Jonathan Carroll
Ale karuzela!
Starcy winni stawać się odkrywcami
Tu i teraz nic nie znaczą
Nieruchomi, podążać musimy
Ku odmiennym nasyceniom...
Koniec jest moim początkiem.
T. S. Elliot - „East Coker”
Nie da się ukryć, że gdyby nazywała się Codruta, Glenyus albo Heulwen, dużo łatwiej przyszłoby mi pogodzić się z tym wszystkim. Jakieś egzotyczne imię zza Uralu albo z krainy druidów, w każdym razie skądś, gdzie niezwykłe wydarzenia są na porządku dziennym. Ona jednak nazywała się Beenie, Beenie Rushforth. Czy nie kojarzy wam się to z pięćdziesięcioletnią „dziewczyną” z jakiegoś prowincjonalnego klubu golfowego? Bo mnie tak. Kobieta mówiąca zbyt donośnym głosem, przesadnie opalona, ze zbyt dużą szklaneczką whisky w ręku o jedenastej przed południem: Beenie Rushforth, absolwentka szkoły średniej w Wellesley z roku 1965.
Zjawiła się u nas całkiem zwyczajnie. Nasza ostatnia sprzątaczka postanowiła wyjść za mąż i przeprowadzić się do Chicago. Żadna strata. Na pewno nie należała do najlepszych w tym zawodzie. Była jedną z tych, które zamiatają dokoła dywanu, ale nie pod nim. Moja żona, Roberta, podejrzewała ją także o to, że podpija nam alkohol, ale tym akurat zupełnie się nie przejmowałem. Irytowało mnie natomiast, że płacę spore pieniądze za utrzymanie domu w czystości, w zamian zaś otrzymuję kąty pełne kurzu i brudne okna w gościnnym pokoju. Roberta wywiesiła ogłoszenie na tablicy przed wejściem do supermarketu obok mnóstwa innych, w rodzaju „Strzygę trawniki”, „Uczę niemieckiego”, „Sprzedam mało używaną maszynę do pisania” - wiecie, takich, które ludzie czytają wtedy, kiedy znajdą się w potrzebie albo kiedy akurat nie mają nic ciekawszego do roboty.
Sami doskonale dalibyśmy sobie radę ze sprzątaniem, ale od czasu, kiedy dzieciaki wyprowadziły się z domu, a ja dostałem katedrę na uniwersytecie, mamy więcej pieniędzy niż kiedykolwiek do tej pory. Postanowiłem wykorzystać je tak, żeby uczynić nasze życie przyjemniejszym. Roberta w pełni sobie na to zasługuje.
Przez całe dorosłe życie wykazywałem niezwykły talent do zjawiania się w niewłaściwym miejscu o najbardziej nieodpowiedniej porze. Najpierw zdecydowałem się na rozpoczęcie studiów doktoranckich na Uniwersytecie Michigan, aby móc prowadzić badania pod kierunkiem Ellroya, największego znawcy prozy Hermana Melville'a. Rzecz jasna, Ellroy umarł równe sześć tygodni po rozpoczęciu semestru. Roberta była wówczas w ciąży z naszą pierwszą córką, Norah, i przeżywała ciężkie chwile, ale mimo to zachowała się naprawdę wspaniale. Powiedziała mi, że dostałem się na znakomitą uczelnię i że doktorat uzyskany właśnie tutaj, wszystko jedno, z Ellroyem czy bez niego, będzie miał swoją wagę, więc żebym natychmiast przestał marudzić i wziął się ostro do pracy. Tak też zrobiłem. Po trzech bardzo chudych latach miałem już doktorat i dwoje małych dzieci. Przez następną dekadę prowadziliśmy typowy, cygański żywot młodych intelektualistów, co jakiś czas załadowując po sam dach naszego małego volkswagena busa, by wyruszyć w poszukiwaniu pracy na drugi koniec kraju. Studenci lubili mnie, koledzy natomiast zazdrościli, gdyż pisałem wtedy dużo i dobrze; miałem już za sobą monografię na temat gnostycyzmu Melville'a, która skłoniła wielu ludzi do ponownej, uważnej lektury „Moby Dicka”. Potem opublikowałem pracę zatytułowaną „Szaleni marynarze - analiza twórczości Alberta Pinkhama Rydera i Hermana Melville'a”, która powinna uczynić mnie sławnym, ale tego nie zrobiła. Nie miałem o to do nikogo pretensji. Wiedziałem, że jest naprawdę dobra, a poza tym oboje byliśmy młodzi, kochaliśmy się, mieliśmy dwoje zdrowych dzieci i perspektywy... Czego więcej można potrzebować, kiedy ma się tyle lat? W Minnesocie kupiliśmy pierwszy dom i pierwszego psa. Zaczęła się druga, burzliwa połowa lat sześćdziesiątych, więc oczywiście po raz kolejny wybrałem niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie. W Nowym Meksyku Norah otworzyła przedszkole. Podobało nam się tam. Suche zimy i piękna panorama gór czyniły nas szczęśliwymi. Co prawda college był obrzydliwie konserwatywny, ale mieliśmy sporo przyjaciół i żyło nam się całkiem wygodnie. W latach sześćdziesiątych wszyscy byli ogromnie zaangażowani, wszyscy też mieli do powiedzenia coś ważnego na temat otaczającego ich świata. Ja także, ma się rozumieć. Należałem do tych idiotów, którzy zapuścili długie włosy i głośno protestowali przeciwko wojnie. Wszystko byłoby w porządku, gdybyśmy mieszkali w Nowej Anglii albo Kalifornii, gdzie takie zachowanie należało do dobrego tonu, ale na południowym zachodzie roiło się od zaślepionych patriotów i fabryk broni. Poza tym uniwersytet był finansowany przez państwo, a tym samym całkowicie uzależniony od rządu. Krótko mówiąc, kiedy zgłosiłem się do rektoratu, aby podpisać kontrakt na kolejny rok akademicki, okazało się, że o żadnym kontrakcie nie ma mowy.
Ogarnięty paniką zacząłem szukać innej pracy, lecz znalazłem ją dopiero w rolniczym college'u w Hale, w Teksasie. Niech was Bóg broni, gdyby kiedykolwiek przyszła wam ochota postawić tam nogę! Spędziliśmy tam cztery najgorsze lata życia. Pensja była nędzna, studenci nieznośni, a wykładowcy - zarówno pod względem umiejętności zawodowych, jak i zalet towarzyskich - przypominali ludzi z Cro-Magnon. O mało nie oszalałem. Stałem się tak bardzo nieznośny, że niewiele brakowało, a bez niczyjej pomocy zniszczyłbym nasze małżeństwo. Któregoś okropnego wieczoru, po kolejnej awanturze, kiedy wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa w jadalni, Roberta powiedziała:
- Nigdy nie przypuszczałam, że dojdzie do tego. - Tak to jest, kiedy wychodzi się za mąż za nieudacznika z niewyparzoną gębą - odparłem.
- Zawsze wiedziałam, że masz niewyparzoną gębę, ale nie przypuszczałam, że jesteś nieudacznikiem. Przynajmniej do tej pory. W dodatku obrzydliwym.
Niestety, na tym się nie skończyło. Przetrwaliśmy jakoś wyłącznie dzięki cierpliwości i dobrej woli mojej żony. Byłem już wtedy zupełnie roztrzęsiony, a dzieci tak bardzo bały się moich napadów złego humoru, że nie śmiały do mnie podejść; robiły to tylko wtedy, kiedy im kazałem. Życie, które kiedyś było interesujące i bogate jak dobra powieść, zamieniło się w kolejowy rozkład jazdy.
Zupełnie niespodziewanie otrzymałem propozycję przyjazdu tutaj. Dziekan wydziału był moim dobrym znajomym jeszcze z Michigan; przez wszystkie te lata utrzymywałem z nim dość ożywione kontakty, ponieważ zajmowaliśmy się zbliżonymi problemami. Nigdy nie zapomnę, jak po skończonej rozmowie odłożyłem słuchawkę, odwróciłem się do Roberty i powiedziałem:
- Pakuj manatki, Dzwoneczku. Jedziemy na północ. Przeprowadzka nie obyła się bez problemów. Norah zdążyła już przyzwyczaić się do swojej szkoły, życie w nowym mieście okazało się znacznie kosztowniejsze niż w Hale (może dlatego, że w Teksasie prawie nie ruszaliśmy się z domu, głównie z tego powodu, że nie było dokąd pójść), a na uczelni miałem dużo więcej pracy, lecz mimo to po sześciu miesiącach czułem się jak nowo narodzony. Znowu znaleźliśmy się w peletonie. Spośród następnych dwudziestu lat zdecydowana większość była interesująca, o kilku chciałoby się jak najszybciej zapomnieć, ogólnie jednak te dwie dekady dały nam zadowolenie, które nie zawsze jest łatwo osiągnąć. Rzadko kiedy słyszy się ludzi mówiących: „Jestem zadowolony z życia”. Zupełnie jakby byli zażenowani swoim szczęściem i wstydzili się tego, że Bóg pozwolił im podróżować prostymi drogami. Ja taki nie jestem. Pięć lat temu uświadomiłem sobie, jak wiele mam powodów do zadowolenia i doszedłem do wniosku, iż nadszedł czas, aby zacząć chodzić do kościoła. Wybrałem najskromniejszy, jaki mogłem znaleźć: taki, w którym można spokojnie za wszystko podziękować, nie czując się przytłoczonym bogato zdobionymi szatami i nadętym ceremoniałem, który nie ma nic wspólnego z sednem sprawy. Mam pięćdziesiąt pięć lat i wierzę w to, że Bóg chętnie nas słucha, pod warunkiem, że mówimy jasno i na temat. Udziela nam także odpowiedzi - co prawda nie w postaci natychmiastowych, łatwo dostrzegalnych działań, tylko małych, rozrzuconych wokół nas punkcików, które należy mądrze połączyć. Teraz jestem o tym przekonany jeszcze silniej. Z powodu Beenie.
Pomimo Beenie. Niech ją Bóg błogosławi. Niech będzie przeklęta.
Kiedy zadzwoniła po raz pierwszy, ja odebrałem telefon. Głosy niektórych ludzi pasują do ich wyglądu - wiecie, o czym myślę: basowy głos, wielki mężczyzna i tak dalej. Moje pierwsze wrażenie dotyczące pani Rushforth było takie, że jest osobą w średnim wieku, dziarską, o pogodnym usposobieniu. Powiedziała, że zauważyła nasze ogłoszenie na tablicy przed supermarketem i być może byłaby zainteresowana tą posadą. Uśmiechnąłem się. Od kiedy sprzątanie domów stało się „posadą”? Żyjemy jednak w czasach, kiedy śmieciarze nazywają się „inżynierami sanitarnymi”, skoro więc chciała, żeby była to posada, to proszę bardzo. Potem powiedziała mi o sobie więcej niż chciałem usłyszeć: ma dorosłe dzieci, straciła męża, nie potrzebuje pieniędzy, ale nie lubi bezczynności. Miałem pewne wątpliwości co do prawdziwości tego stwierdzenia. Czy sprzątanie domów stanowi najlepszy sposób na utrzymanie sprawności fizycznej? Czy nie lepiej zacząć chodzić na siłownię i wzmacniać mięśnie na specjalnie przystosowanych do tego przyrządach? Zaproponowałem jej jednak, żeby wpadła do nas nazajutrz rano, a ona skwapliwie przyjęła zaproszenie. Na podstawie brzmienia jej głosu dodałem jeszcze jedną cechę do sporządzonego ad hoc portretu: samotność. Bardzo zależało jej na tym spotkaniu. Podała mi swój numer na wypadek, gdyby coś się wydarzyło i musiałbym odwołać spotkanie. Zaraz po odłożeniu słuchawki sięgnąłem po książkę telefoniczną i poszukałem nazwiska Rushforth. Zawsze robię takie rzeczy: sprawdzam adresy ludzi w książkach telefonicznych, czytam informacje podane drobnym drukiem na kuponach konkursowych i pudełkach z płatkami owsianymi. Wynika to w równej mierze z ciekawości, wścibstwa i przyzwyczajeń naukowca. Staram się zebrać na każdy temat możliwie dużo informacji, żeby potem na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie. Tym razem zajrzałem do książki telefonicznej nie dlatego, żebym miał jakieś podejrzenia wobec pani Rushforth. Powodowała mną wyłącznie ciekawość. Ku memu wielkiemu zdumieniu jedyna B. Rushforth mieszkała na Śliwkowym Wzgórzu, w uroczym, bardzo dystyngowanym osiedlu położonym w pobliżu jeziora. Sprzątaczka, tam?... Byłem tym niezmiernie zaintrygowany, podobnie jak Roberta, kiedy poinformowałem ją o rozmowie telefonicznej i rezultatach mojego małego śledztwa.
- Scott, a może ona jest kimś w rodzaju cioci Mame? Bogata i ekscentryczna. Nasz dom będzie sprzątała Rosalinda Russell! Nazajutrz z samego rana zadzwonił do mnie kolega, który niezwłocznie potrzebował mojej pomocy, w związku z czym musiałem wyjść z domu i ominęło mnie spotkanie z zagadkową Beenie. Kiedy wróciłem na lunch, Roberta poinformowała mnie o szczegółach.
- Jak wygląda?
- W średnim wieku, średniego wzrostu, trochę zaokrąglona, krótko ostrzyżone szpakowate włosy. Przypomina masażystkę. - Tak właśnie myślałem. A jak była ubrana? - W potwornie jaskrawy dres i trampki o bardzo skomplikowanym wiązaniu. Jest bardzo miła, ale zarazem apodyktyczna. Jeszcze zanim zaproponowałam jej pracę, zapytała, czy może rozejrzeć się po domu, żeby sprawdzić, jak wielkie czekają ją obowiązki.
- A zaproponowałaś jej?
- Tak. Jest sympatyczna i wzbudza zaufanie. Poza tym każdy, kto mieszka na Śliwkowym Wzgórzu i chce sprzątać cudze domy, żeby się czymś zająć, musi być co najmniej interesujący, nie uważasz? Jeżeli jeszcze okaże się, że zna się na tej pracy, będziemy podwójnie wygrani.
- To prawda. A więc niech będzie Beenie.
- Zaczyna od jutra.
Seminarium na temat Hawthorne'a zajęło mi większość następnego ranka. W grupie mam sporo inteligentnych studentów, prawdziwie zainteresowanych tematem. Zazwyczaj wychodzę z tych zajęć pełen energii, zadowolony z tego, że jestem nauczycielem. Tego dnia rozpętała się zażarta dyskusja na temat opisów zawartych w opowiadaniu „Young Goodman Brown”. W pewnej chwili jeden młody człowiek zapytał drugiego:
- Czy powiedziałbyś to wszystko, co teraz mówisz, gdybyś wiedział, że w tej sali siedzi sam Hawthorne? Czy byłbyś taki pewien siebie wiedząc, że człowiek, który napisał to opowiadanie, słyszy każde twoje słowo?
To dobre pytanie, które często słyszę, zadawane na wiele różnych sposobów. Zastanawiałem się jeszcze nad nim, kiedy otworzyłem drzwi i do moich uszu dotarł znajomy odgłos włączonego odkurzacza.
- Jest ktoś w domu?
Odpowiedział mi tylko wytężony ryk maszyny.
- Halo, jest tu ktoś?!
Nic. A potem z salonu dobiegł znajomy śmiech. Wszedłem tam i zobaczyłem Robertę zwijającą się na kanapie. Mało kto potrafi śmiać się tak jak moja żona - najczęstszą reakcją na dobry żart jest walnięcie pięścią w kolano i nie kontrolowane kołysanie się w przód i w tył. Łatwo ją rozbawić, a jej spontaniczna reakcja sprawia dużą przyjemność osobie opowiadającej dowcip. Wydaje mi się, iż jedną z przyczyn, dla których zakochałem się w niej, jest to, że była pierwszą kobietą, która szczerze śmiała się z moich żartów. Seks to wspaniała sprawa, ale czasem znacznie większą satysfakcję można osiągnąć rozśmieszając kobietę do łez.
- Ty na pewno jesteś Scott. Roberta powiedziała mi już co nieco o tobie.
Była cała siwoszara. Siwe włosy, szara bluza, szare trampki. Oparła ręce na biodrach i przyglądała mi się tak, jakbym był używanym samochodem. Włączony odkurzacz przez cały czas szumiał przy jej boku.
- Beenie?
- Właściwie Bernice, ale jeśli będziecie tak do mnie mówić, natychmiast odejdę. Jak się masz?
- Dziękuję, świetnie. Wygląda na to, że wy dwie już się dogadałyście.
- Opowiadałam Robercie o moim synu.
Moja żona machnęła dłonią, jakby oganiała się od natarczywej muchy.
- Scott, koniecznie musisz tego posłuchać! Beenie, opowiedz mu tę historyjkę z królikiem!
Beenie sprawiała wrażenie zadowolonej i jednocześnie trochę zażenowanej.
- O jejku, może innym razem. Teraz muszę dokończyć odkurzania. Chciałabym jeszcze dzisiaj obskoczyć okna, a jestem dopiero w połowie roboty.
Wyciągnęła wtyczkę z kontaktu i przeszła z odkurzaczem do holu. Chwilę później odkurzacz znowu zaczął pracować, tym razem w jadalni.
Zerknąłem przez ramię, czy na pewno nie ma jej gdzieś w pobliżu.
- Jak sobie radzi? - zapytałem.
- Wspaniale! Ma tyle energii co mała elektrownia atomowa. Widziałeś kuchnię? Jeśli nie, to zaraz tam zajrzyj. Wygląda jak te kuchnie w reklamach telewizyjnych: po prostu lśni. Chyba przydadzą ci się okulary przeciwsłoneczne. Wydaje mi się, że mieliśmy szczęście trafiając właśnie na nią. - To znakomicie. Z czego tak się śmiałaś?
- Ona jest po prostu przezabawna! Te historyjki, które opowiada... Koniecznie musisz ich posłuchać. - Byłbym w zupełności usatysfakcjonowany, gdyby umiała dobrze sprzątać.
- Właśnie to jest takie wspaniałe: ona potrafi i jedno i drugie!
Tego dnia w naszym domu rozbrzmiały zupełnie nowe odgłosy. Strzepywanie poduszek; syk odkurzacza zaglądającego w kąty, w których jeszcze nigdy go nie było. Beenie znalazła w piwnicy okno, przez które światło słoneczne nie przedostało się ani razu od trzydziestu lat, czyli od wybudowania domu. Psie miski błyszczały jak nowe, zasłony zostały wyprane, a największy podziw Roberty wzbudził fakt, że szafka pod umywalką w prawie nie używanej, drugiej łazience nie tylko była idealnie czysta, ale nawet wspaniale pachniała jakimś nowym, nieznanym środkiem dezynfekującym. Co na to Beenie?
