w kr臋gi, 偶e na uszach chodzili. Ale Anio艂kowa nic nie m贸wi艂a, taka by艂a kontenta, 偶e go pu艣cili.

Podczas gdy pan Maniu艣 opowiada艂 Andrzejowi nowiny ze Star贸wki, w pokoju obok czterech pan贸w gra艂o w bryd偶a. By艂a to gra troch臋 dziwna, karty le偶a艂y porozk艂adane, obok na kartach widnia艂y zapisy, ale z ust graczy zamiast obrz臋dowych termin贸w bryd偶owych pada艂y dziwne s艂owa.

Oto przygarbiony szpakowaty pan z du偶ymi w膮sami, w kt贸rym Maniu艣 pozna艂by z 艂atwo艣ci膮 in偶yniera Zalewajk臋, w艂a艣ciciela magazynu techniczno-kanalizacyjne-go, m贸wi艂 przyciszonym g艂osem do siedz膮cego naprzeciwko starszego m臋偶czyzny o wysokim czole i my艣l膮cym spojrzeniu, ubranego w marynark臋 wy艣wiecon膮 na 艂okciach i wypchni臋te na kolanach sztuczkowe spodnie,

— Pr贸bowali艣my r贸偶nych ju偶 sposob贸w. Wszystko na pr贸偶no. Pilnuj膮 go jak oka w g艂owie. Akcji z zewn膮trz, po nieudanej pr贸bie przedsi臋wzi臋tej przez naszych koleg贸w z innych ugrupowa艅, nie bierzemy nawet pod uwag臋.

— A cz艂owiek ten musi by膰 wolny. Pomijaj膮c ju偶 obowi膮zek wobec towarzysza, kt贸ry wpad艂, jest to szef ca艂ego naszego wywiadu, bez niego robota na terenie GG b臋dzie prawie niemo偶liwa.

— Jedyny ratunek widzimy w panu, panie profesorze.

Starszy pan uni贸s艂 wysoko brwi.

— We mnie? A c贸偶 ja tu pom贸c mog臋?

— O艣mielili艣my si臋 fatygowa膰 tu pana profesora dlatego, 偶e chcemy pana prosi膰 o dostarczenie nam wszy tyfusowych.

— Ach, tak? A w czym偶e to mo偶e pom贸c panom do uwolnienia wi臋藕nia?

— Sprawa jest zupe艂nie prosta. Prze艣lemy mu je za pomoc膮 naszych kontakt贸w na Pawiak. Podda si臋 uk膮szeniom, a kiedy wyst膮pi膮 objawy tyfusu plamistego, Niemcy wy艣l膮 go natychmiast do Szpitala 艢wi臋tego Stanis艂awa na Wol臋. Zawsze tak robi膮. Stamt膮d odebra膰 go to ju偶 fraszka. ,

114

— Pomys艂 艣mia艂y, ale czy przyjaciel pan贸w zgodzi si臋 na to. Typhus exauthematicus najbardziej atakuje serce i naczynia krwiono艣ne, daje przeto du偶y odsetek 艣miertelno艣ci.

— W tej chwili kolega, o kt贸rym mowa, ma zapewnione pe艂ne jej sto procent, nie licz膮c tortur. Tyfus daje mu pewne szans臋 uratowania 偶ycia. Pawiak 偶adnych. Zreszt膮 to ju偶 zosta艂o z nim uzgodnione.

— Je艣li tak, jestem do us艂ug. Dostarcz臋 panom pewn膮 ilo艣膰 wszy odzie偶owych zaka偶onych, kt贸re powinny wywo艂a膰 dur osutkowy. B臋d膮 umieszczone w szklanej fiolce. Tylko jak panowie prze艣l膮 to wi臋藕niowi?

— Prawdopodobnie w pude艂ku od zapa艂ek, dlatego te偶 prosimy o fiolk臋 tak膮, 偶eby si臋 w pude艂ku zmie艣ci艂a.

— Dobrze.

Profesor nie ko艅cz膮c partyjki, kt贸rej zreszt膮 nie zaczyna艂, podni贸s艂 si臋, po偶egna艂 in偶yniera i dw贸ch siedz膮cych wraz z nim pan贸w, kt贸rzy nie zabierali g艂osu w rozmowie, s艂u偶膮c tylko za statyst贸w przy grze w razie wtargni臋cia do mieszkania os贸b „nie zaproszonych".

Zaraz po nim wyszed艂 Maniu艣 Kitajec. Ciemno ju偶 by艂o, kiedy si臋 znalaz艂 przy zbiegu Marsza艂kowskiej i Alei Jerozolimskich. Ulica szybko pustosza艂a. Przechodnie wskakiwali do ostatnich tramwaj贸w, wisz膮c na stopniach, byle dosta膰 si臋 do domu przed godzin膮 policyjn膮. Chodzi艂y bowiem uparte wie艣ci, 偶e Niemcy zatrzymanych po tej godzinie na ulicy Polak贸w wysy艂aj膮 do oboz贸w koncentracyjnych.

Id膮c szybko, Maniu艣 omal nie wpad艂 pod wielk膮 czarn膮 limuzyn臋, kt贸ra skr臋ca艂a w Marsza艂kowsk膮. Luksusowa minerva o艣wietlona by艂a wewn膮trz zielon膮, przepisow膮 podczas zaciemnienia lampk膮.

Wwidmowymjej 艣wietle ujrza艂 Maniu艣 dwie postacie. Oficera Wehrmachtu i siedz膮c膮 obok niego eleganck膮 m艂od膮 kobiet臋 w popielatym futrze. Spojrza艂 na jej twarz i serce mu si臋 zatrzyma艂o. By艂a to Hania, narzeczona Andrzeja. Maniu艣 odruchowo przetar艂 sobie oczy.

Czy偶e ja pijany jestem? — pomy艣la艂. W tej chwili auto, zatrzymane chwilowo przez reguluj膮cego ruch granatowego policjanta, ruszy艂o. .

115

Maniu艣 usi艂owa艂 dop臋dzi膰 je pad艂 ofiar, halucynac/ale nie uc ch贸d skr臋ci艂 w Marsza艂kowsk膮 i roztopi艂 Se zaciemnionej ulicy, tylko dwa czerwoneT czyly, 偶e by艂 prawdziwyrn samochodem

Maniu艣 maec •"

-cycek"

Na chwil臋 wpad艂 jeszcze „Pod Minog臋" bowiem podzieli膰 z kim艣 swoim potwornym c鈩

— Chuchnij pan! Maniu艣 chuchn膮艂

— W jakiem celu?

- —

— Hania?

I 鈩ad0m掳- Widzia艂em J膮. jak pana teraz widz,

116

Spojrzyj pan na mnie, ile Anio艂k贸w pan widzisz, dw贸ch czy trzech? A bia艂e myszy nie latali po tem samochodzie?

— Panie Anio艂ek, jak pragn臋 Hitlera w klatce na Teatralnem placu zobaczy膰, jeszcze s艂owo i obra偶臋 si臋. Wariata z przyzwoitego cz艂owieka pan nie r贸b, bo to nie艂adnie. Jak m贸wi臋, 偶e widzia艂em j膮, to znaczy si臋, 偶e widzia艂em, l tylko si臋 chcia艂em z panem naradzi膰, co teraz robi膰, trzeba chyba powiedzie膰 redaktorowi albo in偶yniera zawiadomi膰, bo z tego mo偶e by膰 wsypa na ca艂e Warszaw臋.

— No, rzecz jasna, o wiele pan jeste艣 pewien tego, to powiedzie膰 trzeba, ale i tak dopiero jutro. Na razie, po mojemu, id藕 pan spa膰 i dla pewno艣ci napij si臋 pan soku malinowego. Na zimne gryp臋 tylko poty.

Maniu艣 zerwa艂 si臋 z krzes艂a i nie 偶egnaj膮c si臋, wyszed艂 trzasn膮wszy drzwiami.

Przez parkany, op艂otki i znajome podw贸rka dotar艂 po paru minutach do domu, w kt贸rym mieszka艂. Wdrapa艂 si臋 na g贸r臋, wszed艂 do mieszkania i rzuci艂 si臋 w ubraniu na 艂贸偶ko, ale nie m贸g艂 zasn膮膰. Przewraca艂 si臋 z boku na bok, oczekuj膮c na powr贸t Murzyna, kt贸ry ju偶 dawno powinien by膰 w domu.

Ale Jumbo Johnson musia艂 dzisiaj d艂u偶ej zosta膰 w J\drii". Dyrekcja dawa艂a trzy programy na wiecz贸r. W Warszawie by艂o mn贸stwo 偶o艂nierzy przeje偶d偶aj膮cych na coraz bli偶szy front. Trzeba im by艂o da膰 chwil臋 oszo艂omienia muzyk膮 i ta艅cem. Trzeba by艂o podtrzymywa膰 ducha, gdy偶 nawet najg艂upszy piechociarz zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy rzeczywi艣cie „Yictoria" jest taka muro-"•ana, jak twierdzili codziennie przez radio urz臋dnicy Goebbelsa.

Trzeci ju偶 raz tego wieczora powtarza艂 Jumbo na parkiecie sw贸j numer. Kiedy sko艅czy艂 ostatni taniec i dzi臋kowa艂 za brawo, spojrza艂 w g艂膮b sali i oczy wysz艂y mu niemal z orbit.

W lo偶y na lewo tu偶 przy przej艣ciu do Z艂otego Baru siedzia艂 ubrany w mundur kapitana niemieckiej artylerii mister Briks, Amerykanin, dawny jego chlebodawca.

117

Obok niego, ci膮gn膮c przez s艂omk臋 oran偶ad臋, 艣mia艂a si臋 pokazuj膮c rz膮d ol艣niewaj膮co bia艂ych z臋b贸w elegancka szatynka w narzuconym na ramiona popielicowym futrze. By艂a to narzeczona redaktora Zag贸rskiego.

Jumbo stal jak urzeczony, cho膰 orkiestra gra艂a ju偶 nast臋pny numer programu i na parkiet wjecha艂y „Win-ter-Schwestern", mistrzynie jazdy na rowerach.

Nie zdaj膮c sobie sprawy z tego, co robi, Murzyn pocz膮艂 i艣膰 w stron臋 lo偶y. Gdy podszed艂 zupe艂nie blisko i zatrzyma艂 si臋 przed siedz膮cymi, kapitan artylerii zmarszczy艂 brwi i zapyta艂 opryskliwie:

— Was wimschen Si臋?

ROZDZIA艁 XVII

w kt贸rym, opisane s膮 r贸偶ne przygody pewnej szynki wielkanocnej

Maniu艣 Kitajec i starszy Piskorszczak szli szybko Podwalem do placu Zamkowego. Towarzysz Maniusia d藕wiga艂 pod pach膮 czarn膮 teczk臋 sk贸rzan膮, mocno wypchan膮 czym艣 ci臋偶kim, bo przek艂ada艂 j膮 od czasu do czasu z r臋ki do r臋ki.

Kiedy doszli do kolumny Zygmunta, Piskorszczak, kt贸ry nieznacznie, ale pilnie rozgl膮da艂 si臋 na wszystkie strony, na widok przeje偶d偶aj膮cego od mostu Kierbedzia tramwaju nr 21 zawo艂a艂:

— „Oczko", skacz, Maniu艣, do przyczepnego, ja za tob膮.

— A mo偶e lepiej na piechot臋? — namy艣la艂 si臋 Kitajec.

— Skacz, in偶ynier czeka, ju偶 p贸藕no.

Maniu艣 skoczy艂 zr臋cznie na tylny pomost, Piskorszczak za nim. Mieli ochot臋 zosta膰 na pomo艣cie, ale t艂um pasa偶er贸w wsiadaj膮cych przy Miodowej wepchn膮艂 ich do 艣rodka wagonu. Pasa偶erowie ob艂adowani byli przer贸偶nymi paczkami, t艂umokami i torbami. Jaka艣 paniusia trzyma艂a w g贸rze nad g艂ow膮 stoliczek wielkanocny z cukrowym 艣wi臋conkiem. Pod 艂awk膮 pokwikiwa艂o w worku prosi臋, uciszane przez bardzo speszonego w艂a艣ciciela.

Przez zbite mrowie przeciska艂 si臋 konduktor, pobieraj膮c op艂aty za przejazd, przy czym wydawa艂 bilety co trzeciemu mniej wi臋cej pasa偶erowi, innych kwituj膮c porozumiewawczym mrugni臋ciem.

Maniu艣 rzuciwszy okiem na stoliczek, paczki i worek pod 艂awk膮 rzek艂:

— Nie daje si臋 jako艣 nasza Warszawa, skoro je偶eli prosiak z nami jadzie.

— 艢wi臋cone, gorsze, lepsze, ale ka偶den b臋dzie mia艂. Nie to, ma si臋 rozumie膰, co przed wojn膮, ale i tak narzeka膰 nie mo偶na. - o ;; > -vn ?.>,-••-o >.;.*..•.- ,.;?;, 芦 i / ;,

— Na warszawskich szmuklerzy nie ma m膮drego. Podobnie偶 par臋 dni temu w ty艂 przywie藕li kolej膮 z Kar-czewia bitego wieprza w ca艂o艣ci. Ubrany by艂 wjesionkie, d臋ciak mia艂 nasuni臋ty na oczy i na 艂awce mi臋dzy po-dr贸偶nemi siedzia艂.

— Mo偶liwe, ale co z tego. Nic cz艂owieka nie cieszy, 艢wi臋ta, Wielki Czwartek dzisiej, ludzie produkta religijne wie偶膮, a miny maj膮, jakby w Zaduszki na Br贸dno posuwali. I z艂y ka偶den jak wielka cholera, 偶e by drugiemu oczy powyjma艂!

To ostatnie zdanie odnosi艂o si臋 do grupy pasa偶er贸w k艂贸c膮cych si臋 z膮b za z膮b o jakie艣 popchni臋cie czynadep-tanie na odcisk.

Nagle jad膮cy dot膮d szybko tramwaj raptownie przyhamowa艂. Pasa偶erowie, trac膮c grunt pod nogami, run臋li naprz贸d, a nast臋pnie w ry艂. Kto艣 z pomostu krzykn膮艂:

— 艁apanka!

Pan Maniu艣 wraz z innymi rzuci艂 si臋 do okna. Ulica zielona by艂a od 偶andarm贸w. Jedni otaczali ju偶 tramwaj, inni wyskakiwali szybko z wielkich policyjnych autokar贸w o otwartych bokach.

Przera偶eni pasa偶erowie k艂臋bili si臋 bezradnie w wagonie, przegl膮daj膮c nerwowo swoje baga偶e lub szykuj膮c dokumenty. Stoj膮cy bli偶ej wyj艣cia usi艂owali wydosta膰 si臋 z wozu, ale w tej chwili na stopie艅 wskoczy艂 olbrzymi ch艂op w zielonym mundurze i wrzasn膮艂:

— Los, los, alle raus, sofort, schneller!

Teraz ju偶 nie by艂o czego si臋 艣pieszy膰 z wyskakiwaniem, pasa偶erowie wolno zacz臋li opuszcza膰 tramwaj.

Piskorszczak spojrza艂 pytaj膮co na Maniusia, po czym nieznacznie postawi艂 teczk臋 na 艂awce, w艣r贸d pakunk贸w szykuj膮cych si臋 do wyj艣cia towarzyszy niedoli, i odsun膮艂 si臋 o par臋 krok贸w. Maniu艣 zmarszczy艂 brwi i szepn膮艂 mu do ucha:

— Nie, Stasiek, tak nie zrobisz — wszystkich rozwal膮! By艂o nie by艂o, targajmy... mo偶e si臋 jako艣 uda.

Stasiek wr贸ci艂 po teczk臋, zabra艂 j膮 i jako jedni z ostatnich wyszli z wagonu.

Niemcy tymczasem, otoczywszy schwytanych, obok tramwaju rozpocz臋li legitymowanie.

Maniu艣 i Stasiek z przera偶eniem patrzyli, jak 偶andarmi drobiazgowo badaj膮 ka偶dy pakunek. Wreszcie opas艂y czerwony wachmeister podszed艂 do nich.

Maniu艣 wysun膮艂 do niego swoj膮 kenkart臋, ale 偶andarm nie spojrza艂 nawet na ni膮, od razu wyci膮gaj膮c r臋k臋 po teczk臋.

— Co za艣 ale tam jest? — zapyta艂 po polsku z pozna艅ska.

Stasiek, blady jak trup, odrzek艂 po chwili namys艂u:

— Szynka na Wielkanoc.

Niemiec otworzy艂 teczk臋, wyj膮艂 z niej du偶y, owi膮zany sznurkiem pakiet, rozdar艂 papier i rzek艂:

— Ja. Gut, szinka!

Wzi膮艂 paczk臋 pod pach臋, odda艂 pust膮 teczk臋 Piskor-szczakowi i zwr贸ci艂 si臋 do jakiej艣 stoj膮cej obok, dr偶膮cej z przera偶enia pani. Stasiek i Maniu艣 patrzyli na siebie szeroko otwartymi z najwy偶szego zdumienia oczami. Piskorszczak z trudem 艂yka艂 zasch艂膮 艣lin臋. Kitajec szczypa艂 si臋 w policzek.

W paczce wyj臋tej z ich teczki by艂a istotnie w臋dzona, zwijana szynka. Wida膰 j膮 by艂o dobrze przez dziur臋 wyrwan膮 przez 偶andarma w zat艂uszczonym papierze.

— Maniuchna, bij mnie w mord臋 — nic nie rozumie. To chyba cud! — powiedzia艂 po chwili Stasiek.

— Nie cud, tylko 偶e艣 teczkie, lebiego, zamieni艂. Nasz膮 ma ten gruby. — Istotnie nie opodal sta艂 t臋gi, zasapany pan, trzymaj膮c w jednym r臋ku ausweis wypisany na wielkim arkuszu, a w drugim identyczn膮 prawie teczk臋.

Strach na nowo wype艂ni艂 serca przyjaci贸艂 ze Star贸wki. Wachmeister, wylegitymowawszy trz臋s膮c膮 si臋 jak osika pani膮, podszed艂 do t臋giego pasa偶era.

Wzi膮艂 w r臋k臋 ausweis i zag艂臋bi艂 si臋 w jego studiowaniu. Przeczyta艂, z艂o偶y艂 we czworo i odda艂 mu, nast臋pnie wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po teczk臋. Wtem zagrzmia艂 g艂os komendy:

— Genug! Fertig! Einsteigen! -呕andarm, kt贸remu szynka kr臋powa艂a swobod臋 ruch贸w, machn膮艂 r臋k膮 i pobieg艂 truchtem do autokaru.

Przyjaciele, ocieraj膮c rz臋sisty pot z twarzy, patrzyli na odje偶d偶aj膮cych Niemc贸w, kt贸rzy zabrali kilka os贸b

120

121

oraz niezliczon膮 ilo艣膰 paczek, i przez d艂ug膮 chwil臋 nic nie m贸wili.

— No... — odezwa艂 si臋 wreszcie Maniu艣 — mieli艣my troszkie fartu.

— Bo to w艂a艣ciwie nie by艂a 艂apanka, tylko „nalot" na 偶ywno艣膰. I uda艂 si臋 jem — samych szynek na moje oko zahaczyli z dziesi臋膰... Ale, ale, gdzie gruby z mojem towarem?

— Najecha艂, szukaj go!

Rzucili si臋 w wyleg艂y z bram i sklep贸w t艂um przechodni贸w. Biegali tam i z powrotem — t臋gi pan przepad艂 bez 艣ladu.

— Dosta艂 kamfory, jak pragn臋 zdrowia, musia艂 gdzie艣 wlecie膰 w bram臋, a mo偶e w tramwaj wskoczy艂. W ka偶dym b膮d藕 razie mnie narobi艂 straty, a sam mo偶e dosta膰 „w czapkie", jak si臋 drugi raz na szkop贸w natnie -biada艂 Piskorszczak.

— By艂o nie by艂o, chocia偶 z pust膮 teczk膮 musiem i艣膰 do in偶yniera. Zw艂aszcza 偶e poniek膮d tamt膮 drug膮 spraw臋 trzeba za艂atwi膰 — odrzek艂 na to Maniu艣.

— No faktycznie. Idziem.

W biurze kanalizacyjno-ogrzewniczym in偶ynier Zalewajko rozmawia艂 w swym gabinecie z jakim艣 eleganckim, g艂adko wygolonym starszym panem, gdy wo藕ny Jan zameldowa艂 mu przybycie „tych dw贸ch wzgl臋dem rur".

In偶ynier przeprosi艂 swego go艣cia i nie zamykaj膮c drzwi od gabinetu wyszed艂 do magazynu naprzeciw przyby艂ym.

— No, macie, panowie, co dla mnie?

— Mieli艣my, ale kto艣 nam w tramwaju zamieni艂 to na szynkie.

— Jak to zamieni艂, c贸偶 to za 偶arty?

— Niech ja skonam, tak by艂o. Opowiedz, Stasiek, panu dyrektorowi.

Wys艂uchawszy opowie艣ci o „nalocie" in偶ynier u艣miechn膮艂 si臋, ale zaraz odezwa艂 si臋 powa偶nie:

— Szkoda, trzy sztuki z amunicj膮 to du偶a strata dla nas.

— To jeszcze frajer, jest gorsza sprawa... Nie wiem, mo偶e to rzecz nie moja, mo偶e nie powinienem swoich

122

parszywych trzech groszy w to wtr膮ca膰, ale powiedzie膰 musze. Widzia艂em wczoraj pann臋 Hani臋 w samochodzie z niemieckim oficerem! — powiedzia艂 Maniu艣 z naciskiem, dziwi膮c si臋, 偶e nie zrobi艂o to na in偶ynierze prawie 偶adnego wra偶enia.

— Ale to jeszcze frajer. Czy pan dyrektor s艂ysza艂 o Murzynie Szuwaksie, kt贸ren za baletnika w „Adrii" przedstawia? . ,,,.,. . ,,..

— Owszem, s艂ysza艂em.

— Je偶eli owszem, to musz臋 panu zaznaczy膰, 偶e Murzyn te偶 ich widzia艂 w „Adrii"!

— Ale to jeszcze frajer — podchwyci艂 Piskorszczak — ten szkop to nie 偶aden szkop, tylko przedwojenny pren-cypa艂 Szuwaksa, Byk czy tam Bryk, kt贸ren par臋 lat temu nazad za ofiar臋 tajemniczego znikni臋cia si臋 zosta艂 i na kt贸rem „Czerwoniak" 艂adn膮 fors臋 w tem czasie zrobi艂.

Jak go Murzyn pozna艂, podchodzi do stolika i chce si臋 przywita膰, a ten go z miejsca obci膮艂, oczy na niego postawi艂 i po niemiecku do niego: Was wunschen Si臋, co podobnie偶 oznacza: „Odtran偶ol si臋, nie znam ci臋". I co pan szanowny na to?

— No c贸偶? Znam z grubsza t臋 spraw臋. Na razie mog臋 panom powiedzie膰 jedno, postarajcie si臋 jak najszybciej o tym zapomnie膰, pro艣cie r贸wnie偶 o to tego Murzyna. Mo偶e nied艂ugo b臋d臋 m贸g艂 wam powiedzie膰 co艣 wi臋cej. Na razie pan nie widzia艂 panny Hani z Niemcem, Murzynowi si臋 wydawa艂o, 偶e spotka艂 w „Adrii" swego dawnego chlebodawc臋. Zrozumieli艣my si臋?

— Wiadomo. Wszystko, znaczy si臋, apteczne z艂udzenie ludzkiego oka?!

— Oczywi艣cie. Teraz my艣lcie, panowie, tylko o jak najszybszych i jak najcz臋stszych dostawach.

— W porz膮deczku, b臋dziemy si臋 stara膰, a teraz mamy zaszczyt opu艣ci膰 lokal. Szanowanko.

Po偶egnawszy swych dostawc贸w in偶ynier wszed艂 do swego gabinetu, zamkn膮艂 za sob膮 drzwi i zwr贸ci艂 si臋 do siedz膮cego w fotelu wytwornego pana.

— No, s艂ysza艂 pan, mister Briks?

— S艂ysza艂em — odpowiedzia艂 tamten spokojnie, zaci膮gaj膮c si臋 dymem. — S艂ysza艂em i dzi艣 jeszcze 艣mia膰

123

mi si臋 chce, jak sobie przypomn臋 g艂upi膮 min臋 mojego poczciwego Jumbo.

M贸wi艂 poprawnie po polsku z lekkim tylko cudzoziemskim akcentem.

— A czy nie uwa偶a pan, 偶e ta zabawa w „Adrii" i zobaczenie niem膮drej miny swojego by艂ego szofera mog艂yby pana i nas zbyt drogo kosztowa膰?

Przypomina pan sobie chyba, 偶e gor膮co odradza艂em pokazywanie si臋 w takim lokalu, gdzie w艣r贸d s艂u偶by 艂atwo m贸g艂 pan znale藕膰 kogo艣, co pana zna z dawnych czas贸w.

— No istotnie, przyznaj臋 panu racj臋. Ale widzi pan, m贸j pradziad by艂 traperem, polowa艂 na bobry nad Amazonk膮, wymyka艂 si臋 Indianom, ja lubi臋 czasem niebezpieczne sytuacje, mo偶e to atawizm... A poza tym nie mia艂em innej rady, cz艂owiek, z kt贸rym mia艂em si臋 w „Adrii" spotka膰, nie mia艂 najmniejszego poj臋cia, jak wygl膮dam. Powiedziano mu tylko, 偶e b臋d臋 w towarzystwie pani w popielicach narzuconych na ramiona. Warunki te uk艂ada艂 kto艣 znajduj膮cy si臋 daleko st膮d i s艂abo zorientowany w panuj膮cych tu stosunkach.