- Jeśli chodzi o środki czystości, to przynoszę własne. Moje biurko zostało odkurzone, papiery poukładane, a książki ustawione alfabetycznie. Nie lubię, gdy ktokolwiek dotyka mojego biurka - w naszej rodzinie było to jedno z najważniejszych tabu - ale dokładność Beenie wywarła na mnie tak wielkie wrażenie, że nie powiedziałem ani słowa. Żadne z nas nie miało pewności, czy ta siwowłosa trąba powietrzna zrobiła sobie przerwę na lunch. Żadne z nas nie zauważyło, żeby usiadła choć na chwilę. W ciągu ośmiu godzin zrobiła tak dużo, że kiedy wreszcie sobie poszła, chodziliśmy we dwójkę po niezkazitelnie czystym domu, informując się głośno o kolejnych odkryciach.
- Mój Boże, nawet wykąpała psa!
- Nie, tylko odkurzyła go i wyszczotkowała. Widziałeś nasze buty? Świecą się jak lustro.
- A moja bielizna? Zdaje się, że wszystko wyprasowała. Jak długo żyję, nikt nigdy nie prasował mi gatek! - Czy chcesz przez to dać mi coś do zrozumienia, drogi mężu?
Czuliśmy się jak dzieci szukające migdała w misce klusek z makiem. Komu mogłoby przyjść do głowy, żeby czyścić żarówki w lampach albo wierzch solniczki? O tym ostatnim przekonałem się dopiero kilka dni później, przy śniadaniu. Do tej pory ograniczałem się do leniwych rozmyślań, że warto by było kiedyś zetrzeć osad białych kryształków i poprzetykać zatkane dziurki. Teraz wreszcie zostało to zrobione, podobnie jak mnóstwo innych rzeczy. Bóg świadkiem, że Roberta i ja mamy wiele wspólnych tematów: dzieci, nasze małżeńskie życie, życie każdego z nas z osobna, książki lub cokolwiek innego. Mimo to przez następnych kilka dni wszystkie rozmowy dotyczyły wyłącznie Beenie Rushforth. Mogło chodzić o to, co zrobiła albo jak to zrobiła, ale prędzej czy później rozmowa schodziła właśnie na jej temat. Po pierwszym wstrząsie przekonaliśmy się, że nie tylko wyczyściła, uprasowała, odskrobała i wypolerowała cały dom, ale także wprowadziła mnóstwo drobnych udogodnień, które miały za zadanie ułatwić nam życie, takich jak na przykład alfabetyczne ustawienie książek na moim biurku. W kuchni zaprowadziła porządek wśród puszek i wydobyła przyprawy z różnych zakamarków, po czym zgromadziła je w jednym, łatwo dostępnym miejscu. Buteleczka z atramentem stojąca na biurku Roberty została wytarta z kurzu, a leżące obok koperty posegregowane według kolorów.
- Nie, tego już za wiele!
- O co chodzi?
- Spójrz! Tubka z pastą została wyciśnięta od samego spodu, dzięki czemu cała pasta znalazła się w górnej części. Ty chyba tego nie zrobiłaś, prawda?
- Ja? Przecież od trzydziestu lat ciosasz mi kołki na głowie, żebym wyciskała tubkę od spodu.
- Tak właśnie mi się wydawało. Roberto... Dlaczego wciąż zachwycamy się naszą sprzątającą damą?
- Ponieważ jest niesamowita. A w dodatku płacimy jej tyle samo co poprzedniej, która nie raczyła nawet tknąć niczego palcem.
- Co jeszcze powiedziała ci o sobie? W jaki sposób może pozwolić sobie na rezydencję na Śliwkowym Wzgórzu? - Ona nie ma żadnej rezydencji. Posiadłość należy do kogoś innego, a Beenie wynajmuje mały domek dozorcy przy bramie. Mieszka tam od lat i płaci bardzo niewiele. Jej mąż umarł dziesięć lat temu. Był jednym z dyrektorów firmy ubezpieczeniowej z Kansas City.
- Teraz rozumiem, dlaczego twierdzi, że nie chodzi jej o pieniądze. Kiedy facet z firmy ubezpieczeniowej wyciągnie nogi, jego rodzina dostaje sporą sumkę, bo miał najlepszą polisę. - Powiedziała, że niczego jej nie brakuje.
- Jestem tego pewien. Ma syna?
- Tak, i córkę. Zdaje się, że niezły z niego numer. Poproś ją kiedyś, żeby opowiedziała ci historię z papierosami. - Dobrze. Wiesz, o czym teraz myślę? Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale zastanawiam się, co ona będzie sprzątać, kiedy przyjdzie za tydzień? Czy tu w ogóle zostało cokolwiek do sprzątania?
Piwnica.
- Beenie, naprawdę nie trzeba. To tylko pralnia i skład rupieci. Nigdy tam nie schodzimy.
- A ja zajrzałam tam w ubiegłym tygodniu i wydaje mi się, że moglibyście wykorzystać to miejsce na mnóstwo ciekawych sposobów. Za kilka godzin wszystko będzie gotowe. Kiedy wróciłem do domu na lunch, Roberta powiedziała mi, że przez resztę przedpołudnia do jej uszu dochodziły bardzo niepokojące odgłosy z otchłani - tak chyba najlepiej można określić naszą piwnicę. Czarna otchłań otwierająca się pod schodami, w którą zagłębiasz się raz w tygodniu z koszem brudnej bielizny pod pachą, choć akurat wtedy wolałbyś robić co najmniej dziesięć innych rzeczy.
W naszym domu znajdują się dwa miejsca stworzone wyłącznie do przechowywania różnych przedmiotów. Są to strych i piwnica, zawsze w tej właśnie kolejności. Jeśli wydaje ci się, że powinieneś coś zatrzymać, ale nie masz specjalnej ochoty oglądać tego przez jakiś czas, wrzucasz to na strych. Jeżeli nie chcesz tego już nigdy widzieć na oczy, ale nie potrafisz zdobyć się na ostateczną decyzję i wyrzucić to do śmieci, wpychasz to do piwnicy. Piwnica stanowi krainę wilgotnych cieni i martwych walizek. Gdyby istniała taka możliwość, oddzieliłbym ją od reszty domu tak, jak oddziela się pierwszy człon rakiety, kiedy osiągnie ona odpowiednią wysokość. Oprócz tego, że stała tam dziesięcioletnia pralka, piwnica służyła tylko od czasu do czasu za miejsce zabaw naszych dzieci. Teraz dzieci już dorosły i założyły własne rodziny, a kiedy czasem przyjeżdżały w odwiedziny, ich dzieci były jeszcze zbyt małe na takie zabawy.
W miarę jak się starzejesz, twój dom kurczy się wokół ciebie. Ponieważ potrzebujesz mniejszej przestrzeni, niegdyś wypełnione życiem pomieszczenia oskarżają cię nieruchomymi spojrzeniami zamkniętych drzwi: kiedyś dałeś nam życie, a teraz nam je zabierasz. Gdzie podziały się dzieci, co się stało z przyjęciami, ruchem i całym tym zamieszaniem? Nikt nie spogląda na swoje odbicie w lustrze, w nie używanej jadalni nie unosi się już zapach dziewczęcych perfum ani apetyczna woń gorącego posiłku. Nie masz nam już nic do zaofiarowania? W takim razie przeklinamy cię naszą ciszą, nieruchomymi przedmiotami i wszystkimi tymi rzeczami, które zbyt długo pozostają czyste. Nazywam to syndromem muzealnym; wszystko, co posiadamy, z biegiem lat zaczyna przypominać eksponaty w muzeum, nie wyłączając nas samych.
- Ale karuzela!
Zapomniałem powiedzieć, że podłoga na parterze naszego domu nie jest zbyt gruba. Kiedy pierwszy raz usłyszałem z dołu ten donośny, tajemniczy okrzyk, spojrzałem pytająco na żonę. Jedliśmy właśnie lunch, a przypadek sprawił, że oboje wkładaliśmy do ust ziemniaczane chipsy.
- Co to znaczy „Ale karuzela!”?
- To chyba jej wojenny okrzyk, który wydaje zawsze, kiedy znajdzie coś interesującego.
- Czy w takim razie mam się spodziewać, że wkrótce ją zobaczę? Pasta jajeczna jest dzisiaj wyjątkowo smaczna. Dodałaś do niej coś nowego?
- Odrobinę chrzanu. Beenie dała mi przepis. Prawda, że to dobre?
- Scott, już wróciłeś! Powiedz mi, co to jest? - Jak się masz, Beenie. To stare egzemplarze „New Yorkera”, jak sama widzisz.
- Jasne, że widzę. Chcesz je zatrzymać? Leżały w piwnicy, ale połowa jest już tak przegniła, że nic nie można odczytać. Miała rację, lecz jej gderliwy ton przypomniał mi pannę Kastburg, okropną nauczycielkę z pierwszej klasy. To nie było przyjemne wspomnienie.
- Beenie, jesteś tu po to, żeby sprzątać dom, nie żeby go zupełnie uprzątnąć. Zostaw je w spokoju, dobrze? - Nawet te przegniłe? Mogłabym je przejrzeć i... - Nawet te przegniłe. Lubię przegniłe gazety. Pamiętam wtedy o tym, żeby ostrożnie odwracać strony. - Dziwak z ciebie, Scott.
- Dziękuję ci, Beenie. Pamiętaj tylko, żeby ich nie wyrzucać.
Pojawiła się jeszcze kilka razy, trzymając w wyciągniętej ręce różne dziwne lub dawno zapomniane przedmioty i pytając, czy może je wyrzucić. Roberta i ja nieodmiennie godziliśmy się na to z entuzjazmem.
W pewnej chwili ponownie usłyszeliśmy na schodach jej kroki. Wydały nam się jakby trochę cięższe, i nic dziwnego. Kiedy Beenie weszła do pokoju, na głowie taszczyła wielki telewizor i wyglądała jak afrykańska kobieta idąca z dzbanem do studni.
- Mój Boże, Beenie!
- Beenie, co ty robisz?
- Odkopuję skarby! Czy wy zdajecie sobie sprawę z tego, co to jest? Autentyczny brooker! Okaz dla kolekcjonera. Niektórzy twierdzą, że brooker był najlepszym telewizorem, jaki kiedykolwiek produkowano w Ameryce. Wytrzymały jak ford model T.
Wymieniliśmy z żoną krzywe uśmiechy.
- To pierwszy telewizor, jaki kupiliśmy, i od samego początku mieliśmy z nim mnóstwo kłopotów. Ile razy się psuł? Roberta spojrzała na Beenie i wzruszyła ramionami, jakby to ona była odpowiedzialna za wszystkie awarie. - Co najmniej pięć. Pamiętasz tego obrzydliwego grubasa, który go naprawiał?
Wspomnienie tłustej twarzy, okolonej brodą godną jednej z postaci z obrazów van Dycka, podziałało na mnie jak obłok spalin wystrzelony z rury wydechowej obskurnej ciężarówki. - Craig Tenney! Miał niebieski kombinezon i swoje nazwisko wypisane na nim żółtymi literami. Najgorszy z możliwych! Jedyny nadęty specjalista od telewizorów na świecie! Nie wspominając już o tym, że oszust... Beenie, postaw to na podłodze. Jeszcze sobie coś zrobisz.
- Nic podobnego. Kark wytrzyma każde obciążenie. Najgorzej podnieść nad głowę... No więc, co chcecie z tym zrobić? Tylko nie zostawiajcie go na dole. Mówię wam, działa czy nie, dla zbieracza to prawdziwa gratka.
- W takim razie weź go sobie, jeśli masz ochotę.
Spojrzała na mnie z zastanowieniem.
- Po co go trzymałeś, skoro ci na nim nie zależy? - Przypuszczalnie dlatego, że nie chciało mi się pójść z nim do śmietnika. Naprawdę możesz go sobie zabrać, jeżeli sprawi ci to przyjemność.
- W porządku. Znam kogoś, kto chyba będzie nim zainteresowany.
Nie widziałem tego telewizora od wielu lat. Tak długo już stał w piwnicy, że nie zauważyłbym go nawet wtedy, gdybym na niego spojrzał, gdyż stał się niewidzialny. Dzieje się tak ze wszystkimi przedmiotami, które są zepsute lub przestają pełnić w naszym życiu jakąkolwiek rolę. Mimo to, kiedy teraz nagle ujrzałem go przed sobą w świetle dnia, znowu w salonie, w którym niegdyś przykuwał uwagę całej rodziny, powróciły związane z nim wspomnienia - jak choćby to o okropnym techniku, który wygłaszał różne brednie o stanie świata, jednocześnie nieudolnie naprawiając zepsuty odbiornik.
Były także przyjemne wspomnienia. Po kolacji siadaliśmy całą gromadą przed ekranem i objadając się lodami z polewą czekoladową oglądaliśmy „Śmiej się Razem z Nami” albo „Star Trek”. W przeciwieństwie do wielu osób nigdy nie miałem żadnych zasadniczych zastrzeżeń wobec telewizji, może z wyjątkiem tego, że z samego założenia musi być głupia. W czasach mojej młodości wszyscy w nabożnym skupieniu słuchaliśmy idiotycznych programów rozrywkowych nadawanych przez radio, więc gdzie tu właściwie jest różnica? Nasze dzieci zawsze dobrze się uczyły i uwielbiały czytać książki. Nie miałem nic przeciwko temu, jeśli po szkole lub sobotnim meczu chciały spędzić godzinę lub dwie przed telewizorem. Często przyłączałem się do nich, w równej mierze zwabiony samym programem, co możliwością pobycia w ich towarzystwie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że pierwsze pytanie dotyczące seksu, jakie zadały mi moje dzieci, zostało sprowokowane właśnie przez telewizję. Pewnego wieczoru, w trakcie „Dick Van Dyke Show”, Norah poinformowała nas, iż dowiedziała się od koleżanki, że dzieci powstają wtedy, kiedy mężczyzna i kobieta idą razem do szpitala, kładą się na sąsiednich łóżkach, a lekarze łączą ich genitalia długim gumowym wężem, i tak dalej, i tak dalej. Czy to prawda, tatusiu?
Tak więc, jak widać, ten wrzód na tyłku, którego właśnie udało nam się ostatecznie pozbyć, był świadkiem niezmiernie ważnych wydarzeń. Niewiele brakowało, a poprosiłbym Beenie, żeby przyniosła go z powrotem.
Roberta miała podobne odczucia. Tego wieczoru podczas kolacji powiedziała mi, że ona także myślała o naszym starym telewizorze.
- Pamiętasz, jak kiedyś włączyliśmy go dokładnie w chwili, kiedy Ruby zastrzelił Oswalda? Ja pamiętam i to bardzo dobrze. Cały świat był pogrążony w żałobie. Wszyscy byliśmy jak nieprzytomni. Nikt nie przypuszczał, że jeszcze coś może się wydarzyć, a tymczasem na naszych oczach dokonano pierwszego morderstwa sfilmowanego na żywo przez telewizję! - Jesteś pewna, że widzieliśmy to właśnie na brookerze?
- Tak.
- Niech mnie licho.
- Mój syn Dean mieszka ze swoją żoną Gaby na wsi. Mają jamnika, który wabi się Suwak. To miły zwierzak, ale kłopot polegał na tym, że ich sąsiad trzymał w domu królika, którego Suwak koniecznie chciał zjeść na śniadanie. Królik biegał po ogródku, co doprowadzało psa do szału. Za każdym razem, kiedy go zobaczył, szczekał jak wariat, zaczynał kopać dziurę w ziemi albo rzucał się na dzielące ich ogrodzenie. W związku z tym stosunki sąsiedzkie nie układały się najlepiej, ale co można na to poradzić?
Pewnego wieczoru po kolacji Dean i Gaby siedzieli w domu i popijali kawę, kiedy nagle kto zjawia się cały utytłany w ziemi, z martwym królikiem w pysku, dumny niczym generał MacArthur? Oczywiście Suwak. Mały gnojek wreszcie zdołał jakoś przekopać się pod płotem i zagryzł biedaka. Chyba wyobrażacie sobie, co było potem. Gaby dostała ataku histerii i wyrwała królika psu z paszczy. Na szczęście, Suwak nie zdążył się w niego wgryźć. Doszli do wniosku, że zabił go potrząsając głową i łamiąc mu kark.
Ale co mieli teraz zrobić? Oboje umieli sobie doskonale wyobrazić reakcję sąsiadów, gdyby zapukali do nich następnego dnia rano i powiedzieli, co się stało.
Długo rozważali wszystkie możliwe wyjścia z sytuacji, aż wreszcie wpadli na naprawdę niezwykły pomysł. Bardzo sprytny, ale jednocześnie ryzykowny. Gaby wzięła martwego królika, uprała go porządnie w szamponie, a potem, wyobraźcie sobie, wysuszyła go suszarką do włosów i wyczesała tak, że wyglądał jak nowy! Kiedy się z tym uporali, minęła już dziesiąta wieczorem i trzeba było zrealizować drugą część planu. Dean wetknął sobie pod pachę martwego królika, zakradł się na podwórko sąsiadów, wsadził go do klatki, w której zwierzak mieszkał, po czym wrócił na palcach do domu. Położyli się z Gaby spać ściskając mocno kciuki. Mieli nadzieję, że kiedy sąsiedzi znajdą rano martwego królika, pomyślą, że umarł w nocy na atak serca albo coś w tym rodzaju. W każdym razie z przyczyn naturalnych. Jednak kiedy nazajutrz z samego rana usłyszeli przeraźliwy, dziki wrzask, pomyśleli, że wszystko się wydało. Chwilę później do ich drzwi zaczęła dobijać się sąsiadka, nawiasem mówiąc, kobieta bardzo religijna. Wyglądała tak, jakby właśnie uciekła sprzed telewizora, w którym pokazywali jakiś okropny dreszczowiec: blada jak ściana, powtarzała w kółko tylko kilka słów. „Cud, jak Boga kocham, prawdziwy cud!” Okazało się, że biedny króliczek zdechł poprzedniego dnia rano. Zrozpaczona kobiecina wygrzebała razem z mężem dołek w ziemi i pochowała zwierzaka, a kiedy dziś rano wyszła na podwórko, żeby rozwiesić bieliznę do suszenia, zastała go z powrotem w klatce, czyściutkiego i pachnącego, jakby wcale nie spędził nocy pod półmetrową warstwą ziemi. Zmartwychwstały królik! Co prawda, nie ożył, ale przecież nie można wymagać od razu wszystkiego, prawda? Siedzieliśmy we trójkę na werandzie. Beenie uporała się ze strychem, a Roberta zdołała ją namówić, żeby opowiedziała nam jakąś historyjkę. Miałem wrażenie, że chętnie skorzystała z pretekstu, by spędzić z nami jeszcze kilka minut i nie wracać do pustego domu. Wiedzieliśmy już wszystko o jej dzieciach, zmarłym mężu, a także o życiu, jakie prowadziła do tej pory. Nie było to może jakieś nadzwyczajne życie, ale na pewno dobre. Beenie z dumą opowiadała o dzieciach, cieszyła się niezłym zdrowiem, miała wystarczająco dużo pieniędzy oraz poczucie humoru, które podtrzymywało ją na duchu i, jeśli tylko chciała, czyniło ją duszą każdego towarzystwa.
- No, muszę już lecieć, ale ostrzegam was: w przyszłym tygodniu biorę się za garaż. Zajmie mi to cały dzień, więc nie będę miała czasu na resztę domu, ale jak już z tym skończę, zostanie nam tylko normalne cotygodniowe sprzątanie. Informowanie jej o tym, że do garażu wchodzimy jeszcze rzadziej niż do piwnicy, to znaczy wyłącznie w zimie, a i to tylko po to, by zaparkować samochód, całkowicie mijało się z celem. W głębi duszy nawet cieszyłem się na myśl o tym, że już za tydzień nasz mały świat będzie znajdował się w idealnym stanie. Zresztą, świadomość przemian, jakich Beenie dokonała na strychu i w piwnicy, zdusiła w zarodku nasze protesty. Nagle okazało się, że jest tam mnóstwo miejsca do wykorzystania oraz wiele interesujących przedmiotów, które - jak na przykład telewizor - wywołują bardzo przyjemne, odległe wspomnienia. Czerwone sanki, na których woziliśmy dzieciaki w Minnesocie i Nowym Meksyku, lalka, która kiedyś stanowiła najdroższy skarb dwóch małych dziewczynek, a nawet, ku memu zdumieniu i zachwytowi, paperbackowa seria „Pierre & Redburn”, którą zaczytywałem się w szkole średniej. Byłem święcie przekonany, że te książki już wieki temu przepadły bez śladu podczas jednej z przeprowadzek. Beenie co chwila podtykała nam jakieś rzeczy. - A co z tym? - pytała ze zniecierpliwieniem, co miało oznaczać, że chce wiedzieć, co mamy zamiar zrobić z przedmiotem, który akurat trzyma w ręku. Po pewnym czasie pytanie uległo skróceniu do lakonicznego „A to?”; Roberta i ja czekaliśmy cierpliwie, jaka część przeszłości pojawi się jako następna niczym peryskop, który przebija się przez powierzchnię czasu, aby umożliwić rozejrzenie się dokoła. Trudno było nam podjąć decyzję o rozstaniu z niektórymi przedmiotami, mimo że nie istniał żaden racjonalny powód, dla którego mielibyśmy je zatrzymać. Poobijane, zepsute lub niemodne, należały jednak do naszej przeszłości. Wszystkie stanowiły fragmenciki wspólnego życia, które zasadziliśmy i pielęgnowaliśmy, aby wreszcie znaleźć dla niego stałe miejsce. Kilka dni później pojechałem na zakupy do supermarketu. Bardzo lubię to robić, ponieważ obfitość zgromadzonych tam towarów podnosi mnie na duchu. Byłem czwartym z pięciorga dzieci w rodzinie i choć nie mogę powiedzieć, żebyśmy nie mieli co jeść, to jednak pieniędzy starczało wyłącznie na zaspokojenie naszych podstawowych potrzeb. Do dzisiaj odczuwam wielką przyjemność przechadzając się po sklepie ze świadomością, że mogę kupić właściwie co tylko zechcę. Przeżywaliśmy z Robertą chude lata, ale, ponieważ wychowywaliśmy się w podobnych warunkach, nigdy nie skąpiliśmy pieniędzy na jedzenie. Samochód mógł być stary i przerdzewiały, dach domu dziurawy, ale posiłki zawsze były obfite, a jeżeli któreś z dzieci chciało przyprowadzić na obiad kolegę, to nigdy nie mieliśmy nic przeciwko temu.
Oboje lubimy gotować, w związku z czym na zmianę dyżurujemy w kuchni, ale zakupy należą wyłącznie do mnie, a ja bardzo się z tego cieszę.
Ku mojemu zdziwieniu podczas seminarium na temat Hawthorne'a na nowo rozgorzała dyskusja o tym, co autor naprawdę miał na myśli. Studenci podzielili się na dwie równe liczebnie grupy: jedna z nich uważała, że liczy się jedynie zdanie artysty na temat jego dzieła, druga zaś była zdania, że każdy ma prawo do swobodnej interpretacji, pod warunkiem, że jest ona sensowna i opiera się na konkretnych przesłankach. Nie opowiedziałem się po żadnej ze stron, ale pilnie śledziłem dyskusję aż do chwili, kiedy jedna z dziewcząt chwyciła za rogi zdecydowanie zbyt potężnego byka, mówiąc:
- Weźmy na przykład Boga, oczywiście zakładając, że Bóg w ogóle istnieje. Co On miał na myśli, tworząc świat? Można uznać, że wszystkie religie pełnią rolę krytyków literackich, ponieważ każda z nich jest przekonana o słuszności swojej interpretacji. Czy jednak tak jest naprawdę? A może tylko Bóg zna odpowiedź na wszystkie pytania?
- Może, tyle tylko, że ten „autor” nie żyje albo milczy i nigdy nam nie powie, o co mu rzeczywiście chodziło - parsknęła inna. - Wychodzi więc na to, że sami musimy poszukać wyjaśnienia, zgadza się?
Teologia mądrali. Małe ludziki wydymające pogardliwie wargi nad cudami. Nic nie powiedziałem, ale trochę się rozzłościłem słysząc, jak dwudziestopięciolatki z klapkami na oczach wymądrzają się na równie oczywiste co ważne tematy.
Wciąż jeszcze mając myśli zajęte dyskusją zerkałem na listę zakupów i zdejmowałem kolejne opakowania z półek, kiedy nagle podniosłem wzrok i w odległości sześciu metrów ujrzałem Beenie Rushforth. Chciałem od razu podejść do niej, ale powstrzymałem się, widząc, jak bardzo jest pochłonięta tym, co właśnie teraz robi.
Wyjęła ciasteczko z otwartej torebki i podniosła je do ust. W sumie nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że na jej twarzy malował się wyraz najwyższej rozkoszy. Ugryzła mały kęs, zamknęła oczy, a ja niemal usłyszałem jęk zachwytu. Przełknęła, otworzyła oczy, spojrzała na ciasteczko tak, jakby właśnie powiedziało jej coś bardzo miłego, ugryzła ponownie i tak w kółko. Albo były to najlepsze ciasteczka na świecie, albo chodziło o coś zupełnie innego. Kiedy tak stałem i gapiłem się na nią, nagle uświadomiłem sobie ze zdumieniem, że wcale nie jestem lepszy od moich studentów. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że ktoś może po prostu rozkoszować się jakąś chwilą życia. Od razu zakładałem, że osoba okazująca tak wielkie zadowolenie musi być trochę dziwna albo wręcz postrzelona. Dlaczego dobre rzeczy budzą w nas tak wiele podejrzeń?
- Cześć, Beenie.
Uśmiechnęła się, ale poznała mnie dopiero po kilku sekundach.
- Witaj, Scott! Jak się masz?
- Świetnie. To chyba jakieś znakomite ciasteczka.
Wyglądasz na bardzo zadowoloną.
- Owszem, są dobre, ale nie uśmiecham się do nich, tylko do moich wspomnień z dzieciństwa. Nie powodziło nam się zbyt dobrze, a ja zazwyczaj przez cały dzień byłam głodna. Nawet zaraz po posiłku. W miasteczku mieliśmy kilka sklepów, a ponieważ robienie zakupów należało do moich obowiązków, za każdym razem chodziłam do innego, gdyż miałam w zanadrzu pewną sztuczkę. Ładowałam do wózka wszystko, co miałam kupić, po czym brałam z półki torebkę z ciasteczkami - obojętnie z jakimi, bo wszystkie ogromnie mi smakowały - i zaszywałam się w ciemny kąt, który można znaleźć prawie w każdym sklepie. A więc, brałam ciasteczka, uciekałam do kąta, a tam bardzo powoli i ostrożnie otwierałam torebkę wzdłuż sklejenia. Można to zrobić, jeśli bardzo się uważa, a ja byłam w tym prawdziwym ekspertem! Po otwarciu torebki wyjmowałam z niej dwa ciasteczka - zawsze tylko dwa! - i pakowałam je do ust. Potem, przeżuwając tak, żeby nikt tego nie zauważył, jakby nigdy nic odstawiałam torebkę na półkę, ale z tyłu, żeby nie znaleziono jej zbyt szybko. Nigdy nie zostałam przyłapana i byłam z tego bardzo dumna.
- Ale teraz, kiedy już możesz sobie pozwolić na kupienie całej torebki, przyjemność nie jest chyba aż tak wielka? - Powiem ci coś, Scott. Pięć tygodni temu lekarz powiedział mi, że jestem chora. Od tej pory wszystko zaczęło mi smakować jak nigdy przedtem.
Powiedziała to zupełnie zwyczajnie, bez użalania się nad sobą.
- Beenie, ogromnie mi przykro... Czy możemy coś dla ciebie zrobić? Może jakaś kuracja, albo...
- Już za późno. Od dawna czułam się paskudnie i powtarzałam sobie, że powinnam pójść na badania, ale sam wiesz, jak to jest: jesteś zbyt leniwy albo w głębi duszy boisz się i nie chcesz poznać prawdy... W każdym razie, boisz się tym bardziej, im gorzej się czujesz. Idziesz na badanie dopiero wtedy, kiedy ból staje się nie do wytrzymania, a wtedy masz już pewność, że doczekałeś się poważnych kłopotów... - Zacisnęła usta i potrząsnęła głową. - Pamiętasz słowo „niemożebność”? Jesteś nauczycielem angielskiego. Dlaczego już nikt nie używa tego słowa?
Tak czy inaczej, postanowiłam brać leki, które mi przepisali, i chodzić na zabiegi, ale tylko tak długo, jak długo nie będzie mi to przeszkadzać w normalnym życiu. Widzisz te ciasteczka? Zjadłam aż trzy, a teraz odstawię torebkę na półkę i nie zapłacę za nie, zupełnie jak w dawnych czasach. Czym skorupka za młodu nasiąknie... Ale teraz nie są już tak dobre jak kiedyś.
- Napiłabyś się ze mną kawy?
- Nie, muszę wziąć się za sprzątanie domu. To jedyna rzecz, jaką naprawdę lubię robić. Idziesz do czyjegoś domu, pracujesz ciężko przez cały dzień, a potem oddajesz go właścicielom, żeby mieszkali w nim przez następny tydzień. - Z nikogo nie byliśmy tak zadowoleni jak z ciebie.
- Dziękuję, Scott. Miło mi, że to powiedziałeś. Roberta była wstrząśnięta, kiedy opowiedziałem jej o spotkaniu. Zadawała te same pytania i siedziała z takim samym wyrazem twarzy jak ja podczas powrotnej drogi ze sklepu. Mój ojciec nazywał taki stan „dotknięciem brzytwy” - kiedy dowiadujesz się, że ktoś, kogo znasz, umarł albo jest ciężko chory, w pierwszym odruchu cofasz się, jakbyś dotknął ostrza brzytwy.
- Możemy coś dla niej zrobić?
- Owszem, pozwolić jej sprzątać nasz dom. Powiedziała mi, że to właśnie lubi robić najbardziej.
- Chce zostawić po sobie porządek?...
- Chyba tak. Mówiła o tym zupełnie normalnie. „Jestem chora i już za późno na cokolwiek.” Nie wiem dlaczego, ale zaraz potem przyszła mi na myśl jej historia o martwym króliku. Miałem już wejść do sali, kiedy nagle usłyszałem jej głos.
- Scott?
Odwróciłem się i ujrzałem Beenie z nieśmiałym uśmiechem na ustach, ściskającą w dłoniach małą, lśniąco czerwoną torebkę. - Beenie! Masz tu jakieś zajęcia?
- Nie, ale chciałam zapytać, czy nie mogłabym chodzić na twoje. Zadzwoniłam do was dziś rano, ale ciebie już nie było, a Roberta powiedziała mi, żebym przyszła prosto tutaj. Pomyślałam sobie: czemu nie? Najwyżej się nie zgodzi. - Dlaczego miałbym się nie zgodzić? Właśnie omawiamy opowiadania Nathaniela Hawthorne'a. Znasz je? - Nie, ale to nic nie szkodzi. Po prostu usiądę sobie i będę się przysłuchiwać. Temat nie jest ważny. - W takim razie zapraszam panią do środka. Kiedy weszliśmy razem do sali, studenci spojrzeli z zaciekawieniem na Beenie. Przedstawiłem ją jako dr Rushforth i powiedziałem, że będzie obserwować przebieg dzisiejszego seminarium. Do tej pory nigdy nie przyprowadzałem nikogo na zajęcia, więc dzieciaki były podwójnie zaintrygowane. Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłem ją w czymś innym niż w dresie. Miała na sobie brązową spódniczkę, utrzymaną w zbliżonej tonacji wełnianą kamizelkę oraz białą bluzkę z dużym kołnierzykiem. Nie wiem dlaczego, ale w tym stroju wydawała się jakby mniejsza. W dresie stanowiła siwowłosy ładunek energii, teraz zaś wyglądała tak, jakby na siłę starała się upodobnić do gromady ponurych nudziarzy.
Przez cały czas trwania zajęć obserwowałem ją kątem oka. Z jej twarzy ani na chwilę nie zniknął uśmiech z rodzaju tych, jakie przywołujemy, kiedy ktoś mówi do nas w niezrozumiałym języku, a my nie chcemy sprawić mu przykrości. Zastanawiałem się, po co tu właściwie przyszła.
Kiedy zajęcia dobiegły końca, Beenie pozostała na miejscu.
Podszedłem do niej.
- Oni chyba cię lubią, prawda? Twoi studenci. - Bardzo się z tego cieszę, choć czasem wolę, żeby tak nie było. Staraliby się wtedy ze mną współzawodniczyć, co zmuszałoby ich do bardziej wytężonej pracy. Dlaczego tu przyszłaś, Beenie?
- Żeby zobaczyć cię w akcji. Żeby przekonać się, jak wyglądasz poza domem. Widuję cię tylko jedzącego lunch albo rozmawiającego z Robertą. Jesteś dobrym nauczycielem, Scott - widać to po sposobie, w jaki podchodzisz do pracy. Niewiele wiem o Nathanielu Hawthorne, ale udało ci się mnie nim zainteresować. A przy okazji dowiedziałam się, co to znaczy „żałosny sofizmat”.
Poklepała mnie po ramieniu i podniosła się z krzesła. Nagle zamarła w pół ruchu i skrzywiła się. Coś musiało ją bardzo zaboleć. Zauważyła, że nie umknęło to mojej uwagi. - To mój stały gość - powiedziała z uśmiechem. - Nieźle pan sobie radzi, profesorze Silver. Naprawdę nieźle. Do zobaczenia pojutrze.
Roberta poszła na aerobic, a ja siedziałem w gabinecie, pracując nad artykułem. Dokładnie w połowie wspaniałej myśli rozległo się donośne pukanie do drzwi.
- Tak?
- Scott, znalazłam coś ciekawego. Możesz przyjść i rzucić okiem?
Lubiłem Beenie i podziwiałem jej odwagę, ale naprawdę nie musiała przeszkadzać mi w pracy, aby dowiedzieć się, czy potrzebuję jeszcze starą rakietę tenisową. Nastroszyłem się groźnie i podszedłem do drzwi.
- O co chodzi, Beenie?
Trzymała przed sobą kartonowe pudełko koloru owsianki. Na wierzchu znajdował się napis wykonany wielkimi, drukowanymi literami: KRÓL JUTRA. Nie widziałem tego pudełka od dwudziestu lat, ale nie musiałem go otwierać, aby dowiedzieć się, co jest w środku.
Zaraz po ukończeniu studiów, kiedy wziąłem się za pisanie doktoratu, uczyłem także przedmiotu noszącego nazwę podstawy kompozycji literackiej. Temat interesował mnie, a ponieważ byłem młodym, pełnym energii idealistą, to myślę, że dobrze dawałem sobie z nim radę.
Wśród studentów miałem młodą, poważną kobietę nazwiskiem Annette Taugwalder. Była inteligentna i utalentowana, i ponad wszystko na świecie pragnęła zostać pisarką. Żyła literaturą do tego stopnia, że często dwukrotnie czytała zadane lektury. Lubiłem ją, ale trochę niepokoiła mnie jej żarliwość. Ja także pasjonowałem się książkami, lecz wydawało mi się, że ona nie tyle czyta je, co wręcz pożera. Oprócz tego charakteryzowała ją pewna arogancja. Annette dawała wyraźnie wszystkim do zrozumienia, że nie uważa ich za równych sobie, więc lepiej, by zostawili ją w spokoju.
Mniej więcej w połowie semestru podeszła do mnie po zajęciach i zapytała, czy zechciałbym przeczytać maszynopis jej powieści. Zgodziłem się, ale uprzedziłem ją uczciwie, że będę całkowicie szczery, nawet jeśli mi się nie spodoba. Odparła, że wie o tym, i że właśnie dlatego zwróciła się z tą prośbą do mnie, a nie do jakiegoś innego wykładowcy. Niestety, powieść okazała się do niczego. Kolejny Bildungsroman autorstwa dwudziestolatki - znalazłoby się kilka dobrych fragmentów, ale ogólnie były to stare, dobrze znane rzeczy udające nowe. Mimo to poświęciłem niemal cały weekend na uważną lekturę i nawet poczyniłem sporo notatek, aby Annette wiedziała, że podszedłem poważnie do sprawy. W poniedziałek po wykładzie usiedliśmy razem i powiedziałem jej, najbardziej delikatnie i dyplomatycznie, jak tylko potrafiłem, czego dotyczą moje zastrzeżenia wobec książki. Było tam parę mocnych rzeczy, które jednak wymagały wyostrzenia, lepszej charakterystyki postaci i pełniejszej perspektywy. Zapytała mnie, czy uważam, że powieść nadaje się do druku, a ja odparłem, że nie, że moim zdaniem powinna zostać napisana jeszcze raz, od samego początku. Annette stwierdziła wówczas, że pokazała ją już wydawcy, który przysłał bardzo zachęcający list. Odparłem na to, że serdecznie jej gratuluję i że wcale nie muszę mieć przecież racji. Na zmianę błagała mnie i zasypywała aroganckimi uwagami, aż wreszcie zorientowałem się, że dalsza rozmowa nie ma żadnego sensu i po dwóch godzinach - po dwóch godzinach! - powiedziałem jej, że wyraziłem już swoje zdanie na temat książki i że ostateczna decyzja należy wyłącznie do niej. Ani przez chwilę nie traktowałem jej protekcjonalnie ani pobłażliwie. Jestem tego pewien. Żeby nie rozwodzić się nadmiernie nad tą okropną historią, powiem tylko tyle, że Annette wyszła z sali, zostawiając na stole pudełko z maszynopisem. Uznałem to za tani teatralny gest i postanowiłem zwrócić jej powieść po następnych zajęciach. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem. Tydzień później popełniła samobójstwo.