Spotkanie to dosz艂o do skutku tylko dzi臋ki panu, gdzie偶 ja bym wytrzasn膮艂 w Warszawie popielicowe futro i dam臋, kt贸ra chcia艂aby wzi膮膰 udzia艂 w tak niebezpiecznej grze...

— No, to nie by艂oby jeszcze takie trudne. Najci臋偶sz膮 przepraw臋 mia艂em z pann膮 Hani膮, 偶eby j膮 sk艂oni膰 do pokazania si臋 z Niemcem przy boku. Ale to dzielna i rozumna dziewczyna, zgodzi艂a si臋 wreszcie...

— I wywi膮za艂a si臋 z zadania 艣wietnie. Stanowili艣my typow膮 niemieck膮 par臋, jakich tam by艂o mn贸stwo.

— W ka偶dym razie na przysz艂o艣膰 nie zgodz臋 si臋 ju偶 na takie pomys艂y z kryminalnego romansu i nie pozwol臋 nara偶a膰 si臋 swoim ludziom.

— To ju偶 nie b臋dzie potrzebne. Dzi艣 wyje偶d偶am. Zdoby艂em materia艂y, o jakie mi chodzi艂o, i do Warszawy wr贸c臋 niepr臋dko. Dopiero po wyzwoleniu, kt贸rego zar贸wno wam, jak i sobie gor膮co 偶ycz臋.

Obaj m臋偶czy藕ni silnie u艣cisn臋li sobie r臋ce.

124

— Wie pan, ta formu艂ka nowego stopu, z jakiego Niemcy sporz膮dzaj膮 pancerze swoich czo艂g贸w, jest dla nas nieocenion膮 zdobycz膮, uratuje ona 偶ycie niejednego polskiego i alianckiego 偶o艂nierza i b臋dzie stanowi膰 krok naprz贸d na drodze do zwyci臋stwa.

A dla tego warto chyba odegra膰 czasem nawet tak膮 scenk臋 z naiwnego romansu kryminalnego?! Tote偶 niech pan nie 偶a艂uje, majorze, tego, co pan dla mnie zrobi艂.

— Nie 偶a艂uj臋 na pewno, ale o ludzi mi chodzi. Strasznie nas tu wykruszaj膮...

Gdy ta rozmowa toczy艂a si臋 w wielkim, ponurym domu w 艢r贸dmie艣ciu, przez pe艂en m艂odziutkiej kwietniowej zieleni ogr贸dek'na 呕oliborzu szed艂 szybkim krokiem t臋gi pan w rozpi臋tym p艂aszczu. Pod pach膮 d藕wiga艂 czarn膮 teczk臋. Otworzy艂 drzwi wej艣ciowe wyj臋tym z kieszeni kluczem, wpad艂 do niewielkiego hallu, zdj膮艂 p艂aszcz, przeszed艂 do pokoju z lewej strony, po艂o偶y艂 na stole teczk臋 i uda艂 si臋 do swego gabinetu.

Tam rzuci艂 si臋 na tapczan, le偶a艂 kilka minut, g艂o艣no oddychaj膮c, po czym uni贸s艂 g艂ow臋 i zawo艂a艂: u

— Nniuuuunia!

Po chwili do gabinetu wbieg艂a pulchna os贸bka lat oko艂o czterdziestu pi臋ciu, w szlafroku w niebieski rzucik. W艂osy mia艂a zwi膮zane w domowy koczek zako艅czony p膮sow膮 wst膮偶eczk膮.

— Ksawery, jeste艣?! — Rzuci艂a mu si臋 na szyj臋, ca艂uj膮c go g艂o艣no i kilka razy. — Taka by艂am niespokojna, podobno strasznie dzisiaj 艂api膮?!

— Ach, Niuniu, co ja prze偶y艂em, poj臋cia nie masz. Cztery razy mnie legitymowali, raz nawet chcieli rewidowa膰, ale jak zobaczyli m贸j ausweis, zaraz mnie puszczali. B膮d藕 co b膮d藕 firma „Ksawery Paluszkiewicz" to nie byle co! Jakby mnie zamkn臋li, to kto by budowa艂 nowy sklep dla Meinla? Kto by stawia艂 nowy gara偶 dla samego szefa aprowizacji GG, kto by przeprowadza艂 remont mieszka艅 dla Stadthauptmanna??

Ju偶 musisz przyzna膰, Niunieczko, 偶e umia艂em si臋 urz膮dzi膰 w tych strasznych czasach. Nie tylko mam pierwszorz臋dny ausweis, nie tylko zabezpieczy艂em sie-

125

bie, swoj膮 rodzin臋 i robotnik贸w przed wywiezieniem do Rzeszy, ale jeszcze walcz臋 z Niemcami!

— Ksawery, zastan贸w si臋, co ty m贸wisz, ty walczysz, o Bo偶e, ja oszalej臋! Jak to walczysz?

— A walcz臋, walcz臋 — co tydzie艅 podwy偶szam im cennik robocizny i materia艂贸w! Musz膮 mi coraz wi臋cej p艂aci膰, w ten spos贸b niszcz臋 ich potencja艂 gospodarczy.

Ma艂偶onka pana Ksawerego, na razie bliska omdlenia, us艂yszawszy to wyja艣nienie, usiad艂a obok niego na tapczanie i zacz臋艂a g艂adzi膰 troskliwie czo艂o swego genialnego towarzysza 偶ycia.

— Je偶eli tak, to walcz, walcz jak najcz臋艣ciej! M贸j bohater, m贸j Ksi膮偶臋 Niez艂omny!

Pan Paluszkiewicz obj膮艂 czule pani膮 Niuni臋, uca艂owa艂 j膮 w czo艂o i rzek艂:

— I dzi臋ki temu moja 偶oneczka b臋dzie mia艂a na 艣wi臋ta szynk臋 — palce liza膰!

— Kupi艂e艣?

— Co to kupi艂em, wywalczy艂em, wystara艂em si臋, przewioz艂em przez cztery 艂apanki, ale za to jest. 艢wi臋cone b臋dzie tradycyjne. Powinna by膰 smaczna, pi臋knie wygl膮da i pachnie bardzo aromatycznie.

— Gdzie j膮 masz?

— W teczce w sto艂owym.

Pani Niunia pobieg艂a do sto艂owego, a pan Paluszkiewicz wydoby艂 tymczasem „Nowy Kurier Warszawski" i zag艂臋bi艂 si臋 w lekturze.

Nagle z jadalni dobieg艂 go przera藕liwy krzyk ma艂偶onki.

— O Bo偶e, o Bo偶e, Ksawery, co艣 ty przyni贸s艂?

Na progu gabinetu stan臋艂a pani Paluszkiewiczowa w rozwianym szlafroku, z przekrzywionym kokiem i rozwian膮 p膮sow膮 wst膮偶eczk膮.

Pan Ksawery usiad艂 na tapczanie.

— Jak to co? Szynk臋. Nie podoba ci si臋?

— Jeszcze sobie drwi ze mnie! Nikczemnik! Dzieci — ratunku!

Z pi臋tra da艂 si臋 s艂ysze膰 tupot n贸g, do pokoju wbiegli dwaj ch艂opcy, szesnaste- i czternastoletni.

— Mamusiu, co si臋 sta艂o? Czemu tak krzyczysz?

126

Ci臋偶ko dysz膮c, trzymaj膮c si臋 r臋kami za biust, pani Niunia m贸wi艂a zduszonym g艂osem:

— Wasz ojciec... wasz ojciec... zapisa艂 si臋 do organizacji! Ca艂膮 teczk臋 bomb i rozpylaczy do domu przyni贸s艂, zdaje si臋, 偶e i armata tam jest!

Pan Paluszkiewicz zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi.

— Niunia, czy艣 ty zwariowa艂a?

— Nie, to nie ja, to ty zwariowa艂e艣! Nie dbasz o mnie, o te biedne dzieci! Jeszcze kpi sobie, 偶e szynk臋 kupi艂. O ja nieszcz臋艣liwa, za kogo ja wysz艂am, za akowca, za alowca, organizatora!!! Sk艂ad broni urz膮dzi艂 w sto艂owym pokoju!

„Biedne" dzieci, us艂yszawszy to, jak huragan wpad艂y do jadalni. Z roziskrzonymi oczami rozpakowywa膰 zacz臋艂y wspania艂y towar Piskorszczaka.

— Pycha! — wo艂a艂 starszy. — Ste艅 dla mnie, colt dla ciebie, Jurek, a vis dla tatusia!!! A to nam zrobi艂 niespodziank臋. Teraz ju偶 nale偶ymy wszyscy. Gdzie tatu艣 zapisany, do Wigr贸w, Parasola?! W g贸r臋 pana Palusz-kiewicza!

Ale pan Ksawery odtr膮ci艂 ch艂opc贸w, sta艂 w drzwiach, blad艂 i czerwienia艂 na przemian, ci臋偶ko dysza艂 i nieprzytomnymi oczami patrzy艂 na teczk臋, na bro艅 i rozsypan膮 amunicj臋.

— Co to, jak to, sk膮d to? — szepta艂 bezg艂o艣nie; nagle rykn膮艂: — Dawa膰 to!

Jak szalony rzuci艂 si臋 na ch艂opc贸w, odebra艂 im pistolety, wrzuci艂 do teczki, zagarn膮艂 ze sto艂u 艂adunki, wysypa艂 na wierzch. Jak ranny jele艅 wpad艂 do gabinetu, otworzy艂 tapczan, wrzuci艂 tam straszliwy pakunek, zamkn膮艂, nakry艂 kilimem i usiad艂 na tym wyrywaj膮c sobie w艂osy z g艂owy.

— I ja z tym chodzi艂em po mie艣cie, cztery razy mnie legitymowali... by艂em u Leista... po艂o偶y艂em mu teczk臋 na biurku! — Tu osun膮艂 si臋 na dywan zemdlony. Przy drzwiach wej艣ciowych rozleg艂 si臋 dzwonek.

— Gestapo! — krzykn臋艂a pani Niunia. Pan Paluszkiewicz zerwa艂 si臋 natychmiast, wyj膮艂 teczk臋 z tapczanu i biega艂 z ni膮 po wszystkich pokojach.

127

Wreszcie wpad艂 do kuchni, usi艂uj膮c utopi膰 j膮 w zlewie, to znowu stara艂 si臋 wpakowa膰 do imbryka.

Ch艂opcy tymczasem pobiegli do drzwi. Starszy zapyta艂:

— Kto tam?

— Sw贸j! — odpowiedzia艂 jaki艣 nieznany m臋ski glos,

— Co za sw贸j?

— W sprawie szynki, to jest, chcia艂em powiedzie膰, teczki — wyja艣ni艂 g艂os drugi, jakby lekko przepity.

ROZDZIA艁 XVIII 芦

r>--f'fi,:^-.'--.'-:

w kt贸rym szlachetny gest Apolonii Karaluch sprowadza najbardziej nieoczekiwane konsekwencje

M艂odzi Paluszkiewiczowie, odbywszy narad臋 z nieprzytomnymi prawie ze strachu rodzicami, zdecydowali si臋 wreszcie otworzy膰. Weszli Maniu艣 Kitajec i Piskorsz-czak. Maniu艣 mia艂 pod pach膮 teczk臋 pana Paluszkiewi-cza.

— Przepraszam za pard膮 — zagai艂 sk艂oniwszy si臋 wytwornie pani domu. Po czym zwr贸ci艂 si臋 do pana Paluszkiewicza. — Ale o wiele mnie pami臋膰 nie myli, pan szanowny mia艂 zaszczyt posuwa膰 dzisiej „oczkiem" z Pragi na 呕elazne Bram臋.

— Ja? sk膮d? nic podobnego — broni艂 si臋 s艂abo pan Ksawery.

— Sk膮d, rzecz nie moja, ale posuwa膰 pan szanowny posuwa艂 i cykorii przed nami nie ma pan co odczuwa膰, bo my swoje ch艂opaki, nie zamiarujemy 偶adnej przykro艣ci pa艅stwu uskutecznia膰, a rozchodzi si臋 tylko o tecz-kie, kt贸r膮 mamy 偶yczenie zwr贸ci膰 i odebra膰 swoj膮 w艂a艣ciw膮.

— Ja 偶adnej teczki w domu nie mam. "'•

— Jak to pan szanowny nie ma? Zabrali panu? To niemo偶ebne, bo i pa艅skiej osoby by tu nie by艂o.

— Faktycznie — popar艂 przyjaciela Piskorszczak — ale o wiele pan tu figuruje, a w teczce, kt贸r膮 przynie艣li艣my, znajduj膮 si臋 papiery z pa艅skim adresem, w taki spos贸b nasza paczka z pewnym tryfnem wyrobem 偶ela-znem musi si臋 znajdowa膰 u pana.

— Rzecz jasna i raz jeszcze zmuszone jeste艣my prosi膰.

— Nie strugaj pan z tata wariata, tylko oddaj pan cudz膮 w艂asno艣膰, bo mo偶em wyj艣膰 z nerw i zacz膮膰 si臋 wyra偶a膰... •..-„.. ^<->•-.;;-•:••:•.••;;•$,,;-. .-:,-.

129

— Stasiuchna, obliczaj si臋 ze s艂owami, bo dam w ryja i wyprowadz臋 na schody. Przede wszystkim towarzyskie alibi wobec p艂ci pi臋knej — zmitygowa艂 przyjaciela pan Maniu艣, po czym zwr贸ci艂 si臋 do pani Paluszkiewiczowej:

— Mo偶e pani szanowna b臋dzie 艂askawa wzi膮膰 ma艂偶onka do drugiego pokoju, co艣kolwiek go zesobaczy膰 i wyt艂omaczy膰, 偶e nie ma racji. Towarek, kt贸ren si臋 w naszej teczce znajduje, jest troszkie kr臋puj膮cy w pry-watnem mieszkaniu i mo偶e pa艅stwa narazi膰 na drobne nieprzyjemno艣膰.

— Ksawery, oddaj im natychmiast i niech wyjd膮.

— O to si臋 tylko rozchodzi, bo godzina faktycznie sp贸藕niona i w艂adze niemieckie mog膮 nas zaczepi膰 za brak uwa偶ania dla przepis贸w szanownego pana gubernatora gieneralnego Franka, 偶eby go ziemia wyrzuca艂a...

Pan Paluszkiewicz, zdobywszy si臋 nagle na decyzje, wybieg艂 z hallu i po chwili wr贸ci艂 z paczk膮 oddaj膮c j膮 Maniusiowi.

— Macie, macie i wyjd藕cie st膮d ju偶.

— Zaraz, panie szanowny, nie tak galopkiem, przede wszystkim musiem zwr贸ci膰 panu pa艅sk膮 teczkie, bardzo przepraszamy, 偶e troszkie l偶ejsza, ale „zielonka" szynkie nawali艂...

Ch艂opcy, kt贸rzy dot膮d z niemym zachwytem przygl膮dali si臋 obydwu go艣ciom, teraz podbiegli do nich, a starszy szepn膮艂 co艣 panu Maniusiowi.

— Nie mogie, bo to stalunek, zam贸wienie, ale o wiele mamusia kawalerowi pozwoli, to owszem, dlaczego nie, mo偶em dostarczy膰 eleganck膮 kieszonkow膮 sztuczkie w najnowszym fasonie z setk膮 naboi.

— Nie, nie, nie trzeba! — krzykn臋艂a rozdzieraj膮co pani Niunia. — Krzysiu, ty mnie do grobu wp臋dzisz!

— Ch艂opcy, na g贸r臋! — wrzasn膮艂 na syn贸w pan Paluszkiewicz i otwieraj膮c drzwi, rzek艂 do zbieraj膮cych si臋 do odej艣cia pan贸w:

— A teraz 偶egnam.

— Nasze najni偶sze, a panu szanownemu radz臋 do poduszki 艂y偶eczkie od herbaty kropli walerianowych na czterdziestkie spirytusu dla poratowania zdrowia.

Pan Paluszkiewicz, nic nie m贸wi膮c, zatrzasn膮艂 drzwi i otar艂 kroplisty pot z czo艂a.

Pogwizduj膮c „Zakochane twoje serce" Maniu艣 Kitajec i Stasiek Piskorski pomaszerowali w stron臋 placu Inwalid贸w. . • ; ' .-.芦 ' >•-,-_ ,;,-..• , - ;.-,, y...

Wielkanoc przesz艂a na Star贸wce w powadze i spokoju. Mimo trudnych wojennych warunk贸w tradycji sta艂o si臋 zado艣膰, Pa艅stwo Anio艂kowie urz膮dzili do艣膰 wystawne przyj臋cie, w kt贸rym brali udzia艂 prawie wszyscy dobrzy znajomi z panem Konfiteorem, inwalid膮 艢mieciuszk膮 oraz pani膮 kypalsk膮 na czele.

Nie zabrak艂o nawet zgodnych ze staro偶ytnym zwyczajem wystrza艂贸w na wiwat. Za艂atwili to bracia Piskor-scy po艣wi臋caj膮c na ten zbo偶ny cel kilka granat贸w ze swego bogatego asortymentu. Pociski wybuch艂y o sz贸stej rano na pustym placyku na Nowym Mie艣cie i nie wywo艂a艂y 偶adnej prawie reakcji ze strony Niemc贸w. Przyjecha艂a wprawdzie buda pe艂na 偶andarm贸w, pobiegali tu i tam, powrzeszczeli i na rym si臋 sko艅czy艂o.

W og贸le Niemcy, ostrzelani w niezliczonych akcjach organizacji podziemnych, bezpo艣rednio reagowali teraz znacznie s艂abiej ni偶 w pierwszych latach okupacji, latach Wawra i Bochni.

Mieli powa偶ne zmartwienia. By艂 to sz贸sty rok wojny, rok odwrotu an allen Fronten. Front zbli偶a艂 si臋 wyra藕nie do Warszawy.

Ludzie pod „spluwaczkami" z drwi膮cymi u艣miechami s艂uchali komunikat贸w o planowym, wzmacniaj膮cym cofaniu si臋 niezwyci臋偶onych wojsk pi臋knego Adolfa.

A potem ju偶 wszystko posz艂o piorunem.

W pi臋kny lipcowy dzie艅 Maniu艣 Kitajec patrzy艂 z zachwytem na d艂ugie w臋偶e tabor贸w, otoczone przez oberwanych, brudnych, prawie bosych 偶o艂nierzy niemieckich. Lustruj膮c drobiazgowo wygl膮d niedawnych pan贸w niemal ca艂ej Europy, Maniu艣 m贸wi艂 do siebie g艂o艣no:

— Ach, 偶e wy 艂azarze, 艂azarze, ca艂y 艣wiat wyko艂owa膰 chcieli艣ta i teraz „wysiadka", tak? No ju偶, zje偶d偶a膰 z Warszawy, bo wam kota pop臋dz臋!... •

130

1.31

Na rogu Alei Jerozolimskich speszy艂 jednak pana Maniusia nieco widok „tygrys贸w" ci膮gn膮cych sznurem na most Poniatowskiego. Za艂oga z艂o偶ona z m艂odych, 艣wietnie wyekwipowanych esesman贸w oblepia艂a potworne cielska czo艂g贸w, weso艂ymi okrzykami witaj膮c przechodz膮ce Niemki w mundurach wojskowych s艂u偶b pomocniczych .

Co jest, jak pragn臋 zdrowia — medytowa艂 pan Maniu艣 — czy 偶e mnie wzrok nie myli? Jedne zje偶d偶aj膮 bez portek i but贸w przez Kierbedzia, a drugie weso艂o zapy-

w porz膮dku.

Pocieszy艂 si臋 jednak zaraz my艣l膮, 偶e Hitler wytrz膮sa ostatnie okruchy swojej pot臋gi i rzuca je na front, 偶e to w艂a艣ciwie nie wojsko, ale lipa, czyli propaganda wypuszczona specjalnie na miasto, 偶eby jego, pana Maniusia, wprowadzi膰 w b艂膮d. Ale mimo tych logicznych argument贸w dobry humor jako艣 w nim przygas艂.

W nie najlepszym przeto nastroju spotka艂 si臋 z oczekuj膮cym na niego przy bramie parku Ujazdowskiego Murzynem Jumbo.

— Klawo, 偶e ju偶 jeste艣! — zawo艂a艂 na jego widok syn afryka艅skiej puszczy. — Jak raz si臋 wyprowadzaj膮. Jak tylko za艂aduj膮 graty, Po艂cia odpali mnie klucze.

— No dobra, ale ci m贸wi臋, o wiele t膮 ra偶膮 si臋 nie uda, przynie艣 z sob膮 worek na ko艣ci. Ja ju偶 mam dosy膰 tych milion贸w. Trzy pary zel贸wek tu zdar艂em i grosza z tego nie widz臋.

— Nie b贸j si臋 nic, teraz si臋 uda. W pustym mieszkaniu nikt nam nie b臋dzie podgrymasza艂 i fors臋 si臋 wyjmie.

— Daj ci Bo偶e, bo inaczej przez lejek do trumny b臋d膮 ci臋 wlewa膰.

Poszli w alej臋 R贸偶. Przed domem, gdzie kiedy艣 mieszka艂 Briks, sta艂a ci臋偶ar贸wka, na kt贸r膮 po艣piesznie 艂adowano jakie艣 paki. Z sieni co chwila wypada艂 gruby, kr贸tki, spocony kurnos w pumpach i wrzeszcza艂 na tragarzy:

— Schnett, schneff, cholera ci臋偶ka!

132

By艂 to sam Herr Hans Gruschka, folksdojcz, opuszczaj膮cy Warszaw臋 w my艣l rozkazu gubernatora Fische-ra.

Na stra偶y jego dobytku sta艂a na ulicy panna Apolonia Karaluch, „200-kilowa" s艂u偶膮ca, kt贸r膮 Murzyn Jumbo zdoby艂 wst臋pnym bojem w niezwyk艂ych okoliczno艣ciach podczas jednej z nieudanych wypraw po skarb ukryty pod pod艂og膮.

Okaza艂o si臋, 偶e panna Po艂cia nie tylko nie mia艂a do艅 urazy o to, co w贸wczas zasz艂o, ale wprost przeciwnie, zachowa艂a to w najwdzi臋czniejszej pami臋ci.

Odszuka艂a Murzyna i przelotna, zdawa艂o si臋, przygoda o kryminalnym zabarwieniu zmieni艂a si臋 rych艂o w prawdziw膮 mi艂o艣膰.

Zakochani spotykali si臋 od czasu do czasu w sobie tylko wiadomych miejscach i dzi艣, ulegaj膮c pro艣bom ukochanego, panna Karaluch obieca艂a mu z艂o偶y膰 nowy dow贸d mi艂o艣ci w postaci kluczy od mieszkania, opuszczanego w艂a艣nie przez Hansa Gruschk臋.

Herr Gruschka wbiega艂 jeszcze kilka razy do sieni i wybiega艂 z niej z powrotem, ale wreszcie wszystko by艂o gotowe. Za艂adowana skrzyniami ci臋偶ar贸wka ju偶 mia艂a wyruszy膰 na dworzec, kiedy nagle okaza艂o si臋, 偶e brak Apolonii Karaluch.

Herr Gruschka rozgl膮da艂 si臋 na wszystkie strony, krzycza艂 .Apolonia, Apolonia", ale masywna pi臋kno艣膰 by艂a niewidzialna.

I nic dziwnego, dzieli艂a j膮 bowiem od chlebodawcy gruba frontowa 艣ciana po艂o偶onej naprzeciwko kamienicy. Tam to na klatce schodowej pi臋kna panna Karaluch 艣ciska艂a w艂a艣nie obur膮cz za szyj臋 swojego egzotycznego kochanka. Obok, dyskretnie odwr贸cony do okna, sta艂 Maniu艣 Kitajec.

— Powiedz, 偶e mnie kochasz, powiedz, 偶e mnie kochasz — m贸wi艂a nami臋tnie.

Jumbo chcia艂 odpowiedzie膰, ale przyduszony pot臋偶nym ramieniem uroczej swej bogdanki charcza艂 tylko i przewraca艂 oczami. Ale ona chcia艂a koniecznie wyra藕nej odpowiedzi, pyta艂a wi臋c dalej:

— Kochasz, m贸w, kochasz? :

133

Jumbo nie odpowiada艂, w贸wczas Maniu艣 Kitajec odwr贸ci艂 si臋 i zawo艂a艂:

— No kocha, kocha. Ale daj pani, do cholery, te klucze, bo szkop nadleci. O, s艂yszysz pani, jak si臋 rozdziera!

Panna Karaluch pu艣ci艂a z obj臋膰 Murzyna, wr臋czy艂a mu p臋k kluczy i krzykn膮wszy:

— W Skierniewicach jem uciekn臋! —jak 200-kilowa bomba wypad艂a z bramy na ulic臋, wyrywaj膮c z zawias furtk臋.

A tymczasem zasz艂y wypadki osza艂amiaj膮ce. Nocami s艂ycha膰 by艂o huraganowy ogie艅 artylerii. A偶 wreszcie gruchn臋艂a wie艣膰: Sowieci zaj臋li Karczew i 艢wider!

Zacz臋艂o si臋 prawdziwe piek艂o. Przepe艂nionymi kolejkami zje偶d偶ali warszawiacy z letnisk i osiedli, zwo偶膮c w pop艂ochu do stolicy co warto艣ciowsze rzeczy, bo w Warszawie najbezpieczniej. Mieszka艅cy Pragi transportowali ca艂e wozy mebli i waliz do rodzin w 艢r贸dmie艣ciu. Z Marsza艂kowskiej przewo偶ono szafy i maszyny do szycia na Stare Miasto, bo odwieczne, grube mury wytrzymaj膮 walk臋 o Warszaw臋 lepiej ni偶 te nowomodne 艣cianki na jedn膮 ceg艂臋.