Możecie mi powiedzieć, że byliście w jakiś sposób zamieszani w czyjeś samobójstwo i nie czujecie żadnej winy, ale ja wam nie uwierzę. Na początku trzymacie się całkiem nieźle, lecz już wkrótce wyrzuty sumienia zaczynają drążyć głębokie tunele w waszej duszy. Kiedy osiągnięcie mój wiek, tunele będą już tak długie, że zaczną zagrażać stabilności budowli. Nigdy nie udało mi się przejść nad tym do porządku dziennego. Nie wiem, jaki wpływ na jej decyzję miało nasze ostatnie spotkanie - i czy w ogóle jakiś miało - ale jaka to różnica? W głębi serca czuję się winny. Rozmawiałem o tym z psychoanalitykiem, rozmawiałem z Robertą, próbowałem nawet rozmawiać z Bogiem... Nic nie pomogło.
- Gdzie to znalazłaś?
- Na górnej półce w garażu. Co chcesz z tym zrobić? Wiedziony odruchem chciałem już powiedzieć jej, żeby to wyrzuciła, ostatecznie jednak poprosiłem, żeby dała mi pudełko. Znacznie większym niepokojem niż jego widok napełniała mnie pewność, że tego dnia, kiedy dowiedziałem się o śmierci dziewczyny, zaniosłem je na posterunek policji i tam zostawiłem. Wszedłem do komisariatu, gdzie nagle znalazłem się wśród ludzi, z którymi nigdy do tej pory nie miałem żadnego kontaktu - co najwyżej widziałem, jak wsuwają mandaty za wycieraczki nieprawidłowo zaparkowanych samochodów. Teraz dwaj mężczyźni w granatowych mundurach zadawali mi pytania. Mieli poważne twarze i przyglądali mi się podejrzliwie. Jeden z nich otworzył pudełko i zajrzał do środka, mimo że powiedziałem już, co tam się w nim znajduje. Czego oczekiwał? Powiedziałem im wszystko, co wiedziałem, a następnie wróciłem do domu. Otwarte pudełko na dużym dębowym biurku sprawiało wrażenie dziwnie nagiego. Opuściłem posterunek z pustymi rękoma.
Teraz Beenie wręczyła mi to samo pudełko i bez słowa wyszła z pokoju. Do mojej krwi dostał się potężny zastrzyk adrenaliny. Łapałem powietrze szybkimi, płytkimi łykami. Zapomniałem o tym, co robiłem do tej pory, położyłem powieść Annette na biurku i spędziłem pozostałą część dnia na lekturze. O czwartej, kiedy Beenie przyszła się pożegnać, Roberty jeszcze nie było w domu.
- No, skończyłam. Garaż błyszczy się jak nowy... Scott, nic ci nie jest? Jesteś blady jak ściana. Myślę, że powinieneś odłożyć te papierzyska i pójść na spacer.
Miałem już za sobą dwie trzecie książki. Była naprawdę marna, nawet jeszcze gorsza, niż mi się wydawało. - Wiesz, co to jest, Beenie? Masz chwilę czasu?
Odparła, że oczywiście, więc zaprosiłem ją do środka. Usiadłem za biurkiem, a ona zajęła miejsce w rozłożystym fotelu stojącym przy oknie. Biorąc pod uwagę, jak okropne było to przeżycie, opowiedzenie o nim zajęło mi zaskakująco mało czasu. Rozmyślałem o tym latami, ale teraz, kiedy mówiłem o wszystkim na głos, wystarczyło mi nie więcej niż dziesięć minut. Gdy skończyłem, Beenie opuściła wzrok na swoje dłonie. - Za młodych lat lubiliśmy z moim mężem spędzać sylwestra w różnych interesujących miejscach. Jednego razu było to w pociągu jadącym przez Kanadę, innego w remizie strażackiej w miejscowości Moscow w stanie Idaho. Potem przyszły dzieci... - Machnęła ręką, jakby rzucała w górę garść konfetti. - Dzieci ukrócają wszelkie szaleństwa, prawda? Po przyjściu na świat Deana zazwyczaj zostawaliśmy na sylwestra w domu, co najwyżej z butelką szampana. Co jakiś czas zapraszano nas na przyjęcia, ale nie mieliśmy specjalnej ochoty na paradowanie w zabawnych kapelusikach.
Spojrzałem na nią, nieco zaskoczony, że moja opowieść skojarzyła jej się z zabawnymi kapelusikami. Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, myśląc o śmierci i o 31 grudnia. - Nigdy nie udało mi się zdecydować, co sprawiało mi większą przyjemność: sylwester na grzbiecie wielbłąda, czy w naszym domu z dziećmi, przy zapalonych sztucznych ogniach i dzikich podskokach. Oba były jednakowo dobre. Jaki to ma związek z tobą? Kto z was wie więcej, Scott? Ty sprzed śmierci tej dziewczyny, czy drugi ty, po niej? Blizny szpecą nasze twarze, ale jednocześnie nadają im jakiś wyraz. Jeżeli chodzi o moje zdanie, to postąpiłabym dokładnie tak samo jak ty. Tej dziewczynie nie zależało na twojej opinii; ona chciała tylko usłyszeć, że jest wspaniała. Cóż, nie była, i prędzej czy później na pewno by się o tym przekonała. - Może gdyby to nastąpiło później, byłaby lepiej przygotowana...
- Bzdura. Ona nie żyje, Scott. Słabe ogniwa pękają najwcześniej. Natomiast co się tyczy ciebie, to muszę ci powiedzieć coś, w co święcie wierzę: poczucie winy to dziwka. Idzie z każdym, ale w łóżku jest do niczego. Ty nie umierasz, lecz sprawa tej dziewczyny stawia cię w sytuacji bardzo podobnej do mojej. Oboje moglibyśmy spędzić resztę naszych dni odczuwając wyrzuty sumienia z powodu rzeczy, których nie zrobiliśmy w życiu, ale po co iść do łóżka z kimś, kto nie potrafi ci dać żadnej przyjemności?
- Chyba za bardzo upraszczasz sprawę, Beenie. - Wcale nie! To najtrudniejsza rzecz na świecie: zapomnieć o poczuciu winy i żyć dalej. Dokładnie tak, jak ja muszę teraz postąpić. Przykro mi, że mamy w tej sprawie różne poglądy. Widzisz, ja zgadzam się z zasadą powtórnego wykorzystania surowców - należy zbierać stare gazety, puszki po coli i butelki, ale nie poczucie winy. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że stare poczucie winy bardzo szybko psuje się i nie nadaje do powtórnego wykorzystania.
Pożegnaliśmy się i Beenie wyszła. Byłem bardzo rozczarowany. Zdawałem sobie sprawę, że nie jest Albertem Einsteinem, ale wydawało mi się, że ktoś, kto wie o tym, że ma wkrótce umrzeć, będzie... po prostu będzie wiedział trochę więcej. Jednak wszystko, co mówiła, brzmiało tak, jakby cytowała z tanich książek o psychologii, które można kupić w każdym kiosku. Westchnąłem, ponownie założyłem okulary i wróciłem do ostatnich stron powieści Annette Taugwalder. Nowy Rok przyszedł i minął, a ja myślałem o sylwestrowych wieczorach, jakie Beenie spędzała z rodziną. Czy pojechała w odwiedziny do Deana i jego żony? A może do córki? Dlaczego tak dużo mówiła o synu, a prawie wcale o córce? Roberta powinna wiedzieć.
- Ponieważ nie utrzymują żadnych kontaktów. Dziewczyna wyszła za jakiegoś typka, którego Beenie nie mogła zaakceptować. - Nie pogodziły się, kiedy zachorowała?
- Nie.
Nie mogłem zdobyć się na wyrzucenie maszynopisu, ale moja mądra żona, jak zwykle, znalazła rozwiązanie. Idąc za jej radą znalazłem w archiwach uniwersytetu stary adres Annette i wysłałem tam powieść, z adnotacją, żeby w razie potrzeby przekazać ją pod aktualny adres. Przypuszczalnie rodzice dziewczyny mieli własny egzemplarz, ale gdyby nie, to czekałaby ich nie lada niespodzianka.
O drugiej w nocy obudziłem Robertę, aby przeczytać jej ten oto fragment z Rousseau:
Nie opuszczała łóżka od dwóch dni, ale przez cały czas rozmawiała ze wszystkimi przyciszonym głosem. Kiedy już nie mogła mówić, i kiedy zaczęła się agonia, wypuściła głośno gazy. - Znakomicie! - powiedziała, odwracając się na bok. - Kobieta, która pierdzi, nie może być martwa. Były to jej ostatnie słowa.
- Powiedz sama, czy to nie wykapana Beenie Rushforth?
Wyobrażam sobie, że ona odejdzie w ten sam sposób:
puszczając wiatry, tupiąc i wygrażając miotłą wszystkim bogom!
Roberta sięgnęła po okulary leżące na nocnej szafce, co oznaczało, że ma coś ważnego do powiedzenia. Podczas zwykłej rozmowy okulary nie były jej do niczego potrzebne, ale kiedy chodziło o jakąś poważną kwestię, to musiała mieć pełną jasność widzenia.
- Wydaje mi się, Scott, że niewłaściwie ją oceniłeś. Chwilami bywa dość obcesowa, ale jednocześnie jest niezwykle wrażliwa. Z jakim smutkiem opowiada o córce! Ta kobieta bardzo cierpi. Przypuszczam, że rozłąka z dzieckiem sprawia jej większy ból niż choroba. Wiesz, kiedy tak patrzę na nią i rozmawiam z nią, za każdym razem myślę sobie: „Scott i ja mieliśmy szczęście, całe mnóstwo szczęścia”. Właśnie zgarniałem śnieg z chodnika przed domem, kiedy przy krawężniku zatrzymała się toyota Beenie. Wysiadła z samochodu ubrana w wielką, zieloną wojskową kurtkę, którą dostała od syna po tym, jak skończył służbę. - Musimy porozmawiać, Scott.
- O co chodzi, Beenie?
- O tę książkę. Nie powinieneś był posyłać jej rodzicom.
- Skąd wiesz, że to zrobiłem? Od Roberty? - Po prostu wiem. Takie rzeczy albo się wyrzuca, albo zachowuje, ale nigdy nie przekazuje innym. To są twoje wspomnienia, nie ich.
- O czym ty mówisz?
- Ja kiedyś zrobiłam to samo i napytałam sobie grubych kłopotów. Zrobisz, co zechcesz, ale ja mówię ci, żebyś wiedział: możesz mieć problemy. Wyrzuć albo zachowaj, to jedyny wybór, jaki ci pozostał. - Musnęła moje ramię, po czym wróciła do samochodu i wyjęła butelkę jakiegoś środka do czyszczenia. - Wiem, że to trudne, bo wydaje ci się, że nic do niczego nie pasuje, ale to nieprawda. Zobaczymy się później. Odprowadziłem ją wzrokiem do drzwi domu. Co miało być trudne? Skąd wiedziała, co zrobiłem z maszynopisem? Wyrzuć albo zachowaj? Czy ona oszalała?
Wbiłem łopatę w najbliższą pryzmę śniegu i pomaszerowałem energicznym krokiem w kierunku kuchennego wejścia, przygotowując się do zasadniczej rozmowy z Robertą na temat Beenie lub z Beenie na temat tego, co tu się właściwie dzieje, do diabła. Zerknąwszy przez okno zobaczyłem je siedzące przy stole. Beenie wpatrywała się prosto przed siebie i płakała. Powiedziała coś, po czym potrząsnęła głową i opuściła ją w geście całkowitej rezygnacji. Stałem i gapiłem się, nie bardzo wiedząc, co począć. Wreszcie Roberta przypadkiem spojrzała w moją stronę; wskazałem na siebie, a potem na drzwi. Mogę wejść? Jej oczy rozszerzyły się, a usta wypowiedziały wielkie, bezgłośne NIE! Wróciłem do odgarniania śniegu. Kiedy wreszcie uporałem się z chodnikiem i ciągnącą się wręcz bez końca ścieżką łączącą go z frontowymi drzwiami, zacząłem się zastanawiać, czy mogę już bezpiecznie wrócić do domu. Działo się mnóstwo dziwnych rzeczy, a wszystkie miały związek z naszą sprzątaczką.
- Scott?
- Tak? Okropnie tu zimno! Czy wolno mi wejść do własnego domu? A może właśnie pokonujemy kolejny małżeński kryzys? - Wchodź.
Pomimo nie najlepszego nastroju wystawiłem czujnie wszystkie anteny, ale sygnały, jakie odebrałem, nie były zachęcające. Roberta czekała na mnie ze skrzyżowanymi ramionami. Zły znak. Jej twarz przypominała kamienną maskę. Drugi zły znak. Moja żona jest pogodną, życzliwą osobą - wpada we wściekłość nie częściej niż raz na dwa miesiące, ale kiedy już to się zdarzy, można być pewnym, że jej gniew jest całkowicie uzasadniony.
- Co się stało, kochanie?
- To się stało, że pójdziemy razem na lunch, żebyś mógł mi coś wyjaśnić.
Przez cztery lata mieszkaliśmy w Hale w Teksasie. Jedno z nielicznych miłych wspomnień, jakie stamtąd zachowałem, dotyczy baru „Pod Samotną Gwiazdą”, gdzie piłem piwo z Glendą Revelle, chyba najładniejszą studentką, jaką kiedykolwiek miałem. Każdy uczciwy nauczyciel przyzna, że przynajmniej raz w swojej karierze natrafił na młodą osóbkę, która byłaby w stanie przewrócić jego świat do góry nogami. Niektórzy decydują się na to, większość nie. Problem tych drugich polega na tym, że przez pół roku oglądają niemal codziennie tę oszałamiającą dziewczynę, której sama fizyczna obecność stanowi nieliche erotyczne wyzwanie. Jakże wspaniale byłoby zamieszkać w krainie nie mającej wiele wspólnego z rozumem, gdzie zmysły są wszystkim, upokorzenie jest bardzo prawdopodobne, a zaraz za progiem zaczyna się pustka! Glenda i ja nie przeżyliśmy żadnej przygody, mimo że dała mi jasno do zrozumienia, iż nie miałaby nic przeciwko temu. Dwa razy niewiele brakowało i muszę przyznać, że pokusa była bardzo silna. Czułem jej oddech i dotknięcie nagiej skóry ramienia... Ale nic się nie stało. Była jednak uparta i przysłała mi kilka listów. Zostały wykaligrafowane srebrnym atramentem na czarnym papierze. Wiedziony głupotą zachowałem dwa z nich - i Roberta je znalazła. Doprowadziło to do gorącej wieczornej kłótni przy kuchennym stole, podczas której nazwała mnie żałosnym nieudacznikiem, ale ostatecznie uwierzyła, że nie byłem z tą dziewczyną i zawarliśmy kruchy rozejm. W takiej sytuacji trudno liczyć na coś więcej.
Teraz Roberta stała przed kominkiem trzymając dwie czarne koperty w taki sposób, jakby zawierały jakieś groźne wirusy. - Ro...
- Dlaczego je zatrzymałeś?
- Nie zatrzymałem ich. Widziałaś, co z nimi zrobiłem. Skąd je masz?
- Beenie je znalazła.
- Beenie, tak? A gdzie ona jest? Chciałbym zadać jej kilka pytań.
- Pojechała do domu. Była zbyt przygnębiona, żeby pracować. Ale to jeszcze niczego nie wyjaśnia. Dlaczego mnie okłamałeś? Pisywałeś do niej?
Podszedłem do żony, wyjąłem listy z jej ręki i wrzuciłem je do ognia.
- Nic takiego nie zrobiłem! Wyrzuciłem je dokładnie tak jak teraz, dawno temu, a ty widziałaś to na własne oczy! Od tego czasu byłem dobrym mężem, Roberto. Pracowałem bardzo ciężko, żeby zadośćuczynić tobie i dzieciom za chwile, kiedy źle was traktowałem, i mam nadzieję, że to mi się udało. Jeśli nie ufasz mi do tego stopnia, aby przypuszczać, że przez dwadzieścia lat trzymałbym w szufladzie idiotyczne listy miłosne od jakiejś postrzelonej studentki... Gdzie jest Beenie? Chcę z nią porozmawiać!
- Powiedziałam ci już, że pojechała do domu. Dlaczego zachowałeś te listy?
- NIE ZROBIŁEM TEGO!
- W takim razie, w jaki sposób je znalazła?
- NIE WIEM!
- Na pewno wiesz!
- NIE WIEM! WIDZIAŁAŚ, ŻE WYRZUCIŁEM JE DO KOMINKA W HALE!
- Wygląda na to, że nie wszystkie.
- Na litość boską, Roberto, ja nie kłamię!
- Skoro tak, to skąd się tu wzięły?
- Nie mam pojęcia! Skąd Beenie wiedziała o tym, że wysłałem rodzicom Annette maszynopis jej powieści? A przede wszystkim, skąd go wzięła? Przecież zostawiłem go na posterunku policji. Właśnie dlatego chcę z nią porozmawiać! Dysząc wściekle odwróciłem się na pięcie i ruszyłem do drzwi.
- Dokąd idziesz? Natychmiast wracaj tutaj i zacznij mówić prawdę!
Odwróciłem się ponownie do niej i spojrzałem jej prosto w twarz.
- Kobieto, co jest dla ciebie najświętsze?
- Wnuki.
- W takim razie przysięgam ci na ich głowy, że wtedy w Hale spaliłem wszystkie listy Glendy Revelle. Wystarczy? Muszę mówić coś jeszcze? A może mam poderżnąć sobie gardło, żebyś mi uwierzyła? Czy nie zasługuję na odrobinę zaufania? Przez długą, okropną chwilę spoglądaliśmy na siebie z dwóch końców pokoju, który nagle stał się nieprawdopodobnie długi. Zapadło milczenie. W moich uszach zabrzmiało jak odpowiedź odmowna. Nie, według mojej żony nie zasługiwałem na zaufanie. Po tych wszystkich latach stanowiło to dla mnie prawdziwy wstrząs. Umarłbym w przeświadczeniu, że kiedyś byłem paskudnym facetem, ale potem, krok za krokiem, odzyskałem serce żony. Nieprawda. To jedno, jedyne prawie z Glendą Revelle skaziło teren wokół nas na wiele tysięcy lat, zupełnie jak któryś z tych okropnych wypadków w elektrowniach jądrowych. - Scott!