Jedni uciekali ze Star贸wki na Mokot贸w, a inni z Mokotowa na 呕oliborz, stosownie do w艂asnych kalkulacji strategicznych.

Restauracje, bary i knajpy wszelakiego rodzaju nabite by艂y zawianymi obywatelami, dyskutuj膮cymi ju偶 g艂o艣no o nadchodz膮cych wypadkach. Patrz膮c na to Maniu艣 m贸wi艂:

— Warszawa mocno uderza w gaz, b臋dzie tu jaki艣 wi臋kszy sw膮d! — i postanowi艂 zorganizowa膰 „nalot" na dom w alei R贸偶 tego偶 jeszcze wieczoru.

Ekipa z艂o偶ona z Murzyna Jumbo i obydwu Piskorsz-czak贸w wyruszy艂a pod jego dow贸dztwem o zmroku i w p贸艂 godziny p贸藕niej stan臋艂a na klatce schodowej przed drzwiami nr 3. By艂o cicho jak makiem zasia艂. Dom sprawia艂 wra偶enie wymar艂ego. Tote偶 Maniu艣 spokojnie wydoby艂 klucze ofiarowane im przez pann臋 Karaluch i bezszelestnie otworzy艂 drzwi. Wpu艣ciwszy przyjaci贸艂 przed sob膮, wszed艂 ostatni i... zdr臋twia艂.

434

W p贸艂mroku wielkiego hallu Murzyn Jumbo i bracia Piskorscy stali pod 艣cian膮 z r臋kami w g贸rze otoczeni przez kilku m艂odych ludzi uzbrojonych w rozpylacze, i granatami zatkni臋tymi za paski.

— R臋ce do g贸ry! — krzykn膮艂 na Maniusia jeden z nich, po czym zapyta艂 ostro: — Gada膰, kto jeste艣cie? Niemcy, folksdojcze?

— Tylko prosz臋 nie ubli偶a膰, panie szanowny, niezna-jomem osobnikom — oburzy艂 si臋 Kitajec, podnosz膮c jednak pos艂usznie r臋ce. — Zaraz b臋dziemy mieli zaszczyt si臋 przedstawi膰. Nie jeste艣my 偶adne Niemcy ani foksy, tylko warszawskie rodaki ze Star贸wki, chocia偶 jeden ciut-ciut ciemniejszy. .

— Co tu robicie?

— Nic nie robiemy, przyszli艣my obejrze膰 mieszkanie.

— W jakim celu?

— W zwyczajnem celu, 偶eby tu si臋 wprowadzi膰, bo si臋 dowiedzieli艣my, 偶e lokal jest wolny.

— Sk膮d macie klucze?

— Od Karalucha. T . '

— Od jakiego karalucha?

— Niejaka Apolonia Karaluch, kuchta, kt贸ra tu s艂u偶y艂a, za narzeczon膮 chodzi z naszym kole偶k膮 Murzynem i ona nam ich wr臋czy艂a.

Uzbrojeni ludzie popatrzyli na siebie niezdecydowanie, wreszcie ten, kt贸ry prowadzi艂 indagacj臋 i wygl膮da艂 na dow贸dc臋, rzek艂:

— Sprawdzimy to. Na razie obszuka膰 ich i zamkn膮膰 w 艂azience.

Mimo protest贸w pana Maniusia, kt贸ry utrzymywa艂, 偶e bardzo si臋 艣pieszy do 偶ony i sze艣ciorga drobnych dzieci, m艂odzie艅cy z rozpylaczami obrewidowali ich starannie, znajduj膮c dwa 艂omy i kilka sztuk narz臋dzi stolarskich. Po czym poszukiwacze skarb贸w zostali zamkni臋ci w luksusowej 艂azience.

Siedz膮c na kraw臋dzi wspania艂ej porcelanowej wanny, pan Maniu艣 czyni艂 gorzkie wyrzuty Murzynowi, 偶e znowu, po raz nie wiadomo kt贸ry, nam贸wi艂 go na t臋 pechow膮 imprez臋. •..-.•, •••• ., .<s "•:'• :;~. •. •: ;.- , • -

135

— O wiele nas st膮d wypuszcz膮 i jednym s艂owem wspomnisz mnie, lebiego, jeszcze kiedy o tem adresie, czarna plama si臋 po tobie zostanie, jak po zbitej butelce atramentu.

A tymczasem w dawnym gabinecie Briksa, gdzie pod pod艂og膮 drzema艂y miliony, uzbrojeni m艂odzie艅cy naradzali si臋, co robi膰 dalej z wi臋藕niami.

— Moim zdaniem to warszawscy z艂odzieje, kt贸rzy wybrali si臋 tu na robot臋. My艣leli, 偶e szkop zostawi艂 co艣 opr贸cz mebli.

— A ja my艣l臋, 偶e to nie jest takie proste. Ten Murzyn wyst臋powa艂 w niemieckich knajpach.

— W ka偶dym razie wypu艣ci膰 ich st膮d nie mo偶na, bo mog膮 rozszczeka膰, co tu widzieli. A to jest wa偶ny punkt oporu, kt贸rego bez rozkazu nie mo偶emy likwidowa膰. Godzina „W" mo偶e by膰 og艂oszona ka偶dej chwili.

— Niech siedz膮 z nami.

— Mog膮 nam tu bardzo przeszkadza膰.

— Jedyne wyj艣cie wys艂a膰 艂膮czniczk臋 z meldunkiem do szefa wywiadu, niech on si臋 martwi.

Dow贸dca plac贸wki wydar艂 kartk臋 z bloku, wypisa艂 co艣 na niej, po czym rzek艂:

— Dajcie to Marcie.

Jeden z podkomendnych poszed艂 do kuchni, gdzie czytaj膮c ksi膮偶k臋 siedzia艂a m艂oda dziewczyna w granatowym berecie i grubych narciarskich butach.

W dwadzie艣cia minut p贸藕niej 艂膮czniczka Marta odda艂a meldunek in偶ynierowi Zalewajce w jego gabinecie.

Biuro kanalizacyjno-ogrzewnicze przepe艂nione dzi艣 by艂o klientami, kt贸rzy jednak nie interesowali si臋 ani kranami do wanien, ani umywalniami, maj膮c ca艂膮 uwag臋 skupion膮 na pistoletach automatycznych, rozdawanych w modlitewnym skupieniu przez wo藕nego Jana.

In偶ynier Zalewajko rzuci艂 okiem na kartk臋, po czym odda艂 j膮 siedz膮cemu naprzeciwko biurka chudemu panu o w膮skich, zaci臋tych ustach i oczach niewidocznych zza grubych szkie艂 binokli.

— Co pan o tym my艣li, panie pu艂kowniku?

136

Chudy pan przeczyta艂 meldunek, po czym powiedzia艂 tonem nie znosz膮cym sprzeciwu:

— Moim zdaniem to albo konfidenci, albo element pl膮druj膮cy. Tak czy owak trzeba post膮pi膰 wed艂ug praw czasu wojennego. Wystrzela膰 ca艂膮 band臋. Punkt zlikwidowa膰. Ludzi przenie艣膰 na ulic臋 Szopena...

ROZDZIA艁 XIX

w kt贸rym nasi przyjaciele,

cudem wybawieni z fatalnej wanny,

wpadaj膮 w jeszcze gorsze tarapaty

In偶ynier potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i rzek艂 z u艣miechem:

— No nie, tak nie mo偶na. Nawet je艣li staniemy na stanowisku, 偶e za szaber nale偶y si臋 tym tajemniczym go艣ciom kula w 艂eb, bez dochodzenia i s膮du zrobi膰 tego nie mamy prawa. Trzeba by tam wys艂a膰 kogo艣 dla przeprowadzenia 艣ledztwa... Ale kogo? Chyba sam p贸jd臋 obejrze膰 tych d偶entelmen贸w...

— Jak pan chce, panie majorze — odrzek艂 oboj臋tnie chudy pu艂kownik i pochyli艂 si臋 nad planem Warszawy rozpostartym na biurku. Wzi膮艂 ze stoj膮cego przed nim pude艂ka od gilz szpilk臋 z bia艂o-czerwonym proporczykiem i wbi艂 j膮 mi臋dzy chor膮giewki z czarn膮 swastyk膮 w bia艂ym polu.

In偶ynier Zalewajko, nazywany ju偶 teraz majorem Ku藕m膮, na blankiecie firmowym przedsi臋biorstwa kanalizacyjnego nakre艣li艂 kilka s艂贸w, oddar艂 handlowy nag艂贸wek, z艂o偶y艂 papier we czworo i wr臋czaj膮c go 艂膮czniczce, rzek艂:

— Oddajcie to komendantowi punktu, przytrzymanych traktowa膰 dobrze i czeka膰 mego przybycia. B臋d臋 rano. No i oczywi艣cie da膰 im je艣膰. Ale jak偶e pani przejdzie? Przecie偶 to dawno ju偶 po godzinie policyjnej — doda艂 z zatroskanym u艣miechem, patrz膮c na pr臋偶膮ca si臋 s艂u偶bi艣cie 艂膮czniczk臋.

— Panie majorze, melduj臋 pos艂usznie, 偶e dam sobie rad臋. To niedaleko, a zreszt膮 Niemcy tak spietrani, 偶e nie zaczepiaj膮 nikogo — odrzek艂a Marta, wal膮c obcasami swoich narciarskich but贸w.

Otrzymawszy instrukcje majora Ku藕my, dow贸dca plac贸wki w alei R贸偶 wszed艂 do 艂azienki i zakomunikowa艂 wi臋藕niom, 偶e musz膮 pozosta膰 do rana. Maniu艣 z pocz膮tku usi艂owa艂 protestowa膰, ale gdy komendant znacz膮co

138

po艂o偶y艂 r臋k臋 na kolbie stena, uspokoi艂 si臋 i u艂o偶y艂 wraz i Piskorszczakami do snu w obszernej wannie, stanowi膮cej jak gdyby ma艂y basen.

Murzyn Jumbo, jako sprawc膮 nieszcz臋艣cia, nie zosta艂 do wanny wpuszczony i musia艂 przesiedzie膰 noc na bia艂o lakierowanym krzese艂ku.

Jednak major rano nie przyszed艂. Co艣 wa偶nego musia艂o go zatrzyma膰 na mie艣cie. Za艂oga punktu podzieli艂a si臋 sumiennie z wi臋藕niami swoim 艣niadaniem z艂o偶onym z chleba, niemieckich konserw i kawy przyrz膮dzonej przez 艂膮czniczki.

Dopiero oko艂o godziny czwartej po po艂udniu drzwi 艂azienki si臋 otworzy艂y i zdumionym oczom aresztant贸w ukaza艂 si臋 in偶ynier Zalewajko.

Och艂on膮wszy z wra偶enia pan Maniu艣 wyskoczy艂 z wanny i zawo艂a艂:

— Panie derektorze, jak pragn臋 zdrowia, niech pan nas ratuje, bo ju偶 chcieli艣my z nud贸w wody do tej balii napu艣ci膰 i potopi膰 si臋.

Major, poznawszy swoich dostawc贸w, u艣mia艂 si臋 z ich przygody i nie badaj膮c nawet przyczyny, dla kt贸rej znale藕li si臋 w tym mieszkaniu, kaza艂 ich natychmiast zwolni膰.

— Oczywi艣cie, nie potrzebuj臋 panom m贸wi膰, 偶e o tym, co艣cie tu widzieli, nie nale偶y nikomu wspomina膰. A poza tym radz臋 wam jak najpr臋dzej uda膰 si臋 do dom贸w, bo mog膮 zaj艣膰 wypadki, kt贸re bardzo utrudni膮 poruszanie si臋 po mie艣cie. Zreszt膮, co tu owija膰 w bawe艂n臋. Walcie do domu, bo zostaniecie odci臋ci, powstanie wybuchnie lada chwila.

Nie trac膮c czasu na dalsze pytania, uwolnieni wi臋藕niowie szybko opu艣cili mieszkanie, przynaglaj膮c si臋 wzajemnie do szybkiego chodu.

— Zapalaj, Maniu艣, zapalaj, bo nie zd膮偶em! — wo艂a艂 co chwila Stasiek Piskorszczak na zostaj膮cego w tyle Kitajca.

— Kiedy cholernie mnie nogi w tej wannie 艣cierpli, zreszt膮 zdaje si臋, 偶e in偶ynier tylko na jury, do pucu nam tak powiedzia艂, 偶eby艣my si臋 pr臋dzej stamt膮d wygruzili.

— Mo偶liwo艣膰! . t ;._•...-.

139

— I dlatego my艣l臋, 偶e nie zaszkodzi艂oby wskoczy膰 na kielicha, bo po tej kawce mg艂o艣ci odczuwam.

Wi臋kszo艣ci膮 g艂os贸w uchwalono wst膮pi膰 do pierwszej lepszej mordowni, „ale tylko na jednego przy bufecie i w pi臋膰 minut nas tam nie ma".

Czterej uczestnicy wyprawy weszli do ma艂ej knajpki na Mokotowskiej z najlepsz膮 intencj膮 szybkiego wyj艣cia, ale po pierwszej w贸dce zacz臋艂a si臋 dyskusja, czy nie nale偶a艂o, dopu艣ciwszy in偶yniera do „doli", zaproponowa膰 mu wsp贸lne wydobycie skarbu.

Murzyn bardzo 偶a艂owa艂, 偶e nie przysz艂o mu to do g艂owy. Maniu艣 by艂 zdania, 偶e nic by z tego nie wysz艂o. „In偶ynier obsztorcowa艂by nas tylko na per艂owo i na tem by si臋 sko艅czy艂o".

Kiedy po d艂u偶szej wymianie zda艅 towarzystwo wysz艂o na ulic臋, dobiega艂o wp贸艂 do pi膮tej.

A pi膮ta bi艂a w艂a艣nie na ratuszowym zegarze, gdy przyjaciele znale藕li si臋 na placu Teatralnym.

Dziwny tu jaki艣 panowa艂 ruch. Sklepy po艣piesznie zamykano. Jedni przechodnie szli szybko z niepewnymi, wystraszonymi minami, a obok nich przechadza艂y si臋 znowu wolno grupy m艂odzie偶y.

Z ulicy Biela艅skiej wyjecha艂o niemieckie auto. I nagle rozleg艂y si臋 salwy. To spacerowicze wydobyli spod p艂aszczy automaty i zasypali skoncentrowanym ogniem Niemc贸w. -,..:t ;;; :; .„ •

By艂o to has艂o.

Ze wszystkich stron zacz臋艂a si臋 siekanina r臋cznego i maszynowego ognia. Przechodnie natychmiast wbiegli do bram. Czterej przyjaciele ze Star贸wki cofn臋li si臋 z placu w ulic臋 Senatorsk膮 i biegiem wpadli do Galerii Luxemburga. Strzelanina wzmaga艂a si臋 jak ulewny deszcz podczas burzy. O przedostaniu si臋 na Star贸wk臋 nie by艂o ju偶 mowy.

Sie艅 galerii, do kt贸rej schowa艂 si臋 Maniu艣 z towarzyszami, mia艂a im s艂u偶y膰 za schronienie przez kilka dni, a potem przyszli Niemcy.

Wygarn臋li wszystkich i pop臋dzili na plac Pi艂sudskie-go.

W d艂ugich szeregach szli m臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci.

140

Na placu pojawili si臋 jacy艣 wy偶si oficerowie, z kt贸rych jeden 艂aman膮 polszczyzn膮 zapyta艂, kto z m臋偶czyzn zostawi艂 w domu rodzin臋 i chcia艂by si臋 z ni膮 po艂膮czy膰.

Wyst膮pi艂o kilkudziesi臋ciu, mi臋dzy innymi Maniu艣, bracia Piskorscy i Jumbo.

Murzyna Niemcy odrzucili, odsy艂aj膮c go z jak膮艣 grup膮 do Saskiego Ogrodu. Reszta zosta艂a zatrzymana przez noc pod 艂ukami Grobu Nieznanego 呕o艂nierza.

Rano dano im butelki z benzyn膮 i ustawiono przed czo艂gami. Mieli biec przodem, torowa膰 drog臋 „tygrysom", dobiec do opanowanego przez powsta艅c贸w ratusza i... podpali膰 go!

Wygl膮da艂o to na makabryczny 偶art, a by艂o potworn膮 prawd膮.

Niemcy zamkn臋li w艂azy czo艂g贸w, kt贸re ze zgrzytem g膮sienic ruszy艂y Wierzbow膮.

呕ywe tarcze bieg艂y na razie 艣rodkiem ulicy, ale nie wytrzyma艂y. Chroni膮c si臋 przed ogniem powsta艅c贸w rozpierzch艂y si臋 pod 艣ciany dom贸w, padaj膮c g臋sto trupem. To czo艂gi siek艂y z bocznych karabin贸w maszynowych, masakruj膮c sw膮 ludzk膮 os艂on臋.

Do Kanoniczek dobieg艂o tylko kilku ludzi z butelkami —jaki艣 dyrektor gimnazjum, dwaj czy trzej cz艂onkowie „Ch贸ru Dana", kt贸rych zagarni臋to w teatrze „Jar" na Senatorskiej, oraz Maniu艣 Kitajec z bra膰mi Piskorskimi.

W艣r贸d 偶elaznego ukropu kr臋cili si臋 nieszcz臋艣liwi ko艂o ko艣cio艂a, szukaj膮c, gdzie by si臋 ukry膰. Ale bramy i okoliczne sklepy by艂y zabarykadowane na g艂ucho.

I nagle sta艂a si臋 rzecz dziwna. Worki z piaskiem na wystawie cukierni Forkasiewicza poruszy艂y si臋, odpad艂y jakie艣 belki, przez otw贸r wyjrza艂y g艂owy w niemieckich he艂mach z bia艂o-czerwonymi opaskami.

Zamacha艂y przyja藕nie jakie艣 r臋ce. M艂ode g艂osy wo艂a艂y:

— Tutaj, tutaj! Do nas, do nas. 呕ywo!

„Ch贸r Dana" prze艂azi pierwszy przez worki. Potem wdrapali si臋 bracia Piskorscy, wlok膮c dyrektora gimnazjum, kt贸ry mia艂 przestrzelone nogi. Maniu艣 by艂 ostatni. Stan膮艂 na parapecie, odwr贸ci艂 si臋, uj膮艂 butelk臋 za szyjk臋 i silnym ruchem pu艣ci艂 j膮 w stron臋 czo艂g贸w, za艂膮czaj膮c kunsztown膮 „wi膮zank臋" okoliczno艣ciowych 偶ycze艅. Za

141

t膮 butelk膮 polecia艂a reszta. Czo艂gi zazgrzyta艂y i zacz臋艂y drepta膰 w miejscu. Wiedzia艂y z do艣wiadczenia, 偶e z butelkami 偶art贸w nie ma.

Och艂on膮wszy w艣r贸d powsta艅c贸w w poszczerbionych murach ratusza, Kitajec ze Sta艣kiem i Szmaj膮 ruszyli przez Hipoteczn膮 i Miodow膮 na Star贸wk臋. Ludno艣膰 z zapa艂em stawia艂a barykady, wyrzucaj膮c oknami w艂asne meble. Panowa艂 nastr贸j radosny. Powiewa艂y nie widziane od lat pi臋ciu narodowe flagi. Na 艣cianach opr贸cz odezw wisia艂y obwieszczenia dotycz膮ce porz膮dku publicznego, gro偶膮ce grzywn膮 i aresztem, wydane przez Starostwo Warszawa-P贸艂noc. Przyjaciele odczytawszy rozporz膮dzenie spojrzeli po sobie, a starszy Piskorszczak rzek艂 wzruszonym g艂osem:

— By艂o nie by艂o, Maniu艣, tu jest kawa艂ek Polski!

— I patrz, Stasiuchna, chocia偶 szkopy naoko艂o, polski starosta w razie zabradzia偶enia spokoju do polskiego mamra mo偶e ci臋 wsadzi膰! — doda艂 Maniu艣, ocieraj膮c zgi臋tym palcem wskazuj膮cym 艂z臋 z powieki.

Podwale do barykady „pod Matk臋 Bosk膮" przy ulicy Kili艅skiego by艂o pod obstrza艂em, przeto przyjaciele poszli pod domami przez piwnice.

W p贸艂mroku zat臋ch艂ych odwiecznych loch贸w drzemali w kucki pod 艣cianami co ostro偶niejsi mieszka艅cy g贸rnych pi臋ter. Niekt贸rzy zeszli tu z ca艂ym dobytkiem. Porozstawiane by艂y polowe 艂贸偶ka, jakie艣 antyczne fotele, le偶aki, porozk艂adane na pod艂odze materace. W g贸rze, gdzie艣 za 艣cianami, rycza艂 grasuj膮cy niedaleko czo艂g.

W jednej z piwnic przyjaciele trafili na tak膮 scen臋.

Jaka艣 siwa pani, widocznie przyg艂ucha, poprawi艂a si臋 nerwowo na le偶aku i zwr贸ci艂a si臋 do siedz膮cej obok m艂odej kobiety, w odwr贸conym do g贸ry podszewk膮 futrze.

— Julciu, kto to tak chrapie? , —Tygrys. , —Kto? , —Tygrys!

— Aha, to ten z w膮sami, co tam pod 艣cian膮 艣pi na koszu?

Ryk „tygrysa" rozleg艂 si臋 gdzie艣 bardzo blisko.

142

— Ale chrapie! Julciu, czy nie mo偶na by go obudzi膰?

— Niech mi mama da 艣wi臋ty spok贸j, dobrze?

— Tak, tak, pani szanowna — wtr膮ci艂 si臋 Maniu艣 — lepiej go 艂obuza nie budzi膰, niech tam chrapie na ulicy, bo jakby tu do nas wpad艂, ca艂kiem by pani膮 szanown膮 ze snu wybi艂!

Nic nie rozumiej膮ca g艂uchawa staruszka patrzy艂a na Maniusia zdziwionymi, wytrzeszczonymi oczyma. Ale on nie udzielaj膮c dalszych wyja艣nie艅 uk艂oni艂 si臋 tylko wytwornie kapeluszem i znikn膮艂 w dziurze przebitej do s膮siedniego domu. Piskorszczaki za nim.

Kiedy na Piekarskiej wydobyli si臋 wreszcie z podziemnego labiryntu i weszli na Zapiecek, oczom ich ukaza艂 si臋 dziwny widok.

W otwartych szeroko drzwiach Cafe „Pod Minog膮'' stal pan Anio艂ek, ale jak偶e zmieniony. Na g艂owie mia艂 szturmowy he艂m niemiecki przepasany biaJo-czerwon膮 opask膮. Taka偶 opaska z or艂em i literami WP (Wojsko Polskie) widnia艂a na lewym jego ramieniu. Przyciasny smoking 艣ciska艂 w talii wojskowy pas, na kt贸rym wisia艂 w olbrzymim futerale jaki艣 przedpotopowy pistolet.

Pan Anio艂ek trzyma艂 w r臋ku wielk膮 chochl臋, czerpa艂 i umieszczonego obok kot艂a g臋st膮 zup臋 i nalewa艂 do mena偶ek i garnk贸w stoj膮cym przed nim w d艂ugim ogonku powsta艅com.

Jeden z nich, ubrany w nakrapian膮 esesma艅sk膮 panterk臋 z bia艂ym kapturem oraz wojskow膮 rogatywk臋 z or艂em, by艂 Murzynem.

Ujrzawszy Jumbo w tym bojowym stroju, przyjaciele nie mogli przez chwil臋 ust otworzy膰 ze zdumienia, oprzytomniawszy nieco, podbiegli do niego i zarzucili pytaniami:

— Szuwaks, pieska twoja niebieska, sk膮d偶e艣 si臋 tu wzi膮艂?

— Przecie偶 zosta艂e艣 w Saskiem Ogrodzie?!

— Jak偶e艣 si臋 szkopom urwa艂, do wielki anielki?

Murzyn opowiedzia艂 pokr贸tce, jak to, korzystaj膮c ze swojej neutralnej aparycji, bez trudu przedosta艂 si臋 przez niemieckie i polskie plac贸wki i okr臋偶n膮 drog膮 przez 呕abi膮, plac Bankowy, getto i Franciszka艅sk膮 do-

143

tar艂 na Star贸wk臋. Od rana ju偶 jest 偶o艂nierzem zgrupowania majora Sosny.

Przywitawszy si臋 z Sabci膮, kt贸ra tu偶 obok wydawa艂a powsta艅com wielkie pajdy chleba, Maniu艣 wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do restauratora:

— Panie Anio艂ek, jak pragn臋 zdrowia, co艣 pan woj-

skowem parzygnatem zosta艂? Jak to si臋 sta艂o, gadaj pan.

Ale pan Anio艂ek spojrza艂 na艅 surowo i odrzek艂 ostro:

— Prosz臋 wont stad. Obiad si臋 wojsku wydaje. Nie ma teraz czasu na towarzyskie pitigrili — po czym doda艂 ju偶 tonem nieco uprzejmiejszym: — Przyjd藕, Maniu艣, za godzin臋, to pom贸wiem.

W tej chwili podszed艂 do restauratora wysoki, smuk艂y oficer w pe艂nym przedwojennym mundurze porucznika Wojsk Polskich i powiedzia艂:

— Kapral Anio艂ek przeniesie si臋 z kot艂em dalej, pod okno. Restauracj臋 zajmujemy na dow贸dztwo pododcin-ka.

— Ju偶 si臋 robi, panie, redakt... panie poruczniku. Maniu艣, 艂ap za drugie ucho — Kitajec chwyci艂 kocio艂 z panem Anio艂kiem i przyjrza艂 si臋 bacznie oficerowi.

By艂 to Andrzej Zag贸rski. Eks-redaktor, ujrzawszy Maniusia, u艣miechn膮艂 si臋 przyja藕nie i zawo艂a艂:

— Serwus, Kitajec, gdzie艣 si臋 pan do tej pory podzie-wa艂?

Maniu艣 chcia艂 odpowiedzie膰, ale nagle 艣wiat zawirowa艂 mu przed oczyma, otoczy艂a go nieprzenikniona noc. Rozleg艂 si臋 pot臋偶ny huk.

Czarna chmura dymu spowi艂a Zapiecek, na wszystkie strony lecia艂y kawa艂y cegie艂 i sypa艂y si臋 szyby. W k艂臋bowisku sadzy rozleg艂y si臋 j臋ki. Potem wszystko ucich艂o.

ROZDZIA艁 XX

z kt贸rego wynika, 偶e po 艣lubie

nie zawsze nast臋puje wymarzona

i niczym nie zak艂贸cona noc po艣lubna

Kiedy dym opad艂, obecni spojrzawszy na pana Anio艂ka wybuchn臋li 艣miechem. Gors podkoszulka, oczy, w膮sy i he艂m mia艂 ca艂kowicie zaklejone g臋st膮 kasz膮 per艂ow膮 z konserwami. Ta sama zawiesista zupa szaro偶贸艂t膮 rzek膮 p艂yn臋艂a ku rynsztokowi.

To w艂a艣nie pan Anio艂ek j臋cza艂, ujrzawszy spustoszenia, jakie eksplozja pocisku artyleryjskiego poczyni艂a w obiedzie, kt贸ry przygotowa艂 dla powierzonego mu do wy偶ywienia plutonu.

Zupa trysn臋艂a strumieniem a偶 na balkon pierwszego pi臋tra. Poza tym pocisk niewiele wyrz膮dzi艂 szk贸d. Wybi艂 wprawdzie dziur臋 na pierwszym pi臋trze w murze starej kamieniczki, og艂uszy艂 na chwil臋 Maniusia Kitajca i obsypa艂 czerwonym ceglanym pudrem mundur porucznika Andrzeja Zag贸rskiego, ale tym nikt si臋 nie przejmowa艂.

Odstawiwszy kocio艂 na bok, pan Anio艂ek zaj膮艂 si臋 rozdzielaniem suchego prowiantu mi臋dzy pozbawionych obiadu 偶o艂nierzy. Andrzej wszed艂 „Pod Minog臋" i rozpocz膮艂 niezw艂ocznie przekszta艂canie staro偶ytnego lokalu gastronomicznego w siedzib臋 powsta艅czego dow贸dztwa. Zmiany zreszt膮 nie by艂y wielkie.

Na bufecie obok nieczynnej maszyny do gor膮cych zak膮sek ustawiono pi臋ciolampowy aparat radiowy — dar pana Anio艂ka. Na jednym ze stolik贸w stan膮艂 zarekwirowany w s膮siedniej fabryce makaronu underwood.

Umeblowanie uzupe艂ni艂o kilka roz艂o偶onych na pod艂odze gumowych, pneumatycznych materac贸w, zabranych gdzie艣 Niemcom.

Gdy wszystko ju偶 by艂o gotowe, nast膮pi艂a przeprowadzka szefostwa pododcinka. Przyszed艂 dow贸dca ka-

,145

pitan Gozdawa z adiutantem, g臋siego nadci膮gn臋艂y za nimi 艂膮czniczki i sanitariuszki.

Zainstalowawszy si臋 w nowym lokalu, kapitan zwo艂a艂 natychmiast na odpraw臋 oficer贸w-dow贸dc贸w poszczeg贸lnych barykad. W sk膮pych s艂owach om贸wiono taktyk臋 dzia艂ania na nadchodz膮c膮 noc i dzie艅 nast臋pny.

Specjaln膮 trosk膮 otacza艂 dow贸dca barykad臋 przy Kapucynach na Miodowej. Silna by艂a, ale te偶 wa偶na niezmiernie, na ni膮 sz艂y najuporczywsze ataki Niemc贸w z Krakowskiego, spod Bernardyn贸w.

Ale na razie panowa艂 spok贸j. Szary zmierzch spowija艂 Star贸wk臋 dobroczynnym welonem, nios膮cym wytchnienie. O zmroku ucisza艂 si臋 ogie艅 artylerii... milk艂y karabiny. Tylko od czasu do czasu gdzie艣 w g贸rze o szczyty dom贸w klaska艂y jakie艣 zb艂膮kane, nie wiadomo przez kogo wystrzelone kule.

By艂o parno. Na Zapiecek wylegli liczni jego mieszka艅cy. Dzieciaki baraszkowa艂y na trotuarach. Pod bramami sta艂y s膮siadki rozprawiaj膮c o niezwyk艂ych wypadkach ostatnich dni. Przechadzali si臋 dumnie uzbrojeni powsta艅cy.

Pan Konfiteor wystawi艂 przed „Wieczny Odpoczynek" kilka krzese艂, na kt贸rych zasiad艂 z panem Anio艂kiem, Maniusiem Kitajcem i inwalid膮 艢mieciuszk膮, bo w艂a艣nie nadci膮gn膮艂, k艂贸c膮c si臋 po drodze zawzi臋cie z nieod艂膮czn膮 swoj膮 wsp贸lniczk膮 pani膮 Rympalsk膮. We framudze wystawy przycupn臋li Stasiek i Szmaja. Rozmawiano oczywi艣cie o powstaniu.

Pan Anio艂ek dowodzi艂 niezbicie, 偶e Star贸wka jest najbezpieczniejszym miejscem w ca艂ej Warszawie.

— Tu b臋dzie najspokojniej — na boku si臋 znajdujem. Niemcy troszkie, rzecz jasna, musz膮 nas artyleri膮 maca膰, 偶eby tutejszych ch艂opak贸w kr贸tko trzyma膰, ale ca艂y odwr贸t poleci przez Krakowskie, Kr贸lewskie, 呕elazne Bram臋 i Ch艂odne ulice, do Wolskiej szosy, do faterlandu.

Na razie Niemcy jeszcze brykaj膮, ale niech jem bol-szewiki fest przygrzej膮 od 艢widra, p贸jd膮 takiem galopem, 偶e portki b臋d膮 gubi膰. Wtenczas, po mojemu, trzeba na nich skoczy膰 z bocznych ulic i nie puszcza膰 艂obuz贸w

146

do mamy. Grza膰, czem padnie, 艂eb nie 艂eb, odbiera膰 armaty, tanki i co si臋 da.

— Zna膰, panie Anio艂ek, 偶e艣 pan wojn臋 widzia艂 na landszafcie za szk艂em w charakterze „Bitwy pod Grunwaldem" — wtr膮ci艂 ironicznie pan 艢mieciuszk膮.

— A o wiele nawet tak, no to co? Krzy偶aki takie same szkopy, tylko w kom偶ach.

— Masz pan racj臋, ale si臋 troszkie wojenna moda zmieni艂a. Dzisiej kr贸l Jagie艂艂o za frajera by si臋 zosta艂, bo w obecnem czasie nie wystarczy najbli偶sze rodzin臋 oraz troszkie znajomych na ogiery powsadza膰 i kaza膰 jem szablamy macha膰. Naparza膰 si臋 trzeba strategicznie. Jakby艣 pan szkop贸w zacz膮艂 od Kiercelaka zajmowa膰, drugie od Pow膮zek z ty艂u w kuchnie by panu szanownemu zasun臋li.

— Nie b贸j si臋 pan, na tych drugich ju偶 si臋 szykuj膮 z europlanamy Anglicy i Amerykany.

— Daj Bo偶e. Ale zaczem to nast膮pi, musiem by膰 przygotowane, 偶e Niemcy mog膮 tu do nas na Star贸wkie mie膰 interes.

— To co, radzisz pan siedzie膰 cicho i zostawi膰 ich w spokoju?

— Tego nie m贸wi臋, za d艂ugo ju偶 nam szurali i musia艂o doj艣膰 do sprzeczki. Ale jak ju偶 jest nieporozumienie, trzeba w niem wzi膮膰 udzia艂, ale nie wolno si臋 czarowa膰, 偶e tu czy tam bezpiecznie. Je偶eli o wiele o mnie chodzi, jako stary frontowiec na cekaemy, zameldowa艂em si臋 ju偶 w dow贸dztwie i czekam na przyj臋cie w stan.

Pan Anio艂ek u艣ciska艂 serdecznie inwalid臋. Pan Konfiteor za艣 chrz膮kn膮艂 i o艣wiadczy艂 z za偶enowaniem, 偶e z powodu reumatyzmu nie mo偶e wzi膮膰 udzia艂u w walce, ale tym niemniej stawia do dyspozycji sw贸j warsztat i magazyn z 偶a艂obnem towarem, kt贸ry niestety prawdopodobnie bardzo si臋 przyda.

Maniu艣 Kitajec, s艂ysz膮c to, medytowa艂 chwil臋, po czym mrugn膮艂 na Piskorszczak贸w i wszyscy trzej znik-n臋li w drzwiach Cafe „Pod Minog膮".

Wyszli stamt膮d po pewnym czasie z bia艂o-czerwony-mi opaskami, na kt贸rych czerni艂y si臋 litery WP.

147

*• Restaurator poszepta艂 na boku z trumniarzem, po czym w serdecznych s艂owach zaprosi艂 wszystkich obecnych do siebie na g贸r臋, na skromn膮 przek膮sk臋. Ulica powoli pustosza艂a i cich艂a, tylko od Rynku dolatywa艂 ch贸ralny 艣piew m艂odych g艂os贸w:

Twierdz膮 nam b臋dzie ka偶dy pr贸g... Tak nam dopom贸偶 B贸g...

To oddzia艂y powsta艅cze rozchodzi艂y si臋 po wieczornym apelu na barykady.

Jeden z ostatnich dobrych, „spokojnych" dni na Star贸wce si臋 ko艅czy艂.

Potem przysz艂y gorsze i najgorsze. Od rana do nocy j臋cza艂y sztukasy, obmierzle zgrzyta艂y „szafy", bomby wali艂y domy, ogie艅 wypala艂 ca艂e ulice, rwa艂y si臋 pociski baterii kolejowej ustawionej na torach Dworca Gda艅skiego.

Kt贸rego艣 wieczoru Andrzej korzystaj膮c z wolnej godziny wpad艂 pod „Krzyw膮 Latarni臋". Do niedawna by艂a tu jeszcze znana winiarnia. 艢ciany zdobi艂y w dalszym ci膮gu aforyzmy ku czci wina i miodu, ale do艂em le偶eli na materacach i siennikach ci臋偶ko ranni. Gdzieniegdzie b艂yszcza艂y ogarki 艣wiec. By艂o piekielnie gor膮co, s艂odka-wo pachnia艂 jodoform.

W cocktail-barze zamienionym na sal臋 operacyjn膮 艣miertelnie zm臋czona Hania, w bia艂ym, poplamionym krwi膮 kitlu, czy艣ci艂a narz臋dzia chirurgiczne.

Andrzej wszed艂 cicho, dotkn膮艂 jej ramienia, odwr贸ci艂a si臋, u艣miechn臋艂a k膮cikami ust. On wyj膮艂 jej z r膮k jakie艣 dziwne, b艂yszcz膮ce niklem no偶yce, od艂o偶y艂 na bok i uj膮wszy j膮 jak dziecko za r臋k臋 poprowadzi艂 kamiennymi schodami w g贸r臋, na ulic臋. Stan臋li pod murem. Tu w w膮wozie Podwala by艂o prawie ciemno; tylko domy po przeciwnej stronie, zaczynaj膮c od drugiego pi臋tra w g贸r臋, o艣wietlone by艂y spokojnym, r贸wnym, bladoczerwo-nym odblaskiem 艂uny — pali艂a si臋 Miodowa.

Andrzej obj膮艂 ramieniem dziewczyn臋 i po d艂u偶szej chwili powiedzia艂:

— Czy wiesz, Haniu, 偶e jutro jest dwudziesty sierpnia? -•. -v --•• -,- ••.-:•••"-.-^ --^--.'•.

148

— Co ty m贸wisz? Nie wiedzia艂am, jako艣 tu si臋 nie liczy dni... To ju偶 prawie trzy tygodnie... Dwudziesty sierpnia. Jutro mia艂 by膰 nasz 艣lub.

— Jutro b臋dzie nasz 艣lub! — powiedzia艂 wolno, z naciskiem.

Spojrza艂a na艅 zdumiona i zaniepokojona.

— J臋drek?!

— B臋dzie — powt贸rzy艂 stanowczo. — Nie widz臋 偶adnego powodu, 偶eby艣my mieli zmieni膰 dat臋. Zapowiedzi wysz艂y, potrzebne dokumenty mam w kieszeni. Nie ma 偶adnych przeszk贸d. Bo to, 偶e panu Hitlerowi spodoba艂o si臋 zbombardowa膰 ko艣cio艂y, absolutnie nie mo偶e mie膰 wp艂ywu na moje postanowienie — ceremonia odb臋dzie si臋 w schronie.

— Andrzej, co ty za g艂upstwa wygadujesz? • '

— Jestem jak najzdrowszy na umy艣le i m贸wi臋 najzupe艂niej powa偶nie.

Jutro o pi膮tej po po艂udniu w schronie na Zapiecku kapucyn ojciec Jacek po艂膮czy dozgonnym w臋z艂em ma艂偶e艅skim porucznika Andrzeja Zag贸rskiego z pann膮 Hank膮 Kostrzewiank膮, starsz膮 siostr膮 szpitala „Pod Krzyw膮 Latarni膮". I na to nie by艂o 偶adnej rady. Nie b臋dzie wprawdzie karet, frak贸w, dywan贸w, ale za to jakie wiwaty: grube berty, sztukasy, „szafy"...

Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i powiedzia艂 ju偶 powa偶nie:

— Widzisz, Haniu, nie wiadomo, co nas czeka. Id藕my w nieznane jako m膮偶 i 偶ona. Tak b臋dzie lepiej. Chyba 偶e nie chcesz, 偶e si臋 rozmy艣li艂a艣?

Otar艂a d艂oni膮 艂z臋 i zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋.

Wtem zza zakr臋tu wyszli ludzie z noszami. Hania szybko poprawi艂a beret i podbieg艂a do nich.

— Sk膮d to?

— Z Rybak贸w. Sze艣ciu ci臋偶ko rannych od „Parasola". Przewa偶nie g艂owy.

Hania szybko u艣cisn臋艂a r臋k臋 Andrzejowi i pobieg艂a schodami na d贸艂 do szpitala.

— A nie zapomnij, przyjd臋 po ciebie o p贸艂 do pi膮tej — zawo艂a艂 za ni膮 i poszed艂 w stron臋 D艂ugiej.

Na Miodowej przy barykadzie zaczepi艂 go wartownik. Andrzej wymieni艂 has艂o i przemkn膮艂 si臋 w膮skim przej-

149

艣ciem ko艂o muru zharatanego bombami Domu Miejskiego. Przeszed艂 przez o艣wietlon膮 po偶arem Miodow膮 i dotar艂 do barykady przy Kapucynach.

Jak zwykle w nocy by艂o tu pusto. Za艂oga drzema艂a gdzie艣 w pobliskich schronach, pod barykad膮 le偶a艂y dwa posterunki. Andrzej podsun膮艂 si臋 do nich chy艂kiem.

— Serwus, ch艂opcy, co s艂ycha膰?

— W porz膮deczku, panie poruczniku, tylko spa膰 si臋 cholerycznie chce, bo fatalna cisza. Koby艂kie czy inszy Wo艂omin zrobili dranie z takiej stolicy.

— A to ty, Maniu艣?

— W osobistej osobie. Ko艂o dziesi膮tej zacz臋li si臋 tu do nas podsuwa膰, ale zaalarmowali艣my ch艂opak贸w i dali艣my jem niew膮skie manto.

Ale nie od razu. Ja, Szuwaks i jeszcze dw贸ch skau-ciak贸w zaszli艣my jem bokiem, schowali艣my si臋 w ruinach za w臋g艂em i stojem.

Te nas nie widz膮, tylko zapychaj膮 pod barykad臋. A my nic: „Prosz臋 bardzo, panowie b臋d膮 uprzejme tro-szkie dalej". Dopieru jak nasz min臋li, wyskoczyli艣my do nich od ty艂u. Ch艂opaki z barykady zacz臋li grza膰 z jednej strony, a my z drugiej. Takiego krzyku narobili, 偶e艣my si臋 k艂adli ze 艣miechu. Teraz ju偶 spokojnie le偶膮.

Istotnie, na przedpolu czernia艂y zw艂oki kilku zabitych Niemc贸w.

— W og贸le dzisiej same haseny. K膮cik humoru, nie wojna, jak pragn臋 zdrowia — m贸wi艂 dalej Maniu艣 Kita-jec. — Straszn膮 drakie mieli艣my z wieczora ze Szmaj膮. Wie pan porucznik, 偶e on sobie he艂m ze starego filcowego sztywniaka zaiwani艂? Napcha艂 w niego s艂omy i m贸wi, 偶e 偶adna kula mu nic nie zrobi, bo si臋 w s艂omie zap艂acze i zostanie.

Jak 偶e艣my poszli do natarcia, Szmaj膮 zasuwa艂 w sztywniaku jak na procesj臋 w Bo偶e Cia艂o. I faktycznie przestrzelili mu go w paru miejscach i nic. Dopiero jak dosta艂 jak膮艣 zapalaj膮c膮 kul膮 czy czem艣 takiem, patrzy膰, a z d臋ciaka dym leci. Sieczka mu si臋 w niem zapali艂a i ledwo 偶e艣my mu 艂eb ugasili. My艣leli艣my, 偶e skonamy ze 艣miechu. Ale Szmaj膮 si臋 teraz martwi, 偶e nie b臋dzie

150

m贸g艂 by膰 jutro na 艣lubie, bo faktycznie wygl膮da, jakby mu mole w艂osy wygry藕li na samym 艣rodku g艂owy.

— Nic, nic, niech przyjdzie, powiedzcie mu, 偶e go serdecznie zapraszam.

— Chyba 偶e si臋 go na ko艅cu orszaku ustawi!

艢lub odby艂 si臋 punktualnie o pi膮tej. Piwnica pod domem na Zapiecku zosta艂a starannie wymieciona. Na stole stan膮艂 obraz i dwie 艣wiecie. 艢wiadkami byli pan Anio艂ek i Maniu艣 Kitajec, obr膮czki podawa艂 Kajtek, jedenastoletni, najm艂odszy 偶o艂nierz batalionu, specjalista od rzucania butelek na czo艂gi.

Ca艂y orszak nie pomie艣ci艂 si臋 w schronie, lwia jego cz臋艣膰 sta艂a st艂oczona na piwnicznych schodach.

Kiedy ojciec Jacek wi膮za艂 stul膮 r臋ce Andrzeja i Hani, wszystkie kobiety p艂aka艂y, a pan Anio艂ek bardzo g艂o艣no wyciera艂 nos.

Uroczysto艣膰 dwukrotnie by艂a przerywana przez nalot sztukas贸w, kt贸re rzuci艂y bomby tak blisko, 偶e podmuch pogasi艂 艣wiece i kapucyn musia艂 zaczyna膰 od nowa pewne fragmenty ceremonia艂u.

Po 艣lubie, kiedy samoloty odlecia艂y, pa艅stwo m艂odzi wyszli ze schronu na podw贸rze, przechodz膮c pod bram膮 triumfaln膮, utworzon膮 przez skrzy偶owane rozpylacze, kt贸re trzymali nad nimi towarzysze broni nowo偶e艅ca.

Ostatni podszed艂 z gratulacjami Jumbo, nieobecny na uroczysto艣ci w schronie, gdy偶 pan Konfiteor wyt艂umaczy艂 mu delikatnie, 偶e ma powa偶ne w膮tpliwo艣ci, czy 艣lub zawarty w obecno艣ci Murzyna mo偶e by膰 uznany za wa偶ny.

Pan m艂ody, dowiedziawszy si臋 o tym, zbeszta艂 solidnie trumniarza i u艣ciska艂 serdecznie ciemnolicego wojaka.

Potem wszyscy obecni zostali zaproszeni przez pana Anio艂ka na uczt臋 weseln膮. Ale nie dosz艂o do niej, gdy偶 go艣cie wraz z panem m艂odym musieli uda膰 si臋 na stanowiska, od Hipotecznej bowiem przedziera膰 si臋 zacz臋艂y „tygrysy". ...,,,.

ROZDZIA艁 XXI

w kt贸rym niewinny katar

poci膮ga za sob膮 jak najfatalniejsze skutki

Nast臋pnego dnia po 艣lubie Andrzeja przyszed艂 kana艂ami ze 艢r贸dmie艣cia podporucznik Wojtek, ulubieniec pana Konfiteora, zwany przez niego pieszczotliwie „jasn膮" albo „dziecinn膮 czw贸reczk膮". Obmywszy si臋 troch臋 z kana艂owych „galamancji" Wojtek poszed艂 natychmiast na barykad臋 odwiedzi膰 nowo偶e艅ca. Minogowa ferajna powita艂a go entuzjastycznie, zw艂aszcza 偶e przyni贸s艂 z sob膮 kilka pomidor贸w i dwie gruszki.

Pomidory zaraz mu rozszabrowali, ale gruszek nie da艂. Stanowi艂y one bowiem niezwykle cenny prezent 艣lubny przes艂any m艂odej parze przez znajomych z centrum miasta, dok膮d r贸wnie偶 kana艂ami przyw臋drowa艂y a偶 z Mokotowa.

Za艂ogi kilku pobliskich barykad zbieg艂y si臋 zobaczy膰 prawdziwe pomidory i gruszki. Na Star贸wce dawno nale偶a艂y one wraz z kartoflami do przedmiot贸w legendarnych, znanych tylko z zamierzch艂ych wspomnie艅.

Wojtek opowiada艂 o 偶yciu w 艢r贸dmie艣ciu, o wyst臋pach Chmurkowskiej i Fogga na 偶o艂nierskich koncertach w podziemiach braci Jab艂kowskich; o tym, 偶e tutejsze „szafy" tam nazywa si臋 „krowami", i o r贸偶nych innych 艣r贸dmiejskich „zagranicznych" specjalno艣ciach.

Wiara s艂ucha艂a z wielkim zaciekawieniem, dopytuj膮c si臋 o znajomych ludzi i znajome, dalekie domy.

— Ale, ale, Andrzej! — przypomnia艂 sobie nagle Wojtek — masz pozdrowienia od Kwasa. Nie pozna艂by艣 tego kr贸la mody Anno Domini 1934. Drelichy, bergman na ramieniu, wyrudzia艂y berecik na g艂owie...

— C-o poTEfora? bacuje -w piaste*? Yiop\ fe&eton/f

— Ale sk膮d. Za strzelca, uwa偶asz, wyborowego jest. Chodzi na najtrudniejsze zestrza艂y. Ma na rozk艂adzie ca艂膮 kup臋 szkop贸w.

152

— U艣ciskaj go ode mnie serdecznie, jak wr贸cisz.

— To b臋dzie dosy膰 trudne, boja... tu zostaj臋! < •

— Wojtek, co ty? Tu jest nam coraz cia艣niej...

— A ja zostan臋... wol臋 tu jako艣 mi臋dzy wami... nie b贸j si臋, ci臋偶arem wam nie b臋d臋, ca艂y plecak 艂adunk贸w dla siebie przytarga艂em, mam trzy „filipinki", przydam si臋... Zreszt膮 nie masz nic do gadania, obrobi艂em z Monterem i rozkaz mam w kieszeni.

Andrzej u艣ciska艂 go serdecznie i zeszli do schronu, bo w艂a艣nie nadlecia艂y sztukasy ze sw膮 zwyk艂膮 cop贸艂go-dzinn膮 wizyt膮, po kt贸rej wali艂y si臋 pozosta艂e, nieliczne ju偶 tu domy.

Wojtek przyda艂 si臋 istotnie. Wyspany w 艢r贸dmie艣ciu, gdzie si艂a ognia niemieckiego by艂a na razie znacznie mniejsza, zast臋powa艂 wym臋czonych bezsenno艣ci膮 koleg贸w, projektowa艂 i prowadzi艂 r贸偶ne lokalne wypady i natarcia.

A trzeciej nocy wybra艂 si臋 z Maniusiem Kitajcem, Piskorszczakami i Murzynem Jumbo na wycieczk臋 do Zamku. Inicjatorem wyprawy by艂 w艂a艣ciwie Maniu艣, kt贸ry poprzedniego wieczoru zaczepi艂 go przed dow贸dztwem.

Panie poruczniku, krewa jest, nie ma czem strzela膰, to raz, a po drugie, ja ju偶 tego cholernego krupniku d艂u偶ej spo偶ywa膰 nie mogie. Musiem si臋 rozejrze膰 za lepszem korytem. Przyda艂oby si臋 par臋 bochenk贸w „koksu".

— No dobrze, ale gdzie go dosta膰?

— S艂ysza艂em, 偶e podobnie偶 w Zamku szkopy maj膮 do cholery i troch臋 偶ywno艣ci i amunicji. Podskoczy膰 by trzeba do nich wieczorow膮 por膮 i przykarauli膰 co艣 nieco艣.

Wojtkowi podoba艂a si臋 ta my艣l, przeprowadzi艂 kr贸tki wywiad z ch艂opcami, kt贸rzy chadzali ju偶 do kr贸lewskiej siedziby, i dowiedzia艂 si臋, 偶e przez piwnice Kanonii, a potem przez „wisz膮ce ogrody" mo偶na si臋 tam jako艣 dosta膰.