- Słucham? Jadę do Beenie. Porozmawiam z nią i dowiem się, co ona właściwie robi, do cholery. Potem wrócę tutaj, żeby przekonać się, jakie jeszcze trucizny masz w sobie. Nie lubię prowadzić zimą samochodu, ponieważ zdaję sobie sprawę, że na oblodzonej drodze nie sprawuję nad nim pełnej kontroli. Tego dnia jednak pojechałem i to jak! Stanowczo za szybko, bo na kilku zakrętach nieźle mnie zarzuciło. Beenie nigdy nie wracała wcześniej do domu, tym bardziej zaledwie w dziesięć minut po przyjeździe, ale jej kłopoty mało mnie dzisiaj obchodziły. Miałem zamiar zostawić ją w spokoju, jak tylko powie mi o maszynopisie powieści zmarłej dziewczyny oraz o tym, gdzie znalazła listy, które spaliłem wiele lat temu. Może to zabrzmi dziwnie, ale nawet nie przyszło mi do głowy, że okoliczności tych wydarzeń są dziwne, a może nawet wręcz graniczą z niemożliwym. Wiedziałem, że oddałem książkę Annette glinom i że wrzuciłem czarne listy do ognia, a one jakby nigdy nic pojawiły się znowu, aby oskarżać i siać zamęt. Mimo to nie byłem przestraszony, tylko wściekły. Kim jest ta kobieta, żeby grzebać w mojej przeszłości i wyciągać z niej akurat te sprawy, o których chciałbym na zawsze zapomnieć? Nie uważałem się za złego człowieka, ale te dwa wspomnienia świadczyły o tym, że jednak nim jestem. Nieczuły egoista, pedantyczny rozpustnik, którego większość ludzi nic nie obchodzi, nieliczni zaś znacznie bardziej, niż należy, z opłakanymi skutkami dla pozostałych.
Mamy przyjaciół, którzy mieszkają na Śliwkowym Wzgórzu. Stoją tam stare, potężne domy, a przed większością z nich rozciągają się rozległe trawniki, sięgające aż do brzegu jeziora. Groucho Marx, który spędził tam kiedyś lato, powiedział podobno, że byłoby to bardzo miłe miejsce, gdyby tylko nie było takie piękne. Za każdym razem, kiedy tam przyjeżdżałem, zachwycałem się domami, które niczym wiekowi mężowie stanu rozsiadły się na wzgórzu i swoim wyglądem wywierały na oglądającym wielkie wrażenie, nawet jeśli nie było wiadomo, do kogo należą. Od czasu do czasu rozmawialiśmy z Robertą o tym, jak by to było, gdybyśmy zamieszkali na Śliwkowym Wzgórzu, ale w głębi serca doskonale wiedzieliśmy, że to nie jest odpowiednie miejsce dla nas. Co mielibyśmy robić w sąsiedztwie Petera Dawsona, właściciela największej gazety w całym stanie? Albo Dextera Lewisa, króla finansistów? W sobotę widywało się ich w miasteczku w nienagannie uprasowanych spodniach koloru khaki i dżinsowych koszulach, jak siedzieli u fryzjera albo kupowali młotek w sklepie żelaznym. Stojąc w kolejce do kasy wymieniałeś z nimi kilka niezobowiązujących słów, ale po wyjściu ze sklepu „Śliwki” odjeżdżały nowymi mercedesami, podczas gdy ty grzebałeś w kieszeniach poszukując kluczyków do nie mytego od kilku tygodni chevroleta. Co prawda, świadomość istnienia gigantycznej różnicy nie rozdziera ci serca, ale czasem stoisz przy drzwiach samochodu trochę dłużej niż trzeba i pozwalasz sobie na ciche westchnienie.
Zatrzymałem się przy stacji benzynowej, by poszukać w książce telefonicznej jej adresu. „B. Rushforth - Śliwkowe Wzgórze 67a.” Domyśliłem się, że małe „a” oznacza stojący przy bramie domek dozorcy. Rano niebo było jeszcze błękitne, ale potem zaciągnęło się szarymi chmurami, by w chwili, kiedy wjechałem na teren Śliwkowego Wzgórza przybrać niemal brunatną barwę. Z jednego z podjazdów wypadł duży czarny labrador i ujadając donośnie biegł przez jakiś czas za samochodem, by kilka posesji dalej stracić zainteresowanie i machając ogonem wrócić do domu. 63... 65... 67. Na skrzynce na listy widniało nazwisko Samuela Morgana, jedynego właściciela Morgan Computer Company. Wiecie, o kim mówię - każda jego maszyna kosztuje grube miliony dolarów i jest oczkiem w głowie Departamentu Obrony USA. Zdaje się, że chłopak ma zaledwie trzydzieści parę lat, ale cieszy się opinią wręcz niesamowicie bogatego. Czyżby Beenie wynajmowała domek właśnie od niego? Droga dojazdowa była kręta i długa. Najpierw zobaczyłem domek dozorcy, choć, szczerze mówiąc, w pobliżu nie było nic, czego można by dozorować. Ani przy małym budynku, ani, o ile mogłem dostrzec, przy głównym, nie stał żaden samochód. Czułem się jak złodziej. Nie jestem ani złodziejem, ani podglądaczem, lecz mimo to postanowiłem skorzystać z okazji i porządnie się rozejrzeć. Miałem zamiar robić to otwarcie, nie kryjąc się, żeby każdy mógł mnie zauważyć, ale jednocześnie chciałem zapuścić żurawia przez każde dostępne okno, by uzyskać jak najwięcej wskazówek.
Zaczął padać drobny, tańczący wesoło w powietrzu śnieg. Świadomość tego, co mam zamiar zrobić, zdecydowanie poprawiła mi nastrój. Zaglądanie w okna obcych ludzi stało w całkowitej sprzeczności z moim charakterem. Wbrew sobie uśmiechnąłem się, choć nadal byłem nieźle rozzłoszczony.
Płatki śniegu zaczęły topić się na moich okularach. Przed rozpoczęciem szpiegowania musiałem zdjąć je i wytrzeć. Z okularami w dłoni rozejrzałem się dokoła i nagle uświadomiłem sobie, jak piękny otacza mnie widok. Rozległy trawnik, na jego skraju nieruchome, ciemne drzewa, zielono-brązowy spokój jeziora za zasłoną padającego śniegu...
Domek Beenie nie był niczym nadzwyczajnym - taki sam, jak dziesiątki letniskowych budowli na Przylądku Cod, ze ścianami w kolorze omaszałej kory. Wyglądał na przytulne miejsce zamieszkania dla jednej, maksimum dla dwóch osób. Już ze sporej odległości dostrzegłem w środku kanapę nakrytą narzutą w wielkie, kolorowe kwiaty. Umieściwszy okulary z powrotem na nosie podszedłem do okna i zajrzałem do salonu. Typowe wyposażenie: tradycyjne meble, dywany, mdłe obrazki na ścianach. Bez specjalnego powodu zerknąłem na zegarek i natychmiast zachichotałem. Za dużo telewizji. Nieświadomie naśladowałem zachowanie filmowych postaci: spojrzenie na zegarek, spojrzenie za ramię, przejście do następnego okna, kolejne spojrzenie na zegarek. Nie miałem pojęcia, jak długo będę mógł kręcić się dokoła domu, zanim ktoś mnie zauważy i wezwie policję.
Przesuwając się ostrożnie wzdłuż ściany minąłem kuchnię z resztkami śniadania na stole: nóż oparty o talerz pełen okruszków, filiżanka po kawie, spodeczek. Coś uderzyło mnie w tym widoku, ale dopiero po kilku minutach zorientowałem się, co to było. Małe okno łazienki. Wspiąwszy się na palce dostrzegłem żółtą zasłonkę prysznicową i zmięty ręcznik przewieszony przez umywalkę.
Zrobiłem krok w stronę następnego okna, kiedy wreszcie do mnie dotarło.
- Bałagan!
W domu panował bałagan. Beenie Rushforth, Zabójca Kurzu, Wielka Władczyni Ścierki i Szczotki do Zamiatania, mieszkała w domu, w którym walały się brudne ręczniki, a na obrusie pyszniły się plamy po dżemie truskawkowym! To było nie tylko niewiarygodne, ale wręcz niemożliwe. Wiem, wiem - ludzie stanowią gigantyczną mieszaninę sprzeczności i nie powinniśmy niczemu dziwić się w życiu, ale gdybyście widzieli, jak ta kobieta pracuje, wtedy z pewnością zrozumielibyście, dlaczego nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Wciąż jeszcze lekko oszołomiony podszedłem do ostatniego okna i zobaczyłem nieżywą Annette Taugwalder siedzącą na łóżku Beenie Rushforth i czytającą gazetę.
To tylko jakaś sztuczka. Byłem pijany albo nienormalny. Przecież ona nie żyła. Nie mogło jej tu być. Ale jednak była, co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości. Martwa od dwudziestu lat Annette przerzucała kartki jakiegoś pisma. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, przycisnąłem twarz do szyby, ponieważ nagle okazało się, że żyję w zupełnie innym świecie, niż mi się do tej pory wydawało.
- Annette?
Dotknąłem też szyby ręką. Była zimna. Czułem to. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Miałem pięćdziesiąt pięć lat i pomyślałem... Nieważne, co pomyślałem. Myliłem się. Wstała, po czym wyszła z pokoju. Stałem z czołem przyciśniętym do szyby, wpatrując się w wymięte prześcieradło, na którym siedziała. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak blisko odpowiedzi, ale ogromnie się bałem. Wszystko we mnie wyło, wrzeszczało i szarpało pręty klatek. Wypuść nas. Pozwól nam uciec. Jeśli tego nie zrobisz, zginiemy w płomieniach. - Profesor Silver?
Odwróciłem się i ujrzałem Annette.
- Boję się ciebie.
Skinęła głową. Powiedziała, że mnie rozumie.
- Nie wiem, co robić. Czy można rozmawiać ze Śmiercią?
- Tak, profesorze. Musimy porozmawiać.
- To przez Beenie?
Ponownie skinęła głową, a następnie dała znak, żebym podążył za nią. Przeszliśmy przez rozległy trawnik i usiedliśmy na sosnowej ławce w pobliżu hangaru na łodzie nad brzegiem jeziora.
- Doszła do wniosku, że ja powinnam pojawić się pierwsza, ponieważ mam z panem najwięcej do omówienia. Reszta nie jest tak poważna.
- Czasem śni mi się, że rozmawiam ze zmarłymi. Niekiedy te sny są bardzo realistyczne.
Zmarszczyła brwi.
- To nie sen. Ja naprawdę jestem tutaj i naprawdę musimy porozmawiać, więc proszę się nie szczypać ani nie podskakiwać, żeby się obudzić. Wszystko dzieje się naprawdę. Ja też jestem prawdziwa. Nie żyję, ale teraz tu jestem.
- Dlaczego?
- Ponieważ pana nienawidzę, a pan na pewno o tym wie. To była wyłącznie pańska wina albo przynajmniej prawie wyłącznie. Był pan kroplą, która przepełniła czarę. Powiedział pan, że moja książka jest do niczego i to zadecydowało. - Annette, ja nigdy...
- Właśnie, że tak! Nie byłam głupia. Zrozumiałam, co chce mi pan powiedzieć.
- Powinienem był skłamać? Przecież chciałaś usłyszeć prawdę.
- Owszem, ale nie taką, która mnie zabije. Pańska prawda była jak nóż, który wbił mi pan w sam środek mózgu! Byłam pewna, że książka jest dobra. Byłam pewna, że pan powie:
„Annette, to wspaniałe! Już dawno nic mi się tak bardzo nie podobało!” - Przysunęła się bliżej, mierząc we mnie oskarżycielskim palcem. - A pamięta pan, co pan powiedział? No? Bo ja pamiętam. Powiedział pan: „Wydaje mi się, że w wielu miejscach zbytnio zawierzyłaś swojej miłości do ulubionych pisarzy. Parę razy wykorzystałaś ciepło bijące z ich utworów dla podgrzania tego, co sama masz do przekazania.” Ty zarozumiały, wygadany sukinsynu! Niczego nie wykorzystywałam! Ciepło, które czułeś, pochodziło tylko ode mnie...
- Annette, wystarczy!
Donośny głos Beenie rozległ się za moimi plecami, ale zanim zdążyłem się odwrócić, zobaczyłem, że wściekłość niknie z twarzy dziewczyny jak zaciśnięta pięść chowana do kieszeni. Nadal mnie nienawidziła, lecz znacznie bardziej obawiała się tego, co się stanie, jeżeli nie zastosuje się do polecenia. Poczułem na ramieniu ciężar ręki.
- Jak się masz, Scott. Nie spodziewałam się ciebie tak szybko. Wracaj do domu, Annette. Porozmawiasz z nim później. Jak przystało na nadwrażliwą dziewczyną, jaką była - wszystko jedno, kiedyś czy teraz - Annette podniosła się natychmiast z ławki, wydęła pogardliwie wargi, po czym, nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem, odmaszerowała w kierunku domu. Mimowolnie opuściłem wzrok na jej buty, tylko po to, aby przekonać się, że są to te same kozaki, jakie były modne wtedy, kiedy ją poznałem.
- Beenie, czuję się tak, jakbym za chwilę miał dostać ataku serca.
- Nie obawiaj się, masz serce jak koń. Powinieneś natomiast zwrócić uwagę na kwas moczowy. Jeśli wolno mi coś ci radzić, to lepiej trochę ogranicz pomidory.
Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na nią.
- Kim jesteś?
- Bogiem.
- Och...
Uśmiechnęła się, po czym wzięła mnie za rękę.
- Ale karuzela!
Czy zrobiło się chłodniej, czy może od siedzenia na ławce moja dusza oziębiła się o dziesięć stopni? Beenie trzymała w dłoni sporą gałąź i co jakiś czas odłamywała z niej drobne kawałki. Był to jedyny odgłos, jaki docierał do naszych uszu, nie licząc szumu samochodów przejeżdżających od czasu do czasu główną ulicą Śliwkowego Wzgórza.
- Nie chcesz mnie o nic zapytać?
Starałem się zachować spokój. Zamknąłem oczy, ale ona trąciła mnie i podała odłamany kawałek gałązki. Spojrzałem na niego. Była to doskonała rzeźba mojej głowy wysokości około ośmiu centymetrów, o znakomicie uchwyconej kolorystyce: siwe włosy, błękitne oczy. Wypuściłem ją, po czym odruchowo wytarłem ręce w spodnie.
- Daj spokój, chłopcze. Rozchmurz się! Przecież to śmieszne. Zacznij zadawać pytania, a dalej już samo jakoś pójdzie.
Tym razem ja zmrużyłem oczy.
- Jak to możliwe, że jesteś Bogiem, a mimo to masz raka?
- Dobry strzał, profesorze. Od razu przeszliśmy do rzeczy! Chyba będzie najlepiej, jeśli zacznę od samego początku, co? - Miała zamiar mówić dalej, kiedy nagle zobaczyła coś za moimi plecami, przyłożyła do ust dłonie złożone w trąbkę i krzyknęła co sił w płucach: - Natychmiast wracaj do domu, Annette! Ja nie żartuję, i nie powtórzę tego więcej!
Nie obejrzałem się, ponieważ wcale nie zależało mi na tym, aby w najbliższym czasie ponownie ujrzeć Annette Taugwalder. - Przeklęta dziewczyna! Mówiłam jej, wiesz? Mówiłam jej, że będzie mogła powiedzieć, co tylko zechce, ale potem musi sobie pójść, żebym miała czas wszystko ci wyjaśnić. Jest jednak okropnie uparta i przyzwyczajona do tego, że zawsze udawało jej się postawić na swoim... Dobrze się czujesz, Scott? - Nie.
- Przykro mi. Na czym skończyłam? Aha, na początku. Dobra. Urodziłam się w McPherson w stanie Kansas. Mój ojciec prowadził sklep przemysłowy, w którym pracowała cała rodzina. Pewnego dnia, kiedy stałam za ladą, wszedł jakiś mężczyzna, którego widziałam po raz pierwszy w życiu, i poprosił o kombinerki. Zaczęliśmy rozmawiać, a potem przedstawił mi się. Nazywał się Gilbert, Nolan Gilbert. Miałam wtedy piętnaście lat. Słyszałeś coś o mistycznych Żydach?
- Masz na myśli żydowskich mistyków?
- Tak, właśnie ich.
- No, co nieco czytałem...
- Oni najbardziej zbliżyli się do prawdy. Obiło ci się o uszy nazwisko Lameda Wufniksa?
- Beenie, o czym ty mówisz?
- Ci mistycy wierzą w Lameda Wufniksa. Trzydziestu sześciu prawych ludzi, których zadanie polega na usprawiedliwianiu świata przed Bogiem albo, ujmując rzecz w nieco inny sposób, na wyjaśnianiu Bogu, dlaczego człowiek ma prawo żyć na tym świecie. Jeśli któryś z tych trzydziestu sześciu kiedykolwiek odkryje, kim naprawdę jest, natychmiast umiera, a wtedy ktoś inny zajmuje jego miejsce. Dzieje się tak dlatego, że, chociaż oni o tym nie wiedzą, stanowią filary, na których opiera się wszechświat. Są Zbawicielami. Gdyby nie oni, Bóg już dawno pozbyłby się ludzkości.
- Wup...
- Wufniks. Lamed Wufniks. Jest w tym trochę racji, ale największa różnica polega na tym, że my nikogo przed nikim nie usprawiedliwiamy, ponieważ jesteśmy Bogiem. - I ty jesteś takim Wufniksem?
- Nie, jestem Bogiem. A raczej jedną trzydziestą szóstą częścią Boga. Liczba się zgadza.
Jakiś ptak poleciał nad wodę, by zaraz zawrócić w stronę lądu. Spojrzałem na Bennie, potem na ziemię, znowu na Beenie, jeszcze raz na ziemię. Co mogłem powiedzieć? - Nie wierzysz mi. A co z Annette? Potrzebujesz więcej cudów? Mogę ci je zademonstrować, jeśli to ma w czymkolwiek pomóc, ale wydaje mi się, że ona jedna wystarczy. Jest pan trudną publicznością, profesorze Silver. Proszę bardzo. Lewą ręką wyciągnęła mi zza kołnierza srebrną dolarówkę, a w jej prawej dłoni pojawiła się jedna z tych plastykowych, przezroczystych kul; jeśli się nimi potrząśnie, coś w rodzaju śniegu zaczyna padać na domy Paryża albo pola lodowe na Biegunie Północnym. Różnica polegała na tym, że w tej kuli siedziało na ławce dwoje małych, żywych ludzików; dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że to my, wykonujący dokładnie te same ruchy, co w rzeczywistości. - Na litość boską, przestań!
- W porządku.
Zacisnęła rękę i kula zniknęła. Spróbowałem podnieść się z ławki.
- Czego ode mnie chcesz? Dlaczego to robisz?
Ściągnęła mnie z powrotem.
- Siadaj i wysłuchaj mnie do końca. Miałam piętnaście lat, kiedy spotkałam Nolana Gilberta. On zbliżał się wtedy do siedemdziesiątki. Najpierw powiedział mi, a potem pokazał, kim jest - dokładnie tak, jak teraz ja tobie. Potem powiedział, że umiera i że ja mam go zastąpić.
Widzisz, to działa właśnie w ten sposób. Przez cały czas prowadzisz normalne życie. Zupełnie normalne, Scott. Dokładnie takie samo jak wszyscy. Prędzej czy później przychodzi czas, kiedy musisz umrzeć. Zazwyczaj jest to sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat. Różnica polega tylko na tym, że kiedy zbliża się ta chwila, każdy z nas musi znaleźć następcę. Niektórzy mają sporo szczęścia, bo wiedzą już wiele lat przed śmiercią, kto nim będzie. Tak jak ja wiedziałam o tobie. - Znałaś mnie wcześniej?
- Jasne. Przez wiele lat sprzątałam twój gabinet na uniwersytecie, ale nigdy mnie nie widziałeś, bo pracowałam na nocną zmianę. Czasem tylko mijaliśmy się w korytarzu, kiedy pracowałeś do późnego wieczora.
- Chcesz mi powiedzieć, że Bóg jest człowiekiem? - Skądże znowu! Nic z tych rzeczy. Człowiek ma w sobie Boga, ale Nim nie jest. Najprościej można to wyrazić w ten sposób: ludzie są zwykłymi ludźmi, ale trzydziestu sześciu spośród nich, razem, jest Bogiem. Właśnie dlatego normalni ludzie czują się tak Mu bliscy. Nolan opowiedział mi o Grekach. Ty dobrze o tym wiesz. Grecy wierzyli w istnienie wielu bogów, co jest w pewien sposób słuszne, oraz w to, że ci bogowie bardzo przypominają ludzi. Interesował ich seks, wściekali się i robili różne świństwa. Grecy też dotarli bardzo blisko prawdy, tyle tylko, że według nich bogowie mieszkali na szczytach wysokich gór, z dala od reszty świata. Nie mieli racji. Jesteśmy tutaj, dokładnie wszędzie, i wcale nie wyglądamy tak, jak się spodziewają inni. Na przykład ja: chyba nie prezentuję się zbyt imponująco, hę? Ale stanowię tylko jedną trzydziestą szóstą wielkiej układanki. Dopasuj mnie do pozostałych fragmentów, a otrzymasz CAŁEGO, WIELKIEGO BOGA! Powiem ci coś jeszcze: w świecie jest mnóstwo fragmentów układanek. Czasem czujesz się bardzo samotny i nieszczęśliwy, prawda? To dlatego, że nie udało ci się odpowiednio dopasować. Ludzie, którym uda się poznać ten sekret, spędzają resztę życia na próbach odnalezienia pasujących części... Ale ja nie o tym chcę z tobą rozmawiać. Nie mamy czasu. Jest jeszcze mnóstwo rzeczy, które muszę ci powiedzieć.
Jak już wspomniałem wcześniej, jeszcze przed tym niesamowitym popołudniem z Beenie Rushforth zacząłem coraz bardziej wierzyć w Boga, ale raczej w tego, o którym Emily Dickson powiedziała, że to delikatny, dostojny kochanek. W takiego, który wie o nas wszystko w każdej minucie naszego życia, ale na tyle kocha nas i szanuje, żeby nie ingerować w nasz los. Kiedy umrzemy i znajdziemy się na drugim brzegu, cokolwiek tam na nas czeka, On usiądzie obok nas i razem z nami przejrzy strona po stronie wszystkie nasze uczynki, jakby to było szkolne wypracowanie, w którym należy odnaleźć i poprawić wszystkie błędy. Kiedy wstaniemy od Jego biurka, będziemy doskonale wiedzieli, na czym polegała niewłaściwość naszego postępowania. Czy wierzyłem w reinkarnację? Nie. Dlaczego mielibyśmy powtarzać trzecią klasę, jeśli w pełni uświadomiliśmy sobie wszystkie popełnione pomyłki? Wierzyłem natomiast w życie pozagrobowe, ale nie na ziemi. Nie miałem pojęcia, dokąd idziemy po śmierci, i wcale nie chciałem się tego dowiedzieć.
Kiedy jednak, wiele godzin później, stanąłem ponownie przed drzwiami swojego domu, moje rozumienie świata, życia, śmierci i Boga było o kilka kwintylionów mil odległe od tego, co myślałem przedtem. Ta gadatliwa, sympatyczna, umierająca kobieta udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że mówiła mi prawdę. Istotnie, byłem bardzo wymagającą publicznością i chciałem więcej dowodów. Takich, które dowiodą mi tego, czego w żaden sposób nie da się dowieść. Nie zdradzę wam, co zrobiła, ale powiem tyle, że zabrała mnie tam, gdzie chciałem się znaleźć i pokazała mi wszystko, co niemożliwe. Chciałem zobaczyć żywych Melville'a i Hawthorne'a, chciałem usłyszeć ich głosy i słowa, jakimi posługiwali się na co dzień. Chciałem zobaczyć Alberta Pinkhama Rydera w święta Bożego Narodzenia, przygotowującego jedyne w swoim rodzaju perfumy, rozlewającego je do małych flakoników i wręczającego dzieciom. Chciałem znaleźć się w roku 1591, odwiedzić Montaigne'a w jego wieży i zajrzeć mu przez ramię w chwili, kiedy pisał: Cóż z tego, że potrafimy wspinać się na szczudła, skoro i tak musimy poruszać własnymi nogami, a nawet na najwspanialszym tronie na świecie siadamy przecież nie czym innym, jak zadkiem. To byli moi bohaterowie - ludzie, o których rozmyślałem przez całe dorosłe życie. Jeżeli Beenie była Bogiem, a przecież czas należy właśnie do Boga, w takim razie wystarczyło, żeby klasnęła w dłonie, a oni wszyscy powinni zjawić się przede mną. Zrobiła to. Zabrała mnie wszędzie, gdzie chciałem dotrzeć i uprzejmie pozwoliła zostać tak długo, jak tylko chciałem. Najzabawniejsze było to, że wcale nie chciałem zostać zbyt długo. Wystarczyło mi kilka minut, żeby odetchnąć ich powietrzem i zobaczyć, w jaki sposób trzymali pióro albo artykułowali słowa ustami. Tylko tego potrzebowałem, a ona dała mi to wszystko. Potem, kiedy już byłem pewien, zadawałem pytania, ale odpowiedzi, jakich udzielała, nie zawsze okazały się w pełni satysfakcjonujące.
- Dlaczego właśnie ja?
- Scott, naprawdę powiedziałabym ci, gdybym wiedziała, ale nie wiem, słowo honoru. To się po prostu zdarza i już. Pewnego dnia zobaczysz tego, kto będzie twoim następcą, i natychmiast go rozpoznasz. Przypuszczam, że to coś w rodzaju miłości od pierwszego wejrzenia.
- Beenie, przecież ty jesteś Bogiem, a Bóg wie wszystko! Dla Niego nie istnieją żadne tajemnice. - Może wtedy, kiedy jesteśmy wszyscy razem. To jednak nigdy się nie zdarza, więc musimy w pojedynkę dawać sobie radę z tym, co wiemy. Trafiło akurat na ciebie, mój panie. Właśnie ty zajmiesz moje miejsce.
- Dokąd idziemy po śmierci?
- Dokądkolwiek chcesz. Niektórzy kręcą się jeszcze tutaj, inni znikają.
- Gdzie?
- Już ci powiedziałam: gdziekolwiek chcą.
- Nie udzielasz zbyt jasnych odpowiedzi!
- Bo zadajesz niejasne pytania. Pamiętasz, co ci powtarzano w szkole? „Konkrety, Silver!” Aha, przy okazji: wiesz może, skąd wzięło się to nazwisko? Twoja rodzina naprawdę nazywała się Flink, ale kiedy twój pradziadek przybył tu z Kraju Saary, uznał, że nie brzmi to dość po amerykańsku i zmienił nazwisko na Silver. Zamiast Udo Flinka pojawił się Jack Silver.
- Udo Flink? Chyba w życiu nie słyszałem równie głupiego nazwiska!
- Zdaje się, że twój pradziadek też tak myślał. Wolisz pastę jajeczną czy pieczeń na zimno? - Sięgnęła jednocześnie do prawej i lewej kieszeni i wydobyła z nich dwie kanapki zawinięte w folię. - Roberta powiedziała, że smakowała ci moja pasta.
- Rzeczywiście. Dziękuję. To bardzo miło z twojej strony. - Podała mi kanapkę, a ja przez chwilę trzymałem ją w wyciągniętej ręce. - Kanapka z pastą jajeczną od Boga. - Przynajmniej masz pewność, że jest świeża. - Beenie, co ja mam teraz zrobić? Czuję się niesamowicie zaszczycony, że wybrałaś akurat mnie, ale... Jak trzeba się zachowywać, kiedy jest się...
- No, jeszcze nie jesteś, żuczku, więc nie martw się na zapas. Najpierw musisz zdać egzamin. Minąłeś dopiero pierwszą przeszkodę, to znaczy zostałeś wybrany, ale teraz czekają cię egzaminy. Takie są reguły, których trzeba ściśle przestrzegać. - Jakie egzaminy? Jakie reguły?
- Chcesz wiedzieć już teraz? A może najpierw skończyłbyś kanapkę?
- Teraz.
- Proszę bardzo. - Otarła usta serwetką z nadrukiem „Dairy Queen”. - Pierwszą rzeczą, jaką musisz zrobić - jeśli chcesz, możesz uznać to za pierwszy egzamin - to jakoś załatwić sprawę z Annette. Martwa osoba nie powinna się na nikogo złościć. Tam, po drugiej stronie, oni mają mnóstwo do roboty, ale nie mogą się skoncentrować, dopóki żywią urazę do kogoś z żyjących. Chyba wiesz, co mam na myśli?
- Dlaczego nie zrobisz czegoś, żeby przestała się na mnie gniewać?
- Po pierwsze, nie wiedziałabym, jak to zrobić. Pamiętaj, że stanowię tylko część całości i nie dysponuję tak wielką siłą, jak myślisz. Po drugie, musicie to załatwić między sobą, tylko we dwójkę. Gdybym machnęła jakąś czarodziejską różdżką i zrobiła to, co zaproponowałeś, nie rozwiązałabym jej problemów. Przyniosłoby to tylko chwilową ulgę. Prędzej czy później dziecko musi nauczyć się samodzielnie wiązać sznurowadła. - Co mam zrobić, żeby jej pomóc?
- Właśnie na tym polega twój egzamin. Musisz sam znaleźć jakiś sposób. Powiem ci tylko tyle, żebyś nie oczekiwał od niej chętnej współpracy. Ma pan do czynienia z wrogo nastawionym świadkiem, mecenasie. Ona nienawidzi cię z całego serca. - Domyśliłem się tego. Czy ona wie o mnie? Na pewno wie o tobie, bo przecież to właśnie ty sprowadziłaś ją z powrotem. - Owszem, wie o mnie, ale nie o tobie. Uważa, że sprowadziłam ją, żebyście mogli zawrzeć pokój. Nie domyśla się, że to część twojego egzaminu.
- W jaki sposób można załagodzić gniew kogoś nieżywego?
Beenie poklepała mnie po ramieniu.
- Dobre pytanie. Wiesz, na czym między innymi polegał mój egzamin?
- Beenie, przecież to są najbardziej ostateczne tajemnice!
Nawet nie hermetyczne - po prostu niemożliwe do zgłębienia!
W jaki sposób, według ciebie, mam...
- Co to znaczy „hermetyczne”?
- Trudne do zrozumienia.
- Człowieku, przestań narzekać. Oczywiście, że są trudne do zrozumienia! Ale ty przecież jesteś uczonym, myślicielem, a ja tylko głupią kobieciną z Kansas, obarczoną dzieciakami, które jej nie kochają, a mimo to zdałam swoje egzaminy. Pewnie, były zupełnie inne od twoich, ale to wcale nie znaczy, że łatwiejsze.
- Jak to możliwe, żeby Bóg miał kłopoty ze swoimi dziećmi? - Przyjacielu, czyżbyś nie czytał Biblii? Mnóstwo Jego dzieci dało Mu nieźle w kość! Z tego, co słyszałam, to Mojżesz siedział na jakiejś górze i kłócił się z Nim przez czterdzieści dni. A Chrystus? Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił? Ładna wdzięczność, co? Albo na przykład Hiob: zażyczył sobie jakiegoś dowodu przeznaczonego specjalnie dla niego. Chciał, żebyśmy wszystko rzucili i przyszli do niego na specjalny pokaz, jakby chodziło o nowy model odkurzacza!
- Chyba wspominałaś, że wy właściwie nigdy się nie spotykacie?
- Już nie. Kiedyś, owszem, ale nie teraz. Po prostu nie było takiej potrzeby. Nie rozumiesz, Scott? Właśnie dlatego ludzie pragną nieśmiertelności. Nie po to, żeby żyć milion lat, ale ponieważ głęboko w duszy wiedzą o tym, że Bóg musi trwać przez wszystkie pokolenia - Bóg, który stanowi cząstkę każdego człowieka, ponieważ sam składa się właśnie z ludzi. Z trzydziestu sześciu, dokładnie rzecz biorąc. Pochodzą z różnych kręgów kulturowych, mają różne zawody, są wśród nich mężczyźni, kobiety i dzieci... Oblicza Boga bez przerwy się zmieniają, bo zmieniają się Jego poszczególne składniki, ale w ostatecznym rozrachunku jest tylko On - nieśmiertelny tak długo, jak długo będą chcieli tego ludzie. Fakt, że mam kłopoty z córką albo że umieram na raka, nie ma żadnego znaczenia. To znaczy, dla mnie jest to ważne, ale w ogólnym rozrachunku zupełnie się nie liczy. Na tym właśnie polegała część moich egzaminów: miałam pogodzić się z dziećmi i nauczyć się umierać. Chrystus też musiał nauczyć się umierać.
Pogroziłem niebu pięścią.
- To zbyt zwyczajne! Powinno w tym być więcej majestatu! Beenie zaczekała cierpliwie, aż rozładuję wściekłość i opuszczę bezsilnie ramiona, po czym powiedziała:
- Dokończ kanapkę, Scott. Myślę, że bardzo mi się udała. Kiedy ruszyliśmy w stronę domu, ponownie zaczął padać śnieg. Szczerze mówiąc, wolałbym zostać na zewnątrz i przyglądać się wirującym płatkom niż wejść do środka i rozmawiać z Annette.
- Co mam jej powiedzieć?
- Rozegraj to na wyczucie. Obserwuj jej reakcje.
Beenie otworzyła drzwi i zaprosiła mnie gestem do wnętrza. W domu unosił się przyjemny zapach, stanowiący mieszaninę woni dymu z kominka i aromatu mydła.
- Annette! - zawołała Beenie, energicznie strzepując śnieg z włosów.
Żadnej odpowiedzi.
- Annette, chodź tutaj!
Kiedy i tym razem odpowiedziała jej cisza, podrapała się po nosie i wyruszyła na poszukiwania. Ani śladu Annette. - Nigdzie jej nie ma. A to mała diablica! Gdzie ona mogła się podziać?
- Może po prostu nie chciała się ze mną widzieć - powiedziałem, mając nadzieję, że moja ulga nie jest zanadto widoczna.
- Chyba rzeczywiście. Cóż, to już nie twój problem. Znajdę ją i przyślę do ciebie. Zjesz coś na ciepło? A może jeszcze jedną kanapkę?
- Nie, bardzo dziękuję. Muszę przez chwilę pobyć zupełnie sam. Mam sporo spraw do przemyślenia.
- Wierzę ci. - Ponownie otworzyła drzwi i odprowadziła mnie do samochodu. - Hej, a co tam jest w środku? Czy to Annette?
- Nie wiem.
Rzeczywiście, na siedzeniu pasażera dostrzegłem zarys czegoś dużego. W pierwszej chwili ja także pomyślałem, że to dziewczyna, ale kiedy podszedłem bliżej...
- Nisco! Dobrzy Boże, to Nisco!
- Co takiego? - Beenie nachyliła się i zajrzała przez przednią szybę. - Co to jest Nisco? Dla mnie wygląda na wypchanego zwierzaka. Rety, jaki wielki! Założę się, że wydałeś na niego masę pieniędzy. Kupiłeś go dla wnucząt? Hej, co się z tobą dzieje?
- To Nisco! Naprawdę, nie mogę uwierzyć... Nigdy nie myślałem, że... - Nie byłem w stanie dokończyć zdania; co prawda, poruszałem szczęką, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk.
- Co się stało? Co to właściwie jest?
Spojrzałem na Beenie niezbyt przytomnym wzrokiem.
- Nisco.
- Wciąż to powtarzasz. Dla mnie wygląda jak wypchany zwierzak.
- Bo nim jest. Kiedy byłem chłopcem, jedyne koszmary, jakie mnie nawiedzały, dotyczyły właśnie tego wilka. Widzisz te krzyżyki w miejscach, gdzie powinny być oczy? Kiedyś zobaczyłem w kinie kreskówkę z jego udziałem. Grał rolę czarnego charakteru: kapelusz na bakier, wielka paszcza, kły. Gonił Trzy Małe Prosiaczki. Tej nocy i przez kilka następnych miesięcy śniło mi się, że mnie goni. Trzymał nóż i widelec, ślinił się i chciał mnie pożreć. Potwornie się go bałem. Budziłem się z krzykiem, a rodzice biegli do mojego pokoju, bo wydawało im się, że ktoś mnie morduje... - Dlaczego nazwałeś go Nisco?
- Nie wiem. Zawsze się tak nazywał. Nie żaden Wielki Zły Wilk, tylko po prostu Nisco. Jedyna rzecz, której naprawdę bałem się w dzieciństwie. To na pewno sprawka Annette, prawda? Oprócz mnie nikt o nim nie wiedział.
- Chyba masz rację. Dlatego nigdzie jej nie ma. Zostawiła wizytówkę, ale nie mam pojęcia, co chciała ci przez to powiedzieć. Co z nim zrobisz?
Pomyślałem o małym, przerażonym chłopcu, budzącym się w środku nocy z mocno bijącym sercem. Za każdym razem udawało mu się uciec, ale naprawdę w ostatniej chwili. Pamiętałem odgłos zbliżającej się pogoni, zgrzyt pocieranych o siebie noża i widelca, jego wrzask: „Zaraz cię pożrę!”, wreszcie ten głupi, mrożący krew w żyłach śmiech postaci z filmu rysunkowego. Żaden diabeł nie jest równie straszny jak dziecięce koszmary. W dzieciństwie znacznie łatwiej jest nas zranić, gdyż mamy dużo więcej wrażliwych miejsc, a za to żadnego pancerza. - No więc? Zatrzymasz go?
- Nie! Mogę go tu wyrzucić?
- Nie trzeba. - Dotknęła ręką przedniej szyby po stronie pasażera i Nisco natychmiast zaczął blednąć, a w ostatniej chwili przed zupełnym zniknięciem, kiedy był już niewiele bardziej wyraźny od cienia, rozległo się donośne BLUP! i szyba została od środka zbryzgana krwią.
Przez trzy dni nie miałem wiadomości od żadnej z nich. W miarę możliwości starałem się prowadzić normalne życie, ale byłem bez szans. Bóg, Śmierć i Szaleństwo weszli jednocześnie do mojego domu i zasiedli przy stole. Chcieli ze mną rozmawiać, a każde z nich przygotowało dla mnie własny plan. Czy miałem udawać, że nie wiem, kim są, i wysłuchać ich tak, jakby przedstawili mi jedynie zwykłe propozycje dotyczące interesów? Jak powinienem postępować z Annette? Jakie jeszcze egzaminy mnie czekają, jeśli uda mi się załagodzić konflikt z dziewczyną? Co się ze mną stanie, kiedy je wszystkie zdam? Czy pojawią się aniołowie, aby zabrać mnie na przejażdżkę po niebie? A czy aniołowie w ogóle istnieją? Właśnie, muszę zapytać o to Beenie.