Po p贸艂nocy poszli. Ostrzelani par臋 razy przez niemieckie plac贸wki, dotarli do ogrod贸w i przez jak膮艣 dziur臋 dostali si臋 do zamkowej sieni. Na bosaka, cichaczem

153

przez zakamarki korytarzy i jakie艣 kr臋te schodki wle藕li na pierwsze pi臋tro. Byli w naro偶nej komnacie. Wala艂y si臋 tu szcz膮tki z艂oconych mebli. W odblasku 艂uny pal膮cych si臋 dom贸w 艢wi臋toja艅skiej wida膰 by艂o sczernia艂e ceg艂y po wyrwanym przez Niemc贸w, jeszcze w trzydziestym dziewi膮tym roku, zabytkowym kominku kr贸la Stasia. Ze 艣cian zwisa艂y p艂achty sp艂owia艂ych jedwabnych obi膰. Podporucznik Wojtek podszed艂 do okna. Plac Zamkowy by艂 pusty. Pokrywa艂y go tylko kawa艂y mur贸w oderwane od zbombardowanych dom贸w, przegradza艂a ko艂o Podwala zwalona, porozbijana na cz臋艣ci kolumna Zygmunta. Sam kr贸l, le偶膮c na wznak, patrzy艂 w czerwone od po偶ar贸w niebo i nie wypuszcza艂 z r膮k ani krzy偶a, ani zgi臋tego w po艂owie klingi miecza. Gdzie艣 daleko za Wis艂膮 dudni艂 huraganowy ogie艅 artylerii.

M艂ody oficer czeka艂 przy oknie do 艣witu, chodzi艂o mu bowiem o poczynienie obserwacji ruchu Niemc贸w na mo艣cie Kierbedzia. Dlatego g艂贸wnie zgodzi艂 si臋 wzi膮膰 udzia艂 w wycieczce. Jako偶 z brzaskiem dnia od Nowego Zjazdu ukaza艂y si臋 kolumny niemieckich tabor贸w i jakie艣 piesze t艂umy. Kiedy piesi podeszli bli偶ej, powsta艅cy 艂atwo rozpoznali w nich ludno艣膰 cywiln膮. Byli to przewa偶nie m臋偶czy藕ni, cho膰 nie brakowa艂o objuczonych tobo艂ami kobiet i ma艂ych dzieci. Jasyr ten pop臋dzali krzykiem i kolbami id膮cy obok 偶o艂nierze. Wojtek zacisn膮艂 pi臋艣ci i odwr贸ci艂 si臋 od okna.

Maniu艣 Kitajec i starszy Piskorszczak nie stracili na pr贸偶no nocy. Ustalili, czo艂gaj膮c si臋 na kolanach po schodach, 偶e parter zaj臋ty jest przez Ka艂muk贸w. Radzili te偶 nie czeka膰, a偶 pojawi膮 si臋 Niemcy, lecz uderzy膰 zaraz, rzuciwszy przed siebie par臋 „filipinek".

— Musimy jeszcze poczeka膰 — odrzek艂 na to Wojtek, kt贸ry znowu z zaciekawieniem obserwowa艂 ulic臋, zaleciwszy swoim 偶o艂nierzom zachowanie najg艂臋bszej ciszy. Nie doko艅czy艂 jeszcze przestrogi, gdy 艣cianami kr贸lewskiej komnaty wstrz膮sn臋艂o pot臋偶ne kichni臋cie. Wojtek obejrza艂 si臋 przestraszony i zobaczy艂 Jumbo z otwartymi ustami, z przera偶eniem maluj膮cym si臋 w oczach.

Maniu艣 podskoczy艂 do Murzyna, zakry艂 mu twarz r臋k膮, ale to niewiele pomog艂o. Jumbo kichn膮艂 po raz

154

drugi r贸wnie g艂o艣no, tylko w zmienionej nieco tonacji. Maniu艣 paln膮艂 go pi臋艣ci膮 w kark, ale to wywo艂a艂o trzecie kichni臋cie. W tej chwili na schodach rozleg艂 si臋 tupot ci臋偶ko podkutych but贸w. Nie czekaj膮c ju偶 d艂u偶ej starszy Piskorszczak rzuci艂 w korytarzyk wiod膮cy do stopni granat. Eksplozji towarzyszy艂 krzyk i odg艂osy ucieczki kilku os贸b.

Taki by艂 pocz膮tek obl臋偶enia Wojtka i jego oddzia艂u. W艂asowcy, znajduj膮cy si臋 na dole, naradzali si臋 przez czas d艂u偶szy, co robi膰. Wreszcie otrzymawszy widocznie niemieckie posi艂ki, zdecydowali si臋 na nowy atak. Powsta艅cy ukryci za za艂amaniami mur贸w walili do nich g臋sto, nie pozwalaj膮c 偶adnemu wychyli膰 nosa. Ale zabawa ta nie mog艂a trwa膰 bez ko艅ca, amunicja by艂a zbyt drogocenna, 偶eby j膮 marnowa膰 na ogie艅 zaporowy, nale偶a艂o si臋 zdoby膰 na natarcie. Wojtek wydoby艂 zza paska granat, odbezpieczy艂 go, skin膮艂 na swych ludzi. Ale Maniu艣 chwyci艂 go za r臋k臋.

— Panie poruczniku, tu trzeba inaczej, musiem ich wzi膮膰 na bomb臋. Cykorii niemo偶ebnej nap臋dzi膰!

Ale jak?

— Za Murzyn贸w si臋 wszyscy zrobiem. Tu s膮 sadze w kominie. Szmaja, maluj sobie mord臋. Stasiek tak偶e samo. I my z porucznikiem tak偶e, a jak偶e. Szuwaks b臋dzie lecia艂 pierwszy, a my za niem z krzykiem, pomy艣l膮, 偶e pomoc z Ameryki przysz艂a, i musz膮 zdrefi膰!

Nie by艂o czasu na namys艂y. Wojtek, id膮c za przyk艂adem K艂tajca, umaza艂 sobie dok艂adnie twarz na czarno. Bracia Piskorscy ju偶 byli zamienieni w autentycznych Negr贸w i po chwili, rzuciwszy na schody dwa granaty, oddzia艂 艣wie偶o kreowanych wojsk ameryka艅skich ze strasznym wyciem skoczy艂 w d贸艂.

Zaskoczenie by艂o kompletne. W艂asowcy i Niemcy, ujrzawszy watah臋 czarnych wojownik贸w, zdr臋twieli, dw贸ch czy trzech rzuci艂o bro艅, jeden nawet upad艂 na kolana. Reszta ratowa艂a si臋 ucieczk膮. Strzelaj膮c z rozpylaczy Murzyni przebili si臋 przez nich do dziury w murze i wydostali z Zamku.

Mocno ostrzeliwani, kryj膮c si臋 mi臋dzy ruinami, dotarli do piwnic prowadz膮cych a偶 pod Rynek.

155

Maniu艣 kl膮艂 na czym 艣wiat stoi. Nie tylko nie zdoby艂 tak po偶膮danego „koksu", ale straci艂, czo艂gaj膮c si臋 po gruzach, manierk臋 z bimbrem, kt贸r膮 stale nosi艂 w kieszeni w celach leczniczych. Ca艂膮 z艂o艣膰 wywiera艂 na Murzynie Jumbo za jego niewczesne kichanie.

— Cos tym, do wielkiej niespodziewanej grypy, tabaki si臋 naw膮cha艂 czy jak? Sierpie艅, gor膮co, cz艂owiek si臋 poci jak wielkie nieszcz臋艣cie, a ten kataru chronicznego dosta艂. 呕eby nie te kichanie, wszystko by si臋 odby艂o korekt i w porz膮dku. Naskoczyliby艣my na szkop贸w znienacka i nawet portki by艣my jem 艣ci膮gli, nie m贸wi膮c o 偶arciu i amunicji.

Ale nie by艂o czasu na dalsze przekomarzanie si臋. Obmywszy si臋 jako tako w sadzawce, kt贸ra utworzy艂a si臋 na 艣rodku Szerokiego Dunaju skutkiem rozerwania przez bomb臋 w jakim艣 domu rury wodoci膮gowej, Maniu艣 z Piskorszczakami i Murzynem poszed艂 spa膰 na kwater臋, a Wojtek do dow贸dztwa.

Po ulicach b艂膮kali si臋 ob艂adowani n臋dznym dobytkiem, 艣miertelnie znu偶eni, „posoleni" grubo bia艂ym wapnem oberwanych rynk贸w ludzie, cudem uratowani spod gruz贸w rozwalonych dom贸w.

W dow贸dztwie pododcinka trafi艂 Wojtek na ponury nastr贸j. Oficerowie tajemniczo szeptali po k膮tach, kapral Anio艂ek kr臋ci艂 si臋 po swym dawnym kr贸lestwie, przestawiaj膮c bez widocznego powodu stoliki i przenosz膮c z miejsca na miejsce jakie艣 nikomu niepotrzebne paki.

Wojtek wzi膮艂 na bok Andrzeja i dowiedzia艂 si臋 rzeczy strasznej. Opuszczenie Star贸wki przez wojsko jest rzecz膮 zdecydowan膮. Dzi艣 w nocy podj臋ta b臋dzie pr贸ba przebicia si臋 ulicami miasta a偶 do Saskiego Ogrodu. P贸jdzie kilka kompanii i ca艂y korow贸d ci臋偶ko rannych na noszach. Reszta wycofa si臋 kana艂ami. Nadzieja przedostania si臋 jest s艂aba, ale trzeba spr贸bowa膰. Kt贸re oddzia艂y p贸jd膮 g贸r膮, na razie jeszcze nie wiadomo, o tym zadecyduje starszyzna.

Wyb贸r pad艂 mi臋dzy innymi na kompani臋, w kt贸rej s艂u偶yli wszyscy nasi znajomi. Ju偶 od dziesi膮tej wyznaczone oddzia艂y zgrupowa艂y si臋 w absolutnej ciszy na

156

wylotowych ulicach. A nied艂ugo po p贸艂nocy ostro偶nie ruszy艂y naprz贸d.

Wkr贸tce targn臋艂y powietrzem salwy karabinowe i g艂uche wybuchy granat贸w. Niebo przeci臋艂y czerwone i zielone fajerwerki pocisk贸w 艣wietlnych. Po dw贸ch godzinach kompanie wr贸ci艂y na Star贸wk臋 bardzo zmniejszone liczebnie, rannych za to niesiono znacznie wi臋cej ni偶 w tamt膮 stron臋.

艢wita艂o, gdy przed „Minog膮" zatrzyma艂y si臋 jakie艣 nosze. Zm臋czeni sanitariusze postawili sw贸j ci臋偶ar pod murem i przysiedli na kraw臋dzi chodnika. Id膮ca wraz i nimi smuk艂a posta膰 niewie艣cia w bia艂ym lekarskim kitlu pochyli艂a si臋 nad noszami. Uj臋艂a r臋k臋 rannego w przegubie, trzyma艂a chwil臋, po czym delikatnie z艂o偶y艂a j膮 na piersi le偶膮cego. Nast臋pnie troskliwym, matczynym ruchem nasun臋艂a mu na twarz 偶o艂nierski p艂aszcz, kt贸rym by艂 nakryty tylko do piersi.

Da艂a znak r臋k膮, sanitariusze ci臋偶ko podnie艣li si臋 i ziemi, uj臋li nosze. W tej chwili uchyli艂y si臋 drzwi zak艂adu pogrzebowego i na ulic臋 wyszed艂 pan Konfiteor. Przymru偶y艂 oczy, zbli偶y艂 si臋 i zapyta艂:

— Kto to, pani Haneczko?

Siostra mi艂osierdzia bez s艂owa ods艂oni艂a p艂aszcz. Pan Konfiteor a偶 si臋 zatoczy艂, zas艂oni艂 oczy r臋k膮 i wyszepta艂:

— Jas-na czw贸r-recz-ka... jasna czw贸reczka!!! Stary majster wyprostowa艂 si臋 po chwili i rzek艂 stanowczo, niemal ostro do sanitariuszy:

— Wnie艣膰 cia艂o do sklepu. Nie dam go tak pochowa膰 bez niczego. Trumien ju偶 nie ma, ale ty b臋dziesz mia艂 truuin臋 ode mnie, ch艂opaku!

Sanitariusze ustawiwszy nosze w zak艂adzie wycofali si臋. Pan Konfiteor zdj膮艂 marynark臋, zawin膮艂 r臋kawy, podszed艂 do bogatej szafy sklepowej, uderzy艂 w ni膮 par臋 razy m艂otkiem i pocz膮艂 j膮 rozbiera膰 na deski.

Tego偶 dnia odby艂 si臋 pogrzeb Wojtka. Pochowano go w cieniu historycznych mur贸w obronnych Warszawy, mi臋dzy W膮skim Dunajem i Nowomiejsk膮. Koledzy ucz-

157

ciii go salw膮 honorow膮 ze sten贸w. Pan Anio艂ek wypowiedzia艂 kr贸tk膮 mow臋. Pan Konfiteor p艂aka艂.

A kiedy po pogrzebie wracali do schron贸w i znale藕li si臋 na rogu Zapiecka, w dom uderzy艂a „szafa" zmieniaj膮c go w kup臋 dymi膮cych gruz贸w.

Cafe-bar „Pod Minog膮" przesta艂 istnie膰.

ROZDZIA艁 XXII

• i,V-,;'. - ••X".l-t,

w kt贸rym pa艅stwu Anio艂kom wyrasta

na g艂owach szczypiorek, a Maniu艣

doprowadza do omdlenia pewn膮

autentyczn膮 hrabin臋

Wrze艣niowe s艂o艅ce rzuca艂o ostatnie blaski na wytworne towarzystwo siedz膮ce na tarasie magnackiej siedziby hrabi贸w Mokrobrodzkich w Koziedubkach nie opodal Krakowa.

Dziedzic tych w艂o艣ci, hrabia Roger, by艂y blondyn w starszym wieku, wolno miesza艂 艂y偶eczk膮 czarn膮 kaw臋 w fili偶ance z chi艅skiej porcelany i bardzo znudzony s艂ucha艂, co m贸wi艂a siedz膮ca przed nim w g艂臋bokim fotelu pulchna dama z epoki Franciszka J贸zefa, ubrana wed艂ug ostatniej mody obowi膮zuj膮cej wytworne kobiety w rozkwicie panowania tego zacnego cesarza.

By艂a to hrabina Kala Mokrobrodzka, z domu baron贸wna von Buttenberg, bratowa hrabiego Rogera.

Obok niej zajmowa艂 miejsce hrabia Agenor Trestka, przyjaciel rodziny, r贸wnie偶 jak gdyby 偶ywcem wyci臋ty i wiede艅skiego 偶urnala owej romantycznej epoki walc贸w Straussa. Hrabia Agenor nosi艂 kruczow艂os膮 peruk臋 i ciemnogranatow膮 br贸dk臋, zwan膮 hiszpank膮. Jego uduchowiona twarz zdradza艂a d艂ugoletnie cierpienia na solitera czy katar 偶o艂膮dka. Wtr膮ciwszy od czasu do czasu jakie艣 s艂贸wko do monologu hrabiny, popija艂 je nieznacznie d艂ugim 艂ykiem stoj膮cej przed nim w kryszta艂owym kielichu wody imienia wy偶ej wzmiankowanego apostolskiego monarchy.

Przed hrabi膮 Rogerem sta艂 taki偶 baccarat, ale z inn膮 snad藕 zawarto艣ci膮, gdy偶 w miar臋 jej ubywania wzrok magnata wyra藕nie wesela艂.

Hrabina Kala nic nie pi艂a, niew膮tpliwie bowiem przeszkadza艂oby to jej w cedzeniu przez z臋by d艂u偶szego przem贸wienia, w kt贸rym dawa艂a wyraz najwy偶szemu

159

nieukontentowaniu ze stosunk贸w panuj膮cych w domu szwagra, gdzie bawi艂a w go艣cinie od dw贸ch lat.

— To jest impossible — m贸wi艂a — d艂u偶ej tego tolerowa膰 nie mo偶na. Gdzie si臋 tylko ruszy膰, wsz臋dzie pe艂no tych vagabonds de Varsovie. Nie do艣膰, 偶e folwark przepe艂niony, pcha膰 si臋 zaczynaj膮 do parku. Dosz艂o do tego, 偶e dzi艣 w Alei Dumania spotka艂am dwie tego rodzaju osoby z w贸zkami pe艂nymi dzieci!...

— Och... mon Dieu... To sthaszne... — powiedzia艂 hrabia Agenor wypijaj膮c d艂u偶szy 艂yk Franza Josefa.

— Trudno, moi drodzy — roz艂o偶y艂 r臋ce hrabia Roger — ja te偶 nie lubi臋 t艂oku, ale nic na to nie poradzimy, to nieszcz臋艣liwi ludzie, stracili w Warszawie wszystko i w dodatku wyp臋dzono ich z w艂asnego domu.

— A c贸偶 my jeste艣my temu winni? Po co im si臋 zachcia艂o jakiego艣 tam powstania? Niech teraz cierpi膮.

— Natuhalnie — przy艣wiadczy艂 hrabia Trestka, znowu racz膮c si臋 gorzk膮 wod膮.

— Tak m贸wi膰 nie mo偶emy, b膮d藕 co b膮d藕 s膮 to nasi rodacy. A poza tym RGO ich tu skierowa艂o i obowi膮zani jeste艣my im pomaga膰.

— To ca艂e RGO powinno si臋 rozp臋dzi膰 na cztery wiatry. Jakie prawo maj膮 oni obrzydza膰 nam 偶ycie. Dzi艣 jeszcze napisz臋 do Lulu Potockiego, kt贸ry jest tam jakim艣 prezesem, i natr臋 mu uszu. Trzeba pouczy膰 tych pan贸w, 偶e siedziby starych rod贸w to nie s膮 przytu艂ki braci albertyn贸w!

— Absolument— potwierdzi艂 hrabia Agenat, szpry-cuj膮c si臋 wod膮.

— I 偶eby to jeszcze t膮 ho艂ota siedzia艂a po k膮tach i nie wchodzi艂a nam w drog臋, ale oni tak si臋 rozzuchwalili, 偶e po prostu drwi膮 sobie z nas w oczy. Szczeg贸lnie nieprzyjemny jest jeden drab, na kt贸rego stale si臋 natykam. Wygl膮da na gotowego na wszystko bandyt臋. A bezczelno艣膰 swoj膮 posuwa do tego, 偶e wczoraj, kiedy艣my wsiadaj膮c przed ko艣cio艂em do powozu rozmawiali z hrabi膮 Agenorem po francusku, zaczai nas przedrze藕nia膰. Jako艣 tak... nie umiem powt贸rzy膰... Jak on to m贸wi艂, hrabio?... ..., ;, •;-/;,,.•.•

160

— Pahle fhanse, komah much臋 uk膮se... czy co艣 w tym hodz膮ju... ,. , ,..•.,.. . .^u.jyjW

— O w艂a艣nie tak!

— A to jeszcze nie wszystko — o偶ywi艂 si臋 po nowym hau艣cie przeczyszczaj膮cego p艂ynu hrabia Trestka. — Ten sam zbhodniarz ilekho膰 mnie gdzie spotka, o艣miela si臋 wo艂a膰: „Sehwus, szpicbh贸dka!"

— Rogerze... zamiast si臋 oburzy膰 i kaza膰 tego 艂otra aresztowa膰, a co najmniej wyp臋dzi膰 z Kozi臋dubek... ty si臋 艣miejesz!... W og贸le co za maniery... Nie poznaj臋 ci臋, Rogerze! To s膮 skutki przestawania z plebsem. I prosz臋 ci臋, przesta艅 pi膰. Co to jest? Jak si臋 nazywa ten trunek, kt贸rym si臋 od godziny raczysz? Absynt, gin, grog?

— Bimber!

— Bimber?... Nie s艂ysza艂am... czy to angielski, francuski nap贸j?

— Nie, to jest warszawski wynalazek, produkcji prywatnej.

— No naturalnie, dosta艂 od tych w膮g膮bund贸w... 艢wiat si臋 ko艅czy... Hrabia Roger Mokrobrodzki, pan na Koziedubkach — przez be, pije bimber. Jak Koziedubki — przez be — Koziedubkami — przez be, tego jeszcze nie by艂o. Zdaje si臋, 偶e to istotnie jest koniec naszego rodu.

— Bardzo ci臋 przepraszam, Ka艂u, ale to mi po prostu smakuje. -"

— Ale sk膮d ty to masz, od warszawiak贸w?

— No oczywi艣cie. Zebra艂o si臋 tu grono bardzo sympatycznych zreszt膮 orygina艂贸w, kt贸rzy w ten spos贸b zarabiaj膮 na 偶ycie, 偶e gdzie艣 w ko艅cu wsi p臋dz膮 w艂a艣nie ten, excusez le mat, bimber. Zaproponowali mi, 偶ebym spr贸bowa艂, i doszed艂em do wniosku, 偶e to przypomina whisky...

— Boj臋 si臋, 偶eby hhabia nie po偶a艂owa艂 swych zbyt bliskich stosunk贸w z tymi ohygina艂ami. Oni nie tylko bimbeh p臋dz膮, ale gotowi zhobi膰 tu powstanie!! wtedy jeszcze hazem z nimi zginiemy! :

— Quelle ideel Tego si臋 nie b贸jcie!

— W ka偶dym razie wypraszam sobie w mojej obecno艣ci ten... ten... • , • : - ••-:, •. • ,., .

161

— Bimbeh! '-< '•.d".^^ .'"•.- ^-rf;.;

— W艂a艣nie.

W tej chwili na taras wszed艂 ubrany we frak stary lokaj Julian. Stan膮艂 wyprostowany, sk艂oni艂 uroczy艣cie g艂ow臋 i powiedzia艂:

— O艣mielam si臋 niepokoi膰 pana hrabiego z powodu kilku podejrzanych indywidu贸w z Warszawy, kt贸rzy domagaj膮 si臋 natychmiastowego wpuszczenia do pa艂acu.

— Czy powiedzia艂e艣 im, 偶e teraz nie przyjmuj臋 nikogo?

— Tak jest, ja艣nie wielmo偶ny panie hrabio, ale jeden z nich o艣wiadczy艂, 偶e je艣li ich nie zamelduj臋, wejd膮 bez meldowania, 艂ami膮c mi w razie oporu ko艅czyny g贸rne tudzie偶 dolne.

Hrabina Kala z najwy偶szym zdumieniem patrzy艂a na szwagra i hrabiego Trestk臋.

— Ach, mon Dieu, co ja s艂ysz臋? Do s艂u偶膮cego pana na Koziedubkach — przez be — w ten spos贸b m贸g艂 si臋 odezwa膰 tylko warszawiak!

— Oczywi艣cie. Poznaj臋 nawet z tego opisu kt贸hy! To jest niew膮tpliwie ten sam dhab! — wtr膮ci艂 hrabia Age-nor.

— Zdaje si臋, hrabia ma s艂uszno艣膰 — podtrzyma艂a go hrabina. — Mam nadziej臋, 偶e ich nie przyjmiesz, Roge-rze.

— Wprost przeciwnie. Nie mog臋 przecie偶 dopu艣ci膰, 偶eby mi zdemolowali wiernego s艂ug臋 naszego rodu. Julianie, wpu艣膰 ich do gotyckiego gabinetu.

— Do gotyckiego gabinetu tych drapichrust贸w, hrabio Agenorze, czy pan s艂yszy? — zawo艂a艂a hrabina bliska omdlenia.

By艂a to istotnie rzecz tak niezwyk艂a, 偶e hrabia Trestka zmuszony by艂 si臋 ratowa膰 podw贸jn膮 porcj膮 gorzkiej wody.

Julian podziela艂 ich oburzenie, zareagowa艂 jednak tylko nieznacznym wzruszeniem ramion i zeszed艂 do ogrodu.

Hrabia Roger przeczekawszy chwil臋 uda艂 si臋 g艂贸wnym wej艣ciem na spotkanie wojowniczych interesant贸w.

162

Kiedy wszed艂 do gotyckiego gabinetu, zasta艂 tam ju偶 Maniusia Kitajca, pa艅stwa Anio艂k贸w i obydwu braci Piskorskich. Towarzystwo zaj臋te by艂o ogl膮daniem mebli i obraz贸w, z wyj膮tkiem pana Anio艂ka, kt贸ry wymierza艂 sznurkiem jedno z okien.

Pan Maniu艣 na widok hrabiego sk艂oni艂 si臋 lekko i rzek艂:

— Bardzo przepraszam za brak tak zwanego towarzyskiego alibi, ale ju偶 dwa dni mamy 偶yczenie z panem hrabi膮 si臋 zobaczy膰, 偶eby porozmawia膰 o interesach, a ten dzwoniec, czyli z przeproszeniem szanowny pan Julian, nie chce nas wpu艣ci膰. W taki spos贸b zmuszony by艂em mu zaznaczy膰 kilka przykrych s艂贸w na konto letkiego uszkodzenia cia艂a.

— Mniejsza o to, o c贸偶 panom chodzi?

— Nie mniejsza — jako cz艂owiek oblatany w najlepszych towarzystwach, z uko艅czon膮 szko艂膮 ta艅c贸w nowoczesnych i figurowych, zawsze robi臋 wszystko a propos i wytrzymuj臋 najci臋偶sze nawet artyku艂a salonowego kodeksu karnego. Ale o wiele mnie kto niemo偶ebnie podgrymasza, 艂obuz si臋 robi臋 i z samem sob膮 wytrzyma膰 mnie trudno.

— Rozumiem, to wszystko nerwy. Niech偶e pan powie nareszcie, co pa艅stwa do mnie sprowadza.