Czy potraficie wyobrazić sobie kogoś, kto potrafiłby udzielić na to pytanie rozstrzygającej odpowiedzi? Przez cały czas byłem zdenerwowany i napięty. Jako nauczyciel wspinałem się na wyżyny umiejętności: podczas zajęć pytania i odpowiedzi płynęły z moich ust wartkim strumieniem, a studenci musieli dobrze się natrudzić, żeby za mną nadążyć. Jedna z dziewcząt zatrzymała mnie w korytarzu i zapytała, dlaczego jestem w takim dobrym nastroju. Roześmiałem się jak hiena. W dobrym nastroju? Mój Boże, gdybyś tylko wiedziała!... Pewnego wieczoru zadzwoniła Norah z wiadomością, że zerwała z rysownikiem komiksów i obecnie spotyka się z pilotem. Uczuciowa niestałość mojej córki już od ładnych paru lat bardzo mnie niepokoiła i wielokrotnie dawałem jej to odczuć, co prowadziło do częstych kłótni, których głównym tematem był jej styl życia. Jednak tym razem porozmawialiśmy sobie szczerze i otwarcie o powodach, które skłoniły ją do podjęcia tej decyzji; na koniec, po krótkim milczeniu, Norah powiedziała:
- Dziękuję, tato.
- Za co?
- Za to, że potraktowałeś mnie poważnie.
- Kochanie, traktowałem cię poważnie jeszcze wtedy, kiedy byłaś małą dziewczynką.
- Wcale nie. Najczęściej traktowałeś mnie jak studentkę, która znakomicie się zapowiadała, a potem zawiodła twoje oczekiwania.
- Norah!
- To prawda, tato, ale wysłuchaj mnie do końca: ta rozmowa była zupełnie inna. Po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna czułam, że jesteś naprawdę zainteresowany tym, co mam ci do powiedzenia. Nie musisz aprobować tego, co robię. Nie wymagam tego od ciebie. Pragnę tylko, żebyś mnie kochał i od czasu do czasu chciał dowiedzieć się czegoś o moim życiu. Odłożyłem słuchawkę i poszedłem do Roberty, która przysłuchiwała się rozmowie z innego aparatu. - Czy to prawda? Czy rzeczywiście przez te wszystkie lata był ze mnie taki okropny ojciec?
- Na pewno nie okropny, Scott, ale często surowy i mało wyrozumiały. Bardzo dużo wymagałeś od dziewczynek. Kiedyś już o tym rozmawialiśmy. Gerald urodził się wtedy, kiedy Norah miała już dwanaście lat. Jestem pewien, że właśnie to miała na myśli. Troje naszych dzieci: Norah, Freya i Gerald. Norah ilustruje podręczniki medycyny i mieszka w Los Angeles, Freya ma męża, dwoje dzieci i mieszka w Chicago, Gerald zaś jest poważnie upośledzony umysłowo i mieszka w zakładzie opiekuńczym. Przez wiele lat staraliśmy się pozostawić go w domu, ale ci z was, którzy mają jakiekolwiek pojęcie o tym problemie, zdają sobie doskonale sprawę, że życie z tak poważnie upośledzonymi ludźmi nie może mieć nic wspólnego z normalnością. Są jak czarne dziury potrzebujące pomocy i miłości. Bez względu na to, jak dużo im dajecie, zawsze okazuje się, że jest tego za mało i robicie to nie tak, jak należy. Nie możecie też żądać niczego w zamian, ponieważ oni nie mogą wam nic dać. Pozostaje tylko modlić się, aby w ich oczach pojawił się błysk zrozumienia lub żeby zareagowali normalnie na jakiś bodziec. Choć jeden, jedyny raz. Marzycie o pewnym cudownym dniu, kiedy zamiast przeraźliwie krzyczeć odpowiedzą uśmiechem na wasz pocałunek albo wezmą łyżkę do ręki i zanurzą ją w zupie zamiast wsadzać ją sobie do oka. Niepostrzeżenie odbierają wam wszystko, co macie, a kiedy jesteście wyczerpani i przygnębieni, poczucie winy poklepuje was po ramieniu i każe ruszać dalej. To okropna lekcja i straszliwy ciężar. Nie życzyłbym tego nawet najgorszemu wrogowi. Kiedy Gerald miał siedem lat, pewnego ranka Freya wyszła na chwilę z kuchni, żeby odebrać telefon, a on w tym czasie położył rękę na włączonym palniku. W szpitalu nawet Roberta przyznała, że nie jesteśmy w stanie zapewnić mu właściwej opieki, mimo że do tej pory to ona najbardziej obstawała przy tym, aby pozostawić go w domu. Znaleźliśmy bardzo dobry zakład i zawieźliśmy go tam zaraz po tym, jak zagoiły się rany po oparzeniach. Gerald jest dla nas dwojga swoistym mieczem Damoklesa, a jednocześnie przypomina nam, jak wspaniałe może być życie, jeżeli ma się odrobinę szczęścia. - Każde z nas reagowało w odmienny sposób, Scott. Ja zbyt mocno starałam się uczynić go normalnym i dawałam mu za dużo miłości, którą powinnam była skierować do dziewcząt. Ty robiłeś, co mogłeś, ale zżerała cię świadomość całkowitej klęski. Kiedy obciążenie stało się zbyt duże, odszedłeś od nas i ukryłeś się za swoją pracą. To wszystko ma sens. Te reakcje doskonale pasują do naszych osobowości. Ja staram się uczynić wszystkich szczęśliwymi, ty z kolei chcesz, aby każdy był w jakiś sposób wyjątkowy. W tym przypadku oboje ponieśliśmy porażkę, w związku z czym zaczęliśmy popełniać poważne błędy. Wiesz co? Chyba jednak nie było aż tak źle, bo przecież obie dziewczynki jednak nas kochają. Widać to we wszystkim, co robią. Odbyliśmy już kiedyś taką dyskusję, ale jej powtórka, zaraz po rozmowie z Norah, podziałała na mnie jak nokautujący cios w serce. Czyżbym naprawdę był taki zły i nieczuły? Czyżbym, co gorsza, wiedział o tym od dawna, a mimo to starał się ukryć przed sobą ten smutny fakt? Naturalnie doskonale zdawałem sobie sprawę, że nasze życie w coraz większym stopniu zaczyna przypominać zabawę w chowanego z samym sobą, ale czy rzeczywiście potrafi nam umknąć coś tak monstrualnie wielkiego? A jeśli tak właśnie przedstawia się prawda, to w jaki sposób zostałem uznany godnym tego, by zastąpić Beenie Rushforth jako jeden z trzydziestu sześciu? Człowiek, który do własnej rodziny odnosił się z taką arogancją i całkowitym brakiem szacunku? Co prawda, Beenie powiedziała mi w ten swój niemożliwy do podrobienia sposób, że trzeba do tego „diabelnie różnych ludzi”, ale czy jednym z nich ma być taki okropny egoista jak ja?
Wiele zdarzyło się niemal w jednej chwili. Moje życie podskoczyło, zakołysało się, a potem uniosło w powietrze jak jeden z tych astronautów w kosmosie. Nagle stało się niemal nieważkie, ponieważ zniknęła oddziałująca na nie do tej pory siła grawitacji. Kilkanaście razy próbowałem dodzwonić się do Beenie, ale nikt nie podnosił słuchawki. Wreszcie zrozumiałem, że robi to specjalnie, aby dać mi czas na przemyślenie pewnych spraw i że odpowie na moje pytania dopiero wtedy, kiedy ponownie zjawi się w naszym domu, aby robić porządki. Cóż za ironia, a jednocześnie jakże słusznie, że wybrała sobie właśnie ten zawód. Ostateczne sprzątanie. Ostateczne porządki.
Nie muszę chyba mówić, że czekając na jej wizytę doznawałem mnóstwa zmiennych, niezwykle intensywnych uczuć. Odwołałem seminarium oraz skłoniłem Robertę do wyjścia z domu, przekupując ją biletami do kina i perspektywą lunchu w towarzystwie najlepszej przyjaciółki. Jednak już dziesięć minut po jej wyjściu pusty dom tak bardzo zaczął działać mi na nerwy, że wyciągnąłem ze schowka odkurzacz i zabrałem się do sprzątania podłogi w kuchni. Wkrótce potem zadzwonił dzwonek. Otworzyłem drzwi i ujrzałem Annette Taugwalder. - Beenie nie mogła przyjść, więc poprosiła mnie, żebym ją zastąpiła. Mam posprzątać pański dom. - Przecisnęła się obok mnie, po czym rzuciła przez ramię: - Do licha, nigdy nie przypuszczałam, że się tu znajdę. Widzę, że odkurzacz już na mnie czeka? W porządku.
Zamknąłem drzwi i spojrzałem na nią.
- Dlaczego Beenie nie przyszła?
- Bo kazała mnie to zrobić. Jestem dobrą Putzfrau. Nie pamięta pan tego fragmentu mojej książki, w którym dziewczyna zatrudniła się latem jako sprzątaczka, żeby trochę zarobić? Proszę się nie obawiać, profesorze. Kiedy skończę, w tym domu zrobi się naprawdę przyjemnie.
Zdjęła płaszcz, rzuciła go na krzesło, po czym włączyła odkurzacz i od razu zabrała się do pracy. Stałem czując się jak głupiec, ale ona nie zaszczyciła mnie nawet jednym spojrzeniem. Co tu się właściwie dzieje? Nie pozostało mi nic innego jak tylko wycofać się do gabinetu i jeszcze raz spróbować dodzwonić się do Beenie. Bez rezultatu. Zapewne robiła to w jakimś celu, ale w jakim? Z pewnością zdawała sobie sprawę, że będę miał do niej milion pytań. Dlaczego nie chciała mi na nie odpowiedzieć? Dlaczego wepchnęła mi w objęcia tę dziewczynę i znikła bez śladu? A poza tym, to gdzie ona właściwie jest, do diabła?
Na całe szczęście miałem w gabinecie mały telewizor. Włączyłem go, aby wypełnić myślową pustkę, która wytworzyła się wokół mnie. Co robi tutaj Annette? Pomysł, żeby sprzątaniem domu zajmowała się martwa kobieta, wydał mi się jednocześnie przerażający i zabawny. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Przez głowę przemknęła mi niepokojąca myśl: Annette jest już drugą martwą osobą w tym domu. Nasz nieszczęśliwy syn, na dobrą sprawę równie nieżywy jak ona, spędził w nim siedem lat. Jakiś człowiek w telewizorze mówił o serze gorgonzola. Kiedyś żyłem w tym samym wszechświecie co ser gorgonzola, ale teraz przeniosłem się do innego, w którym martwe studentki przychodzą robić porządki w domu, a Bóg nie odpowiada na telefony.
Siedziałem za biurkiem przekładając z miejsca na miejsce papiery i ołówki, zaglądając nie wiadomo po co do notesu i usiłując na próżno zrozumieć treść zawiadomienia z banku, gdyż nawet po kilkakrotnej lekturze zawarte tam liczby nie miały dla mnie żadnego znaczenia.
Wreszcie podkradłem się na palcach do drzwi i przyłożyłem do nich ucho. Z zewnątrz dobiegał jedynie szum odkurzacza. Czyżby naprawdę przyszła jedynie po to, by posprzątać? Zarówno wyraz twarzy jak i ton głosu były wyniosłe i pogardliwe. Doskonale zdawała sobie sprawę, że ma w ręku najlepsze karty, a ja mogę jedynie czekać, kiedy zdecyduje się rozpocząć grę. Wszystko z powodu marnie napisanej, naiwnej, nudnej i nijakiej...
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Niewiele brakowało, żebym rzucił się do nich pędem. Z trudem nakazałem sobie spokój, policzyłem do pięciu, podniosłem się z fotela, podszedłem do drzwi, nacisnąłem klamkę.
- Słucham?
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale nie wiedziałam, co mam z tym zrobić.
Rozpoczęła się ta sama działalność wykopaliskowa, jaką za każdym razem prowadziła Beenie. Czy poleciła dziewczynie, żeby zastosowała podobną taktykę? Annette trzymała w ręku sfatygowany zielony zeszyt z wypisanym na okładce wielkimi, czarnymi literami słowem RAPTUSY. Tak nazywała się drużyna piłkarska miejscowej szkoły średniej. Przypuszczalnie zeszyt stanowił własność jednej z naszych córek.
- Zatrzymam go. Dziękuję.
- Nie ma za co.
Wręczyła mi zeszyt i odwróciła się, żeby odejść.
- Annette... Po co tu przyszłaś?
Obdarzyła mnie niewinnym spojrzeniem.
- Posprzątać dom. Już panu powiedziałam, że Beenie poprosiła mnie, żebym ją zastąpiła.
- Sprzątanie nie ma żadnego znaczenia. Czy nie wolałabyś raczej porozmawiać o...
- Nie. Kazała mi tylko przynosić panu różne rzeczy i pytać, co chce pan z nimi zrobić.
Nie wiedziałem, co począć. Pójść za nią, złapać ją za ramię, posadzić na fotelu i powiedzieć: „Słuchaj, umarlaku, musimy wyjaśnić sobie parę rzeczy. Musimy porozmawiać o twojej książce”? Nie, to do niczego.
Wróciłem za biurko ze szkolnym zeszytem w dłoni i, nie mając nic lepszego do roboty, otworzyłem go. - Co jest, jeża rodzisz?!
Odwróciłem raptownie głowę, aby zobaczyć, kto to powiedział, ale w tej samej chwili czyjaś ręka zatkała mi usta. Przerażony, spojrzałem na jej właściciela. Nie znałem tego chłopca. Byliśmy bardzo blisko siebie, właściwie twarzą w twarz. Czułem go. Czułem go głęboko w sobie, tam, w dole. - Ciii!... Zaraz sobie pójdzie.
Przyjrzałem mu się. Kto to jest? Na brodzie miał trzy małe pryszcze. O czym on mówi? Co ja tu robię? Znajdowaliśmy się w toalecie. On siedział ze spuszczonymi spodniami na sedesie, a ja okrakiem na nim.
- Chłopie, pośpiesz się z nią trochę, dobra? Mój kochanek uśmiechnął się, słysząc ponaglenia kolegi czekającego po drugiej stronie drzwi, po czym zaczął poruszać biodrami w szybszym tempie, starając się skończyć jak najprędzej, żeby jeszcze wrócić na lekcję, z której oboje uciekliśmy.
Byłem moją córką Freyą. Cichą, spokojną Freyą, która obklejała ściany swego pokoju zdjęciami kotów i czytywała opasłe książki o tytułach takich jak na przykład „Płomienie miłości i szaleństwa”. Ze szkoły przynosiła raczej przeciętne oceny i starała się pozostawić siostrze udział we wszystkich sprzeczkach oraz dyskusjach. Lubiła też opiekować się Geraldem. Piekła mu ciasteczka, a potem karmiła go, podając mu małe kawałeczki.
Pieprzyła się w szkolnej toalecie z chłopcem, który starał się skończyć jak najszybciej, żeby wślizgnąć się z powrotem do klasy wraz z czekającym przed kabiną kolegą. Byłem nią. Czułem w sobie tego chłopca, czułem zapach jego potu i taniej wody kolońskiej. Suwak jego spodni wrzynał mi się w pośladki.
- Już! Już!... Już...
Szczytując, odchylił głowę do tyłu i rąbnął nią w ścianę. - Cholera! Kurczę, całkiem nieźle... Ale boli! Dzięki, Dajko. To było naprawdę niezłe.
Rozcierając sobie guza jedną ręką, drugą delikatnie zepchnął mnie z siebie. Stanęłam nad nim na ugiętych, drżących nogach. Chciałam, żeby powiedział coś jeszcze. Przecież przyszłam tu z nim, mimo że akurat zaczynała się moja ulubiona lekcja. Chciałam, żeby powiedział coś miłego, co zostanie ze mną, kiedy on już sobie pójdzie, ale on był zbyt zajęty doprowadzaniem się do porządku.
- Szybciej, palancie! Zostało jeszcze tylko pięć minut! - Dobra! - Zapiął rozporek i sięgnął za mnie, by otworzyć drzwi. - Na razie, Dajko. I dzięki.
Jego kolega wsadził głowę do boksu, zmierzył mnie szybkim spojrzeniem, po czym zapiszczał cienkim, donośnym głosem:
- Daaaaaaajka!
Obaj chłopcy zachichotali i zniknęli. Zdawałam sobie sprawę, że ja też powinnam wrócić na lekcję, ale właściwie po co, skoro do końca zostało tylko pięć minut? Wytrę papierowym ręcznikiem nogi, poprawię makijaż i znowu będę wyglądać OK, zanim zadzwoni dzwonek na przerwę i z sal wybiegną uczniowie, którzy mogliby zobaczyć, jak wychodzę z męskiej toalety. - Zrobiłam to raz, w szkole średniej, ale chłopak nie skończył. Oboje byliśmy za bardzo przerażeni. Miałem zamknięte oczy, więc tylko usłyszałem głos Annette i poczułem, że wyjmuje mi zeszyt z ręki.
- Don't worry, be happy! To już wszystko. Może pan otworzyć oczy; jest pan z powrotem w domu. Przykucnęła tuż przede mną. Miała poważną twarz, ale od razu zorientowałem się, że jest zadowolona. - Czy to naprawdę była Freya? Naprawdę robiła takie rzeczy?
- I to często. Wystarczy, że znowu dotknie pan zeszytu, a sam się pan o tym przekona. W ogólniaku miała dwa przezwiska:
„Dajka”, bo chętnie dawała, i „Tunel”. Znalazłam coś jeszcze, profesorze...
- Nie chcę! Zostaw mnie!
- Musi pan, profesorze. Takie są reguły. Pan powiedział mi prawdę, a teraz ja powiem ją panu. Jak pan myśli, dlaczego ona sprowadziła mnie z powrotem? Jestem pańską Meduzą! Powiem panu prawdę i tylko prawdę o całym pańskim życiu! Pamięta pan, jak Beenie zaczęła znajdywać różne rzeczy? Ja znalazłam ich jeszcze więcej.
- Beenie nie miała złych intencji!
- Kiedy to wcale nie jest zło, tylko fakty. Pokazuję panu pańską prawdę: to, co inni myśleli o panu, co się działo, kiedy patrzył pan w inną stronę... Pan lubi mówić takie rzeczy innym ludziom, więc teraz niech sam pan tego zasmakuje. Proszę pamiętać, co powiedziała Norah: „Nie musisz aprobować tego, co robię.”
- Nie znasz Norah!