— Rozchodzi si臋, panie hrabio, o to, 偶e jak pan hrabia mo偶e zauwa偶y艂, my tu ca艂em naszem towarzystwem przyjechali艣my do tych Kozich...

— ...dubek — wyr臋czy艂 go hrabia. ' '• •

— W艂a艣nie, nie chcia艂em si臋 wyrazi膰. Wi臋c znaczy si臋, jak m贸wi臋, przyjechali艣my dosy膰 p贸藕no. Wszystko ju偶 by艂o na folwarku zaj臋te i zmuszone byli艣my zamieszka膰 w inspektach. ,, . . ... .,

— I niewygodnie pa艅stwu tam?

— Rzecz jasna. Nisko, na czworakach trzeba chodzi膰. I o wiele w nocy zimno takie, 偶e dreszcze nami trz臋s膮, tak 偶e szyby dzwoni膮, rano, jak s艂o艅ce przygrzeje, zno-wu偶jest za gor膮co i szczypiorek nam na g艂owach kwitnie. •'.;• ' ••'•'.'. 'y:' --C:'.'' : !'' ':

ma

— No dobrze, ale co ja poradz臋, przecie偶 pan wie najlepiej, 偶e wszystkie budynki dworskie s膮 przepe艂nione warszawiakami.

— Panie hrabio szanowny, co si臋 b臋dziem czarowa膰. Jak jest, hrabia wie najlepiej. Stodo艂y, obory, czworaki faktycznie zaj臋te, ale na przyk艂ad tutej takiego znowu偶 t艂oku nie ma, 偶eby si臋 par臋 os贸b z inteligencji zmie艣ci膰 nie mog艂o.

— Pan my艣li o pa艂acu?

— W艂a艣nie poniek膮d...

— No to ju偶 by艂oby trudniejsze...

— Panie hrabio szanowny, niech pan nie my艣li, 偶e tu chce kto艣 z pana nazywa膰. My nie chcemy darmo. O cen臋 si臋 nie rozchodzi. Wyszli艣my co prawda z Warszawy z pustemi r臋kami, ale si臋 we W艂ochach zahand-lowa艂o troszkie ciuchami, troszkie z艂otem... Bo偶e bro艅, sami艣my nie szabrowali i kupowa艂o si臋 wszystko za got贸wkie z drugiej r臋ki... Tu na miejscu bimberek ty偶 jako tako leci, tak 偶e fondusze posiadamy.

— Wierz臋, ale tu nie o to chodzi.

— Ja rozumie, 偶e nie chcia艂by pan hrabia mie膰 pod swojem dachem jakiej艣 nie pasuj膮cej ferajny, co to i zabradzia偶enie spokoju zrobi膰 mo偶e, i bi偶uteria przy niej niepewna. Tu o tem nie mo偶e by膰 mowy. Ka偶da jedna osoba sztuka w sztukie gwarantowana. Pan Anio艂ek, restaurator trzeciej kategorii z koncesj膮 do wypicia w miejscu i na wynos. Cz艂owiek leguralny z wy偶szem wykszta艂ceniem domowem. Pani Anio艂kowa, kobieta formalna, chocia偶 troszkie nerwowa. Panowie Piskorskie, ty偶 nie mo偶na powiedzie膰, sempatyczne faceci, szyb nie bij膮, s膮downie prawie 偶e nie karane, zreszt膮 na nich b臋d臋 osobi艣cie uwa偶a艂. Tu jedna szczeg贸艂a z omeblowa-nia zgin膮膰 nie mo偶e. Tak 偶e ja przeszk贸d nie widz臋.

— Tak by si臋 wydawa艂o, ale ja nie mieszkam sam. Prawe skrzyd艂o zajmuje bratowa moja, hrabina Kala von Buttenberg z domu, w lewym mieszka hrabia Trestka.

— Ja my艣l臋, 偶e z tem mo偶na by sobie poradzi膰. Hrabina Kalafonia mo偶e wzi膮膰 pod prawe skrzyd艂o hrabiego Pestkie i mog膮 mieszka膰 razem.

Hrabia Roger by艂 rzetelnie rozbawiony.

164

— Zaraz zapytamy, bo w艂a艣nie hrabina tu nadchodzi. Droga Ka艂u, zachodzi potrzeba pewnego zag臋szczenia pa艂acu w zwi膮zku z nowo przybywaj膮cymi uchod藕cami z Warszawy, czy nie by艂aby艣 sk艂onna 艣cie艣ni膰 si臋 w prawym skrzydle, by odst膮pi膰 cz臋艣膰 swego apartamentu hrabiemu Agenorowi?

— Rogerze, nie wiem, co chcesz przez to powiedzie膰, czy zamierzasz wpu艣ci膰 tych ludzi pod sw贸j dach?

— Tak to mniej wi臋cej wygl膮da, moja droga!

— Nie, to nie do wiary, ja, baron贸wna Kala von Buttenberg, mam mieszka膰 z gminem?! Nie, to przechodzi wszystko, co podniecona alkoholem fantazja podsun膮膰 mo偶e! Rogerze, ty chyba m贸wisz w gor膮czce?!

Pan Maniu艣 s艂ucha艂 s艂贸w hrabiny z bezgranicznym oburzeniem, wreszcie nie wytrzyma艂 i zwr贸ci艂 si臋 do pana domu:

— Dziwi臋 si臋, panie hrabia szanowny, 偶e pan pozwoli艂 pani starszej tak si臋 fatalnie obcina膰. Bywszy hrabiem na pa艅skiem miejscu od razu bym powiedzia艂:

,A przymknij偶e si臋, braciszkowa, na pi臋膰 minut, bo jak nie, to ja braciszkowe przymkn臋! Kto tu w艂a艣ciwie rz膮dzi w tych Kozichdupkach, hrabia czy ciotka Kalafonia?!"

— Co? Co? Jak on 艣mia艂, jak on 艣mia艂, s艂abo mi!

Tu hrabina Kala von Buttenberg Mokrobrodzka pad艂a prawie zemdlona na fotel, powtarzaj膮c na p贸艂 przytomnie: Jak on 艣mia艂, jak on 艣mia艂!

Po kr贸tkim namy艣le hrabia Roger stan膮艂 w obronie bratowej i zawo艂a艂 gro藕nie:

— Rzeczywi艣cie, jak pan 艣mia艂, niech pan powie, jak pan 艣mia艂?! — i jednocze艣nie mruga艂 na Maniusia nieznacznie lewym okiem.

ROZDZIA艁 XXIII

w kt贸rym grozi wybuch powstania

w Koziedubkach i w kt贸rym ukazuje si臋

widmo Bia艂ej Damy

Wynaj臋cie towarzystwu spod „Minogi" apartamentu w pa艂acu hrabi贸w Mokrobrodzkich nie dosz艂o do skutku.

Pan na Koziedubkach, kt贸ry zdaniem Maniusia Ki-tajca, chocia偶 hrabia, by艂 „r贸wny" ch艂op, sk艂ania艂 si臋 nawet lekko ku temu, ale wobec stanowczego sprzeciwu bratowej, hrabiny Kali von ButtenbergMokrobrodzkiej, popartej przez hrabiego Trestk臋, musia艂 ust膮pi膰.

Zanim do tego dosz艂o, hrabina mdla艂a jeszcze dwukrotnie, resztkami przytomno艣ci wo艂aj膮c w kierunku tarasu:

— Hrabio Agenorze, gdzie moje sole trze藕wi膮ce?! W贸wczas to do nadbieg艂ego hrabiego Trestki Maniu艣 krzykn膮艂:

— Szpicbr贸dka, dawaj pan solniczkie!

Na to ju偶 pan domu musia艂 zareagowa膰 energiczniej.

Grzecznie, ale stanowczo wyprosi艂 Maniusia i jego przyjaci贸艂 z gabinetu.

Ale Kitajec nie zrezygnowa艂 absolutnie z dalszych pr贸b za艂atwienia sprawy lokalu.

Zaraz nast臋pnego dnia, gdy hrabina Kala pojecha艂a z hrabi膮 Trestk膮 do ko艣cio艂a, zjawi艂 si臋 znowu w pa艂acu z panem Anio艂kiem.

— C贸偶 pan贸w jeszcze do mnie sprowadza? — powiedzia艂 hrabia Roger z wyra藕nym niezadowoleniem, wychodz膮c na ich spotkanie do wspania艂ej, ozdobionej trofeami my艣liwskimi i sczernia艂ymi portretami pa艂acowej sieni.

— Rozchodzi si臋 o to, panie hrabio, 偶e wczoraj nie zd膮偶yli艣my ca艂ej sprawy detalicznie panu hrabiemu jak si臋 nale偶y na st贸艂 wy艂o偶y膰 — zagai艂 Maniu艣.

166

— Jednym s艂owem, mieszkanie mieszkaniem, ale tu si臋 rozchodzi tak偶e samo o lokal na interes gastronomiczny — podchwyci艂 pan Anio艂ek.

— Nie rozumiem... • '芦 wa .,;••'.?禄.;禄.••''

— Chwileczkie, zaraz pan hrabia szanowny zrozumie. W Kozichdubkach i ca艂ej okolicy nie ma ani jednego interesu dla lepszych go艣ci. Faktycznie, warszawiak!, kt贸rzy tu przebywaj膮, po wi臋kszej cz臋艣ci przyci艣ni臋te s膮 niemo偶ebnym mortusem. Ale nie wszyscy. Daj nam Bo偶e jedne tysi臋czne cz臋艣膰 tych mi臋tkich i twardych na rok przed 艣mierci膮 posiada膰, co niekt贸rzy z nich maj膮 po-zaszywane w ko艂nierzach i nogawkach.

Nudz膮 si臋 wszyscy jak wielkie nieszcz臋艣cie, bo faktycznie dojenie kr贸w pana hrabiego to jest rozrywka na dwa-trzy razy, a potem to tylko papierowy sznurek bra膰 i go藕dzia szuka膰. Je偶eli o wiele za艂o偶y艂by tu kto艣 eleganck膮 firm臋 z muzyk膮 i damsk膮 obs艂ug膮 — harmoni臋 pieni臋dzy mo偶e zrobi膰 w kr贸tkim czasie. Z Krakowa ludzie b臋d膮 przyje偶d偶a膰. Z Le艣nej Podkowy ca艂a 艣mietana tu si臋 zjedzie, bo tam co tydzie艅 艂apanka, a tu spok贸j.

— Jak to, u mnie w pa艂acu panowie chcieliby za艂o偶y膰?

— Rzecz jasna. Budynek si臋 nadaje jak rzadko. W tem pokoju, co艣my w nim wczoraj byli, stanie bufet i dwadzie艣cia stolik贸w. Przer贸bka niedu偶a, tylko te trzecie weneckie okno trzeba b臋dzie przerobi膰 na wej艣cie — wyci膮艂 troszkie muru, futrynkie wstawi艂... i po krzyku.

Nakrycia, szk艂a hrabia posiada na pewno sporo, widzia艂em wczoraj na stole par臋 sztuk — owszem, mog膮 si臋 nada膰.

— W gotyckiej sali, gdzie wisz膮 portrety moich przodk贸w, chc膮 panowie urz膮dzi膰 bufet?!...

— Przodk贸w wont. Powiesi si臋 tam par臋 landszaft贸w i cielesn膮 tre艣ci膮. O ta go艂a blondyna przy ko艣ci, z r贸偶膮 w z臋bach, nad sadzawk膮, mo偶e by膰 — tu pan Anio艂ek wskaza艂 na wspania艂y obraz szko艂y holenderskiej wisz膮cy nad kominkiem.

— Tak偶e samo te rogi — m贸wi艂 dalej, patrz膮c na trofea 艂owieckie rodu. — Poprzybija si臋 ich nad stolika-

mi, do kapeluszy. Nad wej艣ciem niedu偶y szyld Cafe „Pod Minog膮" (moja stara b臋dzie si臋 troszkie krzywi艂a, alej膮 si臋 przekabaci) i zobaczy hrabia, jak interes poleci...

— Panowie m贸wi膮 rzeczy horrendalne. W starych 艣cianach siedziby rodu Mokrobrodzkich knajpa! Mo偶e jeszcze gabinety panowie urz膮dz膮?!

— Mo偶na, ale to ju偶 na pierwszem pi臋trze. Teraz o wiele m贸wiemy o 艣cianach, to ja jestem za to odpo-wiedzialnem. Opr贸cz tego przebitego okna jedna ceg艂a nie b臋dzie ruszona.

— Nie rozumiemy si臋, niestety. Widzi pan, ja jestem co艣 winien swemu nazwisku, swojej sferze!

— W rok wszystkie d艂ugi hrabia zap艂aci — niech ja skonam. Moja g艂owa w tem.

— Niech偶e pan zrozumie, 偶e hrabiemu Mokrobrodz-kiemu nie wypada by膰 wsp贸艂w艂a艣cicielem szynku.

— Tylko nie szynku, tylko nie szynku, panie hrabio szanowny. Interes b臋dzie pierwszej kategorii, otwarty od dwunastej w po艂udnie do pi膮tej rano — samo przez si臋 rozumie dla swoich go艣ci!

— A teraz o wiele si臋 rozchodzi, czy wypada — wtr膮ci艂 Maniu艣 — to pytam si臋, czy hrabiowie Potockie du偶o gorsze od Mokrobrodzkich? A Potocczak z Jab艂onny, syn Gucia, m贸g艂 do powstania na Mazowieckiej pod czwar-tem, na pierwszym pi臋trze, prowadzi膰 lokal gastronomiczny? A hrabina mog艂a przy kasie siedzie膰 i przez lornetkie przyuwa偶a膰, czy kielnerzy prawid艂owo markuj膮? I korony jem z g艂owy pospadali?

— Istotnie, Mory艣 Potocki mia艂 co艣 wsp贸lnego z tym przemys艂em...

— No widzi hrabia, m贸g艂 Mory艣, to mo偶e i Rower!

— Je偶eliby nawet uda艂o si臋 panom w ko艅cu mnie przekona膰, to co by na to powiedzia艂a hrabina Kala, hrabia Trestka?

— Ja pana hrabiego nie bontuje, ale u mnie taki hrabia Pestka d艂ugo by po mieszkaniu nie chodzi艂 — zauwa偶y艂 z ironicznym u艣miechem Maniu艣.

— A nie mo偶na by jem da膰 odst臋pnego? — zapyta艂 rzeczowo pan Anio艂ek.

— Ale co te偶 pan m贸wi?!

168

— No to mo偶e by jem szatnie wydzier偶awi膰. W noc-nem lokalu to jest du偶a forsa...

— Niech偶e pan si臋 liczy ze s艂owami. Bratowa moja ani szatni nie b臋dzie prowadzi艂a, ani te偶 si臋 st膮d nie wyprowadzi!

— A co 偶e, ona jest spalona, nie ma swojego mieszkania?

— Wprost przeciwnie, jest w艂a艣cicielk膮 pi臋knego starego zamku nad Sanem, ale tam niestety mieszka膰 nie mo偶e.

— Dlaczego?

— Widzicie, panowie, to jest zwi膮zane ze star膮 legend膮. W kru偶gankach zamku nad Sanem ukazuje si臋 od czasu do czasu Bia艂a Dama. Jest to duch jednej z najnieszcz臋艣liwszych kobiet naszego rodu.

— A 偶e niby babcia nieboszczka straszy? U mnie w restauracji na Zapiecku dwa lata straszy艂o i potem si臋 pokaza艂o, 偶e to szczury dranie po nocach ta艅czyli. Nie mo偶na by hrabini wyt艂umaczy膰, 偶e z babci膮 lipa?

— Nikt jej tego nie wyperswaduje. Boi si臋 Bia艂ej Damy tak panicznie, 偶e za nic na 艣wiecie nie zostanie w zamku na noc. Je藕dzi tam czasem, ale tylko na kilka godzin, przed wieczorem zawsze wyje偶d偶a. ,.=,„,.„

— A Szpicbr贸dka te偶 taki cykoryjny?

— Hrabia Agenor, chocia偶 ma w Krakowie dom, dlatego tu przebywa, bo jest przekonany, 偶e warszawiacy pr臋dzej czy p贸藕niej wywo艂aj膮 tam powstanie. Utwierdzi艂y go w tych podejrzeniach bunkry, jakie Niemcy buduj膮 w r贸偶nych punktach Krakowa. W Warszawie te偶 podobno tak by艂o?

— No owszem, faktycznie tak by艂o.

— Wi臋c widz膮 panowie, 偶e nie zanosi si臋 na opuszczenie tego domu ani przez moj膮 bratow膮, ani te偶 przez hrabiego Trestk臋. i;

— No, a o wiele by si臋 koniec ko艅c贸w zgodzili, to zalo偶em tu „Minogie"?

— W贸wczas pom贸wimy. -,< _ / •

— Daj pan hrabia r臋kie! &•, ,芦

169

Pan Anio艂ek wzi膮艂 w swoj膮 lew膮 d艂o艅 praw膮 r臋k臋 hrabiego i na znak ubicia interesu uderzy艂 w ni膮 swoj膮 pot臋偶n膮 prawic膮.

Hrabia sykn膮艂 z b贸lu i skurczy艂 si臋 na fotelu.

Go艣cie zacz臋li si臋 偶egna膰. Na odchodnym pan Anio艂ek zatrzyma艂 si臋 jeszcze przed portretem rycerza w he艂mie i szyszaku.

— Kto jest ten starszy facet w stra偶ackiej czapce?

— To jeden z mych antenat贸w, Krzysztof Mokro-brodzki.

— Przepraszam, czy on nie by艂 brandmajstrem w na-lewkowskiem oddziale stra偶y ogniowej przed tamt膮 wojn膮?

— Chyba nie. By艂 wojewod膮 i zgin膮艂 znacznie dawniej, pod Kircholmem.

— Patrz pan, a kubek w kubek podobny do naszego brandmajstra. W ka偶dem b膮d藕 razie kizior musia艂 by膰 pierwszej klasy, po czerwonem nosie pozna膰, tak samo jak i tamten stra偶ak.

Id膮c przez park panowie Maniu艣 i Anio艂ek gor膮czkowo si臋 nad czym艣 naradzali, obrzucaj膮c od czasu do czasu pogardliwymi spojrzeniami lokaja Juliana, kt贸ry sztywny i uroczysty odprowadza艂 ich a偶 do misternie kutej w 偶elazie bramy.

Po po艂udniu przed ta偶 bram膮 przechadza艂 si臋 pan Anio艂ek, jak gdyby na kogo艣 oczekuj膮c.

Po godzinie z pa艂acowego ogrodu wyszed艂 podryguj膮cym kroczkiem hrabia Trestka i skierowa艂 si臋 nad rzek臋.

Pan Anio艂ek dop臋dzi艂 go, sk艂oni艂 si臋 grzecznie sztyw-niakiem i zagadn膮艂:

— Bardzo szanownego pana przepraszam, ale czy mogie prosi膰 o chwileczkie osobistej rozmowy, 偶eby nas nikt nie s艂ysza艂?

Hrabia zadr偶a艂 na ca艂ym ciele, zatrzyma艂 si臋 i w pierwszej chwili chcia艂 zrejterowa膰 z powrotem do parku, ale pan Anio艂ek zr臋cznie zaskoczy艂 mu od ty艂u i odci膮艂 drog臋 ucieczki.

— Niech pan szanowny si臋 nie obawia, du偶o czasu nie zajm臋, w dwie minuty ca艂膮 spraw臋 za艂atwieni.

170

I rozgl膮daj膮c si臋 bacznie dooko艂a, nachyliwszy si臋 do hrabiego zapyta艂 przejmuj膮cym szeptem:

— Czy pan szanowny s艂u偶y艂 w wojsku?

— Ja, a c贸偶 to pana obchodzi?

— Mnie nic, ale ja tu przysz艂em w tak zwanem imieniu. Pewna organizacji zamiaru]e urz膮dzi膰 tu malutkie powstanie. Rzecz jasna, 偶e nie takie jak w Warszawie, skromniej, jak to na prowincji, w miar臋 mo偶no艣ci, czyli czem chata bogata. Troszkie broni mamy, troszkie si臋 sprowadzi spod Warszawy i jako艣 zaczniemy. Ludzie s膮, tylko dow贸dcy jeszcze nie posiadamy. To musi by膰 cz艂owiek w powa偶niejszem wieku, znaj膮cy dobrze okolice, najlepiej jaki艣 bywszy wojskowy, ale niekoniecznie, gront, 偶eby hrabia.

I w艂a艣nie od razu sobie pomy艣la艂em, 偶e pan szanowny by si臋 nadawa艂, chcia艂em si臋 tylko ju偶 tak na fest upewni膰. Kiedy zaczynamy?

Hrabia Trestka przez ca艂y czas przem贸wienia pana Anio艂ka szybko 艂apa艂 powietrze i sinia艂 coraz wyra藕niej, tak 偶e w ko艅cu twarz jego niewiele r贸偶ni艂a si臋 kolorem od granatowej br贸dki. Zatoczy艂 doko艂a b艂臋dnym spojrzeniem, skrzywi艂 si臋 bole艣nie, chwyci艂 r臋kami za sztuczkow膮 kamizelk臋 w okolicach 偶o艂膮dka i j臋cz膮c rozdzieraj膮co, pogalopowa艂 jak ci臋偶ko ranny starszy jele艅 w stron臋 pa艂acowej bramy.

Pan Anio艂ek u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie i pomy艣la艂:

Faktycznie, na powsta艅ca kwalifikacji nie posiada, z powodu braku wytrzyma艂o艣ci 偶o艂膮dkowej.

Po czym, pogwizduj膮c weso艂o, poszed艂 w stron臋 folwarku. Maniusia zasta艂 mi臋dzy d艂ugimi rz臋dami inspekt贸w, grzej膮cego si臋 na trawie pod 艂agodnymi promieniami wrze艣niowego s艂o艅ca.

Siadaj膮c obok pan Anio艂ek rzek艂 oboj臋tnie: *•

— Zdaje si臋, 偶e nied艂ugo si臋 przeprowadziem. Pestka zrobiony!

Maniu艣 nie odpowiedzia艂 na to bezpo艣rednio, tylko mru偶膮c oczy w s艂o艅cu, rzek艂:

— A swojem porz膮dkiem letka cholera mnie ciska, jak sobie wspomn臋, 偶e my tu piegi na s艂o艅cu przypalamy, a tam w Warszawie szkopy w 艢r贸dmie艣ciu naszych

171

ch艂opak贸w na drobny szaber przerabiaj膮. Ale c贸偶, jak mnie szczur w kanale w nogawkie skoczy艂, wylaz艂em na g贸r臋 i m贸wi臋: nie chc臋, psia jego n臋dza, za 偶ycia do grobu i艣膰. A Piskorszczaki za mn膮.

— Ja bym poszed艂, ale c贸偶, nie mog艂em si臋 do w艂azu zmie艣ci膰, i odrzucili mnie.

— Faktycznie przez pa艅skie „walizkie" ca艂e wojsko mog艂oby si臋 na Star贸wce zosta膰.

— Co ty偶 teraz robi膮 gdzie艣 tam na Marsza艂kowskiej ulicy Szuwaks, Zag贸rski... co si臋 dzieje z Hani膮?...

— J膮 ostatni raz widzia艂 Szmaja przy taskaniu do kana艂u ci臋偶ko rannych pu艂kownik贸w. Rados艂aw niedu偶y, ale z Krnit膮 mieli ci臋偶k膮 robot臋 — taki kawa艂 ch艂opa!

— Tak, tak, wej艣膰 do kana艂u wesz艂a, ale czy wysz艂a? Fatalnie miodowy miesi膮c jem wypad艂.

— Szkoda ich, dobre dzieciaki... — odrzek艂 sennym g艂osem pan Anio艂ek i wkr贸tce zachrapa艂 bardzo melodyjnie.

A tymczasem w pa艂acu dzia艂y si臋 bardzo dziwne rzeczy. Hrabia Trestka nieoczekiwanie za偶膮da艂 przygotowania k膮pieli i koni na stacj臋.

Mimo perswazji hrabiego Rogera i pr贸艣b hrabiny Kali odjecha艂 nocnym poci膮giem.

Bardzo zdenerwowana nag艂膮 utrat膮 wiernego towarzysza spacer贸w i bratniej, we wszystkim si臋 z ni膮 zgadzaj膮cej duszy, hrabina Kala von Buttenberg d艂ugo nie mog艂a zasn膮膰 w wielkim antycznym 艂o偶u hrabiowskim z karmazynowym baldachimem.

Oczywi艣cie rasa i staranne wychowanie nie pozwoli艂y jej przewraca膰 si臋 z boku na bok ani te偶 wzdycha膰.

Tym bardziej m臋czy艂a j膮 bezsenno艣膰 i ponure my艣li. Zacz臋艂a przypomina膰 sobie zmar艂ych krewnych i widmo, przed kt贸rym uciek艂a ze swego zamku nad Sanem.

I nagle papiloty podnios艂y si臋 jej pod stylowym nocnym czepkiem. Zimny pot wyst膮pi艂 na czo艂o i w og贸le. Cia艂o ogarn臋艂o dr偶enie tak gwa艂towne, 偶e a偶 zadzwoni艂y staro偶ytne spr臋偶yny w archaicznym materacu.

W rogu pokoju sta艂a Bia艂a Dama, wyci膮gaj膮c w jej stron臋 m艣ciwym gestem ramiona!

172

Hrabina Kala zerwa艂a si臋 z 艂o偶a, chcia艂a krzykn膮膰, ale g艂os zamar艂 jej w krtani. Zapia艂a tylko jak konaj膮ca pularda i pad艂a bez zmys艂贸w na poduszki.

Bia艂a Dama odwr贸ci艂a si臋 bezszelestnie i rzek艂a do siebie:

— Ciotka Kalafonia zrobiona! — i wyskoczy艂a przez okno, zwijaj膮c w k艂臋bek prze艣cierad艂o.

G艂os mia艂a uderzaj膮co podobny do organu, jakim pos艂ugiwa艂 si臋 w 偶yciu doczesnym Maniu艣 Kitajec.

ROZDZIA艁 XXIV

w kt贸rym spotykaj膮 si臋 nasi znajomi,

a morowy hrabia staje przed

s膮dem familijnym

Hrabin臋 Kale von Buttenberg Mokrobrodzk膮 z trudem odratowano. Kiedy pokoj贸wka wesz艂a rano do jej sypialni, nieszcz臋艣liwa ofiara Bia艂ej Damy trwa艂a w ci臋偶kim omdleniu. Na szcz臋艣cie mi臋dzy zakwaterowanymi na folwarku warszawiakami by艂o kilku lekarzy.

Dwaj z nich, wezwani przez hrabiego Rogera, po godzinnych forsownych zabiegach doprowadzili wreszcie hrabin臋 do jakiej takiej przytomno艣ci.

Mimo wyra藕nie os艂abionego serca i roztrz臋sionych nerw贸w postanowi艂a wyjecha膰 z Koziedubek niezw艂ocznie, a w ka偶dym razie przed noc膮.

Go艣cinny gospodarz bardzo usilnie stara艂 si臋 j膮 zatrzyma膰, wyra偶aj膮c jednak ubolewanie, 偶e jego tak spokojny dot膮d pa艂ac zosta艂 nawiedzony przez duchy. Sam wprawdzie nie widzia艂 dot膮d Bia艂ej Damy, przypomina sobie jednak dok艂adnie, 偶e nieraz po p贸艂nocy s艂ycha膰 w pustych pokojach skrzypienie posadzek, jakie艣 westchnienia i jakby ciche klaskanie w r臋ce. Nie przywi膮zywa艂 wprawdzie do tego dotychczas 偶adnej wagi, przypuszczaj膮c, 偶e ma do czynienia ze z艂udzeniami akustycznymi. Skoro jednak droga baronowa na w艂asne oczy ujrza艂a widmo nieszcz臋snej Damy, nie pozostaje nic innego do zrobienia, jak wy艣wi臋ci膰 stary dom. A je偶eli i to nie pomo偶e, chyba trzeba b臋dzie z 偶alem opu艣ci膰 mi艂e k膮ty...

Na razie jednak wyjecha艂a sama hrabina.

Nazajutrz po jej wyje藕dzie zjawili si臋 „jak w zegarku" panowie Anio艂ek i Maniu艣.

Dali wyraz swemu wsp贸艂czuciu z powodu tak nag艂ego opuszczenia hrabiego przez rodzin臋, jak r贸wnie偶 przej臋li si臋 bardzo spraw膮 grasowania widma po komnatach starej siedziby rodu Mokrobrodzkich. Przy czym Anio艂ek

174

o艣wiadczy艂, 偶e najlepszym 艣rodkiem na duchy jest przebywanie nocami w nawiedzonych komnatach w licznym towarzystwie przy suto zastawionych sto艂ach i d藕wi臋kach muzyki restauracyjnej.

Nie by艂o bowiem jeszcze wypadku, 偶eby na sali dobrze prosperuj膮cego przedsi臋biorstwa gastronomicznego zjawi艂a si臋 w nocy w艣r贸d go艣ci bia艂a, czarna czy czerwona dama-nieboszczka.

Jednym s艂owem jest czas najwy偶szy sfinalizowa膰 umow臋 w sprawie otwarcia w pa艂acu Cafe „Pod Minog膮".

Hrabia w zasadzie przysta艂 na to, chcia艂 jednak przed przyst膮pieniem do zainstalowania restauracji pojecha膰 jeszcze do Warszawy, gdzie przy ulicy Wilczej mia艂 ma艂e, ale wytwornie urz膮dzone „pied-a-terre". By艂y tam bardzo cenne obrazy, mi臋dzy innymi dwa Rubensy. Pewne szans臋 odzyskania ich s膮, bo wczoraj w艂a艣nie nast膮pi艂a kapitulacja powsta艅c贸w i nie ca艂a Warszawa leg艂a w gruzach. Zezwolenie na pewno za po艣rednictwem RGO otrzyma, szuka tylko kilku pewnych ludzi, z kt贸rymi mo偶na by przedsi臋wzi膮膰 t臋 uci膮偶liw膮 i niebezpieczn膮 wypraw臋.

Wie艣膰 o upadku powstania podzia艂a艂a przygn臋biaj膮co na pana Anio艂ka i Maniusia, ale z ochot膮 zgodzili si臋 na wzi臋cie udzia艂u w wyprawie. Mieli nadziej臋 — poza tym — odszukania w艣r贸d ewakuowanej z Warszawy ludno艣ci zaginionych w 艢r贸dmie艣ciu przyjaci贸艂. W ci膮gu trzech dni hrabia Roger otrzyma艂 zezwolenie i silna ekipa z艂o偶ona z Kitajca, restauratora i obydw贸ch Pi-skorszczak贸w ruszy艂a pod przewodnictwem hrabiego wynaj臋t膮 ci臋偶ar贸wk膮 do Warszawy.

Ko艂uj膮c nieco bocznymi drogami przepe艂nionymi przez zbieg贸w ze stolicy, kt贸rym uda艂o si臋 omin膮膰 dwie pu艂apki na ludzi — Pruszk贸w i Ursus — wyprawa dotar艂a do Milan贸wka.

Tu dzielna za艂oga zosta艂a na kr贸tki wypoczynek — hrabia za艣 pojecha艂 sam do W艂och za艂atwi膰 u Niemc贸w jakie艣 tam jeszcze dodatkowe formalno艣ci.

Pan Anio艂ek z reszt膮 swego towarzystwa nie m贸g艂 usiedzie膰 w Milan贸wku, w艂贸czy艂 si臋 wzd艂u偶 tor贸w EKD, wystawa艂 na stacyjkach, badaj膮c id膮ce od strony War-175

szawy elektryczne poci膮gi oblepione wyn臋dznia艂ymi warszawiakami, kt贸rym uda艂o si臋 przemkn膮膰 przez oka 偶andarmskiej sieci lub te偶 za pomoc膮 okupu jako艣 si臋 Niemcom urwa膰.

Wisieli teraz na oknach poci膮g贸w, na buforach, zalegali dachy w艣r贸d t艂umok贸w i work贸w. By艂o mi臋dzy nimi sporo handlowc贸w, kt贸rzy niejeden raz obracali do W艂och i z powrotem do Grodziska z szabrowanym towarem. We W艂ochach handel odbywa艂 si臋 „na ciemno", bez mo偶no艣ci obejrzenia zawarto艣ci worka.

— Ca艂y majdan pi臋膰 „patyk贸w". W 艣rodku garnitur, kot, kapelusz i dwie pary kapci — oferowa艂 szabrownik, nie pozwalaj膮c kupuj膮cym zagl膮da膰 do wn臋trza „majdanu".

Kto dawa艂 偶膮dan膮 cen臋, 5 „patyk贸w" albo 10 „g贸rali", stawa艂 si臋 w艂a艣cicielem worka, kt贸ry m贸g艂 zawiera膰 wspania艂y garnitur z angielskiego materia艂u albo ohydny 艂ach z bawe艂ny. Kot okazywa艂 si臋 ko艂nierzykiem z kr贸lik贸w albo wspania艂膮 peleryn膮 ze srebrnych lis贸w. I tak wszystko.

W kupnie by艂o ryzyko, by艂 hazard. Nabywca „majdanu" sprzedawa艂 jego zawarto艣膰 nieraz z olbrzymim zyskiem, czasem wpada艂 na par臋 „patyk贸w", ale najcz臋艣ciej zarabia艂.

Tote偶 „ciemny" handel szabrownik贸w cieszy艂 si臋 wielkim powodzeniem.

Drugiego dnia oczekiwania na powr贸t hrabiego, na stacji w Podkowie Le艣nej, na dachu elektrycznego poci膮gu w艣r贸d zwa艂u r贸偶nych majdan贸w Maniu艣 Kitajec ujrza艂 widok, od kt贸rego zabi艂o mu serce, nogi same podskoczy艂y w g贸r臋, oczy si臋 zaiskrzy艂y, a usta wrzasn臋艂y:

— Szuwaks, lebiego, niewidymko, 偶yjesz? Pani Karaluch, jak pragn臋 zdrowia, egzystujesz pani?! Gdzie zapychacie, z艂a藕cie na d贸艂!

Na wagonie istotnie siedzia艂 Murzyn Jumbo w towarzystwie swej masywnej narzeczonej.

Na krzyk Maniusia nadbieg艂 pan Anio艂ek, a zaraz za nim Piskorszczaki.

Nie pytaj膮c Jumbo o zgod臋, zacz臋li go 艣ci膮ga膰 z dachu wraz z pann膮 Karaluch贸wn膮 i nale偶膮cymi do nich

176

nieruchomo艣ciami. Powitaniom nie by艂o ko艅ca. Ca艂e towarzystwo roz艂o偶y艂o si臋 w lasku naprzeciwko stacji. Z bez艂adnych troch臋 opowiada艅 mieszanej rasowo pary wynika艂o, 偶e zakochana kucharka istotnie umkn臋艂a w drodze swemu foksowi i wr贸ci艂a do Warszawy w sam dzie艅 powstania. By艂a pierwsz膮 osob膮, kt贸r膮 Jumbo ujrza艂 wychodz膮c z kana艂u na ulicy Pierackiego. Czeka艂a tam na niego, domy艣liwszy si臋, 偶e by艂 na Star贸wce. Teraz jechali prosto z Pruszkowa, uwolniwszy si臋 sposobem zbyt skomplikowanym, by go tu szczeg贸艂owo opisywa膰.

O wsp贸lnych znajomych wiedzieli niewiele. Zag贸r-skich stracili z oczu dawno. Redaktor podobno poleg艂. Hania do ko艅ca jakoby pracowa艂a w szpitalu, ale nie spotkali jej.

Z kolei, hrabiowska dru偶yna zaczeka oraowlada膰 swQi,e dzieje. Przedtem jeszcze pan Anio艂ek zaanga偶owa艂 pann臋 Karaluch na szefa kuchni w nowej „Minodze". Kiedy Murzyn dowiedzia艂 si臋 o zamierzonej wyprawie do Warszawy po Rubensy hrabiego Rogera, z punktu zdecydowa艂:

— Posuwam z wami! Z Wilczej w aleje R贸偶 dwa kroki i... dolary nasze.

— Tobie, widz臋, jako艣 nic lepiej? Ma艂o ci by艂o tego siedzenia w kominie, spania w wannie, chcesz teraz na zako艅czenie „dosta膰 w czapkie" od szkop贸w — powiedzia艂 mu na to Maniu艣.

— Nie b膮d藕 frajer, teraz wyjmiemy fors臋, szkoda gada膰.

— Mo偶ebne, ale na moje osobisto艣膰 nie obliczaj, sam p贸jdziesz.

— Maniuchna, nie b臋dziesz taki wredny, p贸jdziesz ze mn膮.

— Przekonasz si臋! * •-.-•-.•••"• •-

Jumbo przekona艂 si臋, 偶e Maniu艣 uleg艂 mu raz jeszcze. Hrabia Roger powr贸ci艂 z W艂och nazajutrz i wyprawa ruszy艂a do Warszawy. Ci臋偶ar贸wka zosta艂a przy Dworcu G艂贸wnym, a ekipa poci膮gn臋艂a piechot膮 pod przewodnictwem niemieckiego „leitera".

Na Wilczej Rubens贸wju偶 oczywi艣cie nie zastano, by艂y tylko ramy z k贸艂kami do powieszenia.

177

Hrabia zmartwi艂 si臋 bardzo, zebra艂 z pod艂ogi par臋 jakich艣 fotografii i da艂 has艂o do powrotu.

Ale Jumbo „zblatowa艂" Niemca i wszyscy razem ruszyli w alej臋 R贸偶. Po drodze zastanawiali si臋 bardzo, jak u艣pi膰 czujno艣膰 leitera, 偶eby nie zauwa偶y艂 wyjmowania skarbu. Szmaja doradza艂 napu艣ci膰 na niego pann臋 Karaluch, kt贸ra za pomoc膮 swej sztuki uwodzicielskiej zatrzyma go na dole, podczas gdy poszukiwacze udadz膮 si臋 na pi臋tro.

Ale Jumbo, b艂ysn膮wszy w艣ciekle bia艂kami oczu, kategorycznie si臋 na to nie zgodzi艂.

Wobec tego postanowiono odpali膰 szkopowi r贸wnie偶 jak膮艣 dol臋, oczywi艣cie okrojon膮 do mo偶liwego minimum.

Za chwil臋 skr臋cili w alej臋 R贸偶 i... stan臋li jak wryci, zatrzymani przez Niemca z r臋czn膮 tarcz膮 sygna艂ow膮. Wehrmachtowiec kaza艂 im si臋 cofn膮膰 pod 艣cian臋 i wskaza艂 tarcz膮 tak dobrze im znany dom. Patrzyli, nic nie rozumiej膮c. Nagle dom jakby podskoczy艂, po czym frontowa 艣ciana wyd臋艂a si臋 w potworny brzuch, rozleg艂 si臋 pot臋偶ny huk, czarny dym zmieszany z wapiennym py艂em otoczy艂 wszystko g臋stym woalem.

Gdy k艂臋by dymu nieco opad艂y, okaza艂o si臋, 偶e dom ju偶 nie stoi, tylko siedzi. Po pi臋trach, kt贸re przed chwil膮 istnia艂y, zosta艂y tylko na szczytowej 艣cianie trzy wisz膮ce piece z pi臋knych zielonkawych kafli.

Ca艂a reszta z dachem i skarbem w艂膮cznie znajdowa艂a si臋 na dole. Poszukiwacze stali w milczeniu jak urzeczeni, patrz膮c na dymi膮ce rumowisko. Pierwszy odzyska艂 r贸wnowag臋 ducha Maniu艣. Gwizdn膮艂 przez z臋by i skin膮艂 r臋k膮 na swych towarzyszy.

— Wysiadka! — powiedzia艂 i pierwszy skr臋ci艂 w Mokotowsk膮, za nim z opuszczonymi g艂owami ruszy艂a reszta. Murzyn po chwili stan膮艂 i zacz膮艂 si臋 rwa膰 w kierunku gruz贸w, ale panna Karaluch silnie uj臋艂a go pod r臋k臋. Id膮c be艂kota艂 co艣 pod nosem. By艂y to prawdopodobnie jakie艣 przekle艅stwa w narzeczu jego przodk贸w znad rzeki Bamba-Bumba, a mo偶e rozstawia艂 komu艣 famili臋 po k膮tach w dialekcie warszawskim?

Raczej to drugie. : 禄 t芦

178

Cafe „Pod Minog膮" w pa艂acu hrabi贸w Mokrobrodz-kich funkcjonowa艂a ju偶 od dw贸ch miesi臋cy. I zgodnie i przewidywaniem pana Anio艂ka prosperowa艂a znakomicie. Panna Karaluch okaza艂a si臋 mistrzem w swym zawodzie. Kuchnia nowej „Minogi" s艂yn臋艂a w promieniu kilkudziesi臋ciu kilometr贸w. Przyje偶d偶ali go艣cie z Krakowa, osiedlali si臋 w jej pobli偶u coraz nowi a zamo偶ni uciekinierzy poszukuj膮cy spokojnego zak膮tka.

Za bufetem kr贸lowa艂 jak dawniej na Zapiecku pan Anio艂ek pod czujnym okiem pani Serafiny. Sabcia by艂a bufetow膮 i trzyma艂a kr贸tko kelnerki z „towarzystwa", zatrudnione przez swego opiekuna. Pan Konfiteor, kt贸ry r贸wnie偶 mieszka艂 w Koziedubkach, by艂 bardzo cz臋stym go艣ciem i nazywa艂 hrabiego „dziewi膮tk膮 ze sztynglem", nawi膮zuj膮c do jego utykania na praw膮 nog臋.

Hrabia Roger bardzo si臋 zaprzyja藕ni艂 z panem Anio艂kiem, wymy艣la艂 nowe, nie znane dot膮d potrawy, gra艂 ze sta艂ymi go艣膰mi w bryd偶a i w og贸le czu艂 si臋 艣wietnie w nowym otoczeniu.

Ale dzi艣 mia艂 nieprzyjemny dzie艅. W pa艂acu od rana bawi艂a hrabina Kala w towarzystwie hrabiego Trestki i mecenasa doktora Musztardzi艅skiego, radcy prawnego obydwu rod贸w.

Hrabina przyjecha艂a z adwokatem, bo mia艂 si臋 odby膰 rodzaj s膮du familijnego nad niecnymi post臋pkami ostatniego z Mokrobrodzkich.

W prywatnych apartamentach hrabiego Rogera na pierwszym pi臋trze na jej polecenie nakryto st贸艂 zielonym suknem, ustawiono na nim srebrny dzwonek, puchar wody Franciszka J贸zefa dla hrabiego Trestki i winowajca zosta艂 wezwany na g贸r臋 przez bardziej jeszcze dzi艣 uroczystego lokaja Juliana.

Tu trzeba doda膰, 偶e pods膮dny od dw贸ch godzin znajdowa艂 si臋 pod czu艂膮 i nieustann膮 opiek膮 pana Anio艂ka i Maniusia, kt贸rzy go nie puszczali ani na krok od stolika przy bufecie, udzielaj膮c mu szczeg贸艂owych instrukcji, jak ma si臋 zachowa膰 wobec rodzinnego areo-pagu.

Kiedy Julian zjawi艂 si臋 w sali, aby zabra膰 z sob膮 delikwenta, i hrabia z ci臋偶kim westchnieniem wybiera艂

179

si臋 na g贸r臋, pan Anio艂ek u艣cisn膮艂 mu gor膮co r臋k臋 i szepn膮艂:

— Tylko nie nawalaj, hrabia, w parafie! Gront nie zdrefi膰 i nie da膰 z siebie neptka zrobi膰, a reszta frajer! Co to za s膮d? Gorsze sprawy si臋 przechodzi艂o. U mnie go艣膰 艣mierdz膮cem, czyli z przeproszeniem nie艣wie偶em szczupakiem si臋 zatru艂, a drugi znowu偶 w rzemskiej pieczeni hacel znalaz艂 i my艣lisz hrabia, 偶e ba艂em si臋 w s膮dzie — nic a nic! Na razie s艂ucha膰 spokojnie, co wysoki s膮d bar艂o偶y, a potem... tak jak m贸wili艣my!

Otrzymawszy ten wiatyk na drog臋, hrabia wszed艂 艣mia艂o do pokoju, w kt贸rym by艂 zebrany familijny trybuna艂. Obrzuciwszy pods膮dnego surowym spojrzeniem, hrabina zwr贸ci艂a si臋 do adwokata.

— Panie doktorze, prosimy o otwarcie posiedzenia.

Mecenas Musztardzi艅ski, starszy facet o g艂owie podobnej uderzaj膮co do gruszki — z gatunku bery michal-skie — odchrz膮kn膮艂, poprawi艂 pi臋膰 w艂osk贸w stercz膮cych mu na 艣rodku czaszki i powiedzia艂 przez nos:

— Jako d艂ugoletni... tego... tego... przyjaciel rodziny oraz kurator jej ruchomego i nieruchomego... tego, tego... maj膮tku, a tak偶e obro艅ca jej moralnych... tego, tego... praw... mam zaszczyt zwr贸ci膰 si臋 do pana, panie hrabio, o... tego, tego... pewne wyja艣nienia.

Tu trzeba nadmieni膰, 偶e mecenas Musztardzi艅ski, znakomity zreszt膮 poza tym orator, mia艂 zwyczaj umieszcza膰 w ka偶dym zdaniu dodatek w postaci w艂a艣nie: tego, tego...

Dodatki te poprzedza艂o cz臋sto energiczne dmuchni臋cie nosem z jednej albo drugiej dziurki, ale nigdy z obydwu naraz. Brzmia艂o to mniej wi臋cej: fuuu!

— Wyja艣nienie oczywi艣cie dotyczy膰 ma dziwnych zdaniem przedstawicieli... fuuu!... tego, tego... rodu, innowacji wprowadzonych w staro偶ytnej siedzibie hrabi贸w fuuu!... tego, tego... Mokrobrodzkich.

— Pozwol臋 sobie przerwa膰 panu, panie doktorze — wtr膮ci艂a w tym miejscu hrabina Kala — nazywajmy rzeczy po imieniu... „innowacja" ta to... traktiernia, zajazd, karczma w domu, w kt贸rym urodzi艂 si臋 m贸j m膮偶, szambelan dworu cesarsko-kr贸lewskiej mo艣ci i kawaler

18O

malta艅ski, hrabia Achilles Mokrobrodzki. W domu, w kt贸rym z ka偶dego k膮ta tchnie 偶ywa tradycja naszej arystokracji. W domu, w kt贸rym b艂臋kitna krew zdaje si臋 tryska膰 z ka偶dego starego portretu.

Do tego domu ostatni dziedzic wpu艣ci艂 najciemniej-

nia spelunki!

Niech pan doktor zapyta hrabiego Rogera, co ma na swoje usprawiedliwienie, niech pan doktor zada mu pytanie, co go o艣mieli艂o do takiego zbezczeszczenia szczytowych, najwy偶szych niemal w kraju prog贸w arystokracji rodowej.

— NatuhellemenU — podtrzyma艂 hrabia Trestka, krzepi膮c si臋 gorzk膮 wod膮.

— Niech nam odpowie — m贸wi艂a wzburzona hrabina dalej — jak zamierza zmaza膰 z herbowej tarczy t臋 potworn膮 plam臋! Niech odpowie natychmiast!

Hrabia Roger, kt贸ry stal dot膮d z opuszczon膮 g艂ow膮, z oczami wbitymi w perski dywan, wyprostowa艂 si臋 nagle, nozdrza mu zadrga艂y jak arabskiemu rumakowi, potoczy艂 dooko艂a dumnym spojrzeniem i krzykn膮艂:

— A odturlaj偶e si臋, bo偶a kr贸wko za rude ondulacje szarpana, odturlaj si臋, Kalafonio przez Bia艂e Dam臋 po staro艣wieckiem 艂贸偶ku tam i nazad ganiana, bo jak nie, to ci tak膮 litanie wyczytani, 偶e trzech doktor贸w aroma-tycznem octem dwa dni b臋dzie musia艂o ci臋 cuci膰, kali-katuro do 艣miechu na kaczych nogach.

Kto tu rz膮dzi, ja, hrabia Rower, czy ciotka Kalafonia? Kto tu rz膮dzi, ja czy Szpicbr贸dka gorzk膮 wod膮 naszpry-cowany? Kto tu rz膮dzi, ja czy najmimorda, co si臋 za doktora podaje, a nikt go nawet do kanarka chorego na 偶o艂膮dek nie wo艂a! — szala艂 hrabia Roger.

Ale nikt go nie s艂ysza艂, bo hrabina dawno ju偶 le偶a艂a. zemdlona pod sto艂em. Hrabia Trestka i mecenas, kozio艂kuj膮c jeden przez drugiego, zlecieli po schodach na d贸艂.

Tylko z balkonu wszed艂 ukryty tam dot膮d Maniu艣 Kitajec, wyci膮gn膮艂 r臋ce do zion膮cego gniewem arystokraty i zawo艂a艂 z uczuciem:

— Hrabia, buzi!!

ROZDZIA艁 XXV

czyli ostatni, w kt贸rym okazuje si臋,

偶e odnalezione skarby nie daj膮 szcz臋艣cia,

a pani Fijo艂ek powtarza ca艂kiem

nie sprawdzone pog艂oski

Przed podjazd pa艂acu w Koziedubkach z brz臋kiem janczar贸w zajecha艂y eleganckie niegdy艣, dzi艣 mocno odrapane sanie. Hrabia Roger odrzuci艂 podbity nied藕wiedzim, z lekka wyjedzonym przez mole futrem fartuch i w miar臋 swych skromnych mo偶liwo艣ci najszybszym krokiem wbieg艂 na schody. W hallu natkn膮艂 si臋 na wiernego lokaja Juliana, kt贸ry 艣pieszy艂 w艂a艣nie na powitanie, nieobecnego od kilku dni w domu, pana.

Oddaj膮c mu futrzan膮 dach臋, hrabia powiedzia艂 ze zdziwieniem:

— C贸偶 tu tak cicho dzisiaj? Kawiarnia nieczynna? Gdzie dyrektor Anio艂ek?

Julian wyprostowa艂 si臋 i rzek艂 z lekkim sarkazmem:

— Melduj臋 panu hrabiemu, 偶e kawiarnia nie tylko jest nieczynna, ale ca艂kowicie zlikwidowana. Nie tylko „dyrektor" Anio艂ek, nie tylko „dyrektorowa" Anio艂kowa, ale r贸wnie偶 pani „kierowniczka" Sabcia, pani „szefowa" Karaluch, pan „zarz膮dzaj膮cy" Kitajec, orkiestra oraz kierownik „artystyczny" pan Szuwaks wyjechali jeszcze wczoraj rano.

— Jak to, tak nagle? Nie m贸wili, dlaczego?

— Owszem, pan zarz膮dzaj膮cy Kitajec nadmieni艂 na odjezdnym, 偶e, przepraszam za wyra偶enie, kicha na Koziedubki (przez be), kiedy Warszawa jest wolna!

— Ach tak, to ju偶 si臋 dowiedzieli?

— Przedwczoraj wieczorem. Rano si臋 spakowali i w ci膮gu p贸艂 godziny ju偶 ich nie by艂o. Wyjechali zreszt膮 nie sami. Po艂owa warszawiak贸w z folwarku uda艂a si臋 za nimi. Powiedzieli, 偶e je艣li nie z艂api膮 po drodze jakiego poci膮gu albo samochodu, p贸jd膮 piechot膮.

— I nie zostawili dla mnie jakiego艣 listu?

182

— Owszem, jest list i pieni膮dze. ;: i* :-' •-•;..•,". > ;> Julian poda艂 hrabiemu grubo wypchan膮 kopert臋. Opr贸cz sporej paczki banknot贸w znajdowa艂o si臋 w niej pismo odr臋czne pana Anio艂ka nast臋puj膮cej tre艣ci:

Szanowny panie Chrabia. Wsz臋dzie dobrze ale. W domu najlepiej i dlatego. Zapychamy jak tuariaty do naszej kochanej Warszawy chocia偶. Rozbebeszona i spalona przez Hitlera. Drania pana Chrabiego mamy zaszczyt po偶egna膰 i co z艂ego to nie my. W razie czego zostaw pan te ca艂e Kozie... ju偶 pan dalej wiesz i przyjad藕 pan do nasz do gastronomicznego interesu mo偶esz si臋 pan. Nada膰 rejwoch za ostatni tydzie艅. W kopercie ty si膮d藕 cat贸suf od nasz wszystkich dla ciotki Kalafonii i Szpic-br贸tkl

.•••-. : Konstanty Anio艂ek

Trzy razy przeczyta艂 hrabia Roger list pana Anio艂ka, zanim, wobec oryginalnego sposobu u偶ycia w nim znak贸w przestankowych, zrozumia艂, 偶e to Hitlera uwa偶a restaurator za „drania" i 偶e w kopercie mieszcz膮 si臋 pieni膮dze za ostatni tydzie艅, nie za艣 tysi膮c ca艂us贸w dla hrabiny Kali i hrabiego Trestki.

Przeczyta艂 i by艂 wzruszony solidno艣ci膮 pana Anio艂ka, kt贸ry wyp艂aci艂 mu nale偶no艣膰 za ca艂y tydzie艅, chocia偶 nale偶a艂o si臋 zaledwie za dwa dni.

A tymczasem gromadka warszawskich repatriant贸w dociera艂a troch臋 ci臋偶ar贸wk膮, troch臋 furk膮, a przewa偶nie piechot膮 do wypalonych mur贸w stolicy. Na wi^ok straszliwych spustosze艅 pani Anio艂kowa i jej fraucymer zala艂y si臋 rz臋sistymi 艂zami, ale panowie ani na chwil臋 nie upadli na duchu. Nast臋pnego dnia po przybyciu pan Anio艂ek przy pomocy Murzyna oraz braci Piskorskich rozpocz膮艂 na rogu Marsza艂kowskiej i Alei Jerozolimskich budow臋 przestronnej budki, w kt贸rej zamierza艂 kontynuowa膰 prowadzenie swego przedsi臋biorstwa. Architektura nowego lokalu by艂a niezwykle oryginalna, je艣li si臋 we藕mie pod uwag臋, 偶e do jego budowy u偶yto cz臋艣ci stoj膮cego niedaleko zdemolowanego podczas powstania tramwaju, rozbitego niemieckiego czo艂gu oraz fragmen-

183

t贸w luksusowego podziemnego szaletu miejskiego z placu Napoleona. Ca艂o艣膰 wypad艂a do艣膰 efektownie, zw艂aszcza 偶e zdobi艂 j膮 n臋c膮cy szyld z napisem: „Zupa. Gor膮ca". Po tygodniu by艂y ju偶 flaki z pulpetami i r贸偶norakie zak膮ski, nie licz膮c oczywi艣cie p艂yn贸w rozgrzewaj膮cych. Tote偶 interes z miejsca zyska艂 uznanie i wzi臋cie w艣r贸d t艂um贸w wracaj膮cych do stolicy warszawiak贸w.

Wkr贸tce po uruchomieniu nowej odmiany „Minogi" pan Maniu艣 zapragn膮艂 pracowa膰 w zawodzie zbli偶onym do swojego przedwojennego powo艂ania i za艂o偶y艂 z bra膰mi Piskorszczakami przedsi臋biorstwo komunikacyjne z trakcj膮 na razie konn膮. Wo偶ono „艂ebki na Pragie".

Up艂yn臋艂o tak kilka miesi臋cy. Nadesz艂a wiosna, w艣r贸d gruz贸w zacz臋艂o kwitn膮膰 nowe 偶ycie. Ruiny zaroi艂y si臋 poszukiwaczami zagrzebanych pod zwa艂ami cegie艂 i gmatwanin膮 poskr臋canego przez po偶ary 偶elastwa w艂asnych i cudzych skarb贸w. Widok ten nie dawa艂 spokoju Murzynowi Jumbo.

Dot膮d m臋czy艂 swoich przyjaci贸艂, a偶 wreszcie pewnego majowego poranku Maniu艣 da艂 si臋 nam贸wi膰 i ca艂e towarzystwo, zaopatrzone w kilofy i 艂opaty, wyruszy艂o do ruin w alei R贸偶. ;-•

Pracowali w pocie czo艂a od rana do czwartej po po艂udniu. Odwalili ca艂e tony gruzu, kt贸ry bardzo starannie i szczeg贸艂owo przegl膮da艂a narzeczona Jumbo, panna Karaluch. Wszystko na pr贸偶no, skarbu nie by艂o ani 艣ladu. Chcieli ju偶 zaprzesta膰 poszukiwa艅, kiedy nagle Jumbo wrzasn膮艂 przera藕liwie i podskoczy艂 w g贸r臋 z trzyman膮 w r臋ku nadpalon膮 przedwojenn膮 pi臋膰setz艂o-t贸wk膮. By艂 to niew膮tpliwie jeden z licznych banknot贸w stanowi膮cych kiedy艣 ukryte pod pod艂og膮 miliony Briksa. Z wypiekami na twarzy jak szale艅cy zacz臋li wali膰 kilofami w to miejsce. Jeszcze troch臋 i kilof Jumbo zadzwoni艂 o pokryw臋 metalowej skrzynki.

Murzyn pochyli艂 si臋 i wyszarpn膮艂 spod gruzu ci臋偶k膮 pancern膮 szkatu艂k臋. Przycisn膮艂 j膮 do siebie i powtarza艂 nieprzytomnie: -•• ,-.. -.-.-, p:.-;-.-••

— Jest... jest... ta sama... ta sama!

— No dobrze, 偶e ta sama — zirytowa艂 si臋 Maniu艣 — ale zobacz偶e, ciapciaku w karaku艂y drapany, czy czasem nie pusta?!

— Nie, nie, ci臋偶ka jak cholera... jest wszystko. Mamy „twarde"! Wszyscy jeste艣my milionerami!

— Zaraz, zaraz, poczekaj... o wiele ten tw贸j prencypa艂 偶yje... i tak musisz mu wszystko odda膰, bo to jego forsa!

— Jak to jego, to my za darmo sze艣膰 lat si臋 meczem, 偶eby ten majdan wyj膮膰? A teraz on przyjdzie i we藕mie wszystko jak swoje? — oponowa艂 Szmaja.

— Wszystko jak wszystko, da nam co艣 znale藕nego.

— Tak, da ci na paczk臋 zapa艂ek!

— Po mojemu powinien tak膮 sam膮 dol臋 dosta膰 jak i my!

— To znaczy po ile?

— Rzeczywi艣cie, zaczem si臋 k艂贸ci膰, zobaczcie, wiele tam jest!

Jumbo dr偶膮cymi r臋kami zacz膮艂 operowa膰 przy zamkach.

— Jak偶e, idyjoto ci臋偶ka, bez klucza otworzysz? Trzeba wierzch podwa偶y膰!

Ale solidna szkatu艂a nie da艂a si臋 tak 艂atwo otworzy膰. Jumbo m臋czy艂 si臋, rzuca艂 j膮 o ziemi臋, depta艂 po niej nogami, wszystko na pr贸偶no. Wreszcie Maniu艣 odebra艂 mu j膮. Wzi膮艂 kawa艂 drutu, wyklepa艂 na kamieniu wytrych, w艂o偶y艂 go w otw贸r, przekr臋ci艂, w zamku co艣 chrupn臋艂o. Wierzch odskoczy艂, Murzyn wyrwa艂 mu skrzynk臋, uni贸s艂 wieko i oczy wysz艂y mu z orbit ze... zdziwienia i w艣ciek艂o艣ci.

W skrzynce by艂y kawa艂ki kamieni i gruzu oraz ma艂a kartka z napisem: „A kuku". Napis by艂 zrobiony niezdarnie o艂贸wkiem na kawa艂ku papieru gazetowego.

Maniu艣 przeczyta艂 kartk臋, odda艂 j膮 panu Anio艂kowi. Restaurator zapoznawszy si臋 z jej tre艣ci膮 gwizdn膮艂 przeci膮gle pod nosem i rzek艂:

— Kto艣 tu z nasz balona zrobi艂, albo ten Amerykan, albo jaki艣 szabrownik, kt贸ren mia艂 wi臋kszy fart!

Jumbo tymczasem cicho szlocha艂 oparty o lew膮 cz臋艣膰 biustu swojej narzeczonej. Panna Karaluch g艂adzi艂a go po kruczej czuprynie i m贸wi艂a ciep艂o:

184

185

— Nie martw si臋, Jasiu, chocia偶 dolar贸w nie znalaz艂e艣, wi臋kszy skarb przy tem szukaniu odzyska艂e艣.

Wszyscy obecni spojrzeli na ni膮 z zaciekawieniem i b艂yskiem nadziei, a Maniu艣 zapyta艂 wprost:

— Gdzie on jest?

— Tu!

— To znaczy si臋 co?

— Ja — odpowiedzia艂a dumnie kucharka wskazuj膮c pulchnym paluszkiem na sw膮 klatk臋 piersiow膮. Pan Anio艂ek odwr贸ci艂 si臋 ze z艂o艣ci膮 i powiedzia艂:

— A daj偶e pani Karaluch spok贸j z takim skarbem!

— Faktycznie — doda艂 z ironi膮 Maniu艣 — 偶e wi臋kszy, to wi臋kszy, a zw艂aszcza poniek膮d ci臋偶szy!

— A swojem porz膮dkiem troszkie racji pani Karaluch ma. Pulardy pod beszamelem albo medaliona z indyka nikt tak przygotowa膰 nie potrafi, sam pan hrabia Rower to zawsze powtarza艂 — zako艅czy艂 dyskusj臋 pan Anio艂ek.

I w lepszych ju偶 nieco humorach towarzystwo opu艣ci艂o ruiny. Poniewa偶 by艂o jeszcze do艣膰 wcze艣nie, restaurator zaproponowa艂 odwiedzenie Star贸wki, gdzie nie by艂 od czasu powstania.

Przez wymar艂膮 Miodow膮 dostali si臋 wkr贸tce po zwa艂ach gruzu na Zapiecek. Panowa艂a tu cmentarna cisza i zupe艂na pustka. Stan臋li w zamy艣leniu przed ruinami domu, w kt贸rym kiedy艣 mie艣ci艂a si臋 „Minoga". Pan Anio艂ek po chwili wszed艂 w wyrw臋, kt贸ra niegdy艣 by艂a wej艣ciem do jego zak艂adu. Wyszed艂 stamt膮d wkr贸tce nios膮c zwitek papier贸w. Zacz臋li je przegl膮da膰, by艂y to stare rachunki za gaz i elektryczno艣膰, kilka mandat贸w karnych za nieprzestrzeganie godzin zamykania restauracji oraz lista go艣ci zaproszonych swego czasu na zar臋czyny Sabci z W艂adkiem. Czytaj膮c g艂o艣no nazwiska uczestnik贸w uroczysto艣ci pan Anio艂ek zatrzyma艂 si臋 d艂u偶ej przy redaktorze Zag贸rskim.

— Ciekawo艣膰, czy to prawda, 偶e on nie 偶yje?... — powiedzia艂 po chwili z westchnieniem.

— Prawda, panie Anio艂ek szanowny! — odrzek艂a stoj膮ca obok grupy wyn臋dznia艂a posta膰 niewie艣cia, bardzo ubogo odziana. Sk膮d si臋 tu wzi臋艂a, nikt nie wiedzia艂,

186

l

nie zauwa偶yli bowiem zaj臋ci sob膮, kiedy nadesz艂a od

Rynku.

— Wy艣ni艂 mnie si臋 ratuszowy zegar, wy艣ni艂. l — Pani Fijo艂ek — zawo艂a艂 w tej chwili Maniu艣 Kitajec poznaj膮c dawn膮 gospod-yni^ Andrzeja — jak si臋 pani powodzi, co pani tu robi w tych gruzach?

— Mieszkam w tem domu co i dawniej, panie Marian, tylko z t膮 r贸偶nic膮, 偶e nie na trzeciem pi臋trze, bo go ju偶 nie ma, tylko w piwnicy, ale nie mog臋 narzeka膰, przyjemnie, bo na Star贸wce.

Po serdecznych powitaniach pani Fijo艂ek m贸wi艂a da-

lej:

— Tak, tak, nie 偶yje pan Zag贸rski, w臋glarz spod

si贸dmego by艂 przy tem wtenczas drugiego wrze艣nia, jak Niemcy na Star贸wkie wpadli. Pan Zag贸rski by艂 ci臋偶ko ranny i 偶ona jego, kt贸ra za siostr臋 mi艂osierdzia w szpitalu na Podwalu si臋 zatrudnia艂a, wzi臋艂a go na plecy i niesie, biedactwo, my艣la艂a, 偶e go w ten spos贸b wyratuje, bo szpital ju偶 si臋 pali艂. Ale jaki艣 Niemiec podlecia艂

i strzeli艂 mu w g艂ow臋...

Pani Fijo艂ek otar艂a 艂z臋 fartuchem i znowu opowiada艂a, jak zgin膮艂 inwalida 艢mieciuszka, do ostatka strzelaj膮c z karabinu maszynowego. Jak pani Rypalska, jego wsp贸lniczka, „kule mu do samego ko艅ca podawa艂a", a potem sama z tego karabinu strzela艂a, „bo otrzaskana z broni膮 by艂a, jako wdowa po jednem inwalidzie i narzeczona drugiego. Bo chocia偶 si臋 bardzo z nieboszczykiem k艂贸cili, by艂aby si臋 koniec ko艅c贸w za niego wyda艂a jak amen w pacierzu". Dzisiaj le偶膮 obok siebie pod gruzami na Nowomiejskiej, gdy偶 w dwa pacierze p贸藕niej dosta艂a kul臋 w samo serce.

i D艂ugo jeszcze s艂uchali opowie艣ci pani Fijo艂ek o lo-

I sach wsp贸lnych znajomych, wreszcie restaurator zapro-

1 ponowa艂 jej posad臋 w nowo otworzonym przez siebie

interesie na Marsza艂kowskiej, budki bowiem ulegaj膮

rozbi贸rce.

| Ale pani Fijo艂kowa podzi臋kowa艂a uprzejmie. 1 — Ja ju偶 si臋 st膮d nie rusz臋. Przyzwyczajona jestem.

Zostan臋 tu ze swojem Wojtusiem i fotografiami trzech

1 187

moich nieboszczyk贸w, bo wszystkich ich uda艂o mnie si臋 uratowa膰, razem z pluszowemi ramkami...

Cafe „Pod Minog膮" od偶y艂a raz jeszcze w nowym wcieleniu jako sp贸艂dzielnia pracownik贸w przemys艂u gastronomicznego. Prezesem oczywi艣cie by艂a pani Anio艂ek, za bufetem rej wiod艂y jak zawsze pani Serafina z Sabci膮. W kuchni urz臋dowa艂a pani Janowa Karaluchowa, gdy偶 Jumbo 偶eni膮c si臋 przybra艂 imi臋 Jan, przyswajaj膮c sobie, wbrew mo偶e og贸lnie przyj臋tym zwyczajom, niew膮tpliwie jednak s艂usznie, rodowe jej nazwisko Karaluch.

Sam pan Karaluch do sp贸艂dzielni nie nale偶a艂, b臋d膮c razem z Maniusiern Kitajcern i z bra膰mi Piskorskimi w艂a艣cicielem przedsi臋biorstwa taks贸wkowego.

Obaj bywali jednak cz臋sto „Pod Minog膮", przyjmowani zawsze z honorami przez kierownika sali, obywatela Rogera Mokrobrodzkiego.

Kt贸rego艣 dnia, podczas najwi臋kszego ruchu w porze obiadowej, wpadli tam obaj jak dwie bomby atomowe i roztr膮caj膮c go艣ci przedarli si臋 do bufetu.

— Sabina, masz, trzymaj! — zawo艂a艂 pan Maniu艣 wr臋czaj膮c bufetowej oklejon膮 r贸偶nobarwnymi znaczkami kopert臋.

Pi臋kna gastronomka przyblad艂a i spyta艂a:

— List? Od kogo?

— Od kogo ma by膰? Od Churchilla? Wiadomo, 偶e od W艂adka!

Wszyscy pracownicy sp贸艂dzielni rzucili swoje zaj臋cia i pobiegli do bufetu. Prezes Anio艂ek czyta艂 g艂o艣no pismo sier偶anta W艂adys艂awa R膮czki, kt贸ry donosi艂, 偶e za dwa tygodnie wsiada w Londynie na statek wioz膮cy go do ojczyzny. Razem z nim przyjad膮 porucznik Zag贸rski, 偶ona jego Hania i ich c贸reczka Krystyna.

Donosi艂 dalej, 偶e spotka艂 si臋 z nimi w Niemczech przy oswobadzaniu przez wojsko polskie obozu je艅c贸w. Pisa艂 te偶, 偶e pani Hania by艂a w listownym kontakcie z chlebodawc膮 Jumbo panem Briksem, kt贸ry bardzo interesowa艂 si臋 losami swego by艂ego szofera. Nie rozumia艂 tylko, czemu Jumbo, po jego nag艂ym wyje藕dzie jako szefa wywiadu ameryka艅skiego w Polsce, ukrywa艂 si臋

przed polsk膮 policj膮. Dopiero W艂adek wyt艂umaczy艂 Brik-sowi, 偶e Jumbo, wracaj膮c z dworca po odwiezieniu swego pana, zagazowa艂 si臋 z 偶alu i rozbi艂 magistracki 艣mietnik na k贸艂kach. Obawiaj膮c si臋 odebrania prawa jazdy i dowiedziawszy si臋 od szofer贸w, 偶e jest poszukiwany, wola艂 si臋 ukrywa膰.

W zako艅czeniu listu W艂adek przesy艂a pozdrowienia od pa艅stwa Zag贸rskich dla wszystkich znajomych ze Star贸wki.

— W taki spos贸b w臋glarz spod si贸dmego zala艂 kolej-kie! Widzia艂 nie redaktora, tylko kogo艣 innego! — zawo艂a艂 prezes Anio艂ek, wyskoczy艂 zza bufetu, p臋dem przebieg艂 ulic臋 i znikn膮艂 w drzwiach eleganckiego zak艂adu pogrzebowego, opatrzonego czarnym szyldem, kt贸rego srebrne litery opiewa艂y:

Sp贸艂dzielnia Pracy „Wieczny Odpoczynek".

188

Spis rzeczy

I patrz, pan, co si臋 robi! ...................... 5

Rozdzia艂 I

zawieraj膮cy genez臋 tytu艂u ca艂ej opowie艣ci i szczeg贸艂owy opis przygotowa艅 do uroczysto艣ci familijnej w restauracji pa艅stwa Anio艂k贸w ................ 11

Rozdzia艂 II

zapowiadaj膮cy wielkie sensacje kryminalne w dalszym toku akcji ............................. 18

Rozdzia艂 III

roztaczaj膮cy wstrz膮saj膮ce wizje wojny gazowej i wyja艣niaj膮cy przekonywaj膮co przyczyny agresji niemieckiej ................................... 25

Rozdzia艂 IV

w kt贸rym jest mowa o trzech m臋偶ach pani Fijo艂ek

i o dw贸ch konkurencyjnych pu艂kach piechoty ..... 32

Rozdzia艂 V

w kt贸rym wszechstronnie poznajemy zastosowanie trumien, katafalk贸w i innych akcesori贸w pogrzebowych ..................................... 40

Rozdzia艂 VI

w kt贸rym poznajemy geniusz narratorski pani Fijo艂ek i w kt贸rym krystalizuje si臋 w膮tek sensacyjny ... 47 Rozdzia艂 VII

w kt贸rym ulegaj膮 ruinie marzenia nieustraszonej tr贸jki z Zapiecka oraz gabinet niemieckiego genera艂a ........................................ 53

Rozdzia艂 VIII

w kt贸rym ca艂a Warszawa tonie w zupie 偶贸艂wiowej i kt贸ry ko艅czy si臋 przykrym zaj艣ciem z powodu niewinnej damskiej torebki ...................... 58

Rozdzia艂 IX

w kt贸rym 偶贸艂w okazuje si臋 bohaterem, a Jumbo

w fatalny spos贸b wypada z roli 偶a艂obnej wdowy .... 64

Rozdzia艂 X i K ; % 芦

w kt贸rym Jumbo robi ma艂o zaszczytn膮 karier臋,

a pan Anio艂ek zawiera wa偶n膮 transakcj臋 finansow膮 . 69

Rozdzia艂 XI >'•*"•* *<••<•••.—-,,, w kt贸rym ukazuje si臋 nielegalna r臋ka sprawiedliwo艣ci i z kt贸rego wynika, 偶e wi臋cej zdzia艂a 艂ut sprytu ni偶 pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy z艂otych ................. 75

Rozdzia艂 XII

w kt贸rym odbywa si臋 pogrzeb z przeszkodami i w kt贸rym pani Fijo艂ek wyg艂asza w艂asn膮 teori臋

sn贸w

82

Rozdzia艂 XIII

kt贸rego cyfra porz膮dkowa okazuje si臋 fatalna dla naszych przyjaci贸艂, mimo 偶e na pocz膮tku wszystko dobrze si臋 zapowiada艂o ....................... 89

Rozdzia艂 XIV

w kt贸rym spr臋偶ynowe papiloty budz膮 zaiste afryka艅ski wybuch temperamentu u Murzyna Jumbo . . 96

Rozdzia艂 XV

w kt贸rym bracia Piskorscy przerzucaj膮 si臋 na now膮, lecz nieco ryzykown膮 ga艂膮藕 handlu wojennego . 104

Rozdzia艂 XVI

w kt贸rym ukazuj膮 si臋 dobrze i od dawna znane nam osoby w swych nowych, niepokoj膮cych wcieleniach .................................... 112

Rozdzia艂 XVII

w kt贸rym opisane s膮 r贸偶ne przygody pewnej szynki wielkanocnej ..............................119

Rozdzia艂 XVIII

w kt贸rym szlachetny gest Apolonii Karaluch sprowadza najbardziej nieoczekiwane konsekwencje . . . 129

Rozdzia艂 XIX

w kt贸rym nasi przyjaciele, cudem wybawieni z fatalnej wanny, wpadaj膮 w jeszcze gorsze tarapaty . . 138

Rozdzia艂 XX

i kt贸rego wynika, 偶e po 艣lubie nie zawsze nast臋puje wymarzona i niczym nie zak艂贸cona noc po艣lubna . 145

190

191

Rozdzia艂 XXI

w kt贸rym niewinny katar poci膮ga za sob膮 jak naj-fatalniejsze skutki ......................... 152

Rozdzia艂 XXII

w kt贸rym pa艅stwu Anio艂kom wyrasta na g艂owach szczypiorek, a Maniu艣 doprowadza do omdlenia pewn膮 autentyczn膮 hrabin臋 .................. 159

Rozdzia艂 XXIII

w kt贸rym grozi wybuch powstania w Koziedubkach

i w kt贸rym ukazuje si臋 widmo Bia艂ej Damy ...... 166

Rozdzia艂 XXIV

w kt贸rym spotykaj膮 si臋 nasi znajomi, a morowy hrabia staje przed s膮dem familijnym ........... 174

Rozdzia艂 XXV

czyli ostatni, w kt贸rym okazuje si臋, 偶e odnalezione skarby nie daj膮 szcz臋艣cia, a pani Fijo艂ek powtarza ca艂kiem nie sprawdzone pog艂oski .............. 182



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stefan Wiechecki (Wiech) Cafe pod Minoga
Stefan Wiechecki Wiech Cafe pod Minog膮
Wiechecki Stefan (Wiech) Cafe pod Minog膮
Wiechecki Stefan Wiech Cafe pod Minoga
Wiechecki Stefan Wiech Cafe pod Minog膮
Bitwa Pod Grunwaldem
p 43 ZASADY PROJEKTOWANIA I KSZTA艁TOWANIA FUNDAMENT脫W POD MASZYNY
Teor pod ped wczesnoszkolnej jak chwali膰 dziecko
OCENA ZAGRO呕E艃 PRZY EKSPLOATACJI URZ膭DZE艃 POD CI艢NIENIEM
wyk墓鈥歛d8 zaburzenia pod postaci脛鈥 somatyczn脛鈥
POMIAR NAT臉呕ENIA PRZEP艁YWU W PRZEWODZIE POD CI艢NIENIEM I KORYCIE OTWARTYM
a a q odpowiedzialno艣膰 za dzia艂ania syna pod wladz膮 lub niewolnika
(1967) GDY WSZYSTKIE NARODY ZJEDNOCZ膭 SI臉 POD POD KTR脫LESTWEM BO呕YMid 888
Pod艂膮czenie pod kompa
KALAFIOR ZAPIEKANY Z SZYNK膭 POD SEROWYM BESZAMELEM

wi臋cej podobnych podstron