- Rzeczywiście, ale za to znam prawdę. Oto skarb numer dwa, tatusiu. Pamiętasz? On je wprost uwielbiał. Wyciągnęła coś w moim kierunku, ale byłem tak zdezorientowany, że w pierwszej chwili nie poznałem, co to jest.
- Obwarzanki! Nie pamiętasz, jak bardzo lubił je Gerald? Jak chodził po domu z kawałkiem obwarzanka w ustach? Naturalnie w starych, dobrych czasach, jeszcze zanim przezornie odesłałeś go do wariatkowa.
Rzuciła mi je, ale ja ich nie chciałem. Wydały mi się bardzo ciężkie. Kawałki twardego ciasta.
Jak tylko ich dotknąłem, natychmiast zobaczyłem świat widziany jego oczami. Oczami Geralda/dziecka/człowieka/szaleńca/zwierzęcia. Barwy ryczały i szeptały. Przemawiały głosami. Wszystko przemawiało głosami. Krzesła nagle przestały być krzesłami, ponieważ przestałem rozumieć, do czego służą. Zapachy... Najsłabszy zapach przeistaczał się w eksplozję sto razy większą od tego, co znałem do tej pory, czasem dobrą, a czasem złą. Środki chemiczne, kwiaty, robaki ryjące w ziemi, brudne naczynia wstawione do zlewozmywaka. Rzeczy. Czułem je wszystkie. Moje usta. Coś było w moich ustach, coś dobrego. Obracałem to. Przyjemnie dotykało zębów. Miękkie.
Chodziłem wszędzie, gdzie mogłem. Czasem spotykałem ludzi. Oni także przyjemnie pachnieli. Czasem dotykali mnie, mówili coś do mnie albo popychali tam, gdzie miałem akurat być. Jeśli mi się tam nie podobało, zaczynałem krzyczeć. W porządku, mówili wtedy. W porządku, w porządku, w porządku. Wszystko było w porządku i dobrze smakowało, a ja wąchałem świat i słuchałem ludzi robiących różne hałasy, aż nagle rozległ się HUK i on wszedł, a ja upadłem na podłogę i zacząłem krzyczeć, ponieważ on tu był. Sprawia mi ból. Wrzeszczy na mnie. Łapie mnie za ramię, popycha i krzyczy. Nienawidzę go. Nienawidzę go. Biję go. Biję i biję. Ta duża rzecz sprawi mu ból. Podniosę ją i uderzę go, a on się przewróci. Jest zły. Czasem robi się miękki i obejmuje mnie ramieniem, ale jest zły. Inni mówią coś do niego, ale oni też się go boją. On na nich krzyczy. Wychodzi z pokoju i robi HUK drzwiami. Jak już sobie poszedł, ludzie zaczynają znowu rozmawiać i są mili. On jest zły. Nienawidzę. Zły. Nienawidzę. Zły. HUK.
- Przestań!
Nie rozumiem.
- Przestań, Annette! Natychmiast zostaw go w spokoju! Krzyczą. Nic nie rozumiem. Ten biały podchodzi do mnie i zabiera mi to, co mam w ustach.
Ocknąłem się w swoim gabinecie i natychmiast wszystko zrozumiałem. Przez kilka ostatnich minut oglądałem świat w potwornie zniekształcającym, roztrzaskanym na drobne fragmenty zwierciadle zmysłów mojego syna. Jego świat składał się z kawałeczków piękna, przerażenia i tajemniczości, wymieszanych bez ładu i składu, niepokojących bardziej niż cokolwiek, co można sobie wyobrazić. Prawdziwe piekło na ziemi. Zrozumiałem z tego tylko jedno: mój syn mnie nienawidzi. Spośród wszystkich zniekształconych fragmencików, dziwnych urywków, które był w stanie pojąć, wykrystalizowało się tylko jedno świadome uczucie: nienawiść do mnie. Była to jego jedyna prawda i ostateczne objawienie. Byłem dla niego uosobieniem zła. Chciał, żebym umarł.
- Wynoś się stąd. Wracaj do domu i zaczekaj na mnie.
- Przecież kazałaś mi posprzątać mu dom...
- Annette, idź stąd!
Siedziałem na podłodze mrugając szybko powiekami niczym ktoś, kogo ocalono przed jego własnym życiem, i obserwowałem, jak wrzeszczą na siebie dwie kobiety: siwowłosa i młodsza, która mogłaby być jej córką. - Dlaczego nie pozwolisz mi skończyć? Daj mi go! Zasłużył sobie na to!
- Wynoś się, Annette. Nie będę już tego powtarzać! Mój syn. Jego umysł przypominał kamień albo raczej powietrze pełne obłoków, przez które każdy musiałby spaść i roztrzaskać się na ziemi, a mimo to wiedział, jak mnie nienawidzić. Pragnął mojej śmierci. Czyżbym naprawdę był taki zły? Czy naprawdę byłem takim potworem? - Dla niego - owszem, ale on ma kłopoty ze zrozumieniem większości rzeczy. Pozwól, że ci pomogę.
Zupełnie opuściła mnie energia. Wcale mi nie przeszkadzało, że siedzę na podłodze. Musiałem spaść z fotela. Mimo to nie mogłem pozwolić, żeby dźwigała mnie jak worek kartofli.
- Dupki! - wrzasnęła Annette, po czym wybiegła z pokoju. Miała rację: naprawdę byłem dupkiem. W dodatku jednym z tych najbardziej parszywych.
- On mnie nienawidzi. Jest do tego zdolny. To zdumiewające. Wydawało nam się, że to przekracza jego możliwości. Mimo to mnie nienawidzi.
- Znam to uczucie, chłopcze. Kiedy powiedziałam mojej córce, że mam raka, pierwszą rzeczą, o jaką zapytała, było to, czy sporządziłam testament. - Beenie wyszła z pokoju, a po chwili wróciła z dwoma szklankami soku grapefruitowego. Wręczyła mi jedną i poleciła, żebym najpierw się napił, a porozmawiamy później. Byłem taki pusty i wypalony w środku, że z pewnością zjadłbym szklankę, gdyby mi kazała. Pociągnąłem niewielki łyk; zimny, kwaskowy płyn opłukał moje wyschnięte gardło.
- Nie pamiętasz? - zapytała unosząc brwi.
- Co mam pamiętać? Beenie, czy ja naprawdę byłem taki okropny, taki zupełnie do niczego?
- Nie mówię o tym. Nie pamiętasz tej szklanki? Podążyłem wzrokiem za jej spojrzeniem, ale zobaczyłem tylko zwykłą szklankę. I co z tego?
- I co z tego?
- Naprawdę z niczym ci się nie kojarzy?
Spojrzałem ponownie.
- Nie.
- Boże Narodzenie 1975 roku. Norah chciała, żeby wszystko odbyło się bardzo uroczyście i wpadła na pomysł, że przed kolacją napijecie się po drinku, więc kazałeś jej nalać każdemu po szklance soku grapefruitowego. - A potem rzuciliśmy szklanki do kominka, ja pierwszy. Nawet Gerald. Obserwował nas i zrobił to samo co my. To były bardzo drogie szklanki. Roberta okropnie się rozzłościła, ale w końcu rzuciła też swoją. Czuliśmy się jak Rosjanie. - W twoim życiu było wiele przyjemnych momentów. Nie, wcale nie jesteś takim złym człowiekiem. Bywałeś niedobry, ale teraz już nie jesteś. Annette wybrała najgorsze chwile. Łatwo jest to zrobić, kiedy w grę wchodzi pięćdziesiąt lat różnych chwil. To ona jest zła. Bardzo zagniewana, a w dodatku niepewna swego.
- Co mam teraz zrobić, Beenie? Jak mogę z nią wygrać?
- Nie możesz. Na tym właśnie polega cały problem.
Myślałam, że...
Drzwi gabinetu otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich Annette, mierząc we mnie ręką wyciągniętą w oskarżycielskim geście.
- Nie obchodzi mnie, co powiesz. Czekałam na to całe lata. Ruszyła w moją stronę. Nie zdążyłem nawet zastanowić się, co może się zdarzyć, cóż dopiero mówić o jakiejkolwiek ucieczce, ponieważ zaraz za nią tłoczyły się rzeczy. Nie żadne potwory ani zjawy, tylko rzeczy. Mogłem je rozpoznać jedynie dlatego, że przyprowadziła z sobą całe moje życie, tyle tylko, że pojawiły się w postaci oparów, barw, zapachów, dźwięków, świateł, cieni, kształtów, aluzji... Za jej plecami kotłowało się moje życie, gotowe do skoku, gotowe zabić mnie swoją porażającą prawdą. Życie widziane oczami Geralda, moja córka w szkolnej toalecie, mnóstwo innych rzeczy, o których wiedziałem wcześniej i których nienawidziłem albo nie chciałem przyjąć do wiadomości. Także te, o których nie wiedziałem, a o których wiedzieli ludzie. Kłamstwa, w które inni wierzyli, prawdy, w które nikt nie chciał uwierzyć. Moje pragnienia, o których wiedziałem, że nigdy się nie spełnią. Kłamstwa, którymi zasypywałem sam siebie, bolesne prawdy, chwile całkowitego zrozumienia, ostre i świeże niczym mroźne powietrze nad zamarzniętą rzeką. Wszystko na raz, z całą swoją energią i siłą. Łudzimy się, że te rzeczy pozostają w przeszłości i rozpływają się jak mgła, kiedy zaświeci mocniej słońce, ale tak nie jest. Widziałem je, żywe i pełne siły, i mogę wam powiedzieć, że nie znikają. Prawda o naszym życiu pozostaje już na zawsze jak każdy dźwięk, który opuścił nasze usta. Bez względu na sztuczki, jakie próbuje wyczyniać nasza pamięć.
Z pewnością umarłbym, gdybym musiał oglądać to dłużej. W ciągu kilku sekund zobaczyłem jednak wystarczająco wiele, żeby zapamiętać to do końca życia. Jeśli się nie mylę, wśród mnóstwa innych faktów i oczywistości znajdowała się tam także informacja, jak długo ma jeszcze potrwać to życie. - Annette! - Beenie machnęła raptownie ręką, jakby rzucała piłeczkę baseballową. Dziewczyna, a także to, co kłębiło się za nią, zniknęło w okamgnieniu. Beenie zacisnęła pięści, podniosła je w górę i pogroziła sufitowi. - Znowu! Dlaczego to się znowu stało? Co się tu dzieje?
Nie bardzo wypadało mi zacząć w tym momencie zadawać pytania, więc siedziałem cicho, wstrząśnięty do głębi. Beenie jeszcze przez jakiś czas potrząsała pięściami, po czym opuściła je powoli.
- Przepraszam cię, Scott.
- Ty mnie przepraszasz? Przecież ocaliłaś mi życie! - Wcale nie. Wykorzystałam cię. - Podeszła i usiadła obok mnie na podłodze. - Dlaczego to się dzieje, do licha? - szepnęła, ponownie zacisnąwszy pięść, a następnie zwróciła się bezpośrednio do mnie: - Pamiętasz, jak opowiedziałam ci o tych trzydziestu sześciu ludziach tworzących Boga? To prawda. Prawdą jest również to, że ja, choć taka głupia, jestem jednym z nich. Kłamstwo zaczyna się w chwili, kiedy pojawiacie się ty i Annette. Powiedziałam ci też, że obserwowałam cię od lat. To również jest prawda, tyle tylko, że kierowały mną nieco inne powody niż te, jakie ci podałam.
Wiele lat temu, kiedy Annette kończyła college, zobaczyłam ją i natychmiast zrozumiałam, że to ona ma zająć moje miejsce. Wybacz mi, że nagadałam ci co innego. Skłamałam. - Uścisnęła lekko moją rękę, po czym cofnęła dłoń. - To nie byłeś ty, lecz Annette. Wiedziałam o tym od pierwszej chwili i podążałam za nią krok w krok. Dokładnie tak samo jak Nolan za mną. Wreszcie powiedziałam jej o wszystkim i na pierwszy rzut oka wydawało się, że, o dziwo, natychmiast mnie zrozumiała. Początkowe egzaminy zdała bez najmniejszych kłopotów. Potem poszła na uczelnię, zaczęła uczęszczać na twoje seminarium, napisała powieść, dała ci ją do przeczytania... Sam dobrze wiesz, co było później.
- Popełniła samobójstwo. - Potrzebowałem kilka sekund, aby znaczenie tych słów utorowało sobie drogę do mojej świadomości. - Popełniła samobójstwo? Jedna z trzydziestu sześciu odebrała sobie życie? Jak to możliwe? Przecież Bóg nie... - Rzeczywiście, On tego nie robi i na tym polega nasz problem. My także tego nie rozumiemy. Co gorsza, takie rzeczy zdarzają się częściej niż myślisz. W przeszłości od czasu do czasu także popełniano błędy, ale przytrafiało się to tak rzadko, że nie zwracaliśmy na to większej uwagi. Teraz jednak zaczęło się dziać coś niedobrego. Musimy dowiedzieć się, co jest tego powodem. Dlatego właśnie ja oraz paru innych otrzymało polecenie, żeby sprowadzić z powrotem tych ludzi i albo wyjaśnić, dlaczego tak postąpili, albo przynajmniej zlikwidować przyczynę, która skłoniła ich do podjęcia takiego kroku. Może wtedy uda nam się zrozumieć... - Skrzywiła się i westchnęła. - Widzisz, chodzi o to, że jeśli to zrobią, nie można ich już nikim zastąpić...
- Ludzie wybrani na Boga, którzy to zrozumieli i zaakceptowali, odbierają sobie życie?
- Aha.
- „Aha”? Po prostu „Aha” i już? Co to właściwie znaczy? Jaki to może mieć wpływ na naszą przyszłość? Przecież musi być ktoś, kto mógłby zastąpić Annette!
- Nie, bo ona nikogo takiego nie znalazła. Ba, nawet sama nie zdała wszystkich egzaminów. Właśnie dlatego tu jestem. Dlatego sprowadziłam ją do ciebie. Nic nie wiemy. - Co chcesz przez to powiedzieć? Do licha, przecież wy wiecie wszystko! Jesteście NIM! A jeśli Bóg się zmniejsza, bo jest was coraz mniej, to znaczy, że zmniejsza się także dobro! - Masz rację. To powód, dla którego świat ogarnia coraz większy chaos i jest na nim coraz gorzej.
- Beenie, co ja mam teraz zrobić? Nie należę do wybranych - w porządku, nie mam pretensji, bo na pewno sobie na to nie zasłużyłem - ale co mam począć z całą tą wiedzą? Jak mam się zachowywać wiedząc to wszystko, co wiem? Proszę, zabierz to ode mnie. Machnij jeszcze raz ręką i zabierz to z mojej głowy. Proszę, zrób to dla mnie!
- Ty przecież wcale tego nie chcesz, Scott. Twoje przeżycia należą wyłącznie do ciebie. Teraz, kiedy znasz prawdę, postaraj się wykorzystać ją do tego, aby stać się lepszym. To najrozsądniejsza rzecz, jaką możesz zrobić. Jasne, mogłabym machnąć ręką i zrobić małą abrakadabrę, ale teraz, kiedy już wiesz wszystko o sobie, masz szansę wykorzystać wielki potencjał dobra, jaki w tobie drzemie. - A więc nasz los nie jest z góry przesądzony? Przecież zobaczyłem, kiedy mam umrzeć!
- To tylko jakiś dzień i godzina na ludzkim zegarze. Ile czasu zajmuje napisanie książki? Niektórym mało, innym więcej. Ile czasu trzeba na ubranie tej prawdy w słowa? Nie mogę pokazać ci książki, którą napiszesz, ale mogę ci pomóc przy poszukiwaniu i weryfikacji materiałów.
Pomimo niedawnych przeżyć nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.
- Weryfikacji?
- Starałam się rozszerzyć słownictwo, żeby dotrzymać ci kroku.
- A więc ty... i twoi ludzie nie zdecydowaliście jeszcze, jaka będzie przyszłość?
Pokręciła głową. Bóg pokręcił głową. Po prostu.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
JONATHAN CARROLL
Amerykanin mieszkający w Wiedniu. Wykładowca literatury anglosaskiej. Pierwszą i najgłośniejszą powieść pt. „Kraina Chichów” („F” nr 7-10/87) wydał w 1980 roku. Od tego czasu nieprzerwanie pisze i jest ceniony zarówno wśród krytyków, jak i czytelników. Polskimi wydaniami jego kolejnych książek zajęło się wydawnictwo Rebis; na rynku znalazło się już „Dziecko na niebie” i „Kości księżyca”, w przygotowaniu „Głos naszego cienia”. Carroll pisuje również, choć niezbyt często, opowiadania. Jedno z nich „Smutek szczegółów” („NF” nr 3/91) wzbudziło wręcz entuzjastyczną reakcję czytelników. Postaraliśmy się więc o następne. „Ale karuzela!” jest opowiadaniem niezwykłym, przypominającym w nastroju i grze między rzeczywistością a światem wykreowanym „Krainę Chichów”. Carroll mistrzowsko łączy prozę codzienności z niesamowitymi wydarzeniami, których geneza tkwi na dnie duszy człowieka. Jak we wszystkich utworach Carrolla przewija się tu motyw śmierci, ale też życia po niej, do którego autor podchodzi dość przewrotnie. Sam uważa, że gatunkiem, w którym czuje się najlepiej, jest horror, gdzie przecież śmierć jest naczelnym tematem. Myślę, że nie wszyscy zgodzą się z taką klasyfikacją. Carroll jest jednak twórcą przemykającym się po pograniczach gatunków. Do twórców fantastycznych, którzy zrobili na nim największe wrażenie, zalicza Hoffmanna, braci Grimm i Kafkę, a za jeden z największych utworów fantastycznych napisanych w XX wieku uważa „Blaszany bębenek” Guntera Grassa. O swoim stosunku do literatury, w szczególności do horroru, mówi tak: Pamiętam, że najbardziej przerażały mnie książki, w których bohaterowie zadają te same pytania co ja, ale nie odpowiadają na nie. Najprostszym przykładem będzie powieść, której nawet specjalnie nie lubię, ale natychmiast przyszła mi do głowy: „Zamek” Kafki. Można spojrzeć na tę historię jako na metaforę poszukiwania Boga. Bohater próbuje się do niego dostać, ale bezskutecznie. Sam myślałem o Bogu przez całe życie i o to przecież właśnie chodzi - można go dostrzec, ale nie sposób go złapać - to mnie naprawdę przeraża.(...) W literaturze na jednym biegunie mamy egzystencjalny koszmar Kafki, z którego nie ma wyjścia, a na drugim bestsellery Stephena Kinga. Wydaje mi się, że jeśli ktoś stał się tak popularny jak on, to co robi, musi być dobre. Nie czytałem wszystkich książek Kinga, ale zauważyłem, że potrafi on zbudować horror wokół codzienności. Do mnie nie przemawiają typowe filmy czy powieści grozy po prostu dlatego, że nie wierzę w potwory. Największym monstrum, jakie znam, jest śmierć.
D.M